background image

VLADIMIR NABOKOV

 

PRAWDZIWE ŻYCIE SEBASTIANA 

KNIGHTA

 

(Przełożył Michał Kłobukowski) 

background image

Sebastian  Knight  urodził  się  31  grudnia  1899  roku  w  niegdysiejszej  stolicy  mego 

kraju. Pewna leciwa Rosjanka, która z niejasnych powodów b

łagała,  żebym  zachował  w 

tajemnicy jej nazwisko, pokazała mi w Paryżu pamiętnik z dawnych lat. W owej zamierzchłej 
epoce  działo  się  najwidoczniej  tak  niewiele,  że  zapis  codziennych  drobiazgów (próba 
utrwalenia własnej osoby; zawsze nieudana) w notatniku tej damy nieomal się sprowadzał do 
krótkiej  relacji  o  pogodzie  panującej  w  poszczególnych  dniach;  zauważmy  przy  okazji,  że 
prywatne dzienniki władców - choćby nie wiedzieć ile nieszczęść spadło na ich królestwo - 
poświęcone  są  głównie  temu  właśnie  tematowi.  Ponieważ  szczęśliwy  traf  bywa  istotnie 
szczęśliwy i trafny tylko wtedy, kiedy nie próbujemy nim sterować, drogą tą wpadł mi w ręce 
łup,  jakiego  nigdy  może  nie  byłbym  wytropił  polując  na  upatrzonego.  Mogę  zatem 
poinformować czytelnika, iż ranek w dniu narodzin Sebastiana był bezwietrzny, temperatura 
wynosiła minus dwanaście stopni (w skali Reaumura)... innych danych nasza poczciwa dama 
nie  uznała  jednak  za  godne  odnotowania.  Po  namyśle  stwierdzam,  że  właściwie  nie  muszę 
dochowywać  sekretu.  Wydaje  się  niepodobieństwem,  aby  miała  przeczytać  tę  książkę. 
Nazywała się - i nazywa - Olga Olegowna Orłowa: szkoda byłoby zataić przed czytelnikiem 
tak jajowatą aliterację. 

Komuś,  kto  niewiele  w  życiu  podróżował,  sucha  relacja  owej  damy  nie  może 

uzmysłowić wszystkich uroków zimowego dnia w Petersburgu; wyobraźmy sobie najczystszy 
przepych  nieba  bez  chmur,  hen,  wysoko,  które  nie  ma  grzać  ciała,  lecz  tylko  cieszyć  oko; 
połysk kolein wyjeżdżonych przez sanie na przestronnych ulicach pokrytych śniegiem mocno 

ubitym, a 

między śladami płóz zbrązowiałym od soczystego łajna; kolorowy pęk baloników w 

ręku  przekupnia  opasanego  fartuchem;  łagodny  zarys  kopuły  lśniącej  złotem, 
przypudrowanym i zmatowionym przez okwiat szronu; brzozy w ogrodach publicznych, aż 

do najdrobniejszej 

gałązki  obrysowane  bielą;  skrzyp  i  dzwonki  ulicznej  sanny...  a  swoją 

drogą,  gdy  człowiek  patrzy  na  starą  widokówkę  (taką  jak  ta,  którą  właśnie  położyłem  na 
biurku,  żeby  dziecko  pamięci  mogło  chwilę  poigrać),  zdumiewa  go  obyczaj  dawnych 

rosyjskich do

rożkarzy, pozwalający skręcać za lada kaprysem, gdziekolwiek i jakkolwiek się 

zachce,  tak  że  zamiast  równego,  świadomego  własnej  sztuczności  strumienia  aut  znanego 

nam z dzisiejszych ulic widzimy - 

na tejże malowanej fotografii - jezdnię rozległą niby sen i 

do

rożki sunące skosem, każda inaczej, a wszystko to pod niewiarygodnie błękitnym niebem, 

w oddali automatycz

nie przetapiającym się w różowy rumieniec mnemonicznego banału. 

background image

Nie udało mi się zdobyć fotografii budynku, w którym Sebastian przyszedł na świat, 

ale  dobrze  znam  ten  dom,  bo  sam  się  w  nim  urodziłem  jakieś  sześć  lat  później.  Mieliśmy 
wspólnego ojca: rozwiódłszy się z matką Sebastiana niebawem ożenił się powtórnie. O tym 
drugim małżeństwie nie ma, o dziwo, ani słowa w Tragedii Sebastiana Knighta pióra pana 
Goodmana (ukazała się w roku 1936; będzie jeszcze okazja, żeby do niej szerzej nawiązać); 
jej  czytelnicy  z  pewnością  uznają  mnie  za  postać  nie  istniejącą  -  podrabianego krewniaka, 

roz

gadanego  samozwańca;  ale  sam  Sebastian  w  najbardziej  autobiograficznym ze swych 

utworów (czyli w 

Utraconej własności) ciepło się wyraża o mojej matce, ja zaś sądzę, że w 

pełni zasłużyła ona na tych parę słów. Informacje podane przez prasę angielską po śmierci 
Sebastiana, jakoby ojciec jego zginął w pojedynku w roku 1913, też są nieścisłe; prawda jest 
taka, że raniony kulą w pierś stopniowo wracał do zdrowia, lecz po upływie całego 6 miesiąca 
nabawił się przeziębienia, którego nie wytrzymało na wpół zagojone płuco. 

Ten dzielny wojak, a zarazem życzliwy, wesół i pełen werwy człowiek miał w sobie 

niepokój  i  żyłkę  awanturniczą;  Sebastian  odziedziczył  te  cechy  i  uzewnętrznił  je  w  swym 
pisarstwie.  Gdy  zeszłej  zimy  na  śniadaniu  literackim  w  londyńskiej  dzielnicy  South 
Kensington  rozmowa  zahaczyła  o  przedwczesną  śmierć  Sebastiana Knighta, pewien 
znamienity  a  leciwy  krytyk,  którego  błyskotliwość  i  uczoność  zawsze  podziwiałem, 
zauważył: 

Biedny  Knight!  Miał  właściwie  w  życiu  dwa  okresy:  najpierw  był  nijakim 

człowiekiem i pisał łamaną angielszczyzną, a potem załamał się jako człowiek i zaczął pisać 

po angielsku w sposób nijaki. 

Brzydki to przytyk, brzydki z kilku powodów, aż nazbyt łatwo jest bowiem mówić o 

zmarłym  autorze  za  grzbietami  jego  książek.  Chciałbym  wierzyć,  że  sam  żartowniś  nie 
wspomina  z  dumą  tego  akurat  dowcipu,  skoro  recenzując  przed  paroma  laty  utwory 
Sebastiana Knighta okazywał znacznie większą powściągliwość. 

Rzeczywiście trzeba jednak przyznać, że choć życie Sebastiana bynajmniej nie było 

nijakie,  w  pewnym  sensie  brakowało  mu  tego  niesłychanego  wigoru,  którym  odznacza  się 
jego  pisarstwo.  Ilekroć  otwieram  tę  czy  inną  spośród  książek  brata,  mam  wrażenie,  że  do 
pokoju wtargnął mój ojciec; poznaję charakterystyczny ruch, jakim otwierał raptem drzwi i 
natychmiast  dopadał  potrzebnej  mu  rzeczy  lub  kochanej  istoty.  Pierwsze odczucie jest w 
takich razach zawsze jednakie: zapiera mi dech, znienacka odrywam się od podłogi i unoszę, 
wciąż  jeszcze  trzymając  w  ręku  pół  nakręcanej  kolejki,  gdy  kryształki  żyrandola 
niebezpiecznie  zbliżają  się  do  mej  głowy.  Za  chwilę  ojciec  spuści  mnie z powrotem na 
podłogę  -  równie  nagle,  jak  porwał  na  ręce,  niczym  proza  Sebastiana,  której  podmuch 

background image

pozbawia  czytelnika  gruntu  pod  nogami,  aby  wnet  cisnąć  zszokowaną  ofiarę  w  radosną 
przyziemność następnego szalonego akapitu. Wydaje mi się też, że pewne ulubione żarty ojca 
rozwinęły  się  w  fantastyczne  kwiaty  na  kartach  tak  typowych  dla  Knighta  powieści,  jak 

Albinosy w czerni czy  Dziwna góra 

być może najlepszy z jego utworów, historia piękna i 

dziwaczna, która zawsze przywodzi mi na myśl dziecko śmiejące się przez sen. 

Ojciec  mój,  podówczas  młody  gwardzista  na  urlopie,  poznał  Wirginię  Knight  za 

granicą  -  o  ile  mi  wiadomo,  we  Włoszech.  Ich  pierwsze  spotkanie  miało  jakiś  związek  z 
polowaniem  na  lisa  w  Rzymie  w  początkach  lat  dziewięćdziesiątych,  nie  umiem  jednak 
powiedzieć,  czy  wiem  to  od  matki,  czy  też  podświadomie  zapamiętałem  nieostre  zdjęcie  z 
albumu rodzinnego. Ojciec długo się starał o rękę panny. Była ona córką zamożnego jego-
mościa  nazwiskiem  Edward  Knight.  Nic  więcej  nie  wiem  o  tym  panu,  ale  babka, kobieta 
surowa  i  władcza  (pamiętam  jej  wachlarz,  mitenki,  jej  zimne,  białe  palce),  zawzięcie  się 
sprzeciwiała  planowanemu  małżeństwu  i  opowiadała  o  swych  ówczesnych  zastrzeżeniach 
całe sagi nawet wtedy, gdy syn jej miał już drugą żonę, zgaduję więc, że rodzina Knightów 

(kimkolwiek byli ci ludzie, których nazwisko znaczy „rycerz”, a zarazem „konik szachowy”) 

niezupełnie  dorastała  do  wymagań  (cokolwiek  wyznaczało  ich  poziom)  karmazynów  Rosji 
starego ładu. Nie jestem też pewien, czy pierwsze małżeństwo ojca nie kłóciło się w ten lub 
inny sposób z pułkową tradycją; w każdym razie zaczął on robić w wojsku prawdziwą karierę 
dopiero podczas wojny japońskiej, czyli wtedy, kiedy żona już go opuściła. 

Straciłem ojca będąc jeszcze dzieckiem. Dopiero znacznie później - w roku 1922, na 

kilka miesięcy przed ostatnią operacją, której już nie przeżyła - matka uznała, że trzeba mi 
powiedzieć o paru sprawach. Ojciec nie był szczęśliwy w pierwszym małżeństwie. Ożenił się 
z  kobietą  dziwną,  z  niespokojną,  lekkomyślną  istotą,  dręczoną  jednak  innym  niepokojem 
aniżeli  ten,  który  on  sam  w  sobie  nosił.  Niepokój  ojca  skłaniał  go  do  wytrwałych  dążeń, 
zmieniających kierunek dopiero po osiągnięciu celu. Ona natomiast ścigała swe mrzonki bez 
przekonania, kapryśną, krętą drogą, już to mocno z niej zbaczając, już to zapominając o niej 
w  pół  kroku;  tak  właśnie  w  taksówce  zapomina  się  parasola.  Darzyła  ojca  jakimś  tam 
uczuciem, lecz było to uczucie, mówiąc najłagodniej, o niestałej mocy, a gdy pewnego dnia 
przyszło jej na myśl, że być może zakochała się w innym (ojciec nigdy nie usłyszał z jej ust 
nazwiska  rywala),  opuściła  męża  i  dziecko  z  taką  samą  nagłością,  z  jaką  kropla  deszczu 
zsuwa  się  po  liściu  bzu  w  stronę  czubka.  Porzucony  liść  utraciwszy  świetliste  brzemię 
raptownie  targnie  się  w  górę;  targnięcie  to  musiało  sprawić  ojcu  szalony  ból.  Niechętnie 
myślę o tamtym dniu w paryskim hotelu, kiedy to czteroletnim mniej więcej Sebastianem nie 
dość starannie zajmowała się zdumiona niańka, a ojciec siedział zamknięty u siebie w pokoju, 

background image

„reprezen

tującym  ten  specjalny  typ  pokoi  hotelowych,  doskonale  przystosowanych  do  roli 

scen,  na  których  się  rozgrywają  najgorsze  tragedie:  zamarły  zegar  pokryty  śniedzią  (z 
nawoskowanym wąsem godziny za dziesięć druga), stojący pod szklaną kopułą na niecnym 

kominku, wenec

kie okno z oszołomioną muchą między muślinem a szybą, na mocno zużytej 

bibule próbka papieru z hotelowej papeterii”. Cytat ten, pochodzący z Albinosów w czerni, nie 
wiąże  się  dosłownie  z  tą  akurat  katastrofą,  zawiera  jednak  wspomnienie  dziecka 
grymaszącego na ponurym dywanie hotelowym: nie ma co robić, a czas tak dziwacznie się 
rozciąga, czas zbłąkany, rozlazły... 

Dzięki  wojnie  na  Dalekim  Wschodzie  ojciec  mógł  na  szczęście  pogrążyć  się  w 

działaniu, które - nawet jeśli nie pozwoliło mu zapomnieć Wirginii - przywróciło wiarę w to, 
że  jednak  żyć  warto.  Jego  żywiołowy  egotyzm  był  jedynie  przejawem  męskiej  witalności, 
wcale zatem nie kłócił się z właściwą ojcu wielkodusznością. Wiekuista udręka, nie mówiąc 
już  o  samozniszczeniu,  z  pewnością  wydałaby  mu  się  niegodnym  rozwiązaniem,  haniebną 
kapitulacją.  Gdy  w  1905  roku  ponownie  się  ożenił,  niewątpliwie  doznał  satysfakcji,  oto 
bowiem wziął górę w rozgrywce z przeznaczeniem. 

W roku 1908 znów pojawiła się Wirginia. Podróżowanie było jej nałogiem; wiecznie 

się  przenosiła  z  miejsca  na  miejsce,  czując  się  wszędzie  jak  u  siebie  w  domu  -  czy to w 
małych pensjonatach, czy w drogich hotelach, bo słowo „dom” oznaczało dla niej wyłącznie 
swobodę,  umożliwiającą  nieustanne  zmiany.  Sebastian  odziedziczył  tę  dziwną,  nieledwie 
romantyczną  namiętność  do  sypialnych wagonów i ekspresów transeuropejskich: „cicho 
zgrzytają  polerowane  blachy  w  granatowym  cieniu  nocy,  smutno,  przeciągle  wzdychają 

hamulce na domniemywa

nych w półmroku stacjach; zasłonka z wytłaczanej skóry sunie w 

górę i oto widać peron: mężczyzna pcha wózek z bagażem; wokół mlecznego klosza latarni 
wiruje blada ćma; metaliczny stuk młotka: ktoś sprawdza koła; posuwisty ruch w ciemność; 
uchwycony  mimochodem  obraz:  samotna  kobieta  palcami  dotyka  przedmiotów  lśniących 
srebrzyście w walizeczce, która stoi na niebieskim pluszu w jasno oświetlonym przedziale”. 

Wirginia przyjechała w pewien zimowy dzień pociągiem Nord Express, ani słowem 

nikogo nie uprzedziwszy, i w zwięzłym liście poprosiła o spotkanie z synem. Ojciec akurat 
polował  gdzieś  w  lasach  na  niedźwiedzie,  toteż moja  matka  bez  zbędnego  hałasu  zawiozła 
Sebastiana do hotelu zwanego Hotel d'Europe, w którym podróżna zatrzymała się na jedno 
popołudnie. W hotelowym hallu matka ujrzała pierwszą żonę swego męża - szczupłą, nieco 
kościstą kobietę o drobnej twarzy, rozedrganej pod ogromnym czarnym kapeluszem. Wirginia 
uniosła woalkę, żeby pocałować chłopca, ale zaledwie go dotknęła, wybuchła płaczem, jak 
gdyby smutek jej miał swe źródło w ciepłej, wrażliwej skroni Sebastiana, a w zetknięciu z nią 

background image

osiągał  nieznośne  wprost  nasycenie.  Zaraz  potem  zaczęła  opowiadać  matce  bezsensowną 
historyjkę  całkiem  nie  á propos o tym, jak pewna Polka w wagonie restauracyjnym 
próbowała  skraść  jej  kosmetyczkę.  Wcisnąwszy  Sebastianowi  do  ręki  paczuszkę 
kandyzowanych fiołków posłała matce nerwowy uśmiech i poszła w ślad za portierem, który 
wynosił już jej bagaż. To było całe spotkanie, a w rok później Wirginia umarła. 

Od  jej  kuzyna,  niejakiego  H.  F.  Staintona,  pochodzi  wiadomość,  że  w  ostatnich 

miesiącach życia przemierzała całą południową Francję, spędzając po kilka dni w prażonych 
skwarem  prowincjonalnych  mieścinach,  rzadko  odwiedzanych  przez  turystów  -  trawiona 
gorączką,  samotna  (już  wcześniej  porzuciła  swego  kochanka)  i  zapewne ogromnie 
nieszczęśliwa. Przecinając dawniej przebyte trasy wracała po własnych śladach - można by 
pomyśleć: w ucieczce przed kimś lub przed czymś, chociaż ci, którzy wiedzieli, jak bardzo 
ulega nastrojom, dopatrzyliby się w jej nerwowej gonitwie jedynie tego samego co zawsze 

niepokoju, doprowadzonego do osta

tecznej przesady. Latem 1909 roku umarła w miasteczku 

Roquebrune z powodu niewydolności serca (zwanej także chorobą Lehmanna). Przewiezienie 
zwłok  do  Anglii  okazało  się  sprawą  niełatwą;  krewni  Wirginii  już  nie  żyli;  na  pogrzebie, 
który się odbył w Londynie, pojawił się tylko pan Stainton. 

Rodzice moi byli ze sobą szczęśliwi. Łączyła ich cicha, tkliwa więź, której nie mogły 

skalać  wstrętne  plotki  paru  naszych  krewnych,  szepczących,  że  ojciec  miewa  pociąg  do 

in

nych kobiet, choć taki niby z niego kochający mąż. W roku 1912 w okresie świąt Bożego 

Narodzenia  pewna  znajoma  ojca,  panna  tyleż  urocza,  co  bezmyślna,  spacerując  z  nim  po 
Newskim Prospekcie wspomniała, jakoby narzeczony jej siostry, niejaki Pałczyn, znał swego 
czasu jego pierwszą żonę. Ojciec odparł, że pamięta człowieka, o którym mowa - zetknął się z 
nim w Biarritz przed dziesięcioma, a może dziewięcioma laty... 

Och, ależ on znał ją i później - rzekła dziewczyna. - Widzi pan, zwierzył się mojej 

siostrz

e, że żył z Wirginią po państwa rozstaniu... Rzuciła go gdzieś w Szwajcarii... Dziwne, 

nikt o tym nie wiedział. 

No cóż - spokojnie powiedział ojciec. - Skoro wtedy rzecz się nie rozniosła, czemu 

ludzie mają sobie strzępić języki po dziesięciu latach? 

Pon

ury traf chciał, że już nazajutrz bliski przyjaciel naszej rodziny, kapitan Biełow, 

spytał ojca mimochodem, czy jego pierwsza żona rzeczywiście pochodziła z Australii - sam 
Biełow miał ją zawsze za Angielkę. Ojciec wyjaśnił, że o ile mu wiadomo, rodzice Wirginii 
istotnie mieszkali przez pewien czas w Melbourne, ona jednak urodziła się w hrabstwie Kent. 

- ...A dlaczego pytasz? - 

dodał. 

Kapitan  odparł  wymijająco,  że  jego  żona  była  na  jakimś  tam  przyjęciu  i  coś  jej  się 

background image

obiło o uszy... 

Zdaje  się,  że  pewnym  sprawom  trzeba  będzie  niestety  położyć  kres  -  stwierdził 

ojciec. 

Nazajutrz rano odwiedził Pałczyna; ten zgotował mu znacznie gorętsze przyjęcie, niż 

to  było  konieczne.  Powiedział,  że  spędziwszy  wiele  lat  za  granicą  zawsze  z  radością  wita 

starych znajomych. 

Ktoś rozpowszechnia plugawe łgarstwa - rzekł ojciec. - Sądzę, że wie pan, o czym 

mówię. 

Mój  drogi,  niech  pan  posłucha  -  odparł  Pałczyn.  -  Nie  ma  sensu  udawać,  że  nie 

wiem, do czego pan pije. Ludzie gadają i to jest, owszem, przykre, ale naprawdę nie mamy 
powodu tracić panowania nad sobą. Nikt nie jest winien temu, że pan i ja jechaliśmy kiedyś 

na tym samym wózku. 

- Skoro tak, mój panie - 

oświadczył ojciec - złożą panu wizytę moi sekundanci. 

Pałczyn był głupcem i łajdakiem - tyle przynajmniej wywnioskowałem z relacji matki 

(opowiedziała mi o całym zdarzeniu w sposób żywy i bezpośredni i tak też starałem się tutaj 
je oddać). Ale właśnie dlatego, że Pałczyn był głupcem i łajdakiem, trudno mi pojąć, czemu 
człowiek  równie  wartościowy  jak  mój  ojciec  ryzykował  życie  gwoli  zadośćuczynienia... 
honorowi Wirginii? Własnej żądzy zemsty? Lecz Wirginia bezpowrotnie postradała honor z 
tego prostego powodu, że uciekła od męża i syna, a wszelka myśl o zemście dawno winna 
była utracić swą gorzką ponętę w ciągu szczęśliwych lat pożycia z drugą żoną. Może sprawił 
to  sam  fakt,  że  padło  wreszcie  czyjeś  nazwisko,  ukazało  się  oblicze,  w  sposób  nagły  i 
groteskowy  pojawiła  się  pieczęć  indywidualności  na  czymś,  co  dotychczas  pozostawało 

nieszkodliwym wid

mem bez twarzy? Ale czy w sumie owo echo dalekiej przeszłości (a takie 

echo to najczęściej tylko szczeknięcie, rzadko coś więcej, choćby ten, kto z przeszłości woła, 
miał głos nie wiedzieć jak czysty) warte było rujnacji naszego domu i rozpaczy mojej matki? 

Pojedynek  odbył  się  nad  zamarzniętym  strumykiem  podczas  zamieci.  Oddano  dwa 

strzały, nim ojciec runął twarzą na niebieskoszarą pelerynę wojskową, rozpostartą na śniegu. 
Pałczyn  drżącymi  rękami  zapalił  papierosa.  Kapitan  Biełow  zawołał  stangretów, którzy 
pokornie czekali na pobliskiej drodze, omiatanej śniegiem. Całe to ohydne zdarzenie trwało 

trzy minuty. 

Utraconej  własności  Sebastian  opisuje  wrażenie,  jakie  pozostawił  mu  w  pamięci 

tamten  ponury  styczniowy  dzień.  „Ani  moja  macocha  -  pisze  -  ani  nikt  inny  spośród 
domowników  nie  wiedział,  na  co  się  zanosi.  Przy  kolacji  w  przeddzień  pojedynku  ojciec 
rzucał we mnie ponad stołem kulkami z chleba: przez cały dzień dąsałem się z powodu jakiejś 

background image

piekielnej  wełnianej  bielizny,  którą  kazał  mi  nosić  lekarz,  chciał  mnie  więc  rozruszać;  ja 
jednak tylko się zmarszczyłem, zaczerwieniłem i odwróciłem twarz. Po kolacji siedzieliśmy u 

niego w gabine

cie;  popijał  herbatę  słuchając,  jak  macocha  mówi,  że  ilekroć  Mademoiselle 

układa mego przyrodniego braciszka do snu, daje mu słodycze, choć to takie niezdrowe; ja 
siedziałem na kanapie w drugim końcu pokoju i przeglądałem Kompanów: «Uwaga! Wkrótce 
następny  odcinek  tej  wstrząsającej  historii.»  U  samego  dołu  dużych,  cienkich  kartek  żarty: 
«Pewien  dostojny  gość  zwiedzał  szkołę:  Co  pana  najbardziej  uderzyło?  Groch  z  rurki.» 
Wśród nocy mkną z rykiem ekspresowe pociągi. Krykiecista z Cambridge złapał w powietrzu 
nóż,  którym  rzucił  w  jego  przyjaciela  niegodziwy  Malaj...  Trzej  chłopcy,  bohaterowie 
«niebywale śmiesznego» serialu: pierwszy to akrobata, «człowiek z gumy», umiejący kręcić 
nosem młynka, drugi jest iluzjonistą, a trzeci brzuchomówcą... Jeździec skacze nad pędzącym 

autem... 

Rano w szkole kompletnie sknociłem zadanie z geometrii, które w naszym żargonie 

nazywało się «portki Pitagorasa». Ranek był tak mroczny, że w klasie zapalono światło, a od 
tego zawsze paskudnie buczało mi w głowie. Wróciłem do domu koło wpół do czwartej, lepki 
i brudny, jak zwykle po lekcjach, a co gorsza w łaskoczącej bieliźnie, która jeszcze wzmagała 
te niemiłe sensacje. Ordynans ojca siedział w hallu i szlochał.” 

background image

Obraz  dzieciństwa  Sebastiana,  który  pan  Goodman  maluje  kilkoma  źle  dobranymi 

zdaniami w swej pospiesz

nie napisanej i nader mylącej książce, jest groteskowo nietrafny. Co 

inneg

o być sekretarzem pisarza, co innego zaś samemu pisać jego życiorys; a jeśli bodźcem 

jest  pragnienie,  aby  książka  weszła  na  rynek,  póki  jeszcze  się  opłaci  podlewać  kwiaty  na 
świeżym  grobie,  autor  musi  co  gorsza  pogodzić  kupiecki  pośpiech  z  prowadzeniem 

dog

łębnych  badań,  bezstronnością  i  mądrością.  Nie  zależy  mi  na  tym,  żeby  szkodzić 

czyjejkolwiek  reputacji.  Nie  jest  jednak  potwarzą  stwierdzenie,  że  tylko  dzięki  rozpędowi 
stukoczącej maszyny do pisania pan Goodman mógł oświadczyć, jakoby „wykształcenie na 
modłę rosyjską narzucono chłopczykowi, który zawsze był świadom, iż w jego żyłach płynie 
bogaty  strumień  angielskiej  krwi”.  Owe  cudzoziemskie  wpływy,  powiada  dalej  pan  Good-
man,  „sprawiły  dziecku  moc  cierpień,  toteż  w  latach  dojrzałych  pisarz  wzdrygał  się  na 
wspomnienie  brodatych  muzyków,  ikon,  monotonnego  pobrzękiwania  bałałajek  - 
wszystkiego, co zajęło w jego życiu miejsce należne zdrowemu angielskiemu wychowaniu”. 

Nawet  wspomnieć  nie  warto,  że  pojęcie,  jakie  ma  pan  Goodman  o  rosyjskiej 

rzeczywistości,  nie  bardziej  jest zgodne  z  prawdą  niż,  dajmy  na  to, wyobrażenia  Kałmuka, 
który przedstawiałby sobie Anglię pod postacią mrocznej krainy, gdzie nauczyciele o rudych 

bokobro

dach  chłoszczą  na  śmierć  małych  chłopców.  Trzeba  natomiast  podkreślić,  że 

Sebastiana  wychowano w atmo

sferze  intelektualnego  wyrafinowania,  łączącej  duchowe 

piękno rosyjskiego domostwa z najcenniejszymi skarbami europejskiej kultury, i jakkolwiek 
sam Sebastian wspominałby swą rosyjską przeszłość, przeżywał on te wspomnienia w sposób 

skom

plikowany i specyficzny, nigdy nie zniżając się do wulgarności, którą sugeruje biograf. 

Pamiętam Sebastiana, chłopca starszego ode mnie o sześć lat, przepysznie mażącego 

akwarelami  wśród  swojskich  emanacji  majestatycznej  lampy  naftowej,  której  abażur  z 

żowego jedwabiu tak świeci w mej pamięci, jakby to sam Sebastian go pomalował swym 

mokrym pędzlem. Widzę też siebie - dziecko cztero - , a może pięcioletnie: oto wspinam się 
na  palce,  wiercę  się  i  wyciągam  szyję,  żeby  lepiej  widzieć  pudełko  z  farbami,  zasłonięte 
ruchliwym  łokciem  przyrodniego  brata;  lepkie  czerwienie  i  błękity,  tak  wypędzlowane  i 
zużyte, że w dołkach połyskuje emalia. Słychać cichy chrobot, ilekroć Sebastian miesza farby 
na  wewnętrznej  stronie  blaszanego  wieczka;  przed  sobą  ma  szklankę  z  wodą,  mieniącą  się 

chmurami czarodziejskich barw. Jego ciem

ne,  krótko  przystrzyżone  włosy  odsłaniają 

niewielkie znamię nad różanie prześwitującym uchem (tymczasem bowiem wgramoliłem się 

background image

na krzesło), on jednak nie poświęca mi cienia uwagi, aż wreszcie wychylam się ryzykownie i 
próbuję wsadzić palec w najbardziej niebieski krążek w blaszanym pudełku, i dopiero wtedy 

Sebas

tian  ramieniem  odpycha  natręta,  ale  wciąż  nie  patrzy  w  moją  stronę,  wciąż  tak  jak 

zawsze wobec mnie milczący i daleki. Pamiętam, że przechylony przez poręcz patrzyłem, jak 
wracając  ze  szkoły  idzie  po  schodach  na  górę,  przepisowo  ubrany  w  czarny  mundurek 
ściągnięty  skórzanym paskiem -  przedmiotem  mej  potajemnej  zawiści:  pnie  się  wolno, 
rozlazłym  krokiem,  wlokąc  za  sobą  srokaty  tornister,  poklepuje tralki, a co pewien czas 
chwyta  jedną  z  nich,  podciąga  się  i  bierze  dwa  lub  trzy  stopnie  na  raz.  Sznuruję  usta  i 
wyciskam  z  siebie  białą  nitkę  śliny,  która  spada,  spada  coraz  niżej,  ale  nigdy  nie  trafia  w 
Sebastiana;  wcale  nie  chcę,  żeby  się  rozgniewał  -  tym  żałosnym  i  daremnym  chwytem 
próbuję  go  po  prostu  zmusić,  żeby  przyjął  do  wiadomości  moje  istnienie.  Mam  w  pamięci 
żywy obraz Sebastiana jeżdżącego na rowerze cętkowaną słońcem alejką parkową w naszej 
wiejskiej  posiadłości:  rower  o  kierownicy  mocno  wygiętej  ku  dołowi  toczy  się  pomału, 
pedały zastygły w bezruchu, a ja biegnę za nim truchcikiem, lekko przyspieszając, gdy stopa 
w  sandale  naciska  pedał;  co  sił  staram  się  nadążyć  za  tylnym  kołem,  które  terkocze  i 

parkocze, ale Sebastian nie zwraca na 

mnie uwagi, wkrótce więc zostaję w tyle, bez szans, i 

okropnie zdyszany dalej biegnę truchcikiem. 

Później, kiedy on skończył lat szesnaście, a ja dziesięć, pomagał mi czasem odrabiać 

lekcje, ale wszystko tłumaczył tak szybko i niecierpliwie, że nigdy nic mi ta jego pomoc nie 
dała; po chwili chował więc ołówek do kieszeni i dumnym krokiem wychodził z pokoju. Był 
w owym czasie wysoki, cerę miał ziemistą, a nad górną wargą smugę cienia. Lśniące włosy 
czesał  z  przedziałkiem  i  pisywał  wiersze  w  kajecie  z  czarną  okładką,  który  trzymał  w 

szufladzie pod kluczem. 

Pewnego  dnia  odkryłem,  gdzie  chowa  ten  klucz  (w  szparze  obok  białego  pieca 

kaflowego w swoim pokoju), i otworzyłem szufladę. Znalazłem w niej wiadomy kajet, a także 
fotografię  siostry  jednego  z  kolegów  szkolnych  Sebastiana,  kilka  złotych  monet  oraz 
muślinowy woreczek kandyzowanych fiołków. Wiersze pisane były po angielsku. Na krótko 
przed śmiercią ojca mieliśmy w domu lekcje angielskiego, a choć nie nauczyłem się mówić w 
tym języku, czytałem i pisałem z jaką taką swobodą. Mgliście sobie przypominam, że były to 
utwory wielce romantyczne, pełne ciemnych róż, gwiazd i zewu morza; jeden szczegół tkwi 
jednak  w  mej  pamięci  jak  żywy:  pod  każdym  wierszem  widniał  zamiast  podpisu  maleńki 

konik szachowy narysowany atramentem. 

Postanowiłem stworzyć spójny portret przyrodniego brata na podstawie tego, co dane 

mi  było  oglądać  w  dzieciństwie  -  powiedzmy,  między  rokiem  1910  (od  którego  datują  się 

background image

początki mojej świadomości) a 1919 (kiedy to Sebastian wyjechał do Anglii). Nie radzę sobie 
jednak  z  tym  zadaniem.  Sylwetka  Sebastiana  nie  jawi  mi  się  ani  jako  element  mych  lat 
chłopięcych,  podlegający  zatem  nieustannej  selekcji  i  rozwojowi,  ani  jako  ciąg  znajomych 
obrazów,  ale  ukazuje  się  w  postaci  kilku  jasnych  plam,  jak  gdyby  nie  był  on  członkiem 
rodziny,  lecz  niby  gość  zawsze  niespodziewany  przechodził  czasem  przez  widny  pokój, 
potem zaś na długo rozpływał się wśród nocy. Tłumaczę to sobie nie tyle faktem, że moje 
dziecięce upodobania wykluczały jakąkolwiek świadomą więź między mną a chłopcem, który 
wydoroślał zanadto, aby towarzyszyć mi w zabawach, a nie dość, żeby mnie prowadzić, ile 
tym, że Sebastian nigdy nie pozwalał zbliżyć się do siebie, choć więc kochałem go z całego 
serca,  uczucie  to  nie  doczekało  się  uznania  ani  pożywki.  Mógłbym  zapewne  opowiedzieć, 
jakim krokiem chodził mój brat, jak śmiał się czy kichał, lecz byłyby to jedynie strzępy taśmy 
filmowej z rozmaitych szpul, wycięte nożyczkami, bez związku z głównym wątkiem dramatu. 
Bo też istotnie rozgrywał się tu pewien dramat. Sebastian nigdy nie zapomniał swej matki - 
ani tego, że ojciec właśnie za nią dał się zabić. Fakt, że u nas w domu nie wymawiano jej 
imienia, tylko dodawał chorobliwego czaru zapamiętanemu urokowi, który przesycił chłonną 
duszę  chłopca.  Nie  wiem,  czy  zachował  on  w  miarę  wyraźne  wspomnienia  z  czasów,  gdy 
Wirginia  była  żoną  naszego  ojca;  prawdopodobnie  pamiętał  ją  po  swojemu,  czyli  jako 
łagodną światłość w tle własnego życia. Nie umiem też powiedzieć, co czuł, kiedy w wieku 
lat  dziewięciu  znów  ujrzał  matkę.  Wedle  mojej  matki  był  wtedy  roztargniony  i  milczący, 
potem  zaś  nigdy  nie  napomknął  o  tym  krótkim  i  żałośnie  cząstkowym  spotkaniu.  W 
Utraconej  własności  Sebastian  daje  do  zrozumienia,  że  wobec  ojca,  tak  szczęśliwego  w 
drugim  małżeństwie,  czuł  coś  na  kształt  gorzkiej  niechęci,  która  ustąpiła  miejsca 

ekstatycznemu uwiel

bieniu,  skoro  tylko  chłopiec  się  dowiedział  o  przyczynie  fatalnego 

pojedynku. 

„Gdy zacząłem odkrywać Anglię - pisze Sebastian (Utracona własność) - tchnęło to 

nowe  życie  w  moje  najbardziej osobiste wspomnienia... Z Cambridge wybrałem  się  na 
kontynent  i  spędziłem  spokojne  dwa  tygodnie  w  Monte  Carlo.  Zdaje  się,  że  mają  tam  tak 
zwane  Kasyno,  czyli  miejsce,  gdzie  uprawia  się  hazard,  lecz  jeśli  istotnie  tak  jest,  mnie  ta 
atrakcja  ominęła,  większość  czasu  zajęło  mi  bowiem  pisanie  pierwszej  powieści  -  tekstu 
okropnie  pretensjonalnego,  który  na  szczęście  odrzuciło  niemal  tylu  wydawców,  ilu  moja 
druga książka miała czytelników. Pewnego dnia poszedłem na długi spacer i znalazłem się w 

miasteczku 

zwanym  Roquebrune.  Właśnie  w  Roquebrune  trzynaście  lat  wcześniej  umarła 

moja  matka.  Dokładnie  pamiętam  dzień,  gdy  ojciec  mi  o  tym  powiedział,  a  także  nazwę 
pensjonatu,  w  którym  nastąpiła  śmierć.  Pensjonat  nazywał  się  «Les  Violettes».  Spytałem 

background image

jakiegoś szofera, czy wie, jak tam trafić, nie umiał mi jednak powiedzieć. Potem zagadnąłem 
sprzedawcę  owoców  i  on  to  właśnie  wskazał  mi  drogę.  Kiedy  wreszcie  dotarłem  do 
różowawej  willi  o  dachu  krytym  na  typowo  prowansalską  modłę  czerwoną,  zaokrągloną 
dachówką, zauważyłem na furtce wymalowany niezdarną ręką bukiecik fiołków. Był to więc 
dom,  którego  szukałem.  Przeszedłem  przez  ogród  i  porozmawiałem  chwilę  z  właścicielką. 
Powiedziała,  że  dopiero  co  przejęła  pensjonat  i  nic  nie  wie  o  jego  przeszłości  Poprosiłem, 
żeby pozwoliła mi posiedzieć w ogrodzie. Z balkonu patrzył na mnie starzec nagi od góry co 
najmniej do balustrady. Nikogo poza tym nie widziałem. Usiadłem na niebieskiej ławce pod 
ogromnym eukaliptusem, w połowie odartym z kory, co zresztą u tych drzew jest, zdaje się, 
regułą. Usiłowałem zobaczyć różowy dom i drzewo oczami matki, uchwycić cały charakter 
pensjonatu w taki sposób, w jaki ona go odbierała. Żałowałem, że nie wiem, gdzie jest okno 
jej dawnego pokoju. Kierując się tym, jak willa się nazywa, nie wątpiłem, iż  matka często 
musiała  spoglądać  na  tenże  klomb  fioletowych  bratków.  Stopniowo  doprowadziłem  się  do 
stanu, w którym różowości i zielenie jęły migotać i płynąć, jakbym oglądał je przez zasłonę 
mgły. Matka - niewyraźnie zarysowana figurka w wielkim kapeluszu - wolno wchodziła po 
schodkach, te zaś zdawały się topnieć i rozpływać niczym woda. Świadomość przywrócił mi 
straszliwy łoskot. Z leżącej na mych kolanach papierowej torby wytoczyła się pomarańcza. 
Podniosłem  ją  i  wyszedłem  z  ogrodu.  Po  kilku  miesiącach  spotkałem  przypadkiem w 
Londynie kuzyna matki. Z rozmowy samo jakoś wynikło, że wspomniałem o swojej wizycie 
w domu, w którym umarła. 

Ależ to było to drugie Roquebrune, w departamencie Var - powiedział kuzyn.” 

Ciekawe, że pan Goodman cytując tenże fragment zadowala się stwierdzeniem, jakoby 

„Sebastian  Knight  tak  był  oczarowany  komiczną  stroną  wszelkich  zjawisk  i  tak  dalece  nie 
potrafił się przejąć ich poważną osnową, iż nie będąc z natury gruboskórnym ani cynicznym 
umiał  jednak  wykpiwać  najbardziej  osobiste  uczucia,  które  w  oczach  reszty  ludzkości 
słusznie uchodzą za święte”. Nic dziwnego, że ów solenny biograf na każdym kroku rozmija 
się ze swym bohaterem. 

W omówieniu chłopięcych lat Sebastiana ze wspomnianych już powodów nie pokuszę 

się  o  metodyczność  ani  o  ciągłość,  na  jaką  niewątpliwie  bym  się  zdobył  opowiadając  o 
postaci fikcyjnej. Mógłbym mieć wówczas nadzieję, że przedstawiwszy harmonijny rozwój 
bohatera od niemowlęctwa po wiek młodzieńczy pouczę, a zarazem ubawię czytelnika. Lecz 

gdybym ter

az  obrał  takie  rozwiązanie,  powstałaby  dzięki  temu  jeszcze  jedna  „powieść 

biograficzna”,  a  gorszej  literatury  jak  dotąd  nie  wynaleziono.  Niech  więc  drzwi  pozostaną 
zamknięte, tak aby tylko napięta nitka światła przedostawała się szparą u dołu, niech zgaśnie i 

background image

ta lampa w sąsiednim pokoju, gdzie Sebastian już się położył do łóżka; niechaj piękny oliw-
kowy dom na nabrzeżu Newy z wolna pochłonie szaro - niebieska mroźna noc: lekko prószy 
śnieg,  płatki  zawisają  w  blasku  ulicznej  latarni,  pałającej  białym,  iście  księżycowym 
światłem, i osiadają niby puder na potężnych ramionach dwóch brodatych telamonów, co z 
wysiłkiem  godnym  Atlasa  wspierają  wykusz  pokoju  mego  ojca.  Ojciec  nie  żyje,  Sebastian 
usnął  za  ścianą,  a  przynajmniej  siedzi  cicho jak  mysz  pod  miotłą,  ja zaś  leżę  w  łóżku,  nie 
śpiąc, i patrzę w ciemność. 

Mniej  więcej  w  dwadzieścia  lat  później  wybrałem  się  do  Lozanny,  żeby  odszukać 

pewną  starą  Szwajcarkę,  która  najpierw  była  guwernantką  Sebastiana,  a  potem  moją. 
Opuszczając nas w 1914 roku musiała mieć jakieś pięćdziesiąt lat. Korespondencja między 
nami dawno się urwała, toteż w roku 1936 wcale nie byłem pewien, czy zastanę tę damę przy 
życiu. Ona jednak wciąż żyła. Okazało się, że istnieje stowarzyszenie wiekowych Szwajcarek, 

dawnych guwernantek z przedre

wolucyjnej  Rosji.  Staruszki  „żyły  przeszłością”,  jak  to 

określił  pan,  który  był  łaskaw  mnie  do  nich  zaprowadzić;  w  większości  zniedołężniałe  i 
zbzikowane,  dożywały  ostatnich  lat  porównując  wspomnienia,  tocząc  między  sobą  boje  o 

drobno

stki  i  lżąc  porządek,  jaki  zastały  w  Szwajcarii,  wróciwszy  z  Rosji  po  wieloletnim 

pobycie.  Tragedia  ich  polegała  na  tym,  że  mieszkając  tak  długo  za  granicą  ani  trochę  nie 
uległy cudzoziemskim wpływom (nie nauczyły się nawet najprostszych rosyjskich wyrazów); 
przez cały czas czuły wobec otoczenia lekką wrogość: ileż razy słyszałem, jak Mademoiselle 
biada  nad  swym  wygnańczym  losem,  skarży  się,  że  jest  lekceważona  i  nie  zrozumiana,  i 
wzdycha  do  nadobnej  ojczyzny;  lecz  gdy  nieszczęsne  wędrowczynie  wróciły  do  domu,  w 

odmienionym k

raju  poczuły  się  całkiem  obco,  własne  emocje  spłatały im  więc  osobliwego 

figla i oto Rosja (która w rzeczywistości była dla nich nieznaną otchłanią, co otaczała swym 

dalekim grzmie

niem  ujęty  w  krąg  światła  lampy  kącik  dusznej  służbówki,  ozdobionej 

fotogra

fiami rodzinnymi w ramkach z masy perłowej oraz akwarelą, przedstawiającą zamek 

Chillon), ta nieznana Rosja nabrała cech raju utraconego - przestrzeni ogromnej wprawdzie i 
niewyraźnej,  lecz  we  wspomnieniu  przyjaznej,  zaludnionej  smętnymi  mrzonkami. 

Mademoiselle 

przygłuchła i posiwiała, ale pozostała równie gadatliwa jak dawniej, toteż po 

pierwszych wylew

nych  uściskach  jęła  wspominać  różne  drobne  zdarzenia  z  mego 

dzieciństwa, które jednak w jej wersji albo były beznadziejnie przeinaczone, albo tak zupełnie 
nic mi nie mówiły, że powątpiewałem, czy kiedykolwiek miały miejsce. Nie wiedziała ani o 
śmierci mojej matki, ani o tym, że Sebastian od trzech miesięcy nie żyje. Nawiasem mówiąc 
nie miała też pojęcia, że za życia był wybitnym pisarzem. Zaczęła lać łzy, i to najzupełniej 
szczere, ale chyba była trochę na mnie zła, gdy nie zapłakałem wraz z nią. 

background image

Zawsze byłeś taki opanowany - rzekła. Powiedziałem, że piszę książkę o Sebastianie 

i  chciałbym  porozmawiać  o  jego  dzieciństwie.  Mademoiselle  pojawiła  się  u  nas w domu 
wkrótce po tym, jak ojciec ponownie się ożenił, ale obraz przeszłości był w jej pamięci tak 
zatarty  i  zniekształcony,  że  o  pierwszej  żonie  ojca  (cette horrible Anglaise) mówiła  tonem 
zdającym się świadczyć, iż znała ją nie gorzej niż moją matkę (cette femme admirable). 

- Mój biedny Sebastianek - 

zawodziła. - Taki był dla mnie czuły, taki szlachetny. Ach, 

doskonale pamiętam, jak mi zarzucał rączki na szyję i mówił: „Nienawidzę wszystkich oprócz 
ciebie, Zelle. Ty jedna rozumiesz  moją duszę.” A kiedy leciutko dałam  mu po łapce... une 

toute petite tape... 

bo był niegrzeczny dla twojej matki... tak na mnie popatrzył... aż mi się 

płakać  zachciało...  i  ten  jego  głosik,  kiedy  powiedział:  „Dziękuję  ci,  Zelle.  To  się  nigdy 
więcej nie powtórzy...” 

W tym mniej 

więcej tonie przez dłuższy czas ciągnęła swą opowieść, a ja słuchałem, 

czując  się  straszliwie  niezręcznie.  Po  kilku  bezowocnych  próbach  zdołałem  wreszcie 
skierować  rozmowę  na  inny  temat,  lecz  nim  do  tego  doszło,  porządnie  ochrypłem,  bo 

staruszka zawierus

zyła  gdzieś  trąbkę,  którą  powinna  była  trzymać  przy  uchu.  Zaczęła  dla 

odmiany  mówić  o  swej  sąsiadce;  tuż  po  przyjściu  spotkałem  w  korytarzu  tę  tłuścioszkę, 
jeszcze starszą niż sama Mademoiselle. 

Poczciwina jest już całkiem głucha - narzekała moja gospodyni - a w dodatku łże jak 

najęta. Wiem z całą pewnością, że tylko dawała lekcje dzieciom księżny Demidow, ale nigdy 
u niej nie mieszkała. 

Napisz tę swoją książkę, piękną książkę - wołała z płaczem, kiedy wychodziłem. - 

Niech  to  będzie  baśń  z  Sebastianem  w  roli  księcia.  Zaklętego  księcia...  Ileż  razy  mu 
powtarzałam: „Uważaj, Sebastian, kobiety będą cię uwielbiać.” A on mi na to ze śmiechem: 
„Ja też będę je uwielbiał...” 

Wzdrygnąłem się w duchu. Pocałowała mnie z głośnym cmoknięciem i poklepała po 

ręce,  gotowa  znów  się  rozpłakać.  Ogarnąłem  ją  przelotnym  spojrzeniem:  stare  zamglone 
oczy,  martwy  połysk  sztucznych  zębów,  na  piersi  broszka  z  granatów,  którą  tak  dobrze 
pamiętałem...  Rozstaliśmy  się.  Padał  ulewny  deszcz,  a  ja  wstydziłem  się  i  czyniłem  sobie 

wyrzuty

,  że  przerwałem  drugi  rozdział  mej  książki  po  to,  aby  odbyć  tę  bezcelową 

pielgrzymkę. Zwłaszcza jedno mnie ubodło: Mademoiselle ani na chwilę nie zainteresowała 
się późniejszym losem Sebastiana, nie chciała wiedzieć, jak umarł, nie spytała o nic. 

background image

W list

opadzie  1918  roku  matka  postanowiła  uciec  wraz  z  Sebastianem  i  ze  mną  z 

niebezpiecznej  Rosji.  Rewolucja  na  dobre  się  rozhulała,  granice  były  zamknięte.  Matka 
dotarła  do  kogoś,  kto  z  przemycania  uchodźców  przez  granicę  zrobił  sobie  zawód;  za 

odpowiednim wynagro

dzeniem  (w  połowie  płatnym  z  góry)  człowiek  ten  zgodził  się 

przeszmuglować  nas  do  Finlandii.  Ustalono,  że  dojedziemy  pociągiem  prawie  do  samej 

granicy  -  tak daleko, jak tylko jest to dozwolone - 

a  potem  przejdziemy  na  drugą  stronę 

tajnymi  ścieżkami  (w  dwójnasób,  a  nawet  w  trójnasób  tajnymi  dzięki  obfitym  w  tej  cichej 
krainie  śniegom).  Rankiem  na  samym  początku  podróży  matce  i  mnie  wypadło  czekać  na 

Sebastiana, który przy bohater

skiej pomocy kapitana Biełowa taszczył nasz bagaż z domu do 

pociągu. Odjazd zaplanowany był na ósmą czterdzieści. Pół do dziewiątej, a Sebastiana nie 
widać. Przewodnik nasz siedział już w wagonie i spokojnie czytał gazetę; zawczasu uprzedził 
matkę, że pod żadnym pozorem nie wolno jej odezwać się do niego przy ludziach, toteż w 
miarę  jak  mijały  minuty,  a  pociąg  przygotowywano  do  odjazdu,  ogarniało  nas  koszmarne, 
obezwładniające przerażenie. Wiedzieliśmy, że przewodnik zgodnie z tradycją swej profesji 
nigdy  już  nie  podejmie  przedsięwzięcia,  które  w  punkcie  wyjścia  spaliło  na  panewce. 
Wiedzieliśmy  też,  że  nie  będzie  nas  stać  na  to,  aby  po  raz  drugi  pokryć  koszta  ucieczki. 
Mijała minuta za minutą. W czeluściach żołądka zaczęło mi rozpaczliwie burczeć. Myśl, że 
lada chwila pociąg ruszy, a my będziemy musieli wrócić na ciemne i zimne poddasze (dom 
nasz  upaństwowiono  kilka  miesięcy  wcześniej),  budziła  w  nas  poczucie  całkowitej  klęski. 
Idąc na dworzec wyprzedziliśmy Sebastiana i kapitana Biełowa, którzy pchali po skrzypią-
cym śniegu wyładowane taczki. Gdy tak na nich czekałem, obraz ten zastygł mi przed oczami 
(miałem  trzynaście  lat  i  ogromną  wyobraźnię)  niczym  zaklęta  istota,  skazana  na  wiekuisty 
paraliż. Matka schowała dłonie w rękawach; spod wełnianej chustki wymknął jej się kosmyk 

posiwia

łych  włosów.  Chodziła  w  tę  i  z  powrotem  po  peronie; ilekroć mijała  okno  naszego 

przewodnika,  próbowała  zwrócić  na  siebie  jego  uwagę.  Ósma  czterdzieści  pięć,  ósma 
pięćdziesiąt...  Odjazd  się  opóźniał,  lecz  w  końcu  rozległ  się  gwizdek,  ciepły  kłąb  białego 
dymu  ruszył  w  zawody  z  własnym  cieniem,  gdy  ten  pomknął  po  brązowym  śniegu 
pokrywającym peron, i w tejże chwili nadbiegł Sebastian, łopocząc na wietrze nausznikami 

futrzanej czapki. Wszy

scy  troje  jakoś  się  wgramoliliśmy  do  jadącego  już  pociągu.  Minęło 

nieco czasu, nim Sebastian zdołał nam opowiedzieć, że kapitana Biełowa aresztowano na uli-

cy  - 

akurat  kiedy  mijali  dom,  w  którym  oficer  niegdyś  mieszkał;  pozostawiając  bagaż  na 

background image

pastwę losu mój brat po desperacku rzucił się biegiem w stronę dworca. W kilka miesięcy 
później dowiedzieliśmy się, że nasz nieszczęsny przyjaciel został rozstrzelany wraz z dwu-
dziestoma  osobami  z  tej  samej  łapanki,  ramię  w  ramię  z  Pałczynem,  który  zginął  równie 
mężnie jak on. 

Jedną  z  epizodycznych  postaci  w  ostatniej  z  wydanych  książek  Sebastiana, 

zatytułowanej Wątpliwy asfodel (1936), jest człowiek, który dopiero co uciekł z nie nazwanej 
krainy  terroru  i  niedoli.  „Cóż  mogę  wam  powiedzieć,  panowie,  o  swej  przeszłości  [mówi 
uchodźca]: urodziłem się w kraju, w którym idea wolności, pojęcie tego, co słuszne, odruchy 

ludzkiej dob

roci otoczone były zimną pogardą i bezwzględnie zakazane. W dziejach naszych 

zdarzało  się  co  pewien  czas,  że  jakiś  obłudny  rząd  malował  nieco  ładniejszym  odcieniem 
żółci  mury  więzienia,  służącego  narodowi  za  mieszkanie,  i  obwieszczał  wszem  i  wobec 

nadanie 

praw, będących w państwach szczęśliwszych rzeczą zwykłą; lecz prawa te albo przy-

sługiwały jedynie strażnikom, albo też miały jakąś utajoną skazę, z winy której stawały się 
jeszcze bardziej dokuczliwe niż jawnie tyrańskie dekrety... W kraju  mym ten tylko nie był 
niewolnikiem, kto gnębił innych; ponieważ człowiekowi odmówiono prawa posiadania duszy 
oraz wszystkiego, co z nią się wiąże, zadawanie fizycznego bólu uznano z czasem za środek 
wystarczający,  aby  rządzić  i  kierować  ludzką  naturą...  Niekiedy  wybuchały  tak  zwane 
rewolucje,  przemieniające  niewolników  w  ciemiężycieli  i  vice versa... Mroczna to kraina, 
panowie,  istne  piekło,  a  jeśli  czegoś  w  życiu  jestem  pewien,  to  tego,  że  nigdy  się  nie 
wyrzeknę wygnańczej swobody w zamian za nędzną parodię ojczyzny...” 

W przemowie tej pada mimochodem wzmianka o „pu

szczach  i  śnieżystych 

równinach”, toteż pan Goodman co rychlej wnioskuje, iż cały akapit wiernie odzwierciedla 

stosunek samego Sebastiana Knighta do Rosji. Jest to groteskowe nieporozumienie; dla 

bezstronnego czytel

nika  winno  być  jasne,  że  zacytowane  słowa  odnoszą  się  do  fikcyjnego 

amalgamatu niegodziwości właściwych wielu tyraniom, a nie do jakiejś konkretnej nacji bądź 

rzeczywi

stości  historycznej.  Jeśli  zaś  wplatam  je  w  tę  część  mojego  opowiadania,  która 

dotyczy ucieczki Sebastiana z Rosji wstrząsanej rewolucją, to dlatego, że chcę zaraz potem 
przytoczyć kilka zdań z jego najbardziej autobiograficznego utworu: „Zawsze jestem zdania - 

pisze Sebastian 

(Utracona  własność)  -  że  uczucie  banity  tęskniącego  za  rodzinnym krajem 

należy  do  emocji  najczystszych.  Chciałbym  pokazać,  jak  człowiek  taki  wytęża  pamięć  do 
ostatnich  granic,  nieustannie  pilnując,  żeby  nie  obumarła  ani  nie  zblakła  wizja  przeszłości: 
błękitne wzgórza, które zapamiętał, i szczęśliwe gościńce, żywopłot z niezobowiązującą różą 
i  pole  z  królikami,  daleka  iglica  i  bliski  dzwonek  polny...  Ponieważ  jednak  motyw  ten 
opracowali  już  lepsi  ode  mnie,  a  także  dlatego,  że  odnoszę  się  z  wrodzoną  nieufnością  do 

background image

wszystkiego, co, jak sądzę, łatwo byłoby mi wyrazić, żadnym sentymentalnym wędrowcom 
nie dane będzie osiąść na skale mej nieprzyjaznej prozy.” 

Pomimo takiej, a nie innej konkluzji przytoczonego fragmentu oczywiste jest, że tylko 

kogoś, kto sam wie, co to znaczy porzucić ukochany kraj, może aż tak nęcić obraz nostalgii. 
Jakkolwiek  okropne  oblicze  ukazała  Rosja,  gdyśmy  z  niej  uciekali,  nie  mogę  wprost 
uwierzyć, że Sebastian nie odczuł tegoż rozdarcia, co my wszyscy. Ostatecznie przecież to 
właśnie Rosja była dlań domem, a łagodni, życzliwi, uprzejmi ludzie, za samą tylko zbrodnię 
istnienia skazani na śmierć lub wygnanie, stanowili i jego sferę. Jestem pewien, że mroczne 
chwile  młodzieńczej  zadumy,  podobnie  jak  romantyczna  i  -  pozwolę  sobie  dodać  -  nieco 
sztuczna namiętność do kraju rodzinnego matki, nie wykluczały szczerego przywiązania do 
stron, w których się urodził i wychował. 

Po cichu przeturlaliśmy się przez fińską granicę i na pewien czas zamieszkaliśmy w 

Helsingfors. Potem drogi nasze się rozeszły. Matka za radą starego przyjaciela zawiozła mnie 
do  Paryża,  gdzie  miałem  dalej  się  kształcić.  Natomiast  Sebastian  pojechał  do  Londynu, 
stamtąd zaś do Cambridge. Odziedziczył po swej matce kapitał, zapewniający dostatnie życie; 
w  latach  późniejszych  miewał  może  zmartwienia,  ale  nigdy  nie  musiał  się  martwić  o 
pieniądze.  Tuż  przed  jego  odjazdem  wszyscy  troje  usiedliśmy,  żeby  rosyjskim  obyczajem 
pomilczeć chwilę. Pamiętam, w jakiej pozie siedziała matka: złożywszy dłonie na kolanach 
obracała  ślubną  obrączkę  ojca  (jak  zwykle  w  momentach  bezczynności);  nosiła  ją  na  tym 
samym  palcu,  co  własną,  a  ponieważ  ta  po  mężu  była  o  wiele  za  duża,  przywiązała  ją  do 
swojej  czarną  nitką.  Pamiętam  też  pozę  Sebastiana:  ubrany  w  granatowy  garnitur,  założył 
nogę na nogę i lekko nią kołysał. Wstałem pierwszy, po mnie on, na końcu matka. Sebastian 
wymógł na nas obietnicę, że nie odprowadzimy go do portu, toteż pożegnaliśmy się właśnie 
tam, w pokoju o bielonych ścianach. Mój brat pochylił twarz ku matce, ona zaś przeżegnała 
go  szybkim,  nieznacznym  ruchem;  po  chwili  ujrzeliśmy  przez  okno,  jak  wsiada  z  torbą 
podróżną do taksówki, zgarbiony w ostatniej pozie odjeżdżającego. 

Rzadko miewaliśmy od niego wiadomości, a i te listy, które jednak pisał, nigdy nie 

bywały długie. W ciągu trzech lat spędzonych w Cambridge tylko dwa razy odwiedził nas w 
Paryżu... właściwie raz, bo powtórnie przyjechał dopiero na pogrzeb mojej matki. Ona i ja 
dość  często  o  nim  rozmawialiśmy,  zwłaszcza  u  schyłku  jej  życia,  kiedy  zdawała  już  sobie 
sprawę, że koniec jest bliski. To właśnie matka opowiedziała mi o dziwnej przygodzie, którą 
Sebastian  przeżył  w  roku  1917;  nic  nie  wiedziałem  o  tym  zdarzeniu,  bo  spędzałem  akurat 

waka

cje na Krymie. Otóż Sebastian zaprzyjaźnił się z poetą - futurystą nazwiskiem Aleksis 

Pan i z jego żoną Larysą; ta dziwaczna para wynajmowała domek nie opodal naszej wiejskiej 

background image

posiadłości  w  okolicy  Ługi.  Aleksis  Pan,  hałaśliwy,  krzepki  człowieczek,  miał  iskrę 

prawdziwego talen

tu, którą maskowała bałaganiarska niejasność jego wierszy. Robił jednak, 

co mógł, żeby zaszokować odbiorców potwornym nagromadzeniem zbędnych słów (wynalazł 
coś, co nazywał „stekiem submentalnym”), toteż przeważająca część jego dorobku wydaje się 
dziś  tak  błaha,  sztuczna  i  staroświecka  (rzeczy  supernowoczesne  mają  dziwny  dar 
przyspieszonego starzenia), że o prawdziwej wartości Aleksisa Pana pamięta jedynie garstka 
badaczy,  ceniących  wspaniałe  przekłady  poezji  angielskiej,  których  dokonał  u  progu 
literackiej kariery, bo też co najmniej jedno z tych tłumaczeń stanowi istny cud słownej trans-
fuzji. Mam tu na myśli rosyjską wersję La Belłe Dame Sans Mer ci Keatsa. 

Tak  więc  pewnego  ranka  na  początku  lata  siedemnastoletni  Sebastian  znikł, 

zostawiwszy  mej  matce  kartkę:  zawiadamiał  ją  w  kilku  słowach,  że  zamierza  towarzyszyć 
Panowi i jego żonie w podróży na Wschód. Matka początkowo uznała to za żart (Sebastian 
mimo  swego  ponuractwa  wymyślał  czasem  upiorne  kawały;  pewnego  razu  w  zatłoczonym 
tramwaju  dziewczynie  siedzącej  w  drugim  końcu  wagonu  przesłał  przez  konduktora 
nagryzmolony liścik tej oto treści: „Jestem tylko biednym konduktorem, ale kocham panią.”), 

lecz wy

brawszy się do Panów stwierdziła, że istotnie wyjechali. Jak się później okazało, w 

pojęciu  Pana  wyprawa  à la Marco  Polo  miała  polegać  na  tym,  aby  z  wolna  sunąc  ku 
wschodowi  kolejno  się  zatrzymywać  w  prowincjonalnych  miasteczkach  i  aranżować  w 
każdym z nich „niespodziankę liryczną”, czyli wynajmować salę (albo i komórkę, jeśli sali 
wynająć się nie dało) i urządzać w niej popis poetycki; czysty dochód z imprezy powinien był 
umożliwić artyście, jego żonie oraz Sebastianowi dotarcie do następnego miasta. Nigdy nie 
zostało powiedziane, jakiego rodzaju pomocy oczekuje się od Sebastiana: czy ma on pełnić 
jakąś określoną funkcję, z którą wiązałyby się konkretne obowiązki, czy też wystarczy, jeżeli 
będzie po prostu krążył wokół tamtych dwojga, przynosząc i podając, cokolwiek akurat okaże 
się potrzebne, i świadcząc drobne uprzejmości Larysie, kobiecie porywczej i niełatwo dającej 
się ułagodzić. Aleksis Pan wychodził zwykle na scenę w żakiecie, który wydawał się całkiem 

po

prawny  poza  tym,  że  był  haftowany  w  ogromne  kwiaty.  Z  przodu  łysiny  poeta 

wymalowany  miał  gwiazdozbiór  (Wielkiego  Psa).  Tubalny  głos,  jakim  recytował  swe 

wiersze, doby

wający się z tak niepozornego ciała, budził skojarzenia z myszą rodzącą góry. U 

boku ar

tysty siadywała na podium Larysa, rosła kobieta mająca w sobie coś z klaczy, ubrana 

w sukienkę koloru lila; przyszywała guziki albo łatała spodnie, a dowcip polegał głównie na 
tym,  że  w  życiu  codziennym  nigdy  w  ten  sposób  nie  dbała  o  męża.  Co  pewien  czas  w 
przerwie  między  utworami  Pan  wykonywał  powolny  taniec  -  skrzyżowanie jawajskiej gry 
nadgarstków  z  płodami  swej  własnej  inwencji  rytmicznej.  Po  występach  imponująco  się 

background image

zalewał - i to go właśnie zgubiło. Podróż na Wschód dobiegła kresu w Symbirsku. Podczas 
gdy Aleksis leżał w plugawej oberży, pijany w sztok i bez grosza przy duszy, Larysę wraz z 
całą  jej  furią  zamknięto  na  posterunku  policji  za  spoliczkowanie  wścibskiego  urzędnika, 
któremu nie przypadł do gustu hałaśliwy geniusz jej męża. Sebastian wrócił do domu z taką 
samą nonszalancją, z jaką wyjechał. 

Inny  chłopiec  na  jego  miejscu  -  stwierdziła  matka  -  położyłby  uszy  po  sobie  i 

wstydziłby się całej tej głupiej historii. 

Ale Sebastian mówił o swej podróży jako o dość zabawnym zdarzeniu, które on sam 

tylko  beznamiętnie  obserwował.  To,  czemu  wziął  udział  w  tak  niedorzecznym  popisie  i 
dlaczego  w  ogóle  się  skumał  z  tą  groteskową  parą,  pozostało  całkowitą  tajemnicą  (matka 

przypusz

czała,  że  może  omotała  go  Larysa,  ta  jednak  była  kobietą  niemłodą  i  zupełnie 

pospolitą,  a  w  dodatku  pałała  namiętną  miłością  do  dziwadła,  które  los  dał  jej  za  męża). 
Oboje znikli niebawem z życia Sebastiana. W kilka lat później Pan przez krótki czas cieszył 
się  wśród  bolszewików  sztucznie  aranżowanym  wzięciem;  zawdzięczał  je  moim zdaniem 
dziwacznemu  przeświadczeniu  (opartemu  głównie  na  pomieszaniu  pojęć),  jakoby  istniał 
naturalny związek między ekstremizmem w polityce a ekstremizmem w sztuce. W roku 1922 
lub 1923 Aleksis Pan popełnił samobójstwo za pomocą szelek. 

Zawsze miałam takie wrażenie - zwierzyła mi się kiedyś matka - jakbym właściwie 

nie  znała  Sebastiana.  Owszem,  wiedziałam,  że  dobrze  się  uczy,  pochłania  zdumiewające 
ilości książek, jest schludny, koniecznie chce brać co rano zimną kąpiel, chociaż wcale nie ma 

za siln

ych płuc... wiedziałam to wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy, ale on sam jakoś mi 

się  wymykał.  No  a  teraz,  kiedy  mieszka  w  obcym  kraju  i  pisuje  do  nas  po  angielsku,  siłą 
rzeczy wydaje mi się, że już zawsze pozostanie zagadką, chociaż Bóg mi świadkiem, starałam 
się być dobra dla tego chłopca. 

Gdy Sebastian odwiedził nas w Paryżu tuż przed końcem pierwszego roku studiów, 

uderzył  mnie  jego  cudzoziemski  wygląd.  Pod  płaszczem  z  tweedu  miał  kanarkowy  sweter. 
Nosił workowate spodnie z flaneli i grube skarpety, nie znające podwiązek. Do tego krzyk-
liwy krawat w prążki. Chusteczkę do nosa nie wiedzieć czemu trzymał w rękawie. Fajkę palił 
nawet  na  ulicy,  a  wystukiwał  o  obcas.  Nauczył  się  stawać  plecami  do  kominka,  z  rękami 

wbitymi w kieszenie spodni. Po rosyjsku m

ówił  z  wyraźną  ostrożnością,  przechodząc  na 

angielski, ilekroć rozmowa przeciągała się ponad kilka zdań. Spędził u nas równo tydzień. 

Kiedy  znów  przyjechał,  matki  nie  było  już  na  świecie.  Po  pogrzebie  długo 

siedzieliśmy we dwóch. Niezręcznie poklepał mnie po ramieniu, gdy spojrzałem przypadkiem 
na jej okulary leżące na pustej półce i zacząłem dygotać, a z oczu popłynęły mi łzy, aż dotąd 

background image

skutecznie  hamowane.  Był  bardzo  dobry  i  pomocny,  lecz  zarazem  mgliście  daleki,  jakby 
przez  cały  czas  myślał  o  czym  innym.  Gdy  omówiliśmy  sytuację,  zaproponował,  żebym 
pojechał z nim na Riwierę, a potem do Anglii: byłem tuż po maturze. Odparłem, że wolę dalej 
siedzieć w Paryżu, miałem tam bowiem przyjaciół. Nie nalegał. Mimochodem poruszyliśmy 
także kwestię pieniędzy; Sebastian powiedział właściwym sobie zdawkowym tonem, że za-
wsze da mi ich tyle, ile zechcę - użył, zdaje się, słowa „forsa”, ale za to nie ręczę. Nazajutrz 
wyjechał  na  południe  Francji.  Rano  przeszliśmy  się  trochę;  jak  zwykle,  gdy  zostawaliśmy 
sami,  złapałem  się  na  tym,  że  rozpaczliwie  szukam  tematu  do  rozmowy.  On  także  był 
milczący. Tuż przed rozstaniem powiedział: 

No, to tyle. Jakbyś czegoś potrzebował, pisz na mój londyński adres. Mam nadzieję, 

że na Siorbanej pójdzie ci równie dobrze, jak mnie w Cambridge. A skoro już o tym mowa, 
postaraj  się  wybrać  kierunek,  który  ci  będzie  odpowiadał,  i  nie  zmieniaj  go,  póki  cię  nie 

znudzi.  - 

W jego ciemnych oczach migotały lekkie błyski. - Powodzenia - rzekł. - Trzymaj 

się. 

Podał  mi  rękę  omdlewającym,  świadomie  sztucznym gestem, nabytym w Anglii. 

Nagle  bez  żadnego  zrozumiałego  powodu  zrobiło  mi  się  okropnie  żal  Sebastiana; 
zapragnąłem powiedzieć coś naprawdę - coś, co miałoby skrzydła i serce - ale ptaki, które 

wzy

wałem, usiadły mi na głowie i na ramionach dopiero później, kiedy zostałem sam i nie 

potrzebowałem już słów. 

background image

Minęły  dwa  miesiące  od  śmierci  Sebastiana,  nim  zacząłem  pisać  tę  książkę.  Wiem 

doskonale,  jak  wstrętny  byłby  samemu  Sebastianowi  mój  nagły  sentymentalizm,  muszę 
jednak  wyznać,  że  uczucie,  którym  zawsze  darzyłem  przyrodniego  brata,  wciąż  w  ten  czy 
inny sposób deptane i dławione, zbudziło się raptem do nowego życia, buchając tak silnym 
płomieniem emocji, iż wszystkie inne moje sprawy zostały w jego świetle zredukowane do 

migotliwych konturów. Podczas 

naszych  rzadkich  spotkań  nigdy  nie  rozmawialiśmy  o 

literaturze, a odkąd wszelką łączność między nami uniemożliwił ów dziwny ludzki obyczaj 
umierania,  zacząłem  rozpaczliwie  żałować,  że  nie  powiedziałem  Sebastianowi,  jak  bardzo 
zachwycam się jego książkami. Już tego nie nadrobię, a nie jestem nawet pewien, czy w ogóle 
wiedział, że je czytam. 

Ale  co  właściwie  ja  sam  wiedziałem  o  Sebastianie?  Tych  parę  drobiazgów,  które 

zapamiętałem z jego dzieciństwa i młodości, mógłbym zawrzeć w kilku rozdziałach - lecz co 

d

alej?  Szkicując  ogólny  plan  książki  zrozumiałem,  że  będę  musiał  podjąć  zakrojone  na 

ogromną  skalę  badania,  kolejno  wydobywając  na  powierzchnię  fragmenty  jego  życia  i 
spajając  te  okruchy  własną  intuicyjną  wiedzą  o  usposobieniu  zmarłego.  Intuicyjna  wiedza? 
Tak, tę akurat miałem, czułem ją w każdym nerwie. Im zaś dłużej rozmyślałem, tym bardziej 
stawało się oczywiste, że mam w ręku jeszcze jedno narzędzie: wyobrażając sobie postępki 
Sebastiana,  o  których  zasłyszałem  dopiero  po  jego  śmierci,  wiedziałem  ponad  wszelką 
wątpliwość,  że  w  tej  czy  innej  sytuacji  byłbym  się  zachował  dokładnie  tak  samo,  jak  on. 
Oglądałem raz mecz między dwoma braćmi, znakomitymi tenisistami; mieli zupełnie różne 
uderzenia,  a  w  dodatku  jeden  wyraźnie  górował  nad  drugim,  lecz  gdy  śmigając  po korcie 
wpadli w pewien rytm, był on u obu taki sam, i jeśliby się dało naszkicować systemy, wedle 
których grali, wykresy okazałyby się identyczne. 

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Sebastian i ja też mieliśmy jakiś wspólny rytm; stąd 

może  owo  uczucie,  dające  się  wyrazić  słowami  „to  już  się  kiedyś  zdarzyło”,  które  mnie 
ogarnia,  gdy  śledzę  meandry  jego  życia.  Jeśli  zaś,  jak  częstokroć  bywało  z  Sebastianem, 
motywacje  jego  zachowań  musiałem  niegdyś  zapisywać  po  stronie  niewiadomych,  teraz 

niejednokrotnie odna

jduję ich sens, wyjawia mi go bowiem to czy tamto z mych własnych 

zdań, podświadomie sformułowanych w ten, a nie inny sposób. Nie twierdzę, że dane mi są te 

same co Sebas

tianowi bogactwa umysłowości, podobne aspekty talentu. Bynajmniej. Geniusz 

brata zaw

sze uważałem za cud, ani trochę nie związany z konkretnymi przeżyciami, których 

background image

być  może  obaj  doznaliśmy  w  dzieciństwie,  w  zbliżonych  okolicznościach.  Możliwe,  że 
widziałem i zapamiętałem to samo co on, lecz różnica między jego a moją siłą wyrazu jest 

mn

iej  więcej  taka,  jak  między  fortepianem  Bechsteina  a  niemowlęcą  grzechotką.  Nigdy  w 

życiu nie pokazałbym mu choćby jednego zdania z tej książki, w obawie że się wzdrygnie, 
przekonawszy się o nędzy mojej angielszczyzny. A wzdrygnąłby się z pewnością. Nie śmiem 
też  sobie  wyobrażać  reakcji  Sebastiana  na  wieść,  iż  jego  przyrodni  brat  (którego 
doświadczenie  literackie  sprowadzało  się  do  kilku  przypadkowych  tłumaczeń  na  angielski, 
zleconych  przez  firmę  samochodową)  postanowił  ukończyć  kurs  pod  hasłem  „zostań 

pisarzem”, re

klamowany z wielką werwą w angielskim czasopiśmie. Tak, przyznaję się - co 

nie  znaczy,  że  żałuję.  Pewien  pan  miał  za  rozsądnym  wynagrodzeniem  zrobić  ze  mnie 
wziętego  autora  i  naprawdę  wyłaził  ze  skóry,  próbując  wpoić  mi  skromność  i  wdzięk,  siłę 

przekonywania i lapi

darność, a jeśli okazałem się beznadziejnym uczniem - chociaż dobroć 

serca  nie  pozwoliła  mu  głośno  tego  stwierdzić  -  to  z  tej  przyczyny,  że  od  początku  zahip-
notyzowała mnie przepyszna doskonałość opowiadania, które przysłał mi jako próbkę tego, 
co uczniowie jego potrafią napisać i sprzedać. Występował tam między innymi niegodziwy, 
wściekle prychający Chińczyk, dzielna piwnooka dziewczyna i rosły, cichy mężczyzna, które-
mu  bielały  knykcie,  kiedy  ktoś  go  naprawdę  rozgniewał.  Nie  wspomniałbym  o  tym  dość 
niesamowitym  przedsięwzięciu,  gdyby  nie  fakt,  że  świadczy  ono,  jak  dalece  byłem  nie 
przygotowany do stojącego przede mną zadania i ku jakim szaleństwom popychał mnie brak 
wiary we własne siły. Sięgnąwszy zaś w końcu po pióro zwarłem się w sobie, żeby stawić 
czoło temu, co nieuniknione - innymi słowy, gotów byłem dać z siebie wszystko. 

W anegdocie tej kryje się jeszcze jeden drobny morał. Otóż gdyby Sebastian zgłosił 

się na korespondencyjny kurs pisarstwa - ot, dla zabawy: żeby zobaczyć, co z tego wyniknie 
(lubił bowiem takie rozrywki) - byłby bez porównania gorszym uczniem niż ja. Jeśliby mu 
kazano  pisać  tak,  jak  piszą  wszyscy,  pisałby  jak  nikt.  Nie  umiem  nawet  imitować  stylu 
Sebastiana, bo styl jego prozy brał się ze stylu myślenia, a ciągi myślowe mego brata były 
olśniewającymi seriami luk. Tych  zaś naśladować nie sposób, nie wypełniając ich zarazem 
taką  czy  inną  materią  -  czyli  wymazując.  Czasem  jednak  w  opisie  nastroju  lub  wrażenia 
napotykam  u  Sebastiana  jakiś  detal,  i  natychmiast  przychodzi  mi  na  myśl  pewien  efekt 
świetlny w całkiem konkretnym miejscu, który obaj zauważyliśmy, nic o sobie nawzajem nie 
wiedząc;  czuję  w  takich  razach,  że  choć  talentem  nie  dorastam  mu  do  pięt,  istniały  jednak 
między nami psychiczne powinowactwa i one to właśnie pomogą mi się uporać z podjętym 
dziełem. 

Znalazłszy  narzędzie  trzeba  zrobić  z  niego  użytek.  Pierwszym  moim  zadaniem  po 

background image

śmierci Sebastiana było przejrzenie jego rzeczy. Wszystko pozostawił właśnie mnie - między 
innymi  list,  w  którym  kazał  mi  spalić  część  swych  papierów.  List  ten  sformułowany  był 
bardzo niejasno, z początku więc sądziłem, że mowa w nim o brulionach lub poniechanych 
rękopisach, ale Sebastian - o czym wkrótce się przekonałem - dawno już sam je zniszczył, 
pominąwszy kilka luźnych stronic zawieruszonych tu i ówdzie pomiędzy innymi papierami, 
należał bowiem do tej rzadkiej rasy pisarzy, którzy wiedzą, iż nic nie ma prawa ocaleć prócz 
dzieła  w  doskonałej  postaci,  czyli  wydrukowanej  książki;  istnienia  jej  nie  sposób  zaś 
pogodzić  z  istnieniem  widma  -  niechlujnego  rękopisu,  wystawiającego  na  pokaz  swe 

niedostatki ni

czym mściwy upiór, co niesie pod pachą własną głowę; dlatego też w pewnym 

momencie  należy  wyprzątnąć  warsztat,  unicestwiając  cały  śmietnik,  choćby  miał  on  nie 
wiedzieć jaką wartość sentymentalną lub rynkową. 

Kiedy  po  raz  pierwszy  wszedłem  do  londyńskiego  mieszkanka  Sebastiana  na  Oak 

Park Gardens 36, ogar

nęło mnie uczucie pustki, jakiego doznaje człowiek stwierdziwszy, że 

zbyt  długo  odwlekał  spotkanie,  a  teraz  jest  już  za  późno.  Trzy  pokoje,  wystygły  kominek, 

cisza. W ostat

nich  latach  Sebastian  rzadko  korzystał  z  tego  mieszkania,  a  i  umarł  gdzie 

indziej.  W  szafie  wisiało  pół  tuzina  garniturów,  przeważnie  starych;  na  sekundę  uległem 
dziwacznemu złudzeniu, że oglądam ciało Sebastiana rozmnożone w szereg sztywnych form 
o kwadratowych barkach. Widziałem go raz w tym brązowym płaszczu; dotknąłem rękawa, 
był jednak bezwładny i niczym nie odpowiedział na ten cichy okrzyk z głębi mej pamięci. W 
szafie stały też buty: przeszły wiele kilometrów, a teraz dotarły do kresu wędrówki. Złożone 
koszule  leżały  na  plecach.  Cóż  mogły  mi  powiedzieć  o  Sebastianie  wszystkie  te  milczące 
przedmioty? Jego łóżko. Na ścianie barwy kości słoniowej wisiał nad łóżkiem nieduży obraz 
olejny  (błotnista  droga,  tęcza,  piękne  kałuże),  stary  i  lekko  spękany.  Tam  padało  jego 
spojrzenie, kiedy się budził. 

Rozglądałem się po sypialni z wrażeniem, że wszystkie sprzęty uskoczyły w ostatniej 

chwili, jakbym je zaszedł znienacka, a teraz kolejno spoglądają mi w oczy, sprawdzając, czy 
zauważyłem  ten  moment,  gdy  się  wzdrygnęły,  przyłapane  na  czymś  zdrożnym.  Zwłaszcza 
pewien niski fotel w białym pokrowcu stojący obok łóżka miał taką minę; zastanawiałem się, 
co też mógł ukraść. Grzebiąc w zakamarkach jego niechętnych fałd namacałem coś twardego: 
okazało się, że to brazylijski orzech; fotel znów stanął z założonymi rękami, oblókłszy się w 
tę samą co przedtem nieprzeniknioność (mogącą wyrażać pełne wzgardy dostojeństwo). 

Łazienka. Szklana półka, pusta - tylko dwuramienny pojemnik po talku z nalepioną w 

rozwidleniu etykietką przedstawiającą fiołki odbijał się w lustrze niczym kolorowa reklama. 

Potem  obejrzałem  dwa  większe  pokoje.  Jadalnia  była  dziwnie  bezosobowa,  jak 

background image

wszystkie pomieszczenia, w któ

rych się jada - może dlatego, że pokarm to główne ogniwo 

między  nami  a  pospolitym  chaosem  przetaczającej  się  wokół  nas  materii.  W  szklanej 
popielniczce leżał wprawdzie niedopałek, ale zostawił go tam niejaki McMath, pośrednik w 
handlu nieruchomościami. 

Pracownia. Z jej okien rozpościerał się widok na ogród czy też może park za domem, 

ciemniejące  niebo,  kilka  wiązów  -  wbrew  obietnicy  zawartej  w  nazwie  zaułka  nie  były  to 
dęby.  W  jednym  końcu  pokoju  rozsiadła  się  obita  skórą  kanapa.  Gęsto  zaludnione  półki  z 
książkami. Biurko. Blat prawie pusty: czerwony ołówek, pudełko spinaczy - mebel wydawał 
się  ponury  i  nieprzystępny,  ale  lampa  na  jego  zachodnim  krańcu  była  przeurocza.  Gdy 
namacałem  jej  puls,  opałowa  kula  stopniała  i  spłynęła  strugami  światła:  a  więc  ten  to 
czarodziejski księżyc oglądał białą, ruchliwą dłoń Sebastiana. Teraz już serio zabrałem się do 
dzieła. Wziąłem zostawione mi w spadku klucze i otworzyłem szuflady. 

Przede  wszystkim  wywlokłem  z  nich  dwie  paczki  listów,  na  których  Sebastian 

nagryzmolił:  „zniszczyć”.  Jedną  zawinął  tak,  że  nie  mogłem  zobaczyć  charakteru  pisma: 
papier  listowy  był  błękitny  jak  skorupka  jajka,  z  ciemnoniebieskimi  marginesami.  Druga 

paczka zawie

rała  kartki  z  rozmaitych  papeterii,  zamaszyście  pobazgrane  kobiecą  ręką. 

Odgadłem, czyją. Przez jedną szaloną chwilę walczyłem z pokusą, aby dokładniej zbadać oba 
zawiniątka.  Wyznaję  z  żalem,  że  lepsze  skłonności  wzięły  górę.  Lecz  gdy  paliłem  listy  w 
kominku,  jeden  z  błękitnych  arkuszy  oddzielił  się  od  reszty,  gnąc  się  w  tył  pod  torturą 
płomienia,  a  nim  oblazła  go  i  stłamsiła  czerń,  kilka  słów  rozbłysło  z  całą  jasnością,  wnet 
jednak omdlały i wszystko się skończyło. 

Osunąłem się na fotel i zamyśliłem. Przed chwilą przeczytałem parę słów napisanych 

po rosyjsku, urywek zdania; same w sobie były one doprawdy nieistotne (nie mogłem zresztą 
od  płomieni  rządzonych  ślepym  trafem  oczekiwać  sprytu  ani  rozmysłu,  właściwego 
powieściopisarskim  fabułom).  W  dosłownym  przekładzie  znaczyłyby: „zwyczaj twój, aby 
zawsze znajdować...” Lecz to nie ich sens mnie uderzył, a sam fakt, że napisano je w mojej 
ojczystej  mowie.  Nie  miałem  pojęcia,  kim  mogła  być  owa  Rosjanka,  której  listy  Sebastian 
przechowywał  w  tak  bliskim  sąsiedztwie  listów  Klary  Bishop  -  a  niewiedza  ta  z  jakiejś 
przyczyny męczyła mnie i zbijała z tropu. Ze swego miejsca przy kominku, który znów był 
czarny  i  zimny,  widziałem  jasny  krąg  światła  lampy  stojącej  na  biurku,  jaskrawą  biel 
papierów  przelewających  się  przez  krawędź  szuflady  oraz  samotny  arkusz  na  niebieskim 
dywanie, do połowy ukryty w cieniu, przecięty na ukos granicą strefy światła. Przez moment 
zdawało mi się, że przy biurku siedzi przezroczysty Sebastian, wnet jednak przypomniałem 
sobie fragment o niewłaściwym Roquebrune: może wolał pisać w łóżku? 

background image

Po  pewnym  czasie  podjąłem  przerwane  zajęcie:  znów  zacząłem  badać  i  z  grubsza 

klasy

fikować  zawartość  szuflady.  Listów  było  wiele.  Odłożyłem  je  na  bok,  żeby  później 

przejrzeć.  Wycinki  z  gazet  w  albumie  z  krzykliwą  okładką,  na  której  widniał 
nieprawdopodobny motyl. Nie, nie znalazłem tam omówień jego własnych książek: Sebastian 
był  zanadto  próżny,  żeby  gromadzić  recenzje,  a  gdyby  się  na  nie  przypadkiem  natknął  w 
prasie, poczucie humoru nie pozwoliłoby mu wklejać ich cierpliwie do kajetu. Miał jednak, 
jak  już  wspomniałem,  album  wycinków,  a  wszystkie  one  (stwierdziłem  to  później, 
przeglądając je bez pośpiechu) dotyczyły bezsensownych zdarzeń, absurdalnych niczym sny, 
rozgrywających się w najbardziej banalnych miejscach i sytuacjach. Zauważyłem, że darzył 
także uznaniem niezborne metafory; pewnie zaliczał je do tej samej kategorii zjawisk z lekka 
koszmarnych. Pośród jakichś dokumentów prawniczych znalazłem karteluszek z początkiem 

opowiadania  - 

było  to  zaledwie  jedno  zdanie,  urwane  w  połowie,  dzięki  niemu  poznałem 

jednak  ten  osobliwy  zwyczaj  Sebastiana,  aby  w  trakcie  pisania  nie  skreślać  słów, 
zastępowanych  innymi;  na  przykład  znalezione  przeze  mnie  zdanie  brzmiało  następująco: 
„Jako okropny śpioch Okropny śpioch, Roger Rogerson, stary Rogerson kupił stary Rogers 
kupił,  tak  się  bał  Będąc  okropnym  śpiochem,  stary  Rogers  tak  się  zawsze  bał,  że  przegapi 
jutro. Był okropnym śpiochem. Śmiertelnie się bał, że przegapi jutrzejsze wydarzenie chwałę 
poranny pociąg chwałę, kupił więc i przyniósł do domu nie jeden, ale osiem budzików różnej 
wielkości,  tykających  z  rozmaitym  wigorem  dziewięć  osiem  jedenaście  budzików  różnej 
wielkości, tykających które to budziki dziewięć budzików, tyle samo, ile kot ma które ustawił 
które nieco upodobniły jego sypialnię do”. 

Żałowałem, że nie ma dalszego ciągu. 
W  pudełku  po  czekoladkach  cudzoziemskie  monety:  franki,  marki, szylingi 

austriackie, korony -  i drobniejszy bilon. Kilka wiecznych piór. Ametyst orientalnego 

pochodzenia, bez oprawy. Gumka recepturka. Szklana fiolka tabletek od bólu głowy, przeciw 
nerwowym  załamaniom,  newralgii,  bezsenności,  złym  snom  i  bólom  zębów.  Wzmianka  o 
zębach  nie  budziła  zaufania.  Stary  notes  (1926)  z  wymarłymi  numerami  telefonów.  Foto-

grafie. 

Spodziewałem  się  znaleźć  wśród  nich  całą  masę  zdjęć  dziewcząt.  Znacie  ten  typ: 

uśmiechy w słońcu, migawki z lata, kontynentalne sztuczki z cieniem, uśmiechy w bieli na 
trotuarze,  piasku  lub  śniegu  -  ale  tym  razem  nie  zgadłem.  Gdy  z  dużej  koperty,  na  której 
widniała  wypisana  ręką  Sebastiana  lakoniczna  informacja  „pan  H.”,  wytrząsnąłem 
dwadzieścia parę fotografii, okazało się, że wszystkie przedstawiają jedną i tę samą osobę na 
różnych  etapach  życia:  najpierw  był  to  łobuziak  o  twarzy  jak  księżyc  w  pełni,  ubrany  w 

background image

marynarski mundurek prostac

kiego  kroju,  potem  brzydki  chłopiec  w  czapce  krykiecisty, 

następnie  młodzieniec  z  perkatym  nosem,  i  tak  dalej,  aż  w  końcu  pojawiała  się  cała  seria 
dorosłych  panów  H.  -  dość  odrażający  mężczyzna  podobny  do  buldoga  stopniowo  tył  w 
świecie, na który składały się już to dekoracje w fotograficznych ateliers, już to prawdziwe 

ogródki przed domkami jednorodzinnymi. Zrozu

miałem,  kim  miał  być  ten  człowiek,  kiedy 

natrafiłem na wycinek z gazety, przypięty do jednego ze zdjęć: 

„Pisarz  pracujący  nad  biografią  fikcyjnej  postaci  poszukuje fotografii pana o 

energicznej aparycji, prze

ciętnego,  ustabilizowanego,  abstynenta,  najchętniej kawalera. 

Zakupi zdjęcia z dzieciństwa, młodości i wieku męskiego celem publikacji we wspomnianym 

utworze.” 

Książka  ta  nigdy  nie  powstała,  ale  możliwe,  że  niedoszły  autor  jeszcze  w  ostatnim 

roku  życia  nosił  się  z  zamiarem  jej  napisania,  bo  końcowe  zdjęcie  pana  H.,  stojącego  z 
radosną miną obok nowiutkiego samochodu, opatrzone było datą „marzec 1935”, a Sebastian 
umarł zaledwie w rok później. 

Nagle ogarnęło mnie zmęczenie i przygnębienie. Chciałem zobaczyć twarz Rosjanki, z 

którą  Sebastian  korespondował.  Chciałem  zobaczyć  zdjęcia  samego  Sebastiana.  Chciałem 
wielu rzeczy... Błądząc spojrzeniem po pokoju spostrzegłem fotografie w ramkach, wiszące w 
półmroku nad regałem z książkami. 

Wstałem,  żeby  im  się  przyjrzeć.  Jedna  -  powiększona  odbitka  -  przedstawiała 

Chińczyka nagiego od pasa w górę, uchwyconego w chwili, gdy z wielką energią ścinano mu 
głowę,  obok  zaś  wisiało  banalne  studium  kędzierzawego  dziecka  bawiącego  się  ze 
szczeniakiem. Uznałem, że jest to kombinacja w wątpliwym guście, ale Sebastian miał widać 
swoje powody, żeby zachować i powiesić obok siebie te zdjęcia. 

Rzuciłem  też  okiem  na  książki;  było  ich  wiele,  najrozmaitszych, poutykanych byle 

jak. Na jednej półce panował nieco większy ład i tam właśnie zauważyłem sekwencję, która 

przez c

hwilę  zdawała  się  układać  w  ledwie  uchwytną  frazę  muzyczną,  dziwnie  mi  skądś 

znajomą: Hamlet, La morte d'Arthur, Most w San Luis Rey, Doktor Jekyll i Mr Hyde, Wiatr z 
południa,  Dama  z  pieskiem,  Madame  Bovary,  Niewidzialny  człowiek,  Le  Temps  Retrouve, 
Słownik angielsko - perski, Autor Trixie, Alicja w krainie czarów, Ulisses, O kupowaniu koni, 

Król Lir... 

Melodia  wydała  ni  to  okrzyk,  ni  to  westchnienie,  i  ucichła.  Wróciłem  do  biurka  i 

zacząłem  sortować  listy,  które  przedtem  odłożyłem  na  bok.  Przeważnie  dotyczyły  spraw 
urzędowych, uznałem więc, że mam prawo je przejrzeć. Niektóre w żaden sposób nie wiązały 
się z zawodem Sebastiana, inne - owszem. Panował wśród nich niezły bałagan; wielu aluzji 

background image

nie zdołałem rozszyfrować. W paru przypadkach Sebastian zachował kopie swych własnych 
listów,  i  tak  na  przykład  zapoznałem  się  bez  żadnych  skrótów  z  pełną  animuszu  wymianą 
zdań między nim a jego wydawcą na temat pewnej książki. Potem pojawił się jakiś marudny 

osobnik  - 

ni  mniej,  ni  więcej,  tylko  z  Rumunii  -  i  hałaśliwie  domagał  się  opcji... 

Dowiedziałem  się  też,  jak  przebiega  sprzedaż  w  Anglii  i  w  jej  dominiach...  Nic 
nadzwyczajnego, ale w jednym przypadku wynik co najmniej zadowalający. Kilka listów od 
zaprzyjaźnionych  pisarzy.  Pewien  łagodny  literat,  autor  jednej  jedynej  sławnej  książki, 
zbeształ  Sebastiana  (4  kwietnia  1928  roku)  za  „korzeniowszczyznę”,  radząc  mu  poniechać 
„szczyzny”,  a  za  to  w  dalszych  utworach  kultywować  „korzeń”;  pomysł  ten  wydał  mi  się 
osobliwie głupi. 

Wreszcie na samym spodzie znalazłem listy matki i własne, a także kilka od kolegi, z 

którym Sebastian studiował. Trochę się siłując z ich stronicami (stare listy nie lubią, kiedy je 
się rozkłada) nagle pojąłem, gdzie teraz powinienem zapolować. 

background image

Studenckie  lata  Sebastiana  Knighta  nie  były  zbyt  szczęśliwe. Wiele rzeczy w 

Cambridge  sprawiło  mu  oczywiście  radość;  początkowo  wręcz  zachłysnął  się  tym,  że 
nareszcie  widzi  wytęskniony  kraj  -  widzi,  dotyka,  czuje  zapachy.  Prawdziwa  dorożka 
zawiozła  go  z  dworca  do  Trinity  College;  można  by  sądzić,  że  czekała  specjalnie na 
Sebastiana,  do  ostatniej  chwili  rozpaczliwie  stawiając  opór  siłom  skazującym  tego  rodzaju 

pojazdy na wymar

cie,  a  potem  skonała  z  ochotą,  aby  przenieść  się  w  świat  bokobrodów  i 

czerwończyka płomieńca. 

Błocko  na  ulicach  lśniących  wilgocią  w  mglistym  mroku  tworzyło  wraz  z 

przyobiecanym kontrapunktem - 

filiżanką mocnej herbaty i szczodrze płonącym ogniem na 

kominku  - 

harmonię,  którą  przybysz  doskonale  skądś  znał.  Czyste  dźwięki  zegarów  na 

wieżach  już  to  zawisały  nad  miastem,  już  to  nakładały  się  na  siebie  i  odpowiadały  sobie 
echem  z  oddali,  w  dziwny,  do  głębi  znajomy  sposób  zlewając  się  z  piskliwymi  okrzykami 
gazeciarzy.  A  gdy  Sebastian  wkroczył  na  przepojony  ponurym  majestatem  główny 
dziedziniec,  gdzie  cienie  w  togach  snuły  się  wśród  mgły,  widząc  przed  sobą  miarowo 
podskakujący  melonik  odźwiernego  poczuł,  że  którymś  zmysłem  rozpoznaje  wszystkie  te 
doznania:  zdrowe  wyziewy  wilgotnej  darni,  pradawną  dźwięczność  kamiennych  płyt  pod 
obcasem,  niewyraźny  zarys  mrocznych  murów  wysoko  nad  głową  -  po prostu wszystko. 
Szczególne to uniesienie trwało zapewne dość długo, lecz od razu zawierało też domieszkę 
innego uczucia, które później wzięło górę. Otóż Sebastian chcąc nie chcąc zdał sobie sprawę 
(być może z czymś na kształt bezradnego zdumienia, oczekiwał bowiem od Anglii więcej, niż 
mógł  dostać),  że  choćby  nowe  otoczenie  najmądrzej  i  najsłodziej  schlebiało  jego  dawnym 

roje

niom, on sam, a raczej najbardziej drogocenna część jego osobowości, znosić będzie tę 

samą co dotychczas beznadziejną samotność. Bo też właśnie samotność była dominantą życia 
mojego brata, im zaś troskliwiej los dbał o to, aby czuł się on na świecie jak u siebie w domu, 
im umiejętniej podrabiał rzeczy, których Sebastian pragnął (a raczej tak mu się zdawało), tym 
wyraźniej człowiek będący przedmiotem owych starań uświadamiał sobie, że nie pasuje do 

obrazka  - 

ani  tego,  ani  żadnego  innego.  Zrozumiawszy  wreszcie  problem  do  końca,  jął  z 

ponurą zaciętością pielęgnować w sobie świadomą sztuczność niby rzadki talent lub pasję, i 
wtedy dopiero zaczął czerpać satysfakcję z jej bujnego, wręcz monstrualnego rozrostu, już się 
nie przejmując tym, że jest niesympatyczny i niezdarny; to jednak nastąpiło znacznie później. 

Z początku musiał się rozpaczliwie bać, że nie zrobi tego, czego od niego oczekują, 

background image

albo 

co  gorsza  zrobi  to  niezręcznie.  Ktoś  mu  powiedział,  że  sztywną,  kanciastą  czapkę 

uniwersytecką  należy  zmiąć  lub  nawet  całkiem  wyjąć  z  niej  tekturę,  pozostawiając  tylko 
wiotką, czarną tkaninę. Ledwie Sebastian posłuchał tej rady, stwierdził, iż niechcący utrafił w 
najbardziej prostacki ton „studenterii”, bo styl naprawdę doskonały polega na tym, aby nosić 
czapkę  i  togę  zupełnie  je  ignorując,  zapewnia  im  to  bowiem  nieskazitelny  wygląd  rzeczy 
nieistotnych, które w przeciwnym razie ośmieliłyby się domagać dla siebie znaczenia. Inny 
przykład: kapelusze i parasole bez względu na pogodę obłożone były anatemą, toteż Sebastian 
sumiennie  mókł  i  przeziębiał  się,  aż  pewnego  dnia  poznał  niejakiego  D.  W.  Gorgeta, 

uroczego, przyjacielskiego lenia o nonszalanckim usposobi

eniu,  słynnego  rozrabiakę, 

eleganta i dowcipnisia: i ten to Gorget najspokojniej w świecie chodził w miękkim kapeluszu 
i z parasolem. Gdy w piętnaście lat później przyjechałem do Cambridge, najlepszy przyjaciel 

Sebastiana z lat studenckich (obecnie wybitn

y  uczony)  opowiedział  mi  te  historyjki; 

pozwoliłem sobie wówczas zauważyć, że wszyscy w Cambridge chodzą przecież z... 

- W rzeczy samej - 

przytaknął mój rozmówca. - Parasol Gorgeta wydał potomstwo. 

Niechże mi pan jeszcze powie - poprosiłem - jak było ze sportem? Czy Sebastian 

dobrze sobie radził na boisku? 

Gospodarz się uśmiechnął. 

- Niestety - 

rzekł. - Pominąwszy łagodnego tenisa, w którego czasem grywaliśmy na 

dość grząskim trawiastym korcie, ani Sebastian, ani ja nie byliśmy wielkimi zwolennikami 

teg

o rodzaju zajęć. Pamiętam, że miał bardzo drogą rakietę i twarzowy kostium z flaneli. W 

ogóle  zresztą  wyglądał  nadzwyczaj  miło,  schludnie  i  tak  dalej.  Ale  zamiast  serwować,  po 
kobiecemu  klepał  piłkę  rakietą.  Wciąż  się  uganiał  po  całym  korcie  i  nigdy  nie  trafiał,  a 
ponieważ  ja  spisywałem  się  niewiele  lepiej,  nasze  mecze  polegały  głównie  na  tym,  że  co 
chwila  podnosiliśmy  z  ziemi  mokre,  zielone  piłki  albo  odrzucaliśmy  je  właścicielom, 
grającym na sąsiednich kortach, wszystko to zaś odbywało się wśród równomiernie siąpiącej 
mżawki. Tak, Sebastian grał zdecydowanie kiepsko. 

Martwił się tym? 

Tak, w pewnym sensie. Właściwie cały pierwszy semestr zatruła mu świadomość, że 

w  tych  sprawach  nie  nadąża.  Kiedy  on  i  Gorget  poznali  się  u  mnie,  biedny Sebastian bez 

p

rzerwy  rozprawiał  o  tenisie,  więc  Gorget  spytał  wreszcie,  czy  w  tenisa  gra  się  kijem. 

Sebastian trochę się wtedy pocieszył, bo pomyślał, że Gorget, którego z miejsca polubił, też 

nie jest wysportowany. 

A nie był? 

No,  grał  w  rugby  w  reprezentacji  Cambridge,  ale  może  nie  przepadał  za  tenisem. 

background image

Zresztą Sebastian wkrótce się wyleczył z kompleksów na punkcie sportu. A w ogóle... 

Siedzieliśmy  w  pokoju  o  ścianach  wykładanych  dębową  boazerią,  przy  słabym 

świetle,  w  fotelach  tak  niskich,  że  bez  trudu  sięgaliśmy  do zastawy herbacianej, która 
pokornie czekała na dywanie; duch Sebastiana zdawał się unosić nad nami, gdy migoczące 
płomienie odbijały się w mosiężnych gałkach kominka. Gospodarz był w młodości blisko z 
Sebastianem,  chyba  zatem  wiedział,  co  mówi,  kiedy  twierdził,  że  mój  brat  miał  poczucie 
niższości,  bo  pragnął  stać  się  bardziej  angielski  niż  sama  Anglia;  wiecznie  mu  się  to  nie 
udawało, ale wciąż próbował, aż w końcu zrozumiał, iż zdradza go nie tyle zewnętrzność, nie 
tyle manieryzmy, wtrącane pod dyktando modnego slangu, ile samo to usiłowanie, aby stać 
się  takim  jak  inni  i  postępować  na  ich  modłę,  podczas  gdy  w  istocie  wisi  nad  nim 
błogosławieństwo, skazujące go na odosobnienie w granicach własnego jestestwa. 

Robił  jednak,  co  mógł,  żeby  się  przedzierzgnąć  w  typowego studenta. Zimowym 

rankiem wychodził na dwór w brązowym szlafroku i starych lakierkach, zabierając ze sobą 
mydelniczkę  i  saszetkę  z  przyborami  do  mycia,  i  szedł  do  łaźni  za  rogiem.  Potem  było 
śniadanie w jadalni: owsianka szara i nudna jak niebo nad dziedzińcem oraz pomarańczowa 

marmolada  - 

dokładnie  w  tym  samym  odcieniu,  co  pnącza  porastające  mury  wokół  tegoż 

dzie

dzińca.  Sebastian  dosiadał  swego,  jak  mówił  mój  informator,  „bicykla”,  i  z  togą 

przerzuconą  przez  ramię  pedałował  do  tej  czy  innej  sali  na  wykład.  Lunch  jadał  w  lokalu 
zwanym Pitt (był to, zdaje się, jakiś klub, zapewne o ścianach przyozdobionych malunkami w 
guście  koniarzy,  gdzie  stareńcy  kelnerzy  zadawali  gościom  odwieczną  zagadkę:  czysta  czy 
zabielana?).  Grywał  w  piątaki  (cokolwiek  się  za  tą  nazwą  kryło)  lub  w  inną  podobnie 
bezpieczną grę, a potem w gronie paru przyjaciół zjadał podwieczorek; rozmowa kuśtykała od 

herbatników do fajki, przy czym starannie unikano wszystkiego, czego nie mówili pozostali. 

Przed  kolacją  mogło  być  jeszcze  kilka  wykładów,  później  zaś  znów  szło  się  do  jadalni  - 
całkiem  przyzwoitej  sali,  którą  też  mi  sumiennie  pokazano.  Właśnie  odbywało  się  tam 
zamiatanie podłogi i tłuste białe łydki Henryka Ósmego sprawiały takie wrażenie, jakby się 
bały łaskotek. 

- A 

gdzie zwykle siadywał Sebastian? 

Tam, pod ścianą. 

Ale jak się tam dostawał? Stoły ciągną się kilometrami. 

Wskakiwał na zewnętrzną ławkę i przechodził po blacie stołu. Wszyscy tak robili, 

chociaż czasem nadeptywało się komuś na talerz. 

Po kolacji wr

acał do siebie, jeżeli nie szedł z jakimś milczącym kompanem do małego 

kina w rynku, gdzie można było zobaczyć film z Dzikiego Zachodu albo Charliego Chaplina, 

background image

jak ucieka sztywnym truchcikiem przed niegodziwym grubasem, póki się nie poślizgnie na 

rogu ulicy. 

W  ten  sposób  minęły  trzy  albo  cztery  semestry,  potem  jednak  w  Sebastianie  zaszła 

dziwna zmiana. Przestało go bawić to, czym się dotychczas zabawiał z poczucia obowiązku, i 
z całym spokojem zajął się sprawami naprawdę dlań ważnymi. Na zewnątrz zmiana ta miała 
taki skutek, że wypadł z rytmu życia uczelni. Nie widywał się z nikim prócz mego rozmówcy; 
pozostał  on  jedynym  chyba  człowiekiem,  wobec  którego  mój  brat  był  całkiem  szczery  i 
naturalny.  Łączyła  ich  piękna  przyjaźń;  doskonale  zresztą  rozumiałem  Sebastiana, bo ten 
spokojny  badacz  miał  najwspanialszą  i  najdelikatniejszą  osobowość,  jaką  można  sobie 
wyobrazić.  Obaj  interesowali  się  literaturą  angielską;  przyjaciel  Sebastiana  już  wtedy  szki-
cował plan swego pierwszego dzieła, zatytułowanego Prawa wyobraźni literackiej, za które w 
kilka lat później dostał nagrodę Montgomery'ego. 

Prawdę  mówiąc  -  rzekł  teraz,  głaszcząc  puszystego  kota  o  błękitnym  futrze  i 

seledynowych oczach; zwierzę pojawiło się nie wiedzieć skąd i właśnie sadowiło mu się na 

kolanach.  -  Pr

awdę  mówiąc,  w  tamtym  okresie  naszej  przyjaźni  trochę  się  martwiłem  o 

Sebastiana. Kiedy się nie pojawiał na wykładzie, szedłem go odwiedzić, i tu się okazywało, 
że  jeszcze  leży  w  łóżku,  skulony  jak  śpiące  dziecko,  ale  przy  tym  z  ponurą  miną  pali 

papierosa. 

Zmiętoszona  poduszka  cała  obsypana  była  popiołem,  a  wyplamione  atramentem 

prześcieradło zamiatało podłogę. W odpowiedzi na moje energiczne powitanie ledwie stękał i 
nawet się nie fatygował, żeby zmienić pozycję, więc pokręciwszy się trochę po mieszkaniu, 
uspokojony, że nie zachorował, szedłem na lunch, a gdy potem znów do niego wstępowałem, 
dalej leżał - tyle że na drugim boku - i strząsał popiół do kapcia. Pytałem, czy nie przynieść 
mu czegoś do jedzenia, bo w spiżarce miał zawsze pustki, kiedy zaś wracałem z kiścią ba-
nanów,  zrywał  się  wesół  jak  małpa  i  natychmiast  zaczynał  mnie  drażnić  stekiem  mętnie 

niemoralnych stwier

dzeń  na  temat  życia,  śmierci  lub  Boga,  które  wygłaszał  ze  szczególną 

lubością,  wiedząc,  jak  mnie  złoszczą,  choć  nigdy  nie  wierzyłem,  że  mówi  serio.  Wreszcie 
koło  trzeciej  czy  czwartej  wkładał  szlafrok  i  szurając  kapciami  szedł  do  saloniku. 
Wychodziłem przejęty niesmakiem, a on siedział skulony przy kominku i drapał się w głowę. 
Kiedy  nazajutrz  pracowałem  w  swoich  pieleszach, na schodach  zaczynały  raptem  dudnić 
czyjeś kroki i do pokoju wpadał Sebastian, czysty, wyświeżony i podekscytowany, żeby mi 
pokazać wiersz, który właśnie skończył. 

Sądzę, że wszystko w tym opisie się zgadza; najbardziej żałosny wydał mi się pewien 

drobny szczegół. Otóż angielszczyzna Sebastiana, choć płynna i wysoce idiomatyczna, była, 
jak  się  zdaje,  w  oczywisty  sposób  angielszczyzną  cudzoziemca.  Głoskę  „r”  na  początku 

background image

wyrazu  mój  brat  wymawiał  dźwięcznie  i  chrapliwie;  robił  czasem  dziwaczne  błędy,  na 
przykład  mówił  „chwyciłem  grypę”  albo  „ten  facet  sympatyzuje”,  co  miało  po  prostu  zna-
czyć,  że  ktoś  wywarł  na  nim  miłe  wrażenie.  Nieprawidłowo  akcentował  takie  słowa,  jak 
„interesujący”  czy  „laboratorium”.  Źle  wymawiał  imiona  w  rodzaju  „Sokratesa” lub 

„Desdemony”. J

eśli zwrócono mu uwagę, nigdy nie powtarzał błędu, ale okropnie się dręczył 

samym faktem, że nie jest pewien niektórych wyrazów, i oblewał się jaskrawym rumieńcem, 
ilekroć z powodu przypadkowego potknięcia tępawy słuchacz nie całkiem go zrozumiał. W 

okresi

e tym o wiele lepiej wprawdzie pisał niż mówił, lecz wiersze jego miały w sobie coś 

niezupełnie angielskiego, choć trudno byłoby powiedzieć, co mianowicie. Żaden zresztą nie 
dotarł do mych rąk. Owszem, przyjaciel Sebastiana przypuszczał, że może kilka... 

Zdjął kota z kolan i zaczął grzebać wśród papierów w szufladzie, niczego jednak nie 

znalazł. 

Może u mojej siostry w jakiejś skrzyni - powiedział bez przekonania - ale nie dam 

głowy... Takie drobiazgi szczególnie łatwo popadają w zapomnienie, a poza tym  Sebastian 
niewątpliwie byłby rad, że zaginęły. 

Nawiasem mówiąc - wtrąciłem - wygląda na to, że czas, który pan wspomina, był 

okropnie  płynny,  w  sensie  czysto  meteorologicznym.  Musiała  wtedy  panować  wręcz 
rozpaczliwa pogoda, taka jak dziś [spotkanie nasze wypadło w ponury, lutowy dzień]. Proszę 
mi  powiedzieć,  czy  nigdy  wtedy  nie  bywało  ciepło,  słonecznie?  Przecież  sam  Sebastian 
napomyka chyba w którymś miejscu o „różowych świecznikach ogromnych kasztanów” nad 
piękną rzeczułką? 

Owszem, w Cambridge prawie 

co roku była wiosna, a po niej lato (owo tajemnicze 

„prawie” szczególnie mi się spodobało). Sebastian rzeczywiście dosyć chętnie się wylegiwał 
w łódce, płynącej rzeką Cam. Lecz nade wszystko lubił jeździć o zmroku na rowerze pewną 
ścieżką biegnącą skrajem łąk. Siadał na płocie i myśląc o tym i owym patrzył, jak na bladym 
wieczornym  niebie  smużki  łososiowych  chmur  przybierają  kolor  matowej  miedzi.  O  czym 
myślał?  O  dziewczynie,  która  mówiła  londyńską  gwarą,  a  puszyste  włosy  wciąż  jeszcze 
zaplatała w warkocze (pewnego razu szedł za nią przez błonia, aż nagle zastąpił jej drogę, 
pocałował  i  nigdy  już  potem  nie  zobaczył)?  O  kształcie  jednej  z  chmur?  O  mglistym  za-
chodzie  słońca  za  czarnym  jodłowym  borem  kędyś  w  Rosji  (ileż  dałby  za  takie 

wspomnienie!)? O ukrytych znacze

niach gwiazdy i źdźbła trawy? O nieznanym języku ciszy? 

O straszliwej wadze kropli rosy? O rozdzierającym pięknie kamyka wśród miliardów innych 
kamyków,  co  układają  się  w  sens  -  ale  jaki?  Czy  też  rozważał  odwieczne  pytanie  „Kim 
jesteś?”,  stawiane  własnemu  ja,  zaskakująco  nieuchwytnemu  pośród  zmierzchu,  a  zarazem 

background image

światu  stworzonemu  boską  ręką,  z  którym  nigdy  właściwie  nie  udaje  nam  się  zapoznać? 
Może bliższe prawdy będzie przypuszczenie, że gdy tak siedział na płocie, kłębiły mu się w 
głowie rozmaite wyobrażenia i słowa, a choć te pierwsze były ledwie zarysowane, drugie zaś 
nie dość celne, wiedział już, że w nich i tylko w nich zawiera się jego prawdziwe życie, bo to, 

co jest mu pisane, czeka po drugiej stronie upiornego pola bitwy, które on w stosownym 

czasie przemierzy. 

Czy mi się podobały jego książki? Och, niesłychanie! Rzadko go widywałem, odkąd 

wyjechał  z  Cambridge,  a  nigdy  nie  przysyłał  mi  egzemplarzy.  Wie  pan,  pisarze  bywają 
zapominalscy.  Ale  wziąłem  kiedyś  z  biblioteki  trzy  powieści  i  przeczytałem  w  tyleż  nocy. 
Nigdy  nie  wątpiłem,  że  w  końcu  zacznie  dobrze  pisać,  nie  spodziewałem  się  jednak  aż 
takiego poziomu. W ciągu ostatniego roku, który tu spędził... nie rozumiem, co się stało tej 
kotce. Tak jakby zapomniała, do czego służy mleko. 

W  ciągu  ostatniego  roku  spędzonego  w  Cambridge  Sebastian  wiele  pracował; 

przedmiot jego studiów -  literatura angielska - 

jest  niezwykle  obszerny  i  złożony;  był  to 

jednak  zarazem  rok  nagłych  wypadów  do  Londynu,  przeważnie  urządzanych  bez  zgody 

zwierzch

ności.  Promotor  Sebastiana,  nieboszczyk  Jefferson,  starzec  ponoć  okropnie  nudny, 

ale znakomity lingwista, w sposób bezdyskusyjny uznał swego podopiecznego za Rosjanina. 
Doprowadził  go  więc  do  granic  wytrzymałości,  najpierw  wyliczając  znane  sobie  rosyjskie 
słowa - była to zaś niezła kolekcja, zgromadzona przed laty w podróży do Moskwy - a potem 
prosząc, żeby Sebastian uczył go dalej. Pewnego dnia mój brat wypalił bez ogródek, że zaszło 
nieporozumienie, naprawdę bowiem urodził się nie w Rosji, a w Sofii. Natenczas zachwycony 

starzec z miej

sca zaczął mówić po bułgarsku. Sebastian ratował się kulawą wymówką, że nie 

zna tego akurat dialektu, lecz inny, kiedy zaś profesor zażądał próbki, zmyślił na poczekaniu 
całkiem  nowe  narzecze,  wobec  którego  sędziwy lingwista  wielce  się  stropił,  póki  mu  nie 
zaświtało, że Sebastian... 

No, chyba już wszystko pan ze mnie wycisnął - z uśmiechem rzekł mój informator. - 

Wspominam  coraz  większe  błahostki  i  głupstwa...  pewnie  nawet  mówić  nie  warto,  że 
Sebastian  skończył  studia  z  pierwszą  lokatą,  a  potem  u  szczytu  chwały  zrobiono  nam 
zdjęcie... jeśli pan chce, spróbuję je znaleźć i przesłać pocztą. Naprawdę musi pan już iść? 
Nie  przejdziemy  się  nad  rzekę?  Można  by  spojrzeć  na  krokusy.  Sebastian  nazywał  je 

„grzybami poetów” - rozumie pan skojarzenie. 

Za  bardzo  jednak  lało.  Postaliśmy  jeszcze  chwilę  pod  daszkiem  ganku.  Po  kilku 

minutach powiedziałem, że pora już na mnie. 

Chwileczkę  -  zawołał w  ślad  za mną  przyjaciel  Sebastiana,  gdy  zacząłem  kluczyć 

background image

wśród kałuż. - Zapomniałem panu powiedzieć. Rektor mówił mi parę dni temu, że ktoś pyta 
w  liście,  czy  Sebastian  Knight  naprawdę  studiował  w  Trinity.  Zaraz,  zaraz,  jak  się  ten 
jegomość nazywał? A niechże to... Pamięć mi się skurczyła w praniu. No, ale swoją drogą 
nieźle ją przepłukaliśmy, co? W każdym razie o ile dobrze zrozumiałem, ktoś zbiera materiały 
do książki o Sebastianie. To zabawne, zdaje się, że nie ma pan... 

- Sebastian Knight? - 

rzekł jakiś głos we mgle. - Kto tu mówi o Sebastianie Knighcie? 

background image

To powiedziawszy, nieznajomy podsz

edł do nas... O, jak mi czasem brak swobodnego 

rozkołysania dobrze naoliwionej powieści! Jakże byłoby wygodnie, gdyby głos ten należał do 
pogodnego,  leciwego  profesora,  który  miałby  długie,  omszałe  płatki  uszu,  a  koło  oczu 

zmarszczki  - 

oznakę  mądrości  i  poczucia  humoru...  Poręczna  postać,  mile  widziany 

przechodzień - ktoś, kto także znał mego bohatera, lecz patrzył nań z innej strony. 

-  Teraz zatem - 

oświadczyłby - powiem panom, jak naprawdę wyglądały studenckie 

lata Sebastiana Knighta. 

I natychmiast rozp

ocząłby  opowieść.  Niestety,  nic  podobnego  się  nie  stało.  Głos 

Spośród  Mgły  zadźwięczał  jedynie  w  najciemniejszym  zakątku  mego  umysłu.  Był  tylko 
echem jakiejś wyobrażalnej prawdy, wygłoszonym w samą porę przypomnieniem: nie bądź 
taki  pewny,  że  dowiesz  się  z  ust  teraźniejszości,  jak  wyglądała  przeszłość.  Strzeż  się 
pośrednika,  choćby  najuczciwszego.  Pamiętaj,  że  to,  co  mówią  ludzie,  ma  w  istocie  trzy 
warstwy: najpierw opowiadający kształtuje przekaz, który następnie po swojemu przeinacza 
słuchacz,  a  przed  obydwoma  zataja  prawdę  zmarły  bohater  opowieści.  „Kto  mówi  o 
Sebastianie  Knighcie?”,  powtarza  pytanie  ów  głos  w  zakamarkach  mego  sumienia. 
Rzeczywiście, kto? Najlepszy przyjaciel i brat przyrodni. Łagodny naukowiec żyjący z dala 
od świata i zakłopotany podróżny, co zawitał do odległej krainy. A gdzie jest ten trzeci? W 
spokoju  gnije  na  cmentarzu  w  St  Damier.  Roześmiany  żyje  w  pięciu  tomach.  Sam 
niewidzialny, zagląda mi przez ramię, gdy piszę te słowa (choć zbyt chyba nieufnie odnosił 
się do tego banału, jakim jest wieczność, żeby nawet i teraz uwierzyć we własnego ducha). 

Zgarnąłem  w  każdym  razie  taki  akurat  łup,  jaki  mogłem  zdobyć  dzięki  ludzkiej 

przyjaźni.  Dodałem  do  niego  kilka drobnych  zdarzeń,  wspomnianych  w  króciutkich listach 

Sebastiana z tego okresu,  i rzucone mimo

chodem  wzmianki  o  życiu  uniwersyteckim, 

pojawiające  się  tu  i  ówdzie  w  jego  książkach.  Potem  wróciłem  do  Londynu,  gdzie  już 
wcześniej obmyśliłem kolejne posunięcie. 

W trakcie naszego ostatniego spotkania Sebastian wspomniał o jakimś sekretarzu - nie 

sekretarzu, którego sporadycznie zatrudniał między rokiem 1930 a 1934. Podobnie jak wielu 

dawnych autorów - i bardzo niewie

lu współczesnych (chyba że o istnieniu tych, co nie umieją 

prowadzić swych spraw w sposób rozsądny, czyli z tupetem, po prostu nic nie wiemy) - był w 
interesach bezradny aż do śmieszności, a skoro już znalazł doradcę (który mógł zresztą się 
okazać szwindlarzem albo zakutą pałą, albo jednym i drugim), z największą ulgą całkowicie 

background image

się  na  niego  zdawał.  Gdybym  zaś  spytał,  czy  ma  zupełną  pewność,  że  taki  -  to  -  a  -  taki, 
prowadzący  obecnie  jego  sprawy,  nie  jest  w  rzeczywistości  wścibskim  łajdakiem,  czym 
prędzej zmieniłby temat, tak strasznie się bał, aby wykrycie cudzych matactw nie kazało mu 
przełamać  własnego  lenistwa  i  nie  zmusiło  go  do  działania.  Jednym  słowem,  wolał  mieć 
najgorszego asystenta niż nie mieć go wcale i zawsze wmawiał sobie oraz otoczeniu, że jest 
najzupełniej  zadowolony  z  dokonanego  wyboru.  Co  powiedziawszy,  spieszę  podkreślić  z 
całym  naciskiem,  iż  z  prawnego  punktu  widzenia  ani  jedno  moje  słowo  nie  ma  charakteru 
potwarzy, a nazwisko, które za chwilę wymienię, nie padło w niniejszym akapicie. 

Od pana Goodmana chciałem usłyszeć nie tyle relację z ostatnich lat mego brata (nie 

była mi jeszcze potrzebna, postanowiłem bowiem śledzić badany życiorys krok za krokiem, 
nigdy nie wyprzedzając bohatera), ile parę wskazówek na temat ludzi, z którymi należało się 
spotkać jako z osobami mogącymi coś wiedzieć o losach Sebastiana po ukończeniu studiów. 

Pierwszego marca 1936 rok

u  odwiedziłem  zatem  pana  Goodmana  w  jego  biurze na 

Fleet Street. Nim jednak streszczę naszą rozmowę, pozwolę sobie na małą dygresję. 

Wspomniałem już, że wśród listów Sebastiana znalazłem korespondencję między nim 

a wydawcą, dotyczącą pewnej powieści. Otóż okazuje się, że jedna z drugoplanowych postaci 
w pierwszej książce mego brata (1925), zatytułowanej Skos pryzmatu, stanowi niesłychanie 

ko

miczną i okrutną karykaturę współczesnego pisarza, któremu Sebastian uznał za stosowne 

wymierzyć karę. Oczywiście wydawca natychmiast się połapał i tak bardzo zaniepokoił, że 
zaczął nalegać, aby autor przerobił cały fragment. Sebastian stanowczo odmówił, a w końcu 
oświadczył, że wyda książkę u kogo innego - co też uczynił. 

„Zastanawia  się  pan  -  pisze w jednym z listów -  co  mnie  podkusiło,  mnie,  pisarza, 

który  dopiero  zaczyna  się  rozwijać  (tak  się  pan  wyraził,  ale  tutaj  określenie  to  nie  ma 
zastosowania, bo autorzy rzeczywiście do tej kategorii należący przez całe życie «zaczynają 
się  rozwijać»;  inni  zaś,  mnie  podobni,  jednym  skokiem  osiągają  pełnię  rozkwitu),  otóż 
zastanawia  się  pan  (powtórzenie  to  nie  znaczy,  że  kajam  się  z  powodu  wtrąconego  przed 
chwilą  proustowskiego  nawiasu),  czemu,  u  diabła,  sięgnąłem  między  współczesnych  i 
wziąwszy  w  palce  milutką  figurkę  z  niebieskiej  porcelany  (prawda,  że  Iks  przypomina 
tandetny  fajansowy  drobiażdżek,  jeden  z  tych,  które  na  jarmarkach  kuszą  człowieka  do 
hałaśliwej  orgii  zniszczenia?)  upuściłem  ją  z  wieży  mej  prozy  na  dno  rynsztoka.  Mówi  mi 
pan, że pisarz ten jest powszechnie ceniony; jego książki sprzedają się w Niemczech prawie 
tak znakomicie jak u nas; jego stare opowiadanie tylko co włączono do antologii Arcydzieła 
literatury współczesnej; 
wraz z Igrekiem i Zetem uchodzi za wybitnego pisarza «powojennej» 
generacji; no i w końcu - choć rzecz to nie najmniej ważna - jest niebezpieczny jako krytyk. 

background image

Sugeruje pan, że nie należy zdradzać mrocznej tajemnicy jego sukcesów, polegającej na tym, 
aby podróżować drugą klasą z biletem klasy trzeciej, czyli - jeżeli moje porównanie wyda się 

p

anu nie dość jasne - schlebiać gustom najgorszej kategorii czytelników: nie tych czystych 

duszyczek,  co  lubują  się  w  detektywistycznych  bajdach,  lecz  ludzi,  którzy  kupują 
najokropniejsze  banały  tylko  dlatego,  że  zmiksowano  je  w  nowoczesny  sposób,  dodawszy 
kroplę «freudyzmu», «strumienia świadomości» i czego tam jeszcze, a nie rozumieją - i nigdy 
nie pojmą - że dzisiejsi nadobni cynicy to siostrzeńcy jejmości Grundy i bratanice pani Marie 
Corelli.  Niby  czemu  mielibyśmy  dochowywać  tego  wstydliwego  sekretu?  Cóż  to  za 
masoneria  banału,  wielbionego  bałwochwalczo?  Precz  z  tymi  tandetnymi  bożkami!  W 
dalszym ciągu listu ostrzega mnie pan, że odbiorę sobie wszelkie szanse, jeśli u progu kariery 
literackiej  zaatakuję  wpływowego  pisarza.  Nawet  gdyby  istniało  coś  takiego, jak «kariera 
literacka»,  a  ja  miałbym  zostać  zdyskwalifikowany  tylko  za  to,  że  jadę  na  własnym 
wierzchowcu, nie pozwoliłbym zmienić ani słowa w swoim tekście. Proszę mi wierzyć - pod 
groźbą  żadnej  kary,  choćby  nie  wiedzieć  jak  brutalnej,  nie  wyrzeknę  się  pogoni  za 
przyjemnością - zwłaszcza, jeśli jej źródłem jest młode, jędrne łono prawdy. Niewiele rzeczy 
w życiu daje się porównać z rozkoszą uprawiania satyry, a gdy sobie wyobrażam, z jaką miną 
ten szarlatan przeczyta (bo że przeczyta, to pewne) passus, o którym mowa, wiedząc równie 
dobrze  jak  pan  i  ja,  że  jest  to  szczera  prawda,  moja  rozkosz  osiąga  najsłodsze  apogeum. 
Dodam,  że  jeśli  wiernie  przedstawiłem  nie  tylko  świat  wewnętrzny  Iksa  (niczym  się  nie 
różniący od stacji metra w godzinach szczytu), ale i wszystkie sztuczki, do których człowiek 
ten ucieka się w mowie i w sposobie bycia, kategorycznie przeczę, jakoby on sam lub ktokol-
wiek z czytelników mógł znaleźć choćby cień wulgarności w niepokojącym pana fragmencie. 
Niech  więc  już  się  pan  nie  dręczy  myślą  o  tej  sprawie.  Proszę  też  pamiętać,  że  wezmę  na 
siebie  pełną  odpowiedzialność  -  w  sensie  moralnym,  a  także  komercyjnym  -  jeżeli  moja 
niewinna książeczka istotnie «napyta panu biedy».” 

List ten (cenny sam w sobie, gdyż ukazuje Sebastiana w tym pogodnym, chłopięcym 

nastroju,  który  i  później  zawisał  niby  tęcza  nad  burzliwym  smętkiem  jego  najbardziej 
mrocznych  opowieści)  przytaczam,  żeby  wyjaśnić  pewną  delikatną  kwestię.  Otóż  za  parę 
minut pojawi się pan Goodman we własnej osobie. Czytelnik już wie, że książce tego pana 
odmawiam wszelkiej wartości. Lecz podczas naszej pierwszej (a zarazem ostatniej) rozmowy 
nic nie wiedziałem o jego dziele (jeśli pospiesznie sporządzoną kompilację w ogóle można 
tak nazwać). Podszedłem do książki pana Goodmana bez żadnych uprzedzeń, ale teraz jestem 
już trochę uprzedzony, musi to więc zaważyć na tym, jak opiszę jego osobę. Z drugiej strony 
nie bardzo sobie wyobrażam, abym mógł opowiedzieć o wizycie u niego, nie czyniąc aluzji - 

background image

choćby tak dyskretnych jak wtedy, gdy szło o przyjaciela Sebastiana z lat studenckich - do 
manier, jeśli nie do wyglądu gospodarza. Czy uda mi się poprzestać na tych aluzjach? Czy 
twarz  pana  Goodmana  nie  wyskoczy  nagle  spomiędzy  wierszy,  ku  zrozumiałej  irytacji  jej 
właściciela, kiedy będzie je czytał? Przestudiowawszy list brata stwierdziłem w końcu, że nie 
mogę  zrobić  panu  Goodmanowi  tego,  na  co  Sebastian  Knight  miał  prawo  sobie  pozwolić 
wobec pana Iksa. Otwartość, z jaką przemawia geniusz Sebastiana, jest dla mnie nieosiągalna, 
toteż tam, gdzie on potrafi błysnąć, ja zachowałbym się po prostu grubiańsko. Stąpam więc po 
cieniuteńkim  lodzie  i  muszę  uważnie  patrzeć  pod  nogi,  wchodząc  do  gabinetu  pana  Good-

mana. 

Zechce pan spocząć - rzekł gospodarz, wskazując dwornym gestem skórzany fotel 

przy b

iurku.  Ubrany  był  wytwornie,  choć  z  wyraźnie  urzędowym  posmakiem.  Twarz 

zasłaniała mu czarna maska. - Czym mogę służyć? - spytał, przypatrując mi się przez otwory 
na oczy i nie wypuszczając z ręki mej wizytówki. 

Nagle  zrozumiałem,  że  moje  nazwisko  nic  mu  nie  mówi.  Sebastian  występował 

jedynie pod nazwiskiem panieńskim swojej matki. 

- Jestem - 

wyjaśniłem - przyrodnim bratem Sebastiana Knighta. 

Na chwilę zapadła cisza. 

-  Zaraz, zaraz - 

powiedział pan Goodman. - Czy dobrze rozumiem, że idzie panu o 

nieboszczyka Sebastiana Knighta, znanego pisarza? 

Właśnie - przytaknąłem. 

Pan Goodman gładził się po twarzy kciukiem i palcem wskazującym. To znaczy po 

twarzy zasłoniętej maską... Głaskał się z namysłem, sunąc po niej dłonią w dół, w dół... 

-  Najmocniej przepraszam - 

powiedział.  -  Jest  pan  pewien,  że  nie  zaszło  jakieś 

nieporozumienie? 

Nie  ma  tu  żadnego  nieporozumienia  -  odrzekłem  i  wytłumaczyłem  najkrócej,  jak 

umiałem, na czym polega łączące mnie z Sebastianem pokrewieństwo. 

- Ach, tak? - o

dparł pan Goodman z rosnącą zadumą. - Doprawdy, nie przyszło mi do 

głowy.  Oczywiście  wiedziałem,  że  Knight  urodził  się  i  wychował  w  Rosji,  ale  jakoś  nie 
zwróciłem  uwagi  na  jego  nazwisko.  Tak,  teraz  pojmuję...  Tak,  powinno  mieć  brzmienie 

rosyjskie... Jego matka... 

Przez minutę bębnił białymi, rasowymi palcami w bibułę, po czym lekko westchnął. 

No cóż, nic już się nie da zmienić - rzekł. - Za późno, żeby dołączyć... To znaczy - 

dodał  czym  prędzej  -  wielka  szkoda,  że  wcześniej  nie  sprawdziłem.  A  więc  jest  pan jego 
bratem? Miło mi poznać. 

background image

-  Przede wszystkim - 

oświadczyłem - chciałbym porozmawiać o interesach. Papiery 

pana Knighta, przy

najmniej  te,  które  mają  związek  z  jego  działalnością  literacką,  nie  są 

szczególnie uporządkowane, toteż nie wiem dokładnie, jak sprawy stoją. Nie widziałem się 

jeszcze z jego wydawcami, ale o ile mi wiadomo, co najmniej jedna firma, ta mianowicie, 

która wydała Dziwną górę, już nie istnieje. Pomyślałem sobie, że nie zaszkodzi, jeśli z panem 
porozmawiam, zanim się w to wszystko zagłębię. 

Ależ  oczywiście  -  powiedział  pan  Goodman.  -  Nie  wiem  zresztą,  czy  jest  pan 

poinformowany, że mam udział w prawach autorskich do dwóch książek Knighta, Dziwnej 

góry 

Utraconej własności. W tej sytuacji najlepiej będzie, jeśli powiadomię pana o pewnych 

szczegó

łach. Jutro rano przekażę je panu listownie wraz z kopią umowy między mną a panem 

Knightem.  A  może  powinienem  mówić  o  nim  jako  o  panu...  - tu  pan  Goodman  spróbował 
wymówić nasze proste rosyjskie nazwisko, uśmiechając się pod maską. 

-  Jest jeszcze jedna sprawa - 

podjąłem  przerwany  wątek.  -  Mam  zamiar  napisać 

książkę o życiu i dziele brata i bardzo są mi potrzebne pewne informacje. Czy nie mógłby 

pan... 

Wydało mi się, że pan Goodman zesztywniał. Zakasłał parę razy i posunął się nawet 

do teg

o, żeby z puzderka na swym dystyngowanym biurku wybrać cukierek o smaku czarnej 

porzeczki. 

- Drogi panie - 

rzekł, obracając się nagle wraz z fotelem i kręcąc młynka monoklem 

zawieszonym na wstążce. - Bądźmy szczerzy. Oczywiście znałem biednego Knighta lepiej niż 
ktokolwiek, ale... czy pan już zaczął pisać tę książkę? 

- Nie - 

odparłem. 

Proszę więc nie zaczynać. Musi mi pan wybaczyć, że się wyrażam tak zupełnie bez 

ogródek.  To  u  mnie  zadawniony  nawyk,  choć  może  i  niedobry.  Nie  ma  mi  pan  za  złe, 

prawda? Rze

cz  w  tym...  jak  by  to  powiedzieć?...  Widzi  pan,  Sebastiana  Knighta  trudno 

nazwać wielkim pisarzem... Ależ tak, wiem, wybitny artysta i tak dalej, lecz szerokim kręgom 
odbiorców  pozostał  obojętny.  Nie  twierdzę,  że  nie  da  się  o  nim  napisać  książki.  Owszem, 

m

ożna. Trzeba by ją jednak pisać ze szczególnego punktu widzenia, żeby temat zafascynował 

czytelnika. W przeciwnym razie książka zrobi klapę, bo widzi pan, sława Sebastiana Knighta 
naprawdę wydaje mi się zbyt wątła, aby mogła podeprzeć publikację, o jakiej pan myśli. 

Ten nagły potok słów tak mnie zaskoczył, że zmilczałem. Pan Goodman mówił zaś 

dalej: 

Mam  nadzieję,  że  nie  poczuł  się  pan  dotknięty  moją  obcesowością.  Pański  brat 

przyrodni i ja byliśmy parą starych kompanów, rozumie pan więc, jak mi ta sprawa leży na 

background image

sercu.  Nie  radzę,  drogi  panie,  naprawdę  nie  radzę.  Proszę  to  zostawić  jakiemuś 
zawodowcowi, człowiekowi znającemu rynek księgarski - a on już panu powie, że każdy, kto 
by  próbował  sporządzić  wyczerpujące  studium  życia  i  twórczości  Knighta...  tak pan to 
bowiem określił... zmarnuje czas własny i czytelnika. Przecież nawet książka takiego - to - a - 
takiego o nieboszczyku... [tu padło sławne nazwisko] z całą masą zdjęć i faksymilów fatalnie 
się sprzedawała. 

Podziękowawszy  panu  Goodmanowi  za  dobrą  radę  sięgnąłem  po  kapelusz.  Wizyta 

skończyła się fiaskiem: poszedłem za fałszywym tropem. Sam nie wiem czemu, ale jakoś nie 
miałem ochoty prosić pana Goodmana, żeby mi szerzej opowiedział o czasach, kiedy on i Se-
bastian  byli  „parą  starych  kompanów”.  Ciekaw  jestem,  jakby  streścił  dzieje  swojego 
sekretarzowania, gdybym o to poprosił. Serdecznie uścisnął mi dłoń i zwrócił czarną maskę, 
którą  od  razu  schowałem  do  kieszeni:  mogła  się  jeszcze  przydać.  Odprowadził  mnie  do 
najbliższych  oszklonych  drzwi  i  tam  się  rozstaliśmy.  Miałem  już  zejść  po  schodach,  ale 
energiczna dziewczyna, która przedtem wytrwale stukała na maszynie w jednym z pokojów, 
dogoniła mnie i zatrzymała (dziwna historia: w Cambridge przyjaciel Sebastiana także mnie 
zawołał w ostatniej chwili). 

-  Jestem Helena Pratt - 

powiedziała.  -  Podsłuchałam  tyle  z  panów  rozmowy,  ile 

mogłam  wytrzymać,  a  teraz  mam  małą  prośbę.  Blisko  się  przyjaźnię  z  Klarą  Bishop. 

Potrzebna jej jest pewna informacja. Czy mog

libyśmy kiedyś porozmawiać? 

Odparłem, że tak, oczywiście, po czym uzgodniliśmy dzień i godzinę. 

Dosyć  dobrze  znałam  pana  Knighta  -  dodała  Helena  Pratt,  patrząc  na  mnie 

okrągłymi, błyszczącymi oczyma. 

- Ach, tak? - 

powiedziałem, bo nic lepszego nie przyszło mi do głowy. 

Tak. Była to niesłychana osobowość. Powiem panu, że książka, którą o nim napisał 

Goodman, jest po prostu obrzydliwa. 

- O czym pani mówi? - 

spytałem. - Jaka książka? 

Ta,  którą  właśnie  napisał.  Przez  cały  ostatni  tydzień  robiłam  z  nim  korektę.  No, 

muszę już pędzić. Bardzo panu dziękuję. 

Po

mknęła,  a  ja  bardzo  wolno  zszedłem  po  schodach.  Duża,  miękka,  różowa  twarz 

pana Goodmana mocno przypominała - i wciąż przypomina - krowie wymię. 

background image

Książka  pana  Goodmana,  nosząca  tytuł  Tragedia Sebastiana Knighta, miała  bardzo 

dobrą  prasę.  Obszernie  ją  recenzowały  czołowe  dzienniki  i  tygodniki.  Mówiono  o  niej,  że 
„robi  wrażenie  i  przekonuje”.  Autorowi  przypisywano  umiejętność  „przenikania  tajników” 
psychiki „zasadniczo współczesnego” bohatera. Przytaczano fragmenty świadczące, iż potrafi 
on  w  dwóch  słowach  zawrzeć  istotę  rzeczy.  Pewien  krytyk  posunął  się  aż  do  tego,  żeby 
uchylić  przed  nim  kapelusza,  choć  gdy  sam  pan  Goodman  odkrył  głowę,  odsłonił  jedynie 
kompletną pustkę swej mózgownicy. Krótko mówiąc, klepano go po plecach, a tymczasem 
należało dać mu po łapach. 

Osobiście zignorowałbym tę publikację, gdyby była ona jedną z wielu złych książek, 

skazaną na to, aby wraz z resztą swego gatunku pójść wiosną w zapomnienie. W Bibliotece 
Letejskiej  zgromadzono  już  wiele  tomów  nieoszacowanej  wartości,  ale  ja  wiem,  że 
księgozbiór ten pozostaje żałośnie niepełny, póki nie ma w nim płodu pana Goodmana. Ta zła 
książka  jest  jednak  zarazem  czymś  więcej.  Ze  względu  na  swój  temat  musi  bowiem 
automatycznie  stać  się  satelitą  wciągniętym  w  orbitę  cudzej,  trwałej  sławy.  Póki  nazwisko 
Sebastian Knight pozostanie w ludzkiej pamięci, zawsze jakiś dociekliwy szkolarz sumiennie 
się wdrapie po drabinie, żeby zdjąć z półki Tragedię Sebastiana Knighta, trwającą w półśnie 
między Upadkiem człowieka Godfreya Goodmana a Wspomnieniami z całego życia Samuela 
Goodricha. Jeśli więc tak się uczepiłem tego tematu, to dlatego, że bronię sprawy zmarłego 

pisarza. 

Metoda  pisarska  pana  Goodmana  dorównuje  prostotą  jego  filozofii.  Autor  ten  za 

jedyny cel stawia sobie ukazanie „biednego Knighta” w roli wytworu, a zarazem ofiary tego, 

co  nazywa  „naszą  epoką”,  choć  dla  mnie  zawsze  było  tajemnicą,  czemu  niektórzy  ludzie 
koniecznie  chcą  narzucać  innym  własne  koncepcje  chronometryczne.  „Powojenne 

pokolenie”, „powojenne niepokoje” to dla pana Goodmana magicz

ne  określenia,  zdolne 

otworzyć  każde  drzwi.  Lecz  okrzyk  „Sezamie,  otwórz  się!”  użyty  przez  pewnych  ludzi 
sprawia wrażenie nie tyle czarodziejskiego zaklęcia, ile wytrycha, obawiam się zaś, że pan 
Goodman  należy  do  tej  właśnie  kategorii  osób.  Jest  jednak  w  błędzie,  jeśli  myśli,  że 
sforsowawszy  zamek  znalazł  cokolwiek.  Nie  chcę  tym  samym  dać  do  zrozumienia, jakoby 
istotnie myślał. Przekracza to możliwości tego pana. Jego książka obraca się jedynie wokół 

idei, które - jak udowodniono (w praktyce rynkowej) - wa

bią przeciętne umysły. 

Dla pana Goodmana młody Sebastian Knight, który „ledwie się wyłonił z rzeźbionego 

background image

kokonu  Cambridge”,  jest  młodzieńcem  o  niezwykle  wyostrzonej  wrażliwości,  rzuconym  w 
świat zimny i okrutny. W świecie tym „rzeczywistość zewnętrzna tak brutalnie się wdziera w 
sferę najskrytszych rojeń”, że dusza młodego człowieka chcąc nie chcąc obwarowuje się, nim 
w  końcu  zostanie  zmiażdżona.  „Wojna  -  rzecze  pan  Goodman  nawet  się  nie  rumieniąc  - 
zmieniła  oblicze  wszechświata.”  Następnie  objaśnia  tonem  pełnym  werwy,  z  jakimi  to 
szczególnymi przejawami powojennego życia stykał się ów młodzian „u burzliwego zarania 
kariery”:  jest  wśród  nich  głębokie  rozczarowanie,  znużenie  duchowe,  a  zarazem  iście 
gorączkowe  podniecenie  fizyczne  (na  przykład  „pusta  lubieżność  fokstrota”);  poczucie 
daremności wszelkich wysiłków oraz jego wynik: obrzydliwa swoboda obyczajów. Takoż i 
okrucieństwo; odór krwi, wciąż jeszcze unoszący się w powietrzu; rażące obrazy na ekranach 
kinoteatrów; w mrocznych zakątkach Hyde Parku ledwie widoczne pary; blaski standaryzacji; 
kult maszyny; degradacja Piękna, Miłości, Honoru, Sztuki... i tak dalej. Cud to zaiste, że pan 

Goodman - 

o ile mi wiadomo, rówieśnik Sebastiana - przetrwał owe straszliwe lata. 

Lecz  co  pan  Goodman  przetrzymał, temu jego Sebastian  Knight  najwyraźniej  nie 

podołał. Oto w roku 1923 krąży niespokojnie po swym londyńskim mieszkaniu, wróciwszy z 
krótkiej wycieczki na kontynent, który „wulgarnym czarem swych piekieł hazardu przyprawił 
go  o  wstrząs  nie  do  opisania”.  Tak,  tak,  „krążył  po  pokojach...  chwytając  się  za  skronie... 
targany  namiętnym  rozgoryczeniem...  zagniewany  na  cały  świat...  samotny...  rwący  się  do 
czynu, ale słaby - ach, jakże słaby...”. Wielokropki nie oznaczają tu trylów pana Goodmana, 
lecz  zdania  miłosiernie  przeze  mnie  pominięte.  „Nie  -  ciągnie  pan  Goodman  -  w takim 
świecie nie mógł żyć artysta. Można było wprawdzie robić na pokaz tęgą minę, obnosić się z 
tym cynizmem, który tak drażni we wcześniejszych utworach Knighta, a tak boli czytelnika w 

dwóc

h ostatnich książkach... można było udawać wyniosłość i superwyrafinowanie, lecz pod 

tym wszyst

kim  tkwił  cierń  -  ostry,  jadowity  cierń.”  Nie  wiedzieć  czemu  obecność  tego 

ciernia,  najzupełniej  zresztą  legendarnego,  zdaje  się  sprawiać  panu  Goodmanowi  ponurą 
satysfakcję. 

Niesprawiedliwością  byłoby  twierdzić,  że  pierwszy  rozdział  Tragedii Sebastiana 

Knighta 

jest jednym wielkim strumieniem filozoficznej melasy. Również i tutaj pojawiają się 

obrazy słowne i anegdoty - niby grzanki punktujące zupę nic - które w innych partiach książki 
stanowią jej główną tkankę (mówiąc ściśle, stają się nią, skoro tylko pan Goodman dochodzi 
do tego etapu w życiu Sebastiana, kiedy poznał go osobiście). Pan Goodman to nie Boswell, 
ale z pewnością prowadził dziennik i zapisywał w nim naprędce wypowiedzi chlebodawcy; 
niektóre  z  nich  musiały  się  widocznie  odnosić  do  przeszłości  pryncypała.  Innymi  słowy, 
winniśmy sobie wyobrazić, że Sebastian przerywał czasem pracę, aby powiedzieć: „Wie pan, 

background image

drogi panie Goodman, ta sytuacja przypomina 

mi pewien dzień w moim życiu, dzień sprzed 

lat, gdy...” - 

po  czym  następowała  opowieść.  Pan  Goodman  najwidoczniej  uważa,  że  pięć 

takich historyjek na krzyż w sam raz wypełnia okres, będący dlań zupełną białą plamą, czyli 
młodzieńcze lata Sebastiana w Anglii. 

W pierwszej opowiastce (która wydaje się panu Goodmanowi wielce reprezentatywna 

dla  „życia  kręgów  studenckich  w  okresie  powojennym”)  Sebastian  oprowadza  koleżankę  z 
Londynu  po  Cambridge.  „To  jest  okno  dziekana”,  powiada;  następnie  wybija  szybę 

kamie

niem i dodaje: „A to jest dziekan”. Mój brat oczywiście wystrychnął pana Goodmana 

na dudka: historyjka ta ma tyle samo lat, co uniwersytet w Cambridge. 

A oto druga anegdota. Pewnej nocy podczas krótkich wakacji w Niemczech (1921? 

1922?) Sebastiana wyprowa

dziły  z  równowagi  wrzaski  na  ulicy,  zaczął  więc  ciskać  w 

awanturników czym popadło, a między innymi rzucił jajkiem. Wkrótce do jego drzwi zapukał 
policjant, który przyniósł wszystkie wyrzucone przedmioty oprócz jajka. 

Historyjka ta pochodzi ze starej (jak

by  powiedział  pan  Goodman,  „przedwojennej”) 

książki Jerome K. Jerome'a. Znowu dudek. 

Trzecia anegdota: mówiąc o swej pierwszej powieści (której nie wydał, a maszynopis 

w  końcu  zniszczył)  Sebastian  wspomniał,  że  jej  bohaterem  jest  młody  otyły  student; 

powró

ciwszy  do  domu  młodzieniec  stwierdza,  iż  matka  wyszła  tymczasem  za  stryja, 

specjalistę od chorób uszu, ten zaś zamordował mu ojca. 

Pan Goodman nie poznał się na żarcie. 
Czwarta: latem 1922 roku Sebastian dostał z przepracowania halucynacji, w których 

ukaz

ywała mu się swego rodzaju optyczna zjawa: mnich w czarnej szacie mknął ku niemu z 

nieba. 

Tym razem zagadka jest nieco trudniejsza: opowiadanie Czechowa. 

Historyjka piąta... 
Dajmy  jednak  temu  spokój,  bo  jeszcze  panu  Goodmanowi  wyrośnie  ptasi  dziób. 

Pozwól

my  mu  zachować  tę  twarz  -  nie  twarz,  którą  ma  teraz.  Żal  mi  go,  ale  trudna  rada. 

Gdyby  chociaż  nie  wywatował  tych  „niezwykłych  wypadków  i  urojeń”  przyciężkimi 
komentarzami,  gdyby  nie  wyciągnął  z  nich  takiego  bogactwa  wniosków!  Gburowaty, 
kapryśny, szalony Sebastian, outsider i gwałtownik, rybałt autyzmu, raz po raz nokautowany 
przez świat pełen aeronautów, pędzących aut i innych złowrogich kształtów... Zresztą, czyja 
wiem, może jednak jest w tym coś z prawdy. 

Zależy mi na iście naukowej ścisłości. Nie chciałbym uronić choćby najdrobniejszej 

cząstki  prawdy  tylko  dlatego,  że  na  pewnym  etapie  badań  starannie  spreparowane  bzdury 

background image

doprowadziły mnie do ślepej furii... Kto tu mówi o Sebastianie Knighcie? Dawny sekretarz. 
Czy  był  jego  przyjacielem?  Nie,  jak  się  sami  przekonamy.  Czy  kontrast  między  kruchym, 
żarliwym Sebastianem a podłym, zmęczonym światem ma cokolwiek wspólnego z rzeczywis-
tością,  czy  w  ogóle  jest  do  pomyślenia?  Ależ  skąd.  Może  więc  istniała  tu  innego  rodzaju 
przepaść, rozziew, rozłam? Owszem. 

Wystar

czy przeczytać pierwszych trzydzieści parę stron Utraconej własności, żeby się 

przekonać,  z  jaką  obojętnością  i  brakiem  zrozumienia  pan  Goodman  (który  zresztą  nie 
przytacza ani jednego cytatu, mogącego się kłócić z zasadniczą tezą jego skłamanego dzieła) 

traktuje we

wnętrzną postawę Sebastiana wobec świata zewnętrznego. Sebastian nigdy nie żył 

w  1914,  1920  czy  1936  roku,  lecz  zawsze  w  roku  pierwszym.  Nagłówki  gazet,  teorie 
polityczne, modne  idee  znaczyły  dla  niego  tyle,  ile  przegadany  tekst (w  trzech  językach, z 
błędami w co najmniej dwóch) na opakowaniu mydła lub pasty do zębów. Piana mogła być 
obfita, a tekst całkiem przekonujący, ale na tym rzecz się kończyła. Doskonale rozumiał, że 
wrażliwi, inteligentni myśliciele nie śpią po nocach, bo w Chinach nastąpiło trzęsienie ziemi, 
lecz będąc tym, kim był, nie pojmował, czemu tychże ludzi nie chwyta identyczny paroksyzm 
żalu i buntu na myśl o analogicznej tragedii sprzed tylu lat, ile kilometrów dzieli Anglię od 
Chin. Czas i przestrzeń były dla niego miarami tej samej wieczności, toteż pomysł, że miałby 
w jakiś szczególny, „nowoczesny” sposób odbierać to, co pan Goodman nazywa „atmosferą 

powojennej Europy”, jest czystym nonsen

sem. W świecie, w którym przyszło mu się urodzić, 

ogarniało  go  na  przemian  uczucie  szczęścia  i  skrępowania,  podobnie  jak  podróżny  może 
wpadać w uniesienie wobec roztaczających się przed nim widoków, a niemal równocześnie 
dostawać napadów choroby morskiej. W jakiejkolwiek epoce Sebastian by się urodził, zawsze 
byłby tak samo ubawiony i nieszczęśliwy, radosny i pełen obaw - niczym dziecko oglądające 
pantomimę,  gdy  mu  się  raz  po  raz  przypomina  czekająca  je  nazajutrz  wizyta  u  dentysty. 
Wspomniane  skrępowanie  brało  się  bynajmniej  nie  stąd,  że  Sebastian  jako  osobowość 
moralna  żył  w  czasach  niemoralnych lub jako niemoralna w moralnych;  nie  było  to  też 
poczucie stłamszenia, wrażenie, iż jego młodość nie może płonąć własnym ogniem w świecie, 
w którym zbyt blisko sąsiadują ze sobą katafalki i fajerwerki; Sebastian po prostu zrozumiał, 
że  jego  wewnętrzny  rytm  jest  o  wiele  bogatszy  niż  rytmy  cudzych  dusz.  Już  wtedy  -  pod 
koniec studiów, a kto wie, czy nie wcześniej - wiedział, iż najbłahsze z jego myśli i doznań 
mają zawsze co najmniej o jeden wymiar więcej aniżeli myśli i doznania bliźnich. Może by 
się tym chełpił, gdyby żywił jakiekolwiek upodobanie do jaskrawych efektów. Ponieważ nie 
miał  takich  upodobań,  mógł  tylko  odczuwać  całą  niezręczność  sytuacji  kryształu  wśród 
szkieł, kuli pośród kół (było to zresztą niczym w porównaniu z tym, co przeżywał, zabrawszy 

background image

się w końcu do pracy literackiej). „Byłem tak nieśmiały - pisze w Utraconej własności - że 
zawsze  udawało  mi  się  popełnić  ten  właśnie  błąd,  którego  najbardziej  pragnąłem  uniknąć. 

Gdy próbowa

łem dostosować się barwą do otoczenia, okazywało się to tak katastrofalne w 

skutkach, że moje starania na tym polu można jedynie porównać do wysiłków kameleona - 
daltonisty. Nieśmiałość moja byłaby znośniejsza - i dla mnie samego, i dla innych - gdyby 
reprezentowała normalną odmianę, pryszczatą i lepką: niejeden młody człowiek przechodzi 
przez  tę  fazę  i  nikomu  to  właściwie  nie  wadzi.  U  mnie  jednak  przybrała  ona  chorobliwą, 
utajoną postać, która nie miała nic wspólnego z boleściami okresu pokwitania. Do najbardziej 
oklepanych  pomysłów  rodem  z  izby  tortur  należy  pozbawianie  więźnia  snu.  U  większości 
ludzi  za  dnia  to  ta,  to  inna  część  mózgu  trwa  w  błogim  uśpieniu:  człowiek  głodny  po-
chłaniając stek zajmuje się tym, co je, a nie, powiedzmy, wspomnieniem snu sprzed siedmiu 
lat, w którym ukazały mu się anioły w cylindrach; ja jednak przez cały dzień, o każdej porze 
miałem otwarte wszystkie drzwi, wieka i żaluzje umysłu. Większość mózgów miewa swoje 
niedziele, ale mój nigdy nie odpoczywał, nawet przez pół dnia. Ten stan ciągłego czuwania 
był  niesłychanie  bolesny  -  zarówno  on  sam,  jak  i  jego  bezpośrednie  skutki.  Każda  zwykła 
czynność,  którą  naturalną  koleją  rzeczy  musiałem  wykonać,  wydawała  się  tak  złożona, 
budziła  tyle  skojarzeń,  a  znów  skojarzenia  te  były  tak  pokrętne  i  niejasne,  tak  zupełnie, 

pozbawione praktycznych za

stosowań,  że  albo  w  ogóle  robiłem  unik,  albo  z  czystego 

zdenerwowania wszystko fuszerowałem. Któregoś ranka wybrałem się do pewnego redaktora, 
sądząc,  że  może  wydrukuje  on  w  swym  magazynie  część  mych  wierszy  napisanych  w 

Cambridge, ale redaktor te

n w szczególny sposób się jąkał i ów defekt wymowy wraz z takim, 

a  nie  innym  zestawieniem  kątów  geometrycznych  między  dachami a kominami, nieco 
zniekształconymi  z  powodu  skazy  w  szybie  -  do  czego  doszedł  jeszcze  dziwny  odór 
stęchlizny unoszący się w pokoju (czy to róże gniły w koszu na śmieci?) - wyprawił moje 
myśli  w  długą  podróż,  obarczając  je  jakowąś  zawiłą  misją,  i  zamiast  powiedzieć,  z  czym 
przychodzę, nagle zacząłem zwierzać temu człowiekowi, widzianemu pierwszy raz w życiu, 

plany literackie wspólneg

o znajomego, choć ten, o czym przypomniałem sobie poniewczasie, 

prosił, żebym je zachował w sekrecie... 

Znając ową niebezpieczną skłonność mej świadomości do błądzenia po manowcach, 

obawiałem  się  spotkań  z  ludźmi,  bo  a  nuż  sprawiłbym  im  przykrość  albo  się  przed nimi 
ośmieszył? Lecz ta sama cecha czy też wada, która zadawała mi tyle męczarni w zderzeniu z 
tak  zwaną  praktyczną  stroną  życia  (choć  mówiąc  między  nami,  takie  dziedziny  ludzkiej 
działalności jak księgowość czy księgarstwo wydają się przy świetle gwiazd osobliwie nie-
rzeczywiste), stawała się narzędziem wyszukanej rozkoszy, ilekroć poddawałem się pędowi 

background image

ku  samotności.  Gorąco  kochałem  kraj,  będący  mi  ojczyzną  (o  tyle,  o  ile  pojęcie  ojczyzny 
dawało się pogodzić z moją naturą); raz po raz wpadałem w nastrój już to Kiplinga, już to 
Ruperta Brooke'a, już to Housmana. Pies ślepca przed Harrodsem czy różnokolorowa kreda, 
którą  uliczny  rysownik  smarował  po  chodniku;  brązowe  liście  w  alei  do  konnej  jazdy, 
wiodącej  przez  New  Forest,  lub  cynowa  wanna  na  haku  wbitym  między  poczerniałe  cegły 
rudery  w  nędznej  dzielnicy; rysunek w «Punchu» albo pieprzne fragmenty Hamleta  
wszystko to tworzyło wyraźną harmonię, a w harmonii tej ja też znajdowałem coś na kształt 
miejsca  dla  siebie.  Londyn  mojej  młodości  wspominam  jako  miasto  nie  kończących  się 
wędrówek bez celu, miasto, gdzie olśnione słońcem okno nagle przeszywało błękitną mgłę 
poranka, a z przepięknych czarnych drutów zwisały rzędem krople deszczu. Jeszcze dziś mi 
się  zdaje,  że  bezcielesnymi  krokami  przemierzam  widmowe  zieleńce,  sale  taneczne  pełne 
zawodzeń  muzyki  z  Hawajów,  kochane  nudne  zaułki  o  uroczych  nazwach,  i  wreszcie 
docieram do pewnej ciepłej jamki, w której coś, co mocno przypomina mnie samego w mej 
najwłaśniejszej osobie, siedzi skulone wśród mroku...” 

Szkoda,  że  pan  Goodman  nie  miał  czasu  rzucić  okiem  na  ten  fragment,  choć  i  tak 

należy wątpić, czy zrozumiałby jego ukryte znaczenie. 

Był  jednak  uprzejmy  przysłać  mi  egzemplarz  swej  publikacji.  W  załączonym  liście 

wyjaśnił  ociężale  żartobliwym tonem, usiłując  zarazem  (drogą  korespondencyjną)  mrugać 
dobrodusznie, a porozumiewawczo, że jeśli nie wspomniał o niej podczas naszej rozmowy, to 
tylko po to, żeby mi sprawić wspaniałą niespodziankę. Ton listu, gromkie wybuchy śmiechu, 

napuszone dowcipasy - wszys

tko to miało stworzyć obraz starego przyjaciela rodziny, który 

przychodzi  z  wizytą  i  burcząc  po  swojemu  wręcza  najmłodszej  latorośli  cenny  upominek. 
Lecz pan Goodman jest kiepskim aktorem. Ani przez chwilę nie spodziewał się wprawić mnie 

w zachwyt -  czy to 

książką, czy to samym faktem, iż zadał sobie tyle trudu, aby zapewnić 

rozgłos mojemu krewnemu. Wiedział od początku, że jego książka to śmieć i że nie oszuka 
mnie  co  do  jej  wartości  ani  okładka,  ani  obwoluta,  ani  entuzjastyczny  slogan  na  tejże 

obwolucie, 

ani żadna z zamieszczonych w prasie recenzji i not. Nie bardzo rozumiem, czemu 

wolał  ukryć  przede  mną  jej  istnienie.  Może  się  bał,  że  niecnie  przysiądę  fałdów  i  od  ręki 
machnę własną książkę, która akurat zdąży się zderzyć z jego publikacją. 

Przysłał mi jednak nie tylko egzemplarz, lecz i obiecane rozliczenie. Nie miejsce tu na 

omawianie tej kwestii. Przekazałem ją adwokatowi, on zaś już się ze mną podzielił swymi 
wnioskami.  Obecnie  mogę  jedynie  stwierdzić,  że  otwartości,  z  jaką  Sebastian  załatwiał 

sprawy 

praktyczne, nadużyto w sposób arcygrubiański. Pan Goodman nigdy nie był agentem 

literackim z praw

dziwego zdarzenia: on tylko obstawiał książki jak konie na wyścigach. Nie 

background image

ma prawa się zaliczać do ludzi tego zawodu, wymagającego inteligencji, uczciwości i praco-
witości. Na tym rzecz zamkniemy; nie znaczy to jednak, że już się rozprawiłem z Tragedią 

Sebastiana Knighta, a raczej z 

Farsą pana Goodmana. 

background image

Minęły dwa lata od śmierci matki, nim znów ujrzałem Sebastiana. Przez cały ten czas 

dostałem od niego jedną jedyną widokówkę, nie licząc czeków, które uparcie mi przysyłał. 
Ale w pewne ponure, szare popołudnie w listopadzie, a może grudniu 1924 roku, idąc przez 
Pola  Elizejskie  w  stronę  Placu  Gwiazdy  nagle  zobaczyłem  go  przez  witrynę  popularnego 
baru. Pamiętam, że w pierwszym odruchu chciałem pójść dalej swoją drogą, zraniony nagłym 
odkryciem,  iż  przyjechawszy  do  Paryża  nie skontaktował  się  ze  mną.  Jednakże  po krótkiej 
chwili zmieniłem zdanie i wszedłem do lokalu. Ujrzałem tył głowy Sebastiana z ciemnymi, 
lśniącymi włosami i zaokularzone oblicze dziewczyny, która z przygnębioną miną siedziała 
naprzeciw  niego.  Czytała  list,  a  gdy  podszedłem,  słabo  się  uśmiechnąwszy  oddała  go 
Sebastianowi i zdjęła okulary w rogowej oprawie. 

- Kapitalne, co? - 

rzekł Sebastian, i w tej samej chwili oparłem mu dłoń na szczupłym 

ramieniu. 

O, jak się masz, V - powiedział, spojrzawszy na mnie. - To mój brat, panno Bishop. 

Siadaj i czuj się jak u siebie. 

Dziewczyna odznaczała się spokojną, cichą urodą - blada, trochę piegowata, o lekko 

zapadniętych  policzkach,  szaroniebieskich  oczach  krótkowidza  i  wąskich  ustach.  Miała  na 
sobie szary kostium z niebieską apaszką, a do tego trójgraniasty kapelusik. O ile pamiętam, 
była dość krótko ostrzyżona na pazia. 

Właśnie miałem do ciebie dzwonić - rzekł Sebastian, lecz nie zabrzmiało mi to zbyt 

szczerze.  - 

Wiesz,  przyjechałem  tylko  na  jeden  dzień.  Jutro  mam  być  z  powrotem  w 

Londynie. Co ci zamówić? 

Oboje  pili  kawę.  Klara  Bishop  trzepocząc  rzęsami  pogrzebała  w  torebce,  znalazła 

chusteczkę do nosa i musnęła nią jedno, a potem drugie różowe nozdrze. 

Coraz gorzej z tym przeziębieniem - powiedziała i zatrzasnęła torebkę. 

-  O, znakomicie - 

oświadczył  Sebastian  w  odpowiedzi na oczywiste w tej sytuacji 

pytanie.  - 

Właśnie skończyłem powieść. Chyba się spodobała wydawcy, którego wybrałem. 

Na to by przynajmniej wskazywał ton zachęty w jego liście. Zdaje się, że przypadł mu do 
gustu nawet tytuł Rudzik wali na odlew, chociaż Klarze się nie podoba. 

Moim zdaniem brzmi głupio - powiedziała Klara. - A zresztą ptak nie może walić na 

odlew. 

- To aluzja do znanego wierszyka dla dzieci - 

wyjaśnił Sebastian na mój użytek. 

background image

Głupia aluzja - stwierdziła Klara. - Pierwszy tytuł był dużo lepszy. 

Sam  nie  wiem...  pryzmat...  krawędź  pryzmatu...  -  mruknął  Sebastian.  -  To nie 

całkiem to, o co mi idzie... Szkoda, że Rudzik jest tak mało popularny... 

Tytuł - rzekła Klara - musi oddawać koloryt książki, a nie temat. 

Wtedy właśnie po raz pierwszy i ostatni Sebastian dyskutował przy mnie o sprawach 

literatury. 

Rzadko widywałem go w tak beztroskim nastroju. Był zadbany i wyglądało na to, 

że jest w formie. Na jego rasowej bladej twarzy o policzkach jak gdyby lekko ocienionych 
(należał  do  tych  nieszczęśników,  co  to  muszą  się  golić  dwa  razy  dziennie,  jeśli  kolację 
zamierzają  zjeść  poza  domem)  nie  było  śladu  matowej,  chorobliwej  cery,  którą  tak  często 
miewał. Dość duże, nieco spiczaste uszy płonęły - jak zwykle, gdy wpadał w miłą ekscytację. 
Ja za to zesztywniałem i zapomniałem języka w gębie. Coś mi mówiło, że jestem przy tym 

stoliku intruzem. 

Co  robimy?  Może  by  tak  do  kina?  -  spytał  Sebastian,  zagłębiając  dwa  palce  w 

kieszonce kamizelki. 

- Jak chcesz - 

odparła Klara. 

-  Gah  -  song  - 

powiedział  Sebastian.  Już  wcześniej  zauważyłem,  że  mówiąc  po 

francusku sili się na taki akcent, jaki miałby prawdziwy, zdrowy Brytyjczyk. 

Przez  pewien  czas  grzebaliśmy  pod  stołem  i  pod  kanapkami  krytymi  pluszem, 

szukając  rękawiczki  Klary.  Klara  używała  perfum  o  miłym,  chłodnym  zapachu.  W  końcu 
udało mi się zaaportować zgubę, uszytą z szarego zamszu na białej podszewce, z mankietem 
w deseń. Kiedy przeciskaliśmy się przez obrotowe drzwi, dziewczyna bez pośpiechu włożyła 
rękawiczki. Była dosyć wysoka i bardzo prosto się trzymała; nogi w kostkach miała zgrabne, 
buty na płaskich obcasach. 

Słuchaj  - powiedziałem  do  Sebastiana.  -  Chyba  nie  mogę  iść  z  wami  na  ten  film. 

Strasznie mi przykro, ale mam to i owo do załatwienia. Może... kiedy właściwie wyjeżdżasz? 

Och,  dziś  wieczór  -  odparł  Sebastian  -  ale  niedługo  znów  przyjadę...  Głupio 

zrobiłem, że ci wcześniej nie dałem znać. Możemy się przynajmniej kawałek z tobą przejść... 

Nie gubi się pani w Paryżu? - zwróciłem się z pytaniem do Klary... 

- Moja paczka - 

powiedziała, zatrzymując się w pół kroku. 

Drobiazg, już po nią idę - rzekł Sebastian i zawrócił do baru. 

My tymczasem bardzo wolno szliśmy szerokim chodnikiem. 
Nieśmiało powtórzyłem pytanie. 

Nie, znam Paryż całkiem nieźle - rzekła Klara. - Mam tu przyjaciół. Zostanę u nich 

aż do Bożego Narodzenia. 

background image

Sebastian świetnie wygląda - stwierdziłem. 

- Owszem, chyba tak - 

powiedziała, spojrzawszy przez ramię, a potem popatrzyła na 

mnie, mrugając oczami. - Kiedy go poznałam, wyglądał jak skazaniec. 

Kiedy to było? - spytałem chyba, bo przypominam sobie jej odpowiedź: 

Wiosną na jakimś okropnym przyjęciu w Londynie. Ale on na przyjęciach zawsze 

robi minę skazańca. 

-  Masz tu te swoje bong -  bony  - 

rozległ się za nami głos Sebastiana. Powiedziałem 

im, że idę do stacji metra przy Placu Gwiazdy, zaczęliśmy więc okrążać plac od lewej. Kiedy 
mieliśmy przejść przez Aleję Klebera, jakiś rowerzysta o mało nie przewrócił Klary. 

Głupiątko - rzekł Sebastian, mocno chwytając ją za łokieć. 

Za dużo tu gołębi - powiedziała, gdy przeszliśmy na drugą stronę. 

Właśnie, i w dodatku cuchną - zgodził się Sebastian. 

-  Czym? Nos mam kompletnie zapchany - 

rzekła  Klara,  usiłując  coś  wywęszyć. 

Patrzyła przy tym na ciżbę spasionych ptaków, które kręciły nam się pod nogami, wypinając 

piersi. 

Irysami i gumą - odparł Sebastian. 

Rozległ się ryk ciężarówki mijającej się z meblowozem; ptaki zerwały się do lotu i 

zaczęły  kołować  po  niebie.  Wreszcie  porozsiadały  się  w  czarnych  zakamarkach 
perłowoszarego fryzu, zdobiącego Łuk Triumfalny, a gdy po chwili część stada wzbiła się z 
trzepotem, wyglądało to tak, jakby kawałki rzeźbionej entablatury ożyły w postaci płatków. 
Po kilku latach odnalazłem ten obraz - „kamień topniejący w skrzydło” - w trzeciej książce 

Sebastiana. 

Przeszliśmy przez jeszcze parę alej i wreszcie pojawiła się przed nami biała balustrada 

stacji metra. Tam 

właśnie  się  rozstaliśmy,  w  całkiem  dobrych  humorach...  Pamiętam 

znikający w oddali płaszcz deszczowy Sebastiana i szaroniebieską postać Klary. Klara wzięła 
pod rękę mego brata, maszerującego zamaszyście, i zmieniła krok, żeby iść z nim w nogę. 

Od  panny  Pratt  usłyszałem  o  kilku  nie  znanych  mi  dotąd  sprawach  i  zapragnąłem 

dowiedzieć się dużo, dużo więcej. Zwróciła się do mnie, bo chciała ustalić, czy wśród rzeczy 
Sebastiana  zachowały  się  jakieś  listy  od  Klary  Bishop.  Podkreśliła  przy  tym,  że  Klara  nie 
tylko  nie  wysłała  jej  z  tą  misją,  ale  nawet  nic  nie  wie  o  naszej  rozmowie.  Wyszła  za  mąż 
przed  trzema  czy  czterema  laty  i  jest  zbyt  dumna,  aby  mówić  o  przeszłości.  Panna  Pratt 
widziała  się  z  nią  może  w  tydzień  po  tym,  jak  wiadomość  o  śmierci  Sebastiana  trafiła  do 
gazet, lecz choć się przyjaźniły od wieków (czyli każda z nich więcej wiedziała o drugiej, niż 
się tamtej zdawało), Klara nie rozwodziła się nad tym wydarzeniem. 

background image

Mam  nadzieję,  że  nie  był  zanadto  nieszczęśliwy  -  powiedziała  cicho,  po  czym 

dod

ała: 

Ciekawe, czy zachował moje listy? 

Jej  ton,  zmrużenie  oczu,  krótkie  westchnienie,  które  jej  się  wyrwało,  nim  zmieniła 

temat  - 

wszystko to uświadomiło przyjaciółce, z jak wielką ulgą przyjęłaby wiadomość, że 

listy te zostały zniszczone. Spytałem pannę Pratt, czy mógłbym się skontaktować z Klarą: czy 
dałoby  się  ją  skłonić  do  rozmowy  o  Sebastianie.  Panna  Pratt  odparła,  że  znając  Klarę  nie 
odważyłaby się jej nawet przekazać mojej prośby. 

- Beznadziejna sprawa - 

powiedziała. 

Przez chwilę targała mną niegodziwa pokusa, aby dać jej do zrozumienia, iż mam te 

listy  w  ręku  i  zwrócę je  Klarze,  jeśli  ta  z  kolei obieca  umówić  się  ze mną  -  tak  namiętnie 
pragnąłem ją spotkać, choćby po to, żeby zobaczyć, jak po jej twarzy przemyka cień imienia, 
które  bym  wspomniał.  Ale  nie:  nie  mogę  przecież  szantażować  przeszłości  Sebastiana. 

Wykluczone. 

- Listy spalono - 

to powiedziawszy prosiłem dalej, mówiąc raz po raz, że przecież nie 

zaszkodzi  spróbować;  czy  panna  Pratt  nie  mogłaby  zapewnić  Klary,  powtarzając  jej  naszą 

rozmow

ę, że moja wizyta będzie całkiem krótka i całkiem niewinna? 

A co pana właściwie interesuje? - spytała panna Pratt. - Bo widzi pan, ja sama dużo 

umiałabym panu opowiedzieć. 

Potem przez dłuższy czas mówiła o Klarze i o Sebastianie. Świetnie się wywiązała z 

zadania,  choć  tak  jak  większość  kobiet  miała  skłonność  do  tego,  aby  opowiadając  o 
przeszłości uderzać w ton z lekka dydaktyczny. 

Czy mam rozumieć - przerwałem jej w pewnym momencie - że nikt nigdy nie poznał 

nazwiska tej drugiej kobiety? 

- Nie - odpar

ła panna Pratt. 

No to jak ja ją znajdę? - zawołałem. 

- Nigdy jej pan nie znajdzie. 

Powiada pani, że kiedy się to zaczęło? - przerwałem po raz drugi, gdy zaczęła mówić 

o jego chorobie. 

-  Nie wiem nic pewnego - 

odrzekła.  -  Ten  atak,  którego  dostał  przy  mnie,  nie  był 

pierwszy.  Wychodziliśmy  akurat  z  jakiejś  restauracji.  Było  bardzo  zimno,  a  on  nie  mógł 
złapać  taksówki.  Zdenerwował  się  i  rozgniewał.  Pobiegł  do  taksówki,  która  się  zatrzymała 
kawałek  dalej.  Nagle  przystanął  i  powiedział,  że  źle  się  czuje.  Pamiętam,  że  z  małego 
pudełeczka wyjął coś, jakby pigułkę, wziął ją w palce przez biały jedwabny szalik i zgniótł, a 

background image

potem  chyba  przycisnął  sobie  do  twarzy.  Musiało  to  być  w  dwudziestym siódmym albo 

ósmym. 

Zadałem  jeszcze  parę  pytań.  Na  wszystkie  odpowiedziała  z  tą  samą  sumiennością  i 

zaraz podjęła swą ponurą opowieść. 

Po  jej  odejściu  wszystko  sobie  zanotowałem,  ale  na  papierze  cała  ta  historia  była 

martwa, po prostu martwa. Koniecznie musiałem zobaczyć się z Klarą! Wystarczyłoby jedno 

spojrzenie, jedno s

łowo, sam dźwięk jej głosu (nic więcej, nic mniej), aby przeszłość ożyła. 

Nie rozu

miem,  skąd  u  mnie  to  przeświadczenie,  tak  jak  nigdy  nie  pojąłem,  czemu  kilka 

tygodni  wcześniej  pewnego  niezapomnianego  dnia  byłem  święcie  przekonany,  że  jeśli  ko-
nającego zastanę przy życiu i w pełni władz umysłowych, dowiem się czegoś, czego dotąd nie 

wie nikt z ludzi. 

Aż w któryś poniedziałkowy ranek wybrałem się z wizytą. 
Pokojówka  wprowadziła  mnie  do  niewielkiej  bawialni.  Klara  była  w  domu  -  tak 

przynajmniej  powiedziała  mi  owa  młódka,  rumiana  i  dosyć  nieokrzesana.  (Sebastian 
stwierdza  w  którymś  miejscu,  że  angielscy  powieściopisarze  nigdy  nie  porzucają  pewnego 
określonego tonu, gdy opisują służące.) Z drugiej zaś strony wiedziałem od panny Pratt, że 

pan Bishop w dni powsz

ednie jest zajęty, bo pracuje w jakimś biurze; dziwna rzecz - Klara 

wyszła za mężczyznę o tym samym nazwisku, który w żadnym stopniu nie był jej krewnym; 
przypadek i tyle. Czy zechce mnie przyjąć? Dom raczej zamożny, powiedziałbym, choć nie 

przesadnie... 

Na parterze zapewne salon w kształcie litery L, a nad nim sypialnie. Cała ulica 

składała  się  z  takich  właśnie  ściśniętych,  wąskich  domków.  Klara  długo  się  wahała...  Czy 
powinienem był najpierw zaryzykować telefon? Czy panna Pratt już jej powiedziała o listach? 
Wtem  usłyszałem,  że  ktoś  miękko  stąpając  idzie  w  dół  po  schodach  i  do  pokoju  wszedł 
wielkimi krokami ogromny mężczyzna w czarnym szlafroku z fioletową lamówką. 

-  Przepraszam za ten strój - 

powiedział  -  ale  jestem  straszliwie  przeziębiony. 

Nazywam si

ę Bishop. Rozumiem, że chce się pan widzieć z moją żoną. 

„Czyżby  się  zaraził  -  pomyślałem  w  dziwnym  rozbłysku  wyobraźni  -  od tej 

zachrypniętej Klary o różowym nosie, którą widziałem przed dwunastoma laty?” 

Ależ tak - odparłem - jeśli mnie jeszcze pamięta. Spotkaliśmy się kiedyś w Paryżu. 

Och,  usłyszawszy  pańskie  nazwisko  od  razu  wiedziała,  kim  pan  jest  -  rzekł  pan 

Bishop, patrząc mi prosto w oczy - ale niestety muszę pana zawiadomić, że nie może pana 
przyjąć. 

Wolno mi będzie wstąpić później? 

Po kró

tkim milczeniu pan Bishop spytał: 

background image

Czy trafnie przypuszczam, że ta wizyta rzeczywiście ma jakiś związek ze śmiercią 

pańskiego brata? 

Stał przede mną z rękami wbitymi w kieszenie szlafroka i patrzył; jasne włosy miał 

zaczesane w tył gniewnymi ruchami szczotki - porządny, przyzwoity jegomość; chyba się nie 
obrazi,  że  tak  tu  o  nim  napisałem.  Dodam,  że  całkiem  niedawno  w  bardzo  smutnych 
okolicznościach  doszło  między  nami  do  wymiany  listów,  która  unicestwiła  wszelki  ślad 
niechęci, jaka być może wkradła się w naszą pierwszą rozmowę. 

A czy stałoby to na przeszkodzie temu, żebym się z nią zobaczył? - spytałem z kolei. 

Przyznaję, że spytałem głupio. 

Tak czy owak nie będzie się pan z nią widział - odparł pan Bishop nieco miększym 

tonem,  czuł  bowiem,  że  moja  natarczywość  słabnie  i  niczym  już  mu  nie  zagrożę.  -  Jestem 
pewien,  że  w  innych  okolicznościach...  ale  widzi  pan,  żona  niezbyt  się  pali  do  tego,  żeby 
wspominać dawne przyjaźnie. Daruje pan szczerość, ale ta wizyta to błąd z pańskiej strony. 

Wracałem  z  uczuciem,  że  fatalnie  sfuszerowałem  sprawę.  Przedstawiałem  sobie  w 

wyobraźni,  co  bym  powiedział  Klarze,  jeślibym  ją  zastał  samą.  Zdołałem  jakoś  w  siebie 
wmówić,  że  gdyby  była  sama,  przyjęłaby  mnie:  tak  to  wobec  nieoczekiwanej  przeszkody 
maleją te, któreśmy sobie wyobrażali. Powiedziałbym więc: 

-  Nie mówmy o Sebastianie. Porozmawiajmy o Pary

żu.  Nie  czuje  się  w  nim  pani 

zagubiona?  Pamięta  pani  te  gołębie?  Proszę  mi  powiedzieć,  co  pani  ostatnio  czytała...  A 
filmy? Czy dalej gubi pani rękawiczki, paczki? 

Mógłbym też uciec się do śmielszych rozwiązań i zaatakować wprost: 

Owszem,  wiem,  jakie  uczucia  musi  w  pani  budzić  ta  historia,  ale  proszę,  błagam, 

porozmawiajmy  o  nim.  Dla  dobra  jego  portretu.  Dla  tych  drobiazgów,  które  oddalą  się  i 
przepadną, jeśli nie pozwoli mi ich pani wykorzystać w mojej książce o Sebastianie. 

Och, byłem pewien, że by nie odmówiła, w żadnym razie. 
W dwa dni później wytknąwszy sobie ten właśnie cel podjąłem kolejną próbę. Tym 

razem postąpiłem znacznie rozważniej. Ranek był pogodny, pora dość wczesna; nie wątpiłem, 
że  Klara  nie  zechce  przesiedzieć  w  domu  takiego  dnia.  Postanowiłem  dyskretnie  zająć 
stanowisko na rogu ulicy, poczekać, aż małżonek uda się do biura, aż wyjdzie sama Klara, i 
wtedy ją zaczepić. Ale sprawy potoczyły się niezupełnie tak, jak się spodziewałem. 

Od wybranego punktu dzieliło mnie jeszcze kilkadziesiąt kroków, gdy nagle pojawiła 

się Klara Bishop. Właśnie przeszła z mojej strony ulicy na przeciwną. Od razu ją poznałem, 
choć widzieliśmy się tylko przez pół godziny, i to przed wieloma laty. Poznałem ją, chociaż 
twarz miała ściągniętą, a ciało dziwnie pełne. Szła wolno i ociężale, a gdy przeszedłem przez 

background image

jezdnię  i  nieco  się  zbliżyłem,  zrozumiałem,  że  jest  w  zaawansowanej  ciąży.  Powodowany 
wrodzoną  impetycznością,  która  już  nieraz  sprowadziła  mnie  na  manowce,  ani  się 
spostrzegłszy ruszyłem ku niej z powitalnym uśmiechem, lecz wystarczyło tych parę chwil, 
aby owładnęło mną krystalicznie jasne przeświadczenie, że nie wolno mi ani wszcząć z nią 
rozmowy,  ani  w  żaden  sposób  się  przywitać.  Wrażenie  to  nie  miało  nic  wspólnego  z 
Sebastianem ani z moją książką, ani też z rozmową między mną a panem Bishopem; jedyną 
jego przyczyną było dostojne skupienie Klary. Wiedziałem, że nie mam prawa nawet przypo-
mnieć jej, kim jestem, ale, jak już mówiłem, z samego rozpędu przeszedłem przez jezdnię, i 
to w taki sposób, że na chodniku o mało nie zderzyłem się z Klarą. Ociężale ustąpiła mi z 
drogi i zwróciła ku mnie krótkowzroczne spojrzenie. Nie, nie poznała mnie, chwalić Boga. 
Serce  się  krajało na widok uroczystego wyrazu jej twarzy, bladej jak trociny. Oboje 
przystanęliśmy w pół kroku. Z groteskową przytomnością umysłu sięgnąłem do kieszeni po 
pierwszy przedmiot, o który zawadziłem palcami, i spytałem: 

Przepraszam, czy pani to upuściła? 

- Nie - 

odparła z bezosobowym uśmiechem. Wzięła rekwizyt do ręki i przyjrzała mu 

się  z  bliska.  -  Nie  -  powtórzyła,  oddała  mi,  co  moje,  i  poszła  dalej  swoją  drogą.  Stałem 
trzymając w ręku klucz, jakbym przed chwilą podniósł go z chodnika. Był to klucz od zasuwy 
w mieszkaniu Sebastiana; dziwnie mnie zakłuło, kiedy nagle sobie uświadomiłem, że Klara 
dotknęła go niewinnymi, ślepymi palcami... 

background image

Ich związek trwał sześć lat. Sebastian napisał w tym czasie dwie pierwsze powieści: 

Skos pryzmatu i  Sukces.  Nad pierwsz

ą  pracował  około  siedmiu  miesięcy  (kwiecień  - 

październik 1924), a nad drugą - dwadzieścia dwa miesiące (lipiec 1925 - kwiecień 1927). Od 
jesieni  roku  1927  do  lata  1929  napisał  trzy  opowiadania,  wznowione  później  (1932)  pod 
wspólnym tytułem Dziwna góra. Innymi słowy, Klara z bliska przyglądała się powstawaniu 
pierwszych trzech piątych całego jego dorobku (pomijam tu juwenilia - na przykład wiersze z 

Cambridge  - 

które sam zniszczył); ponieważ zaś w przerwach  między książkami Sebastian 

wciąż snuł, zawieszał i snuł od nowa rozmaite twórcze zamysły, wolno przypuszczać, że w 
ciągu tych sześciu lat nie ustawał w pracy. A Klara kochała jego zapracowanie. 

Weszła  w  życie  mojego  brata  bez  pukania  -  jak  przez  pomyłkę  wchodzi  się  do 

cudzego pokoju, bo w pewien nieokre

ślony  sposób  przypomina  on  nasz  własny.  Weszła  i 

została,  zapomniawszy,  gdzie  jest  wyjście,  i  po  cichu  zaczęła  się  oswajać  z  dziwnymi 
stworami,  które  tam  napotkała  i  pomimo  ich  zdumiewających  kształtów  przyhołubiła.  Nie 
stawiała  sobie  wyraźnie  za  cel  ani  tego,  żeby  być  szczęśliwą,  ani  żeby  uszczęśliwić 
Sebastiana,  i  bez  żadnych  obaw  myślała  o  najbliższej  przyszłości;  wspólne  życie  z 
Sebastianem całkiem naturalnie brała takim, jakim ono było, życie bez Sebastiana wydawało 
się bowiem jeszcze mniej wyobrażalne niż turystyczny namiot Ziemianina rozbity na zboczu 
księżycowej  góry.  Gdyby  urodziła  mu  dziecko,  prawdopodobnie  weszliby  płynnie  w  fazę 
małżeństwa, bo byłoby to najprostszym rozwiązaniem dla wszystkich trojga; tak się jednak 
nie  stało,  toteż  nie  wpadło  im  do  głów,  żeby  się  poddać  tym  białym  i  zdrowym 
formalnościom,  które  zresztą  obojgu  sprawiłyby  zapewne  przyjemność,  gdyby  w  ogóle 
pomyśleli  o  takim  ceremoniale.  Sebastian  nie  miał  w  sobie  nic  z  postępowca,  niby  to 
potępiającego  przesądy.  Doskonale rozumiał,  że  obnoszenie  się  z  własną  pogardą  dla 
przyjętych  zasad  moralnych  to  tylko  zabobon  schowany  pod  podszewkę  i  kołtuństwo 

wywrócone na nice. W kwes

tiach etyki chadzał zazwyczaj po najmniejszej linii oporu (tak jak 

w sprawach estetyki obierał najbardziej ciernisty szlak) jedynie dlatego, że właśnie tamtędy 
najszybciej dochodził na skróty do upatrzonego celu; w życiu codziennym był zbyt wielkim 
leniem  (choć  znów  jako  artysta  zanadto  się  zapracowywał),  aby  zawracać  sobie  głowę 

problemami, które stawiali i r

ozwiązywali inni. 

Klara  poznała  Sebastiana  mając  dwadzieścia  dwa  lata.  Nie  pamiętała  swego  ojca; 

matka  jej  także  nie  żyła,  a  ojczym  ponownie  się  ożenił;  blade  wyobrażenie  o  domu,  jakie 

background image

wyrobiła sobie dzięki ojczymowi i macosze, można więc porównać do starego sofizmatu o 
zamienionym trzonku i zamienionym ostrzu, choć oczywiście Klara miała niewielkie szansę 
odnaleźć  i  połączyć  oryginalne  części  narzędzia  -  przynajmniej po tej stronie granicy, 
dzielącej  nas  od  wieczności.  Mieszkała  sama  w  Londynie  i  bez  wielkiego zdecydowania 
uczęszczała  do  szkoły  plastycznej,  a  równocześnie  studiowała  -  ni  mniej,  ni  więcej,  tylko 
języki Wschodu. Lubiano ją; ze swą uroczo przyćmioną twarzą i miękką chrypką odbierana 
była jako osoba w spokojny sposób pociągająca; nie wiedzieć czemu wbijała się ludziom w 
pamięć,  jak  gdyby  posiadła  ten  subtelny  dar,  aby  nie  być  zapominaną:  po  prostu  ładnie 
wychodziła na kliszach pamięci - inaczej mówiąc, była „mnemogeniczna”. Nawet jej dłonie, 
dość  duże  i  kościste,  miały  specyficzny  wdzięk;  umiała  też  lekko  i  bezgłośnie  tańczyć. 
Najlepsze  jednak  było  w  niej  to,  że  należała  do  tych  nielicznych,  ach,  jakże  nielicznych 
kobiet,  które  nie  biorą  świata  za  dobrą  monetę  i  dla  których  codzienność  nie  jest  li  tylko 
spowszedniałym zwierciadłem ich własnej kobiecości. Miała wyobraźnię (muskuł duszy), i to 
szczególnie silnego, nieomal męskiego typu, a prócz wyobraźni prawdziwe poczucie piękna, 
przejawiające  się  nie  tyle  nawet  w  kontakcie  ze  sztuką,  ile  w  nieustannej  gotowości,  aby 
dostrzec aureolę wokół patelni lub podobieństwo między wierzbą płaczącą a skye terrierem. 
Wreszcie, los obdarzył ją wyostrzonym poczuciem humoru. Nic dziwnego, że tak świetnie się 
wpasowała w życie Sebastiana. 

Już  w  pierwszym  okresie  znajomości  spędzali  razem  mnóstwo  czasu;  gdy  jesienią 

Klara  wyjechała  do  Paryża,  Sebastian  ją  tam  odwiedzał  -  podejrzewam,  że  nie  raz.  Jego 
pierwsza książka była już wtedy gotowa. Klara nauczyła się pisać na maszynie, toteż letnie 
wieczory  1924  roku  przybrały  dla  niej  postać  kartek,  które  wsuwała  w  szczelinę,  a  potem 
wyciągała kręcąc wałkiem, rojące się od czarnych i fioletowych słów. Chętnie sobie wyob-
rażam, jak stuka w lśniące klawisze na tle szumu ciepłej ulewy wśród ciemnych wiązów za 
otwartym  oknem,  gdy  głos  mego  brata  (który  według  panny  Pratt  nie  dyktował,  lecz 
celebrował dyktando) wolno, z powagą krąży tam i sam po pokoju. Sebastian prawie całe dnie 
spędzał na pisaniu, lecz praca jego posuwała się tak żmudnie, że Klara wieczorami miewała 
do przepisania najwyżej kilka nowych stron, a i te trzeba było potem przepisywać od nowa, 
bo  autor  pozwalał  sobie  na  iście  orgiastyczne  korekty;  czasem  robił  coś,  czego  -  śmiem 
twierdzić  -  nie  próbował  przed  nim  żaden  pisarz,  a  mianowicie  swą  pochyłą,  niezupełnie 
angielską kaligrafią własnoręcznie kopiował wystukaną na maszynie stronicę i dyktował raz 
jeszcze. Staczał ze słowami niezwykle bolesne walki, z dwojakich powodów. Jedne stanowiły 
rzecz  częstą  u  tego  typu  pisarzy:  były  to  trudności,  jakie  sprawia  przerzucenie  mostu  nad 
otchłanią,  dzielącą  myśl  od  jej  wyrazu;  obłędne  uczucie,  że  właściwe  słowa,  jedyne  słowa 

background image

czekają  na  drugim  brzegu  w  mglistej  dali;  dygot  nie  -  odzianej  myśli,  która  przyzywa  je 
rozpaczliwie z tej strony przepaści. Na nic mu były zdania - gotowce, bo wszystko, co chciał 
wyrazić,  miało  wyjątkową  strukturę,  a  poza  tym  wiedział,  że  żadna  prawdziwa  idea  nie 
istnieje rzeczywiście, póki nie istnieją słowa skrojone dla niej na miarę. Zatem (aby posłużyć 
się mniej odległym porównaniem) myśl, która jedynie wydawała się naga, w rzeczywistości 
błagała tylko o szaty, mogące uczynić ją widzialną, natomiast słowa przyczajone w oddali nie 
były wbrew pozorom pustymi łupinami, lecz po prostu czekały, aż myśl od dawna już w nich 
ukryta zapali je i wprawi w ruch. Sebastian czuł się chwilami dzieckiem, któremu wręczono 
bezładną plątaninę drutów i kazano sprawić cud, aby stało się światło. No i owszem, sprawiał 
go  raz  po  raz;  czasem  nawet  nie  zdawał  sobie  sprawy,  jak  mu  się  to  udaje,  kiedy  indziej 
godzinami  dłubał  w  kłębowisku  drutów,  postępując  przy  tym,  zdawałoby  się,  zupełnie 

racjonalnie  - 

a wynik był żaden. Klara zaś, choć przez całe życie nie stworzyła ani jednego 

wersu prozy czy poezji zasługującej na miano dzieła wyobraźni, tak świetnie rozumiała (na 
swój  sposób  dokonując  cudu)  każdy  epizod  walk,  które  staczał  Sebastian,  że  słowa 

wystukiwa

ne na maszynie były dla niej nie tyle przekaźnikami przyrodzonego im sensu, ile 

krzywiznami, lukami i zyg

zakami  pokazującymi,  jak  pisarz  kroczy  po  omacku  szlakiem 

idealnej linii wyrazu. 

Na  tym  jednak  sprawa się  nie  kończyła.  Wiem, wiem to na pewno - tak jak jestem 

pewien,  że  mieliśmy  jednego  ojca:  Sebastian  lepiej  znał  rosyjski  i  posługiwał  się  nim  z 
większą  naturalnością  niż  angielskim.  Łatwo  mi  uwierzyć,  że  zaniechawszy  na  pięć  lat 
mówienia po rosyjsku zdołał narzucić sobie przekonanie, iż stracił tę umiejętność. Ale język 
to  żywe,  fizycznie  istniejące  stworzenie,  które  nie  daje  się  tak  łatwo  odprawić.  Należy  też 
pamiętać,  że  zaledwie pięć lat  przed  napisaniem  swej  pierwszej  książki  - to znaczy wtedy, 
gdy opuszczał Rosję - Sebastian dysponował angielszczyzną równie wątłą jak moja. Ja swoją 
sztucznie ulepszyłem po wielu latach (kosztem ciężkiej pracy, gdy mieszkałem w kraju, gdzie 
była  ona  językiem  obcym);  on  natomiast  próbował  doprowadzić  swoją  do  rozkwitu  w 

naturalnym dla nie

j  środowisku.  Rozkwitła  zresztą  wspaniale,  wciąż  jednak  utrzymuję,  że 

gdyby  zaczął  pisać  po  rosyjsku,  uniknąłby  tego  akurat  rodzaju  lingwistycznych  boleści. 
Dodam,  że  jestem  w  posiadaniu  listu,  napisanego  przezeń  na  krótko  przed  śmiercią,  i  ten 
niedługi list ubrany jest w słowa ruszczyzny tak czystej i bogatej, jak nigdy nie był czysty ani 
bogaty jego angielski, choć co się tyczy piękna ekspresji, to Sebastian wzniósł się w swych 
książkach na wyżyny. 

Wiem  też,  że  przepisując  słowa,  które  wymotywał  ze  swego  manuskryptu, Klara 

przestawała  czasem  stukać  w  klawisze,  lekko  marszczyła  brwi,  unosząc  zewnętrzny  skraj 

background image

uwięzionego arkusza odczytywała ostatni wers i mówiła: 

Nie, kochanie. Po angielsku tak się nie powie. 

Przez chwilę w nią się wpatrywał, po czym znów podejmował przechadzkę drapieżcy, 

niechętnie zastanawiając się nad tą uwagą; dziewczyna czekała w milczeniu, z dłońmi miękko 
złożonymi na kolanach. 

Nie sposób tego inaczej wyrazić - mruczał w końcu. 

A może by na przykład... - mówiła Klara i rzucała konkretną propozycję. 

No, jeśli chcesz... - odpowiadał. 

Nie upieram się, kochanie. Rób, jak wolisz. Skoro uważasz, że błędy gramatyczne 

nie zaszkodzą... 

- Och, pisz dalej - 

wołał Sebastian. - Masz rację, pisz już dalej... 

W listopadzie 1924 roku Skos pryzmatu 

został  ukończony.  Ukazał  się  drukiem  w 

marcu  i  zrobił  kompletną  klapę.  O  ile  mogłem  stwierdzić  przeglądając  gazety  z  tamtego 
okresu,  raz  tylko  o  nim  napomknięto.  Pięć  i  pół  linijki  w  niedzielnym  wydaniu,  między 
innymi  linijkami,  mówiącymi  o  innych  książkach.  „Skos pryzmatu stanowi  bodajże  debiut 
powieściowy,  nie  powinno  się  go  zatem  oceniać  z  taką  surowością,  jak  [wcześniej 
wspomnianą książkę takiego - to - a - takiego]. Jego komizm jest w moim odczuciu niejasny, 
a  niejasności  komiczne,  ale  bardzo  możliwe,  że  istnieje  pewien  rodzaj  beletrystyki,  której 
subtelności  zawsze  będą  mi  się  wymykały.  Jednakże  na  użytek  czytelników  lubiących  te 
rzeczy  dodam,  że  pan  Knight  z  wielką  imaginacją  dzieli  włos  na  czworo  w  imadłach 
imiesłowów.” 

Wiosna  ta  była  zapewne  najszczęśliwszym  okresem  w  życiu  Sebastiana.  Wydał  na 

świat jedną książkę i już zaczynał czuć, że druga kopie. Zdrowie nadzwyczaj mu dopisywało. 
Miał  uroczą  przyjaciółkę.  Nie  dręczyła  go  ani  jedna  z  tych  drobnostek,  które  we 
wcześniejszych  okresach  spadały  nań  czasem  z  zaciekłością  roju  mrówek  obłażących 
hacjendę. Klara zanosiła mu listy na pocztę, sprawdzała zawartość paczek z pralni, pilnowała, 
żeby  mu  nie  zabrakło  żyletek,  tytoniu  i  solonych  migdałów,  do  których  miał  szczególną 
słabość. Lubił wspólne z Klarą kolacje na mieście, a potem teatr. Po obejrzeniu sztuki niemal 
zawsze  jęczał  i  wił  się  jak  w  konwulsjach,  czerpał  jednak  chorobliwą  przyjemność  z 

drobiazgowego anali

zowania  komunałów.  Kiedy  jednym  skokiem  rzucał  się  na  jakiś 

nieszczęsny banał, nozdrza rozszerzały mu się w wyrazie zachłanności, niegodziwego zapału, 

a równo

cześnie w paroksyzmie obrzydzenia zgrzytał trzonowcami. Panna Pratt pamiętała, jak 

to  przy  pewnej  okazji  jej  ojciec,  podówczas  udziałowiec  wytwórni  filmowej,  zaprosił 

Sebastiana i 

Klarę  na  prywatny  pokaz  filmu,  nakręconego  z  wielkim  nakładem  kosztów  i 

background image

przepychem.  Główną  rolę  grał  niezwykle  przystojny  młodzieniec  w  strojnym  turbanie,  a 
fabuła była srodze dramatyczna. W chwili największego napięcia Sebastian ku ogromnemu 

zaskoczeniu 

i  irytacji  pana  Pratta  zaczął  się  trząść  ze  śmiechu;  Klara  też  gotowa  była 

parsknąć,  ciągnęła  go  jednak  za  rękaw,  żeby  przestał,  ale  na  próżno.  Ci  dwoje  musieli 
przeżywać  razem  cudowne  chwile.  Aż  trudno  uwierzyć,  że  ciepła,  tkliwości  i  piękna  ich 
związku  nie  zgromadził  jakiś  nieśmiertelny  świadek  żywota  śmiertelnych, aby sobie tylko 
znanym sposobem przechować ów plon. Na pewno widywano ich, kiedy przechadzali się po 
ogrodach  Kew,  po  parku  w  Richmond  (nigdy  tam  nie  byłem,  ale  nazwy  te  mają  dla  mnie 

wiele p

owabu), jedli jajka na szynce w uroczej gospodzie podczas letniej włóczęgi po wsiach 

angielskich  albo  czytali,  siedząc  na  ogromnej  kanapie  w  pracowni  Sebastiana,  gdy  ogień 
płonął  wesoło,  a  angielskie  Boże  Narodzenie  zaczynało  już  przesycać  powietrze  lekko 
pikantnymi woniami na podkładzie lawendy i skórzanej tapicerki. Z pewnością był także ktoś, 
kto  podsłuchał,  jak  Sebastian  opowiadał  Klarze  o  niezwykłych  sprawach,  które  zamierzał 
wyrazić w swej kolejnej książce, zatytułowanej Sukces. 

Latem 1926 roku, stocz

ywszy  walkę  z  jakimś  osobliwie  krnąbrnym  rozdziałem, 

Sebastian,  który  wyniósł  z  tego  boju  spieczone  gardło  i  zmącony  umysł,  postanowił 
zafundować  sobie  miesiąc  wakacji  za  granicą.  Klara  musiała  jeszcze  coś  załatwić  w 
Londynie,  oświadczyła  więc,  że  dołączy  do  niego  po  tygodniu,  a  najwyżej  dwóch.  Kiedy 
wreszcie przybyła do nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej w Niemczech, którą wybrał 
mój brat, w hotelu o dziwo poinformowano ją, że wyjechał on w nieznanym kierunku, wróci 
jednak za kilka dni. Klara była zdezorientowana, ale - jak zwierzyła się później pannie Pratt - 
nieobecność  Sebastiana  zbytnio  jej  nie  zaniepokoiła  ani  nie  uraziła.  Możemy  ją  sobie 
wyobrazić  jako  szczupłą,  wysoką  postać  w  niebieskim  makintoszu  (niebo  zachmurzone, 

pogoda nieprzyjazna), bez wy

raźnego  celu  przechadzającą  się  już  to  promenadą,  już  to  po 

piaszczystej plaży - opustoszałej, jeśli nie liczyć kilkorga niezłomnych dzieci, trójkolorowych 
chorągiewek łopoczących żałobnie w dogorywającej bryzie, gdy stalowo - szare morze łamie 
się tu i ówdzie w kształt spienionych grzebieni. W dalszej części wybrzeża rósł bukowy las, 
głęboki i ciemny, podszyty jedynie kępami powoju, którymi upstrzony był falisty, brązowy 
grunt;  wśród  prostych,  gładkich  pni  stała  dziwna  brązowa  cisza  i  jak  gdyby  czegoś 

wy

czekiwała; Klara pomyślała, że lada chwila niemiecki krasnoludek w czerwonej czapeczce 

zerknie  na  nią  lśniącymi  oczkami  spośród  liści  butwiejących  w  jakiejś  jamie.  Wyjęła  z 
walizki  kostium  kąpielowy  i  resztę  dnia  spędziła  leżąc  na  miękkim  białym  piasku  - 

p

rzyjemnie, acz w lekkiej apatii. Nazajutrz rano znów padało; Klara aż do obiadu siedziała w 

pokoju i czytała Donne'a; poeta ten odtąd już zawsze kojarzył jej się z bladoszarym światłem 

background image

deszczowego, mglistego dnia i z zawodzeniem dziecka, które chciało się bawić w korytarzu. 
Wkrótce  pojawił  się  Sebastian.  Oczywiście  ucieszył  się  na  jej  widok,  ale  zachował  się  nie 
całkiem naturalnie. Nerwowy i strapiony, odwracał twarz, ilekroć próbowała spojrzeć mu w 
oczy. Powiedział, że spotkał kogoś, kogo znał przed stu laty w Rosji i że obaj wybrali się 

samo

chodem  tego  znajomego  do...  tu  wymienił  nazwę  miejscowości  położonej  o  parę 

kilometrów dalej na wybrzeżu. 

Ale  co  się  właściwie  stało,  kochanie?  -  spytała  Klara,  zaglądając  w  jego  ponure 

oblicze. 

- Och, nic, nic - 

zawołał rozdrażniony. - Nie umiem siedzieć bezczynnie. Brakuje mi 

mojej pracy - 

dodał, uciekając spojrzeniem w bok. 

Ciekawe, czy mówisz prawdę - rzekła Klara. 

Wzruszył  ramionami  i  przejechał  kantem  dłoni  po  zagłębieniu  kapelusza,  który 

trzymał w ręku. 

Chodź - powiedział. - Zjedzmy obiad i wracajmy do Londynu. 

Ale pierwszy dogodny pociąg odjeżdżał dopiero pod wieczór. Kiedy się przejaśniło, 

poszli  na  spacer.  Sebastian  parokrotnie  próbował  się  rozpromienić,  tak  jak  zwykle  się 

rozpromieni

ał  przy  Klarze,  ale  w  końcu  przygasł  i  oboje  zamilkli.  Weszli  w  bukowy  las. 

Panowało  w  nim  to  samo  zagadkowe,  ospałe  wyczekiwanie;  Klara  nie  przyznała  się 
Sebastianowi, że raz już była w tym miejscu, on jednak rzekł: 

-  Dziwnie cichy ten las. Niesamowity, 

prawda?  Człowiek  prawie  się  spodziewa,  że 

zobaczy krasnoludka wśród tych zeschłych liści i powoju. 

Słuchaj, Sebastian! - wykrzyknęła nagle Klara, kładąc mu ręce na ramionach. - Chcę 

wiedzieć, co się dzieje. Może przestałeś mnie kochać. Czy tak? 

Ależ  kochanie, co ty pleciesz -  odparł  z  zupełną  szczerością.  -  Chociaż...  skoro 

koniecznie chcesz wie

dzieć...  hmmm...  Nie  bardzo  potrafię  udawać,  a  zresztą  wolę,  żebyś 

wiedziała. Otóż poczułem piekielny ból w piersi i ramieniu, postanowiłem więc skoczyć do 

Ber

lina i dać się zbadać, no a lekarz zapakował mnie do łóżka... czy to coś poważnego? Mam 

nadzieję, że nie. Porozmawialiśmy o tętnicach wieńcowych, dopływie krwi, zatokach Salvy i 
w sumie dziadek wydał mi się bardzo uczony. W Londynie pójdę do innego doktora i porów-
nam diagnozy, chociaż dzisiaj czuję się jak młody bóg... 

Przypuszczam,  że  Sebastian  już  wtedy  wiedział  dokładnie,  na  jaką  chorobę  serca 

cierpi. Jego  matka umarła z powodu identycznej dolegliwości; tę rzadką odmianę dusznicy 
bolesnej część lekarzy nazywa chorobą Lehmanna. Zdaje się jednak, że po pierwszym ataku 
miał  przynajmniej  rok  wytchnienia,  choć  co  pewien  czas  czuł  w  lewym  ramieniu  dziwne 

background image

kłucie, jakby wewnętrzne swędzenie. 

Znowu wziął się do roboty i pracował systematycznie przez całą jesień, wiosnę i zimę. 

Pisanie Sukcesu 

okazało się jeszcze większym mozołem niż praca nad pierwszą powieścią, a i 

potrwało znacznie dłużej, chociaż obie te książki mają podobną objętość. Szczęśliwym trafem 

do

stałem z pierwszej ręki opis dnia, w którym Sebastian ukończył Sukces. Zawdzięczam to 

późniejszemu  znajomemu;  wiele  zresztą  impresji  przedstawionych  w  niniejszym rozdziale 
powstało, gdy prawdziwość relacji panny Pratt potwierdziły wspomnienia innego z przyjaciół 

Seba

stiana,  aczkolwiek  stwierdzić  wypada,  że  iskra,  z  której  buchnął  cały  ten  ogień,  w 

tajemniczy sposób wywodzi się z ujrzanego w przelocie obrazu Klary Bishop, ociężale idącej 
londyńską ulicą. 

Otwierają  się  drzwi:  Sebastian  Knight  leży  z  rozkrzyżowanymi  rękami  i  nogami  na 

podłodze  swej  pracowni.  Klara  układa  arkusze  maszynopisu  w  równiutki stosik na biurku. 
Przybysz zatrzymuje się w pół kroku. 

-  Nie, Leslie - 

mówi  z  podłogi  Sebastian.  -  Nie  umarłem.  Właśnie  skończyłem 

budować świat i odpoczywam, bo mam dziś swój szabas. 

background image

10 

Skos pryzmatu docenio

no w całej pełni dopiero, gdy Sebastian po raz pierwszy odniósł 

prawdziwy  sukces,  wtedy  zaś  i  tę  powieść  wznowił  inny  wydawca  (Bronson),  lecz  nawet 
druga  edycja  sprzedawała  się  gorzej  od  Sukcesu  czy  Utraconej  własności.  Jak na debiut 
powieściowy  książka  ta dowodzi niezwykle silnej woli twórczej i literackiej samokontroli 

autora. Sebastian Knight swoim zwy

czajem użył w niej parodii jako trampoliny, pozwalającej 

mu  wzbić  się  w  najwyższe  rejony  poważnych  emocji.  J.  L.  Coleman  przyrównał  go  do 
„błazna, co się dochował skrzydeł, anioła, który przedrzeźniałby koziołkującego gołębia”, i 
określenie to  wydaje  mi  się  wielce  trafne.  Sprytnie  wykorzystując  w  formie  parodii  pewne 
sztuczki, dobrze znane branży literackiej, Skos pryzmatu szybuje prosto w niebo. Sebastian 
Knight  z  bez  mała  fanatyczną  nienawiścią  tropił  wszystko  to,  co  niegdyś  iskrzyło  się 
świeżością, zostało jednak znoszone już do cna i teraz tkwi martwe wśród żywych: martwotę 
pozorującą życie, malowaną i przemalowywaną, wciąż braną za dobrą monetę przez leniwe 
umysły,  trwające  w  błogiej  nieświadomości,  że  to  zwykły  szwindel.  Ta  czy  tamta  idea 
stoczona  zgnilizną  sama  w  sobie  mogła  być  całkiem  niewinna;  można  by  też  twierdzić,  że 
niewielki to grzech, gdy ktoś wytrwale eksploatuje wyświechtany temat lub styl, który dalej 
bawi  i  cieszy.  Lecz  w  oczach  Sebastiana  Knighta  najmniejsza  błahostka  -  dajmy na to, 
przejęty  od  innego  autora  sposób  prowadzenia  detektywistycznego  wątku  -  stawała  się 
rozdętym,  cuchnącym  trupem.  Nie  miał  nic  przeciwko  „groszowym  horrorom”, bo nie 
obchodziła  go  zwykła  moralność;  tym,  co  niezmiennie  go  drażniło,  była  literatura 
drugorzędna, a nie trzecio - czy n - rzędna, tam bowiem, w książkach od biedy nadających się 
do  czytania,  zaczynało  się  mydlenie  oczu  -  działalność  z  artystycznego  punktu widzenia 

niemoralna.  Skos pryzmatu 

stanowi  jednak  nie  tylko  ucieszną  parodię  realiów opowiastki 

detektywistycznej; jest to zarazem przewrotna imitacja wielu innych zjawisk literackich: i tak 

to  na  przykład  Sebastian,  obdarzony  niesamowicie  czułym  węchem,  pozwalającym  wykryć 
symptomy  utajonego  rozkładu,  zauważył  we  współczesnej  powieści  pewną  nawyczkę,  a 
mianowicie  modny  chwyt  polegający  na  tym,  żeby  jakąś  ludzką  zbieraninę  umieścić  w 

ograniczonej przestrzeni (w hotelu, na wyspie, na ulicy). W trakcie rozwoju akcji autor 

wykpiwa  też  rozmaite  style  literackie  oraz  pewien  sposób  łączenia  mowy  niezależnej  z 
narracją i opisami, który to problem eleganckie pióro rozstrzyga, wyszukując tyle wariantów 
słowa  „powiedział”,  ile  znaleźć  można  w  słowniku  między  „bajał”  a  „zaskowyczał”.  Lecz 
cały ten niejasny komizm jest, powtarzam, dla autora jedynie trampoliną. 

background image

Dwanaście osób mieszka w pensjonacie; został on opisany bardzo drobiazgowo, ale 

żeby podkreślić nutę „wyspiarską”, resztę miasta autor ukazuje w sposób mocno zdawkowy, 
jako krzyżówkę naturalnej mgły z hybrydą dekoracji teatralnej i zmory, dręczącej agenta od 
handlu  nieruchomościami.  Jak  sam  daje  do  zrozumienia,  jest  to  metoda  poniekąd  bliska 
praktyce stosowanej w filmie, polegającej na tym, aby główną bohaterkę w nieznośnej wersji 
z czasów internatu malować jako osóbkę urokliwie odmienną od tłumu pospolitych i zupełnie 
realistycznie  ukazanych  koleżanek.  Jednego  z  mieszkańców  pensjonatu,  niejakiego  G. 

Abesona, marszanda z zawodu, znaleziono zamordowanego 

w  jego  własnym  pokoju. 

Komendant  miejscowego  posterunku  policji,  opisany  wyłącznie  pod  kątem  butów  z 
cholewami,  dzwoni  do  londyńskiego  detektywa  i  prosi  go,  żeby  natychmiast  przyjechał.  Z 
powodu  całej  kombinacji  nieszczęśliwych  zbiegów  okoliczności  (detektyw  przejeżdża 
samochodem staruszkę, a potem wsiada do niewłaściwego pociągu), przyjazd ten bardzo się 
opóźnia.  Tymczasem  policja  gruntownie  przesłuchuje  lokatorów  pensjonatu,  a  także 
przypadkowego  przechodnia,  starego  Nosebaga,  który  akurat  znalazł  się  w  hallu, kiedy 
odkryto  zbrodnię.  Wszyscy  prócz  tego  właśnie  łagodnego,  leciwego  jegomościa  o  siwej 
brodzie, lekko  pożółkłej  w  kącikach  ust,  z  nieszkodliwą  pasją  kolekcjonującego tabakierki, 
mogą  się  wydawać  mniej  lub  bardziej  podejrzani  -  zwłaszcza  zaś  pewien  student  szkoły 
plastycznej,  mętna  postać:  pod  jego  łóżkiem  znaleziono  pół  tuzina  zakrwawionych  chus-
teczek. Nawiasem warto zauważyć, że dla uproszczenia i „skoncentrowania” całej sytuacji ani 
jeden służący czy pracownik pensjonatu nie zostaje wymieniony jako konkretna osoba i nikt 
się tym ich nieistnieniem nie przejmuje. Raptem następuje poślizg i w fabule zaczynają się 
rozmaite przesunięcia (pamiętajmy, że detektyw wciąż jest w drodze, a zesztywniałe zwłoki 
G. Abesona leżą na dywanie). Pomału wychodzi na jaw, że wszyscy lokatorzy są między sobą 
na różne sposoby powiązani. Stara dama z numeru 3 okazuje się matką skrzypka z pokoju 11. 
Powieściopisarz zajmujący sypialnię od frontu jest w rzeczywistości mężem młodej niewiasty 
z  pokoju  na  trzecim  piętrze  o  oknach  wychodzących  na  tyły  hotelu.  Student  szkoły 
plastycznej,  sprawiający  tak  mętne  wrażenie,  to  ni  mniej,  ni  więcej  tylko  brat  tejże  pani. 
Uroczysty osobnik o twarzy jak księżyc w pełni, nienagannie uprzejmy wobec wszystkich, 
jest  służącym  stetryczałego  pułkownika  -  ten  zaś  okazuje  się  ojcem  skrzypka.  Topnienie 
podziałów nie ustaje: student szkoły plastycznej zaręcza się z małą tłuścioszką z numeru 5, 
która jest córką z poprzedniego małżeństwa starej damy. Gdy wreszcie ustalimy, że posiadacz 
tytułu mistrzowskiego w amatorskim tenisie jest bratem skrzypka, powieściopisarz to ich wuj, 
a stara dama z pokoju numer 3 jest żoną stetryczałego pułkownika, z drzwi pokojów znikną 
po cichu cyfry, a wątek pensjonatu gładko i bezboleśnie ustąpi miejsca wątkowi wiejskiego 

background image

dworku,  z  wszystkimi  stąd  wynikającymi  konsekwencjami.  I  tu  właśnie  opowieść  nabiera 

niezwyk

łego piękna. Sama idea czasu, dotychczas ośmieszana (zbłąkany detektyw, co ugrzązł 

kędyś  pośród  nocy...),  teraz  jak  gdyby  zasnęła,  zwinąwszy  się  w  kłębek.  Życie  każdej  z 
wymienionych postaci zaczyna lśnić prawdziwą, ludzką doniosłością, a zapieczętowane drzwi 
pokoju G. Abesona wiodą już tylko do zapomnianej przez wszystkich komórki. Nowa fabuła, 
nowy dramat, nie związany z początkiem opowieści, który tym samym zostaje wypchnięty w 
sferę snów, zdaje się walczyć o byt i rwać ku światłu. Lecz właśnie gdy czytelnik zaczyna się 
czuć  całkiem  bezpiecznie  w  mile  rzeczywistej  atmosferze,  a  gracja  i  dostojeństwo  stylu 
pozwalają się spodziewać po autorze jakowychś wzniosłych, głębokich zamysłów, rozlega się 
humorystyczne  pukanie  do  drzwi  i  wchodzi  detektyw.  Znowu  nurzamy  się  w  grzęzawisku 
parodii.  Detektyw  to  cwaniak  mówiący  londyńską  gwarą;  jest  to  tak  urządzone,  żeby 
czytelnik myślał, iż postać została świadomie udziwniona; nie mamy tu bowiem do czynienia 
z parodią książek w stylu Sherlocka Holmesa, lecz z parodią reakcji współczesnych pisarzy, 
odchodzących od tego stylu. Znów się zaczyna przesłuchiwanie lokatorów. Rozszyfrowuje się 

nowe poszlaki. Poczciwina Nosebag sz

wenda  się  tam  i  sam,  okropnie  roztargniony  i  cał-

kowicie  nieszkodliwy.  Tłumaczy,  że  wstąpił  tylko  na  chwilę,  bo  chciał  spytać,  czy  nie  ma 
wolnego  pokoju.  Wygląda  na  to,  że  lada  chwila  autor  bezlitośnie  wykorzysta stary gag, 
polegający  na  tym,  aby  pozornie  największe  niewiniątko  okazało  się  łotrem  nad  łotrami. 
Wtem łapsa zaczynają interesować tabakierki. 

- Siemasz z rana - powiada. - 

A śtuka? Co pan powisz? 

Nagle wtarabania się policjant, bardzo czerwony na twarzy, i melduje, że trup znikł. 

Na to detektyw: 

- Co znaczy znik? Policjant: 

Znikł, szefie. Nie ma go w pokoju. 

Przez chwilę wszystko trwa w groteskowym zawieszeniu. 

Wydaje mi się - mówi cicho stary Nosebag - że znam wyjaśnienie. 

Wolno  i  bardzo  ostrożnie  odczepia  brodę,  zdejmuje  perukę  i  ciemne  okulary, 

odsłaniając twarz G. Abesona. 

Widzicie państwo - powiada Abeson z uśmiechem skruchy. - Być zamordowanym to 

żadna przyjemność. 

Starałem  się  jak  najdokładniej  pokazać  mechanizm  książki,  a  przynajmniej  niektóre 

jego  części.  Jej  czar,  dowcip  i  patos  ocenić  można  tylko  czytając  ją  samemu.  Lecz  ku 
oświeceniu tych, których jej uporczywa zmienność stropiła - albo po prostu zbrzydziła, widzą 
bowiem  coś  sprzecznego  z  samym  pojęciem  „ładnej  książki”  w  fakcie,  że  okazuje  się  ona 

background image

znienacka  książką  całkiem  inną  -  jedno  chciałbym  zauważyć:  z  czytania  Skosu pryzmatu 
można  mieć  całe  mnóstwo  przyjemności,  zrozumiawszy,  że  bohaterami  tej  powieści  są 
(mówiąc z grubsza) „metody kompozycji”. To tak, jakby malarz powiedział: patrzcie, pokażę 

wam nie tyle namalowany pe

jzaż,  ile  namalowane  na  płótnie  rozmaite  sposoby  malowania 

pejzażu, i wierzę, że gdy wszystkie harmonijnie się stopią, ukażą wam krajobraz takim, jakim 
chcę, żebyście go ujrzeli. W swej pierwszej książce Sebastian doprowadził ten eksperyment 

do logicznego 

i zadowalającego końca. Poddając próbie ad absurdum tę czy tamtą manierę 

literacką i kolejno odrzucając jedną po drugiej, wydedukował ostatecznie własny styl, aby w 
pełni go wykorzystać w następnej książce, zatytułowanej Sukces. Wydaje się, że wzniósł się 
tu  o  poziom  wyżej,  gdy  bowiem  podstawą  pierwszej  powieści  były  literackie  metody 
kompozycji,  druga  zajmuje  się  głównie  metodami,  wedle  których  los  komponuje  żywoty 
ludzkie.  Przestrzegając  naukowej  dokładności  podczas  klasyfikowania,  badania  i  selek-

cjonowa

nia  bezmiaru  danych  (samo  ich  zgromadzenie  możliwe  było  jedynie  przy 

podstawowym  założeniu,  że  autor  jest  w  stanie  dowiedzieć  się  o  swych  postaciach  czego 
tylko zechce, a zdolność tę ogranicza wyłącznie sposób i cel doboru informacji, bo przecież 

nie idzie 

tu  o  to,  aby  na  oślep  uzbierać  wielką  rupieciarnię  bezwartościowych  szczegółów, 

lecz  o  metodyczne  dążenie  w  jasno  wytyczonym  kierunku),  Sebastian  Knight  całe  trzysta 

stron  Sukcesu 

poświęca  dociekaniom  tak  skomplikowanym,  jakie  mało  który  pisarz 

dotychcz

as  podejmował.  Dowiadujemy  się,  że  komiwojażer  nazwiskiem  Percival  Q  na 

pewnym  etapie  życia  i  w  pewnych  okolicznościach  poznaje  dziewczynę,  asystentkę 
iluzjonisty,  i  odtąd  żyją  razem  szczęśliwie.  Ich  pierwsze  spotkanie  jest,  przynajmniej na 
pozór,  dziełem  przypadku:  w  dniu  strajku  kierowców  autobusów  oboje  jadą  autem 
życzliwego  nieznajomego.  Tak  właśnie  wygląda  formuła  powieści:  jeśli  opisane  zdarzenie 
uznamy  za  fakt  rzeczywisty,  nie  wyda  się  ani  trochę  interesująca,  zbadana  pod  pewnym 
szczególnym kątem stanie się jednak źródłem dużej radości intelektualnej i wielką podnietą 
dla umysłu. Zadaniem autora jest dowiedzieć się, jak doszło do powstania tej formuły; wzywa 
on na pomoc całą magię i siłę swej sztuki, aby dokładnie ustalić, co właściwie sprawiło, że 

z

etknęły się dwa życiorysy; książka ta jest w gruncie rzeczy przepyszną ruletką prawdopodo-

bieństw, czy - jak kto woli - drążeniem zagadki etiologii zdarzeń aleatorycznych. Możliwości 
wydają się nieograniczone. Autor podąża za kilkoma oczywistymi poszlakami, ze zmiennym 
powodzeniem.  Krocząc  wstecz  odkrywa,  czemu  strajk  wyznaczono  na  ten  akurat  dzień: 
okazuje się, że u korzenia sprawy tkwi odwieczna predylekcja pewnego polityka do liczby 9. 
Ślad  ten  wiedzie  donikąd,  toteż  go  porzucamy  (po  drodze  pozwolił  nam  jednak  być 
świadkami  gorącej  dyskusji  partyjnej).  Inny  fałszywy  trop  prowadzi  za  nieznajomym 

background image

automobilistą.  Próbujemy  się  dowiedzieć,  kto  on  zacz  i  czemu  w  danym  momencie 
przejeżdżał daną ulicą; lecz ustaliwszy, że od dziesięciu lat w każdy dzień powszedni o tej 
porze jeździ tamtędy do biura, nie stajemy się ani trochę mądrzejsi. Chcąc nie chcąc musimy 
więc założyć, że zewnętrzne okoliczności towarzyszące wiadomemu spotkaniu nie stanowią 
próbki oddziaływania losu na dwa egzemplarze ludzkie, ale samoistny byt, stały punkt bez 
znaczenia przyczynowego; z czystym sumieniem zwracamy się zatem ku zagadnieniu, czemu 
spośród  całej  ludzkości  właśnie  Q  i  dziewczyna  imieniem  Anna  musieli  się  zejść  i  przez 
minutę  stać  ramię  w  ramię  w  tym  akurat  miejscu  przy  krawężniku.  Przez pewien czas 
śledzimy więc losy dziewczyny, zdążając wstecz, potem losy mężczyzny, porównujemy dane 
i znów ruszamy tropem obu życiorysów. 

Dowiadujemy się ciekawych rzeczy. Dwie linie, które w końcu zbiegły się w jednym 

punkcie, nie są bokami trójkąta, rozchodzącymi się równomiernie ku niewiadomej podstawie, 
lecz suną faliście, czasem oddalone, kiedy indziej zaś niemal styczne. Innymi słowy, ci dwoje 
już co najmniej dwukrotnie nic o tym nie wiedząc o mało się nie spotkali. W obu wypadkach 
los, zdawałoby się, z najwyższą starannością zaaranżował ich spotkanie; uruchamiał to tę, to 
znów  inną  możliwość;  maskował  wyjścia  i  przemalowywał  drogowskazy;  uchwytem 
skradających  się  palców  zacieśniał  siatkę,  w  której  trzepotały  motyle;  najdrobniejszym 

zdarzeniom 

wyznaczał pory, niczego nie pozostawiając przypadkowi. Autor ukazuje nam owe 

tajne  przygotowania  w  fascynujący  sposób,  ogarniając  nadludzko  bystrym  spojrzeniem 
wszystkie barwy miejsc i sytuacji. Lecz za każdym razem maleńki błąd (cień skazy, zamulony 

otwó

r  niedoglądanej  możliwości,  kaprys  wolnej  woli)  psuje  determiniście  zabawę  i  linie 

dwóch życiorysów zaczynają się rozchodzić ze zdwojoną prędkością. Oto Percival Q już, już 
ma pójść na przyjęcie, na które los pokonując niezliczone trudności zdołał sprowadzić Annę, 
ale nie pójdzie, bo w ostatniej chwili pszczoła użądliła go w wargę; oto Annie nerwy płatają 

figla i dziewczyna nie dostaje starannie dla niej zaklepanej posady w biurze rzeczy 

znalezionych,  gdzie  pracuje  brat  pana  Q.  Jednakże  los  nazbyt  jest  wytrwały,  aby  miał  się 
zrazić porażką. Gdy zaś jego wysiłki uwieńczy w końcu powodzenie, stanie się to za sprawą 
machinacji  tak  delikatnych,  że  kiedy  ci  dwoje  nareszcie  się  spotkają,  dobrze  naoliwiony 
mechanizm nawet nie zadźwięczy. 

Nie będę bardziej szczegółowo streszczał tej pięknej, zręcznie napisanej powieści. Jest 

ona  najpopularniejszym  utworem  Sebastiana  Knighta,  choć  trzy  późniejsze  książki  pod 
wieloma względami ją przewyższają. Podobnie jak wtedy, gdy prezentowałem Skos pryzmatu, 
tak i teraz chcę tylko pokazać mechanizm - być może ze szkodą dla wrażenia, jakie wywiera 
ta powieść dzięki samemu swemu pięknu, niezależnemu od zmyślnych rozwiązań. Co więcej, 

background image

zawiera ona fragment w tak przedziwny sposób związany z życiem wewnętrznym Sebastiana 

z okresu sz

lifowania końcowych rozdziałów, że warto go tu przytoczyć jako przeciwwagę dla 

wcześniejszych spostrzeżeń, odnoszących się raczej do meandrów mózgu pisarza aniżeli do 

emocjonalnej strony jego sztuki. 

„William [pierwszy narzeczony Anny, zwichrowany niewieściuch, który z nią potem 

zerwie]  jak  zwykle  odprowadził  ją  do  domu  i  trochę  przytulił  w  mrocznej  niszy  przy 
drzwiach. Nagle poczuła, że mężczyzna ma mokre policzki. Zakrył twarz ręką i zaczął szukać 

po kieszeniach chusteczki. 

-  W raju pada - 

rzekł. - ...cebula szczęścia... biedny Wiluś kląska jak wilga w wilię 

deszczu. 

Pocałował ją w kącik ust, po czym z cichym bulgotem wydmuchał nos. 

Dorośli mężczyźni nie płaczą - powiedziała Anna. 

Ale ja nie jestem dorosły - zaskamlał William. - Księżyc jest dziecinny, ten mokry 

chodnik też jest dziecinny, a miłość to bobas, kapryszący wśród kapryfolium... 

Proszę cię, przestań - rzekła Anna. - Wiesz, że nie cierpię, kiedy się wysilasz na takie 

wywijasy. 

Kiedy  się  wywiliam  -  westchnął.  Znów  ją  pocałował;  przez  chwilę  stali  niczym 

miękki,  ciemny  posąg  o  dwóch  głowach,  niewyraźnie  widocznych  w  ciemności.  Policjant 
przechodzący z nocą na smyczy przystanął i dał jej obwąchać skrzynkę na listy. 

Jestem tak samo szczęśliwa jak ty - powiedziała Anna - ale wcale nie chce mi się 

płakać ani bajdurzyć. 

- Czy nie rozumiesz - 

szepnął - że szczęście nawet będąc u szczytu tylko błaznuje w 

obliczu własnej śmiertelności? 

- Dobranoc - 

odparła Anna. 

- Jutro o ósmej! - 

zawołał, gdy mu się wymknęła. Lekko poklepał drzwi i ruszył ulicą. 

Jest  taka  ciepła  i  ładna,  myślał,  i  kocham  ją,  ale  wszystko  na  nic,  na  nic,  bo  przecież 
umieramy.  To  nie  do  zniesienia,  ten  poślizg  wstecz,  w  przeszłość.  Ostatni  nasz  dzisiejszy 
pocałunek jest martwy, Kobieta w bieli [film, który obejrzeli tegoż wieczora] to zimny trup, 
ten policjant, co przed chwilą przechodził, też już nie żyje, i nawet drzwi są równie martwe 
jak tkwiący w nich gwóźdź. Ta ostatnia myśl też już umarła. Coates [lekarz] słusznie twierdzi, 
że serce mam za małe jak na moje rozmiary. I koszmary. Szedł, mówiąc do siebie, a jego cień 
już to dostawał długiego nosa, już to dygał, ilekroć mijając latarnię półkoliście przemykał w 
tył.  Wróciwszy  do  swego  okropnego  mieszkania  William  długo  wdrapywał  się  na  ciemne 
schody. Nim się położył, zapukał do drzwi starego iluzjonisty; kiedy wszedł, tamten stał w 

background image

samej bieliźnie i uważnie oglądał trzymane w ręku czarne spodnie. 

- No i...? - 

spytał William. 

Mój słownik trochę im nie pasuje - odparł zapytany - ale chyba i tak dostanę angaż. 

Wi

lliam usiadł na łóżku i powiedział: 

Powinieneś ufarbować włosy. 

Więcej mam na głowie łysiny niż siwizny - rzekł iluzjonista. 

Czasem się zastanawiam - powiedział William - gdzie się podziewa wszystko to, co z 

nas  obłazi.  No  bo  gdzieś  przecież  musi  się  podziewać...  wiesz,  wszystkie  te  wypadnięte 
włosy, obcięte paznokcie... 

Znowuż dałeś w gaz - bez większego zaciekawienia stwierdził iluzjonista. Spędził 

Williama  z  łóżka,  żeby  wsunąć  pod  materac  spodnie,  które  przedtem  starannie  złożył. 
William usiadł na krześle, a gospodarz dalej robił swoje; zjeżyły mu się włosy na łydkach, 
zesznurował usta, dłońmi tkliwie muskał nogawki. 

Jestem po prostu szczęśliwy - powiedział William. 

Nie wyglądasz - z niezmienną powagą rzekł staruszek. 

Mogę ci kupić królika? - spytał William. 

Jakby co, to wypożyczę - odparł iluzjonista, przeciągając słowo «wypożyczę» niby 

wstęgę bez końca. 

Śmieszny zawód - rzekł William. - Zajęcie dla obłąkanego kieszonkowca, gadka - 

gratka. Grosze w czapce żebraka i omlet w twoim cylindrze. Absurdalnie to samo. 

Przywykliśmy do obelg - powiedział iluzjonista. Z całym spokojem zgasił światło, a 

William wyszedł po omacku. Książki na łóżku w jego pokoju najwyraźniej nie miały ochoty 
ruszyć  się  z  miejsca.  Rozbierając  się  wyobrażał  sobie  zakazane rozkosze pralni zalanej 
słońcem: błękitna woda i szkarłatne nadgarstki. Wolno mu błagać Annę o upranie koszuli? 
Naprawdę znów ją rozgniewał? Czyżby wierzyła, że kiedyś się pobiorą? Malutkie blade piegi 
na  lśniącej  skórze  tuż  pod  jej  niewinnymi  oczami.  Prawa  jedynka  lekko  wystaje.  Miękka, 
ciepła szyja. Znów poczuł napór łez. Czy z Anną stanie się to samo, co z May, Judy, Juliette, 
Augusta i z całą resztą węgielków jego miłości? Usłyszał, że tancerka w sąsiednim pokoju 

zamy

ka drzwi, myje się, z głośnym stukotem odstawia dzbanek, melancholijnie chrząka. Coś 

upadło z brzękiem. Iluzjonista zaczął chrapać.” 

background image

11 

Szybkimi  krokami  zbliżam  się  do  przełomowego  punktu  w  życiu  uczuciowym 

Sebastiana,  ale  gdy  wykonanej  pracy  przyglądam  się  w  bladym  świetle  czekającego mnie 
jeszcze  zadania,  czuję  się  dziwnie  niezręcznie.  Czy  przedstawiłem  życie  Sebastiana  z  taką 
wiernością, z jaką zamierzałem to uczynić i jaką mam nadzieję osiągnąć, streszczając życia 
tego  końcowy  okres?  Koszmarna  szamotanina  z  cudzoziemską  stylistyką  i  kompletny  brak 
doświadczenia literackiego - nie są to rzeczy, z których można by czerpać zbytek wiary w 
siebie.  Ale  choćby  nie  wiedzieć  ile  potknięć  zdarzyło  mi  się  w  dotychczas  napisanych 
rozdziałach,  postanowiłem  wytrwać,  a  wspiera mnie w tym postanowieniu skryta 
świadomość, iż cień Sebastiana nie narzucając się próbuje przyjść mi z pomocą. 

Otrzymałem  także  pomoc  mniej  abstrakcyjnej  natury.  Poeta  P.  G.  Sheldon,  który 

między rokiem 1927 a 1930 często widywał Klarę i Sebastiana, zechciał łaskawie podzielić 
się  ze  mną  wszystkimi  posiadanymi  informacjami,  gdy  zgłosiłem  się  do  niego  wkrótce  po 
owym  dziwnym,  połowicznym  spotkaniu  z  Klarą.  On  też  w  kilka  miesięcy  później  (kiedy 
praca  nad  niniejszą  książką  była  już  w  toku)  doniósł  mi  o  nieszczęsnym  losie  Klary. 
Sprawiała  wrażenie  takiej  normalnej,  zdrowej  kobiety,  dlaczego  więc  wykrwawiła  się  na 
śmierć  obok  pustej  kołyski?  Powiedział  mi,  jak  się  ucieszyła,  gdy  Sukces  nie  zadał  kłamu 
swemu tytułowi. Bo też tym razem był to naprawdę sukces. Czemu tak jest, czemu znakomita 
książka  robi  klapę,  a  tymczasem  inna,  nie  ustępująca  jej  znakomitością,  zbiera  zasłużone 

laury, na zawsze pozo

stanie do pewnego stopnia tajemnicą. Podobnie jak w przypadku swej 

pierwszej  powieści,  tak  i  teraz  Sebastian  palcem  nie  kiwnął,  nie  poruszył  najmniejszego 
trybiku,  żeby  zapewnić  Sukcesowi  błyskotliwe  zapowiedzi  i  gorący  aplauz.  Kiedy  biuro 
wycinków prasowych zaczęło go zasypywać próbkami pochwał, nie chciał ani opłacić jego 
usług,  ani  dziękować  życzliwym  krytykom.  Wyrażanie  wdzięczności  komuś,  kto  spełniał 
jedynie  swą  powinność  oznajmiając,  co  sądzi  o  książce,  wydawało  mu  się  rzeczą 
niestosowną, wręcz zniewagą, ponieważ sugerowałoby, że w beznamiętnej ocenie, dokonanej 
z mroźnym spokojem, jest jednak miejsce dla letniego człowieczeństwa. Co więcej, gdyby raz 
zaczął,  musiałby  odtąd  dziękować  za  każdy  poświęcony  mu  wers,  bo  inaczej  recenzent 
poczułby się urażony nagłym zaniedbaniem; w końcu zaś narosłoby tyle mącącego w głowie, 

wilgot

nego  ciepełka,  że  mimo  powszechnie  znanej  rzetelności tego lub owego krytyka 

wdzięczny  autor  nigdy  już  nie  byłby  całkiem  pewien,  czy  tu  i  ówdzie  nie  wkradła  się  na 

paluszkach osobista sympatia. 

background image

Sława jest w naszych czasach zjawiskiem zbyt pospolitym, aby wolno było ją mylić z 

trwałym  blaskiem,  jaki  otacza  zasługujące  nań  książki.  Cokolwiek  jednak  z  tego  stało  się 
udziałem  Sebastiana,  Klara  postanowiła  się  tym  cieszyć.  Chciała  przyjmować  ludzi,  kiedy 
chcieli  widzieć  się  z  Sebastianem,  ale  on  zdecydowanie  oglądać  ich  nie  chciał.  Chciała 
słuchać, jak nieznajomi mówią o Sukcesie, lecz Sebastian twierdził, że książka ta już go nie 
interesuje.  Chciała,  żeby  wstąpił  do  któregoś  z  klubów  literackich  i  nawiązał  stosunki  z 

innymi pisarzami. Ow

szem, parokrotnie włożył i zdjął krochmaloną koszulę, nie wyrzekłszy 

ani s

łowa w czasie kolacji wydanej na jego cześć. Czuł się nie najlepiej. Źle sypiał. Dostawał 

napa

dów furii, co dla Klary było nowością. Gdy kiedyś po południu pracował nad Dziwną 

górą, usiłując nie zgubić stromego, śliskiego szlaku wśród mrocznych turni neuralgii, weszła 
do pracowni i spytała najłagodniejszym tonem, na jaki umiała się zdobyć, czy nie przyjąłby 
gościa. 

- Nie - 

odparł, szczerząc zęby w stronę słowa, które dopiero co napisał. 

Ale kazałeś mu przyjść o piątej i... 

No i masz, czego chciałaś... - zawołał Sebastian, ciskając wiecznym piórem prosto w 

zaszokowaną  biel  ściany.  -  Czy  nie  możesz  dać  mi  spokojnie  popracować  -  krzyknął, 
crescendo wznosząc głos, aż P. G. Sheldon, grający z Klarą w szachy w sąsiednim pokoju, 
wstał i zamknął drzwi do hallu, w którym czekał jakiś potulny człowieczek. 

Czasem  wpadał  w  szalony,  figlarny  nastrój.  Pewnego  popołudnia  obmyślił  wraz  z 

Klarą i kilkoma przyjaciółmi prześliczną psotę, wymierzoną w kogoś, do kogo wybierali się 
całą  grupą  po  kolacji.  Ciekawe,  że  Sheldon  kompletnie  zapomniał,  co  właściwie  wtedy 

uknuto. Seba

stian raz po raz wybuchał śmiechem i obracał się na pięcie, stukając pięścią o 

pięść,  jak  to  miał  w  zwyczaju,  gdy  był  czymś  szczerze  ubawiony.  Wszyscy  mieli  już 
wychodzić,  panował  ogólny  zapał  i  tak  dalej,  Klara  zatelefonowała  po  taksówkę,  jej  nowe 
srebrne buciki migotały i nawet sama znalazła torebkę, gdy raptem Sebastian jakby zupełnie 
stracił zainteresowanie przedsięwzięciem. Zrobił znudzoną minę i zaczął ziewać w okropnie 
irytujący sposób, prawie nie otwierając ust; wkrótce oznajmił, że wyprowadzi psa na spacer i 
zaraz potem się położy. Miał w tamtych czasach małego czarnego buldoga, który w końcu 
zachorował i trzeba go było uśpić. Dziwna góra została ukończona, po niej przyszła kolej na 

Albinosy w czerni i wreszcie trzecie, a zarazem ostatnie opowiadanie Sebastiana, Druga 

strona  księżyca.  Pamiętacie  państwo  tę  uroczą  postać,  która  w  nim  występuje?  Tego 
potulnego  człowieczka,  co  czeka  na  pociąg,  a  później  trzema  różnymi  sposobami  pomaga 

trze

m nieszczęsnym pasażerom? Ów jegomość, niejaki Siller, to jeden z najbardziej żywych 

bohaterów  Sebastiana,  a  zarazem  ostatni  przedstawiciel  „wątku  badawczego”,  wcześniej 

background image

przeze  mnie  omówionego  w  związku  ze  Skosem pryzmatu  i  Sukcesem.  Wręcz  ma  się 
wrażenie, że pewna idea narastała w dwóch książkach, aby wreszcie wybuchnąć, przybierając 
rzeczywistą, fizyczną postać - i oto kłania się pan Siller, odrobiony co do najdrobniejszego 

szczegó

łu  przyzwyczajeń  i  manier,  dotykalny i  jedyny  w  swoim  rodzaju:  krzaczaste brwi i 

skromny wąs, miękki kołnierzyk i jabłko Adama, „ruchome niczym brzuchaty kształt szpicla 
za arrasem”, piwne oczy, usiany żyłkami o winnej czerwieni krzepki nochal, „którego kontur 
nasuwał pytanie, czy aby narząd ten nie zgubił gdzieś garbu”; czarny krawacik i stary parasol 
(„kaczka w głębokiej żałobie”); czarna gęstwa w nozdrzach; i ta przepiękna niespodzianka, 
lśniąca doskonałość, obnażana, ilekroć pan Siller zdejmuje kapelusz. Lecz im lepsze owoce 
dawała  praca,  tym  gorzej  czuł  się  sam  autor  -  zwłaszcza  w  przerwach.  Sheldon  uważa,  że 
świat ostatniej książki, jaką Sebastian miał napisać w kilka lat później (Wątpliwy asfodel), już 
wtedy rzucał cień na całe jego otoczenie, a wcześniejsze powieści i opowiadania to jedynie 

barwne maski, szczwani ku

siciele,  pod  pozorem  artystycznej  przygody  wiodący  go 

nieomylnie  do  bliskiego  a  groźnego  celu.  Klarę  darzył  zapewne  tym  samym  co  zawsze 
uczuciem,  jednakże  dojmujące  przeświadczenie  o  własnej  śmiertelności  sprawiało,  że  ich 
związek wydawał się może bardziej kruchy, niż był w istocie. Z kolei Klara, niewinna i pełna 
jak  najlepszych  chęci,  przez  zwykłą  nieuwagę  zamarudziła  w  miłym,  słonecznym  zakątku 
życia  Sebastiana,  on  jednak  niedługo  tam  zabawił;  teraz  więc  pozostała  w  tyle,  nie  bardzo 
wiedząc, czy próbować go doścignąć, czy raczej przywołać z powrotem. Wciąż była radośnie 
zaabsorbowana, no bo ktoś musiał przecież prowadzić literackie interesy Sebastiana i w ogóle 
porządkować  mu  codzienność,  a  choć  Klara  z  pewnością  czuła,  że  coś  idzie  na  opak  i 

niebezpie

cznie byłoby stracić kontakt z życiem płynącym w jego wyobraźni, prawdopodobnie 

pocieszała  się  myślą,  iż  to  tylko  chwilowy  niepokój  i  wszystko  „samo  pomału  się  ułoży”. 
Oczywiście  nie  mogę  tu  poruszyć  intymnej  strony  ich  związku,  bo  po  pierwsze  śmieszny 

by

łbym, gdybym dyskutował o czymś, czego nikt nie potrafi stwierdzić z całą pewnością, po 

wtóre zaś sam dźwięk słowa „seks” z jego wulgarnym sykiem i końcówką „ks, ks”, przywo-
dzącą na myśl kocią muzykę, wydaje mi się tak pusty, że chcąc nie chcąc powątpiewam, czy 
za słowem tym kryje się cokolwiek rzeczywistego. A gdy w rozważaniach nad jakimkolwiek 
ludzkim problemem przyznaje się „seksowi” specjalną pozycję albo co gorsza pozwala, aby 
„idea seksu” przepajała i „tłumaczyła” wszystkie inne sprawy, jest to moim zdaniem poważny 
błąd  w  rozumowaniu.  „Załamanie  się  fali  nie  wyjaśnia  zagadki  morza,  zawartej  między 
księżycem  a  wężem  morskim;  lecz  sadzawka  w  zagłębieniu  skalnym  to  też  woda,  tak  jak 

usiana diamentowymi zmarszczkami droga do Kitaju” 

(Druga strona księżyca). 

„Miłość  fizyczna  to  tylko  jeden  więcej  sposób  powiedzenia  tego  samego,  nie  zaś 

background image

specjalna nuta seksofonowa, którą, gdy raz zostanie usłyszana, powtarzają echem wszystkie 

inne rejony duszy” 

(Utracona  własność,  strona  82).  „Wszelkie  zjawiska  należą  do  tego 

samego rzędu zjawisk, a sprawia to jedność ludzkiego postrzegania, jedność indywidualności, 
jedność  materii,  czymkolwiek  byłaby  materia.  Spośród  wszystkich  liczb  rzeczywista  jest 
tylko jedynka, pozostałe są zaledwie jej powtórzeniami” (tamże, strona 83). Choćbym nawet 
wiedział ze źródła zasługującego na zaufanie, że Klara w roli kochanki nie całkiem spełniała 
wymagania  Sebastiana,  i  tak  do  głowy  by  mi  nie  przyszło  wskazać  ten  akurat  rodzaj 

niezadowo

lenia jako powód ogólnego rozgorączkowania i nerwowości mego brata. Ponieważ 

jednak  był  on  niezadowolony  z  życia  w  ogóle,  tonacja  romansu  także  mogła  go  nie 
zadowalać.  Proszę  zauważyć,  że  używam  słowa  „niezadowolenie” w sposób daleki od 

precyzji, bo nastrój Sebas

tiana był w tamtej epoce czymś znacznie bardziej skomplikowanym 

niż zwykły Weltschmerz czy blues. Odczuć ten nastrój można jedynie za pośrednictwem jego 

ostat

niej  książki,  zatytułowanej  Wątpliwy  asfodel.  W omawianym  okresie  jawiła  się  ona 

dopiero  jako  odległa  mgiełka,  wkrótce  jednak  miała  się  stać  konturem  wybrzeża.  W  1929 
roku słynny kardiolog, doktor Oates, poradził Sebastianowi spędzić miesiąc w Blaubergu w 
Alzacji; prowadzono tam pewną terapię, która w kilku podobnych przypadkach okazała się 
zbawienna.  Zapadło,  jak  się  wydaje,  milczące  postanowienie,  że  Sebastian  pojedzie  sam. 
Kiedy  przed  wyjazdem  panna  Pratt,  Sheldon  i  Klara  spotkali  się  u  niego  na  herbacie,  był 
pogodny i gadatliwy; pokpiwał z Klary, bo upuściła swoją zmiętą chusteczkę między rzeczy, 
które pakowała mu do walizki w jego zrzędnej przytomności. Wtem rzucił się Sheldonowi do 
mankietu (nigdy nie nosił zegarka na ręku), zerknął na cyferblat i nagle zaczął okropnie się 
spieszyć, chociaż do odjazdu została jeszcze prawie godzina. Klara nie proponowała, że go 
odprowadzi,  wiedząc,  jak  on  tego  nie  lubi.  Pocałował  ją  w  skroń;  Sheldon  pomógł  mu 
wynieść  walizkę  (czy  już  wspomniałem,  że  oprócz  bliżej  nie  określonej  sprzątaczki  oraz 
kelnera,  przynoszącego  posiłki  z  pobliskiej  restauracji,  Sebastian  nie  miał  służby?).  Po 
wyjściu gospodarza tamci troje usiedli na chwilę w milczeniu. 

Raptem Klara odstawiła czajniczek na stół i powiedziała: 

Coś mi się zdaje, że moja chusteczka chciała z nim pojechać. Mam wielką ochotę 

pójść za tym podszeptem. 

Nie bądź niemądra - rzekł pan Sheldon. 

- Czemu nie? - 

spytała. 

Jeżeli chcesz złapać ten sam pociąg... - zaczęła panna Pratt. 

- Czemu nie? - 

powtórzyła Klara. - Mam na to czterdzieści minut. Pobiegnę do domu, 

spakuję kilka drobiazgów, wskoczę do taksówki... 

background image

Tak  też  zrobiła.  Nie  wiadomo,  co  się  wydarzyło  na  dworcu  Królowej  Wiktorii,  ale 

mniej więcej po godzinie Klara zadzwoniła do Sheldona, który tymczasem wrócił do siebie, i 
dość  żałośnie  się  podśmiewając  powiedziała  mu,  że  Sebastian  nie  pozwolił  jej  nawet 
poczekać  na  peronie,  aż  pociąg  odjedzie.  Dokładnie  sobie  wyobrażam,  jak  się  zjawiła  -  z 
walizką, gotowa rozchylić wargi w żartobliwym uśmiechu, zamglonymi oczyma zaglądała w 
okna pociągu, szukając Sebastiana, i wreszcie go ujrzała, a może to on pierwszy ją zobaczył... 

Cześć,  jestem  -  powiedziała  zapewne  radosnym  tonem,  może  troszkę  zanadto 

radosnym... 

Po  kilku  dniach  napisał  jej,  że  miejscowość  jest  bardzo  przyjemna,  a  on  czuje  się 

świetnie.  Potem  zapadło  milczenie,  i  dopiero  gdy  Klara  wysłała  pełen  niepokoju  telegram, 
nadeszła  kartka  z  wiadomością,  że  Sebastian  skraca  pobyt  w  Blaubergu,  a  nim  wróci  do 
domu, zatrzyma się na tydzień w Paryżu. 

Pod koniec owego tygodnia zadzwonił do mnie i zjedliśmy razem kolację w rosyjskiej 

restauracji. Nie wi

działem go od 1924 roku, a był już 1929. Sebastian wyglądał jak człowiek 

przemęczony  i  chory,  a  z  powodu  swej  bladości  wydawał  się  także  nie  ogolony,  chociaż 
dopiero co wyszedł od fryzjera. Na karku miał czyrak zalepiony różowym plastrem. Zapytał 
mnie  o  różne  moje  sprawy  i  po  chwili  obaj  poczuliśmy,  że  podtrzymywanie rozmowy 

kosztuje nas wiele trudu. Spy

tałem,  co  się  stało  z  miłą  dziewczyną,  z  którą  go  ostatnio 

widziałem. 

Z  jaką  dziewczyną?  -  zdziwił  się.  -  A,  z  Klarą.  W  porządku.  Jesteśmy  prawie 

małżeństwem. 

Wyglądasz, jakbyś był trochę złachany - powiedziałem. 

Gwiżdżę na to. Zjesz pielmieni? 

Że też jeszcze pamiętasz, jak smakują. 

Niby dlaczego miałbym nie pamiętać? - spytał oschle. 

Przez kilka minut jedliśmy, nie mówiąc ani słowa. Potem wypiliśmy kawę. 

Mówisz, że jak się ta miejscowość nazywała? - zapytałem. - Blauberg? 

- Tak, Blauberg. 

Udał ci się pobyt? 

Zależy,  co  dla  kogo  znaczy  „udał”  -  gdy  to  mówił,  drgnęły  mu  mięśnie  szczęk: 

zdławił w zarodku ziewnięcie. - Przepraszam - dodał. - Mam nadzieję przespać się w pociągu. 

Nagle zaczął mi gmerać przy nadgarstku. 

Wpół do dziewiątej - odparłem. 

Muszę  zadzwonić  -  mruknął  i  pomaszerował  przez  restaurację,  trzymając  w  ręku 

background image

serwetkę. Po pięciu minutach wrócił z serwetką do połowy wepchniętą w kieszeń płaszcza. 
Wyciągnąłem mu ją stamtąd. 

Słuchaj  -  powiedział.  -  Strasznie  mi  przykro,  ale  muszę  już  iść.  Zapomniałem,  że 

mam spotkanie. 

„Zawsze mnie to dręczyło - pisze Sebastian Knight w Utraconej własności - że ludzie 

w restauracjach nigdy nie dostrzegają tych ożywionych tajemnic, które przynoszą im potrawy, 
odbierają  płaszcze  w  szatni  i  zawczasu  otwierają  drzwi.  Przypomniałem  kiedyś  pewnemu 
człowiekowi interesu, z którym parę tygodni wcześniej zjadłem lunch, że szatniarka podająca 
nam  kapelusze  miała  w  uszach  watę.  Odparł  z  zakłopotaną  miną,  że  nie  zauważył  żadnej 
szatniarki, w ogóle nikogo... Ktoś, kto nie dostrzega zajęczej wargi taksówkarza, bo tak się 
spieszy, jest z mojego punktu widzenia monomanem. Często czuję się, jakbym siedział wśród 
ślepców  lub  szaleńców,  kiedy  pomyślę,  że  w  całym  tym  tłumie  mnie  jednego  zastanawia 
leciuteńkie chromanie dziewczyny sprzedającej słodycze.” 

Kiedy  po  wyjściu  z  restauracji  ruszyliśmy,  żeby  stanąć  w  ordynku  pośród  łowców 

taksówek, jakiś starzec o mętnym wejrzeniu zwilżył kciuk i próbował wręczyć Sebastianowi, 
mnie  lub  nam  obu  drukowane  reklamówki.  Żaden  z  nas  nie  przyjął  ulotek:  patrząc  prosto 
przed siebie zlekceważyliśmy ofertę. Ponurzy marzyciele. 

- No, to do widzenia - 

powiedziałem, kiedy Sebastian skinął na taksówkę. 

Odwiedź  mnie  kiedyś  w  Londynie  -  rzekł,  równocześnie  zerkając  przez  ramię.  - 

Zaraz, zaraz - 

dodał. - Tak nie można. Zignorowałem żebraka... 

Zostawił  mnie  na  moment  i  wnet  wrócił  z  karteluszkiem  w  ręce.  Przeczytał  go 

dokładnie, zanim wyrzucił. 

Podwieźć cię? - spytał. 

Czułem, że nie może się doczekać, kiedy wreszcie mnie się pozbędzie. 

Nie, dziękuję - powiedziałem. Nie dosłyszałem, jaki adres podał taksówkarzowi, ale 

pamiętam, że kazał mu szybko jechać. 

Gdy wrócił do Londynu... Nie, tutaj nić opowiadania się rwie i muszę poprosić kogoś, 

żeby na nowo związał jej pasma. 

Czy Klara od razu spostrzegła, że coś się zmieniło? Czy od razu zaczęła podejrzewać, 

co mianowicie? Może spróbujemy odgadnąć, z jakimi pytaniami zwróciła się do mego brata, 
jak on jej na to odpowiedział i co ona z kolei rzekła? Nie, lepiej nie... Sheldon zobaczył się z 
nimi tuż po powrocie Sebastiana i stwierdził, że ten jakoś dziwnie wygląda. Ale i przedtem 
wyglądał dziwnie... 

Wkrótce  zaczęło  mnie  to  niepokoić  -  zwierzył  mi  się  pan  Sheldon.  Spotkał  się  z 

background image

Klarą w cztery oczy i spytał, czy jej zdaniem Sebastian dobrze się czuje. 

-  Sebastian?  - 

odparła  Klara  z  okropnym,  powolnym  uśmiechem.  -  Sebastian 

zwariował. Kompletnie zwariował - powtórzyła, szeroko otwierając jasne oczy. - Przestał się 
do mnie odzywać - dodała cichutko. 

Potem Sheldon spotkał się z Sebastianem i jego z kolei spytał, w czym tkwi problem. 

A co ci właściwie do tego? - odrzekł Sebastian z nieco żałosnym opanowaniem. 

Lubię  Klarę  -  powiedział  Sheldon  -  i  chciałbym  wiedzieć,  czemu  się  snuje  jak 

potępiona dusza. 

(Klara  dzień  w  dzień  odwiedzała  Sebastiana  i  przesiadywała  w  różnych  dziwnych 

kątach,  w  których  nigdy  dotąd  nie  siadała.  Czasem  przynosiła  mu  słodycze  albo  krawat. 
Słodycze  leżały  nietknięte,  a  krawat  zwisał  bez  życia  z  oparcia  krzesła.  Myślałby  kto,  że 
dziewczyna  przechodzi  przez  Sebastiana  niczym  duch.  Po  pewnym  czasie  znikała  równie 
bezszelestnie, jak się pojawiła.) - No, stary - rzekł Sheldon. - Wal. Co jej zrobiłeś? 

background image

12 

Sheldon nic a nic z niego nie wyciągnął. Wszystkiego dowiedział się bezpośrednio od 

Klary,  ale  było  tego  bardzo  niewiele.  Po  powrocie  do  Londynu  Sebastian  zaczął  dostawać 
listy w języku rosyjskim, pochodzące od kobiety, którą poznał w Blaubergu. Mieszkali tam w 

jed

nym hotelu. Niczego więcej nie dało się ustalić. 

Po sześciu tygodniach (we wrześniu 1929 roku) Sebastian znów wyjechał z Anglii i 

wrócił  dopiero  w  styczniu.  Nikt  nie  wiedział,  gdzie  się  przez  ten  czas  podziewał.  Sheldon 
przypuszczał,  że  może  we  Włoszech,  „bo  kochankowie  zwykle  tam  jeżdżą”.  Nie 
przywiązywał się jednak zbytnio do tych domysłów. 

Pozostaje sprawą niejasną, czy Sebastian odbył z Klarą jakąś rozstrzygającą rozmowę 

i wszystko jej wy

tłumaczył lub wyjeżdżając zostawił list. Odeszła w dal równie cicho, jak się 

pojawiła.  Przeprowadziła  się:  dawne mieszkanie było  za  blisko  mieszkania  Sebastiana.  W 
pewien ponury listopadowy dzień panna Pratt spotkała ją we mgle; Klara wracała właśnie z 

agencji ubezpiecze

niowej,  w  której  znalazła  posadę.  Po  tym  spotkaniu  dość  często  się 

widywały,  ale  imię  Sebastiana  z  rzadka  tylko  padało  w  rozmowie.  Po  pięciu  latach  Klara 
wyszła za mąż. 

Utracona własność, którą Sebastian zaczął pisać w tym akurat okresie, jawi się jako 

swego rodzaju popas w jego literackiej podróży odkrywczej: podsumowanie, rachunek rzeczy 

i dusz straconych w 

drodze,  ustalanie  współrzędnych;  brzęk  wędzideł  rozsiodłanych  koni, 

skubiących trawę w ciemnościach; blask obozowego ogniska; w górze gwiazdy. Książka ta 
zawiera między innymi krótki rozdział, opowiadający o katastrofie samolotowej (zginął pilot i 

wszysc

y pasażerowie prócz jednego); jedynym ocalonym był starszy wiekiem Anglik; jakiś 

farmer znalazł go nie opodal miejsca wypadku. Rozbitek siedział na głazie, skulony we dwoje 

- wcielenie zgryzoty i bólu. 

- Bardzo pan poraniony? - 

spytał farmer. 

- Nie - odpar

ł Anglik. - Ząb. Boli mnie przez całą drogę. 

Na  polu  znaleziono  porozrzucane  listy,  w  sumie  pół  tuzina:  resztki  worka  z  pocztą. 

Dwa z nich dotyczyły ważnych interesów, trzeci adresowany był do kobiety, ale zaczynał się 
od  słów:  „Szanowny  Panie  Mortimer,  w  odpowiedzi  na  pańskie  pismo  z  dnia  6  bm.  ...”  i 
omawiał  kwestię  jakiegoś  zamówienia;  czwarty  zawierał  życzenia  urodzinowe;  piąty  był 
listem od szpiega, skrywającym swój stalowy sekret w stogu jałowej paplaniny; ostatni tkwił 

w kopercie zaadresowanej do pr

zedsiębiorstwa handlowego, lecz był to włożony tam przez 

background image

pomyłkę  list  miłosny.  „To  musi  zaboleć,  moje  biedne  kochanie.  Skończył  się  nasz  piknik; 
przed  nami  mroczna,  wyboista  droga  i  najmłodsze  dziecko  w  samochodzie  zaraz  się 
pochoruje. Jakiś nędzny dureń powiedziałby na moim miejscu: bądź dzielna. Lecz z drugiej 
strony wszystko, co mógłbym ci powiedzieć ku pokrzepieniu, na pociechę, musiałoby trącić 

mlecznym budyniem - 

wiesz, o co mi idzie. Zawsze wiedziałaś, o co mi szło. Słodko było żyć 

z tobą - mówiąc «słodko» myślę o łaniach i o łodyżkach sasanek, o słonecznych zajączkach i 
o  tym  miękkim,  różowym  «ł»,  o  twych  wargach,  układających  się  w  kształt  przeciągle 
podwojonej głoski «o». Nasze wspólne życie upływało wśród aliteracji, a gdy pomyślę o tych 

wszystkich drobiaz

gach, które umrą przez to, że już nie możemy ich razem przeżywać, sam 

czuję  się  jak  umarły.  A  może  naprawdę  umarliśmy.  Widzisz,  im  większe  było  nasze 
szczęście,  tym  bardziej  mgliste  stawały  się  jego  brzegi,  jak  gdyby  kontury  topniały,  aż 

wresz

cie całkiem się rozpuściło. Nie przestałem cię kochać; ale coś we mnie umarło i już cię 

nie  widzę  przez  mgłę...  Wszystko  to  poezja  i  tyle.  Okłamuję  cię.  Zajęcze  serce.  Trudno  o 
większe  tchórzostwo,  niż  gdy  poeta  owija  rzecz  w  bawełnę.  Pewnie  sama  zdążyłaś  już 
odgadnąć,  jak  sprawy  stoją:  przeklęty  schemat  z  «tą  trzecią».  Jestem  z  nią  rozpaczliwie 
nieszczęśliwy - tu przynajmniej mówię prawdę. I chyba niewiele więcej da się powiedzieć o 

tej stronie zagadnienia. 

Nie potrafię się uwolnić od przeświadczenia, że miłość w samej swej istocie dotknięta 

jest  skazą.  Przyjaciele  mogą  się  pokłócić  albo  oddalić,  tak  samo  bliscy  krewni,  ale  bez  tej 
zadry,  patosu,  fatalności,  która  nieodłącznie  związana  jest  z  miłością.  Przyjaźń  nigdy  nie 
przybiera  tak  potępieńczych  min.  Dlaczego,  co  się  właściwie  dzieje?  Nie  przestałem  cię 
kochać, ale nie mogę już dłużej całować tej drogiej, przygaszonej twarzy, musimy się rozstać, 
musimy  się  rozstać.  Czemu  tak  jest?  Skąd  ta  tajemnicza  wyłączność?  Można  mieć  tysiąc 
przyjaciół, ale kochać się wolno tylko z jedną. Nie chodzi mi o harem: mówię o tańcu, nie o 
gimnastyce. A może to jednak do pomyślenia, że mocarny Turek tak kocha każdą ze swych 
czterystu żon, jak ja kocham ciebie? Bo gdy powiem «dwa», zaczyna się liczenie i nigdy już 
się  nie  kończy.  Istnieje  tylko  jedna  liczba  rzeczywista:  Jedność.  A  miłość  jest  wedle 
wszelkich oznak najlepszym przykładem tej osobliwości. 

Żegnaj, moje kochane biedactwo. Nigdy cię nie zapomnę, nikim nie zastąpię. Byłoby 

absurdem, gdybym próbo

wał  ci  wmówić,  że  ciebie  kochałem  miłością  czystą,  a  ta  druga 

namiętność to tylko cielesna komedia. Wszystko jest ciałem i wszystko jest czystością. Lecz 
jedno wiem na pewno: byłem z tobą szczęśliwy, a teraz męczę się z inną. I w ten to sposób 
dalej potoczy się życie. Będę dowcipkował z kolegami w biurze i ze smakiem jadał kolacje 
(póki  nie  nabawię  się  niestrawności),  czytywał  powieści,  pisywał  wiersze,  bacznym  okiem 

background image

śledził notowania giełdowe - w ogóle mam zamiar zachowywać się po staremu. To jednak nie 
znaczy, że bez ciebie będę szczęśliwy... Każdy drobiazg przypominający mi o tobie - karcący 
wyraz  sprzętów  w  pokojach,  w  których  uklepywałaś  poduszki  i  mówiłaś  do  pogrzebacza, 
każdy  drobiazg  wspólnie  przez  nas  wyśledzony  -  wyda  mi  się  połówką  muszli,  połówką 
pensa,  a  drugą  połówkę  mieć  będziesz  ty.  Żegnaj.  Odejdź,  odejdź.  I  nie  pisz.  Wyjdź  za 
Charliego, za jakiegokolwiek poczciwca z fajką w zębach. Na razie wyrzuć mnie z pamięci, 
ale wspomnij później, kiedy gorycz minie. Ten kleks to nie łza. Zepsuło mi się wieczne pióro, 
więc  piszę  niechlujną  stalówką  z  wyposażenia  pokoju  w  tym  niechlujnym  hotelu.  Jest 
straszliwy  upał,  a  mnie  się  nie  udało  dopiąć  sprawy,  którą  miałem,  jak  powiada  ten  osioł 
Mortimer,  «doprowadzić  do  pomyślnego  końca».  Masz  chyba  kilka  moich  książek...  ale  to 
właściwie bez znaczenia. Proszę, nie pisz. L.” 

Sądzę,  że  jeśli  z  tego  fikcyjnego  listu  wykluczymy  wszystko,  co  osobiście  dotyczy 

jego mniemanego autora, zostanie wiele rzeczy, które Sebastian mógł czuć, a kto wie, czy nie 
napisać do Klary. Miał on ten dziwaczny zwyczaj, że nawet swym najbardziej groteskowym 

po

staciom przypisywał czasem idee, wrażenia lub żądze, z którymi sam niegdyś igrał. List 

bohatera powieści może w szyfrowanej formie wyrażać kilka prawd o związku Sebastiana i 
Klary. Nie potrafiłbym jednak wymienić ani jednego pisarza, posługującego się swą sztuką w 
sposób tak zbijający z tropu - przynajmniej mnie, gdy pragnę zobaczyć ukrytego za autorem 
człowieka z krwi i kości. Trudno w migotaniu wyobraźni dostrzec światło osobistej prawdy, 

lecz jeszc

ze trudniej jest pojąć zdumiewający fakt, że ktoś, kto pisał o sprawach naprawdę w 

trakcie pisania przeżywanych, mógł mieć tę moc, aby zarazem stworzyć - biorąc za tworzywo 
właśnie to, co tak dręczyło jego umysł - postać fikcyjną i cokolwiek absurdalną. 

Se

bastian wrócił do Londynu w początkach 1930 roku i po bardzo ciężkim ataku serca 

położył  się  do  łóżka.  Zdołał  jakoś  pisać  dalej  Utraconą  własność,  moim zdaniem 
najłatwiejszą ze swych książek. W związku z tym, o czym za chwilę będzie mowa, trzeba, 
żeby  czytelnik  wiedział,  iż  dotychczas  wyłącznie  Klara  prowadziła  literackie interesy 
Sebastiana.  Wkrótce  po  jej  odejściu  zapanował  w  nich  dziki  chaos.  Sebastian  nie  miał 
najmniejszego  pojęcia  o  stanie  wielu  spraw,  nie  wiedział,  jak  właściwie  wygląda  stosunek 

mi

ędzy nim a tym czy tamtym wydawcą. Był tak zdezorientowany, tak absolutnie niezaradny, 

beznadziejnie niezdolny zapamiętać choćby jedno nazwisko, adres, miejsce, gdzie położył to 
czy  tamto,  że  zaczął  się  pakować  w  kłopotliwe  sytuacje  najbardziej  absurdalnego rodzaju. 
Ciekawa  historia:  dziewczęce  roztrzepanie  Klary  ustępowało  miejsca  doskonałej  jasności 
umysłu  i  wytrwałości  dążeń,  gdy  zajmowała  się  ona  sprawami  Sebastiana;  teraz  jednak 
wszystko oszalało. Sebastian nie umiał pisać na maszynie, był zaś o wiele za nerwowy, żeby 

background image

raptem  zacząć  się  tego  uczyć.  Dziwna góra ukazała  się  równocześnie  w  dwóch 
amerykańskich czasopismach, a on za nic nie mógł sobie przypomnieć, jakim cudem sprzedał 
prawa  dwóm  różnym  osobom.  Potem  wynikła  skomplikowana  historia  z  kimś,  kto  chciał 
sfilmować  Sukces  i  z  góry  zapłacił  Sebastianowi  (który  wcale  tego  nie  zauważył,  z  takim 
roztargnieniem czytał listy) za wersję skróconą i „wzmocnioną”, autor zaś ani przez chwilę 
nie  miał  zamiaru  jej  pisać.  Skos pryzmatu powrócił  na  rynek,  lecz  Sebastian  mało  o  tym 
wiedział. Zaproszeń nie tylko nie przyjmował, ale nawet nie odpowiadał na nie. Zapamiętane 
telefony okazywały się mirażami, a udręka, z jaką szukał koperty, na której nabazgrał ten czy 
tamten numer, wyczerpywała go bardziej niż napisanie całego rozdziału. Myślami był gdzie 
indziej:  podążał  za  tropem  nieobecnej  kochanki,  czekał,  aż  ona  do  niego  zadzwoni  -  i oto 
dzwoniła, albo on sam nie mógł już dłużej znieść stanu zawieszenia i wychodził, ukazując się 

ludziom w takiej postaci, w jakiej 

widział go raz Roy Carswell: wychudłego mężczyzny w 

jesionce  i  kapciach,  wsiadającego  do  pulmanowskiego  wagonu.  Właśnie  na  początku  tego 
okresu  pojawił  się  pan  Goodman.  Sebastian  po  troszeczku  przekazał  mu  wszystkie swoje 
pisarskie  interesy  i  odetchnął  z  ulgą,  że  znalazł  tak  sprawnego  sekretarza.  „Zwykle  go 
zastawałem - pisze pan Goodman - gdy leżał w łóżku niczym naburmuszony lampart” (jakoś 
się to kojarzy z wilkiem w szlafmycy, znanym z Czerwonego Kapturka)... „Nigdy w życiu nie 
widziałem  -  stwierdza gdzie indziej -  istoty  o  tak  nieszczęsnym  wyglądzie...  Podobno 
francuski pisarz M. Proust, którego Knight świadomie i nieświadomie naśladował, także miał 
wielką  skłonność  do  przyjmowania  pewnej  apatycznej,  «interesującej»  pozy...”  I  dalej: 
„Knight był bardzo chudy, miał bladą cerę i wrażliwe ręce, które z iście kobiecą kokieterią 
rad wystawiał na pokaz. Wyznał mi kiedyś, że lubi wlać sobie do porannej kąpieli pół butelki 
francuskich perfum, lecz mimo tych zabiegów wydawał się szczególnie zaniedbany... Knight 
był  nadzwyczaj  próżny,  podobnie  jak  większość  pisarzy  -  modernistów. Kilkakrotnie 
przyłapałem go na tym, że wkleja wycinki z gazet, niewątpliwie recenzje swoich własnych 
książek, do pięknego, kosztownego albumu, który trzymał w biurku pod kluczem, bo pewnie 
trochę  się  wstydził  pozwolić,  abym  objął  krytycznym  spojrzeniem  owoc  tej  ludzkiej 
słabości...  Często  wyjeżdżał  za  granicę  -  powiedziałbym,  dwa  razy  na  rok  -  zapewne do 
Paryża,  miasta  uciech.  Był  jednak  w  tej  kwestii  ogromnie  tajemniczy  i  usilnie  pozował  na 
bajronowską  omdlałość.  Nieodparcie  nasuwa  mi  się  przypuszczenie,  że  owe  wycieczki na 
kontynent stanowiły element jego artystycznego programu... był to bowiem typowy poseur.” 

Lecz pan Goodman dopiero wtedy rozwija skrzydła elokwencji, gdy dotyka głębszych 

zagadnień. Zamysł jego polega na tym, aby ukazać i wyjaśnić ów „fatalny rozziew między 
Knightem  jako  artystą  a  wielkim,  huczącym  światem  wokół  niego”  (wzmiankowana 

background image

rozpadlina mu

siała więc oczywiście mieć kształt kolisty). „Knight nie był życzliwy ludziom i 

to  go  zgubiło”,  woła  Goodman  i  wystukuje  trzy  kropki.  „Wyniosłość  to  grzech  główny  w 
epoce, gdy zdezorientowana ludzkość żarliwie zwraca się ku swym pisarzom i myślicielom, 
żądając od nich uwagi - jeśli nie lekarstwa - dla swych zgryzot i ran... Nie sposób tolerować 
«wieży z kości słoniowej», jeżeli nie przekształci się ona w latarnię morską lub stację nadaw-
czą... W takiej epoce... kipiącej palącymi problemami, gdy... kryzys gospodarczy... na bruk... 

oszukany... zwyk

ły  człowiek...  narastanie  totalitarnych... bezrobocie... kolejna superwojna... 

nowe aspekty życia rodzinnego... seks... struktura wszechświata.” Jak widać, pan Goodman 
ma  rozległe  zainteresowania.  „Otóż  Knight  -  kontynuuje  -  nie  był  skłonny  choćby  w 
najmniejszym  stopniu  zainteresować  się  współczesnymi  kwestiami...  Poproszony,  aby 
przyłączył się do tego czy tamtego ruchu, wziął udział w doniosłym spotkaniu lub po prostu 
złożył podpis wśród sławniejszych nazwisk pod jakimś manifestem nieśmiertelnej prawdy lub 
aktem oskarżenia, wymierzonym w którąś z wielkich niegodziwości... odmawiał bez ogródek 
pomimo mych upomnień, a nawet błagań... Owszem, w swej ostatniej (a zarazem najbardziej 
mętnej) książce przygląda się światu... lecz obiera całkiem odmienny kąt widzenia i zauważa 
zupełnie  inne  aspekty  spraw  niż  te,  których  ukazania  poważny  czytelnik  naturalną  koleją 
rzeczy oczekuje od poważnego pisarza... To tak, jakby komuś, kto stara się jak najsumienniej 
wniknąć w życie i mechanizm jakiegoś wielkiego przedsiębiorstwa, pokazano z kunsztownie 

wymij

ającym komentarzem martwą pszczołę na parapecie... Ilekroć zwracałem jego uwagę na 

tę  czy  tamtą  spośród  ostatnio  wydanych  książek,  które  mnie  zafascynowały,  ponieważ 
zajmowały  się  żywotnymi  kwestiami  ważnymi  dla  każdego  czytelnika,  odpowiadał  po 

dziecinne

mu,  że  to  «bełkot»  albo  wygłaszał  jakąś  inną  uwagę,  równie  nie  na  miejscu... 

Powodowany temperamentem solisty grawitował ku solipsyzmowi, kojarząc go z solą ziemi i 
z łacińskim określeniem słońca. Nie uświadamiał sobie, że zaszywa się przez to w ciemny 
kąt... Ponieważ jednak był przewrażliwiony (pamiętam, jak się wzdrygał, kiedy się ciągnąłem 
za palce, aż mi strzelało w stawach - ulegam bowiem temu nałogowi podczas medytacji), nie 
mógł  się  oprzeć  wrażeniu,  że  coś  jest  nie  tak...  że  coraz  bardziej  odgradza  się  od  życia,  a 
przełącznik  w  jego  solarium  odmówi  w  końcu  posłuszeństwa.  Żałosny  stan,  mający  swój 
początek  w  reakcji  szczerego  młodzika  na  grubiaństwo  świata,  w  który  wtłoczono  jego 
porywczą młodość, w czasach sukcesów pisarskich wystawiany na pokaz jako modna maska, 
nabrał teraz nowej ohydnej realności. Napis na deseczce zdobiącej pierś nie obwieszczał już: 
«Jestem artystą - samotnikiem»; niewidzialne palce zmieniły litery, abyśmy mogli przeczytać: 
«Oślepłem»„. 

Byłoby  zniewagą  wobec  przenikliwości  czytelnika,  gdybym  pozwolił  sobie 

background image

skomentować płytką swadę pana Goodmana. Jeśli Sebastian istotnie oślepł, to jego sekretarz 
ochoczo rzucił się grać rolę rwącego do przodu, wyszczekanego przewodnika. Roy Carswell, 
który w 1933 malował portret Sebastiana, wspominał przy mnie, jak ryczał ze śmiechu, gdy 
ten opowiadał o swych stosunkach z panem Goodmanem. Mój brat może nigdy nie byłby z 
siebie  wykrzesał  dość  energii,  aby  się  pozbyć  tego  pompatycznego  osobnika,  gdyby  nie 
wykazał on nieco przesadnej inicjatywy. W 1934 roku Sebastian napisał z Cannes do Roya 
Carswella,  jak  to  wykrył  przypadkiem  (rzadko  czytywał  swe  opublikowane  książki),  że 
Goodman  zmienił  jeden  epitet  w  Dziwnej górze,  wznowionej przez Swana. „Z miejsca go 
wylałem”,  dodał.  Pan  Goodman  skromnie  przemilcza  ten  drobny  szczegół.  Wyczerpawszy 
zasób  impresji  stwierdza  na  koniec,  że  prawdziwą  przyczyną  śmierci  Sebastiana  było 
ostateczne uświadomienie sobie „własnej porażki jako człowieka, a więc również i artysty”, 
po  czym  radośnie  oświadcza,  iż  jego  rola  sekretarza  skończyła  się  w  pewnym  momencie, 
zajął  się  bowiem  innego  rodzaju  działalnością.  Więcej  o  książce  Goodmana  nie  wspomnę. 

Zostaje niniejszym unicestwiona. 

Lecz  gdy  patrzę  na  portret,  który  namalował  Roy  Carswell,  wydaje  mi  się,  że  w 

oczach Sebastiana do

strzegam  leciuteńki  błysk,  choć  tyle  w  nich  zarazem  smutku.  Malarz 

wspaniale  oddał  wilgotną,  ciemnozielonkawą  szarość  tęczówki,  okolonej  ciemniejszą 
obwódką, z ledwo zasugerowaną konstelacją złotego pyłu wokół źrenicy. Powieki są ciężkie i 
może  odrobinę  zaczerwienione,  a  na  lśniącej  powierzchni  gałki  ocznej  pękło  chyba  kilka 
żyłek. Oczy i resztę twarzy namalowano w taki sposób, aby stworzyć wrażenie, że podobnie 
jak u Narcyza odbijają się w przejrzystej wodzie - z leciutkim ruchem fal nad zapadniętym 
policzkiem, bo jest tam i nartnik, który przed chwilą się zatrzymał i teraz sunie w tył. Zwiędły 
liść  osiadł  na  odzwierciedlonym  czole,  zmarszczonym  jak  czoło  kogoś,  kto  bacznie  się 
czemuś przygląda. Potargane włosy częściowo zalała inna fala, lecz jedno pasmo na skroni 
zajęło  się  mokrym  promieniem  słońca.  Między  prostymi  brwiami  widnieje  głęboka 
zmarszczka; druga biegnie od nosa do ciemnych, zaciśniętych warg. Prócz samej głowy na 
obrazie niewiele widać. Mroczny opalizujący obłok przesłania cieniem szyję, jak gdyby górna 
część postaci stopniowo niknęła w dali. Tłem jest tajemniczy błękit z delikatnym treliażem 
gałązek w jednym rogu. Tak to Sebastian w sadzawce ogląda samego siebie. 

Chciałem  zasugerować  obecność  kobiety  gdzieś  za  nim  czy  nad  nim...  może  cień 

ręki, coś... Ale z drugiej strony bałem się, że zamiast malować, zacznę opowiadać historyjki. 

Wygląda na to, że nikt nic nie wie na jej temat. Nawet Sheldon. 

Złamała mu życie. To chyba wszystko o niej mówi. 

Nie, ja chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Chcę wiedzieć wszystko. W przeciwnym 

background image

razie  będzie  dla  mnie  tak  samo  niepełny,  jak  twój  obraz.  Och,  portret  jest  znakomity, 
doskonale  uchwyciłeś  podobieństwo,  a  nartnik  sunący  po  wodzie  podoba  mi  się 
nadzwyczajnie.  Zwłaszcza  jego  szpotawy  cień  na dnie. Ale ta twarz to tylko przypadkowe 
odbicie. W wodę może spojrzeć każdy. 

Nie uważasz, że on to robił wyjątkowo dobrze? 

Owszem. Wiem, o czym mówisz. Ale tak czy owak muszę odnaleźć tę kobietę. Ona 

jest  brakującym  ogniwem  w  jego  ewolucji,  więc  muszę  zdobyć  ten  okaz.  To  po  prostu 
naukowa konieczność. 

Założę się o ten portret, że jej nie znajdziesz - powiedział Roy Carswell. 

background image

13 

Przede  wszystkim  trzeba  było  ustalić  jej  tożsamość.  Od  czego  należało  zacząć 

poszukiwania? Jakimi danymi dysponowałem? W czerwcu 1929 roku Sebastian mieszkał w 
Hotelu Beaumont w Blaubergu i tam właśnie ją spotkał. Była Rosjanką. Innych poszlak nie 
miałem. 

Czuję tę samą co Sebastian odrazę do poczty we wszelkich przejawach jej istnienia. 

Łatwiej mi przejechać tysiąc kilometrów niż napisać choćby najkrótszy list, znaleźć kopertę, 
znaleźć właściwy adres, kupić właściwy znaczek (a potem zachodzić w głowę, czy aby nie 
zapomniałem  się  podpisać).  Co  więcej,  w  tej  delikatnej  sprawie,  do  której  się  zabierałem, 
korespondencja  była  wykluczona.  W  marcu  1936  po  miesięcznym  pobycie  w  Anglii 
zasięgnąłem języka w agencji turystycznej i wyruszyłem do Blaubergu. 

„A więc tędy przejeżdżał”, myślałem, patrząc na mokre pola z długimi trenami białej 

mgiełki,  wśród  której  topole  dryfowały  w  rozmytym  pionie.  U  stóp  miękkiej  szarej  góry 
przycupnęło miasteczko kryte czerwoną dachówką. Zostawiłem torbę podróżną w szatni na 
żałosnej  stacyjce,  gdzie  ze  stojącej  na  uboczu  ciężarówki  dobiegało  smutne  porykiwanie 
niewidocznych krów, i ruszyłem pod górę łagodnym zboczem ku grupce hoteli i sanatoriów z 
parkiem  pachnącym  wilgocią.  Ludzi  widziałem  bardzo  niewielu  -  nie  trafiłem  na  „szczyt 
sezonu”; z nagłym ukłuciem w sercu zdałem sobie sprawę, że hotel może być zamknięty. 

Tu jednak się pomyliłem; jak dotąd szczęście mi sprzyjało. 
Hotel okazał się całkiem przyjemnym domem w zadbanym ogrodzie z kasztanami w 

pąkach. Wyglądało na to, że może w nim przebywać najwyżej pięćdziesiąt parę osób; dodało 
mi to otuchy: wolałem mieć ograniczony wybór. Dyrektor hotelu był szpakowatym panem o 

przy

strzyżonej brodzie i czarnych, aksamitnych oczach. Zacząłem bardzo ostrożne podchody. 

Najpierw  oświadczyłem,  że  mój  brat  Sebastian  Knight,  sławny  pisarz  angielski, 

ogromnie  sobie  chwalił  pobyt  i  w  związku  z  tym  ja  również  zamierzam  spędzić  w  Hotelu 
Beaumont  część  lata.  Powinienem  był  może  wziąć  pokój,  wśliznąć  się  chyłkiem  -  że  tak 
powiem, wkraść się w łaski - a ze swą główną supliką czekać bardziej sprzyjającej pory; jakoś 
jednak  wydało  mi  się,  że  mogę  załatwić  sprawę  od  ręki.  Owszem,  powiedział  dyrektor: 
pamiętał Anglika, który przyjechał w 1929 roku i żądał, żeby mu co rano szykować kąpiel. 

Niełatwo się  zaprzyjaźniał,  co? -  spytałem  fałszywie zdawkowym tonem. -  Wciąż 

był sam? 

Zdaje się, że przyjechał do nas z ojcem - bez przekonania odparł dyrektor. 

background image

Mocowaliśmy  się  przez  pewien  czas,  rozplątując  kłębowisko trzech czy czterech 

Anglików,  którym  w  ciągu  ostatnich  dziesięciu  lat  zdarzyło  się  zatrzymać  w  Hotelu 
Beaumont. Zrozumiałem, że dyrektor bardzo mgliście przypomina sobie Sebastiana. 

Będę  szczery  -  rzekłem  bez  ceregieli.  -  Szukam  adresu  pewnej  pani,  przyjaciółki 

mego brata, która mieszkała tu w tym samym czasie co on. 

Dyrektor lekko uniósł brwi, a ja poczułem się niezręcznie; wydało mi się. że palnąłem 

gafę. 

- Czemu? - 

spytał. („Dać mu łapówkę?”, przemknęło mi przez głowę.) 

Jeśli  odnajdzie  pan  potrzebną  mi  informację,  jestem  gotów  zapłacić  za  fatygę  - 

oświadczyłem. 

Jaką  informację?  -  zapytał.  (Był  starym,  podejrzliwym durniem -  oby nigdy nie 

przeczytał tego passusu.) 

-  P

omyślałem  sobie  -  ciągnąłem  niezmordowanie  -  że  będzie  pan  może  tak 

niesłychanie uprzejmy i pomoże mi odszukać adres pewnej pani, która mieszkała tu w tym 

samym czasie co pan Knight, czyli w czerwcu 1929 roku? 

- Jakiej pani? - 

spytał elenktycznym tonem gąsienicy Lewisa Carolla. 

- Nie jestem pewien jej nazwiska - 

odparłem zdenerwowany. 

No to jak pan chce, żebym ją znalazł? - rzekł, wzruszając ramionami. 

Była  Rosjanką  -  powiedziałem.  -  Może  przypomina  pan  sobie  rosyjską  damę, 

młodą... no i... atrakcyjną? 

-  Nous avons eu beaucoup de jolies dames 

odparł,  coraz bardziej  daleki.  -  Jakżeż 

miałbym pamiętać? 

No cóż - rzekłem. - Najprościej byłoby zajrzeć do ksiąg i wybrać rosyjskie nazwiska 

z czerwca 1929 roku. 

Na pewno będzie niejedno. Jak pan wybierze to, o które panu idzie, skoro pan go nie 

zna? 

Proszę  mi  podać  nazwiska  i  adresy  -  powiedziałem  z  desperacją  -  a  ja  już  sobie 

poradzę. 

Westchnął głęboko i pokręcił głową. 

- Nie - 

powiedział. 

Czy  chce  pan  przez  to  powiedzieć,  że  nie  prowadzi  pan  książki  meldunkowej?  - 

spytałem, siląc się na spokój. 

Och,  oczywiście,  że  prowadzę.  W  mojej  branży  trzeba  bardzo  przestrzegać  tych 

spraw. Tak, oczywiście, mam zapisane wszystkie nazwiska... 

background image

Odszedł w głąb pokoju i wydobył skądś czarne tomisko. 

O, proszę - rzekł. - Pierwszy tydzień czerwca 1935 roku... Profesor Ott z małżonką, 

pułkownik Samain... 

Niech pan posłucha - przerwałem mu. - Nie interesuje mnie czerwiec trzydziestego 

piątego roku. Chcę... 

Zamknął księgę i odniósł ją z powrotem na miejsce. 

Chciałem tylko pokazać - powiedział, stojąc do mnie tyłem. - Pokazać panu [rozległ 

się cichy zgrzyt zamka], że prowadzę księgi, jak należy. 

Wrócił do swego biurka i złożył list leżący na bibule. 

Lato dwudziestego dziewiątego - rzekłem błagalnym tonem. - Czemu nie chce mi 

pan pokazać stron, o które proszę? 

-  Wie pan - 

powiedział. - Tego się nie robi. Po pierwsze nie życzę sobie, żeby ktoś 

zupełnie mi obcy zawracał głowę osobom, które były i będą moimi klientami. Po drugie nie 

rozumiem, czemu tak strasznie zale

ży panu na odszukaniu kobiety, której nazwiska nie ma 

pan ochoty wymienić. Po trzecie nie chcę mieć żadnych kłopotów. I tak mi ich nie brak. W 
hotelu  za  rogiem  dwoje  Szwajcarów  popełniło  samobójstwo  w  dwudziestym  dziewiątym  - 
dodał bez widocznego związku. 

To pańskie ostatnie słowo? - spytałem. 

Skinął głową i spojrzał na zegarek. Odwróciłem się na pięcie i zatrzasnąłem za sobą 

drzwi  - 

a  przynajmniej  próbowałem  zatrzasnąć:  te  przeklęte  pneumatyki  w  takich razach 

stawiają opór. 

Wolnym krokiem wróciłem na stację. Park. Może Sebastian umierając wspominał tę 

właśnie kamienną ławkę pod cedrem. Kontur tej dalekiej góry mógł stać się parafą jakiegoś 
niezapomnianego wieczoru. Cała okolica wydawała mi się jednym wielkim śmietniskiem, w 

któ

rym,  jak  wiedziałem,  zagubiono  mroczny  klejnot.  Moja  porażka  była  absurdalna, 

przerażająca, wręcz nie do zniesienia. Ołowiana gnuśność wysiłków podejmowanych we śnie. 
Beznadziejne szukanie po omacku wśród topniejących przedmiotów. Czemu przeszłość jest 
taka krnąbrna? 

„I  cóż  ja  teraz  pocznę?”  Strumień  biografii,  na  którego  wody  tak  pragnąłem  się 

wypuścić,  w  jednym  z  ostatnich  zakoli  spowijała  blada  mgła;  podobnie  jak  dolinę  rozpo-
ścierającą się przed moimi oczyma. Czy mógłbym tak to zostawić i mimo wszystko napisać 
swoją  książkę?  Książkę  z  plamką  ślepą.  Nie  dokończony  obraz  -  nie pomalowane  członki 
męczennika z tkwiącymi w boku strzałami. 

Owładnęło  mną  przeświadczenie,  że  zabłądziłem  i  już  nie  mam  dokąd  pójść.  Dość 

background image

długo się zastanawiałem, jak odszukać ostatnią ukochaną Sebastiana, abym teraz wiedział, że 
praktycznie rzecz biorąc nie sposób inną drogą poznać jej nazwiska. Jej nazwisko! Czułem, że 
natychmiast bym je rozpoznał, gdybym tylko dostał w swe ręce te zatłuszczone czarne foliały. 
Czy  powinienem  dać  sobie  spokój  z  całą  sprawą  i  zająć  się  gromadzeniem  kilku  mniej 
ważnych  detali  dotyczących  Sebastiana,  których  jeszcze  potrzebowałem,  a  zarazem 
wiedziałem, skąd je wziąć? 

W  takim  to  stanie  oszołomienia  wsiadłem  do  wlokącego  się  ospale  pociągu  linii 

lokalnej; miał mnie on zawieźć do Strasburga. Stamtąd może pojadę do Szwajcarii, kto wie... 
Nie mogłem jednak się uwolnić od świerzbiącego bólu porażki, choć szczerze próbowałem 
się  zagrzebać  we  wziętej  na  drogę  angielskiej  gazecie:  dla  treningu  czytałem  tylko  po 
angielsku,  szykując  się  do  dzieła,  które  miałem  niebawem  rozpocząć...  Ale  czy  można 
rozpocząć coś, czego obraz w umyśle jawi się w sposób tak niepełny? 

Siedziałem  sam  w  przedziale  (jak  to  zwykle  bywa  w  wagonach  drugiej  klasy  tego 

rodzaju  pociągów),  lecz  na  najbliższej  stacji  wsiadł  mały  człowieczek  o  krzaczastych 
brwiach:  wszedł  do  przedziału,  powitał  mnie  na  modłę  kontynentalną,  mówiąc  zawiesistą, 
gardłową  francuszczyzną,  i  usiadł  naprzeciwko.  Pociąg  jechał  dalej,  prosto  w  zachodzące 
słońce. Wtem zauważyłem, że współpasażer patrzy na mnie, rozpromieniony. 

-  Cudowna aurha - 

powiedział  i  zdjął  melonik,  odsłaniając  różową  łysinę.  -  Pan 

Anglik? - 

spytał, uśmiechając się i kiwając głową. 

- Hmmm, owszem, chwilowo - 

odparłem. 

Widzę,  widziałem,  jak  pan  czyta  angielski  żurnal  -  powiedział,  wskazując  palcem 

gazetę,  czym  prędzej  jednak  ściągnął  beżową  rękawiczkę  i  znów  wysunął  palec  w  moim 
kierunku (być może uczono go, że niegrzecznie jest wytykać ludzi urękawiczonym palcem). 
Mruknąłem coś w odpowiedzi i uciekłem spojrzeniem: nie lubię pogaduszek w pociągach, a 
w  tamtej  akurat  chwili  wyjątkowo  nie  miałem  ochoty  nawiązywać  rozmowy.  Nieznajomy 
podążył  za  moim  wzrokiem.  Nisko  stojące  słońce  zapaliło  liczne  okna  wielkiego  gmachu, 
który z wolna się obracał, kolejno wystawiając na pokaz ogromne kominy, gdy pociąg mijał 

go z turkotem. 

-  To  - 

oznajmił  człowieczek  -  jest  „Flambaum  i  Roth”,  wielką  faktoria,  fabryka. 

Papierń. 

Nastąpiła krótka pauza. Mój współpasażer podrapał się po lśniącym nochalu i pochylił 

ku mnie. 

Byłem - powiedział - Londyn, Manchester, Sheffield, Newcastle. 

Popatrzył na kciuk nie objęty rachunkiem. 

background image

- Tak - 

rzekł. - Brhanża zabawkarhska. Przed wojną. Kopałem też trochę piłki - dodał, 

może  dlatego  że  zauważył  przelotne  spojrzenie,  jakie  rzuciłem  na  wyboiste boisko z 
przygnębionymi bramkami na obu krańcach (jedna z nich postradała poprzeczkę). 

Mrugnął do mnie, jeżąc nieduży wąsik. 

-  Rhaz, wie pan - 

powiedział i skręcił się w konwulsyjnym, bezgłośnym śmiechu. - 

Rhaz, wie pan, rzucam, rzuciłem piłkę z aut prost w bramkę. 

- O - 

rzekłem ze znużeniem. - I zdobył pan gola? 

Nie ja, tylko wiatr. To ci była rhobinsonnada! 

- Co takiego? 

Rhobinsonnada.  Wspaniała  sztuczka.  Tak...  czy  pan  daleko  podróżuje?  -  spytał 

przymilnym, wybitnie uprzejmym tonem. 

Pociąg jedzie chyba tylko do Strasburga? 

Nie, ja mam, miałem na myśli generhalnie. Pan podróżnik? 

Przytaknąłem. 

A w jakiej brhanży? 

Hmmm, chyba w przeszłości. 

Skinął głową, jakby zrozumiał. Następnie znów się pochylił w moją stronę, trącił mnie 

w kolano i powie

dział: 

- Bo

ja sprzedaję skórne... wie pan, skórne piłki, żeby ludzie nimi grhali. Stary! Nie ma 

siły! Poza tym kagańce na psy i różne takie. 

Znowu klepnął mnie lekko po kolanie. 

- Ale dawniej - 

rzekł. - Przez zeszłe lato, przez ostatnie cztery lata byłem w policji... 

nie, nieraz, nie całkiem. Po cywilijnemu. Rozumie pan? 

Spojrzałem na niego z nagłym zainteresowaniem. 

Chwileczkę - powiedziałem. - To mi nasuwa pewien pomysł... 

- Tak - 

odparł. - Jeśli potrzebuje pan pomoc, dobrą skórę, cigarette - etui, paski, dobrą 

ra

dę, rękawice bokserskie... 

To pierwsze na pewno, a może i piąte - przerwałem. 

Wziął do ręki leżący obok na siedzeniu melonik, starannie włożył go na głowę (jabłko 

Adama turlało mu się z góry na dół i z powrotem) i szybko przede mną uchylił, uśmiechając 
się połyskliwie. 

Nazywam się Silbermann - powiedział i podał mi rękę. Uścisnąłem ją i wymieniłem 

własne nazwisko. 

Ależ  to  nie  angielskie!  -  zawołał,  klepiąc  się  po  kolanie.  -  To rosyjskie! Gawrit 

background image

parusski? 

Znam jeszcze inne słowy... Zarhaz! Tak! Kukoika... laleczka. 

Umilkł na chwilę. Wałkowałem na wszystkie strony pomysł, który mi podsunął. Czy 

zwrócić się do prywatnego biura detektywów? A  może sam ten człowieczek na coś mi się 

przyda? 

Rhiba! 

wykrzyknął. - To już drugie. Fisza, tak? I... tak. Brhat, milij brhat... drogi 

bruder. 

Tak sobie myślę - zacząłem - że może gdybym panu opowiedział, w jaką kabałę się 

zapędziłem... 

Ale  to  już  wszystko  -  rzekł  z  westchnieniem.  -  Mówię  [znów  się  zaczęło  liczenie 

palców] litewsku, nie

miecku,  angielsku,  francusku  [kciuk  i  tym  razem  nie  zmieścił  się  w 

rachunku]. Zapomniałem rosyjskiego. Rhaz na całkiem! 

Czy może mógłby pan... 

- Wszystko. Skórne paski, torebki, notesniki, wskazówki. 

Wskazówki.  Widzi  pan,  próbuję  dotrzeć  do  pewnej  osoby... Rosjanki. Nigdy tej 

damy nie spotkałem i nie znam jej nazwiska. Wiem tylko, że przez jakiś czas mieszkała w 

hotelu w miasteczku Blauberg. 

-  A, dobre miejsce - 

powiedział  pan  Silbermann.  -  Barhdzo dobre -  powtórzył  i  z 

wyrazem powagi i aprobaty ściągnął ku dołowi kąciki ust. - Dobra woda, spacerhy, kasino. 
Co pan chce, żebym zrobił? 

Przede wszystkim chciałbym ustalić, co w takich razach w ogóle można zrobić. 

Najlepiej dać jej spokój - odrzekł czym prędzej pan Silbermann. 

Nagłym ruchem wysunął głowę do przodu i poruszył krzaczastymi brwiami. 

-  Niech pan o niej zapomni - 

powiedział.  -  Niech  pan  ją  wyrzuci  z  głowy.  To 

rhyzykowne i na nic. 

Strzepnął coś z kolana moich spodni, skinął głową i znów oparł się wygodnie. 

- Mniejsza z tym - 

odrzekłem. - Nieważne powody. Ważne, żeby znaleźć sposób. 

Każdy  powód  ma  swój  sposób.  Znajduje,  znalazł  pan  jej  obrazę,  jej  fotogrhafię,  i 

teraz chce pan znaleźć jej własną osobę? To nie miłość. Ba! Powierzchownia! 

Ależ nie! - zawołałem. - To wcale nie tak. Nie mam najmniejszego pojęcia, jaka ona 

jest. Ale widzi pan, kochał ją mój zmarły brat, więc chcę z nią o nim porozmawiać. W sumie 
całkiem prosta historia. 

- Smutna! - 

stwierdził pan Silbermann i pokręcił głową. 

Chcę o nim napisać książkę - ciągnąłem - i ciekawi mnie każdy szczegół jego życia. 

Na czego chorował? - ochrypłym głosem spytał pan Silbermann. 

background image

- Serce. 

Serhce, to niedobrze. Za dużo ostrzegań, za dużo przebie... przebie... 

Przymiarek do śmierci. Owszem. 

Właśnie. W jakim wieku? 

Trzydzieści  sześć  lat.  Pisywał  książki.  Jako  pisarz  występował  pod  nazwiskiem 

panieńskim matki. Knight. Sebastian Knight. 

Prhoszę tu napisać - pan Silbermann podał mi nowiutki notes niezwykłej urody, w 

którym  tkwił  prześliczny  srebrny  ołówek.  Z  cichutkim  terkotem  delikatnie  wyjął  kartkę, 
schował ją do kieszeni i znów podał mi notesik. 

Podoba się, co? - spytał z niemal bolesnym uśmiechem. - Pozwoli pan, że sprezencę. 

- Doprawdy - 

powiedziałem. - Bardzo pan łaskaw... 

- Drhobiask, drhobiask - 

rzekł, machając ręką. - No, to co panu trzeba? 

- Potrzebny mi jest - 

odparłem - pełny wykaz gości Hotelu Beaumont z czerwca 1929 

roku.  Chciałbym  też  dowiedzieć  się  o  nich  czegoś  bliższego,  przynajmniej  o  kobietach. 
Muszę mieć ich adresy. Muszę mieć pewność, że pod jakimś cudzoziemskim nazwiskiem nie 
ukrywa  się  Rosjanka.  Potem  wybiorę  najbardziej  prawdopodobną  kandydatkę  albo 

kandydatki i... 

I  spróbuje  pan  do  nich  dotrzeć  -  powiedział  pan  Silbermann,  kiwając  głową.  - 

Dobrze! Barhdzo dobrze! Mia

łem, mam wszystkich panów hotelarzów tu [pokazał mi otwartą 

dłoń], więc wszystko pójdzie gładko. Pański adres, prhoszę. 

Wyjął  inny  notes,  dla  odmiany  okropnie  zniszczony,  o  zabazgranych  stronicach; 

niektóre  sypały  się  jak  jesienne  liście.  Dodałem,  że  nie  ruszę  się  ze  Strasburga,  póki nie 

zadzwoni. 

Piątek  -  oświadczył.  -  Punktualnie  szósta.  Następnie  ten  niezwykły  człowieczek  z 

powrotem opadł plecami na oparcie siedzenia, założył ręce i zamknął oczy, jak gdyby dobicie 
interesu  było  kropką  kończącą  rozmowę.  Mucha  zwiedzała  jego  łyse  czoło,  lecz  on  ani 
drgnął. Drzemał aż do samego Strasburga. Tam nasze drogi się rozeszły. 

-  Jeszcze jedno - 

powiedziałem,  kiedyśmy  sobie  podali  ręce.  -  Muszę  wiedzieć, 

jakiego oczekuje pan hono

rarium...  Jestem  gotów  zapłacić  każdą  sumę,  jaką  uzna  pan  za 

stosowną... A może chciałby pan wziąć zaliczkę... 

Przyśle mi pan swoją książkę - odparł unosząc krótki gruby palec. - I w razie czego 

zwróci koszta - 

dodał cicho. - Zrhozumiałe! 

background image

14 

W  ten  to  sposób  zdobyłem  wykaz  czterdziestu  dwóch  nazwisk,  wśród  których 

nazwisko Sebastiana (S. Knight, 36 Oak Park Gardens, London, SW) wydawało się dziwnie 
piękne i zbłąkane. Spore (a zarazem miłe) wrażenie zrobiło na mnie to, że przy wszystkich 
nazwiskach  wymieniono  także  adresy:  Silbermann  pospieszył  wyjaśnić,  że  w  Blaubergu 
przyjezdni często umierają. Spośród czterdziestu jeden nieznajomych osób aż trzydzieści sie-
dem „nie wkraczało w rachubę”, wedle określenia małego człowieczka. Owszem, trzy z nich 
(niezamężne kobiety) miały rosyjskie nazwiska, lecz dwie były Niemkami, a jedna Alzatką: 
wszystkie  one  często  przyjeżdżały  do  Hotelu  Beaumont.  Trochę  zbiła  mnie  z  pantałyku 

dziew

czyna  o  nazwisku  Vera  Rasine,  ale  Silbermann  wiedział  z  całą  pewnością,  że  to 

Francuzka; wiedział nawet, że jest ona tancerką, a zarazem kochanką jednego ze strasburskich 
bankierów.  Dwoje  wiekowych  Polaków  przepuściliśmy  bez  cienia  obawy.  Wśród  reszty 
grupy „nie wkraczającej w rachubę”, czyli trzydziestu jeden osób, było dwudziestu dorosłych 
mężczyzn; zaledwie ośmiu z nich miało żony, a w każdym razie tylko ośmiu przywiozło je z 
sobą (Emmę, Hildegardę, Paulinę i tak dalej); Silbermann przysięgał, że wszystkie te panie są 
leciwe,  szacowne  i  w  żadnym  razie  nie  pochodzą  z  Rosji.  Pozostały  nam  więc  cztery 

nazwiska:  Mademoiselle  Lydia Bohemsky z paryskim 

adresem. Spędziła w hotelu dziewięć 

dni na początku pobytu Sebastiana. Dyrektor w ogóle jej sobie nie przypominał. Madame de 
Rechnoy.  Opuściła  hotel  i  pojechała  do  Paryża  o  dzień  wcześniej  niż  Sebastian.  Dyrektor 

zapa

miętał  ją  jako  elegancką  młodą  kobietę,  dającą  sute  napiwki.  Wiedziałem,  że  „de” 

sugeruje w tym wypadku pewien typ Rosjanki lubiącej podkreślać swą szlacheckość, choć w 
istocie używanie francuskiej particule przed rosyjskim nazwiskiem jest nie tylko absurdalne, 
ale i bezprawne. Mogła to być awanturnica; mogła to też być żona jakiegoś snoba. 

Helena Grinstein. Nazwisko brzmiało z żydowska, lecz pomimo końcówki „stein” nie 

miało  niemieckiego  rodowodu.  Litera  „i”  w  słowie  „grin”,  która  wyrugowała  „ü”  z 
naturalnego dlań miejsca, sugerowała rosyjskie nasienie. Właścicielka tego nazwiska przybyła 
do  hotelu  zaledwie  na  tydzień  przed  wyjazdem  Sebastiana,  a  po  jego  wyjeździe  została 
jeszcze trzy dni. Dyrektor powiedział, że jest ładna.  W przeszłości odwiedziła już raz jego 
hotel, a stale mieszkała w Berlinie. 

Helena von Graun. 

Prawdziwe niemieckie nazwisko. Dyrektor był jednak pewien, że 

w czasie swego pobytu kilkakrotnie śpiewała po rosyjsku. Wedle jego relacji miała wspaniały 
kontralt i w ogóle była zachwycająca. Spędziła w hotelu miesiąc, a wyjechała do Paryża o 

background image

pięć dni wcześniej niż Sebastian. 

Z drobiazgową dokładnością zanotowałem wszystkie te szczegóły oraz cztery adresy. 

Każdy  z  nich  mógł  się  okazać  tym,  którego  szukałem.  Gorąco  podziękowałem  panu 
Silbermannowi; siedząc przede mną trzymał kapelusz na złączonych kolanach. Westchnął i 
spojrzał na czubki swych małych czarnych kamaszków, przyozdobionych starymi getrami o 
barwie mysiej szarości. 

Zdziałałem to - powiedział - bo mi pan sympatyzuje. Ale... [popatrzył na mnie jakby 

z lekkim błaganiem w lśniących piwnych oczach] ale prhoszę: to na nic, ja myślę. Nie można 
obejrzeć drugiej strony księżyca. Prhoszę pana nie szukać tej kobiety. Co przeszłość, to nie 
wróci. Ona nie pamięta, kim był pański bruder. 

Już ja jej przypomnę - rzekłem ponuro. 

-  Jak pan sobie prhagnie - 

mruknął,  prostując  się  w  ramionach  i  zapinając  płaszcz. 

Wstał. - Szczęśliwej podrhóży - dodał bez swego zwykłego uśmiechu. 

Chwileczkę, panie Silbermann, mamy jeszcze coś do uregulowania. Ile jestem panu 

winien? 

Słusznie - powiedział, siadając z powrotem. - Moment. 

Otworzył wieczne pióro, pospiesznie nabazgrał kilka cyfr i przyjrzał im się, stukając 

się po zębach oprawką. 

Zgadza się. Sześćdziesiąt osiem franki - oświadczył. 

- No, to niewiele - 

powiedziałem. - Może by pan... 

-  Zarhaz  - 

krzyknął. - Przecież to fałsz”. Ma pan jeszcze ten notesnik, co panu daję, 

dałem? 

Ależ tak. Prawdę mówiąc, już go zacząłem używać. Widzi pan, myślałem... 

No to nie sześćdziesiąt osiem - powiedział, szybko przeliczając od nowa. - Tylko... 

tylko 

osiemnaście,  bo  kajet  kosztuje  pięćdziesiąt.  Wszystkiego  osiemnaście  franki.  Koszta 

przejażdżki... 

- Ale - 

zacząłem, dosyć oszołomiony tą kalkulacją... 

- Nie, terhaz wszystko harmonizuje - 

stwierdził pan Silbermann. 

Wyszukałem w portmonetce dwudziestofrankową monetę, choć z ochotą byłbym mu 

dał sumę sto razy większą, gdyby tylko mi na to pozwolił. 

Więc - powiedział. - Jestem teraz panu zawiniony... Tak, zgadza się. Osiemnaście i 

dwa, pospołu dwadzieścia. To pańskie. 

Położył moją dwudziestofrankówkę na stole i znikł. Sam nie wiem, jak mu prześlę tę 

książkę,  kiedy  już  będzie  gotowa:  śmieszny  człowieczek  nie  podał  mi  adresu,  a  mnie  tyle 

background image

innych spraw kołatało się po głowie, że nie przyszło mi na myśl go o to poprosić. Lecz jeśli 

kiedykolwiek napotka egzemplarz 

Prawdziwego  życia  Sebastiana  Knighta,  niech wie, jak 

wdzięczny  mu  jestem  za  okazaną  pomoc.  Co  zaś  do  notesu,  to  jest  on  już  prawie  pełen,  a 
niedługo każę weń wprawić nowy plik kartek, kiedy te zapiszę do cna. 

Po odejściu pana Silbermanna uważnie się wczytałem w cztery adresy, które zdobył 

tak czarodziejskim sposo

bem,  i  w  końcu  postanowiłem  zacząć  od  berlińskiego.  Gdyby 

spotkało  mnie  tam  rozczarowanie,  mógłbym  w  Paryżu  uporać  się  z  całym  triem 
ewentualności,  nie  podejmując  kolejnej  dalekiej  podróży,  tym bardziej wyczerpującej,  że  z 
pełną świadomością rzucałbym wtedy na stół ostatnią swą kartę. Jeśli zaś poszczęściłoby mi 
się już za pierwszym razem... mniejsza z tym. Los szczodrze mnie nagrodził za tę decyzję... 

Duże, mokre płatki śniegu sunęły skosem nad Passauer Strasse w zachodniej części 

Berlina,  gdy  się  zbliżałem  do  starej,  brzydkiej  kamienicy  o  fasadzie  na  wpół  ukrytej  pod 
maską rusztowań. Zastukałem w szybę stróżówki, ktoś szorstkim ruchem odsunął muślinową 
zasłonkę i nagłym pchnięciem otworzył lufcik, po czym rozczochrana, czerwona na twarzy 
starucha zrzędnym tonem poinformowała mnie, że Frau Helena Grinstein istotnie mieszka w 
tym  domu.  Poczułem  przedziwny  dreszczyk  uniesienia  i  ruszyłem  schodami  w  górę.  Na 
drzwiach wisiała mosiężna tabliczka z nazwiskiem „Grinstein”. 

Wpuścił mnie milkliwy chłopiec o bladej, zapuchniętej twarzy, z czarnym krawatem 

pod szyją, który nawet nie spytał, jak się nazywam, tylko odwrócił się i odszedł korytarzem. 
Na  wieszaku  w  maleńkim  hallu  tłoczyły  się  palta.  Na  stole  między  dwoma  uroczystymi 
cylindrami  leżał  bukiet  chryzantem  mokrych  od  śniegu.  Ponieważ  nikt  się  nie  zjawiał, 
zapukałem  do  którychś  drzwi,  pchnąłem  je  i  natychmiast  znów  zamknąłem.  Zdążyłem 
dostrzec ciemnowłosą dziewczynkę na kanapie, przykrytą futrem z kretów i twardo śpiącą. 
Przez  chwilę  stałem  pośrodku  hallu.  Wytarłem  zmoczoną  śniegiem  twarz.  Wydmuchałem 
nos.  W  końcu  zaryzykowałem  i  ruszyłem  w  głąb  korytarza.  Jedne  drzwi  były  uchylone; 
dobiegały  zza  nich  przyciszone  głosy,  mówiące  po  rosyjsku. W dwóch  dużych  pokojach  z 
przejściem  w  kształcie  łuku  zgromadziło  się  wiele  osób.  Kiedy  wszedłem,  kilka  głów 
niezdecydowanie zwróciło się w moją stronę, poza tym jednak nie wywołałem najmniejszego 

zainteresowa

nia. Na stole stały szklanki z nie dopitą herbatą i talerz z okruchami ciasta. Jakiś 

mężczyzna  w  kącie  czytał  gazetę.  Kobieta  okryta  szarym  szalem  siedziała  przy  stole, 
podparłszy  ręką  policzek;  na  jej  nadgarstku  zatrzymała  się  łza.  Parę  innych  osób  siedziało 

nieruchomo na kanapie. Dziewczynka podobna do te

j,  którą  widziałem  śpiącą,  głaskała 

starego psa, zwiniętego w kłębek na krześle. W sąsiednim pokoju, gdzie także siedzieli i cho-
dzili  jacyś  ludzie,  rozległ  się  czyjś  śmiech,  a  może  kilka  głośnych  westchnień.  Ten  sam 

background image

chłopiec, który powitał mnie w hallu, przeszedł ze szklanką wody w ręku; spytałem go po 
rosyjsku, czy mogę porozmawiać z panią Heleną Grinstein. 

- Ciociu Eleno - 

powiedział, zwracając się do pleców szczupłej, ciemnowłosej kobiety, 

pochylającej się nad starcem, zgarbionym w fotelu. Podeszła i zaprosiła mnie do saloniku po 
drugiej stronie korytarza. Była to osoba bardzo młoda, obdarzoną masą wdzięku, o drobnej, 
upudrowanej  twarzy  i  łagodnych,  podłużnych  oczach,  które  wyglądały,  jakby  ich  kąciki 
podciągnięto ku skroniom. Miała na sobie czarny sweter. Jej dłonie były równie delikatne jak 

szyja. 

Kak eto użasno... czyż to nie okropne - szepnęła. 

Niezbyt mądrze odparłem, że chyba przyszedłem nie w porę. 

-  Aaa...  - 

powiedziała. - Zdawało mi się... - Popatrzyła na mnie. - Proszę, niech pan 

siada

. Zdawało mi się, że dopiero co widziałam pana na pogrzebie... Więc jednak nie? Widzi 

pan, umarł mój szwagier i... Nie, nie, proszę nie wstawać. Straszny dzień. 

Nie chcę się pani narzucać - powiedziałem. - Lepiej już sobie pójdę... Chciałem tylko 

porozm

awiać  z  panią  o  kimś  z  mojej  rodziny...  wydaje  mi  się,  że  miała  pani  okazję  go 

poznać... w Blaubergu... ale mniejsza z tym... 

W Blaubergu? Byłam tam dwa razy - odrzekła. Skurcz przebiegł jej po twarzy, gdy 

gdzieś za ścianą zaczął dzwonić telefon. 

-  Nazyw

ał się Sebastian Knight - powiedziałem, patrząc na jej nie umalowane usta, 

tkliwe i drżące. 

Nie, nigdy nie słyszałam tego nazwiska - odparła. - Nie, nie słyszałam. 

Był na wpół Anglikiem - dodałem. - Pisał książki. 

Pokręciła głową i zwróciła się ku drzwiom, które właśnie otworzył ten sam nadąsany 

chłopiec, jej siostrzeniec. 

Sonia przyjdzie za pół godziny - oznajmił. Skinęła głową. Chłopiec wyszedł. 

Właściwie  z  nikim  wtedy  w  hotelu  się  nie  zaznajomiłam  -  powiedziała  kobieta. 

Skłoniłem się i raz jeszcze przeprosiłem. 

Ale jakże pan się nazywa? - spytała, wpatrując się we mnie miękkim, zamglonym 

spojrzeniem, które w pe

wien  sposób  przypominało  mi  Klarę.  -  Chyba  już  pan  mówił,  ale 

jestem dzisiaj jak nieprzytomna... Aaaa... - 

powiedziała, kiedy się przedstawiłem. - Jakbym 

skądś  znała...  Czy  mi  się  zdaje,  czy  rzeczywiście  mężczyzna  o  tym  nazwisku  zginął  w 
pojedynku w Sankt Petersburgu? Ach, pański ojciec? Rozumiem. Zaraz, zaraz. Ktoś... kilka 
dni temu... wspominał tamten przypadek. Dziwna sprawa... Takie rzeczy zawsze się zdarzają 
w ten sposób, seriami. Tak... Rozanowowie... Znali pańską rodzinę, i tak dalej... 

background image

Kolega szkolny mojego brata nazywał się Rozanow - wtrąciłem. 

Znajdzie ich pan w książce telefonicznej - pospiesznie ciągnęła kobieta. - Widzi pan, 

niezbyt dobrze ich znam, a w tej chwili zupełnie nie jestem w stanie szukać po notesach. 

Gdzieś ją zawołano, a ja ruszyłem sam do hallu. Zastałem tam starszego pana, który z 

melancholijną  miną  siedział  na  moim  płaszczu  i  palił  cygaro.  Początkowo  nie  mógł 
zrozumieć, czego od niego chcę, a potem zaczął mnie wylewnie przepraszać. 

Trochę żałowałem, że Helena Grinstein okazała się nie tą kobietą. Choć oczywiście w 

żadnym  razie  nie  mogła  nią  być:  tą,  co  tak  unieszczęśliwiła  Sebastiana.  Tego  rodzaju 

dziewczy

ny  nie  druzgocą  mężczyzn,  lecz  ich  budują.  Bo  i  proszę:  spokojnie  dyrygowała 

domem,  rozsadzanym  przez  ból,  i  jeszcze  potrafiła  się  zająć  fantastycznymi  sprawami 
zupełnie zbędnego, obcego przybysza. I nie tylko mnie wysłuchała, ale w dodatku podsunęła 

mi tr

op, za którym natychmiast poszedłem, a choć napotkani dzięki temu ludzie nie mieli nic 

wspólnego  z  Blaubergiem  i  z  nieznajomą  kobietą,  dołączyłem  do  mej  kolekcji  jedną  z 
najcenniejszych  kart  z  życia  Sebastiana.  Umysł  bardziej  systematyczny  umieściłby  ją  na 
początku  książki,  lecz  moja  pielgrzymka  nabrała  z  czasem  własnej  magii  i  logiki,  a  choć 
chwilami miewam nieodparte wrażenie, iż stopniowo przeistoczyła się w sen, jedynie po to 
biorąc wzór z rzeczywistości, aby snuć swe własne rojenia, nie mogę nie zauważyć, że od 
początku kroczyłem właściwą drogą i że usiłując przedstawić wierny obraz życia Sebastiana 
winienem teraz podążać tymi samymi rytmicznie się przeplatającymi ścieżkami. 

Dostrzegam dziwną harmonię w tym, że spotkanie związane z pierwszym nastoletnim 

romansem Sebastiana nastąpiło w zasięgu ech jego ostatniej, mrocznej miłości. Dwie różne 
tonacje życia mego brata przesłuchują się nawzajem, a odpowiedzią jest samo owo życie - i 

bar

dziej już nie można się zbliżyć do ludzkiej prawdy. On miał szesnaście lat, ona tyle samo. 

Gasną  światła,  kurtyna  idzie  w  górę,  odsłaniając  rosyjski  pejzaż  latem;  zakole  rzeki  do 
połowy ukryte w cieniu rzucanym przez ciemne jodły, które rosną na gliniastej skarpie, a ich 
głębokie czarne odbicia niemal sięgają drugiego brzegu, ten zaś jest niski, słoneczny i pełen 
uroku, porośnięty prawoślazem i trawą o srebrzystych miotełkach. Sebastian z gołą, krótko 
ostrzyżoną głową, w luźnej jedwabnej koszuli, oblepiającej mu na przemian łopatki i pierś, 
zależnie od tego, czy akurat pochyla się do przodu, czy wygina w tył, krzepko wiosłuje w 
łódce pomalowanej na kolor lśniącej zieleni. Przy sterze siedzi dziewczyna, pozostawimy ją 
jednak w wersji achromatycznej; sam kontur, biały kształt, którego malarz nie wypełnił bar-
wami. Granatowe ważki niespiesznie śmigają tędy i owędy, przysiadając na płaskich liściach 

nenufarów. W czer

wonej glinie stromego brzegu wyryto imiona, daty, nawet twarze; widać 

wśród nich otwory, z których jerzyki wyfruwają i wlatują w nie z powrotem. Sebastianowi 

background image

błyszczą  zęby.  Na  chwilę  przestaje  wiosłować  i  ogląda  się  za  siebie,  a  wtedy  łódka  z 
jedwabistym poszumem wślizguje się w sitowie. 

- Kiepski z ciebie sternik - 

mówi Sebastian. Sceneria się zmienia: widzimy inne zakole 

tej samej rzeki. Ścieżka biegnie do wody, zatrzymuje się, waha chwilę i skręca, luźną pętlą 
omijając  toporną  ławkę.  Jeszcze  nie  zapadł  wieczór,  ale  powietrze  już  się  złoci  i  drobne 
muszki wykonują prymitywny taniec krajowców w słupie słońca między liśćmi osiki, które 
wreszcie znieruchomiały, zapomniawszy o Judaszu. 

Sebastian  siedzi  na  ławce  i  po  angielsku  czyta  na  głos  jakieś  wiersze  z  zeszytu  w 

czarnej okładce. Nagle urywa: trochę na lewo ukazuje się tuż nad powierzchnią wody głowa 
najady o kasztanowatych włosach, a gdy z wolna zaczyna się oddalać, długie sploty dryfują w 
ślad za nią. Po chwili naga postać wyłania się na przeciwległym brzegu i wydmuchuje nos, 
przyciskając  go  kciukiem:  jest  to  długowłosy  wiejski  pop.  Sebastian  znów  czyta  wiersze 
siedzącej obok dziewczynie. Malarz wciąż jeszcze nie wypełnił białej plamy: wyjątek zrobił 
tylko  dla  szczupłej,  opalonej  ręki,  którą  po  zewnętrznej  stronie  od  nadgarstka  do  łokcia 
porasta smuga lśniącego puchu. Sceneria znów się zmienia, niczym we śnie Byrona. Jest noc. 

Na niebie rój gwiazd. Po latach Sebastian na

pisał, że wpatrując się w gwiazdy czuje mdłości i 

lekką odrazę, podobnie jak wtedy, gdy - dajmy na to - ogląda się wnętrzności patroszonego 
zwierzęcia. Wtedy jednak ta myśl pozostawała jeszcze nie wyrażona. Jest bardzo ciemno. W 
mroku możemy się domyślać parkowej alei, lecz nie widzimy żadnych szczegółów. Jedna za 
drugą posępna zwalistość, a gdzieś pohukuje sowa. Otchłań czerni, w której nagle sunie do 
góry zielonkawe kółeczko: świetlista tarcza zegarka (w latach dojrzalszych Sebastian nie był 

zwolennikiem zegarków). 

Musisz iść? - pyta jego głos. 

Ostatnia  zmiana:  klucz  wędrownych  żurawi  w  kształcie  litery  V;  ich  tkliwy  jęk 

roztapia  się w  turkusowym  niebie wysoko  nad  płową  brzeziną.  Sebastian,  jeszcze  nie  sam, 

siedzi na pniu zwalonego drzewa w kolorach bieli i popie

latej szarości. Jego rower spoczywa 

na ziemi, połyskując szprychami w chaszczach orlicy. Rusałka żałobnik przemyka w locie, 
siada  na  pniu  akurat  tam,  gdzie  widać  ślad  topora,  i  rytmicznie  porusza  aksamitnymi 
skrzydłami. Jutro z powrotem do miasta, w poniedziałek zaczyna się szkoła. 

Czy to koniec? Dlaczego mówisz, że zimą się nie zobaczymy? - pyta Sebastian po 

raz drugi lub trzeci. Nie ma odpowiedzi. - 

Naprawdę myślisz, że się zakochałaś w tym jakimś 

studencie? - w etogo studienta? 

Postać  siedzącej  dziewczyny  wciąż  jest  bezbarwna,  z  wyjątkiem  ręki  i  szczupłej 

smagłej dłoni, która od niechcenia bawi się pompką do roweru. Końcem rączki wolno kreśli 

background image

na miękkiej ziemi słowo yes, tak - po angielsku, żeby mniej bolało. 

Spada  kurtyna.  Tak,  to  już  wszystko.  Bardzo  niewiele,  ale  dość,  żeby  serce  pękło. 

Odtąd  nigdy  już  nie  będzie  mu  wolno  spytać  chłopca,  który  w  klasie  codziennie  siada  w 
sąsiedniej ławce: „Co u twojej siostry?” Nie ma też prawa wypytywać starej panny Forbes, 

gdy ta czasem jeszcze wpadnie z 

wizytą, o dziewuszkę, której dawniej także dawała lekcje. I 

jak on będzie stąpał latem przyszłego roku po tych samych ścieżkach, oglądał zachody słońca 
i  jeździł  rowerem  nad  rzekę?  (Najbliższe  lato  zostało  jednak  głównie  poświęcone  Panowi, 

poecie - futur

yście.) 

Dziwnym  zbiegiem  okoliczności  właśnie  brat  Nataszy  Rozanowny  odwiózł  mnie 

autem na dworzec Charlottenburg, żebym zdążył złapać ekspres do Paryża. Wyznałem mu, 
jak  niezwykle  się  czułem,  rozmawiając  z  jego  siostrą,  wówczas  już  pulchną  matką  dwóch 
chłopców, o odległym lecie w krainie snów: w Rosji. Odparł, że posada w Berlinie zupełnie 
mu  odpowiada.  Próbowałem  -  pomimo  kilku  wcześniejszych,  równie  daremnych  prób  - 
wciągnąć go w rozmowę o szkolnym życiu Sebastiana. 

Mam okropnie słabą pamięć - rzekł. - A zresztą za bardzo jestem zajęty, żeby się 

rozczulać nad takimi zwyczajnymi sprawami. 

- Och, ale na pewno - 

odparłem - pamięta pan jakieś szczególnie wyraziste zdarzenie, 

cokolwiek... Wdzięczny będę za każdą informację... 

Zaśmiał się. 

Przecież dopiero co przegadał pan kilka godzin z moją siostrą, prawda? Ona uwielbia 

przeszłość, nie sądzi pan? Twierdzi, że umieści ją pan w swej książce taką, jaką wtedy była. Z 
góry się na to cieszy. 

Proszę, niechże pan spróbuje coś sobie przypomnieć - nalegałem. 

Przecież  mówię,  że  wszystko  zapomniałem,  dziwaku  jeden.  Nic  z  tego.  Mógłbym 

najwyżej pleść zwykłe w takich razach bzdury o ściąganiu, podpowiadaniu i o przezwiskach 
nauczycieli. W sumie pewnie się nieźle zabawialiśmy... Ale wie pan, pański brat... jak by to 
powiedzieć?... pański brat nie był w szkole popularny... 

background image

15 

Czytelnik być może zauważył, że samego siebie staram się pokazywać w tej książce 

jak  najmniej.  Unikam  aluzji  (choć  drobna  uwaga  dodana  tu  i  ówdzie  mogłaby  uczynić  tło 
moich  badań  nieco  zrozumialszym)  do  własnej  sytuacji  życiowej.  Toteż  i  w  tym  punkcie 
opowieści  nie  będę  się  rozwodził  nad  pewnymi  kłopotami  zawodowymi,  które  na  mnie 
spadły, gdy przybyłem do Paryża, gdzie mniej lub bardziej stale mieszkałem; trudności te nie 
miały żadnego związku z moimi poszukiwaniami, a jeśli wspominam o nich mimochodem, to 
tylko dla podkreślenia, że oddawszy się bez reszty pogoni za ostatnią ukochaną Sebastiana 
radośnie machnąłem ręką na wszelkie osobiste strapienia, jakie mogłem na siebie ściągnąć, 

fun

dując sobie tak długie wakacje. 

Nie  żałowałem,  że  zacząłem  od  berlińskiej  poszlaki.  Bądź  co  bądź  dzięki  niej 

niespodziewanie  mignął  mi  przed  oczami  fragment  jednego  więcej  rozdziału  z  przeszłości 
Sebastiana. Zarazem jedno imię zostało wykreślone, przede mną zaś otwierały się jeszcze trzy 
możliwości. Z paryskiej książki telefonicznej dowiedziałem się, że nazwiska „Graun (von), 
Helene” i „Rechnoy, Paul” („de”, jak zauważyłem, tym razem się nie pojawiło) odpowiadają 

posiadanym przeze mnie adresom. Perspektywa 

spotkania z mężem tej pani była niemiła, ale 

nieunikniona.  Trzecią  damę,  czyli  Lydię  Bohemsky,  ignorowały  oba  wykazy  -  zarówno 
książka  telefoniczna,  jak  i  drugie  arcydzieło  Bottina:  spis  adresów,  ułożony  według  ulic. 
Dane,  które  już  miałem,  mogły  jednak  pomóc  mi  do  niej  dotrzeć.  Dobrze  znając  Paryż  od 
razu ułożyłem najmniej czasochłonną kolejność wizyt, aby odpowiednio je rozplanowawszy 
uporać  się  z  nimi  w  jeden  dzień.  Jeśli  czytelnik  się  dziwi,  czemu  poczynałem  sobie  tak 
bezceremonialnie, dodam, że telefonowania nie cierpię prawie tak samo, jak pisania listów. 

Gdy  zadzwoniłem  do  drzwi,  otworzył  mi  wysoki  i  chudy  mężczyzna  o  bujnej 

czuprynie; był bez marynarki, a przy koszuli nie miał kołnierzyka, tylko pod brodą mosiężną 
spinkę. W ręku trzymał figurę szachową - czarnego konia. Przywitałem go po rosyjsku. 

Ależ proszę, proszę - rzekł radośnie, jakby mnie oczekiwał. 

Nazywam się tak - a - tak - powiedziałem. 

- A ja - 

wykrzyknął - jestem Pal Palicz Riecznoj. - Tu parsknął dziarskim śmiechem, 

jakby mu się udał wyśmienity żart. - Zechce pan wejść - dodał, wskazując figurą szachową 

otwarte drzwi. 

Wprowadzono mnie do skromnego pokoju, gdzie w rogu stała maszyna do szycia, a w 

powietrzu unosiła się słaba woń wstążek i płótna. Masywnie zbudowany mężczyzna siedział 

background image

przy stole z rozpostartą ceratową szachownicą; pionki były za duże w stosunku do pól. Patrzył 
na  nie  spode  łba,  a  w  przeciwnym  kierunku  patrzyła  trzymana  w  kąciku  ust  pusta 
cygarniczka.  Ładny  chłopczyk  w  wieku  czterech,  może  pięciu  lat  klęczał  na  podłodze, 
otoczony miniaturowymi samochodzikami. Pal Palicz cisnął na stół czarnego konia, któremu 
natychmiast odpadła głowa. Czarny starannie przykręcił ją z powrotem. 

Niechże  pan  siada  -  powiedział  Pal  Palicz.  -  To mój kuzyn -  dodał.  Czarny  się 

ukłonił. Usiadłem na trzecim (i ostatnim) krześle. Dzieciak podszedł do mnie i w milczeniu 
pokazał mi nowy czerwono - niebieski ołówek. 

Jakbym chciał, tobym ci teraz zbił wieżę - rzekł Czarny mrocznym tonem - ale mam 

dużo lepszy ruch. 

Podniósł hetmana i delikatnie wtłoczył go w gromadkę żółtawych pionków, z których 

jeden zastąpiono naparstkiem. 

Pal Palicz spadł na niego lotem błyskawicy, gońcem zbił hetmana i ryknął śmiechem. 

-  A teraz - 

spokojnie  oświadczył  Czarny,  kiedy  Biały  przestał  ryczeć  -  jesteś 

ugotowany. 

Szach, gołąbeczku. 

Ci  dwaj  się  kłócili,  Biały  usiłował  cofnąć  ruch,  a  ja  tymczasem  rozglądałem  się  po 

pokoju.  Zauważyłem  portret  niegdysiejszej  Rodziny  Cesarskiej.  Także  wąs  pewnego 
sławnego  generała,  którego  przed  paroma  laty  zmoskwiczono  o  głowę.  Spostrzegłem  też 
wypukłe sprężyny kanapy w kolorze robaczywego brązu; domyśliłem się, że służy ona jako 
trzyosobowe łoże - mężowi, żonie i dziecku. Cel moich odwiedzin wydał mi się przez chwilę 
dzikim absurdem. Nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie całą rundę dziwacznych wizyt, 
które składa Cziczikow w Martwych duszach Gogola. Chłopczyk specjalnie dla mnie rysował 

samochód. 

Jestem do pańskiej dyspozycji - oznajmił Pal Palicz (widziałem, że przegrał: Czarny 

chował  właśnie  figury  do  starego  tekturowego  pudełka  -  wszystkie prócz naparstka). 
Powiedziałem  to,  co  zawczasu  starannie  sobie  przygotowałem:  mianowicie,  że  chcę  się 
widzieć z jego żoną, ponieważ była ona niegdyś przyjaciółką... no, pewnych Niemców, moich 
znajomych. (Bałem się za wcześnie wymienić nazwisko Sebastiana.) 

Wobec tego musi pan trochę poczekać - odparł Pal Palicz. - Załatwia coś na mieście. 

Lada chwila powinna wrócić. 

Postanowiłem czekać, choć czułem, że tego dnia niewielkie mam szansę spotkać się z 

jego żoną sam na sam. Miałem jednak nadzieję od razu ustalić dzięki serii zręcznych pytań, 
czy w ogóle znała Sebastiana; potem stopniowo skłoniłbym ją do rozmowy. 

- A tymczasem - 

rzekł Pal Palicz - strzelimy sobie po kropelce brandy: koniaczku. 

background image

Uznawszy, że wystarczająco zainteresowałem się jego rysunkami, dzieciak odszedł do 

wuja;  ten  natychmiast  posadził  go  sobie  na  kolanie  i  zaczął  rysować  -  niezwykle szybko i 
bardzo pięknie - samochód wyścigowy. 

- Artysta z pana - 

powiedziałem ot tak, żeby coś powiedzieć. 

Pal  Palicz,  który  właśnie  płukał  kieliszki  w  maleńkiej  kuchence,  roześmiał  się  i 

zawołał przez ramię: 

-  O, to wszechstronny geniusz. Daje koncerty skrzyp

cowe  stojąc  na  głowie,  w  trzy 

sekundy mnoży przez siebie dwa numery telefoniczne i potrafi się podpisać do góry nogami, 
nie zmieniając charakteru pisma. 

I umie prowadzić taksówkę - dodało dziecko, majtając chudymi, brudnymi nóżkami. 

Nie, nie piję z wami - powiedział wuj Czarny, gdy Pal Palicz postawił kieliszki na 

stole. - 

Chyba zabiorę chłopca na spacer. Gdzie są jego rzeczy? 
Znaleziono paletko małego i Czarny wziął go na dwór. Pal Palicz nalał nam koniaku i 

rzekł: 

Musi mi pan wybaczyć te kieliszki. W Rosji byłem bogaty, a dziesięć lat temu w 

Belgii znów się wzbogaciłem, ale potem straciłem wszystko co do grosza. Pańskie zdrowie. 

Żona szyje? - spytałem, żeby ruszyć z miejsca. 

O,  tak,  wzięła  się  za  krawiectwo  -  oznajmił  z  radosnym  śmiechem.  -  A ja jestem 

zecerem,  ale  właśnie  straciłem  pracę.  Żona  na  pewno  zaraz  wróci.  Nie  wiedziałem,  że  się 
przyjaźniła z Niemcami - dodał. 

Zdaje się - powiedziałem - że ją poznali w Niemczech, a może w Alzacji? 

Gospodarz ochoczo napełniał swój tylko co opróżniony kieliszek, ale nagle przerwał i 

spojrzał na mnie z rozdziawionymi ustami. 

Musiała  zajść  jakaś  pomyłka!  -  wykrzyknął.  -  Widocznie  chodzi  panu  o  moją 

pierwszą żonę. Warwara Mitrofanna nie była nigdzie poza Paryżem... oczywiście z wyjątkiem 
Rosji... a przyjechała tu z Sewastopola przez Marsylię. 

Wypił do dna i zaczął się śmiać. 

Niezły numer - powiedział, przyglądając mi się z ciekawością. - Czy myśmy już się 

kiedyś spotkali? Znał pan osobiście moją pierwszą? 

Pokręciłem głową. 

No to ma pan szczęście - zawołał. - Cholerne szczęście. A ci pańscy Niemcy kazali 

panu czerpać wodę sitem, bo nigdy jej pan nie znajdzie. 

- Czemu? - 

spytałem, coraz bardziej zaintrygowany. 

Bo  wkrótce  po  separacji,  czyli  wiele  lat  temu,  zupełnie  straciłem  ją  z  oczu.  Ktoś 

background image

widział ją w Rzymie, kto inny w Szwecji... ale nawet i tego nie jestem pewien. Może jest w 
tym mieście, a może w piekle. Mnie to nic nie obchodzi. 

I w żaden sposób nie umie mi pan doradzić, jak jej szukać? 

W żaden. 

- A przez wspólnych znajomych? 

- To byli jej znajomi, nie moi - 

odparł, wzdrygając się. 

Nie ma pan na przykład jej fotografii? 

-  Niech no mi pan powie, do czego to wszystko  zmierza? Policja jej szuka? Bo wie 

pan, wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazała szpiegiem na międzynarodową skalę. Jak 
Mata  Hari!  To  jej  typ.  Absolutnie!  A  poza  tym...  No,  nie  jest  to  dziewczyna,  którą  łatwo 
zapomnieć,  jak  już  człowiekowi  wejdzie  w  krew.  Wyssała  mnie  do  cna,  i  to  w  niejednym 
znaczeniu. Straciłem przez nią... na przykład pieniądze i duszę. Byłbym ją zabił... gdyby nie 

Anatol. 

- A kto to taki? 

Anatol?  Aaa,  to  tutejszy  kat.  Gość  z  gilotyną.  Więc  jednak  nie  jest  pan  z  policji. 

Prawda? O

statecznie,  pańska  sprawa.  Ale  ona naprawdę  doprowadzała  mnie  do  szału.  Wie 

pan,  poznałem  ją  w  Ostendzie,  musiało  to  być,  zaraz,  w  dwudziestym  siódmym...  miała 
dwadzieścia lat, nie, nawet mniej. Wiedziałem, że jest kochanką innego i tak dalej, ale było 

mi 

wszystko  jedno.  Według  niej  życie  polegało  na  tym,  żeby  pić  koktajle,  jadać  ogromne 

kolacje o czwartej rano, tańczyć shimmy czy jak to tam wtedy nazywano, zwiedzać burdele, 
bo wśród paryskich snobów akurat była taka moda, kosztownie się ubierać i robić piekło w 
hotelach, jeśli jej się wydało, że pokojówka ukradła drobne, które potem sama znajdowała w 
łazience... To, i cała reszta... znajdzie ją pan w pierwszej lepszej tandetnej powieści, bo to taki 
typ,  po  prostu  typ.  Uwielbiała  wymyślić  sobie  co  jakiś  czas  rzadką  chorobę,  pojechać  do 
sławnego kurortu i... 

Chwileczkę  -  wtrąciłem.  -  Tu mnie pan zaciekawia. W czerwcu dwudziestego 

dziewiątego była sama w Blaubergu. 

Zgadza się, ale to był już sam schyłek naszego małżeństwa. Mieszkaliśmy wtedy w 

Paryżu i wkrótce potem byliśmy już w separacji. Przez następny rok pracowałem w fabryce w 
Lyonie. Wie pan, zostałem bez grosza. 

Chce pan przez to powiedzieć, że w Blaubergu poznała jakiegoś mężczyznę? 

- Nie, nic o tym nie wiem. Widzi pan, nie przypusz

czam, żeby ona rzeczywiście jakoś 

poważnie  mnie  zdradzała,  właściwie  to  chyba  nie,  wie  pan,  raczej  nie  szła  na  całego... 
przynajmniej starałem się tak myśleć, bo zawsze kręciły się przy niej stada mężczyzn, a ona 

background image

pewnie  dawała  się  całować,  ale  gdybym  sobie  pozwolił  dłużej  nad  tym  przemyśliwać,  po 
prostu bym zwariował. Pamiętam, że raz... 

-  Najmocniej przepraszam - 

wtrąciłem  znowu.  -  Jest  pan  pewien,  że  nigdy  pan  nie 

słyszał o Angliku, z którym się przyjaźniła? 

O Angliku? Zdawało mi się, że wspomniał pan o Niemcach. Nie, nie wiem nic na ten 

temat. Gdzieś chyba w dwudziestym ósmym w Ste Maxime był pewien młody Amerykanin, 
który prawie mdlał za każdym razem, kiedy Ninka z nim tańczyła... zresztą jacyś Anglicy też 
mogli  się  trafić,  w  Ostendzie  albo  gdzie  indziej,  ale  niech mi pan wierzy, nigdy nie 
zawracałem sobie głowy narodowością jej wielbicieli. 

Więc jest pan pewien, że nigdy pan nie słyszał o Blaubergu ani... ani o tym, co się 

działo później? 

-  Nie  - 

odparł. - Nie sądzę, żeby ktoś ją tam zainteresował. Widzi pan, przechodziła 

wtedy przez jedną z tych swoich niby chorobowych faz... jadała wyłącznie lody cytrynowe i 
ogórki, mówiła o śmierci, nirwanie i różnych takich... miała słabość do Lhasy, rozumie pan... 

Jak dokładnie brzmiało jej nazwisko? - spytałem. 

- No

, kiedy ją poznałem, nazywała się Nina Turowiec, ale czy... Nie, chyba jej pan nie 

znajdzie. Prawdę mówiąc, często mi się wydaje, że nigdy nie istniała. Opowiedziałem o niej 
Warwarze  Mitrofannie,  a  ona  mi  na  to,  że  miałem  po  prostu  niedobry  sen  po  niedobrym 

filmie. Och, chyba pan jeszcze nie wychodzi? Ona wróci lada chwila... - 

Spojrzał na mnie i 

wybuchnął śmiechem (zdawało mi się, że wypił trochę za dużo koniaku). 

Aaa, zapomniałem - powiedział. - Przecież to nie tej pan szuka. A tak przy okazji - 

dodał - to papiery mam w idealnym porządku. Mogę panu pokazać swoją carte de travail. 
jeśli pan ją jednak znajdzie, chciałbym z nią się zobaczyć, nim pójdzie do więzienia. Chociaż 
może lepiej nie. 

No cóż, dziękuję za rozmowę - rzekłem, gdy nieco zbyt entuzjastycznie ściskaliśmy 

sobie dłonie: najpierw w pokoju, potem w korytarzu i wreszcie w samych drzwiach. 

To  ja  panu  dziękuję  -  zawołał  Pal  Palicz.  -  Wie  pan,  nawet  dosyć  lubię  o  niej 

rozmawiać. Szkoda, że nie zachowałem ani jednej z jej fotografii. 

Przystanąłem,  namyślając  się  przez  chwilę.  Czy  aby  dostatecznie  go 

wypompowałem...  Ba,  zawsze  mogę  złożyć  mu  jeszcze  jedną  wizytę...  A  czy  w  którymś 
ilustrowanym czasopiśmie o samochodach, futrach, psach i modzie z Riwiery nie znalazłoby 
się jakieś zdjęcie, zrobione przypadkiem? Spytałem go o to. 

Możliwe - powiedział. - Możliwe. Dostała kiedyś nagrodę na balu kostiumowym, ale 

nie pamiętam, gdzie to było. W tamtych czasach zdawało mi się, że wszystkie miasta składają 

background image

się wyłącznie z restauracji i sal balowych. 

Potr

ząsnął głową, śmiejąc się hałaśliwie, i zatrzasnął drzwi. Schodząc na dół minąłem 

wuja Czarnego, który wraz z chłopczykiem wolno piął się po schodach. 

Był sobie raz - mówił - kierowca wyścigowy, co miał wiewióreczkę. No i pewnego 

dnia... 

background image

16 

W pierwszym o

druchu stwierdziłem, że mam wreszcie to, czego szukałem - że wiem 

przynajmniej, kim była kochanka Sebastiana; wnet jednak ostygłem w swym zapale. „Czyż 
mogła  to  być  ta  właśnie  kobieta,  pierwsza  żona  tego  gaduły?”,  zastanawiałem  się,  gdy 
taksówka wiozła mnie pod kolejny adres. Czy warto iść za tym prawdopodobnym, aż nazbyt 

prawdopodobnym tro

pem? Czy obraz, który nakreślił przede mną Pal Palicz, nie był zanadto 

oczywisty?  Kapryśna  wietrznica  rujnuje  życie  głupca.  Ale  czy  Sebastian  był  głupcem? 
Przywołałem  w  pamięci  jego  odrazę  wobec  oczywistego  zła  i  oczywistego dobra; wobec 
taśmowo  produkowanych  form  przyjemności  i  wyświechtanych  form  cierpienia.  Tego  typu 
dziewczyna z miejsca zaczęłaby go drażnić. Bo i o czym mógłby z nią rozmawiać, gdyby w 

ogóle zdo

łała zadzierzgnąć znajomość z cichym, nietowarzyskim, roztargnionym Anglikiem z 

Hotelu  Beaumont?  Niechby  tylko  wyjawiła,  co  myśli,  na  pewno  by  jej  zaczął  unikać. 
Twierdził  -  wiem to na pewno -  że  ostre  dziewczyny  są  tępe  na  umyśle,  a  nie  ma  nic 

nudniejszego ni

ż  ładna,  lubiąca  się  bawić  kobieta;  mało  tego:  przyjrzawszy  się  uważnie 

choćby najpiękniejszej dziewczynie, gdy wydziela samą śmietankę pospolitości, nie sposób 

nie do

strzec  w  jej  urodzie  jakiejś  maleńkiej  skazy,  będącej  odpowiednikiem  jej  nawyków 

myślowych. Nie byłby może od tego, żeby czasem odgryźć kąsek z jabłka grzechu, bo samo 
pojęcie  grzeszności  nie  obchodziło  go  nic  a  nic  -  wyjąwszy  jedynie  błędy  składniowe;  nie 
znosił  natomiast  jabłkowej  galaretki,  zakonserwowanej  i  opatentowanej.  Mógłby  pewnie 
wybaczyć kobiecie skłonność do flirtu, ale nie ścierpiałby pozorów tajemniczości. Może by 
go  ubawiła dzioucha  upita  piwem,  lecz  nie  miałby  pobłażania,  gdyby  jakaś  grande cocotte 
napomknęła,  iż  haszyszu  łaknie.  Im  dłużej  myślałem,  tym  mniej  wydawało  mi  się 
prawdopodobne,  że  to  właściwy  ślad...  W  każdym  razie  nie  powinienem  zawracać  sobie 
głowy tą dziewczyną, póki nie sprawdzę dwóch pozostałych możliwości. 

Krokiem pełnym zapału wmaszerowałem więc w progi majestatycznego domostwa (w 

bardzo szykownej dziel

nicy), przed którym zatrzymała się taksówka. Służąca oświadczyła, że 

Madame 

nie ma w domu, lecz widząc moje rozczarowanie kazała mi zaczekać, po chwili zaś 

wróciła z propozycją, żebym został, jeśli mam ochotę, i porozmawiał z przyjaciółką Madame 

von Graun  -  Madame 

Lecerf.  Ta  okazała  się  drobną  młodą  kobietą  o  bladej  twarzy  i 

ciemnych,  gładko  przyczesanych  włosach.  Pomyślałem,  że  chyba  nigdy  w  życiu  nie 
widziałem tak równomiernie bladej cery; Madame Lecerf miała na sobie czarną sukienkę ze 
stójką, a w ręce trzymała długą czarną cygarniczkę. 

background image

A więc chciałby się pan widzieć z moją przyjaciółką? - spytała; wydało mi się, że z 

jej  słów,  wypowiedzianych  krystalicznie  czystą  francuszczyzną,  bije  zachwycająca, 
staroświecka uprzejmość. 

Przedstawiłem się. 

- Tak - 

powiedziała. - Widziałam pańską wizytówkę. Jest pan Rosjaninem, prawda? 

Przyszedłem  -  zacząłem  -  z ogromnie delikatną  sprawą.  Ale  proszę  mi  najpierw 

powiedzieć, czy słusznie się domyślam, że Madame Graun jest moją rodaczką? 

Mais oui, elle est tout ce qu’il y a de plus russe 

odparła miękkim głosem, w którym 

brzmiały dzwoneczki. - Jej mąż był Niemcem, ale mówił także po rosyjsku. 

- Aaa - 

powiedziałem. - Miło mi słyszeć ten czas przeszły. 

Może  być  pan  ze  mną  zupełnie  szczery  -  rzekła  Madame  Lecerf.  -  Przyznam,  że 

dosyć lubię delikatne sprawy. 

- Jestem krewnym - 

podjąłem - angielskiego pisarza, Sebastiana Knighta, nie żyjącego 

od  dwóch  miesięcy;  próbuję  opracować  jego  biografię.  Miał  on  bliską  przyjaciółkę,  którą 
poznał w Blaubergu, gdzie przebywał w 1929 roku. Usiłuję ją odnaleźć. To z grubsza rzecz 
biorąc wszystko. 

Quelle drôle d'histoire! 

zawołała. - Ależ dziwna historia. I co chciałby pan od niej 

usłyszeć? 

Och, cokolwiek zechce mi powiedzieć... Ale czy z tego wynika... Mam rozumieć, że 

Madame 

Graun jest osobą, o którą mi chodzi? 

-  Niewykluczone  - 

odparła. - Chociaż nie pamiętam, żebym kiedykolwiek słyszała z 

jej ust to akurat nazwisko... Jakżeż ono brzmiało?... 

- Sebastian Knight. 

Nie,  nie  pamiętam.  Ale  i  tak  możliwe,  że  to  ona.  Gdziekolwiek  się  zatrzymuje, 

zawsze z kimś się zaprzyjaźnia. Il va sans dire - dodała - że powinien pan osobiście z nią 
porozmawiać. O, na pewno wyda się panu urocza. Ale jaka to dziwna historia - powtórzyła, 
patrząc na mnie z uśmiechem. - Dlaczego musi pan pisać o nim książkę i jak to się stało, że 

nie zna pan nazwiska tej kobiety? 

Sebastian Knight był człowiekiem dość skrytym - wyjaśniłem. - A listy od tej damy, 

które zachował... Widzi pani, życzył sobie, żeby je spalono po jego śmierci. 

Słusznie  -  rzekła  radosnym tonem. -  Doskonale  go  rozumiem.  Oczywiście,  listy 

miłosne należy palić. Przeszłość to taki szlachetny opał. Chciałby pan może wypić filiżankę 

herbaty? 

-  Nie  - 

odparłem. - Chciałbym natomiast wiedzieć, kiedy będę mógł się zobaczyć z 

background image

Madame Graun. 

- Niebawem - 

powiedziała Madame Lecerf. - Akurat nie ma jej w Paryżu, ale myślę, 

że jutro mógłby pan znowu wstąpić. Właśnie, tak chyba będzie najlepiej. Ona może wrócić 
nawet dziś wieczór. 

Zechce mi pani coś więcej o niej powiedzieć? - spytałem. 

-  Nic  trudnego  - 

rzekła  Madame  Lecerf.  -  Jest  niezłą  śpiewaczką...  wie  pan,  pieśni 

cygańskie, mniej więcej ten styl. Jest niezwykle piękna. Elle fait des passions. Przepadam za 
nią i kiedy tylko jestem w Paryżu, mieszkam u niej. Zresztą stoi tu jej zdjęcie. 

Woln

o, bezszelestnie przeszła przez wyłożony puszystym dywanem salonik i zdjęła z 

fortepianu dużą fotografię w ramce. Przez chwilę wpatrywałem się w twarz niezwykłej urody, 
na wpół odwróconą ku tyłowi. Miękki owal policzka i mknąca skosem ku górze widmowa 

br

ew  wydały  mi  się  wybitnie  rosyjskie.  Na  dolnej  powiece  widać  było  lekki  poblask,  na 

pełnych,  ciemnych  wargach  takoż.  W  wyrazie  twarzy  dostrzegłem  przedziwną  mieszankę 

rozmarzenia i sprytu. 

- Tak - 

powiedziałem. - Tak... 

- A co, czy to ona? - dociekliwie s

pytała Madame Lecerf. 

Możliwe - odparłem. - Wiele sobie obiecuję po spotkaniu z nią. 

Spróbuję  sama  się  dowiedzieć  -  powiedziała  Madame  Lecerf uroczo spiskowym 

tonem.  - 

Bo  widzi  pan,  moim  zdaniem  znacznie  uczciwiej  jest  pisać  książki  o  ludziach, 

który

ch się zna, niż robić z nich siekaninę, a potem przedstawiać ją jako coś, co samemu się 

wymyśliło! 

Podziękowałem jej i, jak mówią Francuzi, wykonałem swoje adieux. Miała wyjątkowo 

małą dłoń, którą niechcący za mocno ścisnąłem; Madame Lecerf skrzywiła się z bólu, bo na 
środkowym palcu nosiła duży pierścień o ostrych kantach. Mnie także trochę zabolało. 

-  Jutro o tej samej porze - 

powiedziała  śmiejąc  się  łagodnie.  Miła,  spokojna  osoba, 

spokojnie wzruszająca. 

Jak  dotąd  niczego  się  nie  dowiedziałem,  czułem  jednak,  że  robię  postępy.  Należało 

jeszcze uspokoić sumienie w związku z Lydią Bohemsky. Kiedy się zgłosiłem pod posiadany 
adres,  konsjerż  powiedział  mi,  że  ta  pani  wyprowadziła  się  przed  kilkoma  miesiącami. 
Wydawało mu się, że zamieszkała w hoteliku naprzeciwko. Tam oznajmiono mi, że wyniosła 
się przed trzema tygodniami i mieszka na drugim końcu miasta. Spytałem mego informatora, 

czy jego zdaniem jest to Rosjanka. Powie

dział, że owszem. 

- Przystojna szatynka? - 

podsunąłem, stosując stary fortel Sherlocka Holmesa. 

Zgadza się - rzekł, trochę mnie zniechęcając (prawidłowa odpowiedź winna brzmieć: 

background image

Ależ  skąd,  szpetna  blondynka).  Po  pół  godzinie  wszedłem  do  ponurego  domu  w  pobliżu 
więzienia  Sante.  Kiedy  zadzwoniłem,  drzwi  otworzyła  tłusta  podstarzała  kobieta  o 

z

aondulowanych  jaskrawopomarańczowych  włosach  i  obwisłych  fioletowych  policzkach,  z 

jakimś ciemnym puchem nad umalowaną wargą. 

Czy zastałem Mademoiselle Lydię Bohemsky? - spytałem. 

C’est moi 

odparła ze straszliwie rosyjskim akcentem. 

To ja pójdę po rzeczy - mruknąłem i czym prędzej opuściłem jej dom. Czasem sobie 

myślę, że może ona dalej stoi w drzwiach. 

Kiedy  nazajutrz  odwiedziłem  mieszkanie  Madame  von Graun, pokojówka 

wprowadziła  mnie  do  innego  pokoju;  był  to  rodzaj  buduaru,  który  robił,  co  mógł,  żeby 
wyglądać  uroczo.  Już  poprzedniego  dnia  odczułem  panujący  w  tych  wnętrzach  upał,  a 
ponieważ  na  dworze  była  wprawdzie  wyraźna  wilgoć,  ale  na  pewno  nie  chłód,  owa 
kaloryfeeria wydawała się lekką przesadą. Długo kazano mi czekać. Na konsolce stało kilka 

n

ienowych powieści francuskich (większość wyszła spod piór zdobywców literackich nagród) 

i gruntownie zaczytany egzemplarz 

Księgi  z  San  Michele  doktora Axela Munthe. W 

afektowanym  wazonie  tkwił  bukiet  goździków.  Tu  i  ówdzie  stały  kruche  bibeloty;  były 

pew

nie ładne i kosztowne, lecz ja przez całe życie podzielałem niemal patologiczną niechęć 

Sebastiana do wszystkiego, co szklane lub porcelanowe. Wymienię jeszcze - na końcu, choć 
rzecz  to  nie  najmniej  ważna  -  coś,  co  udawało  zwykły  mebel  na  wysoki  połysk,  ja  jednak 
czułem, że w środku kryje się zgroza nad zgrozami: radio. Rozważywszy liczne za i przeciw 
należało  wszelako  uznać  Helenę  von  Graun  za  osobę  „kulturalną  i  obdarzoną  dobrym 

smakiem”. 

Drzwi otworzyły się wreszcie i moja rozmówczyni z poprzedniego dnia wsunęła się 

boczkiem - 

powiadam „boczkiem”, wchodząc oglądała się bowiem za siebie, nieco schylając 

głowę, i przemawiała do jakiegoś stworzenia, które okazało się czarnym buldogiem o żabim 
pysku; pies rzęził na progu, nie bardzo mając ochotę wejść do pokoju. 

Proszę  pamiętać  o  moim  szafirze  -  powiedziała  dama,  podając  mi  drobną,  zimną 

dłoń. Usiadła na niebieskiej kanapie i wciągnęła za sobą ciężkiego buldoga. 

Viens, mon vieux 

wysapała. - Viens. Usycha z tęsknoty za Heleną - dodała, kiedy 

zwierzę legło wygodnie wśród poduszek. - Taka szkoda, wie pan, spodziewałam się jej dziś 
rano,  ale  zadzwoniła  z  Dijon  i  powiedziała,  że  wróci  dopiero  w  sobotę  [był  zaś  wtorek]. 
Okropnie  mi  przykro.  Nie  wiedziałam,  gdzie  pana  łapać.  Bardzo  pan  rozczarowany?  - 

Spojrza

ła  na  mnie,  złożywszy  podbródek  na  splecionych  dłoniach;  spiczaste  łokcie  ciasno 

opięte aksamitem oparła na kolanach. 

background image

No cóż - odrzekłem. - Jeśli opowie mi pani coś więcej o Madame Graun, może dam 

się pocieszyć. 

Sam nie wiem czemu, atmosfera tego mieszka

nia skłaniała mnie do afektacji w mowie 

i w gestach. 

-  Poza tym - 

oznajmiła kobieta, unosząc palec zakończony spiczastym paznokciem - 

J'ai une petite surprise pour vous. 

Ale najpierw wypijemy herbatę. 

Zrozumiałem,  że  tym  razem  nie  uniknę  herbacianej  farsy;  pokojówka  wtoczyła  już 

stolik na kółkach, na którym stał lśniący serwis. 

- Postaw go tam, Jeanne - 

poleciła Madame Lecerf. - Tak, teraz dobrze. 

Musi mi pan powiedzieć możliwie najwyraźniej - rzekła, zwracając się do mnie - tout 

ce que vous croyez raisonnable de demander à une tasse de thé. 

Podejrzewam, że chciałby 

pan do niej trochę śmietanki, skoro mieszkał pan przez jakiś czas w Anglii. Wie pan, że nawet 
wygląda pan na Anglika. 

Wolę wyglądać na Rosjanina - powiedziałem. 

Niestety, chyba nie znam żadnych Rosjan, oczywiście prócz Heleny. Te herbatniki 

wydają mi się dosyć zabawne. 

Więc co to za niespodzianka? 

Miała ten dziwny zwyczaj, że uważnie wpatrywała się w rozmówcę, ale nie w jego 

oczy,  tylko  w  dolną  partię  twarzy:  myślałby  kto,  że  przyczepił  się  tam  jakiś  okruch  czy 
paproch, który należało obetrzeć. Była jak na Francuzkę bardzo dyskretnie umalowana, a jej 
przezroczysta skóra i ciemne włosy ogromnie mi się podobały. 

- Aaaa! - 

powiedziała. - Spytałam ją o coś, kiedy zadzwoniła, a ona... - zawiesiła głos i 

chyba delektowała się przez chwilę moim zniecierpliwieniem. 

Odpowiedziała - wtrąciłem - że moje nazwisko nic jej nie mówi. 

- Nie - 

rzekła Madame Lecerf. - Tylko się roześmiała, ale ja już znam ten jej śmiech. 

Zdaje się, że wstałem i zacząłem się przechadzać po pokoju. 

- Ha - 

powiedziałem wreszcie. - Nie bardzo jest tu z czego się śmiać, prawda? Czy ona 

nie wie, że Sebastian Knight nie żyje? 

Madame 

Lecerf zamknęła ciemne aksamitne oczy w milczącym „tak” i znów spojrzała 

na mój podbródek. 

Widziała ją pani ostatnio? Czy widziała ją pani w styczniu, kiedy w gazetach pisano 

o jego śmierci? Nie było jej go żal? 

Niech pan posłucha, przyjacielu. Jest pan dziwnie naiwny - rzekła Madame Lecerf. - 

Istnieje wiele rodzajów miłości i wiele rodzajów smutku. Przyjmijmy, że Helena jest osobą, 

background image

której  pan  szuka.  Skąd  możemy  wiedzieć,  czy  kochała  go  aż  tak,  żeby  jego  śmierć  nią 
wstrząsnęła? A jeśli istotnie go kochała, ale ma na temat śmierci jakieś szczególne poglądy, 
wykluczające  histerię?  Cóż  my  w  ogóle wiemy o takich rzeczach? To jej osobista sprawa. 
Sama pewnie wszystko panu powie, ale jak dotąd nie zasłużyła na to, żeby jej ubliżać. 

Ależ ja jej nie ubliżam - zawołałem. - Przepraszam, jeżeli byłem niesprawiedliwy. 

Proszę mi dalej o niej opowiadać. Dawno ją pani zna? 

Och,  w  ostatnich  latach  rzadko  ją widywałam,  dopiero  w tym  roku  częściej...  wie 

pan, ona wciąż podróżuje... ale chodziłyśmy do jednej szkoły... tu, w Paryżu. Jej ojcem był, 
zdaje się, pewien malarz rosyjski. Była bardzo młoda, kiedy wyszła za tego durnia. 

- Jakiego durnia? - 

rzuciłem pytanie. 

Swego  męża,  kogóż  by  innego?  Mężowie  to  przeważnie  durnie,  ale  ten  był  hors 

concours. 

Długo to nie potrwało, no i całe szczęście. Proszę zapalić mojego. - Podała mi także 

zapalniczkę. Buldog warknął przez sen. Posunęła się na kanapie i podwinęła nogi, robiąc mi 

miejsce. - 

Pan chyba niedużo wie o kobietach, prawda? - spytała, gładząc się po pięcie. 

- Interesuje mnie tylko jedna - 

odparłem. 

-  A ile ma pan lat? - 

ciągnęła. - Dwadzieścia osiem? Zgadłam? Nie? O, to jest pan 

starszy ode mnie. Ale mniejsza z tym. O czym to ja mówiłam?... Wiem o niej to i owo... Z 
niektórych spraw sama mi się zwierzyła, resztę pozbierałam tu i ówdzie. Jedyny mężczyzna, 
którego  naprawdę  kochała,  był  żonaty.  Działo  się  to,  zanim  sama  wyszła  za  mąż,  a  trzeba 
panu wiedzieć, że była wtedy ledwie dziewuszką... znudziła mu się, czy jakoś tak... Potem 
miała parę romansów, ale właściwie bez znaczenia. Un coeur de femme ne ressuscite jamais. 
Jeszcze później zdarzyła jej się pewna historia, i tę opowiedziała mi w całości. Dosyć smutno 
to brzmiało. 

Zaśmiała się. Miała małe blade usta i trochę za duże zęby. 

Zrobił  pan  taką  minę,  jakby  to  pańską  wybraną  była  moja  przyjaciółka  -  rzekła 

kpiąco. - Ano właśnie, chciałam pana spytać, jak pan w ogóle trafił pod ten adres... Co pana 
skłoniło, żeby szukać akurat Heleny? 

Powiedziałem jej o czterech adresach zdobytych w Blaubergu. Wymieniłem nazwiska. 

Coś nadzwyczajnego - zawołała. - To dopiero energia! Voyez vous ca! I pojechał pan 

do Berl

ina? To była Żydówka? Przepyszna historia! I tamte dwie też pan odnalazł? 

Widziałem jedną - powiedziałem - i to mi wystarczyło. 

Którą? - spytała w napadzie niepohamowanej wesołości. - Którą? Tę jakąś Rechnoy? 

- Nie - 

odparłem. - Jej mąż ożenił się po raz drugi, a ona znikła bez śladu. 

-  Jest pan uroczy, po prostu uroczy - 

powiedziała  Madame  Lecerf,  ocierając  oczy  i 

background image

wybuchając nową falą śmiechu. - Już widzę, jak pan tam wpada i staje oko w oko z dwojgiem 
niewinnych ludzi. Och, nigdy w życiu nie słyszałam tak śmiesznej historii. Jego żona zrzuciła 
pana ze schodów czy coś w tym rodzaju? 

Zmieńmy temat - rzekłem dość szorstko. Miałem już dość wesołości tej dziewczyny. 

Traktowała ona niestety pożycie małżeńskie z typowo francuskim poczuciem humoru, które 

ki

edy indziej może by mi się nawet podobało; teraz jednak czułem, że podchodząc do moich 

dociekań  w  sposób  tak  nonszalancko  nieprzyzwoity,  trochę  lekceważy  pamięć  Sebastiana. 

Uczucie to naras

tało i nagle pomyślałem, że może całe to przedsięwzięcie jest nieprzyzwoite, 

a ja, niezdarnie tropiąc widmo, zaprzepaściłem wszelką szansę, iż wyrobię sobie jakikolwiek 
obraz ostatniej miłości Sebastiana. A może i jego wyobraźnię połechtałaby groteskowa strona 
pielgrzymki,  którą  dlań  podjąłem?  Czy  przedmiot  biografii  dostrzegłby  w  niej  ową 
szczególną „kreskę Knighta”, wynagradzając w ten sposób biografowi wszelkie potknięcia i 

upadki? 

Proszę mi wybaczyć - powiedziała Madame Lecerf, kładąc lodowatą dłoń na mojej i 

patrząc na mnie spod nachylonego czoła. - Wie pan, nie trzeba być aż tak drażliwym. 

Szybko  wstała  i  podeszła  do  mahoniowego  sprzętu  w  kącie  pokoju.  Kiedy  się 

pochyliła,  spojrzałem  na  jej  szczupłe,  dziewczęce  plecy  -  i  nagle  odgadłem,  co  ma  zamiar 
zrobić. 

Nie, tylko nie to, na miłość boską! - krzyknąłem. 

- Nie? - 

spytała. - Myślałam, że może odrobina muzyki ukoi pańskie nerwy i w ogóle 

stworzy klimat w sam raz dla tej rozmowy. Nie? No cóż, jak pan chce. 

Buldog otrząsnął się i ułożył z powrotem. 

No właśnie - rzekła Madame Lecerf tonem przymilnie nadąsanym. 

Miała mi pani coś powiedzieć - przypomniałem jej. 

-  Tak  - 

odparła  i  znowu  usiadła  obok  mnie,  podwijając  nogę  i  równocześnie 

obciągając  rąbek  spódnicy.  -  Tak.  Widzi  pan,  nie  wiem,  kim  był  ten  mężczyzna,  ale  z  jej 
opowiadań  zrozumiałam,  że  należał  do  mężczyzn  trudnych.  Lubiła  na  niego  patrzeć,  miał 
ładne ręce i sposób mówienia, pomyślała więc, że zabawnie byłoby go w sobie rozkochać... 
bo widzi pan, wyglądał na wielkiego intelektualistę, a to zawsze miła rozrywka, kiedy taki 

wyrafinowany mózgowiec, co to do wszyst

kiego  ma  dystans,  zaczyna  nagle  łazić  na 

czworakach i merdać ogonem. Co się znowu stało, cher Monsieur? 

Na  miłość  boską,  o  czym  pani  mówi?  -  zawołałem.  -  Kiedy... kiedy i gdzie 

wydarzyła się ta... ta historia? 

Ah non mer ci, je ne suis pas le calendrier de mon amie. Vous ne voudriez pas! Nie 

background image

zawracałam sobie głowy tym, żeby ją wypytywać o daty i nazwiska, a jeśli nawet sama mi je 
zdradziła, zdążyłam już zapomnieć. Proszę o nic więcej nie pytać: mówię panu to, co wiem, a 

nie to, czego chcia

łby pan się dowiedzieć. Nie sądzę, żeby chodziło o pańskiego krewnego. 

Taki był do pana niepodobny... ja oczywiście tylko porównuję to, co ona mi opowiedziała, z 
tym,  co  pan  mi  zdążył  zademonstrować.  W  panu  jest  tyle  entuzjazmu  i  taki  z  pana  miły 
chłopak - a o nim wszystko można by powiedzieć, tylko nie to, że był miły... zrobił się po 
prostu  podły,  kiedy  poczuł,  że  się  zakochuje  w  Helenie.  O,  wcale  się  nie  zmienił  w 
sentymentalnego szczeniaka, tak jak się spodziewała. Oznajmił jej z goryczą, że jest kobietą 
tanią  i  próżną,  a  potem  ją  pocałował,  żeby  się  przekonać,  czy  aby  nie  ma  do  czynienia  z 
porcelanową figurką. Porcelanowa to ona nie była, i wkrótce stwierdził, że nie może bez niej 
żyć, natomiast ona uznała, że już dosyć się nasłuchała jego relacji z własnych snów, snów w 
snach  i  snów  w  snach  ze  snów.  Proszę  zauważyć,  że  nikogo  tu  nie  potępiam.  Może  oboje 
mieli rację, a może żadne - ale wie pan, moja przyjaciółka niezupełnie była tą pospolitą ko-
bietą, za którą tamten ją brał... o nie, była kimś zupełnie innym i wiedziała trochę więcej o 
życiu, o śmierci i o ludziach, aniżeli on we własnym przekonaniu wiedział. Widzi pan, należał 
do  tych  mężczyzn,  co  to  wszystkie  współczesne  książki  uważają  za  szmirę,  a  całą 
współczesną młodzież za bandę durni, tylko dlatego że nie mogą zrozumieć cudzych doznań 
ani  poglądów,  bo  zanadto  są  zaprzątnięci  własnymi.  Jego  gusta  i  kaprysy  to  podobno  coś 
wręcz niewyobrażalnego, a jak się wyrażał o religii... to chyba musiało być okropne. A moja 
przyjaciółka, wie pan, jest - a raczej była - bardzo wesoła, tres vive, i w ogóle, ale czuła, że 
natychmiast się starzeje i gorzknieje, ilekroć on się pojawia. Bo wie pan, nigdy długo u niej 
nie zostawał: przychodził à l'improviste, klapnąwszy na puf kładł dłonie w rękawiczkach na 
gałce laski - i ponuro patrzył przed siebie. Wkrótce zaprzyjaźniła się z innym mężczyzną. Ten 
nowy  ją  ubóstwiał,  okazywał  jej  znacznie  więcej  zainteresowania,  dobroci  i  troski  niż 
człowiek, którego mylnie bierze pan za swego brata (proszę się tak nie marszczyć), ale ona o 
żadnego nie dbała, a kiedy się czasem u niej spotkali, to tyle sobie okazywali uprzejmości, że 
podobno można było boki zrywać. Lubiła podróże, ale skoro tylko znalazła jakieś naprawdę 
miłe  miejsce, gdzie mogłaby zapomnieć o zmartwieniach i w ogóle o wszystkim, on znów 
psuł krajobraz, bo nagle siadał przy jej stoliku na tarasie i zaczynał mówić, jaka jest próżna i 
tania,  a  on  żyć  bez  niej  nie  może.  Kiedy  indziej  potrafił  wygłosić  długą  mowę  wobec  jej 
przyjaciół - wie pan, des jeunes gens qui aiment à rigoler - długi i mętny wykład o kształcie 
popielniczki albo o barwie czasu... no i w końcu zostawał sam: siedział na krześle i tylko się 
głupio  uśmiechał  albo  mierzył  sobie  puls.  Byłaby  szkoda,  gdyby  rzeczywiście  okazał  się 
pańskim krewnym, bo ona chyba zachowała niezbyt miłe souvenir z tamtych dni. Twierdzi, 

background image

że stał się wreszcie zupełnym utrapieniem i już nawet dotknąć mu się nie pozwalała, bo kiedy 
się podniecił, to zaraz dostawał jakiegoś ataku czy czegoś w tym rodzaju. Aż któregoś dnia 
wiedząc,  że  on  przyjedzie  wieczornym  pociągiem,  poprosiła  pewnego  młodego  człowieka, 

goto

wego  zrobić  wszystko,  byle  jej  sprawić  przyjemność,  otóż  poprosiła,  żeby  wyszedł 

tamtemu na spotkanie i powie

dział, że ona nie chce go nigdy więcej widzieć na oczy, a jeśli 

będzie  próbował  z  nią  się  zobaczyć,  zostanie  uznany  przez  jej  przyjaciół  za  natręta  i 

odpowiednio potrak

towany. Chyba niezbyt ładnie postąpiła, ale uważała, że na dłuższą metę 

tak będzie dla niego lepiej. No i udało się. Przestał jej nawet przysyłać te swoje błagalne listy, 
których  zresztą  i  tak  nigdy  nie  czytała.  Nie,  naprawdę  nie  sądzę,  żeby  mógł  być  pańskim 
krewnym. Jeżeli tyle panu opowiadam, to tylko po to, żeby namalować portret Heleny, a nie 
jej kochanków. Była taka pełna życia, słodka dla wszystkich, tryskająca tą vitalité joyeuse qui 

est, d'ailleurs, tout - à - fait conforme à une philosophie innée, à un sens quasi - religieux des 

phénomènes de la vie. 

I  co  z  tego  wynikło?  Wszyscy  mężczyźni,  którzy  jej  się  podobali, 

straszliwie  ją  zawiedli,  kobiety  z  bardzo  nielicznymi  wyjątkami  okazały  się  zwykłymi 
plotkarami  i  w  sumie  spędziła  najlepsze  lata  dążąc  do  szczęścia  w  świecie,  który  ze 
wszystkich sił starał się ją złamać. No cóż, kiedy ją pan pozna, sam się pan przekona, czy 
światu się udało. 

Milczeliśmy  przez  dość  długą  chwilę.  Niestety,  nie  miałem  już  cienia  wątpliwości, 

choć  Sebastian  wypadał  w  tej  historii  koszmarnie;  pamiętałem  jednak,  że  jest  to  portret  z 
drugiej ręki. 

-  Tak  - 

powiedziałem.  -  Muszę  się  z  nią  zobaczyć,  za  wszelką  cenę.  Z  dwóch 

powo

dów. Po pierwsze chcę jej zadać jedno pytanie, jedno jedyne. Po drugie... 

- Tak? - 

rzekła Madame Lecerf, upiwszy łyczek wystygłej herbaty. - Po drugie? 

Po  drugie  w  żaden  sposób  nie  umiem  sobie  wyobrazić,  czym  taka  kobieta  mogła 

przyciągnąć mojego brata, więc muszę ją zobaczyć na własne oczy. 

Chce  pan  powiedzieć,  że  wydała  się  panu  straszna,  niebezpieczna?  Une femme 

fatale? 

Bo wie pan, to nie byłaby prawda. Jest poczciwa z kościami. 

Ależ skąd. Ani straszna, ani niebezpieczna. Może sprytna i tak dalej, ale... Nie, sam 

ją muszę zobaczyć. 

Kto dożyje, ten zobaczy - stwierdziła Madame Lecerf. - Niech pan posłucha. Mam 

propozycję.  Jutro  wyjeżdżam.  Jeżeli  wpadnie  pan  tu  w  sobotę,  Helena  może  być  w  takim 
pośpiechu  -  bo  ona  stale  dokądś  pędzi  -  że  odłoży  spotkanie  z  panem  na  następny  dzień 

zapomi

nając,  że  wtedy  z  kolei  wyjeżdża  na  tydzień  do  mojej  wiejskiej  posiadłości.  Czyli 

znowu pan się z nią minie. Inaczej mówiąc, najlepiej chyba byłoby, gdyby pan także mnie 

background image

odwiedził.  W  ten  sposób  na  pewno  się  spotkacie.  Proponuję  więc,  żeby  pan  przyjechał  w 
niedzielę rano i został, jak długo pan zechce. Mamy cztery pokoje gościnne, więc myślę, że 
będzie panu wygodnie. A poza tym, wie pan, jeśli sama z nią najpierw troszkę porozmawiam, 
wprawię ją w odpowiedni nastrój do rozmowy z panem. Eh bien, êtes - vous d'accord? 

background image

17 

„Ciekawa  historia”,  pomyślałem:  coś  w  rodzaju  podobieństwa  rodzinnego  łączyło 

Ninę Rechnoy i Helenę von Graun - a przynajmniej ich portrety, namalowane na mój użytek 
przez męża jednej i przyjaciółkę drugiej. Nie bardzo było jak wybrać między tymi dwiema: 
Nina  płytka  i  urokliwa,  Helena  szczwana  i  twarda;  obie  niestałe,  a  żadna  z  nich  w  moim 
guście - ani też, jak sobie wyobrażałem, w guście Sebastiana. Przez chwilę zastanowiłem się, 
czy się znały w Blaubergu: tworzyłyby dosyć dobrany tandem - przynajmniej teoretycznie; w 
rzeczywistości  pewnie  by  na  siebie  syczały  i  pluły.  Z  drugiej  jednak  strony  mogłem  teraz 
całkowicie porzucić trop Madame Rechnoy - co uczyniłem z wielką ulgą. Niepodobna, żeby 
to,  co  ta  młoda Francuzka opowiedziała  mi  o  swojej  przyjaciółce,  okazało  się  dziełem 
zwykłego  przypadku.  Pominąwszy  emocje,  których  doznawałem  słuchając,  jak  traktowano 

Sebastiana, musia

łem  przecież  czuć  satysfakcję  na  myśl,  że  moje  dociekania  pomału 

zmierzają  do  końca  i  że  oszczędzono  mi  niewykonalnej  pracy,  jaką  byłoby  wydobycie  - 
choćby spod ziemi - pierwszej żony Pala Palicza, ta bowiem równie dobrze mogła siedzieć w 
więzieniu w Los Angeles. 

Wiedziałem, że stoję w obliczu ostatniej szansy, toteż pragnąc mieć pewność, że dotrę 

do Heleny von Graun, zdobyłem się na niezmierny wysiłek i napisałem do niej na paryski 
adres, tak aby po powrocie zastała w domu mój list. Był on całkiem krótki: powiadamiałem ją 
tylko,  że  bawię  w  gościnie  u  jej  przyjaciółki  w  Lescaux,  przyjąłem  zaś  to  zaproszenie 
wyłącznie z myślą o spotkaniu z nią; dodałem, że chcę omówić pewną ważną sprawę natury 
literackiej.  W  ostatnim  zdaniu  trochę  minąłem  się  z  prawdą,  ale  dodałem  je  na  przynętę. 
Niezupełnie  zrozumiałem,  czy  kiedy  Helena  von  Graun  telefonowała  z  Dijon,  przyjaciółka 
wspomniała jej, że pragnę ją widzieć. Straszliwie się niepokoiłem, czy w niedzielę Madame 
Lecerf nie oświadczy mi z całą uprzejmością, iż Helena zmieniła plany i pojechała do Nicei. 
Wysławszy  list  czułem  przynajmniej,  że  zrobiłem  co  w  mojej  mocy,  aby  doprowadzić  do 

spotkania. 

Wyruszyłem  o  dziewiątej  rano,  żeby  zgodnie  z  umową  dotrzeć  do  Lescaux  około 

południa. Wsiadałem już do pociągu, kiedy doznałem wstrząsu, zdawszy sobie nagle sprawę, 
że  po  drodze  przejadę  przez  St  Damier  -  miejscowość,  w  której  Sebastian  umarł  i  został 
pochowany. Do tego właśnie miasteczka podróżowałem pewnej niezapomnianej nocy. Teraz 
jednak  nie  rozpoznałem  żadnych  szczegółów:  gdy  pociąg  zatrzymał  się  na  minutę  przy 

peronie w St Damier, jedynie napis na 

tablicy powiedział mi, że już wcześniej tam byłem. 

background image

Wszystko  wydawało  się  takie  proste,  określone  i  stateczne  w  porównaniu  z  koślawym 
wrażeniem sennym, tkwiącym w mej pamięci. A może ono też było proste i dopiero teraz się 
wykoślawiło? 

Poczułem  dziwną  ulgę,  kiedy  pociąg  ruszył  w  dalszą  drogę:  z  tą  chwilą  przestałem 

wędrować widmowym szlakiem sprzed dwóch miesięcy. Dzień był pogodny; ilekroć pociąg 
przystawał, zdawało mi się, że słyszę lekki, nierówny oddech wiosny, wciąż jeszcze ledwie 

dostrzegalnej, lecz 

niewątpliwie  obecnej:  „zziębnięte  baletnice  czekają  za  kulisami”  -  tak 

nazwał niegdyś Sebastian ten stan. 

Dom  Madame 

Lecerf był duży, ale w opłakanym stanie. Kilkanaście chorych drzew 

udawało park. Z jednej strony ciągnęły się pola, z drugiej, na wzgórzu, widać było fabrykę. 
Wszystko  w  tym  miejscu  wydawało  się  przedziwnie  sfatygowane, zapuszczone i pokryte 
kurzem; kiedy później się dowiedziałem, że dom ma dopiero trzydzieści parę lat, tym bardziej 
zdumiała  mnie  rujnacja,  do  jakiej  go  doprowadzono.  Idąc  do  głównego  wejścia  spotkałem 
mężczyznę, który spieszył w moją stronę, zgrzytając butami po żwirze; przystanął i podał mi 
rękę: 

-  Enchanté de vous connaître 

powiedział,  mierząc  mnie  melancholijnym 

spojrzeniem.  - 

Żona  oczekuje  pana.  Je suis navré... Muszę  niestety  jechać  do  Paryża,  i  to 

właśnie w niedzielę. 

Był to Francuz w średnim wieku, o dość pospolitym wyglądzie, zmęczonych oczach i 

automatycznym uśmiechu. Znowu podaliśmy sobie ręce. 

-  Mon ami, 

spóźnisz  się  na  pociąg  -  dobiegł  z  werandy krystaliczny głos  Madame 

Lecerf, a mężczyzna posłusznie ruszył truchcikiem. 

Tego  dnia  gospodyni  włożyła  beżową  suknię;  usta  miała  jaskrawo  umalowane,  lecz 

ani  jej  się  śniło  paprać  czymkolwiek  swą  przezroczystą  cerę.  Słońce  nadawało  jej  włosom 
niebieskawy  połysk  i  oto  pomyślałem,  że  ta  młoda  kobieta  jest  właściwie  bardzo  ładna. 
Przeszliśmy  przez  kilka  pokojów,  które  tak  wyglądały,  jakby  niezbyt  zdecydowanie 
podzielono  między  nie  rolę  salonu.  Miałem  wrażenie,  że  jesteśmy  sami  w  tym 
nieprzyjemnym domu, wśród plątaniny pomieszczeń. Madame Lecerf podniosła szal z obitej 
zielonym jedwabiem kanapki i otuliła się nim. 

Ależ  ziąb  -  powiedziała.  -  Jeżeli  czegoś  w  życiu  nienawidzę,  to  właśnie  zimna. 

Proszę zobaczyć, jakie mam lodowate ręce. Są takie przez cały rok, z wyjątkiem lata. Obiad 
będzie za minutę. Niech pan siada. 

Kiedy dokładnie ona przyjeżdża? - spytałem. 

Écoutez 

odrzekła Madame Lecerf. - Czy nie może pan na chwilę o niej zapomnieć i 

background image

porozmawiać o innych sprawach? Ce n’est pas très poli, vous savez. Proszę mi powiedzieć 
coś o sobie. Gdzie pan mieszka i czym się pan zajmuje? 

Będzie tu po południu? 

-  Tak, tak, uparciuchu, Monsieur l'entêté. 

Przyjedzie  na  pewno.  Proszę  się  tak  nie 

niecierpliwić. Wie pan, kobiety nie interesują się mężczyznami, którzy miewają idée fixe. Jak 
się panu podobał mój mąż? 

Powiedziałem, że jest chyba dużo od niej starszy. 

- Poczciwina, ale straszny nudziarz - 

odparła ze śmiechem. - Specjalnie go wysłałam. 

Dopiero rok temu wzięliśmy ślub, a ja już się czuję jak po diamentowych godach. I nie cierpię 

tego domu. Okropny, prawda? 

Powiedziałem, że sprawia dość staroświeckie wrażenie. 

O,  to  nie  jest  właściwe  słowo.  Kiedy  go  pierwszy  raz  zobaczyłam,  wydawał  się 

nowiuteńki. Ale od tamtej pory sypie się i blaknie. Zwierzyłam się lekarzowi, że wszystkie 
kwiaty prócz goździków i żonkili więdną, jeśli ich dotknę... Czy to nie dziwne? 

A cóż lekarz? 

Powiedział, że nie jest botanikiem. Z pewną księżniczką perską było tak samo jak ze 

mną. Uschły przez nią całe ogrody pałacowe. 

Starszawa, dość ponura pokojówka zajrzała do pokoju i ruchem głowy dała znak swej 

pani. 

Proszę  za  mną  -  rzekła  Madame  Lecerf.  -  Vous devez mourir de faim, sądząc  po 

minie. 

Zderzyliśmy się w drzwiach, bo gdy szedłem za nią, nagle się odwróciła. Wczepiła mi 

się w ramię, a jej włosy musnęły mój policzek. 

Niezdara z pana, młody człowieku - powiedziała. - Zapomniałam swoich tabletek. 

Kiedy  je  znalazła,  przeszliśmy  przez  cały  dom,  szukając  jadalni.  W  końcu  do  niej 

trafiliśmy.  Było  to  posępne  pomieszczenie  z  wykuszem,  który  jakby  w ostatniej chwili 
zmienił zdanie i bez większego przekonania spróbował wrócić do pierwotnego kształtu, czyli 
stać się zwyczajnym oknem. Dwie osoby weszły sunąc bezgłośnie, każda innymi drzwiami. 
Jedną  z  nich  była  jakaś  stara  dama  -  domyśliłem  się,  że  to  kuzynka  Monsieur  Lecerfa. Jej 
udział  w  rozmowie  ograniczał  się  do  uprzejmych  mruknięć,  gdyśmy  sobie  wzajemnie 
podawali  wiktuały.  Drugim  nowo  przybyłym  okazał  się  dość  przystojny  mężczyzna o 
uroczystym  wyrazie  twarzy,  z  dziwnym  szarym  pasmem  wśród  rzadkich  włosów  blond, 

ubrany w brycze

sy.  Przez  cały  obiad  nie  odezwał  się  ani  słowem.  Madame  Lecerf 

dokonywała prezentacji jednym pośpiesznym machnięciem ręki, nie zaprzątając sobie głowy 

background image

nazwiskami. Zorientowałem się, że w ogóle nie zauważa tego jegomościa, a on w dodatku 
siedzi  jakby  na  uboczu.  Potrawy  przyrządzone  były  smacznie,  ale  zestawione  trochę  bez 

sensu. Za to wino podano dobre. 

Kiedy  wśród  brzęku  sztućców  przebrnęliśmy  przez  pierwsze  danie,  jegomość  o 

włosach  blond  zapalił  papierosa  i  gdzieś  sobie  poszedł.  Po  minucie  wrócił  z  popielniczką. 

Madame 

Lecerf, dotychczas zajęta jedzeniem, spojrzała na mnie i rzekła: 

A więc sporo pan ostatnio podróżował? Wie pan, nigdy nie byłam w Anglii... jakoś 

się nie składało. To chyba nudny kraj. On doit s'y ennuyer follement, n'est - ce - - pas? No i te 
mgły...  I  ani  śladu  muzyki,  w  ogóle  żadnej  sztuki...  Tego  królika  przyrządzono  według 
specjalnego przepisu, myślę, że będzie panu smakował. 

-  Aha  - 

wtrąciłem.  -  Byłbym  zapomniał.  Napisałem  do  pani  przyjaciółki,  żeby  ją 

uprzedzić o swoim tutaj pobycie i... powiedzmy, przypomnieć, że jest oczekiwana. 

Madame 

Lecerf odłożyła nóż i widelec. Minę miała zdumioną i zagniewaną. 

Pan chyba żartuje! - wykrzyknęła. 

Ale przecież nic złego się nie stało, a może sądzi pani... 

milczeniu  dokończyliśmy  królika.  Podano  krem  czekoladowy.  Blondyn  starannie 

złożył serwetkę, wsunął ją w obrączkę, złożył naszej gospodyni lekki ukłon i się wycofał. - 
Kawę wypijemy w zielonym pokoju - rzekła Madame Lecerf do służącej. 

Wściekła  jestem  na pana -  powiedziała,  kiedy  usiedliśmy.  -  Obawiam  się,  że  pan 

wszystko popsuł. 

Czemu? Co takiego zrobiłem? - zapytałem. 

Spojrzała gdzieś w bok. Jej drobne, twarde łono falowało (Sebastian napisał raz, że 

coś takiego zdarza się tylko w książkach, lecz oto i dowód jego pomyłki). Błękitna żyłka na 
bladej  dziewczęcej  szyi  zdawała  się  pulsować  (tego  jednak  nie  jestem  już  pewien).  Rzęsy 
trzepotały.  Tak,  była  to  niewątpliwie  ładna  kobieta.  Ciekawe,  czy  pochodzi  z  południa 
Francji, pomyślałem. Może z Arles. Ale nie, akcent miała paryski. 

Urodziła się pani w Paryżu? - spytałem. 

Dziękuję - odparła, nie patrząc w moją stronę. - Po raz pierwszy spytał pan o coś, co 

mnie dotyczy. Ale i tak nie odkupił pan tym swojej gafy. Większego głupstwa już nie mógł 
pan zrobić. Chociaż, gdybym się postarała... Przepraszam, zaraz wrócę. 

Usiadłem  wygodnie  i  zapaliłem.  W  ukośnym  promieniu  słońca  wirowały  drobinki 

kurzu; woluty dymu z pa

pierosa łączyły się z nimi i krążyły w powolnych insynuacjach, jak 

gdyby lada chwila miały się ułożyć w żywy obraz. Raz jeszcze przypomnę, że bynajmniej nie 
jestem  skłonny  dręczyć  tych  stronic  czymkolwiek,  co  tylko  mnie  osobiście  dotyczy;  chyba 

background image

jednak  ubawię  czytelnika  (a  kto  wie,  może  i  ducha  Sebastiana)  pewnym  wyznaniem:  otóż 
przez  chwilę  myślałem,  żeby  się  kochać  z  tą  kobietą.  Było  to  naprawdę  bardzo  dziwne, 
zarazem  bowiem  mocno  mnie  ona  irytowała  -  nie  tyle  ona,  ile  jej  słowa.  Trochę  chyba 
przestawałem nad sobą panować. Kiedy wróciła, otrząsnąłem się w duchu. 

No, to dopiął pan swego - powiedziała. - Heleny nie ma w domu. 

-  Tant mieux 

odparłem.  -  Pewnie  właśnie  tu  jedzie,  a  pani  naprawdę  powinna 

zrozumieć to, że tak niecierpliwie oczekuję spotkania z jej przyjaciółką. 

Ale że też pan musiał do niej pisać! - krzyknęła Madame Lecerf. - Przecież pan jej 

nawet nie zna. A ja obiecałam, że dziś tu będzie. Czegóż więcej mógł pan pragnąć? A jeśli mi 
pan nie wierzył, jeśli chciał mnie pan sprawdzić... alors vous êtes ridicule, cher Monsieur. 

Oj, proszę pani - odrzekłem zupełnie szczerze. - Nawet mi to nie przyszło do głowy. 

Po  prostu  pomyślałem  sobie,  że...  że  masło  nie  zaszkodzi  owsiance,  jak  to  my,  Rosjanie, 

mawiamy. 

Chyba nie przepadam za masłem... ani za Rosjanami - odparła. Cóż miałem począć? 

Zerknąłem  na  jej  rękę,  spoczywającą  tuż  obok  mojej.  Dłoń  drżała  lekko,  Madame  Lecerf 
miała  na  sobie  zwiewną  suknię...  po  krzyżu  przebiegł  mi  dziwaczny  dreszczyk,  i  to  nie  z 

zimna. Po

winienem może ucałować tę dłoń? Czy potrafię zachować się dwornie i nie czuć 

przy tym, że poniekąd robię z siebie durnia? 

Westchnęła i wstała. 

Ha, nic już się na to nie poradzi - rzekła. - Boję się, że ją pan do siebie zniechęcił i 

jeśli  nawet  przyjedzie...  no,  mniejsza.  Zobaczymy.  Miałby  pan  ochotę  zwiedzić  naszą 
posiadłość?  Na  dworze  jest  chyba  cieplej  niż  w  tym  nieszczęsnym  domu  -  que dans cette 

triste demeure. 

„Posiadłość”  składała  się  z  ogrodu  i  zagajnika,  które  już  wcześniej  spostrzegłem. 

Wszędzie panowała wielka cisza. Czarne gałęzie, tu i ówdzie nabijane zielonymi ćwiekami, 
zdawały  się  wsłuchiwać  w  swe  życie  wewnętrzne.  Nad  całą  okolicą  zawisła  obmierzła 
monotonia. W pewnym miejscu jakiś tajemniczy ogrodnik wykopał dół, a wybraną z niego 
ziemię spiętrzył pod ceglanym murem i odszedł, zapominając o zardzewiałym szpadlu. Nie 
wiedzieć czemu  przypomniało  mi  się  popełnione niedawno zabójstwo i sam zabójca, który 
pogrzebał swą ofiarę w takim właśnie ogrodzie. 

Madame 

Lecerf milczała; po chwili rzekła: 

Musiał pan być bardzo przywiązany do przyrodniego brata, skoro tak pan grzebie w 

jego przeszłości. Jaką śmiercią umarł? Samobójstwo? 

- O, nie - 

powiedziałem. - Chorował na serce. 

background image

A zdawało mi się, że mówił pan o tym, jak się zastrzelił. Byłoby dużo romantyczniej. 

Pańska książka sprawi mi zawód, jeżeli wszystko skończy się w łóżku. Latem rosną tu róże... 
w tym błocku... ale nikt mnie tu więcej latem nie przyłapie. 

Nawet  mi  to  w  głowie  nie  postało,  żeby  w  jakikolwiek  sposób  sfałszować  jego 

życiorys - odparłem. 

Dobrze  już,  dobrze.  Znałam  takiego,  co  opublikował  listy  swej  zmarłej  żony  i 

rozdawał  je  przyjaciołom.  Czemu  uważa  pan,  że  biografia  pańskiego  brata  zainteresuje 

czytelników? 

Czy nigdy pani nie czytała... - zacząłem, wtem jednak w bramie stanął szykowny, 

choć dosyć ubłocony samochód. 

- Masz ci los - 

powiedziała Madame Lecerf. 

Może to ona - zawołałem. 

Jakaś kobieta wygramoliła się z auta prosto w kałużę. 

- Owszem, nikt inny - 

przytaknęła Madame Lecerf. - Proszę się nie ruszać z miejsca - 

dodała. 

Pobiegła ścieżką, machając ręką na powitanie, a kiedy stanęła przed nowo przybyłą, 

pocałowała  ją  i  poprowadziła  na  lewo;  zniknęły  za  kępą  krzaków.  Po  chwili  znów  je 
spostrzegłem,  gdy  okrążywszy  ogród  wchodziły  na  schody.  Zniknęły  w  głębi  domu. 
Właściwie nie zdążyłem zobaczyć Heleny von Graun: mignęło mi tylko jej rozpięte futro i 

kolorowy szalik. 

Znalazłem kamienną ławkę i usiadłem. Byłem podekscytowany i dosyć zadowolony z 

siebie: dopadłem przecież wreszcie zdobyczy. Na ławce leżała czyjaś laska; wziąłem ją do 
ręki i dźgnąłem pulchną brunatną ziemię. Udało mi się! Wieczorem zaraz po rozmowie z nią 
wrócę  do  Paryża  i...  Myśl  obca  wszelkim  innym  moim  myślom,  odmieniec,  drżący  kretyn, 
wślizgnęła  się  i  zmieszała  z  tłumem...  Czy  rzeczywiście  wrócę  jeszcze  tego  samego 
wieczoru?  Jak  brzmiało  to  zdyszane  zdanie  w  drugorzędnej noweli Maupassanta? 
„Zapomniałem książki.” Ja też chwilami zapominałem o swojej. 

- A, tu pan jest - 

rozległ się głos Madame Lecerf. - Myślałam, że może pan wrócił do 

domu. 

No i co, wszystko w porządku? 

- Nic podobnego - 

odparła ze spokojem. - Nie mam pojęcia, co pan nawypisywał, ale 

ona doszła do wniosku, że chodzi o kontrakt filmowy, o który właśnie się stara. Twierdzi, że 
zwabił ją pan w pułapkę. Powiem  panu, co ma pan robić. Nie porozmawia pan z nią dziś, 
jutro ani pojutrze, ale zostanie pan tutaj i będzie dla niej bardzo miły. Obiecała, że wszystko 

background image

mi opowie, a potem może i panu uda się z nią pomówić. Umowa stoi? 

To  naprawdę  bardzo  ładnie  z  pani  strony,  że  zadała  pani  sobie  aż  tyle  trudu  - 

powiedziałem. 

Usiadła obok mnie na ławce, a że ławka była bardzo krótka, a ja jestem... no, raczej 

krępy...  jej  ramię  dotykało  mojego.  Zwilżyłem  językiem  usta  i  dalej  bazgrałem  laską  po 

ziemi. 

- Co pan rysuje? - 

spytała i odchrząknęła. 

Falowanie własnych myśli - odparłem głupawo. 

-  Pewnego razu - 

powiedziała  miękkim  tonem  -  pocałowałam  mężczyznę  tylko 

dlatego, że umiał się podpisać do góry nogami. 

Laska  wypadła  mi  z  ręki.  Spojrzałem  na  Madame  Lecerf.  Patrzyłem  na  jej  gładkie, 

białe  czoło,  widziałem  ciemne,  fiołkowe  powieki,  które  spuściła,  być  może  opacznie 
zrozumiawszy  moje  uporczywe  spojrzenie...  widziałem  maleńkie  blade  znamię  na  bladym 
policzku, delikatne skrzydełka nozdrzy, lekko odętą górną wargę, uwydatnioną pochyleniem 
ciemnowłosej  głowy,  matową  biel  szyi,  szczupłe  palce  zakończone  lakierowanymi  paz-
nokciami, czerwonymi jak róże. Uniosła twarz i dziwnymi aksamitnymi oczyma o tęczówce 
umieszczonej nieco wyżej niż u reszty ludzi spojrzała na moje usta. 

Wstałem. 

- O co chodzi? - 

spytała. - O czym pan myśli? 

Potrząsnąłem  głową.  Nie  pomyliła  się  jednak:  rzeczywiście  o  czymś  myślałem;  coś 

należało rozstrzygnąć, i to natychmiast. 

- Jak to, wracamy? - 

spytała, gdy poszliśmy ścieżką przed siebie. 

Skinąłem głową. 

Ale wie pan, ona zejdzie dopiero za jakiś czas. Proszę mi powiedzieć, czemu pan się 

dąsa? 

Chyba przystanąłem wtedy i znowu utkwiłem w niej spojrzenie; tym razem patrzyłem 

na jej szczupłą sylwetkę, spowitą obcisłą beżową suknią. 

Ruszyłem dalej, pogrążony w ciężkiej zadumie; cętkowana słońcem ścieżka zdawała 

się marszczyć tak samo, jak moje czoło. 

Vous n’êtes guère amiable 

stwierdziła Madame Lecerf. 

Na 

tarasie stał stół i kilka krzeseł. Milczący blondyn, którego pierwszy raz widziałem 

podczas  lunchu,  siedział  na  jednym  z  nich  i  dokładnie  oglądał  maszynerię  swego  zegarka. 
Gdy siadałem, przez nieuwagę trąciłem go w łokieć, a on upuścił jakąś śrubkę. 

-  Boga  radi  

rzekł  (nie  ma  o  czym  mówić),  kiedy  przeprosiłem.  (Aaa,  więc  to 

background image

Rosjanin? Dobrze, to mi ułatwi zadanie.) 

Stojąca  tyłem  do  nas  dama  nuciła  z  cicha,  wybijając  stopą  rytm  na  kamiennych 

płytach. 

Zwróciłem  się  do  milczącego  rodaka,  który  zalotnie  spoglądał  na  swój  zepsuty 

zegarek. 

A u niejo na szejkie pauk 

powiedziałem półgłosem. 

Dama nagle poderwała dłoń, dotknęła karku i obróciła się na pięcie. 

-  Czto?  

spytał  mój  ociężały  na  umyśle  rodak,  obrzucając  mnie  przelotnym 

spojrzeniem. Popatrzył na gospodynię, uśmiechnął się z zakłopotaniem i znów zaczął dłubać 

przy zegarku. 

J'ai queląue chose dans le cou... Mam coś na szyi, czuję to - rzekła Madame Lecerf. 

Ano  właśnie  -  powiedziałem.  -  Dopiero  co  mówiłem  panu  Rosjaninowi,  że  chyba 

pająk chodzi pani po szyi. Ale to nieprawda, zmyliło mnie światło. 

Włączymy gramofon? - spytała radośnie. 

- Okropnie mi przykro - 

odparłem - ale muszę chyba wracać do domu. Daruje mi pani, 

prawda? 

-  Mais vous êtes fou 

zawołała. - Pan jest szalony, nie chce się pan widzieć z moją 

przyjaciółką? 

Może kiedy indziej - rzekłem uspokajającym tonem. - Kiedy indziej. 

Niech  mi  pan  wytłumaczy  -  powiedziała,  schodząc  za  mną  do  ogrodu  -  co  się 

właściwie stało? 

Bardzo to było sprytne - odparłem w naszej szczodrej i wspaniałej rosyjskiej mowie. 

Bardzo to było sprytne kazać mi wierzyć, że opowiada pani o przyjaciółce, podczas gdy w 

rzeczywistości przez cały czas mówiła pani o sobie. Ten szwindelek mógłby się nawet mocno 
przeciągnąć, ale los szturchnął panią w łokieć, no i sypnęły się gruszki z fartuszka. Bo tak się 
składa, że miałem okazję poznać kuzyna pani byłego męża - tego, co to umiał pisać do góry 
nogami.  Więc  zrobiłem  mały  sprawdzian.  A  kiedy  pani  podświadomie  zrozumiała  zdanie, 
które wymamrotałem po rosyjsku... 

Nie, nie 

powiedziałem z tego ani słowa, tylko raz po raz się kłaniając wyszedłem z 

ogrodu. Kiedy dostanie pocztą egzemplarz tej książki, sama zrozumie. 

background image

18 

Miałem  do  Niny  pewne  pytanie,  ale  go  nie  zadałem.  Chciałem  spytać,  czy  w  ogóle 

zdawała  sobie  sprawę,  że  bladolicy  mężczyzna,  przy  którym  tak  się  nudzi,  jest  jednym  z 
najwybitniejszych pisarzy swych czasów. Bo i po cóż było pytać! Książki nic nie znaczą dla 
kobiety tego rodzaju; jest przekonana, że jej własne życie zawiera w sobie tyle podniet, ile 
mieści  się  w  stu  powieściach.  Gdyby  czyjś  wyrok  skazał  ją  na  spędzenie  całego  dnia  w 
bibliotece,  już  koło  południa  znaleziono  by  ją  martwą.  Jestem  pewien,  że  Sebastian  nigdy 
przy  niej  nie  napomknął  o  swej  pracy:  byłoby  to  jak  dyskusja  z  nietoperzem  o  zegarach 
słonecznych. Zostawmy więc nietoperza, niech sobie drży i krąży w gęstniejącym zmierzchu, 
niezgrabny naśladowca jaskółki. 

W  ostatnich,  a  zarazem  najsmutniejszych  latach  swego  życia  Sebastian  napisał 

Wątpliwy  asfodel;  jest to z pewnością  jego  arcydzieło.  Gdzie  i  jak  nad  nim  pracował?  W 

czytelni Muzeum Brytyjskiego (z dala od czujnych oczu pana Goodmana). Przy skromnym 

stoliku w najdal

szym  rogu  paryskiego  bistro  (nie  z  tych,  w  których  mogła  bywać  jego 

kochanka). Na leżaku pod pomarańczowym parasolem gdzieś w Cannes albo w Juan, kiedy 
ona wraz ze swą bandą opuszczała go, żeby hulać gdzie indziej. W poczekalni bezimiennej 
stacji kolejowej, między dwoma atakami serca. W hotelu, wśród szczęku talerzy mytych na 
podwórku.  W  wielu  innych  miejscach,  które  mogą  być  dla  mnie  tylko niejasnym 
domniemaniem.  Temat  tej  książki  jest  prosty:  człowiek  umiera  -  ze  strony  na  stronę  coraz 
mocniej czujemy, jak się pogrąża; jego myśli i wspomnienia przenikają całość raz bardziej, 
raz  mniej  wyraziście  (przypomina  to  wzbieranie  i  opadanie  piersi wznoszonej nierównym 
oddechem), wywołując to ten, to tamten obraz, puszczając go na wiatr, a nawet rzucając na 
piaszczysty brzeg, gdzie przez chwilę zdaje się poruszać i żyć własnym życiem, wnet jednak 
znów go ku sobie pociąga szara otchłań morza, w której tonie albo dziwnie się przeistacza. 
Człowiek umiera, i on to właśnie jest bohaterem opowieści; lecz podczas gdy życie innych 
postaci  występujących  w  książce  wydaje  się  absolutnie  rzeczywiste  (przynajmniej  w  takim 
sensie, w jakim Knight pojmował rzeczywistość), czytelnik nie dowiaduje się o umierającym, 
kto  on  zacz,  gdzie  stoi  lub  dryfuje  łoże  śmierci  i  czy  to  w  ogóle  jest  łoże.  Umierający  i 
książka  są  jednym  i  tym  samym;  to  właśnie  książka  dyszy  z  trudem  i  kona,  podciągając 
widmowe  kolano.  Na  wybrzeżu  świadomości  rozpryskuje  się  jeden  obraz  myślowy  za 
drugim, a my śledzimy powołaną w ten sposób do istnienia rzecz lub istotę: zbłąkane szczątki 
strzaskanego  życia;  niemrawe  mrzonki,  które  pełzają  po  ziemi,  nim  rozwiną  wielookie 

background image

skrzydła.  Każdy  z  tych  żywotów  to  jedynie  glosa  do  głównego  tematu.  Podążamy  za 
Schwarzem,  starym  dobrodusznym  szachistą,  gdy  siada  na  krześle  w  pewnym  pokoju  w 
pewnym domu, żeby nauczyć chłopca - sierotę ruchów konika szachowego; spotykamy tłustą 
Czeszkę  z  szarym  pasmem  włosów  odbijającym  od  krzykliwej  barwy  jej  tandetnie 
ufarbowanej koafiury; jesteśmy świadkami, jak blada kanalia hałaśliwie demaskuje politykę 
ucisku,  czemu  uważnie  się  przysłuchuje  agent  tajnej  policji  w  szynku  okrytym  złą  sławą. 
Prześliczna, wysoka primadonna z pośpiechu wchodzi w kałużę, niszcząc srebrne buciczki. 
Łka starzec, pociesza go zaś odziana w żałobę dziewczyna o łagodnym wykroju ust. Profesor 
Nussbaum, uczony Szwajcar, o wpół do czwartej nad ranem zabił w hotelowym pokoju swą 
młodą kochankę, a potem sam się zastrzelił. Ci oraz inni ludzie przychodzą i odchodzą, na 
przemian otwierają i zamykają drzwi, żyją, póki oświetlona jest droga, którą idą, nim ich z 
kolei  spowiją  fale  głównego  tematu:  człowiek  umiera.  Czasem  zdaje  się  poruszać  ręką  lub 
kręcić głową, spoczywającą na czymś, co przypomina poduszkę, a z każdym jego ruchem to 
czy  tamto  życie,  które  dopiero  co  oglądaliśmy,  zanika  albo  się  zmienia.  Chwilami  bywa 
świadom  własnej  osobowości,  my  zaś  czujemy  w  takich  razach,  że  poruszamy  się  jedną  z 
głównych  arterii powieści.  „Teraz,  gdy  było  już  za  późno,  gdy  Życie  pozamykało  swoje 
sklepy, zrobiło mu się żal, że nie kupił pewnej książki, którą zawsze chciał mieć; że nigdy nie 
przeżył trzęsienia ziemi, pożaru, katastrofy kolejowej; nie pojechał do Tybetu, żeby zobaczyć 
Tatsienlu, ani nie słyszał, jak błękitne sroki jazgoczą wśród chińskich wierzb; nie zagadnął tej 
zbłąkanej uczennicy o bezwstydnych oczach, napotkanej pewnego dnia na odludnej polanie; 
nie  śmiał  się  z  biednego  żarciku  nieśmiałej  brzyduli,  który  nie  rozśmieszył  nikogo  z 
obecnych;  umykały  mu  pociągi,  aluzje  i  szanse;  nie  wyjął  z  kieszeni  pensa  dla  starego 
skrzypka ulicznego, który drżąco grał sobie w pewien ponury dzień w pewnym zapomnianym 
mieście.” 

Sebastian Knight zawsze lubił żonglować tematami, zderzając je z sobą albo sprytnie 

stapiając,  aby  wyrazić  za  ich  pośrednictwem  owo  ukryte  znaczenie,  wyrażalne  jedynie  w 
postaci fali płynącej za falą, tak jak i z chińskiej boi tylko falowanie wydobyć może muzykę. 

Wątpliwym asfodelu doprowadził tę metodę do perfekcji. Liczą się tu nie części, lecz ich 

kombinacja. 

Także  i  w  tym,  jak  autor  przedstawia  sam  fizyczny  proces  umierania,  można  się 

dopatrzyć metody: krok za krokiem w ciemność; do akcji kolejno wkracza mózg, ciało, płuca. 

Najpierw mózg 

odbywa wędrówkę wśród pewnej hierarchii idei na temat śmierci: zrazu są to 

pozornie przenikliwe myśli, gryzmolone na marginesie pożyczonej książki (epizod filozofa): 
„Przyciągające  oddziaływanie  śmierci:  fizyczny  wzrost  rozważany  na  wspak  jako 

background image

przedłużenie  zawieszonego  spadania;  i  wreszcie  upadek  w  nicość.”  Myśli  poetyczne, 
religijne:  „...grzęzawisko  wybujałego  materializmu  i  złote  raje  tych,  których  dziekan  Park 
nazywa optymistykami... Lecz umierający wiedział, że w ideach tych nie ma prawdy; że samo 

poj

ęcie  śmierci  jest  tylko  w  połowie  rzeczywiste:  naprawdę  istnieje  wyłącznie  ta  strona 

sprawy - 

szarpiący ból, rozstanie, keja życia oddala się łagodnie, trzepocząc rojem chusteczek 

do nosa: ach! był więc już po tamtej stronie, skoro widział plażę niknącą w dali; nie, niezupeł-

nie  - 

skoro  jeszcze  myślał.”  (Podobnie  ktoś,  kto  odprowadza  przyjaciela,  może  zbyt  długo 

zamarudzić na pokładzie, nie stając się przez to pasażerem.) 

Potem  demony  fizycznych  dolegliwości  pomalutku  zadławiają  górami  bólu  wszelką 

myśl,  filozofię,  domniemania,  wspomnienia,  nadzieję,  żal.  Kuśtykamy  i  pełzniemy przez 
ohydne  krajobrazy  i  właściwie  jest  nam  obojętne,  dokąd  zmierzamy,  bo  wszystko  staje  się 
męką i tylko  męką. Metoda ulega odwróceniu. Miejsce obrazów  myślowych, które słały w 
naszą stronę słabnące z każdą chwilą promieniowanie, gdy skręcaliśmy ich śladem w ślepe 

uliczki, zajmuje powolny najazd okro

pnych,  grubiańskich  wizji,  nadciągających  ku  nam, 

coraz bardziej nas osaczających; jest tu historia torturowanego dziecka; opowieść wygnańca o 
życiu w okrutnej krainie, z której zbiegł; łagodny szaleniec, któremu podbito oko; wieśniak, z 
nikczemną pasją kopiący psa. Ale w końcu nawet ból traci kolor. „Był już tak wyczerpany, że 
nie potrafił się zainteresować śmiercią.” Tak właśnie „w zatłoczonym wagonie trzeciej klasy 
chrapią spoceni mężczyźni; tak właśnie uczeń zasypia nad nie dokończonymi rachunkami”. 
„Jestem zmęczony, zmęczony... opona samochodowa toczy się z rozpędu przed siebie, to się 

zakolebie, to zwolni, to...” 

W tym momencie 

książkę zalewa nagła fala światła: 

„...jak gdyby ktoś raptem otworzył drzwi na oścież, a wszyscy w pokoju zerwaliby się 

i mrugając oczami zaczęliby gorączkowo zbierać manatki.” Czujemy, że jesteśmy o krok od 
jakiejś  prawdy  absolutnej,  olśniewająco wspaniałej,  a  zarazem  niemal  poczciwej  w  swej 

dosko

nałej prostocie. Wznosząc się na szczyty sugestywności sformułowań autor każe nam 

wierzyć, że zna całą prawdę o śmierci i że ją wyjawi. Za parę chwil, na końcu tego oto zdania, 
w środku następnego, a może jeszcze kawałek dalej dowiemy się czegoś, co zmieni wszystkie 
nasze zapatrywania, jak gdybyśmy znienacka odkryli, że umiemy fruwać, poruszając rękami 
w prosty sposób, którego nigdy dotąd nie wypróbowaliśmy. „Najbardziej zasupłany węzeł to 
tylko sznurek idący zygzakiem; pod paznokciami wydaje się twardy, lecz w istocie składają 
się  nań  leniwe  i  pełne wdzięku  zapętlenia.  Oko  potrafi  go  rozwikłać, choć  niezdarne  palce 
krwawią.  On  sam  (umierający)  był  tym  właśnie  węzłem,  a  rozwiązanie  nastąpiłoby 

natychmiast, gdyb

y tylko umiał dostrzec nić i pobiec za nią wzrokiem. I nie tylko on sam, ale 

background image

wszystko by się rozwikłało - wszystko, co potrafił sobie wyobrazić w naszych dziecinnych 
kategoriach  przestrzeni  i  czasu,  które  są  łamigłówkami  wymyślonymi  przez  człowieka 
właśnie jako łamigłówki i dlatego raz po raz do nas wracają: bumerangi nonsensu... Nareszcie 
uchwycił coś prawdziwego, coś, co nie miało nic wspólnego z żadną myślą, z uczuciami, z 
czymkolwiek, czego mógł doświadczyć w życiu, w tym przedszkolu...” 

Słowami  odpowiedzi  na  wszelkie  pytania  o  życie  i  śmierć,  literami  „absolutnego 

rozwiązania”  pokryty  był  cały  dotychczas  mu  znany  świat:  jak  gdyby  podróżny  zdał  sobie 
nagle  sprawę,  że  badana  przezeń  dzika  kraina nie  jest  przypadkowym  zbiorem  naturalnych 

zjawisk, lecz str

onicą w księdze, w której góry, lasy, pola i rzeki poukładane są w sensowne 

zdania; samogłoska jeziora zlewa się ze spółgłoskowo syczącym zboczem; wijąca się droga 
to,  co  ma  do  przekazania,  pisze  krągłą  kaligrafią,  równie  wyraźną,  jak  niegdyś  ojcowska; 

drzewa porozu

miewają  się  na  migi,  językiem  niepojętym  dla  kogoś,  kto  nie  nauczył  się 

gestów tej mowy... Tak zatem podróżny sylabizuje treść krajobrazu, aż w końcu sens pejzażu 
wychodzi  na  jaw,  zawiły  wzór  ludzkiego  życia  okazuje  się  zaś  monogramem,  całkiem  już 

teraz przejrzystym dla we

wnętrznego  oka,  rozplątującego  zawikłane  litery.  A  słowo  - 

wyłaniające się znaczenie - zdumiewa swą prostotą: najbardziej zaskakujące jest chyba to, że 
podczas  ziemskiego  bytowania,  kiedy  nasz  mózg  pozostawał  zamknięty  w  żelaznym 
pierścieniu, w obcisłym śnie o własnej osobowości, żaden przypadek nie kazał nam dokonać 

tego prostego mentalnego podrygu, który oswo

bodziłby  uwięzioną  myśl  i  dał  jej  wielkie 

zrozumienie. Wreszcie jednak zagadka została rozwiązana. „Gdy zaś sens wszystkich rzeczy 
jął prześwitywać przez ich kształty, wiele pojęć i zdarzeń, mających dotychczas pozory naj-
wyższej doniosłości, jakby skarlało, lecz nie stały się przez to nieważne, bo na tym etapie nic 
nie mogło już być sprawą bez znaczenia, a jedynie skurczyły się do wymiaru, który osiągnęły 
teraz  inne  zdarzenia  i  pojęcia,  niegdyś  pozbawione  wszelkiej  wagi.”  Promieniści  giganci 

naszego mózgu - nauka, sztuka czy religia - 

wypadli zatem ze swojskiego układu klasyfikacji 

i wziąwszy się za ręce zostali wymieszani i radośnie zrównani z otoczeniem. Zarazem pestka 
wiśni i jej maleńki cień spoczywający na malowanym drewnie zmęczonej ławki lub strzępek 

papie

ru czy jakikolwiek tego rodzaju drobiazg spośród miliardów innych drobiazgów rozrósł 

się do wspaniałych rozmiarów. Po nowemu ulepiony i poskładany, świat wydał duszy swój 
sens z taką samą naturalnością, z jaką jedno i drugie oddychało. 

Teraz się dowiemy, w czym rzecz; padnie słowo - a wtedy wy, ja, wszyscy ludzie na 

świecie palną się w czoła: Ależ byliśmy głupi! Na ostatnim zakręcie książki autor robi krótki 
postój, jakby się jednak namyślał, czy mądrze będzie wyjawić nam prawdę. Rzec by można, 
unosi głowę, przestaje się zajmować umierającym, za którego myślami dotychczas podążał, 

background image

odwraca się i w duchu pyta: pójdziemy za nim do końca? Szepniemy wreszcie to słowo, co 
strzaska przytulną ciszę naszych mózgów? Zrobimy to. I tak posunęliśmy się już za daleko, 
słowo  obleka  się  w  kształt  i  wkrótce  zabrzmi.  Odwracamy  się  i  znów  pochylamy  nad 
mglistym łożem, nad szarym, płynnym zarysem - niżej, coraz niżej... Lecz chwila wątpliwości 
okazała się zgubna: człowiek nie żyje. 

Człowiek  nie  żyje,  a  my  dalej  nie wiemy.  Asfodel  na  drugim  brzegu jest  wciąż  tak 

samo wątpliwy. Trzymamy w dłoniach martwą książkę. A może się mylimy? Przewracając 
kartki  arcydzieła  Sebastiana  chwilami  czuję,  że  gdzieś  jednak  w  nim  tkwi  „absolutne 
rozwiązanie”,  ukryte  w  nazbyt  pospiesznie  przeczytanym  akapicie  albo  wplecione  między 
słowa,  których  pozorna  swojskość  wprowadziła  mnie  w  błąd.  Nie  znam  drugiej  książki 
przyprawiającej  czytelnika  o  tego  rodzaju  szczególne  doznania,  i  może  taki  właśnie 
szczególny cel stawiał sobie jej autor. 

Żywo  pamiętam  dzień,  gdy  przeczytałem  w  angielskiej  gazecie  zapowiedź,  że 

Wątpliwy asfodel niebawem się ukaże. Natknąłem się na tę gazetę w hallu paryskiego hotelu, 
czekając  na  człowieka,  którego  w  imieniu  swojej  firmy  miałem  bałamucić,  żeby  podpisał 
kontrakt. Bałamucenie to nie moja specjalność, a zresztą w ogóle transakcja ta wydawała mi 
się  mniej  obiecująca  niż  moim  chlebodawcom.  Siedziałem  sam  jeden  wśród  grobowego 
komfortu, czytałem anons wydawcy, a w nim wydrukowane dużymi literami czarne, zgrabne 

nazwisko Sebas

tiana,  i  myśląc  o  jego  losie  czułem  zazdrość  bardziej  dojmującą  niż 

kiedykolwiek  przedtem.  Nie  wiedziałem,  gdzie  się  podziewa,  nie  widywałem  go  od  co 
najmniej  sześciu  lat,  nie  wiedziałem  też,  że  jest  taki  schorowany  i  nieszczęśliwy.  Wręcz 
przeciwnie:  reklama  jego  książki  była  w  moich  oczach  znamieniem  szczęścia,  toteż  wyob-
rażałem go sobie w tym czy innym klubie, jak stoi z rękami w kieszeniach w ciepłym pokoju 
pełnym ludzkiej radości, uszy mu pałają, oczy ma wilgotne i błyszczące, uśmiech trzepocze 

mu na wargach - 

a  wszyscy  stoją  wokół  niego,  trzymają  w  dłoniach  kieliszki  portwajnu  i 

śmieją  się  z  jego  żartów.  Głupia  to  była  wizja,  wciąż  jednak  lśniła  mi  przed  oczami 
rozedrganym  deseniem  z  białych  krochmalonych  gorsów,  czarnych  smokingów  i  wina 
dostałej  barwy,  a  także  wyraźnie  zarysowanych  twarzy  -  niczym jedna z tych kolorowych 
fotografii, które się widuje w czasopismach na ostatniej stronie okładki. Postanowiłem kupić 
tę książkę, gdy tylko się ukaże, zresztą wszystkie jego książki kupowałem natychmiast, lecz 
akurat do tej szczególnie mi się spieszyło. Wkrótce nadszedł pan, na którego czekałem. Był to 
Anglik,  całkiem  oczytany.  Ponieważ  przed  przystąpieniem  do  rzeczy  i  tak  przez  chwilę 
rozmawialiśmy  o  zwykłych  sprawach,  mimochodem  wskazałem  wydrukowaną  w  gazecie 
zapowiedź i spytałem, czy zna którąś z książek Sebastiana Knighta. Odparł, że czytał kilka - 

background image

Coś  tam  pryzmatu  i  Utraconą  własność.  Zapytałem,  czy  mu  się  podobały.  Powiedział,  że 
owszem, w pewnym sensie, ale autor musi chyba być straszliwym snobem, przynajmniej w 
sferze intelektu. Poproszony, żeby to szerzej wytłumaczył, odrzekł, że Knight jego zdaniem 

nieustannie prowa

dzi  jakąś  grę  własnego  pomysłu,  nie  objaśniając  partnerom  jej  reguł.  On 

sam woli książki skłaniające do myślenia, a powieści Knighta tego akurat nie robią - po ich 
lekturze  człowiek  jest  zbity  z  tropu  i  poirytowany.  Potem  zaczął  mówić  o  innym  żyjącym 
autorze, który według niego znacznie górował nad Knightem. Skorzystałem z chwili przerwy 
w  tej  dyskusji,  żeby  przejść  do  rozmowy  o  interesach.  Nie  zakończyła  się  ona  aż  takim 
sukcesem, jakiego spodziewała się moja firma. 

Wątpliwy  asfodel  doczekał  się  wielu  recenzji,  przeważnie  długich  i  wcale 

pochlebnych. Jednakże tu i ówdzie pojawiała się w nich dyskretna sugestia, że autor jest jako 
pisarz  zmęczony,  czyli  innymi  słowy  zestarzał  się  i  przynudza.  Wychwyciłem  nawet  cień 
współczucia,  tak  jakby  tamci wiedzieli o autorze smutne i okropne rzeczy, które w samej 
książce co prawda się nie pojawiły, zabarwiły jednak postawę krytyków wobec niej. Jeden z 
nich posunął się do stwierdzenia, że czytał ją „z mieszanymi uczuciami, jest to bowiem dla 
czytelnika dość niemiłe doznanie, gdy siedzi przy łożu śmierci i nigdy nie jest pewien, czy 
autor występuje w roli lekarza, czy też pacjenta”. W niemal wszystkich recenzjach dawano do 
zrozumienia, że książka jest odrobinę za długa, że zawiera wiele fragmentów niejasnych i w 
niejasny sposób jątrzących. Wszyscy krytycy wychwalali „szczerość” Sebastiana - cokolwiek 
to było. Ciekawiło mnie, co Sebastian sądzi o tych recenzjach. 

Pożyczyłem swój egzemplarz znajomemu, który trzymał go przez kilka tygodni, ale 

nie  przeczytał,  w  końcu  zaś  zgubił  w  pociągu.  Kupiłem  drugi  i  nigdy  go  nikomu  nie 
pożyczam. Tak, ze wszystkich książek Sebastiana tę chyba lubię najbardziej. Nie wiem, czy 
skłania ona do „myślenia”, a jeśli nie, mało mnie to obchodzi. Lubię ją dla niej samej. Lubię 

jej sp

osób  bycia.  A  czasem  myślę  sobie,  że  wcale  nie  byłoby  rzeczą  nieludzko  trudną 

przetłumaczyć ją na rosyjski. 

background image

19 

Zdołałem mniej więcej zrekonstruować ostatni rok życia Sebastiana: 1935. Sebastian 

umarł  w  początkach  roku  1936,  a  ja  patrząc  na  tę  cyfrę  nie  mogę  się  oprzeć  wrażeniu,  że 
zachodzi tu iście okultystyczna zbieżność między człowiekiem a datą jego śmierci. Sebastian 

Knight, zm. 1936... 

Data przypomina odbicie nazwiska w sadzawce marszczonej drobną falą. 

Krzywizny ostat

nich  trzech  cyfr  kojarzą  się  z  meandrycznymi  zarysami  osobowości 

Sebastiana...  Usiłuję,  tak  jak  już  nieraz  w  tej  książce  usiłowałem,  wyrazić  myśl,  która 
mogłaby  mu  się  spodobać...  Jeśli  tu  i  ówdzie  nie  uchwyciłem  przynajmniej  cienia  jego 
rozumowania,  jeśli  tu  i  ówdzie  nie  zdołałem  dzięki  nieświadomej  pracy  mózgu  skręcić  w 
odpowiedni  korytarz  jego  prywatnego  labiryntu,  to  moja  książka  jest  niezdarnym, 
poronionym płodem. 

Publikacja 

Wątpliwego  asfodela  wiosną  1935  roku  zbiegła  się  w  czasie  z  ostatnim 

wysiłkiem, który podjął Sebastian, żeby zobaczyć Ninę. Kiedy jeden z jej ulizanych żulików 
oznajmił mu, że Nina nie chce mieć z nim nic wspólnego, wrócił do Londynu i spędził tam 
kilka  miesięcy,  próbując  oszukać  samotność  w  ten  żałosny  sposób,  że  starał  się  możliwie 
najwięcej  pokazywać  publicznie.  To  tu,  to  tam  pojawiał  się  jako  chuda,  milcząca  postać  o 
żałobnym wyglądzie: nawet w najcieplejszych jadalniach nie zdejmował szalika, doprowadzał 
do  rozpaczy  wszystkie  gospodynie  swym  roztargnieniem  i  łagodnym  uporem,  z  jakim 
odmawiał  wzięcia  udziału  w  rozmowie,  pośrodku  przyjęcia  odchodził  w  siną  dal  albo  dla 
odmiany  odnajdywano  go  w  pokoju  dziecinnym,  pochłoniętego  układaniem  łamigłówki. 
Pewnego dnia w pobliżu Charing Cross Helena Pratt odprowadziła Klarę do jakiejś księgarni, 
a ruszywszy dalej wpadła po kilku sekundach prosto na Sebastiana. Podając jej rękę trochę się 
zaczerwienił i odprowadził ją do stacji metra. Była mu wdzięczna, że nie pojawił się o minutę 
wcześniej, a tym większą wdzięczność poczuła, gdy się okazało, że nie będzie się fatygował 

na

wiązywaniem  do  przeszłości.  Uraczył  ją  natomiast  zawiłą  opowieścią  o  ludziach,  którzy 

poprzedniego wieczoru usiłowali go oszukać przy pokerze. 

Miło, że się spotkaliśmy - powiedział na pożegnanie. - Zdaje się, że tu ją dostanę. 

- Co mianowicie? - 

spytała panna Pratt. 

Właśnie  szedłem  do  [wymienił  nazwę  tejże  księgarni],  ale  widzę,  że  przy  tym 

straganie kupię to, czego szukam. 

Chadzał  na  koncerty  i  do  teatrów,  a  w  środku  nocy  pijał  z  taksówkarzami  gorące 

mleko przy budkach z ka

wą.  Podobno  trzy  razy  obejrzał  ten  sam  film  -  absolutnie  nijaką 

background image

historyjkę pod tytułem Zaklęty ogród. W kilka miesięcy po jego śmierci, wiedząc już od paru 
dni,  kim  naprawdę  jest  Madame  Lecerf,  znalazłem  to  filmidło  w  programie  jednego  z 
francuskich  kin  i  wysiedziałem  do  końca  projekcji  jedynie  po  to,  żeby  ustalić,  czemu  tak 
wabiło  Sebastiana.  Mniej  więcej  w  połowie  akcja  przeniosła  się  na  Riwierę  i  przelotnie 
mignął obraz plażowiczów opalających się po kąpieli. Czyżby Nina była wśród nich? Czy do 
niej  należało  to  nagie  ramię?  Pewna  dziewczyna,  która  obejrzała  się  za  siebie,  zerkając  w 
stronę kamery, wydała mi się trochę w jej typie, ale opalenizna, olejek do opalania i daszek 
chroniący oczy przed słońcem to aż nazbyt skuteczna maska dla twarzy ujrzanej mimocho-

dem. W sierpniu przez 

tydzień  Sebastian  bardzo  chorował,  ale  wbrew  zaleceniom  doktora 

Oatesa nie położył się do łóżka. We wrześniu pojechał do kogoś na wieś: zaledwie trochę znał 
gospodarzy, a oni zaprosili go tylko z uprzejmości, gdy wspomniał przypadkiem, że widział 
w piśmie „Prattler” zdjęcie ich domu. Przez cały tydzień snuł się po wyziębionym domostwie, 
w  którym  wszyscy  pozostali  goście  byli  z  sobą  bardzo  zżyci,  aż  pewnego  ranka  przeszedł 
pieszo  dziesięć  kilometrów  z  okładem,  dzielących  go  od  stacji,  i  cichutko  pojechał  z 
powrotem  do  miasta,  zostawiwszy  smoking  i  saszetkę  z  przyborami  toaletowymi.  Na 
początku  listopada  zjadł  lunch  z  Sheldonem  w  klubie,  do  którego  ten  należał,  i  był  tak 
małomówny,  że  Sheldon  się  zastanawiał,  po  co  Sebastian  w  ogóle  przyszedł  na  spotkanie. 
Potem następuje luka. Chyba wyjechał za granicę, ale nie wydaje mi się prawdopodobne, że 
uczynił to z wyraźnym zamiarem, aby spróbować znów zobaczyć Ninę, choć u źródeł jego 
niepokoju mogła tkwić jakaś wątła nadzieja. 

Prawie  całą  zimę  1935  roku  spędziłem  w  Marsylii,  doglądając  interesów  firmy.  W 

połowie  stycznia  trzydziestego  szóstego  dostałem  list  od  Sebastiana,  o  dziwo  napisany  po 

rosyjsku. 

„Jestem,  jak  widzisz,  w  Paryżu,  i  pewnie  będę  tu  jeszcze  tkwił  (zastrianu)  przez 

pewien czas. Jeśli dasz radę przyjechać, przyjedź; jeśli nie dasz rady, też się nie obrażę; ale 
może  lepiej  jednak  przyjedź.  Mam  już  po  uszy  (oskomina)  paru  dręczących  spraw,  a 
zwłaszcza  wzorów  na  własnej  skórze,  zrzucanej  (wypolziny)  podczas kolejnych linek, 
znajduję więc poetyczną pociechę w rzeczach oczywistych i zwyczajnych, które z takich czy 
innych  powodów  przez  całe  życie  przeoczałem.  Chciałbym  cię  na  przykład  zapytać,  co 
porabiałeś przez te wszystkie lata, i opowiedzieć ci o sobie: mam nadzieję, że powiodło ci się 
lepiej  niż  mnie.  Ostatnio  często  widuję  starego  doktora  Starowa,  który  leczył  maman  [tak 
Sebastian  mówił  o  mojej  matce].  Pewnego  wieczoru  spotkałem  go  przypadkiem  na  ulicy, 
zażywając  przymusowego  wypoczynku  na  stopniu  czyjegoś  zaparkowanego  auta.  Pomyślał 
chyba, że wegetuję w Paryżu od samej śmierci maman, a ja się zgodziłem na taką wersję swej 

background image

emigranckiej egzystencji, bo (ibo) 

tłumaczenie  czegokolwiek  wydawało  mi  się  zbyt 

skomplikowanym  przedsięwzięciem.  Mogą  ci  wpaść  w  ręce pewne papiery; spalisz je 

natychmiast; owsz

em, słyszały one głosy z [kilka słów nie do odczytania: Dot czetu?], teraz 

jednak pora im na stos. Przechowałem je, zapewniłem im nocleg (noczleg), ponieważ takim 
rzeczom bezpieczniej jest dać się wyspać, bo jeśli je się zabije, ich duchy mogą nas straszyć. 
Pewnej nocy, kiedy się poczułem szczególnie śmiertelny, podpisałem na nie wyrok śmierci i 
po  tym  właśnie  je  poznasz.  Początkowo  mieszkałem  w  tym  co  zawsze  hotelu,  ale  się 
przeniosłem  do  czegoś  w  rodzaju  sanatorium  za  miastem,  patrz  adres.  Zacząłem  ten list 
prawie  tydzień  temu  i  póki  nie  napisałem  słowa  «życie»,  był  on  przeznaczony 

(priednaznaczalos) 

dla  kogoś  całkiem  innego.  Potem  nie  wiedzieć  jak  sam  zwrócił  się  ku 

tobie, niby nieśmiały gość w obcym domu, prowadzący niebywale długą rozmowę z bliskim 

krew

nym, z którym przyszedł na przyjęcie. Wybacz więc, jeśli cię zanudzam (dokuczaju), ale 

nie bardzo mi się podobają te gołe konary i gałązki za oknem.” 

List  ten  oczywiście  wytrącił  mnie  z  równowagi,  lecz  nie  zaniepokoił  tak,  jak 

powinien: nie wiedziałem, że Sebastian od 1926 roku cierpi na nieuleczalną chorobę, a przez 
ostatnich pięć lat stan jego stale się pogarsza. Naturalny w tej sytuacji niepokój stłumiła myśl, 
do której przyznaję się ze wstydem: że mój brat, niesłychanie wrażliwy i nerwowy, zawsze 
skłonny  był  do  przesadnego  pesymizmu,  ilekroć  jego  zdrowie  doznawało  uszczerbku.  Po-
wtarzam,  nie  miałem  najmniejszego  pojęcia  o  jego  dolegliwościach  sercowych,  zdołałem 
więc  wmówić  sobie,  że  jest  po  prostu  przepracowany.  Był  jednak  chory  i  prosił  mnie  o 
przyjazd tonem, który wydał mi się całkiem nowy. Nigdy nie dał mi odczuć, że potrzebuje 
mojej  obecności,  teraz  zaś  wręcz  o  nią  błagał.  Wzruszyło  mnie  to,  a  zarazem 
zdezorientowało; gdybym znał całą prawdę, na pewno wskoczyłbym w pierwszy pociąg. List 

dost

ałem w czwartek; od razu postanowiłem wyruszyć do Paryża w sobotę i wrócić w nocy z 

niedzieli na poniedziałek, czułem bowiem, że moja firma wolałaby, abym nie urządzał sobie 
wakacji w przełomowej fazie interesów, których miałem doglądać w Marsylii. Postanowiłem 
nie  pisać  i  niczego  nie  wyjaśniać,  tylko  wysłać  Sebastianowi  telegram  w  sobotę  rano,  gdy 
będę już zapewne wiedział, czy uda mi się pojechać wcześniejszym pociągiem. 

W nocy przyśnił mi się wyjątkowo niemiły sen. Siedziałem w dużej, mrocznej izbie, 

kt

órą  mój  sen  pospiesznie  umeblował  zbieraniną  sprzętów  z  różnych  mniej  więcej  mi 

znajomych domów, ale z jakimiś wyrwami i dziwnymi podstawieniami: na przykład pewna 
półka była zarazem drogą, tonącą w obłokach pyłu. Czułem mgliście, że izba ta mieści się w 

w

iejskim domu lub karczmie: było to ogólne wrażenie wywołane przez drewniane ściany oraz 

deski  sufitu  i  podłogi.  Oczekiwaliśmy  Sebastiana:  miał  wrócić  z  jakiejś  długiej  podróży. 

background image

Siedziałem na czymś w rodzaju skrzynki; w izbie była także moja matka, a prócz niej jeszcze 
dwie  osoby,  pijące  z  nami  herbatę  przy  stoliku:  pewien  mężczyzna  z  mojego  biura  wraz  z 
żoną;  Sebastian  wcale  nie  znał  tych  dwojga,  a  wprowadził  ich  tam  reżyser  snu,  żeby 
kimkolwiek wypełnić scenę. 

Oczekiwaliśmy pełni niepokoju i niejasnych obaw; czułem, że pozostali wiedzą coś, 

czego  ja  nie  wiem,  ale  okropnie  się  bałem  spytać,  czemu  matka  aż  tak  się  przejmuje 
ubłoconym  rowerem,  który  za  nic  nie  dawał  się  upchnąć  w  szafie:  drzwi  raz  po  raz  się 
otwierały. Na ścianie wisiał obrazek przedstawiający parowiec wśród fal, które się poruszały 
niby  cała  procesja  gąsienic:  statek  się  kołysał  i  to  mnie  drażniło;  przestałem  się  irytować 
dopiero,  gdy  sobie  przypomniałem,  że  stary  i  powszechnie  znany  obyczaj  każe  wieszać  na 
ścianie taki właśnie obrazek, kiedy się oczekuje powrotu wędrowca. Ten zaś mógł się pojawić 
lada  chwila,  toteż  drewnianą  podłogę  przy  drzwiach  posypano  piaskiem,  żeby  się  nie 
poślizgnął. Matka gdzieś poszła, zabierając z sobą ubłocone ostrogi i strzemiona, których nie 
mogła  schować,  a  tamto  niewyraźne  stadło  widocznie  po  cichu  usunięto,  bo  byłem  sam  w 
izbie, kiedy otworzyły się drzwi na galeryjkę i stanął w nich Sebastian; zaczął wolno schodzić 
po chwiejnych schodach, wiodących prosto do izby. Włosy miał potargane i był bez płaszcza: 

zrozum

iałem, że drzemał po podróży i dopiero co się zbudził. Kiedy tak schodził, przystając 

na każdym stopniu, z jedną stopą - wciąż tą samą - zawieszoną w pół kroku, oparty ręką o 

drew

nianą poręcz, matka wróciła i pomogła mu wstać, bo tymczasem się potknął i na plecach 

zjechał ze schodów. Śmiał się, idąc w moją stronę, czułem jednak, że czegoś się wstydzi. Był 
blady  i  nie  ogolony,  ale  minę  miał  całkiem  pogodną.  Matka  ze  srebrnym  kubkiem  w  ręku 
usiadła - jak się okazało, na noszach, bo zaraz wynieśli ją dwaj mężczyźni, którzy co sobota 
nocowali u nas w domu, o czym z uśmiechem powiedział mi Sebastian. Wtem spostrzegłem, 
że  na  lewej  dłoni  ma  czarną  rękawiczkę,  a  palce  tej  ręki  są  nieruchome,  sama  zaś  ręka 
najwyraźniej  do  niczego  mu  nie  służy  -  i  ogarnął  mnie  straszliwy,  mdlący  lęk,  trwoga 
przyprawiająca o wymioty, że Sebastian niechcący mnie nią dotknie, zrozumiałem bowiem, iż 
jest to sztuczna kończyna przymocowana do nadgarstka: zoperowano go, a może miał jakiś 
okropny  wypadek.  Pojąłem  też,  czemu  w  wyglądzie  mego  brata  i  w  całej  atmosferze 
towarzyszącej jego nadejściu jest coś tak niesamowitego, lecz on dalej spokojnie pił herbatę, 
choć mógł zauważyć, że się wzdrygnąłem. Matka wróciła na chwilę po zapomniany naparstek 
i  zaraz  odeszła,  bo  mężczyznom  się  spieszyło.  Sebastian  spytał,  czy  przyszła  już 
manicurzystka,  ponieważ  chciał  jak  najszybciej  zacząć  przygotowania  do  bankietu. 
Usiłowałem zbyć niczym to pytanie, nie mogąc znieść myśli o jego okaleczonej ręce, wtem 
jednak ujrzałem całe pomieszczenie w transkrypcji na poszarpane paznokcie, a pewna znana 

background image

mi niegdyś dziewczyna (ale dziwnie wyblakła) weszła z walizeczką przyborów manicurzystki 
i usiadła na taborecie przed Sebastianem. Ten poprosił, żebym nie patrzył, lecz nie mogłem 
się powstrzymać. Widziałem, jak odpina czarną rękawiczkę i pomału ją ściąga; gdy tak się 
zsuwała,  wysypała  się  z  niej  jedyna  zawartość:  maleńkie  dłonie,  przypominające  przednie 
łapki  myszek,  sinoróżowe  i  miękkie  -  całe  mnóstwo;  upadły  na  podłogę,  a  dziewczyna w 
czerni osunęła się na kolana. Schyliłem się, żeby zobaczyć, co robi pod stołem, i ujrzałem, że 
zbiera te rączęta i układa na talerzu... Kiedy podniosłem głowę, Sebastiana już nie było, a nim 
znów się schyliłem, dziewczyna także znikła. Poczułem, że nie wytrzymam w tej izbie ani 
chwili dłużej. Lecz gdy się odwróciłem i zacząłem po omacku szukać zasuwki, rozległ się za 
mną  głos  Sebastiana;  zdawał  się  dobiegać  z  najdalszego,  najciemniejszego  kąta 
pomieszczenia,  które  stało  się  tymczasem  przeogromną  stodołą:  zboże  sypało  się  strużką  z 

dziura

wego worka leżącego u moich stóp. Nie widziałem Sebastiana, a tak bardzo chciałem 

się wyrwać na zewnątrz, że mój niecierpliwy puls niemal zagłuszał jego słowa. Wiedziałem, 
że brat mnie woła i mówi coś bardzo ważnego, obiecując mi oznajmić rzecz jeszcze większej 
wagi,  jeśli  tylko  podejdę  do  kąta  -  czyli  tam,  gdzie  siedział  czy  też  leżał,  przygnieciony 
ciężkimi  workami,  które  mu  spadły  na  nogi.  Poruszyłem  się,  a  wtedy  dobiegło  mnie  jego 
ostatnie  natarczywe  błaganie,  wypowiedziane  gromkim  głosem:  zdanie  to  nie  miało  krzty 
sensu,  kiedy  je  potem  ze  snu  wyłowiłem,  lecz  w  samym  śnie  zadźwięczało  brzemienne 
absolutną doniosłością, niezłomną wolą rozwiązania na mój użytek monstrualnej zagadki, i 
byłbym w końcu pobiegł do Sebastiana, gdyby nie to, że już się w połowie wydobyłem ze 

snu. 

Wiem, że pospolity kamyk, który znajdujemy w dłoni, zanurzywszy rękę aż po ramię 

w wodzie, gdzie na bladym piasku zdawał się lśnić klejnot, naprawdę jest tym upragnionym 
skarbem,  aczkolwiek  schnąc  w  słońcu  codzienności  wygląda  jak  kamyk.  Choć  więc  po 
przebudzeniu dzwoniło mi w głowie nonsensowne zdanie, czułem, że stanowi ono w istocie 
koślawy  przekład  oszałamiającej  nowiny;  leżąc  na  wznak  słuchałem  znajomych  dźwięków 
ulicy oraz kretyńskiej sieczki muzycznej z radia, umilającego wczesne śniadanie komuś, kto 
mieszkał  piętro  wyżej,  i  nagle  owiał  mnie  kolczasty  ziąb  jakiegoś  okropnego  przeczucia; 
wstrząsnął mną dreszcz bez mała fizyczny i zaraz postanowiłem wysłać Sebastianowi depeszę 

z wia

domością,  że  przyjeżdżam  jeszcze  tego  samego  dnia. Powodowany idiotycznym 

odruchem zdrowego rozsądku (który poza tą jedną jedyną okazją nigdy nie był moją mocną 
stroną), pomyślałem, że warto sprawdzić w marsylskim przedstawicielstwie firmy, czy obejdą 
się  tam  beze  mnie.  Okazało  się,  że  nie  tylko  teraz  moja  obecność  jest  nieodzowna,  ale 
prawdopodobnie nawet i na weekend nie będę mógł wyjechać. W piątek wróciłem do domu, 

background image

udręczony kończącym się dniem. Od południa czekał na mnie telegram, ale dzienne banały 
tak  są  przedziwnie  wszechwładne  wobec  delikatnych  objawień  snu,  że  całkiem 
zapomniawszy żarliwego szeptu, dobiegającego z sennej otchłani, spodziewałem się po prostu 
jakiejś służbowej wiadomości, kiedy rozdzierałem depeszę. 

„Stan  Sevastiana  beznadziejny  przyjechać  natychmiast  Starov.”  Tekst  napisano  po 

francusku; litera „v” w imie

niu  Sebastiana  wzięła  się z transkrypcji rosyjskiej  pisowni;  nie 

wiadomo po co poszedłem do łazienki i na chwilę stanąłem przed lustrem. Potem chwyciłem 

kapelusz i zbieg

łem po schodach. Na dworzec dotarłem za kwadrans dwunasta, a dwie minuty 

po  dwunastej  odjeżdżał  pociąg,  który  miał  przybyć  do  Paryża  około  wpół  do  trzeciej  po 
południu. 

Dopiero na stacji stwierdziłem, że mam przy sobie za mało gotówki na bilet drugiej 

klasy; przez chwilę zastanawiałem się, czy nie byłoby lepiej wrócić po pieniądze i polecieć do 
Paryża  pierwszym  samolotem.  Lecz  to,  że  pociąg  jest  tuż,  tuż,  zanadto  mnie  kusiło. 
Poszedłem  po  najmniejszej  linii  oporu,  bo  taki  już  jestem.  I  zaledwie  pociąg  ruszył, 
uświadomiłem  sobie  ze  zgrozą,  że  list  Sebastiana  zostawiłem  w  biurku,  a  nie  pamiętam 
adresu, który brat mi podał. 

background image

20 

Zatłoczony  przedział  był  ciemny,  duszny  i  pełen  nóg.  Po  szybach  ściekały  krople 

deszczu:  nie  płynęły  prosto,  lecz  poszarpanym,  niezdecydowanym  torem,  zygzakiem  z 

wieloma postojami. W czarnym 

szkle odbijała się fioletowoniebieska lampa. Pociąg kolebał 

się i stękał, mknąc przez noc. Jakżeż się nazywa to sanatorium? Jakoś na „M”. Na „M”, jakoś 
na...  koła  potknęły  się  w  cyklicznym  pędzie,  wnet  jednak  odnalazły  zgubiony  rytm. 
Oczywiście  doktor  Starow  poda  mi  adres.  Zadzwonię  do  niego  z  dworca,  zaraz  po 
przyjeździe. Czyjś masywnie obuty sen usiłował wcisnąć mi się między golenie, ale cofnięto 
go  pomału.  „W  tym  co  zawsze  hotelu”  -  co  to znaczy?  Nie  przypominałem  sobie  żadnego 

szczególnego adresu, pod 

którym Sebastian zatrzymywał się w Paryżu. Tak, Starow będzie 

wiedział,  gdzie  go  szukać.  Mar... Man... Mat. ...Czy  zdążę  w  porę?  Sąsiad  pchnął  mnie 
biodrem w biodro, zmieniając tonację chrapania na smutniejszą. Czy po przybyciu zastanę go 
przy  życiu...  przy  byciu...  przy  życiu...  Miał  mi  coś  do  powiedzenia,  coś  bezgranicznie 
ważnego.  Ciemny,  rozkołysany  przedział,  szczelnie  wypchany  rozkraczonymi  manekinami, 
wydawał mi się fragmentem snu z poprzedniej nocy. Co mi powie, nim umrze? Deszcz pluł i 
dzwonił  w  szybę,  w  jednym  jej  rogu  osiadł  widmowy  płatek  śniegu  i  zaraz  stopniał. 
Naprzeciwko ktoś ożył pomału; najpierw szeleścił papierem i żuł po ciemku, a potem zapalił 
papierosa,  którego  krągły  ognik  wpatrywał  się  we  mnie  niby  oko  cyklopa.  Muszę,  muszę 
zdążyć.  Czemu  nie  pognałem  na  lotnisko,  gdy  tylko  dostałem  list?  Byłbym  już  teraz  z 
Sebastianem! Na co umiera? Na raka? Na dusznicę bolesną, tak jak jego matka? Zwyczajem 
wielu  ludzi,  którzy  nie  przejmują  się  religią,  póki  ich  życie  toczy  się  normalnym  trybem, 

nap

rędce  wymyśliłem  miękkiego,  ciepłego,  łzawo  zamglonego  Boga  i  wyszeptałem 

niekanoniczną  modlitwę.  Spraw,  żebym  dojechał  na  czas,  spraw,  żeby  dotrwał  do  mojego 
przyjazdu, spraw, żeby mi wyjawił swój sekret. Teraz padał już tylko śnieg: szyba zapuściła 
szarą  brodę.  Człowiek,  który  żuł  i  palił,  znowu  zasnął.  Może  uda  mi  się  wyciągnąć  nogi  i 
gdzieś je oprzeć? Zacząłem macać piekącymi palcami stóp, ale noc była cała z ciała i kości. 
Daremnie  marzyłem,  żeby  oprzeć  łydki  i  kostki  nóg  o  coś  drewnianego.  Mar...  Matamar... 
Mar... Jak daleko od Paryża leży ta miejscowość? Doktor Starow. Alexander Alexandrowicz 
Starow.  Koła  zaturkotały  po  zwrotnicach,  powtarzając  iks  za  iksem.  Nieznana stacja. Gdy 
pociąg się zatrzymał, z sąsiedniego przedziału dobiegły głosy: ktoś snuł opowieść bez końca. 
Rozległ  się  posuwisty  dźwięk  otwieranych  drzwi:  nasze  też  się  otworzyły,  stanął  w  nich 
podróżny  z  żałobną  miną  i  zobaczył,  że  nie  ma  nadziei.  Nie  ma  nadziei.  Etat desespere. 

background image

Muszę  zdążyć  na  czas.  Jakie  długie  są  te  postoje!  Sąsiad  z  prawej  westchnął  i  spróbował 
przetrzeć  szybę,  ta  jednak  pozostała  równie  zamglona  jak  przedtem;  ledwie  przez  nią 
przebijało  żółtawe  światło.  Pociąg  znów  ruszył.  Bolał  mnie  kręgosłup,  kości  miałem  jak  z 
ołowiu. Usiłowałem zamknąć oczy i trochę się zdrzemnąć, ale moje powieki podszyte były 
dryfującymi deseniami, a wśród nich, wyruszając zawsze z tego samego kącika, raz po raz 
przepływała  maleńka  wiązka  światła,  dość  podobna  do  wymoczka.  Zdawało  mi  się,  że 
poznaję w niej kształt dworcowej latarni, która znacznie wcześniej mignęła za oknem. Potem 
zjawiły się barwy, i oto różowa twarz z wielkim okiem gazeli z wolna obróciła się ku mnie... 
po  niej  ukazał  się  kosz  kwiatów,  a  jeszcze  później  nie  ogolony  podbródek  Sebastiana.  Nie 
mogąc już znieść tego optycznego pudełka z farbami wszcząłem ostrożne, wlokące się bez 
końca manewry, niby kroki baletmistrza sfilmowane w zwolnionym tempie, i wydostałem się 
na korytarz. Był on rzęsiście oświetlony i zimny. Najpierw zapaliłem, potem zataczając się 
poszedłem  na  koniec  wagonu,  przez  chwilę  kiwałem  się  nad  plugawą,  ryczącą  dziurą  w 
podłodze, chwiejnym krokiem wróciłem na korytarz i wypaliłem jeszcze jednego papierosa. 
Nigdy  przedtem  nie  pragnąłem  niczego  tak  zajadle,  jak  teraz  tego,  żeby  zastać  Sebastiana 
przy  życiu  -  pochylić  się  nad  nim  i  uchwycić  skierowane  do  mnie  słowa.  Jego  ostatnia 
książka, mój niedawny sen, tajemniczość jego listu - wszystko to napawało mnie niezłomną 
wiarą,  że  z  ust  konającego  usłyszę  jakieś  niebywałe  objawienie.  Jeśli  będzie  jeszcze  nimi 
poruszał. Jeśli się nie spóźnię. Na ścianie między oknami wisiała mapa, nie miała jednak nic 
wspólnego  z  trasą,  którą  podróżowałem.  Moja  twarz  mrocznie  odbijała  się  w  szybie.  Il est 

dangereux... E pericoloso... 

żołnierz o zaczerwienionych oczach otarł się o mnie w przejściu; 

jeszcze  przez  kilka  sekund  straszliwie  swędziała  mnie  dłoń,  którą  musnął  rękawem. 
Marzyłem o tym, żeby się umyć. Pragnąłem zmyć z siebie cały ten chropawy świat i w zimnej 
aurze czystości stanąć przed Sebastianem. Porachował się już ze śmiertelnością, nie mogłem 
więc  zionąć  mu  w  nozdrza  jej  odorem.  Och,  na  pewno  będzie  jeszcze  żył,  kiedy  przyjadę. 
Starow nie sformułowałby w ten sposób telegramu, gdyby był pewien, że nie zdążę. Telegram 
przyszedł w południe. Telegram, mój ty Boże, przyszedł w południe! Minęło już szesnaście 
godzin, a kiedyż ja zajadę do Mar... Mat... Ram... Rat... Nie, nie „R” - nazwa zaczyna się od 
„M”. Na chwilę ukazał mi się jej mglisty zarys, ale rozwiał się, nim go zdołałem pochwycić. 
Może  się  pojawić  jeszcze  jedna  przeszkoda:  pieniądze.  Prosto  ze  stacji muszę  popędzić  do 
biura i natychmiast zdobyć trochę gotówki. Biuro jest przy samym dworcu. Bliżej niż bank. 
Czy ktoś z moich licznych przyjaciół mieszka niedaleko stacji? Nie, wszyscy mieszkają albo 

w Passy, albo w okolicach Porte 

St Cloud: w jednej z dwóch rosyjskich dzielnic w Paryżu. 

Zgniotłem trzeciego papierosa i poszedłem się rozejrzeć za mniej zatłoczonym przedziałem. 

background image

Bogu  dzięki,  żaden  bagaż  nie  kazał  mi  niby  kula  u  nogi  wracać  do  tego,  który  właśnie 
opuściłem.  Ale  w  wagonie  panował  ścisk,  a  ja  byłem  zanadto  rozbity  psychicznie,  żeby 
przejść  korytarzami  przez  cały  pociąg.  Nie  jestem  nawet  pewien,  czy  kiedy  wreszcie  po 
omacku  wszedłem  do  jakiegoś  przedziału,  był  to  istotnie  przedział  inny,  czy  ten  sam  co 
przedtem; wypełniało go identyczne kłębowisko kolan, stóp i łokci - choć powietrze wydało 
mi się może trochę mniej skisłe. Czemu nigdy nie odwiedziłem Sebastiana w Londynie? Parę 
razy mnie zapraszał. Czemu z uporem trzymałem wobec niego dystans, skoro podziwiałem go 

tak jak n

ikogo  innego?  Te  cholerne  osły,  co  kpiły  z  jego  geniuszu...  Zwłaszcza  jednemu 

staremu  durniowi  byłbym  z  lubością  skręcił  chudy  kark  -  z  lubością  i  furią.  Aaa,  więc  to 
pokaźne  monstrum  po  lewej  jest  kobietą;  eau  -  de  -  Cologne  i  pot  idą  o  lepsze,  to  drugie 
bierze górę. Nikt w tym przedziale nie wie, kim jest Sebastian Knight. Ten rozdział Utraconej 
własności, 
tak marnie przetłumaczony w piśmie „Cadran”. A może w „La Vie Litteraire”? A 
może  już  się  spóźniłem,  spóźniłem...  może  Sebastian  już  nie  żyje,  gdy  ja  siedzę  na  tej 
przeklętej  ławce,  obitej  cienką  jak  na  urągowisko  skórzaną  tapicerką,  niezdolną  oszukać 
moich obolałych pośladków? Szybciej, proszę, szybciej! Czemu wam się zdaje, że warto się 
zatrzymywać na tej stacji? I po co tak długo? Jazda, jazda. O, właśnie - to rozumiem. 

Ciemność bladła bardzo wolno, przechodząc w mętną szarówkę, i wreszcie za oknem 

dał  się  od  biedy  widzieć  ośnieżony  świat.  Okropnie  marzłem  w  cienkim  płaszczu 
deszczowym.  Twarze  mych  towarzyszy  podróży  stopniowo  się  wyłaniały,  jakby  pomału  z 
nich  odmiatano  warstwę  pajęczyn  i  kurzu.  Moja  sąsiadka  okazywała  termosowi  z  kawą 
uczucia  nieledwie  macierzyńskie.  Cały  się  lepiłem,  a  świeży  zarost  sprawiał  mi  katusze. 
Chyba  bym  zemdlał,  gdybym  szczeciniastym  policzkiem  dotknął  jedwabiu.  Widać  było 
różową  chmurę  w  masie  burych;  matowy  róż  zarumienił  też  spłachcie  topniejącego  śniegu 
pośród  tragicznej  samotności  jałowych  pól.  Skądciś  zjawiła  się  droga:  może  przez  minutę 
sunęła równo z pociągiem, a na chwilę przedtem, nim skręciła w dal, wśród śniegu, błocka i 
kałuż zakolebał się rowerzysta. Dokąd jechał? Kim był? Nikt nigdy się nie dowie. 

Na  jakąś  godzinę  musiałem  się  chyba  zdrzemnąć  -  a  przynajmniej  wyłączyć 

wewnętrzne widzenie. Kiedy otworzyłem oczy, moi towarzysze rozmawiali i jedli; chwyciły 
mnie nagle takie mdłości, że wygramoliłem się z przedziału i resztę podróży przesiedziałem 
na  strapontenie,  mając  w  głowie  szarą  pustkę  przypominającą  światło  tego  nieszczęsnego 
poranka. Pociąg, jak się dowiedziałem, miał duże opóźnienie, spowodowane nocną zamiecią 
lub czymś w tym rodzaju, toteż dopiero za kwadrans czwarta po południu zajechaliśmy do 
Paryża. Idąc po peronie szczękałem zębami; o mało nie uległem głupiemu odruchowi, żeby 
tych kilka franków, które pobrzękiwały mi w kieszeni, wydać na jakiś mocny trunek. Zamiast 

background image

tego  poszedłem  do  budki  telefonicznej.  Przekartkowałem  miękką,  zatłuszczoną  księgę, 
szukając numeru doktora Starowa i usiłując nie myśleć o tym, że za moment się dowiem, czy 
Sebastian żyje. Starkaus, cuirs, peaux; Starley, jongleur, humoriste; Starow... o, jest: Jaśmin 

61  -  93. 

Zacząłem jakieś straszliwe manewry, w połowie wykręcania numeru zapomniałem 

dalszego ciągu, stoczyłem kolejną utarczkę z książką, ponownie wykręciłem numer i przez 
chwilę  wsłuchiwałem  się  w  złowieszcze  buczenie.  Minutę  siedziałem  bez  ruchu:  ktoś  rap-
townie  otworzył  drzwi  i  zaraz  się  wycofał,  gniewnie  mrucząc  pod  nosem.  Tarcza  telefonu 
znów  zaterkotała  w  tę  i  z  powrotem  -  pięć,  sześć,  siedem  razy,  i  od  nowa  rozległ  się 
monotonny nosowy zaśpiew: trenn, trenn, trenn... Czemu prześladuje mnie taki pech? 

Skończył  pan?  -  spytał  ten  sam  człowiek,  zagniewany starzec o rysach buldoga. 

Mając nerwy napięte do granic wytrzymałości wdałem się z paskudnym staruchem w kłótnię. 
Na  szczęście  zwolniła  się  tymczasem  sąsiednia  budka;  starzec  wszedł  do  niej  i  zatrzasnął 
drzwi. Próbowałem dalej. W końcu mi się udało. Kobiecy głos oznajmił, że doktora nie ma w 
domu,  ale  będzie  można  go  złapać  o  wpół  do  szóstej  -  tu  kobieta  podała  mi  inny  numer 
telefonu.  Wstąpiwszy  do  biura  nie  mogłem  nie  zauważyć,  że  swym  pojawieniem  się 
wszystkich nieco zaskoczyłem. Pokazałem otrzymany telegram szefowi, ten jednak wykrzesał 
z siebie mniej współczucia, niż miałem prawo oczekiwać. Zadał mi parę kłopotliwych pytań 

na temat interesów w Marsyli

i.  Wreszcie  wydobyłem  od  niego  pieniądze  i  zapłaciłem 

taksówkarzowi,  czekającemu  u  wejścia  do  biura.  Była  za  dwadzieścia  piąta,  miałem  więc 
przed sobą prawie godzinę. 

Poszedłem  się  ogolić  i  w  pośpiechu  zjadłem  śniadanie.  Dwadzieścia  po  piątej 

zadzwoniłem pod numer, który mi podano, i dowiedziałem się, że doktor pojechał do domu, 
ale  wróci  za  kwadrans.  Nie  miałem  cierpliwości  czekać,  wykręciłem  więc  jego  domowy 
numer. Znany mi już kobiecy głos oświadczył, że doktor przed chwilą wyszedł. Oparłem się o 
ścianę  (tym  razem  dzwoniłem  z  budki  telefonicznej  w  jakimś  barze)  i  puknąłem  w  nią 
ołówkiem. Czy nigdy nie dotrę do Sebastiana? Co za gnuśni idioci powypisywali na ścianach 
„Śmierć Żydom” albo „Vive le front populaire” i pomazali je nieprzyzwoitymi rysunkami? 
Jakiś  bezimienny  plastyk  zaczął  zamalowywać  na  czarno  kwadraty  -  szachownica, 

Schachbrett, un damier... 

Przez głowę przemknęła mi błyskawica, a na języku osiadło słowo: 

St Damier! Wybiegłem na dwór i zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę. Zawiezie mnie do St 
Damier,  gdziekolwiek  to  jest?  Taksówkarz  flegmatycznym  ruchem  rozłożył  mapę  i  przez 
jakiś czas w nią się wpatrywał. Wreszcie odparł, że wziąwszy pod uwagę stan dróg, podróż 
zajmie co najmniej dwie godziny. Spytałem, czy jego zdaniem powinienem raczej wsiąść w 
pociąg. Nie wiedział. 

background image

Wobec  tego  niech  się  pan  pospieszy  -  powiedziałem.  Dając  nura  do  taksówki, 

zgubiłem kapelusz. 

Długo trwało, nim wyjechaliśmy z Paryża. Stawały nam na drodze wszelkiego rodzaju 

przeszkody; chyba nigdy w życiu nic nie budziło we mnie takiej nienawiści, jak ręka pewnego 
policjanta na skrzyżowaniu. Wreszcie wywikłaliśmy się z zatoru na jezdni i wjechaliśmy w 
długą,  mroczną  aleję.  Wciąż  jednak  posuwaliśmy  się  za  wolno.  Pchnąłem  okienko  i  jąłem 
błagać  szofera,  żeby  dodał  gazu.  Odparł,  że  jest  o  wiele  za  ślisko  -  i  tak  już  parę  razy 
wpadliśmy w poślizg. Po godzinie jazdy zatrzymał się i spytał o drogę policjanta na rowerze. 
Przez  długi  czas  we  dwóch  studiowali  mapę  mundurowego,  potem  szofer  wyjął  własną  i 
zaczęli  porównywać.  Okazało  się,  że  gdzieś  po  drodze  źle  skręciliśmy  i  teraz  musimy  się 
cofnąć  przynajmniej  o  parę  kilometrów.  Znów  zastukałem  w  szybę:  taksówka  po  prostu 
pełzła.  Kierowca  pokręcił  głową,  nawet  nie  odwracając  się  w  moją  stronę.  Spojrzałem  na 
zegarek: dochodziła siódma. Zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej i szofer odbył poufną 
rozmowę  z  mechanikiem.  Zupełnie  nie  wiedziałem,  gdzie  jesteśmy,  ale  ponieważ  droga 
biegła  teraz  skrajem  rozległych  pól,  miałem  nadzieję,  że  się  zbliżamy  do  celu.  Deszcz  z 

szumem omiat

ał  szyby;  gdy  znów  spróbowałem  ubłagać  szofera,  żeby  trochę  przyspieszył, 

przestał nad sobą panować i ze swadą mnie zwymyślał. Osunąłem się na oparcie, bezradny i 
otępiały. Na zewnątrz przemykały rozmyte plamy świetlne: okna domów. Czy kiedykolwiek 
odnajdę  Sebastiana?  Czy  zastanę  go  przy  życiu,  jeśli  w  ogóle  dojadę  do  St  Damier? 
Parokrotnie wyprzedziły nas inne auta; zwróciłem uwagę kierowcy na to, jak szybko jadą. Nie 
odpowiedział,  lecz  raptem  zahamował  i  gwałtownie  rozpostarł  swą  śmiechu  wartą  mapę. 

Spyta

łem, czy znów zabłądził. Zmilczał, ale jego kark przybrał jadowity wyraz. Ruszyliśmy 

dalej.  Z  satysfakcją  zauważyłem,  że  teraz  jedziemy  dużo  szybciej.  Przemknęliśmy  pod 
mostem  kolejowym  i  stanęliśmy  przed  stacją.  Gdy  się  zastanawiałem,  czy  może  wreszcie 
znalazłem  się  w  St  Damier,  szofer  wygramolił  się  z  auta  i  nagłym  szarpnięciem  otworzył 

drzwiczki. 

- O co znów chodzi? - 

spytałem. 

Pojedzie  pan  jednak  pociągiem  -  rzekł  kierowca.  -  Ani  mi  się  śni  dla  pańskiej 

przyjemności rozbić wóz. Stąd odchodzą pociągi do St Damier. I tak ma pan szczęście, że w 
ogóle pana tu przywiozłem. 

Miałem  więcej  szczęścia,  niż  myślał,  bo  pociąg  przyjechał  po  kilku  minutach. 

Kolejarz  przysięgał,  że  przed  dziewiątą  zajadę  do  St  Damier.  Ostatni  etap  podróży  był 

zarazem najbardziej 

mroczny.  Siedziałem  sam  w  wagonie;  ogarnęła  mnie  dziwna  apatia. 

Pomimo  całej  niecierpliwości,  jaka  mną  miotała,  okropnie  się  bałem,  że  zasnę  i  przegapię 

background image

stację.  Pociąg  często  przystawał,  a  mnie  się  robiło  słabo,  ilekroć  musiałem  wypatrzyć  i 
odcyfrować  nazwę  miejscowości.  W  pewnej  chwili  doznałem  obrzydliwego  uczucia,  że 
raptem się budzę, przespawszy twardym snem nie wiedzieć ile czasu, gdy zaś spojrzałem na 
zegarek,  było  kwadrans  po  dziewiątej.  Czyżbym  przejechał?  Już  mi  przychodziło  na  myśl, 
żeby włączyć sygnał alarmowy, pociąg jął jednak zwalniać, a ja wychyliwszy się przez okno 
spostrzegłem  sunący  w  powietrzu  oświetlony  napis,  który  niebawem  znieruchomiał:  St 
Damier.  Przez  kwadrans  potykałem  się  w  ciemnych  zaułkach,  potem  zaś  w  czymś,  co 
szumiało jak sosnowy las, i wreszcie dotarłem do szpitala St Damier. Za drzwiami rozległo 
się szuranie i sapanie, a po chwili wpuścił mnie do środka otyły starzec w grubym szarym 
swetrze  zamiast  marynarki  i  w  znoszonych  filcowych  kapciach.  Wszedłem  do  czegoś  w 

rodzaj

u biura, skąpo oświetlonego słabą żarówką bez klosza, którą z jednej strony zdawała się 

pokrywać  warstwa  kurzu.  Starzec  patrzył  na  mnie,  mrugając  oczami;  jego  obrzmiała  twarz 
błyszczała, powleczona szlamem snu; sam nie wiem, czemu odezwałem się szeptem: 

Przyjechałem, żeby się zobaczyć z Monsieur Knightem. K, n, i, g, h, t. Knight. Po 

angielsku wymawia się jak „noc”. 

Stęknął i usiadł ociężale za biurkiem pod wiszącą żarówką. 

Za późno na odwiedziny - wybełkotał jakby do siebie. 

Dostałem depeszę - powiedziałem. - Mój brat jest bardzo chory. 

Mówiąc to czułem się tak, jakbym usiłował tym samym zasugerować, że nie ma cienia 

wątpliwości co do tego, czy Sebastian żyje. 

Mówi pan, że jak on się nazywa? - spytał mężczyzna wzdychając. 

- Knight - 

powtórzyłem. - Przez „ka”. To angielskie nazwisko. 

Cudzoziemskie  nazwiska  należałoby  zastępować  numerami  -  mruknął  tamten.  - 

Byłoby dużo prościej. Jeden pacjent umarł wczoraj w nocy, a nazywał się... 

Ugodziła mnie straszliwa myśl, że mówi o Sebastianie... Czyżbym jednak się spóźnił? 

-  Twierdzi pan... - 

zacząłem,  lecz  on  pokręcił  głową  i  przewrócił  parę  kartek  w 

księdze, która leżała na biurku. 

- Nie - 

warknął. - Monsieur Anglik nie umarł. K, K, K... 

- K, n, i, g... - 

zacząłem od nowa. 

C’est bon, c'est bon - przerw

ał mi. - Nie jestem idiotą. Numer trzydziesty szósty. 

Zadzwonił  dzwonkiem  i  ziewnąwszy  zapadł  się  w  fotel.  Zacząłem  chodzić  w  tę  i  z 

powrotem  po  pokoju,  targany  niepohamowanym  zniecierpliwieniem.  Wreszcie  zjawiła  się 
pielęgniarka, a nocny portier wskazał na mnie palcem. 

Numer trzydzieści sześć - rzekł do pielęgniarki. 

background image

Poszedłem za nią białym korytarzem, a potem w górę po kilku schodach. 

Jak on się czuje? - wyrwało mi się pytanie. 

- Nie wiem - 

odparła. Zaprowadziła mnie do drugiej pielęgniarki, która siedziała przy 

stoliczku  w  końcu  innego  białego  korytarza,  będącego  wierną  kopią  pierwszego,  i  czytała 
książkę. 

Gość do numeru trzydzieści sześć - oznajmiła moja przewodniczka i zaraz znikła. 

- Ale Monsieur 

Anglik śpi - powiedziała pielęgniarka, młoda kobieta o krągłej twarzy 

z bardzo małym i bardzo świecącym nosem. 

- Jest poprawa? - 

spytałem. - Widzi pani, jestem jego bratem i dostałem telegram... 

-  Chyba jest lekka poprawa - 

oświadczyła  pielęgniarka  uśmiechając  się,  a  ja  nie 

byłbym umiał w tamtej chwili wyobrazić sobie piękniejszego uśmiechu. - Wczoraj rano miał 
bardzo ciężki zawał. Teraz śpi. 

Proszę  posłuchać  -  rzekłem,  wręczając  jej  monetę:  dziesięć,  a  może  dwadzieścia 

franków. - 

Jutro znów przyjdę, ale tymczasem chciałbym zajrzeć do jego pokoju i chwilę przy 

nim posiedzieć. 

Och, nie powinien go pan budzić - odparła pielęgniarka, znów się uśmiechając. 

Nie obudzę go. Tylko przy nim posiedzę, najwyżej minutę. 

-  Sama nie wiem - 

powiedziała.  -  Może  pan  oczywiście  rzucić  okiem,  ale  proszę 

bardz

o uważać. 

Gdy  zaprowadziła  mnie  do  drzwi  oznaczonych  numerem trzydziestym szóstym, 

weszliśmy do maleńkiego pokoiku czy też może sionki z leżanką; lekko pchnęła wewnętrzne 
drzwi, odrobinę uchylone, a ja na moment zapuściłem spojrzenie w głąb ciemnego pokoju. Z 
początku  wszystko  zagłuszał  łomot  mego  własnego  serca,  potem  jednak  usłyszałem  cichy, 
przyspieszony oddech. Wytężyłem wzrok; łóżko do połowy było zasłonięte czymś na kształt 
parawanu, a poza tym w pokoju panował zbyt gęsty mrok, żebym mógł poznać Sebastiana. 

O, właśnie - szepnęła pielęgniarka. - Zostawię drzwi leciutko uchylone, a pan może 

sobie chwileczkę posiedzieć na leżance. 

Zapaliła  lampkę  z  niebieskim  abażurem  i  zostawiła  mnie  samego.  W  idiotycznym 

odruchu o mało nie sięgnąłem do kieszeni po papierośnicę. Ręce jeszcze mi się trzęsły, ale 
byłem  szczęśliwy.  On  żył.  Spał  spokojnie.  A  więc  nic  innego,  tylko  właśnie  serce  -  czy 
rzeczywiście serce? - odmówiło mu posłuszeństwa. Tak jak jego matce. Była poprawa, była 
nadzieja.  Miałem  zamiar  ściągnąć  kardiologów  z  całego  świata,  żeby  go  uratowali.  Z  jego 
obecności  w  pokoju  obok,  z  jego  wątłego  oddechu  czerpałem  poczucie  bezpieczeństwa, 
spokój,  cudowne  ukojenie.  Gdy  tak  siedziałem  i  słuchałem,  złożywszy  ręce,  myślałem  o 

background image

minionych latach, o naszych krótkich i rzad

kich spotkaniach, postanawiając oznajmić mu tym 

ra

zem, kiedy tylko będzie mógł mnie wysłuchać, że odtąd - czy mu się to podoba, czy nie - 

nigdy już daleko od niego nie odejdę. Mój dziwny sen, moja dziwna wiara, że Sebastian przed 
śmiercią  wyjawi  mi  jakąś  doniosłą  prawdę  -  wszystko  to  wydawało  się  niewyraźne  i 
abstrakcyjne,  jak  gdyby  zatopione  w  ciepłym  strumieniu  prostszego,  bardziej  ludzkiego 
uczucia, w fali miłości, którą darzyłem człowieka śpiącego za uchylonymi drzwiami. Jakim 

sposobem uda

ło nam się aż tak od siebie oddalić? Czemu podczas naszych krótkich rozmów 

w Pa

ryżu zawsze byłem taki głupi, ponury i nieśmiały? Wkrótce stąd sobie pójdę, przenocuję 

w hotelu - 

a może dostanę pokój w szpitalu, tylko do rana, póki go nie zobaczę. Przez chwilę 

zdawało mi się, że wątły rytm oddechu jak gdyby zawisł, że śpiący zbudził się i z jego pokoju 
dobiegł dźwięk, przypominający lekki stuk metalu o metal, nim chory znów pogrążył się we 
śnie: rytm powrócił, oddech tak jednak był cichy, że wsłuchując się weń chwilami nieomal 
myliłem go z własnym. Och, powiem mu tysiące rzeczy - będę mówił o Skosie pryzmatu i o 

Sukcesie,  o  Dziwnej górze, o  Albinosach w czerni, 

Drugiej  stronie  księżyca,  Utraconej 

własności, Wątpliwym asfodelu... o wszystkich tych książkach, tak mi znanych, jakbym sam 
je  napisał.  On  też  będzie  mówił.  Jak  mało  wiedziałem  o  jego  życiu!  Teraz  jednak  z  każdą 
chwilą dowiadywałem się czegoś nowego. Uchylone drzwi tworzyły między nami najlepsze 
ogniwo,  jakie  można  sobie  wyobrazić.  Dobiegający  zza  nich  delikatny  oddech  więcej  mi 
mówił o Sebastianie, niż dowiedziałem się przez wszystkie poprzednie lata. Gdybym jeszcze 
mógł  zapalić,  niczego  by  mi  nie  brakowało  do  szczęścia.  W  leżance  szczęknęła  sprężyna, 
kiedy zmieniałem pozycję; zląkłem się, że zgrzyt ten zakłócił mu sen. Ale nie: cichy szmer 
wciąż podążał wąskim szlakiem, który zdawał się biec skrajem samego czasu, tu wpadając w 
dołek, ówdzie na powrót się wyłaniając, wędrując wytrwale przez pejzaż złożony z symboli 

milczenia - 

ciemności, kotar i niebieskiego światełka, żarzącego się tuż przy moim łokciu. 

Niebawem wstałem i na palcach wyszedłem z pokoiku. 

Mam nadzieję - rzekła pielęgniarka - że go pan nie obudził? Sen dobrze mu robi. 

- Niech mi pani powie - 

poprosiłem - o której przychodzi doktor Starow? 

-  Doktor jaki? - 

spytała.  -  Aaa, ten Rosjanin. Non, c 'est le docteur Guinet qui le 

soigne. Rano zastanie go pan w szpitalu. 

-  Widzi pani - 

powiedziałem.  -  Chciałbym  gdzieś  tu  przenocować.  Czy  nie  byłoby 

możliwe... 

Mógłby pan się zobaczyć z doktorem Guinetem choćby i teraz - miłym, spokojnym 

tonem  ciągnęła  pielęgniarka.  -  Mieszka  tuż  obok.  Więc  jest  pan  bratem  chorego?  A  jutro 
przyjeżdża z Anglii jego matka, n 'est ce pas? 

background image

-  O, nie - 

odparłem. - Jego matka od lat nie żyje. Proszę mi powiedzieć, jak on się 

czuje za dnia? Rozmawia? Cierpi? 

Pielęgniarka zmarszczyła brwi i jakoś dziwnie na mnie spojrzała. 

- Ale... - 

powiedziała. - Czegoś tu nie rozumiem... Przepraszam, jak się pan nazywa? 

- Racja - 

przytaknąłem. - Powinienem był wyjaśnić. Jesteśmy właściwie przyrodnimi 

braćmi. Nazywam się [tu wymieniłem swoje nazwisko]. 

Oh la - la! 

zawołała, okropnie się czerwieniąc. - Mon Dieu! Pan Rosjanin wczoraj 

umarł, a pan odwiedził Monsieur Kegana... 

 

W końcu więc nie zobaczyłem się z Sebastianem, a w każdym razie nie zobaczyłem 

go  żywego.  Lecz  parę  minut  spędzonych  na  słuchaniu  oddechu,  który  wziąłem  za  jego 
oddech,  tak  gruntownie  zmieniło  moje  życie,  jakby  Sebastian  przemówił  jednak  do  mnie 
przed  śmiercią.  Nie  wiem,  jaką  posiadł  tajemnicę,  ale  ja  też  poznałem  pewien  sekret  -  ten 
mianowicie, że dusza to tylko sposób istnienia, nie zaś stały stan; że każda dusza może być 
duszą człowieka, jeśli ten odnajdzie jej falowanie i za nim podąży. Niewykluczone, że życie 
przyszłe to zdolność świadomego bytowania w dowolnie wybranej duszy, w dowolnej liczbie 
dusz nieświadomych brzemienia, które sobie raz po raz przekazują. Jestem więc Sebastianem 
Knightem. Czuję się tak, jakbym odgrywał jego postać na jasno oświetlonej scenie, podczas 
gdy  znani  mu  ludzie  przychodzą,  odchodzą...  niewyraźne  figurki  zaledwie  paru  przyjaciół: 

uczonego, poety i malarza - 

płynnie i bezszelestnie składają pełen gracji hołd; pojawia się i 

Goodman, platfusowaty bufon z podkoszulkiem wy

stającym  spod  kamizelki;  tam  oto  sieje 

blade promienie pochyl

ona  głowa  Klary,  którą  odprowadza  na  stronę  życzliwa  panna. 

Wszyscy okrążyli Sebastiana - czy też raczej mnie, który gram jego rolę - a stary magik czeka 
za kulisami z ukrytym królikiem; Nina siedzi tymczasem na stole w najmocniej oświetlonym 
kącie sceny, pod malowaną palmą, w ręku zaś trzyma kieliszek wody barwionej fuksyną. I 
nagle maskarada dobiega końca. Drobniutki łysy sufler zamyka swą księgę, łagodnie gasną 
światła. Koniec, koniec. Każdy wraca do swego codziennego życia (a Klara do grobu) - ale 

boha

ter  pozostaje,  bo  choćbym  nie  wiedzieć  jak  się  starał,  nie  umiem  wyjść  z  roli:  maska 

Sebastiana  przywarła  mi  do  twarzy,  podobieństwo  nie  daje  się  zmyć.  Jestem  Sebastianem 
albo Sebastian jest mną, a może obaj jesteśmy kimś, kogo żaden z nas nie zna. 


Document Outline