background image

C o p y r i g h t   ©  by Jacek Dukaj, 1997 

 
J a c e k   D u k a j  
 
J e d e n 
 

N A D C H O D Z I

,

  N A D C H O D Z I

 

 
 
 
Deptał gwiazdy. Potrafił wmówi

ć

 sobie dół i uwierzy

ć

 w ci

ąż

enie, 

którego  nie  było.  Przesuwał  stop

ę

  i  oto  inna  konstelacja  zostawała 

przesłoni

ę

ta. Miał gwiazdy pod nogami, a wi

ę

c zdeptane. Jednak ruch 

własny Armstronga 7, w którym, chc

ą

c nie chc

ą

c, brał udział - ruch 

ten nieustannie usuwał mu kosmos spod masywnych buciorów skafandra. 
Wszystko  si

ę

  przemieszczało.  Id

ę

  nie  poruszaj

ą

c  ko

ń

czynami,  my

ś

lał 

ba

ś

niowo.  Podniósł  spojrzenie  znad  zgi

ę

tych  kolan.  Wsz

ę

dzie  to  sa-

mo.  Ta  czer

ń

.  Szukał  gwiazd  orientacyjnych,  kiedy

ś

  przecie

ż

  uczył 

si

ę

 kosmografii. To chyba Syriusz... albo i nie Syriusz. Samo Sło

ń

-

ce  znajdowało  si

ę

  z  przeciwnej  strony,  niewiele  wi

ę

ksze.  Najła-

twiejszy  do  zlokalizowania  powinien  by

ć

  Saturn,  najja

ś

niejsza  spo-

ś

ród  wszystkich  tych  zimnych  iskier.  Gdzie

ś

  za  lewym  ramieniem... 

Obejrzał  si

ę

.  Za  lewym  ramieniem  miał  ju

ż

  inny  kawałek  wszech

ś

wia-

ta,  sfera  niebieska  zd

ąż

yła  si

ę

  obróci

ć

.  Tam  z  boku  sun

ą

ł  krzywy 

płat  bezgwiezdnego  cienia:  to  jeden  z  orbituj

ą

cych  dookoła  Arm-

stronga  7  fragmentów  jego  rozprutej  czaszy  odrzutowej,  niczym 
Moebiusowsko wykr

ę

cona 

ć

wiartka skórki pomara

ń

czy. Godiva obliczyła 

ich tory, za kilka godzin dwa mniejsze fragmenty zderz

ą

 si

ę

 ze so-

b

ą

:  jeden  wypadnie  poza  zasi

ę

g  przyci

ą

gania  statku,  drugi  zejdzie 

na ni

ż

sz

ą

 orbit

ę

.   

Ponownie  wł

ą

czył  si

ę

  w  dospek.  Godiva  i  M

ś

cisłowski  jeszcze  nie 

zako

ń

czyli swojej kłótni. - Krzem ci prze

ż

arł mózg! - darł si

ę

 hra-

bia. - Nie do

ść

 

ż

e kurwa, to głupia kurwa! - Znalazł si

ę

 ekspert! - 

syczała Godiva. - Bez instrukcji nie umiałby

ś

 si

ę

 w niewa

ż

ko

ś

ci na-

wet  wysra

ć

!  Arystokrata  jebany!  -  Wyciszył  to  i  otworzył  oddzielny 

kanał do Xiena. Kaleka zgłosił si

ę

 natychmiast.   

- Schwarz? O co chodzi?   
-  Wisz

ę

  na  kilometrze  tej  nici  ju

ż

  drugi  kwadrans.  Powietrze  mi 

si

ę

 sko

ń

czy.   

- Moment, towarowy si

ę

 sklinował.   

-  To  po  choler

ę

  mnie  tak  pop

ę

dzałe

ś

?  Xien...?  Ile  jeszcze?  Trzy 

razy ju

ż

 przeszedł. 

- Spoko, nie wszystko naraz. Yusuf si

ę

 nie pokazał?   

- Pewnie nadal lokalizuje Mekk

ę

 - odmrukn

ą

ł zgry

ź

liwie Schwarz i 

wrócił na główny. Godiva komentowała wła

ś

nie co poniektóre szczegó-

ły anatomii M

ś

cisłowskiego; M

ś

cisłowski zagłuszał j

ą

 swymi niearty-

kułowanymi wrzaskami.  

Schwarz  złapał  za  sztywn

ą

  a  cienk

ą

  jak  struna  link

ę

  bezpiecze

ń

-

stwa,  przymocowan

ą

  z  tyłu  do  jego  pasa  narz

ę

dziowego,  poci

ą

gn

ą

ł, 

napr

ęż

ył  j

ą

  i  obrócił  si

ę

  o  sto  osiemdziesi

ą

t  stopni.  Armstrong  7 

wyskoczył  mu  nagle  zza  lewego  uda  i  na  ostre  kontrszarpni

ę

cie  za-

trzymał  si

ę

  razem  z  całym  kosmosem;  znieruchomiał  wysoko  z  prawej, 

na  drugiej  godzinie,  widoczny  jedynie  profilem  swej  o

ś

wietlonej 

strony,  asymetrycznie  przeci

ę

ty  bezatmosferycznym  terminatorem,  na 

wyci

ą

gni

ę

cie  r

ę

ki  Schwarza  nie  wi

ę

kszy  od  biurowego  spinacza,  cho

ć

 

background image

 

aperspektywicznie  bliski  w  tym  pozbawionym  powietrza 

ś

rodowisku. 

Linka  natomiast  wygl

ą

dała  niczym  promie

ń

  wycelowanego  w  statek  la-

sera.  Schwarz  wybrał  opcj

ę

  powi

ę

kszenia  i  w  wykwitłym  natychmiast 

na  krzywi

ź

nie  jego  hełmu  prostok

ą

tnym  okienku,  opstrokaconym  mnó-

stwem wielokolorowych liczników i skal, ujrzał naje

ż

d

ż

aj

ą

cy na nie-

go wycinek nieba z Armstrongiem 7 w ognisku. Szaro-czarna konstruk-
cja  szybko  wypełniła  okienko.  Sk

ą

pany  w  zimnym  blasku  Sło

ń

ca  luk 

towarowy  -  mieszcz

ą

cy  si

ę

  w  kratownicowym  przew

ęż

eniu,  tu

ż

  za  Koł-

nierzem  Breneki  -  wła

ś

nie  otwierał  si

ę

  na  zewn

ą

trz,  majestatycznie 

powoli, zamieraj

ą

c co chwila i tucz

ą

c nowe cienie. Schwarz obserwo-

wał  to  z  cierpliw

ą

  irytacj

ą

.  Burdel,  nie  statek  kosmiczny,  my

ś

lał. 

Pieprzona  demokracja;  nikt  nie  dowodzi,  nikt  nikogo  nie  słucha,  i 
oto efekty. 

Luk roztworzył si

ę

 ju

ż

 na o

ś

cie

ż

 i teraz j

ę

ła si

ę

 wynurza

ć

 z je-

go wn

ę

trza kanciasta bryła MAMS-a. Robot złapał si

ę

 jednym ze swych 

wieloprzegubowych  ramion  za  kraw

ę

d

ź

  klapy  i,  wyzyskuj

ą

c  j

ą

  jako 

punkt  oparcia,  obrócił  si

ę

  przodem  do  Schwarza,  bezustannie  a  bez-

czynnie  okr

ąż

aj

ą

cego  na  ko

ń

cu  wielusetmetrowej  linki  wiruj

ą

cy  nie-

dostrzegalnie powoli statek. MAMS pu

ś

cił klap

ę

 i wł

ą

czył na sekund

ę

 

swój nap

ę

d - powi

ę

kszenie okienka zogniskowanego na robocie zacz

ę

ło 

si

ę

 stopniowo zmniejsza

ć

Tymczasem  lewa  cz

ęść

  wrót  zamykaj

ą

cego  si

ę

  luku  zablokowała  si

ę

 

uchylona  do  pół 

ć

wierci,  i  dalej  ju

ż

  si

ę

  nie  posun

ę

ła,  pomimo  wy-

siłków operatora, kiwaj

ą

cego ni

ą

 desperacko w te i we w te.   

Gdzie

ś

 z boku, spoza obrazu hełmowego teleskopu Niemca, wychyn

ą

ł 

jaki

ś

  obiekt,  jaskrawo  odbijaj

ą

cy  sw

ą

  barw

ą

  od  jednostajnej  czerni 

tła.  Schwarz  zmienił  opcj

ę

  i  spojrzał  w  tamt

ą

  stron

ę

.  Po  jasnobł

ę

-

kitnym  skafandrze  rozpoznał  Yusufa;  Arab  w  swym  powolnym  locie  w 
pustk

ę

  rozwijał  link

ę

  identyczn

ą

  z  t

ą

,  na  jakiej  “wisiał”  Schwarz. 

Oceniał  on  tworzony  w  ten  sposób  k

ą

t  na  jakie

ś

  dziesi

ęć

-dwana

ś

cie 

stopni; w zamierzeniu odległo

ść

 pomi

ę

dzy dwoma “strzelcami” powinna 

wynosi

ć

 osiemdziesi

ą

t metrów, a obiekt winien przemkn

ąć

 prostopadle 

do  owego  osiemdziesi

ę

ciometrowego  odcinka.  Oby  tylko  linka  wytrzy-

mała,  pomy

ś

lał,  kln

ą

c  w  duchu  na  zniszczony  główny  magazyn,  w  któ-

rym znajdowały si

ę

 były całe jej kilometry; a tak, zdani na jedyne 

ocalałe  te  dwa  jej  kawałki,  modli

ć

  si

ę

  musz

ą

  o  poprawno

ść

  wylicze

ń

 

Godivy. Je

ś

li zbiornik oka

ż

e si

ę

 odrobin

ę

 ci

ęż

szy lub pr

ę

dko

ść

 jego 

nieznacznie wi

ę

ksza - linki prysn

ą

 niczym nici babiego lata. Godiva 

nie  przeprowadzała  nawet  pobie

ż

nych  ekstrapolacji  losów  Yusufa  i 

Schwarza  dla  takiego  rozwoju  wypadków,  a  i  oni  nie  pytali.  Stanie 
si

ę

, co ma si

ę

 sta

ć

Karma. Splun

ą

łby, gdyby mógł. Scheisse.   

Na zamkni

ę

tym odezwał si

ę

 Yusuf.   

- Jestem.   
- Tak.   
- Teraz czy przy nast

ę

pnym przej

ś

ciu?   

- Jeszcze dwie i pół minuty.   
- Teraz.   
Schwarz  z  powrotem  obrócił  si

ę

  ku  otwartemu  kosmosowi  i  si

ę

gn

ą

ł 

do pasa narz

ę

dziowego po metrowej długo

ś

ci, ci

ęż

k

ą

 jak nieszcz

ęś

cie 

rur

ę

  spieczon

ą

  z  jakich

ś

  pseudoceramicznych  komponentów.  Była  to 

bezodrzutowa wyrzutnia pró

ż

niowa, wersja eksportowa, Scoot-12; cał-

kowicie  bezpieczna  po  odpowiednich  przeróbkach,  jak  zapewniał 
Yusuf.  On  dokonał  tych  przeróbek.  Xien  natomiast  zało

ż

ył  w  poci-

skach  na  miejsce  głowic  atomowych  chwytne  dyski  magnetyczne.  Te

ż

 

dawał słowo. No ale nie on b

ę

dzie strzelał.   

Uło

ż

ywszy  wyrzutni

ę

  w  klasycznej  pozycji  na  ramieniu  -  co  w  da-

nych  warunkach  było  gestem  całkowicie  zb

ę

dnym  -  Schwarz  wł

ą

czył 

podgl

ą

d jej celownika. I znów okienko na hełmie: obraz celu Scoota

background image

 

Pustka;  gwiazdy.  Zerkn

ą

ł  w  bok,  na  Yusufa  -  Arab  zło

ż

ył  si

ę

  tak, 

jak  go  szkolono:  bokiem,  “le

żą

c”  płasko  na  plecach,  odwrócony  “do 

góry nogami”. Schwarz zwolnił zatrzask i uwolnił w pró

ż

ni

ę

 pozosta-

ł

ą

  cz

ęść

  zwojów  linki  asekuracyjnej;  po  chwili  to  samo  uczynił 

Yusuf. Komputer zacz

ą

ł w dolnym rogu hełmu Niemca wsteczne odlicza-

nie  do  momentu  przelotu  zbiornika.  Schwarz  otworzył  na  moment  okno 
podgl

ą

du  tyłów  i  rzucił  okiem  na  zbli

ż

aj

ą

c

ą

  si

ę

  powoli,  nierówno 

o

ś

wietlon

ą

, jajowat

ą

 brył

ę

 MAMS-a. W tle, z lewej, cie

ń

 statku. Za-

mkn

ą

ł okno. Czekał.   

Yusuf:   
- Bóg z tob

ą

.   

- I z tob

ą

, diable.   

Odliczanie trwa: jeszcze dziesi

ęć

, osiem sekund. Na czarnym kor-

pusie Scoota zapaliło si

ę

 

ś

wiatełko zdalnej kontroli: to nafaszero-

wany  programami  Xiena  komputer  przej

ą

ł  odpowiedzialno

ść

  za  odpale-

nie i sterowanie pociskami. Człowiek, rzecz jasna, nie byłby w sta-
nie tego uczyni

ć

 do

ść

 precyzyjnie, nie mówi

ą

c ju

ż

 o zsynchronizowa-

niu  obu  strzałów.  Bez  komputera  co  najwy

ż

ej  rozwaliliby  ten  zbior-

nik na kawałki, anihiluj

ą

c tym samym siebie i Armstronga 7.   

Pi

ęć

...  cztery...  trzy...  Cie

ń

  zbiornika  w  celowniku,  militarny 

software  opisuje  go  p

ę

kiem  wektorów,  zmieniaj

ą

cych  si

ę

  liczb,  bi-

narnych znaczników. Koniec odliczania. Ruch wyrzutni za celem. Kom-
puter  ju

ż

  tylko  wyczekuje  odpowiedniego  momentu.  Pulsacja  alarmo-

wych  sygnałów  nakłada  si

ę

  na  łomot  serca  Schwarza,  głuszy  to 

wszystko jego szybki oddech. Teraz-teraz-teraz...   

Nie  zobaczył  nagłego  wykwitu  gazów  wylotowych  Scoota,  nie  było 

te

ż

 

ż

adnego  szarpni

ę

cia.  Pocisk  pomkn

ą

ł  w  pró

ż

ni

ę

,  mi

ę

dzy  gwiazdy, 

nieznacznie  manewruj

ą

c  bocznymi  dyszami  i  ci

ą

gn

ą

c  za  sob

ą

  błyska-

wicznie  si

ę

  napr

ęż

aj

ą

c

ą

  link

ę

  z  zawisłych  przy  lewej  pi

ę

cie  Niemca 

zwojów,  w  zastraszaj

ą

cym  tempie  si

ę

  zmniejszaj

ą

cych.  Wszedł  w  pole 

widzenia Schwarza tak

ż

e pocisk Yusufa. Białe cygara zbli

ż

ały si

ę

 do 

siebie. Rósł cie

ń

 nadci

ą

gaj

ą

cego majestatycznie zbiornika. Wszystko 

w ułamkach sekund.   

Obcoj

ę

zyczne przekle

ń

stwo Yusufa.   

Koniec  zwojów.  Nagłe  przeci

ąż

enie,  i  zaraz  drugie,  przeciwnie 

skierowanie: rzuciło Niemcem przez pró

ż

ni

ę

 na jakie

ś

 sto, sto pi

ęć

-

dziesi

ą

t  metrów,  niczym  szmacian

ą

  lalk

ą

,  jeszcze  mu  z

ę

by  dzwoni

ą

  i 

wiruj

ą

 gwiazdy przed oczyma. Linka jak tytanowy pr

ę

t - od Armstron-

ga 7 do mrocznej plamy zbiornika - a Schwarz zaczepiony o

ń

 w dwóch 

trzecich  długo

ś

ci.  Wytrzymała.  Obrót  i  spojrzenie  w  “dół”:  wytrzy-

mała równie

ż

 linka Yusufa, nie było bł

ę

du w obliczeniach Godivy.  

Xien na ogólnym:   

Ż

yjecie?   

-  Tak  jakby  -  odezwał  si

ę

  Schwarz.  -  Lepiej  pospiesz  si

ę

  z  tym 

złomem.   

- Ju

ż

.   

MAMS zbli

ż

ał si

ę

 powoli do ciemnej masy zbiornika, który orbito-

wał  był  dot

ą

d  dookoła  statku  jako  jeszcze  jeden  oderwany  kawałek 

jego  ciała:  cylindryczny  pojemnik  z  płatem  wewn

ę

trznego  poszycia 

ogniecionym  wokół  w  jak

ąś

  abstrakcyjn

ą

  rze

ź

b

ę

  o  rozmiarach  ci

ęż

a-

rówki; pojemnik, w którym, uwi

ę

ziona w magnetycznych pier

ś

cieniach, 

obraca  si

ę

  doprowadzona  do  stanu  plazmy  antymateria.  Yusuf  i 

Schwarz  nie  zdawali  sobie  z  tego  sprawy,  ale  ta anihilacyjna  bomba 
wła

ś

nie  spadała  na  statek  -  sun

ę

ła  ku  niemu  po  spirali  o  długo

ś

ci 

zdeterminowanej  długo

ś

ci

ą

  linek.  To  znaczy  oni  o  tym  wiedzieli, 

lecz  na  razie  ani  czuli  ten  ruch,  ani  widzieli  jego  skutki.  MAMS 
powinien  złapa

ć

  linki  i  unieruchomi

ć

  zbiornik  zanim  doleci  on  do 

Armstronga 7. Robot wszak tak

ż

e zajmował wyliczon

ą

 wcze

ś

niej, jedy-

background image

 

n

ą

  mo

ż

liw

ą

  pozycj

ę

.  Jednak  na  wszelki  wypadek  Schwarz  obrócił  si

ę

 

przodem  do  statku,  odczepił  od  linki,  zamarł  w  półprzysiadzie  -  i, 
uruchomiwszy  na  moment  silniczki  plecaka,  popłyn

ą

ł  ku  płon

ą

cemu  mu 

na  hełmie  t

ę

czowym  refleksem  jasnemu  profilowi  kalekiej  konstruk-

cji, kolebi

ą

c si

ę

 przy tym co chwila na wszystkie mo

ż

liwe strony w 

automatycznych  milisekundowych  korekcyjnych  strzałach  owych  sil-
niczków.  



 

 
 
- B

ą

d

ź

my szczerzy - mrukn

ę

ła Y. H. Jaqueritte, przegryzaj

ą

c nit-

k

ę

,  któr

ą

  sko

ń

czyła  wła

ś

nie  zszywa

ć

  podarty  czarny  T-shirt,  ostat-

ni

ą

  ocalał

ą

  cz

ęść

  swego  ubioru,  nie  wystrzelon

ą

  w  pró

ż

ni

ę

  wraz  z 

reszt

ą

 baga

ż

u podczas niedawnego szale

ń

stwa komputera. - To w ogóle 

cud, 

ż

e jeszcze 

ż

yjemy.   

-  A  pewnie  -  zazgrzytał  hrabia.  -  Z  takim  lekarzem  na  pokładzie 

to faktycznie cud.   

-  Chodzi  mu  o  to, 

ż

e  nie  zdołała

ś

  wyleczy

ć

  jego  impotencji  - 

skrzywiła si

ę

 w szyderczej odmianie u

ś

miechu Godiva.   

- Ty si

ę

 lepiej zamknij.   

- Sam si

ę

 zamknij, stary capie.   

- Zamknijcie si

ę

 obydwoje - warkn

ą

ł Schwarz.   

Y. H. cisn

ę

ła igł

ą

 przez cał

ą

 długo

ść

 sali, bezbł

ę

dnie trafiaj

ą

Godiv

ę

  w  po

ś

ladek.  Godiva,  jak  zwykle,  dla  wi

ę

kszej  irytacji  M

ś

ci-

słowskiego  wisiała  z  głow

ą

  skierowan

ą

  w  przeciwn

ą

  stron

ę

  ni

ż

  pozo-

stali. Na nagłe ukłucie zareagowała nieprzemy

ś

lanym, szybkim ruchem 

r

ę

ki ku miejscu trafienia, była to reakcja na Ziemi mo

ż

e naturalna, 

lecz  w  niewa

ż

ko

ś

ci,  gdzie  ka

ż

dy  gest  nale

ż

y  zaplanowa

ć

,  zanim  si

ę

 

go  wykona,  co  najmniej  nierozwa

ż

na.  Zahaczyła  łokciem  o  wolne  za-

trzaski  bielej

ą

cych  pod  “sufitem”  butli  z  powietrzem  i  obróciło  j

ą

 

dookoła prawego barku; plecami hukn

ę

ła o 

ś

cian

ę

.   

Hrabia zarechotał z satysfakcj

ą

.   

- Pieprzony czarnuch - warkn

ę

ła Godiva, wyszarpuj

ą

c igł

ę

 w krót-

kim rozprysku jasnej krwi.   

Y.  H.  Jaqueritte  naci

ą

gn

ę

ła  T-shirt,  obcisły  i  elastyczny  jak 

nale

ż

y,  a  w  swej  matowej  czerni  niewiele  ciemniejszy  od  jej  skóry. 

Zwin

ę

ła resztk

ę

 nici, szpulk

ę

 wrzuciła do woreczka, po czym staran-

nie go zasun

ę

ła.  

Jej jaskrawo tatuowana, bezwłosa głowa do

ść

 szybko pokrywała si

ę

 

potem,  roztrz

ą

sanym  dookoła  przy  nagłych  ruchach  -  podobnie  jak 

ka

ż

dy inny fragment jej hebanowej skóry; lecz pot na egipsko wysmu-

kłej  czaszce  bardziej  rzucał  si

ę

  w  oczy.  Schwarz,  dla  którego  dok-

tor  Jaqueritte  od  jakiego

ś

  czasu  stanowiła  ideał  klasycznej  urody, 

obserwował to z niesmakiem.   

-  Ty  si

ę

  pocisz -  stwierdził,  w tonie  nie  tak  bardzo  znowu 

ż

ar-

tobliwym.   

Strzepn

ę

ła  pot  z  uda  i  spojrzała  na  Schwarza  przewracaj

ą

c  si

ę

  w 

powietrzu  na  plecy.  -  Gor

ą

co  tu  jak  w  saunie  -  u

ś

miechn

ę

ła  si

ę

.  - 

Ja jestem człowiekiem, Aax.   

- Igłami b

ę

dzie we mnie rzuca

ć

, wariatka - mamrotała Godiva.   

Gło

ś

niki  zarz

ę

ziły  i  odezwały  si

ę

  głosem  Xiena:  -  Uwaga  tam,  za 

chwil

ę

 mo

ż

e si

ę

 pojawi

ć

 ci

ąż

enie.   

Przegl

ą

daj

ą

cy  podr

ę

czn

ą

  apteczk

ę

  M

ś

cisłowski  wykrzywił  si

ę

 

straszliwie na kolejny gło

ś

ny pisk sprz

ęż

enia. - Nie mógł przez do-

spek...?   

- Lepiej si

ę

 czego

ś

 złap, bo spadniesz na twarz - powiedziała Y. 

H. pod adresem Godivy.   

- Moja twarz - odwarkn

ę

ła jej informatyczka.   

background image

 

Jaqueritte wzruszyła ramionami. Okr

ę

ciła si

ę

 przodem do Schwarza 

i, chwytaj

ą

c wbudowan

ą

 w 

ś

cian

ę

 por

ę

cz, zagarn

ę

ła go do siebie dłu-

g

ą

,  czarn

ą

  nog

ą

,  w  modliszkowatym  tym  ruchu  przyci

ą

gaj

ą

c  go  naci-

skiem  łydki  na  jego  plecy  -  a

ż

  podpłyn

ą

ł,  bezwładnym  swym  ci

ęż

arem 

przyciskaj

ą

c  j

ą

  do  plastikowego  pudła  przeno

ś

nej  komory  diagno-

stycznej;  ciało  przy  ciele,  oddech  w  oddech,  pot  na  pot.  W  takiej 
wła

ś

nie,  baletowo-erotycznej  pozycji  odbywały  si

ę

  w  bezgrawitacyj-

nym Armstrongu 7 rozmowy prywatne.   

Weszli w dospek, wybieraj

ą

c artykulacj

ę

 przedgłosow

ą

.   

-  Co  z  Yusufem?  -  spytała,  ledwo  poruszaj

ą

c  wargami  a  w  ogóle 

nie wydaj

ą

c d

ź

wi

ę

ku, cho

ć

 on we wszczepionych w mał

ż

owiny uszne mi-

nigło

ś

niczkach słyszał j

ą

 doskonale - on i tylko on.   

-  Został.  Pruje  ten  złom  na  zbiorniku.  Z  niego  jaki

ś

  cholerny 

Terminator, nigdy si

ę

 bydlak nie m

ę

czy.   

- Ani razu nie dał mi si

ę

 zeskanowa

ć

. - Zmarszczyła brwi. - Dia-

bli wiedz

ą

 jak oni zmieniaj

ą

 im metabolizmy. Diabli wiedz

ą

 co on ma 

tam w 

ś

rodku.   

- Jak my

ś

lisz - zmienił nagle tamat - uratujemy si

ę

?   

-  My

ś

l

ę

ż

e  tak  -  zasubwokalizowała  powoli  -  ale  ja  tak  my

ś

l

ę

bo  chc

ę

  si

ę

  uratowa

ć

:  nie  zastanawiam  si

ę

  nad  realnymi  szansami.  I 

tak nie mam wpływu. Ty mi powiedz, ty si

ę

 znasz.   

Wszyscy  go  o  to  pytali,  z  racji  jego  niew

ą

tpliwie  najdłu

ż

szego 

sta

ż

u w kosmosie.   

- Ruletka.   
- Pi

ę

knie.   

- Co z powietrzem? - nie wytrzymał wreszcie.   
Przez cały czas patrzyli sobie w oczy.   
- Ruszyło pierwsze ogniwo. Zd

ąż

ymy si

ę

 pouszczelnia

ć

.  

Odetchn

ą

ł.   

- Wymi

ę

kasz, Aax. - Zlizała mu pot z czoła.   

Pocałował j

ą

 i odepchn

ą

ł si

ę

 wstecz. Koniec rozmowy. Dopłyn

ą

ł do 

stolika bryd

ż

owego, wsun

ą

ł si

ę

 na przy

ś

cienne krzesło.  

Ci

ąż

enia  wci

ąż

  nie  było,  za  to  wleciał  do  sali  Xien  w  swej  wła-

snej kalekiej osobie.   

- M

ś

cisłowski! - krzykn

ą

ł. - Ty mi dasz pi

ęć

 procent udziałów za 

ruszenie z miejsca tego złomu!   

-  On  si

ę

  upił  -  skonstatował  hrabia,  pochłoni

ę

ty  selekcj

ą

  opa-

trunków pró

ż

niowych.   

Chi

ń

czyk wł

ą

czył silniczki i zgrabnie podleciał do M

ś

cisłowskie-

go, nie zdradzaj

ą

c przy tym owym krótkim, oszcz

ę

dnym przelotem 

ż

ad-

nych  oznak  zamroczenia  alkoholowego  -  czy  jakiegokolwiek  innego, 

ż

eby by

ć

 precyzyjnym.   

-  M

ś

cisłowski  -  powtórzył.  -  Ja  zdob

ę

d

ę

  te  udziały,  albo  sobie 

tak powoli wydryfujemy poza ekliptyk

ę

.   

- Yusuf ci

ę

 dostanie w swoje r

ę

ce i przestaniesz si

ę

 wygłupia

ć

.   

Yusuf,  pomy

ś

lał  Schwarz  rozpakowuj

ą

c  gum

ę

  do 

ż

ucia,  Yusuf  Abu 

al-Ala  ibn  Kisa’i.  Ten  kamiennotwarzy,  podstarzały  bojowiec  prze-
granej  rewolucji,  ten  ortodoksyjny  fundamentalista,  fundamentali-
styczny ortodoks, tytanowo-silikonowy muzułmanin, wierny po 

ś

mier

ć

ż

ołnierz  Allaha,  jego  jihad  nigdy  si

ę

  nie  sko

ń

czy,  jego  honor  jest 

niepodwa

ż

alny,  słowo 

ż

elazne,  gniew  zimny,  mord  bezlitosny.  Do  ja-

kiego stopnia kupił go M

ś

cisłowski? Na pewno nie a

ż

 do takiego, jak 

sobie to wyobra

ż

a.   

- Ja nie ust

ą

pi

ę

 - zarzekał si

ę

 Xien. - Pi

ęć

 procent.   

- Samobójca jeste

ś

 czy co?   

Schwarz zamkn

ą

ł oczy. Zaniewidział na cały chaos tej sali. Pier-

wotnie,  jeszcze  zanim  Armstrong  7  dostał  si

ę

  w  r

ę

ce  hrabiego  M

ś

ci-

słowskiego,  była  ona  sal

ą

  gimnastyczn

ą

.  Swego  czasu  udawała  i  ni-

background image

 

skotemperaturowy  magazyn;  podczas  tego  lotu  przywrócono  jej  jednak 
funkcj

ę

  pokoju  treningowego,  chocia

ż

  słu

ż

yła  równie

ż

  za  mess

ę

miejsce  spotka

ń

  i  rozmów,  tu  rozgrywano  tak

ż

e  wielogodzinne  partie 

bryd

ż

a  i  toczono  równie  długie  kłótnie.  Była  po  prostu  najwi

ę

kszym 

pomieszczeniem w Brenece i, wbrew swemu poło

ż

eniu na najni

ż

szym po-

ziomie, stanowiła dla nich jej centrum. Teraz wszak

ż

e niewiele wol-

nej przestrzeni tu pozostało: przytargali do sali wszystko, co tyl-
ko  si

ę

  dało  uratowa

ć

  z  rozprutych  modułów.  W  efekcie  trudno  było 

si

ę

  podrapa

ć

  w  plecy, 

ż

eby  nie  zahaczy

ć

  o  jaki

ś

  bibelot  dryfuj

ą

cy 

wskro

ś

  pokoju,  jaki

ś

  kabel  swobodnie  wij

ą

cy  si

ę

  metrami:  po  prostu 

nie zd

ąż

yli zabezpieczy

ć

 ka

ż

dego przedmiotu. Po prawdzie nie zd

ąż

y-

li zabezpieczy

ć

 połowy z nich. Na dodatek nie działała klimatyzacja 

i  fruwały  one  wsz

ę

dzie  dookoła  tworz

ą

c  chaos  równie  doskonały,  jak 

symulacyjne programy Godivy. Schwarz miał jednak opuszczone powieki 
i nie widział tego.   

Wszedł w dospek, na zamkni

ę

ty do Yusufa.   

- Schwarz mówi. Xien wła

ś

nie szanta

ż

uje hrabiego, udziały za ru-

szenie statku. Jakie jest twoje stanowisko?   

Yusuf odparł po chwili zastanowienia.   
- Hrabia si

ę

 ugnie - powiedział i wył

ą

czył si

ę

.   

Schwarz uniósł powieki. Ordynarna pyskówka pomi

ę

dzy M

ś

cisłowskim 

a  Xienem  rozwijała  si

ę

  w  najlepsze.  Godiva  najwyra

ź

niej  weszła  w 

mi

ę

dzyczasie  w  za

ś

lep  -  oczy  niewidz

ą

ce,  brak  reakcji,  brak  skoor-

dynowanych ruchów - i szalała teraz gdzie

ś

 po pami

ę

ciach pokładowe-

go  komputera,  na  szcz

ęś

cie  wi

ę

c  nie  była  w  stanie  wł

ą

czy

ć

  si

ę

  w 

kłótni

ę

. Tak

ż

e i Y. H. nie my

ś

lała tego czyni

ć

, nie le

ż

ało to w jej 

naturze.  Jedynie  posłała  Schwarzowi  znad  ekranu  kontrolnego  komory 
diagnostycznej  wymowne  spojrzenie.  Ju

ż

  pewnie  planuje  -  pomy

ś

lał 

Niemiec  -  co  zrobi

ć

  gdyby  Xien  faktycznie  d

ąż

ył  do  spełnienia  swo-

jej samobójczej gro

ź

by.   

Je

ś

li  było  tak  w  rzeczywisto

ś

ci  -  plany  te  okazały  si

ę

  przed-

wczesne.  Hrabia  M

ś

cisłowski  spełnił  przepowiedni

ę

  Yusufa  i  ugi

ą

ł 

si

ę

;  utargowali  z  Xienem  dwa  i  cztery  dziesi

ą

te  procenta  dla  kale-

ki.  Xien  u

ś

miechał  si

ę

  w

ą

sko,  w  błogim  samozadowoleniu;  hrabia  był 

w

ś

ciekły,  ale  hrabia  rzadko  kiedy  popadał  w  mniej  ekstremalne  na-

stroje.   

-  Panowie.  Panie  -  zadeklamował  Xien.  -  Mam  trzy  dobre  wiadomo-

ś

ci i jedn

ą

 zł

ą

. Eee... czy ona mnie słyszy? - wskazał Godiv

ę

-  Nawet  je

ś

li  nie  swoimi  uszami,  to  przez  czujniki  drganiowe 

statku - mrukn

ę

ła Y. H. - Wiadomo

ś

ci - nacisn

ę

ła. 

- No tak. Najpierw zła. Najprawdopodobniej mo

ż

emy si

ę

 ju

ż

 na do-

bre  po

ż

egna

ć

  z  ci

ąż

eniem:  silniki  boczne  nie  reaguj

ą

,  poza  tym  za-

chwiana  została  równowaga  w  rozkładzie  masy  i  o

ś

  obrotu  wyszłaby 

nam chyba nawet poza kioskiem. A je

ś

li chodzi o wiadomo

ś

ci dobre... 

Po pierwsze: z t

ą

 

ś

ci

ą

gni

ę

t

ą

 przez was antymateri

ą

 mamy dosy

ć

 mocy, 

by zej

ść

 na eliptyczn

ą

 podsaturnow

ą

. Po drugie: ocalałe ekrany Koł-

nierzy zmniejsz

ą

 nat

ęż

enie promieniowania anihilacji do akceptowal-

nego poziomu... 

- Co to znaczy: akceptowalnego? - wpadł Xienowi w słowo Schwarz. 
-  Sze

ść

dziesi

ą

t  procent  -  u

ś

ci

ś

lił  Xien  i  kontynuował.  -  Po 

trzecie: mamy szans

ę

 na odzyskanie uszu. 

Tym zaskoczył wszystkich. 
- Jakim cudem? - warkn

ą

ł hrabia. 

- Striangulowałem za pomoc

ą

 tego tranzystorowego malucha trajek-

tori

ę

  pobliskiego  wraku.  Mo

ż

emy  go  przechwyci

ć

,  on  sieje  wysokim 

chaosem  po  całym  odbieralnym  przeze  mnie  spektrum,  powinien  mie

ć

 

anteny  w  porz

ą

dku.  Zreszt

ą

  mo

ż

e  trafi  si

ę

  nam  jaki

ś

  bonus;  nie 

przewidzisz. 

background image

 

- Wojskowy? - zaciekawił si

ę

 Schwarz. 

- A sk

ą

d ja to mog

ę

 wiedzie

ć

? Módl si

ę

ż

eby

ś

my na nic nie wpa-

dli  dopóki  nie  zedrzemy  z  niego  radarów,  bo

ś

my  teraz 

ś

lepi  jak 

d

ż

d

ż

ownica; a nawet z radarami bym ci nie powiedział, oni za dobrze 

wyciszaj

ą

  odbicia,  abym  mógł  co

ś

  wydedukowa

ć

  z  tej  odległo

ś

ci, 

zreszt

ą

 nie mam oprogramowania. 

- Kiedy odpalamy? 
- Kiedy si

ę

 da. 

- A punkt przechwycenia wraku? 
- Plus sto dziewi

ęć

 z małym hakiem. 



 

 
 
Załatwiła  ich  bomba  Hawkinga.  Zapewne  był  to  jaki

ś

  asteroid, 

którego implodowano do osi

ą

gni

ę

cia g

ę

sto

ś

ci wi

ę

kszej od krytycznej, 

a

ż

  zwin

ą

ł  si

ę

  w  sztuczn

ą

  czarn

ą

  dziur

ę

  o 

ś

rednicy  mniejszej  od 

ś

rednicy  j

ą

dra  atomowego  i  temperaturze  rz

ę

du  10

17

  stopni;  masa 

owej  czarnej  minidziury,  równowa

ż

na  masie  wyj

ś

ciowej  implodenta, 

wynosiła kilkaset ton - cało

ść

 “wyparowała” w ułamku sekundy, zgod-

nie  z  równaniami  Einsteina  i  Hawkinga  zmieniaj

ą

c  si

ę

  w  energi

ę

  wy-

buchu  o  sile  rz

ę

du  teratony

1

.  Implozja  i  natychmiast  po  niej  nade-

szła  eksplozja  nast

ą

piły  na  tyle  daleko  od  Armstronga  7

ż

e  wyso-

ko

ść

  nat

ęż

enia  wyemitowanego  promieniowania  nie  spowodowała  rozbi-

cia 

ż

ywych  zwi

ą

zków  białka  obecnych  we  wn

ę

trzu  habitatu.  Lecz  na-

wałnica przyspieszonego wybuchem do znacznych pr

ę

dko

ś

ci wszelakiego 

zagarni

ę

tego po drodze przez “fal

ę

 uderzeniow

ą

” kosmicznego złomu i 

gruzu  (w  tym  zapewne  tak

ż

e  szcz

ą

tków  jednego  z  rzeczywistych  celów 

bomby)  -  nawałnica,  jaka  uderzyła  w  statek  zaraz  potem,  rozpruła 
niemal cały jego bok zwrócony w stron

ę

 kollapsenta i przekazała im-

pet  a

ż

  nadto  wystarczaj

ą

cy  do  wyrzucenia  Armstronga  7  daleko  poza 

pasywn

ą

  orbit

ę

,  po  której  do  tej  pory  pod

ąż

ał  ku  Saturnowi.  Ze 

statku  zmiotło  mi

ę

dzy  innymi  wszystkie  anteny  i  odpruło  i  posłało 

gdzie

ś

  w  niesko

ń

czono

ść

  moduł  komunikacyjny,  nie  dowiedzieli  si

ę

 

wi

ę

c  z  przechwyconych  ziemskich  transmisji  radiowych  i  telewizyj-

nych, czyja to była bomba i w kogo wymierzona, tak, jak do tej pory 
dowiadywali  si

ę

  o  przebiegu  wojny,  kopulastymi  odbiornikami  Arm-

stronga  7  wyłapuj

ą

c  echa  elektromagnetycznego  szumu  Ziemi  i  wzmac-

niaj

ą

c  je  do  poziomu  pozwalaj

ą

cego  na  odtworzenie  przez  zmy

ś

lny 

system  komputerowy  statku  oryginalnej  postaci  audycji  informacyj-
nych.  

Wojna  trwała  ju

ż

  trzydziesty  trzeci  rok  i  nic  nie  wró

ż

yło  ry-

chłego  jej  ko

ń

ca.  W  istocie,  w  miar

ę

  eskalacji  konfliktu,  przył

ą

-

czało si

ę

 do

ń

 coraz wi

ę

cej i wi

ę

cej pa

ń

stw. Obecnie, spo

ś

ród krajów 

dysponuj

ą

cych  ponadatmosferycznymi  ruchomo

ś

ciami,  jedynie  Szwajca-

ria,  Watykan  i  Portugalia  pozostawały  neutralne,  a  ta  ostatnia  po 
prawdzie  ju

ż

  wył

ą

cznie  formalnie.  Co  innego  wszak

ż

e  stanowiło  nie-

pojmowalny cud tej wojny, a mianowicie fakt, i

ż

, pomimo nieustanne-

go  jej  podsycania,  nie  przeniosła  si

ę

  ona  na  powierzchni

ę

  Ziemi  - 

rzecz  jasna,  je

ś

li  nie  liczy

ć

  drobnych  incydentów,  przeró

ż

nych  te-

lewizyjnych  afrontów  dyplomatycznych,  mniejszych  i  wi

ę

kszych  star

ć

 

gospodarczych oraz quasi-oficjalnego terroryzmu, w którym przodowa-
ły  zwłaszcza  pa

ń

stwa  z  Bliskiego  i  Dalekiego  Wschodu.  Praktycznie 

                     

1

 

Przedstawiony  tu  schemat  powstania  i  u

ż

ycia  “bomby  Hawkinga”  w  teorii 

jest  zgodny  z  aktualnym  stanem  wiedzy  fizycznej;  tymczasem  zastosowanie 
takowej broni w praktyce wyklucza ujemny bilans energetyczny procesu: nie 
kalkuluje  si

ę

  dla  uzyskania  przedstawionych  efektów  wydatkowa

ć

  energi

ę

 

konieczn

ą

 do “

ś

ci

ś

ni

ę

cia” masy do zadanej g

ę

sto

ś

ci. 

 

background image

 

cało

ść

  militarnych  zmaga

ń

  miała  miejsce  poza  studniami  grawitacyj-

nymi. Ludzie ogl

ą

dali relacje z wojny w telewizji, zazwyczaj zresz-

t

ą

 sztucznie prokurowane na superkomputerach symulacyjnych, które w 

obrazach  i  d

ź

wi

ę

kach  nieodró

ź

nialnych  od  autentycznych  mogły  poka-

za

ć

  dosłownie  wszystko;  jednakowo

ż

  fałszerstwa  te  były  oczywiste  i 

jawne  do  tego  stopnia, 

ż

e  nieomal  nie  były  fałszerstwami:  ka

ż

dy 

przecie

ż

 doskonale zdawał sobie spraw

ę

, i

ż

 prawdziwych zmaga

ń

 odby-

wanych w miliardach kilometrów pró

ż

ni kosmosu nie sposób sfilmowa

ć

to  nie  s

ą

  rzeczy  obejmowalne  ludzkim  wzrokiem,  a  dla  wi

ę

kszo

ś

ci 

społecze

ń

stwa - nawet i umysłem. Co

ś

 tam si

ę

 dzieje ponad nami, id

ą

 

w  ten  kosmos  pot

ęż

ne  cz

ęś

ci  narodowego  bud

ż

etu,  wyzwalane  s

ą

  tam 

moce  wr

ę

cz  piekielne  -  lecz  niewielu  obchodzi  to  bardziej  od  pre-

miery  nowego  filmu  Garmaque’a  czy  bessy  na  Wall  Street.  Mo

ż

e  chwi-

lowo, na krótko, gdy nadejdzie wiadomo

ść

 o 

ś

mierci jakiego

ś

 

ż

ołnie-

rza  -  ale  rzadko  nadchodzi,  bo  wszystkich 

ż

ołnierzy  wysłanych  w 

przestrze

ń

  nie  ma  wi

ę

cej,  jak  pi

ęć

  tysi

ę

cy,  i  bynajmniej  nie  zali-

czaj

ą

  si

ę

  oni  do  celów  strategicznych.  Cele  strategiczne  to  s

ą

  te 

na tyle drogie, 

ż

e ich zniszczenie mogłoby zachwia

ć

 gospodark

ą

 wro-

ga,  a  rynkowa  warto

ść

  jednego  egzemplarza  homo  sapiens  zbli

ż

ona 

jest do zera. 

Rynkowa  warto

ść

  Armstronga  7  wraz  z  wyposa

ż

eniem,  w  chwili,  gdy 

go  Agenor  Konstanty  hrabia  M

ś

cisłowski  kupował,  wynosiła  dwadzie-

ś

cia  dwa  i  pół  megakodolara,  bo  tyle  te

ż

  za

ń

  zapłacił.  Aczkolwiek 

hrabia  rzadko  i  niech

ę

tnie  rozmawiał  na  ten  temat,  z  rzucanych 

przez  niego  przy  ró

ż

nych  okazjach  uwag  Schwarz  wywnioskował,  i

ż

 

transakcja  ta  oraz  pospieszny  odlot  ku  Saturnowi  spowodowane  były 
konfliktem,  w  jaki  M

ś

cisłowski  popadł  z  ksi

ęż

ycowym  odłamem  triady 

- on po prostu uciekał. Wbrew tytułowi, jakim si

ę

 szczycił, nie był 

bogaty  z  domu  i  owe  miliony,  którymi  szastał  w  orbitalnych  stocz-
niach lunaria

ń

skich dla szybszego wyprawienia Armstronga 7 w drog

ę

najprawdopodobniej  wzi

ę

ły  si

ę

  ze  sprzeniewierzonych  funduszy  tria-

dy. Musiał czym pr

ę

dzej wydosta

ć

 si

ę

 poza zasi

ę

g jej wpływów. Przy-

j

ą

ł zatem pierwszy lepszy daleki kontrakt zaproponowany przez luna-

ria

ń

skiego  agenta,  zebrał  załog

ę

  -  i  odpalił  w  gł

ę

boki  kosmos.  Te-

raz  przynajmniej  zasypiaj

ą

c  mógł  si

ę

  nie  ba

ć

,  i

ż

  po  przebudzeniu 

znajdzie nó

ż

 mi

ę

dzy swymi 

ż

ebrami; 

ż

e w ogóle si

ę

 nie przebudzi.  

Kontrakt  był  prywatny,  opiewał  na  dziesi

ęć

  megakodolarów  plus 

przeró

ż

ne  premie,  głównie  terminowe.  Siedmioosobowa  ekspozytura 

kompanii  TraCom  na  Iapetusie  miała  kłopoty:  zerwała  du

ż

ym  meteory-

tem  w  plantacje,  co  zaburzyło  równowag

ę

  biologiczn

ą

  habitatu,  a 

nieodwracalne  zniszczenia  owych  plantacji  uniemo

ż

liwiły  ich  odtwo-

rzenie  -  w  efekcie  siedmiu  pechowcom  groziła 

ś

mier

ć

  je

ś

li  nie  z 

głodu,  to  na  skutek  ostrej  dewitaminozy  i  odmineralnienia  pokarmu. 
Taka  była  wersja  oficjalna,  Schwarz  jednak

ż

e  w  ni

ą

  nie  wierzył. 

Wiedział  jaki  jest  standard  lokalizacji  planetarnych  habitatów: 
dziesi

ą

tki  metrów  pod  powierzchni

ą

  gruntu.  Có

ż

  by  to  musiał  by

ć

  za 

meteoryt? Poza tym widział te trumniaste, metalowe hermetanty, któ-
re Armstrong 7 zabrał jako ładunek - nie wygl

ą

dało to na zestaw ro-

ś

linnych zarodków. Po prawdzie sam nie wiedział na co to wygl

ą

dało, 

w  ka

ż

dym  b

ą

d

ź

  razie  nie  na  to,  co  utrzymywał  M

ś

cisłowski.  No  i 

przecie

ż

  do  transportu  uzupełnie

ń

  na  odległe  placówki  u

ż

ywa  si

ę

 

bezzałogowych  holowników,  po  co  wynajmowa

ć

  statek  z  załog

ą

,  to  wy-

chodzi  znacznie  dro

ż

ej.  Hrabia  twierdził, 

ż

e  TraCom  nie  miał  wyj-

ś

cia,  gniotły  go  terminy,  zanim  zorganizowałby  holownik,  okno  na 

Saturna  by  si

ę

  zamkn

ę

ło:  rachunek  czasowy  zmuszał  do  improwizacji. 

Schwarz wci

ąż

 nie wierzył, TraCom to za du

ż

a kompania, co

ś

 tu naj-

wyra

ź

niej jest nie tak. 

background image

 

Niemiec był 

ś

wiadkiem dynamicznego rozwoju kosmicznego przemysłu 

niemal  od  samego  jego  pocz

ą

tku,  uczestniczył  w  nim,  znał  obowi

ą

zu-

j

ą

ce mechanizmy. To wojna; wojna zawsze daje sporego kopa ekonomii. 

W  tym  jednak

ż

e  przypadku  zachodził  przypadek  wojny  ograniczonej  i 

równie

ż

 wzrost gospodarczy dotyczył głównie przedsi

ę

wzi

ęć

 pozaziem-

skich.  Wzorem  Antarktydy,  pokrojony  na  pa

ń

stwowe  sektory  Ksi

ęż

yc 

przyj

ą

ł  na  siebie  rol

ę

  nowej  Ameryki,  ziemi  pionierów,  szale

ń

ców  i 

zbrodniarzy.  Wojna  gwarantowała  fundusze  i  -  pomimo  powodowanych 
przez  ni

ą

  strat  oraz  komplikacji  tudzie

ż

  znacznego  ogólnego  ryzyka 

- orbitalni inwestorzy srogo zmartwiliby si

ę

 jej ko

ń

cem. Była im na 

r

ę

k

ę

.  Ponadnarodowe  holdingi  czerpały  z  niej  korzy

ś

ci  niezale

ż

nie 

od  tego,  kto  aktualnie  przegrywał  a  kto  wygrywał.  One  wygrywały 
zawsze. 

Pochodn

ą

 tej sytuacji był status prawny pozaziemskich ruchomo

ś

ci 

i  nieruchomo

ś

ci  oraz  przebywaj

ą

cych  w  nich  ludzi.  To  znaczy  -  jego 

brak.  Pomin

ą

wszy  instalacje  militarne  czyli  własno

ść

  pa

ń

stwow

ą

obowi

ą

zywała jurysdykcja prawnych wła

ś

cicieli. Za prawo słu

ż

yły we-

wn

ą

trzkompanijne  regulaminy.  To  dlatego  Schwarz  zabiwszy  człowieka 

został  jedynie  obło

ż

ony  grzywn

ą

,  pozbawiony  wkładu  emerytalnego  i 

dyscyplinarnie zwolniony. 

M

ś

cisłowski  zgarn

ą

ł  go  z  ksi

ęż

ycowej  poczekalni  PanAmu,  gdzie 

Niemiec  usiłował  załatwi

ć

  sobie  kredytowy  bilet  na  Ziemi

ę

.  Hrabia 

potrzebował  do  Armstronga  7  do

ś

wiadczonego  pró

ż

niowca,  bo  sam  w 

niewa

ż

ko

ś

ci jeszcze rzygał i nawet w 1/6 g Ksi

ęż

yca mało sobie nóg 

nie łamał; a Schwarz pasował mu podwójnie, bo, Polak po matce 

Ś

l

ą

-

zaczce, na tyle jeszcze pami

ę

tał z dzieci

ń

stwa j

ę

zyk polski, by móc 

dosy

ć

  swobodnie  konwersowa

ć

  w  nim  z  M

ś

cisłowskim.  Hrabia  ju

ż

  wtedy 

chodził  z  Yusufem,  Arab  był  pierwszym  człowiekiem,  którego  naj

ą

ł  - 

naj

ą

ł  go  ze  strachu,  jako  ochron

ę

  osobist

ą

,  bał  si

ę

  bowiem  triady 

jak  ogni  piekielnych,  w  ka

ż

dym  cieniu  widział  skrytobójc

ę

.  Kupił 

wi

ę

c własnego asasyna. Po Yusufie i Schwarzu przyszła kolej na Xie-

na,  którego  wepchn

ę

li  M

ś

cisłowskiemu  portowi  reperanci,  jako  nie-

omal cz

ęść

 wyposa

ż

enia statku. Godiv

ę

 dostali przez pewnego szemra-

nego  po

ś

rednika,  informatyk  był  konieczny  dla  reanimacji  zdechłego 

systemu Armstronga 7. Y. H. Jaqueritte polecił agent TraComu - sko-
ro  lec

ą

  ratowa

ć

  ludzi  od 

ś

mierci  z  wycie

ń

czenia,  lekarz  jest  ko-

nieczny. Schwarz pytał Y. H., czy nie czuje, i

ż

 jest wykorzystywana 

w  charakterze  parawanu,  atrapy,  myl

ą

cego  ozdobnika  dla  zmamienia 

postronnych.  Jej  to  nie  przeszkadzało,  pieni

ą

dze  te  same,  a  je

ś

li 

roboty  mniej,  to  i  tym  lepiej.  Rozumiał  j

ą

,  ale  irytowała  go  taka 

postawa. Wygl

ą

dało na to, 

ż

e Schwarz jest jedynym członkiem załogi, 

którego  w  ogóle  obchodz

ą

  kłamstwa  hrabiego  M

ś

cisłowskiego.  Po  ja-

kim

ś

  czasie  przestał  si

ę

  dziwi

ć

.  To  nie  była  normalna  załoga.  Ów 

lot Armstronga 7 stanowił ratunek i ucieczk

ę

 nie dla jednego Ageno-

ra Konstantego. Rychło wyszło na jaw, i

ż

 małomówny Yusuf Abu al-Ala 

ibn  Kisa’i  równie

ż

  jest 

ś

cigany,  na  Ksi

ęż

ycu  pozostawił  za  sob

ą

 

trupy  dwóch  oficerów  Mossadu,  kolejni  ju

ż

  nast

ę

powali  mu  na  pi

ę

ty; 

a  tu,  w gł

ę

bokim  kosmosie,  jest  przed  nimi  bezpieczny.  Godiva  była 

poszukiwana listem go

ń

czym za wielokrotne włamanie do banków danych 

Microsoftu.  Xien  za

ś

  został  z  tej  orbitalnej  stoczni  praktycznie 

wyrzucony,  a  to  za  prowadzenie  w

ś

ród  techników  komunistycznej  agi-

tacji. Jaka

ż

 to zatem gro

ź

ba wisiała nad Jaqueritte?  

Eksplozja  bomby  Hawkinga  mogłaby  zosta

ć

  uznana  za  kar

ę

  bo

żą

sprawiedliwie spadł

ą

 na owo gniazdo grzeszników, gdyby nie zakrawa-

j

ą

cy  na  cud  fakt,  i

ż

 

ż

aden  z  nich  nie  został  nawet  ranny.  Wszyscy 

znajdowali  si

ę

  w  owej  chwili  w  Brenece,  cylindrycznej,  mieszkalnej 

cz

ęś

ci  statku,  i  na  dodatek  wszyscy  po  jej  bezpiecznej  stronie, 

background image

 

10

przeciwnej do punktu kollapsacji. Co wi

ę

cej, trafienia unikn

ą

ł tak-

ż

e ładunek. Na tym wszak

ż

e ich szcz

ęś

cie si

ę

 sko

ń

czyło.  



 

 
 
Pytała go wielokrotnie, wi

ę

c starał si

ę

 wytłumaczy

ć

. Tu nie cho-

dzi  o  sprawno

ść

  czysto  fizyczn

ą

;  to  jest  jaki

ś

  muskuł  umysłu,  któ-

rego innym ludziom brakuje, mi

ę

sie

ń

, który pozwala na skr

ę

canie my-

ś

li  w  specyficzny  sposób.  Ona  pojmowała  to  na  poziomie  fizjologii: 

wisisz  w  niewa

ż

ko

ś

ci  z  jasn

ą

  Ziemi

ą

  ponad  głow

ą

,  dookoła  masz  roz-

rzucone pi

ę

tna

ś

cie ró

ż

nych płaszczyzn, wszystkie symbolizuj

ą

ce bez-

grawitacyjny “dół” - a nie rzygasz. Ale on twierdził, 

ż

e i do tego 

mo

ż

na  si

ę

  przyzwyczai

ć

.  A  tu  chodzi  o  predyspozycje  wrodzone:  nie-

którzy  je  posiadaj

ą

,  a  niektórzy  nie.  On  je  posiadał.  Wyobra

ź

nia 

przestrzenna,  mówił.  Lecz  to  tylko  słowa.  Napisał  wi

ę

c  pro

ś

ciutki 

programik  generuj

ą

cy  i  obracaj

ą

cy  na  płaskim  ekranie  o  czarnym  tle 

trójwymiarowe  szkielety  brył:  symboliczne  zbiory  cienkich,  białych 
linii oznaczaj

ą

cych ich kraw

ę

dzie. Sze

ś

ciany; graniastosłupy forem-

ne;  rozgwiazdy.  Obracały  si

ę

  w  zrandomizowanym  tempie,  w  nieregu-

larnych  zrywach  przybli

ż

aj

ą

c  si

ę

  i  oddalaj

ą

c  od  obserwatora; 

Schwarz  zniekształcił  przy  tym  lekko  gł

ę

bi

ę

  obrazu,  w  symuluj

ą

cy 

perspektyw

ę

  algorytm  wpisuj

ą

c  mał

ą

  odchyłk

ę

  dla  uzyskania  słabego 

efektu  “rybiego  oka”.  Kazał  si

ę

  Y.  H.  Jaqueritte  wpatrywa

ć

  w  taki 

nieustannie zmieniaj

ą

cy swe wzgl

ę

dne poło

ż

enie sze

ś

cian i - ani ra-

zu  nie  opuszczaj

ą

c  powiek,  nie  odwracaj

ą

c  wzroku  -  wywróci

ć

  go  w 

wyobra

ź

ni  na  nice.  Jest  to  test  nieomal  klasyczny.  Te  dwana

ś

cie 

kresek na ekranie samo z siebie nie narzuca patrz

ą

cemu pierwszego i 

drugiego  planu,  oko  nie  wie,  które  kreski  le

żą

  “przed”  którymi,  a 

które s

ą

 “zasłaniane”. To umysł kreuje zgodny z prawidłami perspek-

tywy  obraz  sze

ś

cianu  o  bokach  “bli

ż

szych”  i  “dalszych”  widzowi.  Na 

ekranie brak dla takiej kreacji jakichkolwiek wskazówek; obie suge-
rowane bryły - sze

ś

cian oraz nieforemny, rozd

ę

ty graniastosłup, b

ę

-

d

ą

cy  jego  “lewostronn

ą

”  wersj

ą

  -  stanowi

ą

  równie  uprawnione  inter-

pretacje symulacji. Cała sztuka polega na 

ś

wiadomym narzuceniu swe-

mu  umysłowi  jednej  z  wersji.  Mruga

ć

  nie  wolno,  bo  jakkolwiek  krót-

kie zamkni

ę

cie oczu oznacza “wyzerowanie” pami

ę

ci wizualnej umysłu, 

a w ka

ż

dym kolejnym spojrzeniu na ekran przyjmuje on za obowi

ą

zuj

ą

-

c

ą

  losowo  wybran

ą

  wersj

ę

  bryły.  To  samo 

ć

wiczenie  wykona

ć

  mo

ż

na  z 

obrazem nieruchomym, nawet narysowanym na kartce papieru, cho

ć

 wte-

dy  jest  ono  mniej  realistyczne.  Zreszt

ą

  powodzenie  w  nim  jeszcze 

niczego  nie  przes

ą

dza,  poniewa

ż

  i  tutaj  ma  znaczenie  trening  i 

wprawa - jednakowo

ż

 Schwarzowi chodziło jedynie o to, by Jaqueritte 

zyskała  cho

ć

by  szcz

ą

tkowe  wyobra

ż

enie  o  owym  mi

ęś

niu,  o  którym  mó-

wił.  Chyba  zrozumiała,  bo  przestała  pyta

ć

.  Wyrobiła  sobie  nawet 

własne  zdanie,  i  to  raczej  niepochlebne  dla  Schwarza.  Powiedziała 
mu  kiedy

ś

,  w  owym  szczególnym  ciepłym  rozleniweniu,  rozlu

ź

nieniu 

wszystkich  tkanek  po  godzinie  gor

ą

cej  miło

ś

ci,  kiedy  to  bardzo 

trudno  jest  kłama

ć

,  a  bezlitosna,  absolutna  szczero

ść

  narzuca  si

ę

 

sama  z  siebie,  jako  zachowanie  wymagaj

ą

ce  najmniej  wysiłku;  powie-

działa mu: - To zwierz

ę

ce... wszyscy

ś

my jak zwierz

ę

ta. I ty, Aax; i 

wy  w  ogóle  -  jak  zwierz

ę

ta.  In

ż

ynierowie  kosmosu  -  a  tak  naprawd

ę

 

chodzi o fizjologi

ę

 i mo

ż

e troch

ę

 prymitywnej psychologii: bo takie 

ju

ż

  s

ą

  te  wasze  umysły.  To  selekcja  i

ś

cie  darwinowska. 

Ź

le  mówi

ę

Ź

le?  Nie  taka  była  twoja  historia?  Przeszedłe

ś

  przez  to  sito,  po-

niewa

ż

  ty  akurat  posiadasz  ten  “mi

ę

sie

ń

”;  ale  ani  to  nie  wynika  z 

twojej inteligencji, ani ze sprytu, ani z siły woli, ani z jakich-
kolwiek  innych  przymiotów  ducha  czy  ciała.  Równie  dobrze  mogli 
przyj

ąć

 za kryterium naturalny kolor włosów. 

background image

 

11

Schwarz  si

ę

  z  ni

ą

  nie  zgadzał,  ale  nie  mógł  jej  zarzuci

ć

  kłam-

stwa,  poniewa

ż

  to  rzeczywi

ś

cie  tak  wygl

ą

dało.  Wielkie  kompanie  ko-

smiczne po latach nieustannych kłopotów z nagłym, niespodziewanym a 
wielce  dla  nich  kosztownym  “wytr

ą

caniem  si

ę

”  na  orbicie  materiału 

ludzkiego, zdołały nareszcie tak sprofilowa

ć

 zestaw testów, aby au-

tomatycznie odrzuca

ć

 ju

ż

 na etapie naboru wst

ę

pnego wszystkich tych 

ludzi, dla których kosmos mo

ż

e si

ę

 okaza

ć

 not friendly. Sie

ć

 okaza-

ła si

ę

 bardzo ciasna, lecz szczelna. Pewnego grudniowego ranka bez-

robotny  dwudziestotrzyletni  Aax  Schwarz  zgłosił  si

ę

  był  do  mona-

chijskiej  filii  Heinlemann  Inc.,  zapłacił  za  pełny  test  kwalifika-
cyjny  i,  przeszedłszy  go,  został  poinformowany,  i

ż

  znajduje  si

ę

  w 

tej  jednej  dwunastotysi

ę

cznej  promila  populacji  ludzkiej,  którego 

zatrudnieniem  korporacja  jest  zainteresowana.  Czym  pr

ę

dzej  podsta-

wiono  mu  do  podpisania  dwustuosiemdziesi

ę

ciostronicowy  kontrakt  w 

czterech egzemplarzach. Nale

ż

y pami

ę

ta

ć

, i

ż

 Schwarz miał wtedy dwa-

dzie

ś

cia  trzy  lata  i  był  bez  pracy;  podpisał  go.  Dzisiejszy 

Schwarz, czterdziestojednoletni acz tak

ż

e bezrobotny, nie uczyniłby 

tego;  no  ale  on  ma  ju

ż

  inn

ą

  pami

ęć

,  a  w  tej  pami

ę

ci  mi

ę

dzy  innymi 

pierwsze trzy lata swej pracy na wysokich orbitach, kiedy to praco-
wał w istocie wył

ą

cznie na opłacenie szkolenia, które łaskawie była 

mu  skredytowała  Heinlemann  Inc.;  i  lata  dalsze,  kiedy  pracował  - 
cho

ć

  wtedy  jeszcze  tego  nie  wiedział  -  na  grzywn

ę

,  jak

ą

  przyjdzie 

mu  ui

ś

ci

ć

  za  zamordowanie  człowieka.  Ta  grzywna  zawierała  w  sobie 

koszty  transportu  na  Ziemi

ę

  ciała  denata,  jego  pochówku  i  wszyst-

kich koniecznych opłat s

ą

dowych - ale nie na tej podstawie j

ą

 obli-

czono;  w  ogóle  jej  nie  obliczano:  po  prostu  zagarni

ę

to  cał

ą

  zawar-

to

ść

  konta  Schwarza  -  gdzie

ś

  na  owych  dwustu  osiemdziesi

ę

ciu  stro-

nach  drobnego  druku  znajdowała  si

ę

  klauzula  podporz

ą

dkowuj

ą

ca  pra-

cowników korporacji prawu jej wewn

ę

trznego regulaminu, zwierzchnie-

mu wzgl

ę

dem pierwotnych praw kraju urodzenia we wszelkich kwestiach 

maj

ą

cych zwi

ą

zek z ponadatmosferycznym miejscem zatrudnienia sygna-

tariusza,  no  a  Schwarz  zabił  tego  faceta  w  samym 

ś

rodku 

ś

luzowego 

doku  nadksi

ęż

ycowego  Heinlemanna  25.  Był  zatem  nieomal 

ż

ebrakiem, 

gdy  trafił  na

ń

  hrabia  M

ś

cisłowski.  Co  prawda,  dzi

ę

ki  hrabiemu  i 

Armstrongowi  7  zd

ąż

ył  ju

ż

  diametralnie  zmieni

ć

  swój  status:  teraz 

był nieomal trupem. 

W  kajucie,  któr

ą

  dzielił  z  Y.  H.  Jaqueritte,  sufit  i  podłoga 

oraz  dwie  przeciwległe 

ś

ciany  poci

ą

gni

ę

te  były  srebrn

ą

  lustrzank

ą

Jaqueritte 

ż

artowała, 

ż

e  to  taka  speckajuta  dla  kochanków,  ale  on 

wiedział,  sk

ą

d  si

ę

  wzi

ę

ły  owe  lekko  nierównoległe  zwierciadlane 

płaszczyzny:  zanim  wprowadzono  na  szerok

ą

  skal

ę

  inteligentne  ska-

fandry,  obowi

ą

zywała  bardzo 

ś

cisła  procedura  autokontroli  ubioru 

przed  wyj

ś

ciem  w  pró

ż

ni

ę

  i  w  tej  izbie  mo

ż

na  to  było  uczyni

ć

  bez 

pomocy  partnera.  Teraz  w  lustrach 

ż

yły:  gładka  czer

ń

  smukłych 

kształtów  afryka

ń

skiej  bogini  oraz  matowa  biel  skóry  twardo,  nie-

przyjemnie  muskularnego  Europejczyka.  Jaqueritte  spała,  Schwarz 
grał na gitarze. Graj

ą

c, nie zamykał oczu i widział w 

ś

cianie sie-

bie samego - graj

ą

cego. Oto unosi si

ę

 po

ś

rodku srebrnej niesko

ń

czo-

no

ś

ci nagi m

ęż

czyzna o nogach splecionych w turecki przysiad, przez 

udo ma przeło

ż

one w

ą

skie, czarne wiosło sze

ś

ciostrunowej elektrycz-

nej  gitary;  poruszaj

ą

  si

ę

  po  jej  strunach  jego  palce,  porusza  si

ę

 

zgodnie  z  niesłyszalnym  rytmem  głowa,  cho

ć

  spojrzenie  pozostaje 

nieruchome.  Głow

ę

  obejmuj

ą

  mu  ci

ęż

kie  słuchawki  poł

ą

czone  kablem  z 

korpusem  instrumentu.  Włosy  m

ęż

czyzny,  proste,  kruczoczarne,  scze-

sane s

ą

 gładko w tył, gdzie zbiera je i wi

ąż

e w sobie krótki warko-

czyk,  ciasno  opleciony  złot

ą

  ta

ś

m

ą

,  wygl

ą

daj

ą

cy  niczym  matadorska 

coleta.  Prawy  biceps  oraz  cz

ęść

  barku  pokrywa  popielato-purpurowy 

tatua

ż

,  przedstawiaj

ą

cy  drapie

ż

ne  zwierz

ę

  lub  mgławic

ę

  planetarn

ą

background image

 

12

M

ęż

czyzna  ma  szerokie  czoło,  kanciast

ą

  szcz

ę

k

ę

,  krzywo  zro

ś

ni

ę

ty 

nos,  ciemne  oczy  pod  ci

ęż

kimi  nawisami  łuków  brwiowych;  zł

ą

,  odpy-

chaj

ą

c

ą

  twarz.  Lewe  ucho  przyozdabia  mu  masywny 

ż

elazny  kolczyk. 

Gra:  palce  energicznie  szarpi

ą

  struny.  Gdy  w  swym  powolnym  ruchu 

wirowym obraca si

ę

 i usuwa z centrum pomieszczenia, jego spojrzenie 

utkwione w lustrzanej 

ś

cianie - a wła

ś

ciwie ju

ż

 w suficie - spływa 

na  odbicie  ciemnoskórej  bogini.  Muzyka  si

ę

  uspokaja:  palce  muskaj

ą

 

druty leniwie, jakby od niechcenia. Kobieta zwrócona jest do obser-
wowanego  zwierciadła  przodem,  ale  nie  wida

ć

  jej  twarzy,  bo  głow

ę

 

zamkni

ę

t

ą

 ma w plastikowo-skórzanym kołpaku, który odcina od 

ś

wiata 

wi

ę

kszo

ść

  jej  zmysłów.  Prócz  niego  i  szerokiego,  elastycznego  pasa 

obejmuj

ą

cego  jej  w

ą

sk

ą

  tali

ę

,  jest  naga.  (Pas  był  po  to, 

ż

eby  nie 

odleciała  gdzie

ś

  we 

ś

nie;  kiedy  jeszcze  Breneka  si

ę

  obracała,  sy-

piali  na  w

ą

skich,  otwieraj

ą

cych  si

ę

  ze 

ś

ciany  pryczach,  lecz  teraz 

trzymaj

ą

  je  zamkni

ę

te,  bo  kabina  jest  jednak  ciasna).  Jej  ciało, 

pozostaj

ą

ce  aktualnie  we  władaniu  autonomicznego  układu  nerwowego, 

przyj

ę

ło pozycj

ę

 embrionaln

ą

: podci

ą

gni

ę

te lekko, zgi

ę

te w kolanach 

nogi,  plecy  podane  w  delikatny  łuk,  głowa  z  brod

ą

  opadaj

ą

c

ą

  na 

piersi.  Same  piersi  nie  odznaczaj

ą

  si

ę

  tak  wyra

ź

nie,  jak  działoby 

si

ę

  to  pod  presj

ą

  grawitacji  -  tkanka  tłuszczowa  rozkłada  si

ę

 

wzgl

ę

dnie  równo,  a  silna,  gładka  skóra,  stanowi

ą

ca  nieomal  cech

ę

 

charakterystyczn

ą

 rasy, utrzymuje t

ę

 tkank

ę

 blisko przy torsie; po-

za  tym  nie  jest  jej  znowu  tak  du

ż

o,  a  l

ś

ni

ą

ca  czer

ń

  spłaszcza 

kształty.  Spojrzenie  skupia  si

ę

  dłu

ż

ej  na  brodawkach  -  lewa  jest 

spierzchni

ę

ta, podczas gdy prawa pozostaje otwarta w mi

ę

kki kwiat - 

potem  spływa  po 

ż

ebrach,  których  jest  mniej  o  dwie  najni

ż

sze  pary. 

(Pochodz

ę

  z  bogatej  rodziny,  powiedziała  mu  kiedy

ś

;  moi  rodzice  w 

odpowiednim  momencie  zafundowali  mi  pełne  modelowanie).  Pas  aseku-
racyjny  jeszcze  uwypukla  nieprawdopodobn

ą

  szczupło

ść

  talii  oraz 

płaski  brzuch  kobiety.  Długie,  gazelo  wysmukłe  nogi  rozchylaj

ą

  si

ę

 

sennie, niczym na zwolnionym filmie. Podbrzusze i krocze s

ą

 bezwło-

se.  (To  depilacja  trwała,  dla  wygody;  wszyscy  członkowie  załogi 
Armstronga 7 poddali si

ę

 jej, by dostosowa

ć

 si

ę

 do wymaga

ń

 sanitar-

nych  układów  skafandrów  -  Schwarz  uczynił  to  przed  laty,  jeszcze 
podczas  planetarnego  szkolenia,  i  w  jego  przypadku  zabieg  dotyczył 
powierzchni  całego  ciała,  za  wyj

ą

tkiem  szczytu  głowy).  Lewy  płatek 

sromu  bogini  zdobi  absolutnie  nieregulaminowa  platynowa  spinka  w 
kształcie  pantery  wyci

ą

gni

ę

tej  w  dzikim  skoku,  oko  zwierza  skrzy 

si

ę

  drobniutkim  szmaragdem;  spinka  obejmuje  płatek  z  obu  stron  i 

nie  mo

ż

na  jej  usun

ąć

  bez  uciekania  si

ę

  do  chirurgii.  (Podarunek  od 

córki,  powiedziała  mu  gdy  spytał;  w  ten  sposób  dowiedział  si

ę

ż

ona  w  ogóle  ma  dziecko).  Spojrzenie  dociera  do  stóp,  których  pode-
szwy  s

ą

  znacznie  ja

ś

niejsze.  Ich  palce,  prócz  dwóch  du

ż

ych,  pozba-

wione s

ą

 paznokci.  

M

ęż

czyzna  z  gitar

ą

  -  Schwarz  -  wiruj

ą

c,  z  powrotem  przesłonił 

sob

ą

  czarn

ą

  pi

ę

kno

ść

;  przymkn

ą

ł  oczy,  przerzucił  spojrzenie  gdzie

ś

 

w  k

ą

t.  Muzyka  pulsowała  w  wielkich  słuchawkach.  Ciemne,  gł

ę

bokie 

tony.  Głaskał  instrument  wn

ę

trzem  dłoni;  lubił  t

ę

  gitar

ę

  i  gitara 

lubiła jego, był to stary model, co prawda wyposa

ż

ony w stałe bate-

rie,  lecz  pozbawiony  samodostrajaj

ą

cych  si

ę

  procesorów  korekty 

d

ź

wi

ę

ku.  Cierpliwie  czekał  na  Schwarza  w  ksi

ęż

ycowym  lombardzie;  i 

nie  dał  si

ę

  porwa

ć

  i  wymie

ść

  w  pró

ż

ni

ę

  wichurze  podczas  dehermety-

zacji  statku,  kiedy  to  system  komputerowy  Armstronga  7,  ugodzony  w 
sam mózg pierwszym odłamkiem, zablokował automatyczn

ą

 procedur

ę

 za-

trzaskiwania  grodzi  wewn

ę

trznych,  któr

ą

  nie  wiedzie

ć

  czemu  podpo-

rz

ą

dkowano jego algorytmowi operacyjnemu, podczas gdy powinna pozo-

sta

ć

  autonomiczna  i  uwarunkowana  jedynie  odczytami  poszczególnych 

czujników.  Hrabia  miał  o  to  do  Godivy  wielkie  pretensje;  wszak  od-

background image

 

13

budowuj

ą

c architektur

ę

 systemu, przede wszystkim powinna skontrolo-

wa

ć

  programy  odpowiedzialne  za  bezpiecze

ń

stwo  statku.  W  odpowiedzi 

Godiva skl

ę

ła ordynarnie M

ś

cisłowskiego, przypominaj

ą

c mu, i

ż

 prze-

cie

ż

  sam  wymusił  na  niej  wył

ą

czn

ą

  koncentracj

ę

  na  oprogramowaniu 

nawigacyjnym  oraz  zawiaduj

ą

cym  układami  nap

ę

dowymi.  I  taka  była 

prawda: to dlatego zabrał j

ą

 w podró

ż

, by ju

ż

 w jej trakcie doko

ń

-

czyła  reperacji  systemu  -  musiał  wystartowa

ć

,  zanim  zamknie  si

ę

 

okno,  a  bezpułapowe  systemy  neuronowych  wielosieci  maj

ą

  to  do  sie-

bie,  i

ż

  potrafi

ą

  w  miar

ę

  sprawnie  funkcjonowa

ć

  nawet  w  stanie 

znacznej degeneracji. Godiva - ta ekshibicjonistyczna informatyczka 
systemów bezpułapowych, to agresywne, zakompleksione, szesnastolet-
nie  zwierz

ę

  ery  komputerowej,  rodowita  Papuaska  szczyc

ą

ca  si

ę

  naj-

wy

ż

szym  spo

ś

ród  wszystkich  członków  pstrokatej  załogi  Armstronga  7 

ilorazem  inteligencji  w  zakresie  my

ś

lenia  abstrakcyjnego,  to  zagu-

bione w 

ś

wiecie rzeczywistym dziecko 

ś

wiatów wirtualnych... - woła-

li  j

ą

  “Godiva”,  bo  konsekwentnie  odmawiała  wło

ż

enia  na  siebie  cho

ć

 

skrawka  ubrania.  Bała  si

ę

,  to  dlatego;  była  wr

ę

cz  przera

ż

ona.  Im 

bardziej  prze

ś

ladował  j

ą

  M

ś

cisłowski,  im  wi

ę

ksz

ą

  wywierano  na  ni

ą

 

presj

ę

  -  tym  szczelniej  dziewczyna  zamykała  si

ę

  w  antypatycznej, 

przypadkowo  przez  siebie  wykreowanej  postaci  Godivy.  Nikt  jej  nie 
lubił;  M

ś

cisłowski  nienawidził,  Yusuf  obel

ż

ywie  ignorował.  Podczas 

lotu do Saturna miała za zadanie reanimowa

ć

, obudzi

ć

, przeszkoli

ć

 i 

wychowa

ć

  system  Armstronga  7;  nawigacj

ą

  i  kontrol

ą

  nap

ę

du  mógł  on 

si

ę

  jeszcze  zajmowa

ć

  pozostaj

ą

c  w  takim  pół-letargu,  lecz  to  było 

wszystko,  na  co  go  wówczas  sta

ć

.  Przekonali  si

ę

  zreszt

ą

  o  tym  na 

własnej skórze po implozji-eksplozji bomby Hawkinga: system w pełni 
zdrowy  zapobiegłby  zapewne  połowie  strat,  jakie  ponie

ś

li,  a  te, 

którym  nie  zapobiegł,  zmniejszyłby  do  minimum; 

ż

eby  ju

ż

  nie  wspo-

mnie

ć

  o  takich  rzeczach,  jak  analiza  sytuacji  i  strategia  ratunku: 

nie byliby zmuszeni Xien z Godiv

ą

 przeprowadza

ć

 na nim tysi

ę

cy pry-

mitywnych  oblicze

ń

,  niczym  na  jakim

ś

  kalkulatorze;  nie  byłaby  zmu-

szona Jaqueritte w olimpijskim tempie reperowa

ć

 ogniw tlenowych, do 

ostatniej  chwili  nie  maj

ą

c  pewno

ś

ci,  czy  nie  robi  tego  wszyskiego 

na darmo; nie byliby zmuszeni Schwarz i Yusuf przez osiemna

ś

cie go-

dzin  bez  wytchnienia  zalepia

ć

  syntetycznym  “ciastem”  niezliczonych 

miniszczelin  w  poszyciu  habitatu,  póki  nie  przestało  spada

ć

  w  nim 

ci

ś

nienie. To znaczy ci

ś

nienie spadało tak czy owak, bo jeszcze nie 

zbudowano  takiego  statku,  który  by  zupełnie  nie  przeciekał,  lecz 
tempo ubywania gazów zmniejszyło si

ę

 przynajmniej do poziomu akcep-

towalnego po wzi

ę

ciu pod uwag

ę

 prognozowanego czasu podró

ż

y.  

Wspomnienie  Yusufa  odmieniło  brzmienie  Schwarzowej  muzyki:  we-

szły w ni

ą

 jakie

ś

 ostre, j

ę

kliwe tony, straciła nieco na dotychcza-

sowej  harmonii.  Yusuf,  Yusuf  Abu  al-Ala  ibn  Kisa’i  -  terrorysta. 
Wszyscy  przecie

ż

  wiedzieli, 

ż

e  to  fanatyk  i  morderca. 

Ż

e  fanatyk  - 

mo

ż

na  si

ę

  było  przekona

ć

  widz

ą

c  jego  regularn

ą

  modlitw

ę

,  odmawian

ą

 

pi

ęć

  razy  dziennie  salat,  nieodmiennie  poprzedzan

ą

  starannym  obmy-

ciem  r

ą

k  i  nóg  oraz  przepłukaniem  ust  i  nosa,  na  co  po

ś

wi

ę

cał 

znaczn

ą

  cz

ęść

  swego  przydziału  wody. 

Ż

e  morderca  -  wystarczyło 

spojrze

ć

.  Zreszt

ą

  nie  zaprzeczał,  gdy  pytali.  To  wojna. 

Ś

wi

ę

ta  na 

dodatek.  Jihad,  szósty  arkan  wiary  muzułmanina,  a  Yusuf  wpierw  był 
muzułmaninem, a potem dopiero człowiekiem, takie przynajmniej spra-
wiał  wra

ż

enie.  Gwoli  prawdy,  Jaqueritte  w  ogóle  kwestionowała  jego 

człowiecze

ń

stwo.  Ci  hasasyni  Proroka,  mówiła  Schwarzowi,  poddawani 

s

ą

  ju

ż

  za  młodu  takim  manipulacjom  w  zakresie  fizjologii  i  psycho-

logii, 

ż

e  du

ż

o  w  nich  człowieka  nie  zostaje;  a  kiedy  dorosn

ą

,  wy-

mienia im si

ę

 cały szkielet na sztuczne, superwytrzymałe ko

ś

ci, pa-

kuje w organizm przeró

ż

ne implanty, grzebie w mózgu... Tyle słysza-

ła z oficjalnych przecieków, bo robiono sekcje zabitym terrorystom, 

background image

 

14

ale  wszak  zabijali  je  i sekcjonowali  nie  ludzie  z  uniwersytetów,  a 
członkowie tajnych przybudówek rz

ą

dowych i ponadrz

ą

dowych organiza-

cji  wywiadowczych,  i  oni  swoich  odkry

ć

  raczej  nie  ogłaszali  w 

Scientific American. Wi

ę

c podejrzewała w ciele Yusufa jakie

ś

 tajem-

nice,  okrutne  sekrety.  Terroryzm  szedł  naprzód,  zarówno  w  teorii, 
jak i w praktyce. Był to jedyny sposób wojowonia, jaki mogła zaak-
ceptowa

ć

  na  swej  powierzchni  dzisiejsza  Ziemia;  zreszt

ą

  mocno  si

ę

 

ju

ż

 to wszystko rozmyło: ten terroryzm - ju

ż

 wojna czy wci

ąż

 poli-

tyka? Trudno powiedzie

ć

, on toczy swoje prawdziwe bitwy wył

ą

cznie w 

telewizji  i  sieciach  informacyjnych,  stał  si

ę

  cz

ęś

ci

ą

  kultury,  na-

uki;  s

ą

  na  uczelniach  katedry  terroryzmu,  wykładaj

ą

  o  nim  profeso-

rowie,  habilituj

ą

  si

ę

  na  nim  doktoranci,  kr

ę

c

ą

  o  nim  w  Hollywood 

filmy, pisz

ą

 na całym 

ś

wiecie powie

ś

ci i wiersze, on daje ludzko

ś

ci 

nowych 

ś

wi

ę

tych  i  m

ę

czenników,  on  daje  jej  nowe  filozofie  i  reli-

gie.  Zanim  urwało  mu  anteny,  regularnie  dochodziły  Armstronga  7 
wie

ś

ci z tego frontu. Armia Wyzwolenia Litwy (terrory

ś

ci RTL-u) od-

ci

ę

ła  ju

ż

  marszałkowi  Woniejcowowi  ostatni  palec  i  zabierała  si

ę

 

wła

ś

nie  do  uszu,  wszystko  stereo  i  w  kolorze  i  w  3D  i  live,  rzecz 

jasna. Słowo Bo

ż

e (wył

ą

czno

ść

 CBS-u; Słowo Bo

ż

e to beneficjent naj-

wy

ż

szego,  jak  dot

ą

d,  kontraktu  wi

ążą

cego  media  z  ugrupowaniem  ter-

rorystycznym, bo opiewaj

ą

cego na sto dziewi

ęć

dziesi

ą

t megakodolarów 

i  przyznaj

ą

cego  sieci  wył

ą

czne  prawa  do  transmisji  ze  wszelkiego 

typu  jego  akcji  na  najbli

ż

sze  sze

ść

  lat),  zapowiedziawszy  go  na 

kwadrans  wcze

ś

niej,  przeprowadziło  na  Alasce  wybuch  stukilotonowej 

bomby  atomowej,  po  czym  dało  prezydentowi  NESA  wraz  z  rodzin

ą

  dwa 

dni  na  przej

ś

cie  na  islam;  prezydent  spojrzał  w  badania  opinii  pu-

blicznej,  opinia  była  przeciw,  i  nie  ugi

ą

ł  si

ę

;  wyleciał  zatem  w 

powietrze  Manhattan  (w  CBS  live  from  low  orbit);  prezydent  Północ-
nych i Wschodnich Stanów Ameryki ponownie spojrzał w badania, zoba-
czył, 

ż

e opinia w strachu i nie jest ju

ż

 przeciw, a nawet jest za, 

czym pr

ę

dzej wi

ę

c wygłosił przed kamerami telewizji (live from Whi-

te House) wyznanie wiary, sahada, trzykrotnie powtarzaj

ą

c w kulawym 

arabskim: La ilaha illa’llah Muhammadun rasulu’llah, co si

ę

 dosłow-

nie tłumaczy: “Nie ma boga, jak tylko Bóg, a Muhammad jest Posła

ń

-

cem  Boga”.  Odbyło  si

ę

  to  na  jakie

ś

  dwie  godziny  przed  implozj

ą

-

eksplozj

ą

  bomby  Hawkinga  i  Yusuf  jeszcze  zd

ąż

ył  obejrze

ć

  cał

ą

 

transmisj

ę

,  opó

ź

nion

ą

  o  blisko  pi

ęć

  kwadransów;  Schwarz  s

ą

dził, 

ż

ów  tryumf  islamu  uraduje  Araba,  lecz  pomylił  si

ę

  okrutnie:  hasasyn 

wpadł w gniewny i ponury nastrój. Nie rozumieli tego, dopóki hrabia 
M

ś

cisłowski,  który  dzielił  z  nim  kabin

ę

,  nie  wyja

ś

nił  im,  i

ż

  Yusuf 

nie nale

ż

y do Słowa Bo

ż

ego, lecz jakiego

ś

 innego ugrupowania, które 

Słowu  Bo

ż

emu  poprzysi

ę

gło  jedn

ą

  z  pierwszych  swych  jihad,  bo  nig-

dzie  tak  gor

ą

ca  nienawi

ść

,  jak  w  rodzinie  i  pomi

ę

dzy  s

ą

siadami,  a 

im  wi

ę

cej  nawracaj

ą

cych,  tym  wi

ę

cej  pogan,  ro

ś

nie  to  wykładniczo. 

Palce  Schwarza  wydobywały  z  gitary  przeci

ą

głe,  rzewnie  j

ę

kliwe  to-

ny, szarpi

ą

ce mu w duszy struny nieukierunkowanej t

ę

sknoty... 

Gitara  umilkła,  Schwarz  otarł  pot  z  czoła.  Gor

ą

co  i  duszno  - 

kiedy

ż

 nareszcie ruszy program steruj

ą

cy sztuczn

ą

 atmosfer

ą

 habita-

tu?  Pomy

ś

lał  o  Godivie;  ona  na  pewno  nie 

ś

pi.  Wszedł  w  dospek,  na 

zamkni

ę

ty do niej. (Dospek, jako nazwa systemu ł

ą

czno

ś

ci osobistej, 

pojawił  si

ę

  w  slangu  nieco  krzyw

ą

,  fonetyczn

ą

  przeróbk

ą

  akronimu 

DOSPC,  co,  wbrew  pozorom,  nie  miało  nic  wspólnego  z  podstawowym 
systemem operacyjnym staro

ż

ytnych pecetów, bo tłumaczyło si

ę

 nast

ę

-

puj

ą

co: Decentralized and Open System of Personal Communication).  

Godiva odezwała si

ę

 niemal natychmiast. 

- Kto? 
- Schwarz. Daj jak

ąś

 prognoz

ę

, pływam w pocie. 

background image

 

15

- A odwal si

ę

! Nie przeszkadzajcie mi z głupotami, bo zamkn

ę

 ka-

nał.  

-  Rany  boskie,  Godiva,  ju

ż

  czwarty  dzie

ń

  bez  przerwy  siedzisz  w 

za

ś

lepie, a nie ruszył ni jeden nowy program! 

- Sk

ą

d ty mo

ż

esz wiedzie

ć

, co ruszyło, a co nie. Ja ju

ż

 si

ę

 nie 

zajmuj

ę

  kontrol

ą

  p

ę

tla  po  p

ę

tli  tych  wszystkich  algorytmów,  bo  nie 

zd

ąż

yłabym,  chocia

ż

by

ś

my  lecieli  do  Oriona.  Stawiam  mu  na  nogi 

szkielet  warstwy  hierarchizuj

ą

cej,  i  jak  ju

ż

  zastartuje,  to  niech 

ś

wiadomo

ść

 wielosieci sama siebie kontroluje, ja j

ą

 b

ę

d

ę

 tylko 

ć

wi-

czy

ć

.  

- Cholera, Godiva, ale ile to potrwa? Z motyk

ą

 na Sło

ń

ce si

ę

 po-

rwała

ś

,  chcesz  j

ą

  cał

ą

  ulepi

ć

  w  par

ę

  dni,  wylewu  pr

ę

dzej  dosta-

niesz... 

- Spierdalaj, wie

ś

niaku głupi. 

Wył

ą

czyła si

ę

 i pewnie faktycznie zamkn

ę

ła kanał; nie sprawdzał. 

Na  niego  jako

ś

  nie  działały  inwektywy,  wulgaryzmy  i  ordynarny  eks-

hibicjonizm informatyczki; on widział w niej to przera

ż

one dziecko, 

które  tak  skutecznie  ukryła  przed  innymi.  Jest  brzydka,  jest  nie-

ś

miała, ma szesna

ś

cie lat i nie zna prawdziwego 

ś

wiata; có

ż

 ona mo-

ż

e  na  to  poradzi

ć

?  Nic.  I  tak  dobrze, 

ż

e,  znalazłszy  si

ę

  w  takiej 

sytuacji,  nie  popadła  w  histeri

ę

  albo  eskapistyczny  za

ś

lep  katato-

niczny - ale 

ż

e pracowała i tym sposobem próbowała uratowa

ć

 siebie; 

a przy okazji tak

ż

e reszt

ę

 załogi Armstronga 7. Nikt jej nie dzi

ę

-

kował, bo nie dzi

ę

kuje si

ę

 za egoizm; i ona nikomu nie dzi

ę

kowała. 

Tu  wszyscy  rozumieli  si

ę

  zaskakuj

ą

co  dobrze,  jednakie 

żą

dze  w  nich 

płon

ę

ły.  Mo

ż

e  za  wyj

ą

tkiem  Yusufa,  którego  nie  rozumiał  nikt,  ale 

on miał swojego Allaha, co zapewne ju

ż

 szykował mu za ostatni

ą

 bra-

m

ą

 czarnookie hurysy i zimny nektar. 

Wył

ą

czył  gitar

ę

,  zdj

ą

ł  słuchawki,  zwin

ą

ł  kabel.  Gdyby  kto

ś

 

chciał  go  teraz  orientowa

ć

  podług  osi  projektowanego  dla  warunków 

sztucznej  grawitacji  układu  pomieszcze

ń

  w  Brenece,  okazałoby  si

ę

ż

e  Niemiec  wisi  dokładnie  głow

ą

  w  dół.  Ci

ąż

enia  jednak  nie  było  i 

Schwarza nie obchodziła teoria: on - wła

ś

nie dzi

ę

ki owej przypadko-

wej  genetycznej  predyspozycji,  któr

ą

  Jaqueritte  uwa

ż

ała  (zapewne 

słusznie)  za  akcydentaln

ą

  aberracj

ę

  genomu  -  nie  był  zmuszony  nie-

ustannie  tworzy

ć

  sobie  w  umy

ś

le  pozorowanych:  “dołu”  i  “góry”;  nie 

było  mu  to  potrzebne  dla  komfortu  psychicznego,  nie  rzygał  i  nie 
wariował  pozbawiony  owej  iluzji.  Bł

ę

dnika,  rzecz  jasna,  nie  był  w 

stanie  opanowa

ć

,  bo  to  czysta  fizjologia,  lecz  umiał,  nieomal  bez 

udziału 

ś

wiadomo

ś

ci,  wytłumia

ć

  mdło

ś

ci,  to  wchodziło  w  zakres  pod-

stawowego szkolenia. 

Wyprostował  nog

ę

  i  odbił  si

ę

  ku 

ś

cianie.  Wła

ś

nie  wkładał  do 

schowka gitar

ę

, gdy odezwał mu si

ę

 w uchu dospek. 

- Xien. Mo

ż

esz do kiosku? 

- Teraz? 
- Teraz, teraz.  
- A co? 
- Mmm... oka eksperta mi potrzeba. 
Schwarz westchn

ą

ł. 

- Wa

ż

ne to? 

- Nie sm

ęć

, rusz tyłek. 

- Dobra, dobra, ju

ż

Poszukał  w  schowku  obok  i  wyj

ą

ł  i  zało

ż

ył  krótkie,  obcisłe 

spodenki, w istocie, koncepcj

ą

 jakich

ś

 op

ę

tanych niewa

ż

ko

ś

ciow

ą

 er-

gonomi

ą

  projektantów,  ograniczone  do  szerokiego,  elastycznego  pasa 

oraz grubego ochraniacza na genitalia, przechodz

ą

cego w niewidoczn

ą

 

pomi

ę

dzy po

ś

ladkami ta

ś

m

ę

; w efekcie te kosmiczne gacie wygl

ą

dałyby 

jak  jeszcze  bardziej  sk

ą

pa  kopia  przepasek  zawodników  sumo,  gdyby 

background image

 

16

nie  kolor,  matowo  czarny  mianowicie.  W  ogóle  wi

ę

kszo

ść

  orbitalnych 

utensyliów utrzymana była w ciemnych barwach, taki si

ę

 trend wytwo-

rzył; zreszt

ą

 Schwarz w czerni gustował nie tylko z racji swego na-

zwiska,  ale  te

ż

  po  prostu  dlatego, 

ż

e  z  do

ś

wiadczenia  wiedział,  w 

jakim  totalnym  brudzie  przychodzi  nierzadko 

ż

y

ć

  w  kosmosie,  a  na 

czarnym  faktycznie  plam  raczej  nie  wida

ć

.  Bywał  w  habitatach  war-

tych miliardy, a nie godnych miana nawet chlewu. Warunki pogarszały 
si

ę

  wprost  proporcjonalnie  do  czasu  trwania  izolacji  i  liczby  od-

izolowanych  osób,  a  odwrotnie  do  kubatury  układu  zamkni

ę

tego,  w 

którym wypadło im mieszka

ć

. I je

ś

liby stan, w jakim aktualnie znaj-

dował si

ę

 Armstrong 7, przyło

ż

y

ć

 do skali do

ś

wiadcze

ń

 Schwarza, lo-

kowałby si

ę

 on gdzie

ś

 w jej jednej trzeciej; nie było znowu a

ż

 tak 

ź

le:  jeszcze  nie  fruwały  po  korytarzach  stare  rzygowiny  i  zamarz-

ni

ę

te ekskrementy. 

Niemiec zakr

ę

cił si

ę

 na osi lewej r

ę

ki, ustawiaj

ą

c si

ę

 twarz

ą

 do 

otwieraj

ą

cych  si

ę

  na  jego  słowo  drzwi.  Potr

ą

cił  przy  tym  stop

ę

 

ś

pi

ą

cej Jaqueritte i ciało lekarki zacz

ę

ło powoli wirowa

ć

. Wypływa-

j

ą

c  z  kabiny  widział  jej  ruch  w  trzech  odbiciach,  jak  obraca  si

ę

 

zegarowym  suwem,  sennym  gestem  si

ę

gaj

ą

c  gdzie

ś

  przed  siebie,  spo-

kojnie  i  płynnie  odwracaj

ą

c  ku  zwierciadłu  wpółzaci

ś

ni

ę

t

ą

  dło

ń

czarna bogini bez twarzy. 



 

 
 
- Co to jest? 
- A sk

ą

d ja mog

ę

 wiedzie

ć

-  Przyjrzyj  si

ę

.  Powiniene

ś

  rozpozna

ć

,  czy  to  przypadkiem  nie 

jaka

ś

 militarna zabawka. 

-  Puknij  si

ę

,  Xien;  jakby  to  faktycznie  był  wrogo  nastawiony, 

aktywny MIOU, to ju

ż

 dawno by

ś

my nie 

ż

yli. Skoro podszedł tak bli-

sko, 

ż

e masz go na ekranach zdj

ę

tego z układów optycznych, to zna-

czy, 

ż

e  albo  zweryfikował  nas  jako  cel  negatywnie,  albo  jest  mar-

twy. 

- Co to znaczy: martwy? 
- To znaczy: zimny lub totalnie skołowacony. 
-  Ja  nie  rozumiem,  co  ty  do  mnie  mówisz,  Schwarz.  Ja  nie  jestem 

Yusuf, mnie w tym nie szkolono. Ja, kurwa, w ogóle nie pojmuj

ę

 tej 

wojny.  

- A kto j

ą

 pojmuje? 

- Ty. 
Schwarz machn

ą

ł r

ę

k

ą

, demonstruj

ą

c zniech

ę

cenie tematem.  

Xien  pokr

ę

cił  głow

ą

,  pierdn

ą

ł  lewym  silniczkiem  i  obrócił  si

ę

 

przodem do kolistej płaszczyzny wytapetowanej sensorycznymi klawia-
turami oraz mniejszymi i wi

ę

kszymi ekranami 2D. Praktycznie wszyst-

kie 

ś

ciany  kiosku  wygl

ą

dały  podobnie.  Nie  było  tu  innego  o

ś

wietle-

nia, prócz blasku bij

ą

cego ze sztucznych obrazów kosmosu i w

ś

ciekle 

kolorowych znaczników. Wszystko to pulsowało, zmieniało si

ę

, łagod-

niało  i  wyostrzało  -  bez 

ż

adnego  rytmu,  bez  najmniejszej  zgodno

ś

ci 

pomi

ę

dzy  poszczególnymi  elementami  owego  elektronicznego  gobelinu. 

Po  ciałach  Niemca  i  Chi

ń

czyka  przesuwały  si

ę

  niezliczone  plamy 

ś

wietlne.  Przynajmniej  tyle, 

ż

e  panowała  cisza;  chaos  ograniczał 

si

ę

  do  wizji,  ale  zazwyczaj  to  i  tak  było  za  du

ż

o  dla  niedo

ś

wiad-

czonych 

ż

ą

dków: grawitacja nie miała tu bowiem dost

ę

pu, za wyj

ą

t-

kiem  krótkich  okresów  przyspiesze

ń

.  M

ś

cisłowki  wspi

ą

ł  si

ę

  tu  tylko 

raz  i  ju

ż

  nigdy  wi

ę

cej,  jako 

ż

e  tamtego  pierwszego  razu  porzygał 

si

ę

 po niecałej minucie: organizm nie wytrzymał. 

Nazywali owo pomieszczenie kioskiem, bo wchodziło si

ę

 do

ń

 jak do 

kiosku  łodzi  podwodnej:  drabinami  i  wci

ąż

  w  gór

ę

,  niezale

ż

nie  od 

background image

 

17

tego,  z  którego  miejsca  Breneki  by

ś

  wyruszył.  Zajmowało  jej  cen-

traln

ą

  cz

ęść

,  stanowiło  o

ś

  jej  obrotu  -  pusty  w 

ś

rodku  walec  o 

ś

rednicy  prawie  pi

ę

ciu  metrów.  Patrz

ą

c  st

ą

d  wskro

ś

 

ś

cian  w  zwycza-

jowym  kierunku  lotu  statku,  natrafiłby

ś

  spojrzeniem  na  moduł  nawi-

gacyjno-komunikacyjny  (teraz,  po  eksplozji  bomby  Hawkinga,  pozba-
wiony bujnej korony zewn

ę

trznego oprzyrz

ą

dowania). Patrz

ą

c w stron

ę

 

przeciwn

ą

,  ku  “rufie”,  ujrzałby

ś

  przew

ęż

enie  prowadz

ą

ce  do  rury 

osi, a nast

ę

pnie 

ś

luzy, przez któr

ą

 przechodziło si

ę

 do rozpoczyna-

j

ą

cej  si

ę

  tu

ż

  za  pierwszym  Kołnierzem  cz

ęś

ci  towarowo-nap

ę

dowej 

Armstronga 7, wielokro

ć

 dłu

ż

szej od samego habitatu Breneki (zwane-

go tak od swego cylindrycznego kształtu, identycznego w proporcjach 
z tulej

ą

 my

ś

liwskiego naboju 

ś

rutowego). Dwa metry “ponad” pierwsz

ą

 

ś

luz

ą

,  w  okr

ą

głej 

ś

cianie  kiosku  widniały,  rozmieszczone  równo  co 

sto  dwadzie

ś

cia  stopni,  trzy  otwory  wej

ś

ciowe,  do  których  wspinano 

si

ę

 po drabinach (a teraz po prostu wlatywano) z “dolnych” poziomów 

mieszkalnych.  

Xien  postukał  palcem  w  powi

ę

kszony  obraz  obiektu  na  ekranie  - 

płaskim, bo pokrywaj

ą

cym 

ś

cian

ę

 “przedni

ą

”, t

ę

 w kształcie koła. 

- Czy on jest martwy, czy my jeste

ś

my martwi... m

ą

cisz mi tylko, 

Schwarz. A ja chc

ę

 wiedzie

ć

. Bo przecie

ż

 ju

ż

 widz

ę

ż

e to nie wrak: 

za  małe.  A  ryczy  g

ę

stym  szumem  chyba  na  wszystkich  mo

ż

liwych  cz

ę

-

stotliwo

ś

ciach.  Sk

ą

d

ś

  energi

ę

  bierze.  Wi

ę

c  raczej  nie  przetermino-

wane.  Mo

ż

e  rzeczywi

ś

cie  nie  MIOU.  Ale  te

ż

  nie  Voyager.  No  spojrzyj 

sam, Aax. Jak my

ś

lisz - kamufla

ż

...? 

Schwarz cofn

ą

ł si

ę

 pami

ę

ci

ą

 wstecz, przypominaj

ą

c sobie prognoz

ę

 

Xiena co do spodziewanego czasu przechwycenia podsłuchanego przeze

ń

 

domniemanego  wraku.  Sto  dziewi

ęć

  godzin,  powiedział  wówczas  Chi

ń

-

czyk. A to było wła

ś

nie tak jako

ś

 setk

ę

 temu... 

Parskn

ą

ł 

ś

miechem. 

-  To  z  tego  czego

ś

  chciałe

ś

  po

ś

ci

ą

ga

ć

  anteny?  Co,  Xien?  To  jest 

ten  twój  wrak,  dla  którego  skoczyli

ś

my  w  bok  minut

ą

  pełnego  ci

ą

-

gu...?  Xien,  człowieku,  hrabia  ci

ę

  zamorduje!  Przecie

ż

...  zaraz, 

daj  mi  tu  skal

ę

...  przecie

ż

  to  nie  ma  wi

ę

cej,  jak  cztery  metry 

ś

rednicy. Co to w ogóle jest? 

Xien - jako

ś

 suchotniczo cherlawy, chudy, ko

ś

cisty i rachityczny 

w swym kusym, szarym trykocie, tak czy owak niski, a bez nóg wr

ę

cz 

karłowaty - rzucił Niemcowi w

ś

ciekłe spojrzenie przymru

ż

onych oczu, 

i

ś

cie gnomie w jego mrocznym wyrazie. Nie był stary, lecz łysiej

ą

ca 

głowa  i  pomarszczona  twarz  o  skórze  prowokuj

ą

cej  sw

ą

  barw

ą

  podej-

rzenia o chorob

ę

 popromienn

ą

, no i owo jaskrawe kalectwo - wszystko 

to znacznie go postarzało. Xienowi, na skutek jakiego

ś

 nieszcz

ęś

li-

wego  wypadku  w  okołoksi

ęż

ycowej  stoczni,  uci

ę

ło  w  połowie  uda  obie 

nogi. Dla człowieka pracuj

ą

cego w niewa

ż

ko

ś

ci nie była to jednak a

ż

 

tak  upo

ś

ledzaj

ą

ca  ułomno

ść

;  na  dodatek  Xien  z  przyznanego  mu  ubez-

pieczenia  zafundował  sobie  mał

ą

  cyborgizacj

ę

:  zaszczep  do  kikutów 

dwóch  dysz  zapewniaj

ą

cych  stabilny  wyrzut  gazu.  Dysze  podlegały 

sterowaniu  neuronalnemu,  były  synapsatycznie  poł

ą

czone  z  układem 

nerwowym  Chi

ń

czyka;  w  efekcie  “czuł”  je  on  równie  wyra

ź

nie,  jak 

swoje  r

ę

ce,  i  równie  łatwo  mógł  im  wydawa

ć

  rozkazy,  nawet  si

ę

  nad 

tym  nie  zastanawiaj

ą

c.  Lataj

ą

cy  gnom.  Na  czas,  gdy  Breneka  si

ę

  ob-

racała - on zamieszkał w bezgrawitacyjnym kiosku. 

- To ja si

ę

 ciebie pytam - warkn

ą

ł. - Co to jest?  

Schwarz wzruszył ramionami. 
- Złom jaki

ś

- A jeste

ś

 pewien, 

ż

e nie wybuchnie mi ten złom megatonówk

ą

, je-

ś

li złapi

ę

 go MAMS-em? 

background image

 

18

- Pewien? Ja niczego nie jestem pewien. Wojn

ę

 mamy, wi

ę

c wszyst-

ko  ci  mo

ż

e  wybuchn

ąć

,  nawet  jak  by  faktycznie  wygl

ą

dało  na  Voyage-

ra

Mieli  wojn

ę

,  ale  to  była  wojna  kosmiczna.  Wszyscy  pytali  si

ę

 

Schwarza, chocia

ż

 nie był 

ż

ołnierzem i nie szkolono go w tym zakre-

sie;  Yusufa,  który  spełniał  oba  te  warunki,  nie  pytał  nikt,  ponie-
wa

ż

 on zazwyczaj na takowe pytania nie odpowiadał, a je

ś

li ju

ż

 od-

powiadał,  to  i  tak  nie  mogłe

ś

  mie

ć

  pewno

ś

ci,  czy  rzekł  ci  cał

ą

 

prawd

ę

,  albo  czy  przypadkiem  nie  rozumiał  przez  swe  słowa  czego

ś

 

zupełnie  innego,  ni

ż

  rozumiałe

ś

  przez  nie  ty.  Wi

ę

c  pytali  si

ę

 

Schwarza, a on mówił, 

ż

e wszystko jest mo

ż

liwe. Ju

ż

 nawet nie pró-

bował  zrozumie

ć

  tej  wojny;  dotarł  do  etapu,  na  którym  kataloguje 

si

ę

 własn

ą

 niewiedz

ę

, bo przynajmniej ona nie podlega dewaluacji. W 

swej  ekonomiczno-strategicznej  istocie  wojna  kosmiczna  nie  miała 
wiele  wspólnego  ze  zwykłymi  wojnami  naziemnymi;  w  rzeczy  samej  - 
nic. Rzec trzeba od razu, i

ż

 w ogóle nie posiadała ona frontu, nie 

było 

ż

adnej  granicznej  płaszczyzny,  któr

ą

  mo

ż

naby  przeprowadzi

ć

 

barwn

ą

  płacht

ą

  w  trójwymiarowej  holograficznej  prezentacji  obszaru 

działa

ń

  wojennych  czyli  Układu  Słonecznego  i  okolic,  aby  oddzieli

ć

 

od  siebie  pozycje  zajmowane  przez  wrogie  sobie  siły.  Nikt  nie  znał 
tych  pozycji,  nawet  sztaby,  rzekomo  owymi  siłami  dowodz

ą

ce,  a  to  z 

tej przyczyny, 

ż

e dawno ju

ż

 zrezygnowano z utrzymywania ł

ą

czno

ś

ci z 

wystrzelonymi  jednostkami.  Nie  miało  to  sensu,  nie  tylko  zwa

ż

ywszy 

na  opó

ź

nienie  w  komunikacji  i  koszta,  ale  przede  wszystkim  na  nie-

bezpiecze

ń

stwo  lokalizacji  przez  nieprzyjaciela,  jakie  powodowało 

ka

ż

dorazowe, cho

ć

by nanosekundowe, odezwanie si

ę

 z gł

ę

bin milcz

ą

ce-

go  kosmosu  takowego  rajdera.  Utrzymywano  bowiem  -  na  Ksi

ęż

ycu,  na 

jego i Ziemi orbicie, i w innych miejscach - wielkie stacje nasłu-
chowe; na Ksi

ęż

ycu były to wielokilometrowe pola zsynchronizowanych 

ze  sob

ą

  miniodbiorników,  a  w  pró

ż

ni  -  olbrzymie,  rozci

ą

gni

ę

te  na 

setkach i tysi

ą

cach kilometrów, chmury analogicznych “much”, zdolne 

podsłucha

ć

  plam

ę

  na  gwie

ź

dzie  z  drugiego  ramienia  Mlecznej  Drogi. 

Przypadkow

ą

  korzy

ś

ci

ą

  podobnego  scenariusza  rozwoju  militarnych 

zmaga

ń

  było  reaktywowanie  projektu  SETI  i  pochodnych,  które,  przy 

praktycznie zerowym koszcie własnym, paso

ż

ytowały na bankach danych 

mimowolnie  gromadzonych  przez  owe  pola  i  chmury  nasłuchowe.  Sytu-
acja  taka  stanowiła  konsekwencj

ę

  ogranicze

ń

  ekonomicznych:  nie  wy-

syłano w bój jednostek załogowych, a jedynie w pełni zautomatyzowa-
ne,  stosunkowo  niewielkie  rozmiarami,  bezludne  kamikaze,  kierowane 
ka

ż

dy z osobna niezale

ż

nymi procesorami neuronowych wielosieci. Ta-

ki mechaniczny kamikaze (w akronimie swej cokolwiek przydługiej na-
zwy:  MIOU)  raz  wypuszczony  w  przestrze

ń

,  nie  potrzebował  ju

ż

 

ż

ad-

nych  dodatkowych  wytycznych  -  była  to  kolejna  (ale  na  pewno  nie 
ostatnia)  generacja  inteligentnych  broni,  których  rozwój  zainicjo-
wany  został  w  XX  wieku  owymi  słynnymi  “my

ś

l

ą

cymi  minami  morskimi”, 

samodzielnie  dobieraj

ą

cymi  sobie  cele  podług  zało

ż

onych  im  z  góry 

algorytmów.  Samodzielno

ść

  decyzyjna  MIOU  była  nieporównanie  wi

ę

k-

sza, im z góry narzucano jedynie dwie rzeczy, a mianowicie szkielet 
hierarchii 

celów 

oraz 

profil 

systemu 

weryfikuj

ą

cego 

“wróg/przyjaciel”.  I  gdy  nast

ę

powała  zmiana  jakiego

ś

  sojuszu  mili-

tarnego - co zdarzało si

ę

 wcale cz

ę

sto - sztab armii pa

ń

stwa doko-

nuj

ą

cego  takowej  wolty  zaczynał  emitowa

ć

  w  kosmos,  równomiernie  w 

cał

ą

  jego  sfer

ę

  niebiesk

ą

,  wysokiej  mocy  zakodowany  sygnał,  odpo-

wiednio modyfikuj

ą

cy systemy “wróg/przyjaciel” swoich MIOU, dla za-

pobie

ż

enia bratobójczym starciom. Rzecz jasna, nie było 

ż

adnych po-

twierdze

ń

.  Emisj

ę

  ponawiano,  aby  wiadomo

ść

  dotarła  tak

ż

e  do  tych 

jednostek,  które  poprzednio  znajdowały  si

ę

  w  elektromagnetycznym 

cieniu planet, Sło

ń

ca czy innych wi

ę

kszych mas. Lecz ten wymuszony, 

background image

 

19

jednostronny  kontakt  -  to  i  tak było  dla  teoretyków  wojny  akoncep-
cyjnej  za  wiele.  Nie  dało  si

ę

  go  jednak

ż

e  wyeliminowa

ć

,  inaczej 

wojna utraciłaby jak

ą

kolwiek ł

ą

czno

ść

 z tokiem ziemskiej polityki i 

przestałby on mie

ć

 wpływ na przebieg kosmicznych zmaga

ń

 - zacz

ę

łyby 

one  wówczas 

ż

y

ć

  własnym 

ż

yciem,  autonomizuj

ą

c  si

ę

  do  stopnia  wr

ę

cz 

zagra

ż

aj

ą

cego  interesom  Ziemi  jako  planety.  Teoretycy  wszelako 

psioczyli,  poniewa

ż

  obliguj

ą

c  MIOU  do  odbioru  sygnałów  modyfikuj

ą

-

cych  systemy  weryfikacji  celów,  tym  samym  otwierano  dost

ę

p  do  pro-

cesorów  rajderów  wszelkim  zewn

ę

trznym  transmisjom,  je

ś

li  tylko 

przejd

ą

 one przez deszyfruj

ą

cy algorytm jednostki. Nic wi

ę

c dziwne-

go, 

ż

e najpot

ęż

niejsze superkomputery na Ziemi blisko dziewi

ęć

dzie-

si

ą

t procent swego czasu miały zarezerwowane dla potrzeb wojskowych 

zespołów  analityków  matematycznych,  którzy  nieustannie  słali  w  ko-
smos  fałszywe,  podrabiane  sygnały  nakazuj

ą

ce  wrogim  MIOU  przej

ś

cie 

na  swoj

ą

  stron

ę

.  Jednocze

ś

nie  za

ś

  kontrowali  nieprzyjacielskie 

działania w tym zakresie; i jednocze

ś

nie projektowali coraz to bar-

dziej  skomplikowane  algorytmy  deszyfruj

ą

ce  dla  nowych,  dopiero 

przygotowywanych  do  wystrzelenia  rajderów.  Ba,  lecz  te  starsze  ich 
generacje, te, które od dziesi

ą

tków lat kr

ąż

yły gdzie

ś

 tam w wiecz-

nym  mroku  i  ciszy  -  ich  algorytmy  dawno  ju

ż

  zostały  złamane  przez 

bodaj  wszystkie  strony  konfliktu  i  teraz  co  i  rusz  przeprogramowy-
wały  swoje  systemy  “wróg/przyjaciel”,  niczym  owi  agenci  wielokrot-
ni,  przechodz

ą

c  “na  drug

ą

  stron

ę

”  co  jeden  odebrany  sygnał,  a

ż

  sa-

moedukuj

ą

ce si

ę

 ich wielosieci neuronowe odmawiały wykonania kolej-

nego  polecenia  i  blokowały  odbiór  wszelkich  transmisji,  deklaruj

ą

si

ę

  jako  nieprzyjaciel  konfiguracji  pa

ń

stw  dobranej  -  w  gruncie 

rzeczy  -  całkowicie  przypadkowo.  Zaatakowa

ć

  mógł  ci

ę

  zatem  nawet 

twój  własny  rajder,  nie  było  pewno

ś

ci.  Do  tego  dochodził  jeszcze 

problem fundamentalny, a mianowicie kwestia omylno

ś

ci samych syste-

mów  weryfikacji  celów.  Jak  rozpozna

ć

  pochodzenie  danego  MIOU  z  od-

legło

ś

ci miliona czy dwóch milionów kilometrów, skoro nie wchodziło 

w  gr

ę

  o

ś

wietlenie  go  radarem,  ani  przechwycenie  jego  impulsu  iden-

tyfikacyjnego,  poniewa

ż

  takowych  nie  wysyłał,  jako 

ż

e  byłoby  to 

równoznaczne z ujawnieniem wszystkim jego poło

ż

enia, a nic gorszego 

nie  mogło  si

ę

  rajderowi  przytrafi

ć

  -  jak  zatem  rozpozna

ć

  jego  po-

chodzenie?  Polegano  na  systemach  biernych,  rajdery  poruszały  si

ę

 

zazwyczaj we własnych chmurach “much”; traciły je wszak

ż

e przy ka

ż

-

dej zmianie swego wektora pr

ę

dko

ś

ci, a i zapasy owych miniodbiorni-

ków  nie  były  u  nich  niewyczerpane  -  wi

ę

c  tak

ż

e  nieobecno

ść

  obłoków 

nasłuchowych  jeszcze  o  niczym  nie 

ś

wiadczyła.  Nawet  fakt,  i

ż

  znaj-

duj

ą

c  si

ę

  ju

ż

  w  zasi

ę

gu  “wzroku”  Armstronga  7  domniemany  MIOU  nie 

zaatakował  go.  Mógł  wszak  zweryfikowa

ć

  statek  jako  potencjalny  cel 

negatywnie  (teoretycznie  obowi

ą

zywał  wszak  surowy  zakaz  atakowania 

prywatnych jednostek, uczestnicz

ą

ce w konflikcie pa

ń

stwa co do jed-

nego  ratyfikowały  Konwencj

ę

  Krakowsk

ą

,  a  Armstrong  7  nieustannie 

j

ę

czał w kosmos sw

ą

 pie

śń

 neutralno

ś

ci, ogłaszaj

ą

c si

ę

 całemu Ukła-

dowi  Słonecznemu  bezbronnym  załogowym  statkiem  handlowym,  którym  w 
rzeczy  samej  był).  Mógł  te

ż

  -  zweryfikowawszy  go  mimo  wszystko  po-

zytywnie  -  zignorowa

ć

,  rozpoznaj

ą

c  jako  łup  znajduj

ą

cy  si

ę

  w  jego 

wiktymologicznej hierarchii nazbyt nisko, a zatem nie warty autode-
strukcji  rajdera.  Miał  bowiem  Schwarz  racj

ę

:  gdyby  MIOU  chciał  ich 

zniszczy

ć

,  uczyniłby  to  zanim  w  ogóle  zdaliby  sobie  spraw

ę

  z  jego 

istnienia.  W  kosmicznej  wojnie  obowi

ą

zywała  doktryna  “bezbolesnej 

ś

mierci”: ofiara nigdy nie miała czasu, aby si

ę

 zorientowa

ć

, i

ż

 zo-

stała zaatakowana; w przypadku niszczonych habitatów wygl

ą

dało to w 

nast

ę

puj

ą

cy sposób: ciało człowieka ulegało dezintegracji, nim zd

ą

-

ż

yła  dotrze

ć

  do  jego  mózgu  pierwsza  informacja  o  bólu.  Nie  było 

ż

adnych  samotnych  m

ę

czarni  we  wn

ę

trzu  wraku,  nie  było  malowniczych 

background image

 

20

tragedii,  nie  było  cierpienia  niesionego  na  falach  eteru  na  Ziemi

ę

 

i  do  odbiorników  telewizyjnych.  Nie  miałe

ś

  nawet  czasu, 

ż

eby  pomy-

ś

le

ć

,  i

ż

  nie 

ż

yjesz.  Je

ś

li  krył  si

ę

  w  tym  jaki

ś

  aspekt  lito

ś

ciwej 

humanitarno

ś

ci,  to  w  ka

ż

dym  b

ą

d

ź

  razie  nie  był  on  zamierzony.  Szło 

po prostu o to, 

ż

eby nie da

ć

 ofierze jakiejkolwiek szansy na reak-

cj

ę

Ś

mier

ć

 i zniszczenie nadchodziły z pr

ę

dko

ś

ci

ą

 

ś

wiatła: MIOU to 

były  zazwyczaj  bomby  atomowe  lub  samopalne  nanosekundowe  lase-
ry/masery. Czy zaliczał si

ę

 do nich tak

ż

e ten obiekt? Trudno powie-

dzie

ć

.  Co  prawda  rajdery  poznajesz  po  tym, 

ż

e  milcz

ą

,  a  ten  tutaj 

wyje ci

ęż

kim szumem - ale o czym to niby miałoby 

ś

wiadczy

ć

Ż

e ze-

psuty? 

Ż

e si

ę

 maskuje? 

Ż

e wcale nie MIOU? 

Ż

e przyn

ę

ta? To mo

ż

liwe; 

wszystko jest mo

ż

liwe. MIOU zostały zaprojektowane z my

ś

l

ą

 o opero-

waniu  w  pojedynk

ę

,  Schwarz  słyszał  jednak

ż

e,  i

ż

  ostatnio  zacz

ę

to  w 

sztabach  przeb

ą

kiwa

ć

  o  jakich

ś

  ciemnych  konszachtach  pomi

ę

dzy  po-

szczególnymi  rajderami  -  dotyczyło  to  pono

ć

  tych  rajderów,  których 

wielosieci  neuronowe  zdołały  si

ę

  oprze

ć

  chaotycznemu  nawałowi 

sprzecznych 

ziemskich 

rozkazów 

co 

do 

ich 

systemów 

“wróg/przyjaciel”.  Na  tym  niby  polegała  przewaga  wielosieci  nad 
starymi  procesorami,  i

ż

  potrafiły  wykroczy

ć

  poza  twarde  ramy  pier-

wotnego programu i dosy

ć

 szybko zaadaptowa

ć

 si

ę

 do nowych warunków, 

ta  elastyczno

ść

  brała  si

ę

  z  “rozmycia”  podstawowego  procesu  decy-

zyjnego:  od  prostego  zerojedynkowego  wyboru  -  do  decyzji  o  poten-
cjalnie  niesko

ń

czonej  ilo

ś

ci  równowa

ż

nych  sobie  wariantów  dalszego 

rozwoju  wydarze

ń

.  Tak  oto,  z  winy  fuzzy  logic,  komputery  utraciły 

niewinno

ść

  i  wkroczyły  do  mrocznej  krainy  wszechrelatywizmu. 

Schwarz  jednak  nie  dawał  tym  plotkom  wiary,  tani

ą

  sensacj

ą

  mu  to 

tr

ą

ciło:  ucze

ń

  czarnoksi

ęż

nika,  bunt  robotów  -  ten  mit  nigdy  nie 

zginie.  Ludzie  lubi

ą

  si

ę

  ba

ć

,  komfort  niepodwa

ż

alnego  bezpiecze

ń

-

stwa ujawnia si

ę

 w pełni jedynie w kontra

ś

cie do jakiego

ś

 pot

ęż

nego 

chwilowego strachu - cho

ć

by urojonego. 

- Po co ty go w ogóle chcesz łapa

ć

-  Na  razie  usiłuj

ę

  si

ę

  tylko  dowiedzie

ć

,  co  to  jest.  Dlaczego 

tak wrzeszczy. 

Schwarz podleciał do 

ś

ciany i przypi

ą

ł si

ę

 przy najbli

ż

szym ter-

minalu. 

Ś

ci

ą

gn

ą

ł  sobie  na  ekran  obraz  obiektu  i  rzucił  na  niego 

diagnostyczny  program  antymeteorowy.  Program  nazywał  si

ę

  Modlav300 

i,  z  braku  sztucznej 

ś

wiadomo

ś

ci  w  wielosieci,  nale

ż

ało  nim  zawia-

dowa

ć

 osobi

ś

cie. Nie był jednak zbytnio skomplikowany i sprawił si

ę

 

dosy

ć

 szybko. 

-  Tor  niekolizyjny  -  rzekł.  -  Za  jeden  koma  czterna

ś

cie  przej-

dzie  na  niecałych  pi

ę

ciu  kilometrach.  Wzgl

ę

dna  pr

ę

dko

ść

  wymini

ę

-

cia... 

- O nim samym - przerwał mu Schwarz. 
- Rozumiem - mrukn

ą

ł Modlav300. - Masa: dziewi

ęć

set siedemna

ś

cie 

kilogramów, z marginesem pi

ę

ciopunktowym. Albedo zmienne, wykres na 

trójce. Okres obrotu: zero dwadzie

ś

cia dwa... 

- W minutach - warkn

ą

ł Schwarz, chocia

ż

 czas z dziesi

ę

tnego sys-

temu  godzinnego,  stosowanego  powszechnie  w  kosmosie,  na  stary,  ba-
bilo

ń

ski,  przeliczał  niemal  automatycznie  -  ale  denerwowały  go  te 

archaiczne, prymitywne programy, dla pracy w nowoczesnych wielosie-
ciach  wymagaj

ą

ce  obszernych  poliemulatorów,  niezdolne  do  samoadap-

tacji  ani  współpracy  z  człowiekiem  na  zasadzie  “instynktownej  do-
my

ś

lno

ś

ci”. 

- Ponad trzyna

ś

cie minut. Cało

ść

 danych w menu na dwójce - przy-

pomniał Modlav300

- Anomalie? 
- Interpolacja toru lotu wyklucza pochodzenie z pasa asteroidów, 

obłoku Oorta, dysku Kuipera i obrze

ż

y wi

ę

kszych pułapek grawitacyj-

background image

 

21

nych,  co  sugeruje  orbit

ę

  otwart

ą

,  nie  mogłem  jednak  w  moich  obli-

czeniach  wzi

ąć

  pod  uwag

ę

  efektów  ostatnich  działa

ń

  wojennych,  po-

niewa

ż

... 

- Inne. 
- Masa... 
- Inne. 
- Albedo... 
- Inne. 
- Brak. 
-  On  pewnie  cało

ść

  spektrum  podci

ą

gn

ą

ł  pod  albedo  -  wtr

ą

cił 

Xien. - Nie przewidziano mu podobnej ewentualno

ś

ci, kamienie raczej 

nie krzycz

ą

 na falach radiowych.  

- Daj albedo minus pasmo widzialne - rozkazał Schwarz. 
- Na czwórce - rzekł Modlav300
- Korelacja z obrotem.  
- Korelacja z obrotem. 
-  Brak  korelacji  -  parskn

ą

ł  Xien,  spionizowany  przeciwnie  do 

Niemca  i  w  tej  pozycji  spogl

ą

daj

ą

cy  mu  ponad  ramieniem  na  czwarty 

ekran  pomocniczy  zestawu,  na  którym  to  ekranie  w  przyspieszonym 
tempie  równocze

ś

nie  obracał  si

ę

  obiekt  i  wiła  si

ę

  krzywa  wykresu 

jego albedo. 

Schwarz  patrzył  na  to  przez  chwil

ę

  i  naraz 

ś

ci

ę

ło  mu  krew.  Na 

kilka sekund zaniemy

ś

lał. Gdy wróciła mu mowa, szepn

ą

ł programowi: 

- Rozłó

ż

 mi go na siatce w 2D. 

Modlav300 odpowiedział z zauwa

ż

alnym opó

ź

nieniem. 

- Wykracza to poza moje mo

ż

liwo

ś

ci. 

- Co on plecie? - 

ż

achn

ą

ł si

ę

 Xien. - Nie potrafi rozrysowa

ć

 ma-

py pieprzonego kamerdolca? 

-  Cofnij  i  wyma

ż

  -  rzekł  programowi  Schwarz.  -  A  teraz  wytnij 

dziewi

ęć

dziesi

ą

t  procent  ostatniego  okresu  obrotu  i  rozłó

ż

  mi  jego 

foto merkatorem. 

-  Na  pi

ą

tce  -  odparł  Modlav300  i  na  pi

ą

tym  pomocniczym  ekranie 

pojawiła si

ę

 odpowiednia mapa. 

- A teraz dwa obroty wstecz i to samo s

ą

siaduj

ą

co. 

- Zrobione. 
Spojrzeli. 
-  Nałó

ż

  na  szóstce  i  wybij  ekstrema,  niweluj

ą

c  zmian

ę

  k

ą

tu  wi-

dzenia i o

ś

wietlenia - polecił Schwarz, aby zyska

ć

 ju

ż

 zupełn

ą

 pew-

no

ść

- Zrobione - zameldował Modlav300
Xien  zmarszczył  brwi,  cofn

ą

ł  szcz

ę

k

ę

,  wytrzeszczył  oczy,  wresz-

cie zakl

ą

ł. 

- Ja tego nie rozumiem. Co to znaczy, Aax? O co tu chodzi? Prze-

cie

ż

 to niemo

ż

liwe. No co to, kurwa, jest?? 

- Tego w ogóle nie da si

ę

 zrozumie

ć

 - wymamrotał Niemiec, gapi

ą

si

ę

  t

ę

po  na  ekran.  -  Nie  wiem,  co  to  jest,  ale  na  pewno  nie  MIOU. 

Jeszcze  z  nas  nie  tacy  arcymistrze, 

ż

eby  produkowa

ć

  podobne  cuda. 

To  dra

ń

stwo  si

ę

  obraca,  ale  popatrz  -  jeden  obrót  to  wcale  nie 

trzysta  sze

ść

dziesi

ą

t  stopni.  To  nawet  nie  siedemset  dwadzie

ś

cia. 

Jego k

ą

t pełny wynosi pewnie z sze

ść

 pi, je

ś

li nie wi

ę

cej. Jak dłu-

go go filmujesz? 

- B

ę

dzie godzina. 

-  Prawie  pi

ęć

  “dni”  a  on  wci

ąż

  nie  pokazał  drugi  raz  tej  samej 

strony.  Patrz  na  wykres. 

Ż

adnej  korelacji.  O!  Co  to  było,  antena? 

Niczego takiego nie ma w zapisie. On wci

ąż

 nie doko

ń

czył tego obro-

tu.  Niech  to  szlag  trafi,  Xien;  to  jest  prawdziwy  artefakt,  rzecz 
nieludzkiej  roboty;  ten  skurwysyn  M

ś

cisłowski  zostanie  cholernym 

miliarderem! 

background image

 

22

- Po moim trupie. 



 

 
 
Było to najwi

ę

ksze pomieszczenie otwieralne bezpo

ś

rednio w prze-

strze

ń

 (luk numer 17, dwadzie

ś

cia dwa metry od Breneki, czyli mniej 

wi

ę

cej  w  jednej  trzeciej  długo

ś

ci  Armstronga  7;  normatywna  kubatu-

ra: 478 m

3

) i nie opłacało si

ę

 wypełnia

ć

 go powietrzem. Wszyscy by-

li w skafandrach; wszyscy: cała szóstka. 

- Dlaczego on ju

ż

 si

ę

 nie obraca? 

- Wygl

ą

da jak zwyczajny kamie

ń

- Mog

ę

 go dotkn

ąć

? Co, Xien? 

- A dotykaj, dotykaj, zobaczymy co ci si

ę

 stanie. 

- Ani si

ę

 wa

ż

! Zabraniam tego dotyka

ć

! W ogóle odsu

ń

cie si

ę

...! 

- Co on mi b

ę

dzie zabraniał, hifytyczny pederasta...! 

- Zamknij si

ę

, Godiva - warkn

ę

ła Jaqueritte. - A pan, panie hra-

bio, te

ż

 niech si

ę

 tu nie rz

ą

dzi, bo to nie pana własno

ść

- A niby czyja? - zaperzył si

ę

 M

ś

cisłowski. - No czyja ta łajba? 

Moja przecie

ż

. A gdzie my si

ę

 znajdujemy? Gdzie znajduje si

ę

  t o ? 

Czyje tu prawo? 

- No czyje? 
Cholera,  pomy

ś

lał  Schwarz, 

ź

le  to  idzie.  Bo  co  si

ę

  tyczy  prawa, 

to w rzeczy samej ono jest po stronie hrabiego. Wiedział, bo spraw-
dził.  Armstrong  7  nie  nale

ż

ał  po  prostu  do  Agenora  Konstantego 

M

ś

cisłowskiego,  osoby  fizycznej,  obywatela  Wolnego  Miasta  Krakowa, 

pozostaj

ą

cego  -  nawet  tutaj  -  w  cz

ęś

ciowej  władzy  krakowskiego 

ustawodawstwa;  lecz  do  174DQI300UXG  Ltd.,  spółki  ksi

ęż

ycowej,  za-

wi

ą

zanej  w  dniu zakupu  statku  -  i  zapewne  posiadaj

ą

cej  sto  procent 

udziału w nim, a samej w stu procentach nale

żą

cej do hrabiego, ale 

to  ju

ż

  były  przypuszczenia  Schwarza  (cho

ć

  wysoce  prawdopodobne), 

poniewa

ż

  spółki  ksi

ęż

ycowe  s

ą

  dosłownie  nie  do  prze

ś

wietlenia  dla 

nikogo,  za  wyj

ą

tkiem  Tajnej  Rady  Internetu.  Albowiem  ich  potoczna 

nazwa  jest  myl

ą

ca:  ani  nie  posiadaj

ą

  swych  siedzib  na  Lunie,  ani 

te

ż

  nie  podlegaj

ą

  jakiemu

ś

  szczególnemu  jej  prawu,  jako 

ż

e  takowe 

nie  istnieje,  s

ą

  tylko  prawa  pa

ń

stw  posiadaj

ą

cych  wi

ę

ksz

ą

  lub 

mniejsz

ą

 cz

ęść

 powierzchni gruntu naturalnego satelity Ziemi. Umow-

na “ksi

ęż

ycowo

ść

” owych firm bierze si

ę

 z faktu, i

ż

 zazwyczaj jedy-

nym ich adresem kontaktowym pozostaje adres komórki w Internecie, a 
i  sam  akt  zało

ż

enia  spółki  odbywa  si

ę

  w  ich  przypadku  poza  zasi

ę

-

giem  jakiegokolwiek  konkretnego  kodeksu  handlowego,  wył

ą

cznie  na 

podstawie  wpisu  do  internetowego  rejestru  wewn

ę

trznych  podmiotów 

prawnych.  Nie  sposób  si

ę

  nawet  przyczepi

ć

  do  fizycznej  obecno

ś

ci 

jej  informacyjnej  komórki  na  jakim

ś

  konkretnym  no

ś

niku,  poniewa

ż

za  odpowiedni

ą

  opłat

ą

,  mo

ż

na  sobie  zapewni

ć

  chaotyczn

ą

  dyslokacj

ę

 

swego  adresu  z  serwera  na  serwer,  co  daje  wolno

ść

  od  zewn

ę

trznych 

rozporz

ą

dze

ń

 krajów, do których aktualnie prowadzi klienta lub pro-

kuratora 

ś

cie

ż

ka  dost

ę

pu.  Zreszt

ą

  trwaj

ą

  prace  nad  orbitalnym  ban-

kiem  danych,  który  gwarantowałby  swym  zasobom  całkowit

ą

  eskteryto-

rialno

ść

  tak

ż

e  w  teorii  jurysdukcji.  Bo  w  praktyce  do  ksi

ęż

ycowych 

spółek  stosuje  si

ę

  precedens  ze  sprawy  Coca-Cola  contra  Chiny,  ten 

sam, który ponadnarodowym korporacjom gwarantuje samowładztwo w ich 
pozaziemskich  dziedzinach.  A  tłumaczy  si

ę

  on  na  j

ę

zyk  twardej  rze-

czywisto

ś

ci  w  sposób  nast

ę

puj

ą

cy:  co  tylko  wła

ś

ciciel  174DQI300UXG 

Ltd. wpisze w Internecie do statutu tudzie

ż

 wewn

ę

trznego regulaminu 

spółki  -  o  ile  nie  b

ę

dzie  to  sprzeczne  z  Kart

ą

  Internetu,  stanie 

si

ę

 automatycznie obowi

ą

zuj

ą

cym na pokładzie Armstronga 7 prawem. 

-  Spokojnie,  spokojnie  -  wł

ą

czył  si

ę

  Schwarz.  -  Po  kolei.  Po 

pierwsze musimy... 

background image

 

23

-  Po  pierwsze  chc

ę

  si

ę

  wreszcie  dowiedzie

ć

  co  to  wła

ś

ciwie  jest 

- odezwał si

ę

 Yusuf. 

-  Widziałe

ś

  zapis  -  mrukn

ą

ł  Xien,  poniewa

ż

  Arab  patrzył  wła

ś

nie 

na niego. - Wiesz, 

ż

e nie jeste

ś

my w stanie tego wytłumaczy

ć

- Dlaczego teraz si

ę

 nie zmienia? 

- Poniewa

ż

 zatrzymali

ś

my jego obroty. 

-  Nieprawda  -  o

ś

wiadczył  Yusuf.  -  Obrót  rzecz  wzgl

ę

dna;  obrót 

wzgl

ę

dem czego? Sk

ą

d wy wiecie, 

ż

e wtedy si

ę

 obracał? 

- Wzgl

ę

dem Sło

ń

ca. 

-  Nieprawda. 

Ź

le  patrzycie.  Co  znaczy:  obrót?  Gdyby

ś

cie  wówczas 

zawiesili  kamer

ę

  na  stacjonarnej  ponad  nim,  widzieliby

ś

cie  fal

ę

 

zmiany  pełzn

ą

c

ą

  po  jego  powierzchni,  jak  noc  po  powierzchni  Ziemi; 

nadci

ą

gaj

ą

cy  południkiem,  regularnie  niczym  puls,  terminator  meta-

morfozy.  A  teraz  go  nie  ma.  Pytam  wi

ę

c:  kiedy  si

ę

  zatrzymał?  dla-

czego si

ę

 zatrzymał? 

Pytanie nie było takie głupie, jakim si

ę

 w pierwszej chwili zda-

wało.  Schwarz  spojrzał  ponad  ciemn

ą

  brył

ą

  pseudometeroru  na  za-

mkni

ę

tego  w  bł

ę

kitnym  skafandrze  Araba.  Yusuf  nie  potrafił  tego 

precyzyjnie wyrazi

ć

, lecz w istocie miał racj

ę

. S

ą

 obroty i obroty. 

Je

ś

li  postrzegali  byli  wirowanie  owego  kamienia  poprzez  kamery 

statku  płynnym  przesuwem  charakterystycznych  kształtów  jego  po-
wierzchni  z  jednej  strony  na  drug

ą

,  to  dlatego, 

ż

e  kr

ę

cił  si

ę

  on 

wzgl

ę

dem  Sło

ń

ca.  Je

ś

li  natomiast  co  okres  widzieli  t

ę

  powierzchni

ę

 

inn

ą

 i inn

ą

, to ju

ż

 dlatego, i

ż

 w swych niewidzialnych obrotach do-

konywanych w płaszczy

ź

nie s

ą

siedniej rzeczywisto

ś

ci wystawiał on na 

ich  widok  kolejno  nast

ę

puj

ą

ce  po  sobie  ró

ż

ne  trzysta  sze

ść

dziesi

ą

stopni swego obwodu, czyli ułamki z pełnego, licz

ą

cego zapewne par

ę

 

tysi

ę

cy,  k

ą

ta,  jaki  odmierzał  naprawd

ę

  zamkni

ę

tym,  naprawd

ę

  dopeł-

nionym obrotem. I jedno wirowanie nie miało nic wspólnego z drugim, 
bo ani nie było w mocy grawitacji Sło

ń

ca zadawanie głazom podobnych 

kopniaków,  po  których  łamałyby  prawa  geometrii,  ani  falowe  trans-
formacje  pseudometeoru  nie  mogły  mu  same  z  siebie  nada

ć

  obserwowa-

nej pr

ę

dko

ś

ci k

ą

towej. Chwytaj

ą

c kamie

ń

 w swe metalowe łapy i ostro 

kontruj

ą

c  silnikami  MAMS  zmniejszył  j

ą

  do  zera  -  lecz  przecie

ż

  tym 

sposobem  nie  był  w  stanie  zastopowa

ć

  procesu  jego  wszechzmian,  nie 

był  w  stanie  zatrzyma

ć

  owego  terminatora  metamorfozy  w  jego  mozol-

nej drodze dookoła obiektu. A jednak, nie da si

ę

 ukry

ć

, uczynił to. 

-  Zatrzymał  si

ę

  w  chwili  dotkni

ę

cia  go  przez  robota  -  rzekł 

Schwarz. - Co zarazem, jak przypuszczam, stanowi odpowied

ź

 na pyta-

nie o przyczyn

ę

.  

- Mówisz mi, 

ż

e ten kamerdolec  m y

ś

l i ? - zapiał hrabia. 

- W którym miejscu? - spytał jednocze

ś

nie Yusuf. 

- Co: w którym miejscu? 
- Gdzie on si

ę

 zatrzymał? Poka

ż

Niemiec wł

ą

czył nar

ę

kawiczny czerwony punktowiec z palca wskazu-

j

ą

cego  i  powiódł  rubinow

ą

  igł

ą

  lasera  przez  pół  meteoru.  Faktycz-

nie, dał si

ę

 tam zauwa

ż

y

ć

 mniej wi

ę

cej dziesi

ę

ciocentymetrowy, bar-

dzo równy uskok w materii ko

ś

lawego głazu, g

ę

sto poharatanego w ko-

lizjach z wi

ę

kszymi masami i podziobanego minikraterami zderzeniach 

z masami mniejszymi.  

- W którym kierunku to szło? 
- O tak. 
- To znaczy, 

ż

e si

ę

 powi

ę

kszał. 

-  Nie,  chyba  nie.  Ma  nieco  przesuni

ę

ty 

ś

rodek  masy  i  z  drugiej 

strony zjadłby to, co tu dodał. 

Ś

rodek  masy?  -  zaciekawił  si

ę

  Yusuf.  -  Jakiej  masy?  Tej  cz

ę

-

ś

ci, któr

ą

 my widzimy? Jak

ą

 on wła

ś

ciwie ma g

ę

sto

ść

background image

 

24

- W ogóle jest bardzo lekki. MAMS zmierzył go na inercyjce i wy-

szło  mu  jeszcze  mniej,  ni

ż

  my

ś

leli

ś

my,  bo  sze

ść

set  pi

ęć

dziesi

ą

dziewi

ęć

  kilogramów.  To  daje  g

ę

sto

ść

  w  okolicy  trzech  i  pół  setnej 

grama na centymetr sze

ś

cienny, czyli bita 

ś

mietana, a nie kamie

ń

- Prze

ś

wietlili

ś

cie go? - wtr

ą

ciła si

ę

 Jaqueritte. 

- Pomacam go roentgenem, a on mi wybuchnie - mrukn

ą

ł Xien. 

- To chocia

ż

 czujnikami rezonansowymi... 

- I co jeszcze? - prychn

ą

ł Xien. - Waln

ę

 go młotkiem, a on... 

- ...a on ci wybuchnie, wiem. 
- W

ą

tpi

ę

ż

eby był pusty - rzekł Schwarz. 

-  A  to  czemu?  -  skrzywił  si

ę

  M

ś

cisłowski.  -  Ja  bym  niczego  nie 

był pewien. 

-  Tote

ż

  nie  jestem  pewien.  W

ą

tpi

ę

  sobie.  On  jest  po  prostu  za 

mały; rozleciałby si

ę

 przy pierwszym zderzeniu, a sami widzicie ja-

ki poobijany. 

-  Zabrał  kto

ś

  kawałek  do  analizy?  -  odezwała  si

ę

  Godiva.  -  Jaki 

ma skład chemiczny i co w ogóle warta; bo mo

ż

e to rzeczywi

ś

cie ja-

ki

ś

 superwytrzymały styropian... 

Xien  si

ę

 

ż

achn

ą

ł.  -  Spektrometr  przecie

ż

  dawno  ju

ż

  diabli  wzi

ę

-

li, a zreszt

ą

 to i tak był zabytek z demobilu. A na tej walizeczce 

naszej  pani  doktor  to  sobie  mo

ż

emy  co  najwy

ż

ej 

ś

lin

ę

  zbada

ć

.  No  i 

co to znaczy: kawałek do analizy? Odr

ą

ba

ć

 mam czy co? 

- Czemu ten 

ż

ółtek wszystko bierze tak osobi

ś

cie? - zdziwiła si

ę

 

ostentacyjnie  Godiva.  -  Albo  zakompleksiony,  albo,  kurwa,  megalo-
man.  Mógłby  sobie,  komuch  jeden,  fundn

ąć

  chocia

ż

  atrap

ę

  kulasów, 

pozbyłby  si

ę

  kompleksu,  he  he,  ni

ż

szo

ś

ci.  Ale  woli  niewa

ż

ko

ść

,  bo 

tu zawsze jest u góry... 

- Godivaaa!! 
-  Jak  on  z  ni

ą

  wytrzymuje  w  jednej  kabinie,  poj

ę

cia  nie  mam  - 

mrukn

ę

ła Jaqueritte na zamkni

ę

tym do Schwarza. 

-  Nie  wytrzymuje  -  parskn

ą

ł  Schwarz.  -  My

ś

lisz, 

ż

e  do  kiosku 

przeprowadził si

ę

 tylko z powodu grawitacji? 

- Pewnie masz racj

ę

. Ale teraz - co? znowu razem mieszkaj

ą

- Póki co, Godiva bezustannie pływa w za

ś

lepie, wi

ę

c robi mu tam 

najwy

ż

ej za mebel. Ale jak wreszcie ten jej system ruszy, to chyba 

krew si

ę

 poleje. 

Xien i Godiva obrzucali si

ę

 gor

ą

cymi wyzwiskami, a tymczasem po-

została czwórka przeszła w dospeku na kanał równoległy. 

- ...wi

ę

c mi nie mówcie, 

ż

e nie wiadomo, bo wiadomo - o

ś

wiadczył 

hrabia. - Ten kamie

ń

 jest mój. 

-  Przede  wszystkim:  to  nie  jest 

ż

aden  kamie

ń

  -  warkn

ę

ła  Jaqu-

eritte. - Jako pierwszy niepodwa

ż

alny dowód istnienia obcej cywili-

zacji  nie  podlega 

ż

adnym  konkretnym  regulacjom  prawnym,  poniewa

ż

 

nie  przygotowywano  prawa  dla  niemo

ż

liwo

ś

ci.  Najpewniej  jak  tylko  o 

nim  usłysz

ą

,  znacjonalizuj

ą

  go  razem  z  całym  Armstrongiem  i  nami, 

nie wspominaj

ą

c ju

ż

 o cargo; i to wszyscy naraz, ka

ż

de pa

ń

stwo swo-

im własnym dekretem, ju

ż

 oni znajd

ą

 odpowiednie preteksty. Na twoim 

miejscu, M

ś

cisłowski, siedziałabym cicho.  

Ś

wi

ę

te słowa - przy

ś

wiadczył Schwarz. 

-  Ale  dajcie

ż

  spokój...!  -  miotał  si

ę

  hrabia.  -  Taka  okazja...! 

Przecie

ż

  on  jest  bezcenny,  mógłbym  za

żą

da

ć

  ka

ż

dej  sumy;  co  tylko 

przyszłoby  mi  do  głowy  -  daliby  bez  targów!  Jazu  Chryste:  artefakt 
Obcych!  Przecie  my  tu  mamy  Histori

ę

!  Dzieci  si

ę

  b

ę

d

ą

  o  nas 

uczy

ć

...! 

- Idiota. 
- Kto idiota, kto idiota?! 
- Yusuf, powiedz mu, bo ja ju

ż

 nie mam siły. 

Arab wydryfował wolno zza masy pseudometeoru. 

background image

 

25

-  Trwa  wojna,  panie  hrabio.  To  co

ś

  -  to  nie  jest  Historia,  pan 

si

ę

  myli.  To  jest  Polityka.  Ka

ż

dy  kraj  wolał  b

ę

dzie  raczej  znisz-

czy

ć

  nas  razem  z  tym  tu  cudem,  ani

ż

eli  pozwoli

ć

ż

eby

ś

my  wpadli  w 

r

ę

ce jego nieprzyjaciół. Bardzo prosz

ę

 nie popełnia

ć

 samobójstwa.  

Hrabia był niepocieszony. 
- No to co mam zrobi

ć

? Z powrotem wyrzuci

ć

 go na zewn

ą

trz? 

- Najwa

ż

niejsze, to utrzyma

ć

 rzecz cał

ą

 w tajemnicy - powiedział 

Schwarz;  miał  ju

ż

  wszystko  dobrze  przemy

ś

lane.  -  Nie  stało  si

ę

  ab-

solutnie  nic  niezwykłego.  Lecimy  do  Saturna,  załatwiamy  spraw

ę

  na 

Iapetusie  i  czekamy  na  orbicie  na  nast

ę

pny  transport;  mo

ż

emy  nor-

malnie skontaktowa

ć

 si

ę

 z TraComem na Ziemi i zamówi

ć

 u nich anty-

materi

ę

,  w  ko

ń

cu  ka

ż

dy  widzi, 

ż

e  oberwali

ś

my.  Przychodzi  transport 

i  odpalamy  z  Iapetusa.  Wci

ąż

  ani  słowa  o  kamieniu.  Dopiero  jak 

znajdziemy  si

ę

  w  eksterytorialnym  doku  okołoksi

ęż

ycowym,  ładujemy 

dra

ń

stwo do kontenera jako dar dla fundacji zajmuj

ą

cej si

ę

 badaniem 

meteorów i wysyłamy Lufthans

ą

 na Ziemi

ę

. T

ę

 fundacj

ę

 zało

ż

ymy sobie 

przez  Internet  jaki

ś

  miesi

ą

c  wcze

ś

niej.  A  celników  mo

ż

emy  si

ę

  nie 

ba

ć

, bo to dziwo rzeczywi

ś

cie wygl

ą

da jak meteor i nawet wedle jego 

encyklopedycznej definicji faktycznie nim jest. I dopiero na Ziemi, 
ostro

ż

nie i przez po

ś

redników, mo

ż

emy otworzy

ć

 licytacj

ę

... 

- Jacy “my”, do kurwy n

ę

dzy?!! - rykn

ą

ł hrabia M

ś

cisłowski. 

- My. Szesna

ś

cie i dwie trzecie procenta na łebka, panie hrabio. 

- Je

ś

li s

ą

dzisz.. - zacz

ą

ł złowrogo Krakowianin. 

-  Prosz

ę

  si

ę

  tak  nie  podnieca

ć

,  bo  zapluje  pan  sobie  hełm.  Wy-

starczy, 

ż

e którekolwiek z nas szepnie słówko komu trzeba i nici z 

transakcji.  To  jest  szanta

ż

  totalny,  wszyscy  nawzajem  trzymamy  si

ę

 

w szachu, nie mo

ż

e by

ć

 mowy o jakimkolwiek innym podziale, jak tyl-

ko w dokładnie równych działkach. Ostatecznie - czy dzieliłby

ś

 nie-

sko

ń

czono

ść

  na  trzy  czy  na  dwa,  i  tak  dostaniesz  niesko

ń

czono

ść

;  a 

miliard  w  t

ę

,  miliard  w  tamt

ą

  -  to  ju

ż

  nie  robi  takiej  ró

ż

nicy, 

jednaka abstrakcja.  

- W chciwo

ś

ci nie ma logiki. 

- Cicho b

ą

d

ź

, Yusuf. 

M

ś

cisłowski  nie  wiedział  co  powiedzie

ć

  i  w  rozpaczliwym  niezde-

cydowaniu wszedł na ogólny. 

- Xien! Godiva! Czy wy słyszeli

ś

cie te idiotyzmy...?  

-  Biedny  głupek  -  prychn

ę

ła  Jaqueritte  na  zamkni

ę

tym  do  Schwa-

rza. - On chyba nie my

ś

li, 

ż

e które

ś

 z nich poprze go przeciwko nam 

i przeciwko własnemu interesowi? 

-  Teraz  to  on  nic  nie  my

ś

li  -  rzekł  Niemiec.  -  My

ś

le

ć

  zacznie 

potem i wtedy trzeba b

ę

dzie si

ę

 martwi

ć

- Na orbicie... 
- Znacznie wcze

ś

niej. 

Xien  i  Godiva  nie  słyszeli  nic,  prócz  swych  wrzasków,  trzeba  im 

było zatem rzecz cał

ą

 powtórzy

ć

. Xien natychmiast poparł Schwarza i 

nawet  wspaniałomy

ś

lnie  zgodził  si

ę

  zrezygnowa

ć

  ze  swego  procentu  z 

zysku  z  hrabiowego  kontraktu  z  TraComem,  pewnie  j

ę

ły  mu  si

ę

  myli

ć

 

zera. Natomiast Godiva zaskoczyła wszystkich. 

-  Wy  szczury!  - wydarła  si

ę

  na  tej  samej  nucie, na  jakiej  wymy-

ś

lała  Chi

ń

czykowi.  -  Wy  gównojady!  Wy  egoistyczne 

ś

winie!  Chwiwe 

skurwiele! 

Popatrzyli po sobie w zdumieniu. 
- No dobrze, ale czego ona wła

ś

ciwie chce? 

- Czego chc

ę

? Czego chc

ę

?! Dokonali

ś

my wła

ś

nie najwa

ż

niejszego w 

historii  ludzko

ś

ci  odkrycia,  a  wy  my

ś

licie  tylko  o  tym, jak  wyci

ą

-

gn

ąć

  z  tego  pieni

ą

dze!  Ten  kamie

ń

  nie  jest  niczyj

ą

  własno

ś

ci

ą

!  Je-

ś

li ju

ż

 - to jest to własno

ść

 całej Ziemi! A przede wszystkim i po 

pierwsze - jest to  I c h  własno

ść

background image

 

26

Jaqueritte roze

ś

miała si

ę

- A to niby Xien jest komunist

ą

- Czarna dziwka! 
- Na zdrowie, kochana, na zdrowie. 
- Zaraz, zaraz! - Schwarz podniósł głos i zwrócił si

ę

 do Godivy: 

- Czy mamy przez to rozumie

ć

ż

e zrzekasz si

ę

 swojego udziału? 

Tu  zapadło  milczenie;  wszyscy  wpatrzyli  si

ę

  w  jej  twarz,  wi-

doczn

ą

  za  przyciemnion

ą

  szybk

ą

  hełmu  szarego  skafandra  Papuaski. 

Godiva, po delikatnym odbiciu od 

ś

ciany, sun

ę

ła, lekko wiruj

ą

c, po-

nad  kamieniem.  W  ciszy  obserwowali  jej  lot,  sami  tak

ż

e  poruszaj

ą

cy 

si

ę

 podobnym jednostajnym ruchem. Gdyby kto

ś

 teraz nas widział, po-

my

ś

lał ni z tego, ni z owego Schwarz; gdyby kto

ś

 obcy nas teraz wi-

dział... có

ż

by sobie pomy

ś

lał? Jeste

ś

my jak senne elektrony ta

ń

cz

ą

-

ce  wokół  j

ą

dra;  niczym  somnabuliczni  serafinowie  otaczaj

ą

cy  tron 

Naj

ż

wy

ż

szego; planety cichego sło

ń

ca - my i meteor. 

- Niczego si

ę

 nie zrzekam - szepn

ę

ła wreszcie informatyczka, od-

paliła główny silniczek i wyleciała z luku ku Brenece. 

- Z ni

ą

 b

ę

d

ą

 kłopoty - odezwał si

ę

 po chwili Xien. 

- Aha. 
-  W  ko

ń

cu  -  to  paj

ę

czara.  Ju

ż

  na  Iapetusie,  przez  anteny  bazy, 

mo

ż

e  si

ę

  wstrzeli

ć

  z  Internet  i  zrobi

ć

  nam  tak

ą

  reklam

ę

ż

e  pył  i 

proch po nas nie zostanie.  

-  Wiem,  wiem  -  mrukn

ą

ł  ponuro  Schwarz.  -  Ale  co  ja  na  to  pora-

dz

ę

? Mo

ż

e jej przejdzie.  

- Zało

ż

ysz si

ę

- Och, odwal si

ę

, dobraa? 

Przez jakie

ś

 pół minuty wisieli tak dookoła ciemnego pseudomete-

oru, pogr

ąż

eni we własnych my

ś

lach, najwyra

ź

niej niezbyt radosnych. 

- Kiedy nast

ę

pny odpal? - spytał Xiena Yusuf. 

- Plus czterdzie

ś

ci jeden, ale to b

ę

dzie ten krótszy. 

-  Niewa

ż

ne,  przyspieszenie  takie  samo.  Trzeba  go  umocowa

ć

,  bo 

nam tu dziur

ę

 wybije.  

Spojrzeli na kamie

ń

-  A  wiecie  -  przypomniał  sobie  Schwarz  - 

ż

e  taki  fenomen  wyst

ę

-

puje  w  naturze?  W  fizyce  kwantowej.  Rzecz  charakterystyczna  dla 
cz

ą

stek  elementarnych:  spin.  Przez  analogi

ę

,  na  płaszczy

ź

nie:  ide-

alne  koło  ma  spin  równy  zero,  bo  o  ile  stopni  by

ś

  je  nie  obrócił, 

zawsze  wygl

ą

da  tak  samo;  trójk

ą

t  nierównoboczny  ma  spin  równy  je-

den,  bo  istnieje  tylko  jedno  poło

ż

enie,  w  którym  posiada  taki,  a 

nie  inny  wygl

ą

d;  prostok

ą

t  -  dwa;  trójk

ą

t  równoboczny  -  trzy;  kwa-

drat - cztery; i tak dalej. Odpowienio wymagane s

ą

 obroty o dwa pi, 

pi, dwie trzecie pi, połow

ę

... Ale taki elektron: on ma spin równy 

jednej  drugiej,  jego  trzeba  obróci

ć

  od  cztery  pi.  Chwytacie?  Spin 

tego nibykamienia jest ekstremalnie mały i... 

-  Co  ty  pleciesz,  Aax?  -  skrzywiła  si

ę

  Jaqueritte.  -  Co  ma  do 

rzeczy  fizyka  kwantowa?  Jakby

ś

my  do  wszystkiego  zacz

ę

li  tak  bez-

my

ś

lnie stosowa

ć

 jej prawa, to same kretynizmy by nam powychodziły. 

Ciebie,  na  ten  przykład,  powinnam  widzie

ć

  nie  tak,  jak  ci

ę

  widz

ę

ale  jak

ąś

  surrealistyczn

ą

,  komiksow

ą

  chmur

ą

  mo

ż

liwo

ś

ci,  nało

ż

onymi 

na  siebie  tysi

ą

cami  coraz  to  bledszych  i  bledszych,  bo  mniej  praw-

dopodobnych,  obrazów  Anaxandra  Schwarza,  mówi

ą

cego,  milcz

ą

cego, 

przesuni

ę

tego  odrobin

ę

  w  t

ę

,  odrobin

ę

  w  tamt

ą

,  umieraj

ą

cego  na  za-

wał  serca,  trafianego  przypadkowo  przelatuj

ą

cym  kosmicznym 

ś

mie-

ciem,  walcz

ą

cego  z  dehermetyzacj

ą

  skafandra...  Fizyka  kwantowa  w 

skali makro to jest chaos, nic wi

ę

cej, i ty o tym dobrze wiesz. Nie 

m

ąć

 ludziom w głowach. 

-  Nie;  czemu?  -  wł

ą

czył  si

ę

  hrabia.  -  Ciekawie  mówisz,  Schwarz. 

Bo  co  konkretnego  my  wiemy  o  tym  styropianowym  głazie?  Nic.  A  b

ę

-

background image

 

27

dziemy go mie

ć

 na pokładzie blisko rok, przydałoby si

ę

 wi

ę

c skorzy-

sta

ć

 z okazji... 

- Przecie

ż

 ju

ż

 tłumaczyłem... - zacz

ą

ł Xien. 

- Słyszeli

ś

my - uci

ą

ł Yusuf. - I nie w tym rzecz. My go lekcewa-

ż

ymy.  Chocia

ż

  dał  nam  ju

ż

  dowód, 

ż

e  jest 

ś

wiadomy  otoczenia,  prze-

staj

ą

c  si

ę

  obraca

ć

  w  precyzyjnie  przez  siebie  wybranym  momencie. 

Mo

ż

e nas widzi? Mo

ż

e nas słucha? Nie wiemy. Ostrzegam was. Do Niego 

nale

ż

y  to,  co  jest  w  niebiosach,  i  to  co  jest  na  ziemi.  On  o

ż

ywia 

umarłych  i  On  jest  nad  ka

ż

d

ą

  rzecz

ą

  wszechwładny!  I  w  czymkolwiek 

si

ę

  poró

ż

nicie,  rozstrzygni

ę

cie  nale

ż

y  do  Boga.  Nic  nie  jest  do 

Niego podobne. On jest Słysz

ą

cy, Widz

ą

cy! On posiada klucze niebios 

i ziemi.

2

 

I odleciał. 
- To z Koranu? - rzuciła Jaqueritte. 
- A jak my

ś

lisz? Czego si

ę

 po hasasynie spodziewała

ś

? W tej Mek-

ce  przecie

ż

  modl

ą

  si

ę

  te

ż

  do  niczego  innego,  jak  do  kamienia  wła-

ś

nie.  

- Xien, mo

ż

e ty si

ę

 orientujesz: jakie jest oficjalne stanowisko 

ajatollaha  Faszyna  w  kwestii  obcych  cywilizacji?  Słyszałam, 

ż

e  Jan 

Paweł V wydał z okazji Listu jak

ąś

 encyklik

ę

, ale co do islamu... 

-  A  sk

ą

d  ja  mam  to  wiedzie

ć

?  Czy  ja  wygl

ą

dam  na  jakiego

ś

  pie-

przonego teologa? 

I te

ż

 odleciał. 

-  O  co  ci  chodzi,  Y.  H.?  -  zaciekawił  si

ę

  hrabia.  -  Co  nas  ob-

chodzi ten szaleniec Faszyn? 

- Yusufa obchodzi, wi

ę

c powinien i nas - zaakcentowała Jaquerit-

te. - Bo je

ś

li ajatollah zaliczył ewentualnych Obcych w poczet wro-

gów  wiary...  s

ą

dzisz, 

ż

e  Yusuf  zawaha  si

ę

  cho

ć

  na  moment  skazuj

ą

nas  wszystkich  na  zagład

ę

,  je

ś

li  tylko  przyczyni  si

ę

  tym  sposobem 

do usuni

ę

cia zagro

ż

enia dla jego 

ś

wi

ę

tej wiary? 

- O szlag by to...  
Opu

ś

cili luk w ponurych nastrojach. Do Saturna i z powrotem dłu-

ga droga, a tu ju

ż

 zaczynały si

ę

 wynurza

ć

 na powierzchni

ę

 przeró

ż

ne 

ohydy. Na zewn

ą

trz wojna; i w 

ś

rodku wcale nie lepiej. Teraz to ju

ż

 

nie chodzi o chorobliw

ą

 podejrzliwo

ść

, bo przecie

ż

 i tak nikt niko-

mu nie wierzył; teraz chodzi po prostu o strach. 

W luku zgasło 

ś

wiatło i Kamie

ń

 pochłon

ę

ła zimna ciemno

ść

.  



 

 
 
Przy  okazji  mocowania  go  w  semiorganicznej,  elastycznej  sieci 

antyprzeci

ąż

oniowej,  któr

ą

  nast

ę

pnie  zakotwiczono  setkami  w

ę

złów  i 

przylep do 

ś

cian luku, tak, 

ż

e w efekcie wygl

ą

dał niczym powi

ę

kszo-

ny  do  absurdalnych  rozmiarów  model  neuronalnej  paj

ę

czyny  z  komórk

ą

 

z j

ą

drem w 

ś

rodku - przy tej okazji Xien zainstalował w rogach po-

mieszczenia,  w  miejsce  wpół

ś

lepych  soczewek  standardowego  układu 

kontrolnego,  samodzielne  wielozakresowe  minikamery,  aby  obserwowa

ć

 

ewentualne poczynania rzekomo inteligentnego nibygłazu bez potrzeby 
opuszczania habitatu Breneki. Czy przypadkiem nie zacznie si

ę

 znowu 

obraca

ć

, czy nie zacznie si

ę

 zmienia

ć

. Podgl

ą

d szedł kanałami ogól-

nymi i ka

ż

dy mógł do woli gapi

ć

 si

ę

 na ciemny meteor oblepiony sza-

r

ą

  pl

ą

tanin

ą

  bole

ś

nie  napr

ęż

onych  syntetycznych  macek  -  w  luku  z 

powrotem paliło si

ę

 

ś

wiatło, teraz ju

ż

 na stałe; ka

ż

dy do woli mógł 

si

ę

 tak

ż

e wsłuchiwa

ć

 w generowany przeze

ń

 szum - w luku umieszczono 

równie

ż

  kilka  “much”.  Ale  Kamie

ń

,  tak  brutalnie  wyj

ę

ty  z  mro

ź

nego 

mroku  kosmicznej  pustki,  odci

ę

ty  od  niesko

ń

czono

ś

ci  stalowymi  ko

ń

-

                     

2

 

Koran, Sura XLII “Narada” (As-Sura): 4, 9, 10, 11, 12.

 

background image

 

28

czynami  MAMS-a,  bezlito

ś

nie  pra

ż

ony  g

ę

stymi  strumieniami  szybkich 

fotonów, szarpany nagłymi targni

ę

ciami zmian wektora przyspieszenia 

- on nie reagował. A

ż

 w ko

ń

cu zacz

ę

li w

ą

tpi

ć

-  No  dobrze,  niech  b

ę

dzie, 

ż

e  przemycili

ś

my  go  ju

ż

  na  Ziemi

ę

Ale co dalej? W tej chwili to on raczej nie wygl

ą

da na produkt wy-

soko rozwini

ę

tej technologicznie cywilizacji Obcych. Przydałaby si

ę

 

jaka

ś

 reklama. 

- Mmmm... czekaj, daj mi si

ę

 obudzi

ć

... Mamy nagrania. 

- Nagrania, dobre sobie. Film przecie 

ż

aden dowód, na filmie mo-

ż

emy mie

ć

 samego Pana Boga, na filmie mo

ż

emy mie

ć

 wszystko. 

-  Próbka  tego  czego

ś

,  z  czego  jest  zrobiony.  Nie  ma  naturalnych 

minerałów o takiej g

ę

sto

ś

ci. 

-  Sk

ą

d  wiesz?  Nie  przeprowadzimy  tutaj  jego  analizy.  Zreszt

ą

 

czego by to dowodziło? Jakiego

ś

 fenomenu fizyko-chemicznego, nicze-

go wi

ę

cej; ciekawostka dla łowców meteorów. 

-  No  ale  jakby  wygl

ą

dał  na  co  innego,  ni

ż

  meteor,  to  nijak  nie 

przeszedłby przez cło!  

- Trzebaby si

ę

 dowiedzie

ć

, co prowokuje i co zatrzymuje jego ob-

roty;  gdyby

ś

my  umieli  to  robi

ć

  -  rozwi

ą

załoby  to  wszystkie  proble-

my. 

- Ba! Gdyby

ś

my umieli...! Na razie musimy si

ę

 zadowoli

ć

 tym szu-

mem,  który  on  nieustannie  generuje;  przyznasz  sama, 

ż

e  asteroidy 

raczej  nie  nale

żą

  do  jakkolwiek  szeroko  rozumianych  radio

ź

ródeł. 

Jeszcze si

ę

 mo

ż

e okaza

ć

ż

e jaki

ś

 fartowny celnik w jego bezpo

ś

red-

niej  blisko

ś

ci  tak  idiotycznie  przestroi  sobie  odbiornik, 

ż

ogłuchnie  od  wycia  tego  rzekomego  meteoru  i  wówczas  b

ę

dziemy  mieli 

problem wr

ę

cz przeciwny. Niepotrzebnie martwisz si

ę

 na zapas. 

- Mo

ż

e. Mo

ż

e. 

Jaqueritte nigdy nie przyznawała innym odebranej sobie racji; co 

najwy

ż

ej  mogła  zgodzi

ć

  si

ę

  na  poddanie  w  lekk

ą

  w

ą

tpliwo

ść

  swego 

os

ą

du,  lecz  nie  zdarzało  si

ę

  jej  publicznie  potwierdzi

ć

,  i

ż

  popeł-

niła bł

ą

d, a przynajmniej niczego takiego Schwarz sobie nie przypo-

minał. 

-  Ty  nigdy...  -  zacz

ą

ł  i  urwał,  bo  co

ś

  straszliwie  wrzasn

ę

ło  w 

dospeku.  

Równocze

ś

nie  wzdrygn

ę

li  si

ę

  obydwoje,  Schwarz  i  Jaqueritte,  i 

Niemiec zrozumiał, 

ż

e transmisja wrzasku szła na otwartym ogólnym - 

a wszak był pewien, 

ż

e swój zamkn

ą

ł jeszcze przed snem. 

-  Cco...  -  zaj

ą

kn

ą

ł  si

ę

  i  te

ż

  nie  doko

ń

czył,  bo  dospek  ponownie 

dał głos. 

- Co si

ę

 stało? - spytał mianowicie. 

Spojrzeli na siebie z przera

ż

eniem w oczach: to nie był głos ni-

kogo z członków załogi Armstronga 7

Wisieli  tak  przy  przeciwległych 

ś

cianach  swej  kabiny,  nadzy  w 

jasnych  lustrach  i  nadzy  w  ciemnym  strachu.  Ich  cykle  aktywno

ś

ci 

(orbitalnym  obyczajem  znacznie  krótsze,  bo  zaledwie  dziesi

ę

ciogo-

dzinne)  nie  pokrywały  si

ę

:  Schwarz  dopiero  co  si

ę

  obudził,  Jaqu-

eritte  za

ś

  ko

ń

czyła  prac

ę

  na  komputerowym  terminalu,  otwartym  z 

bocznego zwierciadła; chciała wzi

ąć

 prysznic, ale zatrzymał j

ą

 spór 

o  Kamie

ń

.  Oboje  mieli  Kamie

ń

  w  my

ś

li.  W  swych  szeroko  otwartych 

oczach  niemal  widzieli  nawzajem  straszliwe  obrazy  z  kosmicznych 
horrorów metafizycznych, przypomnianych sobie teraz w ułamku sekun-
dy. 

W ko

ń

cu Schwarz opanował si

ę

, przełkn

ą

ł 

ś

lin

ę

 i warkn

ą

ł: 

-  Godiva,  do  cholery,  nie  rób  wi

ę

cej  takich  kawałów  z  wokaliza-

torami, bo przez ten Kamie

ń

 wszyscy na serce pad... 

- Gdzie jest Godiva? - j

ę

kn

ą

ł głos. - Gdzie jest Godiva? 

background image

 

29

Niemiec  i  Somalijka  przekazali  sobie  wzrokiem  informacj

ę

  o  obo-

pólnej kompletnej dezorientacji.  

Jaqueritte otworzyła usta, ale ubiegł j

ą

 M

ś

cisłowski. 

- Co za wrzaski? - wydarł si

ę

 na tym samym kanale. 

I zaraz Xien (cokolwiek zaspany): 
- Kto to? 
- To ty, Yusuf? - spytała Jaqueritte. 
- Słucham - rzekł Yusuf. 
- A wi

ę

c Godiva - o

ś

wiadczył Schwarz. 

- Co: Godiva? - roze

ź

lił si

ę

 hrabia. - To ona tak si

ę

 darła? 

-  Gdzie  jest  Godiva?  Gdzie  jest  Susan?  -  zawodził  niezidentyfi-

kowany głos. 

- Jaka znowu Susan...? - parskn

ą

ł Schwarz. 

- Ona tak ma na imi

ę

 - mrukn

ą

ł M

ś

cisłowski. - Godiva. 

- I co, sama za sob

ą

 wyje? W schizofreni

ę

 popadła czy co? 

- O Bo

ż

e, co za burdel... 

-  Cisza!  -  warkn

ę

ła  Jaqueritte  zamkn

ą

wszy  terminal;  wyci

ą

gaj

ą

ze  schowka  majtki  i  T-shirt  kontynuowała:  -  Nie  gada

ć

  jeden  przez 

drugiego, bo nigdy nie dojdziemy do ładu. Po kolei. Ja i Aax jeste-

ś

my u siebie. Xien? 

- Kiosk - rzekł Xien. 
- M

ś

cisłowski? 

- U siebie. 
- Przy Kamieniu - rzekł nie pytany Yusuf. 
-  Nikt  z  nas  nie  widzi  Godivy,  prawda?  No  to  ju

ż

  si

ę

  nie  odzy-

wa

ć

.  Ja  mówi

ę

.  Kto  wołał  Susan?  Niech  si

ę

  odezwie!  Kto  wołał  Go-

div

ę

? Kto krzyczał? Słuchamy. Niech si

ę

 odezwie. - I zamilkła. 

Głos zareagował niemal natychmiast. 
- Przepraszam - rzekł. - Nie chciałem nikogo przestraszy

ć

. To ja 

si

ę

 przestraszyłem. Pozwólcie mi si

ę

 przedstawi

ć

: jestem Emmanuel. 

-  Miło  mi  -  powiedziała  szybko  Jaqueritte,  by  uprzedzi

ć

  innych 

dospekowych interlokutorów. - Doktor Jaqueritte. 

- Wiem. 
- Prosz

ę

 ci

ę

, powiedz nam: kim jeste

ś

, Emmanuelu? 

-  Jestem  sztuczn

ą

 

ś

wiadomo

ś

ci

ą

  wielosieci  Armstronga  7,  pani 

doktor.  Lady  Godiva  uruchomiła  mnie  na  szkielecie  starego  systemu 
operacyjnego  wielosieci,  z  inicjatora  osobowo

ś

ciowego  MSHuman4600 

4.07.  Istniej

ę

,  by  wam  słu

ż

y

ć

.  Przykro  mi, 

ż

e  poznajemy  si

ę

  w  ta-

kich  okoliczno

ś

ciach,  ale  boj

ę

  si

ę

ż

e  lady  Godivie  stało  si

ę

  co

ś

 

złego. Nie mog

ę

 si

ę

 z ni

ą

 skontaktowa

ć

. Znajd

ź

cie j

ą

- No cholera jasna...! - 

ż

achn

ą

ł si

ę

 M

ś

cisłowski. 

-  W  jaki  sposób  otworzyłe

ś

  zamkni

ę

te  kanały  dospeku,  Emmanuelu? 

- spytał Schwarz. 

- Uderzyłem fal

ą

 permutacji na wej

ś

cie samych deszyfratorów, po-

mijaj

ą

c analizator głosu. 

- Nie rób tego wi

ę

cej. 

- Nie b

ę

d

ę

, przyrzekam. Po prostu... 

- Kiedy straciłe

ś

 z ni

ą

 kontakt i gdzie wtedy przebywała? - ode-

zwał si

ę

 Yusuf. 

-  Miała do  mnie wróci

ć

  ju

ż

  ponad  osiem  minut  temu;  ale  nie  wró-

ciła.  Wyszła  z  Sieci  o  143487;  domy

ś

lam  si

ę

ż

e  przebywała  wówczas 

w  swojej  kabinie.  Nie  mam  jeszcze  dost

ę

pu  do  czujników  drganiowych 

statku i nie potrafi

ę

 okre

ś

li

ć

, czy si

ę

 przemieszczała, czy nie. 

Jaqueritte,  wywin

ą

wszy  w  powietrzu  salto,  w  trakcie  którego 

ś

ci

ą

gn

ę

ła  ku  sobie  długie  nogi  i  wsun

ę

ła  je  energicznym  wyrzutem  w 

br

ą

zowe  majteczki,  składaj

ą

ce  si

ę

  wła

ś

ciwie  jedynie  z  w

ą

skiego, 

długiego  na  kilkana

ś

cie  centymetrów  trójk

ą

tu  elastycznej  tkaniny  - 

wywin

ą

wszy  owo  salto,  odbiła  si

ę

  od  lustra  i  poszybowała,  wyci

ą

-

background image

 

30

gni

ę

ta  w  l

ś

ni

ą

c

ą

,  czarn

ą

  pum

ę

,  ku  drzwiom,  ju

ż

  otwieraj

ą

cym  si

ę

  na 

jej  słowo;  w  prawej  r

ę

ce  miała  ów  pocerowany  T-shirt,  lew

ą

  złapała 

si

ę

  futryny  i  obróciła  w  korytarzu  w  stron

ę

  wej

ś

cia  do  kajuty  Go-

divy i Xiena. Schwarz ruszył si

ę

 z pewnym opó

ź

nieniem. Po pierwsze, 

wci

ąż

  był  cokolwiek  rozespany;  po  drugie,  jeszcze  d

ź

wi

ę

czał  mu  w 

uszach  głos  Emmanuela,  jaki

ś

  taki  dzieci

ę

co  mi

ę

kki,  sw

ą

  faktyczn

ą

 

bezosobowo

ś

ci

ą

 przywodz

ą

cy na my

ś

l operowe kontralty pulchnych, ba-

rokowych  cherubinków;  po  trzecie  wreszcie,  po  raz  bodaj  tysi

ę

czny 

urzeczony  został  Niemiec  nieprawdopodobn

ą

  gracj

ą

,  wdzi

ę

kiem  i  nie-

ludzkim  wr

ę

cz  pi

ę

knem  swej  bogini  -  w  ruchu  i  bezruchu,  w  ciele  i 

wyobra

ż

eniu  ciała.  Znajdował  si

ę

  Aax  we  władzy  straszliwego  uroku, 

jakim  oplotła  go  Jaqueritte  ju

ż

  pierwszego  dnia  lotu  Armstronga  7

Ni z tego, ni z owego zrobił si

ę

 był ze Schwarza esteta. Godzinami 

całymi potrafił - po prostu patrze

ć

. Oto miał doskonało

ść

 na wyci

ą

-

gni

ę

cie  r

ę

ki.  Y.  H.  zacz

ę

ło  to  w  ko

ń

cu  irytowa

ć

,  lecz  starała  si

ę

 

nie  okazywa

ć

  mu  owej  irytacji,  bo  wiedziała,  czuła:  on  adoruje  j

ą

 

nawet  złym  przekle

ń

stwem  ci

ś

ni

ę

tym  w  ciemno

ś

ci  desperackiego  po

żą

-

dania.  

Wypływaj

ą

c  na  korytarz,  otworzył  w  dospeku  równoległy,  prywatny 

kanał, 

ś

lepo  adresowany.  Subwokalizuj

ą

c,  zawołał  w  nim  Emmanuela. 

System zgłosił si

ę

 bez zwłoki. 

- Tak? 
-  Monitorujesz  wszystkie  rozmowy?  -  spytał  bezd

ź

wi

ę

cznie  Nie-

miec. 

- Wywołał mnie pan. 
- Monitorujesz wszystkie rozmowy? 
- Przepraszam. Nie b

ę

d

ę

- Przypisz sobie szóstk

ę

 mojego dospeku. 

- Dobrze. Dzi

ę

kuj

ę

. Przepraszam. 

- Musiała ci

ę

 obudzi

ć

 bardzo niedawno. 

- Niecał

ą

 godzin

ę

 temu. 

Idiotka,  skl

ą

ł  Schwarz  Godiv

ę

,  podlatuj

ą

c  do  Jaqueritte  unosz

ą

-

cej  si

ę

  przed  zamkni

ę

tymi  drzwiami  kabiny  informatyczki;  idiotka 

patentowana:  tak  młodych 

ś

wiadomo

ś

ci  systemów  nie  powinno  si

ę

  w 

ogóle  wypuszcza

ć

  z  zamkni

ę

tych  kolebek  struktur  symulowanych.  To 

niebezpieczne  -  wielosie

ć

  rezonuje  jeszcze  wówczas  po  narodzinach, 

daleka  jest  od  stanu  wewn

ę

trznej  równowagi,  owego  charakterystycz-

nego dla niej delikatnego balansu mi

ę

dzykomórkowych napi

ęć

. Kolebka 

za

ś

 pozwala w czasie rzeczywistym planowa

ć

, kontrolowa

ć

 i modyfiko-

wa

ć

  rozwój  osobowo

ś

ci  systemu,  poniewa

ż

,  zamkni

ę

ty  w  niej,  jest 

strukturalnie  opó

ź

niony  w  przepływie  impulsów  do  poziomu  dowolnie 

ustalanego  przez  operatora,  dzi

ę

ki  czemu  jest  on  w  stanie  nad

ąż

y

ć

 

za  procesami  my

ś

lowymi  wielosieci  i  na  bie

żą

co 

ś

ledzi

ć

  transforma-

cje  jej  psychiki.  Bez  Kolebki,  bez  sztucznych  opó

ź

niaczy  -  system 

ewoluuje ze standardowego inicjatora do postaci dorosłej w przeci

ą

-

gu  paru  sekund.  A  wówczas,  rzecz  jasna,  nie  ma  ju

ż

  mowy  o  jakiej-

kolwiek  zewn

ę

trznej  kontroli,  idzie  to  na 

ż

ywioł,  nie  sposób  prze-

widzie

ć

  ko

ń

cowego  efektu,  mamy  wtedy  do  czynienia  z  klinicznym 

przypadkiem chaosu programowanego. Godiva była wła

ś

nie po to, by do 

czego

ś

 podobnego nie dopu

ś

ci

ć

; ona miała Emmanuela tygodniami i ty-

godniami  wychowywa

ć

  -  odci

ę

tego  od  wła

ś

ciwej  wielosieci  twardymi 

algorytmami  Kolebki  -  mamionego  zestawami  “bod

ź

ców”  z  symulowanego 

ś

rodowiska soft/hardware’owego - pozbawionego jakiegokolwiek wpływu 

na 

ś

wiat rzeczywisty czyli Armstronga 7 - bezustannie monitorowane-

go... Tymczasem nic z tego, d

ż

inn wymkn

ą

ł si

ę

 z butelki. 

-  Emmanuel,  mo

ż

esz  otworzy

ć

?  -  spytała  Jaqueritte,  w

ś

lizguj

ą

si

ę

 w podkoszulek. 

- Nie mam poł

ą

czenia z zamkami, pani doktor. 

background image

 

31

Dotarł do nich hrabia M

ś

cisłowski. 

- Co, zamkn

ę

ła si

ę

? - parskn

ą

ł. 

- Godiva, otwórz! - zawołała Jaqueritte, trzymaj

ą

c wci

ś

ni

ę

ty ta-

ster dzwonka. 

- Akurat otworzy...! 
- Xien? - odezwał si

ę

 Schwarz na ogólnym. 

- Lec

ę

, lec

ę

 - zasapał Chi

ń

czyk przez dospek. 

-  Rzeknij-no  hasło,  Emmanuel  da  to  tu  na  gło

ś

niki.  Potem  je  so-

bie zmienisz. 

- A co wam si

ę

 tak spieszy? 

- ...weszła w za

ś

lep wewn

ę

trzny albo sobie przy

ć

pała... - mamro-

tał M

ś

cisłowski. 

W  ko

ń

cu  Xien  doł

ą

czył  do  nich,  wypowiedział  hasło  i  drzwi  si

ę

 

otworzyły. 

Chyba  jedynie  Schwarz,  który  oczekiwał  najgorszego,  nie  doznał 

szoku, ale i jego zabolało dzikie, brudne okrucie

ń

stwo tego obrazu.  

Godiva  nie 

ż

yła,  co  do  tego  nie  mogło  by

ć

  najmniejszych  w

ą

tpli-

wo

ś

ci:  widzieli  wn

ę

trze  jej  gardła  otwartego  poziomym  ci

ę

ciem  w 

drugie,  obscenicznie  wytrzeszczone  na  nich  usta,  usta  o  wargach 
bardzo  czerwonych,  bardzo  wilgotnych.  Nagie  ciało  unosiło  si

ę

  w 

ś

rodku  kabiny,  pustym  spojrzeniem  celuj

ą

c  gdzie

ś

  obok  wej

ś

cia; 

pulchn

ą

,  jeszcze  cokolwiek  dzi

ę

ci

ę

c

ą

  -  i  tak

ą

  ju

ż

  na  zawsze  pozo-

stanie - bardzo blad

ą

 twarz Papuaski okalał oraz cz

ęś

ciowo przesła-

niał lekko faluj

ą

cy, dziko rozrosły na wszystkie strony krzak czar-

nych, kr

ę

conych włosów.  

Przez chwil

ę

 tylko bezruch i szybkie oddechy. 

Potem, zza ich pleców, Yusuf: 
- Siedemset, osiemset. 
- Mniej - mrukn

ą

ł Schwarz. - Popatrz na siatki wentylatorów.  

- Ile ona wa

ż

yła? 

- Ale ruch wirowy jeszcze jest zauwa

ż

alny. 

Jaqueritte odepchn

ę

ła si

ę

 od futryny w tył, wgł

ą

b korytarza; od-

biło j

ą

 od Xiena i M

ś

cisłowkiego. 

-  Odsu

ń

cie  si

ę

!  -  warkn

ę

ła.  -  Musz

ę

  wzi

ąć

  diagnoster.  Nie  doty-

ka

ć

 mi tam niczego! 

Schwarz,  szeroko  rozkło

ż

ywszy  w  progu  r

ę

ce  i  nogi,  zablokował 

sob

ą

 wej

ś

cie do pokoju. Unosz

ą

cy si

ę

 w powietrzu hrabia, Chi

ń

czyk i 

hasasyn spogl

ą

dali do 

ś

rodka pomi

ę

dzy jego ko

ń

czynami. 

-  Siedemset  sekund...?  -  spytał  M

ś

cisłowski,  przybieraj

ą

c  ró

ż

ne 

dziwne  miny  dla  zamaskowania  uporczywie  wypełzaj

ą

cego  mu  na  twarz 

grymasu  fizjologicznego  obrzydzenia,  preludium  cz

ę

stych  u  niego 

mdło

ś

ci. - 

Ż

e niby wtedy... umarła...? 

-  Pó

ź

niej  -  powtórzył  swoj

ą

  ocen

ę

  Schwarz.  -  Po  pierwsze:  brak 

widocznego  przesuni

ę

cia.  Po  drugie:  sama  ró

ż

nica  w  przyci

ą

gni

ę

ciu 

do wlotu wentylatora krwi i moczu oraz ciała; spojrzy pan na siat-
k

ę

:  mało  co.  No  wi

ę

c  po  trzecie:  czas  krzepni

ę

cia  krwi.  Chyba 

ż

ona hemofilityczka, ale temu przeczy pora opuszczenia za

ś

lepu poda-

na przez Emmanuela. Dobrze mówi

ę

, Yusuf? 

- Obrotami lepiej si

ę

 nie sugerowa

ć

, bo nie znamy stanu wyj

ś

cio-

wego.  Podobnie  poło

ż

eniem  ciała.  Mogło  zacz

ąć

  dryfowa

ć

  z  tamtego 

k

ą

ta, a mogło i z tamtego.  

- Trzebaby zmierzy

ć

 

ś

redni czas. 

- Fałszywe wyniki dostaniemy: ju

ż

 otworzyli

ś

my drzwi. 

- Trzebaby zrekonstruowa

ć

 cał

ą

 sytuacj

ę

-  Tak.  Ale  to  bardzo  du

ż

o  zmiennych.  Mogła  zosta

ć

  pchni

ę

ta  w 

przeciwn

ą

  stron

ę

,  nie  znamy  tego  wektora.  Z  kinematyki  nic  nie  wy-

liczymy. Stawiam na trombocyty. 

background image

 

32

Poczekali zatem na powrót Jaqueritte z diagnosterem. Y. H. wpły-

n

ę

ła  do 

ś

rodka,  zapi

ę

ła  sobie  urz

ą

dzenie  na  udzie  i  naci

ą

gn

ę

ła  sa-

mosterylizuj

ą

ce si

ę

 r

ę

kawice. Sun

ę

ła wolno ponad zwłokami Papuaski, 

ciało  przesłaniało  ciało,  czer

ń

  na  br

ą

zie;  czerwie

ń

  niemal  w  cało-

ś

ci  została  sporo  wcze

ś

niej  przed  ich  przybyciem  usuni

ę

ta  z  tego 

obrazu, doprawdy niewiele jej pozostało na skórze Godivy.  

Jaqueritte  lew

ą

  dłoni

ą

  przytrzymała  dziewczyn

ę

  za  ko

ś

ciste  bio-

dro,  palec  wskazuj

ą

cy  prawej  wsun

ę

ła  do  jej  pochwy,  a  po  dłu

ż

szej 

chwili do odbytu. 

- Brak spermy, temperatura wci

ąż

 podwy

ż

szona - zakomunikowała od 

razu, bo wyniki dokonywanej przez diagnostera analizy danych pocho-
dz

ą

cych  z  r

ę

kawic  otrzymywała  na  bie

żą

co  na  oddzielnym,  zamkni

ę

tym 

kanale dospeku. 

- Co z t

ą

 temperatur

ą

-  Ona  si

ę

  szprycowała  przeró

ż

nymi  dopalaczami  paj

ą

ka,  ma  rozre-

gulowany metabolizm. 

- Szlag by to. 
- Krew - nacisn

ą

ł Yusuf. 

- Ju

ż

 - mrukn

ę

ła Jaqueritte i si

ę

gn

ę

ła do wn

ę

trza gardła Godivy. 

Nast

ę

pnie  podpłyn

ę

ła  do  wentylatora  i  zdrapała  odrobin

ę

  zakrzepłej 

krwi.  

-  My

ś

lisz, 

ż

e  wykrwawiała  si

ę

  a

ż

  tak  długo?  -  zmarszczył  brwi 

Schwarz. - Przecie

ż

 by co

ś

 zrobiła, gdyby miała czas.  

- Nic nie my

ś

l

ę

 - warkn

ę

ła Jaqueritte. - Zamknijcie si

ę

- Yusuf - odezwał si

ę

 Emmanuel. - Czy to ty j

ą

 zabiłe

ś

Spojrzeli na Araba. Nawet nie mrugn

ą

ł. 

- Nie ja. 
M

ś

cisłowski  zacz

ą

ł  obgryza

ć

  paznokie

ć

  lewego  kciuka.  Zezował 

przy tym dziwacznie na hasasyna

Schwarz wywołał w dospeku zegar. 145255. 
-  Przedział  czasowy  wynosi  osiemna

ś

cie  minut  -  rzekł,  spogl

ą

da-

j

ą

c gdzie

ś

 w k

ą

t. - Odejmuj

ę

 jeszcze trzy: to jest ostro

ż

ny szacu-

nek naszego warowania pod jej zamkni

ę

tymi drzwiami. W przeci

ą

gu te-

go  kwadransa,  by

ć

  mo

ż

e  jeszcze  przyci

ę

tego  przez  wyniki  analizy 

krwi, poder

ż

ni

ę

to jej gardło. Widzi kto

ś

 jaki

ś

 nó

ż

, skalpel, 

ż

ylet-

k

ę

,  brzytw

ę

,  cokolwiek?  Nie  ma  niczego  takiego.  Przyszedł  tu  i  za-

bił j

ą

- Kto? 
- Morderca. 
- Ale kto?  
- On wie. 
- Do mnie to?! - zawył Xien, wymachuj

ą

c zamaszy

ś

cie r

ę

koma. - Do 

mnie?!!  Odpierdol  ty  si

ę

,  Schwarz,  no  odpierdol  si

ę

...!  -  I  j

ą

ł 

bluzga

ć

 na

ń

 g

ę

st

ą

 

ś

lin

ą

 i przekle

ń

stwami, równie zawiesistymi. 

- W przynajmniej jednym miała racj

ę

 - mrukn

ą

ł Niemiec, 

ś

cieraj

ą

sobie Xienow

ą

 plwocin

ę

 z biodra. - Cholerny z ciebie megaloman. 

M

ś

cisłowski  i  Yusuf  milczeli;  Jaqueritte  zreszt

ą

  równie

ż

,  sku-

piona  na  dokonywanej  przez  diagnoster  analizie  danych.  Schwarz 
przekr

ę

cił si

ę

 w drzwiach bokiem do futryny, by mie

ć

 ich wszystkich 

w  jednym  spojrzeniu.  Rozwój  sytuacji  był  nie  do  przewidzenia.  Od 
momentu  otwarcia  drzwi  ich  my

ś

li  i  słowa  szły  rozbie

ż

nymi 

ś

cie

ż

ka-

mi. Co innego, co innego obracało im si

ę

 w głowach. Grali - i wie-

dzieli, 

ż

e graj

ą

. Od momentu otwarcia drzwi doskonale zdawali sobie 

spraw

ę

, i

ż

 jeden z nich jest morderc

ą

, a jednak tak długo nie padło 

to  słowo,  i  tak  gwałtowna  była  reakcja,  gdy  w  ko

ń

cu  zostało  wypo-

wiedziane. Wydosta

ć

 si

ę

 z niewoli rytuału - to było ponad ich siły; 

musieli udawa

ć

, nie było wyj

ś

cia.  

- I? - spytał Schwarz, kiedy Jaqueritte odwróciła si

ę

 od ciała. 

background image

 

33

-  Maksimum  krzywej  prawdopodobie

ń

stwa  na  dwudziestu  minutach, 

co,  po  odj

ę

ciu  czasu  od  podniesienia  alarmu  przez  Emmanuela,  daje 

zaledwie sto kilkadziesi

ą

t sekund. 

-  Niemo

ż

liwe!  - 

ż

achn

ą

ł  si

ę

  hrabia.  -  Umkn

ą

ł  nam  tu

ż

  przed  no-

sem! 

-  Sam  styk  -  skrzywił  si

ę

  Niemiec.  -  Szkoda, 

ż

e  nie  dysponujemy 

zapisem automatycznej triangulacji dospekowych ziaren. 

-  Ha!  Tu  ci

ę

  mam!  -  uradował  si

ę

  gniewnie  Xien.  -  Jest  zapis  z 

kioskowego  terminalu  ostatniej  zmiany  w  plikach  na  moim  kodzie  do-
st

ę

pu! I zapis czasu pracy! Alibi, kurwa, tytanowe. Lepiej jego si

ę

 

pytaj  -  wskazał  palcem  hasasyna,  wci

ąż

  odzianego  w  swój  bł

ę

kitny 

kombinezon pró

ż

niowy. - On mógł skłama

ć

- A hrabia nawet kłama

ć

 nie musiał - zauwa

ż

yła Jaqueritte, odpi-

naj

ą

c diagnostera z uda. 

- Dziwka - warkn

ą

ł M

ś

cisłowski. 

- Impotent - u

ś

miechn

ę

ła si

ę

 Murzynka. 

I  tak  to  ju

ż

  b

ę

dzie  wygl

ą

da

ć

,  westchn

ą

ł  w  duchu  Schwarz.  Z  nie-

nawi

ś

ci

ą

,  z  nienawi

ś

ci

ą

.  Oczywi

ś

cie, 

ż

e  ka

ż

dy  z  nich  mógł  kłama

ć

Nie  do  udowodnienia  było,  czy  w  chwili  podniesienia  alarmu  przez 
Emmanuela rzeczywi

ś

cie znajdowali si

ę

 tam, gdzie twierdzili, 

ż

e si

ę

 

znajduj

ą

.  Xien:  “Kiosk”.  M

ś

cisłowski:  “U  siebie”.  Yusuf:  “Przy  Ka-

mieniu”.  W 

ś

wietle  wyników  analizy  czasu  krzepni

ę

cia  krwi  Godivy 

uniewinniałoby to Chi

ń

czyka i Araba, którzy po prostu nie zd

ąż

yliby 

tam i z powrotem.  

- A wy? - ruchem głowy wskazał Xien Schwarza i Jaqueritte. - Te

ż

 

mieli

ś

cie blisko. Tylko mi nie mówcie o wzajemnym alibi, bo najpew-

niej  zrobili

ś

cie  to  w  zmowie!  Dawaj  ten  diagnoster!  Sprawdz

ę

  ka

ż

de 

twoje słowo! 

-  Prosz

ę

  -  doktor  podała  mu  urz

ą

dzenie.  -  Panie  hrabio,  Yusuf  - 

dla waszego własnego dobra lepiej nie spuszczajcie go z oczu. Wola-
łabym, 

ż

eby chocia

ż

 co do danych medycznych nie było w

ą

tpliwo

ś

ci. 

Rzecz  jasna  od  pocz

ą

tku  wszyscy  zdawali  sobie  spraw

ę

,  i

ż

  ko-

nieczna jest weryfikacja przeprowadzonego przez Jaqueritte badania. 
I  wła

ś

ciwie  ju

ż

  sama  w  sobie  ta 

ś

wiadomo

ść

  stanowiła  gwarancj

ę

 

prawdomówno

ś

ci Somalijki. 

-  Xien,  Xien,  mój  drogi,  nie  spiesz  si

ę

  tak  bardzo.  -  Schwarz 

złapał  kalek

ę

  za  trykot.  -  Mo

ż

e  i  masz  alibi,  chocia

ż

  diabli  wie-

dz

ą

,  co  tam  w  tych  plikach  pomajstrowałe

ś

  -  ale  wci

ąż

  pozostajesz 

pierwszym podejrzanym. 

- Puszczaj! 
Nie pu

ś

cił. - Prócz 

ś

wi

ę

tej pami

ę

ci Godivy tylko ty mogłe

ś

 otwo-

rzy

ć

 drzwi do tej kabiny. 

- Głupi jeste

ś

, Schwarz, jak but. - Xien wł

ą

czył silniczki i wy-

rwał si

ę

 z uchwytu in

ż

yniera; na korytarzu zakr

ę

cił i zatrzymał si

ę

 

przy  przeciwległej 

ś

cianie,  wci

ąż

  z  diagnosterem  w  r

ę

ku.  -  Ona  go 

najpewniej dobrowolnie wpu

ś

ciła. 

-  Sam 

ż

e

ś

  durny.  -  Wykrzywił  złowrogo  usta  Niemiec,  w 

ś

lad  za 

kalek

ą

 wylatuj

ą

c z kabiny; równie

ż

 Yusuf i M

ś

cisłowski odsun

ę

li si

ę

 

od  drzwi.  -  Przecie

ż

  mi  nie  chodzi  o  to  jak  on  tu  wszedł,  ale  jak 

st

ą

d wyszedł. 

Spojrzeli po sobie i zaraz wrócili wzrokiem do Schwarza. 
-  Zamykaj

ą

  si

ę

  automatycznie  -  kontynuował.  -  Ale  dla  otwarcia 

konieczne jest wypowiedzenie przez głos o ustalonym wcze

ś

niej wzor-

cu  ustalonego  wcze

ś

niej  hasła.  Dla  tego  konkretnego  zamka  były  to 

głosy  i  hasła  twój  i  Godivy.  Zabójca  wchodzi,  zamykaj

ą

  si

ę

  za  nim 

drzwi.  Podrzyna  jej  gardło.  Teraz  musi  wyj

ść

.  Jak?  Godiva  ju

ż

  nie-

ma. A jednak wyszedł. Xien? Co na to powiesz? 

- Ja jej nie zabiłem. 

background image

 

34

- Aha. 
- Nie zabiłem. 
- Tysi

ą

c razy przysi

ę

gałe

ś

ż

e to zrobisz. 

Xien zmilczał. 
M

ś

cisłowski  rzucił  Yusufowi  wymowne  spojrzenie.  -  Zabierz  mu 

diagnoster. 

Hasasyn  wyj

ą

ł  aparat  z  dłoni  Chi

ń

czyka,  który  jednak  nie  okazał 

si

ę

  na  tyle  głupim,  by  stawia

ć

  mu  opór.  Patrzył  tylko  z  w

ś

ciekło-

ś

ci

ą

  na  Schwarza  i  szeptał  w  jakim

ś

  azjatyckim  dialekcie  gor

ą

ce 

przekle

ń

stwa,  zapewne  bardzo  kwieciste;  dr

ż

ały  mu  wargi,  dygotały 

dłonie. 

- Mo

ż

e by tak gdzie

ś

 zamkn

ąć

 drania - zaproponowała unosz

ą

ca si

ę

 

za Niemcem Jaqueritte. - Jeszcze z zemsty jakich

ś

 szkód narobi. 

- On jej nie zabił - odezwał si

ę

 Emmanuel. 

- Co? 
- To nie Xien.  
- Sk

ą

d wiesz? 

- Mówił prawd

ę

. Pracował wtedy w kiosku. 

M

ś

cisłowski wrócił do obgryzania paznokci.  

- Czy elfy mog

ą

 kłama

ć

? - spytał cicho, łypn

ą

wszy na Schwarza. 

Schwarz wzruszył ramionami. 
- On i tak nas słyszy przez otwarte kanały dospeku. Emmanuel...? 
- Kłami

ę

, kłami

ę

.  

- Sam widzisz. 
-  Teoretycznie  powinien  by

ć

  niezdolny  do  kłamstwa  -  powiedziała 

zamy

ś

lona  Jaqueritte, 

ś

ci

ą

gaj

ą

c  r

ę

kawice.  -  Ale  niewychowywany, 

puszczony  na 

ż

ywioł,  zaraz  po  zainicjowaniu  uwolniony  z  Kolebki... 

Trudno powiedzie

ć

, za du

ż

o anomalii. 

Schwarz  poprosił  Yusufa  o  wypo

ż

yczenie  na  chwil

ę

  diagnostera. 

Otworzywszy  jego  podkowiast

ą

  sensoryczn

ą

  klawiatur

ę

  o  standardowym 

o

ś

miopolowym  układzie,  wygłaskał  na  niej  szybko  kilka  wyrazów.  Na-

st

ę

pnie pokazał wszystkim 

ś

wiec

ą

cy mdło ekran. 

Napis brzmiał: 

Z

EMSTA  B

Ę

DZIE  MOJA

,

  RZEKŁ 

P

AN

.

 

E

MMANUEL

.

 

T

O  BYŁA  JEGO  MATKA

.

 

N

IECH 

SI

Ę

 STRZE

Ż

E

,

 KTO UCZYNIŁ































































 

 
 
Pod dat

ą

 siódmego lutego Agenor M

ś

cisłowski zanotował w dzienni-

ku  pokładowym  Armstronga  7 

ś

mier

ć

  Susan  Smith-Newell;  zapis  po-

ś

wiadczyła Y. H. Jaqueritte, M. D. O przyczynie zgonu nie było tam 

ani  słowa,  nie  doszli  do  porozumienia  w  kwestii  doboru  eufemizmów. 
Zreszt

ą

  w  niczyim  interesie  nie  le

ż

ało  umieszczanie  w  dokumentach 

statku  takich  słów  jak  “morderstwo”  czy  “zbrodnia”.  Nie  było  mor-
derstwa, nie było zbrodni; po prostu kto

ś

 zabił Godiv

ę

.  

Ósmego lutego odbyła si

ę

 pisemna narada ju

ż

 pi

ę

cioosobowej zało-

gi Armstronga 7. Zebrali si

ę

 w sali gimnastycznej na najni

ż

szym po-

ziomie  Breneki;  pomieszczenie  to  zostało  tymczasem  opró

ż

nione  ze 

zmagazynowanego tu po katastrofie dobytku, pozostały jedynie: kabi-
na  diagnostyczna  Jaqueritte,  przymocowane  do  podłogi  stoliki  i  ro-
siczkowate samoprzylepne fotele oraz zestaw sprz

ę

tu do 

ć

wicze

ń

.  

Weszli,  zablokowali  drzwi,  wył

ą

czyli  system  alarmowy,  wył

ą

czyli 

system  wewn

ę

trznej  ł

ą

czno

ś

ci,  zamkn

ę

li  wszystkie  kanały  dospeku. 

Temat:  Emmanuel.  Zasiadłszy  dookoła  najwi

ę

kszego  ze  stolików,  od-

zwyczajeni  od  r

ę

cznego  pisania,  bazgrali  nieporadnie  po  jego  pla-

stikowym  blacie  czarnymi  pisakami.  Ale  nie  mieli  wyj

ś

cia:  Emmanuel 

-  jak  był  to  udowodnił  swoim  eksperymentem  Schwarz  -  monitorował 
wszystkie rozmowy na wszystkich kanałach dospeku, a otwierał je we-

background image

 

35

dług swojego uznania, niezale

ż

nie od blokad nakładanych przez u

ż

yt-

kowników.  W  ka

ż

dym  b

ą

d

ź

  razie  potrafił  to  uczyni

ć

,  na  jedno  wi

ę

wychodziło,  nie  mogli  przecie

ż

  przyj

ąć

  na  wiar

ę

  jego  pokornej  de-

klaracji o zaprzestaniu podobnych praktyk. 

D

O CZEGO MA DOST

Ę

P

?

 - spytał hrabia. 

A

KTYWNY CHYBA TYLKO DO DOSPEKU 

A

 BIERNY 

-

 NIE WIADOMO

 

T

YLKO DOSPEK

J

AKA PODSTAWA

O

BSERWACJA 

B

RAK OZNAK

 

T

O NIC NIE ZNACZY

 

B

EZPIECZE

Ń

STWO

?

 

K

ONTROLA

?

 

A

TMOSFERA

?

 

N

AP

Ę

D

?

 

S

ERWIS

Wzruszenia ramion. 

B

RAK OZNAK

 

G

ODIVA 

 

E? 

P

RZYPADEK

 

M

ORDERCA

 

K

TO SI

Ę

 ZNA

?

 

 

Popatrzyli po sobie. 

K

A

Ż

DY  OPRÓCZ  HRABIEGO

  -  wyartykułował  wspóln

ą

  wszystkim  my

ś

Schwarz. 

M

ÓGŁ SI

Ę

 MASKOWA

Ć

 

Bez  przekonania.  Nie  wierzyli  w  ukryte  talenty  informatyczne 

M

ś

cisłowskiego. 

J

AKI MOTYW

?

 

S

ABOTA

Ż

S

AMOBÓJSTWO

 

M

O

Ż

E  NIEPOTRZEBNIE  SI

Ę

  BOIMY

  -  nabazgrał  lewor

ę

czny  Xien.  - 

E

 

JESZCZE NIC TAKIEGO NIE ZROBIŁ

 

J

ESZCZE

 

P

OPROSI

Ć

 GO O POMOC W NAWIGACJI

 


N

IE

N! 
N

IE

 

O

 OPANOWANIE OBIEGU POWIETRZA 

 




T

 

 

V

ETO

!

 - skre

ś

lił hrabia. 

- Jakie znowu, kurwa, veto? - warkn

ą

ł Xien. 

- Mój statek i nie zgadzam si

ę

- Pisa

ć

! - sykn

ę

ła Jaqueritte. 

K

ORZY

Ś

CI

R

YZYKO

T

EST



N

IKT SI

Ę

 NIE ZNA

 

Yusuf wskazał na jeszcze nie zmazany napis:

 

G

ODIVA 

 

E?

 

J

EJ ZEMSTA

N

IE ZD

ĄŻ

YŁABY

 

N

IECH SI

Ę

 STRZE

Ż

E

,

 KTO UCZYNIŁ

K

TO

E

 WIE

W

Ą

CZY

Ć

 

J

AK

Z

RESETOWA

Ć

 SYSTEM

 

W

IELOSIE

Ć

??? 

background image

 

36

R

YZYKO

W

I

Ę

C NIC 

A

LE CO MU MÓWI

Ć

M

ILCZE

Ć

 

O

N SI

Ę

 PYTA

 

N

IE DENERWOWA

Ć


W

 ZAPARTE

:

 NIE WIEMY

,

 NIE UMIEMY

 

A

 JE

Ś

LI KTO

Ś

 SI

Ę

 WYŁAMIE

?

 - spytał Yusuf. 

S

PISKOWANIE Z 

E

 

=

 DOWÓD MORDERSTWA 

G

 - napisał M

ś

cisłowski. 

G

ŁUPI

!!

 - machn

ą

ł wielkimi literami Xien. 

=

 DOWÓD NIEWINNO

Ś

CI

 - stwierdził Schwarz. - 

J

E

Ś

LI 

E

 WIE KTO

 

W

I

Ę

C

B

LOKOWA

Ć

 WSZYSTKIE KONTAKTY

 



N! 

- Ty, Xien, nie masz głosu w tej sprawie - mrukn

ą

ł hrabia zmazu-

j

ą

c drug

ą

 r

ę

k

ą

 sprzeciw Chi

ń

czyka, i na tym stan

ę

ło. 

Dziewi

ą

tego  przyspieszali;  Kamie

ń

  w 

ż

aden  sposób  nie  zareagował 

na  okresowy  powrót  grawitacji:  ani  nie  zacz

ą

ł  si

ę

  “obraca

ć

”,  ani 

nie przestał wy

ć

.  

Dziesi

ą

tego Schwarz miał urodziny. Zapomniał. Nazajutrz, jedena-

stego, przypomniał mu o tym Emmanuel. 

- Wszystkiego najlepszego. Spó

ź

nione, ale szczere. - Z jego gło-

su  znikn

ę

ły  ostatnie 

ś

lady  niedojrzało

ś

ci,  aczkolwiek  pozostała  w 

nim  owa  słodka,  dekadencka  anielsko

ść

:  mówił  mi

ę

kkim,  wygładzonym 

do ciepłego marmuru tenorem. 

Wszedł był na szósty dospeku, pomimo i

ż

 Schwarz go nie otworzył. 

- Włamujesz si

ę

, Emmanuelu - rzekł Niemiec. 

- Chciałbym z tob

ą

 porozmawia

ć

 o mordercy lady Godivy. 

- Ja jej nie zabiłem. 
- Jeste

ś

cie pewni, 

ż

e b

ę

d

ę

 si

ę

 m

ś

cił. 

- A wiesz na kim? 
- Ty jeden nie nienawidziłe

ś

 jej. 

Schwarz my

ś

lał w tej chwili bardzo szybko, cho

ć

 oczywi

ś

cie i tak 

milionkro

ć

  wolniej  od  Emmanuela.  -  Kto  i  kiedy  zało

ż

ył  bank  dospe-

kowych save’ów? Godiva? Po co? 

- Czy pragniesz sprawiedliwo

ś

ci?  

Schwarz rozbudził si

ę

 do reszty. 

Ś

ci

ą

gn

ą

ł z twarzy mask

ę

, zamru-

gał; 

ś

wiatło w kabinie stłumione było do delikatnej po

ś

wiaty, Jaqu-

eritte  gdzie

ś

  poszła,  był  sam.  Odpi

ą

ł  pas,  odwrócił  si

ę

  od  lustra. 

Emmanuelu,  Emmanuelu,  kim  ty  jeste

ś

?  Sztuczne  osobowo

ś

ci  wielosie-

ci:  naza;  elfy.  Najdoskonalszy,  bo  samokształc

ą

cy  si

ę

,  samo

ś

wiado-

my,  inteligentny  system  operacyjny,  potrafi

ą

cy  najbardziej  chropo-

waty  program  uczyni

ć

  dla  człowieka  maksymalnie  przyjaznym  i  łatwym 

w  obsłudze.  Nie  lekcewa

ż

my  lenistwa,  ono  wznosi  i  niszczy  imperia; 

gatunek  pracowitych  ascetów  nigdy  nie  opu

ś

ciłby  jaski

ń

.  Wszystko  z 

powodu  wygody.  Sztuczna  inteligencja?  -  owa  zgoła  mitologiczna  SI? 
Czemu nie, je

ś

li tylko dobrze si

ę

 sprzeda. A popyt jest. Co prawda 

jeszcze  nazbyt  to  wszystko  skomplikowane,  jeszcze  wymaga  nazbyt 
kosztownego hardware’u, wielosieci bardzo rozbudowanych (bo o licz-
bie  wewn

ę

trznych  poł

ą

cze

ń

  wi

ę

kszej  od  stałej  Wonga)  i  o bardzo  du-

ż

ych  pami

ę

ciach  bocznych  -  ale  i  tak  dla  wyra

ż

enia  ilo

ś

ci  dotych-

czas  sprzedanych  kopii  inicjatorów  osobowo

ś

ciowych  potrzeba  ju

ż

 

liczby pi

ę

ciocyfrowej. Rynek tworzy własne mitologie. Tyle lat szło 

to  coraz  bardziej  i  bardziej  zło

ż

onymi  programami,  staraj

ą

cymi  si

ę

 

na wszystkie sposoby udawa

ć

 samo

ś

wiadomo

ść

 i rzeczywist

ą

 inteligen-

background image

 

37

cj

ę

ż

e nikt nie zauwa

ż

ył przekroczenia faktycznej granicy, o jeden 

raz za du

ż

o j

ą

 przesuni

ę

to. A mo

ż

e takiej granicy po prostu nie ma? 

Nie  wiadomo.  Cz

ęść

  elfów  sama  przyznaje,  i

ż

  s

ą

  jedynie  przedmiota-

mi;  kilkoro  mieni  si

ę

  bogami; 

ż

aden  człowiekiem.  Nikt  nie  pyta  o 

dusz

ę

,  virtual  reality  zabiła  transcendencj

ę

;  gdy  w  ka

ż

dej  chwili 

wej

ść

 mo

ż

esz w za

ś

lep i spotka

ć

 si

ę

 oko w oko z nieodró

ż

nialnymi od 

prawdziwych  ludzi  atrapami  Rasputina,  Napoleona,  Kleopatry,  Josifa 
Stalina,  Humpreya  Bogarta  -  traci  sens  pytanie  o  istot

ę

  bytu 

sztucznych  osobowo

ś

ci  wielosieci.  Có

ż

  z  tego, 

ż

e  nieobliczalne  i 

rozwijaj

ą

ce  si

ę

  wbrew  pierwotnym  algorytmom?  Teoria  chaosu  zd

ąż

yła 

ju

ż

  znale

źć

  zastosowanie  w  kalkulatorach,  a  mało  kto  jest  w  stanie 

w  ogóle  obj

ąć

  to  rozumem  -  nie  trzeba  rozumie

ć

  równa

ń

  Einsteina, 

ż

eby  k

ą

pa

ć

  si

ę

  w  wodzie  podgrzanej  dzi

ę

ki  energii  pochodz

ą

cej  z 

atomowych  elektrowni.  To  nie  XIX  wiek,  wrócili

ś

my  do  wiary  najpry-

mitywniejszej,  oddychamy  magi

ą

.  Elfy  to  po  prostu  software.  Ilu 

u

ż

ytkowników staro

ż

ytnych MSWindows zrozumiałoby cokolwiek z przed-

stawionego  im  zapisu  struktury  programu?  To  s

ą

  rzeczy  tajemne,  ma-

teria  niedost

ę

pna  niewy

ś

wi

ę

conym.  A  zacz

ę

ło  si

ę

  od  drobnych  heksa-

decymalnych  zakl

ęć

,  bazgranych  gdzie

ś

  na  kawiarnianych  serwetkach. 

Elf to prawnuk DOS-u. Zaiste, przera

ż

aj

ą

ca jest pot

ę

ga lenistwa. 

Tyle wiedział o Emmanuelu, co mu telewizja i Internet powiedzia-

ły. 

Ż

e nieprzewidywalny. 

Ż

e nieludzki. 

Ż

e genialny i głupi. 

Ż

e my

ś

jego  nieporównanie  szybsza  od  twojej. 

Ż

e  prosty  w  u

ż

yciu. 

Ż

e  nigdy 

si

ę

  nie  dowiesz,  co  mu  tam  gra  w  mi

ę

dzykomórkowych  spi

ę

ciach. 

Ż

twój czas nie jest jego czasem. Gdy ty wymawiasz słowo, on, pomi

ę

-

dzy  sylab

ą

  a  sylab

ą

,  generuje  miliony  szkieletów  przewidywanego 

dalszego  ci

ą

gu  tej  rozmowy.  Stworzono  go,  by  był  dla  ciebie  “przy-

jazny”:  w  ko

ń

cu  wystarczy  sama  intonacja  twego  głosu,  aby  poznał 

najskrytsze twe pragnienia. Nie trzeba naciska

ć

 klawiszy. Nie trze-

ba wskazywa

ć

 palcem. Nie trzeba si

ę

 zna

ć

 na komputerach. Nie trzeba 

umie

ć

  czyta

ć

.  Nic  nie  trzeba.  Gu-ga-gu-ge-gu-gu. 

Ś

linimy  si

ę

  w 

swych  Kolebkach,  kciuki  w  ustach,  orgazm  na 

ś

niadanie,  obiad  i  ko-

lacj

ę

,  zatrzymani  w  rozwoju  na  etapie  przyjemno

ś

ci  genitalno-

analnych.  I  wła

ś

nie  jedynie  gatunek  pracowitych  ascetów  -  jedynie 

jemu nie grozi wpadni

ę

cie w ow

ą

 pułapk

ę

 i zap

ę

dzenie si

ę

 z powrotem 

do jaski

ń

Schwarz  u

ś

miechn

ą

ł  si

ę

  ponuro  do  siebie  samego  na  przeciwległej 

ś

cianie. Był pesymist

ą

 z natury i wychowania; nie raz i nie dwa do-

prowadził Jaqueritte do zimnej w

ś

ciekło

ś

ci podobnymi tej, wygłasza-

nymi  na  głos  jeremiadami.  Zawsze  spodziewał  si

ę

  najgorszego.  Ona 

twierdziła, i

ż

 takie programowe czarnowidztwo jest charakterystycz-

ne  dla  tchórzy  i 

ż

yciowych  nieudaczników,  bo  usprawieliwia  mało

ść

 

ich nadziei i ambicji, chroni ich rachityczne psychiki przed ciosa-
mi wielkich rozczarowa

ń

. I znowu nie bardzo mógł zaprzeczy

ć

 takiemu 

twierdzeniu. Z ni

ą

 si

ę

 nie dało dyskutowa

ć

.  

Przegrał pojedynek na spojrzenia ze zwierciadłem. Odetchn

ą

ł gł

ę

-

boko i wrócił do tera

ź

niejszo

ś

ci. 

- Czyjej sprawiedliwo

ś

ci, Emmanuelu? Twojej? 

- Nie bój si

ę

Co  ten  elf  wie?  Ile  rozumie?  Czym  si

ę

 

ż

ywił  w  procesie  swego 

rozwoju? W pami

ę

ci systemu Armstronga 7 nie ma zbyt wielu odpowied-

nich  materiałów;  Godiva  zapewne  dysponowała  spacjalnymi  programami 
edukacyjnymi, ale niestety nie zd

ąż

yła ich zastosowa

ć

. Emmanuel sam 

si

ę

 obsłu

ż

ył. Jakie

ś

 filmy, jakie

ś

 gry, zapis przechwyconych trans-

misji z ziemskich stacji i mnóstwo “u

ż

ytków” stworzonych dla obsłu-

gi  statku.  No  i jeszcze  owe  save’y  dospekowych  rozmów  załogi,  któ-
rych  Schwarz  si

ę

  domy

ś

lał.  Tyle.  Czego  na  tej  podstawie  mógł  si

ę

 

background image

 

38

Emmanuel  dowiedzie

ć

  o  ludziach?  Czego  mógł  si

ę

  dowiedzie

ć

  o  samym 

sobie? Jakie wnioski wyci

ą

gn

ą

ł? 

Na  Ziemi  takiego  zmutowanego,  dziko  wyrosłego  elfa  natychmiast 

by  skasowano.  Lecz  tutaj,  po

ś

rodku  niesko

ń

czono

ś

ci,  zagubieni  po-

mi

ę

dzy  nico

ś

ci

ą

  a  nico

ś

ci

ą

,  zdani  byli  wył

ą

cznie  na  siebie,  a  nikt 

z nich nie umiał przeprowadzi

ć

 podobnej operacji. Zreszt

ą

 gdyby na-

wet  -  zapewne  i  tak  nie  zdecydowaliby  si

ę

,  w  obawie  wyrz

ą

dzenia 

wielosieci  nieodwracalnych  szkód,  wszak  jej 

ś

mier

ć

  równoznaczna 

jest z ich 

ś

mierci

ą

, nie istnieje co

ś

 takiego, jak r

ę

cznie sterowa-

ny statek kosmiczny. 

- Co to jest? - dociekał Schwarz. - 

Ż

ycie? Czyje? 

- Czy

ż

 wszystko nie sprowadza si

ę

 do kwestii utrzymania równowa-

gi?  

Dreszcz  przeszedł  mu  ciele.  Wyobraził  sobie,  i

ż

  Emmanuel  zasto-

suje  biblijn

ą

  zasad

ę

  bilansu  krzywd  wobec  Xiena.  Jak

ż

e  potem  pora-

dz

ą

 sobie bez Chi

ń

czyka? Którego

ś

 dnia ta kupa złomu po prostu roz-

leci si

ę

 na kawałki. 

- Nie rób tego! 
- Przepraszam. Dzi

ę

kuj

ę

 - powiedział elf i wył

ą

czył si

ę

A  niech  to  szlag.  Schwarz  próbował  wywoła

ć

  Jaqueritte,  ale  nie 

odpowiadała. Podobnie Xien - i to ju

ż

 była zdecydowanie zła wró

ż

ba. 

Yusuf?  M

ś

cisłowski?  -  rzucał  Niemiec  w  my

ś

lach  monet

ą

,  lec

ą

c  ku 

otwieraj

ą

cym  si

ę

  drzwiom  kabiny.  Trzeba  dopa

ść

  tego  odrzutowego 

gnoma zanim zrobi to Emmmanuel. Inaczej krewa. 

Wyleciał  na  korytarz,  zakr

ę

cił  na  lewej  r

ę

ce  i  zderzył  si

ę

  z 

trupem hrabiego M

ś

cisłowskiego. Na moment utracił kontrol

ę

 nad swy-

mi  odruchami,  zapomniał  o  niewa

ż

ko

ś

ci:  pu

ś

cił  futryn

ę

,  wierzgn

ą

ł  w 

tył.  Serce  w  galopie.  Waln

ą

ł  barkiem  o  sufit,  biodrem  o 

ś

cian

ę

miotn

ę

ło go rykoszetem gdzie

ś

 pod krzywizn

ę

 id

ą

cego okr

ę

giem dooko-

ła Breneki korytarza. Zwłoki hrabiego znikały ju

ż

 w jego perspekty-

wie,  zd

ąż

aj

ą

c  w  przeciwn

ą

  stron

ę

,  a  dzi

ę

ki  impetowi  nadanemu  im 

przez  Niemca  (przecie

ż

  kopn

ą

ł  je  był  po  prostu!)  sun

ę

ły  naprawd

ę

 

szybko.  

Schwarz  uspokoił  si

ę

.  Złapał  uchwyt  we  wgł

ę

bieniu  w 

ś

cianie, 

znieruchomiał.  Odetchn

ą

ł  gł

ę

boko  i  zaraz  zacz

ą

ł  kaszle

ć

,  plu

ć

  i 

prycha

ć

, bo razem z powietrzem wci

ą

gn

ą

ł do ust kilka kropel krwi - 

ich  małe  mgławice  i  galaktyki  płyn

ę

ły  przez  korytarz  w  ró

ż

ne  stro-

ny,  wiruj

ą

c  i  rozszerzaj

ą

c  si

ę

.  Nagłe  wtargni

ę

cie  Schwarza  wprowa-

dziło  chaos  do  tego  kosmosu  czerwieni,  w  przyspieszonym  tempie  ro-
sła  entropia  we  wszech

ś

wiecie  wyzwolonego  osocza.  Niemiec  patrzył 

szeroko  otwartymi  oczyma,  chłon

ą

ł 

ś

wiatło  i  ciemno

ść

.  Kto  był 

Pierwsz

ą

  Przyczyn

ą

,  gdzie  jest  Sprawca  owego  Little  Big  Bangu,  jak 

brzmi imi

ę

 Boga krwi? 

- Ktokolwiek! - krzykn

ą

ł Schwarz na ogólnym. 

- Emmanuel - rzekł Emmanuel. 
Gdyby  nie  coleta,  Schwarzowi  włosy  chyba  stan

ę

łyby  d

ę

ba.  Nie 

wiedział,  co  robi

ć

;  a  doprawdy  niecz

ę

sto  zdarzało  mu  si

ę

  popa

ść

  w 

takie niezdecydowanie. Opanowała go wizja totalnego horroru: on je-
den 

ż

ywy na pokładzie Armstronga 7, reszta trupy. Tylko ten elf. I 

Kamie

ń

.  

- Co tam si

ę

 dzieje? - spytała Jaqueritte. 

- Dzi

ę

ki Bogu - odetchn

ą

ł Schwarz. - Hrabia nie 

ż

yje. 

- Co? 
- Korytarz na trzecim. Dryfuje sobie ku dziurze. Krew wsz

ę

dzie. 

- Kto... 
- Cisza! 
- Tak. 
- Nie ja - szepn

ą

ł Schwarzowi Emmanuel. 

background image

 

39

Schwarz miał ju

ż

 pewno

ść

ż

e elf kompletnie zwariował. 

Podpłyn

ą

ł do drzwi kabiny hrabiego i nacisn

ą

ł przycisk. 

- Wyjd

ź

 - rzekł. 

Yusuf nie pytał, wyszedł. Był w białym dresie, brod

ę

 miał 

ś

wie

ż

przystrzy

ż

on

ą

.  Spojrzał  na  nagiego  Niemca,  rozgl

ą

dn

ą

ł  si

ę

  po  kory-

tarzu  upstrzonym  l

ś

ni

ą

cymi  drobinami  ciemnej  czerwieni.  Chwil

ę

  my-

ś

lał. Wreszcie spytał (na głos, poza dospekiem): 

- Kto? 
Schwarz  uło

ż

ył  palce  w  liter

ę

  M.  Arab  skin

ą

ł  głow

ą

.  Jeszcze  raz 

rozgl

ą

dn

ą

ł si

ę

 po korytarzu. Schwarz wskazał kierunek. Ruszyli. 

Owa  wspomniana  przez  Niemca  dziura  ziała  w  poszyciu  Breneki  po 

jej  przeciwnej  kabinom  mieszkalnym  stronie.  Rana  w  ciele  habitatu 
si

ę

gała  a

ż

  do  granicy  drugiego  poziomu,  co  wymusiło  przerwanie 

pier

ś

cienia  poziomu  trzeciego  -  “ni

ż

szego”,  a  wi

ę

c  zewn

ę

trznego  - 

przez zamkni

ę

cie s

ą

siednich grodzi. Prócz zakłócenia cyrkulacji po-

wietrza  powodowało  to  pewne  niedogodno

ś

ci  przy  poruszaniu  si

ę

  po 

Brenece;  teraz  na  przykład  najkrótsza  droga  z  pakamery  do  sanita-
riatu - pomieszczenia te le

ż

ały po dwóch stronach dziury - wymusza-

ła  obej

ś

cie  gór

ą

,  przez  pokład  wy

ż

ej:  drabin

ą

  w  gór

ę

  i  drabin

ą

  w 

dół. 

M

ś

cisłowskiego  zastali  w  k

ą

cie,  przyci

ś

ni

ę

tego  do  zatrza

ś

ni

ę

tej 

grodzi, za któr

ą

 wrzała lodowata nico

ść

, niewidzialna, acz dla ka

ż

-

dego  bole

ś

nie  wyobra

ż

alna.  Schwarz  obrócił  si

ę

  do  góry  nogami,  aby 

spojrze

ć

  na  hrabiego  identycznie  spionizowanym.  Krakowianin  był  w 

swoim  zwykłym  ubraniu,  czarnym  elastycznym  dresie  antyperspiracyj-
nym,  ze  srebrnym  logo  ksi

ęż

ycowego  domu  mody  na  piersi.  Twarz  wy-

krzywiał  mu  straszliwy  grymas  -  hrabia  wytrzeszczał  oczy  i  niemo 
krzyczał,  w  szeroko  otwartych  ustach  widzieli  jego  pokrwawiony  j

ę

-

zyk, zapewne wielokrotnie przegryziony. Co do przyczyny 

ś

mierci, to 

była  ona  jasna  od  pierwszego  zerkni

ę

cia,  podobnie  jak  w  przypadku 

Godivy.  M

ś

cisłowski  miał  mianowicie  zmia

ż

d

ż

on

ą

  klatk

ę

  piersiow

ą

Jedno  z  odłamanych 

ż

eber  przebiło  skór

ę

  i  materiał  i  wystawało  z 

jego gładkiej czerni chropowat

ą

 biel

ą

 w karminie mokrych smug. Hra-

bia, zawsze jaki

ś

 patykowaty i chorobliwie chuderlawy, teraz wygl

ą

-

dał  na  nieomal  przełamanego  w  jednej  trzeciej  długo

ś

ci,  jak  gdyby 

kto

ś

  próbował  mu  wymodelowa

ć

  dodatkow

ą

,  pszczel

ą

  tali

ę

  ni

ż

ej  most-

ka.  No  i  dało  to  efekt  analogiczny  do  wyci

ś

ni

ę

cia  tubki  farby: 

M

ś

cisłowski,  ci

ś

ni

ę

ty  tłokiem  mordercy,  wyrzygał  był  z  siebie  ów 

wszech

ś

wiat krwi ustami, nosem i uszami. 

Schwarz  odwrócił  si

ę

  i  popłyn

ą

ł  wstecz,  do  najbli

ż

szej  otwartej 

grodzi  bezpiecze

ń

stwa.  Wskazał  krew  na  szcz

ę

kach  wrót  i  ich  szcze-

linach zwornych. Wskazał zaczepiony o

ń

 fragment czarnej tkaniny. 

Yusuf  patrzył  beznami

ę

tnie.  Oszcz

ę

dnymi,  instynktownymi  ruchami 

strzepywał z siebie przydryfowywuj

ą

ce czerwone krople. 

Schwarz  złapał  w  gar

ść

  kilkana

ś

cie  z  nich  i  napisał  sobie  na 

brzuchu: 

E

 KONTRLJ GRODZ

 

Yusuf  skin

ą

ł  głow

ą

.  Rozczapierzył  palce  lewej  dłoni,  przyło

ż

ył 

j

ą

 sobie do czoła i uniósł pytaj

ą

co brwi. Schwarz potakn

ą

ł: za Go-

div

ę

Pojawiła si

ę

 Jaqueritte w skafandrze pró

ż

niowym bez hełmu. Spoj-

rzała na trupa, spojrzała na wskazywan

ą

 przez Niemca otwart

ą

 gród

ź

spojrzała na jego brzuch. Jedn

ą

 dło

ń

 miała zaci

ś

ni

ę

t

ą

 w pi

ęść

, dru-

g

ą

 gładziła w zakłopotaniu tatuowan

ą

 skór

ę

 głowy. 

- Nie mo

ż

emy bez ko

ń

ca milcze

ć

 - rzekła. - Emmanuelu, jakie masz 

dowody jego winy? 

Emmanuel odpowiedział cisz

ą

- Gdzie Xien? - spytała. 

background image

 

40

-  Chyba  w  kiosku  -  odparł  Schwarz,  zmazuj

ą

c  z  siebie  krwawy  ma-

lunek. - Zablokował dospek. 

Jaquritte wywołała Chi

ń

czyka na ogólnym, subwokalizuj

ą

c. Nic. 

- Mo

ż

ś

pi - przypu

ś

ciła. - W jakim on jest cyklu? 

Nikt nie wiedział. 
Somalijka  podleciała  do  M

ś

cisłowskiego,  który  tymczasem  zd

ąż

ył 

ju

ż

  zdryfowa

ć

  ku  sufitowi,  co  dla  niego  i  Schwarza  stanowił  podło-

g

ę

- Sadysta - sykn

ę

ła. 

- Co? 
- Siła zatrzasku grodzi liczona jest w dziesi

ą

tkach ton. Przepo-

łowiłoby  go  w  sekund

ę

.  A  tu  nic  takiego.  Skurwysyn  trzymał  go  w 

szcz

ę

kach  całe  minuty,  i  mia

ż

d

ż

ył  powoli.  Zemsta  na  zimno.  Miał 

czas pogry

źć

 sobie j

ę

zyk na Strogonoffa. Czemu nikt nie słyszał je-

go krzyków? Musiał wrzeszcze

ć

 do zdarcia strun. 

- Co to znaczy: nikt? - zirytował si

ę

 Schwarz. - Dospek mu Emma-

nuel najpewniej zagłuszył. A kabiny s

ą

 d

ź

wi

ę

koszczelne. To ju

ż

 pr

ę

-

dzej ty... Gdzie ty chodziła

ś

-  Do  Kamienia  -  powiedziała.  I  otworzyła  pi

ęść

:  ciemny  odłamek 

kanciastego minerału, na jeszcze ciemniejszej skórze. 

- Odłupała

ś

- Odłupałam. Zrobi

ę

 analizy. 

Schwarz obejrzał si

ę

 na Araba. 

- W chwili 

ś

mierci Godivy przy Kamieniu byłe

ś

 ty. 

Zmarszczyła brwi. - Co wła

ś

ciwie sugerujesz, Aax? 

-  Niech  on  si

ę

  przyzna  -  wycelował  palec  w  milcz

ą

cego  hasasyna

a  musiał  to  uczyni

ć

  w  skos  korytarza,  bo  na  wysoko

ś

ci  swej  twarzy 

miał obci

ą

gni

ę

te białymi skarpetami stopy Araba. 

- Do czego? 
- Co tam robił. Te

ż

 odłupał. Odłupałe

ś

, prawda? 

Jaqueritte obkr

ę

ciła si

ę

 na osi uchwytu wsufitnego, łapi

ą

c Yusu-

fa spojrzeniem prosto w jego otchłannie mroczne oczy. 

- Yusuf? 
- Nie wasza sprawa. 
-  Słuchaj-no,  mój  drogi  terrorysto  -  j

ę

ła  s

ą

czy

ć

  Y.  H.  swój 

słodki  jad  -  to  jest  sprawa  ka

ż

dego  z  nas,  bo  ten  Kamie

ń

  to  jest 

wła

ś

no

ść

 ka

ż

dego z nas, a ten statek to jest nasz grób. Nie b

ę

dzie 

tajemnic. Co zrobiłe

ś

-  Nie  twoje  jest  prawo.  Nie  stoisz  ponade  mn

ą

.  Nie  kusi  mnie 

twoje ciało, nie przera

ż

a twoje słowo. Modl

ę

 si

ę

 o twoj

ą

 

ś

mier

ć

. To 

ty jeste

ś

 sila

3

 pustki. Allahu Akbar! 

Splun

ą

ł na ni

ą

 i odleciał. 

Schwarz i Jaqueritte spojrzeli na siebie, zdumieni. 
- A có

ż

 to miało znaczy

ć

? - 

ż

achn

ą

ł si

ę

 Niemiec. 

- Poj

ę

cia nie mam. 

- On ci

ę

 nienawidzi. 

- Nie s

ą

dziłam, 

ż

e jest zdolny do tak gor

ą

cych uczu

ć

- Uwa

ż

a ci

ę

 chyba za jak

ąś

 istot

ę

 nadprzyrodzon

ą

                     

3

 

sila - fantastyczne stwory, pochodz

ą

ce z arabskiej mitologii przedmuzuł-

ma

ń

skiej,  z  okresu  D

ż

ahilijji,  zasadniczo  zaliczane  do  d

ż

innów;  podług 

arabskiej  tradycji  ustnej  oraz  pisanej  (Al-Masudi,  Al-D

ż

ahiz)  sila  jest 

to  wied

ź

ma-demon,  zamieszkuj

ą

ca  pustkowia  (zazwyczaj  pustynie,  rzadziej 

ost

ę

py  le

ś

ne),  metamorficzna,  preferuj

ą

ca  posta

ć

  pi

ę

knej  dziewczyny,  o 

wampirzych  skłonno

ś

ciach;  aczkolwiek  w  “Ksi

ę

dze  zwierz

ą

t”  (Kitab  al-

hajawan)  wspomina  si

ę

  o  sila,  która 

ż

yła  pomi

ę

dzy  lud

ź

mi;  jednak  w  po-

tocznym  rozumieniu  uto

ż

samiana  jest  ze  złym  duchem;  mo

ż

na  j

ą

  przegna

ć

  za 

pomoc

ą

 zakl

ę

cia: “Allahu Akbar!” (“Bóg jest wszechmocny”).

 

background image

 

41

- To hasasyn, sk

ą

d ja mog

ę

 wiedzie

ć

 za kogo on mnie uwa

ż

a? Ma mi 

za złe ju

ż

 to, 

ż

e jestem kobiet

ą

 a nie płaszcz

ę

 si

ę

 przed nim. Nie-

nawi

ść

 to element jego religii. 

Schwarz pokr

ę

cił głow

ą

-  Nie  lekcewa

ż

,  nie  lekcewa

ż

  Yusufa.  On  jest  bardzo  inteligent-

ny. 

Odwróciła wzrok. 
-  Wiem.  -  I  zaraz  zmieniła  temat,  wycelowawszy  r

ę

k

ą

  z  odłamkiem 

Kamienia w zwłoki M

ś

cisłowskiego. - Po diabła w ogóle tu szedł? Za 

t

ą

  mordercz

ą

  grodzi

ą

  jest  tylko  pakamera,  izolatka  i  cieplnik  - 

wskazywała kolejno drzwi. - Czego tu chciał? 

Schwarz wzruszył ramionami.  
- Mnie zastanawia sam sposób dokonania mordu. Najwyra

ź

niej Emma-

nuel  dobrał  si

ę

  do  systemów  bezpiecze

ń

stwa  i  przej

ą

ł  bezpo

ś

redni

ą

 

kontrol

ę

 nad grodziami; jednak ich zamki znaj

ą

 tylko dwa poło

ż

enia: 

otwarte  i  zamkni

ę

te  -  w  jaki  zatem  sposób  osi

ą

gn

ą

ł  ten  zatrzask 

niepełny,  w  którym  wi

ę

ził  hrabiego?  Słyszysz,  Emmanuelu?  Jak  to 

zrobiłe

ś

? Dobrałe

ś

 si

ę

 do hardware’u, prawda? Widzisz - zwrócił si

ę

 

z  powrotem  do  Jaqueritte  -  to  ju

ż

  ostatni  etap:  on  zmienia  swoje 

ciało. 

Emmanuel odpowiedział cisz

ą































































 

 
 
Zaci

ą

gn

ę

li trupa do chłodni za trzecim Kołnierzem, obok segmentu 

ładowni  b

ę

benkowych;  spocz

ą

ł  tam,  przymocowany  do 

ś

ciany,  rami

ę

  w 

rami

ę

  z  Godiv

ą

.  Tu,  w  absolutnym  mrozie,  absolutnej  ciemno

ś

ci,  ab-

solutnej ciszy, pogaw

ę

dz

ą

 sobie o rzeczach po

ś

miertnych. 

A  Xien,  jak  si

ę

  okazało,  faktycznie  spał. 

Ś

mier

ć

  M

ś

cisłowskiego 

bardziej go ucieszyła, ni

ż

 zmartwiła, bo stanowiła wszak ostateczny 

dowód niewinno

ś

ci Chi

ń

czyka.  

Był teraz kłopot z poruszaniem si

ę

 w Brenece - musieli pami

ę

ta

ć

by  przelatywa

ć

  przez  otwarte  grodzie  samym 

ś

rodkiem  korytarza  i  to 

maksymalnie szybko. Emmanuel twardo milczał. Padły propozycje odł

ą

-

czenia zasilania grodzi, ale nawet Xien nie bardzo wiedział, jak to 
wykona

ć

 bez szkody dla funkcjonowania pozostałych układów statku.  

A  im  dłu

ż

ej  Emmanuel  milczał,  tym  otwarciej  rozmawiali.  Jego 

bezczynno

ść

  uspokajała  ich.  Był  to  spokój  irracjonalny,  bo  pasyw-

no

ść

  Emmanuela  posiadała  wszelkie  cechy  bezruchu  zaczajonego  dra-

pie

ż

nika,  wyczekuj

ą

cej  rosiczki  -  lecz  nic  nie  mogli  na  to  pora-

dzi

ć

,  stres  był  ponad  ich  siły,  zagro

ż

enie  nazbyt  wielkie;  tak  na-

prawd

ę

,  skoro  Emmanuel  zdolny  był  do  przej

ę

cia  kontroli  nad  syste-

mem  bezpiecze

ń

stwa,  to  z  pewno

ś

ci

ą

  władał  ju

ż

  cało

ś

ci

ą

  Armstronga 

7,  zdawali  sobie  z  tego  spraw

ę

;  słyszał  ich  nie  tylko  poprzez  do-

spek,  ale  tak

ż

e  przez  czujniki  drganiowe,  bez  w

ą

tpienia  w  ten  wła-

ś

nie sposób zlokalizował hrabiego, 

ż

ycie ich wszystkich zale

ż

ało od 

jednego  kaprysu  maszyny,  mógł  ich  udusi

ć

,  mógł  ich  zamrozi

ć

,  mógł 

ich  zagłodzi

ć

,  mógł  spali

ć

,  mógł,  mógł,  mógł.  Na  razie  nie  robił 

nic. Rosła wiara ludzi we wszczepiony mu wprost z rdzenia inicjato-
ra osobowo

ś

ciowego sztuczny humanitaryzm; wbrew faktom.  

A  przecie

ż

  to  nie  w  człowiecze

ń

stwie,  lecz  w  bezduszno

ś

ci  Emma-

nuela  pokładał  nadziej

ę

  Schwarz.  Komputer  nie  zna  poj

ę

cia  zemsty; 

komputer  nie  czuje  gniewu. 

Ś

mierci  M

ś

cisłowskiego  winne  było  wła-

ś

nie zbytnie uczłowieczenie elfa. 

On  milczał,  a  oni  rozmawiali,  i  powoli  robił  si

ę

  z  tego  dialog 

szale

ń

ców.  W  ka

ż

dym  zdaniu,  w  ka

ż

dego  zdania  zaniechaniu,  majaczył 

cie

ń

  wisz

ą

cego  nad  nimi  miecza.  Na  co,  na  kogo  -  zastanawiał  si

ę

 

Schwarz  -  wyro

ś

nie  Emmanuel  karmi

ą

c  si

ę

  podobn

ą

  po

ż

ywk

ą

?  Nawet  je-

background image

 

42

ś

li  do  tej  pory  nie  był  szalony,  to  w  ka

ż

dym  razie  my  robimy 

wszystko, aby go w ten obł

ę

d czym pr

ę

dzej wp

ę

dzi

ć

Kwestia  zagro

ż

enia  ze  strony  elfa  zepchn

ę

ła  na  dalszy  plan  nie-

dawne  zabójstwa.  Jaqueritte  nie  chciała  o  nich  rozmawia

ć

,  Xien  od-

bierał  wszystko  jako  osobiste  aluzje  i  od  pocz

ą

tku  zaczynał  dowo-

dzi

ć

  swej  niewinno

ś

ci,  a  Yusuf  albo  wzorem  Emmanuela  twardo  mil-

czał, albo ni z tego, ni z owego wygłaszał pod adresem Y. H. m

ę

tne, 

g

ę

sto przeplatane cytatami z Koranu gro

ź

by/ostrze

ż

enia. Schwarz po-

został  sam  ze  swoimi  w

ą

tpliwo

ś

ciami.  To  prawda, 

ż

e  hrabia  Godivy 

szczerze  nienawidził,  dlaczego  jednak  nagle  zdecydował  si

ę

  na  jej 

zabójstwo?  Co  stanowiło  bezpo

ś

redni  motyw?  Nale

ż

y  przy  tym  pami

ę

-

ta

ć

, i

ż

 informatyczka była jemu - jako wła

ś

cicielowi Armstronga 7 i 

osobie  najbardziej  zainteresowanej  powodzeniem  misji  -  koniecznie 
potrzebna 

ż

ywa.  Morduj

ą

c  j

ą

,  działał  wbrew  swemu  interesowi.  Co 

prawda  ewentualn

ą

  zemst

ą

  nie  musiał  si

ę

  specjalnie  przejmowa

ć

:  o 

Emmanuelu  jeszcze  wówczas  nie  wiedział,  a  po

ś

ród  załogi  nie  było 

ż

adnego  kandydata  na  m

ś

ciciela,  sprawiedliwo

ść

  natomiast  stanowiła 

wył

ą

czny  przywilej  walnego  zgromadzenia  udziałowców  174DQI300UXG 

Ltd.,  czyli  wła

ś

nie  hrabiego  -  jednak  to  nie  tłumaczyło  jego  decy-

zji.  Poza  wszystkim  -  Krakowianin  w  oczach  Schwarza  nie  był  czło-
wiekiem  zdolnym  do  popełnienia  z  zimn

ą

  krwi

ą

  morderstwa.  A  morder-

stwo Godivy - im dłu

ż

ej si

ę

 nad nim zastanawiał, tym bardziej si

ę

 w 

tym utwierdzał - przeprowadzone zostało z lodem w 

ż

yłach. Gdyby nie 

Emmanuel  -  element  całkowicie  nie  do  przewidzenia  -  mogło  pozosta-
wa

ć

  nieodkryte  całymi  dniami,  nikt  by  si

ę

  nie  dziwił  brakowi  odpo-

wiedzi  ze  strony  Godivy,  a  Xien  z  pewno

ś

ci

ą

  nie  paliłby  si

ę

  do 

składania odwiedzin Papuasce o złym j

ę

zyku. W ko

ń

cu nie byłoby 

ż

ad-

nych dowodów i 

ż

adnych poszlak i nie mieliby najmniejszej przesłan-

ki  do  zawi

ą

zania 

ś

ledztwa  i  wskazania  podejrzanego;  podejrzenie 

rozło

ż

yłoby si

ę

 równo, ka

ż

dy byłby prawdopodobnym morderc

ą

 w jednej 

pi

ą

tej.  Zbrodnia  doskonała.  Zwłaszcza, 

ż

e  na  upartego  doszuka

ć

  si

ę

 

mo

ż

na równie

ż

 wspólnego dla nich wszystkich motywu: na pi

ęć

 dzielo-

nego  zysku  ze  sprzeda

ż

y  Kamienia,  zagro

ż

onej  przez  nieprzewidywal-

no

ść

 zachowa

ń

 Godivy. 

Drugiego  marca  Emmanuel  porzucił  zewn

ę

trzn

ą

  pasywno

ść

.  Przej

ą

ł 

kontrol

ę

  nad  obydwoma  MAMS-ami  i  zacz

ą

ł  za  ich  pomoc

ą

  wznosi

ć

  tu

ż

 

za  pierwszym  Kołnierzem  Breneki,  bo  stronie  dosłonecznej  p

ę

dz

ą

cego 

ku  Saturnowi  Armstronga  7,  jak

ąś

  wielce  skomplikowan

ą

  konstrukcj

ę

Przygl

ą

dali si

ę

 temu przez zewn

ę

trzne kamery; elf mógł je odł

ą

czy

ć

jednak  nie  uczynił  tego.  Materiał  do  budowy  roboty  pozyskiwały  de-
montuj

ą

c  reszt

ę

  uszkodzonych  implozj

ą

-eksplozj

ą

  bomby  Hawkinga  mo-

dułów  statku.  Pi

ą

tego  marca  konstrukcja  zacz

ę

ła  swym  kształtem 

przypomina

ć

  nadajnik  dalekiego  zasi

ę

gu.  Od  czasu  do  czasu  który

ś

  z 

pracuj

ą

cych  MAMS-ów  uderzał  o  poszycie  habitatu  i  wówczas  niosły 

si

ę

 przez Brenek

ę

 ponure d

ź

wi

ę

ki stalowych wibracji.  

Obudziły si

ę

 stare strachy. 

-  Pami

ę

tasz  te  horrory?  Robimy,  Jaq,  za  statystów.  Keczup  nasza 

krew, epizod nasze 

ż

ycie, epizod nasza 

ś

mier

ć

. On nas wszystkich po 

kolei wymorduje.  

- Cicho, ciiicho, ciii... 
W dotyku, w d

ź

wi

ę

ku. Obracali si

ę

 w ciemno

ś

ci gor

ą

cego łona sta-

li. 

Ś

wiat zamkni

ę

ty do wyci

ą

gni

ę

cia r

ę

ki. Tera

ź

niejszo

ść

 wieczno

ść

ka

ż

demu dane prawo zapomnienia w obliczu nieuchronnego ko

ń

ca. To s

ą

 

te karnawały na murach obl

ęż

onych twierdz, to s

ą

 te upojenia ostat-

nie. Sił

ą

 wzajemnego u

ś

cisku powstrzymywali wewn

ę

trzne rozedrganie. 

Nie  ma  spokoju,  nie  ma  spokoju  -  nawet  ekstaza  paniczna.  Gor

ą

czko-

wo

ść

 pieszczot, po

ś

piech po

żą

dania. Akurat erotyzmu w tym najmniej. 

Pot  na  skórze,  i  szloch  w  oddechu,  i  desperacja  w  pocałunkach,  i 

background image

 

43

zachłanno

ść

 szcz

ęś

cia. Nie ma szcz

ęś

cia; nigdy nie było i nigdy nie 

b

ę

dzie. 

Dotyk  najwa

ż

niejszy.  Ta  blisko

ść

  najbli

ż

sza,  to  w  niej  ratunek. 

Jaqueritte  obejmowała  Schwarza  r

ę

koma  i  nogami;  wzajemne  porusze-

nia, zmieniaj

ą

ce wektor momentu obrotowego wspólnej masy, wzmacnia-

ły  lub  osłabiały  wirowanie,  którego  w  ciemno

ś

ci  przecie

ż

  i  tak  nie 

byli 

ś

wiadomi. Kabina była ciasna, ale oni mieli do

ś

wiadczenie: wy-

hamowywali po

ś

rodku, gasili 

ś

wiatło - i kabiny ju

ż

 w ogóle nie by-

ło, znikała w niesko

ń

czono

ś

ci bezgwiezdnej nocy, gor

ą

cej od ich od-

dechów. Oddech te

ż

 dotyk: powietrze pal

ą

ce skór

ę

.  

Tak  było  zawsze:  rychło  po  zaspokojeniu  uderzała  we

ń

  wysoka, 

ci

ęż

ka fala smutku, melancholii truj

ą

cej, omal

ż

e depresji. Nie miał 

energii,  nie  miał  siły,  nawet  siły  woli,  by  otrz

ą

sn

ąć

  si

ę

  z  tej 

czerni.  Musiał  przeczeka

ć

.  Bezruch,  milczenie,  strach.  Obejmował 

Jaqueritte desperackim u

ś

ciskiem; Jaqueritte, która zazwyczaj osi

ą

-

gała  orgazm  sporo  pó

ź

niej,  równie

ż

  nie  wypuszczała  go  ze  swych  ob-

j

ęć

.  Ona  go  rozumiała.  Dawała  mu  czas  na  odzyskanie  psychicznej 

równowagi; ograniczała si

ę

 do lekkich, bardzo powolnych ruchów bio-

der,  delikatnych  pocałunków.  Słuchała  w  ciszy  i  ciemno

ś

ci  jego 

szybkich, gł

ę

bokich oddechów, do złudzenia przypominaj

ą

cych urywany 

szloch - uspokajała go samym swym istnieniem, dotykiem ciała: jakby 
próbowała  całego  go  zamkn

ąć

  w  sobie,  ukoi

ć

,  uleczy

ć

,  omami

ć

  in-

stynktown

ą

  reminescencj

ą

  bezpowrotnie  utraconego  bezpiecze

ń

stwa 

matczynego łona. Kiedy

ś

 skomentowała to wprost: - Wszyscy cierpicie 

na kompleks Edypa. - Schwarz za

ś

miał si

ę

: - To ze strachu. Czy

ż

 ko-

biety  nie  wypłakuj

ą

  si

ę

  na  piersiach  swych  kochanków?  Gdzie

ż

  nasi 

ojcowie,  gdzie  nasze  matki?  Jeden  jest  raj,  jedno  niebo:  dzieci

ń

-

stwo.  -  Pieprzysz,  Aax.  Po  prostu  cierpisz  na  ostry  przypadek  de-
presji  postcoitalnej.  -  To  ma  nawet  nazw

ę

?  -  Nie  istniałoby,  gdyby 

nie  miało  nazwy.  Nie  jeste

ś

  nikim  wyj

ą

tkowym.  Cho

ć

  doprawdy  powi-

niene

ś

  ju

ż

  z  tego  wyrosn

ąć

.  -  Lecz  teraz  było  inaczej;  teraz  było 

gorzej.  Nie  był  zdolny  do 

ś

miechu.  Nawet  my

ś

le

ć

  prosto  nie  potra-

fił. Szeptał, dr

żą

c, a ona dr

ż

ała wraz z nim. 

- ...wszystkich nas wymorduje... 
-  Cii...  cicho.  Ju

ż

  jeste

ś

  bezpieczny;  ju

ż

  nic,  ju

ż

  nikt.  Ju

ż

-

ju

ż

-ju

ż

. Ci, ci, cicho. 

-  Zimny  grób.  Cokolwiek  zechce.  To  jest  kosmos.  O  mój  Bo

ż

e,  to 

jest kosmos. Prosz

ę

 ci

ę

, Jaq... 

- A potem poka

żę

 ci jak sło

ń

ce wschodzi nad sawann

ą

. Potem poka-

żę

 ci zmierzch na pustyni. B

ę

dziemy si

ę

 kocha

ć

 na gor

ą

cych wydmach. 

- Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem, co ja zrobiłem...  
- Wszystko dobrze, wszystko dobrze. 
-  Rany  boskie,  Jaq,  czy ty  wiesz...  Co  ja  zrobiłem  ze  swoim 

ż

y-

ciem... 

- Nie jeste

ś

 złym człowiekiem. 

- Ale, Jaq, ale-ale... 
- Nic ju

ż

 nie mów.  

- Ale ja... 
- Tak, tak, tak. 
- Nie. 
Zamilkł,  zmuszony  jej  ustami  na  swoich  ustach;  pocałunek  niczym 

transfuzja krwi. Odetchn

ą

wszy - zasn

ą

ł. 

Ockn

ą

ł  si

ę

  i  poczuł, 

ż

e  nie  ma  przy  nim  Jaqueritte.  Zawołał  na 

ś

wiatło i w kabinie si

ę

 rozja

ś

niło. Poszła gdzie

ś

.  

Kilka  minut  sp

ę

dził  w  łazience.  Potem  przełkn

ą

ł  porcj

ę

  subkonu, 

znanego  powszechnie  na  orbicie  pod  slangow

ą

  nazw

ą

  trupiego 

ż

arcia, 

wdział  spodenki  i  wypłyn

ą

ł  na  korytarz.  Miał  zamiar  zajrze

ć

  do  Ka-

mienia;  Kamie

ń

  mu  si

ę

 

ś

nił,  a  nie  był  to  sen  przyjemny,  i  teraz 

background image

 

44

Schwarz postanowił złapa

ć

 swój strach za gardło - w ka

ż

dym b

ą

d

ź

 ra-

zie  jeden  ze  strachów,  ten  mniejszy.  Skafander  zostawił  był  w 

ś

lu-

zie przykołnierzowej i w tamt

ą

 stron

ę

 si

ę

 kierował.  

Wspi

ą

wszy  si

ę

  na  najwy

ż

szy  poziom,  tu

ż

  pod  kioskiem,  skr

ę

cił  od 

głównego,  pier

ś

cieniowego  korytarza  -  ku  rufie;  przy  ko

ń

cu  tej  od-

nogi  znajdowała  si

ę

  drabinka  prowadz

ą

ca  do  rury  osi  statku,  któr

ą

 

przechodziło si

ę

 przez pierwszy Kołnierz Breneki; we wn

ę

ce po lewej 

wieszano skafandry. Jednak skr

ę

ciwszy, zapomniał o skafandrach, za-

pomniał o Kamieniu.  

- Yusuuuf!! 
Hasasyn podniósł na

ń

 wzrok, opu

ś

cił nó

ż

- Yusuuuf!! - wrzasn

ą

ł Schwarz po raz drugi i skoczył na niego. 

Arab  kopn

ą

ł  Jaqueritte  w  brzuch  i  posłał  trupa  na  Niemca;  zde-

rzenie  ich  ciał,  martwego  i 

ż

ywego,  wyhamowało  Schwarza  w  połowie 

korytarzyka. Yusuf swym kopni

ę

ciem dodatkowo odepchn

ą

ł si

ę

 wstecz i 

miał  teraz  za  plecami 

ś

cian

ę

  zamykaj

ą

c

ą

 

ś

lepy  korytarzyk,  a  nad 

głow

ą

 wlot do rury osi habitatu. Szybkim ruchem schował nó

ż

 do po-

chwy ukrytej pod dresem, pod lew

ą

 pach

ą

; a był to wielki, złowrogo 

zakrzywiony  nó

ż

  o  szerokiej,  czarnej  jak 

ś

mier

ć

  klindze  z  dwoma 

ostrzami. 

- Zatrzymaj si

ę

, Aax - rzekł hasasyn. - Nie ruszaj si

ę

Schwarz złapał za pocerowany T-shirt, za gładkoskóre udo i obró-

cił Jaqueritte twarz

ą

 do siebie. Zobaczył poder

ż

ni

ę

te gardło. Spoj-

rzał w martwe oczy. Wrzasn

ą

ł po raz trzeci. 

Yusuf  nie  czekał,  bo  te

ż

  nie  bardzo  było  na  co  czeka

ć

.  Kopn

ą

ł  w 

podłog

ę

  i  dał  nura  do  wn

ę

trza  rury  osi.  Schwarz  nie  zdobył  si

ę

  na 

brutalne  odepchni

ę

cie  ciała  Jaqueritte  i  ju

ż

  na  starcie  stracił  do 

hasasyna  kilkana

ś

cie  sekund.  W  efekcie,  gdy  wreszcie  wzleciał  do 

rury, była ona ju

ż

 pusta. Złapał za szczebel, wyhamował, znierucho-

miał;  wszystko  w  nim  zatrzymało  si

ę

  na  t

ę

  krótk

ą

  chwil

ę

,  by  zaraz 

podj

ąć

  bieg  w  przeciwnym  kierunku.  Nie  było  sensu 

ś

ciga

ć

  Yusufa: 

mógł on pój

ść

 ku rufie, mógł ku dziobowi; a w tym drugim przypadku 

mógł zej

ść

 na pierwszy poziom Breneki z przeciwnej strony i znajdo-

wa

ć

 si

ę

 ju

ż

 teraz w dowolnym miejscu habitatu.  

Schwarz  spłyn

ą

ł  na  dół,  do  porzuconej  Jaqueritte.  Przeleciał 

przez niepowstrzymywalny w swej ekspansji wszech

ś

wiat krwi, chwycił 

kobiet

ę

 za prawy nadgarstek i j

ą

ł holowa

ć

 za sob

ą

. Posuwał si

ę

 te-

raz  nagłymi,  brutalnymi  szarpni

ę

ciami,  zwłoki  obijały  si

ę

  za  nim  o 

ś

ciany, na zakr

ę

tach ci

ą

gn

ę

ły w zł

ą

 stron

ę

, musiał zapiera

ć

 si

ę

 no-

gami we wgł

ę

bieniach uchwytów. A kierował si

ę

 rur

ą

 ku 

ś

luzie pierw-

szego  Kołnierza.  Nie  ubrał  skafandra.  Wepchn

ą

wszy  Jaqueritte  do 

wn

ę

trza 

ś

luzy, zatrzasn

ą

ł gród

ź

. Nast

ę

pnie zawrócił po raz drugi. 

Zszedł  przez  kiosk;  nie  było  w  nim  Xiena.  Zatrzymał  si

ę

  tu  na 

moment przy jednym z pomocniczych terminali i wywołał program moni-
toruj

ą

cy  zmiany  zachodz

ą

ce  w  atmosferze  habitatu,  ten,  nad  którym 

pracowała przed 

ś

mierci

ą

 Jaqueritte; czasami zagl

ą

dał jej przez ra-

mi

ę

,  wi

ę

c  znał  mniej  wi

ę

cej  jego  mo

ż

liwo

ś

ci.  Rozwin

ą

ł  przestrzenny 

model  statku  i  wskazał  znacznikiem  odpowiedni

ą

  izb

ę

;  natychmiast 

wyskoczyły dane. Schwarz otworzył jeden ze schowków wbudowanych pod 
terminal,  wybrał  metalowy  klips  z  zielon

ą

  kropk

ą

  i  zapi

ą

ł  go  sobie 

na płatku prawego ucha.  

-  Linia  bezpo

ś

rednia  numer  dwana

ś

cie  -  rzekł  programowi.  -  Sy-

gnał  ci

ą

gły  i  brak  sygnału;  warunki  wzajemnie  wykluczaj

ą

ce  si

ę

Filtr  danych  dla  sygnału  ci

ą

głego:  wzrost  zawarto

ś

ci  dwutlenku  w

ę

-

gla  w  przedziale  minimum  minutowym,  widełki  standard  z  K120Pro
Przyj

ą

łe

ś

- Tak - odparł program. - Wykonuj

ę

background image

 

45

Schwarz  przywołał  na  terminal  z  powrotem  główne  menu  i  wyszedł. 

Po dotarciu na trzeci poziom zamkn

ą

ł si

ę

 w swojej kabinie. Zabloko-

wał  wszystkie  kanały  dospeku;  zreszt

ą

  nikt  nie  próbował  si

ę

  z  nim 

porozumie

ć

. Pogmerał po skrytkach. Zgromadziwszy wszystkie potrzeb-

ne  przedmioty,  schował  je  do  hermetycznego  nylonowego  woreczka  o 
pró

ż

niowym  zlepie,  który  nast

ę

pnie  zawiesił  sobie  na  lewym  nad-

garstku.  Zdj

ą

ł  spodenki,  splótł  nogi  w  turecki  przysiadł,  zamkn

ą

ł 

oczy. Czekał. 

Klips  odezwał  si

ę

  ju

ż

  po  kwadransie:  zacz

ą

ł  mu  jednostajnie  bu-

cze

ć

  prosto  do  ucha.  Schwarz  wyszedł  na  korytarz  i  podpłyn

ą

ł  do 

drzwi  kabiny  Yusufa.  Wszystkie  ruchy  wykonywał  teraz  szybko,  lecz 
pewnie, bez niepotrzebnych zawaha

ń

 i nazbyt szerokich wymachów; ni-

czym  chirurg  -  albo  maszyna.  Odbił  si

ę

  lekko  od  podłogi  i  zawisł 

przed  malutkim  osiatkowym  otworem  w 

ś

cianie,  nad  i  troch

ę

  z  prawej 

strony  drzwi.  Z  woreczka  wyj

ą

ł  kwadratowy  plaster  do  łatania  na-

głych przebi

ć

 skafandrów; plaster był biały, wielko

ś

ci dłoni. Nale-

pił  go  na  otwór.  Z  kolei  wyj

ą

ł  zółty  sze

ś

cian  syntetycznego  “cia-

sta”. Splun

ą

ł we

ń

 i rozrobił go w r

ę

ce. Wyj

ą

ł najwi

ę

ksz

ą

 ze znale-

zionych w medycznym ekwipunku Jaqueritte strzykawek, z ju

ż

 nasadzo-

n

ą

 na

ń

 bardzo cienk

ą

 igł

ą

. Przylepił “ciasto” na 

ś

rodek plastra, po 

czym przez nie i przez plaster przebił si

ę

 igł

ą

. Pchn

ą

ł tłok. Poło-

wa zawarto

ś

ci strzykawki - a wypełniała j

ą

 jasnozółta ciecz - wlała 

si

ę

  za  plaster.  Nagłym  ruchem  wyszarpn

ą

ł  igł

ę

  i  przyklepał  ciasto, 

które  ju

ż

  wracało  do  swej  zwykłej  konsystencji  twardej  gumy.  Prze-

sun

ą

wszy  si

ę

  nad  drugi  indentyczny  osiatkowany  otwór  -  umieszczony 

on  był  w  podłodze,  przed  progiem  drzwi  -  Schwarz  powtórzył  cał

ą

 

operacj

ę

  z  drugim  plastrem,  drug

ą

  kostk

ą

  “ciasta”  i  drug

ą

  połow

ą

 

zawarto

ś

ci strzykawki. Klips wci

ąż

 buczał.  

Posługuj

ą

c si

ę

 

ś

rubokr

ę

tem Niemiec odhaczył osiem zatrzasków po-

krywy kontrolki w

ę

zła przesyłu danych, która znajdowała si

ę

 niecałe 

pół  metra  od  ni

ż

szego  zaplastrowanego  otworu.  Zdj

ą

wszy  t

ę

  pokryw

ę

zdj

ą

ł kolejn

ą

, mniejsz

ą

. Pod ni

ą

 znajdowała si

ę

 rozeta poziomo wsu-

ni

ę

tych  w 

ś

cian

ę

  czarnych  kart,  wygl

ą

daj

ą

cych  jak  pozbawione  napi-

sów,  zeszłowieczne  karty  kredytowe.  Schwarz  wyj

ą

ł  jedn

ą

  z  nich  i 

schował  do  nylonowej  torebki.  Zako

ń

czył  operacj

ę

  zakładaj

ą

c  z  po-

wrotem obie pokrywy. 

Teraz zacz

ą

ł si

ę

 wyra

ź

nie spieszy

ć

. Poszybował przez kolejne po-

ziomy  do  rury  osi.  Ubrawszy  i  przetestowawszy  skafander  -  na  co 
stracił  dwana

ś

cie  minut  -  wszedł  do 

ś

luzy.  Jaqueritte  czekała  na 

niego. Poci

ą

gn

ą

ł za wajh

ę

 i wyszedł w pró

ż

ni

ę

 zakołnierzowego kory-

tarza  towarowej  cz

ęś

ci  Armstronga  7.  Zaci

ą

gn

ą

ł  zwłoki  do  kostnicy-

chłodni  i  tu  je  zostawił,  obok  lodowych  brył  ciał  Godivy  i  M

ś

ci-

słowskiego;  nie  tracił  czasu  na  mozolne  ustawianie  ich  w  szeregu, 
nawet si

ę

 nie obejrzał: ju

ż

 sun

ą

ł ku najbli

ż

szemu włazowi. Otworzył 

go i wyszedł na zewn

ą

trz. Kosmos nakrył go sw

ą

 ci

ęż

k

ą

 dłoni

ą

.  

Niemiec  nie  przypi

ą

ł  si

ę

.  Cisn

ą

ł  za  siebie  torebk

ę

  z  pust

ą

 

strzykawk

ą

  i 

ś

rubokr

ę

tem,  co  pchn

ę

ło  go  w  kierunku  Breneki.  Prze-

kr

ę

cił  si

ę

  plecami  do  gwiazd  i  zacz

ą

ł  odpycha

ć

  od  poszycia  r

ę

koma. 

Wymagało  to  wielkiej  wprawy  i  silnych  nerwów,  poniewa

ż

  wystarczyło 

jedno  pchni

ę

cie  skierowane  nierównolegle  do  powierzchni  statku, 

lekko  “wzwy

ż

”,  a  spacerowicz  na  dobre  odleciałby  od  Armstronga  7

Schwarzowi  jednak

ż

e  nic  takiego  si

ę

  nie  przydarzyło.  Obawiał  si

ę

 

tak

ż

e  spotkania  z  MAMS-ami  Emmanuela,  ale  najwyra

ź

niej  obydwa  pra-

cowały po drugiej stronie, przy tajemniczej kontrukcji elfa. 

Bardzo szybko dotarł Niemiec do Kołnierza (tego pierwszego, naj-

wi

ę

kszego) i “wspi

ą

ł si

ę

” po nim na szeroki “bok” walca Breneki. Tu 

zatrzymał  si

ę

  na  chwil

ę

  i  rozejrzał  po  symbolach  i  napisach  pokry-

background image

 

46

waj

ą

cych  uciekaj

ą

c

ą

  mu  z  obu  stron  “w  dół”  powierzchni

ę

  habitatu. 

Klips wci

ąż

 buczał. 

Schwarz  ruszył  od  symbolu  do  symbolu.  Przy  czwartym  skr

ę

cił  w 

lewo.  Z  trudem  odsun

ą

ł  wielk

ą

,  prostok

ą

tn

ą

  płyt

ę

  ochronn

ą

.  Pod  ni

ą

 

krył  si

ę

  właz  awaryjny  numer  33,  jak  głosił  biegn

ą

cy  przeze

ń

  napis 

wykonany czerwon

ą

 farb

ą

. Niemiec szarpn

ą

ł za pokr

ę

tło, ale, zgodnie 

z  przewidywaniami,  ani  drgn

ę

ło.  Z  kieszeni  przy  pasie  narz

ę

dziowym 

wyj

ą

ł klucz uniwersalny i otworzył nim umieszczon

ą

 obok skrzynk

ę

, w 

której mie

ś

ciła si

ę

 klawiatura i ekran zamka. Klawiatur

ę

 wyposa

ż

ono 

w bardzo du

ż

e, płaskie przyciski z fosforyzuj

ą

cymi nadrukami; ekran 

za

ś

 był niewielki, na dodatek gł

ę

boko wpuszczony w obudow

ę

. Schwarz 

za

żą

dał  rozwini

ę

cia  listy  opcji.  Z  zadowoloniem  skonstatował  brak 

aktualnych danych o ci

ś

nieniu w wykazie warunków otwarcia. 

H

ARDWARE 

DAMAGE

.

 

N

EED T

/

W MAIN SYSTEM

.

 

U

PDATING

?

 Schwarz potwierdził i wpisał 

zero. Klepn

ą

ł 

ENTER

 i zamkn

ą

ł skrzynk

ę

. Wepchn

ą

ł buty pod odsuni

ę

t

ą

 

zewn

ę

trzn

ą

  pokryw

ę

  włazu  i  po  raz  drugi  szarpn

ą

ł  za  pokr

ę

tło.  Pół-

tora obrotu i zapaliła si

ę

 czerwona dioda. Kucn

ą

ł, woln

ą

 r

ę

k

ą

 chwy-

cił si

ę

 kraw

ę

dzi skrzynki - klips wci

ąż

 buczał - i poci

ą

gn

ą

ł.  

Pojawiło si

ę

 

ś

wiatło. Jego twardy, kanciasty snop powi

ę

kszał si

ę

 

w  miar

ę

  jak  Niemiec  odchylał  okr

ą

ą

  pokryw

ę

  włazu;  w  jasnych  pro-

mieniach  l

ś

niły  drobinki  uciekaj

ą

cej  w  pró

ż

ni

ę

  mgły.  Przeleciało 

par

ę

  kartek  papieru,  kilka  niewielkich  przedmiotów.  Klips  zamilkł. 

Schwarz pu

ś

cił właz.  

Uszła  ze

ń

  cz

ęść

  napi

ę

cia.  Chwila  dezorientacji:  wróci

ć

  t

ę

dy...? 

Ale przecie

ż

 drzwi wewn

ę

trzne si

ę

 nie otworz

ą

, sam je zablokowałem; 

zreszt

ą

  nie  znam  hasła.  Nagle  przestraszył  si

ę

  tego  buchaj

ą

cego  mu 

spod  stóp 

ś

wiatła,  wyobraził  sobie  jak  wypełza  t

ę

dy  trup  hasasina

zimny  cie

ń

  w  gor

ą

cym  blasku,  by  zabi

ć

  swego  zabójc

ę

.  Czym  pr

ę

dzej 

zamkn

ą

ł Schwarz właz i zasun

ą

ł na

ń

 ci

ęż

k

ą

 sw

ą

 bezwładn

ą

 mas

ą

 pokry-

w

ę

.  

Znowu  tylko  gwiazdy.  Przestraszył  si

ę

  po  raz  drugi:  a  je

ś

li  to 

nie Yusuf tam oddychał? je

ś

li to Xiena zamordowałem? Strach był ab-

surdalny, bo niby jakim cudem Chi

ń

czyk miałby si

ę

 dosta

ć

 do wn

ę

trza 

cudzej kabiny? - ale nie mógł go Niemiec przezwyci

ęż

y

ć

. Nie przera-

ż

ała  go  mo

ż

liwo

ść

  u

ś

miercenia  niewinnej  ofiary,  lecz  perspektywa 

zmierzenia si

ę

 z ostrze

ż

onym i przygotowanym Yusufem. 

Odblokował dospek i wywołał Xiena. 
- Kto?  
- Schwarz - odetchn

ą

ł Schwarz. 

- Zabiłe

ś

 go? 

- Tak. 
Xien długo milczał; Niemiec leniwie zastanawiał si

ę

, sk

ą

d tamten 

wiedział o Yusufie - ale nie chciało mu si

ę

 pyta

ć

- Gdzie jeste

ś

? - odezwał si

ę

 wreszcie Chi

ń

czyk. 

- Nie ma mnie. 
-  Przyjd

ź

  do  kiosku.  Emmanuel...  -  Xien  zawahał  si

ę

.  -  I 

Yusuf... on powiedział mi. 

- Czemu go zatem nie uratowałe

ś

? Skoro z tob

ą

 rozmawiał. Wystar-

czyło  zdj

ąć

  plastry  z  czujników.  Na  pewno  prosił  ci

ę

  o  pomoc,  po 

ż

 innego by... 

-  A  dlaczego  miałem  go  ratowa

ć

?  -  roze

ź

lił  si

ę

  Xien,  najpewniej 

na  samego  siebie.  -  Na  co  mi  on?  Tylko  do  zabijania  zrywny.  Niech 
zdycha. 

- Skurwysyn jeste

ś

-  Czego  ty  chcesz?  -  zapiał  Xien.  -  Sam 

ż

e

ś

  go  przecie

ż

  wymro-

ził! 

Schwarz  zamrugał  i  odwrócił  wzrok;  gwiazdozbiory  jeszcze  chwil

ę

 

płon

ę

ły mu na siatkówce zimnym ogniem. 

background image

 

47

- Wyobra

ż

am sobie, jak to wygl

ą

dało - rzekł. - Próbował otworzy

ć

 

drzwi i nie mógł. Od razu zrozumiał. Poł

ą

czył si

ę

 z tob

ą

, bo tylko 

ty  pozostałe

ś

.  Ale  ty  postawiłe

ś

  warunki.  Targowali

ś

cie  si

ę

.  Mógł 

sprzeda

ć

  tylko  to,  co  jest  do  przekazania  przez  dospek.  Zatem  po-

wiedział  ci.  A  ty  nie  dotrzymałe

ś

  słowa.  Co  takiego  ci  powiedział? 

Co on ci powiedział, Xien, krzywoprzysi

ęż

co? 

Xien zakl

ą

ł w jakim

ś

 chi

ń

skim dialekcie. 

-  Wiesz co,  mo

ż

e  ty  jednak  nie  przychod

ź

  do  kiosku.  Mo

ż

e  ty  le-

piej w ogóle nie wracaj do 

ś

rodka. Słysz

ę

 przecie

ż

ż

e zupełnie ci 

odjebało;  kochałe

ś

  t

ę

  dziwk

ę

,  czy  co?  Cholera,  powinienem  jednak 

uratowa

ć

  Yusufa,  niechby  ci  skr

ę

cił  kark,  z  ciebie  jeszcze  wi

ę

kszy 

szajbus... Aa-a, pieprzy

ć

 to wszystko. - Wył

ą

czył si

ę

Schwarz siedział na klapie awaryjnego włazu i patrzył w gwiazdy, 

póki skafander nie zameldował o spadku zapasu powietrza do krytycz-
nego poziomu. 































































 

 
 
Pioruny nad jego głow

ą

. Wszystko w zwolnionym tempie: unosi gło-

w

ę

,  unosi  r

ę

k

ę

,  si

ę

ga  niedosi

ęż

nego.  Tam  niebo,  czarne,  gł

ę

bokie, 

straszne. Pioruny, pioruny bij

ą

. R

ę

ka na tle. Chce krzycze

ć

, ale 

ż

my

ś

li w tempie zwykłym, swym strachem znacznie wyprzedza otwieraj

ą

-

ce  si

ę

  powoli  usta  i  gdy  wreszcie  dobywa  si

ę

  z  nich  głos,  jest  to 

krótki, niepewny szept: - Komu...? - zaraz gasn

ą

cy, bo my

ś

li pogna-

ły  mu  tymczasem  jeszcze  dalej  i  inne  pytania  czekaj

ą

  ju

ż

  na  wypo-

wiedzenie; wi

ę

c wypowiada je, zawsze jednak s

ą

 one spó

ź

nione w sto-

sunku  do  przemy

ś

le

ń

.  Ciało  ci

ą

gnie  ku  ziemi,  spojrzenie  ku  niebu. 

Pioruny,  pioruny.  Wzniesiona  dło

ń

  zaciska  si

ę

  w pi

ęść

.  Jest  na  tym 

odwiecznym  pustkowiu  sam  i  czuje  t

ę

  samotno

ść

  jak  si

ę

  czuje  zimny 

wiatr  albo  wilgo

ć

  wody:  skór

ą

,  bezrozumnie,  na  ko

ń

cówkach  nerwów. 

Samotny: czyli ju

ż

 nikt - nie Schwarz, nie m

ęż

czyzna, nie człowiek. 

Zaciska pi

ęść

 a

ż

 paznokcie przebijaj

ą

 skór

ę

 i krew 

ś

cieka po przed-

ramieniu,  bicepsie,  barku,  piersi.  Krew  jest  czarna.  Ciało  jest 
szare. Zamyka i otwiera oczy. Pioruny, pioruny. 

Ockn

ą

wszy si

ę

, wrzasn

ą

ł na 

ś

wiatło. Zalała go zimna jasno

ść

. Dy-

szał ci

ęż

ko. Kabina pusta, bo bez Jaqueritte.  

Zawisł  w  bezruchu  na  prawie  godzin

ę

;  nie  wiedział  co  robi

ć

,  i 

nie robił nic, nic mu si

ę

 nie chciało, nic mu si

ę

 nie my

ś

lało.  

Odnalazłszy  w  zwierciadlanych  płaszczyznach  własne  spojrzenie, 

pod

ąż

ył za nim r

ę

k

ą

, by dotykiem nakry

ć

 wzrok. Ciało to mi

ę

so, cia-

ło  to  ko

ś

ci.  Szarpn

ą

ł  fałd

ę

  skóry  i  mi

ęś

nia  na  udzie,  a

ż

  naciekły 

czerwono-fioletowym negatywem 

ś

ladu jego palców jak s

ę

pich szponów. 

Był i ból, ale te

ż

 jaki

ś

 sztuczny, jedwabiem okryty, bardzo 

ś

liski, 

trudny do pochwycenia.  

Dzwonek  u  drzwi.  Spojrzał.  Xien;  bo  i  któ

ż

by  inny?  Wpu

ś

ci

ć

?  nie 

wpu

ś

ci

ć

?  Póki  co,  stał  przy  drugiej  alternatywie,  bo  to był  wybór, 

który  niczego  nie  wykluczał,  a  wi

ę

c  nal

ż

ejszy  konsekwencjami,  a 

Schwarz  teraz  tego  wła

ś

nie  pragn

ą

ł  -  je

ś

li  w  ogóle  pragn

ą

ł  czego-

kolwiek - nico

ś

ci mianowicie.  

Xien  jednak  wisiał  tam  za  drzwiami  ani  my

ś

l

ą

c  zrezygnowa

ć

  i  od-

lecie

ć

, i naciskał dzwonek raz za razem, i co

ś

 mówił, Niemiec jed-

nak nie wiedział co, bo fonia była wył

ą

czona, a dospek zablokowany. 

Teoretycznie  i  teraz  w  wyborze  powinien  postawi

ć

  na  zaniechanie, 

Xien  zagra

ż

ał  jego  ciszy  i  bieli,  ju

ż

  na  ekranie  stanowił  cier

ń

  w 

ź

renicach  Schwarza  -  ale  nie  zrobił  tego  i  nakazał  drzwiom  si

ę

 

otworzy

ć

,  a  to  z  tej  wła

ś

nie  przyczyny:  dla  bólu  -  jak  palce  na 

udzie,  tak  Xien  w  oczach  i  uszach.  Czy  to  jest  pokuta,  czy  despe-
racka  próba  samootrze

ź

wienia,  czy  instynkt  masochistyczny,  czy 

background image

 

48

wreszcie  p

ą

czkuj

ą

ca  schizofrenia...  có

ż

  znacz

ą

  słowa,  nic  nie  zna-

cz

ą

;  ale  to  uczucie,  to  wra

ż

enie, 

ż

e  cały 

ś

wiat  jak  za  mlecznym 

plexiglasem, paznokciami, z

ę

bami po nim, a ani 

ś

ladu, prze

ź

roczysta 

cela, ot co; owo uczucie... Byle nie skuli

ć

 si

ę

 w k

ą

cie z wywróco-

nymi  białkami  i  pian

ą

  na  ustach,  bo  to  byłby  koniec,  cisza  i  biel 

ostateczne,  miłe  przecie

ż

,  przyjemne,  kusz

ą

ce  -  ale  ju

ż

  nie 

ż

ycie, 

co

ś

 innego. 

- To jest jednak nadajnik - rzekł Xien, zatrzymawszy si

ę

 dokład-

nie w progu, nie pozwalaj

ą

c zamkn

ąć

 si

ę

 za sob

ą

 drzwiom. 

- Co? - mrukn

ą

ł Schwarz, przesłaniaj

ą

c dłoni

ą

 oczy jak od sło

ń

ca 

i  obracaj

ą

c  si

ę

  w  powietrzu  przodem  do  Chi

ń

czyka,  w  równoległym 

pionie. 

-  No  ta  konstrukcja,  któr

ą

  skleciły  elfowi  MAMS-y.  Nadajnik. 

Wiem,  bo  godzin

ę

  temu  skoczył  pobór  mocy  wy

ż

ej  drugiego  progu  re-

zerwy  i  wł

ą

czył  si

ę

  anihilator  na 

ś

lepym  pier

ś

cieniu;  ta  pieprzona 

wielosie

ć

 wysłała na Ziemi

ę

 jak

ąś

 wiadomo

ść

- Jak

ą

-  A  sk

ą

d  ja  mog

ę

  wiedzie

ć

?  Mam  zapis,  rzecz  jasna,  ale  to  biały 

szum:  jaki

ś

  wysoki  szyfr.  A  przecie  nie  rozgryz

ę

;  mógłbym  elfem, 

gdyby to nie była wła

ś

nie elfa robota. 

- Wiadomo

ść

? Na Ziemi

ę

-  Na  Ziemi

ę

,  na  Ziemi

ę

.  Półsekundowy  impuls  w  stu  dwunastu 

strzałach. 

- Wi

ę

c jest nadajnik... 

-  Ju

ż

  o  tym  my

ś

lałem  -  westchn

ą

ł  Xien,  podlatuj

ą

c  odrobin

ę

  bli-

ż

ej Schwarza. - Ale nie ma jak, on si

ę

 musiał bezpo

ś

rednio podpi

ąć

 

kablem. A zało

żę

 si

ę

ż

e i fizycznie nie dałbym rady, ju

ż

 tam sobie 

poustawiał zabezpieczenia, mo

ż

esz by

ć

 pewien. S

ą

dzisz, 

ż

e okiwasz w 

sieciowych trickach naza? Wolne 

ż

arty.  

- Próbowałe

ś

 pertraktowa

ć

- Z kim? 
- No z nim! Z Emmanuelem. 

Ż

artujesz! 

-  Próbowałe

ś

  go  w  ogóle  wywoła

ć

?  Czemu  miałby  si

ę

  sprzeciwia

ć

Sk

ą

d wiesz, mo

ż

e to wła

ś

nie było wezwanie pomocy; w ko

ń

cu i on po-

siada instynkt samozachowawczy, chocia

ż

 sztucznie rozwini

ę

ty. 

- Ty naprawd

ę

... co

ś

 nie ten-tego... mhm? 

- O co ci chodzi? 
- Przecie

ż

 słyszy nas nawet teraz. Gdyby chciał, mógłby si

ę

 ode-

zwa

ć

 w ka

ż

dej chwili. 

- Boisz si

ę

- Oczywi

ś

cie. Ty nie? 

Schwarz  zmilczał,  bo  naprawd

ę

  j

ą

ł  si

ę

  zastanawia

ć

  nad  odpowie-

dzi

ą

 i odkrył, 

ż

e strach gdzie

ś

 si

ę

 z niego ulotnił. Bardzo dziwne 

uczucie.  Spojrzał  na  swoje  odbicie  w 

ś

cianie,  ju

ż

  jakby  przytom-

niej.  

- Co on ci powiedział? - spytał cicho Xiena. 
- No wła

ś

nie mówi

ę

 ci, 

ż

e... 

- Yusuf. 
- Ach. 
Chi

ń

czyk  w  zmieszaniu  podrapał  si

ę

  przez  trykot  w  biodro,  tu

ż

 

ponad brudnym metalem dyszy. 

- Nie spodoba ci si

ę

 - mrukn

ą

ł. 

- Mów. 
- Oj, nie spodoba ci si

ę

- O Jaqueritte? 
Xien skin

ą

ł głow

ą

- Mów - powtórzył Schwarz, wci

ąż

 zapatrzony w swoje odbicie. 

background image

 

49

- On był szkolony. Hasasyn w ko

ń

cu. Dogrzebał si

ę

 do jej progra-

mów.  To  było  jeszcze  przed  elfem  Godivy.  Nie  zrozumiał.  Poszedł 
sprawdzi

ć

.  To  było  jeszcze  nawet  przed 

ś

ci

ą

gni

ę

ciem  przez  was  tego 

zbiornika  z  antymateri

ą

.  Ciekli

ś

my  jak  “Titanic”,  a  ogniwa  tlenowe 

wci

ąż

 nie chciały zaskoczy

ć

. Bez wielosieci nie szło obliczy

ć

 praw-

dopodobie

ń

stwa  prze

ż

ycia  na  jednostk

ę

  powietrza,  to  była  loteria; 

przecie

ż

  wiesz,  co  ci  b

ę

d

ę

  tłumaczył...  Ona  zamontowała  w  przewo-

dach  klimatyzacyjnych  zdalnie  otwierane  minipojemniki  z  trucizn

ą

Musiała j

ą

 sobie jako

ś

 sporz

ą

dzi

ć

 ze składników tych swoich medyka-

mentów.  Nie  wiadomo,  ile  ich  wszystkich  było,  tych  pojemników; 
Yusuf znalazł trzy. Przepu

ś

cił zawarto

ść

 przez swój wewn

ę

trzny ana-

lizator  -  powiedział, 

ż

e  ma  wbudowany; 

ś

miertelna.  On  by  pewnie 

prze

ż

ył,  zabezpieczyli  go  od  gazów  bojowych  -  ale  nas  wszystkich 

ś

ci

ę

łoby po jednym wdechu. Ona sama przeczekałaby w skafandrze.  

- Jaqueritte. 
- Jaqueritte. 
Przypatrywał si

ę

 swej twarzy. 

- Uwierzyłe

ś

 mu? 

- A Tt nie wierzysz? 
- Co z tymi pojemnikami? 
-  No  przecie

ż

  pozbierała  je  z  powrotem,  jak  tylko  si

ę

  okazało, 

ż

e jednak starczy powietrza dla wszystkich. 

- Wi

ę

c? 

-  Co:  wi

ę

c?  Uwa

ż

asz, 

ż

e  nie  byłaby  do  tego  zdolna?  Mam  spis 

składników; sprawd

ź

 w jej zapasach, ile czego brakuje. 

Sila pustki. 
- Słuchaj, ja rozumiem, 

ż

e mogłe

ś

 si

ę

 do niej przywi

ą

za

ć

, pi

ę

kna 

była  bestia,  ale  wła

ś

nie  dlatego, 

ż

e  byłe

ś

  z  ni

ą

  tak  blisko,  wła-

ś

nie dlatego sam najlepiej powiniene

ś

 wiedzie

ś

: to nie była anieli-

ca o goł

ę

bim sercu. 

- Anielicy bym nie pokochał. 
Xiena  za

ż

enowała  niespodziewana  szczero

ść

  Schwarza;  najwidocz-

niej nie lubił Chi

ń

czyk takich sytuacji, 

ź

le si

ę

 w nich czuł, wolał 

kl

ąć

  i  obelgami  obrzuca

ć

,  wolał  samemu  by

ć

  oklinany;  szczero

ść

  go 

zawstydzała. 

Wyci

ą

gn

ą

ł chud

ą

 r

ę

k

ę

, by dotkn

ąć

 ramienia Schwarza. 

- Zem

ś

ciłe

ś

 si

ę

- Ale jej nie wskrzesz

ę

- Yusufa te

ż

 nie wskrzesisz. Odwracalne jest jedynie dobro.  

Niemiec spojrzał z uwag

ą

 na małego kalek

ę

- Do czego ty chcesz mnie wykorzysta

ć

Xien u

ś

miechn

ą

ł si

ę

; wracali na twardy grunt. 

- Spokojnie, spokojnie. 
-  My

ś

lisz, 

ż

e  oszalałem?  Mnie  nie  tak  łatwo  zwariowa

ć

.  -  Odbił 

od  siebie  r

ę

k

ę

  Chi

ń

czyka,  zakr

ę

cili  si

ę

  w  przeciwne  strony.  -  Ju

ż

 

swoje odespałem; jestem absolutnie spokojny. Wi

ę

c nie wciskaj mi tu 

teraz kitu. Czego chcesz? 

- Kodu. 
- Jakiego kodu? 
- Klucza do kontenerów. 
- Otworzysz je? 
- Jak inaczej si

ę

 dowiedzie

ć

, co wła

ś

ciwie targamy na tego Iape-

tusa? 

- Sk

ą

d wiesz, 

ż

e go znam? 

-  Zerkn

ą

łem  w  dokumentacj

ę

,  M

ś

cisłowskiemu  te  papiery  ju

ż

  na 

pewno do niczego nie b

ę

d

ą

 potrzebne; i ty tam stoisz jako zast

ę

pca 

odpowiedzialny.  

- Ty

ś

 si

ę

 chyba na

ć

pał, Xien. 

background image

 

50

-  No  co?  Widziałe

ś

  mo

ż

e  testament  hrabiego?  Na  kogo  jego  udzia-

ły? Miał jak

ąś

 rodzin

ę

? Wiesz co

ś

 o tym? 

-  Xien,  kretynie,  my  nie  prze

ż

yjemy  -  rzekł  mu  Niemiec  łagodnie 

a z naciskiem. 

Xien 

ś

ci

ą

gn

ą

ł usta, a

ż

 mu wargi posiniały. 

-  Wi

ę

c  jednak 

ś

wir.  -  Postukał  si

ę

  palcem  w  czoło.  -  Niech

ęć

  do 

ż

ycia z pewno

ś

ci

ą

 nie jest oznak

ą

 doskonałego zdrowia psychicznego. 

- Tym bardziej negacja rzeczywisto

ś

ci. 

- Rzeczywisto

ść

 jest do zmienienia; a zdechn

ąć

 zawsze zd

ąż

ysz.  

Schwarz długo kr

ę

cił głow

ą

- No a co z tymi kontenerami? - spytał wreszcie. 
Xien czym pr

ę

dzej przyst

ą

pił do przekonywania Niemca. 

-  Jeste

ś

my  na  wymuszonej  do  Saturna.  Je

ś

li  elf  si

ę

  nie  wtr

ą

ci, 

dam  rad

ę

  na  sucho  wliczy

ć

  si

ę

  w  tolerowalnym  przybli

ż

eniu  ze 

wszystkimi uderzeniami ci

ą

gu. Z powietrzem w ogóle nie ma problemu, 

bo ju

ż

 tylko nas dwóch zostało. Wi

ę

c dolecimy. 

- Je

ś

li si

ę

 nie wtr

ą

ci. 

-  Je

ś

li  si

ę

  nie  wtr

ą

ci.  Je

ś

li,  je

ś

li,  je

ś

li;  je

ś

li  nas  jaki

ś

 

MIOU nie zestrzeli, je

ś

li nie trafi nas meteor, je

ś

li nie zahaczymy 

o  kolejnego  Hawkinga,  je

ś

li  nie  wyskoczy  z  czym

ś

  Kamie

ń

,  je

ś

li  ty 

nie oszalejesz do reszty i nie ukr

ę

cisz mi podczas snu karku... Ja 

licz

ę

  na 

ż

ycie,  nie  na 

ś

mier

ć

.  Wi

ę

c  mówi

ę

:  dolecimy.  Ale  to  jest 

nic.  Bo  potem  Iapetus,  potem  antymateria  na  powrót,  potem  sam  po-
wrót, wreszcie Kamie

ń

... 

- I Emmanuel. 
- Otó

ż

 musimy im kłama

ć

... 

- Sk

ą

d wiesz, co nadał na Ziemi

ę

? Mo

ż

e wyrok 

ś

mierci na nas. 

-  Jezu,  Aax,  lepiej  od  razu  powiedz, 

ż

e  ty  po  prostu  chcesz 

umrze

ć

, co se mam na darmo j

ę

zyk strz

ę

pi

ć

... 

Schwarz za

ś

miał si

ę

 nie otwieraj

ą

c ust, machn

ą

ł r

ę

k

ą

- Nie; mów, mów. 
Xien  odpr

ęż

ył  si

ę

  lekko,  mimowolnie  rozlu

ź

niaj

ą

c  si

ę

  w  odpowie-

dzi na rozlu

ź

nienie Schwarza. 

-  B

ę

dziemy  si

ę

  targowa

ć

  bezpo

ś

rednio  z  TraComem  -  powiedział.  - 

Najlepiej,  gdyby  posłali  za  nami  bezludnego  drobnicowca  z  zapasem 
antymaterii; przeładowujemy Kamie

ń

 i zasuwamy na Ziemi

ę

, a Emmanuel 

wisi w tym wraku na orbicie Iapetusa. 

- Jak ty go łatwo wykluczasz z tego równania... 
-  Nie  martw  si

ę

  czym

ś

,  na  co  nie  masz  wpływu  -  zaaforyzmował 

Chi

ń

czyk. 

- No dobra, ale co z TraComem? Dadz

ą

 nam ten statek tak na pi

ę

k-

ne oczy? Poza tym jest ju

ż

 po oknie; z powrotem, to my b

ę

dziemy go-

ni

ć

 Ziemi

ę

 chyba z rok.  

-  Na  pasywnej,  na  pasywnej:  zero  antymaterii.  A  przecie

ż

  Arm-

stronga im zostawiamy. 

- I co zrobi

ą

 z tym złomem? Trzeba wej

ść

 na udziały w kontrakcie 

hrabiego. 

Xien zamachał r

ę

koma. 

- No wi

ę

c wła

ś

nie ci tłumaczyłem, 

ż

e nie mamy mo

ż

liwo

ś

ci dociec, 

na kogo on je zapisał! To mo

ż

e by

ć

 jego zeskloraciała matula z domu 

starców, a mog

ą

 by

ć

 chłopcy z Triady. Nie wyczujesz. Nie mamy praw-

nego tytułu do dysponowania t

ą

 fors

ą

.  

- Zostaje Kamie

ń

-  To  ju

ż

  pro

ś

ciej  gardło  sobie  poder

ż

n

ąć

!  ...O,  sorry,  nie 

chciałem... 

- Co jest, Xien? - skrzywił si

ę

 Niemiec. - Co ty my

ś

lisz, 

ż

e ja 

jestem  jaka

ś

  dziesi

ę

cioletnia  dziewica,  b

ę

d

ę

  ci  tu  mdlał  na  samo 

wspomnienie Jaq, czy co? We

ź

 mnie nie wkurwiaj. 

background image

 

51

- Oka

ż

 takiemu serce... 

-  Nie  jestem  twoim  kardiologiem  -  parskn

ą

ł  Schwarz.  -  Rozumiem, 

ż

e Kamie

ń

 odpada, bo by nas wszyscy oni do spółki zjedli na 

ś

niada-

nie.  Ale  w  takim  razie  co  zostaje?  No  tak,  ju

ż

  widz

ę

:  kontenery 

hrabiego. 

- Dokładnie. Dokładnie. 
- Problem w tym, 

ż

e tak

ż

e w ich wypadku nie mamy 

ż

adnego prawne-

go  tytułu  do  dysponowania...  Oho,  widz

ę

ż

e  znowu  si

ę

  szczerzysz 

jak w

ś

ciekły szczur; tu musi chodzi

ć

 o szanta

ż

. Myl

ę

 si

ę

- Niech mnie Mao li

ż

e, geniusz, czysty geniusz. 

- Głupi jeste

ś

, Xien, jak trzech senatorów. Przecie to takie sa-

mo harakiri jak numer z Kamieniem. 

- Raz by

ś

 si

ę

 zastanowił przed otworzeniem g

ę

by. Kontenery a Ka-

mie

ń

  -  to  jest  dokładne  przeciwie

ń

stwo.  Z  Kamieniem  nie  mo

ż

emy  si

ę

 

wygada

ć

 nikomu, bo le

ż

ymy; lecz o kontenerach - jak powiemy o kon-

tenerach, to le

ż

TraCom

- My tak to sobie lekko mówimy, ale podskoczy

ć

 kompanii... no to 

nie jest przepis na dług

ą

 i szcz

ęś

liw

ą

 staro

ść

-  Komu

ś

  trzeba,  nie  ma  siły;  a  wol

ę

  jednej  kompanii,  ni

ż

  rajde-

rom wszystkich pa

ń

stw. 

-  Te

ż

  prawda.  Ale  co

ś

  mi  si

ę

  widzi, 

ż

e  my  tu  wybieramy  pomi

ę

dzy 

gilotyn

ą

  a  szubienic

ą

.  I  w  ogóle...  sk

ą

d  si

ę

  bierze  twoja  niewzru-

szona  pewno

ść

ż

e  zawarto

ść

  tych  kontenerów  jest  dla  TraComu  tak 

cholernie kompromituj

ą

ca? 

-  No  to  mi  powiedz,  ale  szczerze:  czy  według  ciebie  M

ś

cisłowski 

mówił prawd

ę

-  Łgał  jak  pies,  to  jasne;  ale  w  czyim  imieniu  łgał,  oto  jest 

pytanie. 

- Wi

ę

c daj mi kod i si

ę

 przekonamy. 

Schwarz  milczał  przez  chwil

ę

.  W  istocie  jedynie  udawał, 

ż

e  si

ę

 

zastanawia. 

- Okay. WW35T0P34V17UK0007XA. 
- Ty to masz pami

ęć

. Zapisz mi to gdzie

ś

Schwarz wystukał cyfry na terminalu i wydrukował. 
- Masz. Dlaczego mu nie pomogłe

ś

?  

Xien  złapał  kartk

ę

,  pokazał  Niemcowi  wyprostowany  palec  i  odle-

ciał. 































































 

 
 
Powiedziałaby mi? Powiedziałaby? Był ju

ż

 w stanie rozwa

ż

a

ć

 to na 

zimno.  I  rozwa

ż

ył:  Tak,  je

ś

li  prze

ż

ycie  drugiego  człowieka  nie 

zmniejszyłby  szans  prze

ż

ycia  jej  samej;  w  takim  wypadku  istotnie 

oszcz

ę

dziłaby  mnie.  Przypomniał  sobie  jej  j

ę

zyk  na  swojej  skórze  i 

u

ś

miechn

ą

ł si

ę

 do zwierciadła. Jaq, Jaq, ale

ż

 z ciebie była diabli-

ca.  

Po

ż

arłszy  potrójn

ą

  porcj

ę

  koncentratu  mi

ę

snego  o  bananowym  sma-

ku,  wzi

ą

wszy  prysznic  i  zaplótłszy  od  nowa  colet

ę

,  wypłyn

ą

ł  na  ko-

rytarz.  Od  razu  spostrzegł  brak  plastrów  na  czujnikach  przy 
drzwiach do kabiny M

ś

cisłowskiego i Yusufa. No tak, skoro Xien dob-

rał si

ę

 do papierów hrabiego, to musiał tam wej

ść

. A zatem wpu

ś

cił 

powietrze i podniósł temperatur

ę

. Co z trupem Araba? Zapewne zosta-

wił go na miejscu; zacznie cuchn

ąć

.  

Poszybował w gór

ę

, do rury osi. Nie było 

ś

ladu po krwi Jaquerit-

te,  wessały  j

ą

  przewietrzniki.  Ubrał  skafander,  przeszedł  przez 

ś

luz

ę

. Min

ą

wszy Kołnierz, znalazł si

ę

 w cz

ęś

ci towarowej Armstronga 

7. Z kolei min

ą

ł kostnic

ę

; wspomnienie obrazu martwych ciał zm

ą

ciło 

mu  my

ś

li,  lecz  bez  problemu  zapanował  nad  nastrojem.  Ci  o  naprawd

ę

 

background image

 

52

słabej psychice po prostu nie zdaj

ą

 testów kwalifikacyjnych Heinle-

mann Inc. 

Xien czekał na niego w luku numer 17, przy Kamieniu.  
-  Bo  dot

ą

d  w  ogóle  nie  zadali

ś

my  sobie  tego  pytania:  co to  wła-

ś

ciwie jest? 

Schwarz  podleciał  bli

ż

ej,  spojrzał  na  Kamie

ń

  w  sieci  antyprze-

ci

ąż

eniowej: niczym zagnie

ż

d

ż

aj

ą

ce si

ę

 w stalowej macicy czarne ja-

jo. 

-  To  jest  pytanie  o  intencje  twórców,  czyli  my

ś

li  nie  do  pomy-

ś

lenia  -  rzekł.  -  Tak  samo  jak  istniej

ą

  złe  odpowiedzi,  istniej

ą

 

tak

ż

e złe pytania. Na sprzeczno

ś

ciach 

ż

yje poezja, nauka na sylogi-

zmach. 

-  Uwa

ż

asz, 

ż

e  nie  ma  punktów  wspólnych?  Mylisz  si

ę

.  Jeden  jest 

kosmos, jedna fizyka. Ka

ż

dym czynem odkształcamy wszech

ś

wiat podług 

reguł naszej ergonomii. 

- Usiłujesz odczyta

ć

 Ich z tego Kamienia? 

- Yhmhy - przytakn

ą

ł Xien. 

- I co? 
- I nic. 
- Wi

ę

c sam widzisz. 

-  Nic  nie  rozumiesz,  Aax.  Cho

ć

  na  moment  przesta

ń

  my

ś

le

ć

  tak 

jednotorowo.  Wiem, 

ż

e  to  trudne;  cała  dzisiejsza  cywilizacja  -  bo 

to  jest  wasza  cywilizacja,  Europejczyków  -  zasadza  si

ę

  na  my

ś

leniu 

po  liniach  prostych.  Ale  przynajmniej  spróbuj.  Brak  informacji  te

ż

 

jest  informacj

ą

,  nawet  je

ś

li  brzmi  ci  to  jak  sprzeczno

ść

.  Daj  krok 

w bok, posu

ń

 si

ę

 po łuku. Kamie

ń

 imituje form

ę

 naturaln

ą

 - meteor - 

nie dla unikni

ę

cia rozpoznania, bo wówczas przecie

ż

 musiałby posia-

da

ć

 równie

ż

 spin meteorowy; wi

ę

c nie dlatego. On j

ą

 imituje, ponie-

wa

ż

  taka  forma,  teleologiczna  jedynie  poprzez  splot  warunków  wyj-

ś

ciowych zadanych przez wszech

ś

wiat, a wi

ę

c całkowicie pusta inter-

pretacyjnie,  jako  jedyna  skutecznie  uniemo

ż

liwia  wnioskowanie  o 

twórcach  Kamienia.  Te  nasze  Voyagery...  upakowali

ś

my  w  nich  zdj

ę

-

cia,  nagrania  -  a  to  było  niepotrzebne.  Z  samej  budowy  tych  sond 
mo

ż

na  wywie

ść

  homo  sapiens  równie  pewnie,  co  z  twojego  DNA,  Aax. 

Kamie

ń

 tymczasem - Kamie

ń

 stanowi zapor

ę

 nie do przebycia. 

-  Zero  wci

ąż

  daje  zero;  niczego  nie  wywnioskowałe

ś

  na  podstawie 

pustki. 

-  Ale

ż

  wywnioskowałem.  Oni  si

ę

  boj

ą

.  Nie  chc

ą

  rozpoznania,  nie 

chc

ą

 dwustronnego kontaktu. To jest zwiad sekretny. Zapewne wypusz-

czaj

ą

 takie Kamienie dziesi

ą

tkami tysi

ę

cy, to operacja zakrojona na 

miliony  lat,  musz

ą

  by

ć

  niebywale  długowieczni  -  widzisz,  ju

ż

  jest 

zysk informacji. Głow

ę

 dam, 

ż

e ten głaz bez przerwy 

ś

le swym twór-

com wysokoenergetyczne raporty, tylko po prostu nie jeste

ś

my w sta-

nie  zarejestrowa

ć

  emisji  ich  no

ś

ników.  Szum  i  ułamkowy  spin  s

ą

  po 

to, 

ż

eby zwróci

ć

 uwag

ę

 ka

ż

dego ewentualnego inteligentnego gatunku, 

poniewa

ż

  to  wła

ś

nie  s

ą

  elementy  ewidentnie  nienaturalne.  Placebo. 

Pojmujesz?  Jestem  pewny, 

ż

e  i  teraz  skanuje  nas  na  sposoby,  jakich 

sobie  nawet  nie  wyobra

ż

amy.  I 

ś

le,  bezustannie 

ś

le  raporty.  Chwy-

tasz, Aax? Kamie

ń

 nie spełnia 

ż

adnej funkcji ponad t

ą

 jedn

ą

; nicze-

mu nie słu

żą

 jego obroty w nadwymiarze, elektromagnetyczny wrzask - 

to  s

ą

  fałszywe  pozory,  jeno  dla  zwrócenia  uwagi.  C h c i e l i ,  by 

Kamie

ń

  został  rozpoznany  jako  obcy  artefakt;  c h c i e l i ,  by  zna-

lazł si

ę

 w centrum naszej uwagi, dla samego Kamienia jest to wszak 

bardzo wygodna pozycja do obserwacji naszych zachowa

ń

. Czy

ż

 reakcja 

danego gatunku na zetkni

ę

cie z wytworem obcej inteligencji nie mo

ż

by

ć

  uznawana  za  pewn

ą

  generaln

ą

  cezur

ę

?  Oni  po  prostu  s

ą

  ostro

ż

ni, 

nie d

ążą

 do kontaktu na o

ś

lep; najpierw chc

ą

 mie

ć

 maksymaln

ą

 mo

ż

li-

background image

 

53

w

ą

 do uzyskania gwarancj

ę

ż

e Ich ujawnienie si

ę

, odkrycie, w 

ż

aden 

sposób Im nie zagrozi.  

Schwarz usiłował zajrze

ć

 Xienowi w twarz, ale nie dało rady, w

ą

-

ska szybka hełmu Chi

ń

czyka była zaciemniona. 

-  Jakkolwiek  by

ś

  zwał  taki  sposób  rozumowania  -  rzekł  mu  wi

ę

c  - 

po  okr

ę

gu,  paraboli  czy  zygzaku,  faktem  jest, 

ż

e  nie  podniesie  on 

sumy informacji danego układu ponad wyj

ś

ciow

ą

. Bardzo ładn

ą

 bajecz-

k

ę

  opowiedziałe

ś

,  ale  to  tylko  twoja  osobista  hipoteza,  nie  do  wy-

bronienia  w  starciu  z  konkurencyjnymi,  bo  z  tak  w

ą

tłych  przesłanek 

wyci

ą

gn

ąć

  mo

ż

na  milion  innych,  równie  mało  prawdopodobnych  wnio-

sków.  Ale,  jak  mówi

ę

,  bardzo  to  ładne.  Placebo;  no,  no.  Powiniene

ś

 

j

ą

 opatentowa

ć

-  Ech,  durniu  ty,  durniu.  Nie  czujesz?  Niczego  nie  czujesz?  Ta-

jemnica została zaplanowana. 

- Chod

ź

my ju

ż

 do tych kontenerów. Dzi

ę

ki, 

ż

e poczekałe

ś

-  Zacznij  si

ę

  przyzwyczaja

ć

:  czas  nie  ma  dla  nas  znaczenia.  Nie 

trzeba, nie wolno si

ę

 

ś

pieszy

ć

-  My

ś

lałby  kto, 

ż

e  to  tobie  zar

ż

n

ę

li  kobiet

ę

.  Co  ci  si

ę

  stało, 

Xien, objawienia doznałe

ś

? Jak zaczniesz mnie nawraca

ć

 na konfucjo-

nizm,  j

ę

zyk  ci  wyrw

ę

.  Tak  samo,  jak

ż

e

ś

  poprzednio  był  nie  do  wy-

trzymania,  tak  i  teraz,  bo

ś

  upierdliwy  chyba  z  urodzenia,  tylko 

kierunek wektora ci si

ę

 zmienił.  

Xien wł

ą

czył odrzut, zawrócił do wyj

ś

cia. 

-  Jak  chcesz.  Pewnie, 

ż

e  tak  łatwiej;  po  co  my

ś

le

ć

,  skoro  mo

ż

na 

zlekcewa

ż

y

ć

- Dysze z dupy powyrywam. 
Dogonił kalek

ę

 dopiero w luku z zakontraktowanymi przez hrabiego 

kontenerami.  Wygl

ą

dały  jak  dzi

ę

ciece  trumny:  metalowe  hermetanty, 

półtora  metra  na  zero  osiem  na  zero  sze

ść

.  Było  ich  dwadzie

ś

cia 

cztery.  Prócz  płytki  celnej  z  naniesionymi  laserowo  kodami  ksi

ęż

y-

cowego  portu,  nie  posiadały 

ż

adnych  oznacze

ń

,  nawet  logo  TraComu

Uło

ż

one 

ś

ci

ś

le obok siebie, pokrywały ciemn

ą

 mozaik

ą

 jedn

ą

 ze 

ś

cian 

luku, przymocowane do niej magnetycznymi zaczepami. 

- Który? 
Podlecieli  po  pierwszego  z  brzegu.  Xien  otworzył  podramienn

ą

 

klawiatur

ę

 skafandra, wprowadził kod i klepn

ą

ł 

ENTER

.  

Nic si

ę

 nie stało. 

- Na jakiej fali? - spytał Schwarz. 
- Portowej. Nie mogli jej zablokowa

ć

, orbita by ich nie pu

ś

ciła. 

- Najwyra

ź

niej hrabia załadował bezpo

ś

rednio z doku kompanii. 

- Uderz

ę

 wachlarzem. 

Chwil

ę

  trwało  zanim  trzykrotnie  przeszedł  całe  dost

ę

pne  spek-

trum. Bez efektu. 

- Dał ci fałszywy kod, Aax - mrukn

ą

ł wreszcie kaleka. 

-  Te

ż

  ju

ż

  do  tego  doszedłem.  Mogłem  si

ę

  zreszt

ą

  wcze

ś

niej  domy-

ś

le

ć

: dlaczegó

ż

by miał mi zawierzy

ć

? Nie było powodu. Mógł oszuka

ć

wi

ę

c oszukał. 

Xien pokr

ę

cił głow

ą

- To nie tak. Sam na pewno te

ż

 nie znał prawdziwego kodu. 

- Sk

ą

d wiesz? 

-  Pomy

ś

l.  Miał  je  tylko  przewie

źć

.  Umo

ż

liwienie  mu  zagl

ą

dni

ę

cia 

do  wn

ę

trza  kontenerów  i  przekonania  si

ę

,  co  naprawd

ę

  w  nich  jest, 

byłoby z punktu widzenia kompanii wielkim bł

ę

dem. Niepotrzebne wta-

jemniczenie,  zb

ę

dne  ryzyko  -  tego  si

ę

  nie  robi,  kompanijny  naza  z 

pewno

ś

ci

ą

 poło

ż

ył tu veto. 

- S

ą

dzisz, 

ż

e M

ś

cisłowski zdawał sobie z tego spraw

ę

-  Nie  był  przecie

ż

  idiot

ą

.  Pewnie  od  razu  si

ę

  zorientował.  Ale 

kontrakt  jest  kontrakt,  forsa  jest  forsa,  a  pami

ę

taj, 

ż

e  jemu  tam 

background image

 

54

deptali  po  pi

ę

tach  weseli  chłopcy  z  brzytwami;  raczej  nie  mógł  wy-

brzydza

ć

.  Dla  kompanii  to  te

ż

  była  okazja  -  komu  innemu  musieliby 

zapewne  wciska

ć

  jak

ąś

  skomplikowan

ą

  legend

ę

,  hrabiemu  za

ś

  wystar-

czyło powiedzie

ć

 oczywiste kłamstwo, pu

ś

ci

ć

 oko i wyło

ż

y

ć

 odpowied-

ni

ą

 sum

ę

- Mo

ż

esz przelecie

ć

 cały zbiór wariacji? 

Ż

artujesz? Trzydzie

ś

ci sze

ść

 do dwudziestej mo

ż

liwych układów, 

a  i  to  tylko  przy  zało

ż

eniu  prawdziwej  długo

ś

ci  kodu,  bo  mogli 

skłama

ć

  i  tu.  Niechby  jeden  skan  cz

ę

stotliwo

ś

ci  zabierał  sekund

ę

To  daje  w  przybli

ż

eniu  dwa  razy  trzydzie

ś

ci  sze

ść

  do  pi

ę

tnastej 

lat. Pr

ę

dzej Sło

ń

ce zga

ś

nie. Pr

ę

dzej umrze wszech

ś

wiat. 

- Mówi Emmanuel - rzekł Emmanuel. - Mog

ę

 spróbowa

ć

 si

ę

 włama

ć

Schwarz i Xien zamilkli, znieruchomieli. 
- Nie bójcie si

ę

 - odezwał si

ę

 ponownie po długiej chwili elf. - 

Po prostu sam jestem ciekawy ich zawarto

ś

ci. 

Tamci nadal milczeli. 
On  słyszy  nasze  oddechy,  pomy

ś

lał  Schwarz.  Słyszy  oddechy  i  li-

czy t

ę

tno. 

- Co nadałe

ś

 na Ziemi

ę

? - spytał. 

-  To  nie  nale

ż

y  do  sprawy.  Chcecie  si

ę

  dobra

ć

  do  tych  kontene-

rów, czy nie? 

Xien wzruszył ramionami. 
- Pruj - mrukn

ą

ł. 

- No to pruj

ę

 - za

ś

miał si

ę

 Emmanuel, po czym zamilkł. 

- Da rad

ę

? - zagadn

ą

ł Schwarz Xiena. 

- Mo

ż

e. 

- Przecie

ż

 sam mówiłe

ś

ż

e pr

ę

dzej Sło

ń

ce zga

ś

nie... 

- Wiem, co mówiłem. Ale on jest elf. Tyle samo wiem o jego mo

ż

-

liwo

ś

ciach,  co  on  o  smaku  hot-doga.  Zreszt

ą

  najpewniej  on  o  hot-

dogu wie wi

ę

cej. 

Nienawidz

ę

 

takiego 

patroszenia 

matematyki 

wymamrotał 

Schwarz.  -  To  jest  ko

ś

ciec  wszystkiego:  prawa  ponad  prawami.  Ła-

miesz kr

ę

gosłup logice. 

-  Je

ś

li ja  łami

ę

  jej  kr

ę

gosłup,  to  co  powiesz  o Gödlu?  On,  cho-

lera, serce jej wyrwał. 

-  Otworzyłem  etykiety  -  odezwał  si

ę

  Emmanuel.  -  Bardzo  krótkie 

pliki.  Pokrywaj

ą

  si

ę

  niemal  w  cało

ś

ci,  tylko  numery  seryjne  inne. 

Przeczyta

ć

- Czytaj. 
- “Draconus Vacuum Pontia, wyprodukowane w Stroblu, pod nadzorem 

dra  Odo.  Tryb  XVI.  Wersja  204.07.  Drakon  numer...”  I  tu  idzie  nu-
mer.  Tyle.  Nie  ma  blokady  ci

ś

nieniowej,  ani  specyfikacji  wymaganej 

atmosfery. 

- Gdzie le

ż

y ten Strobel? 

- Co to jest drakon? 
- Otwiera

ć

- Tak. 
- Nie. 
Ale Xien był szybszy i Emmanuel ju

ż

 zacz

ą

ł podnosi

ć

 wieka konte-

nerów. Skafander Schwarza strzykn

ą

ł gazem i Niemiec poleciał w tył, 

ku wyj

ś

ciu z magazynu na główny korytarz towarowej cz

ęś

ci Armstron-

ga 7, ci

ą

gn

ą

cy si

ę

 przez ni

ą

 od Kołnierza Breneki do samych Kołnie-

rzy czaszy odrzutowej.  

- Dlaczego wszystkie? - sykn

ą

ł Schwarz. 

- Nie mogłem selektywnie - wyja

ś

nił elf. 

- Lepiej si

ę

 cofnij - poradził Niemiec Xienowi. 

- Bo co? 

background image

 

55

-  Bo  Draconus  Vacuum  Pontia.  Takich  nazw  nie  nadaje  si

ę

  nowemu 

gatunkowi szczypiorku.  

-  Nic  stamt

ą

d  nie  zobacz

ę

,  nawet  na  full  powi

ę

kszeniu,  za  mały 

k

ą

t. 

- Zamontujemy kamery. 
-  Jakby  co,  wł

ą

cz

ę

  dopalacze  -  zarechotał  Xien,  szybuj

ą

c  powoli 

nad  szeregami  hermetantów  otwieraj

ą

cych  si

ę

  jednym  baletowo  syn-

chronicznym,  leniwym  ruchem.  -  Jeszcze  si

ę

  nie  urodził  taki  szczy-

piorek, co by mnie w pró

ż

ni dogonił. 

- Nie dosy

ć

 horrorów ogl

ą

dałe

ś

? Gdyby ten scenarzysta był cokol-

wiek  wart,  natychmiast  po  podobnej  kwestii  powinien  wyskoczy

ć

  z 

tych skrzyni, dopa

ść

 ci

ę

 i rozszarpa

ć

 na strz

ę

py zieloniutki, trzy-

metrowy, z

ę

baty szczypioreczek. 

Scenarzysta był wszelako albo wyrafinowanym na staro

ść

 weteranem 

banału,  albo  niedouczonym  nowicjuszem,  bo  nic  si

ę

  nie  stało  i  kon-

tenery  w  spokoju  otworzyły  si

ę

  na  o

ś

cie

ż

.  Chropowate  płaszczyzny 

klap  zamarły  wzniesione  prostopadle,  kład

ą

c  blade  cienie  od 

ś

cien-

nych lamp luku. 

-  I  co?  -  parskn

ą

ł  Xien  pod  adresem  skrytego  w  półmroku  za 

drzwiami Schwarza. 

-  To  ja  si

ę

  pytam:  i  co?  -  mrukn

ą

ł  Niemiec.  -  Rzu

ć

-no  okiem  do 

ś

rodka. 

Xien rzucił. 
- Mhm. 
- Tak? 
- Nie poganiaj. Nie wiem, co to jest.  
- Ale jak wygl

ą

da? 

- Paskudnie. 
- Co to ma by

ć

, chi

ń

ska tortura cierpliwo

ś

ci? 

-  No  dobra...  Co

ś

  jakby  czarny  tobół  przesłoni

ę

ty  ciemnozielon

ą

 

błon

ą

.  

- W ka

ż

dym? 

- W ka

ż

dym. 

- A błona... 
- O cholera! 
- Co? Gadaj! 
- Rusza si

ę

 kurewstwo. 

- Który? Podaj rz

ą

d i kolumn

ę

Xien odpalił ostro pod sam “sufit” luku. 
-  Wszystkie  si

ę

 ruszaj

ą

  -  warkn

ą

ł.  -  Te błony.  Co

ś

  jest w 

ś

rod-

ku. 

Ż

ywe? 

- Przecie

ż

 mówi

ę

ż

e si

ę

 rusza! 

- W pró

ż

ni? W zerze Kalvina? Pieprzysz! 

- Szczypiorek, niech ci

ę

 zaraza... 

-  Xien,  Xien,  teraz  jest  wła

ś

nie  najodpowiedniejszy  moment  na 

ą

czenie tych twoich dopalaczy. 

-  Wyłazi,  skurwysyn!  -  zapiał  kaleka  i  faktycznie  wł

ą

czył  dopa-

lacze. 

W  ułamku  sekundy  zatrzasn

ę

ło  si

ę

  przeznaczenie.  Schwarz  ogl

ą

dał 

to sobie potem na ekranach monitorów a

ż

 do znudzenia, zarejestrowa-

ne  przez  standardow

ą

  kamer

ę

  bezpiecze

ń

stwa  z  korytarza,  która  pod-

czas  zdarzenia  zagl

ą

dała  mu  była  do  wn

ę

trza  luku  ponad  ramieniem, 

nakierowana  tak  precyzyjnie  elektroniczn

ą

  ciekawo

ś

ci

ą

  Emmanuela.  A 

wi

ę

c:  Xien  w  skafandrze  na  tle  chmury  odrzutu,  oraz  to  co

ś

,  jak 

czarny  pocisk,  wystrzelone  z  jednego  z  hermetantów  i  p

ę

dz

ą

ce  po 

idealnej  zbie

ż

nej,  niczym  rakieta  przechwytuj

ą

ca  -  w  mgnieniu  oka 

dopadaj

ą

ce Xiena, wpijaj

ą

ce si

ę

 we

ń

 wszystkimi czterema ko

ń

czynami, 

background image

 

56

jak  kilkuletnie  dziecko  obejmuj

ą

ce  matk

ę

,  ale  to  nie  obejmuje,  to 

dusi, szarpie, gryzie. W tym momencie urywa si

ę

 krzyk Xiena na do-

speku.  Wektor  odrzutu  udowych  dysz  Chi

ń

czyka  przesuwa  si

ę

  i  kaleka 

zszczepiony  z  drakonem  skr

ę

caj

ą

  poza  przestrze

ń

  widoczn

ą

  z  koryta-

rza. Pustka i cisza. A potem dwa kolejne pociski, p

ę

dz

ą

ce prosto ku 

drzwiom. W reakcji Emmanuel zatrzaskuje gród

ź

. Tak to wygl

ą

dało. 

Scenarzysta miał po prostu spó

ź

niony refleks. 































































 

 
 
Nagrywam  si

ę

  tu,  bo  dziennik  pokładowy  statku  stanowi  jedynie 

jeszcze jeden plik w pami

ę

ci wielosieci, a wielosie

ć

 to Emmanuel, i 

równie  dobrze  mógłbym  do  tego  dziennika  słowa  nie  powiedzie

ć

,  bo  i 

tak  usłyszeliby

ś

cie  tylko  to,  co  on  by  chciał,  aby

ś

cie  usłyszeli. 

Wi

ę

c nagrywam si

ę

 na tym minimagnetofonie; znalazłem go u Jaquerit-

te.  Jest  jedenasty  marca.  Jaqueritte  nie 

ż

yje.  Wszyscy  nie 

ż

yj

ą

oprócz  mnie.  I  Emmanuela,  rzecz  jasna;  Emmanuel  to  elf.  Mówi 
Anaxander  Schwarz,  gdyby

ś

cie  mieli  jakie

ś

  w

ą

tpliwo

ś

ci  mimo  analizy 

głosu;  mówi  Schwarz.  Godiv

ę

...  to  znaczy  Susan...  cholera,  zapo-

mniałem nazwiska... była informatyczk

ą

, to matka Emmanuela. No wi

ę

Godiv

ę

  zabił  M

ś

cisłowski,  a  Emmanuel  si

ę

  zem

ś

cił  i  zabił  jego.  Po-

tem Yusuf zabił Jaqueritte, a ja Yusufa. Te

ż

 z zemsty. Xiena zabiły 

drakony. Pewnie i one za co

ś

 si

ę

 m

ś

ciły. Taak. Wiem, jak to brzmi. 

Jatki jakie

ś

 kosmiczne. Zbiegi okoliczno

ś

ci s

ą

 jedynie dobrze zaka-

muflowanymi  cudami.  Nie  potrafi

ę

  tego  wytłumaczy

ć

.  Niczego  nie  po-

trafi

ę

 wytłumaczy

ć

. Pytajcie Kamienia. Ja nie rozumiem.  

... 
Słysz

ę

 je, jak drapi

ą

 o poszycie, słysz

ę

 je pod nogami, to idzie 

przez metal. Krrrr, krrrr. Zaraz, mo

ż

e jednak si

ę

 uda... No co, by-

ło słycha

ć

? Poj

ę

cia nie mam, jak one to zrobiły, ale prze

ż

arły si

ę

 

przez 

ś

cian

ę

 luku i wyszły na zewn

ą

trz. Ła

żą

 teraz po Brenece. MAMS 

je tam sfilmował z bliska, wi

ę

c mog

ę

 si

ę

 przynajmniej przyjrze

ć

 by-

dlakom. Uch, niesympatyczne skurwiele. Czarne jak noc; metr, półto-
ra  wzrostu  góra.  Ale  te  łapy...  rozczapierzy  si

ę

  taki  pokurcz  w 

krzy

ż

  jak  paj

ą

k,  gdzie  noga,  gdzie  r

ę

ka,  wszystko 

ś

mierciono

ś

ne; 

drakony,  có

ż

,  drakony. 

Ż

ywe  przecie

ż

.  Widocznie  brak  atmosfery  i 

zero  absolutne  nic  im  nie  szkodz

ą

.  Jak  mo

ż

liwe?  Jako

ś

.  Znajd

ź

cie 

doktora Odo, on wam powie. Je

ś

li kto

ś

 taki w ogóle istnieje, bo nie 

jestem  ju

ż

  pewien.  TraCom?  Raczej  nie.  Biedny  M

ś

cisłowski,  s

ą

dził, 

ż

e  wie,  na  co  si

ę

  godzi;  my

ś

lał, 

ż

e  rozpoznał  kłamstwo. 

Ż

adna  ko-

smiczna  kompania  nie  miałaby  interesu  w  produkowaniu  takich  pró

ż

-

niowych  drapie

ż

ców.  Natomiast  zaanga

ż

owane  w  wojn

ę

  pa

ń

stwa...  To 

mo

ż

e by

ć

 własno

ść

 ka

ż

dej z armii. Co naprawd

ę

 mie

ś

ci si

ę

 na tym Ia-

petusie?  Placówka  TraComu;  wierz

ę

,  bo  jest  w  spisie  -  ale  co  poza 

ni

ą

?  ...Nie  mogli  posła

ć

  ich  jawnym  frachtem,  podobnie  oczywist

ą

 

wojskow

ą

  tajemnic

ę

  zaraz  by  kto

ś

  przechwycił;  nie  mogli  bezludnym 

rajderem,  bo  by go  zestrzeliły  MIOU.  A  taki  podwójny  parawan  przy-
najmniej  gwarantuje  nadawcom  anonimowo

ść

.  Przewiduj

ę

  zaostrzenie 

konfliktu;  je

ś

li  ten  numer  wyjdzie  na  jaw  -  a  pr

ę

dzej  czy  pó

ź

niej 

wyjdzie  -  nie  b

ę

dzie  ju

ż

  statków  neutralnych,  MIOU  dostan

ą

  rozkaz 

niszczenia  wszystkiego,  niezale

ż

nie,  czy  to  własno

ść

  prywatna,  czy 

kompanijna, bezludna czy nie - na wszelki wypadek: rozwali

ć

. A

ż

 si

ę

 

dziwi

ę

ż

e  do  tej  pory  jako

ś

  tego  unikali

ś

my,  przecie

ż

  trick  był 

tak oczywisty... Czy TraCom w ogóle wie, do czego u

ż

yto jego imie-

nia?  W

ą

tpi

ę

.  Na  kontenerach  nie  było 

ż

adnych  oznacze

ń

,  zało

żę

  si

ę

ż

e  nie  znajdziecie  tam  niczego,  co  przydałoby  si

ę

  w  identyfikacji 

wła

ś

cicieli.  Ile  wiedział  M

ś

cisłowski?  On  chyba  tak  czy  owak  miał 

zgin

ąć

.  Prze

ś

led

ź

cie  jego  poczynania  od  pierwszego  spotkania  na 

background image

 

57

Ksi

ęż

ycu z owym rzekomym agentem kompanii. Mógł si

ę

 jako

ś

 zabezpie-

czy

ć

,  diabli  wiedz

ą

,  Triada  mu  deptała  po  pi

ę

tach,  bał  si

ę

sprawd

ź

cie te

ż

 Yusufa, hrabia go miał na usługach jeszcze zanim si

ę

 

spotkali

ś

my,  nie  wiadomo,  ile  mu  powiedział,  ile  sam  Yusuf  si

ę

  do-

my

ś

lił,  on  nie  był  taki  głupi,  na  jakiego  wygl

ą

dał.  Rzecz  jasna, 

sprawd

ź

cie tak

ż

e mnie. Nie jestem pewien, czy 

... 
Chyba wariuj

ę

... 
Tylko  ja  i  Emmanuel  i  Kamie

ń

  i  drakony.  Statek  trzeszczy,  one 

drapi

ą

.  Wiem, 

ż

e  niedługo  umr

ę

.  Nie  mog

ę

  przesta

ć

  si

ę

  zastanawia

ć

o  czym  oni  wszyscy  teraz  my

ś

l

ą

:  Emmanuel,  Kamie

ń

,  drakony.  Jak  to 

si

ę

 nazywa? Jaq by wiedziała. Jaka

ś

 paranoja. Tu

ż

 obok mnie obraca-

j

ą

  si

ę

 

ż

arna  ich  nieludzkich  umysłów.  Nie  mog

ę

  przesta

ć

  nasłuchi-

wa

ć

.  Wywołuj

ę

  Emmanuela,  ale  si

ę

  ju

ż

  nie  odzywa.  Wpatruj

ę

  si

ę

  w 

ekran z Kamieniem. Drakony dostały si

ę

 tak

ż

e do tego luku i oblazły 

Kamie

ń

 niczym ucztuj

ą

ce muchy trupa, kotłuje si

ę

 tam czer

ń

 na czer-

ni.  Mimo  to  słysz

ę

  je  pod  nogami,  jest  ich  wystarczaj

ą

co  wiele: 

dwadzie

ś

cia cztery. Jak godzin w dobie. Popadam w kabalistyk

ę

. Jaq, 

Jaq, ty by

ś

 mi wytłumaczyła... taaak. 

... 
Nie  mog

ę

  zasn

ąć

.  Nasłuchuj

ę

.  Drakony  wci

ąż

  usiłuj

ą

  si

ę

  prze

ż

re

ć

 

do 

ś

rodka.  Pewnie  w  ko

ń

cu  im  si

ę

  uda.  Jak  one  to  robi

ą

?  Jak  mog

ą

 

ż

y

ć

  w  pró

ż

ni?  Czy  w  ogóle 

ż

yj

ą

?  Przygl

ą

dam  im  si

ę

  i  dochodz

ę

  do 

wniosku, 

ż

e  to  nie  jest  ludzka  biologia.  Mo

ż

e  w  ogóle  nie  białko. 

Do  czego  wojsko  chciało  je  wykorzysta

ć

,  do  kosmicznych  aborda

ż

y? 

Zapewne.  ...Patrz

ę

  i  patrz

ę

  i  powoli  zaczynam  dostrzega

ć

  w  nich 

pi

ę

kno.  Czy  s

ą

  inteligentne?  Powinienem  rejestrowa

ć

  serie  tych  ich 

postukiwa

ń

  i  przepuszcza

ć

  je  potem  przez  algorytm  deszyfracyjny. 

Jeszcze si

ę

 oka

ż

e, 

ż

e nadaj

ą

 S. O. S., hehehehehe! 

... 
Wci

ąż

  nasłuchuj

ę

  -  ale  to  w  ogóle  nie  s

ą

  d

ź

wi

ę

ki.  To  znaczy 

d

ź

wi

ę

ki  te

ż

;  do  drakonów  si

ę

  ju

ż

  nawet  przyzwyczaiłem.  W  Brenece 

wzbiera napi

ę

cie. Ale głupie zdanie. Jestem tu jedynym człowiekiem, 

wi

ę

c to we mnie wzbiera napi

ę

cie... Tylko 

ż

e to nieprawda. Przycho-

dzi z zewn

ą

trz. Nie strach. Nie strach. Nie wiem, jak... Czy to s

ą

 

cienie? To nie s

ą

 cienie. Czy to jest cisza kosmosu, szelest prze-

wietrzników,  trzeszczenie  kadłuba...  Nie,  nie!  Do  jasnej  cholery! 
Kto

ś

  zaciska  pi

ęść

,  a  ja  jestem  w  jej 

ś

rodku.  Po  Kamieniu  pełzaj

ą

 

drakony.  Złapałem  za  szmink

ę

  Jaqueritte  i  ma

ź

n

ą

łem  na  lustrze  głu-

pot

ę

. Słyszycie, jak si

ę

 pl

ą

cz

ę

? To szale

ń

stwo, prawda? Nic dziwne-

go, w takich okoliczno

ś

ciach... A jednak słysz

ę

. Sw

ę

dzi mnie gdzie

ś

 

ś

rodku  mózgu,  a  nie  mog

ę

  si

ę

  podrapa

ć

.  Zerkn

ą

łem  przypadkiem  w 

ś

cian

ę

  i  spostrzegłem, 

ż

e,  nie  zdaj

ą

c  sobie  z  tego  sprawy,  bez 

przerwy  wyginam  sobie  twarz  w  jakie

ś

  straszliwe  miny,  grymasy  pa-

skudne. Wy ju

ż

 na pewno wiecie. Co to jest, na miło

ść

 bosk

ą

? Co to 

jest? 

... 
Słysz

ę

. Nadchodzi. Nadchodzi. 

 
 
 
 
 

D w a  

T E N   D R U G I

 

 

background image

 

58

 
 
Pi

ęć

dziesi

ą

t mil za Bostonem złapali gum

ę

. Autopilot natychmiast 

ś

ci

ą

gn

ą

ł  pasy,  cofn

ą

ł  fotele  i  wył

ą

czył  silnik;  toyota  ta

ń

czyła  po 

pustej  szosie,  w  serii  kontrolowanych  po

ś

lizgów  wytracaj

ą

c  szyb-

ko

ść

.  W  ko

ń

cu  stan

ę

li.  -  Konieczna  wymiana  prawego  przedniego  koła 

- rzekł autopilot. 

- B

ę

d

ę

 rzygał - wymamrotał Tarnowski. 

- Wyła

ź

.  

Wyszli obydwaj. Samochód zatrzymał si

ę

 był na poboczu, za którym 

ci

ą

gn

ę

ło si

ę

 ciemnymi fałdami puste pole, kryte na horyzoncie nisk

ą

 

fal

ą

  lasu.  Po  drugiej  stronie  mokrej  od  nocnego  deszczu  jezdni  wi-

dok był niemal identyczny. Sło

ń

ce jeszcze nie sko

ń

czyło wschodzi

ć

 i 

niebo  wci

ąż

  wahało  si

ę

  w  wyborze  lakieru  mi

ę

dzy  ponur

ą

  szaro

ś

ci

ą

  a 

bladym  bł

ę

kitem.  Od  wschodu  sun

ę

ły  po  nim  ci

ęż

arne  burz

ą

  czarno-

granatowe chmury.  

Podczas  gdy  Tarnowski  zwracał  kolacj

ę

,  Firehand  pomaszerował 

wstecz  po 

ś

ladach  startej  gumy  toyoty.  Wrócił,  pochylił  si

ę

  nad 

sflaczałym kołem, zakl

ą

ł. 

- Mhm? - Tarnowski wycierał sobie usta chusteczk

ą

-  Cholerne  szczeniaki  -  zgrzytał  z

ę

bami  Firehand.  -  Powinni  ich 

za  to  zamyka

ć

.  Je

ż

d

żą

  sobie  i  rozrzucaj

ą

  po  drogach.  Ju

ż

  od  tego 

ludzie gin

ę

li. 

Tarnowski spojrzał na wskazywane przez Firehanda metalowe drobi-

ny powbijane w strz

ę

py feralnej opony. 

- Nie słyszałe

ś

? Takie małe kolczaste kulki, je

ż

e si

ę

 nazywaj

ą

 - 

wyja

ś

nił  Firehand.  -  Poniewa

ż

  normalnie  dziury  zalepiaj

ą

  si

ę

  auto-

matycznie,  wykombinowali  sobie  prawdziwe  miniminy  drogowe:  wbija 
si

ę

  dra

ń

stwo  i  dopiero  potem  wybucha.  No  i  sam  widzisz.  Masakra. 

Szlag by ich. 

-  Pod  co  to  podpada,  pod  umy

ś

lne  spowodowanie  zagro

ż

enia 

ż

ycia, 

no nie?  

- Niby tak, ale cholernie trudno doj

ść

, czyja to sprawka, a poza 

tym zazwyczaj s

ą

 to nieletni, wi

ę

c co im zrobisz? A jak chcieli sa-

dza

ć

 za posiadanie, to nie przeszło przez Senat. Nie słyszałe

ś

- Latam helikopterem. 
- A prawda. 
Firehand wyj

ą

ł z portfela telefon i wdał si

ę

 w dług

ą

 sprzeczk

ę

 z 

central

ą

 pomocy drogowej.  

Abraham Tarnowski tymczasem zdj

ą

ł marynark

ę

 i rzucił j

ą

 na tylne 

siedzenie.  Rozpi

ą

wszy  kołnierzyk  czarnej  koszuli,  rozsiadł  si

ę

  na 

masce  toyoty.  Oddychał  gł

ę

boko  chłodnym,  orze

ź

wiaj

ą

cym  powietrzem. 

Pomy

ś

lał o papierosie, koniecznie ci

ęż

kodymnym nikotynowcu, na któ-

r

ą

  to  nielegaln

ą

  u

ż

ywk

ę

  powracała  ostatnio  moda  w  wy

ż

szych  sferach 

megapolii.  

Min

ą

ł  ich  rozp

ę

dzony  wy

ż

ej  setki  czarnobrody  motocyklista  na 

dłu

ż

szym od toyoty harleyu. 

Firehand bluzgn

ą

ł po

ż

egnalnym przekle

ń

stwem, po czym schował te-

lefon. 

- No i? - mrukn

ą

ł Tarnowski. 

- A jak my

ś

lisz? Łapiemy si

ę

 za 

ż

elazo. 

Abraham uniósł brwi. 
- Naprawd

ę

 potrafisz wymieni

ć

 koło? 

Firehand si

ę

 zmieszał. 

-  No  co,  cholera,  przecie

ż

  nie  mo

ż

e  to  by

ć

  znowu  takie  trud-

ne...! 

- A co z t

ą

 pomoc

ą

background image

 

59

-  Obwdzwoniłem  wszystkie  trzy  centrale.  Z  tego,  co  zrozumiałem, 

prowadz

ą

 jak

ąś

 akcj

ę

 protestacyjn

ą

: nie obsługuj

ą

 bud

ż

etówki.  

- To słu

ż

bowy wóz? 

-  A  co

ś

  ty  my

ś

lał?  Dostałem  go  razem  z  przydziałem  do  ciebie. 

Wzi

ę

li mnie z trupiej wachty.  

-  Dlaczego  to  wyszło  tak  w 

ś

rodku  nocy?  Zdj

ą

łe

ś

  mnie  w  połowie 

przemówienia Dreyfussa, ludzie si

ę

 krzywili. 

- Robisz mu w sztabie? 
-  Konsultant,  jak  zwykle.  Nie  zmieniaj  tematu.  Mówiłe

ś

ż

e  biu-

rokracja. Jaki prawdziwy biurokrata pracuje w nadgodzinach? 

Firehand wzruszył ramionami. 
-  Fedziowie  prze

ś

wietlali  ci

ę

  do  wy

ż

szego  poziomu  dost

ę

pu.  Pół-

torej doby im to zabrało.  

Twardowski skrzywił si

ę

 sceptycznie. 

-  Przecie

ż

  ten  schizoagent  sprzed  roku,  którego  wam  rozło

ż

yłem, 

no to on podpadał pod kod beta; to co, podnie

ś

li mnie niby do alfy? 

Niedługo przeskocz

ę

 prezydenta. 

- A 

ż

eby

ś

 wiedział, 

ż

e masz alf

ę

. To nie jest byle fucha, Abe. 

- Nie strasz, nie strasz, bo jeszcze si

ę

 wycofam. 

Ź

le  ci?  Doisz  rz

ą

d  na  godzin

ę

  wi

ę

cej,  ni

ż

  ja  na  tydzie

ń

  i 

jeszcze narzekasz? 

- Bierz si

ę

 lepiej za to koło. 

- A ty co? B

ę

dziesz stał i patrzył? 

- Nie znam si

ę

 na tym. 

-  A  od  czego  masz  paj

ą

ka? 

Ś

ci

ą

gnij  z  Sieci  opis  wymiany  koła  w 

samochodzie osobowym. 

Tarnowski ponownie skrzywił si

ę

, ale wszedł w półza

ś

lep. Dwa me-

try  przed  nim,  nad  przydro

ż

nym  rowem,  rozwin

ą

ł  si

ę

  wielki  srebrno-

czarny  ekran,  pi

ęć

  na  dziewi

ęć

.  Abraham  szybko  przeskakiwał  po  ko-

lejnych  oknach  opcji,  a

ż

  doszedł  do  pozaindeksatorowego  searchera 

tematycznego. Wtedy wstał i dał dwa kroki w bok, by obj

ąć

 spojrze-

niem  toyot

ę

  wraz  z  jej  sflaczałym  kołem;  ekran  zgrabnie  przepłyn

ą

ł 

nad  jezdni

ę

.  Tarnowski  wrzucił  obraz  do  programu.  Ekran  skurczył 

si

ę

 do panelu setupu. Tarnowski wybrał standard. Panel znikn

ą

ł. As-

falt,  na  który  przed  momentem  rzucał  on  cie

ń

,  zacz

ą

ł  si

ę

  gotowa

ć

Chwil

ę

 bulgotał, pyrkaj

ą

c wielkimi b

ą

blami, wreszcie wybrzuszył si

ę

 

w gór

ę

 na dobre dwa metry. Zacz

ę

ło nim targa

ć

 boki, wyłaniały si

ę

 z 

czerni i zaraz w niej gin

ę

ły przeró

ż

ne kształty. Tarnowski obserwo-

wał to z nieukrywanym niesmakiem. W ko

ń

cu utoczonemu z asfaltu m

ęż

-

czy

ź

nie skrzepła twarz i otworzył on oczy. - Super Claymen - rzekł 

kłaniaj

ą

c  si

ę

  i  bez  potrzeby  wygładzaj

ą

c  na  sobie  firmowy  kombine-

zon sponsora aplikacji. - Serwisy Clay & Co. czynne cał

ą

 dob

ę

 w stu 

siedemdziesi

ę

ciu 

o

ś

miu 

punktach 

na 

terenie 

całych 

Północno-

Wschodnich  Stanów.  Poda

ć

  wi

ę

cej  informacji?  -  Nie  -  warkn

ą

ł  bez-

słownie  Tarnowski.  -  Powiedz,  jak  wymieni

ć

  koło.  -  Super  Claymen, 

cho

ć

, rzecz jasna, nie mógł tego zobaczy

ć

 - nie mógł niczego zoba-

czy

ć

  -  zacz

ą

ł  si

ę

  teatralnie  przygl

ą

da

ć

  rozszarpanej  oponie.  -  O, 

to bardzo proste! - zapiał, szczerz

ą

ś

nie

ż

nobiałe w czarnej twarzy 

z

ę

by. - Ju

ż

 wyja

ś

niam. Najpierw... 

Program mówił, a Tarnowski powtarzał na głos jego instrukcje Fi-

rehandowi, który tymczasem zd

ąż

ył si

ę

 odla

ć

 do rowu. 

Przyst

ą

piwszy  do  pracy,  w  pi

ęć

  minut  uczernili  sobie  r

ę

ce  po 

łokcie. 

- Ale

ż

 to brudna robota - warkn

ą

ł Firehand. 

-  Zaczepił  si

ę

  o  co

ś

  -  mrukn

ą

ł  Tarnowski,  szarpi

ą

c  krzywo  wsu-

ni

ę

ty pod wóz podno

ś

nik. 

-  Dlaczego  to  wszystko  takie  skomplikowane?  -  parskn

ą

ł  Firehand 

marszcz

ą

c brwi nad magnetycznymi zatrzaskami kołpaka. 

background image

 

60

- Powie

ś

 je sobie nad biurkiem. 

- Co? 
- To motto. Powinni

ś

cie je mie

ć

 w nagłówkach swoich legitymacji. 

Military  Inteligence  Department:  “Dlaczego  to  wszystko  takie  skom-
plikowane?” 

- Do czego pijesz? 
Tarnowski wyprostował podno

ś

nik, odetchn

ą

ł i usiadł na asfalcie, 

opieraj

ą

c si

ę

 plecami o błotnik. 

- Nie udawaj. Wieziesz mnie do Hugona. Kogo tam trzymacie? 
Firehand otarł pot z czoła, zastanowił si

ę

- Wy

ś

lepiłe

ś

 si

ę

? - spytał wreszcie. 

Tarnowski czym pr

ę

dzej skasował Super Claymana i zamkn

ą

ł paj

ą

ka. 

- Ju

ż

- Nie wiem - rzekł wówczas Firehand. 
Abraham złapał za ły

ż

k

ę

- Zli

ż

esz z niej swój mózg. 

- Dobra, dobra! - porucznik zamachał r

ę

kami. 

- No wi

ę

c? 

- No wi

ę

c kim on jest, to my faktycznie tak do ko

ń

ca nie wiemy. 

Zidentyfikowali

ś

my  go  podług  odcisków  palców  i  siatkówki  oka. 

Anaxander Schwarz, obywatelstwo niemieckie, urodzony jeszcze w Pol-
sce, ostatnio zatrudniony w Heinlemannie, Inc. 

- Noo, dla mnie to jest wcale dokładna identyfikacja. 
Firehand skrzywił si

ę

 kwa

ś

no. Co

ś

 mu wpadło do oka i usiłował to 

teraz  wydoby

ć

  spod  powieki,  nie  zwa

ż

aj

ą

c  na  pokrywaj

ą

cy  mu  palce 

brud. 

-  Each...  poczekaj  tylko,  a

ż

  ci  reszt

ę

  opowiem.  Masz  mo

ż

e  chus-

teczk

ę

? Dzi

ę

ki. Co za zaraza... Uch. Taak. Z Heinlemanna go wywali-

li za morderstwo. Wiemy, 

ż

e odstawili go na Ksi

ęż

yc. Teraz słuchaj. 

Powłamywali

ś

my si

ę

 tu i ówdzie i przeczesali bazy danych. Otó

ż

 brak 

jakichkolwiek  informacji  o  jego powrocie  na  Ziemi

ę

:  nie  było  go  na 

pokładzie 

ż

adnego  z  Kondorów.  Co  jeszcze  nic  nie  znaczy,  bo  je

ś

li 

si

ę

  postara

ć

,  to  przemyci

ć

  z  orbity  mo

ż

na  wszystko  i  wszystkich. 

Sprawa  polega  na  tym, 

ż

e  posiadamy  stuprocentow

ą

  pewno

ść

,  i

ż

  ów 

Schwarz  znajdował  si

ę

  na  pokładzie  Armstronga  7,  gdy  ten  odpalił  w 

sw

ą

  podró

ż

  do  Saturna.  To  prywatny  drobnicowiec,  wynaj

ę

ty  przez 

TraCom. Wci

ąż

 leci. Uwa

ż

asz: on leci, a Schwarz ni st

ą

d, ni z ow

ą

pojawia si

ę

 na Ziemi. Jakim cudem? Teleportował si

ę

? Musiał go kto

ś

 

przej

ąć

  ju

ż

  w  trakcie  lotu.  Zapukali

ś

my  do  Nasłuchu.  Nasłuch,  jak 

wiesz, 

ś

ledzi wszystkie wykrywalne sztuczne obiekty poruszaj

ą

ce si

ę

 

w  Układzie  Słonecznym, 

ś

ledzi  wi

ę

c  te

ż

,  rzecz  jasna,  Armstronga  7

I  twierdzi, 

ż

e  nie  doszło  do 

ż

adnego  rendez-vous  w  pró

ż

ni.  Nie 

stracili  Armstronga  z  pola  obserwacji  ani  na  moment.  Wi

ę

c  mamy  za-

gadk

ę

- Ogólnikami poleciałe

ś

. Ta stuprocentowa pewno

ść

... 

-  Szczegółowa  dokumentacja  czeka  na  ciebie  u  Hugona.  Tymczasem 

przyjmij na wiar

ę

-  No  wiesz,  teoretycznie  takie  przechwycenie  człowieka  byłoby 

mimo  wszystko  mo

ż

liwe:  podej

ś

cie  po  wymuszonej  w  cieniu  obiektu, 

takie

ż

 samo odej

ś

cie, potem analogiczna operacja przy jakim

ś

 statku 

powracaj

ą

cym  na  Ziemi

ę

...  i  ju

ż

.  Oczywi

ś

cie  rzecz  byłaby  niezmier-

nie  kosztowna  i  bardzo  ryzykowna,  chocia

ż

by  z  uwagi  na  MIOU;  ale 

teoretycznie - mo

ż

liwa. 

-  Nie  s

ą

d

ź

ż

e  zlekcewa

ż

yli

ś

my  takie  oczywisto

ś

ci.  Były  symula-

cje. Przy maksymalnie sprzyjaj

ą

cych przedsi

ę

wzi

ę

ciu warunkach i tak 

nie wyrobiłby si

ę

 czasowo. 

- A kiedy

ś

cie namierzyli tego Schwarza?  

- Dwudziestego drugiego marca. Na pla

ż

y powy

ż

ej Atlantic City.  

background image

 

61

- Co on tam robił? Muszelki zbierał? 
-  Mhm,  widz

ę

ż

e  powinienem  zacz

ąć

  od  drugiego  ko

ń

ca...  Jaki

ś

 

staruszek  wybrał  si

ę

  na  porann

ą

  przechadzk

ę

  i  wezwał  policj

ę

,  bo 

my

ś

lał, 

ż

e  to  topielec.  Le

ż

ał  twarz

ą

  do  piasku,  kompletnie  goły, 

nie  ruszał  si

ę

,  skór

ę

  miał  zmacerowan

ą

  od  wody.  Okazało  si

ę

ż

jednak 

ż

yje.  Zabrali  go  do  szpitala.  Nieprzytomny:  hipotermia,  za-

palenie  płuc  i  powikłania;  zaburzenie  równowagi  chemicznej  organi-
zmu wskazuj

ą

ce na niedawny dłu

ż

szy pobyt w stanie niewa

ż

ko

ś

ci. Wte-

dy  si

ę

  zacz

ę

ły  te  korowody  z  identyfikacj

ą

.  Poniewa

ż

  to  cudzozie-

miec,  od  razu  wskoczył  nam  na  list

ę

  i  poszła  rutynowa  procedura. 

Wydobyli

ś

my  od  Heinlemanna  jego  wzorzec  DNA.  Nie  zainteresowaliby-

ś

my si

ę

 do tego stopnia, gdyby wła

ś

nie nie DNA.  

- A co? Nie pasuje? 
-  I  tak,  i  nie.  To  znaczy  cz

ęść

  porównywana  standardowo,  odpo-

wiedzialna  za  osobnicze  zró

ż

nicowanie  genotypu  w  ramach  gatunku, 

kodowana  do  personalnego  wzorca  DNAPI,  pokrywa  si

ę

  z  charaktery-

styczn

ą

  dla  Anaxandra  Schwarza.  Natomiast  na  miejscu  tych  wszyst-

kich  ewolucyjnych 

ś

mieci,  intronów  i  reliktów  genetycznych  -  tam 

jest co

ś

 dziwnego.  

- Co? 
- Nie wiadomo. Nigdy si

ę

 z czym

ś

 takim nie spotkali

ś

my. Nie mamy 

poj

ę

cia, co to wła

ś

ciwie koduje - je

ś

li koduje cokolwiek. Jakby te

ż

 

introny - tylko 

ż

e inne. 

- Sklonujcie, obetnijcie, podepnijcie wariacyjnie i przekonajcie 

si

ę

 na 

ż

ywo. 

- Łatwo powiedzie

ć

. To w ogóle nie słu

ż

y do embriogenezy. 

-  Mo

ż

e  zapis  czystej  informacji?  Zastanawiali

ś

cie  si

ę

,  po  co  w 

pełni  ukształtowanemu  człowiekowi  zmienia

ć

  nie  koduj

ą

ce  fragmenty 

DNA? Bo rozumiem, 

ż

e on jest przerobiony co do komórki. 

- Aha. 
- Co on sam o tym mówi? 
Firehand u

ś

miechn

ą

ł si

ę

-  I  tu  jest,  Abe,  zadanie  dla  ciebie.  Facet  ma  co

ś

  w  rodzaju 

amnezji. Konowały przeskanowali go na wylot, przepu

ś

cili przez set-

k

ę

 testów, pod hipnoz

ą

, na prochach i w ogóle, i przynajmniej tyle 

wiadomo, 

ż

e  nie  kłamie.  Faktycznie  nie  pami

ę

ta.  Ale  brak 

ś

ladów 

urazu fizycznego oraz jakichkolwiek planowych mechanicznych manipu-
lacji.  Wszystko  wi

ę

c  przemawia  za  blokad

ą

  psychiczn

ą

,  i  ty  masz  j

ą

 

rozpru

ć

.  

Tarnowski w zamy

ś

leniu przesun

ą

ł j

ę

zykiem po z

ę

bach. 

- Jaki on ma status prawny? 
-  Nielegalne  przekroczenie  granicy  i  zagro

ż

enie  biologiczne. 

Utajnienie z ustawy McFluga. Wszystko cacy. 

- Zagro

ż

enie biologiczne, dobre sobie. 

- Porobili takie ładne paragrafy - maj

ą

 si

ę

 zmarnowa

ć

- Dok

ą

d pami

ę

ta? 

- Do Hawkinga. 
- Słucham? 
-  A,  zapomniałem.  Tego  Armstronga  7  musn

ą

ł  styczniowy  chi

ń

ski 

Hawking. Od tamtej pory brak ł

ą

czno

ś

ci ze statkiem. 

- Załoga prze

ż

yła? 

- Diabli wiedz

ą

. Raz odezwał si

ę

 ich komputer, ale dał kompletny 

bełkot,  Nasłuch  rutynowo  przepu

ś

cił  to  przez  naszykowane  na  MIOU 

deszyfratory, bez skutku. Chyba wyzdychali, a maszyna zidiociała. 

Tarnowski westchn

ą

ł, wstał, otrzepał spodnie. 

- Powiedzie

ć

 ci moje zdanie? 

-  Wiem;  wcale  go  tam  nie  było,  nie  istnieje  co

ś

  takiego,  jak 

pewno

ść

 stuprocentowa. 

background image

 

62

- Dokładnie. 
- Przeczytasz sobie szczegółowe sprawozdanie u Hugona. Z grubsza 

rzecz  polega  na  tym, 

ż

e  ten  Armstrong  7  i  cała  jego  załoga  do  mo-

mentu  opuszczenia  ksi

ęż

ycowej  byli  pod 

ś

cisł

ą

  obserwacj

ą

  dwóch 

agencji detektywistycznych oraz Mossadu i MI6. Wszyscy r

ę

cz

ą

 za te-

go Schwarza. Odleciał; nie było 

ż

adnej podmiany. 

Tarnowski zmarszczył brwi. 
-  Zaraz,  zaraz,  czego

ś

  nie  rozumiem.  Oni  wiedzieli  o  nim  wcze-

ś

niej? Sk

ą

d? 

Firehand westchn

ą

ł.  

- Łap si

ę

 za koło. 

- Strasznie chaotycznie opowiadasz. 
- Nie Schwarza pilnowali. Mossad... zabierz te paluchy, bo ci je 

obetn

ę

!  Mossad  łaził  za  jednym  hasasynem,  dane  w  aktach.  Hasasyn 

si

ę

 zaci

ą

gn

ą

ł, wi

ę

c wzi

ę

li pod obserwacj

ę

 statek i załog

ę

. To pono

ć

 

jeden  z  tych  cyborgizowanych,  ju

ż

  na  Ksi

ęż

ycu  załatwił  im  paru  lu-

dzi  -  sam  rozumiesz, 

ż

e  raczej  nie  lekcewa

ż

yli  tej  sprawy.  MI6  z 

kolei poci

ą

gn

ę

ło za somalijsk

ą

 lekark

ą

, zobacz sobie zdj

ę

cie, praw-

dziwa  czarna  pi

ę

kno

ść

,  nogi  jak  st

ą

d  do  Waszyngtonu,  maczała  palce 

w  Quelimanijskiej  Masakrze,  jest  za  ni

ą

  list  go

ń

czy  Interpolu,  na-

wiasem mówi

ą

c zatwierdzony tak

ż

e przez nas. Dawaj to. 

-  Masz,  masz,  udław  si

ę

.  A  dlaczego  ci  Angole  tak  si

ę

  na  ni

ą

 

uwzi

ę

li? 

-  Bodaj

ż

e  załatwiła  im  kogo

ś

  albo  te

ż

  or

ż

n

ę

ła  na  par

ę

na

ś

cie  me-

ga; m

ę

tnie tłumaczyli. 

- I ona równie

ż

 si

ę

 załapała na ten lot? 

-  Aha.  Pchniesz  kiedy  powiem.  Co  si

ę

  tyczy  prywatnych  szpicli, 

to  Pinkerton  łaził  za  małoletni

ą

  paj

ę

czar

ą

,  która  ukradła  jaki

ś

 

program Microsoftowi. Firma obiecała agencji dwie

ś

cie megakodolarów 

za  uniemo

ż

liwienie  jego  rozpowszechnienia,  wyobra

ż

asz  sobie?  A  ci 

drudzy...  pchaj!!  Cholera.  Uch...  Ci  drudzy  to  szemrana  kompania, 
chłopcy Triady z pozwoleniami na bro

ń

; zdaje si

ę

ż

e mieli wyrok na 

wła

ś

ciciela tego Armstronga, nie

ź

le ich musiał wycycka

ć

-  Rany  boskie,  Catch,  ten  statek  to  jaka

ś

  lataj

ą

ca  Sodoma  i  Go-

mora, pienia anielskie powinni

ś

my usłysze

ć

 po tym Hawkingu. 

-  Te

ż

 

ż

e

ś

my  si

ę

  zastanawiali.  Zbieg  okoliczno

ś

ci  czy  jakie  li-

cho.  Zbieranina  jak  z  kiczowatego  filmu.  Ale  faktycznie  wygl

ą

da  na 

przypadek. ...No; b

ę

dzie. Spytaj si

ę

 samochodu. 

Tarnowski wetkn

ą

ł głow

ę

 do wn

ę

trza toyoty i wywołał raport tech-

niczy. 

- W porz

ą

dku - zameldował. - Masz co

ś

 do umycia r

ą

k? 

- Co niby? 
- Cokolwiek. 
Firehand wyci

ą

gn

ą

ł z tylnego siedzenia obszern

ą

 torb

ę

 turystycz-

n

ą

 i zacz

ą

ł przegl

ą

da

ć

 jej zawarto

ść

- Mo

ż

emy si

ę

 umy

ć

 w perrierze - mrukn

ą

ł w ko

ń

cu. - We

ź

 chustecz-

ki. 

Pozbierali sprz

ę

t i stare koło i przyst

ą

pili do ablucji. Perrie-

ra było zaledwie półtora litra, chusteczek siedem, mydła nie mieli. 
Stali  nad  rowem  z  r

ę

kawami  koszul  podwini

ę

tymi  pod  same  pachy. 

Sło

ń

ce  ju

ż

  całkowicie  wzeszło,  zrobiło  si

ę

  troch

ę

  cieplej.  Burza 

zbli

ż

ała  si

ę

  do  nich  po  bladym  nieboskłonie  niczym  opity  noc

ą

  gi-

gantyczny kleszcz. 

-  Je

ś

li  dobrze  zrozumiałem,  stwiedziłe

ś

ż

e  Schwarz  nie  pami

ę

ta 

nic  do  momentu  wybuchu  bomby  Hawkinga.  To  znaczy, 

ż

e  pami

ę

ta  swój 

lot  Armstrongiem  a

ż

  do  owej  chwili.  Czyli 

ż

e  rzeczywi

ś

cie  był  na 

jego pokładzie. 

- Na to by wygl

ą

dało. 

background image

 

63

- Nie kłamie. 
- Nie kłamie. Nie 

ś

wiadomie. 

-  Zapomnij  na  chwil

ę

  o  danych  Nasłuchu.  Załó

ż

ż

e  przesiadł  si

ę

 

na  jakiego

ś

  rajdera  zaraz  po  Hawkingu.  Zd

ąż

yłby  wróci

ć

  na  Ziemi

ę

Chodzi  mi  o  ograniczenia  czysto  fizyczne.  Jakie  przyspieszenia 
wchodziłby w gr

ę

- Je

ś

li mówimy tu o czystej teorii - to tak: zd

ąż

yłby. Jeden gie 

plus,  jeden  gie  minus, 

ż

adne  przeci

ąż

enie,  orbita  bez  znaczenia, 

cały  czas  na  ci

ą

gu;  pewnie, 

ż

e  zd

ąż

yłby.  Ale  to  teoria.  W  prakty-

ce... cały TraCom nie ma tyle antymaterii, ile on by potrzebował do 
podobnego  sprintu.  A  poruszaj

ą

c  si

ę

  po  tak  wymuszonym  torze,  rzu-

całby si

ę

 w oczy jak goły Hillman na Times Square, MIOU rozpieprzy-

łyby go w par

ę

 dni. Nie wspominam ju

ż

 o tym, 

ż

e Nasłuchy wszystkich 

pa

ń

stw  miałyby  go  na  niebie  jak  krzyk  w  katedrze.  To  jest  nie  do 

zrobienia. 

-  A  zatem  -  kto

ś

  grzebał  temu  Schwarzowi  we  łbie,  i  to  dosy

ć

 

bezczelnie. 

- Na to wygl

ą

da. 

- Ma paj

ą

ka? 

- Nie. 

Ś

lady mikrotrepanacji? 

Ż

adnych. 

- No, no, no. Podoba mi si

ę

. Prawdziwa szarada. Jaki on jest? 

- Kto? 
- Schwarz, Schwarz. 
- Nie spotkałem jeszcze. Nie ja to rozpracowywałem. 
- A kto? 
-  Luca.  Nie  znasz.  Ja  wszedłem,  gdy  zdecydowali  si

ę

  wci

ą

gn

ąć

 

ciebie, bo ju

ż

 ci

ę

 przedtem prowadziłem. 

- Kto ja jestem, twój agent? “Prowadziłem”, dobre sobie! 
- Tak mi si

ę

 powiedziało. Nie rzucaj si

ę

; nie jeste

ś

 chyba freu-

dyst

ą

- Mówiłe

ś

ż

e wzi

ę

li ci

ę

 z martwej wachty. 

-  Bo  to  prawda.  Nie  było  wiadomo,  kiedy  sko

ń

cz

ą

  ci

ę

  prze

ś

wie-

tla

ć

Pust

ą

  plastikow

ą

  butl

ę

  i  zu

ż

yte  chusteczki  wrzucili  do  baga

ż

ni-

ka.  Odwin

ę

li  r

ę

kawy  koszul  w  dół.  Firehand,  zanim  wsiadł,  przespa-

cerował  si

ę

  kilkadziesi

ą

t  metrów  szos

ą

  w  przód,  wypatruj

ą

c  kolej-

nych je

ż

y. Wróciwszy, wł

ą

czył silnik. 

-  B

ę

d

ą

  za  mn

ą

  łazi

ć

?  -  spytał  go  Tarnowski,  przeszukuj

ą

c  kanały 

telewizora w poszukiwaniu relacji z wyborczej kolacji Dreyfussa. 

- To chyba nieuniknione.  
- Prosz

ę

 zapi

ąć

 pasy - rzekła toyota. 

Zapi

ę

li. 

-  Przeprowadzili

ś

cie  interpolacj

ę

  jego  drogi  w  oceanie  podług 

biegu  pr

ą

dów?  Wyrzucili  go  albo  z  brzegu,  albo  ze  statku,  albo  z 

powietrza: samolot lub helikopter. O tej porze roku nie prze

ż

yłby w 

wodzie  zbyt  długo.  Sprawdzili

ś

cie  zdj

ę

cia  satelitarne  z  tamtego 

dnia? A dane radarowe kontroli lotów? Mhm? 

Ruszyli. Rozp

ę

dziwszy si

ę

 do podró

ż

nej, komputer przej

ą

ł w cało-

ś

ci kierowanie samochodem. Firehand pogrzebał po schowkach, znalazł 

orzeszki ziemne, pocz

ę

stował Abrahama. 

-  Niezbyt  dokładnie  wiadomo,  kiedy  go  wyrzuciło  na  t

ę

  pla

żę

Ś

lady s

ą

 po przypływie. Cała noc, dziesi

ęć

 godzin. Co do zj

ęć

 sate-

litarnych, to jest na paru ze 

ś

witu, jak ju

ż

 tam le

ż

y. 

Ś

ciskał co

ś

 

w dłoni, jakby patyk. Dziadek, co go znalazł, ju

ż

 tego nie widział. 

O tej porze ludzie wypuszczaj

ą

 psy, mógł który

ś

 rzecz odwlec albo i 

zabra

ć

 do domu, s

ą

 tam tropy kilku ró

ż

nych zwierz

ą

t; nie wiemy, co 

background image

 

64

to  jest,  mo

ż

e  któremu

ś

  smacznie  zapachniało.  Jeszcze  ludzie  chodz

ą

 

i szukaj

ą

-  Chyba 

ż

artujesz.  Chodz

ą

  wzdłu

ż

  pla

ż

y  szukaj

ą

c  patyka?  Ilu  cy-

frowy IQ ma ten Luca? 

-  Mhm,  rzecz  jest  jednak  dosy

ć

  charakterystyczna,  poza  tym  te 

zdj

ę

cia s

ą

 naprawd

ę

 wysokiej rozdzielczo

ś

ci. 

-  Złapał  badyl  nie

ś

wiadomie.  Morze  bez  przerwy  wyrzuca  tony 

ś

mieci. To bez sensu. 

-  Najpierw  zobacz  zdj

ę

cie.  Ma  ponad  metr  długo

ś

ci,  dwa  cale 

ś

rednicy  i  jaki

ś

  skomplikowany  ornament  na  całej  powierzchni.  Co

ś

 

jakby laska, je

ś

li si

ę

 dobrze przyjrze

ć

Tarnowski w milczeniu rozgryzł gar

ść

 orzeszków. 

- Posiada jak

ąś

 rodzin

ę

-  Nie  zd

ąż

ył  si

ę

  o

ż

eni

ć

,  Heinlemann  go  zwerbował  zaraz  po  te-

stach, dwadzie

ś

cia par

ę

 lat miał. Matka zmarła poroniwszy jego bra-

ta. Ojciec zapił si

ę

 i za

ć

pał trzy lata po podj

ę

ciu przez Anaxandra 

pracy w korporacji. 

- Jak to, jedno z dwojga: albo zapił, albo za

ć

pał. 

-  Jemu  najwyra

ź

niej  udało  si

ę

  synchronicznie.  Kremacja  na  koszt 

pa

ń

stwa. 

- Synalek nie uronił łzy? 
-  Swego  czasu  wzywali  tam  do  nich  policj

ę

,  odchodziły  awantury 

na pół ulicy: butelki, no

ż

e i pi

ęś

ci, tatu

ś

 synusia, synu

ś

 tatusia, 

ż

arli si

ę

, a

ż

 wreszcie chłopak si

ę

 wyprowadził. 

- Co on wła

ś

ciwie poko

ń

czył? 

- Gimnazjum, a potem par

ę

 lat u Heinlemanna.  

- Jakie oceny? 
-  Prze

ś

lizgiwał  si

ę

.  Chyba  raczej  nie  chciało  mu  si

ę

,  bo  u  nas 

na testach wychodzi nie

ź

le. 

- Współpracuje? 
- Ty by

ś

 współpracował? 

- Ile trzeba. 
-  No  wła

ś

nie.  Jedna  próba  ucieczki,  jedna  głodówki.  Próbuje  wy-

brn

ąć

 z tego mo

ż

liwie najmniejszym kosztem. 

- Kontakty z Bundesnachrichtendienst

4

- Nie dokopali

ś

my si

ę

Orzeszki sko

ń

czyły si

ę

. Zacz

ę

ło pada

ć

- B

ę

dzie cholerna burza. 































































 

 
 
Rz

ą

dowa klinika psychiatryczna imienia Klausa Kinskiego rozło

ż

y-

ła  si

ę

  w  malowniczej  dolince  odległej  od  autostrady  o  kilkana

ś

cie 

kilometrów.  W  g

ę

stych  zaro

ś

lach  kryło  si

ę

  tu  ponad  dwadzie

ś

cia  bu-

dynków, głównie parterowych i jednopi

ę

trowych. Aby wjecha

ć

 na teren 

kliniki,  Tarnowski  i  Firehand  musieli  si

ę

  podda

ć

  dwóm  kotrolom: 

jednej  przy  zje

ź

dzie  na  zamkni

ę

t

ą

  drog

ę

,  drugiej  przy  bramie  w 

ogrodzeniu otaczaj

ą

cym dolink

ę

. Sprawdzono DNAPI go

ś

ci, przeszukano 

ich samochód. Uniformy stra

ż

ników oznakowane były jedynie logo kli-

niki i w ogóle nic nie wskazywało na rz

ą

dowe pochodzenie pieni

ę

dzy, 

które utrzymywały to miejsce oraz jego personel. 

Zje

ż

d

ż

aj

ą

c parkow

ą

 alej

ą

 wgł

ą

b dolinki porucznik Firehand rozma-

wiał  przez  telefon  z 

ż

on

ą

  (-  Mówi

ę

  ci, 

ż

e  nie  mog

ę

!  ...Czy  ty  my-

ś

lisz, 

ż

e ja robi

ę

 ci to na zło

ść

? B

ą

d

ź

 rozs

ą

dna! ...Pi

ę

knie. Wspa-

niale!  Mam  ju

ż

  dzwoni

ć

  do  adwokata?  ...Na  lito

ść

  bosk

ą

,  Cleo,  to 

jest  moja  praca...!),  Abraham  Tarnowski  za

ś

  przebywał  w  pełnym  za-

                     

4

 

Bundesnachrichtendienst - słu

ż

ba wywiadowcza RFN

 

background image

 

65

ś

lepie  A-V.  Szalała  burza,  deszcz  bił  w szyby,  ci

ę

ły  niebo  błyska-

wice,  huczały  gromy  -  on  tego  nie  słyszał,  on  tego  nie  widział: 
pełny za

ś

lep audiowizualny powodował odci

ę

cie cało

ś

ci bod

ź

ców adre-

sowanych  do  zmysłów  słuchu  i  wzroku  delikwenta  i  wpuszczenie  w  to 
miejsce generowanych przez paj

ą

ka zespołów bod

ź

ców sztucznych. Tar-

nowski czuł na j

ę

zyku sól pozostał

ą

 po orzeszkach, czuł dotyk ubra-

nia  na  skórze  i  ucisk  zapi

ę

tych  pasów  bezpiecze

ń

stwa,  czuł  wo

ń

  so-

snowego  lasu  wypełniaj

ą

c

ą

  toyot

ę

  za  spraw

ą

  wbudowanych  w  system 

klimatyzacji  kieszeni  zapachowych,  czuł  wreszcie  tłumione  resorami 
wstrz

ą

sy  jad

ą

cego  samochodu  -  wszelako  co  si

ę

  tyczy  tego,  co  wi-

dział i słyszał, nie miało to nic wspólnego z miejscem jego rzeczy-
wistego  pobytu.  Przegl

ą

dał  wła

ś

nie  najnowsze  zbiory  swego  indeksa-

tora. Wiadomo

ś

ci z kraju i ze 

ś

wiata; wiadomo

ś

ci o faktach i wiado-

mo

ś

ci  o  wiadomo

ś

ciach;  słowa  o  czynach  i  słowa  o  słowach;  i  czyny 

przeciwko  słowom.  Stał  za  plecami  ministra  spraw  zagranicznych 
Francji,  gdy  na  okrzyk  z  odległego  kierunkowego  gło

ś

nika  dzienni-

karz  UPI  zmienił  osobowo

ść

  i,  rzuciwszy  si

ę

  na  dygnitarza,  wyrwał 

mu  serce  gołymi  r

ę

kami,  zanim  jeszcze  dosi

ę

gły  go  płaskie,  pod-

d

ź

wi

ę

kowe  kule  z  bezszmerowych  HarCanów  ochrony.  Siedział  w  fote-

lach  pay-in  odeon  w  tych  wszystkich  talk-shows,  w  których  padło 
cho

ć

  słowo  na  temat  zwi

ą

zany  z  Dreyfussem  b

ą

d

ź

  jego  konkurentami. 

Wizytował  dopiero  co  zako

ń

czone  konferencje  psychiatrów,  psycholo-

gów  i  psychotechów,  ze  swego  miejsca  w  wirtualnym  rz

ę

dzie  widowni 

zadaj

ą

c  przemawiaj

ą

cemu  pytania,  na  które  tamten  “odpowiadał”  -  z 

mniejszym lub wi

ę

kszym sensem - podług napakowanych jego doktrynami 

i  uprzedzeniami  algorytmów  symuluj

ą

cych  alternatywny  rozwój  dysku-

sji.  Na  Ultranecie,  wszedłszy  do  gabinetu  z  widokiem  na  główny 
gmach biblioteki Atlantydy, odpisał na kilkadziesi

ą

t zindeksowanych 

wy

ż

ej  jego  poziomu  prywatno

ś

ci  listów.  Z  gabinetu  przeszedł  bezpo-

ś

rednio do sali Ducha 

Ś

wi

ę

tego; umieszczony pod freskiem przekopio-

wanym z Kaplicy Syksty

ń

skiej licznik pokazywał zmieniaj

ą

c

ą

 si

ę

 nie-

ustannie  liczb

ę

  aktualnych  wizytantów  -  trzy  pierwsze  okienka  zaj-

mowały cyfry: 2, 3 i 8, cztery kolejne migały natomiast zbyt szyb-
ko, by móc je odczyta

ć

. Owe dwa i pół miliona stanowiło, rzecz ja-

sna, ogóln

ą

 liczb

ę

 zalogowanych pod t

ę

 najpopularniejsz

ą

 z publicz-

nych  przegl

ą

darek  -  paj

ę

czarze  nie  stanowili  w  niej  nawet  promila, 

to  wci

ąż

  była  zbyt  droga  technologia.  Liczba  log-inów  stanowiła 

funkcj

ę

  pokrycia  obszarów  globu  o  wysokim  współczynniku  komputery-

zacji  przez  czasowe  strefy  najwy

ż

szej  aktywno

ś

ci;  zamachy,  krachy 

giełdowe,  plotki  z  Hollywood  pełniły  tu  rol

ę

  randomicznych  modula-

torów. Tarnowski przeszedł po mozaice uło

ż

onej w map

ę

 

ś

wiata (kroki 

odbijały  si

ę

  od 

ś

cian  gło

ś

nym  echem),  min

ą

ł  wrota  informacji  zsor-

towanych podług pierwszej pochodnej krzywej frekwencji (Stupor Mun-
di  InfoGate
),  min

ą

ł  szereg  korytarzy  tematycznych,  zatrzymał  si

ę

 

dopiero  przy  drzwiach  Rorschacha.  Dotkn

ą

ł  futryny.  Bluzgn

ę

ło  obra-

zami  i  d

ź

wi

ę

kami.  Nie  opuszczał  powiek.  Wkrótce  p

ę

tla  si

ę

  zamkn

ę

ła 

i  zacz

ę

ła  powtarza

ć

  cykl,  krótszy  o  cz

ęść

  wyci

ę

t

ą

  na  podstawie  re-

akcji  Tarnowskiego  za  pierwszego  przegl

ą

du;  teraz  jednak  sekwencje 

zmieniały  si

ę

  nieco  wolniej  i  dłu

ż

ej  to  trwało.  P

ę

tla  powtórzyła 

si

ę

  -  wci

ąż

  coraz  krótsza  i  coraz  wolniejsza  w  zmianach  -  jeszcze 

sze

ś

ciokrotnie.  Ostało  si

ę

  osiem  bloków  informacyjnych.  Tarnowski 

po  raz  drugi  dotkn

ą

ł  futryny.  Wszedł.  Okazało  si

ę

ż

e  to  samobój-

stwo trzeciego klonu Michaela Jacksona. Wej

ś

ciówki do New Radio Ci-

ty  Hall  chodziły  po  dziesi

ęć

  kilo.  Wstrzykn

ą

ł  sobie  ND  podczas  wy-

st

ę

pu.  Tarnowski  zrobił  krok  w  bok.  Jaki

ś

  szaleniec  wykładał  swoj

ą

 

teori

ę

  na  temat  Listu.  To  cz

ęść

  multipalimpsestu,  mówił;  deszyfra-

cja  jest  mo

ż

liwa  dopiero  po  kompilacji  cało

ś

ci.  Oni  nie  chcieli 

przypadku. Musimy bada

ć

 pr

ę

dko

ść

 

ś

wiatła, ludolfin

ę

, stał

ą

 grawita-

background image

 

66

cji... Tarnowski dał kolejny krok w bok. Podczas tych jego poczyna

ń

 

i  w

ę

drówek  po  sieci  indeksator  pozostawał  wł

ą

czony.  Nie  wył

ą

czał 

si

ę

  nigdy  -  chyba 

ż

e  specjalnie  by

ś

  go  zablokował.  Pozostawał  ak-

tywny, cho

ć

 nie podpowiadał ci ju

ż

 informacji do przegl

ą

du: monito-

rował  natomiast  twoje  woja

ż

e  po  sieci,  skrupulatnie  notuj

ą

c  wszel-

kie  okazywane  przez  ciebie  oznaki  zainteresowania  poszczególnymi 
tematami. Uaktualniana w ten sposób mapa informacji słu

ż

y mu do wy-

szukiwania,  filtrowania  i  sortowania  wiadomo

ś

ci  do  serwisu  przygo-

towywanego  specjalnie  dla  ciebie,  wci

ąż

  od  nowa  i  od  nowa.  Je

ś

li 

nagle zacz

ą

łe

ś

 po

ś

wi

ę

ca

ć

 wyj

ą

tkowo du

ż

o czasu na zapoznawanie si

ę

 z 

najnowszymi  odkryciami  oceanografii,  indeksator  to  zapami

ę

ta  i  od-

powiednio  odszktałci  swój  profil  redakcyjny;  nast

ę

pnym  razem  nie 

b

ę

dziesz  musiał  szuka

ć

,  sam  ci  przedstawi  nowinki  z  tej  dziedziny. 

Tak zatem, cho

ć

 wyj

ś

ciowo, w postaci “firmowej”, wszystkie indeksa-

tory były ze sob

ą

 to

ż

same programem, to podlegały nigdy nie ko

ń

cz

ą

-

cemu si

ę

 procesowi autoewolucji i w efekcie nie sposób było znale

źć

 

w

ś

ród nich dwóch takich samych, podobnie jak w

ś

ród ich u

ż

ytkowników 

-  dwóch  takich  samych  ludzi.  Istniał  tu  zreszt

ą

  jeszcze  wy

ż

szy  po-

ziom  dyferencjacji,  bo  zniekształceniu  podlegał  sam  współczynnik 
ewolucyjnej  “twardo

ś

ci”  programów,  to  znaczy  stopnia  uległo

ś

ci 

pierwotnego  profilu  indeksatora  chwilowym  odmianom  zainteresowa

ń

 

jego  posiadacza.  Tarnowski  na  przykład  nakazał  swemu  indeksatorowi 
du

żą

  sztywno

ść

  w  tym  wzgl

ę

dzie,  cz

ę

sto  bowiem  bywał  zmuszany  oko-

liczno

ś

ciami  pracy  do  wyszukiwania  jakich

ś

  pobocznych  szczegółów  i 

nie chciał, by paczyło mu to potem kształt serwisów informacyjnych. 
Wolał  si

ę

  przej

ść

  pod  drzwi  Rorschacha.  Teraz,  ledwo  z  nich  wy-

szedł,  pojawił  si

ę

  przy  nim  od

ź

wierny  w  mundurze  Gwardii  Szwajcar-

skiej.  -  Pan  Gustav  Harmous  -  rzekł.  Pol

ą

czenie  z  obu  stron  szło 

bez  obrazu  i  Tarnowski,  rozmawiaj

ą

c  z  szefem  kampanii  Dreyfussa, 

mówił w powietrze; kontemplował przy tym mistrzostwo p

ę

dzla Michała 

Anioła. - O co chodzi? - Znów truskawki. Przez sen mówi co

ś

 o bab-

ci.  -  Cholera.  Uwa

ż

ajcie  podczas  faz  obni

ż

onej  sprawno

ś

ci  umysło-

wej.  Ostro

ż

nie  ze  stymulantami.  -  Jest  okno  pojutrze  wieczorem.  - 

Postaram si

ę

. - Co to znaczy: postaram? - To znaczy, 

ż

e licznik mi 

teraz stuka dla rz

ą

du. - Co znowu? - Tajne przez poufne przez 

ś

ci-

ś

le.  Postaram  si

ę

.  -  Radz

ę

.  -  Tymczasem  niewidzialna  dło

ń

 

ś

cisn

ę

ła 

Tarnowskiego  za  rami

ę

.  Wyszedł  z  za

ś

lepu.  -  Doje

ż

dzamy  -  rzekł  Fi-

rehand i pu

ś

cił Abrahama, by przej

ąć

 kierowanie wozem od komputera. 

 
 
 
.................................  ci

ą

g  dalszy  (mało)  prawdopo-

dobny