background image

Bułyczow Kirył 
 
Co dwa buty to nie jeden 

Z „Science Fiction” nr 11 – styczeń 2002 
 
 
 
   - Ty, Sasza - powiedział Lew Giristoforowicz Minc - usiłujesz osiągnąć coś, co jest niemożliwe w 
obszarze istniejącej fizyki. Takie działanie nie ma szans powodzenia. 
   - No, nie wiem. - Sasza Grubin wpakował długie palce w swą kędzierzawą czuprynę. - Ale wierzę w 
upór. 
   - W upór żuczka, który odpada od szyby i znowu lezie do góry. A dokąd - sam nie wie. 

   Po tych słowach Lew Christoforowicz ostrożnie zdjął z szyby zmęczonego żuczka i wyrzucił go przez 
lufcik. 

   - Według praw fizyki, Sasza, wieczny silnik nie jest możliwy. 
   - Wiem - zgodził się Grubin. - Ale poprzedni model kręcił się przez trzy dni. 
   - Minc aż się zatchnął z oburzenia. Dotąd uważał, że spory z Grubinem są jego obowiązkiem, ale teraz 
nie wytrzymał. 
   Gwałtownie chwycił leżącą na biurku białą kulę o średnicy około sześciu centymetrów i cisnął nią w 
Grubina. Ten zdążył wystawić przed siebie ręce; kula zrykoszetowała po nich i poturlała się w kąt 
mieszkania. Całkowicie bezszelestnie. 
   - A to co? - zapytał Grubin. 
   - Podnieś, to zobaczysz, nie ugryzie, nie bój się. 
   - Z wami to nigdy nie wiadomo co ukąsi, a co nie - powiedział Sasza i podniósł śliską, jędrną kulę. 
   - Co na to powiesz? - zapytał Minc. 
   - Nie wiem - poddał się od razu Grubin. - Jakaś piłeczka. 
   - Nie piłeczka, a złamanie prawa fizyki - powiedział Minc. - Nie spodobało mi się to prawo, więc je 
złamałem. Ale nie tak, jak ty. Nie na chama. 
   - Proszę opowiedzieć - poprosił Grubin, świadomy, że uczestniczy w narodzinach nowego kierunku w 
nauce. 
   - Uczestniczysz - Minc jak zwykle odgadł sposób myślenia Grubina - w narodzinach nowego kierunku w 
nauce. Przyszedł do mnie onegdaj Spirkin. Znasz Spirkina? 
   - Nie. 
   - Dyrektor naszych delikatesów. Godny człowiek, szacowny, poważnie traktuje swoją pracę. Poskarżył 
się na opakowania. Aż się prawie popłakał. Przysyłają z fabryki mleko, kefir i inne produkty ciekłe, a 
opakowania są nietrwałe. Mleko płynie po podłodze, wylewa się kefir i jogurt. Klienci się skarżą, i 
wszystko to bez sensu. I Spirkin się pyta: co robić? 
   - Wiem! - krzyknął Grubin. - To jest mleko w nowym opakowaniu. Zrozumiałem! Cienki plastyk, niemal 
niewidoczny... 
   Minc westchnął przeciągle i postukał koniuszkami palców w parapet, co w tym przypadku oznaczało 
skrajne niezadowolenie. 
   - Ach, Grubin, Grubin - powiedział. - Ja do ciebie przemawiam, udowadniam, przekonuję wreszcie, że 
zmieniłem prawa przyrody, złamałem konstans! A ty mi - plastikowa powłoka, plastikowa powłoka. 
Przecież gdybym wynalazł taką plastikową powłokę, to produkujący ją zakład na pewno nie znalazłby 
odpowiedniego surowca, a jeśli nawet by znalazł, to coś namotaliby tam w technologii... Nie, uratować 
sklep od marnowania ciekłych artykułów spożywczych mogłem tylko przez rewolucję w fizyce. Innej drogi 
nie ma. Patrz.  
   Minc wziął ze stołu drugą kulę, cisnął do pustego rondelka, wyjął grubą igłę i nakłuł powierzchnię kuli. 
Kula zniknęła, a rondelek wypełnił się w jednej trzeciej mlekiem. 
   - Ot i wszystko - oznajmił profesor. - Wszystko. 
   - Zaraz, zaraz - powiedział Grubin. - Jak to tak? Chwycił rondelek, pobełtał zawartością, żeby zobaczyć, 
gdzie się podziała powłoka. Ale powłoki nie było. Grubin przelał mleko do szklanki, znowu przyjrzał się 
wnętrzu rondelka. Było puste. 
   - Nic nie rozumiem - powiedział Grubin. - Czyżby powłoczka opakowania była tak cienka? 

background image

   - Właśnie! - Minc roześmiał się serdecznie, jak sztukmistrz, któremu udało się zrobić w balona 
sceptycznie nastawioną widownię. - Gdzie jest powłoka? Szukasz? Szukaj. Do wieczora będziesz szukał, 
ponieważ umysł twój porusza się wyłącznie po przetartych już szlakach. 
   - Ale skoro nie ma powłoki, to jak... 
   - Właśnie - nie ma żadnej powłoki! Nie potrzeba powłoki! Zmień konstans - i nie będziesz potrzebował 
powłoki. 
   - Jaki znowu konstans? 
   - Napięcie powierzchniowe cieczy! To jest proste i dlatego jest... 
   - Dlatego jest genialne - cicho powiedział Grubin. 
   - Właśnie napięcie powierzchniowe cieczy powoduje, że woda zbiera się w krople, kiedy spada z niebios 
na ziemię. Pozwala ono, na przykład, owadowi zwanemu nartnikiem biegać po wodzie... 
   Grubin wpatrywał się w Lwa Christoforowicza i nie mógł się nadziwić. No bo tak - tysiące mądrych ludzi 
zastanawiało się nad opakowaniem dla mleka. Nasączano papier woskiem, produkowano puszki 
konserwowe i butelki o różnych wymiarach i kształtach. I nikomu nie przyszło do głowy, że można w ogóle 
obejść się bez ciężkiej, niepewnej i pospolitej tary... Jakież perspektywy otwierają się przed gospodarką 
narodową! 
   - No, jak ci się spodobał mój pomysł? 
   - Wspaniały - odpowiedział Grubin. - Zadziwiający, jak i wszystko, wszystko czego się dotkniecie. 
Jesteście po prostu Midasem! Dotykacie - i otrzymujecie złoto. 
   - Tak? - Minc był wyraźnie zadowolony. Jak każdy człowiek miał swoje ludzkie słabostki. - Midas to już 
lekka przesada. Midas jest postacią negatywną. Nie myślał o ludzkości, myślał tylko o sobie. Na tym polega 
nasza pryncypialna różnica. Ale wystarczy zawołać... 

   Grubin wzdrygnął się w duchu. Znajdował się w tym stanie ducha, kiedy gotów był uwierzyć w każdy 
zawijas myśli profesora. A ponieważ Sasza Grubin miał dobrze rozwiniętą wyobraźnię, to od razu stanął 
mu przed oczami duszy taki obraz: profesor Minc postanawia złożyć siebie w ofierze, by powiększyć 
zasoby złota naszego kraju. I oto wszystko, czego tylko dotknie, zmienia się w złoto. Pracownicy 
Ministerstwa Finansów stoją obok niego i podają profesorowi niewielkie sztabki ołowiu albo cyny, 
profesor zmęczonym gestem dotyka ich, i sztabki, już złote, natychmiast są cechowane i wywożone 
opancerzonymi samochodami do odpowiednich składnic. Profesor chwieje się na nogach ze zmęczenia i 
niedożywienia. A nikt nie jest w stanie mu pomóc... nikt nie może wpaść na pomysł, jak nakarmić go i 
napoić... Ostatnim ruchem profesor dotyka opancerzonego samochodu, a ten rozbłyskuje złotym lśnieniem, 
osiada, ponieważ jego resory nie wytrzymują ciężaru, a obok opancerzonego złotem samochodu upada, 
spełniwszy swój obowiązek wobec Ojczyzny, Lew Christoforowicz Minc... 
   - O czym tak myślisz, Sasza? - zapytał Lew Christoforowicz. 
   - O niczym - opamiętał się Grubin i postarał się zetrzeć z oblicza smutek. - Myślałem o tragedii króla 
Midasa. 

   - No, to w drogę - powiedział Minc. 
   - Jaką drogę? 

   - Nie możemy przecież zatrzymywać się w połowie drogi. Jeśli potrafię zmienić napięcie 
powierzchniowe wody, to powinniśmy wypróbować inne możliwości tego wynalazku. - Profesor naciągnął 
na stopy stojące dotąd spokojnie w kącie gumowe buty, następnie zdjął ze stelaża probówkę, wylał z niej 
kilka kropel na szmatkę, przetarł nią podeszwy butów i skierował się do wyjścia. 
   Na zewnątrz czyhała na przechodniów spóźniona zimna wiosna. Wiał przenikliwy wiatr, w zacienionych 
kątach podwórka jeszcze krył się zszarzały śnieg. Na brzegach kałuż chrzęścił cienki lód. Minc zatrzymał 
się, wzdrygnął. Grubin, któremu udało się w końcu dogonić profesora, narzucił mu na ramiona palto. 
   - Dziękuję - powiedział Minc. - Rozumiesz dokąd i po co się kieruję? 

   - Jeszcze nie - powiedział Grubin. 
   - Każdy wynalazek musi być rozwinięty do granic możliwości. Opakowanie dla mleka to tylko jeden z 
aspektów mojego nowego odkrycia. I przy tym nie najważniejszy aspekt. Powiększam tysiąckrotnie 
napięcie powierzchniowe metodą chemiczną. Na poziomie molekularnym. Substancja, wynaleziona przeze 
mnie, reaguje z molekułami cieczy i wzmacnia ich połączenia. A to oznacza, że możemy potraktować nią 
nie tylko samą ciecz, ale również przedmioty, które będą się stykały z tą cieczą. Jasne? 
   - Nie za bardzo. 
   - Poddałem obróbce tą substancją swoje buty, i w tych miejscach, gdzie stykają się one z wodą, powstaje 
strefa podwyższonego napięcia powierzchniowego. Patrz! 

background image

   Minc podszedł do kałuży i odważnie wszedł w nią. Woda w kałuży wcale się nie ugięła, ale wytrzymała 
ciężar profesora, który wolno i spokojnie przeszedł na drugą stronę kałuży, nie zmoczywszy wierzchów 
butów. 
   - A co będzie potem? - zapytał dumny wynalazca, zatrzymawszy się na drugim brzegu. - Potem 
potraktujemy moją substancją opony samochodów! I rozwiązujemy tym sposobem problem mostów i 
przepraw! Co na to powiesz? 
   Grubin nie odpowiedział. Cieszył go widok profesora, który raźnie odwrócił się i krokiem Suworowa, nie 
zwracając najmniejszej uwagi na kałuże, skierował się do wiodącej na ulicę bramy. Wyraźnie szedł nad 
rzekę Guś, a Grubin pędził za nim, omijając kałuże. 

   Rzeką Guś spływała kra. Kawały lodu płynęły dumnie i niespiesznie, od rzeki ciągnęło wiosennym 
ś

wieżym chłodem. 

   - Lwie Christoforowiczu! - jęknął Grubin. - Nie wolno! 
   - Dlaczego nie wolno? Jako wynalazca powinienem sam wszystko sprawdzić. 
   - Niech się tym zajmą specjaliści - sprzeciwił się Grubin, przytrzymując profesora za łokieć, by ten nie 
rzucił się do lodowatej, niebezpiecznej wody. - Pływacy, mistrzowie sportu. A może wasza substancja 
skończy się na środku rzeki? Przecież wy nawet nie potraficie pływać. 
   - Wcale nie zamierzam pływać! - nie poddawał się Minc. - Zamierzam chodzić po wodzie, jako i po 
lądzie. 
   - A ja jednak sprzeciwiam się. Możecie się przeziębić. Proszę popatrzeć, jaki wiatr! 
   Minc jakby dopiero teraz zorientował się, że naprawdę jest zimno. Zawahał się. I nie wiadomo czym 
skończyłby się ten spór, gdyby przenikliwe spojrzenie profesora nie wychwyciło jakiegoś ruchu na małej 
wysepce na środku rzeki. 
   - Popatrz - powiedział. - Tylko popatrz, jaki dramat!  
   Na wysepce, kuląc ze strachu ogonek i łapki, z przerażeniem wpatrując się w płynące dookoła kry, 
siedział zając. Woda wzbierała i nie ulegało wątpliwości, że długo biedak tam nie wysiedzi. 
   - Nie możemy mu pomóc - powiedział Grubin i poczuł, że jego słowa brzmią bardzo, ale to bardzo 
nieprzekonująco. 
   - Nie możemy? Natychmiast mnie puść! 
   - Nie puszczę! 
   Na to Minc okręcił się i zręcznie wyskoczył z palta.     
   Podczas gdy Grubin myślał co i jak się stało, i wymachiwał paltem jak sztandarem, Minc odważnie  
wszedł na płynącą wodę, która nieco ugięła się pod butem, następnie doszedł do pierwszej kry, przekroczył 
ją, szeroko rozstawiwszy ręce, by nie stracić równowagi, ponieważ kra podejrzanie się kiwnęła, i znów 
zeskoczył na wodę. Grubin był przez chwilę pewien, że obcasy profesora przebiją powierzchnię wody, ale 
ta wytrzymała, tylko ugięła się mocniej niż wcześniej, i Minc pomaszerował dalej, starając się omijać 
płynący lód. 

   Grubin stał na brzegu, denerwował się, penetrował   wzrokiem brzeg w poszukiwaniu jakiejkolwiek łodzi,         

choć miał świadomość, że o tej porze łódek na brzegu jeszcze nie ma, a gdyby nawet jakaś była, to i tak nie    
sposób byłoby dotrzeć łodzią do profesora między takimi krami. Ale oto Minc znalazł się na wysepce. 
Zając skulił się, próbował uskoczyć w bok, ale nadpływająca kra uderzyła krawędzią w wysepkę i zmusiła 
zająca do skoku prosto profesorowi w ręce. Ten chwycił zwierzątko, przycisnął do brzucha, i zając 
natychmiast znieruchomiał. 

 

   - Heehej!.. - krzyknął Minc, przekrzykując hałas wydawany przed zderzające się kry i szum wody. - 
Grubin! Czekaj na mnie! 

 

   Z powrotem profesor szedł z całkowitą pewnością. Minął już większą część drogi; odpychając butami 
kry, podśpiewywał jakąś brawurową arię operetkową. I zbytnia pewność go zgubiła. Kiedy do brzegu 
zostało nie więcej niż dwadzieścia merów, profesor postawił stopę na krawędzi kry, ta wymsknęła mu się 
spod nóg, pokazawszy ostrą krawędź. Profesor stracił równowagę i usiadł na wodzie. Na nieszczęście, 
substancją podnoszącą napięcie powierzchniowe wody posmarowane były tylko podeszwy jego butów, 
spodnie wynalazcy - nie. Profesor zwalił się w wodę, i to jakoś strasznie zdziwiło Grubina, który w ciągu 
ostatnich minut pogodził się już z tym, że Minc idzie po wodzie. I nagle... Jakby Lew Christoforowicz 
znalazł jakąś dziurkę w wodzie i runął w nią jak w studnię. Przyciskał ciągle do piersi zająca, a ten zaczął 
wrzeszczeć śmiertelnie przerażony. 

   Grubin nie zastanawiał się. Zrzucił płaszcz i skoczył na przepływającą obok krę. Z niej na kolejną. Teraz 
miał przed sobą lukę w lodzie na jakieś trzy metry. Normalnie nigdy w życiu nie pokonałby takiej 
odległości. Ale w tej chwili nie zawahał się - skoczył i nawet utrzymał równowagę... 

background image

   Po minucie Grubin był już przy profesorze i szarpnął go w górę. Minc dosłownie wyleciał z wody. 

   Ten ruch na pewno spowodowałby upadek Grubina, ale uratowały ich buty profesora. Wylatując z wody, 
Lew Christoforowicz zdołał podkurczyć nogi i przykucnąć na wodzie. Buty od razu zaczęły działać. Dla 
nich woda była twarda. Profesor wyprostował się i podtrzymał Grubina. 

   W tym momencie znajdowali się już na środku rzeki. Stali, trzymając się za ręce. Profesor Minc na 
wodzie, a Grubin na krze. Profesor przemókł na wylot, ale nie czuł zimna. Zając też przemókł i już się nie 
wydzierał, tylko trząsł jak w febrze. 
   - Dziękuję - powiedział Minc. 
   - Nnnie mmą za cco - odpowiedział Grubin. Nogi mu się trzęsły po całej tej historii. Niebezpieczeństwo 
jeszcze nie zniknęło. Profesor Minc mógłby teraz dotrzeć do brzegu, ale Grubin na pewno nie powtórzyłby 
już swego wyczynu.  
   - Znaczy się, tak... - powiedział Minc, opierając się o Grubina i ostrożnie podnosząc prawą nogę. – 
Przyjdzie nam  wykonać  niezbyt  elegancką,   ale  konieczną wędrówkę. Jaki masz numer buta? 
   - Czterdzieści trzy, a bo co? 
   - No, nic, będzie cię trochę uwierało - powiedział Minc. -Na jednej nodze potrafisz skakać? 
   - Nnnie wiem... 
   Profesor, stojąc na jednej nodze, ściągnął drugi but i podał Grubinowi. 
   - Będziemy skakać - powiedział. - Trzymając się za ręce. 
   I zaczęli skakać w kierunku odległego brzegu. Wolną ręką Minc trzymał zająca. Kiedy do brzegu  zostało 
nie więcej niż trzy metry, i stało się jasne, że ocaleją z tej opresji, Minc nagle powiedział: 
   - Co za szczęście, że nikogo nie było na brzegu. Stalibyśmy się pośmiewiskiem całego miasta. 
 
 
 
 
                                                                                                                      Kir Bułyczow 
                                                                                                                      przekład: EuGeniusz Dębski