background image

Marcin Wolski - Zamach na Polskę

PROLOG

Piątek,   24   czerwca   2005   roku   był   w   warszawskich   supermarketach   dniem   wyjątkowo   ruchliwym. 
Zbliżały się wakacje, nadciągał kolejny upalny weekend. Najbliższa niedziela miała być wprawdzie 
dniem   wyborów   parlamentarnych,   połączonych   z   referendum   na   temat   akceptacji   konstytucji 
europejskiej,   jednak   bardzo   wielu   Polaków,   o   dość   ambiwalentnym   stosunku   do   obowiązku 
obywatelskiego, planowało tego dnia wyjazd na daczę, działkę lub przynajmniej do rodziny. Już od 
samego   rana   „Blue   City",   ogromny,   nakryty   wielką,   błękitną   kopułą,   kompleks   handlowy   na 
warszawskiej   Ochocie,   w   którym   wiele   działów   ogłosiło   przedwakacyjne   wyprzedaże,   przypominał 
ogromny ul. Człowiek wychowany w przaśnych latach PRL-u nigdy nie może się nadziwić, skąd biorą 
się   ci   wszyscy   klienci,   których   liczba   rośnie   szybciej   od   powstających   na   nowo   Galerii,   Arkadii, 
Promenad, pełnych cudzoziemskich szyldów, pięknych ekspedientek i swobodnego luzu, połączonego 
z poczuciem bezpieczeństwa.
Wśród wpływających na podziemne i naziemne parkingi potoków aut nikt nie zwrócił uwagi na dwa 
identyczne samochody typu ford mondeo, prowadzone przez piękne, uśmiechnięte brunetki, które o 
godzinie   10.05   i   10.08   wjechały   na   „poziom   delfina"   i  zaparkowały   obok  ścian   nośnych   budynku. 
Prosto z parkingu dziewczyny wjechały schodami ruchomymi na parter, skąd niespiesznym krokiem 
skierowały się na przystanek autobusowy przy Alejach Jerozolimskich. Ani ich wjazd, ani wyjście, bez 
rozglądania się po witrynach sklepowych, nie wzbudziły zainteresowania ochroniarzy czy strażników 
patrolujących   budynek   od   wewnątrz   i   z   zewnątrz.   Wprawdzie   od   paru   dni   na   skutek   poważnych 
ostrzeżeń płynących z kwatery głównej CIA i z izraelskiego Mosadu ogłoszono w całym kraju stan 
podwyższonej gotowości, jednak wzmożona czujność ograniczyła się głównie do budynków rządo-
wych,   ośrodków   kultu,   ambasad   i   banków.   W   supermarketach   szczególną   uwagę   zwracano   na 
samochody   dostawcze   i   młodych   mężczyzn   o   bliskowschodniej   urodzie.   Wszystkiego   upilnować 
jednak się nie da.
Paradoksalnie   owo   skoncentrowanie   służb   na   zagrożeniu   terrorystycznym   wykorzystali   stołeczni 
złodzieje,  wychodzący z założenia, że pod latarnią jest najciemniej, a policja zajęta ewentualnymi 
terrorystami nie będzie miała głowy do śledzenia pospolitych przestępców.
Marek Łopuch z Brwinowa specjalizował się w samochodach kombi. Ludzie rzadko jeżdżą z pustym 
bagażnikiem,   więc   prócz   samego   wozu   przeważnie   można   trafić   jeszcze   coś   ekstra.   Srebrzyste 
mondeo   natychmiast   przykuło   jego   uwagę.   Nie   tylko   ze   względu   na   mocno   ugięte   opony,   które 
wskazywały na pełny bagażnik.  Nie zamknięty wóz  nie miał w ogóle włączonego autoalarmu,  nie 
migała również lampka immobilajzera... I, cud nad cuda, kluczyki tkwiły w stacyjce! Właściciel wozu 
musiał być nieprawdopodobnym idiotą. Albo cudzoziemcem. Co na jedno wychodziło.
Łopuch   wślizgnął   się   do   wnętrza   wozu,   powściągając   myśl   o   natychmiastowym   zajrzeniu   do 
bagażnika.
Będzie   na   to   czas!   Wolno,  bez  pisku   hamulców  wyjechał  na   powierzchnię,   miękko  włączył   się   w 
spowolniony ruch na Alejach Jerozolimskich i przejechał tunelem pod torami kolejowymi. Bezpieczna 
dziupla znajdowała się koło Leszna na skraju Puszczy Kampinoskiej. Ale fart! Nawet korek nie był aż 
tak   wielki.   Na   Połczyńskiej   nareszcie   mógł   przyśpieszyć,   jednak   przy   skrzyżowaniu   z   Lazurową 
zatrzymały go światła.
Agnieszka   Połińska   nie   lubiła   zakupów,   szczególnie   w  piątek.   Jednak  właśnie   teraz  miała   jedyną 
okazję zaopatrzyć się na weekend. Wieczorem, po pracy, będzie jeszcze gorzej. Poza tym w sobotę 
wybierała się na urodziny swego byłego narzeczonego Stasia Erlicha i wypadało mieć jakiś prezent, 
ponadto w miejscowej księgarni znajdował się najlepszy w okolicy zbiór bede-kerów turystycznych, a 
przebywający za granicą brat prosił ją o przewodnik po Turcji. Znalazła, najnowsze wydanie Pascala, 
po czym postanowiła wjechać wyżej i rozejrzeć się w dziale kosmetyków. Kupi coś dla Stasia a przy 
okazji również dla siebie.
„I znów koledzy będą narzekać, że ich rozpraszam w pracy" - uśmiechnęła się do swego odbicia w lu-
strzanej tafli.
Kątem   oka   zarejestrowała   trójkę   mężczyzn   gapiących   się   na   jej   smukłą   figurę   i   kształtną,   krótko 
ostrzyżoną główkę. Z ruchu warg wyczytała recenzje: „Ale laska, brachu!".
Nie zmartwiła jej ta opinia. Lubiła się podobać, a jednocześnie trzymać mężczyzn na dystans. Może 
nawet za bardzo.
Pod   barem   „Sushi"   szerokim   łukiem   ominęła   tęgawą   kobietę,   szarpiącą   się   z   jakimś   nieznośnym 
bachorem:
- Chcę do Magie City. Do Magie City! - wołał malec.
Przystanęła   przed   gablotą   Kobe   (zegarki   plus  biżuteria).   Parę   kroków  dalej   tekturowa   brunetka   o 

background image

orientalnej urodzie reklamowała zwiedzanie Indochin z jakimś biurem podroży o egzotycznej nazwie. 
Naraz uświadomiła sobie, co od kilkunastu minut nie daje jej spokoju. Te dwie mocno umalowane 
dziewczyny,   które   minęła   w   drzwiach!   Na   pierwszy   rzut   oka   tirówki,   Bułgarki,   może   Rumunki. 
Dlaczego wychodziły tuż po otwarciu sklepu i nie miały ze sobą żadnych pakunków, nawet torebek... 
Nocowały tutaj?
- Uspokój się, poruczniku, nie jesteś w pracy - zganiła samą siebie.
Punkt jedenasta na rogu Lazurowej zmieniły się światła, Łopuch dodał gazu, pozostawiając za sobą o 
parę długości inne auta. Natychmiast jednak zwolnił. Tylko tego brakowało, żeby wyczaiły go gliny. 
Chociaż, było to bez znaczenia. Miał przed sobą siedem sekund życia.
Eksplozja stu kilogramów hexogenu nastąpiła wkrótce po przejechaniu skrzyżowania. Z forda mondeo 
pozostała   kupa   złomu,   a   w   jezdni   utworzył   się   lej   jak   po   uderzeniu   bomby.   Ucierpiały   jeszcze 
dwadzieścia cztery auta, a w oknach pobliskiego osiedla wyleciały szyby. Huk słychać było aż przy 
stacji  Warszawa  Zachodnia,   dokąd,   ułamek  sekundy  później,   dotarła  eksplozja   z  „Blue   City".   Siła 
detonacji sprawiła, że osunęła się północna część budynku, a sklepy, bary i restauracje zawaliły się 
jak domek z kart. Podmuch rzucił Agnieszkę w głąb stoiska z biżuterią. Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak 
rozpada się błękitna kopuła, a podłoga unosi na podobieństwo pokładu statku wspinającego się na 
falę. Obsypało ją tłuczone szkło, mnóstwo ozdób, łańcuszków, pierścionków i zegarków...
Wówczas nie miała pojęcia, że wskutek wybuchu zginęło 189 osób, a bilans tragedii szybko będzie się 
powiększał.   Gdyby   nie   mimowolne   bohaterstwo   Marka   Łopucha   i   ażurowa   konstrukcja   budynku, 
prawdopodobnie zawaliłaby się większa cześć Centrum, a ofiar byłoby kilkakrotnie więcej.
Polińska na krótką chwilę straciła przytomność, szybko jednak ocknęła się, wypełzła spod stosu ko-
smetyków   i   kawałków   tynku.   Zewsząd   rozlegały   się   jęki,   krzyki,   zawodzenia.   Agnieszka   zaliczyła 
wprawdzie  sporo ćwiczeń   z zachowania  się  w sytuacjach  nadzwyczajnych   i  chociaż była  młodym 
policyjnym psychologiem, bywała już w dramatycznych okolicznościach. Niczego jednak nie można 
było nawet porównać z tą katastrofą...
Ostrożnie wypełzła z butiku. Horror! Tuż przed nią ział okopcony lej, przypominający wnętrze wulkanu. 
Zniknęły   trzy   piętra   tarasów,   najbliższe   schody  ruchome   wisiały   po   prostu   w   powietrzu,   przecząc 
zasadom grawitacji. Podmuch i zarwanie się ściany nośnej powaliły przezroczystą windę, wszędzie 
snuł się dym, płonęło parę stoisk. Gdzieś niedaleko usłyszała płacz dziecka. Popatrzyła w bok i ujrzała 
chłopca, może ośmioletniego, o twarzy zalanej krwią, wiszącego na urwanych schodach ruchomych 
tuż ponad nią.
- Trzymaj się - zawołała, pozbywając się butów. - Idę po ciebie.
Doświadczenie wspinaczkowe nie na wiele mogło się przydać, nie miała przecież żadnego sprzętu, 
jednak posuwając się po barierkach i gzymsie, dotarła do chłopaka. Chwycił się jej kurczowo, niczym 
mała   małpka   własnej   matki.   Poznała   malca.   To   ten   sam   nieznośny   gówniarz,   który   przed   chwilą 
szarpał się ze swą opiekunką. Wołała nie myśleć, gdzie podziała się ta kobieta... Zajęczały blachy i 
schody osunęły się o kilka centymetrów. Mając nadzieję, że szczeniak trzyma się jej dostatecznie 
mocno, dopełzła do następnej kondygnacji i tam poszukała schodów awaryjnych...
Pierwszy mieszany patrol zatrzymał go jeszcze przed zewnętrzną linią umocnień. Wymierzone lufy 
automatów i groźne miny irackich policjantów nie zrobiły na Arturze Polińskim większego wrażenia. 
Kapitan przywykł już do tego, że każdy jego powrót do bazy Międzynarodowej Grupy Specjalnej pod 
Bagdadem łączy się z dokładną kontrolą.
Samochód,   poobijany   jak   ulęgałka,   z   przestrzeloną   tylną   szybą   oraz   orientalne   rysy   kierowcy, 
nieodmiennie   budziły   podejrzenie.   W   dodatku   tubylczy   kostium   Polaka   uzupełniała   doskonała 
charakteryzacja, wsparta świetną znajomością arabskiego. Bywało to niezwykle przydatne podczas 
operacji w mieście, gdzie, tak w sklepach, jak na ulicy czy na suku, Artur bezbłędnie wtapiał się w tło, 
tutaj nieodmiennie powodowało problemy. Polskich ani amerykańskich dokumentów, ze zrozumiałych 
względów, nie nosił przy sobie, kontrolerom musiała wystarczyć blaszka, hasło i telefon do oficera 
dyspozycyjnego.   Przy   głównej   bramie,   mimo   że   wartownicy   go   znali,   poddał   się   codziennej 
procedurze - odciski palców i skan siatkówki. Wreszcie był w domu.
Ostatnia akcja opłaciła się, sztab otrzyma namiar na skład broni i nazwiska dwóch konfidentów w 
miejscowej policji, współpracujących z terrorystami. Jednego zresztą zostawią nietkniętego. Przyda 
się na przyszłość. Wziął prysznic, zmienił łachy i poszedł do kantyny.
Od razu zauważył zmianę w przytulnym dotąd klubie. Oficerowie byli dziwnie wyciszeni, wyglądali na 
przygnębionych.
-Co się dzieje ? - zwrócił się do swego najbliższego kumpla, Ryśka Mazura, popijającego samotnie 
piwo z pochmurnym wyrazem twarzy.
-Nic nie słyszałeś?
-A co miałem słyszeć?
-Pamiętasz, co mówił nasz szef, że „kwestią jest nie to, czy uderzą, ale kiedy i gdzie"? - To mówiąc 

background image

pociągnął   go   do   sali   telewizyjnej,   CNN   po   raz   kolejny   nadawało   obrazy   z   warszawskiego 
hipermarketu. Poczuł się, jakby gumowa kula uderzyła go w brzuch.
-Dzwoniła  twoja siostra, Agnieszka – powiedział Ryszard. - Była w „Blue City", kiedy się to stało. 
Chciała, żebyś się o nią nie martwił. Wyszła bez szwanku.
-A co z twoją Marysią?
-Już z nią rozmawiałem. Jest w domu. - Na twarzy Ryszarda pojawił się uśmiech podszyty czułością. – 
Nie musiałem się denerwować, od dawna nie robi zakupów po drugiej stronie Wisły...

***
Polińska nie dała się zawieźć do szpitala. Za dużo miała do zrobienia. Ledwo mały Szymek znalazł się 
pod opieką pielęgniarki, wyciągnęła komórkę i zadzwoniła do szefa.
- Wiem, kto to mógł zrobić! - powiedziała i nie zważając na pełne niedowierzania pomruki podin-
spektora Lisa scharakteryzowała dwie turystki, kobiety o wschodniej urodzie, które bez sprawunków 
opuściły „Blue City" na krótko przed katastrofą. Podając wzrost, kolor oczu, kształt nóg i szyi, sama 
dziwiła się jak wiele zarejestrowała w trakcie krótkiego spojrzenia.
-Przekażę te rysopisy dalej, jeśli się nie mylisz, możemy je jeszcze dorwać. Wysłać po ciebie wóz?
-Dziękuję, być może mój ocalał, postawiłam go na zewnątrz. Poza tym mogę się tu przydać. Ciągle 
panuje bałagan, a już pojawili się chętni, aby plądrować sklepy.
Pracowała niestrudzenie, dopóki nie nadciągnął Lis z posiłkami. Dopiero wtedy zemdlała.

***
24 czerwca nazwano w mediach „Czarnym piątkiem". Cała Polska pogrążyła się w grozie i rozpaczy. 
Ogłoszono   żałobę   narodową,   z   całego   świata   płynęły   depesze   kondolencyjne.   Minister   spraw 
wewnętrznych podał się do dymisji.
Posypały się głowy w odpowiednich służbach.
Niewielką   pociechę   przyniosła   wiadomość,   iż   jeszcze   tego   wieczoru,   na   podkrakowskim   lotnisku 
Balice, na podstawie rysopisu sporządzonego przez Polińską aresztowano dwie francuskie „turystki", z 
pochodzenia Algierki. Kobiety, które do Krakowa przyjechały pociągiem, były kompletnie zaskoczone 
operatywnością polskiej policji. Nie zdołały skorzystać z trucizny. A po paru przesłuchaniach okazały 
się niezwykle gadatliwe, sypiąc chętnie swoich mocodawców z Al Kaidy...
Tymczasem zwykli ludzie wyciągnęli własne wnioski z tragedii. W niedzielnym referendum, większo-
ścią 73% głosów odrzucono konstytucję europejską napisaną przez Giscarda d'Esteigne. W wyborach 
parlamentarnych głosowano głównie na partie antyeuropejskie, sprzeciwiające się obecności polskich 
wojsk w Iraku - LPR, Samoobronę, PSL. Otrzymały wspólnie 52% mandatów. Janusz Wojciechowski, 
powszechnie nazywany już premierem elektem, jeszcze podczas wieczoru wyborczego zadeklarował 
wyjście z Iraku i rewizję umowy stowarzyszeniowej z Unią.
„Przynajmniej to zabezpieczy nas przed dalszymi aktami terroru" - powtarzali uczestnicy ulicznych i 
prasowych sondaży.
Niestety, mylono się.

I
Dwa miesiące później. 18 sierpnia 2005, wieczór - 21 sierpnia, poranek.

Opóźniony samolot Lufthansy z Frankfurtu wylądował na Okęciu o 22.28.
„Jestem w domu" - pomyślał Ryszard Mazur.
Mimo ciepłego sierpniowego wieczora odczuwał chłód. Zrozumiałe, po roku spędzonym w irackich 
upałach polski sierpień wydawał się dość zimny. Bez munduru i broni w ogóle czuł się nieco nieswojo. 
Trudno, przyjdzie przyzwyczaić się do bycia cywilem.
W ciągu krótkiego lotu trochę się zdrzemnął. Sen miał ciężki, męczący. Powracały obrazy płonących 
ropociągów, uliczek, na których trwały zacięte walki, wirowały twarze wielu ludzi których uratował i któ-
rych musiał zabić. Obudził się szczęśliwy, że ma to już za sobą. Sprawdził się, a teraz może zacząć 
nowe życie.
Zanim jeszcze odebrał bagaż, włączył komórkę i zadzwonił do Marysi. Nie odebrała! Nie zdziwił się 
specjalnie.   Telefon   domowy   mógł   nie   działać   (kiedy   nie   było   go   w   Warszawie   żona   dość   często 
zapominała o zapłaceniu rachunku), a komórka, zwykle zagrzebana gdzieś na dnie torebki, zapewne 
była niesłyszalna.
„Cóż, będzie niespodzianka!". W zasadzie miał przylecieć dopiero za tydzień, ale dzięki przyjaciołom 
Amerykanom (miał u nich niemały dług wdzięczności) wykorzystał służbowe połączenia i przez bazę w 
Ramsheim dotarł do Warszawy na sześć dni przed terminem.
Nie chciał zostawać ani dnia dłużej w Bagdadzie. Po deklaracjach polskich władz o wycofaniu swoich 

background image

sił i rejteradzie następcy Blaira, („Zrobiliśmy swoje, resztą niech zajmują się sami Irakijczycy i ich 
szyiccy przywódcy") Międzynarodowa Grupa Specjalna uległa rozwiązaniu. Oczywiście, Mazur mógł 
pozostać w Iraku jako najemnik lub dobrze płatny ochroniarz. Ale to go nie kręciło. Tęsknił za krajem, 
za żoną. Poza tym, nie przybył tam dla forsy. A przynajmniej nie tylko. Podejście niektórych kolegów, 
jak choćby Rafała Sowy, wręcz go brzydziło, choć wielu innym imponowało.
Rafał! Nie wiedzieć czemu, sprawa dawnego przyjaciela dość często powracała w myślach Mazura. 
Przyjaźnie   z   dzieciństwa   są   podobno   najtrwalsze.   Wprawdzie   ostatnio   ich   znajomość   nieco   się 
rozluźniła, a w Iraku służyli w innych jednostkach, definitywnie zerwali kontakt dopiero przed trzema 
miesiącami.
- I ty przeciwko mnie - wołał Sowa, kiedy usiłował rozmówić się z nim po męsku. - Ja byłem wobec 
ciebie zawsze lojalny.
Jak miał mu powiedzieć, że przyjaźń kończy się tam, gdzie zaczyna się przestępstwo? Tylko że Rafał 
nie uważał swojej działalności za przestępczą, a jedynie handlową. W ciągu blisko roku swojej służby 
stworzył najpierw prawdziwy alkoholowy most pomiędzy Kuwejtem a Babilonem, później załatwił sobie 
udziały w paru miejscowych hurtowniach, założył nawet mały burdel... Lojalnie proponował wejście w 
interes Mazurowi, a gdy ten odmówił, skomentował: „Byłeś frajer i umrzesz jako frajer".
W   efekcie   Sowa   został   wywalony   z   Iraku   dwa   miesiące   przed   terminem,   choć,   co   ciekawe,   bez 
większych   konsekwencji.   Za   to   przejście   Ryszarda   do   cywila   łączyło   się   po   prostu   z   redukcją 
kontyngentu.
W   kiosku,   opodal   wyjścia   z   terminalu,   kupił   gazety   i   jadąc   taksówką   przez   Most   Siekierkowski 
przeglądał je z zainteresowaniem. Wielkie nagłówki donosiły o zebraniu, mimo wakacyjnego czasu, 
inauguracyjnej   sesji   sejmu,   celem   szybkiego   powołania   nowego   rządu.   Populistyczny   front 
prorokowany   nazajutrz   po   wyborach,   nie   przetrzymał   nawet   tygodnia.   Po   miesiącu   jałowych 
konsultacji   i   zwrocie   dokonanym   przez   Romana   Ger-tycha,   Janusz   Wojciechowski   zrezygnował   z 
tworzenia   rządu,   a   nasilające   się   problemy   zdrowotne   Leppera   kompletnie   zdezorientowały 
Samoobronę. Uważane dotąd za nierealne porozumienie PiS-u, Platformy i LPR-u stworzyło nową 
większość   parlamentarną,   desygnując   na   premiera   Jarosława   Kaczyńskiego.   Ten   zobowiązał   się 
błyskawicznie powołać nowy rząd.
Na dole pierwszej strony znalazł jeszcze jedną krzepiącą notkę „Ostatni z pomagierów w zamachu na 
„Blue City" złapany w Istambule. Polska wolna od upiorów terroryzmu!".
Na dalszych stronach jakiś analityk wymądrzał się, że w świetle normalizacji sytuacji w Iraku i nowego 
porozumienia   izraelsko-palestyńskiego,   zamach   na   „Blue   City"   był   najprawdopodobniej   łabędzim 
śpiewem AlKaidy.
Z mostu skręcili na osiedle Gocław. Ojciec Ryszarda opowiadał, że tam, gdzie dziś wznosił się blok 
państwa   Mazurów,   znajdowało   się   kiedyś   sportowe   lotnisko   Aeroklubu.   Później   powstało   tam 
betonowe blokowisko, dziś na szczęście trochę bardziej zielone, niż przed laty, z oazami nocnych 
sklepików i pubów.
Mazur stanął przed domofonem. Już zamierzał nacisnąć numer 69, kiedy w głowie odezwał mu się 
dawny   Rysiek   Kawalarz.   „Zrób   Marysi   niespodziankę"   -   podszepnął.   Znał   sto   jeden   sposobów 
otwarcia   drzwi   i   dotarcia   do   mieszkania,   ale   wybrał   najbardziej   efektowną   metodę   powrotu. 
Alpinistyczną. Z plecaka wydobył linkę, z którą się nigdy nie rozstawał, zaczepił o kratę i już po chwili 
znajdował   się   na   dachu   pawilonu   handlowego.   Wprawdzie   spółdzielnia   twierdziła,   że   architektura 
bloku uniemożliwia złodziejom dotarcie do lokali od zewnątrz, to jednak wejście na szczyt bloku nie 
zajęło Ryszardowi nawet kwadransa. Z góry zwinnie opuścił się na balkon własnego M-3. Okno było 
uchylone...
W pierwszej chwili myślał, że pomylił mieszkanie. Te przyśpieszone oddechy, jęki, spazmy rozkoszy... 
Z jego sypialni, z jego łóżka!
-Marysia? - wyjąkał.
-Nie można pukać, do kurwy nędzy? – warknął Rafał Sowa, biorąc go najwyraźniej za kogoś innego.
Właściwie   mogły   być   to   jego   ostatnie   słowa.   Potworna   siła   wydarła   go   z   ramion   młodej   mężatki, 
cisnęła o ścianę. Sowa nie był ułomkiem, ale nie miał szans w starciu z Mazurem. Zwłaszcza, gdy ten 
był w furii. Mógł jedynie zasłonić się pod lawiną ciosów, osuwając się coraz niżej i niżej.
„Nie zabijaj go!" - krzyknęła Maria.
Ryszard   zareagował   jak  dobrze   wyszkolony   rotweiler.   Ochłonął  równie   szybko,   jak   wpadł   w   szał. 
Opuścił ręce, cofnął się, plecami włączając górne światło.
Maria łkając pochylała się nad zakrwawionym kochasiem, całkowicie ignorując męża, który na wpół 
przytomny nie przestawał zadawać sobie pytania: „Jestem tu, czy mnie nie ma?"
Wreszcie Sowa chwiejnie podniósł się z wykładziny i usiadł na łóżku, natomiast czułość Marii Mazur 
zamieniła się w gniew.
-Ty brutalu, ty łajdaku, ty morderco!

background image

-Marysieńko,   ja...   -   Osłupiały   nie   wiedział   co   powiedzieć,   zdrada   i   oczywista   niesprawiedliwość
sprawiły,   że   zapomniał   języka   w   gębie.   Mógł   spodziewać   się   z   jej   strony   wszystkiego,   płaczów, 
przeprosin,   tłumaczeń.   Nie   usłyszał   niczego   podobnego.   Wręcz   przeciwnie.   Naga   kobieta   nie 
panowała nad sobą.
-Wynoś   się   stąd!   -   krzyczała   piskliwie   -   Nie   potrzebujemy   ciebie.   Idź   dalej   bawić   się   w   wojnę, 
mordować niewinnych łudzi.
-Marysieńko, przecież ja...
-I trzymaj się od nas z daleka!
Chcieli, żeby wyszedł, to wyszedł. Nagłe zdał sobie sprawę, że stoi już na klatce schodowej, a ze 
wszystkich mieszkań wyglądają rozbudzeni sąsiedzi. Dopiero przy ulicy Ostrobramskiej zorientował 
się, że płacze. Pierwszy raz od śmierci matki.
Do rodzinnego domku w Otwocku dotarł o świcie. Całą długą drogę wzdłuż torów kolei (Wawer - Anin - 
Międzylesie - Radość-Falenica).pokonał pieszo. Usiłował myśleć. Zrozumieć, co się stało. Pojąć, kiedy 
popełnił błąd? Czy wówczas, kiedy przystojny oficer uległ ślicznej małolacie, o mózgu gładkim jak 
pupcia niemowlęcia i lalkowatej twarzy, nie skażonej żadną myślą?
Chyba pomylili się oboje - ona chciała zabawy, zbytku, komfortu, on - życiowej partnerki, żony i matki 
przyszłych   dzieci.   Tymczasem   o   dzieciach   nie   było   mowy!   Maria   była   zdania,   że   ciąża   przed 
trzydziestką może być zabójcza dla jej figury. Mimo to kochał ją tak, jak kocha się nieznośne dziecko. 
Wyrozumiale! Dla niej zdecydował się na powtórny, intratny wyjazd do Iraku i roczną rozłąkę. Nie 
chciał zauważyć, że na trzy list otrzymane od niego, ona przysyła najwyżej jeden, bardzo lakoniczny. 
Wolał też nie zastanawiać się czy Sowa był pierwszym, czy ostatnim z jej kochanków.
Pod swoim starym domem, drewniakiem w stylu „świdermajer" znalazł się w środku głębokiej nocy. 
Nie budząc nikogo wspiął się na balkon i schronił w pokoju „na górce", która w dzieciństwie była jego 
Sezamem,   grotą   Robinsona,   wigwamem.   Nie   zmrużył   tam   oka,   ale   dopiero   rano,   blady,   z 
przekrwionymi oczami pokazał się rodzinie.
Ojciec, jak to ojciec, właściwie nie zareagował, jak zwykle siedział w swoim fotelu przed telewizorem, 
pożerany stopniowo przez chorobę Alzheimera. Chyba jednak poznał syna, bo uśmiechnął się, ale 
zaraz powrócił do oglądania kreskówek.
Siostra,   Zosia,   przyjęła   jego   pojawienie   się   normalnie.   Podeszła,   ucałowała   go   i   przytuliła. 
Prawdopodobnie domyśliła się wszystkiego bez słów.
-Biedny braciszek! - powiedziała cicho.
Wyszło na jej. Od początku, od chwili kiedy po raz pierwszy piękna Marysieńka pojawiła się u boku 
Ryśka, Zofia półsłówkami dawała do zrozumienia, że to się źle skończy. Brał to za objaw zgryźliwości 
starej panny, która sama nie potrafiła ułożyć sobie życia.
- Możesz zostać z nami tak długo jak zechcesz - powiedziała nie pytając o nic i zaraz dorzuciła: - 
Chcesz coś zjeść, czy zobaczysz co nowego w moim ogrodzie?
Od ostatniego spotkania znacznie się zmieniła. Profil jej się wyostrzył, a w wiecznie nieuczesanych 
włosach pojawiły się pasemka siwizny. A przecież była od Ryszarda tylko dziewięć lat starsza...
Pierwszy dzień na starych śmieciach w większej części przespał, drugi spędził na pieszej wędrówce. 
Zawsze go to uspokajało. Zaraz po obiedzie poszedł trasą wzdłuż Świdra, którą tylekroć przemierzał z 
kolegami jako dzieciak - przez Emowo dotarł do Wiązowny, zatoczył wielki łuk, przez Międzylesie i 
Radość, dotarł do Wisły i z powrotem wędrował jej skrajem aż do ujścia Świdra. Wszędzie przybyło 
sporo   nowych   budynków,   przeważnie   dość   paskudnych,   ale   wśród   wiślanych   łach,   jak   za   jego 
dzieciństwa, nie brakowało ptaków, a nad jednym z kanałów odnalazł nawet bobrowe żeremie.
Wysiłek   go   uspokoił.   Czuł   się   obolały,   ale   nie   pokonany.   Kiedy   wspinał   się   do   swego   pokoiku, 
panowała głęboka noc.
Rankiem, trzeciego dnia, chcąc zrobić niespodziankę Zosi wstał znów bardzo wcześnie i wybrał się po 
bułki i gazety. Poszedł na skróty ukrytą w dzikim winie furteczką, prowadzącą na posesję sąsiadów, 
obecnie,   po   pożarze   ich   drewniaka,   mocno   zapuszczoną   i   rozszabrowaną.   Zakupy   w   sklepiku 
urządzonym   w   kontenerze   zajęły   mu   kwadrans.   Wracał   tą   samą   drogą,   gdy   w   połowie   ogródka 
zorientował się, że coś nie gra. Ta czerwona plama w oknie na parterze. Wietrząca się poducha bez 
poszewki. Żart? Kiedy w dzieciństwie bawili się z Zosią w konspirację, mieli ustalony system kodów. 
Kolor czerwony w oknie jej sypialni wskazywał na maksymalne zagrożenie - „Gestapo"!
Stanął jak wryty i w tym momencie dodatek warszawski „Wyborczej" wysunął mu się spod pachy i 
upadł na rabatę. Duży napis „Śmierć na Pradze" bił po oczach ogromną czcionką. Mazur cofnął się w 
cień altany. Artykuł mówił o brutalnym zabójstwie, którego ofiarą padł eks-żołnierz sił pokojowych w 
Iraku - Rafał S. Reporter wskazywał, że zabójstwo może być dziełem coraz bardziej rozzuchwalonej 
żulii   z   miejscowych   blokowisk.   Jednak,   dodawał,   jak   donosiło   dobrze   poinformowane   anonimowe 
źródło: „chuligani rzadko posługują się podczas swych napadów garotą".
Ryszard uczuł gwałtowny wytrysk adrenaliny. Szybko, choć nie biegiem, opuścił ogród, przecznicą 

background image

dotarł do rodzinnej uliczki. Ostrzeżenie siostry okazało się jak najbardziej na miejscu. Przed ich bramą 
parkował policyjny samochód.
„Nie myślą chyba, że to ja...? Idioci! Co innego w zdenerwowaniu pobić faceta, a co innego z zimną 
krwią zadusić".
Sprzeczne myśli przelatywały mu przez głowę - Wrócić do domu, wszystko wyjaśnić?
Przez   moment   nawet   chciał   to   zrobić.   Jednak   zmienił   zdanie,   kiedy   jeszcze   raz   rzucił   okiem   na 
gazetową publikację. Zabójstwa dokonano około 22. On wrócił do domu koło północy. Nie miał alibi, 
nie miał świadków, którzy mogliby potwierdzić trasę jego spaceru...
Idąc w stronę przystanku kolejki zastanawiał się, kto mógł zlecić zabójstwo kochanka jego żony? O 
obecnych interesach Rafała nie miał pojęcia. Od jego wyjazdu z Iraku, aż do niedawnego mordobicia 
nie mieli ze sobą żadnego kontaktu.
Może Artur wiedziałby coś więcej? Ale Poliński pozostał w Iraku, gdzie przeszedł bezpośrednio pod 
komendę Amerykanów. Zresztą, chyba miał jeszcze mniej wspólnego z Rafałem niż on. Ich dawny 
team - „trzech muszkieterów z Otwocka" - istniejący od dzieciństwa, aż po czasy służby zasadniczej, z 
upływem lat mocno się rozluźnił...
Musiał  szybko   podjąć jakąś decyzję.   Co   robić?   Zgłosić  się  na  policję?   Uciekać?   Chyba   powinien 
znaleźć sobie adwokata. Problem polegał na tym, że jedyny adwokat jakiego znał, to był Zenon Sowa, 
stryj Rafała. Ale może właśnie do niego powinien się zwrócić? Mecenas, znający go od dziecka, z 
pewnością mu uwierzy. A przynajmniej nikomu nie przyjdzie do głowy szukać go właśnie u niego.

II
21 sierpnia 2005 - godziny przedpołudniowe

Rezydencja mecenasa Zenona Sowy, typowy przykład budowli, które lud polski nazywał gargamelami 
-   wieżyczka,   podcienie,   tympanon   nad   gankiem   -   leżała   na   skraju   Anina.   Półhektarowa   działka 
rozciągała  się na niskich  morenach, porosłych  starymi sosnami. Spod igliwia   tu i  ówdzie  wyzierał 
mazowiecki   piasek.  Niedaleko   było   stąd   zarówno  do  willi,   w  której  przed   laty zginął  wraz  z  żoną 
premier   Jaroszewicz,   jak   do   Centrum   Kardiologii.   Adwokat   trzy   razy   w   tygodniu   korzystał   z 
tamtejszego   ciepłego   i   pustawego   basenu.   Złośliwi   utrzymywali,   że   początków   fortuny   mecenasa 
należy   szukać   jeszcze   w   latach   PRL-u,   kiedy   był   jednym   z   ekspertów   kierownictwa   MSW,   inni 
twierdzili,  że zbił kokosy w trakcie prywatyzacji, po 89 roku wyspecjalizował się bowiem w prawie 
cywilnym   i   jak   fama   niosła,   nigdy   nie   przegrywał.   Ryszard   Mazur   znał   go   jeszcze   z   lat 
osiemdziesiątych, gdy w czasach szkolnych, jako małolat jeździł w weekendy z Arturem do stryja 
Rafała.   Ówczesna   dacza   wprawdzie   była   dużo   skromniejsza   niż  dzisiejszy   pałacyk,   ale   za   to  las 
dzikszy,   pełen   niespodzianek,   śladów   okopów   z   niegdysiejszych   wojen.   Parę   razy   znaleźli   nawet 
niewypały, które udało im się rozbroić.
Mecenas, mimo pracy dla komunistów, miał maniery i wygląd przedwojennego inteligenta, staranne 
słownictwo,   krzaczaste   brwi   i   wyjątkowo   bystre   oczy.   Ryszard   odnosił   nawet   wrażenie,   że   wzięty 
adwokat   lubi   go   bardziej   niż   cwaniakowatego   bratanka.   Ale   czyż   specjalnością   Zenona   nie   było 
stwarzanie pozorów? Nadto, co innego dawna sympatia, a co innego rada i pomoc, w sytuacji, kiedy 
poszlaki czyniły z Mazura głównego podejrzanego w sprawie o zabójstwo syna jego jedynego brata?
Stanął   przy   kutej   w   fantazyjne   meandry   furtce   i   zadzwonił.   Dwa   razy.   Odpowiedziała   cisza.   Nie 
odezwały się dwa czarne jak sam szatan rotweilery, żaden głos nie zachrypiał w domofonie. Mimo 
pogodnego dnia dom i ogród sprawiały wrażenie posępne. Od czasu wyprowadzenia się pani Jagody, 
skończyły się dawne pikniki w ogródku, a goście odwiedzali Sowę wyłącznie w kancelarii, mieszczącej 
się w budynku Reform Plazza, parę pięter poniżej redakcji „Wprost". „Żeby najbogatsi Polacy z listy 
tygodnika nie musieli zbyt daleko szukać" - śmiał się, mówiąc o swym stryju Rafał.
Zadzwonił   powtórnie.   Nic.   Czyżby   Sowa   wyjechał   na   urlop?   Jednak   pod   domem   stało   BMW 
mecenasa, a w kuchni paliło się światło. Ryszard odczekał, aż minie go jakiś gość na motorze, który 
wyjechał z lasu i pomknął w stronę drogi, po czym niewiele myśląc przesadził płot i ruszył w stronę 
domu. Drzwi frontowe zamknięte były na głucho, nikt nie reagował na łomotanie kołatką. Nie widząc 
najmniejszego   ruchu   w   kuchni   czy   livingu,   Mazur   obszedł   wschodnie   skrzydło,   minął   doskonale 
utrzymany ogród różany, fontannę z amorkiem i ścieżką z okruchów marmuru ruszył w stronę domu. 
Jego czujne oko wypatrzyło na niedawno strzyżonym trawniku ciemny, podłużny przedmiot. Pochylił 
się. To był telefon. Komórka najnowszej generacji! Sądząc po tym, jak mocno wbiła się w ziemię, 
musiała zostać ciśnięta z wysoka i z dużym rozmachem.
Uniósł głowę i zobaczył otwarte okno gabinetu mecenasa. Tam również paliło się światło... Schował 
nokię  do kieszeni i wspiął się na  taras, po gzymsie  dotarł na balkon. Tu,  co ciekawe,  drzwi były 
rozchylone, a krata rozsunięta. Na ścianie vis-a-vis zobaczył obraz Kossaka, „Żołnierz i dziewczyna", 
poniżej skrzyżowane szable. Wszedł do środka, nie odezwał się żaden alarm...

background image

Adwokat siedział w swym fotelu, w szlafroku, z głową odchyloną do tyłu. Odpryski przestrzelonego 
mózgu   zachlapały   regał   za   jego   plecami.   Wnosząc   po   zapalonych   światłach   Sowa   nie   żył   od 
kilkunastu godzin. Wybałuszone oczy zastygły w wyrazie desperacji. Obok prawej ręki leżał pistolet. 
Jak przystało na profesjonalistę, musiał strzelić sobie w usta.
- Tylko dlaczego zrobił to prawą ręką? - przemknęło Mazurowi. - Przecież Sowa był mańkutem.
Rozejrzał się po pokoju. Na biurku nie znalazł żadnego listu pożegnalnego. Podobnie na włączonym 
komputerze. Zauważył, że mecenas załogował się o 22.15 i zdążył sprawdzić część poczty. Głównie 
internetowego śmiecia. Ryszard nie znalazł niczego, co nagle mogło go pchnąć do samobójczego 
kroku. Wyglądało to na czyn powzięty pod wpływem nagłego impulsu. Szuflada, w której trzymał broń, 
pozostała rozsunięta. Po prostu nagle przerwał czytanie poczty, wyciągnął broń i...? Tylko dlaczego z 
tak wielkim rozmachem cisnął swoją komórkę za okno?
Ryszard przeszedł się po mieszkaniu. Wszędzie panował wzorowy porządek. Znając mecenasa, może 
nawet za wzorowy. Papiery, teczki, akta, nawet gazety zostały ułożone wręcz pod sznurek. Sam się 
tym zajął? Dotąd takimi sprawami zajmowała się żona. Może znalazł kogoś na przychodne? Nic też 
nie   wskazywało,   żeby   cokolwiek   znikło   z   jego   zbiorów...   Wszystkie   obrazy   wisiały   na   swoich 
miejscach,   ewentualnego   rabusia   nie   zainteresowała   ani   piękna   kolekcja   zegarów,   ani   komplet 
miśnieńskiej porcelany, ani bursztynowy ołtarzyk... Mazur przeszedł do biblioteki, gdzieś za jednym z 
obrazów powinien znajdować się sejf. Zlokalizował go pod widoczkiem pochodzącym z XVII-wiecznej 
szkoły   holenderskiej.   Ryszard   zdjął   obraz   i   natychmiast   zorientował   się,   że   skrytka   jest   jedynie 
przymknięta.   Ktoś   zajrzał   do   niej   wcześniej...   Zamierzał   zbadać   wnętrze,   gdy   pisk   hamulców 
przywrócił   go   do   rzeczywistości.   Rzucił   okiem   przez   okno.   Pod   bramą   zatrzymały   się   dwa   wozy 
policyjne.
Przypadek? A może ktoś go wrabiał? Naraz zdał sobie sprawę z grozy swego położenia. Trup, otwarty 
sejf, on sam buszujący po domu. Sytuacja wręcz podręcznikowa. Wiedział, że nawet dając nogę nie 
jest w stanie jeszcze bardziej pogorszyć swego położenia. Skoczył ku oknu, opadł zwinnie na trawnik i 
pobiegł w głąb posiadłości. Niestety, musiano go zauważyć.
- Stój, stój! - rozległo się wołanie. Zignorował je. Instynktownie kierował się w las. Zanim ściągną 
posiłki, będzie daleko. Nagle potknął się i stoczył do płytkiego zagłębienia, resztki dawnych okopów, z 
drugiej, a może z pierwszej wojny.  Chrupnęła kostka. Nic to! Nauczył radzić sobie z nawykowym 
zwichnięciem.
Walcząc z bólem, dotarł do szerokiej drogi,  biegnącej środkiem lasu. I tam niemal wpadł na wóz 
policyjny.   Funkcjonariusze   byli   nie   mniej   zaskoczeni   niż   on,   ale   błyskawicznie   wyciągnęli   broń. 
Posłuchał ich wezwań, uniósł ręce do góry. Policjanci, młodzi dwudziestoparolatkowie najwyraźniej nie 
wiedzieli z kim mają do czynienia. Wracali z patrolu, kiedy ogłoszono alarm. Teraz widzieli jedynie 
przerażonego, utykającego człowieka, pokornie stosującego się do ich komend. Podeszli bliżej. Zbyt 
blisko. Kiedy jeden wyciągnął kajdanki, Ryszard kopniakiem wytrącił broń drugiemu, potem powalił 
pierwszego. Skucie obu zajęło mu ledwie minutę.
- Gdybym chciał was zabić, już byście nie żyli - powiedział, wsiadając do ich wozu.- Powiedzcie swoim 
szefom, że nikogo nie zabiłem. Ale wyjaśnię, kto to zrobił. I dlaczego. Możecie być tego pewni.
Przerażeni policjanci tylko kiwali głowami.
-Jeszcze tego nam brakowało. Rambo - morderca! - inspektor Śliwa powiódł zmęczonym wzrokiem po 
współpracownikach. Dopiero odwołano alert antyterrorystyczny, a tu taki pasztet. Kierownictwo nadało 
operacji najwyższy priorytet. Mimo niedzieli, w pościg za byłym komandosem zaangażowano oprócz 
policji ABW, żandarmerię wojskową, a nawet straż miejską. Porzucony radiowóz znaleziono w ślepej 
uliczce,   w   pobliżu   skrzyżowania   Płowieckiej,   Ostrobramskiej   i   Marsa.   Odchodziły   stąd   dziesiątki 
autobusów we wszystkich możliwych kierunkach
-Jego zdjęcie pojawi się w wieczornych dziennikach - zameldował oficer odpowiedzialny za kontakty
z mediami.
-Obstawiamy wszystkie miejsca, w których może się pojawić. Rodzinę, znajomych - powiedział podin
spektor Kazimierz Lis, koordynujący operację. - Nie ma ich wielu. Poza tym, nasi wywiadowcy są na 
wszystkich   dworcach   i   oczywiście   na   lotnisku.   Uczuliliśmy   centrale   radiotaxi.   Mają   zgłaszać   nam 
wszystkie dalsze kursy poza miasto. Mam też zapewnienie z ABW, osobiście od pułkownika Szczygła, 
o ich wsparciu dla naszych działań. Złapiemy drania.
-Nie byłbym tego taki pewien. To wyjątkowy człowiek, nawet jak na komandosa - powiedział major 
Borkowski   z   żandarmerii.   -   W   Iraku,   kiedy   pojechał   tam   po   raz   pierwszy,   dokonywał   cudów 
waleczności podczas opanowywania platform wiertniczych. Nie tak dawno w Nadżafie wyprowadził z 
zasadzki dwóch rannych kolegów. W mieście, czy w głębokim terenie czuje się jak w domu.
-Może wybitny, ale pechowy - zauważył Lis - gdybyśmy nie zastali go na miejscu zbrodni, trudno było-
by mu cokolwiek udowodnić. Przy młodym Sowie nie znaleziono żadnych śladów, nie ma świadków... 
A zgon mecenasa to doskonale upozorowane samobójstwo?

background image

-Bardziej pilna wydaje mi się odpowiedź na kwestię, czy to koniec jego działań? - wrócił do głosu 
Borkowski. - Nie wiemy, co nim kieruje. Parę godzin temu, kiedy po zabójstwie Rafała Sowy znalazł 
się na liście podejrzanych, mieliśmy prawdopodobny motyw morderstwa. Zemstę za zdradę! Dziś nie 
mamy nawet tego. Nie słyszałem, żeby kiedykolwiek ktoś zbijał stryja gacha własnej żony...
-Chyba, że chłopak zwariował - powiedział Śliwa. - W Iraku przeszedł prawdziwe  piekło. Boleśnie 
przeżył wycofanie naszej jednostki. Jest rozgoryczony, wściekły...
-Przepraszam - do góry uniosła się ręka przystojnej blondynki w cywilu. - A czy jest przyjmowana 
hipoteza robocza, że ktoś inny może być sprawcą tych zbrodni?
-Co to za laska? - Borkowski pochylił się do Lisa.
-Pani psycholog, Agnieszka Polińska, ulubienica szefa - odparł zapytany.
-Ta, co pierwsza naprowadziła nas na trop terrorystek z Blue City?
Inspektor skinął głową.
- Bierzemy pod uwagę każdą możliwość, pani Agnieszko. - Na zmęczonej twarzy inspektora Śliwy 
pojawił   się   dawno   niewidziany   uśmiech.   -   Nawet   te   zupełnie   nieprawdopodobne.   Jednak  obecnie 
najważniejsze jest zatrzymanie Mazura. Zobaczymy, co będzie miał do powiedzenia na swoją obronę.
„Jeśli da się wziąć żywcem" - pomyślał Borkowski, a głośno zwrócił się do Polińskiej:
-Można się domyślać, że ma pani jakieś wątpliwości co do jego winy? Czy są one poparte jakimiś 
dowodami?
-Na razie dopiero studiuję jego profil psychologiczny. Ale z tego co już mam, nie bardzo pasuje mi do 
sylwetki seryjnego zabójcy.
-Dziecinko, co ty wiesz o seryjnych zabójcach? - Śliwa uśmiechnął się ponownie.

***
- Było źle, dobrze wyszło. - Zabójca z zadowoleniem wysłuchał komunikatu nadanego na zakończenie 
popołudniowych „Faktów". Mogliby dać nowsze zdjęcie. Kiedy motorem przejeżdżał obok willi Sowy, 
jego twarz wydała mu się szczuplejsza, a rysy twardsze. Wiedział, kim jest Mazur. Zanim nawiązał 
kontakt z Rafałem dowiedział się sporo o nim samym i jego przyjaciołach. Dlatego w Aninie mógł tak 
szybko   podjąć   decyzję.   Mógł   wprawdzie   poczekać,   aż   Mazur   się   oddali   i   dalej   szukać   komórki 
mecenasa (poprzedniej nocy było ciemno i nie mógł dokładnie przeszukać ogrodu), uznał jednak, że 
lepiej będzie anonimowo zawiadomić policję. Niech zastaną komandosa w willi. Prawie na gorącym 
uczynku. Może wywiąże się strzelanina... Tak czy owak będą mieli podwójnego mordercę, a jeśli go 
nie złapią, jeszcze lepiej. Żaden ślad nie doprowadzi do niego.
Podszedł do okna motelu i przez chwilę przypatrywał się samochodom na parkingu między motelem, 
a barem Mc Donaldsa.
-   Najwyższy   czuwa   nade   mną!   -   uznał   -Teraz   mają   podejrzanego   i   jeśli   nawet   ktoś   znajdzie   tę 
cholerną komórkę Sowy, mnie już nie zaszkodzi... Nic nie powstrzyma wyroków Boga.
Pochylił  się, między telewizorem  a  oknem rozłożył  dywanik  i zwrócony  w twarzą  w stronę  Mekki, 
począł bić pokłony i modlić się żarliwie.

III
21 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc

- Kim jesteś, panie Ryszardzie? - Polińska z ogromnym natężeniem wpatrywała się w roześmianą, 
zawadiacką twarz Mazura, spoglądającą na nią z kolorowego zdjęcia z wielbłądami w tle. - Czy tak 
może wyglądać seryjny morderca?
Wiedziała,   że   może.   Lombrosowska   teoria   o   typach   fizjonomicznych   szczególnie   podatnych   do 
popełnienia zbrodni nie wytrzymała próby czasu. Agnieszka nie pracowała wprawdzie długo w policji, 
ale   widywała   już   chłopców   o   anielskich   buźkach,   którzy   z   zimną   krwią   mordowali   taksówkarzy   i 
nastoletnie dziewczyny, z pozoru grzeczne licealistki, w istocie krwiożercze suki, bezwględniejsze od 
niejednego recydywisty - przywódczynie młodzieżowych gangów.
Sięgnęła po fotografię trójki przyjaciół sprzed kilkunastu lat, zrobione na jakiejś rowerowej wyciecze - 
Sowa, jej przyrodni brat Artur, i najprzystojniejszy z nich - Ryszard. „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, 
zostaniemy   żołnierzami"   -   głosił   podpis   na   odwrocie,   wyraźnie   nawiązujący   do   „Ziemi   Obiecanej" 
Reymonta.
Jak to się stało, że nigdy, wyjąwszy krótkie spotkanie na lotnisku, nie poznała najbliższego przyjaciela 
Artura? Wytłumaczenie było proste - samego Artura odkryła dopiero przed trzema lata, na pogrzebie 
ich wspólnego ojca. Wcześniej matka robiła wszystko, by się nie poznali. Stary Poliński uwiódł ją, 
chociaż   był   żonaty   i   zostawił   z   dzieckiem   na   ręku.   Dobrze,   że   chociaż   uznał  Agnieszkę   i  dał   jej 
nazwisko.
Jak w głupiej telenoweli - przeżyła ponad dwadzieścia pięć lat nie wiedząc, że ma brata. Dopóki on 

background image

sam jej nie odnalazł i nie zadzwonił, informując że ojciec nie żyje. Najpierw przeżyła szok. Potem 
odmówiła   spotkania.   W   końcu   jednak   poszła.   Dobrze   zrobiła.   Rozmowa   z   bratem   po   pogrzebie 
dowiodła, jak są sobie bliscy, jak podobni i jak bardzo siebie potrzebują. Tym bardziej, że Agnieszka 
przeżywała psychiczny dołek po rozstaniu z Erlichem, a Artur też miał kłopoty ze swoją ślubną...
W   kolejnych   miesiącach   ich   wzajemne   kontakty   stawały   się   coraz   bliższe.   Nawet   kiedy   Poliński 
wyjechał do Iraku utrzymywali kontakt mailowy lub telefoniczny.
Poza wszystkim zbliżała ich praca. Agnieszka chciała być perfekcyjną policjantką, marzeniem Artura 
było założenie, po powrocie z Iraku, prywatnej agencji detektywistycznej...
„Czy   Ryszard   mógłby   popełnić   zbrodnię   z   premedytacją?"   -   zapytała   brata   za   pomocą   poczty 
elektronicznej.
„Wykluczone!" - nadeszło w odpowiedzi.
Ona jednak aż takiej pewności nie miała. Rozpatrując rzecz technicznie, Mazur mógł zabić zarówno 
Rafała,   jak   i   Zenona   Sowę.   Był   świetnie   wyszkoloną   maszynką   do   zabijania,   oczywiście   przy 
odpowiedniej   motywacji.   Z   doświadczeń   kryminologów   amerykańskich   wiedziała,   że   w   tak 
precyzyjnym urządzeniu o defekt nie jest trudno. Potrzebna jest odpowiednio silna trauma, długotrwały 
stres lub zdarzenie, które odblokowuje jakieś urazy z dzieciństwa. Samo przyłapanie żony in flagranti 
mogłoby tłumaczyć zabójstwo w afekcie, ale dwa zaplanowane morderstwa?
Jeszcze raz przerzuciła życiorys i opinie. Mazur pochodził z normalnej rodziny, ojciec - zawodowy woj-
skowy, lotnik, obecnie na rencie, matka dziennikarka sportowa, zmarła przed paru laty na raka piersi, 
starsza   siostra   -   stara   panna,   nauczycielka   muzyki.   Młodsza   siostra   w   Ameryce   -   matka   trojga 
dzieciaków. Nie karany, wierzący, doskonała opinia z wojska, z uczelni...
- Tylko jeśli jesteś niewinny, to dlaczego uciekasz przed nami, kolego? - zapytała półgłosem.
Co dwie zbrodnie, to nie jedna. Ryszard Mazur zdawał sobie sprawę, że jego przewaga nad aparatem 
ścigania ogranicza się zaledwie do paru godzin. Potem policja w całym kraju dostanie jego rysopis. 
Zapewne upublicznią go media. I zacznie się obława. Nawet biorąc po uwagę niedostatki polskiego 
aparatu ścigania jej ostateczny wynik musiał być przesądzony.
Podjął jednak decyzję i postanowił się jej trzymać. Oddanie się w ręce władz teraz, w niczym nie 
poprawiłoby jego sytuacji. I tak uważano go za winnego. A jeśli był przez kogoś wrabiany? Pozostając 
na wolności miał większe szansę, by udowodnić swoją niewinność. Poza tym intuicja podpowiadała 
mu, że coś w tej sprawie śmierdzi. A już na pewno nie pasuje.
Rafał   Sowa   mógł   wplątać   się   w   jakieś   gangsterskie   porachunki,   ale   jego   stryj,   adwokat?   Od   lat 
cywilista, świetnie sytuowany...
To, że zbieżność obu zgonów mogła być przypadkowa - wykluczył. Znał się trochę ną zabijaniu i w 
obu wypadkach, wprawdzie różnych, rozpoznawał rękę jednego fachowca...
Musiał to wyjaśnić. Ale najpierw potrzebował kryjówki. Miejsca, gdzie mógłby odpocząć, zebrać myśli. 
Dobrze byłoby też mieć dojście do Internetu.
Bliższą   i   dalszą   rodzinę   skreślił   z   listy   osób,   u   których   mógł   szukać   azylu.   Podobnie   było   ze 
znajomymi. Chyba że...
Autobus przejeżdżał właśnie Wisłę, kiedy Ryszar-dowi przyszedł do głowy pomysł tak zuchwały, że aż 
śmieszny.   Garsoniera   Artura!   Poliński,   jego   przyjaciel,   zaprosił   go   raz   do   swego   gniazdka   na 
zaadaptowanym poddaszu, które na krótko przed wyjazdem do Bagdadu, w tajemnicy przed żoną, 
zakupił   w   starej   kamienicy   na   Muranowie.   Marzył,   aby   po   powrocie   z   Iraku   założyć   agencję 
detektywistyczną... Czynił przygotowania. Czy ktoś jeszcze wiedział o tej inwestycji? Wątpliwie. Żona, 
z którą już wcześniej miał kłopoty, wyjechała z córeczką do Niemiec. Rafał Sowa? Dawno zerwali 
kontakt. Chyba też nikomu nie wynajął lokalu...
Domofon   przy   drzwiach   bloku   był   zepsuty.   Podobnie   jak   zamek,   wyrwany   przez   jakiegoś 
młodocianego wandala. Ryszard, nie napotykając nikogo na schodach, dotarł do solidnych drzwi na 
piątym   piętrze.   Noga   trochę   pobolewała,   ale   kompresy   i   dobry   bandaż   powinny   temu   zaradzić. 
Bardziej skomplikowany był inny problem - nad framugą drzwi pod samym stropem błyskały diody 
włączonej instalacji alarmowej. Pech!
Mazur nie należał do ludzi, którzy łatwo się poddają. Godzinę zabrały mu zakupy w paru okolicznych 
sklepach, głównie żelaznych i wędkarskich, potem wrócił. Prymitywnym wytrychem otworzył drzwi na 
strych, stamtąd dostał się na dach. Wkrótce odnalazł świetlik leżący w połowie nad sypialnią, a w 
połowie nad pozbawioną okien kanciapą, zaadaptowaną przez Artura na kuchnię. Ubezpieczała go od 
środka solidna
krata. Założył więc, że sam otwór nie był chroniony dodatkową instalacją przeciwwłamaniową. Szyby 
wolał nie rozbijać. Pracowicie pukając we framugę sprawił, że wysunęła się zapadka i okno uchyliło 
się. Powstał wąski otwór... Ryszard znał zwyczaje kumpla, toteż szybko zlokalizował szafkę ponad 
lodówką, w której powinny znajdować się zapasowe klucze i piloty. Potem za pomocą składanej wędki 
z   pętelką   na   końcu,   którą   zaczepił   o   gałkę   drzwiczek,   otworzył   szafkę.   Na   chwilę   z   powrotem 

background image

wyciągnął wędkę. Teraz na jej końcu umocował pod kątem lusterko i po niedługim czasie, niczym 
dentysta w głąb jamy ustnej, zaglądał do szafki. Pilot od alarmu wisiał w samym rogu. Posługując się 
lusterkiem jak koparką podważył wiszący prostopadło-ścianik z czterema uzbrajającymi przyciskami. 
Wnet  pilot   spadł   z  haczyka,   przeturlał   się   po   blacie   i   znalazł   się   na   terakocie.   Na   szczęście   nie 
potoczył się pod mebel.... Teraz wystarczyło tylko końcem tyczki (już bez lusterka) nacisnąć cztery 
przyciski. Mieszkanie zostało odbezpieczone.
Pokonanie trzech zamków od drzwi Artura zajęło mu niecały kwadrans, nic trudnego dla kogoś, kto 
mieszkał na Pradze i od dziecka bawił się w policjantów i złodziei. Dodatkowo miał szczęście, że nikt 
go nie zauważył podczas tych zabiegów.
Dopiero gdy znalazł się w środku, poczuł jak bardzo jest zmęczony. Nie dbając, że może nadejść ktoś 
dysponujący kluczami, położył się na tapczanie i błyskawicznie zasnął, zakładając, że przynajmniej 
dzisiaj nikt go tutaj szukać nie będzie. Ocknął się, kiedy dookoła panowała głęboka noc. Nie zapalając 
światła wstał, napił się paskudnej wody z kranu i zaczął myśleć - co dalej?
Wasyl Bogomoł wracał do domu. O trzeciej w nocy droga była wyjątkowo pusta. Jeszcze kilkanaście 
kilometrów   dzieliło   go   od   Terespola   i   granicy.   Senność,   która   męczyła   go   przez   całą   drogę   od 
Poznania, nareszcie ustąpiła. Zaczął nawet podśpiewywać. Początkowo, kiedy tydzień temu brał tę 
robotę, miał sporego pietra -jak zwykle, kiedy przewoził lewiznę. Nawet większego, niż kiedykolwiek 
wcześniej.
-Co   było   w  tym   ładunku,   który  zostawiłem   pod   Warszawą?   -  spytał   Sokołowa,   kiedy  dojechał  do 
Berlina. Mafioso, o trójkątnej twarzy szakala, tylko wzruszył ramionami:
-Mnie nie obchodzi i ciebie nie powinno, wziąłeś kasę, to wracaj prosto do domu. I za bardzo się nie 
rozglądaj.
Sęk w tym, że musiał zboczyć z drogi. Polak, który go wynajął, dorzucił jeszcze małe zamówienie. 
Jednak  na  umówionym   parkingu   nie  zgłosił   się   po  odbiór.  Niewiele  myśląc,  Bogomoł zajechał do 
warsztatu,   gdzie   przed   sześcioma   dniami   wyładowano   trzy   ciężkie   skrzynie   z   zaplombowanego 
kontenera. Przekupiony celnik na granicy niemieckiej potwierdził oczywiście, że ładunek przejechał 
przez Polskę nietknięty.
-A co ty tutaj robisz? - wyrwany ze snu Balcerzak, właściciel zakładu, wyglądał na przestraszonego 
widokiem Białorusina.
-Przywiozłem ten dodatkowy towar.
-Jaki towar?
-No, pan Rafał zamówił, jak byłem ostatnim razem...
-Nie znam żadnego pana Rafała - twarz Balcerzaka zrobiła się sina. - A ty nigdy tu nie byłeś. Nigdy!
- Podkreślił z naciskiem.
-Dobra, dobra! Podaj mi jakiś jego normalny telefon, bo komórki nikt nie odbiera.
-Nie wiem, o czym mówisz! Nic mnie to nie obchodzi. A towar możesz zachować.
-Jak pan uważa. - Bogomoł wzruszył ramionami. - Żeby tylko nie było z tego afery.
-Afera będzie, jak zostaniesz dłużej.
Pojechał   więc   dalej,   z   przekonaniem,   że   Polaczki   to   banda   frajerów.   Jak   choćby   ten   posiadacz 
odkrytego dżipa, którego minął przed chwilą. Wlókł się jak za pogrzebem...
Z doskonałego nastroju wyrwał go donośny huk eksplodującej opony.
-Gwoździe rozsypali na tej drodze, czy jak?
Musiał wyhamować i zjechać na pobocze. Zaklął.
Że też przytrafiło mu się to teraz, nad ranem, kiedy wszystko tak świetnie poszło! I przerzut ładunku i 
godziwa zapłata. Mamrocząc przekleństwa wysiadł z szoferki, ustawił trójkąt odblaskowy i zabrał się 
za zmianę zewnętrznego koła. Był tak zajęty robotą, że nadjeżdżający wóz zauważył dopiero, kiedy 
znalazł się w światłach. Odwrócił głowę i pojął, że nadjeżdżająca maszyna wcale nie zamierza go 
ominąć. Nie zdążył nawet krzyknąć, kiedy uderzyło go orurowanie wzmacniające terenowego dżipa. 
Wyleciał w górę i zderzył się z burtą swej ciężarówki. Kiedy opadał na asfalt, już nie żył.
Zabójca zaparkował swój pojazd kilkanaście metrów dalej. Śpieszył się, ale nie mógł ryzykować, że 
wypadek wzbudzi czyjekolwiek zainteresowanie. Sprawnie obszukał zwłoki i natychmiast znalazł pas z 
piętnastoma tysiącami dolarów. Zabrał też komórkę. Na wszelki wypadek, po co ktoś miał zauważyć, 
że Białorusin telefonował do Sowy. Oddalił się, kiedy ujrzał światła jakiejś furgonetki z naprzeciwka.
Zastanawiał  się, czyjej kierowca  zatrzyma  się na widok tira i zwłok na  szosie. Nawet  nie zwolnił. 
Morderca uśmiechnął się. Zapalił silnik i skręcił w boczną drogę, aby zgodnie z planem wrócić do 
kryjówki, obejrzeć wóz i usunąć ewentualne ślady uderzenia. Kolejny etap improwizacji miał już za 
sobą.

***
Nieszczęśliwy wypadek kierowcy tira nie wzbudził większego zainteresowania lokalnej policji. Młodzi 

background image

funkcjonariusze uznali, że podczas zmiany koła Białorusin nie zachował dostatecznej ostrożności. A 
że sprawca odjechał z miejsca wypadku? A kto by na jego miejscu nie odjechał? Białorusin nie był 
nigdzie notowany, a że samochód który weń uderzył praktycznie nie hamował? Każdemu zdarza się 
zagapić. Sprawę wbito do komputera i odłożono ad acta.
Nikt nawet nie silił się sprawdzić, co spowodowało uszkodzenie opony. I jak wyglądało urządzenie, 
które z odległości kilkudziesięciu metrów mogło równie precyzyjnie wystrzelić metalowy bolec?

IV
22 sierpnia 2005 przed południem i popołudniu

Grupa operacyjna komendy stołecznej, zajmująca się pościgiem za Ryszardem Mazurem, która pod 
przewodnictwem podinspektora Lisa (Śliwę ważne sprawy ściągnęły do Komendy Głównej) spotkała 
się ponownie rankiem 22 sierpnia, nie miała żadnych powodów do zadowolenia. Podejrzewany o dwa 
morderstwa komandos przepadł jak kamień w wodę. Mimo apelu nadanego w telewizji i listu gończego 
ze zdjęciem, rozpowszechnionego przez poranne gazety, nie pojawiło się żadne istotne doniesienie. 
Nikt   nie   widział   tego   liczącego   ponad   metr   osiemdziesiąt   blondyna.   A   sam   Mazur   imponował 
ostrożnością. Nie nawiązał kontaktu z rodziną, ani kolegami.
- Czuję, że go nie złapiemy - mruknął do Agnieszki Polińskiej major Borkowski z żandarmerii. - Wcale 
nie zdziwiłbym się, gdyby już był za granicą.
Skinęła głową, choć myślała o czymś innym. O słowach, z którymi, według protokołu, Mazur zwrócił 
się do obezwładnionych policjantów: „Jestem niewinny i dowiodę tego!"
Zamyślona,   wyszła   na   dziedziniec   -   miała   godzinną   przerwę   w   dość   napiętym   programie   zajęć   i 
zastanawiała się, jak ją wykorzystać.

***
Garsoniera   Artura   Polińskiego   okazała   się   nie   tylko   doskonałą   kryjówką,   ofiarowała   też  Mazurowi 
nieprawdopodobne   zasoby   rekwizytów,   zgromadzone   przez   kandydata   na   przyszłego   Sherlocka 
Holmesa. Peruki, szminki do charakteryzacji,   elektryczny  paralizator,  broń  gazowa  i gładkolufowa, 
granaty   obezwładniające,   kajdanki,   gogle   noktowizyjne,   zestaw   do   zbierania   odcisków   palców, 
biblioteczka   zawodowa...   -   to   tylko   część   ze   zbiorów   przyjaciela,   z   których   mógł   teraz   korzystać 
Ryszard. W garderobie znalazł sutannę księdza, mundur policjanta, a także parę strojów kobiecych...
Przeglądanie kolekcji nie stępiło jednak jego czujności. Było jasne, że ktoś systematycznie odwiedza 
lokal. W mieszkaniu nie znalazł śladu kurzu, w doniczkach z kwiatami ziemia była wilgotna. Opiekun 
lub   opiekunka   musieli   dysponować   kluczami   i   pilotem.   Na   wszelki   wypadek   Ryszard   odgadł   kod 
alarmowy - 1970 (rok urodzenia Artura) i przełączył na tryb „czuwanie", a następnie nacisnął pilota. 
Diody rozbłysły, informując, że mieszkanie jest zabezpieczone.
Potem zastanowił się, kto może pojawić się z niezapowiedzianą wizytą. Życzliwa sąsiadka, a może 
Agnieszka?   Artur  sporo   opowiadał  mu  o  swojej   młodszej,   przyrodniej  siostrze,  z  którą   poznał  się 
całkiem   niedawno.   I   szalenie   zaprzyjaźnił.   Ryszard   jakoś   nigdy   nie   poznał   dziewczyny   osobiście. 
Chyba raz widział ją przelotnie. Tak się złożyło. Najpierw przebywał w Bośni, później ona wyjechała na 
praktykę...  Artur  utrzymywał,  że  była   piękna  i mądra.  I że   natychmiast  po  ukończonej psychologii 
wstąpiła do policji. Po co, skoro była piękna i mądra?
Na razie jednak nie miał ochoty martwić się sprawą gościa. Na serio zabrał się za śledztwo. Najpierw 
wynotował z pamięci komórki mecenasa Sowy wszystkie numery wybierane, odbierane i nieodbierane 
w ostatnim czasie.
Następnie zadzwonił pod ostatni numer, z którym łączył się adwokat - wnosząc po początkowej piątce 
należący   do   sieci   Idea.   Nikt   nie   odpowiedział.   W   następnej   kolejności   wykręcił   numer   poprzedni, 
stacjonarny,   warszawski.   Tym   razem   odezwała   się   sekretarka   automatyczna   firmy   ochroniarskiej 
„Cerberus", z prośbą o nagranie informacji. Rozłączył się i głęboko zamyślił. Ciekawe... Przypomniał 
sobie, że na bramie posesji adwokata znajdowała się nalepka: „Obiekt ochrania firma Argus". Czyżby 
stary Sowa nie był zadowolony ze swojej dotychczasowej ochrony i zamierzał zmienić opiekunów? 
Wśród telefonów odebranych, z zaskoczeniem znalazł numer swego własnego mieszkania. Sprawdził 
datę i godzinę. Telefonowano krótko przed śmiercią Rafała. A więc musiała dzwonić Marysia albo jej 
kochaś z jakiegoś powodu kontaktował się ze stryjem. Nie dawało to jednak najmniejszej wskazówki, 
dlaczego obaj mężczyźni zginęli w odstępie niecałej doby? Same zagadki.
Koło południa postanowił udać się „w miasto", przebrał się w stare ubranie emeryta, nałożył siwą 
perukę   i   dokleił   wąsy...   Szedł   ku   drzwiom,   kiedy   rozległ   się   charakterystyczny   dźwięk 
odbezpieczanego alarmu...
Agnieszka weszła do mieszkania. Jak zwykle, kiedy była w okolicy, wykorzystywała parę minut, aby 
wpaść do pustej garsoniery i podlać kwiaty. Machinalnie podlała fikusa, paprotki, fiołka... Zamierzała 

background image

już wyjść, kiedy jakiś nieokreślony niepokój zatrzymał ją w pół kroku. Inny zapach, inaczej postawione 
krzesło   przy   stole.   Ktoś   tu   był?   Zajrzała   do   łazienki.   Deska   była   opuszczona.   Dotknęła   ręcznika, 
suchy. Zajrzała do kuchni. I tam nic interesującego. Chłodny czajnik.
A jednak czuła, że ktoś w ciągu ostatniej doby zaglądał do mieszkania, a może był tu nadal. Ruszyła w 
stronę garderoby, kiedy naraz zdała sobie sprawę, że nie ma przy sobie żadnej broni...
Ryszard   wstrzymał   oddech.   Porucznik   Polińska   szła   w   kierunku   szafy.   Widział   ją   wyraźnie   przez 
szczebelki w ażurowych drzwiach szafy z kostiumami, zgromadzonymi przez kandydata na detektywa. 
Co   robić?   Dziesiątki   myśli   przelatywały   mu   przez   głowę   wciśniętą   pomiędzy   mundur   strażaka,   a 
sutannę księdza. Ogłuszyć siostrę kolegi? Proste, tylko co dalej? Przecież jej nie zabije. Straci jednak 
bezpieczny lokal, a policja dowie się, że zdobył sprzęt do charakteryzacji. Beznadziejna sprawa! Może 
powinien   się   ujawnić?   Artur   zawsze   mówił   o   swej   siostrze,   jako   osobie   o   ponadprzeciętnej 
inteligencji...
Wtem  zadzwoniła   komórka   Agnieszki.   Młoda   kobieta   obróciła   się   i   pobiegła   do   stołu,   na   którym 
zostawiła swój plecak. Telefonował podinspektor Lis. Specjalistom udało się ustalić do czego pasował 
kluczyk znaleziony w kieszonce martwego Rafała Sowy. Otwierał on indywidualną skrytkę w banku 
PKO na Marysinie Wawerskim. Ustalono, iż Sowa korzystał z niej po raz
ostatni tydzień temu. Za telefoniczną zgodą prokuratora ujawniono depozyt. Obok niewielkiej ilości 
biżuterii znaleziono tam równo sto tysięcy euro w używanych banknotach...
-Sto tysięcy euro? - powtórzyła z niedowierzaniem Agnieszka.
-Najwyraźniej chłopcy pokłócili się o kasę. Sowa znany był z ciemnych interesów prowadzonych w Ira-
ku. Widocznie wciągnął w nie koleżkę, a przy rozliczeniu doszło do nieporozumienia.
-Nie bardzo mi to pasuje. Mazur ma nieposzlakowaną opinię, a mój brat zawsze mówił o nim, że nie 
nadaje się do żadnych ciemnych interesów. To samo akurat mówiła jego żona.
-Ludzie się zmieniają - skomentował krótko Lis.
- Możesz wpaść do mnie za pół godziny?
-Oczywiście szefie.
Wyglądało,   że   definitywnie   straciła   zainteresowanie   szafą.   Poprawiła   urodę   w   łazience   i   szybko 
wyszła, zabezpieczając mieszkanie.
Ryszard   odetchnął,   jednak   musiała   minąć   dłuższa   chwila,   zanim   zdecydował   się   opuścić   szafę. 
Intensywnie myślał, składając strzępki podsłuchanej rozmowy w jedną całość - sto tysięcy w skrytce 
Sowy? Z tego co wiedział, Rafał opuszczał Irak jako bankrut. Żalił się wszem i wobec, że wywalony z 
wojska   w   trybie   karnym,   traci   wszystkie   zainwestowane   pieniądze.   Ostatnie   zaskórniaki   wydał 
podobno na łapówki. Skąd więc taka poważna gotówka? Udał mu się jakiś szybki przekręt?
W powietrzu  unosił  się  jeszcze  dyskretny zapach perfum Agnieszki  Polińskiej. Agnieszka. Kolejny 
poważny kłopot! Kiedy szła  w stronę garderoby, czujna, gotowa  w każdej chwili sięgnąć po broń, 
Mazur był prawie  pewien, że  odkryła   jego  obecność.  Jednak teraz już tej  pewności nie miał. Nie 
zrobiła   niczego,   aby   sprawdzić   ewentualne   podejrzenie.   Nie   wezwała   wsparcia.   A   może   jednak 
wezwała?
Na   wszelki   wypadek   całe   popołudnie,   aż   do   zmierzchu,   spędził   na   dachu,   obserwując   uważnie 
pobliskie ulice. Nic się nie wydarzyło. Nie pojawił się nikt podejrzany. Cierpliwość Ryszarda została 
nagrodzona dopiero koło dziewiątej wieczorem, kiedy w klatce schodowej domu vis-a-vis wypatrzył 
szczupłą postać, obserwującą mieszkanie Polińskiego. Podstroił ostrość w lornetce... Ciemne, dość 
krótkie włosy.  Pociągła  twarz.  Agnieszka?  A więc intuicja  nie myliła  go. Wróciła! Sprawdzała,  czy 
nadal jest w mieszkaniu? Nie rozumiał tylko, dlaczego zjawiła się sama, bez obstawy, po godzinach 
pracy? Przerost ambicji? Chciała osobiście nakryć Mazura? A może nie do końca wierzyła w jego 
winę?
Nie zamierzał tego sprawdzać, czołgając się po dachach przeszedł parę domów dalej, potem spuścił 
się na ziemię wewnątrz podwórka studni. Stamtąd nie niepokojony przez nikogo, włączył się w ruch 
uliczny.
Dzień spędzony na dachu zużył na intensywną pracę dedukcyjną. Rozważył jeszcze raz wszystkie 
ewentualności   dotyczące   zabójstwa   Rafała   Sowy.   „Jeśli   nie   wiadomo   o   co   chodzi,   to   chodzi   o 
pieniądze" - przypomniał sobie starą maksymę. Najłatwiej było szukać wyjaśnienia śmierci młodego 
kombinatora w środowisku kryminalistów. To mogły być jakieś porachunki. Z drugiej strony, niezbyt 
pasował   do   tego   sposób   dokonania   zabójstwa   (garota),   a   także   fakt   pogardzenia   pieniędzmi   w 
skrytce. Jeśli Rafał miał dług, wierzyciele zrobiliby wszystko, z torturami włącznie, byle tylko odzyskać 
szmal. A jeśli nie poszło o pieniądze (w końcu w willi mecenasa też nie zauważył śladów rabunku), to 
co   wchodziło   w   grę?   Szantaż?   Zemsta?   I   dlaczego   w   wypadku   adwokata,   sprawca   usiłował 
upozorować samobójstwo? Wszystko to było bardzo dziwne. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to 
spróbować   skontaktować   się   z   jakimś   kolesiem   Rafała   z   półświatka.   Przypomniał   mu   się   Gienek 
Balcerzak. Razem chodzili do szóstej klasy (Gienek powtarzał ją wtedy po raz trzeci), a wkrótce potem 

background image

za   kradzieże   trafił   do   poprawczaka.   Z   tego   co   mu   się   obiło   o   uszy,   obecnie   prowadził   warsztat 
samochodowy   przy   Wale   Miedzeszyńskim,   handlował   trefnymi   częściami   i   musiał   mieć   bieżący 
kontakt z Sową, bo ten reperował u niego swój wóz. Tak. Nie zaszkodziłoby z Balcerzakiem pogadać.

- Proszę, możesz zabrać pieniądze, ja nic nie wiem! - zmasakrowany mężczyzna pod samochodem 
skowyczał, widząc jak zabójca bawi się guzikiem podnośnika.   .
-Co powiedziałeś Białorusinowi? - naciskał przesłuchujący.
-Nic, nie powiedziałem nic. Nie dałem mu nawet numeru telefonu Rafała!
-Nie dałeś? Ciekawe, a jednak zadzwonił na jego komórkę... Parę razy! - Zabójca wyciągnął lśniącą 
motorolę Sowy.
-Nie podałem! - upierał się Balcerzak. - Zresztą, i tak nie miałoby to znaczenia. Rafał nie żyje...
-Skąd wiesz?
-Radio podało. W gazetach pisali...
-A co ci mówił Rafał na temat tego transportu? - zabójca zmienił temat.
-Nic, nic mi nie mówił. Rzadko się widywaliśmy. ..
-Ale zamówił u ciebie nowy, drogi wóz...?
-Chciał volvo. Z małym przebiegiem. Z dobrymi papierami. Powiedziałem, że może skombinuję.
-Skąd miał kasę?
-Nie wiem.
-Ciekawe - palec zabójcy drgnął i podwozie volvo opuściło się o centymetr. Torturowany zawył:
-Powiem, powiem!
-Teraz ci wierzę.
-Tylko mnie wypuść!
-Mów.
-Chodziło   o ten  ostatni transport.  Te trzy skrzynie,  które dostarczył  Bogomoł, a  Rafał je odbierał. 
Powiedział mi, że liczy na dopłatę od zamawiającego. Dużą dopłatę...
-Powiedział, kim jest zleceniodawca? I co jest w ładunku?
-Nie. Tylko że to ktoś z Niemiec. O ładunku ani słowa, jak Boga kocham, ani słowa...
-Wierzę ci! - powiedział zabójca i nacisnął przycisk do końca.
Ech, Sowa! Cholerny, chciwy Polak. Chciwy i głupi. Próbować szantażu, nie wiedząc z kim zadziera. 
Cóż za bezmyślność?! Próbować się targować, kiedy już zrobił co do niego należało i wziął działkę. 
Piekło jest pełne takich chrześcijańskich psów.
Oczywiście, mógł mu zapłacić. Nawet tyle, ile zażądał. Tylko jaka była pewność, że za pięć dwunasta 
Sowa nie zmieni zdania i znów nie zażąda podwyżki, grożąc ostrzeżeniem władz? Zresztą, znając 
typki w rodzaju tego bezbożnika wiedział, że gotów był zrobić i jedno i drugie. Nie wolno mu było 
ryzykować.   Umar   powiedział   wyraźnie:   „Jak   będzie   trzeba,   zabijesz   wszystkich,   którzy   choć   w 
minimalnym stopniu mogą zagrozić powodzeniu operacji".
Patrząc na martwe ciało pasera, uśmiechnął się. Balcerzak niewiele wiedział. Ale ktoś inteligentny, 
wiążący fakty, mógłby to i owo wydedukować...
Schodkami z warsztatu wszedł na pięterko do mieszkania, wszędzie panowała cisza. Żona pasera 
jeszcze nie wróciła. I dobrze. Nie przepadał za zabija-
niem osób postronnych. Wrócił na dół. Rozlał trochę oleju, benzyny...A wychodząc, cisnął za siebie 
niedopałek papierosa.
Kiedy Mazur w przebraniu staruszka dotarł na miejsce, hajcowało się na dobre. Straż pożarna jeszcze 
nie dojechała. Paru sąsiadów bezradnie kręciło się z wiaderkami, dość groteskowymi wobec rozmiaru 
pożogi. Kilku innych powstrzymywało krzyczącą kobietę.
- Mój Jaruś, mój Jaruś! - wołała, wyrywając się w stronę płomieni.
Ryszard przepchnął się przez tłumek.
-Jaki Jaruś? - zapytał.
-Mój syneczek, spał na piętrze... O Boże, Boże! Spali się żywcem.
Zareagował bez wahania. Ludzie ze zdumieniem patrzyli jak siwy emeryt ze zwinnością wiewiórki po 
beczkach  i rynnie  wspiął się ku oknu na piętrze, wybił je i wskoczył w płomienie. Ciąg powietrza 
wywołał prawdziwą burzę ogniową.
-Musi dziadek tego małego - komentowali ludzie. - Albo ojciec chrzestny.
-Samobójca!
Mazur wrócił po paru sekundach. Bez siwej peruki i wąsów, za to z łkającym zawiniątkiem w ręku... 
Wręczył je osłupiałej matce i nie czekając na słowa podziękowania, zniknął w mroku. Szybszy od 
niego był tylko jeden sąsiad, posiadacz cyfrowego aparatu, który z zapałem dokumentował pożar i 
natychmiast strzelił fotkę wybawcy.
Zabójca, obserwujący incydent z bezpiecznej odległości, aż zatarł ręce.

background image

Gdyby Mazur działał na jego zamówienie, nie mógłby lepiej wywiązać się ze swego zadania.
„Seryjny   zabójca   widziany   na   miejscu   kolejnego   mordu!"   -   pomyślał   o   jutrzejszych   nagłówkach   w 
„Fakcie" i „Superekspresie". Rozejrzał się, czy nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy mieli jednak 
ważniejsze sprawy na głowie. Zwinnie oddalił się od pożaru, wskoczył na ukryty w zaroślach motor. 
Chciał podążyć śladem byłego komandosa, ale ten przeskakując opłotki przepadł w ciemnościach.

***
W Śródmieściu Ryszard znalazł się grubo po północy. Korciło go, żeby wbiec do mieszkania Artura i 
natychmiast   zasnąć.   Jednak   pohamował   się   i   najpierw   wlazł   na   dach,   skąd   ostrożnie   zajrzał   do 
mieszkania przez świetlik, na moment włączając latarkę. Dobrze zrobił. Na tapczanie dostrzegł śpiącą 
Agnieszkę.
A więc rozgryzła go i czekała? Zastanawiał się nad reakcją Polińskiej, gdyby mówiąc „Dobry wieczór" 
wpa-rował teraz do środka. Wolał  jednak tego nie sprawdzać,  wycofał się  na strych,  ustawił  przy 
drzwiach   piramidę   z   wiadra   i   starego   lustra,   na   którą   musiałby   wpaść   każdy   nieproszony   gość   i 
najzwyczajniej  zasnął.  Do mieszkania Artura  wrócił  dopiero rano, kiedy Połińska poszła   do pracy. 
Kładąc się na tapczanie, czuł jeszcze jej ciepło, zapach perfum, a nawet wgłębienie powstałe dzięki jej 
krągłościom.
Jeśli śnił o czymś, nikomu się z tego nie zwierzył.

V
23 sierpnia 2005 przed południem
Dawno nie widziano inspektora Śliwy w podobnej furii.
- Co tu się, kurwa dzieje? - wołał do oficerów zgromadzonych wokół stołu. - Mobilizujemy takie środki,
organizujemy  obławę,   przez   którą   mysz   nie   powinna   się   prześlizgnąć,   a   ścigany  nadal  bezkarnie 
zabija ludzi!
Jego   współpracownicy   milczeli.   Bo   co   mieli   komentować?   Dzięki   zeznaniom   świadków   i   fotografii 
jakiegoś amatorskiego łowcy sensacji otrzymali niezbity dowód, że poszukiwany Ryszard Mazur nie 
tylko nie uciekł za granicę, ale dokonał kolejnego zabójstwa.
Lis   przedstawił   prawdopodobny   przebieg   zdarzeń.   Eugeniusz   Balcerzak   został   zmiażdżony   przez 
remontowany samochód marki volvo. Jego morderca, dla zatarcia śladów, podpalił warsztat...
-Ale przy okazji uratował śpiące dziecko – wtrąciła się Polińska. - Nie musiał tego robić.
-Nawet psychopata ma prawo do ludzkich odruchów - zgromił ją Śliwa. - Widocznie uznał, że dzieciak 
w niczym mu nie zawinił.
-W najgorszym łajdaku może odezwać się sumienie - poparł go Borkowski
-I zaryzykował wpadkę dla nieznajomego dzieciaka? - nie ustępowała Agnieszka.
-I tak wie, że go ścigamy.
-Natomiast to zabójstwo  stanowi ważny trop, że oprócz elementów odwetu w grę  wchodzą  jakieś 
ciemne   interesy   -   powiedział   Raniewicz,   chudy   okularnik,   specjalista   od   spraw   przestępczości 
zorganizowanej.
-Tyle że nie mamy żadnego dowodu na związki Mazura z ciemnymi interesami Sowy - oponowała pani 
psycholog.
-Złapcie Mazura, a dowody same się znajdą – uciął jej dywagacje Lis. A Raniewicz dodał, że w jego 
dziale przeglądane są wszystkie sprawy, które prowadził ostatnio mecenas Zenon Sowa.
-Może tam znajdziemy wskazówki, które wyświetlą kulisy sprawy - obiecywał.
-Ma  pani  jeszcze  jakieś  uwagi?  -  Śliwa   już  łagodniej  zwrócił   się   do   swej   protegowanej.  W  kręgu 
pracowników   Pałacu   Mostowskich   hulała   nawet   plotka   o   romansie   łączącym   szefa   z   młodą 
funkcjonariuszką.
-Ja... właściwie nie. Znaczy nie!
„Ale   kłamię"   -   pomyślała.   Szła   przecież   na   spotkanie   grupy   z   zamiarem   podzielenia   się   swoim 
odkryciem na temat kryjówki podejrzanego. Teraz jednak postanowiła się wstrzymać z przekazaniem 
informacji. I nie do końca wiedziała, dlaczego?

***
Mazur wyspał się za wszystkie czasy, obmył, dokładnie posmarował i opatrzył oparzenia. Następnie 
przebrany   i   ucharakteryzowany   na   typowego   menela   z   fioletowym   nosem   i   oczami   w   sinych 
obwódkach,   wyszedł   na   miasto.   Wiedział   że   prowokuje   los,   ale   skoro   chciał   działać,   musiał 
wypróbować swoją nową rolę. Kupił „Wyborczą". Popijając piwko na ławce w Ogrodzie Krasińskich, 
dokładnie   między   Komendą   Policji   a   Pałacem   Sprawiedliwości,   spokojnie   przestudiował   wszystkie 
informacje   na   temat   konsultacji   międzypartyjnych   w   sprawie   powołania   rządu   Jarosława 
Kaczyńskiego,   pod  tytułem:   „Dzisiaj   głosowanie   w  Izbie".   Przeczytał   również  wywiad   z Wałęsą,  o 

background image

idących   pełną   parą   przygotowaniach   do   25.   rocznicy   powstania   „Solidarności",   która   już  niedługo 
miała ściągnąć do Gdańska sam kwiat światowych polityków, na koniec przejrzał strony dotyczące 
kultury, oraz wkładkę stołeczną z bogatym działem nekrologów.
„21 sierpnia 2005 zmarł w wieku 62 lat nasz szef i przyjaciel Tadeusz Opieńko, podpułkownik w stanie 
spoczynku. Pożegnamy go w domu przedpogrzebowym na cmentarzu komunalnym w Warszawie 23 
sierpnia o godzinie 13. Przyjaciele z firmy „Cerberus"...Cerberus?
Myśl   jak  błyskawica  przemknęła   przez  mózg   Mazura.   Przecież  także   21   sierpnia  zginął  mecenas 
Sowa, który na krótko przed śmiercią usiłował porozumieć się z firmą „Cerberus". Czy mógł to być 
jedynie zbieg okoliczności?
Popatrzył na zegarek. Dochodziło południe. Zdąży się jeszcze przebrać...

***
Ceremonia pogrzebowa podpułkownika Tadeusza Opieńki była zdecydowanie świecka. I dość cicha. 
Żadnej kompanii honorowej, wystrzałów, poduszek z orderami. Do stosunkowo nielicznej grupy żałob-
ników przemówił lakonicznie przedstawiciel starych towarzyszy z SB, który mamrotał coś o dziejowej 
niesprawiedliwości   i   nawiedzonych   lustratorach,   po   nim   dał   głos   przedstawiciel   pracowników 
„Cerberusa", starszawy gość, świecący łysą czaszką, o mordzie zawodowego zabójcy. Trzymająca się 
na uboczu starsza kobieta, wspierająca się na lasce, nie wzbudziła niczyjego zainteresowania, byłe 
ubeczki uznały ją pewnie za koleżankę z ZMP, a zetempówki za przedstawicielkę służby więziennej. 
Mazur,   wykorzystując  damskie  przebranie,  słuchał  pilnie  rozmów,   sypnął garść  ziemi  na  trumnę... 
Zadał też kilka pytań. Z odpowiedzi wynikało, że trzymający się całkiem nieźle, mimo swych 62 lat 
Opieńko, zmarł na silny, niespodziewany zawał.
Z innych wypowiedzi udało się Ryszardowi wywnioskować, że zweryfikowany negatywnie w 1990 roku 
oficer   był   wcześniej   fiszą   w   departamencie   zwalczania   opozycji.   Nie   wyglądało,   żeby   dorobił   się 
szczególnej   fortuny.   Jego   koledzy   porobili   kariery   w   biznesie,   radach   nadzorczych.   Zatrudniający 
niewielu pracowników „Cerberus" wydawał się firmą z trudem wiążącą koniec z końcem. Co takiego 
człowieka   mogło   łączyć   z   Rafałem   Sową   i   jego   stryjem,   renomowanym   adwokatem?   A   przede 
wszystkim, czy jego zgon został spowodowany przez przyczyny naturalne? Ryszard znał specyfiki 
zatrzymujące   pracę   serca,   które   nie   pozostawiały   większych   śladów   w   organizmie.   A   jak   zdołał 
wywnioskować, w tym przypadku poniechano sekcji zwłok...
Opuszczając cmentarz zwrócił uwagę na niepozornego mężczyznę w czerni, który kilka mogił dalej 
pogrążony był w modlitwie, ale równocześnie uważnie przyglądał się żałobnikom. Zdradził go również 
sposób   poruszania   -   kiedy   wstał   i   poszedł   między   grobami   kocim   krokiem   drapieżnika.   Gdy 
nieznajomy minął go i zniknął w bramie, Mazur zawrócił. Stanął przy nagrobku, który przed chwilą 
opuścił modlący się. Grób był stary, zaniedbany. Ostatnia osoba została pochowana tu w 1946 roku. 
Ciekawe... Pewnie  ktoś z obecnej Agencji Bezpieczeństwa  Wewnętrznego? - Miejmy nadzieję, że 
mnie nie rozpoznał.
Zabójca   lubił   zaglądać   na   pogrzeby   swoich   ofiar.   Był   ciekaw,   kto   na   nie   wpadnie.   Szybki   termin 
pochówku dowodził, że zgon uznano za czysto naturalny i nie zajęto się badaniem zwłok. Świetnie! 
Jeszcze   bardziej   ucieszył   się   brakiem   przy   trumnie   młodych   gliniarzy   i   wścibskich   dziennikarzy. 
Przynajmniej ta nitka została zabezpieczona skutecznym supełkiem. Nic nie mogło mu przeszkodzić w 
wielkim  finale. Nawet ten komandos - Mazur, obwiniony już za trzy zbrodnie miał naprawdę duże 
kłopoty,   by  przedstawiać   znaczący  problem.   Choć  trzeba   przyznać,   nie   opuszczało   go   szczęście. 
Wczoraj   po   pożarze   warsztatu   Balcerzaka   próbował   go   śledzić.   Niestety,   Mazur   zamiast   jechać 
taksówką, czy łapać okazje, poszedł ku Wiśle, a tam miał ukrytą jakąś łódkę, którą popłynął na drugą 
stronę.   Zanim   ścigający   dotarł   do   mostu   Siekierkowskiego,   po   Mazurze   nie   było   śladu.   Teraz, 
rozpoznając go pomimo przebrania, postanowił nie popełnić tego błędu.

***
Po pracy Agnieszka Polińska pojechała wprost do garsoniery swego brata. Wprawdzie poszukiwany 
Mazur nie pojawił się tam ubiegłej nocy, ale wierzyła swojej intuicji. Ktoś korzystał z garsoniery Artura, 
a kandydat na dzikiego lokatora był tylko jeden. Już po dziesięciu minutach wizji lokalnej jej przeczucia 
znalazły   potwierdzenie.   Mimo   że   facet   był   wyjątkowo   ostrożny,   znalazła   dowody,   że   odwiedzał 
mieszkanie w ciągu dnia! Drobne, ale znamienne: odmiennie urwany papier toaletowy, wygładzone 
zgięcie dywanu, a przede wszystkim delikatny zapach spalenizny.
-   Odważny   chłopak   -   pomyślała.   -   Wie,  że   tu   zaglądam,   a   mimo   to   nie   zrezygnował   z   kryjówki. 
Ciekawe, co by zrobił, gdybym napisała mu na kartce, że pragnę z nim porozmawiać?
Śmierć Rafała Sowy nie pogrążyła Marii Mazur ani w głębokiej rozpaczy, ani w symbolicznej nawet 
żałobie. Nie należała do osób podlegających silnym i długotrwałym uczuciom. Było, minęło! Romans z 
kolegą   męża   nawiązała   z   nudów,   a   pewne   drobne   perwersje   Rafała   podniecały   ją   bardziej,   niż 

background image

solenny, katolicki seks w wykonaniu męża. Zresztą była pewna, że po jakimś czasie, kiedy wszystko 
się wyjaśni, Ryszard wróci do niej i wszystko wybaczy. „Przecież mnie strasznie kocha!"
Na   razie,   już   po   paru   dniach,   miała   dość   siedzenia   w   domu,   zwłaszcza,   że   do   jej   pilnowania 
wyznaczono   chyba   najmniej   sympatycznych   policjantów   z   Warszawy.   Prawdę   powiedziawszy, 
uważała całą tę opiekę za zbędną. Ryszard i owszem, bywał impulsywny, ale pomysł, że po paru 
dniach chciałby ją skrzywdzić, uznała za niedorzeczny. Rafała zgubiły jego ciemne interesy, o których 
ona nie miała pojęcia, a z którymi Rysiek nie miał nic wspólnego. Nie czuła najmniejszego zagrożenia. 
Dlatego   popołudniu   13   sierpnia,   stwierdziwszy   po   oględzinach   w   lustrze,   że   jest   blada   ,jak   pupa 
umarłego",   postanowiła   bez   zwłoki   odwiedzić   zaprzyjaźnione   solarium   przy   ulicy   Płowieckiej,   aby 
nadrobić tam „dni żalu i skupienia". Jej stróże (choć nie aniołowie) - pan Marek i pan Romek - odwieźli 
ją na miejsce własnym samochodem. Wprowadzili, dla pewności obeszli budynek, po czym rozgościli 
się w zakładzie fryzjerskim na parterze, gdy tymczasem ona udała się na pięterko i znikła w pokoiku z 
łóżkiem do opalania. Z powodu wakacji ta część salonu była właściwie nieczynna, ale czego nie robi 
się dla stałej klientki.
Smażyła się tam piętnaście minut i prawie zasnęła, kiedy nagły przeciąg przywrócił ją rzeczywistości.
- Nic nie mów - powiedział Rysiek i zatkał jej usta dłonią. Chciała go ugryźć, ale nie dała rady. – 
Zachowuj się spokojnie, nie chcę ci zrobić krzywdy. Nie zabiłem Rafała, ani żadnego z tych facetów... 
Zadam ci parę pytań i znikam. Dobrze?
Mruknęła cicho i Mazur cofnął rękę.
-Coś ty narobił...? - syknęła, więc znów ją przytkał.
-Nie ja! I nie dyskutuj, tylko odpowiadaj na pytania, w twoim własnym interesie. Nie mamy wiele czasu.
Sowa zadarł z kimś naprawdę niebezpiecznym. Nie wiadomo, co może z tego wyniknąć.
Tym   razem   chyba   zrozumiała.   Zobaczył   jak   strach   rozszerza   jej   źrenice.   Przez   moment   poczuł 
współczucie.
-Kiedy ja naprawdę nic nie wiem!
-To już ja ocenię. Teraz odpowiadaj na moje pytania. Podobno Rafał wrócił z Iraku kompletnie spłu
kany?
-W każdym razie okropnie narzekał. Kiedy po raz pierwszy spotkaliśmy się, chciał pożyczyć trochę 
pieniędzy. Na rozruch.
-I od słowa do słowa...?
-Nie miałam gotówki. Ale pomogłam mu sprzedać trochę orientalnej biżuterii, kiepskiej próby. Potem 
wpadł do mnie żeby to opić. Chyba dał mi jakiś narkotyk, zupełnie nie wiedziałam co robię...
-Daj spokój ze spowiedzią, nie jestem księdzem. Dużo trafił na tym handlu?
- Parę tysięcy, ale pieniądze zaraz się rozeszły. To nie taki dusigrosz jak ty! Ma gest.
Mazur nie skomentował. Pytał dalej:
-Rozumiem, że szybko znalazł nowy, lepszy interes?
-Wcale   nie.   Szło   mu   jak   z   kamienia.   Trochę   forsy   pożyczył   od   stryja.   Próbował   odnowić   jakieś 
kontakty.
Długo jednak bez powodzenia. Dopiero z początkiem lipca humor mu się poprawił, gdy pojechał do 
Niemiec.
-Wiesz konkretnie, dokąd?
-Nie mówił, gdzie jedzie, ani kto go zaprosił, ale wrócił zadowolony, twierdząc, że jeszcze fortuna dup-
cię w nasze okno wypnie".
-Na czym polegał ten interes?
-Tego mi nie mówił, wiem tylko, że wyjeżdżał jeszcze na Białoruś. Musiało pójść dobrze, bo potem 
nieźle pobalowaliśmy.
- I to wszystko?
- Chyba... Nie. Czekaj! Jakiś tydzień temu zagadnął mnie, czy wyobrażam sobie życie poza Polską,
na Seszelach albo Bahamach. Kiedy spytałam go czy zwariował - odpowiadał, że nie. Ostatniego 
wieczoru zażartował, że za milion dolarów można nawet się troszeczkę pobać.
-Pytałaś go, co to znaczy?
-Tak, ale odpowiedział mi dość dziwnie: „Czasem lepiej za wiele nie wiedzieć".
- I to wszystko?
-Raczej tak. Ale co ty chcesz zrobić? Będziesz uciekać przez całe życie?
-Dowiodę swej niewinności, Mario. I złapię tego, kto wrobił mnie w zabójstwo Rafała.
-Zrób to, ale wcześniej powiedz, jak mnie tutaj znalazłeś?
-Po prostu zadzwoniłem do salonu i zapytałem, na którą godzinę zamówiłaś wizytę.
-Tęsknisz czasem za mną? - uniosła swe fiołkowe oczy i zatrzepotała rzęsami. Kiedyś działało to na 
Ryśka niczym czysta viagra.
-Nie! - odparł.

background image

Tymczasem jeden z funkcjonariuszy, który w międzyczasie zdążył się ostrzyc i ogolić, rzucił okiem na 
zegarek.
- Czy to nie za długo trwa? Chyba się już upiekła. Sprawdź, Marek, co tam się dzieje?
Drugi policjant wbiegł na górę i zastukał do drzwi.
- Wszystko w porządku pani Mario?
- W jak największym - odpowiedziała. – Zaraz kończę.
Schodząc na dół przymknął uchylone okno na klatce schodowej. Przysiągłby, że kiedy tu przybył było 
zamknięte, a wszędzie panował chlodek nadmuchiwany z klimatyzacji.
Spostrzegawczość   jest   niezbędnym   elementem   zawodowych   umiejętności.   Zabójca,   obserwujący 
ceremonię pogrzebową Opieńki, zwrócił uwagę na kulawą przygiętą jak stara wierzba emerytkę dużo 
wcześniej, niż ona zauważyła jego... Kobiecina nie należała do żadnej grupy, nie przeżywała „bolesnej 
straty",   za   to   rozglądała   się   czujnie.   Na   moment   poczuł   na   sobie   ciężar   jej   spojrzenia,   a   kiedy 
podreptała na grób, przy którym on wcześniej klęczał, miał już pewność, że nie interesuje się nim 
jakaś   kombatantka,   tylko   młody,   wysportowany   mężczyzna.   Wystarczyło   wyobrazić   ją   sobie 
wyprostowaną - staruszka byłaby olbrzymką... Ani chybi, nieuchwytny Mazur! Co ciekawe, rencistka w 
żałobie   bardzo   szybko   przestała   utykać.   Zaraz   za   cmentarzem   skorzystała   z   ulicznego   automatu 
telefonicznego,   potem   wsiadła   do   autobusu.   Nie   mógł   iść   za   nią   zbyt   blisko   nie   ryzykując 
dekonspiracji. O wiele prościej było sprawdzić dokąd dzwonił ten przebieraniec. Wsunął do automatu 
kartę telefoniczną i nacisnął redial.
- Salon piękności „Nenufar"... - usłyszał.

VI
23 sierpnia 2005 popołudnie, wieczór i noc

Zabójca, oprócz wielu innych talentów, posiadał wyjątkowy dar nierzucania się w oczy. Był drobny, 
szczupły,   o   pospolitej   twarzy,   którą   natychmiast   się   zapomina.   Ot,   mysi   blondyn,   bez   cech 
szczególnych, w bezosobowym ubraniu.
Swój wygląd i bezbłędną polszczyznę zawdzięczał matce, młodej Ślązaczce, która w połowie „dekady 
sukcesu" nawiązała romans z pewnym „Turkiem", cyklicznie wpadającym z RFN-u po rozrywkę do 
komunistycznej   Polski.   Owocem   tych   spotkań   był   Henio,  w  późniejszym   życiu   częściej  używający 
imienia Horst, Harry czy Hassan. Ojciec, gwoli precyzji nie Turek ale Palestyńczyk, odnalazł go w 
1988, gdy matka umarła na raka piersi, i wywiózł do Niemiec. Tam chłopak poznał nowe życie, a już 
wkrótce,   po   upadku   muru   berlińskiego,   zaczął   robić   interesy,   do   których   pchnęły   go   naturalne 
zdolności:   języki   i   talent   do   zabijania.   Swoją   pierwszą   ofiarę:   Ruska,   który   podczas   kłótni   pchnął 
nożem jego starego, załatwił w wieku szesnastu lat. Później działał w różnych regionach świata - RPA, 
Kolumbia...   Ranny  w  Libanie   w  2000  roku,   kurował  się   u  dalszej  rodziny  ojca   w  Syrii.   Tam,  pod 
Damaszkiem, doznał religijnej iluminacji, nieomal jak święty Paweł. Uwierzył w islam. Odnalazł wiarę 
swych arabskich przodków, sens życia i gwarancje pośmiertnego raju. Nadal wprawdzie zabijał za 
pieniądze,   ale   wiara   stanowiła   teraz   dodatkową,   potężną   motywację.   Oczywiście,   nie   zazdrościł 
męczennikom kierującym samolotami na World Trade Center. Uważał, że Allach wyżej ceni bojow-
ników   wielokrotnego,   niż   jednorazowego   użytku.   Dlatego   z   taką   radością   podjął   się   najnowszego 
zadania.
- Będziesz mieczem Boga! - powtarzał podczas ostatniego spotkania w Damaszku jego mentor, Umar 
al   Sirdari,   nazywany   kadim,   nieuchwytny   następca   al.   Zarkaviego,   pojmanego   w   maju   przez 
Amerykanów.
- Wierzę, że się nie ulękniesz.
-Nie ulęknę się, kadi.
-Będziesz   musiał   działać   sam,   bez   żadnych   struktur,   bez   oparcia   w   braciach.   A   w   wypadku 
niepowodze
nia nikt ci nie pomoże.
-Nie biorę pod uwagę niepowodzenia.
Jak do tej pory, wszystko szło po jego myśli. Polskie służby, po rozbiciu siatki odpowiedzialnej za 
zamach w Blue City, odetchnęły z ulgą, uznając, że na jakiś czas Polska nie będzie celem ataków 
terrorystów.   Nikomu  nie   przychodziło   do  głowy,   że   tamten  zamach  był  jedynie   testem,  czy  raczej 
próbą, psychicznym rozbrojeniem. Po chwilowej mobilizacji czujność osłabła. Poza tym, miano się na 
baczności przed ludźmi o wyglądzie bliskowschodnim, a Hassan... Wyglądał jak stuprocentowy Polak, 
mówił bez obcego akcentu, wobec ludzi był miły, uprzejmy, zawsze uśmiechnięty. Nawet gdy zabijał.
- Wypełniam   wolę   Najwyższego   -   tłumaczył   pewnemu   żurnaliście   na   moment   przed   ścięciem   mu 
głowy.
- To nic osobistego!

background image

Jeszcze w Niemczech załatwił sobie doskonałe polskie papiery, do tego dysponował dokumentami
niemieckiego dziennikarza i francuskiego handlowca, miał w Warszawie dwa mieszkania, dodatkowo 
trzymał pokój w motelu, wynajął też, na wszelki wypadek, nie-krępującą ruderę w głębi lasu.
Parogodzinna obserwacja solarium „Nenufar" opłaciła się. Był świadkiem przyjazdu  Marii Mazur w 
asyście policyjnej obstawy i jej kontaktu z mężem, który przez okienko od podwórza dostał się do 
środka.
O czym mogli mówić? Na ile Sowa wprowadził swą kochankę w interesy?
Na pewno nie wspomniał o nim. Hassan był dla Rafała jedynie głosem z telefonu. Skontaktował ich 
Sokołów,   nie   ujawniając   żadnego   z   nazwisk   Hassana,   więc   Rafał   nie   mógł   mieć   pojęcia,   że 
wykonawcą zadania był mężczyzna, z którym rok wcześniej poznał się w Karbali. O tym nie dowiedział 
się nawet w chwili śmierci. Nie musiał.
Swoje  zrobił jak trzeba. Przyjął transport z Białorusi, u Balcerzaka przepakował ładunek z tira do 
wynajętego żuka, którego później pozostawił na parkingu na Grochowie. Tak, bez wątpienia Sowa 
sporo mu pomógł, dał namiary na stryja adwokata, ten z kolei umożliwił kontakt z podpułkownikiem 
Opieńka.   Niestety,   okazał   się   zbyt   ciekawy,   za   chciwy.   Kiedy   zorientował   się,   co   kryło   się   w 
kontrabandzie,   odbył   naradę   ze   stryjem,   a   kto   wie   czy   nie   skonsultował   się   także   z  Opieńka.   W 
każdym razie szybko wykonał telefon do Sokołowa i zażądał renegocjacji kontraktu.
„Moja pomoc jest więcej warta" - stwierdził.
„Ile?" - zapytał go następnego dnia Hassan.
„Okrągły milion, w zielonych albo euro, jak wam wygodniej".
Czy był na tyle głupi, żeby nie obawiać się kary? A może zwierzył się komuś, sądząc, że to starczy za 
polisę. Tylko komu?
Obserwując jak Mazur wsiada do tramwaju, zabójca zastanawiał się, czy nie powinien go sprzątnąć? 
Tu i teraz? Uznał jednak, że nie byłoby mu to na rękę. Mazur żywy, ścigany przez policję, stanowił 
świetną zasłonę jego akcji, zabity mógłby skłonić śledczych do bardziej wielowątkowego śledztwa. 
Zresztą, w czym mógł mu zaszkodzić? Ci, którzy cokolwiek wiedzieli - nie żyli. Sowa mógł domyślać 
się, co jest przygotowane, ale bez żadnych konkretów. Jeden Opieńko mógłby powiedzieć, kiedy i 
gdzie nastąpi atak. Ale już nie powie.
Znów   pomyślał   o   Mazurowej.   Tak   czy   siak,   dobrze   byłoby   poznać   co   wie   ta   młoda   blondynka. 
Wprawdzie   dzień   i   noc   pilnowali   ją   zmieniający   się   policjanci,   ale   nie   miał   najlepszego   zdania   o 
polskich funkcjonariuszach.
Ponieważ do zmroku było jeszcze dość daleko, postanowił załatwić coś innego, na parkingu przed 
wypożyczalnią wideo odszukał swój motor, dał pięć złotych pilnującemu go menełowi i ruszył wolno w 
ślad za tramwajem, żywiąc nadzieję, że może wreszcie odkryje miejsce, w którym zaszył się jego 
przeciwnik.
Ostrożność   Mazura,   kryjącego   się   przez   resztę   dnia   na   strychu,   okazała   się   niepotrzebna.   Tego 
wieczoru Agnieszka Polińska nie odwiedziła  mieszkania brata. Może czaiła się gdzieś w pobliżu  i 
czekała, aż Ryszard wejdzie do środka? A może komenda zleciła jej inne zadanie i wysłała poza 
Warszawę? Mogła też dojść do wniosku, że czymś spłoszyła Ryszarda i ten więcej nie skorzysta z 
mieszkania Artura. Siedząc na strychu jeszcze raz rozważał wszystkie posiadane informacje.
Rafał - adwokat - paser - podpułkownik - co mogło łączyć tych ludzi? Dlaczego zostali zlikwidowani?
I   przez   kogo?   Same   znaki   zapytania.   Otwarta   pozostawała   też   następna   kwestia   -   czy   Marysia 
powiedziała mu wszystko? A jeśli coś przeoczyła, albo wiedziała o czymś, tylko nie przypuszczała, że 
to takie ważne...
Stanowczo za mało ją przycisnął, powinni jeszcze raz porozmawiać!
Popatrzył na zegarek - dochodziła jedenasta. Młoda pora. Na ulicach kręciło się jeszcze sporo ludzi. 
Wiedziony nagłym impulsem założył ciemną perukę, dokleił wąsy, założył okulary zerówki i pojechał 
na Gocław.
Wieżowiec,   w   którym   przeżył   razem   z   Marysią   parę   nie   najgorszych   lat,   stał   niedaleko   Wału 
Miedzeszyńskiego, nieco z boku. Idąc ścieżką między blokami natychmiast dostrzegł nieoznakowany 
wóz policyjny nieopodal wejścia do ich domu. „Pilnują, to niech pilnują". Mijając go, dzięki otwartym 
okienkom usłyszał głos centrali wzywający dyżurującego funkcjonariusza, aby się zgłosił. Ten jednak 
ani drgnął. Dziwne! Ryszard zatrzymał się, podszedł bliżej. Z dwóch metrów wyczuł zapach krwi i 
fekaliów.  Zajrzał do środka. Policjant był już zimny.  Ktoś skłonił go do wychylenia się przez okno 
(widać było ślady krwi na karoserii), a potem niesłychanie sprawnie poderżnął mu gardło! Cholera!
Spojrzał na okna swego mieszkania. W środku paliło się światło. Wyciągnął komórkę Sowy i zadzwonił 
do domu. Nikt się nie zgłaszał. Ani Maria, ani ochrona.
Wytrychem otworzył drzwi i wbiegł do bloku. Wiedział, że za chwilę okolica może zaroić się od glin. 
Ale nie miał wyboru. Mieszkanie zastał nie zamknięte. Już od drzwi poczuł zapach gazu usypiającego. 
Zatkał usta chusteczką, wpadł do środka i pootwierał na oścież wszystkie okna. Dwaj policjanci spali z 

background image

twarzami na stole, między rozsypanymi kartami. W telewizji szedł jakiś nocny kryminał.
Dotarł   do   sypialni.   Pusto!   Rozbabrana   pościel,   otwarta   szafa,   ciśnięta   nocna   koszula.   „Porwali 
Marysię!"   Na   moment   zrobiło   mu   się   słabo.   Mimo   wszystko   była   jego   żoną,   parę   dni   temu   - 
najukochańszą żoną...
„Myśl, myśl!" - powtarzał sobie. Nagle zauważył wyłamany zamek do łazienki. Tam schroniła się przed 
napastnikiem? Czy próbowała się bronić, czy też...? Nogą potrącił szminkę leżącą na podłodze, była 
otwarta. Malowała się na przyjście bandytów?
Napis znalazł po chwili na wewnętrznej stronie deski klozetowej. Parę nerwowych, purpurowych liter... 
BLUECIT...
Zadrżał.   Czyżby   Sowa   miał   jakiś   związek   z   terrorystami,   którzy   wysadzili   warszawskie   centrum 
handlowe? Naraz cała seria zbrodni zaczęła nabierać sensu. I to złowrogiego.
Tylko co miał z tym począć? Do głowy przyszedł mu zaledwie jeden pomysł. Szaleńczy. Ale innego 
nie   miał.   W   notatniku   starszego   ze   śpiących   policjantów   znalazł   komórkowy   telefon   Agnieszki 
Polińskiej.
-Hallo - usłyszał. Głos był miły, lekko zaspany.
-Mówi przyjaciel pani brata. Musimy porozmawiać.
-Pan...? - wyczuł w jej głosie ogromne zaskoczenie.
-Bez nazwisk - przerwał. - Uprowadzono Marysię. Dwaj policjanci zostali uśpieni w jej mieszkaniu, 
trzeci, w wozie, jest martwy.
-Ale... - chwila pauzy - ...skąd pan dzwoni?
-Z miejsca zdarzenia.
-Zaczeka pan tam na mnie?
-Raczej nie. Wzywam policję i się zmywam.
-To nierozsądne.
-Wiem. Ale nie mam wyboru. Na razie nie potrafię przekonać pani szefów, że tego nie zrobiłem.
- Rozumiem. Ale my... moglibyśmy porozmawiać?
- Musimy.
Usłyszał, jak przełyka ślinę.
-Gdzie pan proponuje, żebyśmy się spotkali?
-Tam, gdzie dotąd się mijaliśmy.
-Co? - wyraźnie ją zatkało. - Ale ja już...
-Pani   wie   równie   dobrze   jak   ja,   o   jakim   lokalu   mowa.   Proszę   przyjść   sama.   Wiem,   że   wszystko 
świadczy przeciwko mnie, ale mam pewną poszlakę, z którą muszę się z kimś podzielić. Chyba wiem 
z czym się ta sprawa łączy.
-Z czym? - w jej głosie wyczuł ciekawość.
- Była tam pani 24 czerwca. - Nie..?
- Niewykluczone, że ktoś chce powtórzyć podobny fajerwerk. Być może na większą  skalę. Proszę 
nigdzie nie dzwonić, tylko zaczekać na mnie...
- Ale...
Przerwał   połączenie   i   starannie   wytarł   słuchawkę.   Potem   zbiegł   na   dół,   by   z   automatu   na   rogu 
zadzwonić na policję. Po drodze omal nie potrącił emeryta La-skowskiego, który ze swym labradorem 
wybrał się na wieczorny spacerek.
- To pan już wrócił, panie Rysiu? Coś dawno pana nie widziałem - wołał za nim staruszek.

***
Agnieszka odłożyła komórkę. Od pół godziny siedziała w ciemnym, pustym mieszkaniu swego brata i 
zastanawiała się, czy ścigany pojawi się tej nocy. A tymczasem sam zadzwonił.
Nie przyznała się mu, że już jest na miejscu, choć niewiele brakowało, żeby się wygadała. Miała mętlik 
w myślach. Cały czas nie była pewna, co powinna uczynić. Procedura właściwa dla takich przypadków 
nakazywała zawiadomić centralę, zażądać wsparcia.
Odrzuciła tę pokusę, świadoma na co się naraża. Jeśli nawet Mazur kłamał, jedynie okazując mu 
zaufanie miała szansę doprowadzić do jego ujęcia... A jeśli nie kłamał? Naraz poczuła się zagubioną 
małą dziewczynką, której serce łomoce z emocji.
Odbezpieczyła broń, zapaliła światło i czekała.
Zbliżając   się   do   mieszkania   Artura   Polińskiego,   Ryszard   miał   wrażenie,   jakby   wkładał   głowę   w 
paszczę   lwa.   Dobrowolnie   ładował   się   w   pułapkę,   oczywiście   pod   warunkiem,   że   Agnieszka 
zdecydowała   się   ją   zastawić.   Ale,   na   zdrowy   rozum,   dlaczego   miałaby  tego   nie   zrobić?   Złapanie 
seryjnego mordercy miałoby kapitalne znaczenie dla jej dalszej kariery. Poza tym wiedział, że nie jest 
do końca szczera. Już wcześniej uruchomił w stacjonarnym telefonie Artura opcję umożliwiającą mu 
podsłuch jego mieszkania. Była tam, ale się nie przyznała. Mimo wszystko intuicyjnie czuł, że młoda 

background image

policjantka   gotowa   jest   podjąć   ryzyko   i   wysłuchać   go,   zanim   przekaże   go   w   ręce   aparatu 
sprawiedliwości.   Ponadto,   od   czasu   ich   rozmowy   nie   uczyniła   niczego,   co   wskazywałoby   na 
zastawianie   pułapki.   Dzięki   podsłuchowi   wiedział,   że   przez   następne   pół   godziny   Polińska   nie 
wykonała   żadnej   podejrzanej   czynności.   Nigdzie   nie   zadzwoniła.   Owszem,   była   zdenerwowana, 
wypaliła trzy papierosy, chodziła nerwowo po pokoju, wzięła prysznic. I nic poza tym. Aha, jeszcze 
przeładowała broń...
Drzwi zastał niedomknięte, a pokój ciemny.
- Podnieś ręce do góry i zostań na progu! - powiedział dźwięczny głos. - Dobrze! Teraz obróć się, ręce 
na ścianę.
Zapaliło się światło. Agnieszka obszukała go zwin nie, wyłuskała zza paska broń, rzuciła ją na tapczan 
i znów się cofnęła.
-Nie założysz mi kajdanek? - zapytał.
-Na razie nie. Możesz się odwrócić.
Wreszcie mógł jej się przyjrzeć. Gdyby nie trzymana spluwa, wyglądałaby jak modelka, która z tylko 
sobie   wiadomego   względu   postanowiła   zostać  przedszkolanką.   Sama  łagodność  ponadprzeciętnie 
urodziwej szatynki - figlarny nosek, dołeczki w policzkach... No, może tylko zbyt umięśnione nogi i 
ramiona jak na modelkę. Taksowała go wzrokiem z nie mniejszym zainteresowaniem.
- A więc tak wygląda wróg publiczny numer jeden?
- powiedziała, popychając ku niemu krzesło. - Siadaj, tylko nie za blisko.
-Czy wszyscy w komendzie mają takie poczucie humoru? - zapytał, stosując się do jej polecenia.
-Na twoim punkcie raczej nikt. Ale mów, co masz do powiedzenia?
Opowiedział więc. O swoim przyjeździe, nakryciu żony z kochankiem, bójce z Rafałem Sową, przepro-
wadzce  do siostry.  Zrelacjonował z podziwu  godną szczerością swój brak alibi, sytuację, w której 
zastała   go   wiadomość   o   śmierci   Sowy.   Nie   taił   szczegółów   swej   wizyty   w   domu   Zenona   Sowy, 
zwracając uwagę, że ktoś, kto był tam przed nim zadbał, aby upozorować śmierć adwokata...
- Załóżmy roboczo, że to wszystko jest prawdą...
- przerwała, patrząc przenikliwie na postawnego mężczyznę, który mimo beznadziejnej sytuacji nie 
zamierzał się poddawać. - Ale jeśli nie ty, to kto miałby to zrobić i z jakiego powodu?
- Na razie wiem tylko, że zabójca wyprzedza mnie dosłownie o pół kroku.
Tu   opisał,   jak   spóźnił   się   do   pasera   Balcerzaka,   którego   spalono   razem   z   warsztatem   i   jak   nie 
zapobiegł Porwaniu własnej żony...
Agnieszka westchnęła.
-Mam   uwierzyć,  że   ktoś,  kogo   nie   znasz,   dokonuje  tych  wszystkich   zbrodni  tylko   po   to,   żeby  cię 
wrobić?
-Nie   tylko!   Sądzę,   że   zabójca   wykorzystuje   mnie   niejako   przy   okazji.   Wcześniej   miał   plan,   aby 
większość zabójstw wyglądała jak nie związane ze sobą wypadki, samobójstwa. Ja i wasz pościg za 
mną tylko ułatwiłem mu robotę. Teraz może wszystko zwalać na mnie. Nie zależnie co zamierza dalej, 
zaabsorbowanie policji moją osobą jest dla niego niezwykle korzystne.
Dłuższą chwilę zastanawiała się nad jego słowami.
-Kim zatem może być zabójca i jaki może mieć cel podstawowy? - zapytała wreszcie. - I jaki sens 
miały twoje słowa o możliwym zamachu terrorystycznym?
-Dojdziemy i do tego - powiedział spokojnie. – Co wiesz o Tadeuszu Opieńce?
-Opieńko? - szczerze się zdziwiła - A kto to taki?
-Emerytowany podpułkownik SB, z którym, według zapisu w komórce Zenona Sowy, stary adwokat
rozmawiał na krótko przed śmiercią. Jeśli cię to interesuje, Opieńko zmarł na zawał tego samego dnia, 
co mecenas. Sekcji zwłok niestety nie przeprowadzono...
-Myślisz, że on również został zamordowany? – jej gładkie czoło pofałdowało się w namyśle.
-Nie   wiem,   co   o   tym   sądzić.   Mam   za   mało   informacji.   Jednak   głównym   powodem   dla   którego 
zdecydowałem się na nasze spotkanie, jest wiadomość, jaką moja żona pozostawiła mi tuż przed 
porwaniem. Dwa słowa zapisane szminką po wewnętrznej stronie deski klozetowej - „Blue City".
Polińska aż podskoczyła.
-Co  ty  sugerujesz?!  Zgarnęliśmy  całą   terrorystyczną   szajkę   odpowiedzialną   za   ten   zamach.  A   na
Węgrzech zwinięto regionalnego szefa Al Kaidy... To się już nie powtórzy.
-Dałby Bóg. Jednak wiesz, tak samo jak ja, że ten akt terroru spełnił swoje zadanie tylko połowicznie. 
Polacy to nie Hiszpanie. Nie powstał rząd LPR-u i Samoobrony.  Polska wcale nie wycofuje się z 
koalicji antyterrorystycznej... Może ktoś uznał, że trzeba Polaków ukarać dotkliwiej... Wynajął nową 
ekipę, czy też jakiegoś samotnego „szakala". Ten nawiązał kontakt z Rafałem Sową - w paru słowach 
przedstawił informacje uzyskane od żony - a gdy ten przestał mu być potrzebny, a może stał się 
zagrożeniem – zlikwidował go.
Agnieszka ożywiła się:

background image

-Potrafisz przedstawić jakiekolwiek dowody popierające tę koncepcję?
-Niestety nie. Ale liczę na ciebie.
-Ja  bym nie liczyła.  Nikt w komendzie   nie uwierzy w podobną wersję.  Jeśli  jutro przekażę  naszą 
rozmowę szefom, ciebie aresztują, a ja wpadnę w kłopoty, że zrobiłam to tak późno.
-Zatem   na   razie  nie  przekazuj.   Zresztą,   potrzebuję  z  twojej  strony pomocy innego   rodzaju.   Masz 
dostęp do komputera i policyjnej bazy danych, możesz poszukać dla mnie paru istotnych informacji.
-Na przykład?
-Trzeba   sprawdzić,   czy   w   ostatnich   dniach   nie   przeoczono   jeszcze   jakiegoś   morderstwa 
wyglądającego na nieszczęśliwy wypadek... - zauważył, że ze zrozumieniem skinęła głową. - Ale to 
nie wszystko: musisz dowiedzieć się, czym zajmował się w SB Tadeusz Opieńko... Nie zawadziłoby 
też zadzwonić do twego brata...
-Do Iraku? Lepiej napiszę. Mamy ze sobą stały kontakt mailowy.
-Tym lepiej. Gdyby Artur mógł dowiedzieć się czegoś o ludziach, z którymi Sowa prowadził interesy.
-Myślisz, że to zrobię. A jeśli nie zechcę?
- Będziesz musiała mnie zastrzelić, bo żywcem wziąć się nie dam...
Nie zastrzeliła go, nawet nie skuła. Nawet jego broń pozostała tam, gdzie ją rzucił. Uruchomiła za to 
komputer brata i przystąpiła do pracy. Z własnej inicjatywy postanowiła sprawdzić informacje Interpolu 
na temat zabójców do wynajęcia.
-Uważasz, że to jakiś Arab? - spytała.
-Niekoniecznie. Podejrzewam nawet, że po Blue City musiano wybrać kogoś, kto nie kojarzy się z 
Bliskim Wschodem, może być Murzyn, Chińczyk, Hindus, a najprawdopodobniej biały.
-I mówiący po polsku? - dorzuciła.
-Skąd to przypuszczenie?
-Balcerzak był przed śmiercią torturowany. Wyraźnie ktoś go przesłuchiwał, a od żony wiemy, że znał 
jedynie bardzo słabo rosyjski.
-Może więc jest to jakiś wyznawca islamu ze Wspólnoty Niepodległych Państw.
-Poszukamy...
Kiedy siedziała tak odwrócona plecami do niego, przebierając palcami po klawiaturze, pomyślał, jak 
wielkie okazuje mu zaufanie. Przecież będąc seryjnym mordercą, bez trudu mógłby teraz skręcić jej 
kark. Nic dziwnego, że zapytał:
-Dlaczego zdecydowałaś się mi zaufać? - zapytał.
-Twoja wersja jest warta sprawdzenia.
-A wcześniej? Zanim porozmawialiśmy?  Odniosłem wrażenie, że nie uważałaś mnie za  seryjnego 
mordercę.
-Powiedzmy, że miałam wątpliwości.
-Ale dlaczego?
Wzruszyła ramionami.
-Nie pasowałeś mi do profilu zabójcy.

VII
24 sierpnia 2005, świt i przedpołudnie.

Chłód   i   wilgoć   obudziły   Marię   Mazur.   Chłód,   wilgoć   i   leśne   ptaki,   hałasujące   gdzieś   za   wąskim, 
zakratowanym okienkiem.
- Gdzie ja jestem? - zastanawiała się młoda kobieta.
Naraz przypomniał jej się moment, kiedy siedząc w łazience poczuła gaz i desperacko sięgnęła po 
szminkę...
- Ratunku! Na pomoc! - krzyknęła. Zabrzmiało to słabo, jak we śnie.
Mimo to ktoś ją usłyszał. Zgrzytnęły zamki w niskich, solidnych drzwiach. Zamarła, zawieszona między 
nadzieją a przestrachem.
- A więc już się pani obudziła? - Ku jej zaskoczeniu strażnik nie przypominał wcale  potwora. Był 
niewysoki, szczupły i tak pospolity, że w tłumie nie zwróciłaby nań uwagi. - Jest pani głodna, czy może 
na początek przydałaby się kawa?
-Kim pan jest? - wykrztusiła.
Jego odpowiedź ją zmroziła..
-Lepiej   tego   nie   wiedzieć.   Zaprosiłem   panią   do   mojego   domku,   żeby   trochę   porozmawiać   bez 
niepotrzebnych świadków. Tu nikt nam nie przeszkodzi. A krzyczeć nie ma po co. Nikt nie usłyszy.
-Ale ja nic nie wiem! - powtórzyła, jak wszyscy ludzie w podobnej sytuacji.
-Porozmawiamy,   zobaczymy.   -   Facet   mówił   doskonałą   polszczyzną,   tylko   bardzo   wyczulone   ucho 
wyczułoby w niej pewną twardość, charakterystyczną na przykład dla ludzi z „czarnego Śląska". Poza 

background image

tym  nie podobały się jej  oczy  nieznajomego. Zimne i  bezwzględne. Mimo to, opanowując panikę, 
próbowała grać słodką idiotkę.
-Robił pan interesy z Rafałem? Jest panu winien jakieś pieniądze? Jeśli trzeba pożyczę i wszystko 
spłacę.
-Nie mówmy o pieniądzach! - odpowiedział. - Nasza znajomość miała charakter przelotny i bardzo 
jednostronny.
-To znaczy?
-Zabiłem go.
Poczuła strużkę własnego moczu na udzie. Jednak wstyd był niczym w porównaniu z niewyobrażalną 
trwogą, jaka skuła jej serce.

***
Około czwartej nad ranem Agnieszka poczuła zmęczenie. Oczy piekły ją od wpatrywania się w mały 
ekran laptopa. Efekty komputerowych poszukiwań nie okazały się zadowalające. Akta podpułkownika 
Opieńki  były  ściśle  tajne.   Jego   nazwisko,   oprócz nekrologu,  nie  pojawiało   się  ostatnio   na  łamach 
prasy.  Ślepy  tor!  Z  kolei  wśród   terrorystów  szczególnie   poszukiwanych  przez   Interpol  nie   znaleźli 
nikogo pasującego do tajemniczego zabójcy grasującego w Warszawie, zakładając że nie był
to beżowy cudzoziemiec z Al Kaidą wypisaną na twarzy, a raczej Europejczyk, dobrze zorientowany w 
sprawach   Polski.   W   dodatku   nie   amator.   Agnieszka   zgadzała   się   z   Mazurem,   że   musi   to   być 
profesjonalista posługujący się równie dobrze garotą, jak bronią palną, używający z wyczuciem trucizn 
i gazów, co raczej wykluczało jakiegoś amatora po krótkim przeszkoleniu.
-Szukałbym kogoś po twardej szkole Specnazu albo STASI - powiedział Ryszard. - Niewykluczone, że 
jakiegoś muzułmanina, z Kaukazu.
-Muzułmanina? Jesteś przekonany, że to musi być islamski terrorysta?
-Tak rozumiem aluzje Rafała Sowy i desperacką wiadomość, którą przekazała mi Maria. Poza tym,
zastanawiam się nad możliwymi kontaktami Sowy. Skoro prowadził jakieś ciemne interesy w Iraku, 
mógł tam wpaść w oczy komuś, kto potrzebował polskiego współpracownika i przewodnika. Zwłaszcza 
jeśli nie chciał korzystać z dotychczasowej siatki, która, jak czytałem, została doszczętnie rozbita.
-Wygląda to dość logicznie! Może rzeczywiście od tej hipotezy należałoby zacząć.
-Tylko w jaki sposób?
-Artur! - powiedziała z uśmiechem. - Mój brat, a twój przyjaciel, pozostał w Iraku. Jak wiesz pracuje
dla Amerykanów, ma doskonałe kontakty wśród Irakijczyków...
-Chcesz wtajemniczyć w to wszystko Artura? Wyznać mu, że za plecami swoich szefów komunikujesz
się z głównym podejrzanym w serii zabójstw?
-Artur nie wierzy w twoją winę. Napisał mi to w ostatnim mailu. Zresztą będę ostrożna. Nie napiszę
mu wszystkiego. Na początek mogę go poinformować, że się ukrywasz, ale przysłałeś mi notatkę ze 
swoimi podejrzeniami. Niech się rozejrzy, posłucha plotek o białym terroryście...
-Poinformujesz Artura, że powątpiewasz w moja winę?
-Nie muszę. Wyczuwamy się bez słów.
-No to na co czekasz? Pisz. Jesteś w sieci.
Zamknęła laptop.
-Nie chcę wysyłać maiła stąd i z mojego laptopa. Nie będę palić lokalu, o którym nie wiedzą nawet moi 
szefowie.  Wyślę to z samego rana, z jakiegoś neutralnego serwera. Na dziś to chyba wszystko - 
ziewnęła.
- Ależ jestem senna, a do domu taki kawał.
-Możesz się przespać tutaj... - wskazał na tapczan.
-U boku „wielokrotnego mordercy"?
-Ja będę spał na połówce w kuchni. Możesz zamknąć drzwi i zablokować oparciem krzesła klamkę...
Ku   jego   zaskoczeniu   przystała   na   tę   propozycję.   Odważna   dziewczyna.   Słyszał   jak   się   myje   w 
łazience. Jak się kładzie. Był pod wielkim wrażeniem jej urody. Myślał jednak o Marysi. Niewiernej, 
głupiej, ale jednak żonie. Czy jeszcze żyła?
Zabójca nie miał wielu problemów ze skłonieniem Marii Mazur do szczerości. Za bardzo bała się bólu, 
aby zataić przed nim cokolwiek. Wyznała wszystko, włącznie z tym, co pominęła podczas niedawnej 
rozmowy z mężem. Sowa wrócił z Niemiec ze sporą zaliczką, nie mówił jednak na czym polega ten 
interes. Dopiero jakiś tydzień przed śmiercią, po pijaku wyrwało mu się: „Jak chcą mieć drugie Blue 
City, muszą mi słono zapłacić!". Ostatniego wieczoru przed śmiercią, dziwnie podniecony, przyniósł 
Marysi tysiąc dolarów. Wtedy też zorientowała się, że nosi ze sobą broń - sieg sauera z zapasowym 
magazynkiem. „Strzeżonego pan Bóg strzeże" - wyjaśnił.
-Czy wymieniał jakieś nazwiska swych partnerów w tym nowym biznesie? - zapytał Hassan vel Horst 
alias Henryk.

background image

-Nie.
Kiedy dłuższą chwilę nie zadawał pytań, uniosła ku niemu zapłakane oczy.
-Co chcesz ze mną zrobić? Zabijesz mnie?
-Jeszcze nie wiem - odparł szczerze.
-Nikomu nie powiem, o tobie. I... - usiłowała się uśmiechnąć - potrafię być bardzo miła...
-Wierzę - mruknął. Nie miał jednak ochoty na seks. Musiał ustalić jeszcze jedno. - Powiedziałaś o tym 
mężowi? - zapytał.
-O czym?
-O tym „Drugim Blue City"...
-Nie - odparła, ale dziwnie szybko spuściła oczy.
Kłamie suka! Skoczył ku niej, chwycił za gardło, przycisnął. Czuł jak jej serce tłucze się niczym u ran-
nego ptaka. Niedługo trzymał, ale wystarczyło. Gdy puścił, wykrztusiła, z trudem łapiąc powietrze:
-Napisałam mu na wewnętrznej stronie deski od sedesu dwa słowa: „Blue City".
-Kismet! - rzucił po arabsku. Jeśli ten Mazur nie był idiotą i skojarzy fakty? Co gorsza, jeśli mimo 
trwającego za nim pościgu, ostrzeże władze, a te mu uwierzą...? To byłaby klęska!
Kajdankami przykuł Marię, po czym ruszył w stronę miasta. Już poprzedniego dnia zlokalizował dom, 
w którym znajdowała się kryjówka Ryszarda. Zastanawiał się, jaką śmierć powinien wybrać dla swego 
przeciwnika. Najlepiej naturalną. Do samobójstwa raczej go nie skłoni. Ale dobrze upozorowany skok 
z okna albo wybuch gazu...
Znowu miał szczęście. Niedługo musiał czekać pod starym blokiem. Parę minut po ósmej rozpoznał 
Mazura,   jak   w   przebraniu   emeryta   wychodził   z   bramy.   Towarzyszyła   mu   wysoka,   przystojna 
blondynka, o sportowej sylwetce. A to kto znowu?
Emeryt pokuśtykał w stronę kiosku z gazetami, natomiast młoda kobieta przeszła dwie ulice i na par-
kingu strzeżonym wsiadła do passata. Z trudnych do sprecyzowania powodów nie podobał mu się ten 
wóz,   ani   ta   kobieta.   Obiecując   zająć   się   Mazurem   nieco   później,   pojechał   za   nią.   Oczywiście 
zachowując   bezpieczny   dystans.   Fala   gorąca   zalała   go,   kiedy   po   przejechaniu   zaledwie   kilkuset 
metrów dziewczyna zajechała do pałacu Mostowskich. Policjantka!
Czyżby ogłoszony pościg za Mazurem był jedynie zmyłką, a w istocie eks-komandos współpracował z 
policją?
Na odprawie po prostu huczało. Do listy zbrodni przypisywanych Mazurowi dopisano zaszlachtowa-
nego policjanta i niewierną żonę. Co prawda, podinspektor Lis uważał, że porwana Maria Mazur nadal 
żyje (gdyby mąż chciał ją zabić, nie zajmowałby się usypianiem policjantów ochrony, tylko załatwiłby 
całą trójkę w mieszkaniu), jednak jego szef, inspektor Śliwa, stwierdził wprost:
- Nie doszukiwałbym  się specjalnej logiki u szaleńca, opętanego zazdrością.  No, chyba  że  panna 
Agnieszka ma coś do powiedzenia w tej kwestii.
Oczy wszystkich zwróciły się na młodą psycholożkę.
- Proszę wybaczyć, ale moim zdaniem to nie trzyma się kupy. Jeśli zabójstwo Rafała Sowy i porwanie 
żony  od  biedy  mieszczą  się   w  logice   oszalałego   z  zazdrości   paranoika,  to   zabójstwo   adwokata   i 
pasera wskazuje, że musi chodzić o rozgrywki na innym tle...
-Wyklucza pani, że człowiek zaplątany w ciemne interesy może popaść w paranoję? - zapytał major
Borkowski.
-Bardziej prawdopodobne są dla mnie inne hipotezy - powiedziała Polińska. - Czasem zastanawiam 
się, czy nie nazbyt pochopnie zrezygnowaliśmy z rozważenia innych poszlak. I rozważenie możliwości 
działania jeszcze innego sprawcy.
-Co ma pani na myśli? - skrzywił się Śliwa, jego protegowana zbyt wielu kolegom zaczęła działać na 
nerwy. - Naczytała się pani zbyt wielu tanich kryminałów. Mamy świadków potwierdzających obecność 
poszukiwanego na miejscu trzech zbrodni, mamy przynajmniej częściowe motywy... I żadnych innych 
poszlak.
-Przeczytałam w raporcie o napisie wykonanym szminką przez porwaną - powiedziała.
-„Blue   City"?   -   To   mógł   napisać   sam   morderca,   żeby   skierować   nas   na   fałszywy   trop.   Kochana 
dziewczyno, koncepcja, że te zbrodnie są dziełem jakichś terrorystów jest mniej prawdopodobna, niż 
działanie mocy piekielnych i UFO...
-Ale mimo wszystko uważam, że powinniśmy zawiadomić kontrwywiad.
-Kontrwywiad panuje nad sytuacją - z końca stołu odezwał się mężczyzna ubrany po cywilnemu, który 
od trzech dni przychodził na ich odprawy, ale dotąd się nie odzywał.
-Proszę się nie ośmieszać - syknął jej Borkowski.
Polińska spłonęła ciemnym rumieńcem i umilkła.
Do końca narady nie powiedziała nic więcej, ale gdy znalazła, się w swoim pokoju napisała długi maił 
do   brata.   Potem   skopiowała   go   na   dyskietkę   i   wczesnym   popołudniem   wysłała   go   z   pobliskiej 
kawiarenki internetowej. Poprawiając szminką usta zauważyła w lusterku, że jakiś bezbarwny facet 

background image

przy barku przygląda się jej ukradkowo.
- Ma dziwny gust - oceniła. - Po zarwanej nocy wyglądam wyjątkowo fatalnie.
- Masz wiadomość - powiedziała kapitan Susan Pemberton, wychodząc z łazienki. - Koniec sjesty!
Artur otworzył oczy. Przez moment zatrzymał wzrok na posągowych kształtach swej zwierzchniczki, 
potem niechętnie odwrócił się w stronę monitora laptopa, gdzie pulsowała ikona Yahoo Messenger.
Któż mógł mu zawracać głowę w porze sjesty?
Czarnoskóra „Nilocka Wenus", jak zwykł ją nazywać, naga jak Pan Bóg ją stworzył, przepłynęła koło 
Polińskiego,   kierując   się   w   stronę   kuchni.   Mocna,   smolista   kawa   była   stałym   elementem   ich 
popołudniowego rytuału, podobnie jak seks, poprzedzający krótką drzemkę.
Za oknem wielkie miasto spowolniło swój rytm. Osłabł ruch uliczny. Nie odzywał się muezin, którego 
zawodzenie, niosące się pięć razy dziennie ponad zasiekami oddzielającymi bazę od reszty świata, 
wyznaczało rytm tutejszego życia.
Wypili kawę, a pani kapitan błyskawicznie ubrała się w swój mundur. Od popołudniowej odprawy u 
generała   Marvina   Smutsa   dzielił   ją   kwadrans.   Tymczasem   Artur   naciągnął   bokserki   i   siadł   przy 
komputerze.
-Kto napisał? Jakaś była kochanka z Polski ? - zapytała Susan, nie kryjąc zaciekawienia.
-Niestety nie. To tylko siostra, Agnieszka – odparł zgodnie z prawdą.

VIII
24 sierpnia 2005, popołudnie i noc.

Zabójca   poczuł   spojrzenia   Połińskiej,   przesuwające   się   po   jego   postaci,   ale   nie   zareagował.   Nie 
odwracając wzroku, spokojnie dopił bezalkoholowe piwo. Wcześniej widział jak policjantka uruchamia 
komputer, wsuwa własną dyskietkę, wysyła  maiła. Kiedy wyjdzie z kawiarenki dowie  się, do kogo 
skierowana była ta korespondencja.
Zastanawiał się, do czego oboje z Mazurem mogli się dotąd dogrzebać? Prawdopodobnie do niczego. 
Przypominał   sobie   rozmowę   z   Opieńka   i   ostatnie   zdanie   podpułkownika:   „Nie   wiem   dlaczego   tak 
interesuje pana ta historia, ale mogę pana zapewnić, że nikt nie wie o sprawie, mój bezpośredni szef 
już nie  żyje,  jego  zwierzchnicy  na  pewno  woleli  zapomnieć.  Zresztą,  dziś to jedynie  ciekawostka. 
Jednym słowem tajemnicę zna tylko nas dwóch".
„A teraz tylko ja" - uśmiechnął się w duchu Hassan.
Alkaloid podany w kawie sprawił, że Opieńko zmarł jeszcze tamtej nocy. Trzeci człowiek, który mógł 
coś wiedzieć o operacji „Hydra" rzeczywiście kopnął w kalendarz jeszcze przed Okrągłym Stołem, a ci 
wyżej...?
„Mówiłem panu dwa miesiące temu, dlaczego nigdy nie kłapną dziobem - tłumaczył podpułkownik. - 
Za dużo to by ich kosztowało. A właściwie, dlaczego tak to pana interesuje, po tylu latach? Nigdy nie 
doszło do planowanej operacji. To, co można było ukraść, zostało ukradzione. Tylko ja żyję jak dziad. 
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!" - stary ubek uniósł opuchnięte, przekrwione oczy na swojego 
rozmówcę. „Na co to się panu może przydać?"
„Moja sprawa!"
Pozostawał jeszcze syn tego Niemca. Ale od dziesięciu lat nie podejmował sprawy. Być może nawet o 
niej nie wiedział. Dlaczego miałby zająć się nią akurat w ostatnim tygodniu, tuż przed wielkim finałem? 
Teoretycznie wszystko jest możliwe, ale tylko teoretycznie. Gdyby nawet ktokolwiek jakimś cudem 
podjął trop, odszukał Niemca i skłonił go do mówienia, będzie po wszystkim, a sam Hassan (Horst, 
Henryk,   Harry-niepotrzebne   skreślić)   będzie   na   Małediwach   relaksować   się   w   ramionach   Fatimy, 
Dżamili, czy Sary. Bo choć islam surowo zabrania prostytucji, wobec niezłomnych rycerzy Allacha 
stosowane są dużo łagodniejsze kryteria.
Widząc,   że   Polińska   wychodzi   z   kawiarenki,   miał   chęć   natychmiastowego   ruszenia   za   nią.   Ale 
powściągnął się. Dobrze zrobił. Dochodząc do rogu, funkcjonariuszka jeszcze raz wyjęła lusterko i 
udając, że poprawia usta popatrzyła wstecz. Nie zobaczyła go. Jednak, co ciekawe, zamiast wrócić do 
komendy, pójść po samochód lub skierować się do kryjówki Mazura, ruszyła pieszo w zupełnie innym 
kierunku. Poszedł w dyskretnej odległości za nią. Specjalne szkła w jego okularach pozwoliły widzieć 
mu dziewczynę jak przez lornetkę. Doszedł za nią aż do placu Krasińskich. Tam
Agnieszka weszła śmiało do budynku Instytutu Pamięci Narodowej.
- Kurwa mać! - zaklął po polsku Hassan. – Niucha coraz głębiej, pieprzona dziwka!
Wrócił biegiem do kafejki internetowej. Spędził ze stanowiska jakiegoś gnojka buszującego w sieci i 
próbował   sprawdzić,   dokąd   mailowała   Polińska.   Spotkał   go   zawód.   Ślad   po   przesyłce   zniknął. 
Ktokolwiek był odbiorcą tej poczty, posiadał znakomite zabezpieczenia, a Hassan nie mógł przecież 
na oczach ludzi dorwać się do twardego dysku.
- Sama wydałaś na siebie  wyrok  – pomyślał  o polskiej policjantce.  I  nawet  zrobiło   mu się  trochę

background image

przykro.

***
Stasio   Erlich   był   twardym   facetem.   Bezlitosnym   tropicielem   tajnych   agentów   i   ich   ubeckich 
inspiratorów.   Jednak  zawsze   na  widok  byłej   narzeczonej   miękł  niczym   wosk  w  zapalonej  świecy. 
Mimo że po ich rozstaniu ożenił się, miał roczne bliźniaki, jakąś cząstką swej podświadomości wierzył, 
że kiedyś Agnieszka do niego wróci.
Bez większych oporów obiecał jej pomoc, nawet gdyby miało to oznaczać delikatne naruszenie proce-
dur IPN-u. Pisząc pracę o inwigilacji opozycji zetknął się parę razy z postacią Opieńki. Jednak i on 
wiedział o podpułkowniku bardzo mało. Ów oficer był przed sierpniem uważany za asa departamentu 
do spraw zwalczania opozycji, w stanie wojennym nie odegrał większej roli, przeniesiony na głęboką 
prowincję dotrwał do emerytury na podrzędnych stanowiskach. Z krążących plotek wynikało, że nie 
cieszył się sympatią generała Milewskiego. Z drugiej strony nie przepadał za nim również Kiszczak. To 
jednak nie tłumaczyło długotrwałej niełaski, zwłaszcza, że nie łączono go z żadną z afer, które w 
tamtych czasach wstrząsnęły resortem.
- Na mój nos, w okresie karnawału Solidarności musiało się zdarzyć coś, co popsuło mu karierę. Nie 
mam pojęcia, co. Ale jeśli istnieją choć śladowe informacje, dowiem się - obiecał Erlich. - Jak cię mam
łapać? Może wpadłabyś któregoś dnia do mnie. Mam pełny luz, Kaśka i dzieciaki wracają od teściów 
dopiero we wrześniu.
Zignorowała niewyszukaną propozycję, podała mu adres prywatnego maiła i zwinnie cofnęła się przed 
pożegnalnym pocałunkiem.
Wychodząc z gmachu Instytutu Pamięci Narodowej znów odniosła wrażenie, że jest obserwowana. 
Starannie powiodła okiem po okolicy. Nie dostrzegła jednak nikogo podejrzanego.
- Czego   się   tak   denerwujesz   dziewczyno   –   zganiła   się.   -   Przecież   nikt   nie   domyśla   się,   że 
współpracujesz z Mazurem, nikt nie wie o twoim prywatnym śledztwie.

***
Pod nieobecność Agnieszki pochylony nad lapto-pem Mazur zajmował się analizą ogólnodostępnych 
informacji, które młoda policjantka ściągnęła dla niego wcześniej z serwera MSW. Przejrzał informacje 
o wszystkich niewyjaśnionych zabójstwach, podejrzanych zgonach i incydentach z ostatnich dwóch 
tygodni.   Szczególnie   jedna   sprawa   wzbudziła   jego   zainteresowanie.   Wypadek   Wasyla   Bogomoła, 
kierowcy tira, wracającego na pusto z Niemiec przez Polskę na Białoruś! Podczas zamiany koła pod 
Terespolem Bo-gomoł został uderzony przez jakiś niezidentyfikowany samochód, który oddalił się z 
miejsca wypadku. Na miejscu wypadku nie znaleziono ani śladów hamowania, ani odprysków lakieru z 
samochodu zabójcy. Wasyl Bogomoł nie był notowany w polskiej bazie danych, a firma z Mińska, w 
której pracował, nie prowadziła dotąd interesów na terenie Polski. Incydent wyglądał na perfekcyjne 
zabójstwo upozorowane na nieszczęśliwy wypadek.
- Czy mogłabyś sprawdzić w informacji celnej, co przewoził do Niemiec ów Białorusin i dla kogo? – 
zwrócił się do Agnieszki, gdy ta powróciła do ich kryjówki.
Sprawdzenie nie okazało się szczególnie trudne. Ładunek stanowiły części zamienne do samochodów 
produkcji rosyjskiej.
Bardziej owocne okazało się wrzucenie numerów rejestracyjnych tira do policyjnej bazy danych. Prze-
jeżdżający   przez   Polskę   samochód   został   odnotowany   przez   informatora   śledzącego   pewnego 
pasera. Mazur aż podskoczył. Ów paser - Eugeniusz Balcerzak - prowadził warsztat samochodowy 
przy wale Miedzeszyńskim i był kolejną ofiarą tajemniczego zabójcy.
-Niesamowite! - wykrzyknęła Agnieszka po swym powrocie. - Jak to możliwe, że nikt dotąd tego nie 
skojarzył?
-Nie miał powodu, by interesować się incydentem - odpowiedział Ryszard. - Dla nas jednak może się 
to okazać wyjątkowo ciekawym tropem. Jutro zajmę się tym osobiście.

***
Zabójca stał na muranowskim podwórku, wpatrując się w smugę świateł sączącą się z mieszkania 
Artura Polińskiego. Agnieszka i Ryszard znajdowali się w środku.
Co tam robili? Analizowali zebrane dane? Kochali i? A może i jedno i drugie.
Odczuwał przemożną chęć wtargnięcia do środka i szybkiego zabicia tych dwojga. Pohamował się 
jednak. Bynajmniej nie z powodu perspektywy walki z dwójką uzbrojonych zawodowców. Dałby sobie 
radę z trzykroć większymi siłami. Sprawę należało rozwiązać fine-  i zyjniej. Wiele wskazywało na to, 
że   Mazur   i   Polińska   działają   poza   oficjalnymi   strukturami   policji.   Nawet   jeśli   coś   odkryli, 
najprawdopodobniej zachowali to dla siebie. Była to dla Hassana okoliczność sprzyjająca, zwłaszcza, 
że   do   dnia   Zero   pozostało   bardzo   niewiele   czasu.   Jeśli   mieli   zginąć,   to   ich   śmierć   nie   powinna 

background image

wzbudzić niczyich podejrzeń. Miał na to opracowany sposób...
Stojąc pod prysznicem Agnieszka myślała o mężczyźnie za ścianą. Ryszard podobał jej się. Myślała o 
tym z pewnym rozdrażnieniem. Dotąd była przekonana, że wszyscy faceci to albo jajogłowe mięczaki 
albo prymitywne samce, zakochane w sobie. Z obu gatunkami miała doświadczenie tyle bogate, co 
mało satysfakcj onuj ące.
- Ani się waż! To żonaty facet, wprawdzie żona go zdradza, ale to jeszcze nie powód, żeby iść z nim 
do   łóżka!   -   mruknęła   do   siebie,   widząc   jak   stwardniały   brodawki   jej   piersi.   Szybko   z   gorącego 
przełączyła tusz na lodowaty.
Owinięta ręcznikiem wyszła do pokoju. Przez uchylone drzwi widziała, jak Mazur rozstawia dla siebie 
połówkę w kuchni.
- Właściwie moglibyśmy zmieścić się na jednym tapczanie - powiedziała, nie wierząc, że mówi to na 
głos.
Ryszard wsunął głowę do pokoju.
- Czy pozwolisz, że pomówimy o tym kiedy indziej? - rzekł i delikatnie zamknął drzwi.
- Wciąż kocha tę swoją żoneczkę, mimo jej zdrady! - pomyślała z lekkim żalem. - Chociaż było to z 
jego strony nawet urocze. Zwłaszcza, że nie miał żadnej pewności, czy Maria Mazur jeszcze żyje.
Minęła północ. Zabójca nadal tkwił vis-a-vis okien mieszkania Artura Polińskiego, walcząc z pokusą 
powrotu  do domu na pustkowiu.  Ciepła kąpiel, drobny drink (ze  względu  na trwający dżihad sam 
udzielił   sobie   dyspensy),   potem   spacerek   do   piwnicy,   gdzie   na   swój   los   oczekiwała   skrępowana 
Marysia Mazur.
- Zapewne zrobiłaby wszystko, czego bym od niej zażądał, a nawet jeszcze więcej - pomyślał Hassan 
i na moment poczuł podniecenie.
Na   to   jednak   miał   jeszcze   czas.   Najpierw   należało   zrobić   porządek   z   komandosem   i   piękną 
policjantką. Wprawdzie węszyli po omacku, ale na pewno domyślali się jego istnienia? Wizyta w IPN-
ie wskazywała, że idą tropem podpułkownika Opieńki. Kto wie, co na temat tego zgreda znajdowało 
się w archiwach? Może nie wszystkie dokumenty zostały zniszczone? W którymś momencie mogliby 
domyślić się, o co idzie gra. Sam Hassan vel Horst, alias Henryk, nie był naturalnie zagrożony, ale 
sprawa... Jeśli pojawią się choć najmniejsze podejrzenia wśród polskich służb specjalnych, że coś się 
kroi - to wróci z niczym.
W najwyższym oknie zgasło światło. Czy powinien zaatakować teraz? Gdyby chodziło tylko o prostą 
likwidację   tej   dwójki...   Za   wcześnie.   Niech   usną.   Zabójca   miał   o   wiele   bardziej   misterny   plan. 
Niechętnie  zapalił   motocykl   i  pojechał  na  krótko   zdrzemnąć  się  do  jednej  ze   swoich   nieodległych 
kwater.

***
Męczący sen trapił Mazura. Śniła mu się jego własna żona idąca w białej sukni przez Plac Zamkowy w 
stronę Pałacu Ślubów. Dobiegał do niej, Maria odwracała się, lecz kiedy chciał ją wziąć w ramiona, 
zorientował się, że kobieta ma twarz Agnieszki. Potem następował przeskok czasowy - który przenosił 
go w sam środek nocy poślubnej. Ich mieszkanie rozświetlała dziwna poświata i wówczas orientował 
się, że kobieta leżąca pod nim ma wprawdzie twarz Marysi, ale ciało policjantki.
Obudził się przerażony, że to może nie być sen, tylko rzeczywistość.
Ale nie. Spał sam. W kuchni pod ciemnym prostokątem świetlika. W pokoju obok słyszał jak Polińska 
przewraca się na tapczanie. Zapewne też miała złe sny. Pytanie tylko, czy to, co się JEMU śniło, było 
aż takim złym snem? Odwrócił się na lewy bok i wbił twarz w poduszkę. Jutro czeka ich kolejny ciężki 
dzień.
„Wystarczy poczekać ze dwie godziny" - pomyślał. - „I sprawa będzie zamknięta. A potem pozostanie 
tylko dotrwać do końca miesiąca i bez najmniejszych przeszkód spuścić na te wszystkie niewierne psy 
druzgocącą pieść Boga!".
Hassan nie spał długo. Trzy, może cztery godziny. Nad ranem, kiedy innych morzy najgłębszy sen, 
zabójca był już na nogach, wyprowadził z garażu motocykl. Po kwadransie znalazł się w bloku na 
Muranowie.   Bez   trudu   dostał   się   na   dach.   Świetlik   znalazł   uchylony.   Świetnie   się   składa-jego 
przeciwnicy   byli   rozkosznie   nieostrożni.   Wrzucił   dwie   kapsułki   z   gazem.   Usłyszał   delikatny   trzask 
pękającego szkła. Nawet się nie obudzili. Doskonale! Niech zasną jeszcze głębiej. Teraz należy tylko 
odczekać, aż obecność gazu stanie się niewyczuwalna w ich organizmach, później dostanie się do 
środka   i   zainscenizuje   wymianę   strzałów.   Mazur   zginie   na   miejscu,   a   Polińska   wykrwawi   się   na 
śmierć.

IX
25 sierpnia 2005, ranek.

background image

Zaszczekał pies... Blisko, nawet bardzo blisko. Śpiąca płytkim, nerwowym snem Maria Mazur obudziła 
się i gwałtownie usiadła na posłaniu. Szczekanie powtórzyło się, po czym przeszło w ujadanie. Coraz 
bliższe. Nie przesłyszała się! Cud! Od chwili porwania oprócz ptaków nigdy żadna żywa istota nie 
znalazła się tak blisko jej więzienia. Podniosła się ze swego łóżka. Kajdanki, którymi została przykuta 
do żelaznego stelaża pozostawiały jej pewną swobodę ruchu. Mogła sięgnąć do kranu z wodą, a także 
skorzystać z nocnika.
- Ratunku, ratunku! - krzyknęła. Jednak dźwięk, który wydobył się z jej ust był słaby, cichusieńki, jak w 
upiornym   śnie.   Próbowała   wołać   donośniej,   ale   z   wyschniętych   ust   wychodził   jej   jedynie   żałosny 
skrzek.
Za oknami było prawie jasno. Coraz szybciej zbliżał się świt. Od wielu godzin jej cerber nie dawał 
znaku życia.
- Pomocy! - Zawołała. Tym razem, zabrzmiało to nieco głośniej.
Najpierw za oknem pojawił się pies, biszkoptowy labrador. Potem nogi w butach z cholewami.
- Jest tu kto? - usłyszała głos niski, ciepły, od pierwszego dźwięku wzbudzający zaufanie.
-Ja... Potrzebuję ratunku...- odpowiadała nieskładnie - Uwięziono mnie. Grozi mi śmierć.
-Gdzie pani jest?
-W   piwnicy   -   wyjaśniła.   I   nagle   strach   chwycił   ją   za   gardło.   A   jeśli   rozmawiała   z   pomocnikiem 
porywacza?
Przybysz tymczasem przyklęknął przy okienku. Zobaczyła wąsatą, czerstwą twarz.
-Nic nie widać? Kim pani jest? - pytał.
-Maria Mazur... a pan?
-Leśniczy.  Majewski Zenon. Bobik mnie tu przyprowadził. Ma piesek szósty zmysł do wyczuwania 
ludzi w niebezpieczeństwie. Raz pamiętam, na bagnach... Zaraz. - umilkł na chwilę. - Mazur... Mazur? 
To mąż panią porwał? W telewizji mówili...
-Nie mąż, ale rzeczywiście zostałam porwana.
-W takim razie biegnę po pomoc.
-Może mnie pan sam uwolnić. Poza mną nikogo tu od dawna nie ma. Boję się, że gdy pan odejdzie, 
ten łajdak może wrócić.
-Krata wygląda na bardzo solidną - szarpnął dłońmi za zbrojone pręty. - Ani drgnie.
-Proszę spróbować dostać się drzwiami...
Kroki oddaliły się. Potem usłyszała jak leśniczy szamoce się z jakąś klamką. Marysi chciało się krzy-
czeć z radości.
-Mój Boże, jestem uratowana!
Myliła się.

***
Około jedenastej czasu miejscowego w Bagdadzie było już upalnie jak w piekle. Kto żyw ukrył się we-
wnątrz domów lub w cienistych ogródkach prywatnych willi i ulicznych kafejek. Nawet terroryści zalegli 
na dobre w swoich kryjówkach i w mieście panował gorący, duszny spokój. Informator Artura umówił 
się   z   nim   w   ciemnym   zaułku   Sadr   City,   tej   części   Bagdadu,   do   której,   mimo   trwającej   oficjalnie 
normalizacji, mógł się zapuścić jedynie Europejczyk wariat, albo ktoś doskonale znający język i w 
dodatku wyglądający na Araba. Poliński należał do tej drugiej kategorii i dlatego spokojnie realizował 
zamówienie siostry. Sprawdzał irackie kontakty Rafała Sowy. Jednak ani protokół z wewnętrznego 
śledztwa, ani kontakty z tubylcami, mającymi styczność ze sprytnym kombinatorem, nie przyniosły 
żadnych rewelacji na jego temat. Zabity Polak i owszem, był niezłym cwaniakiem - przemytnikiem 
alkoholu, nielegalnym biznesmenem, jednak jego partnerami byli wyłącznie przedstawiciele mniej lub 
bardziej nielegalnego interesu, nie zaś przeciwnicy irackiej władzy. Poliński postanowił pójść drugim 
tropem podsuniętym przez siostrę - dowiedzieć się czegoś o terroryście - Europejczyku, pracującym 
dla Al Kaidy.
Oficjalna lista białych bojowników, poszukiwanych przez Interpol i Specjalny Komitet powołany przez 
Amerykanów, w większości przypadków dotyczyła nawiedzonych idiotów: Niemców, obywateli byłej 
Jugosławii, a nawet Brytyjczyków, którzy uwiedzeni ideologią dżihadu, jak prawdziwi religijni zeloci 
poszli   śladem   mudżaheddinów   Bin   Laddena.   Żaden   z   nich   nie   wyglądał   jednak   na   następcę 
legendarnego Carlosa. I co ważne, nie słyszano o nikim, kto wcześniej miał jakiekolwiek związki z 
Polską. Artur nie rezygnował, dysponował wszak kontaktami sięgającymi niekiedy głębiej niż Interpol, 
oraz informatorami gotowymi podzielić się wiedzą z agentem rosyjskiego wywiadu, za jakiego uchodził 
w tutejszym światku. Najwięcej obiecywał sobie po Grubym Selimie, znanym handlarzu bronią, żywym 
towarem, a także informacjami...
Hassan   nie   lubił   marnować   czasu.   Dwie   godziny,   które   dzieliły   go   od   rozprawy   z   Agnieszką   i 
Ryszardem   postanowił   wykorzystać,   zaglądając   do   Marii   Mazur.   Nie   widział   jej   od   wielu   godzin   i 

background image

odczuwał w związku z tym nieokreślony niepokój. Wprawdzie zabezpieczył się na każdą okazję, ale 
jak się mówi: „Strzeżonego Allach strzeże!".
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a dlaczego miałoby nie pójść, już wkrótce porwana kobieta nie będzie 
mu   do   niczego   potrzebna,   ani   na   wabia,   ani   do   szantażu...   Odpowiednio   głęboki   grób   w   lasku 
ostatecznie rozwiąże sprawę.
Z   szosy   skręcił   w   zarośniętą,   od   dawna   nieużywaną   drogę,   pilnie   uważając,   żeby   motocykl 
przypadkiem   nie   wykonał   kozła   na   którymś   z   sosnowych   korzeni,   przerastających   ścieżkę   na 
podobieństwo żył w mięsie. Był dość blisko zrujnowanego domu, kiedy dobiegło go szczekanie psa. 
Zaniepokoił się. Jakiś bezpański kundel dostał się na parcelę. A może...? Zeskoczył z motocykla i 
pobiegł   ku   domowi.   Był   kilkanaście   metrów   od   niego,   kiedy   zobaczył   otwarte   drzwi   i   leżącą   na 
schodach torbę i letnią kurtkę... Padł na ziemię.

***
Drzwi były naprawdę solidne. Leśniczy dość długo dłubał nożem w dębowym drewnie, zanim udało 
mu się nadwątlić osadzenie zamka i sforsować wejście. W międzyczasie pies ucichł i niemo asystował 
jego zabiegom. Wreszcie znaleźli się w środku. Zaraz w sieni odnalazł uchylone drzwi prowadzące do 
piwnicy. Skoczył ku nim. Bobik zaszczekał ostrzegawczo, ale Majewski nie zwrócił na to uwagi. Biegł 
w   dół   po   wąskich   schodkach   i   w   półmroku   nie   zauważył   drutu   naprężonego   tuż   nad   ostatnim 
stopniem...
Eksplozja nastąpiła błyskawicznie. Fontanna ognia i kawałków cegieł wystrzeliła w niebo. Budynek 
pękł na dwoje, potem zapadł się, grzebiąc kobietę, leśniczego i jego psa. Zabójca, leżąc na ziemi, 
instynktownie przysłonił uszy. Miał pecha, kawałek szamotowej cegły z komina trafił go w głowę.
Stracił przytomność.
Mazur obudził się dopiero koło południa. Ból głowy, niesmak w ustach, powiedziały mu sporo, resztki 
szkła z rozbitych fiolek były jeszcze wymowniejsze.
- Poluje na nas, sukinsyn!
Wbiegł do pokoju i potrząsnął Agnieszką. Nadal spała. Na kuchennym zegarze dochodziła dwunasta. 
Nieźle   pospali.   Sprawdził   broń.   Naładowana.   Potem   drzwi.   Nadal   zabezpieczone.   Ki   diabeł? 
Przeciwnik uśpił ich, ale nie wykorzystał tego. Dziwne, bardzo dziwne. Tak czy siak, dotychczasowa 
kryjówka była spalona i należało ją jak najszybciej opuścić.
- Agnieszko, obudź się, Agnieszko...
Koc zsunął się na podłogę, ujawniając sporo z wdzięków policjantki. Poklepał ją po policzku, potem 
uderzył mocniej. I nagle opalone ramię, chwyciło go i przyciągnęło do siebie.
- Dzień dobry, mój rycerzu - wymamrotała dziewczyna, nie otwierając oczu.

***
Selim czekał na Artura na zapleczu sklepu z dywanami, stanowiącego przykrywkę jego działalności. 
Zachowywał się wyjątkowo dziwnie. Zapomniał zaproponować zwyczajowej kawy. Nie patrzył w oczy. 
A kiedy usłyszał pytanie Polińskiego, jeszcze bardziej Poszarzał na twarzy.
-Nie słyszałem o kimś takim - powiedział szybko. - Biały zabójca działający dla Al Kaidy samotnie
w Europie?
-Postaraj się zatem czegoś dowiedzieć, choćby ze względu na brata.
-I ja, i brat jesteśmy ci winni dozgonną wdzięczność. Ali nie zapomni nigdy, że wyciągnąłeś go z Abu 
Ghatrib...
-A zatem mów. Jak widzisz, moi szefowie potrafią okazywać wdzięczność
-Popytam. Dam  znać, gdybym  się czegoś dowiedział - zapewnił nerwowo.  - Ale  obawiam się, że 
gonisz za fatamorganą, panie.
-Nie przypuszczam. Słyszałeś o takiej fatamorganie, co zabija ludzi?
-Nie słyszałem. I dlatego bądź ostrożny, towarzyszu...
Poliński   nie   zlekceważył   ostrzeżenia.   Dotąd   informacje   uzyskane   od   Selima,   w   którego   oczach 
uchodził za agenta KGB, okazały się cenne i opłacalne. Skąd ta panika, właśnie teraz?
Zrozumiał, kiedy znalazł się na ulicy i natychmiast wypatrzył trzy postacie podążające za nim. Czy byli 
to ludzie Selima, czy ktoś inny, kto go kontrolował?

***
Musnęła   go   ustami   i   natychmiast   wstała.   Bardzo   dobrze.   Amory   były   ostatnią   rzeczą,   jaka   w   tej 
sytuacji mogła przyjść Mazurowi do głowy.
Wyjaśnił z trudem łapiącej równowagę policjantce, co się stało.
-Uśpiono nas!
- Kto?

background image

- Ten, który cały czas znajduje się pół kroku przed nami. Podejrzewam, że zamierzał upozorować 
nasze samobójstwo lub zainscenizować scenę tak, żeby wyglądało, iż pozabijaliśmy się nawzajem.
-W takim razie może w każdej chwili powrócić - szybko odbezpieczyła broń.
-Gdyby mógł, już by to zrobił. Chyba coś zatrzymało go na dłużej. Mimo to nie powinniśmy zostawać 
tu ani chwili dłużej...
-Jestem zupełnie nieprzytomna i rozczochrana.
-Lepiej być rozczochraną niż martwą - przynaglał.
-Bez kawy się nie ruszę.
-Kawę postawię ci w barku na rogu.
W trakcie wymiany zdań ubrał się w sutannę z zapasów Artura i założył koloratkę. Do teczki spakował 
najbardziej niezbędne rzeczy. Potem ostrożnie wyjrzał przez okno. Nikogo!
Zanim otworzył drzwi, bojąc się, że mogą być zaminowane, kazał Polińskiej położyć się na kafelkach 
w łazience. Ale żadna eksplozja nie nastąpiła. W tym czasie Agnieszka sprawdziła stacjonarny telefon 
(był czynny!}, potem swoją komórkę. Wyświetliło się pięć nie odebranych rozmów, oraz jeden SMS.
„Co się z tobą dzieje? Natychmiast się odezwij!" - pisał podinspektor Lis, szef grupy operacyjnej. - 
„Mazur znowu uderzył!".
Zamach na Polskę

X
25 sierpnia 2005, popołudniu.

Hassan   vel   Horst   alias   Henryk   nie   zabił   swych   przeciwników   bynajmniej   nie   z   powodu   nagłego 
przypływu miłosierdzia. Po prostu nie mógł tego zrobić.
Od   paru   godzin   znajdował   się   w   pachnącej   pastą   do   podłóg   i   tanimi   środkami   dezynfekującymi 
izolatce małego podwarszawskiego szpitala. Cóż za przypadek!
Minując swą kryjówkę na wypadek, gdyby Maria Mazur uwolniła się z kajdanek, albo gdyby na pust-
kowiu pojawił się nagle rycerz wybawca, nie wziął pod uwagę możliwości, iż sam znajdzie się w polu 
rażenia i oberwie w czoło kawałkiem cegły.
I tak powinien dziękować Allachowi, że ów ceramiczny pocisk tracił właśnie swój pierwotny impet, 
dzięki czemu nie podzielił losu Marii Mazur, leśniczego i jego psa. Nieprzytomnego zabójcę zabrała, 
pierwsza karetka pogotowia, która pojawiła się na miejscu zajścia, kilkanaście minut przed przybyciem 
policji. Parę minut później któryś z gapiów, którzy na tym bezludziu wyroili się nie wiadomo skąd, 
zainteresował się Porzuconym w krzakach motocyklem zabójcy. Kluczyki tkwiące w stacyjce wręcz 
zachęcały  do   przywłaszczenia   bezpańskiego   mienia.   Toteż  zanim   jeszcze   funkcjonariusze   zaczęli 
dopytywać   się   o   świadków   dramatycznego   zdarzenia,   sfatygowana,   lecz   niezawodna   yamaha 
znalazła,   się   już   głęboko   pod   sianem   w   stodole   Zdzisława   Ciepucha,   oficjalnie   bezrobotnego, 
specjalisty od doraźnych prac budowlanych,  który ostatnio, ze względu na ukraińską konkurencję, 
więcej pił niż murował.
Jakoś nikt nie zadbał o przesłuchanie rannego, przewidziano je na później. Obsługa karetki, która 
przywiozła Hassana do szpitala, umieściła nieprzytomnego w pojedynczym pokoiku obok izby przyjęć, 
wpisując   ze   znalezionego   w   kieszeni   dowodu   osobistego   nazwisko   „Henryk   Kowalski"   i   adres   w 
Katowicach.  Lekarz określił  stan  pacjenta  jako stabilny i nie wymagający interwencji  chirurga.  Nic 
dziwnego, że pozostawiono sprawy normalnej procedurze. Do rentgena była spora kolejka, neurolog 
wziął   dzień   wolny,   toteż   „Kowalski*   nie   niepokojony   przez   nikogo,   nawet   nie   przebrany   w   ciuchy 
szpitalne, spokojnie  dotrwał  do  godzin  popołudniowych.  Nikt  nie zbadał  jego  butów i nie  odnalazł 
ukrytego tam pistoletu, podobnie rzecz się miała z nożem w rękawie.
Wprawdzie policja, zajęta przetrząsaniem rumowiska w poszukiwaniu kolejnych ofiar, dowiedziała się 
o rannym mężczyźnie dość późno, to zanim ustalono, w którym szpitalu przebywa, minęła pierwsza po 
południu. Wtedy zapanowało ożywienie.
-Chyba mamy świadka detonacji - powitał Lis Polińską, wchodzącą właśnie do komendy i dorzucił:
- A co właściwie się z tobą działo?!
-Kobiece dolegliwości! - wyjaśniła, przygotowana zawczasu na to pytanie. - Nie mogłam zasnąć do 
rana, w końcu wzięłam dość silny środek i padłam jak zabita. Nie obudziły mnie nawet twoje telefony -
Przepraszam!
-Nic   się   nie   stało.   Tylko   trochę   się   niepokoiłem.   Wysłaliśmy   nawet   łudzi   do   twego   domu,   żeby 
sprawdzili, co się z tobą dzieje. Ale nie zastali cię...
Zarumieniła się.
- Pod nieobecność brata opiekuję się jego garsonierą, czasem tam nocuję. Ale może mi powiesz, co 
się właściwie stało?
W paru słowach poinformował ją o eksplozji w zrujnowanym domy w środku podwarszawskiego lasu.

background image

-Nie wiemy jeszcze, czy detonacja była celowa czy przypadkowa. W każdym razie użyto sporej ilości 
bardzo silnego materiału wybuchowego. Z pewnością są ofiary. Ile, nie wiemy. Nasi ludzie dopiero 
przetrząsają gruzowisko. Do tej pory znaleziono już zwłoki kobiety, najprawdopodobniej Marii Mazur. 
Są też fragmentaryczne szczątki jakiegoś mężczyzny. Nie da się wykluczyć, że to nasz poszukiwany.
-Mazur?   To   absurd!   -   wyrwało   się   Polińskiej,   która   rozstała   się   z   Ryszardem   przed   zaledwie 
kilkunastoma minutami.
-Nie taki wielki absurd, pani psycholog. Nawet mnie stosunkowo łatwo wyobrazić sobie, że właśnie 
ukarał niewierną żonę i popełnił samobójstwo. Na razie badamy zachowane odciski palców, później 
poddamy szczątki szczegółowej analizie DNA.
-A co z tym nieprzytomnym świadkiem? Gdzie  przebywa?  - Agnieszka zmieniła temat. Nie mogła 
przecież wyznać szefowi, że Mazur żyje i czeka na nią w ogrodzie Krasińskich.
-W szpitalu w Otwocku. To... - popatrzył w notatki - niejaki Henryk Kowalski, lat 44, z Katowic. Oberwał 
jakimś odłamkiem. Poprosiłem miejscowych, żeby przesłuchali go, gdy tylko się obudzi.
-Mogłabym tam pojechać? Porozmawiać z nim?
-Doskonale, jedź! Świadkowie są przeważnie rozmowniejsi, gdy przesłuchują ich kobiety...
Mazur,   przebrany   za   księdza,   czekał   na   Agnieszkę   w   parku,   niedaleko   Arsenału.   W   kilkunastu 
słowach opisała mu sytuację. Zobaczyła, że pobladł na wzmiankę o prawdopodobnej śmierci Marysi. 
Prosił jednak, by kontynuowała swą opowieść. Najbardziej zainteresowała go wzmianka o „Henryku 
Kowalskim".
-Intuicyjnie czuję, że ten nieprzytomny to może być nasz wróg albo jakiś jego wspólnik – stwierdziła 
funkcjonariuszka. -To tłumaczyłoby, dlaczego jeszcze żyjemy. Sprawdzę to osobiście...
-Pojadę z tobą! - poderwał się z ławki.
-Wykluczone - pohamowała go. - Nie możesz pojechać razem ze mną, szukają cię wszyscy z mojego 
wydziału. Mają twój rysopis i to z wariantami uwzględniającymi charakteryzację. Musisz gdzieś się 
zamelinować. Masz gdzie?
-Porozmawiamy o tym później. I nie przejmuj się mną. Jeśli nie chcesz, żebym się zabrał twoim samo-
chodem, zgoda! Pojadę do Otwocka kolejką. Doskonale znam ten teren. Będę czekał na ciebie koło 
szpitalnej kostnicy. Tylko pamiętaj, za żadne skarby nie zbliżaj się do tego „Kowalskiego" sama. Jeśli 
jest tym za kogo go mamy, potrafi być diablo niebezpieczny.
Dochodząc do niskich szpitalnych pawilonów, rozrzuconych wśród wiekowych sosen, Polińska czuła 
łomotanie serca. Czyżby prawdziwy sprawca serii zbrodni był o wyciągnięcie ręki? I to w dodatku 
nieprzytomny. Prawie bezbronny?
W holu oczekiwało ją dwóch miejscowych policjantów. Znali cel jej wizyty.
-Lekarze twierdzą, że wkrótce spróbują obudzić pacjenta - powiedział starszy z nich.
-Jest przy nim jakaś obstawa? - zapytała.
- Po co? - zdziwili się szczerze. - To na pewno jakiś przypadkowy spacerowicz. „Góra" mówiła, że w 
tej sprawie porachunki gangsterskie nie wchodzą w grę...
-Chodźcie ze mną. Macie broń?
Przytaknęli.   Jeszcze   bardziej   zdziwili   się,   gdy  Agnieszka   dochodząc  do   izolatki   wydobyła   spluwę. 
Otworzyła drzwi kopniakiem.
Wpadli za nią. Niestety pokój był pusty.
Zabójca ocknął się równie szybko jak stracił świadomość. Chwila wystarczyła, by zorientował się gdzie 
jest.
„No to mają mnie!" - przemknęło mu. „Cóż za idiotyczna wpadka!" Nie stracił jednak zimnej krwi. W 
oknie   nie   było   krat,   a   na   korytarzu   strażnika.   Najprawdopodobniej   miejscowe   łapsy   nie   wiedziały 
jeszcze, kto wpadł im w ręce. Tym lepiej! Ciągle miał na sobie własne ciuchy. Buty i kurtkę znalazł w 
szafce.   Patałachy!   Zwinnie   wyskoczył   przez   okno.   Nie   wziął   pod   uwagę   swego   stanu.   Tak   silnie 
zakręciło mu się w głowie, że omal nie stracił przytomności. Pozbierał się jednak. Wziął kilka głębokich 
oddechów. Potem przelazł przez niski płot. Bocznymi uliczkami dotarł do stacji kolejowej i wsiadł w 
podmiejski pociąg do Warszawy. Gdy ruszał, zobaczył, jak ze składu przybyłego z przeciwnej strony, 
wysiada postawny, młody księżulo.
Mazur.
Pohamował chęć natychmiastowego rozprawienia się z byłym komandosem. Jeszcze nie teraz. Nie 
wolno mu się ujawnić! Najważniejsze to odnaleźć własny motocykl, możliwie z całym wyposażeniem, 
zanim ten wpadnie w ręce policji. Pocieszał się, że gdyby mieli już tę yamahę, on sam dużo lepiej 
pilnowany siedziałby w szpitalu na Rakowieckiej, a nie w tej dziurze.
-Uciekł   nam   -   opowiedziała   Polińska   Mazurowi.   -   Parę   minut   temu.   Co   za   cymbały!   Nikt   go   nie 
pilnował, nikt nie zrewidował. Mamy tylko jego stary dowód osobisty.
-Fałszywy?
-Nie. Jak najbardziej prawdziwy, ale komenda ustaliła, że jego właściciel pięć lat temu wyjechał na 

background image

Zachód, nie pozostawiając adresu.
-W takim razie nie powinien przebywać w Polsce.
-Zapominasz,   że   jesteśmy  już  w  Unii   Europejskiej   i  że   granice   można   przekraczać   na  podstawie 
dowodu. Lis polecił, żeby go odszukać, chociaż nie ma specjalnych podstaw, żeby ogłaszać regularny 
pościg.
-Nie powiedziałaś mu nic o naszych podejrzeniach?!
-Nie mogę mówić o rzekomym terroryście, nie wspominając o tobie.
-Mamy chyba już dość dowodów, że to nie ja jestem sprawcą. Choćby na dzisiejszą noc mam alibi.
-Nie znasz moich kolegów. Natychmiast zasugerowaliby, że mnie uśpiłeś, a sam wykonałeś podróż do 
lasu i z powrotem... Nie, nie. Musimy znaleźć więcej dowodów.
-Ciekawe   jak?   Zabójca   będzie   się   teraz   trzymać   od   nas   z   daleka.   I   zupełnie   nie   wiem,   jak   go 
odszukać.
-A jego pojazd? - Agnieszka zrobiła minkę Sherlocka Holmesa, pouczającego doktora Watsona. – 
Przecież jakoś musiał się poruszać. Pieszo nie dotarł w godzinę z Muranowa do środka lasu?
-Nie znaleziono żadnego samochodu ani motocykla w pobliżu ruin?
-O ile wiem, nic! Albo może tylko źle szukano.
-No to jedźmy tam!
-Moim wozem? Koniecznie chcesz sprawić, żeby i za mną wysłano list gończy?
-Spokojnie!   Pojedziemy   bocznymi   drogami.   Znam   w   tych   lasach   każdą   ścieżkę.   W   razie   czego 
powiesz, że wzięłaś księdza „na łebka", bo chciałaś się po drodze wyspowiadać. Na wszelki wypadek.
Później miał bardzo żałować tego niefrasobliwego żartu.
- Yamaha. Motocykl marki yamaha! – Powtórzył zabójca. - Kto zabrał go z lasu? Mów!
Leszek Pełka był wściekły. Po cholerę dał się zaprosić na piwo przez nieznajomego, po co opowiadał 
mu o detonacji... A najgorsze, że pozwolił się wyprowadzić na puste podwórko, na zapleczu knajpy. W 
grupie   wioskowych   osiłków   był   mocny,   szczególnie   w   gębie,   ale   teraz   miał   miękkie   nogi.   Jego 
rozmówca, kiedy stawiał piwo wyglądał na niegroźnego frajera, może trochę wścibskiego. Teraz w 
jego   postawie   zaszły   niepokojące   zmiany.   Oczywiście,   Pełka   nie   należał   do   tych,   których   łatwo 
zastraszyć.
-Daj spokój koleś, bo tylko gwizdnę, a moi kumple zrobią cię na szaro... - zagroził.
-Brzydzę się przemocą - powiedział Hassan – Ale jeśli nie ma innego wyjścia...
Chwycił chłopaka i choć ten próbował jeszcze wierzgać, jednym ruchem złamał mu nadgarstek. Pełka 
zawył, a potem, cicho jęcząc, zaczął powtarzać:
- Ma go Ciepuch, Zdzisiek Ciepuch... Auuu! Co pan mi zrobił? Co pan mi zrobił?!

***
Tego dnia Hassan mógł pozwolić sobie na wielkoduszność!
Nie zlikwidował wieśniaków, którzy ukradli jego motor, tym bardziej, że nie dobrali się do żadnej z 
licznych skrytek. Nie potrzebował dodatkowych trupów, niepotrzebnych śledztw. Nie chciał zdradzać 
komukolwiek, że istnieje. Tygodnie miną, nim policja, wspólnie z niemieckimi kolegami ustali (albo i 
nie), co stało się z prawdziwym Kowalskim. Miał nadto pewność, że nawet ten obwieś, któremu złamał 
rękę, Pełka, będzie trzymał język za zębami. Któż będzie się chwalił kradzieżą cudzego mienia? W 
gruncie rzeczy powinien podziękować tym złodziejaszkom. Gdyby tak szybko nie zajęli się yamahą, 
motor  wpadłby  niechybnie   w   ręce   policji,   a   ta   szybko   znalazłaby   broń,   zapalniki   i   temu   podobne 
gadżety, nie służące bynajmniej miłej i niewinnej rozrywce. Jego misja byłaby skończona. Upewniony, 
że sam Allach czuwa nad jego zadaniem, zmówił krótką modlitwę i zapalił maszynę.
Nie po raz pierwszy musiał improwizować. Nie cierpiał nie załatwionych spraw. A działalność Mazura i 
Polińskiej, komplikowała mu akcję. Był pewien, że nie wrócą  już do swej kryjówki  na Muranowie. 
Szkoda, tam miał ich jak na widelcu. A teraz okazja pozbycia się obojga wyglądała na bezpowrotnie 
straconą. Ją, mógłby z biedą namierzyć, obserwując stołeczną komendę, ale jego? Chwilę zastanowił 
się, co zrobiłby na ich miejscu? Nie wyglądali na ludzi, którzy szczęśliwi, że uszli z życiem zwiewaliby, 
gdzie pieprz rośnie.
Co zrobiłby na ich miejscu próbując kontynuować śledztwo? Co? Zaraz przyszedł mu do głowy pewien 
pomysł. Dość ryzykowny, jednak co szkodziło sprawdzić?

***
Na miejscu eksplozji niedawny tłum gapiów praktycznie zniknął. Policja ogrodziła cały obszar wokół 
ruin taśmami, paru funkcjonariuszy pilnowało porządku, inni, wspólnie z ekipą medyczną żmudnie 
przetrząsali gruzowisko, szukając dalszych ofiar i zabezpieczając ślady po ładunku wybuchowym. Na 
moment wszystkich zelektryzowała wiadomość o kolejnych zwłokach, ale tym razem odkopali jedynie 
martwego psa.

background image

Agnieszka zaparkowała  wóz w cienistej przesiece, kilkaset metrów od miejsca tragedii. Wcześniej 
zameldowała podinspektorowi Lisowi, że zamierza obejrzeć ruiny. Dostała zgodę.
Pozostawiwszy   Ryszarda   wewnątrz   passata,   ruszyła   w   stronę   epicentrum,   pilnie   obserwowała 
ścieżkę, kompletnie rozjeżdżoną, rozdeptaną. Nawet jej mistrz Holmes miałby kłopoty z odnalezieniem 
śladów... A jednak coś znalazła.
-Czy   ktoś   przyjechał   tu   na   motorze?   –   zapytała   sierżanta   Wesołowskiego,   który   jako   jeden   z 
pierwszych pojawił się na miejscu dramatu, a teraz zajmował się zabezpieczeniem terenu.
-Na motorze? - powtórzył, skrobiąc się w głowę. - Nie zauważyłem. Trochę gapiów przyjechało ze wsi 
rowerami... Ale dlaczego pani pyta?
-Nic ważnego.
Obejrzała resztki masywnej kraty z piwnicznego okienka, potem podeszła do drewnianego stołu, do 
którego konstrukcji użyto starych drzwi.  Gromadzono na nim znalezione szczątki (zwłoki obu ofiar 
zabrano   już   na   patologię)   -   zauważyła   kawałki   zapalnika,   szczątki   torby   leśniczego,   obrączkę   o 
charakterystyczny wężowym ornamencie. Drgnęła. Analogiczną ozdobę nosił Mazur... Zastanawiała 
się, jak zakomunikuje Ryszar-dowi, że bez wątpienia został wdowcem?
W drodze powrotnej minęła oznakowane miejsce, w którym „Kowalski" oberwał cegłą (cegłę również 
zabrano do laboratorium), potem jeszcze raz obejrzała ścieżkę. Ślady motocykla, który kilkadziesiąt 
metrów przed domostwem skręcił w krzaki, były całkiem wyraźne, świeże, podobnie jak połamane 
gałązki. Ktoś niedawno wprowadził motocykl w gąszcz, a później go stamtąd wyprowadził... Czyżby 
nikt tego nie zauważył, aż do powrotu „zabójcy"? A może pojawił się ktoś trzeci? Przyśpieszyła kroku, 
pragnąc jak najszybciej podzielić się swymi spostrzeżeniami z Mazurem.

***
Ryszard nudził się i pocił, nieprzywykły do noszenia sutanny. Zwłaszcza latem. Gdzieś po półgodzinie 
czekania na Agnieszkę nie wytrzymał i wyszedł z wozu.  Las tętnił życiem, nie docierały tu żadne 
odgłosy   z   miejsca   zbrodni.   Żeby   pobudzić   krążenie   krwi   i   oddalić   senność,   zrobił   parę   skłonów, 
przysiadów... Zabierał się za pompki, kiedy czujnym uchem złowił ledwie słyszalny warkot motocykla. 
Przez chwilę wyglądało, że pojazd zbliża się w jego stronę. Jednak okazało się, że jedzie w pewnej 
odległości równoległą do drogi ścieżką. Wkrótce dźwięk oddalił się i zanikł... Chwilę potem wróciła 
Agnieszka. Wiadomość o motorze zrobiła na niej spore wrażenie.
-Dokąd pojechał? – pytała
Mazur wskazał ręką na północ.
-To oczywiście mógł być ktoś miejscowy, ale...
- Sprawdźmy to! - zawołała, przekręcając kluczyk.
Przesieka   doprowadziła   ich   do   leśnej   drogi.   Agnieszce   mocniej   zabiło   serce,   kiedy   zobaczyła 
charakterystyczny rysunek bieżnika na wilgotnym piasku.
- To on! - powiedziała, przyspieszając. - Nie mógł odjechać daleko.
Ryszard przestraszył się trochę jej niefrasobliwego entuzjazmu.
-Nie uważasz, że powinnaś poprosić o wsparcie? - zapytał.
-Poproszę, gdy tylko się upewnimy, że gonimy właściwego człowieka.
Ścieżka doprowadziła ich do asfaltowej drogi. Tam naradzali się przez chwilę. Motocyklista mógł udać 
się w prawo albo w lewo. Albo dalej prosto, w las... Jak się okazało, ścieżka biegła dalej po drugiej 
stronie drogi, w głąb sosnowego młodniaka, z resztkami liściastego starodrzewu. Rysunek opon byl 
tam jeszcze wyraźniejszy.
-Boi się głównych dróg - zawołała Agnieszka i wjechała między sosenki.
-Zatrzymaj się! To może być pułapka – niechętnie zareagowała na słowa Ryszarda. - Nie powinniśmy 
gonić go sami. Lepiej zawiadom kolegów. I zabezpiecz się!
-Mogę wezwać wsparcie, tylko co zrobię z tobą? Przedstawię cię jako czynnik społeczny, ochoczo 
współpracujący z wymiarem sprawiedliwości?
-Na razie wysiądę z samochodu i będę śledził waszą akcję z pewnego dystansu.
Tak też zrobili. Agnieszka sięgnęła po telefon. - Podążam za podejrzanym. Przyślijcie mi wsparcie! - 
Tu podała miejsce swego postoju.
- Będziemy za kwadrans - usłyszała w odpowiedzi.

XI
25 sierpnia 2005, popołudnie, wieczór i noc.

Hassan poprawił ostrość w lornetce. Z korony starego dębu doskonale widział samochód Polińskiej, 
przecinający asfaltową drogę. Cmoknął, widząc jak Mazur wysiada. Miód! Postępowali dokładnie tak, 
jak   sobie   zaplanował.   Jakby   tego   jeszcze   było   mało   -   komandos   nieświadomie   podążał   w   jego 

background image

kierunku. Zabójca bezszelestnie zsunął się na ziemię. Czekał.
Ryszard wszedł śmiało w zarośla, wspinając się na pagórek. Co chwila odwracał głowę, obserwując 
passata Agnieszki. Nie zamierzał oddalać się zbytnio. Ot, na tyle, by ubezpieczać funkcjonariuszkę do 
czasu przybycia wsparcia, a zarazem by nie zostać zauważonym przez policję.
Równocześnie   zastanawiał   się   nad   postępowaniem   zabójcy.   Dlaczego   uciekał  lasem,   anie   drogą. 
Dlaczego zostawiał za sobą wyraźny ślad? Nie pasowało to do obrazu profesjonalisty.
Powiał wiatr. Wśród zapachu liści i jagód przyniósł dodatkową woń. Ostrego potu, podnieconego, a 
może tylko zmęczonego mężczyzny. Ryszard odruchowo uskoczył.
Cios   krótką,   metalową   pałką   minął   o   centymetry   jego   głowę   i   ześlizgnął   się   po   ramieniu.   Były 
komandos   wykonał   automatyczny   zwód   i   natychmiast   zaatakował   przeciwnika.   Zabójca   był 
drobniejszy niż się spodziewał, jednak pod szczupłą posturą kryły się żelazne mięśnie. Cios Mazura, 
choć doszedł i trafił w korpus, nie wywarł na nim większego  wrażenia. Pałka znów zatoczyła  łuk. 
Ryszard odskoczył zwinnie, próbując odnaleźć pistolet w przepaścistej kieszeni sutanny.
Hassan zaśmiał się. Nie miał ochoty na długą zabawę. Precyzyjnie cisnął pałką, która trafiła Ryszarda 
w   brzuch.   Ten   instynktownie   skulił   się.   I   to   wystarczyło.   Uderzenie   pięścią   zbiło   Polaka   z   nóg, 
następne pozbawił go przytomności.
Mógł go teraz spokojnie zabić. Ale przecież nie o to chodziło. Wyłuskał z kieszeni w sutannie pistolet 
Mazura,  odbezpieczył.  Polińska musiała chyba  usłyszeć  hałas, bo biegła  od strony samochodu, z 
bronią w wyciągniętej ręce. Amatorka! Wycelował automatycznie  i dwukrotnie pociągnął za  spust, 
mierząc w pierś i w głowę. Padła jak szmaciana lalka.
Dobrze! Szybko przyklęknął i włożył spluwę w rękę nieprzytomnego Mazura, i zaciskając jego palce na 
cynglu oddał trzeci strzał w niebo. Było to konieczne. Na dłoni poszukiwanego komandosa policja 
musi znaleźć odrobinę prochu. Teraz podbiegł do funkcjonariuszki.
Agnieszka   leżała,   nieruchomo   twarzą   w   ściółce,   wokół   jej   głowy   rozlewała   się   szkarłatna   plama, 
pistolet upadł metr od niej. Hassan wsunął broń do rąk dziewczyny i oddał parę strzałów do Ryszarda. 
Celowanie do postaci rozciągniętej na ziemi przyszło mu z większym trudem. Trafił jednak w udo, 
pewnie w tętnicę, bo krew trysnęła jak fontanna. Zamierzał poprawić, ale usłyszał sygnał policyjnego 
radiowozu.
„Trzeba się stąd zmywać! - pomyślał. - Lepiej niech Mazur się wykrwawi. Obraz pojedynku zyska na 
wiarygodności".
I tak jego improwizowaną akcję kończył nadspodziewany sukces. Interpretacja zdarzenia nasuwała się 
sama: ścigany i funkcjonariuszka zabili się nawzajem. A on dla polskiej policji nadal nie istniał. Oddalił 
się truchtem w kierunku swego motocykla, myśląc o fajerwerku, który już za parę dni powali Europę na 
kolana, a jego imię rozsławi na wsze czasy.
-Tylko   trzech   -   pomyślał   Poliński,   przyśpieszając   kroku.   Od   alei,   gdzie   miała   czekać   na   niego 
taksówka, dzieliło go kilkaset kroków. Za dużo! Tym bardziej, że w chwilę później ujrzał jeszcze dwóch 
mężczyzn   u   wylotu   ulicy.   Źle!   Selim   zdradził   go   albo   był   obserwowany.   Na   jedno   wychodziło. 
Oczekujący go byli wyraźnie spięci, w rękach nie mieli broni, ale kto wie, co skrywali pod luźnymi 
galabijami. Na szczęście Artur znał Bagdad jak własną kieszeń, a strój i charakteryzacja upodabniały 
go do Araba. Błyskawicznie skręcił i wbiegł w zaułek wyglądający na ślepy. Choć taki nie był, co
organizatorzy zasadzki przegapili. Polak przebiegł przez labirynt uliczek, ani na moment nie tracąc 
orientacji i po dziesięciu minutach znalazł  się na parkingu, gdzie  zostawił taksówkę.  Wskoczył  do 
środka.
-Jedź! - krzyknął do Mustafy. Kierowca nie zare  agował, szkliście wpatrywał się w szybę. Dopiero 
teraz Artur dojrzał bagnet wbity w pierś szofera.
Nie miał czasu wypychać trupa z samochodu. Wyskoczył z auta i pobiegł skrajem bazaru. Tam też już 
czekali na niego, dwaj rośli, sękaci mężczyźni o wyjątkowo ciemnych twarzach, z bronią w ręku.
„Dlaczego jeszcze nie strzelają? - pomyślał, zwalniając. - Chcą mnie wziąć żywcem?"
Nagle   poczuł   za   sobą   czyjś   oddech.   Cios   spadł   nieomal   natychmiast.   Artur   stracił   przytomność. 
Ostatnią myślą, jaka przemknęła mu przez mózg było: „A jednak Agnieszka miała rację - ktoś za 
wszelką cenę nie chciał, aby informacja o białym terroryście wyszła na świat".
Trafienie w nogę, o dziwo, wywołało swoisty efekt terapeutyczny. Ogłuszony wcześniejszymi ciosami 
Hassana,   Mazur   ocknął   się   na   tyle,   że   zdołałjeszcze   dostrzec   sylwetkę   zabójcy   znikającego   w 
zaroślach.   Nie   był   jednak   w   stanie   strzelić   za   nim.   Las   tańczył   mu   przed   oczyma.   Czuł 
wszechogarniającą słabość, ból, lepkość krwi... Poddarł sutannę, aby sprawdzić jakie odniósł obraże-
nia.   Tak,   oberwał   w   udo.   Krew   jednak   płynęła   trochę   wolniej,   widać   główna   tętnica   pozostała 
nieuszkodzona. Podobnie kość.
Z   paska   od   letnich   szortów,   które   nosił   pod   kostiumem   duchownego,   zrobił   opaskę   uciskową. 
Zatamował krwotok. Potem rozejrzał się i zobaczył Agnieszkę leżącą na trawie.
„Mój Boże!" - jęknął.

background image

Z najwyższym trudem uniósł się na nogi. Świat kołysał się niczym pokład statku w trakcie sztormu. 
Chciał ruszyć   w  stronę  leżącej policjantki,  ale  powstrzymało  go  głośne  sapanie  i odgłos czyjegoś 
pośpiesznego przedzierania się przez krzaki. Od strony drogi cały czas wyła nie wyłączona policyjna 
syrena...
Ostatnią rzeczą, na którą mógł sobie pozwolić, było wpadnięcie teraz w ręce policji. Jako potencjalny 
zabójca Polińskiej mógł spodziewać się wszystkiego, z samosądem włącznie, tylko nie wysłuchania 
jego argumentów. Zawrócił w las...
- Stój, stój, bo strzelam! - usłyszał za sobą głos.
Nie zatrzymał się jednak.
Sierżant Wesołowski wybiegł na polankę i szybko wypalił w jego stronę.
Mazur odpowiedział ogniem, starając się celować ponad głową  policjanta. Sierżant, który nigdy w 
życiu nie uczestniczył w strzelaninie, przypadł do ziemi. Kryjąc się za ciałem Polińskiej, wyciągnął 
telefon i przekazał meldunek o tym, co zastał.
-Nie ścigaj drania w pojedynkę, sprawdź, co z dziewczyną! - polecił mu podinspektor Lis. - Dorwiemy 
drania, tym bardziej jeśli jest ranny.
-Ledwie lezie.
-Tym lepiej, czekaj na nas.
Wesołowski obrócił dziewczynę na plecy. Wyglądała na martwą, oczy miała jednak zamknięte. Wyczuł 
też słabiutki puls.
Pocisk,   który   trafił   ją   w   pierś,   ugrzązł   w   kamizelce   kuloodpornej,   którą   przezornie   założyła   pod 
sportową bluzę. Gorzej wyglądał postrzał w głowę. Kula odłupała kawałek czaszki i wywołała dość 
silne krwawienie.
Fizycznie Agnieszka mogła to przeżyć, ale kto wie, jakie zmiany dokonały się w mózgu. Wesołowski 
nakrył ją własną kurtką i czekał na karetkę.
Mazur   był  prawie   pewien,   że  tym  razem   nie   ucieknie   pościgowi.   A   jednak  uciekł.   Zawdzięczał   to 
nieprawdopodobnemu   splotowi   okoliczności.   Pięćset   metrów   od   miejsca   starcia   z   Hassanem 
przebiegała linia kolejowa. Zataczając się i opadając co chwila na czworaki, dowlókł się nad jej skraj, 
dokładnie w momencie, w którym zgasło czerwone światło semafora i niezwykle długi skład pociągu z 
wolna   ruszył   z   miejsca.   Ryszard   zagryzł   zęby   i   pokonując   rozdzierający   ból,   uchwycił   się   bufora 
ostatniego z wagonów. Przed oczyma przelatywały mu czerwone plamy, czuł, że lada moment straci 
przytomność.   Jakoś  wytrzymał.   Na   szczęście   wagon   nie   był   kontenerem,   tylko   otwartą   platformą. 
Wypełniały   ją   olbrzymie   okorowane   pnie   sosnowe,   wiezione   gdzieś   z   lasów   Białorusi...   Wpełzł   w 
zagłębienie miedzy nimi i dopiero tam pozwolił sobie na utratę przytomności.
-Mogło być gorzej. Podkomisarz Polińska żyje, a pościg za rannym Mazurem trwa. Przestępca jest
ranny, stracił sporo krwi, dlatego jestem przekonany, że wkrótce zostanie złapany - inspektor Śliwa 
usiłował   nadrabiać   miną.   Podobno   sam   nowy   premier   interesował   się   przebiegiem   śledztwa.   Na 
wieczorną   naradę   zajrzał   nawet  ustępujący  szef   MSW  i  kandydat   na   jego  następcę,   energiczny  i 
niestety dość arogancki trzydziestoparolatek, z drugiego szeregu niedawnej opozycji, który nazajutrz 
miał   odebrać   oficjalną   nominację   u   prezydenta.   Śliwa   zdawał   sobie   sprawę,   że   za   serię 
dotychczasowych   porażek   polecą   głowy,   a   jego   będzie   pierwsza   w   kolejności.   Przekazał   głos 
podinspektorowi Lisowi, który zrelacjonował dotychczasowy przebieg śledztwa i pościgu. Szczegółów 
było sporo, jednak nie potrafił wyjaśnić, jak człowiek, którego poszukują wszystkie służby w kraju, 
potrafi nie tylko swobodnie się przemieszczać, ale jeszcze likwidować kolejnych obywateli.
-Czy nie nazbyt pochopnie przyjęto założenie, że mamy do czynienia z samotnym szaleńcem, którego 
zdrada żony popchnęła do orgii zabójstw? – zapytał kandydat na ministra. - Niektóre z tych zbrodni 
niezbyt   pasują   do   tej   teorii.   Czy   macie   jakąś   wersję   alternatywną?   Czy   dopuszczacie,   choćby 
teoretycznie, że ten Mazur nie działa sam?
-Wykluczyć tego nie można, z drugiej strony brak dowodów na działanie osób trzecich - powiedział Śli-
wa. - Jednak ostatni pojedynek w lasku potwierdza dotychczasowe przypuszczenia, dowodząc, że 
nasza ocena od początku była słuszna.
-Porucznik Polińska przedstawiła nam kiedyś dość fantastyczną koncepcję, że Ryszard Mazur jest
wrabiany,   a   za   wszystkimi   zbrodniami   kryje   się   jakiś   terrorysta...   -   wtrącił   major   Borkowski   z 
żandarmerii. - Ale brzmi to zbyt fantastycznie...
-I jest wyjątkowo nieprawdopodobne – dorzucił się pułkownik Szczygieł z ABW, który również pojawił
się na naradzie. - W ciągu dwóch miesięcy, które upłynęły od zamachu na „Blue City", Al Kaida w 
Europie  praktycznie  przestała istnieć. Zdruzgotano jej komórki kierownicze  w Austrii,   Niemczech  i 
Włoszech, a rozpracowana przez Brytyjczyków londyńska Centrala wpadła w całości. Odkryto kanały 
transferu pieniędzy, zlikwidowano obozy treningowe. Agent „Falcon" przechwycił paryskie archiwum 
siatki wspomagającej. Do tego mamy raporty z CIA oraz Interpolu - wedle nich, w obecnej chwili 
islamscy terroryści nie są w stanie dokonać skoordynowanego ataku w żadnym kraju europejskim.

background image

-A jeden samotny terrorysta? -zapytał kandydat na ministra.
-W kraju, w którym Murzyn albo Arab ciągle jest rzadkością, ktoś taki nie miałby większego pola do 
popisu. Oczywiście, nie lekceważymy niczego i sprawdzamy każdą, nawet najmniej prawdopodobną 
poszlakę.
-A propos tej... Polińskiej? Dziewczyna przeżyje?
- zapytał ustępujący minister.
- Na dwoje babka wróżyła - odpowiedział Śliwa.
- Co gorsza, nawet jeśli przeżyje, lekarze nie dają żadnych gwarancji, że nie będzie rośliną...
- Postaram się odwiedzić ją w szpitalu – powiedział minister in spe.
Notable wyszli, a członkowie grupy przeszli do szczegółów pościgu.
Wyglądało, że pętla wokół Mazura się zaciska. Ślady krwi doprowadziły ich do linii kolejowej. Bez 
większego trudu zlokalizowano pociąg, do którego mógł wsiąść. Obstawiono Warszawę Wschodnią. 
Przeszukano   cały   skład.   Dopiero   po   paru   godzinach   zorientowano   się,   że   trochę   wcześniej   pięć 
ostatnich   wagonów  z  drewnem   doczepiono   do  pociągu   udającego   się   do   Gdańska.   Kolejarze   nie 
zauważyli nikogo podejrzanego. Zresztą, w międzyczasie zapadła noc.

***
Burza z piorunami, która rozpętała się po zmierzchu, obudziła Mazura. Czuł się potwornie słaby i 
wstrząsały nim dreszcze. O bólu lepiej nie wspominać. Nie miał pojęcia, w jakim kierunku podąża 
pociąg. Na jego zegarku dochodziła dwudziesta trzecia. Aż dziw, że do tej pory policja go nie dopadła. 
W świetle błyskawic mógł zauważyć, że teren wokół torów stał się lesisty, mocno pofałdowany. Góry 
Świętokrzyskie albo Mazury. W kolejnym rozbłysku dostrzegł wodny klin pomiędzy morenami. Mazury. 
Lepiej. Okolice były tu trochę mniej zaludnione. A pod koniec sezonu, jeśli będzie miał dość szczęścia, 
może trafi na jakiś opustoszały domek letniskowy...
Zdawał sobie sprawę, że dalsze podążanie pociągiem staje się coraz bardziej ryzykowne. Prędzej czy 
później ktoś przeszuka skład. Pewnie już się do tego przygotowują...
Korzystając   z   faktu,   że   lokomotywa   zwolniła   na   kolejnym   łuku   toru   przechylił   się   przez   krawędź 
wagonu i osunął do wilgotnego rowu obok nasypu.
Udo  rwało   jak  wszyscy   diabli.   Nauczył   się   jednak  panować  nad   bólem.  Odpoczywał   tylko   chwilę. 
Ledwie ścichł łoskot kół, wstał i ruszył po rżysku w dbł, ku wodzie.

XII
26-27 sierpnia 2005

Szalejąca   burza   okazała   się   najlepszym   sprzymierzeńcem   uciekiniera.   Na   przystani   nie   napotkał 
żywego ducha, nawet pies, przed którego obecnością ostrzegała ekspresyjna wywieszka, nie wychylił 
nosa ze swej budy. Na wszelki wypadek Mazur ominął ośrodek szerokim łukiem i wszedł do jeziora 
kilkadziesiąt metrów od pomostu. Woda ochłodziła obolałe, rozpalone ciało.
Wybrał,  widoczny  w świetle  gigantycznych   błyskawic,  dorodny  jacht  na  końcu   przystani,   należący 
zapewne do jakiegoś rodzimego rekina kapitału. Założył, że jeśli kogoś stać na taką łajbę, dysponuje 
również willą na stałym lądzie. Oczywiście mógł zostawić tam jakiegoś ciecia albo kogoś z załogi... To 
go nie powstrzymało. Kto nie ryzykuje...
Szczęśliwym trafem nie zastał na pokładzie nikogo. Wejścia do kabiny chroniła wprawdzie kłódka i 
potężny   zamek,   ktoś   jednak   nie   domknął   okna   kokpitu.   Po   paru   sekundach   znajdował   się   już   w 
środku. Pełna lodówka i doskonale zaopatrzona apteczka potwierdziły, że los mu sprzyja. Ryszard 
mógł zmienić opatrunki, zrobić sobie zastrzyk z antybiotyku. Potem szybko zasnął. Nie miał sił myśleć 
o czymkolwiek.
Do rana zabójca zlikwidował wszystkie ślady, jakie mógł pozostawić w wynajmowanych przez siebie 
mieszkaniach. Przefarbował włosy na jaśniejsze, zmienił szkła kontaktowe najasnobłękitne. Motocykl 
bez   większego   żalu   utopił   w   Jeziorku   Czerniakowskim.   Zamówioną   taksówką   dojechał   w   pobliże 
strzeżonego parkingu, gdzie od tygodnia czekało eleganckie BMW, wynajęte na nazwisko niejakiego 
Horsta   Mittdorfa,   redaktora   mało   znanej   popołudniówki   ze   Stuttgartu.   Dokumenty   i   akredytacja 
dziennikarza były jak najbardziej autentyczne. Sam Mittdorf, głupi, naiwny lewak, który do końca nie 
miał pojęcia jak wielkiej sprawie mimo woli dopomógł, znajdował się w tym czasie barclzo daleko. 
Tam, gdzie najlepsze nawet akredytacje nie pozwalały niczego załatwić. I skąd nie było powrotu.
Przed opuszczeniem warszawskiego mieszkania zajrzał do swego laptopa, na stronach internetowych 
sprawdził   najświeższe   wiadomości:   „Ranna   policjantka   nie   odzyskała   przytomności".   „Pętla   wokół 
seryjnego   zabójcy   zaciska   się".   Przygryzł   wargi.   Oboje   żyli!   Jak   to   możliwe,   żeby   po   dwakroć 
sfuszerował? Czyżby była to wskazówka, że pora wycofać się z tej roboty?
Oczywiście, mógł mieć nadzieję, graniczącą z pewnością, że Polińska mimo wszystko nie przeżyje, a 

background image

już na pewno do końca miesiąca nie zdoła go sypnąć, natomiast ranny Mazur zrobi wszystko, aby nie 
zostać schwytanym. Tak czy owak zdecydował, że nie będzie na nich więcej polował. Ryzyko, że 
złożą zeznania i ktokolwiek im uwierzy było dziś mniejsze niż kiedykolwiek. O świcie 26 sierpnia pędził 
drogą w stronę Gdańska.
Mimo zaległości w śnie, był pełen wigoru i wiary w sukces. Zostało mu pięć dni. Pięć dni, aby ostatecz-
nie przygotować wszystko tak, aby pięść Boga mogła definitywnie zdruzgotać niewiernych.
Rzęsisty deszcz lał przez dwa dni. Działało to na korzyść Mazura. Nie niepokojony przez kogokolwiek 
spał,   budził   się,   brał   lekarstwa   i   zasypiał   ponownie.   Z   małego,   ale   świetnie   odbierającego   radia 
dowiedział   się,   że   „bohaterska   policjantka,   po   starciu   z   wyjątkowo   niebezpiecznym   przestępcą, 
Ryszardem M., żyje i jej stan jest stabilny". Drugą część informacji, głoszącą, że ujęcie seryjnego 
mordercy jest kwestią godzin, zbył uśmiechem. Mieli niewielkie szansę go wytropić. Deszcz zatarł 
wszystkie ślady.
Wiadomości na temat Agnieszki podniosły go na duchu. Polubił bardzo tę dziewczynę, tak różną od 
jego zabitej żony. W innej sytuacji być może zostaliby kochankami...
„Daj spokój, Rysiu, nie pora na marzenia" - odrzucił rozważania na ten temat.
Postanowił przedłużyć pobyt na jachcie jak długo się da, nabrać sił, a następnie wyrównać rachunki z 
terrorystą.   Musiał  udaremnić  jego  plany,   które,  zwłaszcza  gdy  ogarniała  go   gorączka,  stawały  się 
coraz bardziej oczywiste.
Nie sądził, że celem może być jakiś drugi hiper-market. Znając trochę mentalność terrorystów i ich 
aktualną kondycję, był przekonany, że poważa się na coś naprawdę wielkiego. Działalność samotnego 
samobójcy   i   precyzja,   z   jaką   pozbywał   się   każdego,   kto   mógłby   mu   zagrozić,   potwierdzały   tę 
koncepcję. A osoba podpułkownika Opieńki wiązała całą akcję z Gdańskiem.
Toteż przypuszczalny termin i miejsce ewentualnego zamachu nasuwały się same. Media od dłuż-
szego czasu bębniły już na temat wielkich obchodów 25-lecia powstania Solidarności. Do Gdańska, 
obok luminarzy polskiej sceny politycznej, wybierała się cała elita współczesnego świata, urzędujący 
premierzy, eks-prezydenci, nobliści, artyści... Jeśli Al Kaida (a nie miał już wątpliwości, kto był jego 
przeciwnikiem) znów zamierzała uderzyć w Polsce, trudno wyobrazić sobie bardziej spektakularny cel.
Z jednej strony perspektywa taka przerażała, z drugiej stanowiła gwarancje, że akcja terrorysty nie 
nastąpi przed tym terminem i w innym miejscu.
Starał   się   chłodno   wczuć   w   rolę   samotnego   bojowca.   Skalkulować   jego   szansę,   perspektywy, 
sposoby. Zadanie nie należało do łatwych.  Imprezę, obok Agencji Bezpieczeństwa  Wewnętrznego 
ochraniać  miały  najV  lepsze  służby świata.  Teren z pewnością  zostanie wielokrotnie sprawdzony, 
przestrzeń morska i powietrzna będzie kontrolowana. Żaden wyładowany materiałami wybuchowymi 
samochód, żaden snajper lub zamachowiec samobójca nie będzie miał szans dostać się na miejsce 
uroczystości. „Mission Impossible!".
Chyba że przeciwnik posiadał walizkową bombkę nuklearną... Albo wyrzutnię rakiet dużego kalibru. 
Jeden Bóg wiedział, co mogło zostać dostarczone kontenerem ze wschodu?
dochodziła 8.15, na datowniku 27 sierpnia. Długo był nieprzytomny, bardzo długo. Czuł się fatalnie, 
ale wiedział, że zawdzięcza to środkom nasennym, którymi musiano go faszerować. Obmacał głowę, 
nawet jeśli nabito mu guza, ten zdążył już zniknąć. Obok posłania natrafił na butelkę wody mineralnej. 
Wypił duszkiem z ćwierć litra. Od razu lepiej. Wstał z materaca i po omacku jął badać przestrzeń 
wokół siebie. Dotarł do jednej ściany, potem do drugiej. Pomieszczenie mierzyło najwyżej cztery metry 
kwadratowe. W gładkich ścianach nie doszukał się drzwi ani okien. Kiedy uniósł dłoń ponad głowę, 
natrafił na niski sufit. Znajdował się wewnątrz regularnego sześcianu. Po długiej penetracji natrafił na 
wąski   otwór   od   nawiewu   klimatyzacji,   oraz   dziurę   w   podłodze,   przeznaczoną   zapewne   do   celów 
sanitarnych.   Po   za   tym   sufit,   podobnie   jak   ściany   i   podłoga   jego   celi,   składał   się   z   metalowych, 
kwadratowych paneli, ciasno przylegających do siebie. Czy któryś mógł być ruchomy...?

***
Szum fal i lekkie kołysanie. Złudzenie, czy rzeczywistość? Artur Poliński uniósł głowę, zamrugał ocza-
mi,   pragnąc   przekonać   się,   czy   udało   mu   się   otworzyć   powieki.   Dookoła   panowała   kompletna 
ciemność,   jednak   słaba   wibracja   w   porównaniu   z   jednostajnym   chybotaniem   wskazywały,   że 
przebywa na pokładzie jakiegoś statku znajdującego się na pełnym morzu. Poruszył dłońmi i nogami - 
ciekawe   -   nie   był   skrępowany,   apastnicy   pozostawili   mu   nawet   ulubiony   zegarek.   Duże 
niedopatrzenie! Albo może myśleli, że jego rolex to jedynie podróbka, jakie nawet w Bagdadzie można 
kupować na kilogramy. Na podświetlanym cyferblacie
-Dochodzi do siebie - powiedział Jusuf Habibi, obserwując ruchy więźnia za pośrednictwem kamery
noktowizyj nej.
-Przesłuchamy go? - ożywił się smagły Ali, wysokiej klasy specjalista od tortur.
-Oczywiście, bracie, ale wszystko we właściwym czasie. Musimy poczekać na Umara - bardzo chce 

background image

dowiedzieć się, co wie ten giaur.
Ali uspokoił się na samą wzmiankę o numerze 2 w Al Kaidzie, a przez wąskie usta Jusufa przemknął 
uśmiech. Lubił obserwować wrażenie, jakie na prostych bojownikach wywoływało imię jego szwagra. 
Od czasu eliminacji innych przywódców Al Kaidy, Umar Sirdari, nazywany Kadim, stał się nadzieją 
wojującego islamu. Sam Habibi chętnie pobawiłby się z pojmanym Polakiem. Niestety, nie bardzo 
wiedział, o co powinien pytać więźnia. O samotnym bojowniku wysłanym do Polski wiedział jedynie, że 
istnieje ktoś taki, że jest biały, a planowana akcja dorówna rozgłosem wydarzeniom z 11 września. To 
jednak wystarczyło, że gdy tylko jego ludzie donieśli o jakimś węszycielu w Bagdadzie, który szuka 
śladów białego mudżaheddina, niezwłocznie zorganizował porwanie.
Brat   post   factum   zaakceptował   to   posunięcie   i   pobłogosławił.   Nieprzytomnego   Polińskiego 
przetransportowano   w   skrytce   wewnątrz   wielkiej   cysterny   do   Syrii,   tam   przeniesiono   na   niewielki 
frachtowiec, pływający pod banderą libańską, który wziął kurs w stronę Libii. Habibi nie miał pojęcia, 
gdzie teraz mógł znajdować się Umar al Sirdari. Tropiony przez Mosad i CIA ustawicznie zmieniał 
paszporty, powierzchowność i miejsce pobytu, raz pojawiał się w Libanie, raz w Gazie, kiedy indziej w 
Libii.  Wszędzie,   gdzie   jeszcze   do  niedawna  mógł  się  czuć  jak  u  Pana  Boga  za   piecem,   wskutek 
polityki   Busha   i   tej   suki   Condoleezy,   grunt   palił   mu   się   pod   nogami.   A   zaszyć   się   na   jakimś 
indonezyjskim   czy  tybetańskim  zadupiu  nie   chciał.  Zgodnie   z  ostatnim  rozkazem   swego   szwagra, 
Habibi kazał szyprowi wziąć kurs na Trypolis i czekał na kolejne polecenia.
Posępny   syn   pustyni   nie   przepadał   za   morskimi   podróżami.   Wodny   przestwór,   nieodgadniony, 
niepewny,   wydawał   się   być   żywiołem   gotowym   sprzeciwiać   się   nawet   woli   proroka.   Co   gorsza, 
obserwując pojmanego Polaka, nie miał pojęcia, że sam również jest obserwowany.
Wysoko   ponad   ziemią   wisiał   połyskliwy   pająk   o   licznych   odnóżach   i   tarczach.   Jeden   z   wielu 
sztucznych satelitów Ziemi. Zda się, pyłek w bezmiarze kosmosu.
Sokoli wzrok jego kamer skierowany był na wschodnią połać Morza Śródziemnego. Niewielki statek, 
który późnym wieczorem wypłynął z syryjskiej Latakji, był tylko jednym z wielu świetlistych punkcików 
rozsypanych po wodnym bezmiarze. Jednak to właśnie on wzbudził wielkie zainteresowanie generała 
Marvina Smutsa, zastępcy szefa połączonego komitetu bezpieczeństwa na terytorium Iraku, który w 
pokoju operacyjnym, w bazie pod Bagdadem, od dłuższego czasu śledził kurs frachtowca.
-Wiemy, jakie zadanie realizował Polinsky, kiedy został porwany?  - generał zwrócił się do kapitan 
Susan Pemberton, swojej asystentki i analityczki.
-Jakaś prywatna sprawa - odpowiedziała. - Artur... znaczy kapitan Poliński poprosił o dzień wolny.
Nie chciał od nas żadnego wsparcia. Nie przypuszczaliśmy, że wypuści się na samotny spacer do 
Sadr City.
-Nic więcej nie wiesz? - Smuts zmarszczył brwi. - Podobno łączą was z tym Polakiem bliskie kontak
ty...?
Susan zaczerwieniła się.
-Podobno jego siostra z Polski prosiła go o jakieś informacje, nie mówił mi niestety, jakie. Aktualnie
próbujemy odzyskać dane z jego komputera. Juednak bardzo starannie wykasował pocztę.
-Czyli wiadomo, że nic nie wiadomo?
-Sposób przeprowadzania akcji przez terrorystów wskazuje, że nie jest to zwykłe porwanie, co więcej, 
fakt wywiezienia Artura z Bagdadu i umieszczenie go na statku dowodzi, że komuś bardzo na nim 
zależy.
-Wiem   -   odparł   Smuts.   -   Przecież   cały   czas   mamy   sytuację   pod   kontrolą.   Śledziliśmy   zarówno 
cysternę,
którą go przewożono przez terytorium Iraku, jak i furgonetkę w Syrii.
-Dlaczego więc go nie odbiliśmy? - Pemberton była zaskoczona szczerością swego szefa.
-   Nie   zdejmuje   się   przynęty,   która   sama   nadziała   się   na   haczyk.   Mam   powody   przypuszczać,   iż 
Polińskiego wywieziono z Iraku po to, aby spotkał się z nim ktoś, na kogo polujemy bezskutecznie od 
paru lat. Dzięki Bogu sygnał z jego zegarka jest tak doskonale odbierany... To był dobry pomysł, 
Susan, zaopatrzyć naszych ludzi w takie sygnalizatory.

XIII
28 sierpnia 2005

Znowu przyśniła mu się wojna. Zasadzka podobna do tej, w którą wpadł pod Falludżą. Rebelianci 
zaatakowali   ich   konwój   pomimo   piaskowej   burzy.   Wyrośli   jak   cienie   i   położyli   silny   ogień   na   ich 
hummerach. W tych warunkach oczekiwanie na posiłki z powietrza nie miało najmniejszego sensu. 
Ostrzeliwując   się   na   ślepo,   przebijali   się   naprzód   i   wreszcie   dotarli   do   jakiegoś   gospodarstwa. 
Rannych   umieszczono   w   środku   koncentrycznie   wzniesionych   zabudowań.   Wrogi   ostrzał   ustał   i 
nastała cisza, tyle upragniona, co straszna. Naraz Mazur zdał sobie sprawę, że może o to chodziło, a 

background image

budynki zaplanowano jako pułapkę... Chciał krzyknąć i ostrzec kolegów, ale nie mógł otworzyć ust! 
Mimo panującej kurzawy ujrzał jakąś szczupłą postać w burnusie. Twarzy nie mógł rozpoznać, widać 
było jedynie wyciągniętą rękę. Wyciągniętą rękę z pilotem zdalnego detonatora...
Zerwał się tak raptownie, że aż walnął głową o sklejkę ukośnego sufitu. Ponad jeziorem dopiero za-
czynało   świtać.   Majaki   pierzchły,   ale   do   świadomości   Ryszarda   dotarł   bardzo   istotny  komunikat   : 
„Deszcz przestał padać!".
Wyjrzał   przez   okienko   kabiny.   Gęsta   kurtyna   chmur   oddalała   się   ku   wschodowi,   jak   unoszona 
teatralna kurtyna, odsłaniając czystą przestrzeń różowiejącego nieba. Niedobrze! Jego bezpieczne 
schronienie na jachcie diabli brali. Wstał chwiejnie, nadal był bardzo osłabiony, ale antybiotyki i dobrze 
zaopatrzona lodówka zrobiły swoje.
Musiał się stąd zbierać. Za parę godzin zaludnią się plaże i pomosty wokół jeziora, a na jacht zajrzą 
prawowici właściciele. Na szczęście gorączka spadła, a chęć do życia powróciła. Sprawnie zmienił 
sobie opatrunki. Jego rany ciągle były świeże, ale wiele wskazywało, że będą goić się bez problemu. 
„Jak na psie!" - uśmiechnął się sam do siebie, wspominając ulubione powiedzonko babci. Pytanie - co 
robić dalej, było mniej zabawne. Nie miał złudzeń, z pewnością nikt nie odwołał za nim pościgu. Do 
serii zarzucanych mu przestępstw doszło kolejne, próba zabójstwa funkcjonariuszki. To wystarczyło, 
żeby gliniarze w całym kraju dali z siebie wszystko.  On zaś ledwie chodził.  Jak miał im uciec? Z 
pomysłu kradzieży jachtu zrezygnował prawie natychmiast. Eleganckajed-nostka rzucała się w oczy, 
jak brylant na pustej ladzie. Zostałaby namierzona błyskawicznie, ale na przykład mały kajak? Kajak! 
Pamiętał,   że   wchodząc  na  pokład   widział   dwie   kanadyjki,  przytroczone  do  ściany  kabiny.   Szybko 
znalazł do nich wiosła. Przy okazji, przetrząsając jacht w poszukiwaniu rzeczy, które mogły mu się 
przydać   -   zabrał   trochę   żywności,   lekarstw,   materiały   opatrunkowe,   latarkę   i   przeciwdeszczowy 
kombinezon...   Znalazła,   się   też   dosyć   dokładna   mapa   Warmii   i   Mazur.   W   dodatku   z   zakreśloną 
krzyżykiem przystanią. Wiedział już, gdzie jest i dokąd może płynąć. Jeziora, rzeki i kanały tworzyły 
wokół prawdziwy system naczyń połączonych. Wodą mógł oddalić się naprawdę daleko. Postanowił 
skierować się ku Wiśle. Czuł, że jak najprędzej powinien dotrzeć do Gdańska.
Delikatnie spuścił kajak na wodę i odbił od przystani. Zanim wzeszło słońce, był już daleko. Wiosłował 
parę godzin bez przerwy, po czym ukrył się w trzcinach, przespał się trochę i płynął dalej. Nikt nie 
zwracał   na   niego   uwagi.   W   bawełnianej,   kolorowej   koszulce   nie   wyglądał   na   poszukiwanego 
przestępcę, dodatkowo daszek czapki zasłaniał większą część twarzy. Nie golona od paru dnia broda 
dopełniała   reszty   charakteryzacji.   Parę   razy,   okrzykiem   lub   wzniesioną   ręką,   odpowiedział   na 
pozdrowienia mijających go żeglarzy lub wioślarzy. Gdyby nie ból nogi i wysiłek całego ciała, można 
by powiedzieć - sympatyczna wycieczka.
Na porannej odprawie u inspektora Śliwy pojawił się nowy oficer - Karol Rudzki. Ciemnowłosy elegan-
cik przed trzydziestką, o urodzie włoskiego żigolaka, z miejsca nie spodobał się większości starych 
członków grupy specjalnej.
-  Moim   zdaniem  to  pedał  -  mruknął  major  Borkowski  z  żandarmerii,   pochylając  się   do   Jarosława 
Szczygła, wysokiego rangą dyrektora z ABW, który ostatnio nie omijał ważniejszych narad. Pułkownik 
wykrzywił usta w bezgłośnym uśmiechu.
Odpowiadający za pościg za Mazurem podinspektor Lis, nie krył rozgoryczenia. Fakt, że ministerstwo, 
kierowane   od   przez   ambitnego   szczeniaka   z   Prawa   i   Sprawiedliwości,   przysłało   im   tego 
młodzieniaszka  w  charakterze  analityka,  zakrawał  na wotum nieufności dla dotychczasowej ekipy. 
Rudzki wrócił właśnie z rocznego stażu w USA i już samo to w dużym stopniu było irytujące. Inna 
sprawa, że ich pościg za młodym komandosem, nie dał dotąd żadnych efektów, wydłużała się jedynie 
lista zabitych i rannych.
„Najpierw przeszpiegi, potem ruchy kadrowe" - wieszczyli po korytarzu weterani pałacu Mostowskich.
Lis podsumował wszystkie posiadane informacje. A właściwie ich brak. Od trzech dni nie pojawiły się 
najmniejsze   wzmianki  o  Ryszardzie   Mazurze.   Mimo   że   za   głowę   przestępcy  wyznaczono   wysoką 
nagrodę,   milczeli   zarówno   wywiadowcy,   jak   i   płatni   informatorzy.   Znaleziono   wprawdzie   wagon 
platformę   ze   śladami   jego   grupy   krwi   na   sosnowych   balach,   ale   sam   były   komandos   przepadł. 
Bezskutecznie przeczesywano lasy wzdłuż linii kolejowej, zarządzono blokadę dróg i kontrolowano 
pociągi. Wszystko na nic. Deszcz sprawił, że zawiodły psy. Najprawdopodobniej ścigany lizał rany w 
jakiejś dziurze albo nawet nie żył.
-Brak   danych   wskazujących,   żeby   miał   jakichś   znajomych   w   którymś   z   trzech   wytypowanych 
województw. Dotarliśmy do wszystkich kolegów z lat służby wojskowej, którzy mogliby mu pomoc – 
poinformował Borkowski. - Nikt nie miał z nim kontaktu od lat.
-Ze swej strony wzmogliśmy kontrolę na wszystkich granicach państwa - powiedział Szczygieł. - Jeśli
ten bandyta zachował resztkę instynktu samozachowawczego, będzie próbował prysnąć z kraju...
Rudzki cały czas milczał, w końcu przeniesiono go do zespołu dopiero przed paroma godzinami i jak 
dotąd   cały  czas   spędził   nad   papierami,   zapoznając  się   z   przebiegiem   pościgu   i  śledztwa,   w   tym 

background image

również z opiniami psycholog Polińskiej, kiedy jednak zapytano go o zdanie, rzekł:
-Niby wszystko pasuje do siebie, ale mam wątpliwości.
-Następny teoretyk!  - żachnął się Szczygieł.  - Znajdźcie  chociaż jeden dowód na poparcie tezy o 
możliwości działania osób trzecich. Natomiast dowodów na to, że za zbrodnie odpowiada Mazur, jest 
aż nadto. Złapmy tego Rambo, a wtedy wszystko nam wyśpiewa!
-Ale najpierwtmusimy go złapać - westchnął Lis.
Po skończonej naradzie, Rudzki został dłużej w gabinecie Śliwy.
-Czy mamy komputerowy dostęp do wszystkich zgłoszeń drobnych przestępstw w terenie? - zapytał.
-Zależy o jakie województwa ci chodzi?
-Mazowieckie, warmińsko-mazurskie, pomorsko-kujawskie...
-Powinien   być,   chociaż   system   często   się   zawiesza.   Nie   wiem   tylko,   na   co   liczysz?   Wszelkie 
doniesienia   o   podejrzanym   trafiają   do  nas  priorytetem.   Zresztą,   jak  dotąd   same   fałszywe   alarmy. 
Czego ty chcesz tam szukać, synku?
- Śladów!   -   odparł   młody   oficer.   -   Uczono   mnie,   że   ślady   zostawiają   nawet   ci,   co   myślą,   że   nie 
pozostawiają śladów.
Śliwa tylko pokiwał głową. „Ech, znów ta podręcznikowa wiedza!".
Rudzki wpadł na trop jeszcze tego dnia, około piątej po południu. Znany biznesmen (przed paru laty 
72. miejsce na liście „Wprost") zgłosił ma posterunku w Prabutach kradzież kajaka, z pokładu swego 
jachtu. Miejscowy funkcjonariusz wbił zgłoszenie do komputera i natychmiast o nim zapomniał, toteż 
bardzo się zdziwił, kiedy po paru godzinach zadzwoniła Warszawa i zasypała go pytaniami na temat 
czynu o tak niewielkiej szkodliwości społecznej.
Zainteresowanie Rudzkiego tą kradzieżą nie wynikało wyłącznie z intuicji. Prabuty leżały na szlaku 
pociągu towarowego, którym uciekał Mazur. Poprosił o numer komórki okradzionego biznesmena i 
natychmiast się z nim połączył.
- To   musieli   zrobić   jacyś   miejscowi   gówniarze   -   stwierdził   poszkodowany,   bagatelizując   stratę.   – 
Podczas ulewy przebywałem na lądzie, oni tymczasem buszowali na moim jachcie. Na szczęście, 
poza kajakiem nie zabrali ani telewizora, ani radia, ani sprzętu hi-fi...
-To znaczy, w ogóle nic nie zginęło? – dopytywał się Rudzki.
-W każdym razie nic cennego. Owszem, wzięli trochę żarcia z lodówki i opróżnili mi apteczkę... Ale 
żadnych narkotyków to ja tam nie miałem. Nie przypuszczałem, że tak szybko się tym zajmiecie.
Podniecony Rudzki wybiegł z pokoju. Podinspektora Lisa złapał już na parkingu.
-Ucieka wodą! - wykrzyknął zdyszany.
-Co mówisz? - oficer, będący myślami przy rodzinnej kolacji, niedowierzająco popatrzył na Karola.
-Jak   podejrzewaliśmy,   poszukiwany   opuścił   pociąg   i   korzystając   z   ulewy   najprawdopodobniej 
zadekował się na pustym jachcie na jeziorze pod Prabutami, dziś rano ukradł kajak...
-Czekaj, czekaj, opowiadaj po kolei... - Lis zawrócił do budynku.- Skąd pewność, że chodzi o Mazura?
-Tajemniczy  intruz ukrywa  się  parę dni  na pustym jachcie,  niczego  nie kradnie, oprócz lekarstw i 
żywności. Czas się zgadza, miejsce też...
Inspektor pokiwał ze zrozumieniem głową.
-Rzuciłem okiem na mapę - ciągnął dalej Rudzki. - Ma praktycznie dwa kierunki ucieczki. Albo skieruje 
się   poprzez   labirynt   kanałów   w   stronę   Mazur,   aby   zaszyć   się   gdzieś   w   głuszy,   albo   rzeką   Liwa 
popłynie ku Wiśle...
-Co proponujesz w tej sytuacji?
-Zawiadomiłem już miejscowe posterunki, niech wypatrują samotnego mężczyzny w żółtym kajaku. 
Ale to może nie wystarczyć. Niech szef załatwi mi śmigłowiec. Polecę tam osobiście.
-Jeszcze dziś? Będzie trudno.
-Jutro już go nie złapiemy.
Ten argument przesądził o decyzji. Lis wykonał kilka telefonów, a Śliwa udzielił Rudzkiemu pełnego 
błogosławieństwa.
- Trzymamy za ciebie kciuki, chłopie! - powiedział.

***
Horst Mittdorf należał do tych nielicznych dziennikarzy szczęśliwców, którym w pękającym w szwach 
Gdańsku udało się zakwaterować w hotelu „Hewe-liusz". Z jego najwyższych pięter widać było plac 
przed stocznią i majestatyczne krzyże, symbolizujące ofiary Polskiego Grudnia. Oczywiście, niewysoki 
Niemiec   o   szarych   włosach   i   bezbarwnej   twarzy   musiał   zadowolić   się   oknami   wychodzącymi   na 
kościół   świętej   Brygidy.   Newralgiczne   pokoje   od   północy   zarezerwowały   rozmaite   służby 
bezpieczeństwa.
Całe   Trójmiasto   żyło   już   zbliżającą   się   uroczystością.   Na   pylonach   powiewały   błękitne   flagi 
europejskie i biało-czerwone z literami wypisanymi pamiętną solidarycą. Na każdym kroku widać było 

background image

ludzką aktywność. Sklepy pękały od towarów, a zwłaszcza pamiątek. Do miasta ściągnięto mnóstwo 
sił porządkowych, a oprócz nich zaroiło się również od złodziei i prostytutek. „Element" musiał jednak 
zadowolić   się   żerowaniem   na   obrzeżach.   Od   paru   dni   dostęp   do   strefy   pierwszej   mieli   jedynie 
posiadacze   przepustek  i  rodowici   mieszkańcy.   Jak  choćby  stoczniowy   emeryt   Stefan   Zdun   i  jego 
bratanek Henio, który postanowił spędzić tegoroczne lato nad morzem. Dom Zduna położony był w 
strefie   pierwszej,   około   stu   pięćdziesięciu   metrów   od   Placu   Solidarności.   Prawdę   powiedziawszy, 
Henio   Kowalski   nie   był   jego   żadnym   bratankiem.   Pojawił   się   w   Gdańsku   zaledwie   przed   paroma 
tygodniami i przypadkowo poznał Stefana pod sklepem spożywczym. Przy piątym piwie wypitym na 
ławeczce  w parku byli mocno zaprzyjaźnieni. Zdun brał udział w historycznym grudniu 1970 roku, 
natomiast   teść   Henryka,   wedle   jego   słów   zginął   w   kopalni   „Wujek".   Kombatanckie   wspomnienia 
zbliżyły bardzo obu miłośników piwa „Lech".
„Co   będziesz   wydawał   na   hotele"   -   przekonywał   go   stary   stoczniowiec,   kiedy   pierwszy   dzień   ich 
znajomości zaczął chylić się ku zachodowi. - „Mieszkam sam w sporym lokalu".
Kowalski nie odmówił, a następnego dnia zrewanżował się półliterkiem wódeczki... Przyjaźń została 
zadzierzgnięta. Przez blisko tydzień na początku sierpnia Henio nocował u Zduna. Trzeciego dnia 
zwierzył się ze swojego problemu.
-Strasznie chciałbym być podczas tej uroczystości, winien to jestem teściowi - tłumaczył, lekko trąc 
zaczerwienione oczy. - Jeśli zgłosisz mnie jako swego kuzyna, nie będzie kłopotu.
-A nie mogłeś sobie załatwić wejściówki przez waszą Solidarność? - pro forma spytał gdańszczanin.
-Żebyś wiedział, kto teraz trzęsie śląską Solidarnością! Same Żydy!
To   wystarczyło,   aby   Zdun   uznał   Henia   Kowalskiego   (vel   Horsta   Mittorfa)   za   swego   ukochanego 
bratanka. I bardzo ucieszył się, kiedy już na cztery dni przed Jubileuszem, Henio znów pojawił się na 
parterze starej kamienicy.

XIV
28/29 sierpnia 2005 - wieczór i noc

- Musiałbyś mieć dzikiego farta, żeby zdążyć - słowa, którymi pożegnał go Lis, kłuły Rudzkiego niczym 
cierń.
Do   zmierzchu   (słońce   tego   dnia   miało   zajść   o   19.30)   pozostało   niewiele   więcej   niż   kwadrans,   a 
poszukiwania dopiero się zaczynały. Policyjny helikopter wyposażono wprawdzie w silne reflektory, 
ale   wytropienie   z   pomocą   nich   kajaka,   wśród   dziesiątek   jezior,   rzeczułek   i   kanałów   graniczyło   z 
cudem. Karol jeszcze przed startem skupił się na mapie. Cyrklem wyrysował krąg wokół miejsca, w 
którym  Mazur  skradł kajak,  następnie biorąc pod  uwagę  możliwy  stan zdrowia   Ryszarda,  wyliczył 
maksymalny i minimalny dystans, który wioślarz mógł pokonać w ciągu całego dnia. Powstał w ten 
sposób dość szeroki krąg, sięgający od Pojezierza Iławskiego, po Wisłę w rejonie Kwidzynia. Otwarta 
pozostawała kwestia, dokąd zamierzał udać się ścigany? Dotychczasowe śledztwo nie dawało w tej 
sprawie   najmniejszych   wskazówek.   Zbieg   mógł   równie   dobrze   szukać   schronienia   w   leśnych 
ostępach,   jak   dążyć   ku   miastom,   by   ukryć   się   w   tłumie.   A   jeśli   w   ogóle   porzucił   drogę   wodną? 
Wówczas   powinni   odnaleźć   pusty   kajak.   Chociaż,   znając   przebiegłość   przeciwnika,   zapewne 
spróbowałby go gdzieś schować albo zatopić.
Złorzecząc coraz bardziej ciemniejącemu niebu, podkomisarz postawił wszystko na jedną kartę, zary-
zykował i ruszył wzdłuż Liwy ku Wiśle. Rzeczka, rozlana po ostatnich deszczach, była pusta. Pilot 
zniżył   lot,   lecąc   nad   jej   meandrami.   Ani   śladu   uciekiniera.   Zresztą,   o   tej   porze   również   z   jezior 
poznikały już łódki i żaglówki. Ostatnie deszcze przyspieszyły koniec lata. Rozglądając się, dolecieli do 
Kwidzyna, Liwa otaczała miasto wąską, wielokilometrową pętlą. Koło mostu, którym biegła droga do 
Iławy   podkomisarz   zauważył   grupkę   facetów   moczących   w   wodzie   wędki,   kilkaset   metrów   dalej 
wypatrzył radiowóz miejscowej drogówki. Poprosił o połączenie z jego załogą.
- Zapytajcie tych wędkarzy, czy nie przepływał tędy samotny, żółty kajak? - poprosił.
Polecieli dalej nisko ponad strugą, minęli mostek we wsi Białka. Za nim rzeka zakręcała z powrotem 
na północ, zostawiając po swej lewej stronie gęstą plątaninę kanałów, kanalików i ślepych odnóg. 
Zanim zdążyli się im przyjrzeć, tarcza, słoneczna ostatecznie znikła za horyzontem, pozostawiając 
jedynie purpurową łunę na skraju nieba. Krajobraz w dole poszarzał jeszcze bardziej.
-Zawracamy szefie? - zapytał pilot.
- Chyba tak...
Maszyna zatoczyła łuk, biorąc kurs na lądowisko w Kwidzyniu.
- Cóż, tym razem przeczucia mnie zawiodły - pomyślał z goryczą  Rudzki. - Zresztą musiałem się 
liczyć z tym, że się nie uda.
Byli już na wysokości przedmieść, gdy odezwał się telefon.
- Słucham, Rudzki...

background image

Podniecony głos miejscowego funkcjonariusza wskazywał, że zdarzyło się coś ważnego.
- Wędkarze widzieli ten żółty kajak i samotnego mężczyznę w sportowej czapeczce.
- Gdzie? Kiedy?!!!
-Jakąś godzinę temu przepłynął pod mostem na drodze 521. Prawie pod naszym nosem.
-O kurwa! - wyrwało się Rudzkiemu, mimo że pilnował się, by nie przeklinać.
Jeszcze raz skłonił pilota, by zawrócił. Włączyli reflektory. Niestety, oprócz gęstniejących ciemności, 
ziemię zaczęły pokrywać coraz obfitsze kłęby mgły.
- Gdzie jesteś, draniu? - pytał Karol, usiłując przeniknąć mrok.

***
Warkot helikoptera dobiegł do Ryszarda na chwilę przed zapadnięciem zmierzchu. Był półprzytomny 
ze zmęczenia. Jednak zachował refleks. Kilkoma machnięciami wiosła wprowadził kajak pod mostek, 
z którego widać było już zabudowania wsi Białka. Zdążył w ostatniej chwili. Śmigłowiec leciał nisko, 
niezbyt szybko, jak drapieżny ptak poszukujący zdobyczy. Przeleciał nad mostem w stronę Wisły, ale-
Mazur   postanowił   zaczekać.   Dobrze   zrobił.   Maszyna   po   kilku   minutach   zawróciła.   Wodę   o   parę 
metrów od niego omiotło światło reflektorów.
- Poszukują mnie! Tutaj! Ciekawe, robią to na ślepo, czy mają jakieś informacje?
Ruszyć dalej odważył się po upływie kwadransa. Po dalszych kilkunastu minutach skręcił w jeden z 
wąskich kanałów.  Był upiornie zmęczony,  noga go rwała  i bolały wszystkie  mięśnie. Jeśli jeszcze 
poruszał   wio-słem,   to   bardziej   z   przyzwyczajenia.   Wszystko   wołało   w   nim   „Spać,   zasnąć!   Tylko 
kwadransik. I tak do rana cię nie odnajdą!" Marna pociecha. Jeśli wiedzieli, że tu się znajduje, był 
praktycznie bez szans.
Sprawa   pościgu   za   Mazurem   dostała   najwyższy   priorytet.   Zlokalizowany   zbieg   nie   miał   prawa 
wydostać się z podwójnego pierścienia obławy. Do północy, przybyły z Warszawy podinspektor Lis 
wespół z Rudzkim,   z pomocą  miejscowych  sił  policyjnych  oraz  wojska,  utkali prawdziwą  sieć. Na 
wszystkich drogach ustawiono posterunki. Zabezpieczono dworce kolejowe, motorówki ściągnięte z 
Grudziądza   miały   całą   noc   patrolować   Wisłę.   Od   świtu   miano   rozpocząć   wielkie   przeszukiwanie. 
Równocześnie lokalne radio i telewizja przez cały wieczór nadawały komunikaty i ostrzeżenia przed 
udzielaniem pomocy niebezpiecznemu osobnikowi. Rano miała się rozpocząć wielka obława.
- Jeśli teraz się nam wymknie, to znaczy, że ma pakt z diabłem - twierdził Lis.
„Albo jest niezwykle inteligentny" - dopowiadał w myślach Karol Rudzki.
Regeneracyjna drzemka Mazura trwała niezbyt długo. Choć i tak zdecydowanie za długo. Budząc się, 
nawykowo  spojrzał na zegarek,  dochodziła  trzecia. Późno! O tej porze powinien być daleko stąd. 
Jednak nie to wprawiło go w prawdziwy niepokój. Jego ucho złowiło w nocnej ciszy przybliżający się 
dźwięk samochodu. Czyżby pościg? A może ktoś z miejscowych wracał do domu? Mlecznobiała mgła 
wokół niego wydawała się zapewniać dość skuteczną ochronę. Tymczasem wóz, wnosząc po pracy 
silnika stary polonez albo tarpan, jechał bardzo powoli groblą biegnącą skrajem kanału. Co ciekawe, 
posuwał się bez włączonych świateł, co biorąc pod uwagę bagnisty teren zakrawało na szaleństwo. 
Na wszelki wypadek Ryszard sprawdził swój pistolet i wygramolił się z kajaka, zagryzając przy tym 
wargi,   żeby   nie   zawyć   z   bólu...   Chwilę   później   samochód   stanął,   trzasnęły   drzwiczki,   zazgrzytał 
unoszony  bagażnik.   Przybysze,   dwaj   mężczyźni,   klęli  cicho,   kierując  się   w  stronę   wody.   Ryszard 
przywarował wśród krzaków.
-Ciężki, kurwa, jak tona złomu! - stękał pierwszy. - A wyglądał, skubany, na chucherko.
-Nie gadaj tyle - zgromił go drugi. - Do wody z nim!
-A jest tu wystarczająco głęboko, żeby nie wypłynął? Nie lepiej było od razu pojechać nad Wisłę?
-Nigdzie   dalej   nie   pojedziemy,   Gęsiak  mówił,   że   na   drogach   roi  się   od   glin,   rozstawiają   blokady, 
szukają kogoś... Od rana będą przetrząsać okolię. Nie mogą znaleźć Chudego w naszym obejściu...
Minęli Mazura w odległości zaledwie pół metra. Spoceni, przepici. Bandziory zbudzone w środku nocy, 
którym zlecono szybką robotę. Ryszard nie zastanawiał się ani sekundy. Grzmotnął kolbą idącego z 
tyłu, który trzymał nogi trupa. Bandyta puścił ciężar, osuwając się na ziemię.
-Co ty, kurwa? - Zawołał drugi i urwał, widząc lufę pistoletu na wysokości twarzy.
-Ręce do góry - syknął Mazur. - I odwróć się! Już.
A gdy ten postąpił zgodnie z poleceniem, walnął go precyzyjnie w łeb, wyłączając na dłuższy czas ze 
społeczności ludzi przytomnych. Teraz pochylił się nad trupem. Denat, biorąc pod uwagę temperaturę 
ciała i stężenie pośmiertne ciała, nie żył już od dłuższego czasu. Rozpłatana głowa wskazywała użycie 
jako narzędzia zbrodni raczej siekiery niż kija bejsbolowego.
Ryszard, cały czas zachowując czujność, podszedł do samochodu. Nikogo więcej w nim nie było. 
Kluczyki tkwiły w stacyjce. W bagażniku znalazł pełny kanister benzyny, zapewne kradzionej. Z minuty 
na minutę jego plan nabierał konkretnych planów. Zakrwawioną folię z bagażnika wcisnął głęboko do 
rowu   melioracyjnego.   Następnie   przywlókł   zwłoki   i  posadził  je   na   fotelu   pasażera.   Potem   oblał  je 

background image

benzyną. Na palec trupa wcisnął swój rodzinny sygnet („Szkoda, ale tak trzeba!"), na szyi powiesił 
medalion, z którym nie rozstawał się od chwili wyjazdu do Iraku. Jeden z bandziorów, lżej ogłuszony 
zajęczał, próbując podnieść się z ziemi.
- Jak was znajdzie policja, możecie podać mój rysopis. Dostaniecie wysoką nagrodę! - zawołał do 
niego Ryszard. - Trupem możecie się nie chwalić, ja się nim zajmę.
Funkcjonariusze Stańczak i Duda ustawili blokadę w miejscowości Gurcz.
Jak na amerykańskim filmie tworzyły ją dwa radiowozy, nieomal stykające się zderzakami. Policjanci 
stali   na   poboczu,   paląc   papierosy.   Pozostali   partnerzy   drzemali   w   środku.   Ich   samych   po   piątej 
godzinie   warowania   przy   trasie   też   ogarniała   coraz   większa   senność.   Prawdopodobieństwo,   że 
ścigany  zbrodniarz  pojawi   się  na  drodze   pustej  jak  kieszeń   bezrobotnego,  było   wyjątkowo  niskie. 
Przez   parę   godzin   przepuścili   wszystkiego   parę   wozów   spóźnionych   dyskotekowiczów,   jakiegoś 
rannego ptaszka, podążającego w stronę przystani promowej w Gniewie, skontrolowali turystycznego 
kempera,   który   zgubił   drogę   za   Kwidzyniem.   (Ani   małżeństwo,   ani   dzieciaki,   ani   ich   pies   w 
najmniejszym   stopniu   nie   przypominali   ściganego   złoczyńcy).   Trudno   się   dziwić,   że   nie   mogli 
doczekać się swych zmienników. Tak dotrwali do 4.03.
Poobijany   polonez,   który   wyłonił   się   zza   zakrętu,   miał   miejscowe   numery.   Wyglądało   na   to,   że 
samotny kierowca zamierza zatrzymać się na wezwanie. Zwolnił, jednak w ostatniej chwili gwałtownie 
przyśpieszył. Przebił się pomiędzy ich samochodami, roztrącając je jak zabawki.
-Cholera! - wrzasnął Duda, widząc jak Stańczak nieporadnie szamoce się ze swoją kaburą. Okazał się 
szybszy od swego kumpla. Dobył broni. I zaczął strzelać za oddalającym się polonezem, który zaraz 
skręcił w boczną drożynę. Trzeci strzał musiał być celny. Tylna szyba rozprysła się, a wóz zatańczył 
jak zranione zwierzę.
-Trafiłem skurczybyka!
Podbiegli do zdemolowanych radiowozów, z których gramolili się osłupiali koledzy. Stańczak zaczął 
natychmiast   wywoływać   centralę,   natomiast   Duda   zajął   się   oględzinami   aut.   Jeden   z   wozów,   z 
rozwaloną  chłodnicą,  w  ogóle  nie  nadawał się  do  użytku,  drugi,  choć poharatany,   pod oderwaniu 
pogiętych nadkoli i usunięciu zderzaka, co zabrało około dziesięciu minut, zapalił i ruszył koślawo. Nie 
musieli jechać daleko. Kilkaset metrów dalej znaleźli poloneza, a ściślej mówiąc to, co niego zostało. 
Na łuku wyboistej drogi ranny kierowca  najwyraźniej nie zdołał skręcić, ani wyhamować. Pojechał 
prosto   i   wbił   się   w   samotne   drzewo   na   poboczu.   Bak   musiał   eksplodować,   zewsząd   buchały 
płomienie, pochłaniające skuloną postać za kierownicą...

XV
29 sierpnia 2005 - poranek, popołudnie i wieczór

Nieoczekiwanie   silniki   frachtowca   zmieniły   obroty,   potem   ucichły   zupełnie.   Rozległ   się 
charakterystyczny warkot kabestanu i łoskot łańcucha opuszczanej kotwicy. Nie uszło to uwagi Artura 
Polińskiego,   trzeci   dzień   przebywającego   w   metalowym   sześcianie.   Pogrążony   w   mroku,   mimo 
posiadania zegarka zatracił umiejętność odróżniania dnia od nocy. Podczas snu ktoś podrzucał mu 
wodę i jedzenie. Poza tym nie działo się dosłownie nic.
- Dopłynęliśmy do portu? - pomyślał.
Spodziewał się jakiejś odmiany swego losu, a przynajmniej wyjaśnienia, co zamierzają z nim zrobić. 
Jednak kolejne godziny mijały, a nadal nic się nie działo. Wreszcie rozległ się cichy warkot motorówki. 
Raptownie uniósł się jeden z paneli nad nim.
- Wyłaź! - rzucił ktoś po angielsku, opuszczając metalową drabinkę.
Mimo zmrużenia powiek, blask słońca oślepił go porażająco. Ktoś go wciągnął, inny popchnął tak, że 
upadł na kolana, jeszcze inny, być może w celu sanitarnym, oblał go kubłem wody.
- Pokłoń się, psie! - warknął ktoś.
Powoli   uniósł   powieki.   Daleko   na   linii   horyzontu   widać   było   wysoki   brzeg.   Bliżej,   na   fotelach 
ustawionych   na   najwyższym   pokładzie   siedziało   dwóch   mężczyzn.   Jednego   poznał   natychmiast. 
Osławionego wiceszefa Al Kaidy - Umara Al Sirdariego.
-   Dla   kogo   pracujesz   i   skąd   wiesz   o   „białym   mieczu   islamu?"   -   zapytał   bez   większych   wstępów 
terrorysta.
- Zarzucili kotwicę na redzie portu w La Valettcie
- powiedziała   kapitan   Susan   Pemberton,   oglądając   obraz   frachtowca   z   satelity.   -   Ciekawe,   czego 
szukają koło Malty? Powinni chyba raczej płynąć do Libii?
-Przed pięcioma minutami do statku dobiła łódź motorowa, która godzinę wcześniej opuściła port na
Gozo - powiedział jeden z młodszych oficerów. - Wysadziła na pokład pasażera.
-Wiemy, kim jest przybysz? - zapytał generał Maran Smuts, który błyskawicznie pojawił się w pokoju
operacyjnym.

background image

-Nasi ludzie sprawdzają w Mgarr. Wkrótce powinniśmy otrzymać informację - padła odpowiedź.
- W każdym razie, wszystko wskazuje, że Poliński został wyprowadzony na pokład. Sygnał z jego 
zegarka uległ wzmocnieniu.
- Możecie wyostrzyć obraz. Być może uda się nam to zobaczyć.
O   dziesiątej   było   już   po   telekonferencji.   Wiceszef   MSW   osobiście   podziękował   Śliwie,   Lisowi   i 
Rudzkiemu.
-   Znakomicie,   że   udało   się   wam   zakończyć   tę   przykrą   sprawę   na   dwa   dni   przed   gdańskimi 
uroczystościami - powiedział. - Rozumiem, że tożsamość Mazura została potwierdzona?
-Ciało jest prawie kompletnie spalone, mamy jednak jego sygnet i medalion - powiedział Lis. - Oczywi-
ście stuprocentową pewność osiągniemy po badaniach patologicznych, stomatologicznych, a także po 
analizie   DNA.   Mamy   jednak   zeznania   świadków.   Miejscowi   policjanci   rozpoznali   osobnika,   który 
staranował ich wozy, podobnie dwóch miejscowych łobuzów, którym Mazur odebrał samochód i przy 
okazji dotkliwie pobił, nie miało wątpliwości, że to poszukiwany przestępca.
-Zatem sprawa zakończona. Gratuluję wam!
-Jedziecie do Gdańska - powiedział Śliwa do podkomisarza Rudzkiego po zakończeniu konferencji.
- Będę spokojniejszy, gdy ktoś taki jak pan wesprze miejscowych chłopaków.
-Są jakieś powody do obaw?
-Jeśli myśli pan o mitycznych terrorystach, to ich możliwości są zerowe. Interpol, CIA, a nawet Mosad
współpracują z nami na bieżąco i nie widzą powodów do niepokojów. Czas Al Kaidy mija. Natomiast 
kilka   grupek   oszołomów,   komunistów,   antyglobalistów   zagroziło   demonstracjami.   Nigdy   przy 
podobnych okazjach nie brakuje frustratów tego typu. Dlatego musimy być czujni. Nie chciałbym, żeby 
cokolwiek zakłóciło wielki Jubileusz.
„Śmiesznie to brzmi w ustach dawnego oficera ZOMO" - pomyślał Karol, a głośno rzekł:
-Zamierzałem jeszcze rozejrzeć się po okolicy. Poczekać na autopsję...
-Mnie też trudno się oswoić z myślą, że zabójca, który tak długo wodził nas za nos, zginął w równie 
głupich okolicznościach - powiedział Śliwa. - Ale takie jest życie. Zresztą, wszystkie wyniki i tak będą 
najwcześniej w poniedziałek. To nie Nowy Jork, drogi kolego.
  „Chyba dobrze poszło!" - pomyślał Mazur, kiedy auto z trupem za kierownicą uderzyło w drzewo. 
Zapałka wystarczyła, by polonez stanął w ogniu. Rychło eksplodował bak z paliwem. Udało mu się 
zniknąć za opłotkami, zanim nadjechał zmasakrowany wóz policjantów.
Ryszard oddalił się z pół kilometra, a potem, nie przejmując się całym zgiełkiem na drodze, latającymi 
helikopterami, karetkami i radiowozami, w stogu siana dospał do południa. Następnie spokojnie ruszył 
w   drogę.   W   wytartej   kurtce   i   tandetnych   butach   zabranych   bandytom   nie   odróżniał   się   od 
miejscowych.   Ponad   tygodniowy   zarost   zmienił   mu   twarz,   a   ciemne   okulary   dopełniły   reszty. 
Przypominał zmęczonego włóczęgę, lub bezrobotnego szukającego roboty na czarno. Polami i lasami 
dotarł do Brachlewa, gdzie najzwyczajniej wsiadł do PKS-u zmierzającego w stronę Malborka. Nikt go 
nie kontrolował, ani mu się specjalnie przyglądał. Wszelkie blokady z dróg zdjęto. „Wróg publiczny" nie 
żył. A o prawdziwym zagrożeniu nadal nikt nie miał najmniejszego pojęcia.

***
Przesłuchanie Polińskiego trwało już ponad godzinę, ale z Polaka nie wydobyto choćby najmniejszych 
informacji...
Artur grał na zwłokę, udając, że jest pełen gotowości do współpracy, ale o niczym nie wie. „Biały 
mudżahed-din   w   Europie,   pierwsze   słyszę".   Umar   zdecydował   się   właśnie   poddać   go   bardziej 
wyrafinowanym torturom, kiedy zadzwonił telefon komórkowy. Odebrał i zaklął-
-Coś się stało? - zapytał Habibi.
-Dostałem   cynk   od   moich   ludzi   na   Malcie.   Ameryka  nie   nalegają   na   miejscową   służbę   ochrony 
wybrzeża, aby
szybko   dokonała   przeszukania   twojej   jednostki.   Natychmiast   podnoś   kotwicę   i   pruj   na   wody 
międzynarodowe.
Habibi poderwał się na równe nogi, za nim pośpieszyło dwóch z trójki bojowców pilnujących Artura. 
Trzeci ani na moment nie opuszczał broni. Al Sirdari dłuższą chwilę przypatrywał się Polińskiemu.
-Może coś wiesz, a może nie wiesz. Nie sądzę, żebyś wiedział. Polacy, wnosząc po przygotowaniach 
jakie pokazuje ich telewizja, nie podejrzewają niczego. Hassan działa sam, poza strukturami i nic nie 
może go powstrzymać. I wiesz co, giaurze? Masz szczęście. Jeszcze pożyjesz. Wspólnie obejrzymy 
sobie   ten   fajerwerk   w   Gdańsku   podczas   transmisji   satelitarnej.   Bo   będzie   transmisja   na   żywo. 
Opowiedzieć ci, co ich spotka?
-Mój Boże - przemknęło Polakowi. - A więc najgorsze obawy Agnieszki okazały się słuszne. A ja nie 
mogę nic zrobić!

background image

***
Wiadomości z Mgarr wprawiły całe Centrum w stan podniecenia. Zdjęcie pasażera wynajętej łodzi, 
poddane   odpowiedniej   obróbce,   ujawniło   jego   prawdziwą   tożsamość.   To   był   Al   Sirdari,   po 
wyeliminowaniu   Zarkawiego   najgroźniejszy   terrorysta   świata.   Poszukiwany   w   Sudanie,   Indonezji, 
Pakistanie,   namierzany   w   Syrii   i   Egipcie,   jakimś   cudem   spokojnie   wypoczywał   na   Malcie, 
pełnoprawnym członku Unii Europejskiej.
-Przyleciał przedwczoraj z Paryża – zameldował agent z La Valetty. - Miał doskonały paszport francu
skiego biznesmena.
-Francuzi! Francuzi mieli go u siebie i nie rozszyfrowali - syknął generał.
-Może nie chcieli.
Międzynarodowe dywagacje przerwała Susan Pemberton.
-Podnieśli kotwicę - zawołała. - Uciekają nam!
-Czy Maltańczycy mogą go dogonić? – generał zwrócił się do swego rozmówcy w La Valettcie.
-Obawiam się, że nie.
-A nasze samoloty?
-Boję   się,   że   zanim   dolecą   z   Aviano,   terroryści   zdążą   dotrzeć   na   wody   międzynarodowe   - 
odpowiedział oficer odpowiedzialny za zwiad satelitarny. – Co gorsza, pół godziny drogi od frachtowca 
znajduje   się   libijska   łódź   podwodna.   Prawdopodobnie   obie   jednostki   pozostają   w   łączności. 
Moglibyśmy mieć konflikt na całego.
-Pozostaje   zatem   wariant   ostateczny   –   mruknął   ponuro   Smuts.   -   Al   Sirdari   nie   może   się   nam 
wymknąć. Łączcie mnie z admirałem Crashawem.
Polecenie zostało spełnione.
-Tu Mervin - rzucił do telefonu Smuts. – Mam pilny cel dla twoich rakiet, Harry. Tak, doskonale wiem 
co mówię. Zgodnie z lutową dyrektywą. Zaraz otrzymasz namiary. Oczywiście, załatwię autoryzację
w Pentagonie.
-Ależ to będzie oznaczać pewną śmierć naszego agenta! - zawołała Susan, orientując się, co planuje 
jej zwierzchnik.
-Wie, czym ryzykował, podejmując się tej roboty. Ale jeśli w ten sposób na zawsze wyeliminujemy 
Umara, warto go poświęcić.
Al   Sirdari   monologował.   Kołysząc   się,   z   półprzymkniętymi   powiekami   prawił   o   świecie   niedalekiej 
przyszłości, w którym zatriumfuje wiara Proroka, a umma-itis, czyli solidarność islamska, zada cios 
dekadenckiemu   podzielonemu   Zachodowi.   „Najpierw   Europa,   a   potem   cały   świat"   -   wołał   coraz 
bardziej   podniecony.   -   „Nasz   kalif   zasiądzie   w   Rzymie,   a   w   dawnej   bazylice   świętego   Piotra, 
zamienionej na meczet, wszelkie ludy sławić będą imię Allacha!".
Zupełnie   nie   interesowała   go   nerwowa   krzątanina   na   pokładzie,   przygotowania   do   ewentualnego 
odparcia sił maltańskich, czy kontakt, który Habibi nawiązał z Libijczykami.
-Za piętnaście minut będą gotowi przejąć pana wraz z więźniem - zameldował.
-A ty? - Umar popatrzył uważnie na Habibiego.
-A niech mnie kontrolują! Nie wiozę żadnego trefnego towaru. A broń pochowamy. No, pora zejść na 
pokład cumowniczy.
-Może ktoś mi rozpiąć to żelastwo? - zapytał Poliński, unosząc skute kajdankami ręce. -Trudno mi z 
tym schodzić, a przecież i tak nie mam dokąd uciec.
Sirdari przyzwalająco kiwnął głową. Szybko zeszli na dół i stanęli przy relingu, wpatrując się w fale. Po 
paru   minutach   jakiś   siódmy   zmysł   kazał   Arturowi   unieść   głowę   i   pozwolił   dojrzeć   na   niebie 
błyskawicznie przemieszczający się w ich kierunku punkcik...
Instynktownie przesadził barierkę i skoczył w toń Morza Śródziemnego.
Zanim ktokolwiek inny zdążył zareagować, pierwsza z rakiet trafiła w śródokręcie frachtowca. Potem 
druga.

***
-On żyje! - niekłamana radość brzmiała w okrzyku Susan Pemberton, kiedy w pokoju operacyjnym 
podbiegła do generała.
-Kto, Al Sirdari? - myśli Marvina Smutsa wciąż krążyły wokół arcyterrorysty.
-Nie!   Artur!   To   znaczy   Poliński!   Pomimo   zatopienia   frachtowca   odbieramy   wciąż   sygnał   z   jego 
zegarka.
-Zegarek może znajdować się na ręku trupa - generał pozostawał sceptyczny wobec entuzjazmu swej 
podwładnej.
-Potrafimy rozpoznać, czy sygnał dochodzi z wnętrza zatopionego wraku, czy z powierzchni morza. 
Artur musiał wyskoczyć do wody, zanim nasze rakiety uderzyły w statek.
-W takim razie sprawdźmy to - zastępca szefa połączonego komitetu bezpieczeństwa zwrócił się do 

background image

techników, zajmujących się obrazem z satelity.
Zwiększono   przybliżenie,   poprawiono   rozdzielczość,   komputer   począł   wyszukiwać   detale   na 
powierzchni morza we wskazanym  sektorze  oddalonym o dziesięć kilometrów od wybrzeży Malty. 
Niewiele pozostało ze statku terrorystów, eksplozja drugiej rakiety zmiotła z powierzchni również łódź, 
która dostarczyła Umara. Na wodzie oprócz śladów smarów i plam oleju dostrzec można było jedynie 
kawałki desek, jakichś skrzynek, ułomek koła ratunkowego...
- Jest - Susan wskazała ciemną plamkę, oddalającą się od miejsca katastrofy.
Brzeg wydawał się cholernie daleko. Artur miał jednak nadzieję, że żaden prąd nie uniemożliwi mu 
dopłynięcia  do Malty.  Był świetnym  pływakiem, a woda miała przyjemną temperaturę letniej zupy. 
Poza tym wiedział, że MUSI dopłynąć! Musi przecież poinformować polskie władze o jasnoskórym 
terroryście i planowanym zamachu w Gdańsku.
„Jezus, Maria. To przecież będzie jatka!".
Płynął powoli, spokojnymi ruchami rąk rozgarniając fale. Świadomie rozkładał siły na wiele godzin. 
Zbytni pośpiech nie był potrzebny. Miał mnóstwo czasu. Prędzej czy później dopłynie do brzegu, a 
stamtąd jeden telefon wystarczy, aby udaremnić bandyckie zamiary.
Zorientował się, że jego plany muszą ulec dość istotnej weryfikacji, kiedy tuż obok niego pojawił się 
pręt   peryskopu,   a   zaraz   po   nim   wynurzył   się   kiosk  libijskiej   łodzi   podwodnej.   Otrzymywał   szybką 
pomoc, choć może nie taką, na jaką liczył.

***
Mazur wysiadł z autobusu w Malborku. Mimo że uznany za zmarłego, nie chciał przed czasem pojawić 
się w Gdańsku. Najpierw załatwił sobie nocleg. Właścicielka willi reklamującej się wywieszką „WOLNE 
POKOJE", nie pytała go o żadne dokumenty, a on rewanżując się, nie żądał rachunku. Zdrzemnął się 
chwilę,   odświeżył,   zmienił   opatrunek.   Rana   na   nodze   zaczynała   się   goić.   W   TVN-24   obejrzał 
najświeższe   wiadomości.   Policja   dumnie   donosiła   o   śmierci   ściganego   zabójcy   -   Jego!   Pokazano 
wypalony wrak poloneza. Przeprowadzono też wywiad z młodym oficerem z Warszawy - noszącym 
bodajże nazwisko Rudzki, który, jak twierdzono, walnie przyczynił się do sukcesu aparatu ścigania.
- Trochę lalkowaty, ale bystrzak! - ocenił go Ryszard. - Jeśli to on ścigał mnie tym helikopterem i od-
gadł mój kierunek ucieczki, znaczy miał pomyślunek i intuicję...
Wśród wiadomości ze świata zjawiło się doniesienie o śmierci Terrorysty Nr 2, Umara al Sirdariego, 
który  zginął   wskutek  eksplozji   statku  w  pobliżu   Malty.  Jednak głównym   tematem  dnia   pozostawał 
zbliżający się Jubileusz Solidarności. Na okrągło pokazywano archiwalne filmy, wypowiedzi świadków 
epoki. Eksperci zastanawiali się, czy z USA przybędzie jedynie Condoleeza Rice, czy wiceprezydent 
Cheney?   Pojawiły   się  zdjęcia  z  placu   przed   stocznią,   gdzie   wznoszono   już  trybuny  i  rozstawiano 
barierki.
„Jak chcesz dokonać tam zamachu, draniu?"- zastanawiał się Ryszard, obserwując tę krzątaninę. - 
„Teren   z   pewnością   zostanie   starannie   zabezpieczony,   infrastruktura   podziemna   zbadana,   dachy 
obsadzone. Żaden nieupoważniony pojazd nie wedrze się do strefy pierwszej, a co dopiero do okręgu 
zero".
Nawet   największe   z   zagrożeń   -   walizkowy   ładunek   nuklearny,   o   ile   terrorysta   dysponował   czymś 
takim,   nie   było   łatwe   do   wykorzystania.   Obecni   w   Polsce   fachowcy   z   CIA   (przyjeżdżał   w   końcu 
wiceprezydent i trzech byłych prezydentów USA) dysponowali środkami zdolnymi wykryć obecność w 
strefie chronionej choćby śladowych ilości materiałów rozszczepialnych.
„Co ty możesz knuć? Na co liczyć?" - powtarzał w myślach niczym mantrę Mazur.
Pod wieczór zajrzał do kawiarenki internetowej. Postanowił sprawdzić skrzynkę mailową Agnieszki 
Polińskiej. Znał jej hasło. Wszystko wskazywało, że dziewczyna przeżyła, ale widocznie nie odzyskała 
przytomności, a na pewno nie złożyła żadnych zeznań, bo to z pewnością przerwałoby przygotowania 
do uroczystości. A te szły już pełną parą.
W   skrzynce   mailowej   znalazł   mnóstwo   reklamowego   spamu   i   parę   informacji   ważnych.   Niestety, 
ostatni list od Artura Polińskiego pochodził z 24 sierpnia. Oficer obiecywał siostrze rozejrzeć się po 
Bagdadzie i, korzystając z kontaktów w miejscowym półświatku, popytać o jasnoskórego terrorystę. 
Więcej już się nie odezwał.
Czyżby jego misja się nie udała, a może Artur został zawiadomiony o postrzeleniu siostry? I wiedział, 
nie ma po co pisać. Ale przecież wtedy zawiadomiłby jej przełożonych. Nie, nie! Wyglądało raczej na 
to, że Poliński wpakował się w jakąś niezłą kabałę. - Za to od Staszka Erlicha, przyjaciela Agnieszki z 
Instytutu Pamięci Narodowej, nadeszły dwie ważne wiadomości. Obie dotyczyły Tadeusza Opieńki, 
emerytowanego   podpułkownika   SB,   jednej   z   pierwszych   ofiar   tajemniczego   terrorysty.   Dotąd   o 
karierze Opieńki nie sposób było się dowiedzieć niczego drogą oficjalną.
Ze skąpych informacji, do których dotarł Erlich, wynikało, że podpułkownik w roku 1980 zajmował się 
opracowaniem   wariantu   siłowego   wobec   strajkujących   robotników   stoczni   gdańskiej.   Jego   projekt 

background image

znany   był   tylko   paru   ludziom,   po   podpisaniu   Porozumień   Gdańskich   został   zniszczony   i   nie 
przechował się żaden ślad, poza notatką, z której wynikało, że wiosną 1988, kiedy znów wybuchły 
strajki w Gdańsku, emeryt Opieńka gorączkowo usiłował spotkać się z generałem Kiszcza-kiem. W 
jakim celu? Nie wiadomo.
Druga notatka dotyczyła tajemniczej śmierci zachodnioniemieckiego turysty Kurta Wise, którego ciało 
wyłowiono z Motławy jesienią 1981 roku. O jego zabójstwo oskarżono Opieńkę, który przed wypad-
kiem pił z Niemcem całą noc w Novotelu niedaleko Motławy. Z notatki wynikało, że panowie mogli 
znać się wcześniej, Opieńko w latach siedemdziesiątych działał w RFN-ie, rozpracowując środowisko 
polskich emigrantów w Bremie i Hamburgu. Co ważne, trój-miejski paser sprzedający złoty zegarek 
zabitego turysty, wskazał na esbeka jako sprzedającego. Śledztwo ślimaczyło się, potem przyszedł 
stan wojenny, sprawę umorzono. Jednak błyskotliwa kariera Opieńki została ostatecznie pogrzebana.
We własnym podsumowaniu, w którym pojawił się również nowy numer jego telefonu domowego, 
Erlich napisał, że w końcu lat dziewięćdziesiątych Kurt Wise junior przyjechał do Polski i próbował 
zainteresować prokuraturę zabójstwem ojca. Jednak sprawa uległa przedawnieniu.
Fala   ciepła   zalała   Mazura,   kiedy   poznał   nazwisko   adwokata   zajmującego   się   sprawami   Opieńki. 
Mecenas Zenon Sowa - druga z ofiar terrorysty!
A więc istniał między obu panami dość ścisły związek. Otwarte pozostawało pytanie, co takiego mogli 
wiedzieć pracownik służby bezpieczeństwa i renomowany adwokat, że terrorysta przygotowujący w 
Gdańsku zamach postanowił zlikwidować obu, inscenizując samobójstwo  jednego  i zawał serca u 
drugiego. Zawodowcy nie zabijają, ryzykując własną dekonspirację bez istotnej przyczyny...
Tylko kto mógł wyjaśnić tę zagadkę?
Wyłowiony przez załogę łodzi podwodnej Poliński wybrał jedyną możliwą strategię postępowania. Po 
pierwsze,   udawał   śmiertelnie   wycieńczonego,   po   drugie,   przesłuchującym   go   oficerom   opowiadał, 
ludową   arabsz-czyzną,   że   był   prostym   libańskim   marynarzem   z   załogi   frachtowca,   pomocnikiem 
mechanika. Nie znał żadnych pasażerów, nic nie wiedział, co się dzieje w kabinach pasażerskich. 
Kiedy nastąpił wybuch, szedł właśnie po pokładzie. Ciśnięty za burtę falą uderzeniową ocknął się w 
momencie upadku w morze. Jest wdzięczny Allachowi za cud ocalenia.
Libijczycy   nie   znajdywali   powodu,   aby   nie   wierzyć   zeznaniom   brudnego,   pokrytego   parodniową 
szczeciną, łapserdaka. Sam Poliński wykazał dość rozsądku, aby jeszcze przed wyłowieniem zdjąć z 
ręki amerykański zegarek z nadajnikiem i schować go, w jedynym dostępnym, choć mało eleganckim 
schowku, jakim dysponował. Dość prędko pozwolono mu się położyć spać, łódź zaś, nie czekając aż 
w miejscu katastrofy zaroi się od maltańskich patroli, zanurzyła, się, biorąc kurs na położony około 
trzystu kilometrów na południe Trypolis.

XVI
30 sierpnia - koło południa i niedługo po

Po wyczerpującej nocy, spędzonej w gdyńskiej agencji towarzyskiej - w końcu przed akcją należało 
mu się nieco rozrywki, a do raju, pełnego hurys nie zamierzał prędko się wybierać - Horst Mittdorf, vel 
Hassan   alias  Henryk   Kowalski,   spał   aż  do   południa.   Dopiero   koło   drugiej   odebrał   w   centrum   dla 
dziennikarzy   kolejne   materiały  prasowe.   Zamówił   obiad   i  czekając  na  posiłek,   kartkował   z  nudów 
zadrukowane strony. Drgnął, kiedy dotarł do składu delegacji Wolnego Miasta Hamburga. Na jej czele 
stał wiceburmistrz tego starego hanzeatyckiego portu - Kurt Wise.
- Kismet! - zaklął w myślach. - Tylko jego tu brakowało!
Oczywiście na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, jednak wszystkie myśli poczęły koncentrować 
się   wokół   planu   awaryjnego.   Nawet   nie   zwrócił   uwagi   na   młodego   człowieka,   który   wszedł   do 
restauracji, usiadł przy sąsiednim stoliku i zaczął z dużą wnikliwością przeglądać jadłospis.
Nie znaczy to, że Karola Rudzkiego bez reszty absorbował wybór między kołdunami w rosole, a zupą 
z krabów. Myślami był dość daleko. Mimo że powinien zająć się całkowicie swoimi nowymi zadaniami, 
nie przestawały go dręczyć wątpliwości, które zakiełkowały po przestudiowaniu całości dokumentów 
dotyczących Ryszarda Mazura. Polińska, zanim została postrzelona przez bandytę, wśród różnych 
hipotez przedstawiła jedną, wedle której ktoś wrabiał byłego komandosa, co więcej, ten ktoś mógł być 
powiązany ze światowym terroryzmem. Koncepcja ta była zupełnie nieprawdopodobna, ale ze swej 
nowojorskiej praktyki wiedział, że nie należy lekceważyć nawet najmniej realnych hipotez. Starał się 
spokojnie   rozważyć   wszystkie   poszlaki.   Zarówno   Sowa   jak   Mazur   dość  niedawno   wrócili   z   Iraku, 
materiał wybuchowy, który użyto w domu na pustkowiu należał do trudno dostępnych w Polsce... A 
motywy? Jeśli rzeczywiście planowana była jakaś akcja terrorystyczna i likwidowano tych, którzy mogli 
w   niej  przeszkodzić?   To   nie   trzymało   się   kupy!   Jeśli   Mazur   należał   do   spisku,   dlaczego   ostrzegł 
Polińska? A jeśli wiedział, że w coś takiego zaangażował się Rafał Sowa, po co osobiście dusił go 
garotą, zamiast przekazać organom ścigania. Chyba że ktoś jeszcze uczestniczył w rozgrywce, ktoś, 

background image

kto mimo śmierci Mazura nadal realizuje swój plan?
Nieprzyjemny   dreszcz   przeniknął   go   do   szpiku   kości.   Rozejrzał   się   dookoła,   szukając   źródła 
przeciągu.   O   tej   porze   restauracja   była   pustawa,   jeśli   nie   liczyć   niepozornego   mężczyzny,   który 
siedział przy zastawionym stole i nic nie jadł. Rudzki natychmiast dostrzegł identyfikator prasowy. 
„Zachodni glina udający dziennikarza" - ocenił go fachowo. - „Musiał zdrowo zabalować tej nocy, skoro 
tak go odrzuca widok jedzenia".
Biblioteka Publiczna w Gdańsku mieści się nieopodal zabytkowego Dworca Głównego, w wielkim, 
ponurym gmaszysku, pamiętającym doskonale czasy Wolnego Miasta. Ryszard Mazur zjawił się tam 
około jedenastej. Drogę z Malborka pokonał bez przeszkód, na wszelki wypadek wysiadł z pociągu już 
w   Pruszczu   Gdańskim   i   ostatnie   trzynaście   kilometrów   przebył   przeważnie   pieszo,   unikając 
ewentualnych kontroli. Z okazji wielkiego Jubileuszu miasto, zdaniem władz, miało być bezpieczne jak 
sejf.   Na   rogatkach   i   dworcach   ustawiono   patrole   i   kamery,   starannie   lustrujące   przybywających. 
Ryszard wprawdzie miał swój stary dowód osobisty, ale wolał nie pokazywać go przedstawicielom 
służb,   nawet   jeśli   te   uznały   Mazura   za   zmarłego.   Podając   dokument   bibliotekarce   modlił   się 
równocześnie, aby ta nie skojarzyła nowego czytelnika z poszukiwanym do niedawna Ryszardem M., 
wielokrotnym zabójcą. Jednak skończyło się na wymianie uśmiechów.
Na dłuższy czas zaległ w czytelni czasopism, szukając wzmianek o Kurcie Wise i jego tajemniczej 
śmierci. Nie było tego wiele, burzliwą jesienią 1981 roku, korzystająca z nie notowanej dotąd wolności, 
prasa nie rozpisywała się szczególnie o tym tragicznym incydencie. Relacja o faktach była zgodna: 
nieostrożny   niemiecki   turysta   z   Hamburga   wybrał   się   na   romantyczną   podróż   do   miasta   swej 
młodości, a po suto zakrapianej kolacji wyruszył na krótki spacer. W jego trakcie poślizgnął się i wpadł 
do Motławy. Stłuczenie z tyłu głowy mogło powstać na skutek upadku, choć Ryszard doskonale znał 
tego rodzaju stłuczenia i wiedział sporo o okolicznościach, w jakich powstają.
„Jeśli nie wypadek, to prawdopodobnie chuligani" - sugerował „Głos Wybrzeża".
Zeznania   nielicznych   świadków   były   ze   sobą   sprzeczne,   ktoś   z   hotelowych   gości   widział   Kurta 
wychodzącego   z   hotelu   w   towarzystwie   Polaka,   dość   potężnej   postury,   jednak   portier,   zapewne 
konfident   SB,   twierdził,   że   Niemiec   wychodził   sam,   zaczerpnąć   świeżego   powietrza   przed   snem. 
Ciekawą informację na ten temat zamieścił ówczesny „Tygodnik Solidarność". Podobno Wise, przed 
wojną pracownik magistratu Wolnego Miasta Gdańska, miał następnego dnia umówione spotkanie w 
Komisji Krajowej „Solidarności". Komu mogło zależeć na tym, aby ten kontakt udaremnić i z jakiego 
powodu? Rzecz znamienna, zaznaczono w tekście artykułu wycięcia cenzury, dotyczące personaliów 
głównego podejrzanego. Jasne, podpułkownik Opieńko był pod ochroną!
Mazur   wrócił   w   myślach   do   informacji   otrzymanych   z   IPN-u.   Opieńko   i   Wise   znali   się   jeszcze   z 
czasów,   kiedy   Polak   działał   w   RFN-ie.   Byli   po   imieniu,   według   świadków   z   hotelowej   restauracji 
zachowywali się jak ludzie wyraźnie zaprzyjaźnieni. Dlaczego podpułkownik zdecydował się na tak 
szybką   i   ryzykowną   eliminację   starego   druha?   Co   takiego   wiedzieli   obaj,   a   czego   nie   mogło 
dowiedzieć się kierownictwo Solidarności? I jaki może to mieć związek z obecną akcją terrorysty?
Czekając na kolejną porcję gazet, tym razem z lat 90. Mazur przerzucał aktualne dzienniki. Od razu 
zauważył notatkę o spotkaniu władz Gdańska z przedstawicielami miast zaprzyjaźnionych - wśród 
nazwisk gości zwracało uwagę jedno - Kurt Wise jr., wiceburmistrz Hamburga.

***
Około trzynastej czasu miejscowego, na lotnisku pod Trypolisem, wylądowała ekipa włosko-brytyjskich 
archeologów, od lat prowadząca wykopaliska w Leptis Magna - antycznym ośrodku w Libii.
W ostatniej chwili do ekspedycji, z powodu niedyspozycji innego naukowca, dołączyła ciemnoskóra 
doktor   Sarah   Prescott   z   Uniwersytetu   w   Edynburgu,   znana   reszcie   grupy   jedynie   z   naukowych 
publikacji. Panna Prescott bawiła już w tych stronach przed dwunastu laty i gdyby czujność agentów 
prezydenta Kadafiego nie osłabła, powinni zauważyć różnice między obu wcieleniami pani archeolog.
Choćby taką, że podczas swej poprzedniej misji była Hinduską, nie Murzynką. Jednak ostatnimi laty 
jedynowładca Libii postawił na dialog z Europą, toteż naukowcy zostali objęci tylko pobieżną kontrolą. 
Zaś Susan Pemberton mogła wysłać do swej Centrali komunikat: „Jestem na miejscu, biorę się za 
poszukiwanie   Artura   Polińskiego".   Według   namiaru   satelitarnego,   podwodna   łódź   z   Polakiem   na 
pokładzie   wpłynęła  już do  portu  wojennego,  a  on  sam  został przetransportowany  do  wojskowego 
szpitala na przedmieściu. Wojskowego, nie policyjnego! Czyżby Libijczycy nie mieli pojęcia, kto wpadł 
w ich ręce?
Hassan vel redaktor Horst Mittdorf definitywnie stracił apetyt. Wstał od stołu, pozostawiając nietkniętą 
jagnięcinę, uregulował rachunek i ruszył ku wyjściu. Zabójca pokładał bezgraniczną ufność w Allachu, 
jednak   uważał,   że   ostatnio   Najwyższy   stanowczo   zbyt   często   wystawia   jego   umiejętności   na 
sprawdzian. To była taka prosta akcja, dopóki Rafał Sowa nie zapragnął go szantażować i zmusił w 
ten   sposób   do   wyeliminowania   wszystkich   osób   stwarzających   zagrożenie   dla   misji.   Wyprowadził 

background image

sprawy na czyste wody, ale teraz, kiedy wszystko było gotowe i ostatni świadkowie nie żyli, a szlag 
trafił nawet tego przeklętego Mazura, jak grom z jasnego nieba pojawił się Wise Młodszy. Przypadek, 
pazur wetknięty przez szatana? Naturalnie sama obecność wiceburmistrza Hamburga na Jubileuszu 
nie   stwarzała   zagrożenia,   jednak   wystarczyłaby   krótka   rozmowa   Kurta   juniora   z   facetami 
odpowiedzialnymi   za   bezpieczeństwo   imprezy...   I   klęska.   Naturalnie,   pod   warunkiem,   że   syn 
dysponował wiedzą ojca. Pułkownik Opieńka nie wiedział na ten temat nic. To jednak o niczym nie 
świadczyło.
Ciepłe powietrze gdańskiej ulicy wpłynęło kojąco na jego nerwy. Spokojnie, Hassan! Nic się nie dzieje. 
Pojawił się jedynie drobny problem i należy go rozwiązać.
Próba znalezienia w prasie z lat dziewięćdziesiątych czegoś na temat ówczesnej wizyty Wise juniora i 
jego prób wyjaśnienia śmierci ojca, skończyła się dla Mazura niepowodzeniem. Żadna z gazet nie 
wspomniała o tej sprawie. A może wspomniała, tylko w natłoku informacji nie potrafił jej znaleźć.
Porzuciwszy współczesność, próbował dowiedzieć się czegoś więcej o starym Kurcie. Dotarł do kilku 
niemieckich bedekerów dotyczących  Wolnego Miasta lat międzywojnia  i wojny.  Kurt Wise, rocznik 
1914, od 1938 inżynier zatrudniony w dziale wodociągów i kanalizacji zarządu miasta. W 1943 roku 
doszedł   nawet   do   stanowiska   kierownika   wydziału.   Korzystając   z   dostępu   do   Internetu   Ryszard 
znalazł   w   hamburskim   dzienniku   z   1981   roku   nekrolog   inżyniera,   a   w   nim   parę   szczegółów 
biograficznych. W latach 1945-56 Wise przebywał w niewoli rosyjskiej, potem w NRD, skąd w 1958 
zbiegł na Zachód. Pod nekrologiem, wedle którego „zmarł tragicznie w Gdańsku", podpisała się żona, 
syn i siostrzenica. Ani słowa o siostrze. Szukając nazwiska Wise w katalogach osobowych znalazł 
Gertrudę Wise, gdańszczankę, historyka sztuki, ani chybi starszą siostrę Kurta, autorkę szeregu prac 
o sztuce Gdańska i Prus Wschodnich. Ostatnie publikacje podpisywała nazwiskiem Wise-Kulbach. Z 
pomocą   innych   publikacji   udało   się   ustalić,   że   w   trakcie   wojny   została   żoną   komendanta   SS   w 
niewielkim   miasteczku   w   Prusach.   Oboje   zginęli   na   pokładzie   jednego   z   ostatnich   statków 
ewakuacyjnych, bodajże „Gustloffa", trafionego radziecką torpedą w styczniu 1945 roku.
W   starej,   przedwojennej   książce   telefonicznej   znalazł   nawet   ostatni   adres   inżyniera   Wise.   Rzut 
beretem od Stoczni Gdańskiej.
Oczywiście, Mazur nie miał pojęcia, że dziś zamieszkuje tam stoczniowy emeryt Stefan Zdun i często 
wpada do niego rzekomy kuzynek ze Śląska - Henio, znany nam bliżej jako Hassan lub Horst Mittdorf.
Zlokalizowanie Kurta Wise nie sprawiło Horstowi Mittdorfowi najmniejszej trudności. W centrum praso-
wym dowiedział się, że wiceburmistrz Hamburga został zakwaterowany w sopockim Grand Hotelu. 
Niemiec miał dość napięty program zajęć i trudno było skontaktować się z nim od razu. Mówiono, że 
miał w planie złożenie kwiatów na Westerplatte. Możliwe też było, że wpadnie do Dworu Artusa, na 
trwającą   drugi   dzień   sesję   naukową:   „Od   Solidarności   do   przyszłości",   w   której   brały  udział   takie 
znakomitości jak Norman Davies, Zbigniew Brzeziński czy Timothy Garton Ash. Jednak najpewniejsze 
było to, że o siedemnastej wraz z innymi członkami niemieckiej delegacji pojawi się na koncercie 
muzyki organowej, w katedrze oliwskiej.
„Kościół to nie najgorsze miejsce, żeby się z nim spotkać" - pomyślał zabójca, rozważając kilka moż-
liwych   scenariuszy.   Miał   czas,   wszystkie   najważniejsze   sprawy   zostały   załatwione,   łącznie   z 
jutrzejszym problemem ewakuacji. Nie pociągała go samobójcza śmierć, wiedział też, że zaraz po 
zamachu, strefa pierwsza zostanie otoczona bardzo ścisłym kordonem. Jednak drogę ewakuacyjną 
miał   przygotowaną   od   dawna.   Jeszcze   poprzedniego   dnia   wynajął   samochód   i  pozostawił   go   we 
właściwym miejscu. Idąc w stronę Dworca Głównego Podwalem Staromiejskim, nie miał pojęcia, że o 
kilkadziesiąt   zaledwie   metrów   rozminął   się   z   Mazurem,   który   właśnie   przerwał   biblioteczne 
poszukiwanie i wyszedł coś zjeść w jednej z budek koło dworca, oferujących azjatyckie fastfoody.
Ryszard również myślał o Kurcie Wise - nie miał jednak dziennikarskiego identyfikatora, żeby wejść do 
zastrzeżonej strefy. Spróbował innej metody, z budki telefonicznej zadzwonił do Centrum Prasowego. 
Przedstawił się jako korespondent baltimorskiego „The Sun", zbierający materiały do artykułu „Gdańsk 
-   przeszłość   i   teraźniejszość".   Pewność   siebie   i   bezbłędna   angielszczyzna   zrobiły   wrażenie   na 
polskich   hostessach,   toteż   rozmowę   skończył   jako   posiadacz   kilku   cennych   namiarów,   z   których 
najważniejszym był numer pokoju wiceburmistrza Hamburga. Grand Hotel Sopot, 333.
W odróżnieniu od Hassana, który ruszył w miasto z pustym żołądkiem, podkomisarz Rudzki pozostał 
w   restauracji   hotelu   „Heweliusz"   i   zjadł   ze   smakiem   boef   strogonoff.   Nawet   najbardziej   posępne 
hipotezy nie odbijały się na jego apetycie. A był zaniepokojony - wersja o przygotowywanym zamachu, 
choć mało prawdopodobna, powinna być brana pod uwagę.
Tymczasem w Gdańsku panowało przekonanie, że żadne poważne chmury nie gromadzą się nad 
uroczystością. Generał Andrzej Mitruk, prowadzący w asyście człowieka z CIA i przedstawiciela BOR-
u   poranną   odprawę   wszystkich   służb   zabezpieczających   obchody,   przedstawił   obraz   krzepiący   i 
uspokajający   zarazem.   Nie   spodziewano   się   większych   zakłóceń   uroczystości.   Zagrożenie 
terrorystyczne   równało   się   zeru.   Siatka   Al   Kaidy   w   Europie   przestała   istnieć.   Mózg   operacji 

background image

bezpośrednich   -   Umar   Al   Sirdari   zginął   wskutek   amerykańskiego   ataku   rakietowego.   A   inne 
zagrożenia? Czeczeni, neonaziści, szaleńcy? Jakąkolwiek interwencję z zewnątrz udaremniały trzy 
pasy   ochronne   wokół   Placu   Solidarności,   bramki   z   wykrywaczami   metalu,   helikoptery   patrolujące 
niebo,   psy,   oddziały   konne,   a   nawet   grupa   kontroli   radioaktywnej,   przybyła   z   Langley.   Fachowcy 
zabezpieczyli   dachy,  skontrolowali  piwnice  przyległych  domów.   Spenetrowano  podziemne  kanały  i 
wszelkie studzienki kanalizacyjne.
Poza   tym,   całą   strefę   pierwszą   na   czas   uroczystości   miał   przykryć   parasol   elektroniczny.   Jeśli 
ktokolwiek   chciałby   zdalnie   odpalić   ładunek   wybuchowy,   jakimś   cudem   przemycony   na   teren 
uroczystości, nie miał szans.
-   Nawet   chciałbym,   żeby   ktoś   spróbował   -   odezwał   się   Szczygieł   z   ABW,   szczerząc   zęby   do 
Rudzkiego. - Lubię patrzeć, jak dranie dostają po łapach.
Karol nie lubił pułkownika, mimo że ten miał na swym koncie błyskotliwe rozpracowanie kilku gangów. 
Drażnił go bufonowaty sposób bycia człowieka, który wie wszystko lepiej, a innych uważa za durniów. 
Może jednak była to metoda skuteczna. Pracujący w resorcie ponad dwadzieścia lat Szczygieł, jakimś 
cudem   przeszedł   wszystkie   weryfikacje,   lustracje,   przeżył   zmieniające   się   gabinety.   I   ciągle 
awansował. Czasem szybciej, czasem wolniej.
Kiedy razem wyszli z odprawy,  a Szczygieł zaproponował drinka, Rudzki chciał odmówić. Dopiero 
przyjechał do Gdańska, nawet nie zdążył się zakwaterować. Nie było to łatwe, hotele w Trójmieście, 
nawet te resortowe, pękały w szwach i mając do wyboru kwaterę na Oksywiu albo gościnny pokój w 
Domu Aktora na gdańskiej Starówce, wybrał to drugie.
Szczygieł jednak postawił na swoim. W końcu nie odmawia się starszemu stopniem. Pomimo swych 
niechęci Rudzki postanowił zwierzyć się dyrektorowi zABW.
-Zna   pan  być   może   sugestie   Polińskiej  o  ewentualnym   irackim   tropie   w  naszej   ostatniej  sprawie.
Czy bierzecie pod uwagę, że w sprawie Mazura istniał dodatkowy wątek...
-Funkcjonariuszkom   często   odbija,   zwłaszcza,   gdy   załatwią   sobie   tytuł   doktora   -   roześmiał   się 
Szczygieł. - A poza tym dałbym głowę, że ta mała czuła miętę do ściganego.
-Na jakiej podstawie pan tak sądzi? Dlatego, że Mazur był kumplem jej brata? Bez przesady.
-Intuicja, kochany, intuicja!
Rudzki, widząc, że dyskusja nie ma sensu, zamierzał się oddalić, kiedy pułkownik zmienił ton.
- Rano   zgłosisz   się   do   nas   po   specjalny   telefon.   Zostawiamy   linię   operacyjną   poza   pasmem 
elektronicznego zagłuszenia - a widząc skupienie na twarzy młodego podkomisarza dorzucił: - Musisz 
mnie przecież jakoś zawiadomić, gdyby na Długim Targu przypadkiem wylądowało ufo!

XVII
30 sierpnia - wieczór

Telefon wyrwał Rudzkiego z kilkunastominutowej drzemki, jaką uciął sobie w przytulnym pokoiku na 
parterze Domu Aktora. Już pierwsze słowa postawiły go w stan najwyższej czujności.
- Co,   co   takiego?   Powtórz   jeszcze   raz.   Jesteś   pewien?   Dobrze.   Dziękuje   ci.   Zadzwonię   później. 
Cześć.
Oficer rozłączył się i prawie natychmiast wybrał numer Śliwy.
-Panie nadkomisarzu. Mazur żyje – zameldował krótko.
-Ccco? - Śliwę na moment zamurowało.
-Poprosiłem   o   przysługę   policyjnego   stomatologa.   Wystarczył   rzut   oka   na   szczękę   mężczyzny 
spalonego  w samochodzie. To nie jest Mazur.  Mazur miał zadbane zęby,  a ten zapuszczone, ze 
starymi tandetnymi plombami i dwoma pokaźnymi ubytkami.
-Ale świadkowie widzieli go tuż przed tym, jak samochód eksplodował! Uważasz więc...?
-...że zainscenizował własną śmierć, zdobył skądś ciało, oblał je benzyną...
-To znaczy, że zabił jeszcze jednego, niewinnego człowieka.
-Niekoniecznie zabił, może miał do dyspozycji jakiegoś trupa.
-W każdym razie, teraz może być wszędzie. Cholera! Cholera! Słuchaj, aż do jutra nikomu ani słowa.
Mamy wystarczająco wielkie zamieszanie.
-Ależ panie nadkomisarzu!
-Do jutra, mówię! I tak nikt teraz nie zajmie się tą sprawą. Po całej imprezie wznowimy pościg.
Rudzki chciał jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. W trakcie rozmowy błysnęła mu myśl, że 
chyba   wie,   gdzie   może   przebywać   Ryszard   Mazur.   W   Gdańsku!   Jeśli   rzeczywiście   historyjka   o 
terroryście miała jakikolwiek sens, to było to pierwsze miejsce w Polsce, gdzie należało go szukać.
Przez kilka następnych godzin Rudzki nie opuszczał pokoju. Nie miał wprawdzie ze sobą akt śledztwa, 
ale   dzięki   doskonałej   pamięci   mógł   prześledzić   krok   po   kroku   alternatywną   wersję   zdarzeń.   Od 
zabójstwa  starego i młodego Sowy,  przez Balcerzaka,  porwanie, a następnie śmierć Marii Mazur, 

background image

starcie Ryszarda i Agnieszki w lasku - autentyczne, czy może zainsce-nizowane...
-Idiotyczny Ludlum! - zganił sam siebie.
-Idiotyczny, ale czy nieprawdopodobny? – mruknął po chwili.
Przeanalizował sprawę jeszcze raz, a potem zadzwonił do Lisa.
Inspektor wiedział już o „zmartwychwstaniu" poszukiwanego i nie był tym zachwycony. Rudzki jednak 
z miejsca przystąpił do rzeczy:
- Czy pamięta pan inspektor tego gościa, rannego podczas detonacji, w której zginęła Mazurowa? 
Tego, co zwiał ze szpitala w Otwocku. Nie znaleźli go do tej pory? Tak myślałem. Mam wielką prośbę, 
czy ktoś mógłby na podstawie zeznań świadków sporządzić jego rysopis? Tak, rozważam koncepcję, 
że Mazur mógł mieć wspólnika. Wiem, że mam tu co innego do roboty, jednak chciałbym, aby faksem 
przysłali mi to jeszcze dziś.

***
Koncert organowy w katedrze otworzyła „Oda do radości" Ludwika van Beethovena. Wiceburmistrz 
Hamburga spóźnił się, wizyta w szpitalu dziecięcym zajęła więcej czasu niż zamierzał, poza tym te 
korki, kontrole...
Organizatorzy prosili, aby zajął miejsca dla vipów, jednak Kurt Wise, machnął ręką.
-Usiądę gdzieś z tyłu - powiedział. Ruszył ku drzwiom świątyni, kiedy drogę zastąpił mu niewysoki 
mężczyzna.
-Panie burmistrzu, czy możemy chwilę porozmawiać? - zapytał po niemiecku.
Rzucił okiem na identyfikator: „Horst Mittdorf". Nazwisko nic mu nie mówiło.
Barczysty ochroniarz chciał odsunąć namolnego dziennikarza, ale ten dorzucił jeszcze prosto do ucha 
gościa.
-Znam szczegóły śmierci pańskiego ojca.
Wise przystanął.
-Chciałem z panem na ten temat porozmawiać - powiedział półgłosem Mittdorf.
-Chodzi o jakiś wywiad?
-Piszę artykuł o zbrodniach komunistycznej bezpieki... Casus pana ojca nie był jedynym.
Wiceburmistrz rozejrzał się.
-Teraz nie mogę rozmawiać.
-Może wieczorem? - zaproponował dziennikarz.
-Późnym wieczorem - zgodził się Wise. - Co by powiedział pan na krótki spacer. Na przykład na molo.
-Niech będzie molo. Dziesiąta trzydzieści?
-Dla pewności jedenasta.

***
Dawny   dom   Kurta   Wise   stał   niedaleko   placu   Solidarności,   choć   od   samych   krzyży   oddzielały   go 
jeszcze inne domy. Leżał wewnątrz strefy ochronnej, jednak w upalne popołudnie uwagę wartowników 
przykuwały jedynie pojazdy i ludzie z pakunkami. Mazur przezornie pozostawił swój plecak w szatni 
czytelni, toteż nikt nie zaszczycił go swą uwagą.
Dom był stary, nadszarpnięty zębem czasu, choć zapewne przetrwał bez większych zniszczeń wojnę.
-Szuka pan kogoś? - z okna pierwszego pietra, ponad punktem oferującym usługi ksero, wyjrzał siwy 
facet, o szarej twarzy zdradzającej wieloletnie nadużywanie papierosów i napojów wyskokowych.
-Jestem   dziennikarzem   -   przedstawił   się   Mazur.   Zbieram   materiały   do   książki   „Sagi   gdańskie",   o 
tutejszych rodzinach. Pan dawno mieszka w tym domu?
-Oj,   dawno!   Od   pięćdziesiątego   siódmego   -   wyjaśnił   donośnie   mieszkaniec.   -   Z   rodzicami   żem 
przyjechał, bo my ze Lwowa, panie.
-Nie zna więc pan przedwojennych mieszkańców tego domu?
-A   kto   by   to   wiedział,   panie.   Takie   stare   dzieje.   Ludzie   pomarli,   Niemcy   uciekli,   autochtoni 
powyjeżdżali...   -   tu   zobaczył,   że   Mazur   chce   odejść,   więc   dodał:   -   Ale   wie   pan,   pogadaj   pan   z 
Antosiakową Reginą... teraz ona mieszka w blokach na Zaspie, u córki. Ale była tu w czasie wojny, na 
służbie u jednego Szwaba. A po czterdziestym piątym została w Gdańsku. Gdzieś mam zapisany 
adres.   Człowiek   starszy   to   głowy   do   pamięci   nie   ma...   I   niech   jej   pan   powie,   że   jest   od   Zduna, 
Stefanka Zduna spod trójki. Bo różni teraz ludzie chodzą po domach.
W odpowiedzi na prośbę Rudzkiego podinspektor Lis poruszył niebo i ziemię.
Podobnie   jak   Śliwa   był   zdania,   żeby   po   cichu   od   zaraz   wznowić   akcję   pościgową,   ale   na   pełny 
gwizdek ruszyć dopiero, kiedy przewalą się sierpniowe uroczystości.
Osobiście pojechał do Otwocka ze specjalistą od portretów pamięciowych. Rozmawiał z lekarzami, 
ściągnął sanitariuszy, przesłuchał pielęgniarkę. I wiele nie zyskał. Na dobrą sprawę nikt nie potrafił 
opisać „Kowalskiego".

background image

- On, wie pan, był taki... żaden - tłumaczyła pielęgniarka Nina Gołębiowska. - Nie było oka na czym
zaczepić, ani ładny, ani brzydki, szary. Nijaki.
Próba   sporządzenia   rysopisu   nie   powiodła   się.   Każdy   ze   świadków   zapamiętał   nieprzytomnego 
mężczyznę inaczej. Informacje wykluczały się. Ciemny, blondyn, szatyn, może bardziej rudawy. Oczy 
niebieskie, siwe, piwne. Nos prosty, wąski, nie, taki normalny...
- A może ten fotograf - zauważył  nieoczekiwanie kierowca  ambulansu. - Kręcił się na podjeździe, 
gdyśmy przywieźli rannego, i mimo zakazu strzelał fotki.
O ósmej wieczorem znana był już tożsamość fotografa (Jan Malak) i ustalone miejsce jego pobytu. 
Zacisze   domowe.   O   ósmej   trzydzieści   pierwsze   fotki   z   cyfrówki   pojawiły   się   na   monitorze   Lisa. 
Właściwie istotne było jedno, niezbyt wyraźne zdjęcie, z postacią na noszach.
Ściągnięci   technicy   zabrali   się   do   roboty.   Piętnaście   po   dziewiątej,   wyretuszowany   portret 
„Kowalskiego" pojawił się na faksie komendy w Gdańsku. Dziesięć minut potem otrzymał go Rudzki.
„Kowalski" rzeczywiście nie był ciekawym typem, chociaż, ten kwadratowy podbródek znamionował 
kogoś o silnym charakterze. Za to przy linii włosów dał się zauważyć ledwie widoczny ślad po operacji 
plastycznej. Jakaś poważna rana, a może tylko dowód zmiany tożsamości?
Podkomisarz   postanowił   powielić   fotografię   i   rozdać   ją   gdańskim   funkcjonariuszom.   Jego   samego 
dręczyła   myśl,   że   chyba   widział   już   tego   człowieka.   Gdzieś,   całkiem   niedawno.   Ale   w   końcu, 
podobnych ludzi codziennie widzi się dziesiątki.
Olśnienie przyszło około jedenastej, kiedy brał gorącą kąpiel. Pośpiesznie się ubrał, wdział lakierki na 
bose   stopy   i   pognał   do   „Heweliusza".   Kelnerka,   która   obsługiwała   go   podczas   obiadu,   jeszcze 
pracowała.
- Pewna nie jestem, ale to chyba ten Niemiec, co nie tknął zamówionej jagnięciny - powiedziała. - 
Dziennikarz.  Musi mieszkać w tym hotelu, bo miał ze sobą klucz. Nazwisko  takie jakieś, Waldorf, 
Dusseldorf...
Recepcja szybko zidentyfikowała gościa.
- Kurt Mittdorf ze Stuttgartu, akredytowany przez jakąś regionalną gazetkę. Od popołudnia nie pojawił 
się w hotelu. Klucz leży w przegródce.
Rudzki z walącym sercem pobiegł do pokoju na górę. Śliwa, którego poinformował o swym ustaleniu, 
zalecał ostrożność. Podobieństwo mogło być przypadkowe, zdjęcie było w końcu niewyraźne. A w 
wypadku pomyłki - afera gigantyczna.
Pokój   Mittdorfa   zastał   wysprzątany,   czysty.   I   bezosobowy.   Co   nie   znaczy,   że   pusty.   W   łóżku 
znajdowała się tania męska pidżama. W szafie parę koszul i majtki do kąpieli. Na wieszaku cieplejsza 
kurtka. W łazience, na półeczce, leżała maszynka do golenia, woda ko-lońska, szczoteczka do zębów. 
I nic więcej. Żadnych notatek, laptopa, walizka była pusta i czysta.
Naraz otworzyły się drzwi.
-Cholera, nie pomyślałem o broni – przemknęło Rudzkiemu.
-Spokojnie kolego, to tylko ja - zabrzmiał znajomy głos.
Szczygieł z ABW! Szybko się dowiedział.
- Przejmujemy tę sprawę - powiedział pułkownik tonem nie znoszącym sprzeciwu. Żadnej samowolki. I 
bez  paniki.   Sprawdzimy   tego   Mittdorfa.   Otoczymy   jak   najściślejszą   opieką...   A   jak   będzie   trzeba, 
unieszkodliwimy. A wy kolego, zajmijcie się swoimi sprawami. Bez hałasu.

***
Regina Antosiak dobiegała osiemdziesiątki, jednak pamięć miała żywą, a im o dawniejsze sprawy ją 
pytano, tym lepszą. Poczęstowała Mazura herbatką owocową i ciasteczkami własnej roboty.
- Zdun. Stefanek. Pamiętam jak przyjechał, chude takie, rozczochrane dziecko, niósł walizkę zapiętą 
paskiem, chyba większą od niego. Strasznie był narwany i honorny. W siedemdziesiątym omal go nie 
zabili. W osiemdziesiątym jak strajkował, to mu jedzenie do Stoczni nosiłam. Potem siedział. A teraz 
już na emeryturze... Jak ten czas leci...
Delikatnie usiłował zmienić temat i wypytać o dawniejszych lokatorów. Szybko doszli do Kurta Wise.
- Pan inżynier. To była figura. I jaka elegancja! Lepiej wyczyszczonych butów to nikt w całym mieście 
nie miał. Jego siostra też była przystojna, choć trochę zasuszona... Ale jej mąż - zniżyła głos - to był 
gestapowiec. Kawał grubej świni. Czy trzeźwy, czy pijany, zawsze czerwony na twarzy. A wie pan, że 
mieszkali tam, gdzie Zdun? Właściwie, teraz to tam są trzy mieszkania, ale przedtem był dyrektorski... 
ten... - szukała właściwego słowa -.. .departament. Ostatni raz Kulbachowie przyjechali... tak na Boże 
Narodzenie   w   czterdziestym   czwartym.   Nocą.   Z   wielkimi   bagażami.   Wszyscy   tylko   mówili   o 
nadciągających Ruskich, pani Truda popłakiwała, że już nigdy nie zobaczą ich domu w Prusach. A wie 
pan jak zginęli?
Mazur   wiedział,   ale   spokojnie   wysłuchał   opowieści   o  tragedii  „Gustloffa",  o   szturmie   na  Gdańsk  i 
Sowietach niszczących zdobyte miasto.

background image

- Mnie nie zgwałcili, ale nie było młodej Niemki... Zresztą, starym też nie przepuszczali.
Zapytał o sam dom.
Stwierdziła,   że   od   frontu   był   poważnie   wypalony.   Oficyny   zajmował   tłum   mieszkańców   ze 
zniszczonych   domów,   którzy   błyskawicznie   odbudowali   część   frontową.   Jednak   nowe,   „ludowe" 
władze szybko zajęły się wysiedlaniem rodowitych gdańszczan, których miejsce z czasem zasiedlili 
repatrianci ze Wschodu.
Pani Regina pamiętała też wizytę starego Wise.
- Za   pierwszej   Solidarności   to   było   -   opowiadała.   -   Od   razu   go   poznałam,   ta   sama   postawa   i 
spojrzenie. Tylko wyłysiał, no i tak przybrał w sobie. Wie pan, że dał każdemu z mieszkańców jakiś 
prezent. Mnie perfumy. I cały dzień po domu ze Stefankiem Zdunem chodził. Od strychów po piwnice. 
Wspominał stare czasy. Szkoda, że go zabili.
- Ubecja?
-Po mojemu złodzieje.
-Złodzieje?
-Od wojny o niczym innym się nie mówiło, jak tylko o zrabowanych skarbach, które esesman Kulbach
poukrywał. Ludzie ściany kuli, podwórza i piwnice przekopywali. I nic. No więc myślę sobie tak – ktoś 
dowiedział się, że Wise wrócił, po swoje. Toteż chcieli z niego tajemnicę wycisnąć. Ale po mojemu nie 
wycisnęli.   Bo   pytałam   Zduna,   czy   potem   coś   się   działo,   to   mówił,   że   nic.   Żadnych   poszukiwań, 
kopań... Poza tym, że w jakiś czas potem, klub ORMO, co był na parterze pod nim, teraz tam jest 
punkt ksero, połowę piwnic mu na swoje magazyny zabrał...

***
Wieczór nastał chłodnawy, od morza wiał wzmagający się wiaterek, toteż niewielu było amatorów ro-
mantycznych spacerów na molo. Kurt Wise skończył kolację wcześniej, wykręcił się z wizyty w night 
clubie i postanowił pójść na spotkanie.
-Jakiś   reporter   z   „Baltimore   Sun"   dobija   się   do   pana.   Mówi,   że   to   bardzo   ważne   -   powiedziała 
recepcjonistka. Niemiec machnął ręką. Miał dość dziennikarzy.
-Niech zadzwoni do mnie przed południem. Dziś nie mam już czasu dla nikogo.
Minął bramki ochroniarskie przed hotelem i wyszedł na ulicę. Stąpał pewnie i energicznie. Już miał 
skręcić w stronę mola, kiedy zobaczył wysokiego, biednie odzianego człowieka, który u wylotu ulicy 
Monte Cassino machał wyraźnie na niego. Zamierzał odpowiedzieć mu pozdrowieniem, ale w tym 
momencie przy machającym wyrósł umundurowany funkcjonariusz i wiceburmistrz uznał, że sprawa 
go nie dotyczy.
-Pańskie dokumenty! - policjant, który zastąpił drogę Mazurowi, był młody i szalenie poważny.
-Słucham?   -   Ryszard   postanowił   udawać   idiotę.   -   Czyżbym   dopuścił   się   jakiegoś   wykroczenia? 
Zobaczyłem znajomego i...
-To wyłącznie rutynowa kontrola. Pańskie dokumenty poproszę...
-Chyba zostawiłem w hotelu, mieszkam w hotelu „Rezydent"... - starał się zachowywać jak każdy w 
podobnej sytuacji.
-Podjedziemy tam. Sprawdzimy - młody policjant był uprzejmy, ale twardy. - Proszę ze mną.
Z deptaka skręcili w boczną uliczkę, gdzie w perspektywie majaczył radiowóz.
Wiedza teoretyczna policjanta nie szła w parze z praktyką. Mijając prześwit między blokami, Mazur 
udał, że się potyka, jednocześnie celnym kopniakiem ugodził konwojenta. Potem poprawił kantem 
dłoni. I „dał w długą". Dość szybko odsądził się od ewentualnego pościgu. Jednak powrót na deptak, 
by spotkać się z Wisem był wykluczony.
Trudno, miał jeszcze jeden awaryjny pomysł, żeby zapobiec nieszczęściu i w ostateczności gotów był 
go   wykorzystać.   Zastanawiał   się,   czy   powalony   gliniarz   skojarzy   go   z   poszukiwanym   Ryszardem 
Mazurem,   czy   też   uzna   za   pospolitego   rzezimieszka,   który   mając   nieczyste   sumienie,   wolał   nie 
oddawać się w ręce aparatu ścigania?

***
Hassan czekał na Kurta Wise u wejścia na sopockie molo. Mimo iluminacji było pusto. Chłód, a przede 
wszystkim wzmożone procedury bezpieczeństwa zniechęcały spacerowiczów i kochanków.
-Posiadam dowody - powiedział Mittdorf, idąc obok wiceburmistrza w głąb mola - że pańskiego ojca 
zamordował niejaki podpułkownik Opieńko, funkcjonariusz PRI^owskiej służby bezpieczeństwa.
-Tyle i ja się domyślałem, niestety, nie miałem dowodów, żeby przyszpilić gada.
-Z przyszpileniem i dziś będzie trudno. Opieńko nie żyje. Zawał. Niecałe dwa tygodnie temu.
-Czyli kto inny wymierza mu już sprawiedliwość - zauważył filozoficznie Wise.
-Można tak powiedzieć. Ale... To nie kończy sprawy. Polacy, z którymi współpracuję, twierdzą, że 
Opieńko mógł nie działać sam...

background image

-To interesujące. Dokąd idziemy?
-Na dół. Tam będzie mniej wiać.
Doszli  do  schodów  prowadzących  na  niższy,   częściowo   pogrążony  w  ciemności  poziom.   Zabójca 
przyklęknął i udał że zawiązuje sznurowadło. W istocie, za pomocą przycisku aktywował niewidoczne 
żądło,   umieszczone   na   nosku   swego   buta.   Teraz   wystarczy   małe   potknięcie,   niby   przypadkowe 
draśnięcie,   które   wprowadzi   do   organizmu   Kurta   Wise   śmiercionośną   rycynę.   W   krótkim   czasie 
Niemiec poczuje się źle. Symptomy wskazywać będą na zatrucie pokarmowe. Jeśli nawet przeżyje, z 
pewnością nie będzie mógł zagrozić akcji.
-Mamy pewne podejrzenia - ciągnął po tej krótkiej przerwie Hassan - brakuje nam jednego elementu...
-Mianowicie?
-Motywu zbrodni !
-Motywu? - Wise omal nie wybuchnął śmiechem. - Przecież to akurat było oczywiste. Skarb!
-Skarb? - udał zdziwienie Mittdorf. – Jaki skarb?
-Mityczny skarb wuja Kulbacha, wywieziony z Prus i ukryty podobno gdzieś w Gdańsku. Kolekcja 
sreber, obrazów, bursztynu. Niektórzy mówili o części Bursztynowej Komnaty.
-A gdzie to miałoby się znajdować?
-Podejrzewałem, że gdzieś koło naszego domu.
-Ojciec panu nie wspominał?
-Kiedy umarł, byłem za mały, żeby mógł mi się zwierzać.
-A matka?
-Nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Zresztą, umarła ledwie trzy lata po nim. Poza tym, sprawa
przestała być aktualna.
-Nie rozumiem.
-Na krótko przed śmiercią mutti pokazała mi wycinek z jakiejś gazety. Na aukcji wypłynęło jedno z 
zaginionych   dzieł   z   „kolekcji   królewieckiej",   którą   z   całą   pewnością   zabrał   Kulbach.   „Solniczka" 
Benvenuta Celliniego. Policja wykryła ją na jakiejś nielegalnej aukcji. Chyba zamieszane w nią były 
służby specjalne ze Wschodu.
-Polskie?
-Kto to wie? Ruskie KGB czy STASI - jeden diabeł wie! Wniosek jest chyba oczywisty - kryjówka 
została odkryta, toteż ja nie miałem już czego więcej szukać.
-Ale nie wie pan nic o samej kryjówce?
-Niestety, ojciec zabrał tę tajemnicę do grobu.
-Jeśli   pan   pozwoli,   odprowadzę   go,   wiem   już   co   chciałem   wiedzieć,   zgłoszę   się   jak   pojawią   się 
postępy w śledztwie.
Wrócili na pokład. W którymś momencie Wise potknął się, a Hassan, jak przystało na dziennikarza 
dżentelmena, błyskawicznie go podtrzymał.
„Masz szczęście, Szkopie, że nic nie wiesz - szeptał sobie w duchu. - Jeszcze pożyjesz. A mnie już 
nic nie może zagrozić".
Wyciągnął komórkę i zamówił taksówkę, marząc o wypoczynku. Trochę zdziwiłby się, gdyby ktoś mu 
powiedział, że jego pokój jest pod ścisłą kontrolą, a Karol Rudzki i ludzie z ABW po prostu nie mogą 
doczekać się na jego powrót do hotelu.

XVIII
30 na 31 sierpnia 
noc

Lepki zmrok zapadł nad Trypolisem. Słaba bryza  wiejąca  od strony morza  nie docierała dalej niż 
paręset   metrów   w   głąb   lądu.   Poza   centrum   miasta,   światło   rzadkich   lamp   grzęzło   w   smolistych 
ciemnościach, a nieliczni przechodnie przypominali bardziej szarawe duchy niż istoty z krwi i kości. 
Czasem pobliską ulicą przejechał jakiś patrol lub zapóźniony autobus.
W   podmiejskim   szpitalu   libijskiej   marynarki   Artur   znajdował   się   od   popołudnia.   Uznając,   że   lepiej 
będzie   uchodzić   za   ciężko   poszkodowanego,   udatnie   symulował   wycieńczenie,   zawroty   głowy   i 
częściową utratę słuchu. Zajęto się nim dobrze, chwilowo rezygnując z poważniejszych indagacji. Nie 
miał jednak najmniejszych wątpliwości, że prędzej czy później służby specjalne ustalą, iż Ahmed Idrisi, 
marynarz za którego się podawał, nigdy nie wchodził w skład załogi zatopionego frachtowca. Mógł 
oczekiwać przesłuchań, a ci, którzy mieli kontakt z libijską służbą bezpieczeństwa nie wynieśli z takich 
spotkań najlepszego wrażenia.
Nie miał zamiaru na to czekać. Czas naprawdę go naglił, od uroczystości w Gdańsku dzieliła go nieca-
ła   doba.   Wiadomość   uzyskaną   od   Sirdariego   musiał   przekazać   do   Polski.   Tylko   jak?   Szpital   nie 
posiadał   centrali   automatycznej,   a   trudno   wyobrazić   sobie,   że   na   życzenie   połączono   by   go   z 
amerykańskim  dowództwem  w Bagdadzie,  czy  centralą  Agencji  Bezpieczeństwa  Wewnętrznego  w 

background image

Warszawie. Jedynym wyjściem była ucieczka. Choćby krótkotrwała. Kiedy przekaże sygnał mogą go 
złapać. Amerykanie nie zostawiają swoich ludzi na pastwę losu.
Wypluł środki nasenne zaaplikowane mu przez pielęgniarza i czekał, aż cały szpital zaśnie.
Ostatni spośród vipów powrócili z miasta, skończył się rockowy koncert na estradzie przed klubem 
NOT-u, szybko opustoszała restauracja w „Heweliuszu", nawet gwarny zazwyczaj night club świecił 
pustkami.   Płatne   „damy  do   towarzystwa"   nie   otrzymały   przepustek do  specjalnej  strefy,   a  goście, 
zmęczeni   bogatym   programem,   rozeszli   się   do   pokoi.   Jarosław   Szczygieł   wprowadził   do   hotelu 
dziesięciu   swoich   ludzi.   Dwóch   czekało   wewnątrz   apartamentu   Mittdorfa,   dwóch   dyżurowało   na 
korytarzu, trzech w holu, reszta przy drzwiach awaryjnych.
-Obyście się nie mylili! - ostrzegał Śliwa, który ostatnim wieczornym samolotem przybył do Gdańska.
- Jeśli dorwiemy przypadkowego, Bogu ducha winnego człowieka - będziemy mieli się z pyszna!
-W najgorszym razie wszystko można zwalić na przewrażliwienie niedoświadczonego funkcjonariusza, 
którym jestem - zasugerował Rudzki. – Uważam jednak, że powaga sprawy wymaga podjęcia ryzyka. 
Kowalski alias Mittdorf jest zbyt związany z naszym Mazurem, żeby jego obecność tu i teraz była 
czysto przypadkowa.
Śliwa   w   duchu   przyznawał   mu   rację.   Jeśli   istniała   nawet   jedna   szansa   na   sto,   że   kroiło   się   coś 
poważnego, nie wolno było tego zlekceważyć.
Do dwunastej Mittdorf się nie pojawił.
-Pewnie   poszedł  na  dziwki   - stwierdził   nadinspektor,  który  zadekował  się  z  Rudzkim  na  zapleczu
recepcji.
-Może tak, może nie - odparł młody oficer. – Mam nadzieję, że odnotują go na którymś z punktów kon-
troli.
Kwadrans po dwunastej do recepcji zajrzał Szczygieł.
-Mamy materiały ze Stuttgartu na temat Mittdorfa - oznajmił. - To lewak, trockista, ale niegroźny. W re-
dakcji, która wydała mu akredytację, był od lat wolnym strzelcem. Zajmował się głównie  ekologią, 
alterglobalizmem.   W   niemieckiej   BND   nie   mają   żadnych   danych   na   temat   jego   powiązań   z 
terrorystami...
-Wiedzą chociaż, co teraz porabia? – zapytał Rudzki.
-Od trzech tygodni podróżuje po wschodniej Europie. Co pewien czas przysyła drobne materiały do
gazety. Aktualnie nie mają z nim kontaktu. Nie używa komórki. W redakcji stwierdzili, że jutro ma 
przysłać im coś większego z Gdańska... O, jeszcze  jedno, drogi Pinkertonie, na wszelki wypadek 
sprawdziliśmy również jego rysopis, wszystko się zgadza. Zatem – Szczygieł uśmiechnął się złośliwie 
- to fałszywy trop, kolego. Na wszelki wypadek zostawiam tu czterech ludzi, reszta musi się wyspać, 
jutro czeka ich huk roboty.
Około pierwszej poszedł spać Śliwa. O wpół do drugiej Karol miał również dość czekania, wyszedł z 
hotelu. Do własnej kwatery w Domu Aktora na ulicy Straganiarskiej miał niecały kwadrans spacerkiem.
Hassan   wysiadł   z   taksówki   koło   Dworca   Głównego.   Szósty   zmysł,   który   nigdy   go   nie   zawodził, 
podpowiedział mu, żeby przed wizytą w hotelu zajrzeć do mieszkania Zduna. Emeryt pewnie był już 
nieprzytomny, po południu pozostawił go sam na sam z butelczyną wódki, ale nigdy nie wiadomo, co 
mogło mu strzelić go głowy. Na punkcie kontroli wyciągnął dowód Henryka Kowalskiego i przepustkę 
wyrobioną mu przez Zduna. Żołnierz tylko rzucił okiem. Według informacji rozesłanych przez sztab, 
szukano Horsta Mittdorfa. O Kowalskim jakoś zapomniano.
Zbliżając się do starej kamienicy, zabójca rzucił okiem na okna pierwszego piętra. W stołowym ćmiło 
się światło. Stary stoczniowiec schlał się i usnął. Jak zwykle. Na klatce pachniało wapnem i świeżą 
farbą po niedawno zakończonym remoncie.
- Skoro już tu jestem, nie zawadzi sprawdzić... - Zamiast na piętro, Hassan skierował się ku piwnicom. 

Naoliwiony zamek otworzył się łatwo. Zapalił światło i wszedł do środka.
Piwniczka należąca do pana Stefana robiła wrażenie dawno nie używanej. Nie było jednak ani śladu 
pajęczyn lub kurzu. Uwaga terrorysty skierowała się w stronę kąta, gdzie zalegały sterty starych gazet 
i podartych dywaników... Wystarczył mu rzut oka, by stwierdzić, że ktoś tam grzebał. Podszedł i uniósł 
paczki. Ukazał się strój do nurkowania i niewielka butla. Nic nie zginęło. To najważniejsze.
-A co ty tu szukasz, Heniu? - Najzupełniej trzeźwy Zdun stał na progu i przyglądał się mu ciekawie.
Hassan zareagował spokojnie:
-To ty jeszcze nie śpisz, Stefciu? Nie zmogło cię?
-Postanowiłem rocznicę Sierpnia obchodzić na trzeźwo - powiedział stary. - Niech przynajmniej pod 
tym względem będzie tak jak wtedy.
-Bardzo słusznie.
-A gdzie zamierzasz nurkować? - emeryt rozglądał się ciekawie, ale równocześnie dość czujnie. - Nic 
mi nie mówiłeś, że masz taki sprzęt. I że przechowujesz go w mojej piwnicy. Kim ty naprawdę jesteś, 

background image

Heniu?
Od podjęcia decyzji do realizacji nie minęła sekunda.
Skoczył   ku   staremu,   myśląc,   że   załatwi   go   jednym   ciosem.   Ten  jednak,   chyba   wiedziony   intuicją 
uskoczył, schylił się i rąbnął swego gościa bykiem.
Hassan poczuł krew w ustach, własną krew. Rozwścieczyło go to. Chciał wyprowadzić nokautujący 
cios, ale stary przywarł do niego jak pijawka. W ciasnej piwnicy nie wchodził w grę ani przerzut, ani 
żadne   ze   stylowych   rozwiązań.   Poszedł   na   łatwiznę.   Odnalazł   nóż   i   pchnął   nim   fachowo.   Potem 
jeszcze raz poprawił, zatykając usta emeryta, by stłumić krzyk agonii. Następnie spokojnie patrzył, jak 
Zdun osuwa się na ziemię, jak jego dobre oczy, pełne bółu i niedowierzania stopniowo nieruchomieją.
To nie było planowane. Trudno! Zawlókł ciało do kąta i przykrył dywanikami, potem sprawdził drzwi do 
piwniczki pod zakładem xero. Nikt nie otwierał ich od dawna. Otarł dwie krople potu, które pojawiły się 
na jego czole. Wszystko w porządku. Dom znajdował się zbyt daleko od placu, żeby ktoś wpadł na 
pomysł przeszukiwania piwnic tuż przed uroczystością.
Spokojnie, starając się, aby drewniane schody nie skrzypiały, wszedł na piętro. Mieszkanie Zduna 
zastał   nie   zamknięte.   Butelka   „poloneza"   stała   nienaruszona   na   stole,   tam   gdzie   ją   zostawił   po 
południu. W lodówce czekało na niego parę kanapek i rozesłane gościnne łóżko. Nie tknął jedzenia, 
natomiast nalał sobie pełną szklankę wódki. Wychylił ją duszkiem. Po polsku.
„Wybacz mi Panie, że piję jak niewierny! - mruknął jeszcze i poszedł spać.
Po raz pierwszy od dawna nie miał siły, by się pomodlić.
Szpital marynarki pod Trypolisem pilnowany był marnie. Artur bez trudu ukradł czyjeś ubranie i wyj-
ściem awaryjnym wydostał się z budynku. Od strony miasta oddzielał go płot i stare zasieki, które 
pokonał bez większego wysiłku. Plan Polińskiego nie był specjalnie finezyjny: dostać się do centrum, 
odnaleźć jakąś zachodnią ambasadę... Truchtem dotarł do najbliższego osiedla i począł wypatrywać 
odpowiedniego samochodu. Upatrzył sobie włoskiego fiata, drzwiczki nie były zamknięte, udało mu się 
spiąć   na   krótko   przewody.   Motor   zaskoczył.   I   w   tym   momencie   zobaczył   dwóch   Libijczyków 
biegnących w jego kierunku. Przyśpieszył, skręcając wprost na nich. W ostatniej chwili odskoczyli mu 
spod  kół,  wygrażając   pięściami.  Niech  grożą,  zanim  uruchomią  jakiś  inny wehikuł,   będzie   daleko. 
Dojechał   do   głównej   drogi   i   naraz   zdał   sobie   sprawę,   że   nie   wie,   gdzie   jest   miasto.   Nigdzie 
drogowskazu, choćby po arabsku, widać tubylcom nie były do niczego potrzebne. Na wyczucie skręcił 
w prawo. Gdzieś po kilometrze przekonał się, że popełnił błąd. Zabudowa wokół drogi rozrzedziła się, 
potem w ogóle zniknęła, ustępując miejsca nieprzyjemnym pustkowiom. Co gorsza, nie upłynęło pięć 
minut, a usłyszał za sobą sygnał syreny policyjnej. Powinien porzucić wóz i uciekać. Nie miał dokąd. 
Skręcił więc w jakąś boczną drogę, kierując się ku skupieniu świateł, wskazujących na jakąś osadę. 
Policja pospieszyła za nim. Wciskając pedał „do dechy" udawało mu się utrzymać równy dystans od 
ścigających. Dotarł do pierwszych domostw, przekonany, że zgubi pościg w labiryncie uliczek.
Niestety,  na wprost  niego pojawiły się  kolejne  dwa radiowozy.  Desperacko skręcił w jakiś  zaułek. 
Gruchnął strzał, a kula strzaskała boczne lusterko.
Niedobrze. Czyżby zwędził wóz niewłaściwemu człowiekowi? A może właśnie zorientowano się, że 
marynarz w szpitalu nie jest tym, za kogo się podawał?
Ulica   skończyła   się   ślepą   ścianą.   Wyskoczył   z   wozu,   wpiął   po   murze.   Kolejny   zaułek,   ogródek, 
podwórko...   Brak   kondycji   dawał   się   odczuć   z   każdym   nowym   krokiem.   Płuca   ledwie   nadążały   z 
dostarczaniem tlenu zmęczonemu ciału.
- Stać! - drogę zagrodził mu tęgawy stróż prawa, z wyciągniętym pistoletem.
Zrezygnowany uniósł ręce.
„Niech tylko podejdzie do mnie..." - pomyślał Artur.
Wąsaty Libijczyk jednak nie kwapił się do obmacywania zbiega, rozsądnie czekał, aż nadejdą inni. 
Naraz zachwiał się, puścił broń i jak rzeźba ze śniegu pod wpływem wiosennego słońca, osunął się na 
ziemię.
- Chodu! - zawołała panna Pemberton, wymachując zaimprowizowaną pałką.
Nie dał sobie dwa razy powtarzać. Pobiegli! Dwie uliczki dalej czekał jej motocykl. Ruszyli krętymi 
zaułkami, przez które nie przecisnąłby się żaden policyjny samochód. Poliński, zaskoczony nagłym 
pojawieniem się przyjaciółki, dłuższą chwilę nie mógł wyjść ze zdumienia. Wreszcie wykrztusił:
- Jak mnie znalazłaś?
-A która jest godzina? - zapytała Susan.
Popatrzył na swój zegarek i natychmiast zrozumiał.
-Jesteś w kontakcie z centralą?
-Cały czas podawali mi twój namiar. – Wskazała na słuchawkę, tkwiącą w jej uchu. - Bardzo szybko 
się   przemieszczałeś   -   dodała.   -   Gdybyś   czekał   w   szpitalu,   już   jedlibyśmy   kolację   w   przytulnej 
ambasadzie.
-Zostawmy kolację - przerwał. - Możesz przekazywać informacje?

background image

-Oczywiście.
-Muszę natychmiast porozumieć się z Polską.
-Poczekaj chwilę. Najpierw odbijmy trochę od pościgu. W Polsce jest dopiero trzecia. Powiedz mi 
lepiej, czego się dowiedziałeś?
Nie miał powodu niczego ukrywać. Opowiedział więc o białym terroryście, o którym poinformowała go 
siostra i o przechwałkach Sirdariego na temat jutrzejszego, a właściwie dzisiejszego dnia.
- Bloody bastard! - skomentowała Susan. - To się nie może udać!
Pewnie miała rację.
Tymczasem   znów   wyjechali   na   otwartą   przestrzeń.   Ani   śladu   pościgu.   Kapitan   Pemberton,   nie 
zwalniając ani na moment, wyjęła telefon satelitarny, Artur wyciągnął rękę. Zbyt wolno.
W drodze ział niewidoczny nocą dół, motorem zarzuciło, komórka wypadła z ręki Susan i z trzaskiem 
potoczyła się po kamieniach. Potem odbiła się i jak bumerang wpadła prosto pod tylne koło motoru. 
Trzask miażdżonego plastiku zabolał Artura niczym gwoźdź wbijany w serce. Stanęli. Aparatu nie 
trzeba   było   szukać,   choć   prawdę   powiedziawszy,   niewiele   z   niego   zostało.   Przy   okazji   zamilkła 
również słuchawka w uchu dziewczyny. Polińskiemu zrobiło się więcej niż niewyraźnie.

***
Mazur przespał może dwie godziny w jakimś ogródku między Gdańskiem i Sopotem. Na więcej snu 
nie mógł sobie pozwolić. Kontakt z wiceburmistrzem nie wypalił, szansę przypadkowego spotkania 
terrorysty były bliskie zeru.
Co mu pozostało? Ostateczność. Nosił się z tym od dwóch dni.
Doszedł na skraj osiedla, popatrzył  na  rzęsiście   oświetlony przystanek i wiszący  opodal schludny 
automat telefoniczny. Miał nadzieję, że do tej pory miejscowi blokersi go jeszcze oszczędzili. Działał! 
Chwała   Bogu,  że   jeszcze   poprzedniego   dnia  przewidująco   zaopatrzył   się   w  karty  telefoniczne.   W 
dodatku, dzięki fotograficznej pamięci, mógł wykręcić numer zapamiętany z maiła do Polińskiej.
-Hallo - głos odbierającego nie był ani przyjemny, ani szczególnie przytomny.
-Pan Erlich?
-Tak. Kto mówi?
-Przyjaciel Agnieszki.
-Nie mógł pan znaleźć lepszej pory? Środek nocy... - Stęknął pracownik IPN-u, ale zaraz zmitygował 
się i oprzytomniał. - Jej stan się pogorszył?
-Nie w tym rzecz, potrzebuję pańskiej pomocy. Czytałem wasze maile z informacjami o podpułkowniku 
Opieńce...
-Chwila moment, ale kim pan jest? - resztki niedawnego snu wywietrzały z głowy Erlicha.
-Ryszard Mazur.
Erlichowi musiało odebrać mowę. Ryszard wykorzystał ten fakt i ciągnął dalej.
-Nie zamierzam dowodzić swojej niewinności. Jednak to, że znam ostatnie wiadomości przesłane na
skrzynkę Agnieszki i wiem, że mówiła do pana „Stasinku", powinno dać panu sporo do myślenia.
-Ale o co panu chodzi? - zaspany głos w słuchawce stał się naraz bardzo konkretny.
-Tylko ja wiem, że na dziś planowany jest zamach w Gdańsku, w trakcie obchodów Jubileuszu. Jeżeli 
mi pan pomoże, można mu zapobiec.
-Ale   co   ja   mam   zrobić?   Przekazać   te   informacje   dalej?   Kto   mi   uwierzy?   Dysponuje   pan   jakimiś 
dowodami?
- Sam zajmę się tą kwestią. W tej chwili chciałbym, żeby znalazł pan dla mnie telefon jednego faceta, 
policjanta. Nazywa się Karol Rudzki. Niedawno omal mnie nie aresztował. Sądzę, że zechce ze mną 
porozmawiać. Teraz się rozłączam, ale jeszcze do pana zadzwonię.

Niedługo potem, w gościnnym pokoju gdańskiego Domu Aktora, zadzwonił telefon.
-Nazywam się Erlich, Stanisław Erlich i byłem... znaczy, jestem przyjacielem podkomisarz Połińskiej.
-Taak? - Rudzki błyskawicznie usiadł na łóżku.
-Przepraszam, że dzwonię do pana o tej porze, ale sprawa wygląda na bardzo ważną.
-Tak, słucham?
-Zadzwonił   do   mnie   gość   podający   się   za   Ryszarda   Mazura.   Opowiadał   mi   jakieś   niestworzone 
historie  o   zamachu   terrorystycznym.   I   prosił  o   numer  pańskiego   telefonu...   W  dodatku  ten   Mazur 
podobno też jest w Gdańsku. Nie wiem, co mam zrobić?
-Podać mu ten telefon, jeśli zadzwoni.
- Ale...
-Proszę mu podać, a ja sobie z nim poradzę.

***

background image

Artur Poliński posiadał wiele cennych umiejętności. Jednak reperowanie telefonów komórkowych, w 
dodatku satelitarnych, zdecydowanie nie należało do jego specjalności. Mógł jedynie zgarnąć kupkę 
elektronicznych resztek do chustki, którą podała mu Susan. Wprawdzie sama karta pamięci wyglądała 
na nienaruszoną, ale gdzie mogli znaleźć do niej odpowiedni aparat? Zdobycie satelitarnego telefonu 
o  tej  porze,   w  Libii,  było   zadaniem  niemożliwym.  Naradzali  się  z Susan  krótką  chwilę.  Co  robić? 
Wracać do obozu archeologów?  Nie  mieli na to czasu.  Przebijać się do  miasta, żeby  dotrzeć  do 
którejś z ambasad? To byłoby zbyt ryzykowne.
Susan Pemberton uważała, że należy na dobre zgubić pościg, potem znaleźć jakikolwiek telefon, przy 
którym   nikt   im   nie   przeszkodzi,   a   następnie   zadzwonić   do   polskiej   ambasady.   Znali   odpowiednie 
hasła, dzięki którym połączono by ich wprost z Centralą Maryina Smutsa albo od razu z Polską.
Nawet   nie   zauważyli,   jak   niebo   nad   Libią   pojaśniało.   Od   dość   dawna   jechali   przed   siebie,   nie 
niepokojeni przez nikogo. Wyglądało na to, że pościg na dobre zgubił ich trop.
- Może tutaj! - krzyknął wprost do ucha dziewczyny, kiedy za zakrętem drogi ukazała się elegancko 
wyglądająca rezydencja z ogrodem. - Na pewno mają tam telefon!

XIX
31 sierpnia - poranek

Wstawał świt. Wilgotny rosą, słoneczny, wyjątkowo ciepły jak na koniec lata. Tu i ówdzie podniosły się 
mgły poranne, jednak całe Trójmiasto zdawało się emanować pogodą i wyczekiwaniem. W kanionach 
staromiejskich uliczek panowała jeszcze cisza, przerywana jedynie pomrukiem wozów dostawczych i 
krokami   nielicznych   przechodniów.   Wiatr   rozprostował   wszechobecne   flagi,   a   wielu   starym 
gdańszczanom   mogło   się   wydawać,   że   znów   cofnęli   się   dwadzieścia   pięć   lat   do   pamiętnych   dni 
Porozumień, kiedy wszystko było jeszcze młode, czyste i święte.
Hassan już nie spał. Klęcząc na dywaniku w mieszkaniu Zduna, usunął ze wschodniej ściany zdjęcie 
Matki Bożej („żeby się nie rozpraszać") i bił czołem w stronę odległego Miasta Proroka. Słoneczne 
promienie, lekceważąc pochyloną sylwetkę, igrały wśród kryształowych wisiorków starego żyrandola, 
rzucając refleksy, a to na fotografię Papieża, a to na zdjęcie Zduna z Wałęsą i kolegami z wydziału, a 
to na jego dyplom racjonalizatorski...
Na nogach był również pułkownik Szczygieł. Jego beznamiętna twarz wydawała się bardziej skupiona 
niż zwykle. Wysłuchał meldunków swoich ludzi.
Przejrzał   policyjne   raporty   z   nocy.   Zadziwiająco   mało   włamań,   bójek   czy   kłótni   małżeńskich. 
Doniesienie o osiłku, który w Sopocie pobił policjanta, usiłującego go wylegitymować, zapodziało się 
jakoś wśród innych doniesień.
Redaktor Mittdorf nie pojawił się w hotelu. Nie zadzwonił. Nie dał też najmniejszego znaku życia.
-Gdzie on mógł przepaść? - zastanawiał się funkcjonariusz ABW.
-Tak  czy   siak,   nie   będzie   miał   możliwości   dostać   się   na   plac   -   powiedział   jego   asystent.   -   Jego 
przepustka została anulowana.
Wielki ruch zaczął się właśnie na lotnisku im. Wałęsy w Rembiechowie. Od wschodu słońca lądowały 
tam   kolejne   samoloty,   przywożąc   gości   krajowych   i   zagranicznych.   Po   krótkim   powitaniu   przez 
prezydenta Gdańska, długimi kawalkadami w asyście  BOR-u i policji,  oficjele zmierzali ku miastu. 
Ostatecznie na uroczystości miał pojawić się zarówno polski prezydent, jak i nowy premier, chociaż 
obaj przylecieli różnymi samolotami.
Wstał już również w swojej willi na ulicy Polanki, Lech Wałęsa. Goląc się, usiłował odnaleźć w lustrze 
młodego   mężczyznę   z   zadzierzystym   wąsem,   którego   w   Tamtych   Dniach   okrzyknięto   „nadzieją 
świata". Czuł się marnie. Był niewyspany, całą noc męczyły go majaki, bardziej pasujące do rocznicy 
Grudnia,   niż   Sierpnia.   Ciała,   dziesiątki   zakrwawionych   ludzkich   ciał   nakrytych   prześcieradłami,   w 
plastikowych workach... Jak po przejściu tsunami, czy może po wybuchu bomby neutronowej.
- Co to nie przychodzi człowiekowi do głowy w takiej chwili?
Mijając   potężną   bryłę   Kościoła   Mariackiego,   Ryszard   przeżegnał   się.   Kiedy   był   tu   ostatni   raz?   Z 
wycieczką   szkolną,   w   szóstej   klasie,   może   w   siódmej.   Trasa   była   tradycyjna   -   Starówka,   Poczta 
Gdańska, Westerplatte. Pomnik Poległych Stoczniowców nie znalazł się wówczas w planie wycieczki. 
Odwiedził go w „czasie wolnym", podobnie jak kościół Świętej Brygidy. Inna sprawa, że największe 
wrażenie   w   tamtym   dniu   wywarł   na   nim   olbrzymi   obraz   Hansa   Memmlinga,   „Sąd   ostateczny", 
przedstawiający   definitywny   rozdział   dobra   i   zła   -   zbawionych   i   potępionych.   Chociaż   był   wtedy 
dzieckiem, to jednak najbardziej zafascynowała go owa strefa przejściowa - na wpół upadłych i po 
części   świętych,   w   której   jeden   drobny   uczynek,   dobry   lub   zły,   decydował   o   przechyleniu   szali 
bezlitosnego Archanioła.
Idąc na spotkanie z Rudzkim Mazur wiedział, że zagrywa pokerowo. Ale nie pozostała mu żadna inna 
opcja. Rozmowa telefoniczna okazała się bardzo konkretna. Podkomisarz zadał najpierw kilka pytań, 

background image

które upewniły go, że jego rozmówca jest tym, za którego się podaje. Wysłuchał też kilku zdań na 
temat   domniemanego   terrorysty.   Dowodów   wprawdzie   było   niewiele   -   napis   szminką   na   desce 
klozetowej oraz popełnione zbrodnie, przypisywane Mazurowi. Reszta stanowiła jedynie hipotetyczną 
konstrukcję. Karol zapytał o rysopis „zabójcy".
-Niewysoki, nie rzucający się w oczy, szare włosy, podobnie oczy... - odparł Ryszard. Zgadzało się to 
z grubsza, poza kolorem oczu, z rysopisem Mittdorfa. Zawsze jednak można założyć niebieskie szkła 
kontaktowe.
-Czy wie pan, w jaki sposób miałby być dokonany ten zamach? - zapytał Rudzki.
-Nie mam zielonego pojęcia!
-Jednak sugeruje pan, żebyśmy bez żadnych dowodów odwołali uroczystości, które mają być transmi-
towane na cały świat? Mamy wywołać globalną aferę jedynie na podstawie pańskich domniemań? Moi 
szefowie mogą to uznać za próbę prowokacji.
Usłyszał, jak po drugiej stronie linii Mazur przełyka ślinę.
-Otrzyma pan dowód - rzekł po dłuższej pauzie. 
-Jaki?
-Mnie.
-Nie rozumiem.
- Oddam się w pańskie ręce. Wiem, że tylko w ten sposób mogę uwiarygodnić to, o czym mówię. 
Gdzie mam się zgłosić?
Rudzki podał mu adres Domu Aktora. Obiecał, że  zanim nie porozmawiają,  Ryszard  nie zostanie 
aresztowany.
- Więcej zagwarantować nie mogę! - dodał.
Na ratuszowym zegarze wybiła szósta. Do uroczystości pod Krzyżami pozostało sześć godzin.
Ahmed ibn Saleh, gospodarz obszernej willi w stylu mauretańskim, znany libijski inżynier, nie wpadł w 
panikę, kiedy w jego sypialni niczym cienie pojawiła się dwójka intruzów. Był jedynie nieprzyjemnie 
zaskoczony. Jeszcze bardziej zdziwiona była dwójka jego służących, którzy powiązani i zakneblowani 
wypoczywali obecnie w przykuchennej piwniczce.
- Nic złego panu nie zrobimy - oświadczył po arabsku mężczyzna. - Potrzebujemy jedynie dostępu
do telefonu.
- Najmocniej przepraszamy za kłopot – powiedziała kobieta, uzbrojona w niewielki, poręczny pistolet 
automatyczny. - Jest pan w domu sam? - upewniała się.
-Żona z dziećmi dopiero jutro wraca z Europy - przenosił wzrok z mężczyzny na kobietę, usiłując z ich 
twarzy wyczytać, co mu grozi. - Kim jesteście?
-Wędrowcami, łaknącymi wyłącznie rozmowy telefonicznej - odparł mężczyzna.
- Zatem proszę, dzwońcie! - pochylił się ku aparatowi i wyciągnął go przed siebie.
Mężczyzna odebrał alabastrową słuchawkę. Ahmed Saled opadł na poduszki. Niby poprawiając je, 
wymacał dłonią przycisk pilota cichego alarmu, Równocześnie, po raz pierwszy uśmiechnął się do 
swych nieproszonych gości.

***
Podkomisarz dotrzymał słowa. Otwarta była zarówno boczna furtka, jak i tylne drzwi prowadzące do 
hoteliku.   Jeśli   nie   liczyć   starego   audi,   zaparkowanego   w   bocznej   uliczce,   w   którym   tkwił   ktoś 
pogrążony w lekturze gazety, Ryszard nie zauważył żadnych elementów ewentualnej zasadzki.
Karol Rudzki samotnie oczekiwał gościa w swoim pokoju. Niewyspany, wyglądał na starszego niż był 
w rzeczywistości. Nie zbliżając się do przybyłego, poprosił, by Mazur usiadł.
-Jest pan odważny spotykając się sam na sam z „seryjnym mordercą" - powiedział Ryszard.
-Jestem uzbrojony, poza tym mam wsparcie - odparł podkomisarz.
-Myśli pan o tym amatorze porannych gazet? - Mazur wskazał głową ulicę. - Gdybym był tym, za
którego się mnie uważa, już by nie żył.
-Założyłem jednak, że pan nie jest? - wskazał na mały magnetofon, leżący na nocnej szafce. - Jeśli 
pan pozwoli, będę nagrywać naszą rozmowę.
-Nie   mam   nic   do   ukrycia.   Podejrzewam   zresztą,   że   nasza   wcześniejsza   rozmowa   też   została 
nagrana?
-Słusznie pan podejrzewa.
-Ciekaw jestem, jak pańscy przełożeni zareagowali na nasze spotkanie?
-Jeszcze ich nie poinformowałem. W sytuacji, w której się znaleźliśmy zależy mi na szybkim ustaleniu 
zagrożeń, a nie na procedurach. - Popatrzył na zegarek.
- Za cztery godziny msza. Absolutnie nie dopuszcza pan ewentualności zamachu w katedrze?
-Jakiś cień  ryzyka   istnieje. Jednak  nie przypuszczam, to za  słaby cel. Znajdzie  się tam mniej  niż 
połowa zaproszonych gości. Większość vipów pojawi się dopiero na Placu Solidarności.

background image

-Rozumiem. Zacznijmy jednak od początku. Jak pan wdepnął w tę aferę?
Przez następne dwadzieścia minut Mazur relacjonował krok po kroku wszystko, co przydarzyło mu się 
od chwili  przybycia  z Iraku. Rudzki podziwiał spokój, z jakim to czynił.  Na więcej emocji Ryszard 
pozwolił sobie tylko podczas opisu starcia w zagajniku, z którego oboje z Agnieszką cudem uszli z 
życiem.   Streścił   przebieg   swojej   ucieczki,   włącznie   z   inscenizacją   własnej   śmierci.   Następnie 
przeszedł   do   hipotez   -   usiłował   powiązać   w   logiczną   całość   serię   zbrodni,   niektórych   Rudzkiemu 
nieznanych - Rafał Sowa - Zenon Sowa
- Białorusin Bogomoł - paser Balcerzak. Jedynym wytłumaczeniem, było likwidowanie przez terrorystę 
ludzi potrzebnych wcześniej do przygotowania zamachu. Prawdopodobnie kierowca tira dostarczył ze 
Wschodu   sprzęt   potrzebny   do   akcji,   Balcerzak   za   dużo   wiedział,   Rafał   próbował   szantażować 
terrorystę... Konstrukcja rysowała się dość logicznie. Następnie przeszedł do sprawy podpułkownika 
Opieńki. Wspomniał o Kurcie Wise i jego synu przybyłym na uroczystość.
-Skontaktuję się z nim - obiecał podkomisarz.
-Bardzo dobrze. Podejrzewam, że osoby Opieńki i Wise seniora wiążą się w jakiś sposób z planami 
zamachu. Kurt Wise w gdańskim magistracie zajmował się kanalizacją.
- Zabezpieczyliśmy wszystkie studzienki i podziemne kanały na terenie uroczystości! - przerwał mu 
Rudzki. - Od tej strony nic nie może nam zagrozić!
- Dałby Bóg.
Pod koniec rozmowy podkomisarz zadał jeszcze kilka pytań, po czym oświadczył:
- Porozmawiam z szefostwem, być może jeszcze uda się ustalić, gdzie podziewa się ów „Kowalski - 
Mittdorf. Nie w mojej mocy jest odwołanie ceremonii, ale jeśli nie będzie innego wyjścia, wymuszę 
ogłoszenie alarmu.
Wstał i ruszył ku wyjściu. Mazur chciał postąpić za nim.
- Proszę o pozostanie w tym pokoju. Lepiej nie pętać się po mieście, gdzie byle „krawężnik" może 
pana zwinąć. Kiedy będzie po wszystkim, złoży pan zeznania. przed prokuratorem. Polińska powinna 
wkrótce odzyskać przytomność i jeśli potwierdzi pańskie zeznania.
- skończą się kłopoty.
Na progu przystanął, odwrócił i uścisnął Mazurowi rękę.
- Mamy numery swoich komórek - dorzucił.
- W razie czego, będziemy dzwonić. Jeszcze raz proszę niczego nie robić na własną rękę, a ja zaraz 
załatwię, żeby przynieśli panu śniadanie.
Dodzwonienie się pod właściwe numery wcale nie było takie proste. W polskiej ambasadzie włączała 
się cały czas automatyczna sekretarka, a żaden z pozostałych numerów nie odpowiadał. Co gorsza, 
mimo   panującego   odprężenia   pokojowego,   ciągle   nie   wznowiono   bezpośrednich   połączeń   między 
Libią a USA. Z drugiej strony, czy mogli zatelefonować do Bagdadu? Do centrali wywiadu na Bliski 
Wschód?   Poliński   wiedział   doskonale   o   monitorowaniu   tego   typu   połączeń.   Nie   było   też   żadnej 
pewności,   że   połączenie   nie   zostanie   szybko   przerwane.   Susan   zaproponowała   odbycie   jakiejś 
rozmowy pozornie prywatnej.
- Nie masz w Polsce kogoś, do kogo miałbyś zaufanie?
Do głowy przyszedł mu jedynie Staszek Erlich, były amant jego siostry. Łebski chłopak z Instytutu 
Pamięci Narodowej.
-Pamiętasz jego numer?
-Przypadkowo pamiętam. Agnieszka parę razy opowiadała mi jak go zapamiętuje: Jesień Ludów, Hołd 
Pruski, bitwa pod Zamą - 89-25-202...
-No to szybko! Dzwońmy do niego!

***
Po nocnych rozmowach Erlich miał zamiar pospać dłużej tego ranka. Ten zamysł udaremnił kolejny, 
niespodziewany   telefon.   Najbardziej   zaskoczyła   go   osoba   dzwoniąca.   Brata   Agnieszki   znał   raczej 
słabo i go nie lubił, podejrzewając, że mógł odegrać negatywną rolę przy ich zerwaniu. Jednak zgodził 
się go wysłuchać. W miarę słuchania, oczy rozszerzały mu się ze zdumienia. Poliński mówił to samo, 
co przed paru godzinami Mazur. W Gdańsku planowany był wielki zamach terrorystyczny Al Kaidy!
Nagle spokojny głos Polińskiego zrobił się dramatyczny.
- Cholera, nie mam czasu! - wołał. - Namierzyli nas!
W tle rozległo się wycie syreny policyjnej. Artur krótkimi, ale precyzyjnymi zdaniami referował, co na-
leży przekazać i komu. Co pewien czas dorzucał: „Są w ogrodzie. Wyłamali drzwi". Ostatnie słowa 
brzmiały:   „Nie   martw   się   o   nas!"   Rozległ   się   jeszcze   tupot   butów,   szwargot   po   arabsku,   szczęk 
repetowanych zamków, huknęła słuchawka, upadająca na posadzkę, ale się nie rozłączyła. Gdyby 
znał język  wyznawców Mahometa, wiedziałby,  że  poddając się napastnikom, Artur i  Susan podali 
swoje nazwiska, stopnie i numery służbowe w szeregach antyterrorystycznej koalicji. Potem ktoś, być 

background image

może właściciel domu, z którego telefonowano, odłożył słuchawkę na widełki. I wszystko ucichło.

***
Ruchome Centrum Antykryzysowe było chlubą i oczkiem w głowie całej Agencji Bezpieczeństwa We-
wnętrznego. Tworzył je wielki wóz przypominający z wyglądu turystycznego kampera. Różniła je waga 
(bagatela, parę ton więcej), wynikająca z pancernych blach chroniących ściany, dach i podwozie, oraz 
wyposażenie   wewnętrzne:   łączność   komputerowa   i   satelitarna   ze   światem,   możliwość   podglądu 
całego   miasta   za   pomocą   kilkudziesięciu   kamer,   a   także   podsłuchu   każdej   wybranej   rozmowy 
telefonicznej.  W  razie  czego   z dachu  wysuwała  się wieżyczka  ze  stanowiskiem  dwóch  karabinów 
maszynowych,   zapewniająca   dość   skuteczną   ochronę   przed   szturmem.   Wewnątrz   dyżurowało 
zaledwie kilku ludzi, szpica całego sztabu rezydującego w miejscowej Komendzie Policji.
Centrum, wraz z odpowiadającym za nie Szczygłem, znajdowało się właśnie na wysokości Kościoła 
św. Brygidy, kiedy na jednym z monitorów pułkownik zauważył biegnącego od strony Starego Miasta 
Karola Rudzkiego. Wyskoczył z dyspozytorni i ruszył mu naprzeciw.
-W czym mogę pomóc, kolego?
-Muszę natychmiast porozumieć się ze sztabem - powiedział wyraźnie podenerwowany oficer.
-Masz go przed sobą. Jakiś problem?
-Alarmowa sytuacja. Ten terrorysta, o którym wczoraj rozmawialiśmy, to zagrożenie jak najbardziej 
prawdopodobne.
-Skąd   wiesz?   -   pionowa   zmarszczka,   przekreśliła   na   pół   wysokie   czoło   wieloletniego   pracownika 
służby bezpieczeństwa.
-Od Mazura. Zgłosił się do mnie...
W tym momencie w słuchawce przy uchu pułkownika zabrzęczał telefon.
-Tak? - Szczygieł poprosił gestem Rudzkiego, by ten przerwał. - O co chodzi?
-Mam tu na linii jakiegoś Erlicha. Chce rozmawiać z kimś z kierownictwa. Plecie, że zadzwonił do 
niego ktoś z Libii i że ma do przekazania wiadomość niezwykłej wagi. Przełączyć?
-Nie, już idę do was - tu zwrócił się do Rudzkiego. - Proszę zaczekać chwilę. I nigdzie się nie oddalać.
Wrócił do środka.
-Przełącz na bezpieczną linię - nakazał operatorce, wchodząc do dźwiękoszczelnej kabiny. - I bez 
nagrywania! - uniósł słuchawkę. - Słucham, kto mówi?
-Stanisław Erlich, pracuję w IPN-ie. Z kim mam przyjemność?
Profilaktycznie rzucił nazwisko drugiego zastępcy. Wiedział, że już od dłuższego czasu młode wilki z 
frontu dekomunizacyjnego marzą tylko, żeby dorwać mu się do skóry.
Erlich opowiedział mu tyle, ile usłyszał od Polińskiego, zanim Libijczycy przerwali ich rozmowę. O 
białym terroryście. O zaplanowanym zamachu, który w samo południe ma zmieść z powierzchni ziemi 
cały plac Solidarności, z wszystkimi, którzy się na nim znajdą...
-Rozmawiał już pan z kimś na ten temat?
-Tylko z panem.
-Bardzo dobrze. Proszę pozostać w domu na wypadek, gdyby Poliński znów zadzwonił. Z nikim się nie 
łączyć. Spokojnie czekać. Odezwiemy się...
- Tak jest.
Wytarł krople potu, które wystąpiły na jego łysinę i wrócił na ulicę, gdzie wyraźnie zdenerwowany 
Rudzki przestępował z nogi na nogę i rozglądał się nerwowo.
-Mamy bardzo mało czasu - powtarzał jak nakręcony.
-Wiem, już podniosłem ogólny stan gotowości. Wskakuj! - gestem przywołał swój wóz, zaparkowany 
zaraz za furgonem Ruchomego Centrum. - Masz pół godziny wolnego - rzucił do szofera, a siadając 
za kierownicą, zapytał podkomisarza: - Dokąd mam jechać? Gdzie ukryłeś tego Mazura?
-Obiecałem   mu,   że   wrócę   sam.   Facet   jest   szalenie   nieufny.   Zresztą,   opowiedział   mi   wszystko. 
Zagrożenie terrorystyczne jest realne. Jedźmy od razu do sztabu. Jeśli w ciągu godziny nie złapią 
Mittdorfa, trzeba będzie odwołać imprezę.
Szczygieł zapalił i wystartował z piskiem opon. Policjanci otworzyli przed nimi jedną z zablokowanych 
ulic.
-Myślałem, że sztab jest przy dworcu? – odezwał się Rudzki.
-Mam bliżej swój punkt dowodzenia.
Dawny   esbecki   lokal   kontaktowy,   nadal   wykorzystywany   przez   ABW,   znajdował   się   na   parterze 
jednego z paskudnych, bezstylowych bloków opodal budynku Poczty Gdańskiej. Wchodząc do klatki 
Szczygieł puścił podkomisarza przodem, sam rozejrzał się, czy nikt nie kręci się w pobliżu.
- Dziwne miejsce wybraliście na punkt dowodzenia... - zauważył podkomisarz.
Potężny impuls z paralizatora powalił go na ziemię. Szczygieł błyskawicznie otworzył drzwi mieszkania 
i wciągnął bezwładnego oficera do środka. Nie miał jeszcze pomysłu, co zrobić z podkomisarzem. 

background image

Zlikwidować? Na zabicie go zawsze miał czas. Zostawiać za -sobą niepotrzebne trupy byłoby jednak 
posunięciem nieprofesjonalnym. Bo co do tego, że nadszedł koniec jego misji, nie miał wątpliwości. 
Kiedy plac przed stocznią zmieni się w cmentarzysko, on będzie już w drodze. Do Kaliningradu nie 
jest wcale daleko. Podwinął wysłużony dywan i nożem podważył jedną z klepek. Wyciągnął ze skrytki 
paczkę   dolarów   i   euro,   dwa   paszporty,   w   tym   jeden   na   nazwisko   Iwana   Niemirowa,   oraz   małe, 
zmyślne urządzenie przypominające palmtopa, które umożliwiało zaszyfrowany kontakt.
- Cholera! Żeby na starość podejmować się takiej zabawy!
Znał jednak zasadę główną swojej umowy z Diabłem sprzed dwudziestu lat:
„Jeśli nadarzy się okazja, aby zniszczeniu ulegli wrogowie Imperium - nie przeszkadzać" - do dziś 
brzmiało mu w uszach polecenie Wołodii.
Przez  chwilę  ważył  nadajnik w ręku. Według instrukcji,  urządzenie  mógł wykorzystać  tylko  raz,  w 
przypadku najwyższego zagrożenia. Sygnał powinien być maksymalnie krótki.
Zastosował   się   do   tej   dyspozycji.   Wystukał   komunikat:   „Al   Kaida,   Gdańsk   w   południe.   Total.   Nie 
przeszkadzam. Wracam. Punkt llb. Rejtan". Był bardzo dumny ze swego przewrotnego pseudonimu. 
Zarazem, przekazując informację o zamachu pozbywał się resztek wyrzutów sumienia. Jeśli ktoś w 
Moskwie zdecyduje, żeby nie pozwolić na hekatombę, załatwią to bez niego własnymi kanałami.
Tylko czy zechcą? Trudno o lepszą gratkę. Terrorysta islamski mógł nareszcie odpłacić Polakom, 
Ukraińcom   i   ich   poplecznikom   z   Zachodu   za   całą   hańbę,   jaką   zgotowali   Rosji   przez   ostatnie 
dwadzieścia pięć lat, niszcząc dzieło Katarzyny Wielkiej i nieśmiertelnego Stalina.

XX
31 sierpnia - przedpołudnie

Mazur niepokoił się coraz bardziej. Karol Rudzki nie dawał znaku życia, mimo że upłynęły ponad dwie 
godziny od ich rozstania. O ósmej kanał TVN-24 rozpoczął swój całodzienny program z Gdańska. 
Podniośle, historycznie, wspomnieniowe Nic nie wskazywało, żeby impreza miała zostać odwołana. 
Na obrazach przekazywanych z Gdańska nie widać było najmniejszego niepokoju w postępowaniu sił 
specjalnych. A to Ryszard potrafił zauważyć. W jednej z migawek pojawił się w charakterze eksperta 
do   spraw   bezpieczeństwa   pułkownik   Szczygieł,   który   z   dużą   swadą   przekonywał   o   poziomie 
przygotowań.
Mimo   zachowywania   pogodnej   twarzy,   z   uśmiechem   na   wąskich   wargach,   Mazur   wyczuł   pewną 
sztywność w zachowaniu oficera. Jakieś wewnętrzne napięcie. Czy aby na pewno był tak rozluźniony, 
za jakiego pragnął uchodzić?
- Może po prostu jestem przewrażliwiony? - zganił własną podejrzliwość.
Mimo to postanowił, że jeśli Karol nie odezwie się do dziesiątej, wbrew uzgodnieniom będzie musiał 
coś zrobić. O 10.01 wyciągnął komórkę i wystukał numer podkomisarza.
Również   Stanisław   Erlich   nie   mógł   opanować   rosnącego   niepokoju.   Zgodnie   z   obietnicą   daną 
Szczygłowi   pozostał   w   domu   i   usiłował   skupić   się   nad   zaległym   artykułem   o   reperkusjach   stanu 
wojennego w środowisku intelektualistów.
Ale nie mógł się skoncentrować. Ciągle rzucał jednym okiem na transmisję. Przebiegała bez zakłóceń. 
Po mszy w bazylice mariackiej jej uczestnicy przemaszerowali na plac przed stocznią. Obserwował, 
jak   goście   zagraniczni   na   czele   z   Kofi   Ananem   spotkali   się   w   Dworze   Artusa   z   prezydentem   i 
premierem, a bohaterowie Sierpnia i ich współcześni spadkobiercy w historycznej sali BHP Stoczni 
Gdańskiej.
Panował nastrój pikniku,  orkiestry  przygrywały niefrasobliwie  na Długim  Targu, artyści śpiewali na 
estradzie   pod   Krzyżami.   Wszystko   to   w   zadziwiający   sposób   przypominało   zabawę   na   „Titanicu". 
Czyżby zlekceważono ostrzeżenie Polińskiego? A może po prostu już zneutralizowano terrorystę, o 
czym służby poinformują dopiero po zakończeniu imprezy...
Było to dość prawdopodobne. Niepokój Staszka jednak nie ustępował. Chcąc go rozwiać, postanowił 
zadzwonić   do   przyjaciela,   świeżo   upieczonego   ministra   sprawiedliwości.   Sięgnął   po   telefon.   Ze 
słuchawki powiało trupią ciszą.
- Awaria w takim momencie?!
Pozostawała   komórka.   Ta   jednak,   mimo   pełnej   baterii   i   sygnalizowanego   zasięgu,   nie   chciała 
funkcjonować.
- Co jest, do cholery?
Przestało mu się to podobać. Postanowił zajrzeć do któregoś z sąsiadów. Jednak zanim wyszedł, 
nawykowo wyjrzał przez wizjer. Na widocznych w wypukłej perspektywie schodach siedział jakiś obcy 
facet o nieciekawym wyglądzie. Erlichowi zrobiło się gorąco. Sunąc wzdłuż ściany, dotarł do okna i 
ostrożnie wyjrzał zza  firanki. Osiedlowy plac zabaw nie uległ zmianie. Jednak nieznajomy dryblas 
obok huśtawek, częściowo zasłonięty gazetą, wyraźnie mu się nie spodobał. Nic już nie rozumiał. Od-

background image

izolowano go od świata, pilnowano. W jakim celu? Bano się jego niedyskrecji? Chroniono go? Być 
może.
- A jeśli - sam przestraszył się takiej możliwości -komuś zależało, żeby zaplanowany zamach się udał?
Rozległ   się   charakterystyczny   motyw   z   uwertury   do   „Wilhelma   Telia".   Na   wyświetlaczu   telefonu 
komórkowego zabranego Rudzkiemu nie zapalił się żaden numer, ale technik ABW natychmiast ustalił 
właściciela   (Zenon   Sowa   -   nie   żyjący   od   ponad   tygodnia   adwokat),   a   także   aktualną   lokalizację 
dzwoniącego. Dom Aktora przy Straganiarskiej.
- A więc tam przywarowałeś, panie Mazur - ucieszył się Szczygieł. - Genialny podkomisarz Rudzki nie 
zadbał, żeby cię lepiej ukryć. Cóż, nie pozostawiliście mi wyboru...
Przez moment zastanawiał się, czy nie wysłać tam swojej ekipy. Uznał jednak, że nie byłby to dobry 
pomysł. Mazur mógł nie stawiać oporu, funkcjonariusze zaś nie zrozumieliby, dlaczego mają do niego 
strzelać, bez ostrzeżenia, do człowieka, który się poddaje...
Nie!  Musiał  załatwić   to  sam.  Mazur,   nie   doczekawszy  się   powrotu   podkomisarza,   mógł  naprawdę 
narobić sporego ambarasu.
Jeszcze raz sprawdził broń, dokumenty. Rzucił okiem na zegarek.
„Pozostał mały wiraż, a potem ostatnia prosta!" - pomyślał.

***
Tego nie można było zrzucić na karb przewrażliwienia. Ktoś z ABW zdecydował, aby go wyłączyć z 
gry.   Erlich   gorączkowo   przerzucał   w   pamięci   dziesiątki   przeczytanych   powieści   sensacyjnych, 
zastanawiając się, jak postąpiłby któryś z jego ulubionych bohaterów? Podpaliłby mieszkanie, żeby 
zwabić neutralną politycznie straż pożarną? Patent dobry, ale raczej w Stanach, tu prędzej spaliłby się 
żywcem,   zanim  doczekał  przybycia   pomocy.   Po   chwili   przyszedł   mu   do   głowy   inny  pomysł.  Jego 
mieszkanie   na   warszawskiej   Pradze   powstało   w   początkach   lat   pięćdziesiątych,   przez   podział 
apartamentu jakiegoś burżuja na mniejsze klitki dla proletariatu...
Chcąc zneutralizować ewentualny podsłuch, Stanisław wzmocnił dźwięk w telewizorze i wyszedł do 
korytarzyk, będący częścią przedwojennego salonu. Ściana działowa wyglądała tu na grubą i mocną. 
Z opowieści babci pamiętał jednak o zamurowanych drzwiach za szafą...Odsunął pełen rupieci mebel i 
nie przejmując się starą zakurzoną tapetą, poskrobał ją nożem. Rzekomy mur okazał się dwiema 
warstwami dykty wypełnionymi tzw. „szarpanką". Usuwając przegrodę zastanawiał się, jak wytłumaczy 
niezapowiedzianą wizytę sąsiadowi, panu Olszakowi, chociaż o tej porze, w dniu powszednim, pan 
Olszak powinien być w pracy. Wreszcie skończył. Udało mu się jakoś nie zbić lustra podwieszonego z 
drugiej strony hakiem do sufitu.
Wszedł. W lokalu oczekiwała go cisza. Chrząknął. Żadnej reakcji.
- Panie Olszak, panie Olszak! - dla pewności parokrotnie powtórzył półgłosem nazwisko gospodarza. 
Brak odzewu. Upragniony telefon znajdował się w głębi przedpokoju, obok drzwi do kuchni. Podbiegł i 
uniósł
słuchawkę. Ciągły sygnał zabrzmiał w jego uchu rajską muzyką. Działa! Pomyślał o swoim szefie, 
profesorze.   Na   pewno   był   teraz   w   Gdańsku,   wśród   zaproszonych   luminarzy.   Może   jeszcze   nie 
wyłączył komórki.
Zaaferowany   wykręcaniem   znanego   na   pamięć   numeru,   poczuł   obecność   intruza   dopiero,   kiedy 
szmata nasiąknięta jakimś świństwem przylgnęła do jego ust. Próbował wierzgać nogami, ale druga 
ręka napastnika trzymała go w stalowym uścisku. Zresztą, bardzo szybko odpłynął w niebyt.
-Załatwione. Na parę godzin obiekt nie będzie stwarzać kłopotów - zameldował człowiek z Warszawy.
-W   porządku.   Wracajcie   do   swych   zadań   -   powiedział   Szczygieł,   ciesząc   się,   że   jego   podwładni 
wykonali robotę bez zadawania zbędnych pytań.
Pozostawało jeszcze jedno, w zasadzie proste zadanie, a potem: „Praszczaj lubimyj gorod!".
W   zasadzie   cieszył   się,   że   dopływa   do   ostatniego   brzegu.   Od   osiemdziesiątego   szóstego,   kiedy 
Rosjanie odezwali się po raz pierwszy, żył w sporym dyskomforcie. W roku 1989 był nawet bliski 
paniki. A jak się dowiedzą? Jednak ktoś zadbał, aby niewygodne dokumenty zniknęły, weryfikacje w 
resorcie   przeszedł   jak   po   maśle,   a   zdemaskowanie   bezwartościowego   agenta   KGB   (sami   mu   go 
podrzucili) utorowało drogę do dalszej kariery. Owszem, trochę było mu żal eleganckiego mieszkanka 
na Wilanowie w osławionej „Zatoce Czerwonych Świń". Kolegów z kółka łowieckiego. Zastanawiał się, 
jak przyjmie to Barbara i córki? Dobrze, że rozwiedli się przed paru laty. Ale tam, gdzie teraz jechał, 
bez trudu znajdzie sobie nową żonę, zrobi nowe dzieci, a konto w Szwajcarii też nie ucieknie.
„Wszystko dobre, co ma dobry koniec", pomyślał, wchodząc do miniaturowej recepcji Domu Aktora. 
Staruszce, ze śladami urody dawnej divy scenicznej, siedzącej za kontuarem, wystarczyło  jedynie 
machnąć legitymacją, aby wydała klucz do pokoju Rudzkiego. Przeszedł przez mikroskopijny barek i 
kuchennym wejściem dostał się na klatkę schodową. Wszędzie panowała niczym niezmącona cisza. 
Wprawnie nakręcił na lufę tłumik i tak przygotowaną broń umieścił za paskiem z tyłu, pod kurtką. 

background image

Wychodząc z założenia, że tak postąpiłby Rudzki, bez pukania szybko przekręcił klucz w zamku i 
energicznie wszedł do środka.
Jeden rzut oka upewnił go, że pokój jest pusty, podwójne łóżko zasłane, a jedynym śladem, że ktoś tu 
nocował, była pusta butelka po piwie. Że jest to wrażenie mylne upewnił go chłodny dotyk noża na 
karku i cichy głos za plecami:
- Odwróć się. Bardzo powoli - powiedział Mazur, który w chwili otwierania drzwi skrył się za nimi. Stary 
numer!
Dyrektor z ABW spokojnie spełnił polecenie. Ryszard natychmiast poznał charakterystycznego, dzięki 
kompletnej łysinie, oficera.
-Pułkownik Szczygieł, we własnej osobie? – rzekł prawie wesoło. - Czemu to zawdzięczam tę wizytę.
-Rudzki   opowiedział   mi   o   panu.   Nie   mógł,   niestety,   przyjść   osobiście.   Mamy   trochę   kłopotów   z 
antyglobalistami we Wrzeszczu.
-Nie mógł również zadzwonić? - Mimo lekkiego tonu Mazur był czujny, spięty i nie opuszczał noża.
-W tej chwili to dość trudne. Amerykanie przeprowadzają próby z blokadą elektroniczną, na wypadek
prób zamachu... A ja przyszedłem, bo zanim podejmę decyzję o przerwaniu uroczystości i ewakuacji 
placu Solidarności, chciałbym zadać kilka pytań.
-Aresztujecie mnie?
- Bohatera? Zbawcę ojczyzny i Europy? - pułkownik zaśmiał się, obnażając mocne, zdrowe zęby. – 
Nawet nie przyszło mi to do głowy.
Rozluźniony Ryszard wskazał mu krzesło. Sam opadł na łóżko, odkładając nóż na nocną szafkę.
-Proszę zatem pytać, o jakie szczegóły panu chodzi... - Nie dokończył zdania, gdyż ujrzał wymierzony 
w siebie pistolet z tłumikiem.
-Właściwie, to wiem już wszystko - wolno powiedział Szczygieł, delektując się widokiem zaskoczonego 
mężczyzny. - I musimy niestety kończyć tę miłą rozmowę.
Mazur wiedział, że nie ma szans. Nie rozumiał, co się właściwie stało, ale tłumik dowodził jednego. 
Pułkownik nie przybył go aresztować, przybył go zabić. Uratować mógł go jedynie cud.
I cud się zdarzył. Jakiś spóźniony aktorus z drugiego piętra zbiegał z łomotem schodami, na zakręcie 
potknął się i walnął w drzwi za plecami pułkownika, wyglądało, że lada moment wpadnie do pokoju.
Szczygieł na ułamek sekundy odwrócił wzrok. Mazurowi to wystarczyło, cisnął poduszką w pistolet 
oficera. Ten machinalnie wystrzelił, ale chybił. W następnym momencie nóż Ryszarda wbił się w jego 
szyję   tuż  powyżej   kuloodpornej  kamizelki.   Oczy  pułkownika   wyszły   z  orbit.   Nie   dał  rady  wykonać 
następnego strzału i wraz z krzesłem runął na ziemię, bluzgąjąc ciemną, gęstą juchą na elegancką 
wykładzinę.
Równocześnie trzasnęły drzwi hotelu i aktor pognał do taksówki, nieświadomy dramatu, który rozegrał 
się pod jego bokiem.
„Pięknie" - pomyślał Mazur, klękając przy martwym Szczygle. - „Ciekawe, kogo jeszcze będę musiał 
zabić?"
Obszukując  ciało   dyrektora   znalazł   paralizator,   komórkę   Rudzkiego,   służbowy   telefon,   legitymację 
identyfikator z nazwiskiem Philippe Lapin. Jeszcze bardziej zaskoczyły go paszporty - wspomnianego 
Lapina,   ani   chybi   wysokiego   funkcjonariusza   Interpolu   oraz   Iwana   Aleksiejewicza   Niemirowa, 
mieszkańca kaliningradzkiej obłasti.
- Dla kogo tak naprawdę pracowałeś, pułkowniku? - mruknął, wpatrując się w martwe oczy zdrajcy.
Nie miał czasu na dalsze dywagacje. Czas naglił, zbliżała się jedenasta. Musiał coś zrobić. Tylko kto 
mu   teraz  uwierzy?   Może   jeśli   wedrze   się   na   trybunę   honorową,   wykrzyczy   prawdę   do   kamer,   to 
zarządzą ewakuację?! Albo go zastrzelą. To prędzej.

***
Im  bliżej  Placu Solidarności tym większy  ścisk panował na  gdańskich ulicach. W wielu  miejscach 
rozwieszono wielkie jak billboardy ekrany, na których miano transmitować przebieg uroczystości. Jej 
rozmach był olbrzymi, w ostatniej chwili premier Kaczyński dodał pieniędzy z rezerwy budżetowej i 
wiele  wskazywało,  że  dzisiejsze  święto przyćmi zeszłoroczne obchody Powstania Warszawskiego, 
które   tak   udatnie   poprawiły   image   jego   brata.   Czy   w   tym   roku   utorują   mu   drogę   do   pałacu 
prezydenckiego?
Mazur bez większego trudu przeszedł trzy kontrolne bramki. Nikt dokładnie nie przyglądał się posiada-
czowi   przepustki   najwyższego   stopnia.   Ciemne   okulary   i   płócienna   czapka,   które,   podobnie   jak 
kuloodporną   koszulkę   „pożyczył   sobie"   od   martwego   Szczygła,   stanowiły   wystarczającą 
charakteryzację.
Im bliżej Placu tym częściej przychodziło nadkładać drogi. Pomiędzy ludzkimi szpalerami przelatywały 
kolejne limuzyny gości. W jednej mignął urzędujący prezydent wraz z Dickiem Cheneyem i Wiktorem 
Juszczenką, którzy wcześniej mieli jeszcze zajrzeć do stoczni.

background image

Rzucił okiem na zegarek. Minęła jedenasta... Późno!
Naraz zorientował się, że przechodzi pod dawnym domem Kurta Wise.
Uniósł   głowę.   Fasada   budynku   tonęła   we   flagach,   emblematach...   Prawie   z   wszystkich   okien 
wychylały się uśmiechnięte twarze. Tylko mieszkanie starego stoczniowca Stefana Zduna wyglądało 
jak ślepe, okna były zamknięte, żadnej flagi. Ciekawe...
Bez wahania skręcił ku drzwiom, pilnowanym przez dwóch młodych strażników miejskich. Tym razem 
machnął „blachą" samego Szczygła. Miał nadzieję, że obstawa domu nie znała pułkownika osobiście.
Mieszkanie Zduna zastał otwarte, puste i ciche. Umyte szklanki, posłane łóżka.
Ani śladu człowieka.
-   Może   niepotrzebnie   tu   wlazłem   -   pomyślał   Ryszard.   -   Stary   stoczniowiec   po   prostu   poszedł   na 
uroczystość.
Jednak   po   otwarciu   szafy   ujrzał   świeżo   wyczyszczony   garnitur   z   miniaturką   krzyża   zasługi,   a   w 
kieszeni zaproszenie...
Zdun nigdzie nie poszedł. Ale gdzie w takim razie się podział?
W   kuchence   dotknął   czajnika.   Mocno   ciepły,   ktoś   najdalej   przed   kwadransem   pił   tu   kawę   albo 
herbatę...
Poczuł jak adrenalina napływa do jego żył. Jeszcze raz przeszukał mieszkanie, szafy, pawlacz, zajrzał 
nawet do tapczanu. Ani śladu. W przedpokoju znalazł pod korkami niewielką szafkę na klucze. Przy 
haczykach znajdowały się podpisy dobrze świadczące o skrzętno-ści gospodarza. STRYCH, GARAŻ, 
KOMÓRKA...Przy napisie PIWNICA, klucza brakowało...

***
Coraz mniej czasu pozostało do rozpoczęcia Jubileuszu. Na zapleczu sceny grupowali się artyści. 
Imprezę   miała   otworzyć   parada   dzwudziestu   czterech   młodych   ludzi   w   identycznych   białych 
koszulkach   z   napisem   Solidarność,   symbolizujących   kolejne   lata   polskiej   rewolucji.   Pierwszy   - 
sobowtór chłopczyka z kijkiem z pamiętnego plakatu (komunistyczna propaganda lubiła przedstawiać 
ów kijaszek, jako zapałkę, którą młody wichrzyciel pragnie podpalić Polskę) i ostatni, dwudziesty piąty, 
niosący drzewce z pomarańczową flagą ukraińskiej rewolucji. Za ekranami odgradzającymi od estrady 
prowizoryczne zaplecze, chór politechniki, zgrupowany wokół Jana Pie-trzaka, przygotowywał się do 
odśpiewania   „Żeby   Polska   była   Polską".   Jak   w   ukropie   uwijały   się   charakteryzatorki.   Reżyser 
sprawdzał ujęcia poszczególnych kamer.
Mazur rzecz jasna nie mógł tego oglądać. Opustoszałymi schodami zbiegł do piwnic kamienicy. Od-
szukał   komórkę   Zduna.   Była   zamknięta   od   wewnątrz,   jednak   nie   wypuszczając   pistoletu   z   dłoni 
rozwalił kopniakiem zamek i wyłamał drzwi.
Już od progu poczuł zapach krwi i fekaliów - ledwo nakryte gazetami ciało Zduna potwierdziło jego 
najgorsze obawy.
Pytanie,   dlaczego   zginął,   pozostało   bez   odpowiedzi   do   momentu,   kiedy   słaby   ruch   powietrza 
uświadomił   Mazurowi   istnienie   przeciągu.   Odsuwając   opierającą   się   o   boczną   ścianę   drewnianą 
paletę znalazł świeżo wybite przejście do sąsiedniej piwniczki. Wcisnął się do niej i omal nie wpadł do 
prostokątnego otworu w podłodze. Iść dalej po omacku było całkowitym szaleństwem. Wrócił na górę. 
Kuchenny zegar wskazywał 11.25.
W jednej z szafek znalazł elektryczną latarkę, parę foliowych torebek, trochę taśmy samoprzylepnej...
Zapalił światło, rozbłysło dość jaskrawię, a bateria wyglądała na niedawno założoną,. Ponownie zbiegł 
na dół.  Jeśli terrorysta  ukrywał   się gdzieś  w podziemiach,  to  była  szansa, że   dopadnie  go  przed 
odpaleniem ładunku.
Piwniczka z włazem była pusta. Terrorysta nie nasunął nawet klapy na swoje miejsce. Od razu zo-
rientował   się,   że   szyb   nie   prowadzi   do   współczesnego   systemu   kanalizacyjnego.   Ten   został 
sprawdzony, może nawet był chroniony. Sądząc po połyskującej na dnie wodzie, sztolnia docierała do 
poziomu   morza,   więc   grubo   niżej   niż   dziewiętnastowieczne   instalacje   kanalizacyjne   Gdańska.   W 
szybie nie było drabinki ani liny. Czyżby terrorysta zamierzał zginąć wraz ze swymi ofiarami, a może 
po prostu miał przygotowaną inną drogę ewakuacji? Ryszard nie wahał się długo, owinął latarkę i broń 
w plastikową  torebkę, a następnie skoczył na bombę. Omal nie połamał nóg. Podziemny korytarz 
okazał   się   dosyć   płytki.   Słona,   morska   woda   wypełniała   go   aż   pod   łukowate   sklepienie.   Kamień 
przeplatający się z cegłą wskazywał, że zbudowano go jeszcze w średniowieczu, zapewne wówczas, 
kiedy   poziom   Bałtyku   był   o   dobry   metr   niższy.   Czy   była   to   droga   ewakuacji   ze   starego   miasta, 
spalonego w XIV wieku przez Krzyżaków, czy odprowadzenie wody ze starych młynów, trudno dociec. 
W każdym razie tunel biegł wyraźnie w kierunku placu Solidarności. Mazur zgasił latarkę i wsłuchiwał 
się w ciemność.
Jednak nie usłyszał i nie zobaczył niczego...
Wszystko   zostało   obliczone   i   przygotowane.   Hassan   zamierzał   dokonać   eksplozji   dokładnie   w 

background image

południe,   tuż   po   tym,   jak   syreny   gdańskich   fabryk   obwieszczą   początek   uroczystości.   Ładunek 
umieścił   podczas   poprzedniego   pobytu   i   zamaskował   tak,   że   trudno   byłoby   odnaleźć   go   komuś 
postronnemu. Inna sprawa, że o średniowiecznym tunelu wiedzieli tylko stary Wise i podpułkownik 
Opieńko.   Obaj  już  nie   żyli.   No,   wiedzieli   jeszcze   o   nim   ci,   z  którymi   jesienią   1980   roku   Opieńko 
podzielił się swoją tajemnicą, proponując wykorzystać tę drogę do ataku na stocznię. Pomysłu nie 
wykorzystano, gorzej, kiedy już ubek zlikwidował Kurta Wise, paru ludzi z samej góry przywłaszczyło 
sobie skarby z Prus ukryte tam przez Kulbacha, nie odpalając mu nawet znaleźnego.
- Najgorsze - żalił się swemu późniejszemu zabójcy - że nie mogłem im nic zrobić. W razie czego mieli 
na mnie takiego haka...
Hassan był dziwnie spokojny, że paru zdobywców łupu, dziś wielce zasłużonych emerytów, nie niepo-
kojonych od lat, z pewnością nie poinformuje nikogo o gotyckim chodniku.
Zszedł na dół w akwalungu, korzystając z linki, którą przewlókł przez hak w suficie, kiedy znalazł się 
na dole, ściągnął ją za sobą. Nie była mu już potrzebna.
Zapalił wodoszczelną latarkę i leniwie poruszając płetwami popłynął przed siebie, w stronę morza. Ła-
dunki rozmieszczone były wzdłuż stropu na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Zgodnie z zasadami 
sztuki minerskiej po ich odpaleniu w miejscu placu Solidarności powinien powstać lej o średnicy stu 
metrów, pochłaniający estradę, trybunę honorową i trzy Krzyże.
Były   też   pewne   komplikacje.   Ze   względu   na   blokadę   elektroniczną,   nie   można   było   zdetonować 
całości zdalnie. Na samobójcę też się nie pisał. Dlatego do zapalników podłączył kabel, a następnie 
począł się oddalać, ostrożnie rozwijając za sobą przewód. Korytarz skończył się w miejscu, gdzie 
odłamki betonu skrywały jego połączenie z kanałem portowym. Otwór zamaskowany był od ponad pół 
wieku,   ale   Hassan   udrożnił   go   parę   tygodni   wcześniej,   14   sierpnia,   podczas   wielkiego   festynu 
fajerwerków.
Pozostawanie pod wodą w momencie wybuchu, byłoby szaleństwem, a zabójca cenił sobie życie. 
Szczególnie własne. Popatrzył na zegarek. Jeszcze kwadrans.
Kiedy   rozlegną   się   syreny,   wypłynie   na   powierzchnię   i   zdetonuje   ładunek.   Później,   w   atmosferze 
powszechnej grozy i paniki, bez trudu dotrze do parkingu. Kaszka z mlekiem! A potem długie, bardzo 
długie wakacje.

XXI
31 sierpnia - samo południe

Czy cokolwiek zapowiadało zbliżający się dramat? Śmieciarze mówili, że na parę dni przed gdańską 
uroczystością ze Starego Miasta uciekały miejscowe szczury. Zniknęły również nietoperze, mające 
swe   siedziby   na   wieżach   pobliskich   kościołów.   Mówiono   też,   że   w  Li-cheniu   z   oczu   Najświętszej 
Panienki pociekły łzy, a na krzyżu w Słupsku po latach przerwy pojawiły się kropelki krwi. Tymczasem 
około   jedenastej   agencja   TASS   poinformowała,   że   prezydent   Putin   o   dzień   skrócił   swój   urlop   i 
spodziewany jest w godzinach popołudniowych w Moskwie. Agencja Al Dżazira zapowiadała wywiad z 
Sidi   Habibim,   kreowanym   na   następcę   Al   Sirdarie-go,   który   miał   wygłosić   ważne   oświadczenie. 
Wróżka Candelaria z Filipin, autorka trafnej przepowiedni o tsunami, które 26 grudnia zalało wybrzeża 
Oceanu   Indyjskiego,   od   paru   dni   przestrzegała,   że   wkrótce   złamana   zostanie   kolejna   pieczęć 
przybliżająca dzień Armageddonu. A w brazylijskim Lotto padły numery 1,2,3,4,5,6 - co też uznano za 
omen.
Hassan oparty o kamienną przegrodę czekał, wpatrując się w podświetloną tarczę swego zegarka. Nie 
mógł   wypłynąć   za   wcześnie,   obawiając   się   patrolowych   motorówek,   krążących   po   porcie...   Nie 
wiadomo dlaczego przypomniał sobie swoją pierwszą enerdowską riihlę, którą dostał od matki. Kroczył 
z nią dumny ulicą, pomiędzy familokami, kiedy opadli go chuligani i próbowali zabrać mu buksiaka. Nie 
oddał,   desperacko   walczył   z   czterema   starszymi   od   siebie   nastolatkami   i   choć   masakrowany   nie 
kapitulował,   dopóki   nie   stracił   przytomności.   Bandziorów   spłoszyli   jacyś   przechodnie.   Zegarek 
przepadł. Wtedy poznał, co to jest nienawiść. Znienawidził to miasto, szkołę z lekturami w rodzaju 
„Łysek z pokładu Idy", Matkę Boską Piekarską, która nie pomogła mu, choć wzywał ją na ratunek.
Teraz sam był panem życia i śmierci tysięcy ludzi, demiurgiem historii i mieczem Allacha, któremu nikt 
i nic nie mogło przeszkodzić. Zastanawiał się, jak by się potoczyło jego życie, gdyby nie ten zagarek?

***
Wpatrując się w wypełniony wodą chodnik, Mazur rozważał dwie opcje. Wrócić na górę i próbować 
podnieść alarm. Miał małą szansę, że ktokolwiek uwierzy ściganemu zbrodniarzowi, który w dodatku 
zabił dygnitarza z ABW. Zresztą, nawet jeśli jakimś cudem przekona kogokolwiek, zabraknie czasu na 
ewakuację...   Niezależnie,   w   którym   momencie   planowany   był   wybuch,   terrorysta   z   pewnością   go 
przyśpieszy... A druga możliwość?

background image

Nie   miał   maski,   butli   z   powietrzem,   płetw.   Jedyną   szansę   stwarzało   owe   dziesięć   centymetrów 
oddzielające powierzchnię wody od sklepienia korytarza. Pod warunkiem, że korytarz się nie obniży.
Zapalił latarkę, zastanawiając się na jak długo wystarczy prymitywne zabezpieczenie z folii. Płynął 
niezwykle powoli, rozglądając się za ewentualnymi ładunkami. Ciągle nic. Gorzej, że przy kolejnym 
wynurzeniu jego głowa uderzyła w strop, a usta nie złapały życiodajnego powietrza.
Jak było do przewidzenia, strop opadł poniżej obecnego poziomu morza. Miejscowe zapadlisko, czy 
konsekwentne obniżenie? Cofnął się parę metrów,  łapiąc haust powietrza. Na zegarku dochodziła 
11.55.
Zaczerpnął potężną porcję powietrza i zanurkował znowu. Obniżenie zdawało się nie kończyć. Po 50 
sekundach zdał sobie sprawę, że nieodwracalnie minął punkt, z którego jeszcze mógłby zawrócić. Nic 
to, najwyżej zginie parę minut przed wszystkimi. Tymczasem korytarz jakby się minimalnie podniósł, 
Ryszard   obrócił   się   na   wznak   i   ustami   złowił   odrobinę   stęchłego   powietrza   wypełniającego 
dwucentymetrową przestrzeń między wodą a murem. Dwa, trzy oddechy i zanurkował znowu. Jakieś 
dziesięć metrów dalej znów pojawiło się więcej przestrzeni, jednak na czasomierzu była już 11.58.1 
wtedy dostrzegł przed sobą dwużyłowy kabel wychodzący z prawie niewidocznej bulwy przylepionej 
do ściany, dalej zauważył następne, połączone szeregowo. Nie zastanawiając się ani chwili pociągnął 
przewody, tak by znalazły się nad wodą. Tam przeciął oba, a następnie kawałkiem skoczą przykleił do 
stropu.   Nie   mógł   ryzykować,   że   słona   woda   zamknie   obwód.   Kto   wie,   na   jakiej   zasadzie   działał 
zapalnik?
Telewizja  pokazywała   twarze   znakomitych   gości na  przemian  z  postarzałymi  obliczami  bohaterów 
Sierpnia. Loża honorowa przedstawiała się wyjątkowo okazale. Wiele z wybitnych postaci światowej 
historii od dawna nie pojawiało się publicznie - Margaret Thatcher i Bo-rys Jelcyn, obok George Bush 
senior i Michaił Gorba-czow, Nelson Mandela i Waclav Havel, Helmut Kohl i Zbigniew Brzeziński - a 
obok nich nowi bohaterowie z pierwszych stron gazet - Juszczenko i Berlusconi, Cheney i Joszka 
Fiszer, Kofi Anan i Szewach Weiss, ministrowie, książęta, kardynałowie... Wszyscy zgromadzeni na 
placu obok bramy, znowu całej w kwiatach, z koparką podobną do tej, z której przemawiał młody 
robotnik Lech Wałęsa, domagający się chleba i wolności. I solidarności.
Zawyły syreny, a gołębie poderwały się ponad stocznią.
- Czas! Allach jest wielki! - wyszeptał Hassan, od piętnastu sekund siedzący na portowym nadbrzeżu. 
Puszczając impuls, jak dawny kanonier przytknął dłonie do uszu...
I nic. Sekunda, druga, trzecia. Syreny ścichły, ponad miastem popłynęła pieśń Solidarności. Wybuch 
nie następował. Hassan próbował jeszcze dwukrotnie uruchomić detonatory, ale bezskutecznie.
Pokpił coś w instalacji, czy pękł kabel? Niemożliwe, wszystko sprawdził po wielekroć. Popatrzył na 
gołębie krążące po nieboskłonie i ogarnęła go zimna wściekłość. Musiał wrócić do kanału. Dokończyć 
zadanie.   Nawet   gdyby   miał   sam   zginąć.   Zginąć?   Nigdy   dotąd   nie   zastanawiał   się   nad   taką 
możliwością.   Ale   jeśli   taka   była   wola   Przedwiecznego.   Trudno   -   raj   pełen   hurys   nie   wyglądał   na 
szczególnie   ponure   miejsce.   Woda   zamknęła   się   za   nim,   a   stopy   obute   w   płetwy   odnalazły 
przyśpieszony   rytm.   Po   kilkunastu   minutach   znalazł   końcówkę   kabla   i   poczuł   rosnącą   furię.   Nie 
popełnił żadnej pomyłki. Ktoś po prostu przeciął go nożem. Ktoś? Wiadomo kto - ten przeklęty Polak! 
Jakiż demon sprawił, że nie załatwił go przy pierwszym spotkaniu? Hassan zgasił latarkę i ruszył dalej 
do miejsca, w którym założył ładunki. Nie musi ginąć. To tylko krótkie opóźnienie, za parę minut, po 
załatwieniu giaura, wszystko naprawi. Bo co do tego, że wróg będzie czekał w pobliżu zapalników, nie 
miał wątpliwości. W pewnym sensie byli do siebie podobni. Nie bał się tej konfrontacji. Doskonale 
władał nożem i uznał, że do walki w wodzie będzie bardziej przydatny niż pistolet. Nie obawiał się też, 
że przypadkowo wyminie Mazura. Podziemny kanał był na to zbyt wąski. Prędzej czy później natrafi 
na jego nogi. Najważniejsze, żeby Polak nie zauważył go wcześniej, niż on jego. Miał przewagę, którą 
dawała mu butla, maska i płetwy. Mógł płynąć bezszelestnie przy samym dnie, podczas gdy Mazur 
skazany był na łykanie powietrza. Nawet ciemność działała na korzyść zabójcy. Z grubsza wiedział, 
gdzie   mogą   się  spotkać.  Tuż  przed   miejscem,   gdzie  znajdowały   się  zapalniki  był   niewielki  zakręt 
korytarza. Nie przegapi go z pewnością!

***
Pokusa,   aby  odtrąbić  sukces była   wielka,   jednak Mazur   nigdy  nie   lekceważył   przeciwnika.   Na   ile 
poznał swego wroga, wiedział, że ten łatwo nie pogodzi się z przegraną. Wróci. Zgasił swoją, wyraźnie 
już słabnącą latarkę i wsłuchany w delikatny chlupot wody, czekał na powrót terrorysty. Nie zamierzał 
posłużyć   się   pistoletem.   Mógł   przecież   przypadkowo   trafić   w   jeden   z   ładunków   i   osiągnąć   cel 
zaplanowany przez zamachowca. Nie był w stanie przewidzieć momentu ataku. W mroku nie mógł 
dojrzeć bąbli na powierzchni, a sam ruch wody też był zwodniczy.
Obecność zabójcy poczuł dopiero, gdy ręce Hassana chwyciły go za kostki i pociągnęły w głąb.
Nie stracił jednak przytomności umysłu, nie puścił noża, a co najważniejsze, nie zachłysnął się wodą. 

background image

Idąc w dół zapalił latarkę i puścił ją, tak by w kokonie z folii tańczyła po powierzchni. Zamachowiec 
mógł liczyć z jego strony na szamotaninę lub nerwową próbę wypłynięcia. Ryszard sprawił mu zawód. 
Poszedł w dół szybciej, głębiej, tak że odbił się od dna. I natychmiast zaatakował nożem. Uderzając 
na ślepo oczywiście nie trafił. Jednak Hassan musiał go puścić, by sięgnąć po własną broń. Nóż 
zamachowca   trafił   w   korpus   Polaka,   ale   nie   przebił   ochronnej   kamizelki,   tylko   ugrzązł   w   niej, 
wysuwając   się   terroryście   z rąk.   Mazur  odbił  się   od   niego,   wypłynął   na  powierzchnię,   zaczerpnął 
zbawczego powietrza i znowu poszedł w dół. Dzięki latarce postać terrorysty była cokolwiek widoczna. 
Ten  tymczasem,  wykorzystując  przewagę   płetw,   dokonał  nagłego   zwrotu.  Pragnąc  odzyskać   broń 
zaatakował gołymi rękami, jednak Polak jakimś cudem uskoczył i ciął go po udzie.
Wściekłość Hassana przeważyła nad instynktem samozachowawczym, widząc w świetle latarki koń-
cówkę kabla, ruszył ku niej. Wystarczyło zamknąć obwód...
Ryszard   wykorzystał   ten   ruch.   Nie   mogąc   dosięgnąć   szybszego   wroga,   desperacko   rzucił   się   do 
przodu i przeciął rurkę łączącą butlę z ustnikiem.
Do ust terrorysty wdarła się słona woda z kanału. Krztusząc się, popłynął ku powierzchni i z impetem 
uderzył  głową  o   niski  strop.  Między  cegłami  a  wodą   nie  było   żadnej  wolnej  przestrzeni.   Na   wpół 
oszołomionego   ogarnęła   panika,   rzucił   się   do   przodu,   ostatecznie   myląc   kierunki.   Doświadczenie 
jednak podsunęło mu rozwiązanie, chwycił koniec przeciętej rurki i pociągnął powietrza. Udało się. 
Życiodajna   mieszanka   dotarła   do   płuc.   Był   tak   szczęśliwy,   że   na   moment   zapomniał   o   Mazurze. 
Kolejne pchnięcie nożem sięgnęło jego klatki piersiowej...
Ciało zabójcy szamotało się jeszcze chwilę, potem opadło na dno kanału. Było po wszystkim.
Ryszard zabrał mu butlę. Przyda się w powrotnej drodze. Korzystając z latarki, na wszelki wypadek, 
gdyby terrorysta miał wspólnika, wydłubał zapalniki...
Potem, popłynął w stronę morza.
Wynurzył się w basenie portowym w momencie, kiedy owacje kończyły przemówienie premiera Ka-
czyńskiego.   Zaraz   zauważyła   go   jedna   z   łodzi   patrolowych.   Broczący   krwią   mężczyzna   został 
wciągnięty na pokład.
Zapowiadało się długie składanie wyjaśnień.

***
Nigdy nie ogłoszono publicznie, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło uczestnikom sierpniowej uro-
czystości.   Wąska   grupa   saperów   zajmująca   się   rozminowaniem   tunelu   została   zobowiązana   do 
milczenia   i   zobowiązania   tego   dotrzymała.   Do   prasy   nie   trafiły   najmniejsze   nawet   przecieki   o 
przygotowywanym   zamachu.   Zresztą,   wszystkie   wydarzenia   przyćmiła   zbliżająca   się   kampania 
prezydencka.
Pułkownik Szczygieł, jak oficjalnie podał dwa dni później rzecznik prasowy ABW, zginął na skutek 
nieszczęśliwego wypadku podczas czyszczenia broni. Pogrzeb miał dziwnie skromny, bez oficjalnego 
ceremoniału.   Jego   najbliżsi   współpracownicy   musieli   poszukać   sobie   innej   roboty.   W   jakiś   czas 
później   wydalono   z   Polski   grupę   pracowników   rosyjskiej   ambasady.   Moskwa   odpowiedziała 
analogicznymi retorsjami.
Agnieszka Polińska odzyskała przytomność zaraz po uroczystości. Jej szansę na powrót do zdrowia z 
dnia   na   dzień   były   coraz   większe.   Przydało   się   to   niezwykle   Ryszardowi   Mazurowi.   Świadectwa 
Polińskiej,  a  także  Rudzkiego,  któremu  po  oprzytomnieniu  udało  się  pozbyć  więzów  i  o własnych 
siłach wydostać z tajnego lokalu Szczygła, przywróciły mu wolność. Nie odwołano jednak komunikatu 
o jego śmierci pod Kwidzynem. Policja nie miała sensownego wytłumaczenia przed opinią publiczną 
tajemniczej serii zbrodni.
Decydując   się   na   zmianę   tożsamości,   Mazur   zmienił   nazwisko   na   Kaszub,   o   czym   jednak 
poinformowano tylko wąską grupę wtajemniczonych.
Utajniona sprawa „Zamachu na Polskę" nie została do końca zamknięta. W gdańskich podziemiach 
nie znaleziono bowiem ciała białego mudżaheddina.
Jedni mówili o prądach, które uniosły go ku morzu, inni o ogromnych drapieżnych szczurach, jeszcze 
od czasów krzyżackich gnieżdżących się pod starym miastem, jeszcze inni o rybach.
Nie  miało to już  większego   znaczenia. Coraz więcej dowodów  świadczyło,  że  na całym  obszarze 
Europejskiej Wspólnoty, zajętej opracowywaniem nowej, poprawionej konstytucji, terroryzm islamski 
osłabł na dobre. Także w Iraku szło ku uspokojeniu, Palestyńczycy dogadywali się z Izraelem, a Turcy 
przygotowywali swoje wejście do Unii Europejskiej. Mniej więcej po tygodniu przesłuchań w geście 
dobrej woli dyktator Libii, Muam-mar Kadafi zwolnił dwójkę „amerykańskich szpiegów", zatrzymanych 
31 sierpnia pod Trypolisem.
Co   prawda,   pani   Rice   twierdziła,   że   dopóki   istnieją   państwa   zbójeckie,   terroryzm   pozostaje 
wyzwaniem numer jeden, ale było to odosobnione zdanie zimno-wojennej ekstremistki.
Dwa miesiące po opisanych zdarzeniach w Sądzie Rejonowym dla Dzielnicy Warszawa Śródmieście, 

background image

zarejestrowano   spółkę   z   ograniczoną   odpowiedzialnością   o   nazwie   „SHERLOCK   -   usługi 
detektywistyczne i tym podobne". Udziałowcami zostali Agnieszka i Artur Polińscy, Susan Pemberton i 
Ryszard Kaszub. Wśród plotek na temat powstałej agencji mówi się, że obok usług dla ludności, ma 
ona podejmować się niekonwencjonalnych działań na zlecenie rządu, choć w państwie prawa trudno 
w to uwierzyć. Czas pokaże, na ile będzie to firma rozwojowa.
Także czas pokaże, czy Agnieszka i Ryszard pójdą w ślady Artura i Susan, którzy jeszcze w paździer-
niku związali się świętym węzłem małżeńskim. Póki co, mieszkają osobno, dementują płotki na temat 
ich romansu, choć gołym okiem widać, że nie mogą się ze sobą rozstać.
Polińska po ciężkim postrzale zrezygnowała z pracy w policji, choć nie zgodziła się na uznanie jej za 
inwalidkę. Za to Karol Rudzki,  od listopada szef specjalnej jednostki podległej premierowi, szybko 
awansuje.
Czasy   są   coraz   ciekawsze.   Mimo   napięć   w   koalicji   rządowej,   przystąpiono   do   tworzenia 
demokratycznych struktur IV Rzeczypospolitej.
Dawne „Blue City" wyburzono i wciąż nie ma decyzji, co powstanie w miejsce marketu - nowe centrum 
handlowe czy mauzoleum ofiar. Pod prowizorycznym krzyżem bez przerwy płoną znicze i codziennie 
składane są świeże kwiaty.
W   2005   roku   władze   Moskwy   zrezygnowały   definitywnie   z   obchodów   Rewolucji   Październikowej. 
Zamiast tego uroczysta listopadowa parada na Placu Czerwonym miała się odbywać pod hasłem 395 
lat od wypędzenia Polaków z Kremla.
Oczywiście, trybuna honorowa miała się mieścić tradycyjnie na dachu przypominającego bunkier mau-
zoleum   Lenina,   zaś   sam   Wódz  Rewolucji,   Włodzimierz   Uljanow,   ku   żalowi   wycieczek,   w   drugiej 
połowie   października   został   "przekazany   do   państwowego   Zakładu   Konserwatorskiego   Nr   1   w 
podmoskiewskiej   miejscowości   Bałaszycha,   gdzie   miano   go   poddać   zabiegom   przywracającym 
wieczną świeżość, bez nieprzyjemnego zapaszku.
Generał-lejtenant Artiom Jegorow, nie zaliczał się do fanów Lenina.
Egzekwie odprawiane nad truchłem tego pół-Mongoła i ćwierć-Jewrieja, jak mawiano o Włodzimierzu 
Iliczu w jego środowisku, osobiście upokarzały weterena wojny afgańskiej i czeczeńskiej.
Kimże był w końcu ten Uljanow? Teoretykiem - in-ternacjonalistą! Czy kiedykolwiek powąchał prochu, 
czy   osobiście   kogoś   zabił?   Tu   generał   instynktownie   patrzył   na   swe   zaciśnięte   łapy,   podobne 
bochnom chleba.
Co innego Stalin, prawdziwy wódz, chociaż z Kaukazu, ale w duszy Wielkorus. Nasz batiuszka! Taki 
przydałby   się   dzisiaj,   by   wydźwignąć   mat'   Rosiję   z   kapitalistycznej   matni,   przywrócić   jej   dawną 
wielkość, przestrzeń i powszechny strach, jaki wzbudzała. Stalina nam trzeba, Stalina!
Nasz Mały Wołodia, niby dobry, ale jaki on Stalin? Pinczer pokojowy, Amerykanom z ręki je, Gruzinom 
i Ukraińcom ustąpił. A krwi się boi, jak diabeł święconej wody.
Ale rozkaz jest rozkazem i musiał go wypełnić. Osobiście odpowiadał za proces odświeżenia zwłok 
przed ponowną ekspozycją i wiedział, że przeprowadzi wszystko jak trzeba.
Po pochylni zeszli do podziemi. Rozsunęły się stalowe drzwi. Zapaliły światła.
„Relikwia" leżała w wyściełanym pudle niczym lalka Barbie, przykryta do pasa kocykiem i gotowa do 
transportu.
Lenin był jak zawsze w niemodnym garniturku, z lekkimi kolorkami na twarzy, nastroszoną bródką, 
wypolerowaną łysinką... „Nie prościej byłoby wykonać to to z wosku, niż absorbować całe laboratoria 
do regeneracji trupa?" - pomyślał Jegorow.
Profesor Liwszyc (ani chybi Żyd, podobno wyjechały ich z ZSRR trzy miliony, a ciągle ich pełno!) 
rozgesty-kulowany bredził mu coś o procesach degradacyjnych, gnilnych, o grzybach, bakteriach, z 
roku na rok coraz bardziej atakujących zwłoki... ale generał czuł jedynie narastającą suchość w gardle.
Napiłby się czegoś. Ale przecież o spirytus z któregoś ze słojów nie poprosi.
Kto wie, co w nich moczono?
Obaj zbliżyli się do czcigodnych zwłok. Dwaj ludzie Artioma wyciągnęli aparaturę pomiarową. Tak na 
wszelki   wypadek,   żeby   sprawdzić,   czy   nikomu   nie   strzeliło   do   łba   zaszycie   w   zwłokach   jakiegoś 
niebezpiecznego gówna. W ich rękach pojawiły się wykrywacze metalu. Także czujnik radioaktywny 
nie wykazał nic niebezpiecznego.
Wsio w pariadkie!
Po pochylni zjechał niski transporter.
- Brać go chłopaki, ale z szacunkiem. I z całym sarkofagiem - rozkazał Jegorow.
Sam najchętniej wziąłby tę kukłę na barana, ale Liwszyc upierał się, że można ją transportować tylko 
w całości, z opakowaniem. Po osiemdziesięciu latach mogłaby się po prostu rozlecieć.
Pewnie by się posklejało, ale jaka byłaby afera!
Tymczasem profesor pochylił się z szacunkiem i dotknął czoła wodza, a potem wpiął w klapę jego 
garnituru małą czerwoną flagę.

background image

- Miejmy nadzieję, że stary Jewriej się nie rozpłacze - pomyślał generał.
Zaraz pojawiła się honorowa asysta. Władza, mimo że nikt tego nie widział, nalegała na ceremoniał 
wojskowy. Stuknęły obcasy, zawarczały silniki podnośników.
„Zaraz będzie  po wszystkim" - pomyślał generał, dumając z wytęsknieniem o piersiówce  sierocie, 
pozostawionej w limuzynie.
Ledwo zamknęły się drzwi, Liwszyc po raz pierwszy od poł godziny odetchnął głęboko.
- Po wszystkim - rzekł. - Reszta to drobiazgi.
Kiwnął   na   swego   asystenta   Szurkę   i   poszli   razem   do   gabinetu,   co   pewien   czas   rozglądając   się 
dookoła.
Nie wiedział jeszcze, kto poza nimi dwoma uczestniczył w spisku. On nie chciał tego wiedzieć. Na 
pewno ktoś z ochrony, monitoringu, techniki... W trudnych czasach można kupić każdego.
Sam   Liwszyc   wybierał   się   na   urlop,   Capri,   Lazurowe   Wybrzeże,   a   potem   -   jeśli   się   uda   -   nowa 
tożsamość i pieniądze, które starczą do końca życia albo praca w jednym z pokojowych, nieznośnie 
bogatych   emiratów.   Co   będzie   miał   z   tego   Szurka,   nie   miał   pojęcia.   Nie   pytali   się   nawzajem. 
Podobnie, jak nie przejmowali się, do czego to służy. Ojciec Liwszyca stracił życie podczas słynnego 
spisku lekarzy w 1953 roku. On sam przestał być wierzącym komunistą już za Gorbaczowa.
Pozostawał jeszcze drobiazg. Nie mogli zrobić tego wcześniej. A teraz musieli! Do gabinetu profesora 
przylegało   tzw.   „małe   laboratorium",   od   lat   praktycznie   nieużywane.   Weszli   tam   obaj.   Nałożyli 
rękawiczki oraz maski przeciwgazowe. W bitumicznej wannie parował kwas. Najmocniejszy, jaki udało 
się dotąd osiągnąć.
- No to do roboty! - skinął na Szurkę.
Chłopak przeżegnał się. W odróżnieniu od Liwszyca wierzył w Boga. Inne pokolenie! Razem otworzyli 
metalową szafę na końcu pomieszczenia. Ze środka wyciągnęli nagiego, poskręcanego trupa. Poza 
twarzą, Lenin był w fatalnym stanie. Robaki, insekty, a nawet szczury zrobiły swoje przez te wszystkie 
lata, a ostatnie dni po dokonaniu podmiany, też mu raczej nie pomogły. Wzięli go ostrożnie za nogi i 
ramiona i zanieśli do wanny. Opuszczali powoli, starając się, by nie padła na nich choćby jedna żrąca 
kropla. A potem, cokolwiek przejęci, patrzyli jak substancja pożera zanurzone zwłoki, które nikną jak te 
odnalezione freski, co to pokazali na jednym włoskim filmie.
Kiedy było po wszystkim, Liwszyc włączył wyciągi oraz uruchomił odpływ. W kolektorze poziom niżej, 
kwas miał zmieszać się z neutralizującą go zasadą, a potem to co zostanie, wraz z dużą ilością wody 
winno popłynąć do pobliskiej oczyszczalni i dalej do rzeki Moskwy.
-   Załatwione   -   mruknął   Jusuf   Habibi,   kiedy   światło   w   oknie   narożnego   pokoju   pierwszego   piętra 
zamrugało trzy razy, a następnie zgasło, by zapalić się po dziesięciu sekundach. - Udało się.
Jego towarzysz - młody Czeczen - wyszczerzył zęby.
„A zatem dzień zapłaty nadchodzi - pomyślał. - Nareszcie". Że też nikt dotąd nie wpadł na ten pomysł. 
Co prawda, wcześniej nie było warunków. Teraz wszystkie komponenty zbiegły się w jednym czasie i 
miejscu. Gigantyczna korupcja pozwalająca kupić wszystko i wszystkich. Pieniądze od sponsora oraz 
myśl   naukowo-techniczna,   dzięki   której   siedemdziesiąt   kilogramów   superplastiku,   pięciokrotnie 
przekraczającego   mocą   dotychczasowe   środki   wybuchowe,   wprost   z   tajnego   laboratorium   armii 
rosyjskiej, trafiło do ich rąk. Bez VAT-u, faktur i przelewów.
Reszta   okazała   się   stosunkowo   prosta.   Uformować   z   materiału   rzeźbę   mężczyzny,   utrwalić 
zewnętrzną warstwę usztywniającą, pokryć cieniuteńką warstwą imitującą ludzkie ciało...
I umieścić detonator, choćby w formie miniaturki gwiazdki, flagi czy spinki do mankietu. Chwała Leni-
nowi, już raz zniszczył Rosję, wpuszczając ją w komunistyczny eksperyment, teraz przysłuży się jej po 
raz wtóry.
Dżochar nie mógł doczekać się tego dnia, kiedy osobiście wyśle impuls detonacji. To już niedługo! Bę-
dzie wtedy na Placu Czerwonym. Na trybunie znajdzie się zaś całe kierownictwo Rosji, zagraniczni 
goście... Podobno na defiladę wybiera się prezydent Francji, kanclerz Niemiec. Niech przyjeżdżają! 
Sługusy nowego cara! Kiedy nastąpi detonacja, razem z całą trybuną odfruną w kosmos. Allach jest 
wielki! Nawet jeśli czasem ciężko doświadcza swoich wyznawców.
- Jadą - mówi Habibi (aktualnie legitymujący się papierami irańskiego dyplomaty) i podaje lornetkę 
Dżocharowi.
Z bramy zakładu Konserwatorskiego Nr 1 wynurza się cała kawalkada samochodów. Opancerzone 
wozy eskorty, limuzyna generalska i zamknięta czarna furgonetka typu karawan.
Zaczyna   padać   śnieg.   Zima   tego   roku   przychodzi   wcześnie.   Włączone   reflektory   oświetlają 
opustoszałą drogę. Żywej duszy.
Zda się, że cały wielki kraj zapadł w sen zimowy. Jak generał lejtenant, który po opróżnieniu piersiówki 
zapadł w drzemkę, śniąc o wielkości, awansach i pewnej tancerce z teatru „Bolszoj".
Mijają   zakręt.   Prowadzący   konwój   wóz   współczesnego   CZEKA   przyśpiesza.   Cel   podróży   jest 
oczywisty. Mauzoleum. Plac Czerwony. Nowy Rzym.

background image

Wawer, październik 2004 - marzec 2005


Document Outline