background image

RAYE MORGAN 

Chuligan 

Harlequin® 

Toronto • Nowy Jork • Londyn 

Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg • Istambuł 

Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia • Sydney 

Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

„Dam pracę. Małe ranczo na Hawajach potrzebuje 

ochrony. Warunki do uzgodnienia. T. Taggert, Okręg 

Kohala, The Big Island". 

Mack po raz setny przeczytał wydarty z „Los An­

geles Timesa" anons. Nawet nie przyszłoby mu do 

głowy, że mógłby wrócić do domu, gdyby nie to 

ogłoszenie. Właściwie żałował, że na nie trafił. Wes­

tchnąwszy ciężko, wsunął kawałek gazety do kieszeni 

spodni. Rozejrzał się dookoła. Ciekaw był, czy małe 

lotnisko, na którym dwadzieścia lat temu uczył się 

latać, bardzo się zmieniło. Wspomnienia, pomyślał. 

Komu potrzebne są wspomnienia? 

Joe Carman, właściciel lotniska, przyjął antyczny 

samolot Macka jak każdy inny. Zgodził się wynająć 

miejsce, zapisał dane pilota, ale go nie rozpoznał. Nawet 

nazwisko Macka nie wzbudziło w nim żadnych wspo­

mnień. Co prawda nie tylko nigdy nie byli przyjaciółmi, ale 

Joe zwykle odpędzał Macka od siebie jak natrętną muchę. 

Właściwie mógłby go pamiętać, ale nie pamiętał. 

- Można tu u was wynająć jakiś samochód? - za­

pytał Mack starego człowieka z obsługi lotniska. 

- Nie - staruszek potrząsnął głową. - To małe 

lotnisko. Nie ma tu niczego z tych cudów, jakie 

widziałeś w dużych miastach, chłopcze. 

Mack czekał. Ten człowiek musi mnie poznać, 

myślał. Przecież to Bob Albright uczył mnie latania. 

background image

Jednak nie. Bob także nie rozpoznał dawnego ucznia. 

Właściwie dlaczego ubzdurałem sobie, że Bob powinien 

mnie pamiętać? pomyślał Mack. Kiedy mnie uczył, 

miałem ze trzynaście lat, a teraz jestem dorosłym męż­

czyzną. Włosy wprawdzie mam tak samo czarne jak 

kiedyś, ale jestem nie ogolony. I jeszcze ta szrama na 

policzku. Moja własna siostra by mnie nie poznała. Po 

co ja tu właściwie przyjechałem? Powinienem się stąd 

jak najszybciej zwijać. Najlepiej zaraz wskoczyć do 

PBY i w drogę. Póki pogoda dobra i da się wystar­

tować. 

- Jadę do miasta. Mogę pana podrzucić. 

Mack odwrócił się i zobaczył stojącą obok postać, 

bardzo przypominającą małolata, jakim on sam był 

przed dwudziestoma laty: takie same zaciekawione 

oczy, taka sama usmolona czapka baseballowa i iden­

tycznie zniszczony kombinezon. Mack nie miał żad­

nych wątpliwości, że ta zabawna istota kręci się po 

lotnisku i proponuje wszystkim swoją pomoc tylko po 

to, żeby w nagrodę dostać jedną czy dwie bezpłatne 

lekcje latania. Różnica między nimi polegała tylko na 

tym, że ta tutaj osóbka była dziewczyną. 

- Nie jadę do miasta. Podrzuć mnie tylko na ranczo 

Taggertów. 

- Nie wiem, gdzie to jest - dziewczyna pokręciła 

głową. 

- To małe ranczo. Naprawdę nie znasz Toma Tag-

gerta? A może... Może znasz jego żonę, Taylor Tag-

gert? - Mack zdobył się na postawienie tego trudnego 

pytania. Kiedy stąd wyjeżdżał, Taylor nie była jeszcze 

żoną Toma i w marzeniach Macka nigdy nią nie zo­

stała. 

- A tak. Chyba moja mama ją zna. Ale ja nie... 

- Ich ranczo graniczy z ziemią Carlsona. 

- Ach! - ucieszyła się dziewczyna. Wszyscy w oko­

licy znali posiadłość Carlsona. - Przejeżdżam tamtędy. 

Podrzucę pana. Niestety, mam tylko motocykl - uśmie-

background image

chnęła się zawadiacko. - Musi pan siedzieć na tylnym 

siodełku, bo ja nikomu nie pozwalam prowadzić. 

Mack o mało nie wybuchnął śmiechem. W moim 

wieku, z kontuzjowanąnogą (rok wcześniej miał awaryjne 

lądowanie w boliwijskiej dżungli) nie powinno się jeździć 

na motocyklu, pomyślał. Popatrzył w rozradowane oczy 

dziewczyny i... nie powiedział tego głośno. 

- Chyba jakoś to wytrzymam - zapewnił. 

- Bomba! - Dziewczyna wyciągnęła do niego chu­

dą rękę. - Nazywam się Lani Tanaka. Pozbieram tylko 

swoje rzeczy i możemy jechać. 

Mack patrzył w ślad za oddalającą się dziewczyną. 

Była taka młoda i należała do tutejszej teraźniejszości. 

On zaś czuł się bardzo staro i bez wątpienia stanowił 

część przeszłości. Wszyscy zdążyli już o mnie zapo­

mnieć, myślał. Taylor Taggert także mnie nie pozna. 

Może lepiej od razu wyjechać? Po co mi to wszystko? 

- Jest pan gotów? - Lani już była z powrotem. 

- Nie. - Mack uśmiechnął się do niej. - Ale mimo to 

jadę z tobą. - Przerzucił torbę przez ramię i poszedł za 

dziewczyną. - Zaopiekuj się moim maleństwem - zawo­

łał do mechanika w okularach. - Jutro tu przyjadę. 

- To pan przyleciał na PBY? - zapytał zaciekawio­

ny młody człowiek. - Niech się pan nie boi. Zajmę się 

nim jak niemowlęciem. 

- Serdeczne dzięki - ucieszył się Mack. Ten samo­

lot był dla niego wszystkim. No, może nie całkiem. Ale 

na pewno wszystkim, o co warto było się troszczyć. 

Lani sprowadziła z parkingu swój motocykl. Macka 

zatkało. Nie spodziewał się wprawdzie zobaczyć naj­

nowszego modelu hondy, ale na coś tak starego i okro­

pnego również nie był przygotowany. 

- To mój pojazd - oświadczyła z dumą Lani. 

- Co? Ten... - Mack popatrzył na rozpromienioną 

buzię dziewczyny i zdusił cisnące mu się na usta słowo 

„złom". Nie miał serca ranić tej miłej panienki. 

- Wspaniała maszyna - pochwalił. - Bardzo fajna. 

background image

- Sama go doprowadziłam do stanu używalności. 

Kopnęła starter. Mack musiał przyznać, że silnik 

pracował bez zarzutu. 

- No to ruszamy. - Lani odwróciła się do niego. 

- Ruszamy - mruknął Mack. 

Nie tak wyobrażał sobie swój przyjazd na ranczo 

Taggertów. Teraz na pewno nie zrobi wrażenia na 

Taylor. Wszystko, co spotkało Macka od chwili wylą­

dowania na dobrze znanym lotnisku, dowodziło tylko 

jednego: nie powinien był wracać do domu. 

Uwagę Macka całkowicie zaprzątnęły zielone wzgó­

rza, szemranie wiatru w gałęziach drzew, zapachy 

i dźwięki, które tak dobrze pamiętał. Gdyby nie to, 

Taylor nie miałaby szans powitać go w ten sposób. Był 

w końcu doświadczonym policjantem i parę razy w ży­

ciu miał do czynienia z naprawdę niebezpiecznymi 

przestępcami. Tym razem jednak został znokautowany 

przez piękno krajobrazu, przez rajski klimat i przez 

własne uczucia, które owładnęły nim, kiedy został sam 

na drodze prowadzącej do niedużego wiejskiego domu. 

Po raz pierwszy od wielu lat pozwolił sobie na chwilę 

zachwycenia się przeszłością, za którą bardzo tęsknił 

i która nigdy już nie powróci. Poczuł słoną wilgoć pod 

powiekami i wtedy go przyłapano. 

- Nie ruszaj się, gnojku! 

Mack usłyszał głos i w tej samej chwili poczuł lufę 

strzelby z całej siły wbijającą mu się w plecy. Nie miał 

pojęcia, jak to się mogło stać. Nie słyszał niczyich kroków. 

Najwyraźniej straciłjuż instynkt samozachowawczy, który 

ratował go dotąd z opresji. 

- Przetrzelę cię na wylot, szmaciarzu. 

- Poczekaj chwilę... 

- Zamknij się! - Lufa przylgnęła do samego kręgo­

słupa. - Masz iść prosto przed siebie, aż znajdziesz się 

poza terenem mojego ranczo. Potem zadzwonię po 

background image

gliny. A jak jeszcze raz cię tu zobaczę, odstrzelę ci 

łeb. Jasne? - Jeszcze raz pchnęła go lufą w plecy. 

- Powiedz Bartowi Carlsonowi, że to samo zrobię 

z każdym, kogo tu przyśle. 

Mack nie musiał się zbytnio wysilać. Szybki półobrót 

i za chwilę leżał już na rozciągniętej na trawie dziewczy­

nie. Jej strzelba poniewierała się w piasku kilka metrów 

dalej. Mimo to dziewczyna się nie poddawała. Drapała 

i gryzła jak dzika kotka, aż musiał przytrzymać jej ręce. 

- Uspokój się, Taylor - warknął Mack. - Nie mam 

zamiaru cię skrzywdzić. 

Na dźwięk swego imienia uspokoiła się nieco. Pat­

rzyła na Macka, a on patrzył na nią i zastanawiał się, 

czy choćby przez myśl jej przeszło, że oboje znają się 

prawie od dziecka. 

Taylor bardzo się zmieniła, ale włosy wciąż miała 

te same: jasne, skręcone w grube kędziory. Była szczu­

pła i drobna, chociaż miała siłę, jakiej trudno byłoby 

się spodziewać po tak kruchej istotce. Wciąż jeszcze 

wiła się pod jego masywnym ciałem, tyle że teraz 

sprawiało to Mackowi przyjemność. Coraz większą 

przyjemność. Zerknął na rozchyloną bluzkę, spod któ­

rej wystawał kawałek koronkowej bielizny. 

Mack spojrzał wyżej. Oczywiście, postarzała się. 

W błękitnych oczach, które przez tyle lat śniły mu się 

po nocach, zamieszkały ból i przerażenie. Nie śmiała 

się. Tamta Taylor, którą pamiętał, śmiała się bez prze­

rwy. Nie poznała mnie, pomyślał Mack. Czy naprawdę 

wszyscy o mnie zapomnieli? 

- Zabiję cię, jeśli ośmielisz się spróbować... 

- ostrzegła go, jakby nie wiedziała, że w pozycji, 

w jakiej się znalazła, nie może sobie pozwolić na 

zrealizowanie żadnej groźby. 

- Czego miałbym spróbować? - zapytał, patrząc jej 

prosto w oczy. 

- Złaź ze mnie, gnojku! Dotknij mnie tylko, a za­

duszę cię gołymi rękami... 

background image

- Nie bój się. Wcale nie chcę cię zgwałcić. Muszę 

się tylko upewnić, że nie wpakujesz mi kulki w plecy, 

jak tylko cię wypuszczę - powiedział rozżalony Mack. 

Ona wciąż spodziewała się po nim najgorszego, cho­

ciaż nie wiedziała jeszcze, z kim ma do czynienia. 

- Kim jesteś? - zapytała Taylor. 

- Mack Caine. Jestem tym ochroniarzem, którego 

sobie wynajęłaś. Pamiętasz? 

Mack poczuł, jak napięte ciało dziewczyny odpręża 

się, i pomyślał, że to bardzo przyjemne uczucie. Teraz 

powinien ją puścić, ale było mu tak dobrze... 

- Dlaczego od razu nie powiedziałeś? - złościła się 

Taylor. - Miałeś przyjechać wczoraj. 

- Coś mnie zatrzymało - skłamał Mack. 

Tak naprawdę po prostu spanikował. Prawie cały 

poprzedni dzień spędził w jakimś barze w San Francis­

co. Zaaplikował sobie alkoholowy test prawdy. Bez 

tego nie potrafił się zdecydować, czy rzeczywiście 

chce wrócić i stawić czoło swojej przeszłości. 

- Myślałam, że jesteś jednym z ludzi Barta Carl-

sona - wyjaśniła Taylor. Nawet nie miała zamiaru 

przepraszać go za napaść z bronią w ręku. Z pewnością 

nie była to ta sama słodka i niewinna Taylor, jaką 

Mack pamiętał z lat szkolnych. Ta kobieta stała się 

twarda w ciągu tych lat. A może tylko ostatnich kilku 

miesięcy. Żadna kobieta nie wynajmuje sobie ochro­

niarza, jeśli nie ma prawdziwego powodu do strachu. 

- Naprawdę zrobiłem na tobie takie złe wrażenie? 

- zapytał Mack. 

Wiem, że to głupie, pomyślał, ale odpowiedź na to 

pytanie jest dla mnie bardzo ważna. W końcu po to 

tylko tu przyjechałem. Jeśli tutejsi ludzie wciąż uważa­

ją mnie za chuligana, to należy jak najszybciej wyje­

chać. 

Taylor spojrzała mu w oczy i przez chwilę nad 

czymś się zastanawiała. 

- Puścisz mnie wreszcie? - zapytała z wściekłością. 

background image

- Nie wiem. - Mack wcale nie miał na to ochoty. 

- W zasadzie podoba mi się tak, jak jest. 

- Ale mnie nie. - Znów spróbowała się uwolnić. 

- Masz mnie natychmiast puścić, bo inaczej cię zwol­

nię. 

Ta drobinka wydająca rozkazy nie znoszącym 

sprzeciwu głosem o mało nie przyprawiła Macka 

o atak śmiechu. Nigdy dotąd nie był podwładnym 

kobiety, a teraz najwyraźniej będzie się musiał przy­

zwyczaić do nowej rzeczywistości. Podniósł się powo­

li, żeby broń Boże nie pomyślała sobie, że wykona 

każdy jej rozkaz. Wprawdzie to ona go wynajęła, ale 

on w każdej chwili może wymówić pracę. Tę sprawę 

trzeba będzie postawić jasno. To już nie te czasy, 

kiedy ona należała do arystokracji, a jego uważano za 

szumowinę. Jeśli Taylor nie potrafi się z tym pogodzić, 

nie będzie dla niej pracował. 

Mack wstał, otrzepał spodnie i Taylor także wstała. 

Stała przed nim z dłońmi opartymi na biodrach 

i z podniesioną do góry głową. Była znacznie szczup­

lejsza niż kiedyś. Kolorowa bluzka i szorty wisiały na 

niej jak na kiju od szczotki. Nerwowym ruchem odgar­

nęła włosy z twarzy. 

- Więc to ty jesteś ten Mack Caine z Los Angeles 

- powiedziała powoli, przyjrzawszy mu się uważnie, 

ale zupełnie obojętnie. 

To wszystko zaczyna mnie wkurzać, pomyślał 

Mack. Ona zachowuje się tak, jakby naprawdę nigdy 

w życiu mnie nie widziała. Nawet moje nazwisko 

niczego jej nie przypomina. Wprawdzie wtedy nie mó­

wili do mnie Mack, ale nazwisko Caine pozostało nie 

zmienione. 

- Tak, to właśnie ja - powiedział głośno. 

- No to wiemy przynajmniej tyle - Taylor patrzyła 

mu w oczy, jakby czegoś w nich szukała - że potrafisz 

sobie poradzić z niedużą kobietą, uzbrojoną w strzel­

bę. 

background image

- Na to wygląda. - Mack uśmiechnął się szeroko. 

- Chociaż nie miałem po temu zbyt wielu okazji. 

Taylor znów mu się przyjrzała. Uniosła nieco brwi, 

jakby w końcu dostrzegła w Macku coś znajomego. 

Może głos wydał jej się znany? Mack wstrzymał od­

dech. Miał nadzieję, że za chwilę wreszcie zostanie 

rozpoznany. A co potem? Jak ona mnie pamięta? myś­

lał gorączkowo. Może pamięta tylko to, co o mnie 

mówiono złego? Może każe mi się wynosić? Nie, 

raczej zachowa się kulturalnie. Powie, że zupełnie 

o tym zapomniała, ale przyjęła już kogoś na to miejs­

ce. Mack czekał i czekał, ale Taylor tylko zamrugała 

powiekami, jakby chciała odpędzić od siebie jakiś na­

trętny obraz. 

- Gdzie twoje rzeczy? - zapytała. Schyliła się, żeby 

podnieść zapiaszczony karabin. 

- Zostawiłem torbę na drodze. 

- Aha - odwróciła się i obrzuciła wzrokiem Macka 

od góry do dołu. - Może nie zauważyłeś, ale ja jeszcze 

nie zdecydowałam, czy właśnie ciebie zatrudnię. Musi­

my przedtem chwilę porozmawiać. 

- Proszę bardzo, możesz pytać, o co tylko chcesz. 

Moje życie jest jak otwarta księga. 

- Myślisz, że dasz sobie radę? - zapytała rzeczowo 

Taylor. 

- Nie leciałbym taki szmat drogi, gdybym tak nie 

myślał - uśmiechnął się Mack. 

- Sprawiasz wrażenie mocnego faceta - mruknęła 

pod nosem bardziej do siebie aniżeli do niego. - Może 

sobie poradzisz. 

Dostanę tę robotę, myślał Mack tak szczęśliwy, 

jakby całe jego życie zależało od tej jednej sprawy. 

Będę mógł zamieszkać z Taylor. Ciekawe tylko, kiedy 

ona mnie wreszcie pozna? 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Taylor znalazła się w sytuacji bez wyjścia, toteż 

w końcu postanowiła zatrudnić tego mężczyznę, chociaż 

nie sądziła, żeby mogła być z niego zadowolona. Raz 

jeszcze spojrzała na Macka. Kogoś mi przypomina, 

pomyślała. Ale kogo? I dlaczego tak dziwnie mi się 

przygląda? To okropne! Co za głupota. Przecież ja nic 

o nim nie wiem! Właściwie zatrudniłam go koresponden­

cyjnie. 

- Jak tu dojechałeś? - zapytała. 

- Przyleciałem. Zostawiłem samolot na lotnisku. 

- Aha - powiedziała zadowolona, że gdyby ten 

produkt jednak miał jakąś wadę, to zawsze może go 

odesłać, jak każdą inną zamówioną korespondencyjnie 

przesyłkę. 

Obcy wciąż dziwnie jej się przyglądał. Taylor dopiero 

teraz skonstatowała, że bez pozwolenia mówi jej po 

imieniu. Mogłaby mu pokazać, gdzie jego miejsce, 

i kazać mówić do siebie: pani Taggert. Tak zwracali się do 

niej wszyscy zatrudnieni na ranczo ludzie, a ten od 

pierwszej chwili mówi jej po imieniu, jakby byli starymi 

znajomymi. Chociaż właściwie jesteśmy chyba w tym 

samym wieku, pomyślała. Nie mam żadnego powodu, 

żeby od początku narzucać takie formalne stosunki. 

A z drugiej strony, przydałoby się ustawić jeszcze jedną 

zaporę... Po co ja w ogóle o tym myślę? skrzywiła się. 

W tym człowieku nie ma nic, czego należałoby się 

obawiać. Muszę tylko powiedzieć coś stanowczego, coś, 

co ustawiłoby go z powrotem w szeregu. Muszę mu stale 

przypominać, kto tu wydaje polecenia. 

background image

- Czy mogłabyś mi wyjaśnić, po co ci jestem po­

trzebny? - zapytał Mack, zanim Taylor zdążyła zdecy­

dować, co takiego należałoby mu powiedzieć. Popat­

rzyła na niego z wahaniem, jakby nie była zupełnie 

pewna, czy powinna dopuścić go do wtajemniczenia. 

Patrzyła na jego szerokie barki, obciągnięte znoszoną 

skórzaną kurtką lotniczą. Uznała, że ma do czynienia 

z zawodowcem. Był silny i potężny. 

Dokładnie taki, jaki powinien być prawdziwy ochro­

niarz. Na pewno nie zdobędę nad nim władzy, pomyś­

lała pełna lęku. A przyzwyczaiłam się panować nad 

wszystkim, co do mnie należy. No cóż, zdaje się, że 

w tym wypadku nie mam zbyt wielkiego wyboru. A to 

oznacza, że muszę go krótko trzymać. Na tyle, na ile 

będzie to możliwe, oczywiście. W żadnym razie nie 

może się zorientować, że się go obawiam. Nie będzie 

łatwo, ale spróbować trzeba. 

Mack patrzył na dziewczynę wyczekująco. Spodzie­

wał się, że lada chwila zostanie rozpoznany. A może, 

pomyślał, nigdy się mną nie interesowała na tyle, żeby 

moja twarz zapadła jej w pamięć i przetrwała tam 

przez dwadzieścia długich lat? Bardzo go to przypusz­

czenie zabolało. On przecież ani na chwilę o niej nie 

zapomniał. Nawet wtedy, kiedy był mężem Jill. Nie, 

stanowczo trzeba z tym zaraz skończyć. 

- Może wejdźmy do domu - zaproponowała Tay­

lor. - Tutaj, na otwartej przestrzeni, jesteśmy dla każ­

dego łatwym celem. 

- Spodziewasz się, że twoi wrogowie obrzucą gra­

natami grządki w ogródku? - zapytał Mack, rozgląda­

jąc się dookoła. 

- Po nich można się wszystkiego spodziewać - od­

rzekła Taylor ze śmiertelną powagą. - Ty też powinie­

neś uważać. Jeśli, oczywiście, masz zamiar u mnie 

pracować. 

A to historia, pomyślał Mack. Ta dziewczyna 

wpadła w paranoję. Jest kompletnie wykończona. 

background image

Przez telefon mówiła mi, że ma problemy z Bartem 

Carlsonem. Dobrze go pamiętam. To wprawdzie strasz­

ny cham, ale jakoś nie potrafię go sobie wyobrazić 

w roli terrorysty. 

We wnętrzu domu panował miły chłód. Ratanowe 

meble były tu całkiem na miejscu, ale koronkowe 

firanki w oknach zupełnie nie pasowały do nowej 

Taylor, tak zawzięcie broniącej swojej fortecy przed 

niewidzialnym wrogiem. A do tego te kwiaty... Stały 

wszędzie. W dzbankach, w słoikach, w szklankach 

i oczywiście w wazonach także. Mack już chciał zapy­

tać, kto tu ostatnio umarł, ale w porę ugryzł się w ję­

zyk. Domyślał się, że Tom przeniósł się do lepszego 

świata. Jeśli to prawda, to podobne pytanie byłoby 

w bardzo złym guście. 

Mack usiadł na wskazanym przez dziewczynę krześ­

le. Z głębi domu słychać było dźwięki płynące z włą­

czonego telewizora. Jakieś kreskówki, pomyślał Mack. 

To znaczy, że jest tu jeszcze ktoś. 

Spojrzał pytająco na Taylor, ale ona najwyraźniej 

nie chciała niczego mu wyjaśniać. A Mack nie zamie­

rzał pytać o nic, co nie miało bezpośredniego związku 

z jego pracą. 

- Chcesz się czegoś napić? - zapytała. - Piwa, 

wina, może jakiegoś soku... 

- Proszę o coś zimnego. - Mack ze wstrętem wspo­

mniał wczorajsze pijaństwo. - Masz może mrożoną 

herbatę albo wodę sodową? 

Taylor skinęła głową i wyszła do kuchni. Mack nie 

mógł oderwać od niej oczu. Poruszała się z wdziękiem, 

tak jak kiedyś, chociaż teraz robiła to może odrobinę 

za szybko. Jakim cudem się tu znalazłem? Mack wciąż 

jeszcze nie mógł się nadziwić swemu szczęściu. Ode­

tchnął głęboko, chcąc uspokoić nieco rozgorączkowane 

myśli. Nie, to na pewno nie sen. To wszystko działo 

się naprawdę. 

Taylor Taggert. To była nowość. W jego marze-

background image

niach zawsze występowała pod panieńskim nazwiskiem 

Reynolds. Mack był zupełnie pewien, że T. Taggert 

z ogłoszenia w „Los Angeles Timesie" jest Tomem 

Taggertem, jego prześladowcą z lat szkolnych. Kiedy 

wykręcił podany w ogłoszeniu numer i odezwała się 

kobieta, która powiedziała: „Tak, to ja jestem T. Tag­

gert z ogłoszenia. Mam na imię Taylor", Macka zamu­

rowało. Dopiero po chwili zdołał jakoś wydukać swoje 

nazwisko i powiedzieć parę słów o posiadanych kwali­

fikacjach. „Świetnie", ona na to. „Nie mam czasu na 

głupstwa. Proszę tu przyjechać. Jeśli zda pan egzamin, 

od razu zacznie pan pracę". 

- A co będzie, jeśli go nie zdam? - zapytał wtedy Mack. 

- Nie będzie pan mógł zacząć pracy. Czy mam do 

tego egzaminu dodać jeszcze test na inteligencję? 

Mack był kompletnie oszołomiony. Nie potrafił 

o nic pytać, nie umiał nawet się przypomnieć. Nie 

mógł uwierzyć w to, że po tylu latach może tak zwy­

czajnie rozmawiać przez telefon z samą Taylor i że 

ona chce go u siebie zatrudnić. Dopiero kiedy odłożył 

słuchawkę, kiedy się nad wszystkim zastanowił, dotar­

ło do niego, że ta opryskliwa i nie mająca czasu na 

głupstwa Taylor niewiele ma wspólnego z tamtą słodką 

dziewczyną o anielskiej buzi, która chodziła z nim do 

jednej klasy. Nie miał wątpliwości, że to jedna i ta 

sama osoba. Taylor i Tom przez wszystkie lata szkoły 

stanowili parę. Należeli do szkolnej arystokracji. Za to 

Macka zawsze uważano za chuligana. Do takich chłop­

ców jak on takie dziewczyny jak Taylor nawet się nie 

odzywały. Tom był gospodarzem najstarszej klasy 

i gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej. No i oczywiś­

cie wziął sobie Taylor za żonę. Pamięć Macka prze­

dziwnym zrządzeniem losu nie zarejestrowała tego fak­

tu. Kiedy myślał o niej w bezsenne noce, Taylor wciąż 

była młoda, uśmiechnięta i wolna. I pozwalała mu się 

dotykać, przytulać... W jego marzeniach ona zawsze się 

śmiała. Na jawie nigdy nawet się do niej nie zbliżył. 

background image

Nie należał do wąskiego kręgu przyjaciół Taylor, więc 

tylko z daleka mógł na nią patrzeć. Tak to wyglądało 

przed laty, kiedy oboje chodzili do szkoły. Teraz wszy­

stko się zmieniło. Oboje dorośli, a na marzenia nie ma 

czasu. 

Mack bardzo był ciekaw, co tu się wydarzyło. Wie­

dział niewiele. Tyle tylko, ile wynikło z rozmowy 

telefonicznej. Zapytał, czy to ona go angażuje, czy też 

miałby pracować dla jej męża. „Dla mnie", odrzekła 

wtedy zwięźle. „Pana Taggerta już nie ma." 

Mack domyślił się, że jeśli ona wciąż nosi nazwisko 

Toma i nadal mieszka na ranczo, należącym do rodzi­

ny Taggertów, to może to oznaczać tylko jedno: Tom 

nie żyje. Bo gdyby się rozwiedli, Taylor na pewno by 

się wyprowadziła. A nawet gdyby została w tym domu, 

nie używałaby nazwiska Taggert. Mack rozprostował 

nogi. Nie mógł się już doczekać powrotu Taylor. Co 

chwila przekonywał siebie, że ona naprawdę jest blisko 

niego, że tym razem to nie jest sen. 

Taylor stała przy kuchennym zlewie. Małymi łykami 

piła zimną wodę ze szklanki. Musiała się choć trochę 

uspokoić. Siedzący w pokoju mężczyzna był rewelacyjny. 

Nie spodziewała się, że uda jej się znaleźć tak doskonałe­

go ochroniarza. Była zupełnie roztrzęsiona. Nie jest to 

właściwy moment na histerie, przekonywała samą siebie. 

W końcu od śmierci Toma sama sobie ze wszystkim radzi. 

Po pierwsze - nie zwariowała. Poza tym zupełnie dobrze 

prowadzi interesy, gospodaruje na ranczo, a i Ryan nie 

może narzekać na brak opieki. Nie jest łatwo pogodzić ze 

sobą tyle obowiązków. 

Kiedy Tom umarł, Taylor myślała, że jej życie także 

się skończyło. Ich małżeństwo trwało dwanaście lat, ale 

nierozłączną parą zostali już w szkole średniej. Nie 

znała innego życia poza życiem z Tomem. Nie potrafiła 

nawet wyobrazić sobie siebie u boku innego mężczyzny. 

Tom był dla niej opoką, jedynym powodem, dla 

którego warto było żyć. To prawda, że życie z Tomem 

background image

nie było usłane różami, ale kiedy umarł, życie bez 

niego straciło sens. Przez wiele tygodni chodziła otu­

maniona. Zupełnie nie wiedziała, do czego się zabrać. 

Chciała sprzedać ranczo, opuścić Hawaje i znaleźć 

sobie jakieś miejsce, w którym nie będzie wspomnień. 

Dzwoniła nawet do pośredników, dowiadywała się 

o ceny... Pewnego wieczoru Ryan wdrapał się jej na 

kolana, przytulił do niej i zaczął płakać. Po raz pierw­

szy dotarł do niego cały ogrom tragedii, która miała 

odtąd zaciążyć na jego życiu. Kiedy oboje się wy­

płakali i osuszyli oczy, Ryan powiedział: „Jak dorosnę, 

też będę prowadził ranczo. Tak jak tatuś. I zaopiekuję 

się tobą, mamusiu". Taylor w jednej chwili zrozumia­

ła, że nigdzie nie wyjedzie. To ranczo było przecież 

dziedzictwem Ryana, jedyną rzeczą, jaka została chło­

pcu po ojcu, i ona nie ma prawa mu tego zabierać. Od 

tamtego wieczoru wszystko się zmieniło. Taylor 

w mgnieniu oka się pozbierała. Zajęła się gospodarst­

wem i wkrótce doprowadziła ranczo do rozkwitu. Nie 

robiła tego z miłości do pracy, tylko z miłości do syna. 

Ta ziemia należy do Ryana, powtarzała sobie każdego 

ranka, i ja muszę ją dla niego utrzymać. Z tego samego 

powodu, kiedy okazało się, że Bart Carlson chce ją 

wyrugować z ranczo, postanowiła wynająć sobie 

ochroniarza. Dlatego musiała się zdecydować na za­

proszenie do swojego domu tego Macka Caine'a. Obo­

wiązek przede wszystkim, pomyślała. 

Wzięła oszronione szklanki z mrożoną herbatą i po­

szła do pokoju. Usiadła sztywno na brzegu kanapy. 

Wciąż myślała tylko o tym, czy aby właściwie po­

stąpiła, wynajmując tego obcego człowieka. Każdy kij 

ma dwa końce, a ten nie należał do wyjątków. Caine 

sprawiał wrażenie brutala i to ją trochę przerażało. Ale 

z drugiej strony potrzebowała kogoś, kto samym 

wyglądem odstraszałby ewentualnych napastników. 

Nie wygląda na gangstera, myślała zatroskana, cho­

ciaż ta blizna na policzku świadczy o tym, że w prze-

background image

szłości często ryzykował i teraz niczego się nie boi. 

Rusza się jak mucha w smole, ale to bez wątpienia 

tylko maskarada. Kiedy mnie powalił na ziemię, zwijał 

się jak dziki kot, przypomniała sobie. Na pewno radzi 

sobie ze wszystkim. Tylko czy da radę Bartowi? 

- Przejdźmy do interesów - zaczęła szorstko Tay­

lor. Postanowiła trzymać tego człowieka na dystans 

przy użyciu zarówno ostrego tonu, jak i właściwej 

gestykulacji. - Zacznijmy od broni. 

- Jakiej broni? - zapytał Mack zaskoczony. Dla ludzi 

w jego fachu broń była zawsze czymś najbliższym, bardzo 

osobistym, o czym z nikim się nie rozmawia. 

- Masz swoją broń, czy mam ci dać jakąś spluwę? 

- Mam własną - odrzekł bez namysłu. Co ona 

sobie myśli? zaniepokoił się. Nie jesteśmy na Dzikim 

Zachodzie. - To co mam, zupełnie wystarczy. 

Schowany w bucie nóż oraz pistolet marki Smith 

& Wesson w kaburze na szelkach przeprowadziły Mac­

ka bezpiecznie przez lata pracy dla DEA, kiedy to 

przechwytywał transporty narkotyków i rozrywał paję­

cze sieci, jakimi gangi narkotykowe oplatały cały kon­

tynent. W tej śmiesznej sąsiedzkiej przepychance na 

pewno niczego więcej nie potrzebował. 

- Nie powiedziałaś mi jeszcze, po co jest ci po­

trzebna ochrona - przypomniał Mack, pragnąc jak naj­

prędzej zmienić temat rozmowy na mniej osobisty niż 

sprawy związane z bronią. 

- Nasze ranczo jest bardzo małe. - Taylor odstawi­

ła na stolik swoją szklankę. - Należy do rodziny moje­

go męża od wielu pokoleń i od wielu pokoleń jakoś 

egzystuje w cieniu ogromnego i doskonale prosperują­

cego sąsiada, którym w tej chwili jest niejaki Bart 

Carlson. - Taylor oparła się o poduszki kanapy i popa­

trzyła na korony palm poruszane lekkim wiatrem. 

- Nigdy dotąd nie było między nami żadnych nieporo­

zumień - ciągnęła. - W każdym razie ja o niczym 

takim nie wiem. Ale ostatnio... Nasze stosunki niezbyt 

background image

dobrze się układają. Wygląda na to, że Bart chciałby 

się nas pozbyć i dołączyć naszą ziemię do długiej listy 

swoich zakupów. Robi wszystko, żeby mnie wystra­

szyć i zmusić do sprzedania ranczo. 

- Dlaczego? 

- Właściwie sama dokładnie nie wiem. - Taylor 

znów patrzyła w okno. - Mam na ten temat dwie 

teorie. Po pierwsze: Kala, właściwie jedyne źródło 

wody w tej okolicy, przepływa najpierw przez naszą 

ziemię, a potem płynie na ranczo Carlsona. Bart może 

chcieć przejąć kontrolę nad całą rzeką. Kiedyś powie­

dział coś takiego, z czego wynikało, że obawia się, 

żebym nie odcięła mu dostępu do wody. Kiedy żył 

Tom, mój mąż, Bart nie zgłaszał żadnych obaw. 

Dopiero teraz, kiedy ja przejęłam ranczo, stał się 

trochę nerwowy. - Znów spojrzała w oczy Macka, 

jakby tam spodziewała się znaleźć rozwiązanie zaga­

dki. - Drugi powód, to nasze sukcesy. Ranczo Tagger-

tów nigdy nie było dochodowym interesem, ale ostat­

nio udało mi się zdobyć kilku nowych klientów. 

Nastawiłam się na produkcję wołowiny bez hormonów. 

Mięso dla smakoszy - uśmiechnęła się. - Dobrze mi 

za to płacą. 

Mack skinął głową. A więc na dodatek jest kobietą 

interesu, pomyślał. Lepiej jej idzie bez Toma niż 

z nim. 

- Nie stanowisz konkurencji dla Carlsona, więc dla­

czego Carlson chce cię stąd wygryźć? - zapytał cicho 

Mack. Patrzył na nią zaciekawiony. Nie zachowywała 

się jak histeryczka. Tego był zupełnie pewien. Tu 

dzieje się coś poważnego, pomyślał. 

- Może to zwykła zazdrość. Ja naprawdę nie wiem 

- westchnęła ciężko Taylor. - Zaraz, muszę się za­

stanowić, jak to się zaczęło. Aha, już wiem. Ludzie 

Carlsona dwukrotnie spłoszyli moje bydło. Spalili mi 

szopę. Dzwonią do mnie z pogróżkami. Zmusili do 

odejścia dwóch kowbojów i nastraszyli Josiego, nasze-

background image

go najstarszego pracownika, który ma prawie osiem­

dziesiąt lat i mieszka na ranczo od niepamiętnyc cza­

sów. Nakłaniali moich dostawców, żeby przestali 

sprzedawać mi paszę, a klientów, żeby nie kupowali 

ode mnie mięsa. 

- Skąd wiesz, że za tym wszystkim stoi Carlson? 

- Bo nikt inny nie mógłby tego zrobić. On jeden ma 

w tym jakiś interes. Zresztą zawsze, kiedy coś się dzieje, on 

się natychmiast zjawia i obiecuje mi, że pomoże i kupi moje 

ranczo. Oczywiście zapewnia, że chce to zrobić wyłącznie 

po to, żebym nareszcie pozbyła się kłopotu. 

- Rozumiem. Stara zabawa w dobrego gliniarza 

i złego gliniarza. 

- Coś w tym rodzaju. 

- A co na to policja? 

- Przyjeżdżają, piszą raport i odjeżdżają. - Taylor 

spojrzała na niego niepewnie. - Chciałam wynająć 

któregoś z miejscowych prywatnych detektywów, ale 

oni wszyscy siedzą w kieszeni u Barta. Byłam w krop­

ce. Dlatego dałam ogłoszenie do „Los Angeles Time-

sa". Miałam nadzieję, że zgłosi się ktoś odpowiedni. 

- A tymczasem zgłosiłem się ja. - Mack zaśmiał 

się gorzko. - Nie wiem, czy jestem odpowiedni do tej 

roboty, ale postaram się spełnić twoje oczekiwania. 

- Tu mogą się jeszcze zdarzyć różne rzeczy - prze­

strzegła go Taylor. 

- Nie martw się - pocieszył ją Mack. Odwaga 

i determinacja tej drobnej dziewczyny bardzo go wzru­

szyły. - Dam sobie radę z twoim sąsiadem. 

- Właściwie spodziewałam się kogoś innego - spo­

glądała na niego, jakby niezupełnie wierzyła w kwalifi­

kacje Macka. 

- Kogo mianowicie? - Mack czuł się pod jej spoj­

rzeniem jak przyszpilony do ściany owad. 

- Sama nie wiem. Raczej kogoś starszego... Poli­

cjanta na emeryturze czy kogoś takiego. 

Kogo ja chcę oszukać? myślała Taylor. Wcale mi 

background image

nie chodziło o wiek ani o kwalifikacje. Miałam na­

dzieję, że ten facet, który się zgłosi, nie będzie aż taki 

przystojny. Ten stanowi prawdziwe zagrożenie dla mo­

jego spokoju. Żebym nie wiem jak mocno przekony­

wała samą siebie, że mnie ten Caine nic nie obchodzi, 

to sama najlepiej wiem, że to nieprawda. Już mnie 

zainteresował i będę musiała to głupie uczucie stłam-

sić. Nie wiem, dlaczego on mi się tak przygląda i skąd 

to wrażenie, że już gdzieś go widziałam. 

- Masz żonę? - zapytała Taylor urzędowym tonem. 

Wyciągnęła z szuflady stołu księgę rachunkową i ot­

worzyła ją na ostatniej zapisanej stronie. 

- Miałem. 

- Co się z nią stało? 

- Ma teraz innego męża - odpowiedział Mack. 

Czekał na powrót dobrze znanego kłucia w sercu, które 

pojawiało się zawsze wtedy, kiedy myślał o Jill. Jed­

nak tym razem ukłucie się nie zjawiło. 

Taylor przyglądała mu się chwilę, po czym podała 

pokryty cyframi kawałek papieru. 

- Tyle dostaniesz, jeżeli cię zatrudnię - powiedzia­

ła. - Musisz pamiętać, że do tego dochodzi mieszkanie 

i wyżywienie. 

- Jak długo będę ci potrzebny? 

- Mam nadzieję, że nie dłużej niż kilka tygodni. Na tyle 

długo, żeby dotarło do Barta, że zrobię wszystko, co 

w ludzkiej mocy, a ziemi nie sprzedam. Oczywiście, jeśli 

zdecyduję się ciebie zatrudnić - przypomniała mu znowu. 

- Powiedz mi jeszcze, czy dużo miałaś ofert? - za­

pytał Mack. Dobrze wiedział, że poza nim nikt się do 

niej nie zgłosił. Takie rzeczy można wyczuć. Wiedział 

też, że ona nigdy się do tego nie przyzna. 

- Nie twój interes - zbyła go szorstko. - Zajmijmy 

się lepiej twoimi kwalifikacjami zawodowymi. 

- Jak sobie pani życzy, szefowo. - Mackowi nie 

udało się ukryć uśmiechu. 

Taylor zarumieniła się, ale zanim zdążyła mu po-

background image

wiedzieć, co sądzi o jego poczuciu humoru, otworzyły 

się drzwi i do pokoju wszedł mały, może sześcioletni 

chłopiec. Taylor odwróciła się, a z jej twarzy w mgnie­

niu oka zniknęło napięcie i śmiertel­

na powaga. Uśmiechnęła się tak, jak robiła to zawsze 

w marzeniach Macka. Taką ją znam, pomyślał z ulgą. 

Jakie to szczęście, że ona jeszcze istnieje. 

Chłopiec podszedł do matki, a ona przytuliła go do 

siebie. Mały patrzył spode łba na Macka. Najwyraźniej 

uznał go za intruza. 

- To jest pan Caine, synku - powiedziała Taylor. 

- Zostanie z nami przez kilka tygodni. Przywitaj się 

z nim, dobrze? 

Chłopiec zrobił, co mu kazano, chociaż widać było, że 

nie ma na to najmniejszej ochoty. Taylor drgnęła, kiedy 

w sąsiednim pokoju rozległ się dzwonek telefonu. 

- Niech to szlag trafi! Czekam na telefon od dostawcy. 

To pewnie on. Ryan, dotrzymaj towarzystwa panu Caine 

- zawołała Taylor i wybiegła odebrać telefon. 

Ryan stał nieporuszony i patrzył ponuro na Macka. 

Mack także przyglądał się chłopcu, który wyglądał jak 

miniaturowa kopia swego ojca. Te same szare oczy, 

ostry podbródek, chude nogi. Tylko włosy miał rude, 

a nie jasne. 

- Jak leci, Ryan? - zapytał Mack, który uznał, że 

na nim, jako na starszym, spoczywa obowiązek nawią­

zania rozmowy. 

- Mój tata był wyższy od ciebie - oświadczył mały 

głosem tak donośnym, że zapewne słychać go było na 

autostradzie. 

- To chyba musiał bardzo urosnąć, odkąd skończył 

szkołę - mruknął Mack. 

- Mój tata był mądrzejszy niż ty - licytował ni­

czym nie zrażony chłopiec. 

- W to mogę uwierzyć. 

- Mój tata niczego się nie bał - mówił dalej Ryan. 

- I zawsze wygrywał rodeo. 

background image

- Tu masz rację - przyznał Mack. - Zawody na 

rodeo nigdy nie były moją pasją. 

- Mój tatuś był... był przystojniejszy niż ty. 

- A ty jesteś do niego bardzo podobny. - Mack 

uśmiechnął się do chłopca serdecznie. 

- Wiem - powiedział malec, trochę zaskoczony. 

Stwierdzenie Macka najwyraźniej zbiło go z tropu, bo 

zaprzestał wreszcie bezsensownych porównań. 

- Znałem twojego tatę - oświadczył Mack. 

- Czy on był twoim przyjacielem? - Ryan z przeję­

cia zamrugał powiekami. 

- No pewnie. - Mack nie wahał się ani chwili. 

W tej sytuacji drobne kłamstwo nie mogło nikomu 

zrobić krzywdy. - Oczywiście, że się przyjaźniliśmy. 

Ryan skinął głową, po czym odwrócił się do Macka 

plecami, kierując się do drzwi, którymi tu wszedł. Na 

odchodnym raz jeszcze krytycznie spojrzał na niego. 

- Tylko nie próbuj całować mojej mamy, dobra? 

- powiedział Ryan. 

- Co takiego? - Mack aż zamarł ze zdziwienia. 

- Jeden facet próbował ją pocałować. - Mały świd­

rował Macka przenikliwym spojrzeniem. - Musiałem 

go uderzyć. 

- Posłuchaj, Ryan - zaczął Mack powoli. Bardzo 

żałował, że nie widział tej sceny na własne oczy. 

- Daję słowo, że nie przyjechałem tu nikogo całować. 

Jestem tu, żeby pomóc tobie i twojej mamie bronić 

waszej własności. 

Ryan jeszcze przez chwilę przyglądał się gościowi, 

po czym odwrócił się i na dobre zniknął w głębi domu. 

Mack roześmiał się cicho. O, nie, całowania zdecy­

dowanie nie mam w planie, pomyślał. Nie przyjecha­

łem tu po to, żeby całować. Wprost przeciwnie. To nie 

wspomnienia związane z Taylor sprawiły, że przeleciał 

przez ocean, żeby znaleźć się na Hawajach. Przyjechał, 

ponieważ tu był jego dom, chociaż przez wiele lat 

o tym właśnie nie chciał myśleć. Próbował stworzyć 

background image

sobie nowy dom. Z Jill. Uważał nawet, że mu się to 

udało i że dzięki temu Hawaje przestały mu być po­

trzebne. Potem jednak tamten bezpieczny port zniknął 

z powierzchni ziemi i Mack zapragnął znów gdzieś 

zacumować. Zaczęły go prześladować wspomnienia 

o Shawnee, jego siostrze, o Hawajach i o własnej 

młodości. Kiedy zobaczył w gazecie tamto ogłoszenie, 

uznał, że to znak, iż powinien jednak wrócić do domu 

i przekonać się, czy potrafi znaleźć sobie miejsce 

w swoim dawnym świecie. Bardzo potrzebował domu 

i miał nadzieję, że odnajdzie go na Hawajach. Taylor 

na pewno mnie zatrudni, myślał. Nie ma innego wyjś­

cia. A skoro tak, to powinienem przynieść swoją torbę. 

Została na drodze. Nie ma w niej wprawdzie wiele, ale 

to prawie wszystko, co posiada. Wstał z krzesła w tej 

samej chwili, w której Taylor wróciła do pokoju. 

- Dokąd się wybierasz? - zapytała. 

Mack nie odpowiedział. Patrzył na nią, jakby chciał 

ją prześwietlić oczami. 

- Co się stało z Tomem? - zapytał. 

- Nie żyje - powiedziała szybko Taylor, upewniw­

szy się przedtem, że drzwi, za którymi zniknął Ryan, 

są zamknięte. - Zmarł prawie rok temu. Znałeś go? 

- Tak. - Mack skinął głową. 

Taylor przyglądała mu się zaciekawiona, a Mack 

zastanawiał się, kiedy wreszcie go sobie przypomni. 

A może w ogóle mnie nie pamięta? pomyślał. Nie wiem, 

czy zamieniliśmy ze sobą choćby dziesięć słów. Zapewne 

nie wryłem jej się w pamięć tak mocno, jak ona mnie. 

Pewnie uważała mnie za śmiecia i zapomniała o mnie, 

kiedy tylko stąd wyjechałem. 

- Kiedy poznałeś Toma? - zapytała Taylor. 

- Dawno temu. - Jakoś nie mógł się zdobyć na 

odwagę, żeby powiedzieć jej prawdę. - Kiedyś ci 

o tym opowiem. 

Nie zadawała więcej pytań, chociać Mack czuł, że 

miała na to ogromną ochotę. 

background image

- Idę na drogę po swoje rzeczy - oznajmił. - Zaraz 

wracam. 

Taylor podeszła, do drzwi. Patrzyła, jak Mack scho­

dzi po schodach werandy. Odwrócił się nagle i ich 

oczy spotkały się na jedną krótką chwilę. W tym 

samym momencie dziewczyna zobaczyła w wyobraźni 

inny, chociaż podobny do tego obraz: młody chłopak 

patrzył przez ramię dokładnie tak samo jak ten tutaj. 

Brzegi tamtego wspomnienia dawno już wypłowiały, 

ale środek pozostał jasny i wyraźny, jakby tamto zda­

rzyło się wczoraj. Szkoła średnia. Taylor, jak zawsze, 

siedziała w swojej ławce, a tamten chłopiec siedział 

kilka ławek przed nią. To było na lekcji matematyki. 

Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Wtedy ich oczy 

także się spotkały i tak samo jak teraz przez chwilę na 

siebie patrzyli. Tamta chwila, zupełnie bez znaczenia, 

przez wszystkie te lata co rusz do niej powraca. Nigdy 

nie udało jej się zapomnieć czarnych oczu owego chło­

paka. 

Ten człowiek, który każe mówić do siebie: Mack, 

tak samo się nazywa i ma takie same czarne oczy. 

- Co tu się, u diabła, dzieje? - szepnęła Taylor, 

przyciskając palce do pobladłych warg. 

Kimo Caine, myślała. Ta czarna owca, ten chuligan, 

chłopak, który zawsze pakował się w kłopoty, aż wre­

szcie musiał opuścić wyspę i nigdy nie wrócił. Po co 

on tu przyjechał? 

- Co tu się dzieje? - powtórzyła. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Taylor wciąż jeszcze stała oniemiała na werandzie, 

kiedy znów go zobaczyła. Serce biło jej w piersi tak 

głośno, że on chyba też je słyszał. Dlaczego mi nie 

powiedział, kim jest? myślała, przyglądając mu się 

uważnie. Tak, to na pewno on. Wprawdzie zamiast 

wysokiego, chudego chłopca idzie tu potężny mężczyz­

na, ale oczy ma takie same. Nie bardzo wiedziała, jak 

powinna się teraz zachować. Życie wciąż mi przynosi 

nowe niespodzianki, pomyślała. Jak to się mogło stać? 

On w niczym nie przypomina tamtego zabiedzonego 

cwaniaka. I nie nazywał się wtedy Mack. Wszyscy 

mówili do niego Kimo. Kimo Caine. Dzikus z Paukai 

High. 

„Płynie w nim krew Caine'ów. To byli piraci", 

mawiała matka Taylor, kiedy tylko spotykały plączące­

go się po mieście Kimo. Matka od razu zauważyła 

zafascynowane spojrzenie córki. „Te młode Cainiątka 

to chuligani. Trzymaj się od niego z daleka, Tay. To 

nie jest towarzystwo dla ciebie". 

Potem okazało się, że matka miała rację. Piracka krew 

odezwała się w Kimo, kiedy byli w maturalnej klasie. 

Musiał uciekać z miasta przed przysłowiową karzącą ręką 

sprawiedliwości. A teraz przyjechał i chce pracować jako jej 

ochroniarz. Taylor uważała za bardzo dziwne to, że od razu 

nie powiedział jej, kim jest. Nie miała pojęcia, o co mu 

naprawdę chodzi, ale jeśli chciał jej coś zabrać, to będzie się 

musiał obejść smakiem. 

- Proszę, niech pan siada, panie Caine - powiedzia­

ła obojętnie. - Chcę jeszcze o coś pana zapytać. 

background image

Caine usiadł na stojącym pośrodku pokoju twardym 

krześle, a Taylor zaczęła spacerować tam i z powro­

tem. Była naprawdę zła. Nikt nie lubi, kiedy ktoś robi 

z niego głupca. 

Mack od razu zauważył zmianę, jaka w niej zaszła, 

chociaż nie miał pojęcia, czemu tak się stało. Może 

przez rozmowę telefoniczną? A może Ryan coś jej 

powiedział? W każdym razie to coś spowodowało, że 

dziewczyna stała się szorstka i bardzo nieprzyjemna. 

Dawna Taylor nawet nie umiałaby się zachować w ten 

sposób, ale do tej nowej ta poza pasowała jak ulał. 

- Kiedy skończyłeś poprzednią pracę? - zapytała 

ostro. 

- Przed kilkoma miesiącami. 

- Dlaczego przestałeś pracować? 

- Wypaliłem się. Muszę naładować akumulator. 

- Czy po raz pierwszy przyleciałeś na Hawaje? 

- Taylor miała minę, z której wynikało, że nie wierzy 

w ani jedno jego słowo. 

- Czy przyleciałem?... No, tak. - To akurat była 

szczera prawda. Trochę kręciło mu się w głowie od 

tych jej spacerów tam i z powrotem, ale patrzenie na 

szczupłe, opalone nogi dziewczyny, na jej zgrabną 

sylwetkę, sprawiało Mackowi ogromną przyjemność. 

- Chodzi mi o to - zgromiła go spojrzeniem - czy 

po raz pierwszy jesteś na Hawajach, czy też już kiedyś 

tu mieszkałeś. 

- Po co chcesz to wiedzieć? - zapytał. Zgodna 

z prawdą odpowiedź na jej pytanie spowodowałyby 

lawinę innych, na które na razie nie chciał odpowia­

dać. - Czy to ma jakieś znaczenie? 

- Może. - Patrzyła na niego, jakby złapała go na 

gorącym uczynku. - To zależy. 

- Uzależniasz od tego przyjęcie mnie do pracy? 

- Możliwe. - Stała przed nim podparta pod boki 

i nerwowo stukała stopą w podłogę. 

- To powiedz mi jeszcze, którą odpowiedź chciała-

background image

byś usłyszeć - Mack spróbował się uśmiechnąć. - Jaka 

odpowiedź pozwoli mi u ciebie pracować? 

- Czy chcesz przez to powiedzieć - Taylor wyciąg­

nęła palec jak zawodowy prokurator na procesie poka­

zowym - że wszystko, co mi powiedziałeś, mówiłeś 

tylko po to, żeby mnie zadowolić? 

- No, nie. Nie wszystko. - Mack westchnął ciężko. 

- Czy to jest rozmowa kwalifikująca mnie do pracy, czy 

może proces o morderstwo? Nie tak ostro, na miły Bóg! 

- Ach! Więc chciałbyś rozmawiać tylko o pracy? 

- syknęła zjadliwie. 

- Byłoby przyjemniej. 

- Dobrze. Zgoda. - Taylor pomyślała chwilę, po 

czym znów zwróciła na niego mordercze spojrzenie. 

- Gdybyś mógł wybrać, jakim drzewem chciałbyś zo­

stać? 

- Co takiego? - wydusił z siebie Mack, kiedy wre­

szcie przestał się śmiać. 

- To jedna z technik prowadzenia wywiadu - wyja­

śniła Taylor. Nie chciała się dać złamać i polubić tego 

Caine'a, ale jego śmiech był taki zaraźliwy. Musiała 

się bardzo pilnować. - No, słucham. Jakim chciałbyś 

być drzewem? 

- Rozumiem - Mack wciąż świetnie się bawił. - To 

sposób na dotarcie do najdalszych zakamarków mojej 

duszy i poznanie cech charakteru. O to ci chodzi? 

- Mam nadzieję, że mi się uda - nie chciała patrzeć 

w jego roześmiane oczy. 

- Niech będzie. Powiem ci, w jakie drzewo chciał­

bym się zamienić. - Mack zastanawiał się przez chwi­

lę. - Już wiem! Nie chciałbym być drzewem, tylko 

chwastem. Na przykład lebiodą. Nikt nie musiałby 

mnie podlewać, a poza tym mógłbym się swobodnie 

rozrastać i wędrować po świecie. - Mack był naprawdę 

dumny z tej odpowiedzi. 

- Typowa męska odpowiedź. - Taylor odwróciła 

się, nie chcąc, żeby Mack widział jej uśmiech. Gniew 

background image

już ją opuścił. Nie ma cienia wątpliwości, że to Kimo 

Caine we własnej osobie, pomyślała. Zawsze miał tu­

pet. 

- Uważasz mnie za typowego mężczyznę? 

- Rzeczywiście, jesteś bardzo męski - o mało się 

nie roześmiała. Różne rzeczy mogła o nim myśleć, ale 

na pewno nigdy nie nazwałaby go „typowym". 

- Ale mi ulżyło - westchnął z uśmiechem Mack 

i rozsiadł się wygodnie na twardym krześle. - Zapew­

niam cię, że w tej sprawie zawsze możesz na mnie 

polegać. 

- Raczej nie będzie z tym problemów - z trudem 

udało jej się zachować spokój. Wiedziała, że powinna 

się na niego rozgniewać, tymczasem serce waliło jej 

w piersi jak oszalałe, a na domiar złego nie mogła 

oderwać oczu od Macka. Udało jej się wreszcie. W sa­

mą porę, bo jeszcze chwila i ona także wybuchnęłaby 

śmiechem, a to oznaczałoby jego wygraną. 

Jest tak samo niemożliwy jak kiedyś, pomyślała 

Taylor. Nic to, muszę się jeszcze dowiedzieć, dlaczego 

ukrywał przede mną swoją tożsamość. 

- Proszę mi powiedzieć, panie Caine - tym razem 

udało jej się zachować powagę - dlaczego zdecydował 

się pan przylecieć na Hawaje? 

- Szukam pracy. 

- Rozumiem. Więc otworzył pan gazetę, przeczytał 

ogłoszenie i pomyślał sobie: „Kurczę blade, ale będzie 

fajnie! Wakacje na Hawajach!" Tak to było? 

- Niezupełnie. Pomyślałem: „Kurczę blade, akurat 

jestem wolny i mogę wziąć tę pracę". 

- No tak, ale dlaczego właśnie tę pracę? I dlaczego 

właśnie tutaj? 

- Nie mam pojęcia. Coś mnie ciągnęło na Hawaje. 

Czy to aż takie dziwne? 

- Jeszcze raz mi opowiedz o swojej pracy dla tej 

agencji rządowej. - Taylor znów zaczęła chodzić po 

pokoju. 

background image

- Pracowałem na zlecenie działu prewencji DEA. 

Latałem w różnych misjach do Ameryki Południowej. 

- Dlaczego zrezygnowałeś? - Taylor przygwoździła 

go spojrzeniem. 

- Uznałem, że jednak nie chcę zostać zabity. 

- Mack trochę się zaniepokoił. Dziewczyna niebez­

piecznie zbliżała się do tej części jego życia, którą 

chciał jak najszybciej wykreślić z pamięci. 

- Dlaczego więc zdecydowałeś się na inną, równie 

niebezpieczną pracę? - zapytała. 

- Równie niebezpieczną? - Mack wykrzywił usta 

w coś na kształt uśmiechu. - Czy ostatnio zabito kogoś 

w tej okolicy? 

- Nie, ale... 

- Wydaje mi się, że mogę zaryzykować - powie­

dział, a po chwili zastanowienia zdecydował się do­

kładniej wytłumaczyć jej sytuację. - Zrozumiałem, że 

zaczynam tracić pewność siebie. Uznałem, że los i tak 

już zbyt długo mi sprzyjał. Nie chciałem kusić prze­

znaczenia. 

- Chyba i tak parę razy trochę przesadziłeś. - Tay­

lor spojrzała na biegnącą przez jego policzek bliznę. 

Udało mu się ją wzruszyć. No cóż, mimo wszystko on 

także jest człowiekiem, pomyślała. Przykro, kiedy lu­

dzie muszą ryzykować życie. 

- Jeśli cię to interesuje, to mam lepsze dowody niż 

ten - uśmiechnął się Mack, dotykając palcami blizny. 

- Niestety, są w takich miejscach, że musiałbym... 

- Nie, dziękuję - przerwała mu pośpiesznie. - Wie­

rzę ci na słowo. 

- No, wreszcie w coś uwierzyłaś - uśmiechnął się 

do niej. 

Taylor znów się przestraszyła. Poczuła niemal fizy­

czną potrzebę poddania się męskiemu urokowi tego 

pirata. Zabawne, pomyślała, nigdy dotąd nie miałam 

podobnych problemów z mężczyznami. Zawsze sama 

dla siebie byłam autorytetem i o żadnej uległości nie 

background image

mogło być mowy, ale w nim jest coś takiego... Niewa­

żne. Z nim też sobie poradzę. Dość już tej przepy­

chanki. Czas zadać śmiertelny cios. 

- Proszę mi powiedzieć, panie Caine, co się takiego 

stało, że postanowił pan zmienić imię? 

- Zmienić imię? - powtórzył Mack z wyrazem bez­

brzeżnego zdziwienia na twarzy. - Naprawdę nie 

wiem, o czym mówisz. Nie zmieniłem imienia. 

- Czyżby? - tryumfowała Taylor. - Wydawało mi 

się, że kiedyś mówiono na ciebie Kimo. 

Na twarzy Macka pojawił się promienny uśmiech. 

Sam nie mógł uwierzyć, że taki drobiazg jak to, że 

Taylor go poznała, sprawił mu tyle radości. Naprawdę 

śmieszne. 

- Nie przypuszczałem, że mnie jeszcze pamiętasz. 

- Oczywiście, że pamiętam. - Taylor musiała się 

mocno trzymać, żeby nie ulec czarowi Macka. 

Im bardziej mu się przyglądała, tym więcej wspo­

mnień budził jego widok. Przypomniała sobie skrywa­

ne spojrzenia, ciepło, które wypełniało ją za każdym 

razem, kiedy jego oczy niechcący na niej spoczęły 

i własny przyspieszony oddech, kiedy przypadkiem 

znalazła się obok niego. Teraz dopiero zrozumiała, że 

to, co ją wtedy intrygowało i przerażało zarazem, to 

jego męski seksualizm, który z upływem lat stał się 

jeszcze groźniejszy. Na szczęście ona także była star­

sza i znacznie bardziej doświadczona niż dwadzieścia 

lat temu. Nie miała wątpliwości, że sobie poradzi. 

- Zastanawiałem się, kiedy mnie wreszcie poznasz. 

- Mack wciąż się do niej uśmiechał. - Już zaczynało 

mi być przykro. 

- A ja się zastanawiałam, kiedy wreszcie zdecydu­

jesz się powiedzieć mi prawdę. 

- Nie okłamałem cię. 

- Zatajenie części prawdy jest tak samo wstrętne 

jak kłamstwo. 

- I bez tego dość już padło oskarżeń - zaprotestował 

background image

Mack. - Nie jestem kłamcą i ciebie także nie oszuka­

łem. 

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - przypo­

mniała. - Dlaczego zmieniłeś imię? 

- Nie zmieniłem imienia. Kimo to przezwisko. Te­

raz nazywają mnie Mack. Naprawdę miałem i mam na 

imię MacKenzie. Po dziadku ze strony matki. 

- Zdaje mi się, że miałeś siostrę - powiedziała 

Taylor. Powoli przypomniała sobie Macka i wszystko, 

co się z nim wiązało. 

- Tak. Shawnee. 

- Rzeczywiście. Ma na imię Shawnee. Od lat jej 

nie widziałam. 

- Ani ja. 

Taylor wydało się, że w tym krótkim zdaniu usły­

szała nutkę żalu. Szybko spojrzała na Macka. Jego 

twarz nie wyrażała żadnych uczuć. 

Pewnie tak mi się tylko wydawało, pomyślała. Tam­

ten chuligan Caine, którego kiedyś znałam, nigdy ni­

czego nie żałował. Był na to zbyt twardy, zbyt zimny 

i nieczuły. Nie było go tyle lat. Dlaczego akurat teraz 

wrócił? Nie, dosyć tego! Nie wolno mi się wdawać 

w tego rodzaju rozważania. Jeśli sobie na to pozwolę, 

to sama zaplączę się w jego problemy, a przecież 

wcale nie mam na to ochoty. 

Nie miała ochoty, to fakt, ale z drugiej strony ogro­

mnie ją ta perspektywa pociągała. Jakiś ukryty w jej 

sercu chochlik bardzo pragnął wyciągnąć rękę do Ki­

mo Caine'a, potomka piratów. Może dlatego, że Mack 

był człowiekiem z odległej przeszłości? Z bezpiecznej 

przeszłości. Nie, raczej nie. Caine nigdy nikomu nie 

kojarzył się z bezpieczeństwem. Wprost przeciwnie. 

Wszyscy dobrze wiedzieli, że Kimo Caine to najbar­

dziej niebezpieczny chłopak w okolicy. 

- To jak będzie, szefowo? - zapytał Mack. Stał 

teraz przed nią z kciukami zatkniętymi za szeroki 

skórzany pas. - Dostanę tę pracę? 

background image

- Chyba przyjmę cię na próbę. Muszę sprawdzić, 

czy się nadajesz. - Taylor dumnie uniosła do góry 

głowę. Doskonale wiedziała, że nie ma wyboru, ale nie 

chciała, żeby on także się o tym dowiedział. 

- Możesz to sobie nazywać, jak ci się żywnie podo­

ba - powiedział Mack, a oczy znów mu się śmiały. 

- Chciałaś wynająć goryla, więc go masz. Mack Caine, 

do usług. 

Bardzo jej się spodobało to „do usług". Ale nie 

miała zamiaru się do tego przyznać. Obawiała się 

Macka. W końcu miała do czynienia z mężczyzną, 

który jako chłopiec był największym chuliganem 

w mieście i maczał palce we wszystkich podejrzanych 

wydarzeniach, jakie miały miejsce w okolicy. Żadna 

matka nie pozwoliłaby córce umówić się z nim na 

randkę, a ojciec nie dopuściłby do tego, żeby syn się 

z kimś takim zadawał. Jego przodkowie byli piratami. 

A ona, Taylor, ma go przyjąć do pracy, przyjąć pod 

swój dach? Czyżby zwariowała? 

- Co właściwie mam robić? - zapytał Mack. - Mam 

patrolować teren? Pełnić wartę po nocach? A może mam 

pogonić tych śmierdzieli aż na ich własne podwórko? 

- Właściwie nie o to mi chodziło. - Taylor usiadła 

na kanapie, a Mack skorzystał z okazji i zamiast wró­

cić na krzesełko, na którym przedtem siedział, usado­

wił się obok niej. Nie zaprotestowała. Co innego miała 

teraz na głowie. Musiała mu precyzyjnie wytłumaczyć, 

po co właściwie go potrzebuje. 

- Szczerze mówiąc, nie chcę nikomu robić nic złe­

go. Nienawidzę przemocy. Nie lubię krzywdzić ludzi. 

- Mało brakowało, a dałbym się nabrać - zaśmiał 

się Mack, demonstracyjnie masując sobie plecy. 

- Jeśli ktoś stosuje wobec mnie przemoc, wtedy nie 

mam wyboru. Muszę bronić siebie i swojego mienia 

- oświadczyła stanowczo. - Ale sama nigdy nikogo nie 

prowokuję. Właściwie... No cóż, jesteś mi potrzebny 

na postrach. 

background image

- Na postrach? - Mack przestraszył się nie na żar­

ty. Był człowiekiem czynu. Wyznaczona przez Taylor 

rola zupełnie mu nie odpowiadała. 

- Chcę, żeby wszyscy w mieście dowiedzieli się 

o twoim przyjeździe, żeby wiedzieli, że jesteś. Ale nie 

chcę, żebyś musiał cokolwiek robić. Chyba że znów 

coś się stanie i będziesz musiał interweniować. 

Mack nie bardzo wiedział, co ma z tym fantem 

zrobić. Chciał działać, a nie tylko czekać na coś, co 

może się zdarzyć. Plan Taylor miał jeszcze jedną wa­

dę. Jeśli rozniesie się po mieście, że wrócił, to jego 

rodzina także wkrótce się o tym dowie. Zresztą może 

nawet tak byłoby lepiej. Kto wie. Minęło tyle lat, że 

oni też mogli już o nim zapomnieć. Na pewno, oprócz 

Taylor, nikt go tu nie pamięta. 

- Zaczekaj. - Mack dopiero teraz na dobre uświa­

domił sobie, jakie konsekwencje pociąga za sobą jej 

pomysł. - Chcesz rozgłosić w mieście, że zamiesz­

kałem u ciebie? 

- Pojętny jesteś. 

- Chyba wiesz, co ludzie powiedzą? - Przyglądał 

jej się uważnie. Czyżby ona o wszystkim zapomniała? 

myślał gorączkowo. Czyżby nie pamiętała, kim jestem? 

- Zdziwią się, że taka miła dziewczyna trzyma u siebie 

kogoś takiego jak ja. 

- Chodzi ci o twoją reputację? 

Mack tylko skinął głową. 

- Nie rozumiesz? - Taylor uśmiechnęła się pro­

miennie. Już dawno dokładnie sobie wszystko przemy­

ślała. - Twoja okropna reputacja będzie elementem 

odstraszającym. Czarny charakter w roli goryla! Cóż 

lepszego można sobie wymarzyć? 

Mack nie bardzo wiedział, czy powinien potrakto­

wać jej słowa jak komplement, czy raczej się obrazić. 

Zupełnie nie rozumiem, co tu się dzieje, pomyślał. 

Czyżby świat całkiem oszalał? To, co kiedyś było 

dobre, teraz jest złe, a złe stało się dobre. Wcale nie 

background image

jestem pewien, czy mi się to podoba. W tamtym sta­

rym świecie zawsze miałem kłopoty, ale w tym no­

wym też się ich raczej nie pozbędę. W końcu przyje­

chałem tu przede wszystkim po to, żeby przekonać 

ludzi, że mylili się, uważając mnie za chuligana. Ale ją 

to przecież nic nie obchodzi. Jest taka zadowolona 

z siebie. Aż się pali do działania. 

- Zacznijmy od razu - Taylor ledwie mogła usie­

dzieć na miejscu. 

- Co mamy zacząć? 

- Zabiorę Ryana i pojedziemy do miasta... 

- Do miasta? - Mack przypomniał sobie swoje ro­

dzinne miasto, położone nad brzegiem oceanu. 

- Nie, nie do Paukai. - Taylor zorientowała się, że 

on nie ma pojęcia o zmianach, jakie podczas jego 

nieobecności zaszły w okolicy. - Do centrum hand­

lowego. Kilka lat temu zbudowali coś takiego na roz­

widleniu dróg. Spotkamy tam wszystkich, którzy po­

winni dowiedzieć się o twoim przybyciu. Tam najszyb­

ciej roznoszą się plotki. 

- Skąd wiesz, czy twoja wiadomość trafi tam, gdzie 

powinna? - zapytał Mack, rozcierając sobie zesztyw­

niały kark. Zawsze, kiedy dawał się wciągnąć w coś, 

na co nie miał ochoty, zaczynały się kłopoty z kar­

kiem. 

- Bart wszędzie ma swoich szpiegów - Taylor nie 

miała cienia wątpliwości. - Połowa ludzi w tej okolicy 

żyje z jego pieniędzy. Zresztą Bart zawsze kręci się 

w pobliżu. 

- Jak sobie życzysz... - Mack wzruszył ramionami. 

- To konieczność. - Taylor zerwała się z miejsca, 

odrzuciła włosy do tyłu, gotowa do swojej małej woj­

ny. - Pójdę po Ryana i możemy jechać. 

Wybiegła z pokoju. Mack się nie poruszył. Siedział 

na miejscu, jakby zamienił się w słup soli. Przyjechał 

do domu po to, żeby oczyścić nazwisko, pozbyć się 

fatalnej reputacji, która wiele lat temu zmusiła go do 

background image

opuszczenia wyspy. Tymczasem okazało się, że tamta 

fatalna reputacja ma mu teraz służyć za broń, ma być 

jego atutem w nowej pracy. Nagle przypomniał sobie 

coś, o czym przez całe dwadzieścia lat ani razu nie 

pomyślał. To było na balu maturalnym. Macka na bal 

nie wpuszczono, ponieważ dyrektor szkoły skonfisko­

wał mu legitymację szkolną. Mack nie mógł sobie 

przypomnieć, za co. Razem z koleżkami kręcił się przy 

wejściu do sali gimnastycznej. Gapili się na wchodzące 

do środka pary, dogadywali im i w ogóle udawali, że 

nie skręcają się z zazdrości, że wcale im nie zależy na 

tym balu, że wszyscy elegancko ubrani chłopcy z pięk­

nymi dziewczynami u boku to frajerzy. W pewnej 

chwili pod szkołę podjechał biały chevrolet. Wysiadł 

z niego Tom i poszedł otworzyć drzwi swojej dziew­

czynie. W koronkowej białej sukni, udekorowanej bu­

kiecikami fiołków, Taylor wyglądała tak pięknie, że 

Mackowi zabrakło tchu w piersiach. Wpatrywał się 

w nią. Czas jakby stanął w miejscu... Niestety, stanął 

tylko dla Macka. Jego koledzy zupełnie nie zauważyli 

ani samego zjawiska, ani tego, że pochłonęło ono całą 

uwagę chłopca. Powinien był odparować żartobliwy 

cios swego przyjaciela. Niestety, zbyt był zajęty po­

dziwianiem Taylor i pięść kolegi wylądowała dokład­

nie na szczęce Macka, który przeleciał przez barierkę 

i upadł parę metrów dalej. Kiedy po chwili otworzył 

oczy, zobaczył nad sobą twarz Taylor. 

- Nic ci nie jest? - zapytała naprawdę przerażona. 

Mack nie mógł pojąć, gdzie jest, co się z nim 

dzieje. Wiedział jedno: najpiękniejsza dziewczyna 

świata jest tuż obok niego. Tak bardzo chciał ją wziąć 

w ramiona i choć na chwilę do siebie przytulić. Niezu­

pełnie przytomny wyciągnął do niej rękę, ale zanim 

zdążył dotknąć dziewczyny, ktoś ją od niego odciąg­

nął. 

- Trzymaj łapy przy sobie, ćpunie - warknął Tom. 

Jego oczy rzucały gromy. 

background image

Mack do tej pory czuł na sobie tamto wstrętne 

spojrzenie. Jeszcze gorsze było dla niego wspomnienie 

zdziwionych oczu Taylor, którą Tom bez pardonu od­

ciągnął jak najdalej od wstrętnego chuligana. Mack 

w pierwszej chwili chciał dopaść Toma i stłuc go na 

kwaśne jabłko. Niestety, dobrze wiedział, że tego właś­

nie nie wolno mu zrobić. Wstał powoli. Był zły, obola­

ły i bardzo smutny. Cokolwiek zrobił, wszyscy zawsze 

mówili, że łobuzuje. Ale ćpunem nie był. Nigdy w ży­

ciu nie tknął narkotyków. Nie cierpiał ich za to, co 

zrobiły z jego kolegami i z jego krajem. A mimo to 

wszyscy uważali, że bierze. Cholerna reputacja! Takie 

dziewczyny jak Taylor były dla niego niedostępne. 

Pewnie dlatego tak bardzo jej pragnął. 

- Możecie mnie uważać za bandytę, panie i pano­

wie. Możecie mnie uważać za wszystko, co wam się 

podoba - zabrzmiały mu w uszach słowa, które wów­

czas mruczał pod nosem. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Taylor pędziła autostradą. Wiatr rozwiewał włosy 

dziewczyny, ale ona na nic nie zwracała uwagi. Była 

taka podniecona. Nie wiedziała tylko, czy z tego powo­

du, że wreszcie przedsięwzięła jakieś kroki przeciwko 

Bartowi Carlsonowi, czy może miało to związek z sie­

dzącym obok niej Mackiem. Tak dawno nie czuła na 

sobie pożądliwego wzroku mężczyzny... Dopiero te­

raz... Trochę ją to przerażało i podniecało równocześ­

nie. Była wdową i matką. Zdecydowała, że nigdy wię­

cej nie da się omamić żadnej miłości. Ale miło było 

poczuć, że robi się jeszcze wrażenie na mężczyznach. 

Na chwilę zatrzymali się u kolegi Ryana. Dom jego 

rodziców stał w ślicznym, zadbanym ogrodzie. Na środku 

ogromnego trawnika połyskiwał błękitny basen. 

- Biegnij, Ryan - powiedziała Taylor do syna, 

otwierając mu drzwiczki samochodu. - Ja zaraz przy­

jadę. 

Ryan rzucił Mackowi mordercze spojrzenie. Najwy­

raźniej nie był pewien, czy może zostawić matkę z tym 

podejrzanym typem. 

- No, idź już, słonko. Trent na ciebie czeka. Sły­

szałam, że dostał nowy okręt. 

Stopy chłopca, jakby bez jego woli, same zaczęły 

się szybciej poruszać. Taylor poczekała, aż mały znik­

nie w głębi domu, i dopiero wtedy zajęła się Mackiem. 

Musiała go jakoś namówić do współpracy. W przeciw­

nym wypadku jej plan wziąłby w łeb. 

- Bardzo cię proszę, nic nie rób, tylko wyjdź 

i oprzyj się o samochód, dobrze? - poprosiła. 

background image

- Nie rozumiem. - Mack uznał, że na pewno się 

przesłyszał. 

- No wiesz, tak się oprzyj. Masz wyglądać bardzo 

męsko. - Spojrzała na niego i ciarki przeszły jej po 

plecach. Akurat o jego męskość nie musiała się mart­

wić. - Po prostu bądź sobą - roześmiała się. - Oprzyj 

się o maskę i wyglądaj groźnie. 

Mack bardzo się zdziwił, ale nie dał tego po sobie 

poznać. 

- Jak sobie życzysz, szefowo - zawołał do oddala­

jącej się dziewczyny. Wysiadł z samochodu i oparł się 

o maskę, dokładnie tak, jak go o to prosiła Taylor. 

- Wyglądaj groźnie - mruczał do siebie. - Wcale nie 

jestem pewien, czy ona aby na pewno mówi tym 

samym językiem co ja. 

Tymczasem Taylor już stała na schodkach werandy. ' 

Odwróciła się, popatrzyła na Macka i uśmiechnęła się 

z aprobatą. To go przekonało, że zrobił dokładnie to, 

o co jej chodziło, i że szefowa jest z niego zadowolo­

na. 

- Sue? - zawołała Taylor, otwierając drzwi. 

- Cześć, Taylor. - Sue była wysoką blondynką o fi­

gurze modelki. Zawsze, nawet do pracy w ogrodzie, 

ubierała się według ostatnich zaleceń mody. Wszystko 

przez to, że dzieciństwo spędziła w Nowym Jorku 

i przyjechała na Hawaje jako dwudziestoletnia panna, 

o ukształtowanym smaku i charakterze. - Wejdziesz na 

chwilę? 

Taylor zazwyczaj wpadała do Sue na szklankę her­

baty i krótką pogawędkę o dzieciach, ale tym razem 

miała na głowie znacznie poważniejsze sprawy. 

- Nie. Ty przyjdź do mnie - powiedziała Taylor, 

nie ruszając się z werandy. - Coś ci pokażę. 

- Co takiego? - zainteresowała się Sue. 

- Jak ci się podoba? - Taylor pokazała palcem 

swój samochód i stojącego przy nim Macka. 

- O mój Boże! - zawołała Sue. Jej wystudiowana 

background image

poza znudzonej damy zniknęła jak za dotknięciem cza­

rodziejskiej różdżki. - Kto to? 

- Jest mój - Taylor uśmiechnęła się tryumfalnie. 

- Jak to twój? Nie rozumiem. 

- Nazywa się Mack Caine - Taylor chętnie udziela­

ła wyjaśnień. Cała ta sytuacja bawiła ją znacznie bar­

dziej, aniżeli mogła się spodziewać. - Wynajęłam go 

sobie. 

- Po co? - Sue zamarła. 

- Do ochrony. 

- Nie żartuj ze mnie. - Sue o mało nie udusiła się 

z wrażenia. - Przecież ty nie potrzebujesz żadnej 

ochrony. 

- No wiesz - oburzyła się Taylor. - A Bart Carlson 

to pies? 

- Nie wygłupiaj się - powiedziała Sue niepewnie. 

Taylor dobrze wiedziała, skąd wziął się u przyjació­

łki ten nagły brak pewności siebie. Mąż Sue pracował 

u Barta i dlatego Sue zawsze broniła Carlsona. Taylor 

bardzo była ciekawa, jak Sue przyjmie tę nowinę. 

Jednak znacznie ważniejsze było to, że Sue stanowiła 

idealny przekaźnik. Jeśli idzie o przekazywanie Bar-

towi wiadomości - Sue była niezawodna. 

- Bart chce mnie zmusić, żebym sprzedała mu ran­

czo, i ty doskonale o tym wiesz. Uznałam, że sama nie 

dam sobie z nim rady, i wynajęłam tego faceta. 

Sue przyglądała się przyjaciółce przez chwilę, po­

tem przyjrzała się Mackowi. Prawie widać było inten­

sywną pracę jej szarych komórek, które kazały jej 

udawać, że nic nadzwyczajnego się nie stało, i jak 

najszybciej zawiadomić o wszystkim Barta. 

- On rzeczywiście jest bardzo męski - odrzekła 

Sue, obejrzawszy sobie Macka. - Mam nadzieję, że 

okaże się wart pieniędzy, które mu płacisz. Zawiadom 

mnie, jak przestaniesz go potrzebować. Ja też chciała­

bym mieć ochroniarza. 

- Daj spokój, Sue. - Taylor już wiedziała, że rybka 

background image

połknęła haczyk, ale przecież jakoś musiała zakończyć 

rozmowę. - To zwykły rewolwerowiec. Nie sądzę, 

żebyś umiała sobie z czymś takim poradzić. No, to do 

zobaczenia, kochana. Jadę tylko po zakupy do centrum. 

Przyjadę po Ryana około piątej, dobrze? 

- Oczywiście, oczywiście - zapewniła ją Sue. 

- Dzięki. - Taylor odwróciła się na pięcie i pobieg­

ła do samochodu. 

- Możesz już wsiadać - powiedziała cicho, prze­

chodząc obok Macka. - Doskonale się spisałeś. 

- Dziękuję. To miło, kiedy ludzie doceniają naszą 

pracę - zakpił Mack. Usiadł obok niej i ruszyli prosto 

do centrum handlowego. 

- Założę się, o co chcesz, że ona już telefonuje do 

Barta - Taylor cieszyła się jak dziecko. - Następny 

przystanek: centrum handlowe. 

Mack patrzył na dziewczynę z podziwem. Intryga, 

którą sama wymyśliła, pochłonęła ją bez reszty. Mack 

nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek wi­

dział ją w takim stanie. 

No tak, ale tamta Taylor była dziewczynką, a ta jest 

kobietą, przypomniał sam sobie. Co w tym dziwnego, 

że się zmieniła? Nie, nie z wyglądu. Ma wciąż tę samą 

anielską buzię, drobne ciało i złote włosy, które wy­

glądają jak aureola. Dziwnie się czuję jako pasażer. 

Zazwyczaj to Mack wydawał rozkazy i kierował 

całą akcją. Toteż zastanawiał się, czy tym razem nie 

przesadził trochę, oddając inicjatywę w drobne kobiece 

rączki. Niestety, nie miał wyboru. Tutaj ona była sze­

fem, a on wciąż musiał o tym pamiętać. Niepokoiła go 

także sprawa jego reputacji. Oczyszczenie własnego 

nazwiska i pozbycie się zaszarganej i niezasłużonej 

opinii z wczesnej młodości, było głównym celem jego 

przyjazdu na wyspę. Mack zupełnie nie miał pojęcia, 

w jaki sposób mógłby ten cel osiągnąć. Nie mógł 

przecież każdej rozmowy zaczynać od słów: „Nie 

wiem, czy pamiętasz, ale kiedyś uważaliście mnie za 

background image

chuligana. Okropnie się wszyscy myliliście. Słowo. Ja 

naprawdę byłem porządnym chłopakiem. Tylko mia­

łem taki paskudny wygląd". Mowa-trawa. Mack wie­

dział, że musi udowodnić swoją uczciwość tym wszys­

tkim, którzy kiedyś uważali go za łobuza. Najpierw 

powinien o tym przekonać Taylor, a kiedy to się po­

wiedzie - pojechać do siostry. To przez Shawnee 

uciekł z domu dwadzieścia lat temu i dla Shawnee po 

dwudziestu latach tu wrócił. 

- Powiedz mi - zaczął Mack - czy na tym właśnie 

ma polegać moje zadanie? Czy będę musiał często 

opierać się o samochody? 

- Nie podoba ci się ta praca? Szkoda, bo jesteś do 

niej stworzony. 

- Ja w ogóle jestem bardzo utalentowany. Może 

chcesz się przekonać? W podstawówce wszyscy wie­

dzieli, że potrafię krzyczeć jak Tarzan. Trochę po­

ćwiczę i znów będę mistrzem. 

- Wolałabym, żebyś tego akurat nie ćwiczył. - Ta­

ylor bardzo chciało się śmiać. Zdziwiła się nawet. 

W końcu ostatnio nie śmiała się zbyt często. - A jak ci 

idzie zgniatanie czołem puszek po piwie? Na takiego 

magika, który to dobrze robi, zawsze jest zapotrzebo­

wanie. 

- Nie - Mack przecząco pokręcił głową. - To mi 

się nigdy nie udawało. Bardzo mi przykro. Chyba będę 

musiał pozostać przy opieraniu się o samochód. 

Taylor uśmiechnęła się do niego. Ciekawe, pomyś­

lała, jak to możliwe, żeby taki niebezpieczny człowiek 

miał w sobie jednocześnie tyle ciepła? I nagle przed jej 

oczami wydarzenia z przeszłości znów pojawiły się tak 

wyraźnie, jakby oglądała film. Byli na szkolnym pik­

niku, który, jak co roku, odbywał się na plaży. Taylor 

z koleżanką przyglądały się grającym w siatkówkę 

chłopcom. Popijały wodę sodową, obgadywały graczy 

i chichotały, jak to dziewczynki. Mack też grał. Miał 

na sobie tylko kolorowe bermudy, a jego mocne ramio-

background image

na połyskiwały w słońcu. Miał trochę za długie włosy 

i cały był pochłonięty grą. Patrząca na niego Taylor 

poczuła się nieswojo. Wstała, chcąc poszukać Toma, 

i w tej samej chwili piłka upadła tuż pod jej stopy. Za 

piłką pędził Mack. Omal nie przewrócił dziewczyny na 

ziemię. Zatrzymał się w ostatniej chwili, własnym cia­

łem chroniąc Taylor przed upadkiem. Jeszcze teraz, po 

tylu latach, czuła jego twarde bicepsy. 

- Nic ci się nie stało? - zapytał wtedy, a ona nie mogła 

wydusić z siebie słowa. Stała jak zahipnotyzowana, cała 

drżąca. Nie potrafiła nawet spojrzeć mu w oczy. Patrzyła na 

muskularny tors Macka i tylko kiwała głową. Potem on, 

także bez słowa, wrócił na boisko, a Taylor na miękkich 

nogach poszła szukać Toma. Tak jakby odnalezienie Toma, 

na którym zawsze mogła polegać, miało usunąć to ogromne 

wrażenie, jakie wywarło na niej bliskie spotkanie z potom­

kiem piratów. 

- No to jak będzie? 

- Z czym? - Taylor jak gdyby obudziła się ze snu. 

Mack coś do niej mówił, a ona tak się zamyśliła, że 

zupełnie nie wiedziała, co. 

- Z tą moją pracą. Na czym ona ma polegać? 

- Ach, to - dziewczynie wcale nie było łatwo po­

wrócić z przeszłości. Przez te wszystkie lata zdążyła 

zapomnieć, jak często kiedyś myślała o Macku. Cho­

ciaż nigdy właściwie ze sobą nie rozmawiali, to on 

i tak stanowił bardzo ważną osobę w jej życiu. Zapom­

niała i wcale nie chciała sobie tego teraz przypomnieć. 

A co więcej, on nie mógł nigdy, przenigdy dowiedzieć 

się o tamtych dziewczęcych marzeniach. - Chyba już 

wszystko omówiliśmy. Musisz tylko odstraszać prze­

ciwnika. 

- To zrozumiałem - tłumaczył jej cierpliwie Mack. 

- Tylko nie bardzo wiem, w jaki sposób miałbym to 

robić. Musisz mi powiedzieć, jak mam odstraszać. Co 

dokładnie mam robić? Mam chodzić po mieście z pis­

toletem w ręku i straszyć spokojnych obywateli? 

background image

- Nie, cóż za pomysł! - Taylor zamyśliła się. Nie 

bardzo wiedziała, jak ma mu wytłumaczyć, na czym 

polega jego rola, ponieważ sama nie do końca wiedzia­

ła, czego chce od swojego ochroniarza. Trzeba będzie 

robić to, co przyniesie zamierzony efekt. - Na razie 

wystarczy, jeśli zawsze będziesz przy mnie. Tylko mu­

sisz robić groźną minę. 

- Żebyś mnie mogła pokazywać przyjaciółkom? 

- dopowiedział Mack. 

No tak, pomyślała Taylor. W końcu okazuje się, że 

on także jest tylko zwykłym człowiekiem. 

- Chwaliłam się tobą - powiedziała z uśmiechem. 

- Chwaliłaś się? Nie ma czym. 

Taylor westchnęła. Czyżby on naprawdę nie wie­

dział, jakie wrażenie robi na kobietach? 

- Chwaliłam się tobą. Powiedziałam Sue, że jesteś 

moją ochroną osobistą - roześmiała się głośno. 

- O, nie! Tylko nie to! - jęknął Mack. 

- Ona tylko rzuciła na ciebie okiem i już była 

chora z zazdrości. Słowo daję. 

- Bujasz. - Mack sam nie mógł uwierzyć w to, co 

czuł. Zaczerwienił się. Nie pamiętał, kiedy ostatnio aż 

tak się wstydził. 

- Nie! Naprawdę. - Taylor wjechała na parking 

przed sklepem spożywczym. Wyłączyła silnik i spo­

jrzała na Macka. Zdążyła jeszcze zauważyć znikający 

z jego policzków rumieniec. To niemożliwe! pomyś­

lała. Kimo Caine się rumieni! Omal nie wybuchnęła 

śmiechem. Z najwyższym trudem zdołała nad sobą 

zapanować, ale nie umiała powstrzymać się od drobnej 

złośliwości. - Kawał chłopa z ciebie, wiesz. W każ­

dym razie tak to wygląda z daleka. 

Mack jęknął. Wiercił się na siedzeniu, jakby coś go 

uwierało. 

- Fantastyczne! - Tym razem wybuchnęła śmie­

chem. - Ty się wstydzisz! 

- Bardzo byś chciała. Może i jestem trochę za-

background image

kłopotany, ale na pewno nie zawstydzony. Ani trochę. 

- Mack spojrzał jej prosto w oczy. 

Taylor od razu przestała się śmiać. Pospiesznie spu­

ściła wzrok. Jej serce, zupełnie bez powodu, biło tro­

chę za szybko i stanowczo za głośno. 

- Chodzi o to, że tak naprawdę ty nie musisz nic 

robić. Wystarczy, że jesteś i że groźnie wyglądasz. 

Tylko tyle. 

Gdyby Taylor nie odwróciła głowy, zobaczyłaby, że 

Mack zachmurzył się, usłyszawszy jej słowa. Jednym 

słowem mam wyglądać jak chuligan, myślał. Nie ma 

sprawy. Jeśli ona tego chce. W końcu przez całe życie 

uchodziłem za łobuza. Ona pewnie nawet nie ma poję­

cia, co to jej życzenie dla mnie znaczy. Może powinie­

nem jej wszystko wytłumaczyć? Po co? Ją to i tak nie 

obejdzie. W końcu płaci mi za wykonanie pracy. Ja, 

moje uczucia... To się w ogóle nie liczy. I nawet nie 

ma w tym nic złego. Jestem zwyczajnym ochronia­

rzem, który ma robić to, co do niego należy. O tym mi 

zapomnieć nie wolno. Zresztą ja przecież naprawdę 

chcę jej pomóc... 

- Jak myślisz - zapytał Mack ze złośliwym uśmie­

chem - czy zrobiłbym lepsze wrażenie, gdybym zało­

żył sobie przepaskę na oko? Brodę też mógłbym sobie 

zapuścić. 

- Chyba już zacząłeś. 

- Och, przepraszam. - Mack odruchowo przesunął 

dłonią po podbródku. - Zupełnie zapomniałem. 

- To bardzo dobrze wygląda. Sprawiasz wrażenie 

gotowego na wszystko zbira. - Taylor znów mu się 

przyjrzała. 

On naprawdę wspaniale wygląda, pomyślała. Prawie 

można się go przestraszyć. Tylko twarz ma zbyt przy­

stojną jak na zbira. Gdyby nie ta szrama na policzku, 

cały efekt diabli by wzięli. 

- Jak zbir, mówisz? I do tego gotowy na wszystko? 

- zapytał z przekąsem Mack. - O to ci chodziło? Jak 

background image

chcesz, to powycinam dziury w dżinsach, nałożę pas 

z amunicją i będę wyglądał jak prawdziwy bandito. 

- Wspaniale dobierasz dodatki. - Taylor uśmiech­

nęła się zadowolona, że Mack nie traktuje całej sprawy 

zbyt poważnie. - Tylko musisz uważać, żebyś nie 

przesadził. To byłoby w złym guście. 

- Nikt mi nigdy nie mówił, że mam dobry gust. 

- Mack wzruszył ramionami. - Mówiono o mnie ra­

czej, że jestem człowiekiem czynu. 

- Dobrze się składa. - Taylor po raz kolejny przypomnia­

ła sobie, że musi bardzo uważać, żeby nie ulec hipnotyczne­

mu czarowi tego człowieka. - Wobec tego pokażesz mi, jak 

trzymać przestępców z dala od mojego ranczo. 

- Oczywiście. Przecież po to tu jestem. 

Wysiedli z samochodu. Mack rozejrzał się. Pamiętał 

to miejsce. Niby bardzo się tu zmieniło, a mimo to 

wciąż było tak samo. 

Po co tu przyjechałem? zapytał sam siebie. Po co 

wdaję się w jakieś grupie sąsiedzkie awantury? To 

najbardziej niebezpieczne starcia na świecie. Zaraz po 

kłótniach małżeńskich, oczywiście. Czegoś takiego nie 

da się opanować. Po co wchodzę w sam środek kotła? 

No nie, nie w środek. Jestem po stronie Taylor. Co to 

właściwie znaczy, że jestem po jej stronie? 

Taylor weszła do sklepu i Mack podążył za nią. 

- Cześć, Mack - zaczepiła go Lani Tanaka. 

- Cześć, Lani. 

- Jak leci? - Lani spojrzała spod oka na Taylor. 

- Fajnie. A tobie? 

- Widzę, że trafiłeś tam, gdzie chciałeś. 

- Tak. Dzięki za podwiezienie. 

- Nie ma sprawy. - Lani włożyła ręce do tylnych 

kieszeni spodni. - A wiesz, koło tego twojego samolo­

tu przez cały czas kręcą się jacyś ludzie. 

- Nic nie szkodzi. - Mack trochę się jednak zanie­

pokoił. PBY był jego oczkiem w głowie. - Pod warun­

kiem, że tylko patrzą i niczego nie dotykają. 

background image

- Gapią się i pytają, ile za niego chcesz. 

- Kto pyta? 

- Bart Carlson, miejscowa gruba ryba. Ona go zna 

- Lani ruchem głowy wskazała Taylor. 

- Bart Carlson? - zawołali jednocześnie Mack i Ta­

ylor. 

- Aha. On kolekcjonuje stare samoloty. Ma własny 

hangar i nieduży pas startowy. Oczy mu wylazły na 

wierzch, kiedy zobaczył twój PBY. 

- Ciekawe - mruknął Mack. 

- No. Możesz od niego wyciągnąć niezłą forsę. 

- Sprzedać ten samolot znaczyłoby dla mnie tyle 

samo, co sprzedać własne dziecko. Nie oddam go za 

nic na świecie. 

- Powiem mu to, jak się na niego napatoczę - za­

ofiarowała się Lani. - Do zobaczenia. 

- Lani - zawołała Taylor za odchodzącą dziew­

czyną. - Pozdrów ode mnie mamę. 

- Zrobi się. - Lani nawet się nie odwróciła. 

- Kiedy zdążyłeś poznać Lani? - zapytała Taylor. 

- Przywiozła mnie z lotniska. 

- Rozumiem - uśmiechnęła się Taylor. - Wiesz, 

kto jest jej matką? 

- Nie wiem. Kto? 

- Sherry Tanaka. Kiedyś nazywała się Sherry Hall. 

- Sherry Hall? - powtórzył Mack, jakby chciał so­

bie coś przypomnieć. - Sherry Hall. Czy to nie ta 

sama, która organizowała marsze protestacyjne, kiedy 

byliśmy w czwartej klasie? 

- Najprawdziwsza feministka. Ona pierwsza z całej 

klasy spaliła swój stanik. Pamiętasz, jak się wpakowała 

do samochodu dyrektora? Wyszła dopiero wtedy, kiedy 

obiecał, że pozwoli założyć dziewczęcą drużynę fut­

bolową. 

- Pamiętam - roześmiał się Mack. - I ona jedna 

przyszła na trening. Wyglądała w tych ochraniaczach 

na ramionach tak, że pożal się Boże. 

background image

- Wyszła za mąż za Buddy'ego Tanakę. Mają sześ­

cioro dzieci. 

- Nie do wiary! 

Mack i Taylor jak na komendę wybuchnęli śmie­

chem. 

- Co to za samolot, którym zainteresował się Bart? 

- Taylor spoważniała pierwsza. 

- Odrestaurowany PBY, zabytek z drugiej wojny 

światowej. Wyremontowałem go własnymi rękami. 

Przyleciałem nim tutaj z kontynentu. 

- Dziwne, że Bart upatrzył sobie twój samolot, 

chociaż na razie nic nie wie o twojej pracy u mnie. 

- Rzeczywiście dziwne - zgodził się Mack. 

- No dobrze, idziemy - zarządziła Taylor po chwili 

zastanowienia. - Mamy mało czasu, a ja muszę mieć 

pewność, że Bart dowie się o twoim istnieniu jeszcze 

przed wieczorem. 

Weszli do sklepu. Nie był wielki, ale za to można 

w nim było kupić prawie wszystko. Był tam nawet 

nieduży bar, w którym serwowano gorące przekąski. 

- Cześć, Abby - Taylor przywitała się z jakąś star­

szą kobietą. - Chciałabym ci kogoś przedstawić. 

Serdeczny uśmiech kobiety zgasł w jednej chwili, 

kiedy tylko spostrzegła Macka. Wpatrywała się w nie­

go, jakby spodziewała się, że zaraz zacznie napychać 

sobie kieszenie jej towarem. 

- Nie bój się, Abby - uspokoiła ją Taylor. - On 

jest ze mną. 

- Z tobą? - Dopiero teraz Abby zaniepokoiła się na 

dobre. 

- To mój ochroniarz - wyjaśniła z dumą Taylor. 

- Ochroniarz? - Kobieta patrzyła to na Macka, to 

na Taylor. Usiłowała zrozumieć coś, co znacznie prze­

kraczało jej możliwości intelektualne. - Po co ci 

ochroniarz? Czy ktoś chce cię skrzywdzić? 

- Ktoś mógłby spróbować. - Taylor nie chciała 

straszyć starej kobiety, wobec czego postanowiła nie 

background image

mówić jej wszystkiego. - Uznałam, że ktoś powinien 

mnie bronić. Dlatego go wynajęłam. 

- Ach, tak. - Abby nachyliła się do Taylor i szep­

nęła: - Powiedz mi, kochanie, a kto cię obroni przed 

twoim obrońcą? 

- Ta kobieta mnie nie lubi - zauważył Mack, kiedy 

wsiedli do samochodu. 

- Ależ skąd. Lubi cię, tylko martwi się o mnie 

- pocieszyła go Taylor. - Przyjaźniła się z moją mamą 

i w pewnym sensie wciąż czuje się za mnie odpowie­

dzialna. 

- A twoja mama? 

- Umarła dziesięć lat temu. Na raka. 

- Przykro mi. - Mack przypomniał sobie chudą, 

nerwową kobietę, która za dużo paliła. 

- Mnie też - powiedziała Taylor łamiącym się gło­

sem. - Bardzo mi jej brakuje, chociaż to już tyle lat... 

Mack chciał coś powiedzieć, pocieszyć ją, ale bał 

się przekroczyć barierę, jaka dzieliła go od szefowej. 

Zresztą i tak dojechali już na miejsce. 

- Zatankujesz? - zapytała Taylor, zatrzymawszy sa­

mochód na stacji benzynowej. - Ja pójdę do biura 

i opowiem o tobie Danny'emu. 

- Gdybyś mnie naprawdę znała - mruczał pod no­

sem Mack, podchodząc do dystrybutora - mogłabyś 

mu powiedzieć znacznie więcej. - Spojrzał na oszklone 

biuro, w którym Taylor rozmawiała z jakimś rudo­

włosym chłopakiem. - Mam groźnie wyglądać - przy­

pomniał sobie Mack. Wyprostował plecy, wojowniczo 

podniósł do góry głowę. - Tak się teraz zarabia pienią­

dze. Niezła robota. Jeśli oczywiście człowiek ma tyle 

szczęścia, żeby ją dostać. 

Taylor także ciężko pracowała: malowała Dan-

ny'emu obraz, którego chłopiec za żadne skarby świata 

nie zapomni. Wiedziała, że Bart kilka razy dziennie 

background image

przyjeżdża na stację benzynową i zawsze rozmawia 

z Dannym. Taylor chciała mieć pewność, że chłopiec 

przy najbliższej okazji opowie mu o Macku. 

- Wiesz, Danny, mogę ci powiedzieć w tajemnicy, 

że zatrudniłam Macka po to, żeby bronił mojego ran­

czo. - Taylor nachyliła się nad gablotką ze słodyczami 

i gumą do żucia. - Ostatnio ktoś mnie terroryzuje, 

więc wynajęłam człowieka, który potrafi poradzić so­

bie z bandytami. 

- Tak jak w westernach? - Danny nie spuszczał 

z Macka zafascynowanych oczu. 

- Dokładnie. - Taylor była uszczęśliwiona. Poszło 

jej jak z płatka. - On ma wielkie doświadczenie w tych 

sprawach. 

- O rany! 

- Teraz rozumiesz, po co go potrzebuję. Będzie 

pilnował mojej ziemi. - Nachyliła się do ucha chłopca. 

- Tak jak w filmach kowbojskich. No wiesz, tam 

zawsze jest jakiś bogaty hodowca bydła, który trzyma 

w szachu całe miasto, i niewielka farma, którą ten 

bogaty chce na siłę wykupić. No i oczywiście niewinni 

ludzie w miasteczku. Wszyscy ci ludzie z miasteczka 

i z małej farmy zmawiają się i wynajmują rewolwero­

wca, który ma ich chronić przed tym złym bogaczem. 

Ja tak właśnie zrobiłam. 

- Naprawdę? - Danny wpatrywał się w Macka, 

który akurat kończył tankować paliwo. 

- Oczywiście. Wynajęłam sobie rewolwerowca. 

- Niech pani nie żartuje - Danny wreszcie spojrzał 

na Taylor. 

- On się nazywa Mack Caine - Taylor uśmiechnęła 

się zwycięsko. - Jego pradziadek był piratem. 

- Dawno to było? - Oczy chłopca zrobiły się wiel­

kie jak spodki. 

- Bardzo dawno. Ten Mack jest bardzo niebezpie­

czny. Pracował dla ważnych facetów w Ameryce Połu­

dniowej. - Taylor nie bardzo w to wierzyła, ale ta 

background image

historia bardzo ładnie pasowała do wszystkiego, co 

dotąd Danny'emu opowiedziała. 

- Niemożliwe! - Danny był naprawdę przestraszo­

ny. 

- Możliwe. Brał udział w tych wszystkich narkoty­

kowych wojnach, które się tam bez przerwy toczą. 

A teraz pracuje dla mnie. 

- O kurczę! Pani wie, że dobrze pani życzę, pani 

Taggert. Niech pani uważa na siebie. On wygląda... 

Chłopiec przerwał, bo w tej chwili otworzyły się 

drzwi i Mack wszedł do biura. Danny miał taką minę, 

jakby oczekiwał, że z kurtki wchodzącego posypie się 

grad kul, a z ust popłynie krew. Nerwowo mrugał 

powiekami i cofał się, aż do samej ściany. 

- Hej - Mack zrobił groźną minę. - Jak interesy? 

- O-okay - wyjąkał Danny. 

Mack spojrzał pytająco na Taylor, po czym zajął się 

oglądaniem gabloty ze słodyczami. 

- Czym... Czym mogę panu służyć? - zapytał 

Danny. - Wszystko na koszt firmy. Jeśli... Jeśli 

chciałby pan coś, czego akurat nie mamy... To zna­

czy... Znam paru facetów, którzy zawsze... - Danny 

pałał chęcią spełnienia każdego życzenia rewolwerow­

ca. 

- A wiesz, rzeczywiście czegoś mi potrzeba 

- Mack rozglądał się po półkach. - Masz jakiś krem 

do rąk? - Pokazał palcem jedną z tub, które wypatrzył. 

- Czy ten pachnie różami? Lubię zapach róż. 

- Róże? Krem do rąk? - zbity z tropu Danny raz 

jeszcze popatrzył na Taylor. Róże całkiem nie pasowa­

ły do jego wyobrażeń o rewolwerowcach. Zal było 

patrzeć na chłopca. Sprawiał wrażenie dziecka, które­

mu powiedziano, że Święty Mikołaj zastrajkował 

i w tym roku nie będzie prezentów na gwiazdkę. 

Taylor odwróciła się na pięcie i wyciągnęła Macka 

z pomieszczenia. 

- Wszystko zepsułeś - zbeształa go. - Już prawie 

background image

uwierzył, że jesteś płatnym mordercą, a ty tymczasem 

pytasz o krem do rąk. 

- Zapytałem, bo potrzebny mi krem do rąk. - Mack 

nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi. - Mam zupełnie 

wysuszoną skórę. - Wyciągnął przed siebie obie dło­

nie. - Sama zobacz. Jeśli się nad tym dobrze zastano­

wisz, to zrozumiesz, że ten fakt ma pewien związek 

z kremem do rąk. 

- Mam coś w samochodzie. - Taylor doskonale 

wiedziała, że on ma rację, ale wcale nie zamierzała mu 

tego mówić. - No, chodź już wreszcie. 

- Uważasz, że nie da się już tego odkręcić? - zapy­

tał Mack, podążając za nią. - Że wszyscy już wiedzą, 

że jestem ciota i nawet wróbla nie nastraszę? 

- Nie. - Taylor westchnęła, spojrzała mu w oczy 

i... głośno się roześmiała. - Oczywiście, że nie. Przy­

znaję, trochę mnie poniosło. 

- Troszeczkę - zgodził się Mack, otwierając jej 

drzwi samochodu. 

- Dzięki, Mack. - Taylor położyła mu dłoń na 

ramieniu. - Byłeś wspaniały. 

Mack spojrzał na szczupłe palce na swoim ramie­

niu, a potem w oczy dziewczyny. 

Zobaczył w nich dawną Taylor, tak teraz bliską 

i łatwo dostępną. Mógłby ją wziąć w ramiona, a ona 

nawet by nie zaprotestowała. Mógłby wreszcie dotknąć 

jej ust, zdobyć to, o czym dawniej mógł tylko marzyć. 

Najwyraźniej twarz Macka odbijała jego myśli jak 

lustro, bo dziewczyna odsunęła się od niego, jakby nagle 

zamienił się w wilkołaka. Szybko wsiadła do samochodu 

i włączyła silnik, nie czekając, aż Mack wsiądzie do środka. 

Mack jednak wsiadł i wreszcie odjechali. Taylor bez 

przerwy coś mówiła, ale Mack nie zwracał uwagi na 

jej paplaninę. Patrzył na krajobraz, migający za szybą 

samochodu, porównywał go z tym, który pamiętał 

z dzieciństwa, i zastanawiał się, dlaczego tak niewiele 

się tu zmieniło. 

background image

Tak długo mnie nie było, myślał, tyle przeżyłem, 

a jednak tu jest mój dom. Nieważne, gdzie i jak długo 

będę się szwendał, mój dom zawsze będzie tutaj i nic 

ani nikt tego nie zmieni. 

Tuż przed piątą zajechali pod dom Sue. 

. - Chłopcy pewnie bawią się w ogrodzie - powie­

działa Taylor. - Pobiegnę po Ryana. - Wyskoczyła 

z samochodu uszczęśliwiona, że choć na chwilę udało 

jej się uciec od towarzystwa Macka. Wciąż ją za­

dziwiał. Przy nim nic nie było pewne. W jednej chwili 

zaśmiewali się do łez, a już w następnej oboje ogarniał 

posępny nastrój. Dziewczyna nie wiedziała, co to 

wszystko znaczy, ale była pewna, że wcześniej czy 

później będzie sobie musiała z tym czymś poradzić. 

Minęło zaledwie kilka godzin, a Mack już stał się 

częścią mojego życia. Jak to możliwe? pytała samą 

siebie. Miał być tylko pracownikiem. Gdyby nie to, że 

dużo znaczył w mojej młodości, na pewno nic podob­

nego by się nie stało. Niestety, to jest Kimo Caine, 

tajemniczy chłopiec, który zawsze mnie pociągał i za­

wsze w pewnym sensie był dla mnie ważny. Nadal jest 

ważny, niestety. 

- To nie potrwa długo - szeptała do siebie, biegnąc 

po żwirowej ścieżce. - Kiedy się lepiej poznamy, czar 

pryśnie i staniemy się parą starych przyjaciół. Przynaj­

mniej taką mam nadzieję. 

Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od domu, kiedy 

na podwórze wjechał sportowy samochód. Auto z pis­

kiem opon zatrzymało się tuż obok Taylor. 

- Taylor! - zawołał Bart Carlson. Wyskoczył z sa­

mochodu i podbiegł do oniemiałej dziewczyny. - Za­

czekaj. Muszę z tobą porozmawiać. 

- Nie mamy o czym rozmawiać, Bart. Zostaw mnie 

w spokoju. 

- Nic z tego, moja panno. - Bart chwycił ją za 

background image

ramię. - Wysłuchasz mnie. Nawet gdybym miał cię 

zawlec do siebie i... 

Tyle zdążył powiedzieć, zanim pojawił się Mack. 

Zjawił się bezszelestnie, jak duch. 

- Cześć, Carlson - powiedział głosem, od którego 

ciarki przechodziły po plecach. - Na twoim miejscu 

nie robiłbym tego. 

Bart niechętnie puścił ramię dziewczyny, a Mack 

skinął głową z uznaniem. Barta ten gest strasznie zde­

nerwował. 

- Wciąż robisz kobietom siniaki? - Mack świd­

rował go oczami. - W końcu ktoś będzie cię musiał 

zamknąć. 

Bart patrzył na Macka i zaciskał pięści, jakby się 

zastanawiał, czy nie warto przypadkiem zrobić paru 

siniaków na jego szyi. Był to wysoki mężczyzna po 

czterdziestce. Miał brązowe, trochę przerzedzone wło­

sy i spojrzenie człowieka, który przyzwyczaił się rzą­

dzić wszystkimi. Popatrzył na Macka, po czym poki­

wał głową, jakby coś ważnego sobie przypomniał. 

- Ty coś wiesz na ten temat - odciął się Bart. 

- Kiedyś wypuszczono cię z więzienia za moim porę­

czeniem. To ty jesteś Kimo Caine. Parę lat temu wła­

małeś się do mojego domu. 

Wreszcie ktoś mnie poznał. Tylko dlaczego akurat 

Bart Carlson? pomyślał gorzko Mack. Co za ironia. 

- Masz dobrą pamięć, Carlson. Pewnie pamiętasz 

też drugą część tej historii. Wypuszczono mnie, a kilka 

dni później wycofano oskarżenie. 

- Takie właśnie mamy tu prawo - skrzywił się 

Bart. - Zbyt wielu kryminalistów unika kary dzięki 

jakimś kruczkom prawnym. 

- A inni z kolei ukrywają się pod maską szanowa­

nych obywateli i udają uczciwych ludzi, jakimi nigdy 

nie byli i nie będą - Mack bez wahania odbił piłeczkę. 

- Po co tu wróciłeś? - Bart wolał zmienić temat, 

niż wdawać się w dalszą dyskusję. 

background image

- Dostałem pracę - Mack wzruszył ramionami. 

- Jaką znowu pracę? 

Mack spojrzał na Taylor. Odkąd wkroczył do akcji, 

dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Przypomniał 

sobie, jak bardzo zależało jej na tym, żeby Bart dowie­

dział się o jego obecności, i zdecydował, że w tej 

sytuacji może otwarcie powiedzieć, jak sprawy stoją. 

- Pracuję u Taylor. Potrzebowała kogoś, kto bronił­

by jej samej i jej własności, więc się zgłosiłem. 

- Co to za bzdury? - Bart zwrócił się do dziew­

czyny. 

- Wynajęłam sobie rewolwerowca - powiedziała 

Taylor, patrząc na Barta z nienawiścią. 

- Po co ci ten głupek, Taylor? - Bart sprawiał 

wrażenie człowieka, który zupełnie nie ma pojęcia, 

dlaczego wszyscy się na niego uwzięli. - Przysłałbym 

ci któregoś z moich ludzi... 

- Nie wygłupiaj się - Taylor roześmiała się Bar-

towi w nos. - Na moim ranczo ostatnio dzieją się 

dziwne rzeczy. Wygląda na to, że ktoś chce mnie 

wykurzyć z mojej ziemi. 

- Przecież ci powiedziałem, że wszystkim się za­

jmę, jeśli... - Bart zrobił krok w stronę dziewczyny. 

Taylor odskoczyła jak oparzona. Rzuciła Mackowi 

szybkie spojrzenie, jakby chciała się upewnić, czy 

w razie czego może liczyć na jego pomoc. 

- Człowiek, który ma mnie chronić, musi być nie­

zależny - powiedziała. - Nie potrafię udowodnić, że to 

ty sprowadziłeś na mnie te wszystkie nieszczęścia, 

jesteś jednak głównym podejrzanym. 

- Co? Ja? - zaperzył się Bart. - Coś ty, Taylor. Jak 

możesz coś takiego mówić? 

W tej chwili z ogrodu wybiegł Ryan. Z bezpiecznej 

odległości przyjrzał się całej trójce, po czym popędził 

do samochodu matki. 

- Hej, młody człowieku - zawołał za nim Bart 

z udaną serdecznością. - Dokąd się tak spieszysz? 

background image

Ryan zatrzymał się i popatrzył na Barta. Dobrze 

wiedział, że dorośli się kłócą, i wcale nie chciał wplą­

tywać się w ich sprawy. 

- Wskakuj do auta, Ryan - poleciła synowi Taylor. 

Wzięła Macka pod rękę. - Idziemy. Pora wracać do 

domu. 

Wszyscy troje wsiedli do samochodu. Bart stał nie­

poruszony jak słup soli. Patrzył na nich z niedowierza­

niem, jakby się zastanawiał, w którym miejscu popełnił 

błąd. 

- No, to poznałeś Barta - odezwała się Taylor, 

kiedy znaleźli się na szosie. - Co o nim sądzisz? 

- Jest wściekły jak wszyscy diabli - Mack uśmie­

chnął się do niej. 

- Chyba masz rację - zgodziła się Taylor i oboje 

wybuchnęli śmiechem. 

Nie rozmawiali dłużej o tym zajściu. Taylor za­

czekała, aż Ryan wysiądzie z auta i popędzi do domu, 

nie chcąc przegapić ulubionej dobranocki. Dopiero 

wtedy wróciła do sprawy. 

- Zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna - po­

wiedziała uszczęśliwiona. 

- Naprawdę? - Mack szczerze się zdziwił. 

- No - Taylor uśmiechnęła się do niego. - Napraw­

dę groźnie wyglądałeś. O to mi właśnie chodziło. 

- To dobrze, że groźnie wyglądałem? - Mack spo­

ważniał. 

- Pewnie. Przecież mieliśmy go postraszyć. - Taylor aż 

westchnęła z radości. Potem jakby coś sobie przypomniała. 

- Nie miałam pojęcia, że on cię od razu rozpozna. 

- Och, z Bartem znamy się od dawna. - Mack 

patrzył na dalekie góry. - Parę razy mnie aresztował. 

Aresztował. Dla Taylor już samo słowo było przera­

żające. Zadrżała. 

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? 

background image

Dlaczego? pomyślał Mack. Czy ona na głowę upad­

ła? 

- Nie ma o czym mówić. - Mack nie spuszczał 

wzroku z górskich szczytów. - Minęło tyle czasu... 

- Czy naprawdę byłeś winien? - zapytała cicho. 

Mack zamarł. Nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby 

wymyślić niczego, co zabolałoby go bardziej niż to 

jedno proste pytanie. 

- Przecież ja zawsze byłem wszystkiemu winien 

- powiedział gorzko, po czym, nie oglądając się za 

siebie, poszedł do domu. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Kolacja przebiegała w napiętej atmosferze. Taylor 

nie wiedziała, co wprawiło Macka w ten ponury na­

strój, chociaż pewnym sensie było jej to nawet na rękę. 

Panująca w domu cisza dała chwilę wytchnienia. Tay­

lor mogła spokojnie poukładać sobie w głowie wszyst­

ko, co się tego dnia wydarzyło. Zdziwiła się nawet, że 

minął dopiero jeden dzień. Miała wrażenie, jakby prze­

żyła pełen emocji tydzień. 

Od czego by tu zacząć? myślała. Chyba od tego, że 

przyjęłam do pracy niebezpiecznego człowieka, który 

ma mnie chronić przed jeszcze bardziej niebezpiecz­

nymi wydarzeniami. Lekarstwo jest prawie tak samo 

niebezpieczne jak choroba. 

- Musimy porozmawiać - powiedziała Taylor, kie­

dy Mack pomagał jej sprzątać ze stołu. - Spotkamy 

się, jak tylko pozmywam naczynia. 

- Mogę powycierać - zaproponował Mack po chwi­

li wahania. Jill nie cierpiała, kiedy pomagał jej w ku­

chni. Twierdziła, że więcej przez niego kłopotu niż 

pożytku. Ale Taylor to nie Jill. 

- Nie, dziękuję. - Taylor była mile zaskoczona, 

jednak nie dała tego po sobie poznać. - Muszę 

parę spraw przemyśleć. Lepiej mi idzie, kiedy jestem 

sama. 

To nie poprawiło Mackowi humoru. Chodził po 

domu, szukając pokoju, w którym grał telewizor. Ryan 

oglądał kreskówki w pomieszczeniu bardziej przypomi­

nającym piwnicę niż pokój. 

- Co oglądasz? - zapytał Mack i oparł się o ścianę. 

background image

- „Niedźwiedzia w masce" - mruknął chłopiec. 

Wyraźnie nie miał ochoty na rozmowę. Zresztą pod­

czas obiadu też prawie wcale się nie odzywał. 

- A, wiem - Mack uśmiechnął się, przypomniaw­

szy sobie ten niegroźny, dziecięcy horror. 

- Ty też to oglądasz? - Ryan jakby trochę zmiękł. 

- No pewnie! 

Ryan jeszcze chwilę patrzył na Macka, po czym 

odwrócił się z powrotem do ekranu. Nie zaprotestował, 

kiedy Mack usiadł obok niego na kanapie. Po chwili 

obaj zwijali się ze śmiechu. 

Taylor stanęła w drzwiach pokoju w chwili, 

w której film zbliżał się do końca. Mack wstał, 

puścił do Ryana oczko i poszedł za matką chłopca 

do jadalni. Tym razem usiedli przy stole naprzeciw­

ko siebie. Taylor zrobiła minę srogiej szefowej 

i Mack poczuł się jak uczeń, wezwany na dywanik 

dyrektora. 

- To jest umowa - powiedziała szorstko Taylor, 

wręczając Mackowi kartkę papieru. - Już ci mówiłam, 

że szopa się spaliła, a to znaczy, że musisz zamieszkać 

z nami w domu. 

Mack skinął głową. Wciąż nie rozumiał, w czym 

tkwi problem. Wiedział, że inni pracownicy ranczo 

mieszkają w pobliżu. Tylko Josi ma za górką małą 

chatkę, w której mieszka od pięćdziesięciu lat. Innych 

pomieszczeń dla ludzi tu nie ma. Dla Macka było więc 

oczywiste, że zamieszka w domu. 

- Ponieważ będziemy żyć pod jednym dachem, mu­

simy ustalić pewne zasady. 

- Zasady? - Mack poczuł się urażony. Teraz już 

wiedział, o czym ona przez cały wieczór tak intensyw­

nie myślała. - Czy ty naprawdę uważasz mnie za 

zwierzę, które na noc trzeba zamykać w klatce? 

- Ja cię zupełnie nie znam. - Taylor wprawdzie 

zarumieniła się ze wstydu, mimo to nie zamierzała 

ustąpić ani na jotę. - I nie sądzę, żebym chciała cię 

background image

poznać. Za to chcę, żebyś ty poznał mnie i żebyś 

wiedział, czego od ciebie oczekuję. 

Mack poczuł wzbierający w nim gniew. Z trudem 

się opanował. Wytłumaczył sobie jednak, że ona 

w końcu ma pełne prawo się go obawiać i że ta 

rozmowa to z jej strony desperacka próba zapanowania 

nad sytuacją. Nie musiałaby sobie w ten sposób zdoby­

wać autorytetu, gdyby nie miała o mnie takiego złego 

zdania, pomyślał. Przykre, ale chyba będę musiał do 

tego przywyknąć. Nie ma się o co obrażać. 

- No dobrze - powiedział z kamienną twarzą 

- a więc jakie są te twoje zasady? 

Taylor koniuszkiem języka zwilżyła spierzchnięte 

wargi. Już wiedziała, że ta rozmowa będzie znacznie 

trudniejsza, niż jej się wydawało. 

- Wynajęłam cię po to, żebyś wykonał dla mnie 

pewne zadanie. Ta praca wymaga, abyś był tutaj przez 

dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dostaniesz 

u mnie jedzenie, miejsce do spania i nic poza tym. Nie 

zostaniemy przyjaciółmi, a już na pewno nie będzie­

my... więcej niż przyjaciółmi. 

- Więcej niż przyjaciółmi? - Mack zrobił minę 

niewiniątka. - Zupełnie nie rozumiem, o co ci chodzi. 

- Wiesz doskonale. - Taylor zaczerwieniła się po 

same uszy. 

- Czy chodzi ci o flirt? - zapytał Mack scenicznym 

szeptem. - Żadnych pocałunków ani czułych spojrzeń, 

ani w ogóle nic w tym rodzaju? 

- Dokładnie to miałam na myśli i przestań się ze 

mnie śmiać. 

- Ja się nie śmieję. Dla mnie to bardzo poważna 

sprawa. Jeśli ty uważasz, że mógłbym cię w nocy 

napaść, to wcale nie jest mi do śmiechu. 

- Tego nie powiedziałam. - Taylor nie bardzo wie­

działa, jak ma się teraz zachować. - Powinieneś zro­

zumieć... Widzisz, prawie od roku jestem wdową i już 

zdążyłam się nasłuchać różnych rzeczy. Każdy napot-

background image

kany facet uważa, że szukam czegoś, co tylko on jeden 

na całym świecie może mi dać. Każdy z nich chciałby 

mnie uszczęśliwić. A mnie tymczasem niczego do 

szczęścia nie trzeba. Mój mąż był moim jedynym 

mężczyzną i innego nie chcę. W moim pojęciu nadal 

jestem żoną Toma. Proszę, żebyś o tym nie zapominał. 

Dziwne, że ona wciąż jest taka oddana Tomowi, 

pomyślał Mack. Kiedyś Tom był niezwyciężony. W szko­

le udawało mu się właściwie wszystko, do czego się wziął. 

Taki złotowłosy chłopiec, wieczny czempion. Ale miał 

jedną słabość, o której ja wiem lepiej niż ktokolwiek inny. 

Ona była jego żoną. Czyżby niczego nie zauważyła? Jeśli 

nawet zauważyła, to i tak się do tego nie przyzna. Nawet 

przed sobą. Zresztą, może to i lepiej? A może ja jestem 

zazdrosny? O nieżyjącego faceta! Zgroza. Mack wes­

tchnął i podniósł się z krzesła. 

- Nie martw się, Taylor - powiedział. - Nie będę ci 

się narzucał. Chciałbym tylko prosić, żebyś mi pokaza­

ła mój pokój. Nie spałem chyba ze trzydzieści godzin. 

- Na końcu korytarza, obok tego, w którym z Rya-

nem oglądaliście telewizję. Naprzeciwko jest łazienka. 

W pokoju znajdziesz czyste ręczniki i świeżą pościel. 

- Taylor nie ruszyła się z miejsca. Czuła się tak 

zmęczona, jakby przerzuciła tonę węgla. 

- Dobranoc - powiedział Mack. 

Poszedł do swojego pokoju i zostawił ją samą. 

Taylor mogła wreszcie odetchnąć. Dobrze wiedziała, 

że igra z ogniem. Nie mogła oderwać oczu od idącego 

korytarzem mężczyzny. Poruszał się zwinnie jak dziki 

kot. Był silny i miał tyle gracji, że gdyby tylko sobie 

na to pozwoliła, mogłaby... Ale na nic takiego sobie 

nie pozwoli. Nie dopuści do głosu dawno pogrzeba­

nych wspomnień. Nie miałaby z tego żadnego pożytku, 

a wręcz przeciwnie. Nawet niewinny flirt utrudniłby 

jej potem rozstanie z Maćkiem. Bo tego, że się roz­

staną, była absolutnie pewna. W końcu nie była idiot­

ką. Zresztą i tak nie miała czasu na romans. Musiała 

background image

opiekować się synem i osiągnąć cel, który sama sobie 

postawiła. 

Jak to dobrze, że te sprawy przestały mnie już 

interesować, pomyślała Taylor. Wszystko, co powie­

działam Mackowi, to szczera prawda. Już nigdy w ży­

ciu się nie zakocham. Miłość to ciężka praca i nie 

przynosi zysków, a ja jestem taka zmęczona... 

Było już dobrze po północy, kiedy się ocknęła. 

Leżała bez ruchu, wsłuchując się w bicie własnego 

serca. Po chwili usłyszała czyjeś kroki. Ktoś przecho­

dził obok jej okna. 

Powoli i ostrożnie podkradła się do okna. Odsunęła 

zasłonę i wyjrzała na dwór. Zdążyła jeszcze zauważyć 

znikającą za rogiem sylwetkę. Taylor ani przez chwilę 

nie wątpiła, że to Bart albo któryś z jego ludzi. Jeśli 

nie wystarcza im świadomość, że mam na ranczo 

ochroniarza, to będę musiała przedsięwziąć bardziej 

radykalne kroki, postanowiła. Szybko i bardzo cicho 

przemknęła do szafy, w której trzymała strzelbę. Z go­

tową do strzału bronią wyszła przez kuchenne drzwi. 

Poruszała się bezszelestnie. Jak cień. 

Było chłodno. Lekki wiatr owinął długą nocną koszulę 

wokół nóg Taylor, skutecznie utrudniając jej chodzenie, 

ale ona nawet tego nie zauważyła. Dostrzegła sylwetkę 

intruza obok stajni. Poszła za nim. Bezszelestnie stąpała po 

trawie. Obcy zniknął za zakrętem, a gdy Taylor poszła 

w tym kierunku, okazało się, że on stoi i patrzy na dolinę. 

Nie miała ani chwili do namysłu. Musiała działać. 

Zarepetowała strzelbę. 

- Stój, bo strzelam! - zawołała. 

Cień odwrócił się i popatrzył na nią. 

- Znowu? - spytał z wyraźnym obrzydzeniem. 

- Ach, to ty. - Dopiero teraz uważnie przyjrzała się 

sylwetce mężczyzny. Istotnie, to mógł być Mack. Zre­

sztą głos na pewno należał do niego. 

background image

- To ja. Nie strzelaj. Nie wszyscy pochwalają mordo­

wanie własnych pracowników. Rozumiem, że ty to 

bardzo lubisz, ale tym razem sobie daruj, dziecinko. 

- Wcale nie miałam zamiaru cię zabić. - Opuściła 

strzelbę i odczekała chwilę, aż minie zdenerwowanie 

i paniczny strach. Dopiero potem przeszła do ofen­

sywy. - Co ty tu robisz? Myślałam, że to Bart albo 

któryś z jego ludzi. 

- Obudziłem się - Mack wzruszył ramionami. 

- Wciąż jeszcze mieszają mi się strefy czasowe. Minie 

kilka dni, zanim się to wszystko wyrówna. Pomyślałem 

sobie, że skoro i tak nie mogę spać, to wyjdę i spraw­

dzę, czy nic się nie dzieje. 

Mack popatrzył na Taylor. W bladej poświacie księ­

życa, ubrana w długą białą koszulę, wyglądała jak 

anioł. Żałował tylko, że nie może spojrzeć jej w oczy 

ani poznać jej myśli. 

- Zaraz, zaraz - Mack coś sobie przypomniał. 

- A ty dlaczego wyszłaś z domu? Dlaczego nie próbo­

wałaś mnie obudzić? 

- Nie wiem. Przyzwyczaiłam się, że sama muszę 

sobie ze wszystkim radzić. 

Mack wcale jej nie uwierzył. Zrozumiał, że dziew­

czyna po prostu mu nie ufa. Wynalazła go aż w Los 

Angeles, bo chciała dać pracę komuś, na kim mogłaby 

polegać, ale kiedy zjawił się Mack, kiedy zorientowała 

się, z kim ma do czynienia, całe zaufanie natychmiast 

diabli wzięli. Mack nie wiedział, co zrobić, żeby roz­

wiać jej wątpliwości. Nie wiedział nawet, czy coś 

takiego w ogóle jest możliwe. W końcu on wyjechał, 

ale jego reputacja przez tych dwadzieścia lat była 

znana w całej okolicy. 

- Powinniśmy ustalić jakiś sygnał - powiedział 

Mack. - Nie chciałbym, żebyś mnie zastrzeliła. Na mój 

gust, szefowo, za bardzo lubisz pociągać za spust. 

Taylor chciała mu powiedzieć, żeby przestał nazy­

wać ją szefową, ale w porę ugryzła się w język. 

background image

Złościło ją to słowo, a jednocześnie wiedziała, że tak 

trzeba, że dzięki temu łatwiej zachować jasny podział 

ról: ona jest szefem, a Mack pracownikiem. 

Co ja tu robię? zapytała samą siebie. W środku 

nocy, nie ubrana. Czas skończyć wreszcie to przed­

stawienie i wracać do domu. 

Coś ją jednak zatrzymało. Opuszczone w geście 

rezygnacji ramiona Macka, smutne brzmienie jego gło­

su... W normalnych warunkach za nic na świecie nie 

zbliżyłaby się do niego, ubrana tylko w przejrzystą 

nocną koszulę, ale teraz była noc i ciemność otulała 

dziewczynę jak płaszczem. Taylor podeszła do niego 

i spojrzała tam, gdzie patrzył Mack: w nieprzeniknioną 

ciemność nocy. 

- Cieszysz się, że wróciłeś? - zapytała. - Czy za­

mierzasz tu zostać? 

- Czy zamierzam? - zapytał Mack nieswoim gło­

sem. - Plany, zamierzenia, to dobre dla takich ludzi 

jak ty. Dla ludzi, którzy mają rodzinę, którzy zapuścili 

korzenie. Ja niczego nie zamierzam. Ja czekam na to, 

co dzień przyniesie. 

- Ty też kiedyś miałeś rodzinę. Mówiłeś, że byłeś 

żonaty - zaczęła i odczekała chwilę, dając mu czas na 

podjęcie tematu. Jednak Mack milczał, więc ona zapy­

tała: 

- Masz dzieci? 

Zupełnie zwyczajne pytanie zraniło Macka w samo 

serce. Jak żywa stanęła mu przed oczami Jill. Kiedy 

widział ją po raz ostatni, była w szóstym miesiącu 

ciąży. Jego własna żona, która nie chciała dać mu 

dziecka, bo uważała, że Mack ma zbyt niebezpieczną 

pracę, była w szóstym miesiącu ciąży... z innym męż­

czyzną. 

- Nie - odrzekł ponuro Mack. - Nie mam dzieci. 

- Co się stało? - zapytała cichutko Taylor, kładąc 

dłoń na jego ramieniu. Nie wiedziała, co Mackowi 

dolega, ale kobieca intuicja podpowiedziała jej, że jest 

background image

cały obolały. Nie mogła tego znieść.- Czy mogłabym 

ci jakoś pomóc? 

Mack odwrócił się, zbliżył się do niej i wyciągnął 

rękę. Taylor wiedziała, że jeszcze chwila, a on ją 

pocałuje. 

- Nie! - Odskoczyła od niego jak oparzona. - Nie 

dotykaj mnie! 

- Żadnego dotykania? - powtórzył jak dobrze wy­

uczoną lekcję i cofnął rękę. To bez sensu, pomyślał. 

Przecież nie jestem kompletnym głupcem. Czułem, że 

się nade mną lituje. Była taka ciepła... I chciała, żebym 

ją pocałował. Dlaczego boi się do tego przyznać? - Co 

się stało? - zapytał. - Kto cię skrzywdził? 

- Nikt. Ja... Nie rozumiesz, że chcę być sama? Nie 

mogę pozwolić, żebyś mnie dotykał. Nikomu nie wol­

no mnie dotykać. 

- Czy Tom... - Mack czuł, że dziewczyna coś 

przed nim ukrywa, że nie chce mu powiedzieć wszyst­

kiego. 

- Nie - przerwała mu natychmiast. Nie chciała 

i nie mogła dopuścić do tego, żeby ktokolwiek podej­

rzewał, iż Tom nie był idealnym mężem. - Przysię­

gam, że Tom nigdy mnie nie skrzywdził. - Odwróciła 

się bez słowa i poszła w stronę domu. 

- Powiedz mi - Mack podążył za nią - jak ci się 

żyło z Tomem? 

- Z Tomem? Był moim mężem. - Taylor nie miała 

ochoty z nikim na ten temat rozmawiać. 

- Powiedziałaś mi już, że bardzo go kochałaś, że 

był dla ciebie wszystkim. 

- Bo taka jest prawda. 

- A więc dlaczego - Mack świdrował ją oczami 

- mam wrażenie, że coś przede mną ukrywasz? 

- Jeśli coś ukrywam, to znaczy, że tak trzeba - od­

parła natychmiast. 

- Będziesz przez całe życie dusić w sobie tę tajem­

nicę, a potem zabierzesz ją do grobu? 

background image

- Co niby mam zabrać do grobu? - zniecierpliwiła 

się Taylor. - Nie mam nic do zabierania. 

- Dziwne. Jesteś taka przewrażliwiona. 

- Posłuchaj - Taylor zatrzymała się. - Tom i ja 

chodziliśmy ze sobą przez całą szkołę średnią. Potem 

razem pojechaliśmy do Honolulu, do tego samego col­

lege'u Wróciliśmy, pobraliśmy się i mamy dziecko. 

Dopóki żył, cała nasza trójka była bardzo szczęśliwa. 

To wszystko. 

Wszystko, co mam ci do powiedzenia, dodała 

w myśli. Wszystko, co mogę powiedzieć ludziom. Ży­

cie z Tomem nie było usłane różami. I co z tego? Nikt 

nie jest doskonały. 

Mack popatrzył na niebo, na odcinający się od nie­

go grzebień górskich szczytów. Czuł, że Taylor nie 

wszystko mu powiedziała. Dobrze znał Toma i wie­

dział, do jakiej podłości był zdolny. 

- Jak umarł? 

- Wypadek na polowaniu. Często polował z przyja­

ciółmi na dziki po drugiej stronie wyspy. - Trochę się 

uspokoiła. Zrozumiała, że już nie musi bronić zmar­

łego męża. W końcu Mack dobrze znał Toma. - Dla­

czego mi to robisz? Byłam szczęśliwa w małżeństwie, 

Mack. Nie myśl, że kłamię. Bardzo, bardzo kochałam 

Toma. Był wspaniałym ojcem. Chcę, żeby Ryan takim 

go pamiętał. 

Taylor zamknęła oczy. Była zła na siebie. Ostatnie 

zdanie zupełnie niepotrzebnie jej się wymknęło. Zbyt 

dużo dawało do myślenia. Ona najlepiej wiedziała, że 

tylko ze względu na Ryana deklarowała wszem i wo­

bec, że jej mąż był chodzącym ideałem. Postanowiła, 

że chłopiec nigdy nie dowie się całej prawdy o swoim 

ojcu. Miał o nim myśleć dobrze. To część spadku, 

który chciała przekazać synowi. 

Mack patrzył na dziewczynę. Tak bardzo pragnął 

wziąć ją w ramiona, ukoić ból, który ją drążył. Może 

sobie gadać co chce, myślał, ale ona też potrzebuje 

background image

miłości. Potrzebuje ciepła i czułości, tak jak każdy 

śmiertelnik. Dlaczego nie chce przyjąć tego ode mnie? 

Czy dlatego, że wciąż uważa mnie za chuligana? Pew­

nie myśli, że nie jestem dla niej dość dobry. O, nie. 

Nie dam się znów wciągnąć w te bzdury! 

- Wejdźmy do domu - odezwała się Taylor. 

- Zaraz. Chcę jeszcze chwilę pooddychać świeżym 

powietrzem, popatrzeć na góry. To wszystko jest dla 

mnie takie ważne. Jak chleb i woda. 

Taylor wiedziała, że powinna odejść, a mimo to 

została. Nawet podeszła do Macka. Kusiła los. Samą 

siebie też kusiła. 

- Tęskniłeś za Hawajami? - zapytała. 

- Sam nie wiedziałem, jak bardzo - Mack skinął 

głową. 

Tak było w istocie. Przez wiele lat wydawało mu 

się, że praca i małżeństwo dają mu szczęście. Gdyby 

Jill wcześniej powiedziała mu, jak bardzo jest nie­

szczęśliwa, może mógłby zaradzić złu. Może przy­

wiózłby ją do domu, na Hawaje, i udałoby się urato­

wać ich małżeństwo. Mogłoby się zdarzyć i tak, że 

przywiózłby tu Jill, a potem odszedł od niej do Tay­

lor... 

Co ja, do jasnej cholery, wymyślam? zbeształ się 

Mack. Nic podobnego nie mogłoby się wydarzyć. Na­

wet nie spojrzałbym na Taylor, gdyby była przy mnie 

Jill. Taylor to tylko szkolna miłość, a Jill była napraw­

dę moja. No właśnie. Była. Za to teraz jest żoną 

Randy'ego Trouta. Moja żona zdradzała mnie z moim 

najlepszym przyjacielem. Ale banał! 

- Czy ty naprawdę pamiętasz mnie ze szkoły, Tay­

lor? - zapytał Mack. - Pamiętasz lekcję matematyki? 

- Pamiętam - przyznała, chociaż wiedziała, że to 

wyznanie zbliży ich do siebie, na co absolutnie nie 

powinna pozwolić. 

- A pamiętasz, że zawsze wplątywałem się w jakąś 

kabałę? No tak, to na pewno pamiętasz. 

background image

- Pamiętam. Pamiętam, jak cię zawieszono, bo po­

biłeś się z jakimś chłopakiem z czwartej klasy. 

- Nazywał się Jeremy Papp - Mack skinął głową. 

- Wtedy rzeczywiście zasłużyłem na karę. 

- I pamiętam, jak.... - zawahała się, ale potem 

postanowiła dokończyć zdanie - ... jak zrobiłeś dziecko 

Amy Fosselburg. 

- Nie zrobiłem Amy Fosselburg żadnego dziecka 

- powiedział dobitnie Mack. Krew go zalała na wspo­

mnienie starego kłamstwa. 

- Ona mówiła, że to ty - broniła się Taylor. Ani 

myślała pisać od początku historii miasteczka. 

- Przespałem się z Amy Fosselburg tylko raz. Tyl­

ko jeden raz. Przyszła do mnie, kiedy byłem pijany. 

Gdyby nie to, za żadne skarby świata bym jej nie 

dotknął. 

- Amy podała nam trochę inną wersję. 

- Jasne! I oczywiście wszyscy uwierzyli jej, a nie 

mnie. Jak myślisz, dlaczego? 

- Dlaczego: co? 

- Dlaczego wszyscy jej uwierzyli? 

- No bo... - Taylor jakoś nie mogła się zdobyć na 

powiedzenie Mackowi tego, co wtedy o nim mówiono. 

- Bo wszyscy wiedzieli, jaki jestem - pomógł jej 

Mack. - Mam rację? Uważaliście mnie za młodociane­

go przestępcę, a to, co opowiadała Amy, doskonale do 

mnie pasowało. Kimo Caine mógł coś takiego zrobić. 

Dlaczego nie? 

- No, tak. Tak było - potwierdziła Taylor. 

Mack zaklął szpetnie, ale zaraz głośno się roze­

śmiał. 

- Powiem ci coś, Taylor. Dowiedz się, że Kimo 

Caine tego nie zrobił. Ten jeden, jedyny raz, kiedy 

z nią spałem, mimo że byłem w dym pijany, założyłem 

prezerwatywę. Czy Amy urodziła to dziecko? - zapytał 

ostro. 

- Nie. Poroniła. 

background image

- Nigdy nie była w ciąży. - Mack znów się roze­

śmiał. - Nie rozumiesz? Wymyśliła tę bajkę, bo chcia­

ła, żebym z nią chodził. Wszyscy jej uwierzyli, a mnie 

nawet nie chcieli słuchać. 

Taylor zadrżała. Rozumiała, co Mack chciał jej udo­

wodnić, nie wiedziała tylko, ile z tego jest prawdą. 

Jedno tylko wiedziała na pewno. Nie mogła spokojnie 

myśleć o tym, że on spał z inną dziewczyną, mimo że 

zdarzyło się to dwadzieścia lat temu. Na samą myśl 

o tym budziła się w niej prymitywna, zwierzęca za­

zdrość. Miała ochotę wydrapać oczy tej całej Amy 

Fosselburg. 

Nie, nie wolno mi w ten sposób myśleć, przywołała 

się do porządku. On nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie 

nic. I nie należy tego stanu rzeczy zmieniać. 

- Wracajmy - powiedziała cicho. 

Zrobiła krok i potknęła się o kamień. Zanim zdążyła 

się zorientować, co się stało, Mack ją przytrzymał. To 

był dopiero początek. Jego ręce jakby same oplotły się 

wokół dziewczyny, a ona bez oporu znalazła się w je­

go ramionach. Tym razem nie zabroniła się dotykać. 

Tym razem przeciwko niczemu nie protestowała. Na­

wet się nie poruszyła. Stała w miejscu jak zahipnotyzo­

wana. Otaczały ją ramiona Macka, dłonie Macka jej 

dotykały, w głowie słyszała śpiew chórów anielskich. 

A może to były dzwony piekieł? Wiedziała, że nic 

podobnego nie wolno jej czuć, że to, co czuje, jest złe. 

Jest przecież żoną Toma i nie może... nie powinna... 

- Nie powinieneś był tego robić - powiedziała głu­

cho. - Prosiłam cię... 

- Przepraszam, Taylor. Naprawdę nie chciałem. Sa­

mo tak jakoś wyszło. - Puścił ją natychmiast. 

- To się nie może powtórzyć - potrząsnęła głową 

i nagle wpadła w złość. - Ty draniu! Jak mogłeś mi to 

zrobić? Nie masz ani krzty szacunku dla Toma! Nie 

słyszałeś, co do ciebie mówiłam? Tom był moim pier­

wszym i jedynym mężczyzną. Nic tego nie zmieni. 

background image

- Ja ci nic nie zrobiłem. - Mack nie bardzo wie­

dział, co się właściwie stało. Zabolało go to, że znów 

go oskarżano, że znów potraktowano go jak łobuza. 

Za to Taylor dobrze wiedziała, co się stało, i była 

śmiertelnie przestraszona. 

- Nie dotykaj mnie - zawołała i co sił w nogach 

pobiegła do domu. 

- Wcale nie chcę cię dotykać - zapewnił ją Mack, 

chociaż potrzebował jej bardziej niż powietrza i wie­

dział, że ona tak samo potrzebuje jego. Nie rozumiał 

tylko, dlaczego Taylor nie chce się do tego przyznać. 

- Taylor... - zawołał i schwycił ją za ramię. 

- Nie - szepnęła rozwścieczona. Ta odmowa była 

najtrudniejszą rzeczą, jakiej przyszło jej dokonać 

w ciągu kilku ostatnich lat. - Zostaw mnie! 

- Przede mną nie musisz udawać. Zbyt długo się 

znamy. 

- Jestem żoną Toma - powtarzała jak katarynka. 

- Żoną Toma. 

- Dobrze. Idź spać z tymi swoimi wspomnieniami. 

Wspaniale wystudzą ci łóżko. 

Mack poszedł do swego pokoju, nie oglądając się za 

siebie, a Taylor wciąż stała w holu. Ledwie mogła 

oddychać. Wyobraziła sobie, jak Mack zrzuca z siebie 

ubranie, wchodzi do łóżka... Łzy napłynęły jej do oczu. 

Otarła je wierzchem dłoni. 

Sama tak zdecydowałam, pomyślała, i sama sobie 

jestem winna. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Podczas śniadania Taylor zachowywała się wyjąt­

kowo uprzejmie, ale ilekroć Mack na nią spojrzał, tyle 

razy był pewien, że wciąż się na niego wścieka. 

- Rozejrzę się trochę po twoim ranczo - powiedział 

Mack, skończywszy jedzenie. 

Taylor skinęła głową. Nie chciała dopuścić do tego, 

żeby ich oczy spotkały się choćby na chwilę. Nie uważała 

za konieczne wstydzić się swego zachowania podczas 

nocnego spotkania z Mackiem, ale pochwalić się też nie 

miała czym. Musiała dać sobie trochę czasu na przemyśle­

nie wszystkiego od początku i bardzo jej odpowiadało, że 

Mack na jakiś czas wyniesie się z domu. Wciąż jeszcze była 

na niego zła, chociaż tym razem nie miała pewności, czy jej 

gniew jest uzasadniony. Na dobrą sprawę nie była nawet 

pewna, czy złości się na niego, czy na siebie. 

- Weź konia - powiedziała. - To najwygodniejszy 

sposób poruszania się po ranczo. 

- Mam dosiąść konia? - Mack skrzywił się niemi­

łosiernie. 

- Idź do stajni. Josi przygotuje ci Salomona. Ma 

trudny charakter, ale to mój najsilniejszy koń, a z cie­

bie kawał chłopa. 

- Co to znaczy, że koń ma trudny charakter? - do­

ciekał Mack. 

- Chyba umiesz jeździć konno? - zapytała Taylor. 

- Kiedyś jeździłem. - Mack nigdy tego nie lubił, 

ale nie chciał się teraz przyznać. - Ale to było dawno. 

Mam nadzieję, że tego się nie zapomina. 

Mack był przekonany, że koń go zrzuci gdzieś 

background image

wśród skał, a on umrze, zanim ktoś go odnajdzie. 

Bardzo mu się ta perspektywa nie spodobała. Ale prze­

cież nie mógł tego powiedzieć Taylor. Zresztą była na 

niego tak wściekła, że co najwyżej wykpiłaby jego 

lęki. Nie, Mack musiał zachować swoje obawy dla 

siebie. 

Złość na Taylor już mu przeszła. Po nocnej sprzecz­

ce zasnął natychmiast i do rana spał jak zabity. Nic mu 

się nie śniło. Obudził się z przeświadczeniem, że mimo 

wszystko pisany mu jest romans z Taylor. Nic poważ­

nego ani tym bardziej stałego, ale jednak. 

- Zdaje się, że będzie padało - zauważyła Taylor, 

spoglądając na niebo. Nad szczytami pobliskich gór 

zbierały się chmury. - W stajni wiszą peleryny. Weź 

sobie jedną z nich. I uważaj na siebie. Salomon boi się 

błyskawic. Może ponieść. 

Zapowiada się miły ranek, pomyślał Mack. Nic to. 

Mężczyzna musi być twardy. Nawet jeśli ma do czy­

nienia z koniem. 

Jakoś udało mu się wskoczyć na grzbiet Salomona. 

Teraz pozostał tylko jeden problem: utrzymać się 

w siodle. Mack uśmiechnął się, pomachał dziewczynie 

ręką i odjechał, przekonując się w duchu, że na pewno 

nic złego mu się nie stanie. 

Taylor patrzyła za odjeżdżającym Mackiem. Od ra­

zu się zorientowała, że nie jest dobrym jeźdźcem. 

Może powinnam z nim pojechać, pomyślała. Nie ma 

mowy. Mam mnóstwo roboty w domu i kupę papierów 

do przejrzenia. Niech sobie sam radzi. 

Zajęła się pracą, ale mimo że bardzo się starała, nie 

potrafiła przestać myśleć o swoim nowym pracowniku. 

Zdała sobie sprawę z tego, że Mack zawsze tkwił 

gdzieś w zakamarku jej pamięci. Przez tyle lat. Teraz, 

kiedy wrócił, Taylor zaczęła go poznawać i rozumieć. 

Jak gdyby nigdy nie wyjeżdżał, jak gdyby ich przyjaźń 

zaczęła się jeszcze w szkole średniej, chociaż tak 

naprawdę wówczas nawet ze sobą nie rozmawiali. 

background image

Spróbowała zobaczyć Macka takim, jakim go widziała 

wówczas. Zacząć należało od tego, że Taylor zawsze 

była dziewczyną Toma. Zawsze też fascynował ją nie­

poprawny Kimo Caine. Bała się go. Z Tomem czuła 

się bezpiecznie. Toma wszyscy podziwiali. Tom był 

wzorem odnoszącego sukcesy młodego Amerykanina, 

który w każdej sytuacji potrafi się właściwie zachować. 

Tom i Kimo różnili się od siebie jak dzień od nocy. 

Wczoraj Taylor wreszcie miała okazję bliżej poznać 

Macka. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, jak bardzo 

zmyliły wszystkich pozory. Z tego, co dotąd ustaliła, 

wynikało, że Mack wcale nie jest złym człowiekiem. 

Wydoroślał, to oczywiste, ale ludzie rzadko aż tak 

bardzo się zmieniają. Ten mężczyzna, którego zatrud­

niła do ochrony swego mienia, był dobry, miły, zabaw­

ny i delikatny. Taylor nie wiedziała, dlaczego wcześ­

niej nie zauważyła w nim tego wszystkiego. 

Zabawne, pomyślała, on jest całkowitą odwrotnością 

Toma. Powszechnie uważano Toma za dobrego czło­

wieka, tymczasem kiedy poznało się go bliżej... Nie, 

nie! Nie wolno mi tak myśleć. Muszę pamiętać o Rya-

nie. Niech chociaż on zapamięta ojca jako chodzący 

ideał. 

Kiedy godzinę później wkładała do pralki bieliznę, 

usłyszała podjeżdżający pod dom samochód. Taylor 

zamknęła pralkę, wzięła strzelbę i gotowa na wszystko 

podeszła do drzwi. Okazało się, że jednak nie na 

wszystko była przygotowana. Uśmiechnięte twarze 

szkolnych koleżanek kompletnie ją zaskoczyły. 

- Cześć! - zawołała siedząca za kierownicą czarno­

włosa Marge Washington. 

- Cześć! Cześć! - wołały Sherry Tanaka i Deb 

Tatiero, wyskakując z samochodu. 

Po co one tu przyjechały? zaniepokoiła się Taylor. 

Odłożyła strzelbę i przywitała się z koleżankami, myśląc 

jednocześnie o tym, czy jej lodówka jest wystarczająco 

dobrze zaopatrzona na to spotkanie towarzyskie. 

background image

- Cieszę się, że przyjechałyście. Co was do mnie 

sprowadza? - zapytała. 

- Dlaczego przestałaś przychodzić na spotkania To­

warzystwa Historycznego? - Deb, wysoka blondynka, 

odezwała się pierwsza. - Na ostatnim obiedzie czwart­

kowym też się nie pojawiłaś, więc postanowiłyśmy tu 

przyjechać i dowiedzieć się, co się z tobą dzieje. 

Taylor nie uwierzyła w ani jedno słowo koleżanki. 

Wpatrywała się w trzy uśmiechnięte twarze i usiłowała 

odgadnąć prawdziwy powód nieoczekiwanej wizyty. 

Kiedyś chodziła z tymi dziewczynami do jednej szkoły, ale 

nigdy nie była z nimi zaprzyjaźniona. A i potem, kiedy 

powychodziły za mąż, nie zwykły się odwiedzać bez 

wyraźnej przyczyny i nigdy dotąd nie przejawiały zaintere­

sowania losami Taylor. Skąd ta nagła zmiana? 

- Macie ochotę na sok? - zapytała. - Niestety, 

został mi już tylko pomidorowy. 

Mało kto przepada za sokiem pomidorowym, ale 

trzy młode kobiety jak na komendę skinęły głowami, 

po czym rozsiadły się wokół kuchennego stołu. Taylor 

nalała soku do szklanek, podała je gościom i sama 

także usiadła. Była okropnie ciekawa, o co tym dziew­

czynom naprawdę chodzi. Bardzo szybko doszło do 

wyjaśnienia tajemnicy. Przez kilka minut koleżanki 

opowiadały mało ważne miejscowe plotki, po czym 

Deb nareszcie przeszła do rzeczy. 

- Słuchaj, wiemy przecież, że on tu jest. Gdzie go 

schowałaś? Powiedz. 

- Kogo? - Przez ułamek sekundy Taylor naprawdę 

nie wiedziała, o kim Deb mówi. 

- Kimo Caine'a, oczywiście - wyszeptała Sherry 

Tanaka, oglądając się przy tym za siebie, jak gdyby 

spodziewała się, że Mack może w każdej chwili wy­

skoczyć z kredensu. - Lani mi powiedziała, że on 

mieszka u ciebie. 

- Czy po to przyjechałyście? - Taylor była kom­

pletnie zaszokowana. - Zobaczyć Kimo? 

background image

- No pewnie! - zawołała Marge, po czym dodała 

cicho, żeby nie usłyszano jej w głębi domu: - Po­

słuchaj, Taylor, jeśli ty nie miałaś na niego ochoty, to 

chyba byłaś jedyną taką dziewczyną w całej szkole. 

- Mało nie wyskoczyłam ze skóry, kiedy Lani po­

wiedziała mi, że go widziała - szeptała Sherry. - Od 

razu sobie pomyślałam, że muszę tu przyjechać. 

- Wszystkie chcemy go zobaczyć - oświadczyła 

stanowczo Deb. - Gdzie on jest? 

Taylor nie wierzyła ani własnym uszom, ani oczom. 

Nie była pewna, czy aby przypadkiem nie śni. 

- On wyjechał - powiedziała. 

Jazda konna nie sprawiała Mackowi tak wielkiej 

przykrości, jakiej się spodziewał. Wprawdzie nie było 

to ani tak miłe, ani proste, jak pokazują w westernach, 

a i Salomon nie był potulnym barankiem, ale można 

było wytrzymać. Powietrze pachniało, pogoda była 

przepiękna i Mack naprawdę nie miał powodu do na­

rzekań. Większa część ranczo Taggertów okazała się 

suchą jak step równiną. W rogu posiadłości piętrzył się 

niewielki łańcuch gór pokrytych zielenią i poprzecina­

nych taśmami wodospadu. Błysnęło i nad doliną roz­

legł się potężny grzmot. Mack zaparł się w siodle, 

oczekując reakcji Salomona, ale koń zachowywał się 

tak, jakby niczego nie zauważył. 

- Dobry Salomon - Mack odetchnął z ulgą i po­

klepał konia po szyi. - Dopilnuję, żeby ci za to dali 

dodatkową porcję owsa. 

Zagrzmiało po raz drugi. Tym razem piorun uderzył 

bliżej i znów koń nie zareagował. 

- No widzisz - powiedział Mack. - Masz tak samo 

zaszarganą opinię jak ja. W tym, co o tobie mówią, nie 

ma cienia prawdy, staruszku. 

Lekki wiatr poruszał gałęziami drzew, śpiewały pta­

ki, a z kępy krzaków wyleciała kolorowa chmura mo-

background image

tyli. Może tylko Mack nie wiedział o tym, że motyle 

są niebezpieczne. A może grzmoty zdążyły już wcześ­

niej zrobić swoje i motyle stały się tą przysłowiową 

kroplą, która przepełnia kielich. W każdym razie właś­

nie w tym momencie Salomon się spłoszył. Wierzgnął 

i pognał na oślep przed siebie, pozostawiając na drodze 

klnącego w żywy kamień Macka. 

W tym samym czasie zebrany w domu Taylor fan 

klub Macka snuł szkolne wspomnienia. 

- On się kiedyś schował w mojej sypialni. - Deb 

chichotała jak pensjonarka, którą była niespełna dwa­

dzieścia lat temu. 

- Co takiego? - zawołały jednocześnie Sherry 

i Marge. 

Taylor milczała jak zaklęta. Z trudem znosiła głupo­

tę koleżanek. Już pół godziny siedziały w jej kuchni 

i opowiadały różne historie o Kimo. Nie pomogły 

tłumaczenia Taylor, że wydoroślał i nie jest już tym 

samym zadziornym chłopakiem, którego pamiętały ze 

szkoły. One żyły przeszłością i nic do nich nie dociera­

ło. 

- To było zupełnie niesamowite - piszczała Deb. 

- Opowiedz wszystko po kolei - zażądała Marge. 

- To było w nocy z soboty na niedzielę. Prawie 

zasypiałam, kiedy ktoś zapukał w okno. Otworzyłam 

okiennice i zobaczyłam go. 

- Co zrobiłaś? Co on powiedział? - przekrzykiwały 

się Marge i Sherry. 

- Powiedział: „Hej, dziecinko. Pozwolisz mi tu 

chwilę zostać?" 

- I pozwoliłaś? 

- A ty co byś zrobiła na moim miejscu? Pewnie, że 

go wpuściłam. Wskoczył do pokoju i zamknął okno. 

Ulicą przejechał policyjny samochód. Szukali kogoś 

i oświetlali teren reflektorami. Nikogo nie znaleźli 

background image

i w końcu dali za wygraną. Siedzieliśmy po ciemku na 

podłodze i on mi śpiewał piosenki. 

- Piosenki- Jakie piosenki? Czy ma ładny głos? 

- Piękny. Śpiewał stare przeboje z lat pięćdziesią­

tych. A potem mnie pocałował. W czoło. Podziękował 

mi i tak jak przyszedł, wyszedł przez okno. Nigdy 

potem się z nim nie widziałam. Tyle co w szkole. 

Czasami się do mnie uśmiechał. Nic więcej. 

Dziewczyny nie mogły się nadziwić opowiadaniu 

koleżanki, a Taylor uważnie przyglądała się Deb. Ucie­

czka przed policją doskonale pasowała do obrazu Ki-

mo Caine'a, ale jakim cudem ten straszny chłopak 

mógł być taki czuły i delikatny? Ta druga część bar­

dziej pasowała do Macka Caine'a, którego Taylor po­

znała poprzedniego dnia. Przypomniała sobie ich nocne 

spotkanie i pożałowała, że nie pozwoliła się pocało­

wać. Był na nią wściekły. Pewnie drugi raz nie zechce 

spróbować. 

- Był taki bystry - rozmarzyła się Sherry. 

Taylor pomyślała, że przypomina teraz tamtą Sherry 

Hall, wojującą feministkę, wygłaszającą płomienne 

przemówienia o tym, jak to kobiety nie potrzebują 

mężczyzn, że powinny mieszkać w komunach i nie 

dopuszczać do siebie samców. Teraz trochę spuściła 

z tonu, ale jeśli wtedy była zakochana w Macku, to po 

co wygadywała te wszystkie bzdury? 

- On chodził z moją przyjaciółką, Tammy - po­

chwaliła się Marge. 

- Nie gadaj! 

- Ależ tak. - Marge skinęła głową. - Jak tylko się 

dowiedziałam, że wrócił, zaraz do niej zadzwoniłam. 

Mieszka w Seattle. Ma pięcioro dzieci i męża, którego 

uwielbia, ale aż podskoczyła, kiedy jej powiedziałam, 

że Kimo przyjechał. 

Taylor gwałtownie poderwała się z krzesła i pobieg­

ła do łazienki. 

- Dokąd pędzisz? - zawołała za nią Marge. 

background image

- Zaraz wracam - powiedziała Taylor. 

- Obiecałaś, że go nam pokażesz. 

- Zobaczycie go. Powinien niedługo wrócić. 

Wyjrzała przez okno. Spoglądała w stronę, w którą 

Mack odjechał. 

- Wracaj szybko - szeptała. - Dłużej tego nie wy­

trzymam. 

Mack, niestety, nie był w stanie spełnić jej życze­

nia. Nie tylko nie miał konia, ale na domiar złego 

stracił orientację. Spocony, zmęczony i wściekły szedł 

wzdłuż płynącej przez ranczo rzeki i coraz większa 

brała go ochota, żeby się wykąpać. W końcu zdjął 

ubranie, zostawił je na przybrzeżnym kamieniu, nie 

opodal uroczego wodospadu, i wszedł do wody. Płynął 

sobie spokojnie na plecach i myślał, że oto znalazł się 

w raju. Przed jego oczami rozciągał się widok na 

okolicę. Nad górami wisiała ciemna chmura, z której 

zapewne lały się teraz strugi deszczu, podczas gdy nad 

Mackiem błękitniało bezchmurne niebo. To najwspa­

nialsze miejsce we wszechświecie, pomyślał. Chyba 

chciałbym tu zostać na zawsze. Bydło pasące się na 

pobliskim pastwisku zapewne należało do Barta. 

To przypomniało Mackowi nieciekawą sytuację, w ja­

kiej się znalazł. Zaczął się zastanawiać, co by tu zrobić, 

żeby jak najprędzej uwolnić Taylor od natręctwa potężne­

go sąsiada. Nie bardzo rozumiał, na co Bartowi potrzebne 

było ranczo Taggertów. W końcu oba te gospodarstwa 

istniały obok siebie od bardzo wielu pokoleń. Zresztą 

ranczo Taylor było zbyt małe, żeby mogło poważnie 

zagrozić interesom Barta. Czyżby kryło się za tym coś 

jeszcze? Teraz, kiedy spokojnie się nad tym zastanowił, 

przypomniał sobie, że zdziwiła go poufałość Barta 

w stosunku do Taylor. Coś się między nimi działo. Coś, 

o czym Taylor nie chciała Mackowi powiedzieć, a on sam 

nie domyślał się, co to takiego. Postanowił, że musi 

rozmówić się z Taylor, zmusić ją do powiedzenia prawdy. 

background image

Pora wracać do domu, przypomniał sobie. Czeka 

mnie jeszcze długi spacer. Jeśli chcę się załapać na 

obiad, muszę się pospieszyć. 

Ustalił odległość od miejsca, w którym zostawił 

ubranie, przewrócił się na brzuch i zaczął płynąć. Do­

kładnie wtedy usłyszał przedziwny huk. Spojrzał na 

wodospad, a ta spadająca z góry ściana wody komplet­

nie go zaskoczyła. Znał zjawisko nagłych powodzi. 

Jeśli w górach pada deszcz, to ta woda musi się potem 

gdzieś podziać. Mimo że doskonale o tym wiedział, 

zupełnie zapomniał, że on też podlega prawom przyro-

dy. 

- Ależ ze mnie dureń - mruknął, gdy potężna fala 

rzuciła go na skały. 

Z całej siły chwycił mokry bazaltowy kamień o ost­

rych krawędziach. Zdołał się utrzymać na nogach tak 

długo, aż fala trochę opadła. Wyszedł na brzeg i od­

dychając ciężko usiadł na ziemi. Rozejrzał się dookoła. 

Znajdował się mniej więcej sto metrów od miejsca, 

w którym wszedł do rzeki. Postanowił przejść tę odleg­

łość brzegiem. Stracił zaufanie do wody. 

Spacer nago nie stanowi zbyt wielkiego problemu. 

Pod warunkiem, że ma się do przejścia zaledwie sto 

kroków. Problem zaczął się dopiero wtedy, kiedy Mack 

znalazł kamień, na którym zostawił ubranie. Kamień 

tkwił na swoim miejscu, ale ubranie znikło. Mack 

przeszedł jeszcze raz wzdłuż rzeki w nadziei, że jednak 

znajdzie gdzieś swoje dżinsy. Niestety, musiał pogo­

dzić się z losem. Ubranie przepadło. Woda porwała 

spodnie i koszulę, ale miłosiernie zostawiła szeroki 

skórzany pas i wysokie buty. Mack został sam, bez 

konia i na dodatek nagi jak go Pan Bóg stworzył. 

Musi być jakiś sposób, myślał gorączkowo. Ktoś mi 

pomoże. Coś się wydarzy. Coś tak głupiego nie ma 

prawa mnie spotkać. 

W gałęziach drzew nawoływały się ptaki, woda 

w rzece opadła, a Mack wciąż stał na brzegu z pasem 

background image

w ręku i zastanawiał się, w jaki sposób mógłby się nim 

okryć. W końcu dotarło do niego, że żaden taki sposób 

nie istnieje. Musiał spojrzeć prawdzie w oczy i musiał 

także wrócić do domu. Może i mógłby pozostać tu do 

zachodu słońca, ale to w niczym nie zmieniłoby faktu, 

że był nagi. No, może nie całkiem. Miał przecież pas 

i buty. Obracał w ręku pas, wpatrując się w niego jak 

w ostatnią deskę ratunku. 

Co ja mam, u diabła, zrobić z tym cholerstwem? 

pomyślał z wściekłością. Włożyć na głowę? A może 

nieść w zębach? Równie dobrze mogę go na siebie 

włożyć, tak jak zawsze. Bogu dzięki, że mam chociaż 

buty. Spacer bez butów sprawiłby mi znacznie więcej 

kłopotu. Dobra, jestem gotów. W każdym razie mniej 

więcej. 

Wyszedł z zarośli na płaską przestrzeń. Dopiero 

teraz poczuł się naprawdę głupio. Dorosły mężczyzna, 

nagi, w kowbojskich butach na nogach i skórzanym 

pasie na biodrach maszerujący przez ranczo na Hawa­

jach. Taki widok nie trafia się co dnia. 

To na pewno tylko sen. Koszmarny sen. Muszę się 

jakoś dostać do domu, myślał zdesperowany Mack. 

I nikt mnie nie może zobaczyć. A już, broń Boże, nie 

Taylor. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Taylor spojrzała w okno. Zobaczyła wracającego 

Salomona. Siodło było puste. Serce podeszło jej do 

gardła. Zerwała się jak oparzona i pobiegła do 

stajni. Zupełnie zapomniała o nieproszonych goś­

ciach. 

- Co się stało? - zawołała, ujrzawszy Josiego. 

- Nie wiem, pani Taggert. - Stary człowiek także 

się niepokoił. - Wyjrzałem na dwór, zobaczyłem Salo­

mona i zaraz... 

Taylor wyminęła staruszka. Podeszła do konia 

i uważnie go obejrzała. Sprawdziła siodło, uprząż, ob­

macała nogi. Nic nie znalazła. Żadnych ran, żadnych 

zadrapań, uprząż w komplecie... Mack najwyraźniej 

w świecie spadł z konia. 

- Niech to wszyscy diabli! - zaklęła Taylor. 

- A niech to nagły szlag trafi! 

Nie powinnam go puszczać samego, myślała w po­

płochu. Przecież widziałam, że nie umie jeździć. To 

przeze mnie! Nie miałam prawa go zostawić. 

- Nabroiłeś, ty głupi koniu - powiedziała do Salo­

mona nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Teraz mnie 

do niego zaniesiesz. 

Wskoczyła na siodło. Zanim zdążyła ruszyć, z domu 

przybiegły zasapane koleżanki. 

- Co się dzieje? - zapytała zaniepokojona Marge. 

- Co się stało z Kimo? - dopytywała się Deb. - Ty 

do niego jedziesz, prawda? Dlaczego nie chcesz nas ze 

sobą zabrać? 

Czy one nie mogłyby sobie wreszcie pójść i zostawić 

background image

mnie w spokoju? pomyślała rozwścieczona Taylor. 

Udało jej się jednak zapanować nad głosem. 

- Prawdopodobnie Macka zrzucił koń - powiedzia­

ła z udaną obojętnością. - Jadę go poszukać. Na pew­

no nie odjechał daleko. Zaraz wrócę. Jeśli zabiorę was 

ze sobą, zajmie to znacznie więcej czasu. Lepiej wróć­

cie do domu i spokojnie poczekajcie. 

Dziewczyny naradzały się nad czymś przez chwilę, 

po czym z ociąganiem poszły do domu. Taylor pat­

rzyła za nimi, rozdrażniona do ostateczności. Zachowy­

wały się jak małolaty, czekające przed drzwiami sali 

koncertowej na swego ukochanego rockmana. 

- Należałoby wreszcie wydorośleć - mruknęła pod 

nosem i momentalnie zapomniała o swoich beztroskich 

koleżankach. Pełna trwogi i najgorszych obaw wyru­

szyła na poszukiwania. 

Może jest poważnie ranny, myślała, albo złamał 

nogę. Mógł nawet skręcić kark czy uderzyć głową 

o skałę. Jeśli coś mu się stało... Nieszczęśliwe wypadki 

tak często się zdarzają. Dobrze pamiętam, jak wypra­

wiłam Toma na polowanie. Wtedy też był zupełnie 

zwyczajny dzień. Nawet trochę lepszy niż inne. Przy 

śniadaniu oboje śmieliśmy się z czegoś, co zrobił Ry-

an. I Tom mnie pocałował przed wyjściem. Miałam 

potem choć jedno przyjemne wspomnienie. Dobrze, że 

przynajmniej pożegnaliśmy się jak ludzie... Nie, nie 

wolno mi o tym myśleć. Muszę jak najprędzej od­

naleźć Macka. Może trzeba go opatrzyć... 

Mack już z daleka zobaczył nadjeżdżającą dziew­

czynę. Zaklął jak szewc. Nie mógł dopuścić do tego, 

żeby go zobaczyła. Bez namysłu wskoczył w gęste 

zarośla. Taylor jechała powoli, rozglądając się uważnie 

na wszystkie strony. Najwyraźniej go szukała. Chwilę 

później znalazła się tak blisko, że Mack dokładnie ją 

widział. Położył się na ziemi, wstrzymał oddech i, po 

raz pierwszy od wielu lat, zaczął się modlić. Jeszcze 

moment i dziewczyna ominie jego kryjówkę, a wtedy 

background image

Mack swobodnie pomaszeruje do domu. Jeśli będzie 

miał odrobinę szczęścia, dotrze tam przed powrotem 

Taylor. Dom będzie pusty i nikt go nie zauważy. Miał 

nadzieję, że uda mu się zrealizować ten prosty plan. 

Jeszcze chwila i po strachu. Salomon zatrzymał się tuż 

przy kępie krzaków, w których ukrywał się Mack. Koń 

odwrócił pysk, jakby nosem chciał wskazać swojej 

pani to, czego szukała. Mack zastygł w bezruchu. 

Niech to bydlę szlag trafi, klął w myślach. Co ja temu 

koniowi zrobiłem, że tak mnie urządził? 

Taylor wpatrywała się w liście, próbując wyodręb­

nić jakiś kolor, który nie pasowałby do całości. Szuka­

ła na ziemi ciała. Salomon to dobry koń, pomyślała. 

Czasami nawet wydaje mi się, że wie, czego ludzie od 

niego oczekują. On najwyraźniej chce mi coś pokazać. 

Zaraz. Chyba widziałam... 

- Mack? - Taylor przysłoniła oczy. Patrzyła prosto 

w twarz Macka. Odetchnęła, uszczęśliwiona, że wszys­

tko dobrze się skończyło. 

- Niech to szlag trafi - mruknął Mack, zorientowa­

wszy się, że nie ma już żadnych szans. 

- Co ty tam robisz? - Taylor widziała tylko oczy 

Macka i kawałek jego czarnej czupryny. Była szczęśliwa, 

że znalazła go całego i zdrowego. Nie zdawała sobie 

sprawy z tego, jak bardzo jej na nim zależy. 

- Nie ruszaj się! - wrzasnął Mack, zauważywszy, 

że dziewczyna chce zsiąść z konia. - Zostań tam, gdzie 

jesteś. Ucieknę, jeśli mnie nie usłuchasz. 

- Co ty pleciesz? 

- Zrozum, Taylor - zaczął Mack. Marzył o tym, 

żeby w mgnieniu oka zapaść się pod ziemię. - Naj­

lepiej będzie, jeśli pojedziesz dalej mnie szukać. Uda­

waj, że nie masz pojęcia, gdzie jestem. Pojedź sobie na 

drugi koniec ranczo... 

- Co ty tam robisz, Mack? - Taylor znów się 

zaniepokoiła. Facet gadał jak obłąkany. - Jesteś ranny? 

Dlaczego nie wychodzisz? 

background image

- Nic mi nie jest. - Mack miał przeczucie, że ona 

nigdzie się stąd nie ruszy. - Prawda jest taka, że się tu 

schowałem. 

- Przed czym się schowałeś? 

Chyba muszę jej wszystko szczerze powiedzieć, 

westchnął ciężko Mack. To najkoszmarniejszy sen, jaki 

mi się w życiu przyśnił. Tylko dlaczego, do wszystkich 

diabłów, nie mogę się obudzić? 

- Tak się składa, że akurat... - zaczął. - Nie mam 

na sobie ubrania. 

- Ach! - powiedziała Taylor, jakby wszystko już 

było dla niej jasne. Po chwili namysłu doszła jednak 

do wniosku, że nic jasne nie jest i że to jakaś bzdura 

bez najmniejszego sensu. - Ja nic nie rozumiem - po­

skarżyła się. - Gdzie masz ubranie? 

- To bardzo długa historia. Kiedyś na pewno ci ją 

opowiem. A teraz mogłabyś wreszcie odjechać. Udaj, 

że mnie nie znalazłaś, przejedź się kawałek i daj mi 

szansę wrócić do domu. Nie wolno ci narażać na 

szwank mojej godności. 

- Naprawdę jesteś goły? - nareszcie dotarło do 

niej, że Mack nie żartuje. - Nie masz na sobie zupełnie 

nic? Żadnego ubrania? 

- Nie - Mack zaczął się złościć. Czy naprawdę tak 

trudno to zrozumieć? - Moje ubranie zabrała woda. 

- Ach, więc pływałeś - powiedziała Taylor. Za­

chowanie powagi kosztowało ją dużo wysiłku. 

- Bystra jesteś. Moje gratulacje. Tak, pływałem, 

a ty mogłabyś wreszcie przestać się śmiać. 

- Nie mogę - zawołała, dusząc się ze śmiechu. 

A to dobre, myślała. Mack Caine, ten zawsze opano­

wany, mocny facet, siedzi w krzakach goły jak święty 

turecki. To niebywałe! 

Mack dobrze wiedział, że ona nie może się powstrzy­

mać, a mimo to nienawidził jej teraz z całego serca. 

- Zapewne nie przywiozłaś mi niczego do ubrania? 

- zapytał retorycznie. 

background image

- Nie. Bardzo mi przykro - powiedziała, chociaż 

tak naprawdę wcale jej nie było przykro. Przynajmniej 

ten jeden raz zdobyła przewagę nad Mackiem i chciała 

jak najdłużej cieszyć się tą sytuacją. 

- No dobra, Taylor. Teraz porozmawiajmy poważ­

nie. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś zechciała 

stąd odjechać. Proszę cię tylko, żebyś nie wracała od 

razu do domu. Pojeździsz sobie trochę, a ja już jakoś 

tam dotrę. 

- Nie uda ci się wejść bez problemów do domu 

- przerwała mu Taylor. 

- Josi jest facetem. Jego nie muszę się wstydzić. 

- Nie chodzi mi o Josiego. - Taylor znów o mało 

nie wybuchnęła śmiechem. - Masz gości. 

- Jakich gości? Co ty znów wymyśliłaś? 

- Trzy stare przyjaciółki z czasów szkolnych. Przy­

jechały cię zobaczyć. - Taylor parsknęła śmiechem. 

- Świetny dowcip. - Mack pomyślał, że bardzo się 

zawiódł na Taylor. Nie ma w niej ani odrobiny współ­

czucia, a przecież kobiety podobno są czułe na nie­

szczęścia innych. 

- Daj spokój. - Dziewczynie udało się wreszcie choć 

trochę opanować. - Sprawa nie jest aż tak poważna. 

Mack miał na końcu języka cierpką uwagę o tym, że 

zapewne nie byłoby jej tak wesoło, gdyby to ona musiała 

nago siedzieć w krzakach, ale nie odezwał się. Akademicka 

dyskusja nie mogła poprawić jego sytuacji. 

- O jakich przyjaciółkach mówiłaś? - zapytał. 

- Nie miałem w szkole żadnych przyjaciółek. 

- Może powinnam powiedzieć, że to twoje wiel­

bicielki. Pamiętasz Sherry Tanakę, która nazywała się 

wtedy Sherry Hall? A Marge Hinadę i Deb Carter? 

Mack przypomniał sobie matkę Lani, bo o niej 

rozmawiali poprzedniego dnia. Dwóch pozostałych nie 

pamiętał, chociaż jakieś mętne wspomnienia plątały 

mu się po głowie. Zresztą nie to było teraz najważniej­

sze. Okazało się, że w domu czeka na niego komitet 

background image

powitalny, z którym Mack pod żadnym pozorem nie 

mógł się spotkać. 

- Powiedz im, żeby się wyniosły - powiedział ponuro. 

- Nic z tego - Taylor pokręciła głową. - Pół dnia 

zmarnowałam na to, żeby je wygonić. Rozłożyły się 

obozem w kuchni i czekają na twój powrót. 

No nie, pomyślał Mack. To na pewno sen. Nic 

podobnego nie może zdarzyć się naprawdę. Nigdy nie 

przeżyłem nic równie strasznego. Żadna ucieczka 

przed narkotykowym gangiem nie może się z czymś 

takim równać. To były dobre czasy. Ryzykowało się 

wprawdzie życie, ale dobrego imienia nie trzeba było 

wystawiać na szwank. 

- Czego one ode mnie chcą? - zapytał Mack, zabi­

jając jednocześnie ogromnego komara, który usiadł mu 

na ramieniu. 

- A jak myślisz? Chcą przywołać stare wspomnienia 

i rozniecić dawno wygaszone płomienie szkolnej miłości. 

- Jak na tę okazję, ubrałem się właściwie - wes­

tchnął Mack. - Nie wrócę tam. Jeśli tak trzeba, to 

zostanę tu nawet na zawsze... 

- No już. Wyłaź - powiedziała Taylor. - Zabiorę 

cię do domu. 

- Oszalałaś? Do tych wścibskich bab? Rozszarpały­

by mnie na strzępy. 

- A masz inny pomysł? Jeśli tu zostaniesz, komary 

pożrą cię żywcem. 

- Nie. - Mack zabił kolejnego komara.- Wiesz co? 

Pojedź do domu i przywieź mi coś do ubrania. 

- Mogę pojechać, ale z pewnością nie tylko ubranie ci 

przywiozę. Tym razem trójka twoich wielbicielek na 

pewno ze mną przyjedzie. Już mi nie ufają. Uważają, że 

gdzieś ciebie schowałam, żeby mieć cię wyłącznie dla 

siebie. 

- Ciekawa myśl. - Mack wreszcie się uśmiechnął. 

- Chętnie ją rozwinę. Oczywiście, jak już się ubiorę, 

bo teraz czuję się jak gwiazda obleśnego pornosa. 

background image

Taylor też się do niego uśmiechnęła. Pomyślała, że 

Mack nad wyraz dzielnie znosi upokorzenie. Tom 

w podobnej sytuacji dostałby szału. 

- Mam lepszy pomysł - powiedziała. - Wyjdziesz 

z tych krzaków i usiądziesz za mną na Salomona. Na 

skraju łąki Josi zbudował barak dla robotników. Czasa­

mi trzymają tam ubrania na zmianę. Wpadniemy na 

chwilę do tego baraku, dobierzesz sobie coś odpowied­

niego i będziesz mógł stanąć twarzą w twarz z tymi 

potwornymi babami. 

- Nic z tego. - Mack pokręcił głową. 

- Dlaczego? 

- Bo i tak będę musiał paradować przed tobą jak 

nagi idiota. Naprawdę nie mogę tego zrobić, Taylor. 

Odpada. 

- Nie wygłupiaj się. - Taylor się zdenerwowała. 

Ach, ci mężczyźni, pomyślała. Są tacy przewrażliwie­

ni. - Miałam męża i mam syna. Parę razy w życiu 

widziałam nagiego faceta. 

- Posłuchaj... 

- Jestem pewna, że i ciebie kobiety widywały roze­

branego. No, wychodź. Nie bądź dzieckiem. 

Z dziesięć minut upłynęło, zanim go wreszcie prze­

konała. Mack udawał, że nic się właściwie nie stało, ale 

czuł się okropnie. Zresztą każdy na jego miejscu by się 

wstydził. W końcu postanowił, że jeśli już musi przez 

to przejść, lepiej jak najszybciej mieć za sobą to przy­

kre doświadczenie. Wyszedł zza krzaków z dumnie 

podniesioną głową. Czuł się tak, jakby szedł na ścięcie. 

Taylor także udawała obojętność, ale nie zagrała 

najlepiej. W uszach jej szumiało. W kółko powtarzała 

sobie jedno głupie zdanie: „Parę razy w życiu widzia­

łam nagiego faceta". Oczywiście, że widziała, ale nie 

tego. Kiedy zobaczyła nagiego Macka, zakręciło jej się 

w głowie. Chciała się odwrócić, nie patrzeć na niego, 

ale, mimo najszczerszych chęci, nie mogła oderwać od 

niego wzroku. 

background image

To nieuczciwe, myślała. Nagi mężczyzna powinien 

być trochę zabawny. Mack wcale tak nie wygląda. Ma 

potężne mięśnie i płaski brzuch. A co do reszty... 

Jesteś taki piękny! 

Dobry Boże! Czy ja to powiedziałam głośno? Nie! 

Bogu dzięki. Tylko pomyślałam. 

Była okropnie podniecona. Dopiero teraz dotarło do 

niej, że od przyjazdu Macka żyła w ciągłym oczekiwa­

niu. To przez niego poczuła się wolna i szczęśliwa. On 

był jak narkotyk. 

Taylpr pomyślała, że musi o tym pamiętać i bardzo 

uważać. Wreszcie udało jej się oderwać oczy od Mac­

ka. Przesunęła się w siodle, robiąc mu za sobą miejsce. 

Spuściła oczy i wtedy zobaczyła przytwierdzone do 

końskiej uprzęży żółte zawiniątko. Mack zobaczył je 

w tej samej chwili. 

- Peleryna! - Chwycił paczuszkę, jakby to była 

ostatnia deska ratunku. - Specjalnie ją przede mną 

schowałaś. 

- Zupełnie o niej zapomniałam. - Taylor ledwie 

mogła powstrzymać się od śmiechu, patrząc, jak Mack 

wciąga przez głowę żółtą pelerynę, która sięgała mu do 

połowy uda. 

- Nie da się tego nazwać spełnionym marzeniem 

- westchnął smutno. 

Wyglądał zabawnie z tą nieszczęśliwą miną i Taylor 

znów wybuchnęła śmiechem. 

- Zapłacisz mi za to - zagroził jej Mack, po czym 

wskoczył na siodło. - Pożałujesz tego, że się ze mnie 

wyśmiewałaś. 

Taylor prowadziła Salomona równym truchtem. 

Mack nie trzymał się dziewczyny, tylko siodła, a mimo 

to ona wciąż czuła jego bliskość. On był przecież nagi, 

a ona podekscytowana niecodzienną sytuacją. 

- Czy ten barak stoi bardzo blisko domu? - zapytał 

Mack, przerażony możliwością spotkania z wielbiciel­

kami. 

background image

- Jeśli obserwują drogę, to mogą zauważyć, że pod­

jeżdżamy. Musimy zaryzykować. 

Mack zaklął, po czym głośno się roześmiał. 

- Czy wyobrażasz sobie, jak głupio się czuję? - za­

pytał. 

- Znalazłeś się wprawdzie w głupiej sytuacji, ale ta 

przygoda już niedługo się skończy - pocieszyła go Taylor. 

Przez kilka chwil oboje milczeli. Rozwiane na wiet­

rze włosy dziewczyny smagały Macka po twarzy. Mo­

cno zacisnął powieki. Próbował wmówić sobie, że 

wcale nie ma na nią ochoty. 

- Jak myślisz - nachylił się do ucha Taylor - czy 

będzie padało? 

- Co? - Taylor wciąż jeszcze była oszołomiona. 

Pięknie zbudowany nagi mężczyzna siedział tuż za jej 

plecami. Było jej tak gorąco, jakby miała wysoką tem­

peraturę i na dodatek okryła się kocem elektrycznym. 

- Mówiłem o pogodzie, Taylor. Nie rozumiesz, że 

robię wszystko, żeby podtrzymać rozmowę? 

- A, tak. Oczywiście. Chyba nadciągają chmury 

burzowe. 

- Mnie też się tak wydaje. Czytałaś ostatnio jakąś 

ciekawą książkę? - zapytał Mack, bo temat pogody 

wyczerpali doszczętnie. 

- Daj spokój, Mack! 

- Ja tylko usiłuję odwrócić naszą uwagę od... 

- Od czego? - Taylor uśmiechnęła się figlarnie. 

- Od mojego niezdrowego pragnienia, żeby rzucić 

cię na ziemię i zgwałcić - szepnął Mack do ucha 

dziewczyny. 

- Nie wygłupiaj się - powiedziała, ale już się od 

niego nie odsunęła. Zaczęło się z nią dziać coś bardzo 

dziwnego. 

- Wcale się nie wygłupiam - powiedział Mack. 

- Jestem tylko człowiekiem. 

W nocy ostrzegała go, żeby jej nie dotykał. Teraz 

na jakiekolwiek ostrzeżenia było za późno. To, czego 

background image

Taylor tak się obawiała, już się zaczęło. Dziewczyna 

zamknęła oczy. 

Przecież nic mi się nie stanie, pomyślała. Oparła się 

o niego, jakby ciągnął ją jakiś potężny magnes. Po­

zwoliła się objąć, pozwoliła pocałować płatek ucha 

i poczuła cudowny, przeszywający ciało dreszcz. Ogro­

mnie dużo czasu minęło, odkąd ktoś się z nią kochał. 

- Jesteś taka słodka - mruknął Mack, na chwilę 

tylko odrywając usta od szyi Taylor. 

Przytuliła się do niego, a dłonie Macka dotknęły jej 

drobnych piersi. Nie mógł uwierzyć, że to nie sen, że 

naprawdę dotyka w ten sposób swojej wymarzonej 

dziewczyny. Taylor go nie odepchnęła. Nawet gdyby 

chciała, nie mogłaby już tego zrobić. Odwróciła głowę 

i pozwoliła sobie na szybki, cudownie słodki pocału­

nek. 

- Zaraz będzie nas można zobaczyć z domu - po­

wiedziała, niechętnie odrywając się od Macka, który 

rozluźnił uścisk, ale wciąż obejmował dziewczynę 

w pasie, jakby się bał, że w przeciwnym wypadku ona 

mu ucieknie. 

- Spróbujemy szybko dotrzeć do celu. Trzymaj się 

mocno! - krzyknęła Taylor i wprowadziła Salomona 

w galop. Na wszelki wypadek pomachała w stronę 

domu. Nie wiedziała, czy wielbicielki Macka nie wy­

patrują ich przez okno, i wolała się w ten sposób 

zabezpieczyć. Chwilę później zatrzymali się przed ba­

rakiem. 

- Szybko - zawołała Taylor. Zatrzymała Salomona. 

- Wskakuj do środka. 

Oboje zeskoczyli z konia i pobiegli do baraku. Ro­

ześmiali się i przytulili do siebie, ale kiedy spojrzeli 

sobie w oczy, śmiech zamarł jak ucięty nożem. Mack 

ujął w obie dłonie głowę dziewczyny i zbliżył usta do 

jej warg. Całowali się, a Taylor myślała, że stoi w tym 

baraku z prawie nagim mężczyzną i że ta sytuacja 

sprzeciwia się wszelkim jej zasadom, wszystkim po-

background image

92 
stanowieniom i temu, co powiedziała Mackowi w no­

cy. A mimo to była niewyobrażalnie szczęśliwa. 

- Lepiej znajdź sobie jakieś ciuchy - mruknęła. 

- Pospiesz się. 

- Jeszcze nie - wyszeptał Mack. - Jeszcze nie 

teraz. 

Wypuścił ją tylko na chwilę z objęć, żeby móc 

swobodnie zdjąć z siebie pelerynę. Pospiesznie rozpiął 

guziki bluzki Taylor. Dziewczyna wiedziała, że nie 

powinna sobie na to pozwolić, ale zupełnie nie miała 

siły na protesty. Nie bała się. Potrzebowała siły Macka, 

chciała mieć go przy sobie, pragnęła jego pieszczot. 

Wydawało jej się, że została stworzona tylko po to, 

żeby Mack mógł jej dotykać. Zarzuciła mu ręce na 

szyję, przytuliła się do niego z całej siły. Czuła się tak, 

jakby całe jej życie było czekaniem na tę jedyną chwi­

lę, na tego jedynego mężczyznę... 

- Na pewno tego chcesz, Taylor? - zapytał szeptem 

Mack. - Wiesz, że nic nie mamy... 

- Cii - pocałowała go w usta. - Nic nie mów. 

Taylor nie potrzebowała słów. Rozmowa zmusiłaby 

ją do myślenia, a gdyby przemyślała sobie całą sytua­

cję, na pewno do niczego by nie doszło. 

Mack położył dziewczynę na sianie. Przez wybitą 

szybę wpadały promienie słońca i rzucały złote blaski 

na piękne ciało Taylor. Mack dotykał tych słonecznych 

plam, a ona udowodniła mu, że jest szczęśliwa i że 

bardzo go pragnie. Kochali się jak szaleni, bez opamię­

tania, wznosząc się ponad czas, ponad przestrzeń, po­

zostawiając za sobą wszystko, co można pojąć zmys­

łami. 

Mack mocno tulił do siebie dziewczynę. Nie miał 

odwagi otworzyć oczu, chociaż wiedział, że tym razem 

to na pewno nie jest sen, że przez tę jedną krótką 

chwilę Taylor na pewno należała do niego. 

- Mack? - odezwała się Taylor, niepewna, jak teraz 

będzie wyglądało jej życie. 

background image

Mack otworzył oczy, spojrzał na nią i oboje w tej 

samej chwili uśmiechnęli się do siebie. 

- Nie żałujesz? - wyszeptał Mack. 

Ona tylko potrząsnęła głową. Nie mogła mu prze­

cież powiedzieć, że to, co przeżyła, było najwspanial­

szym doświadczeniem w jej życiu. Z Tomem nigdy nie 

doznała takiej pełni. Zresztą nie chciała teraz myśleć 

o mężu. Tom był ojcem jej syna i ona nigdy, przeni­

gdy nikomu nie powie o nim złego słowa. 

Kochałam się z Mackiem Caine'em, pomyślała. By­

ło cudownie. Jak to możliwe, że on był dla mnie taki 

dobry? Wszyscy mówili, że jest okropny, niebezpiecz­

ny i brutalny. Tymczasem jest delikatny i wrażliwy. 

Zupełnie inny niż ten, za którego go uważałam. Zresz­

tą, czy to ważne? Dopóki jest ze mną, nic mnie nie 

musi obchodzić. 

- Słyszysz? - zapytał Mack. 

Oboje zamarli. W pobliżu słychać było tętent. 

- To konie - powiedziała Taylor. 

Zerwali się na równe nogi i wyjrzeli przez okno. 

Zobaczyli, jak ze stajni wyjeżdżają trzy konie. Skiero­

wały się w tę samą stronę, w którą pojechała Taylor, 

kiedy wyruszyła na poszukiwanie Macka. 

- To twoje wielbicielki - roześmiała się Taylor. 

- Nie widziały nas. Same pojechały cię szukać. 

- Świetnie - ucieszył się Mack. - To znaczy, że 

mamy trochę czasu. 

- Na co? - zapytała zaskoczona. 

Nie musiał tłumaczyć. W lot zrozumiała. Po chwili 

znów leżeli na sianie i tulili się do siebie, jakby lata 

całe się nie widzieli. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Jechali do domu powoli, często zbaczając z drogi, 

jak gdyby żadne z nich nie miało ochoty wracać. 

Łączyła ich zupełnie wyjątkowa więź. Oboje wiedzieli, 

że nie potrwa ona wiecznie, i oboje chcieli jak najdalej 

odsunąć w czasie chwilę, w której zostanie zerwana. 

Tym razem Mack siedział z przodu. Taylor obejmowała 

go ramionami i przytulała twarz do jego pleców. Myślała 

tylko o tym, że dopiero co kochała się z Maćkiem i że 

niewiele brakuje, żeby się w nim na dobre zakochała. 

Jaki właściwie jest ten chuligan, który wrócił tu 

jako mój obrońca? zastanawiała się. Trochę go już 

poznałam. Wiem, że jest czuły i bardzo delikatny. 

Wydaje mi się, że kryją się w nim niezbadane skarby. 

Koniecznie muszę go lepiej poznać. Ciekawe, dlaczego 

wszyscy uważali go za niegodziwca? 

- Powiedz mi, co w życiu zrobiłeś złego? - zapytała. 

- Dręczy cię poczucie winy? - roześmiał się Mack. 

- Ani trochę. Ja tylko usiłuję zrozumieć... Skąd się 

wzięła ta twoja paskudna reputacja? Od czego się to 

zaczęło? 

- Chyba od tego, że to mnie zawsze łapano - Mack 

wzruszył ramionami. Właściwie nigdy z nikim o tym 

nie rozmawiał, ale Taylor to co innego. Miał wrażenie, 

że ona nie tylko go wysłucha, ale i zrozumie. - Kiedy 

z chłopakami rozrabialiśmy w kinie czy na plaży, to 

zawsze wszyscy świadkowie zapamiętywali mnie. Ja­

koś nigdy nie byłem dość sprytny, żeby od razu zejść 

ludziom z oczu. Dlatego zawsze mnie o wszystko 

obwiniano. Jeśli dodasz do tego legendę Caine'ów... 

background image

- Co to za legenda? 

- Nigdy nie słyszałaś o moim pradziadku, który był 

piratem? Nazywał się Morgan Caine. 

- Pewnie, że słyszałam. Wszyscy o tym wiedzą. 

- To właśnie stary Morgan ponosi winę za wszyst­

kie kłopoty Caine'ów. Od urodzenia mi mówiono, że 

płynie we mnie piracka krew. Wmawiano mi, że mam 

zło w genach. 

- Przecież to nieprawda - skrzywiła się Taylor. 

- Nikt nie rodzi się zły. 

- Masz rację. Ja też już nie wierzę w te bzdury. Ale 

kiedyś wierzyłem. Oczekiwałem od życia wszystkiego, 

co najgorsze. Dlatego zachowywałem się jak chuligan. 

Wjechali do stajni. Taylor z ociąganiem zsunęła się 

z siodła. Mack zrobił to samo. Spojrzał dziewczynie 

prosto w oczy. Był śmiertelnie poważny. Dobrze wie­

dział, że jeśli nie zdoła przekonać Taylor, to nie ma co 

liczyć na zrozumienie innych. 

- Teraz wiem, że nie urodziłem się zły - powie­

dział. - Ja naprawdę nigdy nie byłem takim strasznym 

chuliganem, za jakiego mnie uważano. Byłem normal­

nym, zupełnie zwyczajnym chłopakiem. Wierzysz mi? 

- Ja? - Taylor była kompletnie zaskoczona. - No... 

tak. Wierzę. 

- Zawsze uważałaś mnie za chuligana - Mack nie 

był przekonany. - Teraz zresztą też tak uważasz. Po­

znaję to po twoich oczach. 

- Nie, Mack! To nieprawda. - Chciała się do niego 

przytulić, ale Mack się nachmurzył. W mgnieniu oka 

przestał być tym samym mężczyzną, z którym się 

przed chwilą kochała na sianie. Odwrócił się na pięcie 

i zaczął rozmawiać z Josiem, który właśnie wszedł do 

stajni, żeby rozkulbaczyć konia. 

Taylor została sama. Patrzyła na Macka i czuła 

przenikający do szpiku kości chłód. Chciała mu powie­

dzieć, że nie nie ma racji. Powiedziałaby mu to, gdyby 

jej tylko pozwolił. Chociaż musiała przyznać, że przy-

background image

najmniej w części Mack jednak miał rację. Istotnie, 

przez wiele lat uważała go za łobuza. Teraz także 

wcale nie była pewna, czy może mu całkowicie zaufać. 

Nie ma się czemu dziwić, pocieszyła się Taylor. 

W końcu Toma znałam tyle lat, a kiedy się pobraliśmy, 

wszystko się zmieniło. 

- Chcę pojechać na lotnisko, zanim wrócą te pa­

nienki - powiedział Mack. Po chwili dopiero przypo­

mniał sobie, że u niej pracuje. - Chyba że mnie do 

czegoś potrzebujesz - dodał. 

- Nie potrzebuję cię. - Taylor powoli pokręciła 

głową. - Możesz jechać. Weź mój samochód. 

Mack zawahał się, jakby chciał coś powiedzieć, po 

czym bez słowa poszedł do domu. Taylor została 

w stajni. Ponad pół godziny spędziła na rozmowie ze 

swoimi końmi. Nie chciała wracać do domu przed 

wyjazdem Macka. Zresztą i tak miała mnóstwo spraw 

do przemyślenia. Przede wszystkim musiała zdecydo­

wać, czy może sobie pozwolić na miłość. 

- Kimo Caine! 

- To ja. Tylko teraz mówią do mnie Mack. 

- Wczoraj cię nie poznałem. - Bob Albright uśmie­

chnął się i wyciągnął rękę. To on uczył Macka latać. 

Wtedy Mack czcił go niemal jak Boga. 

- Teraz mnie poznajesz? - Mack wciąż dość scep­

tycznie odnosił się do wszystkich i do wszystkiego, co 

spotkało go na Hawajach. 

- Oczywiście. Już wczoraj wydawało mi się, że 

skądś cię znam. Cały dzień o tym myślałem. Wreszcie 

przy kolacji jakaś klapka mi się otworzyła i już wie­

działem, że ty jesteś Kimo Caine. Fajnie, że przylecia­

łeś. - Błękitne oczy starego człowieka śmiały się do 

Macka. - Długo cię tu nie było. 

- Co racja, to racja - Mack wreszcie się uśmiech­

nął. 

background image

Chwilę pogadali o tym, co każdy z nich robił przez 

ostatnie dwadzieścia lat, po czym Bob zapytał: 

- A wiesz, że Bart Carlson interesuje się tym two­

im PBY? 

- Coś mi się obiło o uszy - skrzywił się Mack. 

- Jest tam teraz. Przyjechał go obejrzeć. 

- Naprawdę? Wobec tego skorzystam z okazji 

i chwilę sobie z nim pogadam. 

- No to idź. Ale wróć. Pogawędzimy sobie. Na­

prawdę bardzo się cieszę, że cię widzę. 

Rozmowa z Bobem ucieszyła Macka. Było mu przyjem­

nie, że ktoś go tu dobrze wspomina. Im bardziej jednak 

zbliżał się do samolotu, tym szybciej ulatniał się miły nastrój. 

Z daleka widział, że Bart wsiadł do jego PBY. Mack 

postanowił, że tym razem nie da się ponieść nerwom, że 

potraktuje tego gnojka chłodno i z godnością. 

- Jak się masz, Bart - powiedział Mack obojętnie, 

stając u stóp drabiny. - Musisz kłaść łapy na wszyst­

kim, co do mnie należy? 

Własne słowa zaskoczyły Macka co najmniej tak 

samo, jak zaskoczyły Barta. W końcu Taylor wcale do 

Macka nie należała, ale tak jakoś mu się powiedziało. 

W każdym razie dobrze się stało, że ona nie może tego 

słyszeć, pomyślał Mack. Chyba by mnie zabiła. Bart 

natomiast usłyszał jego słowa. Co ważniejsze, dosko­

nale zrozumiał. Szybko zszedł z drabiny i wbił w Mac­

ka lodowate spojrzenie. 

- A ty co? - Bart miał minę człowieka nawykłego 

do rozkazywania innym. - Myślisz, że jak wróciłeś po 

dwudziestu latach, to zaraz będziesz mógł sobie wziąć 

wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota? Co ty sobie 

w ogóle wyobrażasz? Że kim jesteś? 

- Niczego sobie nie biorę. - Mack wiedział, że tym 

razem na pewno ma rację, że ma prawo bronić swojej 

własności. Poza tym nie nawykł do tego, żeby mu 

rozkazywano. - Ja tylko nie pozwalam nikomu dotykać 

tego, co moje. 

background image

- Od kiedy to Taylor należy do ciebie? - warknął 

Bart, obrzucając Macka nienawistnym spojrzeniem. 

- Nie powiedziałem, że Taylor należy do mnie 

- powiedział Mack. Spokój jednak bardzo drogo go, 

kosztował. 

- Dałeś mi to do zrozumienia. 

Spokojnie, chłopie, powtarzał sobie Mack. Nie po­

zwól, żeby ten gnojek cię zdenerwował. To nie dawne 

czasy, kiedy on mógł zrobić z tobą, co chciał. Nie 

musisz już pozwalać na to, żeby tobą pomiatano. 

- Taylor mnie wynajęła - Mack starannie dobierał 

słowa. - Dlatego uważam, że mam pewne prawa. 

- Ale nie do niej. Taylor Taggert to wspaniała 

kobieta. Zasługuje na wszystko, co najlepsze. A ty nie 

jesteś najlepszy, Caine - Bart prawie kłuł Macka swo­

im wyciągniętym paluchem. - I sam dobrze o tym 

wiesz. Lepiej zostaw ją w spokoju, synu. Posłuchaj 

mojej rady, bo gorzko tego pożałujesz. 

Tym razem Mack okazał się całkowicie odporny na 

impertynencje Barta. Im bardziej Bart się wściekał, 

tym bardziej Mack się uspokajał. Pozwolił sobie nawet 

na uśmiech. 

- Daj spokój, Bart. Zgadzam się z tobą w stu pro­

centach. Ustalmy, że Taylor sama podejmuje decyzje. 

A to, co my tutaj sobie powiemy, w żadnym stopniu na 

jej decyzje nie wpłynie. 

Bart zamrugał oczami i rzeczywiście prawie natych­

miast się uspokoił. Odetchnął głęboko, a jego twarz 

przybrała normalny kolor. 

- Masz rację. - Bart wzruszył ramionami. - Zresztą 

przyszedłem tutaj w sprawie samolotu. Podobno ty 

jesteś właścicielem tego cacka. Ile chcesz za niego? 

Mack popatrzył na samolot, który z taką miłością 

własnymi rękami odrestaurował. Nawet gdyby przyszło 

mu kiedyś do głowy pozbyć się tej maszyny, to Bart 

Carlson byłby ostatnim człowiekiem na świecie, które­

mu by ją sprzedał. 

background image

- Ten samolot nie jest na sprzedaż - wycedził 

Mack. 

- Wymień tylko cenę, Caine. Dam ci tyle, ile zażą­

dasz. 

- Już ci mówiłem, że nie sprzedaję samolotu. 

- Zmienisz zdanie, kiedy ci zaproponuję swoją ce­

nę. 

- Nie sądzę - Mack uśmiechnął się z wyższością. 

- Nie możesz kupić wszystkiego, Carlson. Niektóre 

rzeczy po prostu nie są na sprzedaż. 

Bart znów się wściekł. Tym razem jednak udało mu 

się opanować. Wiedział, że złość na nic się nie zda. 

- Chcę mieć to cudo, Caine. A ty wiesz, że ja 

zawsze mam to, co chcę mieć. Tak to już jest. Teraz 

bardzo chcę mieć dwie rzeczy i obie dostanę. Niestety, 

ty raczej nie będziesz miał szczęścia. Przygotuj się na 

porażkę, Caine. Ty już urodziłeś się przegrany. - To 

powiedziawszy, odwrócił się i odszedł, pogwizdując. 

Mack patrzył na odchodzącego z nie ukrywanym 

obrzydzeniem. Doskonale wiedział, co to za rzeczy, 

które chciał mieć Bart. Obie miały niewiele wspólnego 

z jakąkolwiek ziemią. To dziwne, pomyślał Mack. Fa­

cet, który obsesyjnie chce przejąć ranczo Taggertów, 

ani słowem nie wspomniał o ziemi. Za to o Taylor 

Taggert powiedział sporo. 

Mack wszedł do kabiny pilota. Musiał wymienić 

kable i chciał spokojnie pomyśleć, a praca przy samo­

locie zawsze bardzo pomagała mu w myśleniu. Cały 

czas myślał o Taylor, o tym, jak dobrze było trzymać 

ją w ramionach i o tym, jak wspaniale byłoby znów ją 

przytulić. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek uda mu 

się aż tak do niej zbliżyć. Przez tyle lat żyła wyłącznie 

w marzeniach Macka, dlatego trudno mu było wyob­

razić ją sobie gdziekolwiek indziej. 

A na początku była taka zimna, myślał. Za to kiedy 

się kochaliśmy, zrobiła się cieplutka. Ciepła i praw­

dziwa; taka wspaniała jak żadna ze znanych mi kobiet. 

background image

A Jill? O Boże, nawet teraz nie pamiętam, jak ona 

wyglądała. Przedtem jej twarz bez przerwy mnie prze­

śladowała, a teraz muszę się wysilać, żeby ją sobie 

przypomnieć. Jak dobrze... Już najwyższy czas, żeby 

się z tym uporać. 

- Cześć, Mack. 

Mack podniósł głowę. Zobaczył uśmiechniętą buzię 

wdrapującej się na drabinę Lani. Jak zwykle ubrana 

była w kombinezon. Spokojnie można by ją wziąć za 

młodego mechanika. 

- Cześć, Lani. 

Lani weszła do kabiny, usiadła na podłodze i przy­

glądała się poczynaniom Macka. 

- Pozwolisz mi kiedyś przelecieć się tym ptasz­

kiem? - zapytała, świdrując ciekawskim spojrzeniem 

deskę rozdzielczą. 

- Dlaczego chcesz latać takim starociem? - Mack 

uśmiechnął się do niej. 

- No wiesz - oburzyła się Lani. - Jak możesz! On 

mi się naprawdę bardzo podoba. Nauczyłbyś mnie sia­

dać na wodzie? 

- Lubisz te śmierdzące stare maszyny? - zapytał 

Mack. Pomyślał sobie, że gdyby kiedyś w życiu przy­

szło mu mieć córkę, to bardzo by się ucieszył, jeśli 

byłaby taka jak Lani. 

- Uwielbiam. Chciałabym wiedzieć o samolotach 

absolutnie wszystko, żebym kiedyś mogła sama ob­

sługiwać własny. 

- Jeśli nie zwolnisz tempa, to własny powinnaś 

mieć już za kilka dni. 

- Dlaczego by nie - uśmiechnęła się Lani. 

- A co na to twoja mama? - Mack był zauroczony 

tą młodą osobą. Wszystko mu się w niej podobało: 

stary kombinezon, nałożona tyłem do przodu czapka 

baseballowa i nawet kropelka smaru na nosie. 

- Mama się wścieka. Ona by chciała, żebym nale­

żała do kółka dyskusyjnego. Tak jak ona, kiedy cho-

background image

dziła do szkoły. Dokładnie nie wiem, ale wydaje mi 

się, że ona była jakąś przywódczynią czy kimś w tym 

rodzaju. Ja jestem zupełnie inna. 

Mack musiał się odwrócić, żeby Lani nie zobaczyła 

jego złośliwego uśmiechu. „Przywódczyni" to bardzo 

delikatne określenie tego, kim w istocie była Sherry. 

Niemniej dzieci nie powinny wysłuchiwać opowieści 

o szkolnych przygodach własnych rodziców. 

- Czy to prawda... - zaczęła Lani trochę zakłopota­

na. - Bo słyszałam... Czy ty jesteś spokrewniony 

z Jimmym Caine'em z Paukai? 

- Jimmy Caine? - Mack zmarszczył czoło. - Nie, 

chyba... - W tej chwili przypomniał sobie małego Jimbo, 

synka swojej siostry. To przez niego opuścił wyspę. 

- Oczywiście. Jimmy Caine jest moim siostrzeńcem. 

- Jak go zobaczysz, przekaż mu pozdrowienia od 

Lani Tanaki. Dobrze? - Policzki Lani nagle stały się 

bardzo czerwone. 

- No pewnie. - Mack przyciął kawałek kabla. 

- Znasz Jimmy'ego? 

Lani skinęła głową. Nie patrzyła Mackowi w oczy. 

- A skąd go znasz? - zainteresował się Mack. - Po­

dobno macie tu teraz własną szkołę i dzieci nie muszą 

już jeździć do Paukai, tak jak to było za moich cza­

sów. 

- Wszystko się zgadza. - Lani patrzyła teraz przez 

okno. - Mój kuzyn chodzi do szkoły w Paukai High. 

Spotkałam Jimmy'ego parę razy. 

- To znaczy, że trochę lubisz mojego Jimbo, co? 

- Mack udawał, że praca całkowicie go pochłonęła, 

a tymczasem bardzo starannie dobierał słowa. 

- Kto ci powiedział, że go lubię? - przestraszyła się 

Lani. - Prosiłam tylko, żebyś go ode mnie pozdrowił, 

kiedy go zobaczysz. Nic więcej. 

- Jaki on jest? - zapytał Mack. 

- Nie widziałeś go? 

- Ostatni raz widziałem go, kiedy miał pół roku. 

background image

- Ach, on jest... On jest... - Lani wyciągnęła z kieszeni 

słoneczne okulary i pospiesznie schowała za nimi rozpro­

mienione spojrzenie. - Jest w porządku. Wysoki, chudy 

i chyba... niegłupi. -Uśmiechnęła się promiennie, a Macka 

zupełnie zatkało ze zdumienia, bo Lani w jednej chwili 

zmieniła się w bardzo ładną dziewczynę. 

- Podoba ci się? No, nie wstydź się. Mnie możesz 

powiedzieć. 

- No i co? Nie wolno? - Spojrzała na Macka, 

zdjęła niepotrzebne już okulary i wzięła do ręki kabel. 

Mack nie musiał jej tłumaczyć, co ma robić, bo dziew­

czyna doskonale wiedziała, jak może mu pomóc. 

- Masz chłopaka? - zapytał po chwili Mack. 

- Ja? - Lani była bardzo zdziwiona tym pytaniem. 

- Nie. Ja nie mam czasu na te wszystkie głupoty... 

- Aha. Ale Jimmy'ego lubisz? 

- On jest inny - powiedziała Lani po chwili za­

stanowienia. - Potrafi porozmawiać z człowiekiem nie 

tylko o tym, co ostatnio oglądał na wideo, czy jak 

strasznie się upił w sobotę. Przy nim nie trzeba się 

malować ani nosić krótkich sukienek. Boja wiem... On 

patrzy na dziewczynę jak na zwykłego człowieka. 

Chyba chciałbym poznać Jimmy'ego, pomyślał 

Mack. Mam nadzieję, że nie wisi nad nim przekleńst­

wo Caine'ów. Wystarczy, że nam skomplikowało ży­

cie. 

- Byłaś już z Jimmym na randce? - zapytał. 

- Z Jimmym? - Teraz Lani bardziej się pilnowała. 

Nie była już taka otwarta jak przed chwilą. - Skądże. 

On ma dziewczynę. 

- Rozumiem. 

- Jest bardzo ładna. Na paradzie w Boże Narodze­

nie wybrano ją Miss Północnego Wybrzeża. - Lani 

powiedziała to bez cienia zawiści. Tak, jakby Jimmy 

mieszkał na innej planecie, a jej podobało się wszyst­

ko, co go dotyczy. Nawet jego dziewczyna. 

Mack z przyjemnością przyglądał się pracującej Lani. 

background image

Doskonale sobie radzi, pomyślał. Zadziwiające. To 

wspaniała dziewczyna, ale o ile dobrze pamiętam 

swoje szkolne lata, to więcej niż pewne, że chłopcy 

traktują ją jak powietrze. Ja sam zwracałem uwagę 

tylko na ładne i zadbane dziewczyny. Nie mam żad­

nego prawa nikogo osądzać, ale mimo to cholernie 

szkoda. 

Mack podniósł głowę. Patrzył w stronę odległego 

oceanu. Tam mieszkała jego siostra. Przecież przyjecha­

łem tu głównie po to, żeby pogodzić się z Shawnee, 

pomyślał. Muszę jak najprędzej do niej pojechać. Muszę 

się z nią zobaczyć i sprawdzić, czy potrafimy zapomnieć 

o przeszłości. I bardzo chcę zobaczyć Jimmy'ego. Ta cała 

sprawa z Taylor okropnie się skomplikowała. Znacznie 

bardziej, niż mógłbym przypuszczać. Coś za bardzo mi na 

niej zaczyna zależeć. Marzyłem o niej przez tyle lat i to 

było wygodne. Zdążyłem przywyknąć. To, co się teraz 

dzieje, w niczym nie przypomina marzeń. No, może 

troszeczkę, chociaż jest jak najbardziej realne, a co gorsza, 

może mieć całkiem realne następstwa. Wcale nie jestem 

pewien, czy mam na nie ochotę. Prawdziwe życie to nie 

zabawa. 

- No i jak? - Lani zamontowała kabel i teraz 

wyczekująco patrzyła na Macka. 

- Dobra robota - z uznaniem pokiwał głową. - Chyba cię 

zatrudnię do pomocy przy wymianie okablowania. 

- Naprawdę? - Dziewczyna nie posiadała się z ra­

dości. - Ale fajnie! 

Mack uśmiechnął się do niej, a potem, zupełnie 

niepotrzebnie, pomyślał o Taylor i uśmiech zniknął 

z jego twarzy. Spotkanie z Bartem Carlsonem wywoła­

ło nowe problemy, z którymi Mack musiał jakoś sobie 

poradzić. A to wcale nie było fajne. 

- Gdzie ten facet? - zapytał Ryan zaraz po po­

wrocie ze szkoły. - Dokąd on poszedł? 

background image

- A gdzie się podziało: „Dzień dobry, mamusiu?" 

O buziaku też zapomniałeś? 

- Dzień dobry, mamusiu - powtórzył posłusznie 

Ryan i pocałował matkę w policzek. - A teraz po­

wiedz, gdzie się podział ten facet. Chyba nie wyjechał, 

co? 

- On ma na imię Mack. Pojechał na lotnisko. Mu­

siał zrobić coś przy samolocie. 

- To on ma samolot? - Ryanowi zaświeciły się 

oczy. 

- Na pewno ci go pokaże, jeśli o to poprosisz 

- powiedziała Taylor. Dopiero po chwili pomyślała 

o tym, że raczej nie powinna zachęcać syna do zbyt­

niej poufałości z Mackiem. Jeśli chłopiec za bardzo się 

do niego przywiąże, to wyjazd Macka może złamać 

małemu serduszko. Jeszcze jedna sprawa, o którą trze­

ba się martwić. No właśnie, jeśli już o tym mowa... 

Drgnęła, usłyszawszy za plecami dźwięk klaksonu. 

- O, przyjechał pan Mueller - ucieszyła się. - Za­

wiezie cię do Teddy'ego, a ja przyjadę około piątej. 

Baw się dobrze, skarbie. 

Ryan wskoczył do samochodu, a matka pomachała 

mu ręką na pożegnanie. Kiedy auto zniknęło za za­

krętem, pełna sprzecznych uczuć Taylor weszła do 

domu. Jeszcze wczoraj wszystko wydawało się takie 

proste. Jedyny problem, jaki miała, to Bart. Musiała 

mu koniecznie dać do zrozumienia, żeby trzymał się 

od niej z daleka, bo ona i tak nie sprzeda mu swojej 

ziemi. Do załatwienia tej sprawy wynajęła sobie Mac­

ka. Teraz doszło jej nowe zmartwienie. Będzie musiała 

bardzo uważać, żeby się zbytnio nie zaangażować. To, 

co już się stało i tak było sprzeczne z ustanowionymi 

przez nią samą zasadami. Pod żadnym pozorem nie 

może się to powtórzyć, postanowiła. Nie mam zamiaru 

tłumaczyć się z tego, co zrobiłam, ale powtarzać tego 

także nie chcę. 

Usłyszała nadjeżdżający samochód. Wyjrzała przez 

background image

okno. Mack wrócił. Serce natychmiast zaczęło bić zna­

cznie szybciej niż powinno. 

- Tak nie można - szepnęła do siebie. - Musisz 

z tym natychmiast skończyć. 

Nasłuchiwała, a kiedy Mack wszedł do pokoju, cała 

promieniała szczęściem. Z trudem udało jej się trochę 

opanować. Odwróciła się bardzo powoli, chociaż miała 

ochotę pofrunąć do niego jak na skrzydłach. 

Mack stał w progu z taką miną, że Taylor nie 

odważyła się nawet uśmiechnąć. Wszedł do pokoju 

mroczny jak gradowa chmura. Przez chwilę patrzyli na 

siebie i Taylor usiłowała się domyślić, co też mogło go 

wprawić w taki ponury nastrój. 

- Bart się w tobie kocha, tak? - zapytał Mack bez 

żadnych wstępów. 

- Skąd ci to przyszło do głowy? - zawołała za­

szokowana. 

- Rozmawiałem z nim. - Uważnie obserwował 

twarz dziewczyny. Teraz już wiedział, że to prawda. 

Zastanawiał się tylko, dlaczego wcześniej tego nie za­

uważył, dlaczego się nie domyślił. Z całych sił zacisnął 

pięści na oparciu najbliższego krzesła. - Dlaczego mi 

powiedziałaś, że on chce kupić ziemię, skoro dobrze 

wiesz, że on chce ciebie, a nie twoje ranczo? 

Taylor była przerażona. Stała na środku pokoju 

z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, z dłonią na 

otwartych jak do krzyku ustach. Czuła się tak, jakby ją 

spoliczkowano. Rzucone przez Macka oskarżenie wy­

wołało w niej mnóstwo sprzecznych emocji. Nie mogła 

wydobyć z siebie głosu. Nie odpowiedziała więc, tylko 

odwróciła się i wyszła do kuchni. Mack poszedł za nią. 

Taylor stanęła przy zlewie i zabrała się do zmywania 

naczyń. Robiła to bez udziału myśli, bez udziału woli. 

Jak automat. Musiała robić cokolwiek, bo inaczej nie 

zdołałaby powstrzymać czających się pod powiekami 

łez. Mack stanął tuż za jej plecami. Był zdenerwowa­

ny. 

background image

- Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? - po­

wtórzył. - Czy on cię prosił o rękę? 

Taylor zamknęła oczy. Trzymany w rękach talerz 

włożyła z powrotem do zlewu. 

Muszę przez to przejść, pomyślała. Żadnych pła­

czów. Trzeba wreszcie stawić czoło rzeczywistości, 

przestać przed samą sobą ukrywać prawdę. 

- Bart wspomniał coś o tym, że chciałby mnie 

poślubić - powiedziała, odwracając się do Macka i pat­

rząc mu prosto w oczy. - Mówiłam ci, że zjawiał się 

tu po każdym incydencie. Prawie natychmiast. Zawsze 

wtedy proponował, że się mną zaopiekuje. 

- Zupełnie inaczej mi to przedstawiłaś - powiedział 

Mack, nie odrywając oczu od twarzy Taylor, szukając w niej 

wytłumaczenia. - Mówiłaś, że on chce przejąć ranczo. 

O tym, że przede wszystkim chodzi mu o ciebie, nie 

wspomniałaś ani słowem. 

- Nie rozumiesz, że w tym właśnie problem. On 

uważa, że może mieć wszystko, na co tylko przyjdzie 

mu ochota. Rzeczy potrzebne mu są do tego, żeby 

wzmacniały jego władzę. On nikogo ani niczego nie 

kocha - tłumaczyła Taylor. Czuła się winna wobec 

Macka. Istotnie, nie powiedziała mu od razu całej 

prawdy, ale wówczas nie wiedziała, że będzie to miało 

jakiekolwiek znaczenie. 

- Ja nic z tego nie rozumiem. Ten facet za tobą 

szaleje. Parę godzin temu sam mi to powiedział. Nie 

wierzę, żeby ktoś tak zakochany mógł cię skrzywdzić. Czy 

jesteś absolutnie pewna, że to on spalił ci szopę? Czy jesteś 

pewna, że tamte inne rzeczy to też jego sprawka? 

- Niczego nie jestem pewna. - Taylor przygarbiła 

się. Znów poczuła się bardzo samotna. Nawet Mack jej 

nie wierzył. - Zresztą już ci to mówiłam. Zapom­

niałeś? Mówiłam, że podejrzewam Barta. Tylko tyle. 

- Przypuszczam, że faktycznie go podejrzewałaś. 

Inaczej nie sprowadziłabyś sobie z kontynentu ochro­

niarza. Moim zdaniem sprawa wygląda poważnie. Mu-

background image

stało się stać coś tak strasznego, że zdecydowałaś się 

wezwać na pomoc kogoś, kto odpędzi od ciebie napa­

lonego faceta. Czy Bart cię całował? - zapytał, jakby 

nagle doznał olśnienia. 

- Nie rozumiem, o co mnie pytasz? 

- O tego mężczyznę, o którym opowiadał mi Ryan. 

Ostrzegł mnie, żebym nie ważył się ciebie pocałować. 

Powiedział mi, że jakiś mężczyzna cię całował i że on 

musiał go przepędzić. Chodziło mu o Barta, prawda? 

Po chwili wahania Taylor skinęła głową. Jak żywa 

stanęła jej przed oczami tamta scena: Ryan wali Barta 

swymi małymi piąstkami i wrzeszczy, żeby zostawił 

w spokoju jego mamę. Bezgraniczna miłość wypełniała 

serce Taylor za każdym razem, kiedy sobie o tym 

przypomniała. Tylko jak to wszystko wytłumaczyć Mackowi? 

A Mack potrzebował wyjaśnień jak powietrza. Czuł 

się paskudnie. Uznał, że go oszukano, że wbrew jego 

woli użyto go do popełnienia obrzydliwego czynu. 

Chciał usłyszeć od Taylor coś, co by go przekonało, że 

się myli. Niestety, dotąd niczego takiego nie usłyszał. 

Miał wielką ochotę sprać Barta na kwaśne jabłko. 

Nienawidził go z całej duszy. Musiał Taylor o wszyst­

ko dokładnie wypytać, poznać całą prawdę. 

- Czy kiedykolwiek umówiłaś się z Bartem Carl-

sonem na randkę? - zapytał rzeczowym tonem. 

- Ja... Tylko dwa razy. 

- O, mój Boże! - Mack odwrócił się do niej pleca­

mi. 

- Umówiłam się z nim dwa razy, ale szybko się 

zorientowałam, że to nie ma sensu. - Taylor chwyciła 

Macka za ramię. Bardzo jej zależało na tym, żeby ją 

zrozumiał. - Naprawdę nic więcej się nie stało. My 

nigdy... Nigdy nie byliśmy ze sobą blisko. 

- Po co mnie tu ściągnęłaś? - Patrzył dziewczynie 

prosto w oczy. Tak bardzo chciał jej wierzyć. - Cho­

dziło ci może o to, żeby on był zazdrosny? 

background image

- Nie, Mack! - zawołała autentycznie przerażona. 

- W żadnym wypadku! Ja go nie cierpię. Nie chciałam 

się z nim więcej umawiać, bo... - Spuściła oczy. Mu­

siała wszystko jakoś Mackowi wytłumaczyć, a nie było 

to wcale łatwe. - Zorientowałam się, że on chce mnie 

zaciągnąć do łóżka. Nie mogłabym z nim się kochać. 

Nawet myśleć o czymś takim nie mogę. Uwierz mi, 

proszę. 

Mackowi ulżyło, ale nie był jeszcze zadowolony. 

Uważał, że ma prawo poznać całą prawdę. Musiał ją 

poznać. 

- Nie chcesz wyjść za niego za mąż? - zapytał. 

- Oczywiście, że nie chcę! - Taylor patrzyła mu 

prosto w oczy. - Jak tylko tu przyjechałeś, powiedzia­

łam ci, co o tym wszystkim myślę. Nie chcę ponownie 

wychodzić za mąż. W ogóle nie chciałam żadnego 

mężczyzny. Ja... Według mnie Tom wciąż jest moim 

mężem i pozostanie nim na zawsze. 

- Przecież to absurd. - Mack wziął dziewczynę za 

ramiona. - Oboje dobrze znaliśmy Toma. Nie był 

chodzącą doskonałością. Nigdy nie uwierzę... 

- Przestań! Nie waż się nic więcej mówić! 

Taylor usiłowała wyrwać się z uścisku, ale Mack jej 

nie puścił. Trzymał ją przed sobą, zmuszając dziew­

czynę, żeby patrzyła mu prosto w twarz. 

- A więc dlaczego się dziś ze mną kochałaś? 

Taylor milczała. Nawet sobie samej nie potrafiła 

odpowiedzieć na to pytanie. Doskonale wiedziała, że 

gdyby Mack zaprowadził ją teraz do sypialni, chętnie 

znów by to zrobiła. Tego także nikomu nie potrafiłaby 

wytłumaczyć. 

- Dlaczego? Odpowiedz mi, Taylor - nie ustępował 

Mack. 

- Kochałam się z tobą, bo miałam na to ochotę 

- wyszeptała z trudem. Wiedziała, że jej słowa sprzeci­

wiają się wszelkim regułom, jakie dla siebie ustanowi­

ła, i wszystkim zamierzonym celom. 

background image

Mack wreszcie trochę się uspokoił. Teraz mógł już 

puścić dziewczynę. 

- Tom nie żyje, Taylor. Odszedł na zawsze. 

- Mack przytulił ją do siebie i głaskał po głowie jak 

małą dziewczynkę. - Za to ty żyjesz. Jesteś młoda 

i piękna. Nie możesz kłaść się do trumny obok Toma. 

- Ale... - Taylor zamknęła oczy. W ramionach Ma­

cka czuła się taka bezpieczna, że zupełnie zapo­

mniała, chciała powiedzieć. 

- Och, Taylor, Taylor - westchnął Mack. Złość 

dawno go już opuściła. - Jesteś taka piękna i pełna 

życia. Możesz być wdową, matką i kochanką. Jedno 

drugiemu w niczym nie przeszkadza. Możesz dać męż­

czyźnie znacznie więcej niż jakakolwiek kobieta na 

świecie. 

Przytuliła się do niego. Tak bardzo pragnęła niczego 

się nie bać. Przy Macku nie sprawiało to najmniejszej 

trudności. Niestety, wiedziała, że nie może sobie na ten 

luksus pozwalać zbyt długo, bo w przeciwnym razie 

będzie zgubiona. Musiała być dzielna i bardzo silna. 

- Taylor... - wargi Macka dotknęły ust dziewczyny. 

Udało jej się od niego oderwać, chociaż była to 

najtrudniejsza rzecz, jaką przyszło jej w życiu zrobić, 

chociaż czuła się przy tym tak, jakby sama wyrwała 

sobie kawałek ciała. 

- Nie odchodź, Taylor. 

- Zostaw mnie, Mack - szepnęła, wycierając usta 

wierzchem dłoni. - Nie dotykaj mnie - głos jej się 

załamał. - Proszę cię. 

Odwróciła się i wybiegła z pokoju, a Mack stał 

w miejscu, jakby zamieniono go w słup soli. W uszach 

wciąż dzwoniły mu słowa Taylor: „Nie dotykaj mnie". 

O ile dobrze rozumiał świat, te słowa mogły oznaczać 

tylko jedno: żałowała tego, co oboje zrobili. Przemyś­

lała sobie wszystko i doszła do wniosku, że popełniła 

błąd. Mack nawet nie bardzo się zdziwił. Przecież 

prawie od progu mu powiedziała, że, bez względu na 

background image

okoliczności, chce pozostać wierna Tomowi. Należało 

uszanować jej wolę, pomyślał. Trzeba było trzymać 

ręce przy sobie. Ależ to boli! Ona nie jest moja. 

Mack wypadł z domu jak strzała. Chciał sobie zna­

leźć jakieś miejsce, w którym mógłby się schronić. 

Zazwyczaj, kiedy czuł się tak paskudnie, kiedy emocje 

nie pozwalały mu usiedzieć na miejscu, brał swój 

samolot i leciał nim wysoko, ponad chmury, albo szedł 

na strzelnicę trochę postrzelać. Tym razem nie mógł 

zrobić ani jednego, ani drugiego. Musiał zostać na 

ranczo. W końcu był w pracy. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Taylor leżała bez ruchu. Słuchała dźwięku stukają­

cych o dach kropli deszczu. Była druga w nocy, a ona 

nie mogła zmrużyć oka. Zdążyła już przemyśleć całe 

swoje życie z Tomem, przypomnieć sobie o swoich 

powinnościach wobec syna i o tym, że nie wolno jej 

wypuścić z rąk ranczo. Tylko że tym razem wszystkie 

te sprawy wcale nie wydawały jej się ważne. A raczej 

były ważne, ale... nie najważniejsze. Kiedy tylko za­

mykała oczy, widziała przed sobą przystojną twarz 

i piękne ciało Macka, czuła na sobie dotknięcie jego 

dłoni. Przewracała się z boku na bok jak znękany 

człowiek, który oddałby pół życia za chwilę spokoju. 

Wreszcie nie wytrzymała. Wysunęła się z łóżka i pode­

szła do drzwi. Nasłuchiwała chwilę, po czym pobiegła 

do pokoju Macka. Nie pukała, tylko cichutko weszła 

do środka. Nie zapomniała nawet zamknąć drzwi na 

klucz. 

Ciemna sylwetka Macka odcinała się ostro od białej 

pościeli. Taylor położyła dłoń na jego policzku. 

- Mack - szepnęła. 

Pomyślał, że znów mu się śni coś miłego. Bał się 

odezwać, bał się wyciągnąć rękę, żeby się nie obudzić 

i nie przerwać pięknego snu. Zdawało mu się, że postać 

dziewczyny błyszczy w poświacie księżyca jak zjawa. 

Taylor zauważyła, że otworzył oczy. Szarpnęła 

wiązanie nocnej koszuli. Delikatny materiał opadł na 

podłogę. Mack wstrzymał oddech. Miał przed sobą 

piękną, nagą kobietę o jędrnych piersiach, wąskiej talii 

i rozłożystych biodrach. Uśmiechnęła się do niego. 

background image

Odchyliła koc i spojrzała na doskonale zbudowane 

męskie ciało. Wszystko, co się potem wydarzyło, trwa­

ło zaledwie ułamek sekundy. Przynajmniej tak się 

obojgu wydawało. Zwarli się w miłosnym uścisku, 

stopili w jedno ciało, w jedną duszę, zamienili się 

w czystą, przechodzącą ludzkie wyobrażenie rozkosz, 

która wyssała z nich wszystkie siły, pozostawiła bez­

władnych, mokrych od potu i niebiańsko szczęśliwych. 

- Wszystko w porządku? - zapytał Mack, nie wy­

puszczając dziewczyny z objęć. 

- W porządku - wyszeptała. - Nawet lepiej. 

- Chciała mu powiedzieć, że znalazła się w niebie, że 

było to najwspanialsze przeżycie w całym jej życiu, że 

on chyba jest czarodziejem, bo na pewno ma czaro­

dziejskie palce, ale nie mogła. Po prostu nie mogła się 

do tego przyznać. 

- Opowiedz mi o swojej żonie - poprosiła. 

- O Jill? - Mack bardzo się zdziwił. Jego małżeństwo 

było ostatnią rzeczą, o jakiej miał ochotę w tej chwili 

rozmawiać. - Naprawdę chcesz? 

- Naprawdę. Muszę się o niej czegoś dowiedzieć. 

Mack w ogóle nie chciał poruszać tego tematu. 

Jednak, znając Taylor, wiedział, że nie ustąpi. Dla­

czego więc nie miałby zrobić tego teraz? Opowie 

i wreszcie będzie mógł zapomnieć. 

- Poznałem ją w Kalifornii, w college'u - zaczął 

Mack, wpatrując się w ciemność. - Była mądra, dow­

cipna i zakochałem się w niej od pierwszego wej­

rzenia. Po ślubie zamieszkaliśmy na Florydzie. Zaczą­

łem pracować w Agencji do Spraw Narkotyków. Z po­

czątku Jill była zachwycona, ale kiedy zamordowano 

jednego z moich kolegów, zrozumiała, o co w tym 

wszystkim naprawdę chodzi. Nalegała, żebym rzucił tę 

pracę. 

- Trudno mieć do niej o to pretensję - skomen­

towała Taylor. 

- Nie mogłem odejść. Ta praca wciągnęła mnie jak 

background image

narkotyk. Naprawdę byłem przekonany, żezbawiam 

świat, że ratuję ludzi przed śmiertelnym niebezpieczeń­

stwem. - Urwał. Zastanawiał się, czy Taylor potrafi 

zrozumieć, dlaczego ta praca była dla niego taka waż­

na. Walczył ze złem, bo musiał sam sobie udowodnić, 

że potrafi czynić dobro, że nie jest ani łobuzem, ani 

chuliganem. - Zresztą nieważne - odezwał się znowu. 

- W każdym razie Jill nienawidziła mojej pracy i zwią­

zanego z nią ryzyka. Zdałem sobie z tego sprawę 

dopiero wtedy, kiedy mnie opuściła. Byłem wściekły 

jak wszyscy diabli. Musiało minąć dziewięć miesięcy, 

podczas których kilka razy byłem o włos od śmierci, 

żebym zrozumiał racje mojej żony. Zrezygnowałem 

z pracy i odszukałem Jill. Miałem nadzieję, że do mnie 

wróci. Niestety, było już za późno - Mack wziął głę­

boki oddech. Zostało mu do opowiedzenia to, co bolało 

najbardziej. - Jill wyszła za mąż za mojego dawnego 

kolegę. Kiedy się spotkaliśmy, była w szóstym miesią­

cu ciąży. 

Czekał na przeszywający ból, który pojawiał się 

zawsze, kiedy przypominał sobie ostatnie spotkanie 

z Jill. Nic się jednak nie działo. Ani bólu, ani żalu 

- zupełnie nic. Czyżby tamta udręka wreszcie się skoń­

czyła? pomyślał, nie dowierzając własnemu szczęściu. 

Czy to naprawdę koniec? 

- No i tak to się skończyło - powiedział. - Wróci­

łem do Kalifornii i pracowałem dorywczo na różnych 

lotniskach, dopóki nie trafiłem na twoje ogłoszenie. 

- Cieszę się, że je zauważyłeś - szepnęła Taylor 

i mocno przytuliła się do Macka. Już nie umiała sobie 

wyobrazić, jak by to było, gdyby on tego ogłoszenia 

nie zobaczył, gdyby tu nie przyjechał. 

Mack przeciągnął się leniwie. Wciąż jeszcze czuł na 

sobie dotknięcie dłoni Taylor. 

Uświadomił sobie, że w pokoju ktoś jest. Zamarł. 

background image

Tylko oczy szukały intruza. Znalazły. Tuż obok łóżka 

stał Ryan. 

- Cześć - odezwał się chłopiec. 

- Cześć. - Mack przewrócił się na bok. - Co się 

stało, synku? 

Ryan trochę się zmieszał. Najwyraźniej przypomniał 

sobie, że nie należy wchodzić bez pukania do cudzego 

pokoju. 

- Spałeś - powiedział, jakby to wszystko tłumaczy­

ło. 

- Spałem - przyznał Mack. 

- Coś ci przyniosłem. - Ryan podał Mackowi ka­

wałek papieru, który przedtem wstydliwie chował za 

plecami. - Przerysowałem z encyklopedii. 

Mack przyjrzał się rysunkowi. W pierwszej chwili 

pomyślał sobie, że to wieloryb, wykonujący taniec 

godowy. Dopiero potem zaczął rozróżniać szczegóły 

i zrozumiał, że Ryan narysował PBY. Spojrzał na 

chłopca. W oczach dziecka zobaczył wielką tęsknotę, 

którą sam tak dobrze poznał. Bo Mack także wcześnie 

stracił ojca. Doskonale wiedział, jak bardzo każdy 

chłopiec potrzebuje mężczyzny, który nauczyłby go, co 

to znaczy być mężczyzną. 

- Wspaniale - pochwalił Mack. - Chciałbyś obe­

jrzeć mój samolot? 

- No pewnie. - Chłopcu zaświeciły się oczy. 

- Możemy pojechać, jak wrócisz ze szkoły. Po dro­

dze wpadniemy gdzieś na hamburgery i opowiem ci 

o moim pradziadku, który był piratem. 

- Fajnie - ucieszył się Ryan. Usłyszał nawołujący 

go głos matki i szybko podszedł do drzwi. W progu 

zatrzymał się na chwilę. - Po szkole? - zapytał, jakby 

chciał się upewnić, czy aby dobrze zrozumiał. 

Mack skinął głową, a kiedy za chłopcem zamknęły 

się drzwi, głośno się roześmiał. Najpierw nazywam 

Morgana Caine'a przekleństwem mojego życia, pomyś­

lał, a potem przy jego pomocy kupuję sobie przyjaźń 

background image

małego chłopca. Po raz pierwszy w życiu chcę za­

imponować dzieciakowi i używam do tego legendy, 

której przez całe życie nienawidziłem. Zabawnie się to 

życie układa. 

Wstał z łóżka, umył się, ubrał i poszedł na śniada­

nie. Ryan zdążył już zjeść i właśnie wybierał się do 

szkoły. Nieśmiało uśmiechnął się do Macka. 

- No, chodźże, Ryan - niecierpliwiła się Taylor. 

Nawet nie spojrzała na mężczyznę, z którym spędziła 

całą noc. - Spóźnisz się do szkoły. 

- Cześć, Ryan - Mack uśmiechnął się do chłopca. 

- Dasz im dzisiaj popalić, co? 

- No pewnie - obiecał rozradowany chłopiec. 

O, nie, pomyślała Taylor, zauważywszy wreszcie, że 

między jej synem a kochankiem zawiązała się nić 

porozumienia. Nie, synku. Ten człowiek nie może stać 

się wzorem dla ciebie. 

Niestety, było już najprawdopodobniej za późno na 

takie pobożne życzenia. Taylor była w rozterce. Prag­

nęła rzucić się w ramiona Macka, a jednocześnie miała 

ochotę pozbyć się go z domu. Nie miała pojęcia, które 

z tych dwóch pragnień weźmie górę. Myślała o tym, 

wioząc Ryana do szkoły, myślała także w drodze po­

wrotnej. Nie chciała wplątać się w romans bez przy­

szłości, w romans, który zaciąży nad całym jej życiem. 

A ponieważ nie mogła sobie na coś takiego pozwolić, 

musiała okazać stanowczość. Wróciła do domu silna 

i gotowa do walki z samą sobą. Macka potraktowała 

przyjaźnie, ale z rezerwą. Najwyraźniej zrozumiał ją, 

bo także zachował dystans. Patrzył tylko na uwijającą 

się po kuchni dziewczynę i przypominał sobie, jak 

wspaniale było im razem w łóżku. 

Dzień płynął spokojnie, bez burzliwych wydarzeń. 

Mack objechał na Salomonie całe ranczo. Tym razem 

bez przygód. Taylor zaś pojechała do miasta zrobić 

background image

zakupy i odbyć kilka rozmów z potencjalnymi nabyw­

cami. Ciężko pracowała, a mimo to ani na chwilę nie 

mogła przestać myśleć o Macku. Mogłaby przysiąc, że 

zdoła się wyrwać spod jego uroku. 

To nic trudnego, przekonywała samą siebie. Na 

pewno uda mi się z niego zrezygnować. Rzuciłam 

przecież palenie i zrezygnowałam z likieru truskaw­

kowego. A w zeszłym roku odstawiłam tłuszcze i sło­

dycze. Schudłam osiem kilo. Z nim też sobie poradzę. 

Przez kilka następnych dni Taylor usilnie próbowała 

wprowadzić swoje postanowienie w czyn. Była surowa, 

nachmurzona, wydawała polecenia ostrym tonem i za­

wsze wyglądała tak, jakby połknęła kij od szczotki. Przy 

tym ubierała się w za duże koszule i luźne spodnie. 

Niestety, wszystkie te sposoby zawiodły. Mack zno­

sił jej humory przez pewien czas, ale potem zawsze 

coś powiedział albo ją pocałował, albo żartował sobie. 

Wtedy całą surowość diabli brali, a Taylor chichotała 

jak pensjonarka. 

Starała się jak najmniej przebywać w domu. Wyjeż­

dżała na ranczo, żeby własnoręcznie naprawiać ogro­

dzenia. Po dwóch dniach Mack przyjechał do niej na 

Salomonie. Przywiózł koszyk z jedzeniem i butelkę 

wina. Zrobili sobie piknik przy wodospadzie, a potem 

kochali się jak szaleni w wysokiej trawie. 

Taylor zaprosiła do domu koleżanki. Sue całą duszę 

wkładała we flirt z Mackiem, a trzy jego wielbicielki 

otaczały go kołem. 

- A pamiętasz? - pytały co chwila, a on uprzejmie 

kiwał głową, udając, że oczywiście, jakże by nie, pa­

mięta. Rozmawiał z nimi grzecznie i na wszystko się 

zgadzał. Dziewczyny przywiozły ze sobą aparaty foto­

graficzne i każda po kolei robiła sobie zdjęcie z Mac­

kiem. Były w siódmym niebie. Niestety, kiedy tylko 

zniknęły za zakrętem, Mack znów przytulił do siebie 

Taylor, a ona się nie broniła i znów wszystko zaczęło 

się od nowa. 

background image

Taylor długo nie dopuszczała do siebie tej myśli, 

w końcu jednak musiała przyznać, że się zakochała. 

Wiedziała, że swoim nieodpowiedzialnym postępowa­

niem zaprzecza wszystkiemu, co było jej drogie, ale nie 

potrafiła nad sobą zapanować. Pomimo najszczerszych 

chęci. Ta miłość różniła się od wszystkich dotychczaso­

wych doświadczeń Taylor. Z Tomem znali się od dziecka. 

Wychowywali się razem w przeświadczeniu, że są sobie 

przeznaczeni. O tym, że razem przejdą przez życie, 

wiedzieli od zawsze. Ich małżeństwo było spokojne, 

zazwyczaj przyjemne, czasami tylko przykre, a czasem 

nawet nie do zniesienia. Jednak w sumie tworzyli dobrą, 

zupełnie przeciętną parę. Miłości do Macka nie dało się 

z tamtą nawet porównać. Taylor właściwie cały czas czuła 

się tak, jakby unosiła się w powietrzu, jakby leciała na 

Księżyc. Tylko bardzo się bała, że kiedy straci tę miłość, 

nigdy nie będzie tą samą kobietą, którą była przed 

przybyciem Macka. 

Znajomi usiłowali jej pomóc, jakoś wybić z głowy 

to uczucie. Któregoś dnia wpadli Joyce i Larry, przyja­

ciele Taylor. Byli wobec Macka uprzedzająco grzeczni, 

ale nie ukrywali, że bardzo martwią się o Taylor. 

Zanim sobie poszli, Larry odciągnął ją na bok i powie­

dział, że bardzo dużo złego słyszał o Macku, wobec 

czego prosi ją, żeby na siebie uważała. Taylor z tru­

dem udało się utrzymać uśmiech na twarzy. Miała 

wielki żal do Larry'ego. Czy on nie widzi, jaka jest 

ostrożna? Dlaczego nikt nie chce tego zauważyć? 

- Taylor - szepnęła jej kiedyś do ucha Sue - Bart 

mnie prosił, żebym z tobą porozmawiała. 

- Nie chcę nawet słyszeć o Barcie. 

- Musisz. Przecież wiesz, co on do ciebie czuje. 

Taylor pokręciła głową. Nie chciała mieć absolutnie 

nic wspólnego z tym facetem. Ale Sue zupełnie nie 

potrafiła zrozumieć przyjaciółki. 

- Chyba wiesz, że jeśli wyjdziesz za mąż za Barta, 

znów wszystko dobrze się ułoży. Zatrzymasz swoje 

background image

ranczo, przestaniesz się martwić o pieniądze, a twój 

syn będzie miał ojca, który się nim zaopiekuje. Bę­

dziesz urządzona na całe życie. 

- Czy ty dlatego wyszłaś za mąż, Sue? - zapytała 

Taylor. - Dlatego, że Jason zaproponował ci doskonałe 

warunki materialne i życie bez stresów? 

- No, co ty? - oburzyła się Sue. - Byłam w nim do 

szaleństwa zakochana. 

- No właśnie! 

- Czy ty też tak bardzo kochałaś Toma? - zapytała 

Sue. 

- Niezupełnie. - Taylor nie chciała i nie musiała 

mówić całej prawdy. - Z Tomem wszystko było inaczej. 

- A więc jesteś zakochana w... O, nie! To niemoż­

liwe - jęknęła Sue. - Powiedz, że tak nie jest. 

- Nic ci nie powiem, Sue. Jesteś moją przyjaciółką, 

ale to akurat nie twoja sprawa. 

Z biegiem czasu Taylor coraz rzadziej sięgała po 

strzelbę. Nie wiedziała, czy to dlatego, że Mack dawał 

jej poczucie bezpieczeństwa, czy też może dlatego, że 

nie była już tak znerwicowana. Mack zawsze był z nią, 

a kiedy go nie było, to tylko dlatego, że pojechał 

dokądś z Ryanem. Ryan był uszczęśliwiony i zachwy­

cony. „Pójdziemy popływać, Mack... Pojedziemy na 

lotnisko..." Chłopiec bez przerwy wymyślał mu nowe 

zajęcia. Mack tylko się uśmiechał. Wtedy Ryan wkła­

dał rączkę w olbrzymią dłoń swego dużego przyjaciela 

i patrzył na niego z takim uwielbieniem, że serce 

Taylor krwawiło. Dobrze wiedziała, że nie powinna 

pozwolić synowi na tę przyjaźń. Bała się, że Ryan 

zbytnio się przywiąże do Macka. Ale czy mogła ode­

brać dziecku chwile szczęścia? Pozbawić go przyjacie­

la, którego tak bardzo potrzebował? A przecież wie­

działa, że Mack nie zostanie z nią na zawsze. Oboje 

o tym wiedzieli. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

- Chodź, uciekniemy razem - szeptał jej do ucha 

Mack. - Pojedziemy na Tahiti, do Australii. Dokąd 

tylko zechcesz. 

- Aha. - Taylor zamknęła oczy i oparła głowę na 

jego ramieniu. Nie myślała o niczym. Po prostu cieszy­

ła się bliskością Macka. Przywiózł ją na lotnisko, żeby 

pokazać swój PBY. Samolot się dziewczynie spodobał. 

Fotel pilota był bardzo wygodny, a co do samego 

pilota... 

- Upolujemy sobie coś na obiad na wielkiej rafie, 

a potem popływamy wśród małych purpurowych rybek 

- kusił Mack, pokrywając pocałunkami szyję dziew­

czyny. - Potem usiądziemy na piasku i popatrzymy, 

jak słońce chowa się do morza. 

- I będziemy się kochać w blasku tropikalnego 

księżyca - szepnęła Taylor - a ciepły wietrzyk obsypie 

nas płatkami orchidei. 

- No właśnie - uśmiechnął się Mack. - Chcesz 

polecieć? 

Taylor roześmiała się głośno. Zanurzyła palce w gę­

stwinie włosów Macka, zbliżyła usta do jego twarzy. 

- No, no. Co za czuła scena - odezwał się Bart, 

który właśnie wdrapywał się na drabinkę. 

Mack i Taylor odskoczyli od siebie jak oparzeni. 

Dziewczyna szybko zapięła bluzkę. Nie była zawsty­

dzona, tylko zła jak osa. 

- Czego tu szukasz, Carlson? - zapytał ponuro 

Mack. 

- Dlaczego zawsze pociągają cię niewłaściwi faceci, 

background image

kochanie? - spytał Bart, patrząc na Taylor tak, jakby 

poza nimi nikogo w pobliżu nie było. - Najpierw Tom, 

teraz ten Caine. Przecież ty nawet nie masz z nim 

o czym rozmawiać. 

- To nie twój interes - warknęła Taylor. 

- Ależ oczywiście, że mój, kochanie. - Bart zrobił 

zmartwioną minę. - Zbyt często musiałem cię ratować 

z opresji. Zresztą nigdy nie zostałem doceniony. 

- Nikt cię nie prosi o ratunek. - Taylor z trudem 

się opanowała. - Nigdy nie musiałeś mnie ratować 

i nigdy niczego podobnego nie robiłeś. Sama potrafię 

się o siebie zatroszczyć. 

- Przekonamy się. - Lepki uśmiech nie schodził 

z twarzy Barta. - Wkrótce się przekonamy. 

- Pytałem, czego tu szukasz, Carlson? - Mack pod­

szedł do Barta. Wyglądał jak chmura gradowa. - Ga­

daj, o co ci właściwie chodzi, albo spływaj. 

- Przyszedłem przemówić ci do rozumu i namówić cię 

na sprzedaż samolotu. Widzę jednak, że w tej chwili jesteś 

zajęty. - Bart odwrócił się, udając, że chce odejść. - Ona 

pewnie teraz jest twoja, Caine, ale wszyscy wiemy, że ty 

nigdzie nie zagrzejesz miejsca. Pocieszam się, że kiedy 

wyjedziesz, ja wciąż tu będę. - Uśmiechnął się z wyższoś­

cią i tym razem rzeczywiście sobie poszedł. 

Mack przyglądał mu się przez chwilę, po czym 

znów usiadł obok Taylor. 

- Fajny facet - powiedział. 

Taylor tylko się skrzywiła. 

- O czym on mówił, Taylor? - zapytał Mack. 

- O co mu chodziło z tym ratowaniem z opresji? 

- Tom... - dziewczyna spuściła oczy. - Mieliśmy 

pewne problemy. 

- Jakie problemy? - Mack chwycił ją za rękę. 

Uznał, że w tej chwili ma prawo żądać odpowiedzi. 

Taylor nie chciała o tym mówić. Przysięgła sobie 

przecież, że nigdy nikomu nie zdradzi tajemnicy. Ale 

Mack był kimś zupełnie wyjątkowym. W pewnym sen-

background image

sie był teraz jej najlepszym przyjacielem. No i oczywi­

ście ukochanym mężczyzną. 

- Tom... On czasami miewał romanse. - Taylor 

patrzyła w okno. Wołałaby mówić o Tahiti niż o tym... 

- Nic poważnego. Na pewno. Bardzo się z Bartem 

przyjaźnili i on czasami... Bart przyprowadzał Toma do 

domu. - Mack patrzył na drobną dłoń Taylor i myślał 

o tym, że nigdy nie lubił Toma. W tej chwili go 

nienawidził. Żałował tylko, że Tom nie żyje i że nie 

może tego gnojka zabić. 

- To zabawne - mówiła Taylor. - Tom ze wszyst­

kimi problemami chodził do Barta. Z tego, co wiem, 

Taggertowie zawsze uważali Carlsonów za życzliwych, 

bogatych sąsiadów. 

- Dlatego Bart uznał, że może zająć miejsce Toma? 

- Pewnie tak. - Taylor popatrzyła na Macka. Z tru­

dem zdobyła się na uśmiech. - Hej, może przestalibyś­

my rozmawiać o Barcie. Mieliśmy przecież dokądś 

lecieć. Zapomniałeś? 

Mack skinął głową. Objął dziewczynę ramionami 

i mocno do siebie przytulił. Niestety, nie udało mu się 

odprężyć. Tamten nastrój nie chciał powrócić. 

Mijał dzień za dniem. Mack bez opamiętania kochał 

się z Taylor. Nawet po kilka razy dziennie. Był pe­

wien, że wkrótce się nasyci, że będzie miał dość, że 

minie zauroczenie i tęsknota, które pielęgnował w so­

bie od wczesnej młodości. W końcu wszystkie kobiety 

są w pewnym sensie do siebie podobne, a Taylor 

Taggert nie była wyjątkiem. Otóż pomylił się. Taylor 

Taggert była wyjątkowa. Mack czuł się jak człowiek, 

który cwałuje na dzikim koniu i nie bardzo wie, czy 

ma się go za wszelką cenę trzymać i ryzykować skrę­

cenie karku, czy też może puścić cugle i pozwolić się 

zrzucić z siodła. Pozostał przy pierwszej możliwości, 

chociaż nie miał pojęcia, jak długo jeszcze wytrzyma. 

background image

Pomagał Taylor na ranczo, uczył się pracy na roli. 

Dużo czasu spędzał też z Josim, starym człowiekiem, 

który przez całe życie pracował u Taggertów i który 

dużo opowiadał Mackowi o dawnych czasach. 

- Co się właściwie stało z poprzednimi kowbojami? 

- zapytał go Mack któregoś popołudnia. - Podobno 

Bart Carlson ich stąd przegonił. 

- Przegonił? - Josi podrapał się po siwej głowie. 

- Nic o tym nie wiem. Wiem tylko, że nagle zachciało 

im się wyjechać do Honolulu, no i wyjechali. Bałem 

się, że nie znajdziemy nikogo na ich miejsce. Pani 

Taggert się wściekła. Na szczęście zaraz na drugi dzień 

pojawili się ci dwaj, którzy są u nas do dzisiaj. Robot­

ne chłopaki. 

- Coś takiego - powiedział Mack. - Bardzo dziw­

ne. Czy to nie wtedy akurat spaliła się ta szopa? Nie 

wiesz czasem, kto mógł to zrobić? 

- Nie kto, tylko co - Josi roześmiał się głośno. 

- Możesz mi to wytłumaczyć? 

- Piorun. Piorun spalił szopę. Widziałem to na wła­

sne oczy. Na szczęście akurat nikogo tam nie było. 

Szopa stała całkiem pusta. Przyszła taka straszna bu­

rza, co to zdarza się najwyżej raz na dziesięć lat. Zna 

pan przecież te burze. Szopa poszła z dymem jak 

wiązka chrustu. 

- Powiedziałeś Taylor, że sam to widziałeś? Że to 

był piorun? - dopytywał się Mack. Opowieść staruszka 

wydała mu się całkiem logiczna. 

- Pewnie - Josi się uśmiechnął - ale ona nie chcia­

ła mnie słuchać. Wbiła sobie do głowy, że to zrobił 

Bart Carlson. On przyjechał zaraz za strażą pożarną. 

Ten facet musi mieć wszędzie szpiegów. - Pokiwał 

głową raczej z podziwem niż ze złością. - Zrobiła mu 

awanturę. On ją próbował pocieszać, a ona wrzeszczała 

i kazała mu się wynosić z ranczo. Potem jej powie­

działem, że temu chłopu wystarczy odrobina miłości, 

a ona mi na to, że raczej wbije mu nóż w serce. To 

background image

twarda sztuka. Bart pewnie nic tu nie zwojuje. Zresztą 

coś mi się widzi, że ona ostatnio interesuje się kimś 

innym - mruknął Josi. Spojrzał na Macka, chcąc spra­

wdzić, jaką reakcję wywołały jego słowa. 

Mack właściwie nawet nie zwrócił na nie uwagi. 

Jego myśli zaprzątało teraz opowiadanie o spalonej 

przez piorun szopie. 

- A panika wśród bydła? - zapytał Mack. - Taylor 

mi mówiła, że ostatnio często się to zdarza. 

- Racja. Parę tygodni temu prawie codziennie. 

- Jak sądzisz, co było tego powodem? 

- Nowi kowboje - Josi wzruszył ramionami. - Nie 

potrafili obchodzić się z bydłem. Teraz wszystko się 

uspokoiło i nie mamy żadnych problemów. 

Opowiadanie Josiego nijak nie pasowało do tego, co 

mówiła Taylor. Toteż Mack najpierw sobie wszystko 

dokładnie przemyślał i dopiero po kilku dniach po­

stanowił się z nią rozmówić. 

- Josi twierdzi, że to piorun spalił twoją szopę 

- zaczął Mack, kiedy wieczorem popijali w kuchni 

kawę. 

- Josi także wierzy w to, że kiedy Pele, bogini 

ognia, złości się na ludzi, to wychodzi z krateru Kilau-

ea i osobiście podpala domy. 

- Chcesz powiedzieć, że nie powinienem mu wie­

rzyć? - zapytał Mack, wpatrując się w swoją filiżankę. 

- Słuchanie opowieści Josiego nikomu nie zaszko­

dzi. Nie należy się tylko nimi zbytnio przejmować. 

- Taylor uważnie popatrzyła na Macka. Dopiero teraz 

dotarło do niej, że zwątpił w prawdziwość jej opowia­

dania. - O co ci właściwie chodzi, Mack? 

- O nic. Chciałbym tylko wyjaśnić parę spraw. Mu­

szę wiedzieć, czego dokładnie chce od ciebie Bart. 

- Nie wierzysz w to, że on spalił moją szopę? 

- Sam nie wiem, w co wierzę. - Mack odchylił się 

na oparcie krzesła. 

- Zrozum, Mack. Bart zjawił się tu w kilka minut 

background image

po pożarze. Pocieszał mnie, tłumaczył, że ktoś pewnie 

chce mi dokuczyć, ale jeśli tylko zgodzę się z nim 

zamieszkać, to on się tym zajmie i wszystko będzie 

dobrze. Przejrzałam go od razu. 

- Naprawdę uważasz, że on to zrobił? 

- Oczywiście. Wiem na pewno, że to on kupił 

bilety tym dwóm kowbojom, którzy polecieli do Hono­

lulu. 

- Nie przyszło ci do głowy, że to Bart przysłał tych 

nowych ludzi? - zapytał Mack. 

- Nie. - Taylor przeraziła się nie na żarty. - Są­

dzisz, że to możliwe? 

- Nie wiem. - Mack wzruszył ramionami. - Wyda­

je mi się jednak, że muszę sobie poważnie poroz­

mawiać z Bartem. 

- Czy to konieczne? - Taylor zupełnie się załama­

ła. Przyszła ta chwila, której tak bardzo się obawiała. 

- Bart może ci powiedzieć, co tylko zechce, jeśli uzna, 

że w ten sposób wyprowadzi cię z równowagi. 

- Wiem. - Mack wstał, pochylił się przez stół i po­

całował Taylor w usta. - Do niczego nie dojdziemy, 

jeśli będziemy siedzieć z założonymi rękami i czekać 

na następne posunięcie Barta. Uważam, że powinienem 

z nim porozmawiać. Dzięki temu może uda nam się 

wreszcie ustalić, czego możemy się spodziewać. 

Mack wyszedł, a Taylor z całej siły zacisnęła zęby. 

Chciała go zatrzymać, chociaż właściwie nie wiedziała, 

dlaczego miałaby to robić. Usiadła przy biurku. Po­

stanowiła sprawdzić rachunki z ostatniego tygodnia. 

Niestety, nawet na tym nie potrafiła się skupić. Myś­

lała wyłącznie o Macku i o możliwych skutkach jego 

rozmowy z Bartem. Nie chciała dopuścić do tej roz­

mowy, bowiem przeczucie mówiło jej, że po spo­

tkaniu tych dwóch mężczyzn nic już nie będzie takie 

samo jak przedtem. A Taylor nie chciała tak szybko 

stracić Macka. 

background image

Dom Barta był ogromny. Doskonale pasowałby do 

jakiejś plantacji na Południu sprzed wojny secesyjnej. 

Z prawej strony domu stał dobrze oświetlony hangar 

i pas startowy. Gdyby z Bartem łączyły go normalne 

stosunki, Mack na pewno poszedłby prosto do hangaru 

obejrzeć kolekcję starych samolotów, ale nie przyje­

chał tu przecież z przyjacielską wizytą. 

Drzwi otworzył mu lokaj. Mack udał, że nic go nie 

obchodzi ani lokaj, ani przemykająca jak cień pokojów­

ka. Wiedział, że Bart ma mnóstwo pieniędzy i nie 

chciał pozwolić sobie na utratę pewności siebie z tak 

błahego powodu. 

Bart siedział w bibliotece ze szklaneczką brandy. 

- Witam cię, Caine - powiedział na widok wcho­

dzącego Macka. - Czego chcesz? 

Mack stanął przed nim w rozkroku z opuszczonymi 

swobodnie rękami, gotów dosłownie na wszystko. 

- Nie mam dziś ochoty na zgadywanki - powie­

dział obojętnie. - Proponuję, żebyśmy wyłożyli karty 

na stół i zastanowili się, co zrobić. 

- Chcesz się ze mną układać? 

- Nie rozumiem, o czym ty mówisz. 

- Sam nie wiem. - Bart wzruszył ramionami. 

- Zdawało mi się, że to ty masz dla mnie propozycję. 

- Nie mam żadnej propozycji - powiedział Mack. 

Doszedł do wniosku, że ma przed sobą najbardziej 

irytującego człowieka na całym świecie. - Ja tylko 

chciałbym oczyścić trochę atmosferę. 

- Jeśli nie chcesz mi sprzedać samolotu, to po co 

przyszedłeś? 

- Wyjaśnić parę spraw. 

- No, dobrze - Bart westchnął tak, jakby to wszyst­

ko śmiertelnie go nudziło. - Weź sobie drinka i siadaj. 

- Nie chcę drinka. - Mack usiadł w miękkim fotelu 

naprzeciw Barta. - Chcę wiedzieć, o co ci chodzi, 

Carlson. Czego ty właściwie chcesz od Taylor? 

- Ucieszyłaby mnie odrobina uczucia - powiedział 

background image

ze smutkiem Bart. Przez chwilę wyglądał, jakby na­

prawdę był nieszczęśliwy. - Ale jeśli to niemożliwe, 

zadowolę się samym seksem. 

Mack zerwał się na równe nogi. Zacisnął pięści, 

gotów do natychmiastowej walki. Bart tylko się uśmie­

chnął i wskazał Mackowi fotel. 

- To tylko żart - powiedział. - Przecież się nie 

pobijemy. Nie chciałbym, żeby cię znów aresztowano. 

- Twoje żarty wcale nie są śmieszne. - Mack wciąż 

stał nad nim. - Przejdźmy lepiej do rzeczy. Czy chcesz 

wykurzyć Taylor z ranczo? A może to wszystko, co 

robisz, to specyficzna forma zwracania na siebie jej 

uwagi? 

- Ona myśli, że chcę przejąć ranczo, tak? - zapytał 

Bart, patrząc kpiąco na Macka. 

- Wydawało mi się, że powiedziała ci to bez ogró­

dek. Wynajęła mnie po to, żebym pomógł jej bronić 

ranczo. Bronić przed tobą. 

- Naprawdę? - Bart śmiał się z całego serca. 

- Co w tym śmiesznego? - nie rozumiał Mack. 

Owładnęła nim przemożna chęć zaduszenia tego faceta 

gołymi rękami. 

- Przepraszam cię za ten śmiech, Caine. - Bart 

wypił spory łyk whisky. - Ale jest coś, o czym nie 

wiesz. Właściwie nie powinienem tego robić, wydaje 

mi się jednak, że muszę zdradzić ci pewną tajemnicę. 

Otóż... to ranczo nie należy do Taylor, tylko do mnie. 

Mack patrzył na niego z niedowierzaniem. Powoli 

usiadł z powrotem na fotel. Przeczuwał, że dzieje się 

coś złego, ale nie przypuszczał, że aż tak. 

- Sam widzisz - uśmiechnął się Bart - że gdybym 

chciał wyrzucić ją z ranczo, wystarczyłoby posłać tam 

szeryfa z nakazem eksmisji. 

- Mógłbyś to jaśniej wytłumaczyć? - poprosił cicho 

Mack. 

- To naprawdę bardzo proste. Tom grał. Wysoko. 

Stracił mnóstwo pieniędzy i uwikłał się w układy 

background image

z dość niebezpiecznymi lichwiarzami. Kilka razy spła­

ciłem jego długi, aż za którymś razem Tom podpisał 

dokument, w którym przekazał mi swoje ranczo. 

- Wziąłeś je? - Mackowi zrobiło się niedobrze. 

- Pewnie, że wziąłem. Musiałem coś zrobić. Nie 

mogłem bez ustanku wyrzucać pieniędzy w błoto. 

Mack pokręcił głową. Wiedział, że Tom gra, ale nie 

miał pojęcia, że przez lata ta skłonność przerodziła się 

w nałóg. Im więcej dowiadywał się o Tomie, tym 

bardziej żałował, że nie został na Hawajach i nie 

zapobiegł jego małżeństwu z Taylor. Jednak coś mu 

w tym wszystkim nie pasowało. 

- Nie rozumiem, dlaczego Taylor uważa... Jak to 

możliwe, że ona nic o tym nie wie? 

- Zmusił mnie, żebym mu obiecał, że ona nigdy się 

o niczym nie dowie. Całą sprawę przeprowadziliśmy 

za pośrednictwem notariusza z Honolulu. Ona nie ma 

pojęcia o istnieniu tych dokumentów. - Bart jakby się 

nad czymś zastanawiał. - Ostatnio bardzo dobrze sobie 

radzi. Zrobiła się z niej prawdziwa kobieta interesu. 

Któregoś dnia zorientuje się wreszcie, jak sprawy stoją. 

Jak ona to zniesie? przeraził się Mack. Włożyła w to 

ranczo wszystkie siły, związała z nim przyszłość Ryana. 

- Dlaczego dotąd nic jej nie powiedziałeś? - zapy­

tał Mack. Bart nie należał do ludzi, którzy zwlekają 

z przekazaniem złych wiadomości tylko dlatego, że 

komuś współczują. 

- Jestem dżentelmenem, Caine. - Pytanie Macka 

szczerze zdziwiło Barta. - Wiem, że masz o mnie inne 

zdanie, ale to się nie liczy. Tom nie chciał, żeby 

Taylor się o tym dowiedziała. Zresztą dotąd nie było 

potrzeby o niczym jej mówić. Gdyby tylko pozwoliła, 

żebym się nią zajął... Tom byłby zadowolony. 

- Na pewno - prychnął Mack. - Tylko że Tom nie 

żyje i to, czego on by chciał, nie ma w tej chwili 

najmniejszego znaczenia. Ważne jest tylko to, czego 

chce Taylor. 

background image

- A Taylor chce ciebie. - Bart filozoficznie poki­

wał głową. - W końcu to do mnie dotarło. 

- Ja wciąż nie rozumiem, dlaczego Taylor uważa, 

że chcesz przejąć jej ranczo. 

- Zwykłe nieporozumienie. - Bart uśmiechnął się, 

jakby przypomniał sobie jakiś dobry dowcip. - Być 

może parę razy niezbyt jasno się wyraziłem, a ona to 

opacznie zrozumiała. Czasami postępuję w ten sposób. 

Taki już jestem. 

- To ty podesłałeś jej tych ludzi, którzy u niej teraz 

pracują? 

- Jasne. Musiałem mieć ją na oku. 

- Szpiegujesz ją. 

- Daj spokój, Caine. Żyjemy w wieku informatyki. 

- Czy to ty spaliłeś szopę i wystraszyłeś bydło? 

- Skądże. Dobrze wiesz, że nie mógłbym skrzyw­

dzić Taylor. 

- A ta sprawa z dostawcami i klientami? 

- To też nie ja. Ona ma tu sporą konkurencję. 

Jeszcze się nie przyzwyczaiła do okrutnych reguł, któ­

rymi rządzi się nasz świat. 

- A więc ty od samego początku chciałeś tylko 

tego, żeby Taylor została twoją dziewczyną - powie­

dział zupełnie zdumiony Mack. 

- Strzał w dziesiątkę. 

- Nie należało się jej naprzykrzać. Gdybyś jej tak 

nie cisnął, nie pomyślałaby nawet o wynajęciu ochro­

niarza. 

- Wcale się nie narzucałem, chociaż rzeczywiście 

kilka razy nieco przesadziłem. Musisz mnie zrozumieć. 

Od lat byłem przyjacielem rodziny. Wydaje mi się 

nawet, że byłem najlepszym przyjacielem Toma. To, 

co mówiłem o ratowaniu z opresji, to szczera prawda. 

- Te jego romanse... 

- Powiedziała ci o tym? - zdziwił się Bart. - Bie­

dactwo. Przeżyła z nim prawdziwe piekło, ale nigdy 

się nie poskarżyła. - Westchnął. - Ty przecież znałeś 

background image

Toma. Wiesz, że miał kilka wad. W szkole zawsze 

wszystko mu się udawało. W college'u nie był już 

najlepszy i nie potrafił sobie z tym poradzić, a w ży­

ciu, poza nauką, zupełnie nic mu nie wychodziło. To 

był dla niego straszny cios. Zawsze, kiedy wpadał 

w depresję, kupował butelkę, brał sobie panienkę i za­

mykał się w motelu. To nigdy nie było nic ważnego. 

On naprawdę kochał Taylor. Biedak, doskonale wie­

dział, że nie jest jej wart, i to go zniszczyło. Zwykle 

wyciągałem go stamtąd, doprowadzałem do jakiego 

takiego stanu i odwoziłem do domu. 

Mackowi wydawało się, że sufit zaraz zawali mu się 

na głowę. Wstał. Musiał natychmiast wyjść z tego 

pokoju. Bał się, że Bart całą noc będzie mu opowiadał 

o podłościach Toma. Nie mógł na to pozwolić. 

- Więc jak? - zapytał Bart. - Powiesz jej? Wydaje 

mi się, że nie warto tego dłużej ukrywać. Najwyższy 

czas, żeby dowiedziała się prawdy. Bardzo by mi było 

na rękę, gdybyś to ty jej o tym powiedział. 

Mack podszedł do drzwi. 

- A co z tym twoim samolotem? - zawołał za nim Bart. 

Mack wyszedł bez słowa. Od razu pojechał na lot­

nisko. Ze trzy godziny przesiedział w ciemnościach 

w swoim PBY, zanim wreszcie zdecydował się wrócić 

do Taylor. W domu panowała absolutna cisza. Wszys­

cy już spali. Mack wśliznął się do pokoju Taylor. 

Kochali się bez pośpiechu, a potem dziewczyna zasnęła 

spokojnie w jego ramionach. Mack jednak nie mógł spać. 

Widział wschód i zachód księżyca, a potem purpurowe 

obłoczki na powitanie dnia. Myślał o tym, jak ma 

powiedzieć Taylor o Tomie. Nic nie wymyślił. Wiedział, 

ile wysiłku włożyła w stworzenie wspaniałego wizerunku 

Toma. Ta wiadomość na pewno by ją zabiła. Jak to 

powiedzieć? „Bardzo mi przykro, Taylor, ale twój mąż 

był oszustem i hazardzistą. Sprzedał twoją ziemię, żeby 

spłacić swoje długi. Pomyślałem sobie, że powinnaś o tym 

wiedzieć"? Nie wiedział, co ma zrobić. 

background image

Taylor obudziła się o wschodzie słońca. Pocałowała 

Macka w ramię, ale nie odezwała się ani słowem. On 

także milczał. Patrzył na nią. Czuł w sercu coś dziw­

nego, czego nigdy przedtem tam nie było. Chciał ją 

przytulić do siebie tak mocno, żeby już nigdy nikt nie 

mógł jej skrzywdzić. Pogłaskał ją po głowie. 

Taylor się nie poruszyła. Była ciekawa, jak przebie­

gła rozmowa Macka z Bartem, ale nie chciała o nic 

pytać. Mówiąc zupełnie szczerze, chyba nawet nie 

chciała o niczym wiedzieć. Miała jedynie nadzieję, że 

to, czego Mack się dowiedział, nie popsuje ich wzaje­

mnych stosunków. Wiedziała, że ten związek nie bę­

dzie trwał wiecznie, miała jednak nadzieję, że nie 

skończy się jutro. Uśmiechnęła się do Macka, a on 

uśmiechnął się do niej. 

Taylor oparła głowę na jego piersi i Mack poczuł, 

jak wypełnia go błogi spokój. Jakby nie miał za sobą 

koszmarnej nocy. 

Mogłoby nam być tak dobrze, pomyślał. Taka żona 

jak Taylor... Mógłbym mieć syna... Tak strasznie 

chciałbym mieć swoją własną rodzinę. Niestety, ta 

rodzina nigdy nie będzie moja. To jest rodzina Toma 

i jego dom. Ja nie pasuję do tego miejsca. Zaraz, 

przecież ja mam rodzinę. Mam Shawnee. Muszę się 

z nią spotkać. Tak bardzo mi jej brakuje. Zawsze 

brakowało. Ona jest jak jeden kawałek układanki, bez 

którego nie da się ułożyć mojego życia. 

- Muszę pojechać do siostry - mruknął Mack, nie­

zupełnie zdając sobie sprawę z tego, że powiedział to 

na głos. 

- Nie widziałeś jeszcze Shawnee? - zdziwiła się 

Taylor. - Nie mogłeś choćby wpaść do niej, żeby się 

przywitać? 

- Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat. Wydaje mi 

się, że należy się jej ode mnie coś więcej niż tylko 

powitanie. 

- Przecież to twoja siostra. 

background image

- I powód, dla którego wyjechałem. 

- Ach! 

Mackowi nie spodobało się to jej „ach!" Spojrzał 

na Taylor lodowato. 

- Nie miałaś o tym pojęcia, co? - zapytał. - Sądzi­

łaś, że wyjechałem, bo... Bo co? Jaką bzdurę tutejsi 

ludzie sobie wymyślili? 

Taylor chciała się odwrócić, ale Mack ją przytrzy­

mał. 

- Powiedz mi, Taylor. Co ludzie mówili? Że uciek­

łem przed odpowiedzialnością, przed Amy Fosselburg 

i jej wymyślonym dzieckiem? 

Taylor nie chciała z nim walczyć. Spojrzała prosto 

w rozgniewane oczy Macka. Pomyślała, że może rze­

czywiście będzie lepiej, jeśli wreszcie wszystko się 

wyjaśni. 

- O Amy też mówiono. Mówiło się także, że wyje­

chałeś, bo inaczej wsadziliby cię do więzienia. 

- A może chciałabyś się dowiedzieć, dlaczego na­

prawdę wyjechałem? - zapytał cicho. 

- Oczywiście. Powiedz, proszę. 

- Wszystkie te opowieści o mnie były zmyślone. 

- Mack patrzył w okno. 

- A więc dlaczego wyjechałeś? Co się stało? 

- Nie byłem łatwym dzieckiem. Nie ma co ukry­

wać. Złożyło się na to wiele przyczyn. Ojciec zmarł, 

kiedy byłem mały, a matka pojechała do Honolulu 

szukać pracy. Oboje z Shawnee wychowywaliśmy się 

u krewnych. Shawnee bardzo się starała. Chciała za­

stąpić mi matkę, ale sama była zaledwie o dwa lata 

starsza ode mnie i ja zupełnie nie chciałem jej słuchać. 

Dodaj do tego jeszcze wszystkie te historie o Morganie 

Cainie, które opowiadali mi krewni. Miałem wrażenie, 

jakby oczekiwano po mnie, że pójdę w ślady pradziad­

ka i zostanę rozbójnikiem. Miałem kompletny zamęt 

w głowie. Ale dopiero w ostatniej klasie wszystko do 

reszty się pogmatwało. Zaczęło się od tego, że za karę 

background image

wyrzucono mnie z drużyny futbolowej. Wiem, że za­

służyłem sobie na tę karę, i nie mam pretensji do 

trenera, ale potem nagle zaczęto mnie obwiniać 

o wszystkie chuligańskie wybryki w całym mieście. 

Tylko dlatego, że miałem fatalną opinię. Pamiętasz, jak 

ktoś uprowadził aligatora do damskiej toalety? Oczy­

wiście uznano, że ja to zrobiłem, i zawieszono mnie 

w czynnościach ucznia. A ja mogłem przysiąc, i mogę 

to zrobić teraz, że to nie ja. Nigdy w życiu nie do­

tknąłem żadnego płaza. One mnie nie lubią. 

Taylor roześmiała się głośno. Tamten aligator stał 

się maskotką szkoły. Taylor nawet raz go karmiła. 

- Najgorsze było oskarżenie Barta o to, że włama­

łem się do jego domu. W rzeczywistości, to chłopcy, 

z którymi czasami się wałęsałem, go okradli. Tylko że 

tamtej nocy mnie z nimi nie było. Ktoś poprosił mnie 

o drobną przysługę. Ten ktoś mógł mi dać alibi, gdyby 

tylko zechciał. Ale nie chciał, wobec czego całą noc 

spędziłem w celi. 

- Kto to był? - zapytała podejrzliwie Taylor. 

- Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Najważniej­

sze, że wszyscy wówczas chętnie uwierzyli w moją 

winę. Pewnie do dzisiaj w nią wierzą. 

- Mack... 

- Nic nie mów - Mack położył palec na ustach 

dziewczyny. - Pozwól mi wyrzucić to z siebie. Byłem 

zrozpaczony i wściekły, że nikt mi nie wierzy. Jedyną 

osobą, na którą mogłem liczyć, była moja siostra. 

Shawnee zawsze mnie broniła. I wtedy... Właściwie 

sam nie wiem, czy to zdarzyło się naprawdę, czy to 

tylko ja popadłem w paranoję. Wydawało mi się, że 

Shawnee także we mnie zwątpiła. Mało nie oszalałem. 

Rzuciłem szkołę i prawie zamieszkałem na lotnisku. 

Nie chciałem znać nikogo ani niczego, co nie miało 

bezpośredniego związku z lataniem. Siostra chciała, 

żebym wstąpił do college'u, i próbowała mnie namó­

wić na powrót do szkoły. Bardzo brzydko ją potrak-

background image

towałem. Potem ona urodziła dziecko. Ojcem małego 

był jakiś turysta, który zniknął zaraz po tym, jak Shaw-

nee zaszła w ciążę. Shawnee pojechała do Kona, poka­

zać dziecko ciotkom, a ja miałem przez ten czas zająć 

się naszymi młodszymi braćmi, Kamem i Mi­

tchellem. Zaraz po jej wyjeździe zjawił się ten cholerny 

turysta. Zamarzyło mu się jeszcze jedno szalone lato 

w raju. Chciałem go stłuc na kwaśne jabłko. Cudem się 

opanowałem. Powiedziałem mu, że Shawnee wyszła za 

mąż i wyjechała, i że nie chce go widzieć na oczy. 

Turysta zniknął, a ja bardzo byłem dumny z siebie 

i z tego, że raz na zawsze pozbyłem się tego gnoja. 

Po paru dniach wróciła Shawnee. Opowiedziałem 

jej o wszystkim. Myślałem, że mnie pochwali, że bę­

dzie mi wdzięczna. Możesz sobie wyobrazić moje 

zdziwienie, kiedy okazało się, że ona wciąż kocha tego 

frajera. Wrzeszczała jakieś bzdury o tym, że dziecko 

ma prawo znać własnego ojca. A potem napadła na 

mnie. Powiedziała, że ma przeze mnie same kłopoty, 

że ja niczego porządnie nie potrafię zrobić, że jestem 

zakałą rodziny i ona ma mnie po dziurki w nosie, i że 

nie chce mnie widzieć na oczy. Załamałem się. Sprze­

dałem samochód, kupiłem bilet do Los Angeles. I to 

już koniec mojej opowieści. 

Taylor zamknęła oczy. Bez trudu wyobraziła sobie, 

jak Mack musiał się czuć, kiedy najukochańsza osoba 

na świecie mówiła takie wstrętne rzeczy. Przestała się 

dziwić, że Mack za wszelką cenę chce udowodnić 

swoją uczciwość zarówno sobie, jak i całemu światu. 

- To bardzo smutne, Mack - powiedziała i pogłas­

kała go po ramieniu. - Nic takiego nie powinno cię 

spotkać. Ale w końcu sam dałeś sobie radę. Skończyłeś 

college, zacząłeś pracować i może... 

- Tylko mi nie mów, że dobrze się stało - ostrzegł 

ją Mack. 

- Uważam, że nieźle ci poszło - powiedziała wo­

bec tego Taylor. 

background image

- Jak na kogoś, komu nie chciało się uczyć? - za­

kpił Mack. 

- Nie - zaprzeczyła. - Jak na silnego, zdolnego 

chłopaka, który musiał przezwyciężyć wielkie trudno­

ści. Uważam, że jesteś zupełnie wyjątkowy. 

- A ja uważam, że ty jesteś bardzo dobra. - Mack 

ostrożnie ją pocałował. 

- I wydaje mi się, że powinieneś się zobaczyć 

z siostrą. - Taylor pogłaskała go po policzku. - Powi­

nieneś tam zaraz pojechać. Musisz się przekonać... 

- Czy nadal uważa mnie za zakałę rodziny? 

- Mack chciał się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu się to 

udało. - Masz rację. Muszę się wreszcie przełamać. 

Nie sądziłem, że to będzie takie trudne. 

- Najlepiej jedź tam zaraz - powiedziała Taylor. 

- A jak wrócisz, pojedziemy do miasta na obiad. Zgoda? 

Mack nie odpowiedział. Na razie nie mógł jeszcze 

jechać do Shawnee. Musiał przedtem coś załatwić. 

Taylor wstała i zaczęła się ubierać. Mack nie spusz­

czał jej z oka. Teraz powinienem jej o tym powiedzieć, 

pomyślał. Trzeba wreszcie wyjaśnić całą sytuację. I tak 

wkrótce się dowie, że jej ranczo od dawna należy do 

Barta. Lepiej będzie, jeśli ją na to przygotuję. Lepiej 

będzie, jeśli to ja jej powiem o skłonności Toma do 

hazardu. Niech szlag trafi Toma! Jak mógł zrobić coś 

takiego kobiecie, która okazała mu tyle serca? Tak 

ciężko pracuje, żeby nie zmarnować należnego Ryano-

wi spadku. Tak bardzo się stara, żeby chłopiec dobrze 

wspominał ojca. Ta historia ją zabije. 

- Taylor - odezwał się Mack - to, co mi wczoraj 

opowiadałaś o Tomie... 

- Nie, Mack - zaprotestowała stanowczo Taylor. 

- Nie powinnam ci tego w ogóle mówić. Nikomu nie 

pozwolę mówić złych rzeczy o Tomie. On jest ojcem 

mojego syna i bardzo mi zależy na tym, żeby Ryan 

dobrze go wspominał. 

Mack jak urzeczony wpatrywał się w Taylor. Myślał 

background image

o Jill, myślał o wszystkich znanych sobie kobietach. 

Czy któraś z nich zrobiłaby dla niego coś podobnego? 

Mało prawdopodobne. Taylor jest zupełnie wyjątkowa. 

Dlatego zasługuje na wyjątkowe traktowanie. Ona za­

sługuje na lepsze życie, myślał Mack. A ja mogę 

zrobić coś, co jej to życie ułatwi. I chyba nadszedł 

czas, żeby to wreszcie zrobić. Wyskoczył z łóżka. 

Chwycił dziewczynę w ramiona i mocno pocałował 

w usta. 

- Nie będę jadł śniadania - powiedział. - Nie mam 

czasu. Muszę jeszcze coś załatwić. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Mack najpierw pojechał na lotnisko. Bob Alb-

right pozwolił mu zadzwonić do Honolulu. Mack bez 

trudu skontaktował się z adwokatem. Znał jego dane 

z dokumentów, które kiedyś pomagał Taylor seg­

regować. Sporo czasu zajęło mu przekonanie prawnika 

o tym, że ma prawo ingerować w sprawy Taylor 

Taggert. Dopiero kiedy wyjaśnił, o co mu dokładnie 

chodzi, adwokat zmiękł i chętnie zgodził się załatwić 

co trzeba. Nawet doradził Mackowi, jak powinien 

postępować. 

Teraz Mack mógł już pojechać do Carlsona. Zastał 

Barta przy śniadaniu. 

- No dobrze - powiedział Mack bez niepotrzebnych 

wstępów - możemy ubić interes. 

- Jak to miło znów cię widzieć - powiedział oschle 

Bart, odkładając poranną gazetę. - Masz ochotę na 

jajecznicę? 

- Chciałbym to jak najszybciej załatwić. Rozma­

wiałem z firmą adwokacką Whitmore, Chang i Hattori 

z Honolulu. Obiecali, że po południu umowa będzie 

gotowa. Przyślą ci ją faksem. 

Bart poważnie się zaniepokoił. Odłożył nawet wide­

lec i złożył serwetkę. 

- Mów, mów - powiedział. 

- Zrobimy tak. Ty zniszczysz zobowiązanie Toma, 

przekazujące ci prawo własności do ranczo Taggertow 

i obiecasz mi, że odczepisz się od Taylor. Aha, i jesz­

cze przysięgniesz, że nigdy jej nie powiesz o prze­

granych Toma. 

background image

- A niby dlaczego miałbym się na to wszystko 

zgodzić? - Bart zamrugał nerwowo oczami. 

Mack sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd brzęczący 

przedmiot. Chwilę mu się przyglądał, po czym pokazał 

Bartowi. 

- Klucze od mojego PBY - powiedział. - Zgoda na 

wszystkie moje warunki to jedyny sposób, żebyś mógł 

zdobyć ten samolot. 

Bart zaczął się śmiać. Najpierw cicho, a potem 

coraz głośniej i głośniej. Śmiał się do rozpuku, rechotał 

ze śmiechu, ale wyciągnął rękę po kluczyki. 

Taylor czuła, że coś się stało. Co chwila podbiegała 

do okna w nadziei, że zobaczy nadjeżdżającego Mac­

ka. Wrócił dopiero późnym popołudniem. Do tego cza­

su ona zdążyła się zamienić w kłębek nerwów. 

- Mack! - zawołała. - Gdzie byłeś? 

Pocałował ją i mocno do siebie przytulił. Ona jest 

największym szczęściem, jakie mnie w życiu spotkało, 

pomyślał. Ale na razie muszę ją zostawić. 

- Byłem bardzo zajęty - powiedział. - Teraz mogę 

pojechać do siostry. 

- Rozumiem. - Taylor nagle czegoś się przestraszy­

ła. Mack puścił ją i poszedł do swego pokoju. Taylor 

podreptała za nim. Stanęła w progu. Patrzyła, jak paku­

je swoje rzeczy do plecaka. 

- Co robisz? - zapytała nieswoim głosem. 

- Wyjeżdżam. Bob Albright podrzuci mnie do Pau-

kai. 

- Nie! 

Mack odwrócił się. Na widok pobladłej twarzy Tay­

lor coś go ścisnęło w żołądku. Miał chęć rzucić plecak 

w kąt, przytulić Taylor do siebie i przysiąc, że nigdy 

od niej nie odejdzie. Niestety, wiedział, że to niemoż­

liwe. Ich związek nie mógł trwać wiecznie. Pora roz­

stania właśnie nadeszła. 

background image

- Odbyłem rozmowę z Bartem - powiedział. 

- Obiecał, że zostawi cię w spokoju. Nie zobaczysz go 

więcej. Chyba że będziesz go potrzebowała i sama się 

do niego odezwiesz. 

Taylor wpatrywała się niego osłupiała. Ledwo sły­

szała to, co do niej mówił. Nie obchodził jej teraz Bart. 

Ważne było tylko to, że Mack wyjeżdża, a ona nie 

może się z tym pogodzić. 

- Wolałabym, żebyś został - wyszeptała. 

- Muszę jechać. Już czas. Poradzisz sobie. 

- Nie poradzę sobie bez ciebie - powiedziała, łyka­

jąc łzy. 

Mack o mało się nie załamał. Usiadł na łóżku 

i wpatrywał się w zasznurowany plecak. Czuł piecze­

nie pod powiekami, ale zdołał się opanować. 

- Na pewno sobie poradzisz - powtórzył. - Jesteś 

silna. Jeśli przeżyłaś śmierć Toma, to moje odejście na 

pewno cię nie zabije. 

- Dlaczego ty zawsze musisz porównywać się 

z Tomem? - zapytała zdumiona. 

Mack wreszcie odważył się spojrzeć jej w oczy. 

- Ponieważ wtedy, kiedy mogłaś wybierać, wybra­

łaś sobie Toma - powiedział, zarzucając plecak na 

ramię. 

Jego słowa podziałały na Taylor jak zimny prysznic. 

Patrzyła oniemiała, jak Mack przechodzi przez korytarz 

i opuszcza jej dom. Nie mogła się poruszyć. On ma rację, 

myślała. Co mogę mu powiedzieć? Przecież ma rację. 

Bob wysadził Macka przed Paukai Cafe, która od 

pół wieku była własnością rodziny Caine'ów. W tej 

chwili kawiarnię prowadziła Shawnee. Lokal robił dob­

re wrażenie. Urządzono go zgodnie z gustem turystów, 

ale na szczęście był czysty i w dobrym stanie. 

- Życzy pan sobie stolik, czy usiądzie pan przy barze? 

- zapytał Macka stojący za kontuarem młodzieniec. 

background image

Mack patrzył na wysokiego, przystojnego chłopca, 

na jego znajome oczy. Wreszcie się uśmiechnął. 

- To pewnie ty jesteś Jimmy, co? - zapytał. 

Chłopak skinął głową. Patrzył uważnie na Macka. 

- A pan jest podobny... Czy pan też nazywa się 

Caine? - zapytał Jimmy. 

- W tej okolicy nazywali mnie Kimo. 

- Tak właśnie myślałem! - Uśmiech Jimmy'ego 

rozjaśnił całą salę. - Jesteś podobny do wujka Mitchel­

la. Zaraz zawołam mamę. 

Ale Shawnee już zauważyła brata. Szła do niego, 

przepychając się pomiędzy stolikami. Wyglądała zupeł­

nie tak samo, jak siedemnaście lat temu. Wcale się nie 

postarzała. Zielone oczy Shawnee patrzyły na Macka, 

a zaraz potem zalały się łzami. Szeroko otworzyła 

ramiona. Pamiętała go. Ani chwili się nie zastanawiała. 

Chwyciła brata w objęcia. Słowa nie były im do nicze­

go potrzebne. Wielka wzajemna miłość pozwoliła im 

natychmiast nawiązać nić porozumienia, która już ni­

gdy nie miała się zerwać. 

Taylor wpatrywała się w kolumnę cyfr, które bez 

skutku usiłowała do siebie pododawać. Wszystko to 

wydawało jej się zajęciem bez sensu. Nie pamiętała 

nawet, po co napisała te cyfry. Z obrzydzeniem cisnęła 

długopis, zerwała się z krzesła i zaczęła chodzić w kół­

ko po pokoju. Ostatnio bardzo często odbywała podob­

ne wędrówki. 

- Musisz się do tego przyzwyczaić - tłumaczyła 

sobie głośno. - Przestań się mazać. On wyjechał i nic 

się nie da na to poradzić. Życie toczy się dalej. 

Życie powinno toczyć się dalej. Życie było zupełnie 

przyjemne, dopóki Mack się tu nie pojawił i wszyst­

kiego nie pogmatwał. Miała wprawdzie jakieś drobne 

kłopoty z Bartem, ale poza tym... Kłopoty z Bartem 

zostały rozwiązane. Przez cały tydzień po wyjeździe 

background image

Macka Bart nie dał znaku życia. Taylor nie miała 

pojęcia, w jaki sposób Mack to załatwił. 

Cały tydzień. A ona wciąż jeszcze żyła. W ciągu 

kilku pierwszych dni miewała chwile, kiedy wydawało 

jej się, że już dłużej nie wytrzyma. Nie mogła spać. 

Nie mogła jeść. Schudła i zwiędła, ale trwała. W domu 

było ponuro jak w grobie. Ryan co wieczór fundował 

jej seans pytań: 

„Dlaczego Mack wyjechał? Dokąd pojechał? Dla­

czego sobie poszedł? Kiedy wróci?" Taylor o mało nie 

oszalała, próbując odpowiedzieć na pytania dziecka. 

Właśnie tak. Oszalałam. Kompletnie zwariowałam. 

Mack opanował cały mój umysł. Nie. Opanował moje 

serce. Nie wiem, dlaczego nie potrafię sobie z tym 

poradzić. 

Ostatnie słowa Macka jeszcze godzinę po jego wyj­

ściu dźwięczały jej w uszach. „Kiedy mogłaś wybie­

rać, wybrałaś sobie Toma". Chciała za nim biec, 

chciała krzyczeć, że to kłamstwo, że tak naprawdę nie 

miała żadnego wyboru, że wtedy wcale Macka nie 

znała. W głębi serca wiedziała jednak, że to nie jest 

żadne wytłumaczenie. Przecież wybrała Toma, bo tak 

było bezpieczniej, bo z tą decyzją nie wiązało się 

żadne ryzyko. Wybrała wtedy Toma, ponieważ nie 

miała odwagi zrobić tego, co naprawdę chciała zrobić. 

A co mnie teraz trzyma? pomyślała. Strach? Nie, to 

coś więcej. To, co Bart powiedział o Macku, było 

prawdą. Przynajmniej w części. Mack rzeczywiście ni­

gdzie nie potrafi zagrzać miejsca. Nie mogłam się po 

nim spodziewać, że zostanie i razem ze mną będzie 

pracował na ranczo. To wieczny tułacz. Pójdzie tam, 

gdzie znajdzie pracę związaną z lataniem. Dobrze zro­

biłam, pozwalając mu odejść. Nasz romans i tak nie 

miał żadnych perspektyw. Świetnie. Tylko dlaczego ja 

bez przerwy beczę? Dlaczego nie mogę się zdobyć na 

wyjście z domu? Dlaczego nie potrafię się zachowy­

wać jak normalna istota ludzka? 

background image

- Bo go kochasz, ciamajdo jedna - Taylor była dla 

siebie bezlitosna. - Kochasz go, ale nie masz odwagi 

się do tego przyznać. 

Jakiś pojazd podjechał pod dom. Taylor w ułamku 

sekundy znalazła się przy drzwiach. Czyżby to?... Nie­

stety, nie. 

Rozklekotany motocykl Lani Tanaki zatrzymał się 

tuż przy prowadzących na ganek schodach. 

- Cześć, Lani. Wejdź do środka. - Taylor chciała, 

żeby to wypadło szczerze i radośnie. Nie bardzo jej się 

udało, bo nienawidziła Lani za to, że ona nie jest 

Mackiem. 

- Dzień dobry. - Lani przywiozła dużą torbę z pa­

pieru. Weszła do domu i rozejrzała się po pokoju. 

- Cały tydzień się zbierałam, żeby przywieźć te rze­

czy. Mack mnie prosił, żebym je pani oddała. Zostawił 

je, kiedy porządkował samolot. Wcześniej nie mogłam, 

bo mieliśmy egzaminy i w ogóle... 

Taylor otworzyła torbę. Pomiędzy różnymi drobiaz­

gami znalazła swoją chustkę. Miała ją na sobie tam­

tego wieczoru, kiedy wybrali się w podróż dookoła 

świata... 

- Po co porządkował samolot? - zapytała niepew­

nym głosem. 

- Postawił go na lotnisku pana Carlsona. 

- U Barta? Co ty opowiadasz, dziewczyno? Dlacze­

go miałby zostawiać swój samolot u Barta? 

- Nie powiedział pani? Sprzedał Bartowi swój 

PBY. Sama w to nie mogłam uwierzyć. Zawsze po­

wtarzał, że to jego pierworodne dziecko i że nigdy, 

przenigdy... 

- To niemożliwe. - Taylor była blada jak płótno. 

- Wiem. Całkiem bez sensu, ale tak właśnie zrobił. 

- Podobno pan Carlson złożył mu propozycję nie do 

odrzucenia. 

background image

- O mój Boże! - Taylor wpatrywała się w prze­

strzeń. Nagle zobaczyła świat w zupełnie innym, ośle­

piająco jasnym świetle. To światło ją oślepiło. 

- No to ja już sobie pójdę. - Lani zaszurała noga­

mi, wychodząc z domu. - Do widzenia, pani Taggert. 

- Do widzenia - mruknęła Taylor, nie ruszając się 

z miejsca. - Dziękuję ci, Lani. 

Po chwili nawet motoru Lani nie było już słychać, 

a Taylor wciąż siedziała w fotelu. 

- O mój Boże - szeptała, wpatrując się w prze­

strzeń. - Mój Boże, Mack. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Dwie godziny później Taylor była już u Barta. 

- Co się stało, kochanie? - zapytał uszczęśliwiony. 

- Tak się cieszę, że cię widzę. 

- Oddasz Mackowi ten samolot - powiedziała bez 

wstępu i bez uśmiechu. ~ Oddasz mu go, a w zamian 

weźmiesz sobie ranczo Taggertów. 

Bart otworzył usta i zaraz znów je zamknął. Nie 

odrywał oczu od Taylor. 

- Nie chcę twojego ranczo - powiedział. - Chcę 

mieć PBY. 

- Miałeś ten samolot przez cały tydzień - zniecier­

pliwiła się Taylor. - I tak o tydzień za długo. 

- Zwariowałaś? - Bart pokręcił głową. 

- Nie zwariowałam, ale jestem wściekła. Chcę, że­

by Mack odzyskał swój samolot, a ty weź sobie ran­

czo. Wiem wszystko o zobowiązaniu Toma i wiem, 

w jaki sposób Mack skłonił cię do jego zniszczenia. 

Jestem w końcu stroną w tej sprawie. Przed podjęciem 

decyzji należało się ze mną skonsultować. Ponieważ 

nikt tego nie zrobił, muszę teraz wszystko odkręcić. 

Oświadczam ci, że załatwimy tę sprawę po mojemu. 

- Od kogo się dowiedziałaś? Od Macka? 

- Zgłupiałeś? - prychnęła Taylor. - Zadzwoni­

łam do adwokata. Zażądałam wyjaśnień i wtedy do­

wiedziałam się o tym zobowiązaniu. Nie przyszło ci 

do głowy, że on mi to musiał powiedzieć? Podej­

rzewam, że Tom spłacił ci w ten sposób swoje długi 

karciane. 

- Wiedziałaś o tym? - zdziwił się Bart. 

background image

- Pewnie, że wiedziałam. W końcu byłam jego 

żoną. Nawet nie przypuszczasz, jak dobrze go znałam. 

- Gdzie jest Caine? - zapytał podejrzliwie Bart. 

- Wyjechał. On nie ma z tym nic wspólnego. To ja 

chcę, żeby odzyskał swój samolot. 

- On nie jest tego wart, Taylor - powiedział Bart, 

patrząc chmurnie na dziewczynę. - Nie rozumiesz, że 

on nigdy się z tobą nie ożeni? 

- Jest jeszcze jeden warunek - mówiła Taylor, jak­

by Bart w ogóle się nie odezwał. - Zawsze miałeś 

słabość do Ryana. Zresztą nie zanosi się na to, żebyś 

miał własnego syna. Kiedy Ryan skończy dwadzieścia 

jeden lat, wydzierżawisz mu ranczo Taggertów. I zapi­

szesz mu je w testamencie. 

- Nie żartuj sobie ze mnie. 

- Ja nie żartuję. Nigdy w życiu nie byłam bardziej 

poważna niż teraz. 

- To absurd. Nie powinienem nawet tego słuchać. 

- Zawsze przyjaźniłeś się z Tomem. Dużo dla cie­

bie zrobił. Wiem, że dwa lata temu pomagał ci wyprać 

jakieś brudne pieniądze. Pamiętam także, jak cię osła­

niał przed komisją dyscyplinarną zrzeszenia kupców. 

Jednym słowem, uważam, że jesteś mi coś winien. 

- Gołosłowne oskarżenia, moja droga - mruknął 

Bart. 

- Skądże. Mam w domu trochę papierów. Ostrze­

gam cię, że jeśli nie będę miała innego wyjścia, to cię 

załatwię. 

- Pokaż te dokumenty sądowi. - Bart był wściekły. 

- Zobaczysz, co na to powie ława przysięgłych. 

Patrzyli na siebie z nienawiścią. Taylor szybko zro­

zumiała, że Bart nie zamierza ustąpić. 

- Dobrze - westchnęła ciężko. - Widzę, że nie 

mogę liczyć na twoją współpracę. Wobec tego muszę 

sięgnąć po ostatni argument. Odetnę ci dostęp do wo-

dy. 

- Co? - przeraził się Bart. 

background image

- Odetnę ci wodę. Skieruję rzekę w stare koryto 

i ani kropla nie popłynie przez twoją ziemię. Jak ci 

zakręcę kurek, nie wykarmisz tu nawet kozy. 

- Nie możesz mi tego zrobić! - Bart zacisnął pię­

ści. - Ta ziemia jest mi potrzebna. Wiesz dobrze, że 

EPA prowadzi na mojej posiadłości badania nad tą 

wymierającą myszą czy innym szkodnikiem. Dopóki 

nie skończą, nie mogę korzystać z pastwisk po tamtej 

stronie. Nie wolno ci zabierać mojej wody. Tu, za 

górami, prawie nigdy nie padają deszcze... 

- Wiem. O to mi właśnie chodzi. Przyparłam cię do 

muru. Zwykle ty robiłeś ludziom coś takiego. Tym 

razem trafiła kosa na kamień. Albo przyjmiesz moją 

propozycję, albo stracisz wodę. 

Bart długo milczał. Potem pokiwał głową, a jego 

twarz wyrażała podziw i żal. 

- Ech, Taylor - powiedział. - Byłaby z nas taka 

dobrana para. 

- Za późno. Mój adwokat około pierwszej przywie­

zie dokumenty. Poćwicz sobie rękę, bo będziesz miał 

dużo do podpisywania. 

Taylor wyszła, nie czekając na to, czy Bart się 

roześmieje, czy rozpłacze. Było jej to zupełnie obojęt­

ne. 

Podróż do Paukai minęła bardzo szybko. Myśli Tay­

lor biegły szybciej niż dźwięk. Chociaż myślała inten­

sywnie, to, szczerze mówiąc, zupełnie niczego nie wy­

myśliła. Działała wiedziona instynktem i uczuciem. 

Zatrzymała samochód przed małą kawiarenką. Wy­

siadła z auta i jeszcze na chwilę się zatrzymała. Nie 

bardzo wiedziała, co ma powiedzieć. Wreszcie się zde­

cydowała. Wiedziała, czego chce. Teraz pozostało tyl­

ko sprawdzić, czy on chce tego samego. 

A jeśli mnie nie kocha? pomyślała przerażona. Jeśli 

się ode mnie odwróci? A może wcale go tu nie ma? 

background image

Otworzyła drzwi i stanęła w progu. Pora obiadowa 

minęła, więc w kawiarni prawie nikogo nie było. Tay­

lor rozejrzała się po sali, szukając wzrokiem Macka. 

Zamiast Macka podeszła do niej śliczna, młoda kobie­

ta. 

- Cześć - powiedziała, wyciągnąwszy rękę do Tay­

lor. - Ty pewnie jesteś Taylor Taggert. A ja jestem 

siostrą Macka. Trochę mi o tobie opowiadał. - Za­

śmiała się dźwięcznie. - Znasz Macka. Nie jest zbyt 

rozmowny, ale powiedział dość, żebym mogła mieć 

nadzieję, że cię tu zobaczymy. 

- Gdzie on jest? - zapytała Taylor. - Muszę z nim 

porozmawiać. 

- Wejdź, proszę. Najpierw my trochę sobie pogada­

my. 

Taylor nie chciała rozmawiać, tylko zobaczyć Mac­

ka, ale poszła za Shawnee do małego stolika, na któ­

rym stał wazon przepięknych orchidei. 

- Tak się ucieszyłam, że Mack wrócił do domu 

- powiedziała Shawnee. - Całymi godzinami rozma­

wialiśmy o dawnych czasach. Wszyscy krewni się zje­

chali, żeby go na własne oczy zobaczyć. Przez tyle lat 

nie dał nawet znaku życia. 

- Przez kilkanaście lat nie przysłał ci nawet kartki 

z pozdrowieniami? - zapytała zaskoczona Taylor. 

- Niestety, mężczyźni tacy są - Shawnee uśmiech­

nęła się do niej. - Potrafią odejść, nie oglądając się za 

siebie. W każdym razie Mack wrócił i obiecał, że tym 

razem będzie się często odzywał. - Znów się uśmiech­

nęła. - Wiem, że gdyby nie ty, on nigdy nie wróciłby 

na Hawaje. Bardzo ci dziękuję. Przez tyle lat chciałam 

mu powiedzieć, jak bardzo mi przykro z powodu tam­

tej awantury. Nawet nie wiesz, jak ciężko się żyje 

z takim poczuciem winy. Miałam go wychowywać 

i troszczyć się o niego, a tymczasem wypędziłam go 

z domu... 

- Byłaś za młoda. Nie miałaś szans podołać tylu 

background image

obowiązkom - przypomniała jej Taylor. Żal jej było 

Shawnee. , 

- Pewnie masz rację, ale co miałam zrobić? Ojciec 

umarł, mama bez przerwy wyjeżdżała, a nasi krewni 

mieszkali z drugiej strony wyspy. - W oczach Shaw­

nee zalśniły łzy. - Macka oskarżano wtedy o wszystko. 

Większości tych rzeczy w ogóle nie zrobił. Wiedzia­

łam o tym, a mimo to do wszystkich jego zmartwień 

dodałam jeszcze swoje przekleństwo. 

- Opowiedział mi o waszej kłótni. 

- Najgorsze stało się wtedy, kiedy Bart Carlson 

kazał go aresztować. Mack był daleko od jego domu, 

kiedy okradziono Barta. 

- Powiedział mi, że tamtej nocy musiał komuś po­

móc. Czy tym kimś był Tom Taggert? Proszę cię, 

Shawnee, powiedz mi prawdę. 

- Tak, to był Tom - Shawnee skinęła głową. 

- Tom pojechał do Hilo. Grał tam z jakimiś typami 

spod ciemnej gwiazdy, z którymi w ogóle nie powinien 

się zadawać. Skończyło się na tym, że przegrał pierś­

cionek z rubinem, który należał do jego matki. 

Taylor wstrzymała oddech. Ten pierścionek leżał 

teraz w domu, w szkatułce z biżuterią. 

- Tom musiał go odzyskać, zanim matka zorientuje 

się, że pierścionek zniknął, więc przyszedł prosić o po­

moc Macka. Macka uważano za chłopca, który wie, 

jak radzić sobie z łobuzami. - Shawnee skrzywiła się 

lekko. - Jasne, że Tom i Mack nie byli przyjaciółmi, 

ale mój brat nigdy nikomu nie odmawiał pomocy. 

Pojechał z Tomem do Hilo. Nie wiem, jak to zrobił, 

dość na tym, że Tom odzyskał pierścionek. Następnego 

dnia oskarżono Macka o włamanie do Carlsona. Tom 

odmówił mu widocznie alibi. Muszę przyznać, że się 

wtedy wściekłam. 

- Wcale ci się nie dziwię - westchnęła Taylor. Nie 

miała wątpliwości, że Shawnee mówi prawdę. Jeszcze 

w czasach szkolnych, kiedy Tom był prymusem i ulu-

background image

bieńcem szkoły, miewał sprawy, które skrzętnie ukry­

wał przed Taylor. Wiedziała, że jeździ do Hilo i że 

nigdy jej nie powie o tym, co tam robił. Później 

zorientowała się, co robi w Hilo. Znała Toma lepiej niż 

ktokolwiek inny i wiedziała, do czego jest zdolny. Miał 

też zalety, ale były momenty, w których przeważały 

tylko wady. 

- Nie chciałam ci sprawić przykrości, Taylor. Ja 

właściwie chciałam ci tylko powiedzieć, że Mack ciąg­

le o tobie myśli. 

- Ja też ciągle o nim myślę - Taylor uśmiechnęła 

się nieśmiało. 

- Właśnie widzę. 

- Co... Co on ci o mnie mówił? - zapytała Taylor. 

- Powiedział - Shawnee posmutniała - że zbyt 

żyjesz przeszłością, żeby się w nim zakochać. 

- To nieprawda! - zawołała Taylor. 

- Tak mi się właśnie wydawało - powiedziała ci­

cho Shawnee. - Życzę ci szczęścia. Mam nadzieję, że 

znajdziesz Macka. 

- Nie ma go tutaj? - przestraszyła się Taylor. 

- Nie ma. Wyjechał dziś rano. 

- Dokąd wyjechał? 

- Nie wiem. On sam tego nie wiedział. Powiedział, 

że za kilka dni do mnie zadzwoni. 

- Muszę go znaleźć. - Taylor zerwała się z krzesła. 

Wstąpiły w nią nowe siły. - Myślisz, że mógł pojechać 

do Honolulu? 

- Całkiem możliwe. Ale... - Shawnee wzięła Tay­

lor za rękę i popatrzyła jej prosto w oczy. - Wiesz, że 

on uwielbia latanie. Nie usiedzi długo na jednym miej­

scu. Nawet jeśli tym miejscem miałoby być twoje 

ranczo. Nawet gdyby bardzo chciał zostać. 

- Wiem. - Taylor uścisnęła siostrę Macka i serde­

cznie się do niej uśmiechnęła. Shawnee nie wiedziała, 

że ranczo nie stanowiło już problemu. - Dziękuję za 

wszystko. Odezwę się do ciebie, jak tylko go znajdę. 

background image

Taylor wypadła z kawiarni, jak gdyby ją ktoś gonił. 

Pobiegła do banku, wzięła dużo pieniędzy w czekach 

podróżnych i nie zwracając uwagi na ograniczenia prę­

dkości, pojechała do domu. 

- Ryan! - zawołała od progu. - Jesteś w domu? 

Ryan dopiero co wrócił ze szkoły. Nie zdążył jesz­

cze zdjąć tornistra. 

- Pakuj się, skarbie. - Taylor mocno przytuliła syn­

ka. - Jedziemy na wycieczkę. 

- Na wycieczkę? - zaciekawił się chłopiec. - Do­

kąd? 

- Właściwie nie na wycieczkę, tylko na polowanie. 

Zapolujemy na człowieka. - Taylor śmiała się i tań­

czyła w kółko. - Zgadnij, na kogo zapolujemy? 

- Mack! - Ryan też zaczął tańczyć i podskakiwać. 

Dopiero po chwili przypomniał sobie, że jest mężczyz­

ną. - Gdzie on jest? 

- Nie wiem, synku. Musimy go poszukać. Jeśli 

dopisze nam szczęście... 

- To go znajdziemy! - dokończył za nią Ryan. 

- Mogę zabrać swoje gry komputerowe? 

Przyjechali na lotnisko. Tak było szybciej niż tłuc 

się tyle kilometrów do Hilo. Taylor martwiła się tylko 

tym, że Mack może wyjechać z Honolulu, zanim ona 

tam dotrze. 

- Potrzebny mi samolot. Szybko - powiedziała do 

bardzo zdziwionego siwego człowieka. - Czy mogę 

u was wynająć coś, czym dolecę do Honolulu? Muszę 

się tam jak najszybciej dostać. 

- Mam coś dla pani. - Bob Albright patrzył na 

Taylor, na jej małego synka i uśmiechał się ni to do 

nich, ni to do siebie. - Twin Apache czeka na pasie. 

Zatankowany i gotów do drogi. Pilot też tam jest. 

Zabierze was do Honolulu. Możecie startować choćby 

zaraz. 

background image

- Bardzo panu dziękuję. Bardzo dziękuję. - Taylor 

odetchnęła z ulgą. - Ile... 

- Proszę umówić się z pilotem. Jemu pani zapłaci. 

- Bob uśmiechnął się i pomachał im ręką. - Aloha\ 

- zawołał. - Szczęśliwej podróży. 

Taylor prowadziła synka do samolotu. Nie miała 

pojęcia, dokąd pójdzie ani co zrobi po przyjeździe do 

Honolulu. Miała nadzieję znaleźć Macka na lotnisku 

międzynarodowym, ale wcale nie była tego pewna. 

Równie dobrze mógł pojechać do krewnych w Kona 

albo na plażę w Waikiki. Nie wiedziała, gdzie go 

szukać, ale musiała przynajmniej spróbować. Nie mog­

ła siedzieć w domu z założonymi rękami i czekać. 

- Mamo, zaczekaj. - Ryan zatrzymał się przed pro­

wadzącymi do samolotu schodkami. - Zostawiłem 

w biurze moją niebieską torbę. 

- No to biegnij po nią - powiedziała Taylor. 

- Przez ten czas pomówię z pilotem. Tylko szybciutko, 

synku. 

Ryan rzucił swoje bagaże i pognał co sił w nogach. 

Taylor tymczasem wspięła się na schodki. Dostrzegła 

sylwetkę siedzącego w kabinie pilota. 

- Dzień dobry! - zawołała. - Bob powiedział mi, że 

może pan polecieć ze mną i z moim synem. Zgadza 

się? 

Mack zamarł. Słyszał głos Taylor, ale nie wierzył 

własnym uszom. Bał się, że wyobraźnia płata mu figle. 

Słyszał, jak ta kobieta układa na podłodze bagaże. 

Wiedział, że wreszcie musi na nią spojrzeć, musi spra­

wdzić... Odwlekał ten moment. 

- Dzień dobry! - zawołała znowu. - Czy coś się 

stało? 

Mack się odwrócił. Miał przed sobą prawdziwą Ta­

ylor. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. 

Taylor mrużyła oczy. Patrzyła pod słońce. Nie mog­

ła rozpoznać twarzy pilota. Mack powoli podniósł się 

z fotela. Wychylił się z kabiny i uśmiechnął do niej. 

background image

- Ze mną wszystko w porządku, proszę pani. Pro­

szę tylko powiedzieć, dokąd chce pani polecieć. 

Taylor o mało nie zemdlała z wrażenia. To Mack! 

Znalazłam go! Spoglądała w ciemne, dobre oczy Mac­

ka. Drżała na całym ciele. Patrzyła na niego i śmiała 

się cicho. Kochała go całym sercem i miała nadzieję, 

że może on także ją kocha. 

- Dokąd chcę polecieć? - powtórzyła jego pytanie. 

- Na Tahiti. Do Australii. Albo na Bali. 

- Rozumiem. - Mack podszedł do niej. - A dlacze­

go akurat tam, jeśli można wiedzieć? 

- Ścigam swoje marzenia - odpowiedziała drżącym 

z emocji głosem. - Trzymam cię za słowo, Mack. 

- Jakie znów słowo? - zapytał. Wziął ją za rękę. 

Ich palce spolotły się w uścisku. 

- Powiedziałeś mi kiedyś, że moglibyśmy stąd ra­

zem uciec. - Patrzyła mu w oczy. Nie, nie zapomniał, 

tylko się z nią przekomarzał. 

- Żartujesz sobie ze mnie, prawda? - Mack zaśmiał 

się cicho. - Przecież ty nie możesz wyjechać. 

Taylor uśmiechnęła się do swoich myśli. Ciekawa 

była, co powie Mack, kiedy się dowie, że znów ma 

swój ukochany samolot i że ona nie jest już przywiąza­

na do ranczo, że jest wolna i że razem z Ryanem 

polecą za Mackiem tam, dokąd on zechce. Oczywiście, 

jeśli zechce ich ze sobą zabrać, jeśli zechce ich w swo­

im życiu. Taylor spoważniała. W końcu nietrudno było 

proponować ucieczkę, kiedy się wiedziało, że to nie­

możliwe. Teraz, kiedy to jest możliwe, on przecież 

mógłby się rozmyślić. Mack rzeczywiście myślał. Gło­

wę wypełniała mu tylko jedna myśl. Ta mianowicie, że 

musi w końcu powiedzieć Taylor, jak bardzo ją kocha. 

Nie wiadomo dlaczego język nagle odmówił mu po­

słuszeństwa. Jedyną kobietą na świecie, której powie­

dział, że ją kocha, była Jill. I jak się to skończyło? Nie, 

tym razem nic takiego się nie wydarzy. Nie ma prawa. 

Taylor jest inna niż Jill. 

background image

Mack wciąż patrzył na Taylor i wciąż nie mógł 

wydusić z siebie tego najważniejszego wyznania. 

- Widziałam się z twoją siostrą - powiedziała Tay­

lor. - Porozmawiałyśmy sobie o tobie i o tym, jak 

niesprawiedliwie cię oceniali. 

- Czy ty naprawdę wierzysz w tę ich niesprawied­

liwość? - Mack ścisnął rękę Taylor. 

- Wierzę, Mack. Wierzę całym sercem. Poznałam 

cię przecież i wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. 

Jesteś najwspanialszym mężczyzną, jakiego znałam. 

- Dziękuję - powiedział cicho Mack. Nie czuł ani 

ulgi, ani radości, tylko wielki spokój. Po raz pierwszy 

uwierzył w to, że Taylor naprawdę tak o nim myśli. 

- Bardzo za tobą tęskniłem, Taylor. 

- Ja też za tobą tęskniłam. O mało nie umarłam bez 

ciebie. 

- Nie zostawiłbym cię samej. - Mack przytulił ją 

do siebie i mocno pocałował. - Postanowiłem tu zo­

stać. Dlatego poprosiłem Boba, żeby dał mi jakąś pracę 

na lotnisku. Chciałem być na miejscu, żeby ci pomóc, 

gdybyś tego potrzebowała. W końcu po to przecież 

mnie wynajęłaś. 

- Niemożliwe! - Taylor patrzyła na niego osłupiała. 

- Naprawdę zrobiłbyś to dla mnie? 

- Jeszcze nie rozumiesz? - zapytał Mack. Mówił 

powoli, drżącym ze wzruszenia głosem. - Ja... Ja cię 

kocham. 

- Och, Mack - szepnęła Taylor. W jej oczach lśniły 

łzy. 

- Już w szkole cię kochałem - przyznał się Mack. 

- Tylko nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero 

teraz... 

Łzy płynęły po policzkach Taylor. Nie mogła mó­

wić. Przytuliła się do Macka z całej siły. Płakała jak 

mała dziewczynka, chociaż serce omal nie pękło jej 

z radości. 

- Taylor... - Mack głaskał ją po głowie, przestra-

background image

szony tym wybuchem. - Co ci jest, Taylor? Czy po­

wiedziałem coś złego? 

- Nie. - Taylor otarła łzy wierzchem dłoni. - Ja też 

cię kocham, Mack. Tylko nie mogę w to wszystko 

uwierzyć. 

- Taylor, musimy jeszcze porozmawiać o Tomie. 

- Mack uznał, że muszą sobie wszystko wyjaśnić. 

- Nie musimy. Wiem o tym, że grał, wiem o jego 

umowie z Carlsonem. Bardzo chciałam wymazać z pa­

mięci przeszłość. Sama przed sobą udawałam, że 

to jest możliwe. Teraz dopiero rozumiem, że to wcale 

możliwe nie było. Nadal chcę, żeby Ryan dobrze 

wspominał ojca, ale uzmysłowiłam sobie, że stworzyłam 

mu zbyt idealistyczny obraz. - Stanęła na palach 

i pocałowała Macka w usta. - Wydaje mi się, że 

lepiej będzie, jeśli Ryan będzie miał inny wzór do 

naśladowania, niż gdyby miał się modlić do martwego 

i zupełnie nieprawdziwego bohatera. 

- Wobec tego zostało nam już tylko jedno. - Mack 

uśmiechnął się do niej. - Dla mnie to bardzo ważna 

sprawa, dlatego muszę wiedzieć. Czy chcesz mieć wię­

cej dzieci? 

- Twoich dzieci? 

Mack skinął głową. Wpatrywał się w oczy Taylor. 

- Ale przecież to by ci związało ręce. 

- Dlaczego wszyscy sądzicie, że ja o niczym innym 

nie marzę, tylko o tym, żeby włóczyć się po świecie? 

- zapytał szczerze zdziwiony. - Ja już to przerabiałem, 

Taylor. Dwadzieścia lat mnie tu nie było. Teraz myślę 

tylko o tym, żeby wreszcie mieć dom i prawdziwą 

rodzinę. I ciebie. 

- Wobec tego... - Taylor uśmiechnęła się do niego. 

Pomyślała sobie, że jak na jeden raz i na jedną osobę, 

spotkało ją już zbyt wielkie szczęście. - Bardzo chcę 

urodzić ci dzieci. 

- To będą także twoje dzieci - przypomniał jej 

roześmiany Mack. - No dobrze, trzeba od razu zacząć 

background image

załatwiać formalności. - Uklęknął przed nią - Taylor 

Taggert, czy zostaniesz moją żoną? 

- Och, Mack! - wykrzyknęła uszczęśliwiona. - Zo­

stanę! 

Mack podniósł się z klęczek, wziął dziewczynę 

w ramiona i namiętnie ją pocałował. Po chwili poczuł, 

że jakaś mała ręka ciągnie go za kurtkę. 

- Hej - powiedział Ryan. - Wreszcie cię znaleźliś­

my. 

Oboje spojrzeli w dół i roześmiali się jak na komendę. 

- Czy to znaczy, że nigdzie nie polecimy? - zapy­

tał chłopiec, wyraźnie rozczarowany. - Ja chcę do 

Honolulu. - Spojrzał z nadzieją na Macka. - Możemy 

polecieć? Zabierzesz nas? 

- No, nie wiem, mały. A ile zapłacisz? - zażar­

tował Mack. 

- Mam trochę pieniędzy w banku. - Ryan był zdzi­

wiony, ale gotów oddać wszystko za jeden lot. - Ma­

ma mogłaby wypisać czek. 

- Musi być gotówka, mały. - Mackowi z trudem 

udało się ukryć uśmiech. - Nie przyjmuję czeków. 

- Ja... Mam trochę pieniędzy w skarbonce, ale ona 

została w domu. - Ryan bardzo się zmartwił. 

- Och, Ryan! - Mack i Taylor jednocześnie przytu­

lili chłopca. 

- Nic się nie martw, mały - powiedział Mack, 

uśmiechając się serdecznie do Ryana. - Polecimy do 

Honolulu. Pójdziemy na obiad, a potem obejrzymy 

delfinarium i wszystko, co tam jest do oglądania. Zgo­

da? Mamy dziś święto. 

- Naprawdę? Ale fajnie! - Uszczęśliwiony chłopiec 

patrzył to na Macka, to na matkę, jakby rozumiał 

wszystko bez słów. Nie przepadał jednak za czułymi 

scenami. W końcu był tylko małym chłopcem. Wyrwał 

się z uścisku i pognał do kabiny pilota. - Ja będę 

drugim pilotem, dobrze? 

Jego nie obchodzą żadne głupie historie miłosne 

background image

- powiedziała Taylor i oboje z Mackiem znów się 

roześmiali. 

- Jeszcze nie - zgodził się Mack. - Ale i on kiedyś 

dorośnie. Wtedy sam się przekona, że miłość to bardzo 

piękna rzecz 

Mack znów przytulił do siebie Taylor. Dokończył 

przerwany pocałunek. 

- Ja chyba śnię - westchnęła Taylor, szczęśliwa 

ponad ludzką miarę. 

- Już nie musisz ścigać swoich marzeń - szepnął 

Mack. - Rzeczywistość jest o niebo lepsza.