Czwartek, 01.10.2009 14:13 Anita Skowron
Upalny dzień w bazie Warrior w Afganistanie mija leniwie, ale to tylko pozorny spokój. Niedaleko w strefie krążą plutony patrolujące okoliczne wioski. Centrum dowodzenia utrzymuje stałą łączność radiową z pododdziałami. W oddali widać szybko zbliżające się Rosomaki z 1 kompanii. Po chwili są już na parkingu. Właśnie zakończył zadanie pluton porucznika Radosława Klimka. Jest okazja, by chwilę porozmawiać z dowódcą.
Skąd wracacie? Wyglądasz na zmęczonego.
Byliśmy w Malistanie i wyjazd był rzeczywiście męczący. Ochranialiśmy konwój amerykański jadący z pomocą humanitarną dla ludności afgańskiej. Spędziliśmy poza bazą 10 dni. Spaliśmy przy pojazdach, jedliśmy gotowe amerykańskie racje żywnościowe, tzw. MRE, a do mycia używaliśmy wody z butelek. Warunki spartańskie, ale takie wyjazdy później wspomina się najdłużej.
Jakie są główne zadania twojego plutonu?
Takie jak wszystkich plutonów bojowych, czyli patrolowanie okolicznych wiosek, rejonu bazy, wykonywanie konwojów i ochrona głównego szlaku komunikacyjnego, tzw. drogi HWY-1. Poza tym często wyjeżdżamy jako pododdział szybkiego reagowania QRF w miejsca, gdzie istnieje prawdopodobieństwo znalezienia improwizowanych ładunków wybuchowych, tzw. IED. Taki dyżur, który każdego dnia pełni jeden z naszych plutonów, trwa przez 24 godziny na dobę. Jest to męczące, ale wiemy, że w każdej chwili musimy być w gotowości do wyjazdu i do pomocy kolegom w strefie.
Jak udało ci się stworzyć zgrany zespół z kilkudziesięciu żołnierzy, którymi dowodzisz?
Motorem napędowym i siłą plutonu są podoficerowie. To oni wykonują najcięższe zadania, ja tylko synchronizuję ich pracę. Zawsze będę powtarzał, że szeregowi i podoficerowie są częścią rdzenną tego plutonu. Ja jestem tylko jednym z wielu ogniw.
Jesteś pewien swoich żołnierzy? Czy gdyby w trakcie trwania jakiejś operacji nagle zawiodła łączność, podejmowaliby właściwe decyzje?
Jestem w stu procentach przekonany, że podoficerowie z mojego plutonu daliby sobie radę.
Jak oceniasz relacje pomiędzy żołnierzami?
Są bardzo dobre. To naturalne, że w Afganistanie atmosfera jest zupełnie inna niż w kraju. Mamy tu do czynienia z większym luzem, biorąc choćby pod uwagę sposób zwracania się do przełożonych, ale z drugiej strony jest większe zagrożenie. Wielokrotnie przekonałem się, że jesteśmy w stanie rozumieć się bez słow.
Nie było żadnych sprzeczek?
Drobne nieporozumienia zdarzają się nawet w najlepszych zespołach, ale nic takiego nie może wpłynąć na naszą działalność. Szczerze powiedziawszy, na kłótnie nie mamy czasu, prawie bez przerwy wyjeżdżamy.
Powiedz kilka słów o początkach swojej pracy w armii.
Do wojska wstąpiłem w 1993 roku, była to szkoła chorążych w Koszalinie. Zanim trafiłem do 18 bielskiego batalionu desantowo-szturmowego, służyłem w kawalerii powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim i w Centrum Szkolenia Artylerii i Uzbrojenia w Toruniu. Wtedy jeszcze obowiązywała służba zasadnicza, teraz mamy profesjonalizację. Moim zdaniem obecne wojsko jest o wiele lepsze niż to z poboru. Jedyny mankament dotyczy starszych szeregowych, którzy nie mają klarownych perspektyw rozwoju. Myślę, że należy określić zasady awansu i rozwoju dla tych najlepszych.
Na ilu misjach byłeś?
To jest moja druga misja w Afganistanie. Na pierwszej byłem również jako dowódca plutonu.
Jak wygląda wasz zwykły dzień w Afganistanie?
Jeżeli mamy wyjazd, wstajemy wcześnie rano. Zazwyczaj osobiście idę do centrum operacyjnego TOC wypisać pluton i przyjąć zadanie. W tym czasie żołnierze są już przy sprzęcie. Wyjeżdżamy z bazy. Pokonujemy bezdroża, patrolując swój rejon przez około 6 do 8 godzin. Później wracamy, krótki odpoczynek i następne zadanie - z reguły QRF. Jak wiadomo, QRF wyjeżdża na sygnał, więc musimy być w stałej gotowości. I tak wygląda każdy dzień. Nie ma jednak monotonii, bo każdy wyjazd jest inny. W czasie wolnym żołnierze odsypiają zaległości, chodzą na siłownię, biegają.
Jaka była najbardziej niebezpieczna operacja, w której braliście udział?
W zasadzie każdy wyjazd jest niebezpieczny. Mnie utkwiły w pamięci dwa incydenty. W trakcie konwoju do Ghazni w pewnym momencie wjechaliśmy pomiędzy dwie uzbrojone grupy prowadzące do siebie ogień z broni maszynowej. Byli to Talibowie i żołnierze ANA. Kiedy zobaczyli pojazd, którym dowodziłem, większość pocisków skierowali właśnie do nas. Poszło w naszą stronę 8 strzałów z granatnika RPG, ale szczęście nam dopisało i żaden z pocisków nie trafił. Jakby tego było mało, nasz pojazd zakopał się i musieliśmy go wyciągać na holu za pomocą Rosomaka. Zrobiliśmy zaporę ogniową, wysiadł desant, który podpiął linę holowniczą. Udało się szybko i sprawnie wyciągnąć pojazd. Drugi incydent miał miejsce tu, niedaleko pobliskiej wioski. W trakcie patrolu saperzy wyszli, by sprawdzić drogę w kierunku przełęczy, z której najczęściej były prowadzone ostrzały naszej bazy. W pewnym momencie znaleźliśmy się pod ogniem talibów. Całe zdarzenie trwało około godziny, ale na szczęście nikomu nic się nie stało.
W jakim stopniu szkolenia w kraju pomagają w realizacji zadań na misji?
Myślę, że żadne szkolenie nie zastąpi praktyki. O wielu interesujących rzeczach i sytuacjach możemy dowiedzieć się z książek lub filmów, ale doświadczenie jest tu nadrzędną sprawą.
A odwrotnie: czy doświadczenia zdobyte w Afganistanie mogą być przydatne w kraju?
Pododdziały bojowe nigdzie nie zdobędą takiego doświadczenia jak tutaj. To dotyczy każdego żołnierza: od szeregowego do generała. Udział w misji jest dla każdego sprawdzianem i dopiero tu widać, na kim można polegać.
Jak najbliżsi traktują twój udział w misjach?
Rodzina na pewno nie jest zachwycona. Swojego syna widziałem tylko 20 godzin. 19 kwietnia rano wróciłem z kursu oficerskiego, a 20 już wyjeżdżałem do Krakowa. Żona była niezadowolona, ale wiedziała doskonale, że zniechęcanie mnie do wyjazdu nie przyniosłoby efektu.
Zbliża się koniec V zmiany, czas rotacji i powrotu do kraju. Kiedy następna misja?
Jeżeli kiedykolwiek wybiorę się na misję, to na pewno nie za rok ani nie za półtora. Przerwa trochę potrwa. Postanowiłem poświęcić więcej czasu rodzinie.
Fot.: arch. bazy Warrior