background image

 
 
 
 

MIRCEA ELIADE 

 
 
 
 

TAJEMNICA DOKTORA 

HONIGBERGERA 

 

TYTUŁ ORYGINAŁU: SECRETUL DOCTORULUI HINIGBERGER 

PRZEKŁAD: IRENEUSZ KANIA 

 

 

 

 

 
 

WYDAWNICTWO LITERACKIE  KRAKÓW-WROCŁAW  1983 

background image

 

    Einem gelang es — er hob den 
    Schleier der Göttin zu Said...
 

Novalis 

 
 
 
 

 

Pewnego  jesiennego  ranka  1934  roku  posłaniec  przyniósł  mi  dosyć  dziwny  list,  mó-

wiąc, że oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Pisała do mnie pani, której nazwiska — Zer-
lendi — nigdy przedtem nie słyszałem, zapraszała mnie do siebie na popołudnie, jeszcze tego 
samego  dnia.  Był  to  list  bardzo  poprawny,  nadzwyczaj  uprzejmy,  taki,  jakie  w  czasach  na-
szych  rodziców  zwykła  pisać  kobieta,  gdy  zwracała  się  do  nieznajomego  mężczyzny.  „Do-
wiedziałam się, że nie dawno powrócił pań ze Wschodu, i sądzę, że z zainteresowaniem zba-
dałby pań zbiory zgromadzone przez mego męża” — pisała między innymi. Wyznaję, że bar-
dzo  mało  obchodziły  mnie  podówczas  znajomości,  do  jakich  zawierania  nakłaniano  mnie  z 
tego  oto  powodu,  że  kilka  lat  przemieszkałem  na  Wschodzie.  Nie  jeden  raz  musiałem  rezy-
gnować z przyjaźni, zapowiadającej się skądinąd bardzo miło, tylko dlatego, że nie godziłem 
się  na  wygłaszanie  banałów  na  temat  „tajemnic  Azji”,  fakirów,  cudów  lub  perypetii  w  dżu-
nglach  —  sensacyjne  szczegóły,  których  komentowania  oczekiwał  ode  mnie  mój  towarzysz 
czy  towarzyszka.  List  Pani  Zerlendi  wspominał  atoli  o  jakichś  zbiorach  orientalnych,  nie 
określając dokładnie ich rodzaju ani rozmiarów; wystarczyło to, aby obudzić moją ciekawość. 

Tak  naprawdę  interesowało  mnie  życie  Rumunów,  którzy  ulegli  namiętności  do  Orie-

ntu. Aby być szczerym, muszę powiedzieć, że na wiele lat przed tym zdarzeniem u jednego z 
antykwariuszy  na  bulwarze  nad  Dymbowicą  odkryłem  skrzynię  pełną  książek  odnoszących 
się do Chin; widać było, że ktoś je przez długi czas dokładnie studiował, nosiły bowiem adno-
tacje, a niekiedy nawet ołówkowe poprawki poczynione przez człowieka, który je był kupił i 
którego podpis — Radu C. — odnalazłem na wyklejkach większości spośród nich. Ów Radu 
C. nie był przecież amatorem. Książki jego, obecnie w moim posiadaniu, świadczyły, że od-
dawał się on poważnym i systematycznym studiom nad językiem chińskim. W samej rzeczy 
opatrzył uwagami sześć tomów Mémoires historiques Sy-Ma Ts'iena w tłumaczeniu Edouarda 
Chavannesa,  korygując  wszystkie  błędy  drukarskie  chińskich  tekstów,.  znał  klasyków  chiń-
skich w wydaniu Couvreura, prenumerował czasopismo „T'oung Pao” i kupił wszystkie tomy 
Variétés  sinologiques,  jakie  ukazały  się  w  Szanghaju  do  chwili  wybuchu  wojny.  Zaciekawił 
mnie ten człowiek; w części odtworzyłem go sobie z jego biblioteki, choć przez długi czas nie 
mogłem natrafić na jego pełne nazwisko. Tych paręset tomów antykwariusz nabył około 1920 
roku  i  poza  kilkoma  książkami  ilustrowanymi,  które  sprzedał  od  razu,  nie  znalazł  amatorów 
na  ową  kolekcję  tekstów  i  studiów  sinologicznych.  Wówczas  zadałem  sobie  pytanie:  kim 
mógł być ów Rumun, który tak poważnie zabrał się do języka chińskiego i po którym nie zo-
stało nic, nawet pełne nazwisko? Cóż za tajemnicza pasja pchnęła go ku odległym obszarom, 
do jakich wszakże nie pragnął zbliżyć się po amatorsku, lecz ucząc się ich języka i zgłębiając 
mozolnie  historię?  Czy  udało  mu  się  kiedykolwiek  wyjechać  do  Chin,  czy  też  może  zginął 
przedwcześnie w jakiejś frontowej jamie?  

Na  niektóre  spośród  tych  pytań,  zadawanych  sobie  z  niedowierzaniem  i  melancholią, 

przerzucając tam, u antykwariusza, na bulwarze kartki książek, odpowiedź miałem otrzymać 
znacznie  później.  Zresztą  odpowiedź,  która  też  uwikłana  była  w  nieoczekiwane  tajemnice. 
Ale  to  już  całkiem  inna  historia,  nie  mająca  związku  z  wydarzeniami,  jakie  teraz  zaczynam 
opisywać. Wspominając jednak owego Radu C., jak i kilku innych orientalistów-amatorów i 

background image

miłośników spraw wschodnich, działających niegdyś anonimowo tu, w Rumunii, postanowi-
łem przyjąć zaproszenie nieznajomej. 

Owego popołudnia byłem przed domem na ulicy S. Zatrzymawszy się naprzeciwko nu-

meru 17 rozpoznałem w nim jeden z tych domów, obok których nie potrafiłem nigdy przejść 
nie zwolniwszy kroku, aby go szpiegować, ożywiony pragnieniem odgadnięcia, co dzieje się 
za  leciwymi  murami,  kto  tam  bytuje  i  z  jakim  przeznaczeniem  się  zmaga.  Ulica  S.  znajduje 
się w samym centrum Bukaresztu, bardzo blisko Calea Victoriei. Jaki to cud sprawił, że ostał 
się  nietknięty  bojarski  dom  pod  numerem  17,  z  żelaznym  ogrodzeniem,  z  wyżwirowanym 
dziedzińcem  i  wybujałymi  swobodnie  wierzbami  oraz  kasztanowcami,  których  cień  przytła-
czał  część  fasady?  Furta  otwierała  się  ciężko;  po  czym  idąc  pomiędzy  rabatami  z  pysznymi 
kwiatami jesieni, natrafiało się na sadzawkę, w której woda dawno wyschła, oraz na dwa kra-
snoludki  w  wypłowiałych  czapeczkach.  Panował  tu  jakby  inny  klimat.  Świat,  który  z  wolna 
zgasł  w  innych  pięknych  dzielnicach  Stolicy,  tu  przetrwał  —  godny,  nie  podlegając  agonii, 
upadkowi i nędzy. Był to dom z dawnych czasów, ale dobrze utrzymany. Tylko wilgoć drzew 
przedwcześnie okryła plamami fasadę. Główne wejście osłonięte było, stosownie do zwycza-
ju  sprzed  czterdziestu  lat,  wachlarzem  z  przydymionego  szkła.  Parę  kamiennych  schodów 
pozieleniałych od mchów i opatrzonych po bokach olbrzymimi donicami z kwiatami wiodło 
do markizy o kolorowych górnych szybkach Obok dzwonka nie było nawet wizytówki. 

Oczekiwano  mnie.  Stara,  utykająca  gosposia  otworzyła  mi  natychmiast  i  poprosiła  do 

ogromnego  salonu.  Zaledwie  miałem  czas  rozejrzeć  się  po  meblach  i  obrazach,  gdy  spoza 
dębowych drzwi ukazała się pani Zerlendi. Była  to kobieta po pięćdziesiątce, której nie mo-
żna było zapomnieć, nawet jeśli spotkało się ją jeden jedyny raz. Pani ta nie starzała się jak 
wszyscy.  Albo  może  starzała  się  podobnie  jak  kobiety  z  przeszłych  stuleci  —  tajemnym 
jakimś  sposobem  rozumiejąc,  że  poprzez  śmierć  przybliży  się  do  wielkiego  rozświetlenia 
wszystkich znaczeń, nie zaś do końca ziemskiego życia, stopniowego uwiądu i ostatecznego 
stopienia się ciała z ziemią. Zawsze dzieliłem ludzi na dwie kategorie — tych, którzy pojmują 
śmierć  jako  kres  życia  i  ciała,  oraz  tych,  którzy  widzą  w  niej  początek  nowej  egzystencji 
duchowej. I nie usiłuję wyrabiać sobie zdania o nowo spotkanym człowieku, nim nie dowiem 
się, co naprawdę sądzi on o śmierci. Zresztą może mnie wprowadzić w błąd największa inteli-
gencja i najbardziej niepokojący urok. 

Pani Zerlendi usiadła w fotelu i wskazała mi gestem, w jakim nie dostrzegłem zwykłej 

dla kobiet w pewnym wieku poufałości, drewniane krzesło z wysokim oparciem. 

— Dziękuję, że pań przyszedł — rzekła. — Mój mąż bardzo byłby rad z poznania pana. 

On także kochał Indie, może bardziej, niż pozwalał mu na to jego zawód lekarza...  

Szykowałem  się  do  wysłuchania  długiej  opowieści,  uradowany  jednocześnie  tym,  że 

będę mógł uważnie, ale nie niegrzecznie, przypatrywać się dziwnej twarzy pani Zerlendi. Pani 
domu umilkła jednak na chwilę, potem zaś spytała, pochylając z lekka czoło w moją stronę: 

— Czy zna pań życie i pisma doktora Honigbergera? Mąż mój powziął miłość do Indii 

za  pośrednictwem  książek  tego  niemieckiego  lekarza  z  Braszowa.  Zainteresowanie  historią 
chyba  odziedziczył  —  była  ona  namiętnością  całej  rodziny  —  jednak  po  odkryciu  prac 
Honigbergera zaczął zajmować się Indiami. W istocie przez kilka lat zbierał tylko materiały, 
nawet  rozpoczął  monografię  o  niemieckim  doktorze.  Sam  był  lekarzem  i  sądził,  że  potrafi 
napisać coś takiego. 

Wyznaję,  że  bardzo  mało  wiedziałem  podówczas  o  doktorze  Johanie  Honigbergerze. 

Przypomniałem sobie, że wiele lat przedtem czytałem jego  główną książkę Thirty-five  years 
in the East
, w angielskim przekładzie, jedynym, jakim dysponowałem w Kalkucie. W owym 
czasie zajmowałem się filozofią i technikami Jogi i książkę Honigbergera studiowałem przede 
wszystkim z punktu widzenia szczegółów dotyczących tych praktyk tajemnych, które doktor, 
jak się wydaje, znał z własnego doświadczenia. Ponieważ jednak książka ukazała się w poło-
wie ubiegłego wieku, podejrzewałem autora o niejaki brak postawy krytycznej. Ale nie wie-

background image

działem, że ów doktor, cieszący się wielką famą jako orientalista, pochodzi ze starej braszo-
wskiej rodziny. Otóż teraz zaciekawił mnie właśnie ten szczegół. 

—  Mąż  mój  prowadził  obfitą  korespondencję  z  różnymi  lekarzami  i  uczonymi,  którzy 

znali  Honigbergera,  bo  chociaż  umarł  on  w  Braszowie  w  1869  roku,  wkrótce  po  swoim 
powrocie z ostatniej podróży do Indii, żyło jeszcze dość dużo ludzi, którzy się z nim zetknęli. 
Jeden  z  jego  synów  osiągnął  stanowisko  sędziego  w  Jassach;  było  to  dziecko  z  pierwszego 
małżeństwa doktora, ale mężowi nie udało się go poznać, choć często jeździł do Jass tropem 
jakichś papierów... 

Mimowiednie  zacząłem  się  uśmiechać.  Zdumiewała  mnie  precyzja  szczegółów  z  bio-

grafii Honigbergera, jakie znała pani Zerlendi. Odgadła snadź moją myśl, dodała bowiem: 

—  Rzeczy  te  tak  bardzo  go  zajmowały,  że  na  zawsze  utkwiły  w  moim  umyśle.  Te,  a 

także wiele innych... 

Nagle  umilkła,  zamyślona.  W  późniejszym  czasie  miałem  okazję  przekonać  się,  jak 

wiele i jak dokładnie wiedziała pani  Zerlendi o  doktorze Honigbergerze. Przez cały wieczór 
opowiadała mi tylko o pierwszym jego pobycie w Indiach, po którym spędził około czterech 
lat  w  Małej  Azji,  rok  w  Egipcie  i  siedem  lat  w  Syrii.  Łatwo  było  pojąć,  że  pani  Zerlendi 
wielokrotnie  studiowała  książki  i  rękopisy  męża,  jak  gdyby  niegdyś  sama  żywiła  pragnienie 
doprowadzenia do szczęśliwego końca rozpoczętej przez niego pracy. 

Prawdą  jest,  że  niełatwo  można  się  było  otrząsnąć  z  tajemniczego  uroku  owego  sa-

skiego doktora — doktora z własnego mianowania, bo oficjalnie miał tylko dyplom farmaceu-
ty.  Więcej  niż  połowę  swego  długiego  życia  Honigberger  spędził  na  Wschodzie.  Osiągał 
kolejno godności: lekarza nadwornego, farmaceuty, dyrektora Arsenału i admirała maharadży 
Randżit-Singha z  Lahore. Wielokrotnie dochodził do poważnej fortuny i tracił ją. Honigber-
ger,  awanturnik  wielkiego  formatu,  nie  był  jednak  nigdy  szarlatanem.  Był  człowiekiem 
biegłym  w  bardzo  wielu  naukach  —  jawnych  i  tajemnych,  jego  zaś  zbiory  etnograficzne, 
botaniczne,  numizmatyczne  i  dzieł  sztuki  wzbogaciły  wiele  świetnych  muzeów.  Łatwo  było 
zrozumieć,  dlaczego  doktor  Zerlendi,  pasjonujący  się  przeszłością  naszego  narodu  i  historią 
medycyny,  tyle  lat  życia  poświęcił  odtworzeniu  i  odszyfrowaniu  prawdziwej  biografii  Ho-
nigbergera. 

— Otóż doszedł on właśnie do wniosku — zwierzała mi się pewnego razu pani Zerlendi 

— że życie Honigbergera kryje bardzo wiele tajemnic, pomimo iż napisano o nim tyle ksią-
żek. Na przykład nie można było wyjaśnić jego ostatniej podróży do Indii w 1858 roku, kiedy 
to  ciężko  chory  wrócił  z  wyprawy  do  Afryki  tropikalnej  i  życie  już  ledwo  się  w  nim  tliło. 
Dlaczego  Honigberger  raz  jeszcze,  choć  taki  zmaltretowany,  powrócił  do  Indii  i  dlaczego 
zmarł,  gdy  tylko  znalazł  się  w  Braszowie?  —  to  pytanie  często  zadawał  sobie  mój  mąż. 
Podobnie tak zwane badania naukowe doktora w Kaszmirze, prowadzone o wiele wcześniej, 
wydawały mu się podejrzane. Miał powody sądzić, że naprawdę Honigberger przebywał nie 
tylko w Kaszmirze, ale  że był też w Tybecie  albo w każdym razie zgłębiał wiedzę o farma-
kopei  tajemnej  w  jednym  z  owych  klasztorów  himalajskich,  i  że  ankiety  botaniczne  były 
jedynie pretekstem. Zresztą pań sam lepiej osądzi te sprawy — dodała pani Zerlendi. 

Muszę wyznać, że  gdy przesunęły się przed moimi oczami książki i dokumenty odno-

szące się do Honigbergera, zgromadzone z taką pieczołowitością przez małżonka pani Zerle-
ndi, sam zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że żywot saskiego doktora spowija woal ta-
jemnicy. To jednak, co nastąpiło po mojej pierwszej wizycie w domu przy ulicy S., przerosło 
znacznie tajemnicę Honigbergera. 

— Pomyślałam wtedy — podjęła pani Zerlendi po długiej pauzie — że byłoby szkoda, 

gdyby  tyle  pracy  poszło  na  marne.  Usłyszałam  o  panu,  przeczytałam  kilka  pańskich  prac, 
szczególnie tych odnoszących się do  Indu i filozofii indyjskiej. Nie mogę powiedzieć, abym 
w pełni je zrozumiała, zrozumiałam przecież jedno: że z całym zaufaniem mogę zwrócić się 
do pana... 

background image

Próbowałem  powiedzieć,  że  to  mi  pochlebia,  itd.,  lecz  pani  Zerlendi  ciągnęła  tym 

samym tonem: 

—  Od  wielu  już  lat  niemal  nikt  nie  przestępuje  progu  tego  domu,  chyba  tylko  paru 

przyjaciół, nie mających specjalnego przygotowania, jakie zdobył mój mąż. Tak że od 1910 
roku jego gabinet i biblioteka stoją nietknięte. Mnie też nie było w kraju przez wiele lat, a gdy 
powróciłam,  wystrzegałam  się  zbyt  wyraźnego  wspominania  imienia  mego  męża.  W  owym 
czasie  jego  koledzy  lekarze  uważali  go  za  maniaka.  Bibliotekę,  którą  zaraz  panu  pokażę, 
oglądała  —  spośród  ludzi  potrafiących  ją  ocenić  —  jedna  jedyna  osoba:  Bucura  Dumbrava. 
Napisałam do niej, tak jak na pisałam do pana, że posiadam bogate zbiory wschodnie, i przy-
jechała, ale po długiej zwłoce. Sądzę, że bardzo ją zainteresowała. Powiedziała mi, że znala-
zła w niej książki, o które prosiła niegdyś British Museum. Ale nie miała czasu na dokładniej-
sze  ich  zbadanie.  Odnotowała  sobie  niektóre  i  obiecała,  że  zjawi  się  znów  po  powrocie  z 
Indii.  Jak  pan  może  wie,  jechała  tam  na  kongres  teozoficzny.  Ale  nigdy  nie  postawiła  już 
stopy na ziemi rumuńskiej. Umarła w Port Saidzie... 

Nie  wiem,  czy  pani  Zerlendi  przypisywała  jakikolwiek  ukryty  sens  owej  śmierci  w 

przeddzień  powrotu.  Znów  zamilkła,  patrząc  na  mnie  ze  szczególną  uwagą.  Czułem,  że  i  ja 
powinienem  coś  powiedzieć.  I  powiedziałem,  że  tajemnica  gra  w  naszej  egzystencji  tak 
aktywną rolę, że nawet nie trzeba jej szukać bardzo daleko, w Adyar lub na przykład w Port 
Saidzie. Pani Zerlendi nie odpowiedziała. Uniosła się z fotela i poprosiła, abym towarzyszył 
jej do biblioteki.. Gdy przechodziliśmy przez salon, zapytałem, czy jej mąż był kiedykolwiek 
w Indiach. 

— Trudno orzec — szepnęła z wahaniem, siląc się jednak na uśmiech. 

 
 
 
 

 

Widziałem wiele bibliotek ludzi bogatych, miłujących książki, żadna przecież nie pod-

biła mego serca tak bardzo, jak ta z ulicy S. Gdy rozwarły się masywne dębowe drzwi, ska-
mieniałem w progu... Była to jedna z owych ogromnych komnat, jakie spotyka się nader rza-
dko  nawet  w  najzamożniejszych  domach  bojarskich  z  przeszłego  stulecia.  Olbrzymie  okna 
wychodziły na ogród położony za domem. Na krótko przed naszym wejściem odsunięto story; 
jasny  blask  jesiennego  zmierzchu  podkreślał  jeszcze  uroczystą  atmosferę  tej  sali  o  wysokim 
stropie, zapełnionej po większej części książkami. Prawie całą bibliotekę otaczała drewniana 
galeria.  Było  tam  może  ze  trzydzieści  tysięcy  tomów  w  większości  oprawnych  w  skórę,  z 
najróżniejszych dziedzin: medycyna, historia, religie, podróże, okultyzm, indologia. Pani Zer-
lendi powiodła mnie od razu do półek, gdzie zebrano wyłącznie książki związane z Indiami. 
Nieczęsto zdarzało mi. się spotykać w prywatnych zbiorach dzieła tak cenne i w tak wielkiej 
ilości. Dopiero później, po spędzeniu całego popołudnia przed niezliczonymi regałami, uświa-
domiłem sobie wyraźnie, jakie skarby kryją się tutaj. Były to setki tomów relacji z podróży do 
Indii  —  od  Marco  Polo  i  Taverniera  aż  do  Pierre'a  Loti  i  Jacolliota.  Widocznie  doktor  Zer-
lendi  gromadził  wszystko,  co  drukowano  na  temat  Indii,  tylko  bowiem  w  ten  sposób  mogę 
sobie  wyjaśnić  obecność  także  pisarzy  humorystów,  jakim  na  przykład  był  Louis  Jacolliot. 
Oprócz  tego  znalazłem  tam  kompletne  roczniki „Journal  Asiatique”  i  londyńskiego  „Journal 
of the Royal Asiatic Society”, nie mówiąc już o aktach rozlicznych akademii, setkach uczo-
nych rozpraw na temat języków, literatur i religii Indii. Wszystko, co ważniejszego ogłoszono 
w  dziedzinie  indologii  w  ubiegłym  stuleciu,  znajdowało  się  tutaj  —  od  wielkiego  Słownika 
Petersburskiego aż po wydania tekstów sanskryckich drukowanych w Kalkucie lub Benaresie. 

background image

Wielką dla mnie niespodzianką były tomy tekstów sanskryckich. 

—  Zaczął  studiować  sanskryt  w  1901  roku  —  wyjaśniła  pani  Zerlendi  widząc  moje 

zdumienie — i wyuczył  się go  gruntownie, na tyle, na ile to jest możliwe z dala od żywych 
ośrodków języka... 

Rzeczywiście, znajdowały się tutaj nie tylko podręczniki elementarne albo teksty, kupo-

wane  zazwyczaj  przez  amatorów,  ale  i  książki,  jakie  mógł  zamówić  jedynie  człowiek,  który 
do głębi przeniknął sekrety sanskrytu. Tak na przykład natknąłem się na zawiłe komentarze w 
rodzaju  Siddhãnta  Kaumudi,  świadczące  o  zainteresowaniu  subtelnościami  gramatyki  san-
skryckiej,  albo  też  ogromny  traktat  Medhaditiego  o  prawach  Manu,  albo  owe  najeżone  tru-
dnościami komentarze do komentarzy Wedanty, wychodzące spod pras drukarskich Allahaba-
du  i  Benaresu,  albo  liczne  książki  o  rytuałach  indyjskich.  Szczególnie  poruszyła  mnie  obe-
cność ksiąg dotyczących medycyny indyjskiej oraz traktatów mistycznych i ascetycznych. Z 
mojego  skromnego  doświadczenia  wiedziałem,  jak  głębokie  i  trudne  są  tego  rodzaju  teksty; 
nie sposób ich rozumieć bez szczegółowego komentarza, częstokroć zaś rozumiemy je tylko 
połowicznie, jeśli nie objaśni ich ustnie nauczyciel. 

Oszołomiony,  zwróciłem  wzrok  na  panią  Zerlendi.  Do  biblioteki  wszedłem  z  pewną 

emocją, podejrzewając, że znajdę bogate archiwum życia i prac doktora Honigbergera, odkry-
łem  zaś  księgozbiór  uczonego  indologa;  jego  różnorodność  i  objętość  wzbudziłaby  zazdrość 
Rotha, Jacobiego czy Sylvaina Levi. 

—  Zaczął  od  Honigbergera,  a  skończył  na  tym  —  wyjaśniła  pani  Zerlendi  odgadując 

moje myśli i wskazując kąt biblioteki, gdzie wkrótce miałem wziąć do ręki książki i dokume-
nty związane z saskim doktorem. 

— Ale kiedy zdążył zgromadzić tyle książek i jak zdołał je przestudiować? — wykrzy-

knąłem ciągle tak samo oszołomiony. 

— Dużą część, zwłaszcza książek historycznych, odziedziczył po rodzinie — dodała. — 

Resztę nabył sam, głównie w ciągu ostatnich ośmiu lat. Sprzedał kilka majątków... 

Ostatnie słowa wypowiedziała z uśmiechem, bez najmniejszego śladu złości. 
— Znali go wszyscy antykwariusze z Lipska, Paryża i Londynu — ciągnęła. — Znał się 

na kupowaniu, to prawda. Niekiedy nabywał całe biblioteki od rodzin zmarłych orientalistów. 
Oczywiście,  nie  miał  czasu,  aby  przeczytać  je  wszystkie,  chociaż  ostatnimi  laty  prawie  nie 
sypiał, najwyżej dwie, trzy godziny. 

— Musiało to zrujnować mu zdrowie — powiedziałem. 
—  Nie,  przeciwnie  —  odrzekła  pani  Zerlendi.  —  Pracował  niesłychanie  wydajnie. 

Stosował się też do specjalnej diety, wcale nie jadał mięsa, nie palił, nie pił alkoholu, herbaty, 
kawy... 

Zdawało  się,  ze  chciała  jeszcze  coś  dodać,  ale  urwała  nagle  i  poprosiła  mnie  na  drugi 

koniec biblioteki, gdzie znajdował się „kącik Honigbergera”. Były tam wszystkie książki sa-
skiego doktora i bardzo liczne prace, jakie opublikowano na temat jego fantastycznego żywo-
ta.  W  kącie  wisiała  reprodukcja  sztychu  podług  Mahlknechta,  słynnego  sztychu,  na  którym 
Honigberger  wyobrażony  był  w  stroju  doradcy  Randżit-Singha.  W  kartonowych  pudełkach 
pań  Zerlendi zgromadził niezliczone listy Honigbergera do uczonych swej epoki, kopie por-
tretów i sztychów przedstawiających członków rodziny oraz ludzi współczesnych mu, mapy, 
na  których  odtworzył  marszruty  wszystkich  podróży  Honigbergera  po  Azji  i  Afryce.  Mela-
ncholijnie przeglądałem wszystkie te dokumenty — dopiero później miałem zdać sobie spra-
wę  z  ich  wartości  —  dziwiąc  się,  że  taki  człowiek  mógł  żyć  w  naszym  mieście  zaledwie 
ćwierć wieku temu, a nikt nawet nie podejrzewał, jakie zgromadził skarby. 

— A dlaczego nie napisał książki o Honigbergerze? — zapytałem. 
—  Zaczął  ją  redagować  —  przemówiła  pani  Zerlendi  po  długim  wahaniu  —  ale  nie-

spodziewanie przerwał pracę, nie podając mi jakiegokolwiek istotnego powodu. Jak panu po-
wiedziałam, prowadził po ważną korespondencję w poszukiwaniu informacji i nie publikowa-

background image

nych  dokumentów.  Około  1906  roku,  przy  okazji  Wystawy,  poznał  przyjaciela  Constantina 
Honigbergera, syna doktora z pierwszego małżeństwa, w którego posiadaniu było kilka listów 
i wiele innych papierów; znalazły się w jego rękach przypadkowo. Owej jesieni mój mąż po-
jechał do Jass, skąd wrócił dość wzburzony. Nie sądzę, aby zdobył oryginały, ale wziął kopie 
wszystkich  tych  dokumentów.  Faktem  a  w  następnych  latach  poświęcił  się  wyłącznie  nauce 
sanskrytu... 

Uśmiechając  się,  pokazała  mi  ściany  biblioteki,  przed  którymi  z  takim  zdumieniem 

zatrzymałem się na początku. 

— I nigdy nie wyznał pani, co sprawiło, że porzucił owoc tylu lat namiętnej pracy? 
— Raczej dał mi to do zrozumienia — zaczęła pani Zerlendi — bo od swego powrotu z 

Jass  stał  się  bardziej  milczący.  Pewnego  razu  powiedział  mi,  że  musi  zgłębić  gruntownie 
filozofię indyjską i okultyzm, aby zrozumieć pewien — dotąd niejasny i owiany legendą — 
etap  życia  Honigbergera.  Wtedy,  gdy  zabierał  się  do  sanskrytu,  zaczął  się  też  interesować 
okultyzmem.  Ale  to  jest epizod  niezbyt  dobrze  mi  znany,  bo  mąż  nigdy  nie  mówił  na  temat 
ostatniej  swojej  pasji.  Z  faktu,  że  bez  przerwy  zamawiał  książki,  domyślam  się  tylko,  jak 
mocno  zajmowały  go  te  studia.  Zresztą  może  pań  przekonać  się  o  tym  sam  —  dodała  pani 
Zerlendi kierując mnie do innej części biblioteki. 

Nie  mógłbym  raczej  powiedzieć,  aby  moje  zaskoczenie  było  tutaj  większe.  Wszystko, 

co od chwili wejścia do biblioteki powiedziała mi pani Zerlendi i co dotąd ujrzałem, stanowi-
ło  dla  mnie  szereg  niespodzianek  z  taką  mocą  podsycających  moje  niedowierzanie,  że  na-
stępne półki przeglądałem oniemiały, przejęty podziwem i zdumieniem. Już na pierwszy rzut 
oka  widać  było,  że  kolekcjonerski  debiut  doktora  w  dziedzinie  książek  okultystycznych  był 
nader szczęśliwy. Brakowało tu owych prac popularyzatorskich, który mi pod koniec ubiegłe-
go  stulecia  zarzucali  rynek  szczególnie  wydawcy  francuscy.  Brakowało  nawet  większości 
dzieł  teozoficznych,  na  ogół  słabych  i  dwuznacznych.  Jedynie  kilka  książek  Leadbeatera  i 
Annie  Besant,  a  także  komplet  dzieł  pani  Blawatsky,  którą,  jak  przekonałem  się  przy  innej 
okazji, doktor Zerlendi czytywał szczególnie uważnie. Biblioteka była natomiast nadzwyczaj 
zasobna  w  klasyków  okultyzmu,  hermetyzmu  i  tradycyjnej  filozofii  z  wyjątkiem  Fabre'a 
d'Olivet, Rudolfa Steinera, Stanisława de Guai ta i Hartmanna. Stare wydania Swedenborga, 
Paracelsusa, Korneliusa Agryppy, Böhmego, della Riviery, Pernety'ego stały obok dzieł przy-
pisywanych Pitagorasowi, tekstów hermetycznych, kolekcji słynnych alchemików — zarów-
no w postaci starych druków Salmona i Mangeta, jak i w nowoczesnych edycjach Berthelota. 
Nie brak też było zapomnianych dzieł z zakresu fizjognomistyki, astrologii i chiromancji. 

Później,  gdy  miałem  sposobność  szczegółowego  zapoznania  się  z  owymi  półkami, 

odkryłem  dzieła  nad  zwyczaj  rzadkie,  jak  na  przykład  De  aquae  vitae  simplici  et  composita 
pióra Arnauda de Villeneuve albo apokryfy chrześcijańskie, na przykład Adam i Ewa, których 
tak  długo  poszukiwał  Strindberg.  Można  by  rzec,  iż  do  gromadzenia  tej  bogatej  biblioteki 
okultystycznej doktora Zerlendi pobudziła określona myśl i konkretny cel. Stopniowo zdałem 
sobie  sprawę,  że  nie  brakowało  tu  żadnego  z  ważnych  autorów,  żadnej  z  liczących  się  ksią-
żek. Było rzeczą niewątpliwą, że doktor nie ograniczał się do zdawkowego traktowania posia-
danych informacji, przyswajając sobie jedynie najistotniejsze punkty doktryny i terminologii 
okultystycznej  po  to,  aby  móc  z  niejaką  kompetencją  zabierać  głos  w  kwestiach  biografii 
Honigbergera,  którą  przygotowywał.  Jego  książki  były  dla  mnie  dowodem,  że  sam  pragnął 
przekonać się o prawdzie zawartej i tak dobrze ukrytej w tradycji hermetyzmu. W innym wy-
padku nie miałby po co czytać Agryppy von Nettesheim oraz Bibliotheca Chemica Curiosa

I  to  właśnie  żywe  zainteresowanie  doktora  okultyzmem,  do  którego  dołączała  się  jego 

namiętność  do  filozofii  indyjskiej,  a  szczególnie  do  szkół  tajemnych  w  Indiach,  nad  wyraz 
pobudziło  moją  ciekawość,  zwłaszcza  iż  pani  Zerlendi  dała  do  zrozumienia,  że  ta  nowa  i 
ostatnia pasja jej męża wybuchnęła po jego podróży do Jass. 

— Prawdopodobnie nie ograniczał się jedynie do lektur okultystycznych — powiedzia-

background image

łem. — Pan doktor bez wątpienia usiłował także praktykować. 

—  Ja  też  tak  sądzę  —  rzekła  pani  Zerlendi  po  chwili  wahania.  —  Nigdy  mi  się  nie 

zwierzył. Ale przez ostatnie lata prawie cały  czas spędzał w tym  gabinecie albo samotnie w 
jednym  z  naszych  majątków  w  Oltenii.  Jak  panu  mówiłam,  nigdy  nie  było  widać  po  nim 
zmęczenia mimo tej ascetycznej prawie diety. Przeciwnie, powiedziałabym nawet, że czuł się 
lepiej niż przedtem... 

A przecież mimo to umarł, mówiłem sobie wysłuchując tak nieśmiałych wyjaśnień pani 

Zerlendi. W pokoju zrobiło się prawie ciemno, pani domu przemierzyła go cichym krokiem, 
by  zapalić  światło.  Bibliotekę  zalał  sztuczny,  zbyt  jaskrawy  blask  z  dwu  olbrzymich  żyra-
ndoli; zwisały z nich niezliczone groty kryształowych strzał. Nie mogłem się zdobyć na odej-
ście  i  pełen  rozterki  pozostałem  przed  regałami  z  księgami  okultystycznymi.  Pani  Zerlendi, 
zamknąwszy  jedno  z  okien  —  to  wychodzące  na  kamienny  balkon  —  znów  zbliżyła  się  do 
mnie i zaciągnęła storę z zielonozłotawego aksamitu. 

— Teraz, gdy przekonał się pan, o jakie zbiory chodzi — zaczęła — mogę odkryć przed 

panem  wszystkie  moje  myśli.  Już  od  wielu  lat  zadaję  sobie  pytanie,  czy  i  ja  nie  ponoszę  ja-
kiejś winy wobec owoców pracy mojego męża, wobec tych szuflad pełnych papierów i listów 
zgromadzonych  w  czasie,  gdy  zajmowała  go  biografia  Honigbergera.  Nie  wiem  dokładnie, 
jaki  obrał  sobie  cel  studiów  w  ostatnich  latach,  w  każdym  razie  rozpoczął  badania,  których 
celem  było  również  lepsze  zrozumienie  Honigbergera.  Kiedy  usłyszałam  o  panu  i  o  tym,  że 
spędził pan tyle lat w Indiach, zgłębiając tamtejsze filozofie i religie, powiedziałam sobie, że 
może pan będzie coś wiedział na temat przedmiotu studiów męża i że życie Honigbergera nie 
będzie miało dla pana tajemnic. Ta praca na pewno nie była daremna — dodała pani Zerlendi 
unosząc z lekka ramię ku „kącikowi Honigbergera". — Może uzna pan, że będzie rzeczą inte-
resującą  napisanie  biografii  saskiego  doktora,  której  mojemu  mężowi  nie  dane  było  dokoń-
czyć.  Umarłabym  spokojnie  —  kontynuowała  —  wiedząc,  że  materiały  męża  przydadzą  się 
komuś i że biografia, o której marzył, ujrzy światło dzienne. 

Nie  wiedziałem,  co  odpowiedzieć.  Nigdy  dotąd  nie  angażowałem  się  w  prace  zlecane 

mi w dziedzinie, z którą nie byłem obznajmiony. Niemal wszystkie książki, jakie napisałem, 
zredagowałem  w pośpiechu, pod  ciśnieniem życiowych konieczności, zawsze jednak,  czy to 
zaczynając  powieść,  czy  to  rozprawę  filozoficzną  —  pisałem  według  własnego  wyboru. 
Czułem przecież, że moje niezdecydowanie nie może przedłużać się w nieskończoność. 

—  Proszę  pani  —  zacząłem  —  pochlebia  mi  okazywane  przez  nią  zaufanie  i  szczerze 

wyznaję, że czuję się szczęśliwy na samą myśl, że będę mógł wracać do tej biblioteki nie krę-
pując pani. Ale nie wiem, czy zdołam kiedykolwiek doprowadzić do końca to,  co rozpoczął 
pani małżonek. Po pierwsze, nie jestem lekarzem i nie znam historii medycyny dziewiętnaste-
go  wieku.  Poza  tym  wielka  ilość  spraw,  z  jakimi  obznajmiony  był  pani  mąż,  dla  mnie  jest, 
prawdę mówiąc, obca. Ale mogę pani obiecać jedno: że biografia Honigbergera zostanie napi-
sana  i  wydrukowana.  Mógłbym  postarać  się  o  współpracę  kogoś  kompetentnego  w  zakresie 
medycyny i historii dziewiętnastego stulecia. 

— Myślałam o tym i ja — rzekła pani Zerlendi. — Ale ważna jest nie część medyczna 

biografii, w tym względzie zawsze można znaleźć wybitnych współpracowników, lecz orien-
talistyczna. Gdybym nie wiedziała, jak bardzo mój mąż pragnął, aby życie i dzieło Honigber-
gera zostało spisane, i to przez Rumuna, bo dość jest biografii pióra cudzoziemców, zwróciła-
bym się do któregoś ze specjalistów w Anglii lub w Niemczech, gdzie Honigberger jest szcze-
gólnie dobrze znany. 

Urwała nagle i po trwającym parę chwil milczeniu podniosła wzrok, spoglądając mi w 

oczy. 

—  Poza  tym  jest  jeszcze  jedna  sprawa,  która  —  wyznaję  —  może  się  panu  wydać 

nazbyt osobista: pragnęłabym być naocznym świadkiem powstawania tej biografii. Przekona 
się pan, że w życiu tego człowieka były pewne dość niejasne epizody, i ciągle żywię nadzieję, 

background image

że ktoś kiedyś mi je wytłumaczy... 

Z  tego,  jak  wiele  racji  miała  pani  Zerlendi  mówiąc  o  niejasnych  epizodach  w  życiu 

Johana Honigbergera, zdałem sobie sprawę później, czytając bardzo uważnie rękopisy i doku-
menty zgromadzone, poklasyfikowane i opatrzone adnotacjami przez doktora. Do domu przy 
ulicy S. powróciłem po kilku dniach i odtąd co najmniej trzy popołudnia w tygodniu spędza-
łem  w  bibliotece.  Jesień  była  bardzo  długa,  niewypowiedzianie  piękna  i  ciepła.  Przychodzi-
łem  około  czwartej  i  zostawałem  do  późnego  wieczora.  Niekiedy  pani  Zerlendi  wychodziła 
mi  na  spotkanie  aż  do  salonu.  Zazwyczaj  jednak  spotykaliśmy  się  w  bibliotece,  gdzie  poja-
wiała  się  w  jakiś  czas  po  tym,  jak  przystępowałem  do  pracy;  z  tą  samą  dyskretną  gracją 
podchodziła do mojego biurka, podając mi nieodmiennie bardzo bladą dłoń, wychylającą się z 
czarnego  jedwabiu.  Zaraz  za  nią  szła  stara  gosposia  niosąc  na  tacy  ciastka  i  kawę.  Gdy  po-
dawano mi kawę, pani Zerlendi zawsze była obecna. Zapewne mówiła sobie, że jej obecność 
nie może mnie krępować podczas tej chwili wytchnienia, gdy pozostawiając w spokoju otwa-
rtą teczkę z rękopisami, leżącą przede mną, przerywałem pracę na jakiś czas. 

—  Jak  idzie?  —  pytała  mnie  zawsze.  —  Czy  sądzi  pan,  że  coś  się  da  zrobić  z  tymi 

papierami męża? 

Sprawy posuwały się jednak dość wolno. Może, i z mojej winy, bo nie zadowalało mnie 

tylko badanie archiwum Honigbergera, ale jednocześnie z jego inwentaryzowaniem starałem 
się myszkować po niezliczonych półkach z książkami z zakresu indologii i okultyzmu, które 
to zajęcie pasjonowało mnie i pochłaniało dość dużo czasu. Po czwartej wizycie w domu przy 
ulicy S. uświadomiłem sobie nagle, od jakiego czasu doktor redagował biografię Honigberge-
ra. Ostateczna wersja rękopisu urywała się około 1822 roku, w momencie powrotu Honigber-
gera  do  Aleppo,  gdzie  saski  doktor  wprowadził  nową  metodę  szczepienia;  nadto  było  tam 
kilka  rozdziałów  w  brulionie  traktujących  o  siedmiu  latach  spędzonych  przezeń  w  Syrii. 
Wszystko  to  stanowiło  ledwie  jedną  czwartą  właściwej  biografii,  gdyż  Honigberger  stał  się 
kimś  interesującym  natychmiast  po  swym  przybyciu  na  dwór  Randżit-Singha.  Na  temat  in-
nych okresów życia doktora-awanturnika znalazłem jedynie materiał dokumentalny pieczoło-
wicie poklasyfikowany w pudełkach w porządku chronologicznym. Na każdym z nich zazna-
czono daty, miejscowości i liczbę odpowiednich świadectw. Niekiedy cyfry daty poprzedzały 
pytajniki  albo  odsyłacze  do  innego  dossier  z  materiałami  apokryficznymi.  Albowiem  doktor 
Zerlendi doszedł do wniosku — zwierzał się z tego w przypisie do pierwszego rozdziału — że 
wiele stwierdzeń Honigbergera, przyjętych przez współczesnych mu biografów, opiera się na 
nieprawdziwych danych lub na dokumentach sfałszowanych rozmyślnie w późniejszym cza-
sie. Nie mogłem pojąć, jaki interes miał Honigberger w mistyfikowaniu swego życia, rzeczy-
wiście bajecznego, toczącego się pod znakiem tajemnicy i przygód. 

—  Czy  nie  dotarł  pan  jeszcze  do  tajemnic,  o  których  mówił  mi  mąż?  — spytała  mnie 

pewnego razu pani Zerlendi. 

Trudno  mi  było  znaleźć  odpowiedź.  Domyślałem  się,  jakiego  rodzaju  wyjaśnień  ocze-

kuje ode mnie starsza pani, i nie wiedziałem, czy kiedykolwiek będę w stanie jej ich udzielić. 
Przypadki  „pozornej  śmierci”,  transu  jogicznego,  lewitacji,  ognioodporności  lub  niewidzia-
lności  wzmiankowane  przez  Honigbergera,  a  studiowane  szczególnie  dociekliwie  przez  do-
ktora  Zerlendi,  bardzo  trudno  wytłumaczyć  komuś,  kto  nie  rozumie    t  e  o  r  e  t  y  c  z  n  i  e 
możliwości  ich  realizacji.  Co  zaś  tyczy  tajemniczych  podróży  Honigbergera  do  Kaszmiru  i 
Tybetu, jego studiów nad farmakologią magiczną i ewentualnego udziału w pewnych ceremo-
niach inicjacyjnych sekty Wallabhaczarjów, to ja sam wiedziałem o tym niewiele. Nawet jeśli 
doktor Zerlendi natrafił na dokładniejsze dane o tych niejasnych epizodach, to nie zaznaczył 
ich w dossiers biografii. 

—  Tajemnice  spotykam  na  każdym  kroku  —  odpowiedziałem  wymijająco.  — Jeszcze 

nie mam wprawy w ich wyszukiwaniu... 

Pani Zerlendi siedziała obok mnie ze spojrzeniem przez kilka chwil nieobecnym, potem 

background image

stopniowo przyszła do siebie i opuściła bibliotekę swym melancholijnym krokiem. Gdy wda-
wała się w dłuższą pogawędkę, wypytywała o moje podróże do Indii; osobliwie ciekawiły ją 
szczegóły dotyczące znanych mi klasztorów himalajskich i spraw, o których nie mówię zbyt 
chętnie.  Nigdy  nie  zwierzała  mi  się  ze  swego  życia  ani  ze  spraw  rodzinnych.  Nigdy  nie  po-
znałem nazwisk jej przyjaciół, o których niekiedy wspominała. 

Wszystko, co odkryłem później, było przypadkowe. Pewnego razu, w trzy tygodnie po 

mojej  pierwszej  wizycie,  przyszedłem  nieco  wcześniej.  Tego  dnia  padał  smutny  jesienny 
deszcz.  Stara  gosposia  otworzyła  mi  z  niejakim  opóźnieniem.  Powiedziała,  że  pani  Zerlendi 
jest  cierpiąca.  Ale  wpuściła  mnie;  na  kominku  płonął  nawet  ogień.  Nieśmiało  wszedłem.  W 
zgniłej  poświacie  jesiennego  dżdżu  biblioteka  wydawała  się  jakby  zmieniona.  Kominek  nie 
mógł ogrzać tego olbrzymiego pomieszczenia. Z zaciekłością rzuciłem się jednak do roboty. 
Zdawało mi się, że pani Zerlendi poczuje ulgę w swych cierpieniach, wiedząc, że pracuję w 
przyległym  pokoju  i  że  któregoś  bliskiego  już  dnia  będę  w  stanie  wyjaśnić  jej  pewne  „taje-
mnice”, w jakich szperał jej mąż. 

W pół godziny po moim przybyciu drzwi biblioteki rozwarły się i weszła młoda dama z 

papierosem w dłoni. Nie wyglądała wcale na zaskoczoną moją obecnością tutaj, przy biurku, 
przed pootwieranymi teczkami.  

— A więc to pan! — wykrzyknęła zbliżając się.  
Wstałem i wymieniłem swoje nazwisko.  
— Wiedziałam, mama mi powiedziała — dodała mimochodem. — Miejmy nadzieję, że 

będzie pan miał więcej szczęścia. 

Uśmiechnąłem się z zakłopotaniem, nie bardzo wiedząc, co ma na myśli. Potem zaczą-

łem opowiadać o wszystkim, co odkryłem w związku z Honigbergerem. Dziewczyna patrzyła 
na mnie z pewną ironią. 

— To wiem już od dawna — przerwała mi. — Do tego punktu dotarli też inni. Niektó-

rzy twierdzą, że biedny Hans dotarł nawet dalej... 

Spojrzałem  na  nią,  zapewne  tak  bardzo  oszołomiony,  że  zaczęła  się  śmiać.  Zdusiła 

papierosa w miedzianej popielniczce i podeszła do mnie. 

— A może wyobrażał pan sobie, że te „tajemnice” czekały przez prawie ćwierć wieku 

na  pana,  aż  je  pan  rozwikła?  Błąd,  drogi  mój  panie.  Inni  też  próbowali.  Ojciec  był  przecież 
człowiekiem  dobrze  znanym  i  jego  ,,przypadek”  nie  zatarł  się  tak  szybko  w  pamięci  dość 
licznej grupy ludzi żyjących przed wojną... 

— Nie poczuwam się do winy za błąd, na którym mnie pani przyłapała — odrzekłem, 

starając się sprawiać wrażenie jak najmniej zakłopotanego. — Pani Zerlendi uznała za stoso-
wne  wyjawienie  mi  tylko  niektórych  spraw,  inne  zaś  pominęła  milczeniem.  Zresztą  misja 
moja  jest  ograniczona  —  dodałem  z  uśmiechem.  —  Jestem  tu  po  to,  aby  zorientować  się  w 
materiale dokumentalnym związanym z biografią doktora Honigbergera. 

Dziewczyna spojrzała mi w oczy, jakby nie dowierzając moim słowom. Wówczas przy-

jrzałem  się  jej  dokładniej.  Wysoka,  wiotka,  prawie  wątła,  o  oczach  płonących  tłumionym 
żarem i nerwowych ustach. Nie była umalowana, co dodawało jej parę lat do przekroczonej 
zapewne trzydziestki. 

—  Domyślałam  się,  że  mama  ukryła  przed  panem  pewne  rzeczy  —  podjęła  głosem 

mniej już napiętym. — Zresztą może zniechęciłaby pana, mówiąc od razu, że pańska obecna 
praca została już wykonana przez trzy inne osoby. Ostatnią z nich był oficer niemiecki, który 
pozostał  w  Bukareszcie  po  okupacji.  Nazywaliśmy  go  „biednym  Hansem”,  bo  jego  los  był 
naprawdę tragiczny. Zginął w wypadku na polowaniu, w jednym z naszych majątków. Utrzy-
mywał,  że  zaczyna  rozumieć  „tajemnice”  Honigbergera,  wzmiankowane  przez  ojca,  ale  że 
zbyt  słabo  jeszcze  zna  rumuński  i  że  musi  się  go  poduczyć.  Nie  za  bardzo  rozumiem,  jaki 
związek  z  „tajemnicami”  Honigbergera  miało  doskonalenie  się  w  języku  rumuńskim.  Moim 
zdaniem on też niczego specjalnego nie odkrył... 

background image

—  To,  co  pani  mówi  —  zacząłem  —  wcale  mnie  nie  zniechęca.  Przeciwnie,  tym 

mocniej wiąże mnie z owym Honigbergerem, który jeszcze przed kilkoma tygodniami był dla 
mnie zwykłym podróżnikiem, poszukiwaczem przygód. 

Dziewczyna uśmiechnęła się znów i usiadła w fotelu obok biurka, nadal przypatrując mi 

się badawczo. 

— Mama o wiele mniej interesuje się Honigbergerem, niż pan sądzi — powiedziała. — 

Ma zresztą zupełną rację. Przede wszystkim chciałaby się dowiedzieć, co stało się z ojcem... 

— Domyśliłem się tego — przerwałem. — I ponieważ nigdy nie miałem odwagi zapy-

tać  jej  o  to,  prosiłbym  panią  o  wyjaśnienie  mi  tej  sprawy.  Dlaczego  pani  ojciec  umarł  i  w 
jakich okolicznościach?  

Pochyliwszy czoło, młoda kobieta wahała się przez kilka chwil, jakby zastanawiając się, 

czy może mi po wiedzieć prawdę albo czy nie byłoby stosowniejsze, abym odkrył ją sam, od 
innej strony. Na koniec wstała wolno z fotela i rzekła: 

— Ojciec nie umarł. W każdym razie nie wiemy, czy i kiedy umarł. Dnia 10 września 

1910 roku zniknął z domu i od tego czasu nikt z nas już go więcej nie widział ani o nim nie 
słyszał. 

Milczeliśmy oboje, spoglądając na siebie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie wiedzia-

łem  nawet,  czy  wyznała  mi  całą  prawdę,  czy  też  ukrywa  jakieś  przykre  szczegóły.  Otwarła 
małą cygarnicę z bursztynu i wy ciągnęła papierosa. 

— Na pewno wyjechał na Wschód, do Indii — powiedziałem, aby przerwać milczenie 

— śladami Honigbergera... 

— Tak też pomyśleliśmy. To znaczy, tak pomyśleli sobie nasi przyjaciele, bo ja byłam 

wtedy w drugiej klasie szkoły podstawowej i niezbyt dobrze rozumiałam, co się stało. Wróci-
wszy  ze  szkoły  zastałam  wszystkich  poruszonych  i  zatrwożonych.  Ojciec  zniknął  owego 
ranka albo w ciągu poprzedzającej nocy... 

— Prawdopodobnie chciał wyjechać niespodzianie — powiedziałem. — Przypuszczał, 

jakie by miał kłopoty, gdyby zdradził się komuś ze swoimi zamiarami. 

—  Naturalnie.  Ale  przecież  bardzo  trudno  przypuścić,  aby  mógł  wyjechać  na  Wschód 

bez paszportu, bez pieniędzy, bez odzieży...  

Nie rozumiałem, więc zaczęła tłumaczyć:  
— Prawda jest taka, że ojciec zniknął, w dosłownym sensie. I zniknął nie biorąc z sobą 

żadnego  ubrania,  kapelusza,  pozostawiając  w  szufladzie  biurka  wszystkie  pieniądze.  Nie 
wziął żadnego dokumentu, nie wyrobił sobie paszportu ani nie napisał żadnego listu do mamy 
ani  do  przyjaciół.  Bardzo  trudno  będzie  panu  zrozumieć,  jak  tajemnicze  wydało  się  to  zni-
knięcie ludziom, którzy znali jego okoliczności. Od paru lat ojciec wiódł życie dość dziwne, 
prawie ascetyczne. Z nikim się nie widywał. Dnie i noce spędzał w tej bibliotece i w pokoju, 
gdzie sypiał; odpoczywał w nim tylko przez dwie godziny na dobę, w drewnianym łóżku, bez 
materaca  i  poduszki.  Chodził  ubrany  bardzo  prymitywnie,  w  białych  spodniach,  sandałach  i 
lnianej koszuli. Był to jego strój domowy, zarówno zimą, jak i latem. I w tym właśnie stroju, 
w jakim nie byłby nigdy wyszedł na ulicę, zniknął. Nic mogliśmy ustalić, czy zniknął podczas 
nocy,  wychodząc  po  prostu  stad,  z  biblioteki,  czy  też  najpierw  poszedł  do  swego  pokoju.  O 
trzeciej  nad  ranem,  w  porze,  gdy  zazwyczaj  przerywał  pracę,  wszyscy  w  domu  spali.  Po 
dwóch  godzinach,  o  piątej,  budził  się,  brał  prysznic  i  zamykał  się  na  długo  w  pokoju,  aby 
medytować. Tak przynajmniej sądziliśmy, bo mamie nic nie mówił. Oderwał się od świata, od 
rodziny. Gdy spotykaliśmy się — z rzadka — czułam, że miłość do nas nie wygasła w nim, 
ale że jest to inna miłość... 

—  I  wszelkie  poszukiwania  nie  dały  żadnego  wyniku?  —  spytałem.  —  Nigdy  nie  tra-

fiono na jego ślad? Nie do wiary, że człowiek może tak zniknąć, nie pozostawiwszy żadnego 
śladu... 

—  A  jednak  wszystko  odbyło  się  właśnie  tak.  Nie  natknęliśmy  się  na  żadną  oznakę 

background image

zdradzającą  przygotowania  do  wyjazdu.  I  tu,  i  w  pokoju,  gdzie  sypiał,  wszystko  było  w  po-
rządku: na tym biurku książki i zeszyty pozostawione były jak każdego wieczora, w alkowie 
znaleźliśmy  na  nocnym  stoliku  jego  zegarek,  klucze  i  portmonetkę  z  drobnymi.  Tak  jakby 
zniknął w kilka chwil, nie zdążywszy pozbierać swoich rzeczy ani. skreślić paru słów wyja-
śnienia czy też przeprosin... 

Dziewczyna nagle urwała swoje wynurzenia i podała mi rękę. 
— A więc powiedziałam panu wszystko, co powinien pan był wiedzieć od początku, i 

odchodzę.  Prosiłabym  tylko,  aby  nie  wspominał  pań  mamie  o  naszej  rozmowie.  Żywi  ona 
pewne przesądy i nie chciałabym jej martwić zapominając o nich. 
 
 
 
 

 

Odeszła, nim zebrałem się na odwagę, aby ją po wstrzymać i poprosić o wytłumaczenie 

pewnych niejasnych punktów jej wyznania. Na przykład, dlaczego na długi czas zaprzestano 
mówić o tym tajemniczym zniknięciu albo co stało się z innymi mężczyznami, których pani 
Zerlendi  prosiła  o  zbadanie  biblioteki  i  o  których  dziewczyna  wspomniała  mimochodem,  że 
im się nie poszczęściło. 

Usiadłem  przy  biurku,  do  pewnego  stopnia  oszołomiony  tym,  co  usłyszałem.  Nie  mo-

głem  zebrać  myśli.  Na  otaczające  mnie  zewsząd  teczki  i  książki  patrzałem  teraz  z  innymi 
uczuciami. Podziw bibliofila i indologa ustąpił miejsca kompleksowi odczuć, który trudno by-
łoby określić: składały się nań i obawa, i nieufność, i fascynacja. Tak jakbym nie był w stanie 
uwierzyć słowo po słowie wszystkiemu, co mi powiedziała kobieta, która złożyła mi wizytę. 
A  przecież  pomimo  tego  wszystkiego,  w  świetle  jej  zwierzeń  rozumiałem  niechęć  starszej 
pani do otwartego wyjawienia mi wszystkich spraw, jej staranie, aby nigdy nie wspominać o 
śmierci męża, jej z trudem powstrzymywana ciekawość. 

Mówiłem  sobie,  że  zniknięcie  doktora  Zerlendi  dlatego  wydawało  się  tak  niewiarygo-

dne,  iż  człowiek  ten  prawdopodobnie  od  dawna  je  przygotowywał,  aż  do  najdrobniejszych 
szczegółów,  spalany  tęsknotą  za  Indiami  i  pragnieniem  ostatecznego  zerwania  wszelkich 
mostów  łączących  go  z  dotychczasowym  życiem.  Ale  właśnie  to  odejście,  tak  kunsztownie 
zaaranżowane, sekret, w jakim je przygotowano, wszechogarniająca namiętność do tajemnic 
Indii urzekły mnie. Nie słyszałem dotąd o podobnym usiłowaniu nagłego odejścia bez poże-
gnania,  bez  pozostawienia  listu  czy  jakiegokolwiek  śladu.  Wobec  wszystkiego,  co  usłysza-
łem,  dossier  Honigbergera,  ciągle  otwarte  na  biurku,  wydało  mi  się  zbyt  mało  interesujące. 
Skierowałem  się  ku  regałom  z  dziełami  indologicznymi,  gdzie,  jak  wiedziałem,  znajdują  się 
także  szuflady  doktora  z  rękopisami  i  fiszkami,  świadectwem  jego  długoletnich  studiów. 
Otworzyłem pierwszą z nich i przystąpiłem do jej pieczołowitego inwentaryzowania, badając 
zeszyt po zeszycie. 

Były to brudnopisy jego ćwiczeń sanskryckich; z melancholią czytałem tematy i dekli-

nacje,  z  jakimi  zmagałem  się  niegdyś  i  ja:  nrpah,  nrpam,  nrpena,  nrpãya,  nrpãt,  nrpasya
nrpe,  nrpa  i  tak  dalej.  Widoczna  była  nieporadność  doktora  w  stawianiu  liter  sanskryckich. 
Jednakowoż cierpliwość miał bez wątpienia niezmierną, bo dziesięć stron brulionu zabazgra-
nych  było  deklinacją  tego  samego  słowa,  powtarzanego  uparcie  niby  pensum  w  gimnazjum. 
W  innym  zeszycie  widniały  już  całe  zdania,  w  większości  z  Hitopadeśi  i  Pańczatantry,  z 
tłumaczeniem dosłownym i w wolnym przekładzie obok. Przekartkowałem dziesiątki tego ro-
dzaju brulionów, do ostatniej linijki zapisanych ćwiczeniami, koniugacjami lub tłumaczenia-
mi. W grubym kajecie z indeksom alfabetycznym doktor zapisywał w transkrypcji nowe sło-

background image

wa, jakie spotykał w swoich ćwiczeniach. Niektóre z zeszytów nosiły na wyklejce jakieś daty, 
prawdopodobnie  określające  czas,  w  jakim  przerobił  zawarty  w  nich  materiał.,  Raz  jeszcze 
uświadomiłem sobie, jak wielką pracę włożył doktor w wyuczenie się sanskrytu: trzystukart-
kowy zeszyt zapełnił ćwiczeniami w przeciągu mniej niż dwu tygodni. 

Owego dżdżystego jesiennego popołudnia nie natrafiłem w szufladzie z rękopisami na 

nic, poza materiałami świadczącymi o namiętnej zaciekłości doktora w studiowaniu sanskry-
tu. Uwagę moją przykuła, na chwilę tylko, zwykła wzmianka na pierwszej stronie zeszytu z 
ćwiczeniami. Było to parę słów, które mnie zaniepokoiły: „Śambhala-Agarttha — obszary nie 
oglądane”. Pozostałe kartki zapełnione były takimi samymi szkolnymi ćwiczeniami. 

Nazajutrz wróciłem tam wcześniej niż zazwyczaj. Nigdy jeszcze nie wchodziłem do bi-

blioteki tak poruszony i zaciekawiony jak teraz. Prawie całą noc przepędziłem na rozmyślaniu 
o wszystkim, co ujawniła mi córka pani Zerlendi, a także na zadawaniu sobie pytania, jakaż to 
siła z tamtej strony doprowadziła doktora do gestu tak brutalnego: ostrego zerwania z rodziną, 
przyjaciółmi i krajem. Dotarłszy do biblioteki ponownie zbliżyłem się do szuflad, jakie prze-
szukiwałem  dzień  wcześniej,  wziąłem  całe  naręcze  zeszytów,  teczek  i  brudnopisów  i  usia-
dłem przy biurku. Tym razem zabierałem się do dzieła w sposób niezwykle świadomy. Zeszy-
ty  były  zapisane  literami  sanskryckimi  kreślonymi  coraz  pewniej;  z  czasem  przechodziły  w 
kursywę.  W  pół  godziny  po  mnie  weszła  pani  Zerlendi.  Była  blada  i  osłabiona,  aczkolwiek 
chorowała tylko przez dwa dni. 

— Miło mi widzieć pana pracującego z takim zainteresowaniem — zaczęła, zatrzymu-

jąc wzrok na stosie zeszytów. — Papierów tych nikt jeszcze nie przeglądał — dodała, lekko 
się rumieniąc. — Niech pan nie zwraca uwagi na to, co wczoraj powiedziała panu moja córka. 
Smaranda  ma  usposobienie  fantazyjne  i  wyobraża  sobie  powiązania  między  rzeczami,  które 
nie  mają  z  sobą  nic  wspólnego.  Była  wtedy  dzieckiem.  A  ponieważ  Hans,  jej  narzeczony, 
przez swą nieostrożność  zginął na polowaniu po tym, jak sam zaczął badać te zeszyty, więc 
Smaranda  stworzyła  sobie  całą  teorię.  Wierzy,  że  wszystko,  co  wiąże  się  z  Honigbergerem, 
naznaczone  jest  piętnem  przekleństwa  i  że  ludzi  badających  jego  archiwum,  poczynając  od 
mego męża, dotykają wszelkiego rodzaju nieszczęścia; coś w rodzaju historii, które, jak mó-
wią, przydarzyły się badaczom grobu Tutenchamona. Ale to są jej fantazje, uwierzyła w nie 
naczytawszy się Bóg wie jakich książek o Tutenchamonie. 

Pomieszanie moje wzrosło, gdym wysłuchał tej historii, teraz bowiem nie wiedziałem, 

co o tym sądzić i gdzie leży prawda. O swej córce pani Zerlendi mówiła z pewnym zakłopo-
taniem. Ale skąd wiedziała, co mi ona objawiła — pytałem sam siebie. Chyba nie podsłuchi-
wała pod drzwiami... 

—  Smaranda  pozostała  niepocieszona  po  śmierci  Hansa  w  1921  roku  —  podjęła  pani 

Zerlendi.  —  Może  właśnie  na  skutek  tego  strasznego  cierpienia  nieraz  brakuje  jej  poczucia 
rzeczywistości...  

— Ale panienka... — usiłowałem jej bronić.  
—  Nie  musi  pan  mówić  niczego  więcej  —  przerwała  pani  Zerlendi.  —  Wiem,  co  ona 

sobie myśli i co sugeruje, zwłaszcza tym, których spotyka w bibliotece. 

Wyjaśnienia pani Zerlendi wydały mi się wówczas nieco niekonsekwentne. Przecież nic 

nie wspominała o swym mężu. Nie potwierdziła jego śmierci, choć nie powiedziała nic o jego 
zniknięciu. Usiłowała jedynie bronić się przed oskarżeniem Smarandy, że przede mną prosiła 
już innych, aby w taki czy inny sposób rozwikłali „tajemnice” Honigbergera, które mogły być 
również tajemnicami jej męża. 

— To chciałam panu powiedzieć — szepnęła zmęczonym głosem. — A teraz proszę mi 

wybaczyć, ale pójdę do siebie. Jeszcze nie jestem w pełni sił... 

Pozostawszy  sam,  zacząłem  się  uśmiechać.  Mówiłem  sobie,  że  Smaranda  niechybnie 

wejdzie  za  chwilę  do  biblioteki,  prosząc,  abym  nie  dawał  wiary  zwierzeniom  pani  Zerlendi. 
Ale ciekawość moja była zbyt potężna, i po krótkim czasie zabrałem się znów do kartkowania 

background image

zeszytów. Robiłem to bez przerwy prawie do wieczora, natykając się jedynie na tłumaczenia, 
ćwiczenia, transkrypcje tekstów, interpretacje, komentarze gramatyczne. Ciekawszy od pozo-
stałych  wydał  mi  się  zeszyt  zawierający  notatki  na  temat  filozofii  Wedanty  i  Jogi,  więc 
odłożyłem go na bok. Następnie wziąłem do ręki kajet w okładkach z czarnego kartonu, także 
opatrzony sygnaturą i numerem porządkowym, jak inne, od których skądinąd niczym się nie 
różnił.  Pierwszą  stronę  pokrywała  transliteracja  kilku  urywków  z  Upaniszad.  Niewątpliwie 
mogłem był sądzić, że następne kartki zawierać będą mniej więcej podobne teksty, gdyby mój 
wzrok  nie  spoczął  na  pierwszej  linijce  drugiej  strony:  Adau  vãda  ãsit,  sa  ca  vãda 
isvãrãbhimukha  ãsit,  sa  ca  vãda  isvãra  ãsit!
  Przez  moment  nie  uświadamiałem  sobie  sensu 
tych słów i już miałem odwrócić następną kartkę, gdy przez mój umysł przeleciało błyskiem 
tłumaczenie  zdania,  jakie  właśnie  przeczytałem.  Był  to  prolog  Ewangelii  według  św.  Jana: 
„Na  początku  było  słowo,  a  słowo  było  u  Boga,  i  Bogiem  było  słowo!”  Zdumiało  mnie,  że 
doktor  zapisał  ten  cytat  w  przekładzie  sanskryckim,  więc  zacząłem  czytać  dalej,  aby  zrozu-
mieć,  o  co  chodziło.  Ale  w  następnej  chwili  cała  krew  buchnęła  mi  na  twarz  od  emocji. 
Słowa,  które  odczytywałem,  w  obcej  szacie  sanskryckich  liter,  były  rumuńskie.  „Zaczynam 
ten zeszyt dnia 10 stycznia 1908. Przezorność, z jaką używam kamuflażu tego pisma, zrozu-
mie  ten,  kto  zdoła  doczytać  do  końca.  Nie  chcę,  aby  moja  myśl  wpadła  w  oko  pierwszemu 
lepszemu...” 

Teraz  uświadomiłem  sobie,  dlaczego  u  góry  strony  drugiej  doktor  wypisał  cytat  z 

Ewangelii  Janowej:  aby  zwrócić  uwagę,  że  tekst,  który  nastąpi,  nie  jest  tekstem  indyjskim. 
Zastosował wszelkie środki ostrożności, aby żaden nie wtajemniczony badacz nawet w przy-
bliżeniu  nie  mógł  się  domyślić  treści  zeszytu;  był  on  taki  sam  jak  wszystkie  inne,  też  miał 
numer porządkowy, też był zapisany literami sanskryckimi... 

Ogarnięty emocją, nie śmiałem czytać dalej. Zrobiło się dość późno i powinienem sobie 

pójść już kilka minut temu. Prosząc tu panią Zerlendi i odczytując jej zawartość zeszytu po-
stąpiłbym,  być  może,  wbrew  życzeniom  autora.  Powinienem  najpierw  sam  ją  odcyfrować,  a 
potem  dopiero  przekazać  innym.  Nie  zdążę  jednak  dokończyć  tego  dziś  wieczór,  mówiłem 
sobie zdesperowany. 

Wtedy drzwi salonu otworzyły się i weszła gosposia. Wydawała się bardziej niż zwykle 

nasrożona, jej spojrzenie było bardziej ostre. Ujrzawszy, że się zbliża, spuściłem oczy na ze-
szyt, który otwarłem na chybił trafił. To, co wówczas czytałem, przyprawiało mnie literalnie o 
cierpienie — że nie mogę być sam przez kilka godzin z rzędu, abym uświadomił sobie wszy-
stko, co zaszło. 

— Jutro i pojutrze robimy porządki w domu — powiedziała gospodyni. — Po tom przy-

szła, żeby panu powiedzieć. Żeby pan nie chodził tu po próżnicy. Bo jak biorę się do sprząta-
nia, to dwa dni cięgiem pójdą... 

Skinąłem głową z podziękowaniem. Ale gosposia, jak się zdaje, była tego dnia rozmo-

wna. Podeszła jeszcze bliżej do biurka i pokazała dłonią na zeszyty: 

—  Wszystko  to  jest  diabelstwo  i  psuje  rozum  —  stwierdziła  konfidencjonalnie.  — 

Lepiej niech pan powie jaśnie pani, że nie uradzi pan i że nie chce psuć sobie młodych lat, bo 
i to szkoda wielka... 

Podniosłem oczy znad zeszytu i spojrzałem na nią badawczo. 
— Bo pań doktor się stracił przez to — ciągnęła.  
— Umarł? — zapytałem szybko.  
— Poszedł, gdzie oczy poniosą, i stracił się — powtórzyła tym samym tonem. 
— Ale widzieliście go umarłego, gosposiu? — nalegałem. 
—  Nikt  go  umarłego  nie  widział,  ale  stracił  się  w  szerokim  świecie,  bez  nijakiego 

śladu...  I  dom  pusty  ostawił...  Gadaniem  jaśnie  pani  niech  się  pan  nie  kieruje  —  dodała  z 
wolna — ona też biedaczka, nie całkiem jest przy zdrowych zmysłach. Bo będzie ze dwa lata 
potem,  jak  stracił  się  też  jej  brat,  prefekt,  przyjechał  tu  z  jednym  Francuzem,  bardzo  kształ-

background image

conym...  

— Hansem — rzekłem. 
— Nie, panicz Hans przyjechał później. I nie był Francuzem. Nastał później, po wojnie. 

Też umarł młodo... 

Nie wiedziałem już, co powiedzieć. Zamilkłem i spoglądałem na nią. W owej chwili i ja 

czułem,  jak  przy  ciąga  mnie  jakiś  dziwny,  nie  znany  dotąd  czar.  Gosposia  grzbietem  dłoni 
przejechała po krawędzi biurka. 

— Po tom przyszła, żeby panu powiedzieć, że przez dwa dni będzie sprzątanie... 
Odeszła  kuśtykając  i  wyszła  przez  te  same  drzwi  do  salonu.  Ponownie  zajrzałem  do 

zeszytu.  To  straszne,  że  właśnie  teraz,  gdy  natrafiłem  na  niego,  muszę  się  z  nim  rozstać  na 
trzy dni. Niemal nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, wziąłem go i ukryłem pod ubra-
niem,  dygocząc  na  całym  ciele.  Posiedziałem  jeszcze  kilka  minut,  aby  uspokoić  wzburzony 
oddech, po łożyłem na swoim miejscu resztę zeszytów i wyszedłem na palcach, aby tylko nie 
natknąć się na kogoś, kto przeniknąłby moje myśli i odgadł przestępstwo. 
 
 
 
 

 

Tego  wieczora  pozostałem  w  domu;  zaciągnąwszy  story,  aby  przypadkiem  światło 

lampy nie zachęciło któregoś z mych przyjaciół do zakłócenia mej samotności. W miarę jak 
zagłębiałem się w noc, czas i miejsce, w których byłem, coraz bardziej jakby rozpływały się 
w wirującej mgle — tak potężny wstrząs przeżyłem, odcyfrowując, strona po stronie, zapiski 
doktora Zerlendi. Lektura nie była wcale łatwa. Zrazu doktor dokładał wysiłków, aby pisać z 
możliwie  największą  jasnością,  bo  z  trudem  tylko  dźwięki  mowy  rumuńskiej  oddać  można 
grafią sanskrycką. Ale po kilku stronicach transkrypcja zaczęła tracić na precyzji i słowo trze-
ba było raczej odgadywać niż odczytywać. Czy to na skutek emocji, z którą notował w zeszy-
cie swoje niepokojące eksperymenty, czy też z powodu pośpiechu — pismo doktora Zerlendi 
nie pozwalało na ciągłą lekturę. Stopniowo zdania stawały się coraz krótsze, słowa coraz czę-
ściej przechodziły w terminy techniczne na podobieństwo jakiegoś umownego, szyfrowanego 
języka. Stanąwszy w obliczu swych ostatnich doświadczeń, doktor troszczył się o zachowanie 
tajemnicy,  używając  wyłącznie  terminologii  jogicznej,  niedostępnej  tym,  którzy  nie  zgłębili, 
jak on, owej bogatej w różne arkana wiedzy. 

„List  Honigbergera  do  J.E.  był  dla  mnie  najdobitniejszym  potwierdzeniem”,  pisał 

doktor  na  początku  swego  dziennika  osobistego,  nie  mówiąc,  kim  był  J.E.  i  co  zawierał  ów 
list;  napomykała  mi  o  nim  dość  niejasno  pani  Zerlendi  w  trakcie  jednej  z  naszych  rozmów. 
„Jeszcze  wiosną  1907  roku  powziąłem  przekonanie,  że  wszystko,  co  w  swoich  wspomnie-
niach z Indii pisał Honigberger, jest nie tylko w ścisłym znaczeniu słowa autentyczne, ale że 
stanowi jedynie znikomą cząstkę tego, co widział i zdołał zrealizować.” Następuje seria odno-
śników do dzieł Honigbergera: przypadki „fakiryzmu”, lewitacji, pozornej śmierci, grzebania 
żywcem itd., które to fakty miał prawo uważać za autentyczne. „Pierwsze doświadczenia roz-
począłem l lipca 1907 roku. Kilka tygodni wcześniej dokonałem surowego rachunku sumienia 
i zrezygnowałem z tytoniu, alkoholu, mięsa, kawy, herbaty — z wszystkiego. Nie będę teraz 
usiłował  odtwarzać  historii  tego  uciążliwego  etapu  wstępnego,  który  trwał  sześć  miesięcy. 
Musiałem zdobyć się na żelazną wolę, gdyż po wielokroć gotów byłem zrezygnować i powró-
cić  do  swych  rozrywek  historiografa.  Na  szczęście  list  Honigbergera  przekonał  mnie,  że  te 
rzeczy    m  o  ż  n  a    z  r  e  a  l  i  z  o  w  a  ć,  i  to  zawsze  dodaje  mi  odwagi.  Ale  nigdy  nie  wy-
obrażałem sobie, że można zajść tak daleko i przy względnie tak niewielkim nakładzie pracy. 

background image

Bo dopiero po zdobyciu pierwszych „mocy” i nagłym opadnięciu zasłon człowiek zdaje sobie 
sprawę, jak wielka jest ludzka niewiedza i jak pełna cierpienia iluzja zwodząca go z dnia na 
dzień,  aż  ku  progom  śmierci.  Siła  woli  i  energia,  jakie  człowiek  wkłada  w  zaspokojenie 
swych ambicji społecznych lub próżności w dziedzinie nauki, są być może nawet większe niż 
to, czego wymaga osiągnięcie tej oto niezwykłej rzeczy: ocalenia się przed nicością, niewie-
dzą i cierpieniem.” 

Doktor  opisuje  dość  szczegółowo  —  owego  dnia  10  stycznia  1908  roku  i  w  dniach 

następnych  —  swoje  pierwsze  doświadczenia.  Na  ile  mogłem  się  przekonać,  już  wcześniej 
poznał  on  literaturę  jogiczną,  głównie  traktat  Patańdżalego  i  jego  komentarze,  obznajmiony 
był z ascetyczną i mistyczną filozofią indyjską, ale jeszcze nigdy nie próbował zastosować ich 
w praktyce. Zdaje się, że od razu przeszedł do owych trudnych do świadczeń ze zrytmizowa-
niem  oddechu  —  prãhãyãma  —  lecz  przez  długi  czas  nie  mógł  uzyskać  zachęcających 
rezultatów. 

„25 lipca zasnąłem w trakcie takiego ćwiczenia” — notuje, po czym wspomina, że kilka 

dni wcześniej miał atak niezwykle gwałtownego kaszlu. „Przez długi okres wykonywałem te 
ćwiczenia  po  północy,  potem  o  brzasku.  Jedynym  rezultatem  był  potworny  ucisk  na  klatkę 
piersiową i ataki suchego kaszlu. Po dwu tygodniach usiłowań zrozumiałem, że nie mogłem 
osiągnąć nic, ponieważ starając się zrytmizować oddech zgodnie z tekstem Patańdżalego za-
pominałem skoncentrować umysł na jednym przedmiocie. Opór, jaki napotykałem, spowodo-
wany był właśnie ową pustką mentalną, z której wówczas nie zdawałem sobie sprawy. Pono-
wnie spróbowałem rady Honigbergera. Zatkałem sobie uszy woskiem i do ćwiczeń przystąpi-
łem dopiero po kilku minutach modlitwy. Osiągnąłem stan niezwykłego uspokojenia umysłu. 
Nawet  teraz  pamiętam  pierwsze  doznania:  jak  gdybym  znalazł  się  pośrodku  wzburzonego 
morza,  które  ucisza  się  w  mgnieniu  oka,  aż  zostaje  tylko  niezmierzona  płachta  wodna  bez 
jednej  fali,  bez  najmniejszej  zmarszczki  na  powierzchni.  Potem  uczucie  pełni,  którego  nie 
można porównać z niczym, chyba tylko z uczuciem, jakie ogarnia człowieka po długim słu-
chaniu muzyki Mozarta. Powtarzałem to doświadczenie przez kilka dni pod rząd, nie mogąc 
wyjść  poza  nie.  Po  kwadransie  budziłem  się  z  niejasnego  rozmarzenia,  choć  wiedziałem,  że 
nie taki powinien być rezultat ćwiczenia. Znów poddawałem się oczarowaniu, którym spowi-
jał mnie własny umysł. Na nowo zabierałem się do ćwiczenia, ale po pewnym czasie rezultat 
był ten sam: rozmarzenie, senność lub nieporównane uspokojenie umysłu...” 

Jakże  mnie  poruszyły  te  wynurzenia!  Ja  także  próbowałem  ongiś  niektórych  spośród 

eksperymentów, jakim z taką zawziętością oddawał się doktor, i napotkałem te same trudno-
ści.  On  jednak  miał  więcej  szczęścia,  a  też  zapewne  i  więcej  uporu.  W  pierwszych  dniach 
września 1907 roku uczynił — niemal nie zdając sobie z tego sprawy — wielki krok naprzód 
w owych ćwiczeniach zrytmizowania oddechu, to znaczy idealnego zrównoważenia wdechu z 
wydechem. „Jak zwykle, zacząłem od wstrzymania oddechu na 12 sekund.” Oznaczało to, że 
udało mu się zrobić wdech w ciągu 12 sekund, zatrzymać oddech na 12 sekund i zrobić wy-
dech także w ciągu 12 sekund. „Obiektem medytacji był tego dnia ogień.” Niewątpliwie sku-
pił umysł na naczyniu z żarem, usiłując przeniknąć istotę „ognia”, aby odnaleźć go w całym 
kosmosie,  przyswajając  sobie  jednocześnie  jego  „zasadę”,  identyfikując  go  w  niezliczonych 
procesach zachodzących w jego własnym ciele, nieskończoną mnogość spalań, jakie składają 
się na wszechświat i zarazem na każdy poszczególny organizm, sprowadzając do rozżarzone-
go żywiołu, który miał przed oczyma. 

,,Niezbyt jasno uświadamiam sobie, jak to się stało, ale po niejakim czasie  o b u d z i-   

ł e m  s i ę  ś p i ą c,  albo też ściślej obudziłem się  u ś p i o n  y,  aczkolwiek nie zasnąłem 
wcześniej w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Ciało moje, z pełnią zmysłów, pogrążało się 
coraz  głębiej  i  głębiej  w  sen,  choć  umysł  nie  przerywał  swojej  działalności  ani  na  moment. 
Wszystko prócz przytomności usnęło we mnie. Nadal medytowałem na temat ognia, w jakiś 
niewytłumaczalny sposób zdając sobie równocześnie sprawę z tego, że otaczający mnie świat 

background image

zmienił  się  radykalnie  i  że  gdybym  na  chwilę  tylko  przerwał  koncentrację,  sam  w  sposób 
naturalny stopiłbym się z tym światem — światem snu...” 

Doktor  Zerlendi,  jak  sam  przyznaje  nieco  później,  zdołał  tego  dnia  uczynić  pierwszy, 

może  najtrudniejszy  krok  na  obranej  przez  siebie  drodze.  Osiągnął  to,  co  w  języku  techni-
cznym określa się jako ciągłość świadomości, to znaczy przejście ze świadomości stanu jawy 
do świadomości stanu snu, bez jakiegokolwiek rozziewu. Świadomość normalnego człowieka 
zostaje brutalnie rozszczepiona przez sen; nikt zasypiając nie zachowuje ciągłości nurtu men-
talnego, nikt nie wie, że jest uśpiony (co najwyżej niekiedy zdaje sobie sprawę z tego, że śni), 
nikt  też  nie  kontynuuje  we  śnie  trzeźwego  myślenia.  Ze  świata  snu  pamięta  się  tylko  parę 
marzeń  sennych  i  jakąś  nieokreśloną  trwogę.  „Tym,  co  najbardziej  mnie  przeraziło  w  moim 
odkryciu — że jestem przytomny w uśpieniu — było uczucie, że świat obok mnie całkowicie 
się  zmienił  i  w  żaden  sposób  nie  jest  podobny  do  świata  świadomości  dziennej.  Bardzo  mi 
trudno dokładnie określić, jak odczuwałem tę zmianę, bowiem cały umysł skupiłem jakby w 
jednej wiązce na ogniu, zmysły moje zaś były uśpione. Jakbym się znalazł w innej przestrze-
ni, gdzie, aby widzieć, nie musiałem patrzeć, ale przecież ja  w i d z i a ł e m, jak stopniowo 
zmienia się pokój, w którym jestem, przedmioty, kształty, barwy. Przekracza moje możliwo-
ści opisanie tego, co się wówczas zdarzyło; będę jednak się starał opisać to, jak umiem, bo o 
ile  wiem,  nikt  jeszcze  nie  ośmielił  się  ujawnić  na  piśmie  podobnych  doświadczeń.  Nieprze-
rwanie wpatrywałem się w ogień, nie był to pretekst do transu hipnotycznego — wystarcza-
jąco  długo  zgłębiałem  hipnotyzm,  aby  poznać  jego  technikę  i  efekty.  Patrząc  myślałem  o 
ogniu, przyswajałem go, wnikając umysłem we własne ciało, identyfikując wszystkie zacho-
dzące w nim procesy spalania. Tak więc nie było to myślenie statyczne, ale za to  j e d n o, to 
znaczy nie rozproszone w wielu kierunkach, nie pociągane przez wielość obiektów, nie zakłó-
cane  jakimkolwiek  bodźcem  zewnętrznym  albo  wspomnieniem  funkcjonującym  jako  proje-
kcja, éclat podświadomości. Ta myśl — j e d n a — miała w ogniu tylko swój punkt oparcia; 
ale przenikałem nią wszędzie tam, gdzie trzeba było zidentyfikować ogień. Hipnoza była więc 
zupełnie wykluczona, przede wszystkim dlatego, że zachowywałem ciągle przytomność: wie-
działem, kim jestem, dlaczego znajduję się w takiej pozycji, dlaczego rytmizuję oddech, jaki 
jest cel mojej medytacji nad ogniem. Ale pomimo tego wszystkiego równocześnie zdawałem 
sobie sprawę, że znajduję się w innej przestrzeni, w innym świecie. Wcale nie czułem swego 
ciała, tylko lekkie gorąco w głowie, które zresztą z czasem też zniknęło. Rzeczy wydawały się 
płynąć bez ustanku, aczkolwiek zarysy ich nie zmieniały się zbytnio. Można by powiedzieć, 
że z początku wszystko widać jakby przez wodę będącą w ciągłym ruchu, ale to porównanie 
jest  bardzo  niedokładne.  W  rzeczywistości  rzeczy  płynęły  —  jedne  wolniej,  inne  bardzo 
prędko, ale niemożliwe było orzec, d o k ą d  płyną i jakim to cudownym sposobem ich sub-
stancja nie zanika wskutek owego przelewania się  p o z a  swe naturalne granice; chociaż — 
aby  dokładniej  zdać  sprawę  z  mojej  wizji  —  nie chodziło  tu  o  przelewanie  się  poza  granice 
przedmiotu, bo same te granice jakby zbliżały się i oddalały niezależnie od swojej woli. Choć 
nie patrzałem na nie... wiedziałem, że tam są: łóżko, dwa krzesła, dywan, tablica, stolik nocny 
itd.  —  miałem  wrażenie,  że  skupią  się  one  w  jednym  miejscu,  skoro  tylko  mój  wzrok  spo-
cznie na jednym z nich. Wrażenie to nie było mniemaniem ani złudzeniem; podobne ono było 
do  konkretnego  uczucia,  jakiego  doznaje  człowiek  znajdujący  się  w  wodzie  —  że  może  iść 
dalej albo wyjść z wody. Było to coś, co znałem, choć nie uświadamiałem sobie, czy już tego 
kiedykolwiek doświadczyłem. Odnosiłem także wrażenie, że mogę spoglądać znacznie dalej, 
niż pozwalają na to ściany pokoju. Nie mógłbym powiedzieć, że wszystko stało się przeźro-
czyste.  Przeciwnie,  pominąwszy  zagadkowe  ciągłe  płynięcie  i  ruchomość  rzeczy,  pozostały 
one — jakby w odpowiedzi na moje ewentualne pragnienie oglądania ich — takie jak przed-
tem.  A  przecież  pomimo  tego  mogłem  patrzeć  poza  nie,  choć,  powtarzam,  nie  starałem  się 
patrzeć. W żadnym wypadku nie  p o p r z e z  rzeczy, lecz  p o z a  nie. Były tu, przede mną, 
a  jednak  wiedziałem,  ze  mogę  widzieć  dalej,  one  zaś  pozostaną  na  swoich  miejscach.  W 

background image

pewien sposób doznanie to podobne było do widoku, jaki może mieć człowiek spoglądający z 
kąta pokoju na cały dom — nie widzi przez ściany, a przecież widzi wszystko, o czym wie, że 
znajduje  się  w  sąsiednim  pokoju  lub  w  całym  domu,  jakkolwiek  nie  ma  wrażenia,  że  jego 
wzrok przeniknął ściany...” 
 
 
 
 

 

Nie  ulega  wątpliwości,  ze  doktor  pisał  to  wszystko,  powtórzywszy  niezliczoną  ilość 

razy doświadczenie z ciągłością świadomości we śnie. Po wyrazistości pisma tego fragmentu 
można by sądzić, że bardzo starannie zredagował powyższy opis, następnie zaś przepisał go 
literami sanskryckimi; później już tego nie będzie robił, zadowalając się tylko notowaniem od 
razu w ze szycie. 

„Po  jakimś  czasie  zapragnąłem  głębiej  przeniknąć  w  świat  snu,  zbadać  ową  nieznaną 

otaczającą mnie przestrzeń. Nie miałem jednak odwagi oderwać oczu od węgli. Czaił się we 
mnie dziwny niepokój, a nawet, powiedziałbym, coś jakby groza. Nie wiem, co sprawiło, że 
nagle  zamknąłem  oczy;  w  żadnym  razie  nie  było  to  zmęczenie,  ponieważ  —  powtarzam  — 
czułem się uśpiony, umysł zaś miałem jaśniejszy niż kiedykolwiek. Pozostałem jakby skamie-
niały  odnajdując  pod  zamkniętymi  powiekami  te  same  wizje,  które  oglądałem  mając  oczy 
otwarte. Tylko żar jakby się zmienił... także on  p ł y n ą ł, dokładnie tak samo jak wszystkie 
otaczające go rzeczy, jego lśnienie zaś było silniejsze, choć powiedziałbym, że o wiele mniej 
ż y w e. Uświadomiłem sobie, że nie ma sensu patrzeć, zwracać źrenice ku temu czy innemu 
kątowi  pokoju;  widziałem  wszędzie,  gdzie  chciałem,  widziałem  wszędzie,  gdziekolwiek 
pchnąłem swą myśl, obojętnie, czy oczy miałem  otwarte czy nie. Pomyślałem o ogrodzie za 
domem i ujrzałem go w tejże samej chwili, jakbym tam był. Jakiż oszałamiający widok! Jak 
gdyby  ocean  roślinnych  soków  w  nie  znającym  spoczynku  fermencie.  Drzewa  niemal  obej-
mowały się nawzajem w uścisku, trawa zdawała się wibrować jak snop alg, tylko owoce, uno-
szone łagodnym kołysaniem, były spokojniejsze... 

W  następnej  chwili  ten miraż  roślinnej  nawałnicy  nagle  zniknął.  Pomyślałem  o  Zofii  i 

ujrzałem ją śpiącą w wielkim łożu naszej sypialni. Wokół głowy unosiła się ciemnofioletowa 
poświata,  jej  ciało  jakby  bezustannie  liniało,  tyle  spływało  z  niego  warstw  ginąc  z  chwilą 
oddzielenia się od niego. Wpatrywałem się w nią przez długi czas, usiłując zrozumieć, co się 
dzieje. Potem spostrzegłem nieśmiały płomyk pomykający już to w okolicach jej serca, już to 
niżej,  koło  brzucha.  Naraz  uświadomiłem  sobie,  że  Zofia  znajduje  się  obok  mnie.  Była  to 
chwila  pełna  grozy,  bo  widziałem  ją  bardzo  wyraźnie,  uśpioną  w  łóżku,  a  jednocześnie 
widziałem ją obok siebie ze zdziwieniem zaglądającą mi w oczy, jakby chciała o coś zapytać. 
Jej twarz zdradzała niewypowiedziane zdumienie; może wyglądałem inaczej, niż spodziewała 
się mnie ujrzeć, może nie byłem podobny do ludzi, których dotąd spotykała w swoich snach. 
Bowiem dopiero o wiele później, po wielokrotnym powtórzeniu eksperymentu, zacząłem zda-
wać sobie sprawę z tego, że twarze, jakie spotykałem wokół siebie, były projekcjami, świado-
mości  najróżniejszych,  pogrążonych  we  śnie  osób.  (Wyznaję,  że  nie  rozumiem,  co  chciał 
powiedzieć doktor Zerlendi. Zostawiłem jednak ten ustęp, bo może będzie on interesujący dla 
okultystów.  Pewien  sadhu,  z  którym  około  1930  roku  zetknąłem  się  w  Konaraku,  mówił  mi 
—  ale  nie  mam  pewności,  czy  mówił  prawdę  —  że  jest  rzecze  niepokojącą  spotykanie 
podczas pewnych medytacji jogicznych duchów  ludzi uśpionych i błąkających się jak cienie 
w  przestrzeni  snu.  Rzekłbyś,  że  patrzą  na  ciebie  z  niepokojem,  nie  pojmując,  w  jaki  sposób 
mogłeś się  t a m  znaleźć przytomny, trzeźwy). W kilka chwil później przestrzeń wokół mnie 

background image

zmieniła się nagle. Lęk na powrót przeniósł mnie w stan jawy. Przez pewien czas pozostawa-
łem  w  pozycji,  jaką  miałem  od  początku  eksperymentu,  i  znów  policzyłem  sekundy:  rytm 
oddechu pozostał ten sam — 12 sekund...” 

Powrót ze świadomości snu do świadomości jawy nastąpił w sposób brutalny; ciągłość 

została  zerwana  przez  strach.  Dopiero  po  większej  ilości  doświadczeń,  powtarzanych  przez 
doktora w najściślejszym sekrecie następnego dnia, udało mu się osiągnąć powrót do świado-
mości dziennej bez żadnego rozziewu, po prostu aktem woli. Akt ów sformułował on następu-
jąco: „Teraz wracam”. Jednocześnie zmniejszył rytm oddechu do ośmiu sekund, powoli wy-
cofując się ze stanu snu. 

Opisy  następnych  doświadczeń  są  bardziej  ogólnikowe  bądź  to  dlatego,  że  doktor  nie 

chciał powiedzieć więcej, bądź też nie potrafił znaleźć innego, lepszego opisu. Rzeczywiście, 
w  jakimś  miejscu  zwierza  się:  „Zjednoczenie  świadomości  osiąga  się  poprzez  ciągłe  prze-
jście, to znaczy bez przerw, od stanu jawy do stanu snu z marzeniami, potem snu bez marzeń, 
aż  do  stanu  katalepsji  na  koniec”,  unifikacja  tych  czterech  stanów,  zakładająca  (jakkolwiek 
może się to wydawać paradoksalne) zjednoczenie świadomości z podświadomością i nieświa-
domością, stopniowe rozświetlanie ciemnych, nieprzeniknionych stref życia psychomentalne-
go jest zresztą celem wstępnych technik jogicznych. (Wszyscy asceci indyjscy, jakich spotka-
łem i którzy zgodzili się udzielić mi pewnych wyjaśnień, uważali ten etap unifikacji stanów 
świadomości za najważniejszy.  Ten, komu nie uda się to doświadczenie, nie może wynieść 
żadnego pożytku duchowego z dalszych praktyk jogicznych.) 

Bardzo niewiele znajduję szczegółów na temat przejścia ze stanu snu z marzeniami do 

stanu  snu  głębokiego,  bez  marzeń.  „Zdołałem  osiągnąć  jeszcze  większy  odstęp  pomiędzy 
wdechem  i  wydechem:  za  każdym  razem  co  15  sekund,  dochodząc  nawet  do  20  sekund.” 
Oznaczało  to,  że  oddychał  raz  na  minutę:  na  20  sekund  wstrzymywał  oddech,  wdech  robił 
przez  20  sekund,  tyleż  samo  trwał  wydech.  „Miałem  wrażenie,  że  powracam  do  świata  wi-
dmowego,  gdzie  spotykałem  tylko  barwy  niemal  nie  posiadające  zarysu  kształtów.  Głównie 
barwne  plamy.  Natomiast  świat  dźwięków  dominował  nad  światem  kształtów.  Każda  z  bar-
wnych  plam  była  źródłem  dźwięków.”  O  ile  rozumiem,  doktor  stara  się  zdać  sprawę  —  w 
paru ogólnikowych linijkach — z tego dźwięcznego kosmosu, jaki zaczyna być dostępny wta-
jemniczonemu  dopiero  po  wielokrotnym  powtarzaniu  medytacji  nad  dźwiękami,  owymi 
„sylabami mistycznymi”, o których mówią traktaty Mantrajogi. W samej rzeczy zdaje się, że 
począwszy od pewnego poziomu świadomości napotyka się już tylko dźwięki i barwy, formy 
zaś  sensu  stricto  znikają  jakby  wskutek  czarów.  Ale  wskazówki  doktora  Zerlendi  są  nazbyt 
ogólnikowe,  abyśmy  mogli  odtworzyć  jego  doświadczenia.  Im  bardziej  oszałamiające  są 
rezultaty technik jogicznych, tym bardziej wstrzemięźliwe stają się jego wyznania. O wejściu 
w  stan  katalepsji  tylko  taka  uwaga:  „Z  ostatnim  doświadczeniem  zacząłem  poznawać  myśli 
każdego człowieka, na którym skupiłem swoją uwagę. Sprawdziłem to na Zofii, która właśnie 
wtedy kończyła pisać list do za rządcy. Mógłbym doskonale czytać ten list bezpośrednio, ale 
nie uczyniłem tego; byłem tam, obok niej, a wszystkich jej myśli — nie tylko tych, które wy-
raziła w liście — dowiadywałem się w sposób naturalny, tak jakbym słuchał jej słów...” 

Jakkolwiek doświadczenia te były zdumiewające, doktor Zerlendi nie przywiązywał do 

nich większej wagi. ,,Do tych samych rezultatów można dojść nawet nie uprawiając zbyt su-
rowej ascezy, lecz tylko poprzez maksymalną koncentrację umysłu. Choć zdaję sobie sprawę, 
że  ludzie  współcześni  nie  potrafią  już  zdobyć  się  na  taki  wysiłek  mentalny.  Są  rozproszeni 
albo  w  stanie  ciągłego  wrzenia.  Asceza  nie  prowadzi  ich  do  opanowania  tych  władz,  ale  do 
stania  się  ich  łupem.  Eksploracja  nieznanych  stanów  świadomości  może  stanowić  dla  czło-
wieka tak wielką pokusę, że ryzykuje on roztrwonienie życia nie osiągając celu. Jest to nowy 
świat,  ale  przecież  świat.  Jeśli  zadowalasz  się  tylko  badaniem  go,  nie  pragnąc  wyjść  poza 
niego  —  podobnie  jak  starałeś  się  wyjść  poza  świat  stanów  jawy  —  to  jest  tak,  jakbyś  po 
opanowaniu nowego języka zabrał się do czytania wszystkich książek w tym języku, rezygnu-

background image

jąc z opanowania innych.” 

Nie orientuję się zbyt dobrze, na jakim etapie zaawansowania technicznego był doktor, 

gdy  zaczynał  prowadzić  swój  dziennik.  Około  dwudziestu  stronic  zostało  zredagowanych  w 
dniach  10,  12  i  13  stycznia  1908;  zawierają  one  rodzaj  krótkiego  przypomnienia  —  dla 
ewentualnego czytelnika — etapów przygotowawczych, bez dokładnego określenia wszakże, 
jak daleko sięgały te przygotowania. Wielokrotnie przytacza inicjały J. E. „Sądzę, że to wła-
śnie było śmiertelnym błędem J. E. — pisze w jednym miejscu. — Nie zdał on sobie sprawy z 
nierzeczywistości zjawisk, jakie odkrył w świecie widmowym. Sądził, że stanowi on ostate-
czny kres, do jakiego dotrzeć może duch ludzki. Doświadczeniu swemu przypisał walor abso-
lutny,  podczas  gdy  naprawdę  ciągle  miał  do  czynienia  ze  zjawiskami.  Sądzę,  że  tak  można 
wytłumaczyć  jego  paraliż.  Honigbergerowi  prawdopodobnie  udało  się  reaktywować  pewne 
ośrodki,  ale  więcej  nie  mógł  zrobić.  Nie  był  już  w  stanie  uleczyć  jego  amnezji.”  Ustęp  wy-
gląda  niejasno;  prawdopodobne  jest,  że  J.  E.  nie  zdołał  zapanować  do  końca  nad  swą  świa-
domością  i  padł  ofiarą  własnych  odkryć  w  dziedzinie  zjawisk  supranormalnych. 
Przypominam  sobie,  że  wszystkie  okultystyczne  traktaty  indyjskie  mówią  o  nowych  pozio-
mach kosmicznych, do których dociera asceta za pomocą technik jogi, jako o mających naturę 
równie  „złudzeniową”,  co  kosmos  dostępny  każdemu  normalnemu  człowiekowi.  Z  drugiej 
strony, niezbyt jest dla mnie jasne, czy „ośrodki”, które wspomina, to centra nerwowe, czy też 
tajemne sploty znane Jodze i innym tradycjom. 

W  każdym  razie  wydaje  się,  że  ów  J.  E.  pod  bez  pośrednim  wpływem  Honigbergera 

próbował  inicjacji  typu  jonicznego  i  poniósł  przerażającą  klęskę  bądź  to  z  powodów,  jakich 
domyślał  się  doktor  Zerlendi,  bądź  to  dlatego,  że  jego  konstytucja  nie  sprzyjała  technikom, 
jakich próbował. „Udało mi się to — notuje w innym miejscu doktor w związku ze skompli-
kowanym i niejasnym eksperymentem projekcji  świadomości na zewnątrz ciała, dokonanym 
w  stanie  katalepsji  —  ponieważ  w  jakiś  wyjątkowy  sposób  dysponowałem  «azjatycką»  (?) 
zdolnością sensoryczną. Nie sądzę, żeby mogło się to udać Europejczykowi. Nie  c z u j e  on 
swego ciała w dół od przepony, a i to jest dość rzadkie. Na ogół czuje on tylko głowę; uświa-
domiłem to sobie później, widząc ich tak, jak oni sami nigdy się nie widzieli, i żaden z nich 
nie może nic ukryć przede mną.” 

Ustęp  ten  jest  dość  zagadkowy.  Domyślam  się,  że  „azjatyckie  zdolności  sensoryczne” 

mogą oznaczać doświadczenie rozproszonego odczuwania własnego ciała, zmieniające się w 
zależności  od  rasy.  Wiem,  na  przykład,  że  człowiek  Wschodu  ciało  swoje  odczuwa  inaczej 
niż my, Europejczycy. Gdy dotknąć ramienia lub nogi człowieka Wschodu, doznaje on tego 
samego wrażenia gwałtu, jakiego my doznajemy, gdy ktoś grzbietem dłoni zakryje nam oczy 
lub  usta.  Jeśli  zaś  chodzi  o  wyrażenie  „czucie  ciała  poniżej  przepony”,  to  mogłoby  się  ono 
odnosić do niezdolności człowieka Zachodu przeżywania w  d o ś w i a d c z e n i u  całości 
swego  ciała.  Prawdą  jest,  że  bardzo  niewielu  spośród  nas  może  się  pochwalić  tym,  że  ciało 
swe odczuwa jako  c a ł o ś ć. Większość czuje, ściśle biorąc, tylko poszczególne jego części 
—  czoło,  serce  —  i  tylko  w  określonych  okolicznościach.  Spróbujecie  na  przykład  poczuć 
własne nogi — w pozycji zupełnego spoczynku, rozciągnięci, wygodnie na łóżku — a zoba-
czycie, jakie to trudne. 

„Dość łatwo zjednoczyłem oba prądy (?) aż do pięt — pisze znów doktor w związku z 

tymże doświadczeniem. — W tym momencie wyraźnie doznałem wrażenia, że stałem się ku-
listy,  że  jestem  nieprzenikalną,  zupełnie  nieprzenikalną  kulą.  Absolutne  uczucie  niezależno-
ści,  nietykalności.  Mity  odnoszące  się  do  człowieka  pierwotnego,  pojmowanego  w  formie 
kuli,  wywodzą  się  oczywiście  z  tego  doświadczenia  ze  zjednoczeniem  prądów.”  Nie  śmiem 
twierdzić,  że  chodzi  tu  o  prądy  negatywny  i  pozytywny  okultystycznej  terapeutyki  europej-
skiej.  Bardziej  jest  prawdopodobne,  że  doktor  miał  na  myśli  dwa  fluidy  tradycji  okultyzmu 
indyjskiego o naturze tak trudnej do określenia, „prądy” przenikające ciało ludzkie i homolo-
gowane  w  doktrynach  Jogi  i  Tantry  z  księżycem  i  słońcem.  Ale,  powtarzam,  nie  śmiałbym 

background image

twierdzić  niczego  na  pewno,  znam  bowiem  li  tylko  fragmentarycznie  etapy  wtajemniczenia, 
które usiłował zrealizować. 
 
 
 
 

 

Zapiski doktora Zerlendi stają się coraz bardziej skąpe w ciągu lutego, marca i kwietnia 

1908 roku. Niewiele tylko stronic zapisanych w tym okresie jest równie zagadkowych; odno-
szą  się  one  szczególnie  do  wcześniejszych  doświadczeń.  Zainteresowanie  doktora  swym 
dziennikiem  osobistym  wyraźnie  maleje.  Tam,  gdzie  zrazu  wkładał  dużo  trudu,  aby  jak  naj-
pełniej  opisać  jakieś  doświadczenie,  teraz  jego  zainteresowanie  podobnymi  wynurzeniami 
słabnie.  Może  uświadamia  sobie,  jak  bardzo  niedostępne  będą  te  sprawy  dla  ewentualnego 
czytelnika-profana,  któremu  nawiną  się  przed  oczy.  Albo  może  nazbyt  już  się  oderwał  od 
naszego  świata  i  przekazywanie  doświadczeń  przestało  go  zupełnie  interesować.  W  każdym 
razie  prawie  nigdy  w  owym  okresie  nie  zapisuje  swych  doświadczeń  albo  myśli,  na  które 
wpadł  w  danym  dniu.  Ustawicznie  powraca  do  zdarzeń  z  dni  albo  tygodni  wcześniejszych. 
Można  by  sadzić,  że  własne  odkrycia  interesowały  go  zbyt  mocno,  aby  miał  je  zapisywać  z 
dnia na dzień. Zwłaszcza gdy próbował nowego doświadczenia, był nim tak zaabsorbowany, 
że odnotowywał je znacznie później, i to najczęściej w formie bardzo skrótowej. „Niepewne 
wyniki muktasany uprawianej o brzasku”, notuje gdzieś w kwietniu. Potrzeba by kilku stronic 
na wyjaśnienie tego zaszyfrowanego zdania, odnoszącego się do pewnej szczególnej pozycji 
ciała.  Dlatego  też  nawet  nie  usiłuję  go  wyjaśnić,  gdyż  zapiski  doktora  Zerlendi  obfitują  w 
podobne wskazówki techniczne odnoszące się do pozycji ciała w trakcie medytacji jogicznej 
lub do ćwiczeń oddechowych albo do fizjologii ascetyzmu. Zresztą niektóre objaśnienia tego 
rodzaju praktyk pomieściłem w swej książce o Jodze i nie będę ich powtarzał w tej opowieści. 

Pod  koniec  kwietnia  1908  roku  dziennik  znów  jak  by  zaczynał  go  interesować.  Po 

pobieżnych  i  technicznych  notatkach  dotychczasowych  następuje  długie  wyznanie.  „Pośród 
innych  spraw  największej  wagi,  jakie  Honigberger  wyjawił  przed  J.E.  ...,  była  też  sprawa 
istnienia  Śambhali,  cudownej  krainy,  która  podług  tradycji  znajduje  się  kędyś  na  północy 
Indii i do której dotrzeć mogą jedynie wtajemniczeni. J.E., zanim popadł w obłęd, sądził, że 
ten  niewidzialny  obszar  może  jednak  być  dostępny  dla  ludzi  nie  obdarzonych  specjalnymi 
władzami;  na  pewnej  kartce,  którą  znalazłem  w  Jassach,  zanotował  on  nazwiska  dwu  jezui-
tów,  Stefana  Cacelli  i  Jana  Cabrala,  którzy,  jak  twierdził,  dotarli  do  Śambhali.  Zdobyłem,  z 
dość  dużym  trudem,  dzieła  owych  dwu  misjonarzy  jezuickich,  ale  zdałem  sobie  sprawę,  że 
twierdzenia  J.E.  nie  miały  podstaw.  Rzeczywiście,  Cacella  i  Cabral  są  pierwszymi  Europej-
czykami,  którzy  słyszeli  o  Śambhali  i  wspominali  o  niej.  Znajdując  się  w  Bhutanie,  gdzie 
poszukiwali  drogi  do  Kathaju,  dowiedzieli  się  o  istnieniu  tego  cudownego  kraju;  miejscowi 
uważali,  że  leży  on  gdzieś  na  północy.  I  wyruszyli  na  jego  poszukiwanie,  w  1627  roku,  ale 
dotarli tylko do Tybetu. Nie znaleźli cudownej krainy o nazwie Śambhala. Ja, w odróżnieniu 
od J.E., od razu po zapoznaniu się ze świadectwem Honigbergera powziąłem przekonanie, że 
nie można jej utożsamiać z jakimkolwiek obszarem geograficznym w sercu Azji. Na to moje 
przekonanie miały może wpływ legendy indyjskie związane z Agartthą oraz z «Białymi Wy-
spami»  z  mitologii  buddyjskiej  i  bramińskiej.  W  rzeczy  samej  nigdy  nie  natrafiłem  na  jaki-
kolwiek  tekst  indyjski,  który  by  utrzymywał,  że  do  owych  cudownych  obszarów  można  do-
trzeć  inaczej  niż  za  pomocą  władz  nadnaturalnych.  Wszystkie  przekazy  mówią  o  «locie» 
Buddy albo innych wtajemniczonych ku owym krainom ukrytym przed okiem profana. Otóż 
wiadomo, że w języku symbolicznym i tajemnym «lot» oznacza zdolność człowieka do tran-

background image

scendencji  poza  świat  zmysłów,  tym  samym  zaś  uzyskanie  dostępu  do  światów  niewidzia-
lnych. Wszystko, co wiedziałem o Honigbergerze, skłaniało mnie do przekonania, iż dotarł on 
do  Śambhali  dzięki  swym  technikom  jogicznym,  w  których  stał  się  mistrzem  jeszcze  przed 
1858 rokiem, i że misji, jaką mu powierzono, prawdopodobnie nie udało mu się doprowadzić 
do końca. Tylko w ten sposób mogę sobie wytłumaczyć, dlaczego tak szybko powrócił z Indii 
i umarł wkrótce potem, pozostawiając ten tak ogromnej wagi dokument w rękach młodzieńca 
równie niedowarzonego jak J.E. ...” 

Z jakimż skurczem serca czytałem te stronice! Ileż wspomnień osaczyło mnie nagle w 

środku nocy, gdym ujrzał te dwie nazwy — Śambhala i Agarttha! Albowiem i ja wyruszyłem 
był niegdyś na poszukiwanie niewidzialnej krainy, postanowiwszy nie wracać do świata, nim 
jej nie odnajdę. Stara rana, którą od dawna uważałem za zabliźnioną, poczęła krwawić przy-
pominając  mi  o  tamtych  miesiącach,  spędzonych  w  Himalajach  tuż  nad  granicą  z  Tybetem, 
gdy  wędrowałem  świętą  drogą  ku  Bhadrinathowi,  rozpytując  napotkanych  pustelników,  czy 
przypadkiem nie słyszeli o Śambhali, czy nie wiedzą o kimś, kto poznał  jej tajemnicę.  I kto 
wie, czy  ostatecznie z mojej chatki na lewym brzegu Gangesu, z owego kutiaru osaczonego 
przez  dżunglę,  o  którym  od  dawna  nie  myślę  inaczej  jak  o  utraconym  raju  —  kto  wie,  czy 
właśnie  stamtąd  nie  przyszłoby  rozwiązanie  i  czy  nie  zdołałbym,  po  latach  usiłowań  i  przy-
gotowań,  odnaleźć  drogi  ku  niewidzialnej  krainie.  Ale  pisane  mi  było  nie  dotrzeć  do  niej 
nigdy, lecz tylko nosić ją aż po kres życia w mojej melancholii... 

O wiele dotkliwsza jest kara dla człowieka, który zawrócił z drogi i później dowiedział 

się od kogoś innego, że  była to droga właściwa.  Zwierzenia doktora  Zerlendi wsparły  wsze-
lkie moje domysły, wszystko bowiem, co nastąpiło, przebiegło dokładnie tak, jak według mo-
ich wyobrażeń  p o w i n n o  przebiegać w przypadku człowieka poszukującego upragnionej 
Śambhali. „W myślach moich obraz niewidzialnego kraju, do którego dotarł Honigberger, był 
ciągle żywy. W rzeczywistości wiedziałem, że obszar ten jest  n i e w i d z i a l n y  tylko dla 
oczu profanów. Ściślej mówiąc, chodziło tu jedynie o kraj niedostępny geograficznie, to zna-
czy, którego nie można poznać inaczej jak po długich i uciążliwych przygotowaniach ducho-
wych. Wyobrażałem sobie ową Śambhalę nie jako ukrytą przed resztą ludzi za Bóg wie jaki-
mi przeszkodami naturalnymi — wysokimi górami lub głębokimi wodami — lecz w  p r z e-  
s  t  r  z  e  n  i,  w  której  ona  uczestniczy,  przestrzeni  jakościowo  różnej  od  przestrzeni  zwy-
czajnej.  Pierwsze  eksperymenty  jogiczne  potwierdziły  to  przeświadczenie,  przekonałem  się 
bowiem,  jak  bardzo  odmienna  jest  przestrzeń  codziennego  doświadczenia  od  przestrzeni 
innych rodzajów poznania ludzkiego. Zacząłem nawet w tym zeszycie szczegółowo opisywać 
te doświadczenia, ale rychło uświadomiłem sobie, że ich opis jest niemożliwy. Ten, komu są 
one  znane,  przyzna  mi  rację.  Kontynuuję  jednakże  te  zapiski,  bo  od  czasu  do  czasu  trzeba 
potwierdzać ową odwieczną prawdę, w którą dziś nikt już nie wierzy. Przekonany jestem, że 
samemu Honigbergerowi pozwolono wrócić z Śambhali, aby spróbował reaktywować na Za-
chodzie niektóre ośrodki inicjacji, jakie obumierały począwszy od średniowiecza. Jego nagła 
śmierć potwierdza to moje przekonanie: niewątpliwie nie wiedział on, w jaki sposób wypełnić 
swoją  misję  albo  też  od  razu  ją  skompromitował,  i  dlatego  zmarł  w  sposób  tak  tajemniczy. 
Jeśli chodzi o mnie, to — choć nie osiągnąłem jeszcze ostatecznych rezultatów — wydaje mi 
się, że oddziałuje na mnie niewidzialny wpływ, że ktoś mnie prowadzi i pomaga mi, co uma-
cnia mnie w przekonaniu, że w końcu osiągnę cel.” 

Na temat owego niewidzialnego  wpływu doktor  Zerlendi nie  czyni dalszych zwierzeń. 

Mówi  jednak  o  nim  dość  dużo  tradycja  okultystyczna,  szczególnie  wschodnia;  wszystko,  co 
nastąpiło  potem,  skłania  mnie  do  przekonania,  iż  doktor,  wspominając  o  nim,  nie  dał  się 
zwieść złudzeniom. Otóż najwyższe mistrzostwo jogi osiąga on dość szybko, niemal błyska-
wicznie.  Lato  1908  roku  spędza  samotnie  w  jednym  ze  swych  majątków,  później  zaś,  po 
powrocie  do  Bukaresztu,  streszcza  niektóre  z  doświadczeń.  Pewne  z  nich  można  z  niejaką 
dokładnością odtworzyć. Tak na przykład w jednym miejscu mówi o dziwacznej wizji, którą 

background image

miał  po  określonych  medytacjach:  wydawało  mu  się,  że  widzi  wszystkie  rzeczy  na  wywrót 
albo — ściślej biorąc — jako dokładne przeciwieństwa tego, czym są w rzeczywistości. Tak 
więc  przedmioty  stałe  zdawały  mu  się  pozbawione  konsystencji  i  na  odwrót:  „próżnia” 
sprawiała na nim wrażenie „pełni”, zaś rzeczy gęste wydawały mu się puste. Ale było jeszcze 
coś,  o  czym  doktor  Zerlendi  dokładniej  nie  informuje:  świat  w  całości  widzi  on  —  cytuję  z 
jego rękopisu — „Jako najdokładniej sprzeczny  z tym, który ogląda człowiek na jawie”, nie 
wyjaśniając, co ma na myśli, gdy mówi „najdokładniej sprzeczny”. To prawda, że spotykamy 
tutaj  wyrażenie  bardzo  podobne  do  surowych  formuł  mistyków  lub  ksiąg  rytualnych,  ponie-
waż  wszędzie  w  takich  tekstach  mówi  się  o  innym  świecie  albo  świecie  znanym  z  ekstazy 
jako „całkowicie sprzecznym wobec tego, jaki oglądamy oczyma ciała”. 

Równie  dziwna  jest  relacja  doktora  dotycząca  „powrotu”  do  świata  widzialnego  po 

długiej kontemplacji. „Z początku miałem wrażenie, że chwieję się i upadnę przy pierwszym 
kroku. Zabrakło mi normalnej pewności, jak gdybym musiał na nowo przystosowywać się do 
trójwymiarowej przestrzeni. Dlatego przez długi czas nie ważyłem się na jakiekolwiek poru-
szenie. Pozostawałem znieruchomiały w oczekiwaniu na cud i na odzyskanie pewności sprzed 
pogrążenia się w trans. Teraz jest dla mnie jasne, dlaczego święci po wyjściu z ekstazy pozo-
stają  całymi  godzinami,  a  nawet  dniami  w  bezruchu,  sprawiając  wrażenie,  jakby  ich  dusze 
nadal były we władzy bóstwa.” 

Pod  datą  11  września  notuje:  „Wielokrotnie  próbowałem  transu  kataleptycznego.  Za 

pierwszym razem — 12 godzin, za drugim i trzecim — po 36 godzin. Mówiłem gajowemu, że 
idę  do  dworku,  i  zamykałem  się  w  swoim  pokoju,  wiedząc,  że  nikt  mi  nie  będzie  przeszka-
dzał. Po raz pierwszy mogłem osobiście doświadczyć »wyjścia poza czas». Bo chociaż duch 
był  nadal  aktywny,  ciało  przestało  uczestniczyć  w  upływaniu  czasu.  Przed  wywołaniem  tra-
nsu ogoliłem się, i po 36 godzinach twarz moja pozostawała równie gładka jak w momencie 
wejścia w trans. Zresztą to normalne, doświadczanie czasu bowiem dane jest człowiekowi za 
pośrednictwem  rytmu  oddychania.  Pomiędzy  wdechem  i  wydechem  dla  każdego  człowieka 
upływa  określona  ilość  sekund”;  ż  y  c  i  e    pokrywa  się  u  człowieka  z    c  z  a  s  e  m.  Trans 
kataleptyczny  po raz pierwszy zrealizowałem o 10 rano, zbudziłem się zaś o 10 wieczorem; 
przez  cały  ten  czas  ciało  moje  znajdowało  się  w  stanie  zwanym  przez  niektórych  pozorną 
śmiercią, bez najlżejszego śladu oddechu. Tak więc wdech o godzinie 10 rano kontynuowany 
był przez wydech o 10 wieczorem. Na ten okres ciało moje zostało wyjęte z czasu. Dla ciała 
tych 12 godzin zostało zredukowanych do kilku sekund — długi wdech z rana i powolny wy-
dech poprzedzający przebudzenie. Owego dnia przeżyłem jako człowiek tylko połowę doby; 
moje ciało w ciągu 24 godzin postarzało się tylko o 12 godzin. Życie zostało zawieszone bez 
jakiejkolwiek szkody dla organizmu”. 

Doświadczenie  przeprowadzone  przez  doktora  Zerlendi  jest  skądinąd  dość  pospolite, 

choć niewystarczająco do dziś poznane. „Pozorna śmierć”, która narobiła tyle szumu w cza-
sach Honigbergera, rzeczywiście zdaje się być wyjściem poza czas. Tylko w ten sposób mo-
żna wyjaśnić fakt, ze po zakończeniu transu trwającego dziesięć albo sto dni ciało zachowuje 
swoją  wagę,  zaś  wygolona  twarz  pozostaje  tak  samo  gładka.  Są  to  jednak  stany  przekracza-
jące zdecydowanie kondycję ludzką i nie możemy uzyskać na ich temat jakiegokolwiek wyo-
brażenia. Nawet najbardziej fantastyczny pomysł nie potrafi w sposób właściwy „dać intuicji” 
takiego  „wyjścia  poza  czas”.  Aluzje,  jakie  spotykamy  w  świadectwach  świętych  lub  okulty-
stycznych  pismach  orientalnych,  są  dla  nas  wszystkich  niezrozumiałe.  Sam  zgromadziłem 
cenną  kolekcję  takich  świadectw,  najczęściej  wyrażonych  alegorycznie,  które  jednak  pozo-
stały  dla  mnie  tajemnicą  o  siedmiu  pieczęciach.  Tylko  śmierć  rzuci  niektórym  z  nas  nowe 
światło na tę kwestię. 

„Jedyną rzeczą, która mnie zdumiewa, jest to, że podobne doświadczenia niczego ludzi 

nie uczą. Najpoważniejsi uczeni poprzestali na zanegowaniu autentyczności tych zdarzeń — 
które zresztą nastąpiły w obecności setek świadków — woląc pozostać na starych pozycjach. 

background image

To tak, jakby człowiek zadowalał się przebywaniem wód jedynie wpław, rezygnując z prze-
prawiania się przez morze tylko dlatego, iż nie wierzy, że można je przebyć także łodzią.” 
 
 
 
 

 

We wrześniu 1908 roku dziennik urywa się na cztery miesiące. Pierwsze po tym okresie 

zapiski pojawiają się z początkiem stycznia 1909. Nie mogę ich tu przytoczyć ze względu na 
ich  techniczny  charakter.  Są  to  raczej  proste  enuncjacje  zasad  metafizycznych  oraz  prakty-
czne wskazówki jogiczne. Niektóre z nich wydają się bez sensu. „26 stycznia. Doświadczenie 
z  ciemnością.  Każda  litera  wzięta  od  początku.”  Niewątpliwie  odnosiło  się  to  do  innych, 
wcześniejszych ćwiczeń, prawdopodobnie do medytacji nad dźwiękami i literami — tak zwa-
nej  Mantrajogi  —  na  temat  której  nie  znalazłem  zresztą  żadnej  wskazówki.  Ale  co  może 
oznaczać  „doświadczenie  z  ciemnością”?!  Trochę  dalej:  „5  lutego.  Niedawno  samyama  nad 
ciałem. Nie do wiary, a jednak  p r a w d a”. Uwaga ta nabierałaby sensu, gdyby doktor odno-
sił  się  do  pewnego  tekstu  z  Patańdżalego,  który  mówi,  że  poprzez  samyamę  własnego  ciała 
jogin  staje  się  niewidzialny  dla  oczu  innych  ludzi.  Mianem  samyama  Patańdżali  określa 
ostatnie  trzy  etapy  doskonalenia  jogicznego,  nad  którymi  trudno  się  tu  rozwodzić. Jakoś  nie 
mogę jednak uwierzyć, aby doktor już 5 lutego 1909 roku dokonał tego cudu. Ale jak w takim 
razie wytłumaczyć jego późniejsze zaskoczenie? Jak wytłumaczyć owych następnych 18 mie-
sięcy, podczas których — nawet jeśli autor mówi nam niezbyt wiele — mozolił się, jak wie-
my, właśnie nad zdobyciem owej władzy stawania się niewidzialnym? 

Zresztą trudności w rozumieniu tego tekstu ciągle rosną. Niektóre spośród notatek wy-

dają się nawet wzajemnie sprzeczne. „Marzec. Ponowna lektura kilku Upaniszad, Oszałamia-
jące  postępy  w  pojmowaniu  oryginału.”  Jak  rozumieć  te  słowa?  Po  wszystkim,  co  osiągnął, 
lektura Upaniszad w oryginale niewielkie już mogła mieć znaczenie. Poza tym, jakie jeszcze 
znaczenie  miało  studiowanie  sanskrytu  dla  człowieka,  który  przyswoił  sobie  o  wiele  więcej 
niż  martwą  wiedzę?  Chyba  że  zawrócił  z  drogi  albo  pod  jakimś  wpływem,  o  którym  nie 
wspomina,  opóźnił  postępy  w  doskonaleniu  jogicznym.  Albo  może  nie  realizował  samego 
studium na modłę książkową — czytając i rozmyślając nad tekstem — lecz, jak to powiadają 
w Indiach, osiągając tajemniczą wiedzę wyłącznie poprzez dokładne wypowiadanie świętych 
słów  traktowanych  tam  jako  objawienie  Logosu.  W  rzeczy  samej  wzmiankuje  on  gdzie 
indziej  ćwiczenia,  zresztą  nadzwyczaj  tajemnicze,  „wewnętrznego  deklamowania”  pewnego 
świętego  tekstu  indyjskiego.  Z  początkiem  lata  zaś  mówi  o  przy  porządkowywaniu  „liter 
mistycznych” określonym stanom rozrzedzonej świadomości (byłbym bliższy prawdy pisząc 
„nadświadomości”). 

W  tymże  okresie  zwierza  się  z  „ukrytego  widzenia”,  jakie  osiągnął  „reaktywując  oko 

międzybrwiowe”,  o  którym  zresztą  mówią  mitologie  i  mistycyzmy  azjatyckie  i  które  jego 
posiadaczowi  miałoby  zapewniać  zdolność  widzenia  na  olbrzymie  odległości.  Świadectwa 
wszelako,  odnoszące  się  do  tego  „oka  Śiwy"”,  jak  zwą  je  Hindusi,  są  sprzeczne  albo  w 
każdym razie nader niejasne dla profana. .Niektórzy powiadają, że „oko Śiwy” daje orientację 
w przestrzeni: byłoby ono tedy szóstym zmysłem; inni — tych jest najwięcej — utrzymują, że 
nowe widzenie, jakie zapewnia to „oko” wtajemniczonemu, nie ma nic wspólnego ze światem 
form  i  iluzji,  lecz  odnosi  się  wyłącznie  do  świata  ducha.  Za  pośrednictwem  „oka  Śiwy” 
człowiek może kontemplować bezpośrednio świat ducha, to znaczy uzyskuje dostęp do pozio-
mów  ponadzmysłowych.  Ale  doktor  Zerlendi  nie  podaje  niczego  dokładniejszego  nawet  na 
temat tej tajemnicy. Nie mógł — czy nie miał ochoty? 

background image

Potem znów następuje długi okres milczenia, którego granicy nie mogę określić, jako że 

zapiski  pojawiające  się  bezpośrednio  po  nim  nie  są  datowane.  Są  one  zresztą  niemal  nie  do 
odcyfrowania.  Przypuszczam,  że  odnoszą  się  do  tego,  co  doktor  Zerlendi  określał  mianem 
„świadomość  bezosobowa”.  Otóż  natrafiłem  na  passus  następujący:  „Rzeczą,  którą  obecnie 
na Zachodzie osiągnąć najtrudniej — ściślej mówiąc, w ogóle osiągnąć jej nie można — jest 
świadomość bezosobowa. W ciągu ostatnich stuleci świadomość taką urzeczywistniło jedynie 
kilku mistyków. Wszystkie trudności, jakie napotyka człowiek post mortem, wszelkie piekła i 
czyśćce,  w  jakich  rzekomo  męczą  się  dusze  zmarłych,  mają  swe  źródło  właśnie  w  niemo-
żności zrealizowania jeszcze za życia świadomości bezosobowej. Dramat pośmiertny duszy i 
cierpiane przez nią straszliwe formy oczyszczenia nie są niczym innym, jak etapami bolesnej 
drogi od świadomości osobowej do świadomości bezosobowej...” 

Strona,  która  następowała  bezpośrednio  po  tym  zwierzeniu,  została  wydarta  z zeszytu. 

Potem  znajduję  notatkę  z  datą  7  stycznia  1910  roku.  „Może  to  kara  za  moją  niecierpliwość. 
Sądziłem jednak, że człowiekowi wolno tworzyć własny los. Nie jestem już taki młody. Nie 
boję się śmierci; chyba też dość dobrze wiem, jak długa jest nić życia, które mi jeszcze pozo-
stało. Ale uważałem, że winienem się śpieszyć, bo tu, gdzie się znajduję, nikomu już nie po-
trafię pomóc, a tam mogę się jeszcze wielu rzeczy nauczyć.” 

Po  kilku  dniach:  „Znam  już  drogę  do  Śambhali.  Wiem,  jak  się  tam  dostać.  Powiem 

jeszcze jedno: całkiem niedawno dotarło tam trzech ludzi z naszego kontynentu. Każdy z nich 
wyruszył  sam  i  osiągnął  Śambhalę  samodzielnie.  Holender  podróżował  aż  do  Kolombo,  nie 
ukrywając swego nazwiska. Wszystko to wiem z długich transów, gdy oglądam Śambhalę w 
całej  jej  wspaniałości,  gdy  widzę  ów  zielony  cud  pośród  ośnieżonych  gór,  te  dziwne  domy, 
tych ludzi pozbawionych wieku, tak niewiele mówiących do siebie i tak dobrze wzajem rozu-
miejących swoje myśli. Gdyby nie oni, którzy modlą się i myślą za wszystkich innych, cały 
kontynent  zostałby  zdruzgotany  przez  demoniczne  moce,  jakie  świat  nowoczesny  wyzwolił 
już  w  czasach  Renesansu.  Czyżby  los  naszej  Europy  był  przypieczętowany?  Czy  nic  nie 
można zrobić dla tego świata, wydanego na pastwę ciemnych sił duchowych wiodących go — 
bez  jego  wiedzy  —  do  katastrofy?  Obawiam  się  bardzo,  że  Europa  podzieli  los  Atlantydy  i 
wkrótce zginie, pogrążona w odmętach wód. Gdyby ludzie wiedzieli, że tylko moce duchowe 
promieniujące z Śambhali nieustannie zapobiegają tragicznemu przesunięciu osi globu ziem-
skiego (zjawisko dobrze znane geologom), które wtrąci nasz świat w otchłań wodną, aby wy-
dźwignąć jakiś nowy, nieznany kontynent...” 

Lęk przed tragicznym końcem naszego kontynentu odnajdujemy także na innych stroni-

cach  dziennika.  Mam  wrażenie,  że  doktor  zaczyna  widzieć  coraz  wyraźniej  serię  katakli-
zmów, jakie spadną na Europę. 

Skądinąd  zbiega  się  to  z  całym  szeregiem  proroctw  mniej  lub  bardziej  apokalipty-

cznych, związanych z Kalijugą, „wiekiem ciemności”, do którego kresu  zbliżamy się — jak 
nam powiadają — szybkim krokiem. Po całej Azji krąży w różnych bardzo formach legenda o 
końcu  wiszącym  nad  obecnym  światem.  Doktor  Zerlendi  jednakowoż  wspomina  o  ewentu-
alnej „zmianie osi ziemskiej”; miałaby ona być bezpośrednią przyczyną kataklizmu. Jak rozu-
miem, według niego przesunięcie to pociągnęłoby za sobą potworną katastrofę sejsmiczną, w 
czasie której pewne kontynenty zapadną się lub zmienią swe obecne zarysy, z wody zaś wy-
nurzą  się  nowe.  Fakt,  że  wiele  razy  wspomina  nazwę  Atlantydy,  skłania  mnie  do  sądu,  że 
istnienie  tego  kontynentu  uważał  on  za  realne,  jego  zaś  zniknięcie  łączył  z  bliżej  nieznaną 
degeneracją moralną jego mieszkańców. Godne podkreślenia we wszystkich tych tragicznych 
proroctwach wydaje mi się to, że wypowiedziano je na kilka lat przed pierwszą wojną świato-
wą, gdy świat pławił się jeszcze w iluzjach nie mającego kresu postępu. 

Potem  niespodziewanie  —  dnia  11  maja  1910  —  powraca  do  opisów  ćwiczeń  jogi-

cznych, za pomocą których można osiągnąć niewidzialność ciała. Łatwo zrozumieć, dlaczego 
nie  przytaczam  tutaj  tych  przerażających  zwierzeń.  Gdy  czytałem  linijki  zapisane  przez 

background image

doktora  Zerlendi,  ogarniało  mnie  dziwne  uczucie  paniki.  Już  przedtem  widywałem  niejeden 
dokument — mniej lub bardziej autentyczny — odnoszący się do owego cudu jogicznego, ale 
nigdy jeszcze nie mówiono o tym w sposób tak jasny i szczegółowy. Rozpoczynając tę moją 
opowieść  jeszcze  się  wahałem,  nie  wiedząc,  czy  mam  przytoczyć  tę  właśnie  przerażającą 
stronicę. Dotarłszy do tego miejsca, po tylu tygodniach niezdecydowania i niepokoju zdałem 
sobie sprawę, że czegoś takiego nie można wyjawiać. Pocieszam się myślą, że ci, którzy rozu-
mieją, co oznacza „samyama nad własnym ciałem”, będą wiedzieć, gdzie szukać wskazówek. 
 
 
 
 

 

Wydaje  się  jednak,  że  eksperyment  z  niewidzialnością  niewolny  był  od  niebezpie-

czeństw. Wysiłek uczynienia swego ciała niewidzialnym dla oczu innych ludzi, w y r w a n i a 
go ze światła spowodował taki wstrząs w całym organizmie, że po tym doświadczeniu doktor 
przez  wiele  godzin  pozostawał  w  omdleniu.  „Chyba  nie  użyję  tego  sposobu,  aby  przedostać 
się do Śambhali — notuje w czerwcu 1910. — Czas mojego ostatecznego odejścia zbliża się, 
ale jeszcze nie wiem, czy jako niewidzialny dla innych będę miał na to dość sił.” 

A  znów  dalej,  tego  samego  miesiąca:  „Niekiedy  sam  odczuwam  strach  przed  siłami, 

jakie skupiłem w sobie. Wola moja nie zna wahań, ale z trudem tylko potrafię zapanować nad 
wszystkimi  tymi  mocami,  które  dotąd  pomagały  mi  w  dotarciu  do  niewidzialnych  światów. 
Dziś rano, zamknięty w swoim pokoju i pogrążony w kontemplacji, poczułem nagle, że atmo-
sfera rozrzedza się, a moje ciało zdumiewająco traci na wadze. Choć tego nie chciałem, unio-
słem  się  w  górę,  i  pomimo  iż  usiłowałem  chwytać  się  przedmiotów,  wkrótce  poczułem,  że 
czubkiem głowy dotykam sufitu. Przerażające w tym zdarzeniu jest to, że lewitacja nastąpiła 
bez  mojej  woli,  tylko  dzięki  siłom  wyzwolonym  przez  kontemplację.  Niemal  straciłem  kon-
trolę i jeden moment nieuwagi wystarczyłby, abym bezwładnie runął na podłogę.” 

Zdarzało mi się już słyszeć o podobnych dziwnych wypadkach, gdy ten, kto usiłuje opa-

nować  moce  tajemne,  nie  potrafi  w  określonym  momencie  zachować  jasności  umysłu  oraz 
niewzruszonej  woli,  wówczas  naraża  się  na  niebezpieczeństwo  stania  się  łupem  sił  magi-
cznych, wyzwolonych właśnie przez jego medytację. Mówiono mi w Hardwarze, że najstra-
szliwsze  niebezpieczeństwa  oczekują  jogina  nie  na  początku,  ale  pod  koniec  procesu  samo-
doskonalenia,  gdy  uzyskuje  on  władztwo  nad  morderczymi  siłami.  Zresztą  ze  świata  mitów 
dowiadujemy  się,  że  ci,  którzy  „upadli”  najniżej,  są  właśnie  tymi,  którzy  zdołali  najbardziej 
zbliżyć  się  do  boskości.  Lucyferska  pycha  także  jest  formą  ciemnych  mocy,  jakie  wyzwala 
człowiek osiągając doskonałość i jakie ostatecznie mogą go zmiażdżyć. 

.Nieco później, 16 sierpnia: „Zupełne oderwanie się od całego świata. Jedna tylko myśl 

przyprawia  mnie  o  dreszcz:  Śambhala.  Mój  testament  spisany  został  jeszcze  w  roku,  gdy 
urodziła się Smaranda. Jakikolwiek inny zapis, uczyniony teraz, gdy szykuję się do odejścia, 
wzbudziłby podejrzenia”. 

Potem,  może  jeszcze  tego  samego  dnia,  kilka  skreślonych  pośpiesznie  linijek:  „Myślę 

sobie, że jednak ten zeszyt może wpaść w ręce kogoś, kto go zniszczy, nie podejrzewając jego 
zawartości. W takim wypadku moje wysiłki zdania relacji ze spraw wyjątkowych okazałyby 
się  daremne.  Ale  nie  smuci  mnie  to...”  Dalej  cała  jedna  linijka  wymazana;  częściowo  udało 
mi się jednak ją odcyfrować. „Jeśli ten, kto to przeczyta i zrozumie... będzie próbował zasto-
sować...  poważny...  nie  da  wiary.”  Niewątpliwie  doktor  na  chwilę  przed  odejściem  powziął 
zamiar udzielenia paru rad ewentualnemu czytelnikowi, przypominając jednocześnie o ryzyku 
wynikającym  dlań  z  bezmyślnego  ujawnienia  tajemnicy.  Nie  rozumiem,  co  skłoniło  go  do 

background image

rezygnacji  z  tych  porad  i  wymazania  rozpoczętego  zdania,  uszanowałem  przecież  tę  jego 
wolę, nie odkrywając najistotniejszego z doświadczeń. 

19 sierpnia: „Znów obudziłem się niewidzialny, a przerażenie moje było tym większe, 

że nie zrobiłem nic, aby ten stan osiągnąć. Całymi godzinami snułem się po dziedzińcu, od 
czasu  do  czasu  uświadamiając  sobie,  że  jestem  niewidzialny.  Służba  przechodziła  obok  nie 
widząc mnie; z początku sądziłem, że to wskutek nieuwagi, ale rozglądając się wokoło stwier-
dziłem, że nie rzucam cienia. Poszedłem za jednym z fornali, idącym ku stajniom. Jak gdyby 
wyczuł coś czartowskiego za sobą, bo ciągle się odwracał, wzrok miał niespokojny, a na ko-
niec przyśpieszył kroku, robiąc znak krzyża. Pomimo wszelkich wysiłków nie potrafiłem po-
wrócić do stanu widzialnego przed północą, gdy zdruzgotany obudziłem się na łóżku. Myślę, 
że  krańcowe  wyczerpanie,  jakie  potem  mnie  ogarnęło,  miało  swe  źródło  w  wysiłkach,  aby 
znów  stać  się  widzialnym.  Niewidzialność  bowiem  osiągnąłem  przypadkowo,  bez  udziału 
woli ani nawet świadomości...” 

Jest to ostatni dłuższy zapis w dzienniku doktora. Późniejsze uwagi nie są już tak nie-

pokojące. „13 września. Od przedwczoraj wieczór nie mogę powrócić. Wziąłem ten zeszyt i 
ołówek  i  piszę  na  schodach  prowadzących  na  strych.  Potem  ukryję  go  pośród  zeszytów  do 
nauki. Ale na myśl, że mógłbym zmylić drogę do Śambhali, ogarnia mnie trwoga...” 

Zapisek ten datowany jest  d w a  d n i  p o  z n i k n i ę c i u. Gdyby ktoś mógł wówczas 

odcyfrować  rękopis  i  przeczytać  świeżo  zapisaną  stronicę,  zrozumiałby,  że  doktor  jeszcze 
znajduje się w domu, bardzo blisko swoich... 
 
 
 
 

 

W  tydzień  później,  postanowiwszy  zwrócić  zeszyt  i  przeczytać  go  w  całości  pani 

Zerlendi, poszedłem na ulicę S. Wyszła mi naprzeciw stara gosposia. Powiedziała mi, że pani 
jest chora, panienka zaś pojechała do Paryża. 

— Tak ni stąd, ni zowąd?! — zdumiałem się.  
— Tak sobie umyśliła jaśnie panienka — odrzekła niemal na mnie nie patrząc. 
Widać było, że nie ma ochoty do zwierzeń. Zostawiłem jej swoją wizytówkę, mówiąc, 

że  wpadnę  za  kilka  dni,  aby  zapytać  o  zdrowie  pani.  Dopiero  jednak  po  tygodniu  mogłem 
znowu znaleźć się w tej okolicy. Drzwi wejściowe były zamknięte i dopiero po kilkakrotnym 
dobijaniu się do nich oraz po bezskutecznym naciskaniu guzika zardzewiałego dzwonka wy-
szła mi na spotkanie stara gospodyni. Z trudem przemierzyła ogród, gdzie ostatnie kwiaty jak-
by zwiędły w ciągu jednej nocy, i mrucząc podeszła do furty. 

—  Pani  wyjechała  na  wieś  —  oznajmiła  — i  powiedziała,  że  niby  wróci.  —  Zamilkła 

znów i dodała: — Ale nie powiedziała, kiedy... 

Tej jesieni i zimy wiele razy wracałem przed zawsze zamknięte drzwi domu przy ulicy 

S. W najlepszym razie otrzymywałem taką odpowiedź:  

— W domu nikogo nie ma... 
Nieraz  gosposia  nawet  nie  wychodziła,  aby  mi  od  powiedzieć.  Potem  wysłałem  wiele 

listów do pani Zerlendi, nie otrzymując jednak jakiejkolwiek odpowiedzi czy też potwierdze-
nia, że listy moje zostały przeczytane. Nie mogłem pojąć, co zaszło. Było niepodobieństwem, 
aby  pani  Zerlendi  w  jakikolwiek  sposób  dowiedziała  się,  że  odnalazłem  i  wziąłem  z  sobą 
dziennik jej męża. Pewien byłem, że nikt nie widział, jak ukrywam go pod marynarką. Nawet 
gdyby  szpiegowano  mnie  wówczas  przez  dziurkę  od  klucza,  i.  tak  nikt  nie  mógłby  mnie 
zaskoczyć: schowany zeszyt przemyciłem obok biblioteki zawierającej inne kajety doktora, z 

background image

ćwiczeniami. 

Pod  koniec  lutego  1935  roku,  przechodząc  obok  domu  przy  ulicy  S.  i  widząc  drzwi 

otwarte, wszedłem. Wyznaję, że z wielką emocją naciskałem guzik przy drzwiach pod marki-
zą. Spodziewałem się, że wyjdzie mi na spotkanie ta sama mrukliwa staruszka, ale ku mojemu 
zdziwieniu  otworzyła  mi  młoda  służąca.  Spytałem,  czy  ktoś  jest  w  domu.  „Wszyscy  są  w 
domu”, odparła. Dałem jej swoją wizytówkę i wszedłem do salonu. Po kilku minutach drzwi 
od strony sypialni otworzyły się i przede mną stanęła Smaranda.  Zmieniona była prawie nie 
do  poznania:  wydawała  się  młodsza  o  dziesięć  lat,  na  twarzy  miała  ładny  makijaż,  inny  był 
kolor jej włosów. Nim wyciągnęła do mnie rękę, raz jeszcze ze zdziwieniem spojrzała na mo-
ją  wizytówkę.  Cudownie  udawała,  że  mnie  nie  zna.  Swoje  nazwisko  wypowiedziała  jak  w 
obliczu kogoś nieznajomego.  

— Czemu zawdzięczam tę wizytę?! — zapytała.  
Powiedziałem  jej,  że  przez  jakiś  czas  pracowałem  w  bibliotece  doktora  Zerlendi,  że 

starsza pani zna mnie dość dobrze — to ona właśnie poprosiła mnie o zbadanie archiwum jej 
męża — i dodałem, że znam także i ją, Smarandę. 

— Sądzę, że to jakieś nieporozumienie — odrzekła z uśmiechem. — Jestem pewna, że 

nigdy nie został mi pan przedstawiony.  Zresztą znam w Bukareszcie bardzo niewiele ludzi i 
na pewno zapamiętałabym pańskie nazwisko albo wygląd... 

— Mimo to pani Zerlendi zna mnie bardzo dobrze. Całymi tygodniami pracowałem tu, 

w bibliotece — upierałem się, wyciągając rękę ku masywnym dębowym drzwiom. 

Smaranda śledziła mój gest, potem spojrzała na mnie ze zdumieniem, jakby nie mogąc 

uwierzyć własnym oczom. 

— To, co mi pan mówi, jest dość dziwne — rzekła — bo rzeczywiście była tu kiedyś 

biblioteka  ojca.  Ale  było  to  wiele,  wiele  lat  temu.  W  czasie  okupacji  biblioteka  ta,  bardzo 
bogata, zmarnowała się... 

Zacząłem się śmiać, nie wiedząc, co na to powiedzieć. 
— Z trudem przychodzi mi uwierzyć w pani słowa — odrzekłem po długiej przerwie, w 

czasie której patrzałem jej w oczy, zdecydowany dać do zrozumienia, że przejrzałem jej grę. 
—  Nie  upłynęły  jeszcze  dwa  tygodnie  od  czasu,  gdy  pracowałem  w  tej  bibliotece.  Znam 
każdą jej półkę i mogę z pamięci opisać pani wszystko, co ona zawiera. 

Mówiłbym dalej, ale Smaranda rzuciła się ku drzwiom sypialni, wołając: 
— Mamo, mamo, chodź tu na chwilę, proszę!...  
Zjawiła się pani Zerlendi trzymająca za rączkę jakiegoś chłopczyka. Skłoniłem się głę-

boko, ale po jej spojrzeniu zrozumiałem, że nie zamierza mnie rozpoznać. 

— Ten pan utrzymuje, że przed dwoma tygodniami pracował w „bibliotece” — powie-

działa wskazując na masywne dębowe drzwi. 

Pani  Zerlendi  popatrzyła  na  mnie  z  urażonym  zdumieniem,  pogłaskała  dziecko  po 

główce i szepnęła doń:  

— Hans, idź się pobawić... 
— Czyż nie napisała pani do mnie sama, abym przyszedł, czyż sama nie zaprowadziła 

mnie  pani  do  biblioteki?  Prosiła  mnie  pani  nawet,  abym  kontynuował  biografię  doktora 
Honigbergera, zaczętą przez pani męża — dodałem. 

Oszołomiona  pani  Zerlendi  spoglądała  to  na  mnie,  to  na  Smarandę.  Grała,  przyznaję, 

cudownie i poczułem, jak krew napływa mi do twarzy. 

— Mój pierwszy mąż, doktor Zerlendi, istotnie zajmował się życiem pewnego saskiego 

lekarza, ale proszę mi wierzyć, drogi panie, że nie pamiętam jego nazwiska. Od śmierci mego 
pierwszego  męża  upłynęło  już  dwadzieścia  pięć  łat,  a  biblioteka  nie  istnieje  od  czasów  wo-
jny... 

Ponieważ stałem jak skamieniały ze wzrokiem utkwionym w drzwi, które tyle razy — i 

to zaledwie przed dwoma tygodniami — otwierałem, pani Zerlendi dorzuciła: 

background image

— Smarando, pokaż panu pokój...  
Postąpiłem za nią bezwiednie i osłupiały stanąłem w progu, spoglądając na nowy kształt 

biblioteki. Na swych miejscach pozostały tylko kandelabr i firanki. Biurko, półki z książkami, 
wielki  dywan  —  wszystko  zniknęło.  Ten  ogromny  pokój  był  teraz  czymś  w  rodzaju  living-
roomu,  gdzie  stały  dwa  stoliczki  do  herbaty,  kilka  kanap,  stolik  do  bridża,  leżało  parę  skór 
przed  kominkiem.  Miejsce,  gdzie  stały  niegdyś  szafy  biblioteczne,  zajmowała  podniszczona 
tapeta, zasłonięta częściowo przez obrazy i starą broń. Galeria drewniana, ciągnąca się wzdłuż 
trzech ścian, zniknęła. Oniemiały, zamknąłem drzwi. 

—  Miała  pani  rację  —  rzekłem  —  biblioteka  przepadła.  Gdybym  przynajmniej 

wiedział, kto ją nabył — dodałem. — Miałbym ochotę bliżej zająć się Honigbergerem... 

—  Ależ,  drogi  panie  —  odezwała  się  pani  Zerlendi  —  biblioteka  przepadła  prawie 

dwadzieścia lat temu... 

— Jednakowoż faktem najbardziej znamiennym pozostaje to, że mnie pani nie poznaje 

— uśmiechnąłem się. 

Zdawało mi się, że dłoń pani Zerlendi drgnęła leciutko, ale nie mogę twierdzić, że tak 

naprawdę było.  

—  Nasze  zdumienie  jest  jeszcze  większe,  panie  —  zaczęła  Smaranda.  —  Jest  co  naj-

mniej dziwne, że ktoś rozpoznaje pokój, w którym dwadzieścia lat temu  mieściła się biblio-
teka, pokój, do którego, o ile mi wiadomo, ostatnimi czasy nikt obcy raczej nie wchodził... 

Zbierałem się do odejścia, uświadomiłem sobie, że z powodów nie znanych mi żadna z 

obu pań nie chce mnie rozpoznać. Czyżby postępowały tak pod wpływem jakiejś niewidzia-
lnej siły, oddziałującej stamtąd? 

— Ciekaw jestem, czy przynajmniej ta stara kulawa gosposia, z którą wiele razy rozma-

wiałem parę tygodni temu, potrafi mnie rozpoznać — dodałem. 

Pani Zerlendi gwałtownie obróciła się ku Smarandzie. 
— On mówi o Arnice — szepnęła przerażona.  
— Ależ Arnica umarła piętnaście lat temu — wy krzyknęła Smaranda. — Jakże mógłby 

ją widzieć kilka tygodni temu... 

Czułem,  jak  umysł  mój  się  rozpada,  a  wzrok  mętnieje.  Gdybym  zwlekał  jeszcze  parę 

minut, niechybnie runąłbym tam bez zmysłów do ich stóp. Wyjąkałem jakieś słowa przepro-
sin i odszedłem niemal nie mając odwagi podnieść oczu. Dopiero po długim błąkaniu się po 
ulicach i jakim takim przyjściu do siebie zacząłem jakby pojmować sens tego oszałamiające-
go zdarzenia. Nikomu jednak nie ośmieliłem się go wyznać, nie od kryję go też w tej opowie-
ści.  Życie  moje  i  tak  wystawione  było  na  dość  różnych  prób  w  związku  z  tajemnicami,  do 
których  badania  zachęcała  mnie  pani  Zerlendi,  choć  rozwiązanie  doktora  zostało  mi  oszczę-
dzone... 
 

 

W kilka miesięcy po tym, co wyżej opowiedziałem, znów przechodziłem ulicą S. Zabu-

dowania spod numeru 17 zawaliły się. Żelazne sztachety powyrywano, w sadzawce piętrzyło 
się  stare  żelastwo  i  płyty  kamienne.  Czatowałem  przez  dłuższy  czas,  aby  choć  na  chwilę 
ujrzeć  którąś  z  obu  kobiet  i  dowiedzieć  się  czegoś  w  związku  z  ich  niezrozumiałym  zacho-
waniem.  Byli  tam  jednak  tylko  robotnicy  i  przedsiębiorca,  który  ich  popędzał.  Na  koniec 
ruszyłem  ku  wylotowi  ulicy,  nieomal  przejęty  bólem  z  powodu  tej  tajemnicy;  ani  rusz  nie 
mogłem przeniknąć jej do końca. Wydało mi się, że widzę przed sobą chłopca, z którym pani 
Zerlendi weszła do salonu. Krzyknąłem do niego:  

— Hans, dobrze, że cię widzę, Hans!  
—  Nie  nazywam  się  Hans  —  odpowiedział  mi  dość  grzecznie.  —  Nazywam  się  Ste-

fan... 

background image

I poszedł dalej nie patrząc wstecz, powoli, jak dziecko, któremu przykro, że nie ma się z 

kim bawić. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

 

        Nie wierzę, że znalazłoby się w tej chwili na świecie  
        dwudziestu takich ludzi. Ale musi być choćby jeden  
        albo dwóch. To oni spajają wszystko i chronią wszech- 
        świat przed rozsypaniem się *. 

 

Th. Merton 

 
 
 
 

Posłowie 

 
 

Nowelka Tajemnica doktora Honigbergera — obok powieści Noce w Serampore — zajmuje w 

dorobku literackim M. Eliadego miejsce dość szczególne. Wielki uczony z upodobaniem zajmuje się 
opowiadaniem  i  powieścią  fantastyczną  {napisał  ich  co  najmniej  kilkanaście);  są  to  na  ogół  utwory 
ideowo związane z naukową specjalnością Eliadego — fenomenologią przeżycia religijnego. Wiele z 
nich wywodzi się — według świadectwa samego autora — z jego prac teoretycznych i ilustruje jedną 
z najważniejszych koncepcji Profesora, określaną przezeń jako rupture de niveau (przełamanie pozio-
mu),  kiedy  to  podmiot  w  przeżyciu  religijnym  transcenduje  poza  „normalną”,  świecką,  codzienną 
płaszczyznę  doświadczania  bytu  i  wkracza  w  inną  jakościowo  rzeczywistość,  odkrywając  sakralny 
wymiar  istnienia.  Odsłaniają  się  przed  nim  wówczas  takie  strony  i  aspekty  rzeczywistości,  jakie  nie 
mogą być dane w doświadczeniu potocznym. Nie znaczy to wszakże, aby owo przełamanie poziomu 
nie mogło nastąpić w fizycznej sferze codzienności i że prowadzić do niego musi droga konfesyjnie 
zdeterminowana;  owszem,  codzienność  niejako  „sama”  odsłania  nam,  nieraz  w  przelotnym  błysku, 
swoje  inne,  ukryte  oblicze,  swoją  „podszewkę”.  Sam  Eliade  tak  mówi  na  ten  temat:  „Pisząc  Węża 
mimowiednie i  mimowolnie  udało  mi  się  zilustrować  pewną ideę,  którą  miałem  później  rozwinąć  w 
dziełach  filozoficznych  i  religioznawczych,  mianowicie,  że  sakralne  pozornie  nie  różni  się  od  świe-
ckiego, że fantastyczne przybiera maskę tego, co powszednie, i że świat, aczkolwiek jest tym, czym 
się  nam  wydaje,  jest  także  szyfrem  i  kodem.  (...)  Fantastyczne,  występujące  w  przebraniu  codzien-
ności, jest też tematem kilku nowel, jakie napisałem o wiele później, jak np. U Cyganek, w 1959 roku, 
Most, w 1964. W gruncie rzeczy mógłbym niemal powiedzieć, że temat ten stanowi zwornik wszy-
stkich moich pism wieku dojrzałego **” . 

Taką sytuacją prowadzącą do przeżycia sacrum z rozlicznymi jej konsekwencjami (przełamanie 

poziomów, zanik granicy pomiędzy podmiotem a przedmiotem doświadczenia) może być na przykład 
miłość — jedna z ostatnich enklaw przeżycia sacrum, jakie jeszcze pozostały współczesnemu człowie-
kowi, żyjącemu we wspólnotach na ogół zsekularyzowanych. Żyjemy otoczeni tajemnicami. Pełne ich 
są  ulice  miast;  większość  fantastycznych  historii  Eliadego  dzieje  się  w  Bukareszcie,  który  jest  dlań 
„przestrzenią imaginacyjną”. E. Simion, znany krytyk rumuński i autor wstępu do wydanego w 1980 
roku  w  Bukareszcie  zbioru  nowel  fantastycznych  M.  Eliadego  pt.  In  curte  la  Dionis  (Na  dworze 
Dionizosa
),  ujmuje  to  tak:  „Jest  to  przestrzeń  bukareszteńska  —  miasta  pełnego  znaków,  epifanii, 
miasta inicjacyjnego; jego ulice kryją stare tajemnice i ludzi nieświadomie noszących w sobie mity”. 

Tajemnica  doktora  Honigbergera  wpisuje  się,  jak  widać,  w  tę  regułę,  ale  tylko  do  pewnego 

stopnia. Fabuła osadzona jest wprawdzie w realnie istniejącym Bukareszcie i w biografii młodych lat 
autora (pobyt w Indiach w latach 1927-31, studia — teoretyczne i praktyczne — nad systemem Jogi), 
stanowi  ona  jednak  tylko  ramkę;  pomieścił  w  niej  autor  dość  szczegółowy  opis  pewnych  technik 
jogicznych (po sanskrycku: samyama) prowadzących do uzyskania władz nadnaturalnych (siddhi), w 
tym przypadku władzy osiągania niewidzialności. 

Nie  będę  szczegółowo  rozwodził  się  w  komentarzach  do  praktyk  doktora  Zerlendi;  Eliade 

właściwie zapowiada tu tylko treść swoich dwu szeroko już znanych (niestety, jeszcze nie polskiemu 
czytelnikowi, choć  pierwsza  z nich jest już przetłumaczona i czeka na publikację) klasycznych prac z  
 

  * Th. Merton, Posiew kontemplacji, Kraków 1982, wyd. Znak, przeł. M. Morstin-Górska, str. 133. 
** M. Eliade, „Les promesses de l'equinoxe”, Mémoire, I, 1907—1937, Paris, Gallimard 1980, str. 446. 

background image

dziedziny  Jogi  —  Le  Yoga,  Immortalité  et  Liberté  (1954)  i  Patanjali  et  le  Yoga  (1962).  (Książki  te 
rozwijają i pogłębiają temat, nad którym pracował M. Eliade właśnie w okresie tajemniczych wyda-
rzeń na ulicy S.; wynikiem tej pracy był esej pt. Yoga — Essai sur les origines de la mystique indien-
ne
, 1936). Sam Eliade stwierdza w zapiskach autobiograficznych zależność Tajemnicy... od tej pracy. 
Nad paroma szczegółami przecież warto się zatrzymać. 

Zacznijmy od zakończenia opowiadania. 
Oto w wydanych niedawno dziennikach M. Eliadego * pod datą 1  marca 1947 roku czytamy: 

„Pauwels  pisze  mi,  że  Tajemnicę  doktora  Honigbergera  przeczytał  z  entuzjazmem;  sądzi,  że  «może 
ona  zainteresować  szerokie  kręgi  czytelników,  ale  tych  prawdziwych,  bowiem  nie  tyle  jest  to  rzecz 
rozrywkowa, co dająca do myślenia». (...) Ale nie bardzo zrozumiał zakończenie...” 

Zakończenie jest istotnie zaskakujące i nastręcza trudności w interpretacji. Jeśli jednak ktoś taki 

jak Pauwels nie zrozumiał go dobrze, to i my, zwykli czytelnicy, moglibyśmy się uważać za rozgrze-
szonych... Sorin Alexandrescu, autor eseju wstępnego do tomu La Ţigănci şi alte povestivi (U Cyga-
nek i inne opowie
ści) widzi w nim tylko pewien chwyt literacki ratujący epicko i artystycznie tekst i 
wprowadzający (dopiero teraz!) element fantastyczny jako taki (str. XXIX) — przez postawienie pod 
znakiem  zapytania  wszystkich  przedstawionych  wydarzeń.  Natomiast  pewna  inteligentna  osoba,  z 
którą dyskutowałem na ten temat, dostrzega tu wręcz wewnętrzne „pęknięcie” logiczne i brak autor-
skiej konsekwencji. Z punktu wymagań rozumu dyskursywnego ma zapewne rację; na przykład różne 
płaszczyzny  czasowe  zostały  w  tej  opowieści  nie  tyle  „przełamane”,  co  „potrzaskane”,  zachodzą  na 
siebie  i  piętrzą  się  jak  kra  na  wiosennej  rzece.  Ale  zwróćmy  uwagę  na  to,  iż  narrator  tajemniczym 
jakimś sposobem zostaje na krótko „wciągnięty” w eksperyment ontologiczny doktora Zerlendi, który 
wedle  klasycznych  reguł  indyjskiego  systemu  Jogi  osiąga  „stan  nieuwarunkowany”,  „wyzwolenie” 
(moksza),  przezwycięża  rozliczne  determinacje  „zwyczajnego”  bytowania,  „przełamuje  poziom”; 
istota  tego  doświadczenia  jest  par  excellence  paradoksalna.  Używając  technicznego  terminu  Jogi: 
Zerlendi osiąga „czwarty stan” (turiya), czyli trans kataleptyczny, i  w y c h o d z i  p o z a  c z a s. 
Fizyczną konsekwencją tego jest, na przykład, nieodnawianie się zarostu (czyli niestarzenie się ciała). 
To zawieszenie praw działania czasu objęło również w jakimś stopniu universum narratora: stwierdza 
on, że czas wobec niektórych osób z otoczenia pani Zerlendi zachowywał się w ciągu kilku miesięcy 
„nienormalnie”. 

Roztropność  jest  cnotą,  pomińmy  więc  zagadnienie,  czy  zdobycie  drogą  ascezy  jogicznej 

(tapas)  władzy  stawania  się  niewidzialnym  jest  możliwe;  zbyt  mało  wiarygodnych  danych  mamy  o 
zadziwiających osiągnięciach joginów, aby móc poruszać ten problem. (Inaczej ma się sprawa z osią-
ganiem przez nich w dowolnym momencie transu kataleptycznego: badania przeprowadzone w latach 
trzydziestych  przez  dr  T.  Brosse  i  J.  Filliozat  potwierdziły  posiadanie  tego  rodzaju  władzy  przez 
hathajoginów. Mogą oni wprowadzać się w stan pozornej śmierci i trwać w nim wiele godzin, a nawet 
dni,  co  umożliwia  im  długie  przebywanie  pod  wodą  czy  w  grobie.  Zdarzenie  takie  opisuje  m.in.  — 
bynajmniej  nie  wymyślony  przez  Eliadego  —  J.  M.  Honigberger  w  swej  książce  Thirtyfive  years  in 
the  East
,  wydanej  w  Londynie  w  1852  roku.  Oto  w  obecności  maharadży  Lahore,  Randżit-Singha  i 
jego  dworu,  jogina  Haridasa,  po  osiągnięciu  przezeń  stanu  katalepsji,  grzebią  na  czterdzieści  dni  w 
ogrodzie. Po czym odkopują i przywracają do życia nacierając mu ciało i kładąc gorące kompresy na 
głowę). 

Jaki  jest  cel  jogina,  latami  całymi  uprawiającego  ostrą  ascezę  i  ćwiczącego  ducha  w  koncen-

tracji na jednym obiekcie (ekãgratã), głębokiej enstazie (samãdhi) i medytacji (dhyãna)? Czy chodzi 
mu  tylko  o  uzyskanie  nadnaturalnych  władz,  żeby  popisywać  się  nimi  na  bazarach  jako  fakir  lub 
zdobywać sławę i — co gorsza — bogactwo? Oczywiście nie. Cechą wszystkich nurtów duchowości 
indyjskiej  jest  ścisłe  podporządkowanie  religijnej  teorii  i  praktyki  celom  soteriologicznym,  tj.  odno-
szącym się do zbawienia; hindus określi je jako mukti (wyzwolenie), buddysta — jako nirwanę, droga 
zaś  do  niego  wiedzie  poprzez  Poznanie  (jñaña)  ostatecznej  Rzeczywistości.  Poznanie  to  ma  zresztą 
charakter  negatywny,  polega  na  zniszczeniu  przyrodzonej  ludzkiemu  duchowi  Niewiedzy  (avidyã)  i 
wykorzenieniu  cierpienia.  Taki  jest  cel  również  technik  jogicznych  stanowiących,  jako  dyscyplina 
praktyczna i przygotowawcza, część składową wszystkich bodaj religii indyjskich. 

Ale doktor Zerlendi nie był, o ile można wnioskować, ani buddystą, ani wisznuitą, ani dżinistą; 

siddhi  niewidzialności  (symbolizująca  tu  tylko  uwolnienie  się od wszelkich uwarunkowań materii)  
 

* M. Eliade, Fragments d'un journal, t. I, Paris Gallimard 1980. 

background image

potrzebna mu tedy była do czegoś innego niż zbawienie indywidualne. 

W  ten  sposób  stanęliśmy  przed  centralnym,  jak  sądzę,  motywem  opowiadania.  Jest  nim  mit 

Śambhali. 

Mit Śambhali, rajskiego kraju „gdzieś na północy”, siedziby bodhisattwów, skąd na cały świat 

promieniuje dobro i mądrość — jeszcze do niedawna był bardzo popularny w Azji Centralnej, szcze-
gólnie w Tybecie. Jedną z istotnych jego idei jest przekonanie, iż bytujące tam całkowicie wyzwolone 
„istoty  wielkiego  ducha”  (mahãtma)  podtrzymują  istnienie  i  porządek  świata,  który  bez  ich  wszech-
ogarniającej  miłości  uległby  zagładzie  w  następstwie katastrof  kosmicznych.  To  właśnie  z  Śambhali 
ma  wyjść  przyszły  Budda  —  Maitreja,  i  od  Śambhali  ma  się  rozpocząć  ostateczna  wojna  pomiędzy 
siłami Zła i Dobra; Dobro wyjdzie z niej triumfując, aczkolwiek przedtem kilkakroć zostanie srodze 
pognębione przez moce ciemności. (Ten motyw mitu przypisywany jest wpływom manichejskim). 

Legenda o Śambhali związana jest z buddyzmem  mahajanistycznym i szczególnie, jak powie-

dzieliśmy, popularna w Tybecie od około XI wieku. Łączy się ona ściśle — co wykazał J. N. Roerich, 
znakomity tybetolog rosyjski — z ezoterycznym cyklem tantrycznym buddyzmu tybetańskiego zwa-
nym po tybetańsku Dus-kyi 'khor-lo, a po sanskrycku Kalaczakra („Koło Czasu”) i początkami tybe-
tańskiego systemu liczenia czasu w cyklach sześćdziesięcioletnich, który jakoby został przyniesiony z 
Śambhali w 1027 roku. 

Piśmiennictwo  w języku  tybetańskim  odnoszące  się  do  systemu  Kalaczakry  oraz  do  Śambhali 

jest bardzo pokaźne. Każdy znaczniejszy lama, który studiował w specjalnych kolegiach cztery najwy-
ższe cykle tantryczne, za swój punkt honoru uważa zostawienie komentarza do głównego tekstu syste-
mu noszącego nazwę Kãlacakramūlatantra („Tantra podstawowa systemu Kalaczakra”); wielu zosta-
wiło  też  przewodniki  (tyb.  lam-yig)  opisujące  drogę  do  Śambhali.  Najbardziej  znany  spośród  nich 
wyszedł spod ręki trzeciego Panczen Lamy imieniem bLo-bzang dpal-ldan ye-śes (1738-1780), który 
był też specjalistą od wtajemniczeń w zawiły system Kalaczakry. W jego biografii w języku tybetań-
skim *  czytamy na przykład: „I podobnie jak w Śambhali w dawnych czasach król Kulikamańdżuśri-
kirti [tyb. Rigs-ldan 'jam-dpal-grags] wtajemniczał w wielką mandalę mędrca Ñi-ma'i śing-rta wraz z 
wieloma tysiącami uczniów, tak i on w Taszilhunpo [siedziba Panczen Lamów] szczegółowo wyłożył 
zgromadzonym  mnichom  świętą  naukę  o  Kole  Czasu,  oddał  cześć  i  ofiarował  mandalę,  a  wszystko 
ozdobił swym błogosławieństwem”. 

Charakterystyczne  jest,  że  przewodniki  te  —  a  za  nimi  pobożni  pielgrzymi  i  asceci  —  brały 

istnienie  Śambhali  dosłownie.  Nic  przeto  dziwnego,  że  jezuici  S.  Cacella  i  J.  Cabral,  od  których 
pochodzą pierwsze w piśmiennictwie europejskim wzmianki o Śambhali, znalazłszy się w 1627 roku 
w Bhutanie, również zapragnęli dotrzeć do legendarnego królestwa bodhisattwów. Ale dotarli jedynie 
do miasta Szigace w tybetańskiej prowincji Cang, gdzie w każdym razie upewnili się, że Śambhala to 
nie Kataj (Chiny), lecz prawdopodobnie „Wielka Tartaria”, o której pisał już Marco Polo. 

Tymczasem — jak słusznie domyśla się dr Zerlendi — Śambhali należało szukać na innym, by 

tak rzec, poziomie ontologicznym. To kraina niewidzialna, więc niedostępna istocie widzącej. By do 
niej  dotrzeć,  należało  uwolnić  się  od  widzialnego  ciała;  oto  i  wyjaśnia  się  sens  wysiłków  doktora 
Zerlendi. 

Jest  rzeczą  ciekawą,  że  i  w  tybetańskiej  literaturze  o  Śambhali  nie  brak  —  co  prawda  dość 

zawoalowanych  —  napomknień  o  niematerialnym  sposobie  istnienia  tej  krainy.  Otóż  tym,  którzy 
zamierzali  się  tam  wybrać  w  poszukiwaniu  „wiedzy  bodhisattwów”  (czyli  wtajemniczenia  w  tajniki 
Kalaczakry, szczególnie w jej astrologię i astronomię), z reguły we śnie — albo gdy byli już w drodze 
—  ukazywał  się  wspaniały,  majestatyczny  mnich  przestrzegający,  że  wędrówka  do  Śambhali  jest 
bardzo  długa  i  uciążliwa  i  że  właściwie  czas  potrzebny  na  jej  odbycie  —  cztery  miesiące  —  lepiej 
zużyć na zapoznanie się z upragnioną wiedzą na miejscu. Po czym okazywało się, że owa tajemnicza 
postać to wcielenie bodhisattwy Mańdżuśri albo Awalokiteśwary, którzy cudownym sposobem prze-
lewają wiedzę w adepta, aż staje się on „jak czasza wypełniona wodą”, wedle tybetańskiego określe-
nia.  Coś  takiego  przydarzyło  się  uczonemu  mnichowi  Tsilu  i  wielu  innym;  koniec  końców  wędro-
wanie do Śambhali okazywało się zawsze niepotrzebne, „wiedzę bodhisattwów” można było otrzymać  
 
 
 

*  Lam-rim  bla-brgyund  rnam-thar,  zamieszczone  w  Biographical  Dictionary  of  Tibet  and  Tibetan 

Buddishm, vol. 5, Dharamsala, 1973, str. 532. 

background image

 
innym, cudownym sposobem *. Owa wiedza (czy raczej gnoza) występuje często w tekstach tybetań-
skich pod określeniem lha'i bdud-rtsi, „nektar [nieśmiertelności] bogów” (sanskr. amrta), podtrzymu-
jący, jak sądzić należy, życie wszechświata.  

Czytelnikowi może się wydać, że te dywagacje zaprowadziły go zbyt daleko; wracamy przeto 

do tajemniczego eksperymentu doktora Zerlendi. Przejęty do głębi perspektywą strasznych nieszczęść 
grożących ludzkości, usiłuje dotrzeć do Śambhali, by stamtąd, wespół z innymi „mahatmami”, czuwać 
nad losem świata. Narratora uderzył profetyczny ton zwierzeń doktora; wszak spisywał je on na kilka 
lat przed I wojną światową... Jeśli weźmiemy pod uwagę datę opublikowania naszej nowelki (1940), 
to przypowieść o Śambhali nabrać może nowego sensu — można ją odczytywać jako metaforycznie 
ujętą  troskę  autora  o  losy  świata  zagrożonego  wybuchającym  właśnie  kataklizmem  drugiej  wielkiej 
wojny... I wiarę, że w ostatecznym rachunku jego dalsze istnienie zależy od mocy ludzkiego ducha, od 
przezwyciężenia  mroków  „wieku  żelaza”,  Kalijugi,  w  którym  przyszło  nam  żyć.  Od  —  może  — 
jednego człowieka,  bytującego  gdzieś  w  swojej niewidzialnej  Śambhali. Może  nawet niezbyt  od  nas 
odległej. 
 

Ireneusz Kania

 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

* Czytamy o tym w komentarzu uczonego tybetańskiego mKhas-grub-rje, cyt. przez J. N. Roericha (Jour-

nal of Urusvati Himalayan Research Institute of Roerich Museum, vol. II, 1932, art. Studies in the Kãlacakra).