Czy premier wiedział o inwigilacji prezydenta

Nasz Dziennik, 2011-02-04

Z posłem Arkadiuszem Mularczykiem (PiS), wiceprzewodniczącym sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, rozmawia Paulina Jarosińska

Sprawa inwigilowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego, według rzecznika Adama Hofmana, jest poważniejsza niż afera Watergate. Nie przesadzają Państwo trochę?
- Zgadzam się z tym całkowicie. Ta sprawa jest bardzo podobna do afery Watergate, ponieważ wówczas była próba podsłuchiwania w siedzibie Partii Demokratycznej, co w konsekwencji doprowadziło do dymisji prezydenta Richarda Nixona i założenia podsłuchów w siedzibie Partii Demokratycznej. Natomiast obecnie mamy do czynienia z sytuacją, w której doszło do inwigilacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, czyli zbierania wrażliwych danych: z kim rozmawiał, jak długo - krótko mówiąc, jakie miał kontakty, na podstawie billingów z jego rozmów, na podstawie BTS. Dotyczyło to również ministrów w jego kancelarii - Władysława Stasiaka czy Andrzeja Dudy. Wszystkie zbierane w ten sposób dane mogły być potem wykorzystywane do tworzenia siatki powiązań prezydenckich. Nie mam wątpliwości, że pretekst, czyli stosunkowo błahe śledztwo, dało podstawę do inwigilacji prezydenta. Należy wskazać osoby za to odpowiedzialne.

Powiedział Pan, że wiele środków, jakie zastosowano w celu znalezienia źródła przecieku dotyczącego poufnego raportu w sprawie tzw. incydentu gruzińskiego, było nieadekwatnych do rangi sprawy...
- Oczywiście. Przesłuchano setki osób, przeprowadzono eksperymenty przy zastosowaniu kamer przemysłowych w urzędach administracji publicznej, zebrano mnóstwo dowodów po to, aby ujawnić, kto dopuścił do przecieku kompromitującego raportu dotyczącego tzw. incydentu gruzińskiego opartego notabene na tym, co pisała prasa rosyjska. Tamta sprawa skompromitowała ABW, a obecnie po raz kolejny kompromituje. Okazuje się bowiem, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego stosuje nadzwyczajne środki do ujawnienia sprawy związanej ze stosunkowo błahym przestępstwem.

W porównaniu ze śledztwem smoleńskim widać, jakie jest zaangażowanie służb podległych szefowi rządu w konkretne sprawy.
- Zostały zachwiane jakiekolwiek proporcje w obydwu sprawach. Przy śledztwie smoleńskim nie widać przy tym w ogóle determinacji politycznej.

Czy w sprawie inwigilacji prezydenta jakąś rolę mógł odegrać premier Donald Tusk?
- Donald Tusk nadzoruje służby specjalne, w związku z tym zasadne w pełni jest pytanie, czy wiedział o tym, a nawet więcej - czy godził się na to. Premier często w mediach zarzucał Prawu i Sprawiedliwości, że inwigilowało i tropiło. W tak poważnej sprawie dotyczącej ściśle czasów jego rządów na razie nie słychać żadnego jego komentarza.

Zwrócił się Pan do dziennikarzy, aby sami zapytali premiera o jego związek z tą sprawą. Czy widzi Pan szansę na to, aby podjęli się tego zadania?
- Dziennikarz ma obowiązek stosować te same standardy wobec wszystkich polityków, niezależnie od partii. Jeśli tak przerażała ich rzekoma inwigilacja za czasów Prawa i Sprawiedliwości, to tym bardziej powinni zająć się realnym podejrzeniem o nią pod rządami Donalda Tuska. Chodzi tu przecież o inwigilację najważniejszej osoby w państwie.

Przy obecnym układzie koalicyjnym i właściwie pełni władzy PO, bez nacisku medialnego, pytania do premiera mogą pozostać w próżni.
- Presja medialna jest potrzebna. Jednak wiemy, że wiele zależy od naszych kroków. Zamierzamy oddać sprawę do prokuratury, do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, do rzecznika praw obywatelskich, jak również do sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisji do spraw Służb Specjalnych. Złożymy również wniosek o specjalną debatę parlamentarną w tej sprawie.

Dziękuję za rozmowę.