background image

HARRY HARRISON

Stalowy Szczur idzie do 

piekła

(Przekład: Jarosław Kotarski)

background image

ROZDZIAŁ 1

Kostkę lodu zalałem uczciwie whiskey, przyjrzałem się całości podejrzliwie i dolałem 

drugie tyle. Wyglądało przyzwoicie, toteż spróbowałem, czy tak samo smakuje.

Smakowało.

Oddając się temu miłemu i krzepiącemu zajęciu, spojrzałem na wiszący nad barkiem 

zegar. Była dziesiąta rano, co jednoznacznie wskazywało, że z tygodnia na tydzień coraz 

wcześniej zaczynam codzienne przyjemności. No, w końcu coś się człowiekowi od życia 

należy, a poza tym, to moja wątroba.

Skończyłem zawartość szklaneczki, gdy rozważania, czy ją odstawić, czy napełnić, 

przerwał mi domowy komputer:

- Ktoś zbliża się do drzwi frontowych, Sire. Głos był kulturalny, miły i denerwujący.

- Pewnie  dostawa  z  monopolu  -  warknąłem  niekulturalnie  i  niemiło,  co  i  tak  nie 

odniosło żadnego skutku: komputery z zasady nie mają poczucia humoru.

-   Dostawy   od   ”Gary's   Grog   and   Groceries”  docierają   pocztą   pneumatyczną,   Sire. 

Osobą   zbliżającą   się  do   drzwi   jest   Rowena   Vinicultura,   której   popcar   zatrzymał   się   na 

podjeździe.

Włosy nie do końca stanęły mi dęba, ale samopoczucie zdecydowanie sięgnęło dna - 

ze wszystkich przebywających na Lussoso nudziara Rowena była być może najładniejsza, ale 

za   to   na   pewno   najgorsza.   Słuchając  jej,  już   po   pięciu   minutach   miało   się   ochotę   na 

morderstwo, po siedmiu na samobójstwo. Ona nie była zwyczajnie nudna - osiągnęła w tym 

po prostu mistrzostwo - tylko upierdliwa. Odruchowo pomknąłem ku tylnemu wyjściu, gdy w 

pół kroku powstrzymał mnie kolejny komunikat:

- Mrs. Vinicultura opadła właśnie na wycieraczkę.

- Co znaczy ”opadła”?!

- Sądzę, że wyraziłem się ściśle, Sire. Zamknęła oczy, zwiotczała i powoli opadła na 

ziemię.   Obecnie   z   zamkniętymi   oczami   leży   nieruchomo   na   wycieraczce,   zasłaniając 

sześciojęzyczne powitanie, jakie na niej wypisano. Puls ma słaby i nieregularny, a siniaki i 

zadrapania na jej twarzy...

Pognałem z powrotem.

- Otwórz drzwi! - wrzasnąłem i gdy ledwie się uchyliły, wypadłem na zewnątrz.

Opis faktycznie się zgadzał - leżała wcale malowniczo i wyglądała na nieprzytomną i 

background image

pobitą. Choć nie za bardzo - ledwie siniak na czole i zadrapanie na policzku. Pochyliłem się, 

złapałem ją oburącz i uniosłem; musiało to do niej jakoś dotrzeć, gdyż szepnęła:

- Angelina zniknęła... - i zemdlała ponownie.

Tym   razem   włosy   stanęły   mi   dęba,   mimo   to   kopniakiem   zatrzasnąłem   drzwi   i 

spytałem w miarę spokojnie:

- Gdzie jest automed?

- W bibliotece, Sire.

Ruszyłem tam biegiem. Ponieważ zarówno Angelina, jak i ja byliśmy nieprzyzwoicie 

zdrowi,  pojęcia  nie  miałem,   gdzie   znajduje  się   automed   -  dom  wynajęliśmy  ledwie  parę 

miesięcy temu  i jakoś nikomu dotąd nie był potrzebny. Wiedziałem, że jest, i to uczciwie 

wyposażony i jak na razie to mi wystarczało. Teraz przestało.

Gdy dotarłem do biblioteki, na miejscu wygodnej kanapy obitej skórą wznosiła się 

zautomatyzowana   i   zminiaturyzowana   sala   operacyjna.   Położyłem   Rowenę   na   stole   i 

strąciłem analizator, który przywarł mi do karku.

-   Nie   mnie,   ty   cybernetyczny   idioto,   masz   badać   leżącą   na   łóżku!   -   warknąłem, 

odskakując na wszelki wypadek.

Na ręcznym komunikatorze wybrałem alarmowy sygnał 666, obserwując jednocześnie 

ekran   automeda,   który   zabrał   się   do   roboty   z   entuzjazmem,   aż   miło   było   popatrzeć. 

Wyświetliło się tam całe mnóstwo - od temperatury ciała do tempa wzrostu włosów, czyli 

wszystko, co dało się zmierzyć bez wpuszczania czujnika w brzuch.

- Gadaj! - poleciłem, obserwując wyniki bez cienia zrozumienia.

- Pacjent jest w szoku i stracił przytomność. Wstrząśnienia mózgu nie stwierdzono - 

odezwał się przyjemny dla ucha baryton. - Rany - powierzchowne, zostały oczyszczone i 

opatrzone. Zaaplikowano stosowne antybiotyki.

Zestaw  macek  manipulatora  cofnął  się  i zniknął  w  suficie,  z którego wysunął  się 

kilkanaście sekund wcześniej.

- Ocuć ją!

- Jeśli chodzi panu o przywrócenie przytomności, właśnie to robię. - Gdyby komputer 

mógł mieć urażoną godność, tak to by mniej więcej brzmiało.

- Cooogosietego... - Rowena zamrugała gwałtownie i umilkła.

- Postaraj się lepiej,  bo muszę z nią pogadać - poradziłem. -Daj jej stymulanta albo 

sole trzeźwiące czy inną cholerę. Byle szybko.

- Pacjent przeżył poważny szok i nie...

- Zamknij się i doprowadź ją natychmiast do przytomności,  bo ci zrobię spięcie w 

background image

ROM-ie, POM-ie i EPROM-ie, aż ci dym z chipów pójdzie, ty dupku cyfrowy!

Zamknął się i wziął się do roboty. Skutecznie - zamrugała, rozejrzała się i skupiła 

wzrok na mnie.

- Jim...

- Osobiście - zapewniłem ją. - Nic ci nie będzie: tak twierdzi automed. Mów, co z 

Angeliną!

- Zniknęła... - i ponownie zamilkła, trzepocząc rzęsami. Powstrzymałem się przed ich 

wyrwaniem i zmusiłem do spokoju.

- To już mówiłaś. Gdzie zniknęła? Dlaczego zniknęła? Kiedy... - Zamknąłem się, żeby 

i ona mogła coś powiedzieć.

- W Świątyni Wieczystej Prawdy... - westchnęła i oklapła.

- Pilnuj jej!  - poleciłem w połowie drogi do drzwi. - I kuruj!  A najlepiej wezwij 

karetkę!

O policji nie wspomniałem, bo nie lubię, jak mi się ktoś szwenda pod nogami w czasie 

pracy i tylko przeszkadza.

- Włączenie! - rozkazałem, wpadając z piskiem obcasów do garażu. - Otwieraj drzwi!

Z rozpędem siadłem za kierownicą atomcykla i ruszyłem, drąc gumy na plastbetonie. 

Wyrwałem dolną połowę drzwi - bo się złom za wolno otwierał - prawie rozjechałem jakąś 

parkę na chodniku i wpasowałem się między dwa pojazdy praktycznie na styk. A potem 

docisnąłem   gaz   do   dechy,   porozumiewając   się   równocześnie   krzykiem   z   komputerem 

pokładowym - w końcu miło byłoby wiedzieć, dokąd jadę.

- Ad Info, dojście awaryjne. Koordynaty Świątyni Wieczystej Prawdy.

Na   pancernym   szkle   owiewki   pojawiła   się   projekcja   planu   miasta   z   pulsującym 

kwadratem, oznaczającym cel, i takąż kropką oznaczającą mnie. Zawróciłem z piskiem opon i 

zauważyłem,  że ktoś próbuje się ze mną skontaktować na częstotliwości awaryjnej, którą 

znali   tylko:   Angelina,   James   i   Bolivar.   Wdusiłem   kontrolkę,  uaktywniając   połączenie,   i 

usłyszałem:

- Tu Bolivar, co się dzieje, tato?

Wyjaśniłem mu zwięźle; powtórzyłem to po trzech sekundach, gdy zgłosił się James. 

Pojęcia nie miałem, gdzie byli, ale na pewno zaraz ruszą w drogę. Pierwszy raz zostaliśmy 

zmuszeni do skorzystania z łączności awaryjnej oznaczającej poważne zagrożenie dla kogoś z 

rodziny. Łączność ta powstała, gdy chłopaki usamodzielnili się i wyprowadzili, i jej celem w 

zasadzie było przyzwanie pomocy w razie jakichś kłopotów.  Wyszło, że to nie ja im mam 

pomóc, tylko oni mnie; cóż, wszechświat jest pełen niespodzianek.

background image

Minąłem kolejny zakręt i stanąłem - ruiny budowli spowijał tłusty dym i biała piana 

gaśnicza rozpylana przez helikopter: piany przybywało, dymu było coraz mniej. Zostawiłem 

atomcykla, który grzecznie wysunął nóżki, by na mnie poczekać, i ruszyłem kłusem w stronę 

ruin.   Stanęło   mi   na   drodze   jakichś   dwóch   palantów   w   mundurach   policyjnych,   więc 

przeszedłem   przez   nich   i   natknąłem   się   na   innego.   Sądząc   po   szamerunku,   albo   był 

sierżantem, albo tu rządził. Przyjąłem założenie, że to drugie, toteż zamiast mu przyłożyć 

oznajmiłem:

- Nazywam się di Griz i mam powody, by sądzić, że tam jest mója żona...

- Gdyby się pan odsunął i...

- Nie! - warknąłem, zaczynając żałować uprzejmości. - Płacę cholerne podatki, czyli 

łożę między innymi na twoją pensję, a poza tym na policyjnej robocie znam się na pewno 

lepiej. Co się tu powyrabiało? I co wiesz o tym wszystkim?

Przez grzeczność nie dodałem, gdzie i  jak nabrałem doświadczeń, ale nie chciałem 

przeciążać go myśleniem. Nie przyzwyczajonym szkodzi.

-   Nic   -   przyznał   uczciwie.  -  Straż   i   my   dopiero   się   zjawiliśmy   na   wezwanie 

automatycznego systemu alarmowego.

- Dobra, więc słuchaj: to jest, a raczej była Świątynia Wieczystej Prawdy. Do mojego 

domu dotarła ofiara tej katastrofy, Rowena Vinicultura, od  niej dowiedziałem się, że moja 

żona tu była.

Coś zabzyczało w słuchawce włożonej w ucho.

-   Admirale   Jamesie   di   Griz.   -  Brzęczenie   odniosło   właściwy   skutek,   bo   stał   się 

wybitnie uprzejmy. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by odnaleźć panią... Angelinę. 

Jestem kapitan Collon i oznajmiam oficjalnie,  że pański status zezwala panu brać udział w 

tym dochodzeniu zgodnie z własnym uznaniem i na własną odpowiedzialność.

Przybywając   na   tę   rozkoszną   planetę,   odruchowo   władowałem   do   głównego 

komputera   dane   o   swojej   skromnej   osobie   jako   admirale   floty.   Taka   szeroko   rozwinięta 

profilaktyka.

W ślad za masywnym i solidnie chłodzonym firebotem weszliśmy w dymiące ruiny. 

Robot   przedzierał   się   przez   rumowisko,   tworząc   wygodne   przejście   i   obsikując   pianą   co 

bardziej   dymiące   fragmenty.   Wszystko   filmował,   zanim   gdzieś   wlazł,   tak  na   wszelki 

wypadek. Przez na wpół wyrwane drzwi - po przejściu firebota całkiem wyrwane - weszliśmy 

do  czegoś,   co   jeszcze   niedawno   było   sporą   salą  i   to  nie   najgorzej   udekorowaną.   Całość 

oświetlały   lampy   zawieszone   na   fruwających   pod   sufitem   wentylatorach,   a   wnętrze 

przedstawiało sobą obraz totalnego zniszczenia. Było pełno dymu i żadnych ciał.

background image

Po   draperiach  zostały   nie   dopalone   resztki,   po   rzeźbach   i   boazerii   wspomnienia, 

natomiast   ławki,   których   było   najwięcej,   niezbyt   ucierpiały.   Za   to   elektroniczny   panel 

kontrolny i aparatura niewiadomego pochodzenia, umieszczone w bocznym pomieszczeniu, 

gdzie nota bene zaczął się pożar, były stopione i porządnie zmasakrowane.

- Teraz się zatrzymamy  - poinformował mnie uprzejmie kapitan Collin. - Pora na 

specjalistów.

Specjalistami okazał się niewielki, perłowoszary  robot, prawdopodobnie wypchany 

czujnikami   i   pozostający   w   stałej   łączności  z   tuzinem   laboratoriów   kryminalistycznych. 

Logicznie rzecz biorąc, na pewno był skuteczniejszy i szybszy od dowolnie wybranej ludzkiej 

ekipy. Co i tak  nie zmieniało faktu, że miałem ochotę mu dokopać i zająć się badaniami 

osobiście.

-  Znalazłeś   jakieś   ciała?   -   warknąłem,   w   końcu   docierając   do   granicy   własnej 

cierpliwości.

- Martwych ludzi ani zwierząt nie dostrzeżono - zameldował mechanicznym głosem. - 

Na podłodze odkryto plamy czerwonej substancji zidentyfikowanej jako ludzka krew.

- Jakiego typu? - wycharczałem.

- 0 Rh

-

.

- To nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - odetchnąłem: Angelina miała B  Rh

+

. Po 

pięciu minutach jasne było, że oprócz owych krwawych plam nie ma żadnych śladów żywych 

czy   martwych   ludzi   bądź   innych   stworzeń.   Pozostała   mi   do   dyspozycji   nieco   nadpalona 

kaplica   i   przybudówka   z   masą   elektronicznego   złomu   celowo   (i   skutecznie   niestety) 

zniszczonego, i to tak dalece, iż nie sposób było zgadnąć, do czego mógł służyć.

No i jedno pytanie: co się stało z Angeliną?

Policja zablokowała komunikację międzyplanetarną i przeszukała wszystkie jednostki 

znajdujące   się   na   orbicie.   Naturalnie   nie   znalazła   ani   śladu   Angeliny   czy   kogokolwiek 

podobnego. Należało się tego spodziewać, ale żeby nie dobijać Collina, powstrzymałem się 

od   komentarza   i   wróciłem   do   domu.   Tym   razem   powoli   i   zgodnie   z   przepisami   ruchu 

drogowego.

Zaparkowałem atomcykla w garażu  - jeszcze nie naprawionym, leniwe się te roboty 

ostatnio zrobiły, że ludzkie pojęcie przechodzi - i skierowałem się do barku. Rowenę na całe 

szczęście zdążyła w tym czasie zabrać karetka. Chlapnąłem dawkę leczniczą, zrobiłem drugą 

i siadłem do komputera. Wiadomości były tylko dwie - od Bolivara i od Jamesa: obaj byli w 

drodze, co znaczyło, że przekupstwem lub kradzieżą zdobyli najszybsze środki transportu w 

okolicy. Ponieważ żadnego nie było na planecie, musi  minąć trochę czasu, nim tu dotrą - 

background image

praw fizyki zmienić się nie da.

Pozostało   więc   czekać.   Na   pociechy   i   na   raport   policyjny,   który  zależał   też   od 

techniki, a ta aktualnie przetrząsała szczątki maszynerii w ruinach świątyni. Jak uda się je 

zanalizować, może dowiem się, do czego służyły. Rowenę chwilowo sobie odpuściłem. Jak 

oprzytomnieje, rozmowa i tak będzie trudna (bo głupia była zawsze) i w stanie, w jakim się 

znajdowała, nie miałbym szans jej zrozumieć.

Lussoso było planetą nudną, ale stechnicyzowaną, co wprawdzie niechętnie, ale byłem 

zmuszony przyznać. O ironio losu, nienawidziłem tego miejsca, a przybyłem tu dobrowolnie i 

jeszcze płaciłem za pobyt ciężkie pieniądze. Idiota ze mnie!  A wydawało się to nie takie 

głupie...

Planetę   reklamowano   jako   rajski   zakątek,   ale   ostrzegano,   że   piekielnie   drogi. 

Musiałem wyegzekwować pewne stare długi, co należało do przyjemności, bo z zasady nie 

płacili ci, których nie lubiłem. Teraz uiścili należności, oczywiście po użyciu stosownych 

argumentów.   Zasilili   szeregi   pacjentów   chirurgii   pourazowej.   Życie   nie   zawsze   przynosi 

dochody, ale jak dotąd oboje z Angeliną nie narzekaliśmy, staraliśmy się łączyć przyjemne z 

pożytecznym.

Na przykład: ratowanie wszechświata  czy fałszowanie wyborów prezydenckich  daje 

satysfakcję, ale nie przysparza gotówki, więc pomiędzy jednym a drugim obrobiliśmy kilka 

obiecujących banków, starannie maskując dochody, by skrupulatny Inskipp przypadkiem nie 

położył   na   nich   łapy.   Inskipp,   odkąd   z   przestępcy   stał   się   szefem   Korpusu,   sam   się  nie 

wzbogacił,  a  innym  zazdrościł   twierdząc,   że  to  nielegalne  i  nieetyczne.  Neofita   jeden.  Z 

takimi zawsze najgorzej.

W każdym razie mieliśmy dość na czarną godzinę (a nawet więcej). Ta czarna godzina 

nadeszła w pewne słoneczne popołudnie, gdy moja  małżonka zadała mi z pozoru niewinne 

pytanie:

- Słyszałeś kiedyś o Lussoso?

- To się pije czy wciera?

- Nie udawaj głupszego, niż jesteś! To ta planeta, o której prawie codziennie mówią w 

reklamówkach...

- Nie słyszałem  i nie  chcę słyszeć!  Jeśli w  reklamówkach,  to wszystko  jasne: po 

obejrzeniu pierwszej zbiera mi się  na wymioty, po drugiej mam ochotę rozwalić ekran. To 

zdaje się jest wiejski zakątek dla snobów, gdzie nie każdego milionera stać na jeden nocleg? 

 Opisane w ”Stalowy S

z

czur ocala świat”, 

wy

d Amber 

19

94.

 Opisane w ”Stalowy Szczur prezydentem”, wyd. Amber 1994, 1995.

background image

Coś mi się obiło o uszy...

- Nas na pewno stać.

- Pewnie tak...

Pewnie,   że   pewnie.   Dopiero   jak   sobie   potem   w   myślach   odtworzyłem   ten   ciąg 

wydarzeń, oczywiste  się stało, że o żadnym  przypadku  nie mogło  być  mowy - wszystko 

dokładnie przemyślał, zorganizował i przeprowadził jednoosobowy zespół, który zdecydował 

się tam pojechać. Czyli Angelina. Jak się uparła, nie było siły, jej musiało być na wierzchu - 

taka wada fabryczna w charakterze. Znaczy się nie całkiem wada; generalnie zaleta, ale przy 

pomysłach jak ten z Lussoso, brak lepszego określenia.

Planeta od dawna była źródłem legend, mitów i oper mydlanych zwanych serialami 

rodzinnymi. Ktoś kiedyś wpadł na genialny pomysł, jak pompować gotówkę z najbogatszych, 

i dlatego powstało Lussoso. Było to bowiem centrum kuracji  odmładzającej wszechświata. 

Kuracje  były   upiornie   drogie   i   niewiarygodnie   skuteczne.   Cena   wykluczała   zwykłych 

milionerów,   ale   i   tak   kolejki   były   niezłe.   Samo   leczenie   należało   do   bezbolesnych,   ale 

długotrwałych - w razie zaawansowanego rozkładu mogło potrwać i parę lat  - a ponieważ 

każdy szpital błyskawicznie staje się nudny, zamieniono na niego całą planetę. A właściwie 

nie na szpital, tylko na uzdrowisko wokółszpitalne. Zmieniono klimat, rzeźbę terenu i co 

tylko było trzeba, i upchano na tym terenie wszystkie znane rozrywki. Od opery do kasyna, 

od biegu po zdrowie po nurkowanie głębinowe - cały świat nastawiony na wakacje i relaks. A 

starannie ukryte w zieleni szpitale i kliniki robiły swoje, przywracając pacjentom młodość i 

urodę w tempie wprost proporcjonalnym do kurczenia się ich konta. Pomysł genialny, prosty i 

skuteczny. Odkryłem to mniej więcej po trzech godzinach poszukiwań w bankach danych 

rozmaitych instytucji i natychmiast o całej sprawie zapomniałem.

W przeciwieństwie do Angeliny.

Parę   dni   później   znalazłem   w   stercie   reklamówek   broszurę   o   Lussoso.   No   to   ją 

wyrzuciłem razem z resztą zadrukowanej makulatury.  Oświeciło mnie po kilku kolejnych 

dniach, gdy Angelina przed wyjściem na kolację przystanęła przed lustrem, pochyliła się i 

dotknęła kącika oka.

-   Jim...  to   jest   zmarszczka.   -   Brzmiało   to   jak   stwierdzenie,   nie   pytanie,   więc 

ograniczyłem się do komentarza:

- To tylko światło tak pada.

Mówiąc to zrozumiałem,  że zostałem właśnie załatwiony na cacy  i  że następnym 

przystankiem   będzie   ten   cholerny,   odmładzający   raj.   Lata   bezkonfliktowego   współżycia 

nauczyły mnie sporo, w tym najważniejszego: tego, co baba myśli, mówiąc proste zdanie, 

background image

normalny człowiek nie zgadnie. Pewne było jedno - na pewno jej wypowiedź była pokrętna. 

Przykład? Proszę uprzejmie.

Pytanie: Jesteś głodny? Interpretacje - podstawowa: Ja jestem głodna;

pośrednia: Zapomniałeś, że mieliśmy wyjść na kolację?

prawdopodobna: Nie chce mi się jeść, ale pewnie będziesz mi zaraz zawracał głowę 

obiadem;

pewna: Trzeba iść po zakupy.

Naturalnie możliwych było kilkanaście innych, gdyż kobieca logika i zdrowy rozsądek 

wykluczają   się   z   definicji.   Przeważnie   jednak   interpretacja   najmniej   korzystna   dla   mnie 

okazywała się najtrafniejsza. Nie mając ochoty na pierwszą, naprawdę poważną awanturę w 

rodzinie uśmiechnąłem się promiennie i spytałem:

-   Zaczyna   mi   się   tu   nudzić,   nie   masz   na   oku   jakiejś  ciekawszej   planety   do 

pomieszkania?

Za domyślność dostałem całusa i szczerze rozradowany uśmiech.

-   Jimmy,   musisz   czytać   w   myślach!   -   oznajmiła  rozpromieniona   Angelina.   -  Co 

myślisz o...

Z   myślenia   to   pozostało   mi   skasowanie   zostawionych   na   podobną   okoliczność 

długów, a nie pierdoły.

No, a potem wylądowaliśmy w Lussoso i wynajęliśmy dom. A jeszcze później miałem 

naprawdę długie okresy świętego  spokoju, gdy Angelina  znikała  na kuracjach, o których 

zresztą   zgodnie   z   lokalnym   zwyczajem   nie   rozmawialiśmy.   Jak   zobaczyłem   pierwsze 

rachunki, krew mnie zalała, a po kolejnych zirytowałem się na tyle, że sam poszedłem na 

zabiegi. Do cholery, i tak miałem je praktycznie wliczone w koszty. W końcu odmładzanie 

jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Co   do   reszty   to   folder   nie   kłamał   -   wakacje   faktycznie   można   tu   było   spędzić 

wspaniale, i to w towarzystwie samych młodych i pięknych znajomych. Tyle że przeraźliwie 

nudnych (co do jednego) i głupich (w przeważającej części). A poza tym, ile czasu można 

mieć przymusowe wakacje?! I to z groszorobami, których właściwie interesowało wyłącznie 

dalsze groszoróbstwo.

Nie przeczę: pieniądze są w życiu rzeczą ważną, ale nie najważniejszą ani też nie 

jedyną. Jakoś tak wyszło, że chyba byłem jedyny w okolicy, który tak uważał.

Po   miesiącu   miałem   wszystkiego   dość.   Samobójstwo   przez   samospłukanie   albo 

powrót do wojska zaczynały mieć swój urok. Jednakże męczyłem się, i to z dwóch powodów: 

po pierwsze, oboje byliśmy w trakcie kuracji - płatnych z góry - i nie widziałem powodów, by 

background image

rezygnować z tego, co już zostało zapłacone. Po drugie, Angelina doskonale się bawiła, mając 

pierwszy raz nieobowiązujące grono przyjaciółek i żadnych innych problemów. Ja zresztą też, 

odkąd   skończyliśmy   stałą   współpracę   z   Korpusem,   a   synowie   na   tyle   podrośli,   że   po 

zapoznaniu się  z co ciekawszymi aspektami życia zwiedzali świat, a raczej wszechświat i 

robili, na co mieli ochotę; przecież jest to przywilej młodości.

Angelina natomiast spędzała masę czasu z przyjaciółkami. Co robiła, nie wiedziałem i 

prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło. Dobrze się bawiła i to było najważniejsze. O 

Świątyni Wieczystej Prawdy wspomniała bodajże raz z komentarzem, że któraś tam jest nią 

zachwycona.

Dalsze rozmyślania (konkretnie nad tym, czy chce mi się wstać po dolewkę, czy nie) 

przerwał mi sygnał komunikatora.

- Tu di Griz - zawołałem, uaktywniając połączenie.

- Kapitan Collin, sir. Mamy kolejne i przyznam... nieco dziwne informacje o Świątyni. 

Gdyby zechciał pan wstąpić do mojego biura...

Dalszego ciągu nie słyszałem, bo byłem w połowie drogi do garażu.

background image

ROZDZIAŁ 2

-   Więc   co   nowego?   -   zapytałem   bez   wstępów,   wkraczając   do   gabinetu   kapitana 

Collina.

Akurat wisiał na telefonie, toteż uśmiechnął się przepraszająco i rozmawiał dalej.

- Tak... Aha... Dzięki... - Odłożył słuchawkę. - To był szpital: wygląda na to, że Mrs. 

Vinicultura cierpi na posttraumatyczną amnezję...

- Czyli mówiąc po ludzku, głupia gęś wszystko zapomniała?

-   Dokładnie.   Są   techniki,   dzięki   którym   można   pamięć   przeczesać,   ale   niestety 

wymaga to wyjścia obiektu z szoku. A na to chyba będziemy musieli poczekać.

- Ale jak sądzę, nie dlatego miałem przyjemność odebrać pańską wiadomość?

- Nie, nie... - Poluzował sobie kołnierzyk i wyglądał na autentycznie zażenowanego, 

co jak na gliniarza było prawdziwym osiągnięciem.

- Na Lussoso zawsze byliśmy dumni z naszego systemu zabezpieczeń i dokładności, z 

jaką prowadzone są banki danych...

- Mówiąc krótko, ktoś się do nich włamał i wyczyścił, co chciał - przerwałem mu 

łagodnie. - Albo zmienił. Co zrobił?

Collin zamknął z trzaskiem jadaczkę, i oklapł.

- Jedno i drugie - przyznał. - Nigdy dotąd nie zdarzyło się nic podobnego!

- To się nazywa debiut - pocieszyłem go. - Każdy to kiedyś przechodzi. Dokładnie, co 

się stało?

- Świątynia Wieczystej Prawdy jest legalnie zarejestrowana. Podatki płacili regularnie 

i   na   pierwszy   rzut   oka   wszystko   wygląda   w   jak   najlepszym   porządku.   Założyciele   są 

oficjalnie   wpisani   do   rejestru,   a   my  dyskretnie,   ma   się   rozumieć,   zdobyliśmy   pełny  spis 

członków...

- Dlaczego dyskretnie?

- Cóż...  jak każdy cywilizowany świat jesteśmy sygnatariuszem Międzygalaktycznej 

Ustawy o wolności religii. Słyszał pan o niej, sir?

- Jeżeli, to ostatni raz w szkole - przyznałem.

- Historia religii to historia przemocy: najgłupsze i najkrwawsze wojny toczono w 

imię ideałów religijnych, przecież z fanatykami nie sposób logicznie rozmawiać. Religia zbyt 

często   zabijała   albo   raczej   jej   wyznawcy   podpuszczeni   przez   kapłanów,   a   my   mamy 

background image

serdecznie   dość   śmierci.   Żadne   państwo   czy   rząd   planetarny   nie   ma   prawa   kontrolować 

ruchów   wyznaniowych,   ponieważ   wolność   wyznania   i   zgromadzeń   są  jedną   z   podstaw 

rozwoju cywilizacji.

- A co z kultami rozmaitych oszustów, kretynów czy wariatów?

-   Prawo   wymaga,   abyśmy   się   nie   wtrącali   w   żadną   religię,   i   przestrzegamy   go 

dokładnie, co nie przeszkadza nam interesować się każdym nowo powstającym na tej planecie 

kultem,   rzecz   jasna,   dokładnie   go   sprawdzamy.   Wszystko   ma   się   rozumieć   po   cichu,   w 

ramach ochrony obywateli, i legalnie, jeśli naturalnie to możliwe. Poza tym nienaruszanie 

praw religijnych to jedno, a osoby kapłanów to drugie. Pilnujemy, żeby nie byli nimi znani 

oszuści,   żeby   prawa   mniejszości   były   przestrzegane   i   wyznawcy   mieli   całkowicie   wolny 

wybór...

- Między innymi prowadzicie kartotekę, kto gdzie chodzi i jak często, no i naturalnie, 

o co idzie w każdym przypadku religijnego maniactwa - podsumowałem.

- Też. Dane te są tak zabezpieczone, że dostęp do nich mają tylko najwyżsi rangą i to 

jedynie w razie niebezpieczeństwa czy katastrofy.

-   Katastrofa   już   była,   a   ranga   wydaje   mi   się   odpowiednia,   więc   może   w   końcu 

wykrztusisz pan, co tam ciekawego wypłynęło.

-   Rowena   Vinicultura  była   jedną   z   pierwszych   członkiń   Świątyni.   Uczęszczała 

regularnie, a pańską żonę przyprowadziła dokładnie po czterech sesjach czy seansach, jak tam 

oni to nazywali.

- No i?

- No i jak  już mówiłem, dane mamy kompletne i szczegółowe z jednym drobnym 

wyjątkiem... - wykrztusił. - Przywódca Świątyni Wieczystej Prawdy, Mistrz Fanyimadu cóż...

- Aha - mruknąłem, na próżno czekając na ciąg dalszy. - Nie figuruje nigdzie, tak?

Przytaknął, nadal tępo wpatrując się w blat.  -Wiemy, gdzie mieszka, mamy daty i 

potwierdzenie jego uczestnictwa w nabożeństwach, ale nic więcej...

- Jasne - warknąłem - nie wiecie, kiedy i skąd się tu pojawił, kim jest i czy nadal tu 

jest, czy też był uprzejmy was opuścić. Coś pominąłem?

- Nastąpiła pewna przerwa w hm... komunikacji międzyresortowej, co w połączeniu z 

drobnym niedopatrzeniem...

- Czym?! - Moje pytanie go zmroziło. - Pożar w wyniku wybuchu, ofiara w szoku i to 

się nazywa niedopatrzenie?!

- Nie ma powodów, by tracił pan cierpliwość, sir...

- Ale są powody,  żebyś  ty stracił  stołek! Chyba  że to śledztwo zacznie  w  końcu 

background image

przynosić wyniki.

- Już przynosi. - Jakoś przełknął czystej postaci groźbę, do czego nie sądzę by był 

przyzwyczajony.   -   Przeprowadziliśmy   analizę   krwi   do   poziomu   molekularnego   i 

porównaliśmy ją  z próbkami wszystkich przebywających na tej planecie. Jak pan zapewne 

wie, mamy pełną kartotekę szpitalną, tak  na wszelki wypadek. Gdy dzwoniłem, pozostało 

dwadzieścia   możliwości,   a   ponieważ   porównywanie   komputerowe   trwa   przez   cały   czas, 

obecnie zostało pięcioro  podejrzanych...  o przepraszam  już tylko  troje, z czego dwoje to 

kobiety. A oto nasz podejrzany!

Wydarł kartkę z drukarki i obaj rzuciliśmy się ku drzwiom. - Kto?

- Profesor Justin Slakey. - Daleko?

- Mniej niż sześćdziesiąt sekund lotu.

Chociaż   co   do   tego   miał   rację,   helikopter   wystartował   ledwie   wpadliśmy   do 

przedziału   desantowego,   a   nad   nami   przemknęły   odrzutowce   osłony.   Widać   na   wszelki 

wypadek skoordynowali poczynania z wojskiem, żeby zabawa była lepsza.

Zanim wylądowaliśmy, zobaczyłem trzy inne maszyny startujące z trawników i dachu 

po   wypuszczeniu   oddziału   antyterrorystycznego,   który   otoczył   sympatycznie   wyglądającą 

willę i zdobył ją, nie napotykając niczyjego oporu.

Bo nikogo nie było.

Z szafy w sypialni zniknęła walizka - jedna z czterech stojących rzędem, więc łatwo 

było zauważyć - a drzwi do garażu ziały otworem. Garaż zaś pustką.

- Uciekł - zameldował oficer łącznikowy, gdy wyszliśmy z garażu, podając Collinowi 

jakiś meldunek.

- Był na liście pasażerów liniowca ”Star of Serendipity”. Wystartowali prawie godzinę 

temu... - poinformował mnie Collin ponuro.

- W takim razie są już w nadświetlnej i nie ma z nimi łączności. Czyli, że nam prysnął. 

Teoretycznie jest to niemożliwe, jako że powinien być na pokładzie do wylądowania, gdzie 

będą go serdecznie oczekiwać, bo poinformuje ich pan o wszystkim, ale to wybitnie cwana 

sztuka. Jak dotąd spryciarz był o krok przed nami, a drogę ucieczki obmyślił  starannie i 

spokojnie, toteż założę się, że go nie będzie na pokładzie. I to prawdopodobnie zaraz po 

wyjściu z nadprzestrzeni, zanim zdąży pan zaalarmować załogę. Przynajmniej może mi pan 

teraz powiedzieć, kim on jest albo udaje, że jest.

- Z tym akurat nie ma żadnego problemu, co jeszcze bardziej komplikuje sprawy. On 

naprawdę jest profesorem Slakeyem. Sprawdzenie, które zarządziłem, ledwie jego nazwisko 

weszło   do   pierwszej   dziesiątki,   potwierdziło   to   bez   cienia   wątpliwości.   Jest   lekarzem   o 

background image

galaktycznej wręcz sławie, który zjawił się tu na prośbę Rady Medycznej. Zarabiał zresztą 

wyśmienicie,   jako   że   jego   specjalność   jest   wyjątkowa-   coś   z   opóźnieniem   entropii 

stosowanym w szpitalnictwie.

- Brzmi rozsądnie: jak się opóźni entropię, zwolni się proces starzenia - przyznałem. -

A o to chodzi w tym całym interesie, prawda? Jest pan pewien, że to był autentyk, a nie jakiś 

drobny oszust?

- Oszustwo jest wykluczone: mamy tu naprawdę doskonałych lekarzy i wszyscy go 

podziwiali za fachowość. Oszust mający tej klasy wiadomości i umiejętności medyczne nie 

musiałby nic więcej robić, by spokojnie i dostatnio żyć do końca swoich dni. Całkowicie 

nielogiczne   byłoby   zwracanie   na   siebie  uwagi   i   pchanie   się   w   jakieś   oszustwa   religijne. 

Zresztą lekarze  są obecnie przesłuchiwani  i z tego, co mi  meldują podwładni, żaden  nie 

wierzy, że Slakey to Fanyimadu.

Faktycznie słuchawka co chwilę coś mu ćwierkała w ucho.

- A pan w to wierzy? - spytałem, nie kryjąc złośliwości. Zanim zdążył odpowiedzieć, 

za drzwiami gabinetu - jako że zdążyliśmy wrócić do gabinetu kapitana Collina - rozległa się 

ostra pyskówka przerwana wtargnięciem policjanta z izolowanym pojemnikiem w objęciach.

-   Znaleziono   to   uprzątając   resztki   wyposażenia   w   Świątyni,   panie   kapitanie   - 

zameldował służbiście. - Było pod jednym z agregatów i dopóki go nie podniesiono, nikt nie 

miał o niczym pojęcia...

Postawił   pojemnik   na   stole   i   obaj   z   oficerem   prawie   się   zderzyliśmy   głowami, 

zaglądając przez przezroczyste wieko. Wewnątrz była zmiażdżona ludzka dłoń, jak z ulgą 

zauważyłem, zdecydowanie męska.

- Wzięto z tego odciski palców dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi okoliczności? 

- spytałem, nawet nie siląc się na uprzejmość.

- Tak jest, sir. - Policjant wyprężył się, najwidoczniej wiedział, że ma do czynienia z 

admirałem.  Zawsze byłem  pełen podziwu dla szybkości,  z jaką  wszędzie  rozchodziły się 

plotki.

Zabrzęczał telefon, Collin  odebrał go, nie czekając na powtórny sygnał, wysłuchał 

krótkiego meldunku i powoli odłożył słuchawkę.

- Z daktyloskopii - powiedział z niedowierzaniem. - To dłoń profesora Slakeya...

-  Czyli   zero  wątpliwości   -  ucieszyłem   się.  -  Proszę  łaskawie   informować   mnie   o 

wszystkim, cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek błahe by to było. Jasne?

I nie czekając na odpowiedź, odwróciłem się na pięcie i skierowałem ku drzwiom. 

Nim do nich dotarłem, dodałem przez ramię:

background image

- Spodziewam się, że pełne akta  profesorka znajdą się w moim komputerze, zanim 

dotrę do domu.

I wyszedłem.

I to  by  było  na  tyle,   jeśli  chodzi  o  oficjalne  czynniki   i  oficjalne  śledztwo.  Teraz 

należało wziąć się do roboty.

Zbliżając się wolno do podjazdu, zauważyłem, że frontowe drzwi domu są otwarte. 

Wyjeżdżałem,   a   nie   wychodziłem,   więc   na   pewno   je   zamknąłem.   Ze   złodziejami   na  tej 

planecie  jeszcze   się   nie   spotkałem,   pod   tym   względem   tutejsza   policja   była   wyjątkowo 

skuteczna,   ale   zawsze   kiedyś   jest   pierwszy   raz.   Zostawiłem   atomcykla   przed   drzwiami, 

wyjąłem broń z kabury i wszedłem.

Któraś z pociech rzuciła mi się radośnie na szyję, wytrącając przy okazji broń z ręki.

- James - przedstawił się odruchowo, wiedząc, że mi się mylą.  - Powinieneś się w 

końcu nauczyć nas rozróżniać, ojciec.

- Jakbyście się złośliwie nie przebierali za siebie, to może by mi się wreszcie udało. - 

Schowałem gnata i dodałem: - Poza tym nie wymądrzaj się, tylko zrób nam obu coś do picia.

Grzeczny chłopak - polecenie wykonał bezzwłocznie. Z naczyniem w garści siadłem 

w miarę wygodnie i opowiedziałem mu wszystko, co sam wiedziałem. Nie trwało to długo, bo 

niewiele było do opowiadania.

-   Skoro   ta   cała   Rowena   powiedziała,   że   mama   zniknęła,   to   znaczy,   że   żyje   - 

podsumował James. - Jest najtwardsza z nas wszystkich, więc da sobie radę jak zawsze. 

Naszym zadaniem jest odnaleźć ją i skopać tyłek temu całemu Slakeyowi...

- O przyjemnościach potem - przerwałem mu stanowczo.  - Jesteś drugi w kolejce. 

Właściwie trzeci, kobiety bądź co bądź mają pierwszeństwo, a znając twoją matkę, będzie 

musiała bardzo nad sobą panować, żeby dla mnie coś zostało. Poczekamy na twojego brata i 

bierzemy się do roboty.

-  Powinien   się   tu   wkrótce   zjawić,   bo   złapałeś   go   na   pokładzie   jachtu   podczas 

pomiarów geologicznych jakiegoś księżyca. To  jego najnowsza pasja, a zanim przeszedł w 

nadświetlną, skontaktował się ze mną, stąd wiem.

- Geologia księżycowa?! Ostatnio zdaje się pasjonował się grą na giełdzie?

-   Znudziło   mu   się.   Ile   czasu   można   zarabiać  miliony   na   giełdzie   i   na   klientach 

równocześnie? Kupił jacht, jak spalił garnitury, i lata po księżycach. Co robimy?

- Uzupełniamy brak płynów w organizmie i bierzemy się do pracy koncepcyjnej. Ty 

zajmujesz się pierwszym, ja drugim. Na początek zapominamy o współpracy z władzami: 

skopali  dochodzenie, a jedyne, co mogą,  to tylko zawalić je do reszty. Fakt, przeprowadzą 

background image

drobiazgowe i dokładne poszukiwania profesorka, więc nie będziemy na to tracić czasu. Jeśli 

go  przypadkiem  znajdą,  w  co   zresztą   szczerze   wątpię,   to  i  tak   się  o  tym  dowiemy.   My 

skoncentrujemy   się  na   zdobyciu   wszelkich   informacji   o   Świątyni   Wieczystej   Prawdy.   A 

zaczniemy  od pogawędek z wyznawcami, tu jest lista. Trzy z wypisanych  tu niewiast są 

dobrymi znajomymi twojej matki, więc nie przewiduję problemów. Zbieraj się!

- Tylko się przebiorę. Wiesz, że do kobiet trzeba umieć podejść, a strój i uroda to 

podstawa.   -   Uśmiechnął   się   skromnie.   -   Jak   wiesz,   mam   w   tej   dziedzinie   wrodzone 

predyspozycje...

- Autoreklama też. Przebieraj się, ty Casanowo od siedmiu boleści, a ja odpalę rodową 

limuzynę.

”Odpalić” było zresztą najmniej właściwym określeniem - na Lussoso mieli chyba 

najbardziej rygorystyczne przepisy o ochronie środowiska naturalnego w całej galaktyce i co 

ciekawe,   przestrzegali   ich   konsekwentnie.   Prawdopodobnie   za   samo   gadanie   o   silniku 

spalinowym   trafiłbym   do   tutejszego   pudła.   Pojazdy   napędzane   były   mikrostosami   (jak 

atomcykiel) albo bateriami. Albo jak w przypadku limuzyn typu Spread Eagle włączało się je 

na   noc  do   sieci,   dzięki   czemu   silnik   nabierał   mocy.   Całe   to   ustrojstwo   z   przekaźnikami 

energii   przy   każdym   kole   dawało   samojazd,   którego   rozmiary   wymagały   określenia   co 

najmniej ”limuzyna”.

Robot-kierowca wyprowadził pojazd z garażu na mój gwizd, otwierając jednocześnie 

wykładane   złotem   drzwi.   Opadłem   z   westchnieniem   na   śnieżnobiałe   pseudofutro,   co 

spowodowało włączenie się ekranu łączności.

-   Sport   -   poleciłem   nie   mając   ochoty   na   żadne   ”wiadomości”,   ”nowości”   i   tym 

podobne propagandowe bzdury.

Na ekranie pojawiły się wyścigi pospiesznych balonów, a autobar podał mi kieliszek 

szampana.

- O, cholera. - W głosie Jamesa słychać było szczery podziw. - Prawdziwe złoto?

- Naturalnie. Do tego diamentowe reflektory i zdrowotne szyby z polaryzowanego 

szkła pancernego. Karoseria ma się rozumieć też kuloodporna, twoi rodzice podróżują z klasą, 

jakbyś miał jeszcze jakieś wątpliwości.

- Gdzie jedziemy? - spytał, rezygnując z komentarza i biorąc szampana.

-   Do   niejakiej   Vivilii   von   Brun.   Jest   pierwsza   w   kolejności   alfabetycznej   i   nie 

będziemy szukać innego klucza. Nieprzyzwoicie bogata, rozsądnie atrakcyjna. Powiadomiłem 

ją, toteż jesteśmy oczekiwani.

Gospodyni powitała nas w czymś szarym i zwiewnym, co losowo ukazywało różne 

background image

fragmenty   opalonego   ciała  w   zależności   od  jego  ruchów.  O   wszystkim   ma   się  rozumieć 

wiedziała,   bo   tutejsze   tak   zwane   programy   informacyjne   pełne   były   opisów   i   zdjęć.   Jak 

wszystkie   manipulatory   publiczne,   lubowały   się   w   cudzych   nieszczęściach   -   im   bardziej 

krwawe, tym lepsze. Vivilia wyglądała na dwadzieścia sześć lat, zbyt piękne, żeby mogło być 

prawdziwe. Ile tych lat faktycznie miała, nie wiedziałem, wiedziałem natomiast, że ludzie tyle 

nie żyją. Kobiety pod tym względem były mutacją.

Ucałowałem wyciągniętą na powitanie dłoń i przedstawiłem:

- To mój syn, James.

- Miło mi poznać - uśmiechnęła się promiennie. - Waldo, mój mąż jest na kolejnym 

śmiertelnie nużącym polowaniu, strzela do wszystkiego, co mu podejdzie pod lufę, tak więc 

jeśli potrzebujesz spokojnego miejsca do spania, to służę...

Nie traciła czasu, choć określenie ”spokojne” było łagodnie mówiąc eufemizmem.

Waldo odstrzeliwał cybernetyczne drapieżniki, więc żeby się nie nudzić, sama zaczęła 

polować. To, że bez problemu mogła być prababką Jamesa (co najmniej), nie robiło na niej 

najmniejszego wrażenia. Fakt, doświadczeń miała można by rzec aż nadto.

- Vivilio, możesz nam pomóc odszukać Angelinę - oświadczyłem, przerywając jej 

wabienie.

- Jaki rzeczowy. - Zalotnie się uśmiechnęła. - Jestem pewna, że to u was rodzinne...

-   Najpierw   fakty,   potem   pierdoły   -   zaproponowałem   uprzejmie,   wiedząc   z 

doświadczenia, że grzecznością daleko się z nią nie zajedzie.

- No już dobrze, dobrze. Powiem wam wszystko, co wiem...

- O Świątyni - skorygowałem. - Na resztę twego życia chwilowo brak nam czasu.

Przerażająca   nuda  na   tej   planecie   powodowała,   że   promowano   kulty   religijne 

wszelakiej maści. Mistrz Fanyimadu zaczął od tego, że pojawiał się jako stały gość na dużej 

ilości przyjęć i spotkań towarzyskich, czarując obecne tam niewiasty swymi fascynującymi 

przekonaniami.   Kobiety   z   natury   są   ciekawskie,   toteż   nic   dziwnego,   że   większość   po 

poznaniu kogoś tak uroczego składała mu rewizytę w świątyni. Część z nich trafiała tam 

powtórnie. Wyjaśnienie według Vivilii było następujące:

- Kazania miał dobre, ale nie porywające i nie to przyciągało wyznawców. Powodem 

było nie sposób, w jaki mówił, ale to, co mówił. Otóż twierdził, że jeśli ktoś będzie często 

przychodził, gorąco się modlił i szczodrze ofiarowywał ”co łaska”, to będzie miał możliwość 

zajrzeć do Nieba.

- Gdzie? - zdziwiłem się nieco, próbując przypomnieć sobie coś z teologii. - Do nieba?

- Do Nieba. - Brzmiało to zdecydowanie z dużej litery. - Nie słyszałeś o Niebie? Tak 

background image

na marginesie, to jakiego jesteś wyznania?

- Żadnego - poinformował ją radośnie James. - Wszyscy jesteśmy normalni i ateiści.

- Zdroworozsądkowego, mój drogi - poprawiłem go łagodnie. - To ładniej brzmi, a nie 

wszyscy rozumieją.

-   Jak   większość   -   westchnęła.   -   Ale   bycie   praktycznym   jest   takie   nudne...  łatwo 

zrozumieć, dlaczego osoby bardziej uczuciowe poszukiwały czegoś ciekawszego...  czegoś 

wznioślejszego.

Wracając   do   tematu:   gdybyś   bardziej   uważał   w   szkole,   wiedziałbyś   to,   co   zaraz 

usłyszysz. Przejdziesz przyspieszony kurs teologiczny. Niebo, przeważnie też zwane Rajem, 

jest   miejscem,   gdzie   wszyscy   trafimy   po   śmierci,   jeśli   zachowywaliśmy   się   w   życiu 

właściwie. Zaznamy tam wiecznej szczęśliwości. Odwrotnością  jest Piekło, gdzie się trafia, 

jeśli w życiu postępowało się źle i niewłaściwie. I tam będzie się cierpiało przez wieczność. 

Wiem, że to brzmi strasznie prosto i prymitywnie, że nie wspomnę o nielogiczności. Też 

miałam takie odczucie, słysząc po raz pierwszy o Niebie i Piekle, ale jak odwiedziłam Niebo, 

straciłam sporo z... nazwijmy to sceptycyzmem.

- Sugestia hipnotyczna - podsumowałem.

- Jimmy, jakbym słyszała Angelinę. Ten sam ton, ta sama mina pełna politowania i 

niewiary. Tak sama myślałam, gdy opowiedziano mi pierwszy raz o  pobycie w Niebie, ale 

wiem, kiedy mam do czynienia z hipnozą, a tu nikt mnie nie wprowadzał w żaden trans. Nie 

wiem jak, ale na pewno byłam w Niebie. Mistrz Fanyimadu trzymał mnie za jedną rękę, a ta 

głupia Rosebudd za drugą. Żeby się dobrowolnie nazwać Różany pączek... no, ale ja nie o 

tym. Przeżyliśmy to samo, widzieliśmy to samo...  było zbyt piękne i realne, by mogło być 

sugestią hipnotyczną. Było... inspirujące.

Nie dziwię się, że się zacięła: inspiracja zdecydowanie nie była w jej typie ani w jej 

słowniku.

- Angelina też była w Niebie? Nigdy mi o tym nie wspomniała nawet słówkiem.

- Nic nie wiem na ten temat. Ale nie należę do osób wścibskich...

Dobrze, że nic nie piłem, bo mógłbym się udusić, słysząc to bezczelne kłamstwo. Jak 

właśnie dało się słyszeć, obłuda podobnie jak głupota nie miały granic. W każdym  razie 

zeznań odnośnie Angeliny w Niebie nie zmieniła, a co do własnej tam obecności była pewna, 

że je odwiedziła. Kiedy w końcu zmieniła temat i zabrała się za oprowadzanie Jamesa po 

domu,   jasne   się   stało,   że  więcej   faktycznie   nie   wie.   Telefon   od   Bolivara,   który   właśnie 

wylądował   w   tutejszym   porcie   kosmicznym,   stanowił   doskonały   powód   do   zakończenia 

wizyty (dla mnie) i do urwania się (dla Jamesa).

background image

- Jak tak dalej pójdzie, zacznę warczeć - ostrzegłem, gdy dojeżdżaliśmy do terminalu - 

a potem gryźć.

- A można się dowiedzieć dlaczego?

- Bo im więcej słyszę o tym dupku i jego kościele tym większa wściekłość mnie trafia.

- Nie wiedziałem, że zrobiłeś się religijny...

- Słuchaj, gówniarzu: w takim samym  stopniu stałem się religijny jak ty cnotliwy. 

Religię zawsze uważałem za głupotę i opium dla mas, niezależnie, jaka religia i jakie masy, 

ale nie o to chodzi. Denerwuje mnie kant.

- Zawsze miałeś słabość do oszustów...

-   Nadal   mam,   ale   do   uczciwych   oszustów.   Tylko   widzisz:   ułatwianie   wydawania 

pieniędzy bogatym to jedno i każdy uczciwy kanciarz, jak dajmy na to ja, pracuje wyłącznie 

dla   gotówki.   Oszukiwanie   czyichś   uczuć,   wykorzystywanie   przesądów   to   zupełnie   inna 

sprawa: to włażenie komuś z buciorami tam, gdzie nikt nawet delikatnie nie powinien się 

znaleźć, chyba że go zaproszą. Wiara jest indywidualną sprawą każdego i jak długo ten ktoś 

nie próbuje przekonywać innych, tak długo będę jego przekonania szanował, obojętnie, jak są 

głupie. To, co zrobił ten zasmarkany profesorek, to zwyczajne chamstwo, i prymitywne, że aż 

się   niedobrze   robi.   Posłuchaj:  skoro   do   nieba   trafia   się   po   śmierci,   to   dotarcie   tam   na 

wycieczkę   za   życia   i   to   za   pomocą   jakiejkolwiek   maszynerii   jest   fizycznie   i   logicznie 

niemożliwe.   Albo   rybki,   albo   akwarium,   a   tu   mamy   zwykły   chamski   kant   oparty   na 

kłamstwie. Ścierwo żeruje na strachu przed śmiercią,  który nie omija większości ludzi. Ci, 

którzy mu uwierzyli, jak zorientują się, że to oszustwo, będą uczuciowymi wrakami. Żaden 

szanujący się zawodowiec  tak  nie postępuje  i  mam  zamiar  skończyć  z  jego procederem, 

niezależnie od nauczki za porwanie twojej matki, a mojej żony.

- Krótko mówiąc, czyste pozbawianie gotówki bogatych na rzecz  mniej bogatych - 

konkretnie nas - jest w dalszym ciągu jak najbardziej w porządku - odetchnęła pociecha. - Bo 

już się zacząłem o ciebie, ojciec, martwić. Co do reszty, to faktycznie masz rację: tak się nie 

powinno postępować.

Wprowadziliśmy   Bolivara   w   aktualny   stan   rzeczy   w   drodze   do   domu.   Potem 

przyszedł czas na obiad i autocook dostał zlecenie na trzy steki aarvdvark z frytkami, byle 

duże.

- Całkiem dobry ten automat - pochwalił Bolivar, odsuwając wymieciony talerz. - 

Odwodnione-nawodnione   racje   wojskowe   na   dłuższą   metę   stają   się   nudne.   Zacząłem 

dochodzić do etapu próbowania opakowań i muszę przyznać, że w smaku niczym się  nie 

różniły.

background image

- Zamiast się umartwiać, trzeba było nie oszczędzać - parsknął James. - Kupić większy 

jacht z przyzwoitym robotem kuchennym i lodówką!

Jakby dla dodania wagi jego wypowiedzi, wybiła szósta i niespodziewanie włączył się 

komputer. Na ekranie ukazała się twarz Angeliny.

- Zostawiam ci to nagranie, Jim  - oznajmiła i wszyscy trzej opadliśmy na tyłki ze 

zgodnym  jękiem   zawodu  -  tak   na  wszelki  wypadek.   Wychodzę   do  Świątyni  na  ciekawy 

eksperyment. Dokładnie nie wiem jeszcze, o co tu chodzi, poza tym, że ten cały Fanyimadu 

opowiada straszne głupoty i że chodzi o jakąś podróż. Podejrzewam, że gdzieś poza planetę, 

ale nic konkretnego  na to nie wskazuje, więc więcej  nie mogę  ci powiedzieć.  Można to 

nazwać kobiecą intuicją. Może być niebezpiecznie, toteż jestem przygotowana; gdybyś stracił 

mój ślad, nie trać nadziei. Do zobaczenia.

Posłała mi całusa i obraz zniknął.

- Poza planetę? - upewnił się Bolivar.

- Puśćmy to jeszcze raz - zdecydowałem.

Po powtórnym przesłuchaniu faktycznie nie było wątpliwości.

- Poza planetę - potwierdziłem. - Ma któryś jakieś pomysły?

-   Od   groma   albo   i   więcej.   -  To   był   Bolivar.   -   Zostawmy   profesorka   policji,   jak 

proponujesz. Poza planetą to cholernie duży kawał miejsca do przeszukania. Proponuję zabrać 

się za archiwa i sprawdzić, gdzie i pod jaką nazwą pojawiła się ponownie ta cała Świątynia. 

Bo   że   się   pojawiła   albo   lada   chwila   pojawi,   nie   mam   wątpliwości.   Archiwum   jest 

scentralizowane, czyli zajmuje jedną planetę, toteż odszukać się da, musimy jedynie ustalić 

parametry, według których poszukiwania mają zostać przeprowadzone.

- Rozsądnie mówisz - zgodziłem się - będziemy szukali modus operandi.

- Ojciec! - jęknął James.

- Nie przeklinaj! - dodał Bolivar.

- To łacina,  a nie przekleństwo, nieuki - uniosłem się ambicją. - Chodzi o to, że 

metoda działania pozostanie taka sama, obojętnie jak nazywałaby się sekta czy profesorek.

- To nie można było tak od razu mówić? - obruszył się James.

- Jaka konkretnie metoda? - zainteresował się Bolivar.

- A jeśli o to chodzi, nie mam najmniejszego pojęcia. Powinno wyjść, jak zabierzecie 

się za poszukiwania. Przynajmniej mnie zawsze wychodzi w trakcie.

No to się wzięli za poszukiwania. Podzielili planety i zaczęli szukać, zaczynając od 

najbliższych.   Wykorzystanie   komputera   mieli   opanowane   dogłębnie   od   młodości   -   od 

skrzynki na narzędzia zaczynając, na włamie do sieci Korpusu kończąc.

background image

Zostawiłem   ich   więc   w   spokoju,   wziąłem   piwo   i   zamknąłem   się   w   gabinecie   z 

własnym sprzętem. I uzupełniłem braki w wykształceniu religijnym, co nie było ani krótkie, 

ani przyjemne. Znajdowało się głównie pod hasłem ”Eschatologia”.

Przyznać   należało,   że   przez   wieki   historii   rasy   ludzkiej   liczba   wyznań   i   ich 

różnorodność była oszałamiająca. Sposobów wyznawania i obrządków jeszcze większa. O 

słowotwórstwie w nazwach przeważnie tych samych wyobrażeń lepiej nie wspominać, bo 

jeszcze mi litery przed oczyma wirują. Na szczęście zazwyczaj jedna religia zapożyczała coś 

od innych, dzięki czemu udawało się ten galimatias sprowadzić do wspólnych podstaw. Na 

ogół.

Dzień był wyjątkowo męczący,  ale przynajmniej orientowałem się,  o co chodzi w 

teoretycznej   części   problemu.   Właściwsze   byłoby   chyba   określenie   -   w   teologicznej...? 

Nieważne. Dzień był pracowity, dlatego nic dziwnego, że zdecydowałem się go skończyć, 

gdy przestałem przyswajać wiedzę. Do łóżka dotarłem na autopilocie - albo jak kto woli na 

pamięć - i ledwie przyjąłem pozycję horyzontalną, zapadłem w sen.

Subiektywnie   rzecz   biorąc   dziesięć   sekund   później   -   obiektywnie   osiem   godzin 

później - ktoś mnie obudził używając bodźców bezpośrednich, czyli potrząsając za ramię.

- James...?

- Tu Bolivar. Znaleźliśmy!

To jedno słowo ocuciło mnie skutecznie i postawiło na baczność obok łóżka.

- Chyba nie pod tą samą nazwą?

- Taki głupi nie był. Tym razem to Poszukiwacze Drogi. Inna otoczka, ten sam cel i 

sposób: wycieczki do nieba.

- Gdzie?

-   Nawet   niedaleko:   planeta   Vulkann.   Głównie   górnictwo   i   przemysł,   ale   ma 

sympatyczny  archipelag  w tropikach, w  całości przeznaczony na odpoczynek,  rekreację i 

ośrodki emerytalne.

Musi być nie najgorszy, bo klientela ściąga z paru okolicznych systemów.

- Kiedy ruszamy?

- Jak się do reszty obudzisz. Bilety czekają w porcie, a do startu została godzina.

Sprawdziłem, czy mam karty kredytowe, broń i standardowe wyposażenie. Miałem.

- Jestem spakowany - oznajmiłem. - Wybiorą paszport i możemy ruszać!

background image

ROZDZIAŁ 3

Profilaktycznie podróżowaliśmy pod przybranymi nazwiskami i z nowymi papierami. 

Tych ostatnich miałem kilkanaście do wyboru - wszystkie autentyczne, na wszelki wypadek. 

Też wynik zapobiegliwości. Wyposażenie specjalne ukryliśmy - też na wszelki wypadek - w 

zmodyfikowanym   przeze   mnie   sprzęcie   fotograficzno-filmowym,   którym   jako 

wycieczkowicze byliśmy obwieszeni. Do tego należy dodać, że wyżej wymieniony sprzęt 

nadal   spełniał   swą   podstawową   funkcję,   czyli   robił   zdjęcia.   Diamentowe   spinki   i   inne 

podręczne   drobiazgi   z   branży   jubilerskiej,   które   łatwo   wszędzie   wymienić   na   gotówkę, 

wziąłem bardziej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby.

Powitanie było faktycznie dramatyczne, choć nie z tego typu dramatów, jakie mnie 

zazwyczaj   spotykały   w   życiu.   Ledwie   wysiedliśmy   z   promu   zmieszani   z   tłumem 

wycieczkowiczów,   zagrała   orkiestra   i   wmaszerował   Korpus   Przewodników   w   czarnych 

szpilkach   i  czerwonych   uniformach   wykonanych   techniką   oszczędnościową   Na   komendę 

dziewczyny stanęły, zrobiły spocznij i rozeszły się do wyznaczonych celów Do nas podeszła 

atrakcyjna blondynka z piegami na nosie

- Witam panie Diplodocus i synowie grabnie zasalutowała

- Nazywam się Dewina De Zofting, ale przyjaciele mówią mi Dee

- Właśnie zyskałaś trzech nowych przyjaciół - poinformowaliśmy ją prawie zgodnym 

chórem

- Tak tez myślałam Jestem waszą przewodniczką przez cały okres pobytu w naszym 

świecie Mogę mówić wam po imieniu?

- Jasne - Pociechy radośnie wyszczerzyły zęby, więc się nie wtrącałem

- Ślicznie W takim razie przygotujcie się na wakacje swego życia

- Jesteśmy przygotowani na wszystko - oznajmili

- To proszę za mną. Świadectwa zdrowia proszę pokazać doktorowi, o tu doskonale 

Teraz do bagaży  i  z robotem do wyjścia. Tak  jest. Ta bramka przy drzwiach prześwietla 

zawartość   portfeli  i  weryfikuje   karty   kredytowe,   ponieważ   wakacje   są   urocze,   ale  i 

kosztowne.

Dawno nie spotkałem się z tak rozbrajającą szczerością w turystyce i zaczęło mi się to 

podobać.  Prawie   tak  samo  jak  Dee  bliźniakom.  Ponieważ   jednak  nie  przybyliśmy   tu  dla 

przyjemności, byłem zmuszony wtrącić się w pogawędkę.

background image

- Potrzebujemy wygodnego hotelu - poinformowałem Dee.

- W pobliżu Kościoła Poszukiwaczy Drogi, bo tam umówiliśmy się z przyjaciółmi.

- Jest on przy placu Gtotsky'ego - odparła po chwili konsultacji z elektroplanem. Przy 

tym placu jest tez Rasumofsky Robotic, czyli całkowicie zautomatyzowany hotel czynny całą 

dobę.

- Idealny - ucieszyłem  się tym razem szczerze - Prowadź!  Taksówka wysadziła nas 

przed wejściem i  natychmiast zostaliśmy otoczeni przez tłumek boyow-robotów, z których 

każdy porwał po sztuce bagażu, ustawiając się gęsiego.

-   To   dla   was   -   Dee   wpięła   nam   w   klapy   koszul   jubilerskie   kwiatki   -   Teraz   was 

opuszczę, byście mieli czas się spokojnie rozpakować i odświeżyć, ale jak tylko wymówicie 

moje imię, postaram się zjawić najszybciej, jak potrafię. Życzę miłego pobytu.

- Na pewno będzie miły - odparłem uprzejmie  i  szturchnąłem najbliższego robota - 

Prowadź do pokoju.

Zasiedlenie zaczęliśmy od odpluskwienia apartamentu - nie było co odpluskwiać - i od 

sprawdzenia,   czy   nie   ma   wiadomości   z   Lussoso.   Nie   było.   Bolivar  za   pomocą 

wielofunkcyjnego scyzoryka wyciął otwór w oknie wychodzącym  na plac i  wysunął przez 

niego obiektyw ustawionej na trójnogu kamery.

- Bardzo ładnie - ocenił - Teraz będziemy mieli zdjęcia i  głosy każdego, kto tylko 

przekroczy próg.

- Na ile starczy pamięci? - zainteresował się James.

- Dziesięć tysięcy godzin. Pamięć molekularna, czyli w praktyce nie do uszkodzenia. 

Operacja w pełni zautomatyzowana, zatem proponuję cos zjeść, wypić, a potem się wyspać. 

Zobaczymy, co przyniesie ranek.

Poranek przyniósł ciemności, Vulkann miał bowiem dziesięciogodzmny dzień, który 

zaczął się  i  skończył, gdy spaliśmy Słoneczko wzeszło, gdy jedliśmy śniadanie, tak że nie 

było tragedii. Łóżka  się zasłały, stół sprzątnął  i  to właśnie najbardziej mi się podobało - w 

pełni zautomatyzowanym  hotelu,  jak długo płaciło się rachunki, nikt się człowiekiem nie 

interesował i żadna wścibska sprzątaczka nie będzie się dziwić, co tez filmujemy przez okno. 

Ponieważ gapienie się na aparat miało tyleż uroku, co wpatrywanie się przez okno w kościół, 

wstałem i oznajmiłem.

- Idę na basen, nie wiem jak wy obiboki.

- My tez - oznajmili, patrząc jeden na drugiego.

Na   basenie   okazało   się,   że   Dee   już   tam   jest,   a   ponieważ   na  Vulkannie   nie 

obowiązywało tabu nagości, stwierdziłem, że reszta osoby pasuje do twarzy i postanowiłem 

background image

nie robić młodzieży konkurencji. Całe szczęście, że woda była raczej zimnawa, bo inaczej 

mógłbym mieć pewne obiektywne problemy ze zrealizowaniem tego chwalebnego zamiaru.

Po powrocie do pokoju przewinąłem nagranie i puściłem, by zobaczyć, jak tu ogólnie 

prezentują   się   wierni   -   wizualnie   i   akustycznie   -   robiąc   przy   tej   okazji  odbitki   każdego 

wchodzącego do kościoła.

Zdjęcia rozłożyłem potem na stole i zwołałem naradę wojenną.

- Jedno pewne - odezwał się James, ponuro wpatrując się w fotografie - żaden z nas 

tam nie wejdzie bez wzbudzania podejrzeń.

- Przynajmniej bez poważnej operacji - dodał Bolivar. - Nie wiem jak wy, ale ja sobie 

suwaka w kroku nie zamierzam instalować.

-   Wychodzi   na   to,   że   potrzebujemy   fachowej,   damskiej   pomocy   -   oceniłem   z 

westchnieniem: niestety, wszystkie zdjęcia ukazywały kobiety.

- Korpus? - spytał James.

- Chyba  tak.  Co prawda z Inskippem  dłuższy czas  nie rozmawiałem,  ale niestety 

wszystko, co dobre, szybko się kończy. - Nacisnąłem przycisk w zegarku i uśmiechnąłem się 

z satysfakcją. - W Kwaterze Głównej jest teraz trzecia  rano, a to oznacza,  że będę miał 

przyjemność obudzić naszego szanownego szefa. Jego pech, że kocha spać.

Połączenie   trafiło   naturalnie   do   elektronicznej   sekretarki,   ale   znałem   kod 

umożliwiający bezpośrednie dotarcie do aparatu, który wisiał przy łóżku Inskippa. Miał on 

zainstalowaną   na   życzenie   właściciela   pewną   ciekawostkę:   każdy   kolejny   sygnał   był 

głośniejszy, ponieważ Inskipp ignorował, jak mógł, wszelkie pasywne formy budzenia.

- Jak to nie jest coś naprawdę poważnego, zaraz zaczniesz żałować tego telefonu! - 

zawarczał w końcu wściekle w głośniku znajomy acz rozespany głos. - Kogo cholera niesie w 

środku nocy?

- Jim di Griz...

- Mogłem się domyślić, że to ty! Zaraz ci zablokuję konta, dowcipnisiu: nawet te, co 

do których miałeś złudzenie, że o nich nie wiem! Ja ci dam budzić uczciwych ludzi o...

- Że uczciwych, nie moja wina - przerwałem mu stanowczo.

- Poza tym przestań jęczeć i słuchaj: Angelina zniknęła i potrzebuję pomocy Korpusu.

-   Szczegóły!  -   Całkiem   oprzytomniał,   więc   poinformowałem   go   dokładnie   o 

wszystkim.

Równocześnie James wysłał wszystkie dane pocztą komputerową, toteż dostał całość 

praktycznie równocześnie z końcem mojej relacji. I zaczął działać, gdyż cokolwiek by o nim 

mówić, został szefem korpusu specjalnego nie przez protekcję czy ładne oczy, tylko z uwagi 

background image

na cechy charakteru. Opieszałość czy asekuranctwo na pewno do nich nie należały. A do 

dyspozycji miał faktycznie duże możliwości i wiedział, jak ich użyć.

- W drodze do was jest krążownik z Agentem Specjalnym na pokładzie. Agentka ma 

na imię Sybil. Dotychczas pracowała bezpośrednio pod moim dowództwem, teraz przechodzi 

pod twoje, di Griz. Jest najlepsza jaką kiedykolwiek miałem, mówię to, gdybyś miał jakieś 

wątpliwości.

- Mówimy o ocenie zdolności zawodowych, nie łóżkowych? - upewniłem się.

- Przestań świntuszyć. Odmelduj się, jak się czegoś dowiecie!  - warknął i przerwał 

połączenie.

I jak go znam, natychmiast zasnął.

Lecąc z normalną szybkością, krążownik Korpusu był w stanie przegonić wszystko w 

znanym wszechświecie, a nie podejrzewałem, żeby wlekli się z normalną szybkością. Zresztą 

niezależnie od prędkości nie mógł przybyć natychmiast, a ponieważ bez Sybil nie mogliśmy 

nic przedsięwziąć, więc zabijaliśmy czas.

Włamaliśmy  się do sieci  policyjnej,  dzięki  czemu  do zdjęć dodaliśmy nazwiska i 

adresy. Potem przyszła kolej na banki, skąd dowiedzieliśmy się, że wszystkie wierne są wręcz 

nieprzyzwoicie   bogate.   Co   nie   było   żadnym   zaskoczeniem:   ”co   łaska”   w   Kościele 

Poszukiwaczy Drogi było wysokie. Włamania do obu sieci były natomiast tak proste, że aż 

nudne.

Potem   pozostała   tylko   obserwacja   nagrań   i   z   góry   skazane   na   fiasko   zmagania   z 

alkoholem. Skazane na fiasko, bo jakkolwiek się człowiek starał, i tak zawsze coś zostało.

- O! - ucieszył się dyżurujący przy ekranie Bolivar.

Było to tak zaskakujące, że obaj z Jamesem zderzyliśmy, biegnąc do niego.

- Faktycznie: ”O”! - przyznałem, zbierając się z podłogi. - Ciągu dalszego nie będzie, 

żeby was nie deprawować. Co cię tak wzruszyło, dziecino?

- Stary znajomy - wyjaśnił Bolivar. - Właśnie żegna wyznawczynie.

- Slakey-Fanyimadu?

- We własnej paskudnej osobie.

- I z prawą ręką w kieszeni - dodał James.

-  Też byś ją tam trzymał - wyjaśnił z całkowitym brakiem współczucia Bolivar. - 

Jakby ci się kończyła w nadgarstku.

- Sztuka protetyczna potrafi zdziałać cuda - oburzył się James. - A nie mówiłem?

Komentarz spowodowało energiczne pomachanie ręką obiektu naszych zainteresowań 

- ręka kończyła się dłonią w czarnej, skórkowej rękawiczce.

background image

- Przy pierwszej okazji wylewnie ją uścisnę - mruknął podejrzliwie Bolivar.

- Najlepiej imadłem... - dodał James.

Delikatny acz nieoczekiwany ruch powietrza zwrócił moją uwagę. Odwróciłem się, 

sięgając po paralizator: drzwi na korytarz, które własnoręcznie zaryglowałem, były gościnnie 

otwarte   na   oścież.   W   pokoju   zaś   znajdowała   się   osoba   płci   odmiennej,   zajęta   ich 

zamykaniem.

- Jestem Sybil - przedstawiła się ciepłym kontraltem, prostując się z wdziękiem.

Dziewczę było smukłe acz nie wychudzone, wysokie i złocistowłose, ubrane zgodnie 

z najnowszą modą w te ciuszki wysadzane diamencikami, lśniącymi niczym albedo. Dodać 

należy,  że   kiecki   tego  typu   przylegały  niczym  druga  skóra  i   trzeba   było  mieć  naprawdę 

doskonałą figurę, by móc je nosić. Ona miała...

Zresztą o  jej urodzie najlepiej świadczyła cisza - jeśli obaj moi synowie chwilowo 

stracili głos, mówiło to samo za siebie.

- Jestem Jim di Griz  - przedstawiłem się, korzystając  z chwili spokoju. - To moi 

synowie: James i Bolivar. Inskipp przekazał ci wszystkie informacje?

- Tak.

- W takim razie jedyne, czego nie wiesz, to to, że w kościele pojawił się Slakey.

- Z protezą - dodał Bolivar, odzyskując mowę. - Miło cię poznać.

- Kogo z wyznawców wybraliście jako możliwą osobę wprowadzającą? - spytała, nie 

bawiąc się w konwenanse. - Chcę jak najszybciej nawiązać pierwszy kontakt i sprawdzić 

kościół.

- Są trzy możliwości - James też zaczął mówić. - Oto fotografie i charakterystyki. 

Wszystkie młode - przynajmniej z wyglądu - i bogate. Odbijają sobie kuracje odmładzające i 

chodzą praktycznie na wszystkie ważniejsze imprezy, bale i przyjęcia w okolicy, toteż bez 

trudu można je spotkać. Oto lista zabaw na najbliższe dziesięć godzin.

- Doskonale. Skontaktuję się z wami po wstąpieniu do Kościoła Poszukujących Drogi.

I wyszła.

Przez dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.

- To się nazywa pewność siebie - przyznał z uznaniem Bolivar. - Ona faktycznie musi 

być dobra.

- Inskipp raz w życiu może się, nie pomylił - potwierdziłem.

Najwyraźniej się nie pomylił - trzy godziny później Sybil wmaszerowała do kościoła 

przez portal z czarnego marmuru. Weszła tam wraz z Maudi Lesplanes - pierwszą z trzech 

proponowanych przez nas osób. Wyszła po dwóch godzinach, spojrzała w stronę hotelu i 

background image

uśmiechnęła się.

Po kolejnym kwadransie znalazła się w naszym pokoju - tym razem wszyscy uważnie 

obserwowaliśmy drzwi.

- Czy ktoś mi poda drinka? - spytała, siadając na sofie.

- Tylko się nie zabijcie przy barze - poradziłem, siadając obok.

-   Żeby   nie   było   niedomówień:   poprzednim   razem   nie   byłam   nieuprzejma,   tylko 

zmęczona, a podobnie jak wy wolę działać niż gadać. Teraz zrobiłam, co można, więc czas na 

życie towarzyskie. Podobnie jak  wy uważam, że Angelinę można znaleźć, aczkolwiek na 

pewno nie na Lussoso. Czy na Vulkannie, to się jeszcze zobaczy. Razem powinno się to nam 

szybko udać.

- Mam nadzieję, że będzie smakował. - Jeden z bliźniaków podał jej wysoką szklankę.

Spróbowała, uśmiechnęła się i odparła:

- Smakuje. Dzięki, Bolivar.

- Jesteś pewna, że ci się nie pomylili? - spytałem, tak na wszelki wypadek.

- Skądże. Oni naprawdę się różnią. James na przykład ma niewielką bliznę na lewym 

uchu. Prawdopodobnie od urodzenia - wyjaśniła.

Bliznę ledwie było widać i to dopiero, gdy wiedziało się, gdzie szukać.

- Dokładnie od czwartego roku życia - poprawiłem. - Bolivar go ugryzł.

- Oszczerstwo - zaprotestował odruchowo Bolivar. - Ale wszyscy mu uwierzyli.

James się nie odzywał.

-   Nabożeństwo   wydaje   się   dokładną   repliką   opisanego   przez   was   ze   Świątyni 

Wieczystej Prawdy - Sybil wróciła do tego, co najważniejsze. - Stosowna muzyka organowa i 

kadzidła maskujące zapach tylininy, która choć krótko działa, jak zapewne wiecie, skutecznie 

rozluźnia,   wybitnie   ułatwiając   sugerowanie   rozmaitych   rzeczy   osobom   będącym   pod  jej 

wpływem. W tym wypadku to raczej zbędna profilaktyka, gdyż wszystkie wyznawczynie i 

tak były głęboko przekonane. Kazanie było  niezłe, co jest dziwne, biorąc pod uwagę,  że 

wygłaszał je lekarz, nie kaznodzieja. Głęboko mistyczne i naturalnie o Niebie i o tym, co 

trzeba zrobić za życia, by tam trafić. Potem znowu zagrały organy i kilka spośród obecnych 

zrelacjonowało swoje pobyty w Niebie. Potem było ”co łaska”: duże co łaska, zwłaszcza w 

wydaniu uczestniczek ostatnich wycieczek. Ogólnie do złudzenia przypominało to opowieść 

tej Vivilii von Brun.

- A więc wszystko jasne - podsumowałem. - Inny szyld, ten sam kant.

- Kant to niezłe określenie: one faktycznie są przekonane, że to prawda. Więcej będę 

wiedziała po wycieczce. Inskipp dostanie zawału, jak zobaczy rachunek, ale przyspieszyłam, 

background image

ile   się   dało,   okres   oczekiwania   bez   wzbudzania   podejrzeń.   Tak   na   marginesie:   Slakey 

oficjalnie nazywa się ojciec Marablio. Pogratulowałam mu kazania, co go mile zaskoczyło, a 

przy okazji uścisnęłam mu serdecznie prawicę. To nie jest proteza, a jeżeli, to tak doskonała, 

że nikt dotąd o takiej nie słyszał. Wygląda i funkcjonuje jak normalna ludzka dłoń.

- Niech go szlag! - zirytowałem się. - Sam widziałem jego zmasakrowaną kończynę. 

Była definitywnie odłączona od reszty i pozytywnie zidentyfikowana.

- Wiem. Co zapowiada ciekawy i niestandardowy rozwój wypadków, prawda?

Wszyscy trzej spojrzeliśmy na nią ze szczerym uznaniem.

Dwa dni i dwa ”co łaska” później Sybil dowiedziała się, że następnego ranka ma się 

przygotować do wizyty w Niebie.

Przed wyznaczoną godziną spotkaliśmy się w naszym apartamencie.

- Jak wyglądam? - spytała, obracając się wokoło na paluszkach.

Kobiety zadają to pytanie wyłącznie wtedy, kiedy są pewne efektu i należy wówczas 

udzielić właściwej odpowiedzi. Tak było i tym razem - miała na sobie ”małą czarną”, prostą i 

elegancką,  i   drogą   jak   diabli.   Nic   dodać,   nic   ująć.   Do   całości   pasował   kapelusz   i   nieco 

biżuterii (droższej od stroju naturalnie).

- Jesteś  pewien, że tego nie da się wykryć?  - upewniła  się, dotykając  niewielkiej 

diamentowej broszki pod szyją.

- Tylko pod silnym mikroskopem i to wyłącznie wtedy, gdy wiesz, czego szukasz. - 

Byłem pewny swego. - Sprawdziłem to empirycznie i to nie raz, tyle że w spince do krawata. 

Centralny diament jest obiektywem, resztę dodałem, żeby zrobić z niego kobiecą ozdóbkę. 

Tak na marginesie gwarantuję, że  to unikat, drugiej nie ma w całej galaktyce.  Obiektyw 

zmienia   obraz   w   serię   sformatowanych   molekuł   przenoszonych   do   pamięci   za   pomocą 

ruchów Browna, dla których  źródłem energii  jest ciepłota  ciała,  toteż  dla jakiegokolwiek 

wykrywacza nie ma źródła energii ani urządzenia. Ilością światła nie musisz się martwić, bo 

to co dla nas jest kompletnym mrokiem, broszce spokojnie wystarczy do pracy.

- Nigdy nie słyszałam o podobnym urządzeniu...

- Ja myślę. Inskipp też nie. Zrobię ci podobne i dam mu plany, niech Korpus też coś z 

tego ma.

- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością i wyszła.

background image

ROZDZIAŁ 4

Lał ciężki, tropikalny deszcz i choć na ekranie kościół był wyraźny jak zawsze, to 

patrząc   przez   szybę   ledwie   go   widziałem.   Sybil   była   wewnątrz   już   ponad   godzinę   i 

zaczynałem się denerwować.

- Wychodzę - oznajmiłem w pewnym momencie biorąc czapkę z daszkiem i logo 

”Cocaine-Cola”.

- Zmokniesz - poinformował mnie rzeczowo Bolivar.

- Nie kręć się  przy wejściu, bo to będzie głupio wyglądało, tu nie ma żebraków - 

zawtórował mu James.

- Dzięki za wsparcie i wiarę - warknąłem. - Zawsze wiedziałem, że można na was 

liczyć. Przyjmijcie do wiadomości, że skleroza jeszcze mnie do reszty nie opanowała. Ta 

czapeczka   ma   pole   antyhigroskopijne,   a   ja   się   szwendałem   koło   kościoła,   zanim   jeszcze 

byliście w planach.

Odpowiedziała mi cisza, toteż z godnością wyszedłem. W hallu nie było żywej duszy, 

a robot-recepcjonista zignorował mnie zupełnie, jako że wychodziłem, a nie wchodziłem.

Robot-portier otworzył drzwi, gdy się zbliżyłem, i wymamrotał:

- Parszywa pogoda, sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.

- Zawsze tak mówisz, gdy pada? - zaciekawiłem się. - Tak jest, sir. Parszywa pogoda, 

sir, ale jutro będzie słoneczny dzień, wciurność.

- Jakbym spotkał twojego programistę... - zacząłem i urwałem: moje nerwy musiały 

być w opłakanym stanie, skoro próbowałem gadać z automatem.

Włączyłem pole i wyszedłem.

Martwiłem się o Angelinę i nie było sensu dłużej tego ukrywać przed samym sobą. 

Nie tylko martwiłem się - bałem się. Jeżelibym  jednak zaczął się nad tym  rozwodzić, to 

przestałbym być zdolny do akcji, a gorzkie żale i inne pierdoły na pewno nie były w stanie jej 

pomóc.   Mogłem   to   zrobić   tylko   ja,   myśląc   i   działając,   dlatego   przestałem   wspominać   i 

zająłem się rzeczywistością.

Na spacer  wyszedłem nie bez celu -  po drugiej stronie placu, dokładnie na wprost 

wejścia do kościoła, znajdowała się kawiarnia z ogródkiem osłoniętym markizą wzmocnioną 

polem, o czym przekonałem się wchodząc - oba pola: lokalne i moje zatrzeszczały, iskrząc, aż 

ciarki przeszły mi po plecach. Pstryknąłem w daszek, wyłączając swoje i siadłem przy stoliku 

background image

nieco w głębi, za to dającym doskonały widok na kościół.

- Witam, witam sir lub madam - zagadała stojąca na stole świeczka, zapalając się.

- Sir, nie madam.

Czym mogę służyć... sirniemadam?

Na   świecie   było   zdecydowanie   za   dużo   automatów-idiotów  i   skretyniałych 

komputerów.

- Piwo: duże i zimne.

- Już podaję sirniemadam.

Stół drgnął, w blacie otworzyła się klapka i uniosło się piwo w oszronionej szklanicy. 

Spróbowałem ją podnieść, ale stawiła zdecydowany opór.

- Należy się dwa pięćdziesiąt - poinformowała mnie nieco chłodniej świeczka.

Dopiero   wtedy   dostrzegłem   podłużny   otwór   obok   szklanki.   Wsunąłem   weń   trzy 

monety i naczynie natychmiast znalazło się w mojej dłoni.

-  Dziękuję za napiwek - poinformowała mnie radośnie świeczka, ani myśląc oddać 

resztę.

Zacząłem się zastanawiać, czym by ją rozpuścić, na szczęście piwo smakowało nieźle. 

Deszcz sobie padał, ulicą czasem coś przejechało, ja sączyłem alkohol, a drzwi do kościoła 

nadal pozostawały zamknięte. W końcu piwo się skończyło, więc żeby głupio nie wyglądać, 

zamówiłem drugie.

- Dwa siedemdziesiąt - oznajmiła świeczka, wystawiając szklanicę.

- Poprzednie było za dwa pięćdziesiąt.

- Bo była specjalna zniżka.

Tym razem ze złośliwą satysfakcją wsunąłem w szczelinę dokładnie odliczoną kwotę i 

to najdrobniejszym szmelcem, jaki miałem w kieszeni.

- Sknerus! - warknęła urażona, ale szklankę puściła. Zacząłem szukać śrubokręta - nie 

cierpię przemądrzałych maszyn. Na jej szczęście przestało wreszcie padać i wzeszedł jeden z 

lokalnych   księżyców.   A   chwilę   później   wrota   kościoła   uchyliły   się,   wypuszczając   trzy 

kobiety.   Postały   chwilę   na   schodach,   żywo   o   czymś   dyskutując   -   kobiety,   nie   wrota   - 

pożegnały   się   i   rozeszły.   Sybil   skierowała   się   ku   kawiarni,   toteż   nieco   się   odprężyłem 

-przynajmniej   była   bezpieczna.   Naturalnie   zignorowała   mnie,   wchodząc   do   środka. 

Sprawdziłem, czy nikt za nią nie szedł. Nie szedł. Dopiłem więc piwo i skierowałem się do 

hotelu.

Po   kwadransie   Sybil   siedziała   na   sofie,   która   zaczęła   stawać  się  jej   naturalnym 

miejscem,  ze szklanką  czegoś  różowo-zielonego  i zdecydowanie  procentowego  w  dłoni i 

background image

zdawała relację. Sądząc po tempie, w jakim znikało jej różowo-zielone, było jej niezbędne do 

normalnego funkcjonowania.

- Przyznaję, że jest to doświadczenie trudne do opisania. Byłyśmy we trzy i od chwili 

gdy dołączył do nas Slakey, nie bardzo jestem pewna wielu rzeczy. Nie widziałam żadnych 

urządzeń ani żadnej elektroniki. Slakey mówił przez chwilę, po czym dotknął mojego czoła i 

coś się stało. Nie potrafię powiedzieć co: nie zemdlałam, to pewne. Poza tym mogę tylko 

powtórzyć za panią von Brun: to było niewiarygodne. Szłyśmy przez łąkę za Slakeyem. W 

pewnym momencie wskazał na coś w górze i wtedy usłyszałam delikatny dźwięk dzwonków 

dochodzący z białego obłoku, który nadlatywał w naszą stronę. Jednocześnie poczułam się 

jakoś   tak...   wzniosie.   A   potem...   tylko   się   nie   śmiejcie,   za   chmurką   zobaczyłam   latające 

stworzenie...

- Ptaka? - spytałem uprzejmie.

- Nie ptaka... małe dziecko ze skrzydełkami. Trwało to dosłownie moment i wszystko 

zniknęło...

- Ot, tak?

- Nie wiem... chyba Slakey wziął mnie pod rękę i zawróciliśmy. .. w następnej chwili 

byłam z powrotem w kościele razem z pozostałymi. I dziwnie się czułam... jakbym  straciła 

coś bardzo cennego... Przepraszam, nie na wiele się przydałam, ale sprawa jest poważniejsza, 

niż sądziliśmy. Wiem, że to oszustwo i nie byłam w żadnym Niebie, ale coś się stało... to co 

czuję... moje uczucia i wrażenia są prawdziwe.

-   Wierzę   ci.   Są   środki,   które   bezpośrednio   oddziałują   na   emocje   -  powiedziałem 

łagodnie.

- Wiem, ale mimo to...  dość! Zamiast słuchać mojego bełkotania, sprawdźmy lepiej 

zapis.

- Dziękujemy ci. Zrobiłaś wspaniałą robotę.

Nie tracąc czasu na dalsze komplementy,  umieściłem  broszkę w aktywatorze i na 

ekranie   pojawił   się   obraz   zbliżającego   się  kościoła.   Ponieważ   nie   rozwiązałem   jeszcze 

problemu równoczesnego zapisu dźwięku, obraz był niemy. My też milczeliśmy  w trakcie 

projekcji.  Najpierw   było  widać   dwie   rozmawiające  kobiety,  a  potem  wnętrze  kościoła,   a 

później wszedł Slakey. Tym razem nawet się ubrał odpowiednio do roli - w brązowy habit. 

Uniósł dłoń i zaczął coś mówić.

-   Do   tego   miejsca   pamiętam   wszystko.   -   W   głosie   Sybil  pojawiła   się   złość.   - 

Opowiadał bzdety o czekającej nas radości, skasował czeki na ”co łaska” i poszłyśmy za 

nim... O, właśnie.

background image

Faktycznie poszły za nim. A potem ekran sczerniał.

- Nawaliło? - zainteresował się James.

-   Wątpię   -   mruknąłem,   przewijając   nagranie   na   podglądzie.   Ekran   przez   dłuższą 

chwilę pozostawał czarny, wreszcie pojawiły się na nim znajome postacie w kościele.

- Wróciłyśmy... - wykrztusiła Sybil. - Bez nagrania... szlag by to trafił!

- Spokojnie - sprawdziłem kilka odczytów. - Zrobiłaś, co mogłaś, kamera też. Przez 

cały czas rejestrowała, tylko nagrania nie ma. Przyznam, że nie wiem dlaczego i chwilowo nie 

potrafię tego wyjaśnić. Teoretycznie wszystko działa, a praktycznie rezultatów nie ma... A ja 

w cuda nie wierzę!

- Nikt nie mówi o cudach - poparł mnie James. - Mówimy o technice. Pole czy coś 

innego, co wywołało tę całą wycieczkę, mogło przeszkodzić w nagraniu.

- Musiało - poprawiłem go.

- Musimy to zobaczyć na własne oczy - wtrącił Bolivar. - Skoro zawiodła technika, 

został człowiek. W tamtej Świątyni była cała masa sprzętu. To jego eksplozja spowodowała 

przecież pożar. W tej musi być podobnie, a jestem bardzo ciekaw, jak ten sprzęt wygląda.

- Nie! - sprzeciwiłem się ostro.

- Co: nie?

- Nie to, że nie w ogóle, tylko nie wy - sprecyzowałem.

Tym zajmę się osobiście i darujcie sobie protesty. Po pierwsze jestem mądrzejszy, bo 

starszy, a po drugie mam zdecydowanie więcej doświadczenia w tego typu sprawach. Zawsze 

byłem zwolennikiem specjalizacji, dlatego nie zamierzam spierać się z tobą, Bolivar, co do 

gry na giełdzie, a z tobą, James, próbować sił w walce wręcz. Ale żaden z was mi nie wmówi, 

że   lepiej   zrobi   cichy   włam   czy   bezśladowe   przeszukanie   niż   ja.   Wmówi   mi?...  Nie?   To 

dziękuję za jednomyślność. Nie oznacza to zresztą, że nie zaplanujemy tego razem ani że mi 

nie pomożecie.

Zdecydowaliśmy,   że   najbezpieczniejszą   porą   będzie   środek  dnia   w   czasie 

nabożeństwa;   gdzie   Slakey   sypiał,   diabli   wiedzieli,   ale   w   czasie   nabożeństwa   zajęty   był 

obrządkiem. W dwóch miejscach naraz nie mógł być, cudów bowiem, jak wiadomo, nie ma. 

Nabożeństwo zaczynało się w południe, toteż godzinę wcześniej spotkaliśmy się na ostatnią 

odprawę przed akcją.

- Sybil, ty pierwsza - zagaiłem.

- Wchodzę z pozostałymi, zachowuję się normalnie i na wszystko uważam. Jeśli nic 

nie wzbudzi moich podejrzeń, nacisnę to, jak zacznie się kazanie, rzecz jasna. Uniosła w 

palcach   plastikowy   krążek.   -   Zewnętrzne   drzwi   są   zawsze   zamykane,   zanim   zacznie   się 

background image

modlitwa.

- To jednorazowy sygnalizator - dodałem. - Ściśnięcie uruchamia baterię, która robi 

zwarcie w chipie, dzięki czemu zostaje wysłany milisekundowy sygnał. Potem całość staje się 

spalonym śmieciem, plastiku nie licząc. Sprzęt nie do wykrycia. Jak usłyszę sygnał, wchodzę. 

Zamek to zmodyfikowany Bulldog-Bowser, wytrych mam już gotowy, tak że nie powinienem 

nawet zwolnić kroku. James, ty jesteś następny.

-   Zaparkuję   furgonetkę   z   nowymi   tablicami   i   reklamą   przed   wejściem,   jak  tylko 

wejdziesz.

- Bolivar?

-   Będę   w   furgonetce   z   pasywnymi   wykrywaczami  magnetowidami   i   detektorami 

ciepła.  Powinienem móc  śledzić  ruchy przebywających  wewnątrz, chyba  że budynek  jest 

ekranowany. No i oczywiście będę miał odbiornik sygnału alarmowego.

- Który może zostać uaktywniony w czterech wypadkach - dodałem. - Jak przegryzę 

jeden z zębów trzonowych, urwę jeden z guzików koszuli albo zastukam dwa razy palcem.

- To tylko trzy - wtrąciła Sybil.

- Czwarty jest automatyczny:  wywołuje  go zatrzymanie  akcji serca. Mojego. Jeśli 

włączy się alarm, wpadacie i zaczynacie akcję ratunkową. Tylko uprasza się o niestrzelanie 

do mnie i do niej. Slakey przydałby się  żywy, acz nie jest  to niezbędne.  Jakieś uwagi albo 

pytania?

Nie było.

No   i   dobrze   -   nie   lubię   czczej   gadaniny.   Wypiliśmy   toast   za   powodzenie   - 

bezalkoholowy - i Sybil wyszła.

Parę minut po niej my także.

Czekałem   na   sygnał   za   rogiem,   udając   zainteresowanie   wystawą   z   pamiątkarską 

tandetą   i   odruchowo   sprawdzając   zawartość   kieszeni.   Ponieważ   pojęcia   nie   miałem,   co 

znajdę, wziąłem ze sobą znacznie większą ilość narzędzi i aparatury pomiarowej niż zwykle. 

Szansa bowiem na to, że komuś tak przewidującemu jak Slakey uda się  powtórnie złożyć 

niespodziewaną wizytę, graniczyła z zerem.

W słuchawce przylepionej za uchem bipnęło, dlatego raźnym krokiem ruszyłem w 

stronę kościoła. W prawej dłoni miałem wytrych, i faktycznie - pokonanie schodów, złapanie 

lewą ręką za klamkę, otwarcie prawą zamka i przestąpienie progu odbyło się płynnie i bez 

zakłóceń. Na wszelki wypadek przekręciłem zamek i rozejrzałem się.

Przedsionek pogrążony był w półmroku, a dalszą część kościoła zasłaniały ciężkie 

kotary. Rozchyliłem je nieco i wyjrzałem - Slakey tkwił na ambonie i perorował do zebranych 

background image

w dole.

- ... i będzie wam odebrane zwątpienie, które zastąpi pewność. Zaprawdę powiadam 

wam, gdyż zapisano w Księdze Ksiąg, że droga do zbawienia wiedzie przez Krainę Dobrych 

Uczynków, albowiem jedynie przez dobro i miłość bliźniego...

Zasunąłem kotary, bardzo zadowolony z tego, co usłyszałem. To znaczy nie z tych 

dętych  frazesów, tylko z tego, że gadał. Jak długo prawił kazanie, mogłem spokojnie się 

rozglądać. Za drzwiami po lewej były jakieś schody - tyle zauważyła Sybil. Gdzie te schody 

prowadziły, żadne z nas nie wiedziało, najwyższy więc czas było się dowiedzieć.

Cicho   otworzyłem   drzwi,   wszedłem   i   zamknąłem   je   za   sobą.   A   potem   zgryzłem 

delikatnie mikrokamerę trzymaną między przednimi zębami. Schody były brudne i kręcone. 

Prowadziły w górę. Wszedłem, stawiając stopy przy samej ścianie, by uniknąć skrzypienia. 

Na szczycie schodów znajdowały się kolejne drzwi, a za nimi duże pomieszczenie, słabo 

oświetlone blaskiem wpadającym przez pojedyncze okno.

Znajdowałem   się  nad   główną   salą  -   przez   podłogę   słychać   było   śpiewy. 

Pomieszczenie   wypełniały   krzesła,   pudła   i   inne   zakurzone   śmieci,   ale   dało   się  przez   nie 

przejść do tylnej ściany. Ponieważ budynek miał podobny kształt co Świątynia, przede mną 

znajdowały się drzwi do salki nad tajemniczą przybudówką, w której powinna znajdować się 

aparatura stanowiąca bramę do Nieba (górnolotnie rzecz ujmując). Gdy otworzyłem drzwi, 

pienia na dole ucichły.

Znaczyło   to,   że   czas   zaczyna   mi   się   kończyć   -   dźwięki   organów   zwiastowały 

zbliżający się koniec nabożeństwa, najwidoczniej Slakey zaczynał się lenić i skrócił mowę, 

łajza jedna. Przed sobą miałem kręcone schody, które pokonałem równie cicho co szybko i 

kolejne drzwi. Miałem nadzieję, że ostatnie.

Zgryzłem ponownie mikrolampę, by nie zdradzić się zbędnym blaskiem, nacisnąłem 

klamkę  i wszedłem do pogrążonego w ciemnościach pokoju. Zdążyłem  zamknąć  za sobą 

drzwi,   gdy  przestał   być   ciemny   -   nagle   zapłonęły   w   nim   wszystkie   lampy,   a   było   ich 

zaskakująco wiele.

W   ich   świetle   bez   trudu   zobaczyłem   stojącego   o   dwa   kroki   ode   mnie   Slakeya, 

zadowolonego z siebie i uśmiechniętego, aż obrzydliwość brała.

Na   szczęście   nie   musiałem   mu   się   długo   przyglądać   -   ledwie   rozbłysło   światło, 

skoczyłem w bok, wypluwając mikrolampę i przygryzając ząb trzonowy.

A   raczej   próbując   to   zrobić,   bo   na   więcej   nie   starczyło   mi   czasu   -   widziałem   i 

słyszałem,   ale   nawet   powieką   nie   mogłem   poruszyć.   Byłem   całkowicie   i   dokładnie 

sparaliżowany,  zatem nic dziwnego, że skoku dokończyłem z wdziękiem worka cementu, 

background image

waląc się jak długi na podłogę, z hukiem, od którego w uszach mi zadźwięczało. Prawdę 

mówiąc, nie tylko od huku mi dźwięczało - nie byłem w stanie zamortyzować w żaden sposób 

upadku, dlatego padłem na pysk, waląc głową o posadzkę.

Po chwili przestałem widzieć przed nosem zabrudzone kamienne płyty, a zobaczyłem 

jasno oświetlony sufit. Profesorek musiał przewrócić mnie na plecy, choć zupełnie tego nie 

czułem. Jego promieniująca satysfakcją gęba pojawiła się przed moimi oczyma.

- Widzisz mnie, wiem, że mnie widzisz - powiedział zadowolony.  - I słyszysz. Mój 

paralizator na te nerwy nie działa, tak go ustawiłem. Wiem o tobie wszystko, Jimie di Griz. 

Wiem,  po co przybyłeś,  jak się  tu dostałeś  i  kto ci  pomaga.  Jestem  wszechwiedzący,  ty 

wszarzu!

Odwrócił mnie na bok, dzięki czemu mogłem podziwiać Sybil leżącą niczym posąg na 

podłodze. Potem świat znowu fiknął kozła i spoglądałem na sufit. I na Slakeya w pełnym 

stroju   galowym,   czyli   w   jakiejś   kolorowej   narzucie   z   wyszytymi   symbolami,   których 

znaczenia pewnie sam nie rozumiał. No i ma się rozumieć w koronie na głowie.

Potrząsnął z zadowoleniem pięściami, unosząc dłonie ku górze, dzięki czemu miałem 

okazję stwierdzić brak blizny na prawym nadgarstku.

- Nie lubię szpicli - poinformował mnie mściwie. - Niezależnie od płci. Chciałeś, 

łachu, obejrzeć Niebo? No to obejrzysz sobie, na co zasłużyłeś. Oboje sobie obejrzycie i to 

tak dokładnie, że będziecie mieli serdecznie dość!

Rzeczywistość   ponownie   zatańczyła   mi  przed   oczami,   a   sądząc   po   zmianie   kąta 

widzenia, musiał mnie przyciągnąć do Sybil i rzucić na nią.

- No to jazda w zaświaty! - zarechotał profesorek. I zapadła ciemność.

background image

ROZDZIAŁ 5

Coś się wydarzyło.

Ponieważ nie bardzo pamiętałem co, nie potrafiłem tego opisać, a przypominać sobie 

nie miałem ochoty - były znacznie ważniejsze rzeczy, do których należało zatrudnić mózg, 

jak na przykład myślenie. Konkretnie nad tym, co zrobić, bo nadal byłem sparaliżowany, tyle 

że leżałem z policzkiem w jakimś czerwonym piachu, a wokół śmierdziało ni to zgnilizną, ni 

to siarką.

Smród! Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się, że taki fetor - znaczyło to bowiem, że 

ten cholerny paraliż zaczyna ustępować. Jak zdałem sobie z tego sprawę, dotarło też do mnie, 

że czuję - co prawda jeszcze nieśmiało, ale zawsze - strukturę podłoża, czyli co większe 

kamienie.

Reszta poszła już sama i to szybko, choć bynajmniej nie bezboleśnie - przeszło kilka 

takich fal bólu, że mi się ciemno przed oczyma zrobiło, ale w końcu udręka ustąpiła, a ja 

mogłem się ruszać. Tyle że na początek jak żwawy geriatryk, a potem wolno i statecznie, jeśli 

nie chciałem, żeby mi głowa odpadła. Okazało się, że teraz cierpiała Sybil, która przecież 

została   sparaliżowana   wcześniej.   Ponieważ   nie   mogłem   jej   w   żaden   sposób   pomóc, 

wychrypiałem jedynie parę słów pocieszenia i zająłem się pracą koncepcyjną, co szło opornie, 

ale bezboleśnie.

Wokół widać było skały, żużel i znowu skały - nie bardzo to przypominało Niebo. 

Znajdowaliśmy się w jaskini, ale widziałem otwór wyjściowy i czerwone niebo rozciągające 

się poza nim. Gdzieś w oddali rozległ się głuchy grzmot i podłoga się zatrzęsła, a niebo 

zasnuła na chwilę chmura czarnego dymu.

Poczekałem, aż się uspokoi, i podpierając się o ścianę, przybrałem pozycję pionową, a 

potem pomogłem siąść Sybil, oparłem ją plecami o skałę. Próbowała coś powiedzieć, ale 

dopadł ją uporczywy atak suchego kaszlu.

- Slakey... - wychrypiała w końcu. - Okazał się sprytniejszy...

- Wiem, musiał mieć jakiś cichy alarm, który uruchomiłem, nie zdając sobie z tego 

sprawy - przyznałem uczciwie.

-   Musiał   -   zgodziła   się   -   skrócił   kazanie,   coś   tam   bąknął   o   niespodziewanym 

spotkaniu, puścił nagranie organów i poprosił, żeby wszyscy wyszli. Mnie przechwycił w 

drodze   do   drzwi   pod   pozorem   jakiejś   ważnej   sprawy.   Nie   chcąc   wzbudzać   podejrzeń, 

background image

posłuchałam, ciężka kretynka. Ledwie zostaliśmy sami, wycelował we mnie i padłam. To coś, 

co   trzymał   w   ręku,   przypominało   pistolet   skrzyżowany   z   pajęczyną.   Zaciągnął   mnie   do 

przybudówki, a ja nie mogłam nic zrobić! Myślałam, że mnie szlag trafi. Potem światła się 

zapaliły i znalazłeś się obok mnie na podłodze. Pamiętam, co do ciebie mówił, a potem nic... 

pustka.

-   Zgadza  się   -   mruknąłem   ponuro.   -   Jak   otworzyłem   oczy,   byliśmy   już   tutaj. 

Gdziekolwiek to ”tutaj” się znajduje...

Pomacałem się po kieszeniach, wyjąłem komunikator i włączyłem. Nic: głuchy jak 

pień.   Nawet   mu   się   kontrolka   nie   paliła.   Każde   urządzenie,   jakie   miałem   przy   sobie, 

zachowywało się tak samo - zero energii. Co gorsza - składanego noża nie mogłem otworzyć, 

gdyż nie wiadomo  jakim cudem, stał się wraz z rękojeścią jedną  bryłą  metalu. Granat nie 

eksplodował, ponieważ zmienił się w jednolity okruch materii z nie działającym zapalnikiem. 

Taki numer  w życiu  mi  się nie przydarzył:  całe wyposażenie  było  o kant dupy potłuc  - 

elektronika nie działała, bo nie miała zasilania, mechanika, bo coś zmieniło po drodze prawa 

fizyki.   Zirytowany   zdjąłem   z   siebie   wszystko   łącznie   z  mini   granatami,   wytrychami,   z 

którymi nigdy się nie rozstawałem. Nie było sensu nosić bezużytecznego złomu, Sybil także 

sprawdziła   swój   sprzęt   -   efekt  był   taki   sam.   Wszystko,   co   metalowe,   stanowiło   jedność. 

Przyrzekłem sobie, że jak tylko wrócę do normalnego świata, zacznę na wszelki wypadek 

nosić kompozytowe ostrza albo inne cuda techniki, żeby się sytuacja nie powtórzyła.

Jak  na   razie   jednak   mieliśmy   do   dyspozycji   kupkę   złomu   i   gołe   ręce.   Żelastwo 

kopnąłem, rękom się przyjrzałem i wstałem.

- Idę się rozejrzeć - poinformowałem Sybil. - Ty nabieraj sił.

Na   wszelki   wypadek   jedną  ręką  podpierałem   się   ściany   -   żeby   mi   się   nogi   w 

nogawkach nie poplątały albo inny psikus nie wydarzył - tak że do wyjścia dotarłem niezbyt 

szybko, za to bezpiecznie. A tam szczęka mi opadła. Podniesienie jej trwało chyba dłużej niż 

marsz przy ścianie. W każdym razie do Sybil wróciłem zdecydowanie szybciej.

- I co to jest? - spytała już prawie normalnym głosem.

-   Na   pewno   nie   Niebo   -   odparłem   z   przekonaniem.   -  Na   Raj   też   nie   wygląda; 

czerwone niebo,  czerwone  skały i zero  trawy.  Geologicznie  niestabilny rejon z czynnym 

wulkanem w pobliżu. Kupa dymu, lawy na szczęście nie widziałem. Duże, jakby nabrzmiałe 

słońce, niepodobne do żadnej z gwiazd, jakie znam. Świeci na czerwono, ale to na pewno nie 

karzeł. Stąd zresztą twarzowy kolorek otoczenia.

- To gdzie my jesteśmy?

- Na pewno nie na Vulkannie - był to szczyt moich intelektualnych możliwości - i...

background image

- Co i?

- I chyba coś jeszcze dostrzegłem...

- Ładne mi coś! - parsknęła. - Jesteś szarozielony, a jak siadłeś, to byłeś jeszcze trochę 

siny. To musiało być niezłe ”coś”!

- Było - przyznałem. - Widziałem coś albo kogoś i tylko przez moment, bo poruszał 

się szybko i znajdował dość daleko. Humanoid, dwunożny,  reszty nie jestem pewien, ale 

wydaje mi się, że miał ogon... I na pewno był czerwony.

Zapadła naprawdę długa chwila ciszy.

- Masz rację - westchnęła. - W Niebie nie jesteśmy na pewno! Jak u ciebie z teologią?

- Wystarczająco, by wiedzieć, że me powinienem myśleć tego, co myślę. Za młodu nie 

traciłem czasu na te bzdury, ostatnio uzupełniłem wiadomości w związku ze zniknięciem 

Angeliny.   Upraszczając,   są   tylko   dwa   miejsca,   gdzie   trafia   się  po   śmierci:   jeśli   żyło   się 

zgodnie z nakazami religii, wędruje się do Nieba, jeśli wręcz przeciwnie - do Piekła. Trafia 

tam coś, co nazywano duszą, detali nie sposób poznać poza tym, że jej ani nie widać, ani nie 

można znaleźć. Skąd się bierze, też jest nie do końca powiedziane, ale ta cała dusza ma być 

esencją danej osoby, albo też daną osobą... Nie patrz tak na mnie: ja tego na poczekaniu nie 

wymyślam! Przedtem też tego nie wymyśliłem: nie moje poczucie nonsensu. Aha: jak się 

dana dusza nie kwalifikuje ani do Nieba, ani do Piekła, to trafia do poczekalni. Poczekalnia 

nazywa się Czyściec.

- W takim razie myślisz, że trafiliśmy do Piekła... - wykrztusiła.

- Cóż... dopóki nic rozsądniejszego nie przyjdzie nam do głowy - na co mam szczerą 

nadzieję - wydaje mi się to najlogiczniejszym rozwiązaniem.

Znowu   w   oddali   coś   zagrzmiało,   a   podłoga   zadrżała.   Na   domiar   złego   coś   mnie 

rzuciło   na   kolana   i   przycisnęło   do   ziemi.   Nagle   zrobiłem   się   bardzo   ciężki,   a   Sybil 

rozpłaszczyła się obok pod tą niewidzialną prasą. Dziwne przeciążenie niespodziewanie  się 

zaczęło i nagle się skończyło. Nieco wstrząśnięty pozbierałem się do kupy.

- Co... co to było? - spytała podobnie wstrząśnięta Sybil.

-   Nie   mam   zielonego   pojęcia.   Nawet   jasnozielonego.   Nigdy   czegoś   takiego   nie 

czułem... fala grawitacyjna czy co?

- Nie ma czegoś takiego, jak fala grawitacyjna.

-   W   takim   razie,   co   to   było?   Moja   zboczona   wyobraźnia?!  Spróbowała   się 

uśmiechnąć, ale wyszedł jej niezły grymas.

I zaczęła drżeć.

- Tylko bez paniki i histerii! - ostrzegłem. - Jesteśmy w jakimś dziwnym miejscu, 

background image

roboczo   nazwanym   Piekłem,   ale   żywi.   Jakoś   za   duszę   ni   cholery   nie   chcę   się   uznać. 

Proponuję więc wyjść z tej jaskini i zobaczyć, jak też to Piekło wygląda. Bądź co bądź teoria 

głosi, że jesteśmy zawodowcami, a sława zobowiązuje.

Sybil popatrzyła na mnie, ugryzła się w język i wstała. Jak każda kobieta odruchowo 

złapała się za włosy i jęknęła.

- Założę się, że wyglądam okropnie. Idziemy!

Wyszliśmy,   z   każdym   krokiem   robiło   się   cieplej.  Gdy   minęliśmy   solidny   skalny 

załom, zrozumieliśmy dlaczego - drogę przegradzała nam rzeka lawy, płynąca sobie całkiem 

żwawo, czyli mająca stałe zasilanie. Cofnęło nas stamtąd natychmiast - upał był gorszy niż w 

odlewni (raz mi się zdarzyło tam znaleźć, wysoce niesympatyczne przeżycie).

Spróbowaliśmy w przeciwnym kierunku, a dodatkową atrakcją stało się sprowadzone 

przez żar pragnienie - gardło miałem suche jak wiór i nie sądzę, aby Sybil czuła się inaczej. 

Nad   pytaniem,   czy   w   okolicy   jest   woda,   wolałem   się   nie   zastanawiać.   Drugim   z   serii 

genialnych pytań było - czy Angelina też tu wylądowała. Też wolałem o tym nie myśleć.

Po drugiej stronie wejścia do jaskini nie było lawy, rzeki też nie. Natknęliśmy się za to 

na wydmy z żużlu i drobnych kamyków. Panowała wysoka temperatura, ale nie za wysoka.

-   Chwileczkę.   -   Sybil  usiadła   ciężko   na   najbliższym   głazie  i   uśmiechnęła   się 

przepraszająco. - Trochę się zmęczyłam.

-  Nie  dziwię  się  -  siadłem  obok  - ten  jego zasmarkany  paralizator  na  pewno  nie 

poprawił nam kondycji. Ani fizycznej, ani psychicznej.

- Mam dość - powiedziała po chwili. - Po raz pierwszy wycofałabym się z tej akcji, 

gdybym wiedziała jak.

Zalała mnie nagła krew.

- Slakey! - warknąłem. - Daję ci uroczyste słowo honoru, że skopię ci tyłek, obojętnie, 

ile by mnie  to miało  kosztować! Chciałeś, ścierwo, wojny ze Stalowym  Szczurem,  to ją 

będziesz miał! A tak na poważnie, Sybil, rezygnuje się, jak jest spokojnie, a nie podczas 

kryzysu. Poza tym jest powietrze na tej planecie, czyli muszą gdzieś rosnąć drzewa czy inna 

roślinność. A to oznacza wodę. Nie ma obaw, wyjdziemy z tego!

- Naturalnie, że wyjdziemy - przyznała, ale jakoś bez przekonania.

- Idziemy w przeciwną stronę niż wulkan - zdecydowałem.  - Najpierw coś do picia, 

potem się zobaczy.

Powietrze faktycznie zrobiło się przyjemniejsze, a po paruset metrach marszu doliną 

dostrzegłem z przodu coś zielonego. Na wszelki wypadek wolałem o tym nie wspominać  -

jakby mi się dajmy na to w oczach ćmiło - ale po dalszych kilkunastu krokach Sybil także to 

background image

dostrzegła.

- Zielone - stwierdziła stanowczo - trawa albo drzewa. Albo miraż...

- Tylko nie fatamorgana! Ja też to widzę, całkiem wyraźnie.

Przyspieszyliśmy   kroku,   zwłaszcza   że   kamienne   wydmy   stawały   się  coraz   niższe, 

przechodząc   wreszcie   w   równinę   porośniętą   wysoką   mniej   więcej   do   kolan,   chłodną   i 

wilgotną trawą. Przed sobą mieliśmy wpierw kilka pojedynczych drzew, potem zagajnik, a 

dalej prawdziwy las.

- Zaczyna mi się podobać - przyznałem. - Gdzie jest chlorofil, powinno być następne 

ogniwo w łańcuchu pokarmowym, czyli zwierzęta...

- I woda.

- Właśnie. A jeśli tu jest woda, to nie ma obawy, znajdziemy ją i...

-   Ćśśś!   Słyszałeś?...  Coś   szeleściło,   jakby   suche   liście...  Słyszałem.   Szelesty   i 

potrzaskiwania dochodziły od strony lasu i zbliżały się. Powoli spomiędzy drzew wypadło coś 

małego i stanęło jak wryte w trawie.

- I co my tu mamy? - zdziwiłem się, oglądając znajome różowobrunatne stworzenie, 

które dla odmiany patrzyło na mnie czarnymi jak paciorki ślepkami.

A potem kwiknęło cienko.

Z lasu odkwiknęło głośniej i grubiej,  coś załomotało i na łąkę wypadły dobre dwa 

metry instynktu  macierzyńskiego - mierząc  od czubka ryja  do końca ogona - z najeżoną 

sierścią i postawionym na sztorc ogonem.

- Cooo ttto jjjeesttt? - wykrztusiła Sybil.

-   Świnia   -   poinformowałem   ją   radośnie.   -   Jeden   z   gatunków   towarzyszących 

człowiekowi w podboju kosmosu. Konkretnie mieszaniec domowego wieprzka z dzikiem i 

paroma pokrewnymi gatunkami. Miłe, przyjazne i prostolinijne stworzenie.

Spojrzała na mnie jak na półidiotę i całego durnia.

- Miłe? I może jeszcze powiesz, że niegroźne?

- Jeśli nie będziemy zagrażali warchlakowi, to niegroźne. Gdybyś miała wątpliwości: 

warchlak   to   ten   mały   -   poinformowałem   ją,  wolno   schylając   się   po   poręczną   gałąź. 

Podejrzliwe oczka - i oczy - śledziły każdy mój ruch.

- No, dobra dziewczynka - oznajmiłem cmokając.

Świnia przekrzywiła łeb, ale nie ruszyła się z miejsca. Podszedłem wolno nieco z 

boku, cały czas mówiąc w sposób wypróbowany podczas wieloletniej praktyki.

-   Spokojnie,   Jimmy   nie   skrzywdzi   świnki,   Jimmy   lubi   świnki.   Rozgarnąłem  jej 

szczecinę między uszami i podrapałem ją tam końcem gałęzi, wkładając w to sporo sił. Sierść 

background image

przestała się jeżyć, świnia przymknęła ślepia i chrząknęła z wyraźnym zadowoleniem.

-   One   uwielbiają,  jak   się   je   tu   drapie   -   wyjaśniłem   Sybil  obserwującej   przebieg 

wydarzeń z otwartymi ustami. - Jest to  jedno z niewielu miejsc, gdzie same nie mogą się 

poczochrać.

- Skąd wiesz, jak postępować z takim potworem?

-   Z   jakim   potworem?   Masz   braki   w   podstawowym   wykształceniu   historycznym. 

Człowiek i świnia żyli obok siebie praktycznie od początku dziejów ludzkości, a zmutowany 

gatunek,   którego   okaz   tu   widzisz,   był   rozsądnym   wyborem   przy   wyruszeniu   w   kosmos. 

Okazały się doskonałymi towarzyszami i świetną bronią przeciwko niektórym groźniejszym 

przedstawicielom fauny kolonizowanych planet.

- I zapasem mięsa na czarną godzinę - dodała, zaczynając rozumieć.

- Też, ale o tym przy innej okazji. Co do twojego pytania, to wychowałem się na 

świńskiej farmie i prawdę mówiąc, byli to jedyni przyjaciele, jakich miałem w dzieciństwie. 

O, zjawił się i dzik!

Dzik   wyszedł   dostojnie,   bo   słysząc   zadowolone   pochrząkiwania,   nie   miał   co   się 

spieszyć, przyjrzał mi się podejrzliwie czerwonymi ślepiami i uznał, że nie jestem groźny, co 

było   uprzejme   z   jego   strony.   Podczas   szarży   dzik   porusza   się   naprawdę   błyskawicznie, 

przestaje zaś atakować tylko wtedy, gdy sam ginie albo gdy rozerwie przeciwnika na strzępy. 

W   nagrodę   podrapałem   go   energicznie   za   uszami,   co   wywołało   chrząknięcia   znacznie 

głośniejsze niż u lochy.

- Skąd one się wzięły?

- Z lasu.

- Nie o to mi chodzi!  Skąd wzięły się na planecie z aktywnymi wulkanami, falami 

grawitacyjnymi i całą resztą.

-   Ta   planeta   musiała   kiedyś   zostać   zasiedlona   przez   ludzi.   Dowiemy   się   we 

właściwym czasie. Najpierw jednak to, co najważniejsze: woda. Świnki powinny nam w tym 

pomóc.

W praktyce nie bardzo to wyszło, bo przewodnicy stanęli pod potężnym drzewem, 

stojącym na polanie. Odyniec wziął rozpęd i rąbnął w pień, aż się pół lasu zatrzęsło. Żołędzie, 

niewiele  mniejsze  od mojej głowy,  posypały się na ziemię  i cała rodzinka wzięła  się  za 

posiłek. Nie było rady, dalej ruszyliśmy sami i po kilkunastu krokach wyszliśmy na podmokłą 

łąkę, poznaczoną śladami kopyt. Dochodziła do jeziora, którego przeciwległy brzeg okrywała 

mgła. Skalna półka umożliwiała dotarcie do wody bez potrzeby taplania się w błocie, toteż 

natychmiast z niej skorzystaliśmy. Woda była chłodna, czysta i doskonała. I było jej w bród.

background image

- Teraz czas, by pomyśleć o jedzeniu - powiedziała Sybil, siadając i ocierając usta.

- Najpierw trochę eksploracji. To był albo i jest zasiedlony świat, więc musi być coś 

jeszcze poza trójką świń. Przynajmniej farmy i miasteczka. A to oznacza jedzenie.

- Nawet bym  nie wiedziała,  że je znalazłam. - Uśmiechnęła  się smutno. - Jestem 

dzieckiem   miasta,   niewielkiego,   ale   zawsze.   Jedzenie   kupowało   się   w   sklepie.   Rodzice 

pracowali   przy   oprogramowaniu,   reszta   mieszkańców   przy   telekonferencjach   czy   innym 

projektowaniu,   tak   że   w   okolicy   nie   było   żadnych   fabryk,   żadnego   zanieczyszczania 

środowiska. To było małe miasteczko, ładnie wkomponowane w otoczenie, z dużą ilością 

zieleni... i beznadziejnie nudne.

Mgła nad wodą unosiła się od dłuższej chwili i dało się zauważyć zarysy drugiego 

brzegu. Przypatrzyłem się mu uważniej i spytałem:

- Takie jak to?

background image

ROZDZIAŁ 6

- Jak co? - Aż ją poderwało.

Spokojnie  pokazałem  co,  bo zaczęła   się rozglądać  wszędzie,  tylko   nie  tam,  gdzie 

trzeba.

- Wszystkie są takie same - wymamrotała, osłaniając oczy dłonią. - Muszą je chyba 

taśmowo produkować... składać, kleić i pakować. Potem wystarczy umieścić, gdzie się chce, 

rozłożyć,  podłączyć  prąd i działa.  Takie coś  nazywa  się Hometown. Ledwie  skończyłam 

szkołę   -   a   na   uszach   stanęłam,   żeby   być   pierwsza   -   wyjechałam   na   studia   i   nigdy   nie 

wróciłam. Zmora mojego dzieciństwa...

Chcesz sobie to obejrzeć? - Nie!

- Może być zabawnie. A poza tym powinno tam być jedzenie... No, chyba że tak się 

uparłaś na wieprzowinę, że zatłuczesz dzika gołymi rękoma.

- Już dobrze, dobrze. Rozejrzymy się razem. - Westchnęła z rezygnacją.

Jezioro nie było aż takie duże, spacer więc nie należał do super męczących. Jednak im 

bliżej byliśmy zabudowań, tym Sybil stawała się cichsza. W końcu zamilkła zupełnie, a po 

dalszych dziesięciu krokach oznajmiła stanowczo:

- Nie!

I stanęła.

- O co chodzi?

- Nie chcę tam iść. Nienawidzę swego dzieciństwa i nie chcę oglądać tego upiorstwa. 

Mówiłam ci, że wszystkie wyglądają tak samo, jakby je produkowano w jednej fabryce.

- A kto normalny lubi swoje dzieciństwo? - zdumiałem się. - Jak nie chcesz, to nie idź, 

ja tam idę poszukać McSwine: zawsze mieli spożywcze hamburgery.

Wśród wyraźnie już widocznych budynków nic się  nie poruszało, co dziwniejsze, z 

miasteczka wychodziła tylko jedna droga  i kończyła się niczym ucięta, w trawie, niedaleko 

nas. Przy niej stała jakaś tablica, ale napis był zbyt mały, by można go było odczytać z tej 

odległości. Podeszliśmy bliżej.

Niespodziewanie Sybil zacisnęła kurczowo powieki i zażądała:

- Przeczytaj!

- Przeczytałem. - I co?

- Nic, zbieg okoliczności...

background image

- Sam w to nie wierzysz! - Otworzyła oczy. - Co tam pisze?

-   No   więc   tak:   na   białym   tle   czerwonymi   wołami   stoi:   ”Witamy   w   Hometown”. 

Zadowolona?

- Słuchaj, czy myśmy zwariowali, czy ta planeta?

- Ani to, ani to. - Siadłem i urwałem źdźbło trawy. - Coś tu się dzieje, to fakt, ale na 

pewno nie jest to epidemia szaleństwa. Należy się dowiedzieć, co jest grane.

- Niechybnie nam się uda, jak będziemy siedzieć na tyłkach  i gryźć trawę? - Widać 

było, że jest zła, to i tak lepiej, niż miałaby być przestraszona czy przybita.

Uśmiechnąłem się zadowolony i odparłem:

- To się nazywa eksperyment: trawa jest prawdziwa, właśnie to sprawdziłem. Teraz 

będzie część druga, czyli podział zadań: ty posiedzisz, gryźć niczego nie musisz, a ja obejrzę 

miasteczko. Siadaj!

Posłuchała.

Czy dzięki sile mojej osobowości - o sile logiki nie wspominając - czy dlatego, że była 

zmęczona,  tego wolałem  nie dociekać. Pozbierałem  się  z pewnym  trudem i ruszyłem  do 

Hometown.

Odkrycie, a raczej upewnienie się w podejrzeniach zajęło mi mniej niż kwadrans. 

Wróciłem, siadłem ciężko i zająłem się żuciem kolejnego źdźbła.

Dziwne - przyznałem zamyślony. - Bardzo dziwne...

- Zacznij  mówić jak człowiek! Albo mnie zaraz szlag trafi, albo postaram się, żeby 

ciebie trafił - za złośliwość! Mów!

- Co?...  A, przepraszam. Tak tylko wszystko ustawiałem na miejscu... Miasto  jest 

puste,   nie   ma   ludzi,   zwierząt,   gówniarzy.   Nic   żywego.   Poza   tym   jest   jedną   bryłą   i 

najwyraźniej tak zostało zrobione: klamka jest częścią drzwi, więc nie da się jej nacisnąć, a 

drzwi z kolei są częścią ściany, dlatego nie mają prawa się otworzyć. Okna zresztą też. Jak się 

przez nie patrzy, nic nie widać, oprócz tylnej strony szyby. Na dodatek nic nie jest kompletne 

czy skończone: to bardziej idea Hometown niż samo miasteczko.

- Chyba w ogóle nie wiem, o czym mówisz...  - jęknęła. - Może to jednak myśmy 

powariowali?... Albo ja?

- Nie zwariowałaś i ja też nie. A co do zrozumienia, to sam nie wszystko chwytam, bo 

zbyt dużo jest tu dziwnych zjawisk. Zmaterializowaliśmy się czy coś takiego w jaskini przy 

wulkanie.   Nie   było   nic   poza   skałami.   Aha,   słońce   tak   samo   obrzydliwie   rozdęte.   Potem 

poszliśmy się rozejrzeć i trafiliśmy na trawę, las i świnie, jakie pamiętam z mojej młodości.

- A potem na Hometown z mojej.

background image

- I to właśnie jest ważne. Slakey wiedział, gdzie nas wysyła, więc musiał tu być, i bez 

dwóch zdań uważa, że to jest Piekło. Wyraźnie na to wskazywały jego komentarze pod moim 

adresem, dopóki ktoś nie zgasił mi światła...  Miejsce, w którym się ocknęliśmy,  faktycznie 

przypomina Piekło i to przynajmniej z jednym  ruchomym diabełkiem. Pytanie: dlatego że 

takie jest, a Slakey dorobił mu ideologię, czy dlatego że dostosowało się do jego wyobrażeń 

Piekła. Wiem, to brzmi niedorzecznie, ale załóżmy, że istnieje coś, nazwijmy to inteligencją 

planetarną  czy  jakoś inaczej. Załóżmy,  że jest taka planeta, gdzie widzi się, co się chce, 

ponieważ kształtuje ona fragmenty swej powierzchni zgodnie z oczekiwaniami istot, które na 

nią   przybywają.   Slakey   był   pierwszy   i   skojarzyło   mu   się   Piekło.   Może   z   powodu   tego 

rozdętego słońca, może szukał Piekła, w tej chwili to nieistotne. Ważne jest, że im bardziej 

upewniał się, że to jest Piekło, tym bardziej piekielna stawała się okolica. To ma sens!

- Wcale nie ma! To najbardziej zwariowana i kulawa teoria, jaką w życiu słyszałam!

- Co do tego mogę się zgodzić bez zastrzeżeń, jest tylko jeden drobiazg: jesteśmy tu i 

widzieliśmy to, o czym mówię.

- Jego Piekło?

- Właśnie. Tyle że jedynie na początku. Nie podobało nam się i poszliśmy zwiedzać. 

Pamiętam, że przyszło mi do głowy, że ta okolica jest całkowicie odmienna od tej, w której 

się wychowywałem.  ..  Jeśli ta inteligencja, o której mówię, ma zdolności empatyczne albo 

jeszcze lepiej jest biernym  telepatą,  to reszta jest logiczną konsekwencją moich myśli. A 

powinna być, bo jakoś musi odbierać bodźce... cholera, chyba mnie wyobraźnia poniosła!

- Ale nie na pewno... - sprzeciwiła się z namysłem. - Załóżmy, że masz rację: byłeś 

wściekły  i   to  zwiększyło   siłę  twoich   myśli.   Potem  trafiliśmy   na  ich   efekt,  dzięki   czemu 

mogliśmy   się   napić,   natomiast   nadal   pozostawaliśmy   głodni.   A   raczej   ja  pozostałam  i 

musiałam   o   tym   przez   cały   czas   myśleć.   Że   myślałam,   to   fakt,   a   przy   okazji   pewnie 

przypomniały mi się smakołyki z dzieciństwa. No a dzieciństwo to ta mieścina. Może i racja. 

I co zrobimy?

- Jedyną rozsądną rzecz: wrócimy w pobliże jaskni

- Dlaczego?

- Bo tam się pojawiliśmy i ewentualnie tamtędy możemy uciec Jeśli zjawi się Slakey, 

to w jaskini, jeśli moim synom uda się akcja ratunkowa, tez tam się pojawią A poza tym jeśli 

ten gnojek wysłał tu Angelinę, to nie znajdziemy jej ani w mojej, ani w twojej młodości. W 

jego Piekle jest szansa.

- W takim razie w drogę - Wstała, otrzepując suknię z nawy - Gdybyśmy poczuli 

pragnienie, znamy drogę, a co do jedzenia, zobaczymy.

background image

Wróciliśmy   po   własnych   śladach   (choć   o   obecności   świń   świadczyło   wyłącznie 

chrząkanie, pod olbrzymim dębem ich nie było) Aż dotarliśmy do końca trasy Tym razem bez 

trudu zidentyfikowałem smród - cuchnęło siarką. Wdrapaliśmy się na wzgórze, skąd roztaczał 

się niezły widok na okolicę i mało ciekawy - głównie dymiące wulkany, kamieniste wzgórza i 

wydmy. Naturalnie wszystko czerwone.

W dalszą drogę ruszyliśmy niewielkim kanionem, co było znacznie wygodniejsze od 

wspinaczki   na   coraz   wyższe   pagórki.   W   pewnym   momencie   usłyszeliśmy   jakieś   ni   to 

chrobotanie, ni to drapanie i oboje stanęliśmy jak wryci

- Poczekaj tu - poleciłem szeptem - Zobaczę, co to takiego.

- Nic z tego. Trafiliśmy tu razem i sprawdzimy też razem.

 

Miała trochę racji, a poza 

tym  nie był  to czas  i miejsce na działania wychowawcze. Cicho ruszyliśmy  do przodu - 

skrobanie nasiliło się, a potem umilkło Za to dało się słyszeć mlaskanie i to całkiem blisko 

Znów coś zaczęło skrobać. W końcu dotarliśmy za skalny załom i wyjrzeliśmy.

Przy przeciwległej ścianie stał facet, wspinał się na palce i płaskim kamieniem drapał 

po czymś szarym, co znajdowało się w skale ponad jego głową. Kawałek tego szarego udało 

mu się wydrapać, toteż czym prędzej wsadził go do ust i zaczął pożerać, mlaskając przy tym, 

aż echo niosło.

Interesujące, ale jeszcze ciekawsze było to, ze kolorek faceta aż bił po oczach - taki 

bardziej jasnoczerwony. Za przyodziewek służyła mu para postrzępionych spodni, których 

nogawki kończyły się nad kolanami. Interesująca była dziura na środku tyłka, przez którą 

wychodził całkiem pokaźny czerwony ogon.

Jegomość musiał zdać sobie sprawę, że  jest obserwowany,  bo nagle się odwrócił. 

Dzięki temu zobaczył nas, a my dostrzegliśmy parę niedużych acz foremnych rogów na jego 

głowie i dziurę z poszczerbionymi resztkami zębów. W następnym momencie cisnął w naszą 

stronę trzymanym w garści odłamkiem, a sam pognał w przeciwną stronę z rączością, o jaką 

nigdy bym go nie podejrzewał.

- Czerwony  - wykrztusiła Sybil - Widziałeś, co miał na głowie?

- Trudno było nie zauważyć. Ciekawe, od kiedy to diabły noszą portki? Zobaczymy, 

co robił?

Naturalnie. I co jadł?

Wyszukałem poręczny kawał kamienia i podeszliśmy do miejsca, w którym tamten się 

mozolił. Ze szczeliny w skale wyrastała jakaś szara i gąbczasta substancja, a ponieważ byłem 

wyższy od poprzednika, bez specjalnego trudu oderwałem od niej kawałek.

- Co to takiego? - spytała zaciekawiona i głodna Sybil.

background image

-  Skąd  mam   wiedzieć?   Raczej   pochodzenia   roślinnego   cóż,   on   to  zjadł,   więc   nie 

powinno   być   trujące   Chcesz   gryza?   Dobrze,   me   krzyw   się   będę   robił   za   królika 

doświadczalnego.

Było oślizłe i okropne w smaku, a konsystencję miało taką, że mnie szczęki rozbolały, 

nim pogryzłem coś, co nieodparcie kojarzyło mi się z kawałkiem torby foliowej. W końcu 

przełknąłem,  co ułatwiła wilgoć pokrywająca substancję. I mile zostałem zaskoczony - raz 

połknięta nie próbowała wrócić, choć żołądek wygłosił na ten temat długie zażalenie.

- Możesz spróbować. Smakuje jak plastik, ale zawiera wodę i może coś odżywczego.

Urwałem większy kawałek, z którego wzięła trochę i przyglądając mi się podejrzliwie 

włożyła do ust. Pokiwałem z uznaniem głową, zerknąłem w górę i gwałtownym pchnięciem 

posłałem ją w bok, skacząc od razu za nią.

W miejsce, gdzie przed chwilą staliśmy, z łomotem trafił solidnych rozmiarów głaz.

-   Chyba   się   zdenerwował   niespodziewaną   przerwą   obiadową   -   skomentowałem, 

pomagaj ąc Sybil wstać. - Proponuję odej ść trochę od skał, żebyśmy widzieli, co się dzieje.

Czerwona sylwetka zniknęła już za głazami i lepiej było nie ryzykować.

- Poczekaj tu i uważaj - poleciłem. - A ja natnę trochę tego paskudztwa na zapas.

Gdy skończyliśmy  posiłek, słońce nie zmieniło  swego położenia.  Dzień zrobił się 

cieplejszy, więc położyliśmy się w cieniu zadowoleni z pełnych brzuchów.

- Niedobre, ale sycące - oceniła Sybil. - Jakieś pomysły na przyszłość?

- Praca koncepcyjna zwana popularnie myśleniem. Odkąd się tu znaleźliśmy, nie było 

na to czasu między jedną awanturą a drugą. Sprawdźmy, co wiemy.

- Po pierwsze wylądowaliśmy w Piekle made  in Slakey. Chwilowo nazwa ”Piekło” 

pasuje. Wniosek: albo jesteśmy na jakiejś nieznanej planecie, albo powariowaliśmy.

- Ewentualność ostatnia nie wchodzi w grę: już nieraz próbowano ze mną podobnych 

numerów i skoro dotąd mi nie odbiło, to teraz też nie dam się zwariować. Zostaliśmy jakoś 

przetransportowani  na tę  planetę  i  to za  pomocą  urządzeń,  a  nie cudów. Wiemy też  coś 

znacznie ważniejszego: powrót jest możliwy, ponieważ osobiście byłaś w Niebie i wróciłaś. 

Urządzenie   i   zasada   są   takie   same.   Rozważyć   natomiast   należy   możliwość,   że   Angelina 

znalazła się tu przed nami.

- A więc musimy zdobyć więcej informacji.

- Co oznacza, ze trzeba złapać rogatego w resztkach portek i dowiedzieć się, co wie. O 

Angelinie, o tym, jak tu trafił, i w ogóle o okolicy.

Przerwało mi zrazu ciche acz zbliżające się szuranie. Odgłos zbliżał się od strony 

kanionu i wkrótce dołączył doń pomruk głosów.

background image

- Goście - oznajmiłem wstając.

Nasz   rogaty   znajomy   wyłonił   się   zza   zakrętu.   W   ślad   za  nim   wyszło   z   tuzin 

podobnych, to jest czerwonych, ogoniastych i rogatych stworzeń w łachmanach. Istoty - jakoś 

nie   bardzo   mogłem   o   nich   myśleć   ”ludzie”  -  były   obojga   płci   i   obładowane   rozmaitego 

kształtu  i wielkości głazami. Angeliny wśród nich na szczęście  nie było. Na nasz widok 

przystanęli,   ale   zachęceni   przykładem   przywódcy   ruszyli   dalej   i   to   ze   zdecydowanie   nie 

najprzyjaźniejszymi zamiarami.

- Możesz wiać, ale i tak nam nie uciekniesz - oznajmił wojowniczo ich szef. - W 

końcu i tak was dorwiemy, zabijemy i zjemy.

- Tu faktycznie musi panować przeludnienie  -  głośno myślałem, nie ruszając się z 

miejsca.

background image

ROZDZIAŁ 7

Uniosłem   ku   nim   otwartą   dłoń   w   uniwersalnym   geście   pokoju.   Zawsze   lepiej 

zaczynać od grzeczności. No, prawie zawsze.

- Ostrzegam, że będziemy się bronić - poinformowałem rzeczowo. - I to skutecznie, 

czyli niehumanitarnie...

- Obiad! - wrzasnął ten w portkach. - Zabić! Sybil stanęła obok mnie i spytała:

- Niehumanitarnie?

- Skutecznie - poprawiłem ją.  - I  pamiętaj,  że przynajmniej jeden powinien potrafić 

mówić.

- Mhm.

Oboje ruszyliśmy do ataku.

Na   pierwszego   przeciwnika   wybrałem   szefa,   który   nawet   melodyjnie   zawył,   gdy 

walnąłem   go   kantem   dłoni   w   nadgarstek.   Coś   chrupnęło   -   może   kość,   może   skała,   ale 

wypuścił kamień, a potem padł elegancko, gdy trzasnąłem go z półobrotu w splot słoneczny. 

Przyznaję,  że   zrobiłem   to   złośliwie,   ale   wyjątkowo   nie   cierpię  kanibali.   Uważam,   że   to 

najgorsze zeszmacenie i upodlenie, do jakiego mogą dojść istoty ludzkie. A ci tu nie  byli 

jeszcze na tym etapie, by głód ich tłumaczył. Nie czekając aż znieruchomieje, wybiłem się i z 

wyskoku trafiłem dwóch innych stopami w głowy. Co prawda łby im nie poodpadały, ale na 

pewno   wyłączyłem   delikwentów   z   dalszej   walki.   Wylądowałem   na   ugiętych   nogach, 

uchyliłem się przed ciosem kamiennej maczugi, uderzyłem jej właściciela kantem dłoni w 

kark i okręciłem się na pięcie gotów do dalszej walki. Kamień świsnął mi obok głowy, toteż 

dałem dwa szybkie kroki w stronę, z której nadleciał, i unieszkodliwiłem prawym sierpowym 

w szczękę kolejnego szykującego się do rzutu. Pofrunął dobre dwa metry, nim znieruchomiał 

na kamienistym podłożu. Półobrót i cios wyciągniętą nogą załatwił kolejnego przeciwnika, a 

kopniak w krocze kolejnego. Rozejrzałem się w poszukiwaniu następnych i stwierdziłem, że 

okolica usłana jest jęczącymi (bądź nie) i wiercącymi się (bądź nie) postaciami.

- Amatorzy - podsumowała Sybil, otrzepując dłonie. - I w dodatku bez kondycji.

- Tym lepiej dla nas - stwierdziłem usuwając stopą co poręczniejsze kamienie poza 

zasięg pokonanych. -  Nie mam ochoty sprawdzać, który żyje, a który nie. Krwi nie widzę, 

więc nie trzeba opatrywać rannych.

Wszyscy mieli na sobie postrzępione szmaty - niegdyś były ubraniami - wszyscy także 

background image

mieli rogi i ogony, do złudzenia przypominając rysunki diabłów, jakie oglądałem podczas 

ekspresowego kursu teologicznego, który zafundowałem sobie na Lussoso. Ponieważ próby 

pogawędki   z   dwoma   najmniej   uszkodzonymi   diablicami   okazały   się   niezbyt   udane, 

odszukałem organizatora tego proszonego obiadu i strzeliłem go ze trzy razy otwartą dłonią w 

pysk. Metoda mało delikatna, ale skuteczna, jeśli chodzi o doprowadzenie do przytomności. 

Otworzył   oczy,   jęknął   i   widząc   mnie,   próbował   wtopić   się   w   ścianę,   przy   której   go 

posadziłem, co naturalnie było wysiłkiem z góry skazanym na niepowodzenie.

- Posłuchaj no - powiedziałem spokojnie, dokładając starań, żeby me brzmiało to jak 

groźba. - Zabijanie i  zjadanie było waszym pomysłem, a  ja was ostrzegałem. Dostaliście 

wycisk na własną prośbę i jak będziecie spokojni, to nie będziemy się mścić. Zjadać was nie 

zamierzamy, bo jesteście mało apetyczni. Teraz do rzeczy: jestem Jim i mam do ciebie parę 

pytań...

Krótki   pisk   i  łupnięcie   dobiegające   z   tyłu   świadczyły   o   skuteczności   Sybil   jako 

ochroniarza, czego zresztą do  wiodła dobitnie - dla niektórych  w dosłownym  tego słowa 

znaczeniu - właśnie zakończona potyczka.

- Ja jestem... Cuthbert Podpis, profesor anatomii porównawczej z University...

-   Zatrzęsienie   tych   profesorków.   No,   nic,   tak   na   marginesie,   nie   za   daleko 

przypadkiem cię zwiało od uniwersytetu?

Pomacał   delikatnie   nadgarstek  i  brzuch,   przyjrzał   mi   się   czerwonymi   oczkami  i 

westchnął.

-   Pewnie   za   daleko.   Nie   zastanawiałem   się  nad   tym   ostatnio  głód  i  pragnienie 

skutecznie absorbują uwagę. Jedzenie jest monotonne i nie bardzo pożywne... pewien jestem, 

ze brak w nim masy witamin i aminokwasów...

- Masz na myśli tę szarą breję wydłubywaną spomiędzy skał?

- Dokładnie. Nazywa się cohmicon, tylko mnie me pytaj, co to znaczy, bo sam nie 

wiem. Podano mi tę nazwę, jak się tu zjawiłem, stąd ją znam.

-   A   jak   się   tu   dostałeś?  -   spytała   Sybil,   nie   przestając   podejrzliwie   obserwować 

pobitych smakoszy.

- Nie wiem. Byłem na urlopie, przyleciałem na Vulkanna, opalałem się na brąz, nie na 

takie ohydztwo i  tuczyłem się,  jedząc  i  pijąc uczciwie...  wszystko, co pamiętam, to to, że 

którejś nocy zasnąłem we własnym łóżku, a obudziłem się tu.

- A reszta?

- Tych, z którymi rozmawiałem, spotkał podobny los. Inni już tak powariowali, że nie 

da się z nimi rozmawiać. Wygląda na to, że im dłużej się tu przebywa... słuchaj, naprawdę 

background image

mnie nie zjesz?

- Już ci mówiłem: po profesorach dostaję obstrukcji.

- Teraz tak mówisz, a potem...

-   Potem   to   nogi  śmierdzą.   Jak  raz   coś   powiedziałem,   to   mam   głupi   zwyczaj 

dotrzymywać   słowa.   A   propos   profesorów:   słyszałeś   może   kiedyś   o   niejakim   Justinie 

Slakeyu?

- Nie, ale mój uniwersytet nie należał do sławnych.

-   Szkoda.   Dobra,   powiedziałeś,  jak   się   tu   znalazłeś.   Czy   ktoś   zdołał   opuścić   to 

miejsce?

- Tylko jako obiad!

Zaczął się ślinić, więc zmieniłem temat:

- Jak jesteś specem od anatomii, to może mi  wyjaśnisz, skąd ten twarzowy kolorek 

skóry, że nie wspomnę o ogonie i rogach?

Przyjrzał się swojej karnacji z obrzydzeniem i odparł jakoś tak mechanicznie:

- Badałem ten fenomen, ale tu nawet nie sposób prowadzić notatek... sądzę, że to nie 

kwestia   pigmentu,   tylko   wytworzenia   się   nowych   odgałęzień   podskórnych   naczyń 

krwionośnych...  -   Pogłaskał   ogon   -   A   ogon   to   efekt   mutacji   wywołanej   tym   cholernym 

słońcem, bo kości w nim me ma z całą pewnością, jedynie mięśnie i skóra...

Ponieważ zaczął mamrotać coś po łacinie o poszczególnych mięśniach, zostawiłem go 

i  dałem   znak   Sybil  Oddaliliśmy   się   od   eks-przeciwników;   ci  z   nich,   którzy   odzyskali 

przytomność,   nie   przejawiali   wrogich   zamiarów   Być  może   dlatego,   że   marzyli   tylko,   by 

znaleźć   się  w  cieniu.  Najenergiczniejszy  wycofał   się  do kanionu, omal   się  przy  tym   nie 

wywracając,   gdyż   próbował   równocześnie   patrzeć,  gdzie   lezie,   i   za   siebie,   czy   go 

przypadkiem me gonimy.

- Coś tu nie gra - oceniła Sybil

- Od początku odniosłem takie wrażenie, a  im dłużej tu jesteśmy, tym mniej mi się 

wszystko  podoba. Oni nie są tubylcami,  zostali  tu sprowadzeni w  jakimś  celu, tylko  nie 

wiemy w jakim. Wiemy natomiast przez kogo i  musimy znaleźć sposób, by wrócić, zanim 

dorobimy się ogonów. Nie zaczynam przypadkiem czerwienieć?

- Chyba ze złości. Trzeba się zastanowić, co dalej. Do jeziora przynajmniej na razie 

nie mamy chyba po co wracać?

- Przyznam, że nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny powód...

Niebo nagle pociemniało na moment i niewidzialna siła przygniotła nas do podłoża. 

Po paru sekundach oświetlenie i grawitacja wróciły do normy.

background image

- Zbierzemy tyle tego szarego, ile zdołamy unieść, co da nam trochę swobody, bo nie 

będziemy   uzależnieni   od   źródła   pożywienia   -   zdecydowałem.  -   I  przeszukajmy   jaskinię, 

ponieważ wyszliśmy z niej dość szybko i nie było czasu pomyśleć.

- Co robimy z tą bandą? - spytała.

- Nic, nie mam pomysłu. Być może, jak wrócimy, na coś wpadnę. Żyją i są w miarę 

przystosowani do tutejszych warunków. Po tej nauczce powinni trzymać się z daleka.

- Racja - zgodziła się Sybil. - W takim razie w drogę!

Lekki problem powstał z zapakowaniem zapasu colimiconu, ale rozwiązała go Sybil, 

zmieniając suknię maxi w sukienkę mini, co stworzyło widok całkiem przyjemny dla oka.

- I jest mi chłodniej - skomentowała, wiążąc ostatni węzeł na tobole z jedzeniem.

- Prowadź - poleciłem, biorąc pakunek.

Słońce   było   praktycznie   w  tym   samym   miejscu   co   wtedy,   gdy   zobaczyliśmy   je 

pierwszy raz, toteż o długości doby na tej planecie wolałem nie myśleć. Mogła zresztą trwać 

wiecznie,   jeśliby,   dajmy   na   to,   nie   obracała   się   wokół   własnej   osi.   Rozmyślania   te   nie 

przeszkadzały   mi,   ma   się   rozumieć,   we   wspinaczce   ku   wejściu   do   jaskini.   Właśnie   się 

potknąłem o jakiś złośliwy odłamek, gdy obok wystrzelił w górę niezły gejzerek kurzu, a 

rykoszet z wizgiem odleciał gdzieś w bok.

- Kryj się! - wrzasnąłem. - Ktoś do nas strzela!

Sybil pomknęła ku pobliskim głazom, a ja zrobiłem przewrót, zjechałem kawałek na 

tyłku i podbiegłem do samotnego głazu. W tym czasie padły jeszcze co najmniej trzy strzały - 

wszystkie chybiły  -  pseudosnajper albo miał zeza, albo pierwszy raz trzymał broń w ręku. 

Naturalnie nie byłem z tego powodu rozczarowany.

- Gdzie on jest? - zawołała poirytowana Sybil.

- Na szczycie naszego zbocza. Zobaczyłem ruch za kamieniami.

- W jakim kolorze?

- Lokalnie ulubionym.

- I co teraz?

-   Zapolujemy   na   myśliwego.   Skaczemy   równocześnie   i   zachodzimy   go   z   flanki. 

Równocześnie nie będzie mógł namierzyć nas obojga. Aha, zostawiłem zapasy, jak ich nie 

rąbną, to potem je pozbieramy. Uwaga: trzy... cztery!

Wypadłem zza skały i pognałem zygzakiem pod górę. Pierwsza kula gwizdnęła mi 

koło   ucha,   druga   wzbiła   gejzerek   między   nogami,   aż   w   końcu   padłem   plackiem   za 

upatrzonym wcześniej kamieniem. Natomiast Sybil bez ryzyka pokonała dwukrotnie większą 

odległość.

background image

Odpoczęliśmy chwilę i powtórzyliśmy operację.

A potem jeszcze raz.

I jeszcze.

Ostrzał   trwał   cały   czas   -   najwyraźniej   strzelec   nie   cierpiał   na   brak   amunicji.   Po 

kolejnym  odcinku zobaczyłem  dokładniej  przeciwnika  - czerwony,  gruby,  z plecakiem  w 

jednej ręce i jakimś samopałem w drugiej, zmieniał właśnie stanowisko ogniowe. Pognałem 

za nim i rozciągnąłem się jak długi, gdy słysząc mnie, strzelił z półobrotu. Na szczęście w 

następnej chwili skoncentrował się na Sybil. Korzystając z chwili spokoju, pozbierałem się i 

skoczyłem ku niemu - był o jakieś pięć metrów ode mnie. Prawie go dopadłem, gdy się 

odwrócił. I dostał w tył głowy celnie rzuconym kamieniem. A w następnej chwili wyrwałem 

mu broń i kopnięciem w brzuch posłałem na ziemię.

Przy tej okazji puścił plecak, z którego wysypały się lśniące metalowe walce.

Zasapana Sybil  dołączyła  do nas i oboje przyjrzeliśmy się leżącej postaci. Gruba, 

czerwona, z ogonem i rogami, a mimo to dziwnie znajoma. Dopiero jednak gdy zobaczyłem 

go z profilu, rozpoznałem kto zacz - jednak rogi wbrew pozorom zmieniają wygląd.

- Niemożliwe! - Sybil najwyraźniej też go poznała, gdy się rozglądał, najwyraźniej 

szukając drogi ucieczki. - Przecież to...

- Slakey!  - dokończyłem. - Kurwa jego... i tak dalej.  Obiekt, którego pochodzenie 

poddano krytyce, przyjrzał się nam rozbieganym wzrokiem i spytał niepewnie:

- My się... już spotkaliśmy?

- Być może - warknąłem. - Nazywam się di Griz. Brzmi znajomo?

- Nie bardzo... Krewny Grodzińskich?

- Nic o tym nie wiem. A ty jak się nazywasz?

- Dobre pytanie. Może... Einstein? - spytał z pełnym nadziei uśmiechem, który zgasł 

jak świeczka na wietrze na widok mojej miny. - A Mitchelsen?... szkoda... to może Harley?... 

Też nie... A Epinard?

- Wszyscy fizycy - wtrąciła Sybil. - I wszyscy nie żyją.

- Fizyka! - ucieszył się, nie wiedzieć z czego i wskazał na rozdęte słońce. - Reakcja 

spalania trwa przez cały czas, ale jądro jest nietrwałe... sfera Fermiego jest z litr...

- Profesorze! - wrzasnąłem, bo zaczął mamrotać już całkiem niezrozumiale.

- Tak?... Co? Ale to jądro nadal... - Zamknął oczy i kołysał się powoli mamrocząc coś 

do siebie.

- Oszalał - podsumowała Sybil. Przyznałem jej w milczeniu rację.

- Struga profesora i ględzi coś o fizyce - dodałem.

background image

- Po galaktyce pałęta się wielu profesorów.

- Też racja - zająłem się bronią nadal trzymaną w dłoniach i gwizdnąłem. - I co my tu 

mamy,   proszę   wycieczki?   Sprawny  pełen   magazynek   i   jeszcze   parę   pocisków   luzem. 

Rozpoznajesz ten drobiazg?

- Naturalnie: karabin Gaussa lub, jak kto woli, strzelba Gaussa.

-   Standardowe   wyposażenie   wszystkich   armii   wszechświata.   Nie   ma   ruchomych 

części,   bateria   atomowa   wystarcza   na   długo,   a   pociski   w   stalowych   płaszczach   nawet 

najgłupszy   potrafi   załadować   poprawnie.   Potem   tylko   trzeba   wycelować   i   wystrzelić. 

Ciekawe, jak tu się dostała, a jeszcze ciekawsze, jakim cudem. działa. Z naszego wyposażenia 

nic nie działało i nie napotkaliśmy tu dotąd żadnego artefaktu.

Siedzący przestał mamrotać, skoncentrował się na tym, co mam w garści, i wrzeszcząc 

radośnie, skoczył ku mnie z wyciągniętymi łapskami. Sybil zgrabnie podstawiła mu nogę, a ja 

spytałem, wyraźnie wymawiając słowa:

- Profesorze... skąd to masz?

-   Moje.   Sam   sobie   dałem...  -   Rozejrzał   się   tępo   wokół,   położył   na   ziemi   i 

najbezczelniej w świecie zachrapał.

- Nie nazwałabym go źródłem informacji - mruknęła Sybil.  - A  już na pewno nie 

”obfitym”.

- Musi tu długo siedzieć, że doszedł do takiego etapu.

- Też tak myślę. Proponuję wrócić do oryginalnego planu i do jaskini.

- Do jaskini - zgodziłem się.

Do   plecaka   wsadziłem   rozsypane   magazynki   i   tobołek  z  pożywieniem,   po   który 

zszedłem na dół, i oboje ruszyliśmy w drogę.

- Nie wydaje ci się, że im dłużej tu jesteśmy, tym więcej rodzi się pytań, na które nie 

ma odpowiedzi? - spytała w pewnym momencie Sybil.

Przytaknąłem w milczeniu i wskazałem na skalną ścianę.

- Jesteśmy prawie na miejscu.

Prawdę mówiąc, czułem się przygnębiony, a to było coś, bo w życiu znajdowałem się 

już   w   wielu   trudnych   sytuacjach.   Gdyby  w   jaskini   znajdowało   się   coś   godnego   uwagi, 

zauważyłbym to przy pierwszym pobycie, ale tak wciąż mieliśmy złudzenie, że coś robimy. 

Nad resztą wolałem się nie zastanawiać.

Gdy  podeszliśmy w pobliże wejścia, wewnątrz coś trzasnęło, łomotnęło i jaskrawo 

zapłonęło, tyle że nie było widać ognia. Oboje wykonaliśmy przepisowy pad z kryciem, a ja 

odbezpieczyłem   broń.   Z   wnętrza  jaskini   dały   się   słyszeć   chrobotania   i   kroki,   a   po   paru 

background image

sekundach   w   wejściu   pojawiła   się   znajoma   sylwetka.   Całe   szczęście,   że   zdołałem   ją 

rozpoznać, nim nacisnąłem spust.

- Ojciec, wyrzuć to żelastwo! - poleciła zdegustowana pociecha i dodała: - Zbieramy 

się stąd. I to już!

- Już biegniemy, Bolivarze! - ucieszyła się Sylvia. Musiałem przyznać, że ona chyba 

naprawdę ich rozróżnia.

background image

ROZDZIAŁ 8

Rzuciłem broń i plecak i pognałem, jakby się za mną ziemia paliła. Sybil deptała mi 

po piętach. Bolivar poprowadził nas ku tylnej ścianie, rozejrzał się i nieco zmienił pozycję.

- Powinno być dobrze - mruknął. - Łapcie mnie za ręce!

Chwyciliśmy. Przyciągnął nas do siebie, ale nagle coś się stało.

Tego   nie   można   opisać.   Nigdy   dotąd   niczego   podobnego   nie   przeżyłem.   Pewien 

byłem  jedynie,  że nie czuję ciepła,  zimna,  bólu, wzruszenia  ani  że nie siedzę na krześle 

elektrycznym.

A potem się skończyło. Coś błysnęło, grzmotnęło i ktoś wrzasnął:

- Padnij!

Bolivar pociągnął nas na podłogę.

Wybuchła   regularna   strzelanina   przetykana   głośniejszymi   eksplozjami.   Kątem   oka 

dostrzegłem   postać  trzymającą   broń   w   lewej   ręce   i   prowadzącą   ostrzał   -   na   szczęście 

nieudolnie - wypuściła bowiem broń przy kolejnym odrzucie, odwróciła się i uciekła. Prawą 

rękę miała zabandażowaną. Z boku słychać było lejną palbę i tupot kroków.

- James! - krzyknął Bolivar.

- Żyję - rozległa się stłumiona odpowiedź i zza wraku jakiegoś urządzenia, z którego 

jeszcze unosił się dym, wyłonił się James, strzepując iskry z koszuli i rozmazując sadzę po 

twarzy.

- Ścierwo! - warknął poirytowany. - Wszystko rozwalił.

- Serdeczne  dzięki za sprowadzenie z powrotem - powiedziałem i rozkaszlałem się 

niczym chroniczny gruźlik. - Piekielnie chce mi się pić...

W górze coś zgrzytało, parsknęło i ze świstem uruchomił się automatyczny system 

przeciwpożarowy. W oddali słychać było wycie alarmu.

- Wyjaśnienia potem - zdecydował James. - Zmykajmy stąd zanim straż się zjawi!

Rada była rozsądna, dlatego nie protestowałem.

Wybiegliśmy   na   zewnątrz   i   wskoczyliśmy   do   wciąż   parkującej   przy   krawężniku 

półciężarówki. James siadł za kierownicą i ruszył z piskiem opon, ledwie zdążyliśmy zasunąć 

drzwi.   Był   to   start   z   gatunku   tych,   o   których   mówią,  że   ”kamienie   z   bruku   drą”,  choć 

przyznam się, że nie do końca rozumiem to określenie. Rzuciło nami o ścianę na zakręcie, ale 

jęk syren, który od pewnej chwili nieprzyjemnie się zbliżał, został wpierw gdzieś z boku, a 

background image

potem z tyłu. James zwolnił i przestało nami miotać na kolejnych zakrętach, aż w końcu 

stanął, odsunął drzwi prowadzące do kabiny i spytał z szelmowskim uśmiechem:

- Nie napilibyście się czegoś?

Przez   przednią   szybę   widać   było   sporą   obrotową   reklamę:   Automatyczna   Knajpa 

Rowneya  a   pod   spodem   mniejszy   acz   bardziej   bijący   w   oczy   napis:   Najtańsze   i 

Najmocniejsze Napoje w Mieście. Wysiedliśmy, nie tracąc czasu i siedliśmy przy barze.

- Witamy w pijackim  raju - odezwał się  robot-barman  zwany potocznie barbotem. - 

Co podać?

- Cztery piwa - zarządziłem. - Duże...

A potem kaszel skutecznie odebrał mi głos.

- Piwo - zameldował barbot.

Oboje z Sybil prawie rzuciliśmy się na niego.

Bolivar zapłacił i zażądał cztery następne, bez słowa wymieniając nam szklanki na 

pełne. Przyznaję, że moje jakoś tak wyparowało - mikroklimat czy co. W każdym razie drugie 

zdecydowanie pomogło. Nie dość, że mogłem spokojnie mówić, to jeszcze zaproponowałem:

- Zacznijmy od tego, że opowiecie, co się stało.

- A nie - sprzeciwił się Bolivar - zaczniemy od tego, że sprawdzicie, czy nic wam nie 

jest. Bo muszę przyznać, że jak twój alarm się włączył  tata, to obaj omal nie dostaliśmy 

zawału.

- Jaki alarm? - zdziwiłem się szczerze. - Tak mnie załatwił, że żadnego nie zdążyłem 

uruchomić!

- Włączył się bierny alarm, kiedy twoje serce stanęło.

- Co ty gadasz? Dajcie mu piwa albo lepiej czegoś mocniejszego!  Nie stanęło i nie 

stoi! - oburzyłem się, na wszelki wypadek sprawdzając.

Biło.

- Też nam się tak wydaje - przyznał James. - Wtedy o tym nie wiedzieliśmy. Do 

środka musieliśmy wejść dosłownie w sekundy po tym, jak was wyprawił do Piekła, bo nadal 

siedział przy komputerze w tej swojej narzucie w ciapki. Bolivar go ogłuszył, zanim zdołał 

coś namieszać. Twoje serce musiało przestać bić dla odbiornika w furgonetce, gdy znalazłeś 

się poza planetą. O tym, że posłał was do Piekła, dowiedzieliśmy się później...

-   Znaczy   się...  on   się   dowiedział   -   podjął   Bolivar.   -   Jest   całkiem   niezły   w 

zaawansowanej hipnozie.

- Takie tam hobby. Profesorek był łatwym obiektem, bo najpierw znalazł się w stresie, 

a zaraz potem w szoku. Powiedział grzecznie, gdzie was posłał, i przyznał, że nie zdążył 

background image

zmienić współrzędnych, więc Bolivar  wybrał się po was, a ja pilnowałem, żeby profesorek 

czegoś   nie   próbował   zmajstrować,   bo  z   konieczności   on   musiał   obsługiwać   całe   to 

urządzenie. To było to długie pięć minut, ale się udało.

- Jakie pięć minut? - tym razem zdziwiła się Sybil. - Byliśmy tam przynajmniej pięć 

godzin.

- Różny czas...  - mruknął w zamyśleniu Bolivar. - Powiem wam  inną ciekawostkę: 

kiedy  byłem  w   Piekle,   byłem   równocześnie  tutaj...  to  znaczy,  widziałem   to,  co  James,   i 

słyszałem to, co on.

- I vice versa.

- Piwo.

- Nareszcie! Coś ty je destylował, zamiast nalać?

- James, przestań opieprzać ten złom na kółkach i bądź uprzejmy mi wyjaśnić, skąd 

się wzięła ta bitwa, w której środek trafiliśmy?

-   Tuż   przed   waszym   przybyciem   wpadł   tam   ten   z   zabandażowaną  łapą  i   zaczął 

strzelać, więc zrobiłem to samo. Dopiero po chwili wyszło, że strzelał nie do mnie, tylko do 

aparatury,   co   mu   zresztą  nieźle   wyszło.   Ponieważ   nie   kazałeś   nikogo   zabijać,   więc   obaj 

uciekli. Jakbyś miał wątpliwości, bo mogłeś nie mieć czasu dokładnie mu się przyjrzeć: to był 

Slakey z bandażem zamiast prawej dłoni.

- To kto... - Sybil przez chwilę przypominała sowę.

- Kto tu był w wyszywanej narzucie? Też Slakey, tylko ze zdrową prawą dłonią.

- No to ja też mam dla was nowinę. - Uśmiechnąłem się. złośliwie. - W Piekle też jest 

Slakey: czerwony, z rogami i ogonem. Mnożą się cholery jak zaraza.

Zapadła długa i przytłaczająca cisza, ponieważ konsekwencje tej rewelacji - albo ich 

brak - mogły okazać się naprawdę poważne. Przerwała ją w końcu Sybil:

- James, gwizdnij na obsługę i zamów butelkę czegoś mocniejszego.

Nikt nie zgłosił sprzeciwu.

Po pierwszej kolejce ułożyłem sobie myśli na tyle, by wrócić do kwestii podstawowej:

- Gdzie jest Angelina?

- Na pewno nie w Piekle - odparł James. - Wypytałem go o to. Próbował co prawda 

walczyć i w końcu nie wydusiłem z niego, gdzie ją wysłał, bo prawie wybudził się z transu, 

ale przyznał, że nie w Piekle.  Musiałem  go uspokoić, by móc  was  sprowadzić,  a potem 

miałem zamiar wziąć się za niego na serio, ale nie wyszło. Przykro mi...

- To niech ci przestanie być przykro - przerwałem. - Dowiemy się, gdzie jest i jak do 

niej   dotrzeć.   Obaj   spisaliście   się   doskonale,   teraz   trzeba   pomyśleć,   co   zrobić   z   tymi 

background image

wszystkimi zagadkami i paradoksami, ale to w drugiej kolejności. Po pierwsze potrzebujemy 

pomocy, bo nikt z nas nie może pokazać się Slakeyowi na oczy bez wzbudzania odruchów 

obronnych. Co prawda, nadal nie wiem, jak rozszyfrował Sybil, ale nie to jest w tej chwili 

najważniejsze. Hotel jest spalony, a my musimy złapać Inskippa.

-  Wystarczy   zwykły   telefon   -   wtrąciła   Sybil   -   mam  numer   do   tutejszego 

przedstawiciela, reszta pójdzie automatycznie.

- W takim razie streść mu, co się stało, każ pilnować kościoła, żeby nikt tam nie wlazł 

i stamtąd nie wyszedł. I każ Inskippowi przysłać tu profesora Coypu. I to migiem. Ktoś, kto 

potrafi zbudować działający wehikuł czasu, o innych naukowych cudach nie wspominając, 

powinien połapać się, o co tu chodzi. I na wszelki wypadek niech do profesora doda komputer 

Space Marines, bo cholera wie, z ilu przeciwnikami tak naprawdę mamy do czynienia. Do ich 

przybycia nie podejmiemy żadnych działań, aktualnie możemy przez to więcej stracić niż 

zyskać.

Teoretycznie dwa dni przymusowego urlopu powinny być miłą odmianą - praktycznie 

były to pierwsze bezczynne chwile od zniknięcia Angeliny, ale za dużo miałem spraw do 

przemyślenia, problemów i zmartwień (z głównym podstawowym - gdzie jest Angelina?).

Wieczorem pierwszego dnia przeprowadziliśmy burzę mózgów  skrzyżowaną z sesją 

wspomnieniową i zanotowaliśmy wszystko, co wiedzieliśmy wcześniej i przypuszczaliśmy. 

Przyznaję, że lista nie miała wiele sensu, ale nigdy nie pretendowałem do miana naukowca, a 

Korpus na liście płac miał ich z mendel. Przesłaliśmy dzieło naszych umysłów  Inskippowi, 

wychodząc z założenia, że on może coś z tym zrobić, w przeciwieństwie do nas.

Zameldowaliśmy   się   -   korzystając   z   fałszywych   dokumentów   -   w  Vaska   Hulja 

Holiday   Heaven  po   tym,   jak   James   i   Bolivar   wyczyścili   nasz   apartament   z   potrzebnego 

sprzętu. Poza tym Sybil i ja uzupełniliśmy standardowe wyposażenie, bez którego czułem się 

goły (nie wiem jak ona). Poprawiło mi to humor, podobnie jak i brak czerwonego koloru 

skóry - że o ogonie nie wspomnę - co regularnie sprawdzałem w lustrze. Może to głupie, ale 

nic na to nie byłem w stanie poradzić.

Trzeciego dnia, schodząc na śniadanie, przestałem mieć nadmiar wolnego czasu, przy 

stoliku bowiem siedziała znajoma postać i pałaszowała posiłek kompanii piechoty z podziwu 

godnym zapałem.

- Witam, profesorze! - ucieszyłem się. - No to w końcu jesteśmy w komplecie.

- Witaj, Jim! - Wyszczerzył uzębienie, którego kształtu i koloru nie powstydziłoby się 

starożytne zwierzę zwane koniem. - Jak tam ogon?

- Dziękuję: brak. I co powiesz o tym wszystkim?

background image

- Po drodze obejrzałem resztki urządzeń w kościele. W połączeniu z twoimi notatkami 

i odzieżą, którą mieliście na sobie w Piekle, sprawa wydaje się naprawdę prosta.

- Że co proszę?!

- Prosta. Na uszy ci padło? Bo na rozum już na pewno nie. Mogę ci powiedzieć, że 

wymyślenie   time-heliksu   było   znacznie   trudniejsze   -   oznajmił,   pałaszując   grzankę   z 

entuzjazmem głodomora.

- A tak mówiąc prosto i po ludzku? - zaproponowałem. - Też bym chciał wiedzieć, co 

jest grane.

-   Proszę   uprzejmie.   -   Wypolerował   sobie   zęby   serwetką  podczas   ocierania   ust   i 

oświadczył:   -   Kiedy   tylko   dowiedziałem   się,  że   zamieszany   jest   w   to   Pierdoła   Justin, 

zacząłem być na właściwym tropie...

- Zaraz! - przerwałem mu zdecydowanie. - Jaki znowu Pierdoła Justin?

- Justin Slakey. W czasie studiów opowiadał straszne głupoty, chcąc zaimponować 

dziewczynom, więc ochrzciliśmy go Pierdoła Justin albo Jiving Justin, co przyjemniej brzmi 

dla ucha. Sens ten sam.

- Aha, w takim razie znowu zamieniam się w słuch.

- Jeśli chodzi o Justina, to w układach damsko-męskich  był dupa, jakich mało, ale 

poza tym, to już kiedy się poznaliśmy, był geniuszem. I to autentycznym. Zajął się teorią 

galaktycznych strun, która, jak może przypadkiem słyszałeś, istniała sobie spokojnie od lat i 

udowodnił,   że   jest   prawdziwa,   przy   okazji   wymyślając   niezbędny   aparat   matematyczny. 

Opublikował na ten temat kilka artykułów, ale nigdy spójnej pracy. Gdybyś nie wiedział, to 

wnioskiem końcowym jest istnienie przejść między galaktykami zwanych ”wormhole”, choć 

przyznam, że pojęcia nie mam, skąd się ta nazwa wzięła ani co też ma wspólnego z robakami.

 

Wydawało mi się, jak zresztą i wszystkim, że nie zakończył prac nad nimi, teraz wychodzi, że 

nie tylko zakończył, ale i zastosował w praktyce.

Coypu przerwał, by opróżnić kubek z kawą,  dzięki czemu miałem dość czasu, by 

pozbierać szczękę ze stołu, gdzie opadła dobrą chwilę temu.

-   Może   zaczniemy   od   tego,   że   nie   mam   zielonego   pojęcia,   o   czym   mówisz   - 

zaproponowałem uprzejmie.

-   Nic   dziwnego:   istnienie   wormholi   między   wszechświatami   opisuje   negatywna 

matematyka, a niematematyczny model byłby strasznie topornym uproszczeniem...

- Lubię toporne uproszczenie!

Tym go zaskoczyłem. Zmarszczył się, przygryzł wargę i chwilę milczał.

 ang. 

w

or

m

 - robak.

background image

- No więc naprawdę upraszczając, to nasz wszechświat jest źle zrobionym, sadzonym 

jajkiem   na   patelni   pełnej   podobnych,   złych,   sadzonych   jajek   -   Śniadanie   najwyraźniej 

podziałało nań inspirująco. - Patelnia to czasoprzestrzeń, tyle że jest niewidzialna, ponieważ 

me ma wymiarów i nie może w związku z tym być mierzona. Rozumiesz to jak dotąd?

- Próbuję.

- Ładnie z twojej strony. Więc tak największym wrogiem wszystkiego jest entropia, 

ponieważ powoduje starzenie się, rozpad, aż w końcu śmierć wszechświata. Gdyby udało się 

ją   odwrócić,   problem   byłby   łatwy   do   rozwiązania.   Tego   nie   da  rady   zrobić,   ale   można 

zmierzyć   stopień   rozkładu,  naturalnie   jedynie   w   drodze   obliczeń   matematycznych. 

Udowodniono także,  że stopień entropii  jest inny w różnych  wszechświatach.  Rozumiesz 

wagę tego odkrycia?

- Nie - przyznałem uczciwie.

-   To   pomyśl!   Jeśli   stopień   entropii   w   naszym   wszechświecie  jest   wyższy   niż   we 

wszechświecie X, to dla obserwatora stamtąd nasz wszechświat niszczałby szybciej. Tak?

- Tak.

-   W   takim   razie   dla   naszego   obserwatora   stopień   entropii   we   wszechświecie   X 

wyglądałby na odwrotny. Choć nie jest tak w rzeczywistości, na to by wyglądało. I tego 

właśnie należało dowieść - powiedział i siadł wygodnie, zadowolony z siebie.

- Miałeś mówić po ludzku i zrozumiale, więc przestań gadać jak potłuczony i powiedz 

to po ludzku. - Przestałem być uprzejmy głównie dlatego, że nadal nic me rozumiałem.

- Jakbyś mniej zajmował się doliniarstwem, a więcej matematyką w szkole, byliby 

może z ciebie ludzie, di Griz - Coypu westchnął z rezygnacją - Najprościej rzecz biorąc, taki 

fenomen istnieje i może być matematycznie opisany. A to, co można opisać, da radę zmienić 

Piękno polega na tym, że do wykorzystania takich wormholi między światami nie potrzeba 

energii, ta jest niezbędna jedynie do stworzenia łącznika Same przejścia są zasilane przez 

różnice w stopniu entropii. Justin  Slakey to odkrył  i  jakbym nosił kapelusz, to do końca 

swoich dni pierwszy bym mu się kłaniał.

Zmusiłem szare komórki do pracy w godzinach nadliczbowych i wreszcie coś zaczęło 

mi świtać w tej kupie naukowego bełkotu.

- Powiedz mi po kolei, czy mam rację: inne wszechświaty istnieją, tak?

- Po kolei to nie masz, ale nie w tym rzecz. Odpowiadając na twoje pytanie: tak i nie

- Załóżmy, że tylko tak, bo inaczej do niczego me dojdziemy. Dalej: skoro istnieją, to 

można do nich dotrzeć dzięki łączącym je w przestrzeni wormholom, nie, to brzmi okropnie, 

dzięki   przejściom.   Jest   to   możliwe   dzięki   odmiennemu   stopniowi   entropii   w   różnych 

background image

wszechświatach Slakey wynalazł maszynę, która to umożliwia. Tak?

Coypu wytrzeszczył się na mnie, potrząsnął głową i otworzył usta. Potem pomyślał, 

zamknął usta i z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Może być - przyznał

- Piekło jest planetą w innym wszechświecie - ciągnąłem, korzystając z jego stanu - 

Panują tam inne prawa fizyki, może i chemii, a na pewno czas płynie inaczej. Niebo leży w 

jeszcze innym wszechświecie, a to znaczy, że może ich być więcej...

- Teoretycznie ich ilość jest nieograniczona.

-   Korzystając   ze   swego   wynalazku,   Slakey   może   się   w   nich   pojawiać  i  to 

wielokrotnie. Pytanie: czy to, co on potrafi zmajstrować, ty też potrafisz?

- Tak i nie.

Z trudem nad sobą zapanowałem - uduszenie Coypu było wykluczone, a siebie by mi 

się nie udało.

- A konkretnie?

- Teoretycznie jest to możliwe, w praktyce nie będzie działać bez zależności między 

entropiami,   które   stanowią   nieodłączny   element   oprogramowania.   A   to   właśnie   zostało 

dokładnie zniszczone.

- Są inne egzemplarze.

- Dostarcz mi jeden nie uszkodzony, a będziesz miał swoje międzygalaktyczne metro.

- Zgoda. Teraz następne pytanie: kto je ma?

- Slakey.

- Który Slakey?

- Jest tylko jeden Slakey.

-  Gówno  prawda!  -  poinformowałem   go  grzecznie.  -  Sam  widziałem   co  najmniej 

trzech: jednego z ogonem, jednego bez prawej dłoni i jednego fizycznie normalnego.

- Widziałeś tego samego człowieka, tylko w różnym czasie. Tak jakbyś użył wehikułu 

czasu, by zobaczyć nowo narodzone dziecko, potem to samo dziecko, gdy kończy szkołę, a 

później,  gdy   umiera.   Rachunki   matematyczne   nie   pozostawiają  co   do   tego   żadnej 

wątpliwości. Jakoś zdołał się powielić w różnych czasach. On, oni to jedna istota, tyle że z 

różnych   czasów.   Ponieważ   są   tym   samym   indywiduum,   mają  ze   sobą   stałą   łączność 

telepatyczną, czyli mówiąc po prostu, każdy wie, co inny myśli i co się z nim dzieje. Stąd w 

kościele   pojawił   się   uszkodzony   Slakey:  na   pomoc   temu,   którego   złapali   twoi   synowie. 

Reszta także by przybyła, gdyby zaszła taka potrzeba. Z twoimi synami było zresztą tak samo, 

ponieważ są biologicznymi bliźniętami, czyli pochodzą z tego samego jaja. To wszystko jest 

background image

raczej oczywiste.

- Co jest oczywiste? - spytała Sybil, wchodząc.

- To, że wreszcie wiemy, jak dostać się do Nieba, Piekła i w parę innych miejsc, gdzie 

tylko   będziemy   chcieli   -   odparłem.   -   Ten   tu   inteligentny,   choć   nie   wyglądający   na   to 

przedstawiciel świata nauki zdaje się wiedzieć wszystko o różnych wszechświatach.

- Skoro tak, to może wiesz też, jakim cudem Jim znalazł w Piekle świnie?

- Wiem. Wychodzi na to, że mimo wszystko muszę mu przyznać rację. - Skrzywił się 

Coypu. - Piekło leży w nowym i nie uformowanym wszechświecie, gdzie planety obdarzone 

są   rozumem.   Kiedy   Slakey   znalazł   się   tam   po   raz   pierwszy,   planeta   była   geologicznie 

aktywna, toteż pomylił ją z Piekłem. No i stała się Piekłem. A potem wy dołożyliście inne 

fragmenty z własnych wspomnień.

- W takim razie, dlaczego nie zrobili tego inni ludzie, którzy tam trafili? - Ciekawość 

kobieca   nie   jest   łatwa   do   zaspokojenia,   aczkolwiek   tym   razem   Sybil  zadawała   całkiem 

logiczne pytania.

- Przecież to oczywiste. - Coypu uśmiechnął się, gdyż uwielbiał aktywnych słuchaczy. 

- To byli normalni, przeciętni ludzie, ogłupieni i przerażeni tym, co się im przytrafiło. Wy 

mniej więcej wiedzieliście, co was spotkało, zwiedziliście w życiu wiele światów i nabraliście 

więcej doświadczenia niż oni wszyscy razem. Poza tym nie jesteście przeciętni czy normalni, 

bo nigdy byście nie trafili do Korpusu. Skoro nie podporządkowaliście się tamtej planecie, to 

ona podporządkowała się wam: wygrał silniejszy psychicznie.

- Dzięki za uznanie - parsknąłem. - Zabrzmiało to niczym reklama psów obronnych 

czystej rasy albo czegoś innego, równie niebezpiecznego i dzikiego.

- Bo jesteście. Masz jeszcze jakieś pytania?

- Dużo - Sybil była szybsza. - Co dalej?

-   Na   to   ja   ci   mogę   odpowiedzieć.   Profesor   Coypu   będzie   uprzejmy   zbudować 

maszynerię,  dzięki  której  dostaniemy  się do tych  różnych  wszechświatów  i sprowadzimy 

Angelinę.

- A potem zajmiemy się Slakeyem - zakończyła Sybil. - Ale proponuję zająć się tym 

po śniadaniu. Najpierw obowiązki, potem przyjemność.

background image

ROZDZIAŁ 9

Poczekałem,   aż   James   i   Bolivar   dołączą   do   nas   i   zaspokoją   pierwszy   głód,   nim 

poinformowałem ich, na czym stoimy. A właściwie chwilowo siedzimy. Trzeba przyznać, że 

przykułem uwagę obecnych, pomijając Coypu, który liczył coś zawzięcie, zapisując serwetkę 

za serwetką i mamrocząc pod nosem.

- Krótko rzecz biorąc, każda planeta leży w innym wszechświecie i możemy do nich 

dotrzeć. Do tego jest jeszcze cholera  wie ile  innych  wszechświatów, a w jednym  z nich 

znajduje się Angelina. Teraz trzeba zbudować ustrojstwo, dzięki któremu będziemy mogli się 

tam dostać i sprowadzić ją z powrotem. Jasne?

- Jasne! - przyznał zgodny chór, znowu bez Coypu.

Ten najwyraźniej miał godną podziwu podzielność uwagi, bo nie przerywając pisania 

parsknął i sapnął:

- Twoje uproszczenia to czysty nonsens! Te równania udowadniają. ..

- Że wiesz, co robisz! I lepiej by było dla ciebie, żebyś o tym pamiętał! - warknąłem. - 

Tu chodzi o Angelinę, a to, że nie gryzę  wszystkich dokoła, należy zawdzięczać jedynie 

memu wyjątkowemu opanowaniu, więc lepiej go nie nadużywaj!  Powiedziałeś, że możesz 

zbudować takie urządzenie, jak ci dostarczę wzór? Powiedziałeś. Więc uprzejmie nie wtrącaj 

się w to, na czym się nie znasz, podobnie jak my nie będziemy się wtrącać w twoje obliczenia 

i konstrukcje. Wracając do rzeczy:  musimy zdobyć jedno takie urządzenie, jakiego używa 

Slakey i to nie uszkodzone. Jeśli nie wynieśli się stąd przy jego pomocy,  to parka, którą 

spotkaliśmy w kościele, nadal przebywa na tej planecie. Inskipp przekonał tutejsze władze do 

współpracy i planeta została zamknięta dla jakiegokolwiek ruchu kosmicznego i odizolowana. 

Nie wiem,  czym  ich  postraszył,  ważne,  że poskutkowało.  Akcja poszukiwawcza  trwa od 

wczoraj, ale, jak wiecie, przetrząsnąć całą planetę to niełatwa sprawa...

- Dajmy spokój Slakeyowi czy też Slakeyom - powiedziała niespodziewanie Sybil.

Nawet Coypu przestał gryzmolić.

- Pomyślcie raz logicznie. Problem z wami polega na tym, że mężczyźnie łatwo jest 

przewidzieć   reakcje   innego   mężczyzny.   Nie   wiem,   czy   dzięki   hormonom,   czy   innemu 

świństwu, ale łatwo. Wysilcie nieco bardziej swoje mózgownice: ci, których szukamy, będą 

spodziewali się dokładnie tego, co obecnie planujecie, bo oni tak by właśnie postąpili.

- Co proponujesz? - spytałem zwięźle.

background image

- Zostawcie parę dziur w sieci, niech to wygląda na przeoczenie. Pozwólcie im stąd 

uciec, wtedy zaprowadzą nas prosto do kolejnego urządzenia.

- Śledzenie ich nie będzie łatwe...

- Będzie - wpadł mi w słowo Coypu - właśnie skończyłem obliczenia potwierdzające 

nową teorię. Nazywa się delimitacja entropiczna.

Przyznaję, że nazwa odebrała mi mowę. Sądząc po milczeniu, jakie zapanowało, nie 

tylko mnie.

- Nie mógłbyś tego jakoś prościej nazwać? - zaproponowałem słabo.

Coypu przestał się nam przyglądać z satysfakcją

- Czepiasz się detali, di Griz To porządna, naukowa nazwa i nie będę jej zmieniał dla 

twojego widzimisię Do rzeczy. Podczas pobytu w Piekle zaobserwowaliście pewne zmiany 

zachodzące   u   dłużej   przebywających   tam   ludzi   -   barwę   skory,   nowe   elementy   ciała, 

postępujące   szaleństwo,   to   te   najwyraźniejsze   Zostały   one   wywołane   nie   tyle   procesami 

fizycznymi,   ile   zjawiskiem   delimitacji,   czyli   niekompatybilności  materiału   z   jednego 

wszechświata   z   materią   innego.   To   spowodowało   proces,   którego   efekty   zależały  od 

czynników   fizycznych,   takich   jak   promieniowanie   itd.   Kiedy   uświadomiłem   sobie,   o   co 

chodzi, skonstruowanie wykrywacza zwanego, dajmy na to,  ”E-mater”  było proste  jak drut 

Oto on - oznajmił i z dumą położył na stole coś niewielkiego, co wyjął z kieszeni.

Wszyscy przyjrzeliśmy się temu z szacunkiem i ponownie nam mowę odebrało

- Przecież to kamyk na nitce - pierwszy odzyskałem głos.

- Brawo  - pochwalił mnie autentycznie  zadowolony - Po przeanalizowaniu twoich 

raportów, widząc, dokąd prowadzą moje obliczenia, postarałem się o trochę materii z Piekła 

Konkretnie z kieszeni twojego ubrania, Jim.  A teraz dowód na skuteczność  jego działania. 

Aha, jakby ktoś nie zrozumiał dotąd idei działania mojego wynalazku wykrywa osoby, które 

przebywały w innej entropii. Im dłużej przebywały, tym łatwiej je wykryć.

Ujął nitkę, wstał i podszedł do mnie, po czym stanął i wyprostował rękę, tak że kamyk 

zawisł mi przed nosem. Przyjrzałem mu się, ryzykując zbieżnego zeza.

- Rusza się? - spytał Coypu

- Wydaje mi się,  że zbliża się do mojego nosa - przyznałem i dodałem oskarżycielsko 

- Ruszasz sznurkiem.

- Niczym nie ruszam. Nie każdy musi być oszustem, by mieć efekty. Czy ty musisz 

wszystkich   mierzyć   swoją  miarką?  Zresztą  po   co   pytam.   Byłeś   po   prostu   w   Piekle 

wystarczająco długo, by w twoim ciele zaszły niewielkie, ale wyczuwalne zmiany. W jej  też 

- dodał, podchodząc do Sybil.

background image

Następnie przetestował obu bliźniaków i wskazał Jamesa

- Ty nie byłeś w Piekle

Wskazany skinął w milczeniu głową, a Coypu się rozpromienił z samozadowolenia

- Skoro po krótkim pobycie są tak widoczne efekty, to Pierdoła Justin me ma żadnych 

szans - Coypu popatrzył z uznaniem na własne rękodzieło - Jak tylko wyprodukuję ich parę 

tysięcy, można będzie zlikwidować wszelkie ograniczenia w ruchu. Nie mają szans pozostać 

nie zauważeni, a my w ogóle me musimy się do nich zbliżać.

-   Pięknie   -   wymruczałem   średnio   entuzjastycznie   -   Teraz   pozostaje  tylko 

wyprodukować ten cud techniki w odpowiedniej ilości i tak porozmieszczać, żeby pokrył całą 

planetę, i wszystkie możliwości opuszczenia jej.

Sprawa była nieco skomplikowana, jednak nie było to niewykonalne. Tyle że Slakey i 

spółka   utrudnili   nam   zadanie,   bo   zamiast   próbować   uciec,   gdzieś   się   zaszyli.   Gdy  przez 

dwadzieścia cztery godziny nie było żadnych wyników, Coypu wrócił do warsztatu i zajął się 

modernizacją pierwszego modelu. Zbudował potężniejsze wykrywacze ze wzmacniaczami, 

dzięki czemu działały na znacznie większe odległości i były znacznie czulsze.

Potem została tylko kwestia zamontowania ustrojstwa na wojskowych odrzutowcach i 

okrążenia planety. W godzinę mieliśmy wyniki.

- Tu - stwierdził technik Korpusu, pokazując zaznaczone na czerwono miejsce - Pilot 

twierdzi, że skala mu się skończyła.

- Przecież to w samym środku miasta - zauważyłem z niejakim zdziwieniem

- Dokładnie w centrum stolicy.  Nazywa  się Hammar. Od  pierwszej rejestracji nie 

zmieniło   położenia.   Poza   tym   w   mieście   są  jeszcze   dwa   słabsze   źródła,   z   czego   jedno 

ruchome.

- Silne źródło to powinna być aparatura, a tamte dwa to Slakeye: widać jeden się 

przemieszczał, a drugi spał...

- Profesor Coypu też tak sądzi. Kazał powtórzyć, że przed rozpoczęciem jakiejkolwiek 

akcji należy się z nim skontaktować - poinformował mnie technik.

- Bardzo chętnie, tylko gdzie go znaleźć?

- W klubie na dole. Przeprowadza badania.

-   Badania   w   nocnym   klubie...  -   powtórzyłem   z   lekkim   osłupieniem.   -   Niech   mu 

będzie. W którym, bo jest ich siedem.

- W ”Zielonym Jaszczurze”. Podobno etniczne, te badania ma się rozumieć.

Etniczność   jaszczurek   pojąłem   po   wejściu   w   gorące   i   wilgotne   wnętrze   lokalu 

wypełnione pulsowaniem bębnów i wrzaskami jakichś nocnych żyjątek. Ponieważ panował 

background image

tam   półmrok,   najpierw   wlazłem   na   palmę,  a   potem   udało   mi   się   w   ostatniej   chwili   nie 

powiesić na lianie.

-   Czym   mogę   służyć?   -   rozległo   się   pytanie,   gdy   kończyłem   się   wyplątywać   ze 

zdradzieckiej roślinki.

Pytającą była zielona istota o łbie krokodyla i ciele człowieka. Ciało było zielone, gołe 

i bez cienia wątpliwości żeńskie. Biorąc pod uwagę, że istota za jedyny przyodziewek miała 

zieloną farbę, przestałem mieć złudzenia co do przedmiotu badań starego zbereźnika.

- Szukam faceta - wyjaśniłem. - Nazywa się Coypu; nieduży, łyso-siwy z żółtymi 

zębami.

- Proszę za mną - przerwała mi panienka i ruszyła przodem. Całe szczęście, że droga 

nie była długa, bo zamiast patrzeć pod nogi miałem przed oczyma znacznie atrakcyjniejszy 

widok. Po kilkunastu krokach zamiast tyłu przewodniczki zobaczyłem przód  Coypu, który, 

choć też goły, był zdecydowanie mniej atrakcyjny.

Profesor   siedział   za   drewnianym   stołem,   siorbał   jakiś   płyn   z   łupiny   orzecha 

posługując się bambusem i zawzięcie gryzmolił coś na imitacji liścia robiącej za serwetkę.

- Może być ta sama trucizna, co on pije - poinformowałem przewodniczkę i siadłem. - 

Przyznaję, że cię  źle oceniłem - przyznałem.  - Podejrzewałem cię o bardziej empiryczne 

badania...

- Mówiłem, że jesteś zboczony. Poza tym nie przepraszaj, bo w twoim wykonaniu to 

podwójnie   podejrzane.   Właśnie   kończę   rozprawę   zatytułowaną:   ”Gadzie   substytuty 

wzmacniające podświadome pragnienie seksualne”.

- Brzmi naukowo...

-   Zanim   zapytasz,   informuję,   że   wersja   popularna   będzie   zatytułowana   ”Poradnik 

seksualny dla gadofilów”. Co cię sprowadza?

- Zarobisz fortunę na prawach autorskich. Chciałeś pogadać, zanim zacznę coś robić, 

więc jestem. O co chodzi?

- O to, że akcję należy starannie zaplanować, urządzenie musi być nietknięte, a jak się 

nam  nie   uda  za   pierwszym  razem,  to   drugiego  może  już  nie  być.  Slakey  nie   jest  głupi. 

Skonstruowałem coś, co może być pomocne.

-   Hamulec   czasowy   zwany   temporalnym   inhibitorem.   Coś   jakby   pokłosie   time-

heliksu, do którego odkrycia przecież się również przyczyniłeś. Używałeś go i wiesz, jak 

działa.  Powinieneś też pamiętać spotkanie ze strażnikami z przyszłości, używali urządzenia 

zatrzymującego wszystko wokół w polu czasowym. Właśnie taką zabawkę wykonałem.

- Faktycznie masz przebłyski geniuszu - pogratulowałem mu szczerze.

background image

- Wiem. Dopij, co ci podali, i bierz się do roboty. Hamulec znajdziesz w moim pokoju 

na stole, tylko się nie pomyl, bo wygląda jak latarka. Działa jak wszystkie moje urządzenia - 

włączysz i masz efekt. W tym konkretnym przypadku wszystko poza tobą  lub tobą i tym, 

kogo dotkniesz, zostaje zatrzymane  w czasie. Teraz żegnam ozięble, ponieważ najwyższy 

czas na sprawdzenie  moich badań, a znam Angelmę  i  nie będę ryzykował. Poza tym jesteś 

podobno żonatym mężczyzną.

Podobno mężczyzną - przyznałem - Żonatym naturalnie.

Wróciłem do pokoju z latarką po małym włamaniu do pokoju Coypu. Zamknąłem 

drzwi   i  włączyłem  ją   -   nic   poza   tym,  że   zamiast   świecić,   zaczęła   buczeć   Wyłączyłem, 

wydłubałem z kieszeni monetę,  rzuciłem  ją w górę  i  włączyłem  latarkę.  Moneta zawisła 

nieruchomo. Zadowolony wyłączyłem urządzenie i złapałem monetę. A potem zadzwoniłem 

do pokoju bliźniaków.

Nagrana   wiadomość   poinformowała   mnie,   ze   są   w  ”Waterworldzie”, 

najpopularniejszym nocnym klubie w hotelu. Wsadziłem latarkę do kieszeni i poszedłem ich 

szukać.

Knajpę   znalazłem   bez   większego   trudu,  idąc   za   odgłosem   plusków,   chlupotów  i 

szumów, natomiast przy wejściu stanąłem mając dosyć  podobnych lokali po poprzednim. 

Ten, co prawda, był  jasno oświetlony  i  panowało w nim zmniejszone ciążenie, co dawało 

wrażenie pływania, ale nawet kelnerki zrobione na syreny mnie nie pociągały Bolivar tańczył 

z Sybil o parę stóp nad parkietem, James popijał przy stoliku i cała trójka chyba dobrze się 

bawiła   Stwierdziłem,   ze   na   dobrą   sprawę   tym   razem   powinienem   sobie   sam   poradzić,  i 

zawróciłem do pokoju.

Kończyłem pakować niezbędne wyposażenie, gdy telefon pisnął  i  włączył  się, a z 

ekranu spojrzał na mnie zły Inskipp

- Co wyprawiasz, di Griz?

- Wybieram się do miasta. Mam coś załatwić Coypu - odparłem niewinnie i zgodnie z 

prawdą - A ty co jesteś taki ciekawski? Nudzi ci się w bazie?

-   Mnie   się  nie   nudzi,   a   ty   nigdzie   nie   pójdziesz.   Przynajmniej   nie   sam.   Jakbyś 

zapomniał, to wiem o wszystkim, bo Coypu ma zwyczaj składania regularnych meldunków w 

przeciwieństwie   do   poniektórych.   Ostatnio   popełniliście   zbyt   wiele   błędów  i  czas   z   tym 

skończyć. Kapitan Grissle, dowodzący kompanią Space Marines, o którą prosiłeś, czeka na 

ciebie przy recepcji razem z plutonem swoich ludzi. Pójdziesz z nimi, albo nie pójdziesz 

wcale.

- No już dobrze, mech będzie moja krzywda - jęknąłem, byle dał mi spokój.

background image

Wyjść naturalnie zamierzałem tylnymi drzwiami, ale zanim zdążyłem do nich dojść, 

ktoś zapukał. To, że drzwi jedynie się zatrzęsły, a nie od razu wypadły z zawiasów, należało 

bardziej zawdzięczać ich solidnej konstrukcji niż delikatności pukającego.

-   To   dwaj  sierżanci   wysłani   po   ciebie   -   usłyszałem   za   plecami   pełen   złośliwej 

satysfakcji głos Inskippa - Tylne wyjście też jest obsadzone, jakbyś miał ochotę tamtędy się 

ewakuować A poza tym oni są po twojej stronie.

Wymruczałem   pod   nosem   wiązankę   ulubionych   przekleństw  i   otworzyłem   drzwi. 

Prężył się w nich potężny podoficer o niskim czole  i  kwadratowej szczęce, w plamiastym 

kombinezonie bojowym. Ponad jego ramieniem widać było czubek hełmu drugiego osobnika, 

i to było w zasadzie wszystko - resztę wejścia wypełniała masywna sylwetka pierwszego.

- Transport na lotnisko czeka, sir - warknął ochryple pierwszy - Proszę przodem, sir.

Mimo ze nie lubiłem wojska, musiałem przyznać, iż zorganizowali wszystko z rzadko 

spotykaną precyzją. Na sygnale pognaliśmy na lotnisko, mając bezwzględne pierwszeństwo 

przejazdu,  i  załadowaliśmy   się  do   czekającego   z   podgrzanymi   silnikami   transportowca. 

Ledwie ten wystartował, kapitan Grissle poinformował mnie o aktualnym stanie operacji.

- Policja Hammar City ma cały teren pod obserwacją i zakaz robienia czegokolwiek 

bez uzgodnienia z nami. Śledztwo wykazało, że interesujące nas urządzenie znajduje się w 

głównej sali organizacji zwanej Krąg Obowiązku. To ekskluzywny klub tylko dla polityków i 

biznesmenów. Część jego członków aktualnie jest przesłuchiwana.

- Wie pan, o co chodzi w całej tej operacji?

-   Wiem,   agencie   di   Griz.   Inaczej   nie   byłbym   w   stanie   zapewnić   panu   i   innym 

wystarczającego   wsparcia,   gdyby   zaszła   potrzeba.   Druga   sprawa:   w   przeciwieństwie   do 

dotychczas   napotkanych   stowarzyszeń   założonych   przez   Slakeya   klub   ten   jest   wyłącznie 

męski i ma świecki charakter. Tu się nie szuka Nieba, tylko władzy i pieniędzy. Przewodzi im 

przemysłowiec nazwiskiem Krummung, nawiasem mówiąc, tytułuje się baronem.

- A faktycznie?

-   Slakey.   Starszy,   grubszy   i  bardziej   łysy,   ale   na   pewno   Slakey.   Cholera,   ten 

profesorek   mnożył   się   jak   parę   wieków   temu  karaluchy,   wyjątkowo   obrzydliwe   robale. 

Mogło się ich kręcić po galaktyce kilkunastu, kilkudziesięciu albo jeszcze więcej i wszyscy z 

tymi samymi wspomnieniami i z bezpośrednią łącznością. Od samego myślenia o tym włosy 

mi stanęły dęba. Zaprzestałem więc tego wyczerpującego procesu.

- Jak działamy? - spytał Grissle, przerywając mi ponure rozmyślania.

- To ja tu dowodzę? - zdziwiłem się lekko.

- Całkowicie. Zgodnie z rozkazem Inskippa.

background image

- Miękki się robi na starość - przyznałem niechętnie.

- Wątpię. Mam wykonywać pańskie rozkazy i razem z sierżantami być tuż obok pana 

przez cały czas trwania operacji.

Chyba przestałem go lubić.

Tylko nie wiedziałem, czy Inskippa, czy oficera.

background image

ROZDZIAŁ 10

Przelot   po   orbicie   balistycznej   minął   piorunem,   a   dodatkową   atrakcje,  stanowiły 

przeciążenia   przy   starcie   i   lądowaniu   oraz   nieważkość   w   trakcie   podróży.   Nieważkość 

przespałem.

Następnie   była   przesiadka   do   cywilnych   mikrobusów   i   cała   masa   salutowania   i 

trzaskania obcasami. Poczekałem cierpliwie, aż cała ta szopka się skończyła, i spytałem:

- Coś się zmieniło od ostatniego meldunku?

- Nic, sir. - Porucznik wyprężył się. - Detektory nadal śledzą dwa obiekty poza celem. 

Nie przemieszczały się ostatnio, a my zgodnie z rozkazami nie zbliżaliśmy się. Żaden z nich 

nie znajduje się w pobliżu urządzenia.

- Doskonale. Proszę prowadzić.

Pod budynek doszliśmy pieszo, przy czym ja z trzema cieniami, które szły i stawały 

równocześnie ze mną. Tym  razem  postarałem się maksymalnie uprościć całą operację, nie 

mając najmniejszej ochoty na trzecią z rzędu fuszerkę. Drzwi wejściowe otwarto wcześniej, 

starannie wyłączając alarmy, a w korytarzu prowadzącym do głównej sali czekali poruszający 

się jak cienie Marines. Nigdy me lubiłem wojska, ale ta formacja zaczynała mi się podobać - 

byli dobrze wyszkoleni i niegłupi, co jak na armię graniczyło z cudem.

- Za tymi drzwiami jest sala konferencyjna - poinformował mnie szeptem porucznik, 

gdy znieruchomieliśmy po przekroczeniu progu - Jest okrągła i ma około dwudziestu metrów 

średnicy Oto pański czujnik, sir.

Wręczył mi płaskie pudełko z szerokim ekranem wyświetlacza.

- Proszę to dać kapitanowi - poleciłem - Drzwi otwarte?

- Nie wiem, nie zbliżaliśmy się do nich, ale tu mam klucz.

- Dobra. Więc ostatni raz podchodzimy cicho do drzwi i pan próbuje je otworzyć. Jak 

będą zamknięte, użyje pan klucza, a jak tylko będzie pan pewien, że są otwarte, daje pan znak 

i otwiera swoje skrzydło. Ja włączam ten cud techniki, który wygląda jak latarka, i wszystko 

w pokoju zamiera. Nikt i nic się nie ruszy, dopóki tego nie wyłączę, a zrobię to dopiero 

wtedy, gdy zabezpieczymy aparaturę. Jasne? Dobra, nie musi  być jasne. Gotowi? Tak  już 

lepiej. Ruszamy.

Grissle   złapał   mnie   za  ramię,   sierżanci   z   kolei   za   pas  i  oporządzenie  i  ostrożnie 

podeszliśmy   do  dwuskrzydłowych  wrót  Porucznik   wsunął   klucz  w  dziurkę  i  przekręcił  - 

background image

mechanizm był doskonale utrzymany i naoliwiony ledwie cicho trzasnęło. Zaraz potem skinął 

głową i szarpnięciem otworzył swoją połówkę drzwi.

Włączyłem hamulec.

W sali było ciemno i cicho, co było miłe, ale uniemożliwiało widzenie.

- Może by tak włączyć jakieś światło? - zaproponowałem.

- Latarki - warknęło mi nad uchem i trzy snopy jasnego światła zalały wnętrze oraz 

stojącego w jawnej sprzeczności z prawami grawitacji porucznika.

- Nie puszczać się albo będziecie wyglądać jak on - ostrzegłem i powoli ruszyłem ku 

przeciwległej ścianie.

- Odczyt stały - poinformował mnie Gnssle - Kierunek w prawo.

W prawo były drzwi - na szczęście otwarte - prowadzące do znacznie mniejszej sali 

pełnej   sprzętu   Bliźniaczo   podobnego   do   tego,   który   ostatnio   widziałem   doszczętnie 

zniszczony. Ten był nietknięty, za to włączony paliły się jakieś kontrolki.

-  Po   to   przyszliśmy?   -   oświadczyłem   pozostałym   -   Tylko   mamy   pewien 

nieprzewidziany   problem,   urządzenie   działa,   więc   zanim  je   ruszymy,   musimy   odłączyć 

zasilanie, czyli mówiąc po prostu, należy wyciągnąć tę wtyczkę z gniazdka. Żeby to zrobić, 

muszę wyłączyć pole, a wtedy nie wiadomo, co się stanie. Ma pan jakieś sugestie, kapitanie?

- Sierżanci zapewnią nam osłonę, gdy zajmiemy się wyłączeniem  i  złapaniem tego 

urządzenia. Jak już je będziemy trzymać, włączy pan pole i po problemie. Nolan i Hendriks 

strzelać do wszystkiego, co się zbliży, pytać będziemy potem, jeśli przeżyje.

- Tak jest, sir!

Obaj podoficerowie dobyli broni, kapitan złapał za wtyczkę i polecił

- Teraz! Wyłączyłem pole.

I wszystko stało się równocześnie.

Aparatura   ożyła,   rozświetlając   się   niczym   wystawa   neonów,   kapitan   wyszarpnął 

wtyczkę  i  światełka  zaczęły  gasnąć, ktoś  pojawił się znikąd  obok mnie, huknęły strzały, 

złapano mnie, też coś chwyciłem, by nie wylądować na podłodze, usłyszałem gwizd koło 

ucha i jęk.

Poczułem,  że lecę  gdzieś, gdzie  już byłem,  a nie mogłem  tego opisać, do innego 

wszechświata.

Zanim zdążyłem się zastanowić, czy tym razem do Nieba, czy znów w znane okolice, 

zrobiło się ciepło i jasno, i rozległ się przeraźliwy brzęk tłuczonego szkła.

Leżałem na czymś  nierównym i kanciastym, a ode mnie oderwał się zakrwawiony 

Slakey. Grubszy i starszy niż model oryginalny, ale Slakey.

background image

- Mam cię, skurwielu!  - Nadal w dłoni trzymałem wynalazek Coypu, zatem czym 

prędzej go włączyłem.

Slakey zarechotał, złapał się za postrzelony bok i odbiegł nieco dalej.

- Tu nie działa nic z importu, durniu! Jeszcze się nie nauczyłeś? - spytał złośliwie.

Uczyłem   się,   tyle   że   wolno   -   przywilej   wieku.   Oparłem   się   na   nieprzydatnej   do 

niczego latarce i wstałem z rumowiska mniejszych i większych odłamków szkła. To, że nie 

byłem   pocięty   na   kawałki,   a   jedynie   nieco   podrapany,   zawdzięczać   mogłem   w   części 

szczęściu, a w części wzmocnionemu ubraniu. Slakey nie miał  albo szczęścia, albo takiego 

przyodziewku, bo wyglądał, jakby uciekł rzeźnikowi spod noża. Niestety żadna z ran nie była 

na tyle poważna, by go unieruchomić.

- W Piekle to my nie jesteśmy - oceniłem. - To co to jest: twoje Niebo?

Faktycznie   było   niesamowite.   I   piękne.   Nigdy   zresztą   czegoś   podobnego   nie 

widziałem. Przezroczysty świat kryształu. Wszystko szklane - trawa, krzewy, drzewa i liście, 

wszystko.   Tylko   nie   wokół   mnie   -   tu  bowiem   rozciągał   się  krąg   zniszczenia,   zaścielony 

odłamkami i szklanym pyłem.

- Jakie tam Niebo - parsknął pogardliwie Slakey.

- To co? - Ponieważ nie odpowiedział, ruszyłem ku niemu.

- Stój! - wrzasnął. - Jak tam zostaniesz, odpowiem na twoje pytania. Jak nie, sam sobie 

szukaj odpowiedzi!

- Chwilowo niech ci będzie. Gdzie jesteśmy?

- Na zupełnie innej planecie, rzadko tu bywam, bo nie ma praktycznego zastosowania. 

Z początku nazwałem ją Krzemową Doliną, potem po prostu Szkłem.

- Ty występujesz pod przezwiskiem baron Krummung?  A  w rzeczywistości  jesteś 

Slakey.

- Może... Miałeś sienie zbliżać!

- A ty miałeś odpowiadać. Nie łżyj i nie kręć, to nie będę się ruszał. Powiedz mi, o co 

w tym wszystkim chodzi.

- Jeszcze czego! Sam sobie odpowiedz! Zresztą mam dość gadania: nic ci nie powiem.

- O sobie w Piekle też nie? Jakoś tak skurczył się w sobie.

- Pomyliłem się - przyznał - Nie mogę stamtąd odejść, bo za długo siedziałem, nim się 

zorientowałem, czym to grozi. Gdybym teraz zabrał siebie stamtąd, na pewno bym tego nie 

przeżył.

- Po co broń?

-   Idiotyczne   pytanie!   Żeby   przeżyć:   ten   cały   colinicon   prawie   nie   zawiera 

background image

przyswajalnych składników odżywczych. To doskonały wypełniacz żołądka i praktycznie nic 

więcej. Gdybym tylko tym się odżywiał, zginąłbym powolną śmiercią głodową. Broń jest do 

polowania.

Nieco mnie zemdliło - w Piekle było tylko jedno źródło pożywienia, nie licząc szarej 

brei: ludzie sprowadzeni tam przez Slakeya,  zresztą w tym  właśnie celu. Lista grzechów 

profesorka niebezpiecznie się wydłużała.

- Gdzie wysłałeś tę kobietę? - spytałem, siląc się na spokój.

- Jaką kobietę? - zarechotał złośliwie. - Czy ja wyglądam na takiego idiotę, di Griz? 

Poza tym jesteś cham: mówić o własnej żonie per ”ta kobieta”. Wstyd!

Widać nie do końca zapanowałem nad mięśniami twarzy, bo bez słowa odwrócił się i 

pobiegł ścieżką wyłamaną w kryształowym lesie. A ja ruszyłem za nim. Byłem szybszy, za to 

on znał teren. Mimo to zbliżałem się i bym go dorwał, gdyby nie to, że nagle stanął, przesunął 

się w bok i zniknął.

Zostałem sam. Na obcej planecie, w innym wszechświecie i bez możliwości powrotu 

Nie pierwszy zresztą  raz. Poza tym,  jak się wróciło z Piekła, to reszta nie powinna być 

większym problemem Tak przynajmniej głosiła teoria, którą sobie właśnie wymyśliłem.

Kryształowy   las   lśnił   wokół   śliczny  i  nieruchomy   Ruszyłem   wolno   ścieżką 

połamanych i zmienionych w stłuczkę drzew Prowadziła w głąb lasu, potem wzdłuż klifu, na 

dole   połyskiwała   woda,   a   przynajmniej   ciecz   do   niej  podobna   Płyn   rozciągał   się   aż   po 

horyzont, a z lewej strony dostrzegłem zielone wyspy. Pode mną fale rozbijały się o skały - 

też kryształowe - I był to jedyny dźwięk przerywający ciszę.

Trzeba uczciwie przyznać, ze prawie doszło do trzeciej fuszerki - ten cholerny Slakey 

musiał akurat być w drodze, gdy finalizowaliśmy przejęcie jego wynalazku. Jedyne, co było 

pocieszające, to fakt, ze usunąłem go z drogi, a Grissle wyłączył urządzenie, w związku z 

czym drugi tak szybko tam nie trafi, a potem Marines już sobie poradzą. Coypu powinien 

dostać to, co chciał, i zmajstrować swoją zabawkę. Jak to zrobi, będą mogli mnie ewakuować 

z tego cholernie prześlicznego świata. Pozostało tylko czekać.

Po dojściu do tego średnio budującego wniosku zdałem sobie sprawę, ze powietrze tu 

nadaje się do oddychania, a nie miało prawa. Chyba ze zielone wyspy zawdzięczały swój 

kolor roślinności Rozsądne w postępowaniu Slakeya było to, ze wybierał planety nadające się 

do   życia.   Ponieważ   podróże   międzygalaktyczne   w   tej  wersji   były   ściśle   związane  z 

lokalizacją (na przykład w Piekle w obie strony można się było dostać jedynie z jaskini, tutaj, 

żeby się wydostać, należało przejść kilkadziesiąt metrów), narodził się dylemat - siedzieć  i 

czekać czy spróbować dowiedzieć się czegoś o planecie. Pierwsze rozwiązanie było nęcące i 

background image

rozsądne, miało tylko jeden feler - mogłem umrzeć z głodu, nim zjawi się pomoc. Wobec tego 

ruszyłem dalej, ciesząc się, że w podeszwy mam wtopione wkładki z serrngayu - kompozytu 

elastycznego i mocnego jak stal.

Inaczej   wędrówka   po   tłuczonym   szkle   błyskawicznie   załatwiłaby   najpierw   buty, 

potem nogi.

Las   przy   brzegu   był   wyższy,   przetykany   polanami   z   błękitnawą   niby-trawą.   Nie 

zastanawiałem się, czy to organizmy  krzemowe czy efekt działalności jakichś koralowców, 

czy tez kaprys praw rządzących tym wszechświatem. Na jednej z polanek zauważyłem coś, co 

sugerowało jeszcze inną kombinację- działanie artysty-maniaka. Było to pomarańczowo-żółte 

zwierzę przypominające lisa i tak doskonale oddane, że widać było pojedyncze włoski w jego 

futrze. Pod drzewem po przeciwnej stronie polanki prężył się do skoku drugi zwierzak - dwa 

razy większy ode mnie Sądząc po kłach  i  pazurach, wdzięczny byłem,  że to rzeźba, nie 

oryginał.   Podszedłem   bliżej,   podziwiając   realizm  i  wierność   wykonania.   Szczególnie 

wyraziste były ślepia, znajdujące się mniej więcej na wysokości mojej głowy.

Wyrazistości dodawał im ruch. Śledziły mnie

To było żywe!

Odskoczyłem czym prędzej, bo mogło mi się oberwać za głupotę. Przyjrzałem się 

uważniej mniejszemu i faktycznie. Przednią łapę trochę opuściło, a tylną podniosło.

No, nie - znajdowałem się w świecie kryształowego życia. Co zresztą powinno być dla 

mnie   oczywiste   od   samego   początku,   tyle   że   jakoś   chwilowo   miałem   refleks   szachisty 

korespondencyjnego.

Odgarnąłem   co   większe   odłamki   ze   ścieżki  i  siadłem   sobie,   obserwując   przebieg 

polowania  i  jednocześnie   próbując   przypomnieć   sobie,   co   wiem   o   szkle   Wyszło   mi,   że 

niewiele, ale nie wyklucza to życia opartego na krzemie, które najwyraźniej miałem przed 

oczami. Entropia osiągnęła tu zdecydowanie inny stopień, bo zanim obiekty mojej obserwacji 

zrobiły dwa kroki, zdążyłem ścierpnąć - ubranie było odporne na przebicie, ale nie wyściełane 

i czułem każdy kawałek szkła pod tyłkiem.

Wreszcie  wstałem  i  poszedłem  ścieżką  w  dół, ku wodzie (a przynajmniej  miałem 

nadzieję, że  jest to woda) Sądząc po tempie polowania, gdybym wrócił za  trzy dni, może 

ujrzałbym efekty.

Ścieżka doprowadziła mnie do plaży z doskonałym, drobniutkim piaseczkiem. Akurat 

trwał odpływ, dlatego pomiędzy skałami - nie szklanymi - utworzyły się mniejsze i większe 

bajorka. W najbliższym pływało coś małego  - jakby ryba, ale z mackami. I zupełnie nie 

wyglądało na szklane.

background image

Jeśli   nie   chciałem   umrzeć   z   pragnienia,   należało   poeksperymentować.   Ostrożnie 

zmoczyłem palce i powąchałem. Pachniało jak woda, czyli nijak, skóry mi nie spaliło, czyli 

nie kwas. Delikatnie oblizałem palce - woda, o trochę dziwnym smaku, ale woda. Ucieszony 

wypiłem parę łyków  i  z zadowoleniem stwierdziłem, że zadomowiła się w żołądku i nie 

wszczyna rewolucji.

Należało poczekać, czy nie ma opóźnionego działania.

Skierowałem   się   ku   widocznym   z   prawej   strony   niewielkim   wyspom,   wędrując 

wzdłuż brzegu. Te leżące najbliżej brzegu były raczej piaszczystymi łachami niż wyspami w 

pełnym   tego   słowa   znaczeniu,   za   to   widoczne   dalej   miały   coś   zielonego.   Detali   z   tej 

odległości nie sposób było zauważyć, ale wyglądało jak las. Cóż, podobno nie ma rzeczy 

niemożliwych, niby dlaczego na jednej planecie nie mogły rozwinąć się dwie odmiany życia - 

węglowe i krzemowe?

Skądś  zresztą  brał  się w powietrzu tlen, a wątpię, żeby ze szklanej trawy.  Zieleń 

oznaczała, że było tam coś do jedzenia...

Jakby na potwierdzenie mych domysłów, porastające brzeg większej wyspy krzaki 

zatrzęsły się i to z całą pewnością nie pod wpływem wiatru, który po prostu nie wiał. Tam coś 

żyło - mogło być spożywcze, inteligentne, a równie dobrze jedno i drugie. Powstrzymałem 

odruch padnięcia plackiem - jeśli było inteligentne, to już i tak dokładnie mnie obejrzało, a 

poza tym na płaskiej plaży nie bardzo było gdzie się ukryć, po co więc robić z siebie durnia?

Do   wyspy   był   kawałek,   a   woda   wyglądała   na   płytką,  nie   zamierzałem   jednakże 

ryzykować   bez   potrzeby,   toteż   zamiast   ruszyć   w   drogę,   nabrałem   powietrza   w   płuca   i 

wrzasnąłem:

- Halo! Jest tam kto? Jestem tu obcy, ale nie zamierzam ci pierwszy robić krzywdy. 

Mi vidas vin. Dirce min pardas esperanto?

Z krzaków wyłoniła się zgrabna postać, a znajomy głos odwrzasnął:

- Miło, że się w końcu pokazałeś! - Angelina!!!

background image

ROZDZIAŁ 11

Oniemiałem z wrażenia.

Różnych   rzeczy  się   spodziewałem,   ale   nie   tego,   że   wreszcie   ją   znajdę.   Stałem   z 

głupim uśmiechem na twarzy, podczas gdy Angelina posłała mi całusa i wskoczyła do wody. 

Dotarła do mnie po kilkunastu sprawnych pociągnięciach rąk, co umożliwiło mi jakie takie 

dojście do siebie.

Po chwili, gdy przerwaliśmy powitalny pocałunek, powiedziałem:

- Widzę, że jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze. Chyba się nie mylę?

- Nie mylisz się. Co z Bolivarem i Jamesem?

- Pomagają mi w poszukiwaniach i, prawdę mówiąc, martwią się o ciebie. Zresztą tak 

wracając do początku tej całej afery: rozumiem, że się nudziłaś, ale dlaczego pozwoliłaś się 

tak potraktować?

- Bo wyszłam z wprawy, w przeciwieństwie do ciebie: zjawiłeś się piorunem. Ile tak 

naprawdę   minęło   czasu:   ze   trzy,  cztery   dni,   nie?   Tutaj   doby   są   tak   krótkie,   że   trudno 

zachować właściwe poczucie czasu.

- Dobrze, że ci się tak wydawało, zresztą miałaś rację ze swojego punktu widzenia. 

Dzięki   temu   nie   zdążyłaś   się   denerwować.   Tyle   że   wychodzi   na   to,   że   w   różnych 

wszechświatach czas płynie z inną szybkością. Coypu nazywa to zjawisko stopniem entropii.

- Chyba  cię przestałam rozumieć, jakie różne wszechświaty i co za bzdury z tym 

czasem? Czy dobrze się czujesz?

- Wspaniale. A że nic nie rozumiesz, wcale mnie nie dziwi, tkwię w tym od ładnych 

paru dni i też nie bardzo rozumiem. Przyjmuję na wiarę słowa Coypu, bo dotąd nie łgał, więc 

nie ma powodu obecnie go o to podejrzewać. Wszystko zresztą wskazuje na to, że chodzi 

właśnie o różnice w upływie czasu. Slakey, bo tak się nazywa facet, co organizował lipne 

wycieczki do Nieba, znalazł sposób poruszania się między wszechświatami. A w każdym z 

nich czas  płynie  inaczej.  Dla ciebie minęły trzy dni, dla nas dwa tygodnie.  Opowiem ci 

później, co nam się przez ten czas przytrafiło, ale najpierw zdaj relację ze swoich przygód.

- Popełniłam błąd, przez który wszyscy niepotrzebnie się martwiliście. - Przestała się 

uśmiechać.   -   Nie   doceniłam   tego,   jak   mówisz,   Slakeya.   Uważałam   go   za   zwykłego 

hochsztaplera i byłam pewna, że sobie z nim poradzę. Dobrze grał i ani przez chwilę nie 

podejrzewałam go o taką inteligencję, a tego, że pomoże mu brat bliźniak, to już naprawdę 

background image

nie dało się przewidzieć...

- Moment, bo tym razem ja się zgubiłem. Siądź no i opowiedz po kolei, wolno i w 

zrozumiałym języku. Zostawiłaś wiadomość w komputerze, tak?

- Tak, potem wyszłam na umówioną z Roweną wycieczkę do Nieba. Wszystkie się 

tym  tak  podniecały,  że musiałam  spróbować, a poza tym  zirytował  mnie  stopień  kantu i 

bezczelności i postanowiłam dać mendzie nauczkę. Nie żeruje się na tym, w co ludzie wierzą. 

Tyle że nie miałam okazji. Do Nieba nie dotarliśmy, choć byliśmy prawie w drodze, gdy 

pojawił się drugi, jota w jotę  wyglądający kuglarz  i  z wrzaskiem rzucił się na mnie. No to 

zaczęłam się bronić. Rowena, kretynka jedna, natychmiast zemdlała, a potem me wiem, co się 

stało, bo znaleźliśmy się w tym  kryształowym świecie - oni dwaj i ja. Mnie zignorowali, 

ponieważ jednemu zdążyłam  uciąć łapę, a drugi go opatrywał, więc prysnęłam w krzaki. 

Zanim zdałam sobie sprawę, ze broń  nie działa  i nawet nie mogę głupiego noża wyjąć z 

pochwy,   zdążyli  już   zniknąć.   Jak   go   następnym   razem   spotkam,   będzie   mile   wspominał 

straconą rączkę, na plasterki gada przerobię, i to własnoręcznie! Gdy była w takim humorze, 

najlepiej było się jej nie sprzeciwiać, gdyż emocje brały górę nad rozsądkiem.

- Spotkałaś tu jeszcze kogoś? - zmieniłem nieco temat - Tak na marginesie, podczas 

obrony koniecznej zdewastowałaś spory kawał budynku, a na koniec jeszcze go podpaliłaś.

- Naprawdę? Patrz, nie zauważyłam. Co do spotkań to nie natknęłam się na nikogo, 

mimo że trochę zwiedzałam okolicę. Głównie po to, żeby me myśleć  i  żeby zabić nadmiar 

wolnego czasu. Pić miałam co, gorzej z jedzeniem. Na tych małych wysepkach rośnie trawa i 

krzewy z takimi małymi pomarańczkami. Trujące jak nie wiem co. Wzięłam małego gryzą, a 

przeczyściło   mnie   ze   trzy   razy,   myślałam,   że   mi  żołądek   przenicuje.   Zaczęłam   się 

przymierzać  do wycieczki  na większe wyspy,  gdy doszłam do siebie  po tym  przeklętym 

owocku, ale usłyszałam,  jak się wydzierasz. Przyznaję, że był to najprzyjemniejszy wrzask, 

jaki słyszałam od dłuższego czasu.

Uśmiechnąłem się skromnie co mi naturalnie nie wyszło - i uporządkowałem myśli 

na tyle, na ile potrafiłem w tak krótkim czasie

- Mam nadzieję, że niczego nie poprzestawiam, bo od twojego zniknięcia byłem raczej 

zajęty. Początkowo próbowaliśmy sami, czyli we trzech, ale okazało się, że kolejna sekta tego 

naciągacza też jest tylko dla kobiet, musiałem więc wezwać posiłki. Inskipp przysłał agentkę 

Sybil, Coypu i Marines. Kościół prowadził Slakey, ale nie ten, któremu odcięłaś dłoń. Tak w 

ogóle, to on się jakoś powielił, tylko diabli wiedzą w ilu egzemplarzach, i wszyscy są ze sobą 

w   stałym   kontakcie   telepatycznym   Żeby   cię   znaleźć,   Coypu   potrzebował   urządzenia  i 

współrzędnych,   którymi   posługuje   się   Slakey,   więc   Sybil  zrobiła   to,   co   ty   planowałaś,  i 

background image

faktycznie znalazła się w Niebie. Kiedy poszliśmy po urządzenie, złapał nas i wylądowaliśmy 

w   Piekle,   dopiero   chłopcy   nas  wyciągnęli,   ale   przy   okazji   aparatura   została   zniszczona. 

Piekło,  Niebo czy Szkło, gdzie teraz jesteśmy, to planety, każda w innym wszechświecie. 

Poszukaliśmy dalej, znaleźliśmy kolejną sektę, tym razem całkowicie męską i wybrałem się 

tam   z   Marines.   Urządzenie   zdobyliśmy,   ale   reszta   nie   do   końca   się   udała  i  dlatego 

wylądowałem tu sam, bez żywności  i  z nie działającym sprzętem, jeśli nie liczyć jednego 

noża z węglika spiekanego, bo ten dodałem do normalnego ekwipunku po pobycie w Piekle. I 

to mniej więcej wszystko.

- Faktycznie byłeś szalenie pracowity. Opowiedz mi coś więcej o Piekle i o tej całej 

Sybil.

Ton głosu rozpoznałem bezbłędnie - co po tylu latach nie było specjalną sztuką - to też 

o Piekle opowiedziałem szczegółowo, a po detale dotyczące Sybil odesłałem do młodszego 

pokolenia.   To   była   sprawdzona   metoda   -   każda  inna   reakcja   spowodowałaby   poważne 

reperkusje, ponieważ wbrew ogłaszanym publicznie dezinformacjom Angelina zawsze była 

zazdrosna.

- No tak, dzieci są pod dobrą opieką, śledztwo prowadzi  Inskipp, a Coypu w końcu 

znajdzie właściwy sposób - podsumowała wstając - O nich me musimy się martwić.

- Natomiast możemy i powinniśmy o nas - wpadłem jej w słowo - Z pragnienia umiera 

się po trzech dniach, co nam na szczęście nie grozi.

-   Bez   jedzenia   można   wytrzymać   ze   dwa   tygodnie,   ale   ponieważ   zaczynam   być 

porządnie głodna, proponuję sprawdzić większą wyspę. Nigdzie indziej me znajdziemy nic 

spożywczego, tam  jest jakaś szansa. Tak na marginesie - zauważyłeś, ze krystaliczne życie 

trzyma się z dala od wody?

- Nie zauważyłem. Naprawdę?

- Owszem. Dlatego że nie jest szkłem i rozpuszcza się w wodzie. Nie od razu, ale za to 

całkowicie. Sprawdziłam.

- To co się tu dzieje, jak pada deszcz?

- Nie pada. Popatrz w niebo, dostrzegasz choć jedną chmurkę?

- A innym formom życia woda nie szkodzi? Widziałem tu jakieś takie pływające w 

bajorze przy brzegu.

- Część zielonych roślin ma korzenie w wodzie, więc musi  czerpać z tego korzyści 

Dobrowolnie by się nie truły, prawda?

- W takim razie mogą być jadalne - podsumowałem.

Do najbliższej naprawdę dużej wyspy było ze sto metrów i tam właśnie rosło coś, co 

background image

mi przypominało las. Dostanie się tam nie przedstawiało problemu, ale najpierw należało się 

zająć pewnym drobiazgiem.

- Powinniśmy wrócić i zostawić wiadomość Coypu na tej zmasakrowanej polance, bo 

inaczej nawet nie będą mieli pojęcia, że tu jesteśmy, nie mówiąc już o tym, gdzie konkretnie. 

Najlepiej będzie, jak sobie posiedzisz, a ja to załatwię.

Ponieważ   Angelina  była   kobietą   praktyczną,   nie   musiałem  jej  przekonywać  i   nie 

tracąc czasu, wyruszyłem w drogę.

Zanim   dotarłem  na   miejsce,   wymyśliłem,  jak   zostawić   wiadomość.   Na   polanie 

oczyściłem kawałek terenu i na środku umieściłem jedną z kart kredytowych, na której było 

moje   nazwisko,   a   następnie   z   bezużytecznych   granatów  i  innego   wyposażenia   ułożyłem 

gustowną strzałkę  i  napis WYSPY. Wyszło mi  prawie artystyczne  rękodzieło, zrozumiałe 

nawet dla kompletnego kretyna.

Gdy wróciłem na plażę, zaczynało zmierzchać, dlatego nie zdziwiło mnie, ze Angelina 

spała. Piasek był miękki i ciepły, a dzień pełen wzruszeń. Położyłem się obok i zasnąłem z 

poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

Obudziło mnie energiczne potrząsanie za ramię.

- Wstawaj, nie ogolona śpiąca królewno - usłyszałem głos Angeliny - Czas na kąpiel i 

poszukanie śniadania.

- Proszę uprzejmie, tylko nie lubię paradować w mokrym przyodziewku.

Sprawnie   rozebrałem   się,   zrobiłem   z   ubrania  i  butów   poręczny   tobołek  i 

wyruszyliśmy, przy czym płynąłem korzystając z jednej ręki, drugą kończyną przytrzymując 

zawiniątko nad głową.

Gdy dotarliśmy na wyspę, odszukaliśmy kawałek piasku, by spokojnie obeschnąć, po 

czym  ubrałem  się  i  na  wszelki   wypadek  wyjąłem   nóż.  Nie  był   imponujący,   ale  dziesięć 

centymetrów   ostrego  jak   brzytwa   ostrza   z   węglika   spiekanego   mogło   sobie   poradzić   z 

większością fauny i flory. Nauczony doświadczeniem z Piekła umieściłem go w papierowej 

pochwie  i  teraz   wystarczyło   zerwać  ją   z   ostrza.   Angelina   ze   swoim   ubiorem   me   miała 

problemów, ponieważ jeszcze przed moim przybyciem przerobiła długą suknię na wygodny 

strój kąpielowy.

- Zobacz te pomarańcze - powiedziała, gdy wyszliśmy na coś w rodzaju ścieżki - te 

małe  pod   gałęziami,   które   wyglądają  jak  skrzyżowanie   chorej   ośmiornicy   ze   zdechłym 

kaktusem. Trujące świństwo.

- Inne mogą być jadalne, a coś wydeptało tę ścieżkę To coś może być spożywcze, ale i 

niebezpieczne.

background image

- W takim razie  proszę  przodem - Angelina uśmiechnęła  się.  Solidnie  wydeptana 

ścieżka wiła się między drzewami, krzewami i czymś, co przypominało skrzyżowanie trawy i 

mchu. Nic w okolicy nie wyglądało  znajomo  albo specjalnie  jadalnie. Angelina pierwsza 

zwróciła uwagę na potencjalne pożywienie. Rosło na drzewie, przypominało jagody  i  było 

niebieskie. Miało miękką skórę i błękitny sok. Istniał tylko jeden sposób, by przekonać się, 

czy faktycznie jest strawne.

Tym razem była moja kolej, żeby wcielić się w królika doświadczalnego.

Przyjrzałem   się   podejrzliwie   błękitnym   owocom,   urwałem   jeden,   powąchałem   i 

rzuciłem byle dalej.

-  Może to i jest  jadalne, ale cuchnie jak skunks. Z powrotem będzie szybciej, niż 

zdąży się przełknąć, jeśli zdąży się przełknąć.

Starannie   wytarłem   palce   o   ziemię,   przełożyłem   nóż   do   prawej   dłoni   i   ponownie 

ruszyłem przodem. Ścieżka nadal pięła się w górę i w głąb wyspy.

- Poczekaj - Angelina ściszyła głos. - Słyszysz coś? Przystanąłem i nastawiłem uszu.

- Coś z przodu łomocze - przyznałem. - Może bębny... Jacyś tubylcy.

- Zobaczymy.

Łomoty   stały   się   głośniejsze   i   bardziej   nieregularne   -   raz   rytm   zwalniał,   raz 

przyspieszał. Roślinność zaczęła rzednąć i przed nami pojawiła się  polana całkiem sporych 

rozmiarów. Ciekawe, że ścieżka nie przecinała polany - tak by było najkrócej - lecz biegła 

bokiem wzdłuż linii roślin.

- Podejrzane - oceniła Angelina. - To, co wydeptało tę ścieżkę, najwyraźniej nie miało 

ochoty iść krótszą drogą.

- Mogło być wstydliwe, albo chciało mieć blisko do kryjówki.

- Albo na środku tej polany jest coś, z czym nie chciało mieć do czynienia. A stamtąd 

właśnie dobiega to pseudobębnienie.

Na   wszelki   wypadek   przykucnęliśmy   za   bulwiastym   kopcem   porośniętym   gęstą 

zieloną szczeciną i ostrożnie wyjrzeliśmy.

- Uch! - sapnęła z uczuciem Angelina.

Uczucie było w pełni uzasadnione - na środku polany znajdowało się  coś szarego, 

wyglądającego jak kupa błota. Miało dobre dziesięć metrów wysokości i zwieszało mu się ze 

szczytu pojedyncze ni to pnącze, ni to gałąź, sięgające prawie do ziemi. Na tym niby-pnączu 

rosły, niczym owoce na gałęzi, połyskujące czerwone kule.

- Może owoce i to na dodatek jadalne - rozmarzyłem się.

- Albo niebezpieczne - oceniła Angelina. - Nie podoba mi się to odosobnienie. Coś 

background image

starannie omijało albo i nadal omija to paskudztwo.

- Mnie się to szare też nie podoba. Mamy dwa wyjścia: albo pójdziemy ścieżką, albo 

prosto i sprawdzimy.

- Jak cię znam, to już postanowiłeś. Tylko pamiętaj: idę z tobą!

- Zgoda, ale z tyłu.

Gdy   wyszliśmy   na   otwartą   przestrzeń,   łomot   umilkł,   by   po   chwili   rozbrzmieć 

ponownie, ale ciszej i szybciej. Zostaliśmy zauważeni. Podszedłem ostrożnie bliżej, stanąłem 

i   przyjrzałem   się   szaremu   tworowi   uważniej.  Z   bliska   faktycznie   wyglądało   jeszcze 

obrzydliwiej.

W środku szarego utworzyła się nagle wilgotna dziura i rozległ się głęboki, chrypliwy 

głos:

- Z bliska faktycznie wygląda jeszcze obrzydliwiej.

background image

ROZDZIAŁ 12

- Gada! - zdziwiła się Angelina.

- Gorzej - czyta myśli. Ja właśnie to pomyślałem, a ten stwór powtórzył.

- Ciekawe, czy moje też... - wychrypiał obiekt naszych zainteresowań.

Angelinę cofnęło.

- Ojej, miałeś rację! Nie podoba mi się to wszystko, wynośmy się stąd!

- Zaraz. Najpierw chcę sprawdzić, co to jest to czerwone. Sprawdziłem - i to szybciej, 

niżbym chciał. Pnącze nagle ożyło, błyskawicznie okręciło mi się wokół szyi i przyciągnęło.

- Grrk... - zacharczałem i użyłem noża.

Z rany pociekł żółtawy płyn, ale cięcie nie poszło tak łatwo, jak sądziłem - macka 

miała gąbczastą strukturę i była upiornie twarda, toteż dydoliłem równo, nie bardzo zwracając 

uwagę na otoczenie. Na rezultat trzeba było poczekać. Angelina zniecierpliwiła się.

-   Urżnij   to   wreszcie!  -   poleciła   i   złapała   mnie   wpół.   Dzięki   temu   niemal   mnie 

powiesiła. Ale dodała mi bodźca, bo już naprawdę nie miałem wyjścia - znając jej zaciętość, 

wiedziałem,   że   nie   puści.   Po   paru   długich   jak   wieczność   sekundach   przeciąłem   ostatnie 

włókna i oboje znaleźliśmy się na ziemi - wraz z uciętym kawałem macki.

Dopiero po paru metrach zdałem sobie sprawę, że jestem ciągnięty - tym razem w 

przeciwną stronę i przez własną żonę.

- Zastanawia się... naprawdę obrzydliwe... - zagrzmiało znajomo.

Siadłem i zdjąłem z szyi organiczny krawat, masując przy okazji sponiewieraną część 

ciała.

- Nachalne bydlę... - wykrztusiłem.

- Jak się czujesz?

- Opluty. - Wymownym gestem pokazałem ociekające żółcią kończyny. - Wracamy do 

wody. Muszę się umyć, a nie dlatego ryzykowałem przerobienie mnie na zakąskę, żeby nie 

spróbować tego tu.

Do fragmentu macki przyrośnięte były dwie czerwone kule.  - To chodźmy. Bo się 

jeszcze okaże, że to świństwo może chodzić i nie lubi tracić przekąsek. Nie skomentowałem 

jej słów.

Do wody wlazłem tym razem w opakowaniu - żółte zaczynało zasychać i lepić się, 

więc uznałem, że lepiej być mokry niż lepiący. Przy okazji umyłem nóż, gratulując sobie 

background image

przezorności.   Tymczasem   Angelina   umyła   trofeum,   które   następnie   odcięła   od   reszty   i 

przepołowiła. Wewnątrz wyglądało jak mięso. Ostrożnie ukroiła kawałek i powąchała.

-  Nie   śmierdzi   -   oceniła   i   włożyła   do   ust.   Pogryzła   i   połknęła,   nim   zdążyłem 

cokolwiek zrobić.

- Oryginalne - przyznała. - Coś pośredniego między krewetką a bekonem.

- Nie powinnaś...

- A dlaczego? Ktoś musiał, a była moja kolej.  Poza tym na pewno jestem bardziej 

głodna niż ty, a jak widzisz żyję i nic mi nie jest.

- A jak ma opóźnione działanie?

- To będziemy się martwić później. Tak na marginesie, mógłbyś uczciwie przyznać, że 

miałam rację, chcąc iść ścieżką.

- Mógłbym. Cholerny wędkarz lądowy!

- Dlaczego akurat wędkarz? I dlaczego przyrównujesz do człowieka głupie zwierzę?

- Nie chodzi mi o faceta, który siedzi nad bajorem i moczy kij w wodzie, tylko o rybę 

głębinową. Przypadkiem nazywają się tak samo. Ma narośl w kształcie wędki wyrastającą z 

czubka głowy i zwisającą przed pysk. Stąd właśnie nazwa. Na końcu tej narośli jest świecące 

zgrubienie, a ponieważ ryba żyje w strefie mroku, światło przyciąga inne zwierzęta, dzięki 

czemu nigdy nie narzeka na brak żywności.

- Ale skąd ten numer z czytaniem myśli?

- Któż to może  wiedzieć?  - Westchnąłem.  - Może ogłupia tutejsze zwierzęta?  Co 

robisz?

- Jem - odparła zgodnie z prawdą. - Nadal czuję się dobrze, a jeść mi się chce jeszcze 

bardziej. Nie przejmuj się, jak dotąd nic mi nie jest, to już nic się nie stanie.

- Daj kawałek. To może być trutka działająca dajmy na to tylko na samców.

- Uroczy pomysł - przyznała po chwili namysłu.

- Nie ja wymyśliłem to zwariowane miejsce, a jeśli reguły pasują do wyglądu, jest tu 

możliwe wszystko, co urąga zdrowemu rozsądkowi. - Spróbowałem kawałek. - Nie najgorsze. 

Ale po dokładkę nie pójdę.

- Nie pójdziesz. Zauważyłeś, że się ściemnia?

-   Owszem.   Proponuję   się   zdrzemnąć,   a   rano   dalej   ruszyć   ścieżką.   Co   ty   na   to? 

- Zadziwiająco rozsądna propozycja.

- Nie obrażasz mnie przypadkiem?

- Już nie.

- Wiesz... chyba cię nie lubię...

background image

Obudziliśmy się cali, zdrowi i głodni, toteż nie zwlekając ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Tym  razem  prowadziła  Angelina  uzbrojona w  nóż. Siłą mi  co prawda ustępowała, za to 

refleks mieliśmy identyczny, a nóż był jej ukochaną bronią od niepamiętnych czasów. Poza 

tym   kwestię   równouprawnienia   przedyskutowaliśmy   i   przetestowaliśmy   naprawdę   dawno 

temu.

Mając   motywację   w   postaci   burczących   brzuchów,   do   polany   dotarliśmy   całkiem 

szybko.   Poczęstowałem   szarego   cosia   kamieniem,   który   specjalnie   w   tym   zbożnym   celu 

przyniosłem z plaży, i w nagrodę usłyszałem charkotliwe:

- Żebym miała piłę łańcuchową!

- Naprawdę ci jej brakuje? - zdziwiłem się szczerze.

- Wolałabym granatnik - przyznała po namyśle Angelina. Okrążyliśmy polanę żegnani 

anemicznymi wymachami macki i zagłębiliśmy się ponownie w las. Tym razem nie było go 

zbyt   dużo,   za   to  ścieżka   dość  ostro   pięła   się  pod  górę.   Gdy  znaleźliśmy   się  na   zboczu, 

zatrzymała   nas   nagła   zmiana   krajobrazu.   Las   i   w   ogóle   roślinność   kończyły   się   raczej 

gwałtownie,   a   przed   nami   rozciągały   się   opustoszałe   wzgórza.   Piasek,   skały,   po   prostu 

pustynia.

- Chyba mówiłaś, że tu nie pada? - upewniłem się.

- Zgadza się.

- W takim razie organizmy, jakie znamy, nie mogą zbytnio oddalić się od morza, bo 

korzenie nie sięgną do wody. A bez wody nie ma życia.

- Ale ścieżka biegnie dalej przez tę dolinkę.

- No to zaryzykujemy. Mam tylko nadzieję, że nie ciągnie się za daleko...

Przez kilka minut szliśmy w milczeniu ścieżką wijącą się między głazami wielkości 

domów.

- A to co takiego? - zdumiała się Angelina za kolejnym zakrętem.

Na piasku stała sobie mała skalna piramidka o odłamanym  czubku. Pusta. A parę 

kroków dalej następna, tyle ze większa. Też uszkodzona  i  tez pusta. I następna. Wszystkie 

znajdowały się w linii prostej  i każda była większa od poprzedniej Razem naliczyliśmy  ich 

trzydzieści.

- Obca zagadka - oświadczyłem inteligentnie Angelina jedynie parsknęła pogardliwie, 

schodząc ze ścieżki i podchodząc do ostatniej, znacznie od nas wyższej.

- Ostatnia jest cała - oświadczyła oskarzycielsko - I co?

- I nic.

- Chcesz wiedzieć, co myślę? - spytała po chwili.

background image

- Niekoniecznie.

- To słuchaj. Zostały skonstruowane przez jakąś istotę krzemową, która je piasek, a 

wydala  skałę.   Piramidę  buduje  wokół   siebie,  a   gdy  staje   się  zbyt   duża,  rozwala   czubek, 

wychodzi i buduje następną.

- Niesamowite - przyznałem przytłoczony jej logiką - Do grona sław naukowych masz 

otwartą drogę, to pewne. Jedno małe pytanie jak ono buduje piramidę, siedząc wewnątrz, sra 

w górę?

- Chyba nie sądzisz, ze wszystko wiem - obruszyła  się,  nadal prezentując idealny 

przykład kobiecej logiki - Wracamy na ścieżkę.

- Jeszcze nie. Coś wędruje, i to z przeciwka.

- Cosie, nie coś.

- Tym bardziej należy się schować.

Przyznała mi rację i oboje skryliśmy się w cieniu największej piramidy, obserwując 

zbliżające się cosie.

- Posłuchaj  - poleciła  Angelina, przykładając ucho do ściany - Ze środka słychać 

chrupanie.

- Może nie teraz? Jedna obca zagadka na raz zupełnie mi wystarczy.

Maszerujące gęsiego stworki faktycznie wyglądały tajemniczo - było ich jedenaście, z 

grubsza naszego wzrostu i kształtu. Dlatego z grubsza, że poruszały się za pomocą kilkunastu 

ni  to nóżek, ni to macek,  którymi  energicznie  przebierały,  wyżej  znajdowało  się coś, co 

przypominało kawał pnia, zarówno z barwy, jak i chropowatości. Na samej górze wyrastała z 

tego   pojedyncza   cienka   macka   zakończona   bulwiastym   okiem.   Istoty   poruszały   się   w 

milczeniu, wzniecając niewielką chmurkę kurzu. Przeszły obok, nie zauważając nas - albo nie 

reagując na naszą obecność - i zniknęły za krawędzią zalesionego zbocza.

- Może teraz będziesz uprzejmy posłuchać?

- Teraz tak  - zgodziłem się, przykładając ucho do kamiennej powierzchni - coś tam 

chrobocze.

- Wracają.

Tym   razem   szła  inna   grupa,   choć   tez   liczyła   jedenastu   osobników   Górna   część 

kadłuba   przypominała   przezroczyste   czasze   pełne   wody,   która   na   wybojach   ścieżki 

przelewała się przez zawinięte do środka brzegi.

- Przychodzą z pustyni do strumienia lub do morza po wodę - podsumowała Angelina 

- Dlaczego?

- Jest tylko jeden pewny sposób, by to sprawdzić - odparłem - Iść za nimi.

background image

Może   nie   było   to   najmądrzejsze   ani  najbezpieczniejsze,   ale   oboje   mieliśmy   dość 

zagadek, dlatego ledwie konwój zniknął z pola widzenia, ruszyliśmy za nim.

Nie   musieliśmy  iść   daleko   -  po   kilkudziesięciu   metrach   ścieżka   znikała   między 

głazami.

-   Te   skały   tu   umieszczono,   to   nie   jest   naturalna   formacja   -   zauważyłem   -   Czy 

wchodzimy tam?

 

Ostatni przypływ ciekawości nie był zbyt...

- Za tobą!

Odskoczyłem czym prędzej gotów na odparcie ataku Kolejna karawana nosiwodów 

zbliżyła się i przemaszerowała obok, ignorując nas zupełnie. Musieli nas zauważyć - jedynie 

kompletny ślepiec mógłby nas nie dostrzec.

- Chyba ich nie interesujemy - oceniłem.

- Ale oni nas - tak. Idziemy.

 

No i poszliśmy.

Za   pierwszym   pierścieniem   głazów   był   drugi,   a   potem   koliste   zagłębienie   pełne 

zieleni, skał  i  kamyków. Trzeba przyznać, że obojgu nam odebrał mowę tak niesamowity 

widok. Konwój, którego śladem szliśmy, rozdzielił się i zajął podlewaniem dziwnych roślin 

Każdy stwór wylewał po trochu wodą, aż nic nie zostawało. Potem kręcił się bez celu wraz z 

innymi  w zielonym  labiryncie, by w końcu na jakąś niesłyszalną komendę ustawić się w 

rządku i wymaszerować po kolejną porcję.

Pod szerokimi liśćmi - jeśli to były liście - kręciły się stwory podobne do pająków, 

najwyraźniej pieląc, czyszcząc i pielęgnując rośliny. Inne zbierały opadłe liście czy fragmenty 

łodyg,  a jeszcze  inne przemieszczały się z czerwonymi,  dziwnie znajomymi  obiektami w 

objęciach. Wszystko to odbywało się w półmroku  i ciszy przerywanej jedynie szelestami i 

szmerami.   Za  plątaniną  zieleni  widać  było  kolejne  skupisko  skał,  do którego  prowadziło 

mroczne wejście mniej więcej rozmiarów człowieka.

Rozważania nad tym, co może się kryć we wnętrzu tej jaskini, przerwało mi delikatne 

pociągnięcie za nogawkę. To, co ciągnęło, wyglądało niczym niewielka wiązka chrustu. Po 

chwili przestało szarpać, zrobiło parę kroków ku wejściu  i  poczekało.  Widząc - albo nie 

widząc - brak efektów wróciło i kontynuowało zaczepki.

- Chyba chce, żebyśmy za nim poszli - powiedziałem - To może być próba kontaktu.

- Albo znalezienia obiadu.

-   Skoro   już   przyszliśmy   tak   daleko,   to   chyba   nie   pozostaje   nam   nic   innego,   jak 

sprawdzić.

Tak tez uczyniliśmy.

Kiedy   ruszyliśmy   do   przodu,   chruściak   przestał   zajmować   się   ciągnięciem  i  zajął 

background image

pilotowaniem. Gdy stanęliśmy w progu,  dosłownie nas zamurowało. Z zewnątrz docierało 

dość światła,  by dostrzec, co znajdowało się wewnątrz. A ciągnęło się tam rozległe zielone 

coś, z czego najwyraźniej wyrastały rozmaite stworki, jakie dotąd widzieliśmy - tu dał  się 

zauważyć na wpół wykształcony nosiwoda, ówdzie częściowo gotowy chruściak, a tu i tam 

zupełme  inne,   nie   znane  nam   istoty,   których  przeznaczenia  nawet   nie   próbowałem  sobie 

wyobrazić. W pewnym momencie między nogami przemknął mi  pająkopodobny stworek z 

czerwona kulą w odnóżach, wdrapał się po boku zalegającego jaskinię cosia i wrzucił kulę w 

otwór, jaki pojawił się w zielonej skórze.

- Patrzy na nas - poinformowała mnie cicho Angelina, wskazując na pęk podobnych 

do nici szypułek zakończonych oczyma, które powoli zwróciły się w naszą stronę.

- Cześć - powiedziałem na wszelki wypadek.

- Cześć - zagrzmiało w odpowiedzi.

background image

ROZDZIAŁ 13

- Gada czy następny naśladowca? - zaciekawiła się Angelina.

- Gada... gada... gada.

Żadna odpowiedź, a tym bardziej dowód.

Pod   pękiem   szypułek   wykształcił   się   pospiesznie   nowy   organ,   wyglądający   na 

skrzyżowanie tuby z kwiatem. Owa krzyżówka powęszyła, jakby czegoś szukając, po czym 

skoncentrowała się na mojej osobie. Odruchowo zrobiłem krok w tył...

Barwy, dźwięki, ruch, uczucia.

Ból, wspomnienia, głos.

Krzyk...

Dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę. Ktoś mną potrząsnął, zamrugałem gwałtownie i 

zobaczyłem trzymającą mnie Angelinę.

- Co się stało? - spytała zaniepokojona.

- Nie wiem... a co widziałaś?

- Zamknąłeś oczy i padłeś jak ścięty. Potem tobą targało, a potem zacząłeś krzyczeć. 

Wszystko trwało zaledwie parę sekund.

- Ten tam próbował się chyba ze mną skomunikować telepatycznie, tyle że okazał się. 

za silny...

- Chciał zrobić ci krzywdę?

- Wręcz odwrotnie. Był ciekawy, groźby żadnej nie wyczułem -  Wątpię też, żeby 

znalazł to, czego szukał, zresztą byłbym zdziwiony, gdybyśmy okazali się równie inteligentni 

co on.

Tymczasem tubokwiatek zamknął się i zniknął, a obok nie dokończonego nosiwody 

coś się zakotłowało. Stwór powstały podczas zamieszania oddzielił się od reszty cielska z 

pyknięciem i pognał gdzieś w labirynt zielem.

- To nie on, tylko ona - oceniła Angelina. - Wyrastają z niej części kolonii... coś jak 

królowa wśród mrówek.

- Albo też jest to właśnie kolonia, coś w rodzaju zbiorowej inteligencji.

Owo coś nie próbowało się ponownie z nami skontaktować, nawet zwinęło szypułki z 

oczami,   jakby   tracąc   zainteresowanie   dla   obcych.   Nie   zapomniało   jednakże   o   naszym 

istnieniu: kolejny pajęczak miał dwie czerwone kule i jedną wrzucił w otwór gębowy cosia, a 

background image

drugą położył przed nami.

-  Dzięki,   królewno  -  powiedziałem   na  wszelki   wypadek.   -  Wygląda   jak  to,   które 

jedliśmy wczoraj.

Czerwona   kula  pod   wpływem   pstryknięcia   palcem   rozłożyła   się  niby   przekrojona 

pomarańcza.

- To się nazywa obsługa - przyznała Angelina. - Posuń no się, jeśli łaska.

Zrobiłem jej miejsce i zjedliśmy w milczeniu. Faktycznie był to taki sam krewetkowy 

balonik   mięsny.   Nader   soczysty,   skutecznie   gaszący   pragnienie.   Ponieważ   jedna   mała 

przekąska na dwie dorosłe - i głodne - osoby jedynie poirytowała żołądki, a więcej nam nie 

zaproponowano, zastosowałem wypróbowaną metodę samoobsługi. Nikt nie zwrócił na to 

uwagi, więc najedliśmy się do syta.

- I co dalej? - spytała Angelina, gdy skończyliśmy.

- Sugeruję drzemkę.

-  Ale   na   zmianę.   Nie   mam   jakoś   zaufania   do   gospodarza   kimkolwiek   czy   też 

czymkolwiek jest.

  -   W   takim   razie   wygodniej   będzie   wyjść   na   świeże   powietrze   i   poszukać 

bezpiecznego miejsca z dala od ścieżki. Jak zgłodniejemy, zawsze możemy wrócić.

 - Masz rację. - Ziewnęła rozdzierająco. - To był męczący dzień.

Na   podobnym   nieróbstwie   spędziliśmy   kolejne   dwie   doby,  przez   które   dzięki 

wspólnemu   wysiłkowi   udało   nam   się   nie   dojść   do   żadnego   konstruktywnego   wniosku. 

Trzeciego dnia Angelina zauważyła coś, co w końcu zmusiło nas do podjęcia decyzji.

 - Chudniesz - oświadczyła rzeczowo. - Ja zresztą też. Tutejsze pożywienie może i jest 

wypełniające,  ale na pewno nie odżywcze. Zauważyłeś,  jak szybko ponownie robimy się 

głodni?

- Tak.

- To dlaczego nic nie mówiłeś?

- Bo nie chciałem cię martwić.

- Kretyn! Jak tu dłużej zostaniemy, to umrzemy z głodu, nawet bez przerwy jedząc. 

Pić   nam   się   nie   chce,   czyli   organizmy   mają   dość   płynów,   za   to   brak   im   składników 

odżywczych. To kwestia przemiany materii, tubylców jest zupełnie inna.

- Też tak sądzę - przyznałem ponuro.  - W pierwszej chwili, jak o tym pomyślałem, 

wydało mi się nieco naciągane, ale zdaje się, że rzeczywistość jest bardziej zwariowana od 

wyobraźni. Nie pozostało nam nic innego, jak wrócić do krainy kryształów.

- Nie! Do cywilizacji, uczciwego jedzenia i kąpieli. Wracamy na tę przesiekę, gdzie 

background image

się zjawiliśmy. Mam nadzieję, że pomoc już na nas czeka.

Wyruszyliśmy więc w drogę powrotną.

Na miejsce dotarliśmy drugiego dnia, bo przespaliśmy się na plaży. Polanę zastaliśmy 

w   takim   stanie,   jak   zostawiliśmy.   Coypu   najwyraźniej   obijał   się   w   sposób   haniebny. 

Wyładowałem złość, niszcząc wszystko dokoła, ale nie na wiele się to zdało.

Pozostało jedynie czekać.

Następnego dnia sprawdziłem z nudów, jak tam znajome polowanie - wynik dało się 

przewidzieć:   większy   dorwie   mniejszego,   ale   łowy   wciąż   trwały.   Wróciłem   poirytowany 

bezsilnością,  ale   znacznie   bardziej   stopniem   wycieńczenia   Angeliny,   u   której   objawy 

niedożywienia ruszyły nagle z kopyta - słabła wręcz w oczach.

Położyliśmy się spać w niezbyt radosnych nastrojach.

Rano zachciało mi  się pić, więc po krótkiej  pogawędce wybrałem się nad morze. 

Spacerek   zaczynał   być   męczący,   toteż   się   nie   spieszyłem.   Na   zmianę   chodziliśmy   gasić 

pragnienie, aby w razie czego ktoś zawsze był na miejscu.

Spacerek powrotny - czyli pod górę - skutecznie pozbawił mnie oddechu, dlatego nie 

traciłem sił na powitalne okrzyki. Doczłapałem do znajomej aż do obrzydzenia przesieki i 

zamarłem.

Była pusta.

- Angelina!

Odpowiedział mi tylko delikatny brzęk kryształów.

Możliwości były dwie: Slakey albo Coypu. Tyle że pierwszy powinien przy okazji 

zapolować na mnie, a drugi poczekać lub w najgorszym wypadku zostawić jakąś wiadomość. 

Tymczasem sprawdziłem dokładnie i nigdzie nie było śladu żadnej informacji. Nie było też 

śladów walki, ale biorąc pod uwagę kondycję Angeliny, wszystko mogło przebiec gładko.

Dla spokoju umysłu zdecydowałem, że to był Coypu.

I popadłem w depresję.

A potem siadłem i czekałem. I musiałem się zdrzemnąć

- Tato! Tutaj! Pospiesz się!

Zamrugałem, gwałtownie unosząc głowę. O parę kroków ode mnie stał Bolivar - albo 

James - i darł się, jakby go kto ze skory obdzierał.

Zdaje się, ze pobiłem rekord sprintu po tłuczonym szkle.

Wpadłem na niego - próbował to zamortyzować - I obaj runęliśmy w dół - prosto na 

dywan   pokoju   hotelowego.   Uniosłem   nieco   głowę  i  spojrzałem   na   Coypu   siedzącego   za 

plątaniną elektrod, kabli i innego elektronicznego złomu.

background image

W następnej chwili ukazała się uśmiechnięta twarz Angeliny.

-   Mam   nadzieję,   że   dali   ci  coś   uczciwego   do   jedzenia   -   powiedziałem   zamiast 

powitania.

-   Przepraszam,   że   to   tak   długo   trwało,   ale   Coypu   mówił,   że   ma   problemy   z 

dostrojeniem.

- Błędy kalibracji, poślizg entropii, to się kumuluje - potwierdził Coypu - Ale za 

każdym razem idzie szybciej.

- Nie zjadłbyś czegoś? - wtrącił zbierający się z podłogi Bolivar (tym razem byłem 

tego pewien) - Jakiś schabowy czy hamburger?

- Nie prowokuj, tylko daj!  - warknąłem, przełykając ślinę. W odpowiedzi dostałem 

kanapkę   z   pieczystym   i   piwo.   To,  że   nie   ugryzłem   butelki  i   nie   próbowałem   popić 

pieczystym,  było   raczej   kwestią  przypadku  niż  myślenia.   W  każdym   razie   tak  piwo,  jak 

zakąska zniknęły błyskawicznie.

- Przestań się rozglądać, co tu jeszcze jest spożywczego - poleciła Angelina - Siadaj 

przy stole i spróbuj nie zjeść wszystkiego naraz, bo się rozchorujesz.

- Wałobęche?... 

- ... i nie gadaj z pełną gębą! Nikt cię nie zrozumie, a wszystkich oplujesz. Jedzenia też 

nikt ci nie zabierze, nie musisz się spieszyć... no,  tak już  lepiej... Puść  to! Tort i parówka 

może   jeszcze   się  nie   cofną,   ale   chili   i  budyń   muszą!  Utrapienie   z   tym   chłopem.   No, 

uspokoiłeś się?  Ładnie. To jedz spokojnie, a ja powiem ci, co się stało Bolivar zjawił się po 

mnie, ale nie mógł czekać, a jakoś nie przyszło mu do głowy zostawić ci wiadomość, zresztą 

myśleliśmy, że znacznie szybciej wybierze się po ciebie. Okazało się, że są jakieś problemy z 

dostrojeniem. No, w końcu, jak widać, się udało i możemy przestać się martwić.

- Dopiero zaczniemy -  warknął  jak zwykle przyjaźnie nastawiony do ludzi  i  świata 

Inskipp, wchodząc do pokoju - Możecie się cieszyć, nie mówię, że macie się martwić, ale jak 

kto ma obowiązki, nie widzi zbytnich powodów do radości. Zwłaszcza że grzebiemy się jak 

muchy w gównie i nic praktycznie nie osiągnęliśmy.

Pozwoliłem mu mamrotać, czyszcząc talerze w ekspresowym tempie  i  czekałem na 

zrozumiały ciąg dalszy.

- Jak dotąd to spotykały nas same nieszczęścia nie złapaliśmy żadnego Slakeya, bo 

ledwie nam się udało któregoś zapędzić w kozi  róg, zjawiał się  inny - albo paru innych - i 

uwalniał go z opresji. A  i  tak najwięcej uwagi musieliśmy poświęcić wyciąganiu ciebie, di 

Griza, z kłopotów. A koszty rosną. Jak  cię znam, pomysł wynajęcia pokoju hotelowego  i 

zamienionego na centrum operacji był twój, nie? - Masz pojęcie, ile milionów to kosztowało 

background image

do tej pory?

- Nie - przyznałem, czkając uprzejmie - Mam nadzieję, że dużo. Jest tu jeszcze jakieś 

piwo, bo ostatnie mi wyparowało? Serdeczne dzięki. Co do wydatków to przestań zrzędzić, 

sknerusie.   Marines   mieli   doskonałe   ćwiczenia,   programy   informacyjne   takie   ożywienie, 

jakiego najstarsi dziennikarze me pamiętają, a obywatele rozrywkę co się zowie. Powinieneś 

mi dziękować, a nie mieć pretensje, że raz uczciwie wydałeś trochę grosza, z którym Korpus i 

tak nie ma co zrobić.

Zatkało go, a sądząc po tempie, w jakim czerwieniał, przynajmniej raz trafiłem w 

czuły punkt. Zanim zdążył powiedzieć, co myśli - a niechybnie wiązałoby się to z potężną 

falą akustyczną - odezwała się Angelina:

- Jim, sprawa jest dość poważna, ponieważ od dłuższego czasu na cywilizowanych 

planetach nie ma śladu Slakeya. Działalność,  którą prowadził, przerwał, ale poszukiwania 

musiały objąć nie tylko cywilizowane, ale wszystkie znane planety. A to faktycznie podnosi 

koszty.

- Które zamierzam ograniczyć, kończąc tę operację - dodał Inskipp ponuro.

- Ja zaraz skończę z tobą,  cymbale ekonomiczny - zirytowałem się nie na żarty. - 

Wszystkie cywilizowane światy łożą i to niemałe kwoty na Korpus i jak dotąd nawet nie 

chciały od ciebie rozliczenia ogólnego, że nie wspomnę o szczegółowym. Mamy do czynienia 

z poważnym zagrożeniem, a ciebie interesują groszowe oszczędności. Kutwa, nie szef!

- Jakim zagrożeniem? Co porwanie twojej żony przez jednego oszusta ma wspólnego 

z groźbą dla ludzkości?!

- Pomyśl! Zresztą, czego ja od ciebie wymagam... lepiej słuchaj. Slakey zaczął jako 

znany naukowiec, uważany za geniusza, ale to skakanie między wszechświatami nie tylko go 

rozmnożyło, także nieco poprzestawiało mu klepki. Mamy więc do czynienia z bliżej nie 

podliczoną bandą szaleńców. Chcesz, żeby się mnożyli w nieskończoność? Bo mogą. Wiemy, 

że wysłał do Piekła niewinnych ludzi, żeby jego zupełnie zwariowane wcielenie tam żyjące 

miało co jeść; wobec czego, najłagodniej rzecz ujmując, jest wielokrotnym mordercą. Co 

jeszcze wymyśli, trudno powiedzieć, ale drobiazgi takie jak sumienie nie mają najmniejszego 

znaczenia, a jego szare komórki pracują pełną parą. Poza tym, podstawowa sprawa, którą 

byłeś uprzejmy przeoczyć: stworzył sieć kościołów i klubów dla naiwnych, z których czerpał 

godziwe zyski. Gdyby chodziło mu wyłącznie o szmal, pies z nim tańcował, ale żeby żyć 

dostatnio,  nie musiał  mieć  aż takich  dochodów. Dlaczego  więc to robił?  Odpowiedź  jest 

oczywista: dla pieniędzy. Tylko po co mu tak olbrzymie sumy? Jak mi powiesz, że po prostu 

lubi się gapić na góry kredytów, rzucę w ciebie butelką. A jak będziesz twierdził, że dla dobra 

background image

ludzkości, w ogóle przestanę cię znać. Chcesz wiedzieć, jak go odszukać i powstrzymać?

background image

ROZDZIAŁ 14

- Pewnie, że chcę, i nie musisz się głupio pytać - warknął Inskipp. - Może faktycznie 

tym razem odrobinę się pomyliłem i sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem...

- Jak cię słucham, to zaczynam żałować, że nie zająłeś się polityką. Marnuje się twój 

talent oratorski.

-  Słuchaj   no,  di  Griz!   Przyznałem   się   do   pomyłki?   To   przestań   mnie   do  cholery 

obrażać i wymyślać od polityków!

- Faktycznie,  trochę  mnie poniosło. Nie jesteś  aż takie  bydlę,  by można  cię  było 

porównywać do polityka, Inskipp. A twoje podejście do wydawania służbowych pieniędzy 

wręcz temu zaprzecza. Cofam tamtą wypowiedź. Dobra, moi mili, do rzeczy: kto notuje?

- Włączyłam  dyktafon. - Sybil  uśmiechnęła się. -  Tak  a propos: witamy w domu. 

Zaczynaliśmy się już o ciebie martwić.

-   Podzielałem   wasze   uczucie   -   przyznałem   skromnie   -   Slakeyowi   i   tak   bym  nie 

popuścił za Angelinę, ale miło się składa, że mamy wiele powodów, by mu nie darować, nie 

tylko zemstę.

- To miłe - przyznał zgryźliwie Inskipp. - A miano wicie?

- Wszystko po kolei. Najpierw kilka pytań. Jak mnie me było, zdołaliście dokumentnie 

stracić jego ślad?

- Można to tak ująć.

- Raczej trzeba. Gratulacji nie będzie. Profesorze, jak urządzenie?

- Działa. Z dostrojeniem w końcu sobie poradzę.

- Miło słyszeć. Do ilu wszechświatów mamy obecnie dostęp?

Coypu zmarszczył się, pstryknął nerwowo i odparł:

- Teoretycznie do nieskończonej ilości. Praktycznie, jak dotąd do czterdziestu jeden.

- Niebo leży w jednym z nich?

-   Nie,   ale   nadal   szukamy.   W   urządzeniu,   które   zdobyliśmy,  jest   znacznie   więcej 

koordynat, ale nie są opisane, dlatego jedynym sposobem jest metoda prób i  błędów, którą 

obecnie stosujemy.

- A Piekło? - Co ”A Piekło”?

- Czy mamy do niego dostęp?

-   Bez   najmniejszych   problemów,   i  to   od   samego   początku.   Jakbyś   zapomniał,   to 

background image

namiary pamiętał James od czasu zahipnotyzowania Slakeya.

- To mamy problem z głowy. - Odetchnąłem z ulgą. - Można by zamówić coś do 

jedzenia. Chyba ktoś się do nas dosiadł ...

- Przestań myśleć o własnym żołądku - zdenerwowała się Angelina - Najpierw mów, 

co masz do powiedzenia, potem będziesz się obżerał!

- Znieczulica! - westchnąłem - I to u własnej żony! Dobra, najpierw konkrety. Piekło 

jest   tak   istotne,   ponieważ   tam   na   pewno   znajdziemy   Slakeya.   Co   prawda   z   ogonem  i 

zbzikowanego, ale jest i zostanie: jak mi powiedział ten ostatni, nie można go stamtąd zabrać, 

bo za duże zmiany zaszły w jego organizmie i po prostu by tego nie przeżył. Zorganizujemy 

więc małą wyprawę,  a raczej dużą, i poddamy go hipnozie. Dużą dlatego, że pozostali jak 

dowiedzą   się,   co   się   święci,   zjawią   się,   by   nam   to   uniemożliwić.   Za   pomocą   hipnozy 

wydusimy z niego odpowiedzi na dwa pytania po pierwsze współrzędne Nieba, po drugie, o 

co tu chodzi. Co ty na to, James

7

- Nie powinno być problemu, tato.

- No to do roboty - podsumował Inskipp - Czego będziecie potrzebować?

Zaletą   planu   była   prostota   -   na   pewno,  jak   Slakey   dowie   się,   co   się   dzieje,   to 

gwałtownie zareaguje. A górował nad  nami technicznie, bo Coypu nadal me rozgryzł,  jak 

wysyłać sprzęt do innego wszechświata. Pozostało tylko mieć nadzieję, ze Slakey nie ma 

podręcznej zbrojowni, nigdy mu bowiem nie była potrzebna. Wobec czego należało liczyć na 

dwie rzeczy - przewagę liczebną i szybkość ataku.

Tak więc grupa uderzeniowa  mająca  za zadanie  unieszkodliwienie  i  przesłuchanie 

diabelskiego Slakeya bytującego w Piekle składała się ze mnie, Angeliny, Jamesa i Bolivara. 

A grupa osłony z całej kompanii Marines pod dowództwem kapitana Grissle'a i Sybil w roli 

przewodnika. Marines co prawda musieli zostawić broń z przyczyn technicznych, ale w ich 

wypadku ręce i nogi powinny ją skutecznie zastąpić. W tej zresztą sprawie odbyłem naradę z 

nieszczęśliwym kapitanem Grissle'em.

- Marines bez broni to pół Marines - oświadczył, gdy dowiedział się wszystkiego.

- A co, nie uczą ich walki wręcz?

- Uczą, ale granat zawsze się przyda.

- Będzie działał  równie skutecznie  jak kamień, szkoda nosić, na miejscu  jest pod 

dostatkiem kamieni, nawet scyzoryk nie da się otworzyć - poinformowałem go rzeczowo.

- Bagnety?

- Zespolą się z pochwą, a nie mam ochoty mieć koło siebie kupy chłopa z nożami w 

dłoniach. Strach pomyśleć, gdyby któryś przewrócił się podczas przejścia. Coś mi chodzi po 

background image

głowie, ale to może być broń niekonwencjonalna. Jak mi się wykluje, dam znać.

Wyruszyliśmy   następnego   dnia,   ponieważ   Coypu   musiał   zmajstrować   znacznie 

większe   przejście  niż   używane   do   tej   pory,   a   ja   musiałem   załatwić   uzbrojenie,   które 

wymyśliłem.   Przy   okazji   oboje   z   Angeliną   mieliśmy   dość   okazji,   by   nadrobić   braki   w 

wyżywieniu, czemu oddawaliśmy się z entuzjazmem.

Nowe urządzenie  robiło wrażenie  -  Coypu  podłączył  się bezpośrednio do głównej 

sieci energetycznej planety za pomocą kabla półmetrowej średnicy Przewód prowadził do sali 

balowej  zamienionej  w  elektroniczną  puszczę.  Na środku parkietu  stały pełnowymiarowe 

drzwi dużego garażu wraz z framugą i podtrzymującym stelażem. Z tyłu nie wyglądały wcale, 

bo nie miały tyłu. Albo go nie było, albo nie był widoczny. Wystarczył widok z przodu.

- Zerknij no, czy trafiliśmy - zaproponował zasiadający za konsoletą Coypu.

Uchyliłem ostrożnie drzwi i czym prędzej je zatrzasnąłem, w czym wybitnie pomogło 

mi wylatujące przez nie powietrze, wysysane przez ciemność za drzwiami.

- Trafiliśmy w próżnię - poinformowałem go ponuro.

- Aha - ucieszył się, nie wiedzieć czemu - To tu go trochę... i tu...  spróbuj teraz!

Spróbowałem

I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.

- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?

- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.

Więc zawołałem.

Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na baczność.

- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.

James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami. Otworzyłem 

drzwi pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.

-   Uzbrojenie   podstawowe   węgierskie   suszone   salami,   po   jednym   na   głowę   - 

wyjaśniłem - Równie skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się 

zjeść. Zastanawiałem się nad kompozytowymi  nożami, ale musiałyby być w papierowych 

pochwach, co w praktyce dałoby ten sam efekt  jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie, 

proszę przystąpić do wydawania broni.

- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.

Sądząc   po   minie   Sybil,   nie   ona   jedyna   miała   podobne   wątpliwości   (na   Marines 

wolałem me spoglądać).

-   Nie   wygłupiam   się  -  powiedziałem   poważnie   -   W   praktyce   można   by   zabrać 

wyłącznie   kije,   bo   kilkudziesięciu   ludzi   z   gołymi   nożami   to,   nawet   przy   wyszkoleniu 

background image

Marines, proszenie się o kłopoty. Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie zalety po 

pierwsze w razie przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną 

kilka, nie będą nas atakować, tylko pobiją się między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we 

wprawnych rękach to aż za dużo jak na Slakeya.

- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!

Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem 

nią drzwi do garażu.

- Gotowe, Coypu?

- Cały czas.

- W takim razie do ataku biegiem marsz!

Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni  naprawdę byli  doskonale 

wyszkoleni. Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.

My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.

Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.

- Upiorne miejsce - przyznała Angelina

Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.

-   Toteż   będziemy   się   spieszyć   -   odparłem   zgodnie   z   prawdą   Nieopodal   dwóch 

tubylców naskoczyło na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za 

bardzo się przyłożył i pękło salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej walki). Musiało 

przy tym zapachnieć smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał 

kiełbasy i pognał, aż się za nim zakurzyło.

- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!

- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.

- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!

Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.

- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek 

założyliśmy szpital polowy.

Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines to i tak 

lekka przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie okazało się słuszne - 

po kilkunastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli 

się  jeńcem, a Marines utworzyli wokół podwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco 

szerszy   wokół   kawałka   terenu,   na   którym   działaliśmy.   Większy   miał   powstrzymać   atak 

Slakeyów, mniejszy zapewnić spokój Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez 

większy, albo zmaterializował za nim.

background image

Złapaliśmy   z   Bolivarem   szamoczącego   się  i  toczącego   lekką   pianę   Slakeya,   by 

umożliwić Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.

- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie 

pracowałem z takim wariatem.

-   Poczekaj!  -   Odłamałem   kawał   salami   i   podsunąłem   go   leżącemu   pod   nos,   co 

przyniosło natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.

Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.

- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.

- Jesteś  głodny - zaintonował  James.  - Głodny i śpiący... A potem przestałem  go 

słuchać, bo zaczęło być ciekawie.

- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.

Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym, gdyż 

Slakey padł jak ścięty, a salami pozostało całe).

A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się złożyło, że 

wzięliśmy   tylu   Marines,   ponieważ   w   szczytowym   okresie   mieliśmy   ze   trzy   tuziny 

napastników i to pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za zewnętrznym 

kręgiem. Sądząc po braku uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy 

inne utensylia kuchenne, albo zabawki majsterkowicza - arsenału na podorędziu nie mieli. 

Jeden   zmaterializował   się   prawie   między   nami,   ale   miał   pecha   -   najbliżej   niego   była 

Angelina.   Od   momentu   pojawienia   się   aż   do   zniknięcia   cały   czas   służył   jej   za   worek 

treningowy do ciosów zadawanych rękoma i nogami. Jego szczęście, że nie miała przy sobie 

noża. Wróciłby tam, skąd przybył, w postaci plasterków, podejrzewam, że niezbyt grubych 

(by na dłużej starczyło przyjemności).

I nagle atak się skończył, równie nagle jak się zaczął, a nasz jeniec zajął się radosnym 

przeżuwaniem salami wręczonego mu przez Jamesa w nagrodę.

- Wietrzę podstęp! - uprzedziłem. - Mogą wrócić kupą.

-   Nie   sądzę   -   odezwał   się   James.   -   Wszyscy   wiedzą   to,   co   jeden,   więc   nie   jest 

tajemnicą, że podał mi koordynaty Nieba, ale o co chodzi, nie da się z niego wydusić, gdyż w 

jego przypadku szaleństwo zaszło już zbyt daleko. Przestali atakować, bo zobaczyli mizerny 

skutek swojej akcji.

- Zapamiętałeś koordynaty?

- Lepiej! - Pokazał mi resztę salami. - Wydrapałem!

background image

ROZDZIAŁ 15

Regularnie uczęszczałem do hotelowej siłowni i trzeba przyznać, że powoli wracałem 

do   normy   po   przymusowej   głodówce.   Spędzałem   tam   sporo   czasu,   ponieważ   następne 

zadanie zależało od mojej dobrej kondycji. Miałem stanowić jednoosobowy zwiad, a do tego 

musiałem być w pełni sprawny, a nie dostawać zadyszki po paru minutach ćwiczeń.

Kiedy w dziesięć sekund spokojnie zrobiłem sto metrów przy przeciążeniu dwa g, 

zrozumiałem, że jestem gotowy. I że Angelina nie będzie zachwycona tym, co usłyszy.

Miałem rację.

- To mi się nie podoba - oświadczyła, spoglądając wrogo na lśniącego barbota.

Na barbocie nie zrobiło to żadnego wrażenia, a poza nim i nami nikogo w lokalu nie 

było.

- Mnie też, ale to najrozsądniejsze. Musimy wiedzieć, co dzieje się w tym  całym 

Niebie;   żeby   nie   wzbudzać   podejrzeń,   należy  wysłać   jednego   zwiadowcę,   a   nie   całą 

wycieczkę.   A  kto   się   do   tego   lepiej   nadaje  niż   niejaki   Stalowy   Szczur   alias   Rustimuna 

Stalneto albo Stainless Steel Rat vel Ratinox...

- Przestań się popisywać, jaki z ciebie poliglota!

- No to skończ udawać, że jest wśród nas ktoś lepiej nadający się do tej roboty!

Zapadła  długa  cisza,  przerwał ją dopiero bulgot  w  słomce,  gdy skończyła  drinka. 

Automat, widać wyczulony na ten dźwięk, podjechał do niej i spytał wdzięcznym barytonem:

- Czy madame życzy sobie powtórkę ”różowej rakiety”?

- Dlaczego nie?

Metalowa macka  owinęła się wokół nóżki kielicha i błyskawicznie go zabrała. W 

ladzie otworzyła się klapka i z otworu wyjechał kolejny oszroniony kielich pełen płynu.

- A Sire?

- Dietetyczny bourbon, kusicielu.

- Nie mogę  się z tobą sprzeczać,  bo masz  rację. Faktycznie  najlepiej  się  do tego 

nadajesz.

- Dziękuję za uznanie.

- Jakie tam uznanie; szczera prawda. Co i tak w niczym nie zmienia  faktu, że nie 

będziesz tam sam: idę z tobą.

- Nic z tego! Będziesz pilnowała tego... no... domowego ogniska i...

- I jak się nie zamkniesz, to na początek złamię ci rękę, a potem tak cię urządzę, że 

background image

nigdzie nie pójdziesz przez tydzień!

Sądząc po tonie, nie żartowała.

- Dobra, nie będziesz niczego pilnowała. Ale nie pójdziesz ze mną, bo to bez sensu i 

niepotrzebnie naraziłoby cię na niebezpieczeństwo. To robota dla jednego.

- Wiem! - westchnęła - i to właśnie mi się nie podoba! Kiedy ruszasz?

- Dowiem się dzisiaj. Coypu sądzi, że wreszcie poradził sobie z niuansami podróży 

między wszechświatami.

- Ostatnio twierdził, że to niemożliwe.

- Miał wtedy zły dzień.

- Pójdę z tobą. I poszła.

Coypu poprzyłączał wszystko do nowej czarnej konsoli, która ginęła za girlandami 

kabli,   przewodów   i   drutów,   błyskając   różnokolorowymi   światełkami   jak   banda   pijanych 

świetlików.

- Aha  - ucieszył się na mój widok i zaczął grzebać w szufladzie. -  Mam tu coś dla 

ciebie... tylko muszę znaleźć... Aaa!

Triumfalnie uniósł płaski dysk, mniej więcej trzycentymetrowej średnicy, z dziurą w środku i 

podał mi go gestem, jakby to były co najmniej klejnoty koronne.

-   Nie   jestem   melomanem,   ale   dzięki   za   pamięć   -   powiedziałem   nieco   stropiony 

prezentem.

- Mój drogi, nie musisz się zachowywać,  jakbyś  miał  inteligencję pierwotniaka.  - 

Coypu był wyjątkowo uprzejmy. - Wszyscy wiemy, że jesteś odrobinę mądrzejszy. Trzymasz 

w ręku nie jakieś kretyńskie nagranie muzyczne, tylko godny szacunku wynalazek. Nie ma 

ruchomych części i pracuje na pseudoelektronach, które poruszają się z zerową szybkością, 

więc przejście do innego wszechświata nie może go zepsuć. Nie bardzo też wiem, jak można 

by go wykryć, ale nie twierdzę, że to niemożliwe. Wypróbowałem go parokrotnie w różnych 

wszechświatach, zatem gwarantuję, że działa.

- Pięknie! - zachwyciłem się przez grzeczność. - A tak w ogóle, do czego to służy?

-   Bilet   powrotny.   Uruchomiony   wysyła   sygnał   do   głównego   urządzenia 

zainstalowanego w tej sali, które z kolei emituje wiązkę energii i ściąga urządzenie do siebie. 

Proste?

- Owszem. A jak się to włącza?

- Myślą! Jest ustawione na odczytywanie określonej częstotliwości fal mózgowych.

Przyjrzałem  się krążkowi z  mieszaniną podziwu  i podejrzliwości,  obracając go na 

palcu. A niech to, wystarczy pomyśleć ”Do domu”...

background image

Przeleciałem przez salę i rozpłaszczyłem się na obudowie  największego w okolicy 

urządzenia. Palec najmocniej przyciśnięty przez krążek uważał, że został amputowany.

- Duszę się... - wychrypiałem.

Coypu przerzucił jakiś przełącznik i odkleiłem się, siadając z impetem na posadzce.

- Chyba muszę je dokładniej dostroić... - bąknął.

- Zdaje się - przyznałem oglądając palec: był na miejscu. Jeszcze.

-   Robi   wrażenie   -   przyznała   Angelina.   -   Tylko   wolałabym,   żeby   nieco   mniej 

energicznie   go   rozpłaszczał:   nie   lubię   dwuwymiarowych   mężczyzn.   Kiedy   Jim   może 

wyruszyć?

- Kiedy zechce. - Coypu przełączył następny pstryczek i coś w machinie zabuczało. -

Ale zanim to zrobi, proponowałbym kilka zabezpieczeń. Tak na wszelki wypadek posłałem 

do Nieba analizator. Wróciła kupa złomu, ale z próbką powietrza w zbiorniku. Badania dały 

ciekawe wyniki. Zobaczcie sami.

Na   podręcznym   ekranie   przesunęły   się   kolumny   cyfr,   symboli   chemicznych   i 

wykresów.

- Ładne - przyznałem. - A co to znaczy?

Coypu jęknął, parsknął i westchnął (w tej kolejności).

- Coś ty wyniósł ze szkoły?!

- Plastelinę i klocki - przyznałem ze skruchą. - Inni byli szybsi...

Zatkało go na dobrą chwilę.

-   Więc   co   jest   ciekawego   w   tej   atmosferze?   -   spytała   rzeczowo   Angelina,   gdy 

odzyskała głos.

- Pewien składnik, z którym nigdy się nie zetknąłem, dlatego nazwałem go azotek, bo 

ma właściwości nieco zbliżone do podtlenku azotu.

- To gaz rozweselający.

- Podtlenek azotu tak, ten nie wywołuje napadów śmiechu, za to daje wrażenie dużej 

przyjemności, podobnie jak dawka alkoholu, dajmy na to pół litra w twoim przypadku.  Im 

dłużej jest się pod jego działaniem, tym dłużej trwa dochodzenie do siebie po powrocie. Taka 

lekka depresja.

- Nie podoba mi się to! - oświadczyła Angelina. - Jim ma i tak dość nałogów, alkohol 

w postaci gazu zdecydowanie się już nie zmieści. Nie da się temu jakoś zaradzić?

- Pewnie, że się da - obruszył się Coypu - przecież mówiłem o zabezpieczeniach. Oto 

antidotum, jak się nadstawisz, wstrzyknę ci do krwiobiegu i po problemie.

Nadstawiłem   się   i   z   cichym   psyknięciem   podciśnieniowej   strzykawki   purpurowa 

background image

zawartość ampułki znalazła się we mnie.

- Ślicznie - ucieszył się Coypu. - Po drugie, proponuję, żebyś ten dysk umieścił w 

elemencie   garderoby,   z   którym   się   z   zasady   nie   rozstajesz,   a   który   się   trudno   niszczy. 

Przyszedł mi do głowy obcas w bucie.

- Rozsądne i niekrępujące miejsce - przyznałem. - Jeszcze coś?

- Jak na razie wszystko. Gotów?

- Spokojnie. Gotów będę rano, najpierw należy się najeść, potem wyspać. Skąd mam 

wiedzieć, kiedy przytrafi się następna okazja?

Argument był nie do odparcia, i oboje przyznali mi rację.

Wieczór spędziliśmy w piątkę na mieście i faktycznie było wesoło, choć od pewnego 

momentu czułem się, jakbym był na odwyku. No ale cóż, rano miałem być przytomny i na 

chodzie,   pozostali  -   Angelina,   James,   Sybil  i   Bolivar   -   nie,   toteż   wieczór   zakończył   się 

wyjątkowo wcześnie.

Rano   dałem   Angelinie   pożegnalnego   całusa   i   pomaszerowałem   na   spotkanie 

przeznaczenia, czyli Coypu. - Spóźniłeś się - powitał mnie.

- To nie randka. Jestem gotowy.

- Masz dysk?

- W obcasie, jak sugerowałeś.

W takim razie, powodzenia. - Przełączył coś i urządzenie zaczęło buczeć. - Drzwi są 

otwarte.

Uchyliłem je ostrożnie i wyjrzałem.

Wyglądało miło.

No to wyszedłem.

Nie zawiodłem się; ciepłe, żółte słoneczko na błękitnym niebie, po którym pływały 

białe obłoczki.  Tyle  że nisko, bo na wysokości  głowy.  Pstryknąłem  najbliższy - odleciał 

dzwoniąc cicho. Krajobraz był sielski do obrzydliwości - łagodne pagórki porośnięte zieloną 

trawą,  przez  którą biegła niezbyt  szeroka droga wyłożona  miękkimi  kamieniami.  Ścieżka 

ginęła wśród drzew (na prawo) i w dolinie między pagórkami (na lewo). Doszedłem do niej i 

zatrzymałem się, zastanawiając, w którą stronę pójść.

Od   strony   wzgórz,  rozległ   się   jakby   odległy   grzmot   i   jak   zwykle   ciekawość 

zwyciężyła - poszedłem w lewo. Dobrze zrobiłem - po kilkunastu metrach trafiłem na stojący 

przy rozwidleniu drogowskaz. Kierunek, z którego przybyłem, opisany był jako ŚMIETNIK. 

W prawo skierowana była strzałka z napisem: RAJ, w lewo: WALHALLA. Trudny wybór - 

nie licząc ma się rozumieć Śmietnika - gdyby nie kartka przybita pod Rajem, na której ktoś 

background image

nagryzmolił:

ZAMKNIĘTE Z POWODU REMONTU.

Pozostało więc jedynie zacząć od Walhalli, która natrętnie kojarzyła mi się z rogatymi 

osobnikami, śniegiem, piwem i postawnymi blondynkami o dużych niebieskich oczach.

Droga  wiła  się  wśród  wzgórz  przez  kilkaset  metrów,   po czym  schodziła   w  sporą 

dolinę i kończyła  się palisadą z potężnych,  nie okorowanych  pni. Znajdowały się w niej 

metalowe drzwi, które nie chciały się otworzyć pomimo napisu: WEJŚCIE SŁUŻBOWE.

Sugerowało to niedwuznacznie istnienie  przynajmniej  jednego wejścia gościnnego, 

toteż ruszyłem wzdłuż przerośniętego płotu śladem wydeptanej trawy.

Minąłem narożnik  i  przystanąłem w niemym podziwie - to na pewno było główne 

wejście   solidne,   złote   filary   podtrzymywały   kryształowy   portyk   nad   złotymi   wrotami 

(wysadzanymi   zresztą   drogimi   kamieniami).   Bezguście   kompletne,   ale   robiło   wrażenie 

Niespodziewanie  zagrzmiały rogi, a potem  skoczny marsz.  Ignorując muzyczkę  ostrożnie 

zbliżyłem   się   do   wejścia,   nad   którym   przesuwał   się   świetlisty   napis.   Nic   z   niego   nie 

zrozumiałem, litery bowiem były jakieś takie dziwne - jakby z powiązanych patyków. Nad 

napisem połyskiwał złoty młot skrzyżowany ze złotym toporem.

- Robi wrażenie, prawda? - rozległo się z boku.

Prawie podskoczyłem. Opanowałem się na tyle, by się w miarę naturalnie odwrócić - 

muzyka   skutecznie   zagłuszyła  jego   kroki,   bo   niemożliwe,   żeby   łysawy   grubasek   w 

wykrochmalonej koszuli i nienagannie wyprasowanym garniturze potrafił podejść do mnie 

bezszelestnie.   Do   kompletu   miał   wiśniowy   krawat   ze   złotym   haftem   przedstawiającym 

skrzyżowane siekierę i młotek.

- Robi - przyznałem - Walhalla jak żywa.

- Właśnie - ucieszył się jegomość - Dobrze wiedzieć, co człowieka czeka po śmierci, 

prawda?

Odpowiadać nie musiałem, gdyż ponownie zagrzmiały rogi, tym razem dołączyły do 

nich bębny i złote wrota otworzyły się. Muzyka umilkła, za to rozległ się niewieści głos.

- Witam wyznawców Ligi Drakkara i Przyjaciół Freji. Wejdźcie i zobaczcie, co was 

czeka przez całą wieczność. Oto Walhalla! Chodźcie i nie potknijcie się o węża!

- Ładny wąż  - W poprzek  wejścia  leżało  łuskowate  cielsko o metrowej  średnicy, 

końca me było widać Leniwie zafalowało, gdy nad  mm przełaziłem, toteż przyspieszyłem, 

mimo że zdawałem sobie sprawę, iż to iluzja albo maszyneria (a najprawdopodobniej jedno i 

drugie).

- Uroboros - Westchnął z zachwytem mój towarzysz - Oplata cały świat.

background image

- Pospieszcie  się! - polecił  niewieści głos - Nie macie  bowiem wiele czasu mogę 

rozchylić zasłony jedynie na moment, dzięki łaskawości bogów. Thor zawsze miał słabość do 

was, wojownicy, a ponieważ Loki jest obecnie w Piekle, Thor w swej  łaskawości zezwolił 

wam zerknąć w przyszłość. Patrzcie więc, co was kiedyś czeka.

Wnętrze powoli rozjaśniło się. Odruchowo dałem krok w przód i rąbnąłem czołem w 

niewidzialną barierę. Mój kompan popukał w nią z zadowoleniem.

-  Ściana Wieczności - oznajmił - Miło, że  jest, trzeba być martwym, by przez nią 

przejść.

- Mhm   - Wolałem się nie wdawać w dyskusję, trafił mi się pasjonat religijny - No, 

no!

Po   drugiej   stronie   przezroczystej   ściany   ukazała   się   wielka   sala.   W   potężnym 

palenisku trzeszczał ogień, a na rożnie obracał się jakiś wół czy inna krowa. Umeblowanie 

składało się głównie z długich drewnianych  stołów  i  ław zajętych  przez blond osiłków z 

szerokimi barami, którzy doskonale się bawili żrąc  i pijąc co się zowie. Drewniane kufle  i 

rogi  z   pienistym   piwem   oraz   półmiski   pełne   pieczystego   stanowiły   główną   atrakcję.   W 

zasadzie słychać było jedynie pijackie wrzaski i przekleństwa. Blondyny o obfitych kształtach 

robiły za kelnerki, a od czasu do czasu za towarzyszki orgietek w co ciemniejszych kątach. 

Chóralne śpiewy  i obmacywania dopełniły obrazu żywcem wyjętego z marzeń absolwenta 

męskiego liceum. Światła przygasły i wnętrze hali pogrążyło się w mroku.

- Piękne - westchnął grubasek z nieskrywanym podziwem.

- Nie dla wegetarianina - odparłem niezbyt głośno, nie chcąc psuć mu przyjemności.

Nie zepsułem -  gdy obejrzałem się zaskoczony ciszą, stwierdziłem, ze znów jestem 

sam.   Czym   prędzej   wyszedłem,   a   wrota   mało   mi  nie   przytrzasnęły   pięty.   Impreza 

najwyraźniej dobiegła końca.

Zostawało   odwiedzenie   Raju,   gdyż   to,   co   widziałem,   na   pewno   nie   było   Niebem 

opisywanym przez Angelinę. Nasuwał się prosty wniosek: Slakey zorganizował kilka takich 

miejsc według zasady ”dla każdego coś miłego”. Miałem nadzieje, że wszystkie na tej samej 

planecie.

Zrobiłem w tył zwrot i ruszyłem w stronę Raju.

Szedłem ku solidnemu zagajnikowi, gdy dobiegł mnie basowy odgłos potężnego 

silnika. Odgłos dochodził z przodu, dlatego przypadłem do ziemi i czołgając się, dotarłem do 

pobliskich zarośli. Potem, kierując się słuchem, ruszyłem dalej, znacznie ostrożniej, aż w 

końcu rozchyliłem kolejne krzaki i zamarłem.

background image

         ROZDZIAŁ 16

Miałem   przed   sobą   normalną,  solidnych   rozmiarów   budowę,   za   którą   widać   było 

niskie białe budynki z mnóstwem kolumn stojących wokół niebrzydkiego jeziorka. To, co 

budowano, wyglądało na kolejną białą kolumnadę. Wszędzie krzątało się wielu robotników i 

pracowały dźwigi oraz spychacze. Ludzie posługiwali się esperanto i wszystko wyglądało tak 

normalnie, że zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę jestem nadal w innym wszechświecie.

Z braku pomocy naukowych - na przykład lornetki - zmuszony byłem albo wycofać 

się,   niczego   nie   ustalając,   albo   spróbować   pogadać   z   budowlańcami.   Najpierw   jednak 

musiałem się upewnić, że nie kręci się wśród nich Slakey.

Po godzinie leżenia w krzakach ledwie udawało mi się wygrać z sennością. Slakeya 

nigdzie nie zauważyłem, a jedynym wyróżniającym się osobnikiem był majster w kapeluszu. 

Zanim zdecydowałem się wstać, majster odgwizdał przerwę, co znacznie ułatwiło mi zadanie. 

Jak   to   na   budowie   -   gwizdek   nie   przebrzmiał,   a   sprzęt  już   był   wyłączony,   narzędzia 

porzucone, a przy samobieżnej kantynie stała kolejka. Kantyna też była do obrzydliwości 

typowa   -   takie   same   obsługiwały   tysiące   zakładów  i  budów   w   znanym   wszechświecie. 

Wszędzie tez proponowały ten sam zestaw: kotlety wieprzowe albo potrawkę z głębinowych 

kalmarów. Wystarczyło nacisnąć guzik. Obrzydlistwo.

Reakcje   robotników   były   normalne  -   poklęli,   pośmiali   się  i   zjedli.   W   ich   fachu 

należało  przyzwyczaić   się   do  takiego   żarcia  albo   zmienić  pracę.  Ci   się  przyzwyczaili.  Z 

dymiącymi naczyniami porozłazili się  i porozsiadali, gdzie któremu było wygodniej. Kilku 

wybrało trawiasty stok w pobliżu mego krzaka, ale niestety nie na tyle blisko, by dało się 

podsłuchać, o czym rozmawiali. Majster był jednym z nich.

Poczekałem, aż zaspokoją pierwszy głód, bo wiadomo, że jak człowiek głodny, to zły, 

i wyszedłem z krzaków pogwizdując.

-   Miły   dzionek,   prawda?   -   zagaiłem   radośnie.   Odpowiedziała   mi  ciężka   od 

podejrzliwości cisza.

- Robota dobrze idzie? - nie zrażałem się, nie mając innego wyjścia.

- A jak ma iść? - burknął jeden.

- Kim pan jest, do diabła? - Majster wstał, podciągając portki.

- Księgowym Pracuj ę dla szefa - Dla Slakeya?

- A dla kogo? Pewnie, ze dla Justina Slakeya. A pan będzie?

- Grusher. Jestem tu kierownikiem.

background image

- Miło mi poznać. To w takim razie pan zgłaszał brak cementu?

-  Niczego   me   zgłaszałem!   O   co   tu   chodzi!?!  -  Teraz   wszyscy   przyglądali   mi   się 

podejrzliwie.

- A skąd mam wiedzieć? - spytałem uprzejmie - Ja tu tylko pracuje, nie?

- Nie jestem taki  pewien. Przyłazisz pan, zadajesz pytania... Ja dla szefa lata robię, 

ludzi najmuję, materiały zamawiam  i nigdy żadnego gryzipiórka nie widziałem. Buduję, co 

chce w tym cyrku, a on się głupio nie pyta, płaci rachunki i wszystko gra.

- Nie podoba mi się ten dupek - oświadczył nagle jeden z bicepsami jak moje udo - 

Mówiłeś, ze nie będzie  problemów, ino że miejsce w tajemnicy,  aby się konkurencja nie 

dowiedziała. Gotówka do łapy i żadnych pytań, to co łun tu robi?

- Może jest ze skarbówki? - zasugerował propozycję drugi.

- Skurwiel! - zirytował się pierwszy.

- Powitajcie go jak na złodzieja od podatków przystało - zachęcił Grusher - Cementem 

się interesuje, robaczek, a my właśnie fundament zalewamy. No to niech się przyjrzy z bliska.

Odskoczyłem   przed   kluczem   francuskim,   dałem  jego   właścicielowi   w   zęby  i 

stwierdziłem, że nic tu po mnie. Mógłbym co prawda urządzić wieczorek taneczno-bokserski, 

ale oni mi nic nie zrobili - poza obelżywym uznaniem za poborcę podatkowego - a co więcej, 

nic ciekawego się od nich nie mogłem dowiedzieć Toteż zdecydowałem, że najwyższy czas 

wracać do domu i znów rozpłaszczyłem się na obudowie buczącej machiny niczym żaba na 

betonie.

- Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! - ucieszył się  Coypu. Musiał przy okazji 

wyłączyć zasilanie, bo spłynąłem na podłogę.

Pozbierałem się na nogi, wściekły  jak wszyscy diabli, ale wyciągnął ku mnie piwo, 

więc najpierw je wypiłem, a potem mi trochę złość przeszła.

- Skleroza chodząca! - warknąłem - Ja tak dalej pójdzie, zginiesz bohaterską śmiercią 

lotnika, przytrzaśnięty drzwiami od hangaru.

- Przestań się irytować i powiedz, czego się dowiedziałeś. I nie martw się o mnie.

- Ja się nie martwię o ciebie, tylko o siebie! Przez twoje roztargnienie szlag mnie trafi. 

Testuj   na   sobie   te   cholerne   wynalazki!  Dowiedziałem   się   niewiele,   bo   mi  gwałtownie 

przerwano   wycieczkę.   Zwiedziłem   przedmieście   zwane   Walhallą,  dotarłem   do   Raju   w 

budowie. Ciąg dalszy nastąpi, jak tylko poślesz mnie z powrotem, byle nie w to samo miejsce, 

jeśli łaska. Jakby się ktoś pytał, a zwłaszcza Angelina, to wszystko w porządku.

- Ze zmianą lokalizacji nie ma najmniejszego problemu. Dostroiłem wszystko, jak cię 

nie było. Kilometr w bok pasuje?

background image

- Daj trzy na wszelki wypadek.

- Proszę uprzejmie.

Uchyliłem drzwi - błękitne niebo, zielona trawa i ani żywego ducha.

- Doskonale - pochwaliłem - Do zobaczenia. I wyszedłem za próg.

Słoneczko przygrzewało mi w plecy, po niebie dryfowały gnane wiaterkiem chmurki, 

no, jednym słowem przepięknie. Obłoków było sporo, a niektóre szły ostro pod wiatr, co 

było, delikatnie mówiąc, dziwne. W trawie dostrzegłem wydeptaną ścieżkę, zatem ruszyłem 

nią, uważając na to, co mi przelatuje nad głową. Ścieżka po kilkunastu metrach zmieniła się w 

znajomą drogę, brukowaną żółtymi cegłami o dziwnie miękkiej powierzchni, a w przedzie 

ukazała   się  jakaś   biała   konstrukcja.   Ponad   drogą,  między   kilkunastoma   dzwoniącymi 

chmurami, latało z tuzin jakichś takich różowych, które im bliżej do nich podchodziłem, tym 

bardziej znajomo wyglądały.

W   końcu   do   mnie   dotarło,   skąd  je   znam   i   co   za   jedne   -   uzupełniając   wiedzę 

teologiczną, chcąc nie chcąc, zetknąłem się  z  inspirowaną  przez nie sztuką. Nazywała się 

sakralna  i  była  kiedyś   zadziwiająco   popularna.   Jednym   z   częściej   przewijających   się 

motywów w malarstwie sakralnym były gołe niemowlaki ze skrzydełkami zwane amorkami 

albo cherubinkami jedne miały łuki, drugie harfy.

Harfy   rozumiem   -   żeby   robić   hałas,   trzeba   mieć   narzędzie,  ale   łuki  chyba   do 

polowania na wróble, co by stało w jawnej  sprzeczności  z ogólną  miłością,  którą ponoć 

uosabiały. Nie pierwszy zresztą tego typu paradoks w religii. Zresztą nieważne.

Istotne   było   to,   że   stadko   takich   różowych   golasów   o   złocistych   lokach,   białych 

skrzydłach  i  nie określonej płci  - zasłoniętej jakąś szmatką  -  zaczęło latać mi  nad głową 

niczym   chmara   uprzykrzonych   komarów.   Z   trudem   się   powstrzymałem,   by   nie   złapać 

któregoś w celu dokładniejszych oględzin. Do dzwonienia, jakie dochodziło z chmur, doszły 

śmiechy, a po chwili i muzyka, gdy zjawiło się drugie stadko wyposażone w złote harfy.

Najpierw   pobrzdąkały   trochę,   każdy   na   swoją   nutę,   potem   zaśpiewały   cienko  i 

odleciały.

Śpiewały w obcym języku, dlatego niespecjalnie mi to przeszkadzało. Gorzej, że gdy 

skończyły i odleciały, pojawiło się trzecie stadko - tym razem znające esperanto, w związku z 

czym treść utworu stała się zrozumiała, a była tak naiwna - o rymach nie wspominając - że 

resztki dobrego smaku zaczęły strajk okupacyjny, uniemożliwiając mi jakiekolwiek logiczne 

myślenie.   Niestety   w   pobliżu   nie   było   żadnych   poręcznych   kamieni,   za   pomocą   których 

pozbyłbym się natrętów.

Gdy w końcu skończyły i odleciały w cholerę, jeszcze przez długą chwilę w głowie mi 

background image

dzwoniło. Do białej budowli był spory kawał, słońce dotkliwie przygrzewało, a ja zaczynałem 

się czuć jak na wycieczce - żadnych przyjemności, same przykrości.

Nastrój   mi   się   poprawił,   gdy   minąłem   zakręt   -   stał   tam   przestronny   namiot 

wyposażony w ozdobne krzesła i stoły, a przy jednym z nich siedziała kobieta w białej sukni 

popijająca coś z białego pucharka. Na mój widok uśmiechnęła się szeroko, co mnie podniosło 

na duchu, dopóki nie podszedłem bliżej i nie

 

stwierdziłem, że uśmiech jest raczej sztuczny, a 

wzrok siedzącej dość tępawy, jak po solidnej dawce prochów. Na sąsiednim stole stało kilka 

oszronionych pucharków z zawartością, która po przetestowaniu okazała się słodka, zimna i 

zdecydowanie procentowa.

- Niezłe - oceniłem, siadając obok. Nawet nie odwróciła głowy.

- Często tu przychodzisz? - spytałem dla podtrzymania konwersacji.

Jakoś to zwróciło jej uwagę - ciemne oczy spojrzały na mnie, a pełne czerwone usta 

spytały gardłowo:

- Naprawdę muszę już odejść? Po czym wstała i odeszła.

- Do kobiet trzeba umieć podejść - mruknąłem zrezygnowany. - Chyba wyszedłem z 

wprawy...

Zanim dopiłem, niewiasta doszła do drogi i zniknęła. Przyjrzałem się podejrzliwie 

pucharkowi i zdecydowałem, że więcej nie będę pił. Następnie poszedłem jej śladem. Nigdzie 

nie było żadnej zapadni, ukrytych drzwi czy czegokolwiek: tylko trawa i cegły. Następna, 

cholerna turystka, od której Slakey wyciągnął kasę. Westchnąłem i ruszyłem w dalszą drogę.

Po   kwadransie   ostrego   marszu   dotarłem   przez   pełną   kwiatków   dolinkę   do   białej, 

stojącej na niewielkim wzgórzu budowli. Do marmurowej kolumnady prowadziły kamienne 

stopnie, które ledwie postawiłem na nich stopę, ruszyły bezszelestnie w górę.

Niebo z ruchomymi schodami, ktoś tu był wygodny i chyba wiedziałem kto.

Dojechałem na górę, minąłem kolumnadę i wszedłem do wnętrza budynku. Była to 

jedna wielka komnata o lśniącej marmurowej posadzce, na której stał okazały tron. A na nim 

siedział gruby, stary, siwy facet ze złotym kółkiem nad głową i złotą  harfą w dłoniach, na 

której brzdąkał od czasu do czasu. Najwyraźniej mieli tu bzika na punkcie harf.

Słysząc moje kroki, odwrócił głowę i uśmiechnął się.

- Witam w niebie, di Griz.

Głos był dziwnie znajomy, choć znacznie milszy niż ostatnio.

-  Jak  to  miło  spotkać   znajomego   Pana  Boga,  Slakey.  Szkoda  tylko,   że  to   znowu 

imitacja...

background image

ROZDZIAŁ 17

- Ktoś tym musi zarządzać - odparł łagodnie. - Wypadło na mnie.

- Coś ty taki grzeczny?

- A jaki niby mam być?

- Ostatnim razem, jak się spotkaliśmy, przy czym ciebie było trochę więcej,  miałeś 

mord w oczach i rękoczyny na uwadze - przypomniałem mu.

- A, mówisz o Piekle. Osobiście tam nie byłem, ale znam przebieg wydarzeń. Użyłeś 

doskonałego salami, może podałbyś mi nazwę dostawcy?

Rozmowa robiła się nieco dziwna, ale postanowiłem się nie zrażać. Pierwszy raz, bądź 

co bądź, miałem okazję z nim porozmawiać bez użycia gróźb, wymysłów i ostrych narzędzi. I 

vice versa.

- Gdzie jest Niebo? - spytałem.

- Wszędzie wokół. Podoba ci się?

-   I  tak   faktycznie   wygląda   Niebo,   do   którego   mają   nadzieję   trafić   przypadki 

beznadziejnie religijne?

- Mniej więcej. Różnić się mogą detalami.

- To dlaczego ty tu jesteś?

- Z podobnych powodów co i ty.

- Momencik! Jesteś zatwardziałym oszustem i wielokrotnym mordercą. Nie patrz się 

na mnie, jakbym ci harmonią przyłożył, o pardon - harfą - wszyscy,  których wysłałeś do 

Piekła, to w zasadzie twoje ofiary. Chodzi mi o odpowiedź na jedno proste pytanie: po co to 

wszystko? Co robisz z tą całą górą pieniędzy wyciśniętą z naiwniaków chcących zobaczyć, 

jak wygląda Niebo? Masz zresztą inne rzeczy do pokazania, ale to już szczegół techniczny.

-   Zaczynasz   być   nużący.   -   Tym   razem   był   to   normalny   Slakey,   bez   fałszywej 

uprzejmości. - i męczący. Poza tym robisz się kłopotliwy. Chyba przyznasz mi rację?

- Zawsze taki jestem, jak kogoś nie lubię. Ciebie na przykład nie lubiłem i nie lubię. 

Wątpię też, żebym polubił.

-   Miło,   że   jesteś   szczery.   W   Niebie   nie   powinno   być   obłudy.   Nie   usiadłbyś? 

Wygodniej by się nam gawędziło...

Faktycznie - w pobliżu tronu stał wygodny fotel, którego dotąd albo nie było, albo ja 

go nie zauważyłem. Sam pomysł był jednak nie najgłupszy, toteż rozparłem się wygodnie. 

background image

Rozpiąłem  koszulę,  zdjąłem  buty...  I nagle mnie  olśniło: rzuciłem  się w stronę obuwia i 

padłem jak długi, podcięty przez łańcuch zakończony masywną obręczą,  która obejmowała 

moją prawą kostkę. Łańcuch i obręcz były złote, ale solidne, i do butów nie sięgnąłem. To 

znaczy nie dokładnie: dotknąłem jednego, pomyślałem, co trzeba, i zadziałało. One zniknęły, 

ale ja zostałem.

Jak żaba na betonie. Tyle że na łańcuchu, którego drugi koniec ginął w podłodze. Buty 

stykały się ze sobą,  tylko złapałem nie ten i pole mnie nie objęło. To się nazywa płacić za 

własną głupotę.

- Moje gratulacje - warknąłem, zbierając się i siadając.

- Serdeczne dzięki. - Slakey się wyszczerzył. - Choć prawdę mówiąc, nie ma czego: 

jesteś głupi i łatwo być sprytniejszym. To twoje urządzenie wykryłem bez kłopotów. Żebyś 

nie narozrabiał, użyłem gazu hipnotyzującego, a potem wystarczyła delikatna sugestia, resztę 

zrobiłeś już sam. Tak przy okazji, to nie dość że jestem panem entropii, to jeszcze twojego 

życia i śmierci. Wiesz ile mam lat?

- Nie, ale jak cię znam, to mi powiesz. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to interesuje.

- A powinno, di Griz, powinno. Liczę sobie ponad osiem tysięcy wiosen. To zasługuje 

na powagę i szacunek!

- Jakoś nie zauważyłem. Muszę jednak przyznać, że nieźle się trzymasz: nie dałbym ci 

więcej jak trzy... no, cztery tysiące!...

- Dość! - ryknął nagle, zrywając się na równe nogi. - Won do Czyśćca, w końcu będę 

cię miał z głowy! Bierz go!

Polecenie   adresowane   było   do   klocowatego   robota   humanoidalnego   kształtu   o 

pordzewiałym   i   pokiereszowanym   kadłubie,   pokrytym   pyłem   węglowym.   Elektroniczny 

zabytek miał tylko jedno oko, drugie ktoś dawno mu wybił, i rozsiewało wokół atmosferę 

strachu i zagrożenia. Wprawnym  gestem zerwał łańcuch, złapał  mnie  w połowie skoku i 

oburącz przycisnął  do swej metalowej  i wyjątkowo brudnej piersi. Łapy miał  rozmiarów 

solidnej szufli, toteż nawet nie próbowałem się szarpać.

Slakey posapując ruszył na zewnątrz, a my za nim - to jest robot ruszył, bo moje stopy 

nie dotykały podłogi. Zeszliśmy, stanęliśmy na żółtej nawierzchni drogi i Slakey tupnął trzy 

razy. Powierzchnia ze skrzypnięciem uniosła się niczym przerośnięty jęzor, ukazując czarny 

otwór, z którego powiało smrodem.

- To wycieczka w jedną stronę -  poinformował mnie Slakey z pełnym  satysfakcji 

uśmiechem. - Do Czyśćca marsz!

Robot posłusznie pochylił się nad otworem i głową naprzód runął w ciemność.

background image

Była  to jedna z tych  okazji, kiedy człowiek chciałby być gdzie indziej.  Nieważne 

gdzie, byle gdzie indziej. Życie co prawda przed oczami mi nie przeleciało, za to kamienne 

ściany sztolni i owszem. I to z dużą szybkością.

Spojrzałem   w   dół   i   natychmiast   pożałowałem   tego   pomysłu   -   zbliżaliśmy   się   do 

potężnej jaskini rozświetlonej sporadycznymi  wytryskami ognia, mrocznej i ponurej. I to z 

prędkością zdecydowanie przekraczającą bezpieczną.

Niespodziewanie szarpnęło nami i prawie stanęliśmy w powietrzu, by powoli opaść na 

kamienisty   grunt.   Z   metalicznym   brzękiem,   nogi   robota   bowiem   łupnęły   o   ziemię.   Nie 

wypuszczając mnie z objęć, maszyna ruszyła z kopyta do sobie tylko znanego celu, dzięki 

czemu   miałem   okazję   podziwiać   widoki.   W   powietrzu   unosił   się   jakiś   pył,   skutecznie 

blokując co jakiś czas nos, śmierdziało do tego może nie tyle silnie, ile irytująco i szybko 

dopadł   mnie   kaszel.   Jakby  w   odpowiedzi   zakaszlało   z   przodu:   gdy  wyminęliśmy   skalny 

załom, zobaczyłem źródło dźwięków.

Pod jedną ze ścian jak okiem sięgnąć ciągnęło się coś, co przypominało długi niski 

stół.   Po   obu   jego   stronach   stały   pochylone   kobiety,   przebierające   dłońmi   czarny   pył 

dostarczany przez biegnący środkiem konstrukcji taśmociąg. Właśnie ten miał śmierdział tak 

przeraźliwie. Całość była słabo oświetlona, co nie pomagało w obserwacji. Prawdę mówiąc, 

nie rozumiałem, co się dzieje - kobiety przesuwały palcami po warstwie pyłu i tylko to robiły. 

Wolno, metodycznie i bez chwili przerwy, niczym roboty. Jedna coś znalazła, wzięła w dwa 

palce i włożyła do pojemnika przytwierdzonego do pasa. I wróciła do pracy.

Na mnie  czy na robota - który bynajmniej  nie zachowywał  się cicho - żadna  nie 

zwróciła choćby najmniejszej uwagi, a były ich tysiące, bo stół-taśmociąg ciągnął się i ciągnął 

niczym   zapalenie   płuc   z   przerzutem   na   wątrobę.   Co   gorsza,   one   ze   sobą   w   ogóle   nie 

rozmawiały, co jak na taką liczbę kobiet było całkowicie nienormalne.

W   końcu   dotarliśmy   do   początku  -  lub   końca,   zależy   jak   się   patrzy   -   całego 

urządzenia,   które   ginęło   w   ścianie,   i   do   masywnych,   metalowych   drzwi   umieszczonych 

tamże. Robot stanął otworzył je i wszedł.

Znaleźliśmy się, w kompletnym mroku i dopiero po odgłosach zorientowałem się, że 

wspinamy się po jakichś stopniach. Po jakimś czasie automat stanął, otworzył inne drzwi i 

cisnął mną do wnętrza jasno oświetlonego pomieszczenia. Jeszcze podczas mego lotu ktoś 

zgasił światło...

Coś się znajomo skręciło - znalazłem się w innym wszechświecie.

I rąbnąłem o kamienną płaszczyznę oświetloną silnym reflektorem. To była podłoga: 

do tego  zimna,  gdyż   trzy  ściany  stanowiły  skały,   a czwartą   metalowe   pręty,   przez  które 

background image

wpadał śnieg i lodowaty wiatr. Zaczęło mną trząść, ledwie się rozejrzałem, a właściwie to 

wcześniej. Najpierw mną telepało, a potem zauważyłem w jednej ze ścian metalowe drzwi. 

Bez klamki.

A później stertę grubej odzieży w kącie. Łącznie z butami, rękawicami i goglami. Do 

ubrania się  nikt mnie nie musiał zachęcać, choć buty były nieco za duże, a całość miała 

przygnębiającą barwę popiołu. Była natomiast ciepła i to okazało się najważniejsze.

Ledwie umocowałem na twarzy maskę z goglami i skończyłem wkładać rękawice, 

gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając kolejną porcję śniegu i postać mojego wzrostu, acz 

znacznie bardziej masywną. Nowo przybyły trzymał w ręku coś, co wyglądało na metalową 

szpicrutę i od pierwszego spojrzenia zdecydowanie mi się nie podobało.

- Jestem Buboe. - Głos miał głęboki i chrapliwy, jakby rzadko z niego korzystał. - To 

jest bioclast. Może zabić, może zaboleć. Zrobisz, co każę, będziesz żył. Nie zrobisz, będziesz 

cierpiał. Tak!

Zamachnął się  tym całym bioclastem, więc uskoczyłem. Tyle że nie tak do końca - 

czubek metalowej szpicruty przejechał mi po rękawie.

Wrażenie   należało   do   mocnych  -   jakby   mi   ktoś   rozciął   rękę   aż   do   kości   i   polał 

kwasem. Ledwo nie upadłem, ściskałem kurczowo bolące miejsce i czekałem, aż ból minie. 

Gdy wreszcie ustąpił, podejrzliwie obejrzałem rękaw - był cały.

- Szybko się ucz, przeżyjesz - poinformował mnie zwięźle Buboe. - Nie nauczysz się, 

umrzesz.

Bez słowa skinąłem głową - kłótnia z kimś o tak ograniczonym zasobie słów była 

marnowaniem czasu. Poza tym on miał bioclast - czy jak się ta cholera nazywała - więc i racja 

była po jego stronie.

- Praca - oświadczył, wskazując otwarte drzwi. Więc wyszedłem.

I   znalazłem   się   w   jasno   oświetlonym   lodowym   piekle.   Była   to   potężna   kopalnia 

odkrywkowa,   po   której   poruszały   się   masywne   urządzenia   wydobywcze   i   transportowe. 

Maszyny były w większości samobieżne i w pierwszej chwili sądziłem, że są całkowicie 

zautomatyzowane, dopiero po parunastu sekundach, gdy panujące wokół zamieszanie nabrało 

sensu, dostrzegłem, że każda z nich ma jak nie kierowcę, to operatora - wystarczał jeden na 

maszynę, ale był na każdej.

- Na górę! - Buboe wskazał nieruchomego potwora z przymocowaną do burty klamrą.

Wspiąłem się na górę do osłoniętej jedynie z przodu kabiny i siadłem w zużytym, 

niegdyś wygodnym fotelu. Przednia szyba była poobijana, porysowana i ledwie cokolwiek 

było przez nią widać.

background image

- Nieznany osobnik - zagrzmiało z głośnika koło moich nóg. - Zidentyfikuj się!

Najwyraźniej mój mechaniczny wierzchowiec miał szczątkową inteligencję.

- Kim jesteś? - spytałem w rewanżu.

- Kombajn górniczy model 91, powierzchniowy. Zidentyfikuj się!

- Dlaczego?

- Zidentyfikuj się!

Chyba   doszliśmy   do   granicy  jego   możliwości,   co   wcale   nie   poprawiło   mojego 

humoru.

- Nie twój interes - warknąłem i zaraz tego pożałowałem.

- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójinteres.

- Ty, rozkazy to ja tu wydaję, mechaniczny mądralo!

- Podaj liczbę godzin przepracowanych z Kombajnem model 91 Nietwójmteres.

Zdaje się, ze me miałem szans z nim podyskutować - Zero.

- Zaczynam szkolenie.

Ktoś,   kto   układał   ten   program,   musiał   mieć   przykre   doświadczenia   z 

przedstawicielami   gatunku   ludzkiego   -   albo   uważał,   że   do   górnictwa   trafiają   wyłącznie 

osobnicy   o   poziomie   umysłowym   nieco   powyżej   kompletnego   kretyna   -   gdyż   poziom 

obliczony był na średnio normalnego idiotę. Dzięki temu nie sposób było się nie nauczyć i nie 

nudzić.  Dzięki  temu   też  miałem   dość  czasu,  by się  rozejrzeć  i  zastanowić.  Wniosek  był 

średnio optymistyczny wydostanie się stąd nie będzie proste.

- Zaczynamy Nietwójinteres - głośnik wyrwał mnie z rozmyślań.

Dźwignie  i  pedały kontrolowały kierunek ruchu  i  prędkość. Wajcha z przyciskami, 

manipulator wystający z przodu pod kabiną. Należało dotknąć nim ściany skalnej i nacisnąć 

spust. Ładunek na końcu ramienia eksplodował, wysyłając odłamki na wszystkie strony - w 

stronę kabiny też, stąd stan niegdyś przezroczystej szyby pancernej - i tak do upojenia. Kiedy 

uznawałem,  że  mam  dość  nakruszonego  materiału,  wciskałem podświetlony na czerwono 

klawisz   wzywający   wywrotkę,   która   podpełzała   na   dwóch   rzędach   monstrualnych   opon. 

Kolejny klawisz zamieniał manipulator w koparkę i zajmowałem się załadowaniem wywrotki. 

Po skończeniu ładowania z powrotem do kruszenia skał i tak w kółko.

Zmrok   powitałem   z   ulgą   -  no   to   koniec   pracy.   Gówno   prawda,   jak   ma   się   do 

dyspozycji   strategicznie   umieszczone   baterie   reflektorów   dużej   mocy.   Slakey   miał.   Noc 

została jednym pstryknięciem zamieniona w jasny dzień i nikt nawet me wspomniał o końcu 

pracy. Na dobitkę zaczął padać śnieg.

Po bliżej nieokreślonym acz długim czasie z głośnika dobiegło ćwierknięcie  i  ktoś 

background image

wyłączył zasilanie Przyjąłem to za sygnał upragnionego końca zmiany, tym bardziej że z 

sąsiedniego kombajnu zaczął się gramolić operator. Na dole znalazłem się szybciej od niego, 

ale poczekałem, żeby wskazał drogę. Gadać się żadnemu z nas nie chciało.

Poprowadził do ściany wyrobiska, w której były metalowe drzwi, a za nimi korytarz. 

Za korytarzem zaś duża i  ciepła sala pełna mężczyzn  i smrodu przepoconych ciał. Było to 

jeszcze  gorsze od koszar czy innego więzienia,  bo nigdzie  indziej  nie spotkałem takiego 

zrezygnowania - wszyscy obecni byli całkowicie pozbawieni nadziei czy inicjatywy. Ktoś nad 

nimi skutecznie popracował - nazywano to niegdyś praniem mózgu.

Znalazłem   wolne   łóżko,   zwaliłem   na   nie   wierzchnie   ubranie  i  w   ślad   za   innymi 

podszedłem do stołu. Siadłem na wolnym miejscu i ze sporym zaskoczeniem popatrzyłem na 

zawartość poobijanej tacy. Wielokrotnie w coś takiego wlazłem, ale nigdy nie zdarzyło mi się 

czegoś   podobnego   zjeść.   Nim   wyszedłem   z   szoku,   na  moje   ramię   opadła   ciężka   łapa,   a 

nachalny głos oznajmił:

- Zjem twoje kreno!

Do łapy dołączony był przerośnięty osiłek - z nadwagą - natomiast druga kończyna 

sięgnęła po dymiący purpurowy ochłap leżący na środku tacy. Poczekałem, aż złapie ochłap, i 

ścisnąłem natręta za nadgarstek. Od dotarcia do Nieba była to pierwsza uczciwa rozrywka.

Ponieważ typ  wyglądał  na  silnego i  tępego,  nie bawiłem  się w  subtelności,  tylko 

pociągnąłem za rączkę. Pochylił się grzecznie i dostał kantem dłoni w nasadę nosa. Wrzasnął, 

to dostał na uspokojenie cios pod ucho wyprostowanymi palcami. Puściłem łapę, pozwoliłem 

całości   zwalić   się  na   ziemię   i   wydłubałem   ochłap   z   zaciśniętych   paluchów.   A   potem 

rozejrzałem się z uśmiechem.

- Są jeszcze jacyś smakosze?

Ci, którzy patrzyli, czym prędzej spuścili wzrok. Reszta nawet go nie podniosła, zajęta 

pałaszowaniem   brei   i   ochłapów.   Ciamkanie,   siorbanie,   czknięcia   i   mlaskanie   wypełniały 

pomieszczenie.

- Miło was poznać, przyjemniaczki - powiedziałem i usiadłem. Rozciągnięty przeze 

mnie typ zaczął chrapać.

background image

ROZDZIAŁ 18

Minęły dwa ogłupiające dni.

Żarcie  -  bo jedzeniem tego nie dało się nazwać - było ohydne, robota otępiająca i 

męcząca - pracowano na dwie zmiany, dzięki czemu oszczędzano na zakwaterowaniu: kto 

kończył i zjadł, walił się w jeszcze ciepłe wyrko poprzednika, który wstał, zjadł i ruszał do 

roboty.   Drugiego   dnia   odbyłem   przeszkolenie   na   wywrotce   -   równie   inteligentne   jak   na 

koparce - i okazało się, że jej obsługa była jeszcze nudniejsza. Ładunek wysypywało się do 

potężnego metalowego zbiornika, i to wszystko. Pojemnik znajdował się albo nad podziemną 

grotą,  gdzie przetwarzano skały, albo nad bramą do innego wszechświata. Znając Slakeya 

podejrzewałem to drugie. Ze współwięźniami praktycznie nie dało się rozmawiać - nie mieli 

ochoty na nic poza jedzeniem i spaniem.  I prawie nic nie wiedzieli. Jedynie  przy okazji 

dowiedziałem się, że amator ochłapów nazywał się Lasche. Przez te dwa dni zresztą łaził z 

twarzowo podbitymi oczkami i omijał mnie szerokim łukiem, wyładowując złość na innych 

ofiarach.

Trzeciego dnia popełniłem błąd.

Pewnikiem z nadmiaru myślenia, bo wątpię, żeby zmęczenie miało aż  taki  wpływ. 

Ponieważ Lasche dobrze się zachowywał, po prostu o mm zapomniałem On wręcz przeciwnie 

- kończyłem posiłek - bo z braku lepszego określenia tak się chyba nazywało siedzenie przy 

stole   nad   resztkami   -   gdy   zauważyłem   minę   faceta   naprzeciwko.   Patrzył   przerażonym 

wzrokiem nad moim ramieniem, toteż natychmiast odskoczyłem. Dzięki temu kawał skały 

trafił   mnie   w   ramię,   zamiast   roztrzaskać   czaszkę,  jak   planował   Lasche.   Ryknąłem  i 

odskoczyłem, tak by mieć za plecami ścianę. Prawe ramię zdrętwiało i stało się bezużyteczne, 

a nóż znajdował się pod lewą pachą. Byłem więc bezbronny, choć lewa ręka nadawała się do 

użytku Lasche miał obie sprawne i kawał skały, którą mnie rąbnął.

- Teraz cię zatłukę! - obiecał i skoczył.

A raczej chciał, bo wykopyrtnął się  jak długi o czyjąś - z doskonałym wyczuciem 

podstawioną - nogę. Skorzystałem z okazji, podstawiając kolano pod  jego gębę, a potem 

częstując solidnym kopem w krocze, od którego zwinęło go dokładnie.

-   Jeśli   go   zabijesz   albo   pobijesz   tak,   że  nie   będzie   mógł   pracować,   Buboe   cię 

wykończy - ostrzegł właściciel wyciągniętej nogi.

Skinąłem   głową  i  poczęstowałem   zwiniętego   Lasche'a   na   pożegnanie   krótkim 

kopniakiem nasennym.

background image

- Dzięki - Uśmiechnąłem się do właściciela nogi - Jestem twoim dłużnikiem.

Gość   był   chudy,   żylasty,   o   czarnych   włosach  i  dłoniach   zatłuszczonych   smarem 

wżartym w skórę.

- Nazywam się Berkk - przedstawił się.

- Jim.

- Umiesz spawać? -

 

Koncertowo.

- Tak tez mi się wydawało. Obserwowałem cię, odkąd się tu zjawiłeś, wiesz, jak sobie 

radzić. Chodźmy pogadać z Buboe.

Nadzorca - który z zasady nie wtrącał się w nic poza pobudką, jak długo robota szła 

sprawnie - zajmował własny pokój, co w panujących warunkach było wręcz nieprzyzwoitym 

luksusem. Miał też własny grzejnik, na którym, gdy weszliśmy, podgrzewał w obtłuczonym 

garnku jakąś pomarańczową breję. Wyglądała podejrzanie, ale pachniała smakowicie, co w 

porównaniu z tym, co nam serwowano, było dużym postępem.

- Czego? - warknął uprzejmie, widząc Berkka.

- Potrzebuję pomocy, żeby kombajn był na chodzie. Ten, co spadł na osuwisko.

- Dlaczego?

- Bo mówię, że potrzebuję. To robota dla dwóch, a ten tu Jim umie spawać.

Gospodarz dla odmiany zainteresował się  mną  i  przestał grzebać w garnku. Widać 

było, że dwie czynności naraz to dla mego za dużo. Zresztą samo myślenie sprawiało mu 

wysiłek. Najprawdopodobniej tak praca koncepcyjna, jak koherentne wysławianie się były 

mu obce. W końcu mruknął coś i przestał się na mnie gapić. Berkk odwrócił się i wyszedł, a 

ja za nim.

- Tłumacza poproszę - podsumowałem, zamykając drzwi.

- Pracujesz chwilowo ze mną w warsztacie.

- To było obrazowe chrząknięcie.

- Inaczej powiedziałby nie.

- Aha. Chciałbym ci podziękować.

- Poczekaj, jak zobaczysz praktyczną stronę. To ciężka  i brudna robota. Idziemy - i 

przy okazji drapania się po nosie dotknął palcami warg w uniwersalnym geście milczenia.

Bez gadania więc przeszliśmy korytarzem do dwuskrzydłowych drzwi zamkniętych na 

głucho. Berkk najwyraźniej nie miał klucza, bo spokojnie siadł pod ścianą. Dołączyłem do 

niego - zawsze wygodniej siedzieć niż stać.

Mniej więcej po kwadransie zjawił się Buboe, nadal przeżuwający resztki posiłku. 

Otworzył drzwi, poczekał, aż wejdziemy, i zamknął je za nami.

background image

-   No   to   zaczynamy   -   oświadczył   Berkk   -  Mam   nadzieję,   że   mówiłeś   prawdę   o 

spawaniu.

- Mówiłem. Potrafię obsługiwać każde mechaniczne urządzenie, naprawiać obwody 

drukowane itp , itd.

- Zobaczymy.

Kombajn, o który chodziło, oprócz złamanej osi miał też wgnieciony bok I od tego 

zaczęliśmy - ja wyciąłem palnikiem uszkodzone płyty, Berkk przygotował nowe, które obaj 

podwieźliśmy na wózku  i unieśliśmy wyciągarką łańcuchową. Bez robotów była to robota 

ciężka, choć prosta.

-   Tu   możemy   pogadać   -   oznajmił,   gdy   przytwierdzaliśmy  ją   na   miejsce   - 

Obserwowałem cię, nie zachowujesz się jak większość tych umięśnionych przygłupów.

- Ty tez nie.

- A uwierzysz, jak ci powiem, że ja się tu zgłosiłem na ochotnika - Uśmiechnął się bez 

cienia  wesołości - Wszystkich  ściągnięto  siłą albo spito  i obudzili  się tutaj,  ja natomiast 

odpowiedziałem na ogłoszenie. Wykwalifikowany mechanik za dobre wynagrodzenie. Idiota 

patentowany to ja. Spotkałem się z profesorem Slakeyem w jego laboratorium, ktoś zgasił 

światło i obudziłem się tu.

- A to tu jest gdzie?

- Nie mam zielonego pojęcia A ty?

- Zielone mam, ale niewiele więcej. Znam Slakeya i wiem, że dostać się tu można z 

planety Niebo. Nie patrz na mnie jak na idiotę, ja tego nie wymyśliłem. Żebyś miał pełen 

obraz, to znajdujemy się w innym wszechświecie, a ja jestem przy zdrowych zmysłach.

Trochę   trwało,   nim   go   przekonałem  i  wprowadziłem   dokładniej   w   poczynania 

profesorka. W końcu mi uwierzył z braku innego wyjścia. Równocześnie pracowaliśmy, by 

zagłuszyć konwersację - tak na wszelki wypadek - toteż koniec opowieści i pracy jakoś tak 

zbiegły się ze sobą.

Berkk zarządził przerwę i wyjął ze schowka słoik podejrzanie wyglądającego płynu.

- Surowy krenoj, warzywa i pomysłowość - wyjaśnił nie bez dumy - Fermentacja nie 

była rzeczą łatwą, a destylacja - jeszcze gorsza. Oto efekt - alkoholu ma aż za dużo, natomiast 

smak.

-   Pozwolisz,   ze   ocenię?  -   spytałem,   delikatnie   wyjmując   mu   z   rąk   drogocenne 

naczynie.

I   przetestowałem   (od   razu   solidnie,   jakby   się   okazało,   że  jest   gorsze,   ni   z 

podejrzewałem). Było.

background image

- Jest to najgorsze świństwo, jakie piłem w życiu - oznajmiłem, gdy wreszcie udało mi 

się przekonać żołądek, by nie traktował płynu jak depozytu - A degustowałem w życiu różne 

świństwa.

- Dziękuję - prawie się rozpromienił - Oddaj słoik Berbelucha - zwana też zajzajerem, 

jak   mnie   poinformował   twórca   -  miała   jeszcze   jedną   ciekawą   właściwość.   Jej   smak  nie 

poprawiał się w miarę picia, w przeciwieństwie do większości wyrobów alkoholowych. Miała 

natomiast sympatyczną zawartość alkoholu, który szybko zaczął działać, dzięki czemu całe to 

doświadczenie kiperskie nabrało sensu.

- Wychodzi, że tak - Berkk oddał mi słoik po kolejnej kolejce - Mieliśmy tu krótko 

jednego takiego, co się chwalił, że naprawiał gdzieś rolki w dużej kruszarce. Twierdził, że 

przerabiano tam nasz urobek.

- Powiedział, gdzie to robił?

- Nie, a następnego dnia już go nie było, dlatego uważam, gdzie  i  o czym mówię 

Ściany mają uszy.

-   Wiadomo.   Slakey   słucha,   a   konkretnie   komputer   nastawiony   na   słowa-klucze. 

Inaczej byłoby to fizycznie niewykonalne. To, co tu wydobywamy, zostaje przesłane gdzieś 

do rozdrobnienia, a potem wysłane do Nieba. Tam kobiety sortują drobnicę, wybierając z niej 

substancję, o którą chodzi Slakeyowi. Nie wiem, co to takiego, ale musi być niesamowicie 

drogocenne. Aby to dostać, poświęcił kupę forsy i sporo ludzkich istnień.

- Odpowiedzi na to pytanie nie znajdziemy tutaj - dodał Berkk. - A  żeby się stąd 

wydostać, potrzebuję pomocnika.

- Tego już masz - poinformowałem go rzeczowo. - A jak z pomysłem?

- Tak mi się wydaje... Tą drogą, którą tu trafiliśmy, czyli przez pokój z kratą, raczej 

nie mamy szans wrócić, prawda?

-  Prawda   -  przyznałem.  -  Bramą  steruje  Slakey  i  stąd  na  pewno  nie   zdołamy  jej 

uruchomić.   Okolicę   sobie  obejrzałem  i  co   z  tego,  że   na  górę  można  się   wspiąć?   Dokąd 

potem? Zamarznąć żadna sztuka, a to prawdopodobnie jest goła planeta na jakimś zadupiu, 

gdzie jedynie ta kopalnia ma coś wspólnego z cywilizacją.

- Dokładnie tak myślę - ucieszył się Berkk. - Zostaje tylko jedna możliwość...

- Pojemnik, do którego wrzuca się skały. Trafiają gdzie indziej, być może do innego 

wszechświata, tyle że jak tam wskoczymy, to szybciej rozdrobni nas niż kamienie...

- Jeśli wskoczymy,  tak  jak stoimy,  to tak...  Wiem, jak trzeba wskoczyć,  żeby nie 

przerobiło nas na mielone, ale o tym potem.. Pomoc mi do tego potrzebna, a teraz mi się w 

głowie kręci... do roboty...

background image

Ponieważ stan, w jakim się obaj znaleźliśmy, utrudniał koncentrowanie się na dwóch 

rzeczach jednocześnie, dla własnego bezpieczeństwa skupiliśmy się na pracy. Poszło nam tak 

ładnie,   że   naprawiliśmy   kombajn,   a   wezwany   waleniem   w   rurę   Buboe   otworzył  wrota 

prowadzące na zewnątrz. Berkk wyprowadził urządzenie i wrócił, po czym wrota zostały 

zamknięte, my przeszukani, a dopiero potem wpuszczeni przez drzwi do części mieszkalnej. 

Przeszukiwanie było amatorskie - jakbym próbował ukryć pół metra stalowego pręta, to by go 

wykrył, ale mojego noża nie miał prawa. I nie wykrył.

Roboty w warsztacie było dość, dlatego i następnego dnia tam trafiłem. Berkk do 

przerwy słowem nie wracał do wczorajszej rozmowy, za to potem i owszem. Okazało się, że 

ukończenie naprawy wywrotki było niezbędną częścią planu. A właśnie skończyliśmy.

- Jutro wrócisz na zewnątrz i nic na to nie poradzę - oznajmił niespodziewanie. - A 

więc musimy to zrobić dzisiaj. Zabiłeś już kogoś?

- Dlaczego o to pytasz?

- Bo ja nie i nie wiem, czy bym potrafił. Nie umiem też walczyć, a musimy albo zabić, 

albo przynajmniej rozbroić i ogłuszyć Buboe.

- Tym się zajmę. Co potem?

- Potem musimy załadować to do wywrotki i wyjechać stąd, następnie dostać się do 

pojemnika razem z ładunkiem...

”To” ukazało się po odkryciu brezentu. Dwie trumny ze stalowych prętów, a raczej 

płaskowników grubych na palec i solidnie pospawanych. Jedna ścianka miała zawiasy, aby 

można było wczołgać się do wnętrza, i zasuwę, by ją za sobą zamknąć. Poza tym wewnątrz 

znalazły się solidne uchwyty na dłonie i nogi.

- Widziałem wiele form skomplikowanego samobójstwa - przyznałem uczciwie. - Ta 

jest jedną z bardziej wyrafinowanych.

background image

ROZDZIAŁ 19

- No, to do dzieła. - W głosie Berkka zdecydowanie brakowało entuzjazmu, za to była 

determinacja.

Uśmiechnąłem się, by dodać mu otuchy, i sięgnąłem po poręczny kawałek grubego 

acz giętkiego plecionego przewodu w twarzowej, czerwonej izolacji. Ładnie wysuwał się z 

rękawa, a jako urządzenie do narkozy był w sam raz. Nóż był ostatecznością i wolałem go nie 

używać,   jego   widok  jedynie   spłoszyłby   ofiarę.   Berkk  zaczął   walić   w   rurę,   po   parunastu 

sekundach przestał, bo nam zaczęło w uszach dzwonić, i pozostało jedynie czekać.

Walenie w rurę trzeba było powtórzyć, bo ofiara - to jest nadzorca - jakoś wybitnie się 

ociągała z przyjściem.

- Po co hałas? - spytał, gdy wreszcie się zjawił.

- Bo skończyliśmy - odparł Berkk. - A podobno pilne.

- Wyjedź - polecił Buboe, otwierając wrota i dodał, gapiąc  się na mnie: - Won! Do 

pracy!

- Już się robi. - Uśmiechnąłem się, mając ochotę zakląć.

W teorii powinien patrzeć na wywrotkę - albo i sprawdzić, co w niej jest - dając mi 

okazję do podkradnięcia się i przyłożenia mu po łbie. W praktyce nie spuszczał ze mnie 

wzroku, a bioclast skutecznie uniemożliwiał podejście. Pozostało tylko jedno - rzut nożem, 

ale w tym nie byłem mistrzem i jeśli miał dobry refleks, mógł odbić ostrze bioclastem, a 

wtedy znaleźlibyśmy się w prawdziwych tarapatach.

Berkk  zdążył  wspiąć się do kabiny i odpalić silnik, a sytuacja  na dole nie uległa 

zmianie. Powoli ruszyłem ku drzwiom, rozchylając jednocześnie poły kurtki.

Silnik parsknął i zgasł.

- Coś tu jest dziwnego! - zawołał Berkk i obaj znieruchomieliśmy.

Ja   sięgając   po   nóż,   Buboe   unosząc   metalową   szpicrutę.   No   i   Berkk   kurczowo 

ściskający kierownicę, który nie wiedział co dalej.  Na szczęście Buboe był  niezdolny do 

zajmowania się dwoma rzeczami równocześnie - a mnie polecenie wydał i nawet zacząłem je 

wykonywać, toteż skoncentrował się na nowości.

- Co?! - warknął, odwracając się do Berkka i wywrotki.

-   A   to!   -   odparłem,   dając   dwa   długie  susy   i   otwierając   lewą   dłoń   zaciśniętą  na 

przewodzie.

background image

Ten   grzecznie   wyślizgnął   się   z   rękawa   i   wpadł   w   przygotowaną   prawą   dłoń. 

Doprowadzenie do bezpośredniego zetknięcia czerwonego plastiku z karkiem Buboe było 

dziełem   sekundy.   Ponowne   zetknięcie   było   zbędne   -   Buboe   runął   na   podłogę   niczym 

betonowy blok. Na wszelki wypadek odebrałem mu bioclast i przygotowanym na tę radosną 

okoliczność drutem związałem mu ręce i nogi. Mógł się co prawda rozwiązać, ale dopiero po 

jakimś czasie. Berkk natomiast zajął się trumnami - nim skończyłem, już załadował pierwszą. 

Drugą załadowaliśmy razem, przykryliśmy nieprzytomnego brezentem i wgramoliłem się do 

skrzyni  ładunkowej. Wywrotka tak  jak kombajn  miała  jednoosobową oświetloną kabinę i 

dwóch chłopa w niej musiałoby zwrócić uwagę, bo jak Berkk  twierdził, nigdy tu niczego 

podobnego me widział.

- Pusto - poinformował mnie i uruchomił silnik. Ruszyliśmy.

- Pamiętaj, że jak wyjedziesz, masz zamknąć wrota! - wrzasnąłem.

Sądząc po nagłości, z jaką stanęliśmy, zapomniał. Usłyszałem, jak zaciąga hamulec i 

zapanowała cisza.

- Zamknięte - oznajmił po chwili nieco zdyszany. Zbliżał się wieczór, ale jeszcze nie 

zapadł,   toteż   nie   włączono   iluminacji.   Korzystając   z   półmroku,   wysunąłem   głowę   nad 

krawędź skrzyni i rozejrzałem się.

- Zabiłeś go? - zainteresował się Berkk.

- Nie musiałem. Nic mu nie będzie, ma pancerny łeb. Jak tam u celu?

- Jedna wywrotka, właśnie się rozładowuje.

- To zwolnij i  objedź. Musimy zaczekać, aż będzie pusto. Zwolnił, a  ja na wszelki 

wypadek się schowałem.

Po  paru minutach poczułem, ze podjeżdżamy rampą do pojemnika, a potem silnik 

zgasł. Czym prędzej wyrzuciłem obie trumny na zewnątrz - przy okazji zorientowałem się, że 

nadal   mam   przy   sobie   bioclast   -   i  wyskoczyłem   za  nimi.  Berkk   stał   obok   wywrotki   i 

otwartych klatek. Wyrzuciłem bioclast do ziejącego przed nami otworu i dostrzegłem, że mój 

towarzysz trzęsie się jak opętany.

-   Nnnnie   mmmogę!   -   wykrztusił,   szczękając   zębami.   Westchnąłem,   podszedłem  i 

przyłożyłem   mu   w   szczękę.   Złapałem   nieprzytomnego  i   z   pewnym  trudem   umieściłem 

wewnątrz   pierwszej   klatko-trumny.   Potem   podsunąłem   całość   do   brzegu  i  kopniakiem 

posłałem w dół. To było stosunkowo proste. Gorzej było samemu wleźć, bo pojemnik musiał 

być tak ustawiony, by za wcześnie nie poleciał w dół, za to gdy byłem już wewnątrz, nie mógł 

zostać ze mną w środku. W końcu udała mi się ta ekwilibrystyka, a poganiały mnie zbliżające 

się reflektory następnej wywrotki.

background image

Zamknąłem zasuwę, wziąłem głęboki oddech  i  rzuciłem do przodu. I poleciałem w 

ciemność.

Teoria   głosi,   że   człowiek   uczy   się   na   błędach   -   także   własnych   -  i  że   w   miarę 

zdobywania doświadczeń robi coraz mniej głupot. Tyle teoria. Mogę zapewnić, że mnie się to 

nie udało, czego dowodem ucieczka z kopalni. Co do tego, ze pojemnik jest bramą do innego 

wszechświata   miałem   rację   -   dowodziło   tego   znajome  już  uczucie   przekrętu  w   pewnym 

momencie spadania. Zaraz potem w dole pojawiła się czerwona poświata, szybko nabierająca 

mocy. Wyglądało, że spadam prosto w palenisko, nic na to nie mogłem poradzić i jeszcze sam 

tego chciałem.

Zanim zdążyłem się naprawdę przestraszyć, opakowanie łupnęło w czarną kupę skał, 

gdyby   nie   to,   że   miała   kształt   zaokrąglonego   stożka,   pewnikiem   zostałyby   ze  mnie 

potrzaskane szczątki. Tak tylko odjęło mi oddech i miotnęło solidnie, ale część siły uderzenia 

zmieniła się w ślizg po zboczu. Przypominało to bobsleje dla wariatów, ale na szczęście nie 

trwało długo - z hukiem klatka znieruchomiała, zaklinowana między dwa większe kawałki 

skały, a ja dostałem napadu aktywności - w drodze był następny ładunek i jak szybko się stąd 

nie wyniosę, to jeśli mnie nie zmiażdży, to przysypie.

Zasuwa naturalnie wygięła się złośliwie przy którymś uderzeniu, ale panika dodała mi 

sił, o jakie sam bym się me podejrzewał Faktem tez było, ze mieliśmy szczęście - elementy 

metalowe nie stały się jedną całością przy przejściu między wszechświatami (być może tak to 

działało jedynie w przypadku wyjścia z naszego wszechświata) Nieważne, to była zagwozdka 

dla Coypu. Dla mnie najważniejsze było to, iż zdołałem się wydostać z ażurowej trumny na 

czas. Czym prędzej oddaliłem się. Po chwili zorientowałem się, że nie tylko ja się ruszałem 

podłoże też. Okazało się, że wlazłem na szeroki taśmociąg, najprawdopodobniej przenoszący 

urobek do kruszarki. Czym prędzej zeń zeskoczyłem i wrzasnąłem.

- Berkk!

Cisza, jeśli nie liczyć  naturalnych  - to jest skalno-maszynowych  - hałasów. Sterta 

urobku była duża, a on wcale nie musiał się ześlizgnąć tam, gdzie ja. Zacząłem ją obchodzić, 

co   uświadomiło   mi   dwie  rzeczy  -  że   kłuje   mnie   w   boku   -   najwidoczniej   jakiś   dłuższy 

fragment dziabnął mnie przez pręty trumny, czego nawet nie zauważyłem - i że podłoże jest 

nierówne, co przy słabym oświetleniu stwarzało niebezpieczeństwo wykopyrtnięcia się. To 

ostatnie naturalnie uświadomiłem sobie po fakcie. Klnąc na czym świat stoi, pozbierałem się 

do pionu i w trakcie tej czynności trafiłem ręką na konstrukcję z metalowych płaskowników.

Zabrałem się do kopania niczym zwariowany kret - trumna była na wpół zasypana, 

element  ruchomy jakimś  cudem znalazł  się na wierzchu. Przy moim  szczęściu tego dnia 

background image

powinien być pod spodem, żeby mi utrudnić życie. Udało mi się wydostać z niej zawartość i 

odciągnąć ją kawałek. A potem siły mnie opuściły.

- Berkk, ty mendo sakramencka! - wrzasnąłem. - Rusz się, bo obu nas przysypie! Rusz 

się, do ciężkiej cholery!

Ruszył się.

Dzięki temu  zdołaliśmy  jakoś odpełznąć,  nim z góry sypnęła  się następna  porcja. 

Padliśmy na posadzkę.

- Czy ja wyglądam równie źle? - spytałem po chwili kontemplacji jego pokrwawionej, 

brudnej i upapranej pyłem twarzy.

- Gorzej... - chrypnął w odpowiedzi.

Spojrzałem   na   aktualną   piramidę,   na   nasze   podarte   ubrania   i   stwierdziłem,   że 

mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Zdecydowanie.

Co nie znaczyło, że mogliśmy spocząć na laurach.

- Zbieraj  dupę  - poleciłem  Berkkowi.  - Najgorsze za  nami,  ale nadal  jesteśmy w 

królestwie Slakeya. A  ze zrozumiałych względów wolałbym je jak najszybciej opuścić. Ty 

chyba też, nie?

background image

ROZDZIAŁ 20

Pomacałem żebra - obite były bez dwóch zdań, może pęknięte, ale chyba nie złamane. 

Niezłe i to. Berkk powoli pozbierał się i zaczął kuśtykać w kółko.

- Przepraszam, chyba spanikowałem - powiedział po chwili.

- Każdemu może się przydarzyć.

- Dzięki tobie jesteśmy tu obaj...

-   Lata   wprawy,   nie   przejmuj   się.   Też   mi   poprzednio   uratowałeś   życie,   więc 

powiedzmy, że jesteśmy kwita. Lepiej ci?

- Lepiej. Ale i tak decyduj, co dalej.  Może i miałem dobry plan, ale ty go znacznie 

lepiej realizujesz. Co robimy?

- Rozglądamy się, gdzie dokładnie jesteśmy, i to tak, by nikt nas nie zauważył. Jak na 

jeden dzień mam dość wrażeń.

Ruszyliśmy wzdłuż taśmociągu w stronę kruszarki. Po drodze minęliśmy jedno ze 

źródeł   oświetlenia   -   nieco   z   boku   dziurę   pełną   jakiegoś   płynu   -   być   może   wody   -   i 

podświetloną od dna. Wrzuciłem w nią kamyk  zatonął spokojnie, bez żadnych ąbelków czy 

tym podobnych .Kolejna zagwozdka dla Coypu.

- Coś z przodu świeci - zauważył Berkk

- Aha, i to z naszej strony. Jak pech to pech przełazimy na drugą. Wolę być w cieniu.

No to przeleźliśmy.

Było to męczące, ale nie niebezpieczne - taśmociąg był dość szeroki i sunął wolno.

Hurgoty, łomoty, trzaski i inny hałas cały czas się przybliżały, a podłoga usłana była 

odłamkami, które spadły z taśmociągu, tyle ze dzięki światłom, ku którym szliśmy, można je 

było   dostrzec  i  ominąć.   Gdy   dotarliśmy   do   końca   taśmociągu,   ostrożnie   wyjrzałem  i 

zlustrowałem teren.

Wszystko zgodnie z oczekiwaniami. Jak człowiek widział jedną górniczą kruszarkę, to 

widział wszystkie - skuteczny model opracowano już dawno i nic nowego w tej dziedzinie nie 

było sensu wymyślać. Zawartość taśmociągu wlatywała do szerokiego  leja i  dostawała się 

między   ustawione   parami   metalowe   rolki,   coraz   to   mniejsze   Stopniowo   skały   były 

rozdrabniane, aż kończyły jako pył, który już widziałem na innym taśmociągu. Pytanie tylko, 

czy znajdował się on w tym wszechświecie.

Ponieważ lej z rolkami był głęboki, podczołgaliśmy się do skraju i wyjrzeliśmy. Ktoś 

background image

go uprzejmie oświetlił, dzięki czemu można było bez trudu zauważyć, ze kruszarkę ustawiono 

w   solidnej  i  zagospodarowanej   dziurze   Wokół   urządzenia   zbudowano   koliście   biegnące 

schody, przerywane w regularnych odstępach podestami Zapewne, by umożliwić obsługę  i 

naprawy,   bo   jeszcze   nie   słyszałem,   żeby   ktoś   zbudował   nie   psujące   się   urządzenie 

mechaniczne. Na samym dole znajdował się pulpit sterowniczy tego przerośniętego młynka

- Widzisz kogoś? - spytał Berkk.

- Nie, ale ostrożności nigdy za wiele Zejdę i sprawdzę.

- Ani mi się waż! Idziemy razem, nigdzie nie będę zostawał!

Miał   racją  -   chwilowo   dzielenie   sił   było   bezsensownym   posunięciem,   ale 

przyzwyczajenie jest drugą naturą. A ja nawykłem działać sam.

 - No niech już będzie moja krzywda, ale idę pierwszy - ustąpiłem. - Uważaj i jakby 

co, to osłaniaj tyły. Gotów?

- Nie - przyznał  szczerze  - I pewnie  nigdy nie  będę, więc  nie ma  na co czekać. 

Idziemy!

Szybko się uczył skubany.

Przytuliłem się do ściany i zacząłem schodzić. Gdy dotarłem do pierwszego podestu, 

machnąłem na Berkka, a kiedy do mnie dołączył, wskazałem na grubą warstwę kurzu i pyłu 

na podłodze -  nie było na  nim żadnych śladów - poza naszymi - a warstwa miała grubość 

wskazującą, ze od paru ładnych lat nic jej nie naruszyło. Co nie zmieniało faktu, iż na dole 

mógł oczekiwać komitet powitalny. Jak na razie mogliśmy się jednak poruszać szybciej. Było 

to dość istotne, ponieważ im niżej, tym poziom decybeli był wyższy.

Ślady   pojawiły   się   dopiero   na   najniższym   poziomie,   przy   pulpicie   sterowniczym. 

Prowadziły   od   niego   do   masywnych   drzwi   w   ścianie  i   wpuszczonej   w   nią   grubej   rury. 

Wskazałem na wejście, starając się gestami wytłumaczyć, o co mi chodzi - hałas był taki, że 

własnych myśli nie słyszałem. Poszedłem przodem. Pośrodku stalowej blachy znajdowało się 

koło otwierające blokadę - wskazałem je Berkkowi. Chwycił oburącz i spróbował przekręcić. 

Jeśli nie liczyć wytrzeszczu i żył na karku, to nic mu z tego me wyszło.

Pokazałem mu, żeby spróbował w drugą stronę.

Poszło   prawie   bez   oporu,   tyle   że   drzwi   jedynie   się   uchyliły.   Naparłem   na  nie 

ramieniem i ustąpiły. Grube i osadzone w solidnej warstwie uszczelki, za nimi znajdowało się 

niewielkie pomieszczenie o metalowych ścianach i kolejnych drzwiach.

W środku było pusto.

Czym prędzej weszliśmy i starannie zamknęliśmy za sobą pancerne przejście. Poziom 

hałasu obniżył się do odległego hurgotu.

background image

-  Wygląda   jak   śluza   powietrzna.   -  Ledwie   słyszałem   Berkka,   tak  mi   dzwoniło   w 

uszach.

- Bardziej śluza dźwiękowa.

Słuch powoli wracał: przestało mi już dzwonić, ale odległy hurgot nadal do mnie 

docierał. I to z góry. Wszystko stało się jasne, gdy uniosłem głowę - gruba rura przecinała 

pomieszczenie i to ona stanowiła źródło hałasu.

- Otwieramy następne? - spytał Berkk.

- Jak mi przestanie dudnić we łbie.

Oprócz   rury   pod   sufitem   wisiała   jedynie   lampa.   W   pomieszczeniu   była   jeszcze 

wycieraczka. Skończyłem kontemplację i jej użyłem.

- Z drugiej strony powinna być cywilizacja - oceniłem. - Jak komuś kurz przeszkadza, 

to zdecydowanie...

Przerwałem, ponieważ koło w drzwiach się poruszyło.

- Kryj się! - poleciłem, rozpłaszczając się na ścianie.

Jeśli byłby jeden, to poradziłbym sobie, ale jeśli weszłoby więcej gości, zdążyliby 

podnieść alarm.

Drzwi otworzyły się i pojawiła się metalowa noga, a następnie reszta robota. Z ulgą 

puściłem   rękojeść   noża.   Automat   starannie   zamknął   za   sobą   drzwi,   zignorował   nas   i 

skierował się do przeciwległych. Zdążyłem przeczytać przykręconą do jego karku tabliczkę 

znamionową.

-  Compbot  typ   707.  Ślicznie:   samobieżny   miernik,   głupszy  od  trzonka  od  łopaty. 

Używałeś kiedyś takiego?

-   W   fabryce   miałem   ich  pod   sobą   piętnaście.   -   Berkk   uśmiechnął   się.   -   Po 

zaprogramowaniu nic więcej nie mieści się im w pamięci. On nawet nie wie, że tu jesteśmy.

- I nic go nie obchodzi - dodałem z zadowoleniem, obserwując, jak maszyna znika za 

drugimi drzwiami, zamykając je za sobą równie starannie co pierwsze. - Zobaczmy,  skąd 

przyszedł!

Uchyliłem ostrożnie ciężkie wrota. Korytarz za nimi świecił pustką. No to otworzyłem 

je szerzej i wyszedłem.

- Poczekaj   - poleciłem   Berkkowi.  -  Nie  ma   sensu,  żebyśmy   obaj   pakowali  się  w 

kłopoty.

Znajoma   rura   przebiegała   pod   sufitem   przez   całą   długość   dobrze   oświetlonego 

korytarza. Widziałem też z pół tuzina drzwi prowadzących na boki i jedne na przeciwległym 

końcu. Zacząłem od najbliższych, okazały się nie zamknięte, toteż wszedłem. Okazało się, że 

background image

jest to jakiś magazyn, czyli idealna kryjówka.

Zamknąłem drzwi i pospieszyłem po Berkka.

- Co dalej? - spytał Berkk, osuwając się z ulgą na podłogę magazynu.

- Łapiemy oddech i myślimy. - Też czułem, jak opuszcza mnie napięcie, a wraz z nim 

siły,   osunąłem   się   obok   niego.   -   Podział   zadań   jest   następujący:  ty   odpoczywasz,   ja   się 

zastanawiam i robię rekonesans. Jak się dowiem, gdzie jesteśmy, wrócę.

I wyszedłem, zanim zdążył się odezwać.

Pierwsze trzy pokoje były mało interesujące:  magazyny podręczne, ale nigdzie nic 

spożywczego. Za to kolejny okazał się składem medykamentów - oprócz bandaży i środków 

dezynfekcyjnych znalazłem środki przeciwbólowe i flaszkę medycznej brandy. Wszystko to 

skonfiskowałem w trybie nagłym i wróciłem do Berkka.

Jakieś   pół   godziny   później   byliśmy   opatrzeni,   odkażeni   i   znieczuleni.   A   flaszka 

pokazała dno.

- Jak możesz, to śpij - poradziłem mu, wstając. - Ja idę dalej zwiedzać. Wrócę, jak 

będę mógł najszybciej.

- Powodzenia.

- Po połowie, szczęście trzeba wykorzystywać, ale nie należy na nie liczyć.

Korytarz nadal świecił pustką, więc spokojnie podszedłem do drzwi usytuowanych na 

jego końcu. Prowadziły do dużego,  pustego pomieszczenia.  Mniej  więcej  do jego środka 

dochodziła znana już rura, zginała się pod kątem prostym i znikała w podłodze. Pod ścianami 

znajdowały się pulpity i krzesła na kółkach, ale ani żywej duszy. Martwej zresztą też nie. 

Konsolety mrugały światełkami, monitory podglądały jakieś procesy technologiczne, a gdzieś 

z oddali dochodził monotonny szum maszynowni. To, że pomieszczenie było obecnie puste, 

nie oznaczało, że długo takie pozostanie.

Ponieważ czekanie nie mogło przynieść nic pożytecznego, przemaszerowałem przez 

salę i przez uchylne drzwi do następnej - jeszcze większej i jaśniejszej. Też była pusta.

Zaczynało mnie to denerwować - taki zbieg okoliczności to podejrzana sprawa. Teraz 

jednak trzeba było działać, nie myśleć. Poszedłem, trzymając się ściany, przez kolejną halę, a 

raczej   zacząłem   iść,   gdyż   w   połowie   drogi   zauważyłem   w   ścianie   drzwi   z   okrągłym 

okienkiem, toteż zajrzałem przez nie. Wewnątrz znajdowała się automatyczna kuchnia.

Zanim   drzwi   się   za   mną   zamknęły,   zdążyłem   nacisnąć   kombinację   kawy,   i   to 

podwójnej.   Kofeina   była   tym,   czego   chwilowo   najbardziej   potrzebowałem...  Wypiłem 

duszkiem dwa kubki, nim zabrałem się za zamawianie jedzenia i używanie mikrofalówki.

Kwadrans później z pełnym brzuchem ruszyłem na dalszy rekonesans.

background image

Za   zakrętem   korytarza,   na   który   wychodziły   drzwi   przestronnej   sali,   sceneria   się 

zmieniła - schody i betonowe, surowe ściany. Ponieważ rura, która musiała być ważna, biegła 

w dół, też tam poszedłem.

Schody kończyły się szerokim rozwidlającym się korytarzem. Na środku znajdowało 

się rurowate coś, także biegnące w obie strony. Wykonane było z polerowanej stali i znacznie 

grubsze niż rura, którą dotąd co krok napotykałem. Do metrowego cylindra przymocowano 

pęk   przewodów   i   znacznie   cieńszy  cylinder  pełen   jakiegoś   elektronicznego   wyposażenia. 

Ponieważ wszystko stanowiło jedną wielką zagadkę, postanowiłem zobaczyć, co jest dalej.

Po kilkunastu krokach zorientowałem się, że tak korytarz, jak i całe techniczne cudo 

łagodnie   zakręcają,  a   po   dalszych   kilkunastu,   że   zakręcają,  cały   czas   tworząc   delikatny 

wycinek   koła,   którego   średnicy   nawet   nie   potrafiłem   sobie   wyobrazić.   W   każdym   razie 

”wielkie” to najwłaściwsze określenie. Coś w tym było znajomego, tylko nie bardzo mogłem 

sobie przypomnieć co...

Dalsze spekulacje  przerwał mi  odgłos  zbliżających  się z przeciwka kroków, które 

niespodziewanie   zamilkły.   Każdy   rozsądny   wziąłby   szybko   i   cicho   nogi   za   pas   i   nie 

nadużywał szczęścia. Ja od dawna przestałem być  rozsądny, więc cicho ruszyłem, ale do 

przodu   (zdejmując   uprzednio   buty,   jako   że   trudno   jest   poruszać   się   bezszelestnie   w 

walonkach).

Ciekawość zaspokoiłem szybciej,  niż się spodziewałem, mniej więcej po piętnastu 

krokach zobaczyłem o parę metrów przed sobą Slakeya wpatrującego się przez niewielkie 

okienko we wnętrze cylindra z polerowanej stali.

background image

ROZDZIAŁ 21

Cofnąłem się czym  prędzej, ale kroków nie było  słychać  - najwyraźniej  mnie nie 

zauważył,   toteż   nie   tracąc   czasu,   rozpocząłem   odwrót   strategiczny   na   z   góry   upatrzone 

pozycje  (starając  się  jednak  o zachowanie   ciszy).   Szuranie  rozległo   się  ponownie,  zatem 

przyspieszyłem. Nie na tyle jednak, by dopaść schodów wystarczająco szybko, a ponieważ 

biegły   prosto,   nie   po   łuku,   gdybym   zaczął   na   nie   wchodzie,   po   prostu   musiałby   mnie 

zobaczyć. Pozostało mi  tylko jedno - mroczna wnęka pod schodami, dlatego czym prędzej 

tam wskoczyłem, przykleiłem się do ściany i nastawiłem uszu.

Mogłem   go   naturalnie   ogłuszyć   czy   zabić,   ale   nie   na   tyle   szybko,   by   mnie   nie 

rozpoznał, co w efekcie wyszłoby na to samo, jakbym wyskoczył i wrzasnął: Hej, tu jestem! 

Odgłos kroków zbliżał się, zamarł i zmienił tonację - on wchodził na górę. W tej sytuacji po 

prostu nie miał prawa mnie dostrzec.

Gdy   kroki   ucichły,   odetchnąłem   z   ulgą,  siadłem  i  założyłem   buty   -  latanie   w 

skarpetkach po betonie nie było moją ulubioną formą rozrywki. A potem zacząłem czekać.

Trwało to dobre pół godziny, aż mnie tyłek rozbolał od siedzenia na betonie, po czym 

najciszej, jak potrafiłem, wspiąłem się na schody, próbując mieć oczy wokół głowy, przez co 

omal sobie nie skręciłem karku i nie nabawiłem się rozbieżnego zeza. Wszędzie panowała ta 

sama podejrzana pustka i cisza, więc nie niepokojony przez nic poza wyobraźnią dotarłem do 

magazynu, w którym zostawiłem Berkka. Wszedłem tam i zamarłem.

Sądząc po odgłosach albo ktoś go dusił, albo przytrafiło mu się coś innego, równie 

niemiłego   -   w   każdym   razie   był   w   stanie   agonalnym.   Dopiero   po   paru   sekundach 

zorientowałem się, że ani jedno, ani drugie - on po prostu tak idiotycznie chrapał.

-   Wydawanie   takich   dźwięków   powinno   być  karalne  -   oświadczyłem,   trącając   go 

energicznie.

Agonia ustała, Berkk otworzył oczy.

- Co, zasnąłem? - zdziwił się - A nie chciałem. Co odkryłeś?

-   Kuchnię   z   zapasami   na   początek.   No   proszę,  jak   cię   poderwało   silny,   zwarty, 

gotowy. O reszcie powiem ci, jak zjesz.

W  kuchni   zabawiliśmy  przelotem,   biorąc   podgrzane  wiktuały  -  stałe  i  płynne  -  z 

powrotem do magazynu. Nigdy nie wiadomo, kiedy Slakey  zgłodnieje i zabraliśmy się  do 

jedzenia, to jest głównie Berkk się tym zajął. Przez grzeczność poczekałem, aż skończy - żeby 

background image

się nie udławił albo co innego.

- Zreasumujmy - zaproponowałem łagodnie, gdy skończył się opychać - Po pierwsze, 

skały są wydobywane, po drugie, przesyłane do innego wszechświata  i mielone, po trzecie, 

przesyłane grubą rurą tutaj (a nadal jesteśmy pod ziemią). Nie mam pojęcia, po jaką cholerę 

ten kolisty cylinder i resztę aparatury zamontowano w wykutym w skale korytarzu. Ty masz?

- Nie. Natomiast jestem przekonany, że do wolności jeszcze trochę nam brakuje.

- Słuchaj! - Nagle mnie olśniło - A jeśli przerabianie skał i sortowanie odbywa się w 

tym samym miejscu? Ty trafiłeś do kopalni inną trasą i ja też, natomiast to, co tu się odbywa, 

jest operacją kosztowną i skomplikowaną, dlatego zdrowy rozsądek wskazuje, iż powinno tu 

się kończyć. A to może oznaczać, że jesteśmy w Niebie, a raczej w podziemiach Nieba, czyli 

w sercu operacji Slakeya. To, na czym mu najbardziej zależy i na co wydał górę forsy, musi 

być gdzieś w pobliżu a Coypu wie, jak się dostać do Nieba!

- No dobrze - Berkk jakoś nie przejawiał entuzjazmu - Ładnie z jego strony. A co nam 

to daje?

-   Chwilowo   nic  -   przyznałem   uczciwie   -   Jak  znajdziemy   się   na   powierzchni, 

pomyślimy.

- Jeśli masz rację, musimy podążyć śladem zmielonych skał. Dotrzemy wtedy do tych 

kobiet, o których mówiłeś, i do wyjścia. Musimy iść śladem pyłu.

- To może nie być takie proste.

- Fakt. Ale dopóki nie spróbujemy, nie będziemy wiedzieli.

- Też prawda - zgodziłem się po namyśle - W takim razie idziemy śladami skalnego 

pyłu.

- Zaraz, teraz?

- Owszem. Co prawda Slakey pałęta się po okolicy  i  może mieć towarzystwo, ale 

istnieje zbyt  duże niebezpieczeństwo, że ktoś tu przypadkiem zajrzy  i  zaczną się kłopoty 

Ruszamy!

Ruszyliśmy.   Przez   rozmaite   pomieszczenia   pełne   tajemniczych,   przynajmniej   dla 

mnie, urządzeń. W pewnym momencie pojawiła się  znajoma rura, stanowiąca  przedłużenie 

jakiejś maszynerii, i zajęła zwykłe miejsce pod sufitem. Potem było następna sala i rura ginęła 

w   szerokim   otworze   w   podłodze.   Kolejna   bardziej   przypominała   jaskinię   z   betonową 

posadzką, i  to na dodatek słabo  oświetloną,  ale widać było rurę (tym  razem  biegnącą po 

podłodze).

- Coś przez nią przelatuje - stwierdził Berkk, dotykając ścianki. Informacja była miła, 

rzeczywistość  mniej  - rura znikała  w ledwie obrobionej ścianie, w której nie było widać 

background image

żadnego otworu.

- Nie ma drzwi - zameldował Berkk - Muszą być!

- Dlaczego? - Sens i prostota tego pytania na moment odebrały mi mowę.

- Bo to logiczne - skały wydobyto i przetworzono, wzbogacając o coś po drodze nie 

po to, by je wpuścić w ścianę, ot tak bez celu. Ostatnim etapem jest sortowanie, którego sam 

byłem świadkiem. Skoro jest tak cenne, to musi być do tego cały czas łatwy dostęp. Tyle że 

drzwi nie znajdują się tuż obok rury. Należy ich poszukać, którą stronę proponujesz?

- W lewo. W zuchach zawsze maszerowaliśmy

- Lewą. W wojsku też mają ten głupi przesąd. Wycieczka w lewo nie dała efektów - 

oświetlenie błyskawicznie się skończyło,  tak że byliśmy zmuszeni poruszać się niemal w 

kompletnych   ciemnościach,   macając   chropowatą   ścianę.   Rezultat   -   zero   (nie   licząc 

poobijanych   paluchów).   Dotarliśmy   do   narożnika,   potem   do   drugiego  i  przed   sobą 

zobaczyliśmy światła i rurę - zatoczyliśmy kółko.

No to ruszyliśmy w prawo. Tym razem prowadził Berkk.

- Ouć! - jęknął nagle - Co ci?

- Zdaje się, że trafiłem na drzwi.

Miał   rację   -   znajome,   metalowe,   z   kołem   pośrodku.   Koło   stawiało   co   prawda   z 

początku bierny opór, ale we dwóch daliśmy mu radę. Zgrzytając i piszcząc od długotrwałego 

nie używania, przekręciło się i drzwi stanęły otworem.

Prowadziły   do   niewielkiego   pomieszczenia,   słabo   oświetlonego   zielonkawymi 

panelami   na   ścianach.   Światła   wystarczyło,  by   dostrzec   kolejne   wejście   w   przeciwległej 

ścianie. Bez koła tym razem, za to z klamką. I zamkiem szyfrowym. Zdołałem złapać Berkka 

za kołnierz, nim on chwycił za klamkę.

- Gdzie?! - spytałem łagodnie. - Znasz kombinacje?

- Nie, a ty?

- Nigdy dotąd mnie to nie powstrzymało - odparłem skromnie - zresztą zgodnie z 

prawdą   -   i   zająłem   się   oględzinami.   -   Ale   antyk!   On   już   był   zabytkiem  przed   moimi 

narodzinami. Stary znajomy.

- Możesz go otworzyć?

-   Zależy.  Jak   zamykał   go   ktoś   dokładny,   to   będzie   kłopot,   bo   ustrójstwo   nie   ma 

zapadek,   których   odgłos   pomógłby   mi   dobrać   kombinację.   Jeśli   zamykał   ktoś   normalny, 

problemu nie będzie; żeby ten cud techniki zaskoczył, musisz najpierw skasować kombinację, 

która   była,   gdy   je   otwierałeś,   a   dopiero   potem   wprowadzić   nową.   Niewiele   osób   o   tym 

pamięta.

background image

Otarłem palce o koszulę, nacisnąłem klamkę i pociągnąłem. Drzwi ani drgnęły.

No to je popchnąłem (co, przyznaję skromnie, było genialnym posunięciem).

Uchyliły się uprzejmie odrobinę i przytknąłem oko do szczeliny.

background image

ROZDZIAŁ 22

- Co widzisz? - szepnął Berkk. - Ciemność!

I cisza.

Otworzyłem   szeroko   drzwi,   by   wpuścić   trochę   światła   z   pokoju,   w   którym   się 

znajdowaliśmy, i ujrzałem niezbyt równą podłogę zasłaną śmieciami i poobijaną wywieszkę 

na ścianie z ledwie fosforyzującym napisem:

BĄDŹ UPRZEJMY ZOSTAWIĆ TO MIEJSCE W TAKIM STANIE, W JAKIM JE 

ZASTAŁEŚ.

Co jednoznacznie świadczyło o tym, że pierwszy użytkownik musiał być brudasem i 

niechlujem co się zowie (jeśli uwierzyłoby się napisowi).

- Oo, coś tu cuchnie - powiedział Berkk.

- Nie tu, tylko w ogóle. To o tym fetorze ci mówiłem, cała ta podziemna sortownia ma 

taką woń. To ten cholerny pył. Jesteśmy w Niebie.

- To tam tak śmierdzi? Ja chcę do piekła!

- Tam  jeszcze gorzej śmierdzi. Poza tym Niebo rajskie  jest nad nami i  tam ładnie 

pachnie. Tu jest tylko sortownia, Niebo jest w górze.

- Z zasady jest w górze - zauważył nieśmiało.

- Na powierzchni, cymbale! Planeta, na której jesteśmy, nazywa się Niebo.

- Też ładnie - przyznał - A jak się tam dostaniemy?

-   Doskonałe   pytanie,   na   które   chwilowo   nie   mam   odpowiedzi.   Zacznijmy  od 

wydostania się stąd po kolei i nie nerwowo. Przymknij drzwi i poczekaj, a ja się rozejrzę.

Częściowo przekopałem się, częściowo przeszedłem przez zwały śmieci do pionowej 

szczeliny,   z   której   dobiegał   słaby   blask.   Jak   zajrzałem,  zobaczyłem   znany   z   przelotnego 

pobytu krajobraz rozświetlony blaskiem - albo i płomieniami - wydobywającym się z dziur w 

podłodze,   a   raczej   skale,   gdyż  betonu   nie   było   ani   siadu.   Znacznie  mocniejszy   smrodek 

upewnił mnie w podejrzeniach.

- Berkk.

- Tak?

- Poszukaj czegoś cienkiego, a w miarę  mocnego. Te ściany są  z blachy i  to nie 

najstaranniej złączonej.

W praktyce okazało się, że z utwardzonego plastiku, nie z metalu, ale i tak sprawiły 

background image

nam   spory   kłopot   z   braku   narzędzi.   W   końcu   udało   nam   się   wpierw   wyłupać   kawałek 

umożliwiający wsadzenie dłoni, a potem - kosztem siniaków i skaleczeń - duży kawał. Puścił 

z niezbyt głośnym acz przeraźliwym ni to skrzypieniem, ni to zgrzytem i mogliśmy wydostać 

się na zewnątrz. Czyli z mniejszego więzienia do większego.

Rozejrzałem się wokół z pewnym zainteresowaniem.

- Budynki. Pierwszym razem ich nie zauważyłem, a są przecież spore.

- Obejrzymy je?

- Naturalnie.

Teren był płaski, bez miejsc umożliwiających ukrycie się, ale po pierwsze pogrążony 

w czerwonawym półmroku, po drugie nic się w zasięgu wzroku me ruszało - ani żywego, ani 

mechanicznego, toteż podeszliśmy do najbliższej budowli. Wyglądała  jak  blok mieszkalny, 

tylko   zamiast   drzwi   miała  jedynie   ciemne   otwory.   Wewnątrz   zamontowano   kilka 

zielonkawych   płyt   świetlnych,   zatem   można   było   cos   zobaczyć.   Stały   tam   rzędy   prycz, 

identycznych jak na lodowej planecie, gdzie mieściła się kopalnia. Część z nich była zajęta, 

najwyraźniej  jedna zmiana  spała. Slakey miał choć na tyle  przyzwoitości,  że każdy miał 

własne łóżko (pewnie transport był tańszy).

- Widzisz? - spytałem nieco bezsensownie, bo stał obok i gapił się jak oniemiały - Tak 

jak my pracują na dwie zmiany.

Minęliśmy   budowlę,   potem   następną  i  ujrzałem   obrzydliwie   znajomy   obrazek 

początek taśmociągu stołu sortowniczego z pochylonymi nad nim kobietami.

- Chcę z nimi porozmawiać - poinformowałem Berkka - Na pewno o okolicy wiedzą 

więcej niżmy. Jakoś je tu dostarczono i założę się, że to nie jest przejście jednostronne.

- Nie zostanę tu. Idziemy razem.

No   to   poszliśmy.   A   raczej   pobiegliśmy   do   stołu  i  przykucnęliśmy   w   cieniu,  jaki 

rzucał, w pobliżu nóg najbliższej sortowaczki.  Najmniejszym gestem nie zdradziła, że nas 

dostrzegła.

- Ni estas amikol - powiedziałem półgłosem - Parłes esperanto?

 

W pierwszej chwili 

nie  odezwała  się,  wodząc  dłońmi  nad  powierzchnią  stołu. Potem  znieruchomiała,  ale  nie 

spojrzała w dół.

- Tak. Kim jesteście i co tu robicie?

- Przyjaciółmi Co wiesz o tym miejscu?

-   Nic.   Pracujemy,   szukając   tego,   co  musi  być   odnalezione,   a   kiedy   odnajdziemy 

wystarczającą ilość, zjawia się ta rzecz, zabiera,  i  wtedy można zjeść  i iść  spać. Potem się 

wstaje i znowu pracuje. To wszystko - Głos umilkł, a ręce zaczęły powolny ruch nad stołem

background image

- Jaka rzecz? - Zrozumiałem, że niewiele się dowiem, musiały być pod wpływem 

jakiegoś halucynogenu - i co cię zmusza do pracy?

Powoli wskazała na przeciwną stronę stołu-taśmy - Ta rzecz.

Ostrożnie wyjrzałem i czym prędzej się schowałem.

- To ten cholerny jednooki robot! - poinformowałem Berkka - Ma taką funkcję  jak 

Buboe.

- To co robimy? - Berkk nie próbował ukryć strachu, co dobrze o nim świadczyło.

- Nic, nie może nas zauważyć. Bydlak  jest znacznie szybszy od człowieka  i jak nas 

dostrzeże, to w najlepszym razie wylądujemy z powrotem w kopalni.

Automat   wędrował   wraz   z   jedną   z   kobiet   w   stronę   budynku,   który   niedawno 

opuściliśmy, dlatego obaj wtuliliśmy się w cień, próbując zlać się z otoczeniem. Wtopienie w 

tło nie wyszło, reszta i owszem - przeszedł i nie zauważył nas. Ledwie zniknął we wnętrzu 

sypialni, zerwałem się na równe nogi

- Gazu! - poleciłem - Teraz czas, żebyś udowodnił, że masz charakter w nogach!

Berkk nie potrzebował dopingu - mimo że był w gorszej kondycji niż ja, motywację 

chyba miał lepszą, bo mnie wyprzedził. Nikt się  za nami  nie oglądał, a bezszelestnie nie 

biegliśmy.

- Jakieś światła z przodu - wychrypiał Berkk. Zaryzykowałem spojrzenie do tyłu  i 

natychmiast objąłem prowadzenie.

- Zobaczył nas - rzuciłem.

Po paru sekundach już go było słychać - metalowe poskrzypywanie i łomot stalowych 

nóg. I to coraz bliżej.

Jedna z pochylonych dotąd kobiet nagle wyprostowała się i odeszła od stołu, stając na 

wprost mnie. Próbowałem ją ominąć, ale złapała mnie wpół i nagłym szarpnięciem posłała na 

ziemię. Moment później wylądował na mnie Berkk, a ułamek później ona.

- Najwyższy czas - oświadczyła z pretensją w głosie Angelina - Ile można na ciebie 

czekać?

background image

ROZDZIAŁ 23

Zamrugałem,  gwałtownie   oślepiony   błyskiem   świateł   Berkk   jęknął,   próbując 

wydostać się z plątaniny, jaką stworzyliśmy, i sądząc po odgłosach, dusząc się przy tej okazji. 

Odsunąłem się nieco, by go nie mieć na sumieniu, i pocałowałem Angelinę w usmolony nos.

-   Jak   skończycie   się   czulić,   to   może   byście   powiedzieli,   co   wiecie   -   rozległ   się 

zdegustowany głos Coypu, więc pozbieraliśmy się do pionu.

Za Coypu widniało znajome laboratorium.

- A skąd wzięliśmy się w Bazie Korpusu? - zdziwiłem się.

- A stąd, że przenieśliśmy się tu, jak z Nieba wróciły tylko twoje buty. Raz, że taniej, 

dwa, że bezpieczniej. Slakey ze trzy razy  już próbował się tu dostać,  jak cię nie było. Jak 

dotąd bez skutku.

- Pracowita cholera - przyznałem z mimowolnym uznaniem.

- Nie napiłbyś się? - wtrąciła mimochodem Angelina, gwiżdżąc na samobieżny barek.

- A owszem. Zamów coś rozsądnego. Dla niego też, nazywa się Berkk.

Mój  towarzysz niedoli siedział na podłodze z opuszczoną szczęką  i  wytrzeszczem. 

Szklankę przyjął niejako odruchowo, a wypił automatycznie. Zawartość miała odpowiednią 

moc, wobec czego zaczął kaszleć i nieco oprzytomniał.

- Skoro już zaczęliśmy się wypytywać - zagaiłem, podsuwając szklankę po dolewkę - 

może byś mi tak uprzejmie wyjaśnił, co Angelina tam robiła i jak nas ściągnąłeś z powrotem?

Coypu wziął pytanie do siebie - i słusznie - ale zanim zaczął, do laboratonum wpadli 

po kolei James, Bolivar i Sybil.

Naturalnie zrobiła się z tego średnich rozmiarów celebracja, którą przerwał brutalnie 

Berkk, waląc się w pewnym momencie wraz ze szklanką - pustą na szczęście - na podłogę. 

Prawie  się  zderzyłem  z medbotem,  który opadł  z sufitu - te  nowinki medyczne  w  bazie 

zaczynały mi  działać na nerwy, choć przyznaję, że znacznie zwiększyły szybkość. Ledwo 

medbot zdążył przycisnąć mu do czoła analizator, pobrać krew i przykryć kocem, a już przez 

otwarte z impetem drzwi wpadł dyżurny łapiduch. Automat umieścił Berkka na metalowej 

pajęczynie z kółkami - która po rozłożeniu nóżek okazała się noszami  - i  wyjechał z nim 

czym prędzej. Lekarz został, bo go złapałem za rękaw, więc miał wybór - albo mi odpowie, 

albo wyjdzie w ślad za noszami, ale bez elementu garderoby, bo puścić nie zamierzałem.

- Chirurg jest już w drodze. Wstępne badanie wykazuje niewielki skrzep w mózgu, 

background image

najprawdopodobniej powstał w wyniku silnego uderzenia w głowę. Powinien z tego wyjść - 

wyjaśnił i prawie wybiegł, ledwie puściłem jego rękaw.

Sybil   wyszła   zaraz   za   nim,   obiecując   poinformować   nas,  jak   tylko   będzie   coś 

wiadomo.

To skutecznie stłumiło w pozostałych świąteczny nastrój - popijaliśmy w milczeniu i 

nim   skończyliśmy,   mieliśmy   ”namacalny”  dowód   szybkości,   z  jaką   działała   współczesna 

medycyna,  zadzwonił telefon  i  okazało się,  że to Sybil  z meldunkiem  o udanej operacji. 

Odebrał Coypu i po odłożeniu słuchawki poinformował nas o sytuacji.

- Operacja się udała, mózg nie uszkodzony, będzie spał, dopóki nie skończą kuracji.

- No to możemy wrócić do wypytywania - podsumowałem z westchnieniem - To co 

Angelina tam robiła  i jak nas wyciągnąłeś, Coypu? Potem zaczniemy się zastanawiać, co 

wiemy, a czego się domyślamy.

- Momencik, wyjaśnienia po kolei, bo inaczej nikt nic nie zrozumie. Ja też. Jak twoje 

buty wróciły bez właściciela, doszedłem do jedynego logicznego wniosku, a mianowicie, że 

moje   urządzenie   zostało   jakoś   wykryte.   Przyznaję,   że   mnie  to   zaskoczyło,   niemniej 

natychmiast zabrałem się za usprawnienia.

- Coś ty się taki pracowity zrobił? - zdziwiłem się całkiem szczerze.

- Miał motywację - wyjaśniła Angelina - Przyłożyłam mu pistolet do karku. Okazuje 

się, że takie sąsiedztwo bardzo korzystnie wpływa na szybkość badań naukowych. Ponieważ 

postanowiłam sprowadzić cię osobiście, byłam żywotnie zainteresowana w niewykrywalności 

sposobu powrotu. Nie lubię fuszerek.

- To był pierwszy model - burknął urażony Coypu - Na wszelki wypadek zrobiłem 

trzy różne urządzenia o rozmaitym stopniu niewykrywalności.

-   Pierwsze   miałam   w   podwójnym   dnie   torebki,   drugie   zaszyte   pod   pachą,  o   tu   - 

pokazała długą, poszarpaną bliznę i dodała - Chyba muszę coś z tym zrobić.

-   Nie   tylko   z   tym   trzeba   będzie   coś   zrobić   -   powiedziałem   miękko.   -   Temu 

konkretnemu   Slakeyowi  osobiście   wypruję  flaki   w   ramach   nieudanych   zabiegów 

chirurgicznych.

- Po kolei, kochanie - poinformowała mnie Angelina - Pierwszy znalazł bez  trudu, 

drugi także wykrył szybko, choć kosztowało go to sporo wysiłku. Jak w końcu dopiął swego, 

był tak zadowolony, że istnienie trzeciego nawet mu do głowy nie przyszło.

- A gdzie jest trzeci?

- Tam gdzie nie można go znaleźć - zachichotał Coypu - Pseudoelektronów odszukać 

się   nie   da,   więc   musiał   wykrywać   obwody   i  ścieżki,   po   których   się   poruszały.   Zatem 

background image

zlikwidowałem wszystko, nakładając matrycę urządzenia bezpośrednio na system nerwowy 

Angeliny, którego aktywność skutecznie zamaskowała całą resztę.

- Chcesz mi powiedzieć, że wbudowałeś w nią to urządzenie?

-   Upraszczając   wszystko   do   nieprzyzwoitości,   można   to  i  tak   nazwać   Ruch 

pseudoelektronów nie może oddziaływać na normalne elektrony, dlatego nie było żadnego 

ryzyka. No i naturalnie przełącznik znajdował się w mózg.u To znaczy, jest tam nadal.

- Wystarczyło pomyśleć, by wrócić - zakończyła Angelina - A teraz idę się moczyć i 

tobie radzę to samo. Określenie smród nie oddaje faktycznego stanu rzeczy.

- Zaraz - W duchu przyznałem jej rację - Mam tylko...

- To taka duża bakteria. Jak chcesz, to się wietrz, ja idę się myć!

Poczekałem, aż wyjdzie, pstryknąłem na bar po kolejnego drinka  i  przyjrzałem się 

oskarżycielsko Coypu.

- Pozwoliłeś jej iść samej - warknąłem.

- Jej argumentacja była bardzo przekonująca, co niby miałem robić?

- Próbować.

- Umówmy się, że próbowałem. Głupot z własną żoną możesz sobie sam próbować, 

ma do ciebie słabość, to cię od razu me zabije. Co ci się przytrafiło?

Ponieważ nie sposób było zarzucić cokolwiek jego rozumowaniu, opowiedziałem mu 

dokładnie, co się stało i co przy okazji zobaczyłem. Od początku do końca.

- I to wszystko - zakończyłem mało oryginalnie - Co się działo, odkąd wylądowaliśmy 

na podłodze, sam widziałeś.

- Widziałem. Teraz przynajmniej wiemy, co  i jak robi, chociaż nie wiemy po co - 

ucieszył się Coypu, zaczynając zwyczajowy spacer po laboratorium.

- Nie rozumiem,  prawda?  - spytałem  uprzejmie,  nauczony,  że z wariatami  należy 

postępować łagodnie (przynajmniej z początku).

- Przecież to oczywiste.  No, tak dla kogoś, kto coś więcej wyniósł ze szkoły.  Po 

pierwsze, miałeś rację, Niebo jest głównym ośrodkiem jego poczynań. Po drugie, położenie 

kopalni chwilowo  jest bez znaczenia, ponieważ urobek zostaje dostarczony do Nieba  i po 

zbombardowaniu w cyklotronie...

- Że co proszę? Nie widziałem żadnego bombardowania!

- Cyklotron to ta biegnąca w kółko rura w skalnym korytarzu, a to co się w niej dzieje, 

nazywa się bombardowaniem. To stare i dość prymitywne urządzenie, które obecnie rzadko 

znajduje zastosowanie. Upraszczając, to duża rura biegnąca po obwodzie koła. Szczelna i 

pozbawiona   powietrza.   Do   niej   wpompowuje   się  jony,   które   dzięki   odpowiednio 

background image

rozmieszczonym elektromagnesom utrzymywane są z dala od ścian, za to w ciągłym ruchu po 

okręgu. Jonom nadaje się ogromną szybkość, następnie nakierowuje się je tak, by uderzały w 

metalowy cel. To jest właśnie bombardowanie.

- A dlaczego?

- Bo tak się nazywa! Skąd mam wiedzieć, co komu przyszło do łba, jak to pierwszy 

raz zrobił?

- Dlaczego się bombarduje metal? - uściśliłem pytanie.

- Jakim cudem uzyskałeś świadectwo ukończenia jakiejkolwiek szkoły? - zdziwił się 

dla odmiany Coypu.

- Sfałszowałem - oświeciłem go, nieco zaskoczony zmianą tematu - I  ukradłem. To 

znaczy najpierw rąbnąłem formularz, a potem podrobiłem resztę.

- Co? Jak?

- Jak mi nie chcieli dać, to sam sobie przyznałem. Nie o tym zresztą rozmawiamy. 

Miałeś mi powiedzieć, po co tyle zachodu z tymi jonami czy jak im tam.

- A po to, żeby na przykład z platyny otrzymać pierwiastek 104 zwany unnilquadium 

albo z izotopu ołowiu unnilhexium.

- A co to takiego?

- Transuranowiec. Coś ty taki ciekawy?

- Kiedyś trzeba, a ty zajmująco mówisz. Na cholerę komu te tam unnicosie, co ich 

wymówić nie można?

- W epoce fizyki kamiennej panował przesąd, że jest jedynie dziewięćdziesiąt osiem 

pierwiastków,   z   których   najcięższy   to   uran.  Jak   potem   zaczęto   odkrywać   nowe  w   miarę 

rozwoju badań, ponazywano je po bożkach domowych albo podobnych dyrdymałach Cunum 

na   przykład   od  boga,   który  leczy,   czyli   kuruje,   a   przynajmniej   mnie   się   tak   wydaje,   bo 

ponazywano je w jakimś dziwacznym i dawno zapomnianym języku. Nie o to zresztą chodzi 

Slakey, jak podejrzewam, stworzył (albo odkrył - jak kto woli) nowy pierwiastek o znacznie 

wyższym   numerze   niż  104   czy   105.   Oczywiste   jest,   że   potrzebuje   go   sporo,   wytwarza 

niewiele,   a   do   tego   zmieszany   z   oryginalną   rudą.  Maszyny   trudno   skalibrować   na   tak 

niewielkie ilości i dlatego do odszukania go wykorzystuje kobiety. Najwyraźniej mężczyźni 

się do tego nie nadają. Angelina powinna więcej nam o tym powiedzieć.

- O tym, że mężczyźni się nie nadają, to mogę opowiadać długo i kwieciście - padło 

od drzwi - A o czym konkretnie chcielibyście posłuchać?

Umyła się, uczesała  i  ubrała w jakiś  trawkowo-seledynowy kombinezon, w którym 

było jej nawet do twarzy.

background image

- O tym, czego szukałyście na tym stole.

- Pojęcia me mam.

- No to co tam robiłaś poza czekaniem na mnie?

- A takie tam. Wszystkie te drobiny wyglądały dokładnie tak samo, ale niektóre, jak 

się  ich   dotknęło,   były   wolne,   to  jedyne   właściwe   określenie.   Albo   wszystkie  inne   były 

szybsze. To trudno opisać, ale  jak się raz poczuło, nie sposób zapomnieć. I tego właśnie 

szukałam.

- Entropia - ucieszył się Coypu. - Specjalność Slakeya. Produkuje pierwiastek o innej 

entropii.

- Po co?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć.

- Jak? - zapytałem nieco ogłupiony naukowością dyskusji.

- Znajdziesz jakiś sposób - pocieszyła mnie Angelina - zawsze znajdujesz. I idź się 

wreszcie umyć, do ciężkiej cholery! Ubranie bądź uprzejmy spalić, przynajmniej nie upaćka 

innych w praniu.

Poszedłem, bo już mnie wszędzie zaczynało swędzieć. Na wszelki wypadek do kąpieli 

oprócz   potrójnej   porcji   mydła   dołożyłem   podwójną   dawkę   środków   odkażających   i 

zanurzyłem się po uszy.

Obudziłem   się,  jak   ktoś   usiłował   mnie   utopić.   Dopiero   po   chwili   rozpaczliwej 

szamotaniny zorientowałem się, że zasnąłem, toteż wygramoliłem się z wanny. Osuszyłem się 

byle szybciej  i  lekkim zygzakiem powędrowałem do łóżka. Jakoś tam dotarłem  i  padłem,  i 

ktoś zgasił światło.

Do obiadu pozostało trochę czasu, zatem oboje z Angeliną zrobiliśmy sobie drinki, 

korzystając z chwili samotności Coypu pracował twórczo w laboratorium, a młodzież gdzieś 

się szwendała.

-   Masz   obmyślany  jakiś   sposób   wykończenia   Slakeya?  -   spytałem,   wracając   do 

tematu, który ostatnio był modny.

- Dokładnie nie, ważne, żeby był długi i bolesny. Nie lubię sadystów, pewnie uraz ze 

starych czasów, a tej starej świni sprawiało przyjemność obserwować, jak mnie ten robot ciął, 

by wydostać  implant. Ciebie miał w kopalni, to mną  się  nie przejmował  i  posłał na dół do 

roboty.   Jedna   z   kobiet   pokazała   mi  ziarno   tego,   czego   szukałyśmy,  i  to   było   całe 

przygotowanie do pracy.  Tyle  że w odróżnieniu od pozostałych  wiedziałam, że w każdej 

chwili mogę wrócić. Najgorsze było czekanie, ale pospieszyłeś się. A tego cholernego robota 

własnoręcznie przerobię na surowce wtórne. Cybernetyczne bydlę!

background image

Dalszą litanię komplementów przerwało pojawienie się Coypu.

- Mógłbyś  mi  coś powiedzieć po starej znajomości?  - spytałem, gdy skończył  się 

oblizywać po połowie szklanki.

- Jasne.

- Jak ci idzie przesyłanie maszyn do innego wszechświata?  Ostatnio miałeś z  tym 

spore problemy.

- Czas przeszły dokonany. Rozwiązałem problem, był w gruncie rzeczy prosty, należy 

umieścić urządzenie w polu energetycznym, wtedy przechodzi nie uszkodzone. A bo co?

- Mam pewien pomysł. Slakeya nie dało się zahipnotyzować i przesłuchać w Piekle, 

bo było za mało czasu, a on za bardzo sfiksował. Ale jakbyśmy go tak mieli tutaj, gdzie nie 

musimy się spieszyć i możemy ściągnąć fachowca?

- Byśmy z niego wycisnęli, co chcemy. Mamy fachowców  i  sprzęt, który pozwala 

zrobić z pamięcią czy umysłem praktycznie wszystko. No, wyleczyć to go nie wyleczymy - 

cuda nie są naszą specjalnością, ale dowiemy się wszystkiego co trzeba. Tyle że go nie mamy 

i nie będziemy mieli, bo prędzej zdążymy go zabić, niż przesłuchać. Za długo był w Piekle, 

zmiany są, jak wiesz, nieodwracalne.

- Wiem. I wcale nie chcę go tu mieć fizycznie. Pamiętasz innego świra, który prawie 

zniszczył Korpus?

- Naturalnie, ze pamiętam. Gdyby nie ty, udałoby mu się to trwale. Tak zniszczył nas 

tylko czasowo, ale i tak to było przykre doświadczenie.

- Mogę się zgodzić w kwestii doświadczeń, ale nie o wspominki chodzi, tylko o coś, 

co wtedy zbudowałeś. Nazywało się  modulator czasowy i  zapisywało wspomnienia danej 

osoby, które co jakiś tam strasznie krótki czas wtłaczano mu z powrotem w pamięć, żeby nie 

zapominał, że on to on, i nadal istniał.

-   Pewnie,   ąe   pamiętam   modulator   czasowy,  nie   tylko   go   zbudowałem,   ale  i 

wynalazłem. Tak na wszelki wypadek mamy  ich sporo pod ręką, jakby się komuś jeszcze 

zachciało wojny w czasie. A dlaczego pytasz?

- Bo skoro mogłem  wtedy mieć ze  sobą  twoje wspomnienia,  których  użyłem,  by 

zbudować   time-hehks,   który   notabene   też   wynalazłeś,   to   mogę   wziąć   ze   sobą   pusty 

modulator, udać się do Piekła i wgrać tam Slakeya. Jak wrócę, wgra się komuś jego umysł i 

zabierzecie  się  do badań. Potem  przywróci  się ochotnikowi  jego  własną  osobowość  i  po 

kłopocie.

- Doskonały pomysł - rozległo się od drzwi - Tylko wybij sobie z głowy, żebym cię 

tym razem puściła samego.

background image

W pierwszym odruchu chciałem zaprotestować - potem mi przeszło sądząc po głosie, 

Angelina nie żartowała i bezpieczniej było się z nią w tym momencie nie sprzeczać.

- No niech już będzie. Udajemy się do Piekła, więc lepiej nie ubieraj się zbyt ciepło. I 

za bardzo się nie rozbieraj Marines też tam idą, tylko tym razem bez kiełbasy, za to z ciężkim 

sprzętem i bronią. Na Slakeya salami drugi raz nie wystarczy, potrzebne będą cegły.

- Też ciężkostrawne. Marines lepiej zostawić w domu, pojedziemy we dwoje pancerką 

zwiadowczą.   Będzie   znacznie   szybciej,   a   na   Slakeya   wystarczy,   możesz   mi  wierzyć   - 

Uśmiechnęła się radośnie - Na kolację powninniśmy zdążyć. Jutro.

- Jutro, bo dzisiaj chcą mnie na gwałt wziąć do szpitala. Podobno mam dwa złamane 

zebra.

-   Gdybyś   nie   chodził   ciągle   na   znieczuleniu   w   płynie,   to   sam   byś   dawno   o   tym 

wiedział - Westchnęła z rezygnacją - Bez ciebie przemysł rektyfikacyjny może by tak całkiem 

nie zbankrutował, ale miałby przestoje. Zresztą, po co ja się wysilam?

- Właśnie - przytaknąłem nieco zdziwiony.

Ponieważ lubię wiedzieć, co mi robią w środku, a żebra to była mikrochirurgia, całość 

odbyła  się  pod miejscowym  znieczuleniem. Miałem dwa pęknięte  żebra, które wyglądały 

średnio normalnie na hologramie. Zabieg sprowadzał się do wsadzenia mi w klatkę piersiową 

elastycznej żyły,  którą doprowadzono do pękniętych kości. Następnie wypuszczono z niej 

zgraję   nanorobotów   -   czyli   automatów   o   molekularnej   wielkości   -   które   złapały   wpierw 

krańce   kości,   potem   siebie   nawzajem   i   ściągnęły   gnaty   na   właściwe   miejsce.   Akcję 

powtórzono z drugim żebrem i było po sprawie - nowa tkanka kostna obrośnie złamane końce 

i nanoroboty, nie będzie ryzyka przemieszczenia i innych nieprzyjemności, jak starożytny 

gips czy leżenie w łóżku.

Prosto z sali operacyjnej udałem się do laboratorium.

W   laboratorium   czekała   Angelina   i   uniwersalny   transporter   opancerzony.   Tak   na 

pierwszy rzut oka trudno było określić, które było lepiej uzbrojone. Prywatnie obstawiałem 

Angelinę ubraną w twarzowy, czarny uniform. Dozbroiłem się więc, aby nie odstawać od 

reszty, i wziąłem pojemnik z modulatorem.

- Gotowa? - spytałem.

- Gotowa, a ty?

- Poklejony i na gwarancji. Ruszamy?

-   Za   moment,   chcę   uświadomić   Coypu   pewien   drobiazg,   mianowicie,   że   nie 

planujemy osiedlenia się w Piekle, tylko powrót na obiad. To tak na wszelki wypadek.

- To się nazywa szeroko pojęta profilaktyka - podpowiedziałem.

background image

- Dokładnie.

- Nie ma się co irytować - odezwał się zza konsolety obiekt troski mojej żony. - Tym 

razem wszystko będzie działało bez problemu. Zaręczam.

- Ostatnim razem też tak mówiłeś, a zadziałało tylko na moje buty.

-   To   po   co   je   zdejmowałeś?   Transporter   ma   między   warstwami   pancerza   jedno 

urządzenie, ty w obcasie drugie, a Angelina cały czas trzecie. W najgorszym razie wystarczy, 

jak się do niej przytulisz...

- Coś ty powiedział? - przerwała mu, bardziej zaskoczona niż zła.

- Co?!...  A prawda, wystarczy, jak cię  złapie i wrócicie tutaj. - Teraz dla odmiany 

zdziwił się Coypu. O co chodzi?

- O nic - westchnęła zrezygnowana Angelina. - Kiedyś chciałam cię zapytać, dlaczego 

nigdy się nie ożeniłeś. Już nie muszę.

- Nic nie rozumiem...

- Nie przejmuj się - pocieszyłem go. - U kobiet to normalne. Bierz się do roboty, dość 

już zmarnowaliśmy czasu.

Weszliśmy do wozu, Angelina uruchomiła silnik, a Coypu zajął się przełącznikami, 

klawiaturą i całą resztą aparatury. Po paru sekundach jego zmartwione oblicze pojawiło się na 

ekranie komunikatora przed moim nosem.

- Możecie wyłączyć silnik. Mamy mały problem...

- Jak mały?

- Zależy od punktu widzenia... wszystko działa, tylko Piekło zniknęło.

- Co?!

- No, nie ma go tam, gdzie powinno być, i nie mogę go znaleźć.

background image

ROZDZIAŁ 24

Angelina wyłączyła silnik i oboje wygramoliliśmy się z pancerki.

- Czy ty przypadkiem nie przesadzasz z roztargnieniem? - spytała Angelina. - Zgubić 

całą planetę?

Coypu udawał ciężko zajętego, ale i tak nie miał szans.

- Nie zgubiłem żadnej planety! - oświadczył z godnością. - Jej po prostu nie ma na 

miejscu!

- Planety nie krasnoludki, nie łażą gdzie popadnie!

- Może ta jest wyjątkiem - wtrąciłem. - Piekło zawsze miało dziwaczne pomysły...

- Przestańcie robić mi wodę z mózgu!  - jęknął Coypu.  -  Nie mogę się tam dostać, 

wykorzystując   dotychczasowe   koordynaty.   Wygląda   na   to,   że   tam   w   ogóle   nie   ma 

wszechświata.

- Został zniszczony? -Angelina spoważniała.

- Ponieważ to wymaga sporo czasu, tak z milion lat, to wątpię.

- A Niebo nadal jest na miejscu? - spytałem.

- Oczywiście - obruszył się, pomajstrował przy czymś i zastygł.

Po dłuższej chwili opadł na fotel i wymamrotał: - Niemożliwe!

- Co? - zainteresowała się Angelina, ale nawet jej nie usłyszał pochłonięty klawiaturą i 

piętrowymi wzorami, jakie pojawiały się i znikały na ekranie.

- Zostaw go - poradziłem. - Chwilowo jest stracony dla świata i ludzi. Jeśli ktoś może 

dojść do ładu, co się porobiło z wszechświatami, to właśnie on. Lepiej mu nie przeszkadzać.

Cicho wyszliśmy.

W hallu pstryknąłem na barbota - który został tak zaprogramowany, by trzymać się w 

pobliżu.

- Nie za wcześnie, żeby zacząć chlać? - skrzywiła się Angelina,

- A kto ma zamiar? - zainteresowałem się uprzejmie i poleciłem: - Daj no piwo. Dla 

ciebie też?

- Nie o tej porze.

- Nie wiesz, co tracisz, ale wolny wybór. - Spróbowałem podanego płynu, okazał się 

nie najgorszy, i wróciłem do tematu. - Zastanówmy się: Coypu niech szuka, w tym mu nie 

pomożemy, ale możemy zrobić coś innego. Przed wyruszeniem na Vulkann  uruchomiliśmy 

background image

program poszukiwawczy innych  pseudo-świątyń Slakeya.  Dzięki niemu znaleźliśmy tę na 

Vulkannie, ale program został przerwany. Zobaczymy,  czego się ciekawego w tym czasie 

dowiedział.

Wybrałem na komunikatorze numer  Jamesa i pierwsze, co usłyszałem,  to pluski i 

piski.

-   Jakbyś   miał   chwilkę   czasu,   to   chciałbym   ci   zadać   jedno   krótkie   pytanie   i   nie 

interesuje mnie, co robisz i z kim.

- Mam. Zadawaj.

- Moglibyście z bratem wziąć się do roboty i sprawdzić, czy program poszukiwawczy 

znalazł  jakieś   nowe   szwindle   Slakeya?

 

Ten,   który   namierzył   nam   kościół   na  Vulkannie, 

jakbyście, robaczki, zapomnieli w tym natłoku obowiązków.

- Zrobi się. Gdzie was szukać, jak sprawdzimy?

- W laboratorium.

Coypu nadal zawzięcie walczył z matematyką, zatem wypiliśmy z Angeliną herbatę i 

poważnie zacząłem myśleć nad czymś mocniejszym od piwa, gdy zjawili się James i Bolivar 

z wydrukiem. Sądząc po minach, wieści były nie najgorsze.

- I co?

- Kilka ewentualnych, parę wysoce prawdopodobnych  i jeden pewny - zameldował 

James - Kółko Beczącej Owcy.

- Co proszę!?! - Angelina omal nie spadła z fotela.

- Kółko Beczącej Owcy, to nie ja to wymyśliłem, on też nie. Taka nazwa. Wyłącznie 

damskie i wyłącznie dla bogatych. A mieści się na planecie Cliaand

- Świat się kończy! - Tym razem na mnie zrobiło to wrażenie - To świat pełen durni, 

ale żeby aż tak.

- Przepraszam, nie rozumiemy - chórem odezwali się bliźniacy.

- Bo jesteście za młodzi. Były tam pewne problemy natury wojskowej, nie mówiąc już 

o tym, że próbowano zabić waszego ojca - wyjaśniła Angelina. Opowiemy wam przy okazji 

Teraz to świat-muzeum.

- Muzeum czego?

- Wojny, wojska i wszystkiego, co się z tym wiąże. Eksponatów i specjalistów mieli w 

nadmiarze, a rzadko kto bawił się w ostatnich wiekach w inwazje kosmiczne. Ostatnio była to 

raczej biedna planeta, ale turystyka powinna poprawić ten stan rzeczy. Proponuję, abyśmy się 

tam wybrali i złożyli tej Owcy kondolencyjną wizytę.

- Dlaczego kondolencyjną? - zdziwił się Bolivar.

background image

- Bo po tej wizycie już nie będzie, gdzie i komu prowadzić działalności - wyjaśniła mu 

Angelina - Coś mi się wydaje, że długotrwałe przebywanie na basenie źle na ciebie wpływa.

Dalsze troski przerwał jej pełen uczucia jęk - Coypu zaczął popadać w desperację.

-   To   wszystko   nie   ma   najmniejszego   sensu!  Piekło,   Niebo,   wszystko   zniknęło   - 

Wyglądał na autentycznie załamanego.

- Uszy do góry - poradziła mu Angelina - Znaleźliśmy następną oazę kantu Slakeya. 

Zamiast w Piekle zdejmiemy mu pamięć na Cliaand, tyle  że tym  razem trzeba wszystko 

dokładnie zaplanować, bo następnego razu może już nie być.

Coypu nieco się ożywił, więc zapytałem:

- Da się wykorzystać tę twoją cudowną latarkę?

- Jaką znowu latarkę?

- No, z tym hamulcem czasowym czy jak się ten patent nazywa.

- Pewnie - Coypu najwyraźniej dochodził do siebie - A tak w ogóle, to co z nim 

zrobiłeś?

- Wyrzuciłem do morza na Szkle. Aha, po zachowaniu Slakeya sądząc, to nic nie 

wiedział o tym wynalazku. Po prostu mieliśmy pecha, że się tam akurat wtedy pojawił.

-   A   w   takim   razie   w   ogóle   nie   ma   przeciwwskazań.   Można   zresztą   używać   obu 

urządzeń jednocześnie, gdyby się to okazało potrzebne.

- Ślicznie - Teraz ja się ucieszyłem - W takim razie atakujemy w czasie nabożeństwa 

czy jak się tam ten spęd nazywa, wtedy Slakey na pewno będzie na miejscu. Zatrzymujemy 

czas, zdejmujemy mu pamięć i znikamy, nim się połapie, że ktoś mu zrobił kuku. Tyle tylko, 

że będziemy potrzebować większego urządzenia niż latarka, jeśli mamy unieruchomić cały 

kościół. A na wszelki wypadek dobrze byłoby objąć polem cały budynek, wtedy nie będzie 

żadnych niespodzianek.

-   Nie   widzę   trudności.   Chcesz   duży   hamulec   czasowy,  będziesz   miał.   Osobisty 

anulator też, żebyś mógł tam wejść podczas działania hamulca i zrobić, co chcesz. - Coypu 

był nieco zdziwiony. - To w czym problem?

- W niczym... - zacząłem, ale Angelina skutecznie mnie zagłuszyła.

- W tym, że nie pójdzie sam. Osłona i wsparcie, jak widać, się przydają, a w tej całej 

historii wyraźnie widać, że kiedy ktoś chce na siłę coś zrobić sam, pakuje się w kłopoty. 

Skończyło się łażenie samopas!

- Pierwsze mądre słowa od wielu dni - odezwał się nagle głosem Inskippa fotel, na 

którym siedziała Angelina. - Di Griz, weź uprzejmie dupę w troki i zamelduj się u mnie! 

Natychmiast albo jeszcze szybciej!

background image

- Ładnie to tak podsłuchiwać? - spytałem Inskippa, siadając na jego biurku.

- Nic mnie to nie obchodzi - wyjaśnił Inskipp. - Ważne, że jest to skuteczne. Operacją 

Korpusu kieruje Korpus, a nie rodzinne układy. Jasne? Są pewne zasady...

-   Jakie   zasady?   Pokaż   mi   zasady   użycia   modulatora   czasowego   w   kościele,   to 

pogadamy.

- Moje zasady, di Griz! Zabierzesz ze sobą Sybil, albo nigdzie nie jedziesz.

- A co ona ma tam do roboty?

- Rozpoznanie celu.

- Już raz to robiła...

- Każdy się uczy na błędach!

- Mam nadzieję, że każdy. Jak ją wezmę, przestaniesz się czepiać?

- Przestanę.

- No to biorę.

- Szczęśliwej podróży - warknął, wskazując drzwi. Poczęstowałem się jego cygarem i 

wyszedłem.

Wyruszyliśmy  następnego dnia, ale nawet przy użyciu superszybkiego  krążownika 

Korpusu na miejsce dotarliśmy po trzech dniach. Okręt i Marines zostawiliśmy na orbicie, a 

sami wylądowaliśmy równocześnie z ładunkiem liniowca turystycznego, w który na wszelki 

wypadek się wmieszaliśmy (w tłum, nie w liniowiec naturalnie).  Broń i sprzęt przybyły w 

bagażu dyplomatycznym, też tak na wszelki wypadek.

- Z  uwagi na stare wspomnienia zarezerwowałem miejsca w najlepszym hotelu w 

mieście ”Zlato-Zlato”.

- Brzmi znajomo - zastanowiła się Angelina. - Aha, to zdaje się tam próbowali cię 

zabić, jak przyjechaliśmy na wakacje.

- Uratowałaś mnie arsenałem z dziecinnego wózka. - Uśmiechnąłem się. - Wtedy po 

raz pierwszy byliśmy w czwórkę...

- Wspomnień czar. No cóż, pora wracać do teraźniejszości! - podsumowała.

Gdy wysiedliśmy z taksówki, powitał nas właściciel - wysoki, przystojny, szpakowaty 

i uśmiechnięty.

- Witam na Cliaand, admirale di Griz. Tym serdeczniej witam Mrs. di Griz, jako że to 

drugi raz.

- Miło cię widzieć, Ostrov. Ilu zamachowców tym razem się zameldowało?

- Z tego, co wiem, żaden, ale jakby co, to wątpię, by któryś miał cień szansy, skoro 

synowie dorośli. Proszę za mną, pokażę apartament.

background image

Pokój był przestronny, słoneczny i miał doskonały widok. A wewnątrz czekała Sybil.

-   Cel   rozpoznany   -   oznajmiła,   wręczając   mi   teczkę.   -   Najbliższe   zgromadzenie 

wiernych jutro rano o jedenastej.

- Świetnie się spisałaś. Zjawimy się na kazaniu, jak tylko ekwipunek dotrze na czas.

- Już dotarł - Uśmiechnęła się - Chyba że było więcej niż jeden kufer.

Angelina zajęła się sprawdzeniem broni. Hamulec czasowy przypominał popularny 

alarm   przeciw   włamaniowy,   dlatego   na   ścianie   budynku   zajętego   przez   Koło   Owcy  nie 

powinien zwrócić niczyjej uwagi Uruchomiłem  holoprojektor i  zajęliśmy się studiowaniem 

budowli dokładnie sfilmowanej i zmierzonej przez Sybil.

Na   koniec   przyczepiłem   do   paska   najnowszy  wynalazek   Coypu   i  uruchomiłem. 

Wszyscy   poza  mną   zamarli.   Zadowolony   wyłączyłem   urządzenie  i  zwinąłem   cały   sprzęt 

Nadszedł czas na małą uroczystość.

Trwała cały wieczór.

Parę minut po jedenastej zaczęliśmy akcję.

Angelina z musicmanem na pasku i  słuchawką w uchu była pierwsza na miejscu. 

Musicman był nie do odtwarzania muzyki, ale do słuchania, miał silny mikrofon kierunkowy 

i wzmacniacz. Szyba w oknie działała jak doskonała membrana.

- Okno z witrażem - poinformowała mnie, ledwie podszedłem - Slakey trzy minuty 

temu zaczął opowiadać bzdury zwane kazaniem.

- Czas  - rzuciłem w mikrofon zamaskowany w klapie  i  Bolivar przytknął do tylnej 

ściany torbę z hamulcem czasowym.

Torbę   zdjął,   urządzenie   wyglądające   na   używany   alarm   przeciw   włamaniowy 

uruchomił i spokojnie wyszedł alejką na Glupost Avenue, gdzie czekali pozostali.

- Ruszamy.

Oboje   z  Angelma   przeszliśmy   przez   ulicę,  uruchomiłem   przymocowany   do  paska 

anulator. Nic się nie zmieniło - przynajmniej dla postronnego obserwatora - i o to chodziło.

- James, drzwi - poleciłem, podchodząc.

Powietrze   przed   drzwiami   minimalnie   drgnęło,   gdy   pole  anulatora   zetknęło   się   z 

polem hamulca  i  James zajął się zamkiem, co zajęło mu równe półtorej sekundy. Wraz z 

Angeliną weszliśmy James zamknął za nami drzwi i uśmiechnąłem się. Dopóki nie wyłączę 

hamulca, nikt z obecnych niczego się nie domyśli, a jedyne, co będą wiedzieli potem, to to, że 

tym razem czas na kazaniu jakoś dziwnie przeleciał.

- Ale bezguście!  - Angelina westchnęła z uczuciem, spoglądając na dwuskrzydłowe 

drzwi przed nami - I założę się, że wiem, kto to projektował.

background image

James   z   Bolivarem   otworzyli   błękitne   paskudztwo   -   zwane   drzwiami   -   w   dłoni 

Angeliny pojawił się pistolet, a w drzwiach ukazał się Slakey.

Gapił się na nas.

Sześć luf wycelowano weń natychmiast - Angelina miała dwie - a to, że nikt nie 

strzelił, dowodziło naprawdę dobrego refleksu. Slakey bowiem nie ruszał się i nie oddychał, 

podobnie jak reszta obecnych za drzwiami.

Powoli schowaliśmy broń i weszliśmy. Żeby nie kusić losu, Angelina miała modulator 

Przytknęła go Slakeyowi  do czoła. Skopiowanie pamięci  i  myśli Slakeya trwało krócej niż 

sekundę, ale człowiek nie rejestruje krótszych przedziałów czasowych.

- Pamięć pełna - rozległ się głos Angeliny.

- No to tym razem cię mamy, cwaniaczku - mruknąłem mściwie.

background image

ROZDZIAŁ 25

Przyznam, że całą drogę do bazy denerwowałem się solidnie  - jak dotąd Slakey za 

każdym razem robił coś nieoczekiwanego  i  żadna akcja nam do końca nie wyszła, a to, że 

żadna także nie skończyła się katastrofą, zawdzięczać należało bardziej naszej pomysłowości 

i improwizacji niż jego błędom. Można by powiedzieć, że zacząłem dostawać świra na jego 

punkcie. Na szczęście w początkowym stadium, to jest stosunkowo niegroźnym.

Dotarliśmy   jednak   bez   żadnych   ekscesów,   a   w   laboratorium   oczekiwał   nas   spory 

tłumek   -   obecny   był   nawet   Berkk,   wypuszczony   wreszcie   ze   szpitala   Z   należytym 

dostojeństwem wręczyłem Coypu modulator.

- Naprawdę tam jest? - spytałem niepewnie.

- Wskaźnik twierdzi, że pamięć jest pełna, nie widzę powodów, dla których miałoby 

go tam nie być - Coypu był zupełnie spokojny  - Teraz pozostaje tylko problem ochotnika. 

Zabieg nie jest przyjemny, gdyż przypomina samobójstwo, choć całkowicie bezbolesny i nie 

pozostawia śladu wspomnień ładowanych. Na wszelki wypadek unieruchomimy drania, bo 

nie   wiadomo,   co   mu   strzeli   do   łba,  jak   się   zorientuje   w   sytuacji.   Na   zahipnotyzowanie 

potrzeba trochę czasu i lepiej nie dawać mu okazji do samozniszczenia. No to kto się zgłasza?

Zapadła naprawdę wywierająca wrażenie cisza, zgodnie ze starą wojskową zasadą, że 

ochotnicy wyginęli w ostatniej wojnie (kiedy ona była, nie miało najmniejszego znaczenia). 

Wyszło na to, że chyba znowu będę musiał zrobić coś głupiego, łamiąc zasadę nie narażania 

się bez potrzeby, gdy odezwał się Berkk:

- Myślę, że ma pan ochotnika, profesorze. Tyle wam zawdzięczam, zwłaszcza Jimowi, 

że tak  po prostu trzeba. Gdyby nie wy, umierałbym  stopniowo w lodowej kopalni. Jedno 

pytanie, jest pan pewien, że bez kłopotów może go pan potem ze mnie wyrzucić, żebym był 

znowu sobą?

- Mogę. Jak się będzie stawiał, to go wymiotę ładunkiem neutralnym, i po kłopocie.

- A co wtedy będzie ze mną?

-   Faktycznie.   Ładunek   ustawia   synapsy   na   stan   neutralny,  likwidując   wszystko. 

Bezpieczniej będzie zdjąć ci zapis i po prostu załadować go, jak skończymy ze Slakeyem.

- No dobrze to lepiej zróbmy to, zanim się rozmyślę - Berkk był blady i nie dziwiłem 

mu się.

Coypu musiał trzymać paralizator w kieszeni, bo strzelił, ledwie Berkk skończył,  i 

background image

oboje z Angeliną w ostatnim momencie złapaliśmy walącego się na podłogę ochotnika, który 

właśnie stracił przytomność.

- Nie majak finezja -  mruknąłem, pomagając umieścić go na wyściełanym posłaniu 

zaopatrzonym   w   wymyślny   system   pasów   bezpieczeństwa.   Coypu   najwyraźniej   nie 

próżnował   w   czasie   naszej   nieobecności,   podłączył   drugi   modulator,   zdjął   zapis   pamięci 

Berkka i  mrucząc coś radośnie, sprawdził zawartość urządzenia zawierającego świadomość 

Slakeya. Jego asystenci tymczasem pozapinali pasy wokół nieprzytomnego ochotnika, dodali 

do tego klamry - też wyściełane - i zameldowali, że są gotowi. Coypu połączył wszystko ze 

sobą, umieścił modulator na czole leżącego i podsunął mu pod nos mikrofon. Następnie coś 

tam przełączył i zaczął monotonny zaśpiew:

- Jesteś śpiący, bardzo śpiący. Kleją ci się powieki, ale mnie słyszysz. Nie budzisz się, 

bo jesteś śpiący, ale mnie słyszysz. Słyszysz mnie?

W głośniku coś westchnęło i rozległ się cichy, ledwie zrozumiały głos:

- Słyszę.

- Doskonale. - Coypu przygłośnił i spytał: - Kim jesteś? Panowała cisza jak makiem 

zasiał. Głośnik ponownie westchnął i powiedział:

- Jestem... Justin Slakey...

Cisza zmieniła się w radosną owację.

Którą skończyła nagła szarpanina na stole. Berkk zachowywał się, jakby dostał ataku 

padaczki, choroby św.Wita i szału równocześnie. W końcu przygryzł sobie wargę i otworzył 

oczy.

- Co wy wyprawiacie?! - wrzasnął. - Chcecie mnie zabić? Ja was załatwię...

I   umilkł   wiotczejąc,   gdy   Coypu   zaaplikował   mu   kolejną   narkozę   podręcznym 

miotaczem.

Nawet dla mnie stało się jasne, że nie pójdzie tak łatwo jak powinno.

I nie poszło.

James   pomagał   Coypu,   ale   sprawa  wydawała   się   beznadziejna   -  jak   tylko   zdołali 

zahipnotyzować jednego Slakeya, zjawiał się w jego miejsce inny i cała zabawa zaczynała się 

od początku. Za każdym razem powodowało to miotanie się ciała, w którym przebywali, i 

istniała duża szansa na to, że ciało się zużyje, nim skończą się Slakeyowie.

-   Czas   na   zawodowców   -   zdecydował   Coypu,   ocierając   pot   z   czoła.   -   Doktor 

Mastigophort jest w drodze. To czołowy psychosomatyk Korpusu. Jak on sobie nie poradzi, 

to nikt sobie nie poradzi.

Tak   zarekomendowany   gość  nie   wyglądał   imponująco  -   prawdę   mówiąc,   na 

background image

zagłodzonego, kościanego dziadka, który jeszcze nie do końca osiwiał. Acz przyznać należy, 

że zjawił się w rekordowo krótkim czasie.

- Wszyscy proszę won - oznajmił uprzejmie. - Poza profesorem Coypu i pacjentem, 

ma się rozumieć.

Pozostało posłuchać, ale najpierw wyjaśniłem mu techniczną kwestię własności ciała i 

związaną z tym troskę o jego nie zużyty stan.

-  Coypu,   kiedy  ty  dorośniesz?  -  jęknął  psychosomatyk   i  powtórzył  zdecydowanie 

mniej uprzejmie: - Powiedziałem wszyscy won, to won!

No to wszyscy wyszli.

Zaczynałem   poważnie   przymierzać   się   do   łóżka,   gdy   odezwał   się   komunikator. 

Informacja była krótka: oboje z Angeliną potrzebni byliśmy na gwałt w laboratorium. Gwałty 

co prawda przestały nas bawić, ale poszliśmy z czystej ciekawości.

Zastaliśmy Coypu i Mastigophorta w stanie silnego wyczerpania i skrajnej depresji, 

zwisających z klubowych foteli. Trudno było określić, który ma się gorzej.

-   Niewykonalne   -   jęknął   na   nasz   widok   psychiatra.   -   Żadnej   kontroli,   nie   da   się 

nanieść blokad, nie da się do niczego dojść. Takiej liczby wielokrotnej osobowości w życiu 

nie widziałem.  Mój  kolega,  tu leżący,  co prawda wyjaśnił  mi,  o co  chodzi, ale  przez  tę 

przeklętą stałą więź telepatyczną nic nie da się zrobić. Ich jest po prostu za dużo.

- Nic - zawtórował głucho Coypu.

- Można by go potorturować... - rozmarzyła się Angelina. - Dajmy sobie z nim spokój, 

a zajmijmy się wynalazkiem Coypu. Jak ta maszynka raz zadziałała, to musi być sposób, żeby 

ją zmusić do ponownej kolaboracji.

Coypu potrząsnął głową i zrobił zgoła cierpiętniczą minę.

- Sprawdziłem wszystko jeszcze raz, nawet przerwałem  inne projekty, nad którymi 

pracował   główny   komputer   Bazy.   Gdybyś   nie   wiedział,  jest   to   największy   i  najszybszy 

komputer w znanym wszechświecie - Wskazał na okno - Widzicie ten księżyc? Prawie jedna 

trzecia naszej Bazy to jest właśnie ten komputer. Jak dotąd zużyłem równowartość coś koło 

miliona lat jego czasu.

- I co?

- Niewiele. Za każdym razem ta sama odpowiedź niemożliwa zmiana koordynat.

- A to się właśnie stało? - upewniłem się.

- Naturalnie.

- Słuchaj no, dla mnie w całej tej sprawie nie ma nic naturalnego, o czym bądź łaskaw 

pamiętać! - warknąłem, podchodząc do konsolety i przyglądając się jej nieżyczliwie.

background image

A potem kopnąłem ją z uczuciem i zamarłem.

- Nie ma się co zrywać i ratować - usłyszałem głos Angeliny - Jemu nic nie jest, tylko 

właśnie wpadł na jakiś pomysł i się z nim bije. Jak skończy, to nam powie.

- Zaraz wam powiem - ocknąłem się - Ten przerośnięty komputer ma całkowitą rację, 

wszechświaty zawsze będą na swoich miejscach, a to nasuwa oczywisty wniosek. Należy 

szukać prawdziwego powodu, dla którego nie możemy dostać się do tych wszechświatów. 

Co, nadal nie rozumiecie? Po minach widzę, że nie. Mówiąc prosto, skoro wszechświat nie 

zmienił   swego   położenia,   to   ktoś   zmienił   współrzędne   w   urządzeniu,   czyli   mamy   do 

czynienia z sabotażem.

- Przecież własnoręcznie  je wprowadzałem!  - zaprotestował Coypu - Sprawdziłem 

wyliczenia i wyniki, gdy zaczęły się kłopoty.

-   A   sprawdziłeś   początkowe   koordynaty?   -   spytałem   niewinnie   -   Te   stanowiące 

podstawę obliczeń?

Coypu wyglądał, jakby go piorun strzelił.

- Zaraz! Gdzieś tu mam z nimi kartkę! - wrzasnął nagle i rzucił się do biurka.

Gwałtownie   wyszarpnięta   szuflada   huknęła   o   podłogę,   ujawniając   upchniętą 

zawartość, na którą składały się między innymi puste puszki, niedopałki cygar, połamane 

(albo i nie) ołówki, kłębki sznurka, ze dwa kilo spinaczy luzem, różnokolorowy drut i z pięć 

kilo pomiętych papierów. Spośród tych bardziej ugniecionych Coypu wygrzebał niecierpliwie 

kartkę i wygładził z triumfem.

- Sam to pisałem! - oznajmił z dumą i pomaszerował do klawiatury konsolety.

Wywołał na ekranie jakieś matematyczne tasiemce, przyjrzał się im, a potem kartce. A 

potem im. A potem znów kartce - zupełnie jakby obserwował grę w niewidzialnego ping-

ponga.

- Niemożliwe  - wychrypiał w końcu.

- Jesteś geniuszem - pogratulowała mi Angelina.

- Wiem - odparłem skromnie.

Coypu z zaciętą miną zaczął wprowadzać poprawki, czyli odtwarzać pierwotny stan 

zapisów,   Mastigophort  zaś   sprawdził,   co   porabia   pacjent.   Pacjent   leżał   grzeczny,   bo 

nieprzytomny,  jak   się   dowiedziałem,   zdesperowani   naukowcy   zaaplikowali   mu   podwójną 

dawkę paralizatora, nie mogąc go inaczej spacyfikować.

- Jest! - ryknął Coypu - Piekło!

Ekran nad konsoletą ukazywał znajomy czerwony krajobrazik i spuchnięte słońce.

- Wszystkie są na miejscu - ucieszył się Coypu - Miałeś rację, odrobinkę zmieniono 

background image

początkowe dane, stanowiące podstawę do obliczeń. Im dalej, tym bardziej błąd wzrastał, a 

liczenia było sporo. Kto? Co za wredna małpa to zrobiła?

- Już  ci  mówiłem,  sabotażysta  - przypomniałem  łagodnie  - Albo mówiąc  inaczej, 

szpieg.

- W Korpusie me ma szpiegów! - zirytował się fotel głosem Inskippa - A zwłaszcza tu, 

w Głównej Bazie! Bzdura!

- W Korpusie może i nie ma. Co do liczby mnogiej nie będę się upierał, ale w Bazie 

jest jeden szpieg Slakeya i mogę ci powiedzieć kto, tylko strasznie nie lubię gadać z meblem.

- Nie bądź drobiazgowy, szkoda czasu, może uciec, nim do was dójdę. Gadaj!

- Nigdzie nie ucieknie - uśmiechnąłem się z satysfakcją. - Leży przypięty do łóżka i 

ani   drgnie.   Szpiegiem,   moi   drodzy,   jest   nikt   inny   jak   Berkk,   którego   tu   osobiście 

przyprowadziłem, żeby go nagła krew zalała.

background image

ROZDZIAŁ 26

- Przecież... przecież uratował ci życie! - Nawet Angelina była zaskoczona.

- Uratował. Ja jemu też.

- Był więźniem. Nie szpiegowałby.

- Był i szpiegował.

- Niemożliwe! - Coypu odzyskał dar wymowy. - Przecież to zwykły mechanik,  jak 

mówiłeś.  Do tego, co zrobił, potrzebny jest naprawdę dobry matematyk.  Inaczej  od razu 

zauważyłbym zmiany...

- Może byśmy się uspokoili? - zaproponowałem. - Nie prościej go o to zapytać?

Coypu popatrzył na mnie nieżyczliwie i zabrał się do Berkka. Najpierw zaaplikował 

mu solidny ładunek elektronów, czyszcząc mózg i zmieniając Slakeya w wiązkę wolnych 

elektronów,   a   potem   załadował   świadomość   Berkka   w   jego   własne   ciało.   Doktor 

Mastigophort dał mu następnie zastrzyk - Berkkowi ma się rozumieć, Coypu był przytomny, 

a przynajmniej sprawiał takie wrażenie - i leżący na stole jęknął i otworzył oczy.

- Dlaczego jestem przywiązany? - Głos z pewnością należał do Berkka.

- Żebyś się własnoręcznie do reszty nie wykończył - wyjaśniłem. - A właściwie żeby 

cię Slakey nie wykończył. Tak a propos, to można go rozpiąć.

Zajął się tym dziwnie milczący Coypu.

-   O   kurczę...   -   jęknął   Berkk   siadając   i   obmacując   wargi.   -   Warto   chociaż   było? 

Dowiedzieliście się, czego chcieliście?

- Nie do końca - przyznałem. - Ale zanim do tego przyjdziemy, chciałbym ci zadać 

jedno   krótkie   i   proste   pytanie.   Dlaczego   próbowałeś   zepsuć   transporter 

międzywszechświatowy?

- Dlaczego co... dlaczego miałbym to zrobić?!

- Tego właśnie chcę się dowiedzieć.

Rozejrzał się nerwowo, ale przeraził go dopiero widok noża w dłoni Angeliny.

- Nie! - wrzasnął rozpaczliwie. - Tylko nie to... - A potem się rozpłakał.

Nikt z nas się nie odezwał (bo nikt dokładnie nie rozumiał, co się dzieje). W końcu 

Berkk się uspokoił, otarł łzy rękawem i szepnął:

- Z powrotem do kopalni...

- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić? - spytałem lekko poirytowany.

background image

-   Ja...  mnie   jest   dwóch   i   ja   właśnie   wróciłem   do   lodowej   kopalni,   ten   cholerny 

jednooki robot przed chwilą mnie tam wrzucił...

Nagle mnie olśniło.

- Slakey cię powielił w ten sam sposób co siebie?

- Tak, ale tylko raz.

- No to wszystko jasne!

- Jak dla kogo! - Angelina też się zirytowała. - Dobrze ci radzę, oświeć nas i to 

szybko!

- Proszę uprzejmie, choć wyjaśnienie jest proste. Slakey umieścił mnie w kopalni, ale 

widać nie dawałem mu spokoju, albo raczej Coypu mu nie dawał. Postanowił więc umożliwić 

mi ucieczkę, by wiedzieć, co będzie robił Coypu i Korpus. Nie zapominaj, że wtedy nie miał 

pojęcia,  że   jestem   Stalowym   Szczurem,   inaczej   zabiłby   mnie   od   ręki.   Byłem   dla   niego 

narzędziem, a chodziło mu o wprowadzenie tu swojego człowieka. Tym kimś był zdublowany 

Berkk, bo mając jeden egzemplarz przy sobie, mógł nie tylko zmusić drugi do współpracy, 

lecz także jeszcze na bieżąco  wiedzieć  wszystko,  co wie towarzyszący mi  Berkk. Każdy 

egzemplarz nie tylko wie, ale i czuje to samo co pozostałe. Jak cię zmusił do współpracy?

- Prądem i torturami...  ale głównie prądem. Trzymał mnie przykutego do ściany w 

laboratorium.

- Przecież... ucieczka była ryzykowna - zdziwił się Coypu.

- Powinniście zginąć, a nie uciec...

- Był to jedyny, nie budzący podejrzeń sposób - wyjaśniłem - a podejrzeń nie mógł 

budzić, bo inaczej zacząłbym coś podejrzewać. A że groźny? A co to Slakeya obchodziło? 

Jemu nic nie groziło. Jak nam się udało, opróżnił pomieszczenia cyklotronu, a dopiero na 

samym   końcu   napuścił   na   nas   robota,   żeby   zobaczyć,   jak   tym   razem   uciekniemy.   No   i 

zobaczył.

- Ścierwo! - stwierdziła rzeczowo Angelina. - Czego jak czego, ale szpicli nigdy nie 

lubiłam. I nadal nie lubię. I pomyśleć, że mój mąż ci życie uratował! Zaraz to zmienię, żeby 

się rachunki zgadzały!

- A co miałem  robić?!  - oburzył  się Berkk. - Może was  się bólem nie zmusi  do 

współpracy,   ja   jestem   zwykłym   człowiekiem,   nie   superagentem   i   mam   granice 

wytrzymałości.

- Zostaw go - powiedziałem cicho. - Może się to nam nie podobać, ale on ma rację...

- Ale jak zdołałeś zmienić moje obliczenia? - Coypu nadal nie do końca uwierzył.

- Obudziłem się  po operacji  i nikogo w pobliżu nie było. Przyszedłem tu, pan spał, 

background image

toteż Slakey skorzystał z okazji. Robiłem dokładnie to, co mi kazał, obliczeń dokonał sam, ja 

tylko naniosłem poprawki do programu

- Na ochotnika tez ci się kazał zgłosić

7

- To akurat był mój pomysł, a Slakey nie miał nic przeciwko wiedząc, że to się nie uda 

Powiedział mi jak już było za późno.

- No cóż, twoja kariera się skończyła, acz nie definitywnie - przyznałem po chwili 

namysłu - Dla Slakeya  jesteś  już bezużyteczny, nam możesz się okazać pomocny Jeśli nie 

będziesz próbował oszukiwać, to może zdołamy uratować twój drugi egzemplarz.

- Naprawdę?

- Powiedziałem może. Wszystko w swoim czasie. Najpierw postaraj się odpowiedzieć 

na kilka pytań. Po pierwsze po co ta cała zabawa z wydobywaniem i sortowaniem skał. Po co 

mu ten pierwiastek, a tak na marginesie - jak on to gówno nazwał?

- Unnildecnovum. Ale po co mu, nie mam pojęcia. Nazwę słyszałem, bo tak mówił o 

tym, co kobiety znajdowały w sortowni.

- Do czego mu to potrzebne?

- Nie wiem. Wiem, że to jest dla niego najważniejsze, nic innego tak naprawdę się nie 

liczy.   Ponieważ   cały   czas   trzymał   mnie   w   pobliżu,   więc   mogłem   sporo   usłyszeć  i 

zaobserwować. Stąd znam nazwę. Tyle że nie wiem, co jest ważne, a co nie. Pytajcie, jak 

będę wiedział, to powiem .

- W sumie to najważniejszy  jest etap końcowy - odezwał się Coypu - Wykopać to 

sobie   może   na   dowolnej   planecie,   ważne  jest,   co   robi  z   uzyskanym   pierwiastkiem,   a 

odpowiedź na to pytanie znajduje się w Niebie.

- Zaraz! - przerwałem mu - Jak to na dowolnej planecie?

- Bo substancja, którą wydobywa, jest dość rozpowszechniona. Dlatego.

- Wiesz, co to takiego?

- Pewnie, że wiem. Pyłu na ubraniach mieliście aż za dużo do uczciwej analizy. To 

węgiel,   dość   popularny   na  większości  planet.   Po  obróbce   w   cyklotronie   przerabia   go   na 

pierwiastek 119 i tak go zresztą nazwał. Kobiety mogą go wyczuć wśród węglowego miału, a 

dalej zabiera go robot Tylko nadal me wiem po co.

- Znajdź miejsce, gdzie go zabiera, a powód już my znajdziemy - poradziłem mu.

- Jedno jest pewne, to musi być gdzieś w Niebie.

- Tym już ja się zajmę! - oznajmił Inskipp, zjawiając się tym razem osobiście - Space 

Marines zostali stworzeni z myślą o takich zadaniach.

- Żadne takie! I nie wyobrażaj sobie, ze dokończysz moją operację - ostudziłem jego 

background image

zapał - Marines jako osłona, to i owszem, bo nalęgło się diabli wiedzą ile sztuk Slakeya, ale 

tylko jako osłona. Pierwsze skrzypce gramy my i mam nadzieję, ze Coypu wymyślił jakieś 

atrakcyjne uzbrojenie ochronne. Zaczepnego mamy aż nadto.

- A i owszem - oświadczył dużą dozą samozadowolenia Coypu - Skuteczne na gazy 

hipnotyczne  i  broń energetyczną,  także na cięcie, kłucie, strzelanie i inne konwencjonalne 

sposoby uszkadzania.

Nacisnął jakiś przycisk  i  ze ściany wyjechało na wysięgniku coś, co wyglądało  jak 

przezroczysty skafander kosmiczny.

-   Własne   zasilanie,   zamknięty   obieg   tlenu,   przenikliwość   powłoki   mniejsza  niż 

milimetr, niezależnie od siły uderzenia. Ma grawitator, więc możesz lewitować. Gwarancja na 

sto godzin ciągłego użytkowania. Resztę zademonstruję osobiście - zareklamował Coypu i z 

szybkością, o jaką  bym  go nigdy me  podejrzewał, rozebrał się do rosołu - dzięki czemu 

mieliśmy okazję podziwiać majtki wyszywane w złote robociki - i założył kombinezon wraz z 

kulistym hełmem.

-   Zaczynamy   od   broni   sieczno-kłujących  -   oznajmił,   otwierając   pojemnik   ze 

skalpelami.

Najpierw spróbował się pociąć, potem zastrzelić, potem włączył grawitator i odbił się 

od sufitu. A potem wyszliśmy, bo gazy  bojowe i rykoszety zaczęły zdecydowanie bardziej 

zagrażać nam niż jemu.

Odczekałem, aż komunikator rozćwierkał się na dobre, nim go włączyłem.

- Skończyłeś remont laboratorium? - spytałem Coypu.

-   Skończyłem   i   wywietrzyłem.   A   tak   w   ogóle,   to   nie   twój   interes!   To   moje 

laboratorium!

- Zwykła ciekawość. Jak skończyłeś, możemy pogadać. Potrzebuję na początek sześć 

takich ubranek na wycieczkę do Nieba. Szósty dla Berkka, gdybyś się pytał. Jeśli  Inskipp 

uzna, że Marines też mają paradować na golasa, będzie potrzebne więcej, ale to jego decyzja. 

Plan jest taki, że idziemy sami, utrzymując z wami stałą łączność, przy pierwszych oznakach 

kłopotów przysyłacie wojsko. To na kiedy będą wdzianka?

- Na rano.

- Świetnie! - ucieszyła się Angelina. - W takim razie proponuję małą imprezkę a konto 

zwycięstwa.

Spotkało się to z ogólną aprobatą - nawet Inskippa.

- Słuchaj no, di Griz - zakończył  wyrazy uznania ten ostatni.  - Intryguje  mnie to 

unnildecnovum. Postaraj się jutro o próbkę i wyjaśnienia.

background image

- Jak się da, to się zrobi, szefie.

- Jak się zrobi, to się da, di Griz. No to wypiliśmy na zgodę.

background image

ROZDZIAŁ 27

Tak na wszelki wypadek - a cholera wie, kogo się w Niebie spotka - pod kombinezony 

założyliśmy stroje kąpielowe, co w przypadku Sybil i Angeliny dawało atrakcyjne wrażenia 

wizualne. Swoją drogą dobrze, że nie  było  z  nami Marines, bo chłopy by sobie krzywdę 

zrobili na pierwszej nierówności terenu  - jak się nie patrzy pod nogi, to się przeważnie tak 

kończy. A gwarantuję, że by nie patrzyli (pod nogi, ma się rozumieć).

- Sprawdzenie wyposażenia - zarządziłem, gdy wszyscy byli już w kombinezonach. - 

Każdy powinien mieć paralizator, pojemnik z granatami usypiającymi i drugi z dymnymi. 

Nóż, ładunek wybuchowy i zapas kajdanek.

-   Plus   jedna   piła   tarczowa   z   diamentowym   ostrzem   w   moim   wypadku   -   dodała 

Angelina.

- To by się zgadzało. Są braki?... Nie ma, i ślicznie. James, złap się za ten plecak z 

czerwonym krzyżem. To w razie gdyby Coypu przereklamował swoje ubiory. Inskipp, jesteś 

tam, słoneczko?

- Jestem - warknęło mi w uchu. - I nie jestem żadne słoneczko, szczególnie dla ciebie. 

Marines gotowi do akcji.

- Pięknie. No to, profesorze, prosimy otworzyć drzwi.

Coypu coś tam przełączył i czerwona lampka, dotąd płonąca nad wrotami do garażu, 

zgasła, a zapaliła się umieszczona obok zielona.

Złapałem za klamkę, otworzyłem jedną połowę metalowego wejścia i wszedłem.

-   A,   miałem   się   wcześniej   spytać   -   przypomniałem   sobie,   odganiając   natrętny 

obłoczek. - Co jest z tymi chmurkami? Nachalne jakieś i nisko latają.

- Forma życia charakterystyczna dla tej planety - odezwał się Coypu w moim uchu. - 

Mają   krystaliczne   wnętrzności,   stąd   ciche   dzwonienie,   a   unoszą   się   dzięki   wytwarzaniu 

metanu. Nachalne, bo ciekawskie. Uważajcie z otwartym ogniem, gdyż mogą eksplodować.

Ledwie skończył mówić, obłoczek eksplodował - najwyraźniej Slakey miał nas pod 

obserwacją i otworzył ogień. Poza oślepiającym błyskiem nie wywarło to na mnie żadnego 

wrażenia:   kombinezon   faktycznie   był   niezły.   Uprzedzeni   zajęliśmy   się   rozstrzeliwaniem 

obłoczków, zanim dotarły w pobliże, co stanowiło miłe urozmaicenie marszu przez zieloną 

łączkę.

- Tam. - Wskazałem, orientując się w terenie. - Walhalla to kant, a Raj nadal budują. 

background image

Budynek, w którym dałem z siebie zrobić głupka, jest gdzieś w tamtym kierunku, wystarczy 

kierować się wzdłuż tej żółtej drogi.

-   Byłoby   tu   całkiem   miło,   gdyby   nie   ta  menda   Slakey   -   oznajmiła   Angelina, 

rozglądając się wokół z uznaniem.

- Właśnie mamy zamiar coś z tym zrobić - przypomniałem jej.

- Też racja. Coś tu gra!

- To w górze to ptaki? - zdziwiła się Sybil.

- Nie całkiem. To taka religijna fanaberia: nazywa się cherubin. Aseksualne i strasznie 

hałaśliwe: nie dość, że wydzierają się grupowo, to większość uwielbia harfy.

Latająca chmara natrętów zbliżyła się, przeganiając obłoczki i hałasując co się zowie. 

Było ich znacznie więcej niż za pierwszym razem i poziom decybeli był wyższy. Coś mi 

zaczęło świtać.

- To także tutejsza forma życia? - spytała Angelina.

- Nie wiem, ale z przyjemnością to sprawdzę...  - mruknąłem, czekając na dogodny 

moment.

Gdy najbliższy znalazł się nade mną,  skoczyłem i złapałem go za nogę, nim zdążył 

odlecieć.   Nie   zrobiło   to   na   nim   wrażenia   -  nadal   się   wydzierał,   jakby   mc   nie   zaszło. 

Obmacałem go dokładnie, ale poza ciekawostką, że harfę miał przyklejoną do dłoni, nic nie 

odkryłem. Toteż ukręciłem mu łeb.

Z otworu wyjrzał pęk kabli i dopiero ich przerwanie zmusiło go do zamilknięcia.

- Automat z grawitatorem i zestawem nagrań - podsumowałem zadowolony. - Slakey 

też musiał czytać o amorkach i dodał je dla lokalnego kolorytu.

Dekapitacja musiała źle podziałać na operatora, ponieważ reszta śpiewającej bandy 

pospiesznie odleciała. Odetchnąłem z ulgą.

Droga   łagodnie   zakręcała,   zakręt   porastały   kwiatki   i   krzewy  i   spomiędzy   tych 

ostatnich nagle wypadło coś z łomotem i pognało ku nam.

- Nareszcie! - ucieszyła się Angelina i pobiegła na spotkanie, uruchamiając po drodze 

piłę tarczową.

Spotkanie   piły   i   jednookiego   robota   było   krótkie.   Wygrała   piła,   którą   Angelina 

operowała   z   wprawą   urodzonego   drwala.   Najpierw   poodcinała   mu   ręce,   potem,   gdy   ją 

próbował kopnąć, nogę, a po chwili następną.

- Wykonywałeś kretyńskie polecenia głupiego właściciela - oświadczyła z satysfakcją 

Angelina   leżącemu   w   trawie   korpusowi.   -   Wiem,   że   nas   obserwuje,   więc   niech   patrzy 

uważnie: jest następny w kolejce.

background image

Wprawnymi ruchami rozcięła pancerz na krzyż, a na koniec odcięła od reszty głowę. 

Poczekała, aż zgaśnie ocalałe oko, i z zadowoleniem kopnęła je w krzaki.

- No to pomagiera mamy z głowy - oświadczyła, wyłączając piłę. - Teraz pora na 

szefa. Ciekawe, co Slakey przeciwko nam wyśle...

Jej słowa przypomniały mi coś.

- Won z drogi! - wrzasnąłem.

Spóźniłem się o dwie sylaby - z mlaśnięciem droga zwinęła się spod naszych nóg, 

ukazując czarną otchłań.

- Grawitatory! - wrzasnął James.

Zatrzymaliśmy się o metry nad wierzchołkami stalagmitów i ostrzy powbijanych w 

ziemię w miejscach, gdzie nie było naturalnych szpikulców. Bez przeszkód wznieśliśmy się 

na   poziom   gruntu   i   po   wyłączeniu   grawitatorów   opadliśmy   na   trawnik.   Dalej   spokojnie 

wędrowaliśmy po trawie obok drogi.

-   Jest!   -   Wskazałem   białą   kolumnadę   na   wzgórzu.   -   Tam   spotkałem   tutejszego 

Slakeya. Ciekawe, czy nadal tam siedzi.

Schody   tym   razem   się   nie   ruszały,   zatem   pokonaliśmy   je   na   wszelki   wypadek 

ostrożnie. Nic się nie stało. Dotarliśmy do sali i do tronu, na którym jak poprzednio siedział 

Slakey z aureolką, ale tym razem się nie uśmiechał - tylko wykrzywiał, i to dość paskudnie.

- Nikt was tu nie zapraszał! - warknął.

- Tylko bez chamstwa i niegościnności - odwarknąłem. - Odpowiesz na kilka pytań, to 

sobie pójdziemy.

- Masz odpowiedź! - sięgnął po aureolę i nagłym ruchem cisnął ją, celując we mnie.

Uchyliłem się, aureola rąbnęła w ścianę i eksplodowała z siłą, która posłała mnie na 

kolana.   Gdy   uniosłem   głowę,   zobaczyłem   Slakeya   -   razem   z   tronem   -   znikającego   w 

podłodze.   Ledwie   zniknął,   sufit   zaczął   się   opuszczać   -   najwyraźniej   podtrzymujące   go 

kolumny były jedynie maskowaniem dla hydraulicznych podnośników. Przyznać należy, że 

opuszczał  się  szybko - przygniótł  nas, zanim zdążyliśmy dobiec do wyjścia. I gdyby nie 

patentowy   przyodziewek   Coypu,   rozgniótłby   na   mało   apetyczne,   mokre   abstrakcje.   Tak 

przyciśnięte kombinezony zmobilizowały strukturę molekularną i zmieniły się w  pancerne 

opakowania, nie poddające się naciskowi. Do złudzenia przypominające stalowe trumny.

- Może się ktoś ruszyć? - spytałem. Odpowiedział mi zgodny chór zaprzeczeń.

Normalnie należałoby poczekać na Marines, którzy poradziliby sobie z sufitem od 

zewnątrz.   W   tym   przypadku   jednak   było   to   mało   atrakcyjne   wyjście,   nie   zamierzałem 

bezczynnie czekać na ratunek.

background image

Ponieważ   przygwoździło   mnie   w   pozycji   horyzontalnej,  ręce   miałem   wyciągnięte 

wzdłuż ciała, a dłonie w miarę swobodne. Operowanie nimi było nieco kłopotliwe, ale po 

paru próbach odczepiłem od kombinezonu ładunek wybuchowy, uaktywniłem i przykleiłem 

do sufitu najdalej, jak mogłem sięgnąć.

Huknęło, błysnęło, posypał się tynk i gruz i przez dziurę zaświeciło słońce. Od pasa w 

górę byłem wolny, a gdy kombinezon to zrozumiał, bez trudu uwolniłem resztę, po prostu 

wyciągając ją spod rumowiska. Konstrukcja sufitu należała do tandetnych, gdyż mój ładunek 

spowodował utworzenie się sieci pęknięć, dzięki której zelżał nacisk na Jamesa, dając mu tyle 

swobody, że powtórzył moje poczynania.

A potem poszła już seria, tak że Berkka i Sybil  wygrzebaliśmy z gruzu, w który 

zmienił się sufit.

- Wolałabym tego doświadczenia nie powtarzać - oceniła Sybil.

- Wątpię,  żebyś  miała okazję - odparłem. - Teraz pogoń przejdzie na jego tereny 

produkcyjne,   a   wątpię,   by   tam   przygotował   podobne   niespodzianki.   Okazałyby   się   mało 

praktyczne   w   codziennym   życiu.   Pierwsza   dziura,   w   jaką  zmieniła   się   droga,   była   tylko 

dziurą, druga tu niedaleko jest wejściem do podziemnej sortowni.

Podszedłem do odpowiedniego  miejsca i przy użyciu ładunku  Berkka wywaliłem w 

nim solidny lej, otwierając drogę do sztolni, w którą poprzednim razem skoczył wraz ze mną 

mechaniczny oprawca.

-   Będę   przewodnikiem,   ponieważ   ja   już   zaliczyłem   tę   trasę   turystyczną 

-poinformowałem pozostałych i uruchomiłem grawitator.

Łagodnie - by nie rzecz dostojnie - opuściliśmy się na dno szybu i stanęliśmy w 

znajomej ponurej jaskini, rozświetlonej nieregularnymi erupcjami płomieni z podziemnych 

jeziorek. Wkrótce dotarliśmy do stołu-taśmociągu, przy którym tym razem dla odmiany nie 

było nikogo. Z prostego powodu, wszystkie kobiety zbiły się w tłum przed budynkami. Gdy 

podeszliśmy bliżej, okazało się dlaczego - były powiązane razem mniej więcej po dziesięć, a 

za każdą dziesiątką stał Slakey z bronią gotową do strzału. Widząc nas, odezwał się chórem:

- Wynocha albo je pozabijam!

To się nazywa sytuacja patowa (w takiej jednej strasznie starej grze).

- Nie uda ci się ten numer! - odparłem (głównie dlatego, że nikt inny się nie odezwał).

- Uda, uda! Jak doliczę do trzech, zacznę strzelać. Jeden... dwa...

- Dwa i połowa, i liczę od nowa - mruknął James (albo Bolivar).

Zanim padło ”trzy”, powietrze łagodnie pyknęło, jak  przy sporej różnicy ciśnień, i 

nagle wszystkie kobiety - wyłączając Angelinę i Sybil - zniknęły. Pojęcia nie mam jak, ale 

background image

sądząc   po   głupich   minach   Slakey'ów,   była   to   sprawka   Coypu.   Nie   tracąc   czasu   na 

zastanawianie się, jakim cudem mu ten numer wyszedł, złapałem miotacz i otworzyłem ogień. 

Pozostali   zrobili   to   samo   i   rozpętała   się   regularna   bitwa,   gdzie   przewagę   miał   Slakey 

(liczebną), ale my byliśmy lepsi. Widać to było po efektach - pierwsze strzały powaliły pięciu 

Slakeyów, a dalej było jeszcze gorzej - dla nich, dlatego nic dziwnego, że po kilkunastu 

sekundach zaczęli znikać. Tak cali, jak trafieni. Poszło im to na tyle sprawnie, że po jakichś 

dziesięciu sekundach nie mieliśmy w kogo strzelać.

- Co dalej? - spytała Angelina chowając broń.

- Kopalnia i cyklotron odpadają - zastanowiłem się.  -  Nie ma sensu iść tam, skąd 

przychodzi   węgiel,   a   tak   dokąd   trafia   to  unicośtam.   Więźniami   z   kopalni   zajmiemy   się 

później.

-   W   takim   razie   trzeba   odszukać   miejsce,   gdzie   trafia   pierwiastek   -   zgodziła   się 

Angelina. - W którą stronę?

- Przeciwną niż cyklotron - oświadczyłem i objąłem przewodnictwo.

Posuwaliśmy się ostrożnie, pewni, że Slakey tak łatwo nie zrezygnuje. Zagadką było 

jedynie, jakie niespodzianki na nas czekają.

Pierwszą poznaliśmy dość szybko - nagle w przodzie coś błysnęło, w górze zadudniło 

i za  mną eksplodowało, wywołując  mini trzęsienie ziemi, a z sufitu posypały się odłamki. 

Podłoże dało mi solidnego kopa. Musiało to być działo sporego kalibru, a przed bezpośrednim 

trafieniem takim pociskiem nawet kombinezony Coypu nie były w stanie nas ochronić. Z 

przodu błysnęło ponownie i wybuchło przede mną  - jak znałem zasadę wstrzeliwania się w 

cel, to trzeci pocisk po prostu musiał nas trafić. Tyle że trzeciego pocisku nie było.

- Mam je - rozległ się za to radosny głos Coypu w słuchawce. - Zdalnie sterowane 

działo oblężnicze na poduszce grawitacyjnej. Spuściłem je w wulkan na Piekle. Są następne?

- Chwilowo chyba nie - odparłem niepewnie - ale pozostań w gotowości...

Ruszyliśmy do przodu, nadal szykiem ubezpieczonym.

Przed  nami  był  zakręt,   a za  zakrętem   metalowa   budowla  dziwnie  kojarząca  się  z 

fortyfikacją. Skojarzenie okazało się prawidłowe, gdy w stalowych ścianach ukazały się furty 

strzelnicze,   wysunęły   się   wielolufowe   działka   i   otworzyły   ogień.   Ziemia   i   skały   wokół 

dosłownie się zagotowały, a nasz pancerny desant rozpłaszczył się w różnych dziwacznych 

pozach i nieustających podrygach.

Tym   razem   Coypu   błyskawicznie   stanął   na   wysokości   zadania   -  między   nami   a 

twierdzą pojawiła się pancerka plująca ogniem,  zanim jeszcze dotknęła gruntu, a  po niej 

następna i następna. Wszystkie dziko manewrujące i strzelające jak szalone. Mniej więcej po 

background image

minucie tej ogłuszającej kanonady dwie dymiące i podziurawione zniknęły, a w trzeciej -

przypominającej   uczciwy   ser   szwajcarski,   a   nie   durszlak   -   otworzył   się   właz,   z   którego 

wyjrzał ciężko zadowolony kapitan Grissle. Za nim stał cichy, dymiący i dziurawy sprzęt. 

Największa dziura ziała w miejscu, gdzie przed chwilą były drzwi (też pancerne).

- Osłonę macie - oznajmił. - W razie czego wystarczy krzyknąć. Zaraz wymienię wóz 

na nowy.

-   Dzięki.   -   Otrzepałem   się,   wstając,   i   nakazałem:   -  Naprzód!   Dotarliśmy   do 

postrzępionej dziury, która była drzwiami.

- Grissle, słyszysz mnie? - spytałem stając.

- Głośno i wyraźnie.

- Walnij no parę razy w ciąg dalszy tej dziury, tak na wszelki wypadek.

- Już się robi.

Parę okazało się piętnastosekundową kanonadą - na więcej, sądząc po złorzeczeniach, 

nie   starczyło   mu   amunicji.   Odgłosy   wybuchów   dowodziły,   że   demolował   coraz   dalsze 

elementy budowli.

-   Poczekajcie,   zaraz   wracam   -   rozległo   się   w   słuchawce.   -   Już   jestem   w   drodze 

powrotnej!

Pojazd   zniknął,   a   po   paru   sekundach   pojawił   się   nowy   -   bez   jednego   choćby 

zadrapania. I naturalnie wznowił ostrzał. Umilkł dziwnie szybko i rozległ się głos Grissle'a:

- Przestrzeliłem się na wylot, wystarczy?

- Wystarczy. Wchodzimy.

Wnętrze roiło się od pułapek i automatycznych stanowisk strzeleckich. Roiło się to 

właściwe określenie, bo w czasie przeszłym dokonanym. Kanonada wybiła poszarpany tunel 

w   tym   wszystkim,   a   ogień,   jaki   zapłonął   w   kilku   miejscach,   dokończył   dzieła.   Jedynym 

problemem   było   przedarcie   się.   przez   rumowisko,   bo   o   latarkach   naturalnie   wszyscy 

zapomnieli. Był to jednak żaden problem w porównaniu z tym, co by nas czekało, gdyby nie 

artyleria.

Końcowa część drogi była znacznie łatwiejsza, gdyż przez dziurę w ścianie wpadało 

światło. Podeszliśmy ostrożnie do wystrzelonego otworu i wyjrzeliśmy.

- Proszę, proszę - odezwała się Angelina. - Chyba wreszcie dotarliśmy do celu.

background image

ROZDZIAŁ 28

Przed   nami   rozpościerała   się   malownicza   dolina   porośnięta   trawą.   W   górze   było 

błękitne niebo, a całości dopełniał przyjemny wietrzyk. W dolinie ustawiono białe markizy i 

niewielkie budynki o spadzistych dachach, obrośnięte kwitnącymi ogródkami. Wszędzie wiły 

się   dróżki,   gdzieniegdzie   pluskały   fontanny   i   sterczały   rzeźby.   No,   słowem   taki   sielski 

landszafcik, że obrzydliwość brała.

Całe to bezguście otaczało najdziwniejszy obiekt, jaki w życiu widziałem, a widziałem 

wiele dziwactw. Była  to matowo-czarna kula  o średnicy przynajmniej  dziesięciu  metrów, 

gładka i bezpłciowa niczym zwykła bila.

Pełne zaskoczenia milczenie przerwała Angelina:

- To promieniuje tym samym co drobiny, których szukałam w sortowni. Czujecie?

Faktem jest, że coś czułem. Coś, czego nie da się opisać - ciężar, który nic nie ważył, 

wrażenie ruchu, którego nie było, coś zdecydowanie dziwnego. Mężczyźni według Coypu nie 

wyczuwali owego promieniowania, ale widocznie w kuli zgromadzono tyle pierwiastka 119, 

że dotarło nawet do chłopów.

- A więc tu Slakey zgromadził cały zapas - powiedziałem cicho. - Przy niewielkim 

tempie, w jakim uzyskiwał owo coś, proces musiał trwać naprawdę długo.

- Po co to robił? - spytała Angelina.

- Jeszcze nie wiem, ale podejrzewam, że szybko się dowiemy. Zobacz, kto idzie.

Slakey ze świątyni wytoczył się z  jednego z budynków i pomaszerował ku stołowi 

konferencyjnemu ustawionemu na pobliskim trawniku. Stół otaczały fotele, toteż opadł w 

największy i machnął zachęcająco w naszą stronę.

- To pułapka - oceniła Angelina.  - Najprawdopodobniej, choć nie na pewno. Skoro 

mamy w zasięgu to, co jest dla niego tak cenne, może nabrał ochoty na uczciwe negocjacje. 

Chcemy sprawdzić, musimy pogadać.

Ostrożnie zbliżyliśmy się do stołu - na wszelki wypadek z bronią gotową do strzału - 

ale nic się nie wydarzyło. Siadłem wraz z Angelina, odebrałem od Jamesa apteczkę. Pozostali 

ustawili  się,  strategicznie  otaczając  stół, ale zwróceni  doń plecami.  Czego  jak czego, ale 

nieufności Slakey mógł uczyć, i to już w przedszkolu.

- Wolałbym się zabić, niż z tobą rozmawiać, di Griz - zagaił Slakey. - To był zresztą 

mój podstawowy błąd, należało cię utłuc przy pierwszym spotkaniu.

background image

-   Człowiek   istota   omylna   -   zgodziłem   się.   -   Ja   też   powinienem   zacząć   od 

eksterminacji. W końcu i na to przyjdzie pora, a to jest koniec i zdajesz sobie z tego sprawę.

Widać było, że go cholera bierze, toteż uśmiechnąłem się promiennie - ktoś kiedyś 

powiedział, że zemsta jest rozkoszą bogów. Za bogów trudno mi się wypowiadać, ale uczucie 

było przyjemne.

- Ponieważ pewne było, że cię w końcu dorwiemy - przerwałem ciszę - poczyniłem 

pewne przygotowania. Tu jest dla ciebie prezencik.

I położyłem na stole apteczkę.

- Czyś ty do reszty zwariował! Na co mi pierwsza pomoc medyczna?!

- A, zapomniałem o drobiazgu - pochyliłem się i odkleiłem czerwony krzyż.

Pod   spodem   też   był   czerwony   symbol   -   jak   świat   długi   i   szeroki   oznaczający 

radioaktywność.   A   pod   nim   napis   wykonany   sporym   drukiem,   dzięki   czemu   wyraźnie 

widoczny:

BOMBA ATOMOWA - MOC  10 MEGATON.

NIE RZUCAĆ! TRZYMAĆ Z DALA OD DZIECI.

-   Żebyś   nie   miał   głupich   złudzeń,   uzbroiłem   ją,  zanim   położyłem   na   stole   - 

uprzedziłem. - Na wszelki wypadek twój szkolny kolega Coypu ma drugi detonator i jakbyś 

jakim cudem zdołał mnie obezwładnić, detonuje to w diabły. Cały czas nas obserwuje i nic na 

to nie poradzisz.

- Nie możesz...

- Mogę, mogę, zaręczam. Jeszcze jeden drobiazg, zanim przystąpimy do finału. Teraz, 

Coypu.

Zgodnie z uzgodnieniem - nieco wymuszonym, ale w końcu przekonałem Coypu do 

kolaboracji   -   Angelina,   Sybil,   Berkk  i   bliźniacy   zniknęli.   Wolałem   nie   myśleć,   co   się 

rozpętało w Bazie: pozostało jedynie mieć nadzieję, że Inskipp ma pod ręką wystarczającą 

liczbę Marines, by ich obezwładnić.

- Są bezpieczni w Bazie - poinformowałem nieco ogłupiałego Slakeya. - Gdyby tu 

zostali, to może bym się zawahał, teraz nie musisz się tego obawiać. Teraz to sprawa tylko 

między nami, Slakey. A to oznacza koniec!

- Mam dla ciebie pewną propozycję, di Griz...

-   Żadnych   układów.   Interesuje   mnie   wyłącznie   bezwarunkowa   kapitulacja.   I   to 

szybko, bo mi się palec na guziku męczy.

- Propozycja jest z gatunku nie do odrzucenia - kontynuował tymczasem Slakey, jakby 

mnie w ogóle nie słyszał. - Widzisz, proponuję ci wieczne życie. Co ty na to?

background image

Oferta faktycznie była atrakcyjna, ale z zasady nie wierzyłem wariatom. A Slakey do 

normalnych na pewno nie należał. - A to niby jakim cudem? - spytałem na wszelki wypadek.

- Entropia - zabrzmiało, jakby wygłaszał wykład. - To moja specjalność, jak wiesz, ale 

nie znasz wyników ostatnich badań. Z czysto matematycznych analiz pierwiastków z grupy 

transuranowców przeszedłem dawno do praktycznego wykorzystania wyników. Okazuje się, 

że im pierwiastek ma wyższą liczbę, atomową, tym bardziej spowalnia entropią, najlepiej robi 

to 119. Praktyka to potwierdziła, a logiczne było, że im go więcej, tym szybszy efekt. Chodź, 

pokażę ci.

- Zaraz, walizkę muszę zabrać - zaprotestowałem, biorąc ze stołu ładunek.

- Nieśmiertelność mu proponuję, a ten dalej o drobiazgach... - parsknął Slakey, ale się 

uspokoił i pomaszerował ku czarnej kuli.

Wiedziałem, że jesteśmy obserwowani - i to nie o Coypu mi chodziło - po plecach 

maszerowały mi ciarki.

- Dotknij! - polecił mój przewodnik, gdy stanęliśmy obok kuli, a widząc moje wahanie 

posłuchał własnej rady.

Ostrożnie zrobiłem to samo.

Wrażenie   było   niesamowite,   ale   nader   przyjemne.   Można   by   nawet   powiedzieć 

podniecające.

- Proszę dalej. - Slakey obszedł część kuli, aż dotarł do białych stopni prowadzących 

do wejścia otwieranego automatycznie.

Dostojnie wspięliśmy się po nich i weszliśmy do wnętrza.

Ściany były grube przynajmniej  na metr, a uczucie wielekroć silniejsze niż dotąd. 

Pustą przestrzeń wewnątrz kuli wypełniał rząd czarnych trumien z przezroczystymi wiekami. 

W najbliższej leżał Slakey z zamkniętymi oczyma i prawą ręką na piersiach. Zamiast dłoni 

miał malutką różową narośl wyglądającą niczym łapka niemowlaka.

- Poza wiecznym życiem regeneracja - wyjaśnił z podnieceniem gruby Slakey. - Samo 

przebywanie tu przywraca młodość, a im więcej pierwiastka 119 dodają do kuli, tym szybciej 

przebiega cały proces. Teraz rozumiesz, co proponuję? Przyłącz się do mnie, a będziesz żył 

wiecznie.

Propozycja była zatem prawdziwa.

A co za tym idzie, niesamowicie wręcz atrakcyjna.

Nikt normalny nie byłby w stanie jej odrzucić. Ale ja nie byłem normalny, co już 

dawno zostało naukowo dowiedzione, a empirycznie sprawdzone. Przyznaję, że perspektywa 

była kusząca, ale to byłoby strasznie nudne na dłuższą metę (nawet z Angeliną). No owszem: 

background image

z Angeliną i chłopakami mogłoby mieć swój urok. Ale wtedy Coypu i Inskipp też by chcieli, 

Sybil pewnie też i zrobiłoby się strasznie tłoczno...

Powoli odwróciłem się i wyszedłem.

Naprawdę powoli.

-   Przyznaję,   że   propozycja   faktycznie   jest   z   gatunku   tych   nie   do   odrzucenia   - 

powiedziałem do postaci stojącej na szczycie schodów (Slakey wychodził z jeszcze większą 

niechęcią niż ja).

- Też tak myślę. Jak rozumiem, nie odrzucasz?

- Proponuję, żebyśmy tu sobie siedli i przedyskutowali pewne sprawy.

Wróciliśmy do stołu, na którym z pewną ulgą położyłem bombę i poklepałem  ją  z 

uczuciem.

- Zacznijmy od tego, że rezygnuję z wiecznego życia - zagaiłem.

- Niemożliwe!

-   Możliwe,   możliwe.   Nie   będę   się   wdawał   w   komunały,   ilu   zabiłeś,   żeby   móc 

przedłużyć   swój   nędzny   żywot.   Przyjmijmy,   że   nie   pociąga   mnie   coś,   co   jest   nudne,   a 

wieczność prędzej czy później taka się stanie. Przejdźmy do istoty rzeczy, czyli do ciebie i 

twojej przyszłości. Przyznaję, że najprościej byłoby odpalić ten drobiazg i mieć cię z głowy, 

ale   tak   się   głupio   składa,   że   nie   mam   skłonności   samobójczych.   Oto   co   zrobisz,   żeby 

uratować   skórę:   zamkniesz   kopalnię,  a   górnicy   wrócą   do   domów.   I   nie   próbuj   cichcem 

wykończyć Berkka, bo ja nie wierzę w wypadki: jak jemu się coś przytrafi, to tobie też, tylko 

na większą skalę. To raz. Buboe do czubków, to dwa. Cyklotron na złom, to trzy. Kobietami z 

sortowni sami się zajmiemy. Mówiąc krótko: aktywną część swego żywota możesz uznać za 

zakończoną.

- Nie będę...

-   Teraz   będziesz   cicho,   bo   jeszcze   nie   skończyłem.   To,   że   nie   mam   skłonności 

samobójczych,  nie oznacza, że  jak  mnie  wkurzysz, to nas nie wysadzę,  więc nie próbuj. 

Budowlańcom zapłacisz i odeślesz do domów, dostarczysz nam pełną listę świętych kółek 

różańcowych, które prowadzisz, i je zamkniesz. Na zawsze. Sprawdzimy, więc nie kantuj. 

Każdy twój egzemplarz zjawi się tu i tu pozostanie. Na zawsze. Jeśli gdzieś kiedyś znajdę 

któregoś, to masz moje uroczyste słowo honoru, że rozwalę na atomy całą tę planetę.

- Nie zrobisz tego!

- Zrobię, i ty też zrobisz, co ci powiedziałem!

- Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukasz.

- Nie masz wyboru.

background image

- Jak się podporządkuję, odpalisz ładunek.

-   Nie,   chyba   że   mnie   do   tego   zmusisz.   Widzisz,   ta   bombka   to   nasze   wzajemne 

ubezpieczenie. Tak naprawdę to nigdy nie będziemy mieli pewności, że któreś twoje ja nie 

zamelinowało się gdzieś i nie zacznie wszystkiego od nowa. Będziemy sprawdzać, ale zawsze 

zostanie cień wątpliwości, a taka możliwość jest zbyt niebezpieczna dla wszystkich. Ty za 

bardzo  kochasz  życie,  by  zaryzykować  i  skazać  się  na  śmierć.  To  swoisty paradoks,  ale 

wbrew pozorom rozwiązanie  jest logiczne. Zastanów się  nad  tym.  To jedyna  oferta, jaką 

dostałeś i na jaką możesz liczyć.

Wstałem, przeciągnąłem się i dodałem:

- Coypu, zabierz mnie stąd. To był zdecydowanie zbyt męczący dzień!

background image

ROZDZIAŁ 29

- Jest ich tam przynajmniej z pół setki - oceniła z niesmakiem Angelina. - I wszyscy 

równie obrzydliwi. Jeśliby ich tak wysadzić, byłoby znacznie milej i spokojniej.

- Raczej koło setki - sprzeciwiłem się, spoglądając na monitor, na którym kłębił się 

tłum Slakeyów.

Oprócz mnie i Angeliny przyglądał się temu także Coypu i to nie najszczęśliwszy.

- Pewnie, że byłoby miłe - przytaknął - ale zbyt ryzykowne. Wystarczy, żeby jeden 

gdzieś się zamaskował. Slakey to wariat, ale nie jest głupi. Tym razem tak się zamaskuje, że 

w życiu go nie znajdziemy. Będzie postępował powoli i nie zwracając na siebie uwagi, w 

końcu wie, że ma do dyspozycji naprawdę dużo czasu...

- Zaczęło się! - przerwałem mu, widząc nagły ruch przy czarnej kuli.

Marines przećwiczyli akcję do perfekcji, redukując czas do trzech sekund. I tyle im to 

zajęło. Dwa rosłe chłopy przytwierdziły bombę wodorową do boku kuli. Grissle ją uaktywnił 

i wszyscy zniknęli. Stojący obok monitora ekran rozświetlił się, ukazując twarz Berkka.

-   Wszystkie   układy   sprawne,   aparatura   sprawdzająca   i   autozapalnik   działają   - 

zameldował.

- Doskonale, mój chłopcze, doskonale - pochwalił Coypu.

- No to się wyłączam.

Obraz zgasł, a Coypu odetchnął z ulgą.

- Dobry technik z niego, przyda się w Korpusie. Obaj na coś się zdadzą - poprawił się 

z lekkim grymasem. -  Pomógł mi opracować autozapalnik. Tym razem faktycznie nie ma 

prawa zawieść.

- Chyba czegoś nie rozumiem - przyznała Angelina.

- Zeszłej nocy nie mogłem spać, więc przyszedłem zobaczyć, co porabia Coypu - 

wyjaśniłem. - Okazało się, że też się zamartwia gdybaniem.

- Czym?

-   A   gdyby   któryś   Slakey   faktycznie   został   na   wolności?   A   gdyby   wybudował 

wystarczająco duże przejście między wszechświatami, by zdołać przetransportować całą  tę 

kulę?   Reszta   pognałaby   za   nim   natychmiast   i   zaczęła   wszystko   od   początku.   No   to 

wymyśliliśmy rozwiązanie. Bomba wodorowa z urządzeniem, dzięki któremu raz przyłożona 

do boku kuli łączy się z nią molekularnie, tworząc jedną całość.

background image

- I wykrywaczem ruchu, energii i paru innych parametrów - dodał Coypu. - Jeśli ktoś 

ją spróbuje ruszyć, dostanie chmurę radioaktywnych atomów.

-   No   dobrze   -   przyznała   Angelina   po   chwili.   -  Nie   ruszy.   Ale   nie   rozwiązuje   to 

zagrożenia, jakie stwarza samo istnienie tych kilkudziesięciu typków. Co możemy poradzić?

Tym razem westchnęliśmy obaj (i to nie z ulgą).

- Posadziliśmy do tego ekspertów, a poza tym opracowaliśmy temat jako abstrakcyjne 

zagadnienie,   które   w   formie   testów   ma   zostać   sprawdzone   na   wszystkich   uczelniach 

galaktyki. Ktoś  może wpaść na coś genialnie prostego - wyjaśniłem ciężko.  -  Jak długo do 

tego nie dojdzie, możemy jedynie czekać i obserwować.

- Niezły spadek dla przyszłych pokoleń - skomentowała ponuro Angelina.

Perspektywa faktycznie była przygnębiająca, dlatego zmieniłem temat.

- Chwilowo nic na to nie poradzimy, a wnuki też będą mogły się wykazać. Teraz tak: 

kobiety nie wymagające hospitalizacji odesłano na planety, na które chciały, z odpowiednim 

zabezpieczeniem kapitałowym. Pieniądze uzyskano z różnorakich interesów Slakeya, które w 

całości   skonfiskowano.   To   samo   dotyczy   górników,   z   wyjątkiem   Buboe,   który   trafił   do 

czubków. Teoria głosi, że może da się go wyleczyć. Zobaczymy.

- A diabełki?

- Co do przymusowych diabłów w Piekle, nie da się ich nigdzie przetransportować, 

zatem pomoc musi dotrzeć do nich. Międzyplanetarne instytucje charytatywne zaczęły już 

budowę ośrodków, a pierwsze grupy ochotników udzielają pomocy medycznej i żywieniowej. 

Nie wszystkim zdołamy pomóc, część jest za bardzo wycieńczona, ale przynajmniej przestali 

zjadać się nawzajem. Przy okazji wyszła  ciekawostka najlepiej  wskazująca, że są gusta i 

guściki. Powstała firma turystyczna ”Wakacje w Piekle” i z tego, co wiem, cieszy się sporym 

zainteresowaniem.  Tubylcy mogą  pozować za odpłatnością,  a jeśli doda się do tego inne 

korzyści materialne związane z turystyką, to lokalna populacja w niedługim czasie może stać 

się samowystarczalna finansowo.

- Jedną z atrakcji może być jeszcze polowanie na rogatego Slakeya?

-   Nie   będzie.   Zanim   się  tam   zjawiliśmy   na   dobre,   reszta   miała   dość   robienia   za 

zwierzynę łowną i zapolowała na niego. Potem zrobili z niego dobry obiad.

- Chociaż jeden skończył jak powinien! - oceniła z satysfakcją Angelina. - Resztę też 

by można im podesłać. Tak a propos, bo już dawno chciałam o to spytać - po co ich się tylu 

namnożyło? Oboje z Jimem byliśmy w kilku wszechświatach i jakoś nas nie przybyło.

Pytanie adresowane było do Coypu, który zresztą jak zwykle znał odpowiedź.

- Odpowiedź jest oczywista. Do kogo mógł mieć absolutne zaufanie jak nie do samego 

background image

siebie? Ilekroć potrzebował kogoś do prowadzenia nowego interesu czy zrobienia przekrętu, 

robił następną  kopię samego  siebie  i problem przestawał istnieć.  Sposób odkryłem  przez 

przypadek. Jak sprawdzałem koordynaty uzyskane z tego urządzenia, przy którego zdobyciu 

Jim  wylądował   na   Szkle,   znalazłem   między   innymi   planetę,   którą  nazwałem   Gemelli. 

Ponieważ   w   różnych   wszechświatach   panują   odmienne   warunki,   wysłałem   pancerny 

analizator   do   pomiarów   temperatury,   grawitacji,   ciśnienia   i   składu   atmosfery.   Z   Gemelli 

wróciły dwa, stąd zresztą nazwa, jaką nadałem tej planecie. Dokładniejsze badania wykazały, 

że wszystkie częstotliwości są tam zdublowane, toteż materia z naszego wszechświata przy 

powrocie z tamtego także ulega podwojeniu. Interesujący fenomen. A ciekawostką jest to, że 

jesteś dziś drugą osobą, która o to pyta.

- A kto był pierwszy?

- Ja - oznajmiła Sybil, wchodząc. - Przyszłam zresztą w oficjalnym celu. Zakochałam 

się w waszym synu i chciałabym za niego wyjść.

- W którym? - spytała odruchowo Angelina.

Ja byłem zdolny jedynie do odruchowego zamknięcia głupio otwartej gęby.

- W obu - odparła Sybil, ponownie wchodząc przez drzwi do laboratorium i stając 

obok pierwszej.

Pierwszy raz w życiu, nim odzyskałem głos, straciłem go ponownie. Angelina jakoś 

nie miała tych problemów.

-   Ponieważ   nie   mogłaś   się   zdecydować,   zdublowałaś   się   -  powiedziała   ze 

zrozumieniem.

-   Nie   miałam   innego   wyjścia   -   przyznała   Sybil  -   chórem   -   co   było   kolejnym 

przykładem babskiej logiki. - Miłość zawsze znajdzie sposób.

- Właśnie widzę.... - bąknął Coypu.

- Oni już wiedzą? - zainteresowała się Angelina.

- Nie. Ale wiem, że też mnie kochają. Nie chcieli dotąd się oświadczyć, żeby nie 

wchodzić sobie w paradę. Teraz nie będą mieli kłopotu.

-   Dopiero   teraz   będą   mieli   problem,   żebyście   się   im   nie   pomyliły   -   mruknąłem 

proroczo. - Swoją drogą nigdy bym ich nie podejrzewał o taką subtelność...

- Tak się kończy niedocenianie własnych dzieci - stwierdziła Angelina z naganą w 

głosie. - Co ty na to, panie mężu?

- Co ”co ja”? To oni decydują, ja się drugi raz nie będę żenić, tylko oni.

- Ja myślę, że nie będziesz - odparła lodowato Angelina. -  Miło, że sam do tego 

wniosku doszedłeś.

background image

- Obaj powinni zaraz tu być  - odezwała się w dwugłosie Sybil.  - Zostawiłam im 

wiadomość, nim tu przyszłam.

James i Bolivar zjawili się prawie natychmiast i zbaranieli dokładnie tak samo jak ja 

(prawdę mówiąc, nie wiedziałem, czy się z tego cieszyć, czy wręcz przeciwnie). Na szczęście 

inicjatywę   przejęła   Sybil,   a   na   pocałunek   obaj   zareagowali   właściwie   (przestałem   mieć 

dylemat). Ponieważ podglądanie nie leży w mojej naturze, oboje z Angelina odwróciliśmy się 

taktownie - odgłosy - a raczej szepty - dobiegające z tyłu mówiły same za siebie.

A potem siedliśmy w szóstkę i zajęliśmy się planowaniem wesela.

Wyszła nam taka impreza, jakiej Korpus nie widział, a Inskipp w sennych koszmarach 

nie   miał   prawa   przewidzieć.   Naturalną   rzeczą   było,   że   przy   ustalaniu   okoliczności   tak 

podniosłej uroczystości raczyliśmy się wyłącznie szampanem (za to w hurtowych ilościach). 

Gdy automatyczny barman rozlał pierwszą butelkę, spytałem:

- Ma ktoś pomysł na niebanalny toast?

- Wszystkiego najlepszego, żeby im było lepiej niż nam - zaproponowała Angelina.

Faktycznie,   nie   był   standardowy,   zwłaszcza   w   ustach   troskliwej   mamusi.   No   to 

wypiliśmy.

Gdy planowanie operacji strategicznej zwanej weselem - sama skala wykluczała inną 

kwalifikację - dobiegło końca i zostaliśmy sami, Angelina spytała niespodziewanie:

- Stać nas na cyklotron?

-   Jak   nie   stać,   to   się  ukradnie   i   będzie   stać.   Na   kopalnię   węgla   też   -   odparłem 

ugodowo. - A konkretnie, po co ci jedno i drugie?

- Właśnie wpadł mi do głowy pomysł niezwykłego prezentu ślubnego...

background image

DIABELNIE DOBRA RADA

Jim   di   Griz   ostatnimi   czasy   strasznie   się   nadął,   jak   się   dowiedział,   że   nie   licząc 

angielskiego (i amerykańskiego) można o nim poczytać w piętnastu językach. Oprócz Europy 

Zachodniej jego przygody wydano w Japonii, Polsce, Chinach, Rosji i  Estonii. A niedługo 

będzie   także   pierwsze   wydanie  Rustimuna   aci   Stalcato   Naskiacigas,  czyli  Narodzin 

Stalowego Szczura w esperanto.

Właśnie esperanto - Stalowy Szczur posługuje się tym językiem płynnie, podobnie jak 

większość tych, z którymi ma styczność podczas swych rozlicznych przygód. Język ten jest 

językiem   sztucznym   i   jak   najbardziej   realnym   -   istnieje   obecnie   i   ma   coraz   szersze 

zastosowanie na świecie. Skonstruowano go tak, by był łatwy do nauki i konwersacji (jest 

znacznie praktyczniejszy niż  klingoński). Wiele gazet i książek jest już publikowanych w 

esperanto, a liczba znających go sięga milionów i z dnia na dzień staje się większa.

Nie   zwlekaj   więc   (bądź   pierwszy   w   okolicy!)   i   zacznij   się   go   uczyć.   Zabawa 

murowana. Żeby zacząć, wystarczy wysłać swój adres i nazwisko pod adresem:

ESPERANTO

PO BOX 1129

EL CEPJUTO CA 94530

USA

I dopisać, że przysłał cię Stalowy Szczur. Nie będziesz żałował!

Harry Harrison.