background image

Erich von Däniken

Dzień Sądu Ostatecznego - trwa od dawna 

Wstęp 

Erich von Däniken urodził się w 1935 r. w Zofingen (Szwajcaria). W roku 1968 wydał swoją 
pierwszą   książkę   "Wspomnienia   z   przyszłości",   która   od   razu   stała   się   światowym 
bestsellerem. Po niej opublikował jeszcze dwadzieścia tytułów. Książki Ericha von Dänikena 
zostały   przełożone   na   28   języków,   a   ich   ogólny   nakład   przekroczył   51   milionów 
egzemplarzy. Od ponad 20 lat Erich von Däniken jeździ po świecie z wykładami. Za swoje 
prace uhonorowany został w różnych krajach licznymi wyróżnieniami. W "Świecie Książki" 
ukazały   się   m.in.:   Ślady   istot   pozaziemskich;   Szok   po   przybyciu   bogów;   Śladami 
Wszechmogących; Z powrotem do gwiazd. "Dzień Sądu Ostatecznego trwa od dawna" to 
wędrówka przez różne obszary kulturowe w poszukiwaniu śladów i sygnałów minionego 
kontaktu z pozaziemskimi cywilizacjami. Erich von Däniken interpretuje teksty zaczerpnięte 
z   Biblii,   staro   żydowskie   legendy   i   sagi,   relacje   dawnych   dziejopisarzy   oraz   przekazy 
hinduskie, babilońskie i perskie. Przytacza "niewiarygodne" opisy dziwnych mieszańców i 
gigantów,   relacje   o   synach   bożych   parzących   się   ze   zwykłymi   kobietami,   o   podróżach 
Abrahama i proroka Henocha do miejsc leżących poza orbitą ziemską. Podąża też tropem 
dziwnego faktu, że ludzie najróżniejszych religii i kręgów kulturowych wiążą ideę zbawienia 
z   powrotem   na   Ziemię   przedstawiciela   wyżej   rozwiniętych   istot,   które   kiedyś   - 
niewykluczone   -   odwiedziły   naszą   planetę.   Być   może,   powszechna   idea   Mesjasza   jest 
pochodną złożonego dawno temu w różnych częściach świata przyrzeczenia: "Powrócimy!" 
Kamień Świętego Berlitza W opactwie Świętego Berlitza nowicjuszami zostawały już dzieci 
w wieku piętnastu lat. W tym roku ośmiu chłopców i dziesięć dziewczynek miało przejść 
inicjację. Opat z troską mówił o "niżu demograficznym". Większość chłopców i dziewcząt 
dorastała w opactwie, ich rodzice pracowali na ziemi św. Berlitza. Byli tu nie tylko bracia 
zakonni   i   siostry   zakonne,   ale   także   zbieracze   jagód,   myśliwi,   wszelkiego   rodzaju 
rzemieślnicy   oraz   akuszerki   i   opiekunowie   zdrowia.   Wszystkich   ich   łączył   wspaniały 
obowiązek   płodzenia   możliwie   największej   liczby   dzieci   i   wychowywania   ich   na   mocne 
istoty. Od czasu Wielkiego Zniszczenia w całej okolicy były tylko nieliczne grupy ludzi i opat 
przypuszczał   nawet,   że   ich   przodkowie   mogli   być   jedynymi,   którzy   przeżyli   Wielkie 
Zniszczenie. Nikt, nawet wielce uczony opat i jego Rada Wiadomości nie Wiedzieli, co się 
wówczas stało. Niektórzy przypuszczali, że przodkowie rozporządzali jakąś straszliwą bronią 
i zniszczyli  się nawzajem. Lecz pogląd ten nie znalazł w Radzie Wiadomości większego 
uznania.   Trudno   było   sobie   bowiem   wyobrazić   tak   straszliwą   broń.   Ponadto   jeden   z 
dogmatów   mówił,   że   ludzie   w   zamierzchłych   czasach   byli   szczęśliwi   i   żyli   w   świecie 
dobrobytu.   Dlaczego   zatem   mieliby   prowadzić   ze   sobą   wojny?   Było   to   nielogiczne   i 
wyglądało na pozbawione sensu. Dlatego w Radzie Wiadomości roztrząsano możliwość, że to 
jakaś   zagadkowa   infekcja   pochłonęła   całą   ludzkość.   Ale   i   tę   teorię   zarzucono,   ponieważ 
przeczyła   ona   przekazom   pozostawionym   przez   pierwsze   pokolenie   ojców   po   Wielkim 
Zniszczeniu. Trzej Praojcowie i cztery Pramatki opowiadały swoim dzieciom po Wielkim 
Zniszczeniu, że katastrofa spadła na ludzkość pewnego spokojnego wieczora. Przekazy te 
były niepodważalne. Znajdowały się w świętej "Księdze Patriarchów", spisanej przez Synów 
Praojców.   Każde   dziecko   w   opactwie   św.   Berlitza   zna   Pieśń   o   Zagładzie.   Co   roku   opat 
intonował ją podczas smutnej Nocy Pamięci. Był to jedyny przekaz spisany osobiście przez 

1

background image

jednego z Praojców. Brzmiał tak: "Ja, Erich Skaja, urodzony 12 lipca 1984 r. w Bazylei nad 
Renem, byłem z żoną oraz moimi przyjaciółmi, Ulrichem Dopatką i Johannesem Fiebagiem, 
jak też z ich małżonkami i córką Sylwią, na wycieczce górskiej w Berner Oberland. Ponieważ 
było już po godzinie 6 wieczorem, skróciliśmy sobie zejście ze szczytu o nazwie Jungfrau, 
korzystając z tunelu kolejki górskiej. Z powodu prac remontowych na szczycie o tej godzinie 
nie zjeżdżała już w dolinę żadna kolejka. Nagle zakołysała się ziemia i na tory z hukiem 
spadły   kawałki   granitowej   powały.   Bardzo   się   przeraziliśmy,   a   Johannes,   który   był 
geologiem, pociągnął nas wszystkich do skalnej niszy. Już myśleliśmy, że koszmar minął, 
kiedy   usłyszeliśmy   narastający   huk.   Ziemia   pod   naszymi   nogami   zdawała   się   pływać, 
rozległy się straszliwe grzmoty, jakich nie słyszeliśmy w czasie żadnej burzy. Trzydzieści 
metrów przed nami zawaliła się ściana tunelu. Potem wszystko ucichło. Johannes stwierdził, 
że albo uaktywnił się jakiś wulkan, co w tej okolicy było raczej nieprawdopodobne, albo 
mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. Musieliśmy wspinać się do górnego wylotu tunelu. 
Kiedy byliśmy o kilka metrów od wylotu, usłyszeliśmy hałas. Nie znajduję słów na opisanie 
rozszalałej natury. Najpierw wicher gnał śnieg i okruchy lodu, potem zaczęły przelatywać 
drzewa,   skały   i   całe   dachy   hoteli   z   doliny.   Rozbrzmiewały   trzaski   i   huki,   jakich   żaden 
człowiek   przed   nami   nie   słyszał.   Powietrze   wypełniało   wycie   i   szum   wichru,   wszystko 
fruwało, wyrzucane na tysiąc i więcej metrów w górę. Ziemia dygotała; huczał rozszalały 
żywioł.   Granitowe   skały   zderzały   się   ze   sobą   jak   tekturowe   zabawki.   Tylko   dlatego,   że 
znajdowaliśmy się w tunelu, rozszalały wicher nie wyrządził nam żadnej szkody. Chwała 
niech   będzie   Bogu   Najwyższemu!   Wicher   szalał   przez   trzydzieści   siedem   godzin   bez 
przerwy. Opadliśmy z sił i leżeliśmy apatycznie w naszej niszy przytuleni do siebie i objęci 
ramionami. Pragnęliśmy, aby skały nad naszymi głowami zawaliły się, ucinając wreszcie ten 
koszmar. Nikt nie jest w stanie pojąć, co przecierpieliśmy. Potem przyszła kolej na wodę. 
Pośród zawodzenia i wycia wichrów usłyszeliśmy szum i dudnienie. Zupełnie jakby wystąpił 
z brzegów niezmierzony ocean. Gigantyczne fontanny wody pieniły się i bulgotały, z sykiem 
rozbryzgując się o skały. Jak podczas morskiego sztormu piętrzyły się kolejne ściany wody i 
łamiąc się spadały w dolinę, tworząc gigantyczne wiry wciągające w otchłań wszystko, co 
napotkały na swej drodze. Zdawało się, że wszystkie wody z całej Ziemi spływały w to jedno 
miejsce. Nie pragnęliśmy już niczego innego tylko śmierci, a z piersi wyrywał nam się krzyk 
przerażenia.   Przez   osiem   godzin   szalał   wodny   żywioł,   potem   wicher   osłabł   i   z   wolna 
powróciła cisza. Ogłuszeni torturą, oniemiali z bólu, patrzyliśmy sobie w oczy.  Wreszcie 
Johannes   podczołgał   się   na   czworakach   do   niewielkiego   otworu,   jaki   pozostał   u   wylotu 
tunelu. Usłyszałem jego rozpaczliwy szloch i z olbrzymim trudem przedarłem się do niego. 
Widok, jaki ujrzałem, odebrał mi mowę. Rozpacz rozdzierała mi serce. Potem wybuchnąłem 
gorzkim płaczem. Naszego świata już nie było. Szczyty wszystkich gór były ścięte jakby 
gigantycznym pilnikiem. Nigdzie nie było widać śniegu ani lodu. Zniknęła też wszelka zieleń. 
W mdłym brunatnym świetle połyskiwały mokre nagie ściany. Nie widać było słońca, a w 
dolinie, gdzie znajdowała się wypoczynkowa miejscowość Grindenwald, kołysały się wody 
jeziora. Stało się to w roku 2016 wg chrześcijańskiej rachuby czasu. Nie wiemy, czy jako 
jedyni   przeżyliśmy   Wielkie   Zniszczenie.   Nie   wiemy   też,   co   się   wydarzyło.   Niech   Bóg 
Wszechmogący ma nas w swojej opiece!" `ty * * * `ty Ośmiu chłopców i dziesięć dziewcząt z 
nabożnym szacunkiem wysłuchało Pieśni o Zagładzie, którą odśpiewał swym donośnym i 
mocnym głosem opat Ulrich Iii. Po krótkiej chwili, przeznaczonej na refleksję, przemówił do 
nowicjuszy w te słowa: - A teraz wejdźcie do Sali Pamięci. Przyjrzyjcie się z nabożnością 
relikwiom Praojców. Zostaliście wybrani, aby z waszymi braćmi i siostrami czcić i rozumieć 
te   relikwie.   W   nastroju   oczekiwania   młodzi   nowicjusze   weszli   do   długiego   drewnianego 
budynku, który dotychczas widywali tylko z zewnątrz. Zakonnice zapaliły woskowe świece i 
relikwie  Praojców  rozbłysły  w migotliwym  blasku. Były  tam  buty świętego  Ericha  Skai, 
Ulricha Dopatki i Johannesa Fiebaga. Butów ich żon nie było. Buty zrobione były z dziwnego 

2

background image

materiału, który wprawdzie w dotyku przypominał skórę, ale nią nie był. Nawet członkowie 
Rady   Wiadomości   nie   potrafili   wyjaśnić,   co   to   takiego.   Jeden   z   zakonników   cierpliwie 
tłumaczył, że być może w pradawnych czasach istniały na Ziemi zwierzęta, które miały takie 
właśnie   futra,   ale   zginęły   w   czasie   Wielkiego   Zniszczenia.   Siedemnastoletni   Christian, 
najstarszy z nowicjuszy, niepewnie uniósł rękę: - Czcigodny bracie, co oznaczają te znaki na 
butach   świętego   Johannesa?   -   zapytał   nieśmiało.   Zakonnik   odpowiedział   z   dobrotliwym 
uśmiechem: - Wszystko, co zdołaliśmy odcyfrować, to trzy pierwsze początkowe litery REE i 
stojącą   na   końcu   literę   K.   Nie   zdołaliśmy   ustalić   znaczenia   tych   znaków.   Raz   jeszcze 
Christian   uniósł   dłoń   w   górę.   -   Czcigodny   bracie,   czyżby   w   pradawnych   czasach   żyły 
zwierzęta, na których futrach rosły takie znaki? - Inteligentny z ciebie młodzian - odparł lekko 
zniecierpliwiony zakonnik. - Za sprawą Boga Wszechmogącego możliwe jest wszystko. W 
jednej   z  nisz  pogrążonego  w   półmroku   pomieszczenia   znajdowały  się  mieszki  Praojców, 
kryjące   potrzebne   do   przeżycia   przedmioty.   Zakonnik   cierpliwie   objaśniał,   że   w   świętej 
Księdze   Patriarchów   mieszki   te   noszą   nazwę   "plecak".   Jak   dotąd   nie   udało   się   ustalić 
znaczenia tego słowa. Jedna z hipotez mówi, że być może chodzi tu o niedokładnie zapisane 
słowo "placek", ponieważ po opróżnieniu mieszki Praojców stają się płaskie jak placek. I 
znów nowicjusze stanęli przed zagadką, ponieważ mieszki wykonane były z wielobarwnego 
płótna, które nie było płótnem. Podobnie jak buty świętego Johannesa, mieszki były miękkie i 
elastyczne, a jednak przez 236 lat, jakie upłynęły od Wielkiego Zniszczenia, nie doznały 
żadnego uszczerbku. Nowicjusze radośnie wychwalali wszechmocnego Boga - albowiem żyli 
w cudownym  świecie,  w  którym  wiele  jeszcze  było  do rozszyfrowania.  Dotyczyło  to na 
przykład błyszczącej liny, którą znaleziono w mieszku świętego Ulricha Dopatki. Nikt nie 
znał   tajemniczego   elastycznego,   a   przecież   niezwykle   mocnego   materiału,   z   jakiego   ją 
wykonano. W świętej Księdze Patriarchów napisano, że materiał ten nazywa się "nylon", co 
było przypuszczalnie jakimś pojęciem z pradawnych czasów, którego nie rozumieli nawet 
nader uczeni bracia z Rady Wiadomości. Niezwykłe uczucie owładnęło nowicjuszy, kiedy 
brat zakonny pokazał im skrawek "papieru pakowego". Był on tak samo błyszczący i brązowy 
jak ten, na którym święty Erich Skaja nagryzmolił swoją Pieśń o Zagładzie. Jakże musieli 
cierpieć   owi  podziwu   godni   święci   Praojcowie!   Jakimiż   to   cudownymi   wiadomościami   i 
materiałami musiano dysponować w pradawnych czasach! Pierwsze spotkanie z relikwiami 
trwało   godzinę.   Nowicjusze   ujrzeli   nieznane   narzędzia,   tajemnicze   pałeczki   do   pisania   i 
przedmioty, które w świętej Księdze Patriarchów nazywano "zegarkami", m.in. częściowo 
przezroczysty   "zegarek"   z   jedną   wskazówką,   która   zawsze   wskazywała   miejsce   zachodu 
Słońca. Zademonstrował to brat zakonny: obojętnie, w którą stronę się odwrócił, trzymając 
ten "zegarek"  w  ręku, wskazówka  natychmiast  zwracała  się w  kierunku  zachodu Słońca. 
Uroczystość inicjacji zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Nowicjusze nie mogli się już 
doczekać   chwili,   kiedy   wolno   im   będzie   po   raz   pierwszy   spojrzeć   na   Kamień   Świętego 
Berlitza.   Przy   wtórze   coraz   głośniejszego   śpiewu   zakonników   i   zakonnic   wkroczyli   do 
Najświętszego.   We   wszystkich   niszach   i   na   wszystkich   występach   ścian   płonęły   lampki 
oliwne, powietrze było przesycone ciężkim aromatem żywicy jodłowej. W powale widniał 
okrągły   otwór.   Słup   słonecznego   blasku   rozświetlał   ołtarz.   A   na   nim,   na   niewielkiej 
podstawce, spoczywał Kamień Świętego Berlitza - największy skarb opactwa. Opat Ulrich Iii 
wzniósł modły dziękczynne. Wszyscy obecni słuchali ich z przejęciem, pochyliwszy głowy. 
Uroczysta część obrzędu inicjacji zakończyła się słowami: "Święty Berlitzu, dziękujemy Ci 
za ten dar niebios!" Nowicjusze stłoczyli się teraz wokół opata. Ten ostrożnie uniósł Kamień 
Świętego Berlitza z podstawki i z wyrazem najwyższego szczęścia na twarzy pokazał go 
nowicjuszom. Kamień był mniej więcej wielkości dłoni opata. Był czarny i miał mnóstwo 
małych   guziczków,   na  których   -  przybliżywszy  twarz   -  dostrzec   można  było   pojedyncze 
litery. W górnej części Kamienia była wąska szpara o matowoszarym tle. Tuż obok rzucał się 
w oczy wyraźny napis BERLITZ, a pod nim - nieco mniejszymi  literami - Interpreter 2. 

3

background image

Naciskając jednym palcem odpowiednie guziczki, opat Ulrich Iii wystukał słowo "miłość". W 
tym samym momencie na szarym tle pojawiły się litery m-i-ł-o-ś-ć. Było to tak niesamowite, 
że nowicjusze niemal bali się oddychać. Następnie opat nacisnął inny guzik i oto dokładnie 
pod literami m-i-ł-o-ś-ć, niby pisane niewidzialną ręką, pojawiły się litery l-o-v-e. - Halleluja! 
- zakrzyknął opat, wznosząc oczy ku słonecznemu blaskowi padającemu z otworu w powale. - 
Halleluja! - zawtórowali chórem nowicjusze, zakonnicy i zakonnice. - Moc kamienia trwa 
nadal! Niech będzie pochwalony święty Berlitz i jego nieustająca moc! I znów opat Ulrich Iii 
zaczął naciskać guziczki. Tym razem pojawiło się słowo ś-w-i-ę-t-y, a zaraz potem h-o-l-y. - 
Halleluja! - zakrzyknął opat ku niebu. - Halleluja! - odpowiedział echem zebrany tłum. Coraz 
szybciej opat wystukiwał na Kamieniu Świętego Berlitza nowe słowa, i za każdym razem 
pojawiały się pod nimi słowa złożone z innych liter. Był to prawdziwy cud - niepojęty dla 
ludzkiego rozumu. Nowicjusze spoglądali na siebie okrągłymi ze zdumienia oczami. Zdawali 
sobie   sprawę,   że   są   świadkami   niesłychanego   cudu.   Zaiste   podniosły   to   był   moment. 
Wreszcie   opat   oderwał   się   od   Kamienia   Świętego   Berlitza   i   troskliwie   umieścił   go   z 
powrotem   na   podstawce.   Z   poważnym   i   uduchowionym   wyrazem   twarzy   zwrócił   się   do 
nowicjuszy w te słowa: - Kamień Świętego Berlitza to kamień tłumaczący słowa. Dzięki 
niemu można zamienić  mowę świętych  Praojców na inne języki  używane  w pradawnych 
czasach. Kamień jest święty, ponieważ zawiera w sobie wieczną moc Słońca. Trzy godziny 
słonecznego światła wystarczą, aby kamień mówił przez dwanaście godzin. Nigdy jeszcze nie 
zawiódł Rady Wiadomości.  Pomógł nam zrozumieć świętą  Księgę Patriarchów i pomaga 
odcyfrować   inne   pisma   z   czasów   sprzed   Wielkiego   Zniszczenia,   których   strzępy   wciąż 
znajdujemy. Tym razem to Walentyn, drugi pod względem starszeństwa nowicjusz, zgłosił się 
z   nieśmiałym   pytaniem:   -   Czcigodny   ojcze   Ulrichu,   a   skąd   pochodzi   Kamień   Świętego 
Berlitza? - Bystry z ciebie chłopak - pochwalił go opat Ulrich Iii. - Otóż trzeba ci wiedzieć, że 
Kamień   Świętego  Berlitza   został   znaleziony  przez  świętego   Praojca   Ulricha  Dopatkę.   W 
Księdze Patriarchów napisano, w jaki sposób to się stało. Było to w dwa lata, jedenaście 
miesięcy   i   dziewięć   dni   po   Wielkim   Zniszczeniu.   Święty   Ulrich   Dopatka   wspiął   się   na 
szczątki   góry,   którą   nazywano   Jungfrau.   Kilkaset   metrów   poniżej   szczytu,   który   w   Noc 
Zniszczenia przestał istnieć, były ruiny. W Księdze Patriarchów w rozdziale 16, werset 38, 
znajduje się nawet stwierdzenie, że były to ruiny stacji naukowej, która niegdyś istniała pod 
szczytem. Opat kilkakrotnie sapnął głośno, a potem kontynuował: - Wiedz, drogi chłopcze, że 
święty Ulrich Dopatka wspiął się na ową górę, którą nazywano Jungfrau, w nadziei, iż w 
owych  ruinach  uda mu się znaleźć  coś przydatnego.  Być  może  jednak  to duch świętego 
Berlitza przywiódł go w tamto miejsce właśnie po to, aby znalazł Kamień Świętego Berlitza. 
Kręte   i   niezbadane   są   ścieżki   Opatrzności!   Jutro   rozpoczniecie   czytanie   świętej   Księgi 
Patriarchów. Przez najbliższe lata wiele się nauczycie. Bądźcie ochoczy i pokorni. Głoście 
chwałę   Boga   Wszechmocnego   i   świętych   Praojców!   Każdy   rozdział   Księgi   Patriarchów 
rozpoczynał się od słów: "Ojciec opowiadał mi..." Pierwotny tekst Księgi został spisany przez 
synów Praojców - a więc przez Patriarchów - i liczył łącznie 612 stronic. Z oryginalnych 
tekstów zachowała się zaledwie jedna czwarta. Pismo w nich było ledwie czytelne, tak bardzo 
wszystko pożółkło i się zabrudziło. Dzięki Bogu siostry i bracia zakonni zawczasu przystąpili 
do sporządzania kopii. Wyjątek stanowiło pierwszych osiem stron, które spisał jeszcze święty 
Erich   Skaja   na   owym   "papierze   pakowym",   który   Praojcowie   musieli   mieć   ze   sobą   w 
mieszkach zawierających rzeczy niezbędne do przeżycia. Stronice były zapisane obustronnie 
rzadką   czarną   farbą,   której   składu   nikt   nie   potrafił   odgadnąć.   Nosiły   daty   według 
chrześcijańskiej rachuby czasu. Następnie przez wiele lat niczego nie spisywano, aż pojawiły 
się   pierwsze   dokumenty   sporządzone   na   zwierzęcej   skórze.   Autorami   byli   Patriarchowie, 
czyli synowie i wnukowie Praojców. Wprowadzili oni nową rachubę czasu i liczyli lata od 
chwili Wielkiego Zniszczenia. Starannie i równiutko pisane czerwone litery błyszczały na 
ciemnożółtych skórach, przy czym niejednokrotnie było tak, że kilka skór połączono ze sobą 

4

background image

sznurkami z włókien roślinnych. Dopiero w roku 116 po Wielkim Zniszczeniu potomkowie 
Patriarchów   zaczęli   używać   papieru   wapiennego.   W   celu   jego   uzyskania   pokrywano 
splecione   z   włókien   płachty   cienką   warstwą   wapienia.   Aby  całość   nabrała   elastyczności, 
mieszano wapienną warstewkę z olejami roślinnymi. Studia sprawiały nowicjuszom wiele 
radości. Nauczycielami byli starsi zakonnicy klasztoru, a na specjalne, szczególnie głębokie 
pytania odpowiadali czcigodni członkowie Rady Wiadomości. Jedna z nowicjuszek już w 
czwartym tygodniu spytała: - Czcigodny ojcze, dlaczego ja nazywam się Birgit, mój sąsiad z 
ławki Christian, dlaczego jest Walentyn, Markus, Wilhelm i Gertruda? Skąd wzięły się te 
wszystkie imiona? - Są to imiona, jakie Praojcowie nadali swoim synom i córkom. Było 
trzech Praojców: święty Erich Skaja, święty Ulrich Dopatka i święty Johannes Fiebag. Mieli 
razem cztery żony - dziś znamy tylko ich imiona: Sylwia, Gertruda, Elisabeth i Jacqueline. 
Praojcowie płodzili z nimi dzieci: w pierwszych latach po Wielkim Zniszczeniu każda kobieta 
co roku rodziła jedno dziecko. Wszyscy ci potomkowie otrzymali imiona znane Praojcom z 
dawnych czasów. Zadowolona? Teraz z pytaniem zgłosił się Walentyn: - Czytaliśmy wczoraj 
Rozdział 19 i nie mogliśmy dojść do porozumienia, o co chodzi z tymi Wielkimi Ptakami. 
Czy   mógłbyś   nam   to   wyjaśnić,   czcigodny   ojcze?   Czcigodny   członek   Rady   Wiadomości 
zawahał się przez moment, potem uśmiechnął i z namysłem  podszedł do bocznej ściany, 
gdzie na grubych drewnianych kołkach wisiały kopie Księgi Patriarcbów. Odczepił kartę z 
Rozdziałem 19, rozłożył ją przed Walentynem i kazał mu przeczytać tekst. - Rozdział 19, 
werset 1 : "Ojciec opowiadał mi, że pewnego dnia w południe, gdy nad doliną przelatywał 
wielki ptak, jego ojciec Erich wygłosił taką oto przypowieść: werset 2 : "Za moich czasów 
istniały ptaki dwieście razy większe od tego ptaka. werset 3 : W brzuchach tych ptaków 
siedzieli ludzie, którzy posilali się i pili. werset 4 : Przez małe okienka spoglądali na ziemię 
pod sobą. werset 5 : Ptaki te latały na sztywnych skrzydłach przez Wielką Wodę szybciej niż 
najpotężniejszy wicher. werset 6 : Po drugiej stronie Wielkiej Wody były domy tak wysokie, 
że niektóre z nich dotykały chmur. Dlatego nazywano je Drapaczami Chmur. werset 7 : W 
owych miastach z Drapaczami Chmur mieszkały miliony ludzi. werset 8 : Nie wiemy, co się z 
nimi stało. Niech Bóg ma w opiece ich dusze."" - No i co sądzisz o tym tekście, Walentynie? 
Chłopiec wzruszył ramionami. - Tak naprawdę, to nie wiem - odparł. - Nie potrafię sobie 
wyobrazić Wielkich Ptaków, w których ludzie mogą siedzieć, a nawet jeść. - Czy to znaczy, 
że wątpisz w prawdziwość słów Księgi Patriarchów? Walentyn milczał. Zgłosiła się za to 
rezolutna   Birgit.   -   Tekst   jest   autorstwa   Patriarchy   z   trzeciego   pokolenia   po   Wielkim 
Zniszczeniu.   Podkreśla   on   przecież,   że   ojciec   opowiadał   mu,   iż   jego   ojciec   wygłosił   tę 
przypowieść.   A   określenie   przypowieść   wskazuje   na   to,   że   może   to   być   tylko   jakaś 
przenośnia. Nowicjusz Christian, który siedział obok Birgit i właściwie rzadko tylko się z nią 
nie zgadzał, bo był  w niej zakochany, wtrącił się teraz  z niezwykłą  gwałtownością:  - Ja 
traktuję święte przekazy dosłownie nawet wówczas, gdy nie potrafię sobie wyobrazić tak 
olbrzymich ptaków, aby mogli w nich biesiadować ludzie. Święty Erich Skaja nie okłamał 
przecież   swego   syna,   był   żywym   świadkiem   dawnych   czasów.   Gorącą   dyskusję,   jaka 
wywiązała  się po tych  słowach, przerwał czcigodny członek Rady mówiąc:  - Dość tego, 
nowicjusze!  Rada Wiadomości wielokrotnie  już  wypowiadała  się  na temat  Rozdziału  19. 
Zapytaliśmy również Kamień Świętego Berlitza. Kamień nie zna innych określeń Wielkich 
Ptaków, więc nie mogły istnieć. Natomiast jako odpowiednik Drapacza Chmur pojawiło się 
słowo skyscraper. Tak więc istniały pewnie jakieś bardzo wysokie domy czy nawet wieże. 
Dlatego dziś obowiązuje dogmat, że słowa o Wielkich Ptakach, w których ludzie mogli się 
posilać, wiążą się z wizją świętego Ericha Skai na temat przyszłości. Wiecie przecież, że 
ludzie nie potrafią latać, lecz czują pragnienie dorównania ptakom. A zatem święty Erich 
Skaja dał wyraz swym pragnieniom i nadziejom dotyczącym odległej przyszłości, w której 
ludzie, niby wielkie ptaki, będą fruwać nad wodami, bez wysiłku i bez potu. Przypuszczalnie 
młody patriarcha popełnił błąd, spisując tekst. Wersety od 2 do 7 powinny być napisane w 

5

background image

czasie przyszłym, a nie przeszłym. A zatem, nie "|istniały ptaki dwieście razy większe od tego 
ptaka"   lecz   "|istnieć   będą   ptaki   dwieście   razy   większe   od   tego   ptaka".   Rozumiecie, 
nowicjusze? Wszyscy milczeli. Markus i Christian spojrzeli na siebie znacząco. Nie zgadzali 
się   z   tym   dogmatem.   W   wyobraźni   Christian   widział   już   wielkie   ptaki   z   mocnych 
drewnianych bali, na których siedzieli ludzie, machając do tych, którzy zostali w dole. `ty * * 
* `ty Z miesiąca na miesiąc studia nad tekstami stawały się coraz trudniejsze. Wynikało to nie 
tylko stąd, że wiele z oryginalnych źródeł było nieczytelnych, wobec czego nie mogły też 
istnieć  ich   znakomite   kopie.   Już  nawet   w   pierwopisach   brakowało   wielu   fragmentów,   w 
stronicach były dziury, tak że kontekst stawał się niejasny. Szczególne zamieszanie budziły 
niekompletne pisma pierwszego pokolenia, jak na przykład Rozdział 3, w którym była mowa 
o przyczynach Wielkiego Zniszczenia: "werset 1 : Ojciec opowiadał mi, że jego przyjaciel 
Johannes,   geolog,   domniemywał   uderzenie   w   Ziemię   wielkiego   meteorytu.   werset   2   : 
Zagrożenie   trafieniem   meteorytu   czy   wręcz   komety,   statystycznie   rzecz   biorąc,   istniało 
podobno   raz   na   dziesięć   tysięcy   lat.   werset   3   :   Impet   uderzenia   [fragm.   nieczyt.] 
dwudziestokrotnie moc bomby z Hiroszimy. werset 4 : [brak początku w oryginale] asteroidy 
Geographos,   Adonis,   Hermes,   Apollo   oraz   Ikar   przecinają   orbitę   okołosłoneczną   Ziemi. 
werset   5   :   [brak   początku  w   oryginale]   przesunięcie   biegunów,   co   spowodowało   zmianę 
nachylenia  osi Ziemi.  werset 6 : Biegun północny znajduje  się teraz  w  punkcie zachodu 
Słońca   [fragm.   nieczytelny].   werset   7   :   Dawne   góry   podwodne   powinny   być   teraz   nad 
powierzchnią   [reszty   brak]".   Już   werset   1   nastręczał   trudności.   Słowo   "geolog"   zawsze 
występowało   w   połączeniu   ze   świętym   Johannesem   Fiebagiem:   Nigdzie   jednak   nie   było 
wyjaśnienia, co też to słowo znaczy. Kamień Świętego Berlitza podawał geology - ale co 
znaczyło to słowo? Następnie zupełnie niezrozumiałe słowo "meteoryt". Kamień Świętego 
Berlitza nie podawał żadnego innego znaczenia, podobnie w przypadku sześcioliterowego 
słowa "kometa", z wersetu 2, dla którego znał tylko określenie comet. Zupełnie bezradni byli 
czcigodni   członkowie   Rady   Wiadomości   wobec   określenia   "bomba   z   Hiroszimy". 
Rozkładano je na wszelkie możliwe sposoby, a jednak nie udało się w nim odkryć wyraźnego 
sensu.   W   języku   oryginału   określenie   to   stanowiło   jeden   wyraz   i   było   zapisane   jako 
"Hiroshimabombe". "Hir" można było zinterpretować jako "teraz" albo "tutaj", jeśliby zaś w 
słowie   "Hiro"   "i"   odczytać   jako   "e"   to   powstawała   forma   "hero",   która   wedle   Kamienia 
Świętego Berlitza znaczyła tyle, co "bohater". Jako odpowiednik członu "bombe" Kamień 
Świętego   Berlitza   podawał   bomb,   a   to   znaczyło   "coś   zrzuconego"   i   "wybuchającego". 
Środkowa   część   oryginalnego   słowa   "Hiroshimabombe"   była   już   zupełnie   nie   do 
rozszyfrowania, jakkolwiek niektórzy członkowie Rady twierdzili, że być może chodzi tu o 
pewien odległy kraj z dawnych czasów, którego nazwa w pisowni "China" ("shima") pojawia 
się   w   innym   miejscu   tekstu.   Cóż   zatem   mogło   znaczyć   słowo   "Hiroshimabombe"? 
Najprawdopodobniej było to "coś zrzuconego przez bohatera z Chin" albo też "wybuchający 
tutaj (lub teraz) bohater z Chin". Interpretację tę negowali inni członkowie Rady, ponieważ 
wiadomo było, że Wielkie Zniszczenie przeżyło  tylko trzech Praojców i cztery Pramatki. 
Skąd zatem miałby się wziąć "bohater z Chin"? Podobnie chaotyczne były próby interpretacji 
Rozdziału 4, w którym  pierwszy syn świętego Ulricha Dopatki przekazywał: "werset 1 : 
Ojciec opowiadał mi, że w owych dniach bardzo głodowali, aż wreszcie dostrzegli, iż wody 
są pełne ryb. werset 2 : Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi się jakiś 
samolot. werset 3 : Ale żaden samolot nie przybył, zjawiło się za to UFO. werset 4 : Wszyscy, 
zarówno kobiety jak i mężczyźni,  mieli  możliwość długo i spokojnie  mu się przyglądać. 
werset 5 : Podobno UFO kilkakrotnie łagodnie muskało skały w dole, na brzegu. werset 6 : W 
kilka miesięcy później cały brzeg wokół wody zazielenił  się. werset 7 : Pośród kwiatów 
znaleźli wiele znanych sobie roślin uprawnych, między innymi ziemniaki, kukurydzę, żyto i 
w ogóle wszystko, czego potrzeba człowiekowi jako pożywienia. werset 8 : Wszyscy byli 
bardzo szczęśliwi i wdzięczni, lecz istoty pozaziemskie nie pokazywały się przez całe lata, aż 

6

background image

do chwili, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję." Czcigodni członkowie Rady Wiadomości 
nadali temu rozdziałowi świętej Księgi Patriarchów nazwę Pieśń Nadziei. Werset 1 był jasny, 
lecz już werset 2 zawierał niezrozumiałe słowo "samolot" (w języku oryginału: "Flugzeug"). 
Kamień   Świętego   Berlitza   podawał   jako   odpowiednik   airplane,   a   z   porównania   trzech 
fragmentów tekstu wiadomo było, że air oznacza powietrze. Co jednak mogło znaczyć plane? 
Kamień Świętego Berlitza tłumaczył  plane jako "płaski".  Czyżby  zatem słowo  "samolot" 
znaczyło   "płaskie   powietrze"   lub   "powietrzną   płaskość"?   Z   kolei   słowo   "zeug"   Kamień 
Świętego Berlitza tłumaczył jako steff. Czysta rozpacz. Żadna z kombinacji nie wykazywała 
jakiegokolwiek   sensu:   "Flugstuff",   "Luftstuff',   "Luftflach",   "Flachzeug",   "Luftzeug".   Nic 
zatem dziwnego, że jeden z najstarszych członków Rady Wiadomości stwierdził, że słowo to 
niewątpliwie   musi   zawierać   drobny  błąd   w   pisowni.   Otóż   syn   świętego   Ulricha   Dopatki 
napisał   po   prostu   o   jedno   "e"   za   dużo.   Słowo   to   powinno   brzmieć   nie   "Flugzeug"   lecz 
"Flugzug", co może oznaczać tylko i wyłącznie "podmuch powietrza", ponieważ werset z 
mówi w końcu jasno i wyraźnie: "Przez pierwsze miesiące mieli jeszcze nadzieję, że pojawi 
się   jakiś   |podmuch   powietrza".   Jak   dowodził   zasłużony   członek   Rady,   po   Wielkim 
Zniszczeniu   powietrze   było   nieruchome,   panowało   gorąco   i   duchota.   Dlatego   Praojcowie 
mieli nadzieję, że pojawi się jakiś podmuch. Ta przekonująca argumentacja wywarła duże 
wrażenie   na   wielu   członkach   Rady.   Mimo   wszystko   jednak   trudności   w   interpretacji 
Rozdziału 4 okazały się nie do przezwyciężenia. Co mieli na myśli Patriarchowie pisząc o 
UFO Musiało to być coś, co wszyscy świadkowie mogli długo i w spokoju oglądać. UFO to 
miało coś wspólnego z roślinami uprawnymi, które w kilka miesięcy później zakiełkowały na 
brzegach. Trzeba było doszukać się jakiegoś związku UFO z Wszechmogącym Bogiem, bo 
przecież w czasie Wielkiego Zniszczenia wszystkie rośliny uprawne uległy zagładzie; a teraz 
dzięki UFO znów się pojawiły. Jak to możliwe? Z pewnością chodziło tutaj o bezgranicznie 
dobrego Boga, który nie chciał dopuścić, aby udręczeni Praojcowie i Pramatki umarli z głodu. 
Dlatego wszyscy - jak podano w wersecie 8 - byli bardzo szczęśliwi i wdzięczni. W tym 
samym jednak wersecie 8 pojawiało się określenie "istoty pozaziemskie", które to istoty miały 
w późniejszym czasie odwiedzić Ericha Skaję. Członkowie Rady Wiadomości znali słowo 
"ziemski". Oznaczało ono coś przynależnego do Ziemi. Tak więc "pozaziemski" niewątpliwie 
musiało oznaczać coś, co absolutnie nie było z Ziemią związane i w dodatku przybywało 
"spoza" niej. A to mogło oznaczać tylko i wyłącznie samego Boga Wszechmogącego lub 
jakiegoś   jego   wysłannika.   Co   do   tego   Rada   nie   miała   najmniejszych   wątpliwości. 
Wszechmocny Bóg musiał wybrać świętego Ericha Skaję jako tego, do którego przybył jeden 
lub kilku boskich posłańców. Zdanie wersetu 8 nie pozostawia żadnych innych możliwości 
interpretacji:   "[...]   lecz   istoty   pozaziemskie   nie   pokazywały   się   przez   całe   lata,   aż   do 
momentu, kiedy przybyły odwiedzić Ericha Skaję". Oczywiście, z góry było wiadomo, że 
niezwykle   wrażliwi   i   inteligentni   bracia   zakonni   będą   szukać   wyjaśnienia   sensu   tego 
zdarzenia. Odpowiedź przyszła niby objawienie. Wszechmocny Bóg dopuścił do tego, by cały 
świat uległ zagładzie. A więc Wielkie Zniszczenie musiało być karą, jaką Pan spuścił na 
rodzaj   ludzki   -   oczyszczeniem   Ziemi.   Ponieważ   jednak   wszechmocny   Bóg   w   swej 
nieskończonej dobroci  nie chciał  ostatecznego  zniszczenia  całego rodu ludzkiego, wybrał 
kilkoro czystych ludzi; od których miał się zacząć nowy ród. Pogląd ten tym bardziej zyskał 
na   znaczeniu,   gdy   przenikliwym   myślicielom   udało   się   właściwie   zinterpretować   imię   i 
nazwisko Erich Skaja. Kamień Świętego Berlitza podał jako odpowiednik układu liter "sky" 
pojęcie   "niebo".   Tym   samym   odszyfrowano   nazwisko   Skaja   jako   "ten,   który   pochodzi   z 
nieba". Natomiast imię "Erich" dawało się rozłożyć na składowe "er" oraz "ich". "Er" to w 
języku oryginału zaimek osobowy "on", natomiast "ich", czyli "ja", z pewnością oznaczało 
pierwiastek boski. Tak więc imię "Er-Ich" oznacza ni mniej, ni więcej tylko to, że "on" jest 
równy   "ja"   czy   też   inaczej:   "Ja   jestem   w   Nim".   Logika   nakazywała   przyjąć;   że   imię   i 
nazwisko tego Praojca zawiera w sobie przesłanie następującej treści: "Ja jestem w Nim i 

7

background image

przybywam z Nieba (sky)." Brat Johannes, potomek świętego Johannesa Fiebaga, który był 
autorem tej przenikliwej interpretacji, został za to odznaczony Orderem Myślicieli. `ty * * * 
`ty Po upływie czterech i pół roku z początkowej grupki osiemnastu nowicjuszy zaledwie 
trzech   pozostało   wiernych   studiom.   Pozostali   pracowali   w   opactwie   albo   na   polach,   a 
wszystkie  bez wyjątku nowicjuszki wydały na świat pierwsze dzieci. Markus i Walentyn 
pogodzili   się  z   większością   twierdzeń   obowiązującego   dogmatu   i   wygłaszali   w   opactwie 
błyskotliwe odczyty. Christian pozostał raczej dociekliwym sceptykiem. Wielokrotnie starał 
się  o  uzyskanie   dostępu  do  tekstu   Objawienie   świętego  Ericha  Skai.   Objawienie   to  było 
jednak tajemnicą, którą poznać mógł jedynie kolejny opat. Przenikliwy umysł Christiana nie 
chciał się zadowolić tajemnicami wiary, toteż Christian postanowił zostać opatem. Droga na 
szczyt   była   mozolna   i   nierzadko   wybrukowana   intrygami   -   wymagała   zręcznego 
balansowania między Radą Wiadomości a władzami spoza opactwa. Ponadto Christian musiał 
się wystrzegać mówienia całej prawdy, nigdy nie mógł zdradzić swoich najtajniejszych myśli. 
Bo jakże mógłby ogłosić wszem i wobec, że tylko dlatego chce sięgnąć po najwyższy urząd w 
opactwie, aby uzyskać dostęp do Objawienia świętego Ericha Skai? Z upływem lat Christian 
stawał się coraz bardziej osamotniony. Studiował w odosobnieniu, był coraz cichszy, coraz 
bardziej odsuwał się od innych. Otoczenie sądziło, że to z powodu wewnętrznego ognia, który 
w nim płonął. Mieli rację, jakkolwiek nie wiedzieli, że ogień ten rozpaliły wątpliwości co do 
interpretacji   starych   tekstów.   Christian   chciał   |wiedzieć   -   nie   wierzyć.   Studia   tekstów 
opatrzone   niezliczonymi   komentarzami   kolejnych   członków   Rady   Wiadomości   tworzyły 
nieprzenikniony chaos. Każdy członek Rady uważał swoje koncepcje za ostateczne i starał się 
nadać   swemu   osobistemu   ujęciu   tekstu   jak   największe   znaczenie.   W   kolejnych   odpisach 
Księgi Patriarchów opuszczano coraz większe partie tekstu, ponieważ - jak to sformułowała 
Rada Wiadomości - "nie zawierają większego sensu i przyczyniają się tylko do zaciemnienia 
przekazu". W Rozdziale 45 Księgi Patriarchów zapisano, że już w kilka dni po Wielkim 
Zniszczeniu   woda   wyniosła   na   brzeg   drewno,   pojawiły   się   pierwsze   ptaki   a   po   paru 
tygodniach  tu i ówdzie w skalnych  niszach i szczelinach zazieleniła  się roślinność. Rada 
Wiadomości   uczyniła   z   tego   wszystkiego   cud,   świadomą   ingerencję   Boga.   Christian   nie 
zgadzał się z tym. Uważał, że wiele ptaków mogło uniknąć Wielkiego Zniszczenia, chowając 
się w szczelinach skalnych, pyłki roślinne zaś unosiły się w powietrzu i po pewnym czasie 
opadły z powrotem na ziemię. Podobnie miała się zapewne rzecz z mniejszymi zwierzętami, 
które   stopniowo   zaczęły   się   pojawiać.   Bóg   jeden   wie,   gdzie   się   pochowały   w   czasie 
Wielkiego Zniszczenia. Nie kończące się debaty były nużące. O ile, na przykład, w tekście 
oryginalnym (Rozdział 32, werset 6 ) znajdowały się słowa: "Bogu dzięki zapalniczka Uliego 
jeszcze działała i mogliśmy upiec ryby", to w nowej wersji brzmiały one: "Bóg podarował 
świętemu Ulrichowi Dopatce ogień, aby Prarodzice mogli zagrzać swoje pożywienie." Było 
to zwykłe zafałszowanie tekstu! Mimo gwałtownych protestów Christiana i słabego poparcia 
ze strony Walentyna i Markusa, Christian pozostał w mniejszości. Rada zatwierdziła nowe 
brzmienie. Wręcz absurdalna okazała się debata nad Rozdziałem 44, który nazwano Epoka 
Aniołów.   W   oryginale   brzmiał   on   następująco:   "werset   1   :   Ojciec   opowiadał   mi,   że   w 
dawnych czasach ludzie odbywali loty kosmiczne. werset 2 : Wysłano na Księżyc liczne 
ekspedycje, których uczestnicy cało i zdrowo powrócili na Ziemię. werset 3 : Niezbędna do 
tego   technologia   była   ogromnie   kosztowna,   toteż   różne   kraje   oddelegowały   do   centrów 
kosmicznych swoich technicznych ambasadorów. werset 4 : Na rok 2015, rok poprzedzający 
Wielkie Zniszczenie, zaplanowana była druga wyprawa na Marsa. werset 5 : Aby uniknąć 
napięć, wszystkie kraje uczestniczące w wyprawach kosmicznych na bieżąco informowano o 
aktualnym poziomie techniki. werset 6 : Wymiana następowała poprzez ambasadorów." Ze 
Wskazówek   astronomicznych   (Rozdziały   49-50   )   wiedziano,   że   "Księżyc"   to   ta   tarcza 
świecąca nocą na niebie, Mars zaś to jedna z sąsiednich planet. Znane były nazwy wszystkich 
planet,   jak   też   budowa   Układu   Słonecznego.   Mimo   jednoznacznego   przekazu   Rada 

8

background image

Wiadomości   nie   zgodziła   się   przyjąć   pojęcia   "podróż   kosmiczna"   jako   faktu.   Kamień 
Świętego   Berlitza   podawał   jako   jeden   z   odpowiedników   słowa   "ambasador"   określenia 
"poseł", "wysłannik" oraz angel, co przy ponownym tłumaczeniu na język oryginału dawało 
słowo "anioł". Nie mogło być żadnych wątpliwości, że w przypadku określenia "ambasador" 
chodziło   o   "anioła",   zwłaszcza   że   słowo   "anioł"   dawało   się   sensownie   zastosować   aż   w 
dziewięciu różnych miejscach tekstu. Nowa wersja Rozdziału 44, opatrzona nieskończenie 
uczonymi komentarzami, brzmiała teraz następująco: "Ojciec opowiadał mi, że w dawnych 
czasach ludzie obserwowali kosmos. Wypełniało ich marzenie, by kiedyś odbyć podróż na 
Księżyc i powrócić z niej cało i zdrowo. W owym czasie anioły odwiedzały różne kraje. 
Ostrzegały ludzi przed Wielkim Zniszczeniem i przed oddawaniem czci planecie Mars. Aby 
uniknąć napięć, o ostrzeżeniach tych poinformowano wszystkie kraje. Informacje przekazały 
anioły." Według Christiana tekst ten zafałszowywał pierwotny sens przekazu. Mimo wszystko 
Rada   Wiadomości   zatwierdziła   nowe   brzmienie.   Podano,   że   Rada   została   upoważniona   i 
"natchniona przez Ducha", by przelać w niezrozumiałe teksty sensowną i rozsądną formę. 
Christian miał 49 lat, kiedy został wybrany na opata. Dla uczczenia świętego Ericha Skai 
przybrał  imię "Erich  Ii". +  Zaciemnianie  tekstu Gdy  nie  potrafi się@  atakować  myśli,@ 
atakuje   się   jej   autora.   `rp   Paul   Valery   1871-1945   `rp   Sporządzone   przed   tysiącami   lat 
przekazy stanowią prawdziwą kopalnię niesamowitości. Roi się w nich od najróżniejszych 
fantastycznych   opowieści,   które   częściowo   traktuje   się   jak   mity;   częściowo   jak   legendy, 
niekiedy zaś jak "święte księgi". Wiele z tych fantastycznych opowieści rości sobie pretensje 
do bycia prawdą absolutną, albowiem: "...napisane jest". Pierwotne wersje mają być napisane 
lub podyktowane przez Boga we własnej osobie, a jeśli już nie przez samego Boga, to co 
najmniej przez jakiegoś archanioła, niebiańskiego ducha, ziemskiego świętego czy człowieka 
zainspirowanego   w   sensie   gnostyckim.   (Przez   "gnozę"   rozumiemy   dzisiaj   przesiąkniętą 
ezoteryką filozofię, światopogląd lub religię: Samo słowo "gnoza" wywodzi się z greckiego i 
oznacza "poznanie".) Teksty te bezsprzecznie  zawierają wiele rzeczy zmyślonych  i wiele 
fantazji.   Podziwiani   wodzowie   są   w   nich   wynoszeni   do   godności   boskich   i   adorowani, 
marzyciele w kształtach chmur dopatrywali się znaków z nieba, powszednie wydarzenia zaś, 
takie jak śmierć, opisywano w nich jako podróż do świata podziemnego. Nie dość na tym: 
nasi żądni wiedzy przodkowie, natchnieni prawdziwą wiarą i przepełnieni chęcią zrozumienia 
treści przekazów, fałszowali i mącili starożytne teksty. Zdarzenia, które w oryginale raczej nie 
miały ze sobą nic wspólnego, zostały połączone. Dla lepszego zrozumienia dodawano obce 
wtręty,  które nagle - hokus-pokus! - wchodziły do kolejnych  przekazów jako oryginalne. 
Wplatano w nie elementy moralności, etyki, wiary i dziejów rodów, dodawano obce elementy 
zaczerpnięte z innych dziedzin kultury, fabrykując teksty, których pierwotnego pochodzenia i 
sensu nie sposób już odtworzyć. Te zaciemniające zabiegi łatwo można zrozumieć. W końcu 
mamy tu do czynienia z liczącymi tysiące lat odpisami oraz bezustannym mozołem naszych 
przodków,   usiłujących   nauczyć   się   czegoś   z   sensu   tych   opowieści.   Chaos   panujący   w 
starożytnych tekstach stanie się jeszcze bardziej zrozumiały, jeśli uświadomimy sobie, że do 
jego powstania wcale nie potrzeba tysiącleci. Wystarczy znacznie mniej. Oto przykład: Każdy 
wierzący chrześcijanin jest przekonany, że Biblia stanowi i zawiera Słowo Boże. Co zaś się 
tyczy Ewangelii, to wśród wiernych  panuje przeświadczenie, że towarzyszący Jezusowi z 
Nazaretu uczniowie spisywali jego mowy, zasady życia i przepowiednie niejako "na żywo". 
Uważa się, że Ewangeliści uczestniczyli w wędrówkach i cudach swego Mistrza, i wkrótce 
potem spisali je w rodzaj kroniki. "Kronika" ta otrzymała nawet nazwę - "Teksty pierwotne". 
Teksty pierwotne? W rzeczywistości - i wie o tym każdy teolog mający za sobą kilka lat 
studiów - nic z tego się nie zgadza. Owe "teksty pierwotne", na które tak często powołują się 
badacze i które tak często przywołuje się w rabulistyce, wcale nie istnieją. A co mamy w 
ręku? Odpisy, które wszystkie bez wyjątku powstały w okresie od Iv do X w. po Chrystusie. 
W dodatku tych 1500 odpisów to z kolei odpisy z odpisów, i żaden z nich nie zgadza się z 

9

background image

innymi.   Naliczono   ponad   80000   (osiemdziesiąt   tysięcy!)   odstępstw.   Nie   ma   w   tych 
rzekomych   "tekstach   pierwotnych"   ani   jednej   stronicy,   na   której   nie   pojawiałyby   się 
sprzeczności. Z odpisu na odpis zmieniano brzmienie wersetów, dopasowując je odpowiednio 
do potrzeb swojego czasu. Jednocześnie w biblijnych "tekstach pierwotnych" wręcz roi się od 
tysięcy łatwych do wykazania błędów. Najsłynniejszy z takich "pierwotnych tekstów" Kodeks 
Synaicki - powstały podobnie jak Kodeks Watykański w Iv w. po Chr. - został odnaleziony w 
1844 r. w klasztorze na Synaju. Zawiera nie mniej niż 16000 (szesnaście tysięcy!) poprawek 
sporządzonych   przez   co   najmniej   siedmiu   korektorów.   Niektóre   miejsca   zmieniano 
wielokrotnie, zastępując je ostatecznie zupełnie nowym "tekstem pierwotnym". Profesor dr 
Friedrich Delitzsch, specjalista najwyższej rangi, sam znalazł w tym Kodeksie 3000 błędów 
kopistów (1 ). Wszystko to staje się zrozumiałe, jeśli uwzględnić, że żaden ze spisujących 
Ewangelie nie był współczesnym Jezusa, a żaden z naocznych świadków nie spisywał swoich 
relacji na gorąco. Dopiero w roku 70, po zburzeniu Jerozolimy przez rzymskiego cesarza 
Tytusa  (39-81  po  Chr.),  ktoś  zaczął   spisywać   dzieje  Jezusa  i   jego  uczniów.   Ewangelista 
Marek, najstarszy autor Nowego Testamentu, spisał swoją relację najwcześniej 40 lat po tym, 
jak   jego   Mistrz   umarł   na   krzyżu.   Już   Ojcowie   Kościoła   w   pierwszych   stuleciach   po 
Chrystusie zgadzali się przynajmniej co do tego, że "pierwotne teksty" zostały sfałszowane. 
Całkiem otwarcie mówili  o "dodawaniu, profanowaniu, niszczeniu, poprawianiu,  psuciu i 
wymazywaniu".  Ale  to  było  już   dawno   temu  i  czepianie   się słów   niczego nie  zmieni  w 
obiektywnych faktach. Specjalista z Zurychu, dr Robert Kehl, napisał (2 ): "Niejednokrotnie 
zdarzało się, że to samo miejsce przez jednego korektora było |korygowane w takim to a 
takim sensie, a zaraz potem przez drugiego w zupełnie przeciwnym, w zależności od tego, 
jaki dogmat obowiązywał w danej szkole. Tak czy inaczej, już nawet takie pojedyncze  |
korekty, nie mówiąc o tych dokonywanych planowo, prowadziły do powstania całkowitego 
chaosu w tekstach." Te twarde słowa może skontrolować każdy, kto ma w domu Biblię. Poprę 
to   paroma   przykładami.   Proszę   otworzyć   Ewangelię   Mateusza,   Łukasza   i   Marka.   Dwie 
pierwsze twierdzą, że Jezus "narodził się w Betlejem" Marek natomiast wymienia miasto 
Nazaret.   SprzecznośćŃ   na   sprzeczności   Ewangelia   świętego   Mateusza   zaczyna   się 
wyliczeniem rodowodu Jezusa syna Dawida, syna Abrahama. Ewangelista wylicza pokolenia 
aż do Jakuba, który spłodził Józefa. Józef był mężem Marii. Po co nam jednak ten rodowód, 
skoro Jezus w żadnym razie nie mógł być spłodzony przez Józefa (narodzenie z dziewicy)? 
Mateusz   wymienia   42   przodków   Jezusa   -   Łukasz   natomiast   76.   Nie   ma   też   wśród 
Ewangelistów jednomyślności  co do ostatnich słów, jakie wypowiedział Jezus na krzyżu. 
Według Marka (Mk 15, 34 ) oraz Mateusza (Mt 27, 46 ) zawołał on donośnym głosem: "Boże 
mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" Według Łukasza natomiast (Łk 23, 46 ) słowa te 
miały brzmieć: "Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego." U Jana (J 19, 30 ) czytamy: 
¬((¦Wykonało   się!"   I   skłoniwszy   głowę,   oddał   ducha."   Nawet   co   do   najbardziej 
spektakularnego   wydarzenia   związanego   z   Jezusem   -   Wniebowstąpienia   -   istnieją   różne 
wersje. Według Mateusza (Mt 28, 16-17 ) Jezus polecił swoim uczniom, by udali się na górę 
w Galilei: "A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili." Nadal? Mateusz 
nic nie wspomina o Wniebowstąpieniu. Marek (Mk 16, 19 ) poświęca temu fantastycznemu 
wydarzeniu zaledwie jedno zdanie: "Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i 
zasiadł po prawicy Boga." Tak po prostu. Łukasz z kolei (Łk 24, 50-51 ) powiada, że Pan 
Jezus osobiście wyprowadził uczniów "ku Betanii [...] A kiedy ich błogosławił, rozstał się z 
nimi   i   został   uniesiony   do   nieba."   Jan,   ulubiony   uczeń   Jezusa,   nic   nie   wie   o   żadnym 
Wniebowstąpieniu. To tylko kilka przykładów zaczerpniętych z tekstów Biblii dostępnych dla 
każdego, przy czym zdania te w każdej Biblii brzmią inaczej, w zależności od przekładu i 
dogmatyki   danego   Kościoła.   Jakże   byłoby   pięknie,   gdyby   przynajmniej   teologowie   byli 
jednego   zdania!   Ale  nie,   oni  bez   przerwy  kłócą   się   ze   sobą,   w   zależności   od  poglądów 
reprezentowanych przez Kościół każdego z nich. Zwalczają się gwałtownie, raz w gniewie, to 

10

background image

znów w świętym oburzeniu na niezrozumienie dla swoich interpretacji. Dla laika jest wręcz 
niemożliwe przedrzeć się przez gąszcz sprzeczności i przeinaczeń. Jeśli natomiast idzie o 
teologów,   to   często   odnoszę   wrażenie,   jakby   mimo   posiadania   czerwonego   telefonu   do 
najwyższej instancji nigdy nie mogli się połączyć z właściwym numerem. Skoro już teksty ze 
stosunkowo bliskiej epoki - w końcu historię Rzymu znamy dość dobrze - są do tego stopnia 
przekręcane i przeinaczane, to jak dopiero musi się mieć rzecz z przekazami liczącymi wiele 
tysięcy lat! Do tych starożytnych tekstów - obojętnie z jakiego geograficznego czy religijnego 
zakątka   pochodzą   -   serwuje   się   dodatkowo   sałatkę.   Człowiek   tonie   w   tysiącach   stron 
komentarzy, bez wątpienia napisanych i opracowanych przez godnych zaufania i zręcznych w 
piórze naukowców. Tyle tylko, że nie ma między nimi zgody. Zwłaszcza między kolejnymi 
ich pokoleniami. W obliczu chaosu komentarzy na temat starożytnych przekazów ludzkości 
stwierdzam, że tak wychwalana naukowa metoda poszukiwania źródeł, analizy i porównania, 
mimo że uprawiana przez niesłychanie sprawne głowy, nie posunęła nas do przodu ani na 
krok. Rozmyślania i głębokie refleksje filozoficzne niewątpliwie znakomitych uczonych nie 
dały żadnych  wiążących  odpowiedzi, nie mówiąc już o dostarczeniu dowodu na istnienie 
Boga, bogów, aniołów czy niebiańskich zastępów. Literatura egzegetyczna (łac. eksegesis - 
objaśniać) zapełnia kilometry półek w bibliotekach. Wszyscy stracili już orientację. Rezultaty 
w najlepszym razie odpowiadają dogmatom danej szkoły - i zmieniają się wraz z upływem 
czasu.   Wczoraj   tak,   pojutrze   zupełnie   inaczej.   Co   zresztą   nie   ma   większego   znaczenia, 
ponieważ   kolejne   pokolenia   i   tak   nie   wiedzą   i   nie   chcą   wiedzieć,   jakie   było   zdanie   ich 
dziadków. W dialogu "Fajdros" grecki filozof Platon cytuje przekaz przytoczony przez jego 
kolegę po fachu, Sokratesa: "Słyszałem tedy, że koło Naukratis w Egipcie mieszkał jeden z 
dawnych bogów tamtejszych, któremu i ptak jest poświęcony, nazywany Ibisem. A sam bóg 
miał się nazywać Teut. On miał pierwszy wynaleźć liczby i rachunki, geometrię i astronomię, 
dalej   warcaby   i   grę   w   kostki,   a   oprócz   tego   litery."   Bóg   Teut   przekazał   ówczesnemu 
faraonowi   pismo   ze   słowami:   "Królu,   ta   nauka   uczyni   Egipcjan   mądrzejszymi   i 
sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość." Faraon 
widział to inaczej i zaprzeczył słowom Teuta: "Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich 
posieje, bo człowiek [...] zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze 
znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie lekarstwo 
na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie." I miał rację. Liczące tysiące lat pisma tylko 
przypominają nam o czymś, co być może kiedyś w jakiejś formie miało miejsce. Ale co to 
było, nie wiemy. Kto dzisiaj wie, że Pan Bóg - niezależnie od tego, kogo mielibyśmy na myśli 
- na długo przed stworzeniem Ziemi stworzył inne światy? Przeczytać o tym można w "Sagen 
der Juden von der Urzeit (Legendy Żydów o czasach pradawnych) (5): "Na początku Pan 
stworzył tysiąc światów; potem stworzył jeszcze inne światy i wszystkie one były dla niego 
niczym.   Pan  tworzył   światy  i  niszczył  je,   zasadzał  drzewa  i   wyrywał   je,  albowiem  były 
jeszcze skłębione i jedno nastawało na drugie. I nadal tworzył światy i je niszczył, aż stworzył 
nasz świat, a wtedy rzekł Pan: Ten mi się podoba, tamte były mi wstrętne." Podarunek z nieba 
Czy to człowiek był tym, któremu w toku długotrwałego procesu powstawania inteligencji 
przyszło do głowy nabazgrać pierwsze znaki pisma? Ależ oczywiście! Oczywiście? Przekazy 
z "czasów pradawnych" podają, że pismo powstało już dwa tysiące lat przed Stworzeniem. 
Ponieważ nie było jeszcze wówczas - co zrozumiałe - pergaminowych zwojów i zwierząt, z 
których można by zedrzeć skórę, ale też nie było metalu, a z braku drzew także drewnianych 
tabliczek, księga pisma istniała w formie świętego szafiru. anioł o imieniu "Raziel, tenże sam, 
który   siedział   nad   rzeką   wypływającą   z   Edenu",   przekazał   tę   osobliwą   księgę   naszemu 
prarodzicowi Adamowi. Musiał to być bardzo dziwny egzemplarz, ponieważ zawierał nie 
tylko wszystko, co warto było wiedzieć, lecz także przepowiednie przyszłości. Anioł Raziel 
zapewniał Adama, że z owej świętej księgi dowiedzieć się może, "co cię czeka aż do dnia 
twojej   śmierci".   Nie   tylko   Adam   miał   czerpać   z   tej   cudownej   księgi,   lecz   także   jego 

11

background image

potomkowie: "Także spośród twoich dzieci, które przyjdą na świat po tobie, aż do ostatniego 
pokolenia ten, który posłuży się ową księgą [...], będzie wiedział, co miesiąc po miesiącu się 
wydarzy i co zajdzie między dniem a nocą, każda rzecz będzie dla niego wiadoma [...], czy 
przyjdzie   nieszczęście,   czy   spadnie   głód,   czy   zboża   będzie   wiele,   czy   mało,   czy   spadną 
deszcze, czy też nastanie susza." Czymże jest jakikolwiek leksykon czy encyklopedia wobec 
tego   rodzaju   superksięgi?   Autorów   tego   fenomenalnego   dzieła   musiały   szukać   wśród 
niebieskich   zastępów,   kiedy   anioł   Raziel   przekazał   bowiem   księgę   naszemu   praojcu 
Adamowi i nawet odczytał mu jej fragment, zaszły rzeczy zdumiewające: "I w godzinie, gdy 
Adam otrzymał księgę, zapłonął ogień na brzegu rzeki i anioł uniósł się w płomieniu w górę. I 
poznał wtedy Adam, że posłaniec był boskim aniołem i że księgę przysłał mu święty Król. I 
trzymał ją w świętości i czystości." Wspomina się nawet o szczegółach tego zadziwiającego 
dzieła. Dar wyobraźni żyjących gdzieś tam w zamierzchłych czasach pisarczyków jest nie do 
przebicia: "A w księdze owej zakopane były wysokie znaki świętej mądrości, i siedemdziesiąt 
dwa rodzaje nauk były w niej zawarte, które z kolei dzieliły się na siedemdziesiąt sześć 
najwyższych   tajemnic.   W   księdze   ukrytych   było   również   tysiąc   pięćset   kluczy   nie 
powierzonych świętym Górnego Świata." Praojciec Adam pilnie czytał księgę, tylko bowiem 
dzięki temu podarunkowi z nieba w ogóle potrafił nazwać każdą rzecz i każde zwierzę. Kiedy 
jednak Adam zgrzeszył, "księga od niego odleciała". Hokus-pokus. Ale nie na długo. Adam 
płakał gorzko i wszedł aż po szyję w nurt rzeki. Kiedy jego ciało zamieniło się niemal w 
gąbkę, zlitował się Pan. Odkomenderował do Adama archanioła Rafaela, który ponownie 
przyniósł   mu   bogaty   w   treści   szafir.   Ludzkości   jednak   nie   na   wiele   się   to   zdało.   Adam 
przekazał czarodziejską księgę w spadku swemu dziesięcioletniemu synkowi Setowi, który 
widać musiał być wyjątkowo bystrym chłopaczkiem. Adam poinformował syna nie tylko o 
"mocy księgi", lecz także o tym, "na czym polega jej moc i jej cuda. Rozmawiał z nim też o 
tym, jak sam postąpił z księgą i że umieścił ją w skalnej szczelinie". Na koniec Set otrzymał 
także instrukcję obsługi oraz informację, "jak rozmawia się z księgą". Wolno się było Setowi 
zbliżać do księgi wyłącznie z szacunkiem i pokorą. Ponadto nie wolno mu było przedtem jeść 
cebuli, czosnku ani innych  przypraw, musiał się też gruntownie umyć.  Nasz praojciec ze 
szczególnym naciskiem wbijał synowi do głowy, by nie zbliżał się do księgi "lekkomyślnie". 
Set   trzymał   się   ojcowskich   wskazówek,   przez   całe   życie   uczył   się   ze   świętego   szafiru   i 
wreszcie zbudował "złotą skrzynię, włożył do niej księgę i ukrył skrzynię w jednej z jaskiń 
miasta Henoch". Księga pozostawała tam aż do momentu, kiedy Henochowi "objawiło się we 
śnie   miejsce,   w   którym   leżała   księga   Adama".   Henoch,   najmądrzejszy   człowiek   swoich 
czasów, wyruszył w drogę o świtaniu, udał się do wspomnianej jaskini i czekał. "Uczynił 
wszystko   tak,   aby   ludzie   mieszkający   w   tym   miejscu   niczego   nie   zauważyli."   W   jakiś 
parapsychologiczny   czy   inny   |gnostycki   sposób   przekazano   mu   informację,   jak   ma   się 
obchodzić z tajemniczą księgą. I "w godzinie, kiedy jasny stał się dla niego sens księgi, w 
jego umyśle rozbłysło światełko". Musiał to być raczej całkiem pokaźny żyrandol, Henoch 
bowiem "znał się od tej chwili na porach roku, na planetach i gwiazdach, które każdego 
miesiąca oddawały swoje usługi, a także potrafił nazwać każdy obieg i znał anioły, które 
oddawały swe usługi". Wspaniale! Wątek o księdze Adama przewijającej się przez pokolenia 
nie   ogranicza   się   bynajmniej   do   dwóch   kart   w   "Legendach   o   czasach   pradawnych".   W 
różnych   miejscach   pojawia   się   on   niekiedy   fragmentarycznie   w   formie   kontynuacji   i 
uzupełnień. Cytując, nie dodałem wprawdzie ani słowa od siebie, niemniej jednak starałem 
się nanizać te perełki na wspólną nitkę, by powstał z nich cały sznur. Gdzie zniknęła ta 
księga? Przy pomocy anioła Rafaela dostała się w ręce Noego. Tym razem to Rafael objaśnił 
Noemu, jak obchodzić się z księgą. Nadal była ona "napisana na szafirze" i Noe praojciec 
ludzkości po potopie, nauczył się z niej rozumieć wszystkie orbity planet, a także "drogi 
ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza". Z księgi dowiedział się Noe "nazw poszczególnych 
nieb   [...]   i   jakie   są   imiona   niebiańskich   sług".   Nie   bardzo   rozumiem,   dlaczego   Noe 

12

background image

interesował się drogami ruchu Aldebarana, Oriona i Syriusza, ani też, na co mu były "imiona 
niebiańskich sług". Po potopie - myślałem sobie zawsze - ci, którzy przeżyli, powinni mieć 
raczej   zupełnie   inne   zmartwienia.   Aha,   i   jeszcze   coś   -   Noe   włożył   księgę   "do   złotego 
relikwiarza i wniósł ją na samym końcu". Do arki, oczywiście. "Także gdy Noe wyszedł z 
arki, przez wszystki dni swego żywota trzymał się księgi. W godzinie śmierci przekazał ją 
Semowi. Sem przekazał ją Abrahamowi. Abraham przekazał ją Izaakowi, Izaak przekazał ją 
Jakubowi, Jakub przekazał ją Lewiemu, Lewi  przekazał ją Kehatowi, Kehat przekazał ją 
Amramowi,   Amram   przekazał   ją   Mojżeszowi,   Mojżesz   przekazał   ją   Jozuemu,   Jozue 
przekazał ją Najstarszym, Najstarsi przekazali ją Prorokom, Prorocy przekazali ją Mędrcom i 
tak przechodziła z pokolenia na pokolenie, aż do króla Salomona. Objawiono mu księgę 
tajemnic   i   stał   się   przez   to   nader   mądry   [...]   Wznosił   budowle   i   szczęściło   mu   się   we 
wszystkim dzięki mądrości świętej księgi [...] Chwała oku, które to widziało, i uchu, które to 
słyszało   i   sercu,   które   to   pojęło   i   poznało   mądrość   księgi."   Fantastyczną   historię   księgi 
Adama zupełnie spokojnie można by zakwalifikować jako "wymyśloną",  gdyby nie kilka 
drobiazgów, które muszą zdumiewać. Rozumiem, dlaczego przypisuje się naszemu praojcu-
Adamowi   korzystanie   z   księgi,   bo   przecież   nasz   osamotniony   przodek   skądś   musiał 
zaczerpnąć wiedzę. Wprawdzie, jeśli się dobrze zastanowić, wcale nie jest do tego konieczna 
książka,  ponieważ Adam był  przecież człowiekiem rozgarniętym  i każdego dnia nabywał 
nowych doświadczeń, bezustannie się ucząc. Rozumiem też, że kronikarze zadawali sobie 
pytanie, gdzie też podziała się ta księga, i w ten sposób wymyślili historię z przekazywaniem 
kolejnym potomkom. Kłopot sprawia mi natomiast koncepcja |kamienia szafiru. Ktokolwiek 
wymyślił   tę   historię,   mógł   sobie   wyobrazić   jedynie   księgi   spisywane   na   papirusie, 
pergaminie,  tabliczkach   glinianych,   drewnianych  lub  łupkowych,   czy  jeszcze  ewentualnie 
skórze   albo   ryte   w   skale.   W   jaki   jednak   sposób   wpadł   na   pomysł   szafiru?   Koncepcja 
encyklopedii  na kamieniu  szlachetnym  zarówno setki, jak i tysiące  lat  temu musiała  być 
czymś kompletnie dziwacznym. Natomiast dzisiaj już nie. W epoce komputerów leksykony 
mieszczące się w mikroprocesorze są czymś jak najbardziej możliwym. Trwają też prace nad 
pomysłem magazynowania informacji w kryształach. Adam miał też prowadzić z ową księgą 
na kamieniu szafiru "rozmowę". W jaki sposób? Co też mógł mieć na myśli pierwotny autor 
tej historii? I jak wpadł na pomysł takich szczegółów, jak "siedemdziesiąt dwa rodzaje nauk", 
jakie miały być zawarte w księdze, "sześćset siedemdziesiąt znaków najwyższych tajemnic" 
oraz "tysiąc pięćset kluczy"? Są to bardzo precyzyjne dane, których nie wytrząsa się, ot tak, z 
rękawa, nie mówiąc już o przypisywaniu ich aniołowi. Nie ulega wątpliwości, że ludzie przed 
tysiącami lat byli znacznie bardziej łatwowierni od nas, ale też znacznie głębiej wierzący. 
Niewykluczone,  że  gotowi  byli  brać  każdą   bzdurę  za  dobrą monetę,   ale  jednak   wiara  w 
biblijny   akt   Stworzenia   pozostawała   niezachwiana.   Anioły   uważane   były   za   coś 
nadludzkiego, były w końcu mieczami i posłańcami Boga Przedwiecznego. Z aniołami nie 
było żartów, bano się ich gniewu. Dlaczego zatem jakiś pisarczyk miałby wpaść na pomysł 
włączania   aniołów   do   swojej   historyjki   rodem   z   science   fiction?   Bezczelny   i   kłamliwy 
wymysł?  Jakby tego było  mało, zaraz po popełnieniu przez Adama grzechu angażuje się 
archanioła Rafaela, aby przyniósł Adamowi księgę. Nie przeceniam treści owej tajemniczej 
księgi, ale jednak zadaję sobie pytanie, dlaczego nieznany autor przywiązuje tak wielką wagę 
do pewnych gwiezdnych konstelacji? Co Adamowi i jego potomkom po znajomości dróg 
ruchu   Aldebarana,   Syriusza   czy   Oriona?   Są   prostsze   metody   prowadzenia   ziemskiego 
kalendarza. Ewa i UFO Anioł Raziel, który przekazał księgę zapisaną na szafirze, w dodatku 
"uniósł się w płomieniu w górę", a nastąpiło to po tym, jak "zapłonął ogień na brzegu rzeki". 
Wzmianki   na   temat   ognia   i   latających   wozów   w   czasach   Adama   znajdujemy   także   w 
apokryficznym "Życiu Adama i Ewy" (6). Zachowana wersja pochodzi wprawdzie z roku 730 
po Chr., bazuje jednak na rękopisach o nie ustalonym wieku. "A wtedy Ewa spojrzała w niebo 
i ujrzała zbliżający się świetlisty wóz, ciągnięty przez błyszczące orły, których piękności nie 

13

background image

potrafi opisać nikt zrodzony z łona kobiety." Pramatka Ewa jako pierwszy naoczny świadek 
UFO? Do pojazdu wsiadł ten sam Pan, który stworzył Adama i Ewę i od czasu do czasu 
przechadzał się po ogrodzie Eden: "I oto Pan Potężny wstąpił do wozu; cztery wichry go 
ciągnęły, cheruby kierowały wichrami, a poprzedzały je anioły z nieba." Do diaska! Podobno 
Adam poznał z księgi mającej formę szafiru nazwy poszczególnych niebios, jak też imiona 
niebiańskich sług. O  jakich  to w  ogóle  niebach jest mowa?  Precyzują  to starożydowskie 
Legendy   o   czasach   pradawnych.   Pierwsze   niebo   nazywa   się   "Wilon"   -   z   tego   nieba 
obserwowani są ludzie. Powyżej "Wilon" znajduje się "Raqi'a" - tam są gwiazdy i planety. 
Jeszcze wyżej jest "Szechaqim", a ponad nim kolejne niebiosa o nazwach "Zewul", "Ma'on" i 
"Machon". I na koniec, nad "Machon", znajduje się najwyższe niebo - "Arawot". Tam właśnie 
"przebywają serafiny, tam są też niebiańskie koła i cheruby. Ich ciała uczyniono z ognia i 
wody, a jednak pozostają całością, albowiem woda nie gasi ognia, a ogień nie wsysa wody. 
Anioły głoszą pochwałę Najświętszego, niech będzie błogosławione Jego imię. Lecz anioły 
przebywają daleko od chwały Pana, oddalone są od Niego o trzydzieści sześć tysięcy mil i nie 
widzą miejsca, gdzie przebywa Jego chwała". Oczywiście, słowa "mil" nie znajdujemy w 
"tekście   pierwotnym"   -   tę   miarę   wprowadził   tłumacz   w   miejsce   jakiejś   niezrozumiałej 
jednostki długości. Liczba "trzydzieści sześć tysięcy" pozostała nie zmieniona. Mimo to cała 
opowieść nadal jest kuriozalna, albowiem w odniesieniu do wszystkich tych niebios podaje 
się   nie   tylko   miary   długości,   ale   również   odległości   czasowe.   Między   poszczególnymi 
niebiosami   znajdują   się   "drabiny",   a   między   nimi   rozciągają   się   epoki   liczące   "pięćset 
ziemskich lat podróży". Jeśli spojrzeć na tę informację przez nowoczesne okulary, odpowiada 
to odległości 10 lat świetlnych przy prędkości wynoszącej 2% prędkości światła. Wszystkie 
przytoczone przeze mnie powyżej przekazy figurują jako "mity i legendy", a te, jak wiadomo, 
są całkowicie niewiarygodne. Zwyczajne "głupie bajeczki", jak określił je pogardliwie już 
dwa stulecia temu teolog dr Eisenmenger (7 ). Typowe pójście na łatwiznę. Legenda jako 
nieprawdziwa   opowieść   historyczna   stanowi   przeciwieństwo   historii.   W   dodatku   mity   i 
legendy całkowicie ignorują chronologiczny układ zdarzeń, nie troszcząc się ni w ząb o fakty 
historyczne. Legenda to "ludowy wymysł i ludowa fantazja" (8 ), a jednak stanowi cenne 
ogniwo  między   badaniem  historii  a   nauką.  Legenda  bowiem   uzupełnia  historię,  stara   się 
uzupełnić luki i rozjaśnić mroki. Legenda nie buduje na niczym i nawet jeśli jej podejście 
oraz   przedstawiane   powiązania   nie   zgadzają   się   ze   źródłami   historycznymi,   to   jednak 
pozostaje ona "religijną filozofią historii ludu". Już grecki geograf Strabon (ok. 63-26 przed 
Chr.) - bądź co bądź autor siedemnastotomowego dzieła "Geographika" - stwierdzał sucho 
(9 ): "Nie po homerycku jest opowiadać byle co, bez małego choćby ziarenka prawdy." Po 
prostu   legendy?   Legenda   powiększa   to,   co   wielkie,   zaczarowuje   to,   co   zagadkowe   i 
przyozdabia swych bohaterów w mnóstwo elementów fantastycznych. A jednak nie jest tylko 
wymyśloną   kłamliwą   opowieścią.   Zawsze   nawiązuje   do   osobistości   historycznych   i 
prawdziwych zdarzeń. Często stara się zachować jako prawdę to, co niszczą historycy. Na 
przykład, każdy Szwajcar zna legendę o Wilhelmie Tellu i zestrzeleniu przez niego jabłka. 
Historycy pozbawili tę legendę czaru. Ale co to może obchodzić ludową wyobraźnię? W 
jakiejś   formie   przecież   ta   historia   z   jabłkiem   musiała   się   rozegrać.   Koniec,   kropka!   W 
dodatku legendy mają zasięg międzykontynentalny i to nie od dzisiaj. Tak było już przed 
tysiącami lat. (Wskazywałem już w innym miejscu (10 ) na zdumiewające związki między 
Biblią i mitami Indian środkowoamerykańskich.) Również w przypadku legend żydowskich 
istnieje  niezaprzeczalne  -  i   łatwe  do  wykazania  -  pokrewieństwo   z  przekazami   perskimi, 
arabskimi,   greckimi,   hinduskimi,   a   nawet   amerykańskimi.   Jakkolwiek   inne   są   imiona 
bohaterów, odmienni bogowie i zagadkowe zjawiska przyrody - jądro opowieści pozostaje 
takie samo. A może ktoś zechce zaprzeczyć, jeśli stwierdzę, że legenda o potopie występuje 
na   całym   świecie?   W   legendach   wszelkie   datowania   są   niezwykle   zagmatwane.   Nie   ma 
żadnego znaczenia, |kiedy dane zdarzenie miało miejsce, najważniejsze, że się |wydarzyło. 

14

background image

Dokładnie w tym samym stopniu dotyczy to wielu świętych ksiąg. Jako przykład wymienię tu 
biblijną wersję potopu z Noem i jego arką. W legendę tę trzeba było tak długo |wierzyć, aż we 
wzgórzu   Kujundżyk   -   dawnej   Niniwie   -   dokonano   sensacyjnego   odkrycia.   Otóż 
archeologowie wydobyli tam na światło dzienne dwanaście glinianych tabliczek, należących 
niegdyś do biblioteki asyryjskiego króla Assurbanipala. Tabliczki te zawierały opowieść o 
Gilgameszu,   królu   miasta   Uruk,   pół-bogu   i   pół-człowieku,   który   wyruszył   w   drogę,   aby 
odszukać   swego   ziemskiego   praojca   o   imieniu   Utnapisztim.   Ku   naszemu   zdumieniu 
Utnapisztim   przedstawia   dokładny   opis   potopu,   powiada,   że   |bogowie   ostrzegli   go   przed 
nadciągającym potopem i polecili mu zbudowanie barki, na której umieścić miał kobiety i 
dzieci, swoich krewnych oraz rzemieślników różnych specjalności. Opis burzy, ciemności, 
podnoszących się wód i rozpaczy ludzi, których nie mógł wziąć ze sobą, do dziś jeszcze 
porywa barwnością narracji. Podobnie jak w relacji Noego w Biblii, czytamy tutaj opowieść o 
kruku i gołębicy, które wypuszczono z pokładu oraz o tym, jak wreszcie wody opadły i barka 
osiadła na szczycie góry. Zbieżności między relacją o potopie w eposie o Gilgameszu oraz 
tym  z Biblii są niewątpliwe - zresztą żaden z badaczy ich nie neguje. Fascynujące w tej 
zbieżności jest to, że mamy do czynienia z innymi zwiastunami potopu i innymi |bogami. O 
ile biblijna relacja o potopie pochodzi z drugiej ręki, o tyle pierwsza osoba liczby pojedynczej 
w   eposie   o   Gilgameszu   świadczy   o   tym,   że   opowiada   ten,   który   przeżył,   czyli   naoczny 
świadek wydarzeń. Kto od kogo to przejął? W latach 60-tych naszego stulecia światło dzienne 
ujrzały jeszcze starsze wersje tej samej opowieści - gdzie zatem leży jej źródło? Kto ma je 
datować? W dodatku w tym chronologicznym chaosie nawet niemożliwe staje się możliwe, a 
mianowicie to, że wariant biblijny może być jednak najstarszy ze wszystkich. Że co, proszę? 
Czyżbym przed chwilą nie dowiódł czegoś wprost przeciwnego? Otóż nawet jeśli niezbyt się 
to podoba teologom i pokrewnym naukowcom, to jednak muszą się oni pogodzić z myślą, że 
datowania   biblijnych   patriarchów   aż   do   Noego   (a   nawet   jeszcze   dalej)   to   jedna   wielka 
katastrofa,   będąca   rezultatem   pobożnego   życzenia,   by   trzymać   się   podanego   w   Biblii 
następstwa   pokoleń.   W   każdym   razie   biblijne   datowania   nie   dadzą   się   zaświadczyć 
historycznie. Nie mieszczą się do żadnego, choćby nawet największego worka. Tym samym 
istnieje   teoretyczna   przynajmniej   możliwość,   że   biblijny   wariant   opowieści   o   potopie   w 
swoim   |pierwotnym   jądrze   jest   starszy   od   akadyjskiego   czy   sumeryjskiego,   nawet,   jeśli 
chronologicznie rzecz biorąc, został spisany później. Jedno tylko nie uległo zmianie - ludzka 
pamięć   o   prastarych   wydarzeniach.   Książki   i   podręczniki   historyczne   potrafią   ulec 
zniszczeniu, spleśnieć i spłonąć - legenda nie. Uporczywie tkwi w świadomości narodów i po 
każdym   zniszczeniu,   po   każdej   wojnie   jest   na   nowo   spisywana.   Legenda   to   niejasne 
wspomnienie, niepewne dziedzictwo przekazywane przez przeszłość przyszłości. Dlatego też 
pozostanę przy legendzie i spróbuję ożywić starego ducha nowoczesnymi  środkami. Jeśli 
trzymać się przekazów żyjących wśród ludów Ziemi - a tym razem naprawdę mam na myśli 
dosłownie wszystkie ludy we wszystkich zakątkach naszego globu - to pierwszego człowieka 
zawsze stworzył jakiś Pan, Najświętszy, Najwyższy czy Pan Bóg. Umieścił on tę pierwszą 
istotę   w   ogrodzie   Eden   albo   w   jakimś   innym   cudownym   zakątku.   Wedle   przekazów 
starożydowskich ogród taki istniał na długo przed stworzeniem świata i to całkowicie gotowy: 
"(...) wszystkie jego części i cała roślinność, a także sklepienie nad nim jak i ziemia pod nim - 
wszystko   już   było   i   dopiero   w   tysiąc   trzysta   sześćdziesiąt   jeden   lat,   trzy  godziny  i   dwa 
mgnienia oka później stworzone zostały Ziemia i Niebo." A my tu sobie łamiemy głowy, 
dlaczego mimo pilnych  poszukiwań ogrodu Eden wciąż go jeszcze nie odnaleziono? (Na 
temat   daremnych   poszukiwań   piszę   w   jednej   z   wcześniejszych   książek   (11   ).) 
Przypuszczalnie   stacja   doświadczalna   z   eksperymentalnymi   istotami   Adamem   i   Ewą   - 
nazwijmy ją "Biosphaere One" - została po prostu zlikwidowana. O ile dotychczas byłem 
przekonany, że nasi prarodzice byli jedynymi ludźmi w owym tajemniczym ogrodzie Eden, o 
tyle żydowskie legendy powiadają co innego: "Sera, córka Asera, jest jedną z tych dziewięciu, 

15

background image

którzy za życia weszli do Ogrodu Eden." A kim było pozostałych osiem osób? Najwyższy 
wbił sobie do głowy, że musi stworzyć człowieka. Najpierw jednak - dla czystej formalności - 
spytał swoje anielskie zastępy, co też o tym sądzą. Aniołowie byli przeciwni. "Wtedy Pan 
wyciągnął palec i spalił ich wszystkich." Ponownie Najwyższy zadał to samo pytanie innym 
aniołom - z tym samym rezultatem. Trzecia grupa aniołów odparła, że Najwyższy i tak zrobi, 
co będzie chciał,  a więc niech  czyni  zgodnie  ze swoją  wolą. No  i stworzył Pan Adama 
"własnymi rękami". Pierwszy model człowieka miał pod niektórymi względami przewyższać 
aniołów. Szczególnie denerwujący dla nich był fakt, że człowiek zyskuje władzę nad całą 
planetą, a do tego jeszcze może się rozmnażać
. Aniołowie bowiem są bezpłodni i nie mogą się mnożyć. W niebie zagościły zazdrość i 
zawiść.   Niebiańskie   spory   "Samael   był   największym   księciem   pośród   nich   w   niebie, 
albowiem święte zwierzęta i serafiny miały jedynie po sześć par skrzydeł, a on miał ich 
dwanaście.   I   poszedł   Samael,   i   sprzymierzył   się   ze   wszystkimi   najwyższymi   zastępami 
przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, i opuścił się z nimi na Ziemię, i 
zaczął szukać sobie towarzysza." Takiego buntu Najwyższy nie mógł puścić płazem. Stało się 
to, co się stać musiało - Najwyższy "strącił Samaela i jego zastępy z Miejsca Świętości i 
wypchnął ich z nieba". Według żydowskiej legendy grzech w ogrodzie Eden nie dotyczył 
bynajmniej słynnego jabłka, lecz tego, że wspomniany Samael uwiódł i zapłodnił Ewę. Po 
akcie   kopulacji   Ewa   "spojrzała   w   jego   oblicze   i   spostrzegła,   że   nie   jest   podobne   do 
ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Zwariowana historia? Niewiarygodna w każdym calu? Po 
prostu wytwór ludzkiej wyobraźni? Raczej nie. Przepisywane przez tysiąclecia i wciąż na 
nowo interpretowane opowieści zawierają wspólne jądro, pojawiające  się u niezliczonych 
ludów żyjących w wielkim oddaleniu od siebie: uwiedzenie człowieka. Cóż takiego rozegrało 
się  zatem  w  mglistej   przeszłości   Ziemi?   Przypomnijmy   sobie:  cała   religia  chrześcijańska 
zbudowana jest na tym,  że musi przyjść  Jezus, aby zbawić ludzi. Zbawić od czego? Od 
grzechu pierworodnego. A ten z kolei popełniono w raju, w owym cudownym ogrodzie Eden. 
Czy  to było  jabłko,   czy  seks   i  czy  rzeczywiście   w  raju   - zasadnicze  wydarzenie   |gdzieś 
musiało się rozegrać. Uwiedzenia pramatki Ewy miał dokonać wąż lub jakiś odrzucony |
archanioł. Nowocześni teologowie, którzy niespokojnie kręcą się na swoich stołkach widząc, 
jak rozpływają się ich nadzieje, głoszą ostatnio, że żadnego grzechu pierworodnego nie było. 
W ten sposób odbierają wszelką rację bytu idei odkupienia, ale to właściwie ich problem, a 
nie mój.  Mamy teraz  iście  paradoksalną  sytuację:  powszechnie  wierzy się, że  |niebo jest 
miejscem  absolutnej  szczęśliwości,  miejscem, do którego  udajemy się po śmierci.  Każdy 
marzy o tym, by dostać się do nieba, wyrwać się wreszcie z tego padołu łez, uwolnić od 
lęków,   zazdrości   i   zawiści,   od   nieszczęść   i   nędzy.   Niebo   jest   przedmiotem   tęsknoty, 
wyśnionym celem wszelkich pragnień, spełnieniem nadziei. Ale stop! Coś tu nie gra. Jeszcze 
zanim powstał człowiek, w niebie były już zawiść i opozycja, kłótnie i awantury ze skutkami 
śmiertelnymi. Czyżbyśmy zatem źle zrozumieli pojęcie "niebo"? Czyżby stare teksty mówiły 
o innym niebie niż to, w którym mieszka Wszechmocny Bóg? Dylemat ten nie znika nawet 
wówczas, gdy nie damy wiary starożydowskim przekazom lub też odsuniemy je na bok z 
pobłażliwym uśmieszkiem. Czy nam się to podoba, czy nie, właśnie za sprawą uwodziciela 
Ewy   pojawił   się   ów   wszystko   zmieniający   grzech.   Nawet   jeśliby   tego   grzechu   w 
rzeczywistości   nie   było,   to   i   tak   pozostanie   on   w   wierze   chrześcijańskiej   powodem 
późniejszego odkupienia przez Jezusa. Czy uwodziciela nazwiemy "Samael", "Lucyfer" czy 
"diabeł", w niczym nie zmienia to samego faktu. Jasne? Jak wiadomo każdemu z Biblii, Bóg 
Wszechmogący sprowadził potop, aby zniszczyć rodzaj ludzki. Właściwie dlaczego? Przecież 
wcześniej   "własnymi   rękami"   ulepił   praczłowieka   i   -   jako   ponadczasowy   Bóg   -   znał 
przyszłość. Z góry musiał więc wiedzieć, co się stanie. A może jednak nie? Oznaczałoby to, 
że pod określeniem |Najwyższy kryje się coś zupełnie innego niż to, co ja i miliony innych 
wierzących rozumieją przez słowo |Bóg. Żydowskie legendy podają, że po uwiedzeniu Ewy 

16

background image

powstały   jakby  dwa   rody:  linia   Kaina   i   linia   Abla.   Przedstawiciele   linii   Kaina   mieli   się 
podobno   zachowywać   jak   zwierzęta:   "Z   odkrytym   przyrodzeniem   chodzili   potomkowie 
Kaina, a kobiety i mężczyźni byli jak bydło. Chodzili nago po targu [...] a mężczyzna parzył 
się z własną matką i z własną siostrą, i żoną brata swego na środku ulicy." Złośliwość i 
perfidia tej linii opisane są w legendach o Sodomie i Gomorze. Mieszkańcy tych miast nie 
przestrzegali  żadnych  praw ani  nakazów moralnych  i robili  to, na co  akurat  przyszła  im 
ochota. Niech uzmysłowi to drobny przykład, też z epoki: "Mieszkańcy Sodomy i Gomory 
ustawili łóżka na ulicach. Ktokolwiek wszedł do miasta, był chwytany i siłą rozciągany na 
jednym z łóżek. Jeśli był krótszy od łóżka, to trzech ciągnęło go za głowę, a inni za nogi. 
Człowiek krzyczał, ale oni nie zwracali na to uwagi. Jeśli natomiast był dłuższy od łóżka, to 
po trzech mężczyzn stawało po obu stronach i rozciągało go na szerokość, aż zamęczali go na 
śmierć. Kiedy obcy krzyczał, oni powiadali: "Tak się dzieje z człowiekiem, który przybywa 
do Gomory"." Nie dość na tym. Do ogólnego upadku obyczajów i lubieżności przyłączyły się 
też  "upadłe anioły",  które  całymi  grupami przybywały  z nieba,  żeby brać  sobie "ludzkie 
córki". Tego rodzaju aniołów nie da się raczej zaliczyć  do kategorii niewinnych.  Owoce 
lubieżności |tych aniołów wyrastały na gigantów: "Od nich wzięli się potem giganci, którzy 
byli potężnego wzrostu i którzy wyciągali ręce do grabieży, plądrowania oraz przelewu krwi. 
Giganci płodzili dzieci i mnożyli się jak płazy; każdemu rodziło się po sześcioro potomstwa 
na raz." Nie było sposobu na ukrócenie tych obrzydliwości, najwyraźniej nie można było 
przeprowadzić selektywnego wyodrębnienia złych i dobrych. Cóż zatem innego pozostało 
Najwyższemu, jeśli nie potopić całe to nasienie i zacząć wszystko od nowa? Przy tej okazji 
staje się jasne, że ów Najwyższy nigdy nie mógł być tym Bogiem, którego czczą wyznawcy 
wszystkich religii. "Upadłe anioły" miały zatem płodzić gigantów. O gigantach rozpisywałem 
się już w wielu książkach, postaram się więc maksymalnie  oszczędzić powtórzeń. Gwoli 
ścisłości powiem więc tylko tyle: "Legendy Żydów o czasach pradawnych" wymieniają wręcz 
nazwy   poszczególnych   plemion   gigantów.   Byli   więc   Emici,   czyli   "potworni",   Refa'im 
("osłabiający"),   Gibborim,   czyli   "wielcy   bohaterowie",   byli   Zamzummim   ("dokonujący 
wyczynów"), a także Awwim, czyli "niszczyciele", oraz Nefilim, to jest "psujący". Niezłe 
towarzystwo musiało się zebrać na Ziemi. W apokryficznej Księdze Barucha wymienia się 
nawet ich liczbę (12 ): "I sprowadził Bóg potop na Ziemię i zniszczył wszystko życie, a także 
4090000 gigantów." Jakiż to święty bądź nie święty duch podszepnął prorokowi Baruchowi tę 
liczbę? Oczywiście, także w odniesieniu do gigantów biblijne datowania nie zgadzają się ani 
na jotę. Na przykład,  jak podaje z Księga Samuela (z Sm 21, 18-22 ), jeszcze długo po 
potopie   biblijny   król   Dawid   miał   walczyć   z   gigantami   o   sześciu   palcach   u   rąk   i   nóg. 
Chronologicznie nie do pomyślenia. ZOO Frankensteina Zdumiewają mnie |wydarzenia, a nie 
epoki, tych ostatnich bowiem i tak nie da się już rozsądnie uszeregować. "Legendy Żydów o 
czasach pradawnych" opowiadają o osobliwych mieszańcach, a więc dziwacznych istotach 
żywych, nie będących produktami żadnej ewolucji. Były podobno istoty mające "tylko jedno 
oko pośrodku czoła" inne mające "tors konia, ale za to głowę barana" i jeszcze inne o "głowie 
człowieka i ciele lwa", czy wreszcie nawet ludzie bez szyi i z oczami na plecach oraz - rzecz 
jeszcze dziwaczniejsza - "istoty o ludzkich obliczach i końskich nogach". Czy ta absurdalna 
menażeria jest tylko zwykłym idiotyzmem powstałym w zwariowanej wyobraźni pijanego? 
Być może. Niemniej jednak intrygująca jest dla mnie powtarzalność opisywanych spraw. O 
podobnych   potworach   informował   mianowicie   Egipcjanin   Manethon.   Ów   Manethon   był 
pisarzem i arcykapłanem świętych sanktuariów Egiptu. Grecki historyk Plutarch podaje, że 
był on współczesnym pierwszego egipskiego władcy z rodu Ptolemeuszów (304-282 przed 
Chr.). Manethon żył w Sebennytos, mieście leżącym w delcie Nilu, tam też napisał historię 
Egiptu w trzech księgach. Jako naoczny świadek przeżył upadek liczącego trzy tysiące lat 
imperium faraonów, jako uczony spisał kronikę bogów i królów swego kraju. Pierwopisy 
dzieł Manethona zaginęły, lecz inni historycy, tacy jak Juliusz Afrykański (zm. 240 po Chr.) 

17

background image

czy   Euzebiusz   (zm.   339   po   Chr.),   przejęli   z   nich   najistotniejsze   fragmenty.   Euzebiusz 
przeszedł   do   historii   Kościoła   jako   biskup   Cezarei   i   kronikarz   okresu 
wczesnochrześcijańskiego. Otóż Manethon twierdził, że to |bogowie stworzyli te wszystkie 
istoty,   hybrydy   i   wszelkiego   rodzaju   potwory.   Euzebiusz   tak   o   tym   pisze   (13   ):   "[...]   i 
spłodzili ludzi o podwójnych skrzydłach; do tego jeszcze innych o poczwórnych skrzydłach i 
dwóch twarzach i o jednym ciele i dwóch głowach, kobiety i mężczyzn, i o dwóch naturach, 
męskiej i żeńskiej; następnie jeszcze innych ludzi o udach kozich i z rogami na głowach; i 
jeszcze innych o nogach końskich, i innych o kształcie końskim z tyłu i kształcie ludzkim z 
przodu; spłodzili także byki o ludzkich głowach i psy o czterech korpusach, których ogony, 
podobnie   jak   ogony   ryb,   wychodziły   z   tylnej   części   ciała;   także   ludzi   i   wiele   innych 
potworów   [...],   do   tego   także   wszelkie   potwory   o   ciałach   smoków   [...]   i   mnóstwo 
fantastycznych stworzeń, różnorodnie ukształtowanych i różniących się między sobą, których 
podobizny   ustawiali   obok   siebie   i   przechowywali   w   świątyni   w   Belos."   Jeśli   idzie   o 
podobizny,   to   mają   rację   Manethon   i   Euzebiusz.   Każde   większe   muzeum   ma   w   swych 
zbiorach rzeźby przedstawiające takie starożytne  mieszańce.  A więc legendy żydowskie  i 
egipskie wcale nie są zapełnione żałosnymi bzdurami, tylko najwyraźniej mówią o tym, co 
dawniej było rzeczywistością. Jeśli natomiast nigdy ich nie było, tych wszystkich potworów z 
gabinetu   okropności   doktora   Frankensteina,   to   pozostaje   pytanie,   skąd   też   autorzy   tych 
opowieśei ściągnęli swoje pomysły, na jakiej pożywce wyrosły ich niecodzienne kreatury, a 
także, skąd kamieniarze i sztukatorzy dawnych kultur wzięli pierwowzory? Pewnie tylko z 
przekazów.   A   te   są   niemalże   drobiazgowo   precyzyjne,   wręcz   irytująco   dokładne,   jak   na 
głupie mity i legendy. Biblia tak mówi o budowie arki w Księdze Rodzaju (Rdz 6, 15 ): "[...] 
długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej - trzydzieści 
łokci."   Żydowskie   legendy   podają   to   dokładniej:   "Prawe   skrzydło   ma   być   długie   na   sto 
pięćdziesiąt kabin, na sto pięćdziesiąt kabin długie ma być lewe skrzydło; trzydzieści trzy 
kabiny wynosić ma szerokość z przodu, trzydzieści trzy kabiny ma wynosić szerokość z tyłu. 
Pośrodku ma być  dziesięć pomieszczeń na zapasy żywności; tam mają być przewody do 
doprowadzania wody; będą otwierane i zamykane. Arka ma być wysoka na trzy piętra; tak 
samo jak wygląda najniższe piętro, wyglądać ma też piętro drugie i trzecie; na najniższym 
piętrze mają mieszkać bydło i dzikie zwierzęta, na środkowym gnieździć się ma ptactwo, 
najwyższe piętro przeznaczone jest dla ludzi i stworzeń pełzających." Światło dla arki Kiedy 
już arkę uszczelniono dokładnie smołą, zatykając każdą szczelinę, w tym przedpotopowym 
statku musiały w zasadzie panować najczarniejsze ciemności. Tak jednak nie było, bowiem: 
"W arce wisiała wielka perła, która wszystkim stworzeniom wysyłała światło promieniejące 
ze swojej własnej mocy." Do tego dwie zdumiewające uwagi na marginesie. Księga Mormona 
to biblia wyznawców Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dnia Ostatniego, powstałej w USA 
wspólnoty   wyznaniowej.   Księga   ta   miała   zostać   przekazana   przez   anioła   założycielowi 
Kościoła   Mormońskiego,   prorokowi   Josephowi   Smithowi   (1805-1844   ).   Jak   twierdzą 
mormoni, księga przez całe tysiąclecia ukryta była w formie metalowych tablic we wnętrzu 
pewnego   wzgórza.   Tylko   dzięki   dwóm   |kamieniom   tłumaczącym,   które   Joseph   Smith 
otrzymał od anioła Moroni, mógł on przetłumaczyć starożytne znaki na angielski. Jest tam 
opowieść o Jaredach, ludzie, który w czasach budowy wieży Babel opuścił swoją dawną 
ojczyznę  i na  pokładzie licznych  statków dotarł  do Ameryki  Południowej.  Statki  te  były 
"szczelne jak naczynie, i kiedy drzwi były zamknięte, były szczelne jak naczynie" (14 ). A 
jednak   nie   panowały   w   nich   ciemności,   Pan   bowiem   podarował   Jaredom   szesnaście 
świecących kamieni, po dwa na każdy statek, i podczas trwającej trzysta czterdzieści cztery 
dni podróży kamienie te dawały jasne światło. Pierwsza klasa! Przypuszczalnie było to to 
samo tajemnicze źródło światła, co w arce Noego. Według przekazów żydowskich to sam Pan 
Bóg we własnej osobie wykonał szkic budowy arki: "I Pan narysował Noemu palcem rysunek 
i rzekł mu: "Patrz, tak a tak ma wyglądać arka"." Nie inaczej jest u mormonów. W I Księdze 

18

background image

Nefiego (17, 9 ) czytamy: "Zbudujesz statek, jak ci to pokażę, abym mógł przeprawić lud twój 
przez wody." Czyżby zatem mormoni ściągali z jakichś legend żydowskich? A może Żydzi z 
sumeryjskiego eposu Gilgamesza czy babilońskiego Enuma Elisz? Ten ostatni tekst zawiera 
kolejny wariant mitu o potopie, z Atrahasisem jako tym, który przeżył, i czytamy w nim - 
jakże   by  inaczej   -  że  bóg  Enki   zażądał  zbudowania  wodoszczelnego   statku   bez  żadnych 
otworów. Nie brakowało w nim ani kompasu, ani źródła światła. Na pytanie, kto od kogo 
odpisywał, nie da się odpowiedzieć. W dodatku wcale nie potrzeba plagiatu, aby otrzymać 
legendy   i   święte   księgi   zawierające   podobne   szczegóły.   Właściwie   jakim   prawem 
wykluczamy,   że   źródło   Księgi   Mormona   było   naprawdę   wygrawerowane   na   prastarych 
metalowych  płytach?  Nakazuje  nam to tylko  i wyłącznie nasze chrześcijańsko-żydowskie 
zadufanie. Z kolei to, że opowieść o potopie powtarza się w innych kulturach pod innymi 
nazwami, wcale nie dowodzi, że żydowscy autorzy koniecznie musieli je podkraść. W końcu 
było wielu potomków w pierwszych pokoleniach po potopie - i każdy rozpowszechniał |swoją 
wersję tej opowieści. Autorzy tych różnorodnych legend żyli na różnych kontynentach, w 
różnych   krajach,   kulturach   i   religiach.   Środki   masowego   przekazu   jeszcze   nie   istniały, 
podróże międzykontynentalne nie były na porządku dziennym. A mimo to mamy przekazy 
pochodzące ze wszystkich stron świata i z niezliczonych źródeł, relacjonujące niemalże jedno 
i   to   samo.   Czyżby   w   umysłach   wszystkich   autorów   mieszkał   ten   sam   duszek?   Czyżby 
wszyscy oni - prawdziwa mania! - dręczeni byli jedną i tą samą myślą? Nic z tego! Pewnych 
rzeczy nie da się wymyślić. Niemożliwe, aby czyjaś wyobraźnia - w dodatku tysiące lat temu! 
-   tak   jednolicie   pracowała   na   całym   świecie.   Te   wręcz   zuniformizowane   relacje   muszą 
pochodzić od faktów, od przedhistorycznych wydarzeń. Dawniej były to relacje o tym, co 
ktoś przeżył. W toku tysiącleci relacje te wzbogacono o elementy fantastyczne i przypisano 
własnym ludowym bohaterom i prorokom. W centrum zawsze jednak pozostawało zasadnicze 
wielkie wydarzenie. Sprawa potopu Tym sposobem wylądowaliśmy przy drugim - po grzechu 
pierworodnym   -   dylemacie:   święte   księgi   głoszą   rodzajowi   ludzkiemu,   że   to   Pan   Bóg 
wywołał potop, aby ukarać złych. Potop miał miejsce naprawdę, dzisiaj można już nawet 
dowieść tego naukowo (15 ). Ponadto pewien międzynarodowy zespół naukowców twierdzi, 
że udało mu się zlokalizować szczątki arki Noego na zboczach góry Al Judi. Al Judi to 
właśnie ta góra w masywie Araratu, na której według świętego Koranu osiąść miała arka. 
Kierownik   ekspedycji,   geofizyk   David   Fasold,   oświadczył   dziennikarzom,   że   za   pomocą 
radaru   do   prześwietleń   gruntu   udało   się   uzyskać   znakomite   zdjęcia.   Zdjęcia   mają   być 
podobno tak ostre, że można nawet policzyć deski między burtami kadłuba. Profesor Salih z 
Bayraktutan zaś, dyrektor Instytutu Geologicznego Uniwersytetu im. Atatürka, powiedział 
dziennikarzom londyńskiego "Observera": "Mamy do czynienia z tworem wykonanym ręką 
ludzką, który może być tylko arką Noego" (16 ). Czyżby zatem naprawdę Pan Bóg zlecił 
budowę arki? Tak czy inaczej, owa zagadkowa osoba dobrze wie, co robi, ponieważ Bóg 
zamierza   uratować   przed   masami   wody   przynajmniej   paru   ludzi.   Tak   więc   udziela 
wybrańcowi lub wybrańcom - w zależności od przekazu - odpowiednich wskazówek na temat 
budowy   statku.   Nawet   własnoręcznie   rysuje   plany   i¬8¦lub   dyktuje   dokładne   dane 
konstrukcyjne. Rozdaje zagadkowe świecące perły czy kamienie, a nawet kompasy. Dopiero 
potem rozpoczyna się Wielkie Zniszczenie. Czemu to wszystko takie skomplikowane? Jeśli 
Bóg - a po raz drugi mam tutaj na myśli Boga obecnego we wszystkich religiach - zamierza 
zabić   jakieś   nieudane   anioły,   gigantów   czy   nienormalnych   ludzi,   to   robi   to   za   pomocą 
symbolicznego   mrugnięcia   powieką.   Albo,   jak   czytamy   w   Koranie,   świętej   księdze 
muzułmanów: "I kiedy On coś postanowi, to tylko mówi: "Bądź!" - i ono się staje" (Sura Ii, 
117 ). Nie potrzeba żadnego statku z planami i jednostkami miary,  nie potrzeba smoły i 
tajemniczych żarówek. Fakt zbudowania statku dowodzi natomiast, że albo ktoś chciał, żeby 
tak właśnie było, albo nie mógł inaczej. Dlaczego technika, a nie cud? Prawdziwy Bóg musiał 
przecież wiedzieć, że wariant techniczny - budowa statku - w tysiące lat później zacznie tylko 

19

background image

budzić wątpliwości co do jego, Boga, wszechmocy. Jako Wszechwiedzący wiedział też, że 
kiedyś na temat potopu powstanie nie wiadomo ile różnych relacji. Dlaczego zatem budowa 
statku, a nie jednoznacznie boskie rozwiązanie? Cuda, jak wiadomo, wymykają się kalkulacji 
krytycznego rozumu. Cóż to zatem był za Bóg, który potrafił wywołać potop, a jednocześnie 
pomagał w budowie arki, dostarczając planów i miar? Proszę o wybaczenie tego, co powiem, 
ale   jeśli   |nie   wywołał   potopu,   a   więc   w   żaden   sposób   nie   przyczynił   się   do   utopienia 
ówczesnego   rodzaju   ludzkiego,   jeśli   potop   był   zjawiskiem   przyrodniczym   czy   klęską 
żywiołową, to taki Bóg nie był tym Bogiem występującym w religiach. W tym przypadku 
ludzie przypisali Bogu wyrok, którego on wcale nie wydał. Cała wiara rozpada się w proch. 
Jeśli ktoś woli wersję o klęsce żywiołowej, musi jednak wyjaśnić, dlaczego relacje z potopu 
stanowią |międzynarodowy temat mitów, legend i świętych ksiąg. I jeszcze coś: potop jako 
zjawisko   przyrodnicze   czy   też   katastrofa   kosmiczna   (następstwo   uderzenia   komety   albo 
meteorytu) nie zmienia faktu, że Najwyższy |wcześniej o tym wiedział. Inaczej nie mógłby 
ostrzec swoich protegowanych, nie podyktowałby danych na temat budowy arki i nie udzielił 
wskazówek,   by   za   wszelką   cenę   uszczelnić   wszelkie   otwory   statku.   PoczątkującyŃ   i 
zaawansowani A teraz słówko w mojej własnej sprawie. Otóż za każdym razem, gdy siadam 
do klawiatury komputera, by napisać nową książkę, dręczą mnie te same wątpliwości. Jak 
wyjaśnić Czytelnikom kierunek mojego myślenia, nie powtarzając w kółko tego, co mówiłem 
w   poprzednich   książkach?   Nauczyciel   w   szkole   czy   wykładowca   wyższej   uczelni   mają 
łatwiej. I jeden, i drugi wychodzi z założenia, że uczniowie i studenci pojęli już podstawy i 
można   budować   dalsze   piętra   gmachu   wiedzy.   Jeśli   ktoś   nie   opanował   abecadła,   nie 
przechodzi do następnej klasy. Autor natomiast jest w opałach. Może przyjąć postawę, że 
czytelnicy są obowiązani łaskawie przeczytać jego wcześniejsze dzieła. Wtedy powtórzenia 
są niepotrzebne i denerwujące, w końcu zwracamy się do znawców przedmiotu. Przy takiej 
postawie autor odcina się od nowych czytelników. Zostawia ich przed progiem, zmuszając do 
kupienia   poprzednich   książek.   Może   to   wprawdzie   zwiększyć   obroty,   ale   nie   jest   zbyt 
eleganckie.   Jeśli   jednak   autor   mimo   wszystko   zdecyduje   się   pisać   tylko   dla   stałych 
czytelników,   to   dodatkowo   "hoduje"   sobie   wyspecjalizowaną   publiczność,   która   wkrótce 
zaczyna   tworzyć   coś   w   rodzaju   kręgu   "wtajemniczonych",   tych,   którzy   wiedzą,   są 
poinformowani - i już wkrótce outsiderzy nie mają szans nadążyć za omawianym materiałem. 
Ja przecinam ten iście gordyjski węzeł, wprowadzając powtórzenia wszędzie tam, gdzie są 
niezbędne dla nowego czytelnika, aby nie był zawieszony w próżni, przy czym - i jest to 
ukłon w stronę stałych czytelników - powtórzenia te nie są powtórzeniami mechanicznymi. 
Do każdej pojedynczej sprawy pojawiają się ciągle nowe uzupełnienia. Badania nie stoją w 
miejscu, ja sam też wiem dzisiaj na temat legendy o Adamie czy o proroku Henochu sprzed 
potopu więcej niż siedem lat temu. Pracowici bibliotekarze taszczą do mojego gabinetu coraz 
to nowe książki, życzliwi czytelnicy zwracają moją uwagę na dodatkowe źródła, naukowcy z 
różnych obozów dostarczają najświeższych informacji. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak 
tylko tu czy tam odgrzać i uzupełnić coś od dawna znanego. Stały czytelnik może przerzucić 
kilka   kartek,   darować   sobie   wykład   -   "początkujący"   zaś   będzie   za   takie   powtórzenie 
wdzięczny, nawet jeśli z konieczności jest ono tylko skrótowe. To, że jestem zwolennikiem 
teorii, iż przed wieloma tysiącami lat naszą staruszkę Ziemię odwiedziły istoty pozaziemskie, 
mogę uznać za rzecz powszechnie wiadomą. Napisałem na ten temat dwadzieścia książek i 
nakręciłem   z   5   odcinków   filmu   telewizyjnego   (17   ).   Również   na   temat   motywów   oraz 
technicznych zagadnień tej wizyty wypowiadałem się już szczegółowo. Nie ma potrzeby tego 
tutaj powtarzać, tak jak i niezliczonych poszlak archeologicznych, odnalezionych w różnych 
miejscach naszego globu. Tym razem chodzi mi o filozofię paleo-SETI (paleo, od gr. palaios - 
"stary,   dawny";   SETI   od   Search   for   Extraterrestrial   Intelligence,   czyli   "poszukiwanie 
pozaziemskich   istot   rozumnych"),   a   więc   o   konstrukcję   myślową   rozjaśniającą   to   co 
sensowne i bezsensowne w dotychczasowych poglądach religijnych, torującą drogę nowemu 

20

background image

sposobowi   myślenia.   Nie   chodzi   tu   w   żadnym   wypadku   o   jakąś   nową   religię   czy   -   jak 
złośliwie zauważają krytycy - "namiastkę religii". Religie wymagają wiary - tu w nic nie 
trzeba wierzyć. Religie składają obietnice dotyczące nawet okresu po śmierci - ja nie obiecuję 
niczego. Religie budują kościoły i świątynie, w których czci się ich Boga, ich apostołów, 
świętych   i   proroków.   W   filozofii   paleo-SETI   nie   ma   ani   świątyń,   ani   czczenia   bogów. 
Ponadto religie wymagają przestrzegania określonych norm etycznych - ja i moi zwolennicy 
niczego takiego nie narzucamy. I wreszcie - religie inkasują należne datki. Czy Państwo, 
drodzy   Czytelnicy,   czujecie   się   wykorzystani   finansowo,   ponieważ   zakupiliście   lub 
wypożyczyliście   tę  książkę?  Inny  sposób   myślenia  Kiedy gigantyczny  macierzysty  statek 
obcych   istot   zawitał   do   naszego   Układu   Słonecznego,   przybysze   dawno   już   wiedzieli 
wszystko   o   trzeciej   planecie.   Tylko   na   tej   Błękitnej   Planecie   istniały   wszystkie   warunki 
niezbędne do powstania życia. Przybysze odkryli mnóstwo różnych gatunków istot żywych, 
między innymi naszych prymitywnych praprzodków. Mimo braku rozumu byli oni najwyżej 
rozwiniętym gatunkiem na Ziemi. Przybysze schwytali jeden egzemplarz i dokonali w nim 
zmian genetycznych - z dzisiejszego punktu widzenia nie jest to już żaden poważny problem. 
W którymś momencie pozaziemscy przybysze uznali, że ich eksperyment z Homo sapiens 
powiódł się i w zasadzie można już pozostawić Ziemię we władaniu człowieka. W końcu był 
mądrzejszy   od   wszystkiego,   co   po   niej   pełzało   i   latało,   ponadto   dysponował   idealnymi 
narzędziami   do   chwytania   wszystkiego,   co   chciał:   rękami.   Aby   umożliwić   tej   istocie 
rozprzestrzenienie się, konieczny był egzemplarz żeński - Ewa, czy jak tam nazywała się 
nasza   pramatka.   Pierwsi   rozumni   ludzie   nie   znali   języka   -   bo   i   skąd?   Ich   bezpośredni 
przodkowie   wywodzili   się   spośród   małp   -   porykiwali   tylko   i   pomrukiwali.   Tak   więc 
przybysze   zdecydowali   się   na   przeprowadzenie   programu   szkoleniowego.   Umieszczono 
pierwszą parę w odosobnionym ogrodzie - Biosphaere One - i wyuczono pierwszego języka, 
tak jak to czytamy w Księdze Rodzaju (Rdz 11, 1 ): "Mieszkańcy całej Ziemi mieli jedną 
mowę, czyli jednakowe słowa". Nareszcie Adam mógł nadać wszystkiemu właściwą nazwę! 
Kurs   zawierał   też   zapewne   przykazania   moralne   i   wskazówki   dotyczące   uprawy   roli   i 
rzemiosła. Inna grupa przybyszów z Kosmosu eksperymentowała z istniejącymi na Ziemi 
zwierzętami.   Dlaczego   mieliby   to   robić?   Załoga   gigantycznego   statku   kosmicznego,   tzw. 
habitatu, z pewnością zna jeszcze inne układy słoneczne i planety poza naszym. Znany musi 
być jej w końcu przynajmniej |jej macierzysty układ planetarny. Wiele z tych innych planet 
może być mniejszych lub większych od naszej Ziemi, mogą być bardziej lub mniej niż ona 
oddalone od swego słońca. Mogą być one gorętsze lub zimniejsze, bardziej suche lub bardziej 
wilgotne, także ich ciążenie może być słabsze lub silniejsze od ziemskiego. Jak wiadomo, na 
Ziemi roi się od form życia przystosowanych do najbardziej nieprawdopodobnych warunków 
klimatycznych.  Niedźwiedź  polarny śpi  wśród  lodów, czego  nie polecałbym  lwu; kangur 
porusza   się   ogromnymi   skokami,   podczas   kiedy   żółw   posuwa   się   bardzo   wolno;   pewne 
gatunki węży przystosowały się do warunków tropikalnych i giną w chłodzie. Cóż zatem 
bardziej oczywistego niż eksperymentowanie z zastanym na Ziemi materiałem genetycznym? 
Chciano się dowiedzieć, jakie zwierzę do jakich warunków dopasuje się najłatwiej,  jakie 
najbardziej nadaje się do wykorzystania, ale też, który gatunek okaże się najodporniejszy. 
Absurd?   Przecież   my   robiliśmy   i   robimy   to   samo.   Tyle,   że   nie   na   drodze   manipulacji 
genetycznej - na nią dopiero wstępujemy - lecz hodowli. Wyhodowaliśmy nowe odmiany 
krów, które dzisiaj pasą się w tropikalnym klimacie Kenii; stworzyliśmy mieszane rasy krów, 
odporniejsze   i   dające   więcej   mleka;   skrzyżowaliśmy   kozy   i   owce   (tzw.   kozoowca); 
wyhodowaliśmy i krzyżowaliśmy żyto, rzepak i inne zboża, aby przystosować je do nowego 
środowiska, a dziś właśnie przystępujemy do wytwarzania na drodze manipulacji genetycznej 
nowych rodzajów warzyw. Nawet w niebie nie mają pojęcia, co jeszcze w tej dziedzinie może 
przyjść do głowy naszym uczonym i czy aby nie będzie tak, że nagle stworzymy na drodze 
genetycznej człowieka, który zacznie dożywać wieku dwustu czterdziestu lat. Tak właśnie 

21

background image

doszło do powstania potworów i hybryd, których wcześniej nie widziano na naszej planecie. 
Ludzie rozprawiali w podnieceniu, podziwiali i bali się |boskich istot. A kiedy te przerażające 
kreatury   wymarły   lub   zginęły   w   wyniku   potopu,   z   miejsca   powędrowały   do   zbiorowej 
pamięci ludów. Awansowały do postaci z mitów i legend opowiadających o tych odległych 
czasach, kiedy to |bogowie stwarzali różne hybrydy. Oczywiście, nie zapominam przy tym 
bynajmniej o możliwościach ludzkiej wyobraźni. Grecki poeta Homer (ok. 800 przed Chr.) 
opisał w przygodach Odyseusza syreny, których śpiew był tak zachwycający, że oszałamiał 
żeglarzy   sprawiając,   iż   zapominali   o   celu   swej   podróży.   Chociaż   Homer   nigdzie   nie 
sprecyzował wyglądu tych istot, fantazja późniejszych autorów uczyniła z nich uskrzydlone 
kobiety  na   ptasich   nogach.   Inny  Grek,   Hezjod   (ok.   700  przed   Chr.),   wymyślił   potworną 
Meduzę,   na   której   głowie   zamiast   włosów   wiły   się   węże   i   której   spojrzenie   było   tak 
przerażające, że zamieniało ludzi w kamień. Hezjod na pewno sam nigdy Meduzy nie widział. 
Wszyscy znamy mity o skrzydlatym koniu Pegazie albo o Feniksie, który bezustannie odradza 
się z popiołów. Wszystko to, a nawet jeszcze więcej, powstało w ludzkiej wyobraźni, bez 
której nie obejdzie się żadna baśń. Lecz takie fantastyczne wizje nie biorą się z niczego, 
muszą mieć jakieś punkty zaczepienia, dzięki którym wszystkie te niezwykłości wnikają do 
świata ludzkich wyobrażeń. Nawet jeśli nasz rozum (jeszcze) się wzdraga przed braniem pod 
uwagę istniejącego przed tysiącami lat ogrodu zoologicznego pełnego potworów, to opór ten 
w niczym nie zmieni niepodważalnych faktów: `ts 1. Starożytni pisarze i historycy opisywali 
takie właśnie istoty, twierdząc ponadto, że zostały stworzone przez bogów. 2. Kamieniarze i 
sztukatorzy   sprzed   tysięcy   lat   uwiecznili   te   hybrydy   w   swoich   dziełach.   `tn   Lubieżni 
aniołowie Tymczasem na macierzystym statku kosmicznym wybuchł bunt. Część wyższych 
oficerów   chciała   czegoś   zupełnie   innego   niż   dowódca,   |Najwyższy.   Czy   przywódca 
buntowników nazywał się Samael, Lucyfer czy jeszcze jakoś inaczej, jest bez znaczenia. W 
legendzie   określa   się   go   mianem   "największego   księcia   pośród   innych",   w   telewizyjnej 
balladzie science fiction zatytułowanej "Star Trek" mówi się o nim bodaj pierwszy oficer. Tak 
czy inaczej, wydaje się, iż Samael alias pan Xy dysponował większą władzą niż pozostali 
członkowie  załogi, albowiem jako  jedyny  miał  "dwanaście  par  skrzydeł".  Ów Samael  ze 
swoimi rebeliantami przegrał walkę na pokładzie i został wyrzucony z nieba. Przynajmniej na 
początku cała grupa nie bardzo się tym przejęła. Przypuszczalnie wydawało im się, że dzięki 
swej wiedzy technicznej wkrótce zyskają przewagę. Ledwie drużyna wypędzonych znalazła 
się   na   Ziemi,   od   razu   nabrała   ochoty   na   seks.   W   legendarnej   wersji   przywódca   Samael 
niezwłocznie uwiódł Ewę: "Spojrzała w jego oblicze i spostrzegła, że nie jest podobne do 
ziemskiego, lecz do niebiańskiego". Inni członkowie załogi brali sobie w zależności od gustu 
piękne  dziewczęta lub  pięknych  młodzieńców.  Jeśli wyznawcy chrześcijaństwa  wszelkich 
odmian wierzą w Biblię, to nie mogli nie zauważyć następujących zdań z Księgi Rodzaju 
(Rdz 6, 1-2 ): "A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na ziemi, rodziły im się córki. Synowie 
Boga widząc, że córki człowiecze są piękne, brali je sobie za żony, wszystkie, jakie im się 
tylko podobały." Spór uczonych, jaki od niepamiętnych czasów toczy się wokół określenia 
"Synowie   Boga"   i   który   zaowocował   tysiącami   stron   sprzecznych   ze   sobą   komentarzy, 
wywołuje  na ustach kogoś znającego się na rzeczy pobłażliwy uśmieszek. Raz "Synowie 
Boga"   tłumaczy   się   jako   "giganci",   raz   "Dzieci   Boga",   innym   znów   razem   jako   "upadłe 
anioły" lub "zbuntowane istoty duchowe". Zwariować można! Jedno małe hebrajskie słówko 
przewraca całą wiarę do góry nogami! A przecież każdy specjalista, który studiował hebrajski 
i zna te znaki oraz ich znaczenie, wie doskonale, co one mówią: "Ci, którzy zeszli na ziemię, 
byli podobni do ludzi i o wiele od nich więksi." Tyle tylko, że nie wolno mówić, co się myśli. 
A   ja   mówię.   Bez   żadnych   ale.   Stare   jak   świat   zastrzeżenie,   że   istoty   pozaziemskie   nie 
mogłyby się parzyć z ziemskimi, dawno już przestało obowiązywać. Powtarzanie tego jest 
zbędne.   ("I   bogowie   stworzyli   ludzi   na   swoje   własne   podobieństwo...")   W   tym 
przedhistorycznym   dramacie   Najwyższy,   czyli   dowódca   statku   kosmicznego,   miał 

22

background image

najwidoczniej lepsze karty niż zbuntowana załoga. Z zatroskaniem przyglądał się temu, co 
działo   się   na   Ziemi.   Wskutek   skrzyżowania   się   kosmitów   z   ziemianami   powstały   istoty 
całkowicie odbiegające  od planowanej  linii  rozwoju  Homo sapiens. To  właśnie  był ów  |
grzech pierworodny mitologii. Ludzie odziedziczyli nieodpowiedni materiał genetyczny, więc 
Pan "żałował, że stworzył ludzi na ziemi, i zasmucił się", jak powiada Księga Rodzaju (Rdz 6, 
6 ). W jakiś sposób musiał teraz przerwać eksperyment ze stworzeniem człowieka i zacząć 
wszystko od początku. Ale jak to zrobić? Przypuszczalnie zbuntowane anioły dysponowały 
niezłą bronią, mogły się ukryć w jaskiniach lub zabarykadować w budynkach. Nie sposób 
było tropić |złych pojedynczo. To, czy potop został wywołany umyślnie, czy też spowodował 
go   upadek   na   Ziemię   wielkiego   meteorytu,   nie   wynika   z   legend   i   tekstów   religijnych. 
Sztuczny potop jest wykonalny - już dziś moglibyśmy go wywołać - meteoryty zaś co chwila 
uderzają   w   nasz   glob.   W   każdym   razie   |Najwyższy   musiał   znać   dokładny   moment 
wystąpienia   potopu.   Wyłącznie   dlatego   mógł   w   porę   ostrzec   wybraną   grupę   |dobrych   i 
doradzić im przy budowie arki. Taki sposób patrzenia, który ustawia prastare legendy i religie 
we współczesnym świetle, wynika z ducha czasu. Reprezentuję tę linię |publicznie od roku 
1964. Wtedy to właśnie kanadyjskie czasopismo "Der Nordwesten" jako pierwsze wykazało 
się   odwagą   i   opublikowało   całostronicowy   artykuł   mojego   pióra   (19   ).   Dopiero   później 
przyszły książki, w których mogłem omówić wiele szczegółowych kwestii. Oczywiście, cały 
ten gmach myślowy pozostaje na razie teorią, jakkolwiek w wielu dziedzinach dawno już 
wyszedł   poza   stadium   teoretyczne.   Filozofia   paleo-SETI   to   koncepcja,   która   rozsądnie 
tłumaczy wiele dotychczas zupełnie nie wyjaśnionych aspektów przekazów religijnych. W 
każdym razie, takie nowoczesne spojrzenie ma większy sens od teologicznych wygibasów, 
które od tysięcy lat nie posunęły nas ani o krok do przodu i przeżyły tylko dzięki przymusowi 
dawania im wiary. Osiemdziesiąt pięć lat temu profesor teologii Karl Girgensohn napisał 
(20 ): "Żyjemy w czasach, kiedy postęp dokonuje się w takim tempie, jak nigdy dotąd w 
dziejach.   Co   w   danym   momencie   wydawać   się   może   większości   ludzi   rzeczą   nie   do 
pomyślenia, być może dawno już zostało pomyślane i dowiedzione w zaciszu gabinetu czy 
laboratorium. Po kilku tygodniach wiedzą już o tym wszyscy uczeni z danej dziedziny, po 
kilku   latach   staje   się   to   dobrem   wspólnym   wszystkich   ludzi   wykształconych.   Nigdy 
odwieczny spór między ojcami a synami nie był tak gwałtowny, jak za naszych dni." Nauka i 
teologia   Powyższe   zdania   sformułowane   zostały   w   roku   1910.   Profesor   Girgensohn   w 
najlepszym razie przeżył zaledwie świt utopii. My natomiast tkwimy już w samym środku 
utopijnej   rzeczywistości.   Ze   swej   strony   w   ogóle   czarno   widzę,   jeśli   idzie   o   teologię   w 
dotychczasowym sensie. Teologowie mogą wierzyć w objawienia, lecz nigdy nie uda im się 
uczynić racjonalnym czegoś, co racjonalne nie jest. Nie oznacza to, że neguję naukowość 
teologii   systematycznej.   Dokonuje   ona   konfrontacji   tekstów   z   faktami   historycznymi, 
publikuje nowe rękopisy albo stara się zbadać wiarygodność różnych wersji w drodze analizy 
porównawczej. Przykład: Kiedy i którzy prorocy wypowiadali się na temat osoby Mesjasza? 
Które z tych wypowiedzi są niedwuznaczne, które mają mniejsze znaczenie, które słowa są 
natury ogólnej, z jaką inną wypowiedzią pokrywają się słowa proroka Xy? Gdyby teologowie 
używali   nazwy   "naukowy"   tylko   do   tego   rodzaju   działalności,   nikt   nie   mógłby   mieć 
najmniejszych zastrzeżeń - abstrahując od samego pojęcia teologii. W końca zawiera ona 
bowiem słowo theos (=Bóg) i logos (=słowo), czyli oznacza słowo boże. A tak się składa, że |
tym właśnie teologia się |nie zajmuje. Wprawdzie wszyscy teologowie są głęboko przekonani, 
iż zajmują się |słowem bożym - inaczej przecież nie wybraliby tej właśnie dziedziny - lecz 
właśnie już |samo to przekonanie jest |wiarą. Człowiek taki |wierzy, iż święte i mniej święte 
pisma wyszły z ust Boga, że to on je podyktował lub też objawił wybranym ludziom. Co 
zostanie z tych tekstów, jeśli odpadnie wiara? Właśnie teksty. Utracą jedynie swoją świętość. 
Mogą pozostać dostojne, ponieważ są stare, można traktować je z szacunkiem, ponieważ 
przedstawiają   wydarzenia   z   nieuchwytnych   w   aspekcie   historycznym   czasów,   natomiast 

23

background image

analizować   je   należy   metodami   naukowymi,   gdyż   zawierają   nader   interesujący   materiał. 
Kiedy odpada wiara w świętość tych tekstów, można zacząć rzeczową dyskusję. To właśnie 
przeświadczenie   o   świętości   owych   tekstów   blokuje   analizę   zgodną   z   duchem   naszych 
czasów.   Z   drugiej   strony   filozofia   paleo-SETI   również   jest   kwestią   poglądów,   a   więc, 
pewnym  przekonaniem, które można wprawdzie doskonale podbudować, lecz którego nie 
sposób   udowodnić.   Czy   z   teologią   jest   inaczej?   Gdzie   są   |ścisłe   dowody   |naukowe 
reprezentowanych w niej poglądów? Jak wiadomo, nie ma rzeczy bardziej subiektywnej od 
gustu, dlatego nie należy o nim dyskutować.  Mimo to dyskutuje  się, ponieważ  wymiana 
pokoleń połączona z duchem czasu wprawia ludzi  w wewnętrzny niepokój.  Jedni pragną 
warownego   grodu   wiary,   inni   zaś   oświecenia.   Słowo   "nauka"   pochodzi   od   "uczyć".   W 
aspekcie   nauk   ścisłych   dokonania   teologii   są   bezużyteczne.   Pełno   w   nich   sprzeczności   i 
zawsze pozostają kwestią wiary i emocji danej szkoły. Podobnie filozofia paleo-SETI. Z tą 
tylko różnicą, że ta ostatnia reprezentuje jasną linię, która niezrozumiałe czyni zrozumiałym i 
wychodzi naprzeciw rozumowi. Filozofia paleo-SETI wprowadza sens do przedwczorajszego 
bezsensu. Paru okultystów mogłoby już właściwie zgasić swoje lampy, członkowie tajnych 
bractw   zaś   powinni   zdjąć   maskujące   stroje.   Coraz   trudniej   będzie   namówić   kogoś   na 
doskonale sprzedający się przez tysiące lat towar zwany |wiarą. Dopiero dzięki współczesnej 
wiedzy   możliwe   staje   się   zrozumiałe   zinterpretowanie   przeszłości.   Jak   wiadomo,   jabłka 
spadają z jabłoni dopiero wtedy, gdy dojrzeją. Tak więc mój pradziadek nawet |nie mógłby 
wpaść na koncepcje, które ja dzisiaj prezentuję. Podróże kosmiczne dla niego nie istniały, o 
genach   i   manipulacji   nimi   nie   miał   pojęcia,   anioły   zaś   były   dla   niego   niepodważalnie 
wysłannikami Boga. Hologram musiałby uznać za wizję, telewizor zaś za mówiące szkło. 
Chwała  niech  będzie Kamieniowi  Świętego  Berlitza!  Mgła  tajemniczości  podnosi  się nie 
dlatego, że kończy się tysiąclecie, lecz dlatego, że nauka i technika otwarły podwoje. Gdyby 
ludzie dyskutowali o możliwości podróży kosmicznych dopiero w roku 2100, dopiero wtedy 
wynaleźli   komputer   i   dopiero   wtedy   rozszyfrowali   kod   genetyczny,   to   pytania,   które 
zadajemy   dzisiaj,   też   moglibyśmy   postawić   dopiero   wówczas.   Załóżmy,   że   mojemu 
pradziadkowi   udałoby   się   200   lat   temu   wykopać   wspaniałe   znalezisko.   W   odosobnionej 
jaskini odnalazł pokryte pismem tabliczki, a uczonym udało się odcyfrować znaki. Na światło 
dzienne   wychodzą   teksty   informujące   o   podróży  z   jakiegoś   dalekiego   świata   na   Ziemię. 
Byłoby w nich napisane, że przybysze  zostali przyjęci przez mieszkańców naszej planety 
nader nieuprzejmie i niegościnnie. Co począłby mój dziadek, co 200 lat temu poczęliby z 
takimi   pismami   uczeni?   Uznano   by,   że   nieznani   autorzy   wykazali   się   "zdumiewającą 
wyobraźnią", mówiono by o alegoriach (przypowieściach). Przypuszczano by, że chodzi o 
dobrą radę: bądźcie uprzejmi dla obcych, nawet jeśli nie wiecie, skąd przybywają. Uczeni 
sprzed 200 lat uznaliby te pisma za epos, tylko jedno nie mogłoby przyjść im do głowy, 
zważywszy właściwy dla nich horyzont czasowy: nie potrafiliby dostrzec faktu przyszłych 
podróży kosmicznych. Dwieście lat temu rozsądni ludzie nie mogli poważnie dyskutować na 
taki   temat.   Nie   chodzi   tu   o   umysłową   ciasnotę   inaczej   myślących   -   chociaż   i   tacy   też 
mieszkają  w  swoich   wieżach  z  kości   słoniowej.   Chodzi  o zgodne  z  epoką  spojrzenie   na 
pradawne zagadnienia ludzkości. W dodatku dzisiaj powinno ono być o wiele łatwiejsze niż 
w   czasach   mojego   pradziadka.   Nie   ma   już   instytucji   klątwy,   zniesiono   polowanie   na 
czarownice, a nowoczesne środki przekazu umożliwiają szybkie rozpowszechnianie nowych 
teorii. Ja nawet rozumiem tych żołnierzy starej gwardii, którzy z uporem starają się stłumić 
napływ  nowej myśli. Mogą oni spowodować pewne opóźnienie, jak to się dzieje z każdą 
teorią, lecz nie ma takiej siły, która potrafiłaby powstrzymać odkrywanie przyszłości. Co w 
jednym   kraju   jest   zabronione   przez   religię   czy   ideologię,   tym   bardziej   niepohamowanie 
rozwija się w innym. Moi krytycy bezustannie zadają mi pytanie, skąd też czerpię tę moją 
pewność, że jestem na właściwej drodze? Moja koncepcja jest przecież zwykłą idee fixe, 
której nijak nie da się udowodnić. Poza tym zarzucają mi, że działam bardzo selektywnie, 

24

background image

sięgając tylko po te fragmenty starożytnych przekazów, które popierają moje teorie, a całą 
resztę pozostawiam na boku. Właściwy wybór Ciekawe, dlaczego właśnie mnie czyni  się 
zarzut z tego, co ze względu na bogactwo materiału musi robić każdy na świecie? Każda 
książka, którą czytam, to wybór tego, czym autor chce podbudować swoją argumentację. 
Stwierdzenie, jakoby w literaturze naukowej działo się inaczej, jest raczej piękną bajeczką, w 
którą uwierzyć mogą co najwyżej świeżo upieczeni studenci. W ciągu ostatnich trzech lat 
skonsumowałem około trzystu dzieł teologicznych - i na koniec za każdym razem autorowi 
wychodziło dokładnie to, co chciał udowodnić. Niezliczone odwołania do innych publikacji, 
zwłaszcza w pracach doktorskich, służą wręcz za przykłady mające udowodnić, że oponent 
myli   się   w   tym   czy   innym   punkcie.   Zalew   literatury   specjalistycznej   we   wszystkich 
dziedzinach jest tak niesłychany, że nie ma na świecie autora, który by to ogarniał. I nikt nie 
jest w stanie przetrawić dzieł wszystkich swoich poprzedników, czy też włączyć ich w swoją 
własną   pracę.   |Trzeba   dokonywać   wyborów,   niepotrzebny   balast   za   milczącym 
przyzwoleniem   wylatuje   za   burtę.   W   końcu   fachowiec   zna   przecież   zdania   przeciwne, 
literaturę   oponentów   -   laika   zaś   nie   będzie   się   tym   obciążać.   Wydawcę   i   księgarza   tym 
bardziej.   Kryterium   oceny   wobec   tej   wymuszonej   selektywności   powinna   być   uczciwa 
deklaracja, czego autor chce, do czego zmierza i dlaczego pomija  wszystko  inne. Teksty 
religijne przesiąknięte są etyką i moralnością - ten aspekt zupełnie mnie tu nie interesuje. 
Dlatego   darowuję   sobie   setki   stron   wypowiedzi   proroków   pełnych   ostrzeżeń,   gróźb, 
przepowiedni   i   nakazów.   Nie   jest   moim   zadaniem   objaśniać   Czytelnikowi,   dlaczego   nie 
należy jeść wieprzowiny albo w jakich okolicznościach można wypędzić od siebie żonę. Tym 
bardziej  że   każdy  specjalista   wie,  iż   teksty  zawierające  słowa  proroków   w   bardzo  wielu 
przypadkach   nie   są   oryginałami.   Późniejsze   pokolenia   uzupełniały,   dodawały   i 
dośpiewywały,   zgrabnie   wplatając   nowe   elementy   do   starych   tekstów.   A   więc   kryterium 
numer   jeden   odpada.   Drugi   pobieżny   wybór   dotyczy   religijnych   datowań.   Cóż   nam   po 
zdaniach   w   rodzaju   "Terah   spłodził   Abrahama,   Abraham   spłodził   Izaaka",   skoro 
przypuszczalnie   sam   Abraham   nigdy   nie   istniał?   Że   co,   proszę?   Przecież   są   teksty   o 
Abrahamie,   napisano   o   nim   mnóstwo   opowieści,   a   przeżycia   zawarte   w   Apokalipsie 
Abrahama pełne są wręcz bardzo szczegółowych danych. To prawda. Są takie teksty i nawet 
stanowią bardzo cenny materiał w mojej pracy. Ale jednak nie sposób dowieść, że mamy do 
czynienia z oryginalnymi zapiskami dokonanymi ręką samego Abrahama czy też kogoś z jego 
najbliższego otoczenia. W Kronikach Jerahmeela, które bazują na jeszcze starszych źródłach, 
znajduje się stwierdzenie, że Abraham był największym magiem i astrologiem, który swą 
wiedzę przejął bezpośrednio od |aniołów. Nam, chrześcijanom, wbito do głów, że Abraham 
jest praojcem ludzkości, a tak naprawdę specjaliści nie są nawet pewni, czy on kiedykolwiek 
istniał i co znaczy jego imię. Franz M. Böhl, profesor uniwersytetu w Lejdzie, skonstatował 
(22 ): "Imię Ab-ram, które nie występuje nigdzie poza rozdziałami od 11, 26 do 17, 5 Księgi 
Rodzaju, znaczy tyle co "czcigodny ojciec" lub "ojciec jest czcigodny". Zatem można uznać, 
że określenie patriarcha jest tłumaczeniem tego właśnie imienia [...] najprawdopodobniej w 
przypadku imienia Abr-aham mamy do czynienia z wariantem dialektalnym (rozciągnięciem) 
częściej występującej formy Ab-ram." Stwierdzenie to pochodzi z roku 1930, lecz późniejsi 
uczeni doszli do podobnego wniosku. Już pięć lat po profesorze Böhlu "Journal of Biblical 
Literature" stwierdził lapidarnie (23 ): "Pierwotnie imię Abraham nie było imieniem osoby, 
lecz bóstwa." Od tego czasu minęło 60 lat badań nad Abrahamem, lecz nie przyniosły one 
żadnego wyjaśnienia. W jednej z publikacji uniwersytetu w Yale znalazłem znamienne zdanie 
(24 ): `nv "Prawdopodobnie nigdy nie zdołamy dowieść, że Abraham istniał naprawdę." Jak 
zatem w obliczu tego teologicznego chaosu mam brać pod uwagę |datowania słów tego czy 
innego proroka? Zwłaszcza że te same komedie są i z innymi prorokami. Ezechiel, jeden z 
koronnych świadków dla filozofii paleo-SETI (25 ), przeszedł w ciągu stuleci niesłychaną 
metamorfozę. W pewnej opublikowanej w roku 1981 pracy wymieniono ni mniej, ni więcej, 

25

background image

tylko 270 tytułów rozpraw na temat tego proroka (26 ). Dokładnie dwieście siedemdziesiąt 
dwie uczone głowy poświęciły całe lata swego życia na studiowanie sprawy Ezechiela. Postać 
tego   proroka   podlegała   zdumiewającym   przemianom.   Pierwotne   jego   słowa   były 
niepodważalne,   później   stał   się   "wizjonerem",   wreszcie   "marzycielem"   i   "fantastą",   a   w 
najnowszych czasach zrobiono z niego wręcz "kataleptyka" (czyli schizofrenika cierpiącego 
na   nagłe   sztywnienie   mięśni).   Również   teksty   Ezechiela   poddawano   teologicznej   sekcji 
zwłok. Semantycy stwierdzili, że styl i dobór słów wskazują na więcej niż jednego autora. 
Biednego   proroka   ogłoszono   "Pseudoezechielem",   którego   księga   została   skompilowana 
dopiero około roku 200 po Chr. z wielu różnych tekstów (27 ). Jeszcze sto lat temu profesor 
teologii, Rudolf Smend, pisał (28 ): "To, że opis ów opiera się na wizjonerskim przeżyciu, 
oraz że wizyjność nie jest w żadnym razie li tylko formą przedstawienia na piśmie, nie może 
ulegać   wątpliwości."   A   dziś?   Obecnie   przeważająca   większość   teologów   jest   zdania,   że 
Księga   Ezechiela   jest   dziełem   wielu   redaktorów   i   zawiera   teksty   samego   proroka 
przemieszane z różnymi dodatkami z dawnych epok. Kto może mi serio czynić zarzut, że z tej 
barwnej sałatki wybieram tylko co świeższe listki? Zwłaszcza że zawiera ona dodatki, które 
czynią   ją   niemalże   niestrawną.   W   świętych   księgach   pojawiają   się   na   przykład   imiona   i 
datowania, które pasują do tej sałatki jak siekane podeszwy, co widać choćby na przykładzie 
Księgi Rodzaju (13, 15 i 16 ), gdzie czytamy: "I wtedy to Pan rzekł do Abrama: "Wiedz o tym 
dobrze, iż twoi potomkowie będą przebywać jako przybysze w kraju, który nie będzie ich 
krajem i |przez czterysta (podkr. moje, E.U.D.) lat będą tam ciemiężeni jako niewolnicy [...] 
Twoi   potomkowie   powrócą   tu   dopiero   w   czwartym   pokoleniu   [podkr.   moje,   E.U.D.)".". 
Brytyjska   pani   archeolog,   Kathleen   M.   Kenyon,   skomentowała   to   zjadliwie   (29   ): 
"Chronologia przeczy samej sobie. Przyjąć za okres pobytu odcinek czasu obejmujący 400 lat 
i jednocześnie stwierdzić,  że już czwarte  pokolenie od chwili wejścia  do Egiptu  weźmie 
udział   w   exodusie,   to   dwa   stwierdzenia   w   tak   oczywisty   sposób   nie   dające   się   ze   sobą 
pogodzić,   że   znaczenie,   jakie   z   nich   wynika,   trzeba   zakwalifikować   jako   ahistoryczne." 
Poglądy teologiczne są nie tylko nieprzejrzyste, ale w dodatku zmieniają się z profesora na 
profesora i z dekady na dekadę. Co pozostaje? Zagadkowe relacje. Ten rodzaj opowieści, 
gdzie autor pisze w pierwszej osobie, relacjonując własne przeżycia. Podobnie jak w mitach i 
legendach, także w religijnej  spuściźnie  literackiej jądro  przekazu zostaje  zachowane. To 
właśnie   ten   element   tajemniczości,   w   którym   nawet   późniejsi   redaktorzy   niewiele   mogą 
zmienić. A dlaczego? Z jednej strony dlatego, że sami go nie rozumieją. Słowa proroków 
miały w sobie pewne misterium i trzeba to było przekazać w niezmienionej formie następnym 
pokoleniom. Z drugiej zaś strony dlatego, że nie mieli odwagi wkładać w usta czcigodnego 
proroka swoich własnych myśli. Musieliby wówczas kłamać w pierwszej osobie. Tylko z tych 
zamierzchłych,   niepojętych   czasów   pochodzą   opisy   zawierające   stwierdzenia:   "I 
widziałem...",   "Słyszałem...",   "Najwyższy   powiedział   do   mnie..."   Późniejsi   redaktorzy 
ograniczali się jedynie do dodawania i przemodelowywania, starając się uczynić zrozumiałym 
to,   co   niezrozumiałe.   A   ponieważ   sami   tego   czegoś   nie   rozumieli,   chaos   mamy   dziś 
absolutny. O, gdybyż tak ograniczyli się do tępego przepisywania starożytnych tekstów, bez 
żadnych zmian i dodatków! Ale myślący człowiek tego nie potrafi. My dzisiaj również nie 
potrafimy.   Już   pokazał   się   Nowy   Testament   w   formie   komiksu   oraz   w   jeszcze   innych, 
straszniejszych   wariantach.  Rzekomo  po to,  by  dostosować   Pismo Święte   do "wymogów 
epoki"   i   uczynić   przystępniejszym   dla   młodzieży.   Ale,   jak   powiedział   Mahatma   Ghandi 
(1869-1948   ):   "Nieczystymi   środkami   można   osiągnąć   tylko   nieczyste   rezultaty." 
SelekcjonowaćŃ   -   ale   właściwie!   Sito   mojej   selekcji   pozwala   pominąć   wszystko,   co   dla 
współczesności jest zupełnie niezrozumiałe. Nie oznacza to bynajmniej, że za dwadzieścia lat 
nie trzeba będzie wziąć tego pod inną lupę. Jeśli zaś ktoś zechce tu argumentować, że takie 
postępowanie jest "nienaukowe" i że tak się nie robi, to odsyłam go do żydowskich uczonych, 
którzy   już   setki   i   tysiące   lat   temu   stawali   przed   podobnym   problemem.   Oni   także   nie 

26

background image

wiedzieli, o co właściwie chodzi w starożytnych tekstach, więc każde słowo, każde zdanie 
obracali na wszystkie strony po dziesięć razy, interpretowali na nowo i w kolejnym pokoleniu 
znowu zupełnie inaczej formułowali. Dowodów na piśmie takiego postępowania dostarczają 
liczne   księgi   midraszowe.   Znane   pod   nazwą   Midraszim   dzieła   literackie   zawierają 
komentarze do ksiąg biblijnych, sporządzone przez najznamienitszych żydowskich mędrców, 
w ciągu wielu wieków. "Midrasz" to dzieło objaśniania poszukiwania sensu. Nie wymagam 
od moich Czytelników, aby zaopatrzyli  się w Midraszim, więc zademonstruję je na kilku 
wybranych przykładach. Poniższy cytat pochodzi z liczącego całe sto rozdziałów midraszu 
Bereszit Rabbati (30 ): "I rzekł Bóg: "Uczyńmy ludzi." Z kim naradził się Bóg? Według 
rabbiego Jozuego w imieniu rabbiego Lewiego: Z dziełem nieba i ziemi. Jak król, który ma 
dwóch doradców i niczego nie czyni bez ich zgody. Według rabbiego Samuela bar Nachmana 
Bóg naradził się z dziełem każdego pojedynczego dnia. Jak król, który ma całą radę sądową i 
nie przedsięweźmie niczego bez jej wiedzy. Według rabbiego Amiego Bóg naradził się ze 
swym sercem. Jak król, który kazał budowniczemu wznieść pałac, a gdy go ujrzał i mu się nie 
spodobał, na kogo spadnie jego gniew? Najpewniej  na budowniczego. Podobnie Bóg był 
niechętny   swemu   sercu."   To   kwestia   poglądów   wynikająca   z   pobożnego   życzenia,   by 
uprzystępnić   jakoś   zagadki   zawarte   w   przekazach.   Po   dziś   dzień   żaden   człowiek   nie 
zrozumiał tych zagadek. Dlatego w midraszim zdanie po zdaniu omawia się i rozważa słowa 
świętych tekstów. Wierzący uczeni byli natchnieni tymi tekstami, |musieli wydobyć z nich 
jakiś sens - więc szukali i naciągali, porównywali i zatajali. Dla lepszego zrozumienia jeszcze 
jeden przykład, tym razem z midraszu Szemot Rabba. Składa się on z 250 rozdziałów i jest 
komentarzem do biblijnej Księgi Wyjścia (31 ): "I rzekł Bóg do Mojżesza. Według rabbiego 
bar Mamala rzekł Bóg do niego. Moje imię poznasz, nazywany jestem wedle moich czynów, 
raz   nazywam   się   Bóg   Wszechmogący,   raz   Zebaoth,   raz   Elohim;   kiedy   prowadzę   wojnę 
przeciwko   złoczyńcom,   nazywam   się   Zebaoth,   kiedy   wymierzam   kary   za   grzechy   ludzi, 
nazywam   się   Bóg   Wszechmogący,   a   kiedy   lituję   się   nad   światem,   nazywam   się   Jahwe, 
albowiem imię to nie wyraża nic innego, jak tylko właściwość litowania się [...]" I tak dalej, i 
tak   dalej,   przez   całe   stronice.   Nowe   imiona,   nowe   interpretacje.   A   wszystko   to   razem 
potwierdza   tylko   fakt,   że   już   znakomici   żydowscy   uczeni   nie   pojmowali   znaczenia 
pierwotnych   tekstów.   Co   zatem   wybieram,   selekcjonuję?   Według   jakich   kryteriów?   Jak 
zamierzam,   wbrew   uczonym   przeszłym   i   współczesnym,   odfiltrować,   które   fragmenty 
tekstów były gdzieś i kiedyś |oryginałami, a które nie? Kiedy o życiu Abrahama (32 ) pisze 
się, że przy jego narodzinach anioły zeszły z nieba, jego ojciec czcił bożki, że Abraham 
odpłacił królowi Nemrodowi z Babilonu pięknym za nadobne, to wszystko jest dla mnie tylko 
wyrazem   pobożnych  życzeń  późniejszych  redaktorów.   Po  prostu   starano  się  podbudować 
wizerunek ojca rodzaju ludzkiego, Abrahama, i przypisać mu odpowiednie pochodzenie. Jeśli 
natomiast Abraham - czy jak też nazywał się autor owego pierwotnego tekstu, ponieważ samo 
imię jest bez znaczenia - dochodzi do słowa w tekstach pisanych w pierwszej osobie liczby 
pojedynczej, a więc opowiada przeżycia, jakich doznał, to nadstawiam ucha. Tego rodzaju 
teksty stają  się obiektem mojego szczególnego zainteresowania, zwłaszcza  jeśli  przeżycie 
takie zawiera jakiś zdumiewający epizod związany z Kosmosem, którego nie mógł wymyślić 
żaden z późniejszych redaktorów. Dlaczego nie mógł? Ponieważ brakowało mu wiedzy o 
szczegółach. W tekście, który teologowie nazywają Apokalipsą Abrahama, pierwotny autor 
Xy opowiada, jak na Ziemię opuściły się dwie "niebiańskie istoty" (33 ). Obydwaj niebianie 
unieśli   Abrahama  (pozostańmy  przy  tym  imieniu)   ze  sobą  w   górę,  albowiem  Najwyższy 
chciał   z   nim   mówić.   Abraham   precyzuje,   że   obie   istoty   nie   były   ludźmi   -   "nie   było   to 
tchnienie   człowieka"   -   i   że   bardzo   się   ich   bał.   Abraham   powiada,   że   ciała   obydwu 
niebiańskich przybyszów błyszczały "jak szafir". Na koniec pojawił się dym, potem ogień i 
cała trójka wzniosła się "w górę, jakby unoszeni mnogością wichrów". Abraham widzi "w 
przestworzach,   na   wysokości   [...]   potężne   światło,   nie   do   opisania"   i   wreszcie   wielkie 

27

background image

postacie  wołające  do siebie  "słowa, których  nie znam. Dla tych  którzy nadal  jeszcze  nie 
pojęli, Abraham zwięźle i jednoznacznie stwierdza, gdzie się znalazł: "Ja jednak życzyłem 
sobie opuścić się na Ziemię w dół; wysokie miejsce, na którym staliśmy, raz stało prosto, to 
znów odwracało się na drugą stronę." `ty * * * `ty Oto ktoś żyjący w pradawnych czasach 
opowiada nam w pierwszej osobie liczby pojedynczej, że życzył sobie, "opuścić się na Ziemię 
w   dół",   a   więc   -   jeśli   tylko   zachowaliśmy   choćby   resztki   rozumu   -   musimy   przyjąć,   że 
znajdował   się   |poza   Ziemią.   Dlaczego   zaś   żaden   z   późniejszych   redaktorów   nie   mógł 
wymyślić   tego   tekstu?   Ponieważ   żaden   nie   mógł   mieć   pojęcia,   że   gigantyczne   statki 
kosmiczne - tak właśnie będzie w naszych przyszłych stacjach - bezustannie obracają się 
wokół   własnej   osi.   Tylko   bowiem   za   pomocą   siły   odśrodkowej   powstającej   w   wyniku 
obracania   się   wokół   własnej   osi   wytworzyć   można   sztuczne   ciążenie.   A   co   powiada 
Apokalipsa   Abrahama:   "wysokie   miejsce,   na   którym   staliśmy,   raz   stało   prosto,   to   znów 
odwracało   się   na   drugą   stronę".   Zwykły   przypadek?   Głupie   wymysły?   Dlaczego   zatem 
Abraham przed swoim lotem obstaje przy tym, że obydwie niebiańskie istoty nie były ludźmi 
("nie   było   to   tchnienie   człowieka"),   a   ich   stroje   błyszczały   "jak   szafir"?   O   nie,   drodzy 
przyjaciele z przeciwnego obozu! Takie teksty są z naszego dzisiejszego punktu widzenia 
jasne jak słońce. Nie ma tu co na siłę interpretować i pomijać, i żaden duch przedwczorajszej 
nauki nie zdoła już powstrzymać tej wykładni. Teksty istnieją, a czas dojrzał. Współczesny 
człowiek   powoli   zaczyna   mieć   dosyć   przymusu   wiary   w   oprawione   w   religijne   ramki 
bajeczki, kiedy nowe spojrzenie na stare przekazy w jednej chwili rozjaśnia sens spornych 
tekstów.  Zanim rozpocznę   całkowicie  nowy  rozdział,  chciałbym  -  raz  jeszcze   - podsycić 
dawny ogień, który przez wszystkie ostatnie lata co chwila wybuchał nowym płomieniem. 
Prawie   w   żadnej   z   moich   dotychczasowych   książek   nie   brakło   proroka   Henocha,   a   w 
Dowodach (34 ) omówiłem go nawet szczegółowo. Tutaj już tego nie zrobię. Niemniej jednak 
chciałbym   zasygnalizować   kilka   spraw,   obok   których   nie   może   przejść   obojętnie   żadna 
nowoczesna  egzegeza. Nie może  być  tak,  że z jednej  strony zarzuca mi się, iż w moim 
wyborze znajdują się tylko takie teksty, które są dla mnie przydatne, z drugiej zaś, strona 
przeciwna z zakłopotaniem milczy na temat Henocha. I jeszcze raz Henoch Kimże był ów 
Henoch? W Legendach Żydów  o czasach pradawnych  (35 ) Henoch jest "królem pośród 
ludzi", który panował dokładnie "dwieście czterdzieści trzy lata". Przepełniony był mądrością 
i wszyscy zasięgali jego rady. Dla starożytnych Egipcjan Henoch był budowniczym Wielkiej 
Piramidy, jak powiada geograf i historyk, Tahi ad-Din Ahmad ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben 
Muhammad al-Makrizi (1364-1442 ), w swoim dziele Chitat. Podaje przy okazji, że Henoch 
znany jest wśród narodów pod czterema różnymi imionami, jako |Saurid, |Hermes, |Idris i |
Henoch. Oto fragment Chitat (36 ), rozdział 33 : "Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć 
Wielkim   w   jego   właściwościach   jako   proroka,   króla   i   mędrca   (on   jest   tym,   którego 
Hebrajczycy zwą Henochem, synem Jareda, syna  Mahalalela, syna Kenana, syna  Enosza, 
syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi - to jest Idrysem) wyczytał w gwiazdach, 
że przyjdzie potop. Wtedy kazał zbudować piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma 
i wszystko, czym się martwił, że przepaść i zginąć może, aby było ochronione i zachowane." 
Dla   Arabów   imię   Idris   jest   równoznaczne   z   "pramędrzec",   "praojciec";   dla   teologii 
żydowskiej  i   chrześcijańskiej   zaś  Henoch  jest   siódmym  z   łącznie  dziesięciu   patriarchów, 
jednym z naszych przodków sprzed potopu. Henoch był ojcem Matuzalema, który według 
Biblii miał osiągnąć wiek, bagatelka, 969 lat. Stary Testament poświęca Henochowi całe 
cztery zdania w Księdze Rodzaju (Rdz 5, 21-24 ). Można tam przeczytać m.in.: "Żył więc 
Henoch w przyjaźni z Bogiem, a następnie znikł, bo zabrał go Bóg." Zwyczajnie i po prostu - 
trzask-prask   i   już   go   nie   ma!   W   hebrajskim   słowo   Henoch   znaczy   "wtajemniczony, 
wiedzący", i ów wiedzący, Bogu dzięki, zadbał o to, aby jego wiedza nie zniknęła bez śladu, 
ku wielkiemu niezadowoleniu przedwczorajszych uczonych, którzy najbardziej chcieliby, aby 
Henoch rozpłynął się w powietrzu, ponieważ był on, niestety, pilnym skrybą. A to oznacza 

28

background image

kłopoty.  Istnieją mianowicie dwie księgi, które wprawdzie nie weszły do kanonu Starego 
Testamentu,   ale   jednak   zaliczane   są   do   ksiąg   apokryficznych.   Ojcowie   Kościoła,   którzy 
zmajstrowali naszą Biblię, nie wiedzieli, co począć z tekstami Henocha, które im także były 
znane. Nie rozumieli ich, więc zostały wykluczone spośród ksiąg biblijnych. Tylko Kościół 
etiopski zignorował nakazy Ojców Kościoła i Księga Henocha od razu znalazła się w kanonie 
świętych   ksiąg   tego   Kościoła.   Ponadto   pojawiła   się   jeszcze   słowiańska   wersja   tej   samej 
księgi. Przeprowadzone przez najwyższej rangi znakomitości analizy porównawcze tekstów 
wykazały wreszcie, że pierwotna wersja tekstu musi być dziełem jednego autora, którego imię 
było Henoch. Od Xviii w., kiedy to Księga Henocha dotarła do Europy, trwa w teologicznych 
kręgach   nużący   spór   o   to,   kto   może   być   tak   naprawdę   autorem   tej   księgi.   Wiadomo 
przynajmniej,   że   musiał   to   być   ktoś   żyjący   kilkaset   lat   przed   Chrystusem,   tyle   bowiem 
bezsprzecznie liczyła sobie etiopska Księga Henocha. Kim jednak był jej autor? Bezustannie 
zadziwia mnie jednostronna wiara najrozmaitszych egzegetów. Jeśli tekst pasuje do danego 
kierunku wiary, to zostaje zaklasyfikowany jako "prawdziwy". Jeśli nie pasuje, to na pewno 
musi   być   falsyfikatem.   Zwariować   można!   Księga   Henocha   nie   tylko   napisana   jest   w 
pierwszej   osobie   liczby  pojedynczej,   ale   jeszcze   jej   autor   wielokrotnie   w   samym   tekście 
potwierdza swoje autorstwo, jakby w obawie, że umysły przyszłości będą zbyt ograniczone, 
aby to pojąć. Poniżej przytaczam dwa fragmenty tekstu, zaznaczając pismem rozstrzelonym 
(poprzedzone   znakiem   kursywy   w   brajlu)   miejsca   jednoznacznie   autorstwa   Henocha. 
Naoczny świadekŃ relacjonuje "W pierwszym  miesiącu  365 roku życia, pierwszego dnia 
pierwszego miesiąca, |ja, |Henoch, |byłem w domu moim sam [...] i ukazało mi się dwóch 
nader wielkich mężów, jakich nigdy na Ziemi |nie |widziałem." (37 ) "Oto spisana przez 
Henocha, pisarza, pełna nauka mądrości [...] A teraz, |mój |synu Matuzalemie, opowiem ci 
wszystko i zapiszę to dla ciebie; |odkryłem wszystko przed tobą i |przekazałem księgi, które 
tego dotyczą. Zachowaj, |mój |synu Matuzalemie, księgi otrzymane z |ręki |ojca i przekaż je 
przyszłym pokoleniom świata." (38 ) Wyraźniej już naprawdę nie można. Pierwotny oryginał 
Księgi   Henocha,   jej   esencja,   pochodzi   od   żyjącego   przed   potopem   Henocha,   inaczej   nie 
mógłby   on   nazwać   swego   syna   imieniem   Matuzalem.   Założenie,   że   wszystko   to   jest 
przedchrześcijańskim   fałszerstwem,   byłoby   równoznaczne   z   zarzuceniem   autorowi 
nieprzerwanego   opowiadania   kłamstw.   Taki   zabieg   nie   ma   jednak   szans   powodzenia, 
ponieważ - tak samo jak w przypadku Apokalipsy Abrahama - autor Księgi Henocha podaje 
takie dane na temat Wszechświata i "upadłych aniołów", jakich nikt inny po nim nie mógłby 
znać, nie mówiąc już o tym, że Henoch wielokrotnie powtarza, iż |anioły powiedziały mu to 
czy   tamto;   to   czy   tamto   wyjaśniły   i   pokazały.   Odmawianie   autorstwa   Księgi   Henocha 
żyjącemu przed potopem Henochowi jest hańbą egzegezy. Jednocześnie stanowi to jeżący 
włosy na głowie przykład manipulacji wiernymi, którzy mają łaskawie przełykać wszystko, 
co inni za nich przeżują. Oczywiście, próbuje się też sprzedawać niewygodny tekst Henocha 
jako wizję. Pod hasłem "wizja" można przełknąć wszystko, co wykracza poza możliwości 
rozumu.   Zwolennicy   tezy   o   wizyjności   tego   tekstu   przemilczają   skwapliwie,   że   Henoch 
wyraźnie stwierdza, iż nie spał. Ponadto podaje jeszcze rodzinie dokładne wskazówki, co 
należy zrobić podczas jego nieobecności. A już w ogóle nie może być mowy o tym,  że 
Henoch doświadczył  "wizji śmierci", po swoich rozmowach z |aniołami powraca bowiem 
zdrów   jak   ryba   do   krewnych,   aby  dopiero   później   definitywnie   zniknąć   w   chmurach   na 
ognistym rydwanie. Cóż zatem jest takiego niebezpiecznego w owej Księdze Henocha? W 
gruncie rzeczy potwierdzenie filozofii paleo-SETI. Tak jak Stary Testament, tak i Henoch 
opisuje, co się dzieje, gdy buntują się anioły. Gdy buntują się anioły W Księdze Henocha 
(39 ), rozdział 6, wersety 1 do 5, jest napisane: "Kiedy ludzie zaczęli się mnożyć, rodziły im 
się piękne i miłe córki. Gdy aniołowie, synowie nieba, je ujrzeli, poczuli do nich żądzę i 
rzekli do siebie: "Weźmy sobie żony spośród ludzkich córek i płódźmy dzieci." A wtedy 
przemówił do nich wódz ich, Semjasa: "Obawiam się, że wcale nie chcecie tak uczynić, a 

29

background image

wtedy   ja   sam   musiałbym   ponieść   karę   za   ten   wielki   grzech."   Wtedy   odpowiedzieli   mu 
wszyscy: "Złóżmy wszyscy przysięgę i nakładając na siebie nawzajem klątwy zobowiążmy 
się, że nie zaniechamy tego planu, i go wykonamy." I przysięgli wszyscy razem, i zobowiązali 
się do tego, nakładając na siebie nawzajem klątwy. Było ich razem dwustu, którzy za dni 
Jereda opuścili się na górę Hermon." Jeśli nie jest to opis rebelii "synów niebios", to cóż to 
jest w takim razie? Wyznanie miłości obwarowane nakładaniem na siebie klątwy? Sprawa 
jest jasna, ponieważ (Hen 7, 1- 6 ): "Ci i wszyscy pozostali, co byli z nimi, wzięli sobie 
kobiety, każdy z nich wybrał sobie jedną, zaczęli do nich chodzić i zaczęli nieczyste z nimi 
obcowanie. Nauczyli je czarów, zaklęć i przycinania korzeni i zapoznali je z roślinami. One 
poczęły i zrodziły wysokich na 300 łokci |gigantów. Ci pochłonęli wszystkie zapasy żywności 
innych ludzi. Kiedy jednak ludzie nie mieli im już co dać, giganci zwrócili się przeciw nim i 
pożarli ich. I zaczęli niszczyć ptaki, dzikie zwierzęta, płazy i ryby, pożerać swoje własne 
mięso i spijać własną krew. A wtedy Ziemia zaczęła się uskarżać na niegodziwców." Sceneria 
czasów sprzed potopu opisana jest bardzo realistycznie, jakkolwiek może nam się dzisiaj 
wydawać mało wiarygodna. Także |dobre |anioły, czyli te, które nie wzięły udziału w buncie, 
przyglądały   się   z   góry   wydarzeniom   na   Ziemi.   Informowały   o   nich   Najwyższego,   który 
kategorycznie zdecydował: "Cała Ziemia zostanie zniszczona, potop spadnie na całą ziemię i 
zniszczy  wszystko,  co   się  na  niej  znajduje."  Wręcz  fenomenalne  są  w   Księdze  Henocha 
rozliczne szczegóły, których próżno szukać w innych przekazach. W rozdziałe 69 Henoch 
wylicza mianowicie imiona przywódców owej rebelii i dodatkowo podaje ich specjalności! 
Ponieważ   z   korespondencji   od   moich   Czytelników   wiem,   że   w   swoich   bibliotekach 
osiedlowych i miejskich nie mają szansy znaleźć Księgi Henocha lub też brakuje im czasu, by 
ją sprowadzić skądinąd, przytoczę tutaj ów fragment w pełnym brzmieniu. Henoch pragnął, 
aby jego pisma były szeroko rozpowszechnione. Ja także! "A oto są ich imiona: Pierwszy z 
nich   jest   Semjasa,   drugi   Artakisa,   trzeci   Armen,   czwarty   Kokabeel,   piąty   Tuarel,   szósty 
Rumjal,   siódmy   Danjal,   ósmy   Rekael,   dziewiąty   Barakel,   dziesiąty   Azazael,   jedenasty 
Armaros,   dwunasty   Batarjal,   trzynasty   Busasejal,   czternasty   Hananel,   piętnasty   Turel, 
szesnasty   Simapesjel,   siedemnasty   Jetrel,   osiemnasty   Tumael,   dziewiętnasty   Tarel, 
dwudziesty Rumael, dwudziesty pierwszy Jseseel. A oto są imiona ich wodzów ponad 100, 50 
i 10. Imię pierwszego jest Jekuun; to ten, który uwiódł wszystkie dzieci aniołów, opuścił je na 
ląd i uwiódł przy pomocy ludzkich córek. Drugi nazywa się Asbeel; ten udzielał dzieciom 
aniołów złych rad, aby zbrukali swe ciała z ludzkimi córkami. Trzeci nazywa się Gadreel; to 
ten, który pokazał ludziom wszelkie śmiertelne ciosy. On też uwiódł Ewę i pokazał ludziom 
narzędzia mordu, pancerz, tarczę, miecz i w ogóle wszystkie narzędzia mordu. Z jego ręki od 
tej godziny oręż rozprzestrzenił się wśród mieszkańców lądu. Czwarty nazywa się Penemue; 
ten nauczył ludzi rozróżniać co gorzkie, a co słodkie i przekazał im wszelkie tajemnice ich 
wiedzy. On nauczył ludzi pisania inkaustem i na papierze [...] Piąty nazywa się Kasdeja; ten 
nauczył ludzi wszelkich złych ciosów duchów i demonów, tak jak i ciosów w zarodek w łonie 
matki, aby go spędzić, ciosów w duszę, ugryzienia węża, ciosów, które powstają od żaru w 
południe,   oraz   syna   węża,   Tabat  (?)".   (To   ostatnie   w   każdym   przekładzie   opatrzone   jest 
znakiem zapytania, poza tym pisownia poszczególnych imion zmienia się w zależności od 
przekładu.) Daruję sobie komentarz do tego tekstu. W końcu, każdy przecież ma oczy i widzi. 
Co   się   stało   z   owym   Henochem?   Gdzie   leżą   jego   doczesne   szczątki?   Gdzie   jest   jakaś 
świątynia czy katedra wzniesiona ku jego czci? WniebowzięcieŃ z przeszkodami Na pewno 
nie na Ziemi. Wedle Starego Testamentu Henoch zniknął bez śladu - zabrał go do siebie Pan. 
Albo też czytamy - w zależności od tego, którą wersję Biblii weźmiemy do ręki - że Henoch 
wzniósł się w chmury na ognistym rydwanie. Nieco dokładniej odjazd Henocha przedstawiają 
legendy   starożydowskie   (40   ).   Można   się   z   nich   mianowicie   dowiedzieć,   że   aniołowie 
przyrzekli Henochowi, iż wezmą go ze sobą do nieba, lecz data odjazdu nie była jeszcze 
widocznie ustalona: "Zawołano do mnie, że pójdę do nieba, lecz nie znam dnia, kiedy od was 

30

background image

odejdę." W tej sytuacji ludzie siedzieli wokół Henocha, a on przekazywał im wszystko, co 
dotąd usłyszał od aniołów. Szczególnie wkładał im do głów, aby nie trzymali jego ksiąg w 
ukryciu, lecz udostępnili je przyszłym pokoleniom na Ziemi. Postępuję zgodnie z tym apelem. 
Po kilku dniach takiego nauczania sytuacja stała się emocjonująca: "Lecz stało się to w tym 
samym czasie, kiedy ludzie siedzieli wokół Henocha, a on do nich mówił. Wtedy unieśli 
ludzie spojrzenia i ujrzeli zniżający się na niebie kształt rumaka, i rumak w burzy opuszczał 
się na ziemię. I powiedzieli ludzie Henochowi, co widzą, a Henoch rzekł im: "To z mego 
powodu opuszcza się ten rumak. Nadszedł czas i dzień, że muszę od was odejść i nigdy was 
już nie zobaczę." A wtedy rumak był tuż i wszyscy ludzie widzieli go wyraźnie." Widocznie 
Henoch został poinformowany przez niebian, że start może stanowić zagrożenie dla życia 
zebranych, ponieważ starał się powstrzymać swoich zwolenników
. Wielokrotnie ostrzegał gapiów, aby nie podążali za nim, "abyście nie pomarli". Niektórzy 
zaczęli się wahać i zostali, lecz najbardziej zagorzali widzowie koniecznie chcieli na własne 
oczy widzieć, jak Henoch idzie do nieba: "Mówili: "Pójdziemy z tobą do miejsca, do którego 
ty idziesz, tylko śmierć może nas rozłączyć." Ponieważ obstawali przy tym, by pójść razem z 
nim, przestał do nich mówić i podążali za nim, i nie zawracali. I stało się, że Henoch w burzy 
wzniósł się do nieba na ognistych rumakach i w ognistym rydwanie." Ta podróż w chmury 
dla wszystkich towarzyszących mu osób skończyła się śmiercią. Następnego dnia bowiem 
wyruszono  na poszukiwanie  tych,  którzy poszli  za Henochem. "I szukali  tego miejsca, z 
którego Henoch poszedł do nieba. I kiedy doszli tam, zobaczyli, że cała ziemia pokryta była 
śniegiem, a na śniegu były duże kamienie jakby też ze śniegu. A wtedy rzekli jeden do 
drugiego: "Dalej, odgarnijmy śnieg, abyśmy zobaczyli, czy nie ma pod śniegiem ludzi, którzy 
przyszli tu z Henochem." I odgarnęli śnieg, i ujrzeli ludzi, którzy przyszli tu z Henochem, że 
leżą martwi. Szukali też Henocha, ale nie znaleźli go, albowiem poszedł do nieba [...] Stało 
się w roku sto trzynastym życia Lamecha syna na Matuzalema, że Henoch poszedł do nieba." 
Po grzechu pierworodnym i potopie jest to trzecia niemożliwość, przed którą stajemy - w 
zasadzie   nie   ma   w   tym   już   nic   emocjonującego,   ponieważ   dotychczasowe   interpretacje 
starożytnych tekstów wręcz najeżone są rzeczami niemożliwymi. Tym razem dobrotliwy Pan 
Bóg miałby z kolei przyglądać się bezczynnie, jak setki, a może nawet tysiące gapiów ginie w 
płomieniach, kiedy ich nauczyciel Henoch wznosi się do nieba? Czym zawinili ci ludzie? 
Słuchali   swojego   mądrego   Henocha,   czcili   go,   byli   jego   zwolennikami   i   wreszcie 
towarzyszyli   mu   na   miejsce   startu.   Henoch   "w   burzy"   unosi   się   do   nieba   "na   ognistych 
rumakach i w ognistym rydwanie" - lecz na Ziemi ludzie i wszystko pada pastwą płomieni, 
nawet kamienie bieleją od żaru, rozsypując się w biały pył, który wygląda jak śnieg. (Pewne 
odmiany wapieni pod wpływem wysokiej temperatury stają się śnieżnobiałe.) I to dobry Pan 
Bóg miałby pozwolić niewinnym towarzyszom Henocha zamienić się w parę? Czyżby nie 
dysponował   odpowiednią   mocą,   aby   zabrać   Henocha   do   siebie   w   sposób   nieszkodliwy   i 
mądry? Po co ta dramatyczna i męczeńska śmierć w płomieniach wielu ludzi, wyłącznie po 
to,   aby   Henoch   mógł   wznieść   się   do   nieba?   Wszystko   to   -   grzech   pierworodny,   potop, 
wniebowzięcie Henocha, ale i kosmiczna podróż Abrahama - w żadnym razie nie pasuje do 
wyobrażenia dobrego Pana Boga. Dlaczego wszechobecny Bóg musi prosić Abrahama do 
siebie, aby móc z nim porozmawiać? Bóg musi przecież wiedzieć, co Abraham myśli i czuje, 
i czyjego ducha jest dziecięciem. Po co w ogóle Panu Bogu statek kosmiczny, który wisi nad 
Ziemią i obraca się wokół własnej osi? Dlaczego Bóg musi najpierw wysyłać jakieś dwie 
postaci, aby sprowadzić Abrahama? Dlaczego potrzebne mu są "ogniste rumaki", aby unieść 
Henocha   do   nieba?   Odpowiedź   jest   zawsze   jedna   i   ta   sama:   przez   opisywaną   w   owych 
tekstach   osobę  |Boga,  czy  |Najwyższego,   nigdy  nie   rozumiano  wszechobecnego   Stwórcy, 
którego czczą wszystkie religie (i ja też). Jest dla mnie wręcz profanacją prawdziwego Boga 
przypisywanie mu tego rodzaju błędów i okrucieństw. Jeśli natomiast w miejsce Boga, czy 
Najwyższego,   wstawimy   |pozaziemskich   |astronautów,   to   wszystkie   te   działania,   błędy   i 

31

background image

paradoksy   od   razu   stają   się   zrozumiałe.   Nagle   rozumiemy,   kim   były   "upadłe   anioły"   i 
dlaczego   odczuwały   taką   chęć   zaspokojenia   swych   potrzeb   seksualnych.   Rozumiemy 
przyczyny   potopu,   rozumiemy   życzenie   Najwyższego,   by   rozmawiać   z   pojedynczymi 
osobami   i   pojmujemy,   dlaczego   zginęło   tak   wielu   ludzi,   którzy   nie   posłuchali   ostrzeżeń 
Henocha.   W   tym   kontekście   zrozumiały   staje   się   też   strach   człowieka   przed   |Sądem   |
Ostatecznym, ów stały lęk przed wielkim sądem bożym, bo przecież Najwyższy obiecał, że 
kiedyś   powróci.   +   Spotkanie   na   szczycie   Ojciec   Święty,   głowa   wszystkich   katolików   na 
Ziemi i biskup Rzymu, ze zdumieniem spoglądał na obcego, który w milczeniu stał po drugiej 
stronie ciemnego błyszczącego biurka. - Kto pana wpuścił? - spytał trochę niepewnie. - Nikt - 
odparł obcy bez cienia wahania, a wokół kącików jego ust igrał leciutki uśmieszek. - Kłamie 
pan - powiedział Ojciec  Święty nienaturalnie  twardym  tonem, a jego  prawa dłoń powoli 
sunęła w stronę przycisku alarmu. - Nie chciałby się pan najpierw dowiedzieć, co mam panu 
do zaproponowania? - spytał z uśmiechem obcy. Z jego niezwykle ciemnych oczu emanowało 
coś dziwnie przyjaznego, a jednocześnie zniewalającego. Papież zawahał się. - A co takiego 
chce pan zaproponować? - zapytał w końcu, starając się nadać głosowi ton łagodności. Jego 
palce leżały już na przycisku alarmu. Mógł go nacisnąć w ułamku sekundy. - Maszynę czasu - 
odparł   swobodnie   obcy.   W   żadnym   razie   nie   wyglądał   na   przestraszonego,   raczej   na 
rozbawionego. - To chyba najgłupsza rzecz, jaka mogła panu przyjść do głowy - stwierdził 
papież   z   uśmiechem.   -   Maszyny   czasu   to   wymysły   nadwerężonych   mózgów.   A   po 
kilkusekundowym  namyśle  dodał: - No cóż, w Piśmie Świętym  występują  opisy efektów 
przesunięcia czasu, na przykład  w historii proroka Jeremiasza i jego młodego przyjaciela 
Abimelecha. Ale tam efekty te są wynikiem działania Boga Wszechmogącego. Kiedy tak na 
pana   patrzę,   nie   wygląda   mi   pan   na   anioła.   Papież   spojrzał   na   obcego   nieomal   ze 
współczuciem.   Rzeczywiście,   obcy   wyglądał   dość   osobliwie.   Miał   czarną   skórę,   około 
dwudziestu pięciu lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i kręcone włosy, jak każdy Murzyn. 
Mógł   pochodzić   na   przykład   z   Senegalu,   gdyż   jego   skóra   była   czarna   jak   sadza. 
Najdziwniejsze wrażenie sprawiała jego odzież. Miał na sobie czarne buty, czarne skarpetki, 
czarne spodnie, czarną koszulę i elegancko skrojoną czarną marynarkę z szerokimi klapami. 
Czarny   w   czerni.   W   bardzo   sympatycznej   twarzy   błyszczały   białe   zęby   jak   dwa   sznury 
egzotycznych pereł. - Czy uwierzy mi pan, jeśli na pana oczach rozpłynę się w powietrzu i po 
piętnastu   sekundach   zmaterializuję   ponownie?   -   spytał   obcy   z   uprzedzająco   grzecznym 
uśmiechem. Ojciec Święty zaczerpnął głęboko powietrza. Bóle nerek znowu dawały mu się 
we znaki. - Piętnaście sekund? - upewnił się ironicznie. - Tyle mogę panu dać. Obcy bez 
pośpiechu   sięgnął   do   lewej   zewnętrznej   kieszeni   marynarki   i   wydobył   z   niej   płaski, 
błyszczący przedmiot. Był on nie większy od portfela, ale wyglądał na zrobiony z jakiejś 
ceramiki lub metalu. - To maszyna czasu - uśmiechnął się pojednawczo. - Proszę patrzeć 
prosto na mnie. Kiedy zniknę, niech pan łaskawie obserwuje sekundnik swojego zegarka. 
Następnie przycisnął matowo połyskujący przedmiot do prawej skroni... i już go nie było. 
Jego Świątobliwość zdumiał się tak bardzo, że zapomniał patrzeć na zegarek. Kompletnie 
zaskoczony   podniósł   się   z   miejsca,   obszedł   naokoło   swoje   ogromne   biurko   i   zaczął   się 
rozglądać po wszystkich zakamarkach gabinetu. - Halo, już jestem! - wesoło zawołał obcy, 
chowając płaski przedmiot z powrotem do kieszeni marynarki. Stał teraz za biurkiem, tuż 
obok fotela Ojca Świętego. Papież, ciężko dysząc, oparł się obiema rękami na blacie biurka, 
mamrocząc pod nosem słowa jakiejś łacińskiej modlitwy, a następnie wysapał: - To jakiś trik. 
Pan mnie zahipnotyzował. - Ależ skąd! - zaśmiał się obcy z wyrzutem, potrząsając czarną 
głową. - Jako przywódca religijny powinien pan przecież polegać na swoich zmysłach, nawet 
jeśli są już słabe. Papież usiłował pozbierać myśli. Jeśli to wszystko nie było trikiem, to 
niewątpliwie stoi za tym diabeł... albo też obcy był posłańcem, aniołem Pana Boga. W końcu 
aniołowie ukazali się także Abrahamowi, Noemu i Dziewicy Maryi. - Kto pana przysłał? 
Przychodzi pan od Boga Wszechmogącego czy od jego rywala? - Nie jestem ani aniołem, ani 

32

background image

diabłem, tylko człowiekiem, jak pan - odpowiedział miękko obcy. - Przybywam z przyszłości. 
Papież   z   trudem   zachował   zimną   krew.   Wreszcie   powiedział:   -   Wie   pan,   mam   pewne 
problemy ze zdrowiem, czy mógłbym... - wskazał na przycisk interkomu na małym stoliku 
obok biurka. - Ależ oczywiście! - roześmiał się obcy, wykonując zapraszający gest. Ojciec 
Święty   nacisnął   przycisk   i   poprosił   o   przyniesienie   lekarstwa.   Następnie   zaproponował 
obcemu coś do picia i usiadł przy wielkim ciemnym dębowym stole w rogu przestronnego 
gabinetu.   Weszła   starsza   wiekiem   zakonnica,   ze   zdumieniem   spojrzała   na   obcego,   nie 
odważyła się jednak o nic zapytać. Kiedy podano herbatę, a papież wypił jakąś czerwoną lurę, 
stwierdził z ulgą: - No, już mi lepiej. Wie pan, od czasu tego zamachu jestem trochę nieufny. 
Bo   i   jak   tu   mieć   zaufanie   do   kogoś,   kto,   jak   pan,   przedostał   się   tutaj   mimo   gwardii 
szwajcarskiej? Zdaje pan sobie sprawę, że po naszej rozmowie zostanie pan aresztowany, jeśli 
się za panem nie wstawię? Murzyn pokręcił głową, uśmiechając się łagodnie. - Na pewno do 
tego nie dojdzie. Widział pan przecież przed chwilą, jak zniknąłem. Przekonujące, prawda? - 
To był zwykły trik, którego nie uda się panu powtórzyć - odparł dobrotliwie Ojciec Święty. 
Obcy spojrzał  na papieża z politowaniem,  a potem powiedział  z namysłem,  ale  i pewną 
stanowczością: - Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które opanowało tajniki maszyny czasu 
działającej   tam   i   z   powrotem.   Nasz   najznakomitszy   umysł,   jeśli   idzie   o   badania   nad 
wymiarami, profesor Clarke, przed kilku laty teleportował się w przyszłość. Myśleliśmy już, 
że nie wróci, ale pewnego dnia pojawił się jednak, przynosząc ze sobą to. Obcy położył na 
stole prostokątny, błyszczący przedmiot. - Obsługa jest dziecinnie prosta - ciągnął z lubością. 
- Widzi pan tych sześć mikroskopijnych otworków? Ostrym metalowym sztyfcikiem może 
pan   nastawić,   poczynając   od   lewej,   liczbę   lat,   miesięcy,   dni,   godzin,   minut   i   sekund. 
Wystarczy lekko nacisnąć - tu u góry widać, co się zaprogramowało. Obcy szybko, raz za 
razem,   wsunął   w   otworki   niewielki   sztyfcik.   Na   górnej   krawędzi   dziwnego   przedmiotu 
pojawiły się liczby 112, 8, 14, 3, 6, 14. - To czas, z którego przybywam: 112 lat, 8 miesięcy, 
14 dni, 3 godziny, 6 minut i 14 sekund, licząc od teraz. Obcy zamilkł, a papież pogrążył się w 
zadumie. Po chwili rzekł z namysłem: - Cóż, muszę przyjąć, że jest pan agentem któregoś z 
mocarstw.   Z   pańskiej   techniki   nic   nie   rozumiem.   Niezapowiedziana   audiencja   właśnie 
dobiegła końca. Papież szybko nacisnął guzik alarmu i podniósł się z miejsca. - Jeszcze tylko 
jeden drobiazg - rzucił obcy z uśmiechem wyższości. - Aby uruchomić maszynę czasu, musi 
pan   przyłożyć   ten   przedmiot   do   prawej   skroni.   Impuls   wyzwalający   stanowią   prądy 
mózgowe.   Współrzędne   są   już   nastawione.   Jeszcze   mówiąc   te   słowa,   obcy   sięgnął   do 
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej drugi błyszczący przedmiot. Na sekundę przed 
tym, jak do gabinetu wpadli gwardziści, przyłożył go do prawej skroni... i zniknął. Ojciec 
Święty stał przy biurku kompletnie zdezorientowany. Krople potu zrosiły jego pomarszczone 
czoło.   Czterej   gwardziści   rozglądali   się   bezradnie   po   pomieszczeniu,   na   koniec   zaczęli 
rozgarniać ciężkie aksamitne kotary i szturchać pod meblami.  Wreszcie papież przeprosił 
strażników   stwierdzając,   że   widocznie   nacisnął   guzik   alarmu   przez   pomyłkę.   Kiedy 
gwardziści  opuścili  gabinet,  Ojciec  Święty przywołał  jeszcze  na chwilę  młodego  oficera, 
wziął do ręki błyszczący przedmiot, który cały czas leżał na stole i poprosił: - Czy zechciałby 
pan przyłożyć  ten przedmiot do skroni? Zaskoczony oficer spełnił prośbę Ojca Świętego, 
patrząc nic nie rozumiejącym wzrokiem, a po chwili wzruszył ramionami i powiedział krótko 
i   zwięźle:   -   Nic   nie   słyszę.   -   Proszę   mi   to   dać   -   poprosił   papież   zmęczonym   głosem   i 
powodowany jakimś mimowolnym impulsem przyłożył przedmiot do prawej skroni. Ostatnie, 
co ujrzał, to okrąglejące ze zdumienia oczy i rozwarte usta gwardzisty. `ty * * * `ty Tego 
dnia,   w   samym   środku   Jerozolimy,   będącej   centrum   religii   żydowskiej,   wydarzyło   się 
niemalże to samo. Chociaż religia żydowska nie zna w zasadzie żadnych władz kościelnych w 
zwykłym sensie tego słowa, to jednak naczelny rabin Jerozolimy uznawany jest za najwyższy 
autorytet dla Żydów całego świata. Kiedy rozpływał się w powietrzu, nikogo przy nim nie 
było. Zupełnie inaczej miała się rzecz w Mekce, w Arabii Saudyjskiej. Imam z plemienia 

33

background image

Koraisz, najwyższa instancja religijna dla wielu milionów wyznawców islamu, a zarazem 
prawdziwy namiestnik (kalif) prawodawcy Mahometa, zniknął na oczach czterech mułłów i 
wysokiego urzędnika królewskiego. Szok imama trwał krótko. Przez kilka sekund wydawało 
mu się, jakby spadał w dół przez nie kończący się szyb, by zaraz zostać wessanym przez 
potężny   odkurzacz.   Potem   poczuł   pod   stopami   ziemię,   otaczał   go   jasny   blask,   a   skądś 
dobiegały hałasy i stuki. Pierwsza myśl, jaka przyszła imamowi do głowy, to śmierć. Pewnie 
miał   zawał   albo   udar   mózgu.   Szybko   jednak   zorientował   się,   że   żyje.   Znajdował   się   w 
niewielkim,   pozbawionym   okien   pomieszczeniu   -   światło   brało   się   nie   wiadomo   skąd. 
Zdumiony   imam   zaczął   się   szczypać   w   ręce   i   w   policzki.   Gdzie   on   jest?   Czyżby   Allah 
powołał go do siebie? A może - tej myśli nie chciał rozwijać - wpadł w pułapkę Szatana? 
Nagle ściany pomieszczenia zniknęły, jakby rozpłynęły się w powietrzu. Imam rozejrzał się 
niepewnie   dokoła.   Znajdował   się   teraz   w   niewielkiej   sali.   Pośrodku   stał   trójkątny   stolik 
mlecznego koloru, przy każdym z trzech boków stał niebieski fotel. Stół był nakryty na trzy 
osoby, stały na nim cztery butelki różnych napojów. Obok stołu leniwie kręcił się wokół 
własnej osi wielki globus. Temperatura była przyjemna, powietrze lekko pachniało ozonem. 
Imam z wahaniem postąpił kilka kroków, kiedy ponownie usłyszał hałasy i stukania, które 
dobiegły   go   już   w   momencie   przybycia.   Pewnie   dochodziły   z   jakiegoś   sąsiedniego 
pomieszczenia. - Halo, jest tam kto?! - zawołał odważnie. Hałas momentalnie ucichł i w tej 
samej sekundzie - nie sposób było nadążyć za tym ruchem - w ścianie utworzyła się szczelina. 
Za nią stał spocony staruszek w koszuli z podwiniętymi rękawami i rozpiętym kołnierzykiem. 
- Przecież ja go znam - przebiegło imamowi przez głowę, ale jednak nie mógł uwierzyć w to, 
co podpowiadała mu pamięć. Znał papieża ze zdjęć w pełnym stroju - człowiek w koszuli z 
podwiniętymi rękawami był wprawdzie zdumiewająco do papieża podobny, ale przypominał 
raczej robotnika. Obydwaj mężczyźni patrzyli  na siebie i zanim imam zdążył wyrzucić z 
siebie potok arabskich słów, ten drugi otarł ręką pot z czoła i powiedział po angielsku: - 
Chyba lepiej będzie od razu zgodzić się na angielski. - Czy jest pan tym, kim myślę, że pan 
jest? - spytał imam opanowanym tonem. - Yes. Jestem głową Kościoła rzymskokatolickiego. 
Z kim mam przyjemność? Imam zdumiewająco szybko odzyskał rezon: - Ja jestem głową 
islamu, imam Ali Muhammed Yussuf ben Ibrahim... dajmy lepiej spokój... z Mekki. Gdzie 
my jesteśmy? - Nie mam pojęcia! - odparł papież. - Padłem ofiarą manipulacji technicznej. 
Postąpił krok w stronę imama, wyciągając do niego dłoń. Imam się zawahał: - Pan i pańskie 
zakony   na   pewno   nie   macie   nic   wspólnego   z   tym,   jak   by   to   nazwać,   |przeniesieniem? 
Przełożony Kościoła katolickiego zmęczonym ruchem pokręcił głową. - Gdybym wiedział, 
jak się tu dostałem, nie próbowałbym przecież wybić dziury w ścianie. - Jak długo już pan tu 
jest? - Myślę, że z dobrą godzinę. Ten budynek to prawdziwe więzienie. Żadnych okien ani 
drzwi, chyba że same otwierają się w niesamowity sposób. Waliłem we wszystkie możliwe 
miejsca.   Najpierw   pięściami,   potem   butem.   Nic   się   nie   da   zrobić.   -   Niepojęte! 
Niewiarygodne! - mruczał imam w swoją spiczastą bródkę, dodając jeszcze kilka słów po 
arabsku.   Następnie   ujął   dłoń   papieża   ze   słowami:   -   Chyba   jednak   będziemy   musieli 
współpracować! - Proszę bardzo, ale widzę, że nakryto dla trzech osób. Spodziewa się pan 
kogoś? Z pewną rezerwą obaj niezrównani książęta religii siedli do stołu. Obydwaj pogrążyli 
się w myślach. Nagle tylna część pomieszczenia zaczęła migotać i zmaterializowała się tam 
brodata postać w czarnej czapeczce z tyłu głowy. Jedną ręką postać zakrywała sobie oczy, 
jakby   nie   chciała   nic   widzieć.   -   Witamy!   -   Papież   i   imam   niemal   równocześnie   skinęli 
głowami.   -   Zgodziliśmy   się   już,   że   będziemy   rozmawiać   po   angielsku.   Zechce   się   pan 
przysiąść? Brodacz odjął rękę od oczu. Po jego reakcji widać było, że natychmiast rozpoznał 
obu siedzących przy stole. - Nie! Nie! - wykrzyknął, potrząsając głową i znowu zakrywając 
oczy. - To niebo czy piekło? Imam odchrząknął: - Piekło raczej nie. Ktoś zaprosił nas na 
kolację!   Proszę   siadać   i   zaakceptować   rzeczywistość.   Wy,   Żydzi,   jak   dotąd,   raczej   nie 
mieliście z tym problemów! Z głębokim westchnieniem brodacz zajął miejsce przy stole. - 

34

background image

Pan   jest   najwyższym   imamem   z   Mekki,   prawda?   A   pan   papieżem   z   Rzymu?   Ja   jestem 
naczelnym rabinem Jerozolimy. - Doborowe towarzystwo - mruknął papież. - Teraz zostaje 
nam   tylko   dowiedzieć   się,   kto   nas   tu   zaprosił.   -   Chciałbym   wiedzieć,   który   z   was 
zorganizował to... hm... spotkanie - zaczął rabin. - Zostałem uprowadzony z mojego biura w 
samym środku bardzo ważnych zajęć. Moi współpracownicy na pewno dawno już podnieśli 
alarm. - O, czyżby? - zakpił imam. - A ja zniknąłem w obecności pięciu osób. Jak się panu 
zdaje, co się w tej chwili dzieje w pałacu w Mekce? Imam i rabin spojrzeli wyczekująco na 
papieża. - Bardzo przepraszam, drodzy panowie, ale nie mam z tym nic wspólnego. Pojawił 
się u mnie pewien Czarny. Czarniejszy niż czarny. Mówił coś o maszynie czasu, a ja; słaby 
człowiek, posłużyłem się nią bez głębszego zastanowienia. W toku rozmowy okazało się, że 
ten sam Murzyn pojawił się także u rabina. Imam stwierdził, że wydawało mu się, jakby jakaś 
czarna   postać   wynurzyła   się   z   Nicości   i   przyłożyła   mu   coś   do   skroni.   Kiedy   tak   trzech 
niezrównanych   starców   rozmawiało   ze   sobą,   nad   blatem   stołu   coś   zamigotało   i 
niespodziewanie zmaterializowały się tam trzy dymiące patelnie, a na nich rozmaite jarzyny, 
ziemniaki i trzy rodzaje ryby. Stosownie do gustu, przyrządzone wedle tradycji danego kraju. 
Panowie obsłużyli się w milczeniu, po czym Ojciec Święty skłonił głowę i zaczął mamrotać 
łacińskie formułki. - Do jakiego Boga się pan modlił? - spytał imam, z wahaniem dotykając 
ramienia papieża. - Do... - papież przesunął wzrokiem po obecnych. - Do |naszego Boga. 
Czyż nie wszyscy mamy na myśli tego samego? - Nie całkiem - wtrącił naczelny rabin. - My 
jesteśmy narodem wybranym. - Stara śpiewka - zauważył kąśliwie imam. - Czy wy nigdy nie 
zrozumiecie, że wielu ludzi dlatego tak was nie lubi, bo zawsze uważacie się za coś lepszego? 
- Ho, ho, ho! - huknął niegrzecznie naczelny rabin. - To przecież wy uprawiacie tę waszą 
agresywną politykę i wychowujecie fanatyków religijnych! To przecież wy chcecie narzucić 
reszcie   świata   waszą   wiarę!   -   Jest   faktem,   że   Mahomet   -   chwała   mu!   -   był   ostatnim 
prorokiem,   jakiego   zesłał   Allah   -   powiedział   chłodno   imam,   patrząc   swemu   oponentowi 
prosto w oczy. - A więc my, muzułmanie, uważamy naszą wiarę za najnowszy stan woli 
Allaha...   Imam   nie   zdążył   dokończyć,   bo   nagle   w   pomieszczeniu   pojawiły   się   wielkie 
trójwymiarowe obrazy. Przedstawiały one kulę ziemską, a wokół niej krążyły osobliwe twory: 
wielopiętrowej   wysokości   statki   kosmiczne   z   dziwacznymi   nadbudówkami,   groźnie 
wyglądającymi występami i zakamarkami. Niby drobne owady mniejsze obiekty przybijały 
do wielkich, znikały w jasno oświetlonych korytarzach lub grupowały się w nowe formacje. 
Kamera   wniknęła   do   wnętrza   kosmicznego   osiedla.   Trzej   przywódcy   Kościołów   ze 
zdumieniem patrzyli,  jak ludzie o różnych kolorach skóry ścigają się biegiem w wielkim 
basenie. Ich stopy poruszały się po nieokreślonej cieczy, która wydawała się miękka, a jednak 
nie pozwalała im zatonąć. Wyścigi  w basenie były widać jakąś dyscypliną  sportową. Od 
czasu do czasu fale cieczy podnosiły się, biegacze wypadali ze swoich torów, przewracali się, 
znów się podnosili. Inna kamera pokazywała wnętrze wysokiej wieży, w której ludzie unosili 
się w powietrzu z szeroko rozpostartymi ramionami. Przypuszczalnie w wieży współistniały 
różne pola grawitacyjne,  ponieważ niektórzy z ludzi tańczyli  w powietrzu pełnymi  gracji 
ruchami,   inni   spadali   pionowo   w   dół,   by   potem   zatrzymać   się   i   poszybować   w   górę. 
Następnie utworzył się jeden wielki obraz wypełniający pół pomieszczenia. Wielotysięczny 
tłum ludzi jak pod wpływem zagadkowego rozkazu uklęknął na ziemi. Biegacze uklękli na 
swojej  cieczy,  fruwający  w wieży pochylili  głowy,  widzowie uklękli tam, gdzie stali,  na 
przebitkach widać było mniejsze i większe drużyny sportowców, każda klęczała na swoim 
miejscu   ze   złożonymi   rękami.   W   sekundę   później   rozbrzmiała   muzyka.   Dochodziła   ze 
wszystkich stron, początkowo miękka i łagodna, później coraz głośniejsza, wzbierająca w 
jeden wielki chorał. Wydawało się, jakby w utworze tym brały udział wszystkie instrumenty, 
jakie kiedykolwiek powstały na Ziemi. Klęczący ludzie zaczęli śpiewać, i chociaż żaden z 
trzech dostojników kościelnych  nie rozumiał ich języka, to jednak wszyscy byli  do głębi 
poruszeni. Dźwięki muzyki i śpiewu wypełniły pomieszczenie, wibrowały nie spotykanymi 

35

background image

interwałami   i   tonacjami,   przenikały   każdą   komórkę   ciała,   napełniały   umysł   uczuciem 
niewypowiedzianej   podniosłości.   Zupełnie   jakby   się   umówili,   trzej   przywódcy   religijni 
podnieśli się ze swoich miejsc. Nie skłonił ich do tego żaden przymus, żadna hipnoza, był to 
tylko i wyłącznie wynik wewnętrznego poruszenia. Kamery ukazywały twarze pojedynczych 
ludzi, potem znów Kosmos, gdzie ukazał się jakiś rozmyty  geometryczny  kształt. Papież 
Kościoła rzymskokatolickiego ukląkł, złożywszy dłonie do modlitwy, imam z Mekki padł na 
twarz z dłońmi odwróconymi  ku górze, a rabin z Jerozolimy skrzyżował ręce na piersi i 
pochylił się w głębokim ukłonie. Z wielką czcią i przejęciem każdy z nich modlił się do 
swego Boga. Kiedy ludzie, widoczni w trójwymiarowej projekcji, podnieśli się z klęczek i 
powrócili do pracy czy zajęć sportowych, podnieśli się także trzej przywódcy religijni. Potem, 
zupełnie jakby był to jakiś uzgodniony wcześniej ceremoniał, w milczeniu ujęli się za ręce, 
nawet nie zauważając z początku, że w pomieszczeniu jest jeszcze czwarta osoba: znany im 
już   Murzyn.   -   Jak   sądzicie,   panowie,   jak   zareagują   wyznawcy   waszych   religii,   kiedy 
opublikujemy   zdjęcia   ukazujące   waszą   wspólną   modlitwę   oraz   przyjazny   uścisk   dłoni? 
Przywódcy Kościołów z ociąganiem rozłączyli splecione palce. Jako pierwszy przyszedł do 
siebie imam: - Co to panu da? - Mnie nic, ale za to ludzkości wszystko! - uśmiechnął się 
Murzyn. - Energicznie protestuję przeciwko temu uprowadzeniu! - rzucił wściekłym tonem 
naczelny rabin. - Żądam, aby pan natychmiast odesłał nas z powrotem! - Na pewno tak się 
stanie - uspokoił go przyjaźnie Murzyn. - A protestować, panowie, nie ma po co, ponieważ 
nikt nie zauważy waszej nieobecności. Odstawimy was z powrotem w tym samym ułamku 
sekundy, w którym was zabraliśmy. Zadowoleni? - Przypuszczam, że nasze uprowadzenie ma 
jakiś określony cel - włączył  się do rozmowy papież spokojnym i opanowanym tonem. - 
Właśnie - potwierdził Murzyn z uprzejmym uśmiechem. - Żyjecie panowie w roku 1995. My, 
z przyszłości, wiemy, że w najbliższych latach pojawią się dowody na istnienie rozumnego 
życia   poza   Ziemią.   A   jeszcze   kilka   lat   później   nawiązany   zostanie   kontakt   z   istotami 
pozaziemskimi.   Wkrótce   potem   na   orbicie   okołoziemskiej   zaroi   się   od   obcych   statków 
kosmicznych.   Widzieliście   to,   panowie,   na   naszym   trójwymiarowym   hologramie.   Był   to 
przekaz   na   żywo,   transmitowany   zaledwie   kilka   minut   temu...   -   Zaczynam   rozumieć   - 
powiedział papież. - Musimy się zgodzić na globalną religię... - Na Allaha! - przerwał mu 
imam. - Nie, na Jahwe! - zakrzyczał  go rabin. - Ależ, drodzy panowie, bardzo proszę! - 
uspokajał Murzyn z miłym uśmiechem. - Czy Allah, czy Jahwe, czy Pan Bóg, zawsze chodzi 
o jedno i to samo: o wielkiego ducha wiecznego Stworzenia. Do niego modlić się będą ludzie 
przyszłości, jego czcić będą żarliwie i z wdzięcznością. Widzieliście to przecież na własne 
oczy na trójwymiarowych obrazach, a nawet wspólnie z nimi się modliliście. Musicie się 
jakoś   pogodzić,   nie   ma   innego   wyboru.   Jeśli   tego   nie   uczynicie,   będzie   to   oznaczało 
nieuchronny zmierzch religii, które reprezentujecie. `ty * * * `ty Papież pojawił się ponownie 
w swoim gabinecie równie niespodziewanie, jak zniknął. Gwardzista gwardii szwajcarskiej 
zamrugał ze zdziwienia powiekami, pokręcił głową i złapał się za czoło. - Źle się pan czuje? - 
spytał z uśmiechem papież. - Albo miałem właśnie halucynacje, albo z moimi oczami jest coś 
nie w porządku. - Jest pan przemęczony. Proponuję, aby wziął pan kilka dni urlopu i pojechał 
w góry - rzekł papież i uśmiechnął się dobrotliwie. Kiedy gwardzista opuścił gabinet, Ojciec 
Święty z ciężkim westchnieniem odchylił się na skórzane oparcie fotela. Czy on też miał 
halucynacje? Spotkanie z imamem i naczelnym rabinem Jerozolimy... to przecież nie mogło 
być naprawdę! Papież przejechał dłonią po oczach i patrzył na papiery rozłożone na biurku. 
Dopiero teraz zauważył pewien przedmiot, którego wcześniej tu nie było. Sięgnął po niego z 
wahaniem. Była to srebrzyście połyskująca ramka, bardzo podobna do tych, w których trzyma 
się fotografie, tylko  nieco  grubsza. Najpierw z otwartymi  ze zdziwienia ustami, potem z 
pełnym   zrozumienia   uśmiechem   najwyższy   dostojnik   Kościoła   rzymskokatolickiego 
wpatrywał się w zdjęcie. Był to hologram o żywych barwach, przedstawiający przyjaźnie 
objętych   trzech   przywódców   Kościołów.   Kiedy   rozległ   się   dzwonek   telefonu,   papież 

36

background image

instynktownie przeczuł, kto dzwoni. - It's me - powiedział donośny głos z arabskim akcentem. 
- Czy pan też ma na biurku trójwymiarowe zdjęcie? Krótko potem to samo pytanie zadał 
naczelny   rabin   Jerozolimy.   +   Powrót   Bogów   Nie   jesteśmy   oszukiwani,@   sami   siebie 
oszukujemy. `rp Johann Wolfgang Goethe, 1749-1832 `rp Od kiedy Homo sapiens nauczył 
się myśleć, boi się śmierci. Jest świadkiem umierania i odradzania się wiosną w przyrodzie. 
Widzi,   jak   bledną   gwiazdy   i   jak   rozbłyskują   ponownie   następnej   nocy.   Co   leży   między 
życiem a śmiercią? Jakaś zagadkowa płaszczyzna, stan oczekiwania na przyszłe odrodzenie. 
Przeświadczenie o dalszym życiu daje człowiekowi siłę, by spokojnie patrzeć w oczy śmierci. 
A jednak lęk przed śmiercią nie znika, ponieważ, jak dowodzą tego własne doświadczenia 
życiowe każdego z nas, każda nadzieja jest jedynie mgiełką. Lęk jednostki jest także obawą 
mas. Narody obawiają się wojny, błysku bomby atomowej, szalejących  obcych żołnierzy, 
załamania   się   równowagi   środowiska   naturalnego.   Z   przerażeniem   myślą   o   straszliwym 
wydarzeniu, jakim grożą święte księgi: o Dniu Sądu Ostatecznego. W Nowym Testamencie 
jego nadejście zapowiada na przykład Ewangelista Marek (Mk 13, 24-25 ): "W owe dni, po 
tym ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i 
moce na niebie zostaną wstrząśnięte." Jego kolega Łukasz jest nieco dokładniejszy, wymienia 
nawet wstępne oznaki, które będą stanowiły zapowiedź Sądu Ostatecznego (Łk 21, 10-11, 25-
26 ): "Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia 
ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie. [...] 
Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na Ziemi trwoga narodów bezradnych wobec 
szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć  będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń 
zagrażających Ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte." Nie mniej dramatycznie 
opisują Sąd Ostateczny liczne sury Koranu (42 ): "W imię Allaha Miłosiernego, Litościwego! 
Kiedy słońce będzie spowite ciemnością i kiedy gwiazdy będą zamglone; kiedy góry będą z 
miejsca poruszone; kiedy wielbłądzice w dziesiątym miesiącu będą całkowicie opuszczone; 
kiedy dzikie zwierzęta będą zebrane; kiedy morza będą wzburzone [...]" (Sura 81 ). "W imię 
Allaha   Miłosiernego,   Litościwego!   Kiedy   niebo   rozdzieli   się   i   kiedy   gwiazdy   zostaną 
rozproszane; kiedy morza się wzburzą i kiedy groby zostaną wywrócone, wtedy każda dusza 
się dowie, co sobie przygotowała i co zaniedbała" (Sura 82 ). Sąd Ostateczny nad ludzkością 
opiewany   jest   nawet   w   chorałach   gregoriańskich,   w   owych   prostych,   a   przecież   jakże 
cudownych   pieśniach,   które   przenikają   do   szpiku   kości   i   po   dziś   dzień   śpiewane   są   w 
katolickich klasztorach. Hymn "Dies irae" intonuje się w czasie liturgii za zmarłych: Dies 
irae, dies illa@ Solvet saeclum in favilla:@ Teste David cum Sybilla.  Quantus tremor est 
futurus,@ Quando judex est venturus,@ Cuncta stricte discussurus!  (W gniewu dzień, w tę 
pomsty chwilę,@ Świat w popielnym legnie pyle:@ Zważ Dawida i Sybillę. Jakiż będzie 
płacz i łkanie,@ Gdy dzieł naszych sędzia stanie,@ Odpowiedzieć każąc za nie.) Wraz ze 
zniszczeniem   obwieszcza   się,   że   przybędzie   judex,   Sędzia,   jak   na   przykład   w   Ewangelii 
według św. Marka (Mk 13, 26-27 ): "Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w 
obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zbierze swoich wybranych z 
czterech stron świata, od krańca ziemi do szczytu nieba." Ewangelista Łukasz dodaje jeszcze 
jedno zdanie (Łk 21, 28 ): "A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, 
ponieważ zbliża się wasze odkupienie." Apokalipsa - kiedy? Odkupieni zostaną oczywiście 
tylko sprawiedliwi, tylko i wyłącznie wierzący, ci, którzy kurczowo i ślepo trzymają się słów 
Pisma   Świętego.   Jeśli   zaś   ktoś   mnie   zapyta   |jakich   słów   |jakiego   Pisma   Świętego,   to 
odpowiem,   że   nie   wiem,   ponieważ,   jak   wiadomo,   każda   religia   w   tym   ziemskim   domu 
wariatów twierdzi, że to |jej Pismo Święte jest tym jedynym prawdziwym. Zapowiada się 
nadejście niebiańskiego Sędziego, który "mieszka na wysokościach" i który wreszcie zmierzy 
ludzkie czyny i przewinienia właściwą miarą. Lecz zanim się to stanie, zanim wybrańcom 
wolno będzie nareszcie wejść do królestwa niebieskiego, pozostała część ludzkości będzie 
bita, męczona, torturowana, smażona. Najbardziej plastycznie przedstawia to apostoł Jan w 

37

background image

swojej   tzw.   Apokalipsie,   ostatnim   tekście   Nowego   Testamentu.   Mowa   tam   o   złamaniu 
siedmiu   pieczęci;   z   chwilą   łamania   kolejnych   na   ludzkość   spadają   coraz   to   nowe   plagi. 
Rozlegają się głosy trąb, a za każdym razem, gdy zatrąbią, dzieją się rzeczy straszliwe. Przy 
pierwszym dźwięku trąb na ziemię spadają "grad i ogień - pomieszane z krwią", przy drugim 
"wielka   góra   płonąca   ogniem"   zostaje   rzucona   w   morze   i   "trzecia   część   morza   stała   się 
krwią". Oczywiście, przy okazji "wyginęła w morzu trzecia część stworzeń", a "trzecia część 
okrętów   uległa   zniszczeniu"   (Ap   8,   6-9   ).   Udręczoną   Ziemię   czekają   rzeczy   jeszcze 
straszliwsze, albowiem gdy dźwięk trąb rozległ się po raz trzeci, "spadła z niebia wielka 
gwiazda,  płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i na źródła wód. A imię 
gwiazdy brzmi Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem, i wielu ludzi pomarło od wód, 
bo stały się gorzkie" (Ap 8, 10-11 ). Wreszcie zaćmi się nawet Słońce i Księżyc, a ludzi 
dręczyć zacznie wszelkie możliwe robactwo - szarańcza, skorpiony i inne - nie zabijając ich 
jednak. Straszliwościom nie ma końca: pojawiają się konie o lwich łbach, z których pysków 
wychodzi   ogień,   dym   i   siarka.   Choć   tymczasem   już   od   dawna   więcej   niż   jedna   trzecia 
ludzkości została wyniszczona i na dobrą sprawę nikogo już nie powinno być, ludzie nadal 
nie są skłonni okazać skruchy. Nie wiem, jaki to mózg wyprodukował te koszmary, czy też 
jakie to |wizje dręczyły apostoła Jana - wiem natomiast, że pewne elementy tej apokalipsy 
odnaleźć można nie tylko u Henocha, lecz także u młodszego z proroków, Daniela (Dn 7, 1 
nn). Tak czy inaczej, tym razem Ojcom Kościoła, redaktorom Biblii, udało się uzgodnić mniej 
więcej jednolitą wersję. I tak na przykład w Apokalipsie św. Jana czytamy (Ap 6, 12-16 ), 
podobnie jak u Ewangelistów Marka i Łukasza: "[...] stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce 
stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba 
na ziemię, podobnie jak drzewo figowe wstrząsane silnym wiatrem zrzuca na ziemię swe 
niedojrzałe owoce. Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija, a każda góra i wyspa z 
miejsc swych  poruszone. A królowie ziemscy,  wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i 
każdy niewolnik i wolny ukryli  się do jaskiń i górskich skał. I mówią do gór i do skał: 
"Padnijcie   na   nas   i   zakryjcie   nas   przed   obliczem   Zasiadającego   na   tronie   [...]"."   W 
dotychczasowych dziejach ludzkości bywało raczej stosunkowo skromnie, wszystkie ludzkie 
wojny rozgrywały się bowiem na dość ograniczonym geograficznie obszarze. Apokalipsa św. 
Jana natomiast obwieszcza nadejście ogólnoświatowego zniszczenia, ostatecznego wyroku 
tego,   który   "mieszka   na   wysokościach",   czyli   właśnie   "dzień   sądu",   "sądny   dzień",   albo 
inaczej   "Sąd   Ostateczny".   Skąd   właściwie   wzięło   się   to   dziedzictwo   myślowe?   Obrazy 
straszliwego sądu zakończonego |odkupieniem dla wierzących? Kto wymyślił anioły zemsty 
dmące w trąby, kto wymyślił wylewanie czasz zawierających najohydniejsze plagi? W czyim 
umyśle czy nawet - niech tam - w czyjej |wizji narodził się ostateczny Sędzia? A tak w ogóle, 
cóż to może być za dobrotliwy, by nie powiedzieć "wszechmiłosierny", Bóg, który niejako 
etapami torturuje i zabija niewierzących, aby na koniec kazać im po wieczne czasy smażyć się 
w   ogniu   piekielnym?   Niewątpliwe   jest   właściwie   tylko   to,   że   ludzka   wyobraźnia   potrafi 
wytwarzać rzeczy nie tylko piękne, ale także przerażające. W gniewie ludzie potrafią wysyłać 
swoich   przeciwników   do   piekła,   wyobrażając   sobie   w   dodatku   to   piekło   ze   wszystkimi 
szczegółami. Niewątpliwa jest także nadzieja cierpiącego człowieka na piękniejszy świat, w 
którym będzie mu się lepiej wiodło. No i wreszcie, niech w końcu przeżywają teraz udręki 
inni, niesprawiedliwi i źli, bogaci, grzesznicy i wątpiący, podczas kiedy my siedzimy sobie w 
raju, popijając ambrozję. Ach, jaki świat jest niesprawiedliwy,@ twój los wspaniały, a mój 
parszywy.@  Gdyby na świecie było sprawiedliwiej,@ to mnie byłoby wspanialej, a tobie 
parszywiej. Im bardziej parszywe czasy, tym żarliwsze nadzieje na złoty wiek, w którym 
zapanuje absolutna sprawiedliwość i nikt nie będzie uprzywilejowany. Ponieważ nigdy nic 
nie bierze się z niczego, nawet złoty wiek, niezbędny jest król, władca, zmartwychwstaniec, 
odkupiciel, prorok albo, jeśli to tylko możliwe, ktoś, kto dysponuje  mocą zaprowadzenia 
porządku na tym padole. To jakże łatwo zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia 

38

background image

pragnienie sprawiło, że przez wszystkie wieki mnożyły się cudowne reinkarnacje, mnożyli się 
Mesjasze   i   prorocy.   Poniżej   kilka   zdumiewających   przykładów.   Prorocy   naszych   dni   5 
stycznia 1945 r. zmarł w Virginia Beach w USA 65-letni jasnowidz Edgar Cayce. W stanie 
transu   ten   "śpiący   prorok",   jak   go   nazywano,   uleczył   niezliczone   rzesze   ludzi,   nie 
przeczytawszy w życiu ani jednej książki medycznej. W swoich liczących ponad dwa tysiące 
stron "Readings" przekazał zdumiewające informacje na temat przeszłości i przyszłości, a 
także   o   swoich   wielokrotnych   reinkarnacjach,   poczynając   od   starożytnego   Egiptu,   a   na 
współczesności   kończąc.   O   Edgarze   Cayce   napisano   wiele   książek,   na   całym   świecie   są 
miliony jego zwolenników (42 ). W listopadzie 1926 r. w Puttaparthi w Indiach (stan Andhra-
Pradesz) przyszedł na świat chłopiec o imieniu Satyanarayana Raju. Jego imię znaczy mniej 
więcej tyle, co "bóg-człowiek". Jako czternastolatek został ugryziony przez skorpiona i kiedy 
ocknął się po wielodniowej śpiączce, oświadczył, że jest reinkarnacją Sai Baby. Był to wielki 
indyjski   święty   z   zeszłego   stulecia.   W   wieku   lat   trzydziestu   Satyanarayana   Raju   po   raz 
pierwszy wystąpił publicznie, mając zaś trzydzieści sześć, założył własny aśram. Dziś Sai 
Baba   ma   w   swoim   rodzinnym   mieście,   250   km   na   północny   wschód   od   Bangaluru, 
największy   aśram   w   Indiach,   ponadto   uniwersytet   i   znakomity   szpital.   Liczbę   jego 
zwolenników ocenia się na sto milionów ludzi. Na jego temat napisano niezliczoną liczbę 
książek (43 ). Dzień w dzień dokonuje on na oczach zdumionych wiernych i przed kamerami |
materializacji i wszelkiego rodzaju cudownych uleczeń. Utrzymuje, że jest |wszechmocny, |
wszechwiedzący i |wszechobecny,  twierdzi też z przekonaniem, że jest inkarnacją Buddy, 
Kriszny, Ramy i Chrystusa. O tym, że nie gardzi też fizycznym seksem, informował tygodnik 
"Der Spiegel" (44 ). Własną śmierć zapowiedział na rok 2022, ale umrze tylko po to, aby 
wkrótce potem odrodzić się w indyjskiej krainie Karnataka. W Grazu w Austrii 15 marca 
1840 r. miało miejsce osobliwe zdarzenie. Wtedy to czterdziestoletni wówczas nauczyciel 
muzyki, Jakob Lorber, "jasno i wyraźnie" usłyszał głos, który nakazał mu pisać. Posłusznie, 
choć z początku z pewnym  przestrachem, nauczyciel  chwycił  pióro i przez następne lata 
zapełniał tom po tomie pod dyktando głosu rozlegającego się "w okolicy serca". Dziś łączna 
liczba wydanych tomów proroka Jakoba Lorbera wynosi ni mniej, ni więcej, tylko 25 i liczy 
sobie   10   tysięcy   stron   (45   ).   Lorber   zawarł   w   nich   różne   szczegóły   przyrodoznawcze   i 
astronomiczne, które dopiero zostaną odkryte, podał też zdumiewające komentarze zarówno 
do Starego, jak i Nowego Testamentu.  Liczba jego zwolenników wynosi przypuszczalnie 
kilkaset tysięcy osób święcie przekonanych o prawdziwości słów swego proroka. Również w 
ostatnim stuleciu urodził się w Qadianie, wiosce na północny wschód od Lahore w Pakistanie, 
prorok   Hazrat   Mirza   Chulam   Ahmad.   Dał   się   on   poznać   jako   łagodny,   miły,   umiejący 
doskonale  pisać   i  mówić   człowiek,   i  wreszcie   założył  ruch  Ahmadiyya.  Jest  to   islamska 
wspólnota po dziś dzień mająca jeszcze wielu zwolenników. Twórcy tej religii przypisywano 
nawet cuda. Jego zwolennicy przysięgają, że Bóg Wszechmogący "obudził go do życia w 
szatach wszystkich poprzednich proroków" i że jego przeznaczeniem jest być "mesjaszem i 
Mahdim   dla   chrześcijan   i   muzułmanów",   ale   także   "Kriszną   dla   Hindusów,   Buddą   dla 
buddystów oraz odbiciem wszystkich poprzednich proroków. Odkupicielem całej ludzkości" 
(46 ). To tylko cztery postacie proroków z ostatnich 150 lat, mających w najwyższym stopniu 
zdumiewające dokonania. Obok takich |pozytywnych proroków i uzdrowicieli, którzy nikomu 
nie wyrządzili krzywdy, aż roi się od postaci |negatywnych, proroków końca świata, którzy 
od niepamiętnych  czasów zapowiadają, że właściwie dawno już powinniśmy być martwi. 
Koniec świata to stały temat, od kiedy istnieje człowiek (47 ). Tyle tylko, że, jak dotąd, świat 
nie chciał tego posłuchać. O wierzącychŃ i niewierzących Jeśli idzie o szarlatanów, także 
tych   kryjących   się   pod   płaszczykiem   naukowości,   to   nie   mam   żadnych   problemów   z 
demaskowaniem   ich   prognoz.   Zawsze   są   one   zbyt   przejrzyste,   zbyt   związane   z 
teraźniejszością i zbyt ideologicznie zabarwione. Nie mam problemów nawet z prorokami, 
takimi jak Jakob Lorber, Hazrat Mirza Chulam Ahmad, Edgar Cayce czy Sai Baba, chociaż 

39

background image

ten   ostatni   wręcz   nazywa   siebie   "Bogiem".   Dla   ich   zdumiewającej,   powiedzmy   nawet   |
uniwersalnej, wiedzy już dziś istnieje rozsądna, dająca się matematycznie dowieść teoria. Jej 
autorem jest francuski fizyk atomowy Jean E. Charon, a powiada ona, ni mniej, ni więcej, że 
materia  i duch są nierozerwalnie  ze sobą związane.  W każdym  atomie  - a dokładniej  w 
elektronie - zawarta jest cała inteligencja Wszechświata (48 ). Wyjaśnia to sprawę |wiedzy 
proroków, nawet jeśli oni sami nie wiedzą, skąd ona się wzięła. Sprzeczność sama w sobie! 
Problemy zaczynają  się dla mnie natomiast  na zupełnie innej płaszczyźnie,  a mianowicie 
religijnej. Religie zapowiadają bowiem, że w Dzień Sądu Ostatecznego niewierzący zostaną 
spaleni, utopieni, zabici, zakłuci, zatruci ("gorzką wodą"), zastrzeleni, zmiażdżeni trzęsieniem 
ziemi lub zmieceni  z powierzchni przez inne plagi. Przepraszam za wyrażenie,  ale Bogu 
dzięki dotyczy to tylko niewierzących. Tylko |których niewierzących, ja się pytam? Tych, 
którzy nie wierzą w dogmaty katolickie? A może tych, którzy mieli pecha wyrastać w ramach 
sekty chrześcijańskiej? Tych,  którzy jak na złość nie wychowali się w którymś z krajów 
arabskich   bądź   azjatyckich   i   nie   znają   ani   świętego   Koranu,   ani   którejś   z   innych   nauk 
buddyjskich   bądź   hinduistycznych?   A   może   tych,   którzy   w   Japonii   przyznają   się   do 
szintoizmu,   albo   tych,   którzy   trzymają   się   przykazań   Księgi   Mormona?   W   tej   sytuacji 
człowiekowi samo narzuca się pytanie: Dobry Boże, cóżeś ty najlepszego uczynił? Ludzie 
czekają na |Odkupiciela i na |Zbawiciela, na |Zmartwychwstałego i na |Mesjasza. Kto to może 
być? Istnieje spisana w roku 1573 "Saga o Kyffhäuser. Nigdy Państwo o niej nie słyszeli? W 
sadze tej opiewa się powrót niemieckiego cesarza Fryderyka I Barbarossy. Tylko jego nam 
jeszcze   brakowało   (49   ):   Niemiecki   Cesarzu!   Niemiecki   Cesarzu!@   Śpisz?   Nie   widzisz? 
Wstawać czas!@ Pora kary,  zemsty wraz! Cóż, nie jest to nic nowego pod słońcem, już 
starożytni Rzymianie wyczekiwali powrotu swych |boskich |cesarzy, Augusta, Klaudiusza i 
Wespazjana. Nazywano ich "zbawcami świata" (50 ). Nawet o okrutniku Neronie jeszcze 
przez lata po jego śmierci powiadano, że odrodził się na Cyprze i przejął we władanie wyspę. 
Od tego rodzaju |zmartwychwstańców, którzy wszyscy razem wzięci nie byli Mesjaszami i 
nikogo   nie   zbawili,   wprost   roi   się   w   dziejach   świata.   Można   ich   pominąć.   Nie   można 
natomiast pominąć postaci Mesjasza z wielkich religii. W końcu wywierają one wpływ na 
myślenie całych społeczeństw aż po dzień dzisiejszy. Dla całego świata chrześcijańskiego 
Jezus Chrystus jest |Odkupicielem, |Zbawicielem, który wprawdzie już dwa tysiące lat temu 
zbawił nas od tajemniczego grzechu pierworodnego, ale jednak ma powrócić, aby "mieszkać 
na   wysokościach"   i   wydać   na   nas   wyrok.   Jak   to   się   właściwie   stało,   że   Jezus   stał   się 
Mesjaszem dla chrześcijan, natomiast dla Żydów, z których przecież się wywodził, nie ma 
żadnego Mesjasza o imieniu Jezus? Sprawa ta jest tak zawikłana i narosło wokół niej - jakże 
by inaczej - tyle dziesiątków tysięcy tasiemcowych komentarzy, że muszę się tutaj skupić 
tylko na rzeczach najistotniejszych. Ale i to dostatecznie dużo wyjaśnia! "Najstarsze pisemne 
świadectwo nadziei mesjanistycznej, które równie dobrze mogło powstać jeszcze wcześniej, 
spotykamy w tzw. napomnieniach  z Księgi Izajasza", powiada teolog Ulrich Kellermann, 
który   gruntownie   przestudiował   ten   temat   (51   ).   U   Izajasza   znaleźć   można   wprawdzie 
wszystko, co się chce, ale na pewno nic jasnego. Tak więc sięga się po tego proroka, aby 
wyczarować Mesjasza. Czytamy tam (Iz 9, 5-6 ): "Albowiem Dziecię nam się narodziło, Syn 
został   nam   dany,  na   Jego   barkach   spoczęła   władza.   Nazwano   Go   imieniem:   Przedziwny 
Doradca, Bóg Mocny, Odwieczny Ojciec, Książę Pokoju. Wielkie będzie Jego panowanie w 
pokoju bez granic na tronie Dawida i nad Jego królestwem, które On utwierdzi i umocni 
prawem   i   sprawiedliwością,   odtąd   i   na   wieki."   Czy   Jezus   był   Mesjaszem?   Próba 
wyprowadzenia z tych słów idei chrześcijańskiego czy żydowskiego Odkupiciela to już szczyt 
wszystkiego!  Nie tylko  dlatego, że, jak wiadomo, po Jezusie wcale nie nastał  pokój ("w 
pokoju bez granic"), ale też dlatego, że mowa jest o "królestwie Dawida", w którym ma on 
rządzić "odtąd i na wieki" - a tymczasem po królestwie tym nie ma dzisiaj śladu! U Izajasza 
zdania raz pisane  są w czasie  teraźniejszym  ("Dziecię  nam  się narodziło"),  raz  w czasie 

40

background image

przyszłym ("wielkie będzie Jego panowanie") i tak dalej. Oczekiwanego Dziecięcia nie mogło 
jeszcze oczywiście być na świecie w czasach Izajasza. Trzeba tu nadto wiedzieć, że pismo 
hebrajskie, w którym napisana jest księga tego proroka, to pismo spółgłoskowe, nie znające 
samogłosek. W każdym  podręczniku hebrajskiego  można też przeczytać,  że w tej formie 
pisma nie ma gramatycznej formy czasu przyszłego (52 ). Tylko i wyłącznie dla ułatwienia 
lektury samogłoski zaznaczano małymi kropkami umieszczanymi między spółgłoskami. W 
tekście   pierwotnym   używano   czasu   imperfectum   (jako   czas   przeszły   niedokonany)   lub 
perfectum   (jako   czas   teraźniejszy).   Futurum   (forma   czasu   przyszłego)   jako   samodzielnej 
formy gramatycznej w ogóle nie było. W zależności od woli i interpretacji tłumacza można z 
tymi   formami   zrobić,   co   się   chce.   W   ten   właśnie   sposób   z   perfectum   consecutivum 
(następstwo czasów) robi się nagle - futerum! Oczywiście, w przypadku Izajasza uczeni ani 
razu nie doszli do porozumienia, które zdania to |prawdziwy |Izajasz, a które nie. Gdy jeden 
znawca pisze, iż pierwotna Księga Izajasza została "niezwykle silnie zniekształcona w drodze 
przegrupowywania tekstu, opustek i wtrętów", to drugi twierdzi coś dokładnie odwrotnego, 
trzeci zaś "zdecydowanie" zaprzecza, jakoby mowy prorockie Izajasza w ogóle kiedykolwiek 
istniały "jako samodzielny zbiór" (53 ). Są to jednak wszystko roztrząsania teologiczne, do 
których od dawna już przywykłem. Nikt nie wie, jak było naprawdę. Mimo to nie ma chyba 
innych mesjanistycznych proroctw, które uzyskałyby takie znaczenie w dziejach świata, jak te 
z   Księgi   Izajasza   9,   5   i   Daniela   7,   9.   Także   inne   fragmenty   niezwykle   spornego   tekstu 
Izajasza   przywołuje   się,   by   przekształcić   Jezusa   w   |Mesjasza.   Ponieważ   nie   chciałbym 
zanudzać   moich   Czytelników   cytatami   z   Biblii,   ograniczę   się   jedynie   do   podania 
odpowiednich   miejsc.   Kto   jest   zainteresowany,   niech   sobie   łaskawie   sięgnie   do   Księgi 
Izajasza 8, 23 ; 9, 1-6 ; 11, 1-10 ; 35, 4-10 ; 40, 1-5 ; 42, 1-7 ; 49, 1-12. Ani odrobinę nie 
przesadzam stwierdzając, że nigdzie nie ma choćby minimalnie przekonującej wskazówki, 
która z Jezusa czyniłaby Mesjasza, nie mówiąc już o tym, by gdziekolwiek pojawiło się imię 
Jezus.   Warunkiem   jest   jednak   neutralne   tłumaczenie   Biblii,   nie   zaś   to   sporządzone   na 
zamówienie   danego   Kościoła,   gdzie   słowa   "Jezus"   i   "Chrystus"   wstawia   się   zgodnie   z 
potrzebą tam, gdzie to wygodne. Inne fragmenty Starego Testamentu w niczym tej konkluzji 
nie zmieniają. Cytuje się na przykład zdania z Księgi Psalmów, w których wprawdzie często 
jest mowa o przyszłym królestwie Izraela lub o dynastii Dawida, a także o oczekiwanym 
Zbawicielu   i   wielkim   królu,   ale   nigdzie   nie   pojawia   się   imię   Jezus.   Zaprzęga   się   nawet 
proroka Daniela, aby tylko możliwy był cud, że to Jezus jest tym oczekiwanym Mesjaszem. 
Tyle   tylko,   że   Daniel   wyraża   się   równie   mgliście   jak   jego   koledzy.   Jako   najbardziej 
charakterystyczny   przytacza   się   fragment   z   rozdziału   7,   gdzie   czytamy   (Dn   7,   13-14   ): 
"Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. 
Podchodzi do Przedwiecznego i wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, 
chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego 
jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie." 
Sam prorok Daniel mówi w tym kontekście o "nocnych widzeniach", które miał. Widzi różne 
osobliwe zwierzęta z dziwacznymi rogami, a ponieważ nie rozumie tych "nocnych widzeń", 
przychodzi jakiś anioł i mu je wyjaśnia. Dlaczego nie od razu? Wszystkie te proroctwa - jeśli 
w ogóle nimi są - w żadnym momencie nie zapowiadają przyjścia Jezusa. A jeśli ktoś w tych 
niejasnych sformułowaniach chce za wszelką cenę odnaleźć postać Jezusa jako Mesjasza, 
będzie musiał nieuchronnie skapitulować wobec faktów historycznych. Tak się składa, że po 
Jezusie   nie   nastała   ani   jakaś   wyjątkowa   władza,   ani   królestwo,   które   "nigdy   nie   ulegnie 
zagładzie".   Wiedzą   o   tym   oczywiście   także   teologowie,   toteż   wymyślono   "wieczne 
królestwo" po Dniu Sądu Ostatecznego. Bo przecież skoro coś jeszcze nie nastąpiło, to musi 
przyjść później. Prawda, jakie to proste. Grunt, żeby pozostała nadzieja. Jeśli o mnie chodzi, 
to bardzo chętnie zakończyłbym już spór o to, czy Jezus był Mesjaszem, czy też nie, lecz 
wówczas zakuta w pancerz krytyka z pewnością zarzuciłaby mi, że zwyczajnie i po prostu 

41

background image

pominąłem najważniejsze fragmenty wskazujące na Jezusa. Bo rzeczywiście, ktoś, kto szuka 
w Starym Testamencie Jezusa jako Mesjasza, znajdzie wieloznaczne fragmenty nie tylko w 
tekstach   Daniela,   Salomona   czy   Izajasza,   ale   także   u   proroka   Micheasza,   młodszego 
współczesnego Izajasza, oraz u Ezechiela. Teologowie powołują się na rozdział 34, gdzie jest 
mowa o przyszłej "trzodzie owiec", nad którą ustanowiony zostanie "jeden pasterz" z rodu 
Dawida. U tego samego Ezechiela na przykład czytamy w rozdziale 37 (Ez 37, 21-28 ) te 
same obietnice (nadzieje) powstania zwycięskiego Izraela, któremu inne narody będą niejako 
leżały u stóp. Królestwo dla Dawida "Tak mówi Pan Bóg: Oto wybieram Izraelitów spośród 
ludów, do których pociągnęli, i zbieram ich ze wszystkich stron, i prowadzę ich do ich kraju. I 
uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela, i jeden król będzie nimi wszystkimi 
rządził [...] Sługa mój, Dawid, będzie królem nad nimi [...] Mieszkanie moje będzie pośród 
nich, a Ja będę ich Bogiem, oni zaś będą moim ludem. Ludy zaś pogańskie poznają, że Ja 
jestem   Pan,   który   uświęca   Izraela,   gdy   mój   przybytek   będzie   wśród   nich   na   zawsze." 
Wszystko to są całkiem zrozumiałe, jakkolwiek tylko pobożne życzenia, sformułowane w 
czasie, gdy z Izraelem było bardzo niedobrze. W swych pełnych cierpienia dziejach Izraelici 
cały czas żywili nadzieję na jakiś odległy czas, kiedy to ich królestwo odnowi się z "dynastii 
Dawida",   a   ich   Bóg   zamieszka   między   nimi.   Na   te   fragmenty   zresztą   powołują   się 
współcześni   ortodoksyjni   Żydzi,   tak   wiele   niedoli   przysparzający   swemu   politycznemu 
kierownictwu.   Wskazywałem   już   na   to,   że   teksty   Ezechiela   stanowią   mieszaninę 
redakcyjnych przeróbek i aż roją się od wtrętów różnych autorów z różnych epok. W jaki 
sposób można z tego wszystkiego wyprowadzić mesjanizm Jezusa, nigdy nie udało mi się 
pojąć   i   przypuszczalnie   na   zawsze   już   pozostanie   to   niedostępną   tajemnicą   dla   mojego 
udręczonego rozumu. Pozostają jeszcze apokryficzne księgi Henocha, Barucha oraz 9 Księga 
Ezdrasza,   w   których   również   pojawiają   się   zapowiedzi   przybycia   |Odkupiciela.   Za   część 
mesjanistyczną Księgi Henocha uważa się Przypowieści zawarte w rozdziałach 38-71. Prorok 
przekazuje   w   nich   dane   i   tajniki   astronomiczne,   na   koniec   zaś   (Hen   46,   3   nn)   mówi   o 
przybyciu "Syna Człowieczego" (54 ): "On odpowiedział mi i rzekł: Oto Syn Człowieczy, 
który ma sprawiedliwość, u którego mieszka sprawiedliwość i który objawia wszelkie skarby 
tego, co jest ukryte; albowiem Bóg Duchów wybrał go i jego los wszystko przewyższył przed 
Panem   Duchów   prawością   na   wieki.   Ten   Syn   Człowieczy,   którego   widziałeś,   podniesie 
królów i wielmożów z ich miejsc spoczynku, a mocarzy z ich tronów; rozluźni cugle mocarzy 
i pomiażdży zęby grzeszników. Wypędzi królów z ich tronów i ich królestw [...]." Są to 
wprawdzie jednoznaczne obietnice dotyczące przyszłych  czasów i przyszłego |Zbawiciela, 
który jest "Synem Człowieczym", tyle tylko, że choćbym przeczytał Henocha dziesięć razy 
tam i z powrotem, nigdzie nie znajdę ani słowa o Jezusie. Dokładnie tak samo rzecz się ma z 
apokryficzną   Księgą   Barucha   oraz   9   Księgą   Ezdrasza:   oczekiwanie   Mesjasza   -   tak; 
jakiekolwiek sygnały, że będzie nim Jezus - nie. Na koniec tego chaosu jako świadectwa na 
korzyść Jezusa teologia wymienia Testamenty dwunastu patriarchów. Są to również teksty 
apokryficzne, zredagowane bezsprzecznie w okresie wczesnochrześcijańskim. Zwieńczeniem 
tego wszystkiego są jeszcze zaliczane do ksiąg prorockich Księgi Sybilińskie - mieszanka jest 
już wtedy nie do pobicia - tylko o Jezusie jako Mesjaszu nie ma w nich ani słowa. Ktoś, kto 
przekopie się przez zwarty gąszcz teologicznych rozpraw, dostrzeże w starożytnych tekstach 
żywione przez ich autorów przeczucie i żarliwą nadzieję na jakieś niesłychane wydarzenie, 
które   będzie   miało   miejsce   w   przyszłości.   W   tekstach   proroków   oraz   w   Testamentach 
dwunastu  patriarchów  miejscem  tego wydarzenia  jest  jednoznacznie  Ziemia,  natomiast  w 
tekstach apokaliptycznych dzieje się ono gdzieś nad Ziemią. Dlatego też teolog dr Werner 
Küppers zauważa bardzo słusznie (55 ): "Światło nadziei błyszczy na ciemnym tle, a w jego 
ognisku   pojawia   się   pod   różnymi   kształtami   osobliwa   postać:   Istota   Człowiecza,   Syn 
Człowieczy,   Wybraniec   Sprawiedliwości,   Gwiazda   Pokoju,   Nowy   Kapłan,   Człowiek, 
Mesjasz - element czysto przypadkowy, więcej niż człowiek, a jednak nie po prostu anioł czy 

42

background image

Bóg   [...]   W   jaki   sposób   pojąć   postać   o   tak   dziwacznych   konturach?"   W   kręgu   teologii 
żydowskiej Mesjasz pozostaje "człowiekiem ludzkiego pochodzenia" (56 ), a często nawet nie 
osobą, lecz całym ludem Izraelskim jako takim. Inaczej dzieje się w teologii chrześcijańskiej. 
Tam postać Mesjasza utożsamiana jest z "Synem Bożym". Tyle tylko, że w obu teologiach 
pozostaje bez odpowiedzi parę pytań. Skąd wzięło się czekanie na Mesjasza? Ile liczy sobie 
lat? W końcu nie wystarczy wskazać na proroków, takich jak Izajasz, Daniel czy Ezechiel, 
skoro dokładnie przecież wiadomo, że ich teksty były fałszowane i modyfikowane. Również 
odnoszące się do tych proroków datowanie jest bezsensowne z tego samego powodu - idea 
Mesjasza jest zdecydowanie znacznie starsza niż wszyscy ci prorocy razem wzięci. To, co 
zapowiadają   prorocy,   to   tylko   formy   tego   oczekiwania,   które   w   swym   ludowym   sednie 
istniało już od momentu wypędzenia z Raju. Cała barwność proroczych opisów funkcjonuje 
na   podobnych   zasadach.   Prorocy   i   ich   późniejsi   redaktorzy   pracowali   na   odziedziczonej 
spuściźnie myślowej obejmującej wspólną wielką nadzieję całego narodu. A nadzieja ta była 
już stałą  składową, jeśli  nie  wręcz gwarantem  przetrwania  pewnej  grupy ludzkiej,  zanim 
jeszcze zapisano pierwsze słowo. Oczekiwanie zbawienia "jest prastare i sięga znacznie dalej, 
poza  czas   życia   proroków"  (57  ).  Teolog  Leo   Landmann  pisze,   że  "Izraelici  pozostawili 
światu trzy prezenty: monoteizm, zasady moralne oraz prawdziwych proroków. Trzeba do 
tego dodać prezent czwarty: wiarę w Mesjasza" (58 ). Stwierdzeniu temu można z całym 
przekonaniem zaprzeczyć. Wiele innych starożytnych ludów, zarówno tych cywilizowanych, 
jak i prymitywnych, także znało ideę czekania na Mesjasza. Jeszcze w roku 1919 teolog H. 
W.   Schomerns   pisał   (59   ):   "Do   elementów   służących   umocnieniu   i   pokrzepieniu   gminy 
chrześcijańskiej należy przeświadczenie o wyższości chrześcijaństwa nad wszelkimi innymi 
religiami,   ba,   o   absolutności   tegoż."   Uważam,   iż   tego   rodzaju   twierdzenia   wymagają 
uprzedniego poznania innych religii. Trzeba się wczytać i wczuć, a jeśli po takich studiach 
ktoś nadal twierdzi, że chrześcijaństwo "absolutnie przewyższa" wszystko inne, czyni to z 
potężną dawką wiary. Wiara jest sprawą indywidualną. Niemniej jednak przestrzegam przed 
niedocenianiem   innych   religii.   Przez   całe   tysiąclecia   -   niejednokrotnie   dłużej   niż 
chrześcijaństwo - nie straciły nic ze swej mocy i nadal są źródłem fascynacji. Wszystkie 
religie,   czy   to   przedchrześcijańskie,   czy   też   pochrześcijańskie,   znają   ideę   odkupienia. 
Wszystkie  bez wyjątku z utęsknieniem  czekają na znaki  na  niebie i na obiecany powrót 
swojego   Mesjasza.   Największą   i   niewątpliwie   najdynamiczniejszą   wspólnotą   religijną   z 
czasów pochrześcijańskich jest islam. W świętej księdze muzułmanów - Koranie - Jezusa czci 
się wyraźnie jako proroka, nigdy jednak jako Mesjasza czy wręcz Bożego Syna. Islamski 
Mesjasz Sura 19 mówi o tym jednoznacznie: "Oni [niewierni] powiedzieli: "Miłosierny wziął 
Sobie syna!" Popełniliście rzecz potworną! Niebiosa omal nie rozrywają się [...] od tego, iż 
oni przypisali  Miłosiernemu syna.  A nie godzi się Miłosiernemu, aby wziął sobie syna!" 
(wersety 88-92 ). Wcześniej zaś w wersecie 34 tej samej sury czytamy: "To jest Jezus, syn 
Marii, słowo Prawdy, w którą powątpiewają." Tylko i wyłącznie chrześcijaństwo wierzy w 
Jezusa jako Mesjasza i Odkupiciela. Wszystkie inne wielkie religie światowe nie chcą o tym 
słyszeć - ani islam, ani religia żydowska, nie wspominając już o religiach daleko-wschodnich. 
Oczywiście, wszystkie wielkie światowe religie mają wspaniałych religioznawców, mądrych 
myślicieli  i analityków.  We wszystkich światowych  religiach istniały i istnieją znakomite 
wyższe szkoły teologiczne z całą armią wielojęzycznych uczonych. Jako laika w sprawach 
teologii zawsze zdumiewa mnie fakt, że wszyscy ci nieprzeciętnie mądrzy jajogłowi, mający 
do dyspozycji |ten |sam |materiał |bazowy, dochodzą do całkowicie odmiennych wniosków. 
Zarówno   religia   żydowska,   jak   i   islam   czy   chrześcijaństwo   powołują   się   w   swoich 
egzegezach   na   |tych   |samych   proroków   starożytności.   I   niech   mi   ktoś   teraz   powie,   że 
egzegeza   (objaśnianie)   to   nauka   ścisła!   Gdyby   tak   było,   ze   wszystkich   zakątków   świata 
nadchodzić powinny te same wyniki. Ponieważ jednak, pomimo tych wszystkich wyższych 
uczelni teologicznych różnych religii, najwyraźniej tak nie jest, twierdzę, że żaden z tych 

43

background image

naukowców nie ma już prawdziwej orientacji. Każdy służy tylko swojej religii, czy w nią 
wierzy, czy nie. Islam także zna pojęcie Sądu Ostatecznego i Sądnego Dnia. Zacytowałem już 
sury 81 i 82. Podobnie jak Apokalipsa wg. Jana, także Koran powiada (Sura Xxi, werset 
104 ): "Tego Dnia My zwiniemy niebo, tak jak się zwija zwoje ksiąg. I tak jak zaczęliśmy 
pierwsze stworzenie, My je powtórzymy [...]." To samo dotyczy "trąb" z Apokalipsy, bo w 
Koranie (Sura Xx, werset 102 ) czytamy:  "W tym  Dniu zadmą w trąbę i My zbierzemy 
grzeszników,   niebieskookich!"   Sura   Xvii,   werset   59   powiada   nawet:   "O,   nie   ma   miasta, 
którego byśmy nie zniszczyli przed Dniem Zmartwychwstania, lub którego byśmy nie ukarali 
karą okrutną." A kiedy ma się to wydarzyć? Pozostaje to tajemnicą Allaha: "Przyjdzie ona 
[obietnica] do nich niespodzianie i wprawi ich w zdumienie; i nie będą w stanie jej odwrócić 
ani nie będzie im dana żadna zwłoka!"  (Sura Xxi, werset 40.)  Islamski Mesjasz nosi imię 
"Mahdi".   Zarówno   prorok   Mahomet,   jak   i   najróżniejsi   imamowie   po   nim   zapowiadali 
przyjście   |Mahdiego.   Imamowie,   czyli   najwyżsi   przywódcy   duchowi   islamu,   bezustannie 
zapewniali,   że   błędem   jest   spekulowanie   na   temat   ewentualnego   momentu   ponownego 
przybycia Mahdiego, jest to bowiem tajemnica znana tylko i wyłącznie Allahowi. Podobnie 
jak to się dzieje w religii żydowskiej i w chrześcijaństwie, literatura poświęcona ponownemu 
przybyciu   Mahdiego   zapełnia   całe   biblioteki.   Nie   ma   już   ewentualności,   której   by   nie 
rozważono na wszystkie sposoby. Pewnego razu jakiś obcy zapytał imama al-Baqira o znaki 
zapowiadające   przybycie.   Imam   odparł   (60   ):   "Będzie   to   wtedy,   gdy   kobiety   zaczną   się 
zachowywać jak mężczyźni, a mężczyźni jak kobiety; i kiedy kobiety zasiądą z rozłożonymi 
nogami   na   osiodłanych   koniach.   Będzie   to   wtedy,   gdy   przyjmowane   będą   fałszywe 
wypowiedzi   świadków,   a   prawdziwe   wypowiedzi   świadków   będą   odrzucane;   wtedy,   gdy 
mężowie przelewać będą z niskich pobudek krew innych mężów, gdy popełniać będą czyny 
nierządne i marnować pieniądze biedaków." Jeśliby trzymać  się tych kryteriów, to Mahdi 
powinien   był   przybyć   już   dawno   temu.   Lecz,   jak   twierdzi   ów   islamski   uczony,   zanim 
przybędzie   Mahdi,   musi   "wystąpić   sześćdziesięciu   fałszywych   mężów   podających   się   za 
proroków". Nie dysponuję dokładną wiedzą, ilu już było fałszywych proroków, ale ich liczbę 
szacuję na znacznie ponad sześć tysięcy. W teologicznej literaturze islamu panuje taki sam 
chaos   na   temat   oczekiwanego   Mahdiego,   co   w   żydowskiej   i   chrześcijańskiej   na   temat 
Mesjasza. Raz ma on być dwunastym  imamem, który powróci jako Mahdi, aby odnowić 
czyste społeczeństwo islamskie, to znów - w zależności od dogmatyki  - dwunasty imam, 
który powróci jako Mahdi, w ogóle nigdy nie umarł. Także na temat "kiedy" i "gdzie" panuje 
całkowita   niezgodność.   Mahdi   jest   najwyższym   przywódcą   ostatnich   dni.   Przybędzie 
"dwudziestej   trzeciej   nocy   Ramadanu"   (61   ),   która   to   noc   jest   "nocą   potęgi,   w   której 
odsłonięty zostanie święty Koran i w której zstąpią na ziemię aniołowie Allaha". Na koniec 
pozostaje jeszcze stwierdzenie, że wprawdzie wszystkie wielkie światowe religie oczekują 
nadejścia Mesjasza, nikt jednak nie wie, kiedy to ma nastąpić. Generalnie można powiedzieć, 
że postać Mesjasza wiąże się z gwiazdami, firmamentem i wielkim, ostatecznym sądem nad 
ludzkością. Mają mu towarzyszyć zastępy aniołów, ma on dysponować niesłychaną mocą i 
mieszkać na wysokościach. Czy to właśnie jest jądro ludowego przekazu? Esencja prastarej 
obietnicy:   "Powrócimy"?   Aby   można   było   skonkretyzować   tę   nieśmiałą   na   razie   myśl, 
potrzebne są dodatkowe przekazy, starsze niż Koran czy chrześcijańskie apokalipsy. Teksty z 
innych kręgów kulturowych niż te omówione powyżej. Słowo "awesta" pochodzi z języka 
środkowoperskiego i znaczy tyle, co "główny tekst" lub "pouczenie". Księga Awesta zawiera 
wszystkie teksty religijne Parsów, czyli dzisiejszych zwolenników Zaratustry. Sam Zaratustra 
miał się narodzić z |dziewicy. Tradycja powiada, że z nieba opuściła się góra oblana czystym 
światłem. Z góry wyszedł młodzieniec, który wszczepił embrion Zaratustry do brzucha jego 
matki. Ponieważ religia Parsów była  starsza od islamu, odmówili oni uznania Koranu za 
świętą księgę. Wywędrowali do Iranu i do Indii. Chociaż ich językiem jest gudżarati, jeden z 
języków nowoindyjskich, w liturgii nadal posługują się starożytnym językiem awestańskim, 

44

background image

spełniającym  funkcję  podobną do kościelnej łaciny w  katolicyzmie.  Parsowie  stoją  przed 
takim samym dylematem, co wyznawcy innych religii - mianowicie zachowała się tylko jedna 
czwarta pierwotnych  tekstów Awesty. Składa się ona z księgi Jasna, zawierającej  hymny 
recytacyjne,   Jaszt,   będących   hymnami   do   21   bogów,   zbioru   staroirańskich   mitów   z 
późniejszymi uzupełnieniami zwanego Wisprat wraz z inwokacjami do wyższych istot oraz 
Widewdat, księgi zawierającej przepisy dotyczące zachowania czystości. Zachowały się one 
częściowo w przekazach zapisanych pismem klinowym, które sporządzić kazali król Dariusz 
Wielki   (550-486   przed   Chr.),   jego   syn   Kserkses   (ok.   519-465   przed   Chr.)   oraz   wnuk 
Artakserkses (ok. 425 przed Chr.). Najwyższy bóg, stwórca Nieba i Ziemi, zwał się Ahura 
Mazda. Pochwalone niechŃ będą gwiazdy! Jeśli wierzyć pismom Parsów, niebo gwiazdowe 
podzielone   jest   na   różne   gromady   gwiazd,   prowadzone   przez   różnych   dowódców. 
Niebiańskie hufce poczynają  sobie dość wojowniczo. Mowa tam o żołnierzach systemów 
gwiezdnych   i   bardzo   wyraźnie   o   bitwach,   jakie   odbywają   się   we   Wszechświecie.   W 
najwyższych rejestrach głosi się też pochwałę poszczególnych gwiazd (Afrigan Rapithwin, 
werset   13   nn)   (62   ):   "Gwiazdę   Tistrya,   błyszczącą,@   majestatyczną,   wychwalamy.@ 
Gwiazdę Catavaeca, której podlega woda,@ [...] wychwalamy.@ Wszystkie gwiazdy, które 
zawierają nasienie wody,@ wychwalamy. [...]@ Wszystkie gwiazdy, które zawierają nasienie 
drzewa,@ wychwalamy.@ Wychwalamy te gwiazdy, które nazywają się Haptoiringa,@ [...] 
dające zbawienie, stawiające opór Yatu, wychwalamy [...]" Hymny pochwalne wydają się być 
czymś więcej niż tylko arabeskowymi wytworami wyobraźni, dla Parsów bowiem planety od 
samego początku były "zwykłymi ciałami o kulistym kształcie". Na marginesie wspomnijmy: 
Galileo Galilei dopiero w roku 1610 swoim dyskursem o ruchu planet wywołał rewolucję w 
astronomii.   Od   najwcześniejszych   czasów   Parsowie   wznosili   świątynie   na   cześć   różnych 
bóstw   i   ich   ojczystych   światów.   Atrakcyjna   osobliwość:   w   każdej   z   tych   świątyń   istniał 
kulisty model planety, której była poświęcona. Ponadto w każdej świątyni obowiązywały inne 
szaty,  a także odmienne rytuały.  W świątyni  Jowisza można się było  pokazać jedynie  w 
szatach   uczonego   lub  sędziego,   w   sanktuarium   Marsa   natomiast   Parsowie   nosili   szaty  w 
barwach wojennej  czerwieni i rozmawiali  ze sobą "dumnym  tonem!" W świątyni  Wenus 
śmiano   się   i   żartowano,   w   świątyni   Merkurego   zaś   przemawiano   na   modłę   retorów   i 
filozofów.   Za   to   w   świątyni   Księżyca   kapłani   Parsów   zachowywali   się   jak   dziecinni 
zapaśnicy fikający koziołki, natomiast w świątyni Słońca noszono brokaty, zachowując się 
"jak   przystało   na   królów   Iranu".   Quadriga   solis,   rydwan   zaprzężony   w   cztery   skrzydlate 
konie, wywodzi się z irańskiego kręgu kulturowego (63 ), w którym bogowie z danej planety 
kierują   słonecznym   rydwanem.   W   tekstach   Awesty   zaś   pojawiają   się   hymny   na   cześć 
niebiańskich wozów i ich woźniców (Jasna 57, 27 nn): "Cztery rumaki,@ białe, leciutkie, 
błyszczące,@ mądre, wiedzące, bez cienia@ pędzą przez niebiańskie regiony [...]@ szybciej 
od obłoków,@ szybciej od ptaków,@ szybciej od strzały,@ które wyprzedzają wszystkich,@ 
za którymi pędzą [...]@ Gdy któryś jest we wschodnich Indiach,@ atakuje go,@ gdy któryś 
jest w zachodnich Indiach,@ pokonuje go." W Jasztach, rozdział 10, werset 67nn, czytamy: 
"Który frunie uczynionym w niebiosach wozem, z kraju Arzahi do kraju Xanira [...] Białe, 
leciutkie, błyszczące, mądre, wiedzące, bez cienia pędzą przez niebiańskie regiony". Jaszty 
zaś   w   rozdziale   10,   werset   125   powiadają:   "Wóz   ten   ciągną   cztery   rumaki,   białe, 
jednobarwne, spożywające niebiańskie pożywienie, nieśmiertelne." Wszechświat pełen jest 
tego rodzaju pojazdów latających, rozgraniczenie zaś elementów, takich jak "strzała", "ptak", 
"obłoki", "niebiańskie pożywienie" itd. świadczy o tym, że Parsowie doskonale wiedzieli, o 
czym mówią. I, oczywiście, także Parsowie oczekują powtórnego przybycia swoich bogów. Z 
nieba mają zstąpić "istoty ze światła" (64 ) i zbawić umęczonych ludzi. Zaratustra osobiście 
zadaje swemu bogu Ahurze Maździe pytanie na temat czasów ostatecznych, a ten mówi o 
końcowej walce dobrych z nikczemnymi. Z nieba opuści się mnóstwo towarzyszów zwanych 
Pogromcami   Wszechświata.   Są   nieśmiertelni,   ich   umysł   jest   doskonałością.   Zanim   ci 

45

background image

pomocnicy pojawią się na firmamencie,  zaciemni się Słońce, zaczną się trzęsienia ziemi, 
podniosą się straszliwe wichry i z nieba spadnie gwiazda. Po straszliwej bitwie, w której 
wezmą   udział   przybywające   całymi   zastępami   wojska,   rozpocznie   się   nowy   złoty   wiek. 
Ludzkość nabierze takiego doświadczenia  w uzdrawianiu i tak znakomicie  będzie umiała 
stosować   lekarstwa,   że   ludzie   "nawet   o   krok   od   śmierci   nie   będą   umierać".   Różnica   w 
stosunku do |Odkupicieli z innych religii na pierwszy rzut oka nie wydaje się istotna - z 
jednym   może   zastrzeżeniem,   że   tym   razem   w   roli   zbawców   pojawiają   się   "Pogromcy 
Wszechświata".   To   na   nich   się   czeka,   na   bogów   z   gwiezdnego   namiotu.   Złoty   Wiek   W 
hinduizmie wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane ze względu na mnogość bóstw. 
Tam u początku czterech Wieków Świata jest Wiek Bogów, zwany |Krtayuga lub |Devayuga. 
Wiek ten pod każdym względem był idealny, nie istni
ały   bowiem   choroby   ani   nieżyczliwość,   kłótnia   ani   złośliwość,   lęk   ani   ból.   Wtedy   -   jak 
powiada hinduska tradycja - celem ludzi był tylko najwyższy brahman, nawet członkowie 
czterech   kast   żyli   razem.   "Wszyscy   mieli   to   samo   umieranie,   ten   sam   obyczaj,   tę   samą 
wiedzę,   albowiem   wtedy   kasty   wypełniały   swoje   obowiązki   jednym   i   tym   samym 
postępowaniem."   Życie   ludzi   było   po   prostu   idealne.   Głównym   zajęciem   była   asceza   i 
studiowanie pism. Nie istniała żadna materialna żądza. Ludzie kochali prawdziwą mowę i 
prawdziwe   nauki,   nie   było   żadnego   bezprawia,   nikt   bowiem   nie   odczuwał   ziemskich 
pragnień.   Bhagavata-Purana,   jedno   z   wielu   dzieł   hinduistycznej   literatury   religijnej, 
przedstawia   ludzi   owego   Złotego   Wieku   jako   zadowolonych,   przyjaznych,   cierpliwych, 
łagodnych   i   pełnych   miłosierdzia.   Byli   szczęśliwi,   ponieważ   nosili   pokój   we   własnych 
sercach i na nic się nie skarżyli. Był to świat, jakiego nawet nie umiemy sobie wyobrazić, 
ponieważ człowiek współczesny miotany jest na wszystkie strony żądzami i pragnieniami. Co 
komu po wieku absolutnego szczęścia, skoro nie ma się żadnych pragnień? Lecz ów Złoty 
Wiek hinduizmu służy tylko jakby za podstawę pewnego wyobrażenia, którego projekcja 
usytuowana jest w odległej przyszłości. Tak samo jak było w "wymarzonym wieku", ma być 
także w przyszłości. Toteż w rozdziale 4 Brahmavaivarty-Purany przedstawiony jest idealny 
stan   wedle   nauki   brahmańskiej:   świat,   w   którym   wszyscy   ludzie   są   "porządni",   wierni, 
szanują wiek i naturę, nie znają złośliwości ani niegodziwości. W Złotym Wieku hinduizmu 
ludzie   byli   piękni,   mocni   i   cieszyli   się   nieprzemijającą   młodością.   Ten   czas   powróci. 
Hinduizm nie zna też pary prarodziców, takich jak Adam i Ewa, ponieważ Brahma stworzył 
na podobieństwo istot boskich osiem tysięcy ludzi, po tysiąc par z każdej z czterech kast. Pary 
te kochały się wprawdzie i odbywały ze sobą stosunki, ale nie mogły mieć dzieci. Dopiero 
pod koniec życia każda para wydała na świat po dwoje dzieci, z tym że nie stało się tak 
bynajmniej za pośrednictwem seksu i bólów porodowych, lecz na drodze czysto myślowej. W 
ten sposób powstały istoty duchowe, które zaludniły Ziemię. Ów stan ogólnej szczęśliwości 
trwał tak długo, dopóki negatywne duchy, ale także wszelkiego rodzaju bogowie, nie zamącili 
ludziom   w   głowach.   W   bogach   widziano   wprawdzie   przepotężne   i   nieśmiertelne   istoty, 
jednakże większość z nich była bardzo podobna do ludzi i miała zindywidualizowaną naturę. 
Na czele ich wszystkich stał "Książę Wszechświata, który wszystkim rządził" (65 ). Świat 
bogów   hinduizmu   jest   jednak   tak   zróżnicowany   i   powiązany   tak   ścisłymi   związkami 
pokrewieństwa,   że   nie   wystarczyłoby   tu   miejsca,   aby   tym   wszystkim   się   zająć.   Tak   czy 
inaczej najróżniejsi bogowie opanowali nie tylko podróże kosmiczne, ale przeróżnego typu 
pojazdami   przemierzali   także   ziemskie   przestworza.   Wszystkie   te   latające   obiekty   były 
materialne,   nie  były   tworami  ducha  ani  też  nie  powstały w  niczyjej   wyobraźni.   Latające 
aparaty   wyposażone   w   dokonujące   straszliwych   zniszczeń   systemy   broni   są   opisane   ze 
wszystkimi szczegółami w indyjskich tekstach religijnych, zwłaszcza w Wedach, uważanych 
za najstarsze źródło języka i religii. Słowo weda znaczy "święta wiedza". Wśród nich jest 
Rigweda, zbiór tysiąca dwudziestu ośmiu hymnów skierowanych do bogów. W Rigwedzie 
stwierdza się jasno i wyraźnie, że owe obiekty latające przybyły na Ziemię z kosmosu i że to 

46

background image

bogowie   osobiście   wpoili   ludziom   wiedzę.   W   hinduistycznych   tekstach   występują, 
porównywalne |z |wojną |w |niebie z żydowskich legend, bitwy między bogami. Nie odbywają 
się   one   zresztą   w   jakimś   niezdefiniowanym   niebie   duchowej   szczęśliwości,   lecz   "na 
firmamencie", "nad Ziemią". Gwiezdne wojny W księdze Wanaparwan na przykład, będącej 
składową   staroindyjskiego   eposu   Mahabharata,   jako   miejsce   zamieszkania   tych   bogów 
wymienia się (w rozdziałach 168-173 ) wręcz dosłownie miasta kosmiczne, krążące wysoko 
nad   Ziemią.   To   samo   mamy   w   rozdziale   3,   wersety   6-10,   księgi   Sabhaparwan.   Owe 
gigantyczne   twory   nosiły   nazwy   "Waihajasi",   "Gagankara"   czy   "Kekara".   Były   one   tak 
potężne, że promy kosmiczne - wimana - mogły wygodnie wlatywać przez wielkie wrota do 
ich wnętrza. W dodatku nie mamy tu do czynienia z jakimiś mglistymi szczątkami tekstów, 
których nie ma jak zweryfikować, tylko ze staroindyjskimi przekazami dostępnymi w każdej 
większej bibliotece. Tyle, że wyłącznie po angielsku. Nieliczne tłumaczenia na niemiecki są 
wszystkie bez wyjątku znacznie okrojone. W tomie Drona Parwa z Mahabharaty, strona 690, 
werset 62, można przeczytać, jak to trzy wspaniałej budowy wielkie miasta okrążały Ziemię. 
Siały one zamęt na Ziemi, ale także wśród bogów. Doszło do Gwiezdnej Wojny (str. 691, 
werset   77   )   (66   ):   "Śiwa,   który   leciał   tym   wspaniałym   pojazdem,   składającym   się   ze 
wszystkich niebiańskich mocy, przygotował się do zniszczenia trzech miast. Sthanu zaś, ten 
pierwszy [najgłówniejszy] z Niszczycieli, ten pogromca Asurów, ten znamienity wojownik o 
niezmierzonej dzielności, którego podziwiają niebianie [...], wydał rozkaz zajęcia znakomitej 
i jedynej w swoim rodzaju pozycji  bojowej [...]. Kiedy potem trzy miasta zeszły się na |
firmamencie [ustawiły się w korzystnej pozycji do strzału], Mahadewa (Śiwa) przeszył je 
straszliwym   promieniem   z   potrójnych   [rażących]   pasów.   Danawowie   nie   byli   zdolni 
przeciwstawić się temu promieniowi, który natchniony był ogniem juga i składał się z Wisznu 
i Somy. Kiedy wszystkie trzy miasta poczęły płonąć, Parwati pośpieszyła tam, by napawać się 
tym widokiem." Bogowie hinduizmu walczyli między sobą "na firmamencie", dokładnie tak 
samo jak Samael (Lucyfer) w starożytnej legendzie. Przypominacie sobie Państwo? "Samael 
był największym księciem pośród nich w niebie [...]. I poszedł Samael i sprzymierzył się ze 
wszystkimi najwyższymi zastępami przeciwko swemu Panu, i zebrał wokół siebie swe hufce, 
i opuścił się z nimi na Ziemię, i zaczął szukać sobie towarzysza." A co mieliśmy u Henocha? 
Opisał on bunt wśród aniołów, wyliczając nawet imiona ich przywódców. To właśnie jądro 
starożytnej   tradycji   -   bitwa   na   niebie,   walka   między   bogami   -   jest   najistotniejszym 
elementem, który sprawia, że naiwne wyobrażenie nieba zadomowione w religiach okazuje 
się farsą. W hinduizmie człowiek osiąga szczęście absolutne poprzez siebie samego, przez 
własne bezustanne odradzanie się, oczyszczanie i ulepszanie swojej karmy aż po najwyższy 
stopień. Pomoce do tego służące pochodzą jednak od bogów, a w ostatecznej instancji od 
uniwersalnego boga Brahmy. Również Hindusi znają ideę wielokrotnych narodzin. I tak, na 
przykład, Wisznu narodził się kiedyś jako Kriszna i wybawił Ziemię z tarapatów. Sprawa 
karmy,   czyli   przeznaczenia   i   reinkarnacji,   to   dla   nas,   ludzi   kultury   Zachodu,   kompletna 
abrakadabra. Jak w ogóle Hindusi wpadli na to, żeby wierzyć w bezustanne odradzanie się w 
nowych postaciach, z jednoczesnym taszczeniem z jednego życia w drugie wszystkich zasług 
i przewinień? Niesłychanie skomplikowana nauka o karmie została niezwykle precyzyjnie i 
szczegółowo opisana w pismach dżinizmu. Dżinizm jest trzecią co do wielkości religią w 
Indiach, obok hinduizmu i buddyzmu.  Dżinizm wykształcił  się w północnych  Indiach na 
wiele   stuleci   przed   buddyzmem   i   do   V   w.   rozprzestrzenił   się   na   obszarze   całego 
subkontynentu  indyjskiego.  Wyznawcy   dżinizmu  powiadają   jednak,  że   właściwy  moment 
powstania tej religii sięga tysiące lat w głąb dziejów. Uważają oni swoją religię za wieczną i 
nieprzemijającą, nawet pomimo to, że na jakiś czas popadła w zapomnienie. Zawarta jest ona 
w   całym   szeregu   pism   przedbuddyjskich,   mających   -   nie   da   się   tego   inaczej   określić   - 
charakter legendarny. Nauka w starożytności Teologiczno-filozoficzna literatura dżinistyczna 
obejmuje  żywoty   świętych,  pieśni   mówiące   o  pradawnych  stwórcach,   jak  też   wszelkiego 

47

background image

rodzaju   przepisy.   Dzieła   te   -   porównywalne   z   Biblią   -   znane   są   pod   zbiorczą   nazwą 
Śwetambar i dzielą się na 45 głównych grup o wręcz niemożliwych do wymówienia nazwach. 
|Wjahjaprajnaptjanga   wykłada   całą   naukę   dżinizmu   w   formie   dialogów   i   legend.   |
Anuttaraupapatikadaśanga opowiada historie o pradawnych świętych, którzy wznieśli się na 
koniec do najwyższych istot niebiańskich. W grupie |Purwagata znajdujemy księgi naukowe i 
pouczenia.   I  tak,   na   przykład,   Utpada-Purwa   traktuje   o  najróżniejszych   substancjach,   ich 
powstawaniu i przemijaniu (chemia). |Wirjaprawada-Purwa opisuje moce substancji bogów i 
wielkich mężów. W Pranawada-Purwa mamy medycynę, w Lokabindusara-Purwa wykłada 
się matematykę i mówi o zbawieniu. Nie dość na tym. W religii dżinistycznej są też Upangi w 
liczbie dwunastu, z których dowiadujemy się różnych szczegółów na temat Słońca, Księżyca i 
innych ciał niebieskich, a także o istotach żywych je zamieszkujących. W ramach specjalnego 
dodatku można się nauczyć - z dzieła Aupatika, w jaki sposób dostąpić istnienia w światach 
bogów. Nie brakuje też, oczywiście, wyliczenia boskich królów (grupa |Prakirna, księga 7 ). 
Poza tymi pismami są jeszcze podobno prastare księgi, które kiedyś istniały, ale zaginęły. 
Wyznawcy dżinizmu wierzą w każdym razie, że pisma te przekazywały sobie ustnie kolejne 
pokolenia kapłanów. Utrata tych ksiąg nie jest dla nich rzeczą specjalnie bolesną, ponieważ 
bezustannie pojawiają się nowe inkarnacje dawnych  proroków, którzy - jeśli tylko czas i 
ludzie   odpowiednio   dojrzeją   -   ogłoszą   treść   owych   zaginionych   tekstów.   Z   pism   tych 
przetrwały jedynie szczątki, traktujące jednak o rzeczach zdumiewających, a mianowicie: `ts 
* jak przenosić się za pomocą magicznych środków do odległych krajów, * jak dokonywać 
cudów, * jak przemieniać rośliny i metale, * jak pokonywać przestworza. `tn Jeśli chodzi o to 
ostatnie, czyli pokonywanie przestworzy, to zjawisko znane jest także z indyjskiej literatury 
sanskryckiej. Zainteresowanych odsyłam do mojej książki |Szok po przybyciu bogów (67 ). 
Według nauki dżinizmu obecna epoka, ta, w której  żyjemy,  jest zaledwie jedną  z wielu. 
Wcześniej były już inne okresy dziejów świata, wkrótce zaś - mniej więcej w roku 2000 
wedle   chrześcijańskiej   rachuby   czasu   -   nastać   ma   nowa   epoka.   Takie   nowe   epoki 
obwieszczane są zawsze przez 24 proroków, tzw. tirthankarów. Prorok lub prorocy nowej dla 
nas   epoki   dopiero   się   narodzą   lub   też   żyją   już   na   świecie   jako   osoby   dorosłe.   Religijni 
przywódcy dżinizmu twierdzą nawet, że znają już ich nazwiska i inne szczegóły z ich życia. 
Nieprawdopodobne daty Pierwszym z owych tirthankarów był Riszabha, który wędrował po 
ziemi legendarne 8400000 lat temu. Riszabha był gigantem i dożył podobno niesłychanie 
sędziwego wieku. Wszyscy kolejni  patriarchowie byli  coraz mniejsi wzrostem i dożywali 
coraz krótszego wieku. Mimo wszystko jednak jeszcze dwudziesty pierwszy z nich - jego 
imię brzmiało Arisztanemi - dożył 1000 lat, a wysoki był na dziesięć długości łuku. Dopiero 
dwóch   ostatnich   z   minionej   epoki   (Parśwa   i   Mahawira)   osiągnęło   "rozsądny"   z   naszego 
punktu widzenia wiek. Parśwa dożył lat stu i miał już tylko 9 łokci wzrostu, a Mahawira, 24 
tirthankara,   dociągnął   zaledwie   do   74   wiosen   przy   wzroście   7   łokci.   Pojawienie   się 
tirthankarów   dżiniści   umiejscawiają   w   epokach   tak   odległych,   że   można   dostać   zawrotu 
głowy. I tak, na przykład, dwaj ostatni prorocy mieli podobno umrzeć odpowiednio w roku 
500  i  750  przed   Chr.,  natomiast  okres  działalności  poprzednich  można   oszacować   mniej 
więcej po tym,  że Arisztanemi  (drugi w kolejności)  uszczęśliwił  swoją  obecnością naszą 
staruszkę Ziemię przed 84000 lat. Te rzucone ot tak sobie liczby powinny właściwie skłonić 
naszych badaczy mitów, a także teologów, do nadstawienia uszu. Dlaczego? Otóż dlatego, że 
po raz kolejny pojawia się tu, opakowane w dziedzictwo religijne, zasadnicze i wspólne jądro 
tradycyjnych przekazów ludowych, które rozpoznać można także w wielu innych świętych i 
mniej   świętych   księgach.   Oto   w   telegraficznym   skrócie   próba   odświeżenia   pamięci 
Czytelników: Starobabilońska Lista królów (WB 444 ) wymienia w okresie od stworzenia 
Ziemi do potopu 10 królów. W sumie mieli oni panować ni mniej, ni więcej, tylko 456000 lat. 
Po potopie "królestwo po raz kolejny zeszło z nieba" (68 ) i 23 królów, którzy objęli teraz 
panowanie, rządziło łącznie 24500 lat, trzy miesiące i trzy i pół dnia. Równie fantastyczne 

48

background image

dane mamy na temat wieku biblijnych patriarchów. Adam miał żyć ponad 900 lat, Henoch 
miał lat 365, gdy uniósł się do chmur, jego syn zaś Matuzalem dociągnął do 969 lat. Na 
Ziemi.   Nie   inaczej   jest   w   starożytnym   Egipcie.   Kapłan   Manethon   donosi,   że   pierwszym 
boskim   władcą   Egiptu   był   Hefajstos,   który   zresztą   przyniósł   ze   sobą   ogień.   Następni   to 
Kronos, Ozyrys, Tyfon i Horus, syn Ozyrysa i Izydy. "Po bogach przez 1255 lat rządził ród 
boskich   potomków.   I   znowu   inni   królowie   rządzili   1817   lat.   Po   nich   trzydziestu   innych 
królów memfickich, przez lat 1790. Po nich jeszcze innych dziesięciu - tynickich, przez lat 
350. Rządy duchów zmarłych i boskich potomków trwały 5813 lat." (69 ) Takie właśnie 
niemożliwe  daty potwierdza także starożytny historiograf Diodor Sycylijski,  który prawie 
dwa tysiące lat temu zostawił po sobie liczącą 40 tomów bibliotekę dzieł historycznych (70 ): 
"Powiadają, że od Ozyrysa i Izydy aż do panowania Aleksandra, który założył w Egipcie 
miasto   nazwane   jego   imieniem,   upłynęło   ponad   10000   lat   -   niektórzy   jednak   podają,   że 
niewiele mniej niż 23000 [...]." Jako ostatniego świadka, potwierdzającego niemożliwe daty, 
wymieńmy Hezjoda. Około roku 700 przed Chr. napisał on w swoim dziele Prace i dnie (71 ), 
iż na początku ludzi stworzyli nieśmiertelni bogowie, Kronos i jego towarzysze. "Boski to ród 
bohaterów, półbogów miano noszący,  ¬8¦ Ród już ostatni na Ziemi szerokiej przed nami 
żyjący." `nv Tak więc, cytując daty podawane przez dżinizm, nie znajduję się bynajmniej w 
splendid isolation, lecz raczej w całkiem dobrym towarzystwie, i nie muszę nawet powoływać 
się na okresy dziejów świata i niemożliwe daty znane u ludów Ameryki Środkowej. Wiele 
przekazów dżinistycznych  - z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy naukowej - wydaje  się 
wręcz   rewolucyjnych.   Na   przykład   kala,   czyli   czas,   odgrywa   w   nich   taką   rolę,   jakby 
sformułował  ją   Albert   Einstein.  Najmniejszą  jednostką  czasu   jest  |ramaya,  co   odpowiada 
okresowi, jakiego potrzebuje atom, aby przy najwolniejszym ruchu przesunąć się o własną 
długość.   Dopiero   niezliczone   |samaya   tworzą   1   |awalika,   1677216   zaś   -   nareszcie   coś 
policzalnego! - owych awalika tworzy 1 |muhurta. Odpowiada to 48 naszym minutom. 30 
muhurta stanowi 1 |ahoratra, co wynosi dokładnie jeden dzień i jedną noc - zupełnie jak u nas! 
Co, niejasne? Jeśli pomnożyć 48 minut (= 1 muhurta) przez 30 (ponieważ 30 muhurta daje 1 
noc i 1 dzień), otrzymamy 1440 naszych minut. Dokładnie taki sam wynik daje pomnożenie 
24 godzin przez 60 minut: 1440. Istotne jest to, że rachuba czasu dżinizmu liczy sobie tysiące 
lat i została pierwotnie przekazana przez |niebiańskie |istoty. 15 |ahoratra daje - tak jak u nas - 
1 |paksza, czyli pół miesiąca, 2 paksza zaś stanowią 1 |masa, czyli miesiąc. Dwa miesiące 
odpowiadają   jednej   porze   roku,   3   pory   roku   dają   1   |ayana   (semestr),   2   ayana   to   1   rok, 
8400000 lat to 1 |purwanga. Na tym jeszcze nie koniec. Dwie takie purwanga dają w sumie 1 |
purwa (16800000 lat). Liczby w rachubie czasu dżinizmu potrafią mieć do 77 cyfr. Ponadto 
własne określenia otrzymują wartości czasowe porównywalne z naszym rokiem świetlnym, 
czyli   odległością,   jaką   światło   pokonuje   w   ciągu   roku   (9461000000000000¬7¦km). 
Niesamowite,  chciałoby  się  powiedzieć,  gdybyśmy  nie  wiedzieli,   że  Majowie   z Ameryki 
Środkowej   operowali   równie   zwariowanymi   liczbami   i  tak   samo   łączyli   je   z  czasem   we 
Wszechświecie   jak   wyznawcy   dżinizmu   w   dalekiej   Azji.   Dżiniści   przejęli   od   swoich 
niebiańskich Nauczycieli także definicje przestrzeni, które nas zdumiewają i ostatecznie - a 
może   nareszcie?   -   pozwalają   zrozumieć   w   tym   kontekście   istotę   tajemniczej   |karmy 
(ponownych narodzin). Mogę w tym miejscu zaprezentować jedynie skrótowe streszczenie tej 
nadzwyczaj   bulwersującej   i   zagmatwanej   nauki,   które   zawdzięczam   podręcznikowi 
napisanemu przez teologa Helmutha von Glasenappa (72 ). W naukowych dziełach dżinistów 
czytamy, że atom zajmuje jeden punkt w przestrzeni. Atom ten może łączyć się z innymi 
atomami  w |skandha, które wówczas zajmuje kilka bądź nieskończoną liczbę punktów w 
przestrzeni. Dokładnie to samo mówi nasza wiedza. Dwa atomy tworzą najmniejszy model 
cząsteczki, lecz istnieją także łańcuchy cząstek liczące miliony milionów atomów. Wskutek 
łączenia   się   poszczególnych   atomów   powstają   substancje   o   różnorodnej   gęstości.   Nauka 
dżinistyczna   rozróżnia   sześć   głównych   typów   takich   powiązań:   `ts   *   drobne-drobne   = 

49

background image

niewidoczne * drobne = jeszcze niewidoczne * drobne-grube = niewidoczne, ale postrzegalne 
węchowo i słuchowo * grube-drobne = rzeczy, które można zobaczyć, ale nie można ich 
dotknąć (np. cień, mrok) * grube = rzeczy; które mogą się złączyć samodzielnie (np. woda, 
olej) * grube-grube = rzeczy, które nie złączą się same bez pomocy z zewnątrz (np. kamień, 
metal).   `tn   W   nauce   dżinistycznej   również   cień   i   odbicie   w   lustrze   uznawane   są   za   coś 
materialnego, ponieważ zostały wywołane przez rzecz. W takim ujęciu nawet dźwięk nie 
zalicza się do kategorii "drobne-drobne", lecz tylko "drobne": "Powstaje on wskutek tego, że 
zbiory atomów trą o siebie." Nauka ta powiada, że substancje z kategorii "drobne-drobne" 
potrafią przeniknąć wszystko, a zatem są w stanie zmieniać inne substancje. Substancja, która 
wnika w duszę, objawia się jako karma, i w taki oto sposób doszliśmy do sprawy ponownych 
narodzin? Że co, proszę? Karma na wieki Truizmem jest twierdzenie, że każdy rodzaj materii 
- czy to będzie stół, czy okruch kości - można rozłożyć na czynniki pierwsze aż do poziomu 
atomowego. Atom z kolei zna jeszcze cząstki subatomowe, niejako podcząsteczki. Jedną z 
nich jest elektron drgający w niewyobrażalnym rytmie 10 do potęgi 23 drgań na sekundę. W 
ujęciu |dżinistycznym materia tego elektronu byłaby z kategorii "drobne-drobne". Nie jest już 
uchwytna,  a w dodatku jest |nieśmiertelna.  Atomy mogą wchodzić we wszelkie  możliwe 
związki - zawsze jest przy tym elektron. Elektron oddziałuje jak "duch w materii" (73 ), 
zupełnie jak pole magnetyczne czy fala radiowa, przenikające określone substancje. Myśli 
każdej istoty żywej wpływają na jej czyny. "Materią świata jest materia ducha" - powiadał 
angielski astronom i fizyk Arthur Eddington (1882-1944 ). Laureat Nagrody Nobla zaś, Max 
Planck   (1858-1947   ),   stwierdził:   "Nie   istnieje   materia   sama   w   sobie!   Wszelka   materia 
powstaje i istnieje tylko dzięki sile, która wprawia w drgania cząsteczki atomowe." Nasz byt 
jest   następstwem   wcześniejszego   czynu.   W   końcu   przecież   musiało   nas   poprzedzać   inne 
życie, z którego zostaliśmy zrodzeni. (Nawet gdybyśmy w przyszłości potrafili stwarzać życie 
sztucznie, nie zmienia to istoty tej reguły.) Z tego wynika, że każde istnienie stanowi jedynie 
ogniwo   długiego   łańcucha   istnień   przeszłych   i   przyszłych.   Ponieważ   nasze   myśli   kierują 
czynami,   czyny   z   kolei   pozostawiają   ślady   w   naszym   |duchu.   Dla   lepszego   porównania 
możemy sobie wyobrazić, że |duch jest jakby polem magnetycznym, które przecież wpływa 
na materię.  Dla dźinistów to, co u nas popularnie nazywa  się "duszą", jest zbudowaną z 
substancji "drobne-drobne" częścią materialnego ciała. Część ta jest tak samo odseparowana 
od ciała, jak elektron od jądra atomu. Elektron wprawdzie zawsze należy do atomu, lecz 
nigdy nie wchodzą one ze sobą w styczność. Atomy mogą zmieniać swoje położenie, mogą 
skupiać   się   w   gigantyczne   łańcuchy   cząsteczkowe,   i   zawsze   towarzyszą   im   elektrony. 
Dziwnym trafem nie są to wciąż |te |same elektrony, ponieważ elektron skacze od atomu do 
atomu, na przykład kiedy do układu zostanie doprowadzona energia w postaci, powiedzmy, 
ciepła. W bilionowym ułamku sekundy, kiedy elektron przeskakuje z atomu do atomu, puste 
miejsce po nim zostaje zajęte przez inny elektron. Jest to wieczne, nieśmiertelne "drobne-
drobne",   drganie   poza   |materialnym   obrębem   atomu.   Dokładnie   tak   samo   widzą   dżiniści 
karmę - swoją duszę. Obojętnie, dokąd udaje się ciało, czy zostanie ostatecznie spalone, czy 
zjedzone   przez   robaki,   karma   pozostaje   nieśmiertelna.   Owa   karma   zawiera   wszystkie 
informacje dotyczące istoty żywej, do której należy. Żyjąc bowiem, człowiek myśli i czuje. 
To myślenie i odczuwanie zostaje przeniesione na substancję "drobne-drobne" karmy niby 
grawiura.   Kiedy   karma   stanie   się   nowym   ciałem,   zawiera   już   informacje   z   każdego 
poprzedniego życia, aż po kres wieczności. Ponieważ sens życia polega jednak ostatecznie na 
dążeniu do osiągnięcia szczęścia absolutnego - zlania się w jedno z Brahmanem - karma 
wiedzie nas ku temu celowi poprzez niezliczone kolejne inkarnacje. Ten sposób myślenia 
wcale nie jest tak znów odległy od naszej filozofii ani od stanu wiedzy współczesnej fizyki. 
Zdumiewać powinno właściwie tylko to, że tego rodzaju spójnych teorii nauczano już przed 
tysiącami   lat,   i   że   wszyscy   bez   wyjątku   nauczyciele   pochodzili   z   Kosmosu.   Również 
nauczyciele dżinistów. Ostatnia epoka dziejów według rachuby dżinizmu (ta, która właśnie 

50

background image

teraz   trwa)   zapoczątkowana   została   około   roku   600   przed   Chr.   przez   ostatniego   z   24 
tirthankarów. Ów tirthankara nazywał się Mahawira. Kim był? Królewskim synem, który w 
stadium   embrionalnym   został   przeszczepiony   przez   istoty   niebiańskie   do   macicy   młodej 
królowej   (74   ).   Wszyscy   niebiańscy   Nauczyciele   dawnych   epok   mają   kiedyś   powrócić, 
narodzeni w nowych ciałach. Dżiniści mają nawet wiele dawnych rycin przedstawiających 24 
tirthankarę, proroka Mahawirę. |Nad procesją ku jego czci unosi się aż pięć niebiańskich 
statków. Pomiędzy ideą oczekiwania na ponowne przybycie boga u dżinistów a tą samą ideą u 
chrześcijan,   muzułmanów   i   Żydów   istnieje   pewna   zdecydowana   różnica.   Otóż   ci   ostatni 
oczekują Mesjasza i najwyższego sędziego. Po jego przybyciu wierzących czeka niebiańska 
szczęśliwość, niewierzących wieczne piekło. W dżinizmie jest inaczej. Oni nie czekają na 
jednego jedynego |Mesjasza i |Odkupiciela, lecz na wielu. Owi znani jako tirthankara prorocy 
powracają w kolejnych epokach dziejów. Po ich pojawieniu się nie następuje żaden koniec, 
nie jest tak, że panuje radość i obfitość, ale też nie ma wiecznego piekła - po prostu zaczyna 
się   nowa   runda   w   grze   Wszechświata.   Tirthankarowie   są   bardziej   pomocnikami   niż 
odkupicielami.  Przygotowują  ludzkość do każdej następnej epoki.  Dlatego rodzą się jako 
ludzie (przypomnijmy sobie Syna Człowieczego z przepowiedni Henocha), ich substancja 
jednak, ich karmiczna wiedza, pochodzą z Wszechświata. To nie ziemskie, lecz pozaziemskie 
moce   wszczepiają   nasienie   lub   embrion   do   macicy   kobiety.   Chciałbym   zauważyć   tu   na 
marginesie,   że   ta   koncepcja   myślowa   istniała   już   na   setki,   jeśli   nie   tysiące,   lat   przed 
narodzinami Chrystusa, więc nikt nie może sugerować, że dżinizm zapożyczył  pomysł od 
chrześcijaństwa,   znającego   |niepokalane   |poczęcie.   Było   raczej   odwrotnie!   Kosmiczni 
Nauczyciele,   jakimi   są   tirthankarowie,   mogli   być   w   posiadaniu   wiedzy   astronomicznej   i 
astrofizycznej.   Dlatego   dżinizm   operuje   danymi   astronomicznymi,   które   nas   zdumiewają. 
Nauka ta powiada, że rozmiary Wszechświata można zmierzyć. Jednostką miary jest w tym 
przypadku |rajju, czyli odległość, jaką Bóg przemierza w ciągu sześciu miesięcy, pokonując w 
jednym   mgnieniu   oka   2057152   |jojana.   Ziemię   otulają   trzy   warstwy,   różnie   oznaczane 
zależnie od swej gęstości: jedna gęsta jak woda, druga gęsta jak wiatr, a trzecia gęsta jak 
rzadki   wiatr.   Powyżej   znajduje   się   absolutna   pustka.   Zupełnie   tak   samo   mówi   nasza 
współczesna   wiedza:   atmosfera,   troposfera   z   tlenem   i   azotem   oraz   stratosfera   z   warstwą 
ozonową. Powyżej  rozciąga się przestrzeń międzyplanetarna.  O ile u nas powoli zaczyna 
zwyciężać pogląd, iż we Wszechświecie muszą istnieć jeszcze inne formy życia, nie tylko 
człowiek,   o   tyle   taka   wiedza   w   dżinizmie   nie   jest   czymś   nowym:   cały   Wszechświat 
zapełniony   jest   najróżniejszymi   formami   życia.   Są   one   rozsiane   nierównomiernie   po 
gwiaździstym   niebie.   Ciekawe,   że   wprawdzie   na   wszelkich   możliwych   planetach   istnieją 
rośliny   i   najprostsze   organizmy   żywe,   lecz   tylko   na   określonych   "istoty   o   swobodnych 
ruchach"   (75   ).   Dżinistyczni   filozofowie   religii   opisują   nawet   różnorodne   właściwości 
mieszkańców   poszczególnych   światów.   Nawet   |niebo   |bogów   ma   swą   odrębną   nazwę   - 
nazywa  się |kalpa. Mają się tam znajdować wspaniałe latające pałace, ruchome budowle, 
niejednokrotnie dorównujące wielkością całemu miastu. Te niebiańskie miasta usytuowane są 
piętrowo jedne nad drugimi, mianowicie tak, że z centrum każdego piętra we wszystkich 
kierunkach   wylatywać   mogą   |wimana   (niebiańskie   pojazdy).   Kiedy   jakaś   epoka   dobiegła 
końca i mają się narodzić nowi tirthankarowie, w głównym pałacu nieba bogów rozbrzmiewa 
dzwon. Jego dźwięk sprawia, że we wszystkich pozostałych 3199999 niebiańskich pałacach 
również rozbrzmiewają dzwony. Wówczas bogowie zbierają się na naradę, jedni z miłości do 
tirthankarów, inni z ciekawości, i w jednym z latających pałaców odwiedzają nasz Układ 
Słoneczny. Wtedy na Ziemi zaczyna się nowa epoka. Czekanie na super-Buddę W buddyzmie 
zasadnicza idea odkupienia jest dokładnie taka sama jak w dżinizmie. Tyle tylko, że dżinizm 
istniał   już   |przed   Buddą   (560-480   przed   Chr.).   Słowo   Budda   oznacza   w   sanskrycie 
"oświecony,   przebudzony".   Właściwe   imię   Buddy   brzmiało   Siddharta.   Pochodził   on   z 
arystokratycznego   rodu  i   dorastał   w   luksusie   książęcego   pałacu   swojego   ojca   u  podnóża 

51

background image

nepalskiej części  Himalajów.  W  wieku 29 lat  znużyła  go taka  bezużyteczna  egzystencja. 
Opuścił ojczystą krainę i przez siedem lat uprawiał sztukę medytacji, poszukując drogi do 
prawdy. Lecz już w czasach Buddy od dawna znani byli bogowie z podań, mitów i legend. 
Doznawszy oświecenia, Budda sam poczuł się inkarnacją istoty boskiej. Od tej chwili zaczął 
głosić swoim uczniom |cztery |prawdy, drogę, dzięki której każdy może stać się Buddą, czyli 
Oświeconym. Uważał on istnienie przyszłych Buddów za coś oczywistego. Opowiada o nich 
w swoich mowach pożegnalnych (Mahaparinibbana-Sutta). Jeden z nich, jak przepowiadał 
Budda swoim zwolennikom, przybędzie w czasach, kiedy Indie będą pękać w szwach od 
ludności. Wioski i miasta będą zapchane ludźmi jak kurniki. W całych Indiach będzie 84 
tysiące   miast.   W   mieście   Ketumati   (dzisiejsze   Benares)   będzie   mieszkał   król   o   imieniu 
Sankha, który opanuje cały świat, i to nie przemocą, ale samą tylko sprawiedliwością. Lecz za 
panowania tego króla pojawi się też na świecie wyniosły Metteyya (zwany też Maitreya), pod 
każdym względem jedyny w swoim rodzaju "woźnica i znawca światów", nauczyciel bogów i 
ludzi   -   idealny   Budda.   Przepowiednia   Buddy   o   przyjściu   super-Buddy   przypomina 
dżinistyczną koncepcję powrotu tirthankarów. Także buddyzm zna najrozmaitsze epoki, które 
przyrównuje się do obracającego się koła. Tyle, że owe buddyjskie epoki są niezmierzonej 
długości. Bardzo plastycznie  unaocznia to zapis z Anguttara-nikaya  (Iv, 156 ) (76 ): "Są 
cztery niezmierzone okresy świata, mnisi - jakie cztery? Jak długo trwa koniec świata, bardzo 
trudno to, mnisi, wyliczyć, czy tyle to lat, czy tyle, albo czy tyle to tysiącleci albo setek 
tysiącleci. To, mnisi, bardzo trudno wyliczyć [...] Jak długo utrzyma się chaos, bardzo trudno 
to, mnisi, wyliczyć [...] Jak długo potrwa istnienie świata, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć 
[...] Jak długo trwać będzie nowo powstały świat, bardzo trudno to, mnisi, wyliczyć [...] Takie 
są cztery niezmierzone okresy świata, mnisi." Koncepcja czterech - w dżinizmie sześciu - 
epok przewija się także przez mitologię sumeryjsko-babilońską. Zdarza się wręcz, że bardzo 
odległe od siebie kultury posługują się tą samą liczbą. Już 65 lat temu taka właśnie zgodność 
zwróciła uwagę historyka religii, profesora Alfreda Jeremiasa. Oto przykład (77 ): Wedle 
zapisków babilońskich, ale też wedle Berossosa, kapłana Baala, pradawni królowie (Władcy 
Nieba) mieli  rządzić przez tysiące  lat. Zarazem liczby lat odnoszące się do bogów  Anu, 
Enlila, Ea, Sina i Szamasza zgadzają się z liczbami lat w odpowiednich jugach (epokach) 
staroindyjskich. Anu 4320 - kali-juga 432000 Enlil 3600 - kali-juga 360000 Ea 2880 - dewa-
juga 288000 Sin 2160 - treta-juga 216000 Szamasz 440 - dwapara-juga 144000 Adad 432 - 
maha-juga 4320000 Nie bez powodu dwa razy z rzędu powtarza się kali-juga. Tak się bowiem 
składa, że kali-juga "bez zmierzchu" liczy mniej lat niż ta "ze zmierzchem". Nie chodzi też o 
liczbę zer, lecz o zgodność zasadniczych liczb. Te zgodności wskazują na wspólne jądro tych 
przekazów. Liczba 4320000 w odniesieniu do maha-jugi ("wielka epoka") jest taka sama, jak 
ta odnosząca się do EN-ME-EN-LU-AN-NA, trzeciego prakróla sprzed potopu. Panował on 
12 sar, a jest to 43200 lat. Albo weźmy liczbę 288000 lat dewa-jugi. Pokrywa się to z liczbą 
lat panowania szóstego prakróla o pięknym imieniu EN-SIB-ZI-AN-NA. Dociągnął on do 
bądź   co   bądź   8   sar,   a   jest   to   28800   lat.   W   Grecji   najstarszą   wzmiankę   o   epoce   świata 
znajdujemy   u   Heraklita.   Wymienia   on   liczbę   10800000   lat.   Ta   sama   zasadnicza   liczba 
odpowiada drugiemu okresowi panowania sumeryjskich prakrólów - 30 sar, czyli 108000 lat. 
Te   liczbowe   igraszki   nie   mają   wprawdzie   bezpośrednio   żadnego   związku   z   koncepcjami 
ponownego   przybycia   tego   czy   innego   Odkupiciela,   potwierdzają   jednak   przynajmniej 
wspólnotę elementów leżących u podstaw przedstawionych tu koncepcji. Wszystko wskazuje 
na to, że w zamierzchłych czasach musiała istnieć jakaś jednolita pranauka, inaczej bowiem 
nie da się wyjaśnić pokrewieństwa koncepcji i liczb. To wspólne źródło musiało leżeć w 
bardzo odległej przeszłości, bo gdyby było inaczej, na pewno znalazłaby się jakaś wzmianka 
w księgach historycznych. |Anu to w języku sumeryjskim "niebo". Jednocześnie jednak Anu 
to istota boska, ponieważ zasiada na tronie w "trzeciej sferze nieba". W babilońskim micie o 
potopie nawet bogowie uciekają przed potopem, chroniąc się na rampie niebiańskiego pałacu 

52

background image

Anu. W micie o Etanie, gdzie znajdujemy opis pierwszego lotu człowieka nad Ziemią, Anu 
jest   królem   wszystkich   bogów.   Jego   koroną   miał   być   Aldebaran,   najjaśniejsza   gwiazda 
gwiazdozbioru Byka. Ludzie bali się go, ponieważ Anu co jakiś czas opuszcza się na Ziemię, 
aby ich ukarać. PsychologicznaŃ taktyka kamuflażu W mojej analizie koncepcji ponownego 
przybycia   Odkupiciela   psychologia   nie   jest   pomocna   w   najmniejszym   nawet   stopniu. 
Stwierdzam nie tylko to, że wszystkie kultury znały tę koncepcję, ale też to, iż zawsze wiązała 
się   ona   z   gwiazdami   i   |Zbawicielami   spoza   Ziemi.   Dotyczy   to   również   idei   sztucznego 
zapłodnienia lub wszczepienia embrionu pochodzącego od |bogów. Nie ma innej możliwości 
- to dziedzictwo myślowe musi mieć jakiś wspólny mianownik, a psychologicznie nie da się 
go uchwycić. Wprawdzie samo pragnienie wielkiego Zbawiciela i Sędziego, króla czy super-
Buddy, jest całkowicie zrozumiałe, wystarczy bowiem, aby danemu ludowi odpowiednio źle 
się   wiodło,   niezrozumiałe   natomiast   pozostają   powiązania   i   wspólne   szczegóły   w 
poszczególnych koncepcjach. Pragnienie takie nie wyjaśnia również pisanych w pierwszej 
osobie tekstów, a przede wszystkim szczegółów, takich jak daty i imiona. A może ktoś będzie 
na   serio   twierdził,   że   Henoch   po   prostu   wymyślił   sobie   imiona   i   funkcje   zbuntowanych 
aniołów?   A   może   podstawowa   jednostka   miary   do   pomiarów   Wszechświata,   wynosząca 
2057125   jojana,   przyszła   ot   tak   sobie   do   głowy   jakiemuś   marzycielowi   pod   drzewem 
figowym? Równie mało nadają się do psychologicznego wyjaśnienia powtarzające się szeregi 
cyfr u różnych ludów. Nie pomoże tu żaden schemat wyjęty z psychologicznych szuflad, to 
samo dotyczy sztucznych  zapłodnień i wszczepiania embrionów, w dodatku opisanych  w 
pierwszej osobie. To, że wykształcone na tej bazie religie gloryfikują później swego Zbawcę 
jako narodzonego również w wyniku niepokalanego poczęcia, to już całkiem inna sprawa, jak 
najbardziej   uzasadniona   z   psychologicznego   punktu   widzenia.   Do   dziś   chrześcijanie 
wyznania katolickiego wierzą, iż Maria zrodziła Jezusa, pozostając dziewicą. Muszą w to 
wierzyć, albowiem jest to jeden z dogmatów tego Kościoła. Dla porządku trzeba wspomnieć, 
że nie da się dowieść twierdzenia przeciwnego - bo i jak? Skąd mamy - z naukową ścisłością! 
- wiedzieć, że Jezus czy, powiedzmy, żyjący aktualnie indyjski prorok Sai Baba |nie |zostali 
zrodzeni z kosmicznego nasienia? W starożytności było dokładnie tak samo. Wszyscy wielcy 
bogowie i boscy królowie musieli narodzić się w ten sam sposób. W końcu nie mogli być 
gorsi   od   swych   poprzedników.   Nasienie   z   nieba   I   tak   na   przykład   babiloński   władca 
Hammurabi  (1726-1686 przed Chr.) miał  się narodzić z nasienia złożonego w łonie jego 
matki   przez   Boga   Słońca.   Hammurabi   został   później   wielkim   prawodawcą.   To   on   jest 
autorem najstarszych pisanych reguł współżycia społecznego, tzw. Kodeksu Hammurabiego. 
Mierzącą ponad dwa metry wysokości diorytową  stelę z wyrytym  na niej tekstem prawa 
wykopano na początku naszego stulecia w Suzie. Dziś znajduje się ona w paryskim Luwrze. 
Kodeks   Hammurabiego   składa   się   z   282   paragrafów,   które   król-prawodawca,   jak   sam 
twierdzi,   otrzymał   od   boga   niebios.   Zupełnie   jak   Mojżesz,   który   swoje   tablice   z 
dziesięciorgiem   przykazań   otrzymał   na   świętej   górze   bezpośrednio   z   rąk   Boga.   W 
przedmowie do swego zbioru praw Hammurabi pisze wyraźnie, że to "Pan Nieba i Ziemi" Bel 
powołał   go   i   przeznaczył   do   tego,   by   "zaprowadził   w   kraju   sprawiedliwość,   zniszczył 
nikczemnych i złych  i zapobiegł uciskaniu słabych przez silnych" (78 ). No i oczywiście 
ludzie oczekują powrotu swego prawodawcy. Patrząc wstecz, możemy jedynie stwierdzić, że 
Hammurabi dokonał czegoś szczególnego i wyróżniał się w masie swoich współczesnych 
niezwykłymi działaniami. Oczywiście, możliwy byłby argument, że Hammurabiego dopiero |
później wyniesiono do rangi |syna |bożego - gdyby nie to, że istnieje stela z jego zbiorem 
praw, na której on sam, i to za swego życia, zapewnia, iż to bogowie niebiescy go powołali. 
Najwyższy   prawodawca   jako   arcykłamca?   To   zupełnie   tak,   jakby   zarzucić   kłamstwo 
Mojżeszowi, kiedy ten twierdzi, że tablice z dziesięciorgiem przykazań otrzymał na świętej 
górze   osobiście   od   Boga.   My,   ludzie   współcześni,   przemądrzali   i   zarozumiali,   "wiemy" 
oczywiście,   że   nasienie,   z   którego   narodził   się   Hammurabi,   w   żadnym   razie   nie   może 

53

background image

pochodzić od Boga Słońca. A tak właściwie, to skąd się bierze ta nasza pewność? Nikogo z 
nas   przy   tym   nie   było,   nigdy   też   nie   przebadano   szkieletu   Hammurabiego   pod   kątem 
genetycznym. Znamienne dla ludzkiej logiki jest tylko to, że z taką samą oczywistością, z 
jaką Hammurabiemu odmawiamy kontaktów z istotami pozaziemskimi, takie same kontakty 
Mojżesza i innych proroków akceptujemy. No tak, ale to przecież co innego, prawda? Także 
asyryjski władca Assurbanipal (668-662 przed Chr.), ten sam, w którego bibliotece glinianych 
tabliczek odkryto epos o Gilgameszu, narodził się z dziewicy. Był synem bogini Isztar, która 
karmiła go piersią w dzieciństwie. Isztar musiała być raczej spoza Ziemi, gdyż w jednym z 
tekstów klinowych czytamy (79 ): "Jej cztery piersi leżały na twoich ustach; z dwóch ssałeś, 
w   dwóch   skrywałeś   twarz."   Nie,   nie   mylą   się   Państwo:   |cztery   |piersi.   Niejeden   mógłby 
pozazdrościć.   W   swoich   decyzjach   król   Assurbanipal   powoływał   się   na   "boskie   wyroki" 
bogów, takich jak Bel, Marduk i Nabu. Ten ostatni był wszechwiedzący - od niego ludzkość 
nauczyła   się   pisma.   Na   jednej   z   pieczęci   cylindrycznych   przechowywanych   w   paryskim 
Luwrze   przedstawiono   Nabu   obok   Marduka.   Główna   świątynia   Nabu   znajdowała   się   w 
mieście   Borsippa   i   nosiła   nazwę   "Świątynia   Siedmiu   Przekazujących   polecenia   Nieba   i 
Ziemi". Dziwne. Czy to wszystko była tylko gra, zarozumialstwo królewskich rodów, które 
musiały powoływać się na "boskie nasienie", by w ogóle znaleźć posłuch u kapłanów i ludu? 
Moim osobistym zdaniem - i tak, i nie. Na pewno nie każdy król i nie każdy twórca religii 
powstał   za   sprawą   boskiego   nasienia   -   ale   byli   tacy   w   owej   nie   dającej   się   datować 
przeszłości,   którzy   mieli   przeświadczenie,   iż   przekazują   potomstwu   specjalny   kod 
genetyczny. To głębokie przeświadczenie brało się z przekazywanej w obrębie rodziny i przez 
kapłanów   wiedzy,   kryjącej   w   sobie   tradycję   będącą   echem   dawnej   rzeczywistości. 
Przypomnijmy sobie: także dynastie egipskich władców miały swój boski początek. Dawni 
dziejopisarze, ci, którzy pracowali dwa i więcej tysięcy lat temu, wszyscy bez wyjątku podają, 
że pierwsi królowie wyszli  z rodu bogów.  Dopiero od bogów  ludzie nauczyli  się sztuki, 
astronomii, sporządzania narzędzi czy uprawy ziemi. Również język i pismo pochodziły od 
tych uczynnych niebiańskich istot (80 ): "Oni to bowiem jako pierwsi podzielili i ułożyli 
zrozumiały dla wszystkich  język  i obdarzyli  nazwami wiele rzeczy, dla których  nie było 
dotychczas określeń." Nie można przecież ignorować faktu, że podobne historie występują 
także w innych tekstach, których wieku nie da się określić. Weźmy Henocha! Berossosa z 
opowieścią   o   Oannesie!   Naukę   dżinistów!   No   i,   oczywiście,   także   apokryfy   Starego 
Testamentu! Tam również mowa jest o niebiańskich Nauczycielach, nawet jeśli określa się 
ich   mianem   "upadłych   aniołów",   i   tam   również,   w   kręgu   tradycyjnych   przekazów 
żydowskich, wręcz roi się od wybrańców, którzy nie z ziemskiego zrodzili się nasienia. Takie 
dziedzictwo myślowe nie budzi zbytnich sympatii i podchodzi się do niego z dużą niechęcią. I 
zaraz zaczyna  się łączyć  Ericha von Dänikena z jakimiś idiotycznymi  rasistami, zupełnie 
jakbym to ja był autorem pomysłu |o |boskim |nasieniu |i |wybrańcach. A przecież wcale nie 
wzięło się to z mojego ogródka - koncepcja pochodzi w prostej linii właśnie z ksiąg, które dla 
wielu narodów są księgami świętymi. Na przykład Noe, który przeżył potop, wcale nie był 
byle kim. Wprawdzie jako jego ziemskiego ojca wymienia się Lamecha, ale ten wcale nie 
spłodził swego syna. Każdy może to sobie przeczytać w tekstach ze zwojów znad Morza 
Martwego (81 ). Jest tam napisane, że pewnego dnia Lamech powrócił z podróży trwającej 
dłużej niż dziewięć miesięcy. Wszedłszy do namiotu, zastał tam chłopczyka, który wyglądem 
nie pasował do jego rodziny. Miał inne oczy, inny kolor włosów i na dodatek inną skórę. 
Wściekły poszedł Lamech do żony, która zaklinała się na wszystkie świętości, że nie odbyła 
stosunku płciowego z żadnym obcym, nie mówiąc już o strażniku czy o którymś z |Synów |
Nieba. Zatroskany Lamech udał się po radę do swego ojca, którym był ni mniej, ni więcej, 
tylko Matuzalem. Ten również nie znał odpowiedzi i udał się z kolei do swojego ojca, dziadka 
Lamecha. Gdyby to był teleturniej, wolno byłoby zgadywać do trzech razy, kto nim był. Otóż 
właśnie - mój przyjaciel Henoch. Henoch mówi swemu synowi Matuzalemowi, aby Lamech 

54

background image

uznał chłopczyka za swojego i nie złościł się na żonę, ponieważ to "Strażnicy Nieba" włożyli 
nasienie do jej łona. A to dlatego, że ów kukułczy podrzutek ma zostać praojcem nowej 
ludzkości po potopie. Nakazał Lamechowi nadać chłopcu imię Noe, co ten uczynił. Epizod 
ten pokazuje, że już Henoch - ten sam, który potem odleciał ognistym rydwanem do nieba - 
był  poinformowany o nadciągającej katastrofie potopu. Przez kogo? Przez przybyłych  na 
ziemię "Strażników Nieba". A kto przeprowadził sztuczne zapłodnienie żony Lamecha? Ci 
sami   kosmonauci.   Tego   rodzaju   przykładami   chciałbym   podbudować   koncepcję,   która   w 
podobnej formie zapisana została we wszystkich zakątkach świata. I to co najmniej tysiące lat 
temu!   Prawdziwy   krzyż   pański   z   tymi   niezliczonymi   bożymi   synami,   których   tabuny 
przewalają   się   po   mitologiach   Egiptu,   Grecji   i   Indii   -   boska   elita   jest   obecna   dosłownie 
wszędzie.   Bogowie   wczorajŃ   -   bogowie   jutra   Tybetańczycy   żyjący   w   wysokogórskich 
dolinach,   odgrodzeni   od   reszty   świata,   znają   "Najwyższego   Króla   Nieba"   lub   inaczej 
"Świętego z Góry" (82 ). Jednocześnie bardzo dokładnie odróżniają oni trascendentalne niebo 
od fizycznego firmamentu. "Najstarszych tybetańskich królów zwano Niebiańskimi Tronami. 
Na polecenie boga  zeszli  oni na Ziemię  i po okresie  panowania  powrócili  do nieba, nie 
zaznawszy śmierci." Dysponowali niewyobrażalnym orężem, którym dawali nauczkę wrogom 
lub ich niszczyli. Wygląd tej miotającej broni po dziś dzień zachował się w ludowej tradycji. 
Zalicza się do niej Klin Grzmotu, do dziś czczony w tybetańskich świątyniach. Musi się za 
tym kryć coś więcej niż tylko głupia fantazja, bo przecież owe Kliny Grzmotu są realnymi 
przedmiotami,   chociaż   nie   potrafmy   sobie   wyobrazić   ich   działania.   Legenda   o   wielkim 
tybetańskim   królu   Gesarze   powiada,   że   został   przyjęty   przez   "Niebiańską   Światłość". 
Zaprowadziwszy w kraju porządek, oddalił się do swej niebiańskiej ojczyzny,  oczywiście 
obiecując, że kiedyś powróci. Król Gesar uważany był za jednego z niebiańskich władców, 
tak samo jak pierwsi mityczni cesarze chińscy czy boscy królowie Egiptu. Wszyscy oni byli 
nauczycielami ludzkości i wszyscy uważani byli za właściwych stworzycieli człowieka. Przed 
ich przybyciem ludzie żyli jeszcze jak zwierzęta. W genealogii królów Tybetu, tzw. Gyelrap, 
wymienia się 27 władców. Siedmiu z nich zeszło po drabinie z firmamentu niebieskiego. 
Najstarsze pisma także sfrunęły z nieba w szkatułce. Również Wielki Nauczyciel tybetański o 
niemożliwym do wymówienia imieniu Padmasambhava (inaczej: U-Rgyan Pad-Ma) przyniósł 
ze  sobą  z  nieba  niezrozumiałe   pisma.  Przed   jego  odejściem   uczniowie   zdeponowali   owe 
pisma w jaskini, aby poczekały na późniejsze czasy, "kiedy ktoś będzie umiał je zrozumieć" 
(83 ). Tenże Nauczyciel zniknął potem w chmurach na oczach swoich uczniów. I to nie tak, 
że po prostu zabrał go statek kosmiczny, ale "pośród chmur ukazał się rumak ze złota i 
srebra". Wszyscy mogli zobaczyć na własne oczy, jak Wielki Nauczyciel znika w chmurach 
na   swoim   metalowym   wierzchowcu.   Kłania   się   kolega   Henoch   ze   swoimi   rumakami   i 
wniebowzięciem! Aż nieprzyjemnie mi dodawać, że, oczywiście, także święte księgi Tybetu 
operują |niemożliwymi |liczbami. Wymienia się w nich na przykład czterech wielkich królów 
nieba, a długość życia każdego z tych królów wynosi całe dziewięć milionów ziemskich lat. 
W różnych rejonach nieba są różne miejsca mieszkalne, do których  dostać można się po 
długiej podróży przez Kosmos. Poszczególne lata boskie przelicza się na ziemskie - człowiek 
czuje się, jakby miał do czynienia z teorią względności Einsteina. Jest tylko drobna różnica w 
czasie:   Einstein   żył   w   naszym   stuleciu,   tybetańskie   zaś   księgi   |Kandżur   i   |Tandżur   liczą 
tysiące   lat   (84   ).   Występowanie   powyższych   koncepcji   nie   ogranicza   się   do   rejonu 
geograficznego, który dziś określamy mianem Bliskiego i Dalekiego Wschodu. W Ameryce 
Indianie myśleli podobnie. Z kręgu mitów plemienia Wabanaki znamy legendę o Gluskabe. 
Działał on na Ziemi jako Nauczyciel i nauczył Indian dosłownie wszystkiego: rybołówstwa, 
myślistwa,  budowania  chat,  wyrabiania  broni, medycyny,  chemii,  no i,  oczywiście,  także 
astronomii.   Zanim   zakończył   swoją   ziemską   działalność   i   odleciał   do   gwiazd,   obiecał 
powrócić w dalekiej przyszłości (85 ). Miejmy nadzieję! Na temat boga Majów, Kukulcana, 
wypowiadałem się obszernie w osobnej książce (86 ). Tutaj powiedzmy tylko jedno: "Lud 

55

background image

jednak wierzył, iż uniósł się do nieba" (87 ). No i - jakżeby inaczej - obiecał, że powróci. I tak 
właśnie okruchy z religii poszczególnych ludów pasują do siebie jak fragmenty łamigłówki z 
klasycznego   kryminału.   Nazwiska   są   inne,   treść   podobna.   Nie   trzeba   być   Sherlockiem 
Holmesem, żeby poskładać je w całość. W moim osobistym przekonaniu próby wmówienia 
nam, że różne ludy w różnych miejscach naszego globu przejęły swoje czekanie na powrót 
boga od chrześcijańskich misjonarzy, są co najwyżej żałosne. Panie Boże, ratuj! Co w końcu 
było najpierw? Księgi chrześcijańskie czy te inne? "Fakty są wrogiem prawdy" (Miguel de 
Cervantes,   1547-1616   ).   Można   dowolnie   skakać   po   globusie,   grzebać   w   przeszłości   i 
wertować religijne teksty, a i tak zawsze i wszędzie odnajdziemy ideę powrotu. W Chinach 
Konfucjusz ma być tym, który przyjdzie ponownie, aby na nowo stworzyć "harmonię między 
niebem   a   ziemią"   (88   ),   u   aborygenów   zaś   w   dalekiej   Australii   "pradawni   niebiańscy 
bohaterowie" (89 ) nazywają się "Ngumyari" i "Wandina". Tubylcy z utęsknieniem czekają na 
ich powrót. Teraz brakuje w zasadzie tylko teologa lub psychologa, który wmówi nam, że 
Chińczycy przejęli swoje koncepcje od pierwotnych mieszkańców Australii - lub na odwrót. 
No właśnie. A z dala od Chin i Australii ta sama tęskna myśl o powrocie bogów opanowała 
umysły preinkaskich kapłanów. Wedle ich przekazów, Ziemię odwiedził niejaki Wirakocza z 
trzema   braćmi.   Uczyli   oni   Indian,   zakładali   osiedla   i   na   koniec   swej   ziemskiej   kariery 
powrócili w Kosmos. Oczywiście z obietnicą powrotu w przyszłości (90 ). No bo jakżeby 
inaczej?   Ich   potomkowie   -   władcy   Inków   -   nazywali   siebie   "Synami   Słońca".   Pierwsi 
chrześcijańscy zdobywcy, czy to Pizarro w Peru, czy Cortez w Meksyku, na początku witani 
byli z zachwytem jako "powracający bogowie". Nie, to wykluczone, by Indianie dowiedzieli 
się  tego   od  chrześcijańskich  mnichów,  wierzenia  były   już  wcześniej.  Bogowie   z  biletem 
powrotnym działali na całym globie, powiązane zaś ze sobą przykłady, które przedstawiłem 
w tym rozdziale, w najlepszym wypadku są co najwyżej wierzchołkiem góry lodowej. W 
poprzednich książkach  przytaczałem  tradycje  Indian Hopi i brazylijskich  Kayapó,  sprawę 
japońskich   figurek   |dogu,   treść   świętej   japońskiej   księgi   |Nihongi,   legendy   Eskimosów   i 
plemienia Dogonów z Mali. Wszystkie te ludy znają niebiańskich Nauczycieli i wszystkie 
czekają na ich powrót. Majowie wyrazili to najzwięźlej, co można przeczytać  w Księdze 
Kapłanów Jaguara (91 ): "Zstąpili z drogi gwiazd [...]. Mówili magicznym językiem gwiazd 
nieba [...]. Ich znakiem jest nasza pewność, że przybyli z nieba [...]. A kiedy znów zstąpią, 
trzynastu bogów i dziewięciu bogów, uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli." Kto ma 
przybyć?   Oczekiwanie   ponownego   przybycia   jakichś   bogów   było   i   pozostanie 
niepodważalnym faktem. Sporne pozostają tylko kwestie, |kto tak naprawdę ma przybyć i |
kiedy. Chrześcijanie i Żydzi czekają na Mesjasza, muzułmanie na Mahdiego - po prostu inne 
imię osoby Mesjasza. Słowo "Mesjasz" oznaczało pierwotnie "namaszczony". Pochodzi od 
hebrajskiego masziah (gr. christos), którym określano namaszczonego króla. W kręgu religii 
żydowskiej oczekiwany jest potomek rodu Dawida, lecz substancjalnie on także ma przybyć z 
chmur.   Zwyczajny   człowiek,   który   zdobywa   później   władzę   królewską,   nie   może   zostać 
Mesjaszem, ponieważ już samo słowo "człowiek" zupełnie nie nadaje się do wyjaśnienia 
terminu "Mesjasz". Słynny profesor Hugo Gressmann napisał w swej analizie (92 ): "I jedno, i 
drugie jest raczej wykluczone, albowiem Mesjasz wydaje się być istotą niebiańską. Ponadto 
przypisuje mu się preegzystencję." Czyli że istniał już wtedy, kiedy nie było jeszcze ludzi. A 
oto wspólne elementy wszystkich wyobrażeń Mesjasza:  `ts * dysponuje wielką potęgą, * 
zaprowadzi nowy ład, * jest ucieleśnieniem sprawiedliwości * jest zainspirowany, powołany i 
wykreowany przez Boga. `tn W zależności od religii Mesjasz jest: `ts * synem człowieczym, 
spłodzonym  przez  niebo   (nasienie,   embrion,   karma   niebian);  mógł   już  raz   przebywać  na 
Ziemi,   zostać   "wzięty   do   nieba"   i   powrócić,   *   istotą   pozaziemską,   jedną   lub   wieloma; 
podobnymi bogom istotami, które już wcześniej przebywały na Ziemi. `tn W wyobrażeniu 
chrześcijańskim (Ewangelie i Apokalipsa św. Jana), ale też żydowskim (Henoch i apokryfy) 
oraz   w   muzułmańskim   Koranie   ponowne   przybycie   Mesjasza   związane   jest   z   Sądem 

56

background image

Ostatecznym. Na niebie pojawi się jakaś |potęga, której towarzyszą wielkie liczebnie |hufce |
niebieskie. Parsowie nazywają tę potęgę "Pogromcami Wszechświata¬)¦; Sumerowie mówią o 
bogu "Anu", który powróci z gwiazdy Aldebaran; Tybetańczycy o "Świętych z Góry", którzy 
tu, na dole, przywrócą dawny porządek; Majowie wspominają o "trzynastu bogach", którzy 
także powrócą i "uporządkują znowu, co niegdyś stworzyli". Z pojawieniem się tej potęgi 
wiążą   się   zagadkowe   wydarzenia   "na   niebie".   Z   firmamentu   spadnie   gwiazda   lub   "góra 
świecąca ogniem", pokażą się "znaki na niebie", Księżyc się zaćmi, ludzie zaczną drżeć i 
znajdą   się   na   skraju   wytrzymałości   nerwowej.   Na   Ziemi   nastąpią   niespotykane   klęski 
żywiołowe. Będzie dygotała i kołysała się, wody mórz "wpłyną w siebie", zaczną wybuchać 
wulkany i nad chmurami ukaże się |Ultimo |judex, czyli Ostateczny Sędzia. I co tak dokładnie 
będzie osądzone? Wierzący i niewierzący. Czym jest wiara? W |co ludzie powinni wierzyć? 
W to, co przed tysiącami lat przeżyli ich przodkowie i zawierzyli swoim księgom, czy też w 
to, co ludzki ród sprokurował sobie z tego później w swej zarozumiałej próżności? Każda ze 
współczesnych   religii   odnosi   ideę   mesjańską   do   |swoich   świętych   ksiąg.   Jest   to 
niezaprzeczalny fakt, czy nam się to podoba, czy nie. A więc, co logiczne, nie wszystkie te 
religie mogą mieć rację. Któreś z nich muszą być w błędzie. A co by było, gdyby tak |
wszystkie były w błędzie? W końcu idea Mesjasza jest znacznie starsza od Koranu, starsza od 
Nowego  Testamentu,  starsza   od  buddyzmu,  a  także  od  biblijnych  proroków   z  okresu  po 
potopie. Obietnica powrotu plącze się po ludzkich umysłach już od czasu patriarchów sprzed 
potopu, od czasu dżinistycznych  epok i "prakrólów" najróżniejszych  ludów. Gdzie to się 
zaczęło? I raz jeszcze: W |co ludzie mają wierzyć? |Kogo mają oczekiwać? |Kogo mają się 
lękać?   |Kto   powróci   "z   wielką   mocą   i   chwałą¬)¦?   Z   "niebiańskimi   zastępami",   przy 
akompaniamencie   straszliwych   zjawisk   na   niebie?   |Kim   mają   być  te   skamieniałe   ludzkie 
masy, które mimo takiej demonstracji siły "nadal nie wierzą¬)¦? Filozofia paleo-SETI potrafi 
zaproponować odpowiedź, która będzie zgodna z przekazami. Teorię, która rozwiązuje wiele 
kwestii szczegółowych i potwierdza prawdziwość niejednego tekstu. W przeciwieństwie do 
religii filozofia paleo-SETI w najmniejszym nawet stopniu nie wymaga wiary. Jej koncepcje 
można   weryfikować   i   odrzucać,   weryfikować   i   przyjmować   jako   poprawne.   A   mimo   to 
filozofia   ta   i   tak   przewyższa   czymś   wszelkie   religijne   idee   powrotu   Mesjasza:   daje   się 
racjonalnie   uzasadnić.  Good   bye,   tatusiu!  Obcy   kosmonauci,   którzy   tysiące   lat   temu 
przebywali   na   Ziemi,   nadając   ludzkości   genetyczne   przyśpieszenie,   ci   sami   kosmonauci, 
którzy przewijają się przez starożytną literaturę pod postaciami |bogów, |aniołów, |upadłych |
aniołów i innych, w którymś momencie wypowiedzieli słowa pożegnania i odlecieli. |Wraz |z 
|nimi odlecieli ponadto pojedynczy uprzywilejowani ludzie. Oni także wypowiedzieli słowa 
pożegnania. Co się mówi tym,  którzy pozostają?  Tym,  którzy właściwie  również chętnie 
udaliby się w wielką podróż? Poniżej wyimaginowany dialog pożegnalny między Henochem 
a jego synem Matuzalemem: Henoch: Już czas, mój synu. Oni przybędą o świtaniu, aby mnie 
ze sobą zabrać. Matuzalem: Ojcze, czy jeszcze cię zobaczymy? Henoch: Nie. A przynajmniej 
nie twoje pokolenie. Oni powiedzieli mi, że przez czas ich nieobecności upłyną na Ziemi 
tysiące lat. Matuzalem: Jakże to możliwe? Czyż nie wszyscy jesteśmy przeznaczeni śmierci? 
Henoch: Jesteśmy. Ale we Wszechświecie panują inne prawa czasu. Kiedy Strażnicy powrócą 
tu po tysiącach lat, Ziemia i ludzie będą zupełnie inni. Matuzalem: Hm... nie rozumiem. Ale 
cóż, tak powiedzieli ci Strażnicy. A dokąd lecisz? Henoch: Czy widzisz ten jasny pas gwiazd 
w gwiazdozbiorze Oriona? Teraz przedłuż tę linię o sześć łokci. Tam świeci gwiazdka, nie za 
jasna i trochę żółtawa. To jest ojczyste słońce Strażników. Tam jest inna Ziemia, piękniejsza 
od naszej. Tam się udaję.  Matuzalem:  Ojcze, zostałeś wybrany,  aby jako żywy człowiek 
cieleśnie iść do nieba. Zazdroszczę ci. Henoch: Nie jest tak, mój synu: Ja nie idę do nieba. 
Niebo, tak wytęsknione przez ludzi, to miejsce absolutnego szczęścia. Dobra dusza trafia do 
nieba dopiero po śmierci. Ja natomiast lecę w Kosmos. Matuzalem: Nie dostrzegam różnicy 
między niebem a "Kosmosem", jak ty to nazywasz. Spójrz na cudowną wspaniałość gwiazd. 

57

background image

Tam w górze panuje spokój i piękno. Strażnicy poruszają się po niebie na ognistych barkach. 
Ich potęga jest niezmierzona. W naszych oczach są nieśmiertelni. Musi tam być jak w niebie, 
nawet  jeśli  ty nazywasz   to  "Kosmosem".  Henoch:  Zbliża  się  pora  pożegnania, mój   synu 
Matuzalemie.   Słyszysz   gwar   ludu?   Zbiera   się,   aby   wysłuchać   mojej   mowy   pożegnalnej. 
Strażnicy ostrzegli mnie, że nikomu nie wolno zbliżyć się do miejsca, gdzie opuści się ognisty 
rumak. To samo dotyczy ciebie i twojej rodziny. A więc, mój synu Matuzalemie, wyjaśniłem 
ci wszystko i przekazałem wszystkie księgi. Przechowaj te księgi spisane ręką twego ojca, każ 
je   bezustannie   przepisywać   i   zważaj,   by   nie   zmieniono   ani   słowa.   Nawet   jeśli   ty,   twoi 
synowie i wnukowie nie pojmiecie ich treści, to zrozumieją ją przyszłe pokolenia i będą 
wdzięczne, że niczego nie zmieniliście. Strażnicy polecili mi, aby nie trzymać tych ksiąg w 
tajemnicy.   Dlatego   przekaż   je   następnym   pokoleniom   świata.   Nawet   gdyby   podobna 
rozmowa rzeczywiście miała miejsce, i nawet gdyby Henoch osobiście oświadczył tysiącom 
ludzi, którzy się zebrali, by go pożegnać, że nie idzie do |nieba, tylko leci w |Kosmos, to 
następne   pokolenia   nie   umiałyby   tego   zrozumieć.   Skoro   ktoś   potrafił   ulecieć   w   górę, 
wmieszać się między cudownie świecące gwiazdy i znaleźć tam ojczyznę, to |musiał "pójść 
do nieba". Przybysze niedwuznacznie dali ludziom do zrozumienia, że |nie |są bogami ("Nie 
uczynisz żadnego posągu Boga swego!"). I tak nie pomogło. Następne pokolenia, ci, którzy 
już nie widzieli |wizyty |bogów na własne oczy, siedzieli nad tekstami, które dla nich nie 
miały żadnego sensu. Czytali tam, że za czasów prapradziadów z nieba zstąpiły jakieś istoty 
"z wielką mocą i chwałą". Dla nich było już jasne, że |mogli |to |być |tylko |bogowie lub 
wysłannicy i słudzy jednego boga. Istoty te przyleciały od Najwyższego na Ziemię i pouczały 
ludzi.   I   już   w   żądnych   interpretacji   umysłach   ludzi   narodziły   się   anioły.   Ludzie   zawsze 
szukają sensu - nawet jeśli powstaje przy tym bezsens. Już wkrótce od reszty oddzielili się 
bardziej   myślący   ludzie.   Nazywano   ich   "mędrcami".   Zupełnie   jak   w   przykładzie   z 
Kamieniem Świętego Berlitza, mędrcy z pokolenia na pokolenie zmieniali odpisy tekstów, 
dostosowywali je do ducha czasu. Na przykład tacy mędrcy czytali opowieści o czymś, co 
błyszczało, a w dodatku sapało, miało cztery nogi i mimo wszystko potrafiło latać. Oczywiste, 
że mogło chodzić tylko o konia. Latającego. Czytali opowieści o istotach, które opuściły się z 
nieba i robili z nich anioły. Wkrótce zorientowali się, że mowa jest o różnorodnych rodzajach 
aniołów. Raz były dobre, raz złe, to znów takie, które służyły Najwyższemu i strzegły jego 
tronu,  i jeszcze  inne,  które  wyklinały  na  Najwyższego,  zeszły  na Ziemię   i  oddawały  się 
uciechom seksualnym. Aby niezrozumiałe uczynić zrozumiałym, nazwano te istoty "złymi" 
lub "upadłymi aniołami". Nadano im nazwy, takie jak "uwodziciele" albo "synowie boga". 
Teksty praojców mówiły także o tym, że niektórzy wybrani ludzie odlatywali z aniołami do 
Najwyższego.   I   tak   powstało   |wniebowzięcie.   Jeśli   pojawił   się   opis   wyglądu   statku 
kosmicznego od zewnątrz i od środka, to wiadomo, że mogło chodzić tylko i wyłącznie o 
siedzibę aniołów i tron Najwyższego.  Poniżej  staram się przedstawić  taki  właśnie proces 
reinterpretacji, zestawiając ze sobą dwa teksty: Hipotetyczny oryginał: "Opiszę teraz moje 
przeżycie:   Najpierw   widziałem   chmury,   a   potem,   kiedy   wznieśliśmy   się   jeszcze   wyżej, 
zauważyłem coraz delikatniejszą mgiełkę. I nagle pojawiły się gwiazdy, lecz wokół nas coś 
błyszczało.   Byłem   do   tego   stopnia   sparaliżowany,   że   musieli   mnie   podnieść   z   fotela. 
Wszedłem w korytarz, aż zbliżyłem się do ściany składającej się z błyszczących kamieni. W 
dodatku zauważyłem czerwonawe światełka przemykające po tej ścianie. Potem wszedłem do 
gwiezdnego statku. We wnętrzu wszystko błyskało tak samo jak na zewnątrz, tylko podłoga 
była z płytek, spod których wydobywał się słaby blask. Najpiękniejsza jednak była powała. 
Zupełnie   jak   przez   przezroczystą   kopułę   widziałem   rozgwieżdżone   niebo,   a   na   nim 
Strażników w mniejszych pojazdach, którzy przybijali i odbijali, i wykonywali najrozmaitsze 
prace. Raz jeszcze musieliśmy się przesiąść do większego gwiezdnego statku. We wnętrzu 
wszystkie   drzwi   stały   otworem,   ale   przed   każdymi   dostrzegłem   niezliczone   światełka. 
Strażnicy wyjaśnili, że to czujniki i osłony drzwi. Centralna sterownia okazała się olbrzymia i 

58

background image

nie do opisania. Pośrodku na podeście stał fotel, a wokół niego matowo świecące, duże szkło. 
Rozpoznałem na nim błyszczące  słońce i strażników pracujących  na zewnątrz  statku. Na 
fotelu  siedział  Dowódca,  okryty  śnieżnobiałą  szatą.   Padłem  przed  nim  na  twarz,  lecz  on 
podszedł   do   mnie,   wypowiedział   słowa   pozdrowienia   i   rzekł:   "A   więc   to   ty   jesteś   tym 
człowiekiem, który tam na dole ma zadbać o sprawiedliwość?"" Oryginalny tekst z Księgi 
Henocha   (14,   8   nn;   71,   11   nn):   "I   miałem   następujące   widzenie:   Oto   zaprosiły   mnie   w 
widzeniu   chmury,   i   mgła   uniosła   mnie   w   górę,   bieg   gwiazd   i   błyskawice   podnosiły   i 
popychały mnie, i wichry dały mi skrzydła w widzeniu i unosiły mnie w górę. Zaniosły mnie 
do nieba. Wstąpiłem, aż zbliżyłem się do muru, który zbudowany był z kryształów i otoczony 
językami płomieni; i zaczął napawać mnie lękiem. Wstąpiłem w języki płomieni i zbliżyłem 
się do wielkiego domu, zbudowanego z kryształu. Ściany owego domu były takie same jak 
wyłożona kryształem podłoga, a jego podstawą był kryształ. Jego powała była jako drogi 
gwiazd   i   błyskawic,   pośród   nich   ogniste   cheruby   [...].   I   był   inny   dom,   większy   od 
poprzedniego; wszystkie jego drzwi stały przede mną otworem, i zbudowany był z języków 
płomieni. Odznaczał się on pod każdym względem wspaniałością, przepychem i wielkością, 
tak że nie potrafię opisać wam jego wspaniałości i wielkości. [...] dostrzegłem wysoki tron. A 
wyglądał  jak obręcz;  wokół niego było  coś podobnego do świecącego  słońca i co miało 
wygląd cherubów [...]. Siedział na nim wielki dostojnik; jego szata błyszczała bardziej niźli 
słońce i była bielsza niźli sam śnieg. [...] I padłem na twarz, całe moje ciało topiło się, a moje 
oblicze się zmieniło [...]. Podszedł do mnie, wypowiedział słowa pozdrowienia i rzekł: "Tyś 
jest syn człowieczy, który narodził się dla sprawiedliwości."" Egzegeza naŃ przestrzeni czasu 
Cóż   za   tragedia,   kiedy   kosmonauci   stają   się   "aniołami"   i   "cherubami",   oficerowie 
"archaniołami", dowódca zaś |Najwyższym czy jeszcze gorzej: |Bogiem! Cóż za chaos, gdy 
zwykłe wyładowania elektryczne stają się "językami płomieni", a z mostka dowódcy robi się 
"nieopisana wspaniałość¬)¦! Jasne, że fotel dowódcy musiał się stać "wysokim tronem, sam 
dowódca zaś "wielkim dostojnikiem". Wręcz kojący wydaje  się w tej sytuacji fakt, że w 
cytowanym   fragmencie   nie   występuje   sam   "Pan   Bóg".   Byłoby   to   zresztą   co   najmniej 
niestosowne,   bo   przecież   Henoch   pisze:   "Podszedł   do   mnie,   wypowiedział   słowa 
pozdrowienia." Obraz Boga, który wita swego ziemskiego gościa, podając mu prawicę, to 
widać nawet dla zatwardziałych egzegetów trochę za wiele. No więc poprzestano na "wielkim 
dostojniku". Dobre i to. Znam argumenty, dlaczego tego rodzaju porównanie tekstów jest 
niedopuszczalne - mówi się, że trzeba to widzieć inaczej. A ja uważam, że wcale nic nie 
"trzeba", a już zwłaszcza gdy chodzi o egzegezę, jeśli zaś idzie o sens tekstów, to nie należy 
zapominać, że jądro ich treści powtarza się w tekstach hinduskich. I nie tylko w hinduskich. 
Pozaziemscy   przybysze   z   czasów   Henocha   znali   ogromne   odległości   międzygwiezdne. 
Wiedzieli   przecież,   że   podróż   do   domu   i   z   powrotem   do   naszego   Układu   Słonecznego 
pochłonie kilka tysięcy lat. W jaki sposób mieli to uzmysłowić ludziom? Pewnie pokazali 
rozgwieżdżone niebo i powiedzieli: "Teraz odchodzimy - ale wrócimy tu. Zapiszcie to w 
swoich   księgach,   przekażcie   to   swoim   potomkom,   niech   wszystkie   pokolenia   o   tym 
pamiętają:   Wrócimy!"   A   kiedy   ludzie   zaczęli   się   dopytywać,   |kiedy   to   obcy  pojawią   się 
ponownie, czy po upływie miesięcy, lat, czy tysiącleci, pozaziemscy przybysze nie udzielili 
zapewne odpowiedzi. Po prostu sami dokładnie nie wiedzieli. "Przybędziemy ponownie - 
kiedyś! Cały czas bądźcie na to przygotowani i trzymajcie się przykazań, abyśmy nie musieli 
ponownie niszczyć rodzaju ludzkiego." A kiedy ludzie pytali, po czym poznają moment ich 
powrotu, przybysze wskazali na Księżyc i gwiazdy i odrzekli: "Na nocnej półkuli będzie to 
wyglądało tak, jakby Księżyc się zaćmił, jakby na Ziemię spadały świecące gwiazdy. Dla 
ludzi po dziennej stronie będzie to wyglądało tak, jakby z nieba spadały złote góry. Ludzie, 
którzy są na to przygotowani i oczekują nas, ci, którzy rozumieją znaki na niebie, będą się 
cieszyć. Będą tańczyć i wydawać okrzyki radości, i będą przepełnieni szczęściem, ponieważ 
przyniesiemy im nowy ład. Inni jednak, którzy deformowali i fałszowali teksty, ci, którzy 

59

background image

zmuszali swoich bliźnich, by im wierzyli, ci wpadną w panikę. Będą czuli strach przed nami i 
swoimi własnymi zwolennikami. Ukryją się i zaczną wzywać fałszywych bogów. Będzie to 
daremne, albowiem bogów nie ma." Ale, oczywiście, przybysze zdawali sobie sprawę, że 
przez tysiąclecia przekazy te zestarzeją się i będą stale reinterpretowane. Dlatego zadbali o 
pozostawienie   swoich   śladów   w   wielu   miejscach   na   Ziemi.   Także   inne   ludy   w   innych 
częściach   globu   sporządziły   zapisy   tych   wydarzeń.   Reszta   zrobi   się   sama.   Kiedyś   musi 
nadejść   taki   moment,   że   ludzkość   zacznie   wymieniać   informacje   w   skali   globalnej. 
Najpóźniej wtedy ujawnić się musi wspólne jądro wszystkich tych różnorodnych przekazów. 
Ludzie będą musieli zacząć porównywać. Dwa dodać dwa po prostu zawsze jest cztery. Na tej 
właśnie   zasadzie   myślenie   w   duchu   filozofii   paleo-SETI   wprowadza   przewartościowanie 
wartości. Ma to swoje uzasadnienie. Zasadniczo są dwa rodzaje ludzi: wierzący i niewierzący. 
Każda   z   tych   grup   została   inaczej   wychowana,   lecz   w   jednym   punkcie   wszyscy 
przedstawiciele   obydwu   grup   są   zgodni:   jesteśmy   jedynymi   istotami   rozumnymi   we 
Wszechświecie. Jak doszło do tego milczącego sprzysiężenia dwóch tak bardzo odmiennych 
od siebie grup jak wierzący i niewierzący? Wierzącym wbito do głów, że Pan Bóg stworzył 
Ziemię w ciągu (symbolicznych) sześciu dni (siódmego odpoczywał). Kiedy już stworzył 
rośliny i zwierzęta, jako ukoronowanie swego dzieła stworzył człowieka. A zatem jesteśmy 
koroną   stworzenia!   Alleluja!   Niewierzącym   wpojono   teorię   ewolucji.   W   toku   trwającego 
miliony lat procesu z aminokwasów powstały komórki, proste formy żywe, następnie formy 
bardziej złożone i wreszcie - jako szczytowa forma - |Homo |sapiens. Jesteśmy szczytową 
formą   ewolucji!   Alleluja!   W   obydwu   przypadkach   jesteśmy   najwięksi.   Jedyni   w   swoim 
rodzaju   i   nie   do   pobicia   w   całym   Wszechświecie.   Superosobniki   stanowiące   koronę 
stworzenia  i szczytową  formę ewolucji.  Istoty pozaziemskie  nie są tu nikomu potrzebne, 
nawet   jeśli   opisami   ich   działań   ociekają   wszystkie   istniejące   święte   księgi. 
PrzewartościowanieŃ wartości A teraz nagle się pojawiają! Na firmamencie wiszą całe grona 
najrozmaitszych statków kosmicznych: wielopiętrowe, płaskie, świecące złotym blaskiem i 
błyszczące jak miedź, mniejsze |wimana i gigantyczne twory wyglądające jak nakładające się 
na siebie miasta. Przesuwają się na tle księżyca w pełni, wzburzają nasze oceany. Ludzkość 
jest   przerażona,   zaszokowana,   zalękniona.   Na   |coś   |takiego   nie   była   przygotowana.   Ani 
wierzący,   ani   niewierzący.   A   właściwie   dlaczego?   Chrześcijanie   pognają   do   swoich 
kościołów i będą pytać księży: "Czy to Sąd Ostateczny?" Muzułmanie będą wznosić modły 
do Allaha i żarliwie wierzyć, że to wraca Mahdi: nareszcie zrobi porządek z niewiernymi, 
nareszcie skończył się czas oczekiwania! Żydzi z kolei zapełnią synagogi, będą zasypywać 
pytaniami   swych   rabinów,   cała   Jerozolima   będzie   jednym   wielkim   ludzkim   morzem, 
ponieważ tradycja uczy, że Mesjasz opuści się z nieba w Jeruzalem. Tylko naukowcy będą 
spoglądali ku chmurom, zacierając ręce, i wytoczą swoje czujniki i teleskopy, aby w którymś 
momencie   ugiąć   się   przed   faktami:   statki   kosmiczne   istot   pozaziemskich   zajęły   pozycje 
wokół Ziemi. Wierzący będą wypełnieni żarliwą nadzieją, że to właśnie |ich Mesjasz jest tym, 
który powrócił, że to, co rozgrywa się nad chmurami, jest jedynie przygrywką, że to jedynie 
zapowiadane niebiańskie hufce, i że już wkrótce pojawi się Najwyższy Sędzia i wynagrodzi 
im ich wiarę! A ponieważ |wszyscy wierzący |wszystkich religii oczekują każdy |swojego 
Mesjasza, są gotowi przysiąc, że jest właśnie tak, a nie inaczej, ponieważ każde zdanie i 
każde słowo wykładają na swoją korzyść, zatracając widzenie rzeczywistości. Oni |nie |chcą 
sobie uświadomić, co tak naprawdę rozgrywa się na firmamencie, a nawet |nie |mogą. I nagle, 
nawet   nie   wiedząc   kiedy,   stają   się   niewierzącymi.   Okazują   się   zbyt   zakamieniali,   aby 
poradzić sobie z nowymi (a przecież zarazem starymi jak świat!) faktami. Nie potrafią ich 
przetrawić,   są   niezdolni   do   prowadzenia   zgodnej   z   duchem   czasu   globalnej   polityki,   nie 
mówiąc już o tym, by byli dojrzali do przyjęcia nowej, uniwersalnej religii. I tak wierzący w 
religię stają się niewierzącymi w realia. Nie potrafią już cieszyć się życiem, zbyt głęboka jest 
ich frustracja. A w istotach pozaziemskich - bo przecież w końcu jednak będą musieli uznać 

60

background image

ten fakt - widzą w najlepszym razie uosobienie Szatana czy Lucyfera, który tylko dlatego 
pojawił się nad chmurami, aby zachwiać podstawami ich wiary, aby poddać ich próbie. Umrą 
zgorzkniali i zdezorientowani, ponieważ nic nie zrozumieli. Z kolei dla wierzących w realia, 
czyli dla tych, którzy doskonale godzą się z nowymi faktami i w zasadzie wcale nie muszą już 
wierzyć,  ponieważ teraz już wiedzą, zaczynają się wspaniałe czasy.  Dotychczas ludzkość 
czerpała   wiedzę   jednokierunkową   drogą   wiodącą   z   przeszłości.   Uczono   się   z   historii,   z 
doświadczeń ojców, z książek i komputerów. Lecz wszystko to pochodziło z przeszłości. 
Teraz dochodzi do tego wiedza z przyszłości: wiedza istot pozaziemskich. One mają nasze 
problemy za sobą. Nasza przyszłość jest dla nich przeszłością. Ludzkość z zachwytem będzie 
czerpać z tej skarbnicy. Jak rozwiązaliście problem zanieczyszczenia środowi
ska?   Jak   zapobiegliście   groźbie   eksplozji   demograficznej?   Jaka   religia   panuje   we 
Wszechświecie   i   jak   powstała?   Jak   napędzacie   swoje   statki   kosmiczne   i   jak   działa 
międzygwiezdne radio? Jak powstrzymać raka i jak przedłużyć życie? Jaki system polityczny 
jest   najsprawiedliwszy   i   jak   karzecie   swoich   przestępców?   W   ten   sposób   opuszczamy 
jednokierunkową   drogę   wiedzy   i   wjeżdżamy   na   ośmiopasmową   autostradę.   Kiedy 
Wszechświat otworzy przed nami swoje wrota, rozpocznie się prawdziwie |niebiańska epoka. 
Ale, jak mówię, tylko dla wierzących, przepraszam, dla tych, którzy potrafią pogodzić się z 
realiami. Przewartościowanie wartości - nowa filozofia idei ponownego przybycia - już rysuje 
się   na   horyzoncie.   Religie   będą   się   buntowały,   nazwą   mnie   heretykiem,   bałamutem   i 
pseudoprorokiem, ale za nic nie przyznają, że to właśnie one przez tysiąclecia podtrzymywały 
w ludziach ten stan oczekiwania, że to one właśnie bezustannie majstrowały i dłubały przy 
osobie Mesjasza - czy jak tam nazwiemy tego, który ma przybyć - aż wreszcie nadawał się do 
ustawienia w szklanej gablocie. Wszystkie inne szklane gabloty zostały strzaskane. Religia 
przeciw religii. Zawsze w interesie danej religii leżało uznawanie własnej nauki za jedynie 
prawdziwą  i   sprzedawanie  jej  jako   mającą   wyższość  nad   pozostałymi.  Nigdy nie   brałem 
udziału   w   tym   festiwalu   zarozumialstwa.   To   nie   moja   branża.   Jak   to   mówi   przysłowie? 
"Wielkie   rzeczy   pomału...   zaczynają   wychodzić   nosem¬)¦!   W   scenariuszu   ponownego 
przybycia   istot   pozaziemskich   byłoby   nawet   miejsce   dla   starożytnych   proroków.   Tych 
oczekiwanych   przez   dżinistów,   przez   wyznawców   hinduizmu,   a   nawet   buddystów   z   ich 
super-Buddą. Co to miałoby znaczyć? Co może przyjść istotom pozaziemskim z tego, że 
podeślą nam tzw. proroków? Wschodzi ziarno Bardzo niewiele wiemy o rzeczywistej potędze 
i   genetycznych   możliwościach   pozaziemskich   przybyszów.   W   każdym   razie   na   pewno 
wyprzedzają   nas   o   całe   tysiąclecia,   bo   inaczej   nie   mogliby   (oni   lub   ich   przodkowie) 
odwiedzić   nas   w   zamierzchłych   czasach.   Współczesna   historia   nauki   i   techniki   uczy,   że 
wszystko staje się coraz bardziej doskonałe, coraz mniejsze i bardziej skuteczne. Dowodzi 
tego   technika   komputerowa   z   jej   coraz   bardziej   miniaturowymi   procesorami,   miliardami 
bitów  przetwarzanymi  w  ciągu   sekundy  i  coraz  większymi  mocami  obliczeniowymi.   Dla 
porównania: w połowie lat osiemdziesiątych najlepsze komputery klasy PC osiągały szybkość 
przetwarzania danych wynoszącą kilka megaFLOPS (FLOPS = Floating Point Operations per 
Second; megaFLOPS = 1 milion FLOPS). Wielkie komputery, takie jak Cray-2, osiągały na 
początku lat dziewięćdziesiątych szybkość mierzoną w gigaFLOPS (gigaFLOPS = 1 miliard 
FLOPS). W rok później osiągnięto szybkość 10 gigaFLOPS, a dzisiaj, kiedy piszę te słowa, w 
literaturze   fachowej   mówi   się   już   o   komputerze   C-5,   pracującym   z   szybkością   100 
gigaFLOPS. Trwają prace nad komputerem o szybkości mierzonej w teraFLOPS (= 1 bilion 
FLOPS)   i   prowadzi   się   całkiem   poważne   rozważania   nad   komputerami   o   szybkości   10 
teraFLOPS. To się nazywa błyskawiczny postęp. Lecz cóż znaczy dziesięć lat w procesie 
rozwoju? Zaledwie drobna kropka na linii dziejów. Co będą umiały komputery za 50 lat? 
Będą samodzielnie myśleć, samodzielnie się programować i będzie można z nimi rozmawiać. 
Będą błyskawicznie i bezbłędnie tłumaczyć z dowolnego języka świata na inny język. Będą 
komputery   sądowe,   które   wydadzą   wyrok   szybciej,   lepiej,   bardziej   prawidłowo   i 

61

background image

sprawiedliwiej niż ludzie. Komputery będą budować komputery, a telewizor w pokoju ustąpi 
miejsca trójwymiarowemu obrazowi holograficznemu. Z kolei genetycy osiągnęli postępy, o 
jakich biologowie starej szkoły nie śmieli nawet marzyć. W ciągu następnych dwudziestu lat 
zdołają oni unieszkodliwić wszystkie choroby dziedziczne  u noworodków, dzieci w łonie 
matki czy wręcz przed zapłodnieniem. Będą mogli - jeśli prawo i etyka dopuszczą do tego 
rodzaju badań - konstruować ludzi o ściśle określonych właściwościach, prawdziwe dzieła 
sztuki   tworzone   według   genetycznych   projektów.   Nazywa   się   to   "zabawą   w   Boga", 
zapominając przy tym jednak o dwóch rzeczach: Bóg (a raczej bogowie) Starego Testamentu 
stworzył człowieka "na swój obraz i podobieństwo". A więc |zaprogramował go takim, jakim 
chciał go mieć, a wszystko wskazuje na to, że potem zrobił to samo z jeszcze paroma jego 
potomkami. Dziś powinno być już raczej jasne, że taki bóg nie może mieć nic wspólnego z 
Bogiem, który stworzył Wszechświat. Genetycy zaś, którzy "bawią się w Boga", są równie 
mało tożsami ze Stworzeniem i duchem Wszechświata, co bogowie z mitologii. Dla małpy 
komputer może być czymś niemal boskim - a przecież wcale tak naprawdę nie jest. Czymże 
zatem jest prognoza przyszłości w perspektywie lat pięćdziesięciu wobec rozwoju naukowo-
technicznego trwającego tysiące lat? Nie ja to wymyśliłem - to tradycyjne przekazy ludzkości 
mówią o ingerencjach genetycznych mających miejsce tysiące lat temu. Na jakim etapie te 
istoty pozaziemskie są dzisiaj, skoro już wówczas potrafiły "wdrukować" zarodkowi przed 
narodzinami określone właściwości? Może umieją podłączać się bezpośrednio do mózgów? 
Może już przed tysiącami lat tak zakodowali nasz materiał genetyczny,  że po tylu a tylu 
pokoleniach uwolni on prastare informacje, udostępni je mózgowi? Może od niepamiętnych 
czasów   drzemią   w   nas   informacje,   które   obudzą   do   życia   dopiero   konkretne   bodźce 
przenikające do świadomości? Jak by to mogło wyglądać? Każdy współczesny genetyk wie o 
istnieniu   tzw.   odpadków   genetycznych   (junk).   Rozumiemy   przez   to   bezsensowne   i 
bezużyteczne   odcinki   DNA   (kwasu   dezoksyrybonukleinowego).   Wydają   się   bezsensowne 
dlatego, ponieważ nie mają prawidłowego początku ani końca. Normalnie łańcuchy DNA 
zakończone są rodzajem "gniazdka" i "wtyczki", do których pasują końcówki odpowiedniej 
pary. Profesor Beda Stadler, genetyk z uniwersytetu w Bernie, jako doskonałe porównanie 
proponuje   klocki   lego.   Człowiek   ma   w   zasobach   swego   DNA   ponad  110000   aktywnych 
genów, wśród nich mnóstwo odcinków "odpadków genetycznych". Ale czy naprawdę są to 
odpadki?   A   może   te   porozrywane   odcinki   mają   jakieś   ściśle   określone   zadanie,   którego 
genetykom nie udało się dotąd poznać? Trudno sobie wyobrazić, po co ewolucja przez całe 
miliony   lat   miałaby   reprodukować   nie   nadające   się   do   niczego   "genetyczne   odpadki". 
Chociaż   coraz   więcej   zagadek   udaje   nam   się   rozwikłać   i   dokonujemy   coraz   to   nowych 
odkryć, to jednak nasza wiedza na temat współzależności we Wszechświecie jest żadna. A 
mimo to zachowujemy się tak, jakbyśmy wiedzieli wszystko. Dlatego też nie przeszkadzają 
mi zapowiadani przez dżinizm prorocy, tirthankarowie, tak jak nie przeszkadza mi super-
Budda. Również żyjący (jeszcze) Sai Baba dokonujący swoich cudów w Indiach nie złości 
mnie w najmniejszym stopniu. Może po prostu zakodowana w nim informacja odrobinę za 
wcześnie   ujrzała   światło   dzienne?   Wiemy   przecież   z  doświadczenia,   że   niektóre   geny  w 
człowieku   uruchamiają   określone   procesy   dopiero   w   odpowiednim   czasie.   Sześcioletni 
chłopiec nie będzie miał brody, nie osiąga też dojrzałości płciowej. Dopiero kiedy organizm 
spełni  określone  warunki fizjologiczne;  uaktywnione  zostają  za pomocą  genów określone 
hormony,   które   dopiero   teraz   sterują   pojawieniem   się   zarostu   i   osiągnięciem   dojrzałości 
płciowej. Informacja o zaroście była jednak zawarta w genach przez cały czas. Drzemała już 
w organizmie noworodka, a nawet, w chwili zapłodnienia, w każdej pojedynczej komórce. 
Informacja istniała przez cały czas - tylko organizm musiał dojrzeć. Może z "genetycznymi 
odpadkami"  jest   tak   samo?   Może   spoczywają   w   nich   informacje,   które   czekają   tylko   na 
odpowiedni   sygnał   -   jakiś   bodziec   -   aby   się   uaktywnić?   W   technologii   komputerowiej 
wypróbowuje   się   już   "atomowe   przełączniki",   w   których   wykorzystuje   się   pojedyncze 

62

background image

elektrony do inicjowania procesu binarnego. Te zdumiewające, pracujące z prędkością światła 
przełączniki odkryli radzieccy fizycy Konstantin Lichariew i Aleksander Zorin. Efekt zwany 
SET (Single Eleciron Tunneling) został już dowiedziony eksperymentalnie i uważany jest za 
"czynnik umożliwiający osiągnięcie granicy miniaturyzacji w elektronice" (94 ). Skoro jednak 
elektron może służyć jako "przełącznik" w procesie przetwarzania danych, równie dobrze 
może posłużyć do uaktywnienia drzemiącej dotąd informacji genetycznej. Ponieważ, z jednej 
strony, nie wiemy, według jakich reguł toczy się kosmiczna gra, z drugiej zaś dysponujemy 
dość pokaźną liczbą bardzo dawnych informacji, zapowiadających zarówno pojawienie się |
proroków, jak i |powrót |bogów, to niejako samo nasuwa się pytanie, jak, w jaki sposób, 
możliwe będzie jedno i drugie? Oczywiście, możemy sobie tych pytań w ogóle nie zadawać, 
lecz jest to sprzeczne z naturą naszej inteligencji, ponieważ oznaczałoby ni mniej, ni więcej, 
tylko nierozumne odrzucenie wszystkich istniejących tekstów i świadectw wielkich, starych 
religii. Obojętne odsunięcie na bok czegoś, co od tysięcy lat wywiera na nas potężny wpływ - 
to bardzo nienaukowe. Nie tylko dlatego, że stare przekazy po prostu istnieją i nie da się ich 
tak zwyczajnie zanegować, lecz także z tego powodu, iż my, ludzie, jesteśmy przecież cząstką 
Wszechświata. Stanowimy element  pewnej  kosmicznej gry i naszym  przeznaczeniem  jest 
odkryć,   jaka   jest   nasza   rola,   i   tę   rolę   odegrać.   Inaczej   bardzo   szybko   wylądujemy   na 
śmietniku. Powrót w innychŃ kształtach Filozofia paleo-SETI interpretuje ideę mesjańską 
jako powrót tych  istot  pozaziemskich,  które w zamierzchłych  czasach  zaszczyciły  wizytą 
naszych  praojców. Aby złagodzić  szok wywołany tym  powrotem, jako forpoczta wysłani 
zostaną ludzkości |prorocy, z zadaniem przeprowadzenia akcji uświadamiającej. Prorocy ci 
mogą czerpać swoją wiedzę w najrozmaitszy sposób, na przykład: `ts 1. Sami są istotami 
pozaziemskimi   w   ludzkim   przebraniu.   2.   Są   ludźmi,   którzy   w   fazie   zarodka   zostali 
odpowiednio zaprogramowani od zewnątrz ("synowie człowieczy"). 3. Cała ludzkość nosi w 
sobie genetyczną informację, przy czym uaktywni się ona dopiero wówczas, gdy spełnione 
zostaną określone warunki (przykład: zarost). U różnych osobników dzieje się to w różnym 
czasie.   4.   Albo   też   cała   ludzkość   nosi   w   sobie   genetyczną   informację,   ale   bodziec 
wyzwalający   przyjdzie   tym   razem   spoza   Ziemi   i   będzie   dotyczył   tylko   określonych 
osobników   (przykład:   "przełącznik  atomowy").  5.  Od  samego  początku tylko   pojedynczy 
ludzie noszą w sobie informację zaprogramowaną przez istoty pozaziemskie. 6. Genetyczna 
informacja zawierająca wiedzę o istotach pozaziemskich zostanie wszczepiona pojedynczym 
osobnikom dopiero w czasie, który kosmici uznają za stosowny. `tn `ty * * * `ty Wariant piąty 
wydaje mi się najmniej prawdopodobny, ponieważ w końcu wszyscy pochodzimy od tych 
samych rodziców, obojętnie, czy przyjmiemy, że byli to symboliczni Adam i Ewa, czy też 
prarodzice z okresu po potopie. Wariant szósty nie jest wprawdzie wykluczony, ale wysoce 
hipotetyczny. W Księdze Henocha (Hen 39, 1 ) czytamy: "W owe dni wybrane i święte dzieci 
zstąpią z wysokiego nieba na Ziemię i ich ród połączy się z dziećmi człowieczymi." Czyżby 
Henoch zapowiadał tutaj realizację wariantu drugiego? Jeśli tak, to skąd o tym wiedział? Od |
Strażników |Nieba? A od kogóż by innego? I w ogóle jak to się dzieje, że prorocy serwują 
nam w swoich liczących tysiące lat księgach historie, które wyglądają jak żywcem wzięte z 
science fiction? I tak, na przykład, w Apokalipsie św. Jana (Ap 9, 1-10 ) czytamy: "I piąty 
anioł zatrąbił: i ujrzałem gwiazdę, która z nieba spadła na Ziemię, i dano jej klucz od studni 
Czeluści. [...] A z dymu wyszła szarańcza na Ziemię, [...]. A wygląd szarańczy: podobnie do 
koni uszykowanych do boju [...] i przody tułowi miały jakby pancerze żelazne, a łoskot ich 
skrzydeł  jak   łoskot  wielokonnych  wozów   pędzących   do  boju.  I  mają  ogony podobne   do 
skorpionowych oraz żądła; a w ich ogonach jest ich moc szkodzenia ludziom [...]." Trzy 
rozdziały dalej z kolei (Ap 12, 7-9 ): "I nastąpiła walka na niebie: Michał i jego aniołowie 
mieli walczyć ze Smokiem. I wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł, i już 
się miejsce dla nich w niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, 
który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkaną Ziemię, został strącony na Ziemię, 

63

background image

a z nim strąceni zostali jego aniołowie." |Apokalipsa, z której pochodzi cytowany fragment, 
miała być podobno napisana przez apostoła Jana. Każdy specjalista wie, że to nieprawda. Jak 
można wyczytać w artykule w tygodniku "Der Spiegel", "większość ewangelickich i wielu 
katolickich   speców   od   Nowego   Testamentu   jest   co   do   tego   zgodnych"   (95   ).   "Tajne 
objawienie" nie pochodzi od Jana Ewangelisty, lecz od jakiegoś zespołu redakcyjnego z lat 
90-100 po Chrystusie.  Oczywiście,  zespół ów  nie wziął  sobie  tego tekstu  z sufitu, tylko 
skompilował   na   podstawie   znacznie   starszych   dokumentów.   Podobne   opisy,   jak   w 
Apokalipsie,   spotykamy   w   apokryfach,   głównie   (ale   nie   tylko)   u   Henocha,   krótkie   ich 
fragmenty  także w  Starym  Testamencie,  na przykład  w Księdze  Daniela.  Po raz kolejny 
wskazuje to na istnienie jakiegoś wspólnego starszego źródła, z którego tak wielu zaczerpnęło 
swoje informacje. Gdzieś kiedyś ktoś musiał jednak napisać pierwszy tekst i przeżyć okropną 
wizję. Czy na pewno musiał? Nie będę tu sięgał do psychologii, ponieważ niezbyt ją cenię, a 
ponadto wiem, że za jej pomocą można dowieść wszystkiego, a więc niczego. Zależy to od 
tego, czy się w psychologię wierzy, czy też nie. O wiele bliższa rzeczywistości wydaje mi się 
myśl następująca: Otóż wszyscy widzieliśmy filmy |Gwiezdne |wojny oraz |Star |Trek. Dziś 
już   wiemy,   ile   można   wyczarować   za   pomocą   techniki   i   trików   filmowych.   Po   istotach 
pozaziemskich spodziewam się jeszcze bardziej zaawansowanej technologii wizyjnej. Może 
pokazują oni swoje filmy trójwymiarowo i to bez konieczności stosowania jakichś okularów? 
Technika filmowa sprzęgnięta z technologią laserową umożliwia stworzenie pełnej iluzji. A 
zatem "Strażnicy Nieba" pozostawali z Henochem w najlepszych  stosunkach. Pod koniec 
swego pobytu na Ziemi wzięli go nawet w wielką podróż. Czemuż by więc nie mieli pokazać 
paru swoim ziemskim pupilom filmów? Nieznane roboty bojowe zmieniły się w opisach w 
podobną do koni "szarańczę" mającą "pancerze żelazne", a "łoskot ich skrzydeł jak łoskot 
wielokonnych   wozów".   Biedny   archanioł   Michał   zaś,   który   oczywiście   w   pokazywanym 
przez kosmitów filmie wcale się tak nie nazywał, a imię otrzymał dopiero od późniejszych 
interpretatorów,   musiał   "walczyć"   ze   Smokiem,   który   z   kolei   wraz   ze   swoimi   aniołami 
wystąpił do walki z nim i jego aniołami, wreszcie jedna strona zwycięża, a przegrany zostaje 
strącony do otchłani. Ktoś to kiedyś zapisał, nawet jeśli wydawało mu się, że miał wizję. 
Wydarzenie to miało miejsce w czasach prehistorycznych. Następne pokolenia zrobiły z tego 
"widzenie" ("i ujrzałem"), wreszcie okruchy tego rzekomego "widzenia" dostały się do pism 
rozmaitych proroków. Potem jakiś zespół zmajstrował z tego Apokalipsę, "tajne objawienie", 
które   znajdujemy   pośród   świętych   tekstów.   Najlogiczniejsze   wyjaśnienie   bardzo   często 
okazuje się całkiem banalne. Wystarczy spojrzeć na sprawę z nowej perspektywy. + Relacja 
obserwatora   Yaxlipoo   wysłana   na   macierzystą   planetę   Podziwiani   Bracia   i  Siostry!  Czas 
obserwacji   planety   Szeba,   nazywanej   przez   mieszkańców   Ziemią,   dobiega   końca.   Oto 
streszczenie mojego  obszernego raportu, który przesłałem sondą nr 4332. Mieszkańcy tej 
planety nazywają się |ludzie. Większość z nich to zakłamane i fałszywe istoty, które uważają 
się na nieskończenie ważne. Walczą ze sobą nawzajem z niskich pobudek, nie cofając się 
nawet przed torturowaniem swoich pobratymców w najokrutniejszy sposób. W kraju zwanym 
przez   nich   |Afryką   żył   kilka   ziemskich   lat   temu   niski   rangą   żołnierz,   który   chytrością   i 
przemocą   zdobył   stanowisko   przywódcy   państwa.   Stworzył   rządy   terroru   pozbawionego 
godności i sprawiedliwości, kazał mordować i torturować, i bogacił się kosztem swoich ofiar, 
ale też kosztem innych państw. Obecnie ludzie dysponują siecią przekazywania informacji, 
oplatającą całą planetę. Dlatego wszyscy wykształceni mieszkańci Szeby wiedzieli, co się 
dzieje.   Nie   przeszkadzało   im   to   utrzymywać   z   tym   rzeźnikiem   stosunków   handlowych   i 
dyplomatycznych. Przykład ów odnosi się także do innych państw i nie stracił na aktualności 
do ostatniego dnia moich obserwacji. Służebnicy kierownictwa państwa nazywają  się tu |
politykami. Bezustannie podróżują w różne strony i składają obietnice, których często nie 
mogą   dotrzymać.   Ich   mózg   funkcjonuje   jednostronnie,   chociaż   na   zewnątrz   sprawiają 
wrażenie, jakby było wprost przeciwnie. Wszyscy ci politycy należą mianowicie do jednej 

64

background image

partii, która ma za cel tylko i wyłącznie przeforsowanie własnej ideologii. Ideologia to w 
zasadzie coś zbliżonego do prymitywnej religii. Politycy wymyślają coraz to nowe zadania, 
żeby podkopać osiągnięcia swoich narodów. Z poważnymi i wyrażającymi odpowiedzialność 
minami   wmawiają   tym   narodom,   że   państwo   potrzebuje   |pieniędzy   (pieniądz   jest 
równowartością pracy). Wymyślają coraz to nowe przepisy, nakazy i zakazy, a ponieważ 
przepisy te wymagają  wciąż nowych  organów kontroli i zarządzania, państwo potrzebuje 
coraz   więcej   owych   pieniędzy.   Jednocześnie   żaden   z   tych   polityków   nie   ma   odwagi 
unieważnić przepisów, nakazów i zakazów od dawna już przestarzałych, ponieważ wiązałoby 
się to z koniecznością rozwiązania jakichś tam organów kontroli i zarządzania. Do tego zaś 
nie   chcą   dopuścić   partie,   ponieważ   nie   pasuje   to   do   ideologii.   W   ten   sposób   powstają 
wymagające ogromnej ilości pieniądza molochy, które w ostatecznym rozrachunku pożerają 
środki wypracowane  przez poszczególne osobniki. Osobniki te  są zmęczone,  zapadają na 
choroby,  nie mogą i nie chcą już więcej  pracować na pożerające  wszystko  molochy.  Na 
planecie Szeba dochodzi do rozpadu struktur państw, a dzieje się tak dlatego, że na krótki 
czas łączą się one w jeszcze większe molochy albo te mniejsze państwa wchłaniane są przez 
silniejsze. Trzecia możliwość to |rewolucja, jak określa się tutaj bunt przeciwko kierownictwu 
państwa. Wiele państw przeżyło rewolucje, z tym że rewolucje te jedynie odsuwają w czasie 
pierwotne zło, ponieważ każdy rewolucyjny rząd bardzo szybko wprowadza nowe molochy 
pożerające   pieniądze   i   karuzela   kręci   się   aż   do   następnej   rewolucji.   Także   rewolucje   są 
prymitywnymi  ideologiami,  ponieważ  przemocą nakłaniają  inaczej myślących  do nowych 
rozwiązań. Ludzie wynaleźli nowe rodzaje broni, którymi mogą rozsadzić całą planetę. Mimo 
swej siły niszczenia nie stanowią one żadnego zagrożenia dla naszych ekranów ochronnych. 
Mieszkańcy Szeby uzasadniają produkcję straszliwej broni dwojako, jedni tym,  że muszą 
krzewić   ideologię,   inni   -   koniecznością   obrony   przed   obcą   ideologią.   Przywódcy 
poszczególnych ideologii zawsze są fanatykami. Myślą tylko o jednym i w głowie mają |
sieczkę. Przez sieczkę rozumie się drobno pokrojone, wysuszone i łatwopalne źdźbła zboża. 
Od ponad stu lat ludzie produkują najróżniejsze pożyteczne oraz bezsensowne rzeczy. Przy 
okazji dokonali wielu rozsądnych odkryć i wynalazków ułatwiających im życie. Wszystkie te 
rzeczy nazywają |dobrami, a ponieważ dobra te powstają tylko w wyniku pracy pojedynczych 
ludzi lub ich grup, muszą być |sprzedane. Sprzedaż przynosi wspomniane wcześniej pieniądze 
-   równowartość   pracy.   Pieniądze   dlatego   stanowią   nader   pożądane   dobro,   ponieważ   za 
pieniądze można |zakupić inną pracę. Wielu ludzi, także słudzy państwa oraz członkowie 
ugrupowań religijnych, zdobywają te pieniądze bez pracy. Odbierają je po prostu tym, którzy 
otrzymali je za pracę. Robią to za pomocą oszustw, machinacji, kradzieży, rabunku, zabójstw 
i w bardzo dużym zakresie za pomocą ideologii. Każda ideologia stawia sobie za cel dobranie 
się do pieniędzy innych, aby podzielić je między swoich zwolenników. Oczywiście, politycy 
reprezentujący poszczególne ideologie wmawiają ludziom, że to, co robią, jest uczciwe. Mam 
nadzieję, że lepiej teraz rozumiecie, iż takie zachowanie bliskie jest zachowań osobników 
umysłowo chorych. Wytwarzając dobra, ludzie zanieczyszczają swoją planetę w taki sposób, 
że budzi to poważne obawy. Nie dość, że metalami ciężkimi i wszelkiego rodzaju trującymi 
substancjami niszczą struktury chemiczne swojej bazy życiowej, to jeszcze są do tego stopnia 
bezczelni, iż sprzedają produkty, które ze swej strony wytwarzają nowe trucizny. Wprawdzie 
trucizny te można by łatwo już wcześniej zneutralizować lub odfiltrować, lecz wielu ludzi na 
najwyższych   stanowiskach   wzbrania   się   to   uczynić,   bo   żeby   potem   oczyścić   z 
zanieczyszczeń,   znowu   trzeba   wykonać   pracę,   a   praca   przynosi   wspomniane   wcześniej 
pieniądze.   Dokładnie   tak   samo   bezsensowny   jest   ludzki   brak   logiki   w   odniesieniu   do 
własnego gatunku. Wykształceni spośród nich wiedzą doskonale, w czym tkwi przyczyna 
wszystkich   problemów   z   zanieczyszczeniem   środowiska.   Im   więcej   ludzi   zamieszkuje 
planetę,  tym   więcej   trzeba  wyprodukować  dóbr.  Wszyscy   w   końcu  potrzebują  mieszkań, 
mebli,   naczyń   i   tak   dalej.   Ludzie   potrzebują   też   bezustannie   pożywienia.   I   powodują 

65

background image

powstawanie coraz większej ilości śmieci, zarówno z pożywienia, jak i z dóbr. Wszystko to 
oznacza więcej pracy i więcej energii. W ten sposób zużywają zasoby surowców. Wprawdzie 
mieszkańcy Szeby wspięli się na całkiem przyzwoity poziom, jeśli idzie o wykorzystanie 
energii jądrowej, lecz w wielu rejonach zakazane jest jej stosowanie. A to ze względu na 
ideologię. Ludzie nie wiedzą mianowicie, co zrobić z odpadami radioaktywnymi i twierdzą, 
że pozostawiliby swoim potomkom groźny spadek. Nie przychodzi im do głowy, że przyszłe 
pokolenia   będą   o   wiele   mądrzejsze   od   nich   i   dlatego   z   wdzięcznością   skorzystają   z 
możliwości przetworzenia radioaktywnych odpadów. Ludzką karuzelę szaleństwa można by 
regulować, stosując kontrolę urodzeń. Mądrzejsi spośród polityków i przywódców religijnych 
zdają sobie z tego sprawę. Niemniej jednak nie podejmują żadnych wspólnych kroków, aby 
powstrzymać eksplozję demograficzną, także poszczególni przywódcy wielkich ugrupowań 
nigdy nie mówią publicznie o nadciągającej katastrofie. W tej sprawie liczy się tylko korzyść 
własna. Żadna ideologia i żadna religia nigdy nie ma dość bezrozumnych owiec - tak mówi 
się tutaj o stadzie, które ślepo za czymś podąża - nad którymi chciałaby panować. Dlatego 
kontrola urodzin ma dotyczyć innych, nigdy własnej grupy. Niektóre ugrupowania godzą się 
nawet na ewentualność wojny spowodowanej eksplozją demograficzną. Niewypowiedzianie 
głupi przywódcy tych ugrupowań uważają mianowicie, że ich ideologia wyjdzie z takiego 
konfliktu umocniona. Wręcz niezrozumiale  zachowują  się ludzie w ramach swojej wiary, 
którą   nazywa   się   tutaj   |religią.   Musicie   wiedzieć,   że   na   Ziemi   są   religie   wielkie,   które 
przeważnie są też stare, oraz mniejsze wspólnoty religijne, które oderwały się od wielkich. 
Każda   religia   bez   wyjątku   twierdzi   o   sobie,   że   jest   jedynie   prawdziwą.   Zwolennicy 
poszczególnych religii przeklinają siebie nawzajem jako |niewierzących. Powołują się przy 
tym na teksty, które oni sami lub ich przodkowie sfałszowali, lub których nie zrozumieli. 
Nawet   wizyty   naszych   przodków,   którzy,   jak   wszystkim   wiadomo,   wielokrotnie   już 
odwiedzali planetę Szeba, ludzie wykorzystali  do stworzenia różnych  religii. W dawnych 
dziejach Ziemi - a jest tak jeszcze dziś - religie te były przyczyną wielu straszliwych wojen. 
Ponieważ w swym braku logiki i bezgranicznym zadufaniu ludzie uważają każdego, kto nie 
wyznaje ich religii, za |niewiernego, a tym samym za osobę niegodną miana |dziecięcia |
Bożego, wyrzynanie takich osób nie budzi żadnych moralnych sprzeciwów. Jednocześnie - co 
dla nas wyjątkowo trudne do zrozumienia - ludzie wysyłają swych żołnierzy do walki, każdy 
w imię swojego Boga czy Zbawiciela. Oczywiście, ludzie tak długo się na to godzą, jak długo 
wierzą w daną religię. Aby zaś wierzyli jak najdłużej, czyni się wszystko, aby ludność całych 
państw utrzymywać w stanie niewiedzy. Uświadomienie jest zabronione. Prześlę wam kilka 
ujęć, które zrobiłem w czasie uroczystości religijnych. Widać na nich ludzi czczących święte 
kamienie, klęczących przed wielkimi rzeźbami świętych z wystającymi brzuchami; jeszcze 
inni przebijają sobie igłami miękkie części ciała albo z modlitwą i śpiewem noszą ulicami 
rzeźby   kobiet.   Przeważająca   część   mieszkańców   Ziemi   czci   ludzkie   zwłoki   wiszące   na 
drewnianym krzyżu. Powiadają, że jest to syn ich najwyższego Boga. Jak sami widzicie, w 
czasie ceremonii religijnych przywdziewają najrozmaitsze szaty i barwy, wykonując przy tym 
najróżniejsze  dziwaczne   i  absurdalne  czynności.  Wszystko   to  robią  z  niepojętą  powagą  i 
zawsze   z   wiarą   w   słowa   swego   Zbawiciela.   Stan   planety,   jak   i   jej   mieszkańców,   jest 
wstrząsający.   Wprawdzie   nadal   jeszcze   mogliby   poradzić   sobie   z   zanieczyszczeniem 
środowiska,   ponieważ   dysponują   znakomitymi   środkami   technicznymi,   ale   jeśli   w   ogóle 
zajmują się tą sprawą, to w najlepszym razie tylko w krajach o wyższym standardzie. Na 
planecie Szeba nie ma żadnej uporządkowanej jedności. Rząd każdego państwa robi, co chce, 
i wyprasza sobie, aby obcy mężowie stanu mieszali się do jego spraw. Wprawdzie rządy 
utworzyły ogólnoplanetarny sztuczny twór, zwany Organizacją Narodów Zjednoczonych, ale 
nie   dysponuje   on   żadną   władzą   prawodawczą.   Organizacja   ta   nie   ma   też   władzy,   która 
umożliwiałaby natychmiastowe zażegnywanie niesprawiedliwości czy konfliktów wojennych. 
Politycy Organizacji Narodów Zjednoczonych wysyłani są przez swoje rządy do wielkiej sali 

66

background image

zgromadzeń.   Ponieważ   z   kolei   każde   państwo   postępuje   zgodnie   z   własną   ideologią, 
problemy   naświetlane   są   wyłącznie   ideologicznie.   Samolubne   stanowiska   poszczególnych 
przedstawicieli znane są już przed rozpoczęciem każdego zgromadzenia. Doskonale potrafię 
sobie   wyobrazić,   podziwiani   Bracia   i   Siostry,   jak   bardzo   zdumiewa   was   postępowanie 
mieszkańców Szeby. Zalecałbym skuteczną, choć dyskretną pomoc dla tej planety, którą jej 
mieszkańcy zwą Ziemią. Każda bezpośrednia ingerencja wywołałaby u ludzi szok. Większość 
mieszkańców Szeby, zwłaszcza jej duchowi przywódcy, uważają bowiem, że człowiek jest 
jedyną   istotą   rozumną   we   Wszechświecie.   Ściskam   Was,   podziwiani   Bracia   i   Siostry. 
Obserwację   planety   Szeba   przekazuję   teraz   dobrotliwemu   Uptilo.   +   Droga   do   poznania 
Szyderstwo   kończy   się   tam,@   gdzie   zaczyna   się   zrozumienie.   `rp   Marie   von   Ebner- 
-Eschenbach,   1830-1916   `rp   Gdzie   są   ślady   istot   pozaziemskich?   Wszędzie.   Wszędzie? 
Większość ludzi nie dostrzega żadnych śladów. Co najwyżej poszlaki, a te dają się podważyć. 
Kto nie rozpoznaje śladów w legendarnych przekazach ludzkości, ten musi być ślepy na jedno 
oko.   Być   może   tacy   jednoocy   nie   czytają   książek,   a   przynajmniej   tych   traktujących   o 
hipotezie paleo-SETI. Po każdym wykładzie spotykam się z pytaniem, dlaczego w takim razie 
pozaziemscy   przybysze   nie   zostawili   nic   lepszego?   Co   komu   po   pismach   religijnych   i 
historiach   z   dawnych   czasów,   co   komu   po   "niebiańskich   Nauczycielach"   i   osobliwych 
ciągach liczbowych, skoro każdy może je sobie zinterpretować, jak mu się żywnie podoba? 
Wszyscy   chcą   dowodów.   Niepodważalnych   i   powtarzalnych.   Dopiero   wówczas   nauka 
nadstawi ucha. Czy aby na pewno? Ileż to już razy nauka dostarczyła dowodów, które później 
znowu   zostały   rozmydlone,   ponieważ   nie   pasowały   do   narzuconego   przez   religię   obrazu 
świata? Albo ileż to razy jakaś gałąź nauki przedstawiła dowody, które innej gałęzi nauki 
zupełnie nie pasowały? Albo - powiedzmy to z ręką na sercu - ile razy w jakiejś dziedzinie 
wiedzy   wypracowano   niepodważalne   dowody,   które   z   przyczyn   ideologicznych 
storpedowano na całej linii? Genetycy wszystkich laboratoriów świata mogliby wyśpiewać na 
ten temat cały chorał! Mogą sobie bez zarzutu i w sposób nie ulegający wątpliwości dla 
zainteresowanych   dowieść,   jak   bardzo   rozsądne,   ważne   i   przyszłościowe   są   badania 
genetyczne!   A   jakie   jest   echo   w   mediach?   Precz   z   łapami!   To   niebezpieczne!   Straszne! 
Trzeba   natychmiast   zakazać!   Jak   to   powiedział   Albert   Einstein:   "Są   dwie   rzeczy 
nieskończone: Wszechświat i ludzka głupota" (przy czym jeśli idzie o to pierwsze uczony 
żywił nawet pewne wątpliwości). Jakiego rodzaju niepodważalne dowody musieliby zatem 
pozostawić   pozaziemscy   przybysze?   Jakieś   rzeźby   na   skałach   i   szczytach?   Nie.   Przez 
tysiąclecia wszystko ulega zniszczeniu. Czy powinni wznieść jakieś budowle, powiedzmy 
piramidy?   Nie,   z   powodów   jak   wyżej.   Jeśli   bowiem   nie   zniszczą   ich   bakterie,   wpływy 
środowiska, termity czy zadufani w sobie ludzie, to na pewno zrobią to trzęsienia ziemi, 
potopy,  wybuchy wulkanów  i inne  zjawiska  przyrodnicze.  Mogliby przecież  zdeponować 
gdzieś   niezniszczalne   napisy.   Świetnie!   A   gdzie,   że   pozwolę   sobie   zapytać?   W   jakiej 
budowli? Na jakiej górze? Zastrzeżenia jak wyżej! A dlaczego w ogóle budowla? Przecież 
można i bez tego. Istoty pozaziemskie mogłyby przecież zdeponować w paru świątyniach czy 
królewskich pałacach metale lub tworzywa  sztuczne, zdolne przetrwać wszystkie epoki. I 
rzeczywiście, pozostałości takie istnieją, tyle, że religie, w obrębie których one funkcjonują, 
nie zezwalają na naukowe badania (96 ). Zresztą, z jakiego to niezniszczalnego materiału 
miałyby być  sporządzone takie boskie tablice? Ze srebra, złota, platyny?  Wszystko  to są 
materiały, które łatwo można stopić. Ze stali? Z jakiejś superstali? A gdzie w takim razie 
podziały się grube płyty pancerne z pierwszej wojny światowej? Pordzewiały! A gdzie są 
szczątki   dziesiątków   tysięcy   samolotów   strąconych   w   czasie   drugiej   wojny   światowej? 
Przecież to było zaledwie wczoraj! A te nieliczne egzemplarze, które przetrwały w muzeach, 
za tysiąc lat nie będą już istnieć. Ale "Strażnicy Nieba" musieli przecież zostawić jakieś 
odpadki. Chyba powinno być możliwe ich odnalezienie - czyż nie? Absurdem jest szukanie 
jakichś porzuconych  przedmiotów po upływie  tak długiego czasu. Przyroda  dokonała  ich 

67

background image

rozkładu. A cenniejsze rzeczy, te, których nie zżarłyby bakterie czy rdza, przybysze zabrali z 
powrotem.   Musi   jednak   istnieć   jakaś   droga,   aby   można   było   przekazać   informacje   z 
przeszłości w przyszłość. Jestem tego samego zdania. W tym celu - i nie ma tu innego wyboru 
- muszą być spełnione dwa warunki: `ts 1. Informacja musi być niezniszczalna. 2. Informacja 
w żadnym razie nie może się dostać w ręce nieodpowiedniego pokolenia. `tn Jakież będzie to 
nieodpowiednie   pokolenie?   Otóż   każde,   które   nie   potrafiłoby   w   sposób   sensowny 
spożytkować takiej informacji od istot pozaziemskich. Zniszczyłoby ono takie przesłanie, nie 
odszyfrowawszy go. Gdyby informacja ubrana była w formę wyższej matematyki, to mogłaby 
zostać odcyfrowana jedynie przez bardzo zaawansowaną w tej dziedzinie społeczność. Gdyby 
składała się z mikrofilmów, to w grę wchodziłaby tylko społeczność umiejąca odczytywać 
mikrofilmy.   Gdyby   zapisana   była   w   języku   komputerowym,   skorzystać   mogłaby   tylko 
społeczność zaawansowana komputerowo. Gdyby informacja była zdeponowana na jałowym 
Księżycu czy też (prawie) jałowym Marsie albo, powiedzmy, na satelicie okołoziemskim, to 
mogłaby zostać przechwycona jedynie przez społeczność dokonującą lotów kosmicznych. A 
jeśli zawarta jest w obrębie genów, to dobierze się do niej dopiero ta społeczność, która zdoła 
do końca rozszyfrować DNA. |Aby |jednak dana społeczność w ogóle wpadła na pomysł 
szukania takiej informacji, trzeba powykładać ślady, poszlaki. Wiadomo, że czego oczy nie 
widzą, tego sercu nie żal. Jeśli nikomu nie przyjdzie na myśl, iż istoty pozaziemskie mogły 
wywrzeć wpływ na rozwój młodej ludzkości, to nikt nie będzie szukał żadnych dowodów. 
Proste,   prawda?   Przesłanie   genów   Z   dzisiejszego   stanu   badań   paleo-SETI   wynika,   że 
sensownym byłoby powierzenie przesłania istot pozaziemskich zarówno genom ludzkim, jak i 
określonym genom roślin. Istoty pozaziemskie sprzed tysięcy lat postawiły na ludzką, czy 
raczej naukową, ciekawość. "Bogowie stworzyli człowieka na swój obraz i podobieństwo" - 
powiadają  starożytne  przekazy. Ale jak wynika ze starożytnych  legend, stworzyli  oni nie 
tylko   człowieka,   lecz   także   wyjątkowe   i   jedyne   w   swoim   rodzaju   rośliny.   Wszystko,   co 
pozaziemscy przybysze musieli zrobić w przeszłości, to wszczepienie określonych sekwencji 
genów   (zmiana   w   DNA,   nazywana   także   "sztuczną   mutacją")   w   ludzkim   genomie   i 
wybranych   |boskich   |roślinach.   Ponieważ   od   momentu   przeprowadzenia   owej   sztucznej 
mutacji człowiek wyodrębnił się spośród hominidów jako jedyny gatunek rozumny, stał się 
także ciekawy. Ciekawość jest składnikiem inteligencji. Ciekawości zawdzięczamy całą naszą 
wiedzę. Naukowa ciekawość sprawiła, że zaczęliśmy szukać cząstek subatomowych, badać 
początki   Wszechświata,   przeprowadzać   sekcję   naszego   własnego   ciała   aż   po   najmniejsze 
odcinki w obrębie DNA. Ponieważ ludzie i rośliny bezustannie się rozmnażają i za każdym 
razem taka genetyczna informacja przekazywana jest następnemu pokoleniu, przesłanie istot 
pozaziemskich   powinno   znajdować   się   w   nas   samych   i   ewentualnie   w   kilku   gatunkach 
boskich roślin. Tym samym spełnione zostałyby obydwa warunki minimum: `ts 1. Przesłanie 
byłoby niezniszczalne tak długo, jak długo istnieją rośliny i rodzaj ludzki. 2. Dopiero to 
pokolenie, które opanuje tajniki biologii molekularnej (genetyki), będzie w stanie wytropić je 
i odcyfrować. `tn Druga przesłanka pociąga za sobą automatycznie konieczność znajomości 
całego   szeregu   innych   zdobyczy   nauki   i   dysponowania   możliwościami   technicznymi.   Na 
przykład, nikt nie może uprawiać biologii molekularnej, nie mając mikroskopów o wysokiej 
rozdzielczości. W końcu trzeba przecież poznać wnętrze komórki. Jeśli ktoś nie zna struktury 
podwójnej   helisy,   nie   może   rozwikłać   |genomu.   Do   tego   dochodzą   określone   urządzenia 
techniczne   i  procedury,  które  opanować   może  jedynie   społeczność  na  pewnym   poziomie 
technologicznym. Mikroskop elektronowy jest nie do pomyślenia bez energii elektrycznej, tak 
samo jak nie do pomyślenia jest dokonanie analizy miliardów możliwości w obrębie DNA 
bez udziału komputerów. Jedno nie może działać bez drugiego. Refleksje te ujawniają jeszcze 
jeden   aspekt   sprawy,   który   tak   drażni   wielu   krytyków   hipotezy   paleo-SETI.   Brzmi   on: 
Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego |właśnie |teraz miałoby nam przyjść do głowy, aby szukać 
śladów   istot   pozaziemskich   w   naszej   przeszłości?   Mówiąc   dosadnie:   Kosmosowi   jest 

68

background image

absolutnie   obojętne,   |kiedy   zaczniemy   szukać   istot   pozaziemskich.   Wiadomo   bowiem,   że 
zaczniemy szukać |wtedy, gdy przyjdzie właściwy moment - obojętne, kiedy on przyjdzie. 
Gdyby nasi naukowcy nie prowadzili badań genetycznych i zaczęli je prowadzić dopiero za 
sto   lat,   to   najwcześniej   |wtedy   właśnie   moglibyśmy   zacząć   poszukiwać   śladów   istot 
pozaziemskich w naszych genach. Syndrom "dlaczego właśnie teraz" jest rozciągliwy jak 
guma, ponieważ "teraz" zależy od warunków zewnętrznych. Jasne? Sprawą wyodrębnienia 
się człowieka spośród hominidów zajmowałem się już w kilku książkach (97 ). Najnowsze 
tezy konserwatywnej antropologii przyjąć mogę, co najwyżej pobłażliwie kręcąc głową. Oto 
w prasie zaczynają pojawiać się głosy, że badania nad skamielinami "stawiają pod znakiem 
zapytania   powszechnie   uznaną   teorię   o   pochodzeniu   człowieka"   (98   ).   A   to   dlatego,   że 
chińscy naukowcy zbadali przedludzką czaszkę o 200 tysięcy lat starszą, niż powinna być 
wedle dotychczasowej  teorii. Ledwie  to przełknęliśmy,  a tu amerykańscy antropologowie 
ogłaszają, że za pomocą najnowszych  metod przeprowadzili datowania  aż trzech  czaszek 
naraz, i że są one aż o 800 tysięcy lat starsze niż |Homo |erectus ("człowiek wyprostowany") 
(99 ). Naukowcy spierają się teraz, czy człowiek pochodzi z Afryki (teoria tzw. out of Africa), 
czy z Jawy. A może praczłowiek pochodzi z Chin, chyba że wkrótce światło dzienne ujrzą 
jakieś   znaleziska   z   Japonii,   które   po   raz   kolejny   przewrócą   do   góry   nogami   wszystkie 
dotychczasowe   teorie?   Teoria   Darwina   nadal   stanowi   credo   antropologii.   W   kręgach 
naukowych za bluźnierstwo uważa się, jeśli ktoś w nią |nie |wierzy. A przecież nie ma roku, 
żeby na jakiejś konferencji prasowej nie ogłaszano nowego znaleziska, przy czym każda taka 
skamielina   uznawana   jest   za   szczątki   już   absolutnie   najstarszego   praczłowieka.   Aż   do 
wykopania   czegoś   nowego.   W   dodatku   skamieliny   znajduje   się   w   różnych   krajach, 
oddalonych od siebie niekiedy o dziesiątki tysięcy kilometrów. Także jeśli idzie o daty, nic 
się nie zgadza. W końcu przecież już w obrębie 50 pokoleń mogą zajść mutacje pociągające 
za sobą powstanie decydujących różnic. Jeśli dla życia jednego pokolenia przyjąć czas 50 lat, 
to 50 pokoleń daje okres 2500 lat. Ale w antropologii liczy się z rozmachem: 10 tysięcy lat w 
jedną   czy   w   drugą   stronę   nie   odgrywa   żadnej   roli.   I   zaraz   skleja   się   ze   sobą   techniką 
fotograficzną kości z różnych kontynentów, zupełnie jakby wszystkie pochodziły od jednego i 
tego samego egzemplarza tajemniczego |praczłowieka. Na moje wyczucie antropologia nie 
prowadzi badań prehistorii |człowieka |rozumnego, lecz studiuje mutacje i odgałęzienia w 
obrębie małp. Jaka to różnica, czy jakieś małpie kości liczą sobie 1,8 czy 3 miliony lat? 
Zupełnie nie obchodzi mnie też, kiedy jakiś gatunek małp stanął na tylnych kończynach i od 
kiedy potrafi prostować palce stóp. Nie neguję bynajmniej, że w ciągu ostatnich 20 milionów 
lat całe odgałęzienia małpiego drzewa genealogicznego przechodziły najróżniejsze zmiany i 
że także nasi praprzodkowie wywodzą się z tego samego drzewa. Tyle tylko, że cały ten 
małpi gaj nie ma nic wspólnego z rozwojem inteligencji u |Homo |sapiens. Po prostu to tzw. 
bogowie stworzyli człowieka rozumnego. Pochodził on oczywiście z pnia hominidów - bo i 
skądże indziej? I to właśnie te wszczepione przez bogów geny odkryją nasi genetycy. Pytanie 
tylko,  czy będzie im wtedy wolno opublikować wyniki  badań? Byłby to bowiem dowód 
potwierdzający   hipotezę   paleo-SETI.   Dostarczą   go   łebscy   i   przeważnie   niezbyt   religijni 
genetycy. Sygnał do startu na bieżni poznania dano już dawno. Maszyny dlaŃ człowieka z 
probówki Już pod koniec 1987 r. w naukowym magazynie "Nature" (nr 325 ) podano, iż 
japońscy genetycy zbudowali supersekwencer - aparaturę zdolną do rozszyfrowania miliona 
"liter" DNA dziennie. Od tamtego dnia czas nie stał w miejscu. Program badawczy, nazwany 
"Human   Genome   Project",   idzie   pełną   parą.   Jeśli   państwo   zastopuje   środki   finansowe, 
ponieważ   ideologiczne   klapki   na   oczach   nie   pozwolą   dostrzec   perspektyw,   włączy   się 
przemysł.   W   samych   Stanach   Zjednoczonych   jest   ponad   300   prywatnych   i   na   wpół 
państwowych firm zajmujących się genetyką. Kilka kilometrów od Waszyngtonu przez 24 
godziny   na   dobę   pracują   sekwencery   -   maszyny   do   rozszyfrowywania   DNA.   W 
podwaszyngtońskim Gaithersburgu ma swoją siedzibę The Institute for Genomic Research, w 

69

background image

skrócie   TIGR.   W   sterylnie   czystym   pomieszczeniu   pracuje   jednocześnie   trzydzieści 
sekwencerów.   Dyrektor   TIGR,   dr   Craig   Venter,   okazuje   się   człowiekiem   szerokich 
horyzontów:   swoje   maszyny   nazwał   imionami   mitologicznych   bohaterów:   "Herkules", 
"Thor", "Jowisz" czy "Bachus". Starożytni bogowie znów są w akcji. "Każdego dnia maszyny 
Instytutu odszyfrowują sekwencje prawie 600 genów, w pamięci zachowuje się struktury do 
500 tysięcy cząstek zasadowych" (100 ). Najpóźniej za 10 lat każdy genetyk będzie miał 
dostęp do pełnego ludzkiego genomu. Człowiek z probówki stanie się rzeczywistością. A 
przecież   TIGR  jest   zaledwie   jednym   oczkiem   w   sieci   "Human   Genome   Project".   Liczne 
uczelnie na całym świecie włączone są w badania cząstkowe programu rozszyfrowania DNA. 
To   samo   dotyczy   laboratoriów   wielkich   firm   farmaceutycznych.   W   krajach,   w   których 
zacofana polityka uniemożliwia przyzwoite badania genetyczne, potentaci dawno już zlecili 
badania   genetyczne   swoim   zagranicznym   filiom.   Dysponują   one   ogromnymi   środkami 
finansowymi, najlepszym personelem oraz aparaturą i zupełnie nie przejmują się zacofańcami 
na ojczystej ziemi (we Francji będzie to paryska firma Genethon, w Japonii podtokijskie 
Sagami Center). W sektorze badań genetycznych  obowiązuje stara zasada specjalistów od 
zbrojeń: "Jeśli my tego nie zrobimy, zrobią to tamci, a to byłoby jeszcze gorsze" (101 ). A |co 
tak właściwie oni robią? Człowiek ma około 110 tysięcy genów podzielonych na 3 miliardy 
odcinków   DNA   ("klocki   lego").   Do   chwili   ukazania   się   tej   książki   (koniec   1995   r.) 
odkodowano już ok. 10 tysięcy genów. Oznacza to, że wiadomo, |czym one kierują. Komuś 
może się wydawać, że 10 tysięcy rozszyfrowanych genów wobec 110 tysięcy zawartych w 
ludzkim genomie to niewiele, ale po pierwsze, na świecie  pracuje nad tym  coraz więcej 
supersekwencerów,   które   zajmują   się   zapamiętywaniem   i   porównywaniem   "genowych 
skrawków", a po drugie, wybór jest coraz łatwiejszy, bo coraz więcej genów już znamy i z 
góry wiadomo, do czego taki nowy gen na pewno nie może służyć. Jak przybliżyć laikowi 
taki   proces   dekodowania   genów?   Jak   on   się   odbywa?   Geny   to   mikroskopijne   odcinki 
podwójnej helisy DNA (helisa to coś w rodzaju skręconej "drabinki sznurowej"). Można ją 
sobie   wyobrazić   jako   rodzaj   zamka   błyskawicznego,   którego   zaczepy   składają   się   z 
łańcuchów kwasu rybonukleinowego (RNA). |Każda komórka ludzkiego ciała zawiera nić 
DNA. Drabinka sznurowa ma szczebelki, w DNA są one również i to od razu w czterech 
rodzajach, bo stanowią je cztery podstawowe zasady organiczne: adenina, guanina, cytozyna i 
tymina. Wraz ze związkami fosfocukrowymi owe "szczebelki drabinki sznurowej " tworzą |
sekwencje   |nukleotydowe,   czyli   niejako   "litery"   kodu   genetycznego.   "Szczebelki"   te   nie 
przyczepiają się do "drabinki" byle jak, ponieważ zawierająca azot adenina "myśli" tylko o 
związaniu   się   z   tyminą,   guanina   zaś   czuje   magnetyczny   "pociąg"   do   cytozyny   (jak   w 
klockach lego, gdzie |nie |wszystko do wszystkiego pasuje). Teraz wystarczy sobie wyobrazić 
te cztery podstawowe zasady w czterech różnych kolorach i rozciągnąć "drabinkę sznurową" 
na długość jakichś stu metrów. W modelu tym drabinką sznurową byłby łańcuch DNA, barwy 
zaś stanowiłyby litery kodu genetycznego. Co się teraz dzieje? DNA w obrębie komórki 
kawałek o kawałku,  "szczebelek"  po "szczebelku",  otwiera swój "zamek błyskawiczny"  i 
zaczyna się reduplikować (podwajać). Nukleotyd po nukleotydzie "podłącza się" niejako do 
odpowiedniej   zasady.   Zasady   te   to   związki   chemiczne,   które   przez   cały   czas   swobodnie 
"pływają"   sobie   we   wnętrzu   komórki.   Pobieramy   je   z   pożywienia,   nasz   układ   trawienny 
przerabia je i rozkłada na podstawowe składniki. W ten sposób powstaje nowa nić DNA, 
absolutnie identyczna z poprzednią. Teraz dochodzi do podziału komórki i w nowej komórce 
znów skręcony łańcuch DNA dzieli się i reduplikuje. Tak właśnie rozrastają się komórki, tak 
wreszcie rozrasta się ciało - i w każdej komórce znajduje się pełny program rozwoju całego 
ciała. Ciało człowieka liczy prawie 50 bilionów komórek i w tyluż egzemplarzach powielony 
jest w nich jego program. Każda "litera" kodu genetycznego odpowiada w ludzkim ciele za 
wzrost   czego   innego.   Na   przykład   może   być   tak,   że   sekwencja   czerwony-niebieski-żółty 
odpowiada   za   porost   włosów,   sekwencja   żółty-czerwony-niebieski   za   kolor   włosów, 

70

background image

sekwencja zielony-niebieski-zielony za rośnięcie paznokci, sekwencja zaś zielony-czerwony-
żółty za brązowe oczy. Załóżmy, że w modelu długiej na sto metrów drabinki sznurowej na 
14,6   metrze   znajduje   się   kombinacja   zielony-niebieski-czerwony   i   że   odpowiada   ona   za 
rozwój   zdrowej   wątroby.   Wskutek   mutacji   (zmiany)   sekwencja   ta   nagle   "oszalała"   i 
zreduplikowała się jako zielony-zielony-zielony. A to prowadzi do raka wątroby. Co trzeba 
zrobić? Wycinamy błędną sekwencję barw zielony-zielony-zielony i wstawiamy w to miejsce 
prawidłową kombinację zielony-niebieski-czerwony. Dalej komórka będzie już przekazywać 
prawidłową informację genetyczną i wątroba będzie się rozwijać normalnie. Aby móc tego 
dokonać,   genetyk   musi   najpierw   wiedzieć,   jaka   kombinacja   kolorów   za   co   odpowiada. 
Dokładnie temu właśnie służy rozszyfrowywanie DNA za pomocą supersekwencerów. A po 
cóż nam, tak na dobrą sprawę, taka genetyczna wiedza? Czy aby nie próbujemy tu wyręczyć 
Pan Boga? Czyż nie powinniśmy zostać tacy, jacy jesteśmy? Wskutek wpływów środowiska, 
promieniowania, chemikaliów, które poprzez skażone pożywienie dostają się do komórek, 
powstają defekty w łańcuchu DNA. Nagle pojawia się rakowy guz, który może zaatakować 
wszystkie komórki. Tego rodzaju defekty dziedziczone są potem przez kolejne pokolenia. 
Jeśli chcemy wyleczyć dotkniętą rakiem osobę i zapobiec przekazaniu zdefektowanego genu 
potomstwu,   musimy   ze   stuprocentową   pewnością   wiedzieć,   który   odcinek   "drabinki 
sznurowej" powoduje wyrastanie  nieprawidłowych  "szczebelków". Wtedy można dokonać 
reperacji - podobne  manipulacje  genami  są już  dziś niemal  na  porządku dziennym.  Dziś 
wytwarza się na drodze genetycznej hormony, jest wyprodukowana tą metodą insulina, są 
enzymy, proteiny (białka) i najróżniejsze bakterie, które na przykład neutralizują rozlaną na 
morzu ropę naftową albo niszczą szkodliwe mikroby.  Na bazie genetycznej  powstają  już 
najróżniejsze preparaty medyczne, np. środki hamujące procesy zapalne, witaminy,  środki 
antydepresyjne   czy   regenerujące.   Przemysł   spożywczy   i   środków   do   prania   od   dawna 
posługuje się syntetycznymi enzymami, z czego konsument nie zdaje sobie nawet sprawy. 
Który nastolatek, z dumą noszący swoje sprane dżinsy, domyśla się, że efekt ten zawdzięcza 
syntetycznie   wytworzonym   enzymom?   Proces   powstawania   |rynku   |genów   postępuje   na 
całego, wkrótce pojawi się też nowy zawód - lekarz genów. Nie z tego świata Jakie pytania 
zaczną sobie jednak  zadawać  genetycy,  odkrywając  na "drabince  sznurowej"  DNA  coraz 
więcej   genetycznych   informacji,   które   w   żadnym   razie   nie   mogą   pochodzić   od   naszych 
przodków?  Bo  przecież  istnieje  materiał   porównawczy, w  końcu  wciąż  jeszcze  żyją nasi 
krewniacy: goryle, szympansy, orangutany i inne gatunki małp. Co zrobimy, kiedy pewnego 
dnia zostanie dokładnie ustalone, który odcinek DNA odpowiedzialny jest za ludzki ośrodek 
mowy i na podstawie badań materiału porównawczego stwierdzimy, że odcinki takie pojawiły 
się |nagle? Że nie powstały w toku ciągłego, ewolucyjnego rozwoju tylko ot tak, jakby z dnia 
na   dzień   zostały   wbudowane   w   "drabinkę   sznurową"   DNA?   Materiałem   porównawczym 
mogą być nie tylko żyjące do dziś gatunki małp, ale także mumie z najróżniejszych stron 
świata.   Jak   się   zachowamy,   jeśli   odszyfrowanie   ludzkiego   DNA   wydobędzie   na   światło 
dzienne  informacje,   jakie   nigdy  nie   mogły  się   rozwinąć  u  człowieka   czy  jakiegokolwiek 
praczłowieka, ponieważ nie były mu one do niczego potrzebne? Co wyjąkamy, kiedy wyłonią 
się "zahibernowane" odcinki DNA, które w żadnym razie |nie |będą |mogły być ziemskiego 
pochodzenia,   ponieważ   nie   będą   pasowały   do   żadnej   ziemskiej   formy   życia?   Jak 
zareagujemy,   kiedy   genetycy   w   sposób   niepodważalny   i   możliwy   do   odtworzenia   przez 
każdego   fachowca   stwierdzą,   że   najstarsi   faraonowie   Egiptu,   ci   o   nienaturalnie   wielkich 
czaszkach,   ci,   którzy   mówili   o   sobie,   że   są   "synami   bogów",   noszą   w   sobie   materiał 
genetyczny   absolutnie   nie   ziemskiego   pochodzenia?   Materiał,   który   w   rozumieniu   teorii 
ewolucji nie wykazuje żadnych |stopni |pośrednich? I co zaczniemy wygadywać, jeśli |ten |
sam   materiał   genetyczny   zlokalizowany   zostanie   u   żyjących   na   drugim   końcu   świata 
preinkaskich   władców   -   |Synów   |Słońca?   Stoimy   na   ruchomych   schodach   procesu 
poznawania i nie możemy z nich zeskoczyć. Jeszcze przed dotarciem do celu będzie miał 

71

background image

miejsce Wielki Wybuch: pojawi się wiedza o nabyciu inteligencji przez człowieka, nadejdzie 
Dzień Sądu Ostatecznego dla dotychczasowego sposobu pojmowania. Lecz przecież to, co 
możliwe jest w przypadku genomu człowieka, sprawdza się także u zwierząt. Od kilku lat 
wiele hałasu robi się wokół |dinozaurów. Jednocześnie większość ludzi nie wie nawet, co 
znaczy   słowo   "dinozaur".   Nazwa   powstała   w   roku   1841,   kiedy   angielskiemu   zoologowi 
Richardowi   Owenowi   (1804-1892   )   po   raz   kolejny   wpadły   w   ręce   szczątki   kostne 
przypominające wyglądem kości jaszczurki. Owen utworzył tę nazwę, wykorzystując dwa 
greckie słowa: |deinos (straszny, potężny) oraz |sauros (jaszczurka). Od momentu nakręcenia 
przez   Stevena   Spielberga   filmu   Park   jurajski   bez   przerwy   czytamy   w   prasie   o   coraz   to 
nowych "dowodach" na to, jak i dlaczego wyginęły dinozaury. Prawdziwa nie kończąca się 
historia. Jakieś 200 milionów lat temu na Ziemi istniały najróżniejsze gatunki jaszczurów. Był 
na obszarze Egiptu długi na 12¬7¦m mięsożerny potwór spinozaur i kentrozaur w kolczastym 
pancerzu. Były szybko pływające plezjozaury o małej czaszce i silnej płetwie ogonowej, a 
także   trzydziestometrowej   długości,   wysokie   na   12¬7¦m   brachiozaury.   Żyło   około   setki 
gatunków, łącznie z gadami latającymi. Aż tu nagle, jakieś 64 mln lat temu, ni stąd, ni zowąd, 
wszystkie te dinozaury wymarły. I to na wszystkich kontynentach, zupełnie jakby wybuchła 
jakaś choroba zakaźna atakująca wyłącznie dinozaury. Wokół tego Wielkiego Wymierania 
jaszczurów powstają coraz to nowe teorie (102 ) - najnowsza z nich powiada, że przyczyną 
było   uderzenie   meteorytu.   Może   i   tak   -   tylko   dlaczego   w   jego   wyniku   zginęły   tylko 
dinozaury, a inne pradawne zwierzęta nie? W filmie |Park |Jurajski widzimy, jak naukowcy 
pobierają zawartość żołądka komara zamkniętego w kawałku bursztynu. Ponieważ komar tuż 
przed śmiercią ssał krew dinozaura, w jego żołądku znaleziono też kilka fragmentów łańcucha 
DNA tego gada. Tą drogą, przy zastosowaniu paru dodatkowych procedur, naukowcom udaje 
się - abrakadabra! - wyhodować żywe okazy najróżniejszych dinozaurów. W fantazji, a nawet 
w teorii, proces taki jest możliwy, tyle, że do jego urzeczywistnienia potrzebny jest materiał 
wyjściowy   znacznie   bogatszy   niż   parę   fragmentów   DNA   z   komarzego   żołądka.   Do 
odtworzenia   dinozaura   potrzeba   byłoby   pięćdziesiąt   tysięcy   genów   po   tysiąc   "cegiełek" 
każdy. A taką ilością materiału nikt jeszcze nie dysponuje, chyba że zostanie znaleziony w 
żołądku   jakiegoś   ptaszka.   Ptak   jurajski   Paleontolog   z   Monachium,   dr   Peter   Wellnhofer, 
przeprowadził badania skamieniałych resztek prehistorycznego ptaka archeopteryksa. Liczy 
on sobie około 150 mln lat, mierzy 40¬7¦cm długości i wyceniony jest na 8 mln marek. Jest 
tylko siedem takich egzemplarzy na całym świecie, a to podnosi cenę. Dr Wellnhofer odkrył, 
że archeopteryks ma między zębami trójkątne płytki kostne, które właściwie są typowe dla 
zupełnie innego gatunku - mianowicie dla mięsożernego allozaura. Tak więc dr Wellnhofer 
jest przeświadczony,  że wszystkie gatunki ptaków "od wróbla po kondora - pochodzą od 
dinozaurów" (103 ). Według dotąd obowiązującego dogmatu ptaki pochodzą od gadów. Nie 
potrafię   ocenić,   która   z   teorii   okaże   się   prawdziwa,   lecz   skoro   ptaki   wywodzą   się   od 
dinozaurów, to powinno być możliwe wykrycie właściwego dla nich materiału genetycznego 
w każdym  wróblu. Być  może łebscy genetycy  odkryją wówczas, dlaczego wszystkie  bez 
wyjątku gatunki dinozaurów |musiały zniknąć z powierzchni Ziemi. Jak to musiały? Przecież 
mogło   być   tak,   że   te   olbrzymie   przedpotopowe   potwory  stanowiły   jakieś   zagrożenie   dla 
Ziemi,   może   przez   to,   że   wyżarłyby   wszystko   do   czysta   -   rośliny   i   zwierzęta   - 
uniemożliwiając jakąkolwiek ewolucję form przedludzkich? Może |ktoś zapobiegł sytuacji, 
aby planeta tak idealna jak Ziemia - nie za gorąca i nie za zimna - dostała się w szpony 
gigantycznych i głupich stworzeń, nie rokujących  najmniejszych  nadziei, że kiedykolwiek 
staną   się   rozumne   i   będą   zdolne   wytwarzać   narzędzia.   Może,   może...   Osiągnięcia   w 
dziedzinie genetyki można porównać z książką do historii pokazywaną dziesięcioletniemu 
chłopcu. Chłopiec widzi obrazki i wyjaśnienia, o których dotychczas nie miał pojęcia, które 
nigdy nawet nie przyszłyby mu do głowy. I nagle ma już jasne jak słońce odpowiedzi na 
nigdy   nie   zadane   pytania.   W   jaki   właściwie   sposób   powstała   ludzka   świadomość? 

72

background image

Siedemnaście lat temu pytanie takie rzucił dr Julian Jaynes, profesor psychologii uniwersytetu 
w Princeton w USA, wywołując wśród swoich kolegów po fachu pełne politowania kręcenie 
głowami. Świadomość? No jak to, przecież powstała sama na którymś tam etapie ewolucji! 
Czy   na   pewno?   |Co   |sprawiło,   iż   uświadomiliśmy   sobie,   że   istniejemy?   Czy   ryba   ma   |
świadomość istnienia innych osobników tego samego gatunku, czy też może większa ryba 
pożera mniejszą, nawet sobie tego nie |uświadamiając? Świadomość nie ma nic wspólnego z 
odruchami, ze strachem czy merdaniem ogonem, nie jest też sumą procesów pamięciowych. 
Równie mało wspólnego ze świadomością ma także doświadczenie i uczenie się. Żebyśmy 
nie wiadomo ile informacji wprowadzili do mózgu elektronowego, to nadal nie uzyska on 
świadomości. Jaynes powiada (105 ): "Okresy naszej świadomości są w gruncie rzeczy o 
wiele krótsze, niż nam się wydaje. Trudno to sobie uzmysłowić, bo przecież momentów, w 
których |nie |jesteśmy świadomi, nie uświadamiamy sobie w najdosłowniejszym tego słowa 
sensie. I właśnie nad tymi lukami rozciąga się niby sieć o szerokich okach nasza świadomość, 
stwarzając   jedynie   złudzenie   gęstości   i   ciągłości.   Nieświadomość   porównać   można   do 
wszystkich tych przedmiotów w ciemnym pomieszczeniu, na które w danym momencie |nie |
pada snop światła latarki." Co zatem stanowi o świadomości? Jak ona powstała? To pytanie 
pozostaje   bez   odpowiedzi,   dokładnie   tak   samo   jak   pytanie   o   zdolności   matematyczne. 
Spośród   wszystkich   zwierząt   na   kuli   ziemskiej   tylko   człowiek   wykazuje   znajomość 
matematyki. Stwierdzenie, że to przecież logiczne, bo w końcu musieliśmy umieć liczyć, aby 
rozliczać   się   między   sobą   albo   wymieniać   towary,   odwraca   logiczny   porządek   rzeczy.   |
Najpierw musiała istnieć sama zdolność, dopiero |potem przyszło liczenie. W końcu zwierzęta 
też mają nogi i narządy chwytne zakończone szponami, a przecież, jak dotąd, żadnemu psu 
nie przyszło do głowy, by policzyć na pazurach zjedzone kiełbaski. Zdolności matematyczne 
stanowią warunek wszelkiej wiedzy. Bez matematyki nie da się nic wyliczyć i nic porównać. 
Dr Max Flindt, który zajął się tym zagadnieniem, wyjaśnia rzecz na przykładzie (106 ): "Bez 
zdolności matematycznych nie moglibyśmy wylądować na żadnym ciele niebieskim. W życiu 
codziennym   człowiek   nawet   nie   zdaje   sobie   sprawy,   że   bez   najwyższej   matematycznej 
precyzji niemożliwe jest wysłanie statku kosmicznego na Księżyc lub Marsa i z powrotem. 
To   samo   dotyczy   lotów   wahadłowców   i   każdego   wystrzelonego   satelity.   Wyliczenie 
właściwego kąta wejścia wahadłowca w atmosferę to jeden z najdobitniejszych przykładów, 
ponieważ   od   tego   wyliczenia   zależy,   bądź   co   bądź,   ludzkie   życie.   Jeśli   kąt   byłby   zbyt 
rozwarty, i to zaledwie o ułamek stopnia - statek spłonąłby wraz z załogą. Jeśli natomiast 
byłby   zbyt   ostry,   statek   kosmiczny   odbiłby   się   od   powłoki   atmosferycznej   i   został 
wykatapultowany w  przestrzeń. I znów  załoga straciłaby życie.  Wszystko  to łączy się w 
pewien sposób z ewolucją, zasadą ewolucji bowiem jest, że żadne ze zdolności nie rozwijają 
się |same |z |siebie, zawsze musi być tak, że w którymś momencie rozwoju są one niezbędnie 
konieczne.   Nie   ma   jednak   żadnego   powodu,   dla   którego   matematyka   miałaby   być 
nieodzowna dla przeżycia człowieka pierwotnego. Najróżniejsze gatunki zwierząt przeżywają 
przecież   w   końcu   także   bez   znajomości   matematyki   (węch   tak   -   matematyka   nie!).   W 
Kosmosie natomiast przeżycie bez matematyki jest niemożliwe. Co się zaś tyczy ziemskich 
kosmonautów,   w   równym   stopniu   dotyczy   pozaziemskich.   Jeśli   istoty   pozaziemskie 
rzeczywiście   odwiedziły   kiedyś   Ziemię,   to   z   pewnością   opanowały   matematykę.   Dlatego 
drzemiące w nas zdolności matematyczne uważam za dowód na to, że nie jesteśmy tworem |
tylko   ziemskim."   Tak   pewnie   właśnie   jest.   Bogowie   stworzyli   ludzi   na   |swój   obraz   i 
podobieństwo. I nagle, nawet nie zadając takiego pytania, odnajdujemy odpowiedź w naszych 
genach.   Sztuczna   inteligencja   Wczesnym   latem   1993   r.   w   stolicy   Górnej   Austrii,   Linzu, 
zebrało się dość osobliwe towarzystwo. Kilkuset specjalistów komputerowych spotkało się 
tam z okazji Ars Electronica - i nie chodziło o jakieś tam kolejne targi komputerowe, jakich 
co roku mnóstwo odbywa się na całym świecie. W Linzu chodziło o sztuczną inteligencję (po 
angielsku   AI   -   od  |artificial   |intelligence).   Pani   Ulrike   Gabriel   z  frankfurckiego   Instytutu 

73

background image

Nowych   Mediów   zaprezentowała   na   przykład   karaluchy   na   baterie   słoneczne.   Sterowane 
światłoczułymi sensorami sztuczne owady obmacywały teren wokół siebie, zbierały się w 
grupki, "obwąchiwały się" nawzajem lub cofały gwałtownie po napotkaniu przeszkody. Po co 
to wszystko? Elektronika zamontowana w karaluchach służy do |zbierania doświadczeń. Na 
czym to polega, zademonstrował Tom Ray na swoim programie komputerowym |Tierra. Ze 
stu poleceń uformował elektroniczną nić, podobną do nici DNA, która sama się powielała. Po 
24 godzinach powstało coś w rodzaju biotopu na ekranie komputera. "Początkowo nić szybko 
się rozmnażała, błyskawicznie rozrastając się w pamięci. Następnie pojawiły się pierwsze 
mutanty, również dysponujące zdolnością powielania się i obrony przed swymi przodkami." 
Wreszcie - jak czytamy w tygodniku "Der Spiegel" (107 ) - wytworzyły się komputerowe 
zarazki, które przekazywały dalej tylko połowę poleceń. Zarazki te wskakiwały w programy 
swoich poprzedników i wykorzystywały ich kod reprodukujący. Elektronika odpowiedziała 
niewidzialnymi   reakcjami   obronnymi,   podobnymi   do   tych,   jakie   stosuje   system 
immunologiczny człowieka, dzięki czemu zablokowała komputerowe wirusy, zanim zdążyły 
zniszczyć pierwotny program. Zupełnie jak w prawdziwym życiu, populacja zarazków uległa 
zagładzie i cała zabawa zaczęła się od początku - tym razem wzbogacona już o doświadczenia 
z   zarazkami.   Komputer   sam   siebie   zaszczepił.   Eksperymenty   dowodzą,   że   sztuczna 
inteligencja i sztuczne życie są możliwe - ale gdzie jest świadomość? Wygląda na to, że jest 
ona zarezerwowana dla tych form żywych, które operują także uczuciami. Uczucia z kolei 
sprzężone są ze stanami fizjologicznymi organizmu sterowanymi przez hormony. Hormony 
zaś uaktywniane są przez nasze doznania, mieszaninę składającą się z impulsów płynących z 
receptorów   oraz   osobistego   doświadczenia.   Sztuczna   inteligencja   natomiast   nie   zna 
hormonów.   Potrafi   wprawdzie   z   błyskawiczną   prędkością   wymieniać   informacje 
(doświadczenia) i wyciągać z nich poprawne wnioski (uczyć się), ale nie potrafi |odczuwać. 
Chyba że zaopatrzymy ją dodatkowo w |odczuwające |ciało. No, ale wtedy mielibyśmy już 
żywą istotę jako taką. |Mózg komputera z przerasowionymi mikroprocesorami jest do tego 
stopnia   wrażliwy   na   wpływy   środowiska   zewnętrznego,   na   dym,   wilgoć,   wahania 
temperatury, wstrząsy, wtargnięcie obcych ciał czy zwierząt (mrówka mogłaby doprowadzić 
do zwarcia w obwodach scalonych), że musi być chroniony przez |ciało, czyli obudowę. Nie 
inaczej jest u istot żywych. Mózg umieszczony jest w kostnej osłonie czaszki. Za pomocą 
wprowadzania   i   wymiany   informacji   zarówno   mózg   komputera,   jak   i   mózg   istoty   żywej 
mnoży swoją wiedzę. I to przez tysiące lat. Dowodem niech będzie kilka liczb zaczerpniętych 
z historii. Ludzka mowa powstała, jak się szacuje, około 30 tysięcy lat temu. Była pierwszym 
środkiem   porozumiewania   się.   Mniej   więcej   13   tysięcy   lat   liczą   najstarsze   malowidła 
naskalne   -   pierwsza   forma   |wizualnego   porozumiewania   się.   Ledwie   5   tysięcy   lat   mają 
najstarsze znaki pisma, a 3 tysiące lat temu ludzie wynaleźli pierwszą transmisję na odległość 
za   pomocą   znaków   dymnych,   ognia   i   odbłysków   światła.   500   lat   minęło   od   chwili 
wynalezienia druku, a dopiero w zeszłym stuleciu rozpoczął pracę telegraf. Od 100 lat istnieją 
ruchome obrazy filmowe, a od trzydziestu komputery, które dziś są już dostępne dla każdego. 
Sławny uczony w Xviii w. mógł się poszczycić znajomością 200 książek i wystarczyło, że 
przejrzał nieliczne fachowe czasopisma, by cały czas być na bieżąco w swojej dziedzinie 
wiedzy. Dzisiaj na całym świecie ukazuje się ponad 300 tysięcy gazet i czasopism, do tego 
dochodzi jeszcze nieprzeliczone mnóstwo audycji radiowych i telewizyjnych, nie mówiąc już 
o corocznym zalewie fachowych czasopism, dysertacji doktorskich i książek. W samej tylko 
Bibliotece Kongresu jest 100 milionów tomów, wszystkie zaś pozostałe biblioteki na świecie 
dorzucają   do   tego   dalszy   miliard.   Dla   każdego   staje   się   jasne,   że   przy   takim   zalewie 
informacji   nie   ma   człowieka,   który   zachowałby   pełną   orientację.   A   ponieważ   zarówno 
długość ludzkiego życia, jak i pojemność stu miliardów komórek mózgu, jakimi każdy z nas 
dysponuje,  nie  wystarczą,  gromadzimy  ludzką  wiedzę poza  mózgiem.  Przyszłe  pokolenia 
będą się musiały przypuszczalnie mniej uczyć - za to więcej wiedzieć na temat tego, gdzie i 

74

background image

jak   znaleźć   interesujące   je   informacje.   U   pozaziemskich   istot   rozumnych   dzieje   się   z 
pewnością   nie   inaczej.   Albo   mają   one   komórki   mózgowe,   tak   jak   my   -   i   ich   zdolność 
magazynowania informacji jest ograniczona - albo są czymś w rodzaju skomputeryzowanych 
robotów, które w każdej chwili mogą uzyskać dostęp do potrzebnej im właśnie informacji 
poprzez jeszcze większy komputer. Trzeci wariant to synteza dwóch poprzednich. W trakcie 
rozwoju żywej istoty organicznej od samego początku zapewnia się jej na drodze genetycznej 
niesłychaną   pojemność   mózgu,   wykorzystaną   jednak   tylko   w   minimalnym   stopniu.   A   to 
dlaczego?   Ponieważ   pracujący   na   niewielkim   obciążeniu   program   komputera   ma   wolne 
miejsce   na   nowe   informacje.   Wykorzystany   zaledwie   w   20   procentach   mózg   człowieka 
można "zatankować" odpowiednią wiedzą. Kiedy zechcą tego bogowie. Wygląda na to, że 
właśnie  zechcieli,   i tym   samym   docieram  do jądra  moich   rozważań.  W  ostatniej   książce 
(108 ) przedstawiłem do dyskusji kilka przypadków UFO, zahaczając na marginesie o temat 
"porwań". Chcąc nie chcąc, muszę teraz w maksymalnym skrócie powtórzyć, w czym rzecz. 
Nie po kolei w głowie? Od dobrych 30 lat, jak podaje literatura ufologiczna, zgłaszają się 
osoby   twierdzące   z   maniackim   wręcz   uporem,   że   zostały   uprowadzone   przez   istoty 
pozaziemskie, poddane badaniom medycznym i że dobierano się do ich stref genitalnych. Nie 
w   sensie   seksualnym   czy   gwałtu,   lecz   metodami   laboratoryjnymi.   Ofiary   płci   męskiej 
twierdziły,   że   pobierano   od   nich   próbki   spermy,   ofiary   płci   żeńskiej   mówiły   o 
przeprowadzaniu testów ciążowych, o "odsysaniu", a nawet o sztucznym zapłodnieniu. Po 
kilku tygodniach operacyjnie wydobywano podrośnięty płód. Oczywiście, nikt rozsądny nie 
brał tych opowieści poważnie, w końcu wiadomo przecież, jakie to seksualne fantazje, będące 
projekcjami skrywanych marzeń, potrafią tworzyć w wyobraźni ludzie. W dodatku medycyna 
zna przecież zjawisko ciąży urojonej. Z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe jest też, że 
trafiają się kobiety, które zaszły w ciążę w najzupełniej naturalny sposób, ale za nic w świecie 
nie   chcą   zdradzić,   kto   jest   ojcem.   Wtedy   taka   opowiastka   o   porwaniu   przez   UFO   jest 
doskonałą wymówką - nawet jeśli nikt w nią nie wierzy. Taka kobieta może się wtedy czuć |
niezwykła, |wybrana, może jej się nawet wydawać, że poczęła w sposób niepokalany. Przez 
ostatnie trzy dziesięciolecia zbywałem takie opowieści lekceważącym uśmieszkiem. W ciąży 
z   kosmitą?   Ha,   ha!   Próbki   spermy   dla   kosmitów?   Ha,   ha,   ha!   Ani   przez   chwilę   nie 
zawracałem sobie tym wszystkim głowy, nie zadawałem sobie pytania, na cóż to, u diabła, 
potrzebny może być kosmitom materiał genetyczny człowieka? Wydawało mi się to po prostu 
zbyt idiotyczne, abym miał się tym zajmować. Prawdopodobnie taka wyniosła postawa była z 
mojej strony błędem, ponieważ to, co wydawało się takim idiotyzmem, nabrało w ostatnich 
latach   znamion   metody.   W   roku   1987   amerykański   autor   Budd   Hopkins   opublikował 
rezultaty swoich wieloletnich badań, w których wspomagało go wielu naukowców (109 ). 
Badane osoby - częściowo pod hipnozą  - opisywały, w jaki  sposób "pobierano"  od nich 
materiał genetyczny. Bywały przypadki, że jedna i ta sama osoba w ciągu kilku lat została 
"uprowadzona" trzykrotnie: w okresie dojrzewania w wieku młodzieńczym oraz w wieku lat 
trzydziestukilku. |Jeśli to rzeczywiście prawda - pisałem to z takim właśnie zastrzeżeniem - 
można by mówić o |znakowaniu konkretnych osób przez istoty pozaziemskie. Dokładnie tak 
samo jak my znakujemy ptaki wędrowne, delfiny czy niedźwiedzie. `nv Zaraz po Hopkinsie z 
podobnymi przerażającymi rewelacjami wystąpili także inni autorzy (110 ). Podają oni, że nie 
tylko pojedyncze osoby, ale całe rodziny wywabiane były z domu przez "dziwne światła". 
Ofiary,   unosząc   się   w   powietrzu,   "wpływały"   do   jasno   oświetlonych   pomieszczeń, 
mężczyznom zakładano na całe genitalia (nie tylko na samego penisa) coś "gumowego" i 
odczuwali "ssące ruchy". W innych przypadkach byli seksualnie stymulowani przez "bardzo 
piękną kobietę", która nawet odbywała z nimi stosunek płciowy w pozycji "na jeźdźca". Gdy 
tylko  w  gronie   znajomych  poruszałem  temat   "uprowadzeń"  czy  "wzięć",  zaraz  wybuchał 
gromki śmiech. Nasz rozum po prostu nie dopuszcza myśli o możliwości uprowadzenia przez 
istoty   pozaziemskie,   a   tym   bardziej   sztucznego   zapłodnienia   czy   pobierania   spermy. 

75

background image

Wszystko   to   wydaje   się   zbyt  zwariowane   i   zbyt  naciągane.   Ludzi,   którzy   generalnie   nie 
wierzą   w   UFO,   i   tak   nie   sposób   przekonać   żadną   argumentacją.   Nie   mają   oni   ochoty 
zaśmiecać sobie szarych komórek tego rodzaju "odpadkami". Znają tradycyjne argumenty |
przeciwko UFO i z lunatyczną wręcz pewnością siebie |wiedzą, że żadnego UFO nie ma i być 
nie może. Indoktrynowana  odporność na UFO  jest pełna, blokada  całkowita. Ludzie zaś, 
którzy nawet w pewien sposób oswoili się z myślą o istnieniu UFO, uważają przypadki takie 
jak wzięcia za groteskowe, wydumane i całkowicie chybione. Nie widzą powodów, dlaczego 
załogi UFO miałyby tak postępować, jeśli już w ogóle UFO istnieje. Obawiam się, że znów 
będziemy zmuszeni zmienić nasz sposób myślenia i zmiana ta w znacznym stopniu łączy się z 
naszym mózgiem, z pojemnością naszych szarych komórek, z ingerencjami genetycznymi i z 
powrotem |bogów wraz z ich |prorokami. Dr Johannes Fiebag, przyrodoznawca z profesji, 
zbadał najnowsze przypadki uprowadzeń na terenie Niemiec, Austrii i Szwajcarii (111 ), w 
tym historię mieszkanki Berlina, Marii Struwe. Fiebag tak pisze o pani Struwe: "Kobieta 
ładna,   inteligentna,   uważna,   krytyczna.   Pozbawiona   nieśmiałości,   nigdy   nie   traci   jednak 
dystansu do wszystkich tych rzeczy." Maria Struwe opisała swój sen, co do którego wiedzia
ła zarazem, że wcale nie jest snem. Leżała na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, po lewej i 
prawej stronie zaś stały obce istoty niskiego wzrostu, o wielkich głowach i oczach. W tym 
okresie pani Struwe była w ciąży z trzecim dzieckiem, a przynajmniej tak jej się zdawało. 
Ponieważ nie była to pierwsza ciąża, symptomy były jej znajome, ponadto konsultowała się z 
ginekologiem. A potem miał miejsce ów przerażający "sen" z obcymi istotami. Wielkogłowe 
postacie wydobyły embrion z łona pani Struwe, która obudziła się we własnym łóżku cała 
zlana potem, zupełnie jakby przeżyła jakiś senny koszmar. Wkrótce potem była u swojego 
ginekologa,   który   ze   zdumieniem   stwierdził,   że   ciąży   już   |nie   |ma.   Jednocześnie   ustały 
wszystkie  oznaki  odmiennego stanu. W dwa tygodnie  później pani  Struwe wydaliła  dwa 
"strzępki ciała". Uważając, że to pewnie resztki łożyska, spuściła je z wodą w toalecie. Po 
jakimś czasie państwo Struwe odczuli chęć posiadania trzeciego dziecka. Ponieważ jednak, w 
przeciwieństwie do poprzednich ciąż, tym razem wszelkie naturalne metody poczęcia okazały 
się   zawodne,   państwo   Struwe   zdecydowali   się   na   sztuczne   zapłodnienie.   "Próba   jego 
dokonania została podjęta 22 lutego 1988 roku. Zabieg ginekologiczny z niewyjaśnionych 
powodów okazał się dla pani Struwe niesłychanie bolesny, więc go przerwano." Jednak w 
dwa tygodnie później pacjentka wydala dwa przezroczyste fragmenty tkanki niewiadomego 
pochodzenia. I nagle, zupełnie jakby za sprawą czarodziejskiego zaklęcia, w maju 1988 r. 
zachodzi w ciążę i 9 stycznia 1989 r. wydaje na świat syna, Sebastiana. Dr Fiebag daje w 
przypadku   pani   Struwe   różne   propozycje   rozwiązań,   między   innymi   ułożył   następujący 
scenariusz: `ts * latem 1986 pani Struwe jest w ciąży, * w trzecim miesiącu ciąży istoty 
pozaziemskie pobierają od niej płód, * wszczepiają jej tkankę uniemożliwiającą ponowne 
zapłodnienie,   *   tak   też   się   dzieje:   ani   normalny   akt   płciowy,   ani   próby   sztucznego 
zapłodnienia nie dają wyników, * jakieś "nieplanowane wydarzenie" prowadzi do wydalenia 
tej bariery z organizmu, * teraz nic już nie stoi na przeszkodzie zapłodnieniu i dochodzi do 
poczęcia Sebastiana. `tn Można by odłożyć ten przypadek na półkę z napisem "niezwykłe 
ciąże", gdyby nie Sebastian. Chłopiec opowiada coś o dziwnych snach, w których występują 
potwory o wielkich głowach i wielkich oczach. Mówi, że widział "małe dzieci w pudełkach", 
ponadto "unosił się w powietrzu", a obce istoty wlewały w niego "jakieś płyny". Rozmawiały 
z nim "przez płuca", co przypuszczalnie oznacza, że |od |środka. Kiedy dr Fiebag pokazuje 
chłopcu kilka rysunków przedstawiających różne warianty ufoludków, Sebastian natychmiast 
identyfikuje   te   małe   o   wielkich   głowach   i   wielkich   oczach.   Pani   Struwe   ze   swej   strony 
zapewnia, że nigdy nie rozmawiała z synem o swoim "śnie" ani istotach pozaziemskich o 
wielkich głowach i nieproporcjonalnie dużych oczach. O co tu właściwie chodzi? Sprawą, 
którą dr Fiebag analizował na obszarze niemieckim, profesor David Jacobs zajął się w USA. 
Dla   Jacobsa   pobieranie   spermy   i   sztuczne   zapłodnienia   stanowią   zasadniczy   powód 

76

background image

wszystkich   uprowadzeń.   Celem   miałoby   być   wyhodowanie   na   poły   ludzkiej,   na   poły 
kosmicznej istoty żywej (112 ). Przypadki takie wciąż się mnożą, idą już nie w setki, lecz w 
tysiące. Przytoczone pod numerami od 109 do 112 tytuły stanowią zaledwie wierzchołek góry 
lodowej. Czy to wszystko jest tylko zwykłą modą? Jaki to duch czasu straszy w mózgach 
naszych wpółczesnych? Czy to możliwe, aby nagle tysiące ludzi, nie znających się nawzajem, 
mieszkających na odległych od siebie kontynentach, zaraziły się tym samym wirusem? Czy 
wszystkie te przypadki mają swoje psychologiczne wyjaśnienie? A może jednak po kolei? 
Nie - powiada pewien ktoś, którego musimy wysłuchać. W końcu nie możemy się chować za 
stwierdzeniem,   że   przypadki   uprowadzeń   mają   "wyjaśnienie   psychologiczne",   i   zamykać 
oczy i uszy, kiedy w tej sprawie zabiera głos wybitny psycholog.  Dr John E. Mack jest 
profesorem psychiatrii  na uniwersytecie  Harvarda w Bostonie.  Jest nie tylko  psychiatrą  i 
psychologiem, lecz także dyplomowanym  lekarzem w Cambridge Hospital oraz laureatem 
prestiżowej amerykańskiej Nagrody Pulitzera. Licząc sobie już 34 lata, nie jest jednym z tych 
młodych zapaleńców, którzy gonią za jakimiś przemijającymi modami. Zna swoją profesję i 
bardzo szybko potrafi zdemaskować sztuczki, kłamstwa i fantasmagorie badanych. Jesienią 
1989 r. zapytano go, czy chciałby poznać ludzi uprowadzonych przez UFO. Jego pierwsza 
reakcja była jednoznaczna: "To jacyś wariaci". Później doszło jednak do jego spotkania z 
Buddem Hopkinsem, wspomnianym  już autorem książki |Intruzi. Spotkanie to całkowicie 
zmieniło życie profesora Macka. Przez następne lata profesor Mack poznał setki osób, które 
"pochodziły   z   najróżniejszych   części   USA   i   nigdy   wcześniej   się   ze   sobą   nie   spotkały". 
Ponieważ ludzie ci okazali się jak najbardziej rozsądni i wiarygodni, obudziło to zawodowe 
zainteresowanie profesora. Wreszcie przystąpił do studiowania konkretnych przypadków 78 
osób, prześwietlając je wedle wszelkich zasad swojej profesji. Dziś mamy już liczące 400 
stron tomiszcze z rezultatami jego badań. Tytuł tej książki brzmi Abduction (Wzięcie), w 
podtytule czytamy Spotkania ludzi z istotami pozaziemskimi (113 ). Odpowiedź profesora 
Macka skierowana do wszystkich jego kolegów po fachu i w ogóle wszystkich sceptyków na 
świecie nie mogłaby być bardziej druzgocąca. Brzmi ona bowiem: tak, istoty pozaziemskie 
penetrują naszą planetę, ofiary wzięć nie fantazjują, odsysanie spermy, sztuczne zapłodnienia 
i pobieranie płodów miały miejsce naprawdę i nie jest to bynajmniej psychologicznie jak 
najbardziej   zrozumiałe   myślenie   życzeniowe   ofiar.   Jak   pisze   harvardzki   uczony: 
"Najwidoczniej funkcjonujemy we Wszechświecie, w którym aż roi się od istot rozumnych, 
od których sami się odcięliśmy." Wzięcia przebiegają zawsze według tego samego schematu. 
Niewielkiego wzrostu istoty o nieproporcjonalnie wielkich lekko skośnych oczach i szarej 
skórze pojawiają się nagle w sypialni ofiary, zupełnie jakby przeszły przez ścianę. (Znane są 
też   przypadki   uprowadzenia   z   samochodu.)   Obce   istoty   mają   niewielkie   nozdrza   i 
mikroskopijne usta o wąskich wargach. Często na zewnątrz domu widać dziwaczne światła. 
Ofiary   odczuwają   strach,   wpadają   w   panikę,   dręczą   je   straszliwe   obawy.   Zostają   jednak 
uspokojone, unieruchomione, psychicznie sparaliżowane. Wówczas zaczyna się upiorny lot 
przez okno albo drzwi balkonowe i chociaż niektóre ofiary mają wrażenie, jakby zostały 
"wyemitowane"   w   przestrzeń,   czują   jednak   pęd   powietrza   i   rześkość   nocy.  Docierają   do 
czekającego   gdzieś   statku   kosmicznego,   oczywiście   niewykrywalnego   dla   naszych 
elektronicznych czujników. Niektórzy z uprowadzonych mieli wrażenie, że weszli do obcego 
obiektu przez ścianę. W środku jest jasno, uprowadzeni zostają położeni na czymś w rodzaju 
stołu operacyjnego  i  poddani badaniu  za  pomocą  bliżej nie  sprecyzowanych  przyrządów. 
Pobiera im się próbki  włosów  i skóry,  wprowadza  cienkie igły i inne  instrumenty przez 
naturalne otwory ciała. Wokół stołu operacyjnego stoi kilka szaroskórych istot, ale zawsze 
tylko   jedna   z   nich   spełnia   funkcję   "lekarza   naczelnego",   podczas   kiedy   inna   przejmuje 
obowiązki "tłumacza". Bardzo rzadko komunikacja odbywa się tradycyjną drogą głosową - 
najczęściej jest to przekaz telepatyczny bezpośrednio do mózgu. Zabiegi wykonywane na 
uprowadzonych potrafią być bardzo nieprzyjemne i bywają opisywane jako obrzydliwe. Ból 

77

background image

fizyczny  w  zasadzie nie występuje,  ponieważ  obce istoty neutralizują  ośrodek bólowy w 
mózgu.   Po   zakończeniu   nieprzyjemnej   procedury   badań   obcy   bardzo   często   podejmują 
rozmowę,   w   trakcie   której   starają   się   przynajmniej   częściowo   wyjaśnić   ofierze   powód 
swojego   postępowania.   Niektórym   z   uprowadzonych   pokazano   półki   pełne   żywych 
embrionów pływających w jakiejś cieczy. Ofiary udają się następnie do domu tą samą drogą, 
jaką je stamtąd uprowadzono. Zdarzały się przy tej okazji omyłki,  kiedy to uprowadzeni 
budzili się w zupełnie obcym miejscu albo nawet zostali przeniesieni razem z samochodem o 
setki kilometrów od miejsca porwania. Upiorne - chciałoby się powiedzieć; coś takiego może 
być |tylko wytworem czyjejś wyobraźni. No, dobrze, ale czy kiedykolwiek zastanawialiśmy 
się, co musi odczuwać jakieś średnio inteligentne zwierzę poddawane podobnym zabiegom 
przez nas - ludzi? Czy przedstawiciele jego gatunku uwierzyliby temu zwierzęciu, gdyby 
potrafiło   opowiedzieć   o   swoich   przeżyciach?   Opisy   podawane   przez   ofiary   uprowadzeń 
rzeczywiście mają w sobie coś upiornego. Są dla nas wręcz nie do zniesienia, toteż sięgamy 
po pełny asortyment środków logiki i rozsądku, aby tylko utopić je w powodzi słów. Aż za 
łatwo zapominamy przy tym, że wszelka logika i wszelki rozsądek warunkowane są daną 
rzeczywistością. Samolot ponaddźwiękowy, nadajnik radiowy, aparat rentgenowski, którym 
można prześwietlić ciało, bomba wodorowa zdolna w jednej chwili zniszczyć całe miasta - 
wszystko   to   było   w   czasach   naszych   prapradziadków   sprzeczne   z   logiką   i   zdrowym 
rozsądkiem.   Jeszcze   pięćdziesiąt   lat   temu   bezsensownym   byłoby   próbować   przybliżyć 
jakiemukolwiek uczonemu ideę bomby neutronowej. To niemożliwe, musiałby odpowiedzieć, 
ponieważ broń zawsze wyzwala energię, niekontrolowane zaś wyzwolenie energii prowadzi 
do   zniszczenia   całego   otoczenia.   Bomba   neutronowa   natomiast   niszczy   tylko   organiczną 
(żywą)   tkankę,   pozostawiając   nietknięte   inne   materiały,   takie   jak   płyty   pancerne   czy 
betonowe budowle. Nie, środkami uwarunkowanego naszą obecną rzeczywistością rozsądku i 
logiki na pewno nie uda się nam rozwikłać fenomenu uprowadzeń. Zaobrączkowani ludzie Co 
każe nam domniemywać, że przynajmniej niektóre z przypadków uprowadzeń miały miejsce 
naprawdę? Otóż właśnie wielka liczba ludzi, którzy przeszli podobne cierpienia, nie znając 
się nawzajem, nie znając żadnych  dotyczących  tego tematu książek  czy filmów. Właśnie 
jednobrzmiące   wypowiedzi   ludzi   z   najróżniejszych   krajów   i   kontynentów,   tysiące 
okaleczonych kobiet, którym w upiorny sposób pobrano płód, bo nie utraciły go w sposób 
naturalny ani nie został spędzony. Właśnie blizny po niewyjaśnionych zabiegach, których nie 
wykonał żaden ziemski lekarz, wreszcie mikroskopijne obce implanty, operacyjnie usunięte 
różnym   osobom,   które   przeżyły   uprowadzenie.   Że   co,   proszę?   Profesor   Mack   na   str.   42 
amerykańskiego wydania swojej książki wymienia wiele takich przedmiotów, wykonanych z 
metalu  lub tworzywa  przypominającego  włókno szklane, które trzeba  było  usuwać  z ciał 
uprowadzonych: niewielkie implanty w kształcie igieł, umieszczone u pewnego mężczyzny w 
penisie oraz u pewnej dwudziestoczteroletniej kobiety w jamie nosowej, w bezpośredniej 
okolicy podstawy mózgu. Chociaż zdumiewające implanty poddano analizie chemicznej  i 
fizycznej, niewiele to dało, ponieważ nadal nie znamy ich |przeznaczenia. Analizy pokazały 
tylko  tyle,  że  mamy  do czynienia  z  zadziwiającymi  tworzywami  lub  stopami  metali,  nie 
zawierającymi jednak nic, co wskazywałoby na ich wewnętrzne właściwości. Zupełnie tak 
samo jak wtedy, gdy my znakujemy dziko żyjącego niedźwiedzia, umieszczając w jego uchu 
kolczyk, a inne zwierzęta widzą ten kolczyk i obwąchują go - nie mają jednak pojęcia, do 
czego on służy. Muszą się pogodzić z faktem jego istnienia, chociaż wiedzą tyle samo, co 
przedtem.   I   my   również.   A   może   jednak   nie?   Jeśli   odrzucimy   rodzące   się   przerażenie   i 
zasięgniemy opinii naszego rozsądku oraz uwarunkowanej teraźniejszością logiki, to jednak 
stać   nas   przynajmniej   na   ograniczoną   analizę   wydarzeń.   W   końcu   przecież   istoty 
pozaziemskie   rozmawiały   z   uprowadzonymi,   dając   im   przynajmniej   jakieś   punkty 
zaczepienia pomagające zrozumieć ich okrutne postępowanie. Jest mowa o tym, że nasza 
planeta zostanie dotknięta jakąś katastrofą. Informacje na temat tej katastrofy są sprzeczne i 

78

background image

niejasne.   Dalej   mowa   jest   też   o   tym,   że   postępowanie   nas,   ludzi,   wypacza   się.   (Patrz 
wcześniejsza relacja pozaziemskiego obserwatora Yaxlipoo.) Wreszcie kosmici powiadają, że 
naszą   naukę   zdominowała   całkowicie   błędna   "zasada   przyczynowo-skutkowa"   -   czyli 
dokładnie   to,   co   my,   zwykli   zjadacze   chleba,   uważamy   za   "logikę"   -   że   obraz   wiedzy 
przekazywany nam przez uczonych jest po części rozpaczliwie fałszywy. (To mnie akurat nie 
dziwi, zwłaszcza jeśli sobie pomyślę o teorii ewolucji czy o naukach teologicznych!) Wskutek 
fałszywego   obrazu   wiedzy   wytwarza   się   w   nas   opaczna   świadomość:   małostkowa, 
egocentryczna, z nami i tylko z nami jako pępkiem Wszechświata. Koń trojański Na wszystko 
to brzydcy kosmici o gruszkowatych głowach i czarnych oczach w kształcie owoców kiwi 
mają jedną tylko receptę: ponieważ człowiek współczesny do niczego się nie nadaje, trzeba 
stworzyć hybrydę! Nasza baza genetyczna wprawdzie przetrwa - ale tylko jako domieszka do 
ich własnego materiału genetycznego. Przerażająca wizja. To co obcy przybysze o rozcięciu 
zamiast ust i o przypominającej gumę szarej skórze robią z uprowadzonymi ludźmi, to w 
naszym pojęciu przestępstwo. Uprowadzenie to jedno z groźniejszych przestępstw, podobnie 
jak   masowo   przeprowadzane   gwałty.   Dochodzi   do   brutalnego   złamania   praw   człowieka, 
wykonuje   się   niedozwolone   zabiegi   chirurgiczne,   uprowadzonych   poddaje   się   kontroli 
umysłu i praniu mózgów. Szaroskórych kosmitów guzik obchodzą nasze uczucia, traktują nas 
jak podrzędne zwierzęta. "Obrączkują" nas za pomocą implantów, kontrolują tak oznakowane 
osoby, nie podają żadnych logicznych wyjaśnień (nie mówiąc już o uzasadnieniu) swojego 
postępowania, swoich motywów ani pochodzenia. Amerykański autor John White (114 ) tak 
to podsumował: "Uprowadzający ludzi Obcy (aliens) zawsze zjawiają się u nas pod osłoną 
ciemności. Nigdy nie mówią dokładnie, dlaczego nas porywają. Cała sprawa jest dla mnie tak 
samo podejrzana jak koń trojański, muszę więc dać wyraz swoim niepokojom. Jeśli Obcy się 
zmienią, jeśli ukażą się w biały dzień, jednoznacznie określą swoje zamiary, aby przekonać 
nas o swych dobrych intencjach, wtedy z radością powitam ich w ludzkiej społeczności. Jeśli 
tak się nie stanie, nadal uważać ich będę za sprytne, przestępcze kreatury z podziemnego 
świata, skłaniające się do złego, chociaż przebierają się za dobrych. To, czy ostatecznie okażą 
się być tworami fizycznymi, parafizycznymi czy metafizycznymi, nie ma żadnego wpływu na 
tę   konkluzję."   Rzeczywiście   jest   tak,   że   obcy   nie   pomagają   nam   uwierzyć   w   ich   dobre 
zamiary. Od co najmniej 30 lat mają miejsce udokumentowane uprowadzenia, lecz przebieg i 
rodzaj   badań   nie   uległy   żadnej   zmianie.   Ofiary   uprowadzeń   traktowane   są   niemalże 
rutynowo, pobieranie spermy i embrionów przebiega stereotypowo. Żadna ziemska uczelnia 
medyczna   nie   przeprowadza   jednych   i   tych   samych   badań   na   dziesiątkach   tysięcy   osób. 
Najpóźniej   po   setnym   osobniku   znamy   już   rezultaty   -   chyba   że   szukamy   czegoś   bardzo 
specjalnego, co u każdego człowieka przybiera |inną postać. Gatunek ludzki rzeczywiście nie 
składa się z robotów, |wszyscy jesteśmy unikatami, |wszyscy się od siebie różnimy. Żaden z 
nas nie ma  dokładnie takich samych  wspomnień  czy odczuć,  jak  jego sąsiad.  Mogą być 
podobne - a jednak nie są takie same, tak jak nie są takie same indywidualne odciski palców. 
Udziałem każdego człowieka są inne doświadczenia osobiste, każdy inaczej cierpi, inaczej 
kocha, zachwyca się innym rodzajem muzyki, czyta inne gazety, słucha innych programów 
radiowych, każdy jest gotów co innego przyjąć, a co innego odrzucić, co innego uznać za 
dobre, a co innego za złe. I wszystko to odnosi się do czegoś więcej niż tylko do smaku 
potraw. Chociaż człowiek jest towarem masowym, to jednak każdy egzemplarz pozostaje 
indywidualnością. Czy to właśnie tego szukają istoty pozaziemskie? Naszych różnorodnych 
upodobań?   Czy   potrzebują   tysięcy,   dziesiątków   tysięcy   osobników,   dziesiątków   tysięcy 
odmian spermy i embrionów, aby stworzyć nową |rasę? A może starają się odfiltrować z tego 
olbrzymiego materiału porównawczego to, co w ich rozumieniu |najlepsze? Odpowiedzieć na 
to pytanie nie potrafię, tak jak nie potrafią inni badacze, w niczym jednak nie zmienia to 
przestępczego charakteru działania obcych. Na Ziemi każdy człowiek musi przestrzegać praw 
kraju, w którym przebywa. Czyżby podobne zasady nie obowiązywały we Wszechświecie? 

79

background image

Nawet jeśli założę, iż szaroskórzy kosmici pochodzą z jakiejś zdegenerowanej rasy, która 
wprawdzie  przewyższa  nas pod względem  możliwości  technicznych  i telepatycznych,  ale 
potrzebuje genetycznego odświeżenia, to nie możemy dopuścić, aby robili to, nie pytając nas 
o   zgodę.   W   końcu   my   także   jesteśmy   istotami   rozumnymi,   także   my   znamy   arkana 
matematyki, możemy wykazać się sukcesami w nauce, stworzyliśmy wspaniałe dzieła sztuki. 
Nie jesteśmy byle kim i wcale mi się nie uśmiecha, aby ktoś traktował nas jak jakieś tępe 
bydlęta.   Doceniam   wprawdzie,   że   kosmici   nie   manifestują   swojej   obecności   w   sposób 
kojarzący się z najazdem i biorą pod uwagę nasz poziom rozwoju oraz schematy myślowe, i 
jestem nawet wdzięczny, że nie zaszokowali nas i nie spłoszyli jak stada zdziczałych kurcząt 
(szok po przybyciu bogów (115 )) - tylko że od pierwszych uprowadzeń minęło już kilka 
dziesięcioleci, więc czas najwyższy zakończyć ten koszmar i udzielić ludzkości wyjaśnień. 
Czas przestać się liczyć z naszą próżnością - okres ochronny minął. My, ludzie, nie chcemy, 
aby ktoś przez dziesiątki lat wodził nas za nos i traktował jak nie umiejące samodzielnie 
myśleć istoty. Ponadto przez trzydzieści lat nasza świadomość uległa dużym zmianom. W 
pierwszym   okresie   utrzymywanie,   że   istoty   pozaziemskie   istnieją   naprawdę,   było   czymś 
nierozsądnym, by nie powiedzieć obłąkanym. Dzisiaj co drugi Amerykanin wierzy w UFO, w 
Brazylii zaś aż dwie trzecie ludności. W otwartej na świat Francji już trzy lata temu 45% 
młodzieży   uznawało   realność   istnienia   UFO   (116   )  i   nawet   w   kraju   tak   nieprzychylnym 
wobec UFO jak Niemcy, gdzie tzw. poważna prasa przemilcza bądź ośmiesza wszystko, co z 
tym związane, co piąta osoba wierzy w istnienie istot pozaziemskich. Według najnowszych 
badań   Instytutu   Badań   Demoskopowych,   udział   ten   w   grupie   wiekowej   od   szesnastu   do 
dwudziestu   lat   jest   jeszcze   wyższy   i   wynosi   prawie   30   procent   (117   ).   Poszerzyły   się 
horyzonty myślowe człowieka, lądowanie na Księżycu i niezliczone seriale science fiction w 
telewizji nie pozostały bez wpływu na naszą świadomość. Także olbrzymia liczba książek 
zajmujących się tematem istot pozaziemskich wcale nie nadawała się wyłącznie do kosza - 
przynajmniej   dla   połowy   ludzkości.   Według   naszego   rozumienia   demokracji,   jakże 
wychwalanej w wolnym świecie, środki masowego przekazu powinny w zasadzie codziennie 
przynośić najnowsze doniesienia z frontu spotkań z kosmitami. Tymczasem nic takiego się 
nie   dzieje,   i   w   tym   momencie   zaczynam   rozumieć   obcych   o   gruszkowatych   głowach   i 
czarnych oczach w kształcie owoców kiwi. Każdy człowiek choć raz w życiu próbował coś 
wyjaśnić drugiemu człowiekowi czy grupie ludzi. Ci jednak nie słuchali, nie interesowało ich 
to,   przerywali   rozmowę,   ucinali   ją   niegrzecznie   albo   za   pomocą   pozamerytorycznych 
argumentów, zaczynali zachowywać się obraźliwie. Także druga i trzecia próba wyjaśnienia 
sprawy spełzła na niczym, podobnie czwarta i piąta. Jak my, ludzie, zachowujemy się w takiej 
sytuacji?   Wycofujemy   się,   myślimy,   że   nie   ma   sensu   podejmować   prób   rozsądnego 
przedstawienia naszego stanowiska. Czyżby z kosmitami było tak samo? Może nie mają już 
ochoty   podejmować   z   nami   dialogu,   skoro   jesteśmy   zbyt   wyniośli,   aby   słuchać?   W 
uprowadzeniach,   które   badał   profesor   Mack,   poruszano   dokładnie   tę   właśnie   kwestię. 
Kosmici mówili do uprowadzonych, że my, ludzie, nie jesteśmy jeszcze gotowi, by się z nimi 
spotkać i zaakceptować ich istnienie. Gdyby otwarcie się pokazali, zareagowalibyśmy agresją, 
traktując ich jak wrogów. Twierdzili, że nasze zachowanie w ogóle nie dopuszcza otwarcia z 
ich strony, ponieważ nasze działania nadal dyktowane byłyby strachem. Nasza ukształtowana 
przez   religię   i   błędne   intrepretacje   nauki   świadomość   jest   ich   zdaniem   do   tego   stopnia 
zdeformowana, że oni wręcz |nie |mogą otwarcie się do nas zbliżyć. Nawet gdyby to uczynili 
w   indywidualnych   przypadkach,   to   społeczeństwo   i   tak   nie   zaakceptowałoby   takiego 
świadectwa danej osoby, choćby stała nie wiadomo jak wysoko w ludzkiej hierarchii władzy. 
Bardzo słuszne spostrzeżenie. Wyobraźmy sobie, że papież albo szef rządu Xy - obydwaj na 
samym   szczycie   w   ludzkiej   hierarchii   władzy   -   oświadczają   publicznie,   iż   rozmawiali   z 
istotami pozaziemskimi. Z miejsca usunięto by ich z urzędu. To samo dotyczy dziennikarzy, 
redaktorów naczelnych wielkich gazet czy wybitnych naukowców. Żaden z nich nie zdołałby 

80

background image

się   przebić   w   swoim   gremium.   Istoty   pozaziemskie?   Tutaj?   I   akurat   ty   miałbyś   z   nimi 
rozmawiać? Człowieku, chyba masz nie po kolei w głowie! Taka właśnie jest nasza typowa 
reakcja. Jak długo jeszcze? Hybrydy przyszłości Szpetne istoty pozaziemskie łamiące ludzkie 
prawa   informowały   ofiary   uprowadzeń   o   jakiejś   nadciągającej   katastrofie.   |Ją   |właśnie 
podawały   jako   główny   powód   swoich   działań.   Pocieszające   w   tym   wszystkim   jest 
przynajmniej to, że gatunek ludzki przeżyje - chociaż już w formie hybrydy (mieszańca) nas i 
ich. |Kiedy ma nadejść ów Dzień Sądu Ostatecznego? Kosmici nie wymienili żadnej daty, 
widocznie   sami   jej   nie   znają.   Czy   nie   brzmi   to   znajomo?   Czyż   wszystkie   religie   nie 
podkreślają, że nikt nie zna dnia ani godziny nadejścia Sądu Ostatecznego? Może kosmici 
dysponują poszlakami podobnymi do tych, które geologów informują o groźbie trzęsienia 
ziemi i wybuchu wulkanu? Naukowcy wprawdzie wiedzą na tej podstawie, że uskok San 
Andreas w Kalifornii znów da znać o sobie, tyle, że nie potrafią wypowiedzieć się wiążąco, 
kiedy to  dokładnie nastąpi.  Czyżby  z tymi  pozaziemskimi  karzełkami  o mikroskopijnych 
dziurkach od nosa było tak samo? Może ich przyrządy pomiarowe, o których funkcjonowaniu 
nie mamy bladego pojęcia, rejestrują nadciągającą katastrofę, ale nie pozwalają na precyzyjną 
prognozę?   W   tym   przypadku   można   by   podać   wiarygodne   usprawiedliwienie   dla   ich 
nieetycznego zachowania: `ts * Ludzi i tak nie da się do niczego przekonać, są na to zbyt 
egocentryczni. * Nie wiadomo dokładnie, ile zostało czasu, dlatego niezbędne jest szybkie 
działanie. Późniejsze pokolenia wykażą zrozumienie dla bezprawnych poczynań. `tn W całym 
tym   nieetycznym   i   -   według   naszych   norm   -   bezprawnym   działaniu   istot   pozaziemskich 
zawsze jedno szczególnie dawało mi do myślenia: mianowicie, obcym nigdy nie zdarzało się 
okaleczyć   czy   wręcz   zamordować   uprowadzonej   osoby.   Wszystkich   całych   i   zdrowych 
troskliwie odstawiali do sypialni czy do samochodu. Nasze postępowanie wobec zwierząt jest 
o wiele bardziej bezwzględne i barbarzyńskie. Ostatnio zaczęto rozważać koncepcję, że owe 
niewielkie stworki o gruszkowatych głowach to nie żadne tam istoty pozaziemskie, tylko 
podróżujący   w   czasie   przedstawiciele   cywilizacji   ludzkiej   z   dalekiej   przyszłości.   Jak   w 
ostatnich latach stwierdzili fachowcy w dziedzinie fizyki, wprawdzie podróże w czasie w |
zasadzie nie są wykluczone, ale my, ludzie współcześni, nie mamy pojęcia, jak miałyby one 
wyglądać w |praktyce (118 ). Mimo całej fascynacji tym pomysłem nie sądzę, aby podróże w 
czasie   mogły   stanowić   rozwiązanie   fenomenu   małych   kosmitów   o   nieproporcjonalnie 
wielkich   migdałowych   oczach.   Wyobraźmy   sobie   bowiem   taką   sytuację:   W   roku   3000 
ziemskiej rachuby czasu pojawia się maszyna czasu. Istoty rozumne zamieszkujące Ziemię są 
niewielkiego  wzrostu, mają  szarą skórę, wielkie  czaszki  i opanowały tajniki  telepatii.  Za 
pomocą   maszyny   czasu   podróżują   do   naszej   epoki   i   stwierdzają,   że   ludzkość   roku  2000 
znajduje się o krok od katastrofy. Pilnie kompletują więc materiał genetyczny, wszczepiając 
go |swojemu |gatunkowi - temu z przyszłości. Gdyby tego nie uczynili, to ich gatunek w ogóle 
|nie   |zaistniałby   w   przyszłości,   ponieważ   dopiero   genetyczny   zrąb   pobrany   od   ludzi   z 
przeszłości   umożliwia   ich   przyszłe   istnienie.   Porywające   i   zarazem   idiotyczne!   Z   jakiej 
bowiem linii ewolucyjnej pochodzą w takim razie owe małe szare istoty o ogromnych sarnich 
oczach? Nie, jak dla mnie model z podróżnikami w czasie na nic się nie zda. Kosmici są mi 
bliżsi, nawet przestrzennie. Źle zaprogramowane? Liczne ofiary uprowadzeń, zwłaszcza te, 
którym   przytrafiło   się   to   kilkakrotnie,   mają   poczucie   bycia   "nie   tylko   z   Ziemi".   Mimo 
całkowicie normalnego i nietkniętego ludzkiego ciała nie potrafią pozbyć się wrażenia, że 
posiadły   zupełnie   nową   świadomość.   Dysponują   jakąś   ukrytą   wiedzą   wykraczającą   poza 
sprawy Ziemi   i  teraźniejszości.  Ta  grupa  uprowadzonych   zadaje  sobie  ogromny   trud,  by 
przełożyć swoje nowe odczucia na nasz język. Nagle pojawia się w nich gotowa wiedza, 
wiedza z przestrzeni i czasu, wypełniająca całą czaszkę, zupełnie jakby wolne moce mózgu 
otrzymały dodatkowe informacje. Osoby te mają wrażenie, jakby znajdowały się w wyniosłej 
katedrze   pełnej   milionów   fresków   i   fragmentów,   której   pomieszczenia   rozbrzmiewają 
dodatkowo   łagodnymi   melodiami   z   odległych   tysiącleci.   Niewypowiedziane.   W   ludzkim 

81

background image

języku   brakuje   słów   i   pojęć   pozwalających   przekazać   to,   co   widzą   i   czują   w   jakiejś 
zrozumiałej kolejności. Wszystko wydaje się istnieć jednocześnie: z jednej strony jest realne, 
rozsądne i z punktu widzenia danej osoby oczywiste, z drugiej zaś jest tego za dużo, o wiele 
za dużo na raz, wszystko zazębia się i wchodzi jedno w drugie, usytuowane nad i pod sobą, a 
przecież wciąż połączone jedno z drugim szybkimi jak światło drogami. Czy tak wygląda stan 
u progu obłędu? Poczucie niemożliwości wchłonięcia nawału informacji? A może umyślnie 
zalewa   się   ludzkie   szare   komórki   danymi,   aby   w   ten   sposób   powstała   świadomość 
kosmiczna? Czy owa kosmiczna świadomość, inny sposób widzenia spraw, ma umożliwić 
owym ludziom wskazanie współczesnym |nowej |drogi (patrz: zapowiadani prorocy)? Czy ten 
"rozszerzający się rozum", że tak to nazwę, ma sprawić, aby ludzie ci otworzyli oczy na inne 
rzeczywistości? To, że nasz świat składa się nie tylko z tego, co widzimy i postrzegamy 
naszymi  zmysłami,  nie podlega już raczej dyskusji. Czytelnik niniejszej książki zdaje już 
sobie sprawę, że każda komórka jego organizmu zawiera pełną informację (DNA) o budowie 
całego   ciała.   Z   drugiej   strony   w   DNA   znajdują   się   niezliczone   fragmenty   odpadków 
genetycznych (junk), niejako "białych plam" do niczego się nie nadających. Nie dadzą się one 
do niczego "dopasować" (zasada klocków lego). Wiadomo też powszechnie, że nasz mózg 
wykorzystany jest tylko w minimalnym stopniu. Tajemnicza ewolucja stworzyła tu coś, czego 
(jak dotąd) w ogóle nie potrzebowała. Do tych naukowo ugruntowanych faktów dodajmy 
teraz informacje zawarte w dawnych przekazach religijnych: `ts * Bogowie stworzyli ludzi na 
swój obraz i podobieństwo. * Człowiek, który przeżył potop - obojętne, czy jego imię będzie 
brzmiało Noe, Utnapisztim, czy jeszcze inaczej - jest nieśmiertelny i był hybrydą człowieka i 
"Strażników Nieba" (patrz cytowany wcześniej Zwój Lamecha). `tn A więc nasz materiał 
genetyczny |już |zawiera odcinki rodem spoza Ziemi. Małe szare istoty o skośnych oczach o 
tym   |wiedzą.   Jedyne,   co   muszą   zrobić,   to   sprawić,   aby   "klocki"   stały   się   kompatybilne, 
obudzić   do   życia   |junk,   zalać   informacjami   na   wpół   pusty   ludzki   mózg.   Wszystkie   tego 
przesłanki już w nas istnieją. Istota ludzka nigdy nie była |tylko ziemskiego pochodzenia. My 
się   tylko   rozwinęliśmy   odpowiednio   do   ziemskich   warunków,   przez   całe   pokolenia 
hodowaliśmy w sobie religijną, polityczną i naukową wyniosłość, radykalnie stłumiliśmy w 
nas składnik pozaziemski i postawiliśmy siebie w centrum Wszechświata. A teraz zbliża się |
Sądny |Dzień, gong obwieszczający przebudzenie świadomości. Nie dziwią mnie wypowiedzi 
wielu   uprowadzonych,   którzy   -   nigdy   wcześniej   nie   czytając   Ericha   von   Dänikena   - 
zapewniają,   że   istoty   pozaziemskie   od   niepamiętnych   czasów   wielokrotnie   odwiedzały 
Ziemię, aby popchnąć naprzód ewolucję człowieka. Co się zaś tyczy odwiedzin mieszkańców 
odległych  krańców Wszechświata, to astronom James R. Wertz już dwadzieścia  lat temu 
obliczył, że kosmici bez problemu mogli odwiedzić nasz Układ Słoneczny w odstępach 7,5 
razy 105 lat, czyli w ciągu ostatnich 500 milionów lat mniej więcej 640 razy (119 ). Dr 
Martyn Fogg z uniwersytetu w Londynie zaś wskazał dziesięć lat później na fakt, że cała 
Galaktyka była już przypuszczalnie skolonizowana, kiedy nasza Ziemia dopiero się narodziła 
(120 ). A przecież: "To, że coś jest nowe i dlatego powinno zostać powiedziane, zauważamy 
dopiero wówczas, gdy natrafimy na silny opór" (Konrad Lorenz, 1903-1989 ). SETI bez 
Europy Każdego roku, nie zauważone przez szeroką opinię publiczną, odbywają się coraz 
liczniejsze   międzynarodowe   konferencje   SETI.   Na   ostatnim   spotkaniu   SETI, 
zorganizowanym   przez   Uniwersytet   Kalifornijski,   wygłoszono   ponad   siedemdziesiąt 
referatów   naukowych.   Poruszano   w   nich   takie   tematy,   jak:   `ts   *   "Kosmici,   klingony   i 
Biblioteka Galaktyczna: SETI i wychowanie naukowe" (Andrew Fraknoi, astronom, Foothill 
College); * W poszukiwaniu życia na Marsie. "Stan obecny" (Michael Klein, Jet Propulsion 
Laboratory oraz Jack Farmer, Ames Research Center NASA); * "SETI zaczyna się od siebie. 
Czy da się zmierzyć i zdefiniować poziom inteligencji na |naszej planecie?" (Lori Marino, 
University of New York); * W poszukiwaniu pozaziemskich technologii w naszym "Układzie 
Słonecznym"   (Michael   Papagiannis   University   of   Boston).   `tn   `ty   *   *   *   `ty   Większość 

82

background image

wykładowców mówiła o technicznych możliwościach wykrywania śladów życia za pomocą 
najróżniejszych detektorów albo o tym, w którym paśmie częstotliwości radiowej należałoby 
szukać   wiadomości   o   kosmitach.   Były   też   jednak   głosy   krytyczne,   domagające   się,   aby 
naukowe   badania   SETI   odseparowały   się   od   przedsięwzięć   amatorskich,   bo   tylko   w   ten 
sposób można uwiarygodnić SETI w oczach szerokiej opinii publicznej. Za pozwoleniem, ale 
to przesąd stary jak świat, elitarne przeświadczenie z cyklu "Tylko my to możemy", "Tylko 
my   jesteśmy   świadomi   odpowiedzialności",   które   wciąż   zapędzało   nas   w   ślepy   zaułek 
ciasnoty umysłowej, czy to w dziedzinie religijnej, czy politycznej, czy w dziedzinie pomyłek 
naukowych.   Przez   całe   dzieje   ludzkości   zawsze   było   tak,   że   wszelkiego   rodzaju 
ustabilizowane kręgi starały się ubezwłasnowolnić bliźnich, trzymać ich z dala od |wiedzy, 
niezależnie   czy   prawdziwej,   czy   błędnej.   Religie   praktykują   to   jeszcze   po   dziś   dzień, 
ugrupowania polityczne zaś tak długo duszą w sobie swoje głupawe tajemnice, aż wreszcie 
zaczynają je po kawałku zwracać. Myślenie w kategoriach "Tylko my to możemy", "Tylko 
my   jesteśmy   świadomi   odpowiedzialności"   to   nic   innego,   jak   tylko   egoistyczna   cenzura 
służąca temu, by odseparować innych i zdobyć przywileje dla siebie. |Jak zatem - proszę mi 
powiedzieć - rozpowszechniać się mają nowe myśli? Za |czyim pośrednictwem przedostają 
się do świadomości ogółu? |Kto po raz pierwszy je wypowiada, nadstawia dla nich głowę, 
narażając   się   nierzadko   na   rugi   ze   strony  właśnie   elitarnej   gwardii?   |Od   |kogo  pochodzą 
przecierające nierzadko nowe drogi koncepcje? No i wreszcie: |Kto właściwie finansuje całą 
działalność naukową, poczynając od archeologii, a na astronomii kończąc? Takie odgradzanie 
nigdy jeszcze nie zapobiegło poznaniu, niejednokrotnie jednak je opóźniło. Prowadzi też do 
stłumienia   świadomości   ogółu,   zduszenia   w   zarodku   świeżych   myśli.   To   właśnie   forum 
publiczne wprowadza takie myśli w obieg, umożliwiając powstanie nowego. Forum publiczne 
jest przeciwieństwem niepotrzebnego utajniania wszystkiego, a tym samym cenzury. "Kto 
dobija   się   ważności,   już   ją   stracił"   (Max   Rychner,   1897-1965   ).   Jednocześnie   jestem 
oczywiście zdania, że specjaliści muszą być w swej pracy wolni od społecznego nacisku, 
muszą prowadzić swoje dyskusje bez pseudowiedzy różnych amatorów. Tyle tylko, że nie 
wolno   im   ukrywać   rezultatów   swoich   badań,   nie   wolno   trzymać   pod   korcem   wytworów 
swych umysłów. "Nawet sąd wojskowy nie zdoła uciszyć plotki" (Johann Nestroy, 1801-1862 
).   Wyobraźmy   sobie   bowiem,   że   ludzkość   składałaby   się   z   telepatów,   tak   jak   to   się 
domniemywa   o   tych   małych   szarych   kosmitach.   W   społeczeństwie   dysponującym 
zdolnościami   telepatycznymi   nie   mogą   istnieć   żadne   tajemnice   i   żadna   |elitarna   |wiedza. 
Najwyraźniej   w   niczym   to   społeczeństwu   kosmitów   nie   zaszkodziło.   Na   ostatniej 
międzynarodowej konferencji SETI wygłoszono wprawdzie 73 inteligentne referaty, ale nie 
było wśród nich ani jednego na temat UFO czy wzięć, nie mówiąc już o hipotezie paleo-
SETI. Tematy te uważane są za niepoważne, niegodne "prawdziwych" naukowców, zupełnie 
jakby   w   sektorze   ufologicznym   brakowało   prac   naukowych   napisanych   rzeczowo   i   z 
wykorzystaniem   bogatego   materiału   przez   najwyższej   klasy   fachowców   (na   obszarze 
niemieckojęzycznym   np.   książka   Der   Stand   der   UFO-Forschung   napisana   przez   fizyka 
Illobranda von Ludwigera (121 )). A może profesor Mack z Uniwersytetu Harvarda nie jest 
naukowcem?   Dlaczego   ludzie,   którzy   poświęcili   się   poszukiwaniu   pozaziemskiego   życia, 
wyłączają z zakresu swoich zainteresowań najaktualniejsze tematy i osoby? Jak uznana już 
gałąź nauki, taka jak SETI, może sobie pozwolić na odrzucanie z góry pewnych określonych 
dziedzin   badań?   Czyż   nauka   nie   wymaga   wręcz   korzystania   z   jak   najobszerniejszych 
informacji?   SETI   bez   UFO   i   bez   paleo-SETI   jest   niepełna.   Omówione,   opublikowane   i 
przekazane do rozpowszechnienia środkom masowego przekazu rezultaty są niekompletne, 
sprawiają wrażenie robionych na pół gwizdka, a nawet wręcz pachną amatorszczyzną. Bo 
przecież   amatorom   właśnie   zarzuca   nauka,   iż   nie   uwzględniają   wszystkich   możliwych 
aspektów danego zjawiska. To oni mają być podobno jednostronni, to oni nie wyważają i to 
im - w  przeciwieństwie  do specjalistów  - brakuje  ogólnej orientacji.  Bardzo mi przykro, 

83

background image

drodzy przyjaciele, badacze SETI: To właśnie |wam brakuje ogólnej orientacji. To właśnie |
wy odcinacie się od wszystkich, powtarzając stary błąd polegający na zapędach elitarnych. 
Doskonale   zdaję   sobie   sprawę,   dlaczego   na   międzynarodowych   konferencjach   SETI   nie 
wolno mówić o UFO czy o paleo-SETI. Mam w tym zakresie osobiste doświadczenia. Kiedy 
w roku 1969 moja pierwsza książka ukazała się na rynku amerykańskim po tytułem "Chariots 
of the Gods", robiąc furorę, niemal natychmiast rzuciły się na nią rzesze znanych i mniej 
znanych krytyków. I bardzo dobrze - krytyka jest elementem nie tylko demokracji, lecz także 
działalności   naukowej.   Oprócz   krytycznych   artykułów   były   też   obrzydliwe   paszkwile,   a 
nawet   całe   książki   napisane   |przeciwko   moim   pracom.   Najczęściej   pochodziły   z   kącika 
religijnego   lub   też   ze   strony   konserwatywnych   gałęzi   nauki,   takich   jak   archeologia   czy 
antropologia. Do tego doszły zwykłe wierutne kłamstwa, wypichcone w kuchni dezinformacji 
i świadomie  wprowadzone  do środków  masowego  przekazu.  Stopniowo powstawał  coraz 
bardziej negatywny obraz Dänikena, bo dziennikarze przejmują opinie od dziennikarzy. Stary 
sposób.  Typowy  ping-pong.  Po  pewnym czasie  nie  było  naukowca,   który  odważyłby   się 
powiedzieć   coś   pozytywnego   o   moich   książkach.   Powstała   kuriozalna   sytuacja   -   moje 
koncepcje   zaczęły   się   pojawiać   we   wszystkich   możliwych   publikacjach,   nigdy   jednak   z 
podaniem   pierwotnego   ich   źródła.   Nauka   dała   się   wciągnąć   w   nieczystą   grę,   utraciła 
niewinność. Potem zabrakło odwagi cywilnej, by skorygować błąd. Brakuje jej zresztą do 
dziś.   W   ciągu   niemal   ćwierć   wieku   od   ukazania   się   "Wspomnień   z   przyszłości" 
udokumentowałem i umocniłem hipotezę paleo-SETI w dalszych dziewiętnastu książkach i 
dwudziestopięcioodcinkowym   telewizyjnym   serialu   dokumentalnym   (Śladami 
Wszechmogących). Przytoczyłem ogrom liczących sobie tysiące lat materiałów pisanych i 
przesłanek archeologicznych, do tego dochodzą leksykony i książki innych autorów z wielu 
krajów  - ale  to badaczy SETI  zupełnie nie  obchodzi. Nie  może  ich obchodzić. Grunt to 
elitarne zadufanie. Steven Beckwith, dyrektor  Wydziału  Astronomicznego Instytutu  Maxa 
Plancka   w   Heidelbergu,   reprezentuje   dziś   pogląd,   "że   w   naszej   Galaktyce   jest   ogromne 
mnóstwo planet", wśród nich wiele o "warunkach dogodnych dla powstania życia". Z kolei 
brytyjski astronom, David Huges, dodaje:  "Przynajmniej według obliczeń modelowych  w 
samej   tylko   Drodze   Mlecznej   powinno   krążyć   sześćdziesiąt   miliardów   planet".   Cztery 
miliardy spośród nich, zdaniem Hugesa, "przypominają Ziemię, są wilgotne i panują na nich 
umiarkowane temperatury" (122 ). W Kosmosie aż roi się od różnych form życia, także tych 
podobnych do ludzkiej. I co najmniej jedna z owych pozaziemskich cywilizacji już wiele 
tysięcy lat temu złożyła wizytę na naszej starej, dobrej Ziemi. Można tego dowieść w sposób 
niezbity.   Dlaczego   naukowcom   zajmującym   się   SETI   nie   wolno   tego   wiedzieć?   Tak   na 
marginesie   dodam,   że   różnica   między   naukowcami   a  amatorami   często   polega   na  jednej 
drobnej sprawie: otóż amatorzy to ludzie, którzy zrobią dużo za nic, profesjonaliści zaś, to 
ludzie, którzy za nic nie zrobią nic. O tym, jak bardzo naukowcy skupieni wokół programu 
SETI dali się już skrępować ciasnym gorsetem, świadczy Deklaracja postępowania z chwilą 
odkrycia pozaziemskich istot rozumnych (123 ). Jest to dokument, któremu podporządkować 
się muszą wszyscy naukowcy uczestniczący w badaniach SETI. Zawiera zbiór przepisów, jak 
należy postępować, kiedy zostanie odkryta cywilizacja pozaziemska. Chciałbym przynajmniej 
wyrywkowo zapoznać moich Czytelników z zalecanymi tam zasadami. W ten sposób łatwiej 
się Państwo zorientujecie, w jaki sposób podchodzi się w tym międzynarodowym gronie do 
sprawy   odkrycia   kosmitów.   Uzgodnienia   cenzuralne   "My,   instytucje   i   osoby   prywatne, 
uczestniczący   w   poszukiwaniu   istot   rozumnych   we   Wszechświecie,   uznajemy,   że 
poszukiwania  takie stanowią istotny element  składowy badań przestrzeni kosmicznej  i że 
prowadzić   je   należy   w   celach   pokojowych   oraz   w   ogólnym   interesie   całej   ludzkości. 
Inspiracją jest dla nas absolutna konieczność dostarczenia dowodów na istnienie życia poza 
Ziemią,   nawet   jeśli   prawdopodobieństwo   takiego   odkrycia   wydaje   się   bardzo   małe. 
Przypominamy   układ   regulujący   działania   państw   odnośnie   do   badania   i   wykorzystania 

84

background image

przestrzeni   kosmicznej   [...],   któremu   podlega   również   strona   państwowa   [...]   (art.   Xi). 
Potwierdzamy, że jeśli idzie o rozpowszechnianie informacji o cywilizacjach pozaziemskich, 
będziemy się stosować do następujących zasad: 1. Każda osoba i każda państwowa bądź 
prywatna placówka badawcza lub instytucja rządowa, która uzna, że odkryła sygnał |lub |inny 
|dowód świadczący o istnieniu życia pozaziemskiego, |przed oficjalnym ogłoszeniem tego 
odkrycia powinna sprawdzić, czy jego najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie rzeczywiście 
stanowi dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, a nie wskazuje na jakieś inne zjawisko 
naturalne. Jeśli nie można jednoznacznie wnioskować o istnieniu cywilizacji pozaziemskiej, 
odkrywca ma możliwość zinterpretowania swojego odkrycia jako nieznanego zjawiska. 2. 
Zanim odkrywca ogłosi oficjalnie, że zdobyto dowód na istnienie cywilizacji pozaziemskiej, 
ma   obowiązek   niezwłocznego   powiadomienia   następujących   instytucji:   wszystkich 
pozostałych badaczy i placówek badawczych będących  stronami niniejszej Deklaracji [...] 
Strony niniejszej deklaracji |powstrzymają |się |od |oficjalnego |ogłoszenia |odkrycia dopóty, 
dopóki   nie   ma   absolutnej   pewności,   że   odnosi   się   ono   do   cywilizacji   pozaziemskiej. 
Odkrywca   powinien   poinformować   odnośne   władze   państwowe   [...]   8.   Po   otrzymaniu 
pozaziemskiego sygnału radiowego lub innego dowodu na istnienie cywilizacji pozaziemskiej 
nie wolno odpowiadać dopóty, dopóki nie odbędą się niezbędne konsultacje międzynarodowe 
[...] 9. Komitet SETI międzynarodowej Akademii Lotów Kosmicznych w porozumieniu z 
Komisją   Nr   51   IAU   (International   Astronomical   Union)   będzie   prowadził   stałą   kontrolę 
procedury   postępowania   i   przedstawiał   propozycje   dalszego   wykorzystania   danych.   Jeśli 
znaleziony   zostanie   wiarygodny   dowód   na   istnienie   cywilizacji   pozaziemskiej,   nastąpi   |
powołanie |międzynarodowego komitetu ekspertów, który stanie się centralnym ośrodkiem 
dalszych   analiz   i   obserwacji.   Komitet   ten   będzie   również   decydował   o   udostępnieniu   |
informacji   |opinii   |publicznej.   Komitet   powinien   składać   się   z   członków   wszystkich 
wymienionych   wcześniej   instytucji   międzynarodowych;   mogą   też   zostać   powołani   inni 
członkowie   [...]   Międzynarodowa   Akademia   Lotów   Kosmicznych   będzie   służyła   jako 
centrum wykonawcze niniejszej deklaracji i każdego roku dostarczy wszystkim stronom listę 
jej zaleceń." `ty * * * `ty Co sądzić o tej deklaracji? Naukowcy i tak |nie |mają w zwyczaju 
obnoszenia się z sensacjami. Każde wielkie odkrycie przed ogłoszeniem jest weryfikowane i 
raz jeszcze sprawdzane. W końcu nikt nie chce się zblamować przed kolegami z branży, 
gdyby   przyszło   mu   potem   odwoływać   odkrycie.   Całkiem   rozsądne   jest   też,   że   IAU   czy 
Komisja Nr 51, przed poinformowaniem światowej opinii publicznej, chcą mieć absolutną 
pewność,   że   dysponują   niezbitymi   dowodami   na   istnienie   cywilizacji   pozaziemskiej. 
Zastanawiać zaczynają dopiero najróżniejsze komisje, które odkrywca musi poinformować, |
zanim zwróci się do opinii. Oznacza to bowiem ni mniej, ni więcej, tylko cenzurę, ponieważ 
nawet   jeśli   odkrywca   ma   stuprocentową   pewność,   że   udało   mu   się   dowieść   istnienia 
cywilizacji pozaziemskiej, to |nie |wolno mu o tym poinformować opinii publicznej. Mamy tu 
do   czynienia   z   manipulowaniem   informacją.   Jakaś   instytucja   rości   sobie   prawa   do 
decydowania o tym, co można po kawałku udostępniać. Trzeba postawić sobie pytanie, jak 
takie sterowanie opinią publiczną pogodzić z zagwarantowaną w każdym wolnym państwie 
świata swobodą dostępu do informacji? W gruncie rzeczy jednak wszystkie passusy w tej 
Deklaracji   odnoszące   się   do   sprawy   informowania   opinii   publicznej   okazują   się 
pustosłowiem, ponieważ szerokie masy - to my stanowimy naród - i tak już od dawna wiedzą 
o istnieniu istot pozaziemskich! + Dodatek uwzględniającyŃ najnowsze zdobycze wiedzy:Ń 
wielkie oszustwo Im więcej ktoś wie,@ tym bardziej wątpi. `rp Wolter, 1694-1778 `rp Przed 
czterema laty ukazała się moja książka "Oczy Sfinksa". Omawiałem w niej nie rozwiązane 
zagadki starożytnego Egiptu, zaprezentowałem też kilka teorii na temat budowy Wielkiej 
Piramidy. Od tego czasu doszły nowe odkrycia, o których nie mogę nie wspomnieć. Co one 
mają wspólnego z tematem niniejszej książki, czyli z Dniem Sądu Ostatecznego i ponownym 
przybyciem istot pozaziemskich? Dla starożytnych Egipcjan budowniczym Wielkiej Piramidy 

85

background image

był Henoch. (W tradycji arabskiej Henoch, Idris i Saurid to jedna i ta sama postać.) Henoch 
napisał ponad trzysta ksiąg. Powierzył je swemu synowi Matuzalemowi, aby przekazał je 
"przyszłym   pokoleniom   tego   świata".   Jak   dotąd   żadna   z   tych   ksiąg   nie   ujrzała   światła 
dziennego. Może leżą dobrze ukryte gdzieś w hermetycznych komorach Wielkiej Piramidy? 
Czy znajdziemy tam odpowiedzi na nasze pytania dotyczące Sądu Ostatecznego i ponownego 
przybycia istot pozaziemskich? Czy ktoś próbuje zataić tę tajemnicę przed światową opinią 
publiczną? Jak nisko niektórzy naukowcy oceniają opinię publiczną i w jak wielkim stopniu 
manipuluje   się   opinią   mediów,   okazało   się   w   ciągu   ostatnich   dwóch   lat   na   przykładzie 
piramidy Cheopsa. Tam właśnie, 22 marca 1993 r., dokładnie o godzinie #11#/05 , doszło do 
sensacji najwyższej rangi. Zdarzyło się coś nieoczekiwanego, niepojętego, niemożliwego i nie 
do   pomyślenia   dla   przedstawicieli   klasycznej   egiptologii.   Nawet   wybuch   bomby   nie 
poczyniłby   większych   zniszczeń   w   egiptologicznym   obrazie   świata.   A   jednak   nawet   tak 
wielki   wstrząs   wyciszono,   skanalizowano,   zbagatelizowano,   sensację   zaś   przypuszczalnie 
jeszcze   większą   -   wydarzenie   tysiąclecia,   porównywalne   z   odkryciem   pozaziemskiej 
cywilizacji   -   zablokowano.   Co   takiego   właściwie   zaszło?   Niemieckiemu   inżynierowi 
Rudolfowi   Gantenbrinkowi,   urodzonemu   24   grudnia   1950   r.   w   Menden,   udał   się 
majstersztyk. Niewielki, nader wyrafinowany technicznie robocik, pokonawszy 60-metrową 
trasę przez nie znany dotąd szyb wewnątrz piramidy, natrafił na drzwi z dwoma metalowymi 
okuciami. Przez dwa tygodnie robot przeciskał się przez wąski szyb, co chwila trzeba było 
pokonywać   nowe   przeszkody.   Wielokrotnie   specjalnymi   kablami   elektrycznymi 
przekazywano   robotowi   rozkaz   powrotu   do   punktu   wyjścia.   Tam   dokonywano   drobnych 
zmian w tym cudzie techniki i minimaszyna ponownie ruszała w głąb liczącego tysiące lat 
szybu.   Robot   Gantenbrinka   to   ważący   6¬7¦kg   pojazd   gąsienicowy   długości   zaledwie 
37¬7¦cm.   Napędza   go   siedem   niezależnych   silniczków   elektrycznych   sterowanych 
mikroprocesorami.   Z  przodu  pojazdu   znajdują  się   dwa   małe  reflektorki  halogenowe   oraz 
ruchoma wideokamera CCD firmy Sony. Mimo lekkiej aluminiowej konstrukcji robot ma siłę 
uciągu   40¬7¦kg,   a   to   dzięki   specjalnie   zaprojektowanym   gumowym   gąsienicom,   które 
opierają   się   zarówno   na   podłożu   szybu,   jak   i   na   jego   suficie.   Wszystkie   najważniejsze 
rozwiązania tego jedynego w swoim rodzaju aparatu pochodzą od Rudolfa Gantenbrinka. Ten 
wyspecjalizowany pojazd zbudował własnoręcznie, przez wiele miesięcy wykonując prace z 
zakresu mechaniki precyzyjnej. Zainwestował w konstrukcję tego cudeńka niewiarygodnie 
dużo   pracy   i   potu   oraz   ponad   400   tysięcy   marek.   Wsparcie   techniczne   otrzymał   od 
szwajcarskiej   firmy   ESCAP   (silniki   specjalistyczne),   od   HILTI   AG   z   Vaduz   (narzędzia 
wiertnicze)   oraz   od   firmy   GORE   z   Monachium   (specjalizowane   kable).   Robot   inżyniera 
Gantenbrinka to modelowy przykład dla tych wszystkich wiecznie niezadowolonych, którzy 
bez   ustanku   jęczą:   "To   się   nie   może   udać!"   Udaje   się   -   wystarczy   połączyć   ze   sobą 
inteligencję,   technikę   i   jasno   określone   chęci.   Co   w   ogóle   naprowadziło   Rudolfa 
Gantenbrinka na pomysł wyprawy w głąb Wielkiej Piramidy? Przecież wszyscy od dawna 
wiedzą, że nic tam już więcej nie da się znaleźć! Dziennikarz radiowo-telewizyjny Torsten 
Sasse z Berlina przeprowadził z Rudolfem Gantenbrinkiem wywiad (124 ): "Cała historia 
zaczęła   się   od   tego,   że   w   czasie   wojny   w   Zatoce   Perskiej   przebywałem   w   Egipcie. 
Zaproponowałem profesorowi Stadelmannowi z DAI (Deutsches Archäologischer Institut) w 
Kairze bliższe przyjrzenie się szybom wentylacyjnym - wtedy jeszcze mówiło się o szybach 
wentylacyjnych - ponieważ dysponujemy już technologią, która to umożliwia, a w dodatku 
chodzi przecież o naprawdę ostatnie nie zbadane fragmenty piramidy Cheopsa. W 1992 r. 
zamontowaliśmy w tej piramidzie urządzenia wentylacyjne, przebadaliśmy górne szyby za 
pomocą kamer wideo, szukaliśmy też wszelkich możliwych wylotów szybów dolnych. Przy 
tej okazji, już w 1992 r., ustaliliśmy definitywnie, że szyby te mają gdzieś swoje ujście. 
Oczywiście,   nadal   otwarte   pozostawało   pytanie,   gdzie   i   jak   kończą   się   dolne   szyby? 
Stanowiło to punkt wyjścia całego przedsięwzięcia. Nasz projekt nazwaliśmy UPUAUT-2, i 

86

background image

muszę   w   tym   miejscu   wyjaśnić   tę   nazwę.   Otóż   naszego   robota   ochrzciliśmy   imieniem 
UPUAUT, co było pomysłem profesora Stadelmanna. Upuaut mianowicie to egipski bóg, 
którego imię w przekładzie znaczy mniej więcej tyle, co "otwierający drogi". Jedynym celem 
prac nad skonstruowanie robota UPUAUT-2 było przebadanie obydwu dolnych szybów." O 
jakich   to   "górnych"   i   "dolnych"   szybach   tu   mowa?   Otóż   w   Wielkiej   Piramidzie   są   trzy 
komory i, jak uważa profesor Rainer Stadelmann, jest to cecha charakterystyczna wszystkich 
egipskich piramid. Profesor Stadelmann uważany jest za "wynalazcę" |teorii |trzech |komór. 
Każdy turysta, który w pocie czoła wczołguje się do piramidy Cheopsa, ma okazję obejrzeć 
dwie   z   tych   komór:   górną,   nazywaną   szumnie   "komorą   królewską",   chociaż   nigdy   nie 
znaleziono w niej żadnej mumii, oraz dolną, nieco mniejszą, nazywaną "komorą królowej". Z 
górnej komory prowadzą w górę pod ostrym kątem dwa szyby. W literaturze nazywane są one 
"szybami wentylacyjnymi". Dokładnie tam właśnie Rudolf Gantenbrink zamontował swoje 
urządzenie wentylacyjne. Nie mający o niczym pojęcia turyści dowiedzieli się o tym, czując 
świeże powietrze, które wreszcie zaczęło docierać do "komory królewskiej". Niestety, tylko 
przez krótki czas. Obecnie system już nie działa. Nie jest to wina Rudolfa Gantenbrinka, lecz 
strażników piramid, którzy z nieodgadnionych  powodów ciągle zapominają włączyć  prąd. 
Dolna   komora   jest   nieco   mniejsza   od   "komory   królewskiej":   ma   długość   5,76¬7¦m   i 
szerokość  5,23¬7¦m.   Jej   wysokość  wynosi   6,26¬7¦m.   Także   z  tej   komory   prowadzą   dwa 
szyby: jeden dokładnie w kierunku południowym, drugi na północ. Otwory tych szybów leżą 
zatem naprzeciwko siebie - i to na tej samej wysokości, co wylot prowadzącej do komory 
sztolni. Robot Rudolfa Gantenbrinka wspiął się do |południowego szybu.  Trzecia komora 
znajduje   się   w   skale   pod   piramidą.   Nazywa   się   ją   "niedokończoną   komorą".   Co   mówią 
fachowcy  na temat  szybów   w  "komorze  królowej".  Zdania  uczonych  są podzielone.  Raz 
dopatrywano się w nich "szybów, którymi ulatywały dusze zmarłych" potem "modelowych 
korytarzy", wreszcie "wylotów kanałów napowietrzających" (125 ) lub zwyczajnie "szybów 
wentylacyjnych". To ostatnie było zupełnie pozbawione sensu już choćby dlatego, że wyloty 
tych "szybów wentylacyjnych" wykuto w ścianach dopiero w zeszłym stuleciu. W roku 1872 
niejaki Brite W. Dixon opukiwał ściany komory. Miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się 
zlokalizować inne ukryte komory. Kiedy odgłos stał się głuchy, mister Dixon sięgnął po kilof. 
Po   przebiciu   kilkucentymetrowej   warstwy   kamienia   natrafił   na   otwory   "szybów 
wentylacyjnych". Notabene, obydwa te szyby mają przekrój kwadratu o boku 20¬7¦cm. W tej 
sytuacji jasne są dwie rzeczy: po pierwsze, nie może być mowy o szybach wentylacyjnych, 
ponieważ te musiałyby mieć wyloty w komorze, po drugie zaś, kanały te musiały być od 
samego początku zaplanowane przez budowniczych piramidy. Nikt nie mógł ich wykuć czy 
wywiercić w czasie budowy ani tym bardziej po jej zakończeniu. Proszę sobie narysować 
kwadratowy otwór o boku długości 20¬7¦cm: przecież nie przeciśnie się nim nawet dziecko! I 
jeszcze coś: obydwa szyby prowadzące z komory królowej nie biegną ukosem w górę, jak to 
jest w przypadku szybów z komory królewskiej. Najpierw wchodzą poziomo w głąb ściany, a 
dopiero potem zaczynają się wznosić pod kątem 39 stopni, 36 minut i 28 sekund. Większość 
egiptologów była zgodna co do tego, że szyby te "kończą się ślepo po niewielkim odcinku" 
(126 ). Aż do czasu, kiedy UPUAUT, robot inżyniera Rudolfa Gantenbrinka, w jednej chwili 
obalił wszystkie te poglądy. "Otwierający drogi" 22 marca 1993 r. na płaskowzgórzu w Gizie, 
gdzie stoją piramidy, było gorąco jak zwykle, we wnętrzu zaś Wielkiej Piramidy panowała 
dokładnie taka sama duchota jak każdego innego dnia. Rudolf Gantenbrink zaimprowizował 
w   komorze   królowej   stół   z   desek   opartych   na   drewnianych   kozłach.   Stały   na   nim 
elektroniczne urządzenia sterujące oraz monitor przekazujący krystalicznie czysty obraz z 
wideokamery robota. Wszystkie obrazy rejestrowano jednocześnie na taśmie magnetowidu. 
Jeden   ze   współpracowników   delikatnie   wprowadzał   do   szybu   wyjątkowo   cienki   i   lekki 
specjalny   kabel,   egiptolog   zaś   z   Egipskiego   Zarządu   Starożytności   z   wzrastającym 
zdumieniem   wpatrywał   się   w   ekran   monitora.   Rudolf   Gantenbrink   z   pełną   napięcia 

87

background image

koncentracją kierował robotem, poruszając niewielkimi dźwigienkami zdalnego sterowania. 
Cały zespół pracował pod dużą presją, ponieważ Egipski Zarząd Starożytności właśnie tego 
dnia zamierzał  przerwać badania. Zbyt wiele biur podróży składało  reklamacje,  gdyż  nie 
wolno   im   było   oprowadzać   turystów   po   Wielkiej   Piramidzie.   Ponadto   Zarządowi 
Starożytności   zmniejszyły   się   wpływy   gotówki:   wejście   do   piramidy   Cheopsa   nie   jest 
przecież   gratis.   Metr   po   metrze   miniaturowy   robot   inżyniera   Gantenbrinka   wspina   się 
stromym korytarzem w górę. Zamocowane z przodu reflektorki oświetlają zakamarki, których 
oko  ludzkie  nie   widziało   od  co  najmniej   czterech  i   pół  tysiąca  lat.  Cheops,  budowniczy 
(rzekomy)   Wielkiej   Piramidy,   panował   w   latach   2551-2528   przed   Chrystusem.   Mozolna 
wędrówka   wiedzie   wzdłuż   gładko   wypolerowanych   ścianek,   następnie   robot   pokonuje 
niewielkie pagórki nawianego piasku i zręcznie przeciska się przez okruchy kamienia, które 
odpadły   od   powały.   Wreszcie,   po   pokonaniu   60¬7¦m   we   wnętrzu   piramidy,   pierwsza 
niespodzianka: na drodze pojazdu leży odłamany kawałek metalu. Wkrótce potem wielka 
sensacja: kamera robota ukazuje element zamykający, coś w rodzaju przesuwanych drzwiczek 
zasłaniających całkowicie prześwit szybu. W górnej części drzwiczek widać dwa niewielkie 
metalowe   uchwyty,   z   których   lewy   jest   częściowo   odłamany.   Rudolf   Gantenbrink 
doprowadza   robota   bliżej   drzwiczek,   celuje   promieniem   lasera   w   dolną   ich   krawędź. 
Pięciomilimetrowej   średnicy   czerwony   promień   lasera   znika   w   szparze   u   dołu   drzwi. 
Dowodzi to, że drzwi nie dotykają do samego podłoża. W prawym dolnym  rogu brakuje 
kawałeczka   kamienia.   Kamera   robota   ukazuje   ciemny   pył,   wywiany   pewnie   w   ciągu 
tysiącleci   przez   ten   maleńki   otworek.   Na   tym   musiała   się   zakończyć   wyprawa   robota. 
Michael   Haase,   matematyk   z   Berlina,   dokładnie   wyliczył,   w   którym   miejscu   piramidy 
znajdują się tajemnicze drzwiczki (127 ). Otóż jest to w południowej części piramidy, na 
wysokości około 59¬7¦m nad poziomem gruntu, między 74 i 75 warstwą kamieni. Gdyby 
przegrodzony drzwiczkami szyb ciągnął się dalej pod tym samym kątem, musiałby dotrzeć do 
zewnętrznej ściany piramidy mniej więcej na wysokości 68¬7¦m. Odległość od zewnętrznej 
powierzchni   piramidy   mierzona   w   poziomie   wynosi   18¬7¦m.   Oczywiście,   Rudolf 
Gantenbrink wdrapał się na południową stronę piramidy i dokładnie ją przeszukał. Nie widać 
tam   jednak   żadnego   wylotu   szybu.   Zatajona   sensacja   Odkrycie   60-metrowego   szybu   w 
piramidzie to jedna sensacja, przegradzające go drzwiczki zaś to sensacja druga. Można by 
sądzić,   że   wkład   Gantenbrinka   i   jego   osobiste   osiągnięcia   zostaną   przez   egiptologów 
odpowiednio uhonorowane i - jak przystało na odkrycie stulecia - uroczyście uczczone. Kiedy 
dzisiaj jakiś astronom odkryje nową gwiazdę czy kometę, nierzadko takie ciało niebieskie 
zostaje nazwane imieniem swego odkrywcy. Dlatego od tej chwili będę nazywał ten nowy 
szyb "szybem Gantenbrinka". I dziękuję moim kolegom, którzy uważają tak samo. Zadufanie 
i zawiść egiptologów nakazuje im widzieć to zupełnie inaczej. W ich mniemaniu szyb istniał 
tam od zawsze i inni fachowcy także przypuszczali, że tam się znajduje. Jest to tylko ćwierć 
prawdy.   Wprawdzie   znano   otwory   szybów   przebiegających   poziomo,   prowadzących   z 
komory królowej na północ i na południe, ale żaden z egiptologów nie miał pojęcia, że biegną 
one 60¬7¦m we wnętrzu piramidy. Wprost przeciwnie: bredzono coś o "ślepo kończących się 
tuż za wylotem szybach, którymi ulatywały dusze zmarłych" (128 ). Ponadto przypuszczenia 
to   nie   odkrycia.   Przypuszcza   się   wiele   różnych   rzeczy,   ale   60-metrowej   długości   szyb   z 
zamykającymi go drzwiczkami odkrył nie kto inny, jak właśnie niemiecki inżynier Rudolf 
Gantenbrink. Sam Gantenbrink nie goni za sensacją. Jego główną troską jest konserwacja 
starożytnych   zabytków.   Ponadto   chciałby   dostarczyć   archeologii   świeżych   impulsów, 
chciałby   ją   uatrakcyjnić   poprzez   zastosowanie   nowoczesnej   technologii.   Jest   to  pilny   i  z 
gruntu uczciwy pracuś, który oddaje swoje doświadczenie i geniusz w służbę fascynującej 
nauki. Druga strona widocznie sobie tego jednak nie życzyła,  bo Gantenbrink poszedł w 
odstawkę. Po odkryciu szybu przez Gantenbrinka najpierw nie działo się w ogóle nic. Chociaż 
sensacja z 22 marca 1993 r. była absolutna i zarówno specjaliści w Kairze, jak i niemieccy 

88

background image

uczeni z DAI dokładnie o wszystkim wiedzieli, zapanowało nieprzeniknione milczenie. Nie 
opublikowano żadnego komunikatu. Nikomu nie wolno było wydać żadnego oświadczenia. I 
pewnie do dziś opinia publiczna o niczym by się nie dowiedziała - albo w najlepszym razie 
skończyłoby się na nic nie mówiącej notatce prasowej - gdyby nie przypadek i sam Rudolf 
Gantenbrink.   Otóż   inżynier   Gantenbrink   pokazał   kilku   fachowcom   kopię   fenomenalnego 
filmu nakręconego kamerą robota. Wiadomość dotarła do prasy brytyjskiej i w dwa tygodnie 
(!) po odkryciu pojawił się mikroskopijny artykulik zatytułowany Portcullis Blocks Robot in 
Pyramid (Robot zablokowany w piramidzie) (129 ). Drogą faksową doniesienie to dotarło do 
Kairu. Jaka była reakcja? DAI w Kairze zdementowało brytyjskie doniesienie. "To kompletna 
bzdura!"   oświadczyła   Agencji   Reutera   pani   rzecznik   Instytutu,   Christel   Egorov   (130   ), 
mówiąc jeszcze, że szyby o których mowa, to zwykłe szyby odpowietrzające, minirobot zaś 
miał za zadanie tylko zmierzyć wilgotność, ponieważ wiadomo, że w Wielkiej Piramidzie nie 
ma żadnych dodatkowych komór. Można nie tylko poczuć się oszukanym, nas się |naprawdę 
oszukuje! Archeolodzy z DAI w Kairze doskonale wiedzieli, że ta wypowiedź to zwykłe 
kłamstwo.   Poza   tym   wędrujący   szybem   Gantenbrinka   robot   w   ogóle   nie   miał   żadnego 
przyrządu do pomiarów wilgotności. To jeszcze nie wszystko! Profesor Rainer Stadelmann, 
wielka znakomitość niemieckiej archeologii i dyrektor DAI, absolutnie wykluczył możliwość 
istnienia za drzwiczkami szybu jakiejś ukrytej komory. Dziennikarzom oświadczył: "Wszyscy 
doskonale wiedzą, że wszystkie skarby tej piramidy dawno już zostały zrabowane" (131 ). 
Współpracownik profesora, egiptolog dr Günter Dreyer, dorzucił jeszcze dobitniej: "Za tymi 
drzwiami nic nie ma. To wszystko urojenia" (132 ). Zanim pokażę moim Czytelnikom, w jaki 
sposób krąg szanownych panów egiptologów z Kairu wyślizgał Rudolfa Gantenbrinka, muszę 
nieco naświetlić poglądy na temat wnętrza piramid. Twierdzenie, że w piramidzie mogą być 
tylko   znane   już   trzy   komory   i   że   za   nowo   odkrytymi   drzwiczkami   nie   może   się   nic 
znajdować,   jest   kompletnie   pozbawione   sensu.   Archeolodzy   z   DAI   niewątpliwie   mieliby 
rację, gdyby stwierdzili, że |nie |wiadomo, czy za tajemniczymi drzwiczkami coś jest, czy też 
nie. Jednakże kategoryczne twierdzenie, że za nimi na pewno nic nie ma, to nie tylko przejaw 
dogmatyzmu i nienaukowości, ale też - by posłużyć się słowami DAI - "kompletna bzdura". 
Wiedza starożytnych Co nieco na temat historii. W Xiv w. w Bibliotece Kairskiej znajdowały 
się jeszcze fragmenty staroarabskich i koptyjskich tekstów, które geograf i historyk Tahi ad-
Din Ahmad  ben'Ali ben'Abd al-Kadir ben Muhammad  al-Makrizi zebrał  w swoim dziele 
Chitat.   Czytamy   tam   m.in.:   "Następnie   kazał   [twórca   piramidy   -   E.v.D.]   wybudować   w 
piramidzie zachodniej trzydzieści skarbców z barwnego granitu i wypełniono je bogatymi 
skarbami, różnymi przyrządami i pokrytymi mnogością rysunków kolumnami z kosztownych 
kamieni szlachetnych, z przyrządami ze znakomitego żelaza, takimi jak broń, która nigdy nie 
rdzewieje, ze szkłem, które daje się składać i nie pęka, z dziwnymi talizmanami, z różnego 
rodzaju prostymi i złożonymi lekami i śmiertelnymi truciznami. We wschodniej piramidzie 
kazał umieścić przedstawienia różnych sklepień niebieskich i planet, a także wizerunki, jakie 
kazali sporządzić przodkowie; do tego doszło kadzidło, które poświęcono gwiazdom i |księgi |
o |tychże. Są tam również gwiazdy stałe i to, co się z nimi od czasu do czasu dzieje [...]. 
Wreszcie do kolorowej piramidy kazał wnieść ciała proroków w trumnach z czarnego granitu; 
obok każdego proroka leżała księga, w której opisane były jego cudowne czyny, dzieje jego 
życia oraz dzieła, których za życia dokonał [...]." I któż to miał wznieść tę potężną budowlę? 
Cheops,   jak   twierdzą   egiptolodzy?   Cytowana   powyżej   księga   Chitat   tak   o   tym   mówi: 
"Pierwszy Hermes, którego zwano Trzykroć Wielkim w jego właściwościach jako proroka, 
króla   i   mędrca   (|on   |jest   |tym,   którego   Hebrajczycy   zwą   Henochem,   synem   Jareda,   syna 
Mahalaleela, syna Kenana, syna Enosza, syna Seta, syna Adama - niech mu Allah błogosławi 
- to jest Idrysem), wyczytał  w gwiazdach, że przyjdzie potop. |Wtedy |kazał |zbudować |
piramidy i pomieścić w nich skarby, uczone pisma i wszystko, czym się martwił, że przepaść 
i zginąć może, aby było ochronione i zachowane." Nie tylko w księdze Chitat wymienia się 

89

background image

Henocha jako budowniczego Wielkiej Piramidy. To samo czyni w Xiv w. arabski badacz, 
podróżnik i pisarz Ibn Battuta (134 ): "Dowodzą oni, że wszelkie znane przed potopem nauki 
pochodzą od Hermesa [...], który zwał się także Chunuch albo Idris [...]. To on zaprawdę 
przepowiedział ludziom potop, a powodowany troską, aby nie zaginęły nauki i nie przepadły 
dzieła sztuki, wzniósł piramidy [...]." Nie muszę chyba dodawać, że egiptolodzy za nic mają 
te   staroarabskie   przekazy.   Dla   nich   budowniczy   Wielkiej   Piramidy   będzie   nazywał   się 
"Cheops", żeby nie wiedzieć ile przekonujących argumentów przeciwko temu przemawiało. 
Dokładniej omówiłem tę sprawę w mojej książce Oczy Sfinksa (135 ). Tak się składa, że 
egiptolodzy zachowują się w tym momencie dokładnie tak, jak słynne małpie trio: nic nie 
słyszeć,   nic   nie   widzieć,   nic   nie   mówić.   To,   że   nie   chcą   dać   wiary   czternastowiecznym 
przekazom, potrafię jeszcze, choć z oporami, zrozumieć. Ale oni nie wierzą także w ani jedno 
słowo nowoczesnej nauki, jeśli tylko mówi ona rzeczy sprzeczne z ich świętymi dogmatami. 
Poniższe przykłady z okresu ostatnich 25 lat mówią same za siebie: W latach 1968¬8¦69 
laureat   Nagrody   Nobla   w   dziedzinie   fizyki,   dr   Luis   Alvarez,   przeprowadził   na   Wielkiej 
Piramidzie doświadczenie z promieniowaniem kosmicznym. Alvarez i jego zespół wyszli od 
znanego  fizyce  faktu, że  naszą planetę  przez 24 godziny na dobę bombardują  promienie 
kosmiczne i przy przechodzeniu przez gęstą materię tracą ułamek swej energii. Za pomocą 
precyzyjnych   pomiarów   można   ustalić,   ile   protonów   zdoła   przejść   przez   jedną   warstwę 
kamieni.   Jeśli   kamienna   budowla   zawiera   jakieś   puste   przestrzenie,   to   promieniowanie, 
przechodząc przez nie, utraci nieco mniej energii protonów. Alvarez zmierzył przy użyciu 
komory   iskrowej   i   komputera   IBM   tory   ponad   2,5   miliona   cząstek.   Lecz   oscylografy 
pokazały chaotyczny wzór, zupełnie jakby cząsteczki pokonywały jakieś zakręty. Kompletna 
rozpacz.   Bardzo   kosztowny   eksperyment,   w   którym   brały   udział   różne   instytuty 
amerykańskie,   firma   IBM   oraz   kairski   uniwersytet   Ain-Shams,   nie   przyniósł   żadnych 
jednoznacznych rezultatów. Doktor Amr Gohed powiedział dziennikarzom, iż wyniki są z 
"naukowego  punktu  widzenia  niemożliwe"  i  dodał,  że   albo  struktura   piramidy   jest   jedną 
wielką gmatwaniną, albo jest w tym "jakaś zagadka, której nie potrafimy wyjaśnić" (136 ). 
Archeologowie nie wyciągnęli żadnych wniosków ze zdumiewających wyników pomiarów 
piramid. Miary psu na budę W roku 1986 podjęto próbę poszukiwania ukrytych komór w 
piramidzie   Cheopsa   za   pomocą   nowych   przyrządów   i   nowych   metod.   Dwaj   francuscy 
architekci,   Jean-Patrice   Dormion   i   Gilles   Goidin,   za   pomocą   detektorów   elektronicznych 
odkryli w piramidzie puste przestrzenie. Dogmaty egiptologów nie zmieniły się ani na jotę. 
Ponieważ   pośród   sponsorów   eksperymentu   znajdowało   się   też   francuskie   towarzystwo 
Electricite de France, zbyto odkrycie stwierdzeniem, że to zwykły "chwyt reklamowy" tego 
towarzystwa. Następny wielki eksperyment przeprowadził zespół japońskich naukowców z 
tokijskiego Uniwersytetu Waseda. Wyposażeni w najnowocześniejszą aparaturę elektroniczną 
specjaliści tego uniwersytetu prześwietlili zarówno wnętrze Wielkiej Piramidy,  jak i teren 
wokół   niej   aż   do  Sfinksa.   Japończycy   znaleźli   jednoznaczne   dowody  na   istnienie   całego 
labiryntu   korytarzy   i   pustych   przestrzeni.   W   precyzyjnym   naukowym   raporcie   różni 
profesorowie biorący udział w eksperymencie przedstawili wyniki swoich badań (135 ). A 
reakcja  egiptologów?  Eee,  to  tylko  element   kampanii  reklamowej   japońskiego   przemysłu 
elektronicznego! Zespół kairskiego DAI kompletnie nie interesuje się takimi badaniami. A ich 
koledzy   w   Europie   i   w   innych   krajach   często   nawet   nie   wiedzą,   co   się   dzieje   na 
płaskowzgórzu w Gizie. Gdyby to zależało od samych egiptologów, w ogóle nic by się tam 
nie działo - bo przecież od dawna już wszystko wiadomo! W roku 1992 geolog dr Robert M. 
Schoch z wydziału College of Basic Studies uniwersytetu w Bostonie, wspólnie z innymi 
naukowcami,   dokonał   geologicznych   pomiarów   Sfinksa.   Wynik:   Sfinks   liczy   sobie   co 
najmniej 5 tysięcy lat więcej niż dotychczas przyjmowano (138 ). Według powszechnego 
mniemania, Sfinksa miał wybudować faraon Chefren (2520-2494 przed Chr.). Sądzi się tak 
nie dlatego, że istnieją po temu jakieś niepodważalne dowody, lecz dlatego, iż imię "Chefren" 

90

background image

było jedynym słowem, jakie udało się odcyfrować na zerodowanym kartuszu, oczywiście jeśli 
się człowiek uprze, że było to właśnie to słowo. W dodatku nie był to kartusz przynależny do 
samego Sfinksa, lecz znajdujący się na steli faraona Tutmosisa Iv, a ten panował ponad tysiąc 
lat   po   Chefrenie,   mianowicie   w   latach   1401-1391   przed   Chrystusem.   Na   jakiej   zatem 
podstawie Robert Schoch doszedł do przekonania, że Sfinks jest o co najmniej 5 tysięcy lat 
starszy od Chefrena? Zespół Schocha umieścił głęboko w podłożu cały szereg czujników 
sejsmicznych.   Następnie   wytworzono   fale   dźwiękowe,   co   umożliwiło   wgląd   w   strukturę 
gruntu   -   metoda   doskonale   zdająca   egzamin   w   geologii.   Dane   z   pomiarów   zostały 
przetworzone przez komputery, które wypluły długie kolumny cyfr  opisujących  dokładny 
obrys Sfinksa. Na głębokości 2,4¬7¦m całkiem wyraźnie uwidoczniły się ślady erozji, których 
nie było na powierzchni Sfinksa. Ale powierzchnię Sfinksa poddano renowacji w długi czas 
po   wzniesieniu   tego   posągu,   mianowicie   za   czasów   faraona   Tutmosisa   Iv,   który   kazał 
odkopać   go   z   piasku   i   odnowić.   Pomiary   geologiczne   i   analizy   chemiczne   pozwalały 
sformułować  tylko  jeden narzucający się wniosek: otóż silne ślady erozji były  wynikiem 
długiego okresu opadów, którego w czasie panowania faraona Chefrena w ogóle nie było. 
Podobnie jak pierścienie przyrostu pnia drzewa, erozja pozwala na dokładne datowania: w 
tym   przypadku   musiało   to   być   co   najmniej   7   tysięcy   lat   przed   Chrystusem.   Reakcja 
archeologów na wyniki pomiarów dr. Schocha? Wybuch oburzenia. Na kongresie w Bostonie 
archeolog   Mark   Lehner   z   uniwersytetu   w   Chicago   nazwał   swego   kolegę   Schocha 
"pseudonaukowcem".  Główny argument  Lehnera:   "Gdyby  Sfinks  rzeczywiście   był   aż  tak 
stary,  to w  owym  czasie  musiałaby także istnieć cywilizacja  zdolna wznieść takie dzieło 
sztuki. A wówczas ludzie byli jeszcze myśliwymi i zbieraczami - więc nie ma mowy, aby 
potrafili wznieść Sfinksa.
" Koniec, kropka! Za każdym razem, gdy nie wystarcza rozsądnych argumentów, zapędzeni 
w kozi róg ludzie sięgają po błoto. Boją się coś stracić. To samo miało miejsce w wystąpieniu 
archeologa dr. Marka Lehnera skierowanym  przeciwko dr. Robertowi Schochowi. Lehner 
zarzucił   np.   swojemu   koledze   naukowcowi   "podejrzaną   wiarygodność".   Skąd   taki   atak 
poniżej pasa? Jednym ze sponsorów geologicznych badań prowadzonych przez Schocha był 
niejaki John Anthony West. A tak się składa, że ów mister West popełnił dwa śmiertelne 
grzechy: po pierwsze, nie był naukowcem, a po drugie, zdążył już opublikować dwie książki, 
w których uważał za możliwe istnienie w Egipcie cywilizacji "starszej od znanej dotychczas". 
A to już dla "prawdziwego" archeologa niewybaczalne bluźnierstwo. Egiptologów zupełnie 
nie interesowało, że dr Robert Schoch nie był bynajmniej jedynym geologiem uczestniczącym 
w pomiarach sejsmicznych na płaskowzgórzu w Gizie. Do zepołu należeli także dr Thomas L. 
Dobecki, dwóch innych geologów, architekt oraz oceanograf. Także ich przekonanie, że w 
najniższych  partiach Sfinksa bezsprzecznie występują "kanaliki wodne", jakie powstają w 
wyniku długiego oddziaływania wody na kamień, nie zrobiło na nikim wrażenia. Geologiczne 
analizy   dr.   Schocha   ostatecznie   zdyskredytowała   wypowiedź   aktualnego   dyrektora 
starożytności w Gizie, Egipcjanina dr. Zahi Hawassy. Cały program badań i wyciągnięte na 
jego podstawie wnioski określił mianem "amerykańskich halucynacji", stwierdzając, że nie 
ma "najmniejszych naukowych podstaw" dla nowego datowania Sfinksa, zaproponowanego 
przez Schocha. Jak widać, do egiptologów najzwyczajniej nie przemawiają naukowe wnioski 
uzyskane   w   drodze   sprawdzonych   naukowo   metod   pomiaru,   jeśli   nie   pasuje   im   to   do 
tradycyjnego schematu. To |oni ustalają, w co ma wierzyć świat. I nie zauważają, że sami z 
zapałem podcinają gałąź, na której siedzą. Opinia publiczna od dawna już ma dość ślepego 
wierzenia naukowcom. Nauka zaś, która uznaje wyniki uzyskane przez inne gałęzie nauk 
tylko wówczas, gdy pasują do jej własnego modelu - na niewielką zasługuje wiarę. Kolejną 
nauką ścisłą jest fizyka, a na Politechnice Federalnej (ETH) w Zurychu profesor W. Wölfli 
uznawany   jest   za   znakomitość.   Do   perfekcji   udoskonalił   on   dyskusyjną   przez   długi   czas 
metodę   datowania   izotopem   węgla   14-c,   służącą   do   ustalania   wieku   materii   organicznej. 

91

background image

Profesor Wölfli wraz z kilkoma kolegami z innych uczelni dokonał analizy szesnastu próbek 
pochodzących z piramidy Cheopsa, m.in. szczątków węgla drzewnego, drzazg drewnianych, 
okruchów źdźbeł słomy i traw. Wynik? Wszystkie próbki okazały się mieć przeciętnie o całe 
380 lat więcej od wartości, jakie ustalili archeologowie na podstawie Listy Królów. Jedna z 
próbek pochodząca z piramidy Cheopsa była nawet o 843 lata starsza niż "miała prawo" być 
(140   ).   Ogólnie   rzecz   biorąc,   fizycy   przebadali   64   próbki   z   okresu   Starego   Państwa, 
przeprowadzając   datowania   najróżniejszymi   metodami,   między   innymi   spektroskopii 
masowej. Wszystkie bez wyjątku próbki wykazywały wiek o setki lat starszy od tego, jaki 
pasowałby archeologom. Wniosków z tych faktów nie wyciągnięto - przeciwnie: znaleziono 
nowe wykręty dla podbudowania dawnych, niemożliwych do utrzymania pozycji. Wykręty? 
Czy to aby nie za mocne słowo? Nie, właściwie jest nawet zbyt szlachetne jak na bzdury, 
które usiłuje się nam wmówić. Dyskredytacja człowieka Egiptolodzy z DAI chcą się pozbyć 
Rudolfa Gantenbrinka. Właściwie dlaczego? Czyż nie dokonał za pomocą swojego robota 
epokowego   odkrycia?   Czyż   nie   zainwestował   mnóstwa   czasu   i   400   tysięcy   marek,   aby 
wyświadczyć szlachetnej archeologii przysługę, pomóc jej pójść dalej w badaniach? Może 
pracował nienaukowo? Nie, Gantenbrink zrobił wszystko wręcz perfekcyjnie, uzyskane przez 
niego wyniki można w każdej chwili zweryfikować. A więc może był nieuprzejmy, niemiły? 
Nic z tych rzeczy! Gantenbrink należy do gatunku bardzo przyjemnych osób. A może zaczął 
rozgłaszać   jakieś   nienaukowe   spekulacje?   Po   raz   kolejny   trzeba   zaprzeczyć.   Rudolf 
Gantenbrink   z   wielką   rezerwą   odnosił   się   do   środków   masowego   przekazu.   Właśnie   on, 
inżynier   kierujący   misją   UPUAUT   w   Wielkiej   Piramidzie,   zawsze   był   zdania,   że   nie 
wiadomo, czy za kamienną przegrodą nowo odkrytego szybu w ogóle coś się znajduje. Z jego 
strony nie było najdrobniejszych nawet spekulacji na temat szybu i drzwiczek. Cóż zatem - na 
miły Bóg - zrobił nie tak? Dlaczego egiptolodzy z DAI chcą się go pozbyć? Otóż rozmawiał z 
prasą. Ale nie było tak, że on sam pobiegł do dziennikarzy, żeby roztrąbić o swoim odkryciu. 
Było  dokładnie odwrotnie. To dziennikarze  dobijali się do Gantenbrinka,  kiedy brytyjscy 
naukowcy dostali cynk o jego fenomenalnym odkryciu. Tak się składa, że praca dziennikarza 
polega na tym, aby iść tropem interesującyeh informacji, sprawdzać je. Rudolf Gantenbrink 
zachował się swobodnie, skromnie i przyzwoicie. Czy powinien ich okłamywać, zwodzić? 
Gantenbrink nie jest politykiem. W depeszy niemieckiej agencji prasowej dpa z 27 czerwca 
1994 Jörg Fischer pisze (141 ): "Już od setek lat gigantyczne piramidy z Gizy prowokują do 
snucia   owianych   mgiełką   tajemnicy   mistycznych   fantazji   [...]   Dyskusja   rozgorzała   przed 
rokiem [...] Specjalista od robotów, Rudolf Gantenbrink z Monachium, samowolnie podał do 
prasy wiadomość o swoim odkryciu i wyraził przypuszczenie, iż za |drzwiami znajduje się 
komora grobowa. Jedna z niemieckich gazet bulwarowych pisała już nawet o odnalezieniu 
prochów   faraona   i   złotych   |skarbów,   przypomina   sobie   dyrektor   DAI,   profesor   Rainer 
Stadelmann, mówiąc o bzdurach, jakie w tym kontekście nawypisywano." To, co się tutaj 
przypisuje panu Gantenbrinkowi, jest typowym wyrazem złej woli. Gantenbrink nigdy nie 
wyrażał przypuszczeń, "iż za drzwiami znajduje się komora grobowa". Za pomocą środków 
masowego przekazu, które nie znają prawdziwej wersji wydarzeń i zobowiązane są wierzyć w 
słowa   panów   profesorów,   dokonuje   się   dyskredytacji   człowieka   i   usuwa   w   cień   jego 
dokonania. Gantenbrink nie podał też "samowolnie" żadnych informacji, ponieważ ani przez 
chwilę   nie   był   pracownikiem   DAI   i   nie   obowiązywały   go   żadne   restrykcje   związane   z 
polityką   informacyjną   tego   instytutu.   Depesza   dpa,   która   poszła   w   świat   i   została 
przedrukowana w serwisach wielu gazet, służyła dezinformacji. Ludzie mieli uwierzyć, że 
inżynier   Gantenbrink   rozsiewa   nienaukowe   przypuszczenia.   To   z   kolei   do   tego   stopnia 
rozsierdziło rząd egipski, iż na dalsze badania szybów piramidy nie wydano pozwolenia. Oto 
jak   nieprawdopodobnie   można   zdeformować   rzeczywiste   wydarzenla.   Uczona   pomyłka 
Dalsza   część   depeszy   agencji   dpa   wyraźnie   zdradza   cel   całej   machinacji:   "Archeolog 
(profesor Rainer Stadelmann - E.v.D.) kategorycznie wyklucza możliwość istnienia komory. 

92

background image

Po   dokonaniu   analizy   przekazanych   przez   zdalnie   sterowaną   kamerę   wideo   obrazów   i 
porównaniu z trzema innymi  szybami  tej piramidy uważa, iż w pełni potwierdza to jego 
pogląd; że szyb ten to jedynie modelowy korytarz. Wedle wierzeń starożytnych  Egipcjan 
przez   otwór   prowadzący   od   tzw.   komory   królowej   w   górę   miała   wydostawać   się   dusza 
faraona. Widoczny przed kamiennym blokiem czarny pył to, zdaniem profesora Stadelmanna, 
resztki   skorodowanych   metalowych   okuć   modelowych   drzwi.   Zdroworozsądkowa   teoria 
profesora i wielokrotne wskazywanie na fakt, że przez niezwykle wąski szyb nie przeciśnie 
się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy skarbach, niewielkie jednak wzbudza 
zrozumienie [...]." Kto nie podziela tego dogmatu lub nie chce się z nim zgodzić z innych 
powodów, na pewno jest niespełna rozumu. Domyślam się nawet, dlaczego uczony profesor 
"kategorycznie wyklucza możliwość istnienia kolejnej komory" - w końcu to właśnie Rainer 
Stadelmann jest "wynalazcą" teorii trzech komór. Nie ma w niej miejsca na czwartą, nie 
mówiąc już o piątej. Dziwne to trochę. Odkryte dotąd w Wielkiej Piramidzie pomieszczenia 
mają   łączną   objętość   około   2000   metrów   sześciennych.   Na   te   metry   pustych   przestrzeni 
składają się trzy komory, prowadzące do nich korytarze oraz Wielka Galeria. Jednak sama 
tylko   Wielka   Galeria   zajmuje   1800¬7¦m¬ó:¦.   Inaczej   mówiąc,   objętość   Wielkiej   Galerii 
stanowi wielokrotność objętości wszystkich trzech komór razem wziętych. Mimo to Wielkiej 
Galerii nie traktuje się jako, powiedzmy, czwartej komory. Nie pozwala na to święta |teoria |
trzech |komór. Zdaniem profesora, szyb Gantenbrinka miałby być "modelowym korytarzem", 
ponieważ "wedle wierzeń starożytnych Egipcjan przez otwór prowadzący od tzw. komory 
królowej   w   górę   miała   wydostawać   się   dusza   faraona".   Warto   pozwolić   przeanalizować 
swoim   szarym   komórkom   sprawę   "modelowego   korytarza".   Oto   Egipcjanie   stawiają 
najwspanialszą budowlę świata. Składa się ona z prawie 2,5 miliona kamiennych bloków. 
Poprzedzające budowę planowanie musiało być fenomenalne, wszystkie kamienie ciosowe, 
wszystkie występy pasują co do milimetra, mają przetrwać wieczność. We wnętrzu piramidy 
powstaje korytarz, który dziś nazywamy Wielką Galerią. Prowadzi ukosem w górę do komory 
królewskiej, ma 46,61¬7¦m długości, 2,09¬7¦m szerokości i 8,53¬7¦m wysokości. Ponieważ 
przeciwległe ściany schodzą się ku sobie, utworzone z poziomych  płyt sklepienie mierzy 
tylko 1,04¬7¦m szerokości. Granitowe belki sklepienia nie leżą bynajmniej poziomo, lecz - 
zupełnie jakby chciano nam, zarozumialcom, dać dodatkowego prztyczka w nos - biegną 
ukosem w górę zgodnie z kątem nachylenia Wielkiej Galerii. Obróbka belek i kamiennych 
płyt jest tak idealna, że z trudem dostrzec dziś można fugi i szczeliny łączeń. Zanim turysta 
dojdzie do Wielkiej Galerii, musi przecisnąć się wiodącym w górę korytarzem, idąc w kucki, 
ze zgiętym grzbietem. Do dziś nie potrafimy się domyślić, dlaczego budowniczy najpierw 
wybudowali ten niski korytarz, który przechodzi potem w Wielką Galerię. Za to profesor 
Stadelmann   z   godną   lunatyka   pewnością   twierdzi,   że   szyb   Gantenbrinka   to   "modelowy 
korytarz", w dodatku nabierając tego przekonania po "porównaniu z trzema innymi szybami 
tej   piramidy".   O   święty   Ozyrysie!   Gdzież   to   w   Wielkiej   Piramidzie   istnieją   jakieś   inne 
"modelowe   korytarze"   pozwalające   na   "porównanie¬)¦?   Jak   dotąd   wszystkie   inne   szyby 
nazywały   się   |szybami   |wentylacyjnymi!   Ponadto   szyb   Gantenbrinka   ma   mieć   za   małe 
wymiary,   aby   można   było   przezeń   przetransportować   sarkofag,   "nie   mówiąc   już   o   [...] 
skarbach".   Jak   to   możliwe   zatem,   że   w   komorze   królewskiej   znajduje   się   sarkofag   o 
wymiarach   większych   od   wymiarów   prowadzącego   do   |niej   |korytarza?   W   świetle   logiki 
profesora   Stadelmanna   sarkofag   ten   nie   miał   prawa   znaleźć   się   w   komorze   królewskiej, 
albowiem - podobnie jak szyb Gantenbrinka - prowadzący do niej korytarz również jest o 
wiele   za   mały,   aby   przetransportować   przezeń   "sarkofag   czy   skarb".   Budowniczowie 
starożytnego   Egiptu   mieliby   zatem   umieścić   we   wspaniałym   dziele,   mającym   przetrwać 
wieczność, "modelowy korytarz". Lecz ten "modelowy korytarz" jest przecież niewidoczny i 
w dodatku wcale nie wychodzi na komorę królowej. Otwory wybił dopiero 120 lat temu 
mister W. Dixon. Przez ten "modelowy korytarz" miałaby ulecieć ku gwiazdom dusza faraona 

93

background image

-   tyle,   że   w   komorze   królowej   nigdy   nie   było   żadnego   faraona,   którego   dusza   mogłaby 
dokądkolwiek ulecieć. Zresztą, nawet gdyby znajdowały się tam jakieś zwłoki i szyby od 
samego początku były otwarte, to dusza faraona nie miałaby wolnej drogi ku niebu. Przecież 
za pewnik uważa się, że szyb Gantenbrinka zamknięty jest kamienną przegrodą, za którą nie 
ma nic więcej. Biedny faraon! "Zdroworozsądkowa teoria" szacownych  egiptologów oraz 
"wielokrotne   wskazywanie   na   fakt,   że   przez   niezwykle   wąski   szyb   [chodzi   o   szyb 
Gantenbrinka - E.v.D.] nie przeciśnie się żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy 
skarbach"   stanowią   niemalże   kropkę   nad   "i"   w   słowie   "idiotyzm".   Spróbujmy   rozważyć 
sytuację następującą. Załóżmy, że kalif Abdullah AI-Ma'mun - to ten, któremu w 827 r. przed 
Chr.   udało   się   wyrąbać   wejście   do   piramidy   -   wybił   otwór   w   |innym   miejscu   niż   w 
rzeczywistości, na poziomie 74 warstwy kamiennych bloków natrafił na wejście i w końcu 
dotarł do komory. I patrzcie państwo, oto z komory prowadzi w dół pod kątem 20 st. szyb o 
przekroju kwadratu z bokiem długości 20¬7¦cm. Późniejsi egiptolodzy ochrzciliby tę komorę 
mianem   "komory   Ma'muna".   Oni   także   zauważyliby   kwadratowy   otwór   i   obdarzyliby 
prowadzący   od   niego   szyb   mianem   "otworu,   którym   ulatuje   dusza   faraona",   "korytarza 
modelowego" czy, powiedzmy, "szybu wentylacyjnego". A potem pewnego dnia zjawia się 
inny Rudolf Gantenbrink i wysyła miniaturowy pojazd gąsienicowy 60¬7¦m w głąb piramidy. 
Tam robot zostaje zatrzymany przez kamienny blok uniemożliwiający dalszą jazdę. Wedle 
zastałego sposobu myślenia fachowców nowo odkryty szyb żadną miarą nie może prowadzić 
do komory, ponieważ "nie przeciśnie się nim żaden człowiek, nie mówiąc już o sarkofagu czy 
skarbach". Wybaczcie, szanowni panowie, ale faktem jest przecież, że szyb ten - patrząc od 
góry - prowadzi wprost do komory królowej. Jakiż to brak rozsądku zabrania spojrzenia od 
drugiej strony? Nikt, kto nie jest obciążony wiedzą fachową, nie wpadł nigdy na zwariowany 
pomysł,  że ktoś mógłby przecisnąć  jakieś skarby czy sarkofag przez kwadratowy szyb  o 
długości boku 20¬7¦cm. Za tajemniczymi drzwiczkami szybu Gantenbrinka jak najbardziej |
może (co nie znaczy, że musi) znajdować się komora mająca jeszcze inne wejście, dokładnie 
tak   samo   jak   komora   królowej.   W   zależności   od   tego,   z   której   strony   patrzymy,   szyb 
Gantenbrinka   może   prowadzić   równie   dobrze   z   komory   królowej,   jak   też   do   komory 
królowej. Niezależnie od niego istnieje jeszcze inne przejście, przez które można się dostać |
do komory królowej. Na końcu szybu Gantenbrinka może znajdować się jakaś komora nawet 
wtedy,   jeśli   drzwiczki   czy   też   kamień   zamykający   są   na   stałe   zamurowane.   Bardzo 
przepraszam, ale obydwa szyby prowadzące z komory królowej (ten południowy to właśnie 
szyb Gantenbrinka) aż do zeszłego wieku |również były zamurowane. Gdyby mister Dixon 
nie puścił w ruch kilofa, do dziś nie mielibyśmy pojęcia o istnieniu obydwu szybów i robot 
inżyniera   Gantenbrinka   nie   mógłby   wspiąć   się   jednym   z   nich.   I   odwrotnie:   gdyby   robot 
Gantenbrinka wjechał do tego szybu |od |góry, zostałby zatrzymany dokładnie tak samo jak 
dzisiaj, kiedy poruszał się od dołu do góry. No i oczywiście wszyscy mądrzy fachowcy byliby 
zgodni: to koniec szybu, dalej nic nie ma. I żaden nie zadałby sobie trudu, by przewiercić 
rzekomo ostatni kamienny blok albo rozpuścić go kwasami. Czy można tu jeszcze mówić o 
nauce? A gdzie ciekawość, gdzie żądza poznania, skoro a priori i definitywnie stwierdza się, 
że   za   drzwiczkami   w   szybie   Gantenbrinka   nic   nie   ma,   a   każdego,   kto   uważa   inaczej, 
natychmiast dyskredytuje się jako szaleńca i niepoprawnego fantastę? Na końcu szybu robot 
Gantenbrinka sfilmował dwa metalowe uchwyty umieszczone bezpośrednio na drzwiczkach. 
Nie   da  się   zaprzeczyć,   że   chodzi   tu  o   metal,   ponieważ,   Bogu   dzięki,  jeden   kawałek   się 
odłamał i leży przy drzwiczkach. Jako że w czasach Cheopsa wytapiano co najwyżej miedź, 
naukowcy z wielką pewnością siebie mówią o "miedzianych okuciach". Mogłoby się okazać, 
że i teoria o miedzi jest trafiona jak kulą w płot. Lecz profesor Stadelmann i jego dzielna 
trzódka   egiptologicznych   znakomitości   mają   "naturalne"   i   z   pewnością   "rozsądne" 
wyjaśnienie. Oto jak je przedstawił dziennikarzowi Torstenowi Sassemu (143 ): "Do czego 
służy [miedziany fragment - E.v.D.]? Na początku zakładaliśmy,  że jest to jakiś element 

94

background image

techniczny.   Zważywszy   jego   cienkość,   wykluczyłbym   jednak   dzisiaj   taką   możliwość   i 
uznałbym   raczej,   że   chodzi   o   hieroglify.   O   znaki   hieroglificzne   umieszczone   tam   jako 
ozdoby. Jeśli zaś były to hieroglify, to miały oczywiście treść symboliczną. Musimy zatem 
dojść,   co  mogły   oznaczać.   Nasuwają   się   tutaj   znaki   przypominające   kwiat   lotosu.   Kwiat 
lotosu symbolizuje południe, południową część kraju - to by mogło być to. Albo może jeszcze 
wyraźniej - staroegipski znak |shuut, czyli coś w rodzaju parasola przeciwsłonecznego, który 
noszono za władcą w czasie uroczystych procesji. Mogłoby być czymś zupełnie naturalnym, 
że   te   parasole   przeciwsłoneczne   przygotowano   dla   duszy   władcy,   aby   mogła   je   ze   sobą 
zabrać, ulatując do nieba." Wielkie  nieba! Cała Wielka Piramida  to jeden olbrzymi  znak 
zapytania. Ani zespół projektanów i architektów, ani prowadzący budowę kapłan czy faraon, 
nie pozostawili najmniejszego słówka na temat prac przy wznoszeniu tego dzieła. Nie ma ani 
jednej   inskrypcji   głoszącej,   w   jaki   sposób   je   wykonano.   Żaden   z   nich   nie   pozostawił 
najmniejszej   notki,   która   pozwoliłaby   odpowiedzieć   choćby   na   jedno   jedyne   pytanie 
dotyczące sposobu, w jaki zbudowano Wielką Piramidę. W samej piramidzie nie ma żadnych 
hieroglifów. Nigdzie nie spotkamy ścian pełnych znaków pisma, jakie znajdowano w innych 
starożytnych egipskich grobowcach. Cheops, rzekomy budowniczy Wielkiej Piramidy, miał 
być podobno despotą, który wbił sobie do głowy, że pozostawi po sobie największą budowlę 
wszystkich  czasów. Ale zarówno on sam, jak i jego słudzy zapomnieli  jakoś  zawrzeć w 
samym   dziele   imię   jego   twórcy.   Nie   ma   najmniejszego   znaczka   upamiętniającego   imię 
faraona Cheopsa, nigdzie ani śladu inskrypcji gloryfikujących choćby jeden jego bohaterski 
czyn. Nie ma nic ku czci jakiegoś boga czy bogini, nie opiewa się żadnych przodków, na 
żadnej   powale   nie   znajdziemy   tekstów   modłów.   Wszystkie   ściany,   korytarze   i   komory 
piramidy Cheopsa są gładko wypolerowane, także w przeszłości nie zawierały najmniejszych 
nawet glifów. Anonimowość wręcz perfekcyjna. Ale stop! Oto na końcu szybu Gantenbrinka 
mają   się   znajdować   hieroglify   oznaczające   shuut,   aby   faraon   mógł   udać   się   do   swych 
zmarłych przodków z parasolem przeciwsłonecznym chroniącym od udaru. Naprawdę trzeba 
mieć głowę, żeby na coś takiego wpaść! Mnie w każdym razie nie starcza konceptu, żeby to 
skomentować!   W   prawym   dolnym   rogu   drzwiczek   w   szybie   Gantenbrinka   brakuje 
niewielkiego trójkątnego kawałka. Oko kamery zarejestrowało w tym miejscu wąską smugę 
czarnego pyłu. Dla profesora Stadelmanna jest to "pył ze skorodowanych metalowych okuć 
modelowych   drzwiczek".   Jeśli   pójdziemy   śladem   interpretacji   uczonego,   że   szyb 
Gantenbrinka to jedynie "modelowy korytarz", w dodatku zamknięty na głucho kamiennym 
blokiem, to w szybie tym nie ma prawa być najmniejszego powiewu, musi tam panować 
całkowity   bezruch   powietrza,   jak   w   hermetycznym   grobie.   Z   dwóch   metalowych   okuć 
drzwiczek |lewe jest częściowo odłamane. Czarny pył natomiast jest widoczny w |prawym 
rogu.   Czyżby   dzieło   jakichś   pyłowych   duszków?   Gdyby   obydwa   metalowe   okucia 
jednocześnie   i   bez   ruchu   rdzewiały   sobie   przez   tysiąclecia,   to   czarny   pył   musiałby   być 
widoczny przy dolnej krawędzi drzwiczek, bezpośrednio pod okuciami. Tak jednak nie jest. 
Pył wysypuje się z małego trójkątnego otworu, zupełnie jakby wywiewał go stamtąd słabiutki 
prąd   powietrza.   Jednakże   najmniejszy   nawet   prąd   powietrza   świadczy   o   tym,   iż   szyb 
Gantenbrinka ma swoje przedłużenie. Albo o tym, że za drzwiczkami istnieje komora, do 
której   prowadzi   inne   wejście.   W   dodatku   pięciomilimetrowej   średnicy   laserowy   promień 
UPUAUTA   zniknął   |pod   dolną   krawędzią   drzwiczek.   Niezależnie   od   tego,   czy   są   to 
drzwiczki, czy kamień zamykający - na pewno nie jest oparty o podłoże. Czy nie powinno to 
dać do myślenia? Najwidoczniej nie, w końcu przecież egiptolodzy zgodzili się, że chodzi o 
"modelowy   korytarz",   więc   jakiekolwiek   dogłębne   badania   są   po   prostu   zbędne. 
ZaprzepaszczonaŃ wiarygodność 5 sierpnia 1993 r. dyrektor Muzeum Egipskiego w Berlinie, 
profesor Dietrich Wildung, napisał w artykule dla "Frankfurter Allgemeine Zeitung" (143 ): 
"Jest   to   wystarczający   powód   dla   egiptologa,   aby   złożyć   serdeczne   podziękowania 
inżynierowi [Rudolfowi Gantenbrinkowi - E.v.D.]. Ten jednak nie potrafi oprzeć się pokusie 

95

background image

taniej sensacji i nie zdając sobie z tego sprawy, wchodzi na grząski teren fantasmagorii na 
temat piramid i zawartych w nich skarbów. Zaraz też oczywiście na scenie pojawia się pan 
von Däniken i z miejsca interpretuje ciemną smugę pyłu przy dolnej krawędzi kamiennej 
płytki jako sygnał, że za nią leży mumia faraona Cheopsa. Skoro zaś mamy nienaruszoną 
mumię  egipskiego  władcy,  to  w pobliżu  muszą  być  też  niezmierzone  skarby,  od czasów 
Herodota   poruszające   wyobraźnię   potomnych.   W   ten   sposób   puszczono   w   ruch   machinę 
trywialnej   archeologii,   a   nawołujących   do   umiaru   fachowców   dyskredytuje   się   jako 
skostniałych  konserwatystów nie umiejących  wyzwolić się z pęt tradycyjnej  akademickiej 
nauki." Z takiej właśnie materii utkane są egiptologiczne wyobrażenia i tak dyskredytuje się 
inaczej myślących. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy interpretować czarnego pyłu 
jako sygnału, że za kamiennymi drzwiczkami "leży mumia faraona Cheopsa". Na taki pomysł 
wpadł   David   Keys,   archeologiczny   korespondent   brytyjskiej   gazety   "The   Independent" 
(144 ). Jeśli idzie o piramidę Cheopsa, to już choćby dlatego nie strzępiłbym sobie języka na 
temat  jakichś  grobów   faraona   i  rzekomych   złotych  skarbów,   że  moim  zdaniem   piramida 
Cheopsa wcale nie jest Cheopsa, nie mówiąc już o tym, by zawierała jakiś grób. Cóż więc 
takiego może się ewentualnie znajdować za kamiennymi drzwiczkami przegradzającymi szyb 
Gantenbrinka?   Przypuszczalnie   to   samo,   co   w   innych,   nie   odkrytych   jeszcze   komorach: 
wszelkiego rodzaju pisma i dokumenty, o których pisali arabscy historycy z Xiv wieku. David 
Keys zwrócił uwagę na jeszcze jedną osobliwość: otóż różnica poziomów między komorą 
królowej   a  komorą  królewską wynosi   21,5¬7¦m,  a  więc  dokładnie tyle   samo,  co między 
komorą królewską a drzwiczkami na końcu szybu  Gantenbrinka. Przypadek czy wyraźny 
sygnał mówiący o istnieniu kolejnej komory? Profesor Dietrich Wildung, który w artykule dla 
"Frankfurter Allgemeine Zeitung" kłamliwie przypisał mi coś, czego nigdy nie powiedziałem, 
jest zarazem prezydentem Międzynarodowego Stowarzyszenia Egiptologów. W wywiadzie 
dla pewnej rozgłośni radiowej wygłosił następujący pogląd: "Nie łudzimy się, że naszymi 
materiałami, naszymi produktami musimy zadowolić każdego [...] Zadowalająca wszystkich 
wizja pełnej archeologii dla każdego to bzdura, to po prostu coś źle pomyślanego" (145 ). 
Skoro sami szefowie gildii egiptologów tak właśnie myślą, to nic dziwnego, że za nic sobie 
mają opinię publiczną. I tak wiedzą, że w piramidzie Cheopsa nie ma prawa niczego być - 
więc po co jeszcze czytać i wysłuchiwać opinii jakichś tam niespecjalistów? W zasadzie, z 
jakiej   racji   finansuje   się   ze   środków   publicznych   poczynania   tych   udzielnych   książąt? 
Książęta   również   nigdy   nie   zdawali   poddanym   relacji   z   tego,   co   robią.   Eksperci   DAI 
zamierzają obecnie zbadać szyb północny odchodzący od komory królowej. O tym samym 
myślał także Rudolf Gantenbrink. Ja jednak chciałbym zapytać, czemu nikt nie pomyśli o 
tym, żeby najpierw dokończyć to, co już rozpoczęto? Istnieje wiele propozycji, w jaki sposób 
otworzyć, przewiercić czy nawet rozpuścić kwasem odkryte przez robota drzwiczki. Dlaczego 
nagle   odrzuca   się   opinię,   współpracę   i   fachową   wiedzę   Rudolfa   Gantenbrinka?   Jak   to 
możliwe, by uczeni, którzy zazwyczaj są przecież całkiem rozsądni i nie pozbawieni poczucia 
humoru, zachowali się do tego stopnia dziwacznie i z taką niechęcią? Wydaje  mi się, że 
chodzi tu o coś więcej niż o zwykłą zawiść. Przedstawiciele dumnej egiptologii czują się w 
głębi   duszy   urażeni,   ponieważ   oto   komuś   spoza   kręgu   archeologów   udało   się   dokonać 
niespodziewanego   odkrycia.   Są   wściekli,   ponieważ   Gantenbrink   rozmawiał   z   prasą.   Czy 
dorośli mogą zachowywać się jak krnąbrne dzieciuchy? A może tak naprawdę próbuje się po 
prostu zataić to, co mogłoby się ukazać za tymi drzwiczkami? Czyżby chodziło o to, by na 
razie   uchronić   dotychczasowy   dogmat   przed   niedowiarkami   i   najpierw   potajemnie 
posortować to, co przez tysiące lat leżało w ukryciu? Nic nie pomoże reagowanie złością na 
taki   zarzut.   Fakt   pozostaje   faktem   -   kompetentni   naukowcy   z   Egiptu   nie   życzą   sobie 
publicznych wystąpień, chyba że będą to ocenzurowane komentarze kogoś z ich własnego 
obozu. Żaden dziennikarz, żaden neutralny obserwator nie może być obecny przy dalszych 
badaniach szybu Gantenbrinka, przy przebijaniu czy przewiercaniu tajemniczych drzwiczek. 

96

background image

Żadna kamera telewizyjna nie może wysyłać w świat obrazów ani pokazać ścian szybu ze 
wszystkimi szczegółami. Żadna grupa naukowców z innych dziedzin nie ma prawa sprawdzić 
wyników analiz metalu okuć. A cała ta dziecinna zabawa w tajemnice ma rzekomo służyć 
tylko temu, by egiptolodzy mogli spokojnie i nie nagabywani przez nikogo pracować. Jak 
najbardziej   rozumiem   takie   pragnienie,   lecz   przecież   tym   razem   nie   chodzi   o   jakiś   tam 
pozbawiony znaczenia grobowiec, lecz o Wielką Piramidę, która od tysięcy lat fascynuje 
ludzkość. Chodzi o najpotężniejszą budowlę na naszej planecie, o jeden z cudów świata, o 
monument, wokół którego przez tysiąclecia narosły niezliczone legendy i przekazy. Nawet 
bez zbiegowiska i ciżby dziennikarzy egiptologia zaprzepaszcza właśnie jedyną w swoim 
rodzaju   szansę,   by   zademonstrować   światowej   opinii   publicznej   swoje   precyzyjne   i 
nieskazitelne pod względem naukowym podejście. Marnuje okazję, by raz na zawsze jasno i 
wyraźnie   zademonstrować   wszystkim   fantastom   i   kombinatorom,   wietrzącym   wszędzie 
tajemnice i spiski, co jest faktem, a co nie. A może ktoś się obawia, że na końcu szybu 
Gantenbrinka mogłoby się jednak coś znajdować? Dawni archeologowie nie byli pod tym 
względem   aż   tak   małostkowi.   Kiedy   otwierano   grobowiec   Tutenchamona   czy   królowej 
Sechemchet,   jednak   dopuszczono   obecność   dziennikarzy.   Dziś   istnieją   globalne   sieci 
informacyjne,   więc   przekazywane   "na   żywo"   przez   kamerę   robota   obrazy   z   Wielkiej 
Piramidy dotarłyby jednocześnie do wszystkich domów. Wcale nie potrzeba do tego hordy 
dziennikarzy w komorze królowej, specjaliści mogą spokojnie i rzetelnie wykonywać swoją 
pracę.   Ale   muszą   to   być   obrazy   przekazywane   |na   |żywo,   dokładnie   w   momencie 
dokonywania odkrycia, a nie pokazane dopiero w parę dni, tygodni czy miesięcy później, 
przycięte i opatrzone gładkim komentarzem. Wyobraźmy sobie, że Amerykanie trzymaliby w 
tajemnicy wydarzenie takie, jak lądowanie na Księżycu i dopiero w parę tygodni później 
NASA   udostępniłaby   ocenzurowaną   relację.   Okrzyki   oburzenia   byłyby   jak   najbardziej 
uzasadnione. Co wy chcecie przed nami zataić? Dlaczego nie gracie od samego początku w 
otwarte   karty?   Dlaczego   podatnicy   mają   finansować   organizację,   która   traktuje   ich   jak 
smarkaczy? Egiptolodzy z DAI i Egipskiego Zarządu Starożytności unikają otwartości. Kto 
się boi otwartości i okrywa swoje działania płaszczykiem milczenia - ten ma coś do zatajenia. 
Jeśli zaś ktoś chce coś przemilczeć, to musi potem czymś zamydlić oczy. Dopóki "polityka 
informacyjna"   egiptologów   ograniczać   się   będzie   do   stwarzania   atmosfery   tajemnicy   i 
rzucania od czasu do czasu ochłapów informacji, opinia  publiczna nie ma najmniejszych 
powodów, by dawać wiarę ich oświadczeniom. Żeby wystąpiło nie wiadomo ilu szacownych 
uczonych obwieszczających z poważnymi minami, że za drzwiczkami zamykającymi szyb 
Gantenbrinka, tak jak się tego spodziewano, nic nie ma, to krytyczna opinia publiczna i tak w 
to   nie   uwierzy.   Szansa   została   zaprzepaszczona.   Już   zresztą   starożytny   rzymski   historyk 
Cornelius Tacitus (55-120 po Chr.) powiadał: "Kto złości się z powodu krytyki, przyznaje, że 
na nią zasłużył." 
1/ 1

97


Document Outline