background image

PRZYPADEK

CHARLESA

DEXTERA WARDA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Rezultat i prolog

-1-

Z prywatnego szpitala dla obłąkanych w pobliżu Providence, Rhode Island, zniknął ostat-

nio  wyjątkowo  dziwny   osobnik.  Nazywał  się  Charles  Dexter  Ward  i  został  tam  bardzo 
niechętnie  umieszczony  przez  zrozpaczonego  ojca,  który  dostrzegł  niepokojące  zmiany  w 
osobowości  syna  i  rosnącą  aberrację  przechodzącą  od  zwykłego  ekscentryzmu  do mrocznej 
manii  wyrażającej  się  skłonnościami  morderczymi.  Lekarze  przyznawali,  że  są  kompletnie 
zbici z tropu; był to bowiem niecodzienny przypadek zarówno pod względem fizjologicznym 
jak i psychologicznym.

Przede  wszystkim,  pacjent wyglądał  nienaturalnie  staro;  starzej  niż powinien  wyglądać 

ktoś,  kto  liczy  sobie  dwadzieścia  sześć  lat.  To  prawda,  zaburzenia  umysłowe  potrafią  wy-
wołać  raptowny proces starzenia  się, ale  twarz tego młodego człowieka nabrała w jakiś sub-
telny sposób  cech charakterystycznych  wyłącznie  dla  ludzi  niebywale  leciwych.  Po  drugie, 
jego procesy organiczne  wchodziły w relacje jakich nie notowała dotąd praktyka medyczna. 
Oddech i akcja serca wykazywały niewiarygodną arytmię, a głos którego praktycznie w ogóle 
nie było, potrafił wznieść się co najwyżej do szeptu.

Zadziwiająco  długi  i  sprowadzony do  minimum  okazał  się  proces  trawienia,  a  reakcje 

nerwowe na zwyczajne bodźce nie posiadały analogii z żadnymi zaobserwowanymi dotąd ani 
normalnymi, ani  patologicznymi  odruchami. Skóra  była  chorobliwie zimna  i sucha,  o  struk-
turze tkanki przesadnie gruboziarnistej i małej spoistości. Znikło nawet duże, oliwkowe, przy-
rodzone  znamię  na  prawym  biodrze,  podczas  gdy   na  piersi  uformował  się  niespotykany 
zaśniad czy też czarniawa plama, której wcześniej nie było. Słowem, ogół lekarzy  był zgodny, 
że w Wardzie spowolnione zostały w niespotykanym stopniu procesy metaboliczne.

Również  i  pod  względem  psychologicznym,  Charles  Ward  stanowił  wyjątek.  Jego 

szaleństwo  nie  miało  odpowiednika  w  niczym,  co  notowały najnowsze  nawet i  najobszer-
niejsze  dzieła  medyczne;  kryło  jednak  w  sobie  siłę,  zdolną  uczynić  z Warda  geniusza  lub 
przywódcę,  gdyby nie  jego  zwichrowanie  i  przedziwne,  groteskowe  formy. Doktor  Willett, 
lekarz domowy Wardów,  utrzymuje,  że  wielkie  zdolności  umysłowe  pacjenta,  oceniane  na 
podstawie  reakcji na  sprawy wykraczające poza sferę jego szaleństwa, rzeczywiście  wzrosły 
od  chwili  odosobnienia. Ward,  to  prawda,  zawsze  był  erudytą  i  miłośnikiem  starożytności; 
lecz nawet jego  najlepsze,  wcześniejsze  prace  nie  świadczyły o tak fenomenalnej  błyskotli-

background image

wości i  wnikliwości  sądu,  jakie manifestował  podczas prowadzonych  przez psychiatrów ba-
dań.  Przy  tak  potężnym  i  klarownym  umyśle  trudno  byłoby  legalną  drogą  umieścić 
młodzieńca w szpitalu, gdyby nie świadectwo wielu postronnych osób oraz zadziwiające luki 
w zasobie wiadomości  Charlesa, tak nieprzystające  do jego inteligencji.  Do  ostatniej  chwili 
przed swym zniknięciem, pochłaniał książki i prowadził dyskusje, na tyle, na ile pozwalał mu 
na  to  jego  nieszczęsny głos;  a  bystrzy obserwatorzy, nie przewidując wcale  jego  nieoczeki-
wanego zniknięcia, bez wahania przepowiadali jego rychłe zwolnienie.

-2-

Jedynie  doktor Willett,  który przyjął  Charlesa  Warda  na  świat,  i  następnie  od początku 

śledził  jego rozwój  fizyczny  i umysłowy, żywił poważne  wątpliwości  co do jego przyszłego 
zwolnienia. Sam doktor  doznał  takich przeżyć  oraz odkrył  rzeczy tak straszne,  że nawet nie 
odważył  się  podzielić  nimi  ze  swymi  sceptycznymi  kolegami.  A  w  związku  z  ucieczką 
utrzymywał,  że  nic  o  niej  nie  wie.  Był  ostatnim  człowiekiem,  który widział  pacjenta,  a  z 
ostatniej z nim rozmowy wyszedł  w stanie przerażenia zmieszanego z ulgą, co przypomniało 
sobie kilka osób w trzy godziny później, kiedy  ucieczka wyszła na jaw. Ucieczka ta jest jedną 
z niewyjaśnionych zagadek  szpitala doktora Waite'a. Otwarte okno wychodzące  na pionowe 
urwisko o wysokości sześćdziesięciu stóp, niczego nie wyjaśnia. Ale jest faktem bezspornym, 
że  po rozmowie  z Willettem  młodzieniec zniknął. Willett nie miał  nic na  ten temat do pow-
iedzenia,  niemniej  sprawiał  wrażenie  bardziej  odprężonego  psychicznie  niż przed  ucieczką 
pacjenta. Wiele  osób czuło jednak, że  powiedziałby o wiele więcej, gdyby miał pewność, że 
większość da mu wiarę. Warda zastał w pokoju, ale kiedy wkrótce po jego wyjściu ktoś z per-
sonelu  zastukał  do drzwi,  odpowiedziała  mu cisza.  Gdy drzwi  otworzono, pokój  był pusty i 
jedynie  przez  otwarte  okno  chłodny,  kwietniowy  wiatr  nawiewał  delikatną  chmurę 
błękitnawo-szarego  kurzu,  który  omal  nie  udusił  wchodzących.  To  prawda,  że  jakiś  czas 
przedtem  wyły psy,  ale  działo  się  to  jeszcze  wtedy,  gdy wewnątrz  był  Willett;  potem  już 
zwierzęta niczego nie wyczuwały i  nie  okazywały niepokoju. Ojciec  Warda,  któremu telefo-
nicznie  natychmiast  zakomunikowano  o  ucieczce  syna,  wydawał  się  tym  faktem  bardziej 
zasmucony niż zaskoczony. Zanim  przybył osobiście doktor Waite, Willett odbył z nim roz-
mowę, w której obaj zgodnie wyparli się jakiejkolwiek wiedzy o ucieczce czy współudziału w 
niej. Wyłącznie z kręgów najbliższych przyjaciół Willetta i Warda seniora dochodziły pewne 
informacje, lecz były  one zbyt fantastyczne, by  brać je serio. Fakt faktem, że do chwili obec-
nej, po zaginionym szaleńcu nie został nawet ślad.

Charles Ward  od dziecka  przejawiał  zamiłowanie  do  starożytności,  zapewne  pod  wpły-

wem  atmosfery  sędziwego  miasta  w  którym  żył  oraz  wielu  reliktów  przeszłości 
wypełniających każdy kąt starej, usytuowanej na grzbiecie wzgórza posiadłości jego rodziców 
na Prospect Street. Z biegiem lat oddanie  się  sprawom  minionym  rosło: historia, genealogia, 
studia  nad  architekturą  kolonialną,  meblami  i  wytworami  rzemiosła  tak  głęboko  go  po-
chłonęły,  że  wyparły  z  kręgu  jego  zainteresowań  wszystko  inne.  Te  właśnie  zamiłowania 
muszą  być brane  pod  uwagę  w kontekście  jego szaleństwa; bo jakkolwiek same w sobie nie 
stanowiły  jądra choroby, zadecydowały o jej zewnętrznych przejawach. Wszelkie dostrzegane 
przez psychiatrów luki  w jego  wiedzy dotyczyły  zagadnień  współczesnych,  ale  były z kolei 

background image

wyrównywane  przez ogromną  acz skrzętnie  skrywaną  orientację  w  problemach  minionych; 
przychodziło wręcz na myśl, że pacjent dosłownie przenosił się za  pomocą  jakiejś nieznanej 
formy autohipnozy  w przeszłość.  Intrygujące  też  było  to,  że  ostatnio  Ward  całkiem  stracił 
zainteresowanie historią, którą przecież tak wybornie znał. Może opanował ją zbyt dokładnie 
i wszelkie jego wysiłki zmierzać zaczęły w kierunku ogarnięcia rzeczy współczesnego świata, 
które dotąd tak całkowicie i rozmyślnie wymazywał ze swej świadomości. Robił co mógł, by 
się z nimi nie zdradzać, lecz dla każdego, kto bacznie go obserwował, było oczywiste, że cały 
ten  nowy  program  lektur  i  rozmów  powodowało  żarliwe  pragnienie  przyswojenia  sobie 
takiego zasobu wiedzy o własnym  życiu oraz praktycznym i  kulturowym podłożu dwudzies-
tego  wieku,  jaki  przystoi  komuś,  kto  urodził  się  w  1902  roku  i  zdobył  wykształcenie  we 
współczesnych  szkołach.  Psychiatrzy  zastanawiają  się,  jak  —  ze  względu  na  tak  niepełną 
wiedzę  —  zbiegły  pacjent  poradzi  sobie  w  skomplikowanym,  dzisiejszym  świecie;  prze-
ważają  opinie,  że  się  “podłoży",  a  jego  sytuacja  będzie  bardzo  przykra  aż do  chwili,  kiedy 
zasób jego informacji nie osiągnie normalnego poziomu.

Wśród  psychiatrów  panują  rozbieżne  opinie  co  do  początku  szaleństwa  Warda.  Doktor 

Lyman,  znakomity bostoński  autorytet,  umiejscawia  go  w roku  1919  lub  1920 —  chłopiec 
kończył  właśnie  ostatni  rok  nauki  w  szkole  Mojżesza  Browna.  Wtedy  to  nieoczekiwanie 
porzucił  studia  nad przeszłością  na rzecz badań  okultystycznych,  rezygnując tym samym  ze 
szkoły wyższej i motywując swą decyzję tym, że zaczął oddzielne studia wiele większej wagi. 
Ward zmienił swe zwyczaje: rozpoczął ustawiczne poszukiwania w dokumentach miejskich i 
na  starych  cmentarzach,  tropiąc pewien, wykopany w  1771  roku grób;  grób swego przodka 
Josepha Curwena, którego papiery  znalazł  był  za ścienną płaszczyzną dekoracyjną  w bardzo 
starym  domu w Olney Court na  Stampers Hill, w którym  — jak mówiono — zamieszkiwał 
Joseph Curwen.

Ogólnie  mówiąc, nie sposób zaprzeczyć,  że  zima  1919—1920  roku  przyniosła  ogromną 

przemianę  Warda;  wtedy  bowiem  porzucił  nieoczekiwanie  studia  nad  starożytnością  i  roz-
począł gorączkowe badania okultystyczne w kraju i za granicą, urozmaicając je tylko dziwnie 
uporczywymi poszukiwaniami mogiły swego przodka.

Doktor Willett był jednak odmiennego zdania, a sąd swój opierał na długiej i bliskiej zna-

jomości  z  pacjentem,  oraz  na  pewnych  przerażających  badaniach  i  odkryciach,  jakich  pod 
koniec  dokonał.  Owe  badania  i  odkrycia  pozostawiły już  w  nim  trwały ślad;  kiedy o  nich 
mówi,  drży  mu  głos,  kiedy  pisze  o  nich  —  drży  mu  ręka.  Willett  twierdzi,  że  zmiana  z 
przełomu 1919 i 1920 roku zapoczątkowała tylko postępujący regres, który skumulował się w 
strasznej, godnej  politowania, niesamowitej  alienacji  w roku 1928. Przyznając  bez wahania, 
że  chłopiec  zawsze  był  niezrównoważony,  przesadnie  wrażliwy  i  żywo  reagujący na  otac-
zające go zjawiska, nie zgadza się, że już tamta wczesna przemiana oznaczać miała przejście 
od  rozsądku  do  szaleństwa;  wierzy natomiast oświadczeniu  Warda,  że  ten  odkrył,  czy  też 
ponownie odkrył coś, czego skutki dla ludzkiej myśli okazałyby się wielkie i zdumiewające.

Jest przeświadczony, że rzeczywiste szaleństwo przyszło wraz z późniejszą zmianą; już po 

tym  jak  Charles wydobył  portret Curwena i  jego  stare papiery;  już po  zagranicznej podróży 
do  dziwnych  miejsc,  i  po  straszliwych  inwokacjach  śpiewanych  w  tajemniczych  okolic-
znościach;  już po jakichś odpowiedziach na te  inwokacje  oraz po  gorączkowym  liście  napi-
sanym w śmiertelnej udręce i z nie wyjaśnionych powodów; już po fali wampiryzmu i złowi-

background image

eszczych  plotkach  w  Pawtuxet;  i  po  tym,  jak  pamięć  pacjenta  zamykać  się  zaczęła  przed 
wyobrażeniami  współczesnymi,  jego  głos  zanikł,  a  wygląd  fizyczny  przechodził  subtelne 
zmiany, co później dostrzegało wiele osób.

Działo się to w tym mniej więcej czasie — co z dużą trafnością wykazał Willett — kiedy 

z  osobą  Warda  łączono  koszmarne  zdarzenia  i  doktor  był  absolutnie  pewien,  że  istnieją 
wystarczające  dowody  na  to,  by  uznać  za  prawdziwe  twierdzenie  młodzieńca,  iż  dokonał 
przełomowego odkrycia. Po pierwsze, dwóch bystrych robotników było świadkami odnalezi-
enia starych papierów Josepha Curwena, a po drugie sam chłopiec pokazał kiedyś Willettowi 
te  papiery wraz ze  stronicą z pamiętnika Curwena;  dokumenty  nosiły  wszelkie znamiona au-
tentyczności. Dziura,  w której Ward je  znalazł, istnieje do dziś, a komplet tych dokumentów 
Willett widział w miejscu, w istnienie którego trudno byłoby  w ogóle uwierzyć i jeszcze trud-
niej  je  udowodnić.  Były zagadki  i  dziwne  zbiegi  okoliczności  związane  z listami  Orne'a  i 
Hutchinsona, był problem charakteru pisma  Curwena i tego co  w związku z doktorem Alle-
nem  wydobył  na światło dzienne detektywi;  to wszystko  oraz straszliwe przesłanie  napisane 
średniowieczną  minuskułą,  znalezione  w kieszeni  Willetta,  kiedy ten  odzyskał  przytomność 
po swoim wstrząsającym przeżyciu.

Ale  najbardziej  rozstrzygające  są  dwa  odrażające  wyniki,  jakie  pod  koniec  poszukiwań 

uzyskał doktor z dwóch formuł; wyniki, które rozstrzygają kwestię autentyczności papierów i 
ich monstrualnych związków z czasem, kiedy papiery te zostały wydarte z ludzkiej pamięci.

Trzeba cofnąć się do wcześniejszego życia Charlesa Warda, jako do czegoś, co należy do 

przeszłości  i historii, które tak głęboko ukochał. Jesienią  1918  roku, wykazując  spory zapał 
do  zajęć  wojskowych,  rozpoczął  pierwszy  rok  nauki  w  usytuowanej  bardzo  blisko  domu 
Wardów szkole  Mojżesza  Browna. Główny, stary budynek wzniesiony  jeszcze  w 1819  roku 
zawsze  pobudzał wyobraźnię interesującego się  historią młodzieńca, a  rozległy park, którym 
otoczona  była Akademia,  zwracał  jego  uwagę  swą  malowniczością.  Ward  prowadził  ubogie 
życie towarzyskie; czas spędzał głównie w domu, na wędrówkach, w salach wykładowych, na 
ćwiczeniach  wojskowych lub na gromadzeniu informacji  o przeszłości  i  wiedzy  genealogic-
znej  w  Ratuszu,  w  Gmachu  Stanowym,  w  Bibliotece  Publicznej,  w  Athenaeum,  w 
Towarzystwie Historycznym, w Bibliotekach Johna Cartera Browna i Johna Haya na Uniwer-
sytecie  Browna  oraz w  nowo  otwartej  Bibliotece  Shepleya  na  Benefit Street.  Warto  opisać, 
jak w  tamtych  czasach  wyglądał  Ward.  Wysoki,  szczupły,  o jasnych  włosach, zamyślonych 
oczach, lekko przygarbiony, ubierał się cokolwiek niedbale i ogólnie sprawiał wrażenie raczej 
niezgrabnego i nieatrakcyjnego.

Podczas  spacerów,  które  poświęcał  zawsze  poszukiwaniom  historycznym,  starał  się 

wynaleźć  pośród wielu reliktów wspaniałego,  starego miasta  jakiś żywy obraz stuleci, które 
minęły.  Mieszkał  w  wielkiej,  georgiańskiej  rezydencji  usytuowanej  na  szczycie  stromego 
wzgórza, wznoszącego  się  na  zachodnim  brzegu  rzeki  i  z tylnych  okien  w skrzydłach zbu-
dowanego bez jednolitego planu domu miał  oszałamiający widok na rozciągające się za sku-
piskiem  wież,  kopuł,  dachów  i  drapaczy  chmur  purpurowe  wzgórza  za  miastem.  Tu  się 
urodził  i  z  tej  właśnie  uroczej,  klasycznej  werandy   znajdującej  się  na  ozdobionym 
podwójnym  pasem cegieł  froncie  domu, po raz pierwszy wywiozła go w dziecięcym  wózku 
niania; minęli niewielką, białą farmę sprzed dwustu lat, która stała tu już na długo przed pow-
staniem tej części miasta i kierując  się  w stronę okazałych budynków uczelni, szli elegancką 

background image

ulicą na której, pośród wystawnych podwórek i ogrodów, drzemały pewne siebie i ekskluzy-
wne,  stare,  kwadratowe  rezydencje  zbudowane  z  cegły oraz  mniejsze,  drewniane  domki  z 
wąskimi frontami zdobionymi przez doryckie kolumny.

Wieziony był  również  wzdłuż sennej  Congdon  Street ciągnącej  się  poniżej,  na  zboczu 

stromego wzgórza, zabudowanej  rzędem  przylegających  do  siebie  domów wzniesionych ta-
rasowato  na  spadzistej  ulicy.  Niewielkie,  drewniane  domki  były  tu  starsze,  gdyż  miasto 
rozbudowując się, wspinało w górę stoku. Podczas tych przejażdżek musiał wchłonąć w sie-
bie wiele z kolorytu osobliwej, kolonialnej osady. Niania zazwyczaj  zatrzymywała się i prze-
siadywała  na  ławkach  na  Prospect Terrace,  gdzie  gawędziła  z policjantami;  jednym  z jego 
pierwszych dziecięcych wspomnień  było wielkie, rozciągające się na  zachód  morze zamglo-
nych dachów, kopuł oraz wyniosłych, odległych wzgórz, które ujrzał pewnego zimowego po-
południa z ogromnej, ogrodzonej  skarpy fioletowe i  mistyczne  na  tle  gorączkowego, apoka-
liptycznego  zachodu  słońca  w  kolorach  czerwonych,  złotych,  purpurowych  oraz  zadzi-
wiającego odcienia  zieleni.  Wielka,  marmurowa  kopuła  Gmachu  Stanowego  wyróżniała  się 
masywną sylwetką, a wieńczący ją  posąg  kąpał się w jakiś fantastyczny sposób w barwnych 
obłokach spowijających płonące niebo.

Kiedy  podrósł,  rozpoczął  swe  słynne  spacery;  początkowo  w  towarzystwie  zniecierpli-

wionej, wlokącej się niani, potem sam — zatopiony  w marzeniach i rozmyślaniach. Docierał 
coraz dalej i dalej w dół tego prawie pionowego wzgórza, za każdym razem osiągając starsze 
i  osobliwsze partie  starodawnego  miasta. Ruszał  ostrożnie w dół  stromej  Jenckes  Street ok-
olonej ścianami domów o dachach w stylu kolonialnym ze szczytami, do rogu cienistej Bene-
fit Street, gdzie natychmiast wyłaniał się przed nim drewniany  zabytek z dwoma przejściami 
ozdobionymi  jońskimi  pilastrami, a obok  resztki  pradawnej  farmy oraz wielki,  ze smętnymi 
resztkami  georgiańskiego majestatu  dom  Sędziego  Durfee.  Obecnie  była  to  dzielnica  ruder 
zamieszkała przez ubogą ludność i męty społeczne, ale tytanicznej wielkości wiązy rzucały tu 
odświeżający  cień i chłopiec zazwyczaj  wędrował  na  południe, mijając  długą linię wzniesio-
nych  jeszcze  przed  Rewolucją  domów  z ogromnymi kominami i  klasycznymi  portalami. Te 
po wschodniej  stronie  stały na wysokich fundamentach i  wiodły do  nich podwójne  kondyg-
nacje  kamiennych,  ogrodzonych  poręczą  stopni  i  młody  Charles  potrafił  sobie  doskonale 
wyobrazić, jak wszystko to tutaj  wyglądało, kiedy ulica była nowa, a czerwone obcasy i pe-
ruki przesuwały się pod barwnymi frontonami, których ślady mógł jeszcze dostrzec.

Po  stronie  zachodniej  wzgórze  opadało  równie  stromo  jak  po  przeciwnej,  aż  do  starej 

“Town  Street",  którą  twórcy  w  1636  roku  po  prowadzili  brzegiem  rzeki.  Biegło  od  niej 
mnóstwo niewielkich zaułków z pochyłymi ze starości i stłoczonymi domami, pochodzącymi 
z zamierzchłych czasów, i jakkolwiek fascynowały  one młodego Warda, dużo upłynęło czasu 
nim  odważył  się  zagłębić  w  ich  archaiczne  labirynty,  w  strachu,  by  nie  okazały się  jakimś 
snem  czy  bramą  wiodącą  do  nieznanego  przerażenia.  Kiedy  wreszcie  skierował  tam  swe 
kroki, zrozumiał, że nie ma w nich nic groźnego; szedł więc wzdłuż Benefit

Street, mijając żelazne ogrodzenie kościoła św. Jana skrywające kościelny cmentarz, a za 

nim, pochodzącą z 1761 roku siedzibę władz kolonialnych i piętrzące się cielsko Golden Ball 
Inn, gdzie zatrzymał się swego czasu Washington. Patrząc dokładnie w kierunku wschodnim, 
z Meeting Street 

dawniej Goal Street, a następnie King  Street — mógł  ujrzeć  sklepioną 

w łuk  kondygnację  schodów, do których do chodziła pnąca się  po stoku szosa,  a  w dole  po 

background image

zachodniej  stronie  wyzierał  zbudowany  ze  starej  cegły  budynek  byłej  szkoły  kolonialnej, 
uśmiechający się  przez całą  szerokość  drogi  godłem  Głowy Szekspira,  gdzie  jeszcze  przed 
Rewolucją  drukowana  była  Providence  Gazette  and  Country  Journal.  Dalej  pojawiał  się 
wspaniały  Pierwszy Kościół Baptystów z 1775 roku ze  zbytkowną i  z niczym nie porówny-
walną wieżą Gibbsa oraz georgiańskimi dachami i wznoszącymi się nad nimi kopułami. Tutaj 
i  dalej  na  południe,  sąsiedztwo  stawało  się  lepsze,  przemieniając  się  w  cudowną  grupę 
dawnych  rezydencji;  a  jeszcze  starsze  zaułki  wiodły w dół,  ku  spadającej  na  zachód  prze-
paści;  upiorna  w  swym  archaizmie,  obniżała  się  aż  do  opalizujących  nizin,  gdzie  wstrętna 
część miasta  przylegająca  do rzeki  przypominała  dumne  dni  Indii Wschodnich  z ich różno-
języcznym  występkiem,  nędzą,  nadgnitymi  nadbrzeżami  oraz  kaprawymi  dostawcami 
okrętowymi  i  nazwami  zaułków,  które  przetrwały do  dziś:  Uliczka  Grubej  Forsy,  Uliczka 
Sztabek  Złota,  Sztabek  Srebra,  Monety,  Dublonu,  Guldena,  Dolara,  Dziesięciocentówki, 
Centa.

Gdy  już podrósł i  nabrał odwagi, młody Ward zapuszczał  się  czasami na  sam  dół, w wir 

grożących  zawaleniem  domów,  połamanych  belek,  pokruszonych  schodów,  wykręconych 
balustrad,  smagłych  twarzy i  odrażających  zapachów;  idąc  z  South  Main  do  South  Water, 
wyszukiwał doki, w których ciągle jeszcze tkwiły osiadłe na mieliznach parowce, zawracał na 
północ, na jeszcze  niższe poziomy, aż do pochodzących z 1816 roku magazynów o stromych 
dachach,  a  potem  na  szeroki  plac  przy Great Bridge,  gdzie  wciąż jeszcze  krzepko  stała  na 
swych starodawnych łukach Hala Targowa z 1773 roku. Na  placu tym przystawał, by  upajać 
się oszałamiającym widokiem pnącego się w górę urwiska po wschodniej stronie starego mia-
sta,  pełnego  georgiańskich  wież  i  wieńczonego  rozległą  kopułą  kościoła  Nauki  Chrześci-
jańskiej,  podobnie  jak  Londyn  zwieńczony jest kopułą katedry św.  Pawła. Najbardziej  lubił 
przychodzić  tutaj  późnym popołudniem, kiedy na Halę Targową,  starożytne dachy i  dzwon-
nice  na  wzgórzu  padały ukośne  promienie  słoneczne,  oblewając  wszystko  złotem  i  roztac-
zając  jakiś  czar  wokół  drzemiących  nadbrzeży,  gdzie  zazwyczaj  rzucały  kotwice  przyby-
wające z Indii okręty. Kiedy tak błądził dłuższy czas spojrzeniem, pod wpływem tego widoku 
wpadał w przyprawiający go prawie o zawrót głowy, poetycki nastrój. Następnie wchodził na 
pnący  się w górę stok i ruszał w stronę domu, już o zmroku mijał stary, biały  kościół i piął się 
dalej  w  górę  wąskimi,  stromymi  drogami,  podczas  gdy  w  oknach  o  małych  szybkach  i  w 
półkolistych  okienkach  nad  drzwiami,  znajdujących  się  wysoko  nad  podwójnymi  kondyg-
nacjami schodków z żelazną balustradą  wyjątkowo misternej  roboty, pojawiać się  zaczynały 
żółte błyski.

Kiedy indziej, także w późniejszych latach, poszukiwał wyrazistszych kontrastów; połowę 

swej  trasy,  poświęcał  rozsypującym  się  terenom  kolonialnym  na  północ  od  swego  domu, 
gdzie wzgórze opadało na niższe wzniesienie Stempers Hill i gdzie znajdowało się getto oraz 
dzielnica  murzyńska,  skupione  wokół  placu;  z placu  tego,  przed  Rewolucją, odjeżdżały dy-
liżanse  do  Bostonu.  Drugą  część  wędrówki  przeznaczał  na  łaskawą,  południową  część  w 
pobliżu ulic George, Benevolent, Power i Williamsona, gdzie  stare zbocze wciąż jeszcze usi-
ane  było pięknymi budynkami  i resztką  ogrodzonego murem ogrodu przy pnącej się w górę, 
stromej i zielonej alei z którą związanych było tyle upajających wspomnień. Włóczęgi te oraz 
towarzyszące  im  pracowite  studia  z całą  pewnością  dostarczały ogromnej  wiedzy historyc-
znej, która w końcu zagarnęła bez reszty umysł Charlesa Warda, nie pozostawiając miejsca na 

background image

świat współczesny; ilustrują też glebę umysłową,  na  którą tej fatalnej zimy przełomu 1919 i 
20 roku padło ziarno, które później wydało tak dziwny i straszny plon.

Doktor Willett jest przekonany, że aż do tej złowróżbnej zimy, kiedy to nastąpiła pierwsza 

przemiana,  zainteresowania  historyczne  Charlesa  Warda  pozbawione  były  elementów 
chorobliwych.  Cmentarze,  poza  ich  osobliwą  i  historyczną  wartością,  nie  przyciągały jego 
uwagi  w  jakiś  szczególny  sposób  i  młodzieniec  był  całkowicie  wolny  od  jakichkolwiek 
gwałtownych  i  dzikich  instynktów.  Następnie  złośliwymi  etapami  pojawiały  się  dziwne 
następstwa  jednego  z jego genealogicznych triumfów,  kiedy to pośród swoich  przodków ze 
strony matki odnalazł pewnego bardzo długowiecznego mężczyznę, który  nazywał się Joseph 
Curwen i  który przybył  tu  z Salem w marcu 1692 roku.  O człowieku tym  krążyło wiele  ta-
jemniczych, niezwykle dziwacznych i niepokojących opowieści.

Welcome  Potter  —o ojcu, o  którym  nie  przechowała  się  najmniejsza  wzmianka  — pra-

pradziadek Warda poślubił w 1785 roku niejaką “Ann Tillinghast, córkę Elizy, córki Kapitana 
Jamesa  Tillinghasta". Pod koniec 1918 roku, studiując tom dawnych rękopiśmiennych rejes-
trów  miejskich,  młody  genealog  natknął  się  na  wzmiankę  o  legalnej  zmianie  nazwiska:  w 
1772  roku  Eliza  Curwen,  wdowa  po  Josephie  Curwenie  ponownie  nadała  swe  panieńskie 
nazwisko  Tillinghast  swej  siedmioletniej  córeczce,  Ann,  ponieważ:  “nazwisko  jej  Męża 
zhańbione  zostało  z Powodu  tego,  co  wiadome  się  stało  po  jego Zgonie,  który potwierdził 
dawną i znaną powszechnie Pogłoskę, która nie budziła

jednak zaufania w wiernej Żonie, aż do chwili jej udowodnienia w takim stopniu, w jakim 

poprzednio  budziła  wątpliwości".  Informację  tę  Ward  wydobył  na  światło  dzienne,  kiedy 
przypadkowo  rozdzielił  dwie  stronice,  które  ongiś  zostały pieczołowicie  sklejone  i  po  mo-
zolnym przeprawieniu numeracji, traktowane jako jedna kartka.

Charles Ward pojął natychmiast, iż odnalazł swego  praprapradziadka. Odkrycie to zelek-

tryzowało go podwójnie, gdyż doszły już doń pewne mgliste słuchy i natknął się na rozsiane 
tu  czy  tam  aluzje  dotyczące  człowieka,  po  którym  zostało  tak  niewiele  powszechnie  do-
stępnych dokumentów, iż wydawać się mogło, że istniała jakaś zmowa, by  w ogóle wytrzeć z 
pamięci jego imię. A ponadto pogłoski i wzmianki były tak niezwykłej i prowokującej natury, 
że każdy  musiał zadać sobie pytanie, co tak zaniepokoiło dawnych kronikarzy z czasów kolo-
nialnych, że  wszelkimi  sposobami  starali  się  wymazać  z pamięci tę postać; czy też podejrze-
wali tylko, iż takie wymazanie jest sprawą aż nazbyt uzasadnioną.

Wcześniej Ward niewiele poświęcał  uwagi osobie Josepha Curwena;  teraz jednak odkry-

wając więzy  rodzinne  z tą  najwyraźniej  “przemilczaną" postacią, przystąpił do gruntownych 
poszukiwań,  wygrzebując  wszystko,  co  się  dało  na  interesujący  go  temat.  W  tym  ekscytu-
jącym  śledztwie  —  na  podstawie  starych  listów,  pamiętników  i  stosów nie  publikowanych 
wspomnień  zalegających  pokryte  pajęczyną  strychy  Providence  i  innych  miast,  gdzie  trafić 
można  było  na  wiele  mówiące  wzmianki  —  osiągnął  w końcu  wyniki,  które  przeszły jego 
najśmielsze  oczekiwania.  Jeden,  niezwykle  istotny  dokument,  rzucający  pewne  światło  na 
sprawę, znajdował się  w miejscu tak odległym jak Nowy York, gdzie  w Muzeum  w Frances 
Tavern zalegała  jakaś korespondencja  z czasów kolonialnych z Rhode  Island. Zdaniem  dok-
tora  Willetta,  rzeczą  naprawdę  przełomową,  która  jednak  stała  się  bezpośrednią  przyczyną 
zguby Warda, były materiały znalezione w sierpniu 1919 roku za płaszczyzną dekoracyjną na 

background image

ścianie walącego się domu w Olney Court. To właśnie, bez wątpienia, rozwarło owe mroczne 
horyzonty, których kraniec głębszy był, niż otchłanie piekieł.

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Poprzednik i groza

-1-

Zgodnie z krążącymi legendami oraz z tym, co usłyszał i wygrzebał Ward, Joseph Curwen 

był  zadziwiającym, enigmatttycznym  i  w jakiś sposób  przerażającym  człowiekiem.  W  pier-
wszym okresie paniki spowodowanej  czarną  magią, lękając się zapewne kłopotów z powodu 
samotniczego  trybu  życia  oraz  chemicznych,  czy  też  alchemicznych  doświadczeń,  które 
prowadził,  opuścił  był  rodzinne  Salem  i  przybył  do  Providence  owej  powszechnie  znanej 
przystani  dziwaków,  ludzi  niezależnych  czy  też  mających  odmienne  przekonania.  Blady 
mężczyzna  około  trzydziestki  bardzo  szybko zyskał  obywatelstwo  Providence  i  kupił  sobie 
dom,  dokładnie  na  północ od  Gregory'ego Dextera, na  samym  dole Olney  Street. Posesja  ta 
stała  na  Stampers  Hill  na  zachód od  Town Street i  później  przyjęła  nazwę  Olney Court;  w 
roku 1761, na  tym samym  miejscu, Curwen wybudował nowy, większy dom, który stoi  tam 
zresztą do dzisiaj.

Najdziwniejsze było, iż Joseph Curwen wcale się nie postarzał od chwili swego przybycia 

do  miasta.  Rozpoczął  pracę  w przedsiębiorstwach okrętowych,  nabył  kawałek nadbrzeży w 
pobliżu  Mile—End  Cave  w  roku  1713,  pomagał  w  przebudowie  Great Bridge  i  Kościoła 
Kongregacjonistów na wzgórzu; przez cały ten czas zachowywał wygląd człowieka trzydzies-
topięcioletniego.  Z upływem  dziesięcioleci owa szczególna  cecha wywoływać zaczęła  wiele 
komentarzy; Curwen wyjaśnił jednak, iż miał krzepkich przodków, a ponadto prowadzi prosty 
tryb życia, co sprawia, że jest jaki jest. Jaki związek miała owa prostota z niewytłumaczalnym 
znikaniem i pojawianiem się tajemniczego kupca  oraz z dziwnym  światłem płonącym w ok-
nach jego domu przez całe noce, nie wiedział tego w mieście nikt. Toteż i szukano innych wy-
jaśnień  jego  wiecznej  młodości.  Większość  utrzymywała,  że  owa  kondycja  Curwena  ma 
ścisły związek z mieszanymi przez niego i gotowanymi chemikaliami. Krążyły zresztą plotki 
o dziwnych substancjach, które przywoził na swoich statkach z Londynu i  z Indii lub też na-
bywał w Newport, Bostonie czy Nowym Yorku; a kiedy z Rehoboth przybył stary doktor Ja-
bez Bowen i po drugiej  stronie Great Bridge, pod godłem Jednorożca i Moździerza otworzył 
skład apteczny, całe miasto wkrótce mówiło o lekach, kwasach i metalach, które małomówny 
samotnik nieustannie tam zamawiał i kupował. Wielu cierpiących na różne schorzenia, zakła-
dając,  że  Curwen  posiadł  cudowne  i  tajemnicze  umiejętności  medyczne,  zwracało  się  do 
niego  o  pomoc;  i  chociaż  nigdy  jej  nie  odmówił  ordynując  jakieś  lecznicze  napoje  w 
dziwnych  kolorach,  to  prawie  nigdy nie  brał  za  to  zapłaty.  W  końcu,  kiedy minęło  dobrze 
ponad  pięćdziesiąt lat od  chwili  przybycia  obcego, a  w jego  twarzy  odbiło się  najwyżej  lat 

background image

pięć,  ludzie  zaczęli  szeptać  rzeczy  bardziej  mroczne,  i  ...  bardzo  chętnie  wyszli  naprzeciw 
jego pragnieniu samotności.

Prywatne listy i pamiętniki z tamtych lat przytaczają masę  innych powodów, dla których 

Joseph Curwen najpierw był podziwiany, potem budził lęk, a w końcu wszyscy unikali go, jak 
morowego powietrza. Głośne było jego namiętne umiłowania cmentarzy, gdzie widywany był 
o  różnych  porach  i  w  najprzeróżniejszych  sytuacjach;  brakowało  jednak  doniesień  o 
jakichkolwiek jego praktykach, które dałyby mu miano hieny cmentarnej. Na Pawtuxet Road 
posiadał farmę, w której zazwyczaj spędzał  lato;  widywano go też jak wyrusza gdzieś konno 
o  różnych  porach  dnia  i  nocy.  Jedynymi  jego  służącymi,  a  zarazem  stróżami  była  para 
posępnych Indian z plemienia Narragansett; mąż był niemy i przedziwnie wystraszony, a żona 
posiadała nader odrażające rysy  twarzy,  zapewne z powodu płynącej  w jej żyłach domieszki 
krwi murzyńskiej. W przylegającej do domu przybudówce znajdowało się laboratorium, gdzie 
Curwen  prowadził  większość  doświadczeń  chemicznych.  Ciekawscy  tragarze  i  furmani, 
którzy  dostarczali do małych drzwi na tyłach domu butle, worki lub pudła, długo opowiadali 
potem  o niskim, zastawionym  półkami  pomieszczeniu  z niezliczoną  ilością  fantastycznych 
retort, tygli, alembików i palników, przebąkując przy tym półgłosem, iż ten milczący “chem-
ista" — co dla nich znaczyło alchemik — już niebawem znajdzie Kamień Filozoficzny. Najb-
liżsi  sąsiedzi  farmy  —  mieszkający  w  odległości  ćwierć  mili  Fennerowie  —  opowiadali 
jeszcze  dziwniejsze  historie  o  pewnych  dźwiękach,  które  —  jak utrzymywali  — dobiegały 
nocą z miejsca, które zamieszkiwał Curwen. Słychać było stamtąd krzyki i nieustanne wycia; 
bardzo  też  nie  przypadała  im  do  gustu  ilość  pasącego  się  na  pastwiskach  bydła,  gdyż nie 
potrzeba było go  aż tyle, by jednemu staremu człowiekowi i tak nielicznej  służbie zapewnić 
mięso, mleko i wełnę. Gatunek zwierząt zmieniał  się  z tygodnia  na tydzień, w miarę  jak od 
farmerów w Kingston Curwen kupował coraz to nowe stada. Również z wielkiej, kamiennej 
przybudówki, która w miejscu okien miała jedynie  wąskie  szczeliny, emanowało coś niesły-
chanie odstręczającego.

Próżniaki  gromadzące  się  przy  Great  Bridge,  wiele  miały  do  powiedzenia  o  miejskim 

domu Curwena w Olney  Court; nie o tym wspaniałym, nowym, wybudowanym w 1761 roku, 
kiedy  to  już  jego  właściciel  musiał  liczyć  sobie  dobrze  koło  stu  lat,  ale  o  poprzednim  — 
starym  —  z niskim  dwuspadowym  dachem  pokrytym  gontem  i  z poddaszem  pozbawionym 
okien. Dom  ów został  rozebrany,  deska  po  desce, a  drewno  spalone  z zachowaniem  zadzi-
wiających środków ostrożności. To prawda, w tym akurat nie było nic osobliwego, ale godz-
iny, w jakich  widywano  tam  światła,  tajemniczość  dwóch  smagłych, pełniących rolę służby 
cudzoziemców,  obrzydliwy,  niewyraźny   mamrot  niewiarygodnie  wiekowego  Francuza 
zarządcy, ogromne ilości jedzenia wnoszonego drzwiami, za którymi żyły tylko cztery  osoby i 
rodzaj  pewnych  głosów  prowadzących  czasami  przyciszone  rozmowy w  najdziwniejszych 
godzinach — wszystko to łączono z czymś, co znane  było pod nazwą  Pawtuxet, i miejsce to 
zaczęło się cieszyć bardzo niedobrą sławą.

W  wyższych sferach również wiele  się mówiło o  domu Curwena. W miarę  bowiem  jak 

nowo przybyły  stopniowo wciągał  się w życie  miasta,  pracując czy to przy kościele, czy  w 
handlu, zawierał naturalnie znajomości w lepszym towarzystwie, w którym potrafił się świet-
nie  poruszać.  Był dobrze  urodzony,  a Curwenowie  czy też Carwenowie z Salem  nie  potrze-
bowali  w Nowej Anglii rekomendacji. Joseph Curwen w młodości  wiele podróżował, miesz-

background image

kał  jakiś czas w Londynie  i  miał za  sobą  co najmniej dwie podróże  do Orientu;  jego mowa, 
kiedy   tego  chciał,  była  mową  wykształconego,  kulturalnego  Anglika.  Z  tych  czy  innych 
powodów jednak, Curwenowi nie zależało na  towarzystwie. Wprawdzie nigdy  nie  odmówił 
nikomu gościny wprost, ale tworzył taką barierę sceptycyzmu, że niewielu tylko odważało się 
w jego obecności otworzyć usta z obawy, by nie wyjść na głupca.

Wydawało się,  że w jego manierach czai się jakaś tajemnicza  sardoniczna arogancja, zu-

pełnie tak, jakby dzięki obcowaniu z potężnymi i lepszymi istotami, uważał wszelkie ludzkie 
stworzenia za przeraźliwie nudne. Kiedy w roku 1738 przybył z Bostonu doktor Checkley —
wielki  umysł  —  by   objąć  rektorat  Kościoła  Królewskiego,  nie  omieszkał  złożyć  wizyty 
człowiekowi, o którym tak wiele słyszał. Szybko jednak opuścił dom swego gospodarza, gdyż 
w jego mowie wyczuł jakieś złowieszcze treści. Pewnego zimowego wieczora, Charles Ward 
—dyskutując z ojcem —wyznał, że wiele dałby za to, by dowiedzieć się, jakie tajemnice star-
zec zwierzył błyskotliwemu klerykowi; wszyscy  pamiętnikarze przyznawali zgodnie, że dok-
tor  Checkley nigdy nikomu  nie  powtórzył  tego,  co  wówczas usłyszał.  Ów  zacny  człek był 
dogłębnie  wstrząśnięty i  ilekroć  potem  rozmowa  schodziła  na  temat Josepha  Curwena, wy-
raźnie tracił wiele z radosnej pogody ducha.

Znany  powszechnie  natomiast był  powód,  dla  którego  inny człowiek  o  wyrafinowanym 

smaku  i  dużym  wykształceniu  unikał  tego  hardego  pustelnika.  W  roku  1746  przybył  do 
Providence pan John  Merritt, starszy angielski  gentelmen interesujący się  literaturą  i  nauką. 
Przyjechał  on  z  Newport  do  tego,  szybko  rozwijającego  się  miasta,  by  postawić  tam  swą 
piękną,  wiejską  posiadłość  w  Neck,  która  znajduje  się  obecnie  w  samym  sercu  dzielnicy 
najwspanialszych rezydencji. Pan Merritt prowadził komfortowe i  w wielkim stylu życie;  on 
pierwszy w mieście utrzymywał własny powóz i służbę w liberii, chlubił się też posiadaniem 
teleskopu,  mikroskopu  i  świetnie  dobranej  biblioteki  złożonej  z  angielskich  i  łacińskich 
książek.  Słysząc,  że  Curwen  jest posiadaczem  najlepszego  księgozbioru  w  Providence, pan 
Merritt zapowiedział  się  z wizytą  i  przyjęty został  bardziej  serdecznie  niż  ktokolwiek  do-
tychczas.  Jego  nieskrywany zachwyt nad  obfitą  kolekcją  ksiąg  gospodarza,  w  której  obok 
klasyki angielskiej, greckiej i łacińskiej znajdował się znakomity zestaw dzieł filozoficznych, 
matematycznych i naukowych — między innymi Paracelsusa, Agricoli, Van Helmonta, Sylvi-
usa, Glaubera,  Boyle'a, Boerhaave'a, Bechera  i Stahla  — sprawił,  że  Curwen  zaproponował 
mu wizytę w laboratorium  w swej farmie, dokąd nigdy jeszcze nikogo nie zaprosił. Obaj bez 
zwłoki udali się tam pojazdem Merritta.

Pan Merritt zawsze  potem  utrzymywał, że  nie  spotkał na  farmie nic, co mogłoby  budzić 

grozę. Przyznawał jednak, że same już tytuły książek w specjalnej bibliotece poświęconej za-
gadnieniom  magii, alchemii i  teologii, którą  Curwen trzymał w frontowym pokoju, wystarc-
zyły,  by  na  zawsze  wzbudzić  w  nim  odrazę.  Być  może  zresztą,  że  to  sam  wyraz  twarzy 
właściciela,  kiedy prezentował  księgi, przyczynił  się  mocno do takiego uprzedzenia. Ta dzi-
waczna  kolekcja,  obok  zestawu  normalnych  dzieł,  które  nie  zaniepokoiły niczym  Merritta, 
obejmowała wszystkich znanych mu kabalistów, demonologów i magów; była istną skarbnicą 
wiedzy  z podejrzanych  dziedzin  alchemii  i  astrologii.  Tłoczyły się tam  obok siebie Hermes 
Trismogistus  w  wydaniu  Mesnarda,  Turba  Philosopharum,  Uber  lnvestigationis  Gebera;  i 
Klucz Mądrości Artephousa; było tam wszystko, także kabalistyczny Zohar, Albertus Magnus 
Petera  Jamma,  Ars  Magna  et  Ultima  Raymonda  Lullya  w  wydaniu  Zetznera,  Thesaurus 

background image

Chemicus  Rogera  Bacona,  Clavis Alchimiae  Fludda,  De  Lapide  Philosophico  Trithemiusa. 
Bardzo licznie byli reprezentowani  średniowieczni Żydzi i Arabowie; pan Merritt zbladł, gdy 
uniósł wspaniały wolumin, zwracający na  siebie uwagę tytułem  Qanoone  — Islam, gdyż od-
krył, że był to w rzeczywistości zakazany Necronomicon szalonego Araba Abdula Alhazreda, 
o którym słyszał tak potworne rzeczy szeptane tajemniczo parę lat wcześniej, związane z od-
kryciem  pewnych  j  odrażających  rytuałów  w  niewielkiej  rybackiej  wiosce  Kingsport  w 
okręgu Massachusetts Bay.

Lecz  —  zastanawiająca  rzecz —  szacowny  gentelman  odczuł  niewyraźny dreszcz nie-

pokoju  z  powodu  drobnego  szczegółu.  Na  olbrzymim  mahoniowym  stole  leżała  rozłożona 
tytułem  do  dołu  bardzo  zniszczona  kopia  Borellusa  opatrzona  na  marginesach  i  między 
liniami  wieloma  tajemniczymi  notatkami  dokonanymi  ręką  Curwena.  Księga  otwarta  j  była 
mniej  więcej  w połowie,  a  jeden z paragrafów wyróżniał się  taką  ilością gęstych i drżących 
pociągnięć  piórem  pomiędzy  liniami  mistycznych,  czarnych  liter,  że  gość  nie  oparł  się 
gwałtownej chęci rzucenia nań okiem. Nie zdołał określić natury  podkreśleń, ani też odczytać 
niezwykłego  pisma,  którym  skreślone  były  między  wierszami  notatki;  ale  coś  w  układzie 
całości  poruszyło  go w dziwaczny i  niezwykły sposób. Sam  tekst zapamiętał  sobie  po  kres 
swoich dni, zapisując go starannie z pamięci w dzienniku. Raz nawet próbował przeczytać to 
swemu  bliskiemu  przyjacielowi,  doktorowi  Checkley'owi,  ale  zaniechał  tego  pomysłu 
spostrzegłszy jak głęboko to wstrząsnęło błyskotliwym rektorem. Było tam napisane:

“Podstawowe Prochy Zwierząt tak można spreparować i zakonserwować, że  pomysłowy 

Człowiek zdolen jest posięść  całą Arkę Noego we własnej  pracowni i  wskrzysić  z Popiołów 
dla własnego kaprysu idealny Kształt Zwierzęcia, a poprzez Metodę nocnych egzekwii z pod-
stawowych  Prochów  ludzkich  Szczątków  Filozof  może,  bez  uciekania  się  do  wszetecznej 
Nekromancji,  wywołać  z  Popiołów  w  jakie  Ciało  się  obróciło,  Kształt któregokolwiek  ze 
zmarłych Przodków".

Ale  najgorsze  rzeczy o  Josephie  Curwenie  szeptano  w  pobliżu  doków,  w  południowej 

części  Town  Street.  Żeglarze  są  ludźmi  przesądnymi;  i  zahartowani  marynarze,  którzy 
obsadzali  niewielkie  stateczki  żaglowe  przewożące  rum,  niewolników  lub  melasę,  załogi 
buńczucznych statków pirackich i wielkich brygów Brownów, Crawfordów i Tillinghastów — 
wszyscy   oni  wykonywali  potajemnie  dziwne  znaki  magiczne,  kiedy  tylko  w  zasięgu  ich 
wzroku  pojawiała  się  szczupła,  wyglądająca  zwodniczo  młodo  postać  o  żółtych  włosach  i 
lekko przygarbionych plecach, wchodząca do magazynu Curwena na Doubloon Street, czy  też 
rozmawiająca  z  kapitanami  i  nadzorcami  załadunku  na  długim  molo,  gdzie  nieodmiennie 
przypływały statki  Curwena. Urzędnicy i kapitanowie  Curwena  bali  się  go i  nienawidzili, a 
marynarze  tworzący załogi  jego statków stanowili  wymieszaną  hałastrę  z Martyniki, Wyspy 
św. Eustachego, Hawany czy Port Royal. Z reguły żeglarze  niesłychanie  często  przemieszc-
zali się ze statku na  statek i tym skuteczniej trzymali starego człowieka w szachu. Załogi, po 
zejściu na  ląd rozchodziły się po mieście; niektórzy żeglarze  dostawali  takie  czy inne zlece-
nia,  z  których  wiele  dotyczyło  farmy  Pawtuxet.  Wracało  stamtąd  niewielu  żeglarzy,  a  ci, 
którzy  wrócili, pamiętali tę wizytę do końca życia; dlatego też największym problemem Cur-
wena było zapewnienie sobie rąk do pracy. Zawsze kilku robotników odchodziło usłyszawszy 

background image

krążące  po nadbrzeżach Providence plotki, a zastępowanie tych  ludzi innymi stawało się dla 
kupca w Indiach Zachodnich uciążliwe.

W  roku  1760  Joseph  Curwen  był  już  dosłownie  wyrzutkiem,  podejrzewanym  o  jakieś 

nieokreślone  bliżej  potworności  i  powiązania  diabelskie,  co  w  pojęciu  ogółu  było  tym 
groźniejsze, że  nie  dawało  się  dokładnie  określić,  zrozumieć  ani  udowodnić.  Przysłowiową 
ostatnią kroplą stała się zapewne sprawa zaginionych w marcu i kwietniu 1758 roku żołnierzy 
dwóch  królewskich  regimentów,  które  podczas  marszu  do  Nowej  Francji  kwaterowały  w 
Providence;  tak  gwałtowne,  w  niewyjaśnionych  okolicznościach  uszczuplenie  stanu  oso-
bowego  znacznie  przekraczało  średnią  dezercji.  Fala  plotek  rosła  tym  bardziej,  że  Curwen 
bardzo często  rozmawiał  z odzianymi  w czerwone  płaszcze  cudzoziemcami  i  kiedy  kilku z 
nich zaginęło bez śladu, ludzie zaczęli kojarzyć ten fakt z marynarzami kupca, którzy również 
zniknęli  w  tajemniczych  okolicznościach.  Co  by  się  stało,  gdyby  regimenty nie  otrzymały 
rozkazu wymarszu, nikt nie potrafił powiedzieć.

A tymczasem  prowadzone  na  całym  świecie  interesy kupca  kwitły.  W mieście  posiadał 

monopol  na  handel  saletrą  potasową,  czarnym  pieprzem  i  cynamonem,  z nadzwyczajną  łat-
wością prowadził też inne przedsiębiorstwa okrętowe, zajmując się obok Brownów importem 
utensyliów  miedzianych,  indygo,  bawełny,  tkanin  wełnianych,  soli,  takielunku,  żelaza,  pa-
pieru, i  wszelkiego  rodzaju artykułów  pochodzenia  angielskiego.  Tacy właściciele  sklepów, 
jak  James  Green  spod  godła  Słonia,  na  Cheapside,  Russellowie  pod  godłem  Złotego  Orła, 
naprzeciwko  Mostu, czy też Clark  i Nightingale  pod Patelnią  i  Rybą  w pobliżu  New Coffee 
— House  byli prawie  całkowicie  zależni od niego; a jego kontakty  z miejscowymi gorzelni-
kami i  mleczarzami z Narragansett oraz umowy z hodowcami  koni  i  producentami  świec  w 
Newport czyniły zeń jednego z głównych eksporterów Kolonii.

Jakkolwiek Curwen został skazany na ostracyzm, nie zbywało mu ducha obywatelskiego. 

Kiedy spłonęła  siedziba  władz kolonialnych  wraz  ze  znajdującą  się  w  niej  biblioteką  pub-
liczną, niezwykle hojnie  wspomógł  loterię. Z w ten sposób uzyskanego  funduszu wybudow-
ano w roku 1761 nowy, ceglany, pyszniący  się do teraz gmach przy dawnej, głównej  ulicy, a 
strawione ogniem księgi, Curwen zastąpił nowymi. W tym samym roku wspomógł odbudowę 
uszkodzonego październikowym sztormem  Great Bridge.  Ufundował  również loterię, dzięki 
której błotnisty Plac Targowy i poryta  głębokimi koleinami  Town Street doczekały się  bruku 
wykonanego z dużych, zaokrąglonych kamieni oraz chodnika — czy “deptaka" pośrodku. W 
tym  samym mniej  więcej czasie zbudował swój  zwyczajny, lecz komfortowy  nowy dom, do 
którego  wejście  stanowi  arcydzieło  sztuki  rzeźbiarskiej.  Kiedy  w  roku  1743  zwolennicy 
Whitefielda  oderwali  się  od  kościoła doktora  Cottona  na  wzgórzu  i  wybudowali  po  drugiej 
stronie  Mostu kościół  Deacon  Snow's, Curwen dołączył  do nich;  wkrótce jednak  jego zapał 
społecznikowski — a co za tym idzie, pomoc —osłabły. I dopiero teraz powrócił do tych po-
bożnych praktyk,  jakby chciał tym  rozproszyć  cień, który pchnął  go  w odosobnienie  i  mógł 
wkrótce poważnie zaszkodzić jego interesom.

Obraz tego  dziwnego, liczącego sobie z pewnością  ponad setkę  mężczyzny o wyglądzie 

człowieka  w  średnim  wieku  i  o  bladej  twarzy, poszukującego rozpaczliwie  wyjścia  z otac-
zającej  go  chmury nieokreślonego  lęku  i  odrazy,  które  trudno  było  nawet zdefiniować, był 
patetyczny i  pełen  dramatyzmu,  ale  też i  budził  pogardę. A jednak  taka  jest  już siła  pow-
ierzchownych, ale popartych pieniędzmi gestów, że szybko pojawiły się pierwsze jaskółki po-

background image

prawy stosunków i  wychodzenia  z izolacji. Najpierw przestali  znikać  jego  żeglarze. Musiał 
też najwidoczniej  przedsięwziąć  szczególne  środki  ostrożności  podczas  swych  wypraw  na 
cmentarze,  gdyż  nikt  już  nie  widział,  by odbywał  takie  wędrówki.  Ustawały  jednocześnie 
plotki  o  niesamowitych  odgłosach  i  dziwnych  zjawiskach  zachodzących  w  Pawtuxet.  Ale 
ilość  spożywanej żywności i sprowadzanego bydła była wciąż nieprawdopodobnie duża; i aż 
do  czasów współczesnych,  kiedy to  Charles Ward  zbadał  zalegające  w Bibliotece  Shepleya 
liczne  sprawozdania  i faktury handlowe  Curwena, nikomu nie  przychodziło  do głowy — za 
wyjątkiem  jednego  tylko,  zapewne  rozgoryczonego  młodzieńca  —  aby dokonać mrocznego 
porównania  olbrzymiej  liczby sprawdzonych przez niego w roku 1766 czarnych w Gwinei z 
niepokojąco niską liczbą, na  jaką  mógł przedłożyć bona  fide rachunki  od  handlarzy niewol-
ników na Great Bridge, jak też od plantatorów w Kraju Narragansett. Z całą pewnością, prze-
biegłość i  pomysłowość  tej  odrażającej  postaci  były niezwykłe;  i w razie potrzeby człowiek 
ów potrafił zapanować w doskonały sposób nad swymi instynktami.

Naturalnie, efekt tak spóźnionej naprawy musiał być niewielki. W dalszym ciągu nie dow-

ierzano  i unikano Curwena; a  głównym  tego  powodem  była  owa  nieszczęsna wieczna  mło-
dość, pozostająca w takiej sprzeczności ze znanym powszechnie jego rzeczywistym wiekiem. 
Mężczyzna  rozumiał, że  jego majątek może  ponieść  niepowetowane  straty. Dla  kontynuacji 
skomplikowanych badań i  eksperymentów, niezależnie od  tego  na  czym miały  one polegać, 
potrzebował potężnych dochodów; a  ponieważ zmiana środowiska pozbawiłaby go korzyści, 
jakie ciągnął z handlu, nic opłacało się mu zaczynać wszystkiego od początku gdzie indziej. 
Rozsądek nakazywał natychmiastową i całkowitą poprawę stosunków z mieszkańcami Provi-
dence tak, by pojawienie się jego osoby nie było już dłużej sygnałem do przerywania rozmów 
i mętnych wykrętów, że gdzieś tam czekają nie cierpiące zwłoki interesy; należało rozproszyć 
aurę  nieufności  i  niepokoju, jaka  go otaczała. Jeszcze  większych zmartwień przysparzali mu 
jego urzędnicy, których mógł rekrutować wyłącznie spośród szumowin, których nikt inny nie 
chciał  zatrudniać; co do kapitanów i  oficerów,  tych trzymał  wyłącznie  strachem — długami 
hipotecznymi, skryptami dłużnymi i  znajomością ich faktycznej sytuacji materialnej. Pamięt-
nikarze częstokroć donoszą o czarnoksięskich wręcz umiejętnościach Curwena wydobywania 
sekretów rodzinnych, które  służyć miały do jakichś niejasnych celów. Przez ostatnie pięć  lat 
przejawiał taką znajomość rzeczy  minionych, że wydawać się mogło, iż informacje te czerpał 
bezpośrednio od dawno już nieżyjących ludzi.

W tym też mniej więcej czasie, przebiegły uczony poczynił ostatni, rozpaczliwy krok, by 

odzyskać  zaufanie  otoczenia.  Zupełny  dotychczas  pustelnik  zdecydował  się  na  korzystny 
mariaż, wybierając jakąś damę, która miała położyć  kres bojkotowi jego domu. Możliwe też, 
iż były i  głębsze przyczyny takiego związku; przyczyny tak dalece wykraczające poza znaną 
nam  sferę  kosmiczną,  że  jedynie  papiery znalezione  w  sto  pięćdziesiąt  lat  po  jego  zgonie 
pozwoliły sit; ich domyślać. To jednak już na zawsze pozostanie li tylko w sferze domniemań. 
Był naturalnie świadom całej otaczającej go atmosfery grozy i potępienia, które sprawiały, że 
żadne jego zaloty normalną drogą nie mogły  odnieść skutku; szukał zatem takiej kandydatki, 
na  rodziców  której  mógłby wywrzeć  odpowiedni  nacisk.  Niełatwo  było  takich  znaleźć,  al-
bowiem przykładał dużą wagę do urody, ogłady i statusu społecznego przyszłej panny młodej. 
Po jakimś czasie skierował  całą  uwagę na jednego ze  swych najlepszych i najdłużej u niego 
pracujących kapitanów statków, dobrze urodzonego wdowca  nazwiskiem  Dutie Tillinghast o 

background image

nieposzlakowanej  opinii,  którego  jedyna  córka  Eliza  posiadała  wszelkie  wymagane  zalety 
oraz gwarantowała, że w przyszłości zostanie jedyną  spadkobierczynią ojca. Kapitan Tilling-
hast był całkowicie zdominowany przez Curwena i po straszliwym spotkaniu w zwieńczonym 
kopułą  domu Tillinghastów na wzgórzu Powur's Lanc  musiał  przystać  na warunki Curwena, 
sankcjonując ojcowskim przyzwoleniem ów bluźnierczy związek.

Eliza  Tillinghast liczyła sobie  wówczas dziewiętnaście  lat i była  wykształcona i  ułożona 

na tyle, na ile pozwalały ograniczone możliwości materialne jej ojca. Chodziła do szkoły Ste-
phena Jacksona, naprzeciwko Court House Paradę, a jej matka zanim jeszcze umarła na syfilis 
w roku 1757 — dobrze ją wprowadziła we wszelkie fortele i arkana życia domowego. Próbki 
haftów, które Eliza wykonała w roku 1753 — miała wówczas zaledwie dziewięć lat można do 
dzisiaj oglądać w salach Towarzystwa Naukowego Rhode Island. Po śmierci matki, mając do 
pomocy  tylko  jedną  Murzynkę, sama  prowadziła cały dom.  Jej spory  z ojcem  na  temat pro-
ponowanego małżeństwa musiały  być długie i dramatyczne; o tym jednak brak jakichkolwiek 
zapisków. Jedno  tylko  pewne:  jej  zaręczyny z młodym  Kzrą  Weedenem,  drugim  kapitanem 
należącego  do  Crawfordów  statku  pocztowego  ,,Enterprise"  brutalnie  zerwano  i  siódmego 
marca 1763 roku w kościele Baptystów zawarty został związek pomiędzy Elizą Tillinghast a 
Curwenem. W  uroczystości  wzięła  udział  największa  ilość  osób  w  historii  miasta,  a  samej 
ceremonii dokonał młodszy Samuel Winson. “Gazette" wspominała o niej bardzo lakonicznie, 
a i to w większości zachowanych egzemplarzy  tego pisma, notka o ślubie została wycięta lub 
wyrwana. Ward po wielu poszukiwaniach w archiwach prywatnych kolekcjonerów, wygrzebał 
wreszcie jeden kompletny egzemplarz z zachowaną notatką i z rozbawieniem spostrzegł non-
sensowną wykwintność języka:

“Wieczorem  w ubiegły poniedziałek, pan  Joseph Curwen  z tego  Miasta,  poślubił  pannę 

Elizę  Tillinghast,  Córkę Kapitana  Dutie  Tillinghasta, młodą  damę,  która  posiadając w sobie 
prawdziwą  Cnotę  i  piękną  Postać, ozdabia  ten  małżeński  Stan uwieczniając  ów Szczęśliwie 
Dobrany Związek".

Odnaleziony w prywatnej  kolekcji  Melville'a  F.  Petersa  z George  Street przez Charlesa 

Warda, na  krótko  przed jego pierwszym, sławnym  szaleństwem, zbiór listów Durfee  — Ar-
nolda  pochodzących  z  tego,  i  z nieco  wcześniejszego  okresu,  rzuca  ostre  światło  na  wyz-
wanie, jakie rzucił  opinii  społecznej  tym niedobranym  związkiem  Curwen. Niemniej  jednak 
Tillinghastowie  posiadali  spore  wpływy  i  dom  Josepha  Curwena  ponownie  zapełnił  się 
ludźmi,  którym  w  normalnych  okolicznościach  nie  pozwoliłby  nawet  przekroczyć  progu 
swego domu.  Nie  został jednak  zaakceptowany towarzysko z powodu tej  wymuszonej  tran-
sakcji. Ale  niezależnie  od  wszystkiego,  ostracyzm  ów nie  był  już całkowity.  Osobliwy  pan 
młody  zadziwił całą społeczność  sposobem, w jaki  traktował  swą młodą małżonkę, okazując 
jej wielką  łaskawość  i  względy. W nowym domu Olney  Court nie działo się obecnie nic nie-
pokojącego  i  jakkolwiek  Curwen  przebywał  przeważnie  na  farmie  Pawtuxet — której  jego 
małżonka  nigdy  nie  odwiedzała  —  to  dużo  bardziej  niż  kiedykolwiek  przedtem  podczas 
swego  wieloletniego  pobytu  w  mieście,  sprawiał  wrażenie  normalnego  obywatela.  Tylko 
jedna osoba  okazywała  mu jawną wrogość, a  był  nią młody oficer marynarki, którego zaręc-
zyny z Elizą Tillinghast zostały  tak gwałtownie zerwane. Ezra Weeden otwarcie  poprzysiągł 

background image

zemstę i mimo spokojnego charakteru, zachował w sobie zapiekłą nienawiść, co nie wróżyło 
pomyślnej przyszłości uzurpującemu sobie prawa małżonka Curwenowi.

Siódmego  maja  1765  roku  urodziło  się  jedyne  dziecko  Curwena  —Ann;  ochrzczona 

została  przez wielebnego  Johna  Gravesa  w Kościele  Królewskim,  do  której  to  świątyni,  w 
wyniku zawarcia  ugody między Baptystami  a Kongregacjonistami,  zarówno mąż, jak i żona 
zaczęli  uczęszczać  krótko  po  ślubie. Wzmianki  o  tych  narodzinach,  podobnie  jak  dwa  lata 
wcześniej  o  ślubie,  zostały skrupulatnie  wymazane  z  większości  roczników  miejskich  oraz 
kościelnych;  i  Charles Ward z największym  trudem  zdołał  do  nich  dotrzeć już po  odkryciu 
faktu zmiany nazwiska wdowy, a co za tym idzie ustaleniu związków rodzinnych z tą kobietą, 
co z kolei wzbudziło w chłopcu gorączkowe  zainteresowanie  sprawą;  to ostatecznie znalazło 
swój  punkt  kulminacyjny w  szaleństwie.  Metrykę  urodzin  odnalazł  dzięki  nawiązaniu  kon-
taktu z potomkami lojalisty, doktora Gravesa, który opuszczając swój pastorat w obliczu nad-
ciągającej  Rewolucji  zabrał  ze  sobą  duplikaty  wszystkich  dokumentów.  Na  ślad  doktora 
Gravesa  Ward  trafił  dzięki  temu,  że  dowiedział  się,  iż  praprababka  Ann  Tillinghast  Potter 
należała do kościoła Episkopalnego.

Wkrótce po narodzinach córki — zdarzeniu, które Curwen jak się zdaje przyjął z zapałem 

mocno  wykraczającym  poza  jego  normalną  oschłość  —  ojciec  małej  Ann  postanowił  się 
sportretować. Wykonania  obrazu podjął się  niezwykle  uzdolniony Szkot nazwiskiem  Cosmo 
Alexander,  mieszkający  podówczas  w  Newport,  znany wcześniej  jako  nauczyciel  Gilberta 
Stuarta.  Obraz miał  wisieć  na  ściennym  panneau  w  bibliotece  w domu  w Olney Court,  ale 
żaden z dwóch  starych pamiętników nie  napomknął o ostatecznym losie tego malowidła. W 
tym  czasie  kapryśny  naukowiec  wykazywał  oznaki niezwykłego  roztargnienia i  cały prawie 
czas spędzał na farmie przy Pawtuxet Road. Ówczesne źródła donoszą, że najwyraźniej tłumił 
w sobie  podniecenie  czy  niepewność; jakby spodziewał  się jakiejś fenomenalnej  rzeczy lub 
był u progu dziwnego odkrycia. Zdaje się, że ogromną  rolę w tym  odgrywała chemia — czy 
alchemia — ponieważ zabrał ze swego domu na farmę ogromną ilość książek o tej tematyce.

Symulacja  zainteresowania sprawami  miasta  nie słabła i  nie przegapiał żadnej  okazji, by 

takich  luminarzy jak  Stephem  Hopkins,  Joseph  Brown  czy  Benjamin  West wspierać  w ich 
wysiłkach dźwignięcia  miasta  na  wyższy  poziom  kulturalny, niż patronującego  naukom  hu-
manistycznym Newport. Pomógł Danielowi Jenckesowi ufundować  w roku 1763 księgarnię; 
stał  się  później jego najlepszym klientem. Wyciągnął pomocną dłoń borykającej się z kłopo-
tami  finansowymi  “Gazette"  drukowanej  co  środa  w  domu  z Głową  Szekspira  w godle. W 
polityce gorąco poparł Gubernatora Hopkinsa, który występował przeciwko mającej swe cen-
trum  w  Newport  partii  Warda;  jego  płomienna  mowa  przeciwko  wydzieleniu  Północnego 
Providence  jako  autonomicznego  miasta  z  prawem  głosu  w  Zgromadzeniu  Generalnym 
wygłoszona  w  Hallu  Hachera  w  1765  roku  najbardziej  przyczynić  się  mogła  do  zdjęcia 
ciążącego  wciąż  na  nim  piętna.  Ale  obserwujący  dokładnie  jego  poczynania  Ezra  Weeden 
szydził cynicznie  z tej całej aktywności głośno mówiąc, że to wyłącznie  maska, pod którą w 
rzeczywistości  nadal  w  odrażający  sposób  paktuje  /  najczarniejszymi  otchłaniami  Tartaru. 
Żądny  rewanżu młodzian pilnie i  systematycznie obserwował Curwena, ilekroć  ten pojawiał 
się  w  porcie.  Spędzał  długie  nocne  godziny na  nadbrzeżu  w  przygotowanej  już  uprzednio 
płaskodennej  łodzi  i  kiedy  tylko  dostrzegał  światło  w  magazynach  Curwena,  płynął  tam 

background image

ukradkiem.  Śledził  też,  gdy  się  tylko  dało,  farmę  Pewtuxet;  raz nawet został  dotkliwie  po-
gryziony przez spuszczone z łańcucha przez parę Indian psy.

-2-

Jesienią 1770 roku Weeden uznał, że najwyższy już czas zwrócić na Curwena uwagę zain-

trygowanych mieszkańców miasta; niepewność i oczekiwanie bowiem, jakie  ostatnimi czasy 
demonstrował, opadły  zeń jak stara  kapota,  ustępując  miejsca  źle  skrywanej  radości i  trium-
fowi. Curwen sprawiał wręcz wrażenie, jakby z najwyższym tylko trudem powstrzymywał się 
przed publicznym  ujawnieniem  tego,  co  odkrył,  poznał  czy też dokonał;  ostatecznie  jednak 
najwyraźniej potrzeba zachowania  tajemnicy przeważyła  nad chęcią podzielenia  się  radością 
z innymi. I Curwen niczego nigdy nic wyjawił. Działo  się  to już po  tym, jak się  zmienił, — 
co,  jak  się  wydaje,  nastąpiło  na  początku  sierpnia  i  kiedy  to  ponury naukowiec  zadziwiać 
zaczął  ludzi  informacjami,  których  udzielić  mu  mogli  wyłącznie  ich  dawno  zmarli  przod-
kowie.

Ale  tajemnicza  i  gorączkowa  działalność  nie  ustała wraz z przemianą.  Przeciwnie, rosła 

raczej;  morskie  interesy   Curwena  w  całości  już  prowadzili  jego  kapitanowie,  których 
przykuwał do siebie okowami strachu, równie silnymi jak poprzednio szantaż.

Zaprzestał  jednocześnie  handlu  niewolnikami,  twierdząc,  że  nie  jest  to  już  tak  intratny 

proceder.  Każdą  wolną  chwilę  spędzał  na  farmie  Pawtuxet;  i  ponownie  zaczęły krążyć  tu i 
tam plotki o jego obecności w miejscach, które choć nic sąsiadowały bezpośrednio z cmentar-
zami, to tak były usytuowane, że ciekawscy ludzie zaczęli zachodzić w głowę, jakich nowych 
upodobań nabrał na skutek swej przemiany  stary kupiec. Ezra Weeden, pomimo iż z uwagi na 
swe  podróże  morskie  mógł  szpiegować  go  krótko  i  sporadycznie, kierowany  mściwą  żądzą 
zemsty,  jakiej  brakło  praktycznym mieszkańcom  miasta i  farmerom,  posiadał  już lepsze  niż 
ktokolwiek inny rozeznanie w sprawach Curwena.

Wszelkie zastanawiające manewry okrętów dziwnego kupca składano na ogół na karb ni-

espokojnych  czasów,  kiedy to  każdy kolonista  stawiał  zdecydowany opór  postanowieniom 
Aktu Cukrowego, który w znacznym stopniu skrępował ruch statków. Przemyt i oszustwo po-
datkowe stały się w Narragansett — Bay  obowiązującym prawem, a nocny wyładunek niele-
galnych towarów — rzeczą zwyczajną. Ale Weeden, który noc w noc posuwał się za galerami 
lub  niewielkimi  jedno-żaglowymi  stateczkami  wymykającymi  się cichcem spod magazynów 
Curwena  w  dokach  na  Town  Street,  szybko  nabrał  pewności,  że  to  wcale  nie  uzbrojonych 
okrętów Jego Królewskiej Mości tak unikają. Przed zmianą, jaka w 1766 roku zaszła w Cur-
wenie,  łodzie  te  w  większości  załadowane  były  zakutymi  w łańcuchy Murzynami,  których 
przewożono na  drugi kraniec zatoki i wysadzano w niewidocznym miejscu wybrzeża, tuż na 
północ  od  Pawtuxet;  Murzyni  byli  potem  przewożeni  w  górę  zatoki,  a  następnie  lądem  do 
farmy  Curwena. Tam  umieszczano ich w olbrzymiej, kamiennej przybudówce, która zamiast 
okien posiadała  tylko  wąskie  szpary.  Jednak po  roku 1766  cały ten  proceder uległ  zmianie. 
Import  niewolników  nagle  ustał  i  Curwen  na  jakiś czas  zawiesił  w ogóle  swe  nocne  rejsy. 
Następnie, gdzieś wiosną 1767 kupiec jeszcze raz zmienił politykę. Galery ponownie zaczęły 
wypływać  nocami  z  czarnych,  pogrążonych  w  ciszy  doków,  ale  tym  razem  spływając  na 
pewną  odległość  w  dół  zatoki,  zapewne  gdzieś  w  rejon  Nanquit  Point,  gdzie  czekały  już 

background image

dziwne, różnie wyglądające, sporych rozmiarów statki, z których odbierano towar. Następnie 
marynarze Curwena składali ładunek w pewnym umówionym miejscu na wybrzeżu, skąd był 
transportowany  lądem do farmy  i ponownie chowany  w tej samej kamiennej budowli, gdzie 
poprzednio  umieszczano  Murzynów.  Ładunek  w  całości  prawie  składał  się  z  dużych, 
podłużnych i ciężkich skrzyń, niepokojąco przypominających trumny. Weeden cały czas z ni-
esłabnącą uwagą obserwował farmę, nawiedzając ją prawie każdej nocy, i rzadko kiedy trafiał 
się taki tydzień, aby tam nie był; za wyjątkiem naturalnie zimy, gdy pokrywający ziemię śnieg 
zdradziłby  natychmiast ślady jego stóp. Ale  nawet wówczas, podchodził  często najbliżej jak 
to możliwe drogą lub po skutej lodem pobliskiej rzece, by  obejrzeć sobie ślady pozostawione 
przez innych. Ze względu na to, iż często odrywały go od tego zajęcia obowiązki marynarza, 
wynajął  Eleazara  Smitha,  kompana  z  tawerny  by  ten  prowadził  obserwację  podczas  jego 
nieobecności; we dwójkę ponadto byli w stanie skuteczniej rozpuszczać jakieś nadzwyczajne 
plotki. Jeśli tego nie uczynili, to dlatego tylko, by nie ostrzec ofiary, uniemożliwiając tym so-
bie  dalszego  śledztwa.  Przed  podjęciem  kolejnych  działań  chcieli  dowiedzieć  się  czegoś 
konkretnego. To, co odkryli, rzeczywiście musiało być wstrząsające i Charles Ward wiele razy 
wspominał  rodzicom,  iż boleje  nad tym, że  Weeden spalił  później  swoje notatki. Jedyne in-
formacje  o  ich  odkryciach  pochodzą  z  chaotycznie  prowadzonego  pamiętnika  Eleazara 
Smitha  oraz wzmianek  innych  pamiętnikarzy i  autorów  listów.  Zgodnie  z ich opinią,  sama 
farma była  tylko skorupą ukrywającą coś, co budziło wstręt i grozę; coś zbyt tajemniczego i 
niepojętego, by dokładnie określić.

Z notatek tych wynika,  że Weeden i  Smith bardzo wcześnie nabrali  przekonania,  iż pod 

farmą rozciąga się cała sieć tuneli i katakumb, gdzie obok Indianina i jego żony, mieszkał lic-
zny personel. Sam dom był strzelistym reliktem pochodzącym z połowy  siedemnastego stule-
cia, z olbrzymim kominem i okratowanymi oknami o przejrzystych niczym diament szybach, 
a po północnej stronie, gdzie dach schodził  najbliżej  ziemi, przylegała  doń przybudówka mi-
eszcząca w sobie  laboratorium. Budynek  stał  z dala od  innych, ale  sądząc  po różnorodnych 
odgłosach rozlegających się w bardzo dziwnych porach, musiał istnieć jakiś inny, tajny dostęp 
do środka. Przed 1766 rokiem było to mamrotanie  i  szepty Murzynów przechodzące w osza-
lały skowyt,  splatające  się  z pieśniami  czy inwokacjami.  Z  czasem  jednak  głosy przyjęły 
szczególny i  straszliwy charakter dźwięku przebiegającego  całą  gamę  od  basowego, mono-
tonnego przyzwalania po wybuchy oszalałej furii, od grzmiącej rozmowy po błagalny jęk, od 
pożądliwego  dyszenia  po  krzyki  protestu.  Dźwięczały tam  różne  języki  znane  Curwenowi, 
lecz jego chrapliwa odpowiedź, wymówka czy groźba, zawsze dawała się wyróżnić.

Wyglądało na  to, że w domu  przebywa  kilkanaście  osób;  Curwen, jeńcy oraz straż. Do-

chodziły stamtąd odgłosy w tak  dziwnych językach, że  ani Weeden ani  Smith — otrzaskani 
przecież w wielu portach ze wszystkimi dialektami świata — nigdy  takich nie słyszeli, ani nie 
byli  w  stanie  przypisać  ich jakiejkolwiek nacji. Rozmowy  te  kojarzyły się  z odmawianiem 
katechizmu, jakby  Curwen wymuszał z przerażonych lub zbuntowanych więźniów jakieś wi-
adomości.

Weeden  miał  w  notesie  wiele  spisanych  dosłownie  urywków  podsłuchanych  rozmów, 

prowadzonych po angielsku, francusku,  i hiszpańsku,  czyli  w językach  które  znał,  i  których 
bez przerwy używał. Nic z tego niestety nie ocalało. Niemniej Weeden stwierdził  kiedyś, że 
obok  kilku  całkiem  upiornych  dialogów,  w  których  mowa  była  o  minionych  sprawach 

background image

różnych rodzin  w Providence,  większość  tych pytań  i odpowiedzi, jakie  był w stanie  zrozu-
mieć,  dotyczyło  spraw  historycznych  i  naukowych,  odnoszących  się  niekiedy do  miejsc  i 
czasów  niebywale  odległych.  Kiedyś  na  przykład,  jakaś  wpadająca  raz  w  gniew,  raz  w 
przygnębienie  osoba  przepytywana  była  po  francusku  o  masakrę  "  Czarnego  Księcia,  dok-
onaną w 1370 roku w Limoges, zupełnie jakby istniał jakiś racjonalny powód, dla którego ten 
ktoś powinien to znać. Curwen pytał więźnia — bo był to więzień — czy rzezi dokonano w 
imię Znaku Kozła znalezionego na ołtarzu w starożytnej, rzymskiej krypcie pod katedrą i czy 
Czarnoksiężnik z Sabatu  w  Haute  Yienne  wypowiedział  Trzy Słowa. Nie  otrzymawszy od-
powiedzi,  inkwizytor  chwycił  się  środków ostatecznych;  rozległ  się  przerażający pisk,  a  po 
chwili ciszy szmer i dźwięk uderzenia.

Żadnej z tych rozmów nikt nie  obserwował, gdyż okna  były zawsze szczelnie zasłonięte. 

Niemniej,  podczas  jednej  z  nich,  prowadzonej  w  nieznanym  języku,  niezwykle  zaskoczył 
Weedena cień, który pojawił się na tle zasłon; przypominał mu pewną lalkę, jaką widział jesi-
enią 1764 roku w Hallu Harchera, gdzie jakiś człowiek z Germaniown w Pensylwanii dał po-
mysłowy pokaz, reklamowany  jako “Widok Słynnego Miasta Jeruzalem, gdzie przedstawione 
będzie  samo Jeruzalem,  Świątynia  Salomona, jego Królewski Tron, sławne Wieże, Wzgórza 
jak  też  Obraz Męki  Naszego  Zbawiciela  od  Ogrójca  Oliwngo  poczynając  aż  po  Krzyż na 
Górze Golgocie; rodzaj zręcznego Rzeźbiarstwa, podany  ku uciesze Ciekawskich". Incydent z 
cieniem miał miejsce wtedy właśnie, gdy podsłuchujący  podkradł się blisko okna frontowego 
pokoju, w którym odbywała się rozmowa, czym zaalarmował parę Indian, którzy poszczuli go 
psami.  Po  zdarzeniu  tym,  nigdy  już nie  dochodziły z domu  dźwięki  rozmów  i  Weeden  ze 
Smithem doszli do wniosku, że przeniesiono je w jakieś miejsce pod ziemią.

A  że  miejsca  takie  istniały,  wskazywało  bardzo  wiele  rzeczy.  Gdzieś  spod  ziemi,  tam 

gdzie na górze  nie było żadnej  zabudowy, dobiegały od czasu cło czasu niewyraźne krzyki i 
jęki, a na tyłach farmy, w gąszczu porastającym brzeg  rzeki, gdzie strome  stoki  schodziły  na 
dno  doliny Pawtuxet,  odkryto  łukowe,  wprawione  w  masywną,  kamienną  futrynę  dębowe 
drzwi, które najwidoczniej stanowić musiały wejście do jaskiń wewnątrz wzgórza. Kiedy  i jak 
zbudowano te  katakumby, Weeden nie  był w stanie powiedzieć; bez przerwy  jednak zwracał 
uwagę, z jaką łatwością można by  tam ściągnąć grupę robotników, którzy nie byliby widoczni 
od  strony  rzeki. A Joseph  Curwen  faktycznie  zlecał  swej  pstrej  zbieraninie  żeglarzy różno-
rodne  zajęcia!  Podczas  ogromnych  deszczów  wiosennych  w  roku  1769  obaj  obserwatorzy 
pilnie  śledzili  wznoszące  się  nad  rzeką  stoki,  by  zobaczyć  czy  przypadkiem  nie  zostaną 
wypłukane  na  światło  dzienne  jakieś  podziemne  sekrety;  wysiłki  ich  —  wynagrodzone 
zostały odkryciem w miejscach, gdzie woda wyżłobiła  głębokie  koryta, mnóstwa kości ludz-
kich  i  zwierzęcych.  Oczywiście  istniało  inne,  o  wiele  prostsze  wyjaśnienie  tego  zjawiska: 
kości znajdowały  się  zarówno na tyłach magazynu farmy, jak i na  terenie starych cmentarzy 
indiańskich. Weeden i Smith jednak wyciągnęli swoje wnioski.

W styczniu 1770 roku, kiedy Weeden i Smith wciąż jeszcze  zastanawiali  się bez skutku, 

co  myśleć  lub co  robić  z całą tą  oszałamiającą  sprawą,  nastąpiło wydarzenie  z “Fortalezą". 
Celników strasznie rozwścieczyło spalenie w Newport latem poprzedniego roku niewielkiego 
statku strażników portu “Liberty". W odpowiedzi  ich  flota  dowodzona  przez admirała  Wal-
lace'a  niezwykle  wzmogła  czujność, koncentrując  swą  uwagę  na  obcych  statkach;  i  przy tej 
właśnie  okazji uzbrojony szkuner Jego  Królewskiej Mości “Cygnet" pod dowództwem kapi-

background image

tana  Harry'ego  Leshe'a  pochwycił  pewnego  wczesnego  ranka,  po  krótkim  pościgu 
płaskodenną  “Fortalezę" z Barcelony w  Hiszpanii,  dowodzoną  przez kapitana  Manuela Ar-
rudę,  zmierzającą,  zgodnie  z dziennikiem  okrętowym  z  Grand  Cairo  w  Kgipcie  do  Provi-
dence.  Szukając  kontrabandy,  celnicy  natknęli  się  na  zdumiewające  cargo  składające  się 
wyłącznie z egipskich mumii przeznaczonych dla “Żeglarza A.B.C." który — kapitanowi Ar-
rudzie honor nie pozwalał wyjawić jego prawdziwego nazwiska — towar swój  miał  odebrać 
na galery tuż na Nanquit Point. Sąd Wiceadmiralicji w Newport, niewiele miał tu do roboty, 
skoro towar,  choć  z jednej  strony nie  posiadał  charakteru  kontrabandy,  to  jednak  wwożony 
był w tajemnicy przed prawem. W wyniku kompromisu więc, polecono poborcy  Robinsonowi 
zwolnić  statek,  zabraniając  jednocześnie  zawijania  do  któregokolwiek  portu  na  wodach 
Rhode  Island. Krążyły potem pogłoski, że widziano go przy  nadbrzeżach Bostońskich, choć 
oficjalnie nigdy tam nie zawinął.

To niezwykłe wydarzenie zyskało w Providence spory rozgłos i nikt już nie wątpił, że ist-

nieje  związek  między owym  ładunkiem  mumii, a  złowieszczym Josephem  Curwenem. jego 
egzotyczne badania, import zadziwiających substancji chemicznych oraz pociąg do cmentarzy 
były powszechnie  znane  i  nie  trzeba było szczególnej  wyobraźni, by połączyć  jego osobę z 
tym potwornym ładunkiem, który dla kogokolwiek innego w mieście nie byłby nawet do po-
myślenia. Sam Curwen, jakby wybiegając  tym podejrzeniom  naprzeciw, przy wielu okazjach 
wspominał  o  znajdowanych  w  mumiach  składnikach  balsamujących  i  ich  wartościach 
chemicznych,  myśląc  zapewne,  że  załatwi  tym  sprawę.  Weeden  i  Smith  oczywiście  nie 
wątpili  ani  przez chwilę, jak  się rzecz miała  naprawdę  i  dawali upust najdzikszym teoriom 
dotyczącym Curwena i jego potwornych zajęć.

Kolejna wiosna, podobnie jak poprzednia, przyniosła ulewne deszcze; i ponownie czujnie 

obserwowali brzeg  rzeki za  farmą Curwena. Znów zostały wymyte spore partie brzegu i tym 
razem też pokazała się pewna ilość kości. Nie odsłoniły się jednak żadne podziemne komory i 
korytarze.  Ale  jednak  z  wioski  Pawtuxet,  leżącej  około  mili  w  dół  rzeki,  tam  gdzie  woda 
spływała wodospadami po skalnych tarasach by dalej znów podjąć swój spokojny bieg, doci-
erać  zaczęły dziwne  pogłoski.  Znajdowały się  tam  osobliwe,  stare  chaty,  pnące  się  w górę 
stoku,  od  stojącego  we  wsi  mostu  i  zakotwiczonych  w  sennych  dokach  kutrów rybackich. 
Stamtąd  właśnie zaczęły dochodzić niejasne  doniesienia o rzeczach, które spływają  z falami 
rzeki, ukazując  się  na chwilę  ludzkim oczom, kiedy przeskakiwały  nad wodospadami. Natu-
ralnie,  Pawtuxet  jest  długą  rzeką,  przepływa  przez  wiele  zamieszkałych  rejonów,  gdzie 
występują  cmentarze  i  padają  ulewne,  wiosenne  deszcze;  ale  okolicznym  rybakom  miesz-
kającym  w pobliżu mostu bardzo nie podobał  się szalony  sposób, w jaki  spoglądało na nich 
coś z tych rzeczy, kiedy skakało w dół, w spokojną wodę; straszna też była połowa zaledwie 
czegoś co płakało rozdzierająco  — jakkolwiek tego  stan  nie  wskazywał  na  to,  by w ogóle 
mogło płakać. Plotki te  sprawiły, że Smith — Weeden był akurat na  morzu — pośpieszył na 
brzeg  rzeki  za  farmę.  Natknął  się  na  wyraźne  ślady  korytarza  wiodącego  w  głąb  stoku; 
niewielka lawina zasypała go potężnym zwałem ziemi wymieszanej z krzakami, które zsunęły 
się z góry. Smith zaczął nawet wstępnie kopać, ale z braku sukcesu zaniechał pracy — a rac-
zej zaniechał jej powodowany lękiem przed możliwym  sukcesem. Ciekawe, jak potoczyłyby 
się losy, gdyby był wówczas na brzegu uparty i przepełniony żądzą zemsty Weeden.

background image

-3-

Jesienią 1770  roku  Weeden uznał, że  już najwyższy czas by  rozgłosić  o swych odkryci-

ach; zebrał  bowiem  ogromną  ilość  łączących się  ze  sobą  faktów, a  ponadto miał naocznego 
świadka w osobie  Smitha, który zaświadczy, iż nie są to tylko czcze wymysły spowodowane 
zazdrością i żądzą zemsty. Na pierwszego powiernika wybrał kapitana Jamesa Mathewsona z 
“Enterprise", który z jednej strony znał Weedena na tyle dobrze, by nie wątpić w jego szczere 
intencje, a  z drugiej  posiadał wystarczające wpływy w mieście,  by wysłuchano go z uwagą. 
Spotkanie odbyło się w górnej sali  Sabin's Tavern znajdującej  się w pobliżu doków i  uczest-
niczył w nim również Smith, który potwierdzi} każdy szczegół relacji Weedena. Na kapitanie 
Mathewsonie  wywarło to kolosalne wrażenie;  jak każdy  mieszkaniec  miasta, on również po-
dejrzewał  Josepha  Curwena  o  najgorsze  i  takie  potwierdzenie  jego  przeczuć  —  poparte 
dowodami  —  wystarczyło  mu  w  zupełności.  Pod  koniec  narady,  niezwykle  poważny   i 
zasępiony Mathewson  obiecał  obu młodzieńcom  absolutną  dyskrecję. Przekaże, powiedział, 
informacje najbardziej światłym i  wiarygodnym obywatelom Providence — sądzi, że będzie 
to około dziesięciu osób — i zasięgnie ich rady. Zgadzał  się, że  dyskrecja  jest niezbędna; w 
sprawę nie wolno bowiem mieszać ani konstabli i milicji miejskiej, ani też — przede wszyst-
kim  — łatwo zapalnego tłumu. Nie  wolno dopuścić, by powtórzyły  się  znane  już wypadki z 
czasów przerażającej paniki w Salem, niecałe sto lat wcześniej, w wyniku których przybył do 
miasta  Curwen.'  Mathewson  sądził,  że  najwłaściwszymi  osobami,  do  których  należy  się 
zwrócić, to doktor Benjamin West, którego broszura o ostatnim przejściu Wenus świadczy, że 
jest wybitnym  naukowcem  i  myślicielem;  wielebny  James Manning, dyrektor  Szkoły, który 
właśnie  przybył  z Warren  i  chwilowo  zamieszkał  w  nowym  budynku  szkolnym  na  King 
Street,  oczekując  na  zakończenie  budowy  kolejnych  pomieszczeń  uczelni  na  wzgórzu, 
powyżej  Presbyterian  Lane;  były  gubernator  Stepheh  Hopkins,  człowiek  o  niezwykle  ro-
zległych horyzontach  umysłowych, zasiadający  w Towarzystwie  Filozoficznym w Newport; 
John  Carter,  wydawca  “Gazette";  czterej  bracia  Brownowie  —  John,  Joseph,  Nicholas  i 
Moses — znani miejscowi potentaci, z których Joseph był również naukowcem —amatorem; 
stary doktor Jabez Bowen, erudyta, posiadający  zarazem  wiadomości z pierwszej  ręki o dzi-
wacznych zakupach  Curwena, oraz kapitan Abraham Whipple,  dowódca  statku kaperskiego, 
człowiek o legendarnej odwadze i energii, który z całą pewnością pokieruje ewentualną akcją. 
Ludzie  ci  —  jeśli  wyrażą  zgodę  —  powinni spotkać  się  i  podjąć wspólną decyzję, a  przede 
wszystkim ustalić, czy powiadamiać o wszystkim Gubernatora Josepha Wantona w Newport.

Misja kapitana  Mathewsona przyniosła  skutki  przechodzące najśmielsze  oczekiwania;  bo 

jakkolwiek  kilka  osób  wyraziło  pewne  wątpliwości,  co  do  upiornych  wątków  opowieści 
Weedena, to wszyscy byli zgodni,  że należy podjąć tajną i zorganizowaną  akcję. Było jasne, 
iż  Curwen  stanowi  jakieś  mgliste,  ale  realne  zagrożenie  dla  dobrobytu  miasta  i  Kolonii,  i 
dlatego  za  wszelką  cenę  musi zostać  usunięty.  Pod  koniec  grudnia  1770 roku  zespół wybit-
nych  obywateli  Providence  zebrał się w domu Stephena Hopkinsa, by poczynić  wstępne us-
talenia.

Najpierw  dokładnie  przestudiowano  przekazane  kapitanowi  Mathewsonowi  przez 

Weedena  zapiski,  a  następnie  obaj  młodzi  złożyli  szczegółowe  sprawozdanie.  Pod  koniec 
spotkania,  zebranych  ogarnął  lei  niepokój,  górę  jednak  wzięła  ponura  determinacja,  którą 

background image

najlepiej wyraził znany z rubaszności  i bezbożności kapitan Whipple. Nie może powiadomić 
gubernatora,  gdyż  potrzebne  tu  były  działania  daleko  wykraczające  poza  prawo.  Curwen, 
dysponujący   ukrytą  potęgą  o  nieznanych  możliwościach,  nie  był  człowiekiem,  któremu 
można bezpiecznie zaproponować opuszczenie miasta. Mogły  bowiem z tego wyniknąć tylko 
jakieś groźne akcje odwetowe, a nawet gdyby ów złowrogi człowiek zastosował się do żąda-
nia  i miasto opuścił, stanowiłoby to wyłącznie  przesunięcie  nieczystego brzemienia w jakieś 
inne miejsce. Były to czasy bezprawia i ludzie, którzy  przez całe łata  kpili sobie z oddziałów 
zbrojnych celników królewskich, nie mieli  w zwyczaju cofać  się przed czymś, co nakazywał 
im obowiązek. Liczna grupa zaprawionych w morskich zmaganiach mężczyzn musi najechać 
Curwena w jego farmie Pawtuxet i  dać mu ostatnią szansę wyjaśnień. Jeśli się okaże, że jest 
szaleńcem zabawiającym  się wydawaniem wrzasków i prowadzeniem  ze sobą, różnymi gło-
sami wyimaginowanych rozmów, zostanie po prostu odizolowany. Jeśli natomiast wyjdzie na 
jaw  coś  poważniejszego,  a  istnienie  czegokolwiek  ohydnego  w  podziemiach  okaże  się 
prawdą, on sam — i wszyscy, którzy  z nim są muszą umrzeć. Należy  uczynić to bez rozgłosu 
i nawet wdowa po nim, ani jej ojciec, nie muszą znać prawdy.

Wciąż  jeszcze  dyskutowano  kwestię  tych  radykalnych  środków,  kiedy  w  mieście  wy-

darzył się tak straszliwy i niewytłumaczalny  incydent, że przez jakiś czas w całej okolicy nie 
mówiono  o niczym  innym. Pewnej  styczniowej,  księżycowej  nocy,  nad skutą  lodem  rzeką i 
pokrytymi  grubą  warstwą  śniegu  wzgórzami,  rozniosły  się  wstrząsające  wrzaski  i  twarze 
wszystkich  wyrwanych  ze snu mieszkańców miasta  przylgnęły do szyb W oknach; a  miesz-
kańcy   Weybosset  Point  ujrzeli  ogromnego,  białego  stwora  miotającego  się  szaleńczo  na 
niewielkim placyku  przed budynkiem  z Głową Turka.  Z dala dobiegało  ujadanie  psów, lecz 
wkrótce ucichło nim jeszcze w przebudzonym miasteczku; wszczął się ruch i hałas. Uzbrojeni 
w muszkiety i latarnie mężczyźni wybiegli na dwór by zobaczyć, co się dzieje; poszukiwania 
jednak  nie  dały  rezultatów.  Następnego  ranka,  w  pobliżu  południowych  falochronów Great 
Bridge  — gdzie Długi Dok ciągnie się aż do destylarni Abbotta — odkryto w okowach lodu 
gigantyczne, muskularne  i  całkiem nagie ciało; tożsamość tego stwora długo jeszcze  była te-
matem  niekończących  się  domysłów i  szeptaniny. Jego  stężała  twarz,  o wysadzonych  prze-
rażeniem z orbit oczach,  poruszyła  każdą  strunę w pamięci  leciwych starców. Wstrząśnięci, 
przepełnieni ze zdumieniem i lękiem, pomrukiwali  skrycie; w tych sztywnych, obrzydliwych 
rysach dostrzegli bowiem  zadziwiające podobieństwo do kogoś, kto umarł pełne pięćdziesiąt 
lat wcześniej.

Ezra  Weeden,  świadek  odnalezienia  zwłok,  mając  w  pamięci  szczekanie  psów ostatniej 

nocy, ruszył wzdłuż Weybosset Street w kierunku Muddy Dock Bridge,  skąd właśnie dobie-
gało  owo  ujadanie  zwierząt.  Żywił  osobliwą  nadzieję  i  nie  był  wcale  zaskoczony,  gdy do-
chodząc  do  końca  zasiedlonych  terenów  —  tam, gdzie  ulica  wnikała  w Pawtuxet  Road  —
natknął się na niezwykle intrygujące ślady  odciśnięte w śniegu. Goły gigant ścigany był przez 
psy  i  wielu mężczyzn;  odkrył też bez trudu powrotny trop ogarów i ich właścicieli.  Najwy-
raźniej  zaprzestali  pościgu,  kiedy zbliżyli  się  zbyt blisko  miasta.  Weeden,  uśmiechając  się 
ponuro,  ruszył  niedbałym  krokiem  tym  śladem,  który  doprowadził  go  —  o  czym  z  góry 
zresztą dobrze wiedział — prosto na farmę Pawtuxet Josepha Curwena. Wiele dałby  za to, by 
podwórze było mniej zadeptane. W pełnym  świetle  dnia  jednak  nie odważył  się wykazywać 

background image

zbyt dużego zainteresowania tym miejscem. Doktor Bowen, do którego niezwłocznie udał się 
z raportem, dokonał oględzin dziwacznych zwłok. Dostrzegł w nich anomalie, które komplet-
nie  zbiły   go  z  tropu.  Przewód  pokarmowy   olbrzymiego  mężczyzny  sprawiał  wrażenie  z 
dawien dawna  niefunkcjonującego, skóra była szorstka  i  z trudnych do określenia powodów, 
posiadała mało spoistą strukturę tkanki. Pod wrażeniem tego, co starcy szeptali o podobieńst-
wie zwłok do dawno zmarłego kowala Daniela Greena — którego prawnuk Aaron Hoppin był 
nadzorcą załadunku u Curwena Weeden rozpoczął doraźne poszukiwania grobu Greena. Nocą 
grupa  dziesięciu osób udała  się  na Cmentarz Północny,  naprzeciwko Herrender's Lane  i  ot-
worzyła grób. Jak się spodziewano, był pusty.

W  międzyczasie  załatwiono  sprawę  z przewoźnikami  poczty  i  zaczęto  przechwytywać 

korespondencję  Curwena;  na krótko przed incydentem z nagim ciałem,  przejęto  list od nie-
jakiego Jedediaha Orne'a z Salem, lektura tego listu wtajemniczonym obywatelom dała wiele 
do myślenia. Jego część, skopiowana i przechowywana w prywatnym archiwum, skąd wydo-
był ją Charles Ward, brzmiała jak następuje:

Kontent jestem,  że kontynuujesz Dawne  Sprawy na swój  Sposób,  i nie imaginuję sobie, 

byś lepiej  to czynił  u  p.  Hutchinsona w Salem — Yillage.  Z pewnością  w tym co wskrzysił 
H.,  z tego  cośmy zebrać  tylko  częściowo  zdolili,  nie  było  Niczego  poza  najżywszym  Ok-
ropicństwem. To coś mi przysłał, nie Skutkuje, bo albo rzecz jaka się zatraciła albo Słowa nie 
były właściwe, w moim Wymówieniu lub twym skopiowaniu. Bez nich jestem zgubiony. Nie 
znam na tyle arkanów Chimji by udać się za Borellusem i samżem się poplątał w VII Xiędze 
Neocronomicon, co mi ją poleciłeś. Lecz pragnę cię przestrzec byś Uważał kogo wywołujesz, 
bo Świadom jesteś co p. Mather pisze w Marginaliach do _______ i sam możesz osądzić jak 
prawdziwie Ta Straszliwa rzecz jest przedstawiona. Mówię raz jeszcze, nie wywołuj Niczego, 
czego nie  poskromisz;  przez co rozumiem, że  w odwrotności To  może  wezwać  coś przeciw 
tobie, a przeciw czemu  twe  Najpotężniejsze Środki okażą się  bezradne. Proś Mniejsze, żeby 
Większe nie żądało Odpowiedzi  i nie zapanowało mocniej  niż ty. Zatrwożyłem się na wieść, 
iż wiesz, co Ben Zaristnatmik trzyma w Hebanowej Skrzyni, gdyż wiem, kto ci to powiedział. 
i  ponownie  proszę,  pisz  do  mnie  jako  do  Jedediaha,  nie  Simona.  W  tym  Społeczeństwie 
Człowiek nie może żyć długo, a znasz mój Plan by wrócić jako swój Syn. Pragnę dowiedzieć 
się, co Czarzyciel dowiedział się od Sylvanusa Cocidkusa w Krypcie pod rzymskim murem i 
będę zobligowany za użyczenie Rkps, o którym mówiłeś".

Kolejny, niepodpisany list z Filadelfii nasuwał podobne myśli, zwłaszcza w tym fragmen-

cie:

“Zastosuję się do tego, coś powiedział, bym Księgi przesyłał wyłącznie twymi Okrętami, 

ale nie zawsze wiem, kiedy się ich spodziewać. W omawianej Kwestii, potrzebuję  tylko jed-
nej jeszcze rzeczy; ale zapewniam, iż dobrze cię pojmuję. Informujesz mnie, że aby Efekt był 
kompletny, nie może braknąć żadnej Części, ale nawet nie wiesz, jak trudno być pewnym. To 
wielki Hazard i Brzemię zabrać całą skrzynię. A w mieście (tj. św. Piotra, św. Pawła, św. Ma-
ryi lub Kościele  Chrystusa) jest trudno to wykonać. Ale  wiem,  ile  Defektów było w jednym 
wskrzyszeniu  zeszłego  października  i  wiem,  ile  Okazów  musiałeś  użyć,  nim  trafiłeś  na 

background image

stosowny Tryb A.D. 1766; zatem we wszelkich Kwestiach będziesz moim przewodnikiem. Z 
niecierpliwością wyglądam twego Brygu i wypytuję codziennie na Nadbrzeżu p. Biddle'a"

Trzeci  podejrzany list pisany  był  w  nieznanym  języku;  nawet nieznanym  alfabetem. W 

znalezionym  przez Charlesa  Warda  pamiętniku  Smitha,  znajduje  się  niezdarnie  skopiowana 
jedna, niezmiernie często powtarzająca się kombinacja liter i znawcy z Uniwersytetu Browna 
oświadczyli, że jakkolwiek nie potrafią określić znaczenia samego słowa, to jest ono napisane 
alfabetem amharskiem, czyli abisyńskim. Żaden z tych listów nie dotarł do Curwena, a nieoc-
zekiwane  zniknięcie  Jedediaha  Orne'a  z Salem  —  jak  zarejestrowano  wkrótce  potem  świ-
adczyć  może,  iż pewne  osoby z Providence  podjęły cichcem  odpowiednie  kroki.  Również 
Pensylwańskie Towarzystwo Naukowe posiada otrzymany od doktora Shippena ciekawy list, 
odnoszący  się do obecności pewnej paskudnej osoby w Filadelfii. Decyzja o podjęciu bardziej 
drastycznych kroków — plon odsłonięcia  przez Weedena faktów — zapadła na tajnym zgro-
madzeniu zaprzysiężonych, wypróbowanych żeglarzy i godnych zaufania dowódców statków, 
które  odbyło  się  nocą  w magazynach Browna. Zwolna, ale dokładnie  krystalizował  się  plan 
batalii, która miała  zetrzeć z powierzchni  ziemi wszelki ślad niezdrowych tajemnic  Josepha 
Curwena.

Mimo nadzwyczajnych środków ostrożności, Curwen najwyraźniej przeczuwał, że coś się 

święci; i sprawiał wrażenie bardzo tym zaniepokojonego. Jego pojazd bez przerwy widywano 
w mieście  i  na  Pawtuxet Road,  a  jego  wymuszona  towarzyskość,  którą  ostatnimi  czasy tak 
starał się zwalczyć  uprzedzenia do swojej osoby, stopniowo gasła. Najbliżsi jego sąsiedzi  — 
Fennerowie  — pewnej  nocy ujrzeli olbrzymi  snop bijącego  w niebo światła, wydostającego 
się  z jakiejś  szczeliny w  dachu  tajemniczej,  kamiennej  budowli  o wysoko  umieszczonych i 
niezmiernie  wąskich  oknach;  o  zdarzeniu  tym  niezwłocznie  donieśli  Johnowi  Brownowi  w 
Providence.  Pan  Brwon,  który  praktycznie  stanął  na  czcić  grupy  zdecydowanej  zniszczyć 
Curwena,  poinformował  Fennerów, że  niebawem  podjęte zostaną kroki.  Uważał bowiem, że 
należy ich częściowo  wtajemniczyć  w plan,  skoro  i  tak  będą  świadkami  najazdu  na  farmę. 
Tłumacząc swe racje  wyjaśnił, że Curwen jest szpiegiem oficerów celnych w Newport, prze-
ciw którym — jawnie czy skrycie — kierowała się pięść każdego spedytora, kupca czy  farm-
era  w  Providence.  Bez względu  na  to, czy uwierzyli  w  to  czy też nie,  Fennerowie,  będący 
bezpośrednimi  świadkami wielu tajemniczych zjawisk na farmie Curwena, wiązali każde zło 
z  człowiekiem  o  tak  dziwacznych  obyczajach.  Dla  nich  pan  Brown  spełniał  tylko  swój 
obowiązek, toteż regularnie donosili mu o każdym wydarzeniu, jakie miało miejsce na farmie 
Pawtuxet.

-4-

Prawdopodobieństwo,  że  Curwen  ma  się  na  baczności  i  ima  jakichś  nadzwyczajnych 

środków  obrony  —  mógł  to  sugerować  dziwny  snop  światła  —  przyśpieszyło  ostatecznie 
obmyślaną w szczegółach akcję zdesperowanych obywateli. Zgodnie z pamiętnikiem Smitha, 
kompania  złożona  blisko  ze stu  mężczyzn  spotkała  się w piątek,  dwunastego kwietnia  1771 
roku  o  dziesiątej  wieczorem  w  wielkiej  sali Thurstn's Tavern, mieszczącej  się  w Weybosset 
Point po  drugiej  stronie  Mostu,  pod  godłem  Złotego  Lwa.  Spośród  najbardziej  znaczących 

background image

osób, obok przywódcy Johna Browna, znaleźli  się  tam doktor Bowen z walizką zawierającą 
instrumenty chirurgiczne,  Prezydent Manning bez  swej znanej powszechnie ogromnej peruki 
(największej  w Koloniach), Gubernator Hopkins przybrany  w czarny płaszcz i towarzyszący 
mu jego brat Kseh, żeglarz, którego — za zgodą pozostałych — wtajemniczył we wszystko w 
ostatniej  chwili,  John  Carter  oraz  kapitanowie  Mathewson  i  Whipple,  którzy   mieli  po-
prowadzić grupę. Najpierw przywódcy ci odbyli na osobności, w tylnym pomieszczeniu, kon-
ferencję, a następnie kapitan Whipple przeszedł do sali ogólnej, gdzie polecił zgromadzonym 
marynarzom  raz  jeszcze  złożyć  przysięgę  i  wydal  ostatnie  instrukcje.  Eleazer  Smith 
znajdował  się  wraz z dowództwem  na  zapleczu,  oczekując  przybycia  Ezry Weedena, który 
śledził Curwena i miał zawiadomić o jego wyjeździe na farmę.

Około  dwudziestej  drugiej  trzydzieści  na  Great  Brigde  rozległ  się  ciężki  turkot,  a 

następnie dźwięk pędzącego ulicą pojazdu; o tej godzinie nie było wątpliwości, że to właśnie 
zgubny  mężczyzna  udaje  się  na  swe  ostatnie,  nocne,  bezbożne  gusła  i  nie  było  potrzeby 
czekać  na  potwierdzenie  Weedena.  Chwilę  później,  kiedy oddalający się  pojazd  zaklekotał 
lekko na Muddy Dock Bridge, pojawił się osobiście Ezra i najeźdźcy, trzymając na ramionach 
rusznice, śrutówki oraz wielkie harpuny, które ze sobą zabrali, wylegli na ulicę; w ciszy i wo-
jskowym ordynku. W grupie byli Weeden i Smith, a z osób naradzających się: kapitan Whip-
ple — dowódca, kapitan Eseh Hopkins, John Carter, Prezydent Manning, kapitan Mathewson, 
doktor Bowen i Moses Brown, który nie był obecny  na ostatniej odprawie w tawernie i zjawił 
się  dopiero  około  godziny   dwudziestej  trzeciej.  Wszyscy  oni,  wraz  z  setką  żeglarzy  — 
wylęknieni  ale  zawzięci— bez chwili  zwłoki  rozpoczęli  długi  marsz;  minęli  Muddy  Dock i 
ruszyli lekko wznoszącą się Broad Street w kierunku Pawtuxet Road. Tuż za kościołem Elder 
Snow's część ludzi zatrzymała się by jeszcze raz rzucić okiem na rozciągające się pod wczes-
nowiosennymi  gwiazdami Providence. Wieże i dachy rosły  ciemnymi kształtami, z zatoki na 
północ  od  Mostu  nadciągała  delikatnymi  podmuchami  słona  bryza,  a  na  niebie,  nad  wyn-
iosłym wzgórzem za wodą, którego porośnięty drzewami grzbiet łamany był linią dachów nie 
wykończonej  jeszcze  Szkoły,  płynęła  Wega. U stóp wzgórza, po  obu stronach  wąskich alei 
spało  stare  miasto;  Stare  Providence,  dla  którego  bezpieczeństwa  i  równowagi  psychicznej 
mieszkańców, miało zostać starte z powierzchni ziemi owo potworne, kolosalne bluźnierstwo.

Po pięciu kwadransach najeźdźcy dotarli — jak było wcześniej ustalone — do farmy Fen-

nerów, gdzie wysłuchali najnowszych komunikatów o ofierze. Curwen przebywał już w swej 
farmie ponad pół godziny. Niebawem po jego przybyciu, pojawiło się dziwne, bijące w niebo 
światło, choć okna farmy pozostały ciemne. W trakcie tej relacji, po południowej stronie po-
jawił się kolejny ogromny blask i ludzie dopiero teraz uświadomili sobie w pełni, jak blisko 
są  miejsca  nienaturalnych,  wzbudzających  grozę  cudów. Kapitan  Whipple  podzielił  uczest-
ników  na  trzy zespoły;  pierwszy,  złożony  z dwudziestu  mężczyzn  pod  komendą  Eleazera 
Smitha miał  rozstawić  się  wzdłuż brzegu rzeki  i  strzec miejsc,  gdzie  wylądować  mogły po-
siłki  Curwena,  a  do  bezpośredniej  akcji  wkroczyć  dopiero  na  sygnał  dany przez  posłańca, 
drugi,  również dwudziestoosobowy  pod dowództwem  kapitana  Eseha  Hopkinsa miał  przek-
raść się w dół, do doliny rzeki  na tyłach farmy i przy  pomocy siekier lub armatniego prochu 
wyważyć dębowe drzwi na wysokim, stromym brzegu. Trzecia grupa — podzielona z kolei na 
trzy  części ruszyła do samej farmy i jej zabudowań. Pierwszą część, kapitan Mathewson miał 
poprowadzić do tajemniczej, kamiennej  budowli z wysokimi, wąskimi  oknami, drugą  —  do 

background image

głównego budynku farmy wiódł osobiście  kapitan Whipple, a trzecia pozostała  w obwodzie, 
otaczając kołem cały teren farmy i czekając na sygnał włączenia się do ataku.

Grupa  rzeczna,  na  pojedynczy,  ostry  gwizd  miała  wyłamać  drzwi  od  strony  wzgórza  i 

chwytać wszystko, co się ze środka wyłoni. Na dwa gwizdnięcia — przekroczyć próg  i stawić 
czoła  nieprzyjacielowi  lub też dołączyć  do reszty atakującego kontyngentu.  Grupie  przy ka-
miennej  budowli wyznaczono zadanie podobne:  sforsować  wejście,  ruszyć  którymkolwiek z 
korytarzy,  jaki  tam  znajdą  i  dołączyć  do  reszty  lub  też  podjąć  jakieś  inne  działania,  w 
zależności  od  sytuacji;  co  wydawało się  najbardziej  prawdopodobne. Trzeci  sygnał —  alar-
mowy, w postaci trzech gwizdnięć wzywał grupę rezerwową, otaczającą teren farmy. Złożona 
z dwudziestu  mężczyzn,  podzielić  się  miała  na  dwie  dziesiątki  i  równocześnie  zaatakować 
nieznane głębie przez farmę i przez kamienną budowlę. Wiara kapitana Whipple'a w istnienie 
katakumb  była  niezachwiana  i  oficer  nie  żywił  żadnych  wątpliwości  ustalając  plan  batalii. 
Miał ze sobą świstawkę o donośnym, przenikliwym dźwięku i nie obawiał się, by ktokolwiek 
pomylił sygnały czy ich nie dosłyszał. Problemem jedynie była grupa rezerwowa, rozstawiona 
wzdłuż brzegu rzeki i znajdująca się na samej granicy zasięgu dźwięku. Dla niej wyznaczono 
specjalnego gońca. Moses Brown i John Carter udali się z kapitanem Hopkinsem na stok spa-
dający do  rzeki,  a  Prezydent Manning,  przydzielony kapitanowi  Mathewsonowi,  ruszył  do 
kamiennej  budowli.  Doktor  Bowen  z Ezrą  Weedenem  włączeni  zostali  do  grupy  kapitana 
Whipple'a, szturmującej samą farmę. Atak miał  ruszyć w chwili, kiedy posłaniec  od kapitana 
Hopkinsa dotrze do Whipple'a  z wiadomością,  że partia  rzeczna jest gotowa. Dowódca miał 
dać  wtedy  głośny,  pojedynczy  sygnał,  a  wysunięte  grupy  przypuścić  jednoczesny atak  w 
trzech punktach. Krótko przed pierwszą w nocy,  trzy oddziały opuściły farmę  Fennerów; je-
den by  strzec brzegu rzeki, drugi w poszukiwaniu doliny i drzwi w stoku wzgórza oraz trzeci, 
podzielony, prosto do budynków samej farmy.

Hleazer  Smith  dowodzący  grupą  strzegącą  brzegów  rzeki,  informuje  w  pamiętniku  o 

zajęciu  wyznaczonej  pozycji  i  długim  oczekiwaniu  na  urwistym  cyplu  przy  zatoce.  Ciszę 
przerwał raz odległy  gwizd, a w jakiś czas potem dziwaczna mieszanina stłumionego ryku i 
wrzawy dziesiątków  gardeł  oraz huk  eksplozji  prochu  —  wszystkie  dochodzące  z tego  sa-
mego mniej  więcej  miejsca.  Później  jednemu  z mężczyzn  wydało się, że  słyszy wystrzał  z 
karabinu, a sam Smith twierdzi, że dobiegło go jakby  pulsowanie tytaniczno grzmiących słów 
rozbrzmiewających w górze, w powietrzu. Tuż przed świtem przybył półprzytomny posłaniec 
o dzikim wyrazie oczu i w ubraniu przesiąkniętym odrażającym, nieznanym odorem. Polecił 
natychmiast rozdzielić  się i  rozejść  w ciszy do domów;  o tym, kim  był  Joseph Curwen i co 
wydarzyło  się  tej  nocy,  należało  całkowicie  zapomnieć.  Sam  wygląd  posłańca  mówił  dużo 
więcej,  niż chłopak przekazał.  Był śmiałym, znanym  przez wszystkich  żeglarzem, lecz wy-
padki  ostatniej nocy wydarły  część  jego duszy, a raczej wypaliły w niej ślad,  który pozostać 
miał  już  na  zawsze.  To  samo  dotyczyło  zresztą  pozostałych  uczestników  nocnego  rajdu, 
którzy  bezpośrednio  trafili  w  tą  strefę  grozy.  Wszyscy utracili  coś  lub  coś w  nich  weszło, 
czego  nie  sposób ująć  ani  opisać.  Zobaczyli, usłyszeli  lub  poczuli  coś,  co  nie  pochodziło z 
tego świata, i co towarzyszyć już im miało do końca ich dni. Nigdy również nie puścili na ten 
temat pary  z ust; nawet dla  najprostszych instynktów śmiertelników istnieją  nieprzekraczalne 
granice. Od samotnego posłańca  biła wzbudzająca grozę i strach aura, która ludziom z grupy 
rzecznej zamurowała  wprost usta. Z wydarzeń tych nie przetrwały żadne relacje i  pamiętnik 

background image

Eleazera  Smitha  jest jedynym  pisanym świadectwem  wyprawy, która  wyruszyła' spod godła 
Złotego Lwa pod Gwiazdami.

A jednak Charles Ward natrafił  w pewnej korespondencji Fennerów, którą  odkrył  w New 

London, gdzie jak wiedział — mieszkała boczna linia tego rodu, na listy  rzucające wiele świ-
atła na te wydarzenia. Z listów wynika, iż Fennerowie, z których domu widać było w oddali 
zgubną  farmę, obserwowali  ruszającą  kolumnę  najeźdźców, potem  bardzo  wyraźnie  słyszeli 
wściekłe  ujadanie  psów  Curwena,  a  po  nim  pierwszy,  przeraźliwy ryk,  który  przyśpieszył 
atak. Po tym pierwszym ryku pojawił się znów snop bijącego z kamiennej budowli światła, a 
zaraz potem — po drugim sygnale  wzywającym do frontalnego ataku — rozległ  się  przytłu-
miony  świergot wystrzałów muszkietowych i przerażający, grzmiący krzyk, który autor listu, 
Lukę  Fenner, określił jako: Waaaahrrrr — R'ivaahrrr. Nie  sposób jednak oddać słowami tego 
dźwięku i młody Fenner wspomina tylko, że na ów krzyk, jego matka zemdlała. Powtórzył się 
on później ciszej, w akompaniamencie odgłosów kanonady; jednocześnie znad rzeki doszedł 
huk  eksplozji.  Po  upływie  godziny zaczęły  szaleńczo  ujadać  psy,  a  słabe  dudnienie  dobie-
gające spod ziemi sprawiło, iż drżały  stojące na kominku świeczniki. W powietrzu pojawił się 
ostry zapach siarki i Luke Fenner utrzymuje, że jego ojciec posłyszał trzeci alarmowy gwizd, 
jakkolwiek nikt inny z domowników tego nie potwierdził. Ponownie  dobiegły  stłumione  od-
ległością dźwięki palby muszkietów, a po niej głęboki wrzask, już nie tak przeszywający, lecz 
jeszcze  obrzydliwszy niż poprzednie;  rodzaj gardłowego, odrażającego, mlaszczącego kaszlu 
czy  bulgotu,  który bardziej  porażał  ciągłością  i  znaczeniem  psychologicznym  niż  rzeczy-
wistymi walorami dźwiękowymi.

Wtedy też, z miejsca gdzie znajdowała  się  farma  Curwena, wyprysnął w niebo płomien-

isty stwór, a powietrze przeszył zmieszany krzyk przerażonych i doprowadzonych zarazem do 
wściekłości ludzi. Rozbłysły i zagrzechotały  muszkiety, a  płomienny stwór opadł na  ziemię. 
Przy akompaniamencie  przeraźliwych wrzasków ludzi pojawił  się  kolejny,  taki  sam potwór. 
Fenner  napisał, iż zdołał rozróżnić  kilka  gorączkowych słów: “Wszechmocny Boże,  miej  w 
opiece swe owieczki!". Rozległo się więcej strzałów i płomienisty stwór runął w dół. Na trzy 
mniej więcej kwadranse zapadła cisza i wtedy to mały Arthur Fenner, brat Luke'a, zawołał że 
widzi  “czerwoną  mgłę"  pnącą  się  z  przeklętej  farmy do  gwiazd.  Nikt  poza  chłopcem  nie 
dostrzegł jej, ale Lukę pisze o intrygującym zbiegu okoliczności i zbieżności w czasie; w tej 
samej bowiem chwili,  trzy znajdujące  się  w pokoju koty  wpadły w  straszliwą  panikę, jeżąc 
sierść i prężąc w łuk grzbiety.

Pięć  minut później  nadszedł  silny podmuch  przenikliwego  chłodu,  a  powietrze  wypełnił 

tak  nieznośny  smród,  że  tylko  odurzająca,  słona  woń  nadbiegającej  od  pobliskiego  morza 
bryzy sprawiła, że nie dotarł on do grupy na brzegu rzeki czy też czuwających akurat tej nocy 
mieszkańców wsi Pawtuxet. Fetor budził  przejmujący, choć nieokreślony lęk,  jaki wywołują 
zazwyczaj grobowce lub kostnice i nikt z Fennerów nigdy jeszcze takiego smrodu nie spotkał. 
Chwilę później zabrzmiał okropny głos, którego nieszczęśni słuchacze nie byli w stanie nigdy 
zapomnieć.  Grzmiał  on  w niebie jak  wyrok  i  drżały szyby  w oknach, kiedy zamierały  jego 
echa. Był on głęboki i muzyczny; potężny niczym  mosiężne organy i zły  jak zakazane księgi 
Arabów. Nikt nie potrafił powiedzieć, co znaczył, gdyż przemawiał w nieznanym języku, ale 
w swym liście Lukę Fenner przedstawił ową demoniczną inwokację: 

background image

“DEESMEES — JESHET — BONEDOSEFEDUYEMA — ENT—TEMOOS".

I aż do roku 1919 nikt nie potrafił znaleźć w tej  surowej transkrypcji analogii do czegok-

olwiek, co  istniało w pamięci śmiertelników. Dopiero Charles Ward  —  pobladły  z nagła  — 
rozpoznał w niej to, co Mirandola z drżeniem określił, jako ostateczną grozę pośród inkantacji 
czarnej magii.

Jakby  w  odpowiedzi  na  ów  złowieszczy  cud,  z  farmy Curwena  buchnął  niewątpliwie 

ludzki  krzyk,  a  raczej  zmieszany chór  wrzasków,  po  czym  nieznany smród  zwielokrotniał, 
jakby  mieszając się z innym, równie nieznośnym fetorem. Donośne wycie przeszło z kolei w 
przeciągłe paroksyzmy to opadającego to znów wznoszącego się  zawodzenia. Chwilami sta-
wało się ono prawie artykułowane, lecz nikt nie potrafił rozróżnić słów; na koniec był to już 
tylko  rodzaj  diabolicznego,  histerycznego  śmiechu.  I  wtedy  z  ludzkich  gardeł  wydarł  się 
krzyk  ostatecznej zgrozy i  czystego szaleństwa;  krzyk  niezwykle  donośny i  wyraźny,  mimo 
głębin, z jakich dochodził. Po nim zapadła cisza. I ciemność. Z nad farmy, uniosły się  ku za-
mazanym gwiazdom kłęby gryzącego dymu, ale nie widać było blasku płomieni. Następnego 
dnia okazało się, że wszystkie budynki są całe i nieuszkodzone.

Tuż przed świtem  dwójka przerażonych posłańców w przepojonych  okropnym smrodem 

ubraniach  zastukała do drzwi  Fennerów i poprosili  o beczułkę  rumu, za  którą zresztą  hojnie 
zapłaciła. Jeden  z nich oświadczył  kategorycznie,  że  sprawa  Josepha  Curwena  jest zakońc-
zona, a  o wypadkach ostatniej  nocy  nie wolno nigdy wspominać. Głos, jakim ten rozkaz był 
wydany oraz wyraz twarzy  posłańca sprawiły, że to aroganckie polecenie przyjęte zostało bez 
sprzeciwu. Tak się też i stało;  jedyną relacją z wydarzeń tej okropnej nocy są  ukradkowo pi-
sane listy Luke'a  Fennera, w których autor domaga  się, by  adresaci  — krewni  z Connecticut 
— niezwłocznie je spalili. Dzięki  temu, że  rodzina nie zastosowała się do prośby, historia tej 
straszliwej nocy nie odeszła  w niepamięć. W wyniku długotrwałych i uporczywych poszuki-
wań w Pawtuxet, Charles Ward wydobył na światło dzienne jeszcze jeden szczegół tej sprawy. 
Stary Charles Slocum powiedział, iż jego dziadek słyszał dziwne pogłoski o zniekształconych 
zwłokach, znalezionych na  polu w tydzień po  tym, jak rozgłoszono wieść  o  śmierci  Josepha 
Curwena. Wiele się mówiło, że zwłoki te, na ile dawało się wywnioskować, z ich spalonych i 
zdeformowanych kształtów, nie należały ani do człowieka, ani do żadnego ze znanych miesz-
kańcom Pawtuxet zwierząt.

-5-

Żaden z uczestników straszliwego najazdu nie puścił na jego temat
pary z ust i nieliczne informacje pochodzą  od ludzi z grupy zewnętrznej, która wkroczyć 

miała  do  walki  na  samym  końcu.  Jest  coś  budzącego  niepokój  w  determinacji,  z jaką  na-
jeźdźcy  niszczyli  wszelkie,  najdrobniejsze  nawet wzmianki  w  gazetach  i  dokumentach  od-
noszące się do osoby Curwena.

Śmierć  poniosło  ośmiu  żeglarzy,  a  ich  rodziny,  którym  nie  pokazano  nawet  zwłok, 

zadowolić się musiały oświadczeniem, że polegli oni w potyczce z celnikami. To samo dotyc-
zyło licznych obrażeń ciała, jakich doznali inni  uczestnicy walki; opatrywane  one  były i lec-
zone  wyłącznie  przez towarzyszącego wyprawie  doktora  Jabeza  Bowena.  Najtrudniej  przy-

background image

chodziło  wyjaśniać  odrażający smród, który  przylgnął  do  wszystkich  uczestników najazdu; 
rzecz, o której szeptano tygodniami. Z przywódców najciężej ranni zostali kapitan Whipple i 
Moses Brown,  i  listy ich  żon  mówią  o  zdumieniu,  jakie  wzbudzała  w  nich  małomówność 
mężów oraz tajemnica,  jaką  otaczali  swe  obrażenia.  Psychologicznie  rzecz biorąc,  wszyscy 
aktorzy nocnych wydarzeń byli wstrząśnięci, śmiertelnie  poważni, wystraszeni  i postarzali  o 
cale lata. Na  szczęście byli to twardzi, prości  ludzie czynu, głęboko i ortodoksyjnie wierzący 
chrześcijanie, którym  obca  była  jakaś głębsza  introspekcja czy też zawiłości  natury psycho-
logicznej.  Najbardziej  poruszony był  prezydent Manning;  ale  nawet on  wydobył  się  z tego 
mrocznego cienia, tłumiąc wszelkie wspomnienia żarliwą modlitwą. Każdemu z przywódców 
przyszło w późniejszych latach prowadzić ożywioną działalność na różnych polach; i była to 
pomyślna  okoliczność.  Niecały rok później, kapitan Whipple  poprowadził  tłum, który spalił 
“Gaspee"  okręt  należący  do  straży celnej;  w  tym  zuchwałym  czynie  dopatrzeć  się  można 
kolejnej próby zatarcia niezdrowych wspomnień.

Wdowie  po  Josephie  Curwenie  dostarczono  zaplombowaną,  ołowianą  trumnę o  dziwac-

znym  kształcie,  znalezioną  na  farmie  i  najwyraźniej  przygotowaną  na  wszelki  wypadek. 
Oświadczono tylko, że w środku znajdują się zwłoki jej męża, który zginął w potyczce z cel-
nikami, ale ze względów politycznych nie wolno im podać żadnych bliższych szczegółów. To 
było wszystko, czego świat dowiedział się o końcu Josepha Curwena. Carles Ward dotarł  do 
jeszcze jednej wzmianki, na podstawie której ukuł pewną teorię. Był to bardzo wątły trop lek-
kie  podkreślenie  pewnego  ustępu  w skonfiskowanym  liście  Jedediaha  Orne'a  do  Curwena, 
którego  fragmenty skopiował  Ezra  Weeden.  Kopia  była  w  posiadaniu  potomków  Smitha  i 
możemy  tylko  domniemywać,  czy  Weeden  —  już  po  wszystkim  —  podarował  ją  swemu 
kompanowi, jako niemy  dowód potworności z jaką się zetknęli, czy też — co bardziej praw-
dopodobne — Smith miał ją  już wcześniej i  osobiście podkreślił to, czego sam  się  domyślał 
lub co zdołał wyciągnąć z przyjaciela, drogą zręcznych krzyżowych pytań. Podkreślony ustęp 
brzmiał:

Mówię raz jeszcze, nie wywołuj niczego, czego nie poskromisz; przez co rozumiem, że w 

odwrotności  To  może  wezwać  coś  przeciw  tobie,  a  przeciw  czemu  twe  Najpotężniejsze 
Środki  okażą  się  bezradne.  Proś  Mniejsze,  żeby  Większe  nie  żądało  Odpowiedzi  i  nie  za-
panowało mocniej niż ty.

W  świetle  tego  ustępu,  i  uwzględniając  to,  na  co  było  zapewne  stać  potwornych 

sprzymierzeńców pobitego mężczyzny, Charles Ward mocno zastanowił się, czy  Joseph Cur-
wen rzeczywiście został zabity przez któregoś z mieszkańców Providence.

Przywódcy rajdu usilnie  starali się  wymazać  z życia  i  dokumentów Providence  wszelką 

pamięć i wzmianki o zabitym mężczyźnie. Nie dopuścili nawet, by wdowa po nim, jej ojciec 
czy  dziecko poznali prawdziwe okoliczności śmierci Curwena. Kapitan Tillinghast jednak był 
człowiekiem  nad  wyraz  bystrym  i  szybko  doszedł  prawdy;  przeraziła  go  tak  strasznie,  że 
zażądał,  by córka  i  wnuczka  zmieniły nazwisko,  spaliły bibliotekę  i  wszelkie  pozostałe  po 
Curwenie papiery oraz usunęły z nagrobka jego imię i nazwisko. Znał bardzo dobrze kapitana 
Whipple'a;  i  od  tego  prostodusznego  marynarza  zapewne  wyciągnął  więcej  informacji,  niż 
ktokolwiek inny o okolicznościach śmierci przeklętego czarnoksiężnika.

background image

Pani Tillinghast, wdowa, znana, pod tym nazwiskiem od roku 1772 sprzedała dom w Ol-

ney Court  i  przeniosła  się  do  ojca  na  Power's Lane,  gdzie  zmarła  w  1817  roku.  Farma  w 
Pawtuxet, przez wszystkich unikana,  niszczała  z biegiem  lat i niewytłumaczalnie  prędko się 
rozpadła.  Do  1780 roku  pozostały  już wyłącznie  kamienie  i  resztki  roboty murarskiej,  a  do 
roku 1800 runęło i to, zamieniając się w bezkształtną stertę gruzu. Nikt nie odważył się prze-
bić  poprzez  zbite  gąszcze  zarośli  na  brzegu  rzeki  i  dotrzeć  do  łukowych  drzwi.  Nikt  nie 
próbował nawet wyobrazić sobie okoliczności, w jakich — pośród  grozy, jaką sam stworzył 
— umierał Joseph Curwen.

Słyszano jedynie czasami, jak stary ale krzepki jeszcze kapitan Whipple mruczy do siebie:
—Diabeł to nadał.... Przecież tak cierpiąc  nie  miał powodu do  takiego śmiechu...  Jakby 

przeklęty... trzymał coś w zanadrzu. Za pół korony spaliłbym ten jego... dom.

ROZDZIAŁ TRZECI

background image

Poszukiwania i wywołanie

-1-

Jak już wiemy, Charles Ward na ślad swego przodka Josepha Curwena trafił w roku 1918. 

I nic w tym dziwnego, że natychmiast też głęboko zainteresował się wszystkim, co dotyczyło 
tej minionej tajemnicy; każda bowiem, najbardziej mglista i niepewna wzmianka o Curwenie, 
dla kogoś w czyich żyłach płynęła jego krew, musiała być rzeczą nader istotną. Żaden zresztą, 
obdarzony  nerwem i wyobraźnią genealog  nie postąpiłby inaczej i rozpocząłby  niezwłocznie 
chciwą, systematyczną pogoń za wszelkimi informacjami na ten temat.

Charles Ward początkowo nie czynił tajemnicy ze swych poszukiwań; i nawet doktor Ly-

man przyznaje, że przed rokiem 1919 pacjent był całkowicie normalny. Młodzieniec szczerze 
rozmawiał, czy to z rodzicami — jakkolwiek matka nie była szczególnie zachwycona przod-
kiem takim jak Curwen — czy to z pracownikami  muzeów i bibliotek, które odwiedzał. Nie 
krył  też przedmiotu  swych  zainteresowań,  gdy zwracał  się  do  prywatnych  osób  z prośbą  o 
udostępnienie  mu  rodzinnych archiwów.  Dzielił  przy tym powszechny, sceptyczny stosunek 
do  wszelkich  rewelacji  objawianych  przez dawnych  pamiętnikarzy i  autorów  listów.  Niez-
miernie  go  interesowało,  co  rzeczywiście  wydarzyło  się  na  farmie  w  Pawtuxet  przed  stu 
pięćdziesięciu laty i kim naprawdę był Joseph Curwen.

Kiedy przebrnął już przez pamiętnik Smitha, przekopał archiwa oraz dotarł  do listu Jede-

diaha Orne'a, postanowił osobiście odwiedzić Salem i na miejscu zbadać wczesną działalność 
i  wszelkie  powiązania Curwena. Uczynił  to podczas przerwy wielkanocnej  w 1919  roku. W 
Instytucie  Essex,  który  znał  dobrze  z  wcześniejszych  pobytów  w  tym  czarującym,  staro-
dawnym  mieście  o  rozpadających  się  wieżyczkach  i  domach  z  dwuspadowymi  dachami  z 
czasów purytańskich, był mile  widzianym  gościem i szybko zebrał pokaźną ilość  danych do-
tyczących Curwena. Dowiedział się  z nich, że jego przodek urodził się w Salem—Yillage — 
dzisiejsze  Danvers, siedem mil od miasta  — osiemnastego lutego (według  Starego  Stylu) w 
1662-3  roku  i  w  wieku  lat  piętnastu  wyruszył  w  morze.  Nie  było go  dziewięć  lat,  a  kiedy 
wrócił, mówił, ubierał się i zachowywał jak rodowity Anglik. Zamieszkał w samym Salem. W 
tym czasie z rodziną nie utrzymywał już zbyt ścisłych kontaktów, spędzając większość czasu 
nad  osobliwymi  książkami, które  przywiózł  był  z Europy,  lub  też bawił  się  dziwnymi  sub-
stancjami chemicznymi, jakie  nadchodziły  doń okrętami z Anglii, Francji  i Holandii  Pewne 
jego wyprawy na prowincję stały się przedmiotem natrętnej ciekawości miejscowych i szep-
taniny, wiążącej je z palonymi nocą na wzgórzach ogniami.

Jedynymi bliskimi przyjaciółmi Curwena byli: pewien Edward Hutchinson z Salem—Yil-

lage  oraz  niejaki  Simon  Orne  z Salem.  Często  widywano  tę  trójkę,  jak  radziła  ze  sobą  na 
Błoniach;  z pewnością  :  musieli  odwiedzać  się  w domach.  Hutchinson  mieszkał  w odlegle 
położonym w pobliżu  lasów domu, który  z powodu  dochodząch z niego  nocami  dźwięków, 
nie  cieszył  się wśród co  wrażliwszych  ludzi  najlepszą  sławą.  Mówiono,  że  gospodarz przy-
jmuje dziwnych gości, a w oknach jego domostwa widywano różnokolorowe  światła. Zadzi-
wiał niezdrową wiedzą o dawno zmarłych osobach i dawno minionych zdarzeniach. Kiedy w 

background image

Salem wybuchła panika i nastały  procesy czaro nic, zniknął — i nigdy  już o nim nie słyszano. 
Wtedy też opuścił Sali  Joseph Curwen, i  niebawem  nadeszła  wieść, że  osiedlił się  w Provi-
dence. Simon Orne pozostał natomiast aż do 1720 roku, kiedy to zaczął zwracać powszechną 
uwagę tym, że się nie starzeje. Wtedy zniknął i on, lecz w trzydzieści lat później zgłosił się z 
roszczeniami  majątkowymi,  niesamowicie  podobny do ojca,  syn  —  Jedediah Orne. Żądania 
swoje poparł dokumentami pisanymi niewątpliwie ręką Simona Orne'a. Mieszkał w Salem aż 
do  1771  roku, kiedy to pewne  listy od obywateli  Providence  do Wielebnego Thomasa Bar-
narda  i  innych  mieszkańców  miasta sprawiły, iż został  po cichu  i  w zagadkowy sposób us-
unięty.

W Instytucie Essex, w Sądzie i w Rejestrze  Dokumentów dostępne były pewne materiały 

dotyczące wszystkich  tych  dziwnych spraw;  zarówno zwykłe  i zupełnie nieszkodliwe  doku-
menty, jak prawa własności czy jakieś faktury handlowe, ale także tajne, o bardziej prowoku-
jącej  treści. Dotarł  również do czterech czy pięciu protokółów z procesów o czary. I tak nie-
jaki  Hepzibah  Lawson  na  Rozprawie  Oyera  i  Terminena,  której  przewodniczył  Sędzia 
Hathorne w dniu dziesiątego lipca 1692 roku, przysiągł, że: “czterdziestek Wiedźm i Czarzy-
cieli  spotkało się  w Lesie za domem  p. Hutchinsona", a  pewien Amity How oświadczył na 
sesji  z ósmego  sierpnia, przed Sędzią Gedbeyem,  że:  “p. G.B (George  Burroughs)  Nocy tej 
złożył Znak Diabelski na Bridgeta S., Jonathana A., Simona O., Deliverence'a W., Josepha C., 
Susan P.,  Mehitable  C. i  Deborah  B." Pośród  dokumentów  znajdował się  też katalog  niesa-
mowitej  biblioteki  Hutchinsona,  którą  znaleziono  po  jego  zniknięciu,  oraz niedokończony, 
zaszyfrowany,  pisany jego  ręką  dokument,  którego  nikt nie  potrafił  odczytać.  Ward  polecił 
zrobić fotostatyczną  kopię tego manuskryptu i  kiedy tylko  mu ją  dostarczono, przystąpił  do 
odszyfrowania jej. Cały  sierpień pracował gorączkowo i z jego rozmów i zachowania można 
wnosić,  że  w październiku  lub  listopadzie  trafił  wreszcie  na  klucz. Nigdy jednak oficjalnie 
tego nie potwierdził.

Ale  najwięcej  uwagi  Ward  poświęcił  materiałom  dotyczącym  Orne'a.  Na  podstawie 

charakteru pisma  szybko  ustalił  —  co  zresztą  już wcześniej  wywnioskował  z listu  do  Cur-
wena, że Simon Orne i jego domniemany syn byli w rzeczywistości jedną i tą samą osobą. Jak 
pisał  Orne do swego korespondenta, w Salem nie  było bezpiecznie żyć zbyt długo, skutkiem 
czego udał się na trzydziestoletnią banicję, a po swoje dobra wrócił już jako własny potomek. 
Najwyraźniej  Orne  był zapobiegliwy i  zniszczył większość  swej  korespondencji, ale  obywa-
tele, którzy w roku 1771 podjęli akcję, odnaleźli i zabezpieczyli nieco listów i papierów, które 
rozpaliły  ich ciekawość. Były w nich tajemnicze  formy i diagramy pisane zarówno  ręką Or-
ne'a, jak i  innych osób; dokumenty te Ward również sfotografował  lub dokładnie skopiował; 
w tym jeden wyjątkowo tajemniczy list, pisany charakterem, na jaki natknął się już był w pa-
pierach w Rejestrze Dokumentów i który należał niewątpliwie do Josepha Curwena. Ów list, 
choć  pozbawiony daty rocznej,  wyraźnie  nie  był  tym  listem,  na  który odpisał  Orne  i  który 
został skonfiskowany; Ward jednak był  najgłębiej przekonany,  że  pochodził  on najpóźniej z 
1750 roku. Warto przytoczyć tekst w całości, jako próbę stylu człowieka, którego dzieje były 
tak  mroczne  i  przerażające.  Imię  adresata  brzmiało:  “Simon",  ale  gruba  krecha  (Ward  nie 
zdołał ustalić czy zrobił ją Curwen czy Orne) zamazywała w nagłówku imię.

    
   Providence, 1 maja.

background image

Bracie: _____
Szanowny,  Stary przyjacielu,  należne  Uszanowania  i  szczere  życzenia  w  imieniu  Tego, 

któremu służymy dla swej wiekuistej Potęgi. Doszedłem właśnie do tego, coś znać powinien, 
a co dotyczy  Celu Ostatecznego, i tego co zeń  wynika. Nie mam ochoty  twoim iść  śladem i 
Uciekać, gdyż Providence nie jest tak Ostre w tropieniu Rzeczy niezwykłych i ustanawianiu 
Trybunałów.  Ręce  mi wiążą Statki i  Dobra;  nie  uczynię  więc tego, coś ty uczynił. Poza tym 
pod farmą w Patuxet znajduje się  To, o czym wiesz, że nie  może  czekać na  mój Powrót jak 
Cokolwiek Innego.

Niemniej  gotowem  na  ciężkie  terminy,  jak  ci  mówiłem,  i  długo  pracowałem  nad sposo-

bem  Powrotu  po  Zagładzie.  Zeszłej  Nocy  wypowiedziałem  Słowa,  które  sprowadziły 
YOGGE — SOTHOTHE i pierwszy Raz ujrzałem oblicze, o którym mówił Ibn Schacabac w 
_____ . Rzekło To, że Kluczem jest III Psalm w Liber—Damnatus. Kiedy Słońce w V Domu 
a Saturn  w Potrójnym, narysuj  Pentagram  Ognia i wymów dziewiąty Wers trzykrotnie. Wers 
powtarza  każdy  Krzyżownik  lub  Wtajemniczony,  a  Rzecz  płodzona  jest  w  Sferach 
Zewnętrznych:

A z Nasienia Starego, Noity zrodzony postanie, który Wstecz spojrzy  nie wiedząc  czego 

szuka.

Darmo czekać jeśli nie ma Następcy, i jeśli Prochy, lub sposób tych Prochów osiągnięcia, 

nie  będzie  dla  Niego  gotów.  Ale  moje  to  będą,  i  dlatego  nie  muszę  poczyniać  żadnych 
Kroków ani  zbyt Wiele  szukać. Niebawem  Proces trudnym  się  stanie i wymagać takiego Za-
pasu Okazów będzie, że z trudem przychodzi mi  przygotowanie Dostatecznej  ich ilości; jed-
nakowoż niebawem  będę  miał  żeglarzy z Indii.  Ludzie  wokoło dziwować  się poczynają, ale 
trzymam ich z daleka. Szlachta jest gorsza niż Gmin, bo bardziej  Drobiazgowa w swych Ra-
chubach i  łatwiej  zdobywa  posłuch i  wiarę. Ten Parson i  p.  Merritt rozgadają  coś,  obawiam 
się, ale nie są to aż tak Niebezpieczne Rzeczy. Substancje Chemiczne łatwo tu dostać, bo jest 
w Mieście  dwóch dobrych  Chemików,  dr Bowen i  Sam  Carew.  Poszedłem  za  tym,  co pow-
iedział  Borellus,  a  pomocą  służyła  mi  VII  Xięga Abdula Al—Hazreda.  Cokolwiek  osiągnę, 
będziesz i ty to miał. A na  razie nie zwlekaj  i użyj Słów, co ci  je  podałem. Są Prawidłowe, 
lecz jeśli  Pragniesz ujrzeć  Jego, zastosuj  Napis  na  Egzemplarzu  _____, który  ci  niniejszym 
przesyłam.  Wymawiaj  Wersy jak każdy Krzyżownik  i Wtajemniczony;  a  jeśli  twa Linia  nie 
wygaśnie,  przyjdzie  w nadchodzących  leciach  ktoś, kto spojrzy  wstecz i użyje  Prochów lub 
Materyałów na Prochy które mu pozostawisz. Job. XIV, XIV.

Kontent  jestem,  żeś  znów  w  Salem  i  mam  nadzieję  niezadługo  cię  ujrzeć.  Mam 

wyśmienitego  Ogiera  i  myślę  o  wynajęciu  Powozu.  Jest jeden  w  Providence  (p.  Merritta) 
jakkolwiek Drogi są fatalne. Jeśli ty  zdecydujesz się  na  podróż, nie zapomnij o mnie. Z Bos-
tonu wyruszysz Poste Rd. przez Dedham, Wrentham i Attleborough; we wszystkich tych Mi-
astach wyśmienite Gospody. Zatrzymaj się w Gospodzie p. Balcoma  Wrentham, gdzie  łóżka 
dużo lepsze niż u p. Hatcha, ale stołuj się u tego Drugiego, gdzie  lepsze jedzenie. Do Provi-
dence skręć przy wodospadach Patucket i dalej drogą obok Gospody  p. Saylesa. Mój dom stoi 
naprzeciwko  Gospody p. Epenetusa  Olneya  obok Town Street, pierwszej na  płn. od  Olney's 
Court. Odległość od Boston Storę XLIV mil.

Panie, jestem twym starym, oddanym przyjacielem i Sługą w Almosin — Metraton.
Josephus C.

background image

Dla p. Simona Orne
William's — Lane, w Salem.

List ten, ciekawa rzecz, dał Wardowi pierwszą wskazówkę, gdzie dokładnie stał w Provi-

dence dom  Curwena; w żadnym bowiem z napotkanych dotąd  dokumentów,  nie  było o tym 
mowy. Odkrycie poruszyło go w dwójnasób, gdyż okazało się, że nowszy dom Curwena, wy-
budowany w 1761 roku na miejscu starego, zniszczonego budynku, ciągle jeszcze  istnieje w 
Olney Court i jest doskonale Wardowi znany z czasów jego włóczęg  po Stampers Hill, kiedy 
to  poszukiwał  reliktów  przeszłości.  Dom  ten,  oddalony  zaledwie  kilka  przecznic  od  rezy-
dencji Wardów, stał na rozległym szczycie wysokiego wzgórza. Zamieszkiwała go murzyńska 
rodzina, zatrudniana przez państwa  Wardów przy  wszelkiego rodzaju praniach,  sprzątaniach 
domu czy rozpalaniu w piecach. Nieoczekiwane  odkrycie  w odległym  Salem  dokumentu lo-
kalizującego tak  dokładnie  gniazdo rodzinne  Warda,  niezwykle  go  poruszyło  i  młodzieniec 
postanowił natychmiast po powrocie do domu zbadać to miejsce dokładniej. Bardziej natomi-
ast zmieszały go mistyczne  fragmenty listu, które skłonny był traktować, jako rodzaj ekstra-
waganckiego  symbolizmu;  niemniej  z dreszczem  emocji  rozpoznał  w wersecie  biblijnym  z 
odsyłaczem  do Job XIV, XIV, znany sobie ustęp: “Gdy człowiek umiera, czy znowu ożyje? 
Przez wszystkie dni mojej służby będę oczekiwał aż nadejdzie zmiana."

-2-

Młody Ward wrócił do Providence  w stanic przyjemnego podniecenia, i  w najbliższą so-

botę  w  całości  spędził  na  długich  i  wyczerpujących  oględzinach  domu  w  Olney  Court. 
Budynek,  obecnie  nadgryziony mocno  zębem  Czasu,  nigdy nie  był  w pełnym  słowa  znac-
zeniu rezydencją; Był to skromny, dwu i pół piętrowy dom w charakterystycznym dla Provi-
dence stylu kolonialnym,  ze  zwykłym  szpiczastym  dachem, wielkim  centralnym  kominem i 
rzeźbionym  artystycznie wejściem, z promienistymi  półkolistymi  oknami  i  trójkątnym  fron-
tem  nad drzwiami  oraz schludnymi,  doryckimi  pilastrami.  Choć zniszczony, zachował  swój 
pradawny klimat i  Ward czuł, że spogląda  na  coś, co ma ścisły związek z groźnymi tajemni-
cami,  które  właśnie  usiłował  zgłębić.  Murzyni,  aktualni  mieszkańcy  domu,  dobrze  znali 
Warda  i  stary Asa  wraz ze  swą  tęgą  żoną  Hannah,  bardzo  chętnie  pokazali  wnętrze  domu. 
Było  znacznie  bardziej zdewastowane niż przypuszczał  oglądając  dom  z zewnątrz;  ze smut-
kiem  stwierdził,  że  przepiękne  woluty nad  gzymsami  kominków  oraz  rzeźbione  w  kształt 
muszli  ornamenty  zniknęły,  lecz  śliczne  boazerie  i  ścienne  występy  —  pokiereszowane  i 
obtłuczone  — Biblia, to  jest pismo Święte  Starego i  Nowego Testamentu. Warszawa,  1975, 
Brytyjskie i Zagraniczne Tow. Biblijne.

wciąż jeszcze  odznaczały się  pod  pokrywającą  je, tanią tapetą. Generalnie  poszukiwania 

rozczarowały  Warda;  ale  ostatecznie było niesłychanie ekscytującą rzeczą  przebywać  w mu-
rach rodowego gniazda, które zamieszkiwał tak przerażający  człowiek, jak Joseph Curwen. Z 
dreszczem  emocji  młodzieniec  dostrzegł  staroświecką, mosiężną  kołatkę,  z której dokładnie 
usunięto monogram.

Kiedy rozpoczęły się wakacje  i  szkoła  została  zamknięta Ward  poświęcał  cały swój czas 

na  przemian  to  fotostatycznej  kopii  szyfru  Hutchinsona,  to znów zbieraniu  lokalnych infor-

background image

macji o Curwenie. Wciąż brakowało mu danych z wcześniejszego okresu. O późniejszym ze-
brał już w bród i trafił na tak wiele tropów prowadzących do innych miejsc, że dojrzał mu w 
głowie  plan  wyprawy do  Nowego  Londynu i  Nowego Yorku,  by tam, na miejscu  przejrzeć 
interesujące  go  stare  listy.  Była  to  podróż  bardzo  owocna,  przyniosła  listy   Fennera 
zawierające  straszny   opis  najazdu  na  farmę  Pawtuxet  oraz  listy  Nigtingale  —  Talbota,  z 
których dowiedział  się  o portrecie  namalowanym na  ściennej płaszczyźnie dekoracyjnej nad 
ozdobnym  gzymsem  kominka w bibliotece  Curwena. Szczególnie zainteresowała  go  sprawa 
portretu, gdyż był niezmiernie ciekaw wyglądu Josepha Curwena; i zdecydował się ponownie 
odwiedzić  dom  w  Olney  Court,  by  dokładniej  poszukać  pod  warstwami  łuszczącej  się, 
późniejszej farby i grubymi pokładami wybrzuszonych tapet.

Poszukiwania  podjął  na  początku  sierpnia,  badając  szczegółowo  ściany  w pokojach  na 

tyle  dużych,  by  mogły   być  biblioteką  straszliwego  mieszkańca  domu.  Szczególną  uwagę 
zwracał na płaskie miejsca  nad gzymsami kominków, które przetrwały. Po godzinie  przeszył 
go  dreszcz  podniecenia;  na  .rozległej  powierzchni  ściany  nad  kominkiem  w  ogromnym 
pokoju  na  parterze,  zauważył  wyłaniającą  się  spod  kilku  warstw łuszczącej  się  farby,  pow-
ierzchnię ciemniejszą niż bywa zazwyczaj  goły mur czy drewno. Kilka kolejnych pociągnięć 
cienkim nożem i nieoczekiwanie pojawił się fragment olejnego, wielkich rozmiarów portretu. 
Z powściągliwością  prawdziwego  naukowca,  młodzieniec  pohamował  swą  niecierpliwość  i 
nie  ryzykował  uszkodzenia  malowidła  przez  samodzielne  zdrapywanie  wierzchniej  farby 
nożem.  Potrzebował  fachowej  pomocy.  Po  trzech  dniach  wrócił  z  panem  Walterem 
Dwightem, którego pracownia znajdowała się u podnóża College Hill; ten znakomity konser-
wator  malarstwa przystąpił  do pracy właściwymi metodami  i przy użyciu właściwych środ-
ków chemicznych. Stary Asa i jego żona byli niezwykle przejęci dziwnymi gośćmi, zwłaszcza 
że sowicie im wynagrodzono najście na domowe ognisko.

W  miarę  jak dzień za  dniem  postępowała praca  nad renowacją  obrazu,  Charles Ward ze 

wzrastającym  zainteresowaniem  obserwował  wyłaniające  się  z  długotrwałego  zapomnienia 
linie  i  cienie.  Dwight  rozpoczął  od  dołu,  dlatego  też,  mimo  że  obraz  odsłonięty  już był  w 
trzech czwartych, jeszcze  jakiś czas nie można  było rozpoznać  twarzy. Widoczne było tylko, 
że to szczupły, dobrze zbudowany mężczyzna, siedzący j na rzeźbionym krześle na tle okna z 
widokiem na nadbrzeże i statki, j ubrany  w czarno—błękitny surdut,  wyszywaną kamizelkę, 
krótkie  spodnie  z czarnej  satyny i  białe,  jedwabne  pończochy.  Wraz  z  głową  pojawiła  się 
schludna  peruka z Albemarle, a poniżej szczupła,  spokojna, zamknięta twarz, która zarówno 
Wardowi  jak  i  malarzowi  wydawała  się  znajoma.  I  dopiero  na  samym  końcu,  restaurator 
dzieła  i jego klient ze  zdumieniem i  odczuciem  lęku dostrzegli  w tym chudym,, bladym  ob-
liczu  coś,  co  wyglądało  na  dramatyczny figiel  spłatany  przez  dziedziczność.  Po  ostatnim 
przemyciu  portretu  oliwą  i  przeciągnięciu  jeszcze  raz  delikatną  skrobaczką,  ukryte  przez 
blisko dwa stulecia oblicze, ukazało się w całej krasie; i oszołomiony Charles Dexter Ward — 
człowiek żyjący myślami w przeszłości — ujrzał w obliczu swego przerażającego prapradzi-
adka lustrzane odbicie własnej twarzy.

Sprowadził  rodziców, by pokazać im  cudo, które odkrył, i  ojciec natychmiast postanowił 

zakupić  malowidło,  mimo  że  wykonane  było  na  nieruchomym  panneau.  Podobieństwo  do 
chłopca było zdumiewające;  poprzez jakąś atawistyczną sztuczkę, rysy Josepha Curwena  — 
aczkolwiek nieco starsze — znalazły  po półtora stulecia swe wierne odbicie. Jakkolwiek sama 

background image

pani Ward nie przypominała  w ogóle swego przodka, to pamiętała krewnych, którzy  z rysów 
twarzy  faktycznie podobni byli do jej syna i do Curwena. Odkrycie obrazu wcale nie sprawiło 
jej przyjemności i  radziła  mężowi, by raczej  obraz spalił, niż brał  go do domu. Jest w nim, 
twierdziła, coś niedobrego; nie tyle w samym portrecie, co w niesłychanym podobieństwie do 
Charlesa. Pan Ward jednak był praktycznym  człowiekiem  interesu — producentem bawełny, 
właścicielem  dużych  zakładów przemysłowych  w  Riverpoint w  Dolinie  Pawtuxet  —  i  nie 
miał zwyczaju  kierować się  kobiecymi kaprysami. Portret, przez podobieństwo do jego syna 
wywarł na nim potężne wrażenie i uważał, że chłopiec zasłużył sobie na taki prezent. Charles 
—  o  tym  nie  trzeba  nawet wspominać  —  z entuzjazmem  odniósł  się  do  pomysłu ojca.  Po 
kilku dniach pan Ward odnalazł właściciela domu — drobnego osobnika o gardłowym akcen-
cie i  twarzy gryzonia  —  i po krótkich targach  o cenę, zakończonych  potokiem  ordynarnych 
przekleństw, dostał całe obramowanie kominka wraz z zawierającą malowidło górą.

Teraz pozostało tylko zdjąć panneau i przenieść je do domu Wardów, gdzie w mieszczącej 

się  na  trzecim  piętrze  bibliotece  Charlesa,  wybudowano  specjalnie  kominek  z  imitującym 
ogień  elektrycznym  urządzeniem.  Charles  miał  dopilnować  przenosin,  toteż  dwudziestego 
ósmego  sierpnia,  w towarzystwie  dwóch  doświadczonych  robotników  z  firmy dekoracyjnej 
Crookera, udał się do domu w Olney Court, gdzie z wielką ostrożnością i precyzją oderwano 
obramowanie kominka wraz z zawierającą portret płaszczyzną  i  przygotowano do transportu 
ciężarówką firmy. W ścianie z gołej cegły, jaka została po tej operacji, młody Ward dostrzegł 
kwadratowe  wgłębienie,  wielkości  jednej  stopy kwadratowej,  które  musiało  znajdować  się 
dokładnie  na  wysokości  głowy na  portrecie.  Zaintrygowany młodzieniec  zajrzał  do środka; 
pod grubą warstwą  kurzu i sadzy dostrzegł  plik pożółkłych papierów, gruby notatnik i jakieś 
strzępy   przegniłej  materii,  zapewne  wstęgi,  która  kiedyś  trzymała  to  wszystko  razem. 
Zdmuchnąwszy kurz i  popiół, wyciągnął  książkę  i  zerknął na wyraźny  tytuł  na  okładce. Ten 
charakter pisma  nauczył  się  rozpoznawać  natychmiast jeszcze  w Instytucie  Essex;  napis na 
woluminie  głosił:  Dziennik  i  Notatki  Jos.  Curwena,  Ob.  Kolonii  Providence, Poprzednio z 
Salem.

Przejęty  bez  miary  swym  odkryciem  Ward,  pokazał  księgę  zdumionym  robotnikom, 

którzy  stali obok. Ich świadectwo, jeśli idzie o charakter i autentyczność znaleziska, jest abso-
lutnie  wiarygodne  i  na  nim  doktor Willett oparł  swą  teorię,  że  młodzieniec,  kiedy zaczynał 
dziwaczeć,  był  jeszcze  zupełnie  normalny.  Wszystkie  pozostałe  dokumenty  pisane  były 
również  ręką  Curwena,  a  jeden  z  nich  nosił  wyjątkowo  złowieszczy tytuł:  Do  Tego  Który 
Przyjdzie Później, I w Jaki Sposób Można Dostać Się Poza Czas I Sfery. Kolejny pisany  był 
szyfrem; Wardowi wydawało się, że tym samym, którym pisał Hutchinson. Trzeci  dokument 
— tu poszukiwacz niezmiernie  się uradował  — wyglądał  na  klucz do tego szyfru;  czwarty i 
piąty,  adresowane  były  kolejno  do:  “Edw.  Hutchinson,  Szlachcic"  i  “Jedediah  Orne,  Esq", 
“lub Ich  Potomek lub Potomkowie  albo  Ich Reprezentanci".  na szóstym  i ostatnim  było na 
pisane: Joseph Curwen, Jego Życie i Podróże, w Które  Udał się w latach 1685 i  1687:  Czyli 
Gdzie Podróżował, Gdzie Się Zatrzymywał, Kogo Widniał i Czegosię nauczył.

-3-

background image

Dotarliśmy  do  punktu,  w  którym  większość  psychiatrów  upatruje  początek  szaleństwa 

Charlesa Warda. Natychmiast po dokonaniu odkrycia, młodzieniec zerknął do wnętrza książki 
oraz przejrzał pobieżnie kilka  kartek rękopisów; najwyraźniej ujrzał coś, co wywarło na nim 
piorunujące wrażenie. Faktycznie, pokazując robotnikom tytuły, zdawał się przykładać wielką 
wagę  do  tego,  by nie  zobaczyli  samego  tekstu  i  wykazywał  przy tym  takie  wzburzenie,  że 
trudno  było  je  przypisać  samemu  tylko  znaczeniu  historycznemu  i  genealogicznemu 
znalezisk: Po powrocie  do domu zakomunikował o odkryciu w taki sposób, jakby chciał dać 
wyobrażenie o niesłychanej wadze  odkrycia, nie podając  przy tym żadnych szczegółów. Nie 
pokazał nawet tytułów, stwierdzając tylko, że znalazł pewne dokumenty pisane “głównie szy-
frem" ręką Josepha Curwena, które — by poznać ich rzeczywisty sens musi najpierw dokład-
nie  przestudiować. Nie pokazałby ich też i robotnikom, gdyby ci nie  przejawiali  tak wielkiej 
ciekawości; lecz bez wątpienia jedynym jego pragnieniem było uniknąć niezdrowego zainter-
esowania i komentarzy, jakie taka tajemniczość z pewnością by wzbudziła.

Noc  Charles  Ward  spędził  w  swym  pokoju  na  lekturze  nowoznalezionej  książki  i  pa-

pierów;  pracy nie przerwał  mu nawet świt. Zaniepokojonej matce  polecił przysłać do swego 
pokoju śniadanie. Tego dnia pokazał się tylko raz, i to na krótko — po południu — kiedy ro-
botnicy przyszli instalować w jego pracowni kominek i portret Curwena. W nocy, zmagał się 
gorączkowo  z  zaszyfrowanym  rękopisem,  ucinając  od  czasu  do  czasu,  w  ubraniu  krótkie 
drzemki.  Rano  matka  spostrzegła, że pracował  nad fotostatyczną  kopią  szyfru Hutchinsona, 
którą wcześniej już wielokrotnie widziała, na jej pytania młodzieniec odparł  krótko, że klucz 
Curwena nie  ma tu prawdopodobnie  nic do rzeczy. Po południu Charles przerwał pracę i jak 
urzeczony obserwował  robotników, którzy  zakończyli  właśnie  instalowanie kominka, — zu-
pełnie  jakby  naprawdę  istniały  tam  przewody kominowe  — nieco  z boku północnej  ściany 
pokoju,  i  wykładali  obecnie  jego  boki  harmonizującą  ze  ścianami  boazerią.  Na  końcu 
przystąpili do mocowania samego portretu nad zwodniczo prawdziwym, elektrycznym palen-
iskiem.  Frontowe  panneau  z  malowidłem  przycięto  i  zamontowano  w  ten  sposób,  by  po-
została  za  nim  wolna  przestrzeń  na  szafę.  Po  odejściu  robotników,  Charles  natychmiast 
przeniósł się do pracowni, ale nie oddawał  się już pracy bez reszty. Długie chwile poświęcał 
kontemplacji  portretu,  który oddawał  mu spojrzenia, niczym  sumujące  i  odbijające  w sobie 
lata  i  stulecia  zwierciadło. Później, kiedy rodzice przypominać  sobie zaczęli  zachowanie się 
syna w tym  okresie, dodawali wiele interesujących szczegółów o tej  nagłej jego skrytości i 
tajemniczości, jaką otoczył  siebie  i  swoje  zajęcia. W obecności służby  nigdy nie krył  doku-
mentów, które właśnie  studiował, wychodząc ze słusznego założenia, że zawiłe i archaicznie 
manuskrypty  Curwena  są  i  tak  dla  niej  za  trudne.  Co  innego  rodzice;  jeśli  badany  akurat 
rękopis  nie  był  pisany  szyfrem  albo  nie  zawierał  całej  masy   tajemniczych  symboli  i 
niezrozumiałych  ideogramów  (jak  ten, zatytułowany:  Do Tego,  Który Przyjdzie  Później...), 
przykrywał go po prostu papierem, który zawsze miał pod ręką i czekał, aż gość opuści pokój. 
Kiedy sam wychodził z pokoju lub udawał się na spoczynek, papiery zamykał na klucz w an-
tycznej  komodzie.  Wkrótce  nabrał  szczególnych  nawyków,  przestrzegając  ściśle  godzin 
przeznaczonych  na  pracę,  długie  spacery  czy  inne  sprawy   wymagające  wyjścia  z  domu. 
Nauka  w otwartej  właśnie po  wakacjach szkole, gdzie rozpoczął  ostatni  rok, niezmiernie  go 
nudziła  i  postanowił  zrezygnować  z  przyszłych  studiów  na  wyższej  uczelni.  Twierdził,  że 

background image

czekają go szczególnie  doniosłe badania, które  i tak otworzą  przed  nim takie  horyzonty hu-
manistyki i całej ogólnej wiedzy, o jakich nie śniło się żadnemu uniwersytetowi na świecie.

Oczywiście,  tylko  ktoś,  kto  w  mniejszym  lub  większym  stopniu  był  ekscentrycznym, 

rozmiłowanym w nauce samotnikiem, mógł przez dłuższy czas znieść taki tryb życia. A Ward 
był  właśnie  takim  urodzonym  naukowcem  i  odludkiem;  dlatego  też rodzice  raczej  nad  nim 
ubolewali,  niż byli  zaskoczeni  jego nieoczekiwanym  zamknięciem  się  w  sobie  i  skrytością. 
Niemniej, matce i  ojcu jednocześnie przyszło  do głowy,  że' to  jednak dziwne, iż tak otwarty 
dotąd młodzieniec nie pokazał im przecież nawet jednej kartki ze znalezionego skarbu, ani nie 
informował ich na bieżąco — w miarę jak rozszyfrowywał tajemnicze papiery — o postępach 
pracy. Powściągliwość  swoją Charles tłumaczył tym, że chce zaczekać  do chwili, gdy  będzie 
już w stanie  ujawnić całość odkrycia; w miarę upływu tygodni jednak, młodzieniec uporczy-
wie milczał i między nim  a  rodziną wyrastać  zaczął mur, powiększany jeszcze przez niechęć 
matki, manifestującej swe niezadowolenie z jego studiów nad osobą Curwena.

W październiku Ward znów zaczął odwiedzać biblioteki; nie szukał jednak już, jak miało 

to  miejsce  poprzednio, materiałów dotyczących spraw dawnych.  Czary  i  magia,  okultyzm i 
demonologia  —  to  teraz  zgłębiał;  a  kiedy  źródła  dostępne"  w  Providence  okazywały  się 
niewystarczające, jechał pociągiem  do  Bostonu, gdzie  korzystał  z bogactwa  wielkiej  biblio-
teki  na  Copley Square, Biblioteki  Widenera  w  Harvardzie  czy brooklińskiej  Biblioteki  Stu-
diów  Ziona,  gdzie  były  pewne  unikalne  prace  z zakresu  biblistyki.  Bez  przerwy kupował 
nowe książki i by pomieścić ten nowy  księgozbiór, składający się z najnowszych prac na nie-
samowite tematy — musiał zainstalować w swej pracowni  dodatkowe regały. Podczas Świąt 
Bożego Narodzenia  wybrał się w podróż do kilku miejscowości — również do Salem, gdzie 
w Instytucie Essex pragnął przejrzeć pewne dokumenty.

Gdzieś w połowie  stycznia 1920  roku,  Ward  zaczął  przejawiać  wyraźne  oznaki triumfu; 

jego przyczyny jednak nigdy nie wyjawił, jakkolwiek od tej pory przestał ślęczeć nad szyfrem 
Hutchinsona. Przystąpił z kolei do intensywnych studiów chemicznych i penetracji archiwów. 
W domu, na nie używanym poddaszu urządził sobie laboratorium, j w bibliotekach natomiast 
myszkował  w poszukiwaniu  wszelkiego  rodzaju  źródeł  dotyczących  statystyki  demografic-
znej. Wypytywani później miejscowi kupcy, trudniący się handlem chemikaliami i artykułami 
do badań naukowych, demonstrowali dziwaczne i pozbawione sensu! wykazy substancji i in-
strumentów  nabywanych  przez Warda.  Urzędnicy z  Budynku  Stanowego,  Ratusza  i  różno-
rodnych  bibliotek  byli  natomiast  zgodni  co  do  obiektu  jego  poszukiwań;  uporczywie  i 
gorączkowo szukał grobu Josepha Curwena, z którego płyty  grobowej, współczesna  mu gen-
eracja tak dokładnie usunęła nazwisko.

Stopniowo  zaczęło  narastać  przekonanie,  że  w  rodzinie  Wardów  dzieje  się  coś  nie-

dobrego.  Charles już wcześniej  wprawdzie  miał  swoje  dziwactwa i  często zmieniał  zainter-
esowania,  ale  taka  skrytość  i  osobliwe  poszukiwania, nawet jak  na  niego,  były czymś nie-
codziennym.  Do  szkoły uczęszczał  dla  świętego  spokoju,  i  chociaż nie  oblał  żadnego  eg-
zaminu,  najwyraźniej  stracił  całe  swe  dotychczasowe  zainteresowanie  i  pilność. Zajmowały 
go inne sprawy; i jeśli tylko nie było go w nowym laboratorium wypełnionym stosami przes-
tarzałych, alchemicznych ksiąg, to z pewnością ślęczał gdzieś w mieście nad dawnymi wyka-
zami pogrzebów, lub też sklejał swe okultystyczne woluminy w pracowni, gdzie znad ozdob-

background image

nego  kominka  na północnej  ścianie pokoju  spoglądały  nań dobrotliwe  oczy tak zaskakująco 
podobnego do Charlesa, Josepha Curwena.

Pod koniec marca Ward do swych poszukiwań archiwalnych dodał upiorną  serię włóczęg 

po starych cmentarzach miasta.  Sprawa  wyszła na  jaw później,  kiedy od  urzędników w Ra-
tuszu  dowiedziano się,  iż natrafił zapewne na  jakiś istotny ślad. Jego poszukiwania  bowiem 
przeniosły się nieoczekiwanie z grobu Josepha Curwena na mogiłę niejakiej Naphthali Field. 
Przyczyna tej zmiany wyjaśniła się, gdy prowadzący śledztwo, przeglądając te same kartoteki 
co  uprzednio  Ward,  natrafili  na  fragmentaryczny dokument dotyczący pochówku Curwena, 
który uniknął losu innych, podobnych dokumentów odnoszących się do tego człowieka. Była 
w nim mowa o zdumiewającej, ołowianej trumnie, która złożona została ,,10 stóp pd. i 5 stóp 
z.  od grobu  Naphthali  Field  na  c_____ ".  Brak  planów terenów  cmentarnych  w ogromnym 
stopniu  skomplikował  poszukiwania  i  mogiła  Naphthali  Field  wydawała  się  być  równie 
trudna  do zlokalizowania, jak grób samego Curwena; skoro jednak wymazaniu uległ jedynie 
napis na jego kamieniu, z dużym prawdopodobieństwem można było założyć, że odnalezienie 
jej mogiły jest wyłącznie  kwestią czasu i przypadku;  jeśli  nawet zaginęła dokumentacja. Po-
zostały zatem wędrówki —  a ponieważ skądinąd wiadome  było, że  jedyna istniejąca  Naph-
thali Field (obiit 1729), o której grób mogło tu chodzić, była baptystką, z poszukiwań należało 
wyłączyć  cmentarz św.  Jana  (dawniej Królewski)  oraz tereny grzebalne  Kongregacjonistów, 
w środku Cmentarza Swan Point.

-4-

Gdzieś w maju,  doktor Willett,  na życzenie Warda seniora, zaznajomiony ze  wszystkimi 

faktami  dotyczącymi  Curwena, które rodzina zdołała wyciągnąć od Charlesa w dniach kiedy 
ten jeszcze nie otoczył się tajemnicą, odbył z młodym człowiekiem rozmowę. Rozmowa jed-
nak  nic  nowego  nie  wniosła  ani  niczego  nie  rozstrzygnęła,  a  Willett  przez  cały  czas  jej 
trwania  miał  świadomość, że  Charles całkowicie  panuje  nad  sytuacją,  zachowując  czujność 
ilekroć dotykano spraw istotnych. Jedyną korzyścią jaka wynikła  ze spotkania  było to, że ta-
jemnicza młodzieniec  musiał podać jakieś racjonalne powody swego zachowania. Na bladej, 
beznamiętnej twarzy  nie odbił się nawet ślad zakłopotania, kiedy Ward zgadzał się pomówić o 
swych  poszukiwaniach,  zastrzegając  jednocześnie,  że  nie  ujawni  samej  ich  istoty.  Oświ-
adczył, że papiery przodka — w większości zaszyfrowane — zawierają pewne nadzwyczajne 
sekrety  dawnej  wiedzy naukowej,  porównywalnej  tylko  z odkryciami  zakonnika  Bacona, a 
zapewne  je  przewyższają.  Niemniej,  bez  korelacji  z  całym  zestawem  wiedzy,  całkowicie 
obecnie zarzuconej, jest on praktycznie bez sensu, toteż prezentacja jej światu w stanie obec-
nym  i  w zestawieniu  wyłącznie  ze  współczesną  nauką  mija  się  z celem, odbierając  jednoc-
ześnie całą jej siłę wyrazu i dramaturgię. By wyznaczyć tej wiedzy właściwe miejsce w histo-
rii  myśli  ludzkiej,  konieczna  jest  właśnie  taka  korelacja,  dokonana  przez  kogoś,  kto  zna 
podłoże  kulturowe  czasów,  w  których  się  wyewoluowała.  Do  tego  zadania  Ward  znaczył 
właśnie  siebie.  Przyswajał  sobie,  najszybciej  jak  potrafił  zapomniane  sztuki  z  minionych 
czasów, które rzetelny interpretator danych Curwena musiał posiąść; żywiąc przy tym błogą 
nadzieję,  w stosownym  czasie  zaprezentuje  i  rozgłosi  coś,  co  wzbudzi  najwyżsi  zdumienie 

background image

ludzkości i świata myśli ludzkiej. Nawet Einstein oświadczył  — nie mógłby bardziej zrewo-
lucjonizować powszechnego poję rzeczy.

O swych  poszukiwaniach cmentarnych  — do  których  się  bez wahania  przyznał  nic  po-

dając żadnych konkretów, stwierdził, iż ma powody sądzić, że  na  okaleczonym nagrobku Jo-
sepha Curwena umieszczone są pewne mistyczne symbole; wyryte zgodnie z wolą zmarłego i 
pominięte przez ignorancję tych, którzy usunęli jego imię  z kamienia. Symbole  te są koniec-
zne  dla  ostatecznego  rozwiązania  owego  tajemniczego  systemu.  Sądzi,  że  Curwen  pragnął 
dobrze zabezpieczyć swój sekret i dlatego wszelkie dane porozrzucał w tak osobliwy sposób. 
Kiedy  doktor  Willett  prosił  o  pokazanie  tych  mistycznych  dokumentów,  Ward  uczynił  to 
bardzo niechętnie. Początkowo  próbował  doktora  zbyć  fotostatyczną  kopią  szyfru  Hutchin-
sona oraz formułami i diagramami Orne'a. Ostatecznie  jednak pokazał  oryginalne  znaleziska 
należące  ongiś  do  Curwena:  Dziennik  i  Notatki,  szyfr  (tytuł  też  był  zaszyfrowany)  oraz 
wypełnione formułami Do Tego, Który Przyjdzie Później  — i pozwolił zajrzeć do środka, na 
niewyraźne litery.

Otworzył też pamiętnik na wybranej specjalnie, zapewne ze względu na banalność tekstu, 

stronie.  Willett  zobaczył  zwięzłe  pismo  kreślone  po  angielsku  ręką  Curwena.  Dokładnie 
przyjrzał się niewyraźnym i zawiłym literom: ogólnie charakter pisma jak i styl były niewąt-
pliwie siedemnastowieczne, jakkolwiek autor pisał  to w wieku  osiemnastym. Willett szybko 
nabrał pewności, że dokument jest autentyczny. Sam tekst faktycznie był raczej banalny i Wil-
lett zapamiętał z niego tylko fragment:

,,Sr. 16 paźdź. 1754.
Statek mój “Wahefal" wypłynął dziś z Londynu z XX nowymi ludźmi zabranymi z Indii, 

Hiszpanami  z  Martineco  i  Holendrami  z  Surinamu.  Holendrzy  odejść  pragną  słysząc  Złe 
rzeczy o tych Transakcjach, ale widzę już, że skłonni są  do Pozostania. Dla  p. Knighta  Dex-
tera  spod  Wawrzynu i  Xięgi  120  bel  Płótna  Lnianego,  100  bel  Posortowanego  Batystu,  20 
sztuk  Wełnianej  Bai, 50 sztuk Lśniącej  Tkaniny  Jedwabnej, po 300  sztuk Shendsoy i  Hum-
hum.  Dla  p.  Greena  spod  Słonia  50  galonowych  Pojemników  na  Mleko,  50  Szkandeli,  15 
Wielkich Bań na Mleko, 10 p. Szczypiec. Dla  p. Perrigo i Zestaw Szydeł. Dla  p. Nightingałe 
50  Ryz  pierwszorzędnego  Papieru  Kancelaryjnego.  Wymówiłem  zeszłej  nocy  po  trzykroć 
SABAOTH, ale  nikt nie  przybył.  Muszę  więcej  wydobyć  od p.  H. W  Transylwanii,  jakkol-
wiek Ciężko niezmiernie tam dotrzeć, jako też niezwykłym jest fakt, że nie może dać mi tego, 
co dobrze używał przez lat sto. Simon nie pisał przez tych V. Tygodni, ale tuszę otrzymać nie-
bawem od niego wieść."

Kiedy  doktor  Willett  doszedł  do  tego  miejsca  i  przewrócił  kartkę,  Ward  gwałtownie 

chwycił książkę, nieomal wyrywając mu ją z rąk. 

Wszystko,  co  doktor  zdążył  dostrzec  na  nowo  otwartej  stronicy,  to  dwa  krótkie  zdania, 

które jednak — ciekawa rzecz — utkwiły mu wiernie w pamięci. Było tam napisane: “Tuszę, 
że  Wers z Liber—Damnatus wypowiedziany  przez V  Krzyżowników i IV Wtajemniczonych 
rodzi  Rzecz  poza  Sferami.  Skieruje  ona  uwagę  Tego  Który  Ma  nadejść  —  jeśli  go  sobie 
zapewnię — a on zwróci się do rzeczy Minionych i spojrzy  wstecz poprzez te wszystkie lata, 
przeciw którym muszę posiąść Prochy lub To, z czego je otrzymać". 

Więcej Willett nie zdołał zobaczyć, ale i to przelotne spojrzenie  wystarczyło, by  ogarnął 

go jakiś nowy, nieokreślony lęk przed twarzą Josepha Curwena, która spoglądała nań dobrot-

background image

liwie znad kominka  Potem zawsze  już doznawał dziwacznego wrażenia — praktyka  medyc-
zna  mówiła  mu,  że  to  tylko  wrażenie  —  iż  oczy  z  portretu  pragną  wodzić  —  czy  tylko 
pragną? — za młodym Charlesem Wardem, gdy ten poruszał się  po pokoju. Przed wyjściem 
zatrzymał  się  na  chwile  i  z uwagą  przyjrzał  się  obrazowi;  zdumiony  niesłychanym  podo-
bieństwem  człowieka  z  portretu  do  Charlesa,  utrwalił  sobie  w  pamięci  najdrobniejszy 
szczegół  tajemniczej, pozbawionej kolorów twarzy,  a  zwłaszcza  lekką  skazę,  czy też bliznę, 
na gładkim  czole, tuż nad prawym  okiem. Musiał  przyznać, że Cosmo Alexander był malar-
zem godnym Szkocji, która wydała przecież Reaburna — oraz nauczycielem zasługującym na 
tak sławnego ucznia jak Gilbert Stuart.

Wardowie, zapewnieni przez doktora, że zdrowiu psychicznemu Charlesa nic nie zagraża, 

i że podjął on tylko badania olbrzymiej przypuszczalnie wagi, stali się bardziej ugodowi i wy-
rozumiali,  kiedy w  czerwcu  młodzieniec  oświadczył,  że  definitywnie  rezygnuje  z nauki  na 
wyższej uczelni. Dodał, że czekają go badania o wiele większym znaczeniu i wyraził też chęć 
udania  się  w  następnym  roku  za  granicę,  gdzie  znaleźć  może  pewne  źródła, niedostępne  w 
Ameryce. Stary Ward zdecydowanie się temu sprzeciwił  twierdząc, że  to absurd puszczać w 
taką podróż osiemnastoletniego zaledwie młodzieńca; odnośnie uniwersytetu natomiast wyra-
ził zgodę. Tak więc, po niezbyt chwalebnym ukończeniu Szkoły Mosesa Browna, nastąpił dla 
Charlesa  trzyletni  okres  intensywnych  studiów  okultystycznych  i  poszukiwań  cmentarnych. 
Uznany został  za  dziwaka,  i  jeszcze  bardziej  niż dawniej  wypadł  z  układów  towarzyskich 
rodziny;  zajmował  się  wyłącznie  swoją  pracą  i  sporadycznie  tylko  wyjeżdżał  na  krótko  do 
różnych miast w pogoni  za  jakimiś dokumentami. Pewnego razu  wybrał się na  południe, by 
zobaczyć się z dziwnym, starym Mulatem mieszkającym na moczarach, o którym wydrukow-
ano  w  gazecie  niezwykły  artykuł.  Poza  tym  odszukał  niewielką  wioskę  Adirondacks,  skąd 
nadeszło  doniesienie  o  pewnych  osobliwych  praktykach  i  ceremoniach.  Ale  wyprawy  do 
Starego Świata, o której tak marzył, rodzice wciąż mu zabraniali.

Kiedy w kwietniu 1923 roku osiągnął pełnoletność — i dysponując niewielkim spadkiem, 

jaki otrzymał po dziadku ze strony matki — Ward postanowił wreszcie zrealizować swe mar-
zenia i wyruszyć do Europy. O itinerarium podróży powiedział tyle tylko, że wymogi studiów 
zawiodą go z pewnością do wielu miejsc, lecz o wszystkim będzie uczciwie donosił rodzicom 
w listach. Kiedy  starzy Wardowie zrozumieli, iż decyzja ta jest nieodwołalna, pogodzili się z 
losem  i  starali  okazać  najdalej  idącą  pomoc  w  przygotowaniach.  Ostatecznie  w  czerwcu, 
młody  człowiek, opatrzony błogosławieństwem rodziców, którzy towarzyszyli mu aż do Bos-
tonu, i  do ostatniej chwili  machali  z przystani  White  Star w Charlestown odpłynął do Liver-
poolu.  Niebawem  zaczęły  nadchodzić  listy mówiące  o  pomyślnym  zakończeniu  podróży,  o 
wynajęciu — jak było mówione — przyzwoitego mieszkania na Great Russell  Street w Lon-
dynie, o tym, że jak ognia unika wszelkich znajomych i przyjaciół. W Londynie miał pozostać 
tak długo, aż nie wyczerpie  pewnych źródeł jakie znalazł w British Museum. O swym codzi-
ennym życiu pisał mało, bo i niewiele miał do pisania. Czas bez reszty  pochłaniały mu studia 
i  eksperymenty   naukowe  dokonywane  w  laboratorium,  które  urządził  sobie  w  jednym  z 
pokoi.  Nic też nie pisał  o włóczęgach po tym  historycznym,  wspaniałym,  starym  mieście, z 
jego uroczymi, majaczącymi na tle nieba starodawnymi kopułami i wieżami, z plątaniną ulic-
zek  i  zaułków,  których  mistyczne  sploty  i  nieoczekiwane  widoki  zaskakiwały  swą  zmien-

background image

nością.  Była  to  dla  rodziców wspaniała  wskazówka  jak  bardzo  te  nowe  studia  pochłonęły 
umysł młodzieńca.

W czerwcu 1924 roku krótki  list powiedział  o przenosinach do Paryża  — dokąd już upr-

zednio odbył  jedną  czy dwie podróże  lotnicze po materiały  z Bibliothetjue Nationale. Przez 
następne trzy  miesiące  przysłał  tylko jedną pocztówkę, podając w niej  adres na Rue  St. Jac-
ques  i  informując,  że  rozpoczął  specjalne  poszukiwania  w  bibliotece  rzadkich  rękopisów, 
należącej  do prywatnego kolekcjonera, którego nazwiska  nie  wymienił.  Unikał  kontaktów z 
ludźmi,  więc  żaden  z  powracających  z  Europy  turystów  nie  spotkał  studiującego  tam 
młodzieńca.  Po tej  kartce  nastąpiła  przerwa  i  dopiero  w październiku  nadeszła  do Wardów 
barwna widokówka z Pragi; wyczytali  w niej, że Charles trafił do tęgi starodawnego miasta, 
by pokonferować z pewnym niewiarygodnie leciwym człowiekiem, który  był zapewne ostat-
nim  żyjącym  posiadaczem  niezwykle  osobliwych,  średniowiecznych  informacji.  Podał,  że 
mieszka  na  Neustadt i zapewniał, że  nie ruszy się  stamtąd aż do stycznia;  wtedy to przysłał 
kilka  widokówek  z Wiednia, w których donosił  o  wędrówkach  po  tym  mieście. Był  w nim 
tylko przejazdem; wybierał się bowiem jeszcze  dalej  na wschód,  do jednego ze  swych kore-
spondentów, również studiującego okultyzm.

Następna  kartka  przyszła  z Klausenburgu w Transylwanii. Charles zawiadomił,  że zbliża 

się  już do celu. Zamierzał  jeszcze  odwiedzić Barona  Ferenczy, którego  dobra leżą w górach 
na  wschód  od  Rakus. Kartka  z samego Rakus  nadeszła  w tydzień później; Charles pisał, że 
czeka już tam nań pojazd gospodarza i za chwilę opuszcza wioskę by udać się w góry. Była to 
ostatnia  pocztówka  — po niej  nastąpiła  bardzo  długa przerwa. Dopiero w maju odezwał się 
ponownie, mimo iż rodzice cały czas dosłownie zasypywali go listami. W piśmie tym, Char-
les odwodził matkę od pomysłu spotkania się z nim w Londynie, Paryżu lub w Rzymie, dokąd 
to Wardowie zamierzali się udać podczas planowanej  po droży do Europy.  Studia, twierdził, 
nie  pozwalają  mu  opuścić  obecnego  miejsca  pobytu, a  położenie  zamku Barona  Ferenczy z 
kolei  nit  sprzyja  wizytom.  Pałac  stoi  na  odludziu,  na  stromej  skale  w  porośniętych  lasami 
górach, a sama okolica jest przez miejscowych unikana i normalni ludzie czują się tam bardzo 
źle. Ponadto poprawnemu, konserwatywnemu szlachcicowi z Nowej Anglii nie przypadłby do 
gustu  sam  baron.  Był  bowiem  aż niepokojąco  stary i  miał  swoje  nawyki.  Lepiej,  twierdził 
Charles, jeśli rodzice zaczekają aż wróci do Providence, co powinno już niebawem nastąpić.

Powrót  jednak  nastąpił  dopiero w  maju 1925  roku,  kiedy to  —  po kilku  zwiastujących 

kartkach pocztowych — młody  podróżnik, bez rozgłosu, wpłynął do Nowego Yorku na statku 
“Homeric", a następnie ruszył autobusem w długą drogę do Providence. Spijał wzrokiem zie-
lone,  ciągnące  się  wzgórza,  wonne  sady,  pełne  kwitnących  owocowych  drzew,  białe  od 
strzelistych wież miasteczka wiosennego Connecticut; pierwsze  po blisko dwóch latach spot-
kanie ze swojską Nową Anglią. Kiedy pojazd przeciąwszy Pawcatuck, dotarł do Rhode Island 
skąpanej w czarodziejskim złocie późnego, wiosennego popołudnia, zabiło mu mocniej serce; 
wjazd do  samego  Providence  ulicami  Reseryoir  i  Elmwood  —  mimo  otchłannej, zakazanej 
wiedzy   jaką  zdobył,  był  czymś  cudownym  i  zapierającym  w  piersiach  dech.  Ze  skweru 
usytuowanego  na  szczycie  wyniosłego wzgórza — gdzie  łączą się  ulice Broad,  Weybosset i 
Empire — ujrzał wokół siebie, i w dole, stojące w ogniu zachodzącego słońca, dobrze znane, 
schludne domy, kopuły  i wieże starego miasta; a już zawrotu głowy dostał kiedy pojazd toczył 
się  w dół  do  swej  końcowej  stacji  za  Biltmore, przed  oczyma  Warda  rysował  się  olbrzymi 

background image

garb  starego  wzgórza  za  rzeką,  spowity miękką,  pokłutą  dachami  zielenią  oraz wysmukła, 
kolonialna  iglica  Pierwszego  Kościoła  Babtystów,  która  w  magicznym, wieczornym  blasku 
majaczyła różowo na tle świeżej wiosennej zieleni urwiska.

Stare  Providence! Miejsce, gdzie tajemnicze siły drugiej i ciągłej  historii  powoływały go 

do życia, cofając jednocześnie ku cudom i sekretom, których krańca nie był w stanie wyznac-
zyć żaden prorok. Tu tkwiły korzenie — cudowne lub przerażające — całej sprawy, do której 
przygotowały  Charlesa  te  wszystkie  lata  jego  podróży   i  mozolnych  studiów.  Taksówka 
przemknęła  przez Post  Office  Square  —  skąd  widać  było  rzekę  —  a  potem  obok  starego 
Domu Handlowego na brzeg  zatoki  i ostro w górę przez Waterman Street na  Prospect, gdzie 
olbrzymia, lśniąca kopuła  i zalane światłem  zachodzącego słońca  jońskie kolumny Kościoła 
Nauki Chrystusowej wskazywały  północny kierunek. Następnie minął  osiem kwadratowych, 
przepięknych, starych rezydencji  które  oglądał  jeszcze  oczyma  dziecka  — z ciągnącymi się 
po  obu  stronach  ulicy orginalnymi,  ceglanymi  chodnikami,  po  których  tak  często  kroczyły 
jego młodzieńcze stopy, i na  końcu, po prawej Stronie  pojawiła się mała, biała farma, po le-
wej zaś klasyczny portyk Adama i majestatyczna, pełna wykuszy fasada wielkiego, ceglanego 
domu,  w  którym  się  urodził.  Zapadł  już  zmrok,  kiedy  Charles  Dexter  Ward  powrócił  do 
domu.

-5-

Psychiatrzy,  nastawieni  nie  tak  akademicko  jak  doktor  Lyman,  początek  prawdziwego 

szaleństwa  Warda  wiążą  z  jego  europejską  podróżą.  Przyznają,  że  kiedy   wyruszał,  był 
całkiem zdrów, lecz po powrocie jego zachowanie dobitnie świadczyło o zgubnych zmianach, 
jakie  w nim zaszły.  Doktor  Willett jednak  jest odmiennego zdania;  upiera  się, że  wydarzyło 
się  to  później;  a  dziwactwa  młodzieńca  w  tym  okresie  przypisuje  praktykowaniu  rytuałów, 
które poznał był za granicą — zapewne niezwykle osobliwych, ale nie pociągających jeszcze 
za sobą aberracji umysłowej. Sam Ward, poza tym, że wyraźnie zmężniał i podrósł, w swych 
reakcjach generalnie pozostał normalny i w kilku przeprowadzonych z Willettem rozmowach 
wykazał  taką  równowagę  psychiczną, jakiej  żaden  szaleniec  —  nawet w  początkowym sta-
dium  choroby — nie  potrafiłby symulować przez dłuższy czas. Jedyną  w tym  czasie rzeczą, 
sugerującą ewentualnie szaleństwo były dźwięki jakie dobiegały o różnych porach z laborato-
rium  na  poddaszu,  gdzie  młodzieniec  spędzał  prawie  cały czas.  Słychać  było  dochodzące 
stamtąd śpiewy,  recytacje  i rodzaj jakichś grzmiących deklamacji  w niesamowitym  rytmie; i 
jakkolwiek  dźwięki  te  wydawane  były  głosem  Warda,  to  charakter  jego  głosu i  akcent wy-
mawianych  formuł  mroził  krew  w  żyłach  słuchaczy.  Nig,  ukochany,  sędziwy  kot  do-
mowników, za każdym razem, kiedy słychać było stamtąd pewne tony, wyraźnie ożywił się i 
prężył grzbiet.

Od czasu do czasu dolatywały też z laboratorium zapachy w najwyższym stopniu intrygu-

jące.  Niektóre  z nich  były przykre,  przeważały jednak  nieokreślone  choć  natrętne  aromaty 
sprowadzające  najfantastyczniejsze  halucynacje.  Każdy,  kto  wciągnął  w  płuca  ów  przeni-
kający  powietrze  zapach,  doznawał  chwilowych  wizji  rozległych  horyzontów  z  dziwnymi 
wzgórzami, czy też niekończących się alei sfinksów i gryfów o końskim ciele, ciągnących się 
w niezmierzone dale. Charles Ward poniechał już swych dawnych włóczęg; czas spędzał albo 

background image

nad dziwnymi książkami, których nawiózł do domu całą masę, albo też poświęcał  się równie 
dziwacznym  badaniom. Tłumaczył  to tym, że europejskie źródła roztoczyły  przed nim  nowe 
perspektywy i otworzyły możliwości, dzięki  którym w najbliższych latach dokona rzeczy  re-
wolucyjnych.  Jeszcze  bardziej  upodobnił  się  do  Curwena  z  portretu  w  bibliotece,  przed 
którym  doktor Willett, zawsze  ilekroć  składał Charlesowi  wizytę, przystawał  zdumiony. Tak 
naprawdę,  to  już  tylko  niewielka  plamka  nad  prawym  okiem  mężczyzny  na  portrecie 
odróżniała dawno zmarłego czarnoksiężnika od żyjącego młodzieńca. Wizyty te, które Willett 
składał  Charlesowi  na  wyraźne  życzenie  pana  Warda,  były  również  sprawą  zadziwiającą. 
Młody człowiek wprawdzie  nigdy nie dał  doktorowi  wyraźnej  odprawy,  ale  też i  nigdy nie 
pozwolił mu dotrzeć do głębszych warstw swej psychiki. Willett często zastawał w pracowni 
różne  osobliwe  rzeczy;  a  to ustawione  na  półkach  lub  stole  niewielkie,  wykonane  z wosku 
wyobrażenia  o  groteskowych kształtach,  to  znów wpół  zatarte  pozostałości  kół,  trójkątów i 
pentagramów wykonanych kredą albo węglem na uprzątniętej podłodze  na środku wielkiego 
pokoju. A nocami grzmiały owe rytmy  i inkantacje; doszło w końcu do tego, że służba zaczęła 
potajemnie rozsiewać pogłoski, że Charles oszalał.

W  styczniu  1927  roku  zaszedł  osobliwy  wypadek.  Pewnej  nocy,  około  północy,  kiedy 

Charles monotonnym  głosem ciągnął  rytuał, którego niesamowite  kadencje budziły w całym 
domu upiorne echa, od zatoki przyszedł nagły poryw przenikliwego wiatru, po czym nastąpiło 
trudne  do  wytłumaczenia  drżenie  ziemi,  które  odczuli  wszyscy  mieszkający w sąsiedztwie 
ludzie.  Jednocześnie  kot  zaczął  wykazywać  niebywałe  przerażenie,  a  w  promieniu  mili 
rozszczekały się  wszystkie psy.  Było to  preludium  do gwałtownej  burzy z piorunami — fe-
nomen o tej porze roku — których trzask był tak donośny, że państwo Wardowie pomyśleli w 
pierwszej chwili, że piorun trafił w dom. Ruszyli  spiesznie na górę, by obejrzeć wyrządzone 
szkody,  ale  w  prowadzących  na  poddasze  drzwiach  przywitał  ich  Charles.  W  jego  bladej, 
złowieszczej  twarzy   o  stanowczym  wyrazie  malowała  się  przyprawiająca  o  trwogę  mi-
eszanina powagi  i  triumfu. Zapewnił  rodziców, że w dom  nie trafiło, a burza wkrótce minie. 
Wyjrzawszy przez okno, przekonali się, że  ma rację;  błyskawice oddalały się, korony drzew, 
targane  dziwnym,  lodowatym  podmuchem  ciągnącym  znad wody  nieruchomiały, a  grzmoty 
przekształciły  się  najpierw  w  odległy,  stłumiony  chichot,  poczym  ucichły  całkowicie.  Po-
jawiły się gwiazdy, a malujący się na twarzy Charlesa triumf skrystalizował się, przybierając 
niezwykle osobliwy wyraz.

Po tym zdarzeniu, mniej więcej przez dwa miesiące, Ward dużo mniej czasu niż zazwyc-

zaj spędzał  w laboratorium.  Wykazywać  też zaczął  dziwne  zainteresowanie  pogodą, pytając 
bez przerwy, kiedy nadejdzie  wiosna  i puszczą skuwające ziemię okowy lodu. Pewnej nocy, 
pod koniec marca, dobrze już po północy opuścił dom i wrócił dopiero nad ranem. Jego matka 
— która właśnie się obudziła — posłyszała dochodzący od bramy wjazdowej dźwięk silnika. 
Potem dobiegły ją stłumione przekleństwa i kiedy  zaintrygowana podeszła do okna, ujrzała iż 
cztery  ciemne  postacie  wyciągają  z  ciężarówki,  pod  dyktando  Charlesa,  długą,  ciężką 
skrzynię i wnoszą ją przez boczne drzwi do domu. Potem dobiegł ją zdyszany oddech i ciężki 
chód  po  schodach,  a  na  koniec  głuche  tąpnięcie  na  strychu.  Parę  chwil  później  rozległ  się 
dźwięk  schodzących  po  schodach  kroków  i  czwórka  mężczyzn  znów  pokazała  się  na  polu 
przy ciężarówce, którą zaraz odjechali.

background image

Tego dnia Charles zaciągnął okiennice w swym zaciszu na poddaszu, zamknął się tam na 

głucho  i  przystąpił  do  pracy  z  jakimś  metalowym  przedmiotem.  Nikogo  nic  wpuszczał  i 
uporczywie  odmawiał  proponowanych  posiłków.  Około  południa  rozległ  się  jakiś  donośny 
łomot, a po nim straszny krzyk i  odgłos upadku. Kiedy  zaniepokojona i pani Ward zastukała 
do drzwi, po dłuższym milczeniu syn odpowiedział cicho, że wszystko jest w jak najlepszym 
porządku. Ale obrzydliwy, nie do opisania smród, który buchał zza drzwi, różnił się całkowi-
cie  od  poprzednich  zapachów.  Późnym  popołudniem,  kiedy ucichły  dobiegające  zza  zam-
kniętych  na  głucho drzwi dziwne, syczące  dźwięki, młodzieniec  pojawił  się osobiście; wys-
traszony   i  dziwnie  wymizerowany.  Zabronił  komukolwiek  i  pod  jakimkolwiek  pozorem 
przekroczyć  progu  laboratorium.  Tak  właśnie  rozpoczął  się  kolejny  etap  jego  sekretnych 
zajęć! Nigdy już później  nic wolno  było  nikomu  wchodzić!  ani  do tajemniczej  pracowni  w 
mansardzie, ani do przylegającego dój niej magazynku, który Charles sam  wysprzątał i ume-
blował  z grubsza,  dołączając  do  swego  nietykalnego,  prywatnego  królestwa,  i  traktując  go 
jako sypialnię. Tam też, zamknięty z książkami przyniesionymi z biblioteki na dole, żył aż do 
czasu, kiedy zakupił bungalow w Pawtuxet, dokąd przeniósł cały swój naukowy dobytek.

Wieczorem  tego  dnia,  Charles  ukrył  przed  domownikami  gazetę  i  pozorując  jakiś  wy-

padek, zniszczył  pewne jej  strony. Doktor Willett na  podstawie  zeznań domowników ustalił 
później  datę  tego wydarzenia,  wydobył  z redakcji  “Journalla"  nie  zniszczony egzemplarz i 
sprawdził treść zniszczonego przez Warda fragmentu. Był to niewielki artykuł:

Nocni kopacze na Cmentarzu Północnym
Robert  Hart,  nocny  stróż  na  Cmentarzu  Północnym  zaskoczył  dziś  nad  ranem,  w 

najstarszej części cmentarza kilku mężczyzn, którzy przybyli tam ciężarówką. Z pozostawio-
nych śladów wynika, iż natknął się na nich, nim ci zdążyli dokonać tego, co zamierzali — bez 
względu, co to miało być.

Zaskoczył ich około czwartej nad ranem;  uwagę  jego zwrócił bowiem dochodzący spoza 

budki, w której przebywał, dźwięk motoru. Kiedy zaintrygowany wyszedł na zewnątrz, ujrzał 
w niewielkiej odległości  na  drodze  ciężarówkę:  niestety szelest stóp na żwirze zdradził jego 
obecność. Mężczyźni spiesznie umieścili na ciężarówce wielką skrzynię, i, nim zdołał ich po-
chwycić, odjechali w stronę ulicy. Żaden z okolicznych grobów nic został  uszkodzony i Hart 
sądzi, że chcieli tę skrzynię zakopać w ziemi.

Kopacze musieli pracować już dłuższy czas, bowiem Hart natknął się na olbrzymi, świeży 

wykop,  w  znacznej  odległości  od  szosy  w  kwaterze  Amosa  Fielda,  gdzie  pozostało  już 
niewiele  kamiennych  nagrobków.  Dziura  wielkości  grobu  była  pusta,  a  zgodnie  z planem 
cmentarza w miejscu tym nigdy nie było żadnego grobu.

Sierżant Riley  z Drugiego Posterunku obejrzawszy miejsce przestępstwa  wyraził  opinię, 

że  dół  wykopany  został  prawdopodobnie  przez  bootleggerów,  którzy  w  ren  straszny i  po-
mysłowy zarazem sposób, chcieli ukryć w bezpiecznym miejscu swój towar. Przesłuchiwany 
Hart zeznał, iż ciężarówka skierowała się prawdopodobnie w stronę Rochambeau Avenue, ale 
pewności nie ma.

Przez  kilka  kolejnych  dni,  Charles  Ward  z  rzadka  tylko  pokazywał  się  rodzinie. 

Powiększając swe królestwo na poddaszu o sypialnię, spędzał tam dosłownie każdą chwilę, a 

background image

posiłki, dostarczane mu pod drzwi odbierał  dopiero wtedy, gdy  służący  się już oddalił. Pon-
ownie wróciły monotonne formuły  i śpiewy w dziwacznych rytmach;  niekiedy przypadkowi 
słuchacze  słyszeć mogli brzękliwy dźwięk szkła, syczenia jakichś chemikalii, szum płynącej 
wody  oraz warkot gazowych płomieni w palniku. W okolicy zamkniętych drzwi laboratorium 
w powietrzu  wisiał  odór,  jakiego  nigdy tam  wcześniej  nie  było.  W twarzy młodego  samot-
nika, ilekroć wychodził ze  swego ukrycia, malował  się wyraz najgłębszego zamyślenia. Raz 
osobiście  się  udał do Atheneum  po książkę, której widocznie potrzebował, innym razem wy-
najął  gońca,  który przywiózł  mu  z Bostonu  jakąś inną,  tajemniczą  księgę. Ogólnie sytuacja 
stawała się  coraz bardziej  nieznośna  i  rodzina, wraz z doktorem  Willettem  na dobrą  sprawę 
nie wiedziała co z tym wszystkim zrobić i co o tym sądzić.

-6-

Piętnastego  kwietnia  nastąpiło  kolejne,  dziwne  wydarzenie,  do  którego  doktor  Willett 

przywiązuje  dużą  wagę.  Stało  się  to  w Wielki  Piątek  —  co  zwłaszcza  na  służbie  wywarło 
wielkie wrażenie — ale pozostali domownicy potraktowali to jako czysty zbieg  okoliczności. 
Późnym  popołudniem  młody  Ward  zaczął  wyjątkowo  donośnym  głosem  powtarzać  pewną 
formułę i  palić przy tym  jakieś substancje, których  ostra woń rozniosła się  po całym domu. 
Formułę tę słychać było w całym hallu tak wyraźnie, że nadsłuchująca niespokojnie pod zam-
kniętymi  drzwiami pani Ward zdołała zapamiętać poszczególne  jej  słowa i  potem, na  prośbę 
doktora Willetta zapisać ją. Formuła brzmiała jak poniżej, a  eksperci poinformowali doktora, 
iż  bliską  jej  analogię  znaleźć  można  w  mistycznym  dziele  “Eliphas  Levi"  o  tajemniczej 
postaci, która  przekradła się  przez uchylone, zakazane  drzwi  i ujrzała  przerażające  otchłanie 
znajdującej się za nimi próżni: 

Per Adonai  Eyoim, Adonai  Jahova, Adonai  Sabaoth, Metraton Ou Agla  Methon, verbum 

pythonicum, mysterium salamandrae, cenventus sylvorum, antra gnomorum, daemonia  Coeli 
God, Almonsin, Gibor, Jehosua, Evam, Zariathnatmik, Veni, veni, veni.

Trwało tak bez przerwy i na okrągło bite dwie godziny; potem  w sąsiedztwie rozległo się 

piekielne wycie psów. Jak przeraźliwe było to wycie, świadczyć mogła następnego dnia ilość 
szpalt w gazecie poświęconych temu wydarzeniu. Mieszkańcy domu jednak nie zwrócili na to 
uwagi.  Problem  wycia bowiem skutecznie  przysłaniał  im  napływający nieustannie  zza  zam-
kniętych  drzwi  laboratorium  odór.  Odrażający,  wszechprzenikający  smród,  jakiego  nikt nie 
czuł dotąd i nigdy  już nie poczuje w przyszłości. Wtedy też nastąpił straszliwy błysk, który  — 
gdyby nie światło dnia — z pewnością oślepiłby domowników. Wraz z błyskiem spłynął głos, 
jakiego  żaden  ze  słuchaczy   nie  zdołał  już  zapomnieć.  Pochodził  z  jakiejś  niesłychanej, 
ogłuszającej dali i głębi; i nie był to głos Charlesa Warda. Wstrząsnął on domem w posadach i 
poprzez zgiełk czyniony przez psy słyszało  go co  najmniej  dwóch  sąsiadów. Wstrząśniętej, 
podsłuchującej pod drzwiami laboratorium syna  pani Ward, przeszły po plecach lodowate ci-

background image

arki, kiedy pojęła, piekielne znaczenie tego głosu. Charles bowiem opowiedział jej kiedyś, jak 
straszną  sławą  się  ów głos cieszy  w  mrocznych  księgach,  i  o  tym  jak  grzmiał  —  według 
listów  Fennera  —  nad  skazaną  na  zagładę  farmą  Pawtuxet  owej  straszliwej  nocy,  kiedy 
umierał Joseph Curwen. Nie było najmniejszych wątpliwości co do tożsamości tej koszmarnej 
frazy, którą  Charles, jeszcze  w czasach,  kiedy szczerze  o wszystkim rozmawiał  z rodzicami, 
tak żywo opisywał. Był to tylko fragment, w archaicznym i zapomnianym języku:

“DIES MIES JESCHET BOENE DOESEF DOUYEMA EINTEMAUS."

Zaraz po grzmiącym głosie, nadciągnął, mimo, iż był to środek dnia jakby  mrok, a za nim 

fala smrodu, odmiennego wprawdzie od dotychczasowych, lecz równie obcego i trudnego do 
zniesienia.  Charles  znów  podjął  śpiew  i  matka  zapamiętała  poszczególne  sylaby,  które 
brzmiały  jak:  “Yi  —  nash  — Yog  —  Sothoth  — he  —  Iglb  —  fi  — throdag"  kończąc  się 
słowem:  “Yah!",  wydanym  głosem  o  maniakalnej  sile  wspinającym  się  aż po  rozdzierające 
uszy crescendo.  Sekundę  później  powietrze  wypełnił  zawodzący  skowyt,  który  wybuchł  z 
szaleńczą  siłą  i  stopniowo  zmieniając  formę  i  tonację,  przeszedł  do  paroksyzmu  diabolic-
znego,  histerycznego  śmiechu.  Kobieta  zamarła  na  chwilę,  lecz nad  trwogą  jednak  wzięła 
górę ślepa odwaga matki; pani Ward postąpiła do przodu i zapukała do drzwi; odpowiedziała 
jej  głucha  cisza. Zastukała  ponownie, i  wtedy sparaliżował  ją  straszliwy skrzek, tym razem 
niewątpliwie wydany znanym  jej tak dobrze głosem syna, ale  współbrzmiący  jednocześnie z 
tym  innym, wciąż Jeszcze wibrującym w powietrzu głosem. Zemdlała, jakkolwiek nie jest w 
stanie  przypomnieć  sobie  dokładnej  i  bezpośredniej  przyczyny  tego  zasłabnięcia.  Pamięć 
płata czasem miłosierne figle.

Pan Ward wrócił z firmy dokładnie kwadrans po szóstej i nie zastawszy żony na parterze, 

dowiedział  się  od przerażonej służby, że  zapewne pilnuje drzwi Charlesa, zza których dobie-
gały  jeszcze  dziwniejsze  odgłosy.  Natychmiast  podążył  na  piętro,  gdzie  na  korytarzu  pod 
drzwiami laboratorium natknął się na rozciągniętą na podłodze żonę. Przyniósł więc spiesznie 
z toalety w pobliskiej  alkowie  szklankę  wody  i  chlapiąc  zimnym  płynem  na  twarz nieprzy-
tomnej,  obserwował  z  ulgą  jak  stopniowo  dochodzi  do  siebie  i  otwiera  oszołomione  oczy. 
Wtedy, nieoczekiwanie, jego z kolei przeszył lodowaty  dreszcz i niewiele brakowało, by  pan 
Ward wpadł w taki sam stan, z jakiego wyszła właśniejego żona. Pogrążone bowiem dotąd w 
ciszy  laboratorium,  nie  było  już  wcale  ciche;  dobiegać  zaczęły  stamtąd  dźwięki  napiętej, 
stłumionej  rozmowy  prowadzonej  wprawdzie  głosem  zbyt  cichym,  by  dało  się  rozróżnić 
poszczególne słowa, ale w jakiś sposób przejmującej do szpiku kości.

To, że Charles mamrocze jakieś formuły, nie było niczym nowym; tylko że tym razem był 

to wyraźny dialog — czy też jego imitacja — w którym z łatwością rozróżnić było można py-
tania i odpowiedzi, oświadczenia i odzewy. Jeden z głosów należał z całą pewnością do Char-
lesa, ten drugi jednak posiadał głębię i tubalność, jakich młodzieniec przy najlepszych nawet 
chęciach  nie  byłby w stanie  wydobyć  ze  swego  gardła. Było w  nim  coś  tak  obrzydliwego, 
bluźnierczego i anormalnego, iż wyłącznie straszny krzyk, jaki wydała w tej chwili żona pana 
Warda sprawił,  że  nie zemdlał. Przeciwnie, odezwały  się w nim  takie instynkty opiekuńcze, 
jakich  Theodore  Howland  Ward  w dotychczasowym  swym  życiu  jeszcze  nie  doświadczył. 
Wziął żonę na ręce i, nim w pełni dotarły do jej świadomości głosy, które nim tak straszliwie 

background image

wstrząsnęły, szybko zniósł ją na parter. Umykając na dół, posłyszał jednak coś co sprawiło, że 
zachwiał się pod niesionym ciężarem. Krzyk pani Ward bowiem  musieli usłyszeć ci inni, i w 
odpowiedzi, zza zamkniętych drzwi dobiegły pierwsze artykułowane, wyraźne słowa. Była to 
tylko uwaga, którą podniecony Charles zwrócił komuś, lecz w jakiś mglisty sposób niosła ona 
ojcu nieznaną groźbę:

- Sza… pisz!
Po obiedzie  Wardowie  odbyli  dłuższą  naradę  i  ojciec  postanowił  jeszcze  tego  wieczoru 

rozmówić się ostatecznie z synem. Nieistotne, jak ważne były  zajęcia Charlesa, takie zachow-
anie się było niedopuszczalne. Ostatnie wybryki przekraczały już granice zdrowego rozsądku, 
zagrażając  ładowi  w  domu  i  nerwom  pozostałych domowników.  Młodzieniec  musiał  chyba 
stracić rozum, gdyż tylko zwykłe szaleństwo tłumaczyć mogło tak dzikie wrzaski i wyimagi-
nowane  rozmowy  prowadzone  różnymi  głosami.  Jeśli  nie  położy  temu  kresu,  pani  Ward 
ciężko rozchoruje się na nerwy, a służba porzuci pracę.

Kiedy sprzątnięto ze stołu, pan Ward wstał  i ruszył na górę do laboratorium  Charlesa. na 

trzecim piętrze zaintrygowały  go dźwięki dochodzące z nie używanej ostatnio biblioteki syna. 
Ktoś najwyraźniej przerzucał tam  książki  i papiery.  Kiedy zdesperowany ojciec  przekroczył 
próg pokoju, ujrzał młodzieńca, dźwigającego całe naręcze książek.

Twarz Charlesa była wychudła i zmizerowana, a na dźwięk głosu ojca, upuścił raptownie 

na  podłogę dźwigany ciężar. Na rozkaz zrezygnowany usiadł  posłusznie  i  musiał wysłuchać 
tego, co  pan Ward miał  mu  do powiedzenia. Obyło się  bez scen.  Młodzieniec  zgodził  się z 
ojcem, że wszystkie te głosy, mamroty, magiczne zaklęcia i smród chemikaliów są rzeczą nie-
dopuszczalną i obiecał poprawę, jakkolwiek zastrzegł, że chciałby w dalszym ciągu utrzymy-
wać wszystko w tajemnicy.

Obecnie jego praca polegać będzie zasadniczo na  lekturze; niemniej jednak musi znaleźć 

sobie jakieś pomieszczenie, gdzie w razie potrzeby będzie mógł swobodnie kontynuować swe 
wokalne  rytuały.  Wyraził  skruchę  z  powodu  matki,  wyjaśniając  przy  tym,  iż  owa  późna 
konwersacja stanowiła część starannie i drobiazgowo opracowanego systemu symbolicznego, 
którego  celem  było  wytworzenie  pewnej  atmosfery  umysłowej.  Pana  Warda  najbardziej 
zadziwiła w tej rozmowie znajomość trudnych i zawiłych terminów chemicznych, jaką prze-
jawiał jego syn; ogólne wrażenie jednak było pozytywne i  mężczyzna nabrał przekonania, że 
Charles,  mimo  swych  dziwactw,  tajemniczego  napięcia  malującego  się  w  twarzy  oraz 
śmiertelnej powagi, jest bez wątpienia normalny i zrównoważony. Rozmowa w sumie niczego 
nie  rozstrzygnęła  i  kiedy Charles podniósł  rozsypane  na  ziemi  książki  i  opuścił  pokój, pan 
Ward na dobrą  sprawę  nie wiedział, co z tym wszystkim  zrobić. Pozostawała jeszcze tajem-
nicza  śmierć  biednego  Niga,  którego  godzinę  wcześniej  znaleziono  martwego  w  piwnicy; 
miał wytrzeszczone ślepia i wykrzywiony przerażeniem pysk.

Oszołomiony   rodzic,  kierowany  jakimś  niejasnym  detektywistycznym  instynktem,  od-

ruchowo rozglądał się po pustych półkach, sprawdzając, co zabrał ze sobą na strych jego syn. 
Biblioteka młodzieńca  była dokładnie  posegregowana i  pan Ward  bez trudu zorientował się, 
czego brakuje. Skonstatował ze zdumieniem, że tym razem Charles nie tknął żadnej z książek 
traktujących o historii czy  okultyźmie. Zabrał wyłącznie rzeczy współczesne — traktaty nau-
kowe, podręczniki literatury, prace filozoficzne oraz pewne roczniki gazet i czasopism. Biorąc 
pod  uwagę  dotychczasowe  zainteresowania  Charlesa  Warda  było  to zdumiewające. Ponadto 

background image

pan  Ward czuł,  że  jest tu  coś  jeszcze;  odnosił  pogłębiające  się  cały  czas  wrażenie  dziwac-
zności.

Odczucie było tak silne, że pan Ward zamarł i wszelkimi siłami próbował ogarnąć myślą i 

sprecyzować dokładnie, co jest tutaj nie w porządku. Bo niewątpliwie coś było nie tak; czuł to 
zarówno duchem jak i ciałem. Zresztą od pierwszej chwili, kiedy trafił  do tego pokoju, wyc-
zuwał to intuicyjnie. I nagle przyszło olśnienie.

Farba z przeniesionego tu z domu w Olney Court portretu Curwena nad ozdobnym gzym-

sem kominka na północnej części ściany pokoju, była kompletnie złuszczona. Czas, przez jaki 
pokój  stał  pusty —  a  więc  i  nieogrzewany —  zrobił  swoje.  Farba  łuszczyła  się  i  łuszczyła 
zwijając  się  warstwa  po  warstwie,  aż kruche  płatki  odpadały,  odsłaniając  same  drewniane 
podłoże obrazu; i oczy  Josepha  Curwena  przestały już śledzić  każdy krok tak podobnego do 
niego  młodzieńca.  Obraz  rozpadł  się  i  jedynie  na  podłodze  pozostała  warstwa  delikatnego, 
błękitnawo—szarego kurzu.

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY

Przemiana i szaleństwo

-1-

Przez cały tydzień,  który nastąpił  po pamiętnym Wielkim  Piątku,  Charles Ward pokazy-

wał  się  domownikom  dużo  częściej  niż zazwyczaj;  przenosił  bowiem  nieustannie  książki  z 
biblioteki  do  laboratorium  na  poddaszu.  Jego  zachowanie  się  było  poprawne  i  rozsądne, 
wyłącznie  matce  bardzo nie  podobał  się  wystraszony  i  zaszczuty wyraz jego oczu. Ponadto 
przejawiać  zaczął  wilczy wprost  apetyt,  co  można  było  wnosić  po  ilości  zamówionego  u 
kucharza jedzenia.

Doktor  Willett  na  wieść  o  piątkowych  hałasach  i  wydarzeniach,  w  najbliższy  wtorek 

zamknął  się  z młodzieńcem w bibliotece, gdzie z portretu na ścianie nie spoglądał już dłużej 
Curwen i odbył z Charlesem długą rozmowę, która — jak wszystkie dotychczas — niewiele 
przyniosła nowego. A jednak doktor stanowczo utrzymuje, że  młodzieniec był jeszcze wtedy 
niewątpliwie sobą i przy zdrowych zmysłach. Obiecywał, że już wkrótce rozgłosi światu rew-
elacje, ale na razie musi  zorganizować  sobie nowe laboratorium, gdzieś poza rodzinnym  do-
mem.  Zniszczenie  portretu  niewiele  go  obeszło,  co  biorąc  pod  uwagę  jego  pierwotny en-
tuzjazm, było  rzeczą dziwną; zwłaszcza iż fakt rozpadnięcia  się w proch  obrazu, zdawał się 
bawić młodzieńca.

Po jakichś dwóch tygodniach, Charles zaczął  znikać  na  dłuższy  czas z domu i pewnego 

razu,  kiedy  stara,  dobra  Murzynka  Hannah  przyszła  pomóc  w  wiosennych  porządkach, 
wspomniała  przy  okazji  o  ciągłych  wizytach  młodzieńca  w  starym  domu  w  Olney Court, 
gdzie zawsze zjawiał się z wielką  walizą i prowadził w piwnicy jakieś cudaczne badania. Do 
niej  samej  i  do  starego  Asa  odnosił  się  zawsze  bardzo  dobrze,  ale  sprawiał  wrażenie  zas-
traszonego,  co  niezwykle  martwiło  poczciwą  Murzynkę,  która  znała  go  przecież  od 
urodzenia.

Kolejne wieści  o jego poczynaniach nadeszły z Pawtuxet, gdzie  bardzo często widywali 

go  pewni  przyjaciele  rodziny.  Wyglądało,  że  bez  przerwy   odwiedza  plażę  i  przystań  na 

background image

Rhodes-on-the-Pawtuxet;  późniejsze  śledztwo  przeprowadzone  przez  doktora  Willetta 
ujawniło, iż gorączkowo poszukiwał tam dojścia na porośnięty  zbitym gąszczem zarośli brzeg 
rzeki,  wzdłuż  której  odbywał  długie  wędrówki  w  kierunku  północnym.  Później,  w  maju, 
wznowił  raz  w  laboratorium  na  poddaszu  swe  rytualne  śpiewy,  co  spowodowało  gniewną 
reakcję  pana  Warda,  a  ze  strony Charlesa  z kolei,  mglistą  obietnicę  poprawy.  Rzecz miała 
miejsce  z rana, kiedy to po śpiewach, znów rozległa  się — jak w ów burzliwy Wielki Piątek 
— wyimaginowana rozmowa. Młodzieniec  spierał się sam ze sobą, czynił sobie wymówki, a 
na  koniec  wybuchła  straszna  awantura  i  krzyki.  Doskonale  można  było  rozpoznać  czyjeś 
stawiane  donośnym  głosem  żądanie,  któremu  ktoś  uparcie  się  sprzeciwiał.  Pani  Ward 
natychmiast znalazła  się  na  górze  i  zaczęła  podsłuchiwać  pod drzwiami. Rozróżnić  zdołała 
zaledwie  fragment rozmowy,  gdzie  jedynym  wyraźnym  zwrotem było:  “przez trzy miesiące 
muszę  mieć  to  czerwone".  Kiedy  zakołatała  do  drzwi,  wszelkie  hałasy natychmiast  ustały. 
Przepytywany  później przez ojca Charles,  wyjaśnił, że  wystąpiły pewne  konflikty  sfer świa-
domości. Konfliktów takich uniknąć mógłby wyłącznie jakiś wybitny umysł, ale on — Char-
les — postarał się przenieść je w inne dziedziny.

Mniej  więcej  w  połowie  czerwca,  pewnej  nocy  zaszedł  kolejny,  tajemniczy wypadek. 

Wczesnym wieczorem rozległ się w laboratorium jakiś rumor i łoskot, ale nim pani Ward do-
tarła do drzwi, wszystko się uspokoiło. O północy, gdy rodzina udawała się już na spoczynek 
i szef służby domowej — zgodnie ze swym późniejszym oświadczeniem — zamykał właśnie 
na noc  frontowe  drzwi, u stóp  schodów pojawił się chwiejnym  i  niepewnym  krokiem, dźwi-
gający wielką walizę Charles. Młodzieniec nie odezwał się słowem i tylko gestem pokazał, że 
pragnie  wyjść;  poczciwy,  pochodzący  z  Yorshire  sługa  natychmiast  zauważył  jego 
rozgorączkowany, rozbiegany wzrok i dziwne drżenie ciała.

Otworzył drzwi  i  młody Ward bez słowa opuścił  dom, z rana  jednak lokaj  powiadomił  o 

wszystkim panią Ward. Służący oświadczył, iż w spojrzeniu, jakim obrzucił go Charles było 
coś piekielnego i młody gentelmen nie powinien w ten sposób spoglądać na uczciwych ludzi. 
\V  każdym bądź razie, lokaj nie miał zamiaru pozostać pod tym dachem przez następną noc. 
Pani  Ward  pozwoliła  mężczyźnie  odejść,  ale  nie  przywiązała  większej  wagi  do  jego  słów. 
Byłoby bowiem  śmieszną  rzeczą  akurat tej  nocy podejrzewać  Charlesa  o  jakieś agresywne 
zachowanie;  z  laboratorium  na  górze  —  pani  Ward  nie  mogła  długo  zasnąć  —  dobiegały 
stłumione  odgłosy jakichś westchnień i szlochu, mówiących  jedynie  o najgłębszej rozpaczy. 
Od  tej  właśnie  chwili  pani  Ward  regularnie  już nasłuchiwała  nocami  dobiegających  z góry 
dźwięków; tajemnica jej syna wyparła z umysłu matki wszelkie inne myśli.

Kolejnego wieczoru, podobnie jak miało to miejsce prawie trzy miesiące wcześniej, Char-

les Ward  wziął  gazetę  i  znów  niby przypadkowo  zniszczył  obszerne  jej  części.  Nikt  z  do-
mowników  jakoś nie  zwrócił  na  ten  szczegół  uwagi;  dopiero  później,  kiedy doktor  Willett 
zaczął wiązać  ze  sobą  poszczególne  fakty, trafił  i na  tę  okoliczność. W  redakcji  “Journalla" 
odnalazł  więc  kompletny   egzemplarz  gazety  i  oznaczył  dwa  artykuły,  o  które  zapewne 
chodziło Charlesowi:

Kolejni rabusie na cmentarzu.
Dzisiejszego ranka Robert Hart, nocny stróż na Cmentarzu Północnym, ponownie natknął 

się  w najstarszej  części  cmentarza  na ślad hien cmentarnych. Rozkopany został i  ograbiony 

background image

grób Ezry  Weedena, urodzonego  w roku 1740 i zmarłego w 1824 roku — jak  było napisane 
na  zdjętej  i  z  furią  potrzaskanej  płycie  nagrobnej.  Czynu  dokonano  za  pomocą  szpadla 
ukradzionego z pobliskiego magazynu narzędzi.

Cokolwiek mogło znajdować się jeszcze w ziemi — ponad sto lat po pogrzebie — zostało 

zrabowane  i  w  jamie  odkryto  tylko  kilka  kawałków  zbutwiałego  drewna.  Nie  znaleziono 
śladów kół żadnego pojazdu, ale policja zdjęła odcisk buta, którego ślad podeszwy sugeruje, 
że właściciel był człowiekiem wytwornym.

Hart skłonny jest wiązać ten incydent z poprzednim, jaki miał miejsce w marcu zeszłego 

roku, kiedy to spłoszył  grupę mężczyzn z ciężarówką, którzy zdążyli tylko wykopać  głęboki 
dół.  Sierżant  Riley   z  Drugiego  Posterunku  jednak  jest  innego  zdania  i  wykazuje  istotne 
różnice  między tymi  dwoma przypadkami. W marcu  dół wykopano  w  miejscu, gdzie nigdy 
nie było grobu; teraz ograbiono istniejącą od dawna i zadbaną mogiłę, a zniszczona płyta na-
grobna świadczy o jakichś głębszych motywach, jakimi kierowali się barbarzyńscy rabusie.

Powiadomieni o tym  incydencie Weedenowie, wyrazili  swe najwyższe zdumienie  i  obur-

zenie;  nie  mieli  przecież wrogów,  którzy by  pragnęli  aż niszczyć  grób  ich przodka. Hazard 
Weeden z Angel Street, mieszkający pod numerem 598 przypomniał wprawdzie starą legendę 
rodzinną,  zgodnie  z  którą  Ezra  Weeden,  na  krótko  przed  Rewolucją  wplątany miał  być  w 
jakąś dziwną, choć  nie przynoszącą  mu ujmy historię — ale w ostatnich czasach nic  podob-
nego  się  przecież nie  wydarzyło.  Sprawą  zajął  się  osobiście  Inspektor  Cunningham;  ma  on 
nadzieję w najbliższym czasie wykryć jakieś nowe szczegóły.

W Pawtuxet szczekają psy.
Dzisiejszej  nocy, około trzeciej nad ranem, mieszkańców Pawtuxet wyrwało ze snu niez-

wykłe  ujadanie  psów,  dobiegające  gdzieś  znad  rzeki,  nieco  na  północ  od  Rhodes-on-the-
Pawtuxet. Siła i charakter tego wycia, zgodnie z opinią osób, które je słyszały, były doprawdy 
niezwykłe, a Fred Lemdin, stróż nocny z Rhodes, utrzymuje, iż ujadaniu towarzyszyło coś, co 
do  złudzenia  przypominało  wrzaski  śmiertelnie  przerażonego  i  pogrążonego  w  męczarni 
człowieka. Ostra  i  bardzo  krótka burza z piorunami, która  przeszła  gdzieś w pobliżu zakola 
rzeki,  położyła  kres niepokojowi  zwierząt.  Z incydentem  tym  wiążą  się  dziwne  i  paskudne 
zapachy,  dolatujące  zapewne  ze  zbiorników  z  olejem,  stojących  na  brzegu;  one  to  mogły 
spowodować niepokój psów.

W  wyglądzie  Charlesa  zaczęły   zachodzić  teraz  osobliwe  zmiany.  Był  wyraźnie  wys-

traszony, a  w oczach płonęły mu  dzikie błyski  i wracając  pamięcią do  tych dni, wszyscy są 
/godni, że młodzieniec pragnął jakby wyznać coś, co napawało go nieludzkim przerażeniem. 
Matka,  chorobliwie  już przeczulona  i  nasłuchująca  każdej  nocy,  spostrzegła,  iż  pod  osłoną 
ciemności,  syn  jej  nieustannie  robi  jakieś  tajemnicze  wypady,  które  większość  akademicko 
nastawionych  psychiatrów,  łączy  zgodnie  z  odrażającymi  przypadkami  wampiryzmu,  o 
których tak sensacyjnie pisała w tamtych dniach prasa. Ale ich sprawcy nigdy nie znaleziono. 
Wypadki  te, nazbyt świeże  i  głośne  by wnikać  w ich szczegóły,  dotyczyły ofiar  w różnym 
wieku  i  różnej  płci, a dochodziło do nich  głównie w dwóch konkretnych rejonach:  na zabu-
dowanym  rezydencjami  wzgórzu  w  North  End  —  w  pobliżu  domu  Wardów  —  oraz  na 
przedmieściach  Providence,  w  okolicach  Cranston,  niedaleko  Pawtuxet.  Atakowani  byli 

background image

zarówno  nocni  przechodnie,  jak  i  osoby śpiące  przy otwartym  oknie,  a  ci  którzy przeżyli, 
utrzymywali  jednomyślnie, że  atakował ich chudy,  giętki, skaczący  potwór z płonącymi oc-
zyma; chwytał zębami szyję lub górne ramię ofiary i łapczywie pił krew.

Doktor  Willett,  który utrzymuje  wciąż,  że  nawet wtedy  Charles  Ward  był  jeszcze  nor-

malny, jest bardzo ostrożny w próbach wytłumaczenia tej makabry. Posiada własną teorię, a w 
stanowczych opiniach ogranicza się wyłącznie do dziwnej negacji:

— Nie mówię — twierdzi —że wiem, kto lub co jest sprawcą tych napadów i morderstw, 

ale mogę śmiało oświadczyć, że Charles Ward nie miał z tym nic wspólnego. Jestem pewien, 
że  nie znał smaku krwi, o czym lepiej niż jakiekolwiek słowne argumenty, świadczyć  mogła 
jego  .  przewlekła  anemia  i  wzrastająca  wciąż  bladość  twarzy.  Wtrącił  się  w  przerażające 
sprawy  i  zapłacił  za to;  ale potworem  czy łajdakiem nigdy nie  był. W tej chwili nie chcę już 
nawet o tym  myśleć. Nadeszła przemiana, w wyniku której dawny Charles Ward umarł. A w 
każdym bądź razie umarła jego dusza, gdyż szalone  ciało, które zniknęło ze szpitala Waite'a, 
posiadał ktoś inny.

Willett mówił to ze znajomością rzeczy, gdyż często bywał w domu Wardów, gdzie leczył 

panią Ward. W wyniku ciągłego napięcia, stan jej nerwów niebywale się  pogorszył, a nocne 
czuwania  sprowadziły tylko  chorobliwe  halucynacje,  o  których  nawet doktorowi  mówiła  z 
niechęcią. Willett wprawdzie w rozmowach z nią bagatelizował to wszystko, lecz w duchu był 
bardzo  zaniepokojony.  Wszystkie  te  halucynacje  niezmiennie  wiązały  się  ze  stłumionymi 
dźwiękami szlochu i westchnień dobiegającymi z laboratorium na poddaszu i z sypialni syna 
o  najprzeróżniejszych  porach  dnia  i  nocy.  Ostatecznie  więc,  na  początku  czerwca,  Willett 
polecił  pani  Ward  udać  się do Atlantic  City na dłuższą  kurację  zdrowotną, a  panu Wardowi 
oraz skrytemu  i  wycieńczonemu Charlesowi  kazał pisywać  do  niej  wyłącznie pogodne  listy. 
Prawdopodobnie  temu  wymuszonemu  przez doktora  i  niechętnemu  z jej  strony wyjazdowi, 
pani Ward zawdzięcza zdrowe zmysły, a zapewne i życie.

-2-

Wkrótce  po  wyjeździe  matki,  Charles  Ward  rozpoczął  starania  o  zakup  bungalowu  w 

Pawtuxet. Mimo,  iż był  to nędzny, niewielki, drewniany budynek wyposażony w betonowy 
garaż, usytuowany na wysokim, słabo zabudowanym brzegu rzeki, nieco powyżej Rhodes, to 
z jakichś nieokreślonych powodów młodzieniec nie pragnął nic lepszego. Tak długo nachodził 
różne  agencje handlu nieruchomościami, aż jedna  z nich podjęła  się tego zadania i załatwiła 
mu  kupno bungalowu  po wygórowanej  zresztą  cenie  od jakiegoś  niechętnie  pozbywającego 
się  go właściciela.  Kiedy tylko to  się stało, Charles pod  osłoną  nocy przetransportował  tam 
wielką ciężarówką  wszystkie swoje skarby z laboratorium  na poddaszu,  łącznie  z książkami 
—  i  tymi  dziwacznymi,  i  współczesnymi,  które  niedawno  zabrał  ze  swojej  pracowni. 
Ciężarówkę  ładować  kazał  głęboką  nocą, toteż ojciec  przypomina  sobie  tylko, że przez sen 
słyszał  stłumione  przekleństwa  i  tupot  czyichś  nóg  na  górze,  kiedy  zabierano  rzeczy. 
Następnie  Charles  wrócił  do  swych  pokoi  na  trzecim  piętrze  i  nigdy  już  nie  odwiedzał 
strychu.

W  bungalowie  Pawtuxet,  młodzieniec  otoczył  się  nie  mniejszą  tajemnicą,  niż w  swoim 

królestwie na poddaszu; z tym tylko, że teraz posiadał już dwóch powierników tych sekretów: 

background image

łajdacko  wyglądającego  Portugalczyka,  Metysa  z  South  Main  Street  w  Waterfront,  który 
pełnił  funkcję  służącego,  oraz  chudego  cudzoziemca  w  ciemnych  okularach  i  o  długiej, 
szczeciniastej,  wyglądającej  na  farbowaną  brodzie,  który  najwyraźniej  był  współpra-
cownikiem Charlesa. Sąsiedzi na próżno próbowali pociągnąć za język tych dwóch dziwnych 
osobników.  Mulat Gomez po angielsku  mówił  bardzo  słabo,  a  brodacz,  przedstawiający się 
jako doktor Allen, również nie zdradzał ochoty do zwierzeń. Wprawdzie sam Ward próbował 
być bardziej komunikatywny, ale spowodował tylko powszechne zdumienie swymi badaniami 
chemicznymi. Po  krótkim  czasie zaczęły krążyć  dziwne  słuchy o płonących  nocą  w farmie 
tajemniczych  światłach;  a  nieco  później,  kiedy światła  te  nagle  znikły,  jeszcze  dziwniejsze 
opowieści  o  niewiarygodnych  wprost  ilościach  mięsa  kupowanego  u  rzeźników  lub  bez-
pośrednio  w  jatkach,  o  stłumionych  krzykach,  deklamacjach,  rytmicznych  śpiewach  i 
wrzaskach dochodzących prawdopodobnie  z niezwykle  głębokich  piwnic  pod  farmą. Nowe, 
dziwne gospodarstwo nie cieszyło się sympatią okolicznej burżuazji i nic dziwnego, że snuto 
mroczne historie, łączące czarnego służącego z epidemią wampiryzmu; zwłaszcza, że plaga ta 
ograniczyła się teraz wyłącznie do terenów samego Pawtuxet i przyległych do Edgewood ulic.

Większość  czasu Charles spędzał  w bungalowie;  czasami jednak przebywał również pod 

dachem  swego  ojca  i  wciąż  zaliczany tam  był  do  domowników.  Ze  dwa  razy opuścił  na 
tydzień  miasto, lecz cel  tych  wyjazdów jest dotychczas nieznany.  Był  coraz bledszy i  coraz 
bardziej wycieńczony, a w rozmowach z doktorem Willettem wykazywał coraz mniejszy brak 
pewności siebie, kiedy powtarzał swą starą śpiewkę o wadze badań i przyszłych rewelacjach. 
Doktor Willett zazwyczaj  czyhał  na  niego  w  domu rodziców, ponieważ głęboko zaniepoko-
jony  i  zdezorientowany  ojciec,  chciał  mieć  jednak  jaką  taką  kontrolę  nad  skrytym  i 
niezależnym już, dorosłym synem. A sam  doktor — przytaczając na to wiele argumentów — 
ciągle obstaje, iż młodzieniec w tym czasie był jeszcze normalny.

Wampir  przestał  grasować  we  wrześniu,  ale  już  w  styczniu,  Charles  Ward  popadł  w 

kolejne, ciężkie tarapaty. Nieustanny, nocny ruch ciężarówek do bungalowu w Pawtuxet stał 
się  obiektem  powszechnego  zainteresowania  i  czysty przypadek  sprawił,  iż wyszło  na  jaw, 
jaki  towar  one  wożą.  W  odludnym  miejscu,  w  pobliżu  Hope  Yalley hijackerowie  zastawili 
jedną ze swych niecnych zasadzek; tym razem jednak złoczyńców czekał prawdziwy szok. Po 
dostaniu  się  do  podłużnych  pudeł,  ujrzeli  iż  zawierają  one  przechodzącą  wszelkie  wyo-
brażenie makabrę; odkrycie to było tak koszmarne, że nie dało się go utrzymać w tajemnicy, i 
wieść  o  nim  wyszła  poza  świat podziemny.  Złodzieje  pośpiesznie  zakopali  łup,  ale  sprawa 
stała się  głośna i  policja  stanowa wszczęła  dochodzenie. Aresztowany wkrótce potem włóc-
zęga, za obietnicę zwolnienia z odpowiedzialności sądowej za różne inne sprawki, zgodził się 
zaprowadzić oddział żołnierzy do miejsca, gdzie zakopano skrzynie. W tych spiesznie wyko-
panych  schowkach  znaleziono  pewne,  niezwykle  odrażające  i  haniebne  rzeczy;  tak 
odrażające, że ze względu na opinię publiczną — również międzynarodową — nie ujawniono 
tego, co znaleźli  przejęci grozą wojskowi. Co do tego, by sprawę wyciszyć, nikt nie miał ci-
enia  wątpliwości  —  nawet pozbawieni  wszelkich  skrupułów  oficerowie  śledczy.  Nastąpiła 
gorączkowa wymiana telegramów z Waszyngtonem.

Skrzynie  jechały do bungalowu Charles Warda w Pawtuxet.  Natychmiast też złożyli  tam 

oficjalną  wizytę  oficerowie  stanowi  federalni.  Blademu,  zdenerwowanemu  młodzieńcowi 
towarzyszyli dwaj jego kompani. Charles złożył przekonywujące i świadczące o jego niewin-

background image

ności zeznania! Potrzebował pewnych okazów anatomicznych do badań, których znaczenie i 
autentyczność może zweryfikować każdy, kto znał go przez ostatnie dziesięciolecie. Zamówił 
więc  potrzebny towar w paru agencjach, sądząc, że prowadzą one legalną działalność. Kiedy 
inspektorzy wspomnieli o straszliwym ciosie, jaki zadać może opinii publicznej i dumie naro-
dowej wieść o całej sprawie, Charles oświadczył, że o tożsamości okazów nie wiedział abso-
lutnie  nic,  i  sam  jest wstrząśnięty.  Oświadczenie Warda  poparł  w całej  rozciągłości  brodaty 
współpracownik, doktor Allen, którego dziwnie głuchy  głos, bardziej przekonał oficerów, niż 
nerwowe tłumaczenia Charlesa. Ostatecznie więc sprawa została zatuszowana, ale oficerowie 
skrzętnie  zapisali adres agencji  w Nowym Yorku, który podał  im Ward; dalsze śledztwo nie 
przyniosło jednak żadnych rezultatów. Należy dodać, że okazy szybko i bez rozgłosu wróciły 
na  swoje  miejsca,  i  społeczeństwo  nigdy  nie  dowiedziało  o  bluźnierczym  zakłóceniu  ich 
spokoju.

Dziewiątego  lutego  1928  roku  doktor  Willett  otrzymał  od  Charles  Warda  list,  któremu 

przypisuje kluczowe  znaczenie  i  na  którego temat toczy nieustanne polemiki z doktorem Ly-
manem.  Podczas  gdy  ten  sądzi,  że  list  stanowi  wyłącznie  potwierdzenie  klinicznego  przy-
padku dewentia praecox, Willett traktuje go jako ostatnie, całkowicie jeszcze normalne oświ-
adczenie  nieszczęsnego  młodzieńca.  Szczególną  wagę  przykłada  do  normalnego  charakteru 
pisma,  które  —  jakkolwiek  wykazuje  już  pewne  oznaki  nadchodzącego  załamania  ner-
wowego autora — bez wątpienia jest charakterem Charles Warda. Tekst brzmiał w całości tak:

100 Prospect St.
Providence, R.L Ósmy luty 1928
Drogi Doktorze Willett: _______
Czuję, że nadszedł w końcu czas, bym wyjawił to, co dawno już obiecywałem, i o coś tak 

często  mnie  molestował.  Cierpliwość,  jaką  wykazałeś  oraz  zaufanie  pokładane  w  moim 
rozumie i uczciwości zawsze będę cenił bardzo wysoko.

Teraz,  kiedy  jestem  gotów złamać  milczenie,  muszę  wyznać  ze  wstydem, że  nie  będzie 

żadnego triumfu o jakim marzyłem. Zamiast triumfu znalazłem przerażenie i moja rozmowa z 
tobą nie będzie rozmową o sukcesie, będę natomiast prosił o pomoc i radę, jak ratować siebie 
i  świat  od  przekraczającej  wszelkie  ludzkie  wyobrażenie  grozy.  Przypominasz  sobie,  co 
mówiły  listy Fennera o napadzie na Pawtuxet. Należy to uczynić ponownie, i to jak najszyb-
ciej.  Wisi  bowiem  nad  nami  coś,  czego  nie  da  się  słowami  opisać  —  a  zależy  od  tego 
przyszłość  całej  cywilizacji,  wszelkie  prawa  natury,  być  może  los  systemu  słonecznego  i 
wszechświata.  Bo jakkolwiek  czyniłem  to w  imię  wiedzy,  wyciągnąłem  na  światło dzienne 
przerażającą okropność. Teraz więc, w imię wszelkiego życia i całej znanej natury, musisz mi 
pomóc wepchnąć to ponownie w nicość.

Pawtuxet  opuściłem  na  zawsze  i  musimy wytępić  wszystko,  co  tam  zostało;  żywe  czy 

martwe.  Nie  wrócę  już tam,  i  nie  wolno  ci  wierzyć, jeśli  nawet posłyszysz,  że  tam  jestem. 
Wszystko ci wyjaśnię  podczas spotkania. Wracam  na dobre do domu i  proszę  byś odwiedził 
mnie,  jak  tylko  uda  ci  się  wygospodarować  pięć-sześć godzin  czasu,  by wysłuchać  wszyst-
kiego, co  mam  do powiedzenia. Zajmie  to sporo czasu — i  uwierz mi,  że  nigdy nie miałeś 
większego obowiązku  zawodowego jak  teraz. Moje własne  życie  i mój zdrowy rozsądek, są 
tutaj rzeczami najmniej istotnymi.

background image

Nie  ważę  się  powiedzieć  o  tym  ojcu,  gdyż nie  pojąłby zapewne  całej  rzeczy. Powiedz-

iałem  mu  tylko,  że  grozi  mi  niebezpieczeństwo;  wynajął  zatem  z agencji  czterech detekty-
wów, którzy pilnują  domu dniem i  nocą. Nie  wiem na  ile  okażą  się pomocni; przeciw sobie 
bowiem  mają  siły przerażające, siły, które nawet ty z trudem  sobie  wyobrazisz i zrozumiesz. 
Przybądź więc prędko, jeśli pragniesz ujrzeć mnie jeszcze żywego i wysłuchać, w jaki sposób 
możesz ocalić kosmos od absolutnego piekła.

Przybądź kiedykolwiek... nie będę wychodził z domu. Nie dzwoń przed tym, bo nie wia-

domo  kto  lub  co  może  cię  przejąć.  I  błagajmy  wszystkich  bogów jacy istnieją,  by  nic  nie 
stanęło na przeszkodzie naszemu spotkaniu.

Z najwyższą powagą i rozpaczą
Charles Dexter Ward.

P. S. Zastrzel  doktora Allena jak tylko go zobaczysz, a  jego ciało rozpuść  w kwasie. Nie 

pal zwłok.

Doktor Willett otrzymał  list o  dziesiątej  trzydzieści  przed południem  i  natychmiast zor-

ganizował sobie rozkład dnia tak, by popołudnie i wieczór poświęcić tej doniosłej rozmowie; 
a  jeśli  zajdzie  potrzeba, przeciągnąć  ją  nawet do  późna w nocy. W domu Wardów planował 
pojawić się około czwartej, ale i tak większość zajęć tego dnia wykonywał czysto mechanic-
znie; cały czas bowiem nurtowały go najdziksze myśli. na kimś obcym list ów mógł sprawić 
wrażenie,  że  pisał  go  maniak, ale  Willett zbyt dobrze  znał  dziwactwa  Charlesa, by potrak-
tować pismo jako stek bredni. Wyraźnie czuł, że w powietrzu wisi coś nieuchwytnego, staro-
dawnego i okropnego, a wzmianka o doktorze Allenie stawała się zrozumiała w powiązaniu z 
szeptaniną w Pawtuxet o enigmatycznym współpracowniku Warda. Willett słyszał o jego wy-
glądzie  i  manierach, i  był  niezmiernie  ciekaw,  jaki  też  rodzaj  oczu  krył  pod  słynnymi  już, 
ciemnymi okularami.

Punktualnie o czwartej doktor Willett zapukał do domu Wardów, ale ku swemu zdziwieniu 

dowiedział  się, że  Charles zmienił  zamiar i  opuścił dom.  Spotkał tam też wynajętych detek-
tywów, którzy oznajmili, że  młodzieńca  jakby opuścił nurtujący  go od jakiegoś czasu strach. 
Odbył  tego  ranka  szereg  rozmów telefonicznych. Spierając  się  i  argumentując,  odpowiadał 
komuś o nieznanym głosie zdaniami takimi jak: “Jestem bardzo zmęczony i chwilowo muszę 
odpocząć",  “Nie  mogę  przez  jakiś  czas nikogo  przyjąć  i  musisz mi  to  wybaczyć", “Proszę 
odłóż decydującą akcję aż dojdziemy do jakiegoś kompromisu" czy  też “Bardzo mi przykro, 
ale muszę całkowicie  oderwać się od wszystkiego;  porozmawiam z tobą później". Następnie, 
nabierając  widocznie  śmiałości, niepostrzeżenie  wyślizgnął  się z domu. Fakt ten wyszedł na 
jaw dopiero w chwili jego nieoczekiwanego powrotu, kiedy to około pierwszej po południu, 
bez słowa  wszedł  do domu. Od  razu  poszedł  na  górę,  gdzie  ogarnąć  go musiała  nowa  fala 
paniki;  słyszano  bowiem,  jak  po wejściu do  biblioteki  wydał  głośny,  piskliwy okrzyk prze-
rażenia, który  przerodził  się  po  chwili,  z kolei  w zdławiony charkot. Kiedy jednak  służący 
udał  się  na  górę  z  pomocą,  młodzieniec  stanął  w  drzwiach  i  gestem  nakazał  mężczyźnie 
odejść. Potem dały się słyszeć głośne  stukoty, uderzenia i  skrzypienie, jakby przestawiał  coś 
na półkach; w końcu znów pojawił się w hallu i szybko opuścił dom. Willett zapytał, czy nie 

background image

zostawił  jakiejś  wiadomości;  odpowiedziano,  że  nie.  Służący,  którego  najwyraźniej 
zatrwożyło coś w wyglądzie i wzroku Charlesa, dopytywał się troskliwie doktora, czy istnieje 
jeszcze nadzieja na wyleczenie rozstrojonego nerwowo młodzieńca.

Prawie  dwie  godziny  doktor Willett,  rozglądając  się  po zakurzonych półkach  z których 

zabrano prawie  wszystkie książki, czekał  daremnie w bibliotece Charles Warda. Uśmiechnął 
się  ponuro  na  widok  ozdobnego  gzymsu  na  północnej  ścianie,  skąd  jeszcze  przed  rokiem, 
spoglądała  łagodnie  szczupła  twarz  Josepha  Curwena.  Po  jakimś  czasie  zaczęły po  kątach 
gromadzić  się  cienie,  a  promienie  zachodzącego  słońca  ustępować  miejsca  jakiemuś 
nieuchwytnemu, rosnącemu przerażeniu, które  niczym mroczny cień napływało  wraz z nad-
chodzącą nocą. Pojawił się wreszcie Ward i natychmiast zaczął ciskać gromy na syna za to, że 
bez słowa przepadł nie wiadomo gdzie. Nie wiedział, że Charles umówił się z doktorem, ale 
obiecał powiadomić natychmiast Willetta o powrocie młodzieńca. Willett z ulgą opuścił bibli-
otekę;  wyraźnie  czuł,  iż  w  pokoju  czai  się  coś  przerażającego  i  niesamowitego.  Zupełnie, 
jakby   zniszczony  portret  zostawił  po  sobie  dziedzictwo  zła.  Nigdy  zresztą  nie  lubił  tego 
obrazu; i nawet w obecnej chwili, puste miejsce nad kominkiem sprawiało, że pragnął jedynie 
wydostać się na świeże powietrze.

-3-

Rankiem  Ward  senior powiadomił  Willetta, że  syn wrócił.  Dodał,  że  telefonował doktor 

Allen  z  wiadomością,  że  Charles  jest  w  Pawtuxet,  że  pozostanie  tam  jeszcze  jakiś  czas  i 
dlatego nie ma powodów do obaw. Obecność młodzieńca w bungalowie jest niezbędna, gdyż 
on — Allen — musi udać się na nieokreślony bliżej czas w podróż, a ktoś musi kontynuować 
badania.  Charles  przesyła  najlepsze  pozdrowienia,  przepraszając  jednocześnie  za  tak  nagłą 
zmianę planów. Pan Ward po raz pierwszy rozmawiał z doktorem Allenem i tembr jego głosu 
poruszył w ojcu jakieś mgliste, i niepokojące wspomnienia.

Słysząc  tak sprzeczne i zaskakujące wieści, doktor Willett stracił głowę. Gorączkowość i 

żarliwa powaga listu Charlesa były wiarygodne i wywarły na doktorze głębokie wrażenie; cóż 
więc mogła znaczyć owa nieoczekiwana zmiana planów? Młody Ward pisał, że odkrył rzeczy 
bluźniercze i straszne, że jego noga nigdy już w bungalowie nie postanie, a brodaty współpra-
cownik musi zostać za wszelką cenę zniszczony. Szybko jednak o wszystkim tym zapominał i 
ponownie  skrył  się  za  kurtynę  swych  sekretów.  Zdrowy  rozsądek  nakazywał  pozostawić 
młodzieńca  jego  dziwactwom,  lecz  inny,  głębszy instynkt  wzbraniał  przejść  nad  listem  do 
porządku dziennego. Willett — mimo, iż przeczytał go już wiele, wiele razy  — nie mógł zde-
cydować, czy to tylko pusty i szalony twór wariata, czy też za bombastycznym słownictwem i 
późniejszą, nieoczekiwaną  zmianą  planów,  nie  kryją  się  głębsze  treści.  Przerażenie  bijące  z 
listu było  zbyt autentyczne  i zbyt otchłanne, by pozwolić  na  sceptycyzm;  a  w połączeniu z 
tym, co  doktor już wiedział o  potwornościach  spoza  czasu  i  przestrzeni  — pismo nabierało 
jeszcze dramatyczniejszego sensu. Pojawić się musiały  rzeczy naprawdę przerażające i każdy, 
bez względu kim by nie był, powinien w każdej chwili być gotów do działania.

Ponad  tydzień  doktor Willett łamał  sobie  nad  tym  problemem  głowę,  dochodząc  stopn-

iowo do przekonania, że wizyta w bungalowie w Pawtuxet jest nieunikniona. Jak dotąd, nikt 
ze  znajomych Charlesa  nie  odważył  się  zakłócić  mu  spokoju w zakazanej  samotni, i  nawet 

background image

pan Ward znał  jej wnętrze wyłącznie  z opisów syna;  niemniej Willett uznał, że osobista roz-
mowa z pacjentem jest rzeczą niezbędną. Pan Ward otrzymywał od syna krótkie, wymijające i 
pisane  na  maszynie  listy;  takie  same  zresztą  dostawała  przebywająca  na  kuracji  w Atlantic 
City  pani Ward. na przekór osobliwym odczuciom powodowanym dawnymi legendami o Jo-
sephie  Curwenie,  jak  też  rewelacjami  i  ostrzeżeniami  Charlesa  Warda,  doktor  postanowił 
przystąpić do działania i wyruszyć śmiało do bungalowu na urwisku ponad rzeką.

Willett, gnany kiedyś dziwaczną ciekawością, raz już tam zawędrował  —  nie  wchodząc 

oczywiście do środka budynku — i drogę znał stosunkowo dobrze; pewnego więc wczesnego 
popołudnia, pod koniec lutego, wybrał się  tam  autem. Jadąc  swym niewielkim samochodem 
przez Broad  Street,  rozmyślał  o  grupie  zajadłych  ludzi,  którzy sto  pięćdziesiąt  siedem  lat 
wcześniej podążali tą samą trasą i ku temu samemu, straszliwemu miejscu.

Droga przez schodzące w dół  stoku przedmieścia  trwała krótko, i  niebawem ujrzał przed 

sobą  schludne  Edgewood  i  senne  Pawtuxet.  Tam  skręcił  w  prawo,  w  Lockwood  Street i  tą 
polną drogą dotarł aż do jej końca. Zostawił tam pojazd i ruszył pieszo, kierując się na północ, 
gdzie nad przepięknymi zakolami rzeki i ciągnącymi się za nią zamglonymi nizinami, wznosił 
się strony brzeg. Domów było tu niewiele i bez trudu rozpoznał  na wysokim  wzniesieniu po 
lewej  stronie  samotny bungalow  z betonowym  garażem.  Szybko  przebył  zapuszczoną, żwi-
rową ścieżkę i zdecydowanie zapukał do drzwi. Kiedy  złowieszczy  mulat — Portugalczyk — 
uchylił  je  na  szerokość  łańcucha,  doktor  na  tyle  już  panował  nad  drżeniem  głosu,  że  ten 
zabrzmiał  twardo i  stanowczo. Powiedział,  że  musi  natychmiast widzieć  się  z Charles War-
dem  w  bardzo  ważnej  sprawie.  Nie  chce  słyszeć  żadnych  wykrętów,  a  odprawa  sprawi,  iż 
złoży dokładny raport starszemu Wardowi.  Mulat wciąż się  wahał, ale  kiedy Willett pchnął 
drzwi, ten naparł na nie całym ciałem. Doktor ponowił żądania podniesionym głosem. I wtedy 
z  mrocznego  wnętrza  dobiegł  ochrypły  szept,  który  z  jakichś  nieokreślonych  powodów 
zmroził słuchacza do szpiku kości:

—  Niech  wejdzie,  Tony —  powiedział  głos.  —  Równie  dobrze  możemy porozmawiać 

teraz, jak i później.

Doktora  Willetta  ogarnęła  panika. Zatrzeszczała  bowiem  podłoga  i ukazał  się  właściciel 

dziwnego ochrypłego głosu. Był nim nie kto inny, jak Charles Dexter Ward.

Tej fazie choroby pacjenta doktor Willett przypisuje szczególne znaczenie i dlatego zapa-

miętał  i  spisał  później  najdrobniejsze  szczegóły  spotkania.  Twierdzi,  że  właśnie  wtedy 
nastąpiła  zasadnicza  przemiana  umysłu  Charlesa  Dextera  Warda,  a  jego  mózg  podczas  tej 
rozmowy w bungalowie, nie był już mózgiem człowieka, którego rozwój doktor obserwował 
przez lat sześć  i  dwadzieścia.  Polemiki  ź doktorem  Lymanem  zmusiły Willetta  do  wielkiej 
precyzji  sądów;  początek  szaleństwa  Charlesa  Warda  łączy  z  pierwszym,  napisanym  na 
maszynie  do  rodziców  listem.  Takich  listów  młody  Ward  wcześniej  nie  pisał;  nawet  ów 
ostatni,  gorączkowy  list  do  Willetta  był  zwykłym  listem  Charlesa.  Te  nowe  natomiast  — 
dziwne  i  staroświeckie  sugerowały,  że  umysł  ich  autora  uwalniał  migawkowo  wszelkie 
wrażenia, myśli i wiadomości, zebrane podświadomie jeszcze w czasach zachłannych studiów 
historycznych.  Wyraźnie  starał  się  być  współczesny;  ale  duch  tych  listów  — a  nierzadko i 
język — niewątpliwie należał do przeszłości.

background image

Przeszłość tę czuło się wyraźnie w każdym tonie i geście Warda, kiedy ten gościł doktora 

w  swym  mrocznym  i  tajemniczym  bungalowie.  Gestem  nakazał  mu  usiąść  i  natychmiast 
zaczął mówić dziwnym szeptem, którego pochodzenie wyjaśnił zarazem na wstępie:

— Od tego przeklętego powietrza znad rzeki nabawiłem się gruźlicy. Musisz mi więc wy-

baczyć ten głos. Podejrzewam, że  przysłał  cię tu mój ojciec, który zdaje się  bardzo ubolewa 
nade mną. Mam więc nadzieję, że nie przekażesz mu niczego, co by go jeszcze  bardziej zaa-
larmowało.

Willett,  który z  najgłębszą  uwagą  wsłuchiwał  się  w  owe  zgrzytliwe  tony głosu  gospo-

darza,  jeszcze  dokładniej  śledził  wzrokiem  twarz mówiącego.  Czuł,  że  coś  jest nie  tak  — 
zwłaszcza  kiedy skojarzył  sobie,  co  mówił  przerażony,  pochodzący z Yorkshire  służący. W 
pomieszczeniu  było mroczno, ale  doktor nie śmiał prosić,  by odsłonięte  okna. Zapytał nato-
miast Warda, czemu nie dotrzymał obietnicy danej w liście sprzed tygodnia.

— Właśnie do tego zmierzam — powiedział gospodarz — Zdajesz sobie sprawę, że mam 

nerwy  w  fatalnym  stanie;  robię  więc  i  mówię  rzeczy,  za  które  nie  zawsze  odpowiadam. 
Często ci wspominałem, że jestem o krok od dokonania przełomowych odkryć; ich doniosłość 
sprawia,  że  bywam  roztargniony.  Ponadto  każdy  by  się  przeraził  tym,  co  odkryłem.  na 
szczęście panika, której uległem, bardzo szybko minęła. Byłem osłem domagając się ochrony 
detektywów i stercząc w domu; skoro zaszedłem już tak daleko, moje miejsce jest tutaj. Moi 
świętoszkowaci sąsiedzi  są  nie  najlepszego  zdania  o mnie  i  w chwili słabości  zapewne sam 
uwierzyłem w to, co rozpowiadają na  mój temat. W tym co robię, dopóki robię to, właściwie 
nie ma żadnego zła. Bądź tak dobry i zaczekaj jeszcze z sześć miesięcy, a pokażę ci coś, co z 
nawiązką wynagrodzi ci cierpliwość.

Wiesz również zapewne, że  poznałem sposób zdobywania  wiedzy o minionych sprawach 

ze  źródeł pewniejszych niż książki;  i  tobie zostawiam osąd, jak istotne dla historii, filozofii i 
sztuki  okazać się mogą te  drzwi, do których  znalazłem dostęp.  Mój  przodek też do nich do-
tarł, ale pojawili się ci podglądacze i zamordowali go. Ponownie doszedłem do tej wiedzy — 
czy  raczej w niewielkim jeszcze stopniu docieram do jej części. Tym razem jednak nic się nie 
wydarzy, a  już na pewno nie  przez moje idiotyczne lęki. Błagam pana, niech pan zapomni  o 
wszystkim co napisałem, i proszę nie obawiać się ani tego miejsca, ani czegokolwiek co się w 
nim  znajduje.  Wiele  zawdzięczam  doktorowi  Allenowi  i  winienem  mu  przeprosiny  za 
wszystko, co złego o nim napisałem. Jego tu nie ma; wyjechał tam, gdzie niezbędna była jego 
obecność.  W  pracy  wykazuje  zapał  równy  mojemu,  jest  moim  najbliższym  współpra-
cownikiem,  więc  jakże  się  dziwić,  iż mój  lęk  przed dalszą  pracą  przejął  go równie wielkim 
lękiem.

Ward przerwał  i  doktor na  dobrą  sprawę  nie  wiedział  jak na  to zareagować i  co odpow-

iedzieć. Czuł  się  niemal głupio, kiedy Ward  w tak prosty sposób wyparł się  wszystkiego co 
napisał w liście. Ponadto dręczyła go myśl, że jakkolwiek sama rozmowa jest dziwna, niena-
turalna i z pewnością szalona, to sam list w swej  wymowie był tragiczny i  jak najbardziej w 
stylu  Charles  Warda  jakiego  znał.  Kiedy  spróbował  zmienić  temat  rozmowy,  poruszając 
pewne  kwestie,  które  —  jak  sądził  —  powinny  wprowadzić  młodzieńca  w lepszy nastrój, 
efekty okazały się zgoła groteskowe. To samo zresztą powtarzało się i później, kiedy podobny 
zabieg  próbowali  stosować  psychiatrzy.  Zasób  informacji  Charles Warda  o świecie  współc-
zesnym  jak  też  i  o  własnym,  osobistym  życiu  był  niewytłumaczalnie  ubogi;  pamięć 

background image

młodzieńca  była  natomiast skarbnicą  wiedzy o rzeczach  dawnych, którą  nabył  w  młodości. 
Wiedza ta  wprost tryskała z niego niczym  z jakiejś otchłannej  podświadomości, która  nieoc-
zekiwanie zdominowała umysł  Charlesa, wymazując wszelką pamięć tak o nim samym, jak i 
o czasach obecnych. Ogrom tej dawnej wiedzy jaką dysponował młodzieniec był anormalny i 
bezbożny i  Ward  wszelkimi  siłami  starał  się  ten  fakt  ukryć.  Kiedy jednak Willett poruszał 
pewne problemy, które tak żywo interesowały chłopca jeszcze w czasach młodzieńczych stu-
diów  historycznych, Charles  mimo  woli  wykazywał  taką  znajomość  rzeczy, jaka  nie  mogła 
być  udziałem  żadnego  śmiertelnika. Willettowi, kiedy to słyszał,  z przejęcia biegły dreszcze 
po krzyżu.

Ward mógł naturalnie znać wiele szczegółów, na  przykład,  że grubemu szeryfowi spadła 

peruka  kiedy pochylił  się  podczas  przedstawienia  w  Douglass's  Historionick  Academy na 
King  Street jedenastego lutego 1762 roku, na którą to datę przypadł czwartek, lub też, że ak-
torzy  tak  paskudnie  skrócili  tekst sztuki  Steele'a  “Zażenowany  kochanek",  iż  ktoś  wyraził 
zadowolenie, że wiodący prym w ustawodawstwie  Babtyści, dwa  tygodnie  później  zamknęli 
teatr, Stare listy bowiem i pamiętniki mogły również powiedzieć o tym, że dyliżans Thomasa 
Sabina  z  Bostonu  był  “diablo  niewygodny".  Ale  cóż  dysponujący  najrozleglejszą  nawet 
wiedzą historyk mógł wiedzieć o tym, jak skrzypiało nowe godło Epenetusa Olney'a (paradna 
Korona, którą zawiesił był po zmianie nazwy swej  gospody na Crown Coffe House)? To tak, 
jakby ktoś za dwieście lat znał pierwsze takty radia w Pawtuxet.

Ward  miał  już  gościa  najwyraźniej  dość.  Pytania  dotyczące  dnia  dzisiejszego  i  swojej 

osoby  po prostu zbywał, a gdy rozmowa schodziła na kwestie historyczne, na twarzy pojawiał 
się mu wyraz znudzenia. Widać było, że chce wyłącznie zadowolić gościa na tyle, by ten so-
bie  poszedł i  nigdy już nie wracał. na koniec zaproponował  doktorowi, że  pokaże  cały dom, 
co też bez zwłoki uczynił oprowadzając Willetta od strychu po piwnicę. Doktor, który bacznie 
się  wokół  rozglądał,  natychmiast  spostrzegł,  że  w  porównaniu  z  ogromną  ilością  książek 
wyniesionych  przez  Charlesa  z  księgozbioru  w  domu  rodzinnym,  w  bungalowie  było  ich 
bardzo niewiele. Ponadto książki, które ujrzał w niewielkim, tak zwanym “laboratorium" były 
po  prostu  błahe.  Z całą  pewnością,  właściwa  biblioteka  i  laboratorium  musiały się  mieścić 
gdzieś indziej;  gdzie, tego doktor  nie ustalił. Kolejna  więc  próba poszukiwań czegoś,  czego 
sam nie  potrafił dokładnie określić spełzła na niczym, i jeszcze przed zapadnięciem zmroku, 
Willett wrócił do miasta. Natychmiast udał się do Warda seniora i złożył szczegółowy raport. 
Obaj  mężczyźni  zgodnie  przyznali,  że  młodzieniec  niewątpliwie  postradał  rozum,  lecz 
postanowili  jednak  nie  wszczynać  drastycznych  kroków.  Przede  wszystkim  natomiast 
należało trzymać na  uboczu  panią  Ward,  o ile  nie  domyślała  się  już czegoś z dziwnych, pi-
sanych na maszynie listów, które wysyłał do niej syn.

Teraz  pan  Ward  osobiście  postanowił  złożyć  synowi  niespodziewaną  wizytę.  Pewnego 

wieczoru  doktor  Willett  zabrał  go  swym  samochodem  i  zaprowadziwszy  do  miejsca,  z 
którego  widać  było  bungalow,  sam  czekał  cierpliwie  na  powrót  pana  Warda.  Spotkanie,  z 
którego ojciec wrócił  posępny i  zatroskany, trwało długo. Pan Ward siłą prawie wdarł  się  do 
hallu  i  kategorycznym  tonem  posłał  Portugalczyka po  syna. Długo  jeszcze  musiał  na  niego 
czekać, a  gdy  wreszcie pojawił  się, w jego zachowaniu nie  było  śladu jakichkolwiek  uczuć 
synowskich. Mimo, iż światło w całym domu było przygaszone, młodzieniec uskarżał się, iż 
nieznośnie  go  razi  jego blask. W  ogóle  mówił  bardzo  cicho  twierdząc, że  gardło  ma  w fa-

background image

talnym  stanie;  w  chrapliwym  głosie  jednak  było coś  niepokojącego  i  na długo zapadł  on w 
pamięć poruszonemu ojcu.

Po tej wizycie  mężczyźni  pojęli, iż jeśli chcą  ratować umysł  młodzieńca  muszą połączyć 

swoje  wysiłki.  Przede  wszystkim  zaczęli  zbierać  wszelkie  informacje  i  szczegóły  mające 
jakikolwiek  związek  z  Charlesem.  na  pierwszy  ogień  poszły  słuchy  i  plotki  krążące  w 
Pawtuxet; zgromadzenie ich było sprawą w miarę prostą, jako że obaj  mieli w okolicy wielu 
znajomych  i  przyjaciół. Większość  informacji  zebrał  naturalnie  doktor  Willett,  gdyż ludzie 
rozmawiali  z  nim  chętniej  i  szczerzej,  niż  z  rodzicem  głównego  bohatera  owych  historii. 
Zgodnie  twierdzili,  że  styl  życia  młodego  Warda  stał  się  co  najmniej  dziwny,  jego  dom 
wiązano  z przypadkami  wampiryzmu  z poprzedniego roku,  a  ciągle,  nocne  przyjazdy i  od-
jazdy ciężarówek dopełniały tych mrocznych spekulacji. Miejscowi kupcy szeroko rozpowia-
dali o dziwnych zamówieniach dostarczonych im  za  pośrednictwem  Mulata  o złowieszczym 
wyglądzie oraz o osobliwych, nienormalnych ilościach mięsa  i świeżej  krwi  zamawianych u 
dwóch okolicznych rzeźników.  Dla gospodarstwa  złożonego z trzech  osób,  takie  ilości były 
po prostu czystym absurdem.

Kolejną  sprawę  stanowiły dobywające  się  spod  ziemi  dźwięki.  Istniało  tu  wiele  niejas-

ności i rozbieżności w opiniach, wszystko jednak zasadzało się na kilku bezspornych faktach. 
Po pierwsze, z budynku  dobiegały dźwięki jakichś  rytualnych ceremonii w czasie,  gdy cały 
bungalow  pogrążony  był  w  ciemnościach.  Mogły  one  naturalnie  dochodzić  ze  znanej  już 
piwnicy;  plotka  jednak  uparcie  twierdziła,  iż hałasy te  dochodzą  z innych,  głębszych  i  ro-
zległej szych krypt. Szeptano również, że obecny bungalow stoi dokładnie na miejscu dawnej 
farmy  Curwena — co podobno potwierdzał jeden ze znalezionych za portretem dokumentów; 
na ten szczegół pan Ward i  doktor Willett zwrócili  szczególną uwagę. Kilkakrotnie poszuki-
wali  bez skutku drzwi na  brzegu rzeki, o których wspominały stare rękopisy. Jeśli natomiast 
idzie o samych mieszkańców bungalowu, to Brava, Portugalczyk, był znienawidzony, brodaty 
i  w  okularach  doktor  Allen  budził  powszechny  lęk,  a  blady,  młody  naukowiec  cieszył  się 
paskudną  reputacją. Ostatni  tydzień  czy dwa  przyniosły w nim  zaskakujące  zmiany;  mówić 
zaczął dziwnie odrażającym, chrapliwym szeptem, a kiedy kilkakrotnie opuścił swą samotnię, 
nie starał się nawet być dla ludzi uprzejmy.

Tego typu informacje, szperając tu i tam zebrali pan Ward i doktor; wiele godzin później 

strawili nad  nimi, próbując  dojść  do  jakichś konkretnych wniosków.  Gromadzili  i  porówny-
wali ze sobą wszelkie znane fakty z życia Charlesa — łącznie z gorączkowym listem, który w 
końcu  doktor  Willett  pokazał  Wardowi  —  jak  też  wszelkie  strzępy  informacji  o  Josephie 
Curwenie. Daliby wiele, aby zajrzeć do papierów, które znalazł Charles; najwyraźniej w nich 
bowiem  —  oraz  w  tym,  co  młodzieniec  dowiedział  się  o  dawnym  czarnoksiężniku  i  jego 
dziele — tkwił klucz do aktualnego szaleństwa Charlesa Warda.

-4-

A jednak  rozwój  dalszych  wypadków  nastąpił  bynajmniej  nie  za  sprawą  pana  Warda  i 

doktora Willetta. Ojciec i doktor wkroczyli w cień zbyt mroczny i bezkształtny, by zdołali go 
o  własnych siłach  przeniknąć.  Z pewnym  niepokojem  wymieszanym  z ulgą  spostrzegli, że 
pisane  przez  młodego  Warda  na  maszynie  listy do  rodziców  przychodzą  coraz  rzadziej. A 

background image

kiedy   nadszedł  pierwszy   dzień  kolejnego  miesiąca,  a  wraz  z  nim  termin  regulowania 
należności  płatniczych,  urzędnicy  w  niektórych  bankach  zaczęli  ze  zdziwieniem  potrząsać 
głowami i wzajemnie telefonować do siebie. Zaraz potem w bungalowie pojawili się, znający 
Charlesa  wyłącznie  z widzenia  przedstawiciele  banków, by dowiedzieć  się,  dlaczego  każdy 
czek  Warda  nosi  niezdarnie  sfałszowany podpis.  Byli  zaskoczeni,  kiedy młodzieniec  chra-
pliwym  głosem wyjaśnił, iż od niedawna  cierpi na niedowład ręki, co uniemożliwia  mu nor-
malne  pisanie.  na  dowód, przytoczył  argument,  iż zwykłe  listy do  rodziców  musi  pisać  na 
maszynie; co łatwo sprawdzić.

Nie  to jednak wzbudziło wątpliwości  prowadzących śledztwo; był  to bowiem  przypadek 

w miarę  normalny i  nie budzący podejrzeń. Nie  kierowali się  nawet krążącymi  w Pawtuxet 
plotkami,  które  do  niejednego  z  nich  musiały  dotrzeć.  Największe  zdumienie  wzbudził 
bezładny i skomplikowany sposób wysławiania się  młodego człowieka. Stwierdził  bowiem, 
że  od  pewnego  czasu  cierpi  również  na  zaburzenia  pamięci,  zwłaszcza  w  partiach  od-
noszących się do istotnych spraw finansowych, którymi jeszcze miesiąc czy dwa wcześniej z 
łatwością  się  zajmował.  Z punktu  widzenia  tak  logicznej  i  spójnej  przemowy trudno  było 
znaleźć wytłumaczenie chorobliwej luki w pamięci, dotyczącej tak bardzo istotnej sprawy. Co 
więcej,  chociaż  żaden  z  tych  ludzi  nie  znał  bliżej  Warda,  wszyscy natychmiast dostrzegli 
kolosalne zmiany w jego sposobie wysławiania się i w zachowaniu. Wiedzieli wprawdzie, że 
jest historykiem, ale  przecież najbardziej  nawet zwariowany  historyk nie stosuje na  co dzień 
przestarzałej  frazeologii  i  gestów,  które  dawno  już wyszły z użycia.  Owa  kombinacja  chra-
pliwego głosu, porażonych rąk, słabej pamięci, zmienionej wymowy i zachowania się musiały 
świadczyć o zaburzeniach psychicznych lub o poważnej chorobie, co zapewne było podstawą 
krążących o młodzieńcu plotek.  Po powrocie  do miasta, urzędnicy bankowi  zgodnie orzekli, 
że konieczne jest spotkanie z Wardem seniorem.

Szóstego marca 1928 roku w biurze pana Warda odbyła się długa i poważna rozmowa, po 

której oszołomiony i przybity ojciec wezwał natychmiast doktora Willetta. Ten obejrzał zde-
formowane,  niezdarne  podpisy na  czekach  porównując  je  w  myślach  z  charakterem  pisma 
ostatniego,  gorączkowego  listu.  Różnica  była  zasadnicza,  a  jednocześnie  w  tym  nowym 
charakterze  ręki  było  coś  piekielnie  znajomego.  Pismo  posiadało  niewyraźny,  archaiczny 
charakter, i w ogóle było niepodobne do normalnego stylu młodzieńca. Dziwne — ale gdzieś 
już takie pismo  widział! Stary doktor  nie miał  wątpliwości: Charles zwariował. Widać było, 
że  w takim  stanie  młodzieniec  nie  może  dłużej  prowadzić  spraw  majątkowych,  czy wręcz 
przebywać w społeczeństwie ludzi zdrowych; należy  szybko wziąć go pod kuratelę i ewentu-
alnie  leczyć.  Wezwano  psychiatrów:  doktorów  Pecka,  i  Waite'a  z Providence  oraz doktora 
Lymana z Bostonu. Pan Ward i doktor Willett przedstawili najbardziej  prawdopodobną histo-
rię  przypadku,  a  następnie przeszli  do  pustej obecnie  biblioteki  młodego pacjenta, gdzie  od-
byli  długie  konsylium. Lekarze  przykładali  szczególną  wagę  do  drobiazgowego przejrzenia 
wszystkich książek i papierów, których Charles nie zabrał, a które mogły  nasunąć jakieś nowe 
spostrzeżenia na temat usposobienia i stanu umysłowego pacjenta. Po tej czasochłonnej czyn-
ności,  psychiatrzy  przestudiowali  dokładnie  list,  jaki  młodzieniec  przysłał  Willettowi;  bez 
wahania przyznali, że  studia Charlesa Warda, rzeczywiście  mogły wstrząsnąć  jego umysłem 
tak, iż naukowiec stracił zdrowy  rozsądek. Byli ciekawi tych innych, zabranych stąd książek i 
dokumentów, lecz dostępne one były tylko w bungalowie w Pawtuxet. Przez dwa kolejne dni 

background image

Willett wykazywał wiele energii. Wydobył przede  wszystkim oświadczenie  robotników Cur-
wena  oraz wydobył  z redakcji  “Journalla"  nieuszkodzone  egzemplarze  gazet i  porównał  ze 
sobą zniszczone przez Charlesa, niby przypadkiem, artykuły.

We czwartek, ósmego marca doktorzy  Willett, Peck, Lyman i Waite, w towarzystwie pana 

Warda, nie kryjąc rzeczywistego powodu najścia, złożyli młodzieńcowi pamiętną wizytę. Bez 
zwłoki  też  przystąpili  do  szczegółowego  przepytywania  pacjenta.  Ubranie  Charlesa  —  na 
którego  musieli  bardzo  długo  czekać  —  wydzielało  z siebie  ostrą,  drażniącą,  laboratoryjną 
woń. Młodzieniec  okazał niezwykłą  nieustępliwość, bez wahania  przyznał, że  jego  pamięć i 
równowaga  umysłowa  —te  wyniku  głębokich  i  skomplikowanych  studiów  cokolwiek 
szwankują;  nie  protestował  też,  kiedy  zaproponowano  mu  zmianę  otoczenia.  Poza  owym 
brakiem pamięci, wykazywał niezwykle  wysoki poziom inteligencji, i  gdyby  nie owo uporc-
zywe  trzymanie  się  archaicznej  frazeologii  i  zastępowanie  współczesnych  pojęć,  przestar-
załymi  — jego zachowanie  się byłoby właściwie  bez zarzutu. O swej  pracy  powtórzył  dok-
torom  dokładnie  to,  co  poprzednio  wyjaśnił  już  rodzinie  i  Willettowi,  a  gorączkowy list z 
poprzedniego miesiąca złożył na karb nerwów i histerii. Upierał się, że  w mrocznym bunga-
lowie  nie ma  innej  biblioteki  ani laboratorium poza  tymi, które pokazał, i bardzo zawile tłu-
maczył  obecność przenikających jego  odzież zapachów. Plotki  sąsiadów przypisywał wyłąc-
znie tandetnym pomysłom rodzącym się z niezaspokojonej ciekawości. Co do miejsca pobytu 
doktora  Allena,  to  owszem,  wie  gdzie  aktualnie  przebywa,  ale  nie  jest  upoważniony   do 
rozgłaszania  tego.  Zapewnił  jednak  swych  gości,  że  brodacz  w  okularach,  kiedy  zajdzie 
potrzeba,  z całą  pewnością  się  pojawi.  Odprawiając  i  spłacając  niewzruszonego  Brava  — 
który oparł się wszelkim nagabywaniom doktorów. — i  zamykając  później, bungalow, który 
sprawiał  paskudne wrażenie, jakby wciąż jeszcze krył  w sobie jakieś mroczne  sekrety, Ward 
nie  wykazywał  najmniejszego  zdenerwowania.  Była  w nim  wyłącznie  łagodna, filozoficzna 
rezygnacja;  jakby  samo  opuszczenie  bungalowu  było  epizodem  przejściowym,  które,  jeśli 
rzecz  całą  się  ułatwi  i  wykona  natychmiast,  nie  pociągnie  za  sobą  żadnych  następstw  w 
przyszłości.  Od  czasu  do czasu tylko przystawał  na chwilę,  jakby nadsłuchując  jakichś sła-
bych odgłosów z wnętrza domu. Widać było,  że święcie wierzy w swój potężny i bystry in-
telekt, który przezwycięży  w końcu wszelkie kłopoty, jakie sprowadziły na niego zwichrow-
ana  pamięć,  utracony  głos,  niemożność  ręcznego  pisania  oraz  tajemnicze  i  ekscentryczne 
zachowanie. Zdecydowano nie powiadamiać o wszystkim  matki, a pan Ward podjął się pisać 
do niej na  maszynie listy  w imieniu syna. Pacjenta umieszczono w spokojnym, malowniczo 
położonym w zatoce na Conanicut Island, prywatnym szpitalu doktora Waite'a, gdzie natych-
miast poddany został  najszczegółowszym  badaniom  i  testom.  Dopiero  teraz wyszły  na  jaw 
pewne  anomalie  fizyczne:  spowolniony  metabolizm,  odmieniona skóra oraz niewspółmierne 
reakcje  nerwowe.  Spośród  wszystkich  lekarzy,  najmocniej  poruszony był  doktor  Willett;  • 
towarzyszył  bowiem  Charlesowi  od  chwili  jego  narodzin  i  tylko  on  mógł  w pełni  oceniać 
przerażające  rozmiary   tego  fizycznego  rozprzężenia.  Pacjentowi  znikło  nawet  oliwkowej 
barwy znamię  na  biodrze,  podczas gdy na piersi  uformował się duży, czarny zaśniad czy też 
znamię,  którego  nigdy  dotąd  nie  było.  Willett  zastanawiał  się  wręcz,  czy młodzieniec  nie 
został obdarzony jakimś “diabelskim znakiem", który — jak gadano — kładziony  był podczas 
pewnych odrażających, nocnych spotkań w dzikich i odludnych miejscach. Doktor wciąż miał 
w pamięci  dokumenty z rozprawy czarownic  w Salem,  które  Charles pokazał  mu jeszcze  w 

background image

czasach,  kiedy nie  otaczał  się  taką  tajemnicą:  “p.  G.B.  nocy tej  złożył  Znak  Dyabelski  na 
Bridgeta S., Jonathana A., Simona O., Deliverence'a W., Josepha C., Susan P., Mehitable C. i 
Deborah B." Niepokoiła go również twarz Warda, i w końcu odkrył z drżeniem  serca przyc-
zynę  niepokoju. Powyżej prawego oka,  na  czole młodego człowieka  pojawiło  się  coś, czego 
nigdy tam nie było — niewielki  punkcik  czy blizna, dokładnie  takie  same  jak na rozkruszo-
nym  portrecie  Josepha  Curwena.  Świadczyć  to  mogło  o  jakichś  odrażających,  rytualnych 
zaszczepieniach, jakim obaj  poddani zostali w trakcie swych okultystycznych karier. Charles 
stanowił  zagadkę  dla  wszystkich  lekarzy.  Z polecenia  pana  Warda  wszelkie  adresowane  do 
pacjenta  lub  doktora  Allena  listy miano przyjmować  i  dostarczać  mu  do  domu.  Willett nie 
przypuszczał, by przyniosło to większe  efekty,  gdyż wszelkie  istotniejsze  wiadomości  prze-
syłane  były zapewne przez umyślnych posłańców. W drugiej połowie marca jednak nadszedł 
do doktora Allena list z Pragi. Zarówno doktorowi jak i ojcu dał on wiele do myślenia. Pisany 
był niewyraźnym, staroświeckim pismem i choć z całą pewnością nie pisał go cudzoziemiec, 
to  stylistyką  odbiegał wyraźnie od  współczesnej  angielszczyzny i  do złudzenia  przypominał 
charakter pisma młodego Warda w ostatnim czasie. Było w nim napisane:

Kleinstrasse II, Altstadt, Praga 2 luteń 1928

Bracie w Almousinie—Metratonie! _______
Dnia dzisiejszego od cię  wzmiankę otrzymałem o tym, co rozwinęło się z Prochów, co ci 

je  byłem przysłałem. Niewłaściwe się  to  okazało i  świadczy wyraźnie, że  Nagrobek zmien-
iony  był  kiedy Barnabus  wydostawał  Okaz.  Tak  często  się  dzieje,  zatem  ostrożny  bądź z 
Rzeczą  coś wydostał  z terenów Kaplicy Królewskiej  A.D.  1769, i  coś wydostał  na  Starym 
Miejscu Grzebalnym A.D. 1690. Wydostałem rzecz taką w Egipcie po 75 latach, co sprawiło 
tę  Szramę, którą dostrzegł u mnie chłopiec  tutaj, A.D. 1924. Już dawnom ci  mówił, nie wy-
wołuj  Tego  którego  nie  poskromisz;  zarówno  z  martwych  Prochów  jako  też  ze  Sfer 
zewnętrznych.  Stosuj  Słowa  które  cały czas gotowe  są;  lecz wstrzymaj  się  zawsze, ilekroć 
żywiąc Wątpliwość  pewnyś nie  jest Kogo masz. na  Dziewięciu z Dziesięciu  cmentarzy ka-
mienie  pozamieniane  są.  Nie  masz pewności,  póki  nie  sprawdzisz. Dnia  dzisiejszego wieść 
dostałem od H., który miał Kłopot z Żołnierzami. Żałuje, że Transylwania  przeszła  z Węgier 
do Rumunii i  zmieniłby swe  Siedlisko,  gdyby w Zamku  nie było tyle  Tego,  o  czym  wiemy. 
Lecz  o  tym  niewątpliwie  już  ci  pisał.  W  następnej  przesyłce  będzie  coś  z  Grobowca  na 
Wzgórzu  na  Wschodzie,  a  co  cię  niebywale  uraduje.  W  międzyczasie  nie  zapominaj,  że 
pragnę  B.F. Gdybyś możliwość  miał  takową, wydostań mi go. Lepiej niż ja  znasz G. z Fila-
delfii. Bierz go sobie pierwszy, jeśli wola, lecz nie używaj  za mocno, by nie  stał się Kłopot-
liwy. Muszę z nim w końcu porozmawiać.

Yogg—Sothoth Neblod Zin
Simon O.
Dla p. J.C. w

background image

Providence.

Pan Ward i doktor Willett osłupieli na widok tak oczywistego dowodu niczym nie uśmier-

zonego szaleństwa. Po chwili dopiero — stopniowo — docierać do nich zaczynał prawdziwy 
sens tego, co przeczytali. A więc to doktor Allen nie Charles Ward, był duchem  wiodącym w 
Pawtuxet?  Wyjaśniałoby to  z kolei  determinację  i  dziki  dopisek w  ostatnim,  gorączkowym 
liście młodzieńca. I co wspólnego miał  brodaty cudzoziemiec w okularach z “p. J.C."? Jakk-
olwiek wnioski  nasuwały się same, to istniały jednak granice  zdrowego rozsądku i dopuszc-
zalnych potworności. Kim był “Simon O."? Starcem, którego Ward odwiedził w Pradze przed 
czterema laty? Być może, ale dużo wcześniej istniał inny Simon O. — Simon Orne, alias Je-
dediah z Salem, który zniknął w 1771 roku, a którego osobliwy charakter pisma, doktor Wil-
lett spotkał już raz na fotostatycznej, wykonanej przez Charlesa kopii formuły Orne'a, i który 
obecnie nieomylnie rozpoznał w tym liście. Jakież koszmary i tajemnice, jakież zaprzeczenie 
i zwichrowanie znanych praw natury  powróciły po półtora wieku, by nękać Stare Providence 
z jego wieżyczkami i kopułami?

Kompletnie  zbici  z tropu,  ojciec  i  stary  doktor  udali  się  z wizytą  do  przebywającego  w 

szpitalu Charlesa. Tam bardzo ostrożnie  zaczęli podpytywać  młodzieńca  o doktora Allena, o 
wizytę w Pradze, o to co wie o Simonie czy też Jedediahu Orne z Salem. Młodzieniec dawał 
grzeczne, choć wykrętne odpowiedzi; wykaszlał swym schrypniętym głosem, że doktor Allen 
posiada  zadziwiający dar  kontaktowania  się  spirytualnie  z  niektórymi  ludźmi  z przeszłości 
oraz że  pewien  mieszkający w  Pradze  korespondent brodacza  posiada  jakoby podobny dar. 
Wkrótce  po  opuszczeniu szpitala, w głowach  pana Warda i  doktora Willetta  zaświtała myśl, 
że  tak naprawdę, to wypytywał ich Charles;  nie wyjawiając  nic istotnego, zamknięty młodz-
ian pomysłowo wypompował z nich wszystko, co zawierał ów praski list.

Doktorzy Peck, Waite i Lyman nie przykładali większej wagi do osobliwej korespondencji 

kompana  młodego  Warda.  Z  praktyki  bowiem  wiedzieli,  że  pokrewni  sobie  ekscentrycy i 
monomani, często zawierają sojusze i byli przekonani, iż Charles z Allenem odkryli zaginione 
pisma  Orne'a, skopiowali  je  i  rozgłosili o  rzekomej  reinkarnacji dawno  zmarłej  osoby. Sam 
Allen,  reprezentujący  sobą  po  prostu  podobny  przypadek  chorobowy,  zdołał  przekonać 
młodzieńca,  że ten jest inkarnacją martwego od stuleci  Curwena. Medycyna zna  takie przy-
padki; na  tej podstawie twardogłowi lekarze  próbowali  rozproszyć  wątpliwości Willetta  od-
nośnie nagłej zmiany charakteru pisma pacjenta. Jakkolwiek Willett zwracał uwagę na podo-
bieństwo  pisma  Warda  i  Curwena,  psychiatrzy  traktowali  to  'jako  manię  naśladowczą  — 
jakiej  zresztą  należało się  w takim przypadku spodziewać, i pomijali  w swych rozważaniach 
ten szczegół. Widząc tak prozaicznie stanowisko swych kolegów, Willett poradził panu War-
dowi, by zachował  tylko dla siebie kolejny list, który drugiego kwietnia  nadszedł do doktora 
Allena z Rakus w Transylwanii. Adres na kopercie napisany  był charakterem tak żywo przy-
pominającym  styl  pisma  z  szyfrów  Hutchinsona,  że  przejęci  zgrozą  ojciec  i  lekarz dłuższy 
czas nie odważyli się rozpieczętować koperty. Było w nim napisane:

Zamek Ferenczy 7 marca 1928
Drogi C. :_

background image

Miałem tu na górze u, siebie Brygadę 20 Milicjantów i toczyć musiałem z nimi swar o to, 

co  gadają  Wieśniacy  o  mnie.  Trza  wykopać  głębiej  i  Ciszej  żyć.  Ta  plaga  rumuńska  jest 
Wścibska  nad wraz,  zwłaszcza tam gdzie Napitek i  jadło trza  kupować. Łońskiego miesiąca 
M. wydostał  mi  sarkofag  Pięciu  Sfinxów z Acropolis,  gdzie  to  wedle  Tego,  co  wywołałem 
znajdować się powinien. Odbyłem 3 rozmowy z Tym co postało na nim pogrubione. Udam się 
wprost  do  Pragi,  do  S.O.  a  następnie  do  Cię.  Uparte  to  jest,  ale  znasz  sposoby  na  Takie. 
Wykazałeś rozum trzymając mniej niż Przedtem; nie ma  Potrzeby bowiem trzymać Straży w 
Postaci, bo żre  więcej  niż jest Warta, a  ponadto — jak sam zbyt dobrze  wiesz — Kłopoty z 
tego wyniknąć  mogą. Możesz się  obecnie swobodnie przemieszczać i  Pracować gdzie wola, 
bez Niebezpieczeństwa Zabicia, tuszę jednak, że  żadna  Rzecz nie zmusi  cię do tak Kłopotli-
wego  Postępowania.  Kontem  jestem,  że  nie  frymarczysz  z  Tymi  z  Zewnątrz,  bo  w  tym 
Śmiertelne  Zagrożenie  tkwi;  sam  wiesz  najlepiej  co  było,  gdyżeś  poprosił  o  Obronę  tego, 
który nie był w stanie ci jej zapewnić. Przewyższasz mnie w Formułach, a zatem drugi może 
je z Powodzeniem wypowiedzieć, jakkolwiek Borellus wyobrażał sobie, że tylko wtedy Suk-
ces się  osiągnie,  gdy Słowa właściwe się posiada. Czy Chłopiec stosuje  ich często? Markot-
nym, że staje się zbyt wrażliwy, o czym przekonałem się, gdym go miał tutaj przez piętnaście 
Miesięcy. Pewnym jednak, że wiesz jak sobie poradzić z nim. Nie możesz zniszczyć go For-
mułami, bo nie pracują tak, jak inne formuły wskrzyszające z Prochów; lecz wciąż Ręce masz 
mocarne  i  Nóż  i  Pistolet,  a  Groby  łatwo  się  kopie;  kwas  działa  powoli.  O.  mówi  żeś mu 
przyobiecał B.F. Muszę i ja  go mieć później. B. wkrótce się do ciebie wybiera i być może da 
ci  to, czego pragniesz z Mrocznej Rzeczy poniżej  Memphis. Zachowaj ostrożność  z tym, co 
wywołasz i strzeż się Chłopca. W ciągu roku wyciągniem  Legiony z Dołu, a  wtedy Granicy 
nie stanie temu co nasze. Zaufaj mi, znasz wszak O., a jam miał tych 150 lat więcej niż ty, by 
kwestie te zgłębić.

Nepheru ______  Ka nai
    Hadoth
    Edw: H
Dla J. Curwena,
Esq. Providence.

Willett i pan Ward nie  pokazali tego listu psychiatrom; podjęli natomiast dalsze, energic-

zne  działania  na  własną  rękę.  Żadna  sofistyka  nie  mogła  odwrócić  faktu,  iż doktor Allen, 
przybysz o dziwnej brodzie i w okularach, o którym Charles w swym gorączkowym liście pi-
sał,  iż  stanowi  potworne  zagrożenie,  prowadził  obfitą  i  ponurą  korespondencję  z  dwoma 
nieznanymi osobnikami, których  podczas swej podróży odwiedził młody Ward, i  którzy wy-
raźnie  stwierdzają, iż są  dawnymi  kolegami  Curwena  z Salem;  ewentualnie  ich  awatarami. 
Nie ulegało już wątpliwości, że Allen samego siebie  też traktuje jako wcielenie Josepha Cur-
wena,  nosząc  się przy tym  z zamiarem  — czy raczej  tak mu  radzono  — zabicia  “chłopca", 
bez wątpienia Charlesa Warda. Planowano jakieś przerażające rzeczy, i bez względu na to, kto 
je inicjował, wiodącą postacią był zaginiony  Allen. Lecz dzięki Bogu, Charles jest w szpitalu, 
a  więc  zupełnie  bezpieczny.  Pan  Ward  bez wahania  wynajął  ponownie  detektywów i  puścił 
ich tropem brodatego doktora. Mieli dowiedzieć się skąd przybył, co mówiono i co wiedziano 
o nim  w Pawtuxet i  — w miarę możliwości — ustalić aktualne  miejsce jego pobytu. Dał im 

background image

komplet odebranych Charlesowi  kluczy do  bungalowu  i zalecił  dokładnie  przeszukać pokój 
Allena. Może  wśród pozostawionych tam  rzeczy natrafią  na jakiś ślad. Rozmowa z detekty-
wami  odbyła  się  w dawnej  bibliotece  Charlesa.  Miejsce  to  otaczała jakaś nieokreślona  aura 
Zła,  i  zebrani  tam  mężczyźni, opuszczając  to  pomieszczenie  odczuli  wyraźną  ulgę.  Bardzo 
możliwe,  iż była to wyłącznie  sugestia,  powodowana  plotkami  o  nikczemnym, starym  czar-
noksiężniku,  którego  wizerunek  widniał  niegdyś  nad  ozdobnym  gzymsem  kominka.  W 
każdym  razie,  i  doktor  i  ojciec  i  detektywi,  wszyscy oni  wyczuwali  jakiś  nieuchwytny  — 
wzrastający  chwilami  wręcz  do  materialnej  zgoła  emanacji  —  wyziew,  koncentrujący się 
wokół miejsca, gdzie kiedyś był portret.

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY

Koszmar i kataklizm

-1-

Teraz już odrażające wypadki  potoczyły się  wartko.  Pozostawiły one  w duszy Marinusa 

Bicknella  Willetta  trwały ślad,  postarzając  jednocześnie  mężczyznę  —  który i  tak  młodość 
miał już dawno za sobą — o dobrych dziesięć  lat. Podczas jednej z narad uzgodnił  z panem 
Wardem  kilka  kwestii,  które  —  jak  to  obaj  czuli  —  psychiatrzy by wykpili.  Uznali,  że  na 
ziemi wciąż istnieje potworny ruch, sięgający korzeniami w nekromancję starszą niż czary w 
Salem. Mimo, iż godzi to w znane prawa natury, żyją  dwaj co najmniej mężczyźni — o trze-
cim nie śmieli  nawet myśleć  — którzy przejęci  zostali  bez reszty  przez umysł  i osobowość 
ludzi,  żyjących  jeszcze  przed  rokiem  1690.  Ze  wszystkich  listów  i  dokumentów,  starych  i 
współczesnych, mających jakiś związek ze  sprawą, wynikało  niezbicie, że  owe  przerażające 
kreatury —  a wśród  nich  i Charles Ward — rabowały groby pochodzące z różnych  epok, a 
należące  przeważnie  do  najmądrzejszych i  najwybitniejszych ludzi  świata, ożywiali  i  przy-
wracali  prochom  jakiś szczątek świadomości  i  w ten sposób wydobywali  ze wskrzeszonych 
ich wiedzę. Koszmarne upiory ciągnęły na chłodno odrażający proceder, wymieniając między 
sobą sławne  kości  z obojętnością j  zimną  kalkulacją uczniów zamieniających  się książkami. 
Potęga  i wiedza  wydarte tym wiekowym prochom  przewyższała wszystko, co znał  kosmos i 
co  mogło  być  udziałem  jednego  człowieka  czy   grupy  ludzi.  Odkryli  piekielne  sposoby 
utrzymywania  swych mózgów przy życiu —  czy to  we  własnych  czy w obcych ciałach  — 
oraz zgłębili  naturalnie  sekret wszczepiania  świadomości  umarłym,  których potem  trzymali 
razem.  Wydaje  się,  że  stary,  groteskowy  Borellus  miał  rację  pisząc  o  sporządzaniu  z 
najstarszych nawet szczątków — tak ludzkich jak  zwierzęcych  — pewnych “Podstawowych 
Prochów"  z  których  można  wskrzesić  cień  dawno  zmarłego  stworzenia.  Istniała  specjalna 
formuła  na  wywołanie  takiego  cienia  i  inna  —  na  poskromienie  go;  a  obecnie  wiedza  ta 
została  jeszcze pogłębiona,  i można ją  było w miarę  łatwo przyswoić.  Należało jednak przy 
takim  wywoływaniu  zachować  daleko  idącą  ostrożność,  ponieważ  markierzy  grobów  nie 
zawsze byli dokładni.

W miarę jak Willett i pan Ward przechodzili od konkluzji do konkluzji, po plecach biegły 

im  coraz  zimniejsze  ciarki.  Z  jakichś  nieznanych  miejsc  i  grobów  można  również ściągać 
stwory  — je same lub pewne ich głosy; z tym również należy uważać. Joseph Curwen takich 
zakazanych  stworów  wywołał  wiele,  a  co  do  Charlesa...  Właśnie,  co  można  powiedzieć  o 
nim? Jakie moce “spoza Sfer" dotarły doń z czasów Josepha Curwena i skierowały jego myśli 
na  rzeczy zapomniane?  Doprowadziły go do odkrycia  i  zastosowania na  nowo  pewnych re-
cept.  Rozmawiał  z  budzącym  trwogę  mieszkańcem  Pragi,  a  potem  długo  przebywał  w 
towarzystwie owej kreatury z gór Transylwanii. No i  ostatecznie  musiał  odnaleźć grób Jose-
pha  Curwena.  Nie  wolno  też  pominąć  artykułu  w  gazecie  i  tego,  co  słyszała  nocą  matka 

background image

młodego Warda. Potem młodzieniec wezwał coś; i to coś przybyło na wezwanie Ów potężny 
głos w powietrzu w Wielki Piątek i te inne dźwięki w zamkniętym laboratorium na poddaszu. 
Ich głębia i moc — co przypominały? Czyż nie była to straszliwa zapowiedź wzbudzającego 
powszechny lęk dziwnego przybysza, doktora Allena  i jego upiornego basu? Tak, to właśnie 
czuł przejęty nieokreśloną  grozą  pan Ward, kiedy jedyny  raz rozmawiał  z tym człowiekiem 
przez telefon; jeśli był to w ogóle człowiek.

Czyja piekielna  świadomość i  głos, czyj  okropny cień przybył, w odpowiedzi na  tajem-

nicze  rytuały  Charlesa Warda,  do  laboratorium  za  zamkniętymi  drzwiami?  Te  spierające się 
głosy... “przez trzy miesiące muszę mieć to czerwone"... Wielki Boże! Czyż zaraz potem nie 
pojawił  się  wampir?  Ograbienie  starego  grobu  Ezry  Weedena  i  późniejsze  wrzaski  w 
Pawtuxet — w czyjej głowie  wylągł się pomysł zemsty, i  kto na  nowo odkrył owo przeklęte 
siedlisko  wcześniejszych  bluźnierstw?  Potem  bungalow  i  brodaty przybysz,  plotki  i  strach. 
Ani ojciec, ani doktor  nie próbowali  nawet wyjaśnić istoty szaleństwa Warda — byli  jednak 
przekonani,  że  na  ziemię  powrócił  umysł  Josepha  Curwena,  by  raz jeszcze  wyzwolić  pra-
dawną makabrę. Czy takie przejęcie przez demona jest w ogóle możliwe? Macza w tym palce 
Allen, to pewne, i  detektywi muszą  wydobyć  na światło dzienne więcej szczegółów o kimś, 
kto  stanowi  zagrożenie dla  życia  młodego  człowieka. A tymczasem, ponieważ nie  ulega  już 
kwestii, że" pod bungalowem rozciągają się jakieś otchłanne krypty, należy  uczynić wszystko, 
by je odnaleźć. Willett i pan Ward,  pomni ostatniego konsylium  i sceptycyzmu psychiatrów 
postanowili osobiście  podjąć  szczegółowe poszukiwania. Uzgodnili, że  następnego dnia wy-
ruszą do Pawtuxet z plecakami i wszelkim sprzętem, niezbędnym do poszukiwań i eksploracji 
podziemnej.

Szóstego kwietnia  dzień wstał piękny, i dwaj badacze około dziesiątej  byli już w bunga-

lowie. Po wejściu do środka pobieżnie  rozejrzeli  się  po całym  domu. Wnioskując  po bałaga-
nie  jaki  panował w pokoju doktora Allena, byli tam już wcześniej detektywi i  obaj poszuki-
wacze  żywili  cichą  nadzieję, że  udało się  im  wytropić jakieś ciekawe  rzeczy.  Ich głównym 
zadaniem natomiast było przeszukanie piwnicy. Zeszli więc do niej i zaczęli dokładnie badać 
podłogę  i  ściany,  czego  nie  mogli  uczynić  poprzednim  razem,  w obecności  młodego,  sza-
lonego właściciela. Sprawa przedstawiała  się nie  najlepiej; przejrzane przez nich cal  po calu 
gliniana  podłoga i  kamienne ściany sprawiały wrażenie  litych i z całą  pewnością nie  było w 
nich  najmniejszego  otworu  czy   szczeliny.  Willettowi  zaświtała  w  głowie  myśl,  że  skoro 
piwnica bungalowu wykopana została przez poprzedniego właściciela, a ten nic nie wiedział o 
istnieniu  starszych,  i  jeszcze  głębszych  katakumb,  to  początek  pasażu  winien  nosić  świeże 
ślady kopania, pozostawione tam przez młodego Warda i jego kompanów, kiedy poszukiwali 
starodawnych krypt, o których wiedzę czerpali z paskudnych źródeł.

Doktor  próbował  spojrzeć  na  sprawę  oczyma  Charlesa;  bez  skutku.  Zatem  ponownie 

żmudną metodą eliminacji, cal po calu obejrzał pionowe i poziome powierzchnie podziemia. 
Wkrótce  pozostał  mu  tylko  niewielki,  oglądany  już  raz  podest  przed  baliami.  Teraz  więc 
majstrując  na  różne  sposoby, wytężając  swe  całe  siły, próbował  go pchnąć.  Udało się; góra 
podestu  drgnęła  i  obróciła  się  przesuwając  poziomo  na  metalowym  trzpieniu.  Pod  spodem 
znajdowała się gładka betonowa powierzchnia z żelazną klapą  zamykającą właz. Podniecony 
ojciec podskoczył do niej natychmiast z zapałem; pokrywa nie była ciężka i mężczyzna pod-
niósł ją bez kłopotu. Obserwujący to z pewnej  odległości  doktor Willett spostrzegł naraz, że 

background image

twarz pana Warda  przybiera  dziwny wyraz, że mężczyzna  chwieje  się  na nogach a następnie 
osuwa na ziemię. W chwilę potem z czarnej dziury buchnęła fala straszliwego smrodu.

Przez dłuższą chwilę towarzysz doktora Willetta leżał nieprzytomny na ziemi, a ten cucił 

go zimną  wodą. Pan Ward z trudem  jednak  dochodził do  siebie  i widać  było,  że smrodliwy 
wyziew z krypty zawierać  musiał  jakieś szkodliwe  składniki.  Nie  chcąc  ryzykować, Willett 
pośpieszył  na  Broad  Street po taksówkę  i  wkrótce, mimo  składanych słabym  głosem  przez 
chorego protestów, odwiózł go do domu. Sam z kolei wrócił do bungalowu, wyjął elektryczną 
latarkę  i  zakrywszy nos sterylną  gazą  ponownie zszedł  do piwnicy, zdecydowany zbadać  tą 
nowo odkrytą otchłań. Zepsute powietrze ulatniało się  powoli  i w końcu Willett mógł posłać 
pierwszy  snop  światła  w  czarną  niczym  Styks  dziurę.  Ujrzał  zwykły,  cylindryczny   szyb 
głębokości około dziesięciu stóp, o betonowych ścianach do którego wiodła żelazna drabina. 
Dalej zaczynała się kondygnacja starych, kamiennych schodów, które niegdyś dochodzić mu-
siały aż do powierzchni ziemi, nieco na południe od obecnego budynku.

Willett bez wstydu przyznaje, że wspomnienie legend o Curwenie skutecznie  ostudziło w 

nim  zapał  do  samotnego zejścia  w  cuchnącą  otchłań.  Cały czas miał  w pamięci  list Luke'a 
Fennera, opowiadający  dzieje tej ostatniej, potwornej nocy. W końcu jednak obowiązek wziął 
górę nad lękiem i doktor zrzucił w otwór wielki plecak, w który zamierzał zapakować wszel-
kie znalezione na dole papiery i dokumenty. Po drabinie, z racji swego wieku, zszedł powoli i 
zatrzymał się dopiero u szczytu śliskich stopni. W świetle  latarki dostrzegł, iż budowla musi 
być  bardzo stara, a oślizłe, ociekające  wilgocią  ściany porasta paskudny,  gromadzący się  od 
stuleci mech. Schody zbiegały i  zbiegały; nie spiralnie, lecz w trzech raptownych skrętach; i 
były tak wąskie, że z najwyższą trudnością mogło się na nich minąć dwoje ludzi. Doliczył się 
prawie trzydziestu stopni, kiedy z dołu dobiegł go nikły  dźwięk; taki, że odeszła mu ochota do 
dalszego liczenia.

Był  to  bezbożny dźwięk,  jeden z tych  w  niskiej  tonacji,  podstępnych  i  urągających na-

turze,  dźwięk  jaki  nie  powinien  w  ogóle  istnieć.  Głuchy  lament,  potępieńczy  skowyt, 
bezwstydne  wycie,  ryk  chóru  udręczonych  i  żałosnych,  pozbawionych  umysłu  stworów  — 
wszystko to, i dużo więcej, niósł ów cichy przecież, ale zawierający w sobie, przyprawiającą 
o  mdłości  kwintesencję  ohydy,  dźwięk.  Czy jego  właśnie  nasłuchiwał  Ward,  kiedy go stąd 
zabierano? Była to najokropniejsza rzecz jaką Willett w życiu słyszał. Hałas dobiegał z nieok-
reślonego punktu i  doktor, który  zszedł  już był  na  sam  dół  schodów,  zatoczył  latarką  krąg, 
wyłuskując z ciemności wysokie ściany korytarza, podziurawione czarnymi, łukowymi otwo-
rami przejść  i  zwieńczone cyklopim sklepieniem. Hali, w który trafił, miał jakieś czternaście 
stóp wysokości do środka sufitu i dziesięć-dwanaście stóp szerokości. Podłoga wyłożona była 
połupanymi  płytami,  a  ściany i  powała  pokryte  zaprawą  murarską.  Korytarz uciekał  w nie-
skończoność, ginął w mroku i Willett nie próbował nawet zgadywać jego długości. Niektóre z 
łukowych przejść posiadały drzwi w Starym, kolonialnym stylu o sześciu ozdobnych płaszc-
zyznach z każdej strony; inne ziały pustka.

Przezwyciężając  spowodowany odległym  wyciem  i  panującym  smrodem  strach,  Willett 

przystąpił  do  oględzin  —  jedno  za  drugim  —  tych  łukowych  przejść.  Za  każdym  z  nich 
znajdował  się  średnich  rozmiarów  pokój  o  żebrowanym  suficie,  przeznaczony  do  jakichś 
szczególnych  celów;  większość  pokoi  posiadała  paleniska,  których  przewody  kominowe 
stanowiły  niezwykle oryginalne rozwiązanie inżynieryjne. W zalegającym od półtora stulecia 

background image

kurzu i pajęczynie majaczyły porozstawiane tu i ówdzie instrumenty, czy coś co wyglądało na 
nie; większość z nich potrzaskana  przez dawnych najeźdźców. Wiele  sal  sprawiało wrażenie 
nie  tkniętych ludzką  stopą od  stuleci,  i  musiały z pewnością  pamiętać  jeszcze  pierwsze ek-
sperymenty Josepha Curwena. W końcu natrafił jednak na zamieszkany  pokój lub też do nie-
dawna  zajmowany. Znajdowały się w nim  bańki  z naftą, regały i  stoły,  krzesła  i szafki  oraz 
biurko  zawalone  stosem  papierów  —  zarówno  starych,  jak  i  pochodzących  z  czasów 
najnowszych. Po kątach  porozstawiane  były lichtarze  i  lampy  naftowe; znalazłszy więc  pu-
dełko zapałek, Willett pozapalał napełnione już i gotowe do użytku lampy.

W pełniejszym świetle zobaczył, że trafił do pracowni, czy też biblioteki, Charlesa Warda. 

Wiele  ze  zgromadzonych  tu  książek  doktor  znał  z  widzenia,  a  ogromna  część  mebli  po-
chodziła  naturalnie z posiadłości na Prospect Street. Tu i  tam  dostrzegł inne, znajome przed-
mioty i nieoczekiwanie poczuł się tak swojsko, że zapomniał prawie zarówno o smrodzie jak i 
zawodzeniu,  dobiegającym  tu  z dużo  większą  siłą  niż na  schodach.  Jak to sobie  wcześniej 
umyślił,  najpierw  przystąpił  do  przejrzenia  papierów;  szczególnie  chodziło  o  złowieszcze 
dokumenty znalezione tak już dawno temu przez Charlesa za portretem w Olney Court. Dop-
iero w trakcie  poszukiwań dotarło doń, jak gigantycznego się  podjął  zadania.  Złożone  bow-
iem w tym miejscu — stos za  stosem, kartoteka za kartoteką — papiery, zapisane dziwnymi, 
obcymi  literami  i  jeszcze  dziwniejszymi  wzorami,  wymagać  będą  miesięcy,  nawet lat,  by 
wszystkie  posegregować,  odszyfrować i  zredagować. Gdy trafił  na  potężny pakiet listów ze 
stemplami z Pragi  i Rakus, natychmiast odgadł  z charakteru  pisma, że  pochodzą  one od Or-
ne'a  i  Hutchinsona; wszystkie je  zabrał  i  dołączył do pakunku, który zamierzał zabrać w ple-
caku na górę.

I  wreszcie  w  zamkniętej,  mahoniowej  szafie,  zdobiącej  niegdyś  dom  Wardów,  Willett 

odnalazł plik papierów Curwena. Rozpoznał je dzięki temu, że Charles, tak wiele przecież lat 
temu — i  bardzo niechętnie  — pozwolił  mu rzucić  na  nie  okiem. Młodzieniec  najwyraźniej 
trzymał  je cały czas razem, gdyż znajdowały się  tutaj  wszystkie tytuły, które  zapamiętali  ro-
botnicy.  Brakowało  jedynie  papierów adresowanych  do  Orne^  i  Hutchinsona  oraz  samego 
szyfru z kluczem. Willett wsadził to wszystko do plecaka i kontynuował przeglądanie karto-
tek. Ponieważ nadrzędną sprawą było zdrowie  młodego Warda, doktor zawęził swe poszuki-
wania  głównie  do  rzeczy pochodzących  z  ostatniego  okresu.  I  oto,  pośród  znacznej  ilości 
rękopisów współczesnych, trafił na jeden, wyjątkowo osobliwy. Osobliwość polegała na tym, 
że zawierał kilka tyko stronic zapisanych normalnym  pismem Charlesa; a i to w dodatku po-
chodzących sprzed co najmniej dwóch miesięcy.

Reszta  rękopisu,  zawierająca  niekończące  się  szeregi  symboli  i  formuł,  notek  historyc-

znych i  filozoficznych uwag,  pisana  była  ręką  Josepha  Curwena;  staroświeckie, niewyraźne 
pismo,  ale  bez  wątpienia  pochodzące  z  ostatniego  okresu.  Najwidoczniej  Charles  musiał 
poświęcić wiek czasu i wysiłku na naukę pisania charakterem dawnego  czarnoksiężnika, ale 
za to sztukę tę opanował do perfekcji. Nie trafił natomiast na żaden ślad trzeciego charakteru 
pisma — doktora Allena. Skoro jednak był on tu rzeczywistym szefem, to naturalnie zmuszał 
młodego Warda do sekretarzowania i młodzieniec pisał pod dyktando.

W  tym  nowym  materiale  niezwykle  często występowała pewna  formuła  —  a  właściwie 

formuł para — i zanim Willett zakończył inspekcję papierów, znał ją na pamięć. Składała się 
ona z dwóch równoległych kolumn; ta  po lewej stronie wieńczona była archaicznym symbo-

background image

lem  zwanym  “Głową  Smoka",  przedstawianym  graficznie  jako  wznoszący  się  węzeł;  po 
prawej stronie korespondujący z nią znak “Ogona Smoka", czyli węzeł opadający. Wyglądało 
to mniej więcej tak, i doktor prawie podświadomie pojął, że ta druga formuła nie była niczym 
innym jak pierwszą, tyle, że napisaną zgłoskowo odwrotnie,

 

za  wyjątkiem  końcowej  monosylaby  oraz  osobliwej  nazwy Yog  —  Sothoth,  którą  to 

poznał już był w różnych pisowniach w innych dokumentach, jakie w związku  z tą okropną 
sprawą przeglądał. Tak właśnie brzmiały formuły — dosłownie tak, gdyż Willett napotkał tam 
taką ich ilość, że świetnie obie  zapamiętał — a pierwsza  z nich, w dziwny, choć  bardzo nie-
przyjemny  sposób,  poruszyła  jego  wspomnienia;  i  dopiero  później  skojarzył  ją  z  wydar-
zeniami  Wielkiego  Piątku  sprzed  roku.  Formuły te  miały w  sobie  coś  tak  natrętnego  i  tak 
często występowały w dokumentach, że  doktor, nim  zdał  sobie  z tego sprawę, nieświadomie 
mruczał je sobie pod nosem. Kiedy przejrzał i zebrał wszystkie interesujące go aktualne mate-
riały,  zaniechał  dalszego  szperania.  Obiecał  sobie,  że  kiedy  już  przekona  tak  sceptycznie 
nastawionych  psychiatrów,  wrócą  tu  wspólnie  en  masse  celem  bardziej  systematycznych 
poszukiwań.  Obecnie  chciał  jeszcze  znaleźć  ukryte  laboratorium.  Zostawił  więc  plecak  w 
oświetlonej  pracowni i  ponownie  wniknął  w ciemny, odrażający korytarz, którego sklepione 
wnętrze wciąż odbijało nieustannym echem głuchy, obrzydliwy skowyt.

Kolejne pokoje  do których wchodził, aczkolwiek były  puste lub wypełniały je tylko roz-

padające się skrzynie i złowieszczo wyglądające, ołowiane trumny, wywarły na nim piorunu-
jące wrażenie; świadczyły bowiem dobitnie o ogromie i rozmachu oryginalnych prac prowad-
zonych  przez  Josepha  Curwena.  Pomyślał  o  żeglarzach  i  niewolnikach,  którzy  znikali  w 
niewiadomy sposób, myślał o zbeszczeszczonych grobach we wszystkich częściach świata i o 
tym  wreszcie,  co  musiała  tu  ujrzeć  grupa  najeżdżających  farmę  zdesperowanych  ludzi. 
Doszedł  do  wniosku,  że  lepiej  już  więcej  nie  myśleć.  Nieoczekiwanie  po  prawej  stronie 
wyłoniły  się rozległe, kamienne schody i doktor domyślił się, że prowadzić musiały do jednej 
z zewnętrznych budowli Curwena  — zapewne  sławetnej kamiennej dobudówki z wysokimi, 
wąskimi oknami — skoro te, którymi zszedł tutaj wiodły niegdyś do farmy o stromym dachu. 
Ściany  korytarza  rozeszły się nieoczekiwanie, a  smród i skowyt spotężniały. Willett pojął, że 
trafił  do  jakiejś przestronnej, otwartej  sali  —  tak  wielkiej, że  światło  latarki  nie  sięgało  jej 
krańca. Kiedy ponownie  ruszył  do przodu, natknął się  zaraz na potężne,  rozstawione w spo-
rych odstępach filary podpierające łuki stropu.

Po jakimś  czasie  dotarł  do miejsca, gdzie  filary  tworzyły  krąg,  niczym  monolity Stone-

henge; w środku kręgu, na podwyższeniu znajdował się ogromny, rzeźbiony ołtarz do którego 
prowadziły trzy stopnie.  Doktora  zaintrygowały niezwykłe  rzeźby na  tym  ołtarzu;  podszedł 
więc  bliżej  i  skierował  tam  snop  elektrycznego  światła;  gdy  ujrzał  jednak  co  one  przed-
stawiają,  odskoczył  przejęty niewysłowioną grozą i  nie  próbował już więcej  zgłębiać  mroc-
znych  rytów zbroczonych  zakrzepłą,  spływającą  strugami  aż do  ziemi  krwią.  Ruszył  przed 
siebie  i  dostrzegł  w  pewnej  chwili  rozciągającą  się  gigantycznym  łukiem  ścianę  podziu-
rawioną  miejscami  czarnymi  otworami  przejść  wiodących  do płytkich cel  z żelaznymi  kra-
tami i przytwierdzonymi do ściany łańcuchami, z których każdy zakończony był okowami na 

background image

kostki i nadgarstki. Cele były puste, lecz wszystko przenikał bezustanny, odrażający smród, a 
posępne  jęki  trwały;  jeszcze  bardziej  uporczywe  niż dotąd i  urozmaicane  czasami  niepoko-
jącym dźwiękiem mlaszczących uderzeń.

-2-

Od tak straszliwego odoru i niesamowitego hałasu nic już nie mogło odwrócić uwagi Wil-

letta.  Mimo,  iż  w  ogromnym  hallu  z  filarami  były  one  dużo  donośniejsze  i  szczególnie 
odrażające, doktor odniósł wrażenie, że dobiegają z jeszcze dalszych głębin mrocznego, dol-
nego świata podziemnych sekretów. Zanim  mężczyzna, poszukując  jakichś prowadzących w 
dalsze głębiny schodów odważył się przekroczyć któreś z czarnych, łukowych przejść, omiótł 
strumieniem  światła  kamienną  posadzkę.  Była  z  rzadka,  i  w  nieregularnych  odstępach 
wyłożona kamiennymi płytami, popstrzonymi w zadziwiający sposób niewielkimi otworkami, 
które  tworzyły niejasne,  jakby nie  dokończone  desenie.  Obok  dostrzegł  bardzo długą, nied-
bale ciśniętą na podłogę drabinę. Spoglądając na nią Willett miał irracjonalne odczucie, iż do 
drabiny  tej, w jakiś osobliwy sposób, przylgnął szczególnie mocno, okrutny, przenikający tu 
wszystko  smród.  Kiedy  ostrożnie  ją  mijał,  uświadomił  sobie  nieoczekiwanie,  że  zarówno 
hałas jak i fetor potęgują się w bezpośredniej bliskości owych dziwnie podziurkowanych płyt; 
zupełnie  jakby  stanowiły  rodzaj  prymitywnych,  zapadowych  drzwi  wiodących  w  jeszcze 
głębsze  regiony  grozy.  Przyklęknąwszy  więc  przy  jednej  z  nich,  usiłował  płytę  poruszyć 
rękoma;  natężył  całe  siły i  płyta  drgnęła.  Kiedy tylko  jej  tknął,  z głębin  dobiegł  niebywale 
donośny  jęk  i Willett musiał przemóc  się, by odsunąć  w bok ciężki  kamień. Kiedy leżąc na 
brzuchu  na  osuniętej  płycie  skierował  latarkę  w  rozwierającą  się  plamę  ciemności  o  pow-
ierzchni yarda kwadratowego, z dołu buchnął taki fetor — nie było dlań dosłownie określenia 
— że doktor doznał zawrotu głowy.

Jeśli spodziewał się jakichś kolejnych schodów wiodących w budzącą najwyższą otchłań, 

srodze  się  zawiódł.  Pośród  smrodu  i  chrapliwego  skowytu  dostrzegł  tylko  górną  partię 
ceglanej,  cylindrycznej  studni  o  średnicy  około  półtora  yarda,  pozbawionej  drabiny   czy 
jakichś  innych  akcesoriów  umożliwiających  zejście  do  środka.  Kiedy światło  padło  w dół, 
skowyt przemienił  się  raptownie  w serię  okropnych  skamleń, którym  towarzyszyły odgłosy 
ślepej, zajadłej i  bezsilnej  furii, oraz dźwięk  mlaszczących uderzeń. Poszukiwacz zadrżał na 
myśl,  jak  odrażający  stwór  mógł  czaić  się  w  otchłani.  Zaraz  jednak  nabrał  odwagi;  leżąc 
plackiem na ziemi i trzymając latarkę na długość wyciągniętej ręki, wychylił się za z grubsza 
tylko ociosaną  krawędź.  Początkowo  nie  potrafił  niczego  rozróżnić  za  wyjątkiem  oślizłych, 
porosłych  mchem  cegieł  ściany,  wsiąkającej  bezkreśnie  w  ten  dotykalny  niemal  wyziew 
mrocznego,  obrzydliwego  i  pełnego  bólu  szaleństwa;  i  naraz  ujrzał  jak  na  dnie  wąskiego 
szybu  głębokości  dwudziestu-dwudziestu  pięciu  stóp,  podskakuje  niezdarnie  jakiś  ciemny 
kształt.  Latarka zadrżała mu w dłoni, ale tłumiąc ogarniający go  strach ponownie  zajrzał  do 
środka,  by  przekonać  się  jakie  to  żywe  stworzenie  zamknięto  w  mroku  tej  nienaturalnej 
studni,  skazując  na  powolną  głodową  śmierć.  Nie  był  to jedyny tu więzień. Podobną  mękę 
przechodziły przez ten  długi  miesiąc  — od kiedy lekarze zabrali Warda —  inne  stworzenia 
więzione w sąsiednich studniach, których dziurkowane, kamienne pokrywy tak gęsto ścieliły 
podłogę wielkiej, sklepionej pieczary. Czymkolwiek te stwory  były, nie mogły położyć się na 

background image

zbyt  szczupłej  powierzchni  dna  szybu;  zatem  przez te  okropne  tygodnie  od  chwili,  kiedy 
nieoczekiwanie opuścił je pan, czekały niemrawe, podskakując.

Ale  Marinus  Bicknell  Willett żałował, że  ponownie  tam  zajrzał.  Jakkolwiek  był  chirur-

giem,  zahartowanym  weteranem  wielu  prosektorów,  nigdy   już  nie  był  ten  sam.  Trudno 
wytłumaczyć w jaki sposób jedno spojrzenie na całkiem realną, i o dających się określić roz-
miarach  rzecz,  mogło  człowiekiem  wstrząsnąć,  tak,  że  kompletnie  go  odmieniło.  Możemy 
tylko stwierdzić, że pewne kontury istoty zawierały w sobie tak potężną symbolikę i nasuwały 
takie myśli, że  oddziałały  w straszliwy sposób na  umysł  wrażliwego myśliciela, niosąc  sobą 
straszliwe napomknienia mrocznych, kosmicznych  relacji i  nie posiadających nazwy rzeczy-
wistości, wykraczających daleko poza zapobiegawcze złudzenia zwykłej, ludzkiej wyobraźni. 
Za  owym  drugim  spojrzeniem  Willett  ujrzał  taki  kształt  — czy też  całą  istotę  —  że  przez 
kilka  chwil  był  bez wątpienia  równie  szalony,  jak  każdy  z  pacjentów  prywatnego  szpitala 
doktora  Waite'a.  Nie  spostrzegł,  że  ze  zmartwiałej  dłoni  wypadła  mu  latarka,  nie  zwrócił 
uwagi nawet na donośny chrzęst zębów, który powiedział, jaki los spotkał ją na dnie  dziury. 
Ogarnięty paniką wrzeszczał  i  wrzeszczał i  wrzeszczał wysokim głosem, w którym najbliżsi 
nawet przyjaciele nie potrafiliby rozpoznać doktora. Ponieważ nie był w stanie  dźwignąć się 
na  nogi,  pełzł  i  toczył  się  rozpaczliwie  po  wilgotnym  bruku,  gdzie  z  tuzinów  przypomi-
nających Tartar studni dobywał się, jakby  w odzewie na szaleńczy krzyk człowieka, wygłod-
zony skowyt i jęk. Kaleczył dłonie o szorstkie, luźne kamienie, kilkakrotnie uderzył głową w 
stojące mu na drodze  filary, lecz niepomny na nic, uciekał. Po jakimś czasie jednak ochłonął 
na  tyle,  że  zatrzymał  się  skulony  w  otaczającej  go,  kompletnej  ciemności,  w  smrodzie  i 
zaduchu,  zatykając  dłońmi  uszy,  by  odgrodzić  się  od jednostajnego wycia  i  rozsadzających 
czaszkę skowytów. Ociekał potem  i był bez światła; wstrząśnięty i przerażony, pogrążony w 
przepastnym  mroku  i  zgrozie,  zmiażdżony  psychicznie  widokiem,  którego  nigdy  już  nie 
zdołał wymazać z pamięci. Tuż pod nim tuziny innych stworów; a jedna studnia miała zdjętą 
pokrywę.  Zdawał  sobie  sprawę,  że  to  coś  nigdy   nie  zdoła  sforsować  oślizłej  ściany,  ale 
dreszcz szedł mu po krzyżu na myśl, że może jednak w ścianie szybu znajdzie się jakiś stop-
ień, jakiś chwyt...

Nie  potrafił  określić  czym  był  ten  stwór.  Przypominał  niektóre  rzeźby  na  piekielnym 

ołtarzu;  z  tym,  że  był  żywy. Z  całą  pewnością  nie  był  tworem  znanej  natury;  był  zbyt nie 
wykończony. Deformacje  w najwyższym  stopniu  zdumiewały,  a  nieprawidłowości  proporcji 
trudno  było nawet opisać. Willett przyznaje  tylko,  że  tego  rodzaju  stwory musiały być isto-
tami, które Ward wywołał z niekompletnych prochów, i które trzymał potem wyłącznie w ce-
lach  niewolniczych  lub  rytualnych.  Gdyby zresztą  potwory te  pozbawione  były jakiegokol-
wiek  znaczenia,  ich  wizerunki  nie  widniałyby  na  tym  przeklętym  kamieniu.  A  nie  był  to 
najgorszy   jeszcze  ze  stworów  przedstawianych  na  ołtarzu;  ale  Willett  nie  odkrywał  już 
kolejnych dziur. Pierwszą, w miarę rozsądną refleksją jaka przyszła mu do głowy, była myśl o 
błahym pozornie ustępie w starych dokumentach dotyczących Josepha Curwena, które dawno 
temu porządkował; była to fraza ze złowieszczego, przechwyconego listu Simona czy  Jededi-
aha Orne'a do dawnego czarnoksiężnika:

“Z pewnością w Tym co wskrzysił H., z Tego cośmy  zebrać tylko Częściowo zdołali, nie 

było Niczego poza najżywszym Okropieństwem.

background image

I nagle ów straszny fragment nabrał nowej treści i jakby podwoił się uzupełniony wspom-

nieniem podsuniętym natychmiast przez usłużną pamięć: pokutującej ongiś, ludowej plotki o 
spalonym i zdeformowanym stworze, znalezionym na polach w tydzień po najeździe na farmę 
Curwena. Charles Ward zdradził doktorowi to, co usłyszał od starego Slocuma: nie był to ani 
człowiek ani znane któremukolwiek z mieszkańców Pawtuxet zwierzę.

Kiedy tak doktor miotał się w tę i w tę stronę, tuląc się co chwila do śmierdzącej, kamien-

nej  posadzki, słowa te  nieustannie dźwięczały mu w uszach.  Pragnąc wyrzucić je  z pamięci, 
zaczął szeptać słowa Modlitwy  Pańskiej; i popadł ostatecznie w mnemoniczny chaos, wyjęty 
żywcem z kart “Pustynnej krainy" T.S. Eliota, i powtarzał już tylko na okrągło podwójną for-
mułę, odkrytą niedawno w podziemnej bibliotece Warda: Y'ai'NG 'Ngah, — Yog — Sothołh i 
tak dalej, aż do końcowego podkreślenia Zhro. Zdaje się, iż uspokoiło go to na tyle, że zdołał 
dźwignąć się  na  nogi;  stał  teraz w zaciskającym  się  na nim  czarnym  jak  smoła,  lodowatym 
powietrzu, przerażony utratą  latarki  i rozpaczliwie  rozglądał się  za  jakimś błyskiem  światła. 
Nie potrafił zebrać myśli; wytężył tylko wzrok w poszukiwaniu najsłabszego nawet lśnienia, 
czy  refleksu świetlnego  dobiegającego  z jasno oświetlonej  biblioteki.  Po  jakimś czasie  wy-
dało  mu  się,  że  widzi  —  gdzieś niesłychanie  daleko —  leciutki  poblask  i  z bolesną  wręcz 
uwagą, na dłoniach i kolanach, pośród wycia zaczął skradać się  w tamtym kierunku, wiedzi-
ony jedną  myślą:  nie  stoczyć  się  do  obrzydliwej  dziury,  jaką  sam  odsłonił,  i  nie  wpaść  na 
którąś z licznych kolumn.

Po pewnej chwili, kiedy dotknął drżącymi palcami czegoś, o czym wiedział, że to stopnie 

prowadzące  do piekielnego ołtarza, natychmiast się  ze  wstrętem cofnął.  Innym  znów razem 
napotkał dziurkowaną płytę;  dokładnie  tą samą, którą  osobiście odsunął. I od tej chwili jego 
uwaga stała się  zgoła  upokarzająca. Na  szczęście nie  trafił na budzący zgrozę otwór. Cokol-
wiek  tam  w  środku  było,  tkwiło nieruchomo i  milczało.  Najwidoczniej  pożarcie  latarki  nie 
wyszło  mu  na  zdrowie.  Za  każdym  razem,  kiedy  trafiał  palcami  na  kolejną  podziurkowaną 
płytę, mężczyzna drżał. Przejście po nich budziło niekiedy głuchy jęk; zasadniczo jednak nie 
pociągało żadnych skutków, gdyż doktor poruszał się rzeczywiście bezszelestnie. Kilkanaście 
razy  blask  niknął  i Willett poczuł  falę  gorąca na  myśl,  że przecież lampy, jedna po  drugiej, 
muszą  się  wypalać  i  gasnąć. Perspektywa, że  ugrzęźnie  w tych  straszliwych ciemnościach, 
pozbawiony  zapałek, pośród podziemnego świata koszmarnego labiryntu kazała mu podnieść 
się z ziemi i pobiec, co teraz już — kiedy otwarty otwór pozostał daleko w tyle było w miarę 
bezpieczne. Wiedział, że gdy pogasną już wszystkie lampy, los jego spocznie w rękach ludzi, 
których pan Ward — po upływie  jakiegoś czasu — wyśle mu  na  odsiecz. W  końcu pieczara 
się skończyła i Willett, wbiegając w wąski korytarz, ujrzał bijący zza drzwi po prawej stronie, 
blask.  W  chwilę  później  stał  już  w  sekretnej  bibliotece  młodego  Warda  —  drżący  ale 
szczęśliwy —  i  obserwował ostatnią,  skwierczącą  już lampę, której  blask  przyniósł  mu wy-
bawienie.

-3-

W następnej już chwili ze  znalezionych tu uprzednio zapasów nafty spiesznie  uzupełniał 

wypalone  lampy. Kiedy w pokoju znów było jasno, zaczął rozglądać  się  za jakąś latarką;  bo 
jakkolwiek przejęty  grozą, obowiązek wciąż brał górę i był zdecydowany dotrzeć do samych 

background image

korzeni dziwacznego szaleństwa Charlesa Warda. Latarki nie  znalazł i  zadowolić się  musiał 
najmniejszą z lamp naftowych. Zabrał ponadto galon zapasowej nafty, a kieszenie ponapychał 
zapałkami i świecami. Jeśli za ową  straszliwą wielką salą z plugawym ołtarzem  i odrażającą, 
odsłoniętą  studnią trafi na ukryte laboratorium, spędzi  w nim zapewne sporo czasu i  potrze-
bować  będzie  dużo  światła.  Przejście  rozległej  sali  wymagało  od  doktora  wielkiego  hartu 
ducha;  nie  miał  jednak  innego  wyjścia.  Na  szczęście  przerażający ołtarz  i  otwarta  studnia 
usytuowane były w sporej odległości od ściany z celami, których czarne, tajemnicze, łukowe 
otwory stanowiły logiczny obiekt dalszej eksploracji.

Tak więc Willett wrócił  do wypełnionego  odorem  i  pełnym  udręki  wyciem  hallu  z fila-

rami, przykręcając tylko na chwilę lampę, by uniknąć przelotnego nawet widoku piekielnego 
ołtarza  i  odkrytej  jamy z  leżącą  obok  podziurkowaną,  kamienną  płytą.  Większość  przejść 
wiodło  do  niewielkich  komór,  niektórych  pustych,  niektórych  wciąż  jeszcze  pełniących 
funkcję składów. Znajdowały  się w nich intrygujące zbiory gnijącej, pokrytej kurzem odzieży; 
i  poszukiwacz zadrżał, kiedy rozpoznał  w niej  ubiory pochodzące  sprzed stu  pięćdziesięciu 
lat. W innym z kolei pomieszczeniu natknął się na duże ilości odzieży  całkiem współczesnej, 
jakby  przygotowanej dla ogromnej liczby  osób. Ale najbardziej nie podobały się mu wielkie, 
pojawiające od czasu do czasu miedziane beczki;  czuł instynktowną odrazę zarówno do nich 
samych, jak i  pokrywającej je złowieszczej  inkrustacji.  Budziły one  w nim  jeszcze większy 
lęk, niż równie niesamowicie rzeźbione, ołowiane puchary, w których zachowały się  resztki 
jakiejś wstrętnej zawartości i  od których bił tak odrażający fetor, że zabijał sobą panujący w 
krypcie smród.  Kiedy zbadał  już blisko połowę  ściany, trafił  w kolejny korytarz; bliźniaczo 
podobny do tego, którym przyszedł. Wiodło z niego wiele drzwi.

Tutaj też rozpoczął poszukiwania. Minął trzy, średniej wielkości i puste pokoje nim trafił 

do  wielkiej,  podłużnej  izby. Wypełniały  ją  solidne  szafy,  stoły,  paleniska,  całkiem  współc-
zesne  instrumenty naukowe, nieco książek, a  przede  wszystkim  niekończące się rzędy półek 
ze  słojami  i  butelkami. Wszystko to świadczyło, że odnalazł  w końcu poszukiwane laborato-
rium należące do Charles Warda — a przed nim niewątpliwie, jeszcze do Josepha Curwena.

Po zapaleniu trzech, napełnionych już i gotowych do użytku lamp, doktor Willett zaczął z 

przejęciem  rozglądać  się  po  otoczeniu  i  znajdujących  się  tam  sprzętach.  Analizując  poszc-
zególne  odczynniki  chemiczne  na  półkach,  doszedł  do  wniosku,  że  młody Ward,  głównie 
zajmował  się  chemią  organiczną.  Generalnie,  ze  zgromadzonej  tu  aparatury  naukowej  — 
wśród  której  był  też makabrycznie  wyglądający stół  do prowadzenia  sekcji  — niewiele  się 
dawało wywnioskować i Willett był rozczarowany. Pośród książek znalazł stary, postrzępiony, 
pisany gotykiem egzemplarz Borellusa; czy to tylko zbieg okoliczności, że Ward podkreślił w 
nim  te same  ustępy, które  tak strwożyły poczciwego pana Merrita  na  farmie Curwena, przed 
ponad stu pięćdziesięciu laty? Tamten egzemplarz musiał oczywiście podczas najazdu zaginąć 
wraz z resztą  okultystycznej  biblioteki Curwena. Z laboratorium  wiodły trzy pary łukowych 
drzwi i zaintrygowany doktor ruszył w ich kierunku. Podczas pobieżnych oględzin stwierdził, 
że  dwa  wejścia  prowadzą do niewielkich składów ze stosami  bardzo uszkodzonych, połupa-
nych  trumien;  doktor  zdołał  nawet  odczytać  dwie  czy  trzy  znajdujące  się  jeszcze  na  nich 
tabliczki.  Znalazł  też  sporo  odzieży  oraz  kilka  całkiem  świeżej  daty i  zabitych  na  głucho 
gwoździami  skrzyń,  których  jednak  wolał  na  razie  nie  otwierać.  Bardzo  go  zainteresowały 
pewne przedmioty, które — jak sądził — stanowiły smętne resztki dawnego laboratorium Jo-

background image

sepha Curwena. Ręce najeźdźców pastwiły się nad nimi z wyjątkowym  barbarzyństwem, ale 
jeszcze teraz, po latach, można było w nich rozpoznać oryginalny sprzęt chemiczny z czasów 
georgiańskich.

Trzecie sklepione przejście wiodło do wielkiej komory  o ścianach zastawionych szczelnie 

półkami. Po środku stał stół, a na nim dwie lampy. Willett natychmiast je zapalił; w ich blasku 
zaczął studiować zawartość niekończących się rzędów otaczających go ze wszech stron półek. 
Niektóre górne poziomy były puste, ale większość zapełniały niewielkie, o intrygującym wy-
glądzie, ołowiane naczynia, generalnie dwóch typów: wysokie, i bez uszu, jak greckie lekyty 
na oliwę, oraz inne —z jedną rączką — przypominające słoje phaleron. Wszystkie one posia-
dały  metalowe zatyczki i pokryte  były dziwacznymi, odlanymi w formie płaskorzeźby, sym-
bolami. Na pierwszy rzut oka  Willett spostrzegł, że są one bardzo skrupulatnie posortowane. 
Wszystkie lekyty  zebrano po jednej stronie pokoju i opatrzono na górze dużym, wykonanym 
w drewnie napisem: “Ochrona", phalerony  po drugiej stronie zatytułowano:  “Materia". Słoje 
te, czy garnki — za wyjątkiem niektórych z najwyższych półek, które były puste — zawierały 
kartonowe  etykietki  z numerem;  najwidoczniej odsyłaczem  do jakiegoś katalogu, który Wil-
lett natychmiast postanowił odszukać. Chwilowo jednak bardziej zainteresowała go zawartość 
naczyń, w związku  z czym, na  próbę,  otworzył  na  chybił trafił  kilka lekytów i  phaleronów. 
Wszędzie  było to samo:  niewielka ilość  delikatnego niczym kurz proszku, bardzo  ulotnego i 
w  różnych  odcieniach.  Doktor  nie  potrafił  ustalić  kryterium,  według  którego  proszek  był 
posegregowany; zarówno w lekytach jak i w phaleronach błękitnawo-szary proszek mógł stać 
przy różowawo-białym, a jakakolwiek zawartość  phaleronów posiadała swój  odpowiednik w 
lekytach. Pył charakteryzował się wyjątkową nie przyczepnością. Willett, który wysypał sobie 
na dłoń zawartość słoja, po wsypaniu go z powrotem zauważył, że do dłoni nie przylgnęła ani 
odrobina  proszku.  Zagadkę  stanowiły dlań  dwie  nazwy  i  na  próżno  łamał  sobie  głowę  nad 
przyczepą, dla  której  ta bateria chemikaliów została  tak radykalnie  oddzielona  od szklanych 
słoi  na  półkach  we  właściwym  laboratorium.  “Ochrona",  “Materia":  były  to  łacińskie  ok-
reślenia na słowa  “Straże" i “Tworzywo" i nagle w rozbłysku skojarzenia przypomniał sobie, 
gdzie już wcześniej  napotkał  słowo  “Straże". Oczywiście,  w  ostatnim  liście  rzekomego Ed-
warda Hutchinsona do doktora Allena: “Nie ma Potrzeby  bowiem trzymać  Straży w postaci, 
bo  żre  więcej  niż  jest Warta,  a  ponadto  —  jak  sam  zbyt dobrze  wiesz —  Kłopoty  z tego 
wyniknąć  mogą". Czy ma to jakiś sens? Ale zaraz — czyż nie istnieje inny  jeszcze odnośnik 
do “straży"? Zapomniał o nim kiedy czytał ów list Hutchinsona. Młody Ward, jeszcze w cza-
sie gdy  nie otaczał się taką tajemnicą, wspominał o pamiętniku, w którym Eleazer Smith pisał 
o szpiegowaniu — swoim i Weedena — na farmie Pawtuxet. W tej budzącej lęk kronice była 
wzmianka  o  podsłuchanej  rozmowie  jaka  miała  miejsce  zanim  jeszcze  czarnoksiężnik 
całkowicie  schronił  się  pod  ziemię.  Smith  i  Weeden  utrzymują,  że  w  owej  rozmowie  brali 
udział  Curwen,  jacyś  jego  więźniowie  oraz  straże  tych  więźniów.  Straże  te  —  zgodnie  z 
Hutchinsonem, czy  też jego awatarem  — “żrą  więcej  niż są warte", i z tego względu doktor 
Allen nie trzyma już ich w postaci. A jeśli nie w postaci, to może w “prochach", do których ta 
czarnoksięska zgraja zredukowała tak wiele ludzkich ciał i kości?

A zatem  to  właśnie zawierały lekyty;  potworny owoc  bezbożnych rytuałów i czynów, w 

wyniku  których  pokonane  lub  zastraszone  istoty,  przyzywane  mocą  jakiejś  piekielnej 
inkantacji, pomagały  swym bluźnierczym władcom przesłuchiwać opornych. Uświadomiwszy 

background image

sobie  co  w  rzeczywistości  wysypał  sobie  na  dłoń,  Willett  zadrżał  i  gorączkowo  odsypał 
proszek z powrotem. Całą siłą woli stłumił paniczną chęć ucieczki z tej pieczary odrażających 
półek i  milczących, spoglądających zapewne  wartowników. I wówczas pomyślał o “Tworzy-
wie" — w bezliku słojów phaleron po drugiej stronie pokoju. Też prochy — lecz jeśli nie pro-
chy “straży", to czego? Boże! Czy to możliwe, iż spoczywały w nich śmiertelne szczątki ty-
tanów myśli  z wszystkich czasów;  porwani  przez najstraszliwsze  upiory z krypt, w których 
umieścił  ich świat, wezwani zostali  przez szaleńców pragnących  wydrenować  ich wiedzę  w 
jakimś  sobie  tylko  wiadomym,  obłędnym  celu;  czy o  tym  właśnie,  mgliście  wspominał  ni-
eszczęsny Charles w gorączkowym liście: “cała cywilizacja, wszelkie prawa natury, być może 
los systemu słonecznego i wszechświata."? A Marinus Bicknell Willett przesiewał sobie przez 
palce te prochy!

Kiedy w odległym końcu pokoju dostrzegł niewielkie drzwi, podszedł do nich jak najspi-

eszniej  i  zaczął  badać  wzrokiem  prymitywny  znak  wykuty  nad  framugą.  Był  to  symbol, 
którego  widok  napełnił  mu  duszę  lękiem.  Bowiem  pewien  przyjaciel  doktora  —  mroczny 
marzyciel  —  wyrysował  mu  niegdyś  i  objaśnił  parę  rzeczy,  jakie  poznał  był  w  czarnych 
otchłaniach  snu. Wśród  nich  znajdował  się  właśnie  znak  Koth, który fantaści  spotykają nad 
łukowym wejściem  do pewnej czarnej, stojącej  samotnie  w półmroku, wieży; Willett poczuł 
wówczas natychmiastową odrazę do  tego, co  ów przyjaciel  — Randolph Carter — mówił  o 
potędze  tego znaku. Kiedy jednak w przepełnionym  smrodem  powietrzu, wyczuł  nieoczeki-
wanie  kolejny,  gryzący odór, Willett zapomniał  o znaku. Był  to  raczej  zapach  chemikaliów 
niż  zwierząt  i  z  pewnością  dobiegał  zza  zamkniętych  drzwi.  Był  to  ten  sam  zapach,  jaki 
wydzielała odzież Charles Warda w dniu, kiedy zabierali go lekarze. Czyżby właśnie tu wtedy 
pracował, i  pracę  tę przerwało najście  doktorów? Był  mądrzejszy od Josepha Curwena  i nie 
stawiał  oporu. Willett,  który z zuchwałą  desperacją  postanowił  zbadać  każde  cudo  i  każdy 
koszmar tej piekielnej  krainy, ujął w dłoń niewielką  lampę  i  przekroczył  próg. Ogarnęła  go 
fala nieokreślonego lęku, ale niezłomnie parł  ku swym celom. W pomieszczeniu przecież nie 
mogło być żadnej istoty, która by wyrządziła mu krzywdę. A ponadto ożywiało go pragnienie 
przeniknięcia okropnej chmury, która spowiła duszę Charlesa Warda.

Pokój był średnich rozmiarów i  bardzo skromnie  umeblowany — stół, krzesło oraz dwie 

zadziwiające maszyny z klamrami i kołami w której Willett natychmiast rozpoznał średniow-
ieczne instrumentarium do zadawania tortur. Po jednej stronie drzwi stał stojak z potwornymi 
pejczami,  a  nad  nim  półki  z  szeregiem  ołowianych  pucharów  ukształtowanych  na  podo-
bieństwo greckich kyliksów. Po drugiej stronie był stół, na nim lampa Arganda, blok papieru, 
ołówek i dwa zatkane lekyty, najwyraźniej zostawione tu w pośpiechu lub przez zapomnienie. 
Willett zapalił lampę i spojrzał bacznie na papier; musiał koniecznie dowiedzieć się, co młody 
Ward  pisał  w  chwili,  kiedy  mu  przerwano.  Nie  było  tam  w  zasadzie  nic;  wyłącznie  nie 
powiązane ze sobą zdania nabazgrane ręką Curwena i nie niosące żadnych treści:

“B.  nie  umarł.  Uciekł  przez ściany i  znalazł  Miejsce poniżej."  “Poznaj  starą  V. mądrość 

Sabaoth i  naucz się Sposobu." “Wskrzyszony trzykrotnie Yog  — Sothoth  i przysłany Naza-
jutrz."

“F. szuka sposobu zniszczenia wiedzy jak wskrzyszać Tych z Zewnątrz."
Kiedy  potężny   blask  lampy  Arganda  rozjaśnił  mrok,  docierając  do  wszystkich  zaka-

marków  pomieszczenia,  doktor  ujrzał,  że  w  ścianie  na  przeciwko  drzwi  —  pomiędzy 

background image

urządzeniami  do  tortur  — tkwią  kołki  ze  zwieszającymi  się  niedbale  szatami  w posępnym, 
żółtawo-białym kolorze. Ale dużo bardziej interesujące okazały  się dwie pozostałe, puste ści-
any;  obie gęsto pokryte mistycznymi symbolami i formułami  niezdarnie wykutymi  w gładko 
wypolerowanym  kamieniu.  Wilgotna  podłoga  też  nosiła  ślady  rytów  i  Willett  rozpoznał 
ogromny pentagram pośrodku oraz cztery okręgi o średnicy trzech stóp każdy, usytuowane w 
połowie  odległości  między owym  pentagramem  a  rogami  pokoju. W  jednym  z okręgów,  w 
pobliżu  owych  zawieszonych  niedbale  żółtawych  szat,  stał  płytki  kyliks,  których  tak  wiele 
znajdowało się na półkach powyżej upiornego stojaka z pejczami. Natomiast tuż za obwodem 
koła, Willett dostrzegł  dzbanek  phaleron, pochodzący z innego  kręgu, w którym zachowało 
się  nieco  suchego,  matowo-zielonkawego,  zwietrzałego  proszku;  i  Willett  dostał  prawie 
zawrotu  głowy   na  myśl  co  to  wszystko  znaczy   i  czym  ów  proszek  może  być.  Pejcze  i 
urządzenia do zadawania tortur, kurz lub prochy ze słoja  “Materia", dwa  lekyty z półki “Op-
ieka",  szaty,  formuły na  ścianach,  notatki  na  papierze,  reminiscencje  z listów  i  legend  oraz 
tysiące  drobnych  spostrzeżeń,  wątpliwości  i  podejrzeń,  które  tak  dręczyły  przyjaciół  i 
rodziców Charlesa Warda; pod wpływem tego wszystkiego, doktora ogarnęła fala grozy i stał 
spoglądając nieruchomym wzrokiem na ów zielonkawy proszek w smukłym, postawionym na 
podłodze, ołowianym kyliksie.

Kiedy opanował  się  na  tyle, by rozsądnie myśleć, Willett zaczął  studiować wykute w ka-

mieniu  formuły.  Inkrustowane,  niewyraźne  litery  mówiły,  że  wzory  te  pochodzą  jeszcze  z 
czasów Curwena, ale komuś, kto przeczytał wiele jego materiałów i przekopał się przez histo-
rię magii, treść tych formuł nie była całkiem obca. Doktor rozpoznał między innymi tą, którą 
pani Ward słyszała w niepokojący  Wielki Piątek, rok wcześniej. Znawcy twierdzili, iż formuła 
ta, to straszliwa  inwokacja adresowana  do tajemniczych bóstw spoza zwyczajnych sfer. For-
muły  te  brzmiały nieco  inaczej  niż zapamiętała  je  pani  Ward;  różniły  się  też  od  tekstu  na 
zakazanych stronicach “Eliphasa Levi", które pokazali mu znawcy przedmiotu. Ich tożsamość 
jednak  nie  ulegała  wątpliwości,  a  takie  słowa  jak  Sabaoth,  Metraton, Almonsin  czy Zariat-
natmik  ścinały  doktorowi  duszę lodem,  gdyż poczuł  już i  poznał  wiele  z tego kosmicznego 
obrzydlistwa.

Inskrypcje  pokrywały zarówno ścianę po lewej jak i po prawej  ręce  od  wejścia. A na le-

wostronnej  Willett,  kiedy  się  zbliżył,  natychmiast  odnalazł  parę  formuł,  która  tak  często 
występowała w notatkach w bibliotece. Okrągło rzecz biorąc, były to formuły ze starożytnymi 
symbolami  “Głowy Smoka" i “Ogona  Smoka" w nagłówku. Ich  pisownia  jednak różniła się 
od  wersji  współczesnej,  jak gdyby Joseph  Curwen  posiadał  inny sposób  konotacji  dźwięku 
lub  też  późniejsze  studia  rozwinęły  jeszcze  silniejsze  i  doskonalsze  warianty  inwokacji  o 
których  mowa.  Doktor  próbował  pogodzić  wyrzeźbioną  wersję  z tą,  która  tak  uporczywie 
drążyła mu pamięć. Podczas gdy wersja, którą pamiętał zaczynała się: “Y'a i' ng 'ngah, Yog — 
Sothoth", ten epigraf brzmiał: Aye, cngengah, Yogge — Sothotha", wyraźna różnica w drugim 
słowie.

Rozbieżność  między dwoma  tekstami  — tym  zapamiętanym  oraz wykutym  w kamieniu 

—nie  dawała  Willettowi  spokoju;  i  naraz  odkrył,  że  śpiewa  na  głos  pierwszą  formułę, 
próbując  zestawić  dźwięk, który sobie  przypominał, z wyrytymi  na  ścianie  literami. Tajem-
niczo  i  złowrogo  brzmiał  jego  głos w  tej  otchłani  starożytnego  bluźnierstwa.  Grzmiał  jego 
monotonny  śpiew wzmacniany jeszcze, czy to  czarem  minionego  i  niezgłębionego,  czy też 

background image

piekielnym,  ponurym  i  bezbożnym  wyciem  dochodzącym  z dziur,  których  nieludzki  chór 
wzrastał i opadał rytmicznie, docierając poprzez smród i ciemność aż tutaj:

Y '  AI   'NG   'NGAH
YOG — SOTHOTH
H'EE - - - - L  'GEB
F'   AI   THARODOG
UAAAH !

Ale cóż znaczył ten zimny wiatr, który  zrodził się wraz z pierwszymi tonami? Lampy zac-

zęły donośnie  skwierczeć, a  z powietrza  spłynął  mrok  tak gęsty, że  z trudem  tylko  dostrzec 
mógł litery na ścianie. Pojawił się dym i gryzący smród, który zabił prawie dobiegający  z od-
ległych  szybów odór;  smród  jakiego już raz doświadczył. Tym razem jednak nieporównanie 
silniejszy i bardziej ostry.  Odwrócił wzrok  od  inskrypcji  i  omiótł spojrzeniem  pokój  wraz z 
całą  jego  dziwaczną  zawartością.  Spostrzegł,  iż  ze  stojącego  na  podłodze  kyliksu  ze  zwi-
etrzałym proszkiem bije chmura zielonkawo-czarnego wyziewu; zaskakująco rozległa i gęsta. 
Proszek  ten...  Wielki  Boże!...  pochodził  z półki  “Materia" co  się  teraz z nim  dzieje,  co się 
zaczyna? Pierwsza formuła z pary została wyśpiewana:  Głowa  Smoka, wznoszący się  węzeł 
— Wielki Zbawicielu, czyżby to miał być...!

Pod doktorem  ugięły  się kolana. Przez głowę, jak  oszalałe galopowały nie  powiązane ze 

sobą  strzępy wspomnień  tego  co  widział,  co  słyszał  i  co  czytał  o  przerażającym  Josephie 
Curwenie  i  przypadku  Charlesa  Dextera  Warda:  “Mówię  raz jeszcze,  nie  wywołuj  Niczego 
czego nie poskromisz... Stosuj Słowa  które  czas cały gotowe są,  lecz wstrzymaj  się  zawsze 
ilekroć żywiąc Wątpliwości pewnyś nie jest Kogo masz... Trzy Rozmowy  z Tym, co zostało w 
nim pogrzebione... “Wielkie Nieba, cóż to za kształt za przegrodą dymu?"

-4-

Marinus Bicknell Willett wie, że za wyjątkiem niektórych tylko i to najbardziej oddanych 

i  życzliwych  przyjaciół,  nikt nie  da  mu wiary. I  im  tylko wyznał  prawdę;  a  niektóre  osoby 
postronne, do których historia  dotarła, rzeczywiście skwitowały ją śmiechem, stwierdzając iż 
doktor na starość dziwaczeje. Zalecano mu dłuższy urlop, radząc przy tym, by  w przyszłości 
unikał  pacjentów  cierpiących  na  zaburzenia  umysłowe.  Jedynie  pan  Ward  wiedział,  że 
wszystko  co  mówi  doświadczony  lekarz jest  najstraszliwszą  'prawdą.  Czyż nie  widział  na 
własne  oczy owej  obrzydliwej  studni w piwnicy?  Czyż doktor Willett o jedenastej godzinie 
tego złowieszczego ranka  nie  odwiózł go do  domu — pokonanego, chorego?  Czyż nie tele-
fonował do lekarza na próżno wieczorem tego dnia; i jeszcze następnego? I czyż osobiście nie 
pojechał  w południe  do bungalowu, gdzie  znalazł nieprzytomnego,  ale  całego przyjaciela  w 
jednym  z łóżek  na  piętrze?  Willett  oddychał  chrapliwie,  a  oczy otworzył  dopiero,  gdy  pan 
Ward wlał mu do ust odrobinę przyniesionej z samochodu Brandy. Natomiast też zadrżał, wy-
dał skowyt i zaczął wykrzykiwać: — Ta broda... te oczy... Boźe, kim ty jesteś... ?!

background image

Rozumie  się,  niesłychanie  tym  zaintrygował  schludnego,  błękitnookiego  i  gładko  wy-

golonego gentelmana, którego wszak znał od dzieciństwa.

Pławiący się w potokach jaskrawych promieni południowego słońca bungalow, wyglądał 

tak samo jak dnia  poprzedniego. Odzież Willetta,  za wyjątkiem drobnych  plam  i rozdarć na 
kolanach, była  w jak najlepszym porządku; i jedynie  bijąca z niej lekka, ale  ostra woń przy-
pominała panu Wardowi zapach, jaki wydzielało ubranie syna w dniu, kiedy go zabierano do 
szpitala. Latarka doktora oczywiście zaginęła, lecz jego pusty  obecnie plecak leżał tam, gdzie 
zostawił  go  poprzedniego  dnia.  Bez słowa  wyjaśnienia,  ale  z widocznym  wysiłkiem  woli, 
zataczając się  jak  pijany, Willett ruszył  na dół, do  piwnicy, gdzie próbował  poruszyć fatalną 
platformę  przed  baliami.  Nawet  nie  drgnęła.  Ruszył  więc  do  kąta,  gdzie  zostawił  torbę  z 
narzędziami, wyjął potężne  dłuto i zaczął zrywać  deski podłogi  — jedna  za drugą. Pod spo-
dem był tylko lity  beton. Pan Ward, który  podążył za nim, prócz gołego cementu niczego in-
nego nie zobaczył;  nie  istniała już żadna  obrzydliwa  studnia, żaden świat podziemnej grozy. 
Żadna  sekretna  biblioteka,  żadne  papiery  Curwena,  żadna  koszmarna  dziura  wypełniona 
smrodem  i  wyciem,  laboratorium,  półki,  wykryte  w  kamieniu  formuły,  żadne...  Pobladły z 
nagła doktor Willett odwrócił  się w stronę  młodszego mężczyzny i  mocno  pochwycił  go za 
ramiona.

— Wczoraj —powiedział cicho. —Czy widziałeś to... czy czułeś?
Sparaliżowany strachem i zdumieniem pan Ward skinął tylko lekko głową. Lekarz wydał 

dźwięk ni to westchnienia ni to ciężkiego sapnięcia i też kiwnął głową.

— Zatem ci wszystko opowiem. — rzekł.
Przez pełną godzinę w najbardziej nasłonecznionym pokoju jaki znaleźli na piętrze lekarz 

szeptał zdumionemu ojcu swą przerażającą opowieść. Niewiele w sumie miał do powiedzenia 
poza tym, że kiedy rozwiewał się zielonkawo-czarny wyziew z kyliksa, ujrzał jakiś majaczący 
kształt.  Ale  obecnie  był  zbyt wyczerpany,  by  dociekać,  co  się  właściwie  wydarzyło.  Obaj 
mężczyźni  potrząsali  w zadumie  głowami  i  pan  Ward  w końcu  odważył  się  cicho  zasuge-
rować:

— Przypuszczasz, że jest sens kopać?
Doktor  milczał. Na  to  pytanie  żaden  ludzki  umysł  nie  był  w stanie  odpowiedzieć.  Zbyt 

wielkie moce z nieznanych Sfer zagnieździły się po tej  stronie Wielkiej Otchłani. I pan Ward 
ponownie zapytał:

— Ależ dokąd  to  poszło?  Rozumiesz,  przeniosło  cię  do  pokoju,  a  samo w jakiś sposób 

zatkało otwór.

Willett znów zbył to milczeniem.
Lecz sprawa  się na  tym  nie skończyła. Tuż przed opuszczeniem  bungalowu, sięgając  po 

chusteczkę  do  nosa,  doktor  Willett  wyczuł  palcami,  poniewierający  się  w  towarzystwie 
świeczek i zapałek, które  miał  ze  sobą w krypcie, kawałek papieru, którego  przedtem z całą 
pewnością  w kieszeni  nie  było. Był  to strzęp papieru  z bloku  na stole  w bajecznym pokoju 
zgrozy  pod  ziemią, zapisany ołówkiem  —  zapewne  tym  samym, który  leżał  koło stosu pa-
pierów.  Karteczka  była  starannie  złożona  i  poza  słabym,  gryzącym  zapachem  tajemniczej 
komory,  nic  nie  sugerowało  istnienia  innego  świata. Ale  sam  tekst  był  zdumiewający.  Nie 
było to pismo współczesne, lecz skomplikowane litery pochodzące bezpośrednio z mrocznego 

background image

średniowiecza, których, nachylający się nad nimi laicy nie potrafili odczytać. Sam układ listu 
jednak miał w sobie coś mgliście znajomego.

 
 

Musiała to być wiadomość. Poruszona dwójka mężczyzn spiesznie ruszyła do samochodu 

Warda,  gdzie  polecono  szoferowi  zawieść  się  na  obiad  do  jakiegoś  zacisznego  miejsca,  a 
następnie do Biblioteki Johna Haya na wzgórzu.

W bibliotece bez trudu znaleźli doskonałe podręczniki paleografii, nad którymi łamali so-

bie głowy aż do zmierzchu, kiedy to zapalono już wielki żyrandol. Znaleźli to czego szukali! 
Litery nie były  żadnym fantastycznym wymysłem, ale tworzyły normalne pismo pochodzące 
z zamierzchłych czasów. Była to ostra minuskułą saksońska z ósmego lub dziewiątego wieku 
naszej  ery;  z tych  dzikich  czasów,  kiedy pod  cieniutką  otoczką  młodego  jeszcze  chrześci-
jaństwa  żyły potajemne,  starodawne  wiary i  obrzędy, a  blady księżyc  Brytanii  spoglądał na 
dziwne  rytuały w  rzymskich  ruinach  w  Caerleon,  w  Hexhaus  i  w  Wieżach  potrzaskanego 
muru  Hadriana. Była  to  barbarzyńska  łacina  pochodząca  z barbarzyńskich  czasów:  Coninus 
nescandum est. Cadaver aq (ua) forti dissolvendum, nec aliq (ui) d retinendum. Tace ut potes. 
— co można z grubsza przetłumaczyć: “Curwen musi umrzeć. Ciało ma być rozpuszczone w 
aqua fortis tak, by nic z niego nie zostało. Zachowaj absolutne milczenie."

Zbici z tropu Willett i pan Ward milczeli. Natknęli się na nieznane, ale  — ciekawa rzecz 

— nie  wzbudziło to w nich takich emocji, jakie powinna  wywołać  zagadka tej  miary. Co do 
Willetta, to jego zdolność  odbierania nowych, wzbudzających grozę  wrażeń, prawie zupełnie 
wyczerpała  się  ostatniej  nocy. Obaj  mężczyźni  zatem, aż do  zamknięcia  biblioteki,  siedzieli 
bezczynnie, pogrążeni w grobowym milczeniu.

Apatyczni,  pojechali  do  domu  Wardów  na  Prospect  Street,  gdzie  do  późnej  nocy 

prowadzili  rozmowy na  oderwane  tematy. Doktor  nie  wrócił  już tego dnia  do  domu.  Był  u 
Wardów jeszcze, kiedy w niedzielę, około południa nadeszła  telefoniczna wiadomość  od de-
tektywów, którzy tropili doktora Allena.

Przechadzający  się  właśnie nerwowo w szlafroku po pokoju pan Ward, osobiście odebrał 

telefon.  Na  wieść,  że  raport jest już  prawie  gotów,  polecił  im  stawić  się  następnego  dnia 
wcześnie rano. Telefon od detektywów ożywił nieco obu mężczyzn, gdyż bez względu na to, 
skąd  pochodziło  dziwaczne  przesłanie  pisane  minuskułą,  było  rzeczą  pewną,  iż  “Curwen", 
którego  mają  zniszczyć,  jest  nikim  innym  jak  owym  brodatym  i  w  okularach  przybyszem. 
Charles  bał  się  tego  człowieka,  a  w  gorączkowym  liście  do  doktora  Willetta  oznajmił,  że 
trzeba  go  zabić  i  rozpuścić  w  kwasie.  Ponadto  Allen  —  pod  nazwiskiem  Curwen  — 
otrzymywał listy od innych czarnoksiężników w Europie i najwyraźniej traktował siebie jako 
wcielenie  dawnego  nekromanty.  A  obecnie  na  dodatek,  z  nowego  i  nieznanego  źródła, 
nadeszło kolejne przesłanie, że “Curwena" należy zabić i też rozpuścić w kwasie. Powiązania 
były zbyt wyraźne, by żywić najmniejsze wątpliwości; czyż Allen nie zamierzał — za radą tej 
kreatury określającej  siebie  mianem  Hutchinsona  —  zamordować młodego Warda?  Natural-
nie, list w którym była o tym mowa nie dotarł do brodatego adresata, ale z tekstu wnioskow-
ali,  że  Allen  już  wcześniej  planował  rozprawę  z  młodzieńcem,  gdyby  ten  stał  się  zbyt 
“wrażliwy", Allena  trzeba  schwytać  i  jeśli  nawet człowiek  ten  nie  poniesie  najsurowszych 

background image

konsekwencji, to umieszczony zostanie w miejscu, skąd nie zdoła już wyrządzić Charlesowi 
najmniejszej krzywdy.

Mając nadzieję  na  jakieś nowe informacje, ojciec i doktor wyruszyli po południu nad za-

tokę, by odwiedzić w szpitalu młodego Charlesa. Kiedy Willett szczegółowo opowiedział mu 
co  odkrył  w  piwnicy  bungalowu,  młodzian  pobladł,  upewniając  tym  doktora,  że  ostatnie 
przeżycia nie były żadnym snem. Kiedy  mówił o zakrytych jamach i czających się w nich hy-
brydach, pilnie obserwował twarz Charlesa szukając w niej potwierdzenia. Tym razem jednak 
Ward  zachował  nieruchomą  twarz.  Willett  urwał,  po  czym  podniesionym  głosem  zaczął 
mówić  o  skazanych  na  powolną,  głodową  śmierć  stworach,  gromiąc  młodzieńca,  że  jest 
pozbawiony  uczuć. W odpowiedzi jednak usłyszał tylko sardoniczny śmiech, który przejął go 
dreszczem.  Charles  bowiem  widząc  już,  że  nie  ma  sensu  zaprzeczać  istnieniu  krypty, 
zachichotał  nieoczekiwanie,  po  czym  wyjątkowo  okropnym,  zmutowanym  głosem  wy-
chrypiał:

— Gwiżdżę  na nie. Jedzą,  ale  wcale  nie muszą. To bardzo interesujące. Miesiąc, powia-

dasz bez jedzenia?  Mój  panie, trochę  skromności!  Nieszczęsny  stary  Whipple  i  banda  jego 
świętoszkowatych junaków wystawili się tylko na śmiech. Wytłukłby wszystko, czyż nie tak? 
Ale, do cholery, z Zewnątrz dochodził  taki  zgiełk, że nie  dosłyszał dźwięków dobiegających 
ze  studni i  nie  dotarli  do nich. W  ogóle nie miał  pojęcia, że coś takiego  istnieje! Niech was 
piekło  pochłonie,  te  przeklęte  stwory wyją  tam  w  dole  jeszcze  od  czasu,  kiedy stworzył  je 
Curwen, sto pięćdziesiąt siedem lat temu!

Niczego więcej nie dawało się z młodzieńca wyciągnąć. Zdumiony  tym dziwnym oporem 

doktor  kontynuował  jednak opowieść  w nadziei, że  zaskoczy czymś słuchacza, prowokując 
tym samym do wyznań. Obserwując bacznie twarz Charlesa, doktor nie potrafił stłumić ogar-
niającej go zgrozy na widok zmian, jakie w chłopcu zaszły w ciągu ostatnich miesięcy. Młody 
Ward rzeczywiście musiał ściągnąć z niebios jakąś przerażającą makabrę. Ożywił się dopiero, 
kiedy  Willett napomknął o pokoju z formułami i zielonkawym proszku. Na twarzy  wykwitnął 
mu kpiarski uśmieszek, a kiedy  usłyszał co Willett wyczytał w papierach oświadczył spoko-
jnie, iż notatki  są stare i zapewne  bez znaczenia dla  kogoś, kto nie został  głęboko wprowad-
zony w historię magii.

— Ale  dodał  — gdybyś  znał  słowa  i  poruszył  to, co  ja  wydobyłem  ze  słoja,  nie  przy-

chodziłbyś tu i mówił mi o tym. To numer 118 i wyobrażam  sobie  twój  szok, gdybyś zajrzał 
do  katalogu  w innym  pokoju.  Nigdy go  jeszcze  nie  wskrzeszałem,  lecz miałem  to uczynić 
właśnie tego dnia, kiedyś mnie tu zaprosił.

Kiedy Willett przeszedł  do formuły którą wypowiedział, i do zielonkawo-czarnego dymu 

jaki się wówczas pojawił, nieoczekiwanie na twarzy Charlesa po raz pierwszy odmalował się 
strach.

— Przyszło, ale ty jesteś tutaj, żywy!
Kiedy Ward krakał te słowa, jego głos jakby  wyrwał się z pęt choroby i był nagle głęboki 

niczym  przepastna  otchłań  pełna  niesamowitych  rezonansów.  Na  Willetta  spłynęło natchni-
enie i nieoczekiwanie w opowieść wplótł przestrogę, którą wyczytał w liście:

— Powiadasz numer 118? Ale nie zapomnij, że obecnie na dziewięciu cmentarzach z dzi-

esięciu zostały pozamieniane kamienie. Nie będziesz nigdy  pewien, dopóki  nie sprawdzisz! I 

background image

gwałtownym  ruchem  podstawił  chłopcu  przed  oczy  zapisaną  minuskułą  kartkę.  Takiego 
efektu się nie spodziewał. Charles Ward po prostu zemdlał.

Cała rozmowa naturalnie odbywała się bez wiedzy lekarzy; w przeciwnym bowiem razie, 

psychiatrzy zarzuciliby ojcu  i  lekarzowi,  że  utwierdzają  wyłącznie  pacjenta  w jego  urojeni-
ach.  Bez  niczyjej  pomocy  więc,  doktor  Willett  i  pan  Ward  podnieśli  nieprzytomnego 
młodzieńca  i  położyli  na  łóżku.  Dochodząc  do  siebie  pacjent  wymamrotał  kilkakrotnie,  że 
musi natychmiast złapać Orne'a i Hutchinsona; tak więc. kiedy już w pełni powróciła mu świ-
adomość, doktor dodał, że przynajmniej jedna  z tych kreatur jest jego śmiertelnym wrogiem; 
radziła  bowiem  doktorowi Allenowi  zgładzić  go.  Rewelacje  te  nie  wywarły na  gospodarzu 
najmniejszego  wrażenia,  lecz  już  wcześniej  goście  spostrzegli,  że  z  niewyjaśnionych 
powodów,  sprawia  on  teraz  wrażenie  człowieka  zaszczutego.  Stanowczo  odmówił  dalszej 
rozmowy i  niebawem  Willett z ojcem  opuścili  progi  kliniki,  ostrzegając  jeszcze  raz na  od-
chodnym, by młodzieniec  strzegł się brodatego Allena. Charles odpowiedzią) na  to, że typek 
ten jest bardzo  dobrze pilnowany i  nie  może  już nikomu wyrządzić  krzywdy, choćby nawet 
bardzo tego chciał. Powiedział to z jakimś diabolicznym, ścinającym krew w żyłach chicho-
tem. Willett nit obawiał  się, by Charles zdołał  nawiązać  jakikolwiek  kontakt z tą  potworną 
parą z Europy. Wiedział, że władze szpitalne przeglądają wszelką nadchodzącą i wychodzącą 
z kliniki korespondencję pacjentów i nie przeoczą żadnego szalonego czy dziwacznego tylko 
listu.

Sprawa  Orne'a  i  Hutchinsona  —  jeśli  to  nimi  naprawdę  byli  przebywający  za  granicą 

czarnoksiężnicy  —  potoczyła  się  jednak  w  sposób  nieoczekiwany.  Kierowany  jakimś 
mglistym przeczuciem, Willett zwrócił  się  do międzynarodowego biura bieżących wycinków 
prasowych  z prośbą  o  wykaz  godnych  uwagi  zbrodni  i  wypadków  w  Pradze  i  wschodniej 
Transylwanii.  Po  sześciu  miesiącach,  spośród  różnorodnych  artykułów,  wyłowił  dwa  niez-
wykle intrygujące. Jeden mówił  o całkowitej zagładzie w nocy domu w najstarszej dzielnicy 
Pragi,  oraz o  zaginięciu nikczemnego  starca,  Josefa  Nedeha,  który zamieszkiwał  w tym  do-
mostwie  od  niepamiętnych  czasów.  Drugi  był  o  tytanicznej  eksplozji  w  Transylwanii,  w 
górach na wschód od Rakus, w której śmierć ponieśli wszyscy mieszkańcy cieszącego się złą 
sławą  Zamku  Ferenczy,  o  którego  właścicielu  mówiono  tak  źle,  że  zainteresowały się  nim 
władze, i gdyby nie ów wypadek kładący kres ciągnącej się zresztą również od niepamiętnych 
czasów sprawie, zostałby niebawem wezwany  do Bukaresztu na przesłuchanie. Willett utrzy-
muje, iż ręka  która  napisała ową  minuskułę  dysponowała jakąś potężną  bronią;  powierzając 
Curwena  doktorowi,  autor  notatki  potrafił  odnaleźć  i  rozprawić  się  osobiście  z  Ornem  i 
Hutchinsonem.  O  tym,  jaki  ostatecznie  los  spotkał  tych  dwóch  ludzi,  doktor  starał  się 
skwapliwie nie myśleć.

 
-5-

Następnego ranka Willett pośpieszył do domu Wardów; koniecznie bowiem chciał uczest-

niczyć w rozmowie z detektywami. Oczekując  ich  nadejścia oznajmił panu Wardowi, że Al-
lena —  czy też Curwena,  jeśli  przyjąć interpretację  reinkarnacji —  należy koniecznie zabić 
lub uwięzić. Ojciec i lekarz siedzieli w pokoju na parterze; górnych partii domu bowiem uni-
kano z powodu panującej tam  nieokreślonej, ale zatrważającej atmosfery grozy;  grozy, którą 

background image

starsza  służba  przypisywała  przekleństwu,  jakie  rzucił  na  dom  nieistniejący już obraz Cur-
wena.

O dziewiątej zjawiło się trzech detektywów i bez zwłoki przekazali to,  co mieli do pow-

iedzenia. Niestety, nie udało się  im ustalić miejsca pobytu Brava Tony Gomesa, jak też tego, 
skąd  pochodził  i  gdzie  aktualnie  przebywa  doktor  Allen.  Zebrali  natomiast  sporą  ilość 
krążących w okolicy pogłosek  i  ustalili  szereg  nowych  faktów odnośnie  powściągliwego  w 
mowie  przybysza. Mieszkańcy Pawtuxet traktowali Allena jak istotę w jakiś sposób nienatu-
ralną i  panowało powszechne  przekonanie, że  gęsta, rudawo-blond  broda jest albo sztuczna 
albo  farbowana.  Tę  sprawę  detektywi  rozstrzygnęli  pozytywnie,  bo  w  pokoju Allena  w fa-
talnym bungalowie natknęli się na drugą, taką samą sztuczną brodę i parę ciemnych okularów. 
Miał głęboki i tubalny  głos, którego nie sposób zapomnieć — pan Ward skinął w tym miejscu 
potakująco głową, gdyż doskonale pamiętał  swą  jedyną  rozmowę telefoniczną  z tym człow-
iekiem — oraz złośliwe spojrzenie oczu, mimo skrywających je, oprawnych w róg  przydymi-
onych szkieł. Jeden z kupców, z którym prowadził interesy, dobrze zna jego charakter pisma; 
twierdzi, że jest ono osobliwe i niezgrabne i w zrobionych ołówkiem notatkach znalezionych 
w pokoju Allena w Pawtuxet, natychmiast rozpoznał jego rękę.

Piekło  wampiryzmu,  które  wybuchło  zeszłego  lata,  ludzie  wiązali  raczej  z Allenem  niż 

Wardem;  to Allen, twierdzili,  był wampirem. Detektywi  dotarli  też do tych przedstawicieli 
policji,  którzy odwiedzili  bungalow  po  odrażającym  incydencie  z  napadem  na  ciężarówkę. 
Sam  doktor  Allen  nie  sprawił  na  nich  szczególnie  złowieszczego  wrażenia,  jakkolwiek 
przyznali,  że  w  tajemniczym  i  mrocznym  domu,  dominującą  osobą  był  właśnie  on. 
Wprawdzie było tam ciemno i nie  zdołali przyjrzeć mu się  dokładniej, ale  utrzymywali, że z 
całą pewnością  rozpoznali by go gdyby  mieli się z nim  ponownie spotkać. Dziwne wrażenie 
sprawiała  jego  broda,  a  nad  prawym  okiem  miał  niewielką  bliznę,  której  nie  zdołały 
przysłonić ciemne okulary. Poszukiwania w pokoju Allena nie przyniosły poza brodą, okula-
rami  i  drobnymi  notatkami  żadnych  rewelacji.  Willett  bez  trudu  poznał  w  tych  notatkach 
charakter  pisma,  który  znał  już  z  dawnych  rękopisów  Curwena  oraz  ostatnio  robionych 
zapisków Warda, które znalazł w zaginionych katakumbach grozy.

W  miarę  napływu  kolejnych  szczegółów,  zarówno  w  doktorze  Willecie  jak  i  w  panu 

Wardzie  narastać  zaczynał  jakiś niewyraźny,  ale  podstępny,  kosmiczny  lęk.  I  nagle  jednoc-
ześnie  obu  mężczyzn poraziła szalona  myśl.  Fałszywa  broda, okulary, niezgrabny  charakter 
pisma Curwena... stary portret i Curwen z niewielką blizną nad okiem... Odmieniony młodzi-
eniec w szpitalu z taką samą blizną... głęboki, głuchy głos w telefonie; czyż nie ten sam, który 
nieoczekiwanie  usłyszeli  w  szpitalnym  pokoju Charlesa,  gdy młodzieniec  na  chwilę  stracił 
panowanie nad sobą? Czy ktoś widział Charlesa i Allena razem? Tylko raz, policja — ale kto 
później?  Co  wydarzyło  się,  kiedy  Allen  wyjechał,  a  Charles,  któremu  minął  raptownie 
narastający od  jakiegoś  czasu  lęk,  przeniósł  się  na  stałe  do  bungalowu?  Curwen... Allen... 
Ward... — w jaką bluźnierczą i odrażającą fuzję zlały się dwa stulecia i dwie osoby? Przeklęte 
podobieństwo mężczyzny z portretu do Charlesa  — czyż nie łypał i  nie łypał  okiem, wodząc 
przy tym wzrokiem za  Charlesem? Dlaczego Allen i  Charles, nawet gdy byli  sami i nikt ich 
nie  obserwował,  kopiowali  charakter  pisma  Josepha  Curwena?  I  na  koniec  przerażające 
zajęcia  tych  ludzi...  zaginiona  krypta  grozy,  gdzie  doktor przez jedną  noc  tak się  postarzał; 
wygłodzone  potwory  w odrażających jamach;  straszna formuła i  jeszcze straszniejszy jej re-

background image

zultat; przesłanie w minuskułę znalezione w kieszeni Willetta; papiery, listy, rozmowa o gro-
bach,  “prochach"  i  odkryciach.  Co  z  tego  wynika?  I  wreszcie  pan  Ward  uczynił  rzecz 
najrozsądniejszą.  Gnany instynktem, nie  zadając nawet sobie  pytania  po co  to robi,  wręczył 
detektywom  pewien  przedmiot  i  polecił  go  pokazać  tym  kupcom  w  Pawtuxet,  którzy  na 
własne  oczy widzieli  złowieszczego  doktora Allena.  Była  to  fotografia  jego  nieszczęsnego 
syna,  na  której  obecnie  ostrożnie  domalował  atramentem  parę  ciężkich  szkieł  oraz czarną, 
spiczastą brodę; taką samą jaką znaleziono w pokoju Allena.

Pogrążeni w ciężkim milczeniu i zadumaniu ojciec i doktor czekali przez dwie godziny  w 

dusznym  pokoju,  gdzie  gęstniał  strach  i  zbierały  się  zwolna  tajemnicze  wyziewy;  a  piętro 
wyżej, z pustego miejsca1 nad kominkiem w bibliotece zdawały się padać wciąż i padać kuse 
spojrzenia. Powrócili detektywi. Tak, twarz na przeprawionej fotografii do złudzenia przypo-
mina doktora Allena. Na  te słowa pan Ward pobladł, a Willett zaczął wycierać  chusteczką od 
nosa  powilgłe  naraz brwi. Allen... Ward...  Curwen...  —  zbyt odrażające,  by mieściło  się  w 
granicach zdrowego rozsądku.  Cóż takiego  chłopiec  wywołał  z nicości, i  co  mu  to  coś uc-
zyniło?  Co  się  naprawdę  stało?  Kim  jest ów Allen  który pragnął  zabić  zbyt  “wrażliwego" 
Charlesa? Dlaczego jego przyszła ofiara w postscriptum gorączkowego listu pisała, że Allena 
trzeba tak dokładnie  roztopić  w kwasie? Dlaczego przesłanie  w minuskule, którego prawdzi-
wej  genezy nikt nawet  nie  próbował  dochodzić,  też nakazywało  zniszczyć  “Curwena"?  Na 
czym  polegała  owa  przemiana  i  kiedy   miał  nastąpić  jej  ostatni  etap?  Tego  dnia,  kiedy 
nadszedł gorączkowy list Warda, młodzieniec cały  ranek wykazywał ogromny niepokój. A po 
południu nastąpiła  przemiana. Niepostrzeżenie  wymknął się  z domu, po czym wrócił, zuch-
wale  przechodząc obok wynajętych dla jego ochrony ludzi. Odmiana zatem musiała nastąpić 
w  czasie,  gdy był  nieobecny. Ale  czyż nie  krzyknął  z przerażenia, kiedy wszedł  do swojej 
pracowni?  Co  tam  znalazł  Albo...co  znalazło  jego?  Pozoracja  powrotu.  Nikt  przecież  nie 
widział jak wychodzi — czy  to był właśnie ów obcy cień i groza, które zniewoliły drżącego 
chłopca,  który w  rzeczywistości wcale  domu nie opuszczał? Czyż służący nie  wspominał  o 
dziwacznych hałasach?

Willett zadzwonił na tego człowieka i na stronie zadał mu cicho kilka pytań. Z pewnością 

była  to  paskudna  sprawa.  Służący  słyszał  dobiegające  zza  drzwi  hałasy — krzyk,  dyszenie, 
stłumione,  zdławione  jęki,  potem  rodzaj  klekotu,  skrzypienie,  uderzenia;  a  może  wszystko 
naraz. A jeszcze  później,  kiedy pan  Charles  bez  słowa  wyszedł  sztywno  z  pokoju,  był  już 
inny. Służący, na wspomnienie tej chwili cały drżał wciągając głośno nosem zawiesiste powi-
etrze  napływające  z  któregoś  otwartego  na  piętrze  okna.  W  domu  zagościło  przerażenie  i 
tylko praktyczni detektywi nie czuli jego rzeczywistej głębi. Ale nawet i ich dręczył niepokój; 
sprawa była bardzo nietypowa i zawierała w sobie trudne do zdefiniowania elementy, których 
nie  byli  w  stanie  zgłębić  do  końca.  Doktor  Willett pogrążył  się  w  gorzkim,  głębokim  za-
myśleniu;  były  to  przerażające  myśli.  Od  czasu  do  czasu  pomrukiwał  coś pod  nosem  for-
mułując w głowie coraz to nowe i straszniejsze konkluzje; aż połączył w końcu wszystkie og-
niwa całego łańcucha koszmarnych wydarzeń.

Pan Ward uczynił ręką znak, że narada skończona i wszyscy, za wyjątkiem jego samego i 

doktora  Willetta  opuścili  pokój.  Biło właśnie  południe,  lecz powietrze  mroczyło się,  jakby  
cienie nadchodzącej nienormalnie nocy rozpościerały swą ponurą opończę nad nawiedzonym 
przez fantomy domem. Willett wszczął z gospodarzem bardzo poważną rozmowę, nalegając, 

background image

by ten  zezwolił  mu  przejąć  bez reszty inicjatywę.  Przewidywał  bowiem  rzeczy potworne  i 
uważał,  że  przyjaciel  łatwiej  je  zniesie  niż ktokolwiek  z  najbliższej  rodziny.  Jako  domowy 
lekarz domagał się, by wpuszczono go do opuszczonej biblioteki na piętrze, gdzie starodawny 
gzyms nad kominkiem emanował  z siebie  potworną  grozę, większą nawet niż wtedy, gdy z 
panneau spoglądały chytrze oczy  Josepha Curwena. W bibliotece tej doktor zamierzał spędzić 
samotnie jakiś czas.

Oszołomiony  zalewem groteskowej makabry i nie mieszczących się wprost w głowie sza-

lonych wniosków, pan Ward mógł tylko wyrazić zgodę. Pół godziny później doktor zamknął 
się  w  przeklętym  pokoju  zdobnym  w dekoracyjną  płaszczyznę  z  Olney Court.  Stojąc  pod 
drzwiami, ojciec słyszał przez jakiś czas dziwne dźwięki przysuwanych przedmiotów i szura-
nia.  Potem  doktor  przekręcił  coś gwałtownie  i  słyszeć  się  dało  skrzypienie  ciężkich drzwi, 
zapewne od jakiejś szafy. Stłumiony krzyk, parsknięcie i przykre odgłosy dławienia  się. Po-
tem to coś zamknięto i w drzwiach zazgrzytał klucz. W hallu pojawił się doktor Willett. Miał 
dziki  wzrok,  a  twarz  upiornie  bladą.  Zażądał  drewna  do  prawdziwego  kominka  na 
południowej  ścianie  pokoju.  Powiedział,  że  piec  nie  wystarczy,  a  elektryczne  polano  jest 
nieużyteczne.  Pan  Ward  nie  śmiał  zadawać  żadnych  pytań  i  dał  tylko  stosowne  polecenie. 
Ktoś ze  służby przyniósł  naręcze  grubych, sosnowych  polan  i drżąc  wszedł  do wypełnionej 
skażonym powietrzem biblioteki, by położyć je na palenisku. W międzyczasie Willett udał się 
na  górę do  ogołoconego  laboratorium  i  zniósł  stamtąd jakieś drobiazgi, których  w lipcu nie 
zabrał Charles. Niósł je w zakrytym koszu i pan Ward nie zdołał się zorientować co to jest.

W chwilę  potem  doktor znowu zamknął się  na klucz w bibliotece,  a  za  oknem  pojawiły 

się spadające w dół z komina kłęby dymu. Później, po donośnym szeleście gazet, Willett pon-
ownie z donośnym  skrzypieniem coś otworzył. Nastąpiły uderzenia,  których dźwięk wywarł 
na  słuchaczach  straszne  wrażenie.  Z  kolei  dwa  zduszone  okrzyki  Willetta,  a  zaraz  potem 
świszczący dźwięk niosący w sobie nie dającą się określić nienawiść. Na  koniec, nawiewany 
z góry wiatrem  dym  stał  się  czarny, niezwykle  gryzący i  jadowity.  Pan Ward trząsł  i kręcił 
głową  jak  oszalały,  zbita  w  gromadkę  służba  obserwowała  z przerażeniem  walący z  góry, 
odrażająco  czarny dym.  Trwało  wieki  chyba,  nim  opary zaczęły rzednąć,  a  zza  zablokow-
anych drzwi  dobiegać niewyraźne, zgrzytliwe  dźwięki, potem  szuranie  i  inne trudne do  ok-
reślenia  odgłosy.  Ostatecznie  po  zatrzaśnięciu  jakiejś  szafy  pojawił  się  Willett.  Posępny, 
blady, w oczach paliły się mu ognie  szaleństwa. Niósł przykryty gałganem kosz, który zabrał 
był  wcześniej  z laboratorium  na  górze. Zostawił  w bibliotece  otwarte  okno,  przez które  do 
przeklętego  pokoju  napływało  zdrowe  już,  świeże  powietrze  mieszając  się  z  nowym  — 
dziwnym  tu  —  zapachem  środków odkażających. Staroświecki  gzyms kominka  wciąż tkwił 
na  swoim  miejscu,  ale  nie  spowijała  go już aura  zła;  stał  sobie spokojny i  majestatyczny  w 
bieli  boazerii,  jakby nigdy nie  było  tam  portretu Josepha  Curwena. Nadchodziła  wprawdzie 
noc, ale nie niosła już dłużej ze sobą cienia poprzedniego lęku; wyłącznie lekką, nieuchwytną 
melancholię. O tym, czego dokonał doktor nigdy  nikomu  nie powiedział. Odezwał  się tylko 
do pana Warda:

—  Nie  odpowiem  na  żadne  pytania.  Powiem  tylko, że  istnieje  inny rodzaj  magii.  Dok-

onałem wielkiego oczyszczenia. Dlatego mieszkańcy domu będą, już spać spokojnie.

-6-

background image

Owo “oczyszczenie" było dla doktora Willett równie ciężką próbą jak wędrówka w zagin-

ionej krypcie. Starszy lekarz, gdy dotarł wreszcie  wieczorem do domu, był u kresu sił. Przez 
trzy  dni  wypoczywał  nie  ruszając  się  prawie  ze  swego  pokoju,  jakkolwiek  później  służba 
opowiadała  szeptem,  że  we  środę  po północy  słyszano  jego kroki  na  dole,  a  potem  dźwięk 
otwieranych  i  zamykanych  drzwi  wejściowych.  Wyobraźnia  służby na  szczęście  ma  swoje 
granice, w przeciwnym bowiem razie, po czwartkowym artykule w ,,Kvening Bullettin" pow-
stać mogło wiele domysłów i plotek.

Znów Hieny cmentarne na Cmentarzu Północnym.
Od  czasu  nikczemnego  zbeszczeszczenia  grobu  Weedena,  dziesięć  miesięcy   temu, 

panował  spokój.  Lecz oto dzisiejszej  nocy dozorca  na  Cmentarzu  Północnym, Robert Hart, 
ponownie  natknął  się na  nocnego  grasanta.  Około  drugiej  nad ranem, kiedy wyjrzał  ze  swej 
budki, zauważył po północnej stronie blask kieszonkowej latarki. Kiedy wyszedł na zewnątrz, 
ujrzał  jakiegoś  mężczyznę  trzymającego,  bardzo  dobrze  widoczny w  elektrycznym  świetle, 
szpadel. Strażnik niezwłocznie ruszył  w pościg;  nieznany osobnik jednak pobiegł  szybko do 
głównego wyjścia, wydostał się na ulicę i zniknął w mroku zanim Hart zdołał go pochwycić 
czy rozpoznać.

Podobnie  jak za  pierwszym  razem  —  rok  temu  — hiena,  cmentarna  nie  zdołała  zreali-

zować swych planów. W pustym miejscu na kwaterze Wardów widać było ślady  kopania, ale 
nie było tam dziury wielkości grobu. Same mogiły zresztą nie poniosły żadnego szwanku.

Hart nie jest w stanie opisać dokładniej grasanta. Tyle tylko, że był to drobny, posiadający 

zapewne  bujną  brodę  mężczyzna.  Dozorca  uważa,  że  wszystkie  trzy  wypadki  łączą  się  ze 
sobą. Policja z Drugiego Posterunku jednak sądzi  inaczej. Chodzi tu zwłaszcza o koszmarne 
okoliczności drugiego incydentu, kiedy to zrabowana została starodawna trumna ze zwłokami 
Weedena, a sama płyta grobowa w skandaliczny sposób zniszczona.

Pierwsza  próba, w marcu ubiegłego roku przypisano ją  Bootleggerom,  usiłującym ukryć 

swój  łup — została udaremniona. Sierżant Riley przypuszcza, że  ostatni  incydent był natury 
podobnej. Oficerowie z Drugiego Posterunku dokładają wszelkich starań, by  pochwycić gang 
łotrów winnych tego rodzaju przestępstw.

Cały  czwartek doktor Willett nie opuszczał  swego pokoju;  zupełnie jakby nabierał  sił  po 

tym  co było lub też szykował się do czegoś, co ma  nastąpić. Wieczorem napisał list do pana 
Warda,  który  do  adresata  dotarł  następnego  ranka.  Pod  wpływem  tego  listu  oszołomiony 
rodzic  popadł  w  długie  i  głębokie  zamyślenie.  Z  powodu  poniedziałkowych  wydarzeń  i 
szoku, pan Ward,  mając  wciąż świeżo  w  pamięci  ponure “oczyszczenia" przez wszystkie  te 
dni nie potrafił nawet skupić  się  na tyle, by prowadzić swe  zwykłe interesy. W liście doktora 
jednak,  jakkolwiek  zapowiadał  on  kolejne  nieszczęścia  i  nowe  tajemnice,  było  coś 
krzepiącego. 

        10 Barnes ST
Providence,R.I.

background image

     12 kwietnia 1928.

Drogi Teodorze: _____
Czuję, że muszę ci coś wyznać, nim dokonam tego, co zamierzam jutro zrobić. Zakończę 

tą  okropną  historię  jaka  się  nam  przydarzyła  (wydaje  się,  że  nie  istnieje  na  świecie  łopata, 
która zdołałaby ponownie odkopać to okropne miejsce, które obaj poznaliśmy), ale myślę, że 
jeśli ci wszystkiego bliżej nie wyjaśnię, twój umysł nie znajdzie ukojenia.

Znasz mnie przecież od dziecka, myślę więc, że uwierzysz, jeśli powiem że pewne rzeczy 

muszą  pozostać  nierozstrzygnięte  i  niezbadane. Wydaje  się,  że  będzie  dużo  lepiej, jeśli  po-
niechasz  dalszych  spekulacji  i  domysłów  co  do  przypadku  Charlesa;  nade  wszystko  zaś 
zabraniam  ci  wspominać  cokolwiek matce, poza  tym  oczywiście, czego  może  się  sama  do-
myśleć.  Kiedy jutro  wpadnę  do  ciebie,  Charles już ucieknie.  I  tyle  tylko  może  pozostać  w 
ludzkiej pamięci; był szalony i uciekł. Kiedy już zaprzestaniesz pisać w jego imieniu listy na 
maszynie,  możesz stopniowo  i  oględnie  wprowadzać  we  wszystko  jego  matkę;  a  i  to  tylko 
częściowo. Osobiście  radzę  ci  dołączyć  do niej w Atlantic City, gdzie  sam też odpoczniesz. 
Bóg  jeden wie, jak  bardzo  tego  potrzebujesz. Ja  zresztą  również udam  się  na  Południe,  by 
uspokoić tam nerwy i nabrać nieco odwagi.

Kiedy więc wpadnę  do ciebie,  nie zadawaj  mi pytań. Sprawy  zresztą mogą  potoczyć się 

źle, ale tak czy owak o wszystkim cię powiadomię, Nie sądzę jednak by  do tego doszło i po-
godnie patrzę w przyszłość. Nie będziesz już się musiał martwić synem, gdyż Charles będzie 
bardzo,  ale  to  bardzo  bezpieczny.  Już teraz jest dużo  bezpieczniejszy niż możesz to  sobie 
wyobrazić.  Nie  zaprzątaj  też  sobie  głowy  kim  lub  czym  jest doktor Allen.  Jest  taką  samą 
przeszłością  jak portret Josepha Curwena i  kiedy zapukam  do twych drzwi, bądź pewien, że 
osoba  taka  nie  istnieje.  Problem  poruszony  w  przesłaniu  pisanym  minuskułą  stanie  się 
zarówno dla ciebie, jak i dla wszystkich innych nieaktualny.

Musisz  jednak  poskromić  swe  przygnębienie  i  przygotować  na  wszystko  swoją  żonę. 

Chcę  ci  bowiem  wyznać,  że  ucieczka  Charlesa  nie  będzie  oznaczać  jego  powrotu  do  was. 
Dotknięty został  dziwaczną  chorobą,  jak  to  zapewne  wywnioskowałeś już ze  zmian  fizyc-
znych i umysłowych jakie w nim zaszły i nie wolno ci się łudzić, iż kiedykolwiek go jeszcze 
zobaczysz. Uwierz w jedno — nigdy nie był szatanem ani szaleńcem; był pełnym entuzjazmu, 
zamiłowanym  w  nauce  i  dziwnym  chłopcem,  który uwielbiał  tajemniczość.  Ale  przeszłość 
stała się przyczyną jego zguby. Natknął się na rzeczy, o istnieniu których śmiertelnik nie pow-
inien nawet myśleć. Ale on  sięgnął  wstecz poprzez lata  w  sposób, w jaki nikt nie  powinien 
sięgać. Stamtąd właśnie wypełzło coś, co go wchłonęło.

Dotknę  teraz kwestii,  w której  musisz zawierzyć  mi  ślepo  i  tylko  na  słowo.  Nie  będzie 

żadnych wątpliwości co do losu Charlesa. Po roku mniej więcej, kiedy już nie będzie chłopca, 
możesz postawić pomnik w swej kwaterze na Cmentarzu Północnym; dokładnie dziesięć stóp 
na  zachód  od  miejsca,  gdzie  spoczywa  twój  ojciec.  Będzie  to  bowiem  miejsce  wiecznego 
spoczynku  twego  syna.  Nie  obawiaj  się, że  zakopany tam  będzie  jakiś odmieniec  czy inna 
potworność.  Popioły w tym  grobie  będą  szczątkami  twego  własnego,  nieodmienionego  po-
tomka — prawdziwego Charlesa z oliwkowym znamieniem na biodrze i bez czarnego, diabel-
skiego znaku na piersiach czy  też blizny na czole. Charlesa, który nigdy nie był naprawdę zły 
i który życiem zapłacił za “wrażliwość".

background image

To  wszystko. Jutro Charles ucieknie, a ty  za rok postawisz mu pomnik. A jutro mnie nie 

wypytuj.  I uwierz, że honor  twej  starodawnej  rodziny pozostanie  nieskalany:  jak to zawsze 
było w przeszłości.

Z najgłębszą  sympatią  oraz życzeniami  byś  zachował  ducha,  spokój  i  poddał  się  siłom 

wyższym, jak zawsze.

Najszczerszy twój przyjaciel
Marinus B. Willett.

W piątek rano — trzynastego kwietnia 1928 roku — Marinus Bicknell Willett udał się do 

Charlesa Dextera Warda przebywającego w prywatnym szpitalu doktora Waite'a na Conanicut 
Island.  Młodzieniec,  jakkolwiek  silił  się  na  uprzejmość,  był  w  posępnym  nastroju  i  widać 
było, iż nie ma ochoty na szczerą rozmowę. Odkrycie przez doktora krypty oraz okropne jego 
w niej przejścia postawiły między młodzieńcem, a nim mur skrępowania i obaj, po wymianie 
wstępnych, wymuszonych grzeczności spoglądali na siebie z zakłopotaniem. Miary dopełniał 
wyraz twarzy doktora  nieruchomej  niczym  maska  —  w  której  Charles dostrzegł  coś,  czego 
tam nigdy  dotąd nie było. Pacjenta po prostu opuściła cała odwaga; był świadom, że po ostat-
niej  wizycie  nastąpiła  przemiana  i  troskliwy dotychczas  doktor  rodzinny,  przemienił  się  w 
bezwzględnego, pozbawionego litości i skrupułów mściciela.

Ward pobladł straszliwie; pierwszy milczenie złamał doktor:
— Znaleziono    więcej   — powiedział   — I   muszę   cię   uczciwie  ostrzec, że  nadszedł 

dzień zapłaty.

—  Co,  ponownie  kopiąc  spotkałeś jeszcze  więcej  i  jeszcze  bardziej  wygłodzonych  i ni-

eszczęśliwych moich pupili? — zabrzmiała ironiczna odpowiedź.

Było jasne, że młodzieniec do końca będzie odgrywał junaka.
—  Nie  —  odpowiedział  spokojnie  Willett  —  Tym  razem  nie  musiałem  kopać.  Wy-

najęliśmy  ludzi, którzy tropiąc  doktora Allena,  znaleźli  w bungalowie  fałszywą brodę i  oku-
lary.

—  Wspaniale  —  powiedział  zaniepokojony nagle  gospodarz,  usiłując  wszelkimi  siłami 

być obraźliwie dowcipny. — Myślę, że okazały się bardziej twarzowe niż twoja własna broda 
i twoje własne okulary.

— Tobie w nich byłoby bardziej do twarzy — przyszła gładka i obmyślana odpowiedź — 

I rzeczywiście tak było.

Kiedy to powiedział, wydawało się, że czarna chmura przysłoniła słońce, choć układ cieni 

na podłodze nie uległ zmianie. Ward ponownie się odezwał.

—  I  tego  tak  gorączkowo  poszukujesz?  Zakładasz,  że  temu  człowiekowi  z  jakichś 

względów bardzo zależało na dwoistości?

— Nie odparł poważnie Willett — znów się mylisz. To nie twój interes, że ktoś poszukuje 

dwoistości;  chodzi  jedynie  o  to,  że  nie  ma  on  wogóle  prawa  istnieć,  oraz świadczy,  że  nie 
zniszcz tego co wywołało go z przestrzeni.

Ward przerwał gwałtownie.
— Doskonale, coś pan odkrył i czego ode  mnie żądasz?  Doktor milczał jakiś czas, jakby 

szukał odpowiednich słów.

background image

Znalazłem  —  powiedział Znalazłem coś w szafie  za  antyczną  płaszczyzną ozdobną nad 

kominkiem, na  której  był  ongiś portret.  Spaliłem  to  coś,  a  prochy pogrzebałem  w miejscu, 
gdzie powinien być grób Charlesa Dextera Warda.

Szaleniec wciągnął w płuca ze świstem powietrze i zerwał się z krzesła na którym siedz-

iał. Przeklęty, skąd  o tym  się  dowiedziałeś?  I kto  ci  uwierzy, że  był  on — po  tych  pełnych 
dwóch miesiącach kiedy żyłem?

Co w ogóle zamierzasz zrobić?
Willett, mimo, że był człowiekiem drobnej postury, nabrał jakiegoś sędziowskiego majes-

tatu. Ruchem dłoni uciszył pacjenta.

—  Nikomu  o  tym  nie  wspomniałem. Nie  jest to  sprawa  dla  ogółu  to  szaleństwo spoza 

czasu i groza spoza sfer. Nie pojmie tego żaden policjant, prawnik, sąd czy psychiatra. Dzięki 
Bogu, przypadek sprawił  iż mam wystarczająco wyobraźni, by myśląc  o tym  wszystkim nie 
popaść  w  kompletny mętlik.  Nie  wprowadzisz  mnie  w  błąd  Josephie  Curwenie  Wiem,  że 
twoja przeklęta magia istnieje naprawdę.

Wiem już jak sprawiłeś,  że urok który zrodził  się poza  czasem spętał twego sobowtóra i 

potomka  zarazem;  wiem  jak  pchnąłeś  go  w  przeszłość  nakazując  wskrzesić  cię  z  twego 
odrażającego grobu; wiem jak trzymał cię w ukryciu w laboratorium, a ty uczyłeś się współc-
zesnego świata i  włóczyłeś nocami  jako wampir. Później wyszedłeś z ukrycia w brodzie  i w 
okularach  by  nie  budzić  powszechnego  zdumienia  swym  bezbożnym  podobieństwem  do 
niego; wiem co postanowiłeś uczyni kiedy  on uchylał się do grabieży grobów i wiem coś pla-
nował dalej. Wiem jak to wszystko zrobiłeś.

Odrzuciłeś brodę i  szkła myląc tym ludzi, którzy strzegli  domu Myśleli, że to  on wszedł 

do środka i myśleli, że to on wyszedł; a i przecież go udusiłeś i schowałeś. Nie wziąłeś jednak 
pod uwagę, iż nastąpił kontakt dwóch umysłów i dwóch osobowości. Byłeś głupcem Curwen, 
wyobrażając  sobie, że zewnętrzne podobieństwo wystarczy Czemu nie pomyślałeś wcześniej 
o mowie, o głosie, o charakterze  pism; No i dopiero po niewczasie  pojąłeś swój błąd. Wiesz 
lepiej  niż ja, kto lub co, napisało minuskułą owo przesłanie; ale  ostrzegam, nie był to czy  na 
próżno. Istnieją paskudztwa i bluźnierstwa, które należy wszelkimi środkami zniszczyć i jes-
tem najgłębiej przekonany, iż autor tej minuskuły  zajmie się już osobiście Orne'm i Hutchin-
sonem. Jedna z tych kreatur napisała ci kiedyś: “nie wywołuj niczego, czego nie poskromisz". 
Już raz zostałeś  zniszczony —  zapewne  w  taki  właśnie  sposób  —  a  teraz twój  własna,  zła 
magia  zniszczy cię  ponownie.  Curwen,  człowiek  może  zmieniać  Naturę  tylko  do pewnych 
granic i każde okropieństwo jakie stworzyłeś, powstanie przeciw tobie. I zetrze cię w pył.

Stojący  przed  doktorem  stwór,  przerwał  mu  spazmatycznym  krzykiem.  Beznadziejnie 

osaczony  i bezbronny, zdając sobie sprawę, iż kas da próba przemocy fizycznej  sprowadzi tu 
całą  chmarę  pracowników szpitala  śpieszących z pomocą  doktorowi,  Joseph  Curwen uciekł 
się  do  znanych  sobie  i  starodawnych  sposobów.  Wskazującymi  palcami  obu  dłoni  zaczął 
wykonywać  serie  kabalistycznych  ruchów  wypowiadając  jednocześnie  głębokim,  głuchym 
głosem  —  nie  krytym  już symulowaną  chrapliwością  —  początkowe  słowa  straszliwej  for-
muły:

PER ADONAI ELOIM, ADONAI JEHOYA, ADONAI SABAOTH, METRATON...
Lecz Willett był  szybszy. Mimo iż na dworze zaczęły wyć  psy, a od strony zatoki zerwał 

się  nagle  lodowaty wiatr, doktor mierzonym głosem  rozpoczął  uroczystą  inkantację. Oko za 

background image

oko... magia za magię... — wypowiedział dokładnie to, czego nauczył się w otchłani i co do-
brze zapamiętał! Marinus Bicknell Willett rozpoczął drugą z formuł.

Za pomocą pierwszej wskrzesił autora minuskuły...
Rozpoczął tajemniczą inkantację, którą zaczynał Ogon Smoka, znak opadającego węzła:

OGTHROD AI'F
GEB'L - - - - EE'H
YOG — SOTHOTH
'NGAH'NG AFY
ZHRO

Już  po  pierwszym  słowie  jakie  padło  z  ust  Willetta,  pacjent  umilkł.  Oniemiały  nagle 

potwór  czynił  tylko  dzikie  ruchy rękoma;  ale  niebawem  ręce  również zostały unieruchomi-
one. Kiedy  padło straszliwe imię Yog  — Sothoth,  rozpoczęła się  obrzydliwa  przemiana. Nie 
było to dokładnie roztapianie się, lecz rodzaj transformacji czy rekapitulacji; i Willett musiał 
zamknąć  oczy by  nie  zemdleć. W  przeciwnym  bowiem  razie nie  wypowiedziałby inkantacji 
do końca.

Nie  zemdlał  i  człowiek  z  bezbożnych  stuleci,  człowiek  posiadający  zakazane  sekrety, 

nigdy już nie nawiedzi świata. Minęło szaleństwo spoza czasu, a przypadek Charlesa Dextera 
Warda stał się  przeszłością.  Doktor  Willett dobrze zapamiętał  to, co  poznał  w kryptach.  Jak 
przewidywał,  nie  potrzebował  wcale  kwasu.  Joseph  Curwen —  podobnie  jak  przed  rokiem 
przeklęty  obraz  —  leżał  na  ziemi  w  postaci  cieniutkiej  warstwy  delikatnego,  błękitnawo-
szarego kurzu.

KONIEC.