Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Od tłumacza angielskiego (William Fotheringham)
Wielu z ludzi obserwujących jak Tour de France zmierza ku katastrofie w lipcu 1998 roku
czuło, że przyszłe pokolenia będą dzielić kolarstwo na dwie epoki: przed i po aferze
dopingowej Festiny. Pierwszym aktem skandalu był ranek, kiedy to francuski celnik
wyciągnął dłoń, aby machnięciem ręki zatrzymać na poboczu samochód Willy Voeta,
wypchany erytropoetynę, hormonem wzrostu, testosteronem, amfetaminą i „mieszanką
belgijską”. Jeden gest ręki zapoczątkował sagę.
Od tego momentu kolarstwo poddane jest nadzorowi prawnemu jakiego nie doświadczył
żaden inny sport. Kolejne śledztwa, procesy, wyroki i wykluczenia świadczą o tym, że na
rezultaty uzyskiwane przez całe pokolenie zawodników – pokolenie EPO – trzeba będzie
spojrzeć pod innym kątem. Jest to niestety nieuniknione, ale fani i media będą z dużym
sceptycyzmem podchodzić do rezultatów uzyskanych przez ich następców. Publiczność,
dotychczas biorąca wszystko za dobrą monetę, poznała prawdę o tym co działo się w latach
dziewięćdziesiątych i nie ma ochoty być dalej oszukiwana.
Wymiar sprawiedliwości we Francji, Belgii, Holandii, Szwajcarii i we Włoszech
prowadzi działania na szeroką skalę. Śledztwa we Francji, sięgające aż do środowisk kolarzy
amatorów, objęły praktycznie każdą ekipę zawodową, a w tym roku dosięgły ekipy
podwójnego zwycięzcy Tour de France Lance’a Armstronga – United States Postal Service.
W momencie pisania tych słów zarzuty przeciw tej ekipie są słabo udokumentowane, a grupa
stanowczo im zaprzecza.
W następstwie długiego śledztwa zapoczątkowanego jego aresztowaniem, Willy Voet
stanął przed sądem w październiku 2000 roku, w towarzystwie Bruno Roussela, menedżera
grupy Festina, Joela Chabirona, specjalisty od PR i Richarda Virenque’a. Lekarz ekipy Erik
Rijckaert był nieobecny z powodu choroby; zmarł zresztą na raka płuc pod koniec stycznia
2001 roku. Przed sądem Richard Virenque przyznał się do stosowania EPO, chociaż
wcześniej, przez cały czas trwania śledztwa relacjonował inny przebieg wypadków. Wyznanie
to doprowadziło do wzruszającego pojednania na sali sądowej z jego dawnym masażystą.
Przyznanie się do winy uchroniło Virenque’a od postępowania karnego, ściągnęło jednak
na niego kilkumiesięczną dyskwalifikację. Voet, Roussel i Chabiron otrzymali wyroki
więzienia w zawieszeniu oraz grzywny za sprowadzanie i podawanie środków dopingujących.
Proces potwierdził szeroki zasięg dopingu w kolarstwie. Jak powiedział przewodniczący
składu sędziowskiego, Daniel Delegove, wyroki były celowo łagodne, jako że przypadek
Festiny nie był odosobniony.
We Włoszech śledztwa nabrały rozmachu od momentu głośnego medialnie zatrzymania
Marco Pantaniego w czerwcu 1999 roku. U Pantaniego, zwycięzcy farsowego Tour de France
1998 roku, stwierdzono poziom hematokrytu znacznie przekraczający normy UCI (co mogło
świadczyć o stosowaniu EPO). Pantani, mający już zwycięstwo w kieszeni, został wyrzucony
z Giro d’Italia na 24 godziny przed jego zakończeniem.
W sprawie bez precedensu Pantani został uznany za winnego „oszustwa sportowego”
polegającego na stosowaniu EPO. W latach dziewięćdziesiątych dochodzenia policyjne
wykazały stosowanie środków dopingujących przez wielu czołowych włoskich kolarzy. Kilku
znanych trenerów okazało się być zamieszanymi w doping, między innymi niegdyś
legendarny Michele Ferrari i Francesco Conconi, którego badania nad testem wykrywającym
EPO zostały opłacone przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski.
Prawie trzy lata po skandalu Festiny nadal nie ma przekonujących dowodów na
oczyszczenie sportu kolarskiego. Personel techniczny, między innymi masażyści muszą
obecnie posiadać licencje i być odpowiednio wyszkoleni. Kolarze przechodzą skrupulatne
okresowe badania mające wykryć oznaki pogorszenia stanu zdrowia mogące być następstwem
1
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
stosowania dopingu. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Sydney wprowadzono test wykrywający
EPO i wiele wskazuje na to, że będzie on szerzej stosowany.
A jednak...Trzech kolarzy nie dopuszczono do startu Touru 2000 z powodu pozytywnego
wyniku kontroli antydopingowej. Powszechnie uznany za „czystego” kolarz Christophe
Bassons został zaszczuty przez swoich kolegów i musiał wycofać się z Touru 1999 roku z
nerwami w strzępach. Pod koniec 2000 roku niektórzy z wielkich sponsorów Touru: Fiat,
Coca Cola, Credit Lyonais zaczynali się zastanawiać nad kontynuowaniem swego wsparcia
finansowego.
Od momentu publikowania we Francji „Przerwanego łańcucha” w maju 1999 roku wiele
rzeczy uległo zmianie. Nadal jednak warto mieć przed oczami obraz świata kolarskiego
zarysowany od wewnątrz przez Voeta, aby zrozumieć co prowadzi sportowców do stosowania
środków dopingujących, jakimi kłamstwami usprawiedliwiają przed samymi sobą stosowanie
niedozwolonych środków i do jakich wynaturzeń w sporcie prowadzi ich przyjmowanie.
Aresztowanie masażysty na spokojnej bocznej drodze w pobliży granicy francusko –
belgijskiej wstrząsnęło sportem do głębi. Kolarstwo nigdy już nie będzie takie samo.
„Przerwany łańcuch” jest częścią procesu zmian, który, miejmy nadzieję, doprowadzi do
oczyszczenia sportu. Któż jednak wie czy ponownie da się połączyć ze sobą ogniwa tego
łańcucha?
W.F.
Londyn
Styczeń 2001
Przedmowa
Nie była to łatwa decyzja. Napisanie książki mówiącej prawdę o zakłamaniu kolarstwa,
uczciwe podsumowanie trzydziestu lat milczenia, dogrzebanie się prawdy za fasadą, w której
podtrzymywaniu uczestniczyłem tak długo: proszę mi uwierzyć, że żadna z tych rzeczy nie
przyszła mi łatwo. Spodziewam się teraz usłyszeć sarkastyczne epitety: człowiek, który
zniszczył marzenia innych, napluł do cudzej kaszy, oczernił popularną dyscyplinę sportu. To
prawda: można i tak widzieć sprawę, jeśli człowiek udaje, że nic się nie stało dopóki koła są
w ruchu. Ale za jaką cenę?
Książka, którą masz w ręku nie została napisana dla zemsty czy z powodu osobistych
zadrażnień. Nie powtarzam plotek usłyszanych tu czy ówdzie, ale opisuję wydarzenia, które
naprawdę miały miejsce. Obracam się w świecie zawodowego kolarstwa od 1972 roku; jak to
mówią jestem swoim człowiekiem, a w ośmiu na dziesięć przypadków bez pudła wskażę, kto
zażywa środki dopingujące, a kto nie. Są pewne oznaki, których człowiek z zewnątrz nie
zauważy.
Nie spodziewam się, że ta książka przysporzy mi wielu przyjaciół. Stawiam sprawę
uczciwie, co dla niektórych może być kłopotliwe, a nawet szokujące. Pewni ludzie w
ostatnich miesiącach wspierali mnie wiernie, inni, woląc zachować milczenie nie kłopocząc
się zbytnio, po prostu umyli ręce. Byli też tacy, którzy nie potrafili zrobić uczciwego rachunku
sumienia. Bali się czy ich interesy były zagrożone? W obu przypadkach jest mi ich żal.
Nie było łatwo ujawnić praktyki nieprzyjemne dla wszystkich. A kolarstwo ma wiele do
ukrycia. Nie było też mi łatwo obnażyć się przed wszystkimi i wystawić na widok publiczny
to, co napawa mnie wstydem. Publiczność ma prawo znać prawdę, gdyż nadużyto jej zaufania
i entuzjazmu. Często zastanawiałem się dlaczego to ja zostałem wybrany do wypełnienia tej
misji. Czy mam prawo robić coś, czego nikt wcześniej nie zrobił? Kim jestem, aby ujawniać
przykre tajemnice rodzinne ukryte za uśmiechami na rodzinnych fotografiach? Czy mogę brać
2
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
odpowiedzialność za złamanie reguły milczenia? Czy napisałbym tę książkę, gdybym 8. lipca
1998 roku nie został zatrzymany przez celników? Długo nad tym myślałem i długo się
wahałem zanim zdecydowałem się zasiąść do pisania. Pojąłem, że bez szesnastu dni w
więzieniu nigdy bym niczego nie zrozumiał. Przyzwyczajenie, rutyna i wygoda mają swoją
moc. Zrobiłem co musiałem zrobić, nawet jeśli obalono przy tym parę mitów, nawet jeśli jest
to bolesne.
Ludzie, którzy tak jak ja kochają kolarstwo nad życie, nie znajdują już dla siebie miejsca
w tym niekończącym się wyścigu zbrojeń, w którym wszyscy posługują się tajną bronią.
Czuję, że kolarstwo przekroczyło jakąś granicę, zostawiło za sobą dawne reguły gry i nie ma
ochoty na zawrócenie z tej drogi. Najwyższy czas abyśmy zrozumieli swoje błędy, odnaleźli
zło w naszym postępowaniu i, jeśli to możliwe, starali się je wyeliminować. Czuję potrzebę
wyznania wszystkiego moim najbliższym, aby udowodnić, że nie jestem aż takim przestępcą
jakim niektórzy mnie przedstawiają. Chcę żeby moje dzieci potrafiły stawić czoła
nieuniknionym inwektywom. Bo w końcu ktoś musiał to zrobić.
Bez złych zamiarów, bez pruderii, bez ustępstw. Nie chcę jedynie prześliznąć się po
powierzchni tego zatrutego środowiska jak Erwan Mentheour, który spędził w zawodowym
peletonie tylko cztery lata i jego świadectwo jest fragmentaryczne. Chcę zanurzyć się głęboko
i zgłębić wszystkie etapy stosowania dopingu w kolarstwie. Kiedy zostałem wyrzucony bez
powodu z zespołu, w którym spełniała się moja miłość do sportu, kiedy zakazano mi
wykonywać mój zawód na trzy lata (czyli na zawsze dla osoby w moim wieku), stałem się
idealnym kozłem ofiarnym, członem rakiety, który się poświęca aby uniknąć katastrofy,
pariasem, czarną owcą w rodzinie. Dla nich było to bardzo łatwe. Świat jest pełen ludzi takich
jak Willy Voet Różnica polega na tym, że ja zdecydowałem się wyjść przed szereg.
Mam pięćdziesiąt cztery lata. Straciłem pracę, mój stan zdrowia nie jest najlepszy, nie
mogę zasnąć bez leków uspokajających, a moje noce już od dawna nie są spokojne. Ale
pomimo tego wszystkiego nadal miewam marzenia. Czasem śni mi się mój syn Mathieu
rozmawiający o kolarstwie z błyskiem w oczach takim jak dawniej. Już od roku oczekuję na
rozprawę, ale, paradoksalnie, stałem się wolnym człowiekiem. A na pewno jestem bardziej
wolny niż ci, którzy ścigając się dźwigają jarzmo, które bardzo trudno unieść.
Stąd ta książka.
Veynes
Kwiecień 1999
1. Szampan, kroplówki i lodówka mojej żony
Urodziłem się Belgiem, ale kiedy pracowałem dla Festiny naprawdę uwielbiałem,
przygotowania do Mistrzostw Francji. Miałem wtedy jedną z rzadkich okazji, aby zabrać ze
sobą żonę Sylvie i dwójkę moich dzieci i ugościć ich na koszt sponsora. Jestem w trasie przez
ponad dwieście dni w roku, więc wiele dla mnie znaczy ten jeden weekend pod koniec
czerwca czy na początku lipca spędzony wspólnie z rodziną.
Był 4 czerwca 1998 roku, dzień przed mistrzostwami. Około siódmej rano opuściliśmy
nasze mieszkanie w Veynes, w Alpach. Miałem w planach spotkanie z dalszą rodziną, a
najbliższych zapakowałem do naszego Renault 21. Sylvie siedziała za kierownicą. W grudniu
1997 odebrano mi na sześć miesięcy prawo jazdy, po tym jak zostałem po raz czwarty
zatrzymany przez policję za jazdę z nadmierną prędkością. Musiałem być wszędzie wożony,
ale i tak cieszyła mnie jazda do Clermont Ferrand w towarzystwie Mathieu i Charlotte, jako że
były to moje urodziny. Kończyłem pięćdziesiąt trzy lata i cieszyłem się z tego, że prawie nie
zauważam upływającego czasu.
3
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Przybyliśmy do Hotelu Inter o wpół do dwunastej. Czekając na powrót kolarzy z treningu
wdałem się w pogawędkę z mechanikami: Cyrille Perrinem i Patrickiem Jean. „Zaraz wracają,
chcieli pojeździć tylko przez kilka godzin”.
I rzeczywiście, wkrótce pojawiła się pierwsza grupka: Pascal Hervé, Christophe Moreau,
Laurent Brochard, Didier Rous i Richard Virenque, zawodnicy francuscy, którzy mieli
wystartować w najbliższym Tour de France.
„Gdzie pozostali?”
„Jadą za nami, zaraz tu będą.”
Przez większość czasu ekipa była podzielona na dwie grupy. Jedną stanowili przyszli
uczestnicy Toru: silni ludzie, którym nie przeszkadzał żaden rodzaj pogody. Drugą stanowili
Christophe Bassons, Patrice Halgand, młody Laurent Lefevre, Sebastian Médan i Thierry
Laurent, kolarze, którzy nie mieli nic wspólnego z dopingiem i dzięki temu uniknęli później
losu swoich starszych kolegów. Te dwie grupy nawet jadły kolację oddzielnie. Zdążyłem się
już do tego przyzwyczaić, ale nadal zaskakiwało to moją żonę. Szepnęła do mnie „Dobrze, że
nadal trzymają się razem”.
Przedstawiłem Sylvie i dzieci tym zawodnikom, którzy dołączyli do ekipy w tym sezonie,
wyładowałem bagaże z samochodu rozstawiłem mój stół do masażu. Po obiedzie zająłem się
Virenque’m, Brochardem i Rousem, później trochę poleniuchowaliśmy i zeszliśmy na
kolację.
Tego wieczora ekipa zebrała się przy czterech stolikach w hotelowej restauracji: przy
jednym usiedli uczestnicy Touru z żonami, przy drugim pozostali kolarze ze swoimi
towarzyszkami, przy trzecim masażyści i mechanicy, przy czwartym kierownictwo – Bruno
Roussel, dyrektor sportowy, jego zastępca Michel Gros i rzecznik prasowy Joël Chabiron,
również z żonami. Zazwyczaj siadaliśmy tak przez cały sezon, oczywiście zależało to od
warunków lokalu.
Zamówiłem szampana. Następnego dnia mieliśmy wprawdzie ważny wyścig, ale urodziny
trzeba uczcić. Wypiliśmy trzy butelki do deseru. Kelner przyniósł ciasto – tort szwarcwaldzki
zamówiony przez Bruno Roussela. Przy stolikach kolarze wznieśli kieliszki i wypili za moje
zdrowie. Pascal Hervé i Richard Virenque nawet podeszli żeby mnie uściskać i życzyć
wszystkiego najlepszego.
Po kolacji poszedłem przygotować bidony na jutrzejszy wyścig, towarzyszył mi drugi
masażysta – Laureat Gros, syn Michela. Zazwyczaj napełnialiśmy je wodą z sokiem lub
napojem energetyzującym. Później przygotowywaliśmy jedzenie, które miało być podawane
zawodnikom w czasie wyścigu. W końcu, około dziesiątej wieczorem, udałem się do swojego
pokoju. Zazwyczaj robię to w pokojach zawodników, ale było to niemożliwe w obecności ich
żon.
„To”? Domięśniowy zastrzyk z kortyzonu dla Hervé, Virenque’a, Brocharda, Rousa i
Moreau, dziesięć miligramów Kenacortu w każdy pośladek. Kortyzon jest niewykrywalny w
moczu. Przy analizie krwi lekarz zauważy nieprawidłowości, ale nie będzie mógł stwierdzić,
czy steryd jest pochodzenia egzogennego, jako że jest on produkowany przez nadnercza.
Dlatego kolarze, którzy się szprycują, przysięgają, że nie biorą żadnych środków
dopingujących. Naprawdę w to wierzą! Wystarczy, że substancji nie wykryje kontrola
antydopingowa. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Działanie sterydów jest przewrotne: są one naturalnymi środkami przeciwbólowymi
produkowanymi przez nadnercza, ale kiedy podaje się je w iniekcjach, organizm przestaje je
wytwarzać. Dlatego sportowcy, którzy ich nadużywają często kończą z cukrzycą, niedoborami
substancji mineralnych, zwłaszcza wapnia i osłabionym układem odpornościowym. Jeśli
doznają złamania, kość może zrastać się przez bardzo długi czas. Długotrwałe stosowanie
kortyzonu jest w tym kontekście szaleństwem, ale akurat tym zupełnie się nie przejmowałem.
Nie martwiłem się też kontrolą antydopingową na mecie wyścigu w Charade. Zastanawiałem
się tylko nad dobraniem właściwej dawki sterydu. Do rozpoczęcia Touru pozostało niewiele
4
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
czasu, dawki musiały być minimalne, aby system odpornościowy zawodnika nie załamał się
podczas tak intensywnego i długotrwałego wysiłku. Efekt zastrzyku – zniesienie bólu
mięśniowego jest odczuwalny natychmiast, trwa przez sześć godzin osiągając maksimum, po
czym gwałtownie spada.
Kiedy załatwiłem sprawę zastrzyków, zmierzyłem każdemu z zawodników hematokryt -
jest to przybliżony wskaźnik ilości czerwonych krwinek transportujących tlen do mięśni. Dla
uprawiającego sport wytrzymałościowy, taki jak kolarstwo, im wyższy hematokryt, tym lepiej,
byle w bezpiecznych granicach. Brochard miał 47, Rous 49,7, Virenque 50,2, Pascal Hervé aż
51,3, a Christophe Moreau niezmiennie 48. Zdrowy mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat
ma hematokryt rzędu 41 – 44%, ale właśnie takich wysokich wartości się spodziewaliśmy.
Za tydzień miał wystartować Tour de France, najważniejszy cel przygotowań w każdym
sezonie. Ważne było, aby jak najbardziej zbliżyć się do poziomu hematokrytu 50, który
Międzynarodowa Unia Kolarska uznała za bezpieczny dla zdrowia. Pozostawało tylko
utrzymać ten poziom przez cały czas trwania wyścigu. Niestety, jeżeli w dniu startu kolarz
miał hematokryt 45, niemożliwe było późniejsze jego podniesienie, gdyż zawodnik
poddawany był zbyt dużemu wysiłkowi. Niezależnie od Toru mistrzostwa kraju są ważnym
wyścigiem, na wygranie którego wielu zawodników miało ochotę, wliczając również
Virenque’a. Trasa wyścigu była bardzo trudna, miał to być dla niego pierwszy ważny
sprawdzian w tym sezonie.
Na wypadek gdyby przedstawiciele UCI przybyli z rana, aby sprawdzić hematokryt
kolarzy, przygotowałem wszystko, żeby znieśli testy bez szwanku. Zdążyliśmy się już do tego
przyzwyczaić. Zaniosłem do pokojów kolarzy butelki soli fizjologicznej. Przezornie
poowijałem je w ręczniki i pochowałem pod łóżkami. W razie potrzeby po prostu zdejmowało
się obrazek ze ściany i zawieszało kroplówkę na haczyku. Jeśli w pokoju nie było obrazków,
wyginałem szprychę rowerową w kształcie litery S i zawieszałem kroplówkę gdziekolwiek, na
przykład na karniszu.
Reszta była dziecinnie prosta: wbić igłę w butelkę, podłączyć kroplówkę i odkręcić
kranik. Na początku płyn nie może ściekać zbyt szybko – najwyżej sześćdziesiąt kropli na
minutę – żeby uniknąć przeciążenia układu krwionośnego. Później było już bezpiecznie,
można całkowicie odkręcić zawór. Cały zabieg trwa dwadzieścia minut, roztwór soli
fizjologicznej rozcieńcza krew i obniża hematokryt o trzy procent, a tyle wystarczy.
Cały zestaw do kroplówki można zmontować w dwie minuty, a to oznacza, że udawało
się zdążyć nawet gdy lekarze z UCI czekali aż kolarze wyjdą ze swoich pokoi. O kontroli
wiedział jako pierwszy Bruno Roussel, on powiadamiał kolarzy, którzy szli wtedy do mojego
pokoju lub do Erika Rijckeaerta, lekarza ekipy i zabawa się zaczynała…
Kiedy po raz pierwszy przeprowadzono kontrole hematokrytu: podczas wyścigu Paryż –
Nicea w marcu 1997 roku, byliśmy już na nie przygotowani od kilku miesięcy gdyż UCI
ogłosiła decyzję o kontrolach w zimie tego roku. Początkowo jedynie ja miałem wirówkę do
oznaczania hematokrytu zasilaną bateriami – Rijckaert kupił ją w Niemczech. Kosztowała
ponad 3000 franków, a kolarze wręcz ustawiali się w kolejce do mojego pokoju, aby z niej
skorzystać. Ale już po Tour de France w 1997 roku kontrole stały się codzienną praktyką i w
1998 roku dwie trzecie zawodników miały własne wirówki. Kupowali je drogą wysyłkową,
podając dane żon lub córek. Zawsze należy być ostrożnym.
Takie małe pudełko: 20 na 8 cm, jest czymś niezastąpionym. Krew pobieraliśmy wprost z
tętnicy
1
, bo takie pomiary były bardziej precyzyjne niż z krwi pobranej z palca. Napełnialiśmy
dwie krótkie kapilary, nie grubsze niż wkład długopisowy; do pomiaru wystarczało kilka
kropel krwi. Kapilary umieszczaliśmy w wirówce, która obraca się z prędkością 10 000
1
Chyba żyły, ale tak jest w tekście
5
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
obrotów na minutę przez jakieś dwie minuty, po czym automatycznie się zatrzymuje. Podobne
do białka jaja osocze oddzielało się od krwinek, wystarczyło teraz tylko odczytać hematokryt
na skali. Dla większej precyzji używałem szkła powiększającego. I po robocie.
Richard Virenque przegrał wtedy mistrzostwa Francji, a przegrał, bo jechał jak idiota.
Trasa była jakby stworzona dla niego, był w znakomitej dyspozycji i wydawało nam się, że
nawet Laurent Jalabert u szczytu formy nie zdołałby go pobić. Trasa była selektywna:
jedenaście okrążeń z kilkoma stromymi podjazdami stopniowo wyeliminowałoby słabszych
zawodników. Wystarczyło żeby Richard trzymał się w czołowej dwudziestce, ścigał groźnie
wyglądające ucieczki i zaatakował na jakieś dwa okrążenia przed metą, kiedy na prowadzeniu
byli już tylko najsilniejsi kolarze.
Richard przyjechał na start własnym samochodem. Jak wszyscy dookoła usiłowałem wbić
mu pewne rzeczy do głowy: „Richard, znam cię. Nie próbuj nic na siłę, niech inni forsują
tempo, jesteś nie do pobicia”. Znając impulsywny i niecierpliwy charakter Richarda
wiedziałem, że pewne rzeczy trzeba mu powtarzać wielokrotnie, aby zapadły w pamięć.
Szkoda wysiłku! Po przejechaniu mniej więcej płowy dystansu utworzyła się ucieczka z
Hervé i Brochardem. Richard powinien w tym momencie odpuścić i pozwolić innym gonić
uciekinierów. Ale oczywiście to on ruszył w pogoń. Kiedy grupy się połączyły zaatakował
Laurent Jalabert wraz z Lukiem Leblankiem i kilkoma innymi zawodnikami. Richard sam
sobie ukręcił sznur. Nie mieliśmy z przodu żadnego kolarza z Festiny. W wozie technicznym
wybuchła panika. Bruno Roussel się wściekł i kazał drużynie podkręcić tempo, stopniowo
Virenque, Hervé i kilku innych znaleźli się z przodu, ale stracili wiele sił. Nic już nie można
było zrobić. Żegnaj, złoty medalu!
Łatwo sobie można wyobrazić jaka atmosfera panowała w ekipie, kiedy dotarliśmy do
hotelu. Musieliśmy jednak przełknąć porażkę i pomyśleć już o Tourze. Zanim kolarze
rozjechali się do domów dałem każdemu po specjalnym bidonie: na dnie były dwie kapsułki
EPO po 2000 jednostek i dwa pojemniczki proszku do sporządzenia mieszaniny, wszystko
przysypane kostkami lodu aż po gwint. Tego niedzielnego wieczoru wyjechałem wraz z
rodziną: Sylvie prowadziła nasz samochód, a ja zasiadłem za kierownicą wozu ekipy. Wiem,
wiem, odebrano mi prawo jazdy…
W poniedziałek rano zadzwonił Dr Rijckaert. Chciał, żebym następnego dnia zawiózł go
do domu w Gandawie skąd miał zabrać dziesięć skrzynek płynu do kroplówek. We Francji
płyn taki sprzedaje się w szklanych opakowaniach, które są niewygodne i trudno je bez śladu
zniszczyć. Lepiej używać plastikowych. Wyruszyłem we wtorek o ósmej rano.
Na tylnym siedzeniu wiozłem dwie turystyczne lodówki: czerwoną i niebieską. Było w
nich 234 dawek EPO, 80 ampułek ludzkiego hormonu wzrostu, 160 kapsułek męskiego
hormonu testosteronu i 60 tabletek produktu zbliżonego do aspiryny, poprawiającego
płynność krwi o nazwie Asaflow. Cały ten majdan przechowywałem przez ostatni miesiąc w
domu, w lodówce, w pojemniku na warzywa, co powodowało niezadowolenie mojej żony, nie
dlatego że nie miała gdzie przechowywać marchewki, ale dlatego, że nie wierzyła, że towar
ten jest nieszkodliwy.
Kilka tygodni wcześniej, 1 czerwca umówiłem się na parkingu przed lokalem Buffalo
Grill w pobliżu lotniska Merignac w Bordeaux, około siódmej. Posługując się telefonem
komórkowym jeszcze podczas jazdy uzgodniłem miejsce spotkania. Żeby zachować
anonimowość wynająłem niebieskiego Peugeota 306 – wóz Festiny rzucałby się w oczy z
odległości kilku kilometrów! Prowadziła Carine, moja córka z pierwszego małżeństwa.
Przyjechałem odebrać magiczne eliksiry, chociaż Carine nie miała o niczym pojęcia.
Odbywałem taką podróż dwa razy do roku: w lutym i w czerwcu.
Czekaliśmy na Joëla Chabirona, rzecznika prasowego grupy, który wracał z Portugalii
samochodem wyładowanym aż po dach. Jako że się spóźniał, poszliśmy z Carine coś zjeść. W
6
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
końcu nadjechał, wioząc w samochodzie dwoje nieznanych mi osób. Pogoda była okropna. W
strugach deszczu zaparkowaliśmy obok siebie. Chabiron wiózł towar upchany na dnie
bagażnika, w dużej sportowej torbie, przykryty ubraniami. Wyciągnęliśmy wszystko i
włożyliśmy do lodówek turystycznych. Szybki uścisk dłoni i odjechaliśmy każdy w swoją
stronę.
W lipcu, w drodze do Gandawy zatrzymałem się w Meyzieu, gdzie mieści się siedziba
grupy. Upewniłem się, że niczego nie brakuje w ciężarówce ekipy, która miała wyruszyć do
Irlandii na start Touru w przyszłą sobotę. Zostawiłem walizkę, zabierając ze sobą środki
farmakologiczne, aktówkę i plecak z rzeczami potrzebnymi na jeden dzień. Samochodem
grupy pojechałem do Evry, na przedmieścia Paryża, gdzie czekał na mnie oficjalny samochód
Touru dostarczony przez organizatorów. Pojechałem do domu Rijckeaerta w Zomergem,
dotarłem tam wczesnym wieczorem
Erik chciał poczęstować mnie obiadem, ale już byłem umówiony ze starym znajomym w
Brukseli. Odjechałem więc, z kroplówkami i środkami dopingującymi w bagażniku.
Następnego ranka miałem wsiąść na prom w Calais, a następnie dotrzeć do Dublina przez
Anglię. Proste jak drut.
2. Czy ma pan coś do oclenia?
Tamtej środy wstałem o wpół do szóstej. Szybko się umyłem i już po półgodzinie
siedziałem za kierownicą. Nie zdążyłem się nawet ogolić. Jako że niewiele spałem tej nocy,
strzeliłem sobie na pobudzenie zastrzyk z „mieszanki belgijskiej”. Produkuje się ją w małych
buteleczkach zawierających 10, 15 czasem 20 mililitrów przejrzystego płynu. Wtedy jeszcze
nie miałem pojęcia co zawiera mieszanina, wiedziałem tylko, że amfetaminę i o to mi w tym
momencie chodziło. Dopiero dwa miesiące później uświadomił mnie pewien dziennikarz
telewizyjny. „Mieszanka belgijska” to, w kolejności alfabetycznej: amfetamina, heroina,
kofeina, kokaina, środki przeciwbólowe i czasami kortykosterydy: prawdziwy cudowny eliksir
potrafiący utrzymać człowieka na nogach przez całą noc.
Z Brukseli do Calais jedzie się niecałe trzy godziny, miałem więc dużo czasu do odejścia
promu. Miałem dwie możliwości: jechać przez Valenciennes i zakręcić w kierunku Calais lub
cofnąć się na Gandawę i Kortrijk, a potem ruszyć autostradą E117 w stronę Lille. Do dziś nie
wiem, dlaczego wybrałem akurat tą trasę. Zbliżając się do granicy – też nie wiem dlaczego to
zrobiłem – zdecydowałem się odbić w prawo. Dzień wcześniej Rijckaert prosił mnie o
spokojną jazdę i może dlatego postanowiłem zjechać z autostrady w ostatniej chwili. Później
się dowiedziałem, że droga, którą wybrałem jest często używana przez drobnych
przemytników narkotykowych.
Było mniej więcej za piętnaście siódma. Jechałem sobie beztrosko wąską francuską
drogą, kiedy zauważyłem człowieka stojącego na poboczu jakieś sto metrów przede mną.
Kiedy podjechałem bliżej, rozpoznałem w nim celnika. Serce zaczęło mi walić jak młot. Było
zbyt późno żeby zawrócić. Celnik nakazał mi się zatrzymać. Nie wiedziałem, co robić. Po raz
pierwszy w mojej trzydziestoletniej karierze kierowcy byłem zatrzymany na granicy – zawsze
jakoś mi się udawało. Kiedy zjechałem na pobocze, zauważyłem, że w krzakach stoi
zaparkowana biała furgonetka. Wypadki potoczyły się błyskawicznie: z vana wysiadło
czterech celników, powoli otoczyli mój samochód.
Prawdę mówiąc nie miałem stracha z powodu tego, co przewoziłem na tylnym siedzeniu,
ale raczej z powodu belgijskiej mieszanki. I nie tylko tej małej ilości, którą sobie
wstrzyknąłem, ale drugiej ampułki, przeznaczonej dla Laurenta Dufaux. Trzy miesiące
wcześniej, na mecie klasyka Walońska Strzała spotkałem dawnego znajomego, byłego
7
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
zawodnika, który miał wejściówkę za kulisy wyścigu. Czekając na kolarzy – a ci mieli przed
sobą jeszcze godzinę jazdy – rozmawialiśmy o pogodzie i tym podobnych sprawach. W
pewnym momencie mój znajomy zaproponował wymianę dwóch fiolek belgijskiej mieszanki
za kompletny strój rowerowy Festiny. Dobiliśmy targu na uboczu, przed pomieszczeniem
służącym kolarzom za szatnię. Musiałem dyskretnie wyciągnąć jakiś strój z bagażu
zawodników, a później, w hotelu uzupełniłem niedobory z zapasów w ciężarówce ekipy.
Jedna z dwóch porcji była przeznaczona dla mnie. Jeśli przejeżdżasz rocznie ponad
130 000 km, nie możesz pozwolić sobie na zmęczenie. Kolarze się szprycują – ale muszą to
robić także ci, którzy się nimi zajmują. Wolę zażyć 10 mg amfetaminy niż rozwalić samochód
na jakimś drzewie. Co do Dufaux, to kupiłem od niego pieska, Yorkshire teriera na prezent
gwiazdkowy dla mojej córki Charlotte. Szczeniak był wart 4000 franków, ale zapłaciłem
jedynie 3000. Dufaux powiedział, że jeśli zdobędę dla niego fiolkę belgijskiej mieszanki, to
będziemy kwita. Mój znajomy z Walońskiej Strzały napatoczył się we właściwym
momencie…Fiolki zawierają zazwyczaj 15 ml; w zależności od tego ile chce się wziąć,
wystarcza to na około 15 iniekcji. Jedno opakowanie starcza na cały sezon. Miałem przy sobie
prawdziwy skarb.
Trzy miesiące później stałem na poboczu francuskiej drogi z dwiema fiolkami belgijskiej
mieszanki w plecaku na tylnym siedzeniu. Nawet nie pamiętałem o EPO. Złapałem ampułki i
wepchnąłem jedną z nich do prawej kieszeni spodni. Drugą ciągle miałem w dłoni, kiedy
celnik zastukał w okno i spytał czy mam coś do oclenia. Dobre pytanie! „Nie, właściwie to
nie, tylko witaminy dla kolarzy”. Celnik nawet nie pytał o moje dokumenty, tylko kazał
otworzyć bagażnik. Miałem nadzieję, że uda mi się niepostrzeżenie wsunąć fiolki do którejś z
lodówek, ale funkcjonariusze nie spuszczali mnie z oka. Podnosząc klapę bagażnika
wyrzuciłem fiolkę w krzaki. Druga ciągle spoczywała w mojej kieszeni.
Aby wykazać się dobrą wolą chwyciłem jedną ze skrzynek z kroplówkami, ale któryś z
celników dał mi znak, że to niepotrzebne. Myślałem, że wszystko się dobrze skończy, że nie
ma się, co denerwować, ale kiedy byłem zajęty przy bagażniku, celnicy zainteresowali się
turystycznymi lodówkami na tylnym siedzeniu. Otworzyli je, wyciągnęli plastikowe
pojemniki okryte zamarzniętymi butelkami z wodą i spytali co jest w środku. „Hm, nie wiem”
odpowiedziałem „pewnie jakieś odżywki dla kolarzy”.
„Cóż, skoro pan nie wie, to pozwoli pan z nami”.
Dowiedziałem się później, że miejscowość, w której mnie zatrzymano nazywa się
Dronckaert, co po flamandzku znaczy „pijak”. A tego dnia nawet kieliszka wina nie wypiłem.
Jeden z celników usiadł koło mnie i nakazał jechać za furgonetką do biura celnego,
oddalonego o około kilometr. Byłem bardzo spięty, ale mój towarzysz podróży starał się mnie
uspokoić. Mówił o Tourze, który miał się lada dzień rozpocząć, o formie Virenque’a…ale ja
go w ogóle nie słuchałem. „Koniec. Nie żyjesz” mówiłem do siebie „Kaput, finito, napisy
końcowe”. Myślałem o fiolce mieszanki, którą miałem w kieszeni i o lodówkach, które
znajdowały się w furgonetce. Nie miałem już szans na ich odzyskanie. Dałem się złapać z
narkotykami na granicy, jak idiota. Katastrofa. A nie miałem pojęcia, co jeszcze mnie czeka.,
Ciężka brama prowadząca do budynku z czerwonej cegły otworzyła się automatycznie.
Furgonetka stanęła przed wejściem, a jeden z celników dał mi znak żebym wjechał na
dziedziniec. Kiedy zobaczyłem bramę zatrzaskującą się za mną, zacząłem mieć problemy z
oddychaniem. Kiedy się zatrzymaliśmy, zamierzałem chwycić plecak, ale celnik mnie
powstrzymał.
„Proszę niczego nie dotykać!”
Wszedłem za nim do budynku, podczas gdy pozostali funkcjonariusze zajmowali się
samochodem. Przeszukali wszystko: obejrzeli tapicerkę na drzwiach, schowki, tablicę
8
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
rozdzielczą, nie przeoczyli niczego. Widziałem to wszystko przez okno. Po chwili
zaprowadzono mnie do biura.
Jeden z trzech celników zaczął opróżniać moje turystyczne lodówki. Byłem tak
spragniony, że spytałem czy mogę wziąć jedną z butelek z wodą i za jednym zamachem
wypiłem połowę zawartości. Funkcjonariusze układali kapsułki na stole w równe szeregi.
Spojrzałem na zegarek: czas mijał. Miałem być na promie odpływającym z Calais o dziesiątej.
Belgijska mieszanka spoczywała w mojej kieszeni.
„Przepraszam, czy to długo potrwa? Muszę zdążyć na prom”.
„Niech pan zapomni o promie”.
Celnicy nadal sporządzali inwentarz znalezisk. Kiedy jeden z nich znalazł kapsułkę EPO i
proszek do sporządzania mieszanki, starałem się wytłumaczyć, że te dwie rzeczy to właściwie
jedna, ale nikogo to nie interesowało. Dalej zliczał opakowania proszku. Czerwone kapsułki
EPO leżały na stole ułożone w rządek, a obok leżał drugi rząd, fiolek hormonu wzrostu z
niebieskimi wieczkami. Wszystkie małe fiolki były sklejone dużą etykietą z jakimś
hiszpańskim czy portugalskim napisem. Na drugim końcu stołu leżały brązowe kapsułki
testosteronu, które między sobą nazywaliśmy „jajkami wielkanocnymi”. Wszyscy w grupie
wiedzieli o czym była mowa, kiedy ktoś oferował kolarzowi „jajka wielkanocne”.
Przyjmowany doustnie testosteron jest niewykrywalny w organizmie, choć jeśli się go
wstrzyknie domięśniowo, wynik testu może być pozytywny.
Celnicy pytali mnie o każdą odnalezioną rzecz, a ja niezmiennie dawałem jedną
odpowiedź: „Nie wiem co to jest”. W końcu, zniecierpliwiony moją niewiedzą jeden z nich
stwierdził, że w takim razie oddadzą wszystko do analizy w laboratorium w Lille.
Opróżniwszy mój plecak i aktówkę celnicy zaprowadzili mnie do większego pomieszczenia,
gdzie siedział starszy, nieco mniej spięty funkcjonariusz. Dowiedziałem się, że pozostało mu
zaledwie kilka dni do emerytury. Dał mi gazetę, podyskutowaliśmy o Mistrzostwach Świata w
piłce nożnej, które właśnie wchodziły w fazę decydującą, a nawet poczęstował mnie filiżanką
kawy. Do tej pory miałem do czynienia ze skrupulatnymi i bezlitosnymi urzędnikami, którzy,
bez wątpienia uważali mnie za przemytnika narkotyków. Ten sprawił, że poczułem się nieco
swobodniej, traktował mnie bardziej po ludzku.
„Gdybym tylko wiedział, wybrałbym inną trasę. O tej porze już powinienem być w
Calais”.
„Gdybyśmy nie zatrzymali pana teraz, to zrobilibyśmy to w Calais”
Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej, ale urzędnik trzymał język za zębami. Czułem,
że jest zakłopotany, jakby powiedział i tak zbyt wiele. Zmienił temat, mówił o tym i o
tamtym. Był miłym człowiekiem, może nawet zbyt miłym. Potrzebowałem spokoju żeby
zebrać myśli. Zacząłem czytać książkę, bardziej po to, żeby odizolować się od otoczenia, niż
że miałem ochotę na czytanie. Miałem wrażenie, że wszystko toczy się w zwolnionym tempie.
W drzwiach stanął celnik, którego do tej pory nie widziałem.
„Proszę pana, sprawa jest poważna. Będziemy musieli pana zrewidować”.
Byłem wstrząśnięty. Zawartość mojej kieszeni pogrąży mnie na amen. Kiedy jednak
celnik zniknął na parę chwil, a starszy z mężczyzn zajął się ekspresem do kawy, udało mi się
wsunąć fiolkę za gumkę majtek.
Nigdy dotychczas nie byłem w takiej sytuacji i ciągle miałem nadzieję, że jakoś uda mi
się wyplątać. Kiedy powrócił celnik, nakazano mi się rozebrać. Był początek lipca, więc nie
miałem zbyt wiele na sobie. Zacząłem od białej koszulki polo z naszywką Festiny, celnik
obejrzał ją skrupulatnie.
q„Buty”
Zdjąłem buty, urzędnik obejrzał je dokładnie, usiłował nawet oderwać obcasy.
„Spodnie”
9
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Chwycił spodnie za nogawki, potrząsnął nimi, a następnie wywrócił kieszenie na lewą
stronę.
„Skarpetki”
Podałem mu je wyciągniętą ręką.
„Teraz majtki”
Miałem nadzieję, że uda mi się tego uniknąć. Czekałem chwilę.
„Proszę zdjąć majtki”
Chciałem trochę zyskać na czasie, podrapałem się w nos, kark, pociągnąłem nosem, ale w
końcu powoli ściągnąłem majtki, starając się utrzymać fiolkę między ściśniętymi nogami.
Podałem mu majtki.
„Proszę rozstawić nogi”
Koniec balu. Bang! Fiolka upadła na podłogę. Byłem ugotowany. Mój prom właśnie
odpływał z Calais.
Miałem nadzieję, że to już koniec. Ale celnik z pomocą kolegi usadził mnie na krześle i
przykuł moją lewą rękę do metalowego pierścienia w ścianie. Wszedł lekarz ubrany w koszule
i dżinsy. Nałożył rękawiczki i włożył mi palec w odbyt.
„Pojedzie pan do szpitala na prześwietlenie”
Jakby mnie ktoś walnął obuchem w głowę. W jednej chwili przestałem być masażystą, a
stałem się dilerem. Ale przecież nie byłem dilerem! Czym sobie zasłużyłem na takie
traktowanie?
Ubrałem się i zawieziono mnie do szpitala. Po drodze minęliśmy mój wybebeszony
samochód, który starannie obfotografowywało. Wyglądało na to, że przeszedł to samo, co ja..
Po prześwietleniu, które oczywiście niczego nie wykazało, zabrano mnie z powrotem na
posterunek celny. O moim losie miały zadecydować wyniki analiz. Czekałem godzinami,
zakuty w kajdanki, podczas gdy obok celnicy rozmawiali o uprawie ogródka i o tym, co
pokazywano w telewizji. Zajmowali się codziennymi sprawami, podczas gdy ja
przechodziłem piekło.
Po południu do pokoju wszedł wielki facet w cywilnym ubraniu. Był wyraźnie wrogo
nastawiony, zaczął się na mnie wyżywać.
„To już szczyt wszystkiego. Odpowiecie za to. To koniec Festiny!”
Ewidentnie chciał mnie zastraszyć, złamać, a ja nie miałem już siły walczyć. Im mniej mu
mówiłem, tym bardziej był wściekły. Naprawdę wytrącił mnie z równowagi, a był pierwszą
osobą, która spisywała moje zeznania. Powiedziałem mu, że nie rozumiem, dlaczego
interesuje się skąd pochodzi towar. Jak dla mnie liczyło się że wyciągnę co tam mam z
lodówki, zapakuję w samochód i ruszę w drogę. Problemy zaczęły się dopiero na granicy.
Wyraźnie nikt nie wierzył w moje słowa, zostałem już uznany na przemytnika. Młody
człowiek wyraźnie nie wierzył w moje słowa, a od czasu do czasu uderzał pięścią w stół.
Myślałam, że w końcu walnie i mnie. Tak naprawdę to mocno nadrabiał miną i to zastraszanie
było tylko pozą, ale wtedy naprawdę mnie przestraszył. Przez cały ten czas był jedynym
urzędnikiem, który był dla mnie nieprzyjemny. Cała reszta po prostu wykonywała swoją
robotę.
Przesłuchanie zakończyło się około piątej, zaprowadzono mnie z powrotem do starszego
mężczyzny. Znowu dał mi filiżankę kawy, zaofiarował kanapkę. Nie jadłem od poprzedniego
wieczora, ale właściwie nie byłem głodny. Spytałem czy mogę zadzwonić do żony, ale
odmówił, nie pozostawiając co do tego wątpliwości.
„Zadzwonię z komórki, jest w moim samochodzie”
„Jaja sobie pan robi?”
Cały czas skuty, cały czas pod nadzorem siedziałem na krześle czekając na wyniki.
Nadeszły około ósmej: EPO, hormon wzrostu, testosteron.
10
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
„Naprawdę? Cóż, mogłem się tego spodziewać. Ja nic o tym nie wiedziałem. Ale skoro
pan tak mówi, to wierzę”
Z sąsiedniego pokoju zadzwoniono na policję. Człowiek wyglądający na najwyższego
ranga podszedł do mnie. „O dziesiątej zabiorą pana do centrali w Lille”.
Dwóch celników, którzy aresztowali mnie tego ranka ciągle było na posterunku. Musieli
zostać po godzinach i to z mojego powodu. Zabrali mnie do sąsiedniego budynku, gdzie mieli
pomieszczenie socjalne. Akurat trwał mecz Francja – Chorwacja, ćwierćfinał Mistrzostw
Świata i za żadne skarby nie chcieli go przegapić. Zidane i pozostali gracze reprezentacji
Francji pomogli nieco rozluźnić atmosferę. Trzej celnicy zaczęli wypytywać mnie o różne
kolarskie sprawy. Czy wszyscy kolarze się szprycują? A piłkarze? Zadawali mi takie
zwyczajne pytania, a w tym czasie Thuram strzelił dwie bramki. W czasie meczu nawet jeden
z celników zaproponował mi coś do jedzenia.
„Może frytek?”
Nie miałem nic przeciwko temu.
„Majonezu?”
Zjadłbym te frytki i z sosem chili, taki byłem głodny.
„Szynki? Kiełbaskę?”
Powracałem do życia. Byłem bez kajdanek, pachniało kawą, frytkami, poczułem się nawet
jakby trochę w domu. Poprosiłem o kiełbaskę. Szkoda, że musieliśmy jechać kwadrans przed
dziesiątą. Ostatni rzut oka w telewizor i dwaj celnicy przewieźli mnie do centrali: głównej
siedziby policji w Lille, SRPJ.
Zgodnie z zasadami założono mi kajdanki prowadząc do budynku policji. Na chwilę
pozostawiono mnie samego na ławce, w długim korytarzu, przykutego do ściany. Po drugiej
stronie znajdował się rząd cel. Mało atrakcyjna perspektywa. Przed kratami umieszczono taflę
przezroczystego plastiku mającego ukrywać niezbyt przyjemny widok, ale odgłosy swobodnie
przez nią przenikały: było słychać krzyki, wrzaski, przekleństwa. Nagle na końcu korytarza
zobaczyłem wściekle miotającego się człowieka, wleczonego przez dwóch policjantów. Tak
się wyrywał, że funkcjonariusz musiał przewrócić go na ziemię. Aresztant zaczął wierzgać
nogami, a to tylko rozwścieczyło eskortę. Nie wiadomo skąd pojawił się trzeci policjant i
wspólnie obezwładnili więźnia. Skończyło się jak się miało skończyć: nieszczęśnik
wylądował w celi.
Zaprowadzono mnie do biura na pierwszym piętrze gdzie urzędowała oficer dyżurna.
Tam formalność za formalnością. Musiałem potwierdzić moje dane: imię, nazwisko, wiek,
wzrost, adres zamieszkania, stan zdrowia, nazwisko matki. Zastanawiałem się, co moja
matka, nieżyjąca od 25 lat, ma z tym wspólnego..
„Jutro o ósmej rano przyjdą po pana dwaj oficerowie z departamentu sprawiedliwości.
Póki co, noc spędzi pan w celi”.
Zszedłem na dół. Kazano mi oddać pasek, sznurowadła, a nawet okulary. Zaprowadzono
mnie do celi, w której siedziało już trzech niechlujnie ubranych mężczyzn i kobieta. Smród
był niewyobrażalny: rzygowiny, przetrawiony alkohol, mocz, gówno, wszystko razem
wymieszane. Miałem przed sobą noc w tej dziurze i musiałem starać się powstrzymać łzy!
Zwinąłem się w kłębek na końcu pryczy z plecami przyklejonymi do ściany. Zmusiłem się do
zamknięcia oczu. Od czasu do czasu słyszałem jak moi współlokatorzy zawodzą, proszą o
wypuszczenie do toalety, a później sikają w kącie. Zamknąłem oczy, ale tej nocy, najgorszej
w moim życiu, nie dane mi było zasnąć.
3. Cela 237, na końcu w lewo
11
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Ulżyło mi, kiedy żandarmi pojawili się następnego ranka o pół godziny wcześniej niż
zapowiadali. Było ich dwóch, jeden w okularach i z cienkim wąsikiem, drugi, łagodnie rzecz
ujmując, dobrze zbudowany: Jean-Marie i Robert. Czekali w korytarzu, kiedy odbierałem
swój plecak z depozytu. Zgodnie z regulaminem powinni mnie skuć prowadząc do
samochodu, szarego Peugeota 405 czekającego na dziedzińcu.
„Bez przesady, chyba pan nie ucieknie?”
Dla bezpieczeństwa jedynie upewnili się czy tylne drzwi były dobrze zamknięte. Jak tylko
opuściliśmy „centralę” Robert wyciągnął paczkę papierosów.
„Zapali pan?”
W tamtym okresie wypalałem około dziesięciu papierosów dziennie, a nie miałem
papierosa w ustach od wtorku wieczorem. Chętnie skorzystałem z propozycji. Fajka
smakowała wolnością.
Były godziny szczytu, Robert stracił cierpliwość.
„Jean-Marie, wyciągnij koguta” Jean-Marie chwilę pogrzebał pod siedzeniem, otworzył
okno i postawił na dachu migające na niebiesko światło. Wszyscy ustępowali nam z drogi aż
dojechaliśmy do niepozornej, podobnej do drzwi garażowych bramy, którą Jean-Marie
otworzył przy pomocy pilota. Wjechaliśmy na duży parking.
„Weź torbę i chodź z nami”.
Przy drzwiach windy spotkaliśmy „szefa”, który wydawał się wiedzieć, kim jestem.
Weszliśmy do wspólnego biura Roberta i Jeana-Marie.
„Najpierw napijemy się kawy” powiedział Jean-Marie „Poczęstujesz się, Willy?”
„A ja wyskoczę do boulangerie” oznajmił Robert „Willy, chcesz jakieś ciastko,
croissanta albo bułkę z czekoladą?”
Kawa, ciastka – myślałem, że śnię. Po śniadaniu policjanci zasiedli przed komputerem.
Przed sobą mieli moje zeznania, plecak, walizeczkę i lodówki, które ciągle nie były
zapieczętowane. Zaczęli zadawać mi pytania czytając równocześnie to, co zostało wcześniej
zaprotokołowane, celem sprawdzenia czy zeznania się zgadzają. Atmosfera była naprawdę
przyjacielska, dopóki Jean-Marie dość brutalnie nie przerwał miłej pogawędki.
„Bierzesz nas za durniów?”
Nic nie odpowiedziałem.
„Upiera się pan przy tych zeznaniach?” Znikła gdzieś cała bezpośredniość.
„Ehe, tak”.
Zmienili nieco metodę przesłuchania: zadawali te same pytania, na które odpowiadałem
już wcześniej, zmieniając nieco ich formę, coraz bardziej agresywnym tonem. Czułem, że
powoli tracę rezon. Aby uniknąć zupełnego pogrążenia spytałem czy mogę zadzwonić do
Sylvie.
„Dopóki nie zacznie pan współpracować, nie możemy pozwolić na żadne kontakty. Skąd
będziemy wiedzieli, że nie posługuje się pan jakimś szyfrem?”
Jean-Marie wyszedł. Robert odczekał chwilę, po czym kontynuował.
„Słuchaj Willy, może byś tak zaczął mówić prawdę? Spiszemy twoje zeznania, bez obaw.
Ale odpowiedzialność spadnie tylko na ciebie. Kogo się obawiasz? Możesz powiedzieć, nie
będę notował”.
Znowu powrócił przyjacielski ton.
„Kilka tygodni temu mieliśmy obóz treningowy w Corrèze, w pobliżu Brive, chcieliśmy
przejechać trasę drużynowej czasówki Touru. Dostaliśmy wtedy zaproszenie na obiad do
wielkiego zamku. Wiecie kto nas zaprosił? Bernadette Chirac. Virenque i Brochard tez tam
byli, tacy to ważni goście. I tego się boję, są ważniejsi ludzie niż jakiś tam Willy Voet.
Rozumiecie?”
„Moment, moment. Wie pan, kto siedział na tym krześle co pan kilka miesięcy temu?.
Bernard Tapie. A zrobiliśmy z niego marmoladę. Pańscy Virenque i Brochard nie znaczą dla
nas nic. Lepiej niech pan to przemyśli. Jeśli chce pan następne pięć lat spędzić za kratkami, to
12
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
proszę bardzo. My tylko spiszemy pana zeznania i koniec. Ale proszę pomyśleć o żonie i
dzieciach. Bo ludzie, których stara się pan ochraniać, nie pomyślą o nich, kiedy pan pójdzie
siedzieć, zapewniam pana”.
Jean-Marie wrócił i wspólnie ustaliliśmy, że mogę zadzwonić do Sylvie. Jean-Marie
wykręcił numer.
„Dobry wieczór pani. Dzwonię z SRPJ w Lille. Pani mąż jest u nas. Nie może udzielić
informacji na temat swojego zatrzymania ze względów bezpieczeństwa i dla dobra śledztwa.
Może pani z nim porozmawiać, ale nie wolno pani zadawać żadnych pytań. Jemu wolno tylko
zapewnić panią, że czuje się dobrze. Ale żadnych pytań, dobrze?”
Oczywiście pierwsze zdanie wypowiedziane przez moją żonę brzmiało ”O co, do cholery
chodzi?”
„Nic, nic, nie martw się. Nie zadawaj żadnych pytań. Czuję się dobrze. Jak dzieci, co u
ciebie?”
Sylvie zadała następne pytanie, oczywiste w tych okolicznościach, które wydało jej się
całkiem niewinne ”Czy Bruno Roussel wie gdzie jesteś?”
I to był przełom, na który czekali policjanci. Sylvie chciała się tylko dowiedzieć czy mój
pracodawca wie o tym, co się ze mną dzieje, ale oni wywnioskowali, że mówi o handlu
narkotykami.
„Proszę pani, zabroniliśmy zadawania pytań. Przepraszam, ale musimy natychmiast
przerwać tą rozmowę”.
Zbliżała się pora obiadowa. Umieszczono mnie w sąsiednim pomieszczeniu i wręczono
kanapkę. Robert zamykając drzwi szepnął „Przemyśl sprawę, Willy. Jesteśmy z powrotem
koło drugiej. Przemyśl dobrze wszystko”.
Kiedy wrócili wszystko zaczęło się od nowa.
„Dobrze, o co chodziło z tym pytaniem? Dlaczego pana żonę interesuje czy Bruno
Roussel wie, co się z panem dzieje?”
Nie było sensu ukrywać prawdy. Kawałek po kawałku wycisnęliby ze mną wszystko
Pomyślałem o Sylvie, Charlotte i Mathieu i wyznałem im, co wiedziałem. Zacząłem od
objaśniania roli Bruno Roussela i Erika Rijckaerta, ale nadal starałem się chronić innych
członków ekipy, chociażby Joëla Chabirona.
Więc jak wszedłem w posiadanie narkotyków?
„Przywożono je z Hiszpanii ciężarówką ekipy. Lekarze po prostu proszą nas o ich
przywiezienie. To oni wypełniają zamówienia, a przynajmniej tak mi się wydaje. Naprawdę
nie wiem o tym zbyt wiele…”
Mówiłem cokolwiek mi przyszło do głowy, a im mocniej mnie nacisnęli, tym bardziej się
blokowałem. Było to żałosne. Za każdym razem, kiedy zadawali nowe pytanie byłem jak w
pułapce. Po spisaniu mojego poprawionego, jeszcze niekompletnego zeznania, postanowili
zrobić sobie przerwę. ”Dobrze, wrócimy na noc do centrali. Jutro skończymy, a potem stanie
pan przed sędzią śledczym”.
Nie, proszę, tylko nie „centrala”. Sama myśl o powrocie w to miejsce wywoływała u mnie
mdłości. Poprosiłem ich o kolejną przysługę: gdziekolwiek, byle nie tam, proszę. Trochę się
wahali, ale w końcu zadzwonili na mały komisariat na peryferiach miasta. Cóż za odmiana.
Komisariat był czysty – niemalże luksus w porównaniu z poprzednią nocą. Trzy cele i tylko
jeden aresztant – ja. Dyżurny żandarm dał mi dwa koce dla ochrony przed zimnem. Pozwolił
mi nawet zachować okulary. W celi była tylko prosta drewniana prycza, ale w końcu mogłem
spokojnie zasnąć.
Piątek, 10 lipca, wpół do ósmej rano. Ci sami aktorzy, ten sam scenariusz. Jean-Marie,
Robert, migający niebieski kogut, siedziba policji. Po kolejnym przesłuchaniu pobrano ode
13
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
mnie odciski palców. Dziwne odczucie. Zrobiono mi również zdjęcia, co było nawet bardziej
upokarzające. Najpierw en face, z tabliczką w rękach, potem z profilu. Stałem się więc
kryminalistą – nawet teraz chce mi się płakać kiedy to wspominam. Mniej więcej wtedy
zostałem poinformowany, że ze względu na konieczność dokończenia przesłuchania
przedłużono mi areszt tymczasowy.
Około dziewiątej wyruszyliśmy do Pałacu Sprawiedliwości. Peugeot stanął obok „mysiej
dziury” – tylnego, podziemnego wejścia do budynku. Musiałem poczekać zamknięty w dużej
celi z około dwudziestoma innymi aresztantami. Wolno nam było palić, więc skorzystałem z
tego przywileju. Wcześniej Robert skinął na mnie „Proszę, masz” i wręczył mi paczkę
papierosów.
Dookoła mnie wszyscy opowiadali jakie to wiele niesprawiedliwość ich spotkało. Jeden
facet stłukł swoją dziewczynę, bo znalazł ją w łóżku z sąsiadem z piętra, inny ukradł dostawę
pralek, jeszcze inny rąbnął ciężarówkę kartofli żeby je sprzedać w Belgii. A ja? Ja
przewoziłem inny rodzaj towaru. Po tych wyznaniach opuściłem moich towarzyszy niedoli,
aby stawić się, w towarzystwie moich dwóch aniołów stróżów, w biurze sędziego na
dziesiątym piętrze.
„Mamy parę rzeczy do zrobienia. Musimy cię tu zostawić. Miłego dnia”.
Jedną z drobnych rzeczy do zrobienia było przeszukanie mojego domu następnego ranka,
zgodnie z protokołem. Zanim odeszli, Robert i Jean-Marie przedstawili mi adwokata
Ludovica Barona. Zanim stanąłem przed obliczem sędziego rozmawialiśmy przez parę minut.
„Przejrzałem twoje zeznania. Spróbuję cię stąd wydostać”.
Ale najpierw musiał się na to zgodzić sędzia.
Wchodząc do biura sędziego byłem zaskoczony. Spodziewałem się dużego,
imponującego pomieszczenia, a tymczasem znalazłem się malutkim kwadratowym pokoiku z
dwoma biurkami: jednym dla sędziego i drugim dla stenografa. Obok sędziego Keila,
starszego mężczyzny o poważnym, ale uczciwym wyglądzie, siedziała młoda szatynka, jego
asystentka. W czasie przesłuchania nie okazywała mi najmniejszej litości.
„To paskudna sprawa. Ludzie tacy jak pan, żyjący z oszustw, powinni być zamykani”.
Sędzia przerwał. „Będzie pan tymczasowo aresztowany. Dla pana bezpieczeństwa, ale
przede wszystkim ze względu na kaliber sprawy. Niewątpliwie zainteresują się tym media. Na
razie nie chcę żeby pan się kontaktował z kimkolwiek z zewnątrz. Zostanie pan umieszczony
w oddzielnym bloku w Loos, oddalonym od innych, tam gdzie przetrzymujemy młodocianych
przestępców. Tak będzie najlepiej dla pana”.
Byłem zaskoczony i rozczarowany. Po krótkiej rozmowie z adwokatem zostałem
zaprowadzony do podziemi gdzie umieszczono mnie w jednej celi z więźniami zatrzymanymi
za poważne przestępstwa. W dużym pomieszczeniu, prawdziwej wieży Babel,
przetrzymywano mnie bez jedzenia i picia do ósmej. Musieliśmy poczekać aż pozostali
zatrzymani staną przed swoim sędziami zanim wyjechaliśmy do Loos. W policyjnej suce było
nas czternastu, zamkniętych w oddzielnych przedziałach, siedmiu po każdej stronie
samochodu. Byliśmy skuci łańcuchem po trzech – czterech, końce łańcucha trzymali
strażnicy.
W więzieniu samochód przejechał przez trzy drewniane bramy, które otwierały się i
zamykały automatycznie. Z naszej czternastki tylko dwóch było tu nowych: Włoch Silvano i
ja. Było za późno, żebym dostał oddzielną celę. Po wypełnieniu wszystkich formularzy i
zdaniu rzeczy osobistych musiałem spędzić pierwszą noc w więzieniu z Silvanem. Był to
trzeźwiejący narkoman około trzydziestki, który z dużym upodobaniem opowiedział mi
historię swojego życia. Mówił o tym jak jego brat zmarł z powodu przedawkowania, jak sam
utrzymywał się z napadów na starszych ludzi „ale nigdy nikogo nie pobiłem”, o swoich
obawach, planach życiowych. Nie mógł się powstrzymać. Nie wiesz przez co przechodzą inni
14
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
dopóki siedzisz w bańce mydlanej. Pozwolono nam palić, ale nie mieliśmy żadnych
papierosów, więc Silvano poczęstował mnie jednym ze swoich skrętów. Kiedy lizał bibułkę
poczułem obrzydzenie. Był w końcu narkomanem…Ale tak bardzo chciało mi się palić.
Klucze brzęknęły o kraty. Pobudka o wpół do siódmej była brutalna. Na początku
zaprowadzono mnie do lekarza więziennego, który najpierw wypełnił formularze, a dopiero
potem pobieżnie mnie zbadał, głównie obejrzał zgięcia łokciowe by sprawdzić czy nie
wstrzykuję sobie narkotyków. Bardzo bolała mnie głowa. Od dwóch dni miałem okropną
migrenę, nie mogłem już tego wytrzymać. Lekarz zmierzył mi ciśnienie.
„Nic dziwnego, że pana boli głowa. Ma pan nadciśnienie”.
Dał mi tabletki, które przyjmuję do tej pory.
Z lecznicy zostałem zaprowadzony do psychologa, kobiety około czterdziestki, która
pytała mnie dlaczego trafiłem do więzienia i jakie mam plany na przyszłość. Jakbym niby
miał pojęcie, co mnie miało czekać…
Wiadomość o moim zatrzymaniu szybko rozniosła się po całym więzieniu dzięki
wiadomościom telewizyjnym oglądanym w każdej celi. Za każdym razem gdy spotykałem
jakiegoś strażnika czy nawet więźnia pchającego wózek z jedzeniem albo sprzątającego
prysznice, słyszałem jak szepczą moje nazwisko i mówią, że widzieli mnie w telewizji.
Trzeba jednak przyznać, że byłem łatwy do wyśledzenia, jako że mój numer więzienny był
przypięty do firmowej koszulki Festiny.
W magazynku pobrałem dwa prześcieradła i dwa koce, dwie pary majtek, dwie
podkoszulki, sztućce i nakrycie. Tak, zabierają ci sznurowadła i pasek, ale dają nóż, widelec,
łyżkę i dwie jednorazowe maszynki do golenia. Mężczyzna, który mi to wszystko wydawał
również mnie rozpoznał.
„Pan jest Willy Voet, nie? No, teraz to się dopiero zacznie! Będzie afera. Sam jestem
kolarzem, kocham ten sport”.
Strażnik zaprowadził mnie na drugie piętro, do skrzydła D. Otworzył drzwi. Nigdy nie
zapomnę numeru: 237, przedostatnie drzwi po lewej stronie. Cela, powierzchni około ośmiu
metrów kwadratowych gołego betonu była pełna kurzu. Po prawej stronie umieszczono
toaletę, pękniętą i nie całkiem jak z czterogwiazdkowego hotelu. Obok była umywalka – a w
kranie wyłącznie zimna woda. Na końcu pomieszczenia znajdowała się szafa z czterema
półkami, ale bez drzwi, a po drugiej stronie żelazne łóżko z wygniecionym materacem,
przykręcone do ściany. I, cud nad cudy, nad tym wszystkim, na wysięgniku, lśniący nowością
kolorowy telewizor. Poczułem się prawie jak u mamy!
Na przeciwległym końcu celi znajdowało się kwadratowe okratowane okno, przez które
można było zobaczyć jedynie niebo. Żeby dostrzec nieco więcej musiałem się wspiąć na rurę
centralnego ogrzewania, która biegła przez celę. Mogłem zobaczyć dziedziniec, gdzie dwa
razy dziennie: rano i wieczorem więźniowie mogli uprawiać sport. Z prawej strony, zza
budynków, mogłem usłyszeć buczenie barek na kanale. W dzieciństwie mieszkałem przy
kanale i znajomy dźwięk motorów barek niezwykle mnie rozczulał. W więzieniu zwracasz
uwagę na każdy drobiazg i bardzo łatwo popadasz w sentymentalizm.
Byłem więc tam, gdzie byłem i musiałem się z tym pogodzić. Miałem rozpocząć
dwutygodniowy pobyt w sanatorium. Najgorszy ze wszystkiego, gorszy od spotkania z
młodym celnikiem ubranym po cywilnemu, gorszy niż koszmar nocy w centrali był lodowaty
strach przenikający do szpiku kości, który nagle mnie opanował. Niemożliwe do ogarnięcie
uczucie strachu przed pustką, zjadające człowieka od wewnątrz. Nie życzyłbym tego
największemu wrogowi
Rozpłakałem się jak nigdy w życiu.
.
15
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
4. Wytrzymam!
Nie pamiętam jak długo tam po prostu leżałem. Strażnik przyniósł mi jakiś środek
czyszczący, przy pomocy którego wysprzątałem celę (nigdy nie powiem „moją celę”), po
czym przespałem cały weekend. Nie przeszkadzało mi nawet ciągłe hałasowanie więźniów,
ich wrzaski i przekleństwa kiedy usiłowali wykrzyczeć swoją frustrację.
Sobota 11 lipca była pięknym dniem. Przyciskając twarz do krat mogłem zobaczyć
więźniów odpoczywających na dziedzińcu. Niektórzy grali w piłkę, inni po prostu gawędzili.
Z boku kilku siedziało z twarzami ukrytymi w dłoniach. Pomyślałem o swojej żonie. Nie
mogłaby znaleźć lepszych podstaw do rozwodu. Pomyślałem o dzieciach. Jak one to przyjmą?
A ich koledzy szkolni, jak sąsiedzi, jak moja dalsza rodzina? Myślałem szczególnie o
teściach, bo moi rodzice już nie żyli, a jedyny brat zmarł, kiedy miałem dziesięć lat.
Długa kąpiel – to pozwoliłoby mi oderwać się od tego wszystkiego. Od czterech dni nie
myłem się ani nie goliłem. Nie zmieniałem też ubrania: byłem przez to obrzydliwy i czułem
się obrzydliwie. Jaką radość przynosiła zimna woda w kranie…Ogolić się przy pomocy mydła
– co za rozkosz. Włączyłem telewizor, nic innego nie miałem do roboty. Mogłem rozmyślać
albo płakać, spać i śnić koszmary albo oglądać telewizję. Tego dnia miał miejsce prolog:
czasówka otwierająca Tour de France, początek festiwalu. Na podium w Dublinie, podczas
prezentacji ekip zobaczyłem nawet kolarzy Festiny ustawionych jeden obok drugiego. Nie
wyglądali na zbytnio zadowolonych, jakby przeczuwali, że za chwilę bumerang powróci
uderzając prosto w twarz.
Kiedy usłyszałem hałas wózka na korytarzu, domyśliłem się, że nadszedł czas posiłku.
Była za kwadrans dwunasta. Serwowane przez jednego z więźniów menu było spartańskie:
duża łyżka fasoli w sosie pomidorowym, dwie kiełbaski, jogurt, jakiś owoc świeży lub
gotowany. Jako że byłem nowicjuszem więzień podał mi dwie bagietki, „To na dwa dni”
trochę cukru i cztery porcje masła na jutrzejsze śniadanie. Trzydzieści sekund kontaktu ze
światem zewnętrznym.
Pierwszym gościem, jaki mnie odwiedził był kapelan. Raczej nie byłem praktykujący.
Jeśli chcesz pójść na mszę, to spóźnisz się na Paryż - Roubaix lub Wyścig Dookoła Flandrii
lub jakiś inny wielki wyścig rozgrywany w niedzielę. Ale przybycie księdza przyniosło mi
trochę ukojenia. Był uprzejmy i bezpośredni. Siedział ze mną w celi przez prawie godzinę.
„Proszę się za bardzo nie martwić. Bóg czuwa nad panem”. Udało mu się podnieść mnie na
duchu. W innych okolicznościach uznałbym to za śmieszne, ale czasami człowiekowi ziemia
usuwa się spod nóg. Słowa księdza znaczyły dla mnie więcej, niż kiedykolwiek bym się
spodziewał. W ten sposób stałem się nieco bardziej „wierzący”.
Następnym gościem była zastępczyni kierownika więzienia, odwiedzała ona wszystkich
nowoprzybyłych więźniów. Poradziła mi skontaktować się z pracownikiem socjalnym, ale
najpierw wypytała o moją sytuację osobistą i obiecała skontaktować się z moją żoną. Słowa
dotrzymała.
O siódmej wieczór podano kolację: resztki fasolki i, dla odmiany, szynka. Do tego
gotowana ryba. Pozostało mi tylko oddać się moim dwóm ulubionym zajęciom: skakaniu z
kanału na kanał i spaniu.
Nie chciałem opuszczać celi, nawet po to, żeby iść na spacer. Przekonałem się, że „być na
zewnątrz” nie oznacza wyjścia na dziedziniec. Kiedy się budziłem, niemal odruchowo
włączałem telewizor. Mówili tylko o mnie, na każdym kanale: francuskim, belgijskim,
holenderskim. Czułem się jak uczeń czarnoksiężnika. Moja drużyna miała duże szanse na
zwycięstwo w wyścigu, a teraz wszystko zmierzało ku tragedii, a ja byłem głównym
winowajcą. Przed tak ważną imprezą nawet drobne perturbacje mogą podkopać morale
zawodnika. Widziałem też jak Jean-Claude Killy, Jean-Marie Leblanc i Bernard Hinault
16
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
wygłaszają nadęte przemówienia do milionów telewidzów. Ale za kogo oni brali publiczność?
Kogo próbowali przekonać, że byli absolutnie zszokowani, że doping jest zjawiskiem z innej
planety? Jakby nie wiedzieli, że doping w sporcie wyczynowym jest tym, czym pompony dla
cheerliderki: jedno z drugim przeważnie idzie w parze. Nie wspominając już o morałach
prawionych przez dziennikarza telewizyjnego, którego ja, i nie tylko ja, widziałem kiedyś w
klubie nocnym rozwalonego na kanapie, pijanego w trupa i zaciągającego się jointem.
Byłem przybity tym, co słyszałem i widziałem, a otuchy nie dodały mi bynajmniej
pierwsze słowa Bruno Roussela. „Cała sprawa musi być dogłębnie zbadana. Chciałbym
porozmawiać z policją tak szybko jak to możliwe i życzyłbym sobie, żeby moich kolarzy
pozostawić w spokoju”. Czyżby miał mnie tak po prostu zostawić – człowiek, który kiedyś
zapowiedział, że cokolwiek się stanie, nie opuści mojej żony i dzieci? Pamiętałem doskonale
o tych zapowiedziach, ale coraz mniej w nie wierzyłem.
Kiedy wybuchła ta cała afera, prezydent UCI, Holender Hein Verbruggen był na
wakacjach w Chinach, gdzie odbywały się mistrzostwa świata juniorów, i w Indiach…
Miałem nieodpartą potrzebę porozmawiania z kimś, zrzucenia z siebie tego wszystkiego.
Serge stał się wybawieniem. Był jednym z moich trzech strażników i właśnie z nim najlepiej
się dogadywałem. Kiedy miał zmianę, dwa czy trzy razy przychodził ze mną porozmawiać.
Oglądaliśmy telewizję (podstawowa życia w więzieniu) i rozmawialiśmy o kolarstwie. Zanim
szedł do domu zachodził do mojej celi, aby się pożegnać.
Na szczęście wieczorem 12 lipca mogliśmy się skoncentrować na spokojnym oglądaniu
telewizji. Od połowy popołudnia przestałem być głównym tematem audycji telewizyjnych.
Ludzi nie interesowało nic poza finałami Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Mam wprawdzie
belgijski paszport, ale po piętnastu latach mieszkania w e Francji, małżeństwie z Francuzką i
posłaniu dzieci do francuskich szkół, czuję się bardziej Francuzem niż Belgiem. Przez
półtorej godziny drżałem z niepokoju, przeżywałem radość i zapomniałem o wszystkim.
Dziewięćdziesiąt minut szczęścia. Promyk słońca na burzowym niebie.
Pod koniec meczu kamera zatrzymała się na zapłakanej twarzy Trezegueta i ja uroniłem
wtedy kilka łez. Znam to intensywne uczucie, gdy mięśnie się rozluźniają a ciało się odpręża.
Kiedy całe więzienie wybuchło radosnym entuzjazmem, a więźniowie zaczęli uderzać
metalowymi talerzami w rury centralnego ogrzewania oczami wyobraźni zobaczyłem jak Luc
Leblanc wygrywa mistrzostwa świata w Agrigento na Sycylii w 1994 roku i jak Laurent
Brochard zwycięża w San Sebastian trzy lata później. Nie mogłem oderwać oczu, w których
lśniły jeszcze łzy od ekstatycznych tłumów wiwatujących na Polach Elizejskich. Zobaczyłem
też kolarzy Festiny tańczących z radości w pokoju hotelowym i śpiewających „We are the
champions”. To było dla mnie zbyt wiele. O mało nie zasłabłem. Na szczęście radość ze
zwycięstwa Francuzów przesłoniła wszystko inne.
W poniedziałek w wiadomościach telewizyjnych mówiono tylko o francuskich
piłkarzach. Zaledwie wspomniano o Tomie Steelsie – zwycięzcy etapu w Dublinie, o
wywrotce Chrisa Boardmana na plamie oleju, o Janie Svoradzie finiszującemu po wygraną w
Cork. Innymi słowy zapomniano o mnie i byłem z tego bardzo zadowolony. Ale gazety tak
łatwo nie dawały spokoju. Dyrektor więzienia bez przerwy odbierał telefony od dziennikarzy.
Prasa chciała się upewnić, czy nadal przebywam na utrzymaniu państwa.
Co do mnie zaczynałem się przyzwyczajać do rutyny zycia w więzieniu: mieszaniny nudy,
drobnych niedogodnie i oczywiście telewizji.
5. Dzieci tabletek
17
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Rozumiem teraz Neila Armstronga. Wiem dlaczego pierwszą rzeczą jaką zrobił po
powrocie z Księżyca oraz wycałowaniu żony i dzieci było wzięcie prysznica – upajającego,
gorącego, niekończącego się prysznica. Zrozumiałem go 14. lipca. Tego dnia, jak co wtorek w
Loos, punktualnie o dziewiątej rano przypadał czas kąpieli. Powiadomiono mnie o tym w
poniedziałek wieczorem i przez całą noc nie myślałem o niczym innym. Właśnie mijał tydzień
od kiedy ostatni raz umyłem się w ciepłej wodzie, a miałem w zwyczaju brać prysznic dwa
razy dziennie. Wodą i mydłem zmyłem z siebie cały nagromadzony brud – ten na zewnątrz i
ten wewnątrz. Zwykły prysznic stał się sakramentem oczyszczenia. Kiedy ciepła woda
pieściła moje ciało, powróciłem myślą do czasów o wiele lat poprzedzających ten nieszczęsny
lipiec. Wróciłem tam, gdzie się wszystko zaczęło.
Znowu byłem w czasach dzieciństwa, w domu babci, dobry kilometr od domu rodzinnego
w Hofstade, w pobliżu Malines, gdzie co tydzień przychodziłem z bratem wziąć prysznic. W
domu rodziców była jedynie toaleta, więc co sobota chodziliśmy do babci, aby się porządnie
wyszorować przed niedzielą.
Ojciec pracował jako maszynista dla belgijskich kolei, SNCB. Matka zajmowała się
domem i dorabiała jako tapicer, za kilka franków tygodniowo. W tamtych czasach w domu
rozmawiało się głównie o futbolu. Ojciec był prawoskrzydłowym w półprofesjonalnej
drużynie Malines FC. Grał nieźle na tej pozycji. Premie za zwycięstwa jakie otrzymywał
pozwoliły w 1951 roku na kupno małego domku. Po zakończeniu kariery piłkarskiej ojciec
przesiadł się na rower, jako weteran. Ja rozpocząłem treningi w klubie Dijlespurters w
Malines jako piętnastolatek. Nosiliśmy białe koszulki z barwami narodowymi Belgii: czarną,
żółtą i czerwoną na plecach. Sponsorem ekipy był browar Pilsor Lamot.
Nie byłem złym zawodnikiem. Podczas mojego najlepszego sezonu wygrałem dziewięć
wyścigów, w sumie około dwudziestu. Ścigałem się z najlepszymi w owym czasie juniorami
belgijskimi: Eddym Merckxem, Hermanem Van Springelem, Walterem Godefrootem. Jeden
raz nawet wygrałem z Van Springelem, w wyścigu Kappelen opden Bos. Nie utrzymywaliśmy
jednak kontaktów towarzyskich, gdyż już wtedy byli traktowani jak przyszli mistrzowie.
Merckx wygrywał około trzydziestu wyścigów rocznie, był już „tym” Merckxem.
O dopingu farmakologicznym mówiło się tylko w półsłówkach. Pierwszy raz wziąłem coś
w 1962 roku, była to amfetamina. Miałem wtedy już osiemnaście lat i właśnie przeszedłem do
seniorów W tamtym czasie jeszcze nieźle dawałem sobie radę. Była niedziela, ścigaliśmy się
w Evere w pobliżu Brukseli, niedaleko domu mojego wujostwa. Razem ze mną jechał Gérard,
mój dobry kolega z klubu. Postanowiliśmy dla rozgrzewki przed startem przejechać jakieś
dwadzieścia kilometrów. Za nami jechał na małym skuterku mój ojciec.
W drodze Gérard szepnął, że zdobył jakieś białe pigułki. Nie powiedział skąd je ma, ale
nalegał: ”Jesteś w dobrej formie, cała rodzina przyjechała cię zobaczyć, spróbuj!”. Nie
miałem wielkiej ochoty, ale dałem się przekonać. Dawkowanie było proste: jedna pigułka na
pół godziny przed startem, druga mniej więcej w połowie trasy.
Podszedłem do stolika organizatorów, aby się zarejestrować już po tym jak wziąłem
pierwszą tabletkę. Czułem, że włosy na moich przedramionach sterczą jak u jeżozwierza i nie
mogłem opanować drżenia całego ciała. Cudowny eliksir już zaczynał działać. Musiałem
głęboko oddychać. Gdy dano sygnał do startu wyskoczyłem jak z procy. I nie byłem jedyny!
Jechałem tak szybko, że aż sam się przestraszyłem. Nie czułem głodu, ale dla odmiany przez
cały wyścig, liczący 120 km, odczuwałem ogromne pragnienie. Zacząłem myśleć, że jestem
gwiazdą! Napędzany amfetaminą mogłem dotrzymać koła najsilniejszym zawodnikom, takim
jak Willy In’T Ven, Julien Stevens, Georges Pintens, Willy Vekemans. Wszyscy byli starsi i
ocierali się o profesjonalizm, niektórzy z nich mieli zostać w przyszłości przybocznymi
Merckxa. Same wielkie nazwiska! A wśród nich ja, nowicjusz i to ja dyktowałem warunki. To
ja inicjowałem ucieczki, ale grupa szybko mnie doganiała. Pewnie widzieli w moich oczach
coś, co nie pozwalało im mnie odpuścić.
18
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Przez piętnaście kilometrów dawałem z siebie wszystko. Było nas sześciu w ucieczce, a ja
czułem się tak mocny, że nie odczuwałem głodu. Nic nie zjadłem. Nie odważyłem się też
zażyć drugiej tabletki: bałem się, że jak to zrobię, to eksploduję. Całe to podniecenie zeszło ze
mnie na jakieś dwa okrążenia przed metą. A wtedy jakby nagle ktoś mnie znokautował, nic
nie widziałem i nic nie słyszałem. Gdyby jakiś człowiek wyszedł wtedy na szosę, wjechałbym
prosto w niego. Odpadłem od grupy prowadzącej, ale jakoś udało mi się ukończyć wyścig na
szóstym miejscu. W szatni Gérard podając mi mydło zaczął mi robić wyrzuty: „Dlaczego nic
nie zjadłeś na trasie? I dlaczego nie wziąłeś drugiej tabletki?” Oczywiście ta pierwsza próba
nie uczyniła ze mnie mistrza, ale poczułem się silny jak nigdy i spodobało mi się to.
Wiedziałem, że przy następnej okazji znowu wezmę amfetaminę. To już nie była ciekawość,
tylko pożądanie.
Startowałem w gronie amatorów do dwudziestego trzeciego roku życia. W tym czasie
ojciec z dnia na dzień robił się coraz bardziej natarczywy. Podobała mu się atmosfera
wyścigów, eleganckie samochody, możliwość otarcia się o gwiazdy. Chciał żebym ja też
został gwiazdą. A ja ciągle zażywałem amfetaminę, nie podczas każdego startu, ale dość
często, raz na pięć wyścigów, kiedy wiedziałem, że mam szansę na dobre miejsce.
Na początku mojego drugiego roku w gronie seniorów zacząłem uczęszczać do
masażysty, byłego zawodowca, który wprowadził mnie w arkana innej, znacznie bardziej
ryzykownej formy dopingu. Nie chodziło o pigułki brane tuż przed startem, ale o
systematyczne przyjmowanie doustnego testosteronu. Kuracja trwała tydzień przed ważnym
startem, wystarczało to na dwa miesiące. To już nie było spontaniczne, ale przygotowane z
premedytacją. Wahałem się, ale mój ojciec zorientował się do czego to może prowadzić.
Ojciec zawsze miał więcej silnej woli niż ja.
Rzuciłem szkołę w wieku lat osiemnastu i natychmiast poszedłem do pracy na stacji
benzynowej w Malines, gdzie przepracowałem dwa lata. Potem, oczywiście, nie można było
uniknąć piętnastomiesięcznej służby wojskowej w Siegen w Niemczech, byłem tam kierowcą
oficerów. Kiedy wróciłem do domu ojciec wysłał mnie na obóz treningowy do Włoch,
organizowany przez byłego zawodowca, Desire De Sloove, właściciela dużego sklepu
rowerowego w Malines: dwa tygodnie w Desenzano, w pobliżu jeziora Garda, za 6000
franków. Pojechałem tam z przyjacielem, Johnnym Van Campem. Znaleźliśmy się w małym
hotelu razem z kilkoma profesjonalistami z zespołu Solo Superior – drużyny Van Looya.
Mieszkaliśmy po czterech w pokojach: ja, Johnny i dwóch innych. Podczas treningów,
kiedy robiliśmy nawet i po 150 km, nasza dwójka czuła się całkowicie wyczerpana,
wracaliśmy do hotelu w strasznym stanie. Inni byli świeżutcy jak szczypiorek. Powód był
prosty: jechali na amfetaminie. Pewnego ranka zaskoczyłem jednego z nich jak w łazience
wstrzykiwał sobie coś w ramię i wtedy wszystko zrozumiałem. W czasie dwu tygodni obozu
schudłem osiem kilo. Po powrocie, startując w kilku wyścigach w Belgii czułem się zupełnie
wypluty już od samego początku.
Żebym mógł dalej pozwolić sobie na treningi, ojciec załatwił mi posadę dostarczyciela
prasy. Codziennie o piątej rano ładowałem dwieście gazet do przedniego kosza mojego
roweru. Mój prosty rowerek sam ważył ze dwadzieścia pięć kilko, a do tego jeszcze
pięćdziesiąt kilo papieru…Objazd zajmował mi cały ranek. Ale po południu, po długiej,
porządnej sjeście, mogłem pójść na trening, bez tych cholernych gazet.
Po dwóch latach zrezygnowałem z posady, a równocześnie zakończyła się moja kariera
amatora. Po prostu nie dawałem już rady. Ojciec nie odzywał się do mnie przez sześć
miesięcy. Podjąłem pracę kierowcy autobusu: pokonywałem trasę Malines – Vilvoorde –
Bruksela cztery razy dziennie. Definitywnie przestałem interesować się kolarstwem. A mój
ojciec przestał się interesować mną.
19
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Myślę, że każdego z nas wcześniej czy później dopadnie to, co jest mu przeznaczone…
Któregoś dnia, kiedy wysadzałem ludzi na przystanku, zauważyłem wśród nich dwóch
mężczyzn i nacisnąłem na klakson. Myśleli, że trąbię na nich. Byli to Ward Janssens i Jef De
Schoenemaker – zawodowi kolarze, gwiazdy lokalnego klubu. Jef był synem naszego
rzeźnika. Z oboma przez wiele lat ścigałem się w klubie.
„Co, nie tęsknisz za rowerem? Może przyjdziesz z nami na Grand Prix de Fourmies w tą
niedzielę?”
Czemu nie? Nie miałem nic lepszego do roboty w ten weekend. Umówiłem się na rano z
Wardem Janssensem w jego domu. Było to w 1972 roku, jakieś sześć lat po tym, jak
odpuściłem sobie karierę kolarską.
W czasie wypraw z Janssensem poznałem człowieka nazwiskiem Jean de Gribaldy
zwanego „Le Vicomte”. Był on wtedy kierownikiem grupy Warda, Magniflex, prowadził ją
wraz z Guillaume Driessensem. Czas mijał, a ja coraz bardziej wciągałem się w życie klubu.
Czasem Ward prosił mnie o wymasowanie mu nóg i szybko odkrył, że mam do tego
smykałkę.
Jesienią 1976 roku zapisałem się na osiemnastomiesięczny kurs masażysty do BLOSO,
znanego instytutu sportowego w Gandawie. Program szkolenia obejmował anatomię,
pierwszą pomoc i oczywiście praktyczne zajęcia z masażu. Nie stałem się jednak od razu
takim czarodziejem jak chociażby Gus Naessens, Maurice Depauw, Guillaume Michiels czy
Jaff D’Hondt, mający wówczas pozycję półbogów w środowisku masażystów. Potrafili oni
sprawić, że kolarze niemal fruwali. Wyznacznikiem sławy i sukcesu było już samo trafienie w
ich ręce. Ja zgłębiałem arkana sztuki przez osiem lat i dopiero po tym czasie zostałem uznany
za dobrego masażystę. Aby nabrać renomy trzeba zajmować się znanym zawodnikiem,
prawdziwym mistrzem. Zanim jednak to osiągnąłem, pracowałem dorywczo, na zlecenie
różnych grup. W jednym tygodniu wynajmowała mnie grupa Frimatic, którą wtedy prowadził
de Gribaldy, w następnym Safir, Reno czy C&A. Płacono mi gotówką, dyskretnie, 70 franków
za dzień pracy: żadne pieniądze.
Na prawdziwy kontrakt, z zespołem Flandria-Ca-va-seul musiałem czekać do 1979 roku.
Był to kontrakt dziesięciomiesięczny, który trwał tylko do końca sezonu. W latach
siedemdziesiątych jedynym środkiem dopingującym mogącym być wykrytym w organizmie
była amfetamina – testy wprowadzono po śmierci Toma Simpsona na stoku Mont Ventoux w
czasie Touru 1967. Nie zmienia to faktu, że sterydy anaboliczne i kortykosterydy były w
powszechnym użyciu. I nie tylko wśród zawodników zespołu Flandria.
Oczywiście na początku zawodnicy nie ufali mi za grosz. Starali się dyskretnie
dowiedzieć czegoś o nowym masażyście. Zdobycie ich zaufania wymagało dwóch lat pracy, a
pomogło mi w tym podglądanie innego masażysty. Widziałem jak w swoim pokoju wyciągał
cały sprzęt z wielkiej walizki, po czym układał wszystko na stole jak na wystawie sklepowej.
Skarb piratów!
Właściwie to on wyuczył mnie fachu pokazując wszystko co ważne, ale równie dużo
rzeczy przede mną ukrył. Przez jakiś czas byłem zaledwie tolerowany: przyjęcie do tego
hermetycznego świata nie było automatyczne. Kiedy jakiś zawodnik przychodził do pokoju
tego masażysty prosząc o tabletkę nasenna, ten przekręcał klucz w zamku. Tajemnica musiała
być zachowana, nawet jak nic nie było do ukrycia – aż do granic śmieszności. Pewnego dnia
inny z masażystów podpadł okrutnie. Chcąc utrzymać klimat tajemnicy pozamieniał naklejki
na wszystkich swoich pojemnikach, nawet na swoich mazidłach do masażu. Problem się
pojawił, kiedy musiał nasmarować irchową wkładkę w spodenkach Waltera Planckaerta i
pomylił słoiki. Zamiast kremu nawilżającego, który zmniejszyłby tarcie krocza o materiał,
użył mieszanki rozgrzewającej służącej do masażu nóg. Walter pewnie pamięta to do dziś
dnia…
Moje szkolenie opierało się głównie na zdobywaniu doświadczeń. Trzeba było mieć oczy
i uszy otwarte, wyciągać wnioski z podsłuchanych fragmentów rozmów, gestów, półsłówek i
20
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
cierpliwie składać to wszystko w całość. Ważne były rozmowy z zawodnikami, bo oni wiedzą
wszystko. Nawet dzisiaj, kiedy zawodnik zostanie złapany na dopingu, klnie się na grób
swojej matki, że podawano mu środki farmaceutyczne bez jego wiedzy – to oczywiście
nieprawda. Zawodnicy zawsze dokładnie zdają sobie sprawę z tego, co dostają. Zapewne
wiedzą nawet lepiej niż ja kiedykolwiek: znają swoje organizmy, wiedzą jak one reagują,
wiedzą kiedy przyjąć, jaką dawkę i czego. Kiedy startujesz jako zawodowiec, musisz
profesjonalnie podchodzić do wszystkiego. Złapani, zawsze jednak mówią z szerokim
uśmiechem na twarzy: „Nigdy niczego nie brałem, to wszystko mi dawali!”. Tak naprawdę, to
jedynie skład mieszanki belgijskiej jest tajemnicą, nawet dla kolarzy, bo każdy, kto ją
przygotowuje robi to na swój sposób. Co nie zmienia faktu, że zawsze jest to straszne gówno.
Daje kopa, ale to amfetamina dla ubogich. W latach osiemdziesiątych jej odpowiednikiem
były Tonedron i Pervitin, legendarne „Tonton” i „Tintin”, ale w porównaniu z „Belgiem”, to
substancje czyściutkie.
Krótko mówiąc, kiedy trybiki są dobrze naoliwione, jedynym zadaniem masażysty jest
odmierzanie wyliczonych wcześniej dawek i przygotowywanie stosownych mieszanek. Długo
jednak trwa zanim relacja masażysta – zawodnik odpowiednio się wyklaruje, więc nic
dziwnego, że najlepsi masażyści współpracują z najlepszymi kolarzami. W 1979 roku
opiekowałem się trzema czy czterema zawodnikami, w tym Joaquimem Agostinho, wówczas
trzecim zawodnikiem Tour de France. Początkowo zajmowałem się tylko masażem, ale
stopniowo rozszerzałem zakres opieki. Mój pierwszy zastrzyk dożylny dałem Janssensowi,
był to środek przyspieszający regenerację po wysiłku. „Lepiej się przyłóż” powiedział. Byłem
blady ze zdenerwowania.
„No dawaj, szybciej! Zobacz mam tu żyłę jak autostrada!”
Trząsłem się jak liść na wietrze. Wziął mnie za rękę i sam poprowadził strzykawkę. Igła
weszła jak w masło.
Od tego momentu przeszedłem przez całe spektrum farmakologii. Amfetamina
wstrzykiwana w ramię lub brzuch, kortykosterydy, sterydy anaboliczne, nawet testosteron w
pośladek. Codzienne praktyki, nic nadzwyczajnego. Nikt nie uważał tego za oszustwo czy coś
niebezpiecznego. Jedynie amfetamina była, przynajmniej w teorii, zakazana, bo dała się
wykryć w moczu. Jednak aż do początku lat osiemdziesiątych nikt się nie przejmował jakimiś
kontrolami antydopingowymi…
Przed ważnymi wyścigami do standardowych mieszanek dorzucaliśmy ampułkę Decca-
Dorabulin
2
25 lub 50. Jest to męski hormon anaboliczny. Kolarze, którzy go zażywali, znali
dawkowanie na pamięć i sami przypominali o ampułce 25 mg przed startem Touru czy w
połowie wyścigu, przed ważnymi górskimi etapami. Dobra strona: efekt zastrzyku odczuwa
się przez miesiąc. Zła strona: równie długo można środek wykryć w moczu.
Przed wyścigiem jednodniowym wielu zawodników decydowało się na ampułkę
Synacthenu o przedłużonym działaniu, związek ten stymuluje nadnercza do produkcji
kortyzonu. Okres wiosennych klasyków trwa sześć tygodni: od połowy marca do końca
kwietnia, więc przeważnie dawkuje się go zwiększając stopniowo dawkę co trzy dni.
Pomimo kontroli kolarze często brali i amfetaminę. Kontrole organizowano podczas
wielkich wyścigów: Tour de France, Vuelta, Giro, po ważnych wyścigach jednodniowych i
etapowych. Wszystkie pozostałe wyścigi nazywano w żargonie „Grand Prix Koksiarzy” –
każdy brał, co chciał i w jakich chciał dawkach.
Co więcej, wszystko to wcale nie miało się zakończyć tylko z powodu wielkiego skandalu
podczas Tour de France. Wręcz przeciwnie…
2
1 Zdaje się, że Deca-Durabolin, czyli nandrolon depot, ale tak dwa razy stoi w tekście.
21
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
6. Rura w tyłku
Nikt mnie o tym nie uprzedził. Nawet Serge, który zdaje się akurat miał dzień wolny.
Było to dla mnie całkowitym zaskoczeniem, nawet szokiem. W piątek, 17. lipca, czyli
siódmego dnia mojego pobytu w więzieniu, strażnik otworzył drzwi celi.
„Do pokoju wizyt!”
„Pokój wizyt”? Mieszkałem we Francji od piętnastu lat, ale niekiedy potrzebowałem
trochę czasu żeby zrozumieć dane wyrażenie czy sytuację. Pokój wizyt…Idąc korytarzem
zorientowałem się, że ktoś przyszedł mnie odwiedzić, ale doszedłem do wniosku, że to mój
adwokat, Ludovic Baron. Zgodnie z przepisami przed wejściem do pokoju wizyt musiałem
poddać się rewizji, potem trzeba było minąć kilkoro drzwi i kilku strażników, aby w końcu
dojść do długiego korytarza z ponumerowanymi szklanymi okienkami.
„Kabina 16”
Po wejściu zobaczyłem moją żonę, siedzącą po drugiej stronie szyby i uśmiechającą się
od ucha do ucha. Sylvie! Boże, jakże uradował mnie jej widok.
Siedzieliśmy tam, patrząc sobie w oczy i płakaliśmy. Między nami był stół, a pod nim
tafla przezroczystego plastiku, ale przynajmniej mogliśmy się dotknąć. Rozmowa się jednak
nie kleiła. Tak długo wyobrażałem sobie moment naszego spotkania, a kiedy już do niego
doszło, z wrażenia zabrakło mi słów.
W końcu jednak odzyskałem głos i zaczęliśmy rozmawiać o wszystkim: o Charlotte i
Mathieu – naszych dzieciach, którymi wówczas zajmował się Eric Caritoux, kolarz
mieszkający po sąsiedzku; o policji z Lille, która przeszukała nasz dom; o prawniku, który
podjął się mojej obrony – Jean-Louis Bessie (polecono go mojej żonie, gdyż przed kilku laty
wygrał bardzo trudną sprawę, jego wybór był sprawą bardzo istotną biorąc pod uwagę
rozmiary sprawy); o domu, rozmowach telefonicznych, o wszystkim tym, co wiązało się z
niedawnymi, katastrofalnymi wydarzeniami w naszym życiu.
Jako że była to jej pierwsza wizyta, pozwolono Sylvie na przedłużenie odwiedzin do
półtorej godziny. Żona poinformowała mnie, że Bruno Roussel telefonował z Irlandii i
zapewniał, że ekipa Festiny zajmie się wszystkim, łącznie z opieką nad moją rodziną, gdyby
mój pobyt w więzieniu się przedłużał. Musiałem jednak oświadczyć władzom, że towar przy
mnie znaleziony był przeznaczony do mojego osobistego użytku. To żądanie nieszczególnie ją
zaniepokoiło, ale ona znała sprawę tylko z relacji telewizyjnych. Nie podobało jej się
natomiast to, że Bruno Roussel nakazał spalić moje notatniki. Zaniepokojona schowała je w
bezpiecznym miejscu.
Kiedy usłyszeliśmy kroki strażnika w korytarzu ze dwanaście razy powiedzieliśmy sobie
do widzenia i tyle samo razy uścisnęliśmy sobie dłonie dla dodania otuchy. Kiedy wróciłem
do celi, przypomniał mi się inny skandal i pomyślałem, że to może dopiero początek
trzęsienia ziemi.
Skandal ten, olbrzymi jak na owe czasy, dał paru osobom czas do namysłu. Wiadomo
było, że kiedyś do niego dojdzie. 16 lipca 1978 roku, na szczycie l’Alp d’Huez Belg Michel
Pollentier, jeżdżący w barwach drużyny Flandria wygrał etap Tour de France przed Hennie
Kuiperem i Bernardem Hinault. Odebrał tym samym koszulkę lidera Josephowi Bruyère.
Dumny jak paw i niczym niespeszony Pollentier pomaszerował do wozu, w którym
odbywała się kontrola antydopingowa. Postępował jak zwykle w takich sytuacjach, ale ten
jeden raz przeszedł do historii. Pollentier miał pod pachą umieszczoną gumową gruszkę z
rurką wyprowadzoną pod długim rękawem koszulki aż do nadgarstka, gdzie rurka była
zatkana koreczkiem. Wszystko, o co się musiał zatroszczyć to odrobina cudzego moczu,
22
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
reszta była prosta. Ktoś jednak podłożył Pollentierowi świnię, o czym media nie informowały,
bo same nie miały o tym pojęcia. Rurka była zablokowana. Kolarz zaczął się denerwować,
pocić, aż wzbudził podejrzenia lekarza asystującego przy badaniu swoją zdecydowaną
odmową ściągnięcia koszulki. Tour zamienił się w farsę.
Pollentiera zdyskwalifikowano, wyrzucono z wyścigu i zawieszono w prawach
zawodnika na dwa miesiące. Co gorsza, popadł w niesławę jako pierwszy zawodnik złapany
na gorącym uczynku.
Historię Pollentiera opowiedział mi Fred De Bruyne, ówczesny dyrektor sportowy
ekipy Flandria, kiedy pewnego dnia rozmawialiśmy o różnych, bardzo licznych, sposobach
unikania kontroli antydopingowej. Wtedy też mnie ostrzegł: „Nie bądź zbyt pewny siebie, bo
kiedy wszystko się wyda, upadek będzie bardzo bolesny”.
O ile mi wiadomo, od tego czasu nikt już nie ryzykował korzystania z tej metody, ale
pomysłowość ludzka jest nieograniczona. Kombinatorzy nigdy się nie poddają i to chyba jest
źródłem postępu. Przykłady ludzkiej pomysłowości są niezliczone, jednym z nich jest
chociażby zabaweczka, o której powiedział mi pewien masażysta z ekipy Ijsboerke.
Bierze się gumową rurkę, giętką, ale o dość sztywnych ściankach. Jeden koniec zatyka się
koreczkiem, na drugi zakłada prezerwatywę, mniej więcej do jednej trzeciej długości rurki.
Na koniec, już dla pełnego kamuflażu, do tej części rurki, która wystaje z prezerwatywy
przykleja się trochę sierści, włosia lub innych kłaków.
Kiedy po wyścigu, a przed kontrolą antydopingową, zawodnik idzie się przebrać do wozu
technicznego, dokonuje się drugi akt operacji. Prezerwatywę z rurką w środku wkłada się
delikwentowi w odbyt, następnie przy pomocy dużej strzykawki wpuszcza się do środka
czysty mocz, zakorkowuje rurkę i przykleja się ją do skóry w linii krocza, aż do jąder. Włosie
jest potrzebne dla kamuflażu, gdyby lekarz obecny przy kontroli okazał się zbyt dociekliwy.
Prezerwatywa wypełniona moczem jest doskonale ukryta w odbycie, co ma też tą zaletę, że
mocz nabiera temperatury ciała. Gdyby lekarz otrzymał pojemniczek zimnego moczu, byłoby
to zdecydowanie podejrzane. Ten system nie wymagał poprawek – nikt niczego nie
podejrzewał, więc przez trzy lata stosowaliśmy go bez większych problemów.
Po raz pierwszy wypróbowałem go na mało znanym zawodniku z drużyny Marc Zeep
Central. Poszło jak w zegarku. Urządzenie było niezawodne, łatwe w obsłudze i wkrótce
stosowaliśmy je przy każdej okazji. Jeden z największych specjalistów od wyścigów
klasycznych wypróbował je ze znakomitym skutkiem po wygranym Wyścigu Dookoła
Flandrii. Nie jest to jednak sposób dla ludzi o słabych nerwach. Nie można być zbyt
lękliwym, jeśli ma się zamiar stanąć przed lekarzem przeprowadzającym kontrolę z tego
rodzaju ustrojstwem w tyłku
3
! Kolarze są wojownikami na rowerach, a kiedy z nich zsiądą są
znakomitymi aktorami. Od czasu wpadki Pollentiera zawodnicy stający do badania muszą się
całkowicie rozebrać. Kiedy już nic nie można było ukryć pod pachą czy w kieszeni, trzeba
było wymyślić nową kryjówkę...
Pomimo tego, że wtajemniczyłem zaledwie garstkę zawodników, głównie Belgów, wieść
o nowym wynalazku rozeszła się lotem błyskawicy. Wiem jednak, że system został spalony
kilka lat później. Jak to zwykle bywa zawodnik czy też masażysta uradowany uniknięciem
wpadki w czasie kontroli wygadał się w zaufaniu temu czy innemu koledze, aż w końcu znany
niemiecki kolarz wpadł podczas jednego z wyścigów na ojczystej ziemi. Oczywiście wszystko
zachowano w tajemnicy.
3
W niektórych wydaniach książki ten rozdział zilustrowany jest stosownymi fotografiami
23
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Były inne sposoby, aby obejść kontrolę, i to o wiele łatwiejsze. Jeżeli lekarz wyznaczony
do kontroli był w dobrym humorze, czasami pozwalał zawodnikowi pozostać w spodenkach,
kiedy ten oddawał mocz przy otwartych drzwiach ubikacji. Jeżeli kolarzowi udało się
wcześniej wsunąć fiolkę z czystym moczem do nogawki, było po sprawie. Wystarczyło tylko
żebym odwrócił uwagę lekarza w stosownym momencie. Wymyślono też wiele innych,
podobnych sztuczek.
Jeżeli zawodnik był zmuszony do zupełnego obnażenia, zaczynało się robić nerwowo, ale
i na to mieliśmy swoje sposoby. W czasie gdy mój „klient” zaczynał narzekać, że nie może
oddać moczu, bo jest odwodniony i robił dużo zamieszania pijąc wodę, ja dyskretnie brałem z
podłogi jego spodenki i wyciągałem z nich ukrytą fiolkę z moczem. Czasem trwało to parę
chwil, ale zawsze udawało mi się znaleźć odpowiednie miejsce na schowanie fiolki: w rogu
wozu, za zasłoną czy za rezerwuarem w toalecie. Lekarz w końcu tracił cierpliwość, odwracał
się czy wychodził, a wtedy zawodnik szybko ukrywał naczyńko w dłoni. Zawsze lekarze
dawali pierwsi za wygraną. Mogą być skrupulatni, ale w końcu nie są celnikami pracującymi
na granicy.
Innym dobrym wynalazkiem był bandaż na ramieniu, który mógł służyć do ukrycia fiolki
– bardzo wygodne na wyścigu wieloetapowym. Oznajmialiśmy prasie, że taki to a taki kolarz
odniósł obrażenia podczas kraksy, ale jest zdeterminowany jechać dalej i dzielnie stanie na
starcie następnego dnia. Nikt nie pytał po co mu opatrunek, bo wszystko wyglądało bardzo
naturalnie. Kiedy bandażowaliśmy ramię, zostawialiśmy trochę miejsca na metalowy
pojemniczek, a w odpowiednim momencie zastępowaliśmy go prezerwatywą wypełnioną
świeżym moczem.
Chęć oszustwa skłania niektórych z kolarzy do uciekania się do niezwykle bolesnych
metod. W pewnych ekipach lekarz (posiadający być może specjalizację z urologii) pobierał
mocz z pęcherzy zawodników, zanim ci zażyli niedozwolone środki, tak na wszelki wypadek.
W razie potrzeby wstrzykiwano ten mocz z powrotem do pęcherza wprowadzając strzykawkę
na jakieś dwa centymetry do cewki moczowej
4
. Kolarz musiał tylko zacisnąć zęby, a potem
spokojnie mógł udać się na badanie.
Na początku lat osiemdziesiątych wymyśliłem nowy sposób obejścia kontroli, stosowany
jednak tylko w sytuacjach podbramkowych. Potrzebna była fiolka oklejona dwustronną taśmą
klejącą, taką, jaką się stosuje do mocowania dywanów. Żeby uniknąć przyklejania się
paprochów odrywało się pasek zabezpieczający dopiero w ostatniej chwili. W wozie gdzie
przeprowadzano kontrolę antydopingową, kiedy zawodnik przechodził obok mnie, dyskretnie
przyklejałem fiolkę do jego pośladka tak, aby lekarz kontrolujący nic nie zauważył. Zawodnik
szedł do toalety i podmieniał mocz. Wystarczyło tylko trochę wyobraźni.
Niestety czasami plany brały w łeb z powodu nieprzewidzianych okoliczności. Niektórzy
kolarze bardzo się pocili pod koniec wyścigu. Któregoś dnia fiolka ześliznęła się i spadła na
podłogę. Na szczęście akurat w tym momencie lekarz się odwrócił. Natychmiast krzyknąłem
„Cholera!”, przykryłem dowód rzeczowy koszulką kolarza i moim plecakiem, udając, ze
przed chwilą niechcący zrzuciłem je na podłogę. I tym razem się udało.
Czasami dochodzi do sytuacji jak z filmu komediowego. Najlepsza z nich przytrafiła się
nie zawodnikowi, ale jego żonie, podczas kontroli antydopingowej po etapie do l’Alpe
d’Huez w czasie Touru w 1979 roku. Dla zawodnika było to nieco wstydliwe. Nie był dobry
w jeździe po górach, postanowił więc zażyć rano trochę amfetaminy. Nie chodziło mu o
pokonanie najlepszych wspinaczy, a jedynie o utrzymanie się w normie czasu. Ostrzegałem
go: „Uważaj, wiesz przecież, że to Tour de France, a nie jakiś wioskowy wyścig. Mogą cię
4
Ooops!
24
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
wylosować do kontroli antydopingowej”. Odpowiedział beztrosko: „To tak samo
prawdopodobne jak to, że gołąb mi narobi na głowę jak będę wychodził z hotelu”.
Kiedy jednak spojrzał na listę wylosowanych zawodników, wywieszoną na pół godziny
przed końcem etapu, okazało się, że tym razem gołąb nie chybił celu...
Trzeba było wdrożyć plan ratunkowy. W tak podbramkowej sytuacji mogliśmy zrobić
tylko jedną rzecz: wsunąć mu w spodenki fiolkę z czystym moczem, a potem niech się już
sam martwi. Trafił się jednak jakiś wyjątkowo skrupulatny lekarz, który ani na chwilę nie
spuszczał zawodników z oka. Widok kolarza, byłego mistrza, który miał za chwilę głupio
wpaść na przyjmowaniu zbyt dużej ilości magicznego napoju, nie był budujący. Biedak nic
nie mógł zrobić. Byłem tak samo zdenerwowany jak on....
Z wrażenia spociłem się tak bardzo, że aż musiałem wyjść z wozu. Na zewnątrz wpadłem
na żonę zawodnika, która akurat przyjechała z wizytą.
„Długo on tam będzie siedział?”
Wyjaśniłem, że sytuacja robi się dramatyczna. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu,
kobieta wydawała się niewzruszona.
„No i dobra, będzie miał nauczkę!”
Starałem się gorączkowo wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, kiedy nagle moja
towarzyszka zasłabła i osunęła się na ziemię.
„Lekarza, lekarza! Kobieta zemdlała!”
Policjant pilnujący terenu zaczął walić pięściami w drzwi wozu. Przejęty ratowaniem
potrzebujących lekarz pośpieszył na ratunek chorej, która odzyskała przytomność po dwu czy
trzech klepnięciach w policzek. Jej mąż miał aż nadto czasu, aby zrobić to, co było trzeba.
„Nic się nie stało. To chyba przez ten upał”.
Uratowany kolarz nie przechwalał się zbytnio, kiedy już dotarliśmy do hotelu.
Aby zrozumieć co dzieje się za zamkniętymi drzwiami wozu kontroli antydopingowej
wystarczy posłuchać o czym rozmawiają kolarze mijający się w drzwiach. Jak uczniowie
wchodzący i wychodzący z egzaminu dzielą się uwagami na temat egzaminatorów, tak oni
przekazują sobie informacje, wymieniają pojedyncze słowa lub czynią drobne gesty. Mówią:
„OK, doktor jest w porządku” albo „Uważaj, strasznie pilnuje” albo „Każe się rozbierać do
naga”. Dlatego najlepiej nie iść na pierwszy ogień, aby mieć czas na opracowanie planu gry.
Najlepszym sposobem, aby kontrola przebiegała bezproblemowo było mieć odpowiednią
renomę. Komisja czasami przymykała oko na szachrajstwa sławnego kolarza. To trochę tak
jak z bankiem, który chętnie pożycza pieniądze bogatemu klientowi i jeszcze przy tej okazji
wręcza mu kwiaty. Efekt sławy sięga nawet do brzegu muszli klozetowej w wozie kontroli
antydopingowej. Lekarze też są pod wrażeniem paru minut spędzonych z mistrzem: jest czas
na uścisk dłoni, autograf, uśmiech, parę miłych słów. Gwiazdę można złapać na gorącym
uczynku i tak wszystko jej ujdzie na sucho.
Czas tego rodzaju sztuczek dobiegł końca w połowie lat osiemdziesiątych. Coraz częściej
zwycięzca prosto z podium maszerował na kontrolę antydopingową. Nie zezwalano nawet na
„przebranie się” w wozie ekipy. Testy bardzo uproszczono, przez co stały się bardziej
miarodajne, szybsze i pozostawiały znacznie mniej pola do manewru. Coraz rzadziej też
używano amfetaminy, z wyjątkiem otwierających sezon wyścigów, gdyż kontrole
rozpoczynały się od Paryż – Nicea i Mediolan – San Remo. W czasie treningów nikt się nie
przejmował takimi głupstwami. Powszechnie stosowano sztuczkę polegającą na tym, że
podzieloną na pół strzykawkę zawierającą małe ilości amfetaminy wszywało się lub
przyklejało do wewnętrznej strony koszulki na wysokości żołądka. W razie potrzeby po prostu
wbijało się igłę w powłoki brzuszne.
Nadal królowały niewykrywalne środki. Kortyzonu nie można wykryć w moczu po dziś
dzień. Testosteron wypłukuje się z organizmu czwartego dnia po zażyciu, a niektóre środki
25
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
anaboliczne – po tygodniu....Koksiarze mogą nadal z czystym sumieniem oświadczać: nic nie
wykryto, nic nie brałem. I nadal są o tym przekonani. To tak, jakby ktoś powiedział, że jazda z
prędkością 180 km/h tam gdzie nie ma zainstalowanych kamer jest równoznaczna z jazdą z
dozwoloną prędkością.
7. Chcesz batonika z oczkami?
Sędzia obiecał, że nie zostanę za kratkami dłużej niż przez tydzień. Był 20. lipca, a ja już
od dziesięciu dni gniłem w mojej celi.
5
.Dwa dni wcześniej całą ekipę Festiny relegowano z
Touru, a ja nadal nie mogłem się z tym pogodzić. Raz po raz oglądałem w TV płaczącego
Virenque’a opuszczającego kawiarnię Chez Guillou w Corrèze po swojej ostatniej konferencji
prasowej. Widok ten wciąż na nowo łamał mi serce, czułem się jak złodziej, który dostrzegł
ile złego mojego życiu wyrządził. Z mojego powodu w pył rozpadły się nadzieje najlepszej
ekipy kolarskiej świata. Na myśl o wyjściu z więzienia dostawałem gęsiej skórki. Oczami
wyobraźni widziałem wściekły tłum, linczujący mnie za wyjawianie branżowych tajemnic.
Nieświadomie nacisnąłem czerwony guzik, czym rozpętałem wojnę.
Kiedy po raz kolejny analizowałem w myślach całą tą sytuację, przyszedł po mnie
strażnik.
„Idziemy. Dwóch policjantów czeka na pana”.
Znowu wszystko miało się zacząć od nowa. Co tym razem? Po wszystkich rewizjach,
przesłuchaniach i groźbach sam już nie wiedziałem na czym stoję.
Policjanci przedstawili się, po czym wyjaśnili cel swojej wizyty. Na początku nakazali
przedłożyć jakieś świadectwo, że pracowałem dla ekipy Festina jak utrzymywałem.
Oczywiście nie miałem przy sobie żadnego dowodu tożsamości, więc zostałem zaprowadzony
z powrotem do biura, gdzie wręczono mi moje rzeczy osobiste Odzyskałem aktówkę i plecak,
które bez wątpienia zostały już dokładnie przeszukane. Nie miało to jednak znaczenia:
policjanci przetrząsnęli moje rzeczy na nowo: bieliznę, faks zapraszający mnie do wioski
startowej, moje karty kredytowe. A na końcu znaleźli to, czego tak metodycznie poszukiwali:
mój terminarz na bieżący sezon. Zwyczajny skoroszyt, na który do tej pory nikt nie zwracał
uwagi, nagle stał się dowodem oskarżenia. Policjanci odnosili się do mnie w bardzo miły
sposób, ucięliśmy sobie nawet przyjacielską pogawędkę, bez jakichś podtekstów czy spięć.
Jeden był nawet na tyle miły, że wyjaśnił, iż „przewożenie substancji niebezpiecznych dla
zdrowia” może mnie bardzo drogo kosztować.
„Dlaczego nie poprosi pan o widzenie z sędzią zanim on pana wezwie w piątek? Im
wcześniej pan wszystko wyzna tym lepiej. Jeśli pan chce my się o to zatroszczymy”.
Nie mogłem się nie zgodzić, tym bardziej, że przy pierwszym spotkaniu z sędzią
kluczyłem jak mogłem. Starałem się mu wmówić, że towar został wwieziony w ciężarówce
ekipy, ale najwidoczniej mi nie uwierzył, gdyż przy następnym przesłuchaniu, 23. lipca
wyraźnie spytał o nazwisko osoby, która przywiozła towar do Francji. I tu mnie miał!
Zacząłem się jąkać, po czym zaproponowałem, żeby zadał to pytanie następnego dnia, w
czasie „konfrontacji” czyli wspólnego przesłuchania mnie, Roussela i Rijckaerta. ‘Wolałbym,
żeby Bruno Roussel odpowiedział na to pytanie. Jeżeli on nie odpowie, ja to zrobię”. Sędzia
wyraził zgodę.
Na szczęście Roussel wybawił mnie z kłopotu. W końcu był jednym z nielicznych, być
może jedynym w ekipie na kierowniczym stanowisku, który wziął na siebie odpowiedzialność
za własne czyny i zrozumiał, że kłamstwo prowadzi donikąd. Nie można zbyt długo się
okłamywać.
5
Ha, powiedział jednak „moja cela”!
26
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
W pierwszych latach mojej pełnoetatowej pracy dla belgijskich ekip Flandria, Marc Zeep
Centrale i Daf - Trucs, czyli w latach 1979 – 1981, zrozumiałem, że dla większości
zawodników oszustwo staje się sposobem na życie. Wszystko zależało tylko od sytuacji.
Pamiętam zwłaszcza Wyścig Dookoła Niemiec wiosną 1979 roku, kiedy to impreza ta
powróciła do kalendarza międzynarodowego po kilku latach przerwy.
Przed metą w Dortmundzie, gdzie wszyscy spodziewali się końcowego zwycięstwa
Niemca Dietricha Thurau, był tylko jeden naprawdę ciężki etap, z sześciokilometrowym
podjazdem zaraz po starcie. Jeden z kolarzy zespołu Flandria, Albert Van Vlierberghe,
zawodnik przyzwoity, ale niezbyt lubiący wspinaczkę, postanowił sobie to wzniesienie
odpuścić.
„Weź mnie do samochodu. Ja ich znam: odskoczą mi na podjeździe, a potem będę musiał
cały dzień gonić jak głupi”.
Dopiero zaczynałem pracę i nie śmiałem odmówić kolarzowi. Bałem się i o niego, i o
siebie.
„Nie przejmuj się, Willy. Jak ktoś mnie zobaczy w samochodzie, powiemy że się
wycofałem, proste!”.
I tak, na kwadrans przed startem, wyruszyliśmy samochodem: on z kurtką masażysty na
ramionach i ja, spocony jak mysz. Dotarliśmy do szczytu wzniesienia, gdzie droga się
wypłaszczała i tam zaparkowałem samochód za jakąś szopą. Musiałem przygotować bidony
dla kolarzy, więc zostawiłem go tam, ukrytego za stodołą i czekającego na odpowiedni
moment aby wmieszać się w tłum jak gdyby nigdy nic. Wszystko przebiegło tak, jak to sobie
zaplanował: zaraz po starcie peleton podzielił się na kilka grupek, co bardzo ułatwiło mu
zadanie. Jak tylko przejechały pierwsze samochody, głównie z dziennikarzami, wśliznął się
pomiędzy dziesięcioosobową ucieczkę, a grupę pościgową. Dogonił z łatwością ucieczkę i, co
najlepsze, dał radę ukończyć etap na szóstym miejscu.
Mógłbym podać wiele podobnych przykładów. Brutalna siła przegrywa często z odrobiną
pomyślunku. A dobry pomysł jest żyłą złota, co kiedyś widziałem na Wyścigu Dookoła
Flandrii, mniej więcej w tym samym czasie. „Ronde” jest czymś wyjątkowym, zwłaszcza dla
Flamanda takiego jak ja - 250 km po pagórkowatym terenie, brukowane drogi, wyścig dla
twardych mężczyzn. Wyścig odbywa się na tak ograniczonym terenie, że widzowie nawet bez
samochodu są w stanie kilka razy zobaczyć przejeżdżających tych samych kolarzy.
Na spokojnej drodze prowadzącej w kierunku mety napotkałem znanego mi dobrego
kolarza spoza mojej ekipy. Sądząc po prędkości, z jaką jechał, właśnie wycofał się wyścigu.
Spytałem czy nie chce żeby go podwieźć na metę, ale podziękował machnięciem dłoni.
„Nie, nie, jakoś się doturlam. Trochę za długi ten wyścig jak na moje nogi”.
Zostawiłem go jadącego w spacerowym tempie i podążałem swoją drogą. Jakąś godzinę
przed przyjazdem na metę pierwszych kolarzy stałem sobie na linii finiszu i rozmawiałem z
zaprzyjaźnionym masażystą. Nagle głośnik wypluł nazwisko tego właśnie kolarza, którego
spotkałem kilka godzin wcześniej.
Pomyślałem, że to jakieś nieporozumienie. Zapewne kolarz wmieszał się w grupę, kiedy
ta go dublowała i jakoś się zahaczył. Tak mogło być, ale ja ciągle miałem wątpliwości.
Zawodnik ten miał brata, również kolarza. Myślałem, że ktoś pomylił jednego z drugim.
W zwyczajowym zamieszaniu na mecie zapomniałem o cały zdarzeniu, aż dotarłem do
wozu kontroli antydopingowej. Czyje nazwisko było na liście, jako tego, który zajął drugie
miejsce? „Mój” kombinator, który zrobił tego dnia 80 km mniej niż konkurencja! Czego oczy
nie widzą, tego sercu nie żal, jak zwykle!
Wpadliśmy na siebie kilka tygodni później. Kiedy ironicznie gratulowałem mu
wspaniałego występu początkowo udawał, że nie rozumie. Po chwili jednak, kiedy w moim
spojrzeniu zauważył rozbawienie i niedowierzanie, zorientował się, że znam prawdę i
zakończył rozmowę prostym stwierdzeniem: „Siedź cicho, dobra?”.
27
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Te sztuczki to małe miki w porównaniu z tym, czego może dokonać zgrany tandem
zawodnika i lekarza. Wiele można by powiedzieć o pewnym wyścigu Liege – Bastogne –
Liege z końca lat siedemdziesiątych. Klasyk ten jest prawdziwym pomnikiem kolarstwa, to
najstarszy i jeden z najtrudniejszych wyścigów jednodniowych, a zwycięstwo w nim jest
bardzo prestiżowe, gdyż wygrać go może jedynie bardzo wszechstronny kolarz u szczytu
formy.
Kolarz, o którym chcę opowiedzieć, przygotowywał się do startu bardzo starannie,
wykorzystując „wszystkie dostępne technologie”. Nie obawiał się kontroli, gdyż wyznaczony
do nich był jego własny lekarz! Lekarz, który nadzorował przygotowania garstki najlepszych
kolarzy, a równocześnie pracował w komisji antydopingowej Federacji. Innymi słowy – drugi
Rijckaert, gdyż Eric również pracował dla władz flamandzkich. Lekarze tacy byli wyznaczani
przez Ministerstwo Sportu do przeprowadzania kontroli nie tylko podczas wyścigów
kolarskich, lecz także meczy piłkarskich i turniejów bokserskich. Tacy specjaliści byli
wszędzie: we Włoszech, we Francji, i zawsze byli otoczeni gromadkami kolarzy w
charakterze pacjentów. Pod tym względem nic się nie zmieniło do dziś dnia.
Warto wspomnieć, że większość takich lekarzy „przygotowujących” zawodników do
startów dba o swoich podopiecznych i nie pozwala sobie na lekceważący stosunek do sprawy.
Doktor taki jak Rijckaert zawsze stara się zaspokoić rosnące żądania swoich klientów.
Pamiętam też, że kiedyś odmówił podpisania licencji pewnemu belgijskiemu kolarzowi, u
którego podczas rutynowych badań okresowych wykrył nieprawidłowości pracy serca.
Chłopak odszedł do innej grupy. Dziewięć miesięcy później zmarł na atak serca podczas jazdy
na rowerze.
W latach osiemdziesiątych warto było spróbować wszystkiego. Celem wzmocnienia
grupy, dla której pracowałem przyjęto nowego, doświadczonego zawodnika. Przybył z długą
lista sukcesów na koncie oraz wypchaną walizeczką. Był do mnie przyjaźnie usposobiony,
więc nie ukrywał nic ze swoich przygotowań medycznych. Opowiedział mi o nielegalnych
substancjach, które przyjmował, o tym, jakie dawki są bezpieczne i jak regenerować organizm
po ich zażyciu. Wiele się od niego nauczyłem, bo nie wystarczy tylko wiedzieć, czego
używać, trzeba również robić zastrzyki w odpowiednim momencie i znać optymalne
proporcje, jeżeli przygotowuje się mieszankę. Starsi masażyści nie powiedzieli mi
wszystkiego, ale nie miałem o to do nich żalu. Ja zachowywałem się tak samo wobec
młodszych kolegów po fachu. Zdobywając doświadczenie sami musieli się o niektóre rzeczy
dowiadywać, tak samo jak i ja.
Kilka dni po zakończeniu Tour de France zawodnik, o którym mówię, oświadczył, że ma
zamiar wygrać ważny wyścig rozgrywany za kilka tygodni. Na dziesięć dni przed startem
rozpoczął kurację Synacthenem Retard, kortyzonem o przedłużonym działaniu
6
, wstrzykując
ampułkę co dwa dni. W dniu wyścigu, na pół godziny przed startem przyjął zastrzyk z
Synacthenu o natychmiastowym działaniu – substancji do dziś powszechnie stosowanej
podczas jednodniowych wyścigów, gdyż jest niewykrywalna. Wiedział dokładnie czego
potrzebował i w którym momencie, nigdy też nie popełnił najmniejszego błędu.
Nie zawsze jednak wszystko układało się jak po maśle. Zapamiętałem jeden Wyścig
Dookoła Lombardii w latach osiemdziesiątych. Rano w dniu startu zawodnik, który osiem
godzin później wygrał ten wyścig, przyjął domięśniowy zastrzyk z Synacthenu o działaniu
natychmiastowym, licząc na stopniowe uwalnianie się leku i długotrwałe jego działanie. W
pierwszej strefie bufetu znajdował się jakieś dwie minuty za ucieczką, która uformowała się
tuż po starcie. Nie wystartował dobrze, ale już w drugiej strefie bufetu, po dwóch trzecich
dystansu, dogonił ucieczkę. Następnie odzyskał siłę w nogach i wygrał po samotnej akcji. W
6
Synacthen to analog hormonu kortykotropowego, a nie kortyzon
28
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
pierwszej fazie wyścigu zimno i zbyt duża dawka kortyzonu dały efekt przeciwny do
zamierzonego – spowolniły zawodnika. Kolarz jednak się nie zniechęcił i wykrzesał z siebie
siły, które pozwoliły mu na skuteczny finisz. Był na tyle dobry, że wygrałby i bez
wspomagania. Tak jak pieniądze nie dają szczęścia, ale bardzo ułatwiają do niego drogę, tak
doping nie stworzy mistrza, ale dobremu zawodnikowi nie zaszkodzi.
Innym przykładem sytuacji, kiedy zawodnik pomylił się w wyliczeniach był tak
zwany „sukces” Berta Oosterboscha, znakomitego holenderskiego czasowca, podczas Grand
Prix des Nations w 1982 roku. Trasa wyścigu składała się z dwóch okrążeń po 45 km wokół
Cannes. Na pierwszym punkcie pomiaru czasu, po osiemnastu kilometrach, Oosterbosch,
który specjalizował się raczej w krótkich czasówkach był dopiero osiemnasty, półtorej minuty
za prowadzącym. W połowie dystansu holenderski rudzielec był jedenasty, po 75 km czwarty,
niecałe trzy minuty za późniejszym triumfatorem Bernardem Hinault, a na metę wjechał z
trzecim czasem, tracąc niecałe dwie i pół minuty do „Borsuka”. Końcowy odcinek przejechał
jak błyskawica, a prasa później wychwalała jego przemyślną taktykę i umiejętne rozłożenie
sił, zwłaszcza na długim podjeździe pod Vallauris.
Prawda wyglądała jednak zupełnie inaczej. Synacthen o natychmiastowym działaniu,
który Oosterbosch przyjął na krótko przed startem spowolnił go w pierwszym odcinku trasy,
ale zawodnik nie panikował nawet kiedy musiał użyć jednocześnie obu nóg aby przesunąć
pedał. Zamiast się poddać, odczekał cierpliwie, aż organizm zacznie funkcjonować tak jak
powinien. Synacthen zadziałał godzinę później, choć dla Oosterboscha było już o godzinę za
późno na końcowe zwycięstwo.
Sporządzając długą listę sposobów, do których się uciekaliśmy aby zakamuflować
stosowanie środków dopingujących nie można pominąć „batonika z oczkami”. Nawet jeśli
nadal można się ścigać na amfetaminie – a Grand Prix Koksiarzy odbywa się po dziś dzień –
nie jest dobrym pomysłem przyjmować ją na oczach wszystkich. Bawiliśmy się więc w
upychanie w owocowych batonach pięciomiligramowych tabletek Pervitinu czy Captagonu.
Układaliśmy dwie tabletki jak oczka, czasem dodając nos, jeśli zawodnik potrzebował trzech
tabletek. Niektórzy kolarze potrzebowali nawet i 100 mg amfetaminy na jeden wyścig, w
takim wypadku układaliśmy na batoniku nie buźkę, ale cały szkielet! Rano w hotelu
chodziłem od pokoju do pokoju i pytałem kto potrzebuje oczu, kto noska, a kto buźki na
swoim batoniku i wszyscy doskonale wiedzieli o co chodzi. Doping, w tej czy innej formie,
zawsze był integralną częścią kultury kolarstwa na światowym poziomie.
Był jednak przynajmniej jeden przypadek, kiedy cały arsenał środków dopingujących:
Synacthen o przedłużonym i natychmiastowym działaniu, 200 mg, 500 mg, błyskawiczne
dopalacze i powoli uwalniające się substancje, okazał się całkowicie bezużyteczny. Było to
podczas mistrzostw świata w Goodwood, w Anglii, w 1982 roku, gdzie znalazłem się jako
masażysta ekipy belgijskiej. Wieczorem w dniu poprzedzającym wyścig, Freddy Maertens,
jedna z największych gwiazd naszej ekipy, zjechał do hotelu taksówką. Kiedy przez kilka
minut nie dawał znaku życia, zaczęliśmy się nie na żarty niepokoić, ale wtedy zobaczyliśmy
go idącego ku nam przez salę restauracyjną – pijanego w sztok. Następnego dnia miał bronić
tytułu mistrza świata, ale nie powstrzymało go to od zalania się w trupa. W takim stanie nie
nadawał się do niczego i my nie mogliśmy już nic zrobić. Myśleliśmy nawet o podaniu mu
jakiegoś środka pobudzającego, ale w tym momencie spał już snem sprawiedliwego.
Następnego dnia przejechał trzy okrążenia i po cichu wycofał się z wyścigu
3
.
3
Nawiasem mówiąc, pod koniec kariery u Maertensa była już wyraźnie widoczna „buźka
sterydowa”
29
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Związek między masażystą a zawodnikiem nie zawsze polega na wspólnej pracy
koncepcyjnej nad optymalnym przygotowaniem do Wielkiego Dnia, co obrazuje historia,
która wydarzyła się przed jednym z Wyścigów Dookoła Lombardii w latach osiemdziesiątych.
Wieczorem w dniu poprzedzającym wyścig pojechaliśmy na prezentację ekip w dwóch
samochodach. Nasz dyrektor sportowy miał uczestniczyć w zebraniu kierowników ekip, więc
zostawiliśmy mu jeden z wozów, a sami, aby powrócić do hotelu upchaliśmy się w kombi.
Kolarz, o którym chcę opowiedzieć, zasiadł za kierownicą, a mnie przypadło miejsce w
bagażniku, pomiędzy torbami zawodników.
Kierowca nigdy nie przepuścił okazji, aby się popisać kosztem innych. Chcąc zabawić
kolegów zaczął miotać się po szosie od krawężnika do krawężnika oraz gwałtownie
hamować. Rzucało mną na wszystkie strony, ale im głośniej się skarżyłem, tym on bardziej
błaznował. W końcu boleśnie wyrżnąłem głową w sufit.
W hotelu wyjaśniłem, co o tym myślę w krótkich słowach. „Naprawdę mnie wkurzyłeś.
To, że jesteś gwiazdą nie oznacza, że możesz robić, co ci się podoba!”
Wrzeszczeliśmy na siebie przez dłuższy czas. Wieczorem, kiedy masowałem mu nogi nie
odezwałem się ani słowem. Kiedy nadszedł czas aby zatroszczyć się o inne jego potrzeby,
konkretnie o zastrzyk z kortyzonu, bez zbędnej uprzejmości przygotowałem fiolkę i rzuciłem
ją na stolik nocny.
„To twoje gówno. Dobranoc!”
Sam musiał zrobić sobie zastrzyk, co jednak nie sprawiło mu większych trudności.
Następnego ranka stosunki między nami nadal były napięte, po prostu się ignorowaliśmy.
Kilka godzin później przekraczał linię mety z ramionami wzniesionymi w górę. Byłem
wtedy w strefie technicznej na mecie, a on zauważył mnie, kiedy zwolnił. Padliśmy sobie w
objęcia i płakaliśmy jak dzieci.
Rozmaitość środków dopingujących stosowanych w kolarstwie jest tak duża, że dla
każdego znajdzie się cos dobrego. Kolarstwo jest sportem wytrzymałościowym, ale
zawodnicy czasem zażywają też środki pobudzające. Niektóre z nich są zalegalizowane przez
federacje sportowe, chociaż ich stosowanie jest niekorzystne dla zdrowia. Tak jest z kofeiną
wstrzykiwana domięśniowo podczas etapów górskich czy czasówek, a przede wszystkim z
lekiem Trinitrin. Zawiera on wysokie dawki kofeiny, która natychmiast pobudza pracę serca
7
.
Dobrze wiedzą o tym sprinterzy: na pięć czy sześć kilometrów przed finiszem łykają tabletkę i
na rezultaty nie trzeba długo czekać. Podobnie dzieje się podczas prologów, które wymagają
krótkotrwałego, bardzo intensywnego wysiłku. Z tego, co mi wiadomo, zawodnicy zaprzestali
stosowania kofeiny w początkach lat dziewięćdziesiątych, gdyż jej regularne zażywanie
mogło mieć zgubne skutki, nawet jeśli władze jego nie zabroniły.
Zaryzykowałbym twierdzenie, że sześćdziesiąt procent kolarzy przyjmuje jakieś środki
dopingujące. Nie zawsze ci sami zawodnicy i nie zawsze te same środki. Wśród kolarzy
panuje ciągła rotacja: są na przykład ci, którzy powracają po kontuzji, ci, którzy główne cele
wyznaczyli na druga połowę sezonu i na razie spokojnie się przygotowują, są ci, którzy
kończą sezon i są w okresie roztrenowania i ci, którzy pragną wygrać jeden konkretny wyścig.
Niektórzy są w stanie znieść większe obciążenia treningowe i ukończyć trzy wielkie toury w
jednym sezonie bez załamania formy, taka jest po prostu ich konstrukcja fizjologiczna.
Powszechnie stosowanym środkiem były czopki, do których wstrzykiwało się kofeinę
lub amfetaminę. Zamawialiśmy w aptece obojętne czopki po 200 lub 300 mg. Byli nawet
zawodnicy, którzy prosili o czopki 500-miligramowe, których przepisy zakazywały.
Farmaceuci nie są głupi, doskonale wiedzieli, do czego potrzebujemy tych czopków, ale
przymykali na to oko. Zawijaliśmy czopki w folię aluminiową żeby się nie roztopiły i
umieszczaliśmy w termosach, które miałem przy sobie. W strefie bufetu, gdzie wydawaliśmy
7
4 Trinitrin to nitrogliceryna, a nie kofeina
30
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
kolarzom torby z prowiantem, przyklejałem je taśmą klejącą do bidonów, które umieszczałem
wśród żywności. Takie bidony nazywano ratunkowymi. Jakieś osiemdziesiąt kilometrów
przed metą, kiedy kolarz chciał się przygotować do końcowego, kluczowego odcinka
wyścigu, wystarczyło tylko zjechać na pobocze...
Na początku każdego sezonu zamawiałem w belgijskiej aptece 2000 małych fiolek z
przezroczystego plastiku, do użytku przed wyścigiem. Umieszczałem w nich kolejno: na
spodzie ciemnobrązową tabletkę Anemine (kofeina, starałem się nie przekraczać dawki 400
mg), żółtą tabletkę Hexacine lub biały Coltramyl, aby zwalczyć skurcze i w końcu zielony
Thiocticide, by ograniczyć wytwarzanie toksyn. Tabletki były przykryte watą, na której
układałem kolejne trzy tabletki: czerwony Persentin o działaniu pobudzającym, białą Berevine
B1, również ograniczającą wpływ toksyn na mięśnie i przezroczystą żółtą kapsułkę witaminy
E, redukującą zmęczenie.
Kolarze zażywali te tabletki według potrzeb, żaden z tych leków nie był zresztą
nielegalny. Wszystko zależało od przebiegu zawodów, od kondycji kolarza i jego pozycji w
wyścigu. Musiałem zamawiać tak wiele fiolek, gdyż kolarze po zażyciu tabletek po prostu je
wyrzucali. Jak sobie pomyślę ile ich musi leżeć do dzisiaj w rowach przydrożnych całej
Europy...
Przed rokiem społeczeństwo dowiedziało się, że system, którzy pieczołowicie stworzył
Bruno Roussel, miał przynajmniej częściowo uchronić kolarzy przed przyjmowaniem
środków dopingujących na własną rękę, bez znajomości ich działania. Jednak dziesięć lat
wcześniej zawodnicy sami wykazywali inicjatywę tak samo jak dzisiaj i było to tak samo
niebezpieczne. Kolarze byli zdani na własną ciekawość i chciwość ludzi, bynajmniej nie
dbających o ich bezpieczeństwo. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
8. Mieszanka szaleńca
Odwiedzał mnie każdego popołudnia z wyjątkiem weekendów. Czwartek 21. lipca nie był
wyjątkiem od reguły. Spotkaliśmy się przy etoile, miejscu spotkań na parterze, po czym
zamknęliśmy się w biurze, przeznaczonym do tych celów. Mój adwokat, Ludovic Baron był
porządnym człowiekiem. Szybko przeszedłem z nim na ty, gdyż tak mam w zwyczaju. W
Belgii jest się na ty z wszystkimi poza księdzem, lekarzem i bankierem. A ja jestem pod tym
względem typowym Belgiem.
Od razu mnie poinformował, że „konfrontacja” między Bruno Rousselem, Erikiem
Rijckaertem i mną odbędzie się 24 lipca o wpół do dziesiątej - mieliśmy stanąć twarzą w
twarz i porównać nasze zeznania. Z niecierpliwością czekałem na to spotkanie. Wiedziałem,
że początkowo obaj zaprzeczali temu, co zeznałem, chciałem więc aby w obecności sędziego
ustalić co jest prawdą. Zarówno Roussel, jak i Rijckaert zostali objęci formalnym śledztwem,
a postawione im zarzuty były nawet poważniejsze niż moje. Obawiałem się jednak, że sędzia
da raczej wiarę słowom człowieka na kierowniczym stanowisku i związanego przysięgą
Hipokratesa niż faceta od „przynieś – wynieś – pozamiataj”. Zanosiło się na to, że będzie ich
słowo przeciwko mojemu, kiedy już staniemy oko w oko. Była to sytuacja, w której człowiek
musi podjąć odpowiedzialność za swoje czyny, a jedynym sędzią jest jego własne sumienie.
Nadal byli tacy, którzy opłakiwali Jeana de Gribaldy, zwanego Le Vicomte. Był on
człowiekiem o niezłomnym charakterze, z którego zdaniem trzeba się było liczyć. W świecie
kolarskim było wielu mistrzów, prawdziwych osobowości, a De Gribaldy zawsze zajmował
centralne miejsce na rodzinnej fotografii. Dwa lata, 1982 i 1983, które spędziłem u jego boku,
naznaczyły mnie na zawsze.
31
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
De Gribaldy był niezależnym duchem, człowiekiem bardzo wrażliwym, a równocześnie
utrzymującym duży dystans wobec kolarzy. Zawsze zwracał się do nich bardzo formalnie,
nigdy na ty. Jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę na odpowiednie odżywianie sportowców
i nie tolerował żadnych odstępstw od ścisłej diety. W tamtych czasach kolarze nie mieli tak
jak dziś postury wieszaka na płaszcze, ale raczej przejawiali tendencję do lekkiej nadwagi. Na
początku sezonu zażywali amfetaminę nie tylko po to, żeby przetrwać wyścig, ale również aby
szybko zbić wagę.
Le Vicomte znał tylko jeden sposób na obniżenie wagi: jeść mniej. Spalając tak wiele
kalorii w czasie wyścigu, kolarze są permanentnie głodni, ale „Stary” bezkompromisowo
nadzorował swoją trzódkę. Pamiętam pierwszy obóz treningowy jego ekipy Sem-France-Loire
w Mandelieu na Lazurowym Wybrzeżu w lutym 1983 roku. Ukrywał przed kolarzami
wszystko: pieczywo, masło, wino. Musieli jeść suchy chleb. Byli tak głodni, że zamiast
relaksować się w swoich pokojach, ustawiali się w kolejce do kolacji już o wpół do ósmej. Le
Vicomte uciekał się nawet do dodawania bromu do potraw kolarzy, aby tylko jedli mniej.
Dodawał też do sałatek i makaronu wyciągu z drożdży – doskonałego sosu skądinąd. Tę
praktykę sam wprowadzałem później w moich drużynach. Wyciąg z drożdży, nie brom.
Ekipa, którą zajmował się de Gribaldy była najwyższych lotów: Sean Kelly, Steven
Rooks, Jean-Marie Grezet, René Bittinger...Ostatni dwaj byli pod opieką Pierre’a Ducrota,
masażysty i kręgarza, którego poznałem w 1979 roku i który później zajmował się Gillesem
Delionem w ekipie Helvetia. Ducrot postępował za De Gribaldim krok w krok, razem z nim
przeszedł do ekipy Sem-France-Loire. Nasze podejście do fachu było, delikatnie mówiąc,
zupełnie odmienne, pokłóciliśmy się nie raz i nie dwa razy. Ducrot był głosem wołającym na
puszczy: nie wierzył w medycynę, nie mówiąc już o chemii, a dawał pierwszeństwo diecie i
homeopatii. A Jean De Gribaldy miał do niego pełne zaufanie.
Le Vicomte angażował się nawet do przygotowywania bidonów dla kolarzy. W każdej
ekipie zajmowali się tym masażyści, ale nigdy nic nie wiadomo...De Gribaldy zamykał się w
swoim pokoju i nikogo nie wpuszczał do środka. Później się dowiedziałem, że nie ufał
nikomu i bardzo się bal żeby nikt nie dodał czegoś podejrzanego do bidonów.
Opinię dobrego masażysty zyskałem pracując właśnie dla ekipy Sem-France-Loire, a
konkretnie współpracując z Seanem Kellym. Był on znakomitym specjalistą od wyścigów
jednodniowych, których w swojej karierze wygrał dziesięć: dwukrotnie Paryż – Roubaix,
dwukrotnie Mediolan – San Remo, dwukrotnie Liège – Bastogne – Liège, trzykrotnie Wyścig
Dookoła Lombardii, podobnie jak Blois - Chaville
8
, nie wspominając o Gandawa –
Wevelgem, Grand Prix des Nations, hiszpańskiej Vuelcie czy etapach na każdym wielkim
wyścigu. Przejawiał niezwykłą odporność na ból, a jego kariera trwała niemal dwadzieścia lat.
Tacy kolarze rodzą się niezwykle rzadko. Zanim człowiek stanie się mistrzem, już musi być
ulepiony ze szczególnej gliny.
Poznaliśmy się pod koniec lat siedemdziesiątych. Mieszkał wówczas w Vilvoorde na
przedmieściach Brukseli, jakieś siedem kilometrów od mojego domu, dzięki czemu
utrzymywaliśmy dość bliski kontakt. Pomimo tego, że jeździł dla innej drużyny, często
przyjeżdżał do mnie na masaż, płacąc mi dzienną stawkę. Poznałem go i od strony fizycznej, i
emocjonalnej, gdyż nie można zapominać, że każdy zawodnik musi być traktowany
indywidualnie. Każdy człowiek jest unikatowy, nie wolno więc stosować sztywnych,
standardowych metod przygotowań.
Historia, która wydarzyła się całkiem niedawno, dobrze ilustruje ten fakt. Wiosną 1998
roku Laurent Dufaux wygrał w cuglach Wyścig Dookoła Romandii. Był w życiowej formie, a
zawdzięczał to zastrzykom z kortyzonu. Fakt ten nie umknął uwagi jego kolegi z zespołu i
rodaka Szwajcara Alexa Zülle, który świeżo dołączył do nas na jesieni. Na tydzień przed
8
I nijak nie wychodzi dziesięć!
32
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
rozpoczęciem Giro D’Italia, Zülle, który miał być liderem Festiny na ten wyścig i jednym z
faworytów, zgłosił się do mnie z prośbą o taką samą „kurację”.
„Nie potrzebujesz żadnego wspomagania. Masz klasę, a to więcej niż potrzeba,
przynajmniej na prolog”.
Alex i tak był bardzo silnym zawodnikiem, prawdopodobnie dlatego, że stosował hormon
wzrostu jako przygotowanie przed kortykosterydami. Kiedy się chce stuningować wóz
Formuły 1, trzeba zająć się równocześnie oponami, silnikiem i aerodynamiką. Każdy element
musi być perfekcyjny. Tak samo jest z kolarzem. Po każdym etapie można ocenić stan
zawodnika porównując wyniki badań pracownianych i odczyty monitora pracy serca, który
zawodnik ma założony podczas jazdy. Można w ten sposób przewidzieć załamanie i zwyżkę
formy.
Hiszpański masażysta, który zajmował się Züllem, nie przejmował się takimi
drobiazgami. Myślał, że może stosować te same metody, które sprawdziły się w przypadku
innych zawodników. Wstrzykiwał mu więc wysokie dawki kortykosterydów, które zaburzyły
delikatną równowagę hormonalną, ustaloną wcześniej na podstawie precyzyjnych wyliczeń.
Kiedy hormony
9
powoli budowały masę mięśniową, kortykosterydy powodowały jej zanik.
Skutek był katastrofalny: przez pierwszych dziesięć dni Zülle był najsilniejszym zawodnikiem
w całej stawce, po czym osłabł i zupełnie przestał się liczyć.
Rozwód z moją pierwszą żoną na początku sezonu 1984 roku był tak przykrym
przeżyciem, że zaraz po zakończeniu Vuelty w początkach maja, zdecydowałem się na
zmianę klimatu celem uporządkowania życia osobistego i oczyszczenia umysłu. Powróciłem
do peletonu w początkach czerwca, pracując dorywczo dla małej francuskiej ekipy.
W grupie mieliśmy doświadczonego zawodnika, który czuł duży sentyment do
jednodniowego wyścigu Bordeaux – Paryż. Klasyk ten, obecnie już nieistniejący, był
symbolem pewnej epoki. Startowano o jedenastej wieczorem z Bordeaux. Kolarze jechali w
jednej grupie, ciepło poubierani do Poitiers, gdzie docierali o świcie. Tam mieli godzinę
przerwy na zmianę ubrania, masaż i niewielki posiłek, po czym wyruszali za małymi
motorowerami zwanymi Derny w drogę do Paryża. Dopiero w drugiej części wyścig zaczynał
się na dobre, chociaż w całości był fascynującym, ale i budzącym lęk widowiskiem.
Zawodnik, o którym mówię, podczas tamtego wyścigu był bardzo zdeterminowany.
Zaledwie opuściliśmy Poitiers, podjechał do wozu technicznego, wyraźnie podenerwowany.
„Kurwa mać, dawaj mi zaraz zastrzyk!”
Nie był to dobry pomysł. Zawsze istniało ryzyko, że ktoś z sąsiedniego samochodu nas
przyuważy, a byłaby to bardzo kłopotliwa sytuacja. Naprawdę nie był to odpowiedni moment
na ściąganie gatek, odkażanie skóry wacikiem umoczonym w spirytusie, wbijanie igły przez
okno, rozcieranie pośladka, żeby lek dobrze się rozprowadził i wciąganie spodenek z
powrotem.
„Guzik mnie to obchodzi. Ładuj tą cholerną strzykawkę. Pośpiesz się!”
Zrobiłem mu zastrzyk przez spodenki. Na mecie w Paryżu rzucił mi się w objęcia i
westchnął „Boże, Willy, jak ja się fajnie czuję! Dobrze, że zatrzymałeś mnie na mecie, bo już
pewnie byłbym w Lille”.
Bordeaux – Paryż był tak nieludzkim wyścigiem, że nie sposób było go przetrwać bez
sztucznego wspomagania. Znałem pewnego belgijskiego sportowca, który zasadniczo nie
przyjmował żadnych środków dopingujących, prosił jedynie o specjalną mieszankę na ten
właśnie wyścig: zastrzyk w pośladek z Kenacortu wystarczał mu na pierwsze sześć godzin, a
do Paryża dojeżdżał już na doustnym hydrokortyzonie. Wracał do domu z lekkim sercem i
9
Wzrostu?
33
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
czystym sumieniem. Kontrola antydopingowa nigdy nic nie wykazała. Bordeaux – Paryż był
również dla masażystów wymagającym wyścigiem. Dwa dni bez odpoczynku,
przygotowywanie bidonów, wydawanie żywności kolarzom, pilnowanie ich z wozu
technicznego podążającego za peletonem: żeby to wytrzymać, niektórzy z nas sami musieli
cos zarzucić, głównie Captagon.
Wyścig Paryż – Roubaix jest ostatnim z takich szaleństw kolarstwa. Nawet dzisiaj
niektórzy kierownicy ekip stosują stare, sprawdzone metody. Byli kolarze dobrze wiedzą,
czego potrzebują, aby wytrzymać na stanowisku za kierownicą. Są oczywiście wyjątki. Ktoś
taki jak na przykład Bruno Roussel nigdy by niczego nie zażył, ale on nie był nigdy kolarzem i
biorąc udział w „Piekle Północy” wolał oddać kierownicę komuś innemu, a samemu stanąć
gdzieś na poboczu, żeby w stosownym momencie podać zawodnikowi bidon czy koło na
zmianę.
Kiedy Captagon wyszedł z mody, ludzie przestawili się na mieszankę belgijską. Ostatnio
wiele się o niej mówi, ale warto wiedzieć, że jest w obiegu już od około piętnastu lat.
Początkowo nazywano ją „mieszanką szaleńca”, gdyż następnego dnia po zażyciu wyglądało
się jak po pobycie w zakładzie zamkniętym. Właściwie nikt nie wiedział, co dokładnie
zawiera; byliśmy jedynie pewni, że amfetaminę. To dowodzi jak bardzo mieliśmy w
pogardzie własne zdrowie, zarówno kolarze jak i ekipa techniczna. Byli nawet tacy, którzy ją
wstrzykiwali dożylnie – wystarczyłoby zbadać dyrektorów sportowych jadących
samochodami po kostce brukowej między Paryżem a Roubaix – u większości z nich testy
dałyby wynik pozytywny.
Jakiś czas później poznałem dyrektora sportowego, Francuza, który posuwał się nawet do
własnoręcznego robienia zastrzyków z mieszanki swoim podopiecznym. Dowiadywał się od
lekarzy lub masażystów jakie działanie mają leki, kiedy je podawać i w jakich dawkach. W
tamtych czasach jego ekipy nie było nawet stać na własnego lekarza. Poza tym jak chcesz,
żeby coś było dobrze zrobione, musisz sam tego dopilnować.
Środki dopingujące nie tylko pomagają zawodnikom zwyciężać, ale czasami chronią ich
od całkowitego załamania formy. Celem Seana Kelly’ego na Tour 1983 roku było zdobycie
zielonej koszulki punktowej, a celem jednego z jego kolegów z drużyny - dojechanie do mety
w Paryżu, dla zaspokojenia własnych ambicji i aby pomóc Kelly’emu. Nie miał wyboru:
amfetamina i kortykosterydy pomogły mu utrzymać się na siodełku. Wiele modlitw
odmówiliśmy, aby omijały go kontrole antydopingowe. Mieliśmy zawsze w pogotowiu
dwustronną taśmę klejącą, ale na szczęście nie musieliśmy jej użyć. Dojechał do Paryża, a i
Sean Kelly dowiózł swoją zieloną koszulkę do Pól Elizejskich.
Raz podczas Touru otarliśmy się o katastrofę, kiedy zawodnik w żółtej koszulce lidera był
w wielkich kłopotach. Żeby utrzymać pozycję potrzebował pomocy z zewnątrz,
zdecydowaliśmy się więc na iniekcję Synacthenu o przedłużonym działaniu. Sam kolarz
powiedział „W czasie Touru nie stosuję niczego zabronionego”. Oznaczało to substancje
niewykrywalne, podobnie jak dla nas wszystkich.
Następnego dnia zawodnik nie był w stanie dotrzymać koła i odpadał na najmniejszym
wzniesieniu, a tych było akurat sporo, jako że wyścig wjechał w Pireneje. Stracił tego dnia
żółtą koszulkę. Dzięki temu błędowi zyskałem przydomek „bloker”, a tego rodzaju opinia
bardzo długo ciągnie się za człowiekiem. Nawet po latach potrafił się znaleźć ktoś, kto
wywlekał to wydarzenie i wyśmiewał się ze mnie. Tamten Tour nie miał wyraźnego faworyta,
więc nasz zawodnik miał realne szanse na zwycięstwo w całym wyścigu.
Paradoksalnie, ta straszliwa klęska, unicestwienie naszych nadziei, było również pewnego
rodzaju zwycięstwem tych, którzy zwalczali doping. Było to jednak pyrrusowe zwycięstwo.
Dla kolarza była to walka o wszystko albo nic. I pozostaliśmy z niczym.
34
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Często brałem udział w cyklu kryteriów ulicznych trwającym przez trzy tygodnie po
zakończeniu Tour de France. Zazwyczaj podróżowałem wtedy jednym samochodem z dwoma
belgijskimi kolarzami. Wszystko się mogło zdarzyć w czasie takiego objazdu! Nie uznawano
żadnych reguł ani ograniczeń. Najbardziej wybuchowe koktajle świata!
Zawodnicy często grupowali się po siedmiu – ośmiu, czasami po mniej. Wszystko robili
razem, podobnie jak wspólnie ustalali wyniki wyścigów na kilka dni wcześniej. Zazwyczaj
rzecz się miała następująco: po kolacji każdy zainteresowany dorzucał cos do wspólnej puli:
ampułkę Pervitinu, ampułkę Tonedronu, trochę MD. Wszystko było staranne mieszane, po
czym wydzielane w równych porcjach i wstrzykiwane podskórnie. Zazwyczaj trochę
zostawiali dla mnie, żebym nie zasnął za kierownicą następnego dnia. Pamiętam jak kiedyś w
Normandii, podczas kryterium w Saint Martin de Landelles późnym rankiem zebraliśmy się w
czyimś domu. Wyścig, jeżeli można to tak nazwać, miał się odbyć po południu. Wokół stołu
siedzieli: mistrz Francji, dwóch zwycięzców Tour de France, dwóch triumfatorów Vuelty,
dwóch mistrzów świata i zwycięzca wyścigu Châteauroux – Limoges, który wszakże ma
nieco niższą rangę.
Jeden z kolarzy zachorował na dziesięć dni przed wyścigiem Paryż – Bruksela, który
idealnie pasował do jego możliwości, ale którego ani razu nie udało mu się wygrać. Miał
zapalenie oskrzeli i przez tydzień leczył je efedryną, która świetnie oczyszcza oskrzela, ale ma
tą wadę, że daje pozytywny wynik testów antydopingowych. Przestał przyjmować lek na trzy
dni przed startem, gdyż nie chciał ryzykować, chociaż w owych czasach kontrole nie były tak
drobiazgowe jak obecnie.
Po zakończeniu wyścigu musiał poddać się badaniom. Nie było się czego obawiać. W
szortach ukryliśmy fiolkę z moczem, który uprzejmie zaofiarował mechanik i zawodnik
przeszedł kontrolę bezproblemowo.
Kilka dni później kolarz otrzymał list od międzynarodowych władz kolarskich
informujący go, że jego wynik po wyścigu Paryż – Bruksela jest pozytywny. Co wykryto?
Stimul, który jest pochodną amfetaminy. Zawodnik był zdruzgotany. Przeprowadziłem małe
dochodzenie i szybko wykryłem winnego. Żeby nie zasnąć za kierownicą mechanik zażył
trochę amfetaminy, a później o tym zapomniał. Kolarz został zdyskwalifikowany, a od tego
czasu mechanik zawsze dobrze się zastanowił, zanim zaofiarował się z pomocą.
Jeżeli doping był regułą, zdarzały się rzadkie wyjątki od tej reguły. Mogę opowiedzieć
historię zupełnie wyjątkową, wyjątkową dlatego, że dotyczy Wyścigu Dookoła Hiszpanii,
który trwa aż trzy tygodnie i jest bardzo wymagający.
Zawodnik, o którym chcę opowiedzieć wystartował w wyścigu mając na koncie zaledwie
jeden rok w zawodowym peletonie i raczej ograniczone ambicje. Drużyna nie miała lidera,
jechało w niej tylko kilku chłopaków, których jedyną ambicją było pokazać się na którymś z
etapów. Ale na kilka dni przed zakończeniem wyścigu, nasz kolarz założył żółtą koszulkę
10
.
Był to tak niespodziewany wyczyn, że aż niewiarygodny, prawdziwa zniewaga dla drużyn
hiszpańskich, które za wszelka cenę usiłowały odebrać mu przodownictwo. Pomimo to,
zawodnik dzielnie się trzymał. Widząc, że zwycięstwo im się wymyka, niektóre ekipy
usiłowały wywierać wpływ na lidera przy pomocy różnych sposobów – brzydkich sztuczek,
ofert finansowych, gróźb – ale zawodnik, któremu już wtedy stale towarzyszyło dwóch
ochroniarzy, pozostał nieugięty.
Może to się wydawać nieprawdopodobne, ale kolarz ten nie zażył niczego nielegalnego
podczas owej Vuelty. Nic, poza substancjami ułatwiającymi regenerację po wysiłku. Na mecie
10
Na Vuelcie to chyba złotą.
35
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
był zupełnie wycieńczony, ale udało mu się dowieźć zwycięstwo do Madrytu. Cóż za
osiągnięcie!
Ale jedynie dzieci są czyste, niewinne i prostoduszne. Z czasem życie wymusza na nich
kompromisy. To mniej więcej stało się z rzeczonym kolarzem. Trudno pozostać aniołem w
takim środowisku. Po głośnym sukcesie czasami, jak Odyseusz, ulegał śpiewowi syren.
Kiedyś będąc liderem ekipy hiszpańskiej na Tour de France, przyjmował Kenacort 40. Nigdy
jednak nie nadużywał substancji dopingujących. Przyjmował pomoc z zewnątrz jedynie
wtedy, kiedy był w szczytowej formie i jedynie wtedy, gdy zależało mu na konkretnym celu.
9. Zdaje się, że okłamywaliśmy Richarda…
W piątek, 24. lipca śniadanie z trudem przechodziło mi przez gardło. Dowiedziałem się,
że Bruno Roussel zeznał w obecności sędziego, iż w grupie istniał w pełni zorganizowany
system zaopatrywania zawodników w środki dopingujące, nie byłem więc jedynym
człowiekiem dźwigającym brzemię odpowiedzialności. Thibault de Montbrial, paryski
adwokat Roussela od początku postępowania obrał sprytną linię obrony. Przystał na prośbę
swojego klienta, aby trzymać się z daleka od mediów i udzielać informacji tylko podczas
konferencji prasowych. W czwartek sędzia zgodził się na 45-minutową rozmowę ze mną, w
czasie której zorientowałem się, że daje wiarę moim słowom. Wcześniej spotkałem się z
moim nowym obrońcą, mecenasem Bessis, który zapoznał się z aktami sprawy i zaapelował o
zwolnienie mnie z więzienia. Niepokoiłem się jedynie o to jak zareagują dwaj pozostali
mężczyźni w sali przesłuchań: Rijckaert i Roussel – pozostaniemy przyjaciółmi czy staniemy
się wrogami?
O wpół do dziesiątej skuto mi ręce i zaprowadzono do furgonetki, gdzie dołączyłem do
czterech innych więźniów. Pojechaliśmy do Pałacu Sprawiedliwości, na teren którego
dostaliśmy się przez „mysią dziurę” z tyłu budynku. Kątem oka spostrzegłem tłumy
dziennikarzy koczujące przy głównym wejściu do budynku. Długim korytarzem przeszliśmy
do poczekalni, gdzie siedziało już około dwudziestu osób. Wtedy zobaczyłem go po raz
pierwszy od dnia zatrzymania. Siedział na ławce, zatroskany i nieobecny duchem. Kiedy
podniósł wzrok i dostrzegł moja osobę, odczytałem w jego oczach zaskoczenie. Ledwie
zdążył skinąć głową, kiedy dwaj policjanci dali mi znak, abym szedł dalej. Nie widziałem
Brunona od dwóch tygodni.
Moja podróż osiągnęła swój cel na dziesiątym piętrze, w małym pomieszczeniu
naprzeciwko biura sędziego Keila. Bruno i Erik weszli na salę jeden za drugim, również skuci
kajdankami. Po latach wspólnej pracy siedzieliśmy obok siebie w krępującym milczeniu. W
końcu dotarło do mnie, że przez te wszystkie lata przyzwyczailiśmy się do igrania z ogniem.
Przez cały czas pracy dla ekipy RMO, od 1989 do 1992 roku, ignorowałem powszechnie
obowiązujące przepisy, przynajmniej jeśli chodzi o niektórych kolarzy. W tamtych czasach
stosowaliśmy jeszcze bardzo prymitywne metody. Kolarze po amatorsku majstrowali przy
swoich organizmach, pomimo tego, że wraz z rekordem Mosera w jeździe godzinnej z 1984
roku rozpoczęła się nowa era w kolarstwie. Moser przejechał 51, 151 km, poprawiając
znacznie wszystkie poprzednie rekordy i po raz pierwszy przekraczając granicę 50 km. Przed
swym wyczynem zrezygnował ze startów w wyścigach na rzecz przygotowań pod okiem
Profesora Conconiego, a na dzień przed ustanowieniem swojego rekordu przejechał w ciągu
godziny 50, 808 km. Mając w pamięci, że Merckx, najwybitniejszy kolarz wszechczasów po
ustanowieniu swojego rekordu w 1972 roku (49,431 km) nie był w stanie usiąść przez cztery
dni, łatwo zrozumieć jak zaskoczeni byli wszyscy wyczynem Mosera
11
. Wyglądało na to, że
11
Moser bił rekord na specjalnie przygotowanym rowerze (pełne koła, specjalna rama). Pod koniec lat
dziewięćdziesiątych UCI unieważniła wszystkie rekordy w jeździe godzinnej ustanawiane po 1972 roku i
postanowiła uznawać tylko rekordy ustanawiane na klasycznych rowerach. Obecnym rekordzistą jest bodajże
Boardman, który w 2000 roku przejechał 49,882 m (ale się nie upieram, bo cytuję z pamięci)
36
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
włoscy zawodowcy wyprzedzają nas o lata świetlne i musimy się bardzo starać, aby
dotrzymać im kroku.
Wszyscy masażyści zastanawiali się jak Moser zdołał zatrzymać w polu całą konkurencję,
ale nie potrafili znaleźć sensownej odpowiedzi. Mogliśmy tylko postępować tak jak do tej
pory i podawać środki dopingujące tym kolarzom, którzy o nie prosili. Lekarz ekipy RMO,
Bernard Aguilanu był zdecydowanym przeciwnikiem jakiegokolwiek sztucznego
wspomagania i propagował czyste kolarstwo oparte na zdrowej diecie, wykluczone były więc
jakiegokolwiek zorganizowane programy dopingowe.
Nie powstrzymało to jednak kolarzy od wypróbowywania różnych środków na własną
rękę. Po zakończeniu etapu Touru 1992 w Valkenburgu w Holandii (wygranego przez Gillesa
Deliona, który był naprawdę „czystym” kolarzem) natknąłem się na Pascala Lino, lidera
naszej ekipy w hotelu w Maastricht, zagłębionego w rozmowie z Raymondem „swoim”
masażystą. Raymond opiekował się nim w czasie zimowych sześciodniówek, był ze starej
szkoły masażystów: trochę czarodziej, trochę szarlatan. Pascal Lino założył żółtą koszulkę po
etapie do Bordeaux i miał ją utrzymać aż do Sestriere we Włoszech, w sumie jeszcze przez
dziesięć dni. Kiedy mnie zauważył, robił wrażenie zakłopotanego. Sądząc po plastikowej
torbie, którą nieudolnie usiłował schować za nogami, jego zwyczajowy program
przygotowawczy oparty na kortyzonie, już mu nie wystarczał.
Po kolacji, kiedy robiłem zwyczajową wieczorną rundkę po pokojach kolarzy, zastałem
zawartość reklamówki rozłożoną na łóżku Lino.
„Co to, do cholery, jest?”
„Słuchaj, nie gniewaj się, ale on mi czasem da coś ekstra, nic, czego nie powinienem
zażywać”.
Może nie, ale wcale mnie to nie ubawiło. Niektóre z ampułek były oznaczone niebieską
kropką, niektóre czerwoną „w zależności od wysiłku, jakiego się spodziewasz”. Raymond
rzeczywiście potrafił wmówić ludziom, co tylko chciał.
Z drugiej jednak strony, dołączenie do ekipy Charly Motteta dwa lata wcześniej, z
pewnością pomogło oczyścić zespół. Mottet był liderem ekipy, miał na swoich kolegów
wpływ większy niż spodziewany i był absolutnie przeciwny wszelkim środkom
dopingującym. Pewne wydarzenie jasno pokazuje jak nieprzejednany był w tej kwestii. Jeden
z kolarzy zaprosił nas na swoje wesele. Pięknie udekorowana sala, duże okrągłe stoły
artystycznie nakryte, wykwalifikowani kelnerzy, wyrafinowane menu, wszystko na
najwyższym poziomie. Charly siedział przy tym samym stole, co ja i pewien kolarz, który już
przestał się ścigać. Ten, po wypiciu kilku kieliszków wina, zaczął zdradzać pewne sztuczki z
czasów swojej kariery. Mówił jak to garściami przyjmował amfetaminę, jak to jego pośladki
były tak pokłute, że przypominały ser szwajcarski, jak to szprycował się tak jakby zaraz miał
wyruszyć na front w Wietnamie…Biedny Charly, początkowo był wyraźnie zmieszany, a
później zmył się po angielsku w połowie przyjęcia.
Kiedy przeszedł do RMO z ekipy Système – U niewiele o nim mogliśmy powiedzieć.
Wiedzieliśmy, że ma możliwości, aby wygrać Tour de France, ale nie wiedzieliśmy, w jaki
sposób możemy mu w tym dopomóc. Dopiero w czasie wyścigów, wspólnych posiłków i
życia na trasie dowiedzieliśmy się jaki jest naprawdę. Był „czystym” zawodnikiem.
Uzupełnienie żelaza i zastrzyk z antyutleniacza (Iposotal) – to wszystko, na co sobie
pozwalał.
Z ręką na sercu można powiedzieć, że Charly Mottet padł ofiarą dopingu – dopingu
innych kolarzy. Gdyby brał, nawet od czasu do czasu, coś przyspieszającego odnowę
biologiczną po wyścigu, lista jego zwycięstw (i tak imponująca) byłaby o wiele dłuższa. Kto
wie, może nawet wygrałby Tour? Był zawodnikiem, który nie wytrzymywał trudów ostatniego
tygodnia wyścigu.
37
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Przy rzadkich okazjach, kiedy zażywał Medrol (środek przeciwzapalny zawierający
kortykosterydy) na zapalenie zatok, jechał jak na dopalaczu. Przyjmował ten środek jedynie
sporadycznie, w celach medycznych, podczas gdy inni brali go regularnie, dla poprawienia
wyników. Trzeba powiedzieć, że Mottet na własną prośbę zrezygnował z kariery, na jaką
zasługiwał.
Mniej więcej w tym czasie poznałem kolarza, z którym, przez osiem lat wspólnej pracy,
wszedłem w najbliższą zażyłość. Nasza więź była silniejsza niż tylko zwykła przyjaźń,
przypominała bardziej stosunki ojciec – syn. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek więź ta
zostanie zerwana czy nawet zmieniona, gdyż uformowały ją podobieństwo charakterów,
sukces i brak nacisków z zewnątrz. Szliśmy ręka w rękę, krok w krok. Kolarz miał na imię
Richard i nie był to ten sam Virenque, który zażywał sławy w barwach Festiny, a tym bardziej
ten Virenque, którego świat dzisiaj zna. Życie czasem wykonuje niespodziewane zwroty.
Richard zwrócił uwagę Marca Braillona, kierownika agencji zatrudnienia RMO w 1990
roku, w Japonii, podczas amatorskich mistrzostw świata w Utsunomiya. Braillon próbował
zareklamować swoją firmę za pośrednictwem sportu już w 1986 roku, ale nie bardzo się na
tym znał. Duch walki Richarda mógł być jeszcze nieukierunkowany, ale zrobił na Braillonie
tak wielkie wrażenie, że Bernard Vallet, ówczesny dyrektor sportowy RMO został zmuszony
do podpisania kontraktu z Virenquem. Vallet nie był do końca przekonany, ale nie bardzo
miał wybór.
Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Richardem, w lutym 1990 roku, przed wyścigiem
Tour du Haut Var, w jego rodzinnych stronach. Zatrzymaliśmy się w hotelu w Draguignan.
Richard przyjechał czarnym Volkswagenem Golfem z dwoma ogromnymi głośnikami na
tylnej półce. Wyglądało to jak dyskoteka na kółkach. Z wozu wysiadł Richard z tymi swoimi
kręconymi włosami i krokiem Johna Wayne’a. Nie wiem dlaczego, ale z miejsca go
polubiłem. Był sympatycznym chłopakiem, odrobinę nieśmiałym; czasem lubił się popisywać,
to trzeba przyznać, czasem też trudno mu było podporządkować się dyscyplinie, jako że
niezmiernie lubił korzystać z uroków życia. Taki był. Zawsze w ruchu. Zawsze coś mówił,
miał przymus ciągłego poprawiania czegoś: butów czy roweru, do tego stopnia, że koledzy
musieli mu zwracać uwagę. Bez skrępowania zadawał pytania, uznawane przez wszystkich za
bezsensowne. Dlaczego mam używać trybu 52, a nie 53? Dlaczego ten krem do masażu?
Dlaczego akurat ten program treningowy? Zawsze wysłuchał każdego – mechanika,
masażysty, dyrektora sportowego, przez co był jeszcze bardziej lubiany. Miał ogromny pęd do
nauki, chciał się dowiedzieć wszystkiego, co ważne, aby dobrze wykonywać swój zawód,
pragnął cały czas korygować swoje błędy, postępować naprzód. Reagował jak dziecko, które
uczy się chodzić. Nasze relacje rozwijały się stopniowo i wkrótce sam zabiegałem o to, żeby z
nim pracować. Z czasem staliśmy się nierozłączni podczas każdego wyścigu, w którym brał
udział.
Rok po roku Richard Virenque robił ogromne postępy na każdej płaszczyźnie. Szkoda
jedynie, że jego zmysł taktyczny nie rozwijał się w takim tempie.
Z szacunku dla dzielącej nas różnicy dwudziestu czterech lat, zachowywał się wobec
mnie jak syn wobec ojca i miał względem mnie wiele uznania, chociaż czasami się nie
zgadzaliśmy. Nawet kiedy Virenquemania ogarnęła Francje i wszyscy widzieli w nim
gwiazdę, wobec mnie zachowywał się jak dawniej i nadal wysłuchiwał moich uwag. Czasami
podczas kryteriów po zakończeniu Touru, sława uderzała mu do głowy i wtedy jechał jak
idiota. Warto zaznaczyć, że poznałem różne oblicza Virenque’a. W 1996 roku, podczas
jednodniowego wyścigu Grand Prix d’Isbergues na północy Francji, nakrzyczał na mnie
niemiłosiernie, bo na trasie nie podałem mu bidonu z wodą. Nie wiedział, że było zabronione
podawanie czegokolwiek kolarzom na ostatnim okrążeniu. Kiedy zakończył już swój
publiczny atak szału, omówiliśmy całą sprawę pod prysznicem. ”Jesteś profesjonalistą od
pięciu lat i nadal nie dotarło do ciebie, że nie wolno niczego dawać kolarzom na ostatnim
38
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
okrążeniu? Następnym razem jak nie będziesz uważał, to dostaniesz tą butelką w twarz!”
Zrozumiał, dlaczego byłem tak wzburzony. Cokolwiek się działo, Richard nie był
niesprawiedliwy.
Szanowaliśmy się nawzajem, pomimo tego, że Richard nie znał mojej przeszłości i nie
wiedział jak znanymi kolarzami się zajmowałem. Nie był to jego jedyny słaby punkt. Kiedyś
podczas jednego z wyścigów pewien kolarz wyzywał go od najgorszych, za to, że nie
przestawał atakować. Po wyścigu Richard przyszedł do mojego pokoju i zaczął opowiadać o
„małym, ciemnym faceciku z Carrery, z numerem 32”, którego gęba mu się nie podobała.
Mówił o Claudio Chiapuccim, wówczas numerze jeden na liście UCI. Na szczęście „El
Diablo” nie żywił urazy, znając temperament Richarda, bardzo zresztą podobny do jego
własnego.
Kiedy leżał na stole do masażu Virenque stawał się z powrotem zwykłym Richardem.
Zwierzał mi się z wielu rzeczy, swoich zmartwień, planów na przyszłość, ambicji. Jego
oszałamiające marzenia powoli się spełniały, dostał wszystko, o czym marzył. Wspaniała
willa w pobliżu Carqueiranne, czarny Porsche – pierwszy z wielu. Czasami on sam był
najbardziej zaskoczony tym, czego dokonał. „Willy, czasem pytam sam siebie, czy to
wszystko jest naprawdę moje”. Był spontaniczny, wrażliwy. Z czasem pokochałem Richarda
za to, jaki był. I dlatego jego zachowanie po moim aresztowaniu sprawiło mi tyle bólu.
Jak mógł zapomnieć swój pierwszy kontakt z dopingiem w 1993 roku, podczas
pierwszego roku w Festinie? Braliśmy udział w Criterium International, trójetapowym
wyścigu trwającym dwa dni (płaski etap w sobotę, górski w niedzielę rano i czasówka w
niedzielę po południu). W sobotę Richard był czwarty, a jego jazda dobrze rokowała na
niedzielne zmagania. „Dziś wieczór chcę coś dostać” zażądał beztrosko, kiedy masowałem
mu nogi. ”Ostrożnie, Richard – nigdy niczego nie brałeś. Nie wiemy jak twój organizm
zareaguje” odpowiedziałem. Musieliśmy zacząć ostrożnie, więc po przemyśleniu
zdecydowaliśmy, że wstrzykniemy pół ampułki Synacthenu o natychmiastowym działaniu w
niedzielę rano, na godzinę przed startem. Tylko po to, żeby zobaczyć, co się będzie działo. I
zobaczyliśmy. Richard ukończył etap poza limitem czasu. Wyrzuciliśmy Synacthen z jego
apteczki.
Mój ojciec miał swoje powiedzenie: „Nie zrobisz owcy ze świni obcinając jej ogon”.
Pamiętam co powiedział w 1991 roku Marc Madiot, wielki kolarz z Mayenne jeżdżący dla
RMO, świeżo po wygraniu swojego drugiego Paryż – Roubaix. Richard Virenque był wtedy
młodzikiem, który ledwo co przestał się ścigać jako amator – wtykał swój nos wszędzie, taka
była jego ciekawość i chęć dołączenia do grona starych wyjadaczy. Na wiosennym obozie
treningowym w Gruissan w obecności profesjonalistów Lino i Caritoux, Madiot powiedział:
„Ty, chłopcze, skończysz jako chaudière
12
” – w kolarskim slangu osobnik nie radzący sobie
bez środków dopingujących.
W czasie mojej pracy dla RMO, nikt nie odważył się mówić głośno o dopingu. Widywało
się jednak rzeczy, które dawały do myślenia. Podczas jednego z wyścigów Paryż – Nicea trafił
się pewien niewysoki kolarz, który chciał wypróbować zastrzyk z kortyzonu. Do tej pory
niczego nie brał, był jednym z tych „czystych”. Zajmował wysoką pozycję w klasyfikacji
generalnej, więc poprosił o zastrzyk z Kenacortu żeby być w optymalnej formie na finałową
czasówkę pod Col d’Eze. Tego niedzielnego wieczoru ukończył wyścig w pierwszej piątce, a
o ile mi wiadomo, był to pierwszy i ostatni raz, kiedy uległ pokusie.
Jak już jesteśmy przy Paryż – Nicea: na dwa dni przed zakończeniem którejś edycji inny
kolarz ukończył etap kompletnie wyczerpany i próbował znaleźć najlepszy sposób aby
postawić się na nogi. Tego dnia wspólnie z jego masażystą postanowiliśmy podać mu
domięśniowy zastrzyk z Syncortilu – sterydu, który, jak nam się wydawało, miał łagodniejsze
12
Dosłownie: kocioł, grzejący
39
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
działanie niż pozostałe. Można powiedzieć, że chcieliśmy tylko pomóc mu utrzymać się na
siodełku. Następnego dnia rezultat przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania: zawodnik w
imponującym stylu wygrał etap z metą na wzniesieniu. Nie posiadaliśmy się z radości, a
naszego zadowolenia nie przyćmiła nawet perspektywa kontroli antydopingowej.
W peletonie zaczęły krążyć jednak plotki: podobno można było wykryć kortykosterydy w
czasie rutynowej analizy moczu. Była to kompletna bzdura, ale masażysta, który
najwidoczniej się przejął, odszukał mnie w ciężarówce ekipy, kiedy przygotowywałem
prowiant dla zawodników na następny etap.
„Wiesz, Willy, zrobiłem dziś jednemu z moich chłopaków zastrzyk z Sylcontrilu, a on
właśnie wrócił z kontroli antydopingowej”.
Wyśmiałem go „Nie martw się, nie ma problemu, niczego nie wykryją”.
Nie uwierzył do końca i pomimo, że go uspokajałem, poszedł uprzedzić Jacquesa
Michauda
13
, menedżera grupy. Ten przekazał nowiny Bernardowi Aguilanu, lekarzowi ekipy,
który z kolei poinformował Marca Braillona. Braillon od jakiegoś czasu miał wątpliwości, co
do metod stosowanych przez tego właśnie masażystę. Zadziałał tu głuchy telefon i kierownik
dowiedział się, że jego zawodnik był nakoksowany aż z niego parowało, co było dalekie od
prawdy. Masażysta wyleciał z roboty. Kolarz przeszedł kontrolę bez najmniejszego
uszczerbku i szczęśliwy ruszył swoją droga.
Jako że pracowałem wyłącznie dla ekip zawodowych, nie zdawałem sobie sprawy z tego,
co dzieje się szczebel czy dwa niżej. Kilka wydarzeń mogło jednak pobudzić do myślenia. W
początkach lat dziewięćdziesiątych, podczas Wyścigu Dookoła Departamentu Vaucluse,
otwartego dla zawodowców i amatorów, zaprzyjaźniłem się z młodym kolarzem, który miał
ambicję wyrobić sobie markę podczas tego wyścigu. Przyznał, że zażył trochę Decca
Durabolinu, sterydu anabolicznego, którego ślady pozostają w organizmie przez kilka
miesięcy, a który wstrzyknął sobie trzy dni przed startem. Miał pecha i jego nazwisko zostało
wylosowane do kontroli antydopingowej, na którą poszedł jak na ścięcie. Co się wydarzyło?
Nic! Nikt nawet słowem nie wspomniał o jego próbce! Trudno przypuszczać, żeby ktoś
pomagał mu oszukać lekarzy, co pokazuje jak mało wiarygodne są kontrole.
W każdym razie śledząc losy zawodników można dojść do wniosku, że w tamtych
czasach nie opłacało się być uczciwym. Zwłaszcza kiedy zbliżał się Tour de France. Każda z
około dwudziestu wybranych drużyn, po dziewięciu zawodników w każdej, dopiero w
czerwcu ustalała dwie trzecie składu na Wielką Pętlę. Kolarze walczyli o zakwalifikowanie do
ekipy jak o ostatnie miejsce w łodzi ratunkowej, gdyż zdawali sobie sprawę, że wszyscy są
mniej więcej w takiej samej formie. Zawodnicy liczący na uśmiech losu podczas
czerwcowych wyścigów koksowali się na maksa, aby tylko zwrócić uwagę dyrektorów
sportowych. Podczas Midi Libre, Route du Sud, Wyścigu Dookoła Luksemburga, Dookoła
Katalonii czy Dookoła Szwajcarii, a nawet podczas narodowych mistrzostw, chaudières
dawali z siebie wszystko.
Ale negatywne strony tego procederu były równie spektakularne, gdyż czasem efektem
brania dopingu jest przedwczesne wyczerpanie sił. Goście, którzy walczyli jak straceńcy o
kilka ostatnich miejsc w ekipie, słabli dramatycznie w czasie pierwszego tygodnia Touru.
Nazwano to efektem bumerangu. W jednym wypadku powracający bumerang o mało nie
spowodował tragicznego wypadku. Jeden z francuskich kolarzy, znany ze swojej
agresywności na rowerze i łagodnego usposobienia poza nim, rzadko rezygnował z okazji do
podładowania akumulatorów. Amfetamina czyniła go po prostu dziesięć razy bardziej
agresywnym. Pewnego dnia, podczas wyścigu wieloetapowego, zabrał się w ucieczkę razem z
dwunastką innych kolarzy. Grupa zyskała bezpieczną przewagę, ale nasz bohater coraz
głośniej pokrzykiwał na towarzyszy żeby jechali szybciej i szybciej. Żeby zrobić większe
13
W dwóch innych miejscach Jacques Michaux, więc tu chyba pomyłka
40
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
wrażenie, zaczął co jakiś czas raptownie naciskać na hamulce. Z wozu technicznego
podążającego za ucieczką zobaczyłem widok straszny: kolarza w ucieczce chcącego
przymusić innych do energicznej jazdy, a równocześnie zagrażającego bezpieczeństwu swoich
towarzyszy. Musiał być naprawdę nieźle nagrzany...
Czy coś kombinujesz, czy dajesz sobie spokój, najważniejsze jest aby nie wpaść w czasie
kontroli. Los jaki spotkał pewnego dobrego francuskiego kolarza podczas jednego z
wiosennych klasyków, świadczy o trudnościach w przewidywaniu rezultatów badań. Zawsze
poczuwałem się do odpowiedzialności za ten incydent. Cztery dni wcześniej, w czwartek,
rozmawialiśmy przez telefon. Jego poziom motywacji był bardzo niski, głównie z powodu
niekorzystnej prognozy pogody na następny dzień: rutynowa przejażdżka treningowa
zapowiadała się mało przyjemnie. W żartobliwym tonie zaproponowałem mu działkę
amfetaminy, żeby siedem godzin na rowerze upłynęło mu szybciej.
Skorzystał z propozycji i rzeczywiście trening okazał się przyjemny, ale za to niedzielny
wyścig nie poszedł dokładnie tak jak się spodziewał. Co gorsza został wylosowany do
kontroli antydopingowej. Teoretycznie nie było żadnego ryzyka, jako że amfetamina
wypłukuje się z organizmu po jakichś trzech dniach, ale test wyszedł pozytywnie i zawodnika
ukarano. Prawdopodobnie gdyby przed badaniem opróżnił pęcherz, a potem wypił parę litrów
wody żeby rozcieńczyć mocz i dopiero taki oddał do analizy, wynik byłby negatywny.
Moja kariera w RMO zakończyła się wraz z jednym z największych oszustw, jakie
widział świat kolarski. Był to przekręt na skalę międzynarodową. Pod koniec 1992 roku
Braillon zaczął poszukiwania nowego sponsora dla ekipy, którą prowadził od siedmiu lat.
Myślał, że znalazł idealnego kandydata, bankowca gotowego przejąć całe finansowanie grupy,
w osobie arabskiego księcia imieniem Icham. Przynajmniej ten tak się przedstawiał.
Braillon zatrudnił nieco wcześniej psychologa, którego z całkowitą powagą nazywał
swoim „futurologiem”. Nasz los miał być w dobrych rękach. „Futurolog” utrzymywał, że ma
już opracowaną „przepustkę do trzeciego milenium” i ściśle współpracował z agencją
zatrudnienia RMO. Braillon poprosił, aby człowiek, którego uważał za guru, zastosował
swoje metody pracy w ekipie kolarskiej. Na początek Monsieur Guru nakazał zmienić nam
barwy ekipy na rowerach i koszulkach z dotychczasowych: biało – zielono – niebieskich na
czerwono – czarne. Najwyraźniej po to, aby przestraszyć konkurentów! Ale to my powoli
zaczynaliśmy się bać. Monsieur Guru zadecydował również, że zgrupowanie szkoleniowe
powinniśmy odbyć w Ardèche. Bez pryszniców, bez kibli i w prymitywnych warunkach
życiowych. Tym razem posunął się za daleko. Pod przewodnictwem Motteta kolarze
zrezygnowali z obozu, w czasie którego kazano im spać na leśnej ściółce.
Pod kierownictwem księcia Ichama pokonaliśmy dystans od prycz na obozie przetrwania
do oaz na Saharze, włącznie z mirażami. Początkowo pojawienie się znikąd egzotycznej
osobistości, sprowokowało kilka obleśnych komentarzy. Z sobie tylko znanych powodów
książę najwyraźniej miał nieodpartą chęć zostać sponsorem zawodowej drużyny kolarskiej.
Wielki przekręt w RMO miał miejsce w Luksemburgu, tuż przed startem Tour de France.
Reputacja księcia jako osoby nieskąpiącej grosza potwierdziła się, kiedy na pół godziny przed
kolacją, cała drużyna zgromadziła się w prywatnym apartamencie hotelu, w którym się
zatrzymaliśmy. Książe Icham przyleciał własnym helikopterem ubrany w strój ceremonialny,
z turbanem na głowie, w towarzystwie ochroniarza. Przy jego boku kroczył wniebowzięty
Marc Braillon. Tylko pomyślcie: prawdziwy książę krwi. Punktualnie o dziewiątej
spotkaliśmy się na koktajlu u księcia. Marc Braillon i jego menadżer, Jacques Michaux
41
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
przedstawili każdego z nas potencjalnemu zbawcy grupy, który mówił znakomitą
francuszczyzną i wręczył każdemu po drogim piórze. Weszliśmy w fazę zalotów.
Rozpoczęło się od krótkiej mowy pełnej obietnic. Książę jest zdecydowany wykupić całą
grupę. Znalazło się kilku ciekawskich, którzy chcieli wiedzieć, jaką nazwę w takim wypadku
będzie nosić nasza ekipa.
„Prowadzę tyle firm, mam tyle możliwości, że jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji”.
Książe Icham wraz ze swoją świtą pojawił się później w l’Alpe d’Huez. Jak poprzednio
wizyta była pełna kurtuazji i dała nam powody do optymizmu. Aby uczcić zakończenie Touru
książę zorganizował wielkie przyjęcie na barce płynącej po Sekwanie, z szampanem i tańcami
do białego rana. Byliśmy całkowicie zdani na jego łaskę, pomimo że podjęcie „ostatecznej”
decyzji mocno przeciągało się w czasie.
Punkt kulminacyjny tej całej historii miał miejsce miesiąc po zakończeniu Touru. Krótko
przed rozpoczęciem Tour de Limousin, cała drużyna RMO, łącznie z ekipą techniczną, w
sumie około czterdziestu osób, została zaproszona wraz z rodzinami do zamku w pobliżu
Charleroi w Belgii. Jacques Michaux wyjaśnił, że książe ma zamiar ogłosić oficjalne przejęcie
grupy i z tej okazji wyda ogromne przyjęcie...
Wybornie się bawiliśmy na przyjęciu. Przyjęto nas w imponującym stylu: ochroniarz w
smokingu, z pistoletem za pazuchą sprawdzał karty wstępu przy bramie wjazdowej. Na
parkingu przed zamkiem stało kilkanaście Mercedesów. Sam zamek aż kłuł w oczy swoim
przepychem. Koktajle, kawior i foie gras były serwowane pod wielkim namiotem, a służba w
liberiach roznosiła ciepłe dania. Na złotej zastawie! Obiad trwał siedem godzin.
Ubrany w dżelabę i tureckie obuwie, książę Icham chodził od stolika do stolika i
wymieniał uprzejmości ze wszystkimi. Moja żona Sylvie siedziała obok żony Bruno Roussela
i w czasie rozmowy odkryły, że obie urodziły się w roku 1962. Książe Icham usłyszał to i
wkrótce sommelier przyniósł wino tego właśnie rocznika. Popołudnie zamknęły występy
bułgarskiego zespołu ludowego, podczas gdy książę Icham i Marc Braillon delektowali się
cygarami w pierwszym rzędzie czerwonych, aksamitnych foteli.
Ale interesu nadal nie sfinalizowano. Na początku wieczoru książę przemawiał do
oszołomionej widowni, ale ograniczył się do nowego zestawu obietnic. Kilku kolarzy, pod
wodzą Motteta, żądało pewnych gwarancji na przyszłość, więc książę, w najmniejszym
stopniu nieskonfundowany, dał im słowo, że wypłaci należności. Wszystko to było bajeczne,
ale pozostawiło, cóż, pewien niesmak...
Kilka tygodni później dowiedzieliśmy się z gazet, że sławny książę był aferzystą na skalę
światową. Głośno się o tym nie mówiło, ale Marc Braillon za namową księcia udzielił mu
wysokiej pożyczki; miała ona umożliwić wydanie z banku szwajcarskiego 5 milionów funtów
niezbędnych do finansowania grupy. Nie można jednak winić Braillona, że dał się wrobić –
wszyscy daliśmy się nabrać, jako że książę był międzynarodowym oszustem par excellence.
Książe rozpłynął się w powietrzu, a wraz z nim nasze złudzenia.
10. X, Z, P i coś specjalnego na czasówkę
24. lipca ja i mój prawnik Ludovic Baron weszliśmy jako pierwsi do biura sędziego.
Stenotypistka była już gotowa do pracy. Sam nie wiem dlaczego poczułem się pewny siebie.
Dzień wcześniej sędzia obiecał zwolnić mnie z więzienia po „konfrontacji”.
Dopiero wtedy dowiedziałem się, na co stać mojego nowego adwokata, Jean-Louis
Bessisa. Wprowadził wiele dynamizmu do „konfrontacji”, sprawnie zadawał odpowiednie
pytania oraz uświadomił zgromadzonym, że prawdziwych winowajców nie ma na sali.
42
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Siedzieliśmy przed sędzią w jednym rzędzie, od lewej: Baron, ja, Bessis, Thibault de
Montbrial – adwokat Bruno Roussela, sam Roussel, Demarq – obrońca Dr. Rijckaerta i na
końcu Rijckaert. Przy obu końcach ławy stali funkcjonariusze służby więziennej. Po lewej
stronie sędziego siedzieli: prokurator, tłumacz języka flamandzkiego, drugi adwokat
Rijckaerta i asystent Bessisa. Dekoracje już ustawiono na scenie, oczekiwano tylko na
podniesienie kurtyny.
Była to najlepsza, być może jedyna, okazja, aby ujawnić wszystko co wiemy, nie tylko to,
co dotyczyło skandalu Festiny. Jedynie dwoma szczegółami różniliśmy się od innych ekip: ja
popełniłem błąd i dałem się zatrzymać na granicy, a Roussel publicznie przyjął na siebie
odpowiedzialność za stosowanie dopingu. Poza tym byliśmy tacy sami jak inni. Ekipy
kolarskie nie składały się już ze sportowców, ale z profesjonalistów, gotowych na wszystko,
aby tylko lepiej wykonywać swój zawód.
Atmosfera w biurze sędziego była niezwykle napięta. Jako że przez te wszystkie lata
Rijckaert, Roussel i ja spędzaliśmy więcej czasu ze sobą niż z naszymi rodzinami, staliśmy się
bardzo bliscy, ale teraz sytuacja miała się diametralnie zmienić. Nie jest łatwo bronić swoich
interesów a równocześnie nie pogrążyć innych. Sędzia rozpoczął od odczytania każdemu z
nas wszystkich zeznań i zadawania pytań, na które mieliśmy odpowiadać: tak, nie; czasami
rozwinąć temat, jeśli było to koniecznie. Całkowicie się zgodziłem z zeznaniem Roussela. Co
więcej, podczas tej „konfrontacji” również on potwierdził w całej rozciągłości moje zeznania.
Bruno rozpoznał znaczenie faktów, przyjął na siebie odpowiedzialność i potwierdził, że ja
byłem jedynie pionkiem w tej grze.
Natomiast zeznanie Rijckaerta miało nas potężnie wytrącić z równowagi. Tego ranka
Rijckaert stwierdził, że jego jedynym zadaniem była ocena stanu zdrowia kolarzy; nigdy nie
podawał im żadnych środków dopingujących – to ja zajmowałem się ich dystrybucją i
aplikowaniem; innymi słowy: biedak nie wiedział co się dzieje w ekipie. Roussel i ja
zeznaliśmy, że to nieprawda, ale on uparcie obstawał przy swoim. Stwierdził nawet, że
zajmował się kolarzami nieodpłatnie. Nie miałbym nic przeciwko „nieodpłatnej” pracy za
6 000 franków dziennie. Przez około sto dni w roku nazbiera się przyjemna sumka. Sędzia
sam wykonał obliczenia. „Nieźle jak na kogoś, kto pracuje jako wolontariusz” – podsumował.
Festina opłacała doktorowi nawet wakacje, co przypomniał sędziemu Bruno Roussel. W
połowie tego całego zamieszania, Rijckaert zaczął do mnie mówić po flamandzku.
Przerwałem od razu, gdyż nie chciałem, aby ktoś posądził nas o wymianę jakichś poufnych
informacji. Tkwiłem w gównie po uszy i nie chciałem dodatkowo się pogrążać.
Kiedy było po wszystkim, sędzia poprosił abym pozostał w sali, wraz z moimi
prawnikami. Byłem przygotowany na wszystko. „Panie Voet, od godziny czwartej tego
popołudnia jest pan wolny, ale pozostanie pan do dyspozycji sądu”. Nie mogłem uwierzyć
własnym uszom. Poczułem się jakbym właśnie wygrał na loterii. Podpisując nakaz
zwolnienia, który miał zostać natychmiast przefaksowany do więzienia w Loos,
wymamrotałem coś w podziękowaniu. Już nie obchodziło mnie, że wracam do celi policyjną
furgonetką, nie obchodziły mnie przepisy sądowe, ważne, że na rękach nie miałem już
kajdanek. Byłem wolny. Wolny ciałem i duchem. Bruno Roussel uwolnił mnie od
odpowiedzialności. Co więcej, szepnął mi do ucha „Przepraszam, Willy, ale nic więcej nie
mogę zrobić”. Wybaczyłem mu całkowicie. Kiedy człowieka dotknie katastrofa, pierwszym
odruchem jest zadbanie o własną skórę. Nigdy nie zapomnę Rousselowi jego poczucia
odpowiedzialności i wrażliwości jako pracodawcy. Kiedy dziecko jakiegoś pracownika
przystępowało do pierwszej komunii albo ktoś z rodziny chorował, automatycznie dawał kilka
dni wolnego, aby podwładny mógł spędzić parę dni z bliskimi. Ponadto szanował mnie za te
trzydzieści lat spędzone w kolarstwie, sam mając staż o dwie trzecie krótszy. Bruno Roussel
też dobrze pamiętał lata spędzone ze mną, była to również jego przeszłość.
43
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Zimą 1992 – 93 na próżno poszukiwałem pracy w jakiejś ekipie; prosiłem o protekcję
Jean-Luca Vandenbroucke’a – kierownika belgijskiej grupy Lotto i Bernarda Quilfena –
prawą rękę Cyrille’a Guimarda w grupie Motorola. W końcu, dzięki wstawiennictwu Pascala
Lino, załapałem się do Festiny, ale na podjęcie pracy musiałem czekać ponad miesiąc. Tuż
przed Bożym Narodzeniem kierownictwo fabryki zegarków zebrało wszystkich zawodników i
ekipę techniczną, w sumie około pięćdziesięciu osób, w dużym hotelu w Andorze. Na
korytarzu przestępowaliśmy z nogi na nogę, czekając na spotkanie z Miguelem Rodriguezem,
szefem firmy i Miguelem Moreno, menedżerem grupy, nie przymierzając jak dziwki
oczekujące klienta. Priorytetem było podpisanie kontraktów z kolarzami, więc trzymano nas
na tym korytarzu do czwartej nad ranem. Ci, którzy nie zdążyli podpisać angażu, zostali
zaproszeni na kolejne spotkanie kilka tygodni później, tuż po Nowym Roku. Po aferze z
księciem Ichamem podchodziliśmy sceptycznie do wszelakich propozycji, ale tym razem nie
było żadnych mercedesów ani wystawnych przyjęć, aby nas oczarować. Wszystko zostało
dopięte na ostatni guzik w czasie drugiej wizyty w Andorze.
Ekipa Festiny była prawdziwie międzynarodowa. Składała się z trzech mniejszych grup:
pierwsza to pozostałości po RMO – Virenque, Lino, Michel Vermote, Roussel i ja; drugą
stanowili członkowie holenderskiego zespołu PDM – Steven Rooks, Jean-Paul Van Poppel,
Erik Van Lacker, Jans Koerts i Dr Rijckaert, który był zatrudniony w niepełnym wymiarze
godzin; ostatnia grupka była w większości hiszpańska, a skupiała się wokół Irlandczyka Seana
Kelly’ego. Ekipa przypominała skomplikowany gobelin i dlatego od początku coś nie grało.
Jak mogli mieć coś wspólnego Rooks pochodzący z Fryzji i Roberto Torres, dziecko
madryckiego przedmieścia? Holender Jan Gisbers, główny menadżer i jego asystenci: Miguel
Moreno, odpowiedzialny za wyścigi hiszpańskie i Roussel – za francuskie? Roussel został
zaangażowany jako ostatni, przede wszystkim z powodu nacisków francuskich kolarzy pod
przewodnictwem Virenque’a a w rzeczywistości był dopiero czwarty w hierarchii, za prawą
ręką Gisbersa - Pietem Van der Kruis.
Głównym celem sezonu dla francuskiej części ekipy były wyścigi etapowe na początku
lata, takie jak Dauphiné Libéré czy Midi Libre, które miały przygotować do Touru. Dlatego
rzadko kontaktowaliśmy się z Holendrami, którzy celowali w wiosenne klasyki. Dopiero na
początku czerwca, podczas Dauphiné, niektórzy z ekipy holenderskiej dołączali do nas, aby
lepiej się poznać przed Tourem. Byli między nimi Steven Rooks, Jean-Paul Van Poppel i Dr
Rijckaert.
Dołączyliśmy do Festiny z naszym małym zapasikiem kortykosterydów, ale wkrótce
przekonaliśmy się, że to małe piwo, w porównaniu z tym, co odchodzi w nowej ekipie. Na
kilka dni przed startem wyścigu Dr Rijckaert dał mi przedsmak wszelkich sztuczek, do
których uciekają się niektórzy zawodnicy. Potrzebował kogoś zaufanego, aby wszystko
przebiegało zgodnie z jego dyspozycjami. Byłem idealnym kandydatem. Słyszałem wcześniej
nieśmiałe doniesienia o EPO, teraz przekonałem się jak daleko rzeczy zaszły. Niektórzy
kolarze stosowali erytropoetynę już w poprzednim sezonie. Dr Rijckaert objaśnił mi efekty jej
działania, zarówno dobre, jak i niepożądane. Najważniejsze jednak, że objaśnił mi jak EPO
podawać. Faktem jest, że nie chciał się osobiście angażować w dostarczanie EPO,
pozostawiając kolarzom troskę o jej zdobycie. Nie wszyscy kolarze Festiny stosowali doping,
ale ci, którzy to robili doskonale potrafili zadbać o własne interesy.
Początkowo Rijckaert rozmawiał o EPO z Rousselem, ale ten był stanowczo przeciw.
Uważał, że kolarze powinni systematycznie przygotowywać się do ścigania, więc pojawienie
się EPO postawiło go w trudnej sytuacji z powodów etycznych. Był jednak zmuszony się
poddać. Pytanie brzmiało: czy chcemy startować w wyścigach po to, aby dojechać do mety,
czy chcemy coś osiągnąć, może nawet wygrać. Roussel nie mógł zbyt długo upierać się przy
swoim stanowisku, gdyż kolarze mieli swoje ambicje, a on sam bał się wyjść na głupka.
Zaraza zaczęła się szerzyć.
44
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Rzeczywistość nas dopadła i zabiła wszelkie szlachetne skrupuły, kiedy w początkach
lipca, Tour wystartował w Puy du Fou w Wandei. Zanim jeszcze stanęli na starcie, niektórzy
kolarze dowiedzieli się, że jeśli chcą, mogą spróbować EPO. Byłby to chrzest ogniowy. Było
kilku szczególnie podnieconych tą perspektywą, zwłaszcza, że mieli dostać EPO za darmo –
koszty pokrywała ekipa. Szczególnie jeden z kolarzy był zachwycony, jako że nieustannie
zmagał się z zapaleniem oskrzeli. Miał w związku z tym dostawać dawki EPO wyższe niż
inni, a równocześnie wysokie dawki antybiotyków, aby zwalczyć wirusową infekcję
oskrzeli.
14
Zawodnicy nie mieli pojęcia ile EPO dostaną w rzeczywistości. Stawali się coraz bardziej
niecierpliwi, kiedy na czterdzieści osiem godzin przed początkiem Touru nie obserwowali
żadnych efektów dopingu, a musieli się przygotować na wstępne testy medyczne. Aby
uspokoić nastroje Bruno Roussel zadzwonił do Hiszpanii, a odkładając słuchawkę zapewnił
nas „Jutro dostarczą nam towar samolotem”.
I rzeczywiście, w wyznaczonym dniu przybyła przesyłka z około stoma dawkami EPO. Dr
Rijckaert udzielał bardziej szczegółowych wyjaśnień. Tego dnia zainteresowani kolarze mieli
pobraną krew do analizy w laboratorium w Cholet. W zależności od wartości hematokrytu
indywidualnie dawkowaliśmy EPO. Dopiero cztery lata później UCI ustaliło graniczną
wartość hematokrytu na 50 procent, ale Rijckaert nie chciał przekraczać wartości 54 procent,
aby zminimalizować ryzyko zatorów i podwyższonego ciśnienia krwi. Początkowo podawano
zawodnikom maksimum 2 000 jednostek na dobę. Według Rijckaerta była to rozsądna dawka.
W późniejszym okresie pozwalał na jeden zastrzyk co dwa dni i zaprzestał podawania EPO na
tydzień przed wyścigiem. Efekty EPO są oddalone w czasie, więc przedłużanie kuracji nie
miałoby sensu.
W dniu przerwy w Andorze, po południu, kiedy zespół odpoczywał, jak zwykle
pracowałem z Richardem Virenque. Dzielił z nim pokój inny kolarz. Aby nieco ich pobudzić,
przygotowałem kroplówki z proteinami, które zawiesiłem na hakach w ścianie. Płyn był gęsty
i musiał ściekać bardzo wolno – 40 kropel na minutę – więc kroplówka trwała ponad godzinę.
W pewnym momencie do pokoju wpadł bez pukania nasz człowiek od PR, Joël Chabiron.
Zazwyczaj nie zrobiłoby to na nas żadnego wrażenia, ale tym razem towarzyszył mu
hiszpański dziennikarz. Pandemonium! Zdawaliśmy sobie sprawę, że chociaż kroplówki z
białkami były absolutne zgodne z przepisami, dziennikarz będzie myślał, że podajemy
kolarzom środki dopingujące. Rzuciłem się do drzwi, wsunąłem między nie stopę i
krzyknąłem, że lekarz ekipy właśnie bada zawodników. Ale do Chabirona nic nie dotarło. W
ślepej panice Virenque pobiegł do łazienki, ciągnąć za sobą kroplówkę. Nie wiedział, że
butelka musi być w górze żeby płyn ściekał. Natychmiast krew napłynęła do rurki, co tylko
spotęgowało jego przerażenie. Na szczęście w tym czasie Joël Chabiron zorientował się jakie
faux pas popełnił. Kiedy zamknął drzwi, z powrotem powiesiłem kroplówkę na haku, a płyn
dalej powoli spływał do żyły Richarda. Jego współlokator wprost skręcał się ze śmiechu.
Festina ukończyła Tour z jednym zwycięstwem etapowym (Lino w Perpignan) i
piętnastym miejscem w klasyfikacji generalnej innego z naszych kolarzy, który równocześnie
okazał się najwyżej sklasyfikowanym Francuzem. Był to rezultat, który niczego jeszcze nie
dowodził. Zaczęliśmy stosować EPO zbyt późno, aby liczyć na coś więcej, gdyż kiedy
zawodnik ostro uczestniczy w rywalizacji, nie jest łatwo podnieść jego hematokryt.
Kilka miesięcy później, we wrześniu 1993, Pascal Hervé podpisał swój pierwszy
profesjonalny kontrakt z naszą ekipą. Wcześniej był mistrzem Francji amatorów, znanym z
odważnego stylu jazdy, więc w końcu dano mu szansę dołączenia do pierwszego szeregu. Nie
musiał czekać długo na propozycje: miał do wyboru małą grupę Chazal prowadzoną przez
Vincenta Lavenu i ambitną ekipę Festiny z Bruno Rousselem na czele…
14
Cóż, pan Voet nie jest lekarzem…
45
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Kiedy już został przedstawiony całej ekipie, Pascal Hervé nie owijał w bawełnę, ściskając
mi dłoń.
„Słuchaj, mam dwadzieścia dziewięć lat, a to oznacza, że przede mną cztery czy pięć lat
zarabiania pieniędzy w gronie zawodowców. Powiedziałem to lekarzowi i powtarzam tobie:
nie mam nic przeciwko jakiemuś zastrzykowi od czasu do czasu. Wiem jak to działa, znam
cały system. Nie musisz mnie pytać o pozwolenie”.
W końcu stycznia 1994, cała ekipa zgromadziła się na wstępnym obozie treningowym w
Gruissan. Właśnie wtedy kierownictwo wraz z lekarzami opracowali coś, czego od dawna się
spodziewałem: terminarz podawania środków dopingujących wraz z kosztorysem. Bruno
Roussel powiedział: „Wiemy, co się dzieje w kolarstwie. Więc zamiast załamywać dłonie,
kiedy ktoś będzie miał pecha i coś mu się stanie, postanowiliśmy wprowadzić odpowiedni
nadzór medyczny”.
Środki, o których była mowa to EPO i, nowość, hormon wzrostu. Postanowiliśmy, że pod
koniec każdego sezonu zestawimy koszty środków dopingujących, jakie zużył każdy z
zawodników z jego wynikami sportowymi i premiami pieniężnymi (w zależności od liczby
wyścigów, w których startował). Na każdego kolarza przypadało około 150 000 franków.
Wszystkie nagrody i premie wpłacano do jednej puli, a następnie Joël Chabiron rozdzielał
pieniądze.
Zawodnik intensywnie grzejący kosztował nas około 80 000 franków rocznie. Ale
chociażby w sezonie 1997, który okazał się dla nas wybitnie udany, zarobiliśmy na
zwycięstwach 4 000 000 franków. Po odliczeniu 15 procent dla ekipy technicznej (około 600
000 franków), pozostało 3 400 000 franków do podziału dla zawodników. System ten,
rozgłoszony przez prasę podczas Touru 1998, okazał się bardzo korzystny dla kolarzy.
Rok później lekko usprawniliśmy system. Stwierdziliśmy, że kolarze z drugiej linii nie
mogą sobie pozwolić na drogie środki – ampułka EPO kosztowała około 450 franków, fiolka
hormonu wzrostu około 55 franków – ale uczciwie pracują dla dobra ekipy. Na prośbę
Virenque’a, a zwłaszcza Hervé, kolarze zagłosowali za równym podziałem funduszy na
doping (Bassons, Halgand i Lefevre, zawodnicy, którzy nie brali środków dopingujących nie
należeli wtedy jeszcze do grupy). Kolarze jeżdżący pierwszy rok w barwach ekipy byli obecni,
ale nie mieli prawa głosu, a ci, którzy się sprzeciwiali, musieli podporządkować się decyzji
większości. Nowy system doprowadził do nadużyć, gdyż mniej utalentowani zawodnicy
zużywali więcej środków niż potrzebowali. To spowodowało zwiększenie wydatków
przypadających na jednego kolarza do 600 000 franków. W rezultacie w 1996 roku Virenque i
Hervé, wspierani przez Laurenta Dufaux zaproponowali powrót do systemu sprzed dwóch lat.
Laurent Dufaux, który przeszedł do Festiny z grupy hiszpańskiej, nie był bynajmniej
zaskoczony naszym systemem, podobnie jak kolarze pochodzący z innych ekip. Nie mogli nas
nauczyć niczego, czego do tej pory nie wiedzieliśmy; jedyne co różniło od siebie ekipy, to
sposób rozdziału funduszy. Co więcej, masażyści różnych grup często pomagali sobie
nawzajem, kiedy pojawiały się problemy z dostawami. W innych ekipach mieliśmy kolegów,
od których można było odkupić ampułkę EPO czy hormonu wzrostu. Również na wyższym
poziomie odbywał się handel wymienny. Często uczestniczyłem w dyskusjach lekarzy
różnych ekip, które miały nieodmiennie jeden temat: przygotowania do startów. W gruncie
rzeczy wszyscy mieli taką samą broń w zanadrzu.
Już w 1994 roku Virenque zainteresował się zastosowaniem EPO i hormonu wzrostu.
„Czy nam wystarczy? Czy rozmawiałeś o tym z lekarzem?” Zadawał bardzo wiele pytań,
szczególnie w okresie przygotowań do naszego głównego celu w sezonie – Tour de France.
Oczywiście w jego interesie było, aby ekipa była możliwie najsilniejsza, aby tym sprawniej
pomogła mu wygrać wyścig. Jakoś zawsze końcowe zwycięstwo się mu wymykało, ale w
końcu to Tour de France uczynił go sławnym. Virenque doskonale wiedział, co robi. Jego
46
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
niesławna odpowiedź na pytanie czy zażywał środki dopingujące: „podawano mi je bez mojej
wiedzy i bez mojego pozwolenia” jest bałamutnym kłamstwem.
Nasz system działał sprawnie do 1998 roku. To samo miejsce, ten sam czas... Musieliśmy
jedynie dwa razy do roku złożyć zamówienie. W lutym 1994 roku Dr Jimenez przywiózł
pierwszą dostawę do Gruissan. Później Joël Chabiron przywoził EPO i hormon wzrostu z
Portugalii. Przejmowałem je we Francji i upychałem do pojemnika na warzywa w lodówce.
Mógłbym je przetrzymywać w chłodziarce w siedzibie ekipy w Meyzieu, ale czuliśmy, że
bezpieczniej będzie u mnie w domu. Zajmowałem się rozprowadzaniem leków wśród kolarzy,
w zależności od indywidualnych potrzeb i wymagań programów treningowych.
Jako że wszyscy kolarze mi ufali, uzgodniono, że ja będę gromadził zapiski ile czego
każdy z zawodników przyjął w danym sezonie. Stąd moje słynne notatniki. Dzień po dniu
zapisywałem starannie w terminarzu, co wziął który ze sportowców. Ani na chwilę nie
rozstawałem się ze swymi notatkami. Na kartach dziennika zapisywałem nazwiska kolarzy
wraz z dawkami środków przez niego danego dnia przyjętych. Pod koniec sezonu robiłem
podsumowanie i zdawałem raport Bruno Rousselowi.
Aby zapobiec zdemaskowaniu – w końcu terminarz mógł zostać skradziony lub zgubiony
– używałem szyfru na oznaczenie różnych substancji: X podkreślone na czerwono oznaczało
EPO, Z podkreślone na zielono lub niebiesko – hormon wzrostu. Pod koniec 1998 roku
dodałem jeszcze P. Używaliśmy tego szyfru także w rozmowach telefonicznych albo tam,
gdzie moglibyśmy być podsłuchani, gdyż P oznaczało Clenbuterol, tani anabolik, bardzo
trudny do zdobycia. Najwyraźniej jednak Joël Chabiron miał swoje zaufane źródła. Virenque,
Hervé, Magnien i Brochard, między innymi, stosowali Clenbuterol już w 1997 roku, kiedy
Dżamolidin Abdużaparow, trzykrotny triumfator klasyfikacji punktowej Tour de France został
przyłapany na jego stosowaniu i usunięty z Touru. Tak dla pamięci: Jean-Luc Vandenbroucke,
menadżer jego ekipy natychmiast wyrzucił masażystę Laurenta van Brussela, aby udowodnić
władzom, że jest bielszy nad śniegi. Pewnie zapomniał jak w 1976 roku, po zajęciu drugiego
miejsca w Mediolan – San Remo, tuż za Merckxem, sam został zdyskwalifikowany po
pozytywnym wyniku testu antydopingowego.
Zakazany we Francji, Clenbuterol jest jednym z najsilniejszych hormonów wpływających
na przyrost masy mięśniowej. Hodowcy bydła dobrze znają jego właściwości: im więcej
mięsa sprzedadzą, tym większe będą ich zyski. Clenbuterol powoduje spektakularny wręcz
rozrost mięśni. Aby dokładnie zbadać jego działanie potrzebowaliśmy królika
doświadczalnego, ale nie mógł nim być żaden z kolarzy. Ci są tak zachwyceni, kiedy dostają
coś nowego, że tracą wszelkie zahamowanie i po kilku tygodniach cały peleton wie, co się
święci. Odpowiedni kandydat znalazł się bardzo szybko: zgłosiłem się na ochotnika. Przed
wyścigiem Dauphiné Libéré przyjąłem dziesięć tabletek w ciągu siedmiu dni, a następnie
skrupulatnie oddawałem mocz do analizy od dnia piątego do ósmego od wzięcia ostatniej
tabletki. Mocz został później wysłany do laboratorium w Gandawie. Okazało się, że
Clenbuterol całkowicie wypłukał się z organizmu ósmego dnia. Dla kolarza, który znacznie
szybciej pozbywa się różnych substancji z organizmu, ten okres jest jeszcze krótszy.
Efekty były niemal natychmiastowe. Trzy godziny po wzięciu pierwszej tabletki zacząłem
mieć gwałtowne dreszcze. Miałem wrażenie, że płuca mi się powiększają, że ktoś mi umieścił
nową baterię gdzieś w organizmie. Czułem się pewny siebie, pełen energii, silny jak tur – na
hormonach! Działanie leku utrzymywało się przez ponad miesiąc, działanie, które później
wykorzystywaliśmy z dobrym skutkiem podczas wyścigów.
Z powodu Clenbuterolu kilku francuskich i szwajcarskich zawodników nie uczestniczyło
w swoich narodowych mistrzostwach 1996 roku. Byli w trakcie kuracji hormonalnej, a
ostatnie, czego potrzebowaliśmy to pozytywny wynik kontroli antydopingowej podczas
mistrzostw. Jako oficjalną przyczynę absencji podaliśmy infekcję wirusową. Prasa donosiła,
47
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
że epidemia w ekipie na krótko przed startem Touru wzbudzała w nas spory niepokój. W
rzeczywistości cała grupa uczestniczyła w obozie treningowym w Pirenejach.
Jako wymagający sport wytrzymałościowy, kolarstwo było od zawsze poligonem
doświadczalnym dla substancji dopingujących. O kreatynie dowiedziałem się znacznie
wcześniej niż jesienią 1998 roku, kiedy to gazety zaczęły w alarmistycznym tonie rozpisywać
się o jej stosowaniu przez piłkarzy włoskich i angielskich rugbistów. Kreatynę stosowano w
kolarskim światku od roku 1995.
Kreatyna nie jest substancją zakazaną, tyle że buduje masę mięśniową dopiero zażywana
równocześnie ze sterydami anabolicznymi, takimi jak nandrolon. Występuje przede
wszystkim w czerwonym mięsie. Nie ma właściwości stymulujących, ale poprawia
wytrzymałość. Erik Rijckaert przywoził ją z laboratorium w Gandawie, gdzie ją
produkowano. Biały proszek był bardzo kosztowny, co zrozumiałe, jako że jedna saszetka
była odpowiednikiem trzydziestu steków. Na dzień przed długą czasówką lub etapem górskim
niektórzy kolarze zjadali nawet do trzydziestu gramów, popijając wodą lub
jogurtem...Wyobraźcie sobie ucztę ze stu osiemdziesięciu krwistych befsztyków! Przeszliśmy
długą drogę od lat sześćdziesiątych, kiedy kolarze pałaszowali wielki stek o szóstej rano w
dniu wyścigu, błogo nieświadomi faktu, że strawienie go pochłonie jedną trzecią dostarczonej
energii.
Z biegiem czasu wielu nowo przybyłych zawodników wchodziło w system z równie
wielką ochotą jak ich poprzednicy. Luc Leblanc (1994) i Laurent Brochard (1995) pochodzili
z podobnych środowisk. Kiedy dołączyli do grupy, Dr Rijckaert oświadczył, że najpierw
trzeba ich „odkenakortyzować”. Miał na myśli drastyczne zmniejszenie dawki
przyjmowanych przez nich kortykosterydów. „Jeśli będą używać sterydów w nadmiarze, to
nic z nich nie zostanie” mawiał. Kortyzon początkowo poprawia samopoczucie, ale wkrótce
doprowadza do zaników masy mięśniowej, przyspieszając znacznie jej katabolizm. Powoduje
to ogromne osłabienie ścięgien i torebek stawowych.
Lata 1994 do 1998 w Festinie były szalone: obfitość sukcesów, stale rosnąca popularność
i imponujące wyniki, które krok po kroku doprowadziły nas do pozycji lidera drużynowej listy
rankingowej UCI. Szliśmy na całość, nie tylko zresztą my. Nie licząc kilku nowicjuszy i
pojedynczych „czystych” kolarzy spychanych na margines, w peletonie widziało się całe
spektrum środków dopingujących: każdy coś brał, każda ekipa była zamieszana. Czasami
jednak ktoś wyrywał się znacznie przed orkiestrę. Pamiętacie oszałamiające zwycięstwo
Bjarne Riisa na etapie do Hautacam podczas Touru 1996? Duńczyk, który miał odnieść
końcowe zwycięstwo, po prostu bawił się z rywalami zanim rozgniótł ich na miazgę. A
poziomy hematokrytu jego rywali, przynajmniej tych z Festiny były radośnie podniesione do
około 54 procent. Jego sukces był denerwujący dla ludzi peletonu w równym stopniu jak
spektakularny dla nieświadomej niczego publiczności. Dwa lata później, w mojej więziennej
celi, nie mogłem powstrzymać nerwowego śmiechu, kiedy zobaczyłem Riisa w roli rzecznika
kolarzy, podczas gdy wyścig powoli obsuwał się w śmieszność. Jakiego rodzaju kolarstwa
bronił tak zajadle?
Podsumowując: wiedziałem doskonale co się dzieje i w innych ekipach. Byli masażyści,
którzy chełpili się swoimi „sukcesami”, byli przekonani o swoim geniuszu, uważali, że mogą
stworzyć albo zniszczyć mistrza. Byli tacy, którzy otrzymywali wysoki procent od premii
zdobywanych przez zawodników, którymi się opiekowali. Jednym z nich był hiszpański
masażysta, który wcześniej pracował z wieloma kolarzami klasy światowej i który zaoferował
swoje usługi Alexowi Zülle w Festinie. Hiszpan nawet nie spojrzał na zawodników w rodzaju
Bassonsa czy Medana. Miał swoje ambitne pomysły, był zaprzysięgłym zwolennikiem metod
Dra. Michele Ferrariego – włoskiego trenera Romingera, który obecnie jest obiektem
dochodzenia włoskiej policji w sprawie o dystrybucję środków dopingujących. Zawsze było:
48
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Ferrari to, Ferrari tamto. Skończyło się na głośnych pyskówkach ze mną i nawet z
Rijckaertem, który pomimo tego, co robiliśmy w grupie chciał zachować umiar we
wszystkim.
Trzeba sobie uzmysłowić, że w tamtym czasie programy treningowe były dostosowywane
do dawek środków dopingujących, jakie otrzymywali zawodnicy, a nie odwrotnie. Jak tylko
się odwróciliśmy, znajdowali się kolarze Festiny, którzy na paluszkach dreptali do pokoju
Hiszpana. Chcieli jechać „szybciej, wyżej, mocniej”, słowami olimpijskiego motta. Wtedy
też, na początku 1996 roku, Richard Virenque odwiedził Dra Ferrariego w jego domu w
Ferrarze
15
. Wystarczyła jedna konsultacja. Richard powrócił wyraźnie zakłopotany.
Dołączenie do grupy zawodników prowadzonych przez Ferrariego było bardzo kosztowne.
Ponadto kontakty z nim były jak wywieszenie flagi: natychmiast stawało się oczywiste, w
czym uczestniczysz. A Virenque za wszelką cenę chciał utrzymać w tajemnicy przed rodziną
swoje metody treningowe. Moim zdaniem właśnie dlatego gwałtownie zaprzeczał
przyjmowaniu środków dopingujących, nawet skonfrontowany z ważkimi dowodami.
Podobnie Dufaux zawiadomił mnie na początku 1998 roku, że on oraz inny zawodnik
skonsultowali się ze szwajcarskim lekarzem mającym opinię jednego z największych
koksiarzy. I w dodatku robili to od dwóch lat!
Ale, jak miałem zwyczaj powtarzać: „Mistrza nie czyni to, jakie substancje przyjmuje”.
Dołączenie do ekipy Alexa Zülle nie ucieszyło Richarda w najmniejszym stopniu.
Dowiedział się o tym w przeddzień Mistrzostw Francji w 1997 roku, kiedy nowina
przedostała się do prasy. Kilku z nas już tydzień wcześniej się o tym dowiedziało...
Pamiętam, że tego wieczoru po kolacji wpadł do mojego pokoju jak burza. „Boże, Willy,
wiesz co oni zrobili? Wzięli i podpisali kontrakt z Züllem!”.
Rzeczywiście mogło to wyglądać jak strzał w plecy. Co więcej, Zülle miał dostawać
większe pobory. Miało to sens, gdyż dwa razy wygrał on Vueltę, był mistrzem świata w
jeździe na czas i zajmował drugą pozycję na liście rankingowej UCI, za Jalabertem. Miało to
sens, pod warunkiem, że nie nazywasz się Richard Virenque. Atmosfera stała się, delikatnie
rzecz ujmując, burzowa. Stosunki między Richardem a Bruno Rousselem, który został
zmuszony do podpisania kontraktu z Züllem przez Miguela Rodrigueza, nigdy już nie były
takie jak poprzednio. Prawdę mówiąc, Rodriguez bardzo realistycznie oceniał fakty. Pomimo
ducha walki i kilku miejsc na podium Touru (trzeci w 1996, drugi w 1997), Rodriguez
postrzegał Richarda jedynie jako czarnego konia, natomiast Zülle był mocnym faworytem do
założenia żółtego trykotu na Polach Elizejskich w przyszłości. Virenque był numerem jeden
jedynie w sercach publiczności, tłoczącej się przy trasie Touru. W rzeczywistości lista jego
zwycięstw (dwanaście w ciągu ośmiu lat, nie licząc kryteriów), niezupełnie odpowiadała
wymaganiom stawianym liderowi z gwiazdorską pensją. Richard jednak był stworzony do
innych celów: był impulsywny, miał waleczny charakter i wygląd miłego chłopca. Kiedy
lipiec się zbliżał zamieniał się w idealnego kandydata na zięcia i ulubieńca nastolatek: w
oczach sponsorów było to równie ważne jak odnoszone zwycięstwa. Żadne drugie miejsce na
Tour de France nie wywołało tak wiele podniecenia jak wtedy, gdy Richard Virenque przegrał
z Janem Ullrichem w 1997 roku. Virenquemania osiągnęła swoje apogeum, a Richard czuł się
z tym wszystkim jak ryba w wodzie.
Punkt zwrotny w jego relacjach z fanami przyszedł pod koniec Touru w 1994 roku.
Virenque właśnie wygrał swoją pierwszą klasyfikację górską i wpadł na cenny pomysł
przekazania całej sumy nagrody na sieroty w Rwandzie. Był to gest, który zwrócił uwagę całej
Francji. Otoczony gromadą fotoreporterów przybyłych, aby dać świadectwo tak wielkiej
hojności, w paryskim hotelu, Richard przekazał czek na 25 000 funtów. Prawdziwie
wzruszająca scena. Prasa nigdy się jednak nie dowiedziała, że inicjatywa nie wyszła od
15
Nomen omen
49
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Virenque’a. Był to pomysł Miguela Rodrigueza, który chciał zwrócić na ekipę uwagę mediów.
Virenque robił jedynie to, co mu nakazano.
Przekazano w ten sposób całą sumę nagród zgromadzonych przez ekipę i nie wszyscy
przyjęli to ze zrozumieniem. Ekipa techniczna bynajmniej nie była entuzjastyczna, jako że
spodziewali się dostać 15 procent sumy. Kolarze otrzymywali wysokie pensje, więc mogli od
czasu do czasu pozwolić sobie na dobroczynność, ale nam płacono nieco gorzej. Widząc jak
nieszczęśliwi jesteśmy na widok pieniędzy sprzątniętych nam sprzed nosa, Joël Chabiron
położył koniec narzekaniom: „ Nie martwcie się. Szef płaci za wszystko”.
Trzy lata później Festina zdominowała Tour de France, mając w składzie Didiera Rousa,
Laurenta Brocharda, który wygrał etap w dniu święta narodowego i Virenque’a
zwyciężającego w Courchevel.
16
Pod każde wzniesienie czy przełęcz nasi kolarze wjeżdżali w
zwartej grupie na czele peletonu. Ich dominacja, granicząca z arogancją w ostatnim tygodniu
omalże nie doprowadziła do załamania Niemca Jana Ullricha, mało doświadczonego lidera
wyścigu. Ta dominacja nie była jedynie wynikiem poczucia wspólnoty w grupie. Cztery
miesiące wcześniej Międzynarodowa Unia Kolarska wprowadziła 50 procent jako graniczną
wartość hematokrytu. Kiedy zaczynaliśmy używać EPO, Rijckaert nalegał żebyśmy nie
przekraczali wartości 54 procent, podczas gdy inne grupy tolerowały i 60 procent. Więc kiedy
nasi przeciwnicy przyzwyczajali się do niższych wartości parametrów czerwonokrwinkowych,
my nie zasypialiśmy gruszek w popiele.
Niestety ekipa przegapiła etap w Wogezach, który mógł być momentem zwrotnym tego
Touru. Na starcie etapu z Colmar do Montbeliard Jan Ullrich miał w klasyfikacji generalnej
przewagę 6’22” nad Richardem. Niemiec rok wcześniej przegrał jedynie ze swoim kolegą z
grupy Bjarne Riisem, ale ciągle jeszcze jego jazda pozostawiała wiele do życzenia. Zdobycie
żółtej koszulki na górskim etapie do Arcalis w poprzednim tygodniu kosztowało go wiele sił i
to było widoczne w ostatnim tygodniu imprezy. Na pozornie niewinnym podjeździe pod
Hundsruck uformowała się groźna ucieczka: byli w niej Hervé, Rous i Virenque, ale również
Marco Pantani, Abraham Olano, Fernando Escartin i wszyscy najsilniejsi kolarze wyścigu.
Ullrich tracił do nich mniej niż minutę, ale robił wrażenie zmęczonego, a jedyny
zawodnik z ekipy, który mu został do pomocy, Udo Bölts jechał na ostatnich nogach. Ciągle
jeszcze zawodnicy mieli przed sobą wzniesienie Ballon d’Alsace i zaczynało wyglądać na to,
że mogą zajść zmiany w klasyfikacji generalnej.
Tylko że z jakiegoś powodu inni zawodnicy w ucieczce nie chcieli z nami
współpracować. Wieczorem, w czasie masażu, Richard powiedział mi, że próbował ich
przekupić, ale suma, którą proponował była tak mała, że nie chciało im się nawet kiwnąć
palcem. Zamiast poprosić swoich zawodników aby nadawali tempo ucieczce i w ten sposób
zyskali przewagę nad Ullrichem, Richard – do dziś nie wiem dlaczego – pozwolił im na
indywidualne ataki, aby któryś z nich odniósł etapowe zwycięstwo dla grupy. Zwycięstwo
Didiera Rousa, z Hervé finiszującym na drugiej pozycji było wspaniałym widokiem – dla
kogoś z zewnątrz. Ci, którzy obserwowali wyścig od wewnątrz mogli być jedynie
sfrustrowani.
Wyścig zaczął się dla nas na poważnie od indywidualnej jazdy na czas w Saint-Etienne.
Trasa liczyła 55 kilometrów i była wystarczająco pagórkowata jak na upodobania Virenque’a.
Nie sądziliśmy wprawdzie, że jest on w stanie ją wygrać, ale liczyliśmy chociaż na
zminimalizowanie strat. Taki był nasz cel, który miał uświęcić wszystkie środki. Dzień przed
czasówką Richard usłyszał od jednego z kolegów z grupy, że wybawienie może mu przynieść
„coś specjalnego na czasówkę”. A jeśli coś takiego istnieje, czy ma wbudowany stoper? A czy
16
Istniały domniemania, że Virenque kupił to zwycięstwo etapowe od Ullricha.
50
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
jakaś firma farmaceutyczna produkuje „coś specjalnego na etapy górskie” albo „coś
specjalnego na premie górskie drugiej kategorii”?
Richard chciał wiedzieć wszystko. Usłużny kolega z drużyny - protegowany Ferrariego -
powiedział mu, że najlepiej skontaktować się z naszym starym znajomym – hiszpańskim
masażystą. Podczas wieczornego masażu, Richard, nie bez wahania, postanowił mnie o tym
poinformować. Usiłowałem go ostrzec. Stosując zwyczajowy program: EPO i hormon
wzrostu, optymalnie przygotowaliśmy go do startu. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie był w
tak dobrej formie. Pozostawało tylko następnego dnia podać mu w odpowiednim momencie
zastrzyk z kofeiny i Solucamphre,’u aby rozszerzyć drogi oddechowe. Ponadto nie
wiedzieliśmy nic o tym czymś „specjalnym na czasówkę”, więc istniało ryzyko, że okaże się
to po prostu szkodliwe. Nie można próbować byle czego gdy stawka jest tak wysoka.
W owym czasie Hiszpan dysponował wolną chwilą, gdyż zawodnik z innej ekipy, którym
się opiekował, odniósł kontuzję i zrezygnował z jego usług. Pomimo moich obaw, Richard
przedyskutował sprawę z Bruno Rousselem, który w końcu dał się przekonać. „To konieczne
dla jego spokoju ducha” powiedział, chociaż nie brzmiał na do końca przekonanego. Stanęło
na tym, że dostałem za zadanie przyprowadzić gościa do naszego hotelu. Hiszpański
masażysta, uprzedzony przez kolegę Virenque’a przygotował magiczny eliksir u siebie. Nie
chciał marnować czasu.
Stałem przy Hiszpanie, kiedy ten wygłaszał długą mowę reklamującą liczne zalety jego
cudownego środka. Ja widziałem tylko małą fiolkę bez naklejki z białawym płynem w środku.
Mogło to być cokolwiek.
Wziąłem fiolkę i zaniosłem ją do pokoju Richarda.
„Masz swój dopalacz”.
„Nie zachowuj się w ten sposób”.
„Słuchaj, możesz robić co ci się żywnie podoba. Nie chcę już nic o tym słyszeć, w
porządku?”
„Daj spokój, Willy. Przygotujesz to dla mnie na jutro, co?”
Nie stawiałem oporu. Bo wpadłem na pewien pomysł. Miałem zrobić zastrzyk z tego
czegoś na godzinę przed startem. Przedyskutowałem sprawę z Rijckaertem, który oczywiście
nie wiedział co się święci i był całkowicie zaskoczony. „Nie możesz tego zrobić” powiedział
„Nikt nie wie, co to, do cholery, jest”.
O wyznaczonej porze zrobiłem Richardowi zastrzyk. Tego dnia pojechał czasówkę
najlepiej w życiu, przegrał jedynie z Ullrichem. Niemiec wystartował trzy minuty po
Richardzie i doszedł go na trasie, po czym aż do mety toczyła się fascynująca rywalizacja.
„Boże, jak dobrze się czuję! To jakiś cudowny środek” gorączkował się Richard „Musimy
zdobyć tego więcej”. Oczywiście jego sukces miał coś wspólnego z cudownym eliksirem, ale
jest coś, o czym Richard nie wie, chyba że czyta teraz moje słowa. Fiolka od Hiszpana
powędrowała do śmieci, a Virenque dostał trochę zwykłej glukozy.
Niczym się nie da zastąpić wiary w siebie. Wystarczyło wiedzieć, że dla Virenque’a nie
ma skuteczniejszego środka dopingującego niż aplauz publiczności. Kilka zastrzyków „Allez
Richard!”, sporo uwielbienia aby podnieść próg bólu, odrobina podziwu aby uczynić go
niepokonanym. Tego właśnie Richard potrzebował i to mu pozostało do dzisiaj.
Wydarzyło się jednak coś, w co trudno nam było uwierzyć. Późną wiosną 1998 roku,
kilka tygodni po zwycięstwie w Criterium International, Christophe Moreau wpadł na kontroli
antydopingowej. Co wykryto? Mestoleron, steryd anaboliczny. Było to zbyt oczywiste żeby
mogło być prawdziwe. W przeciwieństwie do chociażby nandrolonu, który całkowicie
wypłukuje się z organizmu w ciągu tygodnia, mestoleron można wykryć w moczu przez co
najmniej sześć miesięcy, i wszyscy o tym wiedzą. Nie mogliśmy się zorientować o co chodzi
tym razem.
51
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Oczywiście poprosiłem Moreau, żeby dowiedział się czegoś więcej, bo wydawało mi się,
że to ja jakoś wyświadczyłem jemu i ekipie niedźwiedzią przysługę. Przysięgał, że niczego
nie zażywał. Oprócz jednego zastrzyku zrobionego przez masażystę innej ekipy na dzień
przed wyścigiem…Masażystę, który był znany z tego rodzaju sztuczek. Jak łatwo się
domyślić, wszystkiemu zaprzeczył. Było jego zdanie przeciw zdaniu Moreau. Publicznie
Christophe oświadczył, że poczuł się zdradzony. Nie miałem do niego pretensji, był miłym
chłopakiem. Najdziwniejsze jest jednak to, że trzy miesiące później jak gdyby nigdy nic
dopuszczono go do startu w Tour de France, gdyż uwzględniono jego apelację – a podobno
władze kolarskie walczą z dopingiem wszelkimi środkami. W połowie lipca Moreau zeznał na
policji w Lille, że przyjmował EPO. Kary za te dwa przewinienia nałożyły się na siebie.
Potrzeba zdobycia najnowszych środków dopingujących graniczyła z obsesją.
Początkowo szeptano, później plotkowano, nazwy nowych hormonów wypływały na światło
dzienne. Może to brzmieć jak szaleństwo, ale nieważne było co zawiera fiolka…niektórzy
kolarze niczego tak nie pragnęli jak stać się królikami doświadczalnymi nowych sposobów
dopingu. Już w 1996 roku w ekipie pojawiło się IGF-1. IGF czyli Insulinopodobny Czynnik
Wzrostu jest hormonem wzrostu, którego działanie jest szybsze i bardziej spektakularne.
Trudno mi powiedzieć coś więcej, bo nie jestem chemikiem, ale IGF-1 szybko stał się „tym
czymś”.
Wypróbowaliśmy nowość krótko przed mistrzostwami świata w 1996 roku w Lugano, na
trzech królikach doświadczalnych; byli nimi: Laurent Brochard, Pascal Hervé i Laurent
Dufaux. IGF-1 jest konfekcjonowane w postaci dwóch fiolek: jedna zawiera proszek, druga –
przezroczysty płyn. Ich mieszanka wystarcza na około dziesięć iniekcji: podskórnych w ramię
lub brzuch albo domięśniowych – w pośladek. Jest to lek bardzo drogi i wymagający
szczególnych warunków przechowywania. Musi być zamrożony, więc przechowywaliśmy
fiolki w lodówce w ciężarówce ekipy.
Fernando Jimenez, hiszpański lekarz ekipy jako pierwszy sprowadził IGF-1 i dlatego nie
uwzględniłem tego leku w swoich notatkach. Stosowaliśmy go głównie podczas włoskich i
hiszpańskich wyścigów, zwłaszcza podczas Giro d’Italia i Vuelty, a wtedy ani Rijckaert, ani ja
nie towarzyszyliśmy kolarzom. Środek podawano codziennie przez sześć czy siedem dni,
zazwyczaj w drugim tygodniu wyścigu, aby pobudzić regenerację organizmu.
Trzy króliczki różnie zniosły eksperyment. Laurent Brochard czuł się spowolniały, a
Laurent Dufaux nie odczuwał żadnej różnicy. Z kolei Pascal Hervé jechał po kuracji
znakomicie. Dlatego później jedynie sporadycznie używaliśmy IGF-1. Jego efekty nie były
przekonywające, ale przynajmniej częściowo działał. Richard Virenque wypróbował go wraz
z Dufaux podczas Tour de Romandie w 1997 roku, ale nie zauważył żadnej poprawy. Didier
Rous eksperymentował w czasie Wyścigu Dookoła Kraju Basków w 1998 roku, ale bez
sukcesów. W końcu odpuściliśmy sobie Insulinopodobny Czynnik Wzrostu. Być może dawał
kopa niektórym zawodnikom, ale zupełnie nie działał na innych.
Zdarzały się przypadki, że doping poprawiał raczej morale zawodnika niż jego wydolność
fizyczną, jak się zdarzyło u pewnego kolarza przy okazji Gandawa – Wevelgem, pod koniec
lat dziewięćdziesiątych. Zawodnik ten jest perfekcjonista, ma dużą odporność na ból, jest
wymagający wobec siebie i innych; prawdziwy zawodowiec, który stara się jak najmniej
pozostawiać przypadkowi. Bardzo niechętnie stosował EPO, przyjmując znacznie niższe
dawki niż inni kolarze. Wolał pracować głową. Doszedł do wniosku, że nie może uciec od
systemu dystrybucji środków dopingujących, jaki zorganizowaliśmy, ale korzystał z niego
głównie aby poprawić sobie samopoczucie.
Skupił całą swoją uwagę na wyścigu Gandawa – Wevelgem, który jest jednym z niewielu
klasyków, poza Paryż – Tour, gdzie jest szansa na finisz z peletonu. Mając to na uwadze
zaakceptował, że będzie musiał brać EPO i Soludecadron, znany kortykosteryd, popularny
52
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
podczas wyścigów jednodniowych. W kronikach kolarstwa można przeczytać, że tego dnia
wygrał o włos po pełnym niespodzianek finale.
Nie wszyscy kolarzy potrafili utrzymać taką dyscyplinę. Pamiętam chociażby
powszechnie uwielbianego szwajcarskiego kolarza Bruno Boscardina. Nigdy nie zachowywał
się grubiańsko, nigdy nie powiedział niczego nieodpowiedniego. Klejnot. Rankiem w dniu
wyścigu Het Volk w 1997 roku, jak co dzień wziął tabletkę witaminy E, na zakończenie
przygotowań do wyścigu. Kłopot w tym, że witamina E wygląda tak samo jak przezroczysta
kapsułka Normisonu – silnego środka nasennego.
Biedny Bruno połknął niewłaściwą tabletkę na placu w Gandawie skąd startował wyścig.
Ruszył pochrapując. A 300 miligramów kofeiny połknięte w panice nie zrobiło żadnej
różnicy. Ukończył wyścig, ale niemalże zasnął na rowerze.
11. Biała kokaina i brązowy formularz
Zanim 24. lipca powróciłem do Loos, wszyscy w więzieniu wiedzieli już co się stało. W
holu wejściowym podszedł do mnie strażnik: „Willy, przed wyjściem musisz wysprzątać celę.
Poskładaj pościel i pomyj talerze. Musisz zdać rzeczy do drugiej, ale wyjść będziesz mógł
dopiero o czwartej”.
Miałem trzy i pół godziny wolnego czasu. Ciągnęły się tak samo jak wszystkie przed
nimi. Serge cieszył się wraz ze mną. „Już prawie jesteś na wolności! Dasz nam znać co z
tobą? To byłby pierwszy raz, żeby były więzień do nas napisał”. Tydzień później dostał
pocztówkę z Veynes.
Oczyściłem moje kilka metrów kwadratowych celi od sufitu do podłogi, tak jak to się robi
przed wynajęciem mieszkania na lato. Z niecierpliwości przestępowałem z nogi na nogę.
Kwadrans przed trzecią zatrzasnęły się za mną drzwi celi. Ostatni raz rzuciłem okiem na
numer 237 i zszedłem na parter, aby zdać moje rzeczy. „Może pan zatrzymać wszystkie
rzeczy osobiste, które otrzymał pan w więzieniu”. Nie, dziękuję! Zatrzymajcie je sobie.
Wiedziałem, że zawsze już będą dla mnie śmierdzieć więzieniem, niezależnie od tego ile razy
będą wyprane i wyprasowane..
Moi dwaj prawnicy już na mnie czekali. Myślę, że doskonale sobie poradzili, chociaż
Ludo – jak nazywałem Ludovica Barona – chyba czuł się zdominowany przez bardziej
doświadczonego adwokata. Doceniałem jednak wsparcie, jakiego mi udzielał. Bessis zdążył
już zaapelować o przerwanie Tour de France i o objęcie dochodzeniem kolejnych osób. Chciał
ukazać moją winę we właściwych perspektywach, w związku z czym publicznie wyrażał
swoja opinię na temat dopingu w sporcie. O czwartej ponownie wciągnąłem w płuca świeże
powietrze. No, niezupełnie. Przed więzieniem koczowała horda dziennikarzy, mikrofony i
kamery sięgały aż po horyzont. Z trudem przebiliśmy się do Renaulta Twingo Ludovica i
ruszyliśmy do jego domu w Lille, gdzie, z kieliszkami szampana w rękach, oczekiwali nas
Sylvie i moi teściowie. Ludo dobrze wszystko zorganizował. Nie widziałem się z nim od
tamtej pory, podobnie jak z wieloma innymi ludźmi, którzy pozostali jedynie wspomnieniami,
kogoś, komu przyszło pozrywać wiele więzi.
To Richard Virenque zasugerował, że powinienem zostać włączony do ekipy Francji na
mistrzostwa świata w 1994 roku. Szepnął parę słów komu trzeba podczas Tour de France i
sprawa została załatwiona. Federacja francuska nie widziała problemu, tym bardziej, że
czterej kolarze Festiny: Leblanc, Virenque, Lino i Hervé zostali włączeni do ekipy narodowej.
Cieszyłem się, że obdarzyli mnie zaufaniem i że zostałem doceniony w kraju, który nie był
moją ojczyzną. Taki zaszczyt tylko raz spotkał mnie ze strony Belgów, za to pracowałem już
dorywczo dla ekipy irlandzkiej w Sallanches w 1980 i w Altenrhein w 1983.
53
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Tym razem byłem jednym z pięciu masażystów akredytowanych przy francuskiej
drużynie, co miało się powtarzać przez kolejne cztery lata. Były to lata, które przyniosły dwa
wielkie sukcesy – tytuły mistrzowskie dla Lino i Brocharda. Czasy te były pełne emocji,
pomimo tego, że nie miałem licencji! Dopiero w 1997 roku, Charly Mottet, za
wstawiennictwem kierownika francuskiej ekipy, Patricka Cluzaud, pomógł mi uzyskać
francuską licencję. Cluzaud nawet zwrócił na to uwagę Virenque’owi, który odpowiedział
„Jeśli Willy’ego nie będzie z nami, to nie ma sensu mnie wybierać do drużyny”.
W karierze każdego wielkiego kolarza jest jeden decydujący rok. Co do Luka Leblanka
nie ma wątpliwości: musi to być 1994. Przede wszystkim wygrał wtedy etap Tour de France
do Hautacam, w pobliżu Lourdes, przed Miguelem Indurainem (nawet jeśli „Big Mig” za
bardzo mu tego nie utrudniał). Poza tym zdobył tytuł mistrza świata w Agrigento na Sycylii,
po czternastu latach powtarzając wyczyn Bernarda Hinault. Pamiętam to jakby to było
wczoraj. W drużynie z Lino, Hervé i Virenque panowała przyjazna atmosfera, a jedynym, o
czym myśleliśmy były barwy: czerwona, biała i niebieska.
Od finału Touru, który ukończył na czwartym miejscu, krążyły pogłoski, że „Lucho” chce
odejść z Festiny. Nowa ekipa Le Groupement złożyła mu atrakcyjną propozycję i Luc nie
bardzo wiedział co ma robić. Nie ośmielił się o tym powiedzieć nikomu w ekipie, ale
potajemnie odbywał liczne rozmowy telefoniczne z Patrickiem Valcke, który miał zostać
menedżerem ekipy Le Groupement i Guy Molletem, PR grupy. Luc wahał się, niepewny
swojej przyszłości, aż do wyścigu Tour de Limousin w połowie sierpnia. Wieczorem po
pierwszym etapie, kiedy masowałem innego zawodnika, wszedł do mojego pokoju. „Hej,
chłopaki, wszystko się wyjaśniło, właśnie rozmawiałem z Brunem. W przyszłym sezonie
jeżdżę z wami”. Ale później dodał tajemniczym tonem „Właściwie to jeszcze muszę
porozmawiać z moim agentem, ale wszystko jest już dopracowane. Już podjąłem decyzję”.
Wrócił około jedenastej w nocy.
„Cześć Luc, jak poszło?”
„Hm, dobrze. Właściwie to podpiszę kontrakt z Le Groupement”.
Łatwo sobie wyobrazić atmosferę na śniadaniu następnego ranka. Luc okazał się zdrajcą,
nawet Bruno Roussel z trudem ukrywał rozczarowanie. Nie mógł zrozumieć przyczyn nagłej
wolty Leblanka. Kilka dni później, na Sycylii miało to znacznie utrudnić wszystkim życie.
Kiedy dotarliśmy na Sycylię ciągle byliśmy w minorowych nastrojach. Roussel, który na
własny koszt zamieszkał w innym hotelu, zabronił mi zajmować się Lukiem, ponieważ zadał
on nam cios w plecy. Mogłem zrozumieć, co czuje mój szef, ale lubiłem „Lucho” i
pomyślałem, że lepiej go o tym uprzedzę. Wpadł w wściekłość i zagroził, że wywoła skandal
opowiadając o wszystkim dziennikarzom. Nie chciałem być sprawcą zamieszania, więc
postanowiłem zająć się Leblankiem wbrew woli Roussela. Sprawa była śliska.
Trzeba tu powiedzieć, że członkowie francuskiej federacji wyróżniali się swoim brakiem
zaangażowania w sprawy zawodników. Każdy z masażystów musiał sam zadbać o cały sprzęt
potrzeby do opieki nad kolarzami: bidony, narzutki, żywność, wszystko…Cały ten majdan
musiał przejść przez ręce lekarza ekipy, Gérarda Porte, który chciał wiedzieć co szykujemy
dla kolarzy. Wszystko to było amatorszczyzną.
Rywalizacja między Leblankiem a Virenquem narodziła się na trasie, a została
rozdmuchana przez dziennikarzy. Podczas Touru 1994 Leblanc był lepszy niż Virenque, który
źle znosił nagłe zainteresowanie innym kolarzem grupy. Stosunki między dwoma
zawodnikami miały się jeszcze pogorszyć, nawet biorąc pod uwagę rychłe opuszczenie ekipy
przez Leblanka. Przy obiedzie spoglądali na siebie prowokująco. Może nie było w tym nic
złowieszczego, ale przynajmniej wyglądało dwuznacznie. No i oczywiście w decydującym
momencie wyścigu znaleźli się obok siebie.
Przy ostatnim punkcie żywienia, na dwa okrążenia przed metą, kiedy po raz ostatni można
było wziąć butelkę z wodą, Richard wyglądał na pewnego siebie. Zanim chwycił butelkę,
54
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
którą mu podawałem, wykonał gest mający powiedzieć „Zwycięstwo jest moje!”. Wyglądał
na silniejszego nić Luc, chociaż obaj jechali znakomicie. Fizycznie i mentalnie Richard był w
szczytowej formie. Po dawce EPO, którą otrzymał w poprzedni czwartek, jego hematokryt
wynosił 52 procent. I tak jak trzej pozostali kolarze Festiny, otrzymał domięśniowy zastrzyk z
10 mg Diprostenu – kortykosterydu – na dzień przed wyścigiem i 20 mg rano przed startem.
Oczywiście wszystko bez wiedzy kogokolwiek z przedstawicieli Federacji.
Z pewnością był silny, ale, jak sam mi później wyznał, Luc go przechytrzył. Kiedy
rozpoczynało się ostatnie okrążenie, Richard zwierzył się „Lucho”, że ma zamiar zaatakować
aby „dołożyć im z minutę”. Biedak: za minutę to Leblanc zaatakował. Był we francuskiej
drużynie, był jego kolegą z ekipy Festiny: Richard nie mógł atakować i pozostało mu tylko
dołączyć do pogoni. Pół godziny później, z brązowym medalem na szyi, zrozumiał, że o włos
stracił złoto, zaprzepaścił szansę na wielkie zwycięstwo. W wyścigu kolarskim, nieważne jak
bardzo to boli, musisz walczyć z konkurentami. A Richard nigdy nie był do tego zdolny.
Pomimo wszystko wieczorem odbyło się wielkie przyjęcie. Pomyślcie tylko: dwie trzecie
podium francuskie i Francuz mistrzem świata. Wszyscy zgromadzili się w pokoju hotelowym:
kolarze, ekipa techniczna, menedżer drużyny narodowej Bernard Thevenet i trener Patrick
Cluzaud. Całkiem wielu z nich zrobiło sobie zastrzyk z mieszanki belgijskiej, aby się ożywić i
móc balować do rana. Luc Leblanc stracił przy tym dziewictwo: nigdy wcześniej nie brał
amfetaminy.
Opuściłem zgromadzenie o czwartej nad ranem. Musiałem zabrać australijskiego kolarza
Stevena Hodge’a na lotnisko a potem jechać do domu. Jazda z Agrigento do Veynes trwa
około dwudziestu godzin, a ja miałem za sobą nieprzespaną noc. Nie chciałem zasnąć za
kierownicą: robiłem sobie zastrzyki z amfetaminy co cztery godziny. Rzeczywiście: mój
debiut na łonie francuskiej drużyny narodowej był niezapomnianym przeżyciem.
Następne mistrzostwa świata w Kolumbii również były pamiętne. Szerokie uśmiechy,
ciepłe powitanie i kokaina.
Była to prawdziwa ekspedycja. Prawdę mówiąc, był to prawdziwy koszmar. Pomyślcie
tylko: pakowanie sprzętu, godziny w samolocie, różnica czasu. Virenque, Brochard i Hervé
byli przedstawicielami Festiny w drużynie narodowej. Nie braliśmy EPO, gdyż byłoby
bezużyteczne - mieliśmy spędzić trzy tygodnie przygotowań na dużych wysokościach.
Zabraliśmy natomiast kortykosterydy, aby robić zastrzyki dzień przed startem i w dniu
wyścigu, tak jak na Sycylii.
Richard wyciągnął wnioski z wyścigu w Agrigento i w Kolumbii był bardzo
zdenerwowany. Niewiarygodnie pagórkowata trasa była jakby stworzona dla niego, ale nerwy
zjadały całą jego pewność siebie. Zdecydował się użyć specjalnych kół karbonowych, co
kosztowało drużynę rozwiązanie kontraktu z dostawcą kół, firmą Mavic. Richard pożyczył
koła od Holendra Danny Nelissena, który jadąc na nich zdobył dzień wcześniej mistrzostwo
świata amatorów. Nie była to decyzja, która przyniosła mu szczęście: zajął dopiero szóste
miejsce, a cały dzień spędził ścigając ucieczki.
Samolot powrotny mieliśmy dopiero o czwartej nad ranem, więc zapragnęliśmy się
odprężyć czekając na odlot. Po kolacji spora grupa zebrała się w domu jednej z ekip na „finale
grande” wyprawy. Kolumbijski kierowca przydzielony do ekipy przywiózł wielki blok czystej
kokainy dla jednego z jej członków. Czterysta franków i był nasz. Trzeba tylko było
rozdrobnić blok przy pomocy brzytwy, co tylko dostarczyło więcej uciechy i wciągnąć z
lusterka po kresce do każdego nozdrza. Było jak w powieści kryminalnej. Zażywaliśmy
kokainę przez zwinięty banknot dolarowy, a ci, którzy już wciągnęli po kresce bardzo szybko
odlatywali. Dwie godziny później euforia mijała. Zrezygnowani, resztki kokainy spuściliśmy
w toalecie.
55
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Aby dowiedzieć się, co się dzieje za kulisami, nie trzeba od razu wciągać do nosa białego
proszku. Czasami wystarczy z odpowiednią szybkością odtworzyć taśmę, jak na przykład po
mistrzostwach świata w San Sebastian w 1997 roku. Dziesięć dni po zwycięstwie Laurenta
Brochard, w moim domu zadzwonił telefon. Dzwonił Patrick Cluzaud, trener reprezentacji
narodowej. Nie było mnie wtedy w domu, więc Sylvie dała mu numer mojej komórki. Chwile
później, na autostradzie na południu Francji, odebrałem telefon od Charly Motteta, który był
wtedy menedżerem drużyny narodowej.
„Cześć, Willy! Co się dzieje, do kurwy nędzy,? Coście stosowali na mistrzostwach? Ktoś
mi powiedział, że Brochard wpadł na kontroli”
Niemalże wjechałem w barierki. Zajmowałem się trzema zawodnikami Festiny:
Brochardem, Virenque i Hervé, ale oni nie brali niczego, co mogłoby dać wynik pozytywny.
Więc po pierwsze: co wykryto?
„Znaleźli Lidocainę w moczu”.
Znałem ten środek przeciwzapalny
17
, ale nie miałem go w mojej apteczce masażysty.
Albo Brochard dostał go od kogoś innego, albo zaszła jakaś pomyłka, ale w tym momencie
nie potrafiłem tego wyjaśnić Charly’emu. Aby rozwikłać sprawę, pojechałem prosto do
magazynu ekipy w Meyzieu. W czasie jazdy próbowałem dojść do tego, co się właściwie
stało. Miałem pewną myśl. Zazwyczaj Brochardem zajmował się inny masażysta.
Wiedziałem, że czasami daje on różne środki kolarzom do ręki, aby użyli podczas wyścigów,
w czasie których miał być nieobecny. Jeśli tak miało być, Brochard zabierał ze sobą małą
torbę. Masażysta był w San Sebastian na własną rękę, nie jako członek drużyny narodowej.
Często tak się działo podczas mistrzostw Francji czy świata, kiedy różni ludzie kręcili się w
pobliżu hoteli. Drużyna może ich wskazać, ale nie można im zabronić kontaktu z
zawodnikami.
W Meyzieu, przeglądając osobistego „małego chemika” masażysty natrafiłem na Inzitan,
hiszpański odpowiednik kortykosterydów w rodzaju francuskiego Soludecadronu. Wczytując
się w etykietkę pozbyłem się wątpliwości. Ten środek zawierał Lidocainę. A to właśnie przez
Lidocainę wszystko poszło się kochać. Miałem ochotę walić głową w ścianę. Od razu
zadzwoniłem do Bruno Roussela, wbrew woli Motteta, gdyż ci dwaj poróżnili się natychmiast
po mistrzostwach świata. Problem polegał na tym, że Mottet nie chciał widzieć w hotelu
ekipy nikogo poza oficjalnymi członkami drużyny. Bruno nie wierzył własnym uszom.
Rozłączyliśmy się, po czym oddzwonił z informacją, że mamy trzy dni na sprokurowanie
certyfikatu lekarskiego, uzasadniającego użycie Lidocainy, jako że UCI zezwalała na to w
pewnych przypadkach. Nie wiem z kim rozmawiał zanim oddzwonił.
Według przepisów zaświadczenie lekarskie powinno być przedłożone przed kontrolą
antydopingową, ale wydawało się, że UCI nie przejmowało się tym czy papiery będą
sporządzone przed czy po zawodach. Najważniejsze było utrzymanie pozorów. I
utrzymaliśmy pozory. Laurent od dłuższego czasu zmagał się z bólem pleców, miał
przepuklinę, której nie chciał zoperować, wolał stosować hydroterapię. Spadło to nam jak z
nieba. Zasugerowałem Brunowi, że powinniśmy to wpisać w antydatowanym zaświadczeniu
sporządzonym przez hiszpańskiego lekarza ekipy, Fernando Jimeneza.
Formularz sporządzony już po kontroli antydopingowej, ale z wcześniejszą datą został
bez problemu zaakceptowany przez władze międzynarodowe. Było to nieetyczne – ale już
dawno odpuściliśmy sobie etykę – i niezgodne z naszymi regułami. UCI ustami swojego
przewodniczącego, głośno oznajmia, że walczy z dopingiem, ale przymyka oko na aferę, tym
bardziej wstydliwą, że UCI jest organizatorem mistrzostw świata. Moim zdaniem ówczesny
przewodniczący mógł zachować honor tylko w jeden sposób: podając się do dymisji.
17
16 Bynajmniej nie przeciwzapalny
56
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
Z drugiej strony, Brochard zasłużył na to, co osiągnął. Absolutnie nie powinno mu się
odbierać tytułu mistrzowskiego. Kiedy zawodnicy na starcie są tak samo „uzbrojeni”,
wygrywa najlepszy. Przed San Sebastian, trzej kolarze Festiny: Brochard, Virenque i Hervé
przeszli to samo przygotowanie: hematokryt minimalnie powyżej 49 procent – siedem
miesięcy po wprowadzeniu limitu 50 procent, kiedy już nie można było zbytnio szarżować –
trzy zastrzyki po dwie jednostki hormonu wzrostu na tydzień przed mistrzostwami świata;
zwyczajowe kortykoserydy, 10 mg Diprostenu w piątek i 20 mg na godzinę przed startem. Nie
ma się czym podniecać.
Ale nie można tego powiedzieć o wieczorze po zwycięstwie. Po suto zakrapianej kolacji
w hotelu w Hendaye, tuż za granicą, pojechaliśmy do klubu w Biarritz, gdzie świętowaliśmy
zdobycie mistrzostwa aż do ósmej rano. Trzeba być w formie, aby przeżyć taką noc. Dlatego
przed wyjściem większość z nas wstrzyknęła sobie po działce belgijskiej mieszanki. Kiedy się
bawiliśmy, Virenque i Hervé chodzili od stolika do stolika powtarzając, że nie będą mogli
wystartować w wyścigu Mediolan – Turyn za dwa dni, gdyż nie przeszliby kontroli
antydopingowej. Co do „la Broche”, ten zostawił nas w klubie, opuszczając lokal w
towarzystwie jakiegoś sympatycznego gościa, który do rana opowiadał mu o swoim
parszywym życiu w pobliskim barze. Można robić kilka spokojniejszych rzeczy zanim
człowiek pojawi się w narodowej telewizji jako bohater wiadomości południowych. Nasz
zdobywca tęczowej koszulki powrócił ledwo ciepły na godzinę przed odlotem jego samolotu
do Paryża.
Epilog
24 kwietnia 1999. Sezon kolarski wystartował kilka tygodni temu. Nowy sezon jest jak
kolejne nadejście wiosny. Ja jednak czuję się jakbym nadal tkwił w środku zimy. Mój
adwokat walczył zawzięcie o wycofanie mojego zawieszenia; sędzia wysłuchał jego
interpelacji i objął Virenque’a formalnym postępowaniem. Śledztwem objęto także Daniela
Baala, przewodniczącego Francuskiego Związku Kolarskiego i Rogera Leageaya, jego
wiceprzewodniczącego, chociaż te zarzuty później wycofano. Tymczasem mojemu obrońcy
skradziono samochód, a w dodatku Collard i jego klient założyli kuriozalną sprawę cywilną.
Domagają się 100 000 franków odszkodowania za „pomówienia” jakoby Virenque
przyjmował środki dopingujące. Kilka tygodni temu ponownie zdawałem egzamin na prawo
jazdy. Znowu wolno mi zasiąść za kierownicą. Pod każdym innym względem stoję jednak
nadal na czerwonym świetle.
Przez okno widzę jak Florent, syn naszych sąsiadów jeździ traktorem. Wczesnym
rankiem ocieliła im się krowa i ojciec Florena nie zdążył się jeszcze ogolić. W ciszy mojego
domu przypominam sobie Gillesa Deliona, kolarza znanego jako „czysty”, z którego walizek
pełnych homeopatycznych specyfików wszyscy się wyśmiewali. Wybacz mi, Gilles, że wtedy
i ja się śmiałem.
Jeśli nic się nie zmieni w wyścigu między sportowcami biorącymi środki dopingujące a
badaczami opracowującymi testy, koksiarze będą prowadzić o całą długość. Ciężarówki z
zamrażarkami, magiczne walizeczki – wszystkie te pomysły są już spalone. Zastąpiły je
jednak nowsze sztuczki. Nieoznakowane samochody zaparkowane przy hotelach
zawodników, mogące zajechać wszędzie wozy kempingowe należące do fanów, kryjące w
swoich lodówkach tajemnicze kapsułki upchane między jogurtem, słoikami z dżemem i
mozarellą. Krążą pogłoski, że wkrótce zostanie opracowany test na wykrywanie EPO. A to mi
osiągnięcie! EPO jest już środkiem przestarzałym, odesłanym do lamusa przez nowe sposoby
wspomagania oparte na hodowlach tkankowych. W ostatnich tygodniach mojej pracy dla
Festiny Rijckaert mówił mi o swoich badaniach nad zastosowaniem w sporcie Interleukiny
57
Willy Voet „Przerwany łańcuch
”
(IL-3), leku stosowanego w niektórych rodzajach raka. Jest to pewnego rodzaju hormon
wzrostu, ukierunkowujący swoje działanie na komórki mięśniowe.
Być może nigdy nie będzie dowodów na to, że doping zabija. Ale nie będzie również
dowodów na to, że tak się nie dziej. Myślę o wszystkich kolarzach, których serca po prostu
nie wytrzymały: Hiszpan Vicente Lopez-Caril, zmarły w wieku 37 lat; Belg Marc de Meyer,
zmarły w wieku 32 lat; Belg Geert de Walle, zmarły w wieku 24 lat; Holender Bert
Oosterbosch, zmarły w wieku 32 lat; Polak Joachim Halupczok, zmarły w wieku 27 lat; Paul
Haghedooren, były mistrz Belgii, zmarły w wieku 38 lat; Holenderka Connie Meijer, zmarła
w wieku 25 lat. Myślę o kolarzach, których dobrze znałem i myslę o tych, którzy zmarli, kiedy
wyjechali na trening, bez wielkiego rozgłosu. Serce kolarstwa przestało bić wraz z ich
sercami. Ilu jeszcze ludzi zapłaci życiem zanim sport kolarski zrozumie, co jest jego
przekleństwem i w końcu stanie się czysty?
58