background image

Stanisław Pokorny

CZOŁGI POD MOKRĄ

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1985

Okładkę projektował: Witold Chmielewski

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Grażyna Woźniak

background image

Pierwsze bojowe zadanie

W powietrzu panowała złowroga cisza jak przed burzą. Pod wiejską szkołę w Brzeźnicy Nowej zajechał 

wojskowy motocykl. Z kosza wyszedł młody kapitan.

— Ukryjcie motor pod drzewami i czekajcie na mój powrót — rzucił kierowcy.
— Tak jest, panie kapitanie!
Od piaszczystego traktu do szkolnego budynku przypominającegodworek prowadziła wysadzanabzami 

alejka.

— Pan kapitan do kogo? — zapytał stojący w furtce żandarm.
— Od „Adama” do pułkownika Filipowicza — wyjaśnił kapitan, okazując jednocześnie legitymację.
— Proszę — odpowiedział żandarm salutując.
„Adam” to kryptonim dowódcy armii „Łódź”, natomiast pułkownik dyplomowany Julian Filipowicz był 

dowódcą Wołyńskiej Brygady Kawalerii.

Brygadę zmobilizowano w trybie alarmowym w połowie sierpnia na dalekim żyznym Wołyniu, skąd 

transportami kolejowymi przybyła w dniach od 16 do 17 sierpnia do Radomska. Po wyładowaniu 19 pułku 
ułanów   podpułkownika   Józefa   Pętkowskiego,   21   pułk   ułanów   Kazimierza   de   Rostwo-Suskiego,   2   pułk 
strzelców konnych podpułkownika Józefa Mularczyka i 2 dywizjon artylerii konnej podpułkownika Jana 
Kamińskiego przemaszerowały w rejon Brzeźnicy Nowej, zajmując kwatery w pobliskich wioskach.

Do   jednostek   wchodzących   etatowo   w   skład   brygady   w   okresie   pokojowym   doszły   jednostki 

przewidziane   w   etatach   wojennych.   Były   to:   21   dywizjon   pancerny,   zmobilizowany  przez   12   batalion 
pancerny  w   Łucku,   w   składzie:   szwadron   czołgów   rozpoznawczych  TKS  –  dowódca  porucznik   Marian 
Kozieracki, szwadron samochodów pancernych wz. 34 – dowódca kapitan Józef Żymierski. Dywizjonem 
dowodził major Stanisław Gliński. Czołgi rozpoznawcze  TKS, zwane popularnie tankietkami, miały słabe 
opancerzenie,   a   jedynym   ich   uzbrojeniem   był   karabin   maszynowy.   Nie   przedstawiały   dużej   siły 
uderzeniowej i mogły być używane wyłącznie do celów rozpoznawczych. Wartość bojowa samochodów 
pancernych wz. 34 była niewielka.

Jedenasty   batalion   strzelców   podpułkownika   Władysława   Warchoła   zmobilizowano   w   13   dywizji 

piechoty. Ten batalion miał wzmacniać siłę uderzeniową Wołyńskiej Brygady Kawalerii. Jego wyposażenie 
było gorsze niż normalnych batalionów piechoty.

Obie te jednostki przybyły do Radomska kilka dni później. Wszyscy czuli wtedy, że musi coś nastąpić, 

że nie będą to zwykłe manewry. Pułkownik Filipowicz meldując się u generała Rómlla dowiedział się, że 
oczekują   go   ważne   i   trudne   zadania.   Brygada   została   wznocniona   12   pułkiem   ułanów   podpułkownika 
Andrzeja Kuczka z Kresowej Brygady Kawalerii, 4 batalionem piechoty z 84 pułku strzelców poleskich 
majora Wacława Sokola oraz 53 pociągiem pancernym kapitana Mieczysława Malinowkiego.

Gdyby nie artyleria, zresztą mała liczebnie, można byłoby ją uważać za słabą dwubrygadową dywizję 

artylerii.

Rozkaz przywieziony ze sztabu armii wskazywał, że sytuacja jest niezwykła.
Pułkownik Filipowicz przebywał w jednej ze szkolnych klas, zamienionej teraz na kwaterę dowódcy 

brygady.   Unosił   się   tu   charakterystyczny   zapach   pyłochłonu.   Na   białej   ścianie   wisiał   orzeł   i   portrety 
dostojników państwowych, a na czarnej szkolnej tablicy widniało wypisane kulfonami i nie starte: „Witajcie 
wakacje”.

Kapitan   podał   pułkownikowi   kilkustronicowy   rozkaz.   Dowódca   brugady   rozłożył   go   i   czytał   w 

milczeniu.

— Ogólny rozkaz operacyjny numer jeden — powiedział półszeptem jakby do siebie.
Czytał długo i uważnie, analizując każde słowo. Skończył, wygładził maszynopis i wręczając szefowi 

sztabu, majorowi Wilhelmowi Lewickiemu, powiedział:

— To już jakby wojna, panie majorze. Czasu mało, wszystkim się śpieszy.
Najbardziej   interesujący   obu   sztabowych   oficerów   punkt   rozkazu   „Zadania   wielkich   jednostek: 

Wołyńska Brygada Kawalerii”, brzmiał: „Wysunąć się do rejonu Miedzno—Ostrowy i być w gotowości do 
stawienia oporu na skraju lasów północ Kłobuck, wschód Łobodno. Pod naporem bardzo przeważających sił 
nieprzyjaciela walczyć wstrzymująco w kierunku na Brzeźnica Nowa. Przewidzieć możliwość wykonania 
zwrotu zaczepnego w kierunku Działoszyn z 30 DP na Kłobuck (baon Obrony Narodowej). Czas wyruszenia 
obliczyć tak, by siły główne osiągnęły rejon przeznaczenia do godziny 24.00 31 sierpnia br. Rozpoznanie 
prowadzić w swoich pasach do granicy państwa”.

Dalej, w punkcie 6 tegoż rozkazu: „WBK nawiąże łączność ze strażnicą graniczną na swym przedpolu 

wprost na Krzepice i za pośrednictwem oddziałów 7 DP”.

Na wykonanie rozkazu operacyjnego dowódcy armii czasu było już niewiele. Szef sztabu brygady w 

background image

godzinach popołudniowych 30 sierpnia zarządził odprawę dowódców pułków i samodzielnych oddziałów, na 
której   pułkownik   Filipowicz   miał   podać   zadanie,   myśl   przewodnią   i   zamiar.   Dowództwo   Wołyńskiej 
Brygady Kawalerii przeniosło się do miejscowości Ostrowy.

Dalej rozkazy popłynęły w dół do dowódców szwadronów, kompanii i baterii.

Trzecia bateria przygotowuje się do walki

W tym czasie byłem oficerem ogniowym 3 baterii 2 daku w stopniu porucznika. Baterią dowodził 

porucznik   Kazimierz   Wakalski,   a   plutonami   podlegającymi   bezpośrednio   mnie:   podporucznik   Wiktor 
Bagiński   i   plutonowy  podchorąży  rezerwy  Zdzisław   Pourbaix.   Zakwaterowaliśmy  we   wsi   Barbarówka. 
Przez   kilka   dni   wykonywaliśmy   coś,   co   można   by   nazwać   ostatnim   szlifem.   Jeszcze   w   Dubnie   dla 
uzupełnienia stanów baterii otrzymaliśmy sporą liczbą powołanych do służby rezerwistów. W większości 
byli to żołnierze zwolnieni do cywila niedawno —  rok temu lub dwa lata. Po włożeniu mobilizacyjnych 
mundurów   z   miejsca   poczuli   się   żołnierzami   i   nie   mieliśmy   z   nimi   kłopotów.   Gorzej   było   z   końmi 
zarekwirowanymi w wołyńskich wioskach i majątkach. Nie umiały chodzić w artyleryjskich zaprzęgach ani 
też pod siodłem. A przecież w artylerii konnej były one jedynym środkiem transportu. One ciągnęły armaty i 
jaszcze, na nich jeździła obsługa, zwiad i dowódy. „Musztrę cywilnych” koni zaczęliśmy jeszcze w Dubnie, 
gdzie stał nasz dywizjon, a kontynuowaliśmy po przybyciu do Barbarówki. Poza tym należało dopasowywać 
uprząż artyleryjską, by nie obcierała skóry nieprzywykłych do niej zaprzęgowych koni.

Do 30 sierpnia czynności te zostały zakończone i bateria przedstawiała pełną wartość bojową. Tego 

dnia, jak zwykle przed wieczorem, porucznik Wakalski udał się na odprawę do dowódcy dywizjonu. Po 
powrocie wezwał do siebie oficerów baterii.

—  Proszę panów  —  zaczął służbowo  —  dowódca dywizjonu zarządził pogotowie marszowe. Przed 

zachodem słońca nastąpi wymarsz w rejon Kłobucka.

Gotowość   osiągnięto   w   tempie   alarmowym.   Jeszcze   złota   tarcza   słoneczna   nie   schowała   się   za 

horyzont, a na wiejskim szerokim trakcie stał 2 dak w długiej kolumnie. Na czele dowódca podpułkownik 
Jan Kamiński ze zwiadem dywizjonowym: adiutant kapitan Józef Stojewski-Rybczyński, oficer zwiadowczy 
porucznik Franciszek Morawski, oficer obserwacyjny podporucznik Andrzej Komornicki, oficer łączności 
porucznik Mieczysław Ostrowski i oficer łącznikowy podporucznik Piotr Sumiński. Za zwiadem ustawiły się 
baterie: „gniada” (od maści koni) kapitana Mieczysława Sokołowskiego, „kasztanów” kapitana Ryszarda 
Kaweckiego   i   nasza,   „kara”.   Za   dowódcą   baterii   stał   zwiad   z   oficerem   zwiadowczym,   podchorążym 
ogniomistrzem Tadeuszem Wójcickim. Kolumnę zamykali szef naszej baterii, starszy ogniomistrz Stanisław 
Szymanik i podoficer zaprzęgowy plutonowy Pędziszewski.

Za nami kolumna amunicyjna dywizjonu pod dowództwem podporucznika Wacława Bielawskiego — 

24 jaszcze i 50 wozów, 270 koni i tabor bagażowy. Za nim wozy sanitarne z lekarzem podporucznikiem 
Stanisławem   Postułą   i   lekarzem   weterynarii   kapitanem   Rudolfem   Kurczabem   oraz   oficerem   broni 
podporucznikiem Kazimierzem Andruszewskim.

Za nimi ustawiły się tabory bojowe i bagażowe. Dywizjon w pełnym składzie bojowym zobaczyłem 

chyba  pierwszy raz, a  na pewno ostatni. Od następnego  bowiem dnia ubywało  ludzi,  koni  i sprzętu,  a 
uzupełnienie   nie   dochodziło.   Jednostki   wojskowe,   które   widywało   się   na   przedwojennych   defiladach   i 
świętach państwowych, nie przypominały tych na etacie wojennym. W artylerii konnej w czasie uroczystości 
nosiliśmy rogatywki z czarnym otokiem, a na kołnierzach mundurów, podobnie jak w kawalerii, proporczyki 
o   barwach   czarno-czerwonych.   Dywizjon   miał   własny   sztandar   z   pocztem   trębaczy,   a   każda   bateria 
proporczyk. Tak występowaliśmy na defiladach w Dubnie przyjmowanych przez starostę, burmistrza miasta 
i komendanta garnizonu podpułkownika Franciszka Kubickiego, dowódcę stacjonującego w tym garnizonie 
43 pułku strzelców bajońskich. Teraz dywizjon nie miał tego umundurowania. Rogatywki zostały zastąpione 
hełmami bojowymi francuskiego wzoru. Zniknęły barwne proporczyki na polowych mundurach. Fanfary 
zostały   w   garnizonie,   a   sztandar   30   sierpnia   podpułkownik   Kamiński   rozkazał   wysłać   do   ośrodka 
zapasowego   w   Zamościu.   Niestety,   w   czasie   wojennej   zawieruchy   zaginął   i   nie   zdobi   dzisiaj   sali 
sztandarowej Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Dowódca dywizjonu podniósł w górę prawą rękę za nim kolejno dowódcy baterii. Oznaczało to:
— Uwaga!
Ręce energicznie opuszczano w dół, co oznaczało:
— Stępem marsz!
Od granicy dzieliła nas odległość około 50 km, a za nią stali Niemcy.
Szybko zapadła noc. Posuwaliśmy się wolno piaszczystymi drogami, mijając zaciemnione i uśpione 

background image

wioski. Gdy słońce już stało wysoko, padła od czoła komenda:

— Dowódcy baterii ze zwiadami naprzód!
Znaczyło to, że dowódca dywizjonu z dowódcami baterii udaje się w teren, aby wybrać stanowiska 

ogniowe   i   punkty  obserwacyjne.   W   tym   czasie   linia   ogniowa   dywizjonu,   to   jest   działa   i   jaszcze,   pod 
dowództwem   oficerów   ogniowych,   miały   zająć   stanowiska   wyczekiwania.   Zatrzymaliśmy   się   w   małej 
wiosce, gdzie było kilka nędznych chałup. O ukryciu w niej 12 dział, 36 jaszczy, wozów oraz setek koni nie 
mogło   być   mowy.   Najbliższy  las   znajdował   się   po   wschodniej   stronie   toru   kolejowego   biegnącego   do 
Działoszyna,   w   odległości   kilku   kilometrów.   Kłusem   ruszyliśmy   w   jego   kierunku.   Po   kilku   minutach 
zagłębiliśmy się   we  wnętrzu  lasu,   zostawiając  na   skraju  łącznika,   mającego   wskazać   drogę   zwiadowcy 
jadącemu do nas z rozkazami od dowódcy baterii.

Gdy wjeżdżaliśmy do lasu, na bardzo dużej wysokości, przemknął po niebie połyskujący w słońcu 

samolot.

Zapach drzew, wilgoć i spokój dawały wszystkim upragniony odpoczynek, odprężenie nerwowe. Cisza, 

głęboka   cisza,   która   poprzedza   zawsze   jakieś   wielkie   wydarzenie,   od   czasu   do   czasu   przerywana   była 
nagłym krzykiem ptaków, w którym wyczuwało się, a może tak nam się wydawało, nutę niepokoju.

Zatrzymałem baterię na leśnym dukcie i podałem komendę:
— Z koni! Popuścić popręgi.
Ludzie byli zmęczeni, ale na pełny odpoczynek nie mogłem zezwolić. Lada moment mógł przybyć 

zwiadowca od dowódcy baterii. Szef baterii i podoficer zaprzęgowy rzucali krótkie rozkazy:

— Nie odchodzić daleko w las! Nie palić ognia!
— Podrzucić koniom siana!
Byłem wraz z dowódcami plutonów i podoficerami funkcyjnymi odpowiedzialny za to, co się dzieje u 

nas   na   stanowisku   wyczekiwania,   ponieważ   dowódca   baterii   znajdował   się   w   przodzie   –   wybierał 
stanowisko ogniowe i punkt obserwacyjny. Kanonierzy, korzystając z wolnej chwili, raczyli się kawałkami 
wczorajszego chleba, zwanego popularnie komiśniakiem.

Na sąsiedniej przesiece zatrzymała się 1 bateria pod dowództwem oficera ogniowego podporucznika 

Witolda  Gedroycia  z  dowódcami   plutonów:  podporucznikiem  Konstantym Campioni i  podporucznikiem 
Stanisławem   Pollerem.   Nieco   dalej   2   bateria   z   oficerem   ogniowym   podporucznikiem   Stefanem 
Radzikowskim i dowódcami plutonów: podporucznikiem Kamilem Pourbaix i podporucznikiem Orłowskim.

Dzień był  upalny.  Unoszący się z drogi kurz osiadł  grubą warstwą na ludziach i koniach.  Gniade, 

kasztany  i   kare   pod  warstwą   kurzu   stawały  się   bułane.   Obsługa   i   jezdni   wyglądali   jak   Mulaci,   twarze 
przybrały kolor popielaty, przecinany jedynie strużkami potu wyciekającego spod hełmów. Minęła godzina. 
Nagle   od   strony   przejazdu   pod   torem   kolejowym   usłyszano   tętent   galopujących   koni.   To   przygnali 
zwiadowcy przysłani od dowódców baterii do oficerów ogniowych z rozkazem zajęcia stanowisk.

— Mam zaprowadzić baterię na stanowisko! — zameldował kanonier ze zwiadu naszej baterii.
— Do koni! — rozkazałem — Podciągnąć popręgi!
Kanonierzy i podoficerowie sprawnie wykonali komendę. Chwilę odczekałem, po czym podałem:
— Przygotowanie do boju!
Kanonierzy obsługi rzucili się do dział. Zniknęły z luf i z zamków kaptury, ze skórzanych futerałów 

wyciągnęli przyrządy celownicze. Bateria była gotowa do boju.

— Do wsiadania! Na koń! — rozkazałem.
Bardzo sprawnie i szybko kanonierzy znaleźli się w siodłach. Ruszyliśmy na razie stępa. Po wyjeździe z 

przesieki dałem znak przejścia w kłus. Jeszcze kilometr jazdy leśnym traktem, potem minęliśmy przepust 
pod torem kolejowym i wjechaliśmy na dużą polanę Mokra. Teren lekko wznosił się aż do drogi łączącej 
Kłobuck z Działoszynem przez Zawady. Z lewej strony widać było wioskę Mokra III, na wprost znajdowała 
się Mokra II i w prawo, w dole, w odległości około dwóch kilometrów, w dolinie, leżała Mokra I. Tę ostatnią 
widzieliśmy   wyraźnie   na   tle   lasu.   Na   polanie   rosły   kępy   krzaków   i   rzadko   stojące   wysokie   drzewa. 
Zabudowania kryły się w sadach okolonych płotami. Częściowe zadrzewienie terenu dawało możliwość 
ukrycia się. Skręciliśmy w lewo. Tam, w rejonie leśniczówki, znajdowało się stanowisko ogniowe naszej 
baterii.

Gdy byłem młodym kadetem, marzyłem o służbie w konnej artylerii. W wyobraźni przywoływałem w 

pamięci   postać   generała   Bema.  Galopem  zajeżdżałem  na   stanwisko   ogniowe,   by  pod   nieprzyjacielskim 
ogniem   odprzodkować   armaty   i   plunąć   kartaczami   na   wroga.   Rzeczywistość   okazała   się   zgoła   inna, 
nieromantyczna.

Na razie galopowaliśmy i nikt do nas nie strzelał. Zatrzymałem baterię przed leśniczówką.
—  Tu   jest   stanowisko   ogniowe  —  zameldował   zwiadowca.  —  Kierunek   dozoru:   Brzezinki  — 

rozwidlenie dróg.

background image

Wyciągnąłem mapę i porównałem ją z terenem. Po chwili byłem zorientowany.
— Gdzie znajduje się rejon punktów obserwacyjnych? — zapytałem zwiadowcy.
— Wieś Dąbrówka — odpowiedział.
— Dobrze. Możecie wracać na punkt obserwacyjny i zameldować, że bateria znajduje się na stanowisku 

ogniowym.

Zwiadowca spiął konia ostrogami i ruszył w kierunku wsi Mokra III. Dałem rozkaz do odprzodkowania. 

Plutonowy Pędziszewski zabrał przodki i odprowadził je za tor kolejowy. Będą tam stały do momentu, gdy 
trzeba będzie zmienić stanowisko ogniowe. We wsi Mokra II ustawiała swe działa w sadzie gospodarza 
Kocemby 1 bateria. Bardzo blisko nas, we wsi Mokra III,   w obejściu gospodarza Sekuły, ustawiła się 2 
bateria.

Przystąpiłem do wykonywania regulaminowych czynności przy zajmowaniu stanowiska ogniowego. 

Czasu   było   sporo,   nikt   nas   nie   poganiał   i   nie   strzelał.   Zresztą   robiło   się   te   rzeczy   automatycznie. 
Wielokrotnie   przerabialiśmy   je   na   poligonie   lub   na   placu   ćwiczeń   w   garnizonie.   Wraz   z   dowódcami 
plutonów   i   działonowymi   wybierałem   stanowiska   dla   każdego   działa.   W   baterii   było   ich   cztery. 
Wyprodukowane zostały w Petersburgu w Zakładach Putiłowskich pod nazwą armata wz. 02 na początku 
naszego stulecia. Stanowiły podstawę uzbrojenia rosyjskiej artylerii lekkiej. Część z nich po przeróżnych 
wojennych   perypetiach   znalazła   się   w   arsenale   odrodzonego   państwa   polskiego.   Polska   artyleria 
przestawiała się wówczas na sprzęt francuski, w artylerii lekkiej znalazły się armaty wz. 97 o kalibrze 75 
mm. Tymczasem armata 02 miała kaliber 3 cale. Ze względu na brak amunicji tego kalibru, trzycalówki 
przez   kilka   lat   stały   nie   wykorzystane   w   zbrojowniach.   W   roku   1926   metodą   tzw.   Koszulkowania 
przekalibrowano je na 75 mm i nazwano „armata wz. 02/26”. Uzbrojono w nie baterie konne i plutony 
artylerii   piechoty.   Lubiliśmy   je   –   były   szybkostrzelne,   nie   miały   dużego   rozrzutu,   proste   w   obsłudze, 
świetnie nadawały siędo szybkiej jazdy w terenie. Żartobliwie nazywaliśmy je „prawosławnymi”. A poza 
tym, moim zdaniem, miały ładniejszą sylwetkę od francuskich siedemdziesiątekpiątek.

Armaty należało ustawiać w odstępach dwudziestometrowych tak, aby osie luf były równoległe. W 

języku artyleryjskim nazywało się to snopem, a oś lufy pierwszego działa (prawego) musiała przechodzić 
przez dozór, którym w tym wypadku było podane przez zwiadowcę skrzyżowanie dróg we wsi Brzezinki. 
Wykonanie tych czynności umożliwiało prowadzenie pośredniego ognia, należało to do mnie jako oficera 
ogniowego.   Robiło   się   to   za   pomocą   mapy,   kątomierza   bateryjnego   i   przyrządów   celowniczych.   Po 
wyznaczeniu   stanowiska   dla   dział   obsługa   zabrała   się   do   wykonania   działobitni.   Tak   się   nazywały 
wyrównane miejsca  dla armat i  jaszczy.  Potem wtaczano  na  nie  sprzęt  maskując  gałęziami, kawałkami 
płotów lub siatkami maskowniczymi. W tym czasie dróżyna OPL przygotowywała stanowiska dla drugiego 
naszego środka ogniowego – gniazd karabinów maszynowych typu  Hotchkiss  o kalibrze 8 mm. Do nich 
jakoś nie mieliśmy zaufania. Strzelały wolno i zacinały się. Ich zadaniem poza OPL była bezpośrednia 
obrona stanowisk baterii. Spodziewaliśmy się, że skuteczną obronę przeciwlotniczą  zapewni nam nasze 
lotnictwo   myśliwskie.  Hotchkissy  ustawiało   się   na   podstawach,   wokół   których   obsługa   kopała   rów   w 
kształcie koła głębokości około pół metra. Pozwalało to na strzelanie do celów powietrznych i naziemnych. 
Ledwo obsługa zamaskowała stanowiska, z punktu obserwacyjnego nadciągnęli telefoniści.

Linie telefoniczne były wówczas w armii polskiej podstawowym środkiem łączności na polu walki. W 

baterii   najważniejsza   była   tzw.   linia   ogniowa   łącząca   stanowiska   ogniowe   z   punktem   obserwacyjnym. 
Bateria   mogła   strzelać   tylko   wtedy,   gdy   linia   telefoniczna   sprawnie   działała.   Uszkodzenie   jej   lub 
wyeliminowanie   uniemożliwiało   prowadzenie   pośredniego   ognia.   Bezpośrednią   linię   ogniową   między 
stanowiskami baterii a punktem obserwacyjnym budowali telefoniści bateryjni. Natomiast linię do centrali 
telefonicznej   wykonywali   telefoniści   z   plutonu   dywizjonowego.   Zapewniała   ona   połączenie   z   dowódcą 
dywizjonu i pozostałymi bateriami. Jeszcze raz sprawdziłem stan gotowości baterii, po czym połączyłem się 
z naszym dowódcą.

— Tu porucznik Pokorny. Bateria gotowa.
— Dziękuję. Proszę wziąć mapę, objaśnię położenie na przedpolu.
— Tak jest! Słucham.
—  Nasz dywizjon otrzymał jako główne zadanie wsparcie ogniowe dwudziestego pierwszego pułku 

ułanów, zajmującego pozycje obronne po zachodniej stronie lasu Grodzisko i wejścia na polanę wsi Mokra 
jeden, dwa, trzy, oraz czwartego batalionu osiemdziesiątego czwartego pułku strzelców poleskich, który ma 
zająć pozycje w lewo od dwudziestego pierwszego pułku ułanów do miejscowości Brody-Malina.

Trzy   baterie   na   mniej   więcej   dwa   bataliony   (pułk   kawalerii   po   spieszeniu   przedstawiał   wartość 

batalionu piechoty) to nie jest mało — pomyślałem. Ale co z resztą brygady?

Dowódca baterii odgadł moją myśl, bo ciągnął dalej:
—  Dziewiętnasty   pułk   ułanów   organizuje   obronę   na   prawym   skrzydle   brygady   w   rejonie 

background image

Kamieńszczyzna-Leszczyny. Drugą pozycję obronną tworzy pułk strzelców konnych, dwunasty pułk ułanów 
i   jedenasty   batalion   strzelców.   Należy   się   liczyć   z   pojawieniem   się   niemieckiej   broni   pancernej   ze 
wszystkich stron, ale najbardziej prawdopodobny jest kierunek wyprowadzający na polanę Mokra. Zdaje 
sobie pan sprawę, czym to grozi?

— Orientuję się doskonale. Bezpośrednią waklą z czołgami.
Ostatnia rozmowa z dowódcą baterii dała mi dużo do myślenia.
Jeżeli niemieckie czołgi przełamią pozycje obronne 21 pułku ułanów, to wyjdą na nas. Staniemy oko w 

oko z pancernymi wozami. Nie możemy się wycofać, choćby mieli nas wybić do ostatniego kanoniera i 
rozjechać   gąsienicami!   Musimy   być   goodni   patrona   naszego   dywizjonu   generała   Józefa   Sowińskiego, 
bohaterskiego obrońcy kościółka na Woli we wrześniu 1831 roku, symbolu woli walki do ostatniej kropli 
krwi.

Zapadał zmrok. Na stanowiskaprzyjechał szef baterii z kuchnia polową. Wśród głodnych kanonierów 

zapanowała radość.

— Chłopaki! — wołali jeden przez drugiego — przeciwlotnicza przyjechała!
Tak   żartobliwie   nazywano   polowe   kuchnie   ze   sterczącymi   dymiącymi   kominami.   Każdy   łapał 

pośpiesznie swą menażkę i ustawiał się w kolejce, bo kiszki grały marsza. Z szefem przyjechali: podoficer 
gospodarczy kapral Trachtenberg i znakomity kucharz Michał Jęczmionka. Wśród oczekujących na posiłek 
zauważyłem Jasia Wujca, Franka Dziubę, celowniczego Jana Rzeszułkę, Józefa Wróbla, Władka Repcia, 
Henryka Brzozowskiego, Jasia Mostowskiego i innych. W kolejce stanęła również reszta obsługi dział i 
karabinów maszynowych.

Szef regulował porządek, gospodarczy wydawał chleb na dzień następny, a kucharz nalewał chłopcom 

do menażek duże porcje zupy na mięsie. Od czasu do czasu słyszało się: „Michał, nabieraj od spodu, gęstą, 
nie   dawaj   tyle   wody”.   Z   pełną   menażką   każdy   siadał,   gdzie   mógł,   ale   niedaleko   od   kuchni.   Apetyt 
wszystkim dopisywał, było wielu chętnych na repetę. Kocioł był duży i pełny, starczyło dla wszystkich. 
Przyniesiono również zupę dla oficerów baterii. Nie zapomniano także o obsadzie punktów obserwacyjnych. 
Wysłano im posiłek w specjalnych termosach przystosowanych do noszenia strawy w terenie, w warunkach 
polowych, aby była ciepła.

Jedzenie rozleniwiło trochę chłopaków — przysiadywali, zbierali się w grupki. Gwarzyli, wspominali 

swoje domy, rodziców, znajomych, krewnych. Wszyscy, choć w różny sposób, starali się ukryć niepokój, 
jedni dowcipami, inni rozmowami. Niektórym nie udało się jednak zamaskować zasępienia.

Tematem głównym była wojna  —  kiedy się zacznie, jaka będzie i jak długo może trwać. Że będzie, 

wątpliwości nie miał nikt.

Na stanowisko, gdzie ustawiono działą, przychodzili gospodarze ze wsi. Z niepokojem pytali:
— Panie poruczniku, czytaliśmy plakaty o mobilizacji. To już wojna? Co robić?
— Co ja mogę wam powiedzieć? — odpowiadałem zasępiony. — Znam tylko swoje obowiązki. Jak się 

pokaże nieprzyjaciel, mam strzelać do niego i bronić każdego kawałka ziemi!

— Ale my, co my mamy robić? Uciekać czy zostać w domu? Zaprzęgać konie i z rodzinami uchodzić 

na wschód do sąsiednich wiosek?

—  Moi   drodzy,   co   ja   wam   mogę   poradzić?   W   tym   wypadku   każdy   musi   decydować   sam  — 

odpowiedziałem.

Starsi, któzy pamiętali pierwszą wojnę, radzili, by nie ruszać się z miejsca. „Nie ma sensu uchodzić, 

kilka dni i front się przewali, a jak pójdziesz z domu, to możesz po powrocie nic nie zastać” — mówili.

Wielu zabierało jednak swój dobytek i wyjeżdżało na wschód. Ciągle rozlegał się turkot wozów na 

drodze. Co odważniejsi zostali namiejscu i przenosili najpotrzebniejsze rzeczy do loszków-piwnic pokrytych 
ziemią. Zabezpieczali się, kopiąc rowy i wnęki dalej od domów.

Liczyli na to, że wojenna nawałnica przewali się w ciągu kilku dni. Czy tak, czy inaczej groźna sytuacja 

nie może trwać długo. Lepiej być u siebie. Czy dom zostanie, czy też będzie spalony, to zawsze jest się na 
swoim i będzie można coś uratować – rozumowali. Trudno było się dziwić tym ludziom. Przecież to, co 
mieli, zdobyli w ciągu długich lat ciężkiej, pełnej wyrzeczeń, pracy.

Późnym wieczorem leśniczy z rodziną opuścili leśniczówkę, a na jej terenie pozostało jedynie wojsko. 

Za nim ruszyło również wielu gospodarzy z sąsiedztwa. Biedniejsi ładowali  swój dobytek  —  pierzyny, 
ubrania i żywność, na małe wózki i popychając je maszerowali na wschód, za tor kolejowy. Szli na Miedzno 
i Ostrowy. Rozlegał się płacz małych dzieci, pomieszany z porykiwaniem prowadzonych krów i rżeniem 
niespokojnych koni.

Kanonierzy   szykowali   się   do   snu,   gdzie   kto   mógł,   jedni   w   dołkach,   okopach,   inni   w   pobliskich 

zabudowaniach na sianie lub snopkach w stodole — zawsze to cieplej, bo pod dachem, a poza tym ściany 
chroniły przed wiatrem. Z nastaniem nocy życie na polanie jakby zamarło. Czuwali jedyi obserwatorzy, 

background image

czujki wysunięte do przodu i wartownicy przy działach. Zapadła noc — ciemna. Nic się nie działo, ale było 
jakoś ciężko. Każdy kładąc się zadawał sobie jedno pytanie: co przyniesie dzień jutrzejszy — słońce i spokój 
czy   też   śmierć   lub   kalectwo?   Na   linii   obrony   słychać   było   przyciszone   nawoływania,   to   głosy 
sprawdzających posterunki. Wokół dział chodził wartownik, patrzył i nasłuchiwał, czy ktoś nie zbliża się do 
stanowiska.   Dyżurni,   telefoniści   leżeli   obok   aparatów   telefonicznych   i   od   czasu   do   czasu   sprawdzali 
działanie   linii.   „Tu   Barbara   dwa,   kontrola   linii.   Tu   Barbara   jeden   —   po   drugiej   stronie   odpowiadał 
telefonista — koniec”.

Taka czujność byłą konieczna, należało przecież liczyć z działalnością dywersantów.
Zmęczony   całodziennym   i   całonocnym   wysiłkiem   ułożyłem   się   do   snu.   Kazałem   się   natychmiast 

obudzić, gdyby wezwano mnie pilnie do telefonu.

Wołyńska Brygada Kawalerii zajmuje pozycję opóźniającą

21 Pułk Ułanów Nadwiślańskich, wzmocniony szwadronem z 12 pułku ułanów; nakazany rozkazem 

przez dowódcę brygady rejon na zachodnim skraju lasu i przerwę leśną na zachód od wsi Mokra II i Mokra 
III osiągnął 31 sierpnia. Na zachód, w odległości niespełna 16 km, przebiegała polsko-niemiecka granica 
ustalona jeszcze na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku.

Dowódca armii „Łódź” wiedział o gromadzących się nad granicą dużych siłach niemieckich, w tym 

silnej   broni   pancernej.   W   tej   sytuacji   nakazał   po   osiągnięciu   podanych   rozkazem   rejonów   prowadzić 
rozpoznanie w swych pasach działania do granicy państwa. W terenie tym nie było żadnych umocnień, a 
miał stanowić pierwszą pozycję opóźniającą. Tu brygada miała powstrzymać pierwszy impet nieprzyjaciela, 
a pod naporem przeważających jego sił wycofać się na kolejną pozycję. Ułani po spieszeniu się i odesłaniu 
koni   pod   opieką   koniowodnych   przystąpili   do   okopywania   się,   budowy   stanowią   dla   działek 
przeciwpancernych i cekaemów. Czekał ich bój pieszy. Narzucały to prawa tej wojny.  Każdy z ułanów 
marzył o boju konnym. Nic więc dziwnego, że podporucznikowi Józefowi Berezowskiemu z 1 szwadronu 
zaświeciły się z radości oczy, gdy dowiedział się od swego dowódcy, rotmistrza Białkowskiego, że ma pójść 
na podjazd. Działania podjazdami, czyli małymi oddziałami, były stosowane od wieków w polskiej konnicy. 
Polegały   na   nękaniu   nieprzyjaciela   niespodziewanymi,   zaskakującymi   wypadami   i   prowadzeniu 
rozpoznania.

— Weźmiesz swój pluton wzmocniony cekaemem na taczance — objaśnił rotmistrz — i po zmierzchu 

pomaszerujesz przez Wilkowiecko—Opatów do granicy pod Krzepicami. W Krzepicach nawiążesz łączność 
z   dowódcą   kompanii   z   baonu   Obrony   Narodowej   „Kłobuck”   i   z   komendantem   Straży   Granicznej. 
Podejdziecie jak najbliżej granicy, żeby się zorientować, co robią szkopy. W razie przekroczenia granicy 
przez Niemców, opóźniając ich marsz, wycofajcie się tą samą drogą. Nie oszczędzaj amunicji. Masz dobre 
konie, dobrych ułanów i dobrą obsługę cekaemów.

— Tak jest, panie rotmistrzu — odpowiedział podporucznik Berezowski.
Podporucznik Ostrowski z tego samego szwadronu dwoma plutonami wspartymi cekaemem na taczance 

miał w nocy obsadzić wzgórze 258 na południe od Rębielic Królewskich, osłaniając północne skrzydło 
pułku.

— W razie silnego nacisku nieprzyjaciela wycofaj się w rejon wzgórza dwieście dwadzieścia dziewięć 

— objaśniał podporucznika Ostrowskiego rotmistrz Edward Białkowski.

Trzeci   szwadron   rotmistrza   Bolesława   Deszerta   wzmocniony   dwoma   cekaemami   i   działkiem 

przeciwpancernym otrzymał rozkaz obsadzenia panującego nad terenem wzgórza 263 na zachód od lasów 
„Grodzisko”.   W   razie   silnego   naporu   nieprzyjaciela   miał   wycofać   się   na   lizjerę   tego   lasu   przedłużając 
pozycję obronną pułku. Pozycję tę tworzył 2 szwadron pułku i reszta szwadronu cekaemów.

19 Pułk Ułanów Wołyńskich im. generała E. Różyckiego w nakazanym rejonie Kamieńszczyzna—

Leszczyny  znalazł  się  nieco  później,  miał   bowiem  do  pokonania  liczne  leśne  bezdroża.  Jego  dowódca, 
podpułkownik dyplomowany Józef Pętkowski, dostał rozkaz osłony prawego skrzydła brygady wzdłuż rzeki 
Liswarty na odcinku Danków—Zawady. Rzeką płynącą w szerokiej bagnistej dolinie biegła granica pasa 
działania   brygady   i   prawego   sąsiada  —  30   dywizji   piechoty,   z   którą   pułk   miał   nawiązać   łączność. 
Podpułkownik Pętkowski postanowił:

Trzeci   szwadron   porucznika   Stanisława   Góreckiego,   wzmocniony   dwoma   cekaemami   i   działkiem 

przeciwpancernym, trzymać w odwodzie w miejscowości Zawady;

Pierwszy   szwadron   rotmistrza   Antoniego   Skiby,   wzmocniony   dwoma   cekaemami   i   działkiem 

przeciwpancernym, miał bronić folwarku na północ od mostu w miejscowości Zawady;

Czwarty   szwadron   porucznika   Wojciecha   Gumińskiego   z   czterema   cekaemami   i   działkiem 

background image

przeciwpancernym wyznaczono do obrony północnej części lasu „Grodzisko” w rejonie wzgórza 216 (rejon 
miejscowości Kamieńszczyzna);

Zaciągnąć placówkę w miejscowości Danków.
Drugi   szwadron   rotmistrza   Jerzego   Wiszniowskiego   wzmocniony  czterema  cekaemami   i   działkiem 

przeciwpancernym bronił rejonu miejscowości Leszczyny.

Drugi pułk strzelców konnych miał się zgrupować na lewym skrzydle brygady, nawiązać łączność z 7 

DP w rejonie Kłobucka i stanowić odwód brygady wraz z 12 pułkiem ułanów, 11 batalionem strzelców i 21 
dywizjonem pancernym.

Zadaniem 4 batalionu 84 pułku strzelców poleskich było przedłużenie na południe pozycji obronnej 21 

pułku ułanów.

Noc z 31 sierpnia na 1 września

Zapadał   zmrok   ostatniego   sierpniowego   dnia.   W   kierunku   Krzepic   wyruszył   pluton   podporucznika 

Berezowskiego. Posuwał się marszem ubezpieczonym — na czele dwaj zwiadowcy, za nimi, w odstępie 
około   stu   metrów,   reszta   plutonu.   Krótką   kolumienkę   zamykała   taczanka,   czyli   trzykonny   pojazd 
przewożący ciężki karabin maszynowy z obsługą. Z jadącej nawet galopem taczanki można było prowadzić 
ogień.   Marsz   ubezpieczony  podyktowała   sytuacja.   Niemcy   nieustannie   prowokowali   incydenty.   Grupki 
dywersantów przedzierały się przez granicę i podpalały niemieckie zagrody. W ten między innymi sposób 
pozorowano   terror   rzekomo  stosowany  przez   Polaków   w  stosunku   do  niemieckiej   ludności.   Możliwość 
spotkania dywersantów była zupełnie realna.

Kłusem   zbliżali   się   do   Wilkowiecka.   Pomimo   późnej   pory   przed   kościołem   stało   sporo   ludzi. 

Rozmawiali, dyskutowali, przekazywali sobie różne, często sprzeczne i nieprawdziwe, informacje. Kilku 
nich wybiegło na drogę, by zatrzymać kawalerzystów. Zadawali pytania, szukając potwierdzenia tego, co 
usłyszeli. Ale jaką można było dać im odpowiedź?

Po minięciu tej miejscowości pojechali    dalej polną drogą w stronę Opatowa, dużej wsi, w której 

mieściła się gmina. Od krzyżówki do Krzepic prowadziła prosta jak strzelił wyboista, rozjeżdżona droga. 
Konie szły wyciągniętym kłusem. Taczanka podskakiwała na nierównościach. Mijali liczne wozy jadące na 
wschód.  Ktoś dodając sobie otuchy krzyknął:

— Niech żyje polska kawaleria!
Minęła   północ.   Był   już   1  września   1939  roku.   Podjazd   wjechał   do  Krzepic,   małego   powiatowego 

miasteczka. Podkute końskie kopyta głośno stukały o jezdnię ulicy wybrukowanej kocimi łbami. Miasto 
było uśpione i zaciemnione. Ułani dojechali do rozwidlenia dróg. „Do granicy państwa” — wskazywał 
drogowskaz.

Posuwając   się   w   tym   kierunku   przejechali   tor   kolejowy   obok   sporej   stacji.   Kilkaset   metrów   za 

przejazdem kończyła się szosa, dalej prowadził wiejski trakt. Podjazd w nocnych ciemnościach wjechał 
pomiędzy chłopskie obejścia. Upłynęło kilka minut. Do podporucznika Berezowskiego zbliżył się jeden ze 
zwiadowców.

— Panie poruczniku — zameldował — na skraju wsi stoi wojsko.
Okazało się, że jest to placówka z kompanii ON porucznika Pawelskiego. Słabo okopani strzelcy ON z 

dwoma cekaemami zajmowali pozycję u wylotu wsi. Dowódca kompanii był na miejscu.

— Podporucznik Berezowski z dwudziestego pierwszego pułku ułanów — przedstawił się dowódca 

podjazdu.

Porucznik Pawelski zdziwił się, gdy zobaczył ułanów. Batalion „Kłobuck”, z którego była kompania, 

podlegał dowódcy 7 DP. Nie dotarły do niego do tej pory żadne informacje, dlatego nie znał położenia 
siąsiadów.

—  Co   będzie   pan   robił   na   wypadek   przejścia   Niemców   przez   granicę?   —  zapytał   Berezowskiego 

wprost.

— Otrzymałem rozkaz opóźniania ich na osi Krzepice—Opatów—Wilkowiecko—polana Mokra, gdzie 

się znajdują pozycje obronne naszej brygady kawalerii.

— O!? — znów zdziwił się Pawelski. — To za nami stoi cała brygada? Ta wiadomość bardzo podniesie 

na duchu moich strzelców, gdy dowiedzą się, że nie jesteśmy samotni. Pewnie pana interesuje, jak się 
zachowują Niemcy?

— Po to się tu znalazłem. Mam prowadzić rozpoznanie do granicy państwa.
—   Właśnie   jesteśmy  prawie   nad   samą  granicą.   Gdyby  była   jaśniejsza   noc,   zobaczyłby  pan   naszą 

strażnicę. Od niej biegnie granica polami przed naszą placówką. Dochodzi do Listwarty, rzeczki, którą tu 

background image

przeskoczy nawet dziecko. Odcinek ten dozoruję patrolami i to tylko w nocy, bo szkopy z drugiej strony, z 
krzaków, strzelają do moich chłopaków. Do naszej granicy możemy dojść piechotą, lepiej nie zbliżać się tam 
na koniu — ostrzegł porucznik.

Podporucznik Berezowski rozkazał sekcyjnym zająć się końmi i ułanami. Koniom popuszczono tylko 

popręgi, bo podjazd musiał być w gotowości marszowej.

Trakt kończył się tuż za skrajem wsi. Dalej rozciągały się mało przejezdne pola.
— Do strażnicy Straży Granicznej — ciągnął dalej Pawelski — jest stąd niecały kilometr. Wczoraj, by 

nie zadrażniać napiętej sytuacji, strażnicy przenieśli się do starej opuszczonej szopy w odległości dwustu 
metrów od granicy.

W szopie oprócz strażników spotkali komendanta odcinka Straży Granicznej.
—   Pan   porucznik   Berezowski   —   przedstawił   Pawelski   —   dowódca   podjazdu   z   dwudziestego 

pierwszego pułku ułanów. Przybył tu z zadaniem rozpoznania, chce wiedzieć, co u Niemców.

Noc była ciepła, głucha. W niewielkiej odległości majaczyły białe mury niewielkiej strażnicy.
— Niech pan porucznik słucha.
Po chwili z nocnej ciszy wyłowił Berezowski odgłosy ludzkiej mowy. To nawoływali się niemieccy 

żołnierze. „Hans, Willi, Anton” — padały pojedyncze słowa, a także całe zdania w obcej mowie.

— Słyszy pan, poruczniku? Za naszą strażnicą stoi niemiecka, a za nią kępy lasów. Zawsze tu panowała 

cisza, najwyżej ujadały psy. Wczoraj niemiecką strażnicę obsadził Wehrmacht. Zaczęły się prowokacje. Z 
polecenia Inspektoratu Straży Granicznej przenieśliśmy się tutaj. Niemcy nie zajęli jednak naszej Strażnicy, 
bo musieliby przekroczyć granicę.

— Ale niedługo i to nastąpi — wtrącił Pawelski — po cóż gromadziliby tyle wojska?
— Jak oceniacie, panowie, niemieckie siły. Ile ich tam może być? — zapytał Berezowski.
— Z meldunków, które otrzymujemy, wynika, że wszystkie nadgraniczne wsie są pełne wojska. Jest to 

przeważnie zmotoryzowana piechota i oddziały czołgów.

Z niemieckiej strony cały czas dochodziły głośne nawoływania. Podporucznik Berezowski po naradzie 

z porucznikiem Pawelskim i przestudiowaniu mapy zdecydował się zająć z podjazdem placówkę w rejonie 
wzgórza 225 na północ od Starokrzepic. W wypadku przekroczenia granicy przez wroga mieli się wycofać 
na Krzepice, opóźniając marsz nieprzyjaciela.

Na   wzgórzu   podporucznik   Berezowski   ustawił   cekaem   z   jedną   sekcją   ułanów.   Resztę   plutonu   z 

koniowodnymi   umieścił   w   małym   lasku.   Przemęczeni   ułani   owinąwszy  się   kocami   zasnęli   na   skąpym 
poszyciu. Berezowski czuwał na taczance, co jaki czas zapadając w drzemkę.

W godzinę po wyruszeniu podjazdu podporucznika Berezowskiego ruszył w kierunku Danków pluton 

ułanów z 4 szwadronu porucznika Gumińskiego (19 pułk ułanów). Został on wzmocniony cekaemem na 
taczance,  a także  w ostatniej  chwili  drużyną  kolarzy i trzema tankietkami  z 21 dywizjonu  pancernego. 
Możliwe, że z tej racji nazwanego oddziałem wydzielonym. Z miejscowości Leszczyny ruszył polną drogą 
na   Rębielice   Królewskie,   długą   wieś   ciągnącą   się   wzdłuż   strumienia   wpadającego   do   Liswarty.  TKS-y 
podskakując na nierównościach wiejskiego traktu hałasują silnikami. Po ominięciu Rębielic, obudzonych 
przez tankietki, polną drogą zbliżył się do Dankowa. Tu się zatrzymał na skrzyżowaniu szosy z Krzepic do 
miejscowości Lipie. Do granicy stąd było dość daleko.

Jeżeli Niemcy przekroczą granicę w  rejonie Krzepic, to mogą szosą pójść na Danków — zastanawia się 

dowódca wydzielonego oddziału 19 pułki ułanów.

Postanawia obsadzić wzgórze 206 i 211, po czym chce nawiązać łączność z 83 pułkiem piechoty. Chęć 

udania się do wsi Lipie wyraża dowódca tankietek. Dowódca oddziału wydzielonego 19 pułku ułanów jest 
nastawiony do tego pomysłu negatywnie.

— Czy pan porucznik w tym pudełku słyszy, co się dzieje na zewnątrz?
— Właściwie to nie — odpowiada pancerniak.
— Tak też myślałem. A co będzie, gdy piechurzy pomyślą, że to jadą Niemcy? Nie usłyszy pan ich 

wołania i trzepną w maszynę jak nic. Niech pan lepiej zajmie stanowisko okrakiem na szosie do Krzepic, a ja 
udam się tam konno.

Z grupą kilku ułanów przejechali groblę, most na Liswarcie i znaleźli się na skraju wsi Lipie. Tam 

spotkali piechurów  z 83 pułku  piechoty.  Ułani  zostali przyjęci bardzo  serdecznie.  W  czasie  pokoju  nie 
zawsze   tak   bywało,   antagonizmy   jednak   w   tej   niecodziennej   sytuacji   zeszły,   co   jest   zresztą   zupełnie 
zrozumiałe, na plan dalszy, stały się zupełnie nieważne.

Dowódca oddziału wydzielonego 19 pułku ułanów uzgodnił z dowódcą placówki 83 pułku piechoty 

współdziałanie   w   przypadku   przekroczenia   przez   Niemców   granicy   i   ich   marszu   w   głąb   polskiego 
terytorium.

background image

Pierwsze strzały

Gdy   podporucznik   Berezowski   obudził   się,   dochodziła   godzina   druga.   Było   chłodno.   Nad   polami 

unosiły się opary. Z lasu, spoza granicy, dobiegał dziwne odgłosy, przypominające szum górskieg potoku czy 
też dalekiej burzy. Podporucznik obudził ułanów i zarządził pogotowie.

— Czekajcie tu na mnie, idę do strażnicy.
Tam zastał porucznika Pawelskiego.
— Słyszy pan? Co to może być?
— Wróg grzeje silniki czołgów, samochodów, motocykli.
— Ile ich może być?
Odnosiło się wrażenie, że Niemcy zbliżają się do granicy. Podporucznik Berezowski wrócił na wzgórze. 

Nikt tu już nie spał. Ułani otrząsnęli się ze snu i czekali na to, co nastąpi. Dowódca podjazdu zdecydował się 
wysłać meldunek do rotmistrza Białkowskiego.

— Jedź tą samą drogą, którą tu przybyliśmy, i zamelduj dowódcy szwadronu o tych odgłosach które 

docierają do nas zza granicy. Zrozumiałeś? Na koń i galopem — wydał rozkaz łącznikowi.

W  dalszym ciągu  czekali  w napięciu, wpatrując się w nocne ciemności. Zaczynało  szarzeć.  Coraz 

wyraźniej rysowały się terenowe kontury — budynek strażnicy, wiejskie obejścia, kępy zielonych lasów. 
Minęła godzina czwarta, czwarta trzydzieści... Słońce wyszło zza horyzontu. Gdzieś po niemieckiej stronie 
rozległ się strzał — krótki, typowy strzał artyleryjski. W odstępach co kilka sekund drugi, trzeci i czwarty. A 
więc strzelała bateria. Ale gdzie? Nad wzgórzem z charakterystycznym poświstem przeleciały artyleryjskie 
pociski. Berezowski  obejrzał się. W Krzepicach  ukazały się cztery wybuchy,  a w kilka  sekund później 
rozległy się głosy potężnych detonacji. Seria była celna. Niemieccy artylerzyści z nadgranicznych punktów 
obserwacyjnych zdążyli przeprowadzić dokładne rozpoznanie celów. To, że w mieście nie było wojskowych 
obiektów, nie stanowiło dla nich żadnych moralnych hamulców. Po pierwszej serii poszła druga i trzecia.

Nadwiślańscy ułani nie wiedzieli wtedy, bo nie mogli wiedzieć, że poprzedniego dnia Hitler wydał 

dyrektywę nr 1, która brzmiała: „Dzień natarcia 1 września 1939 roku, godzina natarcia 4.45”.

Przy czwartej serii z kierunku strażnicy dobiegł odgłos ujadającego karabinu maszynowego.
— Panie poruczniku! — wołał ułan z obsługi cekaemu. — Niemcy opanowali strażnicę!
Podporuwiik   Berezowski   przywarł   do   okularu   polowej   lornetki.   Przy   polskim   budynku   stały   dwa 

niemieckie motocykle z przyczepami uzbrojonymi w cekaemy. Strażnicy pod niemieckim ogniem cofali się 
drogą   w   stronę   zachodniego   skraju   Starokrzepic,   gdzie   znajdowała   się   placówka   kompanii   Obrony 
Narodowej. Placówka milczała, motocykle wjechały bowiem w zagłębienie terenu.

— Panie poruczniku, puścimy serię po szkopach — gorączkował się celowniczy.
— Czekaj na mój rozkaz.
Niemcy nic nie wiedzieli o placówce na wzgórzu 225 i pchali się śmiało pod boczny ogień ułanów. W 

rejonie strażnicy ukazały się wozy bojowe z czarnymi krzyżami. Tymczasem patrol motocyklistów wjechał 
na garb terenowy i wpadł pod daleki ogień placówki porucznika Pawelskiego. Od wzgórza 225 dzieliła ich 
odległość około 300 m.

— Celownik trzysta! Ognia seriami! — komenderował podporucznik Berezowski.
Celowniczy starannie przymierzał i  bez śladu podenerwowania zagrał na swej maszynce. Poszła długa 

seria,  a towarzyszył  jej  ogień  karabinów  rozlokowanych  w terenie  ułanów.  Zaskoczenie  Niemców było 
kompletne. Wyskakiwali z motocykli i próbowali szukać w terenie ostrzeliwujących ich Polaków. Ułani 
tylko   na   to   czekali.   Spokojnie   jak   na   strzelnicy   tłukli   do   figurek   w   stalowych   hełmaej   i   skórzanych 
płaszczach. Jednak obecność Polaków na wzgórzu 225 odkryli żołnierze z samochodów ciężarowych. Jeden 
z   nich   wolno   ruszył   w   stronę   wzgórza.   Nie   znając   siły   Polaków,   Niemcy   zachowali   ostrożność   i 
prawdopodobnie  przez  radio wezwali na pomoc artylerię. Kilka pocisków rozerwało się w pobliżu wzgórza. 
Ułani nie mieli tu już nic do roboty.

— Przerwij ogień! — zakomenderował podporucznik Berezowski. — Na koń!
Konie stały na przeciwstoku wzgórza. W mgnieniu oka dosiedli ich.
— Kłusem marsz!
Ruszyli w kierunku Starokrzepic. Niewielki oddział jeźdźców zamykała trzykonna taczanka. Wpadli do 

miasta i dalej pędzili galopem w stronę przejazdu kolejowego. Miasteczko płonęło. Wystraszeni mieszkańcy 
zapełniali ulice. Dzwony kościelne biły na trwogę. Z trudem podporucznik Berezowski przedostał się na 
wschodni skraj Krzepic. Szosa na Opatów była zapchana uciekinierami. Zgodnie z rozkazem podporucznik 
musiał zająć następną pozycję opóźniającą. Idealnie do tego celu nadawało się wzgórze 247 z niewielkim 
laskiem położonym w odległości dwóch kilometrów od miasta.

Przepchał się jakoś, zatrzymał podjazd na wysokości lasku. Konie znalazły się między drzewami, a 

background image

ułani z cekaemem zajęli stanowiska na wzgórzu. Artyleria niemiecka umilkła, ale w Krzepicach toczyła się 
walka. Berezowski przywarł do ziemi, przez lornetkę oglądał przedpole. Za chwilę u wylotu szosy z Krzepic 
na Opatów ukazało się pięć czy sześć wozów. Zatrzymały się między zabudowaniami, a grupki żołnierzy 
wyszły na drogę. Wynikało z tego, że Niemcy opanowali miasteczko. A co się stało z kompanią Obrony 
Narodowej? Czyżby została zniszczona? Penetrując przez lornetkę teren Berezowski zobaczył na drodze z 
Krzepic na Wrotne, Dolisko i Zwierzyniec cofający się oddział piechoty. Otaczały go tumany kurzu. Mogła 
to być jedynie rozbita przez Niemców w walce o Krzepice kompania porucznika Pawelskiego, która starała 
się przedostać do Kłobucka, aby połączyć się ze swoim batalionem oddziału wydzielonego z 7 DP.

Na północny wschód od Krzepic prowadziła szosa przez Danków na Lipie.
Wpatrując się przez okular lornetki Berezowski zobaczył na szosie w małej odległości od przedmieścia 

kilka motocykli. Mogli to być tylko Niemcy. Zachowywali się biernie.

Wnioskując z myszkujących w terenie niemieckich żołnierzy należało sądzić, że szukają pól minowych 

lub jakiejś zasadzki. Krzepice leżały poza zasięgiem naszej artylerii. Nie było też sensu ostrzeliwać ich 
ogniem   cekaemu.   Nic   by  w   ten   sposób   nie   osiągnięto,   a   zdradziłoby  się   miejsce   własnych   stanowisk 
ogniowych.

Berezowski miał już plan dalszego działania. Gdy Niemcy zbliżą się na odległość około 500 metrów, 

ostrzela ich znienacka i odskoczy przez Opatów na skraj Wilkowiecka, gdzie na brzegu wsi zajmie następne 
stanowisko opóźniające.

Wszystko wskazywało, że Niemcy polską granicę przekroczyli na szerokim froncie, bowiem z północy i 

z południa dobiegały odgłosy artyleryjskiego ognia. Górą, na tle wrześniowego nieba, na wysokim pułapie 
ciągnęły niemieckie bombowce, połyskując w jesiennym słońcu.

Samochody ciężarowe osłaniane przez patrole motocyklistów ostrożnie i powoli ruszyły szosą w stronę 

Opatowa. Ułani podjazdu obserwowali każdy ich ruch. Niemcy minęli przepust nad małym strumyczkiem. 
Osiemset,   siedemset   metrów!   Celowniczy   wpatrywał   się   w   podporucznika   Berezowskiego,   oczekując 
rozkazu.

— Ognia!
Znów, jak pod Krzepicami, zajazgotał cekaem i zawtórowały mu kawaleryjskie karabinki ułanów.
Niemcy i teraz dali się zaskoczyć. Motocykle stanęły w płomieniach, a do przodu wysunął się wóz 

bojowy pełen piechurów.

— Na koń! — podał komendę dowódca podjazdu.
Ułani wiedzieli, co mają robić. Przeciwstokiem zbiegli do lasku. Za nimi pocwałowała taczanka. Nie 

minęła minuta, a podjazd pędził polami w stronę Opatowa. Wznosząc tumany kurzu przemknęli przez wieś 
na drogę polną do Wilkowiecka. Jeszcze kilka minut szalonego galopu, przemykają przez głęboki wąwóz i 
zatrzymują się na skraju wsi. Zziajane, zmęczone, oblepione potem i kurzem konie ciężko dyszą. Muszą 
choć chwilę odpocząć.

— Koniowodni, odprowadzić  konie  pomiędzy obejścia! Popuścić popręgi, napoić i podkarmić sianem 

— rozkazał podporucznik Berezowski.

Od pozycji pułku dzieliła ich odległość kilku kilometrów. Tu było już ostatnie stanowisko opóźniające. 

Podporucznik wysłał meldunek do dowódcy szwadronu i zajął pozycję na skraju Wilkowiecka, obserwując 
wylot  do  Opatowa,  skąd  spodziewał  się  ukazania  niemieckich  motocyklistów.  Tak   się  jednak  nie  stało. 
Zobaczył ich dopiero na szosie wiodącej do Kłobucka. Zaskoczyło to ułanów. Z tego kierunku byli bowiem 
odsłonięci. Niemcy otworzyli ogień z cekaemów, do których po chwili dołączyła artyleria, ostrzeliwująca 
Wilkowiecko. Zapaliły się chałupy i stodoły pełne zboża. Odłamki zraniły dwóch kawalerzystów.

— Ułożyć rannych na taczance, a obsługa cekaemu na konie! — rozkazał Berezowski.
Podjazd po wykonaniu zadania wycofał się na stanowisko pułku.
Z północnego zachodu dobiegała strzelanina. To ostrzeliwał się na wzgórzu 263 szwadron rotmistrza 

Deszerta. Natomiast na południe od głównej linii obrony 21 pułku ułanów, wzdłuż lizjery lasu Kłobuck aż po 
miejscowość Brody-Malina, gorączkowo okopywał się dowodzony przez majora Sokola 4 batalion 84 pułku 
strzelców poleskich. Dzielni strzelcy po nocnym forsownym marszu dopiero rano przybyli w nakazany rejon 
i z miejsca przystąpili do budowy umocnień niemalże w styczności z nieprzyjacielem.

W tym samym czasie, gdy podjazd podporucznika Berezowskiego dojeżdżał do stanowiska pułku, na 

szosie Krzepice—Danków pokazały się niemieckie podjazdy pancerne. Na czele posuwali się motocykliści. 
Pierwszy rozpoznał siły niemieckie dowódca tankietek i dowódca cyklistów porucznik Tadeusz Bączkowski 
ze stanowiska przy rozwidleniu dróg. Widać było motocyklistów, węszących w terenie i szukających pól 
minowych.

Parę kilometrów dalej, na tle płonących Krzepic, jechała niemiecka piechota na ciężarówkach i parę 

czołgów. Tankietki i polscy cykliści wykonali już właściwie swe zadanie. Rozpoznali nieprzyjaciela, jego 

background image

kierunek marszu i siłę. Wystarczyło nadać meldunek i wycofać się, TKS-y były przecież lekkimi czołgami 
przeznaczonymi jedynie do rozpoznania. Ale ich dowódca postanowił zmierzyć się z wrogiem. Czołgiści 
ukryci   pomiędzy  zabudowaniami  obserwowali   więc   zbliżających   się   motocyklistów.   Gdy  tamci   zaczęli 
zjeżdżać w dół z niewielkiego pagórka, dowódca dał rozkaz do otwarcia ognia. Odezwały się karabiny 
maszynowe tankietek. Motocykle zatrzymały się, a Niemcy rozbiegli się w terenie. Ale oto zza wzgórza 
wyjechały dwa czołgi. Z takim przeciwnikiem tankietki nie mogły podejmować walki. Zawróciły pomiędzy 
opłotki, wyjechały na szosę do Dankowa, pędząc na pełnej mocy silników.

Niemcy  zachowywali   się   dziwnie.   Zatrzymali   się   na   drodze   i   przyglądali   się   pędzącym   Polakom. 

Tymczasem oni dojechali na wysokość wzgórza 211. Stała tam taczanka i okopany pluton ułanów.

— A gdzie czołgi?
Dowódca oddziału wydzielonego w Dankowie przez lornetkę obserwował przedpole. Po chwili okazało 

się,   że   kilka   niemieckich   maszyh   przejechało   przez   Iwanowice   Wielkie   i   wyjechało   na   pola   pomiędzy 
Dankowem i Rębielicami Królewskimi.

Zamiar Niemców był jasny. Chcieli otoczyć oddział wydzielony w Dankowie. Czołgi zbliżały się do 

drogi Danków—Rębielice Królewskie. Ułanom nie pozostawało nic innego, jak przez most na Liswarcie 
wycofać się na Lipie. Padła komenda:

— Na koń!
Ułani w szyku konnym, a za nimi kolarze wyjechali na groblę. Jej wylot zamknęła taczanka i tankietki. 

Czołgiści niemieccy widząc uchodzących Polaków, zmienili kierunek jazdy na wylot grobli. Szosą z Krzepic 
nadciągały oddziały niemieckie.  Ułani wpadli na most na Liswarcie.  Za nimi poszły  TKS-y  i taczanka. 
Niestety,   nie   było   środków   do   wysadzenia   mostu.   Na   szczęście   po   drugiej   stronie   mostu   stały  działka 
przeciwpancerne z kompanii 83 pułku piechoty. Przywitały one ogniem wjeżdżające na groblę niemieckie 
czołgi, które wycofały się do Dankowa, paląc wieś i mordując jej mieszkańców.

Na stanowisku ogniowym 3 baterii

Tej pamiętnej nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku, ostatniej nocy pokoju czy też pierwszej nocy 

drugiej wojny światowej, prawie nie spałem. Nieustannie się budziłem i przewracałem z boku na bok. Tak 
dotrwałem do świtu. Na klepisku, po drugiej stronie, chrapali zmęczeni kanonierzy. Do stodoły wsunął się 
dyżurny telefonista.

— Panie poruczniku — meldował szeptem, jakby bał się obudzić kolegów — pan podchorąży Wójcik 

prosi do telefonu.

Wyszedłem ze stodoły.
Ogniomistrz   podchorąży   Tadeusz   Wójcik,   absolwent   Szkoły   Podchorążych   Artylerii   w   Toruniu, 

przebywał od lipca na praktyce w naszym dywizjonie, oczekując na promocję oficerską w październiku 1939 
roku. W czasie mobilizacji został wyznaczony na stanowisko oficera zwiadowczego naszej baterii. Lubiłem 
tego   młodego   podchorążaka,   oddanego   artylerii   konnej.   Wójcik,   jak   zresztą   wszyscy  absolwenci   Szkół 
Podchorążych w roku 1939, nie doczekał się uroczystej promocji oficerskiej. Ósmego września 1939 roku 
wyszedł   rozkaz   nominacyjny   podchorążych   do   stopnia   podporuczników   ze   starszeństwem   z   dniem   1 
sierpnia. Mało gdzie rozkaz ten dotarł i niektórzy podchorążowie długo jeszcze nie wiedzieli, że są już 
oficerami.

— Słucham — powiedziałem ujmując słuchawkę polowego telefonu — tu porucznik Pokorny.
—   Melduje   się   podchorąży   Wójcik.   Podjazdy   naszej   brygady   wysłane   nad   granicę   donoszą,   że 

podejrzane odgłosy dobiegają z drugiej strony. Coś się tam dzieje.

— Dziękuję. Czekam na dalsze meldunki.
— Tak jest.
Spojrzałem  na   zegarek.   Dochodziła   godzina   czwarta.   Zastanawiałem  się,   czy  budzić   obsługę.   Nie. 

Niech śpią — doszedłem do wniosku. Czeka ich dziś znaczny wysiłek.

Minęło   pół   godziny.   Z   zachodu,   po  rannej   rosie,   dobiegł   odgłos   wybuchu   artyleryjskiego   pocisku. 

Jeden, drugi, trzeci, czwarty. To mogli strzelać tylko Niemcy. Telefony milczały. Ale już niedługo. Znów 
zostałem wezwany do aparatu.  Tym  razem przez  centralę  dywizjonu  mówił  kapitan  Stojewski,  adiutant 
dowódcy dywizjonu. Kolejno wywoływał baterie. Pierwsza, druga, trzecia.

— Kolumna amunicyjna.
— Nadszedł meldunek o przekroczeniu przez niemieckie wojska polskiej granicy. Artyleria przeciwnika 

ostrzeliwuje Krzepice. Dowódca dywizjonu zarządza alarm. Czy wszyscy  panowie odebrali rozkaz?

Odebrali wszyscy.

background image

Słowo  „wojna”   nie   padło.   Ale   to   przecież   była   już   wojna.   Telefonista,   który   słyszał   rozmowę, 

wpatrywał się we mnie, jakby z mojej reakcji chciał wybadać, jak jest naprawdę.

— Służbowy, ogłosić alarm w baterii! — rozkazałem.
Obsługa   dział   baterii   błyskawicznie   stanęła   na   nogi.   Obsługa   armat  i  jaszczy  zajęła   regulaminowe 

miejsca. Działonowy, celowniczy, zamkowy, ładowniczy, amunicyjny i wręczyciele stanęli przy otwartych 
jaszczach. Za armatami dwaj dowódcy plutonów, a za nimi ja, oficer ogniowy. Telefoniści przyciskali do 
uszu słuchawki, czekając z niecierpliwością na komendy. Cekaemiści zajęli stanowiska przy karabinach 
maszynowych.

Baterie zostały tak ustawione, by mogły się wzajemnie wspierać. Ze swego stanowiska nie widziałem 

pierwszej,   widoczna   była   natomiast   druga.   Tam   również   panował   ruch.   Czyniono   przygotowania   do 
szybkiego otwarcia ognia. Horyzont z kierunku zachodniego zamykały lasy, w luce pomiędzy nimi widać 
było dość wyraźny garb terenowy. Na jego zachodnim stoku przy wiosce Dąbrówka znajdował się punkt 
obserwacyjny,   z   którego,   jak   wynikało   z   mapy,   powinien   rozciągać   się   widok   na   wsie   Wilkowiecko   i 
Opatów,   a   może   jeszcze   dalej.   Stamtąd   mogły   nadejść   niemieckie   czołgi.   Telefony   milczały.   Tylko 
kanonierzy półszeptem rozmawiali.

Artyleryjski ogień niemiecki nie słabł, przeciwni, potęgował się. Było niewątpliwe, że skoro my nie 

strzelamy, to znaczy, że niemieckie stanowiska ogniowe są poza zasięgiem naszych. W tym czasie na pewno 
dowódcy baterii szukają w terenie punktów, przez które muszą przejść Niemcy. Przygotowują dane ogniowe, 
by w odpowiednim momencie otworzyć silny ogień. Zabrałem się i ja do uważnego studiowania terenu z 
mapy. Pomiędzy wsiami Wilkowiecko i Opatów przebiegał głęboki jar. Jeżeli Niemcy będą chcieli uderzyć 
na stanowiska 21 pułku ułanów lub 4 batalionu, muszą przejść przez ten jar. A wtedy...

Odezwał się telefon linii ogniowej. Nadeszła pierwsza komenda ogniowa:
—   Dozór   numer   jeden   powiększyć   o   sto   dwadzieścia.   Granat   ładunek   normalny,   zapalnik 

natychmiastowy. Pierwsze działo poziomica plus pięć, pięć tysięcy sześćset.

Komenda ta jest dla baterii komendą do otwarcia ognia. Nie ma już żadnych rozmów. Dowódca baterii 

czeka na punkcie obserwacyjnym na odgłos wystrzału.

Szczęknął   zamek   armaty  pierwszego   działa,   połykając   granat   z   zapalnikiem.  Celowniczy  poprawia 

kierunek i nastawił celownik. Sprawdził go działonowy. Podniósł w górę rękę, co oznaczało działo gotowe!

— Pal! — zakomenderowałem.
Zamkowy pociągnął za cięgiel. Huk! Lufa cofnęła się. Armata podskoczyła na działobitni. Z wylotu 

lufy wyrwał się niewidoczny granat i poszybował w nakazanym kierunku z prędkością ponad 600 m/sek. 
Gdy  z   charakterystycznym   świstem   przelatywał   nad   punktem   obserwacyjnym,   dowódca   ujął   lornetkę   i 
poszukiwał w terenie dymu po wybuchu pocisku.

Czekałem dość długo na eksplozję. Strzelały również 1 i 2 baterie.
Nie był to ogień skuteczny, ale coś w rodzaju wstrzeliwania, nazywanego „pikowaniem terenu”.
Padła komenda do drugiego strzału. A potem:
— Zapisz dane, cel numer jeden. Bateria, spocznij.
Kanonierzy   rozłożyli   się   na   trawie   wokół   działobitni.   Czuwali   jedynie   cekaemiści   przy   swych 

karabinach   maszynowych.   Skoro   strzelała   niemiecka   artyleria,   to   mogły  się   również   pojawić   samoloty 
wroga. W  czasie  tej krótkiej  przerwy odezwał  się  podporucznik  Wójcik.  Zameldował,  co działo się na 
przedpolu:

— Niemcy siłami kilkunastu czołgów zajęli Opatów. Na razie nie pchają się do przodu, gdy ruszą i 

wejdą...

— W wąwóz — przerwałem — to jest właśnie cel numer jeden!
— Tak jest. Chyba dostaną tam łupnia. Wszędzie widać pożary. Palą wszystko, co się da. Dlaczego?
Nie potrafiłem wtedy dać logicznej odpowiedzi. Dopiero później okazało się, że w ten sposób wytyczali 

dla   swego   lotnictwa   linię   przednią   własnych   wojsk.   Wszystko,   co   się   znajdowało   na   wschód   od   linii 
pożarów,   mogło   być   bombardowane   przez   niemieckie   bombowce.   Ledwie   skończyłem   rozmowę   z 
Wójcikiem, odezwał się dowódca baterii.

— Do dział! — przyszła komenda. — Cel numel jeden. Po cztery, granat ładunek normalny. Celownik 

pięć tysięcy dwieście.

Ta komenda do skutecznego ognia była od dawna oczekiwana. Podałem ją dowódcom plutonów, ci 

powtórzyli   działonowym.   Chłopcy   zaczęli   ładować   działa,   nastawiać   je,   meldowali   gotowość.   Pociski 
wylatywały z luf. Nad baterią panował huk jakby nastąpiło trzęsienie ziemi. Unosił się w powietrzu dym i 
kurz. Obok grzała 2 bateria, pierwsza również. Cały 2 dywizjon artylerii konnej skoncentrował swój ogień 
na wąwozie w pobliżu Opatowa. Szkopom musiało tam być gorąco. W wyobraźni widziałem unoszące się 
nad wąwozem dymy, rozbite palące się pojazdy i usiłowania niemieckich kierowców, próbujących wydostać 

background image

się z zasadzki Ostatnie działo oddało ostatni pocisk z nawały. Na chwilę zapanowała cisza.

— Te same dane! — rozkazał dowódca baterii.
Druga nawała pokryła dno wąwozu.

Na przedpolu Wołyńskiej Brygady Kawalerii

Brygada  toczyła   już   dwugodzinny  bój.  Ze  strony  nieprzyjaciela  brały  w  nim udział   silne   oddziały 

rozpoznawcze działające na wszystkich kierunkach. Pułkownik Filipowicz w dalszym ciągu nie wiedział, 
gdzie jest główny kierunek niemieckiego uderzenia. Trudno było powiedzieć, czy oddziały rozpoznawcze 
pochodzą   z   jednej,   czy   też   z   dwóch   dywizji   pancernych   lub   zmotoryzowanych.   Innymi   słowy   nie 
wiedzieliśmy dokładnie, jakie siły wroga znajdują się na przedpolu brygady.

Wołyńska   Brygada   Kawalerii   otrzymała   do   swej   dyspozycji   pluton   lotnictwa   operacyjnego,   ale   1 

września   przebywał   on   w   dyspozycji   dowódcy   lotnictwa   armii  „Łódź”   i   nigdy   nie   został   brygadzie 
przekazany. Tymczasem niemieckie lotnictwo nie próżnowało.

Tego  dnia  od  rana  nad   licznymi  w  tej   okolicy lasami   i  podmokłymi   terenami powstawały lokalne 

przyziemne zamglenia. Rozniosła się nawet w związku z tym fama, że Niemcy zastosowali gazy trujące.

To nie była prawda, ale wieści, o których donosiły znad granicy osłonowe oddziały, między innymi 

kawaleria dywizyjna 7 DP, o bestialstwie wroga, były, niestety, prawdziwe. Niemcy palili domy, strzelali do 
cywilnej ludności. To był początek terroru stosowanego później stale przez okupanta w Polsce.

Wysunięci   obserwatorzy   artyleryjscy   rozpoznali   nieprzyjacielską   artylerię   zajmującą   stanowiska   w 

rejonie miejscowości Iwanowice Wielkie. W tym czasie trzy czołgi wroga, które wydostały się z wąwozu 
pod Opatowem, usiłowały zaatakować 3 szwadron 21 pułku ułanów zajmujący pod dowództwem rotmistrza 
Deszerta  wzgórze  263.  Tym razem Niemcy się zawiedli.  Ułani  byli dobrze okopani i posiadali  działko 
przeciwpancerne. Deszert, zachowując zimną krew, dopuścił PzKw-II na małą odległość. Celowniczy miał 
już  jeden   czołg   w  lunetce   celownika.   Mały  ruch   i  zagdakało  działko,   a  maszyna   z  czarnymi   krzyżami 
buchnęła czarnym dymem. Celowniczy przeniósł ogień na następny wóz. Ale ten nie czekał, zawrócił i 
szybko   oddalił   się   w  kierunku   Opatowa,   podobnie   zrobił   trzeci...   Pierwszy  zniszczony  niemiecki   czołg 
wywołał wśród ułanów szał radości. Choć zniszczenie pojedynczego wozu nie odmieniło wyniku walki, ale 
bardzo podniosło ułanów na duchu.

Zanim odezwała się spod Iwanowic niemiecka artyleria, na niebie pojawiły się samoloty z czarnymi 

krzyżami.

Były   to   tak   zwane  Stukasy  —  samoloty   wsparcia   na   polu   walki,   działające   z   lotu   nurkowego   i 

szturmowego. Niewielka ich grupka, licząca około 10 maszyn, okrążyła pole walki wytyczone pożarami, po 
czym   kolejno   przechodziły   do   lotu   nurkującego,   atakując   wybrane   cele   bombami   średniego   wymiaru. 
Szczególne zainteresowanie niemieckich lotników budziły stanowiska 21 pułku ułanów, polana Mokra z 
bateriami 2 daku i otaczające ją lasy. Groźny, przejmujący świst nurkujących samolotów i potężne wybuchy 
lotniczych   bomb   były   w   stanie   załamać   morale   nie   ostrzelanych   żołnierzy   brygady,   tym   bardziej   że 
przeciwlotnicze karabiny maszynowe okazały się bezradne.

Dowódcy na poszczególnych szczeblach stanęli na wysokości zadania, wykazali psychiczną odporność 

podtrzymując w ten sposób żołnierzy na duchu. A wokół płonęły lasy i zabudowania. Niemieckim lotnikom 
to   nie   wystarcza.   Tworzą   szyk   i   przechodzą   do   lotu   szturmowego.   Lecąc   nad   ziemią   ostrzeliwują   z 
karabinów wszystko, co jest w zasięgu ich luf. Przelatują nad lasem, wychodzą na wysokość kilkuset metrów 
i odlatują na zachód. Jeszcze ostatni Stukas nie zniknął na horyzoncie, a ogień otwiera niemiecka artyleria. 
Jest on nieco bezładny. Raz koncentruje się na pozycjach 4 batalionu 84 pp, to znów przenosi się na polanę 
Mokra   wzniecając   pożary.   Niemieccy   artylerzyści   wyraźnie   wydłużają   lub   skracają   celowniki,   jakby 
„macali”  teren.  Oficerowie  artylerii  z wysuniętych  punktów obserwacyjnych widzą w rejonie  lwanowic 
połyskujące, jakby nadawane migaczem, sygnały. To stanowiska niemieckich dział. Meldują o tym dowódcy 
dywizjonu. Niestety, pułkownik Kamiński nie dysponuje artylerią ogólnego działania. Z tego chaotycznego 
ognia niemieckiej artylerii wnioskuje, że Niemcy nie odkryli stanowisk ogniowych 2 daku. Obawia się, że 
jeśli teraz otworzylibyśmy ogień na niemiecką artylerię pod Iwanowicami, moglibyśmy zdradzić stanowiska 
na   polanie   Mokra.   Bombardowanie   lotnicze   i   ogień   artyleryjski   są   zapowiedzią   bliskiego   uderzenia 
niemieckiej piechoty i czołgów.

Częściowo milkną baterie wroga pod Iwanowicami. Obserwatorzy meldują:
— Z miejscowości Walenczów wychodzi kolumna zmotoryzowanej piechoty!
Samochody  ciężarowe   jadą  przez   odkryte  pola  w  środek  ugrupowania  obronnego  batalionu  majora 

Sokola. Po drutach linii ogniowych już biegną do wszystkich baterii rozkazy do ześrodkowania ognia na 

background image

zmotoryzowaną piechotę. Dołącza do nich ogień ciężkiej broni piechurów. Granaty rozrywają się wśród 
zatrzymanych  wozów, niektóre z nich już się palą. Niemcy zeskakują z wozów, pada wielu śmiertelnie 
rażonych ogniem polskiej piechoty. Dla nich wojna już się skończyła. Ranni usiłują doczołgać się do rowu.

Wozy zjeżdżają z drogi i zawracają na zachód, na Brzezinki, aby ukryć się i jak najszybciej wydostać 

spod ognia. Jeden już się pali, drugi tarasuje drogę wyjazdu, inne wymijają je na pełnych obrotach, uciekają, 
pozostawiając za sobą tumany kurzu.

Piechota nieprzyjaciela rozwinęła się, przysiadła w terenie przygwożdżona ogniem batalionu i naszej 

artylerii.   Niemieccy  piechurzy  otwierają   ogień   na   stanowiska   batalionu.   Jest   on   chaotyczny  i   niecelny. 
Pociski padają gęsto, ale nie wyrządzają na szczęście większych szkód.

Niemcy jeszcze nie ocknęli się z zaskoczenia. Droga i przedpole pokrywa się trupami ich żołnierzy.
Ogień artylerii wroga nie ustaje. Przybywa rannych i zabitych. Walenczów pali się,  pożary tworzą 

zasłonę z dymu i ognia.

Dopiero po pewnym czasie ogień z jednej i drugiej strony cichnie. Artyleria niemiecka prowadzi jednak 

ogień nękający. Ale ta względna cisza nie trwa długo. Niespodziewanie ze strony nieprzyjaciela zrywa się 
nawałnica ognia artyleryjskiego. Pocisk wybucha obok pocisku, ziemia drży, padają kawałki gałęzi obcięte 
odłamkami   pocisków,   fontanny  ziemi   unoszą   się   nad   stanowiskiem  12   kompanii.   Na  głowy  piechurów 
spadają grudy ziemi z kamieniami, walą się drzewa, nieustający huk i błysk tworzą istne piekło.

Na punkcie obserwacyjnym 3 baterii czuwają podporucznik Wójcik i porucznik Wakalski, dowódca 

baterii. Opodal w okopie major Sokol i podporucznik Sumiński, oficer łącznikowy. Punkt mieści się w 
okopie w rejonie 12 kompanii.

Dowódca 3 baterii dostrzegł ruch wśród niemieckiej piechoty. Nie czekając dłużej, podał komendę.
— Cel numer dwa, te same dane!
Po   paru   sekundach   rozległ   się   szum   i   świst   pocisków.   Rozrywają   się   one   pomiędzy   leżącymi 

piechurami.   Wybuch   —   błysk   — dym   stworzyły zasłonę. Korzystając z tego piechota nieprzyjaciela 
podrywa się do ataku na 12 kompanię. Odezwały się kaemy, linia ożyła. Na podnoszących się Niemców leci 
lawina pocisków. Wielu z nich podrywając się do skoku, pada na plecy z zaciśniętym w dłoni karabinem. 
Pomimo dużych strat, hitlerowcy wdzierają się w linię batalionu. Dowódca 12 kompanii kapitan Radajewicz 
kontratakiem plutonu odwodowego odrzuca piechotę niemiecką na pozycje wyjściowe i przydusza ją do 
ziemi   ogniem   broni   maszynowej.   Południowe   skrzydło   12   kompanii   przedłużał   swym   plutonem 
podporucznik Włodzimierz Drzewieniecki.

W   tym   czasie,   gdy   12   kompania   rozprawiała   się   z   piechurami,   drogą   od   Walenczowa   nadjechał 

niemiecki samochód pancerny. Zjechał z drogi, zatrzymał się przed frontem plutonu, obserwując linie naszej 
obrony. Dowódca plutonu chciał go zniszczyć, strzelając z karabinu przeciwpancernego. Niestety, odległość 
była   zbyt   wielka,   poza   zasięgiem   tej   broni.   Nie   zrezygnował   jednak,   szybko   wysłał   dwóch   strzelców 
pozorujących patrol, aby zmylić wroga, sam zaś podczołgał się rowem na skuteczną odległość i wtedy znów 
otworzył  ogień   z   karabinu   przeciwpancernego.   Samochodowi   udało   się   wycofać   z   drogi   i   odjechać   w 
kierunku zachodnim. Można jednak było wnioskować ze zmniejszonej prędkości, że został uszkodzony.

Po   nieudanym   ataku   na   batalion   majora   Sokola   Niemcy  okopali   się   na   przedpolu   12   kompanii,   a 

nacierających na 10 kompanię przegrupowali na kierunek środkowy. Pozycji tego batalionu wróg nie zdołał 
przełamać do końca dnia.

Niemcy podchodzą pod główną pozycję opóźniającą brygady

Zdaniem pułkownika Filipowicza nie było to jeszcze główne uderzenie niemieckie. Trzymał więc w 

odwodzie 2 pułk strzelców konnych i 12 pułk ułanów.

Do pułków stojących w drugiej linii na wschód od toru kolejowego dobiegają potęgujące się odgłosy 

walki. Wśród hrubieszowskich strzelców konnych i podolskich ułanów jest dużo młodych chłopców, oni 
najbardziej rwą się do walki.

— Nie denerwujcie się! Na wszystkich przyjdzia czas! — uspokajają ich dowódcy szwadronów.
Nie wszyscy młodzi w pełni zdawali sobie sprawę, co to wojna. Wielu uległo czarowi romantycznej 

wizji   kawalerzysty,   a   przecież   rola   kawalerii   w   tej   wojnie   uległa   zmianie.   Lance,   ta   staropolska   broń; 
wywodząca się od kopii, czy szable w zetknięciu z czołgami były nieprzydatne, leżały więc spokojnie na 
wozach taborowych. Jedynie w walce z piechotą kawaleria mogła odegrać dużą rolę.

Zniknęły  barwne   kawaleryjskie   mundury,   ułani,   podobnie   jak   artylerzyści   i   strzelcy,   noszą   polowe 

mundury bez proporczyków, a na głowach hełmy francuskiego wzoru.

Dowódca brygady posiadał jeszcze  w odwodzie pociąg pancerny nr 53 pod dowództwem kapitana 

background image

Mieczysława Malinowskiego i 21 dywizjon pancerny, którego dowódcą był major Stanisław Gliński. Do 
powstrzymania   nieprzyjaciela.   na   pozycji   opóźniającej   siły  te   wystarczyły,   ale   brakowało   nam   artylerii 
ciężkiej o dalekim zasięgu.

Na szczęście ani w czasie bombardowania, ani w trakcie silnego ostrzału artyleryjskiego baterie 2 daku 

nie poniosły poważnych strat.

Ułani   i   artylerzyści   na   wysuniętych   punktach   obserwacyjnych   wpatrują   się   w   teren   przez   lunety 

nożycowe, by nie przegapić czegoś, co mogłoby ich zaskoczyć.

Na dalekim przedpolu płoną osiedla. Zniknęły resztki oparów, ale miejscami unoszą się widoczne z 

daleka tumany kurzu. Tam musi coś być! Przez Krzepice przepływa mała rzeczka Liswarta. Na południe od 
miasta stanowi ona granicę państwa. Dalej skręca na północny wschód, przepływając przez liczne wioski. 
Nie było czasu na wysadzenie w powietrze mostów na tej rzeczce przecinającej szeroką bagnistą dolinę.

Artylerzysta podporucznik Andrzej Komornicki, oficer obserwacyjny dywizjonu, wykrywa przez lunetę 

niemieckie   czołgi   i   ciężarówki   przeprawiające   się   mostem   na   drugi   brzeg   rzeki.   Dzieli   się   tym 
spostrzeżeniem z podporucznikiem Piotrem Sumińskim.

Cel jest idealny, pojazdy posuwają się po długiej, wąskiej grobli. Ale co z tego, skoro brygada nie 

dysponuje   ciężką   artylerią.   Przesyłają   więc   jedynie   meldunek.   Również   i   w   Wilkowiecku   rozpoznano 
niemieckie czołgi. Zachowują się one dziwnie. Wyjeżdżają spomiędzy opłotków, kręcą się jakiś czas po polu 
i znów znikają w wiosce.

Na niebie nie ma  ani jednego  obłoczka.  Słońce  stoi wysoko na wschodzie,  oślepiając  niemieckich 

żołnierzy. Na razie jest to jedyny sprzymierzeniec Polaków.

We względną ciszę wdziera się słaby na razie odgłos lotniczych silników. Zabiły serca nadzieją. A może 

to nasi lecą na bombardowanie czołgów wroga? Rzeczywistość jest jednak inna. Z zachód nadlatują trzy 
grupy   niemieckich  Stukasów  znanych   już   żołnierzom   brygady.   Cekaemiści   przestrzeliwują   karabiny 
maszynowe. Może tym razem uda się zestrzelić kilka samolotów.

Niestety, niemieccy piloci bezkarnie wykonują kręgi nad polaną Mokra, nad innymi miejscowościami i 

lasami. Potem dzielą się na trzy eskadry kolejno, metodycznie bombardują z lotu nurkowego stanowiska 21 
pułku   ułanów   i   batalionu   majora   Sokola.   Ziemia   drży  od   wybuchów.   W   górę   lecą   odłamki,  kamienie, 
kawałki drzew. Nad stanowiskami pojawia się chmura dymu i kurzu. Stukasy odlatują. Ale niedaleko. Polscy 
żołnierze widzą, jak niemieckie maszyny przechodzą do lotu szturmowego i znów nadlatują nad stanowiska 
brygady. Ich karabiny maszynowe sieką ziemię. Straty są duże. Po zniknięciu Stukasów widać wielu zabitych 
i rannych Polaków.

Gdzie są polscy myśliwcy?  Dlaczego nie bronią nas przed atakami niemieckiego lotnictwa?  Wielu 

walczących żołnierzy dopiero w tej chwili zdało sobie sprawę, że Polska nie jest potęgą w powietrzu.

To był początek właściwej bitwy.  Z rejonu Opatowa odzywa się ciężka artyleria. Nawała jedna po 

drugiej. Czy ludzie wytrzymają ten piekielny ogień? Wytrzymali. Nie wytrzymały natomiast konie. Oszalałe 
zwierzęta wyrywają się koniowodnym i rwą w stronę Wilkowiecka. Gniade, kare, bułanki, kasztany. Tabun 
prowadzi niczym wódz dorodny kasztan. Jak na cyrkowej arenie wykonują kręgi i wolty. Korzystają z tego 
Niemcy i dalekimi seriami z cekaemów biją w niewinne stworzenia. 21 pułkowi ułanów grozi to, że może 
zostać   pozbawiony   koni.   Sytuację   postanawia   ratować   wachmistrz,   szef   jednego   ze   szwadronów.   Pod 
niemieckim   ogniem   wraz   z   dwoma   ułanami   rusza   galopem   w   kierunku   szalejącego   tabunu.   Dopadają 
kasztana   prowadzącego  stado  i  udaje   im  się  go  ująć.  Staje   się  posłuszny.  Reszta   tabunu   idzie  w  ślady 
przewodnika, dając się prowadzić na północny skraj lasu leżący poza zasięgiem cekaemów wroga.

Ogień niemieckiej artylerii słabnie, zamienia się w nękający. Osiada kurz wzniecony przez galopujące 

konie. Na przedpolu leżą pozabijane zwierzęta i połamana taczanka.

Wyznaczeni   obserwatorzy   znów   widzą   wychodzące   z   Wilkowiecka   nieprzyjacielskie   czołgi.   Na 

gładkich, równych polach można je łatwo policzyć. Jest ich około 25. Rozwijają się i szeroką ławą suną w 
kierunku stanowisk 21 pułku ułanów. Niemieccy czołgiści nie dłomyślają się, że czeka ich zasadzka. U 
wejścia na polanę porucznik Kantor ustawił w rowach melioracyjnych działa przeciwpancerne. Starannie 
zamaskowane, są niewidoczne dla zbliżających się Niemców. Linia ogniowa 21 pułku ułanów milczy.

Z   punktu   obserwacyjnego   dywizjonu   artylerii   konnej   poszły   już   komendy   ogniowe.   W 

dotychczasowych   walkach   baterie   nie   poniosły,   na   szczęście,   wielkich   strat.   Przedstawiają   więc   pełną 
sprawność bojową. Koncentrują zmasowany ogień na czołgach zadając im straty. Ze wzgórza 263 odzywa 
się szwadron rotmistrza Deszerta. Ujadają cekaemy dzielnych ułanów, od czasu do czasu zagdaka działko 
przeciwpancerne.   Czołgi   są   ostrzeliwane   z   kilku   kierunków.   Butni,   pewni   siebie   niemieccy   czołgiści 
wychyleni dotychczas do połowy z włazów znikają we wnętrzach wozów. Pierwsze maszyny z czarnymi 
krzyżami   na  burtach  podchodzą  śmiało i  odważnie  do polskiej   linii.  Nie  spodziewają  się  silnej   obrony 
przeciwpancernej. Są już w odległości 150 m. Obsługi działek kierują z zapartym oddechem lufy na idące ku 

background image

nim PzKw-II. Wystrzał! Piewsze pociski szybują z plutonu porucznika Michała Kochanowskiego. Już jeden 
z nich trafił w czołg, zamieniając go w okamgnieniu w płonącą pochodnię. Z czarnej chmury dymu nikt nie 
zdążył wyskoczyć. Już pali się następny! Pociski artylerii rozrywają się pomiędzy czołgami i samochodami 
pancernymi.

Już   trzeci   płonie.   Dostał   z   działka   plutonu   podporucznika   Kawki   ustawionego   na   lewym   skrzydle 

szwadronu. Momentalnie otwiera się właz czołgu, z wnętrza wyskakuje załoga. Wita ją ogień karabinów 
maszynowych. Pierwszy Niemiec zawisł na włazie śmiertelnie ugodzony pociskami, tarasuje wyjście innym. 
Pozostali spychają ciało zabitego, które spada jak kłoda tuż obok czołgu. Tym udaje się wyskoczyć. Kryją 
się za czołgiem, szukając osłony w fałdach i zagłębieniach terenu.

Pozostałe maszyny podchodzą bliżej. Jedne sieką z karabinów maszynowych pozycje 21 pułku ułanów, 

inne pociskami zapalającymi strzelają po zabudowaniach wsi Mokra III. Pojawiają się w powietrzu świecące 
punkty pocisków zapalających. Swój lot kończą na dachach domów wzniecając pożary. Ogień bucha wysoko 
nad wieś.

Jeszcze   jeden   czołg   pędzi   na   przełaj   z   maksymalną   prędkością.   Prosto   na   działka   porucznika 

Kochanowskiego.   Wystrzał!   Błysk   z   lufy  działka!   Dym   osłonił   stanowisko,   w   sekundę   potem   trafiony 
PzKw-II pali się. Wyskoczyło tylko dwóch Niemców. Reszta spłonęła w opancerzonym cielsku, we własnym 
krematorium. Czołgi idące z tyłu zaczęły się wycofywać i zawróciły do wsi. Na przedpolu zostały palące się 
wraki. Nie wszystkim wycofującym udaje się umknąć, jeszcze jeden dostał z działka przeciwpancernego ze 
wzgórza 263. A był już tak blisko wsi, blisko zasłony zabudowań, jednak nie wymknął się.

Natarcie czołgów niemieckich załamało się.
Słońce już dobrze grzeje. Walka cichnie. Porucznik Kantor wysyła patrol na przedpole, by wyłapać 

ukrywających się Niemców. Nie trzeba było długo szukać. Na widok ułanów wychodzą wystraszeni. Sami 
podnoszą ręce do góry.

Porucznik Kantor przegląda zawartość kieszeni niemieckich czołgistów. Szuka dokumentów, przede 

wszystkim książeczek żołdu. Są one na ogół dokładnie prowadzone — powiedzą o przeszłości żołnierza, a 
także o jego przydziałach.

Porucznik   zbiera   grupkę   jeńców   i   pod   eskortą   wysyła   ich   do   sztabu   brygady.   Tam,   na   podstawie 

książeczek   żołdu,   stwierdzono,   że   wszyscy  pochodzili   z   4   dywizji   pancernej,   dowodzonej   prz   generała 
Hansa Reinhardta. W dowództwie Wołyńskiej Brygady Kawalerii nie znano wówczas zadań tej dywizji. 
Miała ona działając w korpusie pancernym generała Hoeppnera jak najszybciej dotrzeć do Warszawy, zająć 
stolicę i zdaniem Hitlera skończyć wojnę z Polską. Czynnik czasu uznawał on za decydujący o zwycięstwie. 
Napotkano jednak zacięty opór Wołyńskiej Brygady Kawalerii.

Na niebie znowu pojawiły się niemieckie samoloty. Nadlatywały z różnych kierunków nad Danków, 

Rębielice Królewskie, nad Miedzno, Ostrowy. Bombardowały wszystko, strzelały z broni pokładowej do 
wojska, ludności cywilnej, nawet do pojedynczych ludzi na drogach czy też w polu. Nie szczędziły amunicji.

Nad lasem, z kierunku wschodniego, unoszą się olbrzymie, gęste kłęby czarnego dymu, a z nich języki 

ognia wzbijają się wysoko w górę. Płoną wsie za torem kolejowym — Wapiennik, Miedzno, Ostrowy i inne.

W czasie bombardowania 2 dywizjon artylerii konnej poniósł poważną stratę. W powietrze wyleciał 

jaszcz  pełen amunicji  wchodzący w skład  kolumny amunicyjnej  podporucznika  Wacława  Bielawskiego. 
Stała ona ukryta w pobliżu miejscowości Wapiennik.

Z   punktów   obserwacyjnych   2   dywizjonu   artylerii   konnej   mieszczących   się   koło   wsi   Dąbrówka 

rozciągał się daleki widok poza wsie Wilkowiecko, Walenczów i Opatów. Tu toczył się krwawy i zacięty bój.

Przy  niepozornej   chałupie   we   wsi   Dąbrówka   od   wieczora   poprzedniego   dnia   znajdował   się   punkt 

obserwacyjny   dowódcy   2   dywizjonu   artylerii   konnej,   podpułkownika   Jana   Kamińskiego.   Z   tyłu,   w 
odległości jednego kilometra, we wsi Mokra III, porucznik Ostrowski, oficer łączności, zainstalował centralę 
telefoniczną — nerw łączności dywizjonu.

Przy dowódcy dywizjonu byli: adiutant dywizjonu, kapitan Stojewski, oficer zwiadowczy, porucznik 

Morawski, oficer obserwacyjny, podporucznik Komornicki, i oficer łącznikowy, podporucznik Sumiński.

Punkty   obserwacyjne   były   wysunięte   do   przodu.   W   prawo   punkt   2   baterii,   dalej   na   północ,   na 

stanowiskach 21 pułku ułanów, 1 baterii, a w lewo w ugrupowaniu 4 batalionu 84 pułku strzelców poleskich, 
3 baterii. W czasie walki podpułkownik Kamiński nie wtrącał się do pracy dowódców baterii. Miał do nich 
zaufanie. Przejęty ciężką sytuacją, zachowując spokój, wpatrywał się przez lornetkę w pole bitwy.

Przedpole Wołyńskiej Brygady Kawalerii zmieniło swój wygląd. Stoją na nim liczne wraki niemieckich 

czołgów. Niektóre jeszcze się palą. Widok ten podnosi na duchu ułanów i piechurów.

Na punktach obserwacyjnych toczą się dyskusje. Porucznik Morawski jest zdania, że było to jedynie 

rozpoznanie walką stanowisk brygady.

— Nie pchali się przecież na polanę Mokra, nie usiłowali przejść przez rygiel dwudziestego pierwszego 

background image

pułku ułanów. Po prostu rozpoznali i wycofali się. Najgorsze dopiero nas czeka.

O godzinie 10 artyleria nieprzyjaciela otwiera gwałtowny ogień z rejonu Opatowa. Pociski rozrywają 

się na stanowiskach ułanów i piechoty, znowu są ranni i zabici, znowu nad polskimi pozycjami unoszą się 
kłęby  dymu,   tumany  kurzu   i   ziemi  wyrwanej   wybuchami  pocisków.   Robi   się   aż   ciemno.   Słychać   jęki 
rannych i nawoływania. Ogień nie ustaje, przeciwnie jest coraz mocniejszy. Ludzi i sprzęt pokrywa gruba 
warstwa kurzu. Ale nikt nie schodzi ze stanowiska, nikt się nie wycofuje.

Podmuchy   wiatru   robią   od   czasu   do   czasu   przerwy   w   zasłonie   z   kurzu.   Widać   w   nich   czołgi 

nieprzyjaciela wychodzące z miejscowości Wilkowiecko. Gnają falami, formują szyk bojowy. Nad jadącymi 
powstaje chmura brązowego pyłu. Słychać warkot silników — bliżej, coraz bliżej! Zasłona z kurzu gęstnieje 
— nic nie widać. Warkot jest coraz wyraźniejszy, coraz głośniejszy, coraz bliższy.

Równocześnie ogień artylerii niemieckiej wydłuża się i wchodzi na polanę, tak samo gwałtowny, tak 

samo silny i intensywny. Przelatujące pociski ze świstem i gwizdem rozrywają się. Widoczność poprawia 
się,   kurz   opada.   Na   przedpolu   dziesiątki   czarnych   punktów   rozrastających   się   w   plamy,   a   wreszcie   w 
sylwetki ogromnych bojowych wozów. Pokrywy zamknięte, nikogo nie ma na włazach. Widać tylko błyski z 
luf działek i karabinów maszynowych. Strzelają na polskie pozycje, słychać, jak pociski uderzają o ziemię. 
Pędzą na nas! Są już na trzysta, dwieście metrów! Już tylko sto pięćdziesiąt! Ognia! Odezwały się nasze 
działka przeciwpancerne i kaemy przygotowane do strzału od chwili pojawienia się czołgów. Wozy idą 
falami. Polska artyleria  kładzie  ogień tak silny,  na jaki ją tylko stać. Niektóre  PzKw-II  zatrzymują  się, 
zmieniają pozycję w ugrupowaniu, szukają miejsc mniej ostrzeliwanych, ale takich nie ma. Już pierwszy 
wóz się pali — trafiony pociskiem z działki przeciwpancernego, potem drugi, trzeci. Obsługi wyskakują z 
wnętrz, padają na ziemię. Ława ognia, która powstała z palących się czołgów, hamuje pęd następnych, które 
zwalniają, obserwują, szukają stanowisk działek, karabinów maszynowych i gniazd polskiego oporu.

Nasze działka ustawicznie strzelają do nadchodzących, kaemy sieką po tych, co zdążyli wyskoczyć z 

czołgów, tych, co są na ziemi obok płonących wozów.

Nagle gwałtowny wybuch — palący się czołg wyleciał w powietrze! Eksplodowała amunicja i benzyna. 

Unoszące się w powietrzu jej krople palą się — wyglądają jak ogniste wężyki. Czarny, gęsty dym unosi się 
nad płonącymi PzKw-II. Wokół goreje ściernisko. Nieustannie wyją syreny jadących jeszcze maszyn. Świst 
przelatujących   pocisków,   palące   się   wozy,   wycie   syren,   jęki   rannych,   eksplozje,   warkot   silników, 
rozrywające się bomby, widok ginącej od niemieckich pocisków bezbronnej ludności cywilnej uciekającej 
przed czołgami — to obraz piekła na ziemi!

Pierwsza fala czołgów zatrzymana, ale już następna pcha się do przodu. Pędzą przez zasłonę ognia, 

omijają palące się wozy. Znowu wpadają pod lufy ziejących ogniem działek.

Wystrzał! Zgrzyt żelaza. Pocisk trafił w gąsienicę, zerwał ją, czołg jak opętany kręci się w koło. Drugi 

pocisk skończył jego konwulsyjny taniec i zapalił go. Następny wóz przebija się przez kurtynę ognia. Pędzi 
do przodu, nie zważając na nic. Gna. Widocznie rozpoznał poprzednio pozycję polskiego działka. Chce je 
zniszczyć. Wszystko jedno jakim sposobem — rozjechać czy rozbić ogniem. Każda sekunda ma decydujące 
znaczenie  — kto pierwszy! Dodaje gazu, już tylko pięć metrów, raz jeszcze szarpnął silnikiem. Gąsienice 
wgniotły w ziemię działko i wraz z nim bohaterską obsługę.

Czołg przedarł się na drugą stronę okopów i otworzył drogę wjazdu dla innych.
Czołgi   4   dywizji   pancernej,   choć   zdziesiątkowane,   wdarły   się   jednak   na   polanę   Mokra.   Poniosły 

wprawdzie ogromne straty w ludziach i sprzęcie, ale zajęły zachodni skraj polany, zrywając połączenie 
telefoniczne baterii 2 dywizjonu artylerii konnej.

Porucznik Kantor przesunął lewe skrzydło swojego szwadronu i obsadził nim las u wylotu wsi Mokra 

II.

Idące z tyłu fale czołgów przechodzą przez linię obrony, ponoszą straty od działek i broni maszynowej 

piechoty i ułanów, pozostawiają na okopach dalsze kilkanaście palących się maszyn. Znów rozlega się wycie 
syren jadących czołgów, widać ogień i dymy, a za nim uciekających pod ostrzałem polskich kaemów tych 
żołnierzy niemieckich, którym udało się wyskoczyć z płonących wozów.

Pociąg pancerny nr 53

Przydzielony   do   dyspozycji   dowódcy   Wołyńskiej   Brygady   Kawalerii   pociąg   pancerny   nr   53 

zmobilizował  się w Niepołomicach koło  Krakowa. Dowódcą jego był  kapitan Mieczysław Malinowski. 
Zgodnie z etatami w skład rzutu bojowego wchodziły opancerzone wagony artyleryjskie, każdy uzbrojony w 
haubice 100 mm i armatę 75 mm, ustawione w wieżach obrotowych o kącie ostrzału 270 stopni, cztery 
cekaemy w strzelnicach bocznych, cztery cekaemy w strzelnicach czołowych i jeden kaem przeciwlotniczy. 

background image

Trzeci   wagon,   szturmowy,   miał   cztery  cekaemy  w   strzelnicach   bocznych.   Pancerz   wagonów   parowozu 
stanowiła blacha stalowa grubości od 10 do 20 mm. Na platformach przewożono około 120 kg materiałów 
wybuchowych. Maksymalna prędkość pociągu wynosiła około 40 km/godz. Jego siła ogniowa była duża — 
cztery działa i dwadzieścia dwa cekaemy. Zasadnicza słabość to uzależnienie od linii kolejowych i duże 
narażenie na bombardowanie lotnicze, wynikające z niemożności zamaskowania się.

Pociąg pancerny nr 53 po zmobilizowaniu przybył wraz z rzutem gospodarczym na stację Rudniki koło 

Częstochowy. Wczesnym rankiem 1 września, zostawiając rzut gospodarczy w Rudnikach odjechał na stację 
kolejową Częstochowa, a dalej na stację Miedzno położoną na linii Działoszyn—Lubliniec.

Była to nowoczesna linia kolejowa wybudowana w okresie międzywojennym; nosiła nazwę magistrali 

węglowej.  Omijała  na południu  tzw.  występ  kluczborski,  a na  północy Wolne  Miasto  Gdańsk i służyła 
głównie do przewozu polskiego węgla ze Śląska do Gdyni. Miała dobrze technicznie wyposażone stacje, 
wiele wiaduktów i przepustów dla szos, a nawet dla wiejskich dróg.

Pociąg   zatrzymał   się,   a   jego   dowódca,   kapitan   Mieczysław   Malinowski,   zameldował   przez   radio 

dowódcy brygady, że oczekuje na rozkazy. Z południowego zachodu dobiegały odgłosy toczącej się bitwy. 
Kapitan pozwolił załodze opuścić wnętrze wagonów artyleryjskich i odpocząć na poboczach torów.

Około południa dowódca pociągu otrzymał zadanie wsparcia ogniem trzech baterii dywizjonu artylerii 

konnej walczących z silnym zgrupowaniem czołgów na polanie Mokra.

— Alarm bojowy!
Obsługa   pociągu   niknie   w   pancernych   wnętrzach.   Zajmuje   stanowiska   przy  działach   i   cekaemach 

artyleryjskich   wagonów.   Ładuje   amunicję.   Dowódcy   porozumiewają   się   przez   telefon   z   kapitanem 
Malinowskim, który mówi o czekającym ich zadaniu i położeniu polany Mokra, gdzie się wdarły niemieckie 
wozy bojowe.

— Naprzód!
Na rozkaz dowódcy pociąg rusza.
Potężne cielsko rozpędza się. Koła stukają na złączach szyn. Obsługa dział i cekaemów przez szczeliny 

celownicze obserwuje przesuwający się teren. Przejeżdżają przez skrzyżowanie szosy Miedzno-Działoszyn i 
wjeżdżają w lasy, skąd, z prawej strony, w odległości paru kilometrów, ukaże się polana Mokra. Migają 
drzewa. Dowódca pociągu studiuje okolicę. Jest ona idealna do działań pociągu pancernego. Tor przebiega 
samym skrajem polany na wysokim nasypie, umożliwiając doskonały wgląd w teren. Kapitan Malinowski 
nakazuje zmniejszyć prędkość do 10 km/godz. Drzewa rzedną i już ukazuje się polana. Palą się na niej wozy 
pancerne, zabudowania, czołgi, stogi zboża, snują się dymy. Na oczach załogi pociągu toczy się zacięta 
walka. Wzdłuż toru kolejowego  widać stanowiska  obronne. To pozycje 12 pułku ułanów  skierowanego 
kilkanaście minut temu przez pułkownika Filipowicza na wschodni skraj polany. Na polach szaleją czołgi. 
Blisko toru stoją dwie polskie baterie. Strzelają na wprost do niemieckich czołgów.

Dowódca pociągu daje rozkaz do otwarcia ognia.

Artyleryjska walka na polanie Mokra

Ze stanowiska ogniowego 3 baterii nie widziałem, co dzieje się za garbem terenowym zamykającym 

wjazd   na   polanę   Mokra.   Widać   było   tylko   wybuchy   niemieckiej   ciężkiej   artylerii   i   lotniczych   bomb. 
Podporucznik Wójcik meldował o sytuacji na przedpolu.

—   Czołgi   dotarły  do   pozycji   obronnych   dwudziestego   pierwszego   pułku   ułanów.   Zdawało   się,   że 

przełamią ją bez trudu i wejdą na polanę...

W tym momencie włączył się porucznik Wakalski.
„Cel numer cztery, po sześć” — usłyszałem.
Numeracja celów wiele już mi mówiła. Cel numer jeden oznaczał, że Niemcy nacierają z Wilkowiecka 

na środek pozycji. Numer dwa informował o natarciu na 4 batalion 84 pp, numer trzy — to daleki ogień 
wzbraniający, numer cztery — zapora przed pozycją 21 pułku ułanów.

Poszły komendy. Szczęknęły zamki armat. Lufy wypluwały stalowe ładunki. Bateria oddała ostatnią 

salwę.

Punkt   obserwacyjny   milczał.   A   przecież   przedpolu   działo   się   coś   ważnego.   Ujadały   działka 

przeciwpancerne. Grzechotały karabiny ręczne i maszynowe. Dlaczego bez naszego udziału?

Wpatrując   się   w   niewielką   przerwę   pomiędzy  językiem   lasu   a   zachodnim   skrajem   wsi   Mokra   III 

zobaczyłem coś, co mnie zaniepokoiło. Przetarłem okular lornetki. Tak, to był niemiecki czołg!

— Wywołaj punkt obserwacyjny! — rozkazałem telefoniście.
Telefonista   krzyknął  w   mikrofon:   „Barbara! Barbara!”

background image

Potrząsał słuchawką, ale nic to nie pomogło.
— Punkt nie odpowiada, panie poruczniku.
— To połączcie z centralą.
Centrala milczała. Zrobiło mi się zimno. Nie miałełem wątpliwości, że czołgi przełamały pozycje 21 

pułku ułanów. Albo gąsienicami wgniotły naszych obserwatorów, albo też pozrywały kable telefoniczne. 
Zostałem sam z baterią i samotnie będę prowadził walkę! Nie mogłem pokazać mojego zdenerwowania, 
musiałem dawać dobry przykład moimi chłopakom. Na razie sytuacja nie była beznadziejna. Czołgi na 
skraju   lasu   poruszały   się   ślamazarnie,   a   dzieliła   ich   od   nas   odległość   2,5   km.   Natychmiast   zwołałem 
dowódców plutonów i działonowych. Zapoznałem ich z sytuacją, która była poważna.

— Czeka nas bezpośrednia walka z czołgami. Zachować spokój, dobrze celować i strzelać. Możemy 

tylko liczyć na siebie. Do dział!

Strzelanie   do   celów   ruchomych   przerabialiśmy   wielokrotnie   na   poligonie.   Ale   wojna   to   przecież 

zupełnie co innego. Wierzyłem jednak, że moi żołnierze nie załamią się.

Na polanę wjechało już kilka czołgów. Zachowywały się pewnie. Jeden z nich wjeżdża na wzgórze 256. 

Wpada   tam   pod   ogień   przeciwlotniczych   karabinów   i   baterii.   Na   stanowisku   słychać   donośny   głos 
podporucznika Witolda Gedroycia, oficera ogniowego:

— Kruszczyński, z lewej czołgi!
— Widzę! — krzyknął działonowy.
W parę sekund później nastąpił wystrzał. Trafiony! Płomień ogarnia szare cielsko, obsługa wyskakuje, 

czarny dym unosi się nad czołgiem. W chwilę później wychyla się zza wzgórza wieża drugiego wozu. 
Chowa się i znów wyłania. Wjeżdża z dużą prędkością, pędzi prosto w kierunku stanowiska 1 baterii. Trafi, 
czy ominie ukryty, wysunięty do przodu, karabin maszynowy? Niestety, nie ominął! Wpada na kaem, tratuje 
go i wraz z obsługą wgniata w ziemię. Po tym wypadzie zawraca i ukrywa się za wzgórzem.

Inne   czołgi   znajdują   się   pomiędzy   wsią   Mokra   III   a   wzgórzem,   które   daje   im   zasłonę   przed 

ewentualnym ostrzałem 1 baterii. Jeszcze inne posuwają się południowym skrajem zabudowań. Niektóre 
maszyny wychodzą na wzgórze, to znów się chowają. Rozpoznają cele i obserwują polanę.

Znów jeden wjeżdża na wzgórze i pełnym gazem sunie na stanowisko ogniowe 1 baterii. Widząc to 

działonowy czwartego działa błyskawicznie zmienia z obsługą ustawienie działa o dziewięćdziesiąt stopni, 
kierując w ten sposób lufę prosto na zbliżający się niemiecki PzKw-II. Wystrzał! Pocisk ześlizgnął się po 
ściance wieży i rykoszetem poszedł do przodu. Uderzenie było tak silne, że wóz niemiecki zakołysał się. Kto 
pierwszy? Kto odda następny pocisk? Kto kogo ustrzeli? Błysk z lufy czołgu i pocisk trafia w 4 działo 
baterii. Ginie śmiercią artylerzysty celowniczy. Odłamki wyłamują szprychy w lewym kole. Okaleczona 
armata przechyla się do przodu i siada na osi. Syreny pędzących czołgów wciąż wyją, dając znak o sobie 
sąsiadom. Napastnik schował się z powrotem za wzgórze, aby umknąć z pola ostrzału. Inne niemieckie 
maszyny ciągną na wschód, przechodzą z jednej strony polany na drugą, podjeżdżają pod kościółek, chowają 
się za krzaki. Luźnym szykiem prą w stronę przepustu pod torem kolejowym. Ogień z ich dział i kaemów nie 
ustaje.

Są już w połowie odległości od toru kolejowego, około tysiąca metrów od stanowiska naszej baterii. 

Najwyższy czas otworzyć ogień. Dowódcy plutonów i działonowi z niepokojem spoglądają w moją stronę. 
Stanowiska naszych armat są dobrze zamaskowane. Będą zaskoczeniem dla niemieckich pancerniaków.

— Ognia! — krzyczę na całe gardło.
Obsługa uwija się jak w ukropie.
Na przedpolu widzę dwa czołgi  — jeden się pali, drugi stoi unieruchomiony. Nie wiem, ile w tym 

zasługi   moich   chłopaków,   bo  razem  z   nami   strzela   i  2  bateria.   W   tych  gorących   minutach   na   nasypie 
kolejowym  ukazują   się   spieszeni   ułani.   Zbiegają   w   dół   i   zajmują   stanowiska.   Przez   przepust   kolejowy 
wpadają taczanki i działka przeciwpancerne. To 12 pułk ułanów skierowany z odwodu przez pułkownika 
Filipowicza.   Nie   mam   czasu   popatrzeć   na   nich,   bo   na   polanie   ukazuje   się   następna   grupa   czołgów. 
Niemiecka artyleria otwiera ogień na tor kolejowy. Robi się gorąco.

Nagle poza plecami słyszę głuche artyleryjskie wystrzały. Jestem tym zaskoczony. Przecież za nami nie 

ma żadnych baterii. W dodatku to nie są wybuchy siedemdziesiątekpiątek. Spoglądam do tyłu. Po torze, z 
kierunku Działoszyna, sunie powoli pociąg pancerny.  Z czterech wież obu wagonów bojowych wystają 
ziejące ogniem lufy dobrze mi znanych z podchorążówki 100 mm haubic. To jakby przybyła nam na pomoc 
cała bateria! Ogień pociągu pancernego okazuje się bardzo celny i skuteczny. Dosłownie na moich oczach 
wylatują w powietrze czołgi trafiane pociskami haubic. Do ognia pociągu dołączają działka przeciwpancerne 
12 pułku ułanów.

Uderzenie niemieckiej broni pancernej definitywnie załamuje się. Ocalałe z pogromu wozy wycofują 

się z polany. Ściga ich ogień pociągu pancernego, działek przeciwpancernych 12 pułku ułanów i dwóch 

background image

baterii.   Wycofujące   się   czołgi   wyją   ponuro.   Pociąg   pancerny   oddaje   ostatnie   salwy   i   powoli   rusza   w 
kierunku Działoszyna. Po chwili znika w lesie.

Baterie — druga i trzecia, sprawnie i dobrze odparły natarcie czołgów 4 dywizji pancernej.
Jedynie artyleria niemiecka nęka nas swym ogniem, do którego jesteśmy już przyzwyczajeni.
Walka   cichnie.   Obsługa   dział   ma   chwilę   wytchnienia.   Największą   moją   troską   jest   amunicja,   bo 

wyczerpaliśmy prawie całą znajdującą się w jaszczach. Taka sama sytuacja jest w 1 i 2 baterii.

— Szymanik, wysłać po amunicję i to galopem — rozkazuję.
W tym  czasie zdecydowałem się przetoczyć armaty na wysokość stodoły. Doszedłem do wniosku, że 

stamtąd łatwiej będzie prowadzić ogień na wprost. Nie miałem wątpliwości, że to jest tylko przerwa w 
bitwie. Zresztą nękający ostrzał niemieckiej artylerii nie ustawał, a zza lasu „Grodzisko” dobiegały odgłosy 
toczącej się walki.

Ustawiłem działony tak, by pierwszy i drugi miały dobry ostrzał na wprost na polanę, a trzeci i czwarty 

na wieś Mokra III i wzdłuż jej południowej strony. Powiedziałem o tym dowódcom plutonów i wydałem 
obsłudze rozkaz przetoczenia armat.

Kanonierzy i działonowi energicznie zabrali się do pracy.
Energią, zapałem i pracowitością wyróżniał się szczególnie działonowy pierwszego działa kapral Leon 

Żłób nazywany przez wszystkich w baterii Leonem. Młody przystojny chłopak na polu walki okazał się 
wspaniałym żołnierzem, najlepszym działonowym, odważnym, twardym w boju, był przykładem męstwa dla 
wszystkich.

Jeszcze obsługa nie zdążyła przetoczyć dział, a już przyjechały jaszcze pełne granatów. Kamień spadł 

mi z serca. Obawiałem się bowiem, że ze względu na zbombardowanie kolumny amunicyjnej zabraknie nam 
granatów.   Obsługa   szybko   zamieniła   jaszcze,   na   miejsce   pustych   wtoczyła   pełne.   Byliśmy   gotowi   na 
„powitanie” następnych czołgów 4 dywizji pancernej.

W 19 pułku ułanów

Po zepchnięciu oddziału wydzielonego  „Danków” za Liswartę niemiecki podjazd pancerny opanował 

Danków i Rębielice Królewskie, spędzając czaty 19 pułku ułanów. Oddział Wydzielony przez Rębielice 
Szlacheckie—Szyszków   wycofał   się   do   Zawad.   Jak   wiadomo,   w   rejonie   Leszczyny—Kamieńszczyzna 
znajdowały się nie osłonięte od zachodu, pozbawione wsparcia artyleryjskiego, szwadrony 19 pułku ułanów. 
Niemcy jednakże nie uderzali. Czekali na posiłki. Dopiero w godzinach popołudniowych, gdy przybyły 
czołgi i zmotoryzowana piechota, wsparta artylerią, ruszyły na dwustu okopanych ułanów.

Zachodnią   lizjerę   lasu   Kamieńszczyzna   ze   wzgórzem   216   obsadzał   4   szwadron   porucznika 

Gumińskiego   wzmocniony   cekaemem   i   działkiem   przeciwpancernym,   nie   zdradzając   swej   obecności. 
Ostrożnie podjeżdżają czołgi, kręcą się po polu, ale nie zbliżają do zarośli. Za nimi pojawiają się samochody 
ciężarowe. Wyładowuje się piechota i rusza. Artyleria dalekim ogniem ostrzeliwuje milczący las. Rozwija 
się natarcie piechoty na niewidocznego przeciwnika. Piechota i postępujące za nią czołgi zbliżają się na 
odległość 300 metrów od lasu.

— Ognia! — rozkazuje porucznik Gumiński.
Skraj   lasu   ożywa.   Grzechoczą   karabiny   ułanów,   ujadają   cekaemy,   sucho   trzaska   działko 

przeciwpancerne. Nacierająca niemiecka piechota niespodziewanie wpada w boczny ogień 4 szwadronu. 
Piechurzy zalegają, szukając zagłębień terenowych. Ciężarówki zawracają, niektóre płoną na polu i pod 
polskim ogniem, całym pędem jadą w stronę Rębielic. Czołgi usiłują obejść skrzydło 4 szwadronu, ale nie 
znają położenia ułanów i wpadają w ogień działka przeciwpancernego. Kilka z nich już się pali. Niemiecka 
piechota skokami dopada do pierwszych drzew i wdziera się w głąb. Porucznik Gumiński nie traci głowy. 
Podrywa pluton odwodowy:

— Bagnet na broń!
Ułani wyciągają z pochew bagnety, nakładają je na kawaleryjskie karabinki. Wiedzą, że czeka ich walka 

wręcz.

—   Chłopcy,   Szkopy   w   lesie.   Musimy   ich   wyrzucić   bagnetami.   Nie   strzelać.   Kłuć!   Bić   kolbami! 

Naprzód! — rozkazuje porucznik Gumiński.

Rozwinięty   w   tyralierę   pluton   rusza   w   kierunku   lasu.   Idą,   rozglądając   się   na   wszystkie   strony, 

wypatrując  pomiędzy  drzewami  niemieckich  piechurów.  Górą  przelatują   samoloty.  Gdzieś  na  przedpolu 
grzmoci artyleria. Ze skraju przerzedzających się zarośli dobiega odgłos strzelaniny. Lewe skrzydło plutonu 
natyka się na grupę Niemców. Ułani z furią wpadają na nich. W ruch idą bagnety i kolby. Niemcy nie 
wytrzymują ataku. Rzucają się do ucieczki w kierunku lizjery. Ułani gonią Niemców ukrywających się za 

background image

pniami starych drzew i zarośli. Niemieccy piechurzy wpadają w panikę. Susami uciekają na skraj lasu, który 
jest   częściowo   opanowany   przez   ich   piechotę.   Na   przedpolu   widać   następne   pojazdy   załadowane 
piechurami. Porucznik Gumiński decyduje wycofać się na północny skraj lasu. Zbiera ułanów, cekaemy i 
działko   przeciwpancerne   rozkazując   zmianę   stanowisk.   Nadlatują  Stukasy  i   zrzucają   bomby.   Odgłosy 
wybuchów wielokrotnie spotęgowanych echem niosą się po lesie. Atak samolotów trafia w próżnię. Na 
północnym   brzegu   zarośli   szwadron   porucznika   Gumińskiego   dosiada   koni   i   cwałem   rusza   wąwozem 
prowadzącym   do   miejscowości   Leszczyny.   Tam,   pomiędzy   opłotkami   stoi   szwadron   rotmistrza 
Wiszniowskiego. Jest przy nim dowódca pułku podpułkownik Pętkowski ze zwiadem pułkowym i łącznością 
porucznika Rudnickiego. Taczanka z erkaemem i działko zajmuje stanowisko ogniowe na brzegu wsi, a 
porucznik Gumiński melduje się u dowódcy pułku.

— Jakie straty poniósł twój szwadron? — pyta pułkownik.
— Wróciliśmy bez strat.
— To świetnie. Czeka nas bowiem dalsza walka.
Zwiadowcy meldują, że niemiecka piechota zajęła północny cypel lasu nadleśnictwa  „Grodzisko”. A 

leśnymi  duktami jadą czołgi.  Widać je przez  lornetkę  jak  na  dłoni. Wraz z  piechotą  wolno i ostrożnie 
posuwają   się   w   kierunku   wschodnim.   Dochodzą   do   drogi   prowadzącej   na   polanę   Mokra   w   pobliżu 
leśniczówki i wzgórza 222. W ten sposób zamykają wjazd na polanę.

W tym momencie do podpułkownika Pętkowskiego podjeżdża oficer łączności pułku, porucznik Marian 

Rudnicki.

— Panie pułkowniku — melduje, wręczając kartkę papieru — radiotelegram przekazany z dowództwa 

brygady.

Podpułkownik   Pętkowski   przeczytał   rozkaz,   który   nakazywał,   by   pułk   przesunął   się   w   rejon 

miejscowości Ostrowy.

Stało   się   jasne,   że   19   pułk   ułanów   nie   może   liczyć   na   żadną   pomoc   z   zewnątrz.   Tymczasem   z 

niewidocznej polany Mokra dochodzą odgłosy toczącej się tam zaciętej walki. Nad lasem unoszą się dymy, a 
wśród nich uwijają się bombardujące Stukasy.

Niemieckie czołgi przecięły tor kolejowy i zajęły stację Miedzno. Należało natychmiast działać, by 

Niemcy nie zamknęli drogi na Ostrowy.

— Jadę do Zawad — zadecydował pułkownik.
Spiął konia ostrogami i razem z adiutantem pogalopował drogą na Zawady. Stały tam dwa szwadrony, 

pierwszy rotmistrza Antoniego Skiby i trzeci porucznika Stanisława Góreckiego. Podpułkownik Pętkowski 
wezwał rotmistrza Skibę.

—  Panie rotmistrzu. Obejmuje pan dowództwo nad dwoma szwadronami jako dowódca dywizjonu. 

Otrzyma pan ponadto wzmocnienie w sile sześciu cekaemów i dwóch działek przeciwpancernych. Trzeba 
otworzyć drogę dla pułku na wschód. Od odwagi, energii i pomysłowości pana i ułanów zależy to, czy 
wyjdziemy z tego kotła, czy też Niemcy wepchną nas w te cholerne bagna Liswarty.

— Tak jest!
— Wykonanie zadania pozostawiam panu.

Niemcy ruszają do decydującego natarcia

Wrześniowe słońce silnie przygrzewało. Około godziny piętnastej generał Reinhardt całymi siłami swej 

dywizji   ruszył   do   decydującego   natarcia.   Miało   ono   definitywnie   złamać   opór   wołyńskiej   brygady   i 
otworzyć drogę niemieckiej broni pancernej na wschód. Na północy Niemcy nacierali na Kamieńszczyznę, 
na południu na Brody-Malin., Najsilniejsze natarcie wyszło z Wilkowiecka w kierunku na polanę Mokra. W 
ogniu   staje   linia   obronna   21   pułku   ułanów.   Odzywają   się   baterie   2   dywizjonu   artylerii   konnej.   Gęsto 
padające pociski trafiają w nacierające czołgi. Wyją syreny. Palą się wozy pancerne. Nad nimi unoszą się 
dymy i tumany kurzu.

— Czołgi przebiły się przez pozycje dwudziestego pierwszego pułku ułanów! Uwaga! Idą na baterie! 

— wołam.

Obsługa przyjmuje to ze spokojem i opanowaniem. Ma już doświadczenie z porannej walki, choć była 

ona wstępem do decydującego natarcia.

Wpatruję się w garb terenowy. Zza niego wyłaniają się, niczym z piekielnych czeluści, potwory ze 

znakiem czarnego krzyża. Już się ukazują! Śmiało posuwają się naprzód, strzelają w różnych kierunkach 
omijając własne dogorywające maszyny. Pędzą jak oszalałe przez polanę do toru. Byle prędzej, prędzej! 
Gnają też południową stroną wsi Mokra III. Wszędzie ich pełno. Do ognia niemieckiej artylerii dołączyły 

background image

Stukasy,   okładając   bombami   tor   i   stanowiska   artylerii.   Bezkutecznie   ujadają   nasze  Hotchkissy.   Bomby 
rozrywają się w pobliżu stanowisk dział. W górę lecą grudy ziemi, kamienie i kawałki drzew.

Baterie   daku   strzelają   bez   chwili   przerwy.   Rozgrzane   lufy   obsługa   okłada   mokrymi   workami. 

Kanonierzy i działonowi uwijają się przy armatach jak w ukropie. Bez przerwy słychać:  „Gotowe! Pal! 
Gotowe! Pal!” I znów „Pal, pal, pal!'”

— Panie poruczniku — melduje telefonista — „Barbara” milczy.
A więc niemieckie czołgi pozrywały kabie telefoniczne! Jesteśmy zdani na własne siły. W pobliżu 

stanowiska pada granat. Wznieca pożar w leśniczówce. Wylatują szyby, a płomienie wydostają na zewnątrz. 
Nie ma nikogo, kto mógłby go gasić. Języki ognia wspinają się po ramach okien, siegają dachu i idą wyżej i 
wyżej, a nad nimi kłęby dymu. Czołgi niemieckie prą dalej do przodu. Już są na wysokości drogi! Już ją 
przekroczyły! Pędzą na stanowiska naszej i 2 baterii. Tną ogniem swych dział i kaemów. Czarne wozy z 
krzyżami podchodzą bliżej, są już w odległości czterystu, trzystu, stu metrów... Sześć dział otwarło do nich 
piorunujący  ogień.   Zaczynają   się   palić!   Dym,   ogień   i   kurz   na   polanie!   Działon   kaprala   Żłoba   dobrze 
zamaskowany  z   doskonałą   obsługą   i   celowniczym   kanonierem  Romańcem  dokonuje   cudów   zręczności. 
Prawie każdy czołg jadący w kierunku 2 baterii przed naszym frontem był zniszczony przez działon Leona. 
On sam stał przy drążku kierowniczym i naprowadzał działo na cel — na czołg. Kilka ruchów celowniczego 
pokrętłem i już było właściwie wycelowane. Na jego głośną komendę „pal!” zamkowy odpalał. W ułamkach 
sekundy czołg stawał w ogniu... Drugi... .czwarty... piąty. Rozbijał jeden po drugim. Leon miał szczęśliwą 
rękę. Inne działa też nie próżnowały. Przed stanowiskami ogniowymi 2 i 3 baterii narastał mur z dymiącego 
żelastwa. Druga bateria z nie mniejszą zajadłością niszczyła czołg po czołgu. Artyleria niemiecka nadal nie 
szczędzi amunicji, bije po nas, aż ziemia dudni. Świst, szum pocisków nie ustaje.

Nagle   błysk   i   huk   na   stanowisku   naszej   baterii!   W   pierwszy  działon   kaprala   Żłoba   trafia   pocisk. 

Wybucha w miejscu, gdzie stał celowniczy kanonier Romaniec. Rozrywa go. Razem z nim ginie również 
zamkowy. Kapral Żłób z ładowniczym pokrwawieni, zszokowani podbiegają do mnie i nie mogąc wymówić 
słowa wskazują tylko na szczątki ciał poległych przed chwilą kolegów i rozbitą armatę. Na lufie i łożu działa 
dziury i wręby od odłamków granatów.

Nie wiem do dziś, jak to się stało, że stojąc blisko armaty nie zostałem ani zabity, ani nawet ranny. 

Jednakże na dłuższy czas ogłuchłem. Usiłowałem uspokoić zszokowanych żołnierzy.

— Musimy, musimy dalej strzelać! Mamy trzy armaty i mnóstwo amunicji.
Strzelać! strzelać!
Żłób oprzytomniał i zajął przy innym dziale miejsce rannego zamkowego. Bateria dalej prowadziła 

ogień.

W bardzo ciężkiej sytuacji znalazła się stojąca w pobliżu przepustu 2 bateria. Cały wysiłek niemieckich 

czołgów szedł w kierunku opanowania przepustu celem uniemożliwienia Polakom wyjazdu z polany. Ten 
żelbetowy   przepust   kolejowy   wybudowany   dla   wygody   mieszkańców   polany  Mokra   stał   się   w   bitwie 
głównym celem walki. W jego obronie ginęli ludzie, maszyny i konie. Największy ciężar spadł na 2 baterię. 
Została ona odkryta przez niemiecką artylerię i zaistniała konieczność zmiany pozycji. By nie przerywać 
ognia, oficer ogniowy zadecydował, że stanowisko będzie zmieniał plutonami. Artylerzyści zaprzodkowali 
działa i jaszcze pierwszego plutonu i szybko ruszyli z miejsca. Nie przejechali daleko, gdy z zabudowań wsi 
Mokra III wyskoczyło kilka czołgów. Jadąc otworzyły ogień na pluton. W ogniu działek i cekaemów padają 
na ziemię kanonierzy z obsługi, jezdni i konie. Część koni wierzchowych bez jeźdźców cwałuje po polanie. 
Niektóre już leżą martwe. Ranne konie zaprzęgowe szarpią się w uprzężach. Pociski z czołgowych dział biją 
w stojące armaty i jaszcze. Widok straszny, którego nie można zapomnieć przez całe życie.

Drugi pluton pod dowództwem oficera ogniowego otwiera szaleńczy ogień. Czołgi zostają zniszczone. 

Inne z furią wpadają na obsługę karabinu maszynowego. Rozjeżdżają ją gąsienicami.

Walka wzmaga się. Przedpole pokryte jest dymem dopalających się maszyn. Nieustannie nad polaną 

przelatują  Stukasy  ze śmiercionośnym ładunkiem. Z południowego skraju wsi Mokra III znów wychodzą 
czołgi — prosto na nasze stanowisko!

— Czołgi z lewej! — wołam, usiłując przekrzyczeć bitewny tumult.
Moi chłopcy już się opanowali po wstrząsie wywołanym śmiercią kolegów. Niemieckie maszyny suną 

wolno.   Wyraźnie   widać   ich   proste,   kanciaste   sylwetki   z   pancernymi   wieżami.   Na   każdy   nasz   strzał 
odpowiadają ogniem. Pociski z furkotem, przelatują w pobliżu armat. Jeden z nich uderza w tarczę działa, 
wybija dziurę i wybucha. Działo jest rozbite. PzKw-II jadą na nasze stanowisko. Są coraz bliżej. Na drodze 
ich marszu stoi nasz samotny karabin maszynowy.  Dzielna załoga bije do niemieckich maszyn długimi 
seriami.   Mimo   iż   w   taśmach   znajdują   się   również   pociski   przeciwpancerne,   na   Niemcach  nie   czyni   to 
żadnego wrażenia,  bo odbijają się one od pancerzy czołgów niczym groch od ściany.  Jeden z czołgów 
wjeżdża na okopane stanowisko cekaemu. Gąsienice gniotą karabin. Los bohaterskiej, walczącej do końca 

background image

obsługi   jest   przesądzony.   Giną   wszyscy.   Czwarty  działon   pomścił   jednak   śmierć  kolegów.   Celny  strzał 
rozbija niemiecki wóz. Niemcy czują respekt przed polską artylerią i wycofują się między zabudowania.

Inne czołgi wpadają pod silny ogień działek przeciwpancernych ułanów, wykonują w tył zwrot i na 

pełnym gazie cofają się na zachodni skraj polany.

Bateria przeżyła najtragiczniejsze pół godziny. Przetrwała kryzys i może dalej walczyć. Ale jak długo? 

Sytuacja jest ciężka. Walka, choć o mniejszym natężeniu, trwa dalej. Wciąż nie ma łączność Milczy punkt 
obserwacyjny i centrala dywizjonu.

Podpułkownik Jan Kamiński, by uratować dywizjon  od całkowitej  zagłady,  decyduje się przesunąć 

resztki baterii na wschód od toru kolejowego. Mimo braku łączności rozkaz do stanowisk ogniowych jednak 
dotarł. Dziś, po latach, nie mogę odtworzyć w pamięci, czy przywiózł go zwiadowca baterii, czy może 
otrzymałem go prosto od podpułkownika Kamińskiego. Może był to oficer z zwiadu dywizjonowego?

Rozkaz nakazywał 3 baterii zająć stanowisko ogniowe w rejonie miejscowości Gojść—Ważne Młyny. 

Nie bez trudu znalazłem tę małą wioszczynę nad Wartą. Z polany Mokra to szmat drogi  — około 20 km. 
Kiedy tam dobrniemy? Czy stanowisko ogniowe będzie przygotowane! Nie wiem!

Pierwszy rozkaz, jaki wydałem w nowej sytuacji, to ściągnięcie przodków na stanowisko ogniowe. Nie 

wiedziałem, w jakim są one stanie. Mogły przecież oberwać w trakcie bombardowania i ognia niemieckiej 
artylerii. Byłby to koniec 3 baterii. Poległych z obsługi dział i karabinu maszynowego poleciłem ułożyć w 
sadzie leśniczówki, w rogu, gdzie poprzednio stało czwarte działo. Nic innego na razie nie dało się zrobić. 
Ciężko rannych odesłałem furmanką na punkt opatrunkowy, lekko kontuzjowanych pod opieką sanitariusza 
skierowałem do lekarza dywizjonu porucznika Stanisława Postuły. Odwrót Niemców z rejonu stanowisk 
baterii dał nam krótką chwilę wytchnienia. Stanowisko nasze w dalszym ciągu nękał ogień niemieckiej 
artylerii,   zwiększała   się   liczba   zabitych   i   rannych.   W   czasie   drugiego   natarcia   działa   baterii   zostały 
wysunięte do przodu na wysokość leśniczówki celem zwiększenia skuteczności strzelania na wprost. W 
czasie walk w ciągu dnia pierwsze i trzecie działo zostało rozbite przez Niemców.

Rozkazuję działonowemu czwartego działonu, aby przygotował działa do zaprzodkowania. Musiał więc 

ściągnąć   je   z   przedpola   w   opłotki.   Na  miejscu   pozostało   jako   ubezpieczenie   drugie   działo,   gotowe   do 
strzelania.   Rozlega   się   trzask   zamykanych   jaszczy  i   nastawnic.   Obsługi   pomagają   sobie   wzajemnie   w 
przygotowaniu   sprzętu   do   zaprzodkowania.   Pracę   utrudniają   leżące   konary   drzew   oderwanych   od   pni 
odłamkami   pocisków,   co   krok   ktoś   się   o   nie   potyka.   Każdy   z   artylerzystów   zdaje   sobie   sprawę,   że 
zaprzodkowanie i odprzodkowanie to momenty, w których jest się bezsilnym, bo nie można odpowiedzieć 
natychmiast ogniem na ogień.

Między   drzewami   sadu   widać   podchodzące   przodki,   jadą   spokojnie   obok   stanowisk   strzelających 

działek przeciwpancernych, które oczyszczają przedpole z zabłąkanych tam jeszcze czołgów niemieckich.

Błysk  — wybuch tuż przed zaprzęgiem. Przedni para koni wali się na ziemię martwa, przygniatając 

jezdnego. Zaprzęg zatrzymał się nagle na parę sekund. Jaszczowy momentalnie zeskoczył z konia, odciął 
postronki od zbroczonej krwią pary szpicowej. Przodek ruszył dalej w dwie pary, omijając zabitych doszedł 
do stanowiska. I tak kolejno podchodziły następne, zabierając ocalałe jaszcze i czwarte działo. Odjechały 
powoli, stępa, w kierunku przejazdu, prowadzone przez szefa baterii, starszego ogniomistrza Szymanika.

W sadzie pozostały dwa zaprzęgi drugiego działonu. Czekają na swój sprzęt. W parę sekund obsługa 

przytoczyła działo do sadu  — zaprzodkowała. Zaprzęg odjechał za innymi, dołączył do kolumny. Został 
ostatni   jaszcz   z   resztą   amunicji.   Był   ciężki,   wydawał   się   ważyć   parę   ton.   Obsługa   starała   się   go 
zaprzodkować, ale brakowało jej sił. Podskoczyłem razem z podchorążym Zdzisławem Pourbaix do pomocy, 
stanęliśmy   przy   zaczepie,   a   kanonierzy   przy   kołach.   Wspólnymi   siłami   udało   się.   Nie   obyło   się   bez 
„przygód”. W zaczepę wplątał się mój skórzany sznur od pistoletu. Urwać nie sposób, taki byl mocny. 
Dopiero Zdzisiek jednym cięciem scyzoryka przeciął sznur i uwolnił mnie od jaszcza, ostatniego zabranego 
ze stanowiska 3 baterii. Zaprzęg odjechał drogą wzdłuż toru do przejazdu i dołączył do baterii.

Na   stanowisku   pozostały   dwie   rozbite   armaty,   ciała   poległych   przykryte   płaszczami,   łuski   z 

wystrzelonej   amunicji,   hełmy,   maski   gazowe,   karabinki,   porozrzucany   osprzęt,   ślady   krwi,   poszarpane 
niemieckimi pociskami drzewa i puste działobitnie. Pozostaliśmy jeszcze chwilę na stanowisku: Pourbaix, ja, 
dwaj luzacy i cztery konie.

Byłem piekielnie zmęczony, wyczerpany do ostatnich granic. Czułem się odpowiedzialny za to, co się 

stało  — za  śmierć kanonierów, rozbite armaty,  rozjechany gąsienicami karabin maszynowy. Budziły się 
wątpliwości, czy zrobiłem wszystko, by zapewnić należyte wsparcie ogniowe walczącym ułanom.

Zebrałem wodze.  Dosiadłem  konia,   ruszyliśmy stępa   wśród nękającego   ognia   niemieckiej  artylerii. 

Nasze dwa działa dojeżdżały do przejazdu. Po chwili dołączyliśmy do nich. Wokół leżały ciała poległych, 
martwe konie, rozbity sprzęt z pułków ułańskich.

background image

Szarża szwadronu 19 pułku ułanów

Szwadrony ustawiły się pomiędzy zabudowaniami wsi Zawady. Rotmistrz Skiba przekazał oficerom 

postawione przed dywizjonem zadania.

— Trzeci szwadron z czterema taczankami i dwoma działkami przeciwpancernymi, działając wzdłuż 

szosy na Miedzno, ma uchwycić cypel lasu przy skrzyżowaniu z torem kolejowym. Czy panowie znaleźli 
skrzyżowanie na mapie?

— Tak — odpowiedział porucznik Górecki — szosa przechodzi tu w charakterystyczny zakręt.
— Zgadza się. Po osiągnięciu przejazdu szwadron pomaszeruje na Miedzno oczyszczając z Niemców 

lasy na wschód i zachód od drogi. Po wykonaniu tego zadania  reszta  pułku, który z rozkazu dowódcy 
brygady ma zająć drugą linię obronną w rejonie miejscowości Ostrowy, ruszy na Miedzno.

Rotmistrz przerwał. Zebrani oficerowie studiowali mapę. Szwadrony — drugi i czwarty — będąc w tym 

czasie   w   słabym   kontakcie   ogniowym   z   niemiecką   zmotoryzowaną   piechotą,   przesuwały   się   z   rejonu 
Leszczyny—Kamieńszczyzna w rejon wsi Zawady.

— W tym czasie ja — ciągnął po chwili milczenia rotmistrz Skiba — na czele pierwszego szwadronu, 

wzmocnionego  dwoma  cekaemami  na   jukach,   przeprowadzę   szarżę   na   rejon   leśniczówki   przy  wzgórzu 
dwieście dwadzieścia dwa.

Wśród   obecnych   oficerów   dało   się   słyszeć   lekki   szmer.   Rotmistrz   wyczytał   zdziwienie   w   oczach 

oficerów. Polska jazda słynęła co prawda ze zwycięskich szarż, ale to było dawno. Wiele się od tego czasu 
zmieniło.

— Nie sądźcie panowie — kontynuował — że zamierzam szablami posiekać niemieckie czołgi lub też 

wyrzucić nimi z lasu niemieckich piechurów. Nie. Ale pojawienie się kawalerii może wywołać zamieszanie, 
a nawet panikę w oddziałach nieprzyjaciela, co nam też pomoże w przebijaniu się pułku na Miedzno.

Rotmistrz   nie   wiedział;   że   w   tym   samym   czasie   na   drugim   krańcu   Polski   pod   Chojnicami   dwa 

szwadrony  18   Pułku   Ułanów   Pomorskich   dokonały  zaskakującej   szarży  na   wyładowujący   się   batalion 
zmotoryzowanej piechoty. Ten stosunkowo drobny epizod spowodował w szeregach wroga szok tak silny, że 
na długie godziny sparaliżował marsz niemieckiej dywizji.

— Szarżę rozpocznę — objaśniał dalej rotmistrz Skiba — gdy trzeci szwadron osiągnie skrzyżowanie 

dróg.   Wówczas   wesprzecie   mnie   swym   ogniem.   Gdyby   plan   się   nie   powiódł,   osłonicie   nasz   odwrót. 
Łączność ze mną nawiązywać w leśniczówce.

Szwadrony przystępują do zajęcia podstaw wyjściowych. Rotmistrz Skiba widział ryzyko w realizacji 

wypadu   na   nadleśnictwo  „Grodzisko”.   Dostrzegał   je   również   zastępca   dowódcy   pułku,   podpułkownik 
Władysław Kotarski, radząc, by 19 pułk ułanów usiłował prześliznąć się wzdłuż Liswarty do lasu Łobodno. 
Podpułkownikowi   Pętkowskiemu   bardziej   jednakże   odpowiadało   kawaleryjskie   rozwiązanie   rotmistrza 
Skiby i bez wahania zaakceptował je. Dowódca dywizjonu pouczył młodszych oficerów i ułanów, jak mają 
się zachowywać, gdy szwadron zostanie zaatakowany przez czołgi. Podał kierunek ewentualnego odwrotu 
lub zbiórki po rozproszeniu.

Trzeci szwadron zajmuje stanowiska przy rozwidleniu dróg w Zawadach. Grupuje się plutonami w głąb. 

Na czele jest szpica, tuż za nią działko przeciwpancerne i dwie taczanki. Ułani w szyku bojowym kłusem 
ruszają   do   przodu.   Rotmistrz   na   czele   szwadronu   ustawionego   na   skraju   wsi   obserwuje   marsz   ułanów 
porucznika Góreckiego. Posuwają się szybko w kierunku przejazdu. Mijają wzgórze 213. Niemcy jakby ich 
nie widzieli. Nikt nie strzela.

Skiba decyduje się na rozpoczęcie szarży. Przegrupowuje plutony w głąb. Staje w strzemionach i woła 

donośnym głosem:

— Szaaable w dłoń!
— Huraaa! Huraaa! — rozlegają się ną całą wioskę okrzyki.
W jesiennym słońcu błysnęło sto kling.
— Naprzód marsz!
Zrazu   idą   kłusem,   później   przechodzą   w   galop,   by   po   jakimś   czasie,   niczym   burza,   pędzić 

wyciągniętym   cwałem.   Jeźdźcy  kładą   się   na   karki   koni.   Plutony  mieszają   się.   Przemykają   przez   trakt 
wiodący na polanę Mokra.

Rotmistrz Skiba gna na czele. Na moment rzuca okiem na szwadron porucznika Góreckiego. Znajduje 

się on w odległości kilkuset metrów od skrzyżowania. Czołowy pluton na widok cwałującego szwadronu 
rotmistrza Skiby samorzutnie przechodzi do szarży. Powietrze jest czyste. Niemieckie samoloty na krótko 
zniknęły z nieba. Niemcy są tuż, tuż. Nie strzelają. Są wyraźnie zaskoczeni sunącą na nich jazdą. Zeskakują 
z samochodów ciężarowych i uciekają do lasu. Ale już na karkach siedzą im ułani 19 pułku. Stają teraz w 
strzemionach z uniesionymi w górę szablami. Przyhamowują pędzące konie, by celniej i skuteczniej bić 

background image

Niemców. Szable spadają na karki niemieckich piechurów. Metaliczny dźwięk świadczy o tym, że klinga 
dosięgła hełmu. Pole pokrywa się zabitymi i posiekanymi żołnierzami w mundurach feldgrau. Ci, którzy 
ocaleli z pogromu, uciekają w głąb lasu. Tych nie można gonić w szyku konnym. Ale i na nich przyjdzie 
jeszcze   kolej.   Pluton   ułanów   z   rotmistrzem   Skibą   osiąga   leśniczówkę.   Na   podwórku   stoją   samochody 
ciężarowe.   Jeden   przy   drugim.   Nie   mogą   wyjechać,   bo   tarasują   im   drogę   liczne   wozy   uciekinierów. 
Niemieccy piechurzy porzucają pojazdy i przez płoty umykają do lasu. Ułani łapią kilku. Są wystraszeni, ale 
rozmowni, szczególnie pewien feldwebel. Rotmistrz zadaje gadatliwemu Niemcowi pytania:

— Z jakiego pochodzisz oddziału? Mów szybko!
— Jawohl! Dwunasty pułk strzelców zmotoryzowanej piechoty.
— Gdzie reszta pułku?
— Poszła z czołgami na wschód. Na stację i miejscowość Miedzno.
— A co wy tu robiliście?
— Czekaliśmy na rozkazy z dowództwa. Poza tym mieliśmy wysadzić w powietrze tory i stację  — 

recytuje niemal jednym tchem.

Tak, teraz wszystko się zgadza. Oczekując rozkazu, powyłazili z pojazdów. Rozłożyli się na trawie i 

pewnie żarli zrabowaną w Rębielicach kiełbasę. Nic ich nie obchodziło, co się dzieje na południu, tak byli 
pewni swej przewagi nad Polakami.

Zamiar wysadzenia w powietrze torów i stacji kolejowej Miedzno potwierdziły znalezione na podwórzu 

leśniczówki   materiały   wybuchowe.   Zdobyte   ciężarówki   miały   zbiorniki   pełne   paliwa.   Tylko   siadać, 
zapuszczać silniki i jechać. Niestety, zabrakło nam kierowców.

Trzeba będzie pojazdy zniszczyć. A szkoda! Tak by się nam przydały — rozmyślał rotmistrz Skiba.
Przewidywania co do skutków szarży całkowicie się sprawdziły. Odniosła ona pełny sukces, wywołując 

niesłychane zamieszanie i panikę wroga. Oddziały nieprzyjaciela przemieszały się z polskimi. Niemieccy 
piechurzy, którzy wycofali się w głąb lasu, za każdym pniem spodziewali się ujrzeć ułanów. Dochodziło do 
tego, że wzajemnie się ostrzeliwali. Psychoza strachu działała.

A co się działo ze szwadronem porucznika Góreckiego?
Po osiągnięciu skrzyżowania szosy z torem kolejowym, mniej  więcej w tym samym czasie, gdy 1 

szwadron zajął leśniczówkę, porucznik Górecki wysłał patrol na stację kolejową Miedzno oraz przystąpił do 
penetrowania południowo-wschodniego cypla lasu nadleśnictwa „Grodzisko”. Dowódca patrolu wysłanego 
na stację dowiedział się od kolejarzy, że godzinę temu pojawiły się tu niemieckie czołgi. A przedtem za 
rzekę odjechała polska „pancerka”. Kolejarze mówili, że Niemcy zapowiedzieli, iż wrócą tu i zajmą stację. 
Nie  pozwolili  niczego  ruszać, w przeciwnym wypadku  zrobią  „porządek”  —  odgrażali  się. Po krótkim 
postoju czołgi pojechały szosą na Miedzno. Obecnie powinny znajdować się przed 3 szwadronem. Porucznik 
Górecki wysłał meldunek do rotmistrza Skiby, zawiadamiając, że posuwa się w stronę Miedzna bez kontaktu 
z nieprzyjacielem. Odesłał również dwa działka przeciwpancerne.

Pierwszy szwadron w czasie szarży rozsypał się w terenie. Niektórzy ułani zapuścili się głęboko w las. 

Teraz   zbierali   się,   zgodnie   z   rozkazem   dowódcy   dywizjonu,   w   rejonie   leśniczówki.   Na   twarzach   ich 
malowała się radość ze zwycięstwa. Dzielili się wrażeniami. Co bardziej zapaleni szykowali się do następnej 
szarży. Rozwiał ich nadzieje rotmistrz Skiba, który spieszył ułanów i obsadził leśniczówkę oraz wylot traktu 
na polanę Mokra. Konno natomiast rozkazał patrolować skraj lasu oraz drogę wiodącą na polanę.

Odgłosy walki dochodzące z polany Mokra bardzo niepokoiły rotmistrza. Świadczyły z jednej strony, że 

Niemcy nie przełamali obrony 21 pułku ułanów, ale z drugiej nasuwały przypuszczenie, że nieprzyjaciel 
będzie szukał drogi umożliwiającej mu obejście polany. Jedną z takich dróg był trakt wiodący z północy. 
Jego wlot w pobliżu leśniczówki rotmistrz Skiba zamknął dwoma działkami przeciwpancernymi. Ale to nie 
wystarczało, postanowił więc wysłać patrol dla przeczesania lasu pomiędzy traktem i torem kolejowym. 
Mało było prawdopodobne, by Niemcy zadowolili się jedynie marszem wzdłuż północnej linii lasu i nie 
skorzystali z drogi biegnącej z Rębielic Królewskich przez lasy nadleśnictwa „Grodzisko”, przecinającej tor 
kolejowy w rejonie Izbisk i dalej prosto do Miedzna. Wysłał gońca do porucznika Góreckiego i polecił mu 
dokładnie rozpoznać rejon skrzyżowania toru koło Izbisk. Rotmistrz Skiba ze swojego szwadronu wysłał 
patrol ochotników: jednego kaprala i 2 ułanów na rozpoznanie drogi wiodącej z leśniczówki na polanę 
Mokra.

Dosiedli koni i galopem ruszyli  wąską przesieką. Panowała cisza,  tylko z kierunku polany Mokra, 

dobiegały odgłosy walki. Przesieka miejscami to zwężała się, to poszerzała, tworząc małe polanki. Trzech 
ułanów galopem wpadło na jedną z nich i... znalazło się oko w oko z maszerującą kompanią niemieckiej 
piechoty. Zaskoczenie było obustronne. Niemcy nie zdążyli oddać ani jednego strzału, a ułani instynktownie 
skręcili w pierwszą napotkaną przesiekę i po kilku minutach znaleźli się z powrotem w leśniczówce.

— Gdzie ich spotkaliście? — dopytywał się rotmistrz Skiba.

background image

— Tu! — pokazał na mapie kapral.
— A swoją drogą, skąd się tu wzięła i po co kompania piechoty?— zastanawiał się podporucznik 

Jahołkowski.

— To bardzo proste, idą po samochody zostawione na skraju lasu. Nie możemy dopuścić, by je nam 

odebrali — zadecydował rotmistrz.Skiba.

Zarządził zbiórkę szwadronu.
—   Chłopcy!   Przed   nami   maszeruje   niemiecka  kompania  piechoty.   Musimy  ją   roznieść   bagnetami. 

Bagnet na broń! Kłuć! Nie strzelać bez rozkazu!

Szli   plutonami   w   odległości   dziesięciu   kroków   od   siebie.   Na   czele   dowódcy   plutonów   wraz   z 

celowniczymi erkaemów. Zastępcy z tyłu. Szwadron prowadził rotmistrz Skiba z celowniczym i dwoma 
ułanami. Maszerowali cicho, trzymając się drogi wiodącej w kierunku wsi Mokra I. Po przejściu około stu 
pięćdziesięciu rnętrow weszli w gęsty las, gdzie dołączyła do nich czujka, wysłana uprzednio do przodu. W 
ciszy słuchać było krzyki i przekleństwa oficerów niemieckich. Bardzo ostrożnie podeszli do polany, na 
której zbierała się kompania Niemców. Gdy byli już w odległości około 25 metrów, poderwali się i biegiem 
ruszyli przez zarośla. Rwali do przodu. Niemcy dostrzegłszy Polaków rozbiegli się, nie podejmując walki. I 
chociaż kawalerzystom nie udało się wziąć jeńca, to ich atak przeszkodził nieprzyjacielskiej kompanii w 
ponownym zorganizowaniu się. Niemcy rozbiegli się po lesie pojedynczo lub małymi grupkami. Plutony 
podporucznika   Jahołkowskiego,   podchorążego   rezerwy   Witolda   Nowickiego   i   podchorążego   Traczyka 
otrzymały żądanie oczyszczenia lasu na głębokość pięciuset metrów od drogi prowadzącej do wsi Mokra I. 
Nadal obowiązywał rozkaz niestrzelania, a zwalczania nieprzyjaciela walką wręcz. Niemcy uciekli daleko. 
Patrole nie napotkały nikogo w pobliżu drogi.

Porucznik Górecki, otrzymawszy rozkaz rozpoznania przejazdu kolejowego w rejonie miejscowości 

Izbiska, po krótkim postoju w lesie na południe od stacji kolejowej Miedzno ruszył w nakazanym kierunku. 
Szwadron właściwie nie brał jeszcze udziału w bitwie. Nawet szarża przeprowadzona częścią jego sił na 
skrzyżowaniu toru z drogą w rejonie stacji Miedzno trafiła w próżnię. Również i na stacji nie nawiązano 
kontaktu   bojowego   z   Niemcami.   Tymczasem   ze   wszystkich   stron   dobiegały   odgłosy   walki.   Padały 
pojedyncze   strzały,   serie  z  cekaemów,   wybuchy pocisków   artyleryjskich.   Na niebie   nieustannie  krążyły 
niemieckie bombowce. Górecki wprowadził swych ludzi do lasu po wschodniej stronie szosy do Miedzna. 
W   rozczłonkowanym   szyku   poruszali   się   przesieką   biegnącą   na   południe.   Nic   tu   nie   wskazywało   na 
obecność   nieprzyjaciela.   Konie   szły   stępa.   Ułani   trzymając   w   dłoniach   karabinki   wsłuchiwali   się   w 
dobiegające z różnych stron odgłosy. Las był wysokopienny, stary, o suchym poszyciu. Krótką kolumnę 
zamykały cztery taczanki z karabinami maszynowymi. Po dwóch kilometrach marszu zwiadowcy osiągnęli 
południowy   skraj   lasu.   Podjechał   do   nich   porucznik   Górecki.   Porównał   teren   z   mapą.   Na   wprost   w 
odległości około jednego kilometra, znajdowała się wieś Izbiska. Dalej, na południe, była kolonia o tej samej 
nazwie.   Pomiędzy   tymi   miejscowościami   przebiegał   szeroki   wiejski   trakt   wysadzany   drzewami.   Na 
północny zachód prowadził on przez Kamieńszczyznę do Rębielic Królewskich, a na południowy wschód do 
Miedzna. W odległości około kilometra od Izbisk trakt ginął w lesie, a jak mówiła mapa, kilkaset metrów od 
krawędzi lasu znajdował  się przejazd  kolejowy.  Traktem z kierunku Kamieńszczyzny mogli nadciągnąć 
Niemcy. Porucznik Górecki za pomocą lornetki spenetrował pobliski teren. Na razie nie było nic widać. Nad 
Miedznem   unosiły   się   kłęby   dymów,   były   to   niewątpliwie   oznaki   bombardowania   przez   niemieckie 
lotnictwo.

Gdzie   się   podziały   hitlerowskie   czołgi,   które   zajęły   godzinę   temu   stację   kolejową   Miedzno?  — 

zastanawiał się porucznik. Mogły pójść na Miedzno, ale mogły też wycofać się na Kamieńszczyznę  — 
Rębielice Królewskie. Jeszcze raz ogarnął lornetką okolicę. Już miał odjąć ją od oczu, gdy u wylotu traktu 
zobaczył jakiś ruch. W tym miejscu dobiegała droga polna wiodąca z kolonii Izbiska. Pomiędzy drzewami 
stały dwa czy też trzy niemieckie motocykle z przyczepami. Górecki przez dłuższy czas przypatrywał się 
Niemcom. Zachowywali się ostrożnie, jednakże stojącego na skraju lasu szwadronu kawalerii nie zauważyli.

Porucznik   Górecki   ściągnął   z   kolumny   dwa   karabiny   maszynowe,   niepostrzeżenie   zajęły   one 

stanowiska ogniowe. Trzy niemieckie motocykle powoli ruszyły do przodu. Z lasu wyjechały następne trzy. 
Przebyły około trzystu metrów i znów się zatrzymały. Żołnierze powyłazili z przyczep i obserwowali przez 
lornetki skraj wsi Izbiska. Lasem, gdzie stał szwadron, nie interesowali się zupełnie. Porucznik zdecydował 
się otworzyć ogień. Odległość wynosiła około tysiąca metrów. Ogień nie będzie w pełni skuteczny — tak 
uważał Górecki — ale może zadać Niemcom pewne straty.

— Celownik tysiąc. Cel: grupa niemieckich motocykli! — padła komenda dowódcy szwadronu.
Kilka sekund oczekiwania i długimi seriami zajazgotały oba cekaemy. Pomimo dużej odległości ogień 

okazał   się   zadziwiająco   celny.   Przede   wszystkim   zaskoczył  niemieckich   motocyklistów.   Rzucili   się   na 
ziemię i otworzyli bezładny ogień w kierunku wsi Izbiska. Gdy zorientowali się, że są ostrzeliwani ze strony 

background image

lasu, przegrupowali się. Nie wiedząc, z jakimi siłami mają do czynienia, zdecydowali się na odwrót. Na 
drodze został jeden uszkodzony motocykl i kilku rannych, a być może zabitych, żołnierzy przeciwnika. 
Szwadron   porucznika   Góreckiego   nie   mógł   ścigać   Niemców,   nie   ulegało   bowiem   wątpliwości,   że   za 
motocyklami posuwają się inne niemieckie oddziały  — czołgi lub ciężarówki z piechotą. Postanowiono 
rozpoznać  je.  Szwadron  przesunął   się  w kierunku  szosy  na  Miedzno,  skąd  miał  lepszy  wgląd  w  teren. 
Zniecierpliwieni   ułani   długo   czekali   na   ukazanie   się   Niemców.   Po   jakimś   czasie   pojawiły   się 
nieprzyjacielskie   czołgi.   Stanęły  na   skraju   lasu.   Potem   ostrożnie   podjechały  w   kierunku   wsi.   Nikt   nie 
otwierał włazów i nikt nie wychodził z wieży. Pancerniacy byli ostrożni. Stali tak kilka minut. Być może 
porozumiewali się z kimś przez radio, bo pojawiły się następne wozy. Było ich sporo, może piętnaście lub 
dwadzieścia. Sytuacja porucznika Góreckiego i jego ludzi była trudna. Na domiar złego nie mieli właściwie 
broni   przeciwpancernej,   gdyż   działka   odesłali   do   1   szwadronu,   a   sobie   pozostawili   jedynie   karabin 
przeciwpancerny.

Może ostrzelać czołgi i wycofać się do lasu  — zastanawiał się porucznik Górecki. Ale co to da? Po 

krótkim wahaniu dowódca postanowił, nie zaczepiając Niemców, wycofać się do lasu i szukać pułku, o 
którym w ogóle nic nie wiedział. W przyszłości okazało się, że decyzja była słuszna. Szwadron podążył w 
kierunku północno-zachodnim. Przekroczył pustą szosą stację kolejową Miedzno—Miedzno wieś i wszedł 
do lasu wsi „Miedzno”. Tu Górecki zarządził krótki postój, wysyłając patrole celem rozpoznania rejonu. Był 
on niewielki, tak że po upływie pół godziny porucznik wiedział, że las jest wolny. Nie było tu ani Niemców, 
ani własnej kawalerii czy też piechoty. Po naradzie z dowódcami plutonów zdecydowano się przejść przez 
miejscowość Doły do miejscowości Ostrowy.

Długa wieś Ostrowy położona nad rzeką Okszą świetnie nadawała się na pozycję obronną. Można było 

się liczyć z tym, że tam wycofał się znad Liswarty 19 pułk ułanów po udanej szarży 1 szwadronu. Tam też 
mogło   znajdować   się   dowództwo   brygady.   Odległość   od   skraju   lasu   wsi   „Miedzno”  do   wsi   Ostrowy 
wynosiła około 5 kilometrów. Niestety, droga wiodła przez odkryty, płaski teren. Lotnictwo niemieckie na 
razie nie pojawiało się,  ale nie oznaczało to, że tak będzie  w ciągu całego przemarszu. Nie było rady. 
Należało ryzykować. Szwadron kłusem wyjechał z lasu. W środku jechały cztery taczanki przygotowane do 
otwarcia w razie potrzeby ognia przeciwlotniczego. Minęli małą wioskę Doły. Po kilku minutach szczęście 
opuściło   wołyńskich   ułanów.   Zajazgotały   karabiny   maszynowe   na   taczankach,   co   oznaczało   alarm 
przeciwlotniczy. Z południowego zachodu na niskim pułapie zaczęły nadlatywać niemieckie samoloty. Nie 
było ich wiele, dwa klucze po trzy maszyny, ale to wystarczało, by zniszczyć szwadron w otwartym polu. 
Ułani rozproszyli się w terenie. Taczanki z karabinami maszynowymi ustawiły się wzdłuż drogi, bijąc w 
nieprzyjacielskie samoloty. Niemieccy piloci nie mieli zamiaru narażać się na polski ogień przeciwlotniczy, 
wyraźnie   sygnalizowany  smugowymi   pociskami.   Ominęli   niebezpieczne   dla   nich   miejsce   i   przeszli   do 
ataków z lotu koszącego na pojedynczych ułanów. Dosyć szybko wyczerpały się Niemcom zapasy amunicji, 
bo szóstka  Stukasów  odleciała na zachód. Straty zadane 3 szwadronowi okazały się niewielkie, został on 
jednakże tak rozproszony, że do wieczora nie mógł się zebrać.

Walka o polanę Mokra trwa!

Zaledwie   w   czeluści   kolejowego   przepustu   zniknęły  dwa   działa   3   baterii   2   daku,   nadszedł   rozkaz 

wycofania z polany 2 baterii, a raczej jej plutonu ocalałego z pogromu. Podoficer zaprzęgowy, plutonowy 
Zygmunt   Nestorowicz,   sprowadza   na   stanowisko   ogniowe   cztery   przodki,   by   zabrać   działa   i   jaszcze. 
Kanonierzy   zaprzodkowują,   pomaga   im   plutonowy   Uściłowski,   puszkarz   baterii.   Oficer   ogniowy 
podporucznik Stefan Radzikowski prowadzi resztę baterii przez przepust na wschodnią część lasu.

Na polu bitwy pozostaje 1 bateria bez jednego działa z rannym porucznikiem Witoldem Gedroyciem, 

dzielnie dowodzącym linią ogniową, i zdziesiatkowany 21 pułk ułanów. Aż dziw bierze, jak ta garstka ludzi 
wytrzymała trzy natarcia czołgów i zmotoryzowanej piechoty. Teren wokół jest zryty wybuchami granatów i 
bomb lotniczych. Wala się rozbity sprzęt wojskowy. W wielu wypadkach trudno się zorientować, co to jest i 
do kogo należało — do nas czy do Niemców? Palą się wsie, lasy, stogi.

Obserwatorzy znów meldują o nadjeżdżających z kierunku Wilkowiecka czołgach. Słychać już groźny 

pomruk silników. Skąd się ich tyle bierze? Grzmi daleki ogień niemieckiej artylerii.

Czołgi trafiają na niezłomny 4 szwadron 21 pułku ułanów, na ustawione działka. Znów sieją wśród nich 

spustoszenie.   Widać   dym   i   ogień,   słychać   wycie   syren   pancernych   wozów   pomieszane   z   odgłosami 
wybuchających pocisków artylerii niemieckiej, która przerzuciła swój ogień na skraj lasu. Czołgi wjeżdżają 
w pozycje ułanów, miażdżą armatki przeciwpancerne i wybijają prawie całą ich obsługę. Toczy się zawzięta 
i krwawa walka.

background image

Podporucznik Morawski z 4 szwadronu celnymi strzałami z karabinu przeciwpancernego unieruchomił 

dwa wozy.  Gdy nadjechał  trzeci, podbiegł, obrzucił go wiązką granatów, po czym z furią wskoczył na 
pancerz, otworzył klapę włazu i z pistoletu ostrzelał załogę.

Rozproszony szwadron zbiera się ponownie na skrzydłach i walczy dalej.
Ale PzKw-II przechodzą przez linię obrony i przedostają się na polanę. Porucznik Michał Kochanowski 

z   działonowym   kapralem   Celebanem   zaprzodkowują   pozostałe   jeszcze   działko   i   wyjeżdżają   na   drogę 
biegnącą   środkiem   płonącej   wsi   Mokra   III.   Ułan   Król,   woźnica,   galopem   zajeżdża   w   opłotki,   obsługa 
odprzodkowuje działko.

— Gotowe!
Czekają na czołgi, które wejdą na drogę. Trwa to niedługo. Powoli zbliża się pierwszy wóz. Najpierw 

zza węgła zabudowań wysuwa się lufa działa, potem widać już całe pancerne cielsko.

— Ognia! — krzyczy działonowy.
W   chwilę   później   czołg   już   się   pali,   zasłania   go   czarny   dym.   Tarasuje   drogę   innym.   Znów 

zaprzodkowują, zmieniają stanowisko — galop — działko okryte zasłoną z kurzu podskakuje na wybojach 
drogi.   Porucznik   Kochanowski   wypatruje:  „Z   lewej   czołgi!”   Działonowy  nadrzuca   łoże   działka   w   tym 
kierunku.   Wystrzał!   Jeden,   drugi,   trzeci.   Znowu   czołg   pali   się   i   dymi.   Aby   uniknąć   obejścia   od   tyłu 
zaprzodkowują i galopem odchodzą w kierunku toru. Dołączyli do obrony 12 pułku ułanów koło przejazdu 
kolejowego. Zajęli stanowiska i czekają.

Pierwsza bateria 2 dywizjonu artylerii konnej prowadzi nieprzerwany ogień do PzKw-II wdzierających 

się na polanę. Niemcy ponieśli największe straty przy forsowaniu wjazdu na polanę. Teraz przedostają się 
przesiekami leśnymi nadleśnictwa  „Grodzisko”, zajmują stanowiska w opłotkach wsi Mokra I i otwierają 
ogień na baterię, której sytuacja staje się tragiczna, bo z lewej strony, od wsi Mokra III, naciera druga grupa 
wozów bojowych. Bateria usiłuje strzelać na dwa fronty. Na szczęście czołgi idące wzdłuż wsi Mokra  III 
zostawiają baterię z lewej strony i kierują się na przepust kolejowy. Natomiast te z prawej strzelają coraz 
mocniej.   Płonąca   wieś   zasłania   częściowo   pole   ostrzału.   Podporucznik   Gedroyć   decyduje   się   na   czyn 
desperacki  —  postanawia  pod  niemieckim  ogniem przetoczyć  działa  na   północną  stronę   wsi.   Zamierza 
wykonać to działonami. Najpierw pójdzie działon kaprala Kruszczyńskiego. Kanonierzy obsługi przetaczają 
armatę i jaszcze pomiędzy opłotkami płonącej wsi za drogę biegnącą jej środkiem. Pomagają im w tym 
oficerowie baterii: podporucznik Gedroyć i dowódca plutonu podporucznik Kazimierz Pourbaix. Ten ostatni, 
choć   jest   ranny  od  dalekiego   ognia   cekaemów,   nie   odstępuje   od  działa.   Razem  z   oficerem  ogniowym, 
również rannym, przetaczają sprzęt na północną stronę wsi. Tam wita ich ogień niemieckich czołgów. Nie 
zwracają na to uwagi i ustawiają armatę i jaszcz. Czołgi zbliżają się. Działo jest gotowe do otwarcia ognia. 
Pocisk niknie w zamku.

— Gotowa!— melduje celowniczy.
— Pal! — rozkazuje kapral Kruszczyński.
Padają następne strzały. Są celne. Palą się dwie niemieckie maszyny. Inne wycofują się do miejscowości 

Mokra I. Tam zawracają i ostrzeliwują wieś Mokra II. Pożar wsi Mokra II gwałtownie rozprzestrzenia się. 
Przetoczenie pozostałych armat na północny jej skraj jest już niemożliwe. Polanę pokrywają dymy i tumany 
kurzu. Zostają tam ostatni jej obrońcy — resztki 21 pułku ułanów i samotna, pozbawiona łączności, 1 bateria 
2 dywizjonu artylerii konnej. Wokoło buszują czołgi, które w każdej chwili mogą zaatakować baterię, wybić 
ogniem cekaemów obsługę i rozjechać gąsienicami.

Podporucznik Gedroyć decyduje się zmienić stanowisko ogniowe. Jedyne miejsce, skąd bateria może 

jeszcze strzelać, znajduje się na wschód od miejscowości Mokra II przy torze kolejowym. Posyła gońca po 
przodki. Przyprowadza je plutonowy Jan Rzepecki.

— Przesunąć dwie armaty i dwa jaszcze — rozkazuje oficer ogniowy podporucznikowi Pourbaix — w 

rejon stanowisk dwunastego pułku ułanów. Ja zostaję z działonem kaprala Kruszczyńskiego i będę was 
osłaniał.

Zaprzodkowane działa i jaszcze odjeżdżają w kierunku toru. Podporucznik Gedroyć przedziera się przez 

płonącą wieś do stanowiska pierwszego działonu. Z rany na nodze sączy się krew, a przed oczyma wirują 
czarne płaty.  Działon  prowadzi ogień w kierunku wsi Mokra I. Podporucznik  obserwuje dwa kłusujące 
działony. Dojeżdżają do toru kolejowego.

— Kruszczyński!
— Zaprzodkować!
Obsługa sprawnie zaprzodkowuje działo i jaszcz, dosiada wierzchowych koni i galopem odjeżdża ze 

wsi Mokra II.

Sytuacja staje się bardzo poważna. Niemieckim czołgom drogę na wschód zamykają jedynie resztki 21 

pułku ułanów i broniący się na torze 12 pułk ułanów.

background image

Dowódca   brygady   decyduje   się   rzucić   do   walki   ostatnie   odwody:   2   pułk   strzelców   konnych,   21 

dywizjon pancerny i 53 pociąg pancerny.

Pociąg pancerny nr 53 po raz drugi w akcji

Pociąg   pancerny  nr   53   po   przedpołudniowej   akcji   w   rejonie   polany  Mokra   wycofał   się   na   stację 

Miedzno. Tam ze względu na potęgujące się odgłosy walki w rejonie Zawad i brak wiadomości o położeniu 
na froncie wycofał się za most na Liswarcie, wychodząc tym samym z pasa działania brygady. Stamtąd 
dowódca   pociągu   z   wieżyczki   artyleryjskiej   obserwował   przedpole.   Widział,   jak   niemieckie   czołgi 
opanowały stację Miedzno, po czym odjechały w kierunku miejscowości Miedzno. Natychmiast powiadomił 
o tym przez radio dowódcę brygady. Po upływie pół godziny z kierunku Działoszyna nadjechał drugi pociąg 
pancerny (nr 52) dowodzony przez kapitana Mikołaja Gonczara, wchodzący w skład 30 DP. Przybył nim 
dowódca tej dywizji generał Leopold Cehak celem nawiązania łączności z dowódcą Wołyńskiej Brygady 
Kawalerii. Ostatecznie jednak obaj dowódcy ustalili, że ze względu na nie wyjaśnioną sytuację na polanie 
Mokra nawiązanie osobistej łączności jest niemożliwe. Po wymianie wiadomości o nieprzyjacielu generał 
Cehak pociągiem wrócił do Działoszyna.

O   godzinie   szesnastej   trzydzieści   kapitan   Malinowski   otrzymał   od   pułkownika   Filipowicza   rozkaz 

ogniowego wsparcia walczących oddziałów na polanie Mokra. Był to krytyczny moment bitwy. Okaleczone 
baterie 2 dywizjonu artylerii konnej otrzymały właśnie rozkaz zmiany stanowisk na zachodni skraj lasów za 
torem kolejowym. Walczące ostatkiem sił pułki ułanów zostały bez wsparcia artylerii.

Pociąg kapitana Malinowskiego przez most na Liswarcie ruszył w stronę stacji Miedzno. Od kolejarzy 

dowódca pociągu dowiedział się, że przez skrzyżowanie torów z szosą przeszli polscy ułani idący tropem 
niemieckich czołgów. Z południa dolatywały odgłosy walki toczącej się w lasach wzdłuż toru. Nie ulegało 
wątpliwości, że lada moment może dojść do spotkania z Niemcami. Dowódca pociągu wydaje telefonicznie 
dowódcom wagonów artyleryjskich rozkazy do załadowania armat i haubic.

Powoli, zachowując ostrożność, pociąg pancerny nr 53 rusza w kierunku polany Mokra. Przejeżdża 

skrzyżowanie z szosą do Miedzna. Nikogo tu nie ma  — ani Polaków, ani Niemców. W odległości trzech 
kilometrów w rejonie Izbisk znajduje się następne skrzyżowanie, tym razem z traktem. Tam z obecnością 
czołgów należy się liczyć. Kapitan Mieczysław Malinowski wraz z dowódcami wagonów artyleryjskich 
wpatrują  się bacznie  w teren z  wież  pancernych.  Trudno coś zobaczyć,  las jest  gęsty.  Pierwszy wagon 
artyleryjski wjeżdża na skrzyżowanie. Drzewa rzedną i na trakcie oraz sąsiednich polach kapitan dostrzega 
sporą   liczbę   niemieckich   pojazdów.   Pojawienie   się   polskiego   pociągu   pancernego   jest   kompletnym 
zaskoczeniem dla niemieckich żołnierzy,  tym bardziej  że ich czołgi, samochody ciężarowe i motocykle 
pobierają właśnie paliwo z cystern stojących na trakcie.

— Ognia! — poszła komenda przez telefon wewnętrzny na wszystkie stanowiska ogniowe.
Przywarci do pancernych szczelin działonowi widzą doskonale cel. Odzywają się haubice, armaty i 

cekaemy. Pociski padają pomiędzy pojazdami. Prawie każdy z nich trafia. Jeśli nie rozbija czołgu, to niszczy 
cysternę. Powstaje morze płomieni. Z dymów i ognia wyskakują palący się żywcem niemieccy żołnierze. 
Ocalałe czołgi i pojazdy ruszają w kierunku Izbisk.

Pociąg wózkował po torze, zmieniał swoją pozycję przez ciągły ruch i jednocześnie ział ogniem swych 

dział po zgrupowanych wozach niemieckich. W wagonach robi się duszno. Nieustanna kanonada ogłusza 
obsługę. Jednak pierwsze zaskoczenie mija i niemieccy pancerniacy usiłują nawiązać walkę. Na wprost nie 
odważyli   się   atakować   pociągu,   usiłują   dobrać   się   ze   skrzydeł.   Kapitan   Malinowski   widzi   z   wieży 
pierwszego wagonu artyleryjskiego, jak pojedyncze czołgi z Izbisk jadą na południe, po czym skręcają na 
zachód   i   nikną   w   lesie.   Ich   zamiar   jest   jasny.   Dążą   do   przecięcia   toru   na   południe   od   skrzyżowania. 
Dowódca   pociągu   daje   rozkaz   do   przerwania   ognia   i   dalszej   jazdy   w   stronę   polany   Mokra.   Za 
skrzyżowaniem z traktem tor biegnie w wykopie. Kilka niemieckich maszyn ubiegło pociąg i wjechało na 
wierzch wykopu. Na widok nadjeżdżającego potężnego cielska otwierają ogień. Polacy znaleźli się w trudnej 
sytuacji, ich działa bowiem nie są w stanie dosięgnąć niemieckich pojazdów. By otworzyć drogę na polanę 
Mokra, Malinowski decyduje się na użycie grupy szturmowej. Specjalnie wyszkoleni w walce z czołgami i 
uzbrojeni w granaty przeciwpancerne żołnierze błyskawicznie opuszczają wagon. Po skarpie pną się w górę i 
obrzucają czołgi granatami przeciwpancernymi. Skutek jest natychmiastowy. W dwóch czołgach zniszczone 
zostają gąsienice, a załogi wycofują się do lasu. Sukces nie jest jednak pełny. Jeden ze stojących na górze 
czołgów trafił w wagon artyleryjski. Dowódca wagonu melduje o uszkodzonej wieży. Na górze pozostają 
jeszcze  dwa czołgi.  Przepędzają  je  granatami  nasi  szturmowcy,   ale  w ostatniej  chwili  pocisk  czołgowy 
uderza w wagon amunicyjny. Podoficer melduje o wybuchu pożaru. Lada moment może nastąpić eksplozja 

background image

amunicji. Droga na polanę Mokra jest otwarta, ale kapitan Malinowski decyduje się na powrót. Nie może 
ryzykować. Pociąg szybko przejeżdża przez skrzyżowanie, na którym płoną jeszcze niemieckie pojazdy 
bojowe i cysterny.

Na stacji Miedzno udało się zlokalizować pożar, ale uszkodzenie drugiej wieży okazało się groźniejsze, 

niż przypuszczano. Została ona unieruchomiona, zmniejszając siłę ogniową pociągu o pięćdziesiąt procent. 
Kapitan Malinowski podejmuje decyzję przejazdu na stację Działoszyn. W ten sposób pociąg pancerny nr 53 
wyszedł ze składu Wołyńskiej Brygady Kawalerii.

Działanie tego pociągu pancernego należy ocenić bardzo pozytywnie. Oprócz skutecznego udziału w 

bitwie o polanę Mokra przed południem zniszczył dużą liczbę niemieckich pojazdów bojowych w rejonie 
Izbisk. Jego pojawienie się było przypadkowe, ale Niemcy o tym nie wiedzieli. Spowodowało to ściągnięcie 
w ten rejon znacznych sił wroga, których w związku z tym nie mogli Niemcy użyć na innym kierunku. 
Powstało tu drugie duże ognisko walki.

Ostatnie walki

Drugi pułk strzelców konnych podpułkownika Andrzeja Mularczyka od rana 1 września zajmował rejon 

wsi Kołaczkowice. 11 batalion strzelców trzymał rejon Łobodno na lewym skrzydle brygady tworząc odwód 
z obowiązkiem nawiązania łączności z 7 DP zajmującą pozycje obronne pod Częstochową. Najbliższym 
sąsiadem był oddział wydzielony „Kłobuck” z 7 DP.

We wczesnych godzinach rannych Niemcy po przekroczeniu granicy pod Krzepicami działali silnymi 

grupami po szosie Krzepice—Kłobuck. Jak wiadomo, w miejscowościach Opatów i Walenczów większość 
niemieckich sił skręciła na polanę Mokra, część natomiast podeszła pod Kłobuck, gdzie wywiązała się walka 
z oddziałem wydzielonym  „Kłobuck”, batalionem Obrony Narodowej, do którego dołączyła kompania z 
Krzepic porucznika Pawelskiego.

Około   godziny  szesnastej   podpułkownik   Mularczyk   otrzymał   drogą   radiową   rozkaz   wymarszu   do 

rejonu polany Mokra i wykonania przeciwuderzenia z kierunku południowo-wschodniego na wzgórze 256. 
W szwadronach alarm  — pogotowie marszowe. Strzelcy konni w szybkim tempie formują kolumnę. Na 
czele   ustawia   się   dowódca   pułku   ze   swoim   pocztem.   Ruszają   kłusem   do   południowego   cypla   lasów 
„Grodzisko”.   Tu   czuje   się   już   powiew   bitwy.   W   lesie   stoją   wozy  taborowe,   wozy  z   rannymi,   punkty 
opatrunkowe, kuchnie polowe i koniowodni. Dowódca daje rozkaz do spieszenia się. Strzelcy zeskakują z 
koni, zostawiając je pod opieką koniowodnych. W szyku pieszym 2 pułk strzelców konnych z działkami 
przeciwpancernymi przechodzi przez tor kolejowy na południowy skraj polany. W tym momencie na ogon 
kolumny nadjeżdża 21 dywizjon pancerny. Poza udziałem 4 tankietek w walce o Danków dywizjon dotąd nie 
uczestniczył w bitwie. Jego dowódca zgłaszał się nawet do dowódcy 21 pułku ułanów, proponując wsparcie 
działań dywizjonem. Jednakże pułkownik Kazimierz de Rostwo-Suski, zdając sobie sprawę z niewielkiej 
wartości   wozów   bojowych   dywizjonu,   nie   skorzystał   wówczas   z   propozycji   majora   Glińskiego.   Na 
przedpolu zajadle bronią się resztki 21 pułku ułanów. Przy torze kolejowym umacnia swe pozycje 12 pułk 
ułanów. Korzystając z chwilowego zamieszania wśród Niemców, do bitwy gracza 2 pułk strzelców konnych.

Rozwijają   się   szwadrony,   do   przodu   wysuwają   się   działka   przeciwpancerne,   rozwijają   się   również 

tankietki i samochody pancerne majora Glińskiego. Mogło by się zdawać, że natychmiast zostaną zniszczone 
ogniem niemieckich czołgów. Jednak tak się nie dzieje. Na polanie, pomimo że słońce stoi jeszcze wysoko, 
jest bardzo zła widoczność z powodu kurzu i dymów. Niemcy są przekonani, że Polacy broni pancernej nie 
posiadają.   Przez   szczeliny  wozy  bojowe   mają   małe   pole   widzenia.   Zaczyna   się   gonitwa   po  polanie   za 
polskimi tankietkami, które jako zwrotniejsze umykają spod niemieckiego ognia. Wśród czołgów wroga 
dochodzi   niejednokrotnie   do   wzajemnego   ostrzeliwania   się   i   niszczenia   własnych   maszyn.   Z   tego 
zamieszania korzystają działka przeciwpancerne 2 pułku strzelców konnych dowodzone przez wachmistrza 
Bonieckiego. Podpuszcza on czołgi na małą odległość i niszczy je celnymi strzałami. W tej walce wyróżniają 
się kapral Jan Suski i kapral Józef Walczuk, którzy zniszczyli kilka czołgów.

Jednakże jedno działko zostaje rozbite przez PzKw-II.
Wspaniale sprawują się również działka 12 pułku ułanów. Świetnie strzelał celowniczy ułan Kawiak. 

Ma on na swym koncie kilka zniszczonych niemieckich maszyn. Amunicję donoszą mu oficerowie pułku z 
dowódcą   podpułkownikiem   Kuczkiem   na   czele.   Za   piękną   postawę   w   walce   ułan   Kawiak   zostaje 
awansowany na polu bitwy.

Dla   wzmocnienia   ledwo   już   trzymającego   się   21  pułku   ułanów   podpułkownik   Kuczek   posyła   pod 

dowództwem rotmistrza Hollaka 3 szwadron ze swego pułku, wraz z plutonem cekaemów na taczankach 
oraz działkiem przeciwpancernym, i radiostację.

background image

Szwadron ruszył w kierunku wsi Mokra II, zostawiając za sobą tumany kurzu. W trakcie jazdy, natknął 

się na grupę czołgów. Mogły być uszkodzone, ale z obsługą. Kiedy ułani dostrzegli na włazach Niemców, 
ogarnęła ich chęć walki, chwycili za szable. Nie było to oczywiście starcie szabli z opancerzoną maszyną, 
lecz była to krwawa rozprawa ułanów z załogami niemieckich wozów. Zaczęły lecieć granaty.

Z kłębów kurzu wybiegają konie bez jeźdźców — galopują do toru kolejowego, niektóre padają rażone 

pociskami broni maszynowej. Szwadron jednak przedarł się przez czołgi i dalej na zachodnim skraju Mokra 
II, już spieszony, bez koni, zajął stanowiska w płonącej wiosce. Po chwili odezwało się jego działko. Wokół 
wybuchały płomienie, zaterkotały karabiny maszynowe. Ułani utworzyli pozycję ryglową w kierunku na 
południe i zaczęli ostrzeliwać czołgi niemieckie na polanie. W czasie tej wymiany ognia zostaje ranny w 
obie nogi rotmistrz Hollak. Brocząc krwią dalej dowodzi resztkami szwadronu. Wieczorem, gdy pozostało 
już   tylko   około   20   ułanów,   postanawia   traktem   przez   Izbiska  —   Miedzno  przedostać   się   z   nimi   do 
miejscowości Ostrowy. Rotmistrz nic nie wie o walce pociągu pancernego w rejonie skrzyżowania i sądzi, że 
droga na Izbiska jest wolna. W ciemnościach mijają skrzyżowanie traktu z torem kolejowym. Kilkadziesiąt 
metrów dalej wpadają na niemiecką placówkę. Od pierwszej serii ginie bohaterski rotmistrz Hollak. Resztki 
szwadronu po krótkiej walce zostają rozproszone. Ułani pojedynczo, lasami, przedzierają się na wschód.

Około godziny dziewiętnastej wygasł bój na polanie Mokra. Jedynie artyleria niemiecka prowadzi ogień 

nękający. Te czołgi, które mogą się jeszcze poruszać, wycofują się na zachód, a wraki pozostają na polanie.

Walkę Polaków pod Mokrą cechowała niezwykła zaciętość. Bohaterami byli tu wszyscy — dowódcy, 

ułani,   kanonierzy,   koniowodni,   taboryci   dowożący   pod   ogniem   amunicję   i   żywność   dla   walczących. 
Szczególnie wyróżnili się telefoniści 2 dywizjonu artylerii konnej, którzy pod silnym ogniem naprawiali 
zerwane przez czołgi i pociski linie telefoniczne.

W czasie trwania bitwy porucznik Ostrowski, oficer łączności, wielokrotnie otrzymywał meldunki o 

zerwaniu linii ogniowej. Wtedy baterie milkły. Należało natychmiast wysłać patrol telefoniczny. Wielu ludzi 
z takich patroli już nigdy nie wróciło.

Południowe słońce praży coraz mocniej. Nad pracą radiostacji czuwa porucznik Ostrowski.
Nagle ktoś biegnie, przeskoczył drogę, wpadł do rowu, dalej biegnie i woła:
— Panie poruczniku, czołgi za drogą!
To kanonier Bochenek, wracający z patrolu.
— A gdzie Jaś? — pyta porucznik.
— Rozjechały go czołgi po tamtej stronie drogi! Kiedy wracaliśmy do centrali, biegł trzymając kabel w 

ręce. Nagle zauważył jadące od wsi czołgi, które wypadły z zabudowań. Schował się przed nimi do małego 
dołka w ziemi.  Ja  byłem w przodzie,  obejrzałem się  i właśnie  w tym momencie  niemiecki  wóz swoją 
gąsienicą wjechał na niego, nawet nie słyszałem jęku. Tam  — pokazując ręką meldował dalej  — tam w 
kotlinie, czołgi niemieckie. Tam, tam — powtarzał nieprzytomnie kilka razy, tak był wstrząśnięty śmiercią 
kolegi i widokiem stojących przed płonącą wsią wozów pancernych nieprzyjaciela.

Rozgrzane powietrze ulatujące z rozpalonych silników maszyn przechodziło w opary, zmieniające pole 

widzenia pożaru wsi Mokra III. Raz skracały płomień, raz wydłużały, to go wykręcały, nadając przeróżne 
kształty językom ognistym.

— Chłopaki, wszyscy wolni zabrać karabinki, amunicję i do mnie! — krzyknął porucznik Ostrowski.
Niewielka grupa łącznościowców skokami podeszła do drogi i zajęła stanowiska strzeleckie w rowie. 

Przed   nimi   kilka   czołgów   niemieckich   w   niewielkim   zagłębieniu.   Obsługi   ich   wyszły   z   maszyn, 
odpoczywają.   Pewni   siebie   czołgiści   chodzą   swobodnie,   gawędzą,   trzymają   jednak   silniki   maszyn   na 
obrotach. Czują się bezpiecznie.

—  Tylko  nie   spieszyć   się,   celować   dobrze  —  woła   porucznik   Ostrowski   do  swoich   strzelców.  — 

Celownik dwieście, ognia!

Zaczęła się strzelanina. Po chwili już leżał jeden Niemiec, zaraz potem drugi, reszta wskakiwała w 

popłochu na pancerze. I jeszcze jeden, który już był na wieży, zawisł tuż koło włazu. Ci, którzy dostali się do 
wnętrza, pospiesznie otworzyli ogień z kaemów do łącznościowców. Od strony wsi pojawiły się następne 
czołgi i dołączyły do strzelających. Całe zgrupowanie ruszyło wzdłuż wsi w kierunku toru kolejowego z 
chrzęstem, miażdżących wszystko po drodze, gąsienic. Tam widać było stanowisko 3 baterii.

Z palącej się wsi wybiegły galopem bez jeźdźców oszalałe od bitewnego zgiełku konie. Wśród chmur 

dymu i kurzu zatoczyły wielkie koło i powróciły do płonących zagród.

Grupa czołgów ruszyła do przodu.
Kryjąc się przed pociskami, łącznościowcy przemykali rowem do stanowiska centrali. Chałupa centrali 

tuż,   tuż.   Biegną.   Nagle   seria   pocisków   artyleryjskich   pada   w   rejon   budynku.   Błysk,   trzask,   huk,   dym. 

background image

Odłamki ścięły gałęzie drzew. Telefoniści przenoszą centralę do szybko wykopanych dołów i rowów bliżej 
lasu.

Do czego nam teraz centrala  — pomyślał gorzko porucznik Ostrowski. Sieć telefoniczna pozrywana, 

kabel zabrały gąsienice. Mimo tego centrala przetrwała na miejscu do późnych godzin popołudniowych 
Przejazd pod torem okazał się niemożliwy. Tam rozprawiały się z niemieckimi wozami armatki pułków 
ułańskich i ostatnie działa 2 i 3 baterii.

Nie porzucono jednak sprzętu łączności. Wszystko, co ocalało, obsługa przeniosła na rękach za tor 

przez nasyp kolejowy.

W godzinach wieczornych bocznymi drogami pluton łączności dołączył do dywizjonu w miejscowości 

Gojść i Ważne Młyny nad Wartą.

Nowe stanowisko 3 baterii

Dochodziła  godzina  siedemnasta,  gdy  z  resztkami  3 baterii   minąłem  przepust  kolejowy  na  polanie 

Mokra i wjechałem w las na wschód od toru. Biegnąca na nasypie linia kolejowa odegrała w bitwie nie 
zaplanowaną   rolę   świetnej   przeszkody   przeciwpancernej.   Pomimo   rzucenia   znacznych   sił   pancernych, 
wspartych liczną artylerią i lotnictwem, nie udało się Niemcom jej przekroczyć.

Oczywiście była to zasługa przede wszystkimi ludzi — bohaterskich i zdeterminowanych w walce.
W lesie panował chłód. Wilgotne od potu mundury kleiły się nam do ciała. Po twarzach spływał pot 

zmieszany   z   kurzem.   Wszyscy   byli   umęczeni   do   kresu   wytrzymałości,   ludzie   i   konie   domagali   się 
odpoczynku. Nie mogłem jednak pozwolić na odpoczynek, bo za nami na polanie w dalszymi ciągu trwała 
walka. Ze wschodu dolatywały odgłosy bombardowań niemieckiego lotnictwa. Musiałem, możliwie szybkim 
marszem, osiągnąć nakazany rejon nowych stanowisk ogniowych. Las, dający schronienie przed lotnictwem, 
skończył   się   szybko.   Przed   nami   wieś   Wapiennik   i   łącząca   się   z   nią   wieś   Miedzno.   Obie   paliły   się. 
Jechaliśmy kłusem, mijając płonące obejścia.

Posuwamy się rozczłonkowani, wykorzystując cień i pokrycie terenowe, chronimy się przed obserwacją 

lotniczą.   Każdy   zamienia   się   w   słuch,   oczyma   wyszukując   lotników.   Z   większości   chałup   pozostały 
zgliszcza, jedynie na płotach sterczały czasem gliniane garnki, zostawione przez gospodynie, cała bowiem 
ludność uszła, chroniąc się przed niemieckim lotnictwem.

Maszerujemy dalej, przez Miedzno, przed nami droga na Ostrowy odkryta jak na dłoni. Daję rozkaz do 

zwiększenia rozczłonkowania aby w razie nalotu straty były jak najmniejsze. Droga i pobocza usiane gęsto 
trupami ludzkimi i końskimi, wala się sprzęt wojskowy i porozrzucany sprzęt domowy, wozy i wózki.

Wyjeżdżamy   z   Miedzna.   Przed   nami   prosta   jak   strzelił   droga   na   Ostrowy   pozbawiona   drzew   i 

najmniejszej   osłony,   w   dodatku   wyjeżdżona   i   piaszczysta.   Nie   wiem,   czy  te   około   pięciu   kilometrów 
dzielących nas od tej miejscowości pokonamy w ciągu godziny.

Melduje się u mnie szef baterii, starszy ogniomistrz Szymanik.
— Panie poruczniku, trzeba by było pomyśleć o żywności i furażu dla koni. One ledwo już ciągną 

armaty.

Ma rację. Konie oddychają ciężko, a ich brzuchy są pokryte białymi plamami potu. Żal mi ich. A 

ludzie? Wiem, że są głodni i piekielnie zmęczeni. Ale muszą wytrzymać.

Zgadzam się z uwagami szefa baterii. Ale gdzie przebywają nasze kolumny taborowe? Tego nikt nie 

wie.

— Wezmę, panie poruczniku, paru z obsługi i wyskoczę do wioski, postaram się tam coś dostać.
Akceptuję jego pomysł, choć nie jest to zgodne z regulaminem. Obsługa powinna znajdować się przy 

działach.   Ale   w   tym   dniu   było   już   wiele   przypadków   odejścia   od   regulaminów,   bo   zmuszała   do   tego 
sytuacja. Szef zabiera kilku kanonierów i mknie galopem do miejscowości Ostrowy.

Nie atakowani przez niemieckie lotnictwo wjeżdżamy do sporej wsi położonej nad rzeką Biała Oksza. 

Część zabudowań pali się. Nikt nie gasi ognia. Z hukiem walą się drewniane konstrukcje wzniecając dym i 
miliony iskier bijących w niebo. Pomiędzy palącymi się obejściami czeka na mnie kanonier — łącznik od 
starszego ogniomistrza Szymanika. Melduje:

— Pan szef „organizuje” żywność i furaż. Będzie na nas czekał przy moście na rzece.
Wjeżdżamy drogą wiodącą przez most na Białej Okszy, w kierunku Kuźnicy—Gojścia i miejscowści 

Ważne   Młyny.   Koła   armat   i   jaszczy   toczą   się   po   twardej   nawierzchni,   wydając   metaliczny   dźwięk. 
Dojeżdżamy do mostu. Na szczęście nie jest zniszczony. Oczekuje tu szef. On i kanonierzy mają ułożone na 
siodłach   worki   z   żywnością   i   furażem.   Jest   tego   mało,   ale   musi   wystarczyć.   Przed   nami   widać   leśne 
kompleksy wchodzące w skład nadleśnictwa  „Łobodno”. Szybko dojeżdżamy do leśniczówki przy szosie. 

background image

Skręcam w lewo a potem w prawo na pierwszy dukt. Chcę uciec od szosy. Jesteśmy właściwie bezbronni i 
samotni. Może nas zabrać do niewoli dosłownie każdy nieprzyjacielski oddział. W lesie zarządzam postój i 
niezbędny wypoczynek.

Jezdni i obsługa popuszczają koniom popręgi. Wiechciami trawy „rajbują” spocone końskie boki. Szef 

rozdziela żywność. Mamy nieco wiejskiego chleba, parę pęt kiełbasy i kilka połci słoniny. Pytam szefa, jak 
to dostał, nie posiadamy przecież ani pieniędzy, ani kwitów?

— Panie poruczniku, na co pieniądze i kwity. Sami gospodarze dawali nam, co mieli.  Tłumaczyli: 

bierzcie chłopaki, póki mamy, bo jak przyjdą Niemcy to i tak nam wszystko zabiorą.

Gdy chłopcy podjedli, od razu poprawiły im się humory i nastroje. Przez całą drogę gnębiły mnie 

ponure  myśli,   czy  nasza  bateria  i  cały dywizjon  wypełniły swój  obowiązek  w pełni,  czy dały  z  siebie 
wszystko,   by  udzielić   ułanom   odpowiedniego   wsparcia   ogniowego?   Doszedłem   do   wniosku,   że   chyba 
jednak tak.

Pełną satysfakcję miałem dopiero w wiele lat po wojnie, wówczas gdy dowiedziałem się, że dowódca 

brygady w rozmowie z podpułkownikiem Kamińskim tak ocenił działalność naszego dywizjonu: „Jestem z 
was dumny. Gdyby nie wasze poświęcenie, nie pokonalibyśmy nieprzyjaciela. Przedstawię wasz sztandar do 
odznaczenia   Orderem   Virtuti   Militari”.   A   pułkownik   de   Rostwo-Suski,   dowódca   nieugiętego   21   pułku 
ułanów,   w   pamiętniku   stwierdził:  „Pragnę   wyrazić   wysokie   uznanie   i   żołnierski   szacunek   wspaniałej   i 
bohaterskiej postawie drugiego dywizjonu artylerii konnej”.

Po krótkim wypoczynku wyprowadziłem baterię na drogę i ruszyliśmy w stronę Kuźnicy.
Las skończył się po kilku kilometrach i dalej aż do Gojścia szosa biegła w odkrytym terenie. Słońce już 

zbliżało się do horyzontu i zakładaliśmy, że najprawdopodobniej niemieckie lotnictwo na dzień 1 września 
zakończyło swą działalność. Nie tylko my tak uważaliśmy. Na pustej dotąd szosie zaroiło się. Z zarośli, z 
przeróżnych kryjówek pomiędzy obejściami, powyjeżdżały wozy taborowe i sanitarne z rannymi, grupki 
ułanów, furmanki uciekinierów i tłumy pieszych. Po kilkukilometrowym marszu dojechaliśmy do mostu na 
rzece Kocinka w wiosce Kuźnica. Tu spotkaliśmy patrole żandarmerii utrzymującej porządek na szosie. 
Zapytałem żandarma, czy przez most nie przechodziły oddziały artylerii, mając na myśli pozostałe baterie z 
naszego dywizjonu.

— Nie, panie poruczniku — zameldował służbowo. — Bateria pana porucznika jest pierwsza.
Bateria! Dwie armaty, cztery jaszcze, bez zwiadu, bez taborów, bez dowódcy. Nie miałem pojęcia, gdzie 

się oni znajdują. Nie wiedziałem, czy ktoś wyszuka stanowisko ogniowe i zorganizuje punkt obserwacyjny.

Gdy dojeżdżaliśmy do Gojścia—Ważnych Młynów, zapadał zmierzch. Na zachodzie widać było jeszcze 

łuny pożarów. Przed wsią spotkałem znów patrole żandarmerii. Niczego nowego od nich nie dowiedziałem 
się. Wioska leżała na prawym brzegu malowniczo tu wijącej się Warty. Zdecydowałem się zająć stanowiska 
ogniowe okrakiem na szosie, kilkaset metrów  od skraju miejscowości.  Rozumowałem, że Niemcy,  jeśli 
przyjdą,   to   mogą   nadejść   jedynie   z   Kuźnic   i   będę   mógł   ich   powitać   ogiem   na   wprost.   Jedną   armatę 
ustawiłem po prawej, a drugą po lewej stronie drogi. Obok jaszcze. Amunicji posiadaliśmy sporo. Mogliśmy 
więc zadać Niemcom poważne straty. Przy każdym działonie znajdował się dowódca plutonu. Przodki z 
koniowodnymi   poustawiałem   pomiędzy   obejściami.   Przygotowania   bojowe   wyraźnie   podniosły   ducha 
okrojonej, lecz zdolnej do walki baterii.

Tymczasem szosą nieprzerwanie jechały wozy taborowe i sanitarne. W pewnym momencie usłyszałem 

wołanie:

— Stachu! Jestem na wozie, podejdź do mnie.
Podbiegłem.   W   zapadającej   już   nocy   poznałem   leżącego   na   słomie   oficera   ogniowego   1   baterii 

podporucznika Gedroycia. Był ciężko ranny w nogę. Wypytuję go, co się działo na polanie po zejściu ze 
stanowiska ogniowego naszej baterii. Pytam, czy wie, gdzie przebywają pozostałe baterie dywizjonu.

—   Nie   wiem   —   odpowiada.   —   Dowodziłem  linią   ogniową   aż   do   utraty  przytomności.   Nie   mam 

pojęcia, kto mnie umieścił na wozie, i gdzie mnie wiozą.

— Wszystkich ciężko rannych wieziemy do Brzeźnicy  —  poinformował mnie woźnica.  — Stamtąd 

pojadą do szpitala w Łodzi.

— Trzymaj się! — życzę Gedroyciowi.
— Nie wiem — odpowiada blado — jak to będzie.
Gedroyć wylizał się szczęśliwie z ran w szpitalu, a co najważniejsze uciekł Niemcom i potem razem 

przedzieraliśmy  się   do  Francji,   a   następnie   do  Wielkiej   Brytanii.   Tam  walczyliśmy  w   dywizji   generała 
Maczka.

Mniej więcej w godzinę po odjeździe rannego Gedroycia od strony Kuźnic nadjechał dowódca baterii 

porucznik Wakalski z podporucznikiem Wójcikiem i zwiadem. Bateria, choć poniosła straty, mogła dalej 
walczyć. Dowiedziałem się, co się działo na przedpolu brygady.

background image

Nasza bateria ze stanowisk ogniowych na polanie Mokra ruszyła jako pierwsza. Nieco później podążyły 

naszymi śladami baterie pierwsza i druga. Miały one zająć stanowiska ogniowe tak jak my w rejonie Gojścia 
i Ważnych Młynów.

Zrobiło   mi   się   lżej.   Drugi   Dywizjon   Artylerii   Konnej   im.  generała   Józefa   Sowińskiego   nie   został 

rozbity. Istnieje i będzie walczył.

Ponieśliśmy straty w ludziach i sprzęcie. Po wojnie oceniono je na ponad stu  — zabitych, rannych i 

zaginionych żołnierzy, w tym czterech oficerów. Ubytki w sprzęcie wynosiły pięć armat, dziewięć jaszczy i 
sto piętnaście koni.

W   niespełna   pół   godziny   po   przybyciu   porucznika   Wakalskiego   nadciągnęły   resztki   2   baterii 

prowadzone przez podporucznika Radzikowskiego. Za nimi nadjechały pod dowództwem podporucznika 
Konstantego Campioni trzy działa z 1 baterii. Niemcy, jak było do przewidzenia, na razie nie pojawili się.

Około godziny dwudziestej drugiej przyjechał ze zwiadem dywizjonu podpułkownik Kamiński oraz 

dowódcy baterii: 1 — kapitan Mieczysław Sokołowski i 2 — kapitan Ryszard Kawecki.

Poza nielicznymi wozami taborowymi błądzącymi na przedpolu cały 2 dywizjon artylerii konnej znalazł 

się w rejonie Gojścia i Ważnych Młynów.

*

O godzinie  dwudziestej drugiej  1 września dowódca wołyńskiej brygady meldował dowódcy armii 

„Łódź” o przebiegu bitwy pod Mokrą.

Pułkownik Filipowicz wyjaśniał, że od południa nie był w stanie nadsyłać meldunków sytuacyjnych 

wskutek   stałego   niszczenia   przewodów   telefonicznych.   Ponadto   uciekająca   ludność   cywilna   tarasowała 
drogi. Z tych to w dużej mierze powodów dowódca brygady jeszcze o godzinie dwudziestej drugiej nie był 
dokładnie zorientowany w szczegółach przebiegu bitwy.

Z tych również przyczyn nie znał dokładnie strat własnych i zadanych nieprzyjacielowi. Niewątpliwie 

siły brygady znacznie zmalały i to z dwóch względów. Po pierwsze, z racji poniesionych strat, które były 
różne  w  poszczególnych  jednostkach,   oraz  odejścia  ze   składu  brygady 4  batalionu   84 Pułku   Strzelców 
Poleskich do innego zgrupowania i pociągu pancernego nr 53. Dysponując mniejszymi siłami, jeszcze w 
nocy z 1 na 2 września pułkownik Filipowicz wydał rozkaz operacyjny do działań na dzień następny.

Jak należy ocenić bitwę pod Mokrą?
Dla   Wołyńskiej   Brygady   Kawalerii   zakończyła   się   ona   sukcesem   w   skali   taktycznej,   ponieważ 

powierzone jej zadanie na ten dzień zostało wykonane do końca. Mimo kilkakrotnie ponawianych uderzeń, 
wspieranych atakami z powietrza, niemiecka 4 dywizja pancerna nie zdołała przełamać pozycji bronionych 
przez   brygadę,   przy  czym   poniosła   znaczne   straty.   Na   pobojowiskach   pozostało   około   sto   pięćdziesiąt 
zniszczonych bądź uszkodzonych pojazdów mechanicznych, w tym także czołgi i samochody pancerne oraz 
kilkuset poległych żołnierzy. Dokładnych danych o wysokości strat wroga nie zdołano, niestety, ustalić. 
Swój twardy opór brygada okupiła stratą około pięciuset zabitych i rannych oficerów, podoficerów, ułanów i 
kanonierów. Padło ponad trzysta koni, zniszczeniu uległo pięć dział, dwie armaty przeciwpancerne, cztery 
samochody pancene, kilka tankietek.

Sukces  był   jednak  tylko   czasowy,  zamykający się  w granicach   jednego  dnia.   Pierwszego  września 

wieczorem nieprzyjaciel wycofał się na pozycje wyjściowe, ale nikt nie wątpił, że nazajutrz od świtu znowu 
przystąpi do natarcia i będzie usiłował oskrzydlić brygadę i przedrzeć się na jej tyły, wykorzystując luki w 
słabo rozwiniętej obronie na tym odcinku frontu. Uporczywy bój w miejscu mógłby doprowadzić do jeszcze 
poważniejszego wykrwawienia brygady bez nadziei na uzupełnienie strat lub podciągnięcie świeżych sił, 
których brakowało już od pierwszego dnia wojny.

Tak więc utrzymany teren brygada musiała oddać, odchodząc na wschód, i ten istotny fakt stanowi 

pełne uzupełnienie obrazu bitwy pod Mokrą. Dla Niemców, mimo ich przygniatającej przewagi w siłach i 
środkach, pierwszy września był także ostrą próbą ognia. Doraźna porażka nie zaważyła jednak na przebiegu 
dalszych działań zaczepnych zarówno 4 dywizji pancernej, jak i całej 10 armii. Nieprzyjaciel mógł sobie 
pozwolić na doraźną zmianę własnych planów, nie odstępując ani na krok od ich ostatecznego celu. Obrońcy 
spod Mokrej, podobnie jak i żołnierze armii „Łódź”, takich szans nie mieli.

Wołyńska Brygada Kawalerii nie spotkała się już na polu walki z niemiecką 4 DPanc walczącą w 

składzie   XVI   korpusu   pancernego,   która   przez   Częstochowę,   szosę   piotrkowską,   tocząc   liczne   walki, 
podeszła 8 września pod Warszawę. Nigdy jednakże nie weszła w mury stolicy. Po odparciu pierwszego 
uderzenia przez jakiś czas blokowała Warszawę, po czym została skierowana do bitwy nad Bzurą.

Natomiast   dalszy   szlak   bojowy   Wołyńskiej   Brygady   Kawalerii   prowadził   przez   Cyrusową   Wolę, 

Modlin, Mińsk Mazowiecki, dalej na południe, gdzie 23 września pod Suchowolą i Jacnią stoczyła swą 

background image

ostatnią bitwę w wojnie 1939 roku.

Długa jest lista wysoko odznaczonych dowódców i żołnierzy wołyńskiej brygady za bohaterskie czyny 

pod   Mokrą,   a   później   Kamieńskiem,   Cyrusową   Wolą,   miejscowością   Dębe   Wielkie,   Mińskiem 
Mazowieckim, Suchowolą, Jacnią. Przewyższała ona inne jednostki walczące w 1939 roku. Pod względem 
operacyjnym prowadzone przez nią walki należy ocenić bardzo wysoko. Na barkach tej walecznej, bitnej 
jednostki  i jej  utalentowanego   dowódcy pułkownika  dyplomowanego  Juliana  Filipowicza   w pierwszych 
trzech   dniach  wojny  spoczywał   cały ciężar  opóźniania   XVI  korpusu   pancernego  na  głównym  kierunku 
niemieckiego uderzenia wymierzonego wprost na Warszawę.

Drugi Dywizjon Artylerii Konnej im. gen. J. Sowińskiego 1 września 1939 roku w dniu swojego święta 

dywizjonowego   i   chrztu   bojowego   złożył  Polsce   w   darze   na   pewno   kilkadziesiąt   czołgów   niemieckich 
rozbitych ogniem pośrednim i ogniem na wprost w rejonie Mokra I, Mokra II i Mokra III (województwo 
częstochowskie).

Po wojnie sztandary wszystkich czterech pułków jazdy tej brygady, sztandar 2 Dywizjonu Artylerii 

Konnej im. gen. J. Sowińskiego i pociągu pancernego nr 53 udekorowane zostały Orderem Virtuti Militari.

Wszystkim znanym i bezimiennym bohaterom bitwy pod Mokrą wzniesiono we wsi Mokra pomnik, na 

którym jest napis:

Bohaterskim Obrońcom Ojczyzny w XXX

rocznicę zwycięstwa nad faszyzmem hitlerowskim

Społeczeństwo powiatu kłobuckiego

Mokra dn. 9 V 1975r.”

background image
background image

Od 1957 roku ukazały się następujące tomiki serii „Żółty Tygrys”

1957

B. ARCT   Cyrk Skalskiego
ST. BISKUPSKI   Ludzie torpedy
D. J. HOPE   Duchy dżungli
B. ARCT   W pogoni za V-1
M. DUNIN-WĄSOWICZ   Zamach na Kutscherę
E. ROZŁUBIRSKI   Ludzie z innego świata
P. WILLIAM   Zagłada Pearl Harbor
S. WINEFIELD   Stacja nr 4 nie działa
T. KALD   Kamikaze — lotnicy śmierci
R. WEISS   Ostatni zamach na Hitlera
B. ARCT   Wielki dzień dywizjonu 303

1958

P. WILLIAM   Fałszerze z SS
G. JARL   Zagadka „Cicero”
D. J. HOPE   Duchy dżungli (wyd. 2)
W. MALTEN   Tajemnicze bronie
Z. ZELWIAŃSKI   Ostatnia akcja
W. MALTEN   Gdzie jest Oberleutnant Siebert?
Z. FLISOWSKI   „Bismarck” — pirat Atlantyku
J. PRZYMANOWSKI   Na celowniku T-VI
E. ROZŁUBIRSKI   Ludzie z innego świata (wyd. 2)
B. ARCT   W pogoni za V-1 (wyd. 2)
B. ARCT   Wielki dzień dywizjonu 303 (wyd. 2)
M. DUNIN-WĄSOWICZ   Zamach na Kutscherę (wyd. 2)
H. HOFFER   Odysea Hansa Schmidta
W. LEONHARD   Miniaturowa armada
P. WILLIAM   Zagłada Pearl Harbor (wyd. 2)
W. DĄBROWSKI   Wielki bluff admiralicji
R. WEISS   Ostatni zamach na Hitlera (wyd. 2)
J. PRESTONE   Lew pustyni w potrzasku
ST. NAŁĘCZ   Twierdza śmierci
S. B. BICKER   „Altmark” — statek widmo
P. WILLIAM   Klęska na Filipinach
K. EVERT VAEDKE   Koniec King Konga
J. BARSKI   Tajemnica łuku kurskiego
J. HORNUNG   Asy wywiadu
M. GORDON   Cichociemni
J. JAROSZYŃSKI   Droga arcyszpiega
T. KALD   Kamikaze — lotnicy śmierci (wyd. 2)
S. C. SERING   Zmierzch gigantów
S. WINEFIELD   Stacja nr 4 nie działa (wyd. 2)

1959

E. ALEKSANDER   Tu radio Gliwice
J. JAROSZYŃSKI   Droga arcyszpiega (wyd. 2)
A. PIWOWARCZYK   Antropoid atakuje

background image

E. ROZŁUBIRSKI   Ludzie z innego świata (wyd. 3)
J. HORNUNG   Operacja „Violet”
St. MURANOWSKI   Twierdza na pustyni
St. NAŁĘCZ   Twierdza śmierci (wyd. 2)
Z. WIATR   Fix melduje centrali
W. MALTEN   Gdzie jest oberleutnant Siebert? (wyd. 2)
Z. KUŹMIRSKI—PACAK   Reduta 56
St. POWOŁOCKI   Koniec gniazda zbrodni
W. BIELAJEW   Granica w ogniu
R. WEISS   Ostatni zamach na Hitlera (wyd. 3)
J. BANET   Kapitulacji nie będzie
T. SALTER   Tajna misja Rudolfa Hessa
R. JEGOROW, S. KRAKOWSKI   Misja generała Bethouart
M. ŻÓŁTOWSKA   Zagłada Hieroszimy
L. SAWA   Plan „E-27”
R. JEGOROW, S. KRAKOWSKI   Upadek regenta
B. KASSNER   Zagłada Luftwaffe
P. WILLIAM   Fałszerze z SS (wyd. 2)
J. M. WOYTT   Dywizjon żab

1960

H. HUBERT   Ognie nad Wisłą
J. HORNUNG   Asy wywiadu (wyd. 2)
J. DURACZ, K. WOLICKI   Dwa uderzenia
W. KISIELEWSKI   Syn szejka-Hedżasu
Z. NOWAK   Krzyżówki z „Tygrysem”
O. GORCZAKOW. J. PRZYMANOWSKI   Minerzy podniebnych dróg
Z. WILAMOWSKI   Wybuch w Norsk—Hydro
Z. WILAMOWSKI   Operacja „Biegun Północny”
J. PRZYMANOWSKI   Na celowniku T—VI (wyd. 2)
S. STEWARD   Kupione zwycięstwo
A. OMILJANOWICZ   V-mann „Karol-32”
A. MAKOWSKI   USS „Indianapolis” nie wraca do bazy
W. SULEWSKI   Dymy nad Zamojszczyzną
D. BIEŃKOWSKA   Gwardia archanioła
J. KUŚMIEREK   Tajna drukarnia
R. KIM   Kobra

1961

H. BARTOSZEK, Z. BENARD   Wiadukt
Z. ZELWIAŃSKI   Ostatnia akcja (wyd. 2)
K. WOLICKI   Za frontem
W. KOTOWICZ   Za pięć dwunasta
Z. FLISOWSKI   Upadek Singapuru
H. KOROTYŃSKI, A. WYSOCKI   Przez druty Oświęcimia
G. JARL   Eskadry tropicieli
S. ROSTOŃ   Pojedynek szpiegów
R. LELIWA   Zagadka Dunkierki
F. WELCZER   Szpieg nazi nr 176
F. L. JUSTIN   Operacja „Midway”
T. SOKÓŁ   Płonące wybrzeże
J. BARSKI   Tajemnica łuku kurskiego (wyd. 3)

background image

R. KIM   Kobra (wyd. 2)

1962

M. KIETA   Kryptonim T — 4
K. SŁAWIŃSKI   Uwaga! Dywersja!
J. LITAN   Ostatni z „Zeppelina”
A. W. WYSOCKI   Duce, aresztuję pana!
J. PRZYMANOWSKI   Na celowniku T — VI (wyd. 3)
W. SUPIŃSKI   Bitwa o Jawę
E. ROZŁUBIRSKI   Veledog nr 5621
J. WOLNIEWICZ   Wilcze stada
W. R. ZIELRECKI   Operacja „Katapulta”
L. MARSGHAK   Musa Dżalil
B. ARCT   Podniebne asy
M. WARNEŃSKA   Bitwa o przełęcz
W. SULEWSKI   BROW
M. DUNIN-WĄSOWICZ   Gauleiter nie dotrzymał słowa
G. JARL   Zagadka „Cicero” (wyd. 2)
S. SZYMAŃSKI   Leśna bitwa
J. DURACZ   Odwet
D. KACZYŃSKA, M. WIŚNIEWSKA   Wilcza Jama
J. GRABIAŃSKI   Szalony lot
L ROZŁUBIRSKI   Goście o zmroku
J. DURACZ, K. WOLICKI   Dwa uderzenia (wyd. 2)

1963

ST. BISKUPSKI   Ostatni bunkier
E. PLANER   Grupa „Marco Polo”
B. BURCHARD, A. DROŻDŻYŃSKI   Kariera ministra
G. JARL   W kuźni diabła
M. BRZEZICKI   Agonia feldmarszałka
J. LEWANDOWSKI, St. NADZIN   Kamienny krater
W. KAWALEC   Pięćdziesięciu z Dössel
Z. FLISOWSKI   Ardeny
L. MOCZULSKI   Szosa piotrkowska
B. ARCT   Ucieczki
St. NAŁĘCZ   Twierdza śmierci (wyd. 3)
A. KONRAD   Brygada X
W. KOTOWICZ   Za pięć dwunasta (wyd. 2)
W. BOROWSKI   M-XIV
A. KONRAD   Akcja „Plan Warszawy”
W. SUPIŃSKI   Kreta
K. KULICZ, A. WYSOCKI   Operacja „Weserübung”
R. ZGÓRECKI, W. ZIELIŃSKI   Dziwna kariera pułkownika P.

1964

Z. ZIEMBOLEWSKI   Czota
D. KACZYŃSKA, M. WIŚNIEWSKA   W ich oczach
K. SŁAWIŃSKI   Bój pod Wizną

background image

E. ROZŁUBIRSKI   Goście o zmroku (wyd. 2)
L. MOCZULSKI   Krach „Siwej czapli”
D. KACZYŃSKA, M. WIŚNIEWSKA   Królestwo Hansa Franka
W. KOWALSKI   Bitwa nad Bzurą
W. KOTOWICZ   Klęska „Szybkiego Heinza”
H. KOROTYŃSKI, A. WYSOCKI   Przez druty Oświęcimia (wyd. 2)
T. SZAFAR   Żołnierze obwodu V
St. REPEROWICZ   Ostatnie rubieże
B. ARCT   Szturmowcy Warszawy
J. GÓRSKI   Śmietnik dr. Schneidera
M. OLKIEWICZ   Normandzka sieć
R. ZGÓRECKI   Na tropie „Zemsty”
K. PRÓCHNICKI   Czerwone maquis z Chamonix
J. WILCZUR   Zagłada oliwkowych mundurów
St. BISKUPSKI   Godzina klęski

1965

W. MALTEN   Koniec samurajów
E. GRONCZEWSKI   Ostatnie boje
W. KURPIS   Dwa oblicza „Janusa”
W. KOZŁOWSKI, Z. MARSCHAK   Na tropach ludobójców
S. KUZNIECOW   Zielona rakieta
Z. BIESZCZANIN   Dni walki
A. DRAWICZ   Miasto siedmiu diabłów
A. W. WYSOCKI   Pięć po dwunastej
M. STRUŻYŃSKI, H. KAWKA   Tropem jaszczurki
St. BISKUPSKI   Odcinek „N”
M. KOREYWO   Siewcy czarnej śmierci
St. KOMORNICKI — „NAŁĘCZ”   63 dni
Z. NEUGEBAUER   Czternastu spod Werhraty
J. WERAKSA   Siedlisko węży
R. KULIŃSKI   Stenogramy klęsk
J. WOYDYŁŁO   Desant na Drwar
W. TUSZYŃSKI   Operacja „Sturmwind”

1966

M. BRZEZICKI   Agonia feldmarszałka (wyd. 2)
R. SZUBAŃSKI   Ludzie bez skrzydeł
E. CHROMY   Uwaga! Messerschmitty!
A. KASKA   Tygrysy polują nocą
A. DRAWICZ   Pętla na gardle
E. ROZŁUBIRSKI   Veledog nr 5621 (wyd. 2)
M. GARDOW8KI, P. KOSTIKOW, J. TKACZENKO   Operacja „Poligon”
J. WILCZUR   Księstwo SS
M. HAYKOWSKI   Twierdza brzeska
W. SULEWSKI   „Ryś” w akcji
Z. KUŹMIRSKI-PACAK   Reduta 56 (wyd. 2)
K. SŁAWIŃSKI   Chryszczata
R. ZAGÓRECKI   Atak nastąpi o północy
W. MALTEN   Rayaki 444
I. ŁAPIŃSKI   Chmury nad Akropolem
L. MOCZULSKI   Przegrana bitwa

background image

W. DOBRZYCKI   W potrzasku
W. MALTEN   Gdzie jest Oberleutnant Siebert? (wyd. 3)
R. KULIŃSKI   Pierwszy biało-czerwony
Z. FLISOWSKI   „Bismarck” — pirat Atlantyku (wyd. 2)
St. CZERPAK, Z. HARDT   Rozkaz ocalić miasto
M. DUNIN-WĄSOWICZ   Zamach na Kutscherę (wyd. 3)
N. Z. PICK   Sztylet „Burego”

1967

Z. BIESZCZANIN   Godziny grozy
A. KONRAD   Noc sylwestrowa
J. KORCZAK   Klęska wiernego Heinricha
St. BISKUPSKI   Rozkaz nr 0069
M. KRZYCKI   Pierwsi nad Łabą
K. SZELĄG   Nocny nalot
W. BOROWSKI   M-XIV (wyd. 2)
R. JEGOROW   Szesnasta pancerna
W. KURPIS   Głos lorda
G. JARL   Zagadka „Cicero” (wyd. 4)
J. ALSKI   Kierunek Zagłębie
D. KACZYŃSKA, M. WIŚNIEWSKA   Wilcza jama (wyd. 2)
Z. FLISOWSKI   Czwarta czterdzieści pięć
St. NAŁĘCZ   Twierdza śmierci (wyd. 3)
B. GACZKOWSKI   Daleki rajd
H. BARTOSZEK, Z. BENARD   Wiadukt (wyd. 2)
A. KASKA   Salwy nad Odrą
E. ALEKSANDER   Tu radio Gliwice (wyd. 2)
E. FRANKOWSKI   025 melduje
Z. BOCZKOWSKI   Miny za burtą
Z. ZONIK   Tajna radiostacja
A. WYSOCKI   Kokino kłamie
J. BOBKOWSKI   Na lewym skrzydle

Dalszy ciąg wykazu zostanie zamieszczony w tomiku „Klęska konwoju PQ-17”