background image

G

RAHAM

 M

ASTERTON

D

WA

 

TYGODNIE

 

STRACHU

T

YTUŁ

 

ORYGINAŁU

: F

ORTNIGHT

 

OF

 F

EAR

P

RZEŁOŻYŁ

 M

ICHAŁ

 W

ROCZYNSKI

background image

S

ŁOWO

 

WSTĘPNE

Na   pisarzu   horrorów   ciąży   jedno   straszliwe   przekleństwo.   Bez   względu   na   to,   dokąd 

zawiodą go drogi, bez względu na to, w jak pięknej będzie przebywał scenerii czy też w 
jakich będzie żył luksusach, bardzo szybko zacznie rozmyślać o ciemnych stronach swojej 
sytuacji.

Może świecić słońce, promienie mogą rozkosznie ślizgać się po morskich falach, ale w 

umyśle twórcy horrorów zaczyna już napływać wzbudzający dreszcz cień.

Pomyślcie o swoim urlopie… Czternaście dni relaksu i radości. Ale bez względu na to, 

gdzie przebywacie, natychmiast zaczynają rodzić się wątpliwości.

Popatrzcie na malowniczą wioskę Yorkshire, na te domy o kamiennych, pokrytych patyną 

wieków ścianach i koślawych, wielokrotnie naprawianych schodkach. Komu przyszłoby do 
głowy,   że   już   za   najbliższym   rogiem   może   czaić   się   mroczne,   wściekłe,   drapieżne 
stworzenie?

Spójrzcie tylko na tę rozgrzaną słońcem, łagodnie zakręcającą zatokę przy wyspie Jersey. 

Któż by pomyślał, że coś niesłychanie obrzydliwego wypełznie z piasku tuż obok jego stóp?

Popatrzcie   na   sielską   farmę   w   Connecticut   albo   na   tę   przepiękną   szkocką   rezydencję. 

Popatrzcie   na   wysmakowany   apartament   w   Central   Park   South   w   Nowym   Jorku   lub   na 
wspaniałe, lśniące światłami kasyno w Las Vegas.

Kto by pomyślał, że właśnie tutaj, noc w noc, przez dwa tygodnie, czaić się będzie zgroza 

mrożąca serce?

Jedźcie   zatem   ze  mną   na  dwutygodniowy  urlop.  Codziennie   będziemy   nocować  gdzie 

indziej. Akcja każdego z poniższych opowiadań rozgrywa się w innym miejscu… Albo tam 
mieszkałem,   albo   przynajmniej   odwiedziłem   te   okolice.   Każda   historia   stanowi   swoiste 
studium tego, w jaki sposób moja  wyobraźnia  pod wpływem  nastroju tych  miejscowości 
wykoślawiała się, spaczała, wkraczała w jakąś dziedzinę koszmaru.

Od Kalifornii po północną Anglię, od Nevady po biegun południowy; będzie to wyprawa 

do niecywilizowanej zgrozy cywilizowanego świata.

Zapraszam   was   do   odbycia   ze   mną   dwutygodniowej   podróży…   spędzenia   dwóch 

bezsennych tygodni.

Nie potrzebujecie żadnego bagażu. Nie potrzebujecie paszportów. Pas startowy jest wolny, 

a molo portowe od dawna stoi w kompletnej ruinie.

Musicie jedynie uzbroić się w odwagę i podać mi dłoń, a ja poprowadzę was w ciemność. 

Parafrazując   przewodniczącego   Mao,   dwutygodniowa   podróż   w   ostateczne   przerażenie 
zaczyna się od jednego kroku.

Graham Masterton

background image

B

ESTIA

 P

OŚPIECHU

Great Ayton, Yorkshire, Anglia

Na północnym skraju wrzosowisk Yorkshire gnieździ się wioska Great Ayton (miejscowa 

ludność używa nazwy „Yatton”), jedna z najpiękniejszych w całym Cleveland. Przepływa 
tamtędy płytka rzeka, której brzegi spinają kamienne i drewniane mosty. W niej moi trzej 
synowie kąpali się i łowili ryby. Właśnie ta rzeka dała mi mroczną inspirację do napisania 
„Bestii Pośpiechu”.

Do szkoły w Great Ayton uczęszczał kapitan James Cook. Domek, w którym mieszkał w 

roku   tysiąc   dziewięćset   trzydziestym   czwartym,   został   rozebrany   kamień   po   kamieniu   i 
przetransportowany okrętem do Australii, żeby zastąpić obelisk wykuty w skale niedaleko 
Point   Hicks,   pierwszego   punktu   Australii,   który   ujrzał   Cook   podczas   swojej   wyprawy 
zakończonej odkryciem tego kontynentu (1768–1771).

„Bestię Pośpiechu” zamówił Bill Munster, który wydał ją w formie ilustrowanej broszury 

w swoim wydawnictwie Footsteps Press w Roundtop w stanie Nowy Jork. Od tego czasu 
opowiadanie ukazało się w wielu różnych formach — najbardziej znaczące było wydanie 
komiksowe ilustrowane przez niezrównanego Dana Daya.

background image

B

ESTIA

 

POŚPIECHU

Pod niebem koloru wytrawionej miedzi Kevin biegł ścieżką nad rzeką. Tornister obijał mu 

się o plecy nakryte gabardynowym płaszczem przeciwdeszczowym. Krople deszczu szumiały 
już groźnie w trawie i tworzyły na powierzchni rzeki setki drżących kółeczek. Ale Kevin 
biegł nie dlatego, że padało. Uciekał przed Bestią Pośpiechu, która następowała mu już na 
pięty. Wydawało mu się, że słyszy chrobot jej pazurów, kiedy bezkształtna i mroczna sunęła 
przejściami, wąskimi schodkami i błotnistą ścieżką ciągnącą się wzdłuż rzeki.

Tuż za nim, tuż poza zasięgiem jego wzroku — tuż za ciastkarnią, tuż za krzakami. Potwór 

śpieszył się, gnany wyłącznie żądzą krwi. Kevinowi zaczynało brakować tchu, ale doskonale 
zdawał sobie sprawę z tego, co się stanie, jeśli zwolni. Bestia Pośpiechu dopadnie go, wbije w 
niego kły i rozszarpie na strzępy, podobnie jak Orlando rozszarpywał myszy, które udało mu 
się   pochwycić.   Z   wrzaskiem   wyssie   krew,   rozedrze   mięśnie   i   lepkie,   ciągnące   się 
wnętrzności.

Potem wyda chlupoczące plia–plia–plia gluumpp! i przełknie.
Kevin   nie   odważył   się   spojrzeć   za   siebie.   Boisko   opuścił   z   ponad   pięciominutowym 

opóźnieniem,   ponieważ   do   ostatniej   chwili   grał   z   Herbertem   Thorpem   w   barwne   karty 
dołączane do paczek papierosów. Bestia Pośpiechu wykorzystała cały ten czas i teraz, gdyby 
Kevin stracił choćby chwilę na oglądanie się za siebie… Minął narożny sklep ze słodyczami. 
Przez okropną sekundę wahał się, ponieważ zostały mu jeszcze w kieszeni dwa pensy, a przez 
witrynę dostrzegł, że właścicielka sklepiku rozłożyła nową książkę o latających talerzach. Ale 
nie wolno ryzykować. Bestia Pośpiechu mogłaby go dogonić, zaczaić się i pochwycić, kiedy 
będzie wychodził ze sklepiku. A wtedy… CHRRRUPPL. i kawałki jego ciała walałyby się po 
całym chodniku.

Ruszył   przez   jezdnię   głównej   ulicy.   Zatrąbiła   ciężarówka   z   węglem,   a   kierowca   coś 

krzyknął, ale Kevin nie zrozumiał co.

Było już dziesięć po czwartej. Dziesięć po czwartej! Policzki paliły go ze strachu na myśl, 

że już tak późno.

W zeszłym roku w październiku, gdy zniknął Robert Browne, matka przestrzegała Kevina 

przed Bestią Pośpiechu. Kiedy to mówiła, była blada i pełna powagi. Jej twarz niczym się nie 
wyróżniała, malował się na niej spokój, a czarne oczy zawsze kojarzyły się Kevinowi ze 
świeżymi,  lśniącymi  rodzynkami.  „Chłopców, którzy mitrężą  czas  wracając  ze szkoły do 
domu, pożera Bestia Pośpiechu. Więc gdy wracasz do domu, śpiesz się! Śpiesz się! Śpiesz 
się! Śpiesz się!”

Pierwszego   dnia,   po   tym,   jak   matka   opowiedziała   mu   o   Bestii   Pośpiechu,   Kevin   nie 

wiedział, czy ma wierzyć w tę opowieść, czy nie. W końcu nigdy nie spotkał tego potwora. 
Nawet wtedy, gdy ponad godzinę bez butów i skarpetek łowił pod kładką kijanki.

Ale drugiego dnia, kiedy przeszedł już główną drogę i przekroczył bramy do Ayton Hall, 

był pewien, że tuż za sobą usłyszał kroki. Chrobotanie, jakby pies drapał pazurami, łażąc po 
skałach. I oddech. Przystanął, odwrócił się, ale nie zobaczył niczego. Żadnych psów, żadnej 
Bestii   Pośpiechu.   Tylko   cień   rzucany   przez   wiekowe   dęby,   słyszał   tylko   szum 
popołudniowego wiatru i głuchy szmer wody w rzece. Zadrżał i ruszył biegiem przez wąską, 
drewnianą kładkę, minął pub, a następnie pobiegł aleją prosto do domu.

Od tego czasu z każdym dniem nabierał większego przekonania, że gdy wraca ze szkoły, 

tuż za nim podąża Bestia Pośpiechu. Słyszał ją, ale nigdy nie zobaczył, bo potwór trzymał się 
tuż poza granicą wzroku. Kształt nadawały mu cienie i zabłąkane refleksy świetlne. Oddychał 
poszumem wiatru, szelestem drzew, warkotem ulicznego ruchu. Kevin bał się wspominać o 
potworze kolegom w szkole, bo monstrum nie było równie prawdziwe jak cukierki anyżkowe 
czy   szkolne   obiady.   Ale   potwór   na   niego   polował.   Wiedział,   że   na   niego   poluje.   Bestia 

background image

Pośpiechu czaiła się każdego popołudnia za wysokim, kamiennym murem naprzeciwko starej 
klasy, do której uczęszczał kapitan Cook, a kiedy Kevin biegł do domu, potwór podążał za 
nim.

Każdego dnia biegł do domu szybciej. Gnał z wiatrem w zawody. A Bestia Pośpiechu za 

nim! Kevin wiedział, że potwór musi istnieć, ponieważ matka nigdy nie kłamała; zawsze 
mówiła, że kłamstwo jest najcięższym grzechem. I czyż nie odwracała się w jego stronę z 
szerokim, radosnym, pełnym ulgi uśmiechem, kiedy bez tchu wpadał do kuchni wypełnionej 
stwarzającym   wrażenie   bezpieczeństwa   zapachem   pasztetu   i   pieczonych   na   tłuszczu 
ciasteczek?

Czyż nie dawała mu zawsze silnego, serdecznego kuksańca, zupełnie jakby wymknął się 

najdrapieżniejszemu z demonów?

Bestia Pośpiechu wdzierała się nawet w jego koszmary senne. Kevin śnił, że biegnie ze 

szkoły do domu, a monstrum chwyta go i rozszarpuje. Rozrywa ścięgna, rozdziera ciało na 
strzępy.

I dzisiaj również go ścigała, a on był pięć minut spóźniony.
Sandały   tłukły   zajadle   o   piasek   —   biegł   wzdłuż   zakola   rzeki;   trawa   zaczepiała   się   o 

klamerki.   Był   przekonany,   że   słyszy,   jak   pazury   sunącej   bestii   rozdzierają   ziemię.   Był 
przekonany, że słyszy łakome dyszenie potwora. HUH! HUH! HUH! HUH!

Kiedy dotrze do kładki, będzie bezpieczny. Bestia Pośpiechu jest za ciężka, żeby się przez 

nią przeprawić.

Znalazł  się  zaledwie   pięć  czy  sześć  metrów   od  kładki,   kiedy  wydało  mu   się,  że  ktoś 

krzyczy: „Kevin!” Cichutki głos, jakby ktoś wołał w przyłożoną do twarzy blaszaną puszkę. 
Zatrzymał się przerażony, po czym z wahaniem spojrzał za siebie. Dzień był tak pochmurny i 
mroczny, że Kevin nic nie potrafił dostrzec.

— Kevin! — ponownie dobiegł go głos.
Coś czaiło się w cieniu rzucanym przez Ayton Hall. Coś czarnego; coś, co się trzepotało. 

Ruszył biegiem przed siebie, dotarł do kładki, ale dopiero na środku odważył się przystanąć.

Wtedy ponownie się odwrócił — mały chłopiec w szkolnej czapce i krótkich spodenkach 

na   drewnianej   kładce   przerzuconej   nad   płytką   rzeką.   Zaledwie   kilkanaście   metrów   dalej 
przejeżdżały ciężarówki zmierzające do Guisborough albo do Harrogate. Północne Yorkshire 
w burzowe, marcowe popołudnie.

Bestia Pośpiechu zniknęła. Zniknęła jak zwykle, kiedy Kevin dobiegał do kładki. Znów 

wygrał wyścig z potworem; był bezpieczny.

Miał właśnie ruszyć w dalszą drogę, gdy ujrzał, że fale rzeki niosą coś w jego stronę. To 

coś było ciemne, ciężkie i zostawiało za sobą na wodzie smugę w kształcie strzały. Stanął na 
poprzeczce balustrady mostka i zaczął bacznie obserwować zbliżającą się rzecz. Nie lubił 
rzeki przepływającej przez Great Ayton, mimo że często w niej łowił. Udawało mu się złapać 
duże kijanki i dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.

Ale tego popołudnia nadpływało w jego stronę coś innego. Było to złowieszcze, ciemne i 

bardzo duże. Zszedł z barierki i odruchowo zrobił krok do tyłu.

To   coś   powoli   przepłynęło   pod   kładką.   Kiedy   znalazło   się   w   cieniu   rzucanym   przez 

mostek, Kevin mógł wreszcie zobaczyć, co to jest. Ogarnęło go najwyższe przerażenie, ale 
tylko cichutko pisnął.

Na falach twarzą do góry unosiły się zwłoki mężczyzny. Oczy trupa były wytrzeszczone. 

Za nim ciągnęła się w wodzie mglista karmazynowa smuga. Kevin widział rozdarte ubranie i 
płynące leniwie krwawe sploty wychodzące z brzucha.

Ale   najgorsze,   że   mężczyzna   ciągle   żył.   Tylko   troszeczkę.   Ale   to   wystarczyło,   żeby 

popatrzył na Kevina i przesłał mu najbledszy uśmiech, jaki Kevin widział w życiu. Po chwili 
prąd zabrał ciało, przeniósł je nad tamą i powlókł przez głębsze dołki, w których Kevin się 
zazwyczaj kąpał. Później ciało przepłynęło nad następną tamą i zniknęło za zakolem rzeki o 

background image

brzegach porośniętych drzewami.

Kevin nadal stał na mostku. W końcu pojawiła się jego matka w kuchennym fartuchu. 

Ręce miała białe od mąki.

— Kevin?
Gapił się na nią tak, jakby jej nie poznawał.
— Widziałem mężczyznę. Unosił się na rzece i uśmiechnął się do mnie.

Prawie godzinę siedział  na wysokim,  drewnianym  stołku na posterunku policji. Opisał 

mężczyznę, a nawet naszkicował jego twarz. O wpół do siódmej wieczorem matka zabrała go 
do domu. Trzymając się za ręce szli wzdłuż rzeki, a potem przebyli mostek. Na zakolu rzeki 
dwóch policjantów w zarękawkach ciągle kłuło długimi tyczkami porośnięte wodorostami 
dno. Otaczała ich gromadka szkolnych kolegów Kevina i kilkunastu starych mężczyzn, którzy 
przyszli z pubu z kuflami piwa w ręku.

Kiedy Kevin skończył pić herbatę, do kuchennych drzwi zastukał jeden ze starców.
—   Myślę,   że   cię   to   zainteresuje,   że   znaleźli.   Nieszczęsny   facet.   Trzy   kilometry   dalej 

zaplątał się w wodorosty. Nie mogą ustalić, kim jest. Żadnego portfela, dokumentów, nic. 
Nikt go nie zna. Ale nie ma wątpliwości co do tego, że został zdrowo poszlachtowany. Cały 
brzuch ma rozpłatany. Okropne. Czy ta herbata jest jeszcze ciepła?

Kevin   usiadł   przy   kuchennym   stole.   Było   mu   zimno,   kulił   się,   zupełnie   jakby   widok 

umierającego człowieka sprawił, że chłopiec zmalał.

Dlaczego ten mężczyzna  się do mnie uśmiechnął? — myślał. — Przecież tonął i miał 

rozpruty brzuch… Co widział w tym śmiesznego?

Zaszedł do sklepiku ze słodyczami po paczkę rothmansów i był mile zaskoczony tym, że 

tak niewiele się tu zmieniło. Pod oszkloną ladą ciągle leżały książki o latających talerzach, 
anyżkowe cukierki i lukrowane babeczki. Znajdowały się dużo niżej i były mniejsze, niż to 
zapamiętał, ale były.

Za ladą  stała jednak inna kobieta  — rudowłosa, o piegowatych  rękach — a na półce 

znajdował się telewizor nastawiony na transmisję z wyścigów Redcar. Ale zapach pozostał 
ten sam. Nawet główna droga, mimo że panował na niej dziesięciokrotnie większy ruch, nie 
została   poszerzona.   A   rzeka   była   tak   samo   ciemna   i   połyskliwa   jak   w   czasach   jego 
dzieciństwa.

— Przed laty tutaj mieszkałem — powiedział do rudowłosej kobiety. — Tam, za rzeką. Na 

Brownlow Lane pod trzecim.

Rudowłosa uśmiechnęła się.
— Ja pochodzę z Barnsley.
Opuścił sklep ze słodyczami. Kiedy zamykał za sobą drzwi, zadzwonił zawieszony nad 

nimi dzwoneczek. Kevin stanął na ulicy i pociągnął nosem. Wyczuł nadchodzący deszcz. 
Przeszedł przez drogę. Zatrzymał się na brzegu rzeki i zapalił papierosa. Był ciekaw, czy w 
rzece ciągle jeszcze żyją owe dziwaczne ryby, które wyglądały tak, jakby miały ręce i nogi.

Trzydzieści lat. Po trzydziestu latach wrócił do Great Ayton. Niedługo po tym, jak opuścił 

dom, jego matka poznała kapitana statku handlowego, a później umarła w Hull. Kiedy znikała 
w piecu krematoryjnym, Kevin stał obok kapitana, a z głośników dobiegały tony  The Old 
Rugged Cross. 
Kapitan mocno pachniał wodą kolońską Vick. Uścisnęli sobie dłonie, potem 
Kevin   najbliższym   pociągiem   odjechał   do   Londynu,   do   swojej   pracy   w   firmie 
ubezpieczeniowej   Pearl   Assurance   i   jednopokojowego   mieszkania   na   Islington,   jedną 
przecznicę od Angel.

W   tym   tygodniu   miał   się   zająć   roszczeniami   do   wypłaty   odszkodowania   w 

Middlesborough.   Nienawidził   Middlesborough,   szarego,   przygnębiającego   przemysłowego 
miasteczka  ze sklepami  pełnymi  tłustej wieprzowiny,  z klubami  robotniczymi,  w których 

background image

grały marne zespoły rockowe i w których podawano piwo w kuflach o prostych ściankach. Po 
południu   wybrał   się   do   Great   Ayton,   żeby   jeszcze   raz   poczuć   zapach   wrzosowisk   i 
ponapawać się ciepłą atmosferą wioski w Yorkshire.

Skończył papierosa i wrzucił niedopałek do rzeki. Popatrzył na zegarek. Ostatnie spotkanie 

z   kierownikami   urzędów   podatkowych   miał   odbyć   o   siedemnastej,   a   więc   powinien   już 
wracać. Ponadto zaczynało coraz mocniej padać, grube krople deszczu szeleściły w trawie, 
tworząc na powierzchni rzeki drżące kółeczka.

Miał właśnie przekroczyć drogę, kiedy ujrzał małego chłopca gnającego po chodniku na 

złamanie  karku;  dosłownie  gnającego  na  złamanie  karku.  Chłopak  ubrany  był   w  szkolną 
czapkę   i   flanelowe   szorty,   na   plecach   podskakiwał   mu   tornister.   Popatrz   tylko   na   tego 
nieszczęśnika — pomyślał. — Pędzi do domu z całych sił jak kiedyś ja.

Chłopiec,   mijając   sklep   ze   słodyczami,   zawahał   się   na   chwilę,   po   czym   jak   szalony 

przebiegł główną ulicę. Zatrąbiła ciężarówka z węglem, a kierowca wrzasnął przez okno:

— Idioto, o mało cię nie przejechałem!
I   wtedy,   ku  swej   zgrozie,   Kevin   zobaczył,   dlaczego   chłopiec   ucieka.   Z   pogrążonej   w 

głębokim   cieniu   alejki   wyskoczyło   mroczne   stworzenie,   które   falowało   niczym   peleryna 
kuglarza.   Gnało   chodnikiem,   lekko   podzwaniając   przecięło   jezdnię   i   zaczęło   ścigać 
biegnącego wzdłuż rzeki chłopca.

Kevin stał chwilę jak słup soli, po czym też zaczął biec. Nie miał kondycji, za dużo palił, 

ale biegł tak szybko, jak potrafił. Stworzenie już prawie dorwało chłopca, uniosło czarne 
ramię uzbrojone w szpony lśniące w rdzawym świetle niczym brzytwy.

— Kevin! — zawołał Kevin. — Kevin!
Stwór ryknął, zafalował i w jednej chwili się odwrócił. Kevin pędził na oślep prosto na 

potwora. Bestia była czarna, zimna, z paszczy bił jej chłód niczym z otwartej zamrażarki.

Kevin ujrzał wrogie, wąskie i żółte jak ropa ślepia. Ślepia, które widział już w sennych 

koszmarach. Usłyszał cichy ryk triumfu i zgrzyt zębów.

— Boże! — jęknął. — To prawda!
Szpony przecięły kamizelkę, koszulę, podkoszulek, skórę, tłuszcz, mięśnie. Były tak ostre, 

że Kevin nie czuł nawet bólu. Został uniesiony w powietrze. Potwór zakręcił nim szaleńczego 
młynka.  Kevin upadł ciężko na porastającą brzeg rzeki trawę. Bezwładnie  stoczył  się do 
wody.

Była lodowato zimna i Kevin cieszył się, bo dzięki temu nie czuł bólu, choć zdawał sobie 

sprawę z tego, że ma rozdarty brzuch.

Płynął twarzą do góry. Wiedział, że umiera. Rzeka niosła go powoli, słyszał bulgot wody.
Wpłynął pod mostek — pozioma smuga ciemności prosto przed jego oczyma. I wtedy 

ujrzał małą twarz, z której spoglądały na niego wielkie jak spodki, przerażone oczy.

Nie   bój   się   —   pomyślał   odpływając   z   prądem.   —   Pewnego   dnia   zrobisz   to   samo. 

Ponownie uratujesz Kevina. I jeszcze raz. I jeszcze raz.

Zamknął oczy. Przepłynął nad tamą martwy jak worek. Później poniosło go zakolem rzeki, 

gdzie czekała już na niego matka.

Był pewien, że słyszy jej szept: Pośpiesz się, Kevin. Pośpiesz się.

background image

O

DMIENIEC

Amsterdam, Holandia

W Amsterdamie najprzyjemniej jest poza sezonem, kiedy wicher, niczym ostry nóż, tnie 

wody  grachten,  czyli kanałów. Chłód zawsze stanowi dla mnie wyśmienity pretekst, żeby 
wstąpić do niewielkiego lokaliku na parujące małże i smażoną rybę albo do indonezyjskiej 
restauracji na  rijstafel.  W marcu światło w Amsterdamie nabiera tak osobliwego odcienia 
szarości, iż ma  się wrażenie,  że jest się jedną z postaci w czarno–białym  filmie  o życiu 
Rembrandta. W Amsterdamie ciągle jeszcze można spotkać hipisów i tramwaje. Jest tam 
również   Nieuwe   Kerk   ze   zdumiewającymi   witrażami   oraz   Rijksmuseum,   pełne   płócien 
flamandzkich i holenderskich mistrzów. Niecałą godzinę drogi na południe od Amsterdamu 
znajduje się miejscowość Scheveningen, a w niej przystań z piaszczystą plażą. Nawet dzisiaj 
panuje w Scheveningen przedziwna atmosfera lat pięćdziesiątych. W czasie drugiej wojny 
światowej   brytyjscy   oficerowie   schwytanym   szpiegom   niemieckim   udającym   Holendrów 
kazali   wymawiać   słowo   „Scheveningen”.   Traktowali   to   jako   sprawdzian,   czy   schwytani 
naprawdę   są   Holendrami.   Prawie   żadnemu   prawdziwemu   szpiegowi   nie   udało   się   tego 
powiedzieć.

background image

O

DMIENIEC

Drzwi windy otworzyły się, a za nimi stała ona. Patrzyła  mu prosto w oczy, jakby od 

początku wiedziała, że on tam będzie. Wysoka, śliczna, ubrana na biało. Przez moment się 
wahał, po czym przepuścił dziewczynę.

— Pardon miwouw — powiedział, cofając się o pół kroku. Uśmiechnęła się przelotnie, ale 

nic nie powiedziała. Minęła go, zostawiając za sobą smugę ostrego zapachu perfum marki 
Calvin Klein’s Obsession. Odwrócił się i obserwował, jak dziewczyna oddala się korytarzem, 
którego ściany i posadzkę wyłożono marmurem, i znika za obrotowymi drzwiami. Hulający 
na prowadzących do hotelu schodach kwietniowy wiatr rozwiał jej długie, ciemne włosy. 
Szwajcar złożył uprzejmy ukłon. Dziewczyna poszła dalej.

—   Jedzie   pan?   —   warknął   poirytowany   Amerykanin,   który,   stojąc   już   w   windzie, 

przyciskał guzik otwierający drzwi.

— Przepraszam, ale nie. Zmieniłem zamiar. Usłyszał jeszcze mruknięcie Amerykanina:
— Boże drogi, co za ludzie…
Zdał sobie sprawę, że idzie szybko korytarzem w kierunku wyjścia i wybiega z hotelu 

tylko po to, żeby ujrzeć, iż dziewczyna właśnie wsiada do taksówki.

Natychmiast podszedł szwajcar.
Życzy pan sobie taksówkę? — zapytał z uszanowaniem, przykładając palec do daszka 

czapki.

— Nie, dziękuję.
Stał trzymając teczkę, poły płaszcza furkotały mu na wietrze, i obserwował, jak taksówka 

skręca w Sarphatistraat. Czuł się opuszczony, rozbity psychicznie i dziwaczny jak postać z 
czarno–białego filmu. Za nim portier uśmiechał się z niepokojem.

— Może pan wie, jak nazywa się ta pani? — zapytał szwajcara.
Pod wpływem wiatru jego głos zabrzmiał bełkotliwie. Portier pokręcił przecząco głową.
— Czy mieszka w tym hotelu?
— Przykro mi. Nie wolno mi udzielać takich informacji.
Gil sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, zastanawiając się przez chwilę, ile powinien 

dać. Ale w uśmiechu mężczyzny dostrzegł coś, co go ostrzegło, że nie należy tego robić.

— W porządku, jasne — mruknął, po czym niezręcznie cofnął się do obrotowych drzwi.
Dwóch starszych bagażowych skinęło głowami z uszanowaniem, kiedy wrócił do windy. 

Stan   i   Ollie   —   jeden   chudy,   a   drugi   gruby.   Najwyraźniej   byli   przyzwyczajeni   do 
irracjonalnych zachowań gości.

Gil   stał   w   wyłożonej   dębową   boazerią   windzie,   która   wiozła   go   na   trzecie   piętro,   i 

przeglądał się w oprawnym w mosiężną ramę lustrze tak intensywnie, jakby był prawdziwym 
biznesmenem. Od lat już nie zrobił nic równie spontanicznego jak dzisiejsza pogoń za tą 
kobietą. Cóż, do licha, w niego wstąpiło? Miał żonę, dwoje dzieci, w pracy odnosił same 
sukcesy. Mieszkał w sześciopokojowym domu w Working, jeździł nową granadą scorpio i 
pisano o nim w  Business Week  jako o „jednym z najbardziej aktywnych  przedsiębiorców 
młodego pokolenia”.

A jednak pognał za tą nieznajomą kobietą jak jakiś prostak, jak napalony, nieletni łowca 

autografów.

Zamknął za sobą drzwi apartamentu, dłuższą chwilę stał na środku pokoju, ściskając w 

dłoni dyplomatkę, i intensywnie myślał. Następnie postawił teczkę na podłodze i powoli zdjął 
płaszcz.

„Szkoda tego Gila, jest roztrzęsiony jak galareta” — niemal słyszał, jak rozmawiają o nim 

w biurze. „Dopóki nie wyjechał

w interesach do Amsterdamu, był całkiem normalny. Pewnie jest przepracowany”.

background image

Podszedł do okna i otworzył je. Z hotelowego apartamentu rozciągał się widok na rozległą 

szarą Amstel, której brzegi spinał szeroki, wysoko zwieńczony most zwany Hogesłuis. Na 
rozjazdach głośno klekotały tramwaje, dzwoniąc, gdy zmierzały w stronę przedmieść. Przez 
okno wpadały tak silne i lodowate podmuchy wiatru, że targały firanką, a Gilowi od chłodu aż 
łzy stanęły w oczach.

Zmierzył sobie puls. Trochę za szybki, ale nie na tyle, by iść do lekarza. Czuł, że nie ma 

gorączki, chociaż przez ostatnie cztery dni — od wtorku do piątku — pracował po szesnaście, 
osiemnaście godzin na dobę. Co prawda bardzo uważał, by nie pić ani nie palić za dużo, a 
każdą   wolną   chwilę   poświęcał   na   odpoczynek.   Naturalnie,   nie   mógł   wiedzieć,   w   jakim 
stopniu prowadzone tu przez niego negocjacje wpłynęły na stan jego umysłu, lecz czuł się 
normalnie.

Tyle że nieustannie myślał o jej twarzy, myślał o jej włosach, myślał o sposobie, w jaki się 

do niego uśmiechnęła — uśmiechem, który natychmiast rozmył się niczym rozpuszczalna 
aspiryna   —   i   dopiero   wtedy   odeszła.   Na   przekór   całej   obowiązującej   w   świecie 
psychologicznej i antropologicznej logice wiedział, że po prostu się w niej zakochał. No cóż, 
może się nie zakochał, może nie zakochał się naprawdę, nie zakochał się tak, jak ongiś w 
Margaret. Ale popatrzyła mu w oczy, przesłała uśmiech, po czym minęła go, zostawiając za 
sobą   smugę   oszałamiającego   zapachu   obsession,   a   on   w   ciągu   dziesięciu   sekund   poczuł 
większe podniecenie, większą ciekawość i większe pożądanie niż to, którego doświadczył w 
ciągu ostatnich dziesięciu lat trwania jego małżeństwa.

Po   prostu   śmieszne   —   powiedział   do   siebie.   —   To   tylko   chwila   słabości.   Jestem 

zmęczony,   zestresowany.   Jestem   samotny.   Nikt   nie   zrozumie,   jak   osamotniony   czuje   się 
człowiek   podróżujący   w   interesach   po   obcych   krajach.   Nic   zatem   dziwnego,   że   wielu 
biznesmenów spędza cały wolny czas w swoim pokoju hotelowym, pije za dużo whisky i 
ogląda   programy   telewizyjne,   których   nie   rozumie.   Trudno   wprost   wyobrazić   sobie   stan 
większego opuszczenia niż ten, jaki przeżywa się podczas wędrówek ulicami obcego miasta, 
gdy nie ma przy człowieku nikogo, do kogo można by otworzyć usta.

Zamknął okno, sięgnął do minibarku po puszkę piwa i włączył telewizor. Szły właśnie 

wiadomości   po   holendersku.   Jutro   rano,   kiedy   odbierze   już   podpisane   dokumenty   z 
Gemeentevervoerbedrijf,   wezwie   taksówkę,   pojedzie   prosto   na   Schiphol,   wsiądzie   do 
samolotu i poleci do Londynu. Mimo zaciekłej konkurencji ze strony koncernów Volvo i 
M.A.N.   Diesel,   udało   mu   się   sprzedać   amsterdamskiemu   przedsiębiorstwu   transportu 
miejskiego dwadzieścia osiem nowych autobusów wyprodukowanych w Oxfordzie.

W rozmowie telefonicznej Brian Taylor określił go mianem „pierońskiego cudotwórcy”, a 

Margaret, jak zwykle, aż zapiszczała z radości.

Ale obraz rozwiewanych  wiatrem włosów nieznajomej  nieustannie przewijał mu się w 

umyśle   niczym   puszczany  wciąż  od nowa  fragment   taśmy  filmowej.  Kręcą  się  obrotowe 
drzwi. Jej włosy burzy silny podmuch. Lśniąca, ciemna  kaskada… Takie włosy powinny 
rozsypywać się na jedwabnych poduszkach.

Z wolna zapadał zmierzch, w falach rzeki zaczynały odbijać się światła, a tramwaje, ze 

zgrzytem szyn, odjeżdżały w kierunku Oosterpark i dalszych przedmieść. Gil przejrzał kartę 
dań   serwowanych   do   numeru,   żeby   sprawdzić,   co   może   zjeść   na   kolację.   Ale   kiedy   już 
zdecydował się na węgorza, sznycel cielęcy i pół butelki białego wina, na myśl o samotnej 
kolacji ogarnęła go nagła panika. Zadzwonił więc i odwołał zamówienie.

— Nie będzie pan jadł kolacji? — zapytał czyjś głos z holenderskim akcentem.
Był to spokojny, uprzejmy głos, ale Gil wyczuł w nim jakąś zdumiewającą wrogość.
— Nie, dziękuję. Ja… zmieniłem zdanie.
Przeszedł do łazienki, umył ręce, opłukał twarz. Później poprawił krawat i nie wkładając 

płaszcza,   sięgnął   po   klucz   do   apartamentu.   Zszedł   do   hotelowego   baru,   którego   okna 
wychodziły na rzekę. W pomieszczeniu tłoczyli się japońscy i amerykańscy ludzie interesu, 

background image

wśród nich tylko dwie kobiety. Obie najwyraźniej musiały zajmować wysokie stanowiska 
kierownicze. Jedna miała niezbyt ciekawą urodę, a druga wybitnie męskie rysy. Usiadł na 
stołku przy barze i zamówił whisky z wodą sodową.

— Ale dzisiaj zimny wiatr, prawda? — zagadnął barman.
Gil bardzo szybko wypił zamówioną whisky i miał właśnie zamiar poprosić o kolejną 

szklaneczkę, kiedy w barze pojawiła się ta kobieta. Zajęła miejsce przy barze zaledwie o 
jeden   stołek   dalej.   Ciągle   była   ubrana   na   biało   i   ciągle   rozsiewała   wokół   siebie   woń 
obsession. Uśmiechnęła się do barmana i po angielsku zamówiła bacardi.

Gilowi ze wzruszenia zabrakło tchu. Nigdy jeszcze nie przeżywał takich emocji. Był to 

rodzaj   paniki,   jaką   odczuwa   się   przy   klaustrofobii,   a   na   to   wszystko   nakładał   się 
nieprawdopodobnie wręcz intensywny pociąg erotyczny. Zaczynał rozumieć, dlaczego ludzie 
czasami są skłonni niemal dusić się nawzajem, żeby tylko zintensyfikować swoje seksualne 
doznania. Patrzył we własne szkliste oczy odbite w lustrze zawieszonym nad butelkami z 
dżinem Genever i starał się dopatrzyć w nich jakichś oznak nerwowego załamania. Ale jeśli 
nawet doznasz takiego załamania, czy zobaczysz to w swoich oczach? — zastanowił się. — 
Czy będzie to widać na twojej twarzy, czy rysy rozpadną się niczym pęknięty dzban? A może 
to wszystko będzie tkwiło ukryte głęboko w tobie? Może to tylko jakiś proces w mózgu, 
proces, którego nikt nie jest w stanie spostrzec?

Spojrzał dyskretnie w bok, najpierw na udo kobiety, a następnie, już odważniej, na jej 

twarz. Patrzyła prosto przed siebie, w lustro. Miała klasyczny, prosty nos, oczy w kolorze 
kobaltu,   leciutko   skośne,   lecz   bardzo   europejskie.   Wargi   lśniły   purpurą.   Na   przegubie 
zauważył   plecioną  bransoletkę  z   białego   i  żółtego  złota  —  jej  wartość  musiała   stanowić 
ekwiwalent   jego   trzymiesięcznych   zarobków   —   oraz   złoty   zegarek   marki   Ebel.   Drugie, 
szkarłatne,   idealnie   utrzymane   paznokcie.   Poruszyła   się   lekko   na   barowym   stołku.   Pełne 
piersi   rozkosznie   się   zakołysały,   a   Gil   dostrzegł   smukłość   talii.   Nie   ma   na   sobie   żadnej 
bielizny — błysnęło  mu  w  głowie. — Albo prawie  żadnej. Lecz  było  w  niej  zbyt  dużo 
zmysłowości, by mogło to być prawdą.

W jaki sposób powinienem zacząć rozmowę? Czy w ogóle powinien ją zaczynać? Czy 

zdoła wykrztusić choć słowo? Przez chwilę myślał o Margaret, ale zdawał sobie doskonale 
sprawę, że robi to z czystego obowiązku. Ta kobieta pochodziła z innej planety niż Margaret, 
należała do całkowicie odmiennego gatunku. Miała w sobie ogromny ładunek kobiecości, 
była zmysłowa, dzika, a jednocześnie wytworna i zapewne niebezpieczna.

Podszedł do niego barman.
— Czy życzy pan sobie następnego drinka?
— Ja… eee…
— Niech pan da spokój — odezwała się nagle z uśmiechem kobieta. — Nie cierpię pić 

sama.

Gil się zarumienił, uśmiechnął, lekko wzruszył ramionami i powiedział:
— Zatem w porządku. Poproszę. — Odwrócił się w stronę kobiety. — Na co pani ma 

ochotę?

— Dziękuję — odparła, wyciągając w stronę barmana pustą szklankę.
Ale w jej głosie pojawił się jakiś osobliwy ton, jakby dziękowała za coś jeszcze.
Barman przygotował trunki. Gil i nieznajoma unieśli szklanki.
— Prosit!
— Czy pani tu mieszka? — zapytał Gil.
Miał nadzieję, że nie mówi zbyt  piskliwym  głosem i nie da się wyczuć  w jego tonie 

podniecenia.

— W Amsterdamie?
— Nie, chodzi mi o Amstel Hotel.
— Och, nie — odparła. — Mieszkam nad samym morzem, w Zandvoort. Przyszłam tutaj 

background image

na spotkanie z przyjaciółką.

— Mówi pani doskonale po angielsku — zauważył Gil.
— Tak, wiem o tym.
Gil czekał, aż kobieta powie o sobie coś więcej, ale milczała.
—   Pracuję   w   branży   transportowej   —   zagaił.   —   Cóż,   tak   naprawdę,   to   w   wytwórni 

autobusów.

Popatrzyła na niego uważnie, ale w dalszym ciągu nie odzywała się słowem.
—   Jutro   wracam   do   Londynu   —   dodał.   —   Załatwiłem   już   wszystko,   co   miałem   do 

załatwienia. Koniec pracy.

— Dlaczego pan za mną pobiegł? Wie pan… dziś po południu, kiedy opuszczałam hotel. 

Wybiegł pan za mną i obserwował, jak odjeżdżam taksówką.

Gil otworzył usta, lecz natychmiast je zamknął. Bezradnie uniósł dłonie.
— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. To było… Nie, nie wiem. Po prostu pobiegłem.
Nie spuszczała z niego wzroku bystrego niczym oko kamery.
— Pan mnie pożąda — stwierdziła.
Gil nie odpowiedział. Niespokojnie zaczął wiercić się na barowym stołku.
Kobieta bez chwili wahania pochyliła się w jego stronę i położyła mu dłoń na udzie. Teraz 

była bardzo bliziutko. Rozsunęła lekko wargi, tak że dostrzegł koniuszki białych zębów. W 
jej oddechu wyczuwał woń bacardi. Ciepłą, łagodną, jak najlżejsze tchnienie wiatru.

— Pan mnie pożąda — powtórzyła.
Jeszcze raz szybko, mocno  ścisnęła go za udo i wyprostowała  się. Jej twarz wyrażała 

niemy   triumf.   Gil   patrzył   podniecony,   zakłopotany,   pełen   niedowierzania.   Ona   naprawdę 
wyciągnęła rękę i naprawdę go dotknęła… nie, nie dotknęła, to była pieszczota. Ta piękna 
kobieta w białej sukni, piękna kobieta, za którą każdy z siedzących w barze biznesmenów z 
ochotą oddałby swoją bożonarodzeniową premię, siedziała z nim.

— Nawet nie wiem, jak pani ma na imię — odezwał się nieco śmielej.
— Czy to konieczne?
— Chyba nie. Ale chciałbym je znać. Ja nazywam się Gil Batchelor.
— A ja mam na imię Anna.
— Tak po prostu? Tylko Anna?
To jest palindrom — odparła z uśmiechem. — W obie strony czyta się tak samo. Staram 

się stosownie do tego żyć.

— Może ma pani ochotę na kolację?
— Czy to konieczne?
Gilowi serce waliło jak młotem.
— W jakim sensie konieczne? — zapytał.
— W takim sensie, że widzi pan konieczność zabiegania o moje względy. Zaprosić mnie 

na   kolację,   wywrzeć   na   mnie   jak   najlepsze   wrażenie   w   kwestii   znajomości   win,   bawić 
błyskotliwą,   dowcipną   rozmową.   Opowiadać   mi   te   wszystkie   zabawne   anegdoty,   które, 
jestem o tym przekonana, pana koledzy słyszeli już co najmniej sto razy. Czy to konieczne?

Gil oblizał wargi.
— Może więc zamówimy na górę butelkę szampana? — zapytał.
Uśmiechnęła się.
— Sam pan najlepiej wie, że nie jestem prostytutką. Barman  sądzi, że nią jestem, bo 

prostytutki to dobry interes, jeśli naturalnie są odpowiednio ubrane i zachowują się zgodnie z 
obowiązującymi w hotelu zasadami. Jeżeli zamierza pan zabrać mnie ze sobą na górę, chcę 
uczciwie powiedzieć, że będzie pan drugim mężczyzną, z którym w życiu spałam.

Lekko   wzruszył   ramionami,   jakby   chciał   pokazać,   że   pochlebia   mu   to   ostatnie 

stwierdzenie,   ale   traktuje   je   niezupełnie   serio.   Kobieta   w   stylu   Anny,   z   ciałem   Anny   i 
bezpośredniością erotyczną Anny miałaby mieć w życiu tylko jednego mężczyznę?

background image

— Nie wierzy mi pan — skonstatowała Anna.
— Wcale nie muszę wierzyć, prawda? To część gry.
Pomyślał, że jest to najbardziej chytra i wymyślna odpowiedź.
Ale Anna wyciągnęła rękę w jego stronę, zdjęła z klapy marynarki jakiś włos i powiedziała 

bardzo cicho:

— To nie jest gra, ukochany.

W milczeniu  rozebrała się i podeszła do okna, tak że dostrzegał  zarys  jej ciała na tle 

zimnego   blasku   ulicznych   latarń,   ale   twarz   pozostawała   w   cieniu.   Sukienka   z   cichym 
szelestem spłynęła na podłogę. Pod nią kryły się tylko skąpe cache–sexe z białej, koronkowej 
bawełny.   Anna   miała   ogromne   piersi   niemal   za   duże   jak   na   kobietę   o   tak   smukłych 
ramionach,’a sutki wielkie i jasne jak cukrowy syrop.

Gil obserwował ją i rozpinał koszulę. Wydawało mu się, że Anna się uśmiecha. Podeszła 

do   niego   i   zanurzyła   dłoń   w   skręcone,   brązowe   włosy   porastające   jego   tors,   pociągnęła. 
Pocałowała w policzek, potem w usta. Następnie sięgnęła w dół i zaczęła rozpinać mu pasek.

Niech to licho weźmie, to nieuczciwe. Zdradzam kobietę, z którą mam dzieci, kobietę, 

która jutro oczekuje mnie w domu — pomyślał Gil. — Ale jak często mężczyzna wpada w 
taki erotyczny sen? Pewnie powinienem poprosić, żeby się ubrała i wyszła stąd. Ale wtedy do 
końca życia będę żałował i będę się zastanawiał, jak by to było z Anną.

Dłonie Anny prześlizgnęły się na tył jego spodni. Ostre paznokcie przez materiał znaczyły 

ślad na jego pośladkach. Gil nie potrafił ukryć drżenia.

— Połóż się — szepnęła. — Chcę cię kochać.
Usiadł   na   skraju   łóżka   i   zdjął   spodnie.   Anna   delikatnie   pchnęła   go   do   tyłu.   Kiedy 

zdejmowała z siebie  cache–sexe,  do jego uszu dobiegł delikatny szelest materiału. Usiadła 
okrakiem na jego torsie i uśmiechnęła się w zalegającym pokój półmroku. Jej włosy spowiły 
go niczym miękki, tajemniczy całun.

— Lubisz być całowany? — zapytała Anna. — Istnieje tyle rodzajów pocałunków.
Przesunęła się jeszcze bardziej w górę, a następnie dotknęła sromem jego ust. Jej włosy 

łonowe były jedwabiste i długie, niczym najdelikatniejsze ptasie pióra. Gil zaczął ją całować. 
Najpierw z wahaniem, później coraz żarliwiej, coraz głębiej, Otwierając ją palcami.

Westchnęła głęboko, cicho, z przyjemnością i zanurzyła palce w jego włosach.
Tej nocy kochali się cztery razy. Anna była nienasycona. Kiedy do pokoju zaczęło się 

przesączać   pierwsze,   szare   światło   budzącego   się   dnia,   a   na   Hogesluis   znów   zaczęły   ze 
zgrzytem przejeżdżać tramwaje, Gil leżał na plecach. Obserwował śpiącą Annę i rozsypane na 
poduszce włosy. Ujął w dłoń jej pierś, przesunął palce na płaski brzuch i jedwabiste czarne 
włosy łonowe. Była czymś więcej niż snem i marzeniem, była kimś, komu nie można się 
oprzeć.   Była  wszystkim,  czego  mężczyzna   może   pożądać.   Gil  pocałował  ją  delikatnie   w 
czoło, a kiedy otworzyła oczy i spojrzała na niego, już wiedział, że jest w niej beznadziejnie 
zakochany.

— Musisz dzisiaj wracać do Anglii — przypomniała cicho.
— Nie wiem. Może.
—   Chcesz   powiedzieć,   że   mógłbyś   jeszcze   trochę   zostać?   Gil   patrzył   na   nią,   a 

jednocześnie miał przed oczyma obraz Margaret, zupełnie jakby oglądał film na podwójnym 
ekranie. Oczyma wyobraźni widział, jak żona siedzi na kanapie, szyje i co chwila spogląda na 
zegar, żeby sprawdzić, czy nadeszła już pora lądowania jego samolotu na lotnisku Gatwick. 
Widział, jak otwiera mu z uśmiechem drzwi, jak go całuje i opowiada, co Alan robił w szkole.

— Może zostanę jeszcze jeden dzień. — Gil usłyszał siebie wymawiającego te słowa, 

jakby wypowiadał je ktoś inny, ktoś, kto przebywa w tym pokoju i ma dokładnie taki sam 
sposób mówienia jak on.

Anna pochyliła głowę i pocałowała go w usta. Jej język wślizgnął mu się między zęby. 

background image

Później odsunęła się, położyła na plecach i szepnęła:

—   A   może   dwa?   Mogłabym   zabrać   cię   do   Zandvoort.   Pojechalibyśmy   do   mnie   i 

kochalibyśmy się cały dzień, całą noc, a później jeszcze cały następny dzień.

— Nie jestem pewien, czy uda mi się wygospodarować dwa dni.
— Zadzwoń do biura. Powiedz, że może zdołasz sprzedać amsterdamczykom jeszcze kilka 

autobusów. Dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Możesz wrócić do domu w niedzielę wieczorem. 
Wtedy nie będzie takiego tłoku w samolotach.

Po chwili wahania pocałował ją.
— W porządku. Do licha, po śniadaniu mogę zadzwonić do biura lotniczego.
— A twoja żona? Musisz do niej też zadzwonić.
— Zadzwonię.
Anna przeciągnęła się jak rozkoszne, smukłe zwierzę.
— Jest pan wyjątkowo miłym mężczyzną, panie Batchelor — powiedziała.
— A pani jest wyjątkową damą.

Margaret pociągała nosem: Gil poczuł takie wyrzuty sumienia, że omal nie zgodził się 

natychmiast wracać do Anglii. Tęskniła za nim, w domu wszystko było przygotowane na jego 
powrót. Alan nieustannie pytał: „Gdzie tatuś?” Dlaczego musiał zostać w Holandii dwa dni 
dłużej? Z całą pewnością Holendrzy mogliby zatelefonować do Anglii albo wysłać teleks. I 
dlaczego on? Te dodatkowe autobusy powinien sprzedawać George Kendall. W końcu jej 
pretensje sprawiły, że nabrał odwagi i oświadczył: „Muszę tu zostać na te dwa dni. To tyle. 
Wcale nie jestem tym zachwycony, kochanie, podobnie jak ty. Uwierz mi. Brakuje mi ciebie i 
Alana. Ale to tylko dwa dni. A kiedy wrócę, pojedziemy na cały dzień do Brighton. Co ty na 
to? Zapraszam cię na lunch do Wheelera”.

Odłożył słuchawkę. Anna obserwowała go z drugiego końca pokoju. Siedziała na wielkiej, 

pokrytej   białą   skórą   kanapie   ubrana   tylko   w   spodnie   od   pidżamy   z   cienkiej   krepy.   Do 
odkrytych piersi tuliła kryształową szklankę bacardi. Pod wpływem dotyku zimnego szkła 
sutki stwardniały. Przesłała mu taki uśmiech, że stracił całą pewność siebie. Popatrzyła na 
niego prawie z triumfem, jakby namawiała go, żeby skłamał Margaret, jakby przejęła jakąś 
część jego duszy.

Za jej plecami, przez panoramiczne okno okolone bluszczem, widział betonowy deptak, 

rozległą,   szarą   plażę,   szare   i   niebieskie   chmury   oraz   niespokojne,   wzburzone   Morze 
Północne.

Podszedł do Anny i usiadł obok. Opuszkami palców dotknął jej warg, pocałował w usta, a 

jego ręce błądziły po gorących, ciężkich piersiach; między palcem wskazującym i kciukiem 
pieścił jej ogromną sutkę. Obserwowała go z uśmiechem.

— Czy wpadłoby ci do głowy, że mógłbyś zakochać się w kimś takim jak ja? — zapytała 

szeptem.

— Nie sądzę, żeby istniał ktoś inny taki jak ty. Jesteś jedyna.
— A więc mógłbyś się we mnie zakochać?
— Myślę, że to już się stało — odważył się wyznać.
Odstawiła szklankę z alkoholem na stolik ze szkła i nierdzewnej stali, po czym uklękła na 

kanapie. Zdjęła spodnie od pidżamy. Była naga. Popchnęła Gila tak, że opadł na plecy, i 
usiadła na nim.

— Lubisz mnie całować, prawda? — wymruczała.
Nie odpowiedział. Uniósł lekko głowę i ujrzał, że Anna wciąż patrzy na niego z tym 

niepokojącym uśmiechem.

Dom był pogrążony w ciszy, chyba że rozmawiali lub słuchali muzyki. Anna uwielbiała 

symfonie Mozarta, ale zawsze puszczała płyty w sąsiednim pokoju. Ściany były białe i gołe, a 

background image

podłogi   pokryte   szarymi   dywanami.   Wnętrze   sprawiało   takie   wrażenie,   jakby   stanowiło 
przedłużenie ponurego, zimnego krajobrazu wybrzeża, który Gil obserwował przez okna. W 
domu   poza   roślinami   doniczkowymi   nie   było   żadnych   ozdób.   Nieliczne   marne   obrazy 
przedstawiały   męskie   i   kobiece   akty,   przeważnie   bez   twarzy.   Gilowi   zdawało   się,   że 
domostwo wcale nie należy do Anny, że mieszkał w nim tuzin innych osób, ale żadna z nich 
nie wywarła tutaj żadnego piętna. Ten dom nie posiadał najmniejszych oznak indywidualnego 
stylu. Był niepokojący. Stał na końcu ślepej uliczki zamkniętej plażą. Chodnik z szarych płyt 
pokrywała   warstwa   chrzęszczącego   pod   stopami   burego   piasku.   A   wiatr   wiał   niczym 
dokuczliwy, nieustanny ból głowy.

Kochali się prawie bez przerwy. Wychodzili na spacery po plaży, wysoko postawionymi 

kołnierzami osłaniając twarze przed kłującymi boleśnie tumanami ostrego piasku miecionego 
wiatrem. W milczeniu jedli zimne mięso i popijali białym winem. Słuchali muzyki Mozarta 
dochodzącej z sąsiednich pokoi. Trzeciego ranka Gil obudził się i ujrzał, że Anna już nie śpi i 
bacznie go obserwuje. Wyciągnął rękę, zanurzył palce w jej włosach.

— Dzisiaj muszę wracać do domu — powiedział schrypniętym od snu głosem.
Anna ujęła jego dłoń i lekko ją uścisnęła.
— Nie możesz zostać jeszcze jeden dzień? Tylko jeden dzień i jedną noc?
— Muszę wracać. Obiecałem Margaret. Poza tym w poniedziałek rano muszę siedzieć za 

biurkiem.

Opuściła głowę tak, że nie mógł dostrzec jej twarzy.
— Wiesz, że… jeśli teraz wyjedziesz… już nigdy się nie zobaczymy?
Gil milczał. Bólem przejmowała go myśl, że już nigdy w życiu nie prześpi się z Anną. 

Wyszedł spod kołdry i powlókł się do łazienki. Zapalił światło nad umywalką i dokładnie 
obejrzał twarz w lustrze. Był zmęczony. Cóż, każdego wykończyłyby dwa dni i trzy noce 
orgiastycznego seksu z kobietą taką jak Anna. Ale ujrzał w swojej twarzy jeszcze coś, na 
widok czego zmarszczył brwi. Długo oglądał się w lustrze, niezupełnie pewien, o co chodzi. 
Napełnił umywalkę ciepłą wodą i nałożył na dłoń piankę do golenia.

Kiedy dotknął ręką policzka, uświadomił sobie jednak, że wcale nie musi się golić.
Zawahał się, a następnie zmył piankę i wypuścił wodę z umywalki. Musiał się pewnie 

golić poprzedniej nocy, zanim poszedł do łóżka, ale o tym zapomniał. Ostatecznie wypili 
sporo wina. Przeszedł do ubikacji, usiadł na muszli i szybko, odruchowo oddał mocz. Dopiero 
kiedy wstał i wytarł papierem toaletowym krocze, uświadomił sobie, że nigdy tego nie robił.

Przecież nigdy nie siadam, żeby się wysikać. Nie jestem kobietą.
W progu łazienki stała Anna i przyglądała mu się.
Gil wybuchnął śmiechem.
— Chyba się starzeję. Usiadłem, żeby się wysikać.
Podeszła do niego, zarzuciła  mu  ramiona  na szyję  i pocałowała  w usta. Był  to długi, 

upajający,  pełen żaru pocałunek. Kiedy ponownie otworzył  oczy,  tuż przed swoją twarzą 
ujrzał jej bacznie wpatrzone w niego oczy.

— Nie odchodź — szepnęła Anna. — Jeszcze nie teraz. Nie zniosłabym tego. Daj mi 

jeszcze jedną noc.

— Anno… Nie mogę. Mam rodzinę, mam pracę.
Z taką samą bezpośredniością jak w barze w Amstel Hotel objęła go i zaczęła całować kark 

i ramiona.

Zareagował natychmiast.
— Nie odchodź — powtórzyła. — Na kogoś takiego jak ty czekałam tak długo… Nie 

zniosłabym rozstania w tej chwili. Jeszcze jeden dzień, jeszcze jedna noc. Złapiesz wieczorny 
samolot w poniedziałek i będziesz w Anglii przed dziewiątą rano.

Pocałował Annę. Wiedział już, że się podda.
Tego dnia poszli na sam brzeg morza. Jakieś psisko o skołtunionej, przemoczonej sierści 

background image

obszczekiwało   ich   przez   cały   czas.   Od   Morza   Północnego   nieustannie   dął   wiatr.   Kiedy 
wrócili do domu, Gil poczuł się zmęczony, ale w jakiś osobliwy sposób. Anna pomogła mu 
się rozebrać i dotrzeć do sypialni.

— Jestem kompletnie wykończony — wyznał z uśmiechem.
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Leżał z otwartymi oczyma i słuchał muzyki Mozarta 

sączącej   się   z   pokoju   obok.   Obserwował   popołudniowe   światło   padające   na   sufit,   które 
oświetlało   zrobiony   piórkiem   rysunek   przedstawiający   splecionych   w   uścisku   kobietę   i 
mężczyznę.  Obrazek był  dość zagadkowy,  bo nie dawało się określić, w którym  miejscu 
kończy się ciało mężczyzny, a zaczyna kobiece.

Poczuł się śpiący. Zaczął padać nadciągający znad morza słony deszcz. Gil przespał całe 

popołudnie i cały wieczór. Zerwała się wichura i tłukła zajadle kroplami deszczu w okna.

Spał aż do drugiej nad ranem. Wtedy do sypialni weszła Anna i cichutko wślizgnęła się do 

łóżka obok niego.

— Kochany — mruknęła, dotykając delikatnie jego policzka.
Śniło  mu  się,  że  Anna  lekko  nim  potrząsa,   a potem  unosi mu  głowę  i  podaje  do  ust 

szklankę wody. Śnił, że pieści go i mruczy mu do ucha miłosne zaklęcia. Śnił, że biegnie 
plażą przez szary piasek. Ale piasek okazał się klejem, który oblepiał mu kostki. Słyszał 
muzykę, słyszał głosy.

Otworzył oczy. W pokoju panował półmrok. Dom wypełniała cisza. Odwrócił się, żeby 

popatrzeć na stojący na nocnej szafce zegarek. Wskazywał dziewiętnastą siedemnaście. Gil 
był otumaniony, jakby miał kaca, a kiedy oblizał wargi, były zapadnięte i suche. Z rękami 
wyciągniętymi wzdłuż ciała długo leżał na plecach, gapiąc się bezmyślnie w sufit. Musiał 
zapaść na jakąś chorobę albo za dużo wypił. Nigdy dotąd się tak nie czuł.

Dopiero   kiedy   uniósł   dłoń,   żeby   przetrzeć   oczy,   zrozumiał,   że   przytrafiło   mu   się   coś 

nadzwyczajnego.   Jego rękę  zatrzymało   coś  ogromnego,  co  wyrosło  mu   na  torsie.  Poczuł 
przechodzący po krzyżu lodowaty dreszcz przerażenia i natychmiast zrzucił z siebie kołdrę. 
Kiedy popatrzył na swe nagie ciało, z gardła wydarł mu się piskliwy krzyk przerażenia.

Miał biust. Dwie wielkie, rozkosznie zaokrąglone piersi i wielkie sutki. Ujął je w dłonie i 

uświadomił sobie, że nie jest to żadna opuchlizna, żaden rak, ale najprawdziwsze kobiece 
piersi, wielkie piersi; takie same jak ma Anna.

Drżąc,   przesunął   dłońmi   po   bokach   i   wyczuł   smukłą   talię,   później   płaski   brzuch   i 

jedwabiste włosy łonowe. Wiedział już, co napotka między nogami, ale zwlekał, minuta za 
minutą. Zamknął oczy, bo brakowało mu odwagi, aby uwierzyć w to, że tamto zniknęło, że 
został wyjałowiony z męskości. Ale w końcu przesunął dłońmi po pozbawionych włosów 
udach i wymacał palcami wilgotne wargi swego sromu. Zawahał się, przełknął głośno ślinę i 
wsunął palec w pochwę.

Nie   było   najmniejszych   wątpliwości.   Miał   ciało   absolutnie   kobiece,   w   środku   i   na 

zewnątrz. W każdym razie z wyglądu był kobietą.

— To nie może być prawda — powiedział cicho, ale nawet jego głos stał się kobiecy.
Wygrzebał się powoli z łóżka, a piersi mu zafalowały tak samo, jak falowały piersi Anny. 

Podszedł do wielkiego lustra w toaletce. Ze zwierciadła patrzyła nań kobieta, cudowna naga 
kobieta, kobieta, którą był on sam.

— To nie może być prawda — powtórzył, ujmując piersi w dłonie i patrząc z napięciem w 

majaczącą w lustrze twarz.

Jego oczy, jego mimika, jego wyraz twarzy. Widział oblicze Gila Batchelora, sprzedawcy 

autobusów z Working. Ale czy inni zobaczą w nim to, co on w sobie widział? Co dojrzy 
Brian Taylor, kiedy Gil pojawi się w pracy? I, Boże Wszechmogący, to absurd, ale co powie 
Margaret, jeśli jej mąż wróci do domu w takim stanie?

Cicho opadł na podłogę i wstrząśnięty leżał z twarzą wtuloną w szary dywan. Leżał tak, aż 

background image

zapadły kompletne ciemności. Nie wiedział, co ma zrobić, nie wiedział, co się dzieje. Zresztą 
wcale nie chciał tego wiedzieć.

W końcu, kiedy w  pokoju zrobiło  się już zupełnie  ciemno,  otworzyły  się drzwi, a na 

podłogę padła smuga światła.

— Już nie śpisz. Przepraszam. Powinienem pojawić się wcześniej — usłyszał słowa.
Uniósł głowę. Nieświadomie odgarnął z czoła długie pasma włosów i popatrzył w górę. W 

progu majaczyła sylwetka mężczyzny ubranego w garnitur. Na nogach miał czarne, skórzane, 
starannie wypastowane buty.

— Kim pan jest? — zapytał Gil schrypniętym głosem. — I co, do cholery ciężkiej, mnie 

się przytrafiło?

— Po prostu pan się zmienił. To wszystko.
— Na rany Chrystusa, niech pan na mnie spojrzy! Co tu się dzieje? Czy kombinuje pan coś 

z hormonami? Jestem mężczyzną! Na Boga, jestem mężczyzną.

Zaczął szlochać. Na wargi spływały mu słone łzy. Mężczyzna podszedł do niego, uklęknął 

obok i uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu.

—   To   nie   hormony   —   powiedział.   —   Gdybym   wiedział,   jak   to   się   dzieje,   tobym   ci 

powiedział. Wiem tylko, że tak się dzieje. Z mężczyzny na mężczyznę. Mężczyzna, który był 
przede mną Anną… ten, który przejął moje ciało… powiedział mi to samo, co mówię tobie… 
podobnie jak ty opowiesz to mężczyźnie, którego przejmiesz.

W   tym   momencie   drzwi   sypialni   uchyliły   się   i   twarz   przybysza   oświetliła   bijąca   z 

przedpokoju smuga światła. W ułamku sekundy Gila sparaliżowało przerażenie; spostrzegł, 
że nieznajomy jest nim samym. Miał jego twarz, jego włosy, jego uśmiech. Jego zegarek, jego 
garnitur. A w przedpokoju stała jego własna teczka.

— Nie rozumiem — szepnął. Otarł łzy zalewające mu twarz.
— Nie sądzę, żeby ktoś z nas był w stanie to zrozumieć — powiedział tamten. — To się 

dzieje z jakiegoś powodu. Ale nikt nie potrafi dociec z jakiego.

— Przecież wiesz, że to się dzieje — odparł Gil. — Dzieje się od samego początku. Wiesz 

to.

Mężczyzna skinął głową. Gil powinien wpaść w gniew. Powinien chwycić faceta za gardło 

i   wyrżnąć   jego   głową   o   ścianę.   Ale   ten   mężczyzna   był   nim,   a   on   z   jakichś 
niewytłumaczalnych powodów bał się go dotknąć.

— Przykro mi — odezwał się cicho tamten. — Uwierz mi. Przepraszam za siebie. Byłem 

takim samym mężczyzną jak ty. Nazywałem się David Chilton. Skończyłem trzydzieści dwa 
lata i pracowałem jako dyrektor w firmie lotniczej. Miałem rodzinę: żonę i dwie córeczki. I 
dom w Darien w stanie Connecticut. — Urwał i po chwili mówił dalej: — Cztery miesiące 
temu przybyłem do Amsterdamu i poznałem Annę. Tak jakoś poszło, że sprowadziła mnie 
tutaj. Sprawiła, że co noc się z nią kochałem. Pewnego ranka przebudziłem się i to ja byłem 
Anną, a ona zniknęła.

— Nie wierzę w ani jedno twoje słowo — odrzekł Gil. — To jakieś szaleństwo. To senny 

koszmar.

Mężczyzna potrząsnął głową.
— To prawda. Ale zdarza się mężczyźnie za mężczyzną. Zapewne od lat.
— A skąd o tym wiesz?
— Ponieważ Anna zabrała mój paszport i bagaż. Wydaje mi się, że istnieje jedno miejsce, 

do którego mogła pójść… mógł pójść. Jedyne miejsce, w którym mógł przetrwać w moim 
ciele i z moją tożsamością.

Gil wpatrywał się w niego.
— To znaczy… do twojego domu? Przejął twoje ciało i pojechał do twojego domu?
Mężczyzna stanowczo skinął głową. Gilowi nie wpadłoby nigdy do głowy, że ktoś w takim 

geście może okazać taką surowość.

background image

— Nie bój się, znalazłem paszport i książeczkę bankową Anny. Zostawię ci je. Poleciałem 

do Nowego Jorku, tam wynająłem samochód i pojechałem do Connecticut. Zatrzymałem się 
przed   własnym   domem   i   obserwowałem   siebie,   jak   koszę   własny   trawnik,   bawię   się   z 
własnymi córeczkami i całuję własną żonę. — Opuścił głowę, a po chwili dodał: — Mógłbym 
go zabić. To znaczy siebie… W każdym razie osobę, która wygląda jak ja. Ale co by to dało? 
Z własnej żony uczyniłbym wdowę, a ze swoich dzieci sieroty. Zanadto ich kocham. Ciągle 
ich kocham.

— I dałeś sobie spokój? — zapytał szeptem Gil.
— A cóż mogłem innego zrobić? Wróciłem samolotem do Holandii, no i jestem tutaj.
—   Ale   dlaczego   nie   zostałeś   Anną?   Dlaczego   nie   pozostałeś,   jaki   byłeś?   Dlaczego 

musiałeś przejąć moje ciało?

— Ponieważ jestem mężczyzną — odparł David Chilton. — Ponieważ zostałem stworzony 

mężczyzną i myślę jak mężczyzna. Nie ma znaczenia, jak piękną czy jak bogatą kobietą jesteś 
ani… No cóż, zobaczysz, jak to smakuje. Najnędzniejszy, najbardziej stłamszony facet na 
całym szerokim świecie nie musi znosić tego, co znosi kobieta. Czy możesz sobie wyobrazić, 
że kiedy kobieta spotyka się z mężczyzną, ten nieustannie patrzy na jej krocze, zamiast na jej 
twarz, nawet jeśli rozmawiają na poważne tematy? Prawda, że tak jest? A ty co mi robiłeś, 
kiedy spotkaliśmy się w hotelu? Osiemdziesiąt procent czasu strzelałeś oczami na moje cycki 
i dobrze wiedziałem, o czym myślisz. No cóż, teraz to przytrafiło się tobie. Uwierz mi, po 
kilku   miesiącach   zdecydujesz   się   złapać   jakiegoś   chłopaka   i   to   nie   dlatego,   że   zechcesz 
ponownie być mężczyzną, ale dlatego, że zechcesz zemścić się na tych wszystkich dupkach, 
którzy traktują cię jak maszynkę do seksu, a nie jak istotę ludzką.

Gil bez słowa uklęknął na podłodze. David Chilton popatrzył na zegarek — ten sam, który 

podarowała mężowi w ostatnią rocznicę ślubu Margaret.

— Muszę już iść. Zarezerwowałem samolot na jedenastą — mruknął.
— Nie możesz… — zaczął Gil. David Chilton skrzywił się.
—   A   cóż   innego   mam   zrobić?   Twoja   żona   czeka   na   mnie   w   domu.   Na   zwykłego 

mężczyznę, takiego jak ja, a nie na drapieżną, szałową brunetkę, taką jak ty.

— Nie możesz tego zrobić — odparł Gil. — To kradzież.
— Kradzież? Jak człowiek może ukraść coś, co cały świat uważa za jego własność?
— A wiec, na Boga, jest to morderstwo! Po prostu mnie zabiłeś!
— Morderstwo? — David Chilton  potrząsnął głową. — Daj spokój, Anno. Naprawdę 

muszę już iść.

— Zabiję cię — ostrzegł Gil.
— Nie sądzę — odparł David Chilton. — Może przyjdzie ci taki pomysł do głowy. Ja też 

myślałem, żeby zabić tego typka, który przejął moje ciało. W salonie znajduje się dziennik 
pisany   przez   mężczyzn,   którzy   zmienili   się   w   Annę.   Przeczytaj   go,   zanim   podejmiesz 
jakiekolwiek drastyczne kroki.

Wyciągnął dłoń i prawie z tęsknotą dotknął włosów Gila.
—   Przeżyjesz.   Masz   ubrania,   masz   samochód,   masz   pieniądze   w   banku.   Masz   nawet 

całkiem ładny pakiet akcji. Nie jesteś ubogą kobietą. Kobiety z fantazją nigdy nie są biedne. 
Jeśli zechcesz pozostać Anną, do końca życia będziesz żył bardzo dostatnio. Albo… jeśli już 
będziesz miał tego serdecznie dosyć, wiesz, co masz zrobić.

Gil   siedział   bezradnie   na   podłodze,   niezdolny   uczynić   niczego,   by   zatrzymać   Davida 

Chiltona.   Znajdował   się   w   stanie   szoku;   był   wyprany   z   wszelkich   uczuć.   David   Chilton 
doszedł do końca przedpokoju i podniósł z podłogi jego teczkę. Odwrócił się i uśmiechnął do 
Gila po raz ostatni, a potem przesłał mu dłonią pocałunek.

— Żegnaj, kochanie. Trzymaj się ciepło.
Kiedy dotarł do niego szczęk zamykanych drzwi wyjściowych, nadal siedział bez ruchu na 

podłodze i gapił się w dywan. Ciało, w którym przyszedł na świat, po prostu odeszło z jego 

background image

życia.

Przespał resztę nocy. Nie pamiętał, czy cokolwiek mu się śniło. Obudził się i przez prawie 

godzinę leżał w łóżku i obmacywał  się. Było  to przerażające, a jednocześnie ekscytujące 
uczucie — posiadać ciało kobiety i umysł mężczyzny. Masował piersi, ściskał palcami sutki 
tak samo, jak robił to „Annie”. Później sięgnął między nogi i delikatnie się pieszcząc,  z 
ciekawością, w napięciu badał swoje narządy płciowe.

Zastanawiał się, jak by to było, gdyby miał w sobie mężczyznę, jak by miał go na sobie. 

Mężczyznę, który rytmicznie by się w niego wbijał.

Zabronił sobie o tym myśleć. Odrzucił natychmiast tę myśl. Na Boga, nie jesteś przecież 

zboczeńcem.

Wziął prysznic i umył włosy. Odkrył, że ich długość przysparza mu nie lada kłopotów, 

zwłaszcza kiedy były mokre. Dopiero po czterech próbach udało mu się zawinąć je w turban z 
ręcznika. A przecież Margaret wiązała go nie patrząc nawet w lustro. Postanowił, że przy 
pierwszej okazji je obetnie.

Podszedł  do szafy i zaczął  przeglądać  garderobę  Anny.  Lubił,  kiedy nosiła  granatową 

spódnicę i biały, luźny sweter. Znalazł go — leżał schludnie złożony w którejś szufladzie. 
Niezręcznie naciągnął go na siebie, ale patrząc w lustro stwierdził, że powinien wcześniej 
włożyć   stanik.   Nie   chciał   zwracać   na   siebie   uwagi   w   ten   sposób.   Znalazł   całą   szufladę 
biustonoszy   —   koronkowych   i   tajemniczych.   Przymierzył   jeden.   Ale   za   każdym   razem, 
zanim zdążył go zapiąć na plecach, piersi wyskakiwały z miseczek. W końcu podszedł do 
łóżka, uklęknął, oparł biust na kołdrze i zapiął niesforny zamek. Wciągnął niezwykle skąpe 
majteczki   Anny.   Irytowały   go,   bo   wcinały   się   cieniutkim   paskiem   między   pośladki,   ale 
doszedł do wniosku, że jakoś zdoła się do tego przyzwyczaić.

Jakoś się do tego przyzwyczaić. Słowa te drążyły mu mózg niczym lodowaty pocisk. Gapił 

się na swoje odbicie w lustrze, na przepiękną twarz i na oczy, które wciąż były jego oczyma. 
Rozpłakał się z wściekłości. Zacząłeś już to akceptować. Zacząłeś się do tego przyzwyczajać. 
Zająłeś   się   biustonoszem,   majteczkami,   zastanawiasz   się,   jaką   włożyć   sukienkę   i   już 
zapomniałeś, że wcale nie jesteś Anną, zapomniałeś, że jesteś Gilem. Jesteś mężem. Jesteś 
ojcem. Do cholery ciężkiej, jesteś mężczyzną!

Oddychał głęboko, ale wściekłość rosła w nim niczym słupek rtęci w termometrze pod 

wpływem temperatury. Chwycił stojący przed toaletką taboret i wyrżnął nim w zwierciadło. 
Szkło pękło z trzaskiem i posypało się na dywan. Tysiące malutkich Ann spoglądało na niego 
z nieprzytomną furią i zawodem w oczach.

Miotał się po domu jak szaleniec — otwierał szuflady, rozrzucał po podłodze papiery, 

zwalał ze stolików ozdoby i bibeloty. Wyłamał drzwiczki do barku i wyciągał butelkę za 
butelką,   po   czym   ciskał   nimi   przez   pokój.   Roztrzaskiwały   się   na   przeciwległej   ścianie; 
whisky, gin, campari, także kieliszki i szklanki.

W końcu, wyczerpany, usiadł na podłodze i szlochał. Potem nie miał już siły nawet płakać.
Przed   nim,   na   dywanie   leżał   dowód   tożsamości   Anny,   jej   polisa   ubezpieczeniowa, 

paszport, karty kredytowe. Anna Huysmans. Tak się teraz nazywał.

Po  drugiej   stronie  pokoju,  pod obitą   białą  skórą  kanapą  Gil  dostrzegł  wielki   dziennik 

oprawiony w brązową marokańską skórę. Podpełzł w tamtą stronę na czworakach i podniósł 
tomiszcze. To o tym dzienniku musiał mówić David Chilton. Otworzył go na ostatniej stronie.

Czytał, choć łzy zamazywały litery.
„Gil był cudowny… miał w sobie tyle entuzjazmu, tyle spokoju… Nie sprawi mi kłopotu 

wcielenie się w jego postać… Mam tylko nadzieję, że polubię jego żonę, Margaret… z tego, 
co mówił, jest trochę niedojrzała… i skarżył się, że musiał ją długo namawiać, żeby się z nim 
kochała…   No   cóż,   ale   to   chyba   była   wina   Gila…   trudno   go   nazwać   najwspanialszym 
kochankiem świata”.

Czytał dziennik, cofając się aż do samego początku. Ku jego zdumieniu pierwsza notatka 

background image

została   sporządzona   szesnastego   lipca   tysiąc   dziewięćset   czterdziestego   drugiego   roku. 
Napisał   ją   po   niemiecku   oficer   Reichswehry,   który   spotkał   Annę,   gdy   w   sprawach 
wojskowych jechał samochodem do Edam. „Pękła jej w rowerze dętka… a dziewczyna była 
tak śliczna, że poleciłem kierowcy, żeby zatrzymał się i pomógł jej…”

Trudno orzec, czy ten niemiecki samarytanin to pierwsza ofiara Anny, czy też po prostu 

pierwszy zaczął prowadzić dziennik. Zapiski ciągnęły się strona po stronie, rok po roku. Było 
ich dobrze ponad siedemset, a każda opowiadała inną historię kuszenia i tragedii. Niektórzy 
mężczyźni   próbowali   nawet   naukowo   wytłumaczyć,   kim   jest   Anna   i   dlaczego   przejmuje 
męskie ciała.

„Zesłana   została   przez   samego   Boga   jako   kara   za   nasze   zdrożne   i   lubieżne   myśli   o 

kobietach i za gwałcenie świętego sakramentu małżeństwa…”

„Tak naprawdę nie istnieje. Nie ma żadnej »Anny«, ponieważ jest nieustannie jednym z 

nas. Jedyna »Anna« istnieje wyłącznie w umyśle mężczyzny, który próbuje ją uwieść, i na 
tym   zapewne   polega   największe   przekleństwo.   Zakochujemy   się   w   naszych   własnych 
iluzjach, a nie w rzeczywistej kobiecie”.

„Dla   mnie   Anna   jest   kolekcjonerką   słabych   dusz.   Zbiera   nas   i   wiesza   na   swoim 

naszyjniku–amulecie, malutkie, dyndające ofiary naszej niewierności”.

„Anna jest duchem, upiorem, widmem…”
„Anna jest wampirem…”
„Gdybym się zabił, czy przerwałbym ten zaklęty łańcuch? Czy Anna umrze, jeśli ja umrę? 

A gdybym  tak spróbował uwieść któregoś mężczyznę, który przede mną był Anną… czy 
odwróciłbym proces przemian?”

Gil, siedząc na podłodze, przeczytał dziennik od deski do deski — nieprawdopodobny chór 

głosów rzeczywistych mężczyzn, którzy zostali uwiedzeni i wcieleni w kształty przepięknej 
kobiety   i   wszelkimi   siłami,   jeden   po   drugim,   rozpaczliwie   chcieli   z   tego   ciała   uciec. 
Biznesmeni,   dyrektorzy,   policjanci,   żołnierze,   naukowcy,   filozofowie…   nawet   księża. 
Niektórzy   nie   pozostawali   w   ciele   Anny   nawet   przez   dwa   dni;   innym   opuszczenie   go 
zajmowało   miesiące.   Ale  każdy,   nawet  najszkaradniejszy,   chciał   wyjść  z  ciała   Anny bez 
względu na to, jak było cudowne i piękne.

O   drugiej   Gil   poczuł   głód.   Lodówka   świeciła   pustkami,   musiał   więc   pojechać   do 

Amsterdamu na lunch. Dzień był słoneczny, choć chłodny. Gil ubrał się w czarny płaszcz z 
paskiem oraz czarny beret Anny. Próbował nawet włożyć buty na wysokim obcasie, ale już w 
przedpokoju wykręcił sobie boleśnie kostkę. Usiadł na podłodze, oparł się plecami o ścianę i 
z płaczem powtarzał: „Kurwa, kurwa, kurwa”; zupełnie jakby poruszanie się w tego typu 
pantoflach   powinno   stanowić   jego   naturalną   umiejętność.   Pokuśtykał   do   sypialni,   gdzie 
znalazł inne czółenka, już na płaskim obcasie.

Odnalazł   BMW  Anny,   które   stało   na  parkingu   mieszczącym   się   nad   brzegiem   kanału 

Singel, obok Muntplein, gdzie znajdowała się dawna siedziba mennicy z zegarem i kopułą w 
kształcie   cebuli.   Na   pierwszym   piętrze   tego   narożnego   budynku   mieściła   się   restauracja 
indonezyjska.  Polecił  mu ją jeden z kierowników Gemeentevervoerbedrijf. Gil wszedł po 
schodach na piętro, gdzie uśmiechnięty kelner–Indonezyjczyk  wskazał  mu samotny stolik 
przy oknie wychodzącym na skwer. Zamówił  rijstafel  i piwo. Kelner popatrzył na niego ze 
zdumieniem, więc zmienił zamówienie na wódkę z tonikiem.

W rozległej restauracji było pusto. Tylko przy stoliku w odległej części sali zgromadziła 

się grupa amerykańskich biznesmenów. Gil stopniowo dochodził do przekonania, że jeden z 
Amerykanów mu się przygląda. I nie tylko się przygląda, ale za każdym razem, kiedy Gil 
kieruje w tamtą stronę wzrok, puszcza doń perskie oko.

O, kurwa — pomyślał Gil. — Daj mi spokojnie zjeść lunch.
Ignorował jak mógł perskie oczka i znaczące spojrzenia. Ale kiedy biznesmeni skończyli 

posiłek,   mężczyzna   podszedł   do   niego.   Zapinał   płaszcz,   uśmiechając   się   jednocześnie. 

background image

Potężny, z czerwoną twarzą, spocony, z szopą jasnych włosów. Na każdej dłoni miał po trzy 
masywne, złote sygnety.

— Proszę wybaczyć moją śmiałość — powiedział. — Nazywam się Fred Oscay. Pracuję w 

wytwórni rur aluminiowych Pennsylvania Tubes. W czasie lunchu nie mogłem oderwać od 
pani oczu.

Gil popatrzył nań wyzywająco.
— I co z tego?
—   No   cóż   —   wyszczerzył   zęby   Fred   Oscay.   —   Może   to   pani   potraktować   jako 

komplement. Jest z pani kawał ślicznej kobitki. Zastanawiałem się, jakie ma pani plany na 
wieczór. Może wybralibyśmy się gdzieś do teatru albo na kolację?

Gil zadrżał. Dlaczego, do diabła, drżę? — pomyślał. Był tyleż wściekły, co wystraszony. 

Wściekły za to, że ten idiota o krwistej jak befsztyk twarzy mrugał do niego i zagadywał; 
przestraszony,   ponieważ   konwenanse   nie   pozwalały   mu   dać   mężczyźnie   tak   brutalnej 
odprawy, jakby chciał… a poza tym fizycznie był dużo słabszy.

To całkiem nowe spostrzeżenie. Na myśl o tym, że mężczyźni grożą kobietom przewagą 

siły fizycznej nie tylko, gdy się z nimi kłócą lub podlegają stresom, ale zawsze, Gilowi ze 
strachu zjeżyły się włosy na głowie.

—   Panie   Oscay   —   powiedział,   starając   się   ze   wszystkich   sił   opanować   drżenie.   — 

Naprawdę chciałabym, żeby wrócił pan do swego towarzystwa i dał mi święty spokój.

— Ach — roześmiał się Fred Oscay. — Nie mówi pani tego poważnie.
Gil miał kompletnie sucho w ustach.
— Proszę zostawić mnie w spokoju.
Fred Oscay pochylił się nad stolikiem Gila.
— W Kleine Zaal jest dzisiaj wspaniały koncert, jeśli naturalnie interesuje się pani życiem 

kulturalnym.

Gil chwilę się zastanawiał, a następnie wziął do ręki małą metalową miseczkę z sosem 

curry   do   kurczaka   po   indonezyjsku   i   opróżnił   zawartość   naczynia   na   lewy   rękaw   Freda 
Oscaya. Mężczyzna długo patrzył bez słowa na płaszcz, a potem spojrzał na niego z taką 
wrogością, jakiej Gil nigdy jeszcze dotąd nie widział. Fred Oscay miał w oczach morderstwo.

— Ty szlajo! — warknął. — Ty głupia dziwko.
— Zjeżdżaj — odparł Gil. — Po prostu spadaj!
Teraz głos Freda Oscaya nabrał dudniącego, teatralnego brzmienia:
— Panienko, no, dalej. Dalej. Przez cały lunch robiłaś do mnie słodkie oczy.  A teraz 

zaciskasz dupę. O co chodzi? Chcesz forsy? Tego chcesz? Jesteś zawodówką? No cóż, w 
takim razie przepraszam. Bardzo przepraszam. Ale stary, dobry Fred Oscay nigdy jeszcze 
babie nie płacił i nie zamierza płacić takiej flądrze jak ty.

Wziął ze stolika serwetkę, wytarł rękaw płaszcza z tłuszczu i cisnął brudną serwetkę prosto 

na talerz Gila. Pozostali biznesmeni gapili się na nich i ryczeli ze śmiechu.

— Chodź już, Fred — odezwał się jeden z nich. — Ciebie nie można zostawić na chwilę 

samego.

Gil siedział bez ruchu i nie wiedział, co ma zrobić, co odpowiedzieć, w jaki sposób się 

odgryźć. Był tak załamany, że na przekór samemu sobie wybuchnął płaczem.

Pojawił się indonezyjski kelner ze szklanką wody.
— Pani w porządku? — pytał i pytał. — Pani w porządku?
— Tak, w porządku — odpowiadał Gil. — Proszę… już wszystko w porządku.

Stał na rogu ulicy cierpliwie niczym cień i patrzył, jak o zwykłej porze David Chilton 

wychodzi przez frontowe drzwi i udaje się na spacer z cocker–spanielem. Była dwudziesta 
druga trzydzieści pięć. David i Margaret obejrzeli News At Ten oraz South East News tak, jak 
to zawsze robili Margaret i Gil. Następnie David sięgnął po smycz Bondy’ego i zawołał: 

background image

„Chodź, piesku! Dwie rundki po parku!” Margaret w tym czasie wracała do kuchni, sprzątała 
i przygotowywała kakao.

Gil miał na sobie ten sam czarny płaszcz ściągnięty paskiem i czarny beret, który nosił w 

Amsterdamie.  Tyle  że   teraz   już  opanował   poruszanie   się  w  butach  na   wysokim   obcasie. 
Starannie   wyszczotkowane   włosy   ufryzował   w   loki,   a   makijaż   zrobił   dokładnie   według 
instrukcji, jaką znalazł w holenderskim czasopiśmie.

Pod płaszczem ukrył stalowy nóż rzeźnicki do krojenia mięsa z trzydziestocentymetrową 

klingą. Był absolutnie spokojny. Oddychał równo, puls bił mu niewiele szybciej niż wtedy, 
kiedy po raz pierwszy ujrzał Annę.

Bondy jak zwykle z uporem obwąchiwał każdy krzaczek i każdą latarnię, toteż Davidowi 

zajęło dużo czasu, zanim znalazł się w takiej odległości, by do domu nie dotarł żaden głos. 
Trzymał ręce w kieszeniach i gwizdał pod nosem jakąś melodię, której Gil nigdy nie słyszał. 
W końcu Gil zastąpił mu drogę.

David stanął jak skamieniały.
— Anna? — wyjąkał schrypniętym nagle głosem.
Gil postąpił kolejny krok. Ulicę zalewał pomarańczowy blask latarni.
— Tak, Davidzie, to ja, Anna.
David Chilton wyciągnął dłonie z kieszeni.
— Widzę, że przyjechałeś sobie popatrzeć, prawda? No i jestem taki sam.
Gil spojrzał w stronę domu.
— Czy jest szczęśliwy? — zapytał. — Mówię o Alanie.
— Alan jest w porządku. To miły chłopak. Podobny do ciebie jak dwie krople wody… to 

znaczy do mnie.

— A Margaret?
— Och, ona też jest urocza. Po prostu urocza.
— I nie zauważyła żadnej różnicy? — zapytał gorzko Gil. — Na przykład w łóżku. Wiem, 

że nie była najlepszą kochanką na świecie.

— Margaret jest naprawdę fajna.
Gil milczał przez chwilę.
— A jak w pracy? Podoba ci się?
— Nie najgorsza — wyszczerzył zęby David Chilton. — Ale muszę ci się zwierzyć, że 

szukam jakiegoś mniej odpowiedzialnego zajęcia.

— Ale niezależnie od wszystkiego jakoś to sobie ułożyłeś.
—   Cóż,   można   tak   powiedzieć.   Nie   jest   to   wprawdzie   Darien,   ale   nie   jest   również 

Zandvoort.

Bondy na dobre już zniknął w ciemnościach. David Chilton gwizdnął kilkakrotnie.
— Bondy! Bondy! — Odwrócił się do Gila. — Posłuchaj… widzisz, rozumiem, dlaczego 

wróciłeś. Naprawdę ci współczuję. Ale muszę biec za Bondym, bo Mamuśka zrobi mi piekło.

Po raz pierwszy Gil poczuł bolesne ukłucie zazdrości o Margaret.
— Nazywasz ją Mamuśką?
— A ty jej tak nie nazywałeś? — odparł pytaniem David Chilton.
Gil nie ruszył się z miejsca, kiedy David Chilton pobiegł za psem. Miał szeroko otwarte 

oczy,   ale   w   jego   spojrzeniu   brakowało   zdecydowania.   Lecz   David   przebiegł   zaledwie 
dwadzieścia lub trzydzieści metrów, kiedy Gil wyciągnął nóż rzeźnicki i ruszył za nim w 
pogoń.

— David! — krzyknął wysokim, piskliwym kobiecym głosem. — David, poczekaj!
David Chilton stanął i odwrócił się. Gil biegł szybko, więc dotarł do Davida w jednej 

chwili. Wzniósł ramię. David Chilton najwyraźniej w pierwszej chwili nie pojął, co się dzieje. 
Zrozumiał to dopiero, kiedy Gil uderzył drugi raz, trafiając go w okolice szyi.

David Chilton upadł na ziemię, potoczył się, po czym ponownie wstał. Wyglądało na to, że 

background image

był   zaprawiony   do   walki   wręcz.   Gil   sunął   na   niego   ze   wzniesionym   nożem,   milczący   i 
ogarnięty nieprzytomną furią. Skoro nie mogę mieć własnego ciała, to nikt go nie będzie miał. 
I zapewne człowiek, który zabrał mi ciało — jeśli umrze jego dusza — będzie musiał mi to 
ciało zwrócić. To jedyna moja nadzieja, nie mam innego wyjścia. Nie mam innego wyjścia, 
bo w przeciwnym razie Anna, z pokolenia na pokolenie, będzie przejmowała mężczyznę za 
mężczyzną.

Gil wrzasnął na Davida i zadał mu cios w twarz. Ale ten chwycił jego rękę w nadgarstku, 

wykręcił  ją, nóż wysunął  się z bezwładnych  palców  Gila. Z brzękiem upadł na chodnik. 
Gilowi obcas ugrzązł w trotuarze. Stracił równowagę i obaj upadli. Gorączkowo macali w 
poszukiwaniu noża. David dotknął go, ale ręka mu się obsunęła, lecz w następnej sekundzie 
ujął rękojeść.

Długie, trójkątne ostrze unosiło się i opadało pięć razy. Za każdym razem rozlegał się 

mlaszczący dźwięk przecinanych mięśni. Obaj odtoczyli się od siebie i leżeli bez ruchu na 
plecach, ciężko dysząc.

Gil   czuł,   jak   przez   bawełnianą   bluzkę   przesącza   się   krew.   Cała   zawartość   żołądka 

rozlewała się do jamy brzusznej. Było mu zimno. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. 
Zdawał sobie sprawę, że stalowe ostrze noża naruszyło kręgosłup.

David oparł się na łokciu. Ręce i twarz miał uwalane krwią.
— Anno… — wycharczał drżącym, niepewnym głosem. — Anno…
Gil popatrzył na niego. Przed oczyma miał mgłę.
— Zabiłeś mnie — powiedział. — Zabiłeś mnie. Nie rozumiesz, co zrobiłeś?
Na twarzy Davida pojawiła się rozpacz.
— Ale ty wiesz, prawda? Ty wiesz.
Gil spróbował się uśmiechnąć.
— Nie wiem na pewno. Ale czuję, że wiem. Czuję cię… ciebie i wszystkich innych… 

Czuję was  w swojej  głowie. Słyszę  wasze głosy.  Czuję wasz ból. Zabrałam wam dusze. 
Oddaliście mi je w zamian za wasze żądze.

Splunął krwią.
— Mój Boże… — ciągnął. — Chciałbym to zrozumieć wcześniej. Bo już wiesz, co się 

teraz stanie? Wiesz, prawda?

Przejęty najwyższą zgrozą David patrzył na Gila.
—   Anno,   posłuchaj,   nie   możesz   umrzeć.   Anno,   posłuchaj,   nie   możesz…   Zaczekaj, 

zaczekaj jeszcze chwilę, wezwę ambulans. Ale wytrzymaj jeszcze chwilę.

Ale Gila ogarnęła już ciemność. Nic nie słyszał, tylko szum szarego morza. Gil odszedł. I 

odeszła również Anna.

David Chilton zdołał dotrzeć tylko do bramy parku. Złapał się metalowego słupka, później 

zacisnął dłoń na pręcie ogrodzenia swego domu.

— Mamuśka! Na pomoc! Chryste Panie, pomóż mi!
Chwycił się za gardło, jakby się dławił. Po chwili opadł na świeżo skopaną rabatkę i leżał 

na niej drżąc, jak drży śmiertelnie ranny owad; jak drży każda umierająca istota pozbawiona 
duszy.

Tej  nocy na całym  świecie  mężczyznami  targało  drżenie i mężczyźni  umierali.  Ponad 

siedmiuset: w hotelach, w domach rodzinnych, w restauracjach, w taksówkach. Niemiecki 
oficer, który był  pierwszy,  umarł  podczas  kolacji. Jego sina twarz opadła w talerz  pełen 
sałatki.   Skonał   z   jabłkiem   w   ustach.   Pilot   samolotu   pasażerskiego   przygryzł   kołnierz 
munduru, wychrypiał: „Anna” i opadł twarzą na tablicę rozdzielczą.

Sześćdziesięcioletni członek parlamentu, który szedł właśnie między rzędami foteli w Izbie 

Gmin podczas kolejnej nocnej sesji, nieoczekiwanie zachwiał się i upadł obok ław rządu i 
opozycji. Drżał gwałtownie, a śmierć rozciągała nad nim swój mroczny całun.

background image

Na autostradzie I–5 tuż na południe za San Clemente w Kalifornii pięćdziesięciopięcioletni 

dyrektor   firmy   zajmującej   się   konserwacją   basenów   umarł   za   kierownicą   swego   sedana 
lincolna.   Auto   przecięło   szosę,   wjechało   na   drugie   pasmo   i   uderzyło   w   nadjeżdżającą   z 
przeciwka potężną ciężarówkę, przewróciło się i stanęło w morzu ognia.

Czterech czy pięciu Meksykanów, którzy pracowali przy układaniu pobocza autostrady, 

bezradnie  spoglądało  na płonącego  w  samochodzie  mężczyznę.  Nie wiedzieli,  że  był  już 
martwy.

Władze miejskie pochowały Annę Huysmans z Zandvoort w pobliżu morza. Zgodnie z jej 

ostatnią wolą postawiono nagrobek ze lśniącego, czarnego marmuru, bez żadnych ozdób. W 
błyszczącym kamieniu, jak w zwierciadle, odbijały się płynące nisko chmury.  Zmarła nie 
miała rodziny ani przyjaciół; na jej grobie nie było kwiatów. Tylko samotna kobieta w czerni 
z oddali obserwowała pogrzeb, jakby nie miała z tą ceremonią nic wspólnego. Była piękna 
mimo spowijającej ją czerni i gęstego welonu osłaniającego twarz. Dostrzegł ją mężczyzna, 
który przyszedł złożyć kwiaty na grobie swego dziadka, i przez chwilę obserwował stojącą.

Odwróciła się w jego stronę. Uśmiechnął się.
Oddała uśmiech.

background image

D

ZIEDZIC

 D

UNAIN

Inverness, Szkocja

Urokliwe szkockie miasteczko Inverness leży nad rzeką Ness przy jej ujściu do Kanału 

Kaledońskiego. Latem jest ciche, spokojne i czyste. Górują nad nim odbijające się w rzece 
strzeliste wieże kościoła pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny oraz kościoła farnego, ale 
kiedy spaceruje się uliczkami, odczuwa się jego pełną dramatyzmu historię. Nie opodal, nieco 
na   wschód,   stoi   kopiec   znaczący   miejsce,   gdzie   w   bitwie   pod   Cullodon   w   roku   tysiąc 
siedemset czterdziestym szóstym rozwiały się wszelkie nadzieje dobrego księcia Charliego. 
Ponad tysiąc dwustu górali zginęło w okolicy istniejącej do tej pory osady Leaach Cottage. 
Większość z nich padła po kanonadzie Anglików, którzy z prawej flanki zaatakowali Szkotów 
bagnetami.

„Dziedzica Dunain” dedykuję Ann Nicoll pracującej w hotelu i restauracji Dunain Park, 

gdzie   częściowo   rozgrywa   się   akcja   tego   opowiadania.   Jeśli   nie   jedliście   nadziewanego 
amerykańskimi orzechami i jabłkami jagnięcego combru w zawiesistym sosie portweinowym 
w wykonaniu Ann Nicoll, to nie macie szansy zostać prawdziwymi drapieżnikami. Jak sam 
dziedzic zresztą.

background image

D

ZIEDZIC

 D

UNAIN

Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.
Kuse prześcieradła i cieniutki koc.
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.

Wraz z pierwszą złocistą mgłą poranka pojawił się w ogrodach dziedzic Dunain ubrany w 

szkocką spódniczkę, ze szkocką, skórzaną torbą, w koszuli koloru płatków owsianych. Twarz 
miał kościstą i ascetyczną, brodę czerwoną jak płomień i rozczochrane włosy.

Typowy Szkot; wizerunek tego rodzaju Szkota widuje się na opakowaniach chleba lub 

etykietkach   umieszczanych   na   butelkach   whisky.   Z   tym   tylko,   że   on   sprawiał   wrażenie 
wymizerowanego i posępnego. I wyglądał na duchowo wygłodzonego.

Claire zobaczyła  go wtedy po raz pierwszy.  Wyciągnęła rękę i poklepała Duncana po 

ramieniu końcem pędzla.

— Popatrz, to on — powiedziała. — Czyż nie wygląda fantastycznie?
Cała dziewiątka uczestników klasy malarstwa odwróciła się, kierując wzrok na dziedzica, 

który  kapryśnie   przemierzał   żwirową  alejkę  biegnącą   na  tyłach  zamku  Dunain.  Najpierw 
starał się stworzyć wrażenie, że wcale ich nie dostrzega. Założywszy do tyłu ręce i uniósłszy 
wysoko   głowę,   z   namaszczeniem   udawał,   że   wdycha   świeże,   poranne   powietrze,   ogląda 
swoje włości i rozmyśla o sprawach, o jakich zazwyczaj rozmyślają szkoccy dziedzice — 
rodzaj skazany na wyginięcie.

Jak   przekonać   Wydział   Rozwoju   Szkocji,   żeby   doprowadzono   mu   do   zamku 

elektryczność.

— Ciekawa  jestem,  czy nas przyjmie?  — zapytała  Margot, korpulentna  dziewczyna  o 

kędzierzawych włosach pochodząca z Liverpoolu.

Margot wyznała Claire, że zdecydowała się zostać malarką, ponieważ fartuch zasłania jej 

biodra.

— Możemy go zapytać — odparła Claire.
Była ostrzyżona na pazia i miała wyraziste rysy. Jej mąż, eks–mąż, zawsze twierdził, że 

wygląda na „wrażliwą nauczycielkę”. Malarski fartuch, wstążka we włosach jak u Alicji z 
Krainy Czarów i okulary w kształcie półksiężyca potęgowały jeszcze to wrażenie.

— Jest taki romantyczny — mówiła Margot. — Jak Rob Roy. Albo Dobry Książę Karol.
Duncan dotąd grzebał w pudełku z akwarelami, dopóki nie znalazł zgaszonego wcześniej 

papierosa. Zapalił go plastikową zapalniczką z wizerunkiem dziewczyny w topless.

— Cały kłopot z tym malowaniem w Szkocji — oświadczył — polega na tym, że tutaj 

wszystko   jest   tak   cholernie   romantyczne.   Człowiek   włoży   duszę   i   ciało   w   namalowanie 
Glenmoriston, a w efekcie uzyska obrazek na serwetkę śniadaniową od Woolwortha.

— A jednak ciekawa jestem, czy nas przyjmie — powiedziała Margot.
Dla ich roku zorganizowano zajęcia plenerowe na południowym zboczu zamku Dunain tuż 

nad otoczonymi kamiennym murem ogrodami. Dalej teren opadał łagodnie zielonymi łąkami 
aż   do   brzegów   Kanału   Kaledońskiego,   który   przechodził   tamtędy   między   północno—
wschodnim krańcem jeziora Loch Ness a samym miasteczkiem Inverness i ciągnął się dalej aż 
do Moray Firth. Przez cały poprzedni dzień po kanale ślizgały się żaglówki biorące udział w 
regatach.   Wyglądało   to   na   surrealistyczny   rejs   przez   łąki   i   wzgórza   jakichś   statków 
zrodzonych w snach lub koszmarach.

— Przykładajcie szczególną wagę do światła! — napominał ich pan Morrissey. — Jest 

złociste i łagodne, ale zmienne.

Pan Morrissey (łysy, przygarbiony, skrupulatny i humorzasty) pełnił rolę instruktora kursu. 

To on ich przywitał, kiedy

background image

po raz pierwszy pojawili się w zamku Dunain, i on rozlokował ich w pokojach („Pokocha 

pani to miejsce, pani Bright… taki cudowny widok na ogród…”), a teraz miał w plenerze 
uczyć ich malowania pejzaży. Na swój sposób był dobry. Doskonale rysował. Wyśmienicie 
malował. Nie tolerował taniego sentymentalizmu.

—  Nie   przyjechaliście  do  Szkocji  malować  monarchii   Glena  —  powiedział  im,  kiedy 

wszyscy   już   zgromadzili   się   na   stacji   w   Inverness.   —   Macie   tutaj   przedstawiać   życie, 
krajobrazy w nieporównywalnie czystym świetle.

Claire   wróciła   do   swego   wykonywanego   węglem   szkicu,   ale   cały   czas   (kątem   oka) 

widziała idącego powoli trawnikiem dziedzica Dunain. Nie wiadomo dlaczego ogarnęło ją 
podniecenie. Zaczęła szkicować szybciej i mniej starannie. Zanim się zorientowała, dziedzic 
Dunain, z rękami założonymi  do tyłu, przystanął niecały metr od niej. Otaczała go jakaś 
elektryczna aura, która sprawiała, że Claire czuła się tak, jakby jego gęsta, brązowa broda 
dotykała wewnętrznych stron jej ud.

— Proszę, proszę — odezwał się w końcu z wyraźnym akcentem charakterystycznym dla 

Inverness. — Wspaniale ci idzie. Nie jesteś jedną z tych chichotek Gordona.

Claire   zaczerwieniła   się   i   skonstatowała,   że   nie   jest   w   stanie   dalej   rysować.   Margot 

zachichotała.

— Ha — mruknął dziedzic. — Wcale ci nie kadzę. Jesteś dobra.
— Niezupełnie — odparła Claire. — Maluję dopiero od siedmiu miesięcy.
Podszedł   jeszcze   bliżej.   Claire   czuła   bijący   od   niego   zapach   szkockiego   szewiotu,   z 

którego   uszyty   był   jego   strój,   woń   tytoniu   i   wrzosów,   i   jeszcze   jakiś   zapach;   coś 
pociągającego i’słodkiego, ale takiej woni Claire nigdy w życiu nie spotkała.

— Jesteś dobra — powtórzył. — Świetnie rysujesz. Mogę się założyć o każde pieniądze, 

że również doskonale malujesz. Panie Morrissey!

Pan Morrissey uniósł głowę. Był bardzo blady.
— Panie Morrissey, czy miałby pan jakieś obiekcje, gdybym zabrał z zajęć tę dzierlatkę?
Pan Morrissey popatrzył na niego z wahaniem.
— Na rano zaplanowaliśmy pejzaże.
—  Ale   namalowanie  małego  portretu  jej  nie   zaszkodzi.   Od  dawna   choruję  na   własny 

portret.

— Nie, chyba nie zaszkodzi — zgodził się bardzo niechętnie pan Morrisey.
— A zatem ustalone — oświadczył dziedzic i zaczął pośpiesznie składać sztalugi Claire 

oraz jej pudełko z akwarelami.

— Chwileczkę — zawołała ze śmiechem Claire. Dziedzic Dunain popatrzył na nią oczyma 

o tęczówkach tak zielonych jak szmaragdy utarte w moździerzu.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Nie ma pani nic przeciwko temu?
— Ależ skądże. Nie mam nic przeciwko temu — odparła z uśmiechem.
— Zatem umowa stoi — odezwał się dziedzic Dunain i ruszył w stronę zamku.
— Też coś — mruknęła pogardliwie Margot.

Pozował  jej w  mrocznej  wysokiej  komnacie  o ścianach  wyłożonych  dębową boazerią. 

Światło padało małymi plamkami z wysoko umieszczonych okien witrażowych. Na wielkiej, 
okutej skrzyni siedział bez ruchu dziedzic Dunain. Głowę trzymał uniesioną wysoko.

Claire zaczęła szkicować.
— Jesteś tutaj nie tylko po to, żeby malować i rysować, ale masz jeszcze znaleźć coś 

innego — zauważył w pewnej chwili.

Claire właśnie szybkimi pociągnięciami węgla szkicowała jego lewe ramię.
— Słucham? — zapytała, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
— Przyjechałaś tutaj znaleźć spokój umysłu i poukładać sprawy, prawda?
Pomyślała przelotnie o Alanie, Susan i o tym, jak zatrzasnęła za sobą drzwi. Pomyślała o 

background image

tym,   jak   szła   kilkanaście   kilometrów   przez   Shepherd’s   Bush   w   siąpiącym   zimnym, 
kwietniowym deszczu.

— Od tego jest sztuka — stwierdziła. — Porządkuje sprawy.
Dziedzic Dunain uśmiechnął się krzywo.
— To samo zawsze mówił mój ojciec. Święcie w to wierzył.
W jego tonie było coś, co kazało Claire na chwilę przerwać szkicowanie. Dziedzic mówił 

bardzo poważnie; zupełnie jakby chciał dać jej do zrozumienia, że jego słowa mają więcej niż 
jedno znaczenie.

— Jutro zaczniemy malować — powiedziała.
Dziedzic Dunain skinął głową.
— W porządku. Mamy przed sobą czas całego świata.

Następnego dnia, kiedy grupa pojechała mikrobusem do Fort Augustus szkicować stada 

owiec   pasących   się   na   łąkach   nad   Kanałem   Kaledońskim,   Claire   zasiadła   z   dziedzicem 
Dunain w jego wysokiej, mrocznej komnacie i zaczęła malować portret. Raczej gwasz niż olej 
— zdecydowała — bo gwaszem maluje się szybciej. Dostrzegała w dziedzicu Dunain jakąś 
osobliwą żwawość i podejrzewała, że nie potrafiłaby jej oddać w oleju.

—   Jest   pan   świetnym   modelem   —   powiedziała.   —   Może   chce   pan   zrobić   przerwę? 

Przygotuję kawę.

Dziedzic Dunain nawet nie drgnął.
— Wolałbym skończyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Sięgnęła   po   farbę   i   wycisnęła   pół   tuby   czerwieni.   Skonstatowała,   że   bardzo   trudno 

uchwycić właściwy odcień jego twarzy. Zazwyczaj do malowania portretów zużywała niecałą 
paletę żółci, brudnej zieleni, alizarynowej purpury i kobaltowego błękitu. Ale niezależnie od 
tego, ile dodawała czerwonej farby, jego oblicze ciągle sprawiało wrażenie anemicznego… 
było wręcz śmiertelnie blade.

— Nie mogę oddać właściwej barwy pańskiej twarzy — zwierzyła się, kiedy z dolnego 

holu dobiegł dźwięk zegara wybijającego czternastą.

Dziedzic Dunain skinął głową.
—   Zawsze   mówiono,   że   Dunainowie   z   Dunain   pozbawieni   są   krwi.   Culloden   jednak 

pokazał, jak mylny był to sąd. Stało się to tego dnia, kiedy dziedzica Dunain opadło pół tuzina 
żołdaków diuka Cumberlanda. Tak go pocięli, że jego krwią spłynęło pół akra ziemi.

— Okropne — stwierdziła Claire, wyciskając więcej alizarynowej purpury.
— To było dawno — ciągnął dziedzic z Dunain. — Szesnastego dnia kwietnia tysiąc 

siedemset czterdziestego szóstego roku. Prawie dwieście pięćdziesiąt lat temu. Któż ogarnie 
myślą taki szmat czasu?

— A jednak w pana ustach brzmi to tak, jakby wydarzyło się zaledwie wczoraj — odparła 

Claire, pracowicie mieszając farby.

Dziedzic Dunain po raz pierwszy tego dnia poruszył głową i popatrzył na Claire.
— Kiedy leżał skrwawiony, złożył przysięgę, że Anglicy zapłacą za każdą kroplę jego 

krwi, którą przelali. Pojawi się tysiąc razy… a później jeszcze raz tysiąc razy.

Nigdy   nie   znaleziono   jego   ciała,   ale   w   górach   krążyło   wiele   podań,   że   zabrali   je 

Dunainowie i Macduffowie. To po części z tego powodu diuk Cumberland tak zaciekle ścigał 
górali.   Złożył   prywatną   przysięgę,   że   nie   wróci   do   Anglii,   dopóki   nie   odnajdzie   zwłok 
dziedzica i nie ciśnie ich psom na pożarcie.

—   Okrutne   czasy   —   zauważyła   Claire.   Wyprostowała   się   i   popatrzyła   na   oblicze   na 

portrecie.

Twarz była ciągle uderzająco biała, mimo że Claire wmieszała już do farby prawie dwie 

tuby purpury. Nie mieściło jej się to w głowie. Przeciągnęła dłonią po włosach.

— Chyba wrócę do tego jutro — powiedziała.

background image

— Naturalnie — zgodził się dziedzic Dunain.

Idąc na kolację, Claire w wyłożonym dębową boazerią korytarzu natknęła się na Margot. 

Margot sprawiała wrażenie wściekłej i zdenerwowanej.

— Nie poszłaś z nami wczoraj, nie było cię dzisiaj. Dzisiaj malowaliśmy owce.
Claire wskazała głową apartamenty dziedzica Dunain.
— Och, pewnie. Tyle to i ja wiem. Tyle wszyscy wiemy — powiedziała i odeszła, kręcąc 

zadzierzyście pośladkami.

Claire popatrzyła na nią ze zdumieniem. Po chwili olśniła ją myśl: Margot była zazdrosna. 

Była naprawdę zazdrosna.

Następnego   dnia   dziedzic   Dunain   ponownie   zasiadł   nieruchomo   przed   Claire,   a   ona 

zaczęła mozolić się nad portretem.

Użyła sześciu tub jasnoczerwonej farby i ośmiu alizarynowej purpury. Twarz ciągle była 

przerażająco blada.

Zaczynała ją ogarniać czarna rozpacz, ale nie zamierzała się poddać. Pojęła, że portret stał 

się osobliwym polem bitwy, gdzie ona i dziedzic Dunain toczą milczącą, śmiertelną walkę. A 
być może to ona tylko walczyła z Alanem i innymi mężczyznami, którzy potraktowali ją tak 
wzgardliwie.

Pod wieczór światło wpadające przez wysoko  umieszczone okna pociemniało.  Zaczęło 

padać. Słyszała szelest kropel bijących w dach i bulgot wody w rynnach.

— Czy masz wystarczającą ilość światła? — zapytał dziedzic.
— Jeszcze widzę — odparła, wyciskając kolejny lśniący wąż gwaszu.
— W każdej chwili możesz przestać malować. — Powiedział to tonem, który sugerował 

pewną przebiegłość.

— Widzę — powiedziała z uporem. — I skończę ten cholerny obraz, choćbym miała paść 

trupem.

Sięgnęła po skalpel, żeby zdjąć celofan z kolejnego pudełka z farbami.
— Przykro mi, że okazałem się tak niewdzięcznym obiektem do malowania — stwierdził 

dziedzic, ale ton jego głosu wyraźnie wskazywał na to, że bardzo go ten fakt bawi.

— Sztuka zawsze stanowi wyzwanie — odparła Claire. Ciągle nie mogła się uporać z 

otworzeniem pudła z farbami.

Nagle rozległ  się ogłuszający huk pioruna, który uderzył  gdzieś  obok domu.  Zadrżały 

krokwie w dachu. Dłoń Claire ześlizgnęła się z pudełka i skalpel obsunął się na czubek jej 
palca.

— Au! — krzyknęła, upuściła pudełko i chwyciła się za palec. Na obraz szybko, kropla za 

kroplą ściekała krew.

— Czy coś się stało? — zapytał dziedzic, choć nie wykonał najmniejszego ruchu.
Wpatrzona w strumyk krwi Claire skrzywiła się. Miała właśnie powiedzieć, że skaleczyła 

sobie palec i nie może dalej malować, kiedy ujrzała, że jej krew, mieszając się z mokrą farbą 
na portrecie nadała twarzy dziedzica rumieńców i aż nienaturalnie zdrowego wyglądu.

— Chyba się nie skaleczyłaś? — dobiegło ją pytanie dziedzica.
— Nie, nie — odparła Claire. Wycisnęła z rany jeszcze trochę krwi i zaczęła mieszać ją z 

farbą na pędzlu. Stopniowo twarz dziedzica nabierała kolorów, stawała się pełna życia. — 
Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.

A do siebie mówiła: Mam cię, stary,  chytry skurwielu. Teraz sam się przekonasz, jak 

potrafię malować. Teraz pokażę cię tak, jak cię widzę, takim, jakim chcę, żebyś był.

Dziedzic siedział nieporuszenie w swojej pozie, ale spoglądał na nią osobliwym wzrokiem 

pełnym satysfakcji i zadowolenia, jak człowiek, który kosztuje wyjątkowo dobrego wina.

Tej nocy w pokoju, którego okna wychodziły na tereny otaczające zamek, Claire śnili się 

background image

mężczyźni   w   obszarpanych   płaszczach   i   ozdobionych   piórami   beretach,   mężczyźni   o 
posępnych, wymizerowanych twarzach i zapadniętych oczach. Śnił się jej snujący nad ziemią 
dym, śniła się krew i krzyki. Słyszała ostry, drapieżny łoskot bębnów — bębnów, których 
dudnienie towarzyszyło jej przez cały sen i przechodziło wraz z nią w inny majak.

Kiedy się obudziła, zegarek wskazywał dopiero piątą rano, a o szyby bił deszcz tak samo 

jak bębny w jej snach.

Włożyła dżinsy i sweter w niebieską kratę, a potem na palcach przeszła do komnaty, w 

której   malowała  portret  dziedzica.   Jakkolwiek  spodziewała  się   tego,  co   zobaczy,   doznała 
wstrząsu.

Twarz na portrecie była blada jak przed tym, gdy wmieszała do farby swoją krew. A nawet 

jeszcze bledsza. Zmienił się jej wyraz — teraz oblicze wykrzywiał pełen furii grymas.

Claire   patrzyła   na   portret   zafascynowana   i   przerażona.   Następnie   powoli   usiadła, 

otworzyła pudło z farbami i zaczęła je mieszać. Biel, czerwień i ochra. Kiedy farba była już 
gotowa, sięgnęła po skalpel i trzymając nadgarstek nad paletą, zacięła się. Wahanie trwało 
tylko chwilę. Dziedzic Dunain spoglądał na nią zbyt gniewnie, zbyt nieubłaganie. Nigdy na to 
nie pozwoli, żeby taki człowiek okazał się lepszy od niej.

Skaleczyła sobie nadgarstek długim, poziomym cięciem.
Z żyły natychmiast na paletę chlusnęła krew. Zalewała farby gęstą, lśniącą czerwienią.
Kiedy paleta tonęła już we krwi, Claire owinęła nadgarstek szmatką najmocniej jak umiała 

i zębami zacisnęła na niej supeł. Drżąc, prawie bez tchu, zmieszała krew z gwaszem i zaczęła 
malować.

Pracowała blisko godzinę, ale im szybciej nakładała na płótno mieszaninę krwi i farby, tym 

szybciej rumieńce znikały z kredowobiałej twarzy dziedzica.

W końcu — prawie histerycznie — wyprostowała się, odrzuciła pędzel. Dziedzic spoglądał 

na nią szyderczo, oskarżycielsko, negując jej talent i kobiecość. Jak Alan. Jak każdy inny 
mężczyzna. Dawała im wszystko, a oni traktowali ją z jeszcze większą wzgardą.

Tym razem tak nie będzie. Tak nie będzie. Wstała, rozpięła bluzkę i obnażyła piersi przed 

portretem. Następnie ujęła skalpel i wbiła go w pulchne, białe ciało, tuż poniżej pępka.

Śpiąca dzieweczka nic się choroby nie bała;
choć panowało zimno, to ona leżała.
Krawiec złu zaradzi, tak sobie myślała.

Cięła   brzuch.  Ręka  jej  drżała,   ale  ruchy miała  spokojne  i  wyważone.  Przecięła  skórę, 

warstewkę białego tłuszczu i rżnęła dalej, aż poczuła głęboki, gorący zapach wnętrzności. 
Rozczarował ją brak krwi. Była pewna, że będzie krwawić jak zarzynane prosię., ale rana 
tylko lśniła i wyciekał z niej jakiś żółtawy płyn.

Żeby się pojawił, żeby była pełnia;
mówiła, że bardzo przyda jej się wełna…
I oto znów w podskokach pojawia się krawiec…

Pociągnęła ostrzem w górę, prosto do mostka, a skalpel był tak ostry, że zatrzymał się 

dopiero   na   żebrach.   Wyszarpnęła   klingę,   a   to   szarpnięcie   było   jeszcze   gorsze   od   bólu. 
Rozpaczliwie   potrzebowała   krwi,   ale   nie   sądziła,   że   to   będzie   aż   tak   bolało.   Ból   był 
oszałamiający jak trzask pioruna, wszechprzenikający. Chciała wrzeszczeć, ale nie wiedziała, 
czy to cokolwiek da. A poza tym zapomniała, jak się krzyczy.

Zakrwawionymi rękami sięgnęła w głąb rozpłatanego brzucha i chwyciła gorące, śliskie, 

background image

ciężkie rzeczy, które tam wymacała. Wywlekła je, umieściła w wysuniętych dłoniach nad 
portretem dziedzica Dunain, zaczęła nimi potrząsać, aż w końcu cały obraz i sztalugi pokryła 
krew.

Zatoczyła się, upadła do tyłu i uderzyła głową w dębową boazerię. Napływające przez 

wysokie okna światło rozbłyskało i gasło, rozbłyskało i gasło, aż w końcu zgasło na zawsze.

Zabrano   ją   do   Centrum   Medycznego   w   Riverside,   ale   była   już   praktycznie   martwa. 

Wstrząs i utrata krwi. Duncan stał na parkingu samochodowym; gorączkowo palił papierosa 
zaciskając dłonie. Margot siedziała na wybitym skórą fotelu w poczekalni i szlochała.

Kiedy wrócili do zamku Dunain, dziedzic stał na trawniku i obserwował grę świateł nad 

doliną.

— A więc nie żyje — stwierdził, kiedy Margot szła w jego kierunku. — To straszne, 

prawda?

Margot nie wiedziała, co odpowiedzieć. Mogła tylko stać naprzeciwko niego i trząść się z 

wściekłości.   Wyglądał   na   tak   zadowolonego   z   siebie,   spokojnego   i   uszczęśliwionego   jak 
kocur, który pożarł ostatnią porcję śmietany.

— Widzicie — powiedział dziedzic Dunain, wskazując krążące im nad głowami ptaszyska. 

— Wrończyki. One zawsze wyczują śmierć.

Margot jak burza wpadła do komnaty, w której przed dwiema zaledwie godzinami znalazła 

umierającą Claire. Było tam jasno jak w kościele. Na sztalugach stał portret dziedzica Dunain, 
lśniący i czysty, bez śladu krwi. Uśmiechnięty, triumfujący, rumiany dziedzic Dunain.

— Zacietrzewiony skurwysyn — powiedziała, chwyciła obraz i rozdarła go od góry do 

dołu.   Była   wyprowadzona   z   równowagi.   Kierowała   nią   kobieca   nienawiść.   A   przede 
wszystkim zazdrość. Dlaczego ona nigdy nie spotkała mężczyzny, dla którego pozbawiłaby 
się życia?

Pracująca   na   łagodnie   opadających   trawnikach   za   ogrodem   grupa   adeptów   malarstwa 

usłyszała   wrzask.   Tak   przejmujący   i   przerażający,   że   trudno   wprost   było   uwierzyć,   iż 
wydobył się z ludzkiego gardła.

Na   oczach   całej   klasy   dziedzic   Dunain   dosłownie   eksplodował.   Eksplodowała   twarz, 

odpadły szczęki, przez sweter zaczęły przechodzić zmiażdżone żebra, przesączały się całe 
strumienie krwi. Było jej tyle, że obryzgała mury i ściany zamku Dunain, spływała potokami 
po szybach.

Siedzieli   z   rozwartymi   ustami,   w   dłoniach   trzymali   uniesione   pędzle,   a   on   opadł   na 

wysypaną żwirem alejkę, skulił się i leżał bez ruchu, a krew była wszędzie. Nad nim krążyły 
wrończyki i krzyczały, krzyczały, ponieważ one zawsze potrafią wyczuć śmierć.

Więc daj mi, spryciarzu, jeszcze jeden grosz;
bo dnie są tak krótkie, tak długa jest noc…
Ja zawsze tak bardzo kocham każdy grosz.
Krawiec padł na łóżko, naparstki i noc.

background image

Z

AWSZE

ZAWSZE

 

PÓŹNIEJ

Nowy Jork, stan Nowy Jork

Akcja „Zawsze, zawsze później” rozgrywa się w południowej części Central Park. Zawsze 

fascynowała   mnie   jego   historia.   Spacerując   po   nim   dzisiaj,   prawie   nie   można   sobie 
wyobrazić, że w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku było to jedno z najbardziej 
odrażających miejsc na Manhattanie — pełne śmieci, ruder, obleśnych szynków i wystających 
z ziemi skał. W roku pięćdziesiątym którymś ubiegłego stulecia w Heroldzie pisano: „Wiele 
rzeczy tutaj wygląda paskudnie, a wiele z tych rzeczy również paskudnie cuchnie”. Kosztem 
milionów   dolarów   i   wysiłku   tysięcy   robotników   Frederick   Law   Olmsted   i   Calvert   Vaux 
przekształcili Central Park w to, czym jest dzisiaj. Nawet jeśli nie jesteś bogaczem, możesz 
odwiedzić foyer i Palm Court w hotelu Plaża, a znajduje się tam kilka rzeczy, które bardziej 
uprzyjemnią wam nudną niedzielę niż spacer po parku czy gorący poncz w Oak Bar. Być 
może „ubóstwo, nieszczęście, żebractwo, głód, zbrodnie, brud i rozpusta” panoszące się tam 
w   latach   pięćdziesiątych   dziewiętnastego   wieku   zastąpiły:   „fanfaronada,   perfumy   i 
świadomość,   że   centymetr   kwadratowy   terenu   kosztuje   tutaj   tysiące   dolarów”,   niemniej 
potrafię sobie wyobrazić, że ciągle dzieje się tutaj coś, co burzy ten porządek rzeczy…

background image

Z

AWSZE

ZAWSZE

 

PÓŹNIEJ

Droga   była   śliska,   latarnie   dawały   niewiele   blasku,   a   światła   hamulcowe   ciężarówki 

przykrywała gruba warstwa kurzu i błota. Robbie ujrzał ich blask dopiero z odległości trzech 
metrów;   to   wystarczyło,   żeby   jedna   z   wiezionych   przez   ciężarówkę   rur   od   rusztowania 
roztrzaskała przednią szybę porsche i trafiła Robbiego prosto w klatkę piersiową.

Lekarze   orzekli,   że   nie   wiedział   nawet,   co   go   uderzyło.   „Proszę   przyjąć   wyrazy 

współczucia, panie Deacon, ale nawet nie wiedział, co go uderzyło”. Natychmiastowa śmierć. 
Bezbolesna.

To znaczy bezbolesna dla Robbiego. Ale nie dla Jill i nie dla mnie; dla nikogo, kto go znał. 

Jill była jego żoną od trzynastu tygodni, ja natomiast jego bratem od trzydziestu jeden lat. 
Pogodny charakter, humor i żywość zjednały Robbiemu niezliczone grono przyjaciół.

Przez cały miesiąc po tym, jak umarł, trzymałem na biurku jego fotografię. Szeroka twarz, 

pięć lat młodsza od mojej. Był bardziej podobny do naszego ojca niż ja. Na zdjęciu śmiał się z 
jakiegoś dawno zapomnianego żartu. Lecz pewnego dnia na początku października wszedłem 
do biura i schowałem tę fotografię do środkowej szuflady biurka. Zrobiłem to wtedy, gdy 
uświadomiłem sobie, że to naprawdę koniec; że mój brat naprawdę odszedł na zawsze.

Tego samego dnia po południu, zupełnie jakby i ona zrozumiała wreszcie, że to koniec, 

zadzwoniła do mnie Jill.

— Davidzie, czy mógłbyś się ze mną spotkać po pracy? Chciałabym z tobą porozmawiać.
Czekała   w   holu   od   strony   Avenue   of   the   Americas.  Wracający   do   domów   robotnicy 

tłoczyli się na chodnikach, a taksówka o tej porze to rzecz zupełnie nieosiągalna. Powietrze 
było   przenikliwie   zimne,   ostre,   przesączała   je   woń   pieczonych   obwarzanków   i   gorących 
kasztanów.

Jill wyglądała na zmęczoną, była wymizerowana, ale równie piękna jak zawsze. Jej matka 

pochodziła z Polski, a ojciec był Szwedem. Po niej odziedziczyła łagodne rysy, a po nim 
bardzo jasne włosy. Jill miała prawie metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Teraz ciemne futro z 
norek skrywało jej smukłą figurę, podobnie jak kapelusz z norek zasłaniał większą część jej 
twarzy.

Pocałowała mnie. Pachniała joy oraz październikowym chłodem ulic.
— Tak się cieszę, że przyszedłeś. Myślałam już, że zaczynam wariować.
— Znam to uczucie — odparłem. — Codziennie, kiedy się budzę, uświadamiam sobie, że 

on nie żyje i nigdy go już nie zobaczę.

Przeszliśmy przez jezdnię i wstąpiliśmy na drinka do Brew Burger. Jill zamówiła sok 

pomidorowy, ja czystą four roses. Usiedliśmy przy oknie, za którym płynęły tłumy ludzi.

Pociągnąłem łyk whisky.
— Czy wiesz, jaka była nasza ulubiona zabawa, kiedy mieliśmy po parę lat? — zapytałem. 

—   Bawiliśmy   się   w   czarowników,   którzy   żyją   wiecznie.   Nawet   układaliśmy   specjalne 
zaklęcia.

Jill popatrzyła na mnie. Jej wielkie, szarozielone oczy lśniły od łez.
— Zawsze miał głowę nabitą marzeniami. Może dla niego to lepiej, że odszedł, nie zdając 

sobie nawet sprawy z tego, co się dzieje.

— „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później!” — wyrecytowałem. — To było 

nasze zaklęcie. Wypowiadaliśmy je zawsze, ilekroć się czegoś przestraszyliśmy.

— Wiesz, jak bardzo go kochałam — szepnęła Jill.
Dokończyłem whisky.
— Czy rozmawiałaś o tym z kimś jeszcze?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Znasz moją rodzinę. Praktycznie wydziedziczyli mnie, kiedy zaczęłam spotykać się z 

background image

Robbiem, bo ciągle jeszcze był żonaty z Sarą. Nie dali sobie wytłumaczyć, że to małżeństwo 
się rozpadło, że on nią pogardzał, i że rozeszliby się, nawet gdybym  się nie pojawiła na 
scenie. Och, nie, to wszystko była moja wina. To ja zniszczyłam dobre małżeństwo. To ja 
byłam nierządnicą.

— Jeśli to cię pociesza, uważam, że wcale nie jesteś nierządnicą. Robbie nigdy nie czuł się 

tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy był z tobą.

Odprowadziłem ją do jej mieszkania w Central Park South. Między drapaczami chmur na 

Szóstej Alei rozległ się dźwięk gromu; załopotały flagi, zaczęło padać. Mimo usytuowania w 
niezwykle   wytwornej   części   dzielnicy   mieszkanie   Jill   i   Robbiego   było   bardzo   małe, 
wynajmowali   je   od   prawnika   nazwiskiem   Willey,   który   mieszkał   przede   wszystkim   w 
Minnesocie, gdzie pracował dla korporacji wytwarzającej rury aluminiowe.

— Nie wstąpisz na chwilę? — zaproponowała, kiedy znaleźliśmy się w jasno oświetlonym 

holu,   uświetnionym   obecnością   czarnoskórego   portiera   odzianego   w   szary   uniform   oraz 
wysokiej wazy pełnej pomarańczowych mieczyków.

— Raczej nie — odparłem. — W domu czeka na mnie jeszcze masa pracy.
Ściany   holu   wyłożone   były   lustrami.   Stąd   obecność   pięćdziesięciu   Jill,   pięćdziesięciu 

portierów, pięćdziesięciu waz i tysięcy ostrzy gladiolusów.

— Jesteś pewny, że nie wejdziesz? — zapytała z naciskiem. Potrząsnąłem głową.
— Po co? Żeby napić się kawy? Whisky? Wypłakiwać się? Nie mogliśmy nic zrobić, żeby 

ocalić mu życie, Jill. Opiekowałaś się nim jak dzieckiem. A ja kochałem go jak przystało na 
brata. Ale żadne z nas nie mogło go uratować.

— Umrzeć w taki sposób. Tak szybko. I tak bez sensu. Ścisnąłem ją za rękę.
— Nie sądzę, żeby wszystko musiało mieć sens.
Portier sprowadził już dla niej windę. Jill uniosła twarz, a ja zrozumiałem, że czeka, aż ją 

pocałuję. Pocałowałem. Policzki miała delikatne i zimne od wiatru; i tak jakoś zaszło coś, co 
sprawiło, że dłuższą chwilę staliśmy, patrząc na siebie, szukając się wzrokiem. Milczeliśmy.

— Zadzwonię — powiedziałem. — Może pójdziemy gdzieś razem na kolację.
— Bardzo bym chciała.

Tak   zaczął   się   nasz   romans.   Od   rozmowy,   od   weekendów   spędzanych   nad   butelką 

kalifornijskiego chardonnay, od słuchania koncertów skrzypcowych Mendelssohna. Później 
przyszło Boże Narodzenie; pierwsze Boże Narodzenie bez Robbiego.

Kupiłem   Jill   u   Alfreda   Durante’a   srebrny   zegarek   na   rękę   i   oprawiony   w   skórę   tom 

wierszy Johna Keatsa. Założyłem jedwabną zakładką jedną ze stronic:

Miłości! Ty chronisz mnie przed chłodem zimy. Pani!
Ty dajesz mi środek lata.

Na pierwszy dzień świąt upiekła dla mnie kaczkę, a kiedy wznosiliśmy toast szampanem 

Krug, z ustawionej na bieliźniarce fotografii obserwował nas z uśmiechem Robbie.

Poszliśmy   do   łóżka.   Pościel   zalewało   chłodne,   zimowe   światło.   Była   szczupła,   miała 

wąskie biodra, a skórę delikatną jak aksamit. Nic nie mówiła. Złociste włosy otulały jej twarz. 
Pocałowałem ją w usta i w szyję. Jedwabne majtki koloru ostrygi same zsunęły się jej z ud.

Później leżeliśmy na plecach, słuchaliśmy cichego szumu szampana i syren świątecznych 

dobiegających z Central Park. Zapadał zmierzch.

— Chcesz mnie zapytać, czy za ciebie wyjdę?
Skinąłem głową.
— A czy nie będzie to wbrew prawu? Wdowa poślubia brata swego ostatniego męża?
—   Oczywiście,   że   nie.   Według   Piątej   Księgi   Mojżeszowej   wdowa   jest   zobowiązana 

poślubić braci swego ostatniego męża.

background image

— Ale czy Robbie miałby coś przeciwko temu?
— Nie.
Odwróciłem się po kieliszek szampana i ujrzałem jego uśmiechnięte oblicze. „Umieranie, 

zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”.

W raju Robbie pewnie zaaprobował tę decyzję, ale nasze rodziny oczywiście nie. Ślub 

wzięliśmy   w   Providence   w   stanie   Rhode   Island   bardzo   wietrznego,   marcowego   dnia.   W 
ceremonii wziął udział tylko sędzia pokoju i występujący w charakterze świadków dwoje 
ludzi poznanych w miejscowej księgarni, tudzież siwowłosa, starsza dama, która zagrała nam 
„Marsza weselnego” i „Obrazki z dzieciństwa”.

Jill miała na sobie szytą na zamówienie kremową suknię oraz oszałamiający kapelusz z 

szerokim rondem ozdobiony wstążkami. Starsza dama grała i uśmiechała się do nas, w jej 
okularach odbijały się promienie wiosennego słońca, co sprawiało, że szkła wyglądały jak 
wypolerowane jednopensówki lśniące w twarzy koloru kości słoniowej.

Po nocy poślubnej obudziłem się nad ranem i usłyszałem, że Jill cichutko płacze. Nie 

dałem  jej  poznać,  że już nie śpię.  Miała prawo odczuwać  smutek,  a ja nie  mogłem  być 
zazdrosny o Robbiego, teraz, kiedy nie żył już od ponad roku.

Ale leżałem i obserwowałem ją; zdawałem sobie sprawę z tego, że wychodząc za mnie, 

ostatecznie pogodziła się z faktem, że Robbie odszedł. Płakała prawie dwadzieścia minut, 
potem pochyliła się, pocałowała mnie w ramię i z włosami rozsypanymi na moim obojczyku 
zapadła w sen.

Nasze małżeństwo było  pogodne i świetnie zorganizowane. Jill opuściła mieszkanie  w 

Central   Park   South   i   przeniosła   się   do   mojego   wielkiego   apartamentu   na   poddaszu, 
usytuowanego   przy   Siedemnastej   Ulicy.   Mieliśmy   dużo   pieniędzy.   Jill   była   jednym   z 
dyrektorów   agencji   reklamowej   Palmer   Ziegler   Palmer,   a   ja   w   tamtym   czasie   pełniłem 
funkcję   księgowego   w   wydawnictwie   Henry’ego   Sparrowa.   W   każdy   weekend 
porównywaliśmy   nasze   osiągnięcia   zawodowe   i   leniuchowaliśmy,   ile   się   dało.   Jeśli 
wychodziliśmy z domu, to tylko na lunch do Stars na Lexington Avenue czy na filiżankę 
kawy do Bloomingdale’s.

Jill była cudowna, pełna polotu, pogodna i z każdym dniem coraz bardziej ją kochałem. 

Podejrzewam, że można by mieć nam za złe to, że byliśmy typowymi  przedstawicielami 
pokolenia popierającego perriera, ale przez cały czas nie traktowaliśmy siebie zbyt serio. W 
lipcu wymieniłem stare BMW na jaguara XJS, brytyjski kabriolet z zieloną karoserią, więc w 
prawie   każdy   weekend   jeździliśmy   nim   do   Connecticut.   Rozwijaliśmy   na   autostradzie 
prędkość   stu   osiemdziesięciu   kilometrów   na   godzinę,   a   z   głośników   magnetofonu 
nastawionego na cały regulator dobiegały nas tony muzyki Beethovena.

Nic bardziej pretensjonalnego, nest–ce pas! Ale był to najpiękniejszy okres w moim życiu.

Ostatniego dnia lipca, kiedy siedzieliśmy na starej werandzie w hotelu Allen’s Corners 

wzniesionego   w   stylu   kolonialnym,   gdzie   mieliśmy   zwyczaj   zatrzymywać   się   podczas 
naszych weekendowych wypadów do Connecticut, Jill wyciągnęła się na wyplatanym krześle 
i powiedziała z rozmarzeniem:

— Niektóre dni powinny trwać wiecznie.
Zakręciłem szklanką z wódką i tonikiem. Zabrzęczał lód.
— Ten na pewno powinien — odparłem.
Było   rozkoszne   ciepło,   a   upał   łagodziły   delikatne   podmuchy   wiatru.   Aż   trudno   było 

uwierzyć, że znajdujemy się niecałe dwie godziny jazdy od centrum Manhattanu. Zamknąłem 
oczy. Nasłuchiwałem gwaru ptaków, brzęczenia pszczół i odgłosów pełnego spokoju lata w 
Connecticut.

background image

— Czy mówiłam ci, że w piątek dzwonił Willey? — przerwała ciszę Jill.
Otworzyłem jedno oko.
— Pan Willey, właściciel twego poprzedniego mieszkania? Czego chciał?
— Powiedział, że zostawiłam jakieś książki. Pojadę po nie jutro.
— Nie mów o jutrze. Kocham dzień dzisiejszy.
—   Powiedział,   że   jeszcze   nie   wynajął   tamtego   mieszkania,   ponieważ   nie   znalazł   tak 

ślicznej lokatorki jak ja.

Wybuchnąłem śmiechem.
— Czyli opowiadał androny.
— Niekoniecznie — odparła. — Po prostu prawił mi komplementy.
— Jestem zazdrosny.
Pocałowała mnie.
— Nie musisz być zazdrosny o Willeya. Ma około siedemdziesiątki i wygląda jak miś 

koala w okularach. — Popatrzyła na mnie uważnie. — A poza wszystkim innym — dodała — 
nie kocham nikogo poza tobą. I nigdy nie pokocham.

Następnego   dnia   przyszła   burza.   Ulice   Nowego   Jorku   były   mokre,   mroczne   i   pełne 

połamanych   parasoli.   Tego   dnia   nie   spotkałem   się   z   Jill   na   lunchu,   ponieważ   byłem 
umówiony   z   moim   prawnikiem   Mortonem   Jankowski   (bardzo   zabawnym   dzięki   swoim 
znakomitym polskim dowcipom), ale obiecałem jej, że przygotuję na kolację moje słynne 
pesce spada al salmoriglio.

Do   domu   wracałem   z   głową   nakrytą   gazetą.   W   deszczowy   dzień   złapać   taksówkę   o 

siedemnastej   w   centrum   miasta   to   marzenie   ściętej   głowy.   We   włoskim   sklepie   na   rogu 
kupiłem miecznika i butelkę orvieto, po czym pomaszerowałem Siedemnastą Ulicą, nucąc 
pod nosem arię Verdiego. Wspominałem już, że byłem ogromnie pretensjonalny.

Jill wyszła z pracy pół godziny wcześniej niż ja i dlatego spodziewałem się, że zastanę ją 

już   w   mieszkaniu,   ale   ku   memu   zaskoczeniu   jeszcze   nie   dotarła.   Zapaliłem   światło   w 
obszernym,   urządzonym   ze   smakiem   salonie,   a   następnie   poszedłem   do   sypialni,   żeby 
przebrać się w coś suchego.

O wpół do siódmej ciągle jeszcze jej nie było. Zapadł zmrok, a po niebie nieustannie 

przewalał się huk gromów. Zadzwoniłem do niej do biura, ale tam już nikogo nie zastałem. 
Usiadłem   w   kuchni   i   nie   zdjąwszy   wystrzępionego   fartucha   kucharskiego,   oglądałem 
telewizyjne wiadomości i popijałem wino. Nie było sensu zaczynać przyrządzania kolacji, 
dopóki Jill nie pojawi się w domu.

O   siódmej   zacząłem   się   poważnie   niepokoić.   Gdyby   nawet   nie   udało   jej   się   złapać 

taksówki, doszłaby już do domu na piechotę. Poza tym  nigdy się nie spóźniała, jeśli nie 
uprzedziła mnie o tym telefonicznie. Zadzwoniłem do jej przyjaciółki Ammy mieszkającej w 
Soho. Jej również nie było w domu, ale chwilowy narzeczony powiedział, że Ammy poszła 
do swojej matki i że Jill się u nich nie pojawiła.

W  końcu,  kwadrans  po  ósmej,   usłyszałem  szczęk  klucza  w  drzwiach  i  do  mieszkania 

weszła Jill. Miała przemoczony płaszcz, twarz białą jak kreda i była kompletnie wykończona.

— Gdzieś, u licha, się podziewała? — zapytałem. — Zamartwiam się tutaj na śmierć.
— Przepraszam — powiedziała stłumionym głosem i rozwiesiła płaszcz.
— Co się stało? Coś w pracy?
Popatrzyła   na   mnie   spod   zmarszczonych   brwi.   Do   czoła   przylepiło   jej   się   kilka 

zmoczonych kosmyków jasnych włosów.

— Powiedziałam, że mi przykro. O co chodzi, alarm trzeciego stopnia?
— Martwiłem się o ciebie, to wszystko.
Ruszyła do sypialni, a ja za nią krok w krok.
— Zanim cię spotkałam, jakoś dawałam sobie radę w Nowym Jorku — oświadczyła. — 

background image

Nie jestem bezradnym dzieckiem.

— Nie twierdzę, że jesteś. Po prostu się o ciebie niepokoiłem, to wszystko.
Zaczęła rozpinać bluzkę.
— Czy możesz zostawić mnie na chwilę samą, żebym mogła się przebrać!
— Chcę tylko wiedzieć, co się z tobą działo! — odparłem, ale bez słowa zatrzasnęła mi 

drzwi przed nosem.

Chciałem je otworzyć, lecz już przekręciła klucz.
— Jill! — wrzasnąłem. — Jill! Co się dzieje, do ciężkiej cholery?
Nie   odpowiedziała.   Stałem   przez   chwilę   pod   zamkniętymi   drzwiami   sypialni   i 

zastanawiałem się, co ją tak rozstroiło. Po chwili poszedłem do kuchni i niechętnie zabrałem 
się do przygotowywania kolacji.

— Dla mnie nic nie rób! — zawołała, kiedy zaczynałem kroić cebulę.
— Jadłaś już coś? — zapytałem.
Akurat trzymałem nóż.
— Powiedziałam, dla mnie nic nie rób, to wszystko!
— Przecież musisz coś zjeść!
Otworzyła drzwi sypialni. Zdążyła się już uczesać i ubrać w płaszcz kąpielowy.
— Jesteś moją matką, czy co? — warknęła, po czym ponownie przekręciła klucz.
Odłożyłem nóż i zdjąłem fartuch. Byłem wściekły.
— Posłuchaj! — krzyknąłem. — Kupiłem wino, miecznika i wszystko! A ty wracasz sobie 

dwie godziny później i jeszcze na mnie krzyczysz!

Zdecydowała się wyjrzeć.
— Byłam u pana Willeya, i tyle. Jesteś zadowolony?
— Aaa, więc byłaś u Willeya? A co tam robiłaś? Zabierałaś książki, jeśli mnie pamięć nie 

myli. Więc gdzie są te drogocenne woluminy? Zostawiłaś je w taksówce?

Kiedy Jill popatrzyła na mnie, miała w oczach coś takiego, czego nigdy jeszcze u niej nie 

widziałem. Blada, zimna, prawie wstrząśnięta, jakby spotkał ją jakiś wypadek i ciągle jeszcze 
nie doszła do siebie.

— Jill… — powiedziałem tym razem cieplej i podszedłem dwa czy trzy kroki w jej stronę.
— Nie — szepnęła. — Nie teraz. Chcę być przez chwilę sama.
Przeczekałem do jedenastej. Od czasu do czasu pukałem do sypialni, ale Jill nie dawała 

znaku życia. Nie wiedziałem już, co mam robić. Jeszcze wczoraj panowała taka idylla, a 
dzisiaj,   proszę,   taka   okropna,   nie   do   odgadnięcia   zagadka   i   tyle   zamieszania.   Włożyłem 
płaszcz i krzyknąłem, że wychodzę do Bells of Heli na drinka.

Żadnej odpowiedzi.
Mój kumpel Norman stwierdził, że kobiety nie są ludźmi, lecz należą do jakiejś obcej rasy, 

która wylądowała na Ziemi, żeby dotrzymywać ludziom towarzystwa.

—   Wyobraź   tylko   sobie   —   powiedział,   zapalając   papierosa   i   wydmuchując   dym.   — 

Gdybyś nigdy dotąd nie widział kobiety i gdybyś wyszedł stąd, po czym natknął się na nią… 
a ona miałaby jasne włosy, czerwone usta, sukienkę i buty na wysokich obcasach… a ty byś 
nigdy przedtem nie widział kobiety… wtedy, wtedy, przyjacielu, zrozumiałbyś, że to bliskie 
spotkanie najgorszego stopnia.

Wypiłem wódkę do końca i rzuciłem na szynkwas dwudziestkę.
— Reszty nie trzeba — oświadczyłem, po wielkopańsku naśladując gest W. C. Fieldsiana.
— Proszę pana, tu nie będzie reszty. Dopłaca pan trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów.
Opuściłem   bar   i   ruszyłem   Siedemnastą   Ulicą.   Jak   na   lipiec   było   nieprawdopodobnie 

zimno. Moje kroki dudniły echem niczym kroki jakiegoś dzielnego, samotnego faceta z filmu 
szpiegowskiego  z lat   sześćdziesiątych.  Nie  byłem  trzeźwy,   ale  pijany też   nie.  Wcale   nie 
chciało mi się wracać do domu.

W końcu do niego dotarłem. Światła były już pogaszone. Jill nie zamknęła wprawdzie na 

background image

klucz sypialni, ale kiedy do niej wszedłem, moja żona spała. Leżała odwrócona do mnie 
plecami. Spod kołdry wystawały jej ramiona i mimo panujących ciemności dostrzegłem, że 
jest w pidżamie. Pidżama znaczyła, że mamy ze sobą nie rozmawiać i trzymać się od siebie z 
daleka.

Wróciłem do kuchni, nalałem sobie schłodzonego chablis i włączyłem cicho telewizor. 

Szedł akurat czarno–biały film z lat czterdziestych zatytułowany „Oni ukradli mózg Hitlera”. 
Wcale nie chciało mi się go oglądać, ale też wcale nie chciało mi się iść spać.

Trochę po drugiej drzwi sypialni otworzyły się i stanęła w nich Jill. Była blada, miała 

podpuchnięte oczy.

— Dlaczego nie idziesz do łóżka? — zapytała schrypniętym szeptem. — Przecież jutro 

pracujesz.

Długo na nią patrzyłem z zaciśniętymi ustami. W końcu powiedziałem:
— Jasne.
Wstałem i wyłączyłem telewizor.

Rano   Jill   przyniosła   mi   kawę,   po   czym   zabrała   pustą   filiżankę,   pocałowała   mnie   w 

policzek, a potem wyszła do agencji, nie udzieliwszy żadnych wyjaśnień na temat tego, co 
wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Powiedziała tylko „dzień dobry” i „do widzenia.”

— Jill! — zawołałem.
Odpowiedział mi trzask zamykanych drzwi.
Dość   późno   poszedłem   do   biura.   Przez   cały   czas   rozmyślałem   o   tym   poranku.   Mniej 

więcej   o   wpół   do   dwunastej   zadzwoniłem   do   Jill.   Zapytałem   sekretarkę,   czy   moja   żona 
wybiera się na lunch.

— Nie, panie Deacon. Przykro mi. Wypadło jej niespodziewane spotkanie.
— A może pani wie, gdzie ma to spotkanie?
— Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę jej notatki w kalendarzu. Tak… jest. Pierwsza po 

południu. Ale nie ma nazwiska. Nie ma adresu. Tylko „miesz”.

— W porządku, Louise. Dziękuję.
Odłożyłem słuchawkę, po czym długo siedziałem z dłońmi przy ustach i myślałem. Do 

biura wszedł mój zastępca, Fred Ruggiero.

— W czym problem? — zapytał, patrząc na mnie uważnie. — Wyglądasz tak, jakby było 

ci niedobrze.

— Nie, po prostu się zamyśliłem. Co według ciebie może znaczyć „miesz.”?
Fred podrapał się po głowie.
—   A   bo   ja   wiem?   Może   „mieszaniec”,   „mieszkaniec”.   Może   „mieszać”…   A   co, 

rozwiązujesz krzyżówkę?

— Nie. Sam nie wiem. Sheila!
Pojawiła   się   jedna   z   młodszych   sekretarek   w   olśniewającym   naszyjniku   i   szokująco 

różowej bluzce.

— Tak, panie Deacon?
Napisałem w moim notesie „miesz.” i pokazałem to dziewczynie.
— Czy coś ci to mówi? — zapytałem.
— Miesz.? To chyba „mieszkanie”.
Mieszkanie.   Jeśli   Jill   mówiła   „mieszkanie”,   miała   na   myśli   konkretne.   Mieszkanie 

Willeya.

Fred i Sheila gapili się na mnie z otwartymi ustami. W końcu pierwszy odezwał się Fred:
— Czy wszystko w porządku? Masz tak szklisty wzrok, jakbyś świata nie widział.
Odkaszlnąłem.
— Trochę kręci mi się w głowie.
— Może złapał pan grypę azjatycką — odezwała się Sheila. — Mój kuzyn twierdzi, że 

background image

wtedy człowiek czuje się jak potrącony przez ciężarówkę.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Wszyscy w biurze wiedzieli, jak umarł 

Robbie.

— Och, tak mi przykro. Naprawdę zachowałam się jak idiotka.
Ale ja już myślałem tylko o Jill i o mieszkaniu Willeya.
Ciągle padało. Nieustanna mżawka. Mimo to wyszedłem z biura. W porządku — mówiłem 

sobie. — Jestem podejrzliwy. Nie mam powodu. Nie mam dowodów, a przede wszystkim nie 
mam moralnego prawa. Jill złożyła przysięgę w dniu naszego ślubu i dotąd jej dotrzymała.

Przysięga jest przysięgą, więc nie mam prawa wzywać policji, żeby się upewnić, że moja 

żona tej przysięgi nie łamie.

Ale oto stałem na rogu Central Park South i Avenue of the Americas w pociemniałym od 

deszczu płaszczu  burberry i czekałem,  aż Jill  wyjdzie  z mieszkania,  a ja przyłapię  ją na 
oszustwie.

Czekałem pół godziny. I nagle pojawiła się w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego 

mężczyzny  w  niebieskim płaszczu. Jill natychmiast  zatrzymała  przejeżdżającą  taksówkę i 
wsiadła   do niej,  a mężczyzna,   postawiwszy wysoko   kołnierz,   ruszył  szybkim  krokiem  w 
stronę Columbus Circus. Po chwili wahania podążyłem jego śladem.

Nie zwalniając tempa, skręcił na południe w Siedemnastą Aleję. Chodniki były zatłoczone, 

toteż o mało nie straciłem go z oczu. Akurat gdy zmieniły się światła, skręcił w Pięćdziesiątą 
Siódmą   Ulicę,   więc   musiałem   gwałtownie   wyminąć   ruszające   autobusy   i   taksówki,   bo 
przecież nie mogłem go zgubić. Dogoniłem go dopiero niedaleko Broadwayu. Chwyciłem go 
za rękaw.

— Hej, przepraszam.
Odwrócił głowę i popatrzył  na mnie.  Miał  oliwkową cerę  i wyglądał  na Włocha.  Był 

bardzo przystojny, jeśli ktoś lubi ten typ urody.

Nic nie powiedział i odwrócił się. Zapewne pomyślał, że przypadkowo zaczepiłem czymś 

o jego płaszcz i przepraszałem. Znów chwyciłem go za rękaw.

— Ej, przepraszam! Chcę z panem porozmawiać!
Zatrzymał się.
— O co chodzi? Pan mnie śledzi?
— Jill Deacon — powiedziałem lekko drżącym głosem.
— Słucham? — zapytał, marszcząc brwi.
— Wie pan, o kim mówię. Jestem jej mężem.
— Naprawdę? Moje gratulacje.
— Był pan z nią.
Uśmiechnął się, wyraźnie rozdrażniony.
— Powiedziałem jej w holu „dzień dobry”, jeśli to pana interesuje.
— Zna ją pan?
— Cóż, znam. Mieszkam na tym samym piętrze. Znam ją, odkąd się do tego mieszkania 

sprowadziła.   Codziennie   mówiliśmy   sobie   „dzień   dobry”   i   „dobry   wieczór”,   kiedy 
spotykaliśmy się w korytarzu. To wszystko.

Mówił   prawdę.   Wiedziałem   o   tym   diablo   dobrze.   Nikt   nie   będzie   stał   w   deszczu   na 

zatłoczonej ulicy i kłamał.

— Przepraszam — powiedziałem. — Chyba pana z kimś pomyliłem.
— Mogę panu tylko poradzić, żeby nie był pan takim ponurakiem — odparł.
Wróciłem do biura. Wydawałem się sobie mały i neurotyczny jak zupełnie nieśmieszny 

Woody Allen. Usiadłem za biurkiem i patrzyłem na stos nie podpisanych rachunków. Fred i 
Sheila   zostawili   mnie   w   spokoju.   O   szesnastej   dałem   za   wygraną.   Wyszedłem   z   biura   i 
taksówką pojechałem do Bells of Heli, żeby się czegoś napić.

background image

— Wyglądasz jak kupa gówna — oświadczył Norman.
Skinąłem potakująco głową.
— Kłopoty z obcym — wyjaśniłem.

Być może moje podejrzenia w stosunku do wyglądającego na Włocha mężczyzny były 

bezpodstawne, ale Jill w dalszym ciągu zachowywała się irytująco — była nieobecna duchem 
i nie miałem wątpliwości, że w naszym małżeństwie coś się załamuje, tylko nie wiedziałem 
co.

Przez cały tydzień ani razu się nie kochaliśmy. W łóżku próbowałem ją przytulić, lecz 

ciężko wzdychała i wymykała się z moich objęć. A kiedy czyniłem na ten temat jakąś aluzję, 
pomijała moje słowa milczeniem.

W piątek wróciła do domu wieczorem, dobrze po dziesiątej, ale nie wyjaśniła powodu 

swego spóźnienia. Zapytałem, czy wszystko jest w porządku. Odparła, że jest zmęczona i 
żebym dał jej święty spokój. Poszła pod prysznic, a później prosto do łóżka. Dwadzieścia 
minut później wszedłem do sypialni. Spala jak zabita.

Poszedłem do łazienki i ze znużeniem ściągnąłem z siebie koszulę. W koszu z brudną 

bielizną   leżały   majtki   Jill.   Po   chwili   wahania   sięgnąłem   po   nie.   Były   umazane   męskim 
nasieniem.

Powinienem wpaść w gniew. Powinienem wywlec ją z łóżka, stłuc na kwaśne jabłko i 

zrobić jej karczemną awanturę. Ale co by to dało? Wróciłem do salonu, nalałem sobie całą 
szklankę chablis. Usiadłem zrozpaczony przed telewizorem i oglądałem Jackie Gleason z 
wyłączoną fonią. Na „Młodożeńców” patrzyłem przez łzy.

Być może prawdą było po prostu to, iż poślubiła mnie dlatego, że byłem bratem Robbiego; 

być może sądziła, że w jakiś opaczny, irracjonalny sposób stanę się mężem, którego utraciła. 
Wiedziałem,  że   szalała  na  jego  punkcie.   Miała   po  prostu   bzika.   Może   tak  naprawdę   nie 
otrząsnęła się jeszcze z szoku? Dla niej Robbie żył wiecznie, a w każdym razie, dopóki sobie 
tego życzyła.

Być może karała mnie za to, że nie jestem nim. A może jego karała za to, że umarł.
W każdym razie oszukała mnie i nie starała się wcale tego ukrywać. Równie dobrze mogła 

zaprosić kochanka do naszego wspólnego łóżka.

Nie   było   wątpliwości:   nasze   małżeństwo   skończyło   się,   zanim   się   w   ogóle   zaczęło. 

Siedziałem przed telewizorem, po twarzy płynęły mi łzy i pragnąłem tylko zwinąć się w 
kłębek, zasnąć, by nigdy się już nie obudzić.

Człowiek nie może przecież przepłakać całego życia. Mniej więcej po godzinie straszliwej 

żałości wytarłem oczy rękawem, dopiłem wino i pomyślałem: no dobrze, w porządku. Nie 
oddam Jill bez walki. Już znajdę tego dupka, z którym sypia, i stanę z nim twarzą w twarz. 
Musi   wybrać   między   nim   a   mną,   ale   tego   wyboru   dokona   w   obecności   nas   obu,   bez 
krętactwa, bez ukrywania się, bez hipokryzji.

Przeszedłem do sypialni i otworzyłem drzwi. Jill ciągle spała, usta miała lekko rozchylone. 

Była taka piękna. I ciągle ją kochałem. Ale ból przewiercał mnie niczym korkociąg.

Mam nadzieję, że będziesz żyła wiecznie — pomyślałem. — Mam nadzieję, że dożyjesz 

chwili, w której zrozumiesz, jak strasznie mnie skrzywdziłaś. „Umieranie, zgon i śmierć — 
zawsze, zawsze, później”.

Na komódce leżały jej klucze zawieszone na kółku. Patrzyłem na nie długą chwilę, po 

czym szybko po nie sięgnąłem.

Następny dzień był  słoneczny i wietrzny.  Siedziałem w małej kawiarence naprzeciwko 

agencji Jill, piłem zbyt wiele kawy i próbowałem chrupać obwarzanek z topionym serem, ale 
w ustach czułem tylko smak goryczy. Kilka minut po południu ujrzałem Jill wychodzącą z 
frontowych drzwi budynku. Zatrzymała taksówkę. Natychmiast wyniosłem się z kawiarni i 

background image

wskoczyłem do następnej taksówki.

—   Proszę   za   tamtą   taksówką   —   poleciłem   kierowcy,   młodemu   Portorykańczykowi   z 

koralikami na szyi i z czarnym, rzadkim wąsikiem.

— Która gablota? — chciał wiedzieć.
— Tamta z paskiem w kratkę. Proszę jechać za nią.
— Ej, koleś, jakiś film albo co? Nie chcę pchać palucha między drzwi.
Wsunąłem mu w dłoń zmiętą pięćdziesiątkę.
— Po prostu za nią jedź — powiedziałem.
— Jak sobie życzysz, człowieku. To twój pogrzeb.
W sumie za to, że pojechałem za Jill do mieszkania Willeya w Central Park South — a z 

góry wiedziałem, że tam pojedzie — zapłaciłem pięćdziesiąt dolarów plus opłata licznikowa. 
Kiedy   Portorykańczyk   ujrzał   wysiadającą   z   taksówki   Jill,   jej   smukłe   nogi   w   czarnych 
pończochach i wytworny czarno–biały strój, gwizdnął.

— Ej, człowieku, ta damulka jest warta pięćdziesiątki. Warta setki.
Jill bez wahania weszła do budynku, w którym mieściło się mieszkanie Willeya. Dałem jej 

pięć minut. Przechadzałem się po chodniku pod kamiennym spojrzeniem starego sprzedawcy 
balonów. Potem wszedłem do kamienicy i ruszyłem przez hol do windy.

— Czy pan kogoś szuka? — zapytał ciemnoskóry portier.
— Pani Deacon, mojej żony. Weszła tutaj dosłownie przed kilkoma minutami.
— Tak, rzeczywiście — skinął głową portier. — Pojechała już na górę.
Tkwiłem w małej windzie ozdobionej lustrem w złoconej oprawie, a serce waliło mi o 

żebra   niczym   pięść.   Widziałem   swoje   odbicie   i,   co   najdziwniejsze,   wyglądałem   całkiem 
normalnie.   Twarz   blada,   zmęczona,   ale   o   normalnym   wyrazie.   Z   całą   pewnością   nie 
wyglądałem na męża, który zamierza złapać żonę in flagranti z innym mężczyzną. Ale co z 
tego? Ludzie umierają z najdziwniejszymi grymasami. Uśmiechnięci, skrzywieni, zdziwieni 
bezgranicznie.

Na drugim piętrze wysiadłem z windy. W korytarzu było przesadnie gorąco, panowała 

martwa cisza i pachniało lawenda. Przez chwilę się wahałem, przytrzymując drzwi od windy, 
później je puściłem. Zamknęły się z cichym świstem i dźwig pojechał na górę.

Cóż ja, do diabła, jej powiem, jeśli rzeczywiście ją z kimś zastanę? — pomyślałem. — Co 

zrobię, jeśli po prostu roześmieje mi się w nos?

Zdrowy   rozsądek   podpowiadał,   że   powinienem   natychmiast   się   wycofać.   Jeśli   jestem 

pewien, że Jill mnie zdradza, powinienem skontaktować się z prawnikiem i przeprowadzić 
rozwód.   Ale   nie   było   to   takie   proste.   Miałem   wystarczająco   wybujałe   ego,   żeby   chcieć 
zobaczyć   tego   olśniewającego   bohatera,   który   odebrał   mi   Jill   po   tak   krótkim   czasie 
małżeństwa.   Wspaniałego   małżeństwa.   Jeśli   już   musiałem   ją   utracić,   chciałem   wiedzieć 
dlaczego.

Dotarłem   do   drzwi   opatrzonych   tabliczką:   „Willey”.   Przyłożyłem   ucho   do   drzwi   i 

nasłuchiwałem;   po   chwili   byłem   pewien,   że   w   mieszkaniu   toczy   się   rozmowa.   Wysoki, 
błagalny głos Jill. I niższy, męski. Niewątpliwie jej kochanka.

Wyjąłem klucz, który podrobili mi zeszłego wieczoru w firmie American Key & Lock. 

Oblizałem wargi, wziąłem głęboki wdech i wsunąłem klucz w zamek.

Jeszcze   możesz   się   wycofać.   Nie   musisz   wcale   tego   robić,   jeśli   nie   chcesz.   Ale 

wiedziałem, że jest już za późno. Ciekawość zwyciężyła.

Cichutko zamknąłem  za sobą drzwi i przystanąłem w przedpokoju, nasłuchując. Przed 

nosem miałem zawieszone na ścianie osiemnastowieczne obrazy Deccana przedstawiające 
stosunki kobiet z rumakami. Bardzo stosowne — pomyślałem. — I przyprawiające o mdłości. 
A może po prostu Jill ma romans z Willeyem? Wyglądał na strasznego zbereźnika.

Z   sypialni   dobiegły   mnie   jakieś   mamrotania.   Drzwi   były   uchylone.   Widziałem 

jasnoniebieski dywan, na który padały promienie słońca. Zaszeleściła pościel i usłyszałem 

background image

głos Jill:

— Jesteś wspaniały… to po prostu czary… gdybym tylko wiedziała…
Boże — pomyślałem. — Nie powinienem był tu przychodzić.
To już ponad moje siły.  I jak będę wyglądał, kiedy mnie zobaczą? Jak skradający się 

rogacz; zazdrosny mąż, który nie potrafił dogodzić swej żonie.

— Obiecaj mi — mówiła Jill. — Obiecaj, że nigdy już mnie nie opuścisz.
Facet odpowiedział coś bełkotliwie.
— To świetnie — zaszczebiotała z radością Jill. — W takim razie… przyniosę z lodówki 

szampana i…

Ponieważ byłem zajęty podsłuchiwaniem, nie uświadomiłem sobie, że Jill wyskoczyła z 

łóżka i przeszła przez sypialnię. Otworzyła drzwi. Była zarumieniona. Ujrzała mnie w progu.

— Och, mój Boże! — zawołała.
Z twarzy uciekły jej wszystkie kolory jak spływający po szkle atrament. Wyminąłem ją 

bez słowa i wszedłem do sypialni.

— W porządku, skurwielu! — ryknąłem ochryple. — Wstawaj, ubieraj się i wypierdalaj 

stąd jak najdalej!

Mężczyzna w łóżku odwrócił się i popatrzył mi w twarz. Skamieniałem.
Był przeraźliwie blady. Prawie szary. Jego oczy miały pusty, nieobecny wyraz, zupełnie 

jakby należały do posągu. Był nagi, szary penis błyszczał mu jeszcze po uprawianej niedawno 
miłości. Pierś miał obwiązaną szerokim, białym bandażem.

— Robbie — wyszeptałem.
Zakrył się po szyję prześcieradłem, ale nie spuszczał ze mnie wzroku.
— Robbie — powtórzyłem.
— Zgadza się — odparł i kiwnął głową. — Miałem nadzieję, że nigdy się nie dowiesz.
Mówił   zduszonym   szeptem,   z   widocznym   wysiłkiem.   „Rozległe   uszkodzenia   klatki 

piersiowej — oświadczyli lekarze. — Nic nie poczuł”.

Mechanicznie postąpiłem krok do przodu. Robbie wpatrywał się we mnie uporczywie. Był 

martwy, a jednak był tutaj i gapił się na mnie. Nie doświadczyłem w życiu nic podobnie 
przerażającego.

— Co się stało? — zapytałem. — Powiedziano nam, że zginąłeś na miejscu. Tak twierdził 

lekarz. „Proszę się nie martwić, nawet nic nie poczuł. Zginął w ułamku sekundy”.

Robbie zdobył się na lekki, pełen zadumy uśmiech.
— Te słowa, George. Działają!
— Słowa? — zapytałem. — Jakie słowa?
—   Nie   pamiętasz?   „Umieranie,   zgon   i   śmierć   —   zawsze,   zawsze   później”.   Ujrzałem 

zbliżający   się   tył   ciężarówki   i   wykrzyknąłem   je.   Wiem   tylko,   że   potem   była   ciemność. 
Zostałem pochowany żywcem.

Uniósł dłoń, zaczął ją obracać i spoglądał na nią spod zmarszczonych  brwi, jakby nie 

dowierzał, że ta ręka należy do niego.

— Nie wiem, może słowo „żywcem” nie jest właściwe. Raczej jako nieśmiertelny. Jestem 

nieśmiertelny. Będę żył zawsze, cokolwiek to znaczy.

—   Wydostałeś   się   z   trumny?   —   zapytałem   z   niedowierzaniem.   —   Była   zrobiona   z 

solidnego kubańskiego mahoniu.

— Ta, za którą zapłaciłeś, może i była z solidnego kubańskiego mahoniu. Ale tę, którą 

rozwaliłem, zrobiono z sosnowych desek i zabito dwoma czterocentymetrowymi gwoździami. 
—   Przesłał   mi   ponury   uśmiech.   —   Powinieneś   zaskarżyć   do   sądu   przedsiębiorcę 
pogrzebowego. A może nie.

— Jezu Chryste!
Drżałem. Nie mogłem uwierzyć, że to on. Ale to był naprawdę on. Mój własny brat. Brat o 

szarym obliczu i martwy, ale żywy.

background image

— Jill! — krzyknąłem. — Jill!
Weszła do pokoju otulona czerwonym płaszczem kąpielowym.
—   Dlaczego   mi   nie   powiedziałaś?   —   zapytałem   szeptem,   nie   odrywając   oczu   od 

Robbiego.

Tkwił bez ruchu, owinięty prześcieradłem, wbił we mnie wzrok, a twarz miał zimną jak 

szkło. Boże Wszechmogący, wyglądał jak martwy, wyglądał jak zwłoki. Jak Jill mogła…?

— Kocham go — powiedziała cichym, słabym głosem.
— Kochasz go? — Zadrżałem. — Jill, on jest martwy.
— Kocham go — powtórzyła.
— Na Boga, ja również go kocham! — wrzasnąłem jej w ucho. — Też go kocham. Ale on 

jest martwy, Jill! Jest martwy!

Chwyciłem ją za nadgarstek, lecz wyswobodziła się ze złością.
— Wcale nie jest martwy! — wrzasnęła piskliwie. — Nie jest! On już się ze mną kochał! 

Jak więc może być martwy?

— A skąd, do cholery ciężkiej, mam to wiedzieć? Bo wierszyk, bo chęć! Bo czort wie co! 

Ale lekarze oświadczyli, że nie żyje. Został pochowany i jest martwy, Jill!

Robbie powoli zrzucił z siebie prześcieradło, cisnął je na łóżko i wstał. Skórę miał prawie 

tak   przezroczystą   jak   brudny  wosk.  Spod   bandaży   dobiegał   świszczący   odgłos   wdechu   i 
wydechu. Rury od rusztowania przebiły mu płuca; nie miał szans.

—   Wykopałem   się   z   grobu   gołymi   rękami   —   powiedział   ze   straszliwą   dumą.   — 

Wyszedłem z ziemi o trzeciej nad ranem, usmarowany gliną. Po czym pieszo przebyłem całą 
drogę do miasta. Pieszo! Czy wiesz, jakie to trudne, jak to daleko? Z budki telefonicznej na 
Brooklynie zatelefonowałem do Jill i ona mi pomogła.

— Pamiętam tę noc — odparłem.
Zbliżył   się   do   mnie.   Wydzielał   dziwny,   trudny   do   określenia   zapach;   zapach   jakichś 

chemicznych środków konserwujących. I nagle naszła mnie myśl, że w jego żyłach krąży nie 
krew, ale płyny balsamujące. Był moim bratem. Kochałem go, kiedy żył. Ale teraz z całą 
pewnością wiedziałem, że jest martwy. I już go nie kochałem.

— Nie powiesz, prawda? — zapytała szeptem Jill. — Nie powiesz nikomu?
Przez bardzo długą chwilę nie wiedziałem, co mam zrobić. Jill i Robbie przyglądali mi się 

w milczeniu, jak intruzowi, który specjalnie chce się wtrącić i zniszczyć ich życie.

W końcu uśmiechnąłem się, kiwnąłem głową.
— A więc wróciłeś! — odezwałem się do Robbiego. — Naprawdę wróciłeś! To cud!
Uśmiechnął się krzywo, jakby miał częściowo sparaliżowane usta.
— Wiedziałem, że zrozumiesz. Jill twierdziła, że nie, ale ja byłem innego zdania. Zawsze 

mnie rozumiałeś, prawda, bystrzacho?

Położył mi dłonie na ramionach — martwe, szare dłonie — a ja poczułem, że żołądek 

podchodzi mi do gardła. Ale już podjąłem decyzję, co mam robić, i gdybym okazał swoją 
odrazę, mógłbym pokrzyżować sobie plany.

— Chodźmy do kuchni — powiedziałem. — Po tym wszystkim muszę napić się piwa. A 

może nawet szklankę wina?

— W lodówce jest szampan — wtrąciła skwapliwie Jill. — Właśnie po niego szłam.
— No cóż, dlaczego nie mielibyśmy go wypić razem — zgodziłem się. — Musimy to 

oblać. Ostatecznie niecodziennie człowiekowi brat wstaje z grobu.

Jill ściągnęła z łóżka prześcieradło i owinęła nim Robbiego jak togą. Ruszyli za mną do 

niewielkiej, wyłożonej zielonymi kafelkami kuchni. Otworzyłem lodówkę, wyjąłem butelkę 
szampana i wręczyłem ją Robbiemu.

— Masz. W otwieraniu butelek zawsze byłeś lepszy ode mnie.
Wziął butelkę, ale popatrzył na mnie z powagą.
—   Nie   wiem.   Nie   jestem   pewien,   czy   mam   tyle   siły.   Wiesz,   żyję,   ale   to   jednak   jest 

background image

zupełnie inaczej.

— Możesz się kochać — odparłem, prawie tracąc cierpliwość — możesz w takim razie 

otworzyć butelkę szampana.

Spod   bandaży   ciągle   dobiegał   chrapliwy   poświst   oddechu.   Przyjrzałem   się   baczniej 

Robbiemu. Jego twarz wyrażała niepewność; może podejrzewał, że coś przeciw niemu knuję, 
ale nie wiedział co.

— No, kochanie, spróbuj — kusiła go Jill.
Odwróciłem   się   i   otworzyłem   szufladę   w   kredensie.   Sznurki,   tarka   do   gałki 

muszkatołowej, szpikulce do rożna.

— No, Robbie. Zawsze byłeś w tym doskonały na wszystkich przyjęciach — zachęcała 

Jill.

Otworzyłem drugą szufladę. Serwetki pod filiżanki. Jill zmarszczyła brwi i zapytała:
— Czego tam szukasz?
Robbie zaczął odkręcać drut przytrzymujący korek.
— Mam takie drętwe palce — oświadczył. — To trudno opisać.
Niby od niechcenia otworzyłem trzecią szufladę. Noże.
Jill   instynktownie   wyczuła,   co   zamierzam   zrobić.   Możliwe,   że   to   była   intuicja.   Albo 

zwykły   strach.   Odwróciłem   się   w   ten   sposób,   by   nie   mogła   dostrzec 
dwudziestopięciocentymetrowego ostrza sabatiera do krojenia mięsa. Ale zanim zorientowała 
się, że zamierzam go zabić, ostrze już weszło po rękojeść, zanurzając się w spowijających 
Robbiego bandażach. Zamierzałem go zabić. A on był moim bratem.

Butelka   szampana   z   trzaskiem   rozbiła   się   o   podłogę.   Trysnęła   fontanna   piany.   Jill 

krzyknęła, ale Robbie milczał. Odwrócił się w moją stronę i chwycił mnie za ramię. W jego 
oczach malowała się mieszanina przerażenia i ulgi. Pociągnąłem nożem w dół. Rżnąłem jego 
ciało niczym awokado — miękko, ślisko, bez oporu.

— Och, Boże! — westchnął.
Spod prześcieradła, którym był owinięty, zaczęły wypływać wnętrzności.
— Och, Boże, skończ z tym.
— Nie! — krzyknęła Jill.
Popatrzyłem na nią z furią.
— Chcesz, żeby żył wiecznie? — wrzasnąłem. — On jest moim bratem! Chcesz, żeby żył 

wiecznie?

Przez sekundę się wahała, po czym biegiem ruszyła do łazienki, skąd za chwilę dobiegły 

odgłosy   torsji.   Robbie   klęczał,   ręce   miał   zwieszone,   nie   robił   nic,   żeby   powstrzymać 
wypływające trzewia.

— No, dalej — ponaglił. — Skończ z tym.
Byłem tak roztrzęsiony, że z trudem trzymałem w dłoni nóż. Odchylił głowę, bierny i 

milczący. Oczy miał cały czas otwarte, a ja niczym zabójca w powoli dziejącym się nocnym 
koszmarze, rozerżnąłem mu gardło tak głęboko, że ostrze zazgrzytało o kręgi szyjne.

Nie było krwi. Osunął się do tyłu  na podłogę. Wstrząsały nim drgawki. I wtedy owo 

nienaturalne życie, które iluminowało jego oczy, zamarło. Stało się oczywiste, że naprawdę 
nie żyje.

W drzwiach pojawiła się Jill. Twarz miała kompletnie białą, jak posypaną mąką.
— Co ty zrobiłeś? — zapytała szeptem.
Wstałem z podłogi.
— Nie wiem. Nie jestem pewien. Musimy go pochować.
— Nie — odparła, kręcąc głową. — On jest ciągle żywy… Możemy go przywrócić do 

życia.

— Jill… — zacząłem, podchodząc do niej, ale ona wrzasnęła:
— Nie dotykaj mnie! Zabiłeś go! Nie dotykaj mnie!

background image

Chciałem złapać ją za nadgarstek, ale biegiem ruszyła do drzwi.
— Jill! Jill! Posłuchaj!
Zanim zdążyłem ją zatrzymać, była już w korytarzu i biegła do windy. Drzwi otworzyły 

się i wysiadł z niej wyglądający na Włocha jegomość. Popatrzył na Jill ze zdziwieniem. Jill 
jak burza wpadła do windy i zaczęła z pasją naciskać guziki.

— Nie! — wrzeszczała. — Nie!
Biegłem w jej stronę, lecz wyglądający na Włocha mężczyzna zastąpił mi drogę.
— To moja żona! — krzyknąłem. — Do cholery jasnej, odczep się!
— Uspokój się, przyjacielu. Daj jej odsapnąć — powiedział i otwartą dłonią pchnął mnie 

w klatkę piersiową.

Z rozpaczą patrzyłem, jak zamykają się drzwi windy.
— Na Boga! — warknąłem. — Nawet pan nie wie, co pan zrobił.
Odepchnąłem go i zacząłem zbiegać po schodach. Wpadłem do holu wejściowego.
— Ej, człowieku, co się dzieje? — krzyknął portier i chwycił mnie za ramię.
Zatrzymał mnie tylko na sekundę; ale ta sekunda wystarczyła. Wahadłowe drzwi zamknęły 

się za Jill. Wypadła na ulicę i biegiem rzuciła się w kierunku Central Park South.

— Jill! — krzyknąłem za nią.
Zapewne  nawet  mnie  nie usłyszała.  Nie słyszała  nawet nadjeżdżającej  taksówki, która 

uderzyła ją, kiedy Jill przebiegała przez jezdnię. Przetoczyła się przez dach samochodu. Ręce 
miała   rozpostarte   szeroko,   jakby   próbowała   latać.   Stałem   w   wahadłowych   drzwiach   i 
słyszałem, jak upadała. Słyszałem krzyki, huk pojazdów, pisk opon. A później już nic nie 
słyszałem.

Usunięcie   ciała  Robbiego   z mieszkania  Willeya   okazało  się  dziwnym  i  przerażającym 

zadaniem.  Ale nie było  krwi, nie było  dowodów  morderstwa,  nikt nie zgłosił  zaginięcia. 
Pochowałem go w głębokim grobie w lasach za White Plains, w miejscu, gdzie lubiliśmy się 
razem bawić, gdy byliśmy dziećmi.

Tydzień później, w piękny, słoneczny dzień, w jaki ma się wrażenie, że cały świat budzi 

się do życia, odbył się pogrzeb Jill. Jej matka nieustannie szlochała. Jej ojciec w ogóle ze mną 
nie   rozmawiał.   Policja   oczyściła   mnie   z   jakichkolwiek   zarzutów   i   zwolniła   od 
odpowiedzialności… ale żal nie zna logiki.

Po pogrzebie wziąłem dwa tygodnie urlopu. Spędziłem go w domu mego przyjaciela w 

Hamptons. Prawie cały czas piłem. Ciągle byłem w szoku i nie wiedziałem, ile czasu upłynie, 
zanim z niego wyjdę.

Nad brzegiem morza, gdzie nad głową krążyły mewy, odzyskałem jaki taki, choć bardzo 

kruchy spokój. Do miasta wróciłem pewnego czwartkowego, mrocznego popołudnia. Czułem 
się wykończony, męczył mnie kac. Planowałem, że spędzę weekend po bożemu, a potem w 
poniedziałek  wrócę do pracy.  Może wybrałbym  się do zoo. Jill zawsze chadzała do zoo, 
głównie patrzeć na ludzi, a mniej na zwierzęta.

Wszedłem do mieszkania i cisnąłem w korytarzu torbę podróżną. Wlazłem do kuchni i 

wziąłem   butelkę   schłodzonego   chablis.   Klin   mi   się   przyda   —   pomyślałem.   Włączyłem 
telewizor, akurat kiedy kończyły się napisy po projekcji „Tak toczy się światek”. Nalałem 
sobie wina i pogwizdując pod nosem poszedłem do sypialni.

— Chryste Panie! — szepnąłem i wypuściłem z dłoni szklankę z winem.

Leżała na łóżku nago. Nie uśmiechała się, ale prowokacyjnie rozchyliła uda. Skórę miała 

szarawoniebieską,   jakby   tłustą   w   dotyku,   ale   nie   zgniłą,   włosy   wyszczotkowane,   usta 
umalowane na czerwono oraz purpurowy makijaż na powiekach.

— Jill — wykrztusiłem.
Przez ułamek sekundy myślałem, że straciłem rozum.

background image

— Użyłam zapasowego klucza, który leżał w szczelinie plinty — powiedziała.
Głos miała ochrypły, bo samochód strzaskał jej klatkę piersiową. Przecież widziałem, jak 

przelatywała nad dachem taksówki. Widziałem, jak spadała na ziemię.

— Wypowiedziałaś słowa — odezwałem się tępo. — Wypowiedziałaś słowa.
Potrząsnęła głową. Ale pamiętałem, że kiedy spała, recytowałem dziecięcą wyliczankę: 

„Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”.

Wyciągnęła sztywno ramiona. Palce jednej dłoni miała mocno wykręcone, jak połamane.
— Kochaj się ze mną — szepnęła. — Proszę, kochaj się ze mną.
Odwróciłem się i ruszyłem prosto do kuchni. Wyciągałem szufladę za szufladą, ale nie 

znalazłem żadnego noża. Musiała je dobrze ukryć albo wyrzucić. Odwróciłem się i ujrzałem, 
że stoi w progu sypialni. Tym razem się uśmiechała.

— Kochaj się ze mną — powtórzyła.

background image

D

ANIE

 

DLA

 

ŚWINI

Bakewell, Derbyshire

Bakewell leży w środkowym Derbyshire, nad rzeką Wye, w dolinie rozdzielającej dwa 

wysokie masywy górskie. Nazwa miasta pochodzi od zniekształconego słowa saksońskiego 
bad–quell,  które  oznaczało   „dobre  źródło”,  ale  w   obecnych   czasach  Bakewell   znane  jest 
bardziej   z   placka   o   tej   samej   nazwie   —   żółciutkiego   od   jajek   ciasta   z   konfiturami 
truskawkowymi.   Doliny   górskie   Derbyshire   należą   do   najcudowniejszych   i   najbardziej 
pełnych   spokoju   terenów   wiejskich   w   Anglii,   a   mimo   to   uczyniłem   je   tłem   najbardziej 
odrażającego (moim zdaniem) opowiadania, jakie kiedykolwiek napisałem.

W Bakewell znajduje się wspaniały most z przyporami, liczący sobie blisko siedemset lat. 

W porównaniu z Peakland domy z piaskowca nadają miasteczku bardzo ciepły charakter. 
Równie ciepłe są źródła Bakewell, które znano już w czasach rzymskich i które zasilają do 
teraz Bath House, rezydencję zbudowaną w roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątym siódmym 
dla diuka z Rutland.

„Danie dla świni” wywołało pewną sensację, kiedy po raz pierwszy opublikowano je w 

amerykańskim   czasopiśmie  Cemetery   Dance,  ale   później   doczekało   się   wydania 
komiksowego oraz ekranizacji telewizyjnej.

background image

D

ANIE

 

DLA

 

ŚWINI

Zmęczony David wygramolił się z land rovera, zatrzasnął niezbyt szczelne drzwi i ruszył 

na podwórko z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie impregnowanej kurtki roboczej. W 
końcu przestało padać, ale ciągle wiał ostry wiatr, a nad głową kłębiły się chmury niczym 
stado uciaranych w błocie kundli.

Takie dni zawsze określali z Malcolmem mianem „świńskich dni”.
Ze swojej tuczami trzody chlewnej wyjechał o wpół do szóstej rano i całą drogę do Chester 

przebył w strugach deszczu. Wiózł siedem prosiąt rasy Landrace, które zapadły na świńską 
różyczkę. Dwie i pół godziny czekał na roztrzęsionego młodego inspektora sanitarnego, bo 
urzędnik spóźnił się na pociąg z Coventry. Następnie zjadł stek i cynaderki na lunch, który 
spędził   w   towarzystwie   zastępcy   dyrektora   banku.   Jego   wilgotny   garnitur   śmierdział   jak 
mokry spaniel. Na dodatek zastępca nie mógł samodzielnie podjąć decyzji o pożyczce, której 
David   i   Malcolm   rozpaczliwie   potrzebowali   na   naprawę   dachu   starej,   stojącej   na   tyłach 
tuczami stodoły.

Był przemoczony, wykończony i załamany. Po raz pierwszy, odkąd cztery i pół roku temu 

przejęli tuczarnię od swego wuja, nie widział przyszłości dla Bryce Prime Pork, nawet gdyby 
sprzedali połowę żywego inwentarza i większość terenów oraz dali pod zastaw hipoteczny 
wielki, zbudowany w stylu edwardiańskim dom.

Wkraczał właśnie na kamienne schodki, kiedy zauważył zapalone światła w przy go to 

walni karmy.

Cholera jasna — pomyślał. Malcolm zawsze był taki beztroski. To właśnie przerastające 

ich   możliwości   pieniężne   ambicje   Malcolma   doprowadziły   finanse   firmy   do   punktu 
krytycznego.   Kupić  nowe  maszyny,   zorganizować   własną  rzeźnię,  nabyć   chłodnie.   Bryce 
Prime Pork borykała się z problemem malejących stale zamówień i wzrostem cen, a marzenia 
Davida o tym, żeby stać się doskonale prosperującym, kulturalnym farmerem, stopniowo się 
rozwiewały.

Przeszedł dziedziniec  i skierował się do przygotowalni  karmy.  Bryce  Prime  Pork była 

jedną  z najczystszych  tuczami  w  Derbyshire,  mimo  to wieczorny wiatr nawiewał  zapach 
amoniaku, a podeszwy butów Davida grzęzły w gęstym, czarnym błocku, które w deszczowe 
dni pokrywało tutaj wszystko. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Światła były zapalone, ale 
Malcolma   ani   śladu.   Nic,   tylko   worki   z   rybią   karmą,   kukurydzą,   kartoflami,   łupinami 
orzeszków ziemnych oraz szare, plastikowe pojemniki z przegotowanymi pomyjami. Karmę 
dla   świń   przyrządzali   sami.   Nie   kupowali   gotowych   mieszanek,   nie   tylko   dlatego,   że 
kosztowały trzy, cztery procent drożej, ale przede wszystkim z tego względu, iż Malcolm 
opracował mieszankę pomyj, kaszy i koncentratu powodującą, że świnie nie tylko szybciej 
przybierały   na   wadze,   ale   dawały   również   wyśmienity   boczek,   który   zdobywał   główne 
nagrody.

David obszedł całą przygotowalnię.  W ciemnych  oknach widział odbicie swej postaci; 

krępy   i   bardziej   przygarbiony,   niż   mu   się   wydawało.   Kiedy   mijał   wielki,   wykonany   z 
nierdzewnej   stali   rozdrabniacz   karmy,   błysnęła   mu   w   głowie   myśl,   że   jest   mrocznym   i 
rozczarowanym   Golemem   czy   trollem.   Może   porażka   ma   wpływ   na   wygląd   człowieka, 
zmienia go tak, że sam siebie nie potrafi poznać.

Podszedł do kontaktów obok drzwi i przyciskał je po kolei. Zalewające przygotowalnię 

fluorescencyjne światło zniknęło. Miał właśnie zgasić ostatnią lampę, kiedy spostrzegł, że 
główny przycisk  doprowadzający prąd do rozdrabniacza karmy jest ustawiony na pozycji 
„wyłączone”.

Zawahał   się,   ciągle   trzymając   dłoń   kilka   centymetrów   od   ostatniego   kontaktu.   Ani 

Malcolm, ani Dougal White, zatrudniony u nich brygadzista, nie wspomnieli, że z maszyną 

background image

coś jest nie w porządku. Wykonana została w zakładach Mullera–Kocha, niemieckiej firmy z 
Dusseldorfu,   i   poza   kilkoma   drobnymi   kłopotami   z   kołami   zębatymi   w   ostrzach 
rozdrabniających, które mieli na samym początku, urządzenie od ponad dwóch lat pracowało 
bez zarzutu.

David ustawił główny przycisk w pozycji „włączone” — i ku jego zdumieniu, z łagodnym 

metalicznym   chrzęstem,   kiedy   zakrzywione   noże   zaczęły   ocierać   się   o   stal,   rozdrabniacz 
karmy natychmiast zaczął działać.

W   następnej   sekundzie   usłyszał   odrażający   skrzek   —   straszliwe   zawodzenie   i   lament 

przerażonej małpy przeszywanej najstraszliwszym bólem. Na dźwięk tego skowytu David 
stanął jak sparaliżowany, nie rozumiejąc, co to za wrzask i co ma zrobić, żeby ucichł.

Wyłączył   maszynę,   ale   wrzask   trwał   i   trwał,   jego   ton   stawał   się   wyższy   i   wyższy, 

rozbrzmiewał gwiżdżącym echem w ścianach budynku, przyprawiając Davida o szaleństwo.

Rozdrabniacz  karmy  powoli  zatrzymywał  się  i  David  sztywno,  jakby był  strachem  na 

wróble,   podszedł   do   wielkiej   stożkowej   kadzi   z   nierdzewnej   stali.   Wszedł   na   górę   po 
zamocowanej do jej boku drabince. Wrzask cichł, przechodząc powoli w jakieś gulgotanie i 
jęki.

Wspiął się na samą krawędź zbiornika. Ze zgrozą zobaczył, że cała lśniąca powierzchnia 

urządzenia nabrała rdzawego koloru świeżej krwi… I wtedy na samym dnie kadzi dostrzegł 
Malcolma, który stał i spoglądał na niego dzikim wzrokiem. Rękami oparł się o lejkowato 
zwężające się ściany.

Wydawało się, że stoi, ale kiedy David przyjrzał się dokładniej, stwierdził, że Malcolm 

został do pasa zmielony przez tnące ostrza rozdrabniacza  karmy.  Otaczały go zawiesiste, 
ciemne   kałuże   krwi,   w   których   połyskiwały   pogruchotane   kości;   na   powierzchni   tych 
okropnych kałuż od czasu do czasu pojawiał się bąbel. Brązowa koszula w kratę przesiąknięta 
była krwią, której krople osiadły również na jego twarzy niczym kropki na mapie.

David   spoglądał   na   Malcolma,   a   Malcolm   na   Davida.   Milcząca   męka,   która   ich   obu 

jednocześnie łączyła  i dzieliła  w fatalny sposób, była  bardziej  wymowna niż jakikolwiek 
najbardziej wstrząsający krzyk.

— Jezu! — wykrztusił David. — Nie wiedziałem.
Malcolm otworzył i zamknął usta. Na wargach uformowała mu się wielka bańka krwi i po 

chwili pękła.

David przylgnął do krawędzi kadzi i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł.
— Chodź, Malcolm. Wyciągnę cię. Chodź, wszystko będzie dobrze.
Ale Malcolm pozostawał w bezruchu. Popatrzył na swoje ręce wsparte na ścianach kadzi i 

pokręcił głową. Po podbródku nieustannie ściekał mu strumyk krwi.

— Malcolm, chodź! Wyciągnę cię! Potem zadzwonię po karetkę!
Malcolm znowu pokręcił odmownie głową; tym razem z furią. I wtedy David pojął, że nie 

ma takiej siły, która by wyciągnęła jego brata, nie tylko dlatego, że nogi wplątały mu się w 
maszynerię. Ostrza rozdrabniacza pożarły go od pasa w dół — przetwarzając nogi w gęstą 
pastę kości i mięśni, w zawiesinę ludzkiego ciała, która już teraz ściekała do umieszczonej na 
dole kadzi zbierającej produkty finalne.

— Jezu Chryste, Malcolm, zaraz kogoś zawołam. Trzymaj  się. Zadzwonię po karetkę. 

Wytrzymaj jeszcze trochę!

— Nie — powiedział Malcolm stłumionym, ochrypłym głosem.
— Na rany Chrystusa, wytrzymaj jeszcze chwilę! — wrzasnął David.
Ale Malcolm powtórzył:
— Nie. Chcę skończyć w ten sposób.
— Co? O co ci chodzi, do cholery?
Malcolm przesunął z chrobotem palce po okrwawionych ścianach. David nie był nawet w 

stanie wyobrazić sobie jego cierpień. Ale Malcolm znów podniósł na niego wzrok; teraz już z 

background image

uśmiechem — z uśmiechem zgoła pełnym szczęśliwości.

— To cudowne, Davidzie. Cudowne. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że ból może być taki. 

To lepsze niż cokolwiek innego. Proszę, włącz maszynę. Proszę.

— Włączyć maszynę?
Malcolm zaczął drżeć.
— Musisz to zrobić. Tylko tego pragnę. Życie, miłość… to się nie liczy. Tamte uczucia nie 

mają z tym porównania.

.— Nie — odparł David. — Nie zrobię tego.
— Davidzie — ponaglał go Malcolm. — I tak umrę. Ale jeśli teraz tego dla mnie nie 

zrobisz… uwierz mi, do końca życia nie pozwolę ci zmrużyć oka.

David sterczał niezdecydowanie na szczycie drabinki przez dziesięć długich sekund.
—   Wierz   mi   —   powiedział   Malcolm   głosem,   który   dochodził   chyba   z   najgłębszych 

czeluści piekieł. — To czysta rozkosz. Czysta rozkosz. Poza bólem, Davidzie, jestem już cały 
po  drugiej   stronie.   Dopóki   sam   nie   umierasz,   nie   jesteś   w   stanie   tego   doświadczyć.   Ale 
Davidzie, Davidzie, cóż to za odejście!

David pozostawał jeszcze w bezruchu przez kolejną sekundę. Następnie bez słowa zszedł 

niepewnie po drabinie. Starał się o niczym nie myśleć, kiedy sięgał do głównego włącznika 
rozdrabniacza i nastawiał go na „on”.

Z kadzi karmy dobiegł wrzask po części niewyobrażalnego bólu, a po części uniesienia i 

triumfu. Pod wpływem tego krzyku David zesztywniał z przerażenia. Do gardła gorącą falą 
podeszły mu gorzkie resztki nie strawionego jeszcze lunchu.

Opadła go nieprzezwyciężona chęć, żeby to zobaczyć. Wszedł po drabinie i chwycił się 

kurczowo krawędzi  kadzi. Popatrzył  w  dół, na Malcolma.  Czuł się tak, jakby rażono go 
prądem.

Ostrza   rozdrabniacza   mieliły,   cięły   i   szatkowały,   a   kadź   zalewały   strumienie   krwi. 

Malcolm ciągle był na dnie, jego tors zesztywniał, kiedy ostrza zamieniały miednicę i dolne 
partie brzucha w jednolitą masę krwi, mięśni i poszarpanego ubrania.

Twarz była maską, która wyrażała skupienie i pełną bólu ekstazę. Napawał się, delektował 

każdą sekundą. Smakował każdą chwilę umykającego życia; zagładę ciała.

„Poza bólem — powiedział — jestem już po drugiej stronie”.
Utrzymywał się nad wirującymi tnącymi ostrzami tak długo, jak potrafił, ale stopniowo 

opuszczały   go   siły   i   dłonie   centymetr   po   centymetrze   ześlizgiwały   się   po   oślizłych, 
zakrwawionych   ścianach   kadzi.   Okrzyki   przyjemności   zamieniły   się   we   wrzask,   jakiego 
David nigdy jeszcze w życiu nie słyszał — przeszywające, wysokie, wyrażające nieziemski 
triumf.

Biały brzuch został pocięty; skóra, tłuszcz, wnętrzności. Malcolm zaczął drżeć, podskoczył 

jeszcze, po czym osunął się w trzewia rozdrabniacza karmy.

— David! — krzyknął. — David! To zwyciężyło…
Ostrza wdarły się w żebra. Zakręciło nim. Ramiona miał uniesione, jakby tańczył jakiś 

obłędny taniec. Później widać było już tylko głowę wirującą w szaleństwie różowej piany. W 
końcu przy łoskocie urządzenia do miażdżenia kości drobiu zniknęła również jego głowa i 
ostrza rozdrabniacza zaczęły wirować coraz szybciej, bo nie miały już czego miażdżyć w 
swoim szaleńczym młynie.

Zdruzgotany David zszedł po drabinie i wyłączył rozdrabniacz. Dłuższy czas z wnętrza 

urządzenia dobiegało głuche wycie, po czym zapadła cisza mącona jedynie szumem wiatru za 
oknami.

I cóż, do cholery, miał teraz zrobić? Nie było sensu wzywać karetki. Gorzej — jak by 

wytłumaczył to, że ponownie uruchomił rozdrabniacz karmy, kiedy w środku tkwił Malcolm?

Policja natychmiast się zorientuje, że urządzenie nie dałoby rady przemielić całego ciała 

Malcolma   do   czasu,   kiedy   David   mógłby   przekręcić   wyłącznik.   I   z   całą   pewnością   nie 

background image

uwierzono by, że Malcolm i tak był już nie do uratowania… Nie uwierzono by również, że 
błagał Davida, by go zabił… Nawet gdyby powiedział, w jakiej ekstazie był Malcolm… Nikt 
by   nie   uwierzył,   że   wykończenie   go   było   jedyną   humanitarną   rzeczą,   jaką   David   mógł 
uczynić.

Stał samotnie w hali. Szok i niepewność przyprawiały go o dreszcze. Ostatnio bardzo się z 

Malcolmem kłócili — to stanowiło tajemnicę poliszynela. Zaledwie przed dwoma tygodniami 
na aukcji inwentarza w Chester doszło między nimi do karczemnej awantury. To mogłoby 
nasuwać   przypuszczenie,   że   David   po   prostu   zamordował   brata.   Zostałby   aresztowany, 
postawiony przed sądem i osadzony w więzieniu. A gdyby nawet udało mu się jakimś cudem 
udowodnić niewinność, policyjne dochodzenie i tak doprowadziłoby go do ruiny. Kto by 
chciał kupować produkty Bryce Pork wiedząc, że świnie są karmione żarciem z rozdrabniacza 
karmy, w którym starty został na miazgę jeden z braci Bryce?

Chyba że nikt się nie dowie, że Malcolm został tutaj zmiażdżony.
Chyba że nikt go tu nie znajdzie.
Przypomniał sobie czytane przed laty opowiadanie o hodowcy drobiu, który zamordował 

swoją żonę i tak długo karmił drób jej szczątkami, aż nic z kobiety nie zostało.

Z rozdrabniacza dotarł do jego uszu odgłos kapiących na metal kropel. Już niedługo krew 

Malcolma zakrzepnie i nie zdoła jej zmyć. Przez chwilę się wahał, potem pozapalał wszystkie 
lampy, przeszedł do worków z otrębami, najgorszego gatunku mąką i z soją.

Zmęczony,   przerażony,   przejęty   żalem   i  wstrząśnięty   zaczął   przygotowywać   danie   dla 

świni.

Tej nocy spał fatalnie i obudził się bardzo wcześnie. Długo leżał w łóżku i gapił się tępo w 

sufit.   Nie   mieściło   mu   się   w   głowie,   że   to,   co   wydarzyło   się   poprzedniego   wieczoru, 
wydarzyło się naprawdę. Miał wrażenie, że był to tylko upiornie kolorowy film. Ale chłód, 
jaki   czuł   w   sercu,   i   burza   myśli   wyraźnie   mówiły,   że   to   wszystko   się   stało.   Skutki 
metamorfozy, która w nim zaszła, miały już dręczyć go do końca życia. Musiał zmienić cały 
swój   sposób   myślenia,   rozmawiania   z   ludźmi,   stosunek   do   tych,   których   kochał;   musiał 
podjąć całe to ryzyko.  O świcie  stwierdził,  że w chlewniach  już zapaliły się światła.  To 
pojawili się Dougal i Charlie. Ubrał się, zszedł na parter do kuchni, gdzie prosto z butelki wlał 
w siebie pół litra zimnego mleka. Upił jeszcze łyk, ale wypluł go do zlewu. Otarł usta ścierką 
i wyszedł z domu.

Dougal zajęty był w dziale landrace’ów regulacją ogrzewania prosiaków w „kriperze” — 

urządzeniu, które wyglądało jak wielkie pudło. Prosiaki poniżej czwartego tygodnia życia 
potrzebowały więcej ciepła, niż mogły im zapewnić maciory. Charlie karmił w zagrodzie Old 
Jeffriesa, ich ogromnego, jednookiego knura rasy Large Black. Ostatnio hodowali niewiele 
large blacków; duńskie landrace’y były bardziej potulne, płodne i dawały wyśmienity boczek. 
Ale Malcolm z czystego sentymentu upierał się, żeby trzymać Old Jeffriesa. Podarował go im 
wuj, kiedy przejmowali interes, i dzięki temu knurowi zdobyli pierwszą nagrodę.

„Stary,   dobry   Old   Jeffries   i   ja   spoczniemy   w   jednej   mogile”   —   zwykł   był   mawiać 

Malcolm.

— Dzień dobry, panie Davidzie — powiedział Dougal.
Był   rodowitym   mieszkańcem   Wiltshire   o   rudawoblond   włosach,   okrągłej,   pucołowatej 

twarzy i wybałuszonych oczach.

— Dzień dobry, Dougal.
— Pana Malcolma jeszcze nie ma?
David potrząsnął głową.
— Nie… Wspominał coś o tym, że wybiera się do Chester.
— Hmm, to dziwne. Mieliśmy dzisiaj razem oddzielać prosięta od macior.
— No to ja ci w tym pomogę.

background image

— Czy pan Malcolm nie powiedział, kiedy wróci?
— Nie — odparł David. — Nic na ten temat nie mówił. Powędrował wzdłuż boksów, aż 

doszedł do Old Jeffriesa.

Charlie wsypał właśnie kubeł karmy do koryta i wielki, czarny knur wsunął łapczywie ryj 

w żarcie. Żarł, jedynym żółtym okiem obserwując Davida.

— Smakuje mu dzisiaj śniadanko — zauważył Charlie. Był to kędzierzawy nastolatek z 

pobliskiej wsi. Chciał studiować weterynarię, więc żeby zarobić na czesne, pracował na stacji 
benzynowej, w chińskiej knajpie z potrawami na wynos i pomagał w firmie Bryce Pork.

—   Tak…   —   powiedział   David.   Zafrapowany   patrzył,   jak   Old   Jeffries,   chrumkając   i 

chrząkając, zanurza ryj  w ciemnoczerwonej bryi.  Zwierzak całą uwagę skupił na posiłku, 
który David, przez dwie przyprawiające o szaleństwo godziny, sporządzał mu z cieknących 
resztek Malcolma. — To nowa mieszanka, którą chcemy wypróbować.

— To właśnie tę pan Malcolm wypróbowywał w rozdrabniaczu karmy?
— Tak… tak — odparł David.
Ale nie potrafił oderwać wzroku od Old Jeffriesa, który chrząkał pochłaniając bryję; knur 

ani razu nie spuścił z niego swego żółtego oka.

— A co powiedział inspektor sanitarny? — zapytał Charlie.
—   Nic.   To   nie   różyczka,   dzięki   Bogu.   Tylko   uczulenie   na   cynk.   Za   dużo   suchego 

pokarmu.

Charlie skinął głową.
— Też tak myślałem. Ale ta nowa karma wygląda doskonale. Pachnie cudownie. Sam jej 

spróbowałem.

Po raz pierwszy David oderwał wzrok od Old Jeffriesa.
— Co zrobiłeś?
Charlie wybuchnął śmiechem.
— Proszę się nie przejmować. Jak pan wie, pan Malcolm zawsze twierdzi, że nie nakarmi 

świń czymś, czego sam nie spróbuje. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto tak kochałby swój 
inwentarz jak pański brat. Chodzi mi o to, że naprawdę czuje się jak jeden z tych wieprzów, 
które hodował. Duszą i ciałem.

Old Jeffries zeżarł całą zawartość koryta i entuzjastycznie wylizywał je swym czarnym 

ozorem.   David   jak   zahipnotyzowany   obserwował   bydlaka   zlizującego   resztki   karmy   z 
pokrytego szczeciną pyska.

— Zaparzę herbatę — oświadczył David, klepiąc Charliego po plecach.
Wyszedł z tuczami, ale kiedy podchodził do drzwi, ciągle miał przed oczyma obraz Old 

Jeffriesa.   Knur   nadal   świdrował   go   jednym   okiem   z   ciasnego   boksu.   Z   jakichś 
niezrozumiałych względów Davida przeszył dreszcz.

Jesteś zmęczony i zszokowany — powiedział sobie. Ale kiedy zamknął już za sobą drzwi 

tuczami, usłyszał, że Old Jeffries chrząka i węszy, jakby coś go śmiertelnie wystraszyło.

Przez cały dzień urywały się telefony do Malcolma. Jakiś mężczyzna przyjechał nawet na 

farmę   potwornie   ubłoconym   montego   w   nadziei,   że   porozmawia   z  nim   o  ubezpieczeniu. 
David odprawiał wszystkich interesantów, mówiąc, że Malcolm wyjechał w interesach do 
Chester i nie określił terminu powrotu.

— Nie jestem przecież stróżem mego brata — dodawał.
Wieczorem,   już   po  wyjeździe   Dougala,   zrobił   ostatni   obchód   tuczami.   Sprawdził,   czy 

wszystkie boksy są pozamykane, a maciory spętane, żeby w nocy nie przygniotły młodych. 
Skontrolował „kripery” i wentylatory. Pogasił światła.

Na końcu zajrzał do Old Jeffnesa. Large black gapił się na niego, kiedy się zbliżał, po 

czym wydał z siebie taki dźwięk, jakiego David nigdy jeszcze nie słyszał u knura.

— Dobrze, staruszku — powiedział, opierając się o siatkę boksu. — Wygląda na to, że 

background image

Malcolm wiedział, co mówi. Zostaniecie pochowani w jednym grobie.

Old Jeffries zmarszczył ryj, pokazał kły i chrumknął.
— Nie wiedziałem, co jeszcze zrobić — mruknął David. — On umierał na moich oczach. 

Boże, i tak nie przeżyłby pięciu minut.

Old Jeffries ponownie chrząknął.
— Dzięki, O. J. Jesteś dziś bardzo rozmowny.
Wyciągnął   rękę   i   poklepał   knura   po  szczeciniastym   łbie.   Bez   ostrzeżenia   Old   Jeffries 

chwycił dłoń i zacisnął na niej szczęki. David poczuł, jak pękają mu kości palców, a kły 
przechodzą przez rękę na wylot. Wrzasnął z bólu i próbował ją wyrwać, ale Old Jeffries 
zwinął się i przeciągnął Davida ponad balustradą tak, że ten spadł na cuchnącą amoniakiem 
słomę.

David wykręcił rękę, poczuł, że pęka mu staw w łokciu. Znów wrzasnął i próbował się 

odwrócić, ale Old Jeffries stratował go wszystkimi czterema racicami. Złamał mu mostek, 
rozdeptał lewe płuco. Knur ważył ponad trzysta kilogramów i David żadną miarą nie był w 
stanie strącić go z siebie.

— Dougal! — krzyknął, chociaż  wiedział, iż pracownik wyszedł z tuczami już ponad 

dwadzieścia minut wcześniej. — Och, Boże, pomóż mi! Niech ktoś mi pomoże!

Chrząkając z furią, Old Jeffries tratował Davida i ponownie chwycił kłami skrwawioną 

dłoń. Ku swej zgrozie David ujrzał, jak z ryja Old Jeffriesa wypadają na cuchnącą ściółkę 
dwa odgryzione palce. Szczeciniasty bok podrapał mu twarz; twardy, szorstki i śmierdzący 
świniną.

Szarpnął się do tyłu, wysunął się spod brzucha knura i chwyciwszy się karku bydlaka 

zdrową ręką, próbował podnieść się z ziemi. Przez chwilę miał wrażenie, że ta sztuka się uda, 
ale wtedy Old Jeffries wydał z siebie wściekły ryk i rozjuszony wsunął mu swój straszliwy ryj 
między uda.

— Nie! — wrzasnął David. — Nie! Tylko nie tu! Nie tu!
Ale już ostre zębiska przeszły przez sztruks jego spodni i kły oddarły od kości płat skóry. 

W sekundę później rozdarły Davidowi krocze. David czuł, jak świnia wyrywa mu genitalia. 
Zadarł wysoko głowę i ryczał z bólu. Chciał umrzeć, nic nie czuć, pragnął, żeby ogarnęła go 
błogosławiona ciemność.

Old Jeffries oddreptał  kilka kroków, z ryja zwisało mu krwawe trofeum.  Popatrzył  na 

Davida swym jedynym żółtym okiem, jakby dawał mu szansę wycofania się.

David zwymiotował krwią. Później z donośnym zawodzeniem stanął na nogach i ostrożnie, 

chwiejnie przewinął się za barierę boksu. Czuł, że traci litry krwi. Spływała mu po nogach 
gorącym, gęstym strumieniem. Wiedział, że umiera. Ale nie mógł pogodzić się z tym, żeby 
zabiła go świnia. Zamierzał umrzeć tak, jak umarł Malcolm. Poza bólem. Być po drugiej 
stronie. Zamierzał doznać tej ostatecznej ekstazy.

Opuścił boks  i pokuśtykał  przez tuczarnię,  zostawiając  za sobą mokrą,  szeroką smugę 

krwi. Old Jeffries wahał się przez chwilę, po czym ruszył jego śladem, głośno bijąc racicami 
o cementową posadzkę.

David powlókł się przez dziedziniec do przygotowalni pasz. Czuł chłód, chłód, tylko chłód 

— większy niż ten, jakiego kiedykolwiek w życiu doświadczył. Wiatr trzaskał gdzieś nie 
domkniętymi   drzwiami,   jakby   grał   na   pogrzebowym   werblu.   Old   Jeffries   towarzyszył 
Davidowi, ale trzymał się jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów z tyłu. Jego jedyne oko 
lśniło żółto w ciemności.

Na rynek, na rynek kupić grubą świnię.
Do domu, do domu narobić rumoru.

Charcząc David otworzył  drzwi do przygotowalni paszy. Oparł się o ścianę, pozapalał 

background image

światła. Old Jeffries stanął w progu i bacznie go obserwował; wielki i czarny knur. Ale nie 
podchodził bliżej. David nastawił przełącznik rozdrabniacza karmy na „on”, usłyszał szum 
silnika i chrzęst noży.

Wydawało mu się, że upłynęły wieki, zanim wspiął się po drabinie na krawędź kadzi. 

Kiedy już tam dotarł, popatrzył w dół na kolisty rozdrabniacz i na wirujące, lśniące ostrza.

„Ekstaza — mówił Malcolm. — Rozkosz przewyższająca ból”.
Przerzucił skrwawione nogi przez krawędź. Na chwilę zamknął oczy i odmówił krótką 

modlitwę: „Wielki Boże, wybacz mi. Matko Przenajświętsza, proszę, wybacz mi”.

Następnie oderwał ręce od brzegu i zsunął się po stalowej gładkiej wewnętrznej ścianie. 

Stopy natychmiast trafiły między noże.

Wrzasnął z przerażenia; potem z przeszywającego bólu. Bezlitosne ostrza szatkowały mu 

stopy, kostki, łydki, kolana. Widział, jak jego nogi przekształcają się w krwawy bezład kości i 
mięśni.   Ból   był   tak   straszny,   że   David   z   całych   sił   grzmocił   pięściami   w   stalową 
powierzchnię.  To wcale  nie była  ekstaza. Ból rozdzierał,  porażał  każdy nerw… Ból tym 
intensywniejszy, że David z przeraźliwą jasnością wiedział, że nie ma już żadnych szans na 
przeżycie — że już jest martwy.

Noże wcięły się w uda. Łudził się, że zemdleje, ale nie tracił świadomości. Nie mógł 

zemdleć, bo nawet w sferę podświadomości docierało to potworne cierpienie; penetrowało 
każdy zakamarek ciała i umysłu.

Czuł, jak trzaska mu miednica, jak zamienia się w półpłynną pastę. Czuł, jak wirujące 

ostrza   wywlekają   z   niego   wnętrzności.   A   na   koniec,   że   podobnie   jak   Malcolma,   noże 
chwyciły go całego i przez ułamek sekundy czuł jeszcze, że zaczyna zawrotnie wirować w 
dzikim tańcu derwisza, tańcu czystego bólu i męki. Malcolm kłamał. Malcolm kłamał. Poza 
bólem nie było nic, tylko ból. Po drugiej stronie bólu było oślepiające wrażenie, że ból staje 
się niemal pieszczotą.

Ostrza trafiły go w szczękę, zdarły twarz. Jeszcze tylko oszalały wir krwi i mózgu i David 

przestał istnieć.

Rozdrabniacz karmy wirował jeszcze ponad godzinę. W końcu bez paszy, która zwolniłaby 

tempo obrotu jego ostrzy — przegrzał się i z donośnym zawodzeniem stanął.

Skapywała krew; coraz wolniej i wolniej.
Old   Jeffries   stał   nieruchomo   w   otwartych   drzwiach.   Jednooki,   zimny.   Nocny   wiatr 

rozwiewał mu szczecinę.

Old Jeffries nie wiedział nic o karze. Old Jeffries nie wiedział nic o winie.
Ale coś, czego Old Jeffries nie rozumiał, przenikało do jego mrocznych, prymitywnych 

splotów szarych komórek — potrzeba odwetu tak potężna, że przeszła z martwej duszy do 
mózgu. Albo po prostu poznał nowy rodzaj karmy.

Potruchtał do swej zagrody i cierpliwie czekał, aż nastanie ranek, aż pojawi się Charlie i 

napełni jego koryto tym nowym daniem.

background image

S

ERCE

 

Z

 

KAMIENIA

New Preston, Connecticut

Chociaż  od chwili,  kiedy z żoną odwiedziliśmy  doliny Housatonic  i East Aspetuck w 

poszukiwaniu domu, upłynęło już dwadzieścia lat, ciągle pamiętam zapach dymu z palonego 
drewna   i   liści   w   New   Preston.   Zbliżał   się   właśnie   Halloween,   niebo   było   niebieskie,   a 
porośnięte   drzewami   wzgórza   stały   w   jasnej   glorii   złota,   czerwieni   i   wszelkich   innych 
pośrednich kolorów. New Preston jest spokojną, trzymającą się na uboczu społecznością — 
jak większość wiejskich siół w okręgu Litchfield, obecnie liczy mniej mieszkańców (niecałe 
osiemset osób), niż miało ich w osiemnastym wieku. Rzeczywiście panuje tutaj atmosfera 
wiedźmiarstwa.   Kiedy   jedzie   się   przez   pogrążone   w   ciszy   lasy   i   przybywa   do   tych 
wiekowych, obracających się już powoli w ruinę starych zajazdów dla dyliżansów, człowiek 
czuje, że pomylił  drogę i na  ostatnim  skrzyżowaniu  skręcił  nie  w tę  stronę, co trzeba,  i 
bezwiednie trafił w jakieś opowieści H. P. Lovecrafta, gdzie ze wzgórz dobiega zawodzenie 
lelków, a cofnięci w rozwoju mieszkańcy walących  się chałup o dwuspadowych dachach 
spoglądają zapadniętymi oczyma.

Znaleźliśmy   biały   dom   na   porośniętym   lasem   wzgórzu;   dokładnie   taki,   o   jakim 

marzyliśmy. Ale na dzień przed dokonaniem zakupu mój nowojorski agent powiadomił mnie, 
że   odmówiono   mi   zielonej   karty.   Tak   zatem   New   Preston   pozostało   dla   mnie   jedynie 
pięknym, ale i smutnym wspomnieniem oraz tłem opowiadania „Serce z kamienia”.

background image

S

ERCE

 

Z

 

KAMIENIA

Ron Maccione, przedsiębiorca budowlany, od prawie pięciu minut spod daszka czapki z 

napisem „Budweiser” w milczeniu spoglądał na łąkę. Jego wytatuowane ramiona były niczym 
sękate gałęzie starego drzewa, na których dawno już zmarli kochankowie wyryli serca, kwiaty 
i sekretne napisy.

—   Mówi   pan:   korty  tenisowe?   —   mruknął   z   powątpiewaniem,   jakby  ktoś,   kto  chciał 

zamienić ponad dwa hektary wspaniałej, żyznej ziemi na tereny sportowe, był albo głupi, albo 
niespełna rozumu, albo i to, i to.

—   Sześć   kortów   —   powiedział   stanowczo   Richard.   —   Sześć   asfaltowych   kortów   o 

międzynarodowym standardzie. Korty wybuduje mi firma Fraser and Fairmont, a od pana 
oczekuję tylko tego, żeby mi pan zniwelował teren.

Ron Maccione parsknął.
— Tereny te bardziej opadają na północny zachód, niż się panu wydaje. Pod kątem sześciu 

a   nawet   ośmiu   stopni.   Musiałbym   sprowadzić   ciężki   spychacz.   A   później   jeszcze   trzeba 
usunąć kamienie. Od cholery kamieni. Zawsze tu było od cholery kamieni. Na ich usuwaniu 
zejdzie mi dwie trzecie mego zawodowego życia.

— O co chodzi? Proszę wymienić cenę — odparł Richard.
— Muszę najpierw wszystko sobie dokładnie policzyć  — zastrzegł Ron Maccione. — 

Zadzwonię   do   pana   w   piątek.   Za   korty   zaproponowałbym   na   początek   tak   około   trzech 
tysięcy.

— To o jedną trzecią więcej, niż zakładałem.
— Jasne. Ale trzeba usunąć te wszystkie przeklęte kamienie. Nie może ich pan po prostu 

zakopać, bo one później zawsze znów wyłażą na powierzchnię. To takie prawo fizyczne. 
Syndrom pudełka z kaszą.

Richard popatrzył na trójkątną, porośniętą wysoką trawą łąkę. Z dwóch stron ograniczona 

była głazami, których bez ciężkiej maszyny nie dałoby się usunąć. Bliżej rozciągał się rzadki, 
sosnowy lasek. Przez drzewa przeświecały białe ściany domu, jak ukryta przez całe lato w 
gęstym żywopłocie czaszka, którą dostrzec można było tylko jesienią, kiedy opadły już liście.

Richard  położył  dłoń na ramieniu  Rona Maccionego.  Starał się zachowywać  jak stary 

kumpel.

— W porządku. Czekam na pański telefon.
Odwrócił się i poszedł w stronę domu. Ron Maccione chwilę jeszcze się zastanawiał, po 

czym parsknął i ruszył za nim.

—   Nikt   nie   przypuszczał,   że   Palen   wróci   do   Preston   —   oświadczył.   —   Nie   ma   już 

Sturgeonów, nie ma Mitchellów, Nugentów nie ma od sześćdziesiątego pierwszego.

—   Nie   miałem   zamiaru   wracać   —  odparł   Richard.   Ciągnąc   za   sobą   nogę,   wszedł   na 

kamienne schodki wiodące do domu. — Zawsze myślałem, że starość spędzę w Palm Springs. 
Miałem już nakreślony plan. Centrum Tenisowe Richarda Palena. Dziesięć kortów, sześć 
klimatyzowanych sal do squasha, gabinet odnowy biologicznej, salon piękności, restauracja. 
Dziewiętnaście i pół miliona dolarów.

Minęli ścianę sosen i przeszli przez zarośnięty ogród. W trawie rosły rzędami ogromne 

głowy kapusty, a karczochy stały niczym gigantyczne osty.  Panowała głucha cisza, jakby 
wszystko spowijała ciężka, gruba płachta. Na końcu ogrodu stał wielki, surowy, smutny dom 
z   wyblakłych   pod   wpływem   zmian   pogody   desek.   Z   dachu   zwieszał   się   niebezpiecznie 
olbrzymi kłąb uschniętej wisterii.

— Cóż, musiało się panu nieźle powodzić przez ostatnie lata.
Richard przystanął i przyłożył dłoń do ust, jakby o czymś zapomniał. Następnie popatrzył 

na Rona Maccionego i powiedział:

background image

— Tak, pewnie. Nieźle mi się powodziło.
Stał na frontowej werandzie i czekał, aż tylne czerwone światła pozycyjne furgonetki Rona 

Maccionego znikną między drzewami. Następnie wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.

Korytarz był mroczny i przesączony zapachem tytoniu marki Black Flag. Wszystko, co 

Richard zapamiętał z dzieciństwa, zniknęło — wysoki, stojący zegar, krzesło obok drzwi. 
Ostatni właściciele zostawili resztki żółtawego linoleum i wielokolorowe zasłony ciężkie od 
tłuszczu, brudne i zmechacone.

Richard stał oparty plecami o drzwi i nasłuchiwał. W domu panowała cisza tak głęboka, że 

budynek   sprawiał   wrażenie   martwego.   Nawet   domy   można   zabić.   I   słusznie,   ponieważ 
Richarda również zabito, umarł w prawie każdym  aspekcie tego słowa, mimo iż chodził, 
rozmawiał, oddychał i budził się każdego ranka ze świadomością, że czeka go kolejny dzień.

Dzień, w ciągu którego musiał przebijać się przez świat nie posiadając bogactwa, sławy z 

tytułu, że jest Richardem Palenem, międzynarodowym mistrzem tenisa. Dzień, który musiał 
przeżyć bez przyjaciół, bez własnych dzieci, bez swojej żony Sary.

Zamknięty w sobie, mocno zaciskał usta i nie odzywał się prawie do nikogo od momentu, 

kiedy rankiem otwierał oczy, aż do czasu, gdy zamykał je wieczorem oszołomiony wódką i 
wykończony próbą zapomnienia o wszystkim.

Ale prawie każdego dnia nachodziła go chwila, kiedy wszystko znów było tak żywe, jakby 

się   właśnie   działo…   jakby   się   działo   nieustannie.   Odwraca   się   od   kierownicy,   żeby 
uśmiechnąć się do Sary, przepełniony triumfem po zwycięstwie w California Open. I wtedy 
dochodzi do czołowego zderzenia z nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką Safeway, której 
nawet nie zauważył.

Ten ułamek sekundy spędził w piekle. Sara zniknęła w fontannie krwi wśród rozdartych 

obić fotela,  zupełnie  jakby chciała  schować się  do skrytki  samochodowej.  Joana  i Davie 
wrzeszczeli piskliwie. W następnej chwili usłyszał dźwięk kruszonego szkła, a potem ostry 
trzask pękających kości własnych nóg. Ktoś powiedział tuż przy jego uchu — może później, a 
może od razu po wypadku — „Jezu Chryste”.

Miesiące, które nastąpiły potem, stanowiły nie kończące się pasmo bólu, białej szpitalnej 

pościeli,   kwiatów,   co   lśniły   barwami   w   popołudniowym   świetle,   zatroskanych   twarzy 
przyjaciół. A później było coraz mniej kwiatów, coraz mniej przyjaciół, ale tyle samo bólu.

Prawie   po   roku  zasiadł   w   biurze   Weinman,   Westlake   &   Calloway  na   Nob   Hill,   skąd 

rozciągał   się   widok   na   całe   San   Francisco   spowite   kompletnie   mgłą,   a   jego   prawnik 
powiedział:

— Technicznie, Rick, jesteś skończony.
Tak więc tego szarego, październikowego dnia jest tutaj, w Preston w stanie Connecticut, 

w domu, który jego pradziadek przekazał jego dziadkowi, a dziadek zostawił jego ojcu. To tu 
zaledwie przed jedenastoma laty spotkał Sarę Nugent i zakochał się w niej bez pamięci. Tutaj 
umarła na raka jego matka.

W roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym ojciec sprzedał ten dom Millerom, 

obcym   ludziom   o   oczach   jak   mięsne   muchy,   które   nigdy   nie   mogą   usiedzieć   dłużej   w 
miejscu. Ale zawsze pozostał domem rodzinnym Richarda. Zawsze uważał go za swój.

Kiedy Millerowie się wyprowadzili, przez ponad dwa lata dom stał pusty — zbyt odległy 

od   Nowego   Jorku,   żeby   codziennie   do   niego   dojeżdżać,   i   zbyt   obszerny   na   posiadłość 
letniskową. Niszczał, bo zbyt drogo kosztowałoby ogrzewanie — dom, ofiara starodawnej 
społeczności znacznie mniej licznej, niż była w wieku osiemnastym.

Wystawiono go na sprzedaż za żenująco niską cenę, a co ważniejsze, był dla Richarda 

czymś  bliskim, a wszystko inne, co bliskie, zostało mu odebrane. Chciał zbudować korty 
tenisowe,   odnowić   dom   i   utworzyć   Okręgowy   Zawodowy   Klub   Richarda   Palena.   Pięć 
gościnnych  pokoi, bar i zawodowa kadra dla mściwych  zastępców dyrektorów, którzy na 
korcie pragnęliby zetrzeć swoich przełożonych na proszek.

background image

Włożył w to swoje ostatnie pięćdziesiąt osiem tysięcy dolarów plus tyle pieniędzy,  ile 

udało mu się pożyczyć z New Milford Savings Bank (kolejne siedemdziesiąt pięć tysięcy), 
plus   osobliwie   posępną   determinację,   jaką   posiadać   może   tylko   pozbawiony   wszystkiego 
człowiek. Przeszedł przez salon i usiadł w jedynym, ale za to wspaniałym fotelu od Searsa 
wybitym welurem koloru kawy. Odkręcił półlitrową butelkę jacka danielsa zapomnianą przez 
jego konsultanta.

— Na zdrowie — powiedział po polsku, wznosząc szklankę kierunku sufitu pokrytego 

zaciekami.

Nie wiedział nawet, kiedy zapadł w sen, ale gdy się obudził, za oknami padało, a do 

pokoju sączyło się pierwsze światło wstającego dnia. Miało barwę zimnej herbaty. Dzwonił 
telefon.

Sięgnął po słuchawkę, przyłożył ją do ucha odwrotną stroną i powiedział:
— Tak, słucham?
To był Ron Maccione, przedsiębiorca budowlany.
— Przepraszam, że tak wcześnie, panie Palen, ale o dziewiątej muszę być już w Danbury. 

Zrobiłem dokładny kosztorys i pomyślałem sobie, że będzie pan chciał go znać.

— W porządku — odparł Richard, przecierając dłonią twarz. — I co pan proponuje?
— Cóż… należy pan do rodowitych mieszkańców Preston, wraca pan w swoje strony. 

Zostało już niewielu rodowitych mieszkańców… Poza tym widzę, że władze okręgu blokują 
mój kontrakt na asfaltowanie parkingu dla szkoły… No, mogę oczyścić panu tę łąkę za dwa i 
pół… dwa dwieście pięćdziesiąt, jeśli zapłaci pan gotówką.

Skacowany Richard stał pośrodku salonu.
— Świetnie — zgodził się. — Może pan zaczynać.
O   jego   decyzji   zadecydowała   nie   tylko   cena.   Głównie   przeważył   tu   fakt,   że   ktoś   go 

przywitał w domu.

Trzy spychacze przyjechały w najbliższy poniedziałek i równały teren przez cały dzień, a 

Ron Maccione pojawiał się i znikał, wydawał polecenia i otwierał jedną po drugiej puszki z 
piwem Miller Draft. Richard stał przy oknie, czuł się oddzielony od tego wszystkiego, ale 
zarazem trochę się pozbierał, jak tamtego dnia, kiedy zdjęto mu gips ze zmiażdżonej lewej 
kostki.

Około południa odezwał się dzwonek przy drzwiach i Richard poszedł otworzyć. W progu 

ujrzał   wysoką   kobietę   o   mlecznobiałej   twarzy.   Trzymała   w   ręku   owinięty   w   czerwoną 
kraciastą ścierkę półmisek.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — powiedziała. Miała prawie białe włosy i wygląd 

Skandynawki. Była ubrana w grubą staroświecką wełnianą szarą sukienkę. Wyciągnęła w 
jego stronę zawinięty w ściereczkę półmisek.

— Proszę, to jest placek brzoskwiniowy.
— Cóż, dziękuję — odparł Richard. — Ale… ale może pani wejdzie. Przepraszam tylko za 

bałagan.

Przeszła przez próg i rozejrzała się czujnie, a zarazem ciekawie po otoczeniu.
—   Nigdy   jeszcze   tutaj   nie   byłam   —   wyjaśniła.   —   Millerowie   nie   należeli   do   ludzi 

towarzyskich.

Odebrał od niej ciasto i postawił na parapecie.
— Sprowadziłem się tutaj — powiedział. — Czy mam od razu oddać pani ścierkę?
— Och, zrobi pan to później. — Przeszła przez salon niczym bohaterka z filmu Bergmana; 

spokojna, opanowana, bez uśmiechu. — To dziwne, kiedy się pomyśli o historii, która pana i 
mnie łączy.

— To znaczy? — spytał Richard.

background image

Nie odwróciła się w jego stronę.
— Obecnie nazywam się Greta Reuter. Kiedyś nosiłam nazwisko Sturgeon. Moja rodzina 

osiedliła się tutaj w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym, podobnie jak pańska.

— Naprawdę?
Spojrzała   w   końcu   na   Richarda   z   uśmiechem   jak   wyciętym   z   magazynu   filmowego   i 

przylepionym do twarzy.

— Nie znaczy to wcale, że rodziny Palenów i Sturgeonów się przyjaźniły. Nie w tamtych 

czasach.

— Nic mi o tym nie wiadomo — odrzekł Richard, czując się tak, jakby musiał za coś 

przepraszać, ale nie wiedział za co.

— No cóż — ciągnęła kobieta — Palenowie oskarżyli w tamtych czasach Sturgeonów o 

czarnoksięstwo. Nathan Nugent również. Tyle  że on wycofał oskarżenie, kiedy doszło do 
rozprawy. Ale George Sturgeon został przygnieciony, a Missie Sturgeon spłonęła na stosie. 
Ani Sturgeonowie, ani Nugentowie przez ponad sto lat nie wybaczyli tego Palenom.

— Moja była żona pochodziła z Nugentów — odparł Richard.
— Tak… Sara Nugent. Znałam ją.
— Dziwi mnie, że w młodości nigdy pani nie spotkałem.
— Nie wolno nam było zadawać się z Palenami. Musieliśmy trzymać się od nich z daleka. 

Takiego zdania była zawsze moja matka. Palenowie to trucizna.

Richard uśmiechnął się.
—   Ma   pani   ochotę   czegoś   się   napić?   Może   wreszcie   po   tych   wszystkich   latach 

zakończymy waśnie.

Greta   Reuter   wydęła   usta   i   przez   chwilę   rozważała   propozycję.   Po   dłuższej   chwili 

potrząsnęła głową.

— Powinnam jak najszybciej wracać. Czeka mnie jeszcze masa roboty. Gotowanie, pranie.
— Jak pani sobie życzy — odparł Richard, nie wiedząc, czy zjednał sobie przyjaciółkę, 

czy nie.

Oficjalnie potrząsnął ręką Grety i kobieta opuściła jego dom. Czuł się w jakiś sposób 

osobliwie winny, jakby po raz pierwszy sprzeniewierzył się Sarze.

Po odejściu Grety stanął w oknie i obserwował spycharki Rona Maccionego wyrównujące 

łąkę — jasnożółte mechaniczne potwory na tle ciemnych drzew. Sięgnął po kraciastą ścierkę i 
odkrył otrzymany od Grety Reuter brzoskwiniowy placek. Był mocno posypany cukrem, a na 
brzegach lekko przypalony. Na górze ciasta Greta Reuter wykonała napis: „Witamy w domu”.

Ronowi   Maccionemu   praca   zajęła   sześć   dni.   Wywieziono   ponad   sto   pięćdziesiąt   ton 

głazów   i   kamieni,   które   na   obrzeżach   posiadłości   tworzyły   resztki   kamiennej   ściany. 
Robotnicy   wyrównali   teren,   przygotowując   go   dla   Frasera   i   Fairmonta.   Oni   mieli   zalać 
wszystko asfaltem i wytyczyć korty.

Późnym   wtorkowym   popołudniem,   kiedy   załadowano   już   na   lorę   ostatnią   spycharkę, 

pojawił się Richard z sześciopuszkowym kartonem schłodzonego piwa marki Olimpia Gold i 
wręczył go robotnikom.

— Jeszcze nigdy w życiu nie przerzuciłem tylu kamieni — oświadczył Ron Maccione i 

napił się piwa. — Ale teraz ma już pan, panie Palen, gotowy plac. Może pan sam sprawdzić 
wasserwagą.

— Wykonał pan kawał solidnej roboty, panie Maccione. Zaraz wypiszę panu czek.
Tego wieczoru Richard odbył powolny, samotny spacer po łące. Dęby spowijały cienie, 

niczym na teście Rorschacha

*1

. Wiał przenikliwy, wilgotny wiatr. Dom jest tam gdzie serce, 

ale   serce   wcale   nie   jest   w   domu.   Długo   stał   na   resztkach   skały   i   spoglądał   w   kierunku 
budynku.

1

*

 Stosowany w psychologii test osobowościowy, podczas którego pacjent ma powiedzieć, z czym kojarzą 

mu się przedstawione plamy atramentu.

background image

Miał   właśnie   do   niego   wracać,   kiedy   usłyszał   pusty   dźwięk   uderzających   o   siebie 

poluzowanych kamieni. Zawahał się i zaczął nasłuchiwać, ale stukot się nie powtórzył, a pole 
spowijała głucha cisza. Jak ciężka, wilgotna płachta.

Ruszył do domu przez idealnie wyrównane pole, które niebawem przekształci się w jego 

korty   tenisowe.   Kiedy   już   zamknął   dokładnie   drzwi   wejściowe   i   znalazł   się   w   sypialni, 
uświadomił sobie, że tego dnia ani razu nie pomyślał o Sarze i dzieciach. Może czas już 
powoli goił rany?

W nocy w sypialni o oknach pozbawionych zasłon, leżąc na składanym łóżku, śnił, że 

przywala go jakiś nieludzki ciężar. Walczył, wił się, lecz nacisk rósł tak, że powoli Richard 
tracił oddech.

Chciał   krzyczeć,   ale   przez   sen   nie   docierał   do   niego   własny   głos.   Ciężar   zaczynał 

miażdżyć mu stopy, później golenie, kości pękały wzdłuż niczym łodygi bambusa. Później od 
kolan oddzieliły się rzepki, pękły w drzazgi kości ud. Na końcu z potwornym bólem rozpękła 
się miednica i pościel zalały jego wnętrzności.

Obudził   się   targany   dreszczami,   zupełnie   jakby   dręczyła   go   wysoka   gorączka.   Otarł 

prześcieradłem pot z twarzy. Spojrzał na zegarek. Jeszcze nawet nie minęła północ.

Zszedł do kuchni i nalał sobie dużą szklankę wody. Stał, pił wodę, cały czas nie zdejmował 

dłoni z kurka kranu, jak robią to dzieci, i spoglądał na swoje odbicie w oknie. Nieustannie 
śniła mu się Sara, śniły mu się krzyczące dzieci, ale od czasu wypadku takiego snu jeszcze nie 
miał.

Zapewne jest to wynik powolnego dochodzenia do równowagi; zasklepiają się blizny. Nie 

był pewien, czy taka kuracja mu odpowiada, nie był pewien, czyją zniesie… Ale może tego 
właśnie potrzebował.

Wylał ze szklanki resztkę wody i odstawił naczynie na suszarkę dnem do góry. Kiedy 

dotarł   do   schodów,   usłyszał   suchy,   donośny   trzask   uderzających   o   siebie   przedmiotów. 
Zamarł   w   bezruchu   i   nadsłuchiwał.   Może   to   w   rurach   kanalizacyjnych?   Ale   dźwięk   był 
głuchy, odbijał się echem, jak dwie uderzające o siebie czaszki.

Dwie czaszki lub dwa kamienie.

— Czy pan sobie ze mnie żarty stroi? — zapytał Ron Maccione.
Richard stał w przedpokoju, a obok niego, na kuchennym stole parował duży kubek z 

kawą. Było kilka minut po siódmej i słońce wzeszło dopiero dwadzieścia minut wcześniej.

— Nie żartuję, panie Maccione. Pole jest ich pełne.
— No cóż, cholernie trudno w to uwierzyć, panie Palen. Wywieźliśmy stamtąd ponad sto 

pięćdziesiąt   ton   kamieni   i   skał.   Ziemię   wyrównaliśmy   i   rozdrobniliśmy   na   puder   dla 
niemowlęcia.

— Chce pan tam iść i sprawdzić osobiście?
— Jasne, że pójdę i sprawdzę to osobiście. Ale dzisiaj jestem pierońsko zajęty. Co pan 

powie na poniedziałek?

— Panie Maccione, muszę anulować pański czek. Obiecał mi pan, że nie zostanie żaden 

kamień, prawda?

— Wywiozłem wszystkie, panie Palen. Kiedy odjeżdżaliśmy z pola, nie było na nim nic, 

co zasługiwałoby na miano kamienia.

Richard pociągnął z kubka łyk kawy i sparzył się w usta.
— Sam pan mówił, że wracają. Coś związanego z fizyką. Syndrom pudełka z kaszą.
— No cóż, tak, ale tylko jeśli zostaną jakieś pod powierzchnią ziemi. Myśmy je wszystkie 

usunęli, panie Palen. Usunęliśmy dokładnie.

Richard sięgnął po telefon i przesunął się o krok, tak że w perspektywie korytarza, przez 

okno salonu wychodzącego na ogród i tyły domu miał widok na lakę. Poranne światło było 
jasne i nie zostawiało najmniejszych złudzeń. Chociaż łąkę częściowo zasłaniały sosny, nawet 

background image

z   tej   odległości   widać   było   zalegające   pole   kamienie.   Setki   głazów   pokrywało   idealnie 
wyrównaną od końca do końca powierzchnię. — Kurwa — mruknął Ron Maccione. — Piove 
sul bagnato.

Czekając na przyjazd Rona Maccionego, oszołomiony Richard spacerował po polu, torując 

sobie drogę między głazami. Jak, do diabła…

Nawet jeśli uwzględnić geologiczne zjawisko przesiewania — tak zwany efekt „pudełka 

kaszy”,   który   sprawia,   że   mniejsze   odłamki   skał   przesiewają   się,   opadając   niżej   między 
większymi,   podobnie   jak   puder   wypycha   w   górę   większe   fragmenty   w   pudełku   Cap’n 
Crunchberries — owe setki kamieni nie mogły wyjść na powierzchnię w ciągu jednej nocy. A 
nikt   ich   przecież   nie   nawiózł   tutaj   ciężarówką,   bo   na  świeżo   wzruszonej   ziemi   nie   było 
najmniejszych śladów; ani odcisków stóp, ani śladu opon.

Richarda   ogarnął   dziwny   niepokój;   zupełnie   jakby   ponowne   pojawienie   się   kamieni 

stanowiło coś więcej niż fenomen  z punktu widzenia nauki. Odnosił wrażenie, że jest to 
ostrzeżenie… groźba.

Niektóre głazy były olbrzymie, miały po półtora metra średnicy i musiały ważyć trzysta, 

czterysta kilogramów. Inne były małe. Podniósł niewielki kamień i cisnął nim w głąb łąki.

Kiedy   cofał   się   o   krok   i   nasłuchiwał   dźwięku   upadającego   kamienia,   usłyszał   tuż   za 

plecami aksamitny, cichy głos:

— Wcześnie pan wstaje, panie Palen.
Odwrócił się. Obok stała Greta Reuter. Miała bladą twarz i oczy jasne jak światło poranka. 

Ubrana była w kasztanową grubą sukienkę i wełniany szal w tym samym kolorze.

Rozejrzała się po polu.
— Myślałam, że zamierza pan tę łąkę oczyścić — powiedziała. — Tutaj raczej trudno grać 

w   tenisa,   prawda?   Kamienie   się   przemieszczają,   kamienie   kaleczą   stopy,   kamienie   są 
zdradliwe.

Całe jej zachowanie świadczyło o tym, że jest lekko rozbawiona.
—  Najwyraźniej   posiadają  również  zdolność  wynurzania  się  na  powierzchnię   w  ciągu 

jednej nocy — mruknął Richard. — Wczoraj to pole było dokładnie oczyszczone. Nie został 
ani jeden kamyk.

Greta Reuter nic nie odpowiedziała, ale w dalszym ciągu się uśmiechała.
Richard dopił kawę.
— Czy nic pani o tym nie wie? To znaczy, czy nie orientuje się pani, czy w okolicy ktoś 

również nie wpadł na pomysł założenia kortów tenisowych?

Greta Reuter odwróciła głowę.
— Ludzie są tutaj bardzo skryci i zazdrośnie strzegą swoich tajemnic.
—   Aż   na   tyle   zazdrośni,   żeby   sabotować   mój   pomysł   stworzenia   kortów?   —   odparł 

Richard. Zawahał się, po czym dodał: — Tak tylko pytam. Byłem kiedyś mistrzem tenisa. 
Okres zazdrości w moim życiu już minął.

— Myślę, że to może być sabotaż — odparła Greta Reuter. — Ale jeśli nawet tak jest, kto 

to zrobił, a przede wszystkim w jaki sposób?

— Magia? — zasugerował Richard. — Te strony słyną z guślarstwa.
Greta   Reuter   spoglądała   przez   chwilę   na   niego   złośliwie,   po   czym   zadarła   głowę   i 

wybuchnęła głośnym, męskim śmiechem.

Oszołomiony   i   rozwścieczony   Ron   Maccione   sprowadził   ponownie   dwa   buldożery. 

Uprzątnięcie pola zajęło mu półtora dnia.

— Nie wiem, co tu się stało, i niech pan mnie o to nie pyta — oświadczył. — Biorę na 

siebie całą odpowiedzialność, w porządku? Obiecałem, że oczyszczę pole, żadnych kamieni, 
di riffe o di raffe. Ale niech mnie piorun strzeli, jeśli wiem, co tu się dzieje.

background image

Tej nocy Richarda obudził klekot; donośny, głuchy, klekoczący dźwięk. Czaszki znów się 

o siebie obijały. Zbudził się spocony, drżący, przerażony… ale świadomy tego, że nie śniła 
mu się Sara. Tym razem śniło mu się coś nowego, coś zimnego, szorstkiego, coś, co miało 
związek z Preston i z kamieniami na łące — jasne oczy Grety Reuter.

Usiadł   na   skraju   łóżka   i   łyknął   ciepławej   wody.   Następnie   wstał   i   otulił   się   starym 

szlafrokiem, tym, który dostał jeszcze od Ivana Lendla po zawodach na Wimbledonie przed 
sześcioma laty, po czym chwiejnie ruszył na dół.

Otworzył   drzwi   do   kuchni.   Na   niebie   wzeszedł   księżyc.   W   jego   bezbarwnym   świetle 

ujrzał, że kamienie wróciły. Zasłały całe pole, a nawet pojawiły się bliżej domu, w ogrodzie.

Richard przeszedł do salonu, otworzył opróżnioną do połowy butelkę jacka danielsa i nalał 

sobie całą szklankę alkoholu. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Wyglądał jak duch; jak 
śmiertelnie wystraszony duch.

Saro — pomyślał. — Saro, pomóż mi.
Ale noc pozostawała cicha, a kamienie leżały na całym polu i w ogrodzie jak wyrzucone 

tutaj przez jakiś przedwieczny przypływ.

Kusiło go, żeby natychmiast zatelefonować do Rona Maccionego, ale odczekał do rana.
— Pan Maccione? Wróciły.
— Co? Co wróciło? O czym pan mówi?
— O kamieniach. Wróciły. Prawdę mówiąc, jest ich jeszcze więcej.
Zapadła długa, głucha cisza. Jeśli ktoś potrafił oddać przez telefon uczucie goryczy tak 

silnej i tak chłopskiej jak trybula leśna, to Ronowi Maccionemu udała się ta sztuka.

— Proszę zatem podać mnie do sądu — powiedział.
— Słucham?
— Powiedziałem, że proszę podać mnie do sądu. Umywam ręce.

Cały ranek Richard trzeszczącą taczką zwoził z pola kamienie i składał je na skraju łąki. 

Mimo że dzień był chłodny, burzowy, a w oddali pojawiały się błyskawice, o jedenastej był 
mokry od potu, ciężko dyszał i musiał zdjąć koszulę. Czuł się jak bohater bajki braci Grimm 
—   Dick,   Dźwigacz   Kamieni.   Przepchnął   z   klekotem   taczkę   do   ogrodu,   gdzie,   jak   sobie 
obiecał, chciał zrobić jeszcze jeden nawrót, kiedy koło swego domu spostrzegł przyglądającą 
mu się Gretę Reuter.

Odstawił taczkę i kantem dłoni otarł pot z czoła. Nie odezwał się słowem.
— Widzę, że kamienie wróciły — zauważyła  kobieta, zbliżając się do niego biegnącą 

zakosami ścieżką. Skręciła w lewo, w prawo, znów w lewo i ponownie w prawo.

Skinął milcząco głową, bo ciągle nie mógł złapać tchu.
— To już fenomen — powiedziała, ciągle się śmiejąc. — Odkrył pan przyczynę? Albo 

może wie pan, kto to robi?

Otarł tors koszulą.
— Napije się pani kawy?
— Przyniosłam następne ciasto — odparła. — Widziałam, że tamto panu smakowało. Tym 

razem z jagodami. Smutnymi, czarnymi jagodami.

—   Dziękuję   bardzo,   ale   nie   powinna   pani   sprawiać   sobie   tyle   kłopotu.   Jestem 

przyzwyczajony do jedzenia mrożonek, pizzy i fasoli.

Poszła za nim do kuchni.
— Proszę mi powiedzieć — odezwała się. — Kiedy rozgrywał pan mecz tenisowy i robił 

coś specjalnie, żeby przeciwnika wystraszyć lub zbić z tropu, jak pan nazywał taką czynność?

Richard przesłał jej ostre spojrzenie.
— Nie wiem. Chyba podłamywaniem psychicznym.
— O, właśnie — odparła z uśmiechem. — Podłamywanie psychiczne.

background image

Wyszła, a on zdjął z ciasta serwetkę i ujrzał wyryte w nim zdanie: „Odpłacam ci pięknym 

za nadobne”.

Obudziło go stukanie. Mroczne, twarde jak granit pukanie. Usiadł na łóżku, zapalił nocną 

lampkę i zaczął nasłuchiwać. Ktoś był w domu. Ktoś lub coś. Słuchał przez dwie czy trzy 
minuty, starając się oddychać jak najciszej.

Zza drzwi dobiegał delikatny chrzęst. Richard wyskoczył z łóżka i przeszedł przez pokój. 

Był już prawie przy wyjściu, kiedy drzwi trzasnęły głośno i wyskoczył górny zawias.

Zamarł w bezruchu z dłonią na klamce. Drzwi ponownie załomotały — donośny trzask, 

jakby   trzask   miażdżonego   drewna.   Nieustannie   dobiegało   ciężkie,   paskudne   zgrzytanie   i 
łomot. Coś musiało ze straszliwą siłą napierać na framugę.

Ale co?
Drzwi trzasnęły i Richard cofnął się krok. Za późno. Wydarte z zawiasów, wystrzeliły do 

przodu i spadły na niego, a za nimi posypała się lawina kamieni. Wrzasnął z bólu, kiedy 
jednocześnie pękły mu obie kostki, a stalowe śruby, za pomocą których złożono kości jego 
ud, wbiły się w ciało.

Leżał przygwożdżony plecami do podłogi, a na nim spoczywały drzwi przywalone górą 

kamieni.

— Aaaa! Boże! Pomocy! — wrzasnął. — Boże! Pomocy! Nikt nie odpowiedział, a drzwi 

stawały się cięższe i cięższe, w miarę jak upadały na nie coraz to nowe kamienie.

Kamienie żyły. Były niczym olbrzymie, ślepe, pełznące powoli żółwie, które bezlitośnie, 

nieustępliwie chciały wycisnąć z niego resztki życia.

Czuł, jak pęka żebro po żebrze. Czuł, jak coś wybucha mu w środku, a do ust podchodzi 

krew i żółć. Wypluł je, zakaszlał i zadławił się.

— Boże! — wycharczał.
Płuca miał tak ściśnięte, że prawie nie mógł złapać tchu.
Głowa opadła mu do tyłu, wywrócił oczyma… i w tej samej chwili ujrzał stojącą nad sobą 

Gretę Reuter w długiej szarawej sukni. Jasne włosy miała  rozpuszczone i uśmiechała  się 
łagodnie. Dłonie złożyła jak do modlitwy.

— Pomóż mi — szepnął. — W imię Boga, pomóż mi.
Greta Reuter powoli pokręciła odmownie głową.
—  William  Palen   nie  pomógł   George’owi Sturgeonowi  ani  w   imię  Boga,  ani  w  imię 

niczego. Jego żona Emily błagała o życie, ale William Palen miał serce z kamienia.

— Pomóż mi — powtórzył Richard. — Nie mogę…
Greta Reuter ponownie pokręciła głową.
— William Palen polecił  na końcu zebrać wielki stos głazów i zgniótł  nimi  George’a 

Sturgeona. A teraz ty wróciłeś do Preston. Jesteś w prostej linii potomkiem Williama Palena, 
a więc musisz za to zapłacić.

Uklękła obok niego i dotknęła mu czoła zimnymi palcami.
— Żyje we mnie Missie Sturgeon. Missie Sturgeon żyła z pokolenia na pokolenie we 

wszystkich kobietach Sturgeonów i czekała, aż nadejdzie pora, żeby się zemścić. Tak to już 
jest z wiedźmami.

Był   w   stanie   tylko   sapnąć.   Na   stos   upadł   kolejny   wielki   głaz   i   to   wystarczyło,   żeby 

Richardowi pękła miednica.

— Odpłacam ci pięknym za nadobne — powiedziała z uśmiechem Greta Reuter, odrzuciła 

do tyłu włosy i złożyła pocałunek na jego skrwawionych ustach.

Nigdy nie przypuszczał, że takie powolne zgniatanie może być aż tak bolesne. Czuł się tak, 

jakby przerywano mu każdy nerw oddzielnie, jak druty w kablu elektrycznym. Ale nie mógł 
już wciągnąć powietrza w płuca, żeby krzyczeć.

Najgorsze, iż czuł, że wrzeszczy, a nie mógł wrzeszczeć.

background image

Saro — pomyślał w męce. — Saro.

Greta  Reuter  niczym  szary cień  opuściła  dom,  zostawiając  za sobą otwarte  drzwi. Na 

horyzoncie tańczyły epileptyczny taniec błyskawice.

Kiedy szła przez łąkę, rozrzucone kamienie zaczynały klekotać o siebie i toczyć się.
Dotarła do środka łąki; jasne włosy chłostały jej twarz, a za nią z łoskotem toczyły się 

kamienie i padały jej do stóp. Zalśniła błyskawica… w jej blasku oczy Grety zabłysły niczym 
biały marmur.

Doszła do końca łąki i wtedy w ciemnościach zmaterializowała się wysoka ciemnowłosa 

postać. Kobieta z ciemnymi oczyma i z twarzą niczym porcelanowa maska.

— Dokąd to się wybierasz, Missie Sturgeon? — zawołała wysokim, stanowczym głosem.
Greta Reuter zastygła sztywno, w bezruchu, a sunący za nią rząd kamieni klekotał w ciszy.
— Kim jesteś? — zapytała Greta Reuter. — Czego ode mnie chcesz?
— Co zrobiłaś, Missie Sturgeon?! — wrzasnęła kobieta. Jej głos był jak wizgot piły; jej 

głos był niczym krzyk mew.

Greta Reuter na miękkich nogach postąpiła trzy kroki do przodu. Kamienie sunęły za nią.
— Sara Nugent — szepnęła.
— Zabiłaś go! — rzuciła jej w twarz oskarżenie Sara. — Nie miałaś prawa. Nie miałaś 

prawa go wzywać.

Greta Reuter zrobiła jeszcze krok do przodu, ale Sara wyciągnęła ramiona, a z palców 

trysnęły jej snopy niebieskich iskier… Prawdziwa magia… I Greta Reuter stanęła sztywno, 
przerażona, jej włosy uniosły się pionowo jak włosy kobiety, którą za chwilę ma porazić 
piorun. Wykrzywione usta wrzeszczały bezgłośnie, wrzeszczały…

— Nie miałaś prawa — powtórzyła Sara miękkim i matowym od elektryczności głosem. 

— Grzech umiera wraz z grzesznikiem, wiesz o tym.

Greta Reuter krzyczała. I wtedy trafiła ją błyskawica, dokładnie w czubek głowy. Przez 

jedną   straszliwą   sekundę   widać   było   przez   skórę   jej   kości.   Następnie   runęła   do   tyłu   w 
płomieniach, drżała i skręcała się w konwulsjach, a z szeroko otwartych ust płynął dym.

Otaczające   ją   kamienie   pękały   i   eksplodowały,   rozpryskiwały   się   we   wszystkich 

kierunkach.

Sara stała nad nią tak długo, aż burza stopniowo umilkła.  Następnie  ruszyła  w stronę 

domu, gdzie wreszcie czekał na nią Richard.

background image

K

OBIETA

 

W

 

ŚCIANIE

Archbold, Ohio

Archbold   w   Ohio   (trzy   tysiące   trzystu   osiemnastu   mieszkańców)   jest   jedynym 

miasteczkiem spośród wymienionych w tej książce, w którym nie mieszkałem (zatrzymałem 
się w nim tylko na dwadzieścia minut, żeby wypić kawę i zjeść duńskiego sera). Aby nikogo 
nie urazić,  mógłbym  wymyślić  jakiś  nadzwyczaj  ważny powód, dla którego  piszę o tym 
miasteczku. Musiałby go zaakceptować każdy jego mieszkaniec. Ale ponieważ nadałem mu 
fikcyjny wymiar i odmieniłem realia, przechrzciłem je na „Archman”. Odwiedziłem Toledo i 
Defiance, widziałem Independence Dam. Pejzaże i życzliwość ludzi, których tam spotkałem, 
ujęły mnie za serce do tego stopnia, że postanowiłem umieścić akcję tego opowiadania na 
niezmierzonych przestrzeniach północnego Ohio… gdzieś na Środkowym Zachodzie, między 
Cleveland a zachodzącym słońcem.

Mam   jeszcze   widokówkę,   którą   kupiłem   w   Archbold.   Przedstawia   jakieś   budynki   bez 

wyrazu. Może Archbold dla tych, co tam żyją i kochają to miejsce, jest jakie jest, ale warto 
pamiętać, że powinno być także polem do popisu dla niczym nie skrępowanej wyobraźni.

background image

K

OBIETA

 

W

 

ŚCIANIE

Tego dnia, w którym przybyłem na Caper Street pod numer trzydzieści jeden, lał zimny, 

posępny deszcz. Nakrywszy głowę przemoczonym egzemplarzem  Archman Times,  skulony 
przebiegłem odległość dzielącą uniesioną tylną klapę mego kombi od uchylonych drzwi.

Kiedy   wreszcie   wszystko   się   skończyło,   otoczony   ociekającymi   deszczówką   pudłami 

usiadłem w starym brązowym, podniszczonym fotelu, zamknąłem oczy, żeby nie raził mnie 
ostry blask nie osłoniętej żarówki, i odetchnąłem z ulgą.

Ale po części ze smutkiem, bo Vicky odeszła, odszedł również Jimmy Junior, a ja byłem 

sam w Archman w stanie Ohio. Panowała deszczowa noc, miałem przemoczone buty i po 
trwającym cztery lata małżeństwie nie mogłem się pochwalić żadnym dorobkiem z wyjątkiem 
starych magazynów, bożonarodzeniowych pocztówek o pozaginanych rogach i płyt, których 
nigdy już nie chciałem słuchać.

Przejrzałem cztery kartonowe pudła, zanim znalazłem do połowy opróżnioną butelkę wild 

turkey. Nie było nawet z czego się napić, chyba że nalałbym sobie do wazonika. Usiadłem 
pod nagą żarówką i przepiłem sam do siebie. Wzniosłem toast za miłość, za życie, za to, co 
do diabła.

Tyle   razy   bałeś   się   odejść.   Tyle   razy   pyskowałeś,   kłóciłeś   się,   przez   cały   czas   nie 

wierzyłeś,   że   pewnego   dnia   to   zrobisz.   Lecz   pewnego   dnia   to   robisz.   Oto   stoisz   po 
niewłaściwej stronie drzwi. To tyle. Wydarzyło się coś nieodwracalnego i nie masz drogi 
powrotu.

Moja rada dla wszystkich niezadowolonych mężów: nie kłóć się, nie pij, nie wychodź.
Teraz   Vicky   pracuje   w   Toledo   w   charakterze   sekretarki,   Jimmy   Junior   został 

zaklasyfikowany jako dziecko z rozbitej rodziny, a ja przygotowuję się do podjęcia pracy na 
stanowisku nauczyciela geografii i wychowania fizycznego w szkole Archman Junior High. 
Całe   życie   w   jednej   chwili   postawione   zostaje   do   góry   nogami…   po   prostu   dlatego,   że 
wychodzi się trzasnąwszy drzwiami.

Dokończyłem drinka i na chwilę się przyłożyłem, a następnie postanowiłem się przejść, a 

przy okazji wpaść gdzieś na kolację. Wyszedłem wąskimi, frontowymi schodami i ruszyłem 
Caper Street aż do Main.

Przestało padać, ale ulice były jeszcze mokre. Od czasu do czasu z szumem opon mijał 

mnie  samochód.  Czerwone światła  pozycyjne  lśniły na mokrym  asfalcie.  Wbiłem ręce w 
kieszenie i popatrzyłem w szybko przejaśniające się niebo. Uświadomiłem sobie, że od osób, 
które znam i kocham, dzieli mnie trzy tysiące kilometrów.

Na rogu Willow i Main mieścił się Irv’s Best, niewielki bar z zaparowanymi szybami. 

Wstąpiłem do niego. W nozdrza uderzył mnie zapach pieczonego mięsa, grapefruitowej gumy 
do żucia i komiksów Elf Quest. Za ladą urzędował sprawiający wrażenie zmęczonego chłopak 
z twarzą jak kartofel i w papierowym kapeluszu.

— Czy dostanę kanapkę rewuben i jasne piwo? — zapytałem.
Nalał piwo.
—   Chce   pan   mieć   gazy?   Po   tym   będzie   je   pan  miał   na   pewno.  Piwo  i   rewuben.   To 

gwarantowana recepta na gazy.

— Chcę po prostu kanapkę i piwo, to wszystko.
Parsknął.
— Jedzie pan na wschód?
— Nigdzie nie jadę.
Zmarszczył brwi. Najwyraźniej nie rozumiał.
— Przeprowadziłem się tutaj. Będę tu mieszkał.
— Przyjechał pan, żeby zamieszkać w Archman? Urwał się pan z choinki?

background image

— Jestem nauczycielem geografii i wychowania fizycznego w Junior High.
— Urwał się pan z choinki?
—   Nie   sądzę   —   odparłem,   ale   tym   razem   już   mnie   zirytował.   —  Szukałem   jakiegoś 

spokojnego miejsca, a Archman na takie wygląda.

— Tak, tu akurat ma pan rację. Archman jest raczej spokojne. Tak cholernie spokojne, że 

przysyłają szeryfa aż z Wauseon, żeby sprawdził, czy jeszcze żyjemy.

Parsknął jeszcze głośniej, po czym przez jakiś czas wycierał stalowy szynkwas brudnym 

gałganem.

—   Mamy   tu   kościół,   sklep,   cegielnię   i   bibliotekę   pełną   książek,   które   już   wszyscy 

przeczytali. To tyle.

Umilkł i zamyślił się na chwilę, a następnie wyciągnął rękę i powiedział:
— A tak swoją drogą nazywam się Carl. Miło mi pana poznać. Witamy w Archman.
— Co się stało z Irvem?
— Z jakim Irvem?
— To miejsce nazywa się Irv’s Best, prawda?
— A, Irv. Umarł.

Skończyłem   kanapkę   i   wyszedłem   na   Caper   Street.   Carl   miał   rację.   Archman   było 

najspokojniejszym  miejscem, w jakim kiedykolwiek byłem.  Kiedykolwiek. Możesz stać o 
północy na środku Main Street i nie słyszeć żadnego dźwięku. Jakby miasto spowijała gruba, 
filcowa płachta. To wspomnienia dziecięcej klaustrofobii, która ogarniała mnie, gdy leżałem 
pod zbyt ciężką kołdrą.

Znużony wspiąłem się po schodach na pierwsze piętro do mego mieszkania i zamknąłem 

za sobą drzwi. Rozebrałem się. Ubranie rzuciłem na ziemię. Wziąłem prysznic. W rurach tak 
grało, że musiało to być słychać w całym mieście. Nacierałem się mydłem i śpiewałem: The 
night they drove Old Dixie down… and all people were singing…

I   wtedy   usłyszałem   hałas   dobiegający   gdzieś   z   głębi   mieszkania.   Dźwięk   tak   lekki   i 

delikatny, iż w pierwszej chwili sądziłem, że się przesłyszałem.

Nastawiłem uszu. Czułem się tak, jak czuje się ktoś, komu rozum podpowiada, żeby był 

rozsądny, ale instynkt już wszczyna alarm. Zasadniczo w pustym mieszkaniu nie lubię brać 
prysznica; człowiek jest taki bezbronny i podatny na ciosy.

Po chwili myślisz, że to nadchodzi Anthony Perkins z trzydziestocentymetrowym nożem, 

którym przerżnie zasłonkę okalającą prysznic.

Ponownie usłyszałem ten dźwięk i tym razem już zakręciłem kran. Słuchałem i słuchałem, 

ale teraz moich uszu dobiegał jedynie bulgot wody w rurze ściekowej. Wyszedłem z brodzika 
i sięgnąłem po ręcznik. Otworzyłem drzwi łazienki.

I znów. Lekkie, uporczywe skrobanie. Zapewne szczur albo ptak w rynnie. Wydawało mi 

się, że hałas dochodzi z sypialni. Zawahałem się chwilę przed drzwiami, ale przekroczyłem 
jej próg.

Sypialnia była pusta. Jedna ściana została wykonana z gołej, czerwonej cegły, pozostałe 

trzy pomalowano na biało. Wstawiłem do pokoju kupioną przed trzema dniami u Searsa nową 
otomanę z mosiężnymi okuciami na wezgłowiu, ale poza tym w pokoju nie było żadnych 
mebli.   Żadnej   szafy,   gdzie   mogłyby   ukryć   się   szczury   lub   koty.   Żadnych   zakamarków   i 
kryjówek. Zwykły prostokątny pokój z jednym łóżkiem. Podwójnym łóżkiem, które jedna z 
ofiar ostatnio rozpadniętego małżeństwa zamierzała od czasu do czasu z kimś dzielić. Może 
Bóg zdarzy, że w Archman trafi się jakaś samotna kobieta. Poprawka, Panie Boże. Samotna 
kobieta poniżej sześćdziesiątki.

Nasłuchiwałem   jeszcze   przez   chwilę,   ale   dobiegał   mnie   jedynie   stłumiony   odległością 

łoskot przejeżdżającego gdzieś pociągu towarowego. Wytarłem się do sucha, wszedłem pod 
kołdrę i zgasiłem światło. Po suficie krążyły rzucane przez światło ulicznych latarń cienie 

background image

kropel deszczu na szybach. Leżałem z otwartymi oczyma, tak smutny i samotny jak jeszcze 
nigdy w życiu. Pomyślałem o Vicky. Pomyślałem o Jimmym Juniorze. Zaszlochałem krótko, 
choć brzmiało to raczej jak kaszel. Potem już zapanowałem nad sobą.

Sen przyszedł niepostrzeżenie. Chrapnąłem, rozbudziłem się i ponownie zasnąłem. Minęły 

dwie   godziny   i   znów   usłyszałem   hałas.   Lekkie,   powtarzające   się   skrobanie,   jak   chrobot 
pazurów o cegłę. Leżałem,  gapiłem się w ścianę, napięty do tego stopnia, że prawie nie 
oddychałem. Po chwili znów się zaczęło.

Wyciągnąłem   rękę,   by   zapalić   światło.   Spodziewałem   się   trochę,   że   ujrzę   szczura 

czmychającego w cień. Ale sypialnia była pusta. Słuchałem i słuchałem. Znów dobiegł mnie 
hałas. Skrob, skrob, skrob.

Tym   razem   już  nie   miałem   najmniejszych   wątpliwości.   Dźwięk   dochodził   zza   ściany. 

Może ktoś miał tam szczeniaka, którego zamykał na noc w pokoju. A może robił w środku 
nocy   remont   i   zeskrobywał   stare   tapety.   Cokolwiek   by   to   było,   nie   miało   ze   mną   nic 
wspólnego… Ale jeśli będzie trwało dłużej, zastukam do odpowiednich drzwi w sąsiednim 
budynku i zaprotestuję.

Wyłączyłem  światło,  nakryłem  głowę  kołdrą i postanowiłem  zasnąć. Prawie  mi  się to 

udało, lecz znów rozległo się skrobanie. Teraz już wściekły i bardzo zmęczony, chwyciłem 
ciężką, mosiężną popielniczkę i walnąłem nią w cegły.

— Słyszycie mnie? Wy, którzy mieszkacie za ścianą! Chcę spać!
Prawie natychmiast w odpowiedzi dobiegły zza ściany trzy stuknięcia.
—   Posłuchajcie!   —   ryknąłem.   —   Chcę   tylko,   żebyście   się   uciszyli.   Słyszycie   mnie? 

Żadnego więcej pukania! Po prostu dajcie mi zasnąć!

Odpowiedziała   mi   cisza.   Klęczałem   bez   ruchu   na   łóżku   i   oczekiwałem   kolejnego 

puknięcia, ale się nie doczekałem. Po chwili znów wślizgnąłem się pod kołdrę i zacząłem od 
nowa mościć sobie gniazdko.

Minęła godzina. Zasnąłem i miałem sen. Słyszałem szepty i śmiechy. Raz spałem, a raz 

nie. Wydawało mi się, że widzę jakąś zakapturzoną postać siedzącą w przeciwległym kącie 
pokoju, ale  okazało  się, że  to tylko  sen. Później  obudziłem  się spocony i  chociaż  pokój 
pogrążony był w ciemności, wiedziałem, że ktoś do mnie mówi. Leżałem skulony pod kołdrą, 
słuchałem, wstrzymywałem oddech, umysł miałem zimny jak przedpokój wyłożony linoleum. 
Ktoś powiedział:

— Pomóż mi. Uniosłem odrobinę głowę.
— Pomóż mi — powtórzył głos. Głos kobiety, ale bardzo słaby.
Usiadłem w łóżku i nasłuchiwałem tak intensywnie, że zaczęło mi dzwonić w uszach.
— Proszę, pomóż mi, wezwij policję, proszę. Przyłożyłem ucho do ceglanej ściany.
— Pomóż mi — powtórzyła i tym razem nie było już wątpliwości, że znajduje się za 

ścianą i stamtąd do mnie szepcze.

— Co się stało? — zawołałem. — Czy pani mnie słyszy? Co się stało?
— …óż mi — dobiegł mnie głos.
— Proszę posłuchać! — krzyknąłem. — Czy jest pani zamknięta? Co się stało? Czy ktoś 

tam panią zamknął? Co tam się dzieje?

— …mi, na Boga, pom…
Usiadłem wyprostowany. Nie wiedziałem, co mam robić. Obca kobieta za ścianą mojej 

sypialni błagała o pomoc, ale nie wyjaśniła, o co chodzi. Może mnie nie słyszała. Lecz skoro 
ona mówiła szeptem, a ja słyszałem, to znaczy, że do niej tym bardziej musiały docierać moje 
krzyki.

Wyskoczyłem   z   łóżka.   Przeszedłem   salon,   znalazłem   telefon   i   podniosłem   słuchawkę, 

zdecydowany zadzwonić na policję. Ale pomyślałem sobie, że lepiej będzie, jak jeszcze raz 
sprawdzę.   Już   raz   zadzwoniłem   na   posterunek,   kiedy   pokłóciliśmy   się   z   Vicky,   i   to 
doświadczenie   wystarczyło,   żebym   nabrał   rozwagi   w   kwestii   wzywania   przedstawicieli 

background image

prawa. Wróciłem do sypialni i zastukałem w cegły popielniczką.

— Proszę pani, czy wszystko w porządku? — zawołałem. — Czy panią skrzywdzono albo 

coś w tym rodzaju? Czy wezwać karetkę?

— On nadchodzi! — szepnęła. — Proszę się pośpieszyć, on nadchodzi!
A potem wrzasnęła tak przenikliwie, że i ja krzyknąłem, chwyciłem spodnie z poręczy 

krzesła,   wciągnąłem   je   na   siebie,   plącząc   się   w   nogawkach.   Sięgnąłem   po   koszulę, 
szarpnięciem otworzyłem drzwi, zbiegłem po schodach i w sekundę później znalazłem się na 
ulicy. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo jestem wystraszony.

Było zimno i wiał wiatr. Zacinała uporczywa mżawka. Załomotałem do drzwi sąsiedniego 

domu. Numer dwadzieścia dziewięć.

— Otwierać! — zawołałem. — Otwierać! Jeśli tkniesz tę kobietę, wezwę policję!
Waliłem i krzyczałem, krzyczałem i waliłem. W dwóch czy trzech domach po drugiej 

stronie ulicy zapaliły się światła. Próbowałem wyważyć  ramieniem drzwi — nie puściły, 
chociaż były stare i spróchniałe, pokryte łuszczącą się już zieloną farbą.

Ciężko   łapiąc   powietrze,   wycofałem   się   na   ulicę   i   próbowałem   zajrzeć   do   okien   na 

pierwszym piętrze. Ciemne, chyba od środka zostały zabite deskami. Zastanawiałem się, czy 
powinienem jeszcze raz krzyknąć albo znaleźć jakąś siekierę i roztrzaskać drzwi, ale teraz już 
z pełnym wrogości zainteresowaniem obserwowali mnie sąsiedzi, więc postanowiłem tego nie 
robić. Jeśli za drzwiami domu pod numerem dwadzieścia dziewięć działo się coś niedobrego, 
lepiej będzie, jak zadzwonię na policję i jej powierzę zadanie włamania się do środka.

Biegiem wróciłem na piętro, po czym natychmiast zabębniłem w ścianę w sypialni.
— Wszystko w porządku! Niech pani się trzyma! Dzwonię na policję!
Żadnej   odpowiedzi.   Mój   Boże   —   pomyślałem.   —   Zabił   ją.   Zabił   ją,   a   ja   go   nie 

powstrzymałem.   Sięgnąłem   po   słuchawkę   i   wykręciłem   numer   miejscowego   posterunku 
policji. Czekałem prawie minutę, zanim po tamtej stronie ktoś się odezwał.

Radiowóz przystanął przy krawężniku. Błyskały czerwone i niebieskie światła „koguta”. 

Całe   sąsiedztwo   zerwało   się   na   równe   nogi.   Chudy,   siwowłosy   oficer   w   skautowskim 
kapeluszu stanął na chodniku i czekał, aż mu otworzę.

— To pan złożył doniesienie o domu pod dwudziestym dziewiątym?
— Zgadza się. Usłyszałem, że kobieta wzywa pomocy. Później krzyczała. Powiedziała coś 

o nadchodzącym mężczyźnie. Próbowałem się tam włamać, ale mi się nie udało.

Oficer policji niezmordowanie żuł gumę i gapił się na mnie z zainteresowaniem.
— Próbował się pan włamać, ale się panu nie udało?
Skinąłem głową.
— Drzwi były zamknięte na głucho. Nie umiałem ich wyważyć.
— Drzwi były zamknięte na głucho — powtórzył, a ja zacząłem odnosić wrażenie, że 

któryś z nas jest cofnięty w rozwoju.

Skinąłem głową w kierunku domu numer dwadzieścia dziewięć.
— Nie sądzi pan, że będzie lepiej, jeśli spróbujecie dostać się do środka i zobaczyć, co się 

stało? Tam jest kobieta, może jest ranna.

Oficer z finezją poprawił kapelusz.
— No cóż, proszę za mną. Zobaczymy, co się tam wydarzyło.
Zamknąłem drzwi do swego domu i ruszyłem za nim chodnikiem. Na ulicę wyszło kilku 

sąsiadów i gapiło się na mnie. Pozakładali ramiona na piersi, ich twarze były podejrzanie 
nieprzyjazne.

— Od dawna pan tutaj mieszka? — zapytał  oficer policji, nie odwracając się w moją 

stronę.

— Wprowadziłem się dziś po południu.
—   Tak   myślałem,   bo   nie   znam   pańskiej   twarzy.   A   większość   kojarzę.   Poza   tymi 

background image

oczywiście, które właściciele z premedytacją ukrywają.

Ku   memu   zdziwieniu   minął   frontowe   drzwi   numeru   dwadzieścia   dziewięć,   nawet   nie 

rzuciwszy na nie okiem.

— Krzyki dobiegały stąd — powiedziałem, próbując go zatrzymać. — Dochodziły prosto 

zza ściany.

Policjant doszedł do końca fasady numeru dwadzieścia dziewięć. Skręcił w alejkę obok 

budynku, odwrócił się do mnie i skinął palcem.

— O co chodzi? — spytałem niepewnie.
— Niech pan tu podejdzie. Niech pan sam zobaczy.
Skręciłem w alejkę, przekonany, że ujrzę coś przerażającego.
Ale oficer nie wyglądał na zaniepokojonego.
— Proszę popatrzeć — powiedział.
Wyciągnął rękę, a ja zrobiłem jeszcze krok do przodu i ujrzałem, że za wzniesioną z cegieł 

fasadą  domu   pod  numerem   dwadzieścia   dziewięć,  w   którym   były   zatrzaśnięte  na  głucho 
drzwi i zasłonięte kocami okna, nie znajdowało się nic, tylko pusta parcela zarośnięta trawą, 
zwiędłymi   już   pokrzywami   i   zapchana   starymi   oponami,   zniszczonymi   łóżkami   i   innym 
śmieciem.

Powoli uniosłem wzrok na pokryty liszajami zacieków mur domu numer trzydzieści jeden; 

na ceglaną ścianę mojej sypialni znajdującej się sześć metrów nad ziemią. Z tej strony nikt nie 
mógł ani skrobać, ani szeptać, ani krzyczeć, chyba że dysponowałby sześciometrową drabiną. 
Po plecach przeszedł mi straszny dreszcz, odwróciłem się i kompletnie zbaraniały patrzyłem 
na oficera.

Z uśmiechem żuł gumę.
— Moim zdaniem wszystko się panu przyśniło. Co pan na to? — zapytał.
Znów popatrzyłem na ścianę. Zaczynało coraz mocniej padać. Krople deszczu szumiały 

cicho w porastających pustą parcelę chaszczach.

— Nie wiem — odparłem. — Nie wyglądało to na koszmar senny. Nie tym razem.
— Najlepiej będzie, jeśli wróci pan do łóżka — zasugerował oficer policji.
Potem poszedł do radiowozu, zatrzasnął drzwiczki i odjechał.

Następnego dnia w Irv’s Carl przechylił się przez szynkwas i powiedział:
— Słyszałem, że pan w nocy zawracał ludziom dupę.
— Wieści roznoszą się szybko — odparłem z ustami pełnymi duńskiego sera.
— Nic nie umknie mojej uwagi — odrzekł Carl. — Jim Kelly mówił, że słyszał pan krzyk 

jakiejś kobiety. Chyba pod dwudziestym dziewiątym.

— Kto to jest Jim Kelly?
— Hydraulik. Mieszka naprzeciwko pana.
Przełknąłem ser i zamieszałem kawę.
—   No   cóż,   musiało   mi   się   coś   przywidzieć.   Oficer   policji,   który   tam   się   pojawił, 

stwierdził, że miałem koszmar senny.

— On tak zawsze mówi.
— Co to znaczy: „on tak zawsze mówi”? Twierdzisz, że to już zdarzyło się wcześniej?
Carl skinął głową.
—   W   całym   mieście.   Tu,   tam,   wszędzie.   John   Peebles   słyszał   to   na   Sycamore,   pani 

Dunning   na   East   Main.   W   końcu   Izba   Handlowa   zaprosiła   tutaj   pewnego   profesora   z 
uniwersytetu   w   Chicago,   żeby   osobiście   stwierdził,   co   się,   do   licha,   wyrabia.   Zbiorowa 
histeria. Tak to nazwał. Coś w tym rodzaju. Społeczność czuje się winna.

— Winna czego?
—   Nie   czego,   a   z   jakiego   powodu.   Z   powodu   Nesty   Philips,   nauczycielki   ze   szkoły 

podstawowej. Pewnego zimowego  popołudnia cztery lata temu  wyszła  ze szkoły i wtedy 

background image

widziano ją po raz ostatni. Nie znaleziono jej ciała, nie znaleziono nawet włosa z wyjątkiem 
jednego, na grzebieniu, którym upinała kok i który odnalazł się usmarowany zeschłą krwią. 
Nigdy   nie   ustalono   losów   Nesty   ani   nie   odkryto,   kto   ją   zabił,   i   dlatego   rzekomo   cała 
społeczność Archman słyszy szepty i krzyki, tak jak pan słyszał zeszłej nocy. Pewnie włosy 
jeżyły się panu na głowie ze strachu, prawda? Dziwię się, że Dennis nic panu nie powiedział.

— Kto to jest Dennis?
—   Dennis   jest   tutaj   zastępcą   szeryfa.   Facet,   który   powiedział   panu,   że   coś   się   panu 

przyśniło. Wie pan, co mówią o Dennisie? „Możesz zawsze polegać na Dennisie, nigdy cię 
nie zawiedzie. Zawsze wyjdzie na głupka”.

Carl roześmiał się z własnego dowcipu.
— Robi wszystko dwa razy dłużej, niż przewidują najbardziej liberalne przepisy, i jest dwa 

razy bardziej tępy.

Łyknąłem kawy.
— Aż trudno uwierzyć, że to, co słyszałem zeszłej nocy, było halucynacją. No… przecież 

ja nie mogę czuć się winny tego, co spotkało Neste Philips, prawda? Pierwszy raz o niej 
słyszę.

— Są rzeczy na niebie i ziemi, które nie śniły się ani panu, ani mnie, jak mówi Horacy — 

sparafrazował Carl.

— Ale to brzmiało tak realnie. Jakby naprawdę była za ścianą.
Carl skrzywił się.
— Sam pan widział. Tam nie ma „za ścianą”.
— A może ona jest po prostu w ścianie?
— Mówi pan, że siedzi między cegłami? Myśli pan, że wspięła się na górę wydrążonym w 

ścianie korytarzem, żeby obudzić pana w nocy? Jeśli nawet byłoby to możliwe, to nie ma 
sensu.

— Nie wiem — odparłem. — Nic nie ma sensu, jakkolwiek byś na to nie patrzył.

Było dobrze po północy, kiedy usłyszałem to ponownie. Zajęło mi blisko dwie godziny, 

zanim zacząłem zasypiać. I wtedy usłyszałem: skrob, skrob. Usiadłem na łóżku całkowicie 
rozbudzony, przyciskając do siebie kołdrę jak dziecko.

— To ty? — wydukałem.
Nastąpiła długa cisza. Za oknami przemknęły ulicą dwa albo trzy samochody.
— To ty? — powtórzyłem.
I znów ciche skrobanie — pazury na cegle. Przez chwilę się wahałem.
— Czy zagraża ci jakieś niebezpieczeństwo? — zapytałem w końcu.
Brak odpowiedzi.
— Jesteś uwięziona? Tak? Czy jesteś uwięziona w ścianie?
Brak odpowiedzi.
— Posłuchaj — powiedziałem już odważniej. — Jeśli mam ci pomóc, muszę wiedzieć, 

gdzie dokładnie jesteś.

Nastąpiła bardzo długa cisza. Już zaczynałem myśleć, że nie usłyszę żadnej odpowiedzi, 

kiedy wychwyciłem budzący lęk elektryzujący szept:

— Pomóż mi. Proszę, pomóż mi.
Przysunąłem się jeszcze bliżej ściany.
— Ale gdzie jesteś? — błagałem. — Nie mogę nic zrobić, dopóki nie będę wiedział, gdzie 

cię znaleźć.

— Pomóż mi, on nadchodzi. Proszę, pomóż mi. Proszę! Nawet nie wiesz, co zamierza mi 

zrobić! Proszę!

— Posłuchaj! — wrzasnąłem. — Nie mogę nic zrobić, skoro nie wiem, gdzie jesteś!
I wtedy zaczęła szlochać, krzyczeć i błagać, żebym jej pomógł. Błagać. Ale ja przecież nie 

background image

mogłem nic zrobić. Galopem zbiegłem do mego kombi, wyciągnąłem skrzynkę z narzędziami 
i   wyjąłem   z   niej   młotek,   drewniany   wybijak   i   łyżkę   do   zdejmowania   opon.   Narobiłem 
narzędziami tyle hałasu, że na całej ulicy zapaliły się światła w oknach i rozległ się wrzask:

— Na miły Bóg!
Z powrotem na górę do sypialni. Odsunąłem łóżko od ściany i zacząłem młotkiem łupać 

goły mur. Kiedy to robiłem, kobieta krzyczała i krzyczała, bełkotała histerycznie wezwania o 
pomoc. Sam prawie wpadłem w histerię. Odłożyłem młotek, wybijakiem usunąłem zaprawę 
spomiędzy cegieł i zacząłem podważać je łyżką do opon.

Kiedy wydłubałem trzecią, ktoś zakołatał głośno do drzwi.
— Ej, do diabła, co się tam dzieje? Nie wiesz, że jest pierwsza w nocy!
Puściłem krzyki mimo uszu i wyciągałem cegły ze ściany.
— Idę po właściciela domu! — dobiegł mnie głos zza drzwi. — Już ja załatwię, że cię 

wywali z mieszkania, ty dupku żołędny!

Wyciągnąłem kolejne pół tuzina cegieł. Potoczyły się po podłodze. Teraz mogłem zajrzeć 

do wybitej dziury. Wziąłem nocną lampkę, uniosłem ją tak, że światło padało do wnętrza 
ściany, tam, skąd, jak mi się wydawało, dobiegał głos kobiety.

— Czy widzisz światło? — wrzasnąłem. — Czy widzisz światło?
Cisza.
— Czy mnie słyszysz? Czy widzisz światło?
Znów cisza.
Zacząłem się obawiać, że mogła wspiąć się na wysokość mojej sypialni, a kiedy zadałem 

kilka pierwszych uderzeń młotkiem, spadła sześć metrów do poziomu ziemi. Mogła leżeć 
gdzieś w ścianie, nieprzytomna lub ciężko ranna.

Ale przelot w ścianie miał zaledwie piętnaście czy dwadzieścia centymetrów szerokości i 

nikt nie zdołałby się w nim poruszać, nawet gdyby był  na tyle  obłąkany, żeby tej sztuki 
próbować. Zbyt wąski i zbyt ciemny. Każdy, kto by usiłował tędy wędrować, poharatałby się 
o szorstką zaprawę i ostre jak brzytwy krawędzie cegieł.

Gapiłem się w wyrąbaną dziurę w ścianie mojej sypialni. Upuściłem młotek na podłogę. W 

tej samej chwili usłyszałem, że otwierają się drzwi wejściowe do mego mieszkania. W progu 
stanął właściciel domu, pan Katz, w zielonym, znoszonym szlafroku. Był blady z wściekłości.

Popatrzył na ścianę i rozłożył szeroko ręce.
— Cóż to znaczy? Ty głupi momzer! Coś pan zrobił z moją ścianą?
Usiadłem na łóżku.
— Wydawało mi się, że coś w niej słyszę.
Popatrzył na mnie z szeroko rozwartymi ustami.
— Wydawało ci się, człowieku, że coś w niej słyszysz? Co, na przykład?
—  Nie   wiem.  Jakby ktoś  był  w  niej   uwięziony.   Ale  może   to  tylko   moja   wyobraźnia 

spłatała mi figla.

— Taką wyobraźnię powinien mieć mój brat. Prowadzi firmę rozbiórkową.
— Przepraszam, panie Katz — powiedziałem. Poczułem się naraz śmiertelnie znużony, 

głupi i samotny. — Naprawdę straszliwie mi przykro.

— Wiesz pan, że powinienem pana natychmiast eksmitować z mieszkania? — odezwał się 

pan Katz, postępując krok do przodu w swoich bamboszach. Zajrzał do dziury w ścianie. — 
Powinienem pana natychmiast eksmitować… A za panem wyrzucić te pańskie pudła.

Ale odwrócił się do mnie ponownie i dodał:
— Zamierza  pan uczyć  w szkole, prawda? Znam panią Henry,  dyrektorkę,  i jesteśmy 

bardzo dobrymi przyjaciółmi. Ze względu na nią dam panu ostatnią szansę. Naprawi pan 
wyrządzone szkody, zamuruje tę dziurę i nie będzie pan już nic więcej majstrował, nie tknie 
pan nawet wyłącznika światła i zapomnimy o całej sprawie.

Podniósł z podłogi cegłę.

background image

— Musi pan kupić nowe, bo te są potrzaskane. I proszę oddać dywan do prania. Wtedy 

puścimy incydent w niepamięć.

Długą   chwilę   jeszcze   obserwował   mnie   w   milczeniu.   W   końcu   położył   mi   dłonie   na 

ramionach.

—   Jest   pan   świeżo   po   rozwodzie.   Może   to   dlatego.   Czasami   żal   pozostaje   w   głowie 

człowieka, a potem ujawnia się w najrozmaitszy sposób, na przykład przez walenie w ścianę. 
Może to tak?

— Może — odparłem, nie podnosząc wzroku.

W sobotę rano pojechałem do usytuowanej nad rzeką cegielni w Archman, żeby kupić 

jedenaście cegieł do naprawy ściany pana Katza. Był wilgotny, mglisty poranek. W zamglone 
niebo   biły   dymy   z   pieców   do   wypalania.   Wokół   piętrzyły   się   olbrzymie   stosy   świeżo 
wypalonych cegieł, pustaków marglowych i klinkieru. Podszedłem do młodego człowieka, 
który   siedział   na   wózku   widłowym   i   czytał   egzamplarz  Guns   &   Ammo,  słuchając   rocka 
płynącego z walkmana marki Sony.

— Gdzie jest biuro? — zawołałem, a on kciukiem wskazał niewielki barak o dachu z 

blachy falistej stojący obok głównego pieca tunelowego.

Włączony w biurze piecyk na naftę nagrzał pomieszczenie do tego stopnia, że można było 

się udusić. Gruby mężczyzna o czerwonej twarzy beształ kogoś przez telefon. Nagle rzucił 
słuchawkę na widełki i odwrócił się w moją stronę.

— Tak? — zapytał. — Czym mogę służyć?
— Chcę kupić kilka cegieł — odparłem niepewnie.
Wyciągnął chusteczkę i hałaśliwie wytarł nos.
— Trafił pan pod właściwy adres. Ile pan potrzebuje?
— Jedenaście.
Położyłem   na   stole   brązową   papierową   torbę   na   zakupy   i   wyciągnąłem   z   niej   cegłę 

pochodzącą ze ściany w sypialni.

— Jedenaście takich jak ta — powiedziałem.
Rumiany gość wziął ją do ręki i zważył w dłoni.
— Ręcznej roboty. Ozdobna, pierwszej klasy. Nie mamy już takich. — Oddał mi cegłę i 

dodał: — Zresztą chodźmy do magazynu. Może jakieś zostały.

Z ulgą wyszedłem za nim na chłód z przegrzanego wnętrza. Szedł przede mną kołyszącym 

krokiem   po   chrzęszczących   pod   nogami   czerwonych   okruchach.   Mijaliśmy   stojaki.   Na 
każdym  umieszczono  cegły w innym  kolorze. W końcu doszliśmy do rzędu chronionego 
zadaszeniem.

— Jesteśmy na miejscu — sapnął czerwonolicy mężczyzna. — Zostało nie więcej niż pięć 

tuzinów. Zatrudnialiśmy pewnego gościa, który wyrabiał je ręcznie, ale kiedy odszedł, nie 
było sensu przyuczać nikogo do tej pracy. Teraz zresztą wszystko robi się maszynowo. Dwa 
piece tunelowe i piec Hoffmanna. Może pan podjechać tu samochodem i wybrać to, czego 
panu potrzeba.

Oddalił   się   kaczkowatym   chodem,   zostawiając   mnie   samego,   żebym   wybrał   sobie 

jedenaście cegieł. Sięgałem po jedną za drugą, bacznie zwracając uwagę, żeby nie wziąć 
ukruszonej; były idealnie takie same jak te w ścianie mojej sypialni. Prawie kończyłem, kiedy 
wydało mi się, że słyszę szept.

— Słucham? — powiedziałem odruchowo i rozejrzałem się.
Ale pogrążony we mgle teren cegielni był pusty. Zniknął nawet chłopak z „widłakiem”.
I znów to usłyszałem. Tym razem nie mogłem mieć wątpliwości.
— Pomóż mi.
To ona. Kobieta ze ściany. Zamrowiła mnie skóra na przedramionach, jakby przeszedł po 

nich prąd.

background image

— Pomóż mi. Proszę. Pomóż mi. Popatrzyłem na trzymaną w dłoni jedenastą cegłę.
— Pomóż mi, proszę, pomóż mi — prosiła.
Nie miałem już żadnych wątpliwości. Uniosłem ją i przytuliłem do piersi.
Cholera jasna, cegły! Była w cegłach! Jej ciało, jej dusza albo jakaś część jej ostatnich mąk 

wmieszały się w cegły! To dlatego słyszano szepty i błagania w różnych częściach miasta! 
Jeśli   jakaś   ściana   została   zbudowana   z   tych   cegieł   lub   nimi   uzupełniona,   ona   tam   była. 
Krzyczała i błagała o ratunek.

Wróciłem do biura wstrząśnięty, ale zdecydowany.
— Ile kosztowałyby wszystkie tamte cegły? — zapytałem rumianego.
— Mówił pan, że chce pan tylko jedenaście.
— Tak, wiem. Ale są śliczne.
—   Równo   sto   pięćdziesiąt   dolarów.   Transport   na   koszt   własny.   Moja   ciężarówka 

dostawcza jest rozbita.

Odliczyłem sto pięćdziesiąt dolarów i położyłem je na biurku.
— Proszę mi powiedzieć — zapytałem najobojętniej, jak umiałem. — Czy facet, który 

robił te cegły… czy on jeszcze żyje?

Czerwonolicy ponownie wyciągnął chusteczkę do nosa.
— Pewnie, że żyje. Jeszcze nawet nie doszedł do emerytury. Po prostu miał już dosyć 

wyrabiania cegieł. Tak w każdym razie powiedział. Nazywa się Jesse Franks i mieszka na 
Sycamore, zaraz za stacją benzynową Exxon. Ostatnio prowadzi własny sklep ze sprzętem 
kulturystycznym.

— Dzięki — powiedziałem. — Podjadę teraz i załaduję te cegły.
— Niech pan poprosi Martina o pomoc. Od czasu do czasu daje się namówić na pracę 

fizyczną.

Prawie  całe   sobotnie   popołudnie  przesiedziałem  naprzeciwko   domu  Jesse’a  Franksa  w 

swoim kombi, czekając, aż osobiście się pojawi.

Podejrzewałem, że mogłem po prostu pójść, zapukać do jego drzwi i się przedstawić. W 

końcu mnie nie znał. Ale ze względu na to, co zamierzałem zrobić, wolałem pozostać w 
cieniu i zachować incognito na wypadek, gdyby wszystko poszło źle i gdybym okazał się 
dupą wołową.

Prawdę mówiąc, byłem przerażony, ponieważ nie chciałem okazać się dupą wołową. Jesse 

Franks nie należał do mężczyzn, których chciałbym wyprowadzić z równowagi.

Padało,   a   potem   deszcz   ustał.   O   czwartej   po   południu,   kiedy   chmury   gnały   niczym 

pędzone   wiatrem   gazety   i   zaczynało   zmierzchać,   otworzyły   się   drzwi   frontowe   szarego, 
zbudowanego z wyblakłych desek domu i na werandę wyszedł Jesse Franks. Miał na sobie 
granatowy, dwurzędowy płaszcz i brązową, wełnianą czapkę. Około czterdziestu pięciu lat, 
potężnie   zbudowany.   Rozejrzał   się   po   ulicy,   zszedł   po   schodkach,   minął   furtkę   i   ruszył 
Sycamore na południe, mijając stację benzynową.

Doszedł do narożnego baru i zniknął w jego wnętrzu. Dałem mu pięć minut. Robiło się 

coraz ciemniej, więc w końcu otworzyłem drzwi kombi i wysiadłem. Resory jęknęły. Ciągle 
woziłem z tyłu pięć tuzinów cegieł; wolałem przyjechać tutaj, zanim rozładuję samochód i 
wniosę je na górę do swego mieszkania.

Przekroczyłem jezdnię, chyląc głowę i kryjąc twarz za wysoko podniesionym kołnierzem. 

Poszedłem prosto na frontowe podwórko domu Jesse’a Franksa, a następnie po schodkach 
zszedłem   do   piwnicy.   Śmierdziało   kocimi   siuśkami   i   zielskiem.   Nacisnąłem   klamkę,   ale 
drzwi były zamknięte. Przez chwilę się zastanawiałem. Mogłem zrezygnować i dać sobie 
spokój. Nikomu to nie zaszkodzi. Tylko Nescie Philips, której dusza została w jakiś sposób 
uwięziona w tych cegłach i która nie mogła się uwolnić.

Ale tak rozpaczliwie szeptała: „Pomóż mi”, i wiedziałem, że tylko ja mogę tego dokonać.
Na podwórku leżał kawałek strzaskanej płyty chodnikowej. Podniosłem ją i bez chwili 

background image

wahania rozbiłem jedno z małych okienek w drzwiach piwnicy. Sięgnąłem do środka. Dzięki 
Bogu, namacałem tkwiący w zamku klucz. Drzwi przy otwieraniu gwałtownie zadrżały. W 
piwnicy panował mrok, wszędzie było pełno kurzu i pachniało kamforą.

Szybko,  pocąc  się, z  trudem łapiąc  dech, wbiegłem  po schodach  na parter.  Cały czas 

wyobrażałem sobie, że Jesse Franks skończył piwo i właśnie wraca do domu. Ściany puste, 
umeblowanie skąpe. Podniszczona kanapa z plastikowym obiciem, dwa kupione w sklepie ze 
starzyzną   krzesła   z   półkolistymi   oparciami.   Telewizor,   biurko   z   popękanym   fornirem. 
Żadnych kwiatów, żadnych ozdób, tylko dwa obrazki, oba przedstawiające pociągi towarowe. 
W kuchni kran z białym,  plastikowym  siteczkiem na końcu i wielki, brudny zlew. Przez 
chwilę nasłuchiwałem. Panowała cisza groźniejsza niż odgłosy świadczące o tym, że ktoś 
nadchodzi.

Na górze, we frontowej sypialni, pod podwójnym, dębowym łożem znalazłem to, czego 

szukałem.

Usta miałem suche jak pieprz, a serce waliło mi młotem, kiedy wyciągałem to spod łóżka. 

Tania, zamknięta walizka. Za pomocą śrubokręta sforsowałem zamki. W środku znalazłem 
zestaw noży — doskonale wyostrzonych, z rękojeściami owiniętymi taśmą izolacyjną, gruby 
plik czasopism pornograficznych oraz obszerny, chropowaty fartuch z czerwonej gumy. Pod 
fartuchem tkwiła beżowa, pieczołowicie złożona damska szmizjerka, rajstopy, majtki i stanik. 
Ubrania pokryte były ciemnymi, rdzawymi plamami.

Po   lunchu   odwiedziłem   redakcję  Archman   Times,  gdzie   przeczytałem   wszystko,   co 

mogłem znaleźć o Nescie Philips. W dniu, w którym zaginęła, miała na sobie jasnobrązową 
szmizjerkę.

Zamknąłem   walizkę   i   podniosłem   ją   z   podłogi.   Stałem   przez   chwilę   nasłuchując,   a 

następnie szybko skierowałem się do wyjścia. Na palcach przeszedłem do frontowych drzwi. 
Najlepsza   rzecz,   jaką   mogłem   zrobić,   to   wyjść   spokojnie   z   domu,   przekroczyć   jezdnię   i 
wsiąść do samochodu. Ale kiedy sięgałem do klamki, po drugiej stronie drzwi rozległ się 
ostry zgrzyt klucza.

Chciałem uciec w głąb przedpokoju, lecz kant walizki zahaczył o niewielki stolik i na 

podłogę wypadły noże, czasopisma i ubrania. Drzwi otworzyły się, a w progu stanął Jesse 
Franks. Patrzył na mnie kompletnie oszołomiony.

— Kim, do licha… — zaczął, ale wtedy dostrzegł sukienkę, czerwony gumowy fartuch i 

noże. — Co ty, do cholery, robisz? — zapytał.

Twarz miał napiętą. Błyszczały w niej małe, jasnoniebieskie oczy.
Nie   miałem   ochoty   na   rozmowę.   Walnąłem   go   ostro   barkiem   w   klatkę   piersiową, 

wywinąłem   się  z  jego  wyciągniętych  rąk   i  w   trzech   susach   przebyłem   frontowe  schody. 
Przebiegłem przez jezdnię i szarpnąłem drzwi mego kombi.

Ale Jesse Franks był tuż, tuż. Chwycił mnie za ramię i odciągnął od samochodu. Uderzył z 

całych sił w żebra. I jeszcze raz, a ja zachwiałem się i opadłem na samochód.

— Wetknąłeś nos w nie swoje sprawy, skurwysynu. Zabiję cię! — sapnął.
Zbliżył się i ponownie mnie uderzył.
Gdybym nie miał Dennisa za takiego głupka, sam bym go wcześniej wezwał. Ale wezwała 

go   na   Sycamore   Street   staruszka,   która   zza   firanki   obserwowała   ulicę   i   widziała,   jak 
włamywałem   się   do   domu   Franksa.   W   tej   samej   chwili   wyjechał   zza   rogu   błyskający 
światłami   włączonej   syreny   radiowóz.   Jesse   Franks   odwrócił   się   niezdarnie,   jakby   ktoś 
gwałtownie szarpnął go za ramię.

— Ty skurwysynu! — wrzasnął ochryple. — Wezwałeś gliny!
Byłem zbyt oszołomiony, a więc potrafiłem tylko nieudolnie wznieść rękę.
Jesse wskoczył ciężko do kombi i włączył silnik.
— To  moje  auto! — zaprotestowałem,  ale  on tylko  wyciągnął  palec  w moją  stronę  i 

warknął:

background image

— Jeśli mnie złapią, skurwysynu, załatwię cię na cacy!
Ruszył ulicą. W tej samej chwili olbrzymi samochód–cysterna wyłonił się ze stacji Exxon i 

całkowicie   zablokował   jezdnię.   Jesse   zawrócił   w   miejscu,   po   czym   nabierając   szybkości 
jechał w moją stronę.

Dennis zorientował się, co robi Jesse, postawił więc swój wóz w poprzek ulicy, blokując ją 

do reszty.

To, co się wydarzyło później, pamiętam niczym film wideo, który puszczam nieustannie. 

Jesse wjechał na chodnik, ale stracił kontrolę nad kierownicą i trafił prosto w hydrant.

Pobiegłem w jego stronę, lecz prawie natychmiast stanąłem jak wryty.  W normalnych 

okolicznościach   Jesse   przebyłby   przeszkodę   bez   kłopotu.   Ale   uderzenie   sprawiło,   że 
załadowane  cegły jak lawina runęły do przodu, zmiażdżyły  mu  głowę, a przez  dziurę w 
przedniej szybie chlusnął strumień krwi. Ujrzałem jeszcze, że macha rękami, próbuje chronić 
czaszkę, ale w tej samej chwili któraś cegła trafiła go w nasadę szyi i jego głowa opadła pod 
nienaturalnym kątem. Kilka cegieł z impetem wyprysnęło przez przednią szybę i w fontannie 
roztrzaskanego szkła potoczyło się po chodniku.

Dennis   wyskoczył   z   radiowozu,   podbiegł   do   kombi   i   otworzył   drzwi.   Jesse   leżał   na 

kierownicy, a na nogi skapywała mu krew.

— Nie żyje — stwierdził Dennis. Najwyraźniej był w szoku.
— Zgadza się — powiedziałem. Czułem rosnącą w żołądku kulę. Musiałem wziąć głęboki 

wdech i odwrócić wzrok. — Próbował uciec.

— Tak? Uciec od czego? — zapytał Dennis. — Wezwano mnie, bo ktoś próbował włamać 

się do jego domu.

— To ja. Szukałem pewnej rzeczy. Dowodu na to, że to Jesse Franks zamordował Neste 

Philips. Niech pan zajrzy do przedpokoju jego domu. Znajdzie pan wszystkie dowody. Noże, 
ubranie. Podejrzewam, że trzymał je w charakterze pamiątek.

— Jesse Franks zamordował Neste Philips?
Skinąłem głową.
— Dokładnie tak. Później ją poćwiartował i włożył resztki do pieca do wypalania cegieł. 

Skremował zwłoki i wymieszał je z gliną, z której wyrabiał cegły. Dlatego nikt nie znalazł 
ciała.

Dennis odstąpił od samochodu i parsknął.
— A jak pan do tego doszedł? — zapytał.
Schyliłem się i podniosłem cegłę.
— Mówią, że ludzka dusza jest nieśmiertelna, prawda? Mówią, że nigdy nie umiera.

Nie   pozwolono   by   mi   pochować   ich   na   cmentarzu   w   Archman,   więc   pewnego   dnia 

zawiozłem cegły do lasów otaczających jezioro Hamson i tam je złożyłem równo półtora 
metra   pod   ziemią.   Stałem   przez   chwilę   nad   grobem   oświetlany   chłodnymi   promieniami 
jesiennego słońca. Odmówiłem modlitwę za zmarłych i myślałem, że co z prochu powstało, w 
proch się obróci.

Wydawało  mi  się, że słyszę  głos, a raczej  szept. Lecz to był  tylko  wiatr, który cicho 

zawodził w koronach drzew.

Wkrótce potem Vicky odwiedziła mnie z Jimmym Juniorem. Spostrzegła na moim biurku 

oprawioną, czarno–białą fotografię młodej kobiety.

Hamowała   swoje   inkwizytorskie   instynkty   tak   długo,   jak   potrafiła,   ale   w   końcu   nie 

wytrzymała.

— Czy mogę zapytać, kto to jest?
— Och, to Nesta — odparłem.
— Nesta? Nigdy nie wspominałeś o żadnej Neście.
— Nie, ona już odeszła — odrzekłem. Wziąłem do ręki fotografię i uśmiechnąłem się 

background image

żałośnie. — Byliśmy sąsiadami, to wszystko. Bardzo bliskimi sąsiadami. Mieszkała…

Wskazałem ścianę sypialni.

background image

S

TWORZENIE

 B

ELINDY

St. Brelade’s Boy, Jersey

Jersey jest najbardziej wysuniętą na południe wyspą z grupy Wysp Normandzkich, mierzy 

około piętnastu kilometrów długości i dziesięciu szerokości. Można ją dostrzec z północnych 
wybrzeży Francji. Dla północnych brzegów Jersey charakterystyczne są potrzaskane urwiska, 
ale południowe rejony, aż do St Brelade’s, to doliny o bardzo stromych ścianach, wybrzeże 
zaś składa się z kilku niezwykle atrakcyjnych zatok o pięknych, piaszczystych plażach. Na 
Jersey   obowiązują   wyjątkowo   niskie   podatki,   wyspa   posiada   własne   zgromadzenie 
legislacyjne (the States) oraz własną policję. Tereny wiejskie zajmują uprawy pomidorów, 
kartofli   i   kwiatów   szklarniowych,   miasta   natomiast   posiadają   charakter   nadmorskich 
kurortów w stylu brytyjskim.

Zatoka St Brelade’s jest jednym z najmniej tkniętych ludzką ręką miejsc. Jej piaskowo—

skalne plaże posiadają w sobie jakiś balsamiczny, ponadczasowy, lekko ekscentryczny klimat 
Mr. Hulot’s Holiday. W roku tysiąc dziewięćset dziesiątym w La Cotte, skalnej pieczarze w 
St Brelade’s Bay, odkryto ząb neandertalczyka, co dało mi pomysł do napisania „Stworzenia 
Belindy”.

background image

S

TWORZENIE

 B

ELINDY

Uniósł   powoli   ramię   jak   sprinter   na   kronice   filmowej   Movietone   z   tysiąc   dziewięćset 

trzydziestego   szóstego   roku,   kiedy   przerywał   taśmę   po   pobiciu   rekordu   w   biegu   na   sto 
jardów. Kelner serwujący wina natychmiast dostrzegł w tym geście pewność siebie. Puścił 
mimo  uszu słowa: „Czy moglibyśmy prosić dwa razy pina colade?”, które wypowiedział 
mężczyzna   o   białej,   łysej   głowie   pokrytej   łuszczącą   się   skórą,   ubrany   w   żółtą   hawajską 
koszulę, i ruszył w poprzek tarasu, żeby przyjąć jego zamówienie.

— Perrier et jouet, belle epoque, rose — powiedział mężczyzna.
Kelner zmarszczył brwi i zajrzał do karty win. Pokręcił głową.
— Och, nie sprzedajemy go na kieliszki, proszę pana.
— Nie proszę o kieliszek. Chcę zamówić butelkę. I dwa kieliszki.
— Oczywiście, proszę pana. Dwa kieliszki? Czy mogę zobaczyć pańską kartę hotelową?
Przyniesienie szampana, a następnie celebracja otwierania go zabrały kelnerowi dziesięć 

minut.   Zazwyczaj  Bryan   nie  lubił  takich  ceregieli,  ale  tego   dnia  rozparł  się  na   krześle  i 
pozwolił odstawić ten cały cyrk. Ostatecznie był to szampan marki Perrier Jouet Belle Epoque 
w przepięknie stylizowanej na art.–nouveau butelce. Jegomość w żółtej hawajskiej koszuli 
spoglądał na nich podejrzliwie.

Bryana spotkało przed laty drobne, ale dotkliwe upokorzenie.
To wystarczyło, żeby obrzydzić mu wszelkie przedstawienia przy otwieraniu win. Kiedyś 

w  towarzystwie  bardzo  szykownej   młodej   damy  powąchał   korek  od chianti  —  korek od 
chianti   —   a   ona   wybuchnęła   tylko   perlistym,   szyderczym   śmiechem.   Równie   boleśnie 
przekonał   się,   że   głupio   jest   zamawiać   jakiekolwiek   potrawy   serwowane   z   płonącym 
spirytusem, kawę z pływającą na jej powierzchni śmietanką czy wsunąć kierownikowi sali 
dziesięć funtów w nadziei, że ten wskaże dobry stolik.

Obecnie   motto   Bryana   brzmiało:   „Nie   dawać   skurwysynom   najmniejszej   okazji   do 

śmiechu”.

Pracował   w   drukarni.   Od   blisko   dziewięciu   lat   w   imieniu   firmy   Johnson   &   Foreman 

rozprowadzał druki i sprzedawał usługi w zakresie druku kolorowego. W tym czasie przebył 
setki tysięcy kilometrów. Deszcz, pogoda, kąpieliska nadmorskie, prowincjonalne miasteczka, 
odległe fabryki. Hotelowe klitki, kwieciste tapety, parówki na śniadanie. Nie pamiętał już, w 
ilu hotelowych restauracjach bywał, a ogłady towarzyskiej nabrał w sposób bardzo bolesny.

Jego rodzice piątkowe kolacje jedli prosto ze zwiniętego w trąbkę Daily Minor, spacerując 

po ulicach. Do dzisiaj paliły go policzki, kiedy o tym myślał. Ale nauczył się zachowywać z 
rezerwą, nabrał wewnętrznej dyscypliny i twardości. Poznał również prawdę, iż nie należy 
udawać, że jest się bardziej wyrafinowanym, niż się jest w rzeczywistości. A to dlatego, że 
zawsze znajdzie się ktoś jeszcze bardziej wyrafinowany i za pomocą jednego słowa może 
zrobić z człowieka głupka. Nie tylko może, ale zrobi na pewno. Tak więc, choć Bryan sam 
utorował sobie drogę, pogardzał ludźmi, którzy do wszystkiego doszli o własnych siłach. (Ileż 
żon   jego   kontrahentów   —   odzianych   w   przesadnie   obcisłe,   lśniące   stroje   wieczorowe, 
oszołomionych wypitym po południu ginem — gładziło go podczas kolacji pod stołem po 
udach?) Od Newcastle do Plymouth, och, Boże; od Bradford do Bishop’s Stortford. Czego tak 
łaknęły? Bo nie seksu. Były zbyt zawiane, by uprawiać seks. Może rzeczywistego świata?

Ale   ten   wieczór   był   inny.   Tego   wieczoru   Bryan   świętował   najbardziej   korzystny 

finansowo   kontrakt,   jaki   kiedykolwiek   wynegocjował;   świętował   tutaj,   na   tarasie 
koktajlowym hotelu L’Horizon wychodzącym na gładkie, metalicznie połyskujące piaski St 
Brelade’s Bay na Jersey. Tego wieczoru mógł się trochę pokazać. Na krótko przed lunchem w 
ciągu zaledwie dwóch i pół godziny podpisał kontrakt na druk kolorowej broszury wart dwa 
miliony trzysta tysięcy funtów; dwie i pół godziny w niewielkim, niczym nie wyróżniającym 

background image

się biurze w St Helier, pełnym zakurzonej juki, maleńkich pomieszczeń z przepierzeniami z 
płyt paździerzowych obwieszonych folderami podróżnymi. I to tyle. Dobili targu, parafowali 
umowę. Wszyscy zadowoleni. Pan Shah uścisnął mu dłoń. On uścisnął dłoń pana Aziza. 
Bardzo dobrze, wspaniale, robić z panem interesy to czysta przyjemność. Cacy–cacy, rączka–
rączka, wszystkiego najlepszego, wam również.

Z tarasu hotelu L’Horizon na samą plażę prowadziło piętnaście kamiennych stopni. W 

oddali,   tam   gdzie   lśniło   morze,   posuwały   się   ostatnie   rowery   wodne   —   skomplikowane 
pajęcze konstrukcje stapiające się w jedność z sylwetkami smukłych dziewcząt. W powietrzu 
unosił się słaby zapach smażonej ryby i frytek dolatujący z jednej z plażowych kafejek, a 
okrzyki dzieci, które zostały jeszcze na plaży, były równie smutne jak krzyk odległych mew.

Wcześniej tego dnia, kiedy słońce stało jeszcze wysoko, Bryan obserwował opalające się 

obok   promenady   dziewczyny   w   strojach   topless.   Ich   piersi   miały   barwę   karmelu.   Teraz 
dziewczyn już nie było, ale Bryan poprosił o dwa kieliszki ze względu na trzydziestoletnią 
kobietę o pięknej twarzy i przepysznych blond włosach siedzącą dwa stoliki dalej. Miała na 
sobie trzymający się na zawiązanych na szyi ramiączkach stanik, który uwypuklał jej ciężkie 
piersi,   i   jaskrawe   bermudy.   Studiowała   krzyżówkę   w  Daily   Telegraph,  co   bardzo   się 
Bryanowi spodobało. Inteligentna, ale najwyraźniej samotna.

Wstał szurając krzesłem. Podszedł do kobiety i stanął nad nią. Zębami przybrudzonymi 

szminką przygryzała końcówkę długopisu.

Miał właśnie otworzyć usta i zapytać, czy nie ma ochoty razem z nim uczcić jego sukcesu, 

kiedy ona odezwała się pierwsza:

— „Tam się oszczędza”. Na cztery litery.
— Słucham?
Uniosła   twarz.   Dostrzegł   swoje   odbicie   w   jej   przeciwsłonecznych   okularach.   Chudy, 

niezbyt   wysoki   mężczyzna   o   oczach   osadzonych   głęboko,   prawie   jak   u   Rosjanina,   i   o 
czarnych,  dobrze  ostrzyżonych   włosach.  Cokolwiek  za  chudy i  za  niski,  żeby  wydać  się 
naprawdę ujmującym. Jego spodnie były zbyt bezkształtne, by prowokować, i zbyt obcisłe, by 
uznać je za modne.

— „Bank” — powiedziała i wpisała słowo do krzyżówki. — Dziękuję.
Próbował się roześmiać.
— Nie sądzę, żebym  okazał się szczególnie  pomocny.  Przestała pisać i zdjęła ciemne 

okulary.

— Wręcz  przeciwnie,  bardzo mi  pan pomógł.  Zawsze mi  pomaga,  jeśli  kogoś  głośno 

zapytam.

— Tak? To świetnie. Mogę pani służyć tak długo, jak pani zechce.
Na chwilę zapadło milczenie, ale on nie odchodził. W końcu znów podniosła na niego 

wzrok.

— Czy pan czegoś potrzebuje?
— Tak — odparł i umilkł. — Tak — dodał. — Zrobiłem dziś cholernie dobry interes i 

dostanę cholernie dobrą prowizję. Zamówiłem butelkę perrier jouet rose, a nie cierpię pić 
samotnie. Zastanawiałem się właśnie, czy nie zechciałaby mi pani towarzyszyć.

Spoglądała na niego bez zmrużenia oka. Miała źrenice w drobniutkie plamki; nie było w 

nich śladu współczucia.

— Nie sądzę — odparła.
— Ale ja nie chcę pić sam.
Znów nawet okiem nie mrugnęła.
— Przykro mi, ale naprawdę mnie to nie interesuje. Niech więc pan sam nie pije. W 

każdym razie ze mną na pewno nie będzie pan pił.

— No tak — westchnął i próbował się uśmiechnąć. Nikt dotąd w tak obcesowy sposób go 

nie spławił. — No cóż… Wygląda na to, że będę musiał poszukać sobie kogoś innego.

background image

Nawet nie odpowiedziała. To oczywiste, że na tym pustym tarasie nie było nikogo innego. 

Chyba   że   zdecydowałby   się   na   grubą   Francuzkę   w   rozpaczliwie   niebieskiej   sukience, 
siedzącą  z rozkraczonymi  nogami,  albo na  małżeństwo  sprawiające  wrażenie  malaryków. 
Oboje musieli mieć ponad dziewięćdziesiątkę i zapewne trzymali  się razem, żeby się tak 
bardzo nie trząść.

— W porządku zatem — powiedział pod adresem całego tarasu. — Spadamy stąd.
Wyjął z lodu wytworną butelkę rżniętą w kwiatowy wzór, sięgnął po kieliszek i zszedł z 

tarasu na plażę. Z kieliszkiem w jednej ręce, z butelką szampana w drugiej, z piaskiem w 
białych mokasynach firmy Alan McAfee dobrnął do linii wody i stanął z twarzą zwróconą na 
południe, do morza, do słońca, do Francji i wzniósł toast na cześć samego siebie.

— Dobra–robota–Bryan–jesteś–pieprzony–geniusz. Amen.
Odwrócił   się,   by   spojrzeć   na   deptak   i   na   hotelowy   taras.   W   tej   właśnie   chwili   do 

trzydziestoletniej   blondynki   w   różowym   staniku   dołączył   siwowłosy   mężczyzna   w 
olbrzymich szortach i okularach w grubej oprawie.

— Spadaj — powiedział ponownie.
Siwowłosy był mniej więcej w jego wieku, trzydzieści siedem lat, albo trochę młodszy. 

Zasługiwał   na   kobietę,   która   nie   potrafiła   rozwiązać   krzyżówki   z  Daily   Telegraph  bez 
zaczepiania obcych mężczyzn. Zapewne rozwiązuje krzyżówki, kiedy ten ją pieprzy.

— „Wielkie działa potrzebne do opuszczenia miasta”. Na dziewięć liter.
Nadchodziła noc, malując niebo niczym atrament. Choć było prawie bezwietrznie, morze 

szumiało  i burzyło  się. Wędrując między skałami,  które ograniczały zatokę  St Brelade’s, 
Bryan czuł się tak, jakby wrócił do dzieciństwa, do jakiejś nadmorskiej krainy Ruperta Beara 
lub Tigera Tima, gdzie zawsze była masa krabów, rozgwiazd i zamków z piasku o wieżach 
udekorowanych   chorągiewkami.   Szedł   nad   samą   wodą.   Od   czasu   do   czasu   jego   warte 
dwieście dziesięć funtów buty zalewała piana. Ale kto by dbał o taki drobiazg? On tej nocy 
świętował.

Kiedy   dotarł   do   skał   po   wschodniej   stronie   zatoki,   zapadł   już   zmierzch.   Wzgórza   i 

okoliczne dachy rozświetlał jeszcze fiołkoworóżowy blask, ale na plaży było zimno, wilgotno 
i zupełnie ciemno. Pociągnął perrier jouet prosto z butelki.

Szampan zabuzował mu w ustach tak mocno, że Bryan prawie się zakrztusił.
Miał właśnie zamiar zawrócić do L’Horizon, kiedy tuż przy skałach ujrzał szybki błysk 

światła. Popatrzył w mrok, mając nadzieję, że nie jest to jeszcze pijacki zwid. Do jego uszu 
dotarło szuranie; jakby coś odłupywano. Po chwili ponownie dostrzegł błysk.

Ruszył w tamtą stronę. Prosto na twarz padł mu promień światła.
Czekał, ale kiedy nic się nie wydarzyło i nikt nie odezwał się słowem, wzniósł butelkę 

perrier jouet.

— Może byśmy tak sobie łyknęli? — zapytał.
Ktoś pociągnął nosem, a następnie rozległ się męski głos z silnym akcentem z Jersey:
— Dobra, nie mam nic przeciwko temu.
Bryan wyciągnął butelkę w ciemność. Odgłosy pociągania z flaszki. Po chwili butelka 

wróciła.

— Co to, jabłecznik?
— Szampan. Najlepszy. Świętuję.
— Ach, tak?
— Zawarłem dzisiaj umowę na druk na sumę dwa przecinek trzy miliona funtów.
— Ach, tak? To chyba dobrze, prawda?
Bryan roześmiał się. Śmiech głucho rozniósł się wśród skał.
— Dobrze? To graniczy z cudem.
— Och — powiedział męski głos. — Zatem przyszedł pan we właściwe miejsce.
Bryan pociągnął kolejny łyk szampana, zawahał się, po czym podał butelkę.

background image

— Co ma pan na myśli? — zapytał.
— No cóż… właśnie tutaj, w Zatoce St Brelade’s, po zapadnięciu zmroku… tutaj zdarzają 

się cuda.

— Chyba tak.
Nieoczekiwanie człowiek z plaży skierował latarkę na swoją twarz. Światło padło od dołu 

tak,   że   jego   oblicze   przypominało   upiorną,   prymitywną,   wyrytą   w   orzechu   kokosowym 
maskę.   Mężczyzna   o   szczupłej   twarzy,   drapieżnie   szczupłej,   nie   golonym   od   kilku   dni 
zaroście i przekrwionych oczach.

— Wcale nie „chyba”. Widział pan kiedykolwiek coś takiego?
Klęcząc   wsunął   latarkę   między   kolana   opięte   ubrudzonymi   piaskiem   sztruksowymi 

spodniami  i  skierował  światło  na  piach.  Zręcznie  uformował  dłońmi   kształt   niewielkiego 
kraba, paznokciami zaznaczył szczypce, a kciukiem pancerz.

Zaledwie   skończył   robić   z   piasku   kraba,   ten   jakby   drgnął.   Bryan   patrzył   osłupiały   i 

przerażony, jak stworzenie oderwało się od podłoża, z którego zostało stworzone, i szybko 
popełzło w stronę wody.

— Zrobił pan kraba — powiedział, czując, że serce obija mu się o żebra. — Do licha, w 

jaki sposób? Zrobił pan kraba, a on naprawdę ożył.

Mężczyzna roześmiał się — był to zgrzytliwy, chlupiący dźwięk, jakby dobywał się ze 

zlewu, po czym powiedział:

— To piasek po tej stronie St Brelade’s Bay. Wieść głosi, że powstał z rozdrobnionych na 

miał przez fale kości żeglarzy, których statki rozbiły się o skały. Można w to uwierzyć, kiedy 
się zobaczy, jaki jest biały, prawda? I proszę popatrzeć, jak czerwone są te skały! Zostały 
zbrukane krwią. Ten piasek to materia życia! Cząsteczki życia!

Nieznajomy podniósł się z ziemi. Bryan czuł w jego oddechu zapach alkoholu, jakkolwiek 

w swoich ustach nawet nie miał jego smaku.

Mężczyzna podszedł bardzo blisko.
—   Cokolwiek   zrobisz   z   tego   piasku,   młody   człowieku,   zaczyna   żyć.   Rób   zawsze   po 

zmroku, a to będzie twoje aż do rana. Żywe, oddychające… Cokolwiek chcesz. To piasek 
żeglarzy. Piasek marynarzy z rozbitych statków.

Bryan długo spoglądał na niego w milczeniu.
— Mógłby to pan zrobić jeszcze raz? — zapytał.
— Co?
— Niech pan zrobi jeszcze jednego. Proszę.
— Ale najpierw muszę sobie łyknąć.
Bryan podał mu butelkę. Obcy wytarł szyjkę i pociągnął solidny łyk.
— Ach, cóż za ohydztwo. Sama piana. Jakbym pił po kąpieli wodę z wanny.
— Niech pan zrobi następnego kraba — powiedział z uporem Bryan.
Nieznajomy ukląkł na piasku.
— Jakiego pan chce, dużego, małego?
— Dużego.
— Jak dużego?
— Bardzo dużego. Takiego jak pan.
Mężczyzna zaczął formować i uklepywać piach w wielką kopułę, a następnie ukształtował 

monstrualne szczypce.

— Nie chcę robić zbyt wielkiego — zaznaczył. — Nie chcę robić tak cholernie wielkiego, 

żebyśmy musieli przed nim uciekać.

Wybuchnął śmiechem, zakaszlał i splunął w ciemność.
Bryan bacznie obserwował, jak mężczyzna kończy cyzelować brzegi skorupy półmetrowej 

szerokości piaskowego kraba. Największy skorupiak, jakiego widział w życiu, w migotliwym, 
ruchomym świetle latarki wyglądał okropnie i bardzo niebezpiecznie. Ale jak mógł ożyć? 

background image

Przecież   został   zrobiony   z   piasku   i   był   tak   śmiesznie   wielki,   że   nie   mógł   udawać 
prawdziwego… Bryan podejrzewał, że tak właśnie było za pierwszym razem. Krab zapewne 
siedział od początku zagrzebany w piasku i musiał tylko szybko przebić się na powierzchnię.

Mężczyzna skończył swoje dzieło. Wstał, otrzepał dłonie.
— Proszę — powiedział.
— Ale on wcale nie ożywa.
— Niech mu pan da trochę czasu. Im większy, tym dłużej to trwa.
Stali obok kraba przez prawie dziesięć minut i popijali z butelki pianę kąpielową perrier 

jouet. W końcu odezwał się Bryan.

— Robi pan ze mnie balona. To wcale nie ożyje.
Mężczyzna   zakaszlał.  W  tej  samej   chwili   olbrzymi   krab drgnął,   wyciągnął  szczypce   i 

zaczął dźwigać się z piasku.

— O, cholera! — mruknął Bryan, odskakując z przestrachem.
Wpadł na stojącego obok mężczyznę, wypuścił z ręki butelkę szampana.
Obaj przezornie cofnęli się o kilka kroków, żeby stanąć poza zasięgiem szczypiec. Stwór 

przez   kilka   chwil   tkwił   nieruchomo.   Tylko   jego   paciorkowate   oczy   poruszały   się   na 
szypułkach.

— Jak pan myśli, czy on jest niebezpieczny? — zapytał szeptem Bryan.
Twórca kraba potrząsnął głową.
— Prawdopodobnie nie. Po prostu węszy, gdzie jest morze.
Miał rację. Krab ustalał kierunek marszu. Po chwili zaczął powoli pełznąć w stronę, z 

której dobiegał dźwięk uderzających o brzeg fal. Bryan oświetlał go latarką, aż w końcu krab, 
przeszedłszy plażę, zniknął w mroku.

— Cholera — mruknął Bryan.
Rozejrzał się. Mężczyzna już odszedł i klucząc między skałkami zmierzał ku esplanadzie, 

gdzie na letnim niebie od czasu do czasu pojawiały się błyskawice jakiejś bardzo odległej 
burzy.

— Pańska latarka! — zawołał Bryan i ruszył spiesznie jego śladem.
Ale zatrzymał się przy wiodących na esplanadę schodach i popatrzył na skały i piasek, 

który mężczyzna określił mianem piasku żeglarzy, materii życia.

Przez cały następny dzień chodził zamyślony. Śniadanie złożone z rogalików, marmolady i 

mocnej czarnej kawy zjadł w klubie w hotelu L’Horizon. Od strony basenu dobiegała go 
wrzawa dziecięcych głosów. W nocy śniły mu się kraby, setki krabów poruszających się w 
mroku. Później przyśniła mu się kobieta rozwiązująca krzyżówkę w Daily Telegraph. Opalała 
się nago, miała ogolone łono, lepki i różowy srom, z którego wychodziły pszczoły, otrząsały 
skrzydełka   i   odlatywały   prosto   w   słońce.   Patrzyła   na   niego,   uśmiechała   się   i   zmysłowo 
oblizywała usta. Zatelefonował do Rogera Herberta, dyrektora handlowego w Nowym Jorku, 
i oświadczył, że nie czuje się najlepiej, więc zostanie jeszcze jeden dzień na Jersey. Roger był 
wyraźnie poirytowany, ale niewiele mógł zrobić.

— Może coś zjadłeś? — zapytał. — Musisz bardzo uważać na skorupiaki. Moja matka o 

mało nie umarła na trądzik różowaty.

Bryan kupił w L’Horizon podkoszulek i obszerne spodenki joggingowe i ruszył na spacer 

po plaży.

Tego ranka dzieci budowały zamki i drogi z tego samego piasku, z którego nieznajomy 

stworzył olbrzymiego skorupiaka. Bryan uklęknął obok skał i wstydząc się sam przed sobą, 
najbardziej   realistycznie   jak   potrafił,   zrobił   malutkiego   kraba.   Starannie   uklepał   twardy, 
wilgotny piasek. Później usiadł i obserwował dzieło przez blisko dwadzieścia minut, lecz 
stworek nawet nie drgnął. Naturalnie, przecież tamten człowiek uprzedził go, że piasek wraca 
do życia wyłącznie w nocy, ale i w dzień było warto spróbować.

background image

Resztę dnia poświęcił na zwiedzanie. Zobaczył ociekające wilgocią, pobielone wapnem 

korytarze królikami, gdzie hitlerowcy w czasie wojny urządzili podziemny szpital. Później 
zabłąkał się między wykonane z roślin i gipsu tandetne pomniki, które zwano tu Ogrodami 
Wszystkich Krain. Panował nieznośny upał, więc powędrował na północne wybrzeże Jersey, 
wszedł na przybrzeżne urwiska i patrzył w morze.

Daleko w dole, na plaży, ujrzał małego teriera łażącego po piasku w tę i we w tę, takiego 

samego, jakiego podarował mu wujek, kiedy Bryan był jeszcze dzieckiem. To podsunęło mu 
pomysł.

Wydawało się, że noc nadciąga tego dnia bardzo niechętnie. Bryan zabrał ze sobą na plażę 

kilka puszek piwa, usiadł na skałce i czekał. W końcu wszystkie rowery wodne dobiły do 
mola, ostatnia dziewczyna w stroju topless wyszła z wody, dzierżąc deskę surfingową. Była 
to   blondynka   o   olbrzymim   biuście,   której   towarzyszył   ostrzyżony   najeża   młodzieniec 
sprawiający wrażenie, że udusi każdego, kto tylko spojrzy na jego dziewczynę.

Później  zapadł zmrok  i Bryan  został na plaży sam,  sam na piasku żeglarzy,  z latarką 

nieznajomego i niebieską, plastikową łopatką, którą kupił w sklepie z upominkami. Wetknął 
latarkę w załom skalny w ten sposób, żeby widzieć, co robi. Następnie uklęknął na piasku i 
zaczął   kopać.   Prawie   kwadrans   zajęło   mu   uformowanie   małego   teriera   z   postawionymi 
uszami, siedzącego przed nim grzecznie na tylnych  łapach. Ostrożnie patykiem  od lizaka 
zaznaczył sierść, a następnie wyrzeźbił wielkie, ujmujące oczy. Kiedy skończył pracę, wstał i 
zaczął podziwiać swoje dzieło.

Otworzył następną puszkę tennenta, stanął obok psa i obserwował go. Wiejący od morza 

wiatr był wilgotny i ciepły; bardziej jak niespokojny sen niż jak wiatr. Bryan popatrzył na 
zegarek. Dopiero dziesięć po dziesiątej. Zastanawiał się, czy zeszłej nocy tak bardzo się upił. 
Może sobie tylko wyobraził mężczyznę i kraba. Różowy szampan zawsze sprawiał, że Bryan 
trochę po nim wariował — znacznie bardziej niż po tennencie czy carlsberg special brew.

Czekał godzinę, ale nic się nie wydarzyło. Terier ciągle pozostawał terierem z piasku. W 

końcu,   zniechęcony   i   głodny   Bryan   opuścił   skały   i   wrócił   do   hotelu.   Poszedł   do   swego 
pokoju, przebrał się w granatową kurtkę i szare spodnie. Zanim wybrał się do baru, wyszedł 
jeszcze   na   balkon   popatrzeć   na   ciemną   plażę.   Zagwizdał,   najpierw   cicho,   później   trochę 
głośniej.

— Chodź tutaj, piesku! Chodź tutaj, piesku!
Morze   szumiało,   rzędy   żarówek   kołysały   się   w   lekkich   podmuchach   wiatru.   Zamknął 

drzwi   balkonowe   i   zszedł   do   baru,   żeby   sprawdzić,   czy   zachował   jeszcze   talent   do 
towarzyskich pogawędek.

Trochę po drugiej w nocy coś go obudziło. Otworzył oczy i zaczął bacznie nasłuchiwać. 

To nie był szum morza, nie był to stukot szarpanej wiatrem markizy na balkonie. To było 
skrobanie.

Usiadł na łóżku. I znów to usłyszał. Skrob, skrob, skrob do drzwi jego sypialni.
Wstał i podszedł do nich ubrany jedynie w spodnie od pidżamy.
Skrob, skrob, skrob i ciche skomlenie.
Otworzył z zimną mieszaniną radości i lęku… i oto miał go przed sobą. Terier z piasku, 

ciągle w kolorze piaskowym, ale żywy. Siedział na tylnych łapach i prosił.

Bryan uklęknął na korytarzu i ostrożnie pogłaskał mały psi łeb. Zwierzę zaczęło skakać, 

machać ogonem i próbowało lizać jego dłoń.

— Jesteś prawdziwy — szepnął Bryan. — Zrobiłem cię, a ty ożyłeś.
Czuł się przedziwnie. Trzeźwo i obco. Ogarnęło go nieprawdopodobne uniesienie.
— Piesku — mówił do teriera. — Tu, piesku, chodź do mnie.
Wziął zwierzaka na ręce i przytulił do siebie. Pies ogonem smagał go po klatce piersiowej.

background image

— Jesteś cudowny — powiedział Bryan. — Jesteś cudowny. Jak mam cię nazwać? I jak 

cię zabiorę z wyspy? Jesteś zdumiewający!

Zamierzał właśnie wrócić do pokoju, kiedy na końcu korytarza pojawił się nocny portier.
— Proszę pana! — zawołał.
Bryan pogładził psa po głowie.
— Dziękuję, wszystko w porządku — odparł.
— Przepraszam, ale tu nie wolno trzymać psów.
— Och… nie wiedziałem. Bardzo przepraszam. Ale on jest taki mały i bardzo dobrze 

ułożony.

Na nocnym portierze te słowa nie wywarły najmniejszego wrażenia.
— Przykro mi. Ale takie są przepisy. Żadnych psów, nawet najlepiej ułożonych.
— Cóż więc mam z nim zrobić? Przecież nie mogę go wyrzucić.
— Mamy na dole boks dla psów. Obok przechowalni bagażu. Zabiorę go tam na noc, ale 

jutro musi pan znaleźć jakieś inne rozwiązanie.

—  W  porządku  — zgodził   się Bryan,  wręczając  portierowi   małego  pieska.  —  Proszę 

zadbać, żeby dostał coś do jedzenia.

Portier przesłał mu urzędowy uśmiech.
— Mam nadzieję, że w grill–barze zostały jakieś hamburgery.
Powiedziawszy to, zabrał psa i odszedł. Bryan zamknął za sobą drzwi pokoju i pomyślał: 

Mam psa. Naprawdę mam psa. Zrobiłem go z piasku, a on ożył i odnalazł mnie.

Włączył nocną lampkę, otworzył barek i wyjął piwo. I co z tego, że była druga w nocy? 

Taka okazja wymagała drinka!

Stał obok łóżka. Pił z puszki lodowato zimne piwo, a jego wzrok zabłądził na leżący na 

stoliku egzemplarz  Men Only.  Uśmiechała się do niego blondynka z szeroko rozłożonymi 
udami i z piersiami jeszcze większymi, niż miała tamta dziewczyna na plaży. Łyknął piwa. 
Nie mógł oderwać wzroku od fotografii.

Wczesnym rankiem zszedł do portierni, żeby odebrać pieska.
— Przyszedłem po psa — oświadczył portierowi o włosach koloru piasku.
— Słucham?
— Nocny portier wziął mego psa i umieścił go w boksie obok przechowalni bagażu.
— Ach, tak. Proszę chwilę poczekać.
Portier zniknął, po czym wrócił. Miał zaczerwienioną twarz.
— Przykro mi, ale tam nie ma pańskiego psa.
— Może ktoś go wypuścił?
Portier potrząsnął głową.
— Przechowalnia była przez całą noc zamknięta. Tak jest zawsze.
— Czy mógłbym sam sprawdzić? — zapytał Bryan.
Obszedł kontuar i wszedł do przechowalni. W odległym końcu pomieszczenia znajdował 

się pomalowany na zielono boks dla psów z drzwiami z drucianej siatki, zamkniętymi na 
zahaczoną o gwóźdź pętelkę. Bryan uklęknął i zajrzał do klatki.

— Sam pan widzi — odezwał się portier. — Nie ma tam żadnego psa.
Ale na podłodze boksu leżał kawałek nie dojedzonego hamburgera, a w przeciwnym końcu 

znajdował się niewielki kopczyk suchego, białego piasku. Terier był w tej klatce i wcale nie 
uciekł. Wyglądało na to, że piasek żeglarzy potrafi żyć i oddychać tylko nocą. „To będzie 
twoje aż do rana” — oświadczył mężczyzna z plaży.

— Czy mam go poszukać? — zapytał portier. — Mogę spytać mego nocnego zmiennika, 

jeśli jeszcze nie poszedł spać.

Bryan potrząsnął głową.
— Nie, nie trzeba. Chyba wiem, co się stało.
Cały dzień spędził w łóżku, oglądając dziewczynę w Men Only. Belinda ze Staffordshire, 

background image

lubi wioślarstwo. Wioślarstwo? Można się z tym pogodzić. Niebywale pociągająca. Miała 
twarz księżniczki i ciało striptizerki. Delikatne policzki, wyzywające niebieskie oczy.

Jeśli stworzy z piasku pochodzącą ze Staffordshire Belindę, będzie prawdziwa i będzie 

należała  do niego. Nie do jakiegoś wojowniczego  buhajka z plaży ani do biznesmena  w 
średnim wieku noszącego okulary w grubej oprawce. Do niego. Przynajmniej przez jedną 
noc… Rano zniknie, a on nie będzie miał żadnych zobowiązań. Zmiecie tylko piasek, którego 
użyje do jej stworzenia.

Przez cały dzień nie opuścił hotelu. Poszedł tylko do sauny, popływał i potrenował. Dzień 

ciągnął się w nieskończoność, a po południu słońce najwyraźniej stało w jednym miejscu, 
wysoko na niebie, jakby nie zamierzało wcale zachodzić.

Ale nareszcie poszedł na skały w ciepłym i przyjaznym mroku. Miał ze sobą latarkę, dwie 

łopatki i dużo piwa.

Trwało to długo. Belinda musiała być idealna. Najpierw dokładnie odmierzył na piasku sto 

sześćdziesiąt pięć centymetrów, a następnie zaczął ostrożnie kopać, wygładzać, uklepywać i 
kształtować.  Zrobiło  się prawie  wpół do dwunastej, zanim  skończył.  Klęczał  obok niej  i 
delikatnie wodził dłońmi po jej piersiach i brzuchu. W blasku latarki wyglądała jak żywa.

— Belindo — szepnął jej do ucha. — Czy mnie słyszysz, Belindo? Już teraz cię kocham.
Zamierzał poczekać na plaży, aż Belinda ożyje, a on pomoże jej dojść do hotelu. Zabrał 

nawet ze sobą płaszcz kąpielowy, żeby ją nim owinąć. W końcu nie może wejść nago do 
recepcji. Ale kiedy po godzinie nic się nie wydarzyło, zaczął się zastanawiać, czy to był 
najlepszy pomysł. Może piasek potrafi ożywić jedynie kraby i inne małe stworzenia? A może 
on zbyt dużo żąda, chcąc stworzyć żywą, oddychającą istotę ludzką?

Ciągle jeszcze siedział na piasku, kiedy usłyszał szelest czyichś stóp. Zjeżyły mu się włosy 

na   głowie.   Kroki   były   coraz   bliżej   i   zza   skałki   wyszedł   mężczyzna   w   brązowych, 
sztruksowych spodniach.

— Ma pan moją latarkę — powiedział.
— Tam, mam. Przepraszam.
— Chciałbym ją odzyskać.
— Naturalnie.
Mężczyzna rozejrzał się po pogrążonej w ciemnościach plaży.
— A co pan tutaj robi? Chyba nie tworzy pan niczego?
— Nie, jasne, że nie.
—   Nie   powinien   pan   niczego   tworzyć.   Nawet   pan   nie   wie,   jakie   kłopoty   to   może 

spowodować.

— Po prostu wyszedłem na spacer.
— Jeśli tylko na spacer, to dobrze.
Bryan nie miał wyboru. Odprowadził mężczyznę  kawałek od miejsca, gdzie na piasku 

widniała postać Belindy, wziął go za kościsty łokieć i powiedział:

— Może przyłączy się pan do mnie? Zamierzałem się właśnie czegoś napić.
Mężczyzna zakaszlał, splunął i pociągnął nosem.
— Dlaczego nie?
Razem wrócili do hotelu. Wiatr przybrał na sile, pochłodniało. Bryan niespokojnie obejrzał 

się  za   siebie.  Mam   nadzieję,  że   Belinda   nie   ożyje  do  czasu,   aż  zdołam  pozbyć   się  tego 
cholernego natręta. Mam nadzieję, że nie zacznie krążyć nago po okolicy, żeby mnie odnaleźć 
— pomyślał.

Nie zauważył dwóch mężczyzn uprawiających jogging na pogrążonej w nocnym mroku 

plaży.   Nawet   gdyby   ich   spostrzegł,   nie   poświęciłby   im   chwili   uwagi,   mimo   że   ich   buty 
zostawiały w piasku głębokie ślady.

Musiał wypić trzy guinnessy i dużą szklankę whisky Bell, zanim pozbył się natrętnego 

background image

znajomka. Mężczyzna pokasływał, śmiał się i mówił o wiele za głośno o dawnych czasach na 
Jersey i o tym, jak robił podczas okupacji różne psikusy Niemcom — przebijał opony ich 
motocykli  czy wsypywał  im do kawy werniks, którym  malował  łodzie. Najwyraźniej  był 
dobrze   znanym   w   okolicy   nudziarzem,   ponieważ   hotelowi   kelnerzy   traktowali   go 
lekceważąco i prawie wrogo.

W końcu odszedł chwiejnym krokiem po esplanadzie. Bryan poczekał, aż zniknie mu z 

oczu, po czym zbiegł po schodach i ruszył plażą. Boże, niech nie będzie za późno. Kiedy 
dotarł pod skały, ujrzał Belindę… a raczej to, co z niej zostało.

Biegacze przekłusowali po niej, zostawiając głębokie ślady na jej brzuchu, lewej piersi i na 

twarzy. Gdzież podziały się te wielkie oczy, zadarty nosek i wspaniałe, bujne piersi?

Załamany i zmęczony Bryan podniósł płaszcz kąpielowy i rozgarnął nim piasek. Nie było 

sensu naprawiać szkód.

Piasek stanowił zapewne materiał wystarczający do tego, by ożywiać kraby i pieski, ale nie 

miał dość mocy, żeby tworzyć istoty ludzkie.

Po   raz   ostatni   z   żalem   kopnął   resztki   piaskowej   rzeźby   i   ruszył   powoli   plażą.   Z   sali 

balowej hotelu dobiegały tłumione wiatrem i szumem morza posępne dźwięki muzyki.

Tym razem nie oglądał się za siebie.

Wypił piwo, obejrzał na wideo połowę filmu „Trzech mężczyzn i dziecko”, rozebrał się i 

poszedł   do   łóżka.   Leżąc   w   ciemności,   myślał   o   mężczyźnie   i   stworzonym   przez   niego 
monstrualnym   krabie,   o   terierze,   którego   ożywił   on   sam.   Ciągle   miał   żywo   w   pamięci 
merdający, uderzający go po torsie ogon. Nie rozumiał, jak to się mogło stać, że stworzył go z 
piasku, a następnie zwierzę w piasek się obróciło.

Może ten mężczyzna z plaży miał rację? Może to faktycznie były cudy?
Zapadł w sen. Śniło mu się, że idzie samotnie brzegiem plaży.  Słyszał szum morza z 

szelestem   liżącego   brzeg.   Szeleściło   i   szurało,   szeleściło   i   szurało.   Dźwięk   nieodparcie 
kojarzył się z szuraniem stóp kogoś, kto wlecze się hotelowym korytarzem. Ze stąpaniem 
kogoś, kto jest okaleczony, zdeformowany w sposób przechodzący ludzkie pojęcie.

Otworzył oczy. Czyżby ciągle jeszcze śnił? Wydawało mu się, że coś delikatnie stuknęło w 

drzwi jego pokoju. Nasłuchiwał chwilę, a potem zapalił światło i wygrzebał się z pościeli. 
Podszedł do drzwi, wytężył słuch. Był pewien, że słyszy dobiegający zza nich czyjś oddech, 
ale było to raczej zwierzęce dyszenie niż oddech człowieka. Chrapliwe i zduszone. Ktoś z 
niesłychanym mozołem próbował wciągać w płuca powietrze.

I znów ciche stuknięcie z tamtej strony w drzwi.
— Kto tam? — zapytał ochrypłym  szeptem. Niewyraźny, zdławiony dźwięk. I kolejne 

uderzenie.

— Kto tam? — ponowił pytanie głosem pełnym lęku. — Belindo, czy to ty? Belindo?

background image

E

RIC

 P

ASZTET

South Croydon, Surrey

„Eric   Pasztet”   zawsze   miał   być   opowiadaniem,   które   balansuje   na   krawędzi 

akceptowalności, dlatego jego akcję umieściłem w wyjątkowo reprezentatywnej dla ponurości 
świata   scenerii.   South   Croydon   jest   najbardziej   posępnym   przedmieściem   Londynu, 
zabudowanym  tandetnie wykonanymi  domami  w stylu wiktoriańskim. Jest tam też wielki 
dworzec autobusowy,  kilka ogromnych,  ale za to podłych  szynków  i cała masa  punktów 
sprzedaży używanych samochodów.

Niemniej zawsze duże zadowolenie daje mi wynajdywanie takich właśnie miejsc jak South 

Croydon. Są warte odwiedzenia — choćby tylko po to, żeby zobaczyć, gdzie mieszkają ludzie 
i   jak   ozdabiają   swoje   domy.   Ludzie   z   Paryża,   Rzymu   czy   Bel   Air   wcale   nie   zostali 
wymyśleni. Żyją naprawdę. Czasem, jak Eric, mieszkają w takich miejscach, gdzie handlarze 
nieruchomościami boją się wejść, choć w oknach powiewają firanki.

background image

E

RIC

 P

ASZTET

To jest bardzo dziwna rzecz 
Najdziwniejsza, jaka może być 
Że cokolwiek zje panna T.
Staje się to panną T.

Walter de la Mare

Matka Erica zwykła mawiać: „Jesteś tym, co jesz”.
Siedmioletni Eric na kolację pałaszował zazwyczaj potężnego wołowego sznycla, a później 

kładł się do łóżka, macał własne nogi i ręce, żeby sprawdzić, czy jego skóra zamienia się w 
panierkę.

Ile trzeba zjeść wołowych sznycli, aby samemu stać się panierowaną zmieloną wołowiną?
Ale jeśli je się również drożdżówki, paszteciki rybne polanę pomidorowym sosem, długie 

lizaki w kształcie papierosa i placek z dżemem renklodowym, i kandyzowane owoce, i jabłka, 
i płatki kukurydziane — to w co się może człowiek zmienić?

Eric z łokciami opartymi na parapecie okna swego pokoiku na poddaszu wpatrywał się w 

dachówki kryjące domy na przedmieściu południowego Londynu i próbował sobie wyobrazić, 
w co się zmieni.

W rzężącego, pokrytego śluzem potwora o oczach jak marynowane cebule i skórze czarnej 

jak skóra łupacza, szorstkiej jak piętka bochenka razowego chleba. W monstrum, któremu z 
każdego pora wyciekać  będzie oślizły tłuszcz jagnięcy wymieszany z sosem spod jakiejś 
pieczeni.

Pewnego   upalnego   sierpniowego   popołudnia   Eric   przewrócił   się   na   szkolnym   boisku 

podczas zabawy w berka. Otarł sobie kolano tak mocno, że krew spływała  do skarpetki. 
Wieczorem, kiedy leżał już w łóżku, poczuł na nodze twardy i szorstki strup. Pomyślał wtedy, 
że już zmienia się w sznycel wołowy.

Godzinami   przeglądał   w   swoim   pokoju   książeczkę   „Spotkanie   głupiego   Kazika   i 

pasztetnika

*

. Pasztetnika! W wierszowanej opowiastce nie było wizerunku pasztetnika, ale 

Eric takiego obrazka nie potrzebował. Doskonale wyobrażał sobie, jak okropna musi być to 
postać — zgarbiona bestia, o skórze popękanej jak wierzch pasztetu, potwór, który wlecze się 
i jęczy. Człowiek, co zjadł w życiu o wiele za dużo pasztetu i teraz spotkała go za to surowa 
kara.

Człowiek,   którego   skóra   stopniowo   zmienia   się   w   pasztet.   Człowiek,   którego   płuca   i 

żołądek, i brzuch stają się powoli wołowym sznyclem. Pasztetnik!

Eric kładł się do łóżka i śnił mu się pasztetnik. Potwór o głosie tak zmienionym przez 

wyciekający   z   nosa   sos   do   pieczeni   rzymskiej,   jakby   miał   gigantyczny   katar,   potwór 
błagający go: „Zjedz mnie, zabij mnie. Już dłużej nie wytrzymam”.

Przez całe tygodnie Eric prawie nic nie brał do ust. Na jego talerzu zostawało wszystko, co 

było choć trochę chrupiące i co przypominało skórkę od chleba, pasztet czy ciasteczka. W 
końcu matka wybrała się do doktora Wilsona. Podczas wizyty domowej lekarz w niebieskiej 
kamizelce ze złotym zegarkiem z dewizką dociekliwie wypytywał Erica:

— Nie lubisz tego, co jesz?
— Nie, proszę pana.
— A może masz jakieś kłopoty w szkole?
— Nie, proszę pana.
— Kaszlnij. (Eric kaszlnął.)
—   Wciągnij   powietrze   i   przez   chwilę   nie   oddychaj.   (Eric   wciągnął   powietrze   i   nie 

* W oryg.: Simple Simon met a pieman. Simple Simon jest postacią przygłupka z popularnych wierszyków 

dla dzieci.

background image

oddychał.)

W przedpokoju o ścianach pokrytych brązową tapetą lekarz przystanął obok barometru, 

który zawsze wskazywał piękną pogodę, i mruknął do matki Erica:

— Wszystko jest w porządku. Widzi pani, chłopcy w jego wieku bardzo często nie mają 

apetytu. Ale kiedy już zacznie rosnąć… no cóż, będzie musiał jeść, żeby żyć, i żyć, żeby jeść. 
Proszę zapamiętać moje słowa i dobrze zaopatrzyć spiżarnię.

Matka wróciła do salonu, usiadła i wpatrywała się w Erica takim wzrokiem, jakby martwił 

ją fakt, że jej syn nie jest poważnie chory.

— Pan doktor powiedział, że nic ci nie jest.
Długa chwila milczenia.
— Tak?
Matka   uklękła   przed   nim   i   wzięła   go   za   rękę.   Miała   tak   bezbarwne   oczy;   miała   tak 

bezbarwną twarz.

— Musisz jeść. Musisz być duży i silny. Musisz jeść albo umrzesz. Jesteś tym, co jesz, 

Ericu.

— Tego się właśnie boję — wyszeptał.
— Czego?
— Tego się właśnie boję. Że jem za dużo pasztetów.
— Co?
— Jeśli będę jadł za dużo pasztetów, zamienię się w Erica Paszteta.
Matka wybuchnęła śmiechem. Jej śmiech był niczym kawałki potłuczonego lustra w letniej 

sypialni. Jasny, ostry, taki, że mógł odciąć nos.

— W nic się nie zamienisz. Jedzenie da ci życie, to wszystko. Jeśli będziesz jadł życie, 

będziesz żył. To jak równanie. Życie wchodzi, życie wychodzi.

— Tak?
I Eric zrozumiał. W jednej chwili pasztetnik stał się tylko postacią z bajki. Rozpadł się na 

kawałki. Wszystko z niego opadło. Skórka, plasterki cynadrów. Nagle pasztetnik okazał się 
być tylko pasztetem. Eric stał się dorosły. Teraz ostatecznie zrozumiał tajemnicę ludzkiego 
życia. Było jak równanie. Życie wchodzi, życie wychodzi. I to wszystko. I nie miało nic 
wspólnego   z   panierowaną   mieloną   wołowiną;   nie   miało   nic   wspólnego   z   rybnymi 
pasztecikami   w   pomidorowym   sosie;   nie   miało   nic   wspólnego   z   ciastem   z   dżemem 
renklodowym. To proste. Jeśli jesz życie, żyjesz.

Następny dzień był słoneczny i przeraźliwie upalny. Znudzony i zmęczony Eric usiadł na 

dachu komórki z węglem i spuścił nogi; blady chłopiec o twarzy elfa, z wielkimi, brązowymi 
oczyma i z odstającymi uszami. Nie miał kolegów, z którymi mógłby się pobawić. W szkole 
przezywali  go „Mekon” i mocno  mu  dokuczali.  Nie umiał  dobrze grać w piłkę,  a kiedy 
próbował grać w krykieta, nigdy nie udawało mu się zdobyć punktu.

Na   podwórku   na   tyłach   domku   na   przedmieściu,   w   którym   mieszkał   Eric,   wiecznie 

pachniał czarny bez i straszliwie śmierdziało kocimi siuśkami, bo kot z sąsiedztwa załatwiał 
swoje potrzeby na węglu. Matka właśnie rozwiesiła na podwórku pranie, z którego woda 
ściekała na wybetonowany chodnik. Niebo nad głową Erica było tak błękitne jak wymieszany 
z wodą atrament, popstrzone zaledwie kilkoma cirrusami. Wysoko na zachodzie zalśnił w 
słońcu samolot pasażerski Bristol Britannia, określany przez gazety mianem „Szepczącego 
Giganta”. Eric pomyślał, że taki szepczący gigant to musi być coś ponurego i groźnego.

Obserwował stonogę, która pełzła po gorącej papie pokrywającej dach szopy. Robak dolazł 

do   jego   bawełnianych   szortów   i   rozpoczął   długą,   mozolną   wędrówkę   wzdłuż   uda,   żeby 
wyminąć przeszkodę.

Eric wziął stonogę między kciuk i palec wskazujący.  Robak natychmiast zwinął się w 

twardą, szarą kulkę. Podrzucił stonogę i znów złapał. Zrobił tak jeszcze dwa czy trzy razy. 

background image

Zastanawiał się, co sobie takie coś myśli, kiedy jest podrzucane. Boi się? A może nie ma na 
tyle rozumu, żeby się bać?

Ale to było żywe. Żywe na tyle, żeby pełznąć po obitym papą dachu. A więc coś musiało 

myśleć. Teraz zaczął się zastanawiać, co by robak pomyślał, gdyby on go zjadł. Życie stonogi 
stałoby się częścią jego życia.  Jego duże życie  i malutkie  życie  robaka zostałyby  raz na 
zawsze połączone. Wtedy zapewne on by wiedział, co myśli stonoga. W końcu jest się tym, 
co się je.

Wsunął stonogę do ust jak pigułkę i położył  na języku. Musiała dojść do wniosku, że 

trafiła w jakiś wilgotny, przyjazny zakamarek w szopie z węglem, bo rozprostowała się i 
zaczęła pełznąć Ericowi do gardła.

W   pierwszej   chwili   chciał   ją   wypluć,   ale   się   opanował.   Życzyła   sobie   z   własnej, 

nieprzymuszonej woli połączyć z nim życie, a jemu ten pomysł bardzo się spodobał.

Kiedy robak dotarł już do przełyku, Eric go połknął.
Zamknął   oczy.  Rozmyślał  o  tym,  ile  czasu  trzeba,   żeby  świadomość  stonogi   stała  się 

częścią jego świadomości.

Może była  za mała? Może powinien zjeść więcej stonóg? Zeskoczył  z dachu i zaczął 

myszkować   po   podwórku.   Podnosił   cegły   i   kamienie,   zaglądał   do   najwilgotniejszych 
zakamarków.   Każdą   znalezioną   stonogę   wpychał   do   ust   i   połykał.   W   niecały   kwadrans 
znalazł ich trzydzieści jeden.

W drzwiach pojawiła się matka z kolejnym koszem, żeby rozwiesić na sznurku majtki i 

rajstopy.

— Co tam robisz, Ericu? — zapytała, mrużąc w blasku słońca jedno oko.
— Nic — odparł Eric.
Kiedy   przypinała   bieliznę,   zdążył   zjeść   jeszcze   cztery   stonogi.   Chrzęściły   mu   między 

zębami.

Wieczorem, leżąc w łóżku, gapił się w sufit i odnosił wrażenie, że życia stonóg mieszają 

się z jego ciałem i umysłem. Czuł się silniejszy, bardziej żywy. Jeśli jesz życie, żyjesz.

Na ósme urodziny dostał od matki rower. Nie był to nowy rower, ale matka wyczyściła go, 

pomalowała na niebiesko, a pan Tedder, handlarz używanymi samochodami, wprawił nowe 
hamulce i zainstalował błękitną gumową trąbkę.

Eric jeździł po Churchill Road, bo tylko tak daleko matka pozwalała mu oddalać się od 

domu. Churchill Road była hakowatą uliczką, cichą i bezpieczną, położoną z dala od głównej 
drogi.

Pewnego   szarego,   pochmurnego   popołudnia   natknął   się   na   potrąconego   gołębia,   który 

trzepotał   skrzydłami,   próbując   chwiejnie   stanąć   w   rynsztoku.   Eric   zatrzymał   się   i   zaczął 
obserwować ptaka. Gołąb łypał na niego bezradnie paciorkowatym, pomarańczowym okiem. 
Starał się odejść jak najdalej, ale Eric posuwał się za nim; przy każdym  kroku terkotało 
torpedo w jego rowerku.

Gołąb żył.  Miał w sobie więcej życia niż stonogi (które zjadał zawsze, kiedy je tylko 

znalazł, podobnie jak mrówki, pająki i ćmy). Jeśli zje gołębia, może przekona się, jak to jest, 
kiedy się lata.

Rozejrzał się. Uliczka była zupełnie pusta. W zasięgu wzroku miał tylko trzy zaparkowane 

samochody, w tym jeden bez kół, stojący na cegłach. To wszystko. Żywej duszy. Z oddali 
dobiegał warkot autobusów.

Oparł rower o płot i zaniósł rannego gołębia w alejkę między dwoma niskimi domami. 

Ptak trzepotał się, chciał uciec, a Eric czuł pod kciukiem mocno bijące serce. Przycisnął do 
ust twardą, ostro sklepioną pierś gołębia i wbił zęby w pióra, mięso i ścięgna. Ptak walczył 
jak oszalały, wrzeszczał, ale to tylko podniecało Erica. Ugryzł jeszcze raz, i jeszcze raz, i 

background image

jeszcze raz. Robił to, dopóki krew tryskała mu na twarz. Wbijał zęby w kości, ścięgna i w coś, 
co było gorzkie i śluzowate.

Przez chwilę upajał się tym, że czuł na języku bijące jeszcze serce. Głębiej wsunął pierś 

ptaka do ust. Gołąb zdechł.

Z okna na piętrze obserwowała go starsza kobieta. Przeszła ostatnio wylew krwi do mózgu 

i straciła mowę. Mogła tylko patrzeć z przerażeniem, kiedy zdejmował z twarzy krwawe 
resztki i wsuwał je do ust, podskakując z radości — tańczył taniec gołębia; taniec śmierci.

Do domu wślizgnął się tylnymi drzwiami, w kuchni zimną wodą umył twarz i dłonie. Do 

porcelanowego,   białego   zlewu   skapywały   strużki   krwi.   Eric   czuł   takie   uniesienie,   jakby 
nauczył się latać. Usłyszał głos matki:

— Ericu?

W wieku lat jedenastu zaczaił się w śmierdzącej stęchlizną szopie z węglem i czekał na 

kota sąsiadów. Kiedy zwierzę  się  pojawiło,  złapał  je i związał  mu  mocno  mordkę  żyłką 
wędkarską. Kot walczył szaleńczo, rzucał się na wszystkie strony i próbował drapać pazurami 
dłonie i twarz Erica. Ale on to przewidział. Po kolei obciął łapy sekatorem ogrodniczym. Gdy 
kot ciągle  wił się z bólu, zawiesił go na haku, który wbił w niski sufit szopy.  Cały był 
upaprany krwią, bo kocia krew tryskała na wszystkie strony. Ale Eric lubił krew. Była ciepła i 
miała słonawy smak. Jak czyste życie.

Zanurzył   twarz   w   gorącą,   potarganą   sierść   i   przegryzł   skórę.   Rozległ   się   chrzęst,   a   z 

brzucha   zwierzęcia   trysnęła   krew,   jakby   kot   eksplodował   z   bólu.   Eric   lizał   oddychające 
jeszcze płuca. Było w nich powietrze — życie. Lizał bijące jeszcze serce. W sercu była krew 
— życie. Ustami odbierał je kotu i zjadał; kot stawał się Erikiem. Jesteś tym, co jesz. Eric był 
robakiem, ptakiem, kotem i dziesiątkami pająków.

Wiedział, że będzie żyć wiecznie.

Niedługo  po  swych   szesnastych   urodzinach  wyjechał   do dziadków  do  Earl’s  Colne  w 

wiejskim   hrabstwie   Essex.   Upalne   letnie   dni   lśniły   blaskiem   jak   syrop.   Jak   zrodzone   w 
halucynacjach pola porośnięte jasnoczerwonymi makami.

Nad rzeką natknął się na cielaka w białe i brązowe łaty.  Zwierzak zaplątał się w drut 

kolczasty i ryczał z bólu. Eric przyklęknął przy nim i długo obserwował, jak cielę walczy. 
Wokół latały motyle. Panował taki upał, iż wydawało się, że cały świat pęcznieje.

Zdjął dżinsy, podkoszulek i majtki, po czym cisnął je w krzaki. Nago podszedł do cielaka i 

pogłaskał go. Splątane drutem kolczastym zwierzę polizało go żałośnie po ręku.

Eric wziął w prawą rękę kamień i po kolei połamał cielęciu nogi; wszystkie cztery, jedną 

po drugiej. Cielak z rykiem bólu zwalił się na ziemię. Potem już nie mógł ryczeć, bo chłopak 
wbił  mu  w  pysk   kamień.   Eric   dyszał  ciężko,  pocił  się,   członek   miał   twardy,  naprężony, 
napletek odciągnięty.

Pokrył zwierzę i zaczął je gwałcić. Czarne ciało, różowe ciało. Gwałcąc, wbijał zęby w 

skórę   cielaka,   odrywał   płaty   mięsa.   Jałówka   próbowała   kopać   połamanymi   nogami, 
próbowała walczyć, ale Eric był zbyt silny. Zanadto przepełniało go życie. Życie kotów, życie 
ptaków, życie psów. Eric był samym życiem. Przeciągnął czubkiem języka po bydlęcym oku; 
gałka oczna zadrżała. Teraz wbił w nią zęby. Do gardła spłynęła mu galaretowatą mazią cała 
wypełniająca   ją   substancja   niczym   przepyszna   ostryga.   I   wtedy   wytrysnął   spermą   w 
wnętrzności zdychającego zwierzęcia.

Prawie   godzinę   jadł   cielaka,   wymiotował,   smarował   się   jego   krwią.   Kiedy   skończył, 

unosiły   się   już   nad   nim   roje   much.   Cielak   zadrżał   —   po   raz   ostatni.   Eric   pocałował 
skrwawioną odbytnicę, z której spływało połyskliwą strugą jego nasienie. Odmówił modlitwę 
za wszystko, co było  tak potworne; za wszystko, co było  tak cudowne. Przewaga potęgi 
jednego życia nad drugim.

background image

W   oddali  na   niebie   pojawiły  się  granatowe   chmury;   rozbrzmiał  huk  gromu.   Podmuch 

ciepłego wiatru zafalował łąką… jak zapowiedź wczesnej śmierci.

Eric skończył  szkołę i podjął pracę w Lewisham w południowo–wschodnim Londynie, 

firmie poligraficznej zajmującej się drukiem barwnym. Mieszkał nad nieczynnym garażem w 
jednym z bloków zbudowanych na miejscu dawnych stajni, skąd jazda autobusem do pracy 
kosztowała   go   zaledwie   funta   i   sześćdziesiąt   pensów.   Był   wysoki   i   długonogi.   Chodził 
posuwistymi, wielkimi krokami, jakimi mógł poruszać się jedynie mężczyzna, który nigdy nie 
chadzał w towarzystwie kobiet; żadna nie zdołałaby dotrzymać mu kroku. Nosił otrzymane z 
ubezpieczalni   społecznej   okulary  w  szylkretowej  oprawie,  a  włosy strzygł  tak   krótko, że 
zawsze sterczały mu na czubku głowy niczym korona kakadu. W pracy siedział nad stołem 
kreślarskim z głową pochyloną tak nisko nad kliszą, że jego twarz odbijała się w czarnej, 
gładkiej powierzchni, i usuwał niedokładności rozbicia kolorów na wyciągu barwnym. Nigdy 
się do nikogo nie odzywał. Przynosił ze sobą termos, ale nikt nigdy nie widział go jedzącego 
lunch. Deborah Gibbs, nowa księgowa, uważała, że jest samotny, dziwny i raczej atrakcyjny. 
„Taki bajroniczny” — mawiała, a Kevin z przygotowywalni blach chciał wiedzieć, czy to jest 
zaraźliwe.

Co wieczór Eric stał na przystanku przed drukarnią i czekał na autobus, który wiózł go do 

domu.   Siadał   zawsze   na   dolnej   platformie,   na   trzyosobowym   siedzeniu,   gdzie   mógł 
przycisnąć udo do uda jakiejś wracającej do domu maszynistki albo postawnej dziewczyny z 
Indii   Zachodnich   ubranej   w   sukienkę   we   wzory   drukowane   w   jaskrawych   barwach, 
trzymającej na kolanach pełną torbę zakupów porobionych u Sainsbury’ego. Lubił bijące od 
nich ciepło. Uwielbiał czuć emanujące z nich życie.

Latem zdarzały się duszne dni. Siedział wtedy z nogą tak mocno przyciśniętą do ciała 

kobiety, że mógłby, lekko tylko pochyliwszy głowę, wyrwać zębami ochłap jej żywego ciała.

Kiedy wracał do domu, blok był prawie zawsze wyludniony; zachodzące słońce wisiało na 

niebie niczym żółty krąg. Czasami rozlegał się terkot starej maszyny marki Standard Twelve, 
na której pracował pan Bristow, ale zazwyczaj ciszę mącił jedynie dźwięk odbijających się 
echem kroków Erica, dzwonienie jego kluczy i dobiegający zza okien szum ulicy typowy dla 
londyńskiego przedmieścia.

Do   mieszkania   wchodził   po   metalowych   schodach   przeciwpożarowych.   Najpierw   do 

malutkiej   kuchenki   z   obudowanym   drewnem   zlewem,   nieustannie   kapiącym   kranem   i 
ściennym kalendarzem na rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty pierwszy z widokiem Okręgu 
Jezior,   który   miał   niemiłosiernie   wyświechtane   rogi.   Pociągał   nosem,   pogwizdywał   i 
nastawiał   elektryczny   czajnik.   Potem   szedł   do   mrocznego   o   tej   porze   dnia   salonu 
przesyconego zapachem stęchlizny. Włączał czarno–biały telewizor, ale całkowicie wyciszał 
dźwięk. W telewizji nikt nigdy nie miał nic do powiedzenia o sprawach, które leżały w sferze 
zainteresowań Erica. W wiadomościach mówiono o prezydencie Kennedym i o śmierci. Albo 
puszczano muzykę pop, która zupełnie do niego nie docierała. Leciała codziennie, całymi 
dniami. Płynęła ze wszystkich tranzystorów w drukarni. A on jej po prostu nie rozumiał. 
Nieustanne, dokuczliwe dupu–dupu–dupu. Głowa mu od tego pękała. Miał wrażenie, że jest 
więźniem   jakiegoś   prymitywnego   plemienia,   które   nie   rozumie,   że   nocne   niebo   to   nie 
pokrywka.

Uznawał jedynie „Pół godziny Hancocka”, chociaż ten program wcale go nie śmieszył. 

Tyle że lubił kwestie w rodzaju: „Zawsze uważałem, że moja matka jest fatalną kucharką, ale 
przynajmniej często robiła pieczeń w sosie własnym”.

Eric nigdy nie ścielił łóżka w sypialni. Na jej ścianach wisiały poprzypinane pinezkami 

setki   jego   rysunków.   Anatomiczne   studia   owadów,   szczurów,   psów   i   koni.   Anatomiczne 
studia   stonóg,   anatomiczne   studia   gołębi.   Każde   stworzenie,   które   Eric   zjadł,   zostało 
skrupulatnie  uwiecznione  w ołówku. Każdy obrazek podpisany,  każdy opatrzony datą — 

background image

katalog żywych posiłków Erica. Każdy odzwierciedlał legendę pod tytułem: „Jesteś tym, co 
jesz”.

Pod łóżkiem, w wielkiej, szarej skrzynce z płyty pilśniowej leżały powiązane sznurkami 

inne   rysunki.   Eric   nie   chciał,   żeby   zobaczyła   je   właścicielka   mieszkania,   gdyby   go 
kiedykolwiek odwiedziła, bo były to prace specjalne — rysunki rzeczy, których jeszcze nie 
jadł, a bardzo chciałby zjeść. Nowo narodzone dzieci, jeszcze ciepłe, jeszcze parujące po 
opuszczeniu łona matki — niczym ofiara pochodząca z jakiegoś świętego pieca. Łożyska. 
Oddałby wszystko, żeby wchłonąć łożysko, przytulić twarz do chrząstki noworodka. Męskie 
twarze, dziecięce uda. Pokrojone kobiece piersi. Eric rysował je z drobiazgową dokładnością i 
cieniował ołówkiem 2B tak długo, aż całą dłoń miał srebrzystoczarną od grafitu.

Później,   już   po   zachodzie   słońca,   kiedy   blok   spowijała   ciemność,   Eric   miał   zwyczaj 

schodzić do garażu. Tam przyciskał dłonie do ściany pokrytej zieloną, spękaną farbą. Nic nie 
mówił; trwał tak z zamkniętymi oczyma. Czasami odnosił wrażenie, że w ogóle nie należy do 
tej planety. Innymi razy odczuwał, że tylko do niego należy, a wszyscy inni są intruzami 
naruszającymi jego prywatność.

Przekręcał klucz w zamku yale i otwierał drewniane, podnoszone drzwi. Chociaż je trzy 

czy cztery razy naoliwił, zawsze drżały i skrzypiały. Wkraczał do mrocznego pomieszczenia 
przesyconego od lat trzydziestych wonią oleju napędowego, skóry i krwi… przede wszystkim 
zapachem krwi… i rozpaczy.

Zamykał  za  sobą  drzwi i  zapalał  światło.   Na  zmyślnym  systemie   dźwigni,  ciężarków, 

bloczków, łańcuchów i haków przymocowanych do garażowego sufitu, rozpięte było sześć 
albo   siedem   zwierząt   —   psy,   koty,   króliki,   a   nawet   koza.   Pyski   miały   związane   żyłką 
wędkarską tak, żeby nie mogły wydawać żadnego dźwięku, ponieważ wisząc na hakach i 
drutach musiały bezustannie potwornie cierpieć. Większość była tu i ówdzie ponadgryzana. 
Czarny labrador nie miał już żadnych mięśni na tylnych łapach, przebierał więc w powietrzu 
gołymi   kośćmi.   Oczy   kozy   zostały   wyssane   z   oczodołów,   wymię   rozdarte   i   częściowo 
przeżute; wyglądało jak wielki, krwawy pudding.

Eric czerpał życie gdzie popadło. Jadł wszystko, co mu to życie dawało. Czuł się silny i 

mądry, czuł się WIELOŚCIĄ, jakby każde zjedzone zwierzę przekazywało mu jakiś swój 
instynkt, trochę swej mądrości, swojej indywidualności. Wiedział, że potrafi szybciej biegać, 
że   ma   doskonalszy   zmysł   równowagi,   czulszy   węch.   Był   przekonany,   iż   może   wyłapać 
niesłyszalny   dla   ludzkiego   ucha   dźwięk   gwizdka   na   psy.   Wierzył   najgłębiej,   że   jeśli   zje 
jeszcze więcej ptaków, będzie w stanie latać.

Każdego wieczoru zamykał się w garażu, zdejmował ubranie i kładł je na drewnianym, 

składanym krześle ustawionym specjalnie w tym celu pod ścianą. I wtedy, nagi, mógł zacząć 
się pożywiać. Starał się przy tym,  by wszystkie zwierzęta żyły jak najdłużej. Nie ma nic 
wspanialszego od patrzenia w oczy żywych stworzeń, których ciało jednocześnie się żuje. I 
od trawienia tego ciała. Czasami nagi pochylał się przed cierpiącym, rozpiętym zwierzęciem i 
wypróżniał  się tak, żeby stworzenie widziało, jaki je czeka ostateczny los. Wydalenie na 
upapraną olejem betonową podłogę. Pozbawienie życia!

Pewnego gorącego wieczoru w sierpniu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego roku 

na skraju stołu, przy którym pracował Eric, przysiadła Deborah Gibbs. Miała na sobie skąpą, 
białą   bluzkę   bez   rękawów   i   zieloną,   tak   krótką   spódniczkę,   że   Eric,   kiedy   zajął   się 
podglądaniem, dostrzegał końcówki pończoch, jasne uda i białe majtki. Pracująca w ciemni 
Sandy Jarrett założyła się z Deborah o dziesięć szylingów, że nie uda jej się namówić Erica na 
wspólnego drinka. Sandy ukryła się za przepierzeniem z pomalowanego na czerwono szkła i 
starała się stłumić chichot. Eric widział tylko czubek jej głowy i bujne włosy.

— Zastanawiałam się, jakie masz plany na wieczór — zaczęła Deborah.
Eric wytarł pędzelek i zerknął na nią zza okularów popstrzonych kropkami barwników.

background image

— Nie mam żadnych. A o co chodzi?
— Nie wiem. Pomyślałam sobie, że moglibyśmy wybrać się do Blue Wanker.
— Dokąd?
— Och, przepraszam. Tak to nazywamy. Blue Anchor

*

. Taki pub przy Hilly Fields.

— A dlaczego miałbym tam iść? — zapytał Eric.
Jego białe dłonie spoczywały nieruchomo na blacie stołu, zupełnie jakby były martwe i nie 

należały do niego. Zacisnął pięści i wbił paznokcie aż do krwi. I znów wbił paznokcie, i znów 
pojawiła się krew…

Deborah wierciła się na stole i chichotała. Za przepierzeniem chichotała Sandy.
— Jest taki upał. Pomyślałam sobie, że chętnie się czegoś napijesz. To wszystko.
— No cóż — odparł Eric, wytrzeszczając oczy na końcówki pończoch i wynurzające się 

dalej uda Deborah.

Siedzieli przed Blue Anchor i obserwowali szóstkę chłopców grających w krykieta. Eric 

wypił dwie półlitrowe butelki jabłecznika, po czym zjadł paczkę chrupek. Deborah sączyła 
gin z tonikiem. Nieustannie paplała.

— Sandy utrzymuje, że jesteś tajemniczym osobnikiem — zachichotała.
— Naprawdę?
— Sandy mówi, że musisz być szpiegiem albo kimś w tym rodzaju.
— Nie, nie jestem szpiegiem.
— A jednak otaczasz się tajemnicą, prawda?
— Nie sądzę. Po prostu lubię żyć na swój sposób, to wszystko.
— A na czym polega ten twój sposób?
Popatrzył  na nią.  Nie zauważyła  dotąd, jak jest przeraźliwie  blady.  I jak przerażająco 

pachnie. Wydzielał najdziwniejszy zapach, jaki w życiu czuła. Była to słodka, ale mdląca 
woń. Trochę jak ulatniający się z rury gaz. Nie czuła podobnego zapachu od czasu, kiedy w 
przewodach jej kominka w sypialni zdechł szpak.

— Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną i obejrzeć sobie moje mieszkanie — odparł. — 

Wtedy ci pokażę.

Skończyli drinki i autobusem pojechali do mieszkania Erica. Słońce już prawie zaszło. Eric 

sprawiał   wrażenie   osobliwie   pogodnego,   kiedy   kroczył   z   rękami   w   tylnych   kieszeniach 
spodni, a Deborah z najwyższym trudem dotrzymywała mu kroku.

Dotarli do bloku wzniesionego na miejscu dawnych stajni. Był cichy i pusty. Stukała tylko 

maszyna pana Bristowa, ale jego nigdzie nie było widać.

— Pewnie poszedł do siebie na herbatę — zauważył Eric.
— Kto? — zapytała Deborah.
Podciągnęła pończochę. Czuła coraz większy niepokój.
— Sandy uważa, że jestem tajemniczym osobnikiem, tak? No cóż, będzie mogła tu przyjść 

i ocenić.

Przekręcił   klucz   w   zamku   drzwi   prowadzących   do   garażu,   wziął   Deborah   za   rękę   i 

wprowadził ją do środka. Panowały tu takie ciemności, że Deborah nic nie widziała. Eric 
puścił jej dłoń. Deborah nie wiedziała, co ma dalej robić. Ale wtedy z trzaskiem zamknęły się 
za nią drzwi garażu, rozległ się trzask przekręcanego zamka i Eric zapalił światło.

Zdjął okulary i położył je na spodniach. Był blady, kościsty, przez skórę przeświecały mu 

błękitne żyły, ale członek miał twardy, naprężony i bardzo ciemny.

Deborah próbowała krzyczeć, lecz tak mocno ją zakneblował, że mogła wydobyć z siebie 

tylko stłumione: uum–uum–uum. Zbliżył się do niej, ciągnąc za sobą zwieszające się z sufitu i 

* Gra słów oparta na podobieństwie brzmieniowym. Blue Anchor — Błękitna kotwica, a wanker to wulgarne 

określenie onanisty.

background image

każdej belki podporowej haki i łańcuchy, po czym przyjrzał jej się z odległości dziesięciu 
centymetrów.   Czuła   na   twarzy   jego   oddech   —   dobywający   się   z   ust   fetor   przerażającej 
zgnilizny.

Rozebrał ją, zostawiając tylko pas i pończochy, a potem, posadziwszy na drewnianym, 

składanym krześle, mocno związał. Przez piersi przepuścił cienkie linki, które naciągnął tak 
mocno, że biust powydymał się we wzór przypominający szlif diamentów. Przelotnie spojrzał 
jej między nogi i wyciągnął rękę, ale ona wydała z siebie takie wściekłe uum, że się cofnął.

— Nigdy jeszcze nie widziałem żywej, nagiej dziewczyny.
Chciała wrzasnąć, żeby ją rozwiązał, ale on nieoczekiwanie odwrócił się, najwyraźniej 

tracąc zainteresowanie jej ciałem. Po chwili ponownie odwrócił się do niej. W dłoni trzymał 
rzeźnicki nóż.

— Deborah, jesteś tym, co jesz. Nie możesz temu zaprzeczyć. Ciasteczka, batoniki Mars; 

jesteś tym, co jesz. Zawsze myślałem, że jak będę jadł za dużo pasztetu, sam zamienię się w 
pasztet! Wyobrażasz sobie? Eric Pasztet!

Dotknął trójkątnym ostrzem rzeźnickiego noża jej skóry, tuż pod mostkiem. Widziała nóż, 

widziała uśmiech Erica i jego błękitnawą skórę.

— Życie, o to w tym wszystkim chodzi — powiedział i rozerżnął Deborah brzuch aż do 

brązowych włosów łonowych.

Popatrzyła   w   dół   na   krwawe   wnętrzności   wylewające   się   jej   na   kolana.   Rozniósł   się 

odrażający smród, jakiego jeszcze w życiu nie czuła — zmieszany zapach krwi, wnętrzności i 
żółci.   Zobaczyła,   że   Eric   wpycha   w   jej   rozcięte   ciało   głowę,   całą   głowę,   i   szarpnął   nią 
nieprawdopodobny ból, kiedy zaczął ją od środka przeżuwać. Szukał żywej wątroby, szukał 
trzustki, szukał żołądka i nerek. Chciał ją żywcem pożreć od środka.

Poczuła,  że   mdleje;  poczuła,   że  umiera.  Świat   zaczynał  ciemnieć.  Mogła  zrobić  tylko 

jedną, jedyną rzecz. Szarpnęła się całym ciałem do tyłu. Przewróciło się krzesło, przewróciła 
się   ona,   przewrócił   się   Eric.   Ryknął   z   gniewu.   Głowę   ciągle   miał   zanurzoną   w   jej 
rozkrwawionych wnętrznościach. Koza, prawie już martwa, bujała się ciężko obok nich w 
bolesnym uścisku łańcuchów.

Deborah   leżała   z   głową   na   betonowej   posadzce   wstrząsana   paroksyzmami   bólu, 

oczekiwała nadejścia śmierci. Eric, cały skąpany we krwi, ssał, gryzł i rozdzierał jej wątrobę. 
Deborah odwróciła głowę, zobaczyła, że na skutek upadku uwolniła się jej prawa ręka. Prawą 
rękę miała wolną.

Zobaczyła również hak zwieszający się na łańcuchu umocowanym na suficie. Chwiał się 

do przodu i do tyłu.

Nieważne, czy starczy jej sił, czy nie. Musiała to zrobić, wszystko jedno jak. Umierała… 

Słowa w rodzaju „niemożliwe” nie miały już dla niej żadnego znaczenia.

Raz   i   drugi   wyciągnęła   ramię,   chwyciła   łańcuch.   Eric,   niepomny   niczego,   pożerał   jej 

rozkrwawione wnętrze.

Drżącą, umazaną krwią ręką chwyciła hak i zrobiła nim największy zamach, na jaki ją było 

stać. Nie mogła krzyczeć; nawet nie próbowała. Prawie już nie żyła. Zapewne każdy lekarz 
uznałby, że jest już martwa.

Wbiła hak między gołe pośladki Erica najgłębiej, jak zdołała. Poczuła, jak żelazo rozdziera 

mu zwieracze i mięśnie. Eric wrzasnął w niej. Stłumiony, oślizły, bulgoczący krzyk.

Z rozdartego brzucha wynurzyła się jego twarz, szkarłatna jak oblicze samego szatana. 

Oczy miał wybałuszone, z zębów zwisały krwistoczarne strzępy wątroby. Z nozdrzy ściekały 
strumyki krwi. Ryczał, podskakiwał, wił się, próbował wyrwać z siebie żelazny hak. Ale w tej 
samej chwili Deborah zdołała chwycić kozę. Koza runęła na nią, a wszystkie odważniki, 
łańcuchy i przeciwciężarki Erica oszalały.

Eric został uniesiony pod sufit. Wrzasnął. Dyndał w powietrzu, wił się, modlił i szlochał.
Deborah skonała. Skonał dzień. Ale Eric wirował w powietrzu przez całą noc i nie mógł 

background image

umrzeć.  Obracał   się powoli  wokół  własnej   osi.  Przeszywał  go  ból tak   straszliwy,   że  nie 
zrodziłby się w najkoszmarniejszym śnie. Zapadał w nieświadomość, budził się, ale ból cały 
czas nad wszystkim dominował.

Przed świtem rozpoczął szarpaninę, żeby uwolnić się z haka. Ciskał się w górę i w dół, aż 

w   końcu   hak   rozerwał   mu   ciało   i   Eric   ciężko   spadł   na   podłogę   garażu.   Leżał   targany 
drgawkami i szlochał, pokaleczony i poharatany, niezdolny do wykonania żadnego ruchu.

Mijał dzień. Eric słyszał przejeżdżające ulicą samochody. Słyszał maszynę pana Bristowa, 

słyszał, że pan Bristow pogwizduje i mruczy do siebie pod nosem. Spał, drżał, bełkotał.

Późnym wieczorem coś potrąciło go w lewą powiekę. Coś ostrego. Poczuł ból. Próbował 

to   coś   odegnać,   ale   kiedy   otworzył   oczy,   zrozumiał,   że   już   nie   starczy   mu   sił,   żeby   to 
odpędzać.

Był to wielki, szary szczur kanałowy, jeden z największych, jakie widział w życiu. Wcale 

go nie atakował. Po prostu wybrał się na żer. Patrzył na Erica, który z przerażającą jasnością 
zrozumiał, że Eric Pasztet spotkał swego Kazika; że już niedługo przekształci się tylko w 
kulki odchodów w jakimś nie zbadanym zakątku kanałów; że jest się tym, co się je.

Po raz pierwszy w życiu Eric pojął, jaki to grzech być drapieżcą, i błagał o przebaczenie, 

kiedy jeden szczur, a później drugi i jeszcze wiele następnych przemieniały jego ciało w 
ruchliwą, drżącą masę skrwawionej szczurzej sierści.

background image

R

OKOKO

Nowy Jork, Nowy Jork

Akcja   „Rokoka”   mogłaby   się   rozgrywać   w   Nowym   Jorku   w   szczytowym   okresie 

dominacji   yuppies,   w   budynku   niedaleko   stadionu   Bowłing   Green   mieszczącym   się   w 
dzielnicy   finansjery.   Bowling   Green   znajduje   się   na   Battery   Place   na   samym   końcu 
Broadwayu   i   początkowo,   jeszcze   w   czasach   kolonialnych,   pod   władczym   wzrokiem 
stojącego na cokole pomnika Jerzego III, używali go gracze w bowls. Tutaj znajdował się 
pierwszy   park   w   Nowym   Jorku,   a   dokumenty   z   tamtej   epoki   mówią,   że   w   roku   tysiąc 
siedemset trzydziestym trzecim został on wydzierżawiony za symboliczny roczny czynsz. W 
roku tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym, pomnik króla został nagle usunięty, a wokół 
terenów zieleni, które przetrwały do dzisiaj, stanął płot. W ostatnich czasach odrestaurowano 
zieleń, naprawiono ławki i zbudowano okrągłą sadzawkę z fontanną, tworząc tym samym 
idealne miejsce spotkań biznesmenów, którzy latem przychodzą tutaj na lunch.

Ale nawet najbardziej niewinna przerwa na lunch może mieć straszliwe konsekwencje…

background image

R

OKOKO

Był  tak  ciepły  wiosenny dzień,   że  Margot zdecydowała  zjeść lunch  na  placyku   przed 

biurem, tuż obok ultranowoczesnej, zaprojektowanej przez Spechocchiego kaskady. Zawsze 
kręciło   się   tam   wielu   przechodniów,   ale   odkąd   w   mieszczącym   się   w   Jurgens   Building 
jednookiennym   gabinecie   Margot   zainstalowano   superklimatyzację,   jedzenie   lunchu   tutaj 
przypominało jej wakacje nad Morzem Śródziemnym.

Spożywając posiłek wyciągnięty z brązowej, papierowej torby, zachowywała taką samą 

klasę jak w pracy. Wyjęła szorstką, różową serwetkę od Tiffany’ego, w której miała sfinciuni, 
cienką kanapkę w rodzaju pizzy palermiańskiej z gotowaną szynką, z reocotta i fontina; do 
tego sałatka z mango i truskawek zmacerowanych w białym winie, a także butelka źródlanej 
wody Malvern.

Właśnie   rozkładała   posiłek,   kiedy   po   raz   pierwszy   spostrzegła   mężczyznę   w   szarym 

garniturze o subtelnym odcieniu. Siedział po przeciwnej stronie placu niedaleko krawędzi 
kaskady. Prawie cały czas zasłaniali go przechodnie, ale nie było cienia wątpliwości, że ją 
obserwuje. Tak naprawdę to ani na chwilę nie oderwał od niej oczu. Po kilku minutach doszła 
do wniosku, że jego skierowany na nią nieruchomy wzrok jest wysoce deprymujący.

Margot przywykła  do tego, że mężczyźni  bez przerwy się na nią gapią. Była  wysoką, 

mierzącą   ponad   sto   siedemdziesiąt   pięć   centymetrów   wzrostu   kobietą   o   niezwykle 
intensywnie czarnych, kędzierzawych włosach. Dawny narzeczony, Paul, mówił jej, że ma 
twarz anioła, który za chwilę się rozpłacze; wielkie, niebieskie oczy, kształtny nos i subtelnie 
zarysowane usta. Podobnie jak jej matkę, natura wyposażyła ją w wielkie piersi i rozłożyste 
biodra,   ale   w   przeciwieństwie   do   matki   ona   mogła   sobie   pozwolić   na   ukrywanie   swych 
bujnych kształtów pod szytymi na miarę garsonkami.

Była jedyną kobietą na kierowniczym stanowisku w sekcji finansowej przedsiębiorstwa 

Rutter Blane Rutter. A zarazem kobietą najlepiej zarabiającą spośród wszystkich, jakie znała. 
Postanowiła znaleźć się na szczycie. Żadnych kompromisów. Na szczycie.

Zaczęła jeść, ale nie potrafiła nad sobą zapanować i co chwila podnosiła wzrok, żeby 

zobaczyć, czy tamten mężczyzna jeszcze ją obserwuje. Siedział swobodnie, założył nogę na 
nogę. Musiał mieć ze trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć lat. Jego lśniące, jasne włosy 
były zbyt długie i zbyt pofalowane, żeby uznać fryzurę za modną; w każdym razie w tych 
kręgach, w których obracała się Margot. Ubrany był w jasnokremową koszulę i dopasowany 
odcieniem szarości do garnituru krawat. W całej jego postaci było coś, co mówiło, że jest 
bardzo bogaty i bardzo z siebie rad.

Margot   kończyła   właśnie   sfinciuni,   kiedy   pojawił   się   Ray   Trimmer.   Ray   należał   do 

najlepszych pisarzy w Rutter Blane Rutter, ale jego niezorganizowanie nieraz doprowadzało 
Margot   do   szaleństwa.   Cisnął   wielką,   niechlujnie   zapakowaną   torbę   z   kanapkami   na 
betonowy stolik i usiadł obok Margot.

— Mogę się do ciebie przysiąść? — zapytał, rozchylając kanapki, żeby zobaczyć, z czym 

są. — Dzisiaj córka przygotowywała mi lunch. Ma osiem lat. Powiedziałem, że zdaję się na 
jej wyobraźnię.

Margot zmarszczyła brwi, kiedy spojrzała na kanapkę leżącą na samej górze.
— Tuńczyk z marmoladą. Nie możesz narzekać na brak wyobraźni.
Ray zaczął jeść.
— Chciałem z tobą porozmawiać o spring flower. Skłaniałbym się ku rozwiązaniu, które 

miałoby   mniej   prowincjonalny   charakter,   jeśli   rozumiesz,   o   co   mi   chodzi.   Wiem,   że 
odświeżacz łóżek jest typowym pomysłem adresowanym do mieszkańców przedmieść, ale 
moglibyśmy   coś   wykombinować,   żeby   nadać   mu   bardziej   elegancki   i   bardziej   rynkowy 
wygląd.

background image

— Podobał mi się twój pierwszy pomysł.
— Nie wiem. Przedstawiłem go Dale’owi i nie był nim zachwycony. Kobiety najwyraźniej 

lubią okadzać łóżka, żeby usunąć smród bąków swoich mężów.

— Czyż nie po to właśnie jest spring flower?
Ray pochylił się i sięgnął po następną kanapkę, a Margot znów sobie uświadomiła, że 

mężczyzna   w   szarym   garniturze   nieustannie   się   na   nią   gapi.   Jasne,   lśniące   włosy,   twarz 
zdumiewająco średniowieczna, oczy jasnobłękitne.

— Ray, widzisz tamtego faceta? Tego, co siedzi obok kaskady?
Ray uniósł głowę z ustami zapchanymi kanapką. Odwrócił się i popatrzył we wskazaną 

stronę. Ale w tej samej chwili grupa japońskich turystów przeszła przez plac i mężczyzna 
chwilowo zniknął im z oczu. Kiedy turyści przeszli, jego już na ławce nie było. A Margot nie 
miała zielonego pojęcia, jak mógł odejść tak niepostrzeżenie, że ona tego nie zauważyła.

— Nikogo nie widzę — odezwał się Ray.  Zmarszczył  brwi i rozchylił  kanapkę, którą 

właśnie jadł. — Do licha, a to co znowu? Słodzony ser z pastą rybną! Jezu!

Margot złożyła serwetkę i wsunęła ją do torby od Jaspera Conrana.
— Porozmawiamy później, Ray, zgoda?
— Nie jesteś ciekawa, co mam na deser?
Margot   szybko   przeszła   przez   plac,   kierując   się   w   stronę   kaskady.   Woda   tak   gładko 

przelewała się przez krawędź, że sprawiała wrażenie płynnego szkła. Ku swemu zaskoczeniu 
niedaleko   za   fontanną   dostrzegła   tego   mężczyznę   stojącego   w   ceglanej   niszy,   gdzie 
umieszczono pomnik nagiej kobiety wykonany z brązu. Naga kobieta miała zawiązane oczy.

Nieznajomy   zobaczył   nadchodzącą   Margot,   ale   najwyraźniej   nie   zamierzał   odchodzić. 

Przeciwnie, spojrzał na nią w taki sposób, jakby się jej spodziewał.

— Przepraszam — powiedziała najbardziej majestatycznym tonem, na jaki ją było stać, 

choć w piersi serce skakało jej jak królik Roger. — Czy ma pan jakieś kłopoty z oczami?

Uśmiechnął   się   i   podszedł   do   Margot.   Był   bardzo   wysoki,   miał   około   metra 

dziewięćdziesięciu   wzrostu,   pachniał   cynamonem,   piżmem   i   mocno   perfumowanymi 
papierosami.

— Kłopoty z oczami? — zapytał cichym, choć głębokim głosem.
— Pańskie oczy przejawiają dziwną inklinację do patrzenia tylko na mnie. Czy chce pan, 

żebym wezwała policję?

—   Proszę   mi   wybaczyć   —   odparł,   pochylając   głowę.   —   Nie   miałem   zamiaru   pani 

wystraszyć.

— Wcale pan mnie nie wystraszył. Ale wiele kobiet mogłoby poczuć strach.
— Zatem jeszcze raz przepraszam. Mam na swoje usprawiedliwienie tylko to, że jestem 

panią   zachwycony.   Czy   mógłbym   pani   coś   podarować,   jakiś   mały   dowód,   że   jest   mi 
naprawdę przykro?

Margot zmarszczyła brwi i popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Nie musi mi pan niczego ofiarowywać. Proszę tylko, żeby nie patrzył pan na kobiety 

jak Kuba Rozpruwacz.

Wybuchnął śmiechem i wyciągnął rękę. Na dłoni trzymał maleńką lśniącą broszkę; biało–

różowy kwiat zatopiony w szkle.

Margot popatrzyła na klejnocik.
— Jakież to piękne! Co to jest?
— Kwiat jinn z góry Rakapushi w Wysokim Pamirze. Wymarły gatunek, a ten okaz jest 

zapewne ostatnim, jaki jeszcze istnieje. Zrywano je wysoko, na granicy wiecznych śniegów i 
niesiono do Hunzy, gdzie zatapiano je w płynnym szkle metodami, jakich już od dawna nikt 
nie zna.

Margot nie była pewna, czy ma wierzyć,  czy nie. Brzmiało to nadzwyczaj fałszywie i 

pokrętnie. Powoli potrząsnęła głową.

background image

— Nie mogę tego przyjąć, nawet gdybym chciała.
— Naprawdę sprawi mi pani wielką przykrość — odparł łagodnie mężczyzna. — Kupiłem 

to specjalnie dla pani.

— Jest pan śmieszny. Przecież nawet mnie pan nie zna.
— Nazywa się pani Margot Hunter i kieruje pani działem finansowym Rutter Blane Rutter. 

Widziałem już panią wiele razy, Margot. Postanowiłem panią poznać.

— Ach, tak? — warknęła. — A kim pan jest, do diabła?
— James Blascoe.
— Aaa, James  Blascoe?  A co pan robi, panie Jamesie Blascoe? I kto dał panu prawo 

wypytywać o mnie, i tak się na mnie gapić?

James Blascoe uniósł ręce w geście przeprosin i poddania się.
— Naprawdę nie zrobiłem nic złego. Pewni ludzie, tacy jak pani, są ludźmi czynu. Inni, 

tacy jak ja, tylko obserwują. Pani działa, a ja patrzę. To wszystko. Proste, prawda?

— No cóż, może wybrałby pan sobie jakieś inne miejsce do patrzenia, panie Blascoe? — 

podsunęła Margot. — Gdzieś, gdzie nie będzie pan straszył?

— Doskonale rozumiem pani punkt widzenia — odparł James Blascoe, ponownie pochylił 

głowę i ruszył przez plac.

Margot   obserwowała   go   tyleż   z   ulgą,   co   z   niepokojem.   Był   niebywale   atrakcyjnym 

mężczyzną, a na dodatek najwyraźniej bogatym. Kiedy dotarł do znajdującego się po drugiej 
stronie Bowling Green, pojawił się granatowy lincoln. Przedłużona limuzyna zaparkowała 
przy krawężniku. Mężczyzna wsiadł do samochodu i nie oglądając się za siebie, zatrzasnął 
drzwiczki.

Margot wróciła  do biura, gdzie już czekał  na nią Ray.  Na jej biurku piętrzył  się stos 

notatek i wydruków.

— Wyglądasz tak, jakbyś zobaczyła upiora — stwierdził Ray.
Margot przesłała mu szybki, pełen roztargnienia uśmiech.
— Naprawdę? Nic mi nie jest.
— Chcesz przejrzeć te nowe pomysły? Kenny dał mi już szkice. Nie są jeszcze takie, jakie 

być powinny, ale sądzę, że zorientujesz się z grubsza, o co chodzi.

— Świetnie. — Margot skinęła głową.
Przeglądała stosy wydruków, ale jej myśli nieustannie krążyły wokół Jamesa Blascoe’ego. 

„Inni, tacy jak ja, tylko obserwują”.

— Gustowna szpilka — zauważył Ray, kiedy Margot podnosiła do oczu kolejny wydruk.
— Słucham?
— Twoja szpila, broszka, czy jak się to nazywa. Skąd ją masz? Z Bloomingdale?
Margot   popatrzyła   na  swoją  beżową   garsonkę,   w  której  często  chodziła  do  pracy.   Na 

wyłogu kołnierza lśniła jasnym blaskiem broszka. Malutki kwiat jinn zatopiony w szkle.

— Jak on to zrobił, do diabła? — mruknęła, a po chwili dodała gniewnie pod adresem 

Raya:   —   Z   jakiego   Blooming—dale?   To   najrzadsza   broszka   w   tym   całym   zakichanym 
wszechświecie! Prawdziwy kwiat specjalnymi metodami zatopiony w szkle.

Ray zdjął okulary i dokładniej przyjrzał się ozdobie.
—   Naprawdę?   —   zapytał   i   obrzucił   Margot   najdziwaczniejszym   spojrzeniem,   jakie 

kiedykolwiek widziała.

Kiedy   następnego   ranka   podjechała   pod   biuro,   on   już   czekał.   Stał   przy   obrotowych 

drzwiach w jasnym słońcu poranka. Była ósma rano. Podobnie jak poprzedniego dnia był 
nienagannie   ubrany   na   szaro.   Ruszył   w   jej   stronę   z   wyciągniętymi   dłońmi,   jakby   chciał 
powiedzieć: „Bardzo mi przykro, ale nie chciałem się wczoraj pani narzucać. Dzisiaj też nie 
chcę”.

— Jest pani na mnie zła — oświadczył, zanim Margot zdążyła otworzyć usta.

background image

Musiała ustąpić z drogi śpieszącemu do pracy tłumowi urzędników.
—   Nie   jestem   na   pana   zła   —   odparła.   —   Po   prostu   nie   mogę   przyjąć   od   pana   tego 

prezentu.

— Nie rozumiem — odpowiedział.
Margot po raz pierwszy w jaskrawym świetle dnia spostrzegła na jego lewym policzku 

niewielką bliznę w kształcie półksiężyca.

— Ona jest bardzo cenna, a ja pana nawet nie znam.
— A jakaż to różnica? Chcę po prostu, żeby pani miała tę broszkę.
— A czego żąda pan w zamian?
Potrząsnął głową, jakby jej pytanie go zdumiało.
— Chcę tylko, żeby się pani cieszyła. To wszystko. Czy pani myśli, że jestem jakimś 

Romeem?

— Ale dlaczego ja? Proszę popatrzeć na te wszystkie śliczne dziewczyny! Dlaczego wybór 

padł właśnie na mnie?

James Blascoe na chwilę spoważniał.
— Ponieważ pani jest wyjątkowa. Ponieważ pani została wybrana. Ponieważ na całym 

szerokim świecie nie ma drugiej takiej dziewczyny.

— Cóż, pochlebia mi pan, panie Blascoe, ale naprawdę nie mogę…
— Proszę zatrzymać tę broszkę i nie łamać mi serca. I proszę… proszę przyjąć jeszcze to.
Podał   jej   małą,   zaciągniętą   złotym   paskiem   torebkę   z   jasnoniebieskiej   mory.   Margot 

roześmiała się z niedowierzaniem.

— Nie może się pan powstrzymać od dawania mi takich podarunków?
— Proszę — błagał, a w jego oczach pojawił się taki wyraz, że nagle, z jakichś osobliwych 

względów Margot nie potrafiła mu odmówić. To spojrzenie zupełnie nie pasowało do tonu; 
nie było w nim błagania, lecz stanowczy rozkaz. Te oczy mówiły: „Bez względu na to, czy ci 
się to podoba, czy nie, przyjmiesz prezent”.

Zanim Margot zdołała zdać sobie sprawę z tego, co robi, i uświadomić sobie wszystkie 

implikacje z tego wynikające, wzięła jedwabną torebkę i podniosła ją do oczu.

— Zatem dobrze. Dziękuję — powiedziała.
— Znajdzie pani w środku uncję perfum przygotowanych  przez Isabey z Faubourg St 

Honore w Paryżu w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym. Zostały zrobione specjalnie 
dla polskiej baronowej Krystyny Waclacz i została już tylko ta jedna buteleczka.

— Ale dlaczego dla mnie? — zapytała Margot, bardziej wystraszona podarunkiem niż z 

niego zadowolona.

James Blascoe wzruszył ramionami.
— A co ja z tym mam robić? Proszę się nimi wypachnić dziś wieczorem. Proszę ich 

używać co wieczór.

— Cześć, Margot! — zawołała jej sekretarka, Denise, kiedy ich mijała. — Nie zapomnij o 

spotkaniu z Perrym. O wpół do dziewiątej.

Margot popatrzyła jeszcze na Jamesa Blascoe’ego, ale stał pod słońce i jego twarz kryła się 

w cieniu. Przez chwilę się wahała, po czym oświadczyła:

— Muszę już iść.
Przeszła przez wahadłowe drzwi, zostawiając przed budynkiem Jamesa Blascoe’ego, który 

stał nadal i bacznie ją obserwował. Jego twarz rozmazywała się za wypukłą szybą.

W windzie poczuła się nagle tak, jakby trafiła do komory ciśnień. Stała w grupie ludzi, 

traciła oddech, bo zdawało jej się, że oni wszyscy postanowili wydusić z niej życie. Zanim 
winda dojechała na trzydzieste szóste piętro, zaczęła drżeć, jakby dopadł ją nagły atak grypy, 
a kiedy wreszcie dotarła do swojego biura, długo stała bez ruchu oparta plecami o drzwi. 
Oddychała ciężko i zastanawiała się, czy jest wystraszona, czy podniecona, a może jedno i 
drugie.   Wieczorem   Dominic   Bross,   producent   płyt,   którego   poznała   w   czasach,   gdy 

background image

pracowała jako księgowa w wytwórni Bross Record, zabrał ją na spektakl  Les Miserables. 
Dominic miał pięćdziesiąt pięć lat, szpakowate włosy, był przystojny, gadatliwy i uparty. 
Margot   nie   poszłaby   z   nim   do   łóżka   nawet   za   milion   lat.   Niemniej   zawsze   lubiła   jego 
towarzystwo, a on ze swojej strony zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen.

W połowie drugiego aktu pochylił się i szepnął jej do ucha:
— Czujesz ten zapach?
Margot pociągnęła nosem. Wychwyciła tylko piżmową woń perfum Isabey, podarowanych 

przez Jamesa Blascoe’ego. Perfumy sprawiały, że czuła ciepło skóry — posiadały najgłębszy 
i najbardziej zmysłowy zapach, jaki Margot poznała w życiu. Może nie powinien jej się tak 
podobać,  ale  było   w  nim  coś   zmysłowego,   coś  szczególnego,   co  przyprawiało  Margot  o 
zawrót głowy.

— Nie wiem — poskarżył się Dominic. — Ale pachnie tak, jakby tu coś zdechło.

Kiedy wróciła  z  kolacji,  na  którą  zaprosił  ją Dominic,   przed  drzwiami  jej  mieszkania 

czekał James Blascoe. Była zmęczona i zła. Dominic nagle zaczął traktować ją zdecydowanie 
bezceremonialnie. Śpieszył się i nie przyjął nawet jej propozycji wspólnego pójścia na kawę. 
Widok Jamesa Blascoe’ego pod własnymi drzwiami wcale nie poprawił jej humoru.

— Proszę, proszę — powiedziała, wyciągając klucz z torebki. — Dziwię się, że Leland 

wpuścił pana do budynku.

— Och, przecież zna mnie pani doskonale — odparł z uśmiechem James  Blascoe. — 

Korupcja i łapownictwo to moja druga natura.

— Nie zamierzam pana zapraszać do domu — uprzedziła Margot. — Spędziłam straszny 

wieczór i teraz mam ochotę wyłącznie na kąpiel i sen.

— Przykro mi — odpowiedział James Blascoe. — Rozumiem i nie będę się narzucał. Ale 

chcę pani dać to.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął długą, czarną kasetkę jubilerską. Zanim Margot zdążyła 

zaprotestować,   otworzył   ją  i  pokazał  zawartość.  Spoczywał  tam  mieniący  się  brylantowy 
naszyjnik.   Lśnił   w   sposób   prawie   magiczny.   Do   dziesięciu   wysadzanych   brylantami 
kabłączków przymocowanych zostało siedem festonów z brylantami.

—   To   jakiś   absurd   —   zaprotestowała   Margot,   ale   trudno   jej   było   oderwać   oczy   od 

naszyjnika.

Była to bezsprzecznie najcudowniejsza rzecz, jaką widziała w życiu.
Twarz   Jamesa   Blascoe’ego   powoli   rozjaśniała   się   w   uśmiechu;   zupełnie   jakby   ktoś 

zanurzał łyżkę w słoju z melasą.

— Tradycja głosi, że naszyjnik ten stanowił część okupu, jaki proponowała sułtanowi 

tureckiemu Katarzyna Wielka w zamian za uwolnienie z niewoli jej męża, Piotra Wielkiego, 
który dostał się w jasyr po bitwie pod Rusen w roku tysiąc siedemset jedenastym.

— No dobrze, a do kogo teraz należy? — zapytała Margot. Na jej policzki padały rzucane 

przez brylanty błyski.

— Teraz należy do pani — odparł z rozbrajającą szczerością James Blascoe.
Margot oderwała wzrok od klejnotu.
— Panie Blascoe, to śmieszne. Nie jestem kurwą.
— Czy kiedykolwiek coś takiego sugerowałem? Proszę go wziąć. To prezent. Nie chcę 

niczego w zamian.

—   Naprawdę   nie   chce   pan   niczego?   —   indagowała   Margot   i   spojrzała   na   niego 

wyzywająco.

— Proszę to przyjąć. Chcę, żeby miała pani rzeczy najlepsze z najlepszych. To wszystko. 

To moja jedyna ambicja.

I znów  w jego nieruchomych  oczach pojawił się błysk  nakazu. Margot zdawała  sobie 

sprawę, że kwiat jinn i perfumy Isabey to jedna sprawa. Ale gdyby przyjęła ten naszyjnik, bez 

background image

względu na to, jak bardzo James Blascoe by się upierał, że daje go bezinteresownie, zostanie 
już z nim związana. Klejnot z pewnością miał wartość setek tysięcy dolarów. Był prześliczny; 
o takim klejnocie większość kobiet nie mogła sobie nawet pomarzyć.

— Nie — powiedziały jej usta.
Co ja wyprawiam? — wykrzyknął jej umysł, kiedy wyciągnęła rękę.

Dwa   dni   później   Margot   postanowiła   zaryzykować   i   po   raz   pierwszy   pokazać   się 

publicznie w naszyjniku na uroczystym koktajlu wydanym w Plaża Hotel na cześć Overmeyer 
& Cranston, jednego z ich najpoważniejszych klientów. Do tej biżuterii pasowała niebieska 
niczym   wyładowanie   elektryczne,   prosta,   koktajlowa   suknia   i   skromne   kolczyki   z 
brylancikami.

Przyjęcie było już w pełnym toku, kiedy Margot się na nim pojawiła. Przesłała uśmiech i 

pomachała ręką dyrektorowi O & C, George’owi Demarisowi, a potem Dickowi Manziemu z 
NBC. Zdziwiło ją nieco, że obaj popatrzyli  na nią spod zmarszczonych  brwi i niepewnie 
oddali pozdrowienie, ale jeszcze bardziej zdumiała się, kiedy kelner wytrzeszczył na nią oczy, 
patrząc   wzrokiem   kompletnie   zbaraniałym,   bo   inaczej   nie   można   było   tego   spojrzenia 
określić.

Sięgnęła po kieliszek szampana i popatrzyła wojowniczo.
— Coś nie tak?
— Och, nie, nie. Wszystko jest w najlepszym porządku, proszę pani.
Kilka chwil później  przepchnął się do niej przez salę Walter Rutter, wziął pod rękę i 

zaciągnął do ustronnego kącika przy bufecie.

— Margot? Co to za naszyjnik? Nie możesz tutaj mieć na sobie czegoś takiego.
— O co ci chodzi, Walter? Ten naszyjnik jest wart fortunę. To część okupu, jaki Katarzyna 

Wielka zapłaciła sułtanowi Turcji!

Walter   zmrużył   oczy   i   długo   patrzył   w   milczeniu.   Odpowiedziała   wyzywającym 

spojrzeniem.

— Katarzyna Wielka dała ten naszyjnik sułtanowi Turcji? — powtórzył.
Margot skinęła głową.
— Dostałam go od bardzo bliskiego przyjaciela.
— Przykro mi — oświadczył Walter. Najwyraźniej bardzo starannie dobierał słowa. — 

Ale,   skoro   wart   jest   fortunę,   to   nie   jest   to   miejsce,   gdzie   możesz   go   nosić.   Wiesz,   ze 
względów   bezpieczeństwa.   Może   poprosimy   kogoś   w   dyrekcji   hotelu,   żeby   chwilowo 
przechował ten klejnot w sejfie.

Niezadowolona Margot pieściła palcami biżuterię.
— Naprawdę tak myślisz?
Walter ojcowskim gestem objął jej odsłonięte ramiona.
— Tak, Margot. Naprawdę tak uważam. — Pociągnął nosem i rozejrzał się. — Te kanapki 

z rybą pachną nieco zbyt intensywnie. Mam nadzieję, że nikt się nimi nie zatruje.

Następnego ranka w holu głównym Rutter Blane Rutter czekał na Margot James Blascoe z 

dużym pudłem. Czarny lśniący papier obwiązany był czarnym lśniącym sznurkiem.

— Panie Blascoe — powiedziała z emfazą, zanim zdążył jeszcze otworzyć usta. — To 

naprawdę   musi   się   raz   na   zawsze   skończyć.   Nie   może   mi   pan   dawać   nieustannie   tak 
absurdalnie drogich podarunków.

Przez chwilę namyślał się, patrząc w ziemię.
— Zapewne powinienem pani wyjaśnić, że zakochałem się w pani bez pamięci.
— Panie Blascoe…
— Proszę mówić  do mnie  James. I proszę przyjąć  ten prezent. To oryginalna  kreacja 

wieczorowa uszyta w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym przez firmę Fortuny dla 

background image

księżnej de la Ronce, najbogatszej kobiety we Francji. Jedyna osoba na świecie, która jest 
godna, żeby ją włożyć, to pani.

— Panie Blascoe… — zaprotestowała.
Ale jego oczy kazały jej przyjąć tę suknię, bez względu na wszystko.
— James — szepnęła i sięgnęła po paczkę.

Tego wieczoru siedział przed jej mieszkaniem z czarnym jedwabnym pudłem na pantofle. 

W środku znajdowała się para butów wysokich do kostek, z wąskimi noskami, wykonanych 
ręcznie przez Rayne’a. Miały kolor głębokiej czerwieni, idealnie pasujący do barwy jej sukni 
z Fortuny.

— Weź je i noś — powiedział stanowczo. — Noś je zawsze. I pamiętaj o tym, jak bardzo 

cię kocham.

Następnego ranka zbudził ją dzwonek telefonu. Wyplątała palce ze zmierzwionych włosów 

i sięgnęła po słuchawkę.

— Margot? Wybacz, że dzwonię tak wcześnie. Tu Walter Rutter.
— Walter! Cześć, dzień dobry! O co chodzi?
— Margot, chciałem cię złapać, zanim wyjdziesz do biura. Rozumiesz, chodzi o to, że 

mam tu pewien problem. Muszę poczynić pewne oszczędności w budżecie ogólnym agencji, 
a to wymaga zwolnienia pewnej liczby pracowników.

— Rozumiem. Czy wiesz już ilu?
— Niedokładnie, Margot. Chodzi o to, że najlepsi muszą odejść, a najgorsi zostać. To nie 

ma nic wspólnego z faktem, że jesteś kobietą, ani z twoimi umiejętnościami, które ostatnio 
okazywały się ogromne i przyniosły nam wiele sławy. Ale… tak się rzeczy mają, że obawiam 
się, iż muszę cię natychmiast zwolnić.

Margot usiadła na łóżku prosta jak struna.
— Jestem wylana, czy tak?
— Nie tak. Margot. Nie wylana. Po prostu przerywamy współpracę.
Margot miała kompletny zamęt w głowie. Słuchawka wypadła jej z dłoni na kołdrę. Czuła 

się  tak,  jakby  ktoś  nagle   smagnął   ją  witką  brzozową  przez  twarz,  po  rękach.  Jej   tupet  i 
pewność siebie rozleciały się na strzępy.

Siedziała wyprostowana w łóżku przez dobrych dwadzieścia minut. Później do jej uszu 

dotarł dźwięk dzwonka przy drzwiach.

Machinalnie  włożyła  krótki, jedwabny szlafrok i poszła otworzyć  drzwi. W progu stał 

James Blascoe z długim pudełkiem owiniętym w papier. Uśmiechał się jak człowiek, któremu 
nigdy nie odmówiono.

— Coś ci przyniosłem — oświadczył.
Nie pytając o pozwolenie, wszedł do salonu i położył pudło na stole. Rozwiązał kokardkę i 

uniósł wieko. Wewnątrz, owinięte w brązową bibułkę, tkwiło olbrzymie, zielonkawe berło 
długie   prawie   na   sto   dwadzieścia   centymetrów,   ozdobione   złotymi   klamrami   oraz 
skomplikowaną kompozycją wybrzuszeń i guzów. James uniósł insygnium. Margot ujrzała, 
że głowica berła ukształtowana została na obły kształt męskiej żołędzi, lecz fallus był prawie 
dwa   razy   większy   niż   w   naturze.   Wpatrywała   się   w   przedmiot,   dziwnie   podniecona 
wyzywającym charakterem tej dekoracji.

—   Czy   wiesz,   co   to   jest?   —   zapytał   James.   —   Miedziany   fallus   egipskiej   królowej 

Nefretete,   którym   sprawiała   sobie   rozkosz   erotyczną.   Przechodził   przez   całe   stulecia;   z 
dynastii   na   dynastię.   Ślizgał   się   między   udami   większej   liczby   sławnych   kobiet,   niż 
ktokolwiek zdoła to zliczyć.

Chwycił żołądź w dłonie, jakby należała do niego.
— Mówi się, że daje większą rozkosz, niż może zapewnić jakikolwiek mężczyzna czy 

background image

zwierzę. Teraz należy do ciebie. Zachowaj go i używaj.

Przeszedł z berłem przez pokój i złożył je w dłoniach Margot.
— Dzisiaj o północy włóż klejnoty i stroje, które ci podarowałem, skrop się perfumami. A 

następnie pomyśl o mnie i spraw sobie rozkosz, na jaką tylko ty zasługujesz.

Margot nie była w stanie wykrztusić słowa. James złożył na jej czole lodowaty, suchy, 

prawie abstrakcyjny pocałunek, po czym opuścił mieszkanie, cicho zamykając za sobą drzwi.

O dwudziestej trzeciej, jak kobieta pogrążona w sennym transie, Margot wzięła wonną 

kąpiel. Myła się powoli i zmysłowo, namydlała pełne piersi, dopóki palcami nie wyczuła, że 
sutki stwardniały.

Na   koniec   wyszła   z   kąpieli   i   wytarła   się   do   sucha   grubym,   ciepłym   ręcznikiem.   Jej 

mieszkanie pełne było luster. Przechodząc nago z pokoju do pokoju, nieustannie mogła się w 
nich przeglądać.

Wyszczotkowała   włosy   i   zrobiła   mocny,   bardzo   biały   makijaż.   Następnie   włożyła 

aksamitną   suknię   z   Fortuny.   Jej   dotyk   na   gołym   ciele   był   niczym   grad   pośpiesznych, 
delikatnych pocałunków. Zapięła brylantowy naszyjnik, a na stopy wciągnęła buty do kostek. 
Na koniec pokropiła się perfumami Isabey.

Była już prawie północ. Podeszła do stołu i ujęła w ręce olbrzymi złoto–miedziany fallus i 

odwinęła go z bibułki. Był bardzo ciężki i w świetle lampy lśnił martwym blaskiem. „Mówi 
się, że daje większą rozkosz, niż może zapewnić jakikolwiek mężczyzna czy zwierzę”.

Uklękła   na   środku   podłogi   i   podciągnęła   suknię.   Trzymając   fallusa   obiema   rękami, 

rozsunęła uda i włożyła potężną, butelkowozieloną żołądź w ciemne, jedwabiste włosy swego 
sromu.

W   pierwszej   chwili   sądziła,   że   nie   uda   się   go   wsunąć,   i   zagryzła   zęby.   Ale   wtedy, 

pomalutku, wielka, zimna głowa zanurzyła się w niej, a ona wpychała ją głębiej i głębiej, aż 
w końcu klęczała ze wspartym o podłogę końcem fallusa.

Pod   wpływem   wrażenia,   jakie   wywołało   posiadanie   w   sobie   tak   olbrzymiego   drąga   z 

zimnego, bezlitosnego metalu, jęknęła i zaskowyczała w zmysłowym oczekiwaniu. Gładziła 
rękami obrzmiałe wargi sromowe i pieściła śliskie miejsce, gdzie metal łączył się z ciałem.

„Myśl o mnie” — prosił James.
Całym ciężarem wsparła się na fallusie i starała się wyobrazić sobie rysy jego ofiarodawcy. 

Ciało rozstąpiło się, pękała przepona, a Margot próbowała przypomnieć sobie twarz Jamesa. 
Ale nie potrafiła. Nawet nie była w stanie myśleć o jego oczach.

A jednak miał rację. Rozkosz przechodziła wszelkie wyobrażenie. Wciągnęła ze świstem 

powietrze   i   zadrżała   pod   naporem   najsilniejszego   doznania   rozkoszy,   ale   wtedy   krew 
nieoczekiwanie chlusnęła jej do gardła i wyprysnęła ustami.

Ray przez cały dzień próbował się do niej dodzwonić, a ponieważ nie odbierała telefonów, 

wsiadł   do   taksówki,   udał   się   do   domu,   w   którym   mieszkała,   i   wytłumaczył   portierowi 
Lelandowi, że ten powinien go puścić na górę.

Salon   był   ciemny,   kotary   zasunięte.   Pośrodku   pokoju,   otoczona   zwierciadłami,   leżała 

Margot z oczyma wciąż otwartymi i z ustami pokrytymi warstwą krwi.

Na szyi miała kawałek skręconego drutu, do którego przyczepiono kapsle od pepsi–coli i 

rozwinięte prezerwatywy. Ubrana była w postrzępiony szlafrok z grubej, miękkiej bawełny i 
podarte tenisówki. Szlafrok splamiony był  krwią, a spomiędzy ud sterczał  kawał rury od 
rusztowania usmarowany odciskami zakrwawionych dłoni.

Drżąc   w   szoku,   Ray   przyklęknął,   po   czym   kciukiem   i   palcem   wskazującym   zamknął 

powieki   Margot.  Uświadamiał  sobie  już  wcześniej,  że  kariera  zawodowa  uderzyła  jej   do 
głowy. Ciśnienie sukcesu — jak zwykł to określać Walter Rutter. Ale nigdy nie przyszło mu 
do głowy, że mogłaby się targnąć na życie, a już na pewno nie, że w ten sposób. Jak kobieta 

background image

mogła się w ten sposób zabić?

W pokoju śmierdziało olejem ze śledzi; to był ten sam zapach, który przez kilka ostatnich 

dni ciągnął się za Margot.

W końcu Ray wstał z podłogi i rozejrzał się. W progu stał portier, blady, nieruchomy jak 

słup soli, niepewny, co ma zrobić.

— Proszę wezwać karetkę — powiedział Ray. — I policję.

Na ulicy skąpanej w wiosennym słońcu stał mężczyzna i obserwował przyjazd ambulansu. 

Człowiek był nie ogolony, ubrany w brudny, szary garnitur. Oczy miał przekrwione z powodu 
bezsenności i alkoholu. Poczekał, aż wniosą do karetki zawinięte w koc ciało, a kiedy zawyły 
syreny,   ruszył   na   południe.   Od   czasu   do   czasu   pociągał   nosem   i   nieustannie   grzebał   po 
kieszeniach,   jakby   miał   nadzieję,   że   znajdzie   tam   jakiś   niedopałek,   który   poprzednio 
przeoczył, a może nawet ćwiarteczkę.

Kiedy dotarł do Times Sąuare, przez pięć czy dziesięć minut stał przy krawężniku przed 

Macysem. I wtedy dostrzegł wspaniale ubraną, piękną, młodą dziewczynę, która przechodziła 
przez jezdnię, zbliżając się w jego stronę.

Po raz ostatni pociągnął nosem, wyprostował się i przesłał jej uśmiech.

background image

B

EDFORD

 R

OW

 5

A

Worthing, Sussex

Jak większość popularnych kurortów nadmorskich na południowym wybrzeżu Brytanii, 

dopóki nie spotkał go zaszczyt i nie odwiedziła go osoba królewskiego rodu, Worthing było 
tylko   niewielką   wioską   rybacką.   W   roku   tysiąc   siedemset   dziewięćdziesiątym   ósmym 
księżniczka   Amelia,   najmłodsza   córka   Jerzego   III,   przybyła   tutaj   odetchnąć   wspaniałym 
morskim powietrzem. W ciągu następnych czternastu lat Worthing przekształciło się w duże 
uzdrowisko geriatryczne, takie jakim jest dzisiaj. Są tam kamieniste plaże, sześć kilometrów 
promenad, przystań, sale koncertowe i teatr Connaught. W muzeum Worthing znajduje się 
wiele wspaniałych akwarel, pochodzących z dziewiętnastego wieku i epoki wiktoriańskiej.

Mimo  panującej  tam nudy w  Worthing  ciągle  wyczuwa  się  historię — w  tej  okolicy, 

położonej między morzem a South Downs, znajdują się ślady obozowisk z czasów epoki 
żelaza i prehistorycznych kopalń krzemienia. Z Worthing rozciąga się wspaniały widok na 
marszczone wiatrem morze.

background image

B

EDFORD

 R

OW

 5

A

Pierwsze w życiu martwe ciało ujrzałem rankiem, kiedy przybyłem  pod adres Bedford 

Row 5a. Jeśli nie był to znak, żeby odwrócić się na pięcie i nigdy tam nie wrócić, nie wiem, 
co to jeszcze mogło oznaczać.

Ale byłem przemoczony, głodny jak wilk, kompletnie wykończony spacerem ze stacji i 

naprawdę nie miałem dokąd pójść.

Dom na Bedford Row 5a znajdował się w Worthing około stu metrów od początku wąskiej 

uliczki prowadzącej do morza. Działo się to w ostatnim tygodniu sierpnia tysiąc dziewięćset 
sześćdziesiątego siódmego roku. Lał tak straszny deszcz, że nie było widać, gdzie kończy się 
morze,   a   zaczyna   miasteczko.   Skłębione   chmury   gnały   po   niebie   na   północ   w   kierunku 
Sussex Downs jak stada mokrych, oszalałych psów. Na śniadanie zjadłem tylko kilka garści 
płatków kukurydzianych bez mleka, bo pieniądze z zasiłku dla bezrobotnych nie pojawiły się 
przed moim wyjazdem z Londynu. Nie mówiąc już o tym, że pociąg bez żadnego powodu stał 
przez trzy kwadranse w Chrisfs Hospital, a my po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy przez 
zalewane ulewą okna.

Dochodziła jedenasta, kiedy wreszcie dotarliśmy do Worthing, a później musiałem jeszcze 

odbyć pieszo dwudziesto—minutową wędrówkę, mijając po drodze posterunek policji, szkołę 
artystyczną i teatr Connaught.

Bedford Row 5a okazało się dwupiętrowym budynkiem, typowym wiktoriańskim domem, 

jakie powstawały na wybrzeżu Sussex. Miał fasadę pokrytą pękającym tynkiem, popękane i 
dziurawe rynny oraz spadające dachówki. Dzwonek przy drzwiach nie działał (a w każdym 
razie nie słyszałem jego dźwięku wewnątrz domu i żaden facet mi nie otworzył), a kiedy 
uchyliłem klapkę skrzynki na listy,  żeby zapytać, czy ktoś jest w środku, przywitał mnie 
zapach wilgotnych ścian, środków do dezynfekcji toalet i zjełczałego tłuszczu.

Tylko sekunda dzieliła mnie od ujrzenia na własne oczy pierwszych w życiu zwłok, ale o 

tym jeszcze nie wiedziałem. Z powodu deszczu nie dostrzegłem czarnego karawanu marki 
Daimler zaparkowanego po drugiej stronie Row, obok garażu dla autobusów. Ciągle jeszcze 
zaglądałem przez uchyloną klapkę skrzynki na listy, a za kołnierz anoraku Millet woda lała 
mi się strumieniem, kiedy nieoczekiwanie otworzyły się gwałtownie frontowe drzwi i wyłonił 
się z nich ten wysoki gość o czerwonej twarzy z popękanymi żyłkami na nosie. Wlókł za sobą 
otwartą trumnę.

— Uważaj pan, na Boga! — warknął do mnie przez zęby.
Zachwiał się i popatrzył w niebo.
— Pieprzony deszcz, ciągle leje. A ty zapomniałeś tego pieprzonego wieka.
Te obelżywe słowa skierował pod adresem chudego młodego faceta o woskowej twarzy, 

który dźwigał drugi koniec trumny. Jego proste włosy powiewały na wietrze, a czoło miał 
zroszone potem.

Ale najbardziej zaskoczył mnie widok osoby spoczywającej w trumnie. Wstrząsnął mną 

tak, jakby ktoś niespodziewanie obwiązał mi czoło elastycznym bandażem. Leżała w trumnie 
i była martwa. No cóż, to logiczne, że była martwa, ponieważ zazwyczaj nikt nie leży w 
trumnie, jeśli nie jest martwy. Jej głowa kiwała się na boki, kiedy nieśli trumnę. Kiwała się w 
sposób, w jaki nigdy nie kiwa się głowa człowieka żywego.

Była chuda, tak wymizerowana, że miała białawoniebieską skórę; nawet usta. Jej zimne 

źrenice przebijały przez zamknięte powieki jak u martwego pisklaka.

— Panie Pedrick, mam parasol — powiedział z nadzieją w głosie młody gość.
— Och, masz ten pieprzony parasol, ale kto go będzie trzymał? Nasza przyjaciółeczka z 

trumny?

— W porządku, ja potrzymam — zaproponowałem, sam nie wiem dlaczego.

background image

Pan Pedrick popatrzył na mnie szaroniebieskimi oczyma.
— To szlachetna propozycja z pańskiej strony. Bardzo szlachetna. Oni nie czują tego, wie 

pan, mówię o zmarłych. — Wskazał głową zwłoki. — Mam na myśli deszcz. — Wskazał 
głową niebo. — Niemniej zasługują przynajmniej na jaki taki szacunek.

Posuwali się wzdłuż Row, a ja człapałem obok i trzymałem olbrzymi, czarny, śmierdzący 

stęchlizną   parasol,   który   musiał   osłaniać   przed   deszczem   tysiące   wdów   na   tysiącach 
cmentarzy. Pan Pedrick otworzył drzwiczki karawanu i z hałasem wsunęli do środka trumnę.

Młodziak o woskowej twarzy przykrył ją wiekiem i kichnął.
— Nie masz pieprzonej chusteczki do nosa? — warknął do niego pan Pedrick, po czym 

zwrócił się do mnie. — Jestem panu wdzięczny. To szlachetnie z pana strony.

— W porządku — odrzekłem. — Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem nieboszczyka.
Pan Pedrick obrzucił spojrzeniem trumnę.
— Nie widział pan nigdy…
Potrząsnąłem   głową.   Czułem   się   drętwo,   dziwacznie   niewinnie   i   byłem   bardzo 

przemoknięty.

— Jest w nich jedno: nigdy się nie kłócą. Mogą patrzeć na człowieka oskarżycielsko. O, 

tak, mogą sprawiać wrażenie urażonych. Ale nigdy się nie kłócą… — Urwał i teraz on z kolei 
pociągnął nosem. — I to, cholera, całe szczęście.

Z jego tonu wywnioskowałem, że mógłby stłuc zwłoki na kwaśne jabłko, gdyby sprawiały 

wrażenie, że chcą się kłócić.

Stałem   i   obserwowałem   odjeżdżających   przedsiębiorców   pogrzebowych.   Czułem   się 

naprawdę dziwacznie, jakbym w mgnieniu oka stracił cały dzień swego życia. Wieczność — 
pomyślałem.   —   To   jest   właśnie   to.   Trochę   jak   efekt   zmiany   strefy   czasowej   po   locie 
samolotem odrzutowym. Tyle że nigdy nie latałem odrzutowcem i nie wiedziałem, co może 
spowodować nagła zmiana strefy czasowej. Przeszedłem powoli przez ulicę i wróciłem do 
domu na Bedford Row 5a.

Drzwi ciągle były na pół otwarte. W korytarzu spostrzegłem kobietę, która w holu czyściła 

stół szmatką, będącą niegdyś dziecięcą pidżamą. Kobieta miała około pięćdziesiątki i przed 
dwudziestu   laty   musiała   być   całkiem   urodziwą,   choć   pucołowatą   niewiastą.   Teraz   rysy 
rozmyły się jej zupełnie, twarz zrobiła się owalna jak biały półmisek obiadowy. Miała na 
sobie kwiecistą podomkę w stylu tych, jakie kobiety nosiły podczas wojny. Siwe włosy upięła 
wysoko w chałkę chyba ośmioma tysiącami szpilek. Paliła papierosa w takim tempie, jakby 
brała udział w zawodach palaczy.

— Czy pani Bristow? — zapytałem. — Jestem David Moore.
Popatrzyła na mnie i zaciągnęła się dymem.
— Trochę mokro, prawda? — powiedziała. — Gdzie są pańskie rzeczy?
—   Nie   mam   ze   sobą   niczego.   To   znaczy   bardzo   niewiele.   Myślałem,   że   pokój   jest 

umeblowany.

Milczała. Połykała dym i wydmuchiwała, połykała i wydmuchiwała.
— Cóż, jest umeblowany. Ale nie ma tam wielu rzeczy. Rozumiem przez to, że są garnki i 

patelnie, jest tarka do sera. Ale nie ma ani pościeli, ani koców, ani niczego w tym rodzaju. I 
nie zapewniam mydła ani papieru toaletowego.

—  Eee…  większą  część  swego dobytku  zostawiłem  w  Londynie.   Myślałem,   że  kupię 

pościel tutaj.

Pani Bristow składała i rozkładała szmatę, którą polerowała stół.
— No cóż, pewnie pan chce obejrzeć pokój?
— Tak, chętnie.
Uśmiechnąłem się, choć tak naprawdę chciało mi się płakać. Pani Bristow, z szerokimi 

biodrami ukrytymi pod podomką, paląc papierosa i polerując poręcz schodów, poprowadziła 
mnie na górę.

background image

Na Bedford Row 5a nie istniało nic, co mogłoby człowieka ująć za serce. Tapety przy 

schodach   kiedyś   zapewne   były   w   róże,   ale   upływ   czasu   i   wilgoć   sprawiły,   że   kolory 
całkowicie   spłowiały   i   kwiaty   przypominały   raczej   zerwane   przed   tygodniem   kalafiory. 
Poręcz   została   pomalowana   ciemnym   lakierem.   Kiedy   szliśmy,   stopnie   trzeszczały 
potępieńczo.

— Wchodząc spotkałem przedsiębiorców pogrzebowych — powiedziałem, gdy dotarliśmy 

na pierwsze piętro.

Pani Bristow przystanęła i popatrzyła na mnie.
— To była panna Coates — powiedziała.
— Ach, tak.
— Biedna panna Coates — powtórzyła głośniej pani Bristow, jakby uważała, że jestem 

głuchy. — Pracowała na akord. Przygotowywała apteczki pierwszej pomocy dla jakiejś firmy 
wysyłkowej. W piwnicy zostały ich jeszcze całe tuziny. Muszę zadzwonić, żeby to zabrano. 
Kiedyś,   kiedy  spóźniła  się  z   zapłatą  czynszu,   dała   mi  taką  apteczkę.   Boże  drogi,  to   coś 
zupełnie bezużytecznego. Dwie rolki plastra i tubka maści z antybiotykiem. Do niczego się 
nie przyda, gdyby uciął pan sobie głowę.

— Chyba ma pani rację — odparłem. — A na co umarła?
Pani Bristow nie odpowiedziała i podjęła wspinaczkę na drugie piętro jak zniecierpliwiony 

skałkowiec. Przez małe okienko na podeście schodów między piętrami dostrzegłem szary, 
zmywany deszczem dach i nieco jaśniejszą, zielono–szarawą płaszczyznę morza.

— Mieszkała oczywiście w dwójce.
— Słucham?
— Panna Coates. Mieszkała w pokoju numer dwa. To nasz najlepszy pokój. Z widokiem 

na morze, z kuchenką i toaletą. I niedawno odnawiany.

— Ach, tak.
Podjęliśmy dalszy marsz po schodach.
— Oczywiście pokój numer dwa zawsze budził największą zawiść moich lokatorek. Jest o 

wiele większy i przytulniejszy niż reszta pomieszczeń. Był  kiedyś  pokojem mego męża i 
moim.

— To miło — mruknąłem, marząc o tym, żeby przestała wreszcie dmuchać mi dymem w 

twarz.

— Tak, latem dwójka jest idylliczna. Bardzo idylliczna. Panna Coates tak ją lubiła, że 

mawiała, iż chce w niej dożyć reszty swoich dni.

— I dożyła, prawda? — zauważyłem.
Pani   Bristow   ponownie   przystanęła,  odwróciła  się  i   popatrzyła  na  mnie  przez   chmurę 

dymu.

— Liczę, że będzie się pan zachowywał odpowiednio — powiedziała. — Nie życzę tu 

sobie jakichkolwiek przyjęć ani całonocnych gości. To samo dotyczy seksu.

Skinąłem posłusznie głową. W kieszeni miałem trzy funty i sześć szylingów na piwo i 

pasztecik Cormish, a ona podejrzewała, że chcę wyprawiać uczty tudzież sprowadzać na noc 
kobiety. Ale oparłem się pokusie, żeby powiedzieć: „Jest pani cholernie dowcipna”.

Dotarliśmy już prawie na samą górę, kiedy usłyszałem płacz małego dziecka i ostry klekot 

zniszczonych butów na wysokim obcasie. Na górce pani Bristow stanęła oparta plecami o 
ścianę   jak   zawiadowca   stacji   oczekujący,   aż   przejedzie   pociąg   ekspresowy.   Minąłem   ją 
posłusznie i ujrzałem, że korytarzem posuwa się zwinięta kołdra z różowej satyny na długich, 
przybranych w koronkowe pończochy nogach. Za kołdrą szedł dwuletni blondynek w samym 
tylko obdartym, pomarańczowo–brązowym podkoszulku. Marudził i płakał.

— Jeszcze nie wysprzątałam dwójki, Nancy — powiedziała pani Bristow, wypuszczając 

nosem dym.

Kołdra nagle opadła na podłogę. Pojawiła się blada twarz z szopą zaczesanych do tyłu 

background image

ufarbowanych   na  czarno   włosów   i  parą   ogromnych   oczu   okolonych   sztucznymi   rzęsami. 
Dziewczyna   miała   na   sobie   mocno   wydekoltowany   czarny   sweter,   w   który   wcisnęła 
najbielsze i największe piersi, jakie spotkałem w życiu. Szeroki pas zaciśnięty był mocno na 
taniej, białej, bawełnianej minispódniczce o wystrzępionym obrąbku.

— Dzień dobry, pani B. Nie dostrzegłam pani zza tej kołdry.
— Nancy, to jest pan Moore. Będzie mieszkał w siódemce.
— David — przedstawiłem się, wyciągając dłoń i natychmiast sobie uświadomiłem, że 

Nancy ma obie ręce zajęte i nie może podać mi ręki.

—   Miło   mi   cię   poznać,   Davidzie   —   odparła   Nancy.   —   Ten   mały   mazgaj   to   Simon, 

prawda, Simon?

Dzieciak cały czas się mazał.
— No cóż, skoro tak bardzo zależy panu, żeby jak najszybciej wprowadzić się do siebie, 

dwójkę wysprzątam później — zdecydowała pani Bristow otoczona kłębami dymu. — Proszę 
za mną, panie Moore. Pokażę panu pokój.

—   Zatem   do   zobaczenia   —   powiedziała   z   uśmiechem   Nancy   i   dodała   pod   adresem 

dziecka: — Przestań, na Boga, ryczeć, Simon.

Pokój   numer   siedem   był   wysoki   i   miał   mansardowe,   w   tej   chwili   otwarte   i 

przytrzymywane starą, wyliniałą szczotką okno. Stało tam zapadnięte łóżko, czerwone krzesło 
Parker–Knoll i stół, a na nim maszynka elektryczna marki Belling. Na kantach stołu widniał 
milion śladów wypalonych przez papierosy.

— Rano jest tutaj bardzo jasno — oświadczyła stojąca w progu pani Bristow. — Z okna 

ma pan widok na Dome. Należy mi się kaucja za dwa tygodnie plus opłata za tydzień z góry. 
Trzynaście funtów i dziesięć szylingów.

— Hmmm, czy mógłbym zapłacić pod koniec tygodnia? Nie przyszedł jeszcze mój czek.
Twarz pani Bristow zniknęła w chmurze dymu.
— Mam zwyczaj brać zapłatę z góry.
— Byłbym pani bardzo zobowiązany…
— No cóż, zgoda — westchnęła i zniknęła w korytarzu, zostawiając za sobą smugę dymu. 

— Ale w piątek musi pan zapłacić — zawołała jeszcze przez ramię. — W przeciwnym razie 
będzie pan zmuszony się wynieść.

Podszedłem do otwartego okna i wyjrzałem na pokryte dachówkami, mokre dachy domów. 

Słyszałem dobiegający z dołu szum pojazdów sunących po mokrej jezdni i ciągły pomruk 
morza.   Czułem   się   przygnębiony   i   samotny,   ale   jednocześnie   dziwnie   zadowolony. 
Przybyłem   do   Worthing,   ponieważ   smutniejszego   miejsca   nie   mogłem   już   wymyślić,   a 
potrzebowałem sanktuarium, które odpowiadałoby memu nastrojowi. Byłem załamany, bez 
pracy, a poza tym nie widziałem przed sobą celu w życiu. Miałem dziewiętnaście i pół roku 
oraz żadnych widoków na przyszłość. Czyż istniało zatem lepsze miejsce dla mojej skołatanej 
głowy niż Worthing?

O Worthing wiedziałem dlatego, że mieszkała tutaj moja cioteczna babka. Kiedy byłem 

mały,  przyjeżdżaliśmy do niej w odwiedziny, chociaż plaża była kamienista i śmierdziała 
gnijącymi wodorostami.

W   Worthing   znajdowała   się   przystań   i   jeden   z   tych   miejskich,   trawiastych   skwerów 

określanych przez mieszkańców Sussex mianem Steyne, orkiestra, kilka publicznych szaletów 
i  kilkanaście   brzydkich   sklepów   pełnych  tandetnych   imitacji  mebli,   makatek   ściennych   z 
motywami myśliwskimi i srebrzystych, galwanizowanych zastaw stołowych. To miasteczko 
nie jest ani tak wulgarne jak Brighton, ani tak żenująco pruderyjne jak Eastbourne. Jest to po 
prostu typowa brytyjska nadmorska prowincjonalna miejscowość. St Despair–sur–Mer, jak 
zwykła była nazywać Worthing moja cioteczna babka.

Miałem   niejasne   pomysły,   że   zarobię   trochę   pieniędzy   jako   wynajmujący   leżaki   albo 

pracując w smażalni ryb i frytek, ale wcale nie byłem pewien, czy tę pracę dostanę. Zdałem 

background image

maturę z trzech przedmiotów: z angielskiego, francuskiego i z geografii, ale stopnie miałem 
nie najlepsze, więc nie było sensu starać się o przyjęcie na wyższą uczelnię. Brak pilności — 
stwierdzili nauczyciele. Myślę, że po prostu uciekałem od obowiązków. Nie chciałem ich brać 
na   siebie.   Chciałem   tylko   rozmyślać   i   wykonywać   jakieś   usługowe,   mało   ważne   rzeczy. 
Gdybym był człowiekiem religijnym, wstąpiłbym do klasztoru, ale przybycie do Worthing 
było mniej więcej takim samym umartwieniem.

Na   drzwiach   wisiał   pojemnik   z   ligninowymi   ręcznikami.   Wytarłem   się   nimi.   Miałem 

papierową torbę na zakupy, w której trzymałem koszulę z poprzedniego dnia. Przebrałem się 
w nią, bo była sucha, a następnie przeliczyłem swój majątek. Wynosił dokładnie trzy funty 
siedem szylingów i kilka półpensówek. Postanowiłem pójść gdzieś na lunch.

Kiedy byłem w połowie schodów, z pokoju numer dwa właśnie wyszła Nancy.
— Już się zagospodarowałeś? — zapytała.
— Mniej więcej. Muszę kupić pościel i parę drobiazgów.
— I właśnie się po nie wybierasz?
— Idę do pubu na lunch.
Bez wahania wzięła mnie za rękę. Nawet na swoich wysokich obcasach miała niewiele 

więcej   niż   metr   pięćdziesiąt   pięć.   Pachniała   mandarynkowym   lakierem   do   włosów   i 
perfumami Shalimar.

— To wspaniale. Mnie też coś postawisz.
— Mam tylko trzy funty i siedem szylingów.
— Żartowniś z ciebie.
—   Wcale   nie.   Sama   popatrz.   —   Wyciągnąłem   półkoronówkę,   szylinga,   pensa   i   trzy 

półpensówki. — To cały mój ziemski majątek.

Nancy wy buchnęła śmiechem.
— Wygląda na to, że ja będę musiała zapłacić. Masz ochotę pójść do Thieves Kitchen?
— Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.
Pożyczyliśmy od pani Bristow połamany różowy parasol i wyszliśmy na deszcz. Thieves 

Kitchen nie była daleko, zaledwie dwie przecznice dalej. Duży pub–restauracja specjalizujący 
się w tradycyjnych lunchach. W środku panował półmrok, w powietrzu unosił się dym, pod 
sufitami umieszczono pretensjonalne dębowe belki i miedziane rzędy końskie. Usiedliśmy za 
przepierzeniem   i  zamówiliśmy   kotlety wieprzowe,  frytki  oraz  po  kuflu  piwa  Red Barrel. 
Nancy   usta   się   nie   zamykały,   flirtowała   i   w   czasie   jednego   posiłku   zmieniła   całe   moje 
spojrzenie na świat.

Gadała,   jadła,   śmiała   się.   Ja   tylko   jadłem,   przez   cały   czas   ją   obserwując.   Pod   tymi 

sztucznymi rzęsami i białym makijażem, który robił z jej twarzy naleśnik, była bardzo ładna. 
Miała dziewczęcą buzię, duże usta, mały, zadarty nos i ogromne, szerokie niebieskofioletowe 
oczy. Już przy trzecim kęsie kotleta wieprzowego stwierdziłem, że się w niej zakochałem. 
Wszystko   mnie   w   niej  zachwycało.   Skromność,   otwartość,  maleńkie   złote  kolczyki  i   ten 
głęboki dekolt, odsłaniający część piersi, które tyle obiecywały.

— Nie powinnam była nigdy wychodzić za Vince’a — oświadczyła i pociągnęła łyk piwa. 

— To przeraźliwa głupota. Ale był wówczas taki przystojny, miał motocykl z przyczepą i 
umiał zawsze stworzyć odpowiedni nastrój, jeśli wiesz, o co mi chodzi. A ja miałam tylko 
szesnaście lat. Naprawdę byłam wtedy głupia. Ale kiedy przyszedł na świat Simon… chyba 
cię nudzę, prawda?

— A gdzie jest teraz Simon?
— Śpi — odparła Nancy. — Karmię go o dwunastej, później śpi do wpół do trzeciej. 

Codziennie. Można według tego regulować zegarek.

Zapytała,   co   zamierzam   robić   w   Worthing,   a   ja   jej   powiedziałem.   Słuchała   ze 

współczuciem,  ale nie sądzę, żeby naprawdę mnie  zrozumiała.  Moje słowa brzmiały tak, 
jakbym   podczas   hałaśliwego   przyjęcia   suto   skrapianego   alkoholem   deklamował   komuś 

background image

wiersze Paula Verlaine’a. Les sanglots longs des violins de 1’automne… blessent mon coeur 
d’une langueur monotone…

Cały rachunek zapłaciła Nancy, wyjąwszy pieniądze z białej, plastikowej torebki.
— Nie przejmuj się. Vince wciąż jest dla mnie dobry i przysyła co tydzień siedem funtów, 

a ja zazwyczaj wszystkich nie wydaję.

Do Bedford Row 5a wróciliśmy pod rękę, chroniąc się przed deszczem pod zdezelowanym 

parasolem pani Bristow. Przed dwójką Nancy zapytała:

— Może wstąpisz na kawę?
Pokój numer dwa był prawie czterokrotnie większy od mojego. Nancy zasłoniła firanki w 

kwiaty tak, że Simon mógł sobie spokojnie spać. Leżał w łóżku ustawionym w rogu pokoju, 
w   buzi   trzymał   kciuk,   jasne   włosy   miał   zlepione   potem,   a   policzki   ogniście   czerwone. 
Przyglądałem   się   dziecku   i   strasznie   chciałem,   żeby   był   to   mój   dzieciak,   a   nie   Vince’a. 
Odwróciłem się do Nancy, która stała bez ruchu i obserwowała mnie.

— Pani Bristow twierdzi, że ten pokój jest idylliczny — powiedziałem.
— Nie zauważyłam — odparła Nancy, nie spuszczając ze mnie wzroku.
—   Cóż,   chyba   nie   —   mruknąłem,   bo   poczułem   się   nieswojo.   Rozejrzałem   się   po 

pomieszczeniu.   Niedawno   zmieniono   w   nim   tapety   na   najlepsze,   jakie   można   dostać   u 
Woolwortha. Miały dziwaczny,  zielonkawy wzór. Koło okna stała toaletka  z półkolistym 
lustrem   pochodząca   z   lat   pięćdziesiątych,   wielkie,   tanie,   pociągnięte   werniksem   łoże   i 
ogromna wiktoriańska szafa z rzeźbionego mahoniu.

— Fantastyczna szafa — zauważyłem.
— Och, tak, tyle że ona zawsze ją zamyka.
Pociągnąłem za mosiężną rączkę, ale drzwi nawet nie drgnęły.
— Wiesz, co w niej jest? Nancy usiadła na brzeżku łóżka.
— Osobiste rzeczy, to wszystko. Twierdzi, że nie ma ich gdzie trzymać.
Przysiadłem obok niej.
— Lubię, jak mówisz tak wytwornie — powiedziała.
— Nie rozumiem.
— Mówisz tak wytwornie i poetycko. Na przykład o tych chmurach, które są jak sfora 

oszalałych psów, i takie różne inne rzeczy. Powinieneś być pisarzem.

— Ba — odparłem. — Z pisania nie ma pieniędzy. Chcę pracować przy wypożyczaniu 

leżaków.

— No cóż, przy okazji poderwiesz trochę dziewczyn.
Zapadło długie milczenie. Pokój pogrążony był w ciszy;
Simon spał spokojnie. Nagle odezwała się Nancy:
— Czy chcesz zobaczyć coś naprawdę szokującego?
Popatrzyłem na nią. W przyćmionym świetle pokoju numer dwa oczy miała liliowe.
— Co rozumiesz przez słowo „szokujące”?
— Cóż, zobacz sam. Powiedz, czy nie będziesz zszokowany?
Bez   wahania,   nie   spuszczając   ze   mnie   wzroku,   ściągnęła   przez   głowę   czarny   sweter, 

rozpięła   czarny,   koronkowy   stanik   i   odsłoniła   piersi.   Zachichotała,   a   one   rozkosznie 
zafalowały.

Piersi były jeszcze większe, niż myślałem. Pełne, białe jak dwa wielkie mleczne budynie. 

Na skórze widniały ślady po staniku. Miała wielkie i jasne aureole wokół sutek, a same sutki 
twarde   i   pofałdowane.   Ale   najbardziej   mnie   zafascynowało   —   i   to   właśnie   miało   mną 
wstrząsnąć — że obie brodawki były przekłute i wisiały w nich dwa małe złote kółeczka.

Słyszałem,  że  niektóre  dziewczęta  przekłuwają sobie  sutki.  To znaczy wszyscy  o tym 

mówią, ale ja dotąd nie spotkałem żadnej, która by to zrobiła naprawdę. I oto teraz taką 
właśnie   dziewczynę   miałem   przed   sobą.   Siedziałem   z   nią   w   deszczowe   popołudnie   na 
szerokim podwójnym łożu. Mój członek wyprężył się pod dżinsami, poczułem, że na policzki 

background image

występują mi rumieńce.

— I co o tym myślisz? — zapytała, lekko potrząsając piersiami.
— Nie wiem. To naprawdę fantastyczne.
— Vince życzył sobie, żebym to zrobiła. Początkowo nie chciałam, ale teraz nawet mi się 

podoba.

— Fantastyczne — powtórzyłem.
Nie miałem zielonego pojęcia, co by tu jeszcze powiedzieć.
— Nie uważasz, że to szokujące?
— Raczej zaskakujące.
— Ale nie szokujące?
Potrząsnąłem głową. Spojrzała na mnie poważnie.
— Możesz ich dotknąć, jeśli chcesz.
Zawahałem się, a po chwili wyciągnąłem rękę i dotknąłem palcami obu sutek i obrączek. 

W przekłutych brodawkach kółeczka obracały się z łatwością.

— Możesz je unieść, jeśli ci się podobają.
Gapiłem się na Nancy. Nie chodziło o to, czy mnie się podobały jej piersi, czy nie, ale o to, 

że chciała, bym to zrobił. Zahaczyłem palcami o kółeczka i uniosłem jej ciężki biust. Sutki 
napięły się. Zamknęła oczy i odchyliła do tyłu głowę, a ja delikatnie szarpałem obie piersi, 
jakby były niesfornymi zwierzakami.

Bez słowa zabrała stamtąd moje ręce i rozpięła haftki taniej, białej spódniczki. Pod nią 

miała tylko koronkowe rajstopy; nie nosiła majtek. Różowy srom przeświecał przez oczka 
rajstop. Poczułem ciepły, erotyczny zapach seksu i moczu.

Kochaliśmy się gwałtownie i w ciszy przez blisko czterdzieści minut. Odnosiłem wrażenie, 

że trwa to całe moje życie. Całą wieczność. Taką samą wieczność, jakiej powiew odczułem 
wcześniej,   kiedy   wynoszono   zwłoki   panny   Coates.   Ale   gdy   otworzyłem   oczy,   leżeliśmy 
razem w pokoju numer dwa, za zasłoniętymi firankami, pod wyszywaną makatką z napisem: 
„Walcz o własne zbawienie z bojaźnią i drżeniem”.

Nancy   popatrzyła   na   mnie,   a   na   jej   ustach   wykwitł   pełen   rozmarzenia   uśmiech.   Na 

sztucznych rzęsach ciągle jeszcze drżało kilka kropel mego nasienia.

— Jesteś dobry, naprawdę dobry, Davidzie Moore.
Pocałowałem ją. Byłem gotów poślubić ją w każdej chwili.
— Ty również Nancy Jak–Ci–Tam–Na–Nazwisko.
— Bright — powiedziała i ponownie mnie pocałowała.
I wtedy poruszył się w swoim łóżeczku Simon, zakaszlał i otworzył oczy.

Przez następne dwa tygodnie wszędzie chodziliśmy razem, a przy każdej okazji szliśmy do 

łóżka.   Sierpniowy   deszcz   minął,   nastała   ciepła,   choć   wietrzna   pogoda.   Pojechaliśmy 
autobusem do Littlehampton, tam kochaliśmy się nago na porośniętych trawą piaszczystych 
wydmach, podczas gdy Simon na plaży budował zamki z piasku.

Nancy ciągle miała grzeszne myśli. Szalała i nie dbała o to, co robi. Nigdy nie nosiła 

majtek;   nawet   żadnych   nie   miała.   Leżała   na   wydmach   twarzą   do   ziemi,   z   wypiętymi 
pośladkami, rozchylała palcami srom i krzyczała niczym mewa, kiedy w nią wchodziłem. 
Kochała   wszystkie   pozy   i   świński   język,   lubiła   ssać   i   całować,   kochała   czerpać   każdą 
rozkosz, jaką mogło zaoferować ciało.

Nigdy przedtem  nie spotkałem  takiej  dziewczyny  jak Nancy.  I nie spotkałem  później. 

Vince mógł sobie mieć swój motor z przyczepą. Nancy była wszystkim, o czym ja marzyłem. 
Zapewne nie mógłbym zabrać jej do swego domu i przedstawić rodzicom („Och, mamo, to 
jest Nancy, ma dwuletniego synka z poprzedniego związku, a w sutkach złote kolczyki”). Ale 
kto by tam zwracał uwagę na takie rzeczy? Z Nancy byłem w swoim dziewiętnastoletnim 
niebie. Przy niej zapominałem o depresji i rozpaczy.

background image

Odłożyłem   poszukiwania   pracy.   Całe   dnie   spędzaliśmy   na   plaży   albo   jechaliśmy 

pociągiem   do   Arundel   i   krążyliśmy   wokół   zamku,   albo   wspinaliśmy   się   po   kredowych 
grzbietach   dinozaurów   w   Sussex   Downs,   a   nad   głowami   płynęły   nam   ogromne   chmury 
rzucające   cienie   na   podmokłe   łąki.   Dni   pełne   słońca,   szaleństwa   i   braku   pieniędzy.   Dni 
wiejskich pubów i pikników, kanapek, które zabieraliśmy ze sobą, i wędrówek po wonnych 
ścieżkach Sussex. Dni pełne pocałunków pod wiekowymi dębami.

Kiedy przyszedł nasz ostatni dzień, wcale nie wiedziałem, że będzie ostatni. Wybraliśmy 

się na jarmark i festyn do Littlehampton, skąd wróciliśmy autobusem. O zachodzie słońca 
wędrowaliśmy   brzegiem   morza.   Był   to   jeden   z   tych   szarych,   upalnych   zmierzchów,   gdy 
słońce zapada się za kanał La Manche niczym dżem w budyń. Niosłem Simona na barana, a 
obok szła Nancy w białych  szortach i czarnej nylonowej bluzce związanej na brzuchu w 
supeł. Na molo grał ktoś Hey Joe Jimiego Hendrixa. Hey Joe, where you goin’ with that gun 
in your hand… 
Jimi Hendrix był u Nancy na drugim miejscu po Stonesach.

— Czy zastanawiałeś  się kiedykolwiek nad małżeństwem?  — zapytała  nieoczekiwanie 

Nancy.

—   Czy   ja   wiem?   —   odparłem   ostrożnie.   Podejrzewam,   że   byłem   już   całkowicie 

zdecydowany ożenić się właśnie z nią.

— Bo ja nie zamierzam ponownie wychodzić za mąż — powiedziała z emfazą.
— Ach, tak.
Simon targał mnie za włosy i wołał:
— Wio, koniku!
— A co z Simonem? — zapytałem.
— A co ma z nim być?
—   No   cóż,   będzie   potrzebował   ojca,   prawda?   Zwłaszcza   kiedy   podrośnie.   Mnie   na 

przykład ojciec zabierał na pokazy lotnicze w Farnborough.

— Życie jest ważniejsze od ojców — odparła Nancy i odwróciła głowę, a ja w jakiś trudny 

do wytłumaczenia sposób pojąłem, że ją straciłem; że coś się między nami zmieniło. Simon 
podskakiwał na moich ramionach i wołał:

— Wio, koniku! Wio, koniku!
Tego popołudnia niebo miało kolor śliwki, ja galopowałem z Simonem po plaży, a za nami 

szła Nancy z nieobecnym uśmiechem. Sprawiała wrażenie małej i odmienionej. Goin’ down 
to shoot my ole lady… ‘cause she’s been runnin’ around with another man…

Wieczorem zszedłem z mojej siódemki i zapukałem delikatnie do drzwi Nancy. Było wpół 

do dziewiątej, więc Simon powinien już spać.

Długo się nie odzywała. W końcu zza zamkniętych drzwi dobiegł mnie jej szept:
— Kto tam?
— To ja, David. Mogę wejść?
— Jestem nie ubrana.
Fakt,   że   była   bez   ubrania,   nigdy   nie   przeszkadzał   jej   otworzyć.   Stałem   na   półpiętrze 

zmieszany i pełen niepewności.

— Pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść do pubu.
Znów długa chwila milczenia.
— Nie mam pieniędzy.
— Mnie jeszcze został funt.
— Och, za jednego funta spędzimy wspaniały wieczór.
A więc to tak — pomyślałem. Miała już dosyć mojego ciągłego braku pieniędzy.
— Posłuchaj — zawołałem. — Jutro pójdę i znajdę jakąś pracę. Na terenach sportowych u 

Piotrusia Pana szukają pracowników.

— Rób, co chcesz.

background image

Przeciągnąłem dłonią po włosach. Powoli doprowadzała mnie do rozpaczy.
— Posłuchaj, możemy porozmawiać?
— O czym?
— O nas. O tobie i o mnie.
— Nie mamy o czym rozmawiać.
— Nancy — wyznałem, stojąc na tym mrocznym półpiętrze o ścianach wyłożonych tapetą. 

— Kocham cię.

— Wcale nie. Potrzebujesz kogoś wytwornego i poetyckiego.
— Pragnę ciebie. Chcę się z tobą ożenić.
— Och, daj spokój, Dave. Nie opowiadaj głupot.
— Ależ naprawdę chcę. Możesz to traktować jako oficjalne oświadczyny.
— Dave, na Boga, daj mi święty spokój.
Przekręciłem gałkę, ale drzwi były zamknięte na głucho. W tej samej chwili usłyszałem 

ciężki, rozkołysany krok na schodach i w zasięgu mego wzroku pojawiła się pani Bristow, 
otoczona kłębami dymu z golda jak magik. Stanęła na półpiętrze i obserwowała mnie, więc 
nie miałem innego wyjścia jak wycofać się do pokoju numer siedem i zamknąć za sobą drzwi.

Stanąłem   na   krześle,   wystawiłem   głowę   przez   mansardowe   okno   i   żałośnie 

kontemplowałem   dachy   domów   oraz   odległe   Downs.   Nadciągał   wieczór,   brzeg   morza 
rozświetlał już żółty blask sodowych latarń. Morze szumiało i szumiało, liżąc kamienistą 
plażę. Nie istnieje na całym świecie bardziej nużący i żałosny dźwięk.

Około   dwudziestej   drugiej   usłyszałem,   jak   pani   Bristow   zamyka   na   noc   tylne   drzwi. 

Postanowiłem  zatem  jeszcze   raz  spróbować  z  Nancy.   Zapewne  była   zmęczona.  Zapewne 
wybrałem  niewłaściwy moment,  ale tak bardzo za nią tęskniłem. Już po kilku godzinach 
zaczynało mi jej brakować. Nie mogłem wprost znieść myśli, że nigdy więcej nie pójdzie ze 
mną do łóżka.

Podkradłem   się   pod   drzwi   dwójki   i   czekałem.   Automatyczny   wyłącznik   światła   na 

schodach   pstryknął   i   zapadła   ciemność.   Początkowo   słyszałem   jedynie   dźwięki   Radia 
Caroline grającego w pokoju numer cztery. Waterloo Sunset… I am in Paradise…

I wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś mówi. I to nie Nancy. Był to męski głos; głęboki, 

zdyszany, skrzekliwy.

Och, Boże — pomyślałem.  — Ona już sobie znalazła kogoś innego. Kogoś starszego, 

kogoś, kto bardziej do niej pasuje. Kogoś mniej płaczliwego i poetycznego. Może to wrócił 
Vince. Widziałem jego zdjęcie;  czarna skórzana kurtka, zalotny loczek, baczki, motocykl 
BSA z przyczepą. Jak z takim Rockerem pełną gębą mógł konkurować tak chudy Modd jak 
ja? Poza tym był ojcem Simona.

Usłyszałem,   że   Nancy   coś   mówi,   ale   w   pierwszej   chwili   nie   rozróżniałem   słów. 

Uklęknąłem i przyłożyłem ucho do dziurki od klucza tak, że poczułem powiew powietrza. 
Usłyszałem, że Nancy pyta:

— …na zawsze? Jak mogę tu zostać na zawsze?
— Ponieważ chcę, żebyś została tutaj na zawsze — zaskrzeczał męski głos, zadziwiająco 

głośno i dobitnie. — Ponieważ cię kocham i dlatego, że musisz.

— A co z Simonem?
— Wszystkie dzieci są przeklęte, powinnaś już o tym wiedzieć.
— Ale kto się nim zajmie?
— Los. On jest tylko jeszcze jedną drobiną szumowin na oceanie nocy.
Powoli podniosłem się z podłogi. To nie mógł być Vince. Nancy twierdziła, że Vince 

mówił tylko o Eddiem Cochranie i o motocyklach. I jak mogła powiedzieć, że jestem zbyt 
poetyczny,  skoro rozmawia  z kimś,  kto mówi w tym  stylu:  „On jest tylko  jeszcze  jedną 
drobiną szumowin na oceanie nocy”?

W przypływie zazdrości walnąłem pięścią w drzwi.

background image

— Nancy! — krzyknąłem. — Nancy! Na chwilę zapadła cisza.
— Nancy! — zawołałem ponownie. — Otwórz te cholerne drzwi!
Ku memu zdumieniu usłyszałem, że otwiera zamek. Później drzwi się uchyliły na cztery 

czy pięć centymetrów. W pokoju numer dwa paliła się tylko boczna lampka z pergaminowym 
abażurem.  Wiele   razy  leżałem  w   łóżku  Nancy i   patrzyłem   na  rysunek   na  tym   abażurze: 
Wielka Armada pod pełnymi żaglami. Nancy była naga, a jej ciało lśniło od potu. Na czoło 
opadały zlepione, poskręcane włosy, jakby była syreną.

— O co chodzi? — zapytała. — Obudzisz Simona.
— Mogłabyś mieć tyle przyzwoitości, żeby mi o wszystkim powiedzieć! — wrzasnąłem.
— Powiedzieć o czym? Co ty wygadujesz?
— Mogłabyś mieć tyle przyzwoitości, żeby powiedzieć mi, że masz już kogoś innego.
Gapiła się na mnie. W taki sposób nigdy jeszcze na mnie nie patrzyła. Nie było w tym 

wzroku braku miłości; nie było nawet gniewu. Nie sposób opisać jej spojrzenia — kryła się w 
nim pełna smutku obcość, jak w oczach kogoś, kto stojąc na peronie, żegna się na zawsze. 
Przelotne spotkanie — pomyślałem.

— Nie ma nikogo — powiedziała ze straszliwą prostotą.
— Och, przecież słyszałem. Na przykład „drobinę szumowin”.
Nancy pokręciła głową.
— Musiałeś słyszeć radio. Tutaj nikogo nie ma.
Otworzyła szeroko drzwi. Zajrzałem do pokoju, ale nie przekraczałem progu. Wyraźnie 

widziałem, iż nie chce, żebym wchodził. Simon spał w swoim łóżeczku zasłoniętym kocem 
przed   światłem.   Ale   poza   dzieckiem   nikogo   w   pokoju   nie   było.   W   każdym   razie   nie 
widziałem… Ale dostrzegłem, że drzwi szafy są leciutko uchylone.

— Zadowolony? — zapytała Nancy.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Czułem się niezręcznie i głupio. Powinienem kazać jej 

otworzyć tę szafę. Ale gdyby w środku nikogo nie było? A jeszcze gorzej gdyby był. Co 
miałbym do powiedzenia nowemu kochankowi? „Och, cześć, nazywam się David i mieszkam 
na ostatnim piętrze. Dotąd ja pieprzyłem Nancy, ale teraz się wycofuję. Przepraszam”.

Popatrzyłem na nią. Wyraz jej twarzy się nie zmienił. Wiedziałem już, że Nancy nie należy 

do mnie i nigdy już nie będzie należeć.

— W porządku — powiedziałem cicho.
Pochyliłem głowę, żeby ją pocałować, ale cofnęła policzek.
Naprawdę czułem się skrzywdzony. Wróciłem do siebie i rozsiadłem się w swoim krześle 

Parker–Knoll. Siedziałem po ciemku blisko dwadzieścia minut i płakałem. Wytarłem oczy 
kapą, po czym zacząłem się zastanawiać, co, do licha, zrobię bez Nancy.

Następnego dnia podjąłem pracę w Ocean Fish Bar na Montague Street. Lokal prowadził 

były zapaśnik o głowie okrągłej jak piłka, który lubił, jak jego pracownicy zwracali się do 
niego per „panie George”, choć na macie występował jako „Thomson Czacha”. Nauczyłem 
się, jak zanurzać filety w rzadkim cieście, jak obsługiwać aparat do krojenia frytek i jak 
wrzucać całe wiadro tych frytek do wrzącego oleju tak, żeby się nie zabić. Nauczyłem się 
również, jak zawijać porcje ryby i frytek  w gazetę w ten sposób, żeby móc je posolić i 
pokropić octem, czyli przygotować danie, które później klienci jedzą spacerując po ulicach.

Po trzech godzinach pracy byłem przesączony wonią oleju, ale przynajmniej dostawałem 

pieniądze i nie byłem głodny. Pan George pozwalał nam do woli jeść frytki i rybę.

Tego wieczoru po zamknięciu lokalu wziąłem na Bedford Row 5a dwa dorsze, frytki oraz 

suchą kiełbasę dla Simona. Zapukałem do pokoju Nancy i czekałem.

Długo trwało, zanim się odezwała.
— Czego chcesz? — zapytała zmęczonym głosem.
— To ja, David. Dave. Mam pracę w Ocean Fish Bar. Przyniosłem trochę ryby i frytek. 

background image

Mogę ci dać, jeśli masz ochotę.

— Nie, dziękuję. Po prostu daj mi spokój.
—   Posłuchaj   —   powiedziałem   z   uporem.   —   Wczoraj   straciłem   panowanie   nad   sobą. 

Przepraszam.   To   wszystko   jest   jakimś   nieporozumieniem.   Posłuchaj,   mam   rybę   i   frytki. 
Przyniosłem też trochę wędliny dla Simona.

— Daj mi spokój, David. Zostaw mnie samą.
Stałem   w   korytarzu   z   gorącym   pakunkiem   zawiniętym   w   gazetę   i   po   prostu   nie 

wiedziałem,   co   mam   robić.   Nie   chciałem   wracać   do   swego   pokoju.   Był   za   ciasny,   zbyt 
mroczny. Poszedłem na przechadzkę po Marine Parade, a frytki i rybę podarowałem staremu 
włóczędze,   który   z   butelką   jabłecznika   i   niedopałkiem   w   ustach   siedział   pod   jakimś 
betonowym daszkiem.

Po tym zdarzeniu Nancy nie reagowała nawet na moje pukanie. Podjąłem kolejną pracę 

przy tkaniu dywanów w sklepie Vokins. Z rana pracowałem nad dywanami, a popołudniu i 
wieczorem w smażalni ryb. Nie miałem wiele czasu na rozmyślania. Na początku września na 
Union   Place   wrócili   studenci   z   Akademii   Sztuk   Pięknych   i   zawarłem   kilka   nowych 
znajomości.  Zacząłem  chodzić  ze studentką litografii,  Sandrą. Miała zawsze zmierzwione 
włosy, nosiła workowate swetry i dżinsy–rury. Jakkolwiek na samym początku zastrzegła, że 
nie zamierza iść ze mną na całość, odbyliśmy wiele bardzo przyjemnych sesji pettingu. Kiedy 
czułem   się   zawiedziony,   kupowałem   kolejny   numer   „Zdrowia   i   Sprawności”.   Weekendy 
spędzaliśmy na piciu kawy, słuchaniu tradycyjnego jazzu lub na spacerach po plaży. Niemniej 
od czasu do czasu, idąc po schodach do swego pokoju, przystawałem przed drzwiami dwójki i 
nadsłuchiwałem. Przeważnie bez powodzenia. Czasami dobiegały mnie dźwięki grającego 
cicho radia. Ale raz czy dwa wychwyciłem głos Nancy, wyjątkowo słaby i niepewny, i ten 
ochrypły, skrzeczący głos mężczyzny.

Ostatniej wrześniowej nocy, kiedy mijałem pokój numer dwa, usłyszałem:
— …kocham cię miłością przekraczającą wszelkie możliwe do pomyślenia miłości.
Przystanąłem z zapartym tchem. Dobiegły mnie słowa Nancy:
— …zawsze, nie na zawsze.
Rozległy   się   stłumione   trzaski   i   skrzypienie.   Jak   skrzypienie   łóżka.   Później   nic   nie 

rozumiałem, bo Nancy i mężczyzna mówili jednocześnie. W końcu rozległ się tylko głos 
męski:

— Wnet, wnet i wnet, moje śliczne kochanie… wnet, wnet i wnet!
Nancy zapiszczała, potem krzyknęła dziwnie i ostro. Byłem przerażony, zelektryzowany. 

Zagrzechotałem   gałką   przy   drzwiach,   po   czym   zacząłem   nią   z   furią   kręcić.   Usłyszałem 
wrzask Nancy: „Nie!” Cofnąłem się o krok, oparłem o balustradę schodów, wziąłem zamach i 
z całych sił kopnąłem w drzwi.

Ustąpiły raptownie i z łoskotem — wyrwałem zamek. W jednej chwili zatrzasnęły się 

natomiast otwarte na oścież drzwi od szafy. Obok nich stała Nancy, naga, skrzyżowanymi 
rękami zasłaniała piersi. Wpatrywała się we mnie dziko, cichutko skomlała, drżała, nie była w 
stanie wykrztusić słowa.

Nie wierzyłem własnym oczom. Wiedziałem, że mam przed sobą Nancy, to musiała być 

Nancy,   ale   w   potworny   sposób   wyniszczona.   Bujne,   zawsze   schludnie   zaczesane   czarne 
włosy nabrały barwy kościanobiałej i były potargane. Ręce i nogi stały się cienkie jak nogi od 
krzesła.   Widziałem   przez   pożyłkowaną   niebieskawymi   naczyniami   krwionośnymi   skórę 
sterczące kości miednicy.  Piersi zwiotczały — zrobiły się z nich wymiona, jakkolwiek w 
sutkach ciągle tkwiły złote kolczyki. Te obrączki dowodziły, że stoi przede mną Nancy. Oczy 
miała podkrążone, wokół ust zmarszczki.

— Nancy? — szepnąłem. Byłem tak wstrząśnięty, że nie mogłem wykonać kroku, wręcz 

zapomniałem, jak się chodzi. — Nancy, co się stało?

background image

— To już prawie koniec — odparła.
Głos miała taki, jakby w ustach brakowało jej śliny.
— Co? Czego koniec? O czym ty mówisz?
Usiadła niepewnie na skraju łóżka, niezgrabnie jak osiemdziesięcioletnia staruszka.
— To już prawie koniec — powtórzyła i skinęła głową.
Podszedłem do łóżeczka dziecka. Simon spał mocno, poświstywał przez zapchany nos. 

Obok stała opróżniona w trzech czwartych butelka z syropem na przeziębienie. Nieszczęsny 
dzieciak był półprzytomny z powodu przedawkowania lekarstwa.

Zamknąłem drzwi pokoju, żeby nikt nie mógł tam zajrzeć. Kopniakiem wyrwałem tylko 

śruby mocujące zamek, więc szkody dadzą się bardzo łatwo naprawić.

— Jesteś chora, czy co? — zapytałem. Byłem tyleż zniecierpliwiony, co przerażony.
— Chora? — Uśmiechnęła się blado. — Nie, nie jestem chora. Jestem zakochana.
— Ale co ci się stało? Wyglądasz tak, jakbyś od miesiąca nie miała niczego w ustach!
— Nie potrzebuję jedzenia. Nie potrzebuję niczego.
Popatrzyłem na szafę.
— Co tam chowasz? — zapytałem.
— Nic szczególnego. Rzeczy pani Bristow. Szafa jest zamknięta.
— Nie jest. Kiedy wyłamałem drzwi, była otwarta na oścież.
— Jest zamknięta — powtórzyła z obcą intonacją. — W środku nic nie ma, tylko rzeczy 

pani Bristow.

— Czy będziesz miała coś przeciwko temu, żebym je osobiście obejrzał?
Nancy uniosła głowę. Jej oczy przypomniały mi nieszczęsną pannę Coates zajmującą się 

apteczkami  pierwszej   pomocy,  która   w   otwartej   trumnie  została  wyniesiona   z  domu  pod 
numerem 5a przy Bedford Row podczas ulewy.

— Daj sobie spokój, Dave. To już prawie koniec. Zapomnij o wszystkim.
— Sądzę, że mam prawo sprawdzić — odparłem i obszedłem łóżko.
Chwyciłem miedzianą gałkę drzwi szafy.
— Nie rób tego! — błagała Nancy.
Wstała z łóżka, podkuśtykała do mnie i ujęła mi nadgarstki dłońmi, które przypominały 

szpony.

Z bliska wyglądała tak, jakby wyszła właśnie prosto z obozu koncentracyjnego w Belsen. 

Zęby   jej   wypadły,   włosy   wychodziły   garściami,   pokryta   pęcherzami   skóra   łuszczyła   się. 
Nancy stała się tak słaba, że nie miała najmniejszych szans oderwać mojej ręki od klamki 
szafy. Ale ja byłem do tego stopnia zniesmaczony, że się nie mocowałem. Dałem spokój. Nic 
nie mogłem poradzić. Trudno sobie wyobrazić, że ona i ja uprawialiśmy ze sobą miłość na 
nadmorskich wydmach.

— Jest zamknięta — szepnęła gardłowo. — Proszę, Dave, jest zamknięta.
Ponownie   wyciągnąłem   dłoń   do   gałki   i   tym   razem   Nancy   już   nie   próbowała   mnie 

powstrzymywać. Szarpnąłem. Nancy miała rację. Szafa była zamknięta na głucho.

— Chcę wiedzieć, co jest w środku — zażądałem. — Mam do tego prawo.
— Nie — odrzekła z uporem.
— Na Boga, Nancy. Kiedyś chciałem się z tobą ożenić.
— Nie — powtórzyła dobitnie. — I nie daje ci to żadnych praw.
— Nie kochałaś mnie? — zapytałem.
Usłyszałem, że za mymi plecami otwierają się drzwi do pokoju. Odwróciłem się i ujrzałem 

w   progu   panią   Bristow   w   postrzępionej   brązowej   podomce.   Jednym   okiem   zezowała   na 
papierosa, który zwisał jej w kąciku ust.

— Słyszałam jakieś hałasy — oświadczyła.
Nancy ponownie usiadła na łóżku. Pani Bristow przeszła przez pokój, sięgnęła po koszulę 

nocną i otuliła nią ramiona Nancy.

background image

—   Sądzę,   że   będzie   najlepiej,   jeśli   pan   wróci   do   swego   pokoju,   panie   Moore   — 

powiedziała.

— Ale najpierw muszę się dowiedzieć, co przytrafiło się Nancy, pani Bristow — odparłem 

buńczucznie, splatając ramiona na piersi.

Pani Bristow wypuściła z płuc kłąb dymu.
— Już pan słyszał. Jest zakochana.
— Na Boga, jest półmartwa!
— Miłość pokona śmierć, panie Moore. Pewnego dnia sam pan to zrozumie.
— Cholera jasna, nie wiem, o czym pani mówi, i nie chcę wiedzieć. Ale powiem pani 

jedno: Nancy wyjdzie teraz z tego pokoju i zamieszka ze mną. Zadbam o to, żeby właściwie 
się odżywiała. Ma pod opieką dziecko! Zatem proszę zejść mi z drogi!

Pani Bristow wydmuchnęła dym, zaciągnęła się papierosem i ponownie wypuściła dym.
— Ona nie pójdzie z panem, panie Moore.
— A więc ją wyniosę.
—   Zawsze   będzie   tutaj   wracać,   panie   Moore.   I   nigdy   już   pana   nie   pokocha.   Nigdy. 

Przeciwnie, jeśli spróbuje pan trzymać ją z dala od tego miejsca, to pana znienawidzi.

— Zamierzam zadzwonić na policję — odparłem. — Zamierzam zadzwonić na policję i do 

opieki społecznej. Wtedy, do cholery, zobaczymy.

— Nie! — odezwała się błagalnie Nancy. — Dave, nie, proszę, nie!
Pani Bristow spoglądała na mnie czujnie szeroko rozwartymi oczyma.
— Nie powinien pan wtykać nosa w nie swoje sprawy, kiedy nikt pana o to nie prosi, panie 

Moore.   Powinien   pan   siedzieć   w   pokoju   numer   siedem,   razem   z   gotowaną   fasolą   i 
nieprzyzwoitymi pismami.

— A jednak zadzwonię na policję — odpowiedziałem.  Czułem,  że ją wystraszyłem,  i 

chciałem poznać powód.

Nawet jeśli nie było ratunku dla Nancy, chciałem wiedzieć, co tu zaszło.
Prawie przez pół minuty pani Bristow milczała. Nancy skuliła kościste ramiona i zaczęła 

cicho szlochać — jakby płakała jakaś stara, bardzo stara kobieta, która nagle i wyraziście 
przypomina sobie dziewczęce lata. Bławatki, blask słońca, słomkowe kapelusze.

— Bardzo dobrze — powiedziała pani Bristow. Wyciągnęła ramię i otworzyła szafę.
Ku mej niewyobrażalnej zgrozie stał w niej bez ruchu mężczyzna. Był barczysty, potężnie 

zbudowany, mógł mieć około czterdziestu pięciu lat. Włosy błyszczące i zaczesane do tyłu. 
Pod nosem mały,  starannie utrzymany  wąsik. Nagi, z wielkim,  poczerwieniałym  penisem 
zwisającym   mu   między   udami.   Nogi   porośnięte   ciemną   szczeciną.   Oczy   nabiegłe   krwią; 
zupełnie czerwone.

— Czy on nie żyje? — zapytałem nieswoim głosem.
Pani Bristow potrząsnęła głową. Pozwoliła, żebym jeszcze raz rzucił okiem na mężczyznę, 

po czym zamknęła szafę.

— To mój mąż, pan Bristow.
— Nie wierzę — zaprotestowałem. — To ma być pani mąż i ukrywa się w szafie?
— Nie ukrywa się, panie Moore. On w niej żyje. Czy raczej przedłuża swoją egzystencję. 

Jego prawdziwe życie płynie w jego umyśle.

Podeszła do okna, uchyliła je na centymetr  i wyrzuciła w mrok niedopałek. Następnie 

odwróciła się i wydmuchnęła z płuc resztę dymu.

— To wspaniały kochanek, panie Moore. Tak wspaniały, że przechodzi to pańskie pojęcie. 

Bardzo dużo odbierał kobietom, które go kochały, ale tyle samo dawał im w zamian. Jeśli nie 
więcej.

— Ale co, do licha, zrobił Nancy? — zapytałem. — On ją zabija!
— W pewnym sensie tak. W pewnym sensie nie — odparła pani Bristow i sięgnęła do 

kieszeni podomki po następnego papierosa. — Nancy nie zazna większej ekstazy. Mogę pana 

background image

o tym zapewnić. Ani teraz, ani nigdy. Prawdziwej ekstazy. Zazdroszczę jej. Zazdroszczę im 
wszystkim. Ale ktoś musi się zajmować sprawami w świecie zewnętrznym, prawda? I od tego 
jest właśnie żona.

— On ją zabija — powtórzyłem.
— Tak, już prawie zabił — zgodziła się pani Bristow i zapaliła papierosa. — Tak samo jak 

nieszczęsną   pannę   Coates   i   nieszczęsną   pannę   Unwin,   i   nieszczęsną   pannę   Baker,   i 
nieszczęsną pannę Dadachanji. Ale one ciągle tam są. On je wszystkie posiada. Dopóki on 
będzie żył, będą żyły i one.

Gapiłem się na nią jak cielę na malowane wrota.
— A więc gdy wynajmowała pani Nancy ten pokój… wiedziała pani… zrobiła to pani 

celowo?

Pani Bristow skinęła głową.
— Wszyscy musimy żyć, panie Moore. Najlepiej jak potrafimy.
Coś eksplodowało mi w głowie. Zupełnie jak melon wysadzony w powietrze dynamitem. 

Straciłem cały zdrowy rozsądek, straciłem samokontrolę. Już wystarczająco paskudną rzeczą 
było to, że ten wypchany manekin odebrał mi Nancy; teraz w dodatku ją zabijał. Odsunąłem 
panią Bristow na bok, szarpnięciem otworzyłem drzwi szafy i stanąłem naprzeciwko nagiego 
mężczyzny z kudłatymi nogami i krwistoczerwonymi oczyma.

— Ty skurwysynu! — wrzasnąłem. — Ty kurewski, pieprzony morderco!
Miałem właśnie chwycić go za ramię i wywlec z szafy, kiedy on rozwarł szeroko usta i 

ryknął.

Zamarłem.   Byłem   wprost   sparaliżowany   z   przerażenia.   Nie   był   to   ryk   rozgniewanego 

człowieka. Był to ryk ogromnego pieca hutniczego, ryk odrzutowca. Odnosiłem wrażenie, że 
pod wpływem tego ryku zaczynają powiewać koce i papiery, że zamigotało światło lampy. 
Tak był ogłuszający. Trwał, trwał i trwał; nieubłagany i bezlitosny.

Twarz mężczyzny zaczęła puchnąć. Wystąpiły na nią żyły jak pulsujące węże. I nagle 

wyciągnęła się, zawirowała i zmieniła się w inne oblicze, w oblicze bladej dziewczyny. Miała 
również czerwone oczy i teraz to ona ryczała.

Zrobiłem niepewnie krok do tyłu. W krzyku była wściekłość; była udręka, a ja nie miałem 

dość odwagi, żeby temu sprostać. Twarz dziewczyny pokryła się węzłami, wykrzywiła. Czoło 
się wybrzuszyło, nos zapadł i pojawiło się kolejne oblicze, tym razem szczupłe, o smagłej 
skórze. Ryczało. Widziałem twarz za twarzą, wszystkie kobiece, wszystkie na mnie ryczały, 
wszystkie miały czerwone oczy. Bluźniercza galeria setek różnych osobowości; wszystkie 
wchłonięte w ciało jednego mężczyzny.

Pani Bristow mówiła o ekstazie, o miłości. Ale ja widziałem tylko udrękę, wypaczenie i 

krzyczącą bezradność.

Na  miękkich   nogach  podszedłem  do  dziecięcego  łóżeczka   i wyjąłem  z  niego  Simona. 

Nancy siedziała ze spuszczoną głową i nic nie zrobiła, żeby mi w tym przeszkodzić. Pani 
Bristow stała nieporuszona obok szafy. W podmuchu powodowanym rykiem jej podomka 
furkotała. Właścicielka posesji Bedford Row 5a miała twarz bez wyrazu i czekała, aż wyjdę z 
pokoju.

Rzuciłem ostatnie spojrzenie na stojącego w szafie odrażającego nagiego stwora, którego 

twarze   nieustannie   się   zmieniały,   a   następnie   przytuliłem   do   siebie   Simona   i   szybko 
opuściłem dom pod numerem 5a na Bedford Row. Szedłem w wietrzną, pachnącą solą noc. 
Dopiero kiedy już daleko za sobą miałem West Buildings, uświadomiłem sobie, że głośno 
płaczę.

Myślę, że powinienem był natychmiast udać się na policję. Ale byłem zbyt przerażony, 

zbyt odrętwiały i za bardzo bałem się o Simona. Bóg jeden wie, jakie lekarstwa dawała mu 
Nancy, ale dzieciak leciał mi przez ręce jak szmaciana, rozpalona lalka. Zaniosłem go do 

background image

mieszkania Sandry na Surrey Street. Wbiegłem na trzecie piętro dysząc i pocąc się, po czym 
łokciem nacisnąłem dzwonek. «

Otworzyła ubrana w długą męską koszulę i podkolanówki.
— David? — spytała marszcząc brwi. — Co się, do diabła, stało?
Resztę nocy spędziłem pijąc kawę i czuwając nad Simonem. Około siódmej rano poruszył 

się, otworzył oczy i popatrzył na mnie.

— Wujek Dave? Gdzie jest mamusia?

Na   Bedford   Row   5a   wróciłem   około   jedenastej   przed   południem   następnego   dnia   w 

towarzystwie dwóch policjantów. Kiedy zajechaliśmy przed dom, spostrzegłem, że za rogiem 
ciągnącej   się   wzdłuż   morza   ulicy   niknie   czarna   półciężarówka.   Nie   jestem   pewien,   ale 
wydawało  mi  się, że na pace dostrzegłem wielką  szafę do połowy przykrytą  brezentową 
płachtą.

Po drugiej stronie jezdni, naprzeciwko garażu dla autobusów stał czarny karawan marki 

Daimler zaparkowany w sposób urągający wszelkim przepisom drogowym.

Policjant nacisnął dzwonek przy drzwiach.
—   Słyszałeś   o   tym,   że   Chalky   zwinął   tego   sędziego   pokoju   za   jazdę   po   pijanemu? 

Śmieszne, nie? — odezwał się drugi.

Drzwi się otworzyły i w progu stanęła pani Bristow. Popatrzyła na mnie ostro, a następnie 

przeniosła wzrok na policjantów.

— Pan Moore? Czy coś się stało?
— Cholernie dobrze pani wie, co się stało — odparłem. — Gdzie jest Nancy?
— Przykro mi, panie Moore, ale stara panna Bright zmarła dziś nad ranem. Chyba na 

serce.

— Stara panna Bright? — zmarszczył brwi jeden z policjantów.
Weszliśmy po schodach do pokoju numer dwa. Firanki były zasłonięte, w pokoju panował 

półmrok,   ale   natychmiast   zauważyłem,   że   szafa   zniknęła.   Nancy   leżała   na   łóżku,   chuda, 
białowłosa   i   naprawdę   martwa;   tak   samo   martwa   jak   panna   Coates.   Pan   Pedrick   i   jego 
pomocnik przygotowywali się właśnie, żeby włożyć ją do trumny.

— Kto to? — zapytał jeden z policjantów.
— Pedrick — powiedział pan Pedrick.
— Mówię o zmarłej.
— Och, pomyliłem z tymi pieprzonymi zwłokami — poskarżył się pan Pedrick.
— To jest Nancy — oświadczyłem policjantowi.
— Słucham?
— To jest Nancy Bright. Moja dziewczyna, matka Simona.
Policjant uważnie przyjrzał się Nancy.
— No cóż, proszę mi wybaczyć, panie Moore, ale ona wygląda na odrobinę za starą na 

pańską   narzeczoną.   I   raczej   nie   jest   matką   Simona,   prawda?   Na   oko   miała   około 
osiemdziesiątki.

— Zupełna racja — wtrącił pan Pedrick.
— A gdzie jest ten typek? — zapytał drugi policjant. — Ten pan Bristow?
— Był w tej szafie, co stała dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz pan. Proszę popatrzeć, są 

jeszcze   ślady   po   nogach   na   dywanie.   I   musiała   być   rzeczywiście   ciężka,   bo   są   bardzo 
głębokie.

—   Ach,   tak   —   powiedział   policjant,   pocierając   ślad   butem.   —   Kolejne   posunięcie 

Sherlocka Holmesa.

— A więc gdzie jest ta szafa? — zapytał drugi policjant.
— Zniknęła — przyznałem. — Musieli ją zabrać.
— Z panem Bristowem w środku?

background image

— Nie wiem. Pewnie tak.
Nie byłem w stanie nic więcej zrobić. Policjanci nie uwierzyli mi, a ja ich nie potrafiłem 

przekonać. Zatelefonowałem do Vince’a z prośbą o pomoc, ale poza wyrazami współczucia z 
powodu śmierci Nancy nie uzyskałem niczego. Nie chciał się w to wszystko plątać. Podobnie 
jak jego rodzice, którzy przyjechali cortiną z Thorton Heath, żeby odebrać Simona ze szpitala 
w  Worthing.  Obiecali,   że  dzieciak   będzie  szczęśliwy  w  South  London.   Nancy  nie   miała 
matki, a jej ojciec był drukarzem w Hull. Zadzwoniłem do niego w czasie, kiedy oglądał 
Coronation Street.

— Rozumiem. No cóż, wcale mnie to nie zaskoczyło.
I odwiesił słuchawkę.
Tydzień później zgłosiłem się do domu pod numerem 5a na Bedford Row, żeby zabrać 

swoje rzeczy. Posesją zarządzała brunetka z owłosionym znamieniem na twarzy i chorym 
biodrem. Nie wiedziała, dokąd pojechała pani Bristow: zapewne gdzieś na wybrzeże.

Wydoroślałem   —   jak   wszyscy.   Podjąłem   pracę.   Ożeniłem   się.   Ostatnim   razem,   kiedy 

odwiedziłem   Worthing,   na   Bedford   Row   rozbierali   dom   pod   numerem   5a,   podobnie   jak 
większą część miasta. Stałem i patrzyłem na rumowisko cegieł, myśląc, że to już koniec całej 
historii.

Niemniej w zeszłym tygodniu szedłem przez The Lanes w Brighton i zatrzymałem się 

przed   antykwariatem   na   Duke   Street,   gdzie   ujrzałem   plakat   WIELKIEGO   BRISTOE, 
Wyjątkowego Prestidigitatora. Miał dać pokaz na Palace Pier w Brighton czwartego czerwca 
tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku.

„Człowiek tysiąca głosów! Człowiek tysiąca twarzy! Najbardziej zadziwiająca prezentacja 

Kobiecych   Osobowości,   jaką   kiedykolwiek   przedstawiono   na  Scenie!   Żadne  Zwierciadła! 
Żadne Sztuczki! Sekret Zaklęć Arabskiego Haremu, który ujawnimy na waszych oczach!”

Z   plakatu   spoglądał   na   mnie   wykonany   w   stalorycie   portret   mężczyzny   z   szafy. 

Mężczyzny,  który żył wiecznie przez wchłanianie życia i osobowości młodych dziewcząt; 
mężczyzny, w którego ciało wcielała się dziewczyna, jeśli się kochał z nią fizycznie. Zgodnie 
z tym, co powiedziała pani Bristow, kobiety doznawały nie kończącej się ekstazy lub też 
rodzaju nie kończącego się oczyszczenia, jakim okazywała się owa nie kończąca się ekstaza.

Nigdy nie wspomniałem mojej żonie o Nancy. Nikomu innemu też nie; aż do teraz. Brzmi 

to jak bredzenie szaleńca. Brzmi jak dziecięca opowiastka. Zgoła śmiesznie. Ale, Boże, ja ją 
kochałem, wiecie… Och, Boże, jak za nią tęsknię. Dręczy mnie myśl o niewyobrażalnych 
cierpieniach, przez jakie cały czas przechodzi. Myślę o niej czasami, robię sobie wyrzuty, 
wychodzę do ogrodu i szlocham jak idiota.

I nigdy, przenigdy nie otwieram szaf należących do innych ludzi. On jest w jednej z nich, 

jest w jednej z tych szaf należących do innych ludzi. Daję wam najświętsze słowo honoru, że 
nie chciałbym być tym, który go znajdzie.

background image

Ś

WIĘTA

 J

OANNA

Saint–Valéry–sur–Somme, Francja

Saint–Valéry leży w Baie de la Somme na Opałowym Wybrzeżu w północnej Francji. 

Znane jest z festiwalu dzikich ptaków, a więc co roku ornitolodzy z całego świata zjeżdżają 
się tam, żeby oglądać ptaki, pić wino i oglądać jeszcze więcej ptaków. Saint—Valéry posiada 
doskonale   zachowane   średniowieczne   centrum,   w   którym   czuje   się   niesamowicie   silny 
powiew historii. Na pobliskim wzgórzu zaś znajdują się resztki czternastowiecznej fortecy, 
gdzie więziono Joannę d’Arc. Ale miasteczko owiane jest smutkiem;  unoszą się nad nim 
duchy żołnierzy wojsk alianckich z obu wojen światowych oraz dusze poległych w bitwie nad 
Sommą.

Saint–Valéry jest wymarzonym miejscem dla duchów.

background image

Ś

WIĘTA

 J

OANNA

Po   drugiej   stronie   restauracji   kobieta   o   błękitnych   włosach   wybuchnęła   głośnym 

śmiechem.

David nie wytrzymał i popatrzył w tamtą stronę przez ramię. Siedzący przy stole emeryci 

trzęśli się ze śmiechu.

— Armand, tu es si dróle! — zachichotała kobieta o włosach koloru lawendy.
David odwrócił się do Roberta i Jeremy’ego i wzruszył ramionami.
— Chciałbym lepiej znać francuski. To był zapewne jakiś dowcip.
— I to zapewne świński — odparł Robert. — Wiesz, jacy są starzy ludzie.
David uśmiechnął się i ponownie napełnił kieliszek winem marki Pouilly Fume. Siedział z 

synami przy stoliku ustawionym obok okna wychodzącego na srebrzystą toń wpadającej w 
tym   miejscu   do  morza   Sommy.   W   oddali,   za   bagniskami,   od   czasu   do  czasu   wyglądało 
słońce, ale generalnie dzień był szary i pochmurny.

W tej chwili w restauracji gościli tylko pociągający z butelek emeryci i dwaj mężczyźni o 

twarzach koloru wosku, którzy, chociaż mieli usta pełne chleba, toczyli jakiś zażarty spór.

Ściany lokalu częściowo pokrywała karmazynowa tapeta, a częściowo ciemna boazeria. 

Ozdobiono   je   wypchanymi   ptakami   i   więcierzami   do   łowienia   homarów.   Pośrodku 
znajdowała się mała fontanna, w której woda spływała po gipsowej imitacji skał. Po sali 
kręciło   się   trzech   kelnerów   w   kasztanowych   marynarkach:   jeden   podobny   do   Jacquesa 
Cousteau, a dwaj pozostali do Pee Wee Hermana, gdyby Pee Wee Herman mógł mieć braci 
bliźniaków.

— Mamusi by się tutaj podobało — zauważył Robert.
— No cóż — odparł David. — Do jutra poczuje się lepiej. To chyba przez ten camambert. 

Powiedziała, że miał dziwny smak.

Jeremy próbował wylizywać z talerza sos z grzybów i cebuli, którym przyprawiony był 

poulet gran’mère.

— Dlaczego dołożyli tutaj tyle tego paskudztwa? — zapytał retorycznie.
— Znalazł się smakosz — mruknął uszczypliwie Robert.
Miał siedemnaście lat, dwa lata więcej niż Jeremy, i jeśli chodzi o próbowanie potraw, był 

nieustraszony.   Spróbował   nawet   ślimaków,   ale   poddał   się   przy   trzecim   mówiąc,   że   woli 
miętową gumę do żucia od czosnkowej.

— Podano do stołu — powiedział David.
Jeden z Pee Wee Hermanów przyniósł im właśnie dwa wielkie talerze z moules marinières 

i ogromny półmisek pommes frites.

— Attention, c’est tres chaud — ostrzegł.
Mimo to Jeremy wziął frite, ale natychmiast wrzucił ją do piwa. Rzeczywiście, danie było 

potwornie gorące.

— Strzał w dziesiątkę — roześmiał się Robert.
Umilkli.   Francuscy   emeryci   stawali   się   coraz   bardziej   hałaśliwi.   Szurali   krzesłami   i 

zanosili się od śmiechu. David nabił na widelec małża, zanurzył chleb w cebulowym sosie. 
Wtedy po raz pierwszy od miesięcy ogarnął go spokój.

Ostatecznie w plażach francuskiego Opalowego Wybrzeża, w jego bagnach i żyjących na 

wolności zwierzętach nie było nic szczególnego. Przyjechali tutaj tylko na trzy dni, szukając 
spokoju i odmiany. Trafili na okropną pogodę, ale i tak chodzili na spacery po promenadzie, 
wędrowali do wyłożonej brukiem średniowiecznej dzielnicy miasta, siadywali w kafejkach, 
obserwowali deszcz siekący szyby, pili wino i to było to, czego się spodziewali i czego im 
było potrzeba.

David ostatnio zakończył skomplikowaną pracę nad całkowitą zmianą tożsamości firmy 

background image

Brytyjskie   Włókna   Sztuczne,   która   polegała   na   zaprojektowaniu   nowego   logo,   nowych 
firmówek,   nowych   szablonów,   aby   można   było   przemalować   samochody   należące   do 
przedsiębiorstwa, a nawet na zmianie wystroju wnętrza jego siedziby. David po prostu musiał 
na  chwilę   uciec   od  wszystkiego,  co  miało   jakikolwiek  związek  z  Brytyjskimi   Włóknami 
Sztucznymi.

Był   smagłym,   wyglądającym   na   Szkota   mężczyzną   w   wieku   czterdziestu   pięciu   lat, 

niegdyś   zapalonym   tenisistą.   Robert,   skóra   zdarta   z   ojca,   przerastał   go   o   jakieś   pięć 
centymetrów, podczas gdy Jeremy spiczastym nosem i jasnymi włosami przypominał matkę.

Zakończyli obiad filiżankami mocnej kawy, po czym cała trójka wyszła na promenadę. 

Bulwar miał blisko dwa kilometry długości. Z jednej strony ograniczały go pomalowane na 
czarno latarnie, a z drugiej szara, pokryta tłuszczem toń Sommy. Na falach zaczynającego się 
właśnie przypływu tańczyło kilka przycumowanych do brzegu niewielkich łódek rybackich.

Znad kanału La Manche nadchodził zimny, nieustanny wiatr, toteż David cieszył się, że 

nie zapomniał włożyć prochowca.

Minęli  nędznie wyglądający,  gotycki,  wzniesiony z czerwonej  cegły budynek  hotelu z 

wieżyczkami i balkonami oraz zarośniętym paprociami ogrodem. Minęli kasyno, nieczynne 
zresztą   aż   do   lata,   i   niewielką   kawiarnię   Brasserie   Jehanne   D’Arc,   w   której   siadywali 
kierowcy wielkich ciężarówek, paląc papierosy i pijąc kawę. Zatrzymali się na chwilę przed 
niewielkim   pomniczkiem   z   napisem:   „W   tym   miejscu   13   maja   1940   roku   poległ   z   rąk 
nieprzyjaciela Maurice Renaud”. Dotarli w końcu do swego hotelu. La Colonne de Bronze 
zajmował stojący na rogu głównej ulicy nijaki budynek o pokrytej stiukiem fasadzie.

W mrocznym, niewielkim barze madame polerowała kieliszki do wina. Miała trzydzieści 

siedem lat, włosy zaplecione w warkocz i twarz o ostrych rysach sekutnicy. Zawsze była 
nienagannie ubrana; tego dnia nosiła obszerną, szarą sukienkę, taką, jakie Francuzki lubią 
najbardziej.

— Monsieur — powiedziała z godnością, kiedy weszli do środka.
Chłopcy, którzy zabrali ze sobą podręczniki, poszli na górę, żeby się pouczyć (i zapewne 

pobić między sobą). David postanowił natomiast zajrzeć do Carole i zobaczyć, czy lepiej się 
czuje. Wtedy zabrałby ją do średniowiecznego barbakanu, żeby zrobić kilka zdjęć.

Wspiął się po wąskich schodach na pierwsze piętro i otworzył drzwi pokoju numer jeden. 

Firanki ciągle były zaciągnięte, tak jak je zostawił, a sam pokój ciemny i przegrzany.

— Carole? — powiedział. — Carole, nie śpisz?
Odpowiedziała mu cisza. Zamknął za sobą drzwi i na palcach podszedł do łóżka. Ujrzał 

porządnie złożoną kołdrę, pod którą nie było nikogo.

— Carole? — zawołał ponownie.
Żona musiała najwidoczniej poczuć się już lepiej i wstać. Dziwne tylko, że nie odsłoniła 

okna. Przeszedł do łazienki, ale tam również nie zastał Carole. Z główki prysznica lała się 
woda.

Odsłonił firanki. Do pokoju wpadło mdłe, szare światło pochmurnego dnia. Przez okno 

widział   kawiarnię,   w   której   siedzieli   kierowcy   ciężarówek,   oraz   granitowy   obelisk 
upamiętniający miejsce, gdzie zginął Maurice Renaud.

Zszedł do baru. Madame ciągle wycierała kieliszki. W barze wyposażonym w trzy stoliki, 

dwa wysokie stołki i niewielki krąg taneczny z trudem wystarczający dla une chatte, Carole 
również nie było.

Zajrzał do sali restauracyjnej. Może zgłodniała po całej nocy dolegliwości żołądkowych i 

zeszła na lunch? Ale restauracja świeciła pustkami. Stoliki już prawie zostały przygotowane 
do kolacji.

— Monsieur? — zapytała madame.
— Je cherche ma femme — powiedział David. — Est–elle sortie, peut–etre?
Madame 
zmarszczyła brwi i popatrzyła jeszcze bardziej jędzowato niż zwykle.

background image

— Ma femme — powtórzył David. — Ce matin, elle était très malade. Elle dorme. Mais, 

elle n’est plus dans nótre chambre.

Boże, jak bardzo chciał lepiej znać francuski.
Madame ciągle była nachmurzona.
— Je ne comprends pas — burknęła.
— Madame… — zaczął David, coraz bardziej zdając sobie sprawę, że zachowuje się jak 

zniecierpliwiony   angielski   turysta.   —   Szukam…  je   cherche,   comprenez–vous?…  mojej 
żony…  ma femme.  Od rana chorowała… choroba…  malade, dans 1’estomac.  Spała, kiedy 
poszedłem z synami na pour manger. Nie mogę jej nigdzie znaleźć. Elle a disparu.

Madame  odstawiła  kolejny wytarty  kieliszek,  przeszła  na drugą  stronę baru i zdjęła  z 

haczyka klucz z etykietką „Ch. 1”. Bez słowa nakazała gestem Davidowi, żeby podążył za 
nią, po czym ruszyła na górę. Otworzyła drzwi jego pokoju i wyciągnęła rękę.

— Voilà, monsieur.
David westchnął.
— Chyba mnie pani nie zrozumiała. Wiem, że nie ma tu mojej żony. Chcę się dowiedzieć, 

gdzie jest. Où se trouve ma femme?

Madame potrząsnęła głową.
— Je ne sais pas, monsieur. Vous êtes arrivés avec deux fils, nest–ce pas? Deux fils, oui? 

Mais, pas  de la femme.  Rozumie  pan,  monsieur?  Przyjechał  pan z dwoma  chłopcami.  Z 
dwoma synami. Ale nie było z panem żony. Ostatniej nocy spał pan w tym pokoju tout seul. 
Był pan sam.

— To śmieszne — odparł David. — Moja żona przez całą noc chorowała. Chcę wiedzieć, 

gdzie jest. Może poszła do apteki, la pharmacie?Albo do lekarza? Czy jest gdzieś w pobliżu 
szpital lub przychodnia?

— Ah, oui monsieur. Bardzo blisko, po drugiej stronie ulicy. Tylko cent metres. Ale pan 

nie był z żoną.

— Oczywiście, że byłem! Sama ją pani widziała! Rozmawiała z nią pani! Czy pani uważa, 

że moja żona jest wyłącznie halucynacją? Tu są wszystkie jej rzeczy… o, proszę!

Otworzył   drzwi   niewielkiej,   brązowej   szafy,   w   której   znajdowała   się   ogromna   liczba 

wieszaków. Wisiał tam granatowy sweter, trzy koszule i dwa krawaty. Na półkach leżały 
skarpetki, jego majtki i cztery schludnie złożone chusteczki do nosa. Ale nie było żadnych 
rzeczy Carole.

Po raz pierwszy David poczuł dreszcz strachu. Popatrzył na madame i powiedział:
— Je ne comprends pas.
Madame 
wzruszyła ramionami.
— Monsieur, przyjechał pan tylko z dwoma synami.
David zawahał się i omiótł spojrzeniem pokój. Dlaczego, do licha, Carole wyszła, nic mu o 

tym  nie  mówiąc?  Przecież  się  nie pokłócili.  Nie miała  zmartwień.  Wszystko  było  w jak 
najlepszym porządku, dopóki w Abbeville nie zjadła tego nieszczęsnego sera.

— Proszę zaczekać,  s’il–vous plait… un moment…  — mruknął, bo  madame  zamierzała 

właśnie ruszyć na dół. Rzucił na łóżko walizkę.

Zamierzali wyjechać następnego dnia. Może Carole już się spakowała.
Lecz kiedy uniósł wieko, stwierdził, że w walizce jest tylko plastikowa torba z brudną 

bielizną.   Nic   więcej.   Rozłożył   na   łóżku   tę   bieliznę,   ale   nie   znalazł   ani   staników,   ani 
koronkowych majtek, ani obrębionych na czerwono chusteczek do nosa. Wszystkie brudy 
należały do niego. Skarpetki, majtki, chusteczki z wyszytym monogramem „J”.

— Monsieur… — powiedziała madame. — Proszę mi wybaczyć, ale mam dużo pracy.
— Tak, naturalnie — odrzekł i madame, stukając obcasami na schodach, ruszyła do baru.
David zamknął walizkę. Stojąc nad łóżkiem, zaczął się zastanawiać, co ma zrobić.
Czyżby Carole go opuściła? Czyżby miała wszystkiego dosyć, spakowała swoje rzeczy i 

background image

odeszła?   Ale   dlaczego   zrobiła   to   tutaj,   we   Francji,   podczas   ich   trzydniowej   wycieczki? 
Równie   dobrze   mogła   odejść   w   Anglii.   Mogła   przecież   powiedzieć:   „Davidzie,   musimy 
trochę od siebie odpocząć. Rozstańmy się na jakiś czas”.

Zdawał sobie sprawę z tego, że nie postępował najlepiej; w każdym razie nie w stosunku 

do   Carole.   Wracał   do   domu   późno,   podniecony,   zalatywało   od   niego   alkoholem.   Ale   to 
wiązało się z jego pracą — musiał prowadzić życie na najwyższych obrotach, żeby w ciągu 
jedenastu miesięcy całkowicie zmienić profil wielkiego przedsiębiorstwa, żeby niczego nie 
przeoczyć,   nie   popełnić   jakiegoś   błędu.   Musiał   myśleć   o   wszystkim.   Nawet   o   takich 
drobiazgach   jak   nowe   wizytówki   czy   reklamowe   długopisy   firmy   Brytyjskie   Włókna 
Sztuczne.

Ale nie mieściło mu się w głowie, że mogła tak po prostu odejść. Nie tutaj. I nie bez 

uprzedniego omówienia sprawy. Ponadto uwielbiała Roberta i Jeremy’ego. Jak mogła opuścić 
ich bez słowa?

Otworzył drzwi prowadzące do pokoju chłopców. Siłowali się na łóżku Jeremy’ego — a w 

każdym razie robili to sekundę wcześniej, zanim wszedł do ich pokoju. Teraz siedzieli obok 
siebie   i  czytali   „Tajemnicę  Edwina   Drooda”  i  „Białe   towarzystwo”.  Byli   zaczerwieniem, 
zdyszani, ale bardzo pochłonięci lekturą.

— Cześć, tato — powiedział od niechcenia Robert.
— Nie widzieliście mamy? — zapytał David.
Robert podniósł na niego wzrok.
— O co ci chodzi?
—   Chodzi   o   to,   że   po   powrocie   nie   zastałem   jej   w   pokoju.   Nie   chciał   wspominać 

chłopcom, że zniknęły również jej rzeczy.

Jeremy wzruszył ramionami.
— Pewnie poczuła się lepiej. Może poszła do sklepu ze starociami. Bardzo jej się podobały 

te porcelanowe kaczki.

David milczał. Nie wiedział, co ma powiedzieć.
— Albo po prostu poszła na spacer — dodał Robert i wrócił do lektury.
— Ale przyjechała z nami? Chodzi mi o to, że była tu z nami?
Obaj chłopcy wytrzeszczyli na niego oczy.
— Pewnie, że była.
— No tak, ale zniknęły wszystkie jej ubrania, kosmetyki z łazienki, a właścicielka hotelu 

nie może jej sobie przypomnieć.

— To jakaś głupota! — wykrzyknął Jeremy. — Była tu z nami! W samochodzie jest jej 

płaszcz i wszystkie inne rzeczy!

Zgodnie  zeszli do zaparkowanego na ulicy przed hotelem auta.  Z okna na parterze  w 

budynku naprzeciwko La Colonne de Bronze z nie skrywanym zainteresowaniem obserwował 
ich gruby mężczyzna w granatowym rybackim swetrze. A z sąsiedniego okna z takim samym 
nie   skrywanym   zainteresowaniem   patrzyła   na   nich   robiąca   na   drutach   stara   kobieta   w 
kwiecistej podomce.

David otworzył bagażnik srebrnego rovera. Okazał się pusty. Żadnego płaszcza, butów, 

nic. Zajrzał do skrytki wewnątrz samochodu. Nie było szczotki do włosów, wody kolońskiej, 
szminki,   chusteczek   higienicznych,   spinek   do   włosów.   Niczego,   co   mogłoby   należeć   do 
kobiety.

Zakrył dłonią usta, a chłopcy spoglądali na niego w osłupieniu. W końcu odjął rękę od 

twarzy i powiedział:

— Była z nami, prawda?
— Oczywiście — wyjąkał Jeremy. Policzki obu synów były białe jak papier. — Była z 

nami. Nie mogła przecież tak nagle zniknąć.

Wrócili do hotelu. W barze nie zastali właścicielki, więc David po nią zadzwonił. Kobieta 

background image

pojawiła się natychmiast, zabiegana i niezadowolona. Kończyła  właśnie przygotowywanie 
restauracji do ceremonii wieczornego posiłku.

—  Madame,  przykro mi, że panią niepokoję, ale moja żona jednak była z nami, a teraz 

zniknęła.   Obaj   moi   synowie   mogą   to   zaświadczyć.   Może   ja   mógłbym   mieć   jakieś 
halucynacje, ale nie cała nasza trójka.

Twarz  madame pozostała niewzruszona. Albo niewiele zrozumiała z tego, co powiedział 

David, albo po prostu nie słuchała.

— Przykro mi, monsieur — odparła. — Nie wiem, jak mogę panu pomóc.
David z chłopcami wrócili do pokoju i jeszcze raz dokładnie przeszukali cały apartament. 

Jeremy nawet padł na czworaka i zajrzał pod łóżko. Na jednej ścianie wisiał bardzo kiepski 
obraz przedstawiający jacht, a na drugiej reprodukcja portretu czytającej dziewczyny Ingresa. 
Nie znaleźli niczego, co by mogło wskazywać, dlaczego Carole ich opuściła. David obwąchał 
nawet poduszkę i prześcieradło, starając się wychwycić woń perfum żony, ale łóżko było 
świeżo zasłane i pościel pachniała drewnem szafy, w której była trzymana.

— Jak myślisz, gdzie mogła się podziać? — zapytał Robert.
David nigdy nie słyszał w głosie syna takiego przestrachu. Objął Roberta (chociaż syn był 

wyższy) i uspokajająco ścisnął go za ramię.

— W porządku… musi być jakieś logiczne wytłumaczenie.
— Przecież nikt jej nie porwał, prawda? — chciał się upewnić Jeremy.
— No cóż… nie sądzę. Chodzi o to, że zniknęły jej ubrania, kosmetyki, wszystko… a 

także płaszcz z samochodu. Gdyby ktoś porwał ją wbrew jej woli, musiałyby zostać jakieś 
ślady walki. Ponadto madame usłyszałaby hałasy.

— Trzeba natychmiast pójść na policję — powiedział poważnie Robert.
Poszli główną ulicą miasteczka na posterunek żandarmerii, który mieścił się w dużym, 

dwupiętrowym budynku z pomarańczowej cegły. Był tam otoczony murem dziedziniec ze 
skrupulatnie   poprzycinanymi   krzewami   wawrzynu.   Niebo   pociemniało,   a   na   schodkach 
wiodących na posterunek pojawiły się pierwsze cętki kropel deszczu. Otworzyli ciężkie drzwi 
i   znaleźli   się   w   korytarzu,   którego   posadzkę   tworzyła   kolorowa   mozaika   odpowiadająca 
echem   każdemu   krokowi.   Przy   biurku   siedział   pucołowaty   policjant   w   mundurze.   Palił 
papierosa i czytał gazetę. David przystanął przed nim i chrząknął. Żandarm podniósł głowę. 
Twarz prawie całkowicie niknęła mu w kłębach dymu z gitane’a.

— Parlez–vous anglais? — zapytał David. Żandarm skinął głową i wzruszył ramionami.
— Tak, jeśli to rzeczywiście niezbędne. We Francji jest to powszechną tajemnicą. Prawie 

każdy   Francuz   umie   po   angielsku.   Ale   nie   lubimy   mówić   w   tym   języku.   Jak   wy   to 
nazywacie? Dajemy całkowity odpór językowi angielskiemu.

— Zaginęła moja żona — oświadczył David.
Żandarm wydmuchnął dym i zgniótł niedopałek w popielniczce.
— Pańska żona?
— Zatrzymaliśmy się w hotelu La Colonne de Bronze. Poczuła się źle, więc została w 

pokoju. Poszedłem z chłopcami do Les Pilotes na lunch. Kiedy wróciliśmy… no cóż, jej nie 
było. Nie został po niej ślad. Zabrała również wszystkie swoje rzeczy. Płaszcz, kosmetyki, 
wszystko.

Żandarm słuchał z nieruchomą twarzą. Spojrzał na kalendarz stojący na biurku.
— Merde — mruknął pod nosem.
— Coś nie tak?
— Nie, nie, monsieur. Oczywiście, wszystko w porządku. Chodzi tylko o to, że o czymś 

zapomniałem.

— Poza tym — ciągnął David — właścicielka La Colonne de Bronze zaprzecza, żeby 

kiedykolwiek   widziała   moją   żonę.   Twierdzi,   że   zameldowałem   się   tylko   ja   i   dwaj   moi 
synowie. Żandarm kichnął i wytarł nos kantem dłoni.

background image

— Dlaczego, pańskim zdaniem, tak twierdzi?
— Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale przypłynęliśmy „Seacatem” z Dover do Boulogne w 

poniedziałek… i moja żona była z nami przez cały czas. Robiliśmy zdjęcia i kręciliśmy film 
kamerą wideo.

— A czy pani Coubert, właścicielka hotelu, wzięła paszport pańskiej żony?
David pokręcił głową.
— Nie, nie. Tylko mój.
— Czy nie domyśla  się pan, co mogło  stać się z pańską żoną?  Nie ma  pan żadnych 

podejrzeń?

— Żadnych. Nie kłóciliśmy się, wszystko było w jak najlepszym porządku.
— A czy dzwonił pan do domu, do Anglii, żeby sprawdzić, czy nie wróciła?
— Nie wpadło mi to do głowy. Ale zatelefonuję.
— Świetnie. Na razie proszę zostać w hotelu, a ja wezwę współpracowników. Rozumie 

pan, mamy tutaj niewielu żandarmów. Poza sezonem letnim jest nas tylko dwóch. Czy ma pan 
zdjęcie swojej żony? Pomogłoby ją rozpoznać.

David wyciągnął z kieszeni portfel. Przejrzał wszystkie kwity z apteki i z pralni, po czym 

znalazł fotografię Carole, którą zawsze nosił przy sobie. Zdjęcie zostało zrobione podczas 
przyjęcia w ogrodzie, jakie wydali z okazji piętnastej rocznicy ślubu.

Ku jego zdumieniu twarz Carole była kompletnie zamazana, zupełnie jakby portfel mu 

zamókł i wilgoć całkowicie odbarwiła zdjęcie.

Żandarm wziął fotografię i przysunął ją do światła. Znów kichnął.
— Tak, rozumiem… została przypalona — stwierdził.
— Przypalona? Nie rozumiem. Nigdy jej nie wyciągałem z portfela.
— Z tego, co wiem, zdarzyło się to już dwukrotnie.
— Co się zdarzyło dwukrotnie? — zapytał David. — O czym pan mówi?
— Monsieur, w ciągu ostatnich dwustu lat w St Valéry–sur–Mer zaginęły dwie Angielki. 

Jeden z tych przypadków był bardzo sławny. Pani Brownlow, która przybyła tutaj w roku 
tysiąc   dziewięćset   piętnastym   w   towarzystwie   księcia   Walii,   żeby   odwiedzić   żołnierzy 
walczących na froncie zachodnim. W hotelu, w którym się pan zatrzymał, może pan zobaczyć 
mosiężną tabliczkę upamiętniającą to wydarzenie. Umieszczono ją przy którymś stoliku w 
restauracji hotelowej. Przy tym właśnie stoliku książę Walii siedział z panią Brownlow tego 
wieczoru, kiedy zniknęła.

David był coraz bardziej rozdrażniony.
— To było prawie osiemdziesiąt lat temu! Jaki, do licha, ma to związek z moją żoną?
— Nie wiem, monsieur. Może żaden. Ale kiedy książę Walii wrócił do Anglii, odkrył, że 

fotografia pani Brownlow, którą postawił w ubieralni, jest fatalnie zwęglona.

David odebrał od żandarma zdjęcie Carole i przysunął je sobie do nosa. Żandarm miał 

rację; pachniało spalenizną.

— Czy odnaleziono panią Brownlow? — zapytał David. Żandarm skinął głową.
— Tak, monsieur. Znaleziono ją na plaży, tuż obok skał. Jej ciało zostało spalone na popiół 

i   była   prawie   nie   do   rozpoznania.   Tak   naprawdę,   to   zidentyfikowano   ją   po   brylancie   w 
broszce, którą podarował jej książę Walii. Sama broszka była stopiona.

— Mówił pan o dwóch przypadkach — przypomniał David.
Ani przez chwilę nie wierzył w to, że spalone w tysiąc dziewięćset piętnastym roku ciało 

kobiety może mieć jakikolwiek związek ze zniknięciem Carole. Z drugiej strony koniecznie 
chciał wiedzieć, co się wydarzyło.

Żandarm wyciągnął z paczki kolejnego gitane’a, zaciągnął się i wypuścił nosem dym.
— Inny przypadek miał miejsce w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym roku… znowu 

bardzo znana sprawa. Pojawiła się tutaj Angielka ze starą matką na sesję malarską. Pewnego 
popołudnia, kiedy matka spała, Angielka wyszła w plener i zniknęła. Krążyły opowieści o 

background image

szaleńczym ogniu, który tej nocy przemieszczał się po ulicach St Valéry niczym wicher, ale 
ciała  kobiety nigdy nie  znaleziono.  Kiedy jej  matka  wróciła  do Gloucestershire,  znalazła 
zwęglony autoportret córki.

—   No   cóż,   to   ciekawa   historia   —   stwierdził   David.   —   Ale   nie   sądzę,   żeby   miała 

jakikolwiek związek z moją żoną.

— Od tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku do tysiąc dziewięćset piętnastego minęło 

siedemdziesiąt   siedem   lat,   tyle   samo   co   od   tysiąc   dziewięćset   piętnastego   do 
dziewięćdziesiątego drugiego — odezwał się nagle z powagą Robert.

— To nic nie znaczy — sprzeciwił się Jeremy. — Mama musiała stracić pamięć albo coś w 

tym rodzaju i odjechała stąd pociągiem.

—   Naturalnie,   zapewne   masz   rację   —   powiedział   żandarm.   —   Musi   być   naturalne 

wytłumaczenie tego zdarzenia. Proszę o wybaczenie, monsieur. Nie chciałem pana niepokoić. 
To są tylko  takie opowieści… gotyckie  opowieści, które tak we Francji lubimy…  coś w 
rodzaju opowieści o zabójstwie na Rue Morgue.

— Co pan zamierza uczynić? — zapytał David.
— Jak mówiłem… Wezwę posiłki i rozpoczniemy śledztwo. A pan ze swojej strony niech 

się   zastanowi,   gdzie   mogłaby   się   podziać   pańska   żona…   Może   jakieś   interesujące   pod 
względem turystycznym miasto? Czasami ludzie, kiedy dotknie ich choroba, zachowują się 
nietypowo.

David   popatrzył   na   zwęgloną   fotografię.   Z   trudem   rozpoznał   na   niej   promiennie 

uśmiechniętą twarz żony.

— Tak. Czasami tak bywa — przyznał.
Pozostałą   część   dnia   spędzili   na   wędrówkach   po   mieście.   Jakkolwiek   leżało   ono   na 

najbardziej nizinnych terenach Francji, stare dzielnice St Valéry–sur–Mer zbudowane zostały 
na   stromych   stokach   wzgórz,   a   na   najwyższym   z   nich   znajdowały   się   ruiny 
czternastowiecznego   zamku.   Uliczki   były   proste   i   wyludnione;   cicha   średniowieczna 
mieścina, a w niej wybrukowane ulice, place i domy z zamkniętymi okiennicami. Od czasu do 
czasu   natykali   się   na   domostwo,   w   którym   okiennice   były   otwarte,   a   za   szybą   widzieli 
obserwujące ich w milczeniu dziecko. Albo na takie, gdzie przez uchylone drzwi widać było 
fragment kuchni lub wąskie, stare schody. Nigdzie nie znaleźli Carole. Zapadał zmierzch, 
znad ujścia Sommy napływał chłód niczym zaraza z obrazów Breugla.

Dotarli do samych ruin zamku na skałach, gdzie w mroku majaczył barbakan odbijający 

się w wodach rzeki. Daleko w dole, w szarości dnia, z rykiem motoru poruszał się buldożer 
wyrównujący plażę. Dochodził ich od czasu do czasu wizgot jego silnika.

Jeremy wziął ojca za rękę.
— Wiesz, że nie odeszła na zawsze — powiedział.
— Wiem — odparł nie przekonany David.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak samotnie. Może nigdy już jej nie spotka? Może Carole nigdy 

już nie wróci?

Robert zaczął na głos czytać treść mosiężnej plakietki umieszczonej na barbakanie.
—   „Przez   te   wrota…   w   roku   tysiąc   czterysta   trzydziestym…   Joanna   d’Arc   została 

wywieziona do Rouen, gdzie poddała się Anglikom”.

Niepocieszeni   zeszli   wyłożoną   brukiem   drogą.   Przeszli   wzdłuż   zamkowych   murów   i 

ruszyli do miasteczka. U stóp wzgórza minęli stertę kamieni. Wmurowana obok tabliczka 
głosiła: „W tym miejscu więziona była przez Burgundczyków Joanna d’Arc”.

— Co się stało z Joanną d’Arc? — zapytał Jeremy.
— Oskarżono ją o czary — odparł Robert.
— I co?
— Oczywiście spalono ją na stosie. Nie wiesz o tym?
Wrócili do hotelu. Madame nigdzie ani śladu, restauracja przygotowana do kolacji, o czym 

background image

świadczył unoszący się tam zapach smażonego dorsza. Przy barze czekał już młody żandarm 
z rzadkim wąsikiem. Kiedy pojawili się w hotelu, wstał i zasalutował.

— Bonsoir, monsieur.
— Są jakieś nowe wieści?
— Przykro mi, monsieur. Pięćdziesięciu ludzi przeszukuje okręg. Wysłaliśmy wiadomość 

na lotniska i do portów. Jeśli pan tutaj zostanie, zawiadomimy pana, jak tylko się czegoś 
dowiemy.

— Dzięki — skwitował David. — Chłopcy, może macie ochotę na drinka?
David jadł kolację tylko po to, żeby nie niepokoić Roberta i Jeremy’ego, ale soli w sosie 

cytrynowym ledwie spróbował. Na sercu spoczywał mu wielki ciężar. Cały czas spoglądał w 
kierunku stolika z mosiężną  plakietką  upamiętniającą  wizytę  księcia Walii  w  roku tysiąc 
dziewięćset piętnastym. Wypił całą butelkę sancerre, po czym powędrował do swego pokoju i 
położył się do łóżka.

W pokoju nic się nie zmieniło. Pozostał mroczny, pusty, pachnący zagranicznym hotelem. 

Kiedy David się rozbierał, pod jakimś gościem na górze, który przechadzał się po pokoju, 
zaskrzypiała podłoga. David specjalnie się nie rozebrał. Zzuł tylko obuwie i pijany, zmęczony 
runął na pomarańczową pościel.

Zasnął   kamiennym   snem,   ale   obudziło   go   czyjeś   chrapanie.   Zerwał   się   z   łóżka, 

uświadamiając sobie, że to chrapał on sam. Przeszedł do łazienki i wypił trzy szklanki wody. 
Zerknął  w  lustro. Odeszła — pomyślał.  — Odeszła  albo zniknęła.  Odeszła  i teraz  jesteś 
całkiem sam.

Wrócił do łóżka i przespał następną godzinę. We śnie dręczyły go osobliwe koszmary, 

głosy i niewytłumaczalne hałasy. Śniło mu się, że biegnie przez St Valéry, torując sobie drogę 
średniowiecznymi   uliczkami,   tak   wąskimi   i   krętymi,   że   ramionami   ocierał   się   o   ściany 
domów. Widział młodego mężczyznę w brązowej tunice, który zniknął za rogiem najbliższej 
przecznicy. David dobiegł we śnie do zbiegu ulic, ale młodzieniec zapodział się gdzieś na 
wzgórzu, na którym znajdowały się ruiny barbakanu. David próbował krzyczeć. Nie potrafił 
wydobyć z gardła dźwięku.

Docierały do niego śmiechy i gwar rozmów, ktoś fałszywie śpiewał bluźnierczy hymn. 

Słyszał dziwaczną i hałaśliwą muzykę, dźwięk bębnów, fletów i średniowiecznych puzonów. 
Słyszał wrzask kobiety; wrzeszczała i wrzeszczała, jakby nigdy nie miała przestać.

Otworzył oczy. Drżał, choć był zlany potem. Oparł się na łokciu i nadsłuchiwał, ale do 

jego uszu docierał jedynie szum wiatru za oknem i ostre cykanie zegarka. Sprawdził godzinę 
— była trzecia nad ranem. Czuł się okropnie. Ziało od niego wypitym winem, a w głowie 
szumiały mu wszystkie wodospady świata.

Podszedł do okna. Róg głównej ulicy, przy której stał hotel, był pogrążony w ciszy. Gdzieś 

za bagniskami rzeki mrugały światła. Przycisnął czoło do zimnej szyby.

— Carole — westchnął. — Carole, gdzie, do licha, się podziałaś?
Boże   wielki   —   mogła   być   gdziekolwiek,   martwa,   zgwałcona,   związana,   uwięziona   w 

garażu jakiegoś maniaka.

Przełknął ślinę. Zabolało go gardło. Nie był w stanie nawet płakać.
Miał właśnie oderwać twarz od szyby i pójść do łazienki, kiedy na pogrążonej w mroku 

ulicy coś dojrzał. Okno było zaparowane, więc nie mógł być pewien. Ale wydawało mu się, 
że widzi jakąś ubraną na biało postać, która zmierzała w stronę fortu.

— Carole? — szepnął, nie wierząc własnym oczom. Ogarnięty paniką i podnieceniem, 

chwycił buty i nie rozsznurowując, wcisnął je na nogi. Zbiegł po schodach, uderzył w ścianę 
na dole i ruszył do drzwi wyjściowych. Szlag by to! Były zamknięte na głucho. Odwrócił się i 
spiesznie skierował się na tyły hotelu, gdzie znajdowały się całonocne toalety.  Przekręcił 
klucz w zamku, wypadł na parking, potem na ulicę. Nie dostrzegł spowitej w biel postaci, ale 
przemierzył ulicę i pobiegł pod górę stromą, wybrukowaną uliczką. Trakt skręcał w lewo, a 

background image

później w prawo. Zdyszany David przebiegł pod sklepioną bramą, minął niewielką basztę i 
dotarł na wały twierdzy, gdzie ciągle szalał zimny wiatr. Ciężko dyszał, bolały go płuca, ale 
wydało mu się, że po prawej stronie, gdzie po barbakanie wiła się kręta alejka, dostrzegł błysk 
bieli.

—   Carole!   —   zawołał   ochrypłym   głosem.   —   Carole!   Ruszył   ścieżką   prowadzącą   po 

szczycie barbakanu, aż doszedł do średniowiecznej, mrocznej warowni. Obiegł ją dwukrotnie, 
ale nikogo nie znalazł.

— Carole! — zawołał ponownie.
Być może wołał na próżno, być może była to głupota. Ale co z tego? I tak nikt go nie 

usłyszał.

Ponownie obszedł warownię. Wtedy ich ujrzał. Stanął jak wryty i patrzył. Było tak ciemno, 

że z trudem rozróżniał postacie.

— Carole! — Nie był pewien, czy wypowiedział imię żony na głos.
Dygotał — nie tylko z chłodu, także z przerażenia, jakiego nigdy dotąd nie czuł.
Carole stała przy balustradzie, a poniżej otwierała się przepaść, na dnie której tego dnia 

pracował buldożer. Była bardzo blada, jasne włosy wydawały się w mroku jeszcze bielsze. 
Miała na sobie białą  koszulę nocną, którą nosiła poprzedniego  ranka. Jej  twarz wyrażała 
zmęczenie i strach.

Naprzeciw  niej — bardzo blisko, odwrócony do Davida plecami,  tak że ten nie mógł 

dostrzec jego twarzy — stał wysoki młodzieniec ubrany w luźną, brązową koszulę, brązowe, 
obcisłe spodnie oraz wysokie buty. Rozkrzyżował ręce na podobieństwo krucyfiksu i zbliżał 
się do Carole osobliwie powolnym krokiem, zupełnie tak, jakby chciał wziąć ją w ramiona.

I jeszcze coś. W zimnym powietrzu widać było parę oddechu Carole. Lecz chłopak po 

prostu dymił. Z jego włosów unosił się dym, dym unosił się z mankietów jego koszuli, a 
kiedy David podszedł bliżej, dostrzegł coś pomarańczowego, coś, co lśniło na heskiej, tkanej 
z   grubego   lnu   koszuli.   Coś,   co   pełzło   i   migotało,   jaśniało   coraz   większym   blaskiem. 
Młodzieniec lśnił. Dosłownie płonął żywcem.

— Carole! — wrzasnął David. — Carole!
Runął do przodu. Młodzieniec odwrócił się w jego stronę, a David stanął jak wmurowany.
Jezu słodki, to wcale nie był chłopak. To dziewczyna. Młodziutka dziewczyna o świetlistej 

twarzy, z prostym, kształtnym nosem, włosami obciętymi na pazia i świetlistymi oczyma, 
jakich David nigdy dotąd nie widział. Były czarne, czarne jak węgiel, ale płomienie lśniły w 
nich niczym słońce.

— Czego? — krzyknął do niej David. — Czego chcesz? Kim jesteś?
Długo milczała.
— Nikt cię tu nie prosił, monsieur — odezwała się w końcu.
David próbował ją obejść, dotrzeć do Carole.
— Carole? Wszystko w porządku?
— Monsieur — przerwała mu dziewczyna. — Musi pan odejść.
— O, nie — powiedział David. — Odejdę, ale z moją żoną.
—   Twoja   żona   jest   fantem,  monsieur.  Od   dnia,   w   którym   rada   papieska   mnie 

zrehabilitowała, co wiedźmi rok jedna Angielka staje się fantem.

— O czym, do licha, mówisz? — krzyknął David. — Chcę odebrać moją żonę i nie ruszę 

się stąd bez niej.

—  Monsieur.  —   Dziewczyna   błysnęła   oczyma,   a   do   Davida   dotarł   jeszcze   silniejszy 

zapach spalenizny. — Wiedźmi rok liczy sobie trzy razy po dwadzieścia i raz siedemnaście 
lat. Szatan żąda, żeby co trzy razy po dwadzieścia i raz siedemnaście lat układ był odnawiany. 
A to znaczy, że co wiedźmi rok w miejscu mego uwięzienia musi być spalona Angielka, tak 
jak   ja   zostałam   spalona.   Tak   będzie   do  czasu,   aż   Anglikom   nie   zostanie   przebaczone,   a 
papiestwo nie spłaci swego długu.

background image

David wytrzeszczył na nią oczy. Odnosił wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod stóp… że 

przestają obowiązywać grawitacja i czas… że nastaje czas Piekła.

— Jesteś Joanną — szepnął.
Wybuchnęła śmiechem, a z jej ust wydobył się dym, po heskiej koszuli zaczęły pełzać 

języki ognia.

—  Ah, oui, monsieur,  Joanna spłonęła na stosie oskarżona o herezję i czary! Później mi 

wybaczono, a mój pan i władca Szatan dzięki temu, że co siedemdziesiąt siedem lat składam 
ofiarę, nie chciał mnie poświęcić. Rada papieska trzęsła się ze strachu, nie zaznała spokoju, 
słyszano wrzaski umarłych, a martwe psy biegały po ulicach Rzymu.

—   Nie   zabierzesz   mojej   żony   —   oświadczył   David.   Łupało   go   w   skroniach.   Poziom 

adrenaliny skoczył niczym rtęć w termometrze.

— Już ją zabrałam — odrzekła Joanna. — Przybyłam do niej, porozmawiałam z nią, a ona 

wzięła  wszystkie  swoje rzeczy  i  spaliła  je.  A  teraz  gotowa  jest  spłonąć.  Popatrz  na  nią! 
Regarde! Czeka na ten ostatni uścisk! Czeka z niecierpliwością i pozostaje mi już tylko wziąć 
ją w ramiona!

— Nie! — wrzasnął David.
Ale Joanna tylko się uśmiechnęła i potrząsnęła głową, a z rękawów wytrysnęły jej języki 

ognia. Do uszu Davida dotarł ich cichy trzask. Odwróciła się do Carole, wzniosła ramiona. 
Carole z wahaniem ruszyła w jej stronę, jakby naprawdę chciała spłonąć, jakby chciała zostać 
złożona w ofierze.

David nie był pewien, czy śni, czy wszystko to dzieje się na jawie, lecz rzucił się w stronę 

Joanny i zamknął ją w objęciach z przerażającą żarliwością prawdziwego męczennika.

Pomyślał, że może go spalić. Bał się, że go spali. W kwestii oparzeń miał tylko jedno 

doświadczenie.   Kiedyś   dotknął   dłonią   czajnika,   w   którym   wrzała   woda.   Nie   był 
przygotowany   na   uderzenie   żaru,   które   spopieliło   mu   brwi   i   włosy,   spaliło   wargi, 
pomarszczyło policzki.

Była  tak przerażająco  gorąca, że nie mógł nawet krzyczeć; nie mógł złapać tchu. Ale 

wiedział, że musi trzymać ją mocno w objęciach i nie wypuścić, ponieważ inaczej Carole 
umrze, a nie mógł pozwolić, żeby umarła w imię czegokolwiek.

Odwrócił głowę, próbując złapać oddech. Czuł tak szalony ból, że nie był w stanie nawet 

jęczeć. Płonął od stóp do głów, a ból, który go przewiercał, był straszniejszy niż jakikolwiek, 
jakiego w życiu doświadczył i mógł sobie w ogóle wyobrazić. Każdy nerw płonął mu żywym 
ogniem.   Każdy   skrawek   ciała   się   żarzył.   Czuł,   jak   ogień   spopiela   wnętrze   ud,   jak   pali 
genitalia.

— Boże, wybacz mi!  — krzyknął,  jakkolwiek nie wiedział  do końca, co Bóg ma mu 

wybaczyć.

Ściskając   w   ramionach   najmocniej   jak   potrafił   płonące   ciało   Joanny,   rzucił   się   przez 

drewnianą   balustradę   i   oboje,   niczym   płonąca,   wyjąca   pochodnia   runęli   wzdłuż   skalnej 
ściany, aż spadli z impetem na piasek plaży. Płonęli i płonęli.

Następnego ranka Carole z rozwianymi przez wiatr włosami stała na plaży z Robertem i 

Jeremym   u   boku.  Pompiers  nakryli   już   popioły   żółtym   brezentem,   a   plażą   nadjeżdżał 
ambulans. Migotały czerwone światła, ale syrena była wyłączona. Nad ujściem rzeki unosił 
się z żałobnym krzykiem klucz dzikich gęsi.

Do Carole podszedł żandarm z St. Valéry. Popatrzył na nią ze współczuciem.
— Cieszę się, że jest pani bezpieczna — powiedział. — Przykro mi z powodu tego, co 

przytrafiło się pani mężowi.

Carole w milczeniu skinęła głową. W oczach pojawiły się jej łzy.
— Nikt inny by tego nie zrozumiał, prawda? — ciągnął żandarm. — Ale pani mąż dokonał 

bohaterskiego czynu. I skończył z tym na zawsze. Przerwał łańcuch. Chyba rozumie pani, o 

background image

czym   mówię.   Spalanie   Angielek   było   niezbędne,   żeby   trwał   ten   proces.   Joanna   została 
oszukana. Jego Wysokość został oszukany.

Rozejrzał się, a Carole ze zdumieniem dostrzegła łzy w jego oczach.
—   Wie   pani   co?   —   powiedział.   —   Kiedy   Joanna   płonęła   na   stosie,   pewien   kapłan, 

ryzykując życie, wspiął się po płonącym chruście i wręczył jej drewniany krucyfiks, żeby 
mogła z nim wkroczyć do Królestwa Niebieskiego.

Wyciągnął rękę i wręczył Carole prymitywnie wykonany krzyż z dębowego drewna.
— Znalazłem to tutaj, na plaży, w popiołach. Ogień go nie tknął. Sądzę, że należy do pani.
Carole wzięła krzyż i przycisnęła do piersi. Po chwili odwróciła się i ruszyła w stronę La 

Colonne de Bronze. Krok w krok szli za nią Robert i Jeremy.

W hotelu zastała ubraną na czarno madame.
— Madame, czy mogłabym poprosić o paszport mego męża?
Madame  otworzyła  niewielką kasę pancerną i bez słowa wręczyła  Carole dokument w 

kasztanowej   okładce.   Carole   otworzyła   go   i   ujrzała,   że   zdjęcie   Davida   przecina 
ciemnobrązowy, ukośny pasek spalenizny.

Zamknęła paszport, zamknęła życie Davida i wyszła z hotelu. W ten pochmurny poranek 

czekali już na nią chłopcy.

background image

S

ZÓSTY

 

CZŁOWIEK

Selborne, Hampshire

Jakkolwiek większa część akcji „Szóstego człowieka” rozgrywa się na Antarktydzie, to tak 

naprawdę mroczne serce opowiadania bije w Selborne w hrabstwie Hampshire. W wiosce 
Selborne   urodził   się   pionier   historii   naturalnej,   wielebny   Gilbert   White   (1720–1793),   po 
którym do dzisiaj pozostał osiemnastowieczny olbrzymi cis na kościelnym podwórcu oraz 
wspaniałe   lipy   przed   sklepem   mięsnym.   W   zbudowanym   w   siedemnastym   wieku   domu 
White’a, nazwanym The Wakes, czyli „Przebudzenie wiosny”, mieści się obecnie muzeum 
poświęcone zarówno samemu White’owi, jak i kapitanowi Oatesowi, uczestnikowi tragicznej 
wyprawy na Antarktydę. Można tam obejrzeć fotografie, dokumenty i przedmioty należące do 
nieszczęsnej ekipy kapitana Scotta.

Zwiedziwszy muzeum, warto krętą ścieżką, którą zbudował jeszcze Gilbert White, wspiąć 

się   na   wierzchołek   Selborne   Hanger,   skąd   rozciąga   się   przepyszny   widok   na   okolicę,   i 
porozmyślać o ambicjach, o samoofierze, o samym lęku.

background image

S

ZÓSTY

 

CZŁOWIEK

—   Odkryłem   coś   dziwnego.   Coś,   czego   nie   rozumiem   —   powiedział   Michael,   kiedy 

wracaliśmy do domu.

Był cudowny, letni, angielski dzień. Powietrze przesycała woń łąkowych traw i koniczyny. 

Nad naszymi głowami, ponad wierzchołkiem Lyth, niczym wielka kremowa kołdra, leniwie 
płynęły chmury.  Nie opodal, za drewnianym płotem pasło się niewielkie stado krów rasy 
Jersey. Zwierzęta w zamyśleniu przeżuwały zielsko i od czasu do czasu machały ogonami.

— O co chodzi? — zapytałem.
Michael   był   geologiem   i   zajmował   się   poszukiwaniem   ropy   naftowej,   budową   i 

eksploatacją pól naftowych w najodleglejszych i najbardziej niegościnnych rejonach kraju. 
Nie należał do ludzi, którzy łatwo się dziwią.

—   Znalazłem   zdjęcie   —   zaczął.   —   Oglądałem   je   milion   razy.   Badałem   nawet   w 

laboratorium fotograficznym. Nie ma żadnych wątpliwości. Jest autentyczne, ale zupełnie bez 
sensu. Obawiam się, że wprawi w zakłopotanie wiele osób.

Dotarliśmy do końca łąki i sforsowaliśmy przełaz. Nie naciskałem na Michaela. Zawsze 

bardzo dokładnie dobierał słowa, a widziałem, że teraz jest naprawdę poruszony.

— Chyba będzie lepiej, jak ci to pokażę — westchnął w końcu. — Chodź ze mną do 

pracowni. Napijesz się piwa? Mam w lodówce dwie puszki ruddlesa.

Sforsowaliśmy krzewy dzikiej  róży na końcu ogrodu, minęliśmy zarośnięty chwastami 

zegar słoneczny i weszliśmy do staroświeckiej kuchni. Tani, młodej żony Michaela, nie było. 
Pojechała odebrać z przedszkola ich trzyletniego synka, Tima. Na krześle leżał jej fartuch 
kuchenny, a na stole, na rozsypanej mące stał talerz ze świeżo upieczoną szarlotką. Tanie 
poznałem znacznie wcześniej niż Michaela i zabawne, że nieustannie miałem nadzieję, iż 
jednak w dalszym ciągu będziemy się ze sobą kochać. Nieustannie bulwersował mnie widok 
Tani z synkiem Michaela na rękach.

Wzięliśmy z lodówki puszki z zimnym piwem i ruszyliśmy po nie przykrytych dywanem 

schodach do pracowni Michaela. Pachniały rozgrzane słońcem ściany z dębowego drewna. 
Dom zbudowany został w roku tysiąc sześćset siedemdziesiątym, ale jego gabinet specjalisty 
od poszukiwań ropy naftowej był wyposażony nowocześnie — komputer IBM, faks, mapy 
sejsmiczne, atlasy, książki i graficzne informacje o wieku eksplorowanych złóż.

Michael  wyciągnął  dużą, czarną teczkę  z napisem:  „Przedsiębiorstwo Naftowe Falcon. 

Szelf lodowy Rossa”. Położył ją na szarym, metalowym biurku i wyjął ze środka kopertę. 
Znajdowało się w niej kilka starych, czarno–białych fotografii.

—   O,   proszę   —   powiedział,   wręczając   mi   zdjęcie.   Rozpoznałem   słynną   fotografię 

przedstawiającą   kapitana   Scotta   i   jego   nieszczęsną   ekipę,   z   którą   udał   się   na   biegun 
południowy.   Wilson,   Evans,   Scott,   Oates   i   Bowers   —   przemarznięci,   nie   ukrywający 
zniechęcenia.  Na odwrotnej stronie zdjęcia widniał napisany na maszynie  tekst: „Kapitan 
Scott i jego ekipa, biegun południowy, 17 stycznia 1912”.

— No tak. O co chodzi?
— Było ich pięciu. Tak naprawdę miało być czterech, ale z nie wyjaśnionych powodów, na 

ów nieudany ostatni szturm na biegun, Scott zabrał jeszcze porucznika Bowersa, chociaż i tak 
brakowało im żywności.

— Tutaj jest ich pięciu — odparłem.
— Tak, ale kto zrobił to zdjęcie? — zapytał Michael.
Oddałem mu fotografię.
—   Powszechnie   wiadomo,   że   używali   aparatu   z   długim   przewodem   pełniącym   rolę 

samowyzwalacza.

— No cóż, wszyscy tak przypuszczają. Ale w takim razie… kto to jest?

background image

Wręczył   mi   kolejną   fotografię.   Na   zdjęciu   Scott   stał   obok   niewielkiego,   trójkątnego 

namiociku zostawionego przez norweską wyprawę Roalda Amundsena, która wyprzedziła o 
ponad miesiąc ekipę Scotta w wyścigu o zdobycie bieguna południowego. Nad jedną z linek 
naciągowych pochylał się Oates, a nie opodal stali Evans i Bowers. Bowers zapisywał coś w 
notatniku.   Ale   w   tle,   w   odległości   pięćdziesięciu   czy   sześćdziesięciu   metrów   stała   jakaś 
postać ubrana w długi, czarny płaszcz i olbrzymi czarny kapelusz. Ani płaszcz, ani kapelusz 
nie przypominały zupełnie tych, jakie nosili uczestnicy wyprawy. Michael stuknął palcem w 
fotografię.

— To zdjęcie przypuszczalnie zrobił doktor Evans. Takiego zdjęcia nie wykona się za 

pomocą przewodu… a w każdym razie nie takim sprzętem fotograficznym, jakim dysponował 
Scott. Zbyt duża odległość, za trudno. Ale popatrz… Doktora Evansa wcale nie niepokoiła 
obecność tego nieznajomego szóstego mężczyzny. Również pozostali nie sprawiają wrażenia 
zdenerwowanych   jego   obecnością.   Co   więcej,   w   swoim   dzienniku   Scott   nic   o   nim   nie 
wspomina. A z innych źródeł wiemy, że w ostatniej wyprawie na płaskowyż antarktyczny 
udział brało tylko pięć osób. Skąd zatem wziął się ten człowiek? Kim był? I co się z nim 
stało, kiedy reszta umarła?

Długo wpatrywałem się w fotografię. Tajemniczy szósty mężczyzna był bardzo wysoki, a 

jego kapelusz miał szerokie, opadające rondo jak kapelusz węglarza i tak dokładnie ocieniał 
jego twarz, że nie dawało się jej rozpoznać. Mógł być kimkolwiek. Popatrzyłem na odwrotną 
stronę zdjęcia. Napis brzmiał: „Namiot R. Amundsena na biegunie południowym, 17 stycznia, 
1912”.   Żadnej   wzmianki   o   mężczyźnie   w   czerni.   Osiemdziesięcioletnia   tajemnica.   Ale 
Michael miał rację. W swoim czasie dramat wyprawy kapitana Scotta głęboko poruszył cały 
kraj. Do dziś istnieją w Anglii ludzie, którzy starają się wytłumaczyć okropny los, jaki spotkał 
ekspedycję.

— Gdzie znalazłeś te zdjęcia? — zapytałem.
— W prywatnych papierach Herberta Pontinga, fotografa wyprawy. Szukałem zdjęć szelfu 

lodowego na Morzu Rossa oraz lodowca Beardmore.

— I nie masz żadnego pomysłu, kim mógł być ów szósty człowiek?
Michael potrząsnął głową.
—   Przeczytałem   dokładnie   dziennik   Scotta.   Przestudiowałem   wszelkie   dokumenty 

dotyczące   wyprawy   Amundsena.   Amundsen   nie   zostawił   na   biegunie   nikogo   ze   swojej 
wyprawy. I nikogo nie spotkał.

Sięgnąłem po zdjęcie i podszedłem z nim do okna.
— Jesteś pewien, że nie zostało podwójnie naświetlone? — zapytałem.
— Na pewno nie.
Wzruszyłem ramionami i oddałem mu fotografię.
— W takim razie  jest to jedna z największych  nie wyjaśnionych  tajemnic  wszystkich 

czasów.

Michael po raz pierwszy tego popołudnia się uśmiechnął.
— Tak, ale ja ją wyjaśnię.

Chinook zatoczył koło, po czym powoli osiadł na lodzie, wznosząc lśniące w promieniach 

słońca tumany śniegu. Otworzył się luk towarowy helikoptera i na jego progu pojawili się 
inżynierowie   w   pomarańczowych   kurtkach.   Zaczęli   wynosić   narzędzia,   liny   i   skrzynki   z 
zaopatrzeniem. Michael kciukiem przetarł okulary i zaciągnął tasiemki kaptura kurtki.

— Jesteś gotowy? — zapytał mnie.
Do helikoptera wdarł się podmuch wiatru ostry niczym nóż.
— A mówiłeś, że tutaj panuje lato — powiedziałem. Zeskoczyłem za nim na lód.
— Bo panuje — odparł z uśmiechem. — Powinieneś pojawić się tutaj w czerwcu.
Rotor chinooka powoli zwalniał obroty. Michael poprowadził mnie po twardym lodzie do 

background image

największego   z   dziewięciu   baraków   tworzących   Stację   Badawczą   Przedsiębiorstwa 
Naftowego Falcon na lodowcu Beardmore. Atmosfera jak podczas ulicznej godziny szczytu. 
Z   jednej   strony   stacji   na   drugą   jeździły   ratraki,   obok   nas   przebiegł   psi   zaprzęg,   tuzin 
mechaników   samolotowych   i   inżynierów   pracował   przy  wznoszeniu   anten,   a   dwa   dalsze 
tuziny ludzi kończyły budowę baraków.

Teren   stacji   obejmował   cztery   i   pół   hektara.   Dziewiczy   antarktyczny   lód   został   tutaj 

dokładnie   zryty   gąsienicami   pojazdów.   Wszędzie   walały   się   połamane   paki,   w   których 
przywieziono ekwipunek, a wiatr roznosił śmieci.

— Myślałem,  że tutaj będzie cicho i znajdziemy trochę samotności!  — zawołałem do 

Michaela.

Potrząsnął głową.
— Nic z tego. O tej porze na Antarktydzie jest tłoczniej niż na ulicach Brighton w pogodny 

letni weekend.

Weszliśmy do baraku i otrzepaliśmy śnieg z butów. Olbrzymie grzejniki sprawiały, że w 

pomieszczeniu   było  gorąco.   Śmierdziało  zastałym   dymem   papierosowym,  potem  i  czymś 
jeszcze. Ten zapach stęchlizny zawsze już będzie mi się kojarzyć z biegunem południowym. 
Nasuwał   mi   na   myśl   jakąś   martwą   istotę,   która   została   na   długo   zamrożona   i   właśnie 
zaczynała tajać.

— To okropne życie, ale przywykniesz  do niego. Z Falklandów regularnie nadchodzą 

transporty johnnie walkera i pornusy na wideo.

Poprowadził   mnie   mrocznym   korytarzem   o   podłodze   wykonanej   z   włókna   szklanego. 

Otworzył któreś drzwi.

— Masz szczęście. W tym pokoju będziesz rezydował sam — oświadczył Michael. — 

Doktor Philips musiał na sześć tygodni wrócić do Londynu. Jego żona miała dosyć ciągłej 
nieobecności męża w domu i postanowiła się rozwieść.

Pokój   był   mały,   wyposażony   w   wąskie,   metalowe   łóżko,   na   które   rzuciłem   walizkę, 

niewielkie biurko i drewniane paki, które pełniły rolę półek na książki. Na jednej ścianie z 
płyty paździerzowej wisiała barwna fotografia przedstawiająca  kobietę o siwych  włosach, 
ubraną w jasnoniebieską kamizelkę, a obok znajdowało się zdjęcie blondynki o potężnych 
piersiach i szeroko rozłożonych nogach.

Pomyślałem o Tani.
— A co Tania sądzi o twojej nieustannej nieobecności w domu? — zapytałem.
— Niespecjalnie jej się to podoba, ale musiała się z nią pogodzić — odparł wykrętnie. 

Podszedł do okna i wyjrzał na oślepiająco lśniący w słońcu lód. — Wszyscy musimy ponosić 
ofiary, prawda? To one sprawiają, że Brytania jest wielką… ofiarą.

Zacząłem rozpinać anorak, ale Michael mnie powstrzymał.
— Nie zdejmuj go. Rodney Jones zabierze nas na pole wiertnicze. To dość daleko. Chyba 

że jesteś głodny.

Potrząsnąłem głową.
— Na „Erebusie” zjadłem stek i sadzone jajka.
Ruszyliśmy korytarzem w lewo. Pierwszy pokój, do którego zaszliśmy, miał umieszczoną 

na drzwiach tabliczkę „Badania sejsmiczne”. W wielkim pokoju panował bałagan — pakunki, 
rozświetlone   ekrany   komputerów   na   biurkach,   głośno   pracujące   faksy.   Przystojny, 
trzydziestoletni   mężczyzna   z   potężną,   brązową   brodą,   ubrany   w   grube   rybackie   spodnie 
siedział przy biurku i czytał Womaris Weekly.

—   Cześć,   Mike   —   powiedział   i   odłożył   czasopismo.   —   Zamierzam   zrobić   sobie   na 

drutach sweter i szalik. Co o tym myślisz?

— Nie skończyłeś jeszcze moich rękawiczek — zauważył Michael.
— Mam kłopoty z reniferem — wyjaśnił Rodney. — Te przeklęte rogi.
—   Poznaj   Jamesa   McAlana,   znakomitego   patologa   z   Uniwersytetu   Sussex.   Przyjechał 

background image

tutaj, żeby obejrzeć nasze odkrycie.

Rodney wstał i podał mi rękę.
— Cieszę się, że pan tu dotarł. Nie wiemy, co mamy z tym zrobić. Chodzi mi o to, że 

jesteśmy tylko geologami. Czy to pierwszy pański pobyt na biegunie południowym?

— Jestem w ogóle po raz pierwszy na jakimkolwiek biegunie — odparłem. — Dotąd 

najdalej na południu byłem w Nicei.

— No cóż, to miejsce nie przypadnie panu do gustu — odparł z entuzjazmem Rodney. 

Zdjął wiszący na drzwiach wiatrochron i otrzepał go z kurzu. — Borchgrevink powiedział, że 
tutaj cisza aż huczy w uszach. „Nagromadzona przez stulecia samotność”, tak to określił. 
Borchgrevink był badaczem norweskim, jednym z pierwszych ludzi, którzy spędzili zimę na 
Antarktydzie. Ja już przeżyłem trzy, co oznacza, że jestem największym jełopą pod słońcem.

Wyprowadził nas z baraku i ruszyliśmy przez zryty koleinami lód. Po lewej stronie ujadała 

i skakała sfora karmionych właśnie husky.

— Cholerne psy — stwierdził Rodney. — Już do końca życia nie będę mógł patrzeć na 

psy.

Dotarcie   do   wykopalisk   zajęło   nam   zaledwie   sześć   czy   siedem   minut.   Miejsce   nie 

wyglądało   imponująco.   Niewielki   wykop   otoczony   zwałem   pokruszonego   śniegu.   Wokół 
walał się sprzęt i stała do połowy dopiero wzniesiona wieża do wierceń sejsmicznych. Na 
dnie   wykopu   umieszczono   niewielki   zielonkawy   namiot,   który   chronił   znalezisko   przed 
zmienną antarktyczną pogodą i wałęsającymi się psami.

Michael zszedł do namiotu, a Rodney rozwiązał zlodowaciałe paski i odchylił klapę. Była 

sztywna od lodu, więc wydała głośny suchy trzask.

— Do środka musicie wpełznąć — pouczył Rodney. Na czworakach dostaliśmy się do 

wnętrza.

— Pewnego razu spędziłem w namiocie całą noc podczas burzy śnieżnej — odezwał się 

Rodney,   dotykając   dachu   dłonią   ubraną   w   rękawicę.   —   Tyle   napadało,   że   strop   miałem 
zaledwie dwa centymetry od nosa. I pomyśleć, że kiedyś, jeżdżąc metrem, cierpiałem na 
klaustrofobię.

Przykucnęliśmy.  W świetle latarki Michaela ujrzałem niesamowicie ponury widok. Ale 

kiedy promień światła padł dokładnie na środek namiotu, dostrzegłem to, co było powodem, 
dla którego przebyłem trzy czwarte kuli ziemskiej, żeby się tutaj dostać.

— Jezu! — sapnąłem.
Z ust wydobył mi się obłoczek pary. Rodney pociągnął nosem.
— Nie widzieliśmy ich od razu gołym okiem, ale w tym miejscu była szczelina w lodzie. 

Odkryliśmy ich, kiedy zaczęliśmy tu wiercić. Wykopaliśmy około dwudziestu metrów… i 
oto, co znaleźliśmy. Nikt ich nawet nie dotknął.

Na śniegu leżały splecione ze sobą szczątki dwóch istot ludzkich. Gdyby nie czaszki, nie 

potrafiłbym   od   razu   rozpoznać,   że   są   to   szczątki   dwóch   osób.   W   rozpiętych   kurtkach 
pozostały jedynie ramiona i żebra. Ale najbardziej przerażający widok stanowiły resztki ciała 
pociemniałego z biegiem lat i zmrożonego tak, że niemal nabrały koloru  prosciutto.  Jedna 
czaszka   była   prawie   kompletnie   ogołocona   ze   skóry   i   mięsa,   ale   druga   głowa   pozostała 
prawie   nietknięta   —   bladoczerwone,   zamarznięte   oblicze   mężczyzny,   który   umarł   w 
skrajnym   przerażeniu.   Wzrok   miał   pusty,   usta   szeroko   rozwarte,   a   wargi   pokryte   grubą 
warstwą szronu.

— Czy jesteście pewni, że to oni? — zapytałem Michaela.
W panującym w namiocie ścisku mój głos zabrzmiał płasko i głucho.
Michael skinął głową.
— Evans i Oates. Co do tego nie ma wątpliwości.
Pochylił   się   nad   zmrożoną   twarzą   o   ustach   rozwartych   do   krzyku   od   prawie 

osiemdziesięciu lat.

background image

— Znaleźliśmy kilka strzępów papierów. Ale to wystarczyło, żeby mieć pewność.
Nie mogłem oderwać wzroku od odrażających, zakonserwowanych przez mróz szczątków 

ludzkich.

— Wiem, że Evans umarł gdzieś w tej okolicy, na początku lodowca Beardmore. Ale 

Oates   nie   napotkał   burzy   śnieżnej,   dopóki   nie   trafili   na   szelf   lodowy   Rossa.   Niecałe 
pięćdziesiąt kilometrów od Jednotonowego Składu.

— To prawda — potwierdził Michael. — Pytanie zatem brzmi… w jaki sposób Oates tutaj 

wrócił. Nie mógł dojść, bo miał potwornie odmrożone stopy. To jedyny powód, z jakiego 
pozostał w burzy śnieżnej. Po prostu nie był już w stanie dalej iść o własnych siłach. Ale 
nawet gdyby mógł, po co miałby tu wracać?

Przyjrzałem się zwłokom dokładniej.
—   Być   może   potrafię   to   wyjaśnić   —   powiedziałem.   —   Te   kości   zostały   ogryzione. 

Popatrzcie tutaj… i tutaj… Widzicie ślady zębów? Trudno określić, do kogo te zęby należały. 
Przed osiemdziesięcioma laty w tej szczelinie mógł się kryć jakiś drapieżnik. Mógł podążać 
za ekipą Scotta jak szakale, które idąc za stadem antylop, czekają, aż któraś z nich padnie. 
Najpierw padł Evans, później Oates. Zwierzę zaciągnęło oba ciała tutaj i zrobiło sobie z nich 
zapas żywności na zimę.

— James… — wtrącił Rodney. — Nie chcę wyjść na pedanta, ale jaki to drapieżnik? Na 

Antarktydzie żyje wiele morsów, fok i morskiego ptactwa, ale nie ma drapieżników… Nie ma 
niedźwiedzi, tygrysów, śnieżnych lampartów. Niczego, co mogłoby zaciągnąć tutaj ludzkie 
zwłoki i zrobić sobie z nich zapasy na zimę.

Spojrzałem na niego poważnie.
— Głód robi z człowieka największego drapieżcę.
Popatrzył na mnie z powątpiewaniem.
— Scott nie był człowiekiem, który tolerowałby kanibalizm. Nawet psy jadł niechętnie. A 

w jego notatkach nie ma wzmianki o tym, że taki pomysł przyszedł mu w ogóle do głowy.

— Wiem — odparłem. — Ale zapytałeś mnie, co się tym ludziom przytrafiło, a ja ci 

odpowiedziałem. Istnieje prawdopodobieństwo, że zaciągnął ich tu jakiś drapieżnik i pożarł. I 
nieważne, czy był to zabłąkany husky, czy człowiek, który był gotów jeść wszystko, żeby 
tylko przeżyć. Po prostu nie wiem… muszę najpierw przeprowadzić gruntowne badania.

— Podejrzewasz o to Scotta? — zapytał Michael.
Nie odpowiedziałem. Trudno było mi wypowiadać się o jednej z największych tragedii w 

historii Wielkiej Brytanii.

— Uważasz, że Scott po prostu kłamał, tak? — zapytał z uporem Michael. — Po prostu 

zjadł Evansa i Oatesa, żeby mieć siły do dalszej wędrówki? A cała historia o tym, że Oates 
wyszedł w burzę śnieżną i dlatego nie został pochowany z innymi… jest tylko głupotą… 
zręcznym wymysłem w heroicznym stylu?

— Tak — przyznałem, a w ustach zrobiło mi się sucho. — Ale nie można nikogo winić za 

to, co robi w sytuacjach ostatecznych. Pamiętasz wyprawę Donnera? Pamiętasz tych uczniów, 
których samolot rozbił się w Andach? Nie możesz osądzać ludzi umierających z głodu w 
kompletnym   pustkowiu,   kiedy   zajadasz   się   stekami   z   jajkiem   na   pokładzie   wytwornego 
„Erebusa”.

Wypełzliśmy z namiotu, wyszliśmy z wykopu i powoli ruszyliśmy w stronę baraku.
— Ile czasu zajmie ci ustalenie prawdy? — chciał wiedzieć Michael.
— Dobę. Nie więcej.
— Czy pamiętasz tamtą fotografię, którą znalazłem? Przedstawiała Scotta i pozostałych na 

biegunie.

— Oczywiście. Czy wiesz już, kim był ów tajemniczy szósty człowiek?
Michael potrząsnął głową.
— Doszedłem w końcu do przekonania, że był to Evans, ale w innym kapeluszu, a do 

background image

aparatu podłączył w jakiś sposób wyjątkowo długi przewód.

— Powiedziałeś, że znaleźliście tutaj strzępy papierów. Czy mógłbym je obejrzeć?

Po   powrocie   do   baraku   Michael   przygotował   po   kubku   gorącej   kawy   z   whisky,   a   ja 

przeglądałem   wzruszające   pozostałości   znalezione   w   szczelinie   przy   zwłokach   Oatesa   i 
Evansa. Grzebień, para skórzanych  gogli (prymitywnych  i mętnych,  ponieważ w tamtych 
czasach   nie   znano   jeszcze   plastiku),   futrzana   rękawica,   sucha   jak   zmumifikowany   kot,   i 
niewielki,   poplamiony   topniejącym   śniegiem   dziennik.   Większość   stronic   była   ze   sobą 
zlepiona, ale na końcu znajdowała się całkiem czytelna notatka — wykonana nie ręką Scotta, 
a zapewne Oatesa. „18 stycznia, w drodze powrotnej, ale niebawem ogarnie nas Rozpacz”.

Piłem kawę i ze zmarszczonymi brwiami długo oglądałem kajet. Notatka jak notatka, ale 

bardzo dziwna frazeologia. Nie mówiąc już o dużym „R” w słowie „Rozpacz”, największe 
zdumienie budziło sformułowanie „niebawem ogarnie nas Rozpacz”. Z pewnością rozpacz 
mogła   ogarniać   każdego,   kto   znalazł   się   na   biegunie   południowym   w   odległości   tysiąca 
trzystu kilometrów marszu od bezpiecznego schronienia i nie miał ciepłej żywności. Ale nikt 
nigdy nie mówi, że ogarnia go rozpacz, dopóki go naprawdę nie ogarnie.

Było  to równie dziwne jak stwierdzenie podczas wspinaczki:  „Jutro ogarnie nas w tej 

ścianie strach”.

Człowieka oczywiście może ogarnąć strach, ale o tym się nie mówi.
— Czy możemy polecieć nad biegun południowy, a potem powoli lecieć wzdłuż trasy, 

którą wybrał Scott? — zapytałem Michaela.

— Skoro uważasz, że ci to coś da. Chciałem cię zabrać na sam biegun. Ale i tak zapewne 

nie przebędziemy całej trasy Scotta.

Następnego dnia, trochę po siódmej rano, opuściliśmy stację i skierowaliśmy się w głąb 

lodowca Beardmore. Helikopter ruszył prosto w słońce, minął wierzchołki masywu górskiego 
królowej Aleksandry i poleciał nad polarne plateau. W nocy wiatr się nasilił i widziałem na 
lodowcu smugi miecionego wichurą śniegu.

—   Nieszczęściem   Scotta   było   to,   że   nie   znano   wówczas   helikopterów!   —   zawołał 

Michael, przekrzykując ryk silnika. Wręczył mi bułkę z szynką zawiniętą w przezroczystą 
folię. — Śniadanie — oświadczył.

Stację   badawczą   od   bieguna   południowego   dzieliło   około   pięciuset   sześćdziesięciu 

kilometrów. Lecieliśmy nisko nad plateau.

—   Okropny   teren   dla   kogoś,   kto   musi   ciągnąć   sanie   —   zauważył   Michael.   —   Po 

krystalicznym lodzie robi się to tak samo jak po piasku. Tu nie ma odrobiny śniegu.

Kiedy byliśmy w odległości dwudziestu minut lotu od bieguna, pilot odwrócił się w naszą 

stronę.

— Michael, otrzymałem właśnie niepomyślną prognozę pogody. Nadchodzi burza śnieżna. 

Wygląda na to, że niebawem będziemy musieli wracać.

—   W   porządku,   chodzi   nam   tylko   o   to,   żeby   przelecieć   nad   biegunem   —   odparł 

zagadnięty. — Poza tym na kolację są flaki i nie chciałbym, żeby przeszły mi koło nosa.

Nad   biegunem   wichura   zaczęła   potężnie   ciskać   śmigłowcem.   Silnik   zaryczał   jeszcze 

głośniej.

— Jesteś pewien, że wszystko w porządku? — zapytałem Michaela. — Przecież zawsze 

możemy tutaj wrócić, jak pogoda się poprawi.

—   Daj   spokój,  nic   nam   się   nie   stanie   —   odparł   uspokajająco.   —  Andy,   jesteśmy   na 

miejscu. Możesz lądować, gdzie ci się podoba.

—   Naprawdę   jesteśmy   na   miejscu?   —   nie   dowierzałem.   —   Czy   jesteśmy   na   samym 

biegunie południowym?

— Żadnej tyczki tutaj nie zobaczysz — wybuchnął śmiechem Andy.

background image

Byliśmy już prawie na powierzchni lodu, więc Michael rozpiął pas bezpieczeństwa. Wtedy 

nagle chinookiem cisnęło. Usłyszałem obrzydliwy zgrzyt dartego metalu. Rzuciło mnie w bok 
i wyrżnąłem ramieniem o sąsiedni fotel. Usłyszałem czyjś krzyk:

— Jezus, Maria!
Odniosłem wrażenie, że samolot zostaje rozdarty na pół jak rozsuwająca się w teatrze 

kurtyna, i spadłem twarzą w potwornie zimny śnieg.

Upłynęło sporo czasu, zanim uświadomiłem sobie, co się wydarzyło. Najpierw myślałem, 

że nie żyję, a w każdym razie, że mam złamany kręgosłup. Ale powoli dźwignąłem się na 
czworaka, a potem usiadłem i popatrzyłem wokół siebie.

Nieoczekiwany,   potężny   podmuch   wiatru   cisnął   helikopterem   o   lód.   Pod   wpływem 

uderzenia odpadła jedna z łopatek śmigła, co już przytrafiało się helikopterom klasy Chinook, 
i oba zsynchronizowane ze sobą rotory zostały zablokowane. Ale bez względu na to, co się 
stało, maszyna  z rozdartą kabiną leżała na boku, a skrzydła rotorów młóciły antarktyczne 
powietrze   jak   ramiona   oszalałego   wiatraka.   Nie   dostrzegłem   nigdzie   ani   Michaela,   ani 
Andy’ego, ani drugiego pilota. Słyszałem tylko ryk narastającego wiatru.

Ostrożnie podpełzłem do wraka. Wciągałem powietrze, by wyczuć zapach ulatniającego 

się paliwa. Andy i drugi pilot siedzieli w rozbitej kabinie, oczy mieli szeroko rozwarte, cali 
byli zlani krwią, jakby ktoś dla żartu wylał im na głowy puszki z czerwoną farbą. Obaj byli 
martwi. Wstrząśnięty wyczołgałem się z kabiny. I wtedy ujrzałem Michaela. Stał w odległości 
trzydziestu metrów, nie miał na nosie okularów. Wyglądało na to, że jest w stanie szoku.

— Nic ci się nie stało?
Pokręcił głową.
— Nie żyją? — zapytał szeptem.
— Obawiam się, że nie — odparłem.
— Cholera jasna!
Najwyraźniej żadne inne słowa nie przyszły mu na myśl.

Przez pierwsze dwie godziny nasze nastroje zmieniały się dramatycznie; od głębokiej ulgi 

do przypływów  jak najgorszego humoru. Byliśmy w szoku, ale ten stan powoli zaczynał 
mijać. Weszliśmy ponownie do wraka helikoptera, starając się nie patrzeć na Andy’ego i 
drugiego pilota, po czym próbowaliśmy uruchomić radio. Ale jedno śmigło, oprócz tego, że 
przecięło  ciała   obu  pilotów,   zniszczyło   również  przewody  radiowe.  Tylko   bardzo  zdolny 
mechanik mógłby je naprawić.

— Z całą pewnością natychmiast ruszą nam na pomoc — odezwał się Michael. — Poza 

tym mamy w samolocie mały namiocik, dodatkowe racje żywności i zestaw awaryjny.

Rozstawiliśmy jasnopomarańczowy namiot.  Nie było  to proste zajęcie,  ponieważ wiatr 

rozhulał   się   już   na   dobre.   Nadchodziła   burza   śnieżna,   a   żaden   z   nas   nie   był   zbyt 
doświadczonym skautem. Wpełzliśmy do środka, zapięliśmy klapy i zapaliliśmy butanowy 
ogrzewacz, który wchodził w skład zestawu awaryjnego. Michael przygotował dwa blaszane 
kubki mocno osłodzonej herbaty.

— Moim zdaniem za jakieś trzy godziny nas znajdą — oświadczył, patrząc na zegarek. — 

Na kolację będziemy w bazie.

Ale burza śnieżna rozszalała się z ogromną siłą i słyszeliśmy, z jaką zaciekłością bił w 

brezent   namiotu   niesiony   wiatrem   śnieg.   Uchyliłem   lekko   okienko   namiotu,   lecz 
dostrzegliśmy przez nie tylko oślepiająco białą zamieć.

— Cóż, zdaje się, że na własnej skórze poznamy uroki wyprawy Scotta — stwierdził z 

krzywym uśmiechem Michael.

Obaj doszliśmy do wniosku, że ponieważ na Antarktydzie panowało właśnie lato, huragan 

powinien   do   rana   ucichnąć.   Lecz   wichura   zawodziła   przez   całą   noc,   więc   kiedy   się 

background image

obudziliśmy   o   ósmej   rano,   w   namiocie   panował   półmrok,   a   na   zewnątrz   wył   wiatr. 
Otworzyłem okienko i natychmiast do środka wpadł tuman śniegu. Przez noc namiot został 
prawie całkowicie pogrzebany pod śniegiem.

—   Taka   burza   nie   może   trwać   dłużej   niż   dwadzieścia   cztery   godziny   —   powiedział 

pewnym głosem Michael. — Co myślisz o porannej herbatce?

Ale przez ciągnące się w nieskończoność godziny zamieć nie mijała. Używając określenia 

nieszczęsnego Bowersa, wichura „smagała jak ogień”. O szóstej po południu byliśmy już 
zmęczeni, zmarznięci i załamani. A co więcej, kończył się zapas butanu.

— W magazynku zostały jeszcze dwa pojemniki — przypomniał Michael.
Nasunąłem na głowę kaptur i wyszedłem w kurniawę.
Przeżyłem już burze śnieżne w Aspen i w Alpach Szwajcarskich. Ale takiej nigdy jeszcze 

w życiu nie widziałem. Wichura atakowała mnie niczym żywa, oszalała istota. I przemawiała 
naprawdę ludzkim głosem. Przez oślepiającą zamieć z trudem dostrzegałem rozbity helikopter 
— pokryty śniegiem grób z czterema roztrzaskanymi śmigłami.

Dotarłem jakoś do schowka, wyjąłem pojemniki z gazem i ruszyłem w drogę powrotną do 

namiotu.

Byłem w połowie drogi, kiedy spostrzegłem szóstego człowieka.
Stanąłem   jak   wryty,   choć   omiatały   mnie   wściekłe   podmuchy   wiatru.   Byłem   już 

przemarznięty,  a teraz przejął mnie  dodatkowy dreszcz; dreszcz strachu, jakiego dotąd w 
życiu nie doświadczyłem.

Stał w takiej pozie, jakby wichura w ogóle go nie dotyczyła. Wysoki, w ciemnym płaszczu 

bezgłośnie furkoczącym na wietrze i w wielkim, czarnym kapeluszu. Nieruchomy, milczący. 
Gapiłem się na niego, niezdolny wykonać ruchu, niezdolny wydać z siebie głosu.

Halucynacja — pomyślałem.  — To nie może być prawda. Nikt nie przeżyje w takich 

warunkach… a poza  tym  zdjęcie  zostało  zrobione  przed osiemdziesięcioma  laty.  Nie ma 
wątpliwości… to halucynacja. Śnieżny upiór.

Zacząłem przedzierać się z powrotem, nie spuszczając wzroku z szóstego człowieka. Stał 

bez ruchu, czasami traciłem go z oczu, czasami widziałem go wyraźnie w tumanach śniegu. 
Wgramoliłem się do namiotu i zasunąłem suwak.

— O co chodzi? — zapytał Michael.
Zacierał dłonie, usta miał sine.
Potrząsnąłem głową.
— Nic, a co ma być?
— Wyglądasz tak, jakbyś coś zobaczył.
— Nic nie widziałem. Nic poza śniegiem.
Popatrzył na mnie bardzo uważnie.
— A jednak coś widziałeś — powiedział.

Następnego dnia burza stała się jeszcze bardziej gwałtowna. Butan prawie się skończył. 

Temperatura spadała jak kamień rzucony w bezdenną otchłań i po raz pierwszy dotarła do 
mnie  świadomość,  że możemy  nie doczekać  nadejścia  pomocy…  że  burza może  trwać  i 
trwać, a my umrzemy albo z zimna, albo z głodu.

Michael poszedł do helikoptera sprawdzić, czy nie została tam jeszcze jakaś żywność i 

opał. Pomogłem mu wygrzebać się z namiotu, a następnie zapaliłem lampę i w jej płomieniu 
podgrzewałem odrobinę czekolady.

Wrócił prawie natychmiast. Oczy miał okrągłe jak spodki.
— Jest tam! — wychrypiał.
— Kto? O kim mówisz?
— Cholernie dobrze wiesz o kim. O szóstym człowieku! Musiałeś go spotkać!
Doskonale widział wyraz mojej twarzy. Niezgrabnie wpełzł do namiotu.

background image

— Może on udzieli nam pomocy — powiedział. — Pomoże wydostać się z matni.
— Michael, on nie istnieje! To halucynacja!
— Jak możesz mówić, że nie istnieje? Przecież stoi przed namiotem!
— Michael, on nie istnieje. Nie może istnieć. To tylko wytwór naszych wyobraźni!
Ale Michael był podekscytowany.
— Biegun południowy też istnieje tylko w naszych  umysłach, ale pozostaje biegunem 

południowym — stwierdził.

W pierwszej chwili chciałem się z nim spierać, ale obaj byliśmy wygłodniali i zziębnięci, 

więc nie zamierzałem tracić energii. Na resztkach butanu przygotowałem gorącą czekoladę, 
którą zgodnie wypiliśmy.  Michael przez cały czas spoglądał na wyjście z namiotu, jakby 
zbierał się do tego, aby zanurzyć się w zamieci i stanąć oko w oko z szóstym człowiekiem.

Burza śnieżna trwała prawie pięć dni. W końcu Michael wziął mnie za ramię i silnie 

potrząsnął. W gasnącym już świetle naszej latarki jego przekrwione oczy lśniły.

— James, to już koniec, prawda? — spytał. — Umrzemy tutaj.
— Daj spokój, nie poddawaj się — odparłem. — Śnieżyca nie może już długo trwać.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Wiesz tak samo dobrze jak ja, że to już koniec.
— Chyba nie zamierzasz wyjść z namiotu?
Skinął głową.
—   Teraz   już   wiem,   kim   on   jest,   ten   szósty   człowiek.   Zrozumiał   to   też   Oates.   Jest 

Rozpaczą. Absolutnym brakiem nadziei. Eskimosi mawiali zazwyczaj, że ekstremalnie zimne 
miejsca oraz najbardziej ludzkie, ale skrajne emocje mogą przybrać postać człowieka. Tak 
samo mówili Indianie z plemienia Kwakiutl.

— Daj spokój, Michael. Tracisz panowanie nad sobą.
— Nie! — krzyknął. — Nie! Kiedy Scott dotarł na biegun południowy i odkrył, że był na 

nim wcześniej Amundsen, wpadł w rozpacz. Wiedział zapewne również, że nie uda im się 
wrócić. I to był ów szósty człowiek. Rozpacz. To rozpacz ich zniszczyła, jednego po drugim. 
A wiesz, co mówi się o rozpaczy? Że rozdziera i łamie kości.

Michael nie wyglądał na kogoś, kto oszalał, lecz mnie przyprawiał o szaleństwo. Na jego 

twarzy gościł pełen szczęścia uśmiech. „Ogarnie nas Rozpacz”, tak napisał Oates. Michael 
miał rację. Tkwił w tym jakiś wypaczony sens.

Silnie mną potrząsnął.
— Chcę, żebyś zaopiekował się Tanią. Wiem, jak bardzo ci na niej zależy.
Odsunął płachtę wejściową namiotu i wypełznął na zewnątrz.
Pod wpływem podmuchu lodowatego wiatru zmrużyłem oczy. Obserwowałem, jak pełznie 

w kierunku  helikoptera.  Z trudem widziałem go w kurzawie.  Dostrzegłem  oczekującą  na 
niego nieruchomą, nieskończenie cierpliwą, wysoką postać w czerni. „Ekstremalnie zimne 
miejsca oraz najbardziej ludzkie, ale skrajne emocje mogą przybrać postać człowieka”.

Michael stanął karnie przed tą postacią jak szeregowiec przed oficerem, a ona uniosła 

ramię   i  wsunęła  je  prosto  przez   anorak,  przez  skórę  w   żywe   ciało.   W  szaleńczym   huku 
wichury usłyszałem odrażający,  mlaszczący syk; to szósty człowiek wdzierał się w płuca 
Michaela, jego serce, nurzał się w brzuchu.

Huragan   uderzył   jeszcze   gwałtowniej   i   zamieć   przesłoniła   mi   obie   sylwetki.   Drżąc, 

mamrocząc coś pod nosem z przerażenia, zamknąłem klapę, otuliłem się kocem, anorakiem i 
czekałem na śmierć.

Odmawiałem pod nosem słowa najdłuższej modlitwy i miałem nadzieję.

Otworzyłem   wejście   namiotu.   Na  twarz   padło   mi   słoneczne   światło.   Wokół   panowała 

cisza, a z oddali dobiegał cichy warkot silnika helikoptera i ludzkie głosy.

background image

To był Rodney.
— Jezu Nazareński, James, przeżyłeś!

Siedziałem z Tanią na szczycie Lyth i spoglądaliśmy na Selborne. Był to jeden z tych 

urokliwych, gorących, spokojnych sierpniowych wieczorów.

— Mike uwielbiał takie letnie dni — powiedziała Tania.
Skinąłem   głową.   Pikowały   nad   nami   jeżyki,   jeżyki,   które   zawsze   wracają   wiernie   do 

zbudowanych przez siebie gniazd.

— Czasami odnoszę wrażenie, że on ciągle jest z nami — wyznała Tania.
— Tak. Zapewne jest.
— Ale nie cierpiał?
— Nie — zapewniłem. — Cała trójka zginęła w jednej chwili, bez bólu. Nie poczuli nawet 

ognia.

— Miałeś szczęście — powiedziała ze smutkiem.
— Daj spokój — odparłem łagodnie. — Wracajmy do domu.
Pomogłem jej podnieść się z trawy i ruszyliśmy w dół wzgórza pośród zarośli janowca i 

jeżyn. W pewnej chwili Tania wysunęła się przede mnie, a ja przystanąłem i obejrzałem się za 
siebie   na   cudowny,   porośnięty   lasami   krajobraz,   na   te   nagrzane   letnim   słońcem   stoki   i 
ujrzałem swój cień — długi, ciemny i nieruchomy, jak wspomnienie czegoś, co nigdy nie 
istniało.

background image

G

RA

 

BI

DŻING

Las Vegas, Nevada

W żadnym mieście nie ma takiej mieszaniny zabawy i paniki jak w przyprawiającym o 

zawrót   głowy   Las   Vegas.   Nie   uprawiam   hazardu,   ale   Las   Vegas   podbiło   mnie   swoim 
mieniącym   się   jak   brylant   blaskiem   i   będącą   tam   czymś   zupełnie   naturalnym   atmosferą 
szaleństwa.   Nawet   jeśli   ludzie   wspaniale,   cudownie   się   bawią,   to   czują   na   karku   zimny 
oddech śmierci. To, że miasto jest tak surrealistyczne, nie jest zasługą ani otaczającej Las 
Vegas pustyni, ani świateł, ani kaplic wzniesionych specjalnie po to, by udzielały ślubu w 
każdej nagłej potrzebie serc; architektury w stylu Jetson też nie. Jest to efekt wrażenia, że 
ludzie   przyjeżdżają   tutaj,   bo   zostali   doprowadzeni   do   rozpaczy,   bo   gonią   za   ulotnym 
bogactwem, wszelkimi uciechami i szczęściem, których poskąpiło im życie.

background image

G

RA

 

BI

DŻING

Jak dla każdego profesjonalnego gracza, którego dni liczone są rzutami, obrotami koła 

ruletki i rozdaniami, Jack Druce nigdy nie myślał poważnie o tym, że stanie kiedyś twarzą w 
twarz ze śmiercią. Ale tej piątkowej nocy w kasynie Golden Lode o pierwszej nad ranem 
uniósł głowę i zmarszczył brwi, jakby dotarł do niego jej lodowaty oddech.

Wyczulony   na   każdą   zmianę   nastroju   graczy   w   kości   krupier   od   razu   zauważył   jego 

wahanie i zapytał:

— Czy wchodzi pan–n–n–n do gry?
Jego „eny” toczyły się w powietrzu niczym kości.
Solly Bartholomew też dostrzegł wahanie Jacka, ale nie oderwał oczu od stołu.
Jack skinął głową i bez słowa sięgnął po kości.
Po trzech godzinach gry uzbierał już sztonów za jedenaście tysięcy dolarów. Ale nagle, bez 

żadnego powodu, stół stał się zimny, podobnie jak (przed siedmioma laty) jego żona Elaine, 
która spoczywając w jego ramionach, stała się zimna. Najpierw zasnęła, oddychała, a potem 
przestała oddychać i umarła.

Jack podejrzewał, że z Sollym może zarobić jeszcze dwa lub trzy tysiące. Solly również 

był   zawodowym   graczem;   wyglądał   jak   małomiasteczkowy   pośrednik   handlu 
nieruchomościami, ale przy stole wyczuwało się w nim fachowca. Ostrożnie, nie okazując, że 
się znają i współpracują ze sobą, rzucili kośćmi.

W puli były pieniądze. Może nie na kupno jachtu, ale z całą pewnością na wystawny 

lunch.   Podzielili   się   nimi:   podniecony   mężczyzna   o   końskiej   twarzy   pochodzący   z 
Indianapolis, odziany w jasny garnitur i rudowłosa kobieta, która za każdym razem, kiedy 
rzucał Jack, piszczała niczym piesek rasy chihua–hua. Rozwódka, ocenił Jack. Wiedział, że 
kobieta będzie grać do upadłego, do ostatniego centa. To forma odwetu. A Jack wiedział, jaki 
odwet mogą brać kobiety. Elaine przestała oddychać, gdy trzymał ją w ramionach… Jakiż 
straszniejszy odwet mogłaby wziąć kobieta na mężczyźnie?

Jack dwukrotnie potrząsnął sześcianikami wykonanymi z kości słoniowej i rzucił je lekko 

na zielone sukno stołu.

— Dziewięć — oznajmił krupier i przysunął do Jacka garść żetonów wartych pięćdziesiąt 

dolarów.

— Już więcej nie gram — oświadczył Jack i obiema dłońmi zaczął zgarniać wygraną.
Solly przez chwilę się wahał.
— Ja też nie — powiedział.
— Psiakość — mruknął wysoki mężczyzna o końskiej twarzy.
Krupier popatrzył na kierownika kasyna.
— Coś nie w porządku, przyjacielu? — zapytał natychmiast Jack.
Od trzydziestu lat miał do czynienia z ludźmi, którzy jednym mrugnięciem oka potrafili 

przekazać zawartość całych bibliotek.

— Szef chciałby zamienić z panem słówko. Z panem i… — odwrócił się do Solly’ego — i 

z panem również… Oczywiście jeśli nie macie, panowie, nic przeciwko temu.

—   Ja   mam   samolot   —   usiłował   się   wykręcić   Solly,   na   którego   zawsze   czekał   jakiś 

samolot.

— Samolot będzie dziesięć po pierwszej w nocy — odrzekł krupier.
— No cóż, ale chciałbym się jeszcze trochę przespać.
— To nie zajmie dużo czasu. Może mi pan wierzyć.
Jack i Solly stali z dłońmi pełnymi sztonów, kiedy zbliżył się do nich schludny kierownik 

kasyna   w   białej   wytwornej   marynarce,   różowej   koszuli   z   żabotem,   z   gładkim   obliczem 
sieneńczyka. Oczy miał czarne jak węgiel, włosy też czarne, uczesane z przedziałkiem na 

background image

samym środku głowy.

Kierownik wyciągnął ręce, jakby chciał wziąć ich za łokcie i odprowadzić od stolika, ale 

żadnego nie dotknął. Graczy nie wolno dotykać. Zła karma.

— Pan Newman przesyła gratulacje.
— Naprawdę? — zainteresował się uprzejmie Jack, pociągnął nosem i zamrugał oczyma 

za okularami w grubej oprawie.

Z tyłu znów dolatywały piski rudowłosej kobiety. Kierownik uśmiechnął się i przeszedł do 

rzeczy.

—   Cóż,   pan   Newman   jest   współwłaścicielem   Golden   Lode.   Pragnie   się   z   panami 

zobaczyć.

Jack wyciągnął w jego stronę dłonie pełne żetonów.
— Proszę posłuchać, przyjacielu. Mam tutaj całą wygraną.
— Ja też — wtrącił Solly.
— Naturalnie — powiedział kierownik. Po twarzy spłynął mu uśmiech niczym olej ze 

świeżo otwartej puszki z sardynkami. — Zadbamy o wygrane panów. Carlos! Przypilnuj tych 
sztonów.

— Dwanaście i pół tysiąca — oświadczył znacząco Jack, zupełnie jakby pierwszy raz w 

życiu miał tyle pieniędzy.

— Pięć tysięcy — powiedział z nieruchomą twarzą Solly.
— Proszę się nie obawiać, panowie. Carlos dobrze ich przypilnuje.
Z najwyższą niechęcią Jack oddał żetony.
— Dwanaście i pół tysiąca — powtórzył. — Co pan na to? Pokryta lekkim trądzikiem 

twarz Carlosa nie wyrażała nic.

Po prostu tego wieczoru wygrali, ale te pieniądze wrócą do kasyna jutro czy pojutrze.
— Proszę, ta młoda dama zaprowadzi panów do pana Grafa — powiedział kierownik z 

przylepionym do twarzy uśmiechem.

Zza   jego   pleców,   jak   królik   z   rękawa   magika   z   dawnych,   typowych   dla   Las   Vegas 

przedstawień   jarmarcznych,   pojawiła   się   wyglądająca   na   Chinkę   dziewczyna   w   obcisłej 
sukience z wiśniowego jedwabiu, rozciętej z przodu na całej długości ud.

— Proszę za mną — zakomunikowała, odwróciła się i ruszyła przodem.
Jack popatrzył na Solly’ego, a Solly na Jacka. Mogli odwrócić się na pięcie i uciec. Ale 

Jack słyszał o panu Grafie. A pan Graf miał opinię bardzo, bardzo twardego, więc gdyby teraz 
nie zastosowali się do jego prośby i uciekli, zapewne musieliby uciekać do końca życia.

Co będzie, to będzie. Jack i Solly nieraz dostali w życiu srogie manto.
Wyglądająca na Chinkę dziewczyna przebyła już połowę sali kasyna i kierowała się w 

stronę szerokich, wyłożonych fioletowym dywanem schodów prowadzących w dół z biur i 
restauracji.

— Ja za tobą jak za panią matką, chłopie — oznajmił Solly.
Jack powłócząc nogami ruszył za dziewczyną niczym posłuszny piesek. Zacisnął krawat, 

choć i tak był już mocno zaciśnięty. W swojej karierze hazardzisty zawsze odgrywał rolę 
prostaczka z prowincji, który przybył z wiejskich rejonów Środkowego Zachodu z portfelem 
napakowanym pieniędzmi, ale nie ma zielonego pojęcia, jak się gra przy stolikach.

Tak naprawdę urodził się w Providence w Rhode Island jako syn dyrektora liceum. Był 

bardzo wykształcony i zwiedził kawał świata. Mieszkał we Florencji, w Akabie i w Paryżu. 
W latach pięćdziesiątych przetrwał dziewięć nieszczęsnych miesięcy w Londynie, ale za to 
pod koniec lat sześćdziesiątych w ciągu sześciu tygodni spędzonych w Bellflower w Illinois 
idealnie   opanował   miejscowe   zwyczaje   i   akcent.   Teraz   jedynie   rdzenny   mieszkaniec 
Bellflower mógł rozpoznać, że jego wymowa jest wyuczona. Ciągle mówił „trawa”, a nie 
„traiwa”.

Zmienił również aparycję. Obciął włosy na krótko, a ponadto kupił brązową perukę. Nabył 

background image

okulary w grubej oprawie i opalał się w podkoszulku, tak że nabrał wyglądu wieśniaka, który 
ma tylko twarz, kark i przedramiona spalone na brąz. Każdego ranka specjalnie wpychał sobie 
brud pod paznokcie.

Do pracy zawsze wkładał wygnieciony, lniany garnitur w białe i brązowe prążki, brązową, 

nylonową   koszulę   i   znoszone   adidasy.   A   „prawdziwe”   ubrania   zostawały   w   szafie   jego 
apartamentu   w   hotelu   Sands.   Szary   garnitur   od   Armaniego,   trzy   szyte   ręcznie   koszule   i 
wypolerowane na wysoki połysk angielskie półbuty.

Tak  naprawdę „prawdziwych”  garniturów  Jack prawie nie  nosił, ponieważ  nieustannie 

pracował. Podeszwy jego „prawdziwych” butów nawet nie były zarysowane. Popołudnia i 
wieczory spędzał jako Jack Druce „Kmiotek”. Przez resztę czasu wylegiwał się na hotelowym 
łóżku obwiązany w pasie prześcieradłem niczym przepaską. Śnił o Elaine, która stygła mu w 
ramionach, i szeptał do siebie cyfry.  Ale wiszące w szafie „prawdziwe” ubranie było mu 
potrzebne.

Gdyby tylko z niego zrezygnował, przestałby również istnieć „prawdziwy” Jack Druce; 

pozostałby wyłącznie Jack Druce „Kmiotek”. Jack Druce „Wieczny Gracz”. Uśmiechnięty, 
wyrafinowany   absolwent   wyższej   uczelni   zniknąłby   na   zawsze.   Mąż   Elaine   i   ojciec 
Roddy’ego również. A właśnie to się liczyło.

Ostatniego   dnia   maja   tysiąc   dziewięćset   sześćdziesiątego   pierwszego   roku   został 

genialnym dzieckiem–matematykiem, najmłodszym szefem zespołu naukowego, i jako taki 
stale otrzymywał od firmy San Fernando Electronics propozycje zatrudnienia. Właśnie tego 
dnia San Fernando Electronics z okazji dziesięciolecia firmy wzięło na etat w Las Vegas 
dwustu siedemdziesięciu nowych pracowników. W nocy Jack Druce po raz pierwszy w życiu 
grał w kości i w ciągu czterech i pół godziny podwoił swą roczną pensję.

Pierwszego czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku obudził się ze 

świadomością, że połknął bakcyla.

Teraz nie miał ani domu, ani samochodu. I to nie dlatego, że nie było go na nie stać. Po 

prostu wynikało to z prostego faktu, że w jego życiu nie istniało już miejsce na domy i 
samochody. Mieszkał w hotelach, chadzał do pracy, jadał w darmowym barze w kasynie i 
palił mentolowe salemy lights. Żył w locie. Nigdy nie patrzył na zegarek.

Chinka poprowadziła Jacka i Solly’ego przez grubą, tłumiącą wszelkie dźwięki welurową 

kotarę zasłaniającą masywne, podwójne drzwi.

— Nie mam pojęcia, o co chodzi — mruknął Jack.
— Proszę się niczego nie obawiać — odparła dziewczyna z bladym uśmiechem.
Solly się nie odzywał. Posiadał szczególnie wyczulony na niebezpieczeństwo nos. Zawsze 

wyczuwał atmosferę.

Po przejściu podwójnych drzwi znaleźli się w mrocznym,  rozległym,  klimatyzowanym 

pomieszczeniu. Pośrodku stał stół do gry. Nisko zawieszona lampa z zielonego, butelkowego 
szkła z trudem oświetlała mebel i pochylonych nad nim sześć lub siedem osób płci obojga. W 
zielonym,   upiornym   świetle   rzucanym   przez   lampę   sprawiały   wrażenie   martwych   od 
kilkunastu dni.

Jack zmarszczył brwi. Dwie osoby naprawdę wyglądały na stojące jedną nogą w grobie. 

Siwe   włosy   lśniły   zielonkawo–srebrną   poświatą,   a   skóra   na   czaszkach   była   ściągnięta   i 
pożyłkowana.

Natomiast troje graczy było prawie dziećmi — pryszczaty chłopiec w wieku szesnastu, 

siedemnastu   lat,   dziewczynka,   która   nie   mogła   mieć   więcej   niż   dwanaście,   i   chłopiec   o 
jasnoblond włosach, tak mały, że z ledwością sięgał blatu, by rzucać kośćmi.

Ale wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego. Ubrani byli w luźne, chińskie szaty z czarnego, 

lśniącego   jedwabiu   z   wyszytymi   na   plecach   dyszącymi   ogniem   smokami   i   czerwonymi 
napisami: NU KUA.

— Proszę za mną — powiedziała Chinka i zaprowadziła Jacka i Solly’ego do stołu.

background image

Jacka zafascynowały kości, które w mroku wydzielały fluorescencyjne światło, a rzucane, 

zostawiały za sobą lśniący poblask. Solly przyglądał im się przez chwilę zza ramienia Jacka, 
po czym mruknął:

— Cóż to, do licha, za odmiana crapsa

*

?

Jack popatrzył na zgromadzonych przy stole.
— Mamy porozmawiać z panem Grafem — oznajmił głośno.
Chłopiec   o   blond   włosach   wstał,   obszedł   stolik   i   rozpromieniony   wyciągnął   rękę. 

Wyglądał na pięć lub sześć lat. Jack uśmiechnął się.

— O co chodzi, dzieciaku? — zapytał.
— Nazywam się Newar Graf — odparł chłopiec pewnym głosem.
— Jasne, a ja jestem Tammy Wynette, muzyk country.
Chłopiec ciągle stał z wyciągniętą do przywitania dłonią.
— Nie wierzy mi pan? — zapytał, przekrzywiając głowę.
— Newar Graf od co najmniej  dwudziestu lat jest właścicielem  kasyna  Golden Lode. 

Spokojnie mógłby być twoim dziadkiem.

Chłopiec skrzywił się.
— „Są rzeczy na niebie i ziemi…” To Horacy.
— Jasne — skinął głową Jack. — A teraz chciałbym  porozmawiać  z panem Grafem, 

ponieważ nie mam czasu dłużej czekać.

— Mówię panu, panie Druce. Jestem Newar Graf.
W głosie chłopca było coś, co przykuło uwagę Jacka. Jakaś nutka, która nie mogłaby się 

pojawić w tonie pięcioletniego dziecka. I skąd znał jego imię i nazwisko?

Jack zdjął okulary, złożył je i powoli schował do kieszeni.
— Jestem Newar Graf, a ty Jack Druce — odezwał się chłopiec. — Obserwuję pana od lat, 

panie Druce. Jest pan dobry, jedna z najlepszych rąk w tym interesie. Wszyscy znają Jacka 
Druce’a. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego się pan tak ubiera i mówi nieco z wiejska, 
skoro i tak powszechnie wiadomo, kim pan jest. Widział pan Carlosa na parterze? Kiedy 
opuszcza   pan   Golden   Lode,   zawsze   za   pośrednictwem   radiotelefonu   daje   o   tym   znać 
odźwiernemu w Diamentowym Salonie.

— Słuchaj, chłopcze  — powiedział  schrypniętym  głosem Jack. — Nie wiem,  o co ci 

chodzi, ale nazywam się Keith Kovacs i przybyłem tutaj z Illinois, żeby przez tydzień pograć 
za   kilkaset   dolarów,   bo   zawsze   sobie   to   obiecywałem.   A   kiedy   już   przegram   wszystkie 
pieniądze, sam się wyniosę. Jack Druce? — dodał. — O nikim takim nie słyszałem.

Dzieciak przesuwał palcami jednej ręki po palcach drugiej.
— Czy widzi pan grę, która idzie przy stoliku?
— Widzę — odparł Jack. — Jakaś dziwaczna odmiana crapsa.
— To gra bi–dżing, rzeczywiście odmiana crapsa — wyjaśnił z uśmiechem chłopiec.
Jack potrząsnął głową.
— Nigdy o niej nie słyszałem.
— Nigdy pan nie słyszał? — Blondynek odwrócił się do Solly’ego. — A pan? Craps bi–

dżing?

Solly nerwowo pociągnął nosem i spuścił wzrok.
— Pewnie, że słyszałem.
Chłopak wyminął Jacka i ujął Solly’ego za łokieć.
— Solly Bartholomew — powiedział piskliwym głosem. — Pierwsza ręka na wschodzie. 

Bicz boży stolików w Atlantic City.

Solly nie zaprotestował. Trzymał dłoń dziecka i wpatrywał się w dywan.
— Craps bi–dżing — powtórzył chłopiec. — Legendarna, magiczna, tajemnicza gra bi–

* Craps — najbardziej popularna w Ameryce szulerska gra w kości. W eleganckich kasynach się w nią nie 

grywa.

background image

dżing. W Chinach zabroniona od czasów rewolucji kulturalnej, zabroniona w Tajlandii, gdzie 
niczego   nie   zabraniają,   w   Japonii   karana   chłostą,   w   Wietnamie   śmiercią.   Nielegalna   we 
wszystkich krajach świata z wyjątkiem Kambodży, gdzie rządzi Pol Pot. Stamtąd właśnie 
przemyca się kości.

Pociągnął Solly’ego za łokieć.
— Podejdź bliżej, Solly. Zobacz.
Solly nie ruszył się z miejsca. Głowę miał ciągle spuszczoną. Chłopiec ponownie szarpnął 

go za rękę i uśmiechnął się.

— Nie chcesz popatrzeć? Nie musisz grać.
—   Wiesz   bardzo   dobrze,   kurwa,   o   czym   mówisz   —   odparł   Solly.   Szczękał   sztuczną 

szczęką. — Dobrze wiesz, że jeśli popatrzę, będę musiał zagrać.

Chłopiec wybuchnął śmiechem.
— To już twój problem, Solly. Jesteś do tego przygotowany. Sam najlepiej o tym wiesz. 

Dlatego cię tutaj zaprosiłem, ciebie i twojego przyjaciela Jacka Druce’a. Ostatnio obu was 
dokładnie obserwowałem. Stanowicie śmietankę. Ale jesteście również śmiertelnie znudzeni. 
Jesteście wręcz za dobrzy. Co śmieszniejsze, nawet gdybyście tego nie chcieli, nie możecie 
nie iść na całość, bo kierownik kasyna natychmiast się w tym zorientuje i będziecie skończeni 
w Golden Lode, będziecie skończeni w Caesar’s Palace, w Glitter Gulch, a nawet w Sassy 
Sally’s. Nie możecie więc nie iść na całość, gdyż zanim byście się zorientowali, bylibyście 
nikim w całym Vegas, w Reno, w Tahoe, a także w Atlantic City.

Wtedy,   cwaniaczki,   zaczęlibyście   grać   w   rosyjską   ruletkę   z   nadzieją,   że   w   końcu 

przegracie. Ale Newar Graf ma dla was inną propozycję, inne rozwiązanie, być może nawet 
nowe życie. Albo zostawiacie wszystko za sobą, albo nie czeka was już nic. Gra bi–dżing.

— Naprawdę jesteś Newarem Grafem?
Chłopiec puścił rękę Solly’ego i odwrócił się do Jacka. W oczach zalśnił mu figlarny 

błysk.

— Naprawdę. A to, na co patrzysz, stanowi dowód. Mam pięć lat! I na tym polega cała 

magia bi–dżing. Jeśli wygrasz, będziesz znów miał całe życie przed sobą!

Solly   wskazał   głową   w   kierunku   stołu,   przy   którym   mężczyźni   i   kobiety   oddychali 

chrapliwie.

— A jeśli przegram? — zapytał.
— Nie przegrasz. Jesteś za dobry. Wiesz o tym, prawda?
Jack podszedł do stołu, po czym obrzucił blondynka bacznym spojrzeniem.
— O co ci chodzi? — dociekał. — Dlaczego chcesz, żebyśmy zagrali?
Na twarzy chłopca pojawił się bardzo łagodny uśmiech.
— Z tego powodu co zawsze. Splendor mego domu, a dom to ja.
— Wyjaśnij to bliżej — odparł Jack.
Chłopiec podszedł do niego.
— To taka sama gra w kości jak każda inna. Bierzesz kości w dłoń, stawiasz i rzucasz, a 

inni chcą cię przebić. Tyle że tutaj używamy specjalnych kości. Chcesz zobaczyć?

Jack popatrzył  przez stół na żółtawą, zwiędłą twarz mężczyzny,  który trzymał  w dłoni 

kości.   Nigdy   w   życiu   nie   widział   w   niczyich   oczach   takiej   paniki,   jak   w   oczach   tego 
człowieka.   Nawet   na   twarzach   dyrektorów   wielkich   firm,   którzy   przetrącili   pieniądze 
przedsiębiorstwa, nawet na obliczach mężów, którzy przegrali własne domy.

— Panie Fortunato, czy mógłby mi pan na chwilę je dać? — zapytał chłopiec.
Stary   pan   Fortunato   wahał   się   przez   moment,   trzymając   kości   w   zgiętych   na   kształt 

szponów palcach.

— O  co chodzi,  panie  Fortunato?  — powiedział  przymilnie  chłopiec  i  stary człowiek 

położył sześcianiki na jego otwartej dłoni.

Blondynek ostrożnie przekazał je Jackowi.

background image

Były  zielonkawoczarne,  lekko brzęczały  i lśniły.  Kiedy Jack wziął  je w dłoń,  odniósł 

wrażenie,   że   podłoga   drży   mu   pod   stopami   jak   podczas   trzęsienia   ziemi   czy   startu 
odrzutowca. Zamiast oczek widniały na nich niewielkie wizerunki demonicznych postaci, z 
których emanowały delikatne wibracje.

— Na każdej są podobizny sześciu demonów — wyjaśnił chłopiec. — Jeśli wypadnie ci 

Yo Huang… o ten… oraz Kuan–yin Pusa… ten… to mniej więcej to samo, co w normalnej 
grze   znaczy   siódemka.   Jeśli   Yo   Huang   i   Chung   Kuei…   o,   to…   to   tak   jakbyś   wyrzucił 
jedenastkę. Tak czy owak w bi–dżing wszystko jest jak w normalnej grze. Wygrywasz.

Yo Huang był władcą niebios, Kuan–yin Pusa dobrym bóstwem i wielkim czarownikiem. 

Chung Kuei znany był jako obrońca przed złymi duchami.

Jack powoli pocierał kości między kciukiem a palcem wskazującym.
— To są trzy demony. A trzy pozostałe?
— No cóż — powiedział z uśmiechem chłopiec. — Te są złe. Ten w kapturze to Shui–Mu, 

chiński demon wody. A ten karzeł to Hsua Hao, zamieniający radość w nieszczęście. A to jest 
Yama, sędzia piekła, pierwszy, który stał się śmiertelnikiem… a wiesz dlaczego?

— Myślę, że mi to powiesz — odrzekł Jack.
Chłopiec uśmiechnął się.
— Jest pierwszym śmiertelnikiem, bo wyruszył drogą, z której nie ma powrotu.
Solly oblizał wargi.
— Drogą, z której nie ma powrotu? — zapytał. — Co to za droga?
Malec odwrócił się w jego stronę i obrzucił go szelmowskim spojrzeniem.
— Ty już tą drogą podążasz, przyjacielu — odparł. — I dobrze o tym wiesz.
— Pokaż mi te kości — zażądał Solly.
Jack zacisnął na nich palce.
— Solly… może nie powinieneś…
— O co chodzi? Dlaczego? Dlaczego mam nie zobaczyć tej drogi, którą kroczę i z której 

nie ma powrotu?

Z kości wytrysnął taki strumień energii, że Jack poczuł, iż wykręca mu palce i powoduje 

straszliwe mrowienie skóry dłoni. Odniósł zupełnie irracjonalne wrażenie, że kości chcą trafić 
do rąk Solly’ego. Że wiedzą, iż on obok stoi. Że go pożądają.

Solly wyciągnął dłoń i Jack niechętnie wysypał mu na rękę kości, najpierw jedną, potem 

drugą. Solly nic nie powiedział, ale w oczach pojawił mu się dziwny mrok, jak wpadający 
przez drzwi cień. Jack zaczął podejrzewać, że kości inaczej odbierają każdą osobę, w której 
ręce trafią. W zależności od jej potrzeb. W zależności od jej słabych stron.

— Postaw — odezwał się Jack. — Co postawisz? Swoją duszę, coś w tym rodzaju?
— Och, nic aż tak melodramatycznego. A swoją drogą, ile jest warta dusza? Nic. Dusza 

jest jak napis na grobie. Kiedy człowiek umrze, jak może spłacić dług?

— A więc jaka jest stawka? — zapytał z uporem Jack.
— Miesiące, taka będzie stawka — wyjaśnił chłopiec, który teraz stał po drugiej stronie 

stołu.

Pan Fortunato nie spuszczał wzroku z kości, a kiedy dzieciak wymówił słowo „miesiące”, 

zadrżał, jakby dzieciak wymówił „miliony”.

— Miesiące? — powtórzył Solly.
Chłopiec skinął głową, a następnie wyciągnął rękę po kości.
— Rzucający stawia tyle miesięcy, ile chce, a każdy pozostały gracz obstawia taką liczbę 

miesięcy,   jaką   jego   zdaniem   rzucający   może   przegrać.   Oczywiście   mowa   o   miesiącach 
księżycowych, chińskich miesiącach. Pozostali uczestnicy mogą również zakładać się między 
sobą bez względu na to, czy wchodzą do gry, czy też nie. Tylko że w bi–dżing obowiązuje 
reguła: „umrzeć szybciej lub dłużej żyć”. I twarde zasady, jak w normalnej grze. Albo gracz 
wyrzuci dwa Yo Huang, albo dwa Chung Kuei lub wykopie sobie grób, kiedy padną dwa 

background image

Yamy.

— A jeśli wygra, to co? — zapytał schrypniętym głosem Solly.
— Jeśli wygrasz, wygrasz miesiące, to wszystko. Dwa, trzy miesiące, może rok, może dwa 

lata. Zależy, na ile postawisz.

Solly rozejrzał się, przyciągnął wolne krzesło i usiadł. Oddychał ciężko, nieregularnie.
— Chodzi o to, że stanę się młodszy?
Chłopiec zachichotał.
— Popatrz na mnie, Solly! Newar Graf ma pięć latek!
Solly przetarł usta kantem dłoni, jakby chciał zetrzeć z nich tłusty smak hamburgera.
— Jack — powiedział. — Musimy zagrać.
Jack potrząsnął głowa.
— Nawet o tym nie myśl — wykrztusił przez zaschnięte gardło. — Ja gram o pieniądze. 

Miesiące, co to jest miesiąc? Kto chciałby grać o miesiące?

Chłopiec wzruszył ramionami.
— Jak to się mówi? Czas to pieniądz. Pieniądz to czas. To jedno i to samo. Powinieneś 

spróbować, Jack. Spodoba ci się. Postawmy sprawę w ten sposób. Mieszkanie w hotelach i 
wytworne ubrania to jedno. Ale być o dziesięć lat młodszym to zupełnie coś innego. A co 
powiesz o piętnastu latach? Albo o dwudziestu? Co powiesz o tym, że wstaniesz od stolika w 
wieku,   kiedy   po   raz   pierwszy   zasiadłeś   do   gry,   i   będziesz   miał   całe   życie   przed   sobą? 
Żadnych kości, żadnych kart, żadnych papierosów, żadnych zakładów. Co myślisz o żonie i 
rodzinie?   Jack,   co   powiesz   o   tym,   żeby   przeżyć   takie   życie,   jakie   zawsze   powinieneś 
prowadzić?

— A skąd, do licha, wiesz, jakie powinno być moje życie? — odwarknął Jack.
Oczy chłopca zalśniły.
—   Jack,   robię   w   tym   interesie   całe   lata.   Jesteś   po   prostu   jednym   z   miliona. 

Międzynarodowe Stowarzyszenie Pełnych Optymizmu Graczy.

Jack popatrzył na stolik, na Solly’ego, na zieloną lampę, na dziwaczną zbieraninę twarzy 

zgromadzonych przy stoliku. Aż do bólu zdawał sobie sprawę z tego, że powinien zagrać. 
Elaine   umarła   mu   w   ramionach;   wspomnienie   Roddy’ego   skurczyło   się   do   rozmiarów 
kodakowskiej fotografii, którą nosił w portfelu. Ogarnęła go chęć, by wyrwać się z okropnego 
mroku   życia,  jakie  prowadził,  i  ruszyć   za  zachodzącym  na  horyzoncie  słońcem.   Wrócić! 
Dogonić to słońce!

— Przez pewien czas obaj popatrzymy — powiedział.
— Możesz sobie patrzeć — oświadczył Solly. Wstał, pociągnął nosem i chrząknął. — Ja 

od razu przystępuję do gry.

— Solly… — zaczął Jack, ale chłopiec położył palec na ustach.
— Jack, tutaj gramy o czas. Gramy o życie. Ty decydujesz za siebie, a Solly za siebie.
Jack popatrzył na Solly’ego. Po raz pierwszy w swoim cwaniackim życiu spojrzał na niego 

jak na przyjaciela, jak na kogoś, kto się liczy. Przyszło mu to z trudem. Zawodowi gracze nie 
są skłonni do wzruszeń.

— Musisz się przebrać — oświadczył chłopiec. — Za tym chińskim parawanem w rogu 

znajdziesz wiele szat.

— Przebrać się? — zapytał Solly. — Po co?
—   Możesz   wygrać,   Solly   —   odparł   z   uśmiechem   blondynek.   —   W   udziale   może   ci 

przypaść wielka wygrana. A jeśli do tego dojdzie, możesz stać się znowu dziesięciolatkiem. A 
jak dziesięcioletni chłopiec będzie wyglądał w garniturze, który masz na sobie?

Solly skinął głową.
—   Jasne.   Masz  rację.   Przebiorę   się.   Jasne.  Ale   jeśli   przegram…   nie   odniesiesz   mego 

ubrania do sklepu z używanymi ciuchami?

— Żartowniś z ciebie, Solly — wyszczerzył zęby chłopiec. — Stuprocentowy żartowniś.

background image

Solly zniknął za chińskim parawanem, a pozostali przy stoliku gracze z niecierpliwością 

czekali na jego powrót. Chłopiec pogwizdywał pod nosem melodię  She’s My Jeannie With 
The Light Brown Hair.

W końcu zza parawanu wynurzył się Solly przebrany w czarną, jedwabną tunikę. Sprawiał 

wrażenie kaleki udającego się na zabieg hydroterapeutyczny. Przesłał nerwowy uśmiech — 
najpierw graczom, następnie Newarowi Grafowi, a na końcu Jackowi.

Jack zawahał się, cofnął się o krok i nie uścisnął mu ręki. Milczał. W głębi duszy zdawał 

sobie sprawę, że jest taką samą ofiarą jak Solly.

— W porządku — powiedział chłopiec, klaszcząc w dłonie. — Zaczynajmy bi–dżing!
Z zalegającego w końcu pokoju cienia wynurzyło się trzech Chińczyków i Birmańczyk. 

Ubrani byli w uniformy Golden Lode — obcisłe czarne marynarki i koszule z żabotami.

— Jak w normalnym crapsie, jeden jest bankierem, jeden krupierem, a dwaj czuwają nad 

przebiegiem gry — wyjaśnił chłopczyk. — W bi–dżing nazywamy ich wszystkich Tevodas, 
co oznacza świadków, którzy stwierdzają, czy ktoś popełnia grzech.

Pierwszy   rzucał   pan   Fortunato.   Solly   stał   obok   i   obserwował   go   z   niekłamanym 

zainteresowaniem.

— Sześć miesięcy — zakomunikował pan Fortunato, kładąc przed sobą sześć złocistych 

żetonów świecących jaśniej niż zielona lampa z butelkowego szkła.

— Umrze o dwa tygodnie wcześniej — szepnął siwowłosy starzec siedzący po drugiej 

stronie stołu.

— Pożyje o miesiąc dłużej — powiedziała dwunastoletnia dziewczynka.
Jack po raz pierwszy przyjrzał jej się bliżej. Na głowie miała trwałą w stylu, w jakim 

mogła skręcić sobie włosy tylko kobieta w wieku jego matki.

— Pożyje o tydzień krócej — dodał najstarszy gracz, którym była łysiejąca kobieta.
Drżącą dłonią położyła jeden ze swoich złotych żetonów na kwadracie z podobizną Yamy.
Kiedy   skończono   robić   zakłady,   pan   Fortunato   wziął   do   ręki   kości   i   rzucił.   Po   stole 

potoczyły  się lśniące  wyobrażenia  chińskich  demonów:  Yo Huang i Kuan–yin  Pusa. Pan 
Fortunato wygrał swoich sześć miesięcy.

— Pan Fortunato pożyje dłużej — zaintonował Tevoda–krupier i zagarnął ze stołu kości.
Pan Fortunato odetchnął z ulgą, ale stara kobieta, która straciła tydzień, bo założyła się, że 

on pożyje o tydzień krócej, zadrżała.

Jack przełknął ślinę i popatrzył na blondynka. Dzieciak tylko się uśmiechnął.
Pan   Fortunato   znów   postawił   na   sześć   miesięcy   i   rzucił.   Kuan–yin   Pusa   i   Shui–Mu. 

Blondynek pochylił się do Jacka i szepnął:

— Znów wygrał. W chińskiej magii Kuan–yin Pusa przechytrzył Shui–Mu. Nakarmił ją 

makaronem,  który w jej żołądku zamienił  się w łańcuchy tak, że nie mogła  przyjmować 
pokarmów. Jeśli kości zatrzymają się tak, że na wierzchu znajdzie się wizerunek Kuan–yin 
Pusa i Shui–Mu, to będzie jak jedynka w normalnym crapsie. Ale jeśli ponownie wypadnie 
mu Yo Huang i Kuan–yin Pusa, przegra.

Jack z napięciem patrzył na toczące się po stole kości, a zwłaszcza na planszę z zakładami. 

Niektórzy gracze wygrali tu i tam po godzinie, inni stracili miesiąc. Umrzeć szybciej, dłużej 
pożyć. Wraz z toczącymi się po stole kośćmi ubywało im lub przybywało życia.

Pan Fortunato postawił na cały rok i przegrał. W jednej chwili stracił dwanaście miesięcy 

życia.   Któż  mógł   wiedzieć,  ile  naprawdę  lat  liczył   pan  Fortunato,   kiedy  wszedł   do  gry? 
Czterdzieści? Siedemdziesiąt? Dwadzieścia dwa? To nieistotne, o jego wieku decydowały 
teraz toczące się po stole kości; jego życie  zależało od gry bi–dżing. Kaszlnął, sapnął ze 
zdenerwowania i źle maskowanego przerażenia, po czym z trudem rozluźnił palce i przekazał 
kości Solly’emu. Nikt przy stole nie okazywał współczucia. Młodziutki blondynek podczas 
gry pana Fortunato postarzał się o trzy lata. Stał się wyższy i wyraźnie zmężniał. Kobieta o 
obliczu jak naga czaszka skurczyła się w swej czarnej tunice i bardziej przypominała małpkę 

background image

po wiwisekcji niż człowieka.

Jack   przechwycił   spojrzenie   Solly’ego,   ale   zachował   kamienną   twarz.   Obaj   byli 

zawodowcami. Obaj wspierali się przy stoliku, kiedy toczyły się kości, ale bez względu na to, 
jak   trudna   byłaby   gra,   jak   zawrotna   stawka,   żaden   nie   odważyłby   się   wyrazić   swego 
krytycyzmu, nie udzieliłby osobistej rady i nie skłaniałby drugiego do wycofania się z gry. 
Chcesz latać wysoko, chcesz umrzeć? Twoja sprawa. Nikt się nie liczył, tylko Pani Fortuna.

— Solly — mruknął teraz Jack.
Ale chłopiec, pan Graf, przesłał mu spojrzenie ostre jak pinezka, więc Jack zamknął usta.
Solly postawił na sześć miesięcy. Potrząsnął kośćmi, chuchnął na nie, szepnął coś do siebie 

i rzucił. Nazywali go Solly–Ręka z Atlantic City i ręka go nie zawiodła. Kości toczyły się po 
stole, podskakiwały, a w końcu pokazały Kuan–yin Pusa i Yo Huang.

Teraz   postawił   na   rok   i   ponownie   rzucił.   I   znów   wygrał.   Rzut   za   rzutem;   grał   jak 

natchniony.  Tak grającego Solly’ego  Jack jeszcze nigdy nie widział.  Po każdej wygranej 
wyraźnie   młodniał.   Pociemniały   jego   siwe   włosy,   zmarszczki   znikały   z   twarzy   jak   na 
puszczonym w tył filmie. Stawał się wyższy, prostowały mu się plecy i jednocześnie grał z 
coraz   większą   pewnością   siebie.   Pozostali   robili   swoje   zakłady,   stawki   były   wysokie, 
ryzykowne; na oczach Jacka ubywało im lat. Po dwudziestu minutach obserwował młodych, 
przystojnych, pełnych energii ludzi. Atrakcyjne kobiety i uśmiechających się młodzieńców. 
Wysuszone, starcze skóry stawały się jędrne i nabierały kolorów, włosy gęstniały, zaczynały 
lśnić. Głosy nabierały wigoru i dźwięczności.

— Co powiecie państwo na to, żebyśmy napili się szampana? — zawołał pan Fortunato.
Dwunastoletni pan Graf położył lubieżnie dłoń na ramieniu jednej z dziewcząt.
— Przynieś gościom szampana — polecił.
Jack nie wchodził do gry. Jeszcze nie. Bardzo go kusiło, ale czekał na stosowną chwilę. 

Chciał zobaczyć, jaki los spotyka przegranych, a także tych, którzy wygrają. Chciał mieć jak 
największe szansę. I chociaż Solly wygrywał i wygrywał, do świadomości Jacka docierało, że 
im Solly stawał się młodszy, tym bardziej malało jego doświadczenie w grze, był gotów do 
coraz większego ryzyka, a jego rzuty stawały się bardziej gorączkowe.

— Dziesięć lat — oświadczył, szczerząc zęby dwudziestoczteroletni Solly i potrząsnął 

kośćmi. — Stawiam dziesięć lat! Będę miał czternaście, raz kozie śmierć!

Rzucił. Kości lśniły, błyszczały, rzucały skry. Wydawało się, że spadną ze stołu, ale nagle 

zwolniły,  jakby ugrzęzły w jakimś  niewidzialnym  kleju. Każdy mógł  dostrzec, że twarze 
demonów złowrogo zalśniły. Yama i Shui–Mu. Najgorszy rzut. W ciszy Solly postarzał się o 
dziesięć lat; jego ciało i dusza. Wyraźnie zadrżał.

Wokół stołu zrobiło  się zimno  jak w grobie. Rzucał  pan Graf. Wygrywał,  ale stawiał 

niewiele. Solly natomiast obstawiał nieprzytomnie wysokie liczby, chcąc koniecznie pokonać 
upływ czasu, ale przy każdym rzucie przegrywał. Kiedy wreszcie i pan Graf przegrał, Solly 
był już siwowłosym starcem, który prawie nie mógł złapać tchu.

Siedział zgarbiony po drugiej stronie stołu, skórę na dłoniach miał suchą jak pustynne 

ciernie, głowę nisko zwieszoną.

Jack podszedł do niego, ale go nie dotknął. Zła karma, niezależnie od tego, jakie żywiłby 

do niego uczucia.

— Solly — powiedział ochryple. — Daj spokój. Przegrałeś, Solly. Wycofaj się.
Solly uniósł głowę i popatrzył na niego wodnistymi oczyma. Szyję miał wiotką i brązową.
— Jeszcze raz — szepnął.
— Solly, na Boga, rozpadasz się. Wyglądasz na sto lat.
Solly’ego wcale to nie rozśmieszyło.
—  Mam  dokładnie  osiemdziesiąt   siedem,  dwa miesiące   i trzy  dni, ty obłudny draniu. 

Dzięki. Ale jeśli w następnej kolejce wygram trzydzieści, będę miał tylko pięćdziesiąt siedem. 
A później postawię następną trzydziestkę… no cóż, wtedy będę zadowolony i wycofam się. 

background image

Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, to był najlepszy okres w moim życiu. Dwadzieścia 
siedem lat to wspaniały wiek.

Jack nic nie powiedział. Jeśli Solly postawi trzydzieści lat i wygra, Jack będzie szczęśliwy. 

Ale jeśli postawi trzydzieści lat i przegra…

Popatrzył na pana Grafa. Po ostatnim rzucie Solly’ego przybyło mu sześć albo siedem lat i 

bardziej już przypominał pana Grafa, którego Jack widywał, gdy wchodził lub wychodził z 
Golden Lode w towarzystwie ochroniarzy, osób, które zwabił w potrzask, czy księgowych o 
surowych   twarzach.   Pan   Graf   skierował   swe   gadzie   oczy   na   Solly’ego.   Cóż   Jack   mógł 
powiedzieć? Solly przegrał, a ci, którzy przegrywali, byli skończeni. Ci, którzy wygrywali, 
również. Cóż więc miał powiedzieć?

— Pan nie gra, panie Druce? Pańska kolejka, gdyby pan chciał wejść do gry.
— Jeśli nie zrobi to panu różnicy, nie wejdę — odparł Jack, jakkolwiek czuł pod pachami 

strużki potu. Zacisnął pięści i wbił paznokcie w dłonie.

— Jasne. Mnie to nie robi różnicy — powiedział pan Graf i niezwłocznie wręczył kości 

panu Fortunato, który z nie skrywanym przerażeniem je odebrał.

— Poczekaj, Jack! — wycharczał Solly i chwycił go za rękaw. Pochylił w jego stronę 

głowę tak, że Jack poczuł starczy oddech.

— Jack, nikt nie ma tak dobrej ręki jak ty. Jeśli istnieje ktoś, kto może odzyskać dla mnie 

te lata, to tylko ty, Jack. Błagam cię. Nigdy nie wyświadczaliśmy sobie uprzejmości, prawda? 
Niczego od siebie nie oczekiwaliśmy, nie prosiliśmy się o nic. Wiesz o tym. Ale teraz, Jack, 
proszę cię, proszę na kolanach. Jeśli pozwolisz, żeby ten rzut należał do pana Fortunato, 
jestem padliną. Zginę. Wiesz o tym.

Jack pociągnął nosem, jak pociąga nosem człowiek zażywający heroinę. Crapsa bi–dżing 

bał się bardziej niż jakiejkolwiek gry, w jakiej brał w życiu udział. Ta gra miała w sobie coś 
ze splendoru punto banco, a zarazem hipnotyzującą grozę, jakiej poddaje się człowiek, który 
stoi na torach przed pędzącym na niego pociągiem ekspresowym. Zdawał sobie sprawę, że 
jeśli choćby raz rzuci tymi kośćmi, będzie skończony.

Pan Graf wyczuł jego wahanie i trzymał  lśniące kości pięć centymetrów  nad rozwartą 

dłonią pana Fortunato. Jack prawie czuł dreszcz przeszywający nerwy pana Fortunato.

Solly mocniej zacisnął dłoń na jego rękawie.
— Jack, w imię naszych dobrych, dawnych czasów, błagam cię. Nigdy dotąd o nic cię nie 

prosiłem. Nie prosiłem nikogo. Ale teraz proszę.

Jack wahał się jeszcze przez sekundę. Nie musiał patrzeć na zegarek. Nigdy nie patrzył. 

Zawsze dokładnie wiedział, która jest godzina. Poluzował krawat.

— Daj mi chwilę na zmianę ubrania — powiedział. Przebrał się za parawanem. Czarna 

tunika z wyszytym smokiem była zimna i śliska. Zacisnął pas, wyszedł i zbliżył się do stołu. 
Pan Graf wciąż czekał z uśmiechem na ustach.

Jack zbliżył się do niego i powoli wyciągnął rękę. Pan Graf uśmiechnął się nieznacznie i 

przesypał mu kości na dłoń. Spadały powoli, jakby nie podlegały prawom ciążenia. Kiedy 
dotknęły skóry, wydało mu się, że dotyka go ogień i lód i razi prąd.

Gracze ponownie zgromadzili się wokół stołu. Lampa dawała tak niewiele światła, że Jack 

widział   jedynie  niewyraźne,  jasne   plamy   ich  twarzy.   Potrząsnął  kośćmi.  Poruszały  się   w 
palcach  niczym  fluoryzujące,  białe  robaki, co gnieżdżą  się w grobach. Postawił  na sześć 
miesięcy. Czekał, aż inni obstawią swoje zakłady.

Rzucił. Kości podskakiwały i lśniły nieco jaśniej niż przedtem.
—  Widzisz?   —  zauważył   pan  Graf.  —  Nawet   kości  wiedzą,   kiedy  rzucają  nimi   ręce 

eksperta.

Wypadły Chung Kuei i Yo Huang. Solly zacisnął pięści i odetchnął.
— W porządku — powiedział. — Grasz jak z nut, sukinsynu.
Jack ponownie rzucił. Kuan–yin Pusa i Chung Kuei. Jeszcze raz i zarobił cały rok. Nie czuł 

background image

w sobie żadnej różnicy, ale myśl, że jest o cały rok młodszy, była bardzo krzepiąca.

Wygrywał, wygrywał i wygrywał. Dłużej pożyć, jeszcze dłużej pożyć. Zdobywał punkty 

tak szybko i sprawnie, jakby kości były podrobione… i w jakiś osobliwy sposób były.  Z 
każdym   zwycięstwem   ubywało   mu   lat,   a   gdy   zaczął   stawiać   dwa   lub   trzy   lata,   czarna, 
jedwabna tunika zrobiła się za obszerna w stosunku do jego szczupłej sylwetki dwudziesto–
dwuletniego młodzieńca.

Solly przy każdym rzucie Jacka obstawiał swoje cyfry i stopniowo odzyskiwał lata, które 

stracił. Obstawiał bardzo ostrożnie, ponieważ nie chciał zanadto ryzykować. Nie więcej niż 
rok za każdym razem. W końcu doszedł do wieku czterdziestu pięciu lat.

I nagle — kiedy Jack miał ponownie rzucić — postawił wielki zakład o dwadzieścia lat.
Jack popatrzył na niego ostro, ale Solly tylko się uśmiechnął i puścił doń perskie oko.
— Jeszcze ten jeden rzut, przyjacielu, a wstaję od stołu i wychodzę, żeby nigdy tutaj nie 

wrócić.

Ale Jack wyczuł coś w kościach… Jakby się skurczyły i stwardniały mu w dłoni… jakby 

nieoczekiwanie zrobiły się zimniejsze. Nie zamierzały wypuścić Solly’ego.

— Dwadzieścia lat w jednym rzucie, Solly? — zapytał. — To ogromna stawka.
— Obstawiam ostatni raz — odparł Solly. — Zrób, co do ciebie należy, a resztę zostaw 

mnie.

Jack rzucił.  Spadły ciężko,  prawie wcale się nie odbijały.  Shui–Mu i Hsua Hao. Jack 

wygrał,   ale   Solly   postawił   na   Shui–Mu   i   Shui–Mu,   więc   natychmiast   postarzał   się   o 
dwadzieścia lat.

Jack   teraz   ledwie   przekraczał   dwudziestkę.   Był   postawny,   wysoki,   włosy   miał   gęste, 

pofalowane i kasztanowe. Zdjął perukę, zwinął ją i wsunął w kieszeń tuniki.

— Dzisiaj są włosy, a jutro ich nie ma, co, panie Druce? — zapytał z uśmiechem pan Graf.
Jack zebrał kości i przygotował się do kolejnego rzutu. Solly postawił lśniące żetony na 

następne dwadzieścia lat.

— Solly! — wrzasnął Jack.
Solly popatrzył na niego.
—   Nie   rób   tego,   Solly   —   ostrzegł   Jack   czystym,   głębokim,   młodzieńczym   głosem, 

konstatując jednocześnie, że nic go nie obchodzi, czy Solly straci kolejnych dwadzieścia lat, 
czy nie.

Ten facet był już praktycznie martwy.
— Po prostu rzucaj, dobrze? — warknął Solly.
Jack rzucił. I wygrał. Ale Solly przegrał, podobnie jak dwóch czy trzech innych graczy 

przy stole. Jack usłyszał, że Solly wciąga ze świstem powietrze, zobaczył, że chwieje się i 
chwyta krawędzi stołu, żeby nie upaść.

— Solly? Wszystko w porządku?
Solly miał wytrzeszczone oczy i siną twarz; najwyraźniej nie mógł złapać oddechu.
— A co cię to obchodzi! — wycharczał. — Po prostu rzucaj. Rzucaj, na Boga!
Pan   Graf   znów   był   bardzo   młody.   Mały   chłopiec   spoglądający   na   pogrążony   w 

przyćmionym świetle środek stołu.

— Czy życzy pan sobie ambulans? A może wezwać pańskiego lekarza domowego? — 

zwrócił się do Solly’ego z niebywałą serdecznością.

— Niech rzuca, to wszystko — odparł z uporem Solly i postawił na kolejnych dwadzieścia 

lat.

Jack powoli obracał kości w dłoni. W jego ręku niebo i piekło.
— Solly… wiesz, co się stanie, jeśli przegrasz?
— Rzucaj — wysyczał Solly przez sztuczną szczękę, która zrobiła się za duża w stosunku 

do jego zapadniętej twarzy.

— Niech pan rzuca — ponaglił pan Fortunato, jakkolwiek sam był już bardzo leciwy. Miał 

background image

zapadnięte, ciemne oczy barwy atramentu i całkowicie białe włosy.

Jack wzruszył ramionami, potrząsnął kośćmi i rzucił.
Kości nagle zagrzechotały, jakby nabrały nowego życia. Potoczyły się kaskadą lśniących 

wizerunków chińskich demonów. Zatrzymały się dokładnie przed Sollym.

Yama i Hsua Hao. Przegrał.
— Ja… — wychrypiał.
Ale   z   kości   wypełzły   już   ostre   smugi   światła,   drżąc   i   pełgając   niczym   elektryczność 

statyczna. Na rypsie, którym wybity był  stół, rozdzieliły się i podążyły ku czubkom jego 
palców.   Na   oczach   Jacka,   cicho,   z   wdziękiem,   smugi   popełzły   po   ramieniu   Solly’ego   i 
zamknęły go niczym w jasnej klatce.

— Solly! — wrzasnął Jack.
Sollym zaczęły targać drgawki. Włosy stanęły mu dęba, a z nosa i z oczu trysnęły iskry, 

jakby ktoś zapalił mu w głowie zimne ognie.

Do uszu Jacka dotarł ni to szloch, ni to wrzask, potem Solly, ciągle z dłońmi kurczowo 

zaciśniętymi na krawędzi stołu, opadł na kolana.

Z ciała wypłynął mu strumień energii elektrycznej, przeszedł w dół ramionami, wylał się z 

opuszków palców i ruszył po blacie stołu. Energia wracała do kości i zniknęła w nich niczym 
szczurze ogony. Solly przewrócił się na plecy, jego czaszka z pustym dźwiękiem uderzyła o 
podłogę.

Kości   leżały   na   stole   i   lekko   lśniły,   zupełnie   jakby  życie   Solly’ego   dodało   im   nowej 

energii.

— No, panie Druce — ponaglił Newar Graf. — Czekamy.
Jack   popatrzył   na   skurczone,   wyschnięte   ciało   Solly’ego,   przeniósł   wzrok   na   Newara 

Grafa, potem na kości. Otaczający go gracze spoglądali na niego z oczekiwaniem.

— Nie — oświadczył Jack. — Koniec. Wychodzę z gry.
— Na stole ciągle jest pańskie pięć lat, panie Druce. Straci je pan. Takie są reguły.
— Mam teraz zaledwie dwadzieścia dwa. Cóż więc znaczy pięć lat?
Pan Graf uśmiechnął się.
— Proszę zapytać pana Fortunato, co znaczy pięć lat. To nauka, jaka płynie z bi–dżing. Ta 

gra uczy, że czasu, który tak łatwo lekceważy się w młodości, niezmiernie gorzko żałuje się 
na starość. Bi–dżing uczy cenić życie, panie Druce. Cóż znaczy miesiąc dla znudzonego 
nastolatka? Nic. Minie w jednej chwili. Ale proszę mi powiedzieć, jaką ma wartość dla kogoś, 
komu pozostał tylko miesiąc życia?

Jack nabrał powietrza w płuca.
— Tak czy owak, kończę grać.
— Wróci pan.
— No cóż, zobaczymy.
— W porządku. — Pan Graf wzruszył ramionami. — Carlos, odprowadź pana do wyjścia. 

I przypilnuj, żeby otrzymał swoją wygraną. Dziękuję, panie Druce. Posiada pan zadziwiający 
talent do gry w kości.

Jack   przebrał   się   w   swój   tani   garnitur.   Przed   wyjściem   z   pokoju   pożegnał   graczy 

skinieniem   głowy.   Dwie   osoby   odpowiedziały   podobnym   gestem,   lecz   większość 
najwyraźniej dawno już zapomniała o jego istnieniu. Carlos wziął go za ramię — po raz 
pierwszy ktokolwiek dotknął go w kasynie — i wyprowadził w pełen przepychu, wspaniały 
świat Golden Lode.

Kiedy już spieniężył żetony, podszedł do stolika, gdzie grano w punto banco. Obserwował 

go   przez   chwilę,   zastanawiając   się,   czy   nie   postawić   kilka   razy.   Stojąca   obok   niego 
ufarbowana na blondynkę dziewczyna krzyknęła z podniecenia, kiedy wygrała przy pierwszej 
próbie. Ale po bi–dżing gra o pieniądze wydała się Jackowi po prostu trywialna. Zerknął na 
schody wiodące do prywatnej sali gry pana Grafa. Na szczycie ciągle jeszcze stał Carlos i 

background image

uśmiechał się do niego mdło.

Jack wiedział, że nie ma dla niego ucieczki. Wróci do tego stolika, choćby nie wiadomo 

jak się przed tym wzbraniał. Może jeszcze nie jutro, może nie w następnym tygodniu, może 
za całe lata. Ale wróci. Żaden prawdziwy gracz nie oprze się pokusie gry, w której stawką jest 
całe jego życie.

Wyszedł   z   Golden   Lode   i   przystanął   na   chodniku   zalewanym   gorącymi   promieniami 

słońca. Zaczął grać w bi–dżing o drugiej w nocy, a teraz było już dobrze po dziewiątej. Po raz 
pierwszy od dłuższego czasu poczuł głód. Postanowił, że wróci do hotelu, weźmie prysznic, 
przebierze   się,   a   następnie   wstąpi   na   znakomite   żeberka   i   smażoną   dynię.   Mógł   włożyć 
garnitur od Armaniego, swój „prawdziwy” garnitur.

Po chodniku przewalał się tłum turystów i hałaśliwej dzieciarni. Las Vegas zmieniło się od 

czasów gangsterskich. Bugsy Siegel przewracałby się zapewne w swoim pustynnym grobie, 
gdyby   widział   te   wszystkie   żłobki,   parki,   rodzinne   restauracje   i   nałogowców,   których 
odpędzano od drzwi kasyn. Ale Jack o to nie dbał. W tym schludnym, wygładzonym Las 
Vegas zagrał w grę ostateczną i miał znów dwadzieścia siedem lat. Zapomniał już, jaka w tym 
wieku rozpierała go energia, z jaką łatwością poruszał się po ulicy.

Wszedł do hotelu i wsiadł do windy, nucąc pod nosem:  Raindrops keep fallin’ on my 

head…   they   keep   fallin’…  Szedł   korytarzem,   szurając   butami   po   dywanie   ze   sztucznego 
włókna,   więc   kiedy   dotknął   klamki   drzwi   swego   pokoju,   poczuł   w   palcach   ostry   trzask 
elektryczności statycznej.

Ku swemu zdumieniu zastał drzwi uchylone na centymetr. Chwilę się wahał, po czym 

szeroko je otworzył. Pokój był pusty, ale nigdy nie wiadomo. Całe mnóstwo hołoty chodziło 
za graczami do hotelu i tam napadało na nich, żeby odebrać wygrane.

— Jest tu ktoś? — zawołał wchodząc.
Łóżko było posłane, a w korytarzu nie dostrzegł wózka, więc to nie mogła być pokojówka. 

Zostawiła uchylone drzwi? Może to on przez nieuwagę ich nie domknął? Podszedł do biurka i 
pootwierał szuflady. Wszystko było na swoim miejscu: złote spinki do mankietów, długopis 
Gucci i pięćset dolarów w banknotach o niskich nominałach.

Miał właśnie wrócić i zamknąć drzwi, kiedy usłyszał, że się same zamknęły z cichym 

trzaskiem. A później jakiś głos powiedział cicho:

— Spokojnie, chłopie. Stój, gdzie stoisz, i nie ruszaj się.
Stał   bez   ruchu.   W   niewielkim   lustrze   na   biurku   dostrzegł   młodego   człowieka,   który 

wynurzał   się   właśnie   zza   kotary.   Choć   Jack   nie   znał   się   szczególnie   na   broni,   od   razu 
rozpoznał, że intruz trzyma w ręku pistolet kalibru 32.

— Szukasz drobnych? — zapytał młody człowiek.
— Może to raczej ja powinienem cię o to zapytać? — odparł Jack.
Młody człowiek stanął przed nim. Miał bladą, wymizerowaną kościstą twarz, a na sobie 

spłowiałą dżinsową kurtkę i dżinsowe spodnie.

— Nie szukam kłopotów — oświadczył Jackowi. — Może więc odwrócisz się na pięcie, 

wyjdziesz stąd i puścimy całą sprawę w niepamięć?

— Nie zamierzam nigdzie iść — odparł Jack. — To mój pokój.
— Dobra, dobra. — Młody człowiek wyszczerzył zęby. — Wiem, kto go zajmuje. To 

pokój pana Druce’a, a ty z całą pewnością nim nie jesteś.

— Ależ oczywiście, że jestem. A kim mam niby być?
— Nie strój sobie żartów — ostrzegł intruz i lekko uniósł broń. — Tak się składa, że pan 

Druce jest moim ojcem, a ty, brachu, na pewno nim nie jesteś.

Jack wytrzeszczył oczy.
— Pan Druce jest twoim ojcem?
Młody mężczyzna skinął głową.
— Mówisz tak, jakbyś go znał.

background image

— Znał go? Przecież ja nim jestem.
— Chyba się z choinki urwałeś — odparł młody człowiek. — Jesteś niewiele starszy ode 

mnie. Jak, do licha, możesz być moim ojcem?

— A jak, do licha, ty możesz być moim synem? Mój syn ma trzy lata.
— Tak? To bardzo interesujące. No dobrze, ale na razie najlepiej będzie, jeśli zrobisz 

vamos i wyniesiesz się stąd, zanim pan Druce wróci.

—   Posłuchaj   —   odezwał   się   Jack.   —   To   jakieś   nieporozumienie.   Zapewne   szukasz 

jakiegoś innego pana Druce’a. Ja jestem Jack Druce, to jest mój pokój, i nie ma sposobu, 
żebyś był moim synem. Popatrz…

Jack sięgnął po portfel, żeby pokazać mu zdjęcie Roddy’ego zrobione przy basenie. Ale 

młodzieniec natychmiast uniósł broń.

— Nie ruszaj się! Nie ruszaj! Trzymaj ręce tak, żebym mógł je cały czas widzieć.
— Ależ chcę ci tylko pokazać…
Młody człowiek krzyknął jeszcze raz: „Nie ruszaj się!” i wypalił z pistoletu. Kula trafiła 

Jacka w prawą część głowy. Na żółtą tapetę trysnęła mieszanina krwi i mózgu.

Zabił mnie! — błysnęła jeszcze Jackowi myśl. — Nie do wiary. Ten śmieć mnie zabił!
Otworzył i zamknął usta, ugięły się pod nim nogi i osunął się na podłogę.
Hotel odpłynął od niego niczym obraz telewizora, który spada szybem windy.
Wstrząśnięty młody człowiek pochylił się nad nim i sięgnął do skrwawionego płaszcza po 

portfel.   Przejrzał   zawartość.   Znalazł   w   nim   ponad   dziesięć   tysięcy   dolarów   w 
tysiącdolarowych banknotach. Jezu, ten facet musiał kogoś zabić.

Znalazł  też zdjęcie  małego  chłopca nad brzegiem basenu. Długo je oglądał.  Z jakichś 

względów,   których   nie   potrafił   sobie   wytłumaczyć,   fotografia   wydawała   mu   się   dziwnie 
znajoma. Musiała przedstawiać syna tego faceta. Osobliwe, że tak się upierał, iż jest Jackiem 
Druce’em.

Młody człowiek wyprostował się, niepewny, co ma dalej robić. Nie mógł czekać na powrót 

ojca. Zresztą wcale nie musiał. Przybył do Las Vegas tylko po to, żeby prosić go o pieniądze. 
A teraz już je miał.

Wsunął   banknoty   do   kieszeni   dżinsów,   a   broń   schował   za   pasek.   Obrzucił   jeszcze 

wzrokiem zwłoki i opuścił pokój.

Idąc   ulicą,   bacznie   spoglądał   na   każdego   mijanego   mężczyznę   w   średnim   wieku. 

Zastanawiał się, czy poznałby ojca, gdyby się przypadkiem spotkali. Zastanawiał się, czy 
ojciec rozpoznałby jego.

Minął kasyno Golden Lode. Na schodach przed budynkiem stał mniej więcej siedmioletni 

chłopiec ubrany w czarną chińską tunikę. Dziecko uśmiechało się do siebie radośnie, zupełnie 
jakby było bogiem.

Roderick Druce uśmiechnął się do chłopca. Blondynek odpowiedział uśmiechem.


Document Outline