background image
background image
background image
background image

 

 

WARSZAWA

 2014

background image

REDAKCJA:

 Magdalena Petryńska

 

KOREKTA:

 Danuta Sabała

PROJEKT

 GRAFICZNY OKŁADKI: Libertago/Piotr Rosiński

OPRACOWANIE

 GRAFICZNE: Elżbieta Wastkowska

REDAKTOR

 NACZELNY: Paweł Goźliński

PRODUCENCI

 WYDAWNICZY: Małgorzata Skowrońska, Robert Kijak

KOORDYNACJA

 PROJEKTU: Joanna Cieślewska

ZDJĘCIE:

 East

 News

©

 Copyright

 by AGORA SA 2014

©

 Copyright

 by Katarzyna Boni, Wojciech Tochman 2014

Wydanie

 elektroniczne 2014

ISBN:

 978-832-681-605-5 (epub)

ISBN:

 978-832-681-606-2 (mobi)

 

WYDAWC

A

Agora

 SA

ul. Czerska

 8/10

00-732

 Warszawa

 

Konwersja

 i edycja publikacji

background image

 

Spis

 treści

 

Początek
W mieście Ramta
W Cyber City
Na pustyni
W Zaatari
W Syrii
W Ammanie
Podziękowania
Przypisy

background image

 

 

 

 

 

 

 

W

ieczorem

  miasto  jest  ciemne,  niebo  i  twarze  ludzi  –  bure.  I

ciemne  jest  rano,  kiedy  naszym  burym  samochodem  ruszamy  w
codzienną  drogę  na  północ.  Sporo  tu  biedy.  Liche  sklepiki,  kiepskie
drogi,  stare  samochody.  W  Jordanii  nie  ma  ropy  ani  ciężkiego
przemysłu,  są  nikłe  zasoby  wody  i  wąski  dostęp  do  morza,  tylko
cztery procent powierzchni kraju nadaje się pod jakiekolwiek uprawy.
Oliwki, daktyle, ogórki, bakłażany – sądząc po stołecznym bazarze, to
podstawowe  tutejsze  płody  rolne.  No  i  pomidory.  Ich  słodycz  –  w
Europie  dawno  zapomniana  –  oto  jeden  z  powodów,  dla  których
warto  ten  bury  kraj  odwiedzić.  Kolejne?  Wspaniałe  krajobrazy,
rzymskie  zabytki,  miejsca  znane  z  Biblii,  uprzejmość  i  otwartość
gospodarzy. O tym wszystkim rozmawiamy z naszym kierowcą, kiedy
co rano jedziemy na północ, w stronę syryjskiej granicy. I nigdzie nie
widzimy wspaniałych krajobrazów. One są, ale w dolinie Jordanu i na
południu  kraju.  A  tutaj  żadnej  zieleni,  żadnych  żywych  kolorów,
ciekawych  kształtów,  prawie  wszędzie  płasko.  Nie  ma  na  czym
zatrzymać  wzroku.  Dokoła  piasek,  raczej  kurz,  kolejne  bure  wsie,
jedna podobna do drugiej, miasta, stada zakurzonych baranów, jakieś
namioty, z każdym dniem coraz mniej słońca, coraz więcej zimnego,
tnącego twarz deszczu.

Dobrze

  byłoby  zostać  w  naszym  ciepłym  szarym  samochodzie,  z

background image

kubkiem  gorącej  kawy  z  kardamonem  kupionej  w  którymś  z
przydrożnych barków i ze świeżą gazetą w rękach. Tylko że o tym, co
nas  interesuje,  „The  Jordan  Times”  nie  pisze  żadnych  rewelacji.
Prawie  codziennie  to  samo:  „Ponad  trzystu  Syryjczyków  weszło
wczoraj do Jordanii, co daje liczbę ponad tysiąca w ciągu ostatnich
trzech  dni.  Rebelianci  informują,  że  w  ostatnim  tygodniu  w
południowo-wschodniej  Syrii  ponad  stu  pięćdziesięciu  uchodźców
usiłujących  przedostać  się  do  Jordanii  zostało  zabitych”.  Bieżące
liczby  –  zbliża  się  koniec  2013  roku  –  gazeta  podbudowuje
podstawowymi  informacjami,  które  dziennikarze  nazywają
backgroundem. W skrócie rzecz ujmując, background wygląda tak: od
marca 2011 roku granicę z Jordanią przekroczyło już sześćset tysięcy
uchodźców  syryjskich,  co  oznacza,  że  dzisiaj  w  sześciomilionowej
Jordanii na dziesięciu obywateli przypada jeden Syryjczyk. Tylko co
piąty  trafia  do  któregoś  z  obozów  utworzonych  przez  Wysokiego
Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). Reszta
mieszka  poza  obozami.  W  wynajętych  mieszkaniach  albo  w  tak
zwanych  nieformalnych  osadach,  czyli  namiotach  na  pustyni.  Syrię
opuściło  już  ponad  dwa  i  pół  miliona  ludzi.  Uciekają  do  Jordanii,
Libanu i Turcji. Rzadziej do Iraku i do Europy.

Jordańskim

 czytelnikom

  nie  musi  się  codziennie  tłumaczyć  tego,

co  z  pewnością  trzeba  powtórzyć  europejskim.  Przynajmniej  w
skrócie: kiedy w marcu 2011 roku kilku syryjskich nastolatków trafiło
do więzienia, bo na ścianie szkoły namalowali antyrządowe graffiti,
rozgniewani mieszkańcy miasta Dara w południowej Syrii wyszli na
ulice.  Na  znak  pokoju  nieśli  gałęzie  oliwne.  Ale  i  transparenty  z

background image

hasłami,  które  nie  mogły  podobać  się  władzy.  Wojsko  otworzyło
ogień. Trzy miesiące później protestowały wszystkie większe miasta w
Syrii.  Tak  jak  tamtej  wiosny  protestował  niemal  cały  świat  arabski.
Syryjczycy  żądali  zmian,  a  więc  przede  wszystkim  ustąpienia
prezydenta Baszara al-Asada. Ale prezydent ani myślał ustąpić.

Jego

 ojciec, Hafez al-Asad, przejął władzę w 1971 roku. Utrzymał

stan wyjątkowy wprowadzony osiem lat wcześniej podczas przewrotu
wojskowego,  w  którym  sam  brał  udział.  Oprócz  ograniczenia  roli
religii  w  państwie  wzmocnił  kontrolę  nad  sądami  i  środkami
przekazu.  Nie  wahał  się  użyć  siły,  kiedy  Syryjczycy  sprzeciwili  się
dyskryminacji – najważniejsze stanowiska dostawali alawici (szyici),
sunnicka większość nie mogła za wysoko awansować. Nie wahał się
użyć  siły,  kiedy  ludzie  protestowali  przeciwko  niesprawiedliwym
aresztowaniom  i  torturom  w  więzieniach.  W  zbuntowanym  mieście
Hama – był rok 1982 – wojska Hafeza w ciągu dwudziestu siedmiu
dni zabiły dwadzieścia tysięcy ludzi.

Hafez

  umarł  w  2000  roku.  Nowym  prezydentem  ogłoszono

Baszara. Sześć lat wcześniej, gdy jego starszy brat zginął w wypadku,
Baszar  przerwał  studia  w  Londynie  i  wrócił  do  kraju.  Miał  zostać
okulistą, został dyktatorem.

W  czerwcu

  2011

  roku  jedną  ręką  podpisywał  dekrety  znoszące

trwający  czterdzieści  osiem  lat  stan  wyjątkowy,  a  drugą  ustawiał
czołgi  na  ulicach.  Tych,  którzy  protestowali,  od  początku  nazywał
terrorystami. Mówił: to nie armia strzela do ludzi, tylko ekstremiści w
kradzionych mundurach.

To,  co  zapowiadało  się  na  kolejny

  fragment

  arabskiej  wiosny,

background image

zmieniło się w wojnę domową. Po trzech latach walk nie ma w Syrii
jednolitego  opozycyjnego  frontu.  Rozbił  się  na  wiele  ugrupowań.
Każde  ma  inne  żądania,  inne  cele.  Nierzadko  walczą  między  sobą.
Jedni  chcą  wprowadzać  demokrację,  drudzy  mówią  o  państwie
opartym  na  prawie  szariatu.  Przeciwko  syryjskiemu  rządowi  na
terenie  Syrii  walczą  niesyryjskie  ugrupowania  związane  z  Al-Kaidą.
Przeciwko  opozycji  –  obywatele  innych  państw  zatrudnieni  przez
rządowe siły bezpieczeństwa.

Ilu

  zginęło  w  ciągu  ostatnich  trzech  lat?  Sto  tysięcy?  Sto

dwadzieścia?  Codziennie  giną.  Dziewięć  milionów  ludzi  musiało
opuścić swój dom. Powtórzmy: ponad dwa i pół miliona ruszyło do
sąsiednich krajów. Z obywateli stali się uchodźcami. Połowa z nich to
dzieci. Większość – poniżej jedenastego roku życia.

Tylko

 w Jordanii jest trzysta tysięcy niepełnoletnich Syryjczyków.

Setki, jeśli nie tysiące, wędrują bez opieki dorosłych. Każdy uchodźca
z  Syrii,  mały  czy  duży,  kosztuje  trzy  i  pół  tysiąca  dolarów  rocznie.
Świat,  który  w  tej  sprawie  Jordanię  wspiera,  pokrywa  jedynie
trzydzieści  procent  wydatków.  Gospodarze  boją  się,  że  przybysze
zabiorą im pracę i wodę. Przybysze narzekają, że nie wszyscy tutejsi
rozumieją ich ból, że z ich cierpienia czerpią korzyści. Tak bywa. Ale
jest też współczucie, zrozumienie, cierpliwość. Każdego dnia zjawiają
się nowi tułacze. Nie dla wspaniałych jordańskich krajobrazów wloką
się nocą przez kamienną pustynię, nie dla słodkich pomidorów. Tam
mieli swoje. Przychodzą, by żyć.

I  tęsknić.

  Kiedy

  Arab  opuszcza  ukochaną  kobietę  albo  drogą  mu

ojczyznę,  czuje  gurbę.  To  nostalgia,  wyobcowanie,  świadomość

background image

wygnania i  żal za  utraconym. Dręczące  poczucie  bycia nie  u  siebie.
Słowo 

gurb

a

  wywodzi

  się  od  ciemnego  słowa 

garab

a

  znanego

  w

islamie jako przeciwieństwo jasnego słowa 

szarak

a.

Szarak

a – wschodzące słońce,

 obcowanie

 z Bogiem.

Garab

a – ciemność.

 Tego

 nic nie ukoi. Tylko powrót.

background image

 

W

 MIEŚCIE RAMTA

 

 

Zahid i Aida.
Z: Religia zabrania wszystkiego, co przyjemne, pojąłem to, kiedy

przekroczyłem dwudziestkę i pozwoliłem sobie na życie, sypiałem z
licznymi  kobietami,  grałem  w  kasynie  do  świtu,  w  hotelach  dla
cudzoziemców piłem alkohol.

 

A:  Nie  skończyłam  nawet  podstawówki.  W  domu  rodzinnym  nie

zaznałam sprawiedliwości. Ani miłości. Nie mam tutaj nikogo. Braci
ani sióstr. Jego miałam. Zostawił mnie z czwórką dzieci. Krzyczał, że
to przeze mnie jesteśmy w takiej sytuacji. Mam kulę w głowie.

 

Z:  Zbliżałem  się  do  trzydziestki,  poznałem  jej  ojca,  religijny

człowiek, powiedziałem mu, że szukam panny na żonę, a on mi na to,
że ma córkę, ułożoną, przed dwudziestką, w domu nie traktowali jej
dobrze, spostrzegłem to od razu, nie wolno jej było samej wyjść na
dwór,  chyba  że  barany  paść,  mieli  spore  stado,  pasła  zawsze  z
młodszym bratem, innych ludzi nie spotykała, nawet kobiet, więc nie
umiała rozmawiać z drugim człowiekiem, chcieli ją szybko wydać za
mąż, no to nie robiłem problemu i się zgodziłem.

 

A: Gdzie on się teraz podziewa? Przychodzi czasem na noc. Bije.

background image

 

Z: Pytałem teściów, dlaczego ją tak chowali, dlaczego bili, a oni,

że taka u nich tradycja, żadna tradycja, myślałem sobie, tylko zwykła
ciemnota  z  wioski  pod  Damaszkiem,  moja  młoda  żona  nic  nie
wiedziała o świecie, nie miała własnego zdania, nie umiała zakupów
zrobić ani ugotować, przez cztery miesiące się nie kapnęła, że dziecko
nosi w brzuchu, w końcu ja się połapałem, spytała, jak kobieta rodzi,
w szpitalu, powiedziałem, moja maleńka, nic się nie bój, lekarz założy
ci na brzuch spory zamek błyskawiczny, rozepnie i będzie po sprawie,
poszła  do  lekarki  na  kontrolę,  wróciła  i  z  pretensjami,  że  jej
naopowiadałem  głupot  z  tym  suwakiem  na  skórze,  choć  przedtem
pretensji o nic nie miała, nie kłóciliśmy się, ona mnie słuchała, kiedy
mówiłem, jak ma się ubierać, co gotować, z którymi sąsiadami żyć w
zgodzie, a których unikać, mieszkaliśmy jak ludzie, u siebie, maleńka
całowała mnie w rękę, kiedy wychodziłem z domu, a ja całowałem ją
w głowę, dorobiliśmy się trzech synów, niczego nam nie brakowało,
zarabiałem  przyzwoite  pieniądze  we  własnym  warsztacie,
konserwowałem chłodnie samochodowe, u nas region rolniczy, ludzie
mieli  sporo  takich  dostawczych  samochodów,  a  ja  byłem  jeden  na
całą okolicę.

 

A: Zaczęła się rewolucja. Brałam udział w pierwszej demonstracji.

Byłam  pierwszą  kobietą  w  mieście,  która  krzyczała.  Domagałam  się
wolności.  Dość  skrytobójstwa!  Dość  prześladowań!  Zabili  czterech.
Kilka dni później już piętnastu. Potem stu. Potem przestaliśmy liczyć.

 

Z:  Ranni  i  zabici,  niedaleko  od  naszego  domu,  ktoś  wołał  przez

background image

megafon, że potrzeba pomocy, ulica pełna krwi, maleńka chciała tam
pobiec, mówię, nigdzie nie pójdziesz, komu tam się przydasz, jak nic
nie  potrafisz,  a  co  najważniejsze,  myślałem,  ja  jestem
Palestyńczykiem, a nie Syryjczykiem, lepiej nikomu nie rzucać się w
oczy,  to  jest  syryjska  sprawa,  nie  moja,  bałem  się,  a  ona  mi  się
wyrywała,  więc  ją  szantażowałem  rozwodem,  aż  wszystko  usłyszał
mój ojciec, który mieszkał pod nami, przyszedł i nas uspokoił.

 

A: Allah akbar! Nie strzelajcie!, krzyczeli. Słyszałam. Trupy leżały

na ulicy kilka dni.

 

Z:  Po  pierwszej  masakrze  żyliśmy  w  oblężeniu  przez  siedem

miesięcy, ruch ludzi był ograniczony, pilnowało tego wojsko, z domu
mogły wychodzić tylko kobiety między dziesiątą rano a pierwszą po
południu,  czasem  nie  pozwalali  wyjść  nikomu,  tak  było  przez  dwa
tygodnie, kto wyszedł, ten ginął od kuli.

 

A: Wtedy skrzyknęli się ludzie z okolicznych wsi. Kolumną weszli

do  miasta.  Nieśli  gałęzie  drzewek  oliwnych.  I  dla  nas  jedzenie.
Warzywa i owoce. Wojsko nie robiło przeszkód. Kolumna dotarła na
centralny plac. Została otoczona. Wojsko otworzyło ogień.

 

Z: My w Syrii mamy duże lodówki, zapasy i wodę w zbiornikach

na dachu, jak nam się to wszystko skończyło, poszedłem do sąsiadów,
którzy dokądś uciekli, otworzyłem ich lodówkę.

 

A:  Wreszcie  pewnego  dnia  późnym  popołudniem  ogłoszono  z

samochodów,  że  kobiety  mogą  wyjść  z  domów.  Na  dwie  godziny.

background image

Uzupełnić zaopatrzenie. Bałam się aresztowania. Aresztowana kobieta
jest  zawsze  gwałcona.  Wyszłam  więc  z  nożem  w  kieszeni.  Dorwie
mnie jakiś wojskowy, myślałam, ciachnę go w brzuch. On mnie zdąży
zastrzelić. Mój mąż nie będzie zhańbiony. Sklepy były pozamykane.
Ludzie  oferowali  różne  artykuły  przed  domami.  Kupiłam  pieluchy.
Siedem  paczek.  Nawet  jednej  całej  nie  doniosłam.  Bo  jak  szłam,  to
matki mnie prosiły choć o dwie pieluchy. Dużo płaczących matek.

 

Z: Nie mieliśmy w końcu co jeść, wyszedłem przed blok w samej

piżamie,  rozebrałem  się,  żeby  pokazać,  że  niczego  groźnego  pod
ubraniem  nie  chowam,  powiedziałem  do  oficera  –  sunnity  –  na
pierwszym  punkcie  kontrolnym,  sto  metrów  od  domu,  że  skoro  nas
chronią  przed  terrorystami,  to  niech  nam  dadzą  wodę  i  mleko  dla
dzieci, kazał mi wrócić do domu, następnego dnia ktoś krzyknął pod
oknem, żebym zszedł, i dał mi to, czego potrzebowaliśmy, chłopak z
checkpointu, oni wszyscy potem zdezerterowali.

 

A: Po siedmiu miesiącach pozwolili już wychodzić wszystkim. Od

szóstej  rano  do  ósmej  wieczorem.  Zrobiło  się  prawie  normalnie.
Byłam znowu w ciąży.

 

Z: Zapisała się na tajny kurs pielęgniarstwa.
 

A: Zabijali ludzi, ranili. Nie było komu szyć ran. On mi bronił tam

chodzić.  Krzyczał.  Rozwód!  Rozwód!  Proszę  bardzo,  powiedziałam
mu na to. Allah akbar!

 

Z:  No  to  i  ja  dołączyłem  do  niej,  uczyliśmy  się  na  kawałkach

background image

gąbki,  jak  powstrzymać  krwawienie,  szyć  rany,  zakładać  opatrunki,
jak zrobić zastrzyk przeciwwstrząsowy, jak podłączyć kroplówkę, jaki
antybiotyk  podać  rannemu,  nigdy  potem  na  człowieku  nie
sprawdziłem nabytych tam umiejętności, za to moja żona z nawiązką,
także tamtego dnia, pamiętam, córka miała wtedy już trzy miesiące,
był mocny ostrzał ziemia-ziemia.

 

A:  Rakieta  spadła  niedaleko  domu.  Ludzie  pukali  do  drzwi.

Wiedzieli, że jesteśmy po kursie. Zostawiliśmy dzieci same. Wzięliśmy
torbę  z  opatrunkami.  Wybiegliśmy  z  bloku.  Nigdy  nie  przeżyłam
piękniejszej chwili.

 

Z:  Ostrzał  się  nasilał,  pomyślałem  o  dzieciach,  mówię  do  niej,

słuchaj,  maleńka,  nie  ma  sensu,  żebyśmy  ginęli  oboje,  jedno  z  nas
musi wrócić, ty albo ja, niech chociaż jedno przeżyje, nalegała, że to
ona pójdzie do rannych, więc poszła.

 

A: Front był wszędzie. Przy spożywczym, przy elektrycznym, przy

aptece i poczcie. Czułam wolność i o nią walczyłam.

 

Z:  Była  odważna,  odważniejsza  od  wszystkich  mężczyzn  w

mieście, taszczyła rannych pod kulami snajperów aż do szpitala, tam
czekało  wojsko,  mordowali  cierpiących,  ale  lekarze  wpuszczali  ją
tylnym wejściem i na zapleczu, w pralni, ratowali ludziom życie.

A:  Gdzie  spadła  bomba,  tam  szłam.  Zawsze  kogoś  półżywego

znalazłam.  Zawsze  byłam  potrzebna.  Dzieci  mi  umierały  na  rękach.
Każde było jak mój syn.

background image

 

Z: Wracała po drugiej w nocy, umazana krwią, nie miała siły stać

ani  siedzieć,  spała,  zdejmowałem  z  niej  te  brunatne  łachy,
poszarpane,  sadzałem  moją  maleńką  na  krześle,  myłem  ją  całą,
zaczynałem od lewej nogi, delikatnie, niech sobie śpi, myślałem, ale
gdy  doszedłem  do  rąk,  kombinowałem,  jak  jej  nie  obudzić,  a
musiałem przecież wydłubać spod paznokci zakrzepłą trupią krew.

 

A: One wszystkie są przy mnie. Dzieci moje.
 

Z:  Więc  kiedy  znowu  był  ostrzał  ziemia-ziemia,  powiedziałem,

nigdzie  nie  pójdziesz,  i  zaryglowałem  drzwi,  musiałem  je  zaraz
otworzyć,  bo  ludzie  zaczęli  nam  znosić  rannych  do  domu,  trupy,
poszarpane, ona miała torbę z lekarstwami, ale słabo czytała, więc jej
pomagałem, jeden taki z checkpointu, tego koło bloku, zauważył, że
znoszą  do  nas  ludzi,  i  miał  nas  na  oku,  kiedy  któregoś  dnia  moja
maleńka biegła do rannych, nie udało mi się jej zatrzymać w domu,
powiedział  do  niej  po  dobroci,  żeby  nie  szła  dalej,  bo  tam  są
snajperzy,  a  ona  mu  na  to,  że  gdyby  był  dobrym  człowiekiem,  to
uciekłby z wojska.

 

A: Oplułam go.
 

Z:  Naurągała  mu  od  kłamców,  pobiegła,  podjechał  samochód,

wydawało  się,  że  to  na  szczęście  chłopaki  z  Wolnej  Armii  Syrii,
wsiadła  i  kazała  się  podwieźć  do  rannych,  oni  jej  słuchali  jak  mało
kogo, moja maleńka była legendą, ruszyli w kierunku krwawiących,
ten  opluty  z  checkpointu  wszystko  widział,  przez  radio  powiedział,

background image

komu  trzeba,  że  tym  samochodem  jedzie  bohaterka,  kula  snajpera
weszła  przez  szybę  i  trafiła  moją  maleńką  prosto  w  głowę,  jeden
strzał.

 

A: Straciłam przytomność. Podobno chwilę później ogłoszono, że

umarłam.  Że  spocznę  razem  z  tymi,  którzy  polegli.  I  z  tymi,  którzy
dziś jeszcze zginą.

 

Z:  Przyszedł  sąsiad,  nie  patrzył  mi  w  oczy,  tylko  w  telefon

komórkowy,  nienormalny  jakiś,  co  jest,  zapytałem,  czy  ona  jest  już
męczennicą,  jak  chciała,  a  on,  że  jeszcze  nie,  ale  pewnie  za  chwilę
będzie,  o,  Allahu,  zbliżała  się  godzina  policyjna,  chłopaki  z  Wolnej
Armii  podrzucili  mnie  do  szpitala  samochodem,  wpadłem  na
intensywną terapię, zobaczyłem moją maleńką, byłem pewny, że nie
przeżyje do rana, potwierdzili to lekarze, krwawienie śródczaszkowe,
nieprzytomna,  umiera,  płakałem  i  czekałem,  aż  odejdzie,  przyszła
zaraz jej siostra, kazała mi biec do dzieci, one są teraz ważne, idź, ja
tutaj  sobie  spokojnie  z  nią  umrę,  ostatni  pocałunek,  żegnaj,  moja
maleńka, rano się okazało, że wciąż żyje, wiedzieli o tym i ci, co do
niej strzelali,  dostałem w  tej sprawie  telefon  z ostrzeżeniem,  idą  do
szpitala, aby moją żonę dobić, zdążyłem zadzwonić do kolegi lekarza,
on  odnotował  w  księgach,  że  ją  wypisali,  i  ukrył  u  siebie  w  biurze,
szukali, nie znaleźli, maleńka odzyskała przytomność, zaczęła mówić,
mówiła o dzieciach.

 

A: Nie pamiętam.
 

background image

Z: Myślałem, co robić, uciec do Jordanii, pomógł mi kuzyn, dzieci

zostały z siostrą żony.

 

A: Pamiętam. Zanim ruszymy, powiedziałam, muszę je zobaczyć.

Zawieźli  mnie  przed  dom.  Byłam  sparaliżowana  od  pasa  w  dół.
Przynieśli  mi  je  na  chwilkę.  Przytuliłam  pierwsze.  Potem  drugie.  I
trzecie,  czwarte.  Za  każdym  razem  mocno  wciągałam  powietrze.
Przez  nos.  Żeby  pamiętać  zapach  moich  dzieci.  Ale  nie  miałam
węchu.

 

Z: Dużą część drogi przejechaliśmy opłaconym samochodem, dalej

musieliśmy iść piechotą, nieść nosze, przed granicą maleńka straciła
przytomność, lekarz dał mi na wszelki wypadek jakiś zastrzyk, więc
go jej zrobiłem, na granicy pojawił się problem, nie miałem paszportu
ani  dokumentu,  że  ona  jest  moją  żoną,  ją  zabrali  samochodem  do
jordańskiego  szpitala,  a  ja  przez  kilka  godzin  musiałem  się
Jordańczykom  tłumaczyć,  słowem  nie  zdradziłem,  że  jestem
Palestyńczykiem urodzonym w Syrii, do której moi rodzice przyszli w
czterdziestym  ósmym,  a  więc  od  urodzenia  jestem  uchodźcą,  przez
całe  życie  nie  u  siebie,  tak,  tak,  powiedziałem  im,  jestem
Syryjczykiem, a paszport zaginął, uwierzyli i zawieźli mnie do obozu
w Zaatari, tylko kto by w tym Zaatari wytrzymał dłużej niż chwilę, to
więzienie, nie obóz, uciekłem po trzech dniach, kupiłem kartę SIM i
zadzwoniłem do męża mojej siostry, do Arabii Saudyjskiej, musisz mi
pomóc  odnaleźć  moją  maleńką,  leży  gdzieś  w  jordańskim  szpitalu,
umiera,  błagam  cię,  zrób  coś,  i  zrobił,  leżała  w  Szpitalu  Króla

background image

Abdullaha  w  Ramta,  lekarze  kręcili  głowami,  nie  ma  sensu  robić
operacji,  stan  krytyczny,  pańska  żona  odchodzi  do  Allaha,  ale
maleńka mocna była i po kilku dniach otworzyła oczy.

 

A:  Obudziłam  się  nie  całkiem.  Nie  słyszałam.  Nie  mówiłam.  Nie

mogłam się ruszyć. W głowie otwarta rana.

 

Z:  Po  trzech  tygodniach  otworzyli  jej  czaszkę  i  usunęli  kilka

kostnych  odłamków  uciskających  nerwy,  będzie  żyła,  powiedzieli,
kuli jednak  baliśmy się  ruszać, zostawiliśmy  ją  w głowie,  trzeba  się
spodziewać  kłopotów  z  nogami,  nauczyłem  się,  jak  mam  moją
maleńką  rehabilitować,  skonstruowałem  urządzenie  wspomagające
mięśnie ud, żeby w końcu stanęła, żeby poczuła się mocna i zaczęła
normalnie  żyć,  dołączyły  do  nas  dzieci,  wynajęliśmy  nieduże
mieszkanie.

 

A: Poczułam zapach. Zaczęłam mówić.
 

Z: Wystąpiła dwa razy w telewizji, przyszli ludzie i dali jej dużo

pieniędzy,  my  ich  potrzebowaliśmy  na  mieszkanie,  mamy  długi,  ale
dla niej to nic ważnego, o żadnych pieniądzach mi nie powiedziała,
tylko  poinformowała,  że  musi  jechać  do  Syrii,  na  kilka  dni,  ja  się
cieszyłem, że to znak zdrowia, będzie tam pod opieką Wolnej Armii,
nic jej nie grozi, wszystko było załatwione, wróci do nas bezpiecznie,
pojechała  i  dała  im  tam  te  wszystkie  pieniądze,  co  mi  po  powrocie
oświadczyła z dumą, i między nami popsuło się całkiem.

 

A: Te pieniądze nie były nasze. Dali mi je Syryjczycy z zagranicy

background image

dla  naszych  chłopaków.  On?  Niech  znajdzie  robotę  jakąś,  a  nie
włóczy się nie wiadomo gdzie. I z kim.

 

Z:  Sam  ją  tego  uporu  nauczyłem,  miej  własne  zdanie,

powtarzałem, no i teraz mam z nią tylko kłopoty, dowodzi, decyduje,
kto to widział takie rzeczy w rodzinie, ja się nie zgadzam, żeby przy
ludziach kobieta mi się stawiała, żeby mnie obrażała, tylko pieluchy
dzieciom potrafisz zmieniać, krzyczy mi w twarz, tyłki z gówna myć,
nic  więcej,  gdybyś  był  facetem,  pojechałbyś  do  Syrii  i  walczył,  ale
jesteś mięczakiem, więc ją uderzyłem.

 

A: Uderzył mnie.
 

Z: Prowokowała mnie, jesteś prawdziwym facetem, krzyczała, to

mnie  bij,  no  więc  biłem,  tylko  dwa  razy  się  to  zdarzyło,  biłem,
całowałem moją maleńką w głowę i przepraszałem, dwa razy, tylko
dwa razy.

 

A: Nie pierwszy raz mnie bił. Nie wojna go zmieniła. Zawsze był

taki.

 

Z: Biłem i wcześniej, prawda, nie więcej niż pięć razy, całowałem,

przepraszałem, nie chcę maleńkiej zostawić i jej nie zostawię.

 

A: On mnie zostawił. Nie mam tu nikogo. Nie mam na mieszkanie.
 

Z: Ona beze mnie nie da rady, cały czas się nią zajmuję.
 

A: Mam zaburzenia równowagi. Sprzątam dom na kolanach.

background image

 

Z:  Myłem  ją  dwa  razy  dziennie,  czesałem,  teraz,  kiedy  między

nami jest źle, szykuję jej tylko miednicę z ciepłą wodą, zetrę podłogi,
żeby dzieci czysto miały.

 

A: On mi nie pomaga.
 

Z: Boi się, że zabiorę jej dzieci, moje prawo, muszę skombinować

pieniądze, bo jak nie zapłacę komornego, to nas właściciel wyrzuci na
ulicę, a wtedy pojedziemy do obozu w Zaatari.

 

A: Tam są tylko choroby i strach.
 

Z:  Tu  mamy  normalny  dom,  łazienkę,  zarobię  jakoś  na  długi,

zapłacę, pojadę do Syrii, będę walczył i wrócę, będzie między nami
dobrze.

 

A: Już nigdy nie będzie między nami dobrze. On się nie modli. Nie

pości. Nie wiem, gdzie śpi. I już mnie to nie interesuje.

 

Z: A jak nie, to zabiorę dzieci, prawo ojca.
 

A:  Bóg  wie,  co  robi.  Bóg  mną  kieruje.  Jadę  do  Syrii  walczyć  u

boku  chłopaków.  Chętnie  bym  nerkę  sprzedała,  żeby  wspomóc  ich
walkę. Dzieci? Siostra męża zajmie się dziećmi. Jak pokonamy reżim,
przyjdzie czas i na dzieci. Allah akbar!

background image

 

W CYBER CITY

 

 

W drodze powrotnej od Aidy i Zahida na przedmieściach burego i

biednego  miasta  Ramta  mijamy  Cyber  City.  To  znaczy  trzeba
wiedzieć,  że  je  mijamy,  bo  z  drogi  na  Amman  niczego  takiego  nie
widać. Tak cyfrowo nazywa się fabryka, ale i obóz dla uchodźców na
jej terenie. Jeden blok, strzeżony szlabanem i płotem, wysoki na pięć
pięter,  ale  sprytnie  ukryty  za  jakimiś  halami,  za  rzędem  wysokich
drzew. Jedna klatka schodowa, na każdej kondygnacji mroczny długi
korytarz  w  lewo  i  mroczny  długi  korytarz  w  prawo.  Rząd  drzwi  po
jednej  stronie  i  rząd  drzwi  po  przeciwnej.  Albo  tylko  futryny
zasłonięte burymi kocami. Drzwi nie ma. Za każdym kocem – jedna
rodzina,  pokój  z  jednym  oknem,  dwanaście  metrów  kwadratowych,
bez  toalety.  Łazienki  wspólne,  zimne.  I  kuchnie.  W  całym  budynku
betonowe podłogi, odrapane ściany, smród gówna. Wszędzie ludzie.
Źle ubrani, smutni, a może senni. Nie ma tu żadnego ruchu, żadnej
energii, jest dziewiąta rano i tylko niektórzy po ciężkiej nocy zdążyli
się podnieść z barłogów. W takich warunkach każda noc jest ciężka.
Nie  położysz  się,  człowieku,  spać  jak  normalni  ludzie,  bo  w  małym
pokoju  gnieździ  się  cała  rodzina,  ktoś  ogląda  telewizję,  ktoś  parzy
sobie herbatę, pali papierosa, dziecko się zesrało w pieluchę i trzeba
je  przewinąć,  ktoś  rozmawia  przez  komórkę  z  rodziną  po  tamtej

background image

stronie  granicy.  Ten  zabity,  ten  zaginął,  tamtego  aresztowali  –
dostarczona  przez  satelitę  codzienna  dawka  wojennego  napięcia  nie
pozwala  spać.  A  i  sąsiedzi  są  głośni,  za  swoimi  kocami  mają  swoje
nerwy,  swoje  życie,  swoją  śmierć.  Ktoś  płacze,  ktoś  się  śmieje,  ktoś
drze mordę, ktoś tłucze kobietę, dwóch sąsiadów okłada się między
sobą, tutaj co noc ludzie się biją, kłócą o byle co, i krew się czasem
leje,  przyjeżdża  karetka,  tyle  jest  w  ludziach  agresji,  tyle  żalu,
tęsknoty,  ktoś  znowu  dzwoni  na  tamtą  stronę  granicy.  Tego
aresztowali,  ten  zaginął,  a  tamtego  zabili.  I  nagle  wybucha  lament
matki, właśnie się dowiedziała o śmierci syna, o, Allahu, cały blok od
jej  wycia  się  trzęsie,  zabili  go,  zabili,  matka  szlocha  i  aż  dławi  się
łzami, mdleje, ludzie ją cucą wodą, zabili go, mojego małego Abeda,
pewnie go bardzo bolało, miał takie dobre brązowe oczy, zabili, miał
takie  silne  kochane  ręce,  spokojny  delikatny  głos,  zabili,  zabili,
pewnie  go  bolało,  głupi  był,  dlaczego  nie  wyjechał  wcześniej,  nie
rzucił  pracy,  rodzinę  chciał  utrzymywać  za  swoje,  a  nie  za  talony,
uparty, taki uparty, Abed, Abed, synku, muszę cię zobaczyć, jadę tam,
muszę, gdzie jest samochód, dajcie mi jakiś samochód! Matka wstaje,
ubiera  się,  znowu  mdleje,  bliscy  znowu  biegają  z  wodą,  sąsiedzi,  w
całym bloku jazgot, jeszcze raz dzwonią na drugą stronę granicy, jak
zabili,  kiedy  zabili,  gdzie  zabili,  straszne,  straszne,  było  mało  krwi,
przed meczetem zabili, odłamek utkwił w mózgu i od razu sztywne
oczy,  matka  znowu  przytomna,  mało  krwi,  Allah  akbar,  mało  krwi,
gdyby tylko nie jechał odwiedzić teścia, gdyby spóźnił się na autobus,
Abed,  Abed,  mało  krwi,  dużo,  gdyby  tak  długo  nie  siedzieli  przy
jedzeniu, gdyby nie poszli się modlić, gdyby to nie był piątek, a oni

background image

nie  byli  pobożni,  gdyby  przed  tym  meczetem  stał  kilka  metrów  w
lewo,  gdyby  odłamek  trafił  w  ramię,  a  nie  w  czaszkę,  pewnie  go
bolało, sztywne oczy od razu, ile krwi my jeszcze zniesiemy, zabili,
zabili,  ile  wytrzymamy,  dzisiaj  już  pewnie  niewiele,  śmierć  to  w
końcu  nic  nadzwyczajnego,  lament  matki  powoli  cichnie,  każdy
wraca za swój koc, do swoich spraw i do swoich myśli, cały blok jest
przyzwyczajony do śmierci, cały co noc umiera z wycieńczenia, jest
trzecia  albo  i  czwarta  nad  ranem,  wszyscy,  pół  tysiąca  nędzarzy
minus ta, która chlipie już w ciszy, znużeni padają na twarz, dlatego
przed południem taki tu spokój.

Ale  Fadi  nie  śpi,  ma  pięćdziesiąt  pięć  lat,  nie  jest  Syryjczykiem,

jest Palestyńczykiem z Syrii, wiecznym tułaczem bez domu, wiecznie
niczyj, niechciany. Tutaj przebywa od półtora roku, w tym pokoju za
kocem, z żoną i synem, który powinien zdawać teraz maturę, lecz jej
nie będzie zdawał, bo średnie szkolnictwo dla uchodźców z Syrii nie
zostało  w  Jordanii  zorganizowane.  Syn  śpi  całe  przedpołudnia,  ale
mamy  sobie  nie  przeszkadzać,  mamy  pić  kawę.  Na  szczęście  drugi
syn, do niedawna student filologii romańskiej w Damaszku, dostał w
drodze  wyjątku  pozwolenie  na  kontynuację  studiów  poza  obozem,
mieszka  u  rodziny  w  Zarce,  niedaleko  Ammanu,  ojciec  się  cieszy,
będą z niego ludzie. Trzeciego syna nie ma, aresztowali go w Syrii, to
gorsze niż śmierć, wiecie o tym, wiemy, wiemy, złamali mu szczękę,
po czterdziestu dniach udało się go stamtąd wydostać, drogo nas to
kosztowało, ważył mniej niż pięćdziesiąt kilo, udało mu się wyjechać
przez  Turcję,  Grecję,  wiecie,  którędy  idą  szlaki,  wiemy,  wiemy,

background image

nielegalnie  przez  wszystkie  granice,  przez  Bułgarię,  Czarnogórę,
Austrię, drogo nas to kosztowało, aż do Norwegii, tam dostał pobyt,
studiuje  i  czasem  do  nas  dzwoni.  A  my  tu  gnijemy,  mówi  Fadi  i
dolewa nam kawy. Jestem Palestyńczykiem, więc w Syrii, do której
przybyłem z rodzicami, kiedy miałem osiem lat, nie mogłem dostać
obywatelstwa  ani  związanych  z  tym  przywilejów.  Palestyńczycy  w
Syrii zawsze byli obcy, mieli ograniczony dostęp do wielu zawodów i
stanowisk.  I  tutaj,  w  Jordanii,  są  bardziej  obcy  niż  Syryjczycy.
Palestyńczyk  z  Syrii  nie  ma  prawa  mieszkać  w  Zaatari,  tam
Palestyńczykom nie wolno, a szkoda, bo podobno to normalne miasto,
więcej  ludzi  i  więcej  powietrza.  A  i  wśród  Jordańczyków
Palestyńczykowi z Syrii żyć nie wolno, choć moja matka, mówi Fadi,
ma jordański paszport. I ja kiedyś go miałem, ale dzisiaj już nie mam,
wiecie przecież, jak to było z Palestyńczykami w Jordanii. Syryjczyk,
wiadomo,  wróci  do  siebie,  niech  się  tylko  wszystko  uspokoi,  a
Palestyńczyk? Dokąd ma wrócić?

Dlatego  od  kilku  miesięcy  Jordańczycy  nie  wpuszczają

Palestyńczyków uciekających z Syrii. Oni do ratunku nie mają prawa.

Ponad  połowa  obywateli  Jordanii  nie  jest  Jordańczykami.  Może

nawet  siedemdziesiąt  procent,  rząd  królestwa  woli  oficjalnie  tak
wysokich  liczb  nie  podawać.  Większość  to  Palestyńczycy.  Nie  są
jednorodną  grupą.  Jedni  podkreślają  swoją  odrębność  i  wierzą,  że
kiedyś  powrócą  do  siebie,  inni  przeciwnie  –  woleli  się  wtopić
pomiędzy  tutejszych  i  mówią,  że  są  Jordańczykami.  Jedni  opuścili
swoje domy w czasie wojny arabsko-izraelskiej 1948–1949, ponad pół
miliona  uchodźców,  a  może  nawet  i  osiemset  tysięcy,  dekretem

background image

królewskim  dostało  jordańskie  obywatelstwo,  inni  –  jak  Fadi  z
rodzicami – musieli uciekać w czasie wojny czerwcowej 1967 roku.
Zmieniły się wtedy granice, Palestyńczycy z jordańskimi paszportami
mieszkający  na  Zachodnim  Brzegu  w  wyniku  wojny  znaleźli  się  w
Izraelu,  więc  uciekali,  gdzie  się  dało,  Fadi  z  rodzicami  do  Syrii,  ale
większość – trzysta tysięcy ludzi – przybyła wtedy do Jordanii. Uboga
palestyńska inteligencja, ale częściej niepiśmienni chłopi. Palestyńscy
mieszkańcy utraconego Zachodniego Brzegu, którzy nie osiedlili się w
nowych  granicach  Jordanii,  stracili  potem  (1988)  jordańskie
obywatelstwo,  tak  jak  Fadi.  Ale  to  nie  koniec  tutejszych  wielkich
migracji, bo nadszedł rok 1990: Saddam Husajn najechał na Kuwejt.
Pracujących tam Palestyńczyków (tych, którzy nad Zatokę uciekli ze
swych  palestyńskich  domów  w  1948  i  1967  roku,  oraz  ich  dzieci)
władze  Kuwejtu  oskarżyły  o  kolaborację  z  najeźdźcą  i  skłoniły  do
wyjazdu.  Dokąd  wyjechali?  Do  Jordanii.  Osiedliło  się  tu  wtedy
kolejnych  trzysta  tysięcy  Palestyńczyków,  tym  razem  lepiej
wykształconych i nie tak biednych. Od wielu dziesięcioleci obozy dla
uchodźców  są  tutaj  stałym  elementem  pejzażu.  Jordańczycy
przyzwyczaili  się  do  uchodźców.  I  do  związanych  z  uchodźcami
niepokojów.  Kiedy  tułacze  idą  z  granicy  wielką  falą,  natychmiast
rośnie  bezrobocie  i  spada  poziom  życia.  Albo  rosną  ceny  mieszkań,
jak  po  2003  roku,  kiedy  z  Iraku  przywędrowało  prawie  milion
zamożnych  Irakijczyków.  Doświadczonym  przez  wojnę  bogatym
sąsiadom  nikt  nie  bronił  wydawać  tutaj  pieniędzy,  nikt  ich  nie
zamykał  w  obozach.  Ale  Palestyńczycy  z  Syrii,  tacy  jak  Fadi,  to  co
innego.  Są  pod  czujną  obserwacją  jordańskiego  państwa  i  muszą

background image

mieszkać za ogrodzeniem.

Kiedyś  obozy  dla  Palestyńczyków  budowano  nieopodal  centrum

Ammanu,  ale  także  w  miastach  Zarka,  Irbid,  Al-Husajn  i  Madaba.
Prymitywne  przeludnione  baraki  bez  prądu  i  kanalizacji  z  czasem
zmieniały się w murowane domy i wrastały w wielkomiejską tkankę.
Choć nie do końca, nie całkiem. Bo wciąż to dzielnice osobne, inne,
najbiedniejsze.

Tak jak Cyber City, jeden blok oddalony od drogi, najbiedniejszy

chyba w Jordanii uchodźczy obóz. Przynajmniej takie robi wrażenie.
Połowa  tych,  którzy  tutaj  koczują,  to  –  jak  Fadi  –  Palestyńczycy  z
Syrii, połowa – Syryjczycy. Zanim do nich dotarliśmy, zatrzymali nas
wartownicy.  Najpierw  było  ich  dwóch,  potem  czterech,  wreszcie
sześciu.  Mieli  poważne  miny.  Uważnie  czytali  nasze  pozwolenie  na
wjazd, w ogóle na nas nie patrząc. Trwało to może pół godziny. Jeden
policjant  pokazywał  drugiemu  naszą  kartkę  A4,  jeden  drugiemu
podpowiadał szeptem,  do czego  można by  się  tu przyczepić.  To  nie
jest  oryginał,  najważniejszy  wreszcie  spojrzał  na  nas  z  poczuciem
triumfu,  tylko  skan.  Tak  jest,  panie  policjancie.  Jordańskie
ministerstwo przysłało nam ten niezwykle ważny dokument mailem i
poleciło wydrukować. Po miesiącu starań i wielokrotnych prośbach o
umożliwienie  kilkutygodniowej  pracy  z  uchodźcami  otrzymaliśmy
zgodę  na  dwa  wjazdy  do  trzech  obozów.  Do  których  wjedziemy  –
wybór  należy  do  nas.  Dwa  wjazdy?  Za  mało,  za  krótko.  Ale  są
sposoby, żeby wjeżdżać codziennie przez wiele tygodni. Tego, rzecz
jasna,  ważnym  wartownikom  nie  mówiliśmy.  Jest  glejt  na  dwa

background image

wjazdy,  to  jest  pierwszy,  mają  wpuścić.  I  wpuścili.  W  towarzystwie
dwóch  smutnych  cywilów,  co  na  Fadim  nie  robi  żadnego  wrażenia.
Mówi,  co  myśli:  to  jest  więzienie,  jak  chcesz  wyjść,  musisz  podać
powód,  choroba  albo  pogrzeb.  Bez  powodu  wypuszczają  raz  w
miesiącu, na jeden dzień, najwyżej dwa. Autobus codziennie zawozi
dzieci  pod  drzwi  szkoły  w  Ramcie  –  Fadi  ma  także  córkę  w  szkole
podstawowej – i spod drzwi je zabiera do domu. Uchodźcy uczą się w
osobnych klasach, nigdy z dziećmi jordańskimi, taka polityka, mówi
Fadi,  jesteśmy  niechcianym  marginesem.  Mieliśmy  tu  już  żółtaczkę,
mieliśmy  wszy,  pewnie  zaraz  znowu  zacznie  nas  coś  żreć.  Niską
mamy odporność. Każdy mieszkaniec obozu-bloku dostaje raz na dwa
miesiące  paczkę  ze  środkami  higienicznymi,  coś  do  mycia,  coś  do
prania oraz dwadzieścia cztery dinary miesięcznie na jedzenie, można
je  wydać  w  sklepie,  który  jest  przed  blokiem.  Gospodarna  rodzina
kupuje tylko mąkę, olej, sól, cukier i ryż, według Fadiego wystarcza
tych pieniędzy do połowy miesiąca. Potem, jak ktoś ma krewnych na
przykład  w  Emiratach,  nie  musi  się  martwić,  krewni  pomagają,  ale
większość  ma  krewnych  co  najwyżej  w  Zaatari,  więc  mąkę,  olej,
cukier i ryż po piętnastym sklepikarz daje im na kredyt.

Ludzie stąd uciekają, wyrzucają dokumenty, ukrywają się. Gdzie?

Pewnie w Zaatari, tam najłatwiej.

background image

 

NA PUSTYNI

 

 

U  Ahmeda.  W  namiocie  zszytym  z  tego,  czego  inni  nie  chcieli.

Postawił go w miejscu, którego nikt inny by nie wybrał na dom, przy
ruchliwej  szosie,  daleko  od  wody,  na  kamieniach.  Oparty  o  stos
poduszek  przesuwa  w  palcach  koraliki  różańca,  chcecie,  to
posłuchajcie.

Pierwszy  koralik:  piętnaście  dni  pod  schodami.  Ostrzał.  Córka

wymiotowała ze strachu. Drugi koralik: wyprawa po chleb co drugi,
co  trzeci  dzień,  codziennie  po  wodę.  Ostrzał.  Trupy.  Trzeci  koralik:
Ahmed  spakował  rodzinę,  sześciu  synów,  dwie  córki,  o  żonie  nie
mówi, jakby nie istniała, powoli się do tego przyzwyczajamy. Wsiedli
do samochodu. Ruszyli, ale nie do Libanu, choć tam mieli bliżej. W
Libanie są straszne warunki: góry, sroga zima. Na granicy z Jordanią
czekali  dwadzieścia  dni.  Za  przejście  trzeba  było  zapłacić  tysiąc
trzysta dinarów. Czwarty koralik: nie poszli do Zaatari. Kto nie jest z
syryjskiej  prowincji  Dara,  ten  nie  ma  w  Zaatari  życia.  To  jest  ich
obóz,  ich  mafia.  Obcego  namierzą  i  będą  go  regularnie  gnębić:
ograbią z talonów, ukradną koce, spalą namiot, zwyzywają córki, nie
raz  i  nie  dwa  rzucą  kamieniem.  I  nie  ma  się  komu  poskarżyć,  bo
wszędzie w obozie rządzą ci z Dary. Lepiej było kupić konstrukcję z
metalowych  rurek  za  siedemset  dinarów.  I  stare  jutowe  worki.

background image

Postawić  z  nich  dom  niedaleko  granicy.  Dwie  izby  Ahmed  wyłożył
dywanami i poduchami. Przywiózł je samochodem razem z rodziną –
jak  się  to  wszystko  zmieściło?  I  gdzie  jest  samochód?  Sprzedany.
Trzeba było przecież postawić jutowy dom. W pierwszej izbie rodzina
spędza  dzień  przed  telewizorem:  stare  syryjskie  telenowele  na
przemian  z  wiadomościami  pełnymi  syryjskiej  krwi.  W  drugiej  –
rodzina śpi. Piąty koralik: bezsenność.

Szósty: na północy robi się zimno, na farmach kończy się praca.

Nielegalna.  Przypomnijmy:  w  Jordanii  żaden  uchodźca  syryjski  nie
ma  prawa  pracować.  Z  jednym  wyjątkiem:  kiedy  zatrudnia  go
organizacja  pozarządowa  zajmująca  się  uchodźcami.  Ci  z  jutowych
namiotów,  których  stać  było  na  przeprowadzkę,  przenieśli  się  do
doliny  Jordanu.  Tam  jest  cieplej,  więc  na  farmach  sezon  trwa  cały
rok.  Ahmed  nie  bardzo  wiedział,  co  robić,  czuł  się  zagubiony,
bezradny  jak  każdy  uchodźca,  zadzwonił  więc  do  pośrednika,  który
jakiś czas temu przeprowadził go z rodziną przez granicę. Pośrednik
zaoferował  pomoc,  transport  i  farmę  nad  Jordanem,  gdzie  dają
zatrudnienie  na  czarno.  Zażyczył  sobie  prowizji  od  zarobków,  bo
załatwił pracę. Pieniądze za dzierżawę gruntu, za prąd i za wodę też
brał  i  w  imieniu  Ahmeda  rozliczał  się  z  właścicielem  ziemi.  Z
procentem dla siebie. Cała rodzina ciężko pracowała przy sadzeniu i
pieleniu  ogórków,  ale  zamiast  pieniędzy  mieli  tylko  długi.  U
pośrednika. Z każdym tygodniem coraz większe. Ahmed zadzwonił do
rodziny  w  Syrii:  sprzedajcie  naszą  ziemię,  musimy  się  wykupić.
Pieniądze  przyszły  po  jakimś  czasie,  Ahmed  oddał  długi  i  ruszył  z
rodziną przed siebie, byle dalej. Rozbili się na gołej ziemi przy szosie.

background image

Tu, gdzie teraz siedzimy i pijemy herbatę. Obok innych koczowników,
którzy  do  obozu  iść  nie  chcą,  a  na  wynajem  mieszkania  nie  mają.
Nieformalna  osada  –  tak  nazywają  to  państwowi  urzędnicy  i
pracownicy  UNHCR.  Kilka  namiotów  na  gołej  ziemi,  w  Jordanii
nieformalnych  osad  jest  pełno,  widzimy  je  codziennie,  kiedy  przez
bury  krajobraz  jedziemy  z  Ammanu  na  północ,  w  stronę  syryjskiej
granicy. W gazetach prawie codziennie mniej więcej to samo: syryjscy
uchodźcy,  mówią  władze,  powinni  pozostawać  w  obozach  albo
wynajmować  mieszkania.  Nigdy  nie  było  zgody  na  koczowanie  w
namiotach  poza  obozem.  Rozpoczynają  się  więc  pierwsze
wysiedlenia. Czasem policja musi użyć siły: namioty zostają porwane
na strzępy albo podpalone, by uniemożliwić tułaczom przeprowadzkę
w inne nieformalne miejsce. Bez namiotu zostaje im tylko obóz. Mogą
też sprzedać to, co mają, koce, grzejniki, talony na jedzenie, i opłacić
pierwszy  miesiąc  czynszu  w  wynajmowanym  pokoju.  Jest  i  trzecie
wyjście: wielu tych, którym zniszczono namioty, wraca do Syrii.

Ale sporo nieformalnych osad wciąż stoi: namioty, sznury między

nimi, mokre pranie licznych rodzin i ze dwie albo trzy latryny. Choć
latryna to za duże słowo: dziura w ziemi, wokół niej cztery kije wbite
w  piach,  na  nich  rozpięte  stare  koce  albo  jakieś  inne  liche  płótno,
które ma zapewnić intymność. Wszędzie muchy.

Siódmy  koralik  w  dłoniach  Ahmeda:  muchy,  węże  i  skorpiony.

Ósmy: przez cztery dni dostawca nie przywiózł wody. Nie było mycia,
prania ani gotowania. Dziewiąty: swędzenie, biegunka i chore nerki.
Dziesiąty:  synowie  Ahmeda  znaleźli  pracę  w  okolicy.  Jakąś  chemią
spryskują  rośliny.  Nie  dostają  masek,  parzą  sobie  usta  i  drogi

background image

oddechowe.  Przejdzie  im,  ludzie  giną  od  kul,  bomb,  odłamków,  od
broni  chemicznej,  od  oprysków  jeszcze  nikt  nie  umarł.  Jedenasty
koralik:  znowu  żółtaczka.  Dwunasty:  dziecko  sąsiadki  miało  półtora
roku i bawiło się w piasku. Tydzień temu, a może i dwa już zleciały.
Znalazło  jakiś  sznurek,  cienki,  kolorowy,  włożyło  do  buzi,  izolacja
była  uszkodzona  albo  ją  dziecko  przegryzło,  poraził  je  prąd.  Trzy
godziny  czekali  na  karetkę,  która  już  na  nic  się  zdała.  Trzynasty
koralik:  dzieci  usłyszały  w  szkole,  że  mają  wracać  do  swoich
namiotów,  tam  jest  wasze  miejsce.  Czternasty  koralik:  dostajemy
talony,  wystarcza  na  dwadzieścia  dni.  Zabieramy  żonom  kolczyki,
złote, ze szlachetnymi kamieniami, i sprzedajemy w najbliższej wsi za
grosze.  A  i  tak  często  przez  kilka  dni  nie  mamy  co  jeść.  Piętnasty
koralik: chcielibyśmy wrócić do domu. Szesnasty: wszystko w rękach
Boga. Siedemnasty: szkoda, że musicie już jechać. Allah akbar!

background image

 

W ZAATARI

 

 

Siadają  w  pełnym  słońcu,  przed  południem,  koło  jedenastej.

Przyszli  wcześniej,  żeby  zająć  dobre  miejsce  na  piachu.  I  milczą.
Tobołki,  walizki,  teczki.  Sprzedali,  co  mogli:  kontenery,  namioty,
garnki.  Zabierają  tylko  gotówkę,  ubrania,  jedzenie.  Czekają.
Przychodzą nowi ludzie. Całe rodziny. Nowe siatki, plecaki, torby. I ci
nic  nie  mówią.  Żar  pali,  nie  ma  cienia.  Trzy  godziny.  Cztery.  Ktoś
powiedział, że autobus odjedzie w południe, ale się pomylił.

Będziemy  ich  widzieć  codziennie.  Bo  codziennie  ktoś  opuszcza

obóz  w  Zaatari.  Nieważne,  słońce  czy  deszcz,  wiatr,  pył  czy  błoto.
Wyjeżdżają całe rodziny. Dlaczego?

Jest!  Ludzie  podrywają  się  z  piachu  niczym  przestraszone  kury.

Autobus. Jeden, drugi, trzeci. Harmider, ścisk, przepychanki, tobołki
do luków i byle do środka. Każdy chce wejść pierwszy, zająć miejsce,
mieć pewność, że odjedzie, że już żadne wątpliwości nie zawrócą go z
drogi.  Decyzja  została  podjęta:  Zaatari  to  nie  jest  dobre  miejsce  do
życia. Więc kiedy się w końcu rozsiądą, upchną, dopchną – często po
pięć  osób  na  miejscu  dla  dwóch  –  otwierają  okna  i  zaczynają
lamentować nad tymi, którzy przyszli ich żegnać. Ostatnie wzajemne
rady, pozdrowienia, łzy.

Każdego  dnia  do  Syrii  wraca  sto,  niekiedy  dwieście  osób.

background image

Jordańskie wojsko trzyma w pogotowiu dodatkowe autokary. Gdyby
przyszło więcej powracających, nikt ich nie będzie zatrzymywał. Chcą
jechać,  niech  jadą!  Choć  ekipy  Wysokiego  Komisarza  Narodów
Zjednoczonych  ds.  Uchodźców  odradzają  powrót.  Zaczepiają
wyjeżdżających  i  zadają  pytania:  po  co  wracają,  dokąd,  do  kogo,
dlaczego?  Nie  zakazują  wyjazdu,  nikt  nie  ma  prawa  zakazać.  Choć
tam jest śmierć, więc ostrzegają. Tułacze wiedzą o tym znacznie lepiej
niż  ci  z  ONZ.  Wiedzą,  skąd  jakiś  czas  temu  uciekli.  I  nie  dalej  jak
wczoraj dzwonili do rodziny. Słyszeli w słuchawce ostrzał. Ale to nic.
Dwie godziny i będą u siebie. W domu, którego nie ma. W 2013 roku,
według  jordańskiego  rządu,  dziewięćdziesiąt  tysięcy  Syryjczyków
wróciło  do  kraju.  Ilu  z  nich  wciąż  żyje?  Ilu  znowu  wróciło  do
Jordanii? Ilu spotkało Allaha i ma święty spokój? Nie wiadomo.

Wojna okaleczyła mężczyzn. Nic do nich nie należy i nic od nich

nie  zależy.  Pojmują  to  pierwszego  dnia  w  Zaatari,  gdzie  dostają
pierwszą  lekcję  obozowego  upokorzenia.  Stoją  w  długiej  kolejce  do
rejestracji. Zmęczeni. Brudni. Muszą stać. Bez rejestracji nie ma karty.
Bez  karty  rodzina  nie  ma  spania  ani  jedzenia.  Sterczą  więc
niecierpliwie,  są  przecież  mężczyznami,  na  co  my  tyle  czekamy,
przepychają  się,  niektórym  puszczają  nerwy.  Mogą  sobie  krzyczeć,
chojrakować, mogą wygrażać powietrzu pięściami, nikt na ich męski
krzyk nie zwraca uwagi. Co jest? Masa ludzi dokoła, głusi są czy jak?
A  może  wszyscyśmy  już  pomarli,  tylko  jeszcze  się  w  tym  nie
połapaliśmy? Nadzy stoimy przed Najwyższym. Z niczym. Tak byłoby
dobrze, myśli tutaj pewnie jeden z drugim. Ale nic z tego. Łatwego

background image

wyjścia  nie  ma.  Jest  obóz.  Czekają  w  męskiej  kolejce  po  kawałek
tekturki, deszcz wlewa im się za śmierdzące kołnierze. Albo żar pali
karki. Patrzą na to ich dzieci, ich kobiety. Tak od rana, bo zwykle z
granicy  przywożą  ich  tutaj  po  nocy,  w  największej  ciemności.  Tak
było na przykład z Muhammadem, lat trzydzieści trzy, który uprawiał
pszenicę,  hodował  cytryny,  pomidory.  Dotarł  tu  z  rodziną  o
dziewiątej rano. O szóstej po południu żona powiedziała, że rodzi, i
zrobiła  to  niebawem  bez  żadnych  przeszkód.  W  szpitalu  polowym.
Syn. Chcieli ją wypisać od razu, ale jak to? W tę ciemność? Na piach?
Na mróz? Pozwólcie chociaż do rana, prosiła, jest grudzień, mój mąż
ledwo  zdążył  namiot  postawić.  Bo  najpierw  dostaje  się  namiot,
materace,  kilka  koców,  i  do  widzenia.  Twoim  dzieciom  jest  zimno?
Wszystko możesz dokupić na czarnym rynku, koców ci u nas, tych z
logo ONZ, dostatek. Jesteś mężczyzną, radź sobie.

Zaatari  –  kiedyś  nazwa  najbliższej  wsi.  Teraz  pustynne  miasto,

długie i szerokie na kilka kilometrów. Niczego nie ma obok, nawet tej
wsi  stąd  nie  widać.  Miejsce  w  pustce.  Bez  pamięci,  bez  tożsamości.
Daleko  od  innych  ludzi,  poza  społeczeństwem,  poza  czasem.
Przestrzeń  do  przetrzymywania  tysięcy  skazanych  na  poniewierkę.
Nie  istnieje  na  oficjalnych  mapach  państwa.  Ale  istnieje  w
światowych mediach. Wszystkie wielkie telewizje i wielkie gazety na
wszystkich kontynentach zamieściły już reportaże z Zaatari. Na wjazd
i pracę w obozie reporterzy muszą mieć ministerialne pozwolenie. Nie
jest o nie łatwo. Władze limitują liczbę wjazdów. Ale to nie problem.
Większości  dziennikarzy  wystarczy  dzień  lub  dwa.  Uchodźcy  są  w

background image

jednym  miejscu,  prawie  każdy  chętny  do  rozmowy.  Nietrudno  tu  o
emocje,  o  żałobny  lament  i  łzy  bezradności.  A  i  komendant  obozu,
Niemiec,  nie  broni  się  przed  wywiadami.  Jest  sympatyczny,  mówi
barwnie, sypie liczbami – to wystarczy, by uszyć zgrabne story. Trzy
kolorowe  zdjęcia  do  druku,  jakieś  siwe  dziecko,  jakieś  z  kikutem,
szpital  pod  namiotami,  albo  kilka  minut  filmu  do  emisji  i  reportaż
gotowy. Po co?

Po  co  Wysoki  Komisarz  Narodów  Zjednoczonych  ds.  Uchodźców

wyprodukował piętnastoodcinkowy serial o codziennym życiu obozu?
Można  go  obejrzeć  w  internecie.  Aby  pokazać,  że  wielki  świat  ma
problem?  Aby  komuś  nie  przyszło  do  głowy  powiedzieć,  że  na
uchodźców więcej pieniędzy nie będzie? Muszą być. Obóz w Zaatari
kosztuje dziennie pięćset tysięcy dolarów.

To wojenne miasto powstało z powodu wojny i dlatego, że pomoc

była  konieczna.  Z  założenia  tymczasowe.  Ma  zapewnić  tułaczom
przetrwanie.  To  znaczy:  wodę,  jedzenie  i  dach  nad  głową.  Aby  ci,
którzy taki obóz stawiają, ludzie Zachodu, mogli sobie powiedzieć, że
wszystko  się  tutaj  dzieje  z  poszanowaniem  godności  człowieka.
Miasto ze szmat i blachy. Świetnie widać je z samolotu, zdjęcia są w
internecie i jedno na naszej okładce: główne ulice, raczej drogi, proste
i  długie,  pokryte  asfaltem,  niektóre  z  latarniami.  I  równoległe  do
siebie  boczne,  bez  asfaltu  i  bez  oświetlenia.  Tysiące  namiotów  w
kolorze piachu – postawiono je kilka lub kilkanaście miesięcy temu. I
tysiące  białych,  na  dalekich  obozowych  obrzeżach  –  te  rozłożono
niedawno.  Białe  są  również  kontenery.  Blaszane  pudełka,  jak  piece,
gdy pali skwar. I jak lodówki, gdy zimny grudzień. Cienkie ściany nie

background image

dają  ludziom  intymności,  słychać  każdy  szmer,  każde  chrząknięcie.
Ale kontenery, rzecz jasna, lepsze są od namiotów, które deszczową
porą  pływają  w  błotnej  mazi.  Z  lotniczego  zdjęcia  widać  również
magazyny  żywności,  widać  szkoły,  szpital  i  siedzibę  Delegacji.
Wyjaśnijmy  od  razu:  Delegacja  to  kwatera  Wysokiego  Komisarza
Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców, który obóz stworzył i teraz
kieruje  nim  na  co  dzień.  Pełno  tu  betonowych  płotów,  zasieków,
drutów  kolczastych.  A  dookoła  wojennego  miasta  –  rowy,  ziemne
wały.  I  wozy  opancerzone  co  kilkaset  metrów.  Jordańczycy  pilnują,
aby nikt nielegalną drogą do obozu nie wjeżdżał, nie wchodził ani z
niego nie wychodził. I przy bramie żołnierze. Ci, którzy chcą wejść,
muszą im okazać przepustkę albo jakiś inny dokument upoważniający
do  przekroczenia  szlabanu.  Ci,  którzy  chcą  wyjść  –  pozwolenie.
Mieszkaniec  obozu  musi  się  o  nie  postarać:  iść  do  Delegacji,  odstać
pół  dnia  w  kolejce,  podać  ważny  powód.  Jeszcze  niedawno  w
wojennym mieście koczowało sto czterdzieści tysięcy ludzi, a teraz?
Nikt tego nie wie. Nawet komendant obozu.

Ale po kolei: na zdjęciu satelitarnym z czerwca 2012 roku widać

tu  jałowy  piach.  Nic  więcej.  W  górnym  rogu  kilka  zielonych
prostokątów  –  sady  oliwne.  Decyzję  podjęto  szybko.  Jordania  nie
mogła sobie pozwolić na tysiące tułaczy wędrujących po kraju. Nikt
nie  wiedział,  ilu  ich  dokładnie  jest,  nikt  nad  ich  wojennym
wygnaniem  nie  miał  pełnej  kontroli.  Zdecydowano,  że  powstanie
obóz dla dwudziestu tysięcy uchodźców. Tylu się spodziewano. Nikt
nie przewidział, że syryjski kryzys, jak go tutaj nazywają, zmieni się
w krwawą i długą wojnę domową.

background image

W  ciągu  dziewięciu  upalnych  lipcowych  dni  ekipy  UNHCR,  z

pomocą  innych  międzynarodowych  organizacji  pozarządowych,
postawiły  w  Zaatari  pierwsze  namioty.  Oficjalne  otwarcie:  28  lipca
2012 roku. Jeden wielki namiot z biurem rejestracji, kilkaset małych
do mieszkania, przenośne toalety. Tak powstały dzielnice pierwsza i
druga:  długie,  skośnie  biegnące  ulice  dobrze  widać  na  pierwszych
satelitarnych  zdjęciach  obozu.  Namiot  obok  namiotu.  Populacja:
piętnaście tysięcy ludzi.

Pierwsze  namioty  zajmowano  w  pośpiechu.  Każdy  walczył  o

lepszy: bliżej toalety, bliżej jedzenia, bliżej szpitala, bliżej bramy.

Na zdjęciu wykonanym trzy miesiące później, we wrześniu 2012

roku, wiele brązowych małych kwadratów zlewających się z kolorem
ziemi – pokryte piaszczystym pyłem namioty. Na spalonym słońcem
beżowym  podłożu  pojawiają  się  także  wielkie  białe  prostokąty.  To
kredowy żwir wysypany pod nowe dzielnice – trójkę i czwórkę. Żwir
ograniczy uciążliwe pylenie w czasie letnich suchych wiatrów i błoto
w  deszczowe  zimy.  Powstają  kolejne  dzielnice.  Zbudowano  je  z
większym  rozmysłem:  proste  ulice,  namioty  w  równych  odstępach
wokół  murowanych  kuchni  i  umywalni.  Wytyczono  jasne  granice
dzielnic,  by  łatwiej  tym  wszystkim  zarządzać.  Populacja  obozu:
trzydzieści tysięcy.

Od października 2012 zdjęcia satelitarne i mapy powstające na ich

podstawie  zmieniają  się  z  dnia  na  dzień.  Coraz  więcej  kwadratów
białego  żwiru,  na  nich  szare  prostokąty  łazienek,  równe  rzędy
namiotów, pierwsze kontenery. Zamiast namiotu z biurem rejestracji
jest  Base  Camp,  schowane  za  kolczastymi  zasiekami  centrum

background image

zarządzania – kwatera główna, komenda obozu. Powstają porządnie
zaplanowane dzielnice dziesiąta, jedenasta, dwunasta – coraz dalej od
szpitala, od rejestracji, od miejsca, w którym wydają paczki z ryżem.
W listopadzie 2012 roku populacja obozu: czterdzieści pięć tysięcy. W
styczniu  2013:  sześćdziesiąt  pięć.  Kolumny  uchodźców  ciągnęły  z
północy bez choćby jednego dnia przerwy. W równe rzędy namiotów
wkradł  się  chaos.  To  tu,  to  tam  oko  satelity  zarejestrowało  jakąś
wyrwę,  jakiś  namiot  postawiony  niesfornie  przed  rzędem,  jakiś  za.
Trójka  i  czwórka  straciły  zgrabne  linie,  trudno  się  zorientować,
którędy  biegną  ulice.  Namioty  są  wszędzie,  rozłożone  gdziekolwiek,
czasem  ciasno  obok  siebie,  czasem  luźniej.  Jedynie  szkoły,  szpital  i
punkty  dystrybucji  to  plamy  o  wyraźnych  prostych  kształtach.  Tam
jest  porządek.  W  lutym  2013  roku  –  siedemdziesiąt  sześć  tysięcy
tułaczy.

W  marcu  2013  roku  Wysoki  Komisarz  przestał  publikować

statystyki,  bo  już  niemal  co  minutę  nowy  uchodźca  przekraczał
granicę.  Do  Zaatari  zgłaszało  się  dziennie  nawet  trzy  tysiące
zmęczonych ludzi. Obóz osiągnął wyznaczone maksymalne rozmiary
– dwa na cztery kilometry. Rok po otwarciu – sto czterdzieści tysięcy
wygnańców.

Jeśli  chodzi  o  liczebność  populacji,  drugi  po  kenijskim  Dadaab

tułaczy  obóz  na  świecie.  Najlepiej  opisany  i  zmapowany.  Czwarte
miasto Jordanii. Dwieście dwadzieścia siedem ulic. Szesnaście tysięcy
domostw. Na mapach zaznaczono każdy budynek. Oprócz namiotów i
kontenerów – trzy tysiące innych rozmaitych punktów: sklepy, małe
biznesy,  szkoły,  kliniki,  tereny  rekreacyjne,  biura,  centra  rejestracji,

background image

łazienki, kuchnie, zbiorniki na wodę pitną, kosze na śmieci, meczety,
a  nawet  latarnie.  Wybrano  jedynie  te  najważniejsze,  zorientowano
mapę wobec Mekki i rozdano uchodźcom – niech wiedzą, gdzie są.

Ale  mapy  powstają  głównie  dla  tych,  którzy  obozem  zarządzają.

Pokazują,  jak  się  tu  wszystko  zmienia:  stopień  zagęszczenia  w
poszczególnych  dzielnicach,  struktura  mieszkańców  (na  przykład  ze
względu na miejsce zamieszkania w Syrii), zasięg władzy każdego z
liderów  ulicznych  (razem  z  numerami  ich  telefonów),  łazienki
sprawne, łazienki niesprawne, szamba na mydliny, szamba na fekalia.
Dzięki  mapom  wiele  wiemy  o  koczujących  tu  ludziach:  jak  i  kiedy
zmieniają  położenie  namiotów  i  kontenerów,  kogo  wolą  za  sąsiada,
jak  daleko  mają  do  kranu  z  wodą,  do  kuchni,  gdzie  załatwiają
fizjologiczne potrzeby. I tylko jednej rzeczy nie wiemy: ilu ich jest. W
listopadzie 2013 władze obozu szacowały populację na sześćdziesiąt
tysięcy  ludzi.  Ponad  połowa  zniknęła?  W  ciągu  kilku  miesięcy?
Gdzie? Przeszła przez obozową granicę szukać szczęścia gdzie indziej?
Tutaj, w Jordanii? A może w Syrii? Chyba w żadnym innym mieście
na świecie liczba ludności nie zmienia się tak dynamicznie. W lutym
2014  roku,  kiedy  po  drugiej  stronie  granicy  nasiliły  się  walki,
obozowe  statystyki  znowu  podskoczyły  –  Syryjczyków  w  Zaatari
koczuje ponad sto tysięcy

[1]

.

Na  wprost  bramy  –  główna  ulica,  jej  końca  nie  widać.  Champs

Élisées, tak ją nazywają gazety. Champs, brzmi jak Szam, po syryjsku
Damaszek. Ale uchodźcom nie w głowie Francja, główna ulica to dla
nich  suk,  bazar.  To  prawie  siedemset  sklepów:  ciasno  ustawione
kontenery, pojedyncze albo połączone ze sobą, by stworzyć większą

background image

przestrzeń na supermarket, gdzie wszystko można kupić, i ananasa w
puszce, i czekoladowe płatki dla dzieci. Budy z blachy falistej, jedna
za  drugą,  z  wyciętymi  oknami,  często  z  dodatkowymi  kramami
ustawionymi  przed  wejściem.  Najbliżej  obozowej  bramy  mężczyźni
sprzedają  karty  startowe  do  telefonów.  Ci,  którzy  przybywają  z
granicy,  zawsze  chcą  najpierw  zadzwonić  do  bliskich  zostawionych
po  tamtej  stronie.  Ale  pójdźmy  dalej  główną  ulicą,  coraz  głębiej  w
obóz: umywalki na sprzedaż, krany, gniazdka, wtyczki, meble, pralki,
lodówki, piecyki elektryczne, gazowe, koce, odzież, perfumy, fryzjer,
golibroda,  krawiec,  jubiler,  manicure,  pedicure,  kantor  wymiany,
ślubne  suknie  –  można  kupić,  można  wypożyczyć,  stragany  z
gotowaną  kukurydzą,  z  warzywami,  z  owocami,  z  przyprawami,  z
kawą,  z  papierosami,  z  watą  cukrową.  Piekarnie,  cukiernie,
kawiarnie, także internetowe, i restauracje. Na suku można zamówić
gorącą zupę z rogatej głowy barana, z cytryną i cynamonem, barana z
rusztu  zjeść  na  plastikowym  chybotliwym  stole,  a  po  zapłaceniu
rachunku  w  sąsiednim  kontenerze  kupić  wyprawioną  baranią  skórę.
Albo żywe kury. Jest i sklep zoologiczny, z kanarkami w klatkach, z
rybkami w akwariach. Jest w obozie bilard, jest siłownia i biblioteka.
Wszędzie  pełno  ludzi,  a  przed  marokańskim  szpitalem  polowym
chyba  najwięcej.  Chory  musi  odstać  swoje.  I  przed  punktem
dystrybucji  gromada,  napięcie  w  powietrzu,  wystarczy  byle  iskra  i
awantura  gotowa.  Wszędzie  pali  żar,  zimne  deszcze  przyjdą
najwcześniej  za  tydzień,  lecą  iskry,  prawdziwe,  spod  głośnych
szlifierek, ktoś ciągle tnie blachę, przecina metalowe ściany, główna
targowa  ulica  nieustannie  się  rozbudowuje,  kiedyś  miejsce  było  tu

background image

darmo,  teraz  trzeba  zapłacić  odstępne,  suk  się  przebudowuje  i
zmienia,  podobnie  jak  cały  obóz.  Ludzie  przestawiają  mieszkalne
kontenery,  jak  im  się  tylko  zechce  –  to,  co  stało  tu  wczoraj,  dzisiaj
może stać trzy kilometry dalej. Na peryferiach nowe miejsce nic nie
kosztuje, nie trzeba na to żadnego zezwolenia, denerwują cię sąsiedzi
albo chcesz mieszkać bliżej krewnych, wystarczy zamówić specjalny
serwis, zapłacić i zlecenie zostanie wykonane na kołach połączonych
metalowym  drągiem.  Do  transportu  mniejszych  ładunków  służą  w
obozie  taczki.  Pchają  je  zwykle  nastoletni  chłopcy.  Wszystko  się  na
taczkach  przewiezie:  bagaże  tych,  którzy  właśnie  przybyli  i  jeszcze
nie  znają  obozowej  topografii,  ryż  z  przydziału,  puszki  z  olejem  na
handel, koce, a często i człowieka, jak mu się nie chce iść na drugi
koniec obozu, jak nie ma roweru albo nogi.

Do  Zaatari  przyjechali  holenderscy  specjaliści  od  planowania

przestrzennego. Zaprosili pracowników organizacji humanitarnych na
spotkanie  pod  hasłem  „Wizje  dla  Zaatari”.  Zapytali:  jak  widzicie
przyszłość  tego  miejsca?  Organizacje  pozarządowe  mają  wielkie
wizje:  zbudujemy  kanalizację,  sieć  niskiego  napięcia,  porządne
asfaltowe ulice. Będzie bieżąca woda, publiczny transport, będziemy
mieć  boiska  i  rozgrywki  z  drużyną  z  Mafraku  –  sąsiedniego  dużego
miasta. Zaatari stanie się stałą osadą. Już się nią staje. Są kontenery,
pewnie niedługo powstaną pierwsze domy. No i jest rynek: w ciągu
miesiąca  obraca  się  tu  dwunastoma  milionami  dolarów.  Skąd  te
pieniądze, skoro nikt nie ma gotówki?

Ale  Zaatari  nie  będzie  miastem.  Tego  słowa  wszyscy  się  starają

background image

unikać.  Szczególnie  kiedy  o  przyszłość  obozu  zapytać  jordańskich
ministrów. Czy Syryjczykom ktoś te pytania zadaje? Na razie nie. A
szkoda. Bo chyba nikt z nich nie wiąże przyszłości z tym kawałkiem
pustyni. To złe miejsce. Każdy chce je porzucić i wrócić do domu.

Siedzimy  w  namiocie,  kiedyś  białym,  teraz  w  kolorze  piasku,  z

logo Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców.
U sąsiadów Muhammada. Szczęśliwie nikt tu już nie nocuje. Obok stoi
metalowy kontener z godłem Emiratów Arabskich, tam sąsiedzi śpią
całą  liczną  rodziną.  Głowie  rodziny  namiot  służy  do  przyjmowania
innych  głów  rodzin.  Kotłują  się  w  tych  męskich  głowach  złe  myśli,
mroczne  obrazy,  męczą  za  dnia,  nocą  czarne  sny  nie  dają  chwili
wytchnienia.  Mężczyźni  siadają  w  kręgu,  piją  herbatę,  kawę,  palą  i
tak od miesięcy spędzają swoje marne życie. Pomrukują, wzdychają,
stękają. Co innego mają do roboty? Wstają przed świtem, obmyją się,
zmówią modlitwę, coś powiedzą do żony, do dzieci, wyjdą przed swój
namiot albo przed kontener, rozejrzą się, to w lewo, to w prawo, czas
biegnie wolno, to przed siebie, to za siebie, piją więc pierwszą kawę
na  progu  kontenera,  coś  jedzą,  do  południa  jeszcze  tyle  godzin,
zwołują się wzajemnie, jakby się nie widzieli od wieków, i siedzą.

Kobiety?  Nie  ma  ich  w  domach?  To  znaczy  w  namiotach,  w

kontenerach.  Nie  przygotowują  obiadu?  Dokąd  poszły  i  po  co?  Po
cokolwiek.  Z  siedzenia  w  miejscu  dla  rodziny  żadnego  pożytku  nie
ma.  Obóz  to  organizm,  który  musi  pić,  jeść  i  wydalać.  Trzeba  mu

background image

zapewnić ochronę – od słońca, od deszczu, od choroby. Uchodźcom
nie  wolno  samym  o  siebie  zadbać.  Wszystko  jest  im  dostarczane
zgodnie z międzynarodowymi wytycznymi. Jedzenie – pierwsza rzecz,
którą  dostaje  Syryjczyk  po  przekroczeniu  granicy.  Przynajmniej  w
teorii: hummus, tuńczyk, daktylowy batonik i woda. W obozie działa
centrum  dystrybucji.  Każdy  uchodźca  raz  na  piętnaście  dni  dostaje
paczkę  z  suszoną  pszenicą,  ryżem,  fasolą,  olejem,  herbatą  i
tuńczykiem  w  puszce.  Codziennie  świeży  chleb.  I  kupony:  dziewięć
dinarów  na  osobę,  za  które  można  dokupić  warzywa.  Obozowe
wytyczne:  dorosła  osoba  je  dwa  tysiące  sto  kalorii  dziennie.  To
pięćset sześćdziesiąt gramów jedzenia na osobę każdego dnia. Kobieta
w  ciąży  dostaje  trzysta  kalorii  więcej,  karmiąca  matka  aż  pięćset.
Dzieci,  które  chodzą  do  szkoły,  dostają  ciasteczka.  Pomimo  tak
wyliczonych  kalorii  uchodźcy  narzekają  na  jakość  wyżywienia.  Są
głodni.  Jedni  drugim  kradną  z  namiotów  jedzenie.  Można  je  potem
znaleźć w sklepach na Champs Élisées. Albo przy drodze do Mafraku,
najbliższego normalnego miasta.

Wobec powyższego zarząd obozu zapowiada zmiany. Aby uniknąć

kradzieży,  dystrybucja  jedzenia  zostanie  wstrzymana.  Zamiast
żywieniowej paczki uchodźcy będą dostawać dwadzieścia dinarów na
miesiąc do wydania w wyznaczonych obozowych sklepach. Z czasem
pieniądze  zostaną  zamienione  na  przedpłacone  karty  kredytowe.
Uchodźca sam wybierze to, co mu potrzebne.

Ale  na  razie  tak  nie  jest.  Dlatego  kobiety  zostawiają  swoje

namioty,  swoje  kontenery  i  choć  nie  mają  gotówki,  ruszają  na
targową ulicę. Tam zawsze coś się może trafić, jakiś cudzoziemiec, na

background image

przykład  europejski  wolontariusz  z  kolorową  torbą,  jakiś  reporter  z
miękkim sercem, pełno ich tutaj się kręci, albo inna intratna okazja.
Warto się ruszyć, chwycić takiego za rękaw: zimno, głodne dzieci…

Słyszymy to wiele razy. Prośba za prośbą, krótko, w biegu, kobiety

dobrze wiedzą, że ci z Europy zawsze się spieszą, zawsze mają jakąś
sprawę  do  załatwienia,  że  w  kilka  sekund  muszą  przyciągnąć  naszą
uwagę i wzbudzić nasze współczucie. Pytamy tłumacza: o czym ona
mówi?  Idzie  zima,  ma  namiot,  nie  ma  kontenera,  grzejnika,  koców,
ma  dzieci.  Nie  wolno  nam  przystawać,  bo  natychmiast  pojawia  się
kolejna kobieta w czarnym hidżabie, trzecia, czwarta, piąta wybiega z
kolejki  po  chleb,  ósma  porzuca  na  ladzie  siatkę  z  warzywami,
dwudziesta. Jedna krzyczy przez drugą, każda ma niecierpiącą zwłoki
sprawę,  każda  taką  samą,  każda  podtyka  nam  pod  nos  swoje
cierpienie, walczy o ciepło dla dzieci, o ich pełne żołądki, żadna nie
chce stracić szansy, robi się zgromadzenie, gniewne twarze, zacięte,
głośny babski lament, to nie jest bezpieczne, zaraz zbierze się tłum,
tak nas uprzedzali ci, którzy załatwili nam wejście do obozu, obsiadły
nas  czarne  kwoki,  takich  sytuacji  należy  unikać,  bo  człowieka
zadziobią,  nie  mają  nic  do  stracenia,  szarpią  nas  za  rękaw,  nie
prowokować,  z  rozpaczającymi  matkami  na  Champs  Élisées  nie
wdawać się w żadne rozmowy.

Kobiety,  które  uciekły  spod  bomb.  Żony,  które  w  Syrii  nie

pokazywały  się  na  ulicy  bez  męża.  Żeby  ich  nie  pomówiono  o
nieobyczajne zachowanie. Żony, które wychodziły do innego pokoju,
kiedy przychodzili obcy mężczyźni pograć z mężem w karty. Żeby nie
przynieść mężowi wstydu. Żony, których przestrzenią była kuchnia i

background image

pokoje dzieci. Miały duże domy – teraz dwa metry na pięć. Biegają po
obozowej  ulicy  i  bez  żadnego  skrępowania  zaczepiają  europejskich
mężczyzn. Daj! Daj! Daj!

Ani słowa o żonach. Ośmiu mężów w kręgu, dużo dymu. Miałby

się każdy po kolei przyznać przed sąsiadami i przed samym sobą? Że
żadna  już  z  niego  głowa  rodziny?  Że  żona  potrafi  go  nazwać
kłótliwym nierobem? A tak tu bywa: przypilnuj dzieci – mówi kobieta
do mężczyzny – wychodzę do pracy. Który się przyzna, że codziennie
zadaje jej to samo pytanie: ile dzisiaj zarobiłaś? I że nie dowierza, że
ciągle  mu  mało,  że  przeszukuje  jej  torebkę  i  wszystkie  kieszenie?
Który  miałby  odwagę  ogłosić  w  męskim  kręgu,  że  mu  kobieta
powiedziała: dość! Gazety opisują wojenną emancypację. Oto Jasmin:
w kilka miesięcy z kury domowej zmieniła się w żywiciela rodziny.
Jest krawcową w organizacji wspierającej uchodźców. Zarabia trzysta
dolarów  na  miesiąc.  Jej  mąż  nie  gotuje,  nie  sprząta,  nie  dogląda
dzieci,  nie  szuka  pomocy  dla  syna  ranionego  odłamkiem  w  głowę.
Robi  to  wszystko  Jasmin,  po  pracy.  Mąż  śpi,  czytamy  w  reportażu,
rozkazuje,  zadaje  pytania.  Jasmin  mówi  z  podniesioną  głową:
wzięłam  na  siebie  wszystkie  obowiązki,  a  on  jeszcze  stawiał  mi
wymagania.  Pieklił  się  bardziej  niż  zwykle.  Wystąpiłam  o  rozwód.
Mam wolność, zawsze jej pragnęłam. Choć jestem zmęczona, czuję się
świetnie.

Jasmin opisana w gazecie pewnie nie mieszka w obozie. Tu nie ma

pracy  za  trzysta  dolarów,  poza  organizacjami  pozarządowymi  dla
kobiet  żadnej  pracy  nie  ma.  Kobiety  mówią,  że  wojna  odebrała  im

background image

kobiecość. Bo – jak Jasmin – robią na co dzień to, co dotychczas robili
faceci. Ale facetami nie są. I już coraz mniej czują się kobietami. Kto
to widział, żeby syryjska żona z Dary bez opamiętania przepychała się
w  kolejce.  Łapała  obcych  za  rękaw  i  mówiła  do  nich  w  gniewie.
Historie  z  gazety  nie  zdarzają  się  często.  Dość?  Która  by  się  tutaj
odważyła  mężowi  tak  pyskować?  Jeśli  kobiety  cokolwiek  zarobią,
potulnie oddają mężom pieniądze, gotują im obiad, w nocy dają im
siebie  i  marzą,  by  wrócić  do  domu,  gdzie  ich  przestrzenią  była
kuchnia, nie pustynia.

Mężczyźni?  Siedzą  w  swoim  kręgu.  Muhammad  miał  najlepsze

cytryny  w  całej  okolicy.  I  teraz  za  nimi  płacze.  Codziennie  z  jego
gospodarstwa wyjeżdżała ciężarówka pełna płodów rolnych. Czasem
nawet  i  dwie.  Każdy  z  mężczyzn  ma  coś  do  powiedzenia.  Piekarz
potwierdza:  pierwszy  dzień  tutaj  jest  jak  kamień  w  piersiach.
Najtrudniejszy dzień życia. To, co do tej pory było nie do pojęcia –
tego dnia zostaje pojęte. Nie wiesz, co myśleć, mówi na to elektryk.
Nic  nie  pojmujesz,  pusta  głowa.  I  żal.  Osiem  lat  budował  dom,  a
mieszkał  w  nim  sześć  miesięcy.  Ma  trzydzieści  cztery  lata,  dwoje
dzieci i nic więcej. Tylko wspomnienia. I czas teraźniejszy, który stoi
w  miejscu.  Świat  biegnie  do  przodu,  mówi  któryś,  a  my  w  gęstym
gównie. Tkwimy bez ruchu. I tylko narzekamy. Że gorąco. Że zimno.
Że ciasno. Że ciemno. Że nie ma pracy, pieniędzy. Syn ma cztery lata i
chce,  mówi  Muhammad,  żebym  mu  kupił  zabawkę.  Pełno  ich  w
sklepach  na  Champs  Élisées,  nie  mam  za  co,  synu,  ból  mi  rozrywa
serce.  Moje  dzieci,  odzywa  się  inny  rolnik,  wczoraj  chorowały.

background image

Bezsenna  noc,  nerwy.  Gorączka  dziecka  tutaj  a  gorączka  dziecka  w
domu  to  dwie  różne  choroby.  Tutaj  strach  jakiś  większy,  zimno
pustyni  jest  groźne,  trupie.  Człowiek  boi  się  śmierci.  Biegunka.  Co
robić? Z dziecka się leje, doktor daleko, będzie ze cztery kilometry,
nie ma samochodu, nie ma światła na drodze.

O starszych córkach ani słowa. A byłoby o czym mówić: wiele z

nich nigdy nie opuszcza kontenera. Raporty podają, że co piąta. Tak
zdecydowali  ich  ojcowie  z  obawy  przed  obozową  przemocą  i
obozową  hańbą.  Dziewictwo  córki  to  jedyny  kapitał,  w  niektórych
rodzinach w ścisłym tego słowa znaczeniu. Bo skoro w Zaatari można
sprzedać  i  kupić  wszystko,  to  młodą  żonę  także.  W  obozie  pracują
jordańscy  handlarze  kobietami.  Zaglądają  do  salonów  piękności,
ubijają interesy z fryzjerkami: zorganizujesz dziewczynę – dostaniesz
prowizję.  Na  ulicach  zaczepiają  matki,  pukają  w  blaszane  drzwi
kontenerów. Szukają wysokich, szczupłych, raczej blondynek, raczej z
nietypowym kolorem oczu. Pytają o trzynastolatki – te są najdroższe,
bo je łatwo wychować. Wychowywać będzie teściowa, jeśli transakcja
dojdzie do skutku, ona zadba o właściwe ułożenie małżeńskich relacji.
Główni  zainteresowani?  Jordańczycy  i  Saudyjczycy.  Obiecują
pieniądze w zamian za córkę. Albo procent w zamian za informację,
do  którego  kontenera  zgłosić  się  po  narzeczoną.  Cały  Półwysep
Arabski  wie,  że  Syryjkę  można  teraz  tanio  kupić.  Wystarczy  sto
dolarów. Kiedyś musiało się mieć tysiąc, ale tułaczom potrzebna jest
jakakolwiek  gotówka.  Niektórzy  ojcowie  robią  więc  interes.  I
usprawiedliwiają  samych  siebie:  ciężkie  mamy  czasy,  a  opieka

background image

starszego  mężczyzny,  który  nie  jest  uchodźcą,  zapewni  córce
bezpieczeństwo. Córka sobie popłacze, ale kiedyś będzie wdzięczna. A
może, jeśli Allah będzie łaskawy, nowy mąż zajmie się całą rodziną?
Pomoże się wydostać z obozu?

Bywa i tak, że przyszły mąż szuka taniego seksu, a nie taniej żony.

Saudyjczycy  nie  mogą  bez  pozwolenia  swojego  rządu  poślubić
cudzoziemki. A Jordańczykom nie wolno się żenić z małoletnimi. Jest
na  to  sposób:  ślub  tymczasowy.  Na  dwa,  trzy  dni.  Czasem  na  kilka
tygodni  –  termin  zależy  od  zawartego  kontraktu.  Nie  trzeba
oficjalnych  papierów.  Wystarczy  chęć  pana  młodego  oraz  zgoda
rodziców panny młodej. W zamian za wynagrodzenie rodzice zrzekają
się w imieniu poślubionej należnych jej praw. Tymczasowy mąż nie
ma  obowiązku  finansowego  zabezpieczania  tymczasowej  żony.  Ani
dzieci,  które  urodzą  się  z  tymczasowego  związku.  I  jeśli  bladolica
Syryjka  już  się  tymczasowemu  mężowi  znudzi,  nie  trzeba  się
rozwodzić, przecież nie ma papierów. A jak mu przyjdzie ochota, to
wróci do Zaatari i za sto dolarów poszuka nowej tymczasowej żony.
Inne  kształty,  inny  kolor  oczu.  Siedem  i  pół  tysiąca  dziewczyn  w
wieku  od  jedenastu  do  siedemnastu  lat.  Ilu  ojców  jest  gotowych
sprzedać  swoje  dziecko?  Nie  wiadomo.  O  córkach  trzymanych  w
zamknięciu nigdy się w męskich kręgach nie rozmawia.

Ale bywa odwrotnie. Córki wychodzą codziennie i to na całe dnie.

Ten z papierosem, co siedzi w kącie kontenera, już niemłody, mógłby
nam  sporo  opowiedzieć  o  swojej  najstarszej.  Znamy  ją  dobrze  i
wiemy, że Hana wstaje o szóstej, kiedy w obozie jest jeszcze ciemno.
Maluje się, dobiera chustkę do ubrania, pastuje buty. Pracę zaczyna o

background image

ósmej.  W  Syrii  uczyła  angielskiego  w  szkole  i  to  właśnie  dzięki
angielskiemu  znalazła  stałą  pracę  w  organizacji  pozarządowej.
Szczęściara.  Trzy  razy  w  tygodniu  chodzi  po  dzielnicy  numer
jedenaście  i  sprawdza,  czy  toalety  są  czyste.  Wchodzi  do  środka,
ocenia i na ekranie smartfona zaznacza 2-5-2: czyste, 2-2-3: brudne,
2-6-4:  zdemolowane,  brakuje  kranów.  W  pozostałe  dni  tygodnia
chodzi  od  namiotu  do  namiotu,  siada  przy  kawie  i  słucha  skarg
mieszkańców.  Że  deszcz  zalał  namiot,  że  nie  ma  łopaty  do  kopania
rowu, że brakuje ubrań na zimę, że wszyscy czekają na grzejniki i nikt
nic nie wie. Kiwa głową ze zrozumieniem. Nazywa się to budowaniem
społeczności.  Albo  mobilizacją  społeczności.  Do  domu  wraca  przed
szóstą. Szykuje obiad dla rodziców. Starsi są, po sześćdziesiątce, choć
wyglądają na osiemdziesiąt. Trzęsą się im ręce, mają chwiejny krok i
zaczerwienione oczy. Wymagają opieki – widać to gołym okiem. Kto
się nimi zajmie, jeśli nie Hana? Bracia, którzy mieszkają w sąsiednich
kontenerach,  mają  własne  rodziny.  Młodsza  siostra  wyszła  za  mąż  i
spodziewa się dziecka. Tylko niezamężna Hana ma czas zajmować się
rodzicami.  Dzięki  jej  zarobkom  mogli  na  czarnym  rynku  kupić
kontener.  Zdążyli,  zanim  ceny  przed  zimą  poszybowały  w  górę.
Zapłacili połowę tego, co teraz sobie liczą handlarze. Hana mówi, że
jest szczęśliwa. Stać ją na wszystko. Kiedy potrzebuje, doładuje kartę
do  telefonu.  Nie  brakuje  jej  na  warzywa  i  owoce.  A  kiedy  zaczyna
padać i pył zamienia się w ciężkie błoto, Hana może sobie kupić nowe
buty  zamiast  tych  z  płótna  na  cienkiej  podeszwie.  Czasem  w
kontenerze Hany pojawia się mężczyzna. Sąsiad, któremu spodobały
się  jej  oczy.  Kuzyn,  który  ceni  jej  zaradność.  Pytają  ojca  o  zgodę.

background image

Mówią: twoja córka ma już dwadzieścia pięć lat, robimy ci przysługę.
Ale ojciec wie dobrze: każdy facet w obozie chciałby mieć żonę, która
zarabia. A każdy ojciec pracującą córkę. Więc ojciec odmawia Hanie
zgody  na  zamążpójście.  Córki  nie  odda.  Dzięki  niej  może  sobie
spokojnie  siedzieć  z  sąsiadami  w  męskim  kręgu  i  o  nic  się  nie
martwić.  Ale  Hana  złego  słowa  o  ojcu  nie  powie.  Narzeka  tylko,  że
wystarczy  godzina  chodzenia  po  obozie  i  jej  czyste  buty  są  całe  w
pyle.  Znowu  je  będzie  musiała  pastować.  I  że  kontener  cuchnie
papierosami. Ojciec nie przestaje palić, choć Hana prosi: tato, to mi
przeszkadza. Nie mogę oddychać.

Woda. Według humanitarnych międzynarodowych standardów na

każdego  koczującego  w  obozie  powinno  przypadać  dziennie
dwadzieścia  litrów.  W  Zaatari  dostają  po  trzydzieści  pięć.  Na  cały
obóz wychodzi ostatnio trzy tysiące osiemset metrów sześciennych na
dobę. Do picia, gotowania, prania, mycia się i do toalet. Dwie studnie
głębinowe wykopane na terenie Zaatari – to za mało. Brakujące litry
dowożą  zakontraktowani  dostawcy.  Codziennie  przez  bramę  obozu
wjeżdża  ponad  sto  cystern  pełnych  wody.  Wytyczono  dla  nich  w
piachu boczną drogę, żeby nie korkowały tej, którą wjeżdżają ludzie.

Kiedy  pada  deszcz,  cysterny  grzęzną  w  błocie.  Ostatnio

codziennie.  Organizacja,  która  zajmuje  się  dostawami,  informowała
komendę  obozu,  że  przed  zimą  trzeba  wzmocnić  drogę.  Nie
wzmocniono. Traktory i koparki, a także robotnicy z łopatami robią,
co  mogą,  by  i  zimą  sto  tysięcy  tułaczy  miało  codziennie  co  pić.
Wyciągają cysterny z błotnej mazi. Woda musi płynąć non stop.

background image

Wodna drużyna, jak siebie nazywają ci, co zarządzają obozowym

wodnym biznesem, pracuje na dwie zmiany, siedem dni w tygodniu.
Kiedy  o  piątej  po  południu  wszyscy  pracownicy,  którzy  nie  są
Syryjczykami,  muszą  z  rządowego  rozkazu  opuścić  obóz,  oni  jako
jedyni Jordańczycy zostają w środku. Pracę zaczynają o szóstej rano.
Przy wjeździe woda przechodzi testy. Kontroluje Syryjczyk, który wie,
na  co  zwracać  uwagę,  ma  za  sobą  cztery  dni  szkolenia.  Starannie
wykonuje  pracę  –  sprawdza,  co  będzie  piła  jego  rodzina.  Odkręca
kran  w  cysternie,  nabiera  wody  do  wiadra.  Kolor?  Brązowe
zmętnienie?  To  znaczy,  że  woda  została  nabrana  zaraz  po
uruchomieniu  studni  głębinowej.  Nie  nadaje  się  do  picia.  Śmierdzi
benzyną?  I  tak  się  zdarzało,  bo  kierowca  cysterny  dorabiał  po
godzinach,  wożąc  paliwo.  Jakiś  inny  zły  zapach?  Woda  jest
wczorajsza.

Każdego  dnia  średnio  szesnaście  cystern  nie  przechodzi  kontroli.

Muszą  zawrócić.  Jeśli  przyjadą  znowu  z  brudną  wodą,  kierowca
będzie musiał umyć cysternę od wewnątrz.

Na cysternę wspina się drugi kontroler. Sprawdza, czy jest pełna.

Bo  zdarzali  się  cwaniacy,  którzy  przyjeżdżali  z  prawie  pustą,  a
pieniądze  brali  za  pełną.  Kontroler  pobiera  próbkę  wody  w  celu
sprawdzenia  poziomu  chloru.  Za  mało  –  trzeba  dosypać.  Za  dużo  –
trzeba wodę rozcieńczyć.

Na  podstawie  map  pokazujących  zagęszczenie  obozu  wiadomo,

gdzie  i  ile  wody  ma  trafić.  Kierowca  rozwozi  wodę  do  wskazanych
zbiorników, wraca i zdaje raport. Kontroler jeszcze raz wspina się na
ciężarówkę, sprawdza, czy w cysternie nic nie zostało. I czy nic się nie

background image

pojawiło. Pusta cysterna, która swobodnie wyjeżdża z obozu, to pole
do popisu dla mafii.

Ale to nie koniec testów. Z każdego z prawie czterystu zbiorników

przeznaczonych dla ludzi pobiera się próbki i wysyła do państwowego
laboratorium  w  Ammanie.  Od  pół  roku  mikrobiologiczne  testy  są
czyste.  Nawet  do  mycia  i  do  toalety  woda  musi  być  najwyższej
jakości. Bo nie wiadomo, czy nie będą piły jej dzieci. Nie wiadomo,
czy ktoś nie zabiera wody spod prysznica w baniaku do domu, bo ma
bliżej niż do cysterny z pitną wodą. Skończy się rozwolnieniem albo
nie daj Boże zakażeniem bakterią E. coli. Taka złośliwa bakteria może
uruchomić skargi, protesty, nawet demonstracje.

Wczesne popołudnie, a dzieci gdzie? Chłopcy powinni siedzieć w

szkole,  bo  chodzą  na  popołudniową  zmianę.  Dziewczynki  –  na
poranną.  Targowa  ulica  jest  pełna  i  jednych,  i  drugich.  Pracują
chłopcy:  sprzedają  papierosy,  lepią  ciasto  na  pity,  kręcą  watę
cukrową, a trochę dalej, na niewielkim wzniesieniu, oddzielają piasek
od  drobnych  kamieni.  Za  taczkę  dostaną  dinara.  Z  piasku  robi  się
cegły, z kamyków chodnik naokoło namiotu, żeby deszcz natychmiast
nie  zamieniał  piachu  w  błoto.  Dzieci  szmuglują  na  zewnątrz  obozu
przydziałowe  paczki  ryżu  albo  soczewicy  otrzymane  w  punkcie
dystrybucji, sprzedają je przy drodze i przynoszą dorosłym gotówkę.
Pracują  i  te,  które  mieszkają  poza  obozem.  Co  trzecie  syryjskie
dziecko  w  wieku  szkolnym  nie  chodzi  do  szkoły.  Co  dziesiąte  jest
zmuszane do pracy. Piszą o tym jordańskie gazety, które studiujemy
codziennie  o  świcie,  kiedy  z  Ammanu  zdążamy  burą  pustynią  na

background image

północ. Czy tylko co dziesiąte? Wystarczy się rozejrzeć to tu, to tam,
by  nabrać  w  tej  sprawie  wątpliwości.  Starsze  dzieci  pracują  niemal
wszystkie,  zwłaszcza  chłopcy.  Nielegalną  pracę  syryjskim  dzieciom
dają Jordańczycy. Taki mały uchodźca za marnego dinara posprząta,
coś dźwignie, coś przyniesie, odniesie, czegoś przypilnuje i zbierze w
sadzie  oliwki.  Taki  mały  uchodźca  ani  piśnie,  kiedy  pracodawca
zamiast wypłaty da mu kopniaka w tyłek. Ludzie są rozmaici, jedni
dobrzy, inni źli, różnie bywa. Ale praca dzieci nie dziwi tutaj nikogo.
I  z  punktu  widzenia  koczującej  na  pustyni  rodziny  jest  bardziej  dla
wszystkich  bezpieczna.  Kiedy  policja  przyłapie  na  gorącym  uczynku
pracującą  syryjską  matkę  albo  ojca  –  deportacja  jest  murowana.
Chyba  że  się  policjantowi  zapłaci.  A  dziecko?  Kto  by  dzieciaka
upilnował,  panie  władzo,  dziecku  pan  przecież  wybaczy.  I  władza
wybacza,  bo  dziecka  pod  kule  nie  wyśle.  Dziecko,  tak  wśród
uchodźców  często  tu  bywa,  to  jedyny  żywiciel  rodziny.  Czasem  i
dziesięcioosobowej.  Na  przykład  za  pracę  przy  rybach  (odcinanie
głów nożem, wyjmowanie flaków, skrobanie łusek) dziecko wyciąga
czterdzieści  dinarów  miesięcznie,  co  dużej  rodzinie  wystarczy  może
nawet na tydzień życia. To jest wojna, mówią dorośli, nie ma co się
bulwersować. Oby tylko takie nieszczęścia spadały na nasze dzieci.

W  męskim  kręgu  siedzi  i  nauczyciel.  Przez  dwadzieścia  lat

pracował  w  szkole  podstawowej,  aż  przyszedł  ten  dzień,  akurat
zaczynał się ramadan, kiedy trzeba było uciekać. Jest ich w rodzinie
dziewięcioro. Przyszli do Jordanii. Obozu w Zaatari jeszcze nie było,
zatrzymali się gdzieś u ludzi, w jakimś gospodarstwie, nie oni jedni.

background image

Pracował  przy  pomidorach,  a  kiedy  pracy  nie  było,  uczył  dzieci.
Swoje  i  nie  swoje.  Przez  trzy  miesiące.  Ale  kiedy  zbudowali  obóz,
zbudowali i szkołę. Płaci za nią państwo Bahrajn. Nauczyciel poszedł
do  kancelarii  i  się  przedstawił:  jestem  nauczycielem  angielskiego.
Powiedzieli mu, że w Jordanii nim być nie może. Tylko Jordańczyk
ma prawo uczyć. Co z tego, że jest często młody i niedoświadczony,
takie  zasady  narzucił  tutejszy  rząd,  żeby  chronić  przed  uchodźcami
rynek  pracy.  Nauczycielowi  zaproponowali  posadę  asystenta
nauczyciela.  To  znaczy  woźnego.  Zgodził  się  i  siedział  potem  przez
wszystkie lekcje w ostatniej ławce, czuwał nad porządkiem w klasie.
Patrzył,  jak  nauczyciel  z  dziećmi  pracuje.  Patrzył  tak  niemal  przez
cały rok, aż wreszcie ktoś ważny w szkole poszedł po rozum do głowy
i przyjaźnie mrugnął do woźnego okiem: możesz uczyć angielskiego.
Więc uczy. Dwa razy w tygodniu po cztery godziny. Płacą mu za tę
pracę po dziesięć dinarów za dzień, a jak się spóźnia, to siedem i pół.
Jego długi rosną każdego dnia. Boi się, że z ich powodu będzie musiał
sprzedać dom w Syrii. Bo wierzy, że wciąż stoi i coś jeszcze jest wart.
Zresztą to zależy od dnia, bo bywa i tak, że wcale nie wierzy: dom nie
miał  prawa  ocaleć.  Nie  ma  domu.  Niczego  nie  ma.  Tylko  ten  obóz
jest.  I  życie,  jak  życie  zwierząt  w  klatce:  dostać  jeść  i  wysrać  się.
Lepiej byłoby tam zginąć. Całą dziewiątką. Bo nie ma nadziei. Ale czy
na  pewno,  pyta  sam  siebie,  są  przecież  trzy  córki,  czterech  synów.
Trzeba  umieć  czekać,  jeść,  co  dają,  i  srać  cierpliwie,  gdzie  każą,  a
dzieci na pewno do domu wrócą. Będą obywatelami, nie uchodźcami.

Jestem  mężczyzną,  mówi  Muhammad,  który  hodował  cytryny,  i

zasłania  twarz.  Jest  ojcem  i  mężem.  Udało  mu  się  ocalić  rodzinę.  I

background image

siedzi teraz wieczorami przed łazienką dla kobiet. To jego codzienny
męski obowiązek. Narzeka: one zawsze w łazience długo siedzą. Ale
co  robić?  Żona  mu  mówi,  że  nie  ma  rady,  musi  iść  tam  z  dziećmi.
Dookoła  już  noc,  więc  podnosi  się  z  podłogi  –  całe  dnie  spędza  na
podłodze – wkłada buty i idzie ich pilnować. Obóz po zmierzchu dla
kobiet  nie  jest  bezpieczny.  Mężczyźni  w  ciemnościach  napastują
uczciwe  kobiety.  A  i  w  umywalni  można  się  narazić  na  grzeszne
widoki. Bywa, że dziewczyny sprzedają się tam za pieniądze. Lepiej
wysikać  się  w  namiocie  do  wiadra,  a  jeszcze  lepiej  mieć  własną,
przydomową  dziurę.  Kibel,  mówi  sanitariusz,  oto  nasze  marzenie.
Mógłby doprecyzować: szczyt męskich ambicji. Mieć własną łazienkę,
toaletę. Żeby nie wystawać wieczorami pod tą damską zbiorową. Ci,
którym  udało  się  zamienić  namiot  na  kontener,  natychmiast  obok
kopią  dziurę  w  ziemi,  z  plastikowej  rurki  konstruują  metrowy
odpływ,  budują  blaszane  albo  brezentowe  ściany  i  toaleta  gotowa.
Zimno smaga po tyłku, mrozi nerki, ale to nic. Jak masz kontener i
kibel pod oknem, mówi Muhammad, nic ci już nie zostało do roboty.
Na nic się już zdadzą twoje męskie ręce. Każdy kolejny dzień – bez
żadnego planu. Ci, którzy się z tym nie zgadzają, kłócą się z żonami, z
dziećmi, biją je. A i sąsiad do sąsiada czasem z rękami skoczy, tacy są
tu ludzie słabi. Czy raczej taka jest ludzka natura, mówią mężczyźni
przy  kawie,  w  kręgu  pod  namiotem.  Wszystko  się  na  tym  świecie
zmienia oprócz natury człowieka. Złodziej zawsze będzie złodziejem,
a  hojny  będzie  hojnym.  Uczciwy  nie  ukradnie,  nawet  gdy  jego
rodzina jest głodna albo w wielkiej potrzebie.

Kto ruszył w drogę, murarz odzywa się po raz pierwszy, i dotarł aż

background image

tutaj? Ci, którzy byli zmęczeni. Ci, którzy się bali. My.

Bite kobiety czasem szukają pomocy. Mogą liczyć tylko na pomoc

imama. A imamów jest w obozie sporo. Chętnie przekażą radę każdej
zbłąkanej  żonie.  Wszystkim  mniej  więcej  zalecają  to  samo,  mniej
więcej tak: nic nie dzieje się bez przyczyny. Spójrz na siebie, zanim
obwinisz męża. Spójrz w lustro. Podkrążone oczy, poszarzałe włosy,
zaniedbane ubranie i zaciśnięte usta przypominają mu o tym, że nie
daje  ci  tego,  co  powinien  dać.  Że  żaden  z  niego  facet.  Twojemu
mężowi  odebrano  wszystko.  Kiedyś  przynosił  do  domu  pieniądze,
zapewniał jedzenie, a teraz jest jak korpus bez kończyn, niedołężny.
Pomóż  mu,  dostosuj  się.  Weź  się  za  siebie,  starannie  wypełniaj
domowe obowiązki, a on się poprawi. Nie warto mówić, że i ciebie
boli.  Biegać  z  językiem  do  przyjaciółek.  To,  co  się  dzieje  u  was  w
kontenerze,  jest  tylko  waszą  sprawą.  Po  co  mężowi  dokładać
upokorzenia? Odbierać mu jego miejsce w rodzinie? Plucie na tego, z
którym dzielisz łoże, to wstyd dla całej rodziny. Nie dziwota, że on
wtedy bije. Trzeba żyć cicho, w pokorze, modlić się. Allah akbar!

Wszystko,  co  w  życiu  zbudowałem,  mówi  starszy  pan,  wszystko,

co własną pracą stworzyłem, przepadło w sekundę. Całe moje życie.
Co robić z życiem, które nie ma sensu?

Męski  krąg  politykuje.  Europa  może  zrobić,  co  zechce.  Ale  nie

chce.  Szkoda  gadać.  Po  co  ci  aż  cała  Europa?  Jak  Paryż  czegoś  nie

background image

akceptuje,  to  raz  dwa  wyśle  kilka  samolotów  i  po  sprawie.  Albo
Londyn.  Oni  nie  mają  nic  przeciw  temu.  Akceptują  zabijanie
Syryjczyków.  Uwinęliby  się  z  tym  w  dwa  dni.  Każdy  jeden  kraj
Europy by się uwinął. U nas reżim jest silny, ale tylko przeciw swoim.
W  Europie  szanują  zwierzęta,  psy,  koty,  czytałem,  walczą  o  ich
prawa. Może świat nam kiedyś pomoże, może się opamięta i człowiek
syryjski będzie chociaż jak pies, a nie jak bydło rzeźne. Oni w Europie
słabo rozumieją, co się u nas dzieje. Kto z kim walczy i o co. I my
zaczynamy mieć z tym kłopot. Był reżim i była Wolna Armia, a teraz
są  jeszcze  islamiści  różnej  maści,  fanatycy.  Jacy  fanatycy?  Co  ty
gadasz?  Wolna  Armia  jest  słaba,  to  islamiści  chronią  Syryjczyków.
Walczyli w Afganistanie, Iraku, w Czeczenii, mają doświadczenie, są
silniejsi. Głupoty opowiadasz. Ja głupoty opowiadam, ja? Są silniejsi,
bo wierzą w Allaha, Bóg daje im siłę. Oni nas uczą, jak wierzyć i jak
walczyć, są szkolenia. Ludzie porzucają Wolną Armię i przechodzą do
islamistów.  I  my  wrócimy  walczyć,  jak  będzie  więcej  broni.
Potrzebujemy  broni  przeciwlotniczej!  Co  ty  opowiadasz,  grzejnika
potrzebujesz, bo ci tyłek w nocy marznie. Zachód już nic nie kapuje
przez takie gadanie, widzi w nas terrorystów. To prawda, reżim chce,
żebyśmy mieli twarz Osamy. Arabowie? Co Arabowie? Każde arabskie
państwo  mogłoby  u  nas  przerwać  zabijanie.  Choćby  Jordania.
Jordańczycy zależą od Wielkiej Brytanii, palcem nie kiwną, nie ma co
gadać.  Nikt  z  Arabów  nie  kiwnie.  Wszyscy  od  kogoś  zależą.  Od
Europy,  od  Ameryki.  Rosja  i  Chiny  też  mącą.  Oni  wszyscy  muszą
zdecydować, co z nami będzie. Nikt więcej. Taka jest prawda. Arabia
Saudyjska na pasku Waszyngtonu. Katar i Emiraty to samo. Przysyłają

background image

nam  tu  kontenery  do  mieszkania,  ale  życie  arabskich  braci,  którzy
krwawią,  mało  ich  obchodzi.  Obchodzi,  obchodzi,  tylko  nasze  życie
nie jest w interesie Obamy. Obama się boi broni chemicznej. Trzęsie
portkami.  Ale  codzienne  zabijanie  naszych  dzieci  nie  robi  na  nim
wrażenia.  To  jest  ojciec?  Ja,  gdybym  był  Obamą…  Ale  nie  jesteś.
Jesteś  śmieciem  na  zimnej  pustyni.  I  ja  także.  Europa  i  Stany
jednakowo  źle  myślą  o  Arabach,  więc  nas  porzucili.  I  co  tu  więcej
gadać. Opuszczeni jesteśmy. Dajcie kawy gościom.

Opuszczona jest samotna matka, na imię ma Halima albo Fatima,

zapomnieliśmy  zanotować,  może  jeszcze  inaczej,  dzielnica  numer
dziewięć,  kontener  bez  żadnych  przybudówek  i  bez  toalety  pod
oknem. Zero pracy, zero gotówki, tylko talony na pszenicę, soczewicę,
tuńczyka  i  mięso  w  puszce.  Trudno  jest  w  obozie  samotnym
kobietom.  Zdarza  się,  że  ktoś  im  wydrze  paczkę  z  jedzeniem,  kiedy
wracają  z  punktu  dystrybucji.  Pobije  je  za  butelkę  oleju,  zostawi
siniaki  na  ciele  za  puszkę  tuńczyka.  Taka  kobieta  nie  ma  odwagi
przeciskać  się  w  tłumie  mężczyzn,  kiedy  trzeba  coś  załatwić  w
Delegacji. Nie dostanie grzejnika, dodatkowych koców. Taka kobieta
nie  ma  siły  odpowiadać  na  ciągłe  zaczepki,  kiedy  sama  idzie  przez
obóz.  Macają  ją  w  kuchni,  macają  w  kolejce  do  Delegacji.  Więc  się
ratuje,  jak  potrafi:  wyciąga  telefon  i  udaje,  że  rozmawia  z  mężem.
Bóg mi świadkiem, mówi teraz do nas, że tylko z tych talonów żyjemy
i  że  nam  wszystkiego  brakuje.  Ma  lat  trzydzieści  jeden.  I
aresztowanego  w  Syrii  męża,  ponad  dwa  lata  temu,  za  udział  w
demonstracjach,  żadnej  wiadomości,  żyje  czy  nie  żyje.  Z  powodu

background image

śmierci  mężczyzny  albo  jego  aresztowania  lub  udziału  w  walkach
obowiązek  utrzymania  dzieci  spoczywa  na  samotnych  matkach  w
pięćdziesięciu  tysiącach  uchodźczych  syryjskich  rodzin.  Samotna
Halima  ma  pięcioro  dzieci,  cztery  dziewczynki  plus  chłopiec.  One
chodzą do szkoły, on nie może, ma siedem lat i sika na siebie. Matka
nie wie,  jak temu  zaradzić.  W kontenerze  ostry zapach  moczu.  One
też  wszystkie  sikają  do  wiadra,  bo  wieczorem  dziewczynki  boją  się
nos  za  próg  wystawić  i  matce  bronią  wychodzić.  W  ciemności,  ich
zdaniem,  mieszkają  martwi  ludzie,  zapewne  ci,  których  pamiętają  z
Syrii,  dużo  trupów  mieszka  w  dziecięcych  wspomnieniach,  trupy
krążą uparcie dookoła kontenerów i późną nocą zuchwale przenikają
cienkie metalowe ściany i zimne dziecięce sny.

Zapowiadają śnieg i mróz. Nie wszyscy mieszkają w kontenerach,

niektórzy wciąż w namiotach. Nie wszyscy mężczyźni piją codzienną
kawę z sąsiadami, niektórzy wolą się trzymać osobno. Jak ten młody
ojciec z dziewczynką na rękach i kocem na ramionach. Nie powie, jak
mu  na  imię.  Tylko  córkę  ma  i  nikogo  więcej.  Rozwiódł  się,  ale  nie
mówi  dlaczego.  Unika  rozmowy  z  obcymi,  bo  jest  obozowym
nielegałem. To znaczy, że go tutaj nie ma. Nie mógł stanąć w kolejce
po  obozową  kartę,  samotny  ojciec,  po  której  okazaniu  dają  cukier,
ryż, pszenicę, soczewicę, drobnego tuńczyka, olej i mięso w puszce.
Nie  mógł  się  starać  o  metalowy  kontener,  nie  mogą  go  dać  komuś,
kogo  nie  ma.  On  jest  w  Irbidzie,  kilkadziesiąt  kilometrów  stąd.  Ma
niebieską  kartę  z  miasta  Irbid.  Dwa  lata  temu  zatrudnił  się  tam  na
budowie i został złapany. Syryjskim uchodźcom w Jordanii pracować

background image

nie wolno, o czym Jordańczycy świetnie wiedzą. Dlatego nie raz i nie
dwa niejeden uchodźca narobił się ciężko tydzień albo i cały miesiąc,
a potem nie zobaczył ani dinara. Wypierdalaj, syryjski śmieciu! Komu
miałby  się  poskarżyć?  Policji?  Żeby  go  deportowali?  Tak  jak  jego
chcieli  deportować,  młodego  faceta  z  córką  na  rękach  i  kocem  na
ramionach,  który  stoi  teraz  przed  nami.  Za  to,  że  pracował,  żeby
zarobić na jedzenie dla dziecka, groził mu powrót pod kule. Ale jakoś
zdołał się wywinąć i skrył się tutaj, w obozie, w starym opuszczonym
namiocie.  Z  wielkim  skarbem,  o  jakim  marzy  niejedna  uchodźcza
rodzina.  Niedużą  legitymacją,  która  świadczy  o  tym,  że  jakiś
Jordańczyk dał mu tak zwaną gwarancję. Czyli schronienie i opiekę
na  dobre  i  na  złe.  Jordańczyk  dostał  za  to  sporo  kasy,  podpisał,  co
trzeba,  i  zniknął,  nieważne,  ważna  jest  legitymacja.  Młody  ojciec  z
dziewczynką na rękach i kocem na ramionach wchodzi do obozu jako
gość  odwiedzający  krewnych  i  tak  z  niego  wychodzi.  Jedzie  cały
dzień  do  Irbidu  dwa  razy  w  miesiącu,  tam  dostaje  talony  warte  sto
dinarów. Musi je zrealizować w tamtejszych sklepach, więc wraca z
zakupami  na  dwa  tygodnie,  niby  tego  dużo,  ale  po  kilku  dniach
wszystkiego zaczyna brakować: i cukru, i ryżu, i pszenicy. Nie mają z
córką co jeść. Nic więcej nie powie, bo żyje w takim strachu, że nie
ufa nikomu i nikomu skarżyć się nie zamierza.

Za  to  Inżynier  Rolnik  –  przeciwnie.  W  męskim  kręgu  teraz  on

zabiera  głos.  Czterdzieści  trzy  lata,  z  siwą  resztką  czupryny  i  siwą
brodą wygląda na sześćdziesiąt i chodzi o kuli. Ma żonę, syna i sześć
córek,  z  powodu  których  zdecydowali  się  opuścić  dom.  Kiedy  do

background image

miasta wkracza wojsko, mówi, straszny jest los kobiet.

W Zaatari kupił trzy metalowe kontenery, ustawił je w podkowę, z

przodu dodał ścianę z chybotliwej blachy, powstał więc kwadratowy
dziedziniec  pod  dachem  z  plandeki,  od  biedy  można  by  go  nawet
uznać  za  przedpokój.  Oczywiście,  za  zasłoną  z  koca  jest  i  toaleta,
dziura  w  ziemi  wyłożona  kawałkiem  plastiku,  konewka  zamiast
spłuczki.  Zostawić  to,  co  tu  zbudował  –  oto  jego  codzienne  męskie
marzenie.  Czy  raczej  plan,  bo  marzeniem  jest  powrót  do  domu,
którego  dzisiaj  nie  ma.  Został  zbombardowany.  A  sklepy,  których
Inżynier  Rolnik  był  właścicielem  –  rozkradzione.  Przepadły  piece
gazowe  (sześć  sztuk),  telewizory  (pięć),  odkurzacze  (trzydzieści),
miksery  kuchenne  (dwadzieścia  cztery),  mikrofalówki  duże  (dwie),
małe  (siedem),  lodówki  (trzy),  zmywarki  (cztery),  grzejniki
elektryczne  (dwanaście),  garnki,  czajniki,  talerze,  noże,  widelce  i
łyżki  w  niezliczonej  ilości  oraz  zaopatrzenie  dużego  sklepu
spożywczego.  Tego  wszystkiego  Inżynier  Rolnik  dorobił  się  w
Emiratach Arabskich, gdzie pracował przez kilka lat. W gotówce miał
trzysta dolarów, kiedy opuszczali dom. Jego ostatnia w życiu męska
decyzja: uciekamy! Teraz żyje z jałmużny, którą mu przysyła kuzyn z
Kuwejtu.  Ale  jak  długo  dorosły  mężczyzna,  pyta  Inżynier  Rolnik,
może  żyć  dzięki  cudzej  łasce?  A  pieniądze  są  pilnie  potrzebne,
Inżyniera  Rolnika  czeka  operacja  biodra,  proteza,  najlepiej
biologiczna, tego w obozowym szpitalu na pewno nie zrobią, tylko na
zewnątrz,  w  jordańskim.  Najpierw  muszę  się  wynieść  z  tego
więzienia, tak o Zaatari mówi nam przy herbacie. Ma dość napięcia, z
rozmaitych  męskich  motywacji,  które  tu  wisi  między  ludźmi.  Są

background image

Syryjczycy  –  agenci  zbrodniczego  reżimu,  przyjeżdżają  do  obozu,
dostają za to pieniądze, niszczą wspólne toalety, podpalają namioty,
jednego dnia pięćdziesiąt spalili. Zostali złapani i deportowani. Ale w
obozie  są  i  konflikty  między  rodzinami,  klanami,  między  dwiema
wioskami,  między  regionami,  walka  o  nieformalne  obozowe
przywództwo,  o  pieniądze,  Syryjczycy  to  materialiści,  mieliśmy
ziemię,  domy,  dobrobyt  i  nagle  straciliśmy  wszystko,  więc  teraz,
skoro już nam się udało przeżyć, musimy skombinować pieniądze, to
nasze  jedyne  zadanie,  każdy  próbuje  jakiś  biznes  ukręcić,  a  biznesy
to, rzecz jasna, konflikty, o miejsce, o nieuczciwą konkurencję, masz
taki sam towar jak ja, czemu go tak tanio sprzedajesz, ty gnoju, nie
możesz  dyktować  tu  cen,  jak  jeden  dostanie  w  łeb,  to  cała  rodzina
staje za nim, cały klan, cała wieś, nawet nie pytają o powód, noże idą
w  ruch,  sto  pięćdziesiąt  chłopa  z  jednej  strony  i  sto  pięćdziesiąt  z
drugiej, w biały dzień, nikt się nie wtrąca, w obozie nie ma policji,
płoną namioty, latają kamienie, leje się męska krew, krzyczą kobiety,
złorzeczą, wrzucają sąsiadom brudne pieluchy do cystern, aż wreszcie
po dwóch dniach wszystkim się odechciewa, interweniują starsi, nikt
tu się dobrze nie czuje, każdy marzy, żeby stąd uciec. Jak ktoś chce w
mężczyznę  uderzyć,  to  wali  w  jego  rodzinę.  Mówi  źle  o  kobiecie,  o
siostrze  na  przykład,  że  kurwa.  Plotka  się  niesie  od  kontenera  do
kontenera,  przykleja  do  rodziny,  hańba  niezawiniona,  trzeba  źródło
pomówienia zlokalizować i w walce, po męsku, bronić honoru.

Nie ma tu ani dnia ukojenia, bo jak ma być, skoro mężczyźni nie

mają co robić. Delegacja daje pracę mężczyznom raz na kilka tygodni.
Nazywają  to  cash  for  work:  sprzątanie  obozu,  kuchni,  toalet  oraz

background image

alejek  między  namiotami  i  kontenerami.  Prawnicy,  lekarze,
nauczyciele, rolnicy, inżynierowie, kucharze razem z innymi zbierają
śmieci  z  metalowymi  szpikulcami  w  dłoniach.  Pełne  czarne  worki
trafiają  do  pojemników.  Trzeba  było  je  łańcuchami  przykuć  do
cementowych  cokołów.  Ludzie  są  tu  kreatywni,  w  obozie  każdy
sprzęt,  każde  urządzenie,  każdy  rupieć  może  się  przydać  do
wygodniejszego koczowania. Wszystko jest budulcem, także pojemnik
na  śmieci.  Po  śmieci  przyjeżdżają  samochody.  Prawnicy,  lekarze  i
inżynierowie  wrzucają  worki  na  pakę  pikapa.  Jesteś  mężczyzną  i
sprzątasz  kible  po  obcych.  Ale  co  tam,  skoro  nie  ma  roboty,  męską
dumę  trzeba  schować  pod  kapotę.  Zajęcia  rozdzielają  liderzy  ulicy,
niemal każda ulica ich ma, ale nie każdy ma do szefa szczęście, bo nie
każdy  jest  jego  kumplem.  Albo  nie  chciał  mu  za  pierwszym  razem
oddać procentu od zarobionych groszy, więc teraz siedzi i patrzy, jak
inni  mężczyźni  pracują.  Najgorszych  ludzi,  zdaniem  Inżyniera
Rolnika, oszustów i kombinatorów wybierają na tych liderów. Dostaje
taki  osiem  butli  gazowych,  cztery  wstawia  do  zbiorowej  kuchni,  a
cztery  sprzedaje.  I  żadnej  kary  na  to  nie  ma,  tylko  wspólna  kawa  z
wizytacją z Delegacji albo innych organizacji, które w Zaatari pracują.
Podjeżdżają  tymi  terenowymi  drogimi  samochodami,  z  tymi
plastikowymi  identyfikatorami  zawieszonymi  na  szyjach  i  z  kim
rozmawiają?  Z  liderami  ulicy.  W  ich  obozowych  willach  złożonych
czasem  aż  z  pięciu  kontenerów.  Była  dostawa  ubrań  zimowych,  z
Kuwejtu,  z  Arabii  Saudyjskiej.  Piękne  rzeczy,  dobra  jakość,  z
metkami, markowe. Liderzy je wzięli i podzielili między sąsiadów tak,
że  każdy  dostał  jakiś  stary  łach.  A  nowe  rzeczy  wylądowały  w

background image

sklepach  na  Champs  Élisées.  Tak  nam  opowiada  Inżynier  Rolnik  i
powtarza: Oszaleję. Jeszcze miesiąc i oszaleję.

Podjął pierwszą od miesięcy decyzję. Poszedł do Delegacji i spytał,

czy  może  wynieść  z  obozu  swoje  meble.  To  znaczy  dziesięć
materaców,  koce,  telewizor,  nic  więcej.  Nie  może.  Poszedł  do
jordańskich  żołnierzy  pilnujących  bramy.  Z  nimi  próbował  się
dogadać.  Nie  dogadał  się.  Ma  pieniądze  na  wynajem  mieszkania,
gdzieś  w  mieście,  niedaleko,  na  razie  na  trzy  miesiące,  chciałby
chociaż  na  tyle  się  stąd  wynieść,  odpocząć  od  obozowego  obłędu.  I
żeby dzieci zaczerpnęły normalnego powietrza. Dobrze się uczą, może
nawet  najlepiej  w  całej  obozowej  szkole,  ale  co  to  za  szkoła,  są  w
ciągłej  depresji,  zdaniem  ojca  bez  energii,  bez  uśmiechu.  Czy  to  z
napięcia,  czy  ze  słabego  jedzenia?  Po  tym  mięsie  z  puszki
rozdawanym  w  centrum  dystrybucji  dzieci  dostają  biegunki.  A  na
Champs  Élisées  jedzenie  drogie,  nic  dziwnego,  bo  jordańskie
ciężarówki  z  warzywami,  które  codziennie  wjeżdżają  do  obozu,
muszą się na bramie opłacać, nic nie ma darmo na świecie, a już na
pewno,  kiedy  trwa  wojna.  Tanie  jest  tylko  to,  co  ludzie  dostają  z
przydziału:  cukier,  słaby  ryż,  soczewica,  pszenica,  drobny  tuńczyk  i
mięso, po którym dzieci chorują. Oszaleję. Jeszcze miesiąc i oszaleję.

Są  tu  i  Syryjczycy,  którzy  przyjechali  nie  z  powodu  wojny,  ale

żeby  zarobić.  Handlowcy.  Sprzedają,  kupują,  wszystko  jest  na
sprzedaż,  wszystko  da  się  zamienić  na  gotówkę,  także  kradzione.
Dlatego  w  umywalniach  nie  ma  kranów,  a  z  ich  dachów  zniknęły
ekrany słoneczne do produkcji prądu. Mafiosi, denerwuje się Inżynier
Rolnik,  dzieci  zatrudniają  do  złodziejstwa.  Dają  dinara,  klucz  do

background image

odkręcania  śrub,  dzieci  odkręcają,  co  dorosłym  potrzebne,  i
przemycają  poza  obóz.  Z  czym  te  dzieci  pójdą  w  życie?  Z  jakim
wychowaniem?  Stoją  gówniarze  przy  Champs  Élisées  i  zaczepiają
kobiety. Ktoś im na pewno za to płaci, żeby potęgować niepokój. Tak
opowiada  nam  Inżynier  Rolnik.  Nagle  jakiś  smarkacz  rzuca
kamieniem, wybucha awantura i ludziom skacze ciśnienie.

Oszaleję!

W  tym  samym  czasie  w  baraku  przy  stołach  ustawionych  w

podkowę  obraduje  inny  krąg.  Kilkanaście  osób:  Francuzi,
Amerykanie,  Norwegowie,  Japończycy  i  jeden  Sudańczyk.  Choć  za
kilka  miesięcy  wymienią  ich  koledzy  –  taka  specyfika  pracy  w
międzynarodowych  organizacjach  –  sprawy  omawiają  z
zaangażowaniem.  I  zgodnie  z  planem  zebrania.  Niektórzy  nawet
podnoszą rękę, zanim się odezwą.

Punkt  pierwszy.  O  różnicach  w  podejściu  do  edukacji  między

Zaatari  a  obozem  zbudowanym  przez  Emiraty  Arabskie.  To  obóz
luksusowy,  żadnych  namiotów,  same  kontenery,  tylko  pięć  tysięcy
ludzi  i  stołówka  z  trzema  ciepłymi  posiłkami  dziennie.  To,  że  są
różnice w poziomie życia, nie znaczy, że mają być różnice w poziomie
edukacji.  Wniosek:  trzeba  ujednolicić  system  ocen,  żeby  dzieci  były
oceniane według jednej skali. Zapisane.

Punkt  drugi.  Organizacja  pomagająca  dzieciom  ma  problem.

Zatrudnia nauczyciela, który za swoją pracę nie bierze pieniędzy. Ale
właśnie usłyszał, że reguły w obozie są jasne: można pracować tylko
dla jednej organizacji pozarządowej. Kazano mu wybrać. A przecież

background image

trwa  rok  szkolny,  dzieci  się  już  przyzwyczaiły,  czy  nie  można  by
zrobić  wyjątku,  chociaż  do  końca  semestru?  Rękę  podnosi  działacz
innej organizacji: Zrobisz wyjątek i wszyscy będą chcieli pracować na
dwie  zmiany.  Kolega  z  prawej  mu  przytakuje:  Cały  obóz  plotkuje  o
tym,  ile  osób  z  rodziny  sąsiada  ma  pracę.  Jeśli  więcej  niż  jedna,
zaczynają się podejrzenia. Ta, która zgłosiła problem, się upiera: Ale
przecież to wolontariat. I dostaje odpowiedź koleżanki po lewej: Nie
zdajesz  sobie  sprawy  z  tego,  jaką  siłę  ma  kamizelka.  Zwykła
pomarańczowa, z nadrukowaną nazwą organizacji pozarządowej. Ta,
która  zgłosiła  problem,  wciąż  nie  odpuszcza:  Przecież  to  tylko
kamizelka.  Koledzy  jej  tłumaczą:  Kamizelka  to  władza.  Prestiż.
Pieniądze.  Ludzie  sobie  zazdroszczą  pracy.  Nie  tylko  w  szkole,  w
każdym  sektorze.  Inicjatorka  dyskusji  upiera  się:  Ale  on  pracuje  za
darmo. Rękę podnosi jej kolega z końca stołu: Uchodźcy nie wiedzą,
czy pracuje za darmo, czy nie. Nikt w to nie będzie wnikać. Widzą, że
idzie do szkoły, myślą, że ma pracę, a więc ma pieniądze, a jego żona
też pracuje, czemu oni obydwoje pracują, u mnie w rodzinie nikt nie
zarabia,  ja  też  mam  kwalifikacje,  i  tak  od  słowa  do  słowa  kolejne
zamieszki  gotowe.  Przerywa  mu  koleżanka,  nie  podnosząc  ręki:
Proponuję  zrobić  listę  uchodźców  z  kwalifikacjami  do  nauczania.
Obok  imienia,  nazwiska  i  wykształcenia  zapiszemy,  dla  której
organizacji  ktoś  pracuje,  jeśli  pracuje.  Za  każdym  razem,  kiedy
będziemy  kogoś  zatrudniać,  sprawdzimy  listę.  W  dzisiejszej  sprawie
zrobimy wyjątek, dobro dzieci jest ważniejsze. Ale upewnijmy się, że
taka sytuacja więcej się nie powtórzy.

Czy  możemy  przejść  do  kolejnego  punktu?  Wszyscy  przytakują.

background image

Postanowione. Zapisane.

Punkt trzeci. Japończycy chcą zorganizować transport do szkół dla

niepełnosprawnych  dzieci.  Organizacja  pomagająca  tym  dzieciom  –
Handicap  International  –  dołączy  do  projektu.  Busik  będzie
podjeżdżać w wyznaczone miejsca. Nie ma mowy, żeby zorganizować
dojazd  dla  wszystkich  dzieci  w  obozie.  Na  razie  zajmijmy  się
niepełnosprawnymi. Żadnych uwag? Postanowione. Zapisane.

Na  punkt  czwarty  już  nie  ma  czasu.  Takich  spotkań  w  każdym

miesiącu odbywa się kilka. Spotykają się organizacje odpowiedzialne
za  poszczególne  sektory,  na  które  podzielona  jest  pomoc
humanitarna:  schronienie,  wyżywienie,  WASH  (woda  i  higiena),
ochrona,  zdrowie,  dystrybucja  jedzenia,  edukacja.  Często  za  jeden
sektor  odpowiada  kilka  różnych  organizacji,  z  różnym
doświadczeniem, pracujących różnymi metodami. Stąd te spotkania,
po  których  zawsze  publikuje  się  raporty.  Nad  wszystkim  czuwają
koordynatorzy  –  oni  też  publikują  sprawozdania  z  comiesięcznych
spotkań.  Każda  aktywność  w  obozie  musi  zostać  zatwierdzona  i
koordynowana przez zarząd obozu i rząd jordański.

W  obozie,  jak  w  sprawnie  zarządzanej  firmie,  trzeba  szybko

reagować  na  zmiany.  Kiedy  brakuje  wody,  dowozi  się  ją  z
usytuowanych w okolicy zapasowych studni głębinowych, z których
nie  wolno  korzystać  miejscowym.  Mają  być  gotowe  na  sytuacje
awaryjne.  Kiedy  spóźnia  się  obiecana  dostawa  pieluch,
międzynarodowe  organizacje  informują  o  tym  swoich  syryjskich
pracowników.  To  oni  mają  przygotować  uchodźców  na  złą
wiadomość.  Pogadać,  wytłumaczyć,  że  trudności  są  chwilowe,

background image

przekonać,  by  nie  podnosili  o  pieluchy  wrzasku,  nie  demonstrowali
przed siedzibą Delegacji.

Pracownicy organizacji odnotowują, co znowu zdewastowano. Na

prośbę kobiet w łazienkach zamontowano lampy działające na baterie
słoneczne.  Z  setki  po  miesiącu  zostało  trzydzieści  sześć.  W  ciągu
pierwszego  roku  działania  Zaatari  zniszczenia  samych  toalet
szacowano  na  milion  dolarów.  Betonowa  kuchnia  numer  77,
zbudowana przez Federalną Agencję Pomocy Technicznej, została w
całości rozebrana. Aby udowodnić, że w ogóle kiedykolwiek istniała,
trzeba było zamówić zdjęcia satelitarne.

Dlatego  to,  co  wybudowano,  oddaje  się  obozowej  społeczności.

Niech  ludzie  czują  się  za  coś  odpowiedzialni.  Powstają  łazienkowe
komitety. Dostają po czterysta dinarów na miesiąc i sami decydują, co
z  nimi  zrobić.  Mogą  kupić  zabawki  dzieciom.  Jedyny  wymóg:
łazienka musi być w stanie idealnym. Inaczej kolejnych pieniędzy nie
będzie.  Komitety  dbają  o  czystość  i  pilnują,  by  nocą  nikt  nie  kradł
kranów.

Tak  zwaną  mobilizacją  społeczności  zajmują  się  również

Jordańczycy  pracujący  dla  organizacji  humanitarnych.  Prowadzą
długie  rozmowy  z  mieszkańcami,  przy  herbacie.  Działanie  przez
emocje:  wiemy,  że  sprzątanie  łazienek  to  nie  jest  zajęcie  dla
mężczyzn,  ale  jeśli  tego  nie  zrobicie,  wasze  dzieci  mogą  się
pochorować.  Czasem  aż  głupio  tak  pouczać  ludzi,  mówią  ci,  którzy
mobilizują społeczność, Syryjczycy są dumni i mądrzy. I rozwydrzeni,
dodają  Europejczycy  pracujący  tutaj  na  co  dzień:  znamy  uchodźcze
obozy z Afryki, ludzie gnieżdżą się tam jak zwierzęta. Zaatari to high

background image

life.

Nad  czystością  obozu,  na  zlecenie  UNHCR,  czuwają  trzy

organizacje  humanitarne:  ACTED

[2]

,  JEN

[3]

  i  Oxfam.  Podzieliły  się

obozowym terytorium i każda w swoim rewirze przydziela syryjskim
mężczyznom cash for work. Obóz sprząta się codziennie. Bo wszyscy
się boją zarazy. Organizacje mają swoje rozbudowane działy higieny,
które dbają o to, aby higieniczne standardy były zgodne z normami
UNHCR.  Dlatego  każdy  mieszkaniec  Zaatari  dostaje  co  miesiąc
dwadzieścia  pięć  deka  mydła  na  osobę  i  trochę  proszku  do  prania.
Małe  dzieci  dostają  pieluchy.  Najwięcej  międzynarodowego  wysiłku
idzie  w  promowanie  czystości.  Organizacje  angażują  artystów,  żeby
razem  z  dziećmi  malowali  na  ścianach  łazienek  graffiti  uczące,  jak
myć ręce. Nad ulotkami promującymi zasady higieny wydawanymi po
arabsku  debatuje  się  w  biurach  organizacji  przez  długie  tygodnie.
Ostatnio  zarządzono  kampanię  tępienia  szczurów.  Ulotki
informowały,  gdzie  będzie  rozmieszczona  trucizna  i  jak  wyglądają
objawy zatrucia u dzieci i dorosłych, co zrobić z martwym szczurem.
Trutkę rozkładano pod kontenerami, przy kuchniach i wszędzie tam,
gdzie  szczury  szukają  jedzenia.  W  tydzień  po  pierwszym  truciu
zebrano ponad sto tysięcy martwych gryzoni. Nowy temat do dyskusji
w męskim kręgu.

Jeden  z  sąsiadów,  pan  koło  pięćdziesiątki,  trzyma  się  z  dala  od

codziennych męskich spotkań. Wielu go zna, w Syrii był kimś, miał
własny  gabinet  i  sekretarkę.  I  tutaj  trzyma  fason.  Zapłacił  za
dodatkowe  kontenery,  zrobił  przed  nimi  betonowe  stołki,  betonowy

background image

stół i kamienną fontannę. Niczego nie osłonił żadną blaszaną ścianą,
tutaj, na oczach ludzi, przyjmuje gości, częstuje ich mandarynkami i
bananami,  a  jakże,  zawsze  miał  gest  i  ma,  trzeba  być  sobą,  mówi,
nawet kiedy jest się uchodźcą na wygnaniu, na piachu. Lubi spokój,
więc swoje wystawne domostwo zbudował z dala od targowej ulicy,
od centrum, trudniej tu wdać się w bójkę, syna ma w takim wieku, że
lepiej uważać. Musi go pilnować, mieć na oku. Syn na polecenie ojca
podaje nam teraz herbatę. Jest odważny, słyszymy, ciągle powtarza,
że chce wracać do Syrii i walczyć za ojczyznę. Ojciec się nie zgadza,
kiwamy  zgodnie  głowami,  wojna  nie  jest  dla  nastolatka.  Za  młody?
Gdzie tam za młody! Kiedy tysiąc czterysta lat temu Osama bin Zaid
podbił  całą  arabską  ziemię,  miał  szesnaście  lat.  Syn  gospodarza  jest
tylko o rok młodszy, uniósłby broń, częstujcie się świeżymi owocami,
nie jest słabszy od tych, co po drugiej stronie granicy walczą. Ojciec
nie miałby nic przeciw temu, niechby i syn został męczennikiem, ale
nie  zostanie,  bo  tutaj  ojciec  go  potrzebuje.  Talony  chodzi  odebrać,
stoi  po  paczki  z  jedzeniem,  papierosy  przyniesie.  Ojcu  w  żadnej
kolejce stać się nie godzi. Jest głową rodziny.

Woda przywieziona do obozu cała w ziemię nie wsiąknie, cała nie

wyparuje. Trzeba ją wywieźć. Ścieki powinny być w szambach. I są,
ale  nie  tyle,  ile  być  powinno.  Zbyt  dużo  brudnej  wody  znika.  Bo
mieszkańcy  wkopują  rury  w  ziemię  i  liczą,  że  woda  jakoś  sobie  w
piachu  sama  poradzi.  Mydliny  wylewają  obok  namiotów.  A  kilka
metrów pod piachem jest nieprzepuszczalna glina. Śmierdząca woda
tworzy  na  powierzchni  szare  kałuże.  Albo  i  szarozielone,  bo

background image

porośnięte glonami.

Kobiety  też  politykują.  Siedzą  w  cieniu  namiotu  na  dywanach  i

poduchach,  rozpalają  węgle  do  sziszy.  Piją  herbatę  z  cynamonem  i
orzechami – wzmacnia układ krwionośny. Miesiąc temu jedna z nich
rodziła, nie, nie w obozowym szpitalu, gdzie tu rodzić na tym pyle?
Którą stać, woli pojechać do Irbidu, tam rodzą za darmo, tylko dojazd
trzeba  opłacić.  Potem  zbierają  się  znajome,  szykują  cynamonową
herbatę,  to  tradycja  dla  kobiet  w  połogu.  Piją,  palą,  rozmawiają.
Podobno  wczoraj  w  obozie  znaleziono  szpiega.  Związali  go  liną  i
ciągnęli za samochodem, aż umarł. To reżim ich wysyła, żeby mącili.
Baszar.  Morderca.  Kat.  Ale  to  nie  on  jest  problemem.  Zabijesz
jednego,  powstanie  dziesięciu.  To  wszystko  Izrael,  przecież  im  tam
zależy  na  chaosie.  Wolą  naszego  Baszara,  bo  już  się  z  nimi  ułożył.
Boją się nowych. Dlatego mącą, pilnują, żeby wojna się nie skończyła,
i osłabiają region. Kto jak nie oni zdecydował, żeby Zaatari, czwarte
miasto  Jordanii,  zbudować  na  największym  podziemnym  zbiorniku
wodnym tego kraju? Kraju, który przecież wody prawie nie ma. Jest
trzeci od końca na światowej liście. I teraz całe nasze gówno idzie w
tę jordańską bezcenną wodę. Zostaw Izrael, spójrz na Syrię. Zobacz,
kto  walczy  przeciwko  nam.  Jest  Hezbollah  z  Libanu,  są  bojówki  z
Iraku,  szyici  z  Jemenu.  W  Aleppo  walczy  słynny  Aleksij,  płacą  mu
cztery tysiące dolarów miesięcznie. A pod Homs zabito Koreańczyka z
Północy. U nich jest głód, sprzedają ludzi za pieniądze. U nas też jest
głód,  podobno  pod  naszym  Szam  jedzą  psy  i  koty.  Syria  będzie
drugim Afganistanem, a świat siedzi z założonymi rękami. Dobrze, że

background image

uciekliśmy.  Dobrze?  Co  ty  mówisz?  Mój  mąż  właśnie  przyjechał  po
roku  walki.  Zostawił  mnie  tu  z  małym  synkiem,  dziecko  cały  czas
choruje od tej ziemi, fatalnego klimatu, pyłu w powietrzu. Wracam z
mężem. Lepiej zginąć tam, niż powoli umierać tutaj. Do Turcji? Tak,
tureckie obozy inaczej wyglądają, wiem, bo mam tam kuzynów. Sami
Turcy  je  zbudowali,  bez  pomocy  ONZ.  Kontenery  stoją  przy
brukowanych  skanalizowanych  ulicach,  mają  po  trzy  pokoje,  w
środku  jest  legalny  prąd,  internet,  bieżąca  woda,  łazienka  z
prysznicem  i  toaletą,  jest  kuchnia  z  lodówką  i  piecem.  I  pralnia  w
każdej  dzielnicy,  dwa  razy  w  tygodniu  można  prać  za  darmo.
Porządku pilnują żandarmi, a wieczorem prywatni ochroniarze. Nie to
co tutaj, strach wyjść za drzwi, bo gangi, mafia, czarny rynek. Żadnej
policji,  nikogo  do  ochrony.  Tak,  do  Turcji  można  by  pojechać.
Dostajesz kartę kredytową z limitem i sama kupujesz w markecie, co
ci potrzebne. A nie tylko soczewica, pszenica i ryż. Do żadnej Turcji
nie pojadę! Turcy nie ratyfikowali jakiejś tam konwencji i jak tylko
im  się  zechce,  wszystkich  mogą  odesłać  z  powrotem  pod  kule.  Do
Europy?  Znamy  na  pamięć  kraje,  które  przyjmują,  bo  nie  jest  ich
wiele:  Niemcy,  Szwecja,  Norwegia.  Jeszcze  Francja,  Hiszpania,
Finlandia. Niektóre przyjmują po dwustu ludzi. Dostać się tam! A ja
nie  chcę  do  Europy.  Żadna  Europa,  tylko  Syria!  Moja  ziemia  jest
najpiękniejsza.  Ustnik  krąży  z  ręki  do  ręki,  podając,  zawsze  dotknij
dłoni  sąsiada.  Chcesz  odpłynąć?  To  usiądź  wygodnie,  szepcze  nam
któraś do ucha, i skrop tytoń cytryną. Odlot.

Wszyscy,  którzy  nie  mieszkają  w  obozie,  muszą  go  opuścić  do

background image

piątej  po  południu,  więc  i  my  codziennie  wracamy  na  noc  do
Ammanu.  Bury  krajobraz  miga  za  szybą  i  ginie  w  mroku,  a  jasny
iPhone dostarcza przez 3G wielu informacji i wniosków, które warto
odnotować:  uchodźcze  obozy  wcale  nie  są  tymczasowe.  Uchodźca
koczuje  w  obozie  średnio  przez  dwanaście  lat.  W  Dadaab,  w  Kenii,
czterysta  tysięcy  ludzi  mieszka  tak  już  od  dwóch  dziesięcioleci.
Zostali  otoczeni  drutem,  podzieleni  na  sektory.  W  każdym  sektorze
sto pięćdziesiąt chatek, razem w ścisku nawet sześćset osób. Plandeki
z napisem UNHCR, które przy rejestracji dawano każdemu uchodźcy,
teraz służą za pokrycie dachów z gałęzi. Blaszane kanistry na olej po
rozcięciu  stają  się  budulcem.  A  że  pomoc  humanitarna  zawsze  jest
oznakowana, flagi państw widnieją na drzwiach, na framugach okien,
na  blatach  stołów  i  na  zagrodach  dla  kur.  Dawno  już  pojawiły  się
sklepy, kawiarnie,  salony gier  i fryzjerzy.  Kto  może znaleźć  pracę  –
choćby  zbieranie  patyków  na  ognisko  –  ten  pracuje.  Ale  większość
ludzi siedzi bezczynnie i czeka na coś, co się nigdy nie stanie.

Obozy to łatwy łup. Rozmaitej maści bojówki, wojsko albo zwykli

bandyci zabierają uchodźcom jedzenie. Czasem żądają okupu, grożą
śmiercią,  mordują.  Obozy  to  przykrywka  dla  ciemnych  biznesów:
handluje się tu bronią, ludźmi, wszystkim. Trenują w nich rebelianci,
bezpiecznie  schowani  pośród  cywilów.  Tuczą  się  na  finansowanej
przez  świat  soczewicy,  leczą  rany  w  szpitalach  opłacanych  przez
pomoc  międzynarodową.  Łatwo  tu  zrekrutować  młodych,
znudzonych,  sfrustrowanych  i  wściekłych.  Obóz  to  wiecznie
niespełniony potencjał.

background image

I buzujący testosteron. W klinikach dla kobiet mają przygotowany

specjalny zestaw dla zgwałconych. Rękawiczki, test ciążowy, test na
HIV,  pigułka  po.  Wszystko  czeka,  wystarczy  się  zgłosić.  Dyskrecja,
rzecz  jasna,  gwarantowana,  tajemnica  lekarska.  Liczba  zgłoszonych
gwałtów w całej historii Zaatari? Zero.

Kolejny  dzień.  W  innym  męskim  kręgu,  inne  szaleństwo.

Gospodarz,  po  czterdziestce,  ma  zabandażowane  dłonie,  stopy  i
głowę. Smród palonego białka czuć jeszcze dzisiaj, choć od tego, co
się  tu  stało,  mijają  już  trzy  tygodnie.  Było  zwarcie.  Tamtego  dnia
wieźli tędy nowe kontenery, w tej dzielnicy obozowe ulice są wąskie,
ciasno,  ludzie  mieszkają  na  kupie,  ciężarówka  uderzyła  w  słup,
zahaczyła o kable, coś urwała, ale kto by na to zwrócił uwagę, skoro
tyle drutów plącze się tu w powietrzu bez żadnego ładu. Mieszkańcy
podłączają  się  do  prądu  na  dziko,  kierownictwo  obozu  wie  o  tym
doskonale  i  nikomu  tego  nie  broni.  Ludzie  muszą  mieć  światło.  I
mieli, ciężarówka dawno pojechała, przyszedł wieczór, w kontenerze
oglądali  telewizję,  zgasili  lampę  i  poszli  spać.  Była  czwarta  nad
ranem,  gospodarza  obudził  gęsty  dym,  a  może  chrzęst  szyby
wypadającej  z  zakratowanego  okna,  paliło  się  tu,  gdzie  teraz
siedzimy,  gdzie  pijemy  kawę,  przed  kontenerem,  w  przybudówce  z
blachy. Tu jest salon, tu przyjmuje się gości. Sypialnią jest kontener.
Gospodarz zerwał się tamtej nocy na równe nogi, krzyczał i złapał za
klamkę. Poraził go prąd i odrzucił chyba z metr od drzwi, prosto w
ogień,  bo  płomień  już  wpełzł  do  kontenera.  Dzieci  krzyczały,  cała
trójka:  tatusiu,  ratunku!  Nie  mieli  gaśnicy,  powinna  być  w  każdym

background image

kontenerze,  ale  nie  ma  w  żadnym.  Wepchnął  więc  dzieci  do  kąta  i
przykrył kocem z logo ONZ, rozejrzał się jeszcze, żadnego ocalenia,
dołączył do dzieci i zakrył twarz. Przybiegli sąsiedzi, złapali za kraty
w  oknie,  poraził  ich  prąd.  Allah  akbar!  Ale  to  twardzi  faceci,  oni
mieliby  sobie  nie  poradzić  z  trzema  pionowymi  prętami,  akurat,
siedzą  teraz  w  męskim  kręgu  i  przyjmują  od  gospodarza  słowa
wdzięczności.  Bo  znaleźli  sposób,  mniejsza  już  o  szczegóły,  żeby
wyrwać kraty w niecałe dwie minuty. W pierwszej kolejności wyszli
przez  okno  synowie,  potem  wygramolił  się  ojciec,  resztki  szkła
poraniły im brzuchy. Żona? O żonie gospodarz nie mówi ani słowa,
musimy  o  żonę  dopytać,  nie  było  jej  wtedy  w  domu,  z  najmłodszą
córką nocowała u swoich rodziców. Jeszcze słońce nie wstało, kiedy
wyswobodzili  się  z  ognia,  pobiegli  z  krzykiem  do  marokańskiego
szpitala, chwała Allahowi, całkiem niedaleko, pobudzili marokańskich
wartowników,  ci  zbudzili  lekarzy,  tu  szyli  im  rany,  a  kiedy  się
rozwidniło,  zawieźli  na  oparzeniówkę  aż  do  Ammanu.  Wrócili  po
dwóch  tygodniach,  sąsiedzi  są  pierwsza  klasa,  odbudowali
przybudówkę  przed  kontenerem,  osmalone  ściany  kontenera  nakryli
plandekami,  patrzcie,  jaki  tu  mamy  komfort,  śmieje  się  gospodarz,
stęka z bólu i mruga do nas okiem. Nie był to pierwszy strach w tej
rodzinie, nie pierwszy raz zerkała na nią śmierć. I tutaj gospodarz, z
zawodu  komiwojażer,  zaczyna  opowieść  o  tym,  co  wygnało  ich  z
domu na tę kamienistą jordańską pustynię.

O  tym,  co  ludzi  wygnało  z  domu,  mówi  całe  Zaatari,  mówią

kontenery i mówią namioty, nie tylko zresztą tutaj, ale i gdzieś dalej,
w innych obozach, mniejszych, jest ich tutaj kilka, i poza obozami, w

background image

wynajętych mieszkaniach i w nieformalnych osadach.

background image

 

W SYRII

 

 

Wojenne  dzieci  nie  mają  apetytu,  milczą  albo  krzyczą  całymi

dniami,  krzyczą  po  nocach,  źle  śpią,  boją  się  robaków.  Białe,  ale  i
czarne robaki kojarzą im się z trupami, których przez wiele dni nikt
nie sprzątnął z drogi. Dzieci truchleją, kiedy słyszą samolot na niebie.
Samolot zrzuca bomby na ludzi. Bomby ludzi kaleczą. Rozrywają na
strzępy.  Burzą  domy.  O  bombach  nie  można  zapomnieć.  Ani  o
robakach.  Dorośli  albo  narzekają  na  to,  co  jest  dziś,  albo  przy
dzieciach  rozpamiętują,  co  było.  Schowki  na  przykład,  piwnice,
kryjówki,  wszystkie  te  ciasne  ciemne  miejsca  bez  powietrza,  które
wydawały się bezpieczniejsze od innych. Czy tym razem się nam uda,
czy nie uda? Zginiemy wszyscy? Czy tylko któreś z nas? Mama? Tata?
Jeśli  bomba  ma  zabić,  niech  nas  hurtem  porozrywa  na  strzępy.
Najlepiej  od  razu  –  dzieci  dobrze  wiedzą,  że  śmierć  jest  lepsza  od
życia  bez  nóg,  bez  rąk,  bez  rodziców.  Huk,  dym,  bryzgająca  krew,
latające  mózgi  –  codzienne  tematy  domowych  rozmów.  Oblężenie
miasta, oblężenie wsi, ostrzał ziemia-ziemia, pociski gwiżdżą naokoło
domu czasem już od piątej nad ranem. I gwiżdżą w głowach, dzień za
dniem,  noc  za  nocą.  Dorośli  wałkują  to  w  kółko,  przy  kawie,  przy
herbacie, dzieci słuchają, spalone twarze, spalone ręce, spalone nogi,
wszystko  się  przed  oczami  wyświetla  jak  w  kinie,  choć  nic  już  się

background image

złego nie dzieje, wciąż wszystko się dzieje, psychiatrzy by powiedzieli
flash-back,  krzyk,  jęk,  lament,  na  kogo  tym  razem  wypadło,  kto  ma
już święty spokój?

Chcecie zobaczyć śmierć mojego syna? Jest na YouTubie.
Siedzimy  teraz  w  kręgu,  mężczyźni  i  kobiety  razem,  w

kilkupiętrowym domu w miasteczku Ramta, północ Jordanii, dwieście
metrów od syryjskiej granicy. Ci, którzy tutaj mieszkają, są bogatsi od
koczujących  w  obozach.  Wynajmują  przestronne  mieszkania  i  w
sklepie  kupują,  co  chcą.  Bo  mają  hojnych  krewnych  gdzieś  w
Kuwejcie, w Arabii albo w Wielkiej Brytanii. Trafiła w niego rakieta,
ojciec  nie  czeka  na  naszą  odpowiedź.  Sięga  po  iPada,  syn  miał
osiemnaście  lat,  ojciec  wstukuje  imię  i  nazwisko,  i  proszę:  już
oglądamy.  Gdzie  głowa,  gdzie  nogi,  ciężko  patrzeć,  ciężko  się
zorientować,  ale  ojciec  nalega,  tu  włosy,  tu  widać  usta,  dyszące
ludzkie strzępy, tu były oczy. Bo korpus na szklanym ekranie wciąż
jeszcze  oddycha,  a  ten,  który  kręci  komórką,  wie,  że  nie  ma  dla
chłopaka  ratunku,  czeka  cierpliwie  na  ostatnie  tchnienie.  Trwa  to
może  trzydzieści  sekund,  ranione  ciało  telepie  się  w  ciszy,  i  my  w
ciszy  czekamy,  pół  minuty  konania,  nie  dłużej,  Allah  akbar,  koniec
filmu.  Nie  ojciec  go  nakręcił,  mężczyzna  uprzedza  nasze  pytanie,
którego  i  tak  byśmy  nie  zadali,  jeden  z  kuzynów  wyjął  komórkę  i
nagrał.  Dobry  człowiek,  pochował  syna,  jak  trzeba,  ojciec  odmówił
udziału w pogrzebie.

A  może  egzekucję  chcecie  zobaczyć?,  pyta  nas  jakiś  starszy

człowiek spotkany w Zaatari. Ustawili nas w rzędzie, równo, ręce do
góry, staliśmy więc gotowi na spotkanie z Allahem, przyszedł oficer,

background image

spojrzał  na  wszystkich,  na  mnie,  a  po  co  tego  starca  zabijać,
powiedział,  i  wyciągnął  mnie  z  szeregu,  odszedłem  ze  dwadzieścia
metrów,  wyjąłem  komórkę,  widać  na  filmie,  jak  mi  ręka  drży,  ale
dałem radę, włączyłem i nagrałem rozstrzelanie sąsiadów.

Chcecie zobaczyć zdjęcia płonących? Tak w Zaatari pyta nas Hana.

Już ją poznaliśmy, pracuje w międzynarodowej organizacji, sprawdza
czystość toalet, utrzymuje starych rodziców, więc ojciec nie pozwala
jej  wyjść  za  mąż.  Teraz  Hana  sięga  po  iPhone’a.  Wojskowi  lali  na
ludzi benzynę, przystawiali zapalniczki, spójrzcie.

A jej kolega ma w telefonie cały krwawy pokaz slajdów. Zdjęcia

niewyraźne, rozdzielczość nie taka, ale patrzcie uważnie. Tu meczet,
tu  dom  z  dziurą  w  ścianie,  tu  równo  ułożone  martwe  ciała  dzieci.
Zdjęcia  przesuwają  się  w  górę  i  dół,  wirują,  zmniejszają  się,
powiększają,  odlatują  i  wlatują  z  efektem  żaluzji.  Kolega  zadbał  o
ładną  oprawę  i  z  uwagą  patrzy,  czy  należycie  doceniamy  jego
profesjonalizm.

Dzieci patrzyły na śmierć. I wciąż patrzą. W kieszeniach dorosłych

pełno  sfilmowanego  zabijania.  Odtwarzają  to  sobie  niemal  bez
przerwy,  nic  innego  nie  mają  do  roboty:  bombardowania,  pożary
domów  spowodowane  białym  proszkiem,  zrzucają  go  z  samolotów,
ludzie poparzeni tym proszkiem, drogi oddechowe, skóra, wymioty i
jęk  agonii.  Inni,  trafieni  kulą  snajpera,  rzężą  na  komórkach.  W
szpitalach  zawsze  ktoś  nagra  operację  i  wrzuci  wideo  do  internetu.
Popatrzcie  sobie  w  ludzkie  trzewia.  Ktoś  filmuje  przesłuchania,
tortury,  egzekucje.  Pełno  sfilmowanych  trupów.  Rany  postrzałowe,
kłute,  szarpane  albo  żadnej  rany,  żadnej  krwi,  tylko  biel  śmierci.

background image

Zarchiwizowana  jest  i  rozpacz  matek,  każdy  ma  w  telefonie  swoją
wersję, żadna się nie powtarza.

Pierwszy odruch – ucieczka. Drugi – wyciągnąć telefon, nagrać i

pokazać światu. Filmowcy amatorzy, wojenni kronikarze. Kim są? Na
co liczą? Że ktoś wpisze w Google:

walki Syria?
śmierć Syria?
egzekucje Syria?
gaz Syria?
broń chemiczna Syria?
trupy Syria?
umierające dzieci Syria?
obojętność świata Syria?

Cisza! Teraz ja! Męskie wspomnienia przerywa młoda kobieta, nie

ma  jeszcze  trzydziestki,  mieszka  w  Zaatari,  w  kontenerze.  Byli
oblężeni,  opowiada  mocnym  głosem,  godzina  policyjna  od  rana  do
rana.  Ale  pewnego  razu  ją  zawiesili  na  całą  dobę,  aby  ludzie  mogli
uzupełnić zapasy. Wyszła z córką przed dom, mała miała wtedy sześć
lat, snajper strzelił dziewczynce w głowę. Podjechał jakiś samochód,
cud zesłany przez samego Boga, mówi matka, bo nawet ptakom nie
wolno  było  w  naszym  mieście  latać,  dotarli  zaraz  do  szpitala,  tam
zszyli  dziecku  ranę  i  kazali  je  wieźć  aż  do  Damaszku.  Wojskowi
pozwolili,  ale  bez  rodziców,  po  co  będziecie  tam  jechać,  tłumaczyli
im lekarze, raczej szykujcie całun, bo nic w tym Damaszku dobrego
się  nie  stanie.  Szykowali  więc,  całą  noc  płakali,  rano  zadzwoniła

background image

komórka,  matce  na  moment  zatrzymało  się  serce,  córka  otworzyła
oczy,  powiedział  głos  w  telefonie,  chce  do  mamy  i  taty,  spróbujcie
jakoś  tu  dotrzeć.  Trafił  się  jakiś  hurtownik  warzyw  z  samochodem,
powiedział, że w takiej sytuacji zaryzykuje i podrzuci ich do stolicy.
Całowali mu nogi z wdzięczności, opowiada matka, na checkpointach
tłumaczyli  żołnierzom,  że  jadą  do  rannej  córki,  strzelali  do  dziecka
terroryści, bądźcie ludźmi, przepuśćcie, przepuszczali, więc w końcu
udało się dojechać do szpitala. Córka miała sparaliżowaną prawą rękę
i  prawą  nogę,  przez  kolejne  dwa  tygodnie  co  noc  budziła  się  z
krzykiem.  Potem  ją  wypisano,  wciąż  z  kulą  w  głowie,  zalecono
podawanie daktyli w owczym mleku i fizjoterapię w miarę wojennych
możliwości. Takich możliwości nie było, córka powoli zdrowiała, aż
po pięciu miesiącach – bawiła się akurat z koleżankami przed domem,
kiedy snajper zaczął do nich strzelać. Tak uciekała, że złamała nogę.
Allahu, ratunku! Bóg im daje cierpliwość, nie mają do Boga pretensji,
jak  można  w  ogóle  takie  pytania  stawiać,  Bóg  wie,  co  robi  i  jak
ludźmi kieruje, pojechali do tego samego szpitala, lekarze włożyli w
nogę dziewczynki jakieś druty, zagipsowali aż na pół roku, a potem
inni  lekarze,  już  w  Jordanii,  druty  wyjęli.  Teraz  córka  ma  dziewięć
lat,  kuśtyka,  co  noc  mówi  przez  sen  niezrozumiałe  dla  rodziców
słowa, dużo słów, wciąż nosi kulę w głowie, lekarze woleli kuli nie
ruszać,  dziewczynka  boi  się  obcych,  a  oni  ciągle  zaglądają  do  ich
kontenera,  zadają  pytania,  dużo  pytań,  matka  opowiada  ciągle  to
samo, córka ciągle to słyszy, że była godzina policyjna, że snajper i że
sam  Bóg,  obcy  notują,  nagrywają,  dziewczynka  jest  twarzą  wielu
międzynarodowych  raportów,  które  krzywdę  syryjskich  dzieci

background image

układają w tabelki.

Międzynarodowe  organizacje  podają,  że  w  ciągu  pierwszych

dwudziestu  dziewięciu  miesięcy  wojny  w  Syrii  (2011–2013)  zabito
jedenaście tysięcy czterysta dwadzieścioro dzieci.

W Aleppo ich zginęło najwięcej – ponad dwa tysiące. Przeliczając

liczbę  zabitych  dzieci  na  liczbę  mieszkańców  prowincji  –  jedno  na
tysiąc.  W  innej  prowincji,  Dara,  stamtąd  pochodzi  większość  ludzi
koczujących w obozie w Zaatari, jedna dziecięca śmierć na czterystu
mieszkańców. Maluchy do drugiego roku życia najczęściej ginęły od
wybuchu bomby, rakiety, pocisku czołgowego. Starsze dzieci – także
od  kuli  snajpera.  Częściej  chłopcy.  Na  pięciu  zabitych  chłopców  od
trzynastego  do  siedemnastego  roku  życia  przypada  jedna  zabita
rówieśniczka.  A  najmłodszy  chłopiec  zabity  strzałem  z  broni  palnej
według raportów miał lat osiem.

Od zmasowanego ostrzału straszniejsze jest to, co potem: wojsko

wchodzi między domy. Wojenne dzieci i dzisiaj boją się mundurów.
Przodem  sunie  czołg,  niszczy  wszystko,  co  napotka  na  drodze,
rozwala budynki, ludzie biegają w kółko, ale nie mają dokąd uciec. Są
otoczeni. Bywają żołnierze, którzy nawet dla dzieci nie mają litości.
Sześciomiesięczną  dziewczynkę  na  oczach  rodziców  rozerwali
żywcem na pół. Chcecie zobaczyć? Jest na YouTubie.

Aresztowania.  Łapanki  na  ulicy.  Przeszukania  domów,  które

jeszcze stoją. Rozwalanie drzwi. Sprawdzanie piwnic. Przeszukane –
podpalone. Płacz dzieci w kryjówkach, dorośli je uciszają, jak, wolimy
nie  pytać,  wchodzą  żołnierze,  kobiety,  odkryć  głowy,  krzyk,  wielka

background image

zniewaga  przed  śmiercią,  i  niektórzy  szeregowcy  dyskutują  z  tym
haniebnym  rozkazem,  oddać  broń,  mówi  dowódca  i  strzela
żołnierzowi  w  czoło,  dzieci  patrzą,  strzela  w  czoło  drugiemu,
dowódcy wiedzą, co robią, pod hidżabami, pod czadorami ukrywają
się dezerterzy z wojska, szczególnie poszukiwani, szczególnie potem
męczeni,  selekcja,  mężczyźni  na  lewo,  kobiety  i  dzieci  na  prawo,
jazgot,  bicie  kobiet  kolbami,  suki,  stawać  równo,  dzieci  też,
formowanie  kolumny,  żywych  tarcz,  które  mają  chronić
przemieszczające się wojsko przed atakami Wolnej Armii, mężczyźni
na ciężarówki…

W Damaszku jest wielka katownia, cztery piętra na powierzchni i

sześć  pięter  pod  ziemią.  Mężczyźni  o  niej  opowiadają,  a  dzieci
słuchają. Cela za celą, licho oświetlone długie korytarze, rząd drzwi
na jednej ścianie, a na przeciwległej jedno małe okno, tak samo jest
chyba  na  kilku  kondygnacjach,  komu  uda  się  wyjrzeć  przez  okno  z
korytarza, zobaczy podziemny dziedziniec, mroczny jak studnia, plac
wielkości  dwadzieścia  na  trzydzieści  metrów:  spacerniak  z  dachem
dziesięć pięter wyżej. Kiedy sprowadzają tam osadzonych, jest krzyk i
poganianie, każdy strażnik trzyma gumową pałkę, w każdej pałce jest
prąd,  który  więzień  nie  schodzi  albo  nie  wchodzi  po  schodach  jak
należy – tego pałka dotyka i człowiek traci przytomność. Nie wszyscy
stąd wychodzą żywi, może nawet większość nie. Niektórym się udało,
bo zostali wykupieni. W Syrii można wykupić aresztowanego, trzeba
się tylko spieszyć, żeby go nie zdążyli zabić, trzeba znać odpowiednie
osoby  i  mieć  trzy  tysiące  dolarów.  Nie  wszyscy  zdążyli  dotrzeć  do
odpowiedniej  osoby,  nie  wszyscy  mieli  trzy  tysiące  dolarów.  Każda

background image

uchodźcza  rodzina  opłakuje  aresztowanego,  zaginionego,
zamordowanego.  Co  najmniej  jednego.  Dzieci  słuchają  opowieści
tych, którym się udało: najpierw człowiekowi każą się rozebrać, goli
faceci w szeregu, każą im robić przysiady, boją się, że któryś ukrył w
dupie coś ostrego, zaglądają pod jądra, czy tam czegoś nie przykleił
taśmą, potem są długie przesłuchania za dnia i długie przesłuchania
nocą,  cały  czas  nago  albo  znowu  rozbieranie,  brałeś  udział  w
demonstracjach,  śmieciu,  nazwiska  terrorystów,  bicie  kablem,
plastikowym  wężem,  przypalanie  papierosami,  siadanie  na
odwróconej nodze krzesła albo kij w odbyt, oni wiedzą, że nie ma dla
faceta  większego  upokorzenia,  oni  często  mówią  z  niesyryjskim
akcentem,  rażenie  prądem,  wbijanie  igieł  pod  paznokcie,  reżim
najmuje do torturowania obcych bandziorów, może z Iranu, ale raczej
z Libanu, dlaczego się modlisz, psie, zabraniają modlitwy, do kogo się
modlisz i po co, każda odpowiedź jest zła, każda zasługuje na cios w
zęby, nazwiska terrorystów, jeśli zostawili więźnia w ubraniu, to nie
bez  powodu  przecież,  już  golą  mu  głowę,  już  wrzucają  włosy  za
kołnierz,  nazwiska,  nazwiska,  podwieszanie,  nawet  piętnastolatka
potrafią  tak  męczyć,  za  nadgarstki  pod  sufitem  powiesić,  z  nogami
nad  ziemią,  bicie,  który  mdleje  po  godzinie,  ma  szanse,  że  jeszcze
pożyje, który się trzyma przez dwie – umiera natychmiast, gdy tylko
go  wrzucą  do  celi,  bo  wreszcie  człowieka  wrzucają  na  dołek,
pokrwawiony  wór,  a  tam  tylu  ludzi,  że  ani  legnąć,  ani  usiąść,
sześćdziesięciu chłopa na dwudziestu metrach kwadratowych albo stu
na trzydziestu, bywa, że polewają stłoczoną nagą grupę zimną wodą i
podłączają  prąd,  mężczyźni  i  chłopcy,  bywają  dziewięciolatkowie

background image

złapani na demonstracji, torturuje się i młodsze dzieci, dorośli wciąż o
tym opowiadają, wciąż dzieci o tym dzisiaj słuchają, wszyscy w Syrii
wiedzą  o  pięćdziesięciu  sześciolatkach,  którym  wyrwano  paznokcie,
bo  podobno  brali  udział  w  nielegalnych  zgromadzeniach,  w  celach
mężczyźni patrzą na krzywdę dzieci, nie mogą im pomóc, ulżyć, nie
ma jak się umyć, czasem i przez miesiąc, sikanie do butelki albo pod
siebie,  toaleta  raz  dziennie,  jedzenie  raz  dziennie,  oliwki  i  chleb,
czasem  jajko,  picie  raz  dziennie,  brak  okna,  brak  powietrza,  krzyk
kobiet  zza  ściany,  z  piwnic,  aresztowane  kobiety,  wiadomo,  wolą
umrzeć,  niż  wyjść  kiedyś  na  wolność,  o  krzywdzie  kobiet  się  mówi
niewiele, tylko czasem niektórzy faceci o tym przebąkują, nigdy same
kobiety,  dzieci  się  muszą  domyślać  dlaczego,  chętniej  się  mówi  o
krzywdzie mężczyzn, otwarcie, im nawalają serca, nerki, duszą się w
celi, tracą przytomność, umierają, dalej stoją.

O krzywdzie kobiet mówi nam pielęgniarz. I on mieszka w Zaatari.

Nie lubi marnować życia w codziennym męskim kręgu, pewnie przy
innych  mężczyznach  nic  na  ten  temat  by  nam  nie  powiedział.
Obozowe  sekrety,  najciemniejsze  tabu,  najmroczniejsze  ludzkie
wspomnienia:  wojsko  wkracza  między  domy.  Żołnierze  zabijają
mężczyzn, dzieci i starsze kobiety. Gwałcą młode. Ile z tych, które tu
mieszkają, przez to przeszło? Nikt nie wie. Nikt o tym nie rozmawia.
Ale  ich  bliscy  wiedzą  doskonale.  Drżą,  że  sprawa  się  wyda  i  okryje
rodzinę  wstydem  nie  do  zmycia.  Kiedy  zgwałconą  jest  kobieta
zamężna,  a  jej  mąż  ma  to  nieszczęście,  że  żyje,  sprawa  wydaje  się
prostsza:  on  idzie  na  front  prosto  pod  kule,  sens  widzi  tylko  w

background image

śmierci, tylko takie wyjście. Gorzej, gdy ofiarą gwałtu jest dziewczyna
niezamężna.  Trzeba  poszukać  starszego  mężczyzny,  wyjaśnić  mu,  w
czym  rzecz,  i  złożyć  ofertę  małżeństwa.  On  rozumie,  dlaczego  nie
dostaje  dziewicy,  nie  ma  o  to  pretensji,  uprzejmie  gwarantuje
dyskrecję,  dostaje  młodą  kobietę,  często  piękną,  i  nic  go  to  nie
kosztuje. Ma ją na własność przez kilka miesięcy, taka jest umowa z
rodzicami,  potem  ją  oddaje,  ogłasza  rozwód,  brak  dziewictwa  jest
jasny  i  usprawiedliwiony.  Ale  usprawiedliwienia  na  to  nie  ma,  tak
mówi do nas pielęgniarz, bo sprawy należy nazywać po imieniu, nikt
dziewczyny o zdanie nie pyta, a to jest powtórny wielokrotny gwałt.

W obozowych statystykach nie odnotowano żadnego samobójstwa.

Młode  kobiety  według  dokumentów  umierają  z  powodu  wypadków
albo z powodu choroby.

W  namiotach  i  kontenerach  ludzie  codziennie  rozpamiętują  tę

chwilę,  kiedy  opuścili  dom.  I  ruszyli.  Kamienie,  obtarte  nadgarstki,
rozbite  kolana.  Szli  nocą.  Ani  powoli,  ani  szybko.  Żadnej  latarki,
żadnej  rozmowy,  płaczu.  Tysiąc  tułaczy  w  cichej  ciemnej  kolumnie.
Dzieci.  Kobiety  w  ciąży.  Chorzy.  Ranni  na  noszach  dźwigani  przez
ochotników.  A  każdy  tułacz  spocony,  bo  ubrany  w  trzy  koszule,
najgrubsze spodnie, spódnice, jakieś chusty, swetry, płaszcze, kurtki.
Każdy włożył na siebie, co się tylko dało. Każdy wystraszony i czujny
jak  leśne  zwierzę.  Każdego  dnia  ostrzał  wsi  się  wzmagał,  pociski
spadały  coraz  bliżej,  coraz  więcej  krwi,  więcej  śmierci.  Dzieci
wpadały w histerię: zaraz nas zabiją! Wszystkich nas zabiją! Ucieczka
albo  śmierć.  Więc  ruszyli  i  szli.  Nieśli  walizki.  Zbyt  ciężkie,  by

background image

wszystkie  donieść  do  celu.  Tysiące  mrocznych  ludzi  bez  słowa,
szmeru.  Kto  się  uparł,  by  taszczyć,  co  złapał  w  pędzie,  szybciej,
szybciej, w końcu padał nieprzytomny na piach, ktoś go cucił. Stare
zdjęcia, jedzenie, ubrania, poduszki – połowę z tego porzucili tamtej
nocy, na kamieniach, w zimnym grudniowym deszczu.

I wstało słońce. Najtrudniejszy dzień życia.

background image

 

W AMMANIE

 

 

Tamtego  wieczoru  najedliśmy  się  strachu.  Droga  na  lotnisko

zajmuje zwykle pół godziny, może chwilę dłużej, jest autostrada, nie
ma  obaw  o  spóźnienie.  Tym  razem  było  inaczej.  I  należało  się  tego
spodziewać.  Dzień  wcześniej  władza  ogłosiła,  by  ludzie  nie
przychodzili  do  pracy.  Z  powodu  nadchodzącej  śnieżnej  nawałnicy.
Od  jakiegoś  czasu  ciął  ostry  deszcz,  wzmagał  się  wiatr,  spadała
temperatura.  Dziennikarze  apelowali  o  zrobienie  zakupów  i
pozostanie w domach. Mieli rację. Śnieg przyszedł nagle i sypał tak
gęsto,  że  z  okna  ledwo  dostrzegliśmy  samochód,  który  po  nas
przyjechał.  Za  kierownicą  podobno  zawodowiec  –  były  taksówkarz,
na  tę  pogodę  przez  miejscowych  przyjaciół  specjalnie  dla  nas
znaleziony.

Ruszyliśmy. Z dodatkową godziną w zapasie i świadomością, że i

w  taką  zawieję  pilot  Lufthansy  wyląduje  na  tutejszej  pustyni  z
prawdziwie  niemiecką  precyzją.  Tym  bardziej  że  poprzedni  król,
Husajn, był entuzjastą lotnictwa i międzynarodowy port wyposażył w
sprzęt  pozwalający  na  posadzenie  samolotu  przy  niemal  zerowej
widoczności.

Z tych cudów techniki, ułatwiających chyba nawet start na ślepo,

korzysta się tu pewnie raz na kilka lat i ten raz trafił się właśnie tego

background image

wieczoru,  kiedy  mieliśmy  rezerwację  na  powrót  do  domu.  Na
opóźniony przylot z Frankfurtu i na nasz opóźniony start nie było co
liczyć.

Sunęliśmy  dziarsko  po  śnieżnej  mazi,  aż  zatrzymał  nas  pierwszy

korek,  pierwsze  tańczące  samochody,  pierwsze  stłuczki,  ludzie  na
szosie, którzy butami próbowali spod kół odgarniać ciężki śnieg. Nasz
kierowca  także  wysiadł.  Spuścił  z  letnich  opon  sporo  powietrza,
ruszył. Żartował z tych, którzy próbowali hamować, właśnie chwycił
mróz,  my  nie  hamowaliśmy  wcale,  mieliśmy  więc  serca  w  gardle,
kiedy  pędem  mijaliśmy  kolejne  zatory,  kolejnych  zimowych
rozbitków, czasem muskając ich lusterka o centymetr.

Samolot  z  Frankfurtu  wylądował  zgodnie  z  planem,  chwilę  po

północy. I my dojechaliśmy na czas. Odprawa i kontrola paszportów
trwały  ze  dwie  minuty,  nie  dłużej,  poszliśmy  więc  do  baru  i
zamówiliśmy po kieliszku wina.

I na to lotnisko trafiają uchodźcy. Nie z Syrii. W ich sprawie dzień

wcześniej  szliśmy  w  deszczu  przez  dzielnicę  Al  Balad.  Przed
meczetem Al-Husajni mieliśmy umówione spotkanie. Przestało padać,
przywitaliśmy  się,  pan  mówił  niezłym,  choć  twardym  angielskim,
zaprosił nas do samochodu. Zmierzchało. Przez kilka minut pięliśmy
się  stromymi  uliczkami,  raczej  serpentynami,  to  nie  był  samochód,
tylko rzęch jakiś, raz w lewo, raz w prawo, dobę później z pewnością
nikt tu już nie wjechał, aż znaleźliśmy się wysoko nad miastem, na
bezludnej  ulicy,  pośród  mrocznych  niemych  domów  zrośniętych  ze
sobą.  Nasz  przewodnik  zaparkował  przy  wysokim  krawężniku  (w
całym Ammanie krawężniki są monstrualne), wysiedliśmy i minąwszy

background image

jakieś drzwi, weszliśmy po ciemnych i wąskich schodach, chłodniej tu
niż  na  zewnątrz,  na  pierwsze  piętro  pod  lichą  żarówką.  Odrapane
ciche wejście, chyba do mieszkania, przed nim buty. Trzydzieści par?
Czterdzieści?  Sportowe  i  takie  bardziej  na  wyjście,  zniszczone,
wielkie. Musieliśmy po nich deptać.

W niskim pokoju, trzydzieści sześć metrów kwadratowych, jeszcze

słabiej  oświetlonym,  na  podłodze  siedzieli  mężczyźni.  Jeden  przy
drugim, młodzi, kilku starszych. Niektórzy mieli koce na ramionach,
inni jakieś kurtki, ale i tak szczękali zębami, chyba bez wyjątku. Para
dymiła  nam  z  ust,  kiedy  powiedzieliśmy  good  evening.  Nikt  nie
odpowiedział.  Patrzyli  na  nas  w  ciszy,  wystraszeni,  smutni,  raczej
nieufni niż wrodzy, obserwowali każdy nasz ruch. Ten, z którym tu
przyszliśmy, wskazał nam małą sofę, jedyny mebel, usiedliśmy więc i
na czarnych mężczyzn patrzyliśmy z góry. Tu mieszkają, powiedział,
cała czterdziestka. Bez prawa do pracy. Nawet koce nie wszyscy mają,
materace. Nawet wiadomości o bliskich w Sudanie, którzy złożyli się
na ich przylot tutaj. Uchodźcy z Darfuru. Dobry wieczór.

Dobry  wieczór.  Przesadzimy  państwa  do  business  class  –

uśmiechnął  się  do  nas  dżentelmen  z  identyfikatorem  Lufthansy.  –
Będzie państwu wygodniej.

Zapięliśmy  pasy,  podano  szampana,  wyłączyliśmy  wszystkie

urządzenia elektroniczne. Wystartowaliśmy punktualnie.

 

listopad 2013/luty 2014

background image

 

Podziękowania

 

 

Dziękujemy serdecznie wspaniałym ludziom z ACTED (Agency for

Technical  Cooperation  and  Development)  za  życzliwość  i  wielką
pomoc, jakiej nam udzielili w trakcie dokumentacji. W szczególności
nasze podziękowania zechcą przyjąć: Byron Pakula, Suranga Mallawa,
Jagoda  Pietrzak,  Fadi  Shennawi,  Islam  Shwaqfeh,  Anne  Rapin,
Shahruh Ibragimov, Chalid Bani Hani.

Swoją  wiedzą  na  temat  społeczeństwa  Jordanii  wsparł  nas  Artur

Malantowicz.

 

background image

Autorzy

background image

 

Przypisy

 

[1]

  Na  kwiecień  2014  roku  zaplanowano  otwarcie  drugiego

dużego  obozu  –  Azrak.  Budowano  go  prawie  rok,  naprawiając
błędy z Zaatari. Jego powierzchnia jest dwa razy większa, ludzie
będą mieli więcej przestrzeni. Dzielnice w Azraku są jak wioski,
każda  ma  własną  szkołę,  klinikę  i  sieć  punktów  z  wodą.  Nie
trzeba będzie chodzić kilka kilometrów do rejestracji czy na plac
zabaw  (w  Zaatari  jedyną  formą  transportu  są  taczki,  żadnych
busów  czy  samochodów,  choć  niektórzy  zaczęli  inwestować  w
rowery).  Uchodźcy  będą  grupowani  według  powiązań
rodzinnych. Nie będzie bójek między klanami. Organizacja Mercy
Corps  myśli  nawet  o  zasadzeniu  drzew,  które  dadzą  cień.  W
Zaatari  nie  ma  ani  jednego.  Specjalnie  dla  Azraku  wymyślono
nowy  typ  uchodźczych  domów.  Są  jak  klocki  Lego  –  można  je
powiększać o kolejne pomieszczenia. Zaprojektowano je tak, by
łatwo  dały  się  składać.  Kiedy  skończy  się  wojna  i  Syryjczycy
wrócą do siebie, kontenery trafią w inne miejsce. Data ważności
– pięć lat.

[2]

 Agency for Technical Cooperation and Development.

[3]

 Japan Emergency NGO.


Document Outline