background image

 
 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Łysiak      

na łamach 

 

background image

Przedmowa wydawcy 

 
 

Słowo książkowe zostaje na półce w wielu domach, słowo gazetowe ginie — po latach można je znaleźć tylko 

w zakurzonych zszywkach prasowych na półkach bibliotek publicznych. Dlatego warto ocalać perły publicystyki. 
Kierując się tym przekonaniem, prezentujemy wybór dziennikarskich tekstów znakomitego pisarza, bez wątpienia 
najpoczytniejszego  w  Polsce  w  ostatnich  latach.  (Dowiodły  tego  niezbicie  wszystkie  bez  wyjątku  publikowane 
ostatnio sondy bibliotekarskie i księgarskie,  vide „Polityka” 25 IX 1982 czy „Kurier Polski” 4 I 1983, oraz liczne 
ogłoszenia w prasie: „Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię”). 

Pisarz, publicysta, wykładowca wyższej uczelni, dr Waldemar Łysiak jest autorem znanym czytelnikom prasy 

z licznych artykułów i wywiadów (po jego dane biograficzne odsyłamy do „ankiety personalnej”, którą wypełnił 
dla  „Przekroju”  —  przedrukowujemy  ją  w  rodziale  „Wywiady”).  W  tomie,  który  właśnie  oddajemy  do  rąk 
czytelnikom, interesuje nas wyłącznie Łysiak na łamach gazet i pism. Barbara Kanold nazwała Łysiaka obecnego 
na łamach prasowych: „Wielką, pasjonującą osobowością w gatunku publicystyki zajmującej się kulturą, literaturą, 
historią.  Czyta  się  go  jednym  tchem”  („Dziennik  Bałtycki”  17  —  20  IV  1981).  Juliusz  Foss  pisał:  „Waldemar 
Łysiak,  znakomity  autor  interesujących  i  niewiarygodnie  wszechstronnych  tekstów,  jest  jednym  z  nielicznych 
autorów, przy czytaniu którego ręce mi opadają; opadają z szacunku, może nawet z zazdrości... Jak piekielnie dużo 
dobrej techniki pisarskiej!... No i powiedzcie, czy nie ma szamaństwa w tym, czy nie ma zwyczajnych czarów, jeśli 
nawet zawodowiec musi spojrzeć na to z szacunkiem, zresztą tym większym, kiedy pomyśli, z jaką regularnością i 
częstotliwością  Waldemar  Łysiak  bierze  pióro  do  ręki  i  to  pióro  jakby  samo  mu  posuwało  się  do  przodu...” 
(„Walka Młodych” 6 V 1979). W poświeconej najwybitniejszym pisarzom polskim i obcym książce „Konstelacje” 

(Warszawa  1980),  autor,  Krzysztof  Narutowicz,  w  rozdziale  poświęconym  Łysiakowi  stwierdził,  iż  teksty 

publicystyczne Łysiaka „można czytać na dziennikarskich seminariach — jest to klarowny, intensywnie barwiony 
preparat,  pokaz  kunsztu:  tak  się  opracowuje  konstrukcję,  komponuje  składniki,  tak  się  dawkuje  informację  i 
napięcie,  żeby to było czytane (...) Paradoksalne,  że  Łysiak, obecny  we wszystkich liczących  się pismach, autor 
tekstów  mistrzowskich,  w  rozmowach  określa  dziennikarstwo  jako  gatunek  podrzędny.  Honoruje  wyłącznie 
książki...”.  Rzeczywiście  —  kilkakrotnie  w  wywiadach  Łysiak  wyrażał  się  o    publicystyce  z  odcieniem 
lekceważenia, twierdząc, iż traktuje ją jako margines swej twórczości, jako działalność wyłącznie zarobkową, i  że 
jedynie dla swoich prac literackich rezerwuje „morderczą pracę nad słowem”. Tak jakby bał się być posądzonym o 
dziennikarstwo. Lecz jak słusznie zauważył Narutowicz: „Nawet pisząc powieść-rzekę czy poemat liryczny Łysiak 
zawsze będzie urodzonym dziennikarzem, tak jak dziennikarzem był Mackiewicz. Tamten też bywał niesłychanie 
poetyczny  i  troszeczkę  anachroniczny,  i  strasznie  kochał  legendę”.  Również  z  Catem-Mackiewiczem,  a  także  z 
Melchiorem  Wańkowiczem  porównano  Łysiaka  w  „Faktach”  (28  XI  1978),  uznając  go  za  spadkobiercę  tych 
ś

wietnych pisarzy, którzy parali się żurnalistyką. 

Za wszystko, co powyżej, starczy zresztą fakt, że niektóre artykuły prasowe Łysiaka sprzedawano na czarnym 

rynku  po  kilkaset  złotych,  jak  o  tym  informowała  prasa,  m.  in.  bożonarodzeniowa  „Panorama  Północy”  w  1979 
roku. 

Prezentujemy  poniżej  wybór  tekstów  prasowych  Waldemara  Łysiaka  z  lat  siedemdziesiątych  i  z  początku 

osiemdziesiątych. Z kilku przyczyn nie było łatwo dokonać tej selekcji. Pierwszą trudność stanowiła spora liczba 
owych  artykułów  i  felietonów  Łysiaka,  który,  nie  będąc  etatowym  publicystą  (jedynie  w  „Architekturze”  i  w 
„Literaturze” był przez pewien czas współpracownikiem ryczałtowym), pisywał jako tzw. „autor zewnątrz” na 
zamówienie  wielu  pism

*

;  miał  też  przez  kilka  lat  stałe  felietony  we  wkładce  architektonicznej  „Kultury” 

(podpisywał  je:  Archibald),  w  „WTK”  („Polonica  kieszonkowe”)  i  w  „Stolicy”  (tzw.  „poletko  z  bykiem”,  od 
graficznego symbolu tych felietonów, pokazującego byka atakowanego szpadą). 

Względy objętościowe sprawiły, iż musieliśmy zrezygnować już nie tylko z wielu cennych pozycji, lecz nawet 

z  całych  działów  gatunkowych  (m.  in.  nie  przedrukowujemy  pasjonujących  reportaży  Łysiaka  z  kilkunastu 
egzotycznych  krajów;  zamieszczał  je  w  „Kontynentach”,  „Przekroju”,  „Dookoła  świata”,  „Perspektywach”, 
„Razem”, „Myśli Społecznej” i innych tygodnikach ilustrowanych). 

                                                           

*

  Na  ogół  pod  własnym  nazwiskiem;  w  nielicznych  przypadkach  używał  pseudonimów:  Wojciech  Kowalewski  (w 

„Literaturze"), Archibald (w „Kulturze"), Valdemar Baldhead (nowele drukowane w „Perspektywach") i Rezerwowy Ł. (w 
„Literaturze"). 

background image

Drugą trudność stanowił problem naukowej hermetyczności pewnych publikacji (zwłaszcza w „Architekturze” 

i  w  „Ochronie  Zabytków”)  —  zrezygnowaliśmy  z  pozycji  wąskospecjalistycznych,  zbyt  trudnych  dla  nie 
obznajmionego z daną dziedziną czytelnika. 

Wreszcie trzeci kłopot to fakt, że wiele z najcenniejszych pozycji publicystycznych Łysiaka, jak choćby teksty 

o sztuce (na czele ze świetną, przedrukowaną w kilku krajach analizą sztuki XX-wiecznej pt. „Quo vadis ars?”) czy 
eseje historyczne (z takimi rewelacjami jak „Prawo błazna” czy „Zbrodnia i kara”) — weszło już do jego książek, a 
przyjęliśmy zasadę, że przedrukowujemy tylko artykuły nigdy przedtem nie publikowane w formie książkowej. 

Wszystkie przypisy w tym zbiorze pochodzą od wydawnictwa. Skróty dokonane przez wydawnictwo (za zgodą 

autora)  w  przedrukowanych  publikacjach  zaznaczone  są  znakiem:  (...)  i  dotyczą  wyłącznie  tekstów  Waldemara 
Łysiaka.  Natomiast  oznaczone  tym  samym  symbolem  skróty  w  cytatach  czerpanych  przez  autora  z 
wykorzystywanych przezeń źródeł, są jego dziełem. Chcąc jednocześnie zaprezentować próbkę talentu graficznego 
autora,  rozpoczynamy  wkładkę  ilustracyjną  od  dwóch  jego  rysunków,  którymi  opatrzył  swój  reportaż  z  aukcji 
antykwarskiej  w  Warszawie  („Stolica”  16  XI  1969);  zamieszczamy  też  narysowany  przez  Łysiaka  jednorazowy 
symbol jego felietonu w „Stolicy”, którym zastąpiono w Dniu Kobiet stały symbol z bykiem (do tekstu „Korzenie 
emancypacji”)

*

I  jeszcze  ciekawostka:  kiedy  i  gdzie  Waldemar  Łysiak  po  raz  pierwszy  pojawił  się    na    łamach    prasy? 

Najdociekliwszy szperacz w rocznikach gazet nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, a my nie uczynilibyśmy 
tego  bez  pomocy  autora.  30  sierpnia  1957  roku  młodzieżowy  tygodnik  „Przygoda”  opublikował  wyniki 
ogólnopolskiego  konkursu  historycznego  dla  młodzieży,  w  którym  wzięło  udział  kilka  tysięcy  chłopców  i 
dziewcząt.  Przyznano  28  nagród  i  wyróżnień.  Zwyciężył,  zdobywając  1  nagrodę  (radioodbiornik),  13-letni 
Waldemar Łysiak z Warszawy. 
 

                                                           

*

  Patrz rozdział „Szyderstwa" 

 

background image

Architektura                                   

i budownictwo 

 
 

Zacznijmy  od  sztuki  budowlanej,  gdyż  Waldemar  Łysiak  jest  z  wykształcenia  architektem,  absolwentem 

wydziałów Architektury Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Rzymskiego. Opublikował dziesiątki artykułów 
i  felietonów  na  tematy  architektoniczne,  jako  jeden  z  pierwszych  (a  w  niektórych  przypadkach  jako  pierwszy) 
krytykując  ostro  wszystkie  niedomogi  tej  dziedziny  w  Polsce  (system  osiedlowy,  wielką  płytę,  estetykę, 
normatywy,  stosunki  między  trzema  partnerami:  inwestorem,  projektantem  i  wykonawcą,  itd.)  oraz  na  świecie 
(zuniformizowanie  architektury  globu,  wady  drapaczy  chmur  itd.).  Pisał  też  o  wielkich  architektach  XX  wieku, 
Gaudim („Architektura” nr 3, 1973), Le Corbusierze  („Kultura” 22 VIII 1976), Wrighcie  („Kultura” 8 IV  1979) 
czy  Buckminster  Fullerze  („Architektura”  nry:  4/5,  1970;  5/6  1973,  „Perspektywy”  11  XII  1970).  W 
monograficznych  artykułach  prezentował  najwybitniejsze  realizacje  naszego  stulecia.  W  kilkuletnim  cyklu 
artykułów  na  łamach  „Myśli  Społecznej”  analizował  budownictwo  sakralne  lat  powojennych  (obszerne  zbiorcze 
opracowanie  ukazało  się  w  „Zeszytach  Naukowych  PAX-u”  nr  3,  1974).  Inne  jego  analizy  i  syntezy  dotyczyły 
architektury  sportowej („Architektura”  nr  5/6,  1972),  architektury  lotnisk  („Architektura”  nr  3,  1972),  systemów 
komunikacji miejskiej („Architektura” nry: 11, 1970; 2, 1973; 8/9, 1973) oraz projektów futurologicznych (liczne 
publikacje w „Architekturze”, w tygodnikach ilustrowanych, zwłaszcza w „Perspektywach” 24 XII 1971, 20 XII 
1974,  28  III  1975,  26  XII  1975,  artykuł  o  japońskich  metabolistach  w  „Kontynentach”  nr  5,    1972,  obszerna 
synteza  w  „Życiu  i  Myśli”  nr  2,  1970).  Na  uwagę  zasługiwał  „Rys  dziejów  architektury  powojennej”  (polskiej) 
opublikowany w kilku kolejnych numerach „Stolicy” w listopadzie i grudniu 1981. 

Publikacje  w  branżowym  miesięczniku  „Architektura”,  którego  redaktorem-współpracownikiem  był  Łysiak 

przez  kilka  lat,  przeznaczone  były  dla  fachowców  (urbanistów,  architektów,  studentów  architektury)  —  dla 
czytelnika  spoza  branży  architektonicznej  byłyby  one  zbyt  hermetyczne.  Dlatego  z  bogatego  dorobku 
publicystycznego  Łysiaka  na  tematy  architektoniczne  wybraliśmy  trzy  pozycje  z  tygodników:  jedną  poruszającą 
problem ogólnoświatowy i dwie dotyczące naszych polskich kłopotów. 

 

background image

Rejestr grzechów głównych wieżowca 

 
 
12-piętrowe  domy  znał  już  starożytny  Rzym,  co  nie  zmienia  faktu,  iż  klasyczny  wieżowiec  jest 

produktem  made  in  USA.  Jankesi  nie  mają  tradycji  murarskich,  ponieważ  układanie  cegły  na  cegle  i 
kamienia  na  kamieniu  wymagało  kosztownej  pracy  rąk.  Był  to jeden  z powodów,  które  sprawiły, że  w 
Stanach  Zjednoczonych  bardzo  wcześnie  zaczęto  stosować  o  wiele  tańsze  szkielety  stalowe  (a  później 
ż

elbetowe) zdolne do drapania chmur. Kolebką wieżowca było Chicago (Home Insurance Building z lat 

1883—85),  później  jednak  pałeczkę  przejął  Nowy  Jork,  a  konkretnie  najeżony  drapaczami  Manhattan, 
bijąc w roku 1929 wieżę Eiffla 319-metrowyrn gmachem firmy Chrysler (77 pięter). Rekord ten utrzymał 
się  tylko  przez  dwa  lata,  gdyż  w  roku  1931  oddano  do  użytku  400-metrowy  (102  piętra)  Empire  State 
Building, który znalazł pogromcę dopiero w 40 lat później, w pierwszym z dwóch bliźniaczych drapaczy 
World  Trade  Center  (412  m,  110  pięter).  Chicago  odzyskało  prymat  w  roku  1974  za  pomocą 
kosztującego 100 milionów dolarów 110-piętrowego (z antenami 500 m) „czarnego wieżowca” (elewacje 
z czarnego aluminium) koncernu Sears, Roebuck and Company. 

Wszystkie  wyżej  wymienione  drapacze chmur  to  budynki  biurowe.  Wieżowce  mieszkalne  niewiele 

im ustępują. Jako przykład można wymienić dwie okrągłe 60-piętrowe baszty Marina City w Chicago i 
100-piętrowego (350 m wysokości) „wielkiego Jasia”, czyli John Hancock Center, również w Chicago. 
Wizje  mieszkaniowe  niektórych  architektów  —  zwolenników  wysokiego  budownictwa  —  idą  o  wiele 
dalej. 

Powstają  projekty  wieżowców,  przy  których  obecny  rekordzista,  Sears-Roebuck  Building, 

wyglądałby jak Guliwer w kraju gigantów. Już w roku 1956 sławny Frank Lloyd Wright zaproponował 
postawienie w Chicago trójgraniastej iglicy mieszkaniowej (Mile High Building) o  wysokości 1610 m! 
Zachodnioniemiecki architekt Robert Gabriel sięgnął — w projekcie — swym 365-piętrowym miastem-
wieżą „tylko” do wysokości 1330 m. Anglik, inżynier William Frishman, nie miał takich obiekcji i jako 
remedium  na  kłopoty  mieszkaniowe  Wielkiej  Brytanii  przedstawił  projekt  wieżowca  850-piętrowego 
(3200 m wysokości) dla 500 tysięcy mieszkańców. 

Projekty  podobne  nie  były  w  ostatnich  20  latach  wyjątkami,  a  specjaliści  twierdzą,  że  nowe 

technologie,  materiały  i  metody  utwardzania  gruntu  pozwalają  rozwiązać  wszelkie  problemy  natury 
konstrukcyjnej.  Inaczej  mówiąc:  nie  ma  już  praktycznie  technicznych  przeszkód  ograniczających 
wysokość  struktur,  przez  co  należy  chyba  rozumieć,  że  gdyby  ludzkość  po  raz  drugi  wzięła  się  do 
wznoszenia wieży Babel, to tym razem byłaby zdolna dosięgnąć niebios. Amatorzy takiego budowania 
podpierają swe argumentacje osiągnięciami natury. W dotychczasowych bowiem konstrukcjach stosunek 
szerokości  do  wysokości  nie  przekracza  l:20—35,  podczas  gdy  przyroda  daje  nam  przykłady  takich 
relacji jak l :100 (palma) czy nawet l:200 (pszenica). L. E. Robertson, współwłaściciel nowojorskiej firmy 
budowlanej  Skilling,  Christiansen  and  Robertson,  stwierdził  niedawno:  „W  każdej  chwili  możemy 
przystąpić  do  budowy  wieżowca  o  wysokości  l  mili  i  nawet  2  tysiące  metrów  nas  nie  przeraża.  Czy 
jednak  naprawdę  zależy  nam  na  tym?  Problem  polega  nie  na  możliwościach  technicznych,  lecz  na 
potrzebie takiego budowania”. 

Motorem  narastającej  opozycji jest  splot  negatywnych  następstw  urbanistycznych i  socjologicznych 

wywołanych przez budownictwo wysokościowe. 

W roku 1958 Le Corbusier, patrząc z dumą na swój kolosalny blok marsylski, rzekł: „Pochodźcie po 

piętrach i porozmawiajcie z 1600 mieszkańcami Marseille Unite, z matkami, ojcami i dziećmi. Czy nie 
otworzyło  się  przed  nimi  nowe  życie?”.  W  15  lat  później  Ruth  Inglis  skomentowała  to  na  łamach 
„Observer Magazine” następująco: „Wątpię, czy Le Corbusier ośmieliłby się dziś wędrować po piętrach i 
pytać  ludzi,  czy  rzeczywiście  otworzyło  się  tam  przed  nimi  cudowne  życie.  Mógłby  usłyszeć  wiele 
nieprzyjemnych  rzeczy,  zwłaszcza  od  matek  małych  dzieci.  Wieżowce  nie  zachęcają  do  prowadzenia 
ż

ycia towarzyskiego, a młode matki czują się w nich odcięte od świata. Dzieci również. Ucieczka na pół 

dnia  we  względną  swobodę  przedszkola  łagodzi  objawy  niepokoju,  ale,  jak  wiemy,  zastraszająco  mały 
odsetek dzieci ma dostęp do przedszkoli. Dziwić musi fakt, iż pomimo licznych dowodów świadczących 
o  tym,  że  wieżowce  są nieodpowiednie  dla  rodzin  z małymi  dziećmi,  nadal  buduje się  ich  mnóstwo  w 
Europie i Ameryce”. 

Doświadczenia, o których wspomniała Ruth Inglis, nie pochodzą wcale z ostatnich lat, były znane już 

background image

przed realizacjami Le Corbusiera. 23 lata temu amerykański socjolog, Anthony Wallace, przeprowadził 
badania  w  14-piętrowych  domach  w  Filadelfii  i  skończywszy  powiedział:  „Wiele  matek  mówiło  o 
trudności porozumienia się z dziećmi i czuwania nad nimi wówczas, gdy są dostatecznie duże, by mogły 
jeździć windą i bawić się na dole. Wołając przez okno z któregoś tam piętra matka nie może skutecznie 
czuwać nad dzieckiem. Prowadzi to — co jest zupełnym paradoksem — do przedwczesnej niezależności 
małych  jeszcze  dzieci,  podobnie  jak  w  dzielnicach  slumsów.  Jedyną  alternatywą  tej  zdecydowanej 
niezależności  jest  równie  zdecydowana,  a  wiec  szkodliwa,  zależność,  którą  można  osiągnąć  nie 
wypuszczając dziecka z mieszkania”. 

Ale wtedy, kiedy Wallace mówił te słowa, to jest w początkach lat pięćdziesiątych, nikt nie zamierzał 

go  słuchać  i  budować  wszerz  —  nadawano  właśnie  budownictwu  olbrzymie  przyspieszenie  wzwyż. 
Decydowały  tu  nie  tylko  naciski  inwestorów  (drożejące  grunty  budowlane)  i  architektów,  lecz  także 
demografów.  Już  200  lat  wcześniej  pewien  angielski  dżentelmen,  Thomas  Malthus,  zaobserwował  nie-
bezpieczne zjawisko: liczba ludzi na Ziemi stale rośnie, lecz rozmiary planety się nie zmieniają. W dobie 
komputerów z łatwością wyliczono, że w roku 2000 będzie nas 7—8 miliardów, a na 510 min km kw. 
powierzchni naszej planety lądy (w tym góry, wieczne lody, pustynie itp.) stanowią zaledwie 149 min km 
kw.  Obecnie  na jeden  km  kw.  gruntu  pod  nogami  przypada  ponad  30  ludzi,  a  za  sto lat  będzie ich już 
około 300. Jeśli nic się w tej materii nie zmieni, to w roku 2300, biorąc pod uwagę możliwość życia w 
morzach i oceanach, na jednym km kw. kuli ziemskiej zaludnienie będzie się równało gęstwie, jaka jest 
udziałem dzisiejszych metropolii. Ta prognostyczna statystyka narzucała wniosek, iż nie można rozlewać 
miast jak kałuż oliwy na powierzchni planety, która nie jest z gumy. 

Wybitny  teoretyk  architektury  futurologicznej,  Michel  Ragon,  który  początkowo  zachwycał  się 

drapaczem  chmur  jako „najtrwalszą  z  konstrukcji”  i  „najbardziej  godnym  uwagi  przedsięwzięciem  XX 
wieku”, tek napisał w „Ou vivrons nous demain”: „Jest rzeczą niezmiernie ważną, by nie popaść w błędy 
Manhattanu  (...)  Ściśnięte  obok  siebie  nowojorskie  drapacze  czynią  z  ulic  mroczne  nory  i  chociaż  są 
wytworami XX wieku, zbudowane zostały przez ludzi myślących kategoriami XIX stulecia”. 

Niemal  to  samo  powiedział,  patrząc  w  roku  1972  na  dwa  412-metrowe  giganty  Centrum  Handlu 

Ś

wiatowego,  autorytet  głośniejszy  od  Ragona,  wielki  filozof,  krytyk  współczesnej  urbanistyki  i 

architektury,  Lewis  Mumford:  „World  Trade  Center  to  żaden  objaw  postępu.  Wysokie  budynki  należą 
bowiem  do  przeszłości  i  są  efektem  wiktoriańskiego  sposobu  myślenia.  Wieżowce,  które  buduje  się  z 
zasady  dla  celów  reklamowych,  nie  są  ani  wydajne,  ani  opłacalne  —  przeciwnie,  są  cholernie 
nierentowne.  Wybudowanie  Centrum  Handlu  Światowego  jest  nonsensem  i  dlatego  też  będzie  ono 
musiało być rozebrane”. 

Zastrzeżenia Mumforda były słuszne i już w dwa lata później, w roku 1974, w obydwu budynkach 

Centrum  Handlu  Światowego  zaczął  się  potęgować  dramat.  W  roku  tym  przebywało  w  nich  130  tyś. 
użytkowników dziennie (50 tyś. pracowników i 80 tyś. interesantów), waga odpadków przekroczyła 50 
ton,  a  objętość  fali  ściekowej  8,5  mln  litrów.  Wszystko  to  dziennie!  Dopiero  wówczas  eksperci 
zauważyli,  że  można  było  uniknąć  tych  problemów  rozmieszczając  kubaturę  World  Trade  Center 
sensowniej, w strukturach o konwencjonalnej wysokości, rozrzuconych na większej przestrzeni. 

Zdawano sobie już wtedy sprawę z tego, iż wieżowce powodują kłopoty z zaopatrzeniem miasta w 

wodę  i  drastycznie  zwiększają  ostrość  szczytów  odbioru  energii  elektrycznej  (dla  oświetlenia, 
klimatyzacji  pomieszczeń  oraz  pracy  innych  urządzeń  mechanicznych).  Była  to  jednak  jeszcze  tylko 
zwykła nierentowność. Wspomniana przez Mumforda „cholerna nierentowność” stała się faktem, kiedy 
na świat spadła nagle fala kryzysu energetycznego. Eksperci amerykańscy błyskawicznie obliczyli, że w 
krajach rozwiniętych procesy wznoszenia i eksploatacji architektury pochłaniają blisko 40 procent całego 
spożycia energii! Procent ten szokująco rośnie na terenach, gdzie powstają wieżowce. Jeden z członków 
specjalnego  zespołu  badawczego,  powołanego  przez  Amerykański  Instytut  Architektury,  R.  G.  Stein, 
powiedział na ten temat: „Istnieje wyraźna granica wysokości budynku, po przekroczeniu której staje się 
on  nieopłacalny  z  uwagi  na  marnotrawstwo  energii.  Obecne  wieżowce  są  prawdopodobnie  ostatnimi 
budowlami tego rodzaju. Są one swoistym symbolem minionych dni i marnotrawienia nośników energii”. 
Identyczny  pogląd  wyraził  F.  Dempster,  wiceprezes  do  spraw  projektów  architektonicznych  firmy 
William  F.  Pereira  Associates  z  Los  Angeles,  która  zaprojektowała  biurowiec  koncernu  Trans-america 
Corporation  of  San  Francisco:  „W  nadchodzących  latach  będziemy  budować  coraz  mniej  wieżowców, 
gdyż  wymagają  one  zbyt  wielu  wind,  sztucznego  oświetlenia  oraz  wielkich  systemów  ogrzewniczo-

background image

chłodniczych”.  Zdanie  to  opublikowano  w  „U.S.  News  and  World  Report”,  dodając  w  komentarzu: 
„Przyszłość należy do niższych budowli o analogicznej kubaturze”. 

Niewątpliwie.  W  metropoliach  coraz  częściej  wprowadza  się  limity  wysokości  budynków  (m.in. 

Waszyngton  i  Paryż),  przy  czym  obostrzenia  te  mają  również  na  celu  ochronę  historycznych  pejzaży 
miejskich. Ale nie to i nawet nie problemy energetyczne są podnoszone jako największa groźba. O wiele 
bardziej istotne są argumenty, którymi biją na alarm socjologowie i lekarze. Dla tych ostatnich wieżowiec 
to  pionowy  kocioł  stresów,  psychoz,  nerwic  i  wszelakich  innych  chorób  i  urazów  zagrażających  życiu 
osobistemu, rodzinnemu i społecznemu. 

Przykładowo:  administracja  Centrum  Hancocka  twierdzi,  że  dla  1700  mieszkańców  stworzono  tu 

takie warunki bytu, iż nie potrzebują wychodzić na ulicę. Jednocześnie ci sami mieszkańcy skarżą się na 
uciążliwe czekanie na windy, przeklinają awarie oraz „życie pod chmurami” powodujące objawy choroby 
wysokogórskiej, wreszcie podkreślają bez uśmiechu „uczucie izolacji od normalnego życia miejskiego”. 
Jeden  z  nich  mówi:  „Gdy  się  budzimy,  to  znajdujemy  się  ponad  chmurami  i  dopiero  po  zjechaniu  na 
parter dowiadujemy się, że pada deszcz”. A inny dodaje: „Wszystko tu jest sztuczne. By nie delektować 
się  smogiem  z  czterech  stanów  (Illinois,  Indiana,  Michigan  i  Wisconsin  —  przyp.  W.Ł.),  nie  można 
szeroko otworzyć okna, a jedynie włączyć wentylator. Wszystkie czynności są w pełni zautomatyzowane 
—  wystarczy  nacisnąć  odpowiedni  guzik.  Po  jakimś  czasie  człowiek  czuje  się  tak,  jakby  przebywał  w 
stacji kosmicznej orbitującej wokół Ziemi. Powstaje wówczas konieczność wyjścia na ulicę, aby znowu 
poczuć stały grunt pod nogami”. 

Stwierdzono również, że po przekroczeniu pewnej granicy wysokości budynku nie tylko rodziny, ale 

nawet  dość  odporne  jednostki  zaczynają  się  „łamać”.  Wywoływane  silnymi  wiatrami  lub 
minitrzęsieniami ziemi wibracje na wyższych piętrach wieżowców, choć niedostrzegalne dla większości 
użytkowników,  wywierają  negatywny  wpływ  na  podświadomość  i  zwiększają  w  sposób  zdecydowany 
napięcia  nerwowe  u  ludzi.  Zdaniem  T.  C.  Kavanagha,  wiceprezesa  nowojorskiej  firmy  budowlanej 
Praeger-Kavanagh-Waterbury, wibracje te powodują trwałe zakłócenia spokoju wewnętrznego lokatorów. 
Co  tu  zresztą  mówić  o  spokoju  wewnętrznym,  kiedy  amplituda  drgań  powyżej  30  cm  (w  najwyższych 
istniejących wieżowcach przekracza ona 40 cm!) wywołuje u ludzi najzwyklejsze mdłości... 

Francuskie  czasopismo  „Marie  Claire”,  chcąc  zbadać  warunki  pracy  w  wieżowcach  i  jej 

konsekwencje,  przeprowadziło  ankietę.  Dwie  z  wielu  podobnych  odpowiedzi:  „Pracując  tu  ciągle 
przeziębiam się, mam bronchit i migrenę, jestem wciąż chora i muszę przynosić do biura całą apteczkę 
podręczną. Funkcjonuję na zwolnionych obrotach, jakbym była z waty. Czuję się tu jak śledź w beczce i 
łaknę świeżego powietrza. Za każdym razem, gdy jadę windą tak wysoko, boli mnie serce. Trzeba mieć 
końskie zdrowie, żeby tu pracować. Człowiek o słabej kondycji nie ma tu czego szukać, nie wytrzyma” 
(sekretarka,  25  lat,  pracuje  na  45  piętrze).  „Praca  tutaj  to  prawdziwa  katorga.  W  lecie,  przy  słońcu, 
dusimy  się,  natomiast  w  zimie  siedzimy  w  płaszczach.  Wrażenie  permanentnego  przebywania  w 
samolocie wyrzuca człowieka poza nawias życia. To jest nieludzkie, ludzie cierpią przez to, zdarzają się 
tacy, którzy dostają pomieszania zmysłów. Taka wysokość odbiera nam zdrowie i przyspiesza starzenie” 
(pracownica działu reklamy, 34 lata, stanowisko na 43 piętrze). 

Równie  osobliwe  rzeczy  dzieją  się  na  dole.  Do  dzisiaj  nie  w  pełni  rozwiązaną  przez  naukowców 

zagadką jest zjawisko powstawania u stóp wysokich budynków tak silnych wiatrów, że przewracają one 
przechodniów i wyrywają okna z framugami. Tajemnicę tę próbuje się rozwiązać badaniami w tunelach 
aerodynamicznych,  a  na  razie  w  pobliżu  wysokościowców  instaluje  się  mnóstwo  poręczy,  aby 
przechodnie mieli się czego trzymać. 

Gdy  w  wieżowcu  wybucha  pożar,  to  płomienie,  dym  i  trujące  gazy  przemieszczają  się  po  całym 

budynku przez przewody klimatyzacyjne, zsypy do śmieci, szyby wind i klatki schodowe, które działają 
jak  kominy.  Ogromną  większość  ofiar  pożarów  w  drapaczach  chmur  stanowią  uduszeni  lub  zatruci 
gazami.  „Należyta  ochrona  przeciwpożarowa  w  wieżowcach  jest  bardzo  trudna,  jeśli  nie  wręcz 
niemożliwa”  —  twierdzi  A.  F.  Sampson,  komisarz  do  spraw  budynków  mieszkalnych  w  administracji 
federalnej USA. Zaostrzenie przepisów przeciwpożarowych, wprowadzenie ognioodpornych materiałów i 
tym  podobne  kroki  mogą  co  prawda  zmniejszyć  niebezpieczeństwo,  niemniej  A.  D.  Mullendore, 
przedstawiciel Towarzystwa Ubezpieczeń Pożarowych w USA, uważa, iż nieunikniony jest prawdziwie 
katastrofalny pożar wielkiego drapacza, taki, jaki pokazano w nagrodzonym trzema Oscarami filmie „The 
Towering  Inferno”.  „Nie  ma  wątpliwości  —  powiada  Mullendore  —  że  dojdzie  do  takiego  pożaru. 

background image

Kwestia jedynie — kiedy i gdzie?!” 

Wieżowce są także polem intensywnej działalności elementów kryminalnych. Dokonane przez jeden 

z nowojorskich uniwersytetów i opublikowane w roku 1972 badania wykazały, że im wyższy jest dom, 
tym  częściej  popełniane są  w  nim  przestępstwa. Ustalono  także,  iż  mitem  jest,  że  drapacze  rozwiązują 
problemy  zagęszczenia  powierzchni  miejskiej  —  przeciwnie,  przyczyniają  się  one  do  wzrostu  gęstości 
zaludnienia  miast  i  dezorganizują  komunikację.  Już  20-piętrowy  budynek,  ściągający  jak  magnes 
odpowiednią  liczbę  samochodów  (mieszkańcy  +  goście  lub  pracownicy  +  interesanci),  może 
spowodować w każdej metropolii groźny korek, jeśli nie sąsiadują z nim olbrzymie parkingi. Tymczasem 
już  obecnie  w  krajach  rozwiniętych  zapotrzebowanie  na  tereny  parkingowe  co  najmniej  trzykrotnie 
przekracza powierzchnię, jaką można na ten cel przeznaczyć. 

Kolejnym  grzechem  wieżowca  jest  zakłócanie  odbioru  fal  telewizyjnych  i  promieni  słonecznych 

budynkom o konwencjonalnej wysokości. Tych grzechów znalazłoby się więcej. Lecz czy już samo to, że 
struktury  wysokościowe  są  antyhumanitarne,  nie  wystarcza,  by  raz  na  zawsze  położyć  im  kres?  Za 
symbol i przestrogę może służyć dramatyczna historia składającego się z 33 wieżowców osiedla Pruitt-
Igoe  w  St.  Louis:  wysadzono  je  w  powietrze  i  zrównano  z  ziemią,  gdyż  ludzie  nie  potrafili  w  nim 
mieszkać. 

Nie  ulega  już  dzisiaj  wątpliwości,  iż  drapacz  chmur  jest  wielką  pomyłką  architektury  XX  stulecia. 

Należy się z tym pogodzić i dobrze podrapać w głowę za każdym razem, kiedy przyjdzie ochota podrapać 
chmury. 

 

„KULTURA” 18 stycznia 1976 

 
 

background image

Zbrodnia niedoskonała 

 
 

Architekci  mają  coraz  mniej  do  powiedzenia  przy 
kształtowaniu  środowiska  —  decyzję  podejmują  dziś 
najczęściej  biurokraci.  Architekci  powinni  jednak 
przynajmniej  odznaczać  się  inteligencją,  która  by  im 
pozwoliła  uczyć  się  z  własnych  widocznych  błędów. 
Powinni też, jako obywatele, mieć odwagę, by wyzwać do 
walki  siły,  które  grzebią  ich  idealistyczne  intencje  i 
zagrażają  im.  Dlaczego  więc  nie  czynią  użytku  ze  swej 
inteligencji i odwagi? 

(Peter Blake w „Die Weltwoche” w roku 1975) 

 

Wszystko,  co  znajduje  się  w  tym  artykule,  zostało  przeze  mnie  opublikowane  wcześniej,  w  ciągu 

ostatnich  dziewięciu  lat,  w  licznych,  bardziej  monograficznych  szkicach  na  łamach  „Architektury”, 
„Kultury”,  „Stolicy”,  „Literatury”,  „Perspektyw”,  „Dookoła  świata”  oraz  „Życia  i  Myśli”  (na  każde 
żą

danie  podam  wykaz  numerów),  przy  użyciu  słów  równie  ostrych.  Przypomnienie  tego  uważam  za 

konieczne, za warunek sine qua non tej publikacji, bo w dobie, kiedy odwaga stała się darmowa, nie chcę 
uchodzić za jeszcze jednego neofitę prawdy i bezkompromisowości. Gdy redakcja „Kulis” zwróciła się 
do mnie z propozycją napisania artykułu o stanie polskiej architektury, poinformowałem, że nie znajdzie 
się w nim nic nowego i że mogę tylko dokonać syntezy wcześniejszych moich interwencji w tej sprawie. 
Nowością jest forma — postanowiłem zrobić to metodą Petera Blake'a (metoda „tez i antytez”), adaptując 
ją  dla  obalenia  czterech  podstawowych  w  naszej  dotychczasowej  propagandzie  dogmatów  na  temat 
architektury, którymi faszerowano społeczeństwo za „ancien regime'u”. 

 

DOGMAT  nr  1:  Przyjęcie  do  masowej  realizacji  modelu    o s i e d l a   m i e s z k a n i o w e g o , 
b
ędącego  antytezą  dawnej,  zagęszczonej  dzielnicy  miejskiej,  jest  najbardziej  prawidłowym,  na 
miar
ę potrzeb i oczekiwań obywateli ludowego państwa, programem osadnictwa mieszkaniowego w 
średnich i dużych aglomeracjach. 

P r a w d a   c z y   f a ł s z ?  
F a ł s z . 
Pierwszą, obok socjologii, dziedziną, z kręgu której pochodzą dowody na kłamliwość dogmatu nr l, 

stała  się  medycyna.  Lekarze  wszystkich  specjalności  coraz  częściej  alarmują,  że  nasza  współczesna 
urbanistyka  wywiera  destrukcyjny  wpływ  na  kondycję  i  psychikę  mieszkańców.  Pół  wieku  temu 
francuski  biolog,  Alexis  Carrel,  pisał  w  książce  „Człowiek  istota  nieznana”,  że  o  ile  człowiek  posiada 
dość  dobry  organiczny  system  uodparniający  na  zarazki  (organizm  wytwarza  własne  „antybiotyki”),  o 
tyle nie ma analogicznych zdolności przeciwdziałania wpływom zewnętrznym na bardzo wrażliwy ustrój 
psychiczny. Wniosek stąd prosty, aczkolwiek nieco szokujący: mniej groźne jest narzucenie człowiekowi 
niehigienicznych  warunków  życia,  bo  wówczas  przynajmniej  własny  organizm  go  broni,  niż  złych 
warunków  architektoniczno-przestrzennych  (urbanistycznych).  Przytaczając  niekwestionowanie  słuszną 
opinię Carrela warto zauważyć, że właśnie pół wieku temu (cóż za dziwny przypadek!) został dokonany 
wynalazek osiedleńczy, którego fałszywy kult jest jedną z największych aberracji naszej codzienności i 
który leży u podłoża ogólnospołecznej nienawiści do naszych siedlisk. 

W roku 1933, na Międzynarodowym Kongresie Architektury Nowoczesnej w Atenach, zredagowano 

osławioną  Kartę  Ateńską.  Dokument  ów  rozpropagował  zastąpienie  tradycyjnego,  doskonalonego  od 
wieków,  organizmu  dzielnicowego  miasta  modelem  radykalnie  odmiennym:  osiedlem  mieszkaniowym, 
składającym  się  z  wolno  stojących  daleko  od  centrum  miasta  „bloków”  i  pomyślanym  przez  jego 
twórców jako sypialnia. Karta Ateńska bowiem — i nie ma w tym cienia żartu — została oparta na regule 
„trzech”  św.  Benedykta,  zgodnie  z  którą  jedną  trzecią  życia  przepracowujemy,  jedną  trzecią 
odpoczywamy i jedną trzecią przesypiamy. Stąd wynikła zasada funkcjonalnego podziału miasta na trzy 
obszary: pracy, wypoczynku (rozrywki) i mieszkania (spania). W teorii było to sprytne, lecz realizacja tej 
idei, likwidując pewne kłopoty wynikające z tradycyjnego pomieszania wszystkich funkcji, zlikwidowała 
brutalnie  o  wiele  większe  korzyści  wynikające  z  tego  samego  faktu.  W  rezultacie  scholastycznego 

background image

traktowania nowej idei — nowe obszary mieszkaniowe (osiedla) zostały wyjałowione ze wszystkiego, co 
atrakcyjne i co oprócz łóżka potrzebne człowiekowi, zamieniając się w bezduszne legowiska. 

Tak więc autorzy Karty Ateńskiej, a w jeszcze większym stopniu późniejsi dogmatyczni zwolennicy 

jej zasad, skazali miliony ludzi na życie według teoretycznego, abstrakcyjnego modelu, rodem z odciętej 
od życia pracowni laboratoryjnej, i pozbawili ich tych wszystkich korzyści, jakie niesie życie w mieście: 
łatwej  dostępności  do  różnych  usług,  instytucji,  ośrodków  rozrywki,  centrów  kulturalnych,  wreszcie 
prawa wyboru kształtowania wolnego czasu. Dlatego ludzie ci nie czują się w osiedlach jak w domu. lecz 
jak w koszarach, a bardzo niewielu z nich ma duszę zawodowego żołnierza-ochotnika. Architekci udają, 
ż

e  nie  wiedzą  o  tym,  zasłaniając  się  brakiem  dialogu,  wiedzą  bowiem,  że  i  tak  o  kształcie  ich  tworów 

decydują biurokraci. 

Ludzi o to, czego pragną, pytają wyłącznie studenci-ankieterzy dostarczający materiału socjologom. 

Architekci  nie  mają  żadnego  kontaktu  z  tymi,  dla  których  budują.  Architekt  Marek  Budzyński  w  roku 
1974:  „Robimy  w  tej  chwili  Ursynów  Północny  —  osiedle  dla  40  tys.  ludzi.  Ani  razu  nie  mieliśmy 
spotkania  z  przyszłymi  mieszkańcami  tego  osiedla.  Nie  wiemy,  jakie są  ich  wymagania  i  oczekiwania. 
Nic nie wiemy. Inwestor też nie wie”. Cóż z tego, że niektórzy twórcy mają dobrą wolę porozumienia się 
z odbiorcami. Jak pisał językoznawca Edward Hall w „The Silent Language”: „Dobra wola, na której się 
zwykle  polega  przy  rozwiązywaniu  problemów,  jest  często  niepotrzebnie  zaprzepaszczana  z  powodu 
niemożności  porozumienia”.  Między  polskimi  architektami  a  ich  klientelą  nie  ma  żadnych  słów,  a  to 
problem niezwykle ważny. 

Jest  prawdą,  że  przy  humanitarnym,  związanym  z  wyobraźnią  i  zrozumieniem  ludzkich  potrzeb, 

podejściu do systemu osiedla mieszkaniowego można z niego wycisnąć siedziby godne człowieka, czego 
przykładem  są  chociażby  realizacje  francuskie  i  skandynawskie.  Również  pierwsze  w  Polsce, 
przedwojenne  osiedla  WSM-owskie  były  eksperymentem  o  jeszcze  humanitarnym  charakterze. 
Natomiast  w  powojennej  budowlanej  „osiedlologii”  (lub  lepiej:  osiedlomanii)  zagubione  zostały 
kompletnie obie podstawowe wartości tamtej koncepcji budownictwa społecznego: formacja przestrzenna 
nie  dewastująca  dobrego  samopoczucia  człowieka  w  jego  siedlisku  oraz  osiedlowa  infrastruktura 
kulturowa.  Reasumując:  ze  wszystkich  możliwych  rodzajów  osiedli  mieszkaniowych  realizujemy  typ 
najgorszy, bo martwy — i funkcjonalnie, i estetycznie. 

Na  drodze  do  zlikwidowania  funkcjonalnego  kalectwa  i  szpetoty  naszych  osiedli  leżą,  jako  kłoda 

główna,  bariery  administracyjne.  Przez  nie  nawet  te  skromne,  trwożliwe  pomysły,  które  schodzą  z 
rajzbretów  naszych  projektantów,  zostają  w  toku  kolejnych  „zatwierdzeń”  i  narzuconych  „korekt” 
oszczędnościowych oskubane do gołej skóry z każdego „zbędnego elementu”, tak iż zostaje tylko garść 
bezdusznych  kontenerów  do  mieszkania.  Przede  wszystkim  idą  pod  nóż  z  zakresu  estetyki:  wszelkie 
„ozdóbki”  i  „udziwnienia”,  zaś  z  programu  użyteczności:  szkoły,  przedszkola,  żłobki,  usługi,  handel, 
sport i kultura. Nie ma na nie „mocy przerobowych”. Co pozostaje? Żelbetowa pustynia noclegowa. Jest 
to  sprowadzanie  człowieka  do  roli  zwierzęcia  domowego,  któremu  z  łaski  daje  się  budę  z  dachem  i 
ś

cianami dla osłony przed deszczem! 

Wielki uczony Konrad Lorenz dostrzegł zadziwiającą analogię między starymi centrami miejskimi a 

mikroskopowym  obrazem  zdrowej  tkanki  ludzkiej  oraz  między  wspomnianym  złym  typem 
współczesnego osiedlowego przedmieścia a powiększeniem tkanki rakowatej. Tkanka starego miasta, tak 
jak  zdrowa  tkanka  ludzka,  była  cudem  zawiłości,  lecz  i  celowości  w  spełnianiu  potrzeb  duchowych  i 
materialnych człowieka. Zuniformizowane osiedle to wierny obraz chorobliwie uproszczonej tkanki raka. 

 

DOGMAT nr 2: Humanitaryzm naszej urbanistyki przejawia się rezygnacją tradycyjnej, zwartej 
zabudowy  miejskiej  na  rzecz  wolno  stoj
ących  bloków,  zapewniających  duże,  otwarte,  pełne 
powietrza przestrzenie mi
ędzy budynkami. Jest to największy walor osiedli mieszkaniowych. 

P r a w d a  c z y  f a ł s z ? 
F a ł s z. 
Radziecki architekt, dr M. G. Barchin, tak rozpoczął swój artykuł „Artystyczny wizerunek miasta” w 

„Litieraturnoj  Gazietie”  z  20  czerwca  1973:  „Jeśli  pytamy  nie  architekta,  lecz  zwykłego  mieszkańca 
miast, czym jest właściwie miasto, to każdy ze zdziwieniem odpowiada: oczywiście domy, mieszkania, 
szkoły, sklepy, teatry... I dopiero po krótkiej chwili namysłu dodaje: ulice, place...” 

Sformułowanie  użyte  przez  Barchina  najlapidarniej  ujmuje  istotę  problemu:  „Dopiero  po  krótkiej 

background image

chwili  namysłu”.  Ta  chwila  z  każdym  rokiem,  osiedlem,  pokoleniem  będzie  się  wydłużać  i  stanowić 
jaskrawy symptom tęsknoty mieszkańców osiedli za utraconymi ulicą placem, o których się zapomina, 
bo są gdzieś dalej, o kilka, kilkanaście kilometrów, w starym centrum, niczym atrakcje turystyczne, do 
których  się  jeździ  od  czasu  do  czasu  (właśnie  słowa  „tęsknota”  użyła  prof.  Hanna  Adamczewska-
Wejchert  mówiąc  na  konferencji  PAN-owskiej  o  „rodzącej  się  tęsknocie  za  ulicą,  nawet  w  wydaniu  z 
ubiegłego wieku, za taśmą sklepów, neonów i tym wszystkim, co się kojarzy z wielkomiejskością”). 

W  osiedlu,  składającym  się  z  rozrzuconych  klocków,  nie  może  być  podstawowych  w  odwiecznej 

ś

wiadomości  człowieka  wnętrz  urbanistycznych,  to  jest  ulic  i  placów  (zastąpiły  je  ścieżki  i  placyki 

międzyblokowe),  m.in.  dlatego,  że  przy  realizacji  osiedli  obowiązuje  technologia  uniemożliwiająca 
budowę w parterach domów mieszkalnych sklepów, punktów usługowych, kulturalnych etc. Ważniejszą 
przyczyną jest wszakże programowa rezygnacja z tętniących życiem ulic i placów, których trzecia strefa 
ś

w. Benedykta (sypialnia) w istocie nie potrzebuje. Tylko czy człowiek, a mieszkańcy osiedli są przecież 

ludźmi, potrzebuje wyłącznie sypialni? 

Istota ludzka jest całkowicie uwarunkowana swoją konstrukcją psychofizyczną, a tej —jak dowodzą 

wyniki badań przeprowadzonych przez wielu uczonych (najbardziej znane Davida Halla) — potrzebne są 
wprost  organicznie  zdecydowane  kompozycje  wnętrz  otaczającej  przestrzeni  (w  urbanistyce  ulice  i 
place),  skupiające  uwagę  na  określonych,  usystematyzowanych  wartościach.  Chaotycznie  zabudowana 
blokami  otwarta  przestrzeń  osiedla  budzi  niepokój, wyobcowanie, tęsknotę  za  zdeterminowaną  ramami 
architektury przestrzenią zamkniętą o ludzkiej skali. 

Kilka opinii ekspertów różnych branż: 
Sławny  francuski  psychiatra,  prof.  Paul  Sivadon,  komentując  wyniki  swoich  badań  na  ten  temat, 

powiedział: „Doświadczenia dowodzą, że częściowe zamknięcie przestrzeni najbardziej sprzyja psychice 
człowieka,  jego  pracy  i  odpoczynkowi.  Tradycyjna  struktura  placu  i  ulicy  pełni  podwójnie  pozytywną 
rolę, zapewniając człowiekowi osłonę, a zarazem ułatwiając porozumiewanie się”. 

Węgier Yona Friedman, jeden z najbardziej awangardowych architektów naszego stulecia, stwierdził, 

ż

e otwarte przestrzenie urbanistyczne „nie oferują niczego poza świeżym powietrzem, nie dają gwarancji 

pełnego życia w mieście i na dłuższą metę przynoszą tylko nudę”. 

Wybitny grecki planista, ekspert ONZ-owski, Constantin Doxiadis: „Nie widzę żadnego powodu, by 

odchodzić od historycznych wzorców ulicy i placu, które zapewniały szczęście poprzednim pokoleniom, 
ponieważ  ich  koncepcja  odpowiada  potrzebom  jednostki  i  zbiorowości  i  sprzyja  rozwojowi  stosunków 
międzyludzkich”. 

Dokładnie  to  samo  zdanie  wyrażali  wielokrotnie  dwaj  czołowi  w  naszej  epoce  teoretycy  i  krytycy 

architektury, Amerykanin Lewis Mumford i Francuz Michel Ragon, a także japoński architekt Yoshinobu 
Ashihara,  który  podzielił  otoczenie  urbanistyczne  człowieka  na  przestrzeń  pozytywną  (suma  odczuć 
modeluje w niej dobre samopoczucie człowieka) i negatywną (człowiek nie widzi zdecydowanych ram 
architektonicznych  i  czuje  się  źle).  Przestrzeń  pozytywna  działa  skupiająco,  a  nie  rozpraszająco  (jako 
przykład  Japończyk  podał  klasyczne  place  miejskie),  negatywna  zaś  to  urbanistyka  składająca  się  z 
chaotycznej zabudowy osiedlowej. 

Wszystkie wyniki ankiet przeprowadzonych wśród mieszkańców osiedli potwierdzają to. Dr Izabella 

Wisłocka  w  swojej  książce  „Dom  i  miasto  jutra”  podsumowała  wyniki  tych  sondaży  następująco: 
„Zarzuty  mieszkańców  można  ująć  w  kilku  zdaniach.  A  więc  brak  zróżnicowania  typów  domów,  brak 
tego, co stanowi urok starych miast — przestrzeni ujętych w ramy architektoniczne, w których człowiek 
tak dobrze się czuje. Brak wnętrz urbanistycznych, jak ulice i place”.

*

 

Jean Clay pisał słusznie w roku 1973 (wrześniowy numer „Realites”): „Człowieka z przestrzenią, w 

której  żyje,  nie  łączy  zwykły  związek  funkcjonalny,  ale  więź  uczuciowa,  w  której  legenda  przeszłości 
kojarzy  się  z  konkretem.  Miasto  to  zarazem  łono,  figura  geometryczna  i  aparatura  marzeń,  fabryka 
osiedleńcza i katalizator wzruszeń. Jego funkcja praktyczna splata się nierozerwalnie z zadaniami emo-
cjonalnymi  i  onirycznymi,  gdyż  działa  ono  na  głębokie  warstwy  podświadomości”.  Dlatego  właśnie 
ponoszą  porażkę  nasze  kalekie,  urbanistyczne  maszyny  do  mieszkania.  Palec  można  wkręcić  w 
obrabiarkę — nie wspomnienie. 

Wartości  tradycyjnego  miasta  musiały  ustąpić  (ze  szkodą  dla  naszej  psychiki)  ahumanitarnemu 

                                                           

*

  Szersze ujęcie tego problemu zamieścił Łysiak w artykule „Requiem dla placu" („Kultura"  15 maja  1977). 

background image

modelowi osiedleńczemu, gdyż miały zbyt wielu przemądrzałych wrogów, szukających za wszelką cenę 
„rewolucyjnych”  rozwiązań.  Rzeczą  zadziwiającą  jest  wszakże,  iż  po  latach  doświadczeń  nieomal  bez 
reszty  dyskwalifikujących  system  osiedli,  tych  wrogów  nie  ubyło.  Apologeci  osiedla,  wyrażający  swą 
niechęć wobec tradycyjnej dzielnicy, znajdują się nie tylko wśród biurokratycznej administracji, ale także 
wśród  głuchych  na  opinie  naukowe  i  społeczne  architektów  i  urbanistów!

*

  Nie  wiem,  dlaczego  tak  się 

dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie cierpią matematyki, 
i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą skłonność. 

 

DOGMAT  nr  3: Budynki  mieszkalne, zwane „blokami osiedlowymi”, które wznosimy, są piękne, 
funkcjonalne, nowoczesne, zdrowe, radosne etc.
 

P r a w d a  c z y  f a ł s z ? 
F a ł s z. 
Przekonywano nas wielokrotnie olbrzymimi tytułami na pierwszych stronach gazet i blaskomiotnymi 

słowami  ze  skrzynek  radiowych  i  telewizyjnych.  Jeden  z  wielkich  decydentów  naszej  architektury 
napiętnował w roku 1974 (na łamach „Stolicy”) „konserwatyzm społeczny” takich jak ja „krytykantów” 
naszego  budownictwa,  pochwalił  gorąco  rodzimą  urbanistykę  i  architekturę,  wreszcie,  zmartwiony,  że 
ludność  nie  podziela  jego  zdania,  stwierdził,  iż  niefachowa  opinia  tłumu  „powinna  być  sterowana”.  I 
była, bardzo forsownie oraz tyle samo nieskutecznie, bo jak napisał przed wiekami śp. ksiądz Benedykt 
Chmielowski: „Koń jaki jest, każdy widzi”. 

Każdy  z  nas  widzi  szpetotę  koszarowych  bloków,  podobnych  do  siebie  jak  podobne  są  pudełka 

zapałek.  Uniformizm  ma  to  do  siebie,  że  nie  jest  ani  nowoczesny,  ani  piękny,  a  gorset  sztampy 
estetycznej (jeśli te pudełka w ogóle mają coś wspólnego z estetyką), w jaki zakuto naszą architekturę, 
zaprzecza  dynamice,  która jest  atrybutem  prawdziwej  twórczości. Trafnie  spytał  profesor  Uniwersytetu 
Harvarda,

 

Laurence  Wylie,  krytykując  w  wywiadzie  dla  tygodnika  „L'Express”  architekturę  niektórych 

krajów:  „Jak  dynamika  może  dojść  do  głosu  w  granicach  definicji?”.  To  w  jakimś  stopniu  rozgrzesza 
naszych  bezsilnych  architektów.  Uniemożliwiono  im  to,  co  jest  głównym  zadaniem  architekta. 
„Zadaniem tym jest — jak to sformułował Philip Johnson (głośny architekt amerykański) — tworzenie 
pięknych budowli. To wszystko”. 

Nasze  nowe  budownictwo  nie  jest  piękne  i  nawet  „mister  Warszawy”  nie  wywoła  takich  wzruszeń 

estetycznych jak najgorsza kamienica staromiejska. Dowcip polega na tym, że spory obszar rozwoju w 
dawnych miastach był oddany poszukiwaniom walorów estetycznych. Moloch „nowoczesności” wymiótł 
te „pięknoduchowskie figle”, czyli detal architektoniczny (chociaż nawet arcykapłan kąta prostego, Mies 
van der Rohe, przestrzegał kolegów: „Bóg jest w szczegółach!”) i rzeźbiarskość bryły, zastępując je tzw. 
prostotą,  której  zwolennicy  podkreślali  nieistotny  dla  architektury  charakter  wystroju  artystycznego 
gmachów.  Ale  prostota  jako  cel  sam  w  sobie,  zastosowana  totalnie  i  opasująca  cały  kraj  kaftanem 
uniformizmu — stała się prostactwem. 

Odarcie  wznoszonych  w  Polsce  domów  z  detalu  architektonicznego  ma  coś  z  odarcia  kobiety  z 

pięknego  stroju  lub  biżuterii  (te  domy  to  kobiety  w  brudnych  pidżamach  o  szóstej  nad  ranem!)  — 
wywołuje  protest  psychiki.  Ale  jak  można  przeskoczyć  tę  barierę,  jeśli  nawet  najskromniejsza  próba 
zróżnicowania elewacji poprzez balkony czy załamania płaszczyzn wywołuje sprzeciw purystów, którzy 
nazywają  to  „skrajnie  eklektycznym  sposobem  rozumowania  wielu  architektów”  (opinia  wyrażona  w 
ubiegłym roku na łamach „Kultury”). Ci czciciele kontenerów ze skrajną ślepotą nie dostrzegają niczego, 
nawet mnożących się ogłoszeń w prasie („Zamienię na lokal w starym budownictwie”), które świadczą o 
tym, że ludzie mają w nosie ględzenie o „sanacyjnych kamienicach-studniach”, bo po pierwsze chcą żyć 
w ludzkim metrażu, a po drugie są zakochani w owej secesji, m.in. przez jej „rzeźbki”. 

Na  podstawie  ankiet  przeprowadzanych  wśród  dorosłych,  a  także  graficznych  i  słownych  reakcji 

dzieci  (np.  badania  Borisa  i  Hirschela)  ustalono,  że  ludziom  marzą  się  stare  domy  z  przeszłości, 
pozwalające — nawet jeśli były pozbawione nowoczesnej infrastruktury technicznej — utożsamiać się z 
nimi uczuciowo. Tamte domy „mówiły” do człowieka, a człowiek do nich, wytwarzał się swoisty fluid 
między żywą jaźnią a murem. Dzisiejsza architektura, której sobie nie wybieramy, lecz która wybiera nas, 
wypchnęła to wszystko do tęsknot za utraconym. Jej użytkownik stracił poczucie  d o m u,  tracąc tym 

                                                           

*

  Patrz felieton pt. „Polopiryna, czyli urok «nowej monotonii»" w rozdziale „Polemiki". 

background image

samym cząstkę swej tożsamości. Nie łączy go z mieszkaniem serce, lecz tylko więzy funkcjonalne. Czyż 
to nie klęska? 

Funkcjonalnie  te  mieszkania  również  są  tragiczne.  Normatywy  narzucone  przez  biurokrację 

przetworzone  zostały  z  instrumentu  mającego  zabezpieczyć  interesy  społeczne  w  recepturę 
uniemożliwiającą  sensowne  rozplanowanie  mieszkań.  Pomijam  tu  fakt,  że  te  ciasne  mieszkania-klatki 
dopasowane są do modelu życia, który za 20—30 lat będzie koszmarnym anachronizmem, i co wówczas 
zrobimy z tymi Himalajami żelbetu szpecącego Polskę od Bałtyku po Tatry? — trwałość bloków będzie 
dłuższa  od  tempa  przemian,  skąd  nasze  wnuki  sprowadzą  tyle  dynamitu,  by  tę  ohydę  wysadzić  w 
powietrze?  Chodzi  o  obecne  oddziaływanie  na  nas  tej  architektury.  Dam  jeden  przykład,  symptoma-
tyczny. Znany urbanista, prof. Kazimierz Wejchert, mówiąc o coraz gorszym poziomie studentów, którzy 
dostają  się  na  wyższe  uczelnie,  wyraził  opinię:  „Wpływ  przestrzeni  stereotypowej  na  mieszkańców 
istnieje  i  jest  ujemny.  Studenci  pochodzący  z  nowoosiedlowych  M-3  i  M-4  będą  mniej  podatni  na 
program dydaktyczny. Trzeba w nich bowiem przełamać obciążenia psychiczne”. 

Deformacje psychiczne są pochodną deformacji organizmu, czyli po prostu chorób, które wywołuje 

bądź intensyfikuje nowe budownictwo żelbetowe. Beton, który nie ,,oddycha” tak jak mur ceglany i lubi 
zawierać  związki  radioaktywne,  nie  jest  zdrowy,  co  Francuzi  udowodnili  posługując  się  instynktem 
zwierzęcym podczas doświadczenia, które stało się już legendarne. Na jednej z ferm wybudowano trzy 
chlewy o identycznym komforcie — drewniany, ceglany i betonowy — dając świniom wolny dostęp do 
każdego.  Wszystkie  świnie  zamieszkały  w  drewnianym.  Drewniany  chlew  rozebrano  i  wówczas 
wszystkie świnie przeniosły się do ceglanego. Gdy rozebrano ceglany chlew, wszystkie świnie koczowały 
na wolnym powietrzu. Ani jedna nie wprowadziła się do betonowego! 

Tak więc nasze „bloki” nie są ani nowoczesne, ani piękne, ani funkcjonalne, ani zdrowe, ani radosne. 

Niegdyś  Chińczycy  na  oznaczenie  pojęć  „mieszkanie”  i  „szczęście”  używali  tego  samego  znaku 
pisarskiego. Ale to było bardzo dawno temu. 

 

DOGMAT  nr  4:  Najlepszą  i  najwydajniejszą  formą  masowego  budownictwa  uprzemysłowionego 
jest budownictwo wielkopłytowe z „fabryk domów”. 

P r a w d a  c z y  f a ł s z ? 
F a ł s z. 
27  sierpnia  1980  w  „Polityce”  ukazał  się  następujący  tekst:  „W  ciągu  ostatnich  kilku  lat  we 

wszystkich  oficjalnych  wypowiedziach  szefów  Ministerstwa  Budownictwa  i  Przemysłu  Materiałów 
Budowlanych forsowano tezę, że w warunkach polskich masowe stosowanie technologii wielkopłytowej 
stanowi jedyną drogę przyspieszenia tempa budownictwa mieszkaniowego, tym samym wykonania per-
spektywicznego programu. Nikt jednak nie przedstawił wiarygodnego rachunku czy dowodu, że fabryki 
domów  stanowią  rzeczywiste  rozwiązanie,  choć  wątpliwości  podnoszone  od  dawna  przez 
«niewierzących» znajdują coraz wyraźniejsze potwierdzenie”. 

Należałem  do  wąskiej  grupy  „niewierzących”,  co  przez  kilka  lat  głośno  demaskowali  ten  fałszywy 

medal,  którego  awers  to  strona  estetyczna,  a  rewers  to  problem  wydajności.  Podczas  tej  walki  nożem 
wsadzanym  w  plecy  były  publikacje  usłużnych  dziennikarzy,  reklamujących  wysoką  jakość  polskiego 
przemysłu budowlanego

*

Z  wielu  różnych  możliwości  uprzemysłowienia  budownictwa  wybraliśmy  montaż  budynków  z 

wielkich płyt prefabrykowanych, a następnie ograniczyliśmy asortyment produkcji „fabryk domów” tak, 
ż

e w praktyce — jak podsumował rzecz powszechnie znaną mgr Andrzej Fabierkiewicz na konferencji 

poświęconej  uprzemysłowieniu  architektury  —  „umożliwia  on  wznoszenie  jednego  tylko  typu 
budynków”.  Wytwórnie  poszły  na  łatwiznę  i  zamiast  produkować  planowaną  gamę  elementów,  co 
umożliwiłoby  bardziej  elastyczne  kształtowanie  architektury  (nazywa  się  to  „systemem  otwartym”), 
dostarczają  architektom  najbardziej  ograniczony  zestaw  płyt.  Oto  jedna  z  przyczyn  potwornego 
uniformizmu naszych bloków i osiedli, które na całe pokolenia zdeprecjonują rodzimy krajobraz. Wspo-
mniana  praktyka  nie  daje  architektom  szansy,  dlatego  też  w  jednej  z  mych  wcześniejszych  publikacji 
nazwałem ten typ uprzemysłowienia „modelem latającym na uwięzi”. 

Nie  negując  konieczności  uprzemysłowienia  budownictwa  (narzuciła  ją  masowość  potrzeb 

                                                           

*

   Patrz felieton „Pochwała kwadratowych pomidorów" w rozdziale „Polemiki".

 

 

background image

mieszkaniowych),  należy  wyraźnie  podkreślić,  że  wybierając  monotechnikę  wielkiej  płyty  wybraliśmy, 
włożywszy w to olbrzymie kapitały, model we wszystkich aspektach zły. Istnieją inne uprzemysłowione 
systemy o równie dużej lub większej wydajności, lecz zarazem ekonomiczniejsze i dające pole do dużo 
lepszych  rozwiązań  estetycznych:  np.  szkieletowy  i  wielkoblokowy.  Uczestnicy  XVIII  Konferencji 
Naukowo-Technicznej  „Uprzemysłowienie  budownictwa  a  urbanistyka”  zdecydowanie  podkreślili 
wyższość  systemu  szkieletowego  nad  wielkopłytowym  (doc.  inż.  Stanisław  Zaleski:  „Konstrukcje 
szkieletowe  stwarzają  prawie  całkowitą  swobodę  w  projektowaniu  budynku”).  Już  w  roku  1977  prof. 
Dowgird ubolewał, że „pomimo najmniejszego ciężaru konstrukcji i największego stopnia elastyczności, 
nie  można  liczyć  na  szybki  rozwój  tego  systemu”.  Nie  można,  bo  całe  budownictwo  zdominowały 
systemy  wielkopłytowe  (W-70,  WK-70,  OW-T,  „Szczecin”  itp.),  o  których  eksperci,  uczestnicy 
wspomnianej konferencji, wypowiadali się z najwyższą dezaprobatą (z trybuny padały takie np. słowa o 
najdroższym  i  najpowszechniej  stosowanym  obecnie  systemie  WK-70:  „Nie  cieszy  się  dobrą  sławą  ze 
względu  na  niską  wydajność  i  małą  możliwość  swobodnego  kształtowania  budynków  i  osiedli”;  o 
systemie „Szczecin”: „Nie spełnia podstawowych wymagań zarówno w zakresie struktury, jak i jakości 
mieszkań” itd., itp.). 

Z kolei stosowany u nas z powodzeniem przez 10 lat system wielkiego bloku, który „stwarza nieomal 

nieograniczone możliwości kształtowania funkcjonalnego i przestrzennego projektowanych budynków i 
zespołów mieszkaniowych”, został zarzucony „ku zmartwieniu projektantów” (A. Fabierkiewicz). Takim 
systemem  była  np.  „cegła  żerańska”,  wyróżniony  nagrodą  państwową  kanałowy  blok  produkowany  w 
„Faelbecie”. Był to system najlepszy nie tylko z punktu widzenia architektury jako sztuki, ale i tańszy od 
wielkiej  płyty,  czego  dowiódł  już  w  roku  1971  prof.  Henryk  Hajduk  na  łamach  „Przeglądu  Technicz-
nego”, pisząc: „Jeśli przyjmiemy wskaźnik efektywności ekonomicznej dla systemu W-70 za 100, to dla 
systemu szczecińskiego wskaźnik pogarsza się o 5 procent, natomiast dla systemu żerańskiego poprawia 
się  o  5  procent.  A  zatem  z  ekonomicznego  punktu  widzenia  «cegła  żerańska»  jest  bezkonkurencyjna”. 
Tych kilka procent w skali całego naszego budownictwa to są miliardowe sumy. 

W  cytowanym  tekście  z  „Polityki”  martwiono  się  brakiem  „wiarygodnego  rachunku”.  Oto  on.  Na 

każde sto metrów kwadratowych powierzchni użytkowej budynku z wielkich płyt zużywa się (na stropy i  
ś

ciany osłonowe) 12—15 metrów sześciennych betonu i 1000—1200 kilogramów stali zbrojeniowej  w i 

ę

 c e j  niż w budynku systemu „Żerań” o tej samej Strukturze mieszkań. Oznacza to setki tysięcy ton 

cementu i stali (nie mówiąc o kruszywie i innych materiałach, tudzież robociźnie) rocznie  z m a r n o t r a 
w i o n y c h ! Tak więc wielka płyta w ogromnym stopniu niekorzystnie wpływa na panujący w polskim 
budownictwie  deficyt  kadry  robotniczej  i  materiałów,  podczas  gdy  gazobetonowe  bloki  „żerańskie”  są 
nieomal darmowe, bo koszt ich wyprodukowania z pyłów jest mniejszy od kosztów likwidacji pyłów i od 
strat,  które  ponosimy  corocznie  na  hektarach  ziemi  zniszczonej  zwaliskami  pyłów  (np.  przy  wielkich 
elektrowniach). Do tego „Żerań” nie wymaga superciężkiego transportu, z którym są u nas coraz większe 
kłopoty,  jest  najbardziej  elastyczny  (niezwykle  łatwo  współpracujący  z  innymi  technologiami, 
rewelacyjnie dopasowywalny do zmieniających się przepisów, normatywów, ukształtowania terenu etc), 
wreszcie bardziej zdrowy od żelbetu wielkich płyt. 

W dobie klęski mieszkaniowej i masakrowania polskiego krajobrazu ponurymi pudełkami „bloków”, 

w  dobie,  w  której  oszczędność  staje  się  kwestią  przeżycia  —  bezmyślnie  odtrąciliśmy  najtańszy  i 
najlepszy  model  uprzemysłowionego  budownictwa  na  rzecz  systemu  drogiej,  niefunkcjonalnej, 
niezdrowej i nieestetycznej wielkiej płyty, to jest na rzecz modelu, który startując z „fabryk domów” lata 
po  kraju  na  uwięzi  wszystkich  swoich  paskudnych  wad.  Koszty  tej  ślepoty,  która  kazała  nam 
zaakceptować i upowszechnić ów „model latający na uwięzi”, płacimy wszyscy i rosną one zastraszająco. 
Typową dla „modeli latających na uwięzi” figurą jest pętla... 

Tragedia  wypływająca  z  naszego  budownictwa  mieszkaniowego  polega  na  tym,  że  architektura  i 

urbanistyka kształtują ludzi. Realizując takie a nie inne koncepcje mieszkalnictwa, dajemy społeczeństwu 
taki a nie inny język, który będzie modelował myśli, zachowanie i kulturę użytkowników tej architektury 
przez  długie  lata

*

.  Jak  stwierdził  podczas  pobytu  w  Polsce  w  roku  1977  wykładowca  uniwersytetu  w 

Durban,  prof.  Michał  S.  Zawadzki:  „Cała  otaczająca  nas  architektura  w  pierwszym  rzędzie  atakuje 
podświadomość  i  w  konsekwencji  może  albo  zbudować  podświadomość  uszlachetnioną,  albo  ją 

                                                           

*

  Obszerną  analizę  (semantyczną,  historyczną,  artystyczną  i  dydaktyczno-społeczną)  "języka  architektury"  oraz  problemów 

związanych z. brakiem dialogu miedzy architektami a mieszkańcami opublikował Łysiak w „Kulturze" z 17 lipca 1977. 

background image

wykoślawić”. 

Polska jest krajem architektonicznie i urbanistycznie zamordowanym. Od nas wszystkich zależy, czy 

dokona się w tej dziedzinie cud zmartwychwstania. 

 

„KULISY” 9 listopada 1980 
 

background image

Trasa Łazarza 

 
 

„Podobnie  jak  kierowca  zwiększając  szybkość  pojazdu  musi  zwiększyć  również  szybkość  swych 

reakcji,  tak  i  społeczeństwo  wciągnięte  w  szybszy  rytm  życia  musi  wyostrzyć  posiadane  już  zdolności 
przewidywania”  (M.  Massent  w  „Futuribles”).  Z  tym  przewidywaniem  zawsze  było  u  nas  fatalnie,  a 
jednym z przykładów jest warszawska Trasa Łazienkowska. 

Kiedy  w  roku  1974  oddawano  do  użytku  wybudowaną  w  piorunującym  tempie  ową  „polską 

autostradę słońca”, wszystkie nasze środki masowego przekazu zachłystywały się jej funkcjonalnością i 
nowoczesnością,  a  707  spośród  budowniczych  dostało  za  ten  „cud  techniki  drogowej”  wysokie 
odznaczenia państwowe, ordery i odznaki. Przedstawiano Trasę z typowym dla „propagandy sukcesu” za-
ś

lepieniem  jako  ósmy  cud  świata,  coś,  czego  wiele  krajów  może  nam  pozazdrościć.  Trasa  Ł  stała  się 

jednym z neonów na majestatycznym tylko z zewnątrz, a przegniłym od wewnątrz gmachu minionej 10-
latki.  Dzisiaj  powiedzmy  sobie  o  niej  prawdę,  nie  tylko  dlatego,  że  dzisiaj  ją  można  powiedzieć,  lecz 
przede  wszystkim  dlatego,  że  obecnie  —  po  6  latach  użytkowania  —  Trasa  została  wszechstronnie 
sprawdzona. Efektem tego egzaminu mogłoby być przechrzczenie Trasy Ł na Trasę Łazarza. 

Jednego nie da się jej odebrać: w widoku panoramicznym jest ładna, pełna zielonych dekoracji i kulis 

na  flankach,  interesujących  pejzaży  z  dominantami  (np.  Zamek  Ujazdowski)  i  akcentami  typu 
rzeźbiarskiego.  Ale  jest  to  uroda  ślicznie  wydanej  książki,  która  z  daleka  wabi  obwolutą,  a  wewnątrz 
brakuje  połowy  stron,  te  zaś,  które  są,  zadrukowano  głupotami.  Nawet  najbardziej  rzeźbiarskie  i 
uplastyczniające Trasę elementy, słynne kładki i mostki różnych typów i kształtów stanowią jej grzech — 
są  wynikiem  pójścia  na  łatwiznę,  oszczędzania  kosztem  użytkowników.  Utrudniają  ruch  wysokim 
ciężarówkom,  są  męczące  lub  wręcz  niezdrowe  dla  pieszych  (silne  wiatry  na  tych  nadziemnych  przej-
ś

ciach  dają  się  mocno  we  znaki  przekraczającym  Trasę,  zwłaszcza  starcom  i  dzieciom),  stają  się 

prawdziwym koszmarem dla matek z wózkami, dla których Trasa jest czymś w rodzaju muru chińskiego 
dzielącego  Warszawę.  Od  dawna  było  wiadomo  (z  wielu  doświadczeń  naszych  i  zagranicznych),  że 
przejścia podziemne są o wiele lepsze i tylko one powinny być stosowane. Do wszystkich innych zalet 
przejść podziemnych, mających m. in. przestrzeń użytkową do wykorzystania, dochodzi jeszcze bardzo 
ważny  czynnik  psychiczny:  jak udowodniono,  nawet  przy tej  samej  liczbie  stopni  schodów (a  przecież 
mostki  mają  ich  dwa  razy  więcej)  przejście  podziemne  jest  mniej  męczące,  zaczyna  się  bowiem 
schodzeniem,  po  czym  następuje  możliwość  odpoczynku  w  przestrzeni  zamkniętej.  Ale  przejścia 
podziemne  wymagają  większego  nakładu  pracy  i  kosztów,  więc  zastosowano  wariant  bardziej 
„ekonomiczny”,  przeklinany  obecnie  przez  użytkowników.  O  tym,  iż  rzecz  nie  jest  tak  błaha,  na  jaką 
może wyglądać, świadczy chociażby fakt, że kiedy trzy lata temu napisałem felieton o wyższości przejść 
podziemnych nad mostkami, to nie mógł się on ukazać w druku — został „zdjęty” (sic!). 

Idźmy  dalej  trasą,  która  nie  tylko  nie  jest  nowoczesna  —  to  mniejsze  zmartwienie  —  lecz  przede 

wszystkim nie jest funkcjonalna, a więc nie spełnia podstawowego warunku dla rozwiązań drogowych. 
Otóż Trasę Ł, jak każdą arterię, zaprojektowano opierając się na fachowych prognozach natężenia ruchu, 
rodem z Biura Studiów i Projektów Komunikacji Miejskiej. Jak większość naszych prognoz z minionego 
czasu i ta prognoza okazała się kompletnie niewydarzona. Budowę Trasy rozpoczęto w roku 1971. W tym 
samym  roku  ruszył  gigantyczny  program  zmotoryzowania  Polski  samochodami  osobowymi.  Nawet 
dziecko  domyśliłoby  się, że  w tej  sytuacji  należy  przeprojektować  Trasę (poszerzyć),  czego  jednak  nie 
uczyniono. W rezultacie już w roku 1977 wystąpiło na niej natężenie ruchu przewidywane na rok 1985 
(!),  zaś  obecnie  przekroczone  jest  już  natężenie  graniczne!  Każdy  warszawiak  widzi  to  codziennie, 
zwłaszcza w godzinach 15—16

30

. Regularnie powstają wówczas na Trasie Ł kilometrowe korki. Wystar-

czy  jeden  samochód  popsuty,  by  ruch  na  długo  stanął  zupełnie.  Staje  często.  1  to  ma  być  ów  „cud 
techniki”! Boki można pozrywać ze śmiechu, gdyby komuś chciało się śmiać. 

Niefunkcjonalność  Trasy  Ł  można  także  zmierzyć  liczbą  zdarzających  się  na  niej  wypadków 

drogowych  (najbardziej spektakularne  było w  zeszłym  roku  „przefrunięcie”  autobusu  przez  barierkę  na 
przeciwległe  pasmo  ruchu!).  Tu  już  winni  są  nie  prognoziści,  lecz  projektanci.  Chodzi  o  za  małe 
(niektóre)  łuki  i  o  piekielnie  niebezpieczne  węzły  (np.  rondo  Wiatraczna),  a  przede  wszystkim  styki  z 
odnogami  (tzw.  włączenia  i  wyłączenia)  iście  dla  samobójców.  Ewidentna,  sprawdzona  praktycznie  (w 
sposób tragiczny), kolizyjność tych „złącz” wprawiłaby w osłupienie każdego zagranicznego specjalistę. 

background image

Kolejna  rzecz,  wykonawstwo,  tradycyjnie  już  w  Polsce  makabrycznie  złe.  Beznadziejne,  wiecznie 

naprawiane  dylatacje,  beznadziejnie  zły  beton,  beznadziejnie  zły  i  beznadziejnie  źle  położony  asfalt, 
rdzewiejące  bariery,  odpadający  kamień  wykładzin  itd.,  itp.  —  sama  rozpacz.  Trasa  jest  tak  wyboista, 
pełna  dziur  i  wzgórków  (te  powstały  w  wyniku  niechlujnego  zalepiania  dziur),  że  przypomina  polną 
drogę po bombardowaniu. Tu znowu nawaliła jedna prognoza: że po Trasie będą jeździły ciężarówki z 
maksymalnym  obciążeniem  do  10,5  tony.  Jeżdżą  15-tonowe,  a  to  ma  swój  wpływ.  Natężenie  i  jakość 
złorzeczeń  kierowców  są  takie,  że  też  stanowią  potężne  źródło  drgań  osłabiających  konstrukcję  i 
nawierzchnię Trasy. A nie żartując: jak to się stało, że wytrzymałość betonu zastosowanego w konstrukcji 
sztandarowej  polskiej  drogi  jest...  50-procentowa  (!),  a  jego  nasiąkliwość  i  mrozoodporność  urągają 
sztuce budowania, bezpieczeństwu, trwałości i opłacalności?! Jak to się stało, że w asfalcie stanowiącym 
nawierzchnię reprezentacyjnej arterii stolicy Polski niedobór lepiszcza sięga prawie jednej trzeciej stanu 
wymaganego?!  Głupota,  złodziejstwo  czy  znowu  „oszczędności”,  które  też  są  zbrodniczą  głupotą, 
ożenioną  ze  złodziejstwem!  I  pomyśleć,  że  naczelny  dyrektor  tej  inwestycji  w  dniu  otwarcia  Trasy 
oświadczył, że jej trwałość będzie 250-letnia (sic!!!). 

Robiąc Trasę Ł zafundowaliśmy sobie taniochę ubraną przez propagandę w szatki królewskie. A stare 

przysłowie mówi, że biednego nie stać na kupowanie tanio. Królewna jest naga. 

 

„STOLICA” 15 lutego 1981 

background image

Ochrona                                       

i konserwacja          

zabytków 

 
 

Łysiak, jakkolwiek obecnie jest przede wszystkim pisarzem, jest także konserwatorem zabytków, i to nie tylko 

„z wykształcenia”, choć i z wykształcenia także. Skończył Wydział Architektury PW dyplomem z konserwacji i 
adaptacji zabytku fortyfikacyjnego (promotorem był najwybitniejszy polski specjalista doby powojennej, prof. Jan 
Zachwatowicz,  były  generalny  konserwator  zabytków).  Ukończył  też  Łysiak  z  wyróżnieniem  UNESCO-wskie 
Międzynarodowe Centrum Konserwacji Zabytków i Studiów nad Zabytkami. Jako konserwator pracował m.in. na 
Starym Mieście w Warszawie (PKZ-owska Grupa Robót Zamek), w Sieradzu i w Cieszynie (efektem prac w tym 
ostatnim  mieście  było  współautorstwo  Karty  Cieszyńskiej,  nowatorskiego  opracowania  problemów  ochrony  i 
restauracji zabytkowych zespołów miejskich). 

Szczególnie  interesował  się  Łysiak  zabytkami  architektury  obronnej  —  konserwował  i  badał  (przez  kilka 

letnich  sezonów)  ruinę  sławnego  „orlego  gniazda”,  zamku  w  Ogrodzieńcu,  prowadził  badania  historyczno-
architektoniczne murów obronnych Radomia, analogiczne badania plus projekt konserwacji i adaptacji wykonał dla 
renesansowych  fortyfikacji  Kapui  we  Włoszech  (w  Polsce  wyniki  zostały  opublikowane  na  łamach  ,,Ochrony 
Zabytków” nr 4, 1973, w artykule „Prace studialne i projektowe nad rewaloryzacją fortyfikacji miasta Kapui”). W 
licznych artykułach na łamach prasy fachowej (m.in. „Architektura” nr 5,1969, „Ochrona Zabytków” nr 3,1971) i 
popularnej  (m.in.  artykuł  „Skarb  fortyfikacyjny”  w  „Razem”  z  12  VI  1977)  walczył  Łysiak  o  nadanie  rangi 
pełnoprawnego zabytku znajdującym się na terenie Polski fortyfikacjom XIX-wiecznym; symptomatyczny był tu 
tytuł  publikacji  w  „Architekturze”:  „Zabytek  upośledzony,  czyli  problem  ochrony  XIX-wiecznych  fortyfikacji”. 
Skrótowe  uzasadnienie  lansowanej  przez  Łysiaka  teorii,  iż  właśnie  te  fortyfikacje  są  najcenniejszym  skarbem 
zabytkowym  miedzy  Tatrami  a  Bałtykiem,  znajdzie  czytelnik  w  artykule  z  „Polityki”,  którego  spory  fragment 
przedrukowujemy. Swoją rozprawę doktorską pt. „Napoleon-fortyfikator” poświęcił Łysiak również architekturze 
obronnej,  wypełniając  białą  plamę  w  dwóch  historiografiach,  napoleońskiej  i  fortyfikacyjnej:  mianowicie  jako 
pierwszy  zaprezentował  i  przeanalizował  doktrynę  fortyfikacyjną  Bonapartego,  dowodząc  nadto,  iż  koronną 
realizacją tej doktryny była polska twierdza Modlin. 

Najbardziej  znaczącą  publikacją  Łysiaka  w  zakresie  ochrony  i  konserwacji  zabytków  była  opublikowana  w 

pięciu  językach  „Propozycja  nowej  wersji  Karty  Weneckiej”  (współautorstwo  A.  Gruszecki,  „Architektura”  nr 
1/2,1974)—stała  się  ona  głośna  w  międzynarodowym  środowisku  konserwatorskim,  zwłaszcza  ze  względu  na 
ś

cisłe  uporządkowanie  spraw  terminologicznych  i  definicyjnych  oraz  naukowe  rozwiązanie  problemów 

urbanistycznych,  których  Karta  Wenecka  nie  zawiera.  Spośród  innych  „rewolucyjnych”  opracowań  warto 
wymienić  pierwszą  na  świecie  próbę  przeanalizowania  i  skodyfikowania  (wręcz  pierwszą  próbę  omówienia 
problemu)  ochrony  zabytków  „architektury  morskiej”,  czyli  okrętów,  opublikowaną  na  łamach  „Kultury”  (19  V 
1977). 

Jako  specjalista  w  sprawach  konserwatorskich  był  Łysiak  zapraszany  na  liczne  konferencje  naukowe. 

Skończyło  się  to  w  Międzynarodowym  Roku  Ochrony  Zabytków  (1975),  gdy  podczas  uświetniającej  ten  rok 
Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na temat znaczenia zabytków w przemianach społecznych (Łódź 17—18 listopada 
1975)  wygłosił  niesłychanie  ostry  referat,  bezpośrednio  oskarżając  ówczesne  władze  państwowe  o  barbarzyńską 
politykę wobec polskiej spuścizny architektonicznej. Od tej pory przestano go zapraszać. 

Publicystyka konserwatorska Łysiaka to również duża liczba pozycji; nie sposób tu wymienić wszystkich. W 

„Ochronie  Zabytków”  ogłaszał  wąskospecjalistyczne  rozprawy  (np.  w  numerze  2,  1973  pierwsze  w  Polsce 
monograficzne  opracowanie  na  temat  rekompozycji  zabytków  architektury,  czy  w  numerze  1,  1973  szkic  pt. 
„Zamek  Królewski  w  dobie  napoleońskiej”,  wypełniający  zadziwiającą  empirową  lukę  w  książkowych 
„biografiach”  Zamku).  Z  kolei  w  pismach  wielonakładowych  toczył  zawzięty  bój  o  prawidłowe  oblicze  polskiej 
ochrony  zabytków.  Głośne  były  w  latach  siedemdziesiątych  nieomal  coroczne  „raporty”  Łysiaka  o  stanie 

background image

rodzimych zabytków i pracy służb konserwatorskich, takie jak „Raport o stanie zabytków” („Perspektywy” 16 III 
1973, przedrukowujemy zeń fragment dotyczący Ustawy, rejestracji zabytków, a także klasyfikacji zabytków, która 
przestała  obowiązywać  m.  in.  dzięki  tej  krytyce),  „Drugi  raport  o  stanie  zabytków”  („Perspektywy”  7  V  1976), 
trzyodcinkowy „Raport o stanie zabytków w XXX-leciu” („Dookoła świata” 28 IX 1975, 5 X 1975 i 12 X 1975) 
czy „Siedem nieporozumień do wyjaśnienia”

*

 („Kultura” 22 VI 1975). Budziły one ogromne zainteresowanie — po 

każdym przychodziły do redakcji setki listów, a prasa w całym kraju dokonywała przedruków. 

Jeszcze  większe  emocje  budziły  piekielnie  ostre,  interwencyjne  artykuły  Łysiaka.  Z  dwóch,  które 

spowodowały  największą  burzę  —  jeden  z  nich  dotyczył  zamku  Krzyżtopór  („Czy  stać  nas  na  makiety?”,  w 
„Perspektywach”  29  VI1973—artykuł  ten  doczekał  się  nawet  komentarzy  za  granicą),  drugi  Zamościa. 
Przedrukowujemy ten drugi. 

Wybraliśmy  sześć  pozycji  (niektóre  tylko  we  fragmentach),  stanowiących  symboliczny  przekrój 

konserwatorskiej tematyki (polskiej i zagranicznej) poruszanej przez Łysiaka.

 

                                                           

*

  Artykuł ten złożył Łysiak w redakcji „Kultury" pod tytułem „Siedem grzechów głównych polskiej ochrony zabytków", lecz 

redakcja  —  nie  uwzględniając  tego  z  autorem  —  zeufemizowała  ów  tytuł.  Podobne  przypadki  zdarzały  się  Łysiakowi 
częściej. 

background image

Raport o stanie zabytków 

 
 

Punkt 1 — Ustawa, rejestr, klasyfikacja 

Polskim prawem w omawianej dziedzinie jest sejmowa Ustawa o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach z 

15  lutego  1962  roku.  Uchodzi  ona  za  jeden  z  najnowocześniejszych  aktów  prawnych  tego  typu  na 
ś

wiecie.  Dzieje  się  tak  jednak  z  tej  przyczyny,  iż  w  wielu  krajach  prawodawstwo  dotyczące  ochrony 

zabytków jest przestarzałe bądź żenująco infantylne. W porównaniu z tym nasze prawo zyskuje, co nie 
znaczy, iż spełnia ono należycie swe zadania. 

Ustawa  z  roku  1962  jest  aktem  całkowicie  nieskutecznym,  gdyż  za  prawidłowymi  na  ogół 

wskazaniami  teoretycznymi  nie  podążyły  rygorystycznie  egzekwowane  rozporządzenia  wykonawcze. 
Brak jest m.in. — w formie rozporządzenia — określenia obowiązków państwa wobec zabytków użytko-
wanych przez instytucje i przedsiębiorstwa państwowe, a zwłaszcza wobec setek zespołów podworskich 
(nierzadko  zabytków  I  kategorii)  eksploatowanych  w  sposób  dewastacyjny  przez  PGR-y,  PZGS-y, 
szkoły,  stadniny,  Państwowy  Fundusz  Ziemi  etc.  (Po  wyeksploatowaniu  zabytku  do  stanu  półruiny, 
wynoszą  się  one  do  nowych  obiektów,  stare  pozostawiając  na  pastwę  deszczu  i  śniegu).  Sama  zresztą 
Ustawa  zbyt  ogólnikowo  określa  te  obowiązki,  jak  również  obowiązki  użytkowników  w  zakresie 
bieżących  konserwacji,  co  nie  zapewnia  zabytkom  właściwej  ochrony.  Dzisiaj,  po  latach  doświadczeń, 
jest  już  rzeczą  bezsporną,  iż  dla  nadania  Ustawie  odpowiedniej  efektywności  niezbędna  jest  jej 
nowelizacja i wydanie rozporządzeń wykonawczych. 

Nierespektowanie  postanowień  Ustawy  jest  w  Polsce  nagminne.  Jej  art.  73  zawiera  następujący 

przepis karny: „Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze więzienia do lat 5 i grzywny”. Surowe 
są  także  przepisy  karno-administracyjne  odnośnie  do  wandalizmu  i  nawet  działania  nieumyślnego.  W 
praktyce  nie  znany  jest  w  Polsce  przypadek  skazania  człowieka  lub  instytucji  za  zniszczenie  zabytku, 
nawet  zniszczenie  z  premedytacją.  Nieliczne  dochodzenia,  wszczynane  przez  prokuratury  na  wnioski 
konserwatorów, są umarzane z powodu „znikomej szkodliwości społecznej czynu”! 

Resumując: niszczenie zabytku w Polsce jest bezkarne, a prawo w tym względzie istnieje na papierze 

i  nie  jest  egzekwowane  nawet  w  części  finansowej.  Zresztą  nie  wysokość  kar  jest  tutaj  problemem 
najistotniejszym,  lecz  powszechność  ich  stosowania,  do  której  nie  dojdzie,  póki  prokuratury  nie 
otrzymają  odgórnych  dyrektyw  w  sprawie  stopnia  tzw.  szkodliwości  społecznej  obowiązującego  w 
przypadkach niszczenia zabytku. 

Przejdźmy  do  polskiego  rejestru  i  klasyfikacji  zabytków.  Klasyfikacja,  czyli  walorystyczny  podział 

obiektów zabytkowych na grupy (0 — zabytek o klasie międzynarodowej, oraz krajowe: I, II, III i IV), 
budzi wiele zastrzeżeń, poczynając od tego, że nie była prowadzona według kryteriów specjalistyczno-
rodzajowych.  O  wiele  chętniej  np.  przyznawano  grupę  0,  I  i  II  monumentalnej  budowli  pałacowej  niż 
kamienicy mieszkalnej czy obiektowi drewnianemu, które przecież w swoim rodzaju mogą być unikalne. 
Przykładowo:  jeden  z  zaledwie  dwóch  istniejących  w  Polsce  meczetów  (pod  Białymstokiem)  został 
zakwalifikowany  do  grupy  III,  co  urąga  zdrowemu  rozsądkowi.  Z  setek  drewnianych  wiatraków  tylko 
kilkanaście zaliczono do grupy I i 11, praktycznie więc reszta ulegnie likwidacji; to samo grozi 80 proc. 
historycznych  domów  mieszkalnych  —  ich  wyburzenie  może  całkowicie  zniszczyć  charakter 
zabytkowych  ośrodków  miejskich  w  kraju.  Znakomitym  (na  szczęście  teoretycznym)  przykładem 
nonsensowności  i co za tym  idzie  szkodliwości klasyfikacji jest  Kazimierz  Dolny mający  grupę  0  jako 
zespół,  a  przewagę  obiektów  o  klasie  IV,  która  w  pierwszej  kolejności  podlega  wyburzeniom,  i  to  na 
podstawie decyzji lokalnej. 

Polska jest niestety jednym z nielicznych krajów, w których przeprowadzono 5-grupową klasyfikację 

zabytków.  Fachowcy  większości  krajów  europejskich,  przewidując,  czym  taka  drobiazgowość  grozi, 
wyodrębnili  jedynie  obiekty  grupy  0,  wszystkie  inne  umieszczając  w  rejestrze  na  równych  prawach 
zabytku. W tej sytuacji władza administracyjna, mając chęć na wyburzenie, każdorazowo musi pytać o 
wartość  obiektu  specjalistów, a  ci  mają  wówczas  możliwość  rozważenia walorów  obiektu  i  wszystkich 
aspektów  sprawy  oraz  —  jeśli  uznają  to  za  konieczne  —  walki  o  obiekt.  W  Polsce  urzędnik  władzy 
terenowej  bierze  po  prostu  do  ręki  wydrukowaną  klasyfikację  i  natychmiast  jest  zorientowany, 
po czym bez wahania feruje wyroki na obiekty niższych klas. 

background image

Konserwatorzy  popełnili błąd  —  upowszechniając klasyfikację  sprawili,  iż  o  życiu zabytków  mogą 

decydować niefachowcy.  W  rezultacie — klasyfikacja jest szkodliwa i sprzeczna z Ustawą o ochronie 
dóbr  kultury!  Nie  ulega  wątpliwości,  że  ta  brzytwa  w  ręku  profanów,  pustoszących  naszą  ziemię  z 
zabytków, powinna zostać bezwzględnie zniesiona. 

Daleki od ideału jest również rejestr zabytków polskich, co ma niebagatelny wpływ na zmniejszanie 

się  ich  liczebności  —  zmniejszanie  piorunujące!  Rejestr  ów  zawiera  „około”  40  tysięcy  obiektów.  Już 
samo  to  „około”  (sformułowanie  z  materiału  Ministerstwa  Kultury  i  Sztuki)  świadczy,  iż  rozeznanie 
władz  konserwatorskich  w  powierzonej  im  dziedzinie  jest  kiepskie.  Generalny  mankament  rejestru  to 
znowu dominujący fetysz monumentalności: przez nieuwzględnienie wielu obiektów drobnych, którymi 
nasycony  jest  krajobraz  polski  i  które  są  tradycyjną  wizytówką  polskości  tego  krajobrazu,  rejestr  nie 
stanowi  tamy  dla  inicjatyw  likwidacyjnych.  W  ciągu  dwudziestu  lat  liczba  zabytków  w  niektórych 
województwach zmniejszyła się o ponad 50 procent!!! Dzięki temu pejzaż rodzimy ulega deprecjonują-
cym zmianom. 

Celowo nie włączono do rejestru zabytków grupy IV, traktując tę grupę jako buforową. Nie włączone 

zostały  wszystkie  zabytki  grupy  III  (...)  Można  by  zresztą  powiedzieć,  że  nie  jest  najgorzej,  gdyby 
rzeczywiście  owe  zabytki  „buforowe”,  czyli  skazane  na  zagładę,  broniły  najcenniejszych 
zarejestrowanych zabytków wyższych grup. Ale i tak nie jest — pod nóż idą dziesiątki zabytków grupy II 
i nawet liczne zabytki klasy I (to jest o najwyższej wartości krajowej !) — dowodem czarna statystyka z 
referatu  wygłoszonego  w  PAN-ie  14  grudnia  1972.  Czy  nie  byłoby  rzeczą  słuszną,  by  przynajmniej 
najcenniejsze  zabytki  polskie  stały  się  integralną  częścią  Ustawy  —  wówczas  decyzje  o  ich  skreśleniu 
mógłby podejmować wyłącznie Sejm PRL. 

Innym  rozwiązaniem  mogłoby  być  nadanie  większych  uprawnień  wojewódzkiej  służbie 

konserwatorskiej, to jest uniezależnienie jej od lokalnej władzy administracyjnej. Inaczej mówiąc: w nie 
mniejszym  stopniu,  jak  nowej  Ustawy  o  ochronie  dóbr  kultury,  potrzebujemy  Ustawy  o...  ochronie 
konserwatorów wojewódzkich. W odczuciu ogółu społeczeństwa wojewódzki konserwator zabytków to 
wysoki  funkcjonariusz  państwowy  do  spraw  ochrony  dóbr  kultury.  W  rzeczywistości  jest  to  podległy 
etatowo kierownikowi wydziału kultury Prezydium WRN urzędnik, którego zakres praktycznej ingerencji 
w  sprawy  ochrony  zabytków  jest  nader  ograniczony  —  decyzje  w  sprawie  wojewódzkiej  polityki 
konserwatorskiej zapadają o szczebel lub dwa wyżej od niego i są wydawane przez niefachowców. 

Inteligentni  konserwatorzy  uciekają  się  w  tej  sytuacji  do  najprzedziwniejszych,  często  wręcz 

humorystycznych,  wolt  tłumaczeniowych  przy  próbach  ratowania  zabytków,  korzystając  z 
precedensowego  przykładu  Feliksa  Radwańskiego,  który  w  czasach  Rzeczypospolitej  Krakowskiej,  w 
momencie  rozbierania  na  rozkaz  władz  murów  obronnych  grodu,  uratował  Bramę  Floriańską 
argumentem,  iż  zburzenie  jej  i  otworzenie  w  ten  sposób  wylotu  ulicy  Floriańskiej...  wywoła  takie 
przeciągi,  że  w  mieście  wybuchnie  epidemia  influenzy!  Dzisiaj  ufundowano  mu  za  to  tablicę 
pamiątkową,  zaś  tłumaczenia  „a  la  Radwański”  są  na  porządku  dziennym.  Zjawisko  używania  innego 
języka w gronie fachowym, a innego w rozmowach z władzami administracyjnymi, okazuje się niekiedy 
najskuteczniejszą bronią konserwatorów. Tylko czy tak powinno być? (...) 

Gdy w lipcu 1971 roku mówiłem w wywiadzie dla rzymskiego „Daily American” (18—19 VII 1971), 

iż  Polska  przeznacza  na  ochronę  zabytków  większe  fundusze  (w  liczbach  względnych,  w  stosunku  do 
budżetu  narodowego)  niż  niektóre  bogate  kraje  zachodnie,  redakcja  dziennika  opatrzyła  ten  fragment 
wypowiedzi  tytułem:  „Kto  płaci  więcej?”.  Przez  przypadek  zawarta  w  tytule  gra  słów  idealnie 
charakteryzuje istniejącą sytuację: Polska rzeczywiście płaci na zabytki więcej niż niektóre zamożniejsze 
od  nas  państwa,  lecz  w  państwach  tych  zabytki  są  lepiej  traktowane.  W  konsekwencji  prowadzi  to  do 
paradoksu — Polska płaci bolesną cenę za brak kultury użytkowania zabytków. Płaci więcej niż inni (...). 

 

„PERSPEKTYWY” 15 marca 1973; „KULTURA” 22 czerwca 1975 

 

background image

Po baroku jeszcze coś było

*

 

 
 

Zwolennicy  zabytków  muszą  dziś  przekonać  szerokie  rzesze,  iż  zabytkowym  nie  jest  jedynie 

budownictwo  od  XVIII  wieku  wstecz.  Architektura późniejsza, XIX-wieczna  i  z  pierwszej ćwierci  XX 
wieku  (neoklasycyzm,  eklektyzm,  secesja,  modernizm  etc),  wciąż  jeszcze  nie  ma  formalnie  rangi  za-
bytku, jest często lekceważona i niszczona przy modernizacji miast (...) 

Polska  posiada  wszystkie  bez  wyjątku  typy  wspomnianego  budownictwa  w  najróżniejszych  jego 

odmianach.  Niestety,  twórczość  budowlana  tego  okresu,  którego  dokonania  architektoniczne  oraz 
inżynierskie stały się podstawą rozwoju współczesnego budownictwa, cierpi na macosze traktowanie (...) 

Dopiero  w  ostatnich  latach  nauka  polska  zainteresowała  się  ową  spuścizną,  czego  dowodem 

konferencje.  Wszelako  zjazdy,  sympozja  i  konferencje  naukowe  są  dość  złudnym  przejawem  poprawy 
złego  stanu  rzeczy,  albowiem  samym  gadaniem  nie  dokonano  jeszcze  niczego.  Za  pieniądze,  które 
kosztuje  każda  z  tych  bezskutecznych  (zważywszy  liczbę  idealistycznych  postulatów,  których  nikt  nie 
realizuje, i narzekań, którymi się nikt nie przejmuje) sesji, można by uratować niejeden zabytek. 

Fakt,  że  walka  o  zabytki  nowsze  nie  jest  zbyt  łatwa  w  sytuacji,  gdy  liczne  rafy  napotyka  walka  o 

zabytki  starsze.  Niewątpliwie  też  duża  ilość  dokonań  z  okresu  XIX  wieku  i  ich  merytoryczna 
różnorodność są powodem szczególnej trudności ocen i klasyfikacji. Największą jednak trudność stanowi 
bariera świadomości społecznej, w której to, co XIX-wieczne, nie jest zabytkiem, gdyż jest zbyt świeże, 
zbyt bliskie, gdyż w tym się mieszka i pracuje. Barierę ową należy jak najszybciej przełamać. 

Do niedawna secesja — użyjmy jej jako przykładu — budziła negatywne skojarzenia, i to nie tylko ze 

względów  klasowych  („czynszowy”,  „domy-studnie”),  ale  i  estetycznych.  Dopiero  przed  kilku  laty 
zaczęto na nowo odkrywać jej urodę, w całej Europie secesja stała się modna. Najpierw w odniesieniu do 
architektury wnętrz, mebli, grafiki, malarstwa i bibelotów, a następnie budownictwa. Dzisiaj fachowcy w 
wielu krajach klękają przed secesją. 

Problemem  wymagającym  szczególnej  uwagi  są    z  e  s  p  o  ł  y    architektury  XIX-wiecznej  i  z 

początków  XX  wieku.  Budynek  secesyjny  dostrzegamy  bez  trudu,  jednakże  nie  wszyscy  wiedzą,  iż  na 
skutek  długotrwałej  ewolucji  pojęcia    z  a  b  y  t  e  k    przez  określenie  to  rozumie  się  dzisiaj  już  nie 
poszczególny  obiekt,  ale  całe  sprzężone  z  nim  otoczenie,  nawet  przyrodniczo-krajobrazowe.  Na  sesji 
naukowej  w  Radomiu,  poświęconej  aktywizacji  małych  miast  i  osiedli  zabytkowych,  doc.  Wojciech 
Kalinowski  słusznie  zauważył,  iż  w  odróżnieniu  od  zabytków  budownictwa,  które  są  zrozumiałe  i 
uchwytne  nawet  dla  laika,  zabytkowe  układy  przestrzenne  mogą  być  w  pełni  docenione  jedynie  przez 
fachowców z tej dziedziny. Stąd też tylko znikoma liczba zabytkowych układów przestrzennych wpisana 
jest do rejestru zabytków, co (z prawnego punktu widzenia) utrudnia interwencje władz konserwatorskich 
(...) 

Ż

aden  rodzaj  budownictwa  nie  został  tak  źle  potraktowany  w  rejestrze  zabytków  polskich  jak 

budownictwo wojskowe XIX stulecia. W rezultacie ta grupa zabytków (zabytków rzeczywistych, lecz nie 
w  sensie  formalnoprawnym),  o  pierwszorzędnym  znaczeniu  dla  naszej  historii  i  historii  Europy, 
praktycznie nie jest objęta ochroną przez służbę konserwatorską. Tylko 10 procent fortyfikacji wymienio-
nego okresu zostało umieszczonych w rejestrze. Niedocenianie wartości tej spuścizny staje się naprawdę 
palącym problemem, gdyż XIX-wieczna architektura obronna nagminnie idzie pod kilof (często stając się 
„kamieniołomami” dla odzysku cegły!), a przecież jest to jedyny rodzaj budownictwa, który nie ma już 
współczesnej kontynuacji i bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Tym większa jego wartość zabytkowa. 

Znaczenie naszego kraju jest tutaj ogromne. Trzeba sobie wreszcie uświadomić, że w żadnym innym 

rodzaju  architektury  historycznej  nie  posiadamy  arcydzieł  o  wartości  światowej  i  tylko  jeśli  chodzi  o 
fortyfikacje  XIX-wieczne jesteśmy  ewidentnym  numerem jeden  na świecie,  prawdziwym  Luwrem  tego 
typu budownictwa. W Polsce przez niespełna 100 lat (począwszy od rozbiorów i wojen napoleońskich) 
powstawały  umocnienia  czterech  największych  ówczesnych  potęg  kontynentu:  Francji,  Austrii,  Rosji  i 
Prus.  Bieg  historii  zetknął  na  terenach  polskich  obiekty  czołowych  systemów  nowożytnej  fortyfikacji 
(Modlin, Dęblin, Warszawa, Przemyśl, Kraków, Poznań, Zamość, Toruń, twierdze pomorskie i śląskie), 
pozostawiając  nam  w  spadku  wprost  modelowy  obraz  jej  ówczesnego  rozwoju.  Polska  jest  więc 

                                                           

*

  I ten tytuł pochodzi od redakcji („Polityki"), bez uzgodnienia z autorem. 

background image

bezkonkurencyjnym „skansenem” i poligonem studyjnym XIX-wiecznego budownictwa obronnego, a my 
nie potrafimy tej szansy zrozumieć i wykorzystać. 

Identycznie, jak w przypadku cywilnej architektury XIX--wiecznej i z początków XX stulecia, jedną z 

przyczyn  złego  stanu  rzeczy  w  sferze  ochrony  fortyfikacji  tego  samego  okresu  jest,  obok  braku 
zabezpieczenia prawnego, bariera niechęci społecznej — wiązanie tych obiektów z zaborcami. Nierzadko 
przecież  budowane  przez  nich  umocnienia  służyły  jako  katownie  polskich  bojowników  o  wolność.  Ale 
przecież fakt,  że  obiekt budowali np.  Prusacy,  nie  zmienia jego  wartości historycznej, a już  w  żadnym 
przypadku nie predestynuje go do rozbiórki i zniszczenia... (...) 

 

„POLITYKA” 26 marca 1977 
 

background image

To szatańskie słowo „rekonstrukcja” 

 
 

Niewiele  jest  w  międzynarodowym  słowniku  wyrazów,  które  wywołują  tyle  nieporozumień, 

kłopotów, kłótni i kwasów, o znaczeniu często ponadnarodowym, co słowo  r e k o n s t r u k c j a,  w 
każdym kraju duplikowane tłumaczeniem  o d b u d o w a.  Chodzi o odbudowę zabytków, a kłopoty ze 
wspomnianym  terminem  ma  kilka  grup  zawodowych,  nie  tylko  konserwatorzy  zabytków  i  historycy 
sztuki,  lecz  także  politycy  i  dziennikarze.  Jako  że  za  sprawą  tych  ostatnich  rzecz  cała  trafia  do  opinii 
publicznej, zacznijmy od nich i od rodzimego podwórka. 

Łamy  naszej  prasy  oraz  fale  eteru  duszą  się  wprost  od  kilku  lat  doniesieniami  i  rozważaniami  na 

temat  ochrony i  rewaloryzacji  zabytków.  Pisze  i  mówi  każdy,  kto umie pisać  i  mówić (a także kto  nie 
umie) i kogo chcą drukować i emitować, bo dziedzina wydaje się być łatwą i ogólnodostępną, a że jest do 
tego modna — stała się największym żerowiskiem środowiska, publicystycznym eldorado. Efektem jest 
ż

enująca  (dla  fachowca)  komedia  pomyłek,  wynikająca  z  kompletnej  u  naszych  publicystów  i  autorów 

notek  agencyjnych  nieznajomości  podstawowych  niuansów  i  nawet  terminologii  zagadnienia.  Otóż  w 
postępowaniu  z  zabytkami  istnieje  kilka  interwencji  technicznych,  jako  to:  konserwacja,  restauracja, 
adaptacja, nowe uzupełnienia, przeniesienia, rekompozycja i rekonstrukcja (jej odmianą jest anastyloza). 
Każda  z  nich  to  zupełnie  inny  rodzaj  pracy,  wszelako  polscy  dziennikarze  uczepili  się  jednego  słowa: 
rekonstrukcja, i sądząc zapewne, że jest to termin uniwersalny, szermują nim na oślep, w odniesieniu do 
wszystkiego, co się robi z zabytkami. „Zrekonstruowano zamek”, „przystąpiono do rekonstrukcji wieży”, 
„wspaniale  zrekonstruowano  plafony  sali  balowej”,  „szeroko  zakrojony  program  rekonstrukcji  zespołu 
staromiejskiego”,  „uwieńczona  sukcesem  rekonstrukcja  fresków”  etc,  etc.  Specjalista  od  ochrony 
zabytków  lub  człowiek,  który  przynajmniej  zna  elementarną  terminologię,  czytając  te  bzdury  pęka  ze 
ś

miechu  albo  klnie.  Dla  niego  nazwanie  .konserwacji  plafonu  lub  restauracji  wieży  zamkowej 

rekonstrukcją jest tym samym, czym dla lekarza określenie: „trepanacja wyrostka robaczkowego”. 

Całe  to  dziennikarskie  qui  pro  quo  (charakterystyczne  zresztą  dla  dyletantyzmu  polskiego 

dziennikarstwa)  jest  oczywiście  drobiazgiem  w  porównaniu  z  problemami  praktycznymi  związanymi  z 
owym szatańskim terminem rekonstrukcja, który od co najmniej stu lat wywołuje moc namiętności. Cóż 
to jest owa rekonstrukcja? Najlapidarniej i najprzystępniej tłumacząc laikowi jest to: reprodukcja zabytku, 
odbudowa  obiektu  nie  istniejącego  już  kompletnie  lub  prawie  kompletnie  zniszczonego.  Od 
wspomnianych stu lat, to jest od chwili, gdy przeciwnik tzw. stylowych rekonstrukcji sławnego Viollet-
le-Duca,  włoski  konserwator  Camillo  Boito,  zaczął  kłaść  podwaliny  pod  współczesne,  obowiązujące 
dzisiaj  zasady  postępowania  z  zabytkami  architektury,  rekonstrukcja  z  roku  na  rok  stawała  się  coraz 
bardziej  znienawidzonym  przez  świat  nauki  i  sztuki  dzieckiem  ochrony  zabytków,  aż  w  końcu  została 
uznana za bękarta i wyrzucona za burtę ochroniarskiego galeonu. Podstawowy zarzut wobec niej brzmi: 
rekonstrukcja, która nie jest w stanie wskrzesić autentycznej substancji zniszczonego zabytku, a jedynie 
przypomnieć  jego  formę,  to  tworzenie  bezwartościowych  makiet  zabytków  w  skali  1:1.  Oto  kilka  z 
licznych, wyrażanych współcześnie opinii na ten temat: 

„Historyk sztuki, gdy uprzytomni sobie istotny charakter dzieła sztuki, może uniknąć wielkiej ilości 

błędów  poświęcając  się  ochronie  zabytków  i  może  skutecznie  bronić  ich  substancji  przed 
rozpowszechnionymi  i  łatwymi  tendencjami  zmierzającymi  do  tak  zwanych  rekonstrukcji,  które 
niesłusznie  identyfikuje  się  z  konserwacją  zabytków.  Siła  i  moc  dzieła  sztuki  żyje  w  jego  substancji 
materialnej  (...),  jej  niszczenie  niszczy  więc  najistotniejszy  sens  dzieła  sztuki  i  zamienia  wciąż  żywy 
przekaz  naszych  przodków,  przekaz  urągający  ich  śmierci,  na  pustą  formę,  będącą  tylko  cieniem 
autentyku,  na  nagrobek  wystawiony  w  miejsce  żywego  dzieła”  (Ksawery  Piwocki  —  „Sztuka  żywa. 
Szkice z teorii i metodyki historii i sztuki”, Wrocław 1970). 

„Rekonstrukcja — przedsięwzięcie często ogromne i od strony technicznej wysoce godne podziwu — 

nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy ochroną zabytków czy konserwatorstwem” (Walter Frodl — 
„Wartościowania zabytków. Pojęcia i kryteria”, wydanie polskie: Warszawa 1966). 

„Problem  odbudowy  zniszczonych  zabytków  jest  szczególnie  złożony.  Już  sam  fakt  podejmowania 

takich  akcji  budzi  wśród  teoretyków  historii  sztuki  poważne  wątpliwości.  Uważają  oni,  że  odbudowa 
może  zastąpić  utracony  obiekt  tylko  w  bryle,  natomiast  nie  może  mu  przywrócić  jego  indywidualnej 
oryginalności i autentyzmu, choćby z uwagi na to, że prace budowlane i wykończeniowe wykonane przez 

background image

współczesnych specjalistów, nawet doskonałe pod względem technicznym i estetycznym, nie oddadzą ani 
ducha  twórcy,  ani  śladów  pracy  rzemieślniczej  minionego  okresu”  (Władysław  Borusiewicz  — 
„Konserwacja zabytków budownictwa murowanego”, Warszawa 1971). 

„W  efekcie  takiego  działania  (rekonstrukcji  —  przyp.  W.Ł.)  uzyskujemy  obiekt  przypominający 

zniszczony  zabytek,  a  różniący  się  od  niego  brakiem  autentyzmu.  Konserwacja  zabytków  jako  nauka 
uważa,  że  obiekt  taki  nie  jest  już  zabytkiem”  (Olgierd  Czerner  —  „Rozważania  konserwatorskie”, 
Wrocław 1973). 

Anatema, która została rzucona przez świat ochrony zabytków na rekonstrukcję i która swoje prawno-

definicyjne usankcjonowanie znalazła w międzynarodowej konstytucji ochrony i konserwacji zabytków, 
Karcie Weneckiej („Wszelkie prace rekonstrukcyjne będą musiały być z góry wykluczone” — fragment 
art.  15),  miała  być  rzeczą  bezsporną  i  wydawało  się,  że  tak  też  będzie.  Jednakże  bardzo  wcześnie 
pewność ta została zachwiana — gdy w pierwszych latach naszego stulecia wystąpił problem kampanili 
San Marco w Wenecji. Mając osłabioną konstrukcję wieża ta runęła. Włosi rozumieli, że z purystycznego 
punktu  widzenia  w  postępowaniu  z  zabytkami,  to  jest  chcąc  pozostać  w  zgodzie  z  tymi  samymi 
prawidłami,  które  sami  sformułowali  dla  całego  świata  —  nie  powinni  odbudowywać  wieży.  Zdawali 
sobie  jednak  sprawę  również  z  tego,  że  jeśli  się  jej  nie  odbuduje,  wówczas  kolosalnemu  zeszpeceniu 
(drastycznemu okaleczeniu charakteru zabytkowego) ulegnie przepiękny plac św. Marka, nazwany przez 
Napoleona „salonem Europy”. I odbudowali dzwonnicę. 

Rekonstrukcja  kampanili  San  Marco  była  dla  wielu  purystów  szokiem,  powszechnie  jednak 

zaakceptowano  decyzję  Włochów jako  wyjątek  potwierdzający  regułę.  Podstawą  do  tej  akceptacji  była 
nie tyle wartość artystyczna zniszczonego obiektu, bo przy takim rozumowaniu można by odbudowywać 
wszystko, co tylko się zapragnie, tłumacząc to wyjątkową cennością obiektów, ile względy o charakterze 
urbanistycznym. Biorąc pod uwagę samą tylko dzwonnicę — jej zreprodukowanie było najzwyklejszą re-
konstrukcją, a więc działaniem z punktu widzenia prawideł nagannym. Gdy jednak spojrzało się na rzecz 
szerzej,  to jest  na  cały  plac  San  Marco,  okazywało  się,  że  odbudowa  wieży  (jego  akcentu  pionowego) 
była  tylko  odtworzeniem  fragmentu  pewnej  integralnej  całości  zabytkowej,  a  więc  w  kategoriach 
urbanistycznych  restauracją!  Tylko  że  kategorie  te  nie  były  jeszcze  wówczas  rozpatrywane  w  świecie 
ochrony zabytków, nie operowano tak dużą skalą — pojęcie zabytku ograniczało się do poszczególnych 
obiektów, co nie mogło trwać długo. 

Z  biegiem  czasu  pojęcie  zabytek  zostało  rozszerzone  —  zaczęto  przez  nie  rozumieć  nie  tylko 

pojedynczy  obiekt,  lecz  także  wszystko,  co  go  otacza  i  współpracuje  z  nim  (to,  co  wraz  z  nim  tworzy 
wartość  historyczną  i  estetyczną).  Dzisiaj  jest  to  już  nie  tylko  otoczenie  architektoniczne,  ale  także 
ś

rodowisko przyrodnicze, nawet niebo! (najlepszy przykład mamy w Warszawie, gdzie drapiące chmury 

budynki,  które  postawiono  w  tle  Starego  Miasta,  zeszpeciły  jedną  z  najpiękniejszych  zabytkowych 
panoram Europy). 

Problemy  skali  urbanistycznej,  retroaktywnie  usprawiedliwiające  w  pełni  m.in.  rekonstrukcję 

kampanili San Marco, zostały po raz pierwszy opracowane w definicjach i zasadach w opublikowanej w 
roku  1974 „Propozycji nowej  wersji  Karty  Weneckiej” (A. Gruszecki  i  W.  Łysiak  z Instytutu  Podstaw 
Rozwoju Architektury PW). W dokumencie tym rozgraniczono także różne rodzaje odbudów, uznając, że 
„niezwłoczne odtworzenie ostatniej fazy zabytku (sprzed jego zniszczenia w wyniku działań wojennych 
bądź  katastrofy),  który  istnieje  jeszcze  w  świadomości  żyjącego  pokolenia  i  ma  zachowaną  poważną 
część  substancji  historycznej”,  jest  czymś  słuszniejszym  niż  całkowicie  naganne  „odtworzenie  jednej  z 
faz rozwojowych obiektu historycznego, który nie istnieje już w świadomości żyjącego pokolenia i nie 
ma zachowanych jego reliktów bądź ilość ich jest nieznaczna”. 

Nie jest przypadkiem, że cytowany dokument został sformułowany przez Polaków, albowiem polskie 

dzieje  (długa  niewola  narodowa  i  liczne  zniszczenia  wojenne)  zupełnie  odmiennie  niż  dzieje  innych 
narodów  —  najbardziej  zasłużonych  przy  wypracowywaniu  zasad  konserwatorskich  (Włochy,  Francja, 
Austria  i  Wielka  Brytania)  —  kształtowały  nasze  doświadczenia  w  postępowaniu  z  architektoniczną 
spuścizną narodową. W ciągu 200 lat znęcano się nad naszymi zabytkami z taką zajadłością, że całkowita 
rezygnacja z rekonstrukcji, przynajmniej najcenniejszych, symbolicznych dla narodu obiektów, była zbyt 
trudna  do  przyjęcia.  Co  prawda  pierwsze  polskie  zasady  konserwatorskie,  sformułowane  na  przełomie 
XIX  i  XX  wieku,  pozostawały  w  pełnej  zgodzie  z  najbardziej  postępowymi  tendencjami  (zasada 
podstawowa:  konserwacja,  czyli  drobne  bieżące  naprawy,  pozwalające  utrzymywać  obiekt  w  dobrym 

background image

stanie), gdy jednak wypłynął problem Wawelu — wybitny polski historyk sztuki i konserwator zabytków; 
Stanisław  Tomkowicz,  oświadczył  w  roku  1908  publicznie:  „Wszakże  zasada  ta  (niedopuszczalność 
rekonstrukcji  —  przyp.  W.Ł.),  słuszna  i  zdrowa,  musi  ulegać  pewnym  modyfikacjom  w  zastosowaniu 
praktycznym”. 

Od  „modyfikacji  zasad”  do  pełnej  akceptacji  rekonstrukcji  było  już  stąd  bardzo  blisko.  Momentem 

przełomowym stała się I wojna światowa, gdy kilka frontów przewaliło się przez ziemie polskie niczym 
zabytkożerczy  walec  i  zostawiło  morze  ruin.  Już  w  trakcie  działań  wojennych,  w  roku  1915, 
zdesperowane  Towarzystwo  Opieki  nad  Zabytkami  Przeszłości,  nie  oglądając  się  na  kanony,  wydało 
odezwę  z  następującym  sformułowaniem:  „Budowle  mogą  być  odbudowywane  historycznie,  tj. 
rekonstruowane  w  całości  w  ich  poprzednim  wyglądzie  przed  zniszczeniem”.  Druga  część  tego 
sformułowania:  „tylko  w  takim  wypadku,  gdy  są  po  temu  poważne  względy  natury  artystycznej  i 
pamiątkarskiej”,  mogła  być  nie  tyle  klapą  ograniczającą  masowość  rekonstrukcji,  ile  wytrychem  do 
pełnej w tym względzie dowolności, co jednak — na szczęście — nie nastąpiło. 

Zupełnie  inaczej  ukształtowała  się  sytuacja  po  II  wojnie  światowej,  w  której  kolosalne  zniszczenia 

polskich  zabytków  nie  były  już  konsekwencją  li  tylko  samej  obiektywnej  furii  wojennej,  lecz  często 
premedytacji  o  charakterze  politycznym.  W  innych  krajach  zabytki  też  legły  w  gruzach,  co  musiało 
spowodować spore zamieszanie w świecie konserwatorskim, albowiem do owego czasu reguły ochrony 
zabytków  zostały  bardzo  uściślone  i  kategorycznie  wykluczały  możliwość  odbudowy.  Z  jednej  strony 
zasady, z drugiej ogrom zniszczeń. Nie wiedziano, na co się zdecydować, trwały gorące dyskusje i spory. 
Decyzję podjęła Polska. 

Nikt nie miał do tego większego prawa, gdyż do żadnego innego narodu nie odnosiły się bardziej niż 

do  Polski  słowa  Hitlera:  „Zniszczyć  kulturę  narodu  —  to  znaczy  zniszczyć  sam  naród”,  i  w  żadnym 
innym  kraju  „nadludzie”  spod  znaku  swastyki  nie  przeprowadzili  planowej,  „naukowo”  przygotowanej 
akcji eksterminowania zabytków. Poza setkami pojedynczych zabytków, zniszczone zostały w 60 — 90 
procentach  zabytkowe  zespoły  staromiejskie  Warszawy,  Gdańska,  Poznania,  Wrocławia,  Szczecina, 
Olsztyna,  Opola,  Głogowa,  Elbląga,  Stargardu,  Malborka,  Kołobrzegu,  Koszalina,  Braniewa,  Pyrzyc, 
Pyskowic,  Raciborza  i  innych  miast.  Widząc  to,  Polacy  uznali,  że  nie  odbudować  przynajmniej 
najcenniejszych zabytków znaczyłoby pozwolić, by zatriumfowało hitlerowskie barbarzyństwo. Dlatego 
też na Ogólnopolskiej Konferencji Historyków Sztuki, w roku 1945 w Krakowie, sformułowano program 
działania w następujących słowach: 

„Znaczenie zabytków przeszłości dla narodu jaskrawo uwypukliły doświadczenia ostatnich lat, kiedy 

Niemcy, pragnąc zniszczyć nas jako naród, burzyli pomniki naszej przeszłości. Bo naród i pomniki jego 
kultury  to  jedno.  Z  tej  politycznej  tezy  wynikają  zasadnicze  wnioski,  nie  zawsze  zgodne  z  naukowym 
poglądem.  Nie  mogąc  zgodzić  się  na  wydarcie  nam  pomników  kultury,  będziemy  je  rekonstruowali, 
będziemy  je  odbudowywali  od  fundamentów,  aby  przekazać  pokoleniom,  jeżeli  nie  autentyczną,  to 
przynajmniej dokładną formę tych pomników pamięci (...) Zabytki bowiem nie są potrzebne wyłącznie 
dla  smakoszów,  ale  są  to  sugestywne  dokumenty  historii  w  służbie  mas.  Wyzbyte  wartości 
starożytniczych, będą nadal pełniły służbę dydaktyczną i emocjonalno-architektoniczną. Wymowa kształ-
tu architektonicznego jest niezależna od tego, kiedy go wykonano”. 

Zgodnie  z  powyższym,  puszczono  w  ruch  machinę  rekonstrukcji,  poczynając  od  Starego  Miasta  w 

Warszawie. Ówczesny generalny konserwator zabytków, prof. Jan Zachwatowicz, mówił: „Rozumiemy 
dobrze  jedyną  wartość  obiektów  w  ich autentyczności. Nie  łudzimy  się  i  nie chcemy  nikogo  łudzić,  że 
rekonstruowany  obiekt  zabytkowy  ma  wartość  zabytku.  Doświadczenie  nasze  wskazuje  jednak,  że 
istnieje możliwość odtworzenia charakteru pewnych całości urbanistycznych, placów i ulic lub sylwety 
zespołu”. 

Wywiązała się na ten temat międzynarodowa dyskusja, padły głosy krytyczne. Ważyły się: na jednej 

szali akademizm konserwatorski, na drugiej, polskiej, argument o potrzebie podtrzymania siły duchowej 
narodu  przez  zwrócenie  mu  jego  zabytków.  Wówczas  to  polscy  naukowcy  użyli  terminu  „dowód 
osobisty”.  Na  pytanie,  dlaczego  lekceważąc  zasady  konserwatorskie  rekonstruujemy,  odpowiedzieli: 
„Jeśli  nikczemna  ręka  skradnie  i  zniszczy  dowód  osobisty  tożsamości  obywatela,  idzie  on  po  nowy  i 
otrzymuje go!”. Najzagorzalszych krytyków zaprosiliśmy do kraju. Wielu z nich było zauroczonych, w 
prasie  zachodniej  zaczęły  się  ukazywać  artykuły  pełne  gorącego  poparcia  dla  polskich  inicjatyw. 
Najciekawszą  była  wszakże  opinia  sławnego  dzisiaj  pisarza,  Gabriela  Garcii  Marqueza,  który 

background image

zwiedziwszy  odbudowywaną  warszawską  Starówkę  napisał  o  tym  w  wychodzącym  w  Bogocie 
magazynie  „Cromos”,  chwaląc  nas,  jednakże  nie  bez  nutki  subtelnej  ironii:  „Osobliwe  jest  to  miasto, 
które zrobiono na podstawie fotografii. Średniowieczne uliczki pachną świeżą farbą. Czterechsetletnie fa-
sady  nie  są  jeszcze  wykończone.  Na  rusztowaniach  pracują  malarze  urodzeni  w  roku  1925,  kładąc 
ś

cienne malowidła, które z dnia na dzień będą miały 300 lat”. 

Liczyły  się jednak  opinie  specjalistów. Jeden  z najznakomitszych, austriacki  profesor  Walter  Frodl, 

powiedział wówczas o warszawskim Starym Mieście: „Jest rzeczą zrozumiałą, że ten rodzaj odbudowy 
wywiera  fascynujące  wrażenie.  Nawet  przeciwnicy  tej  metody  zostali  przekonani,  kiedy  stanęli  przed 
nowo wzniesionymi budowlami”. 

W  rezultacie  cała  Europa,  wzorując  się  na  Polakach,  podjęła  na  szeroką  skalę  przedsięwzięcia 

rekonstrukcyjne.  Francuzi  odbudowali  Saint-Malo,  Włosi  Monte  Cassino,  Rosjanie  Carskie  Sioło  pod 
Leningradem  itd.  Celowo  też  wstrzymano  aż  do  roku  1964  opracowanie  Karty  Weneckiej,  która 
ostatecznie  i  bezwyjątkowo  zabroniła  odbudów,  by  dać  czas  na  zakończenie już  rozpoczętych.  Uznano 
dwa pierwsze powojenne dziesięciolecia za okres wyjątkowy, nie podlegający regułom. Po nim wróciła, 
jeszcze ostrzejsza niż przedtem, anatema na rekonstrukcję. Zdaniem polskich naukowców (nie wszędzie 
podzielanym),  spod  anatemy  tej  uchyla  się  Zamek  Królewski  w  Warszawie.  Jeśli  bowiem  cały  świat 
zaakceptował  wyjątkowość  dwóch  powojennych  dekad  (przymknięcie  oczu  na  zasady,  dopuszczenie 
rekonstrukcji),  to  powinien  również  zaakceptować  odbudowę  Zamku  Warszawskiego,  który  miał  być 
wskrzeszony  razem  z  całą  Starówką,  w  tym  samym  czasie.  Niefortunna  decyzja  wstrzymania  tej 
realizacji,  odblokowana  po  niespełna  ćwierćwieczu,  mocno  opóźniła  odbudowę  Zamku,  lecz  w  tej  sy-
tuacji  należy  uważać,  iż  jest  to  powojenna  odbudowa  z  poślizgiem  czasowym  zawinionym  nie  przez 
konserwatorów,  lecz  polityków.  Inaczej  mówiąc:  Zamek  Królewski  przeniósł  w  nasze  lata  owe 
wyjątkowe zasady (a raczej odstępstwo od zasad) tamtego okresu. 

Wziąwszy  powyższe  pod  uwagę  —  czemuż  to  ozdobiłem  termin  „rekonstrukcja”  przymiotnikiem 

szatańska? Otóż przed kilkoma laty wydawało się rzeczą oczywistą, iż odbudowa Zamku Warszawskiego 
—  jedynego  integralnego  elementu  Starego  Miasta  jeszcze  nie  odbudowanego  —  nie  stanie  się  źle 
zrozumianym precedensem dla innych, niczym już nie usprawiedliwionych rekonstrukcji kubatur zabyt-
kowych. Tak być powinno chociażby z prostego szacunku dla wyjątkowych motywów i wyjątkowej rangi 
tamtego przedsięwzięcia. Tak się jednak nie stało. Nieprzerwanie od 30 lat wznosimy, ostatnio z coraz 
większym natężeniem, bezwartościowe reprodukcje zabytków, a także setki „upiększeń” (hełmy, wieże, 
wykusze, wnętrza etc.) zabytków autentycznych w kształcie, jakiego one nigdy w historii nie posiadały 
(notabene  Zamek  Królewski  też  nie  jest  od  tego  wolny).  Albowiem  nieodrodnym  dzieckiem  bękarta 
rekonstrukcji jest „twórcza fantazja” rekonstruktorów, radosna i niepohamowana, wynikająca m.in. z ich 
autorskich ambicji (rekonstruktor nie chce być tylko kopistą — chce być ostatnim w łańcuchu  t w ó r c ó 
w  zabytku) i z tego, że w większości przypadków nie sposób, z braku pełnych źródeł, odtworzyć wiernie 
kształtu  historycznego.  Wymyśla  się  więc  brakujące  fragmenty  i  tak  mnożą  się  pseudozabytkowe 
„Disneylandy”.  Co  gorsza,  na  niektórych  uczelniach  (np.  krakowski  Wydział  Architektury,  prof.  Zin) 
wychowuje się w tym duchu młodą kadrę specjalistów, a to z punktu widzenia prawidłowej konserwacji 
zabytków  jest  już  —  excusez  le  mot  —  działalnością  deprawacyjną.  W  jej  efekcie  grozi  nam  wybudo-
wanie,  przez  tak  wyedukowanych  projektantów  „obiektów  historycznych”,  trzeciej  Polski  —  Polski 
bajkowych  makiet  udających  zabytki  i  zabytków  odartych  z  autentycznego  charakteru  przez  duże 
rekonstrukcyjne uzupełnienia! 

Jako że rekonstrukcja to podnoszenie zabytku z ruiny (kompletnej lub częściowej) — problem ruiny 

jest  w  omawianym  temacie  zagadnieniem  wielce  istotnym.  Niestety  —  w  Polsce  ruina  to  termin 
wzbudzający w następstwie zniszczeń wojennych określone, negatywne, skojarzenia. Uważamy ją za coś 
hańbiącego.  I  to  właśnie,  w  połączeniu  ze  zjawiskiem  zalewu  rekonstrukcji,  wywołuje  rodzaj  masowej 
psychozy,  polegającej  na  uznawaniu  za  prawidłową  reprodukcję  zabytków,  przy  równoczesnym 
negowaniu wartości ruiny. Musimy wreszcie zrozumieć, że ruina powstała z rozkazu Hitlera (np. Zamek 
Królewski),  w  której  przypadku  pożądana  była  odbudowa,  jest  czymś  zupełnie  innym  niż  ruina 
historyczna, 
którą oglądali nasi przodkowie od dziesiątków lub setek lat i która  s t a n o w i  z a b y t e k  
w ł a ś n i e   j a k o   r u i n a ! Jej substancję zabytkową, która jest „niepowtarzalnym nosicielem faktury 
pierwotnej dzieła” (prof. K. Piwocki), musimy — tak jak się to robi w wielu krajach — uszanować. Jest 
to naczelnym hasłem prawdziwej konserwacji zabytków. My zaś, miast — jak Anglicy, Francuzi, Czesi i 

background image

inne nacje — konserwować ruiny i czynić z nich romantyczną „biżuterię” krajobrazu (tak zrobiliśmy z 
zamkiem  w  Ogrodzieńcu  i  z  kościołem  w  Chojnie,  które  są  w  Polsce  wyjątkami  potwierdzającymi 
regułę),  albo  pozwalamy  im  sczeznąć  zupełnie,  albo  odbudowujemy  je  do  połysku,  aż  po  kogutka  na 
szczycie najwyższej wieży. 

Ta nasza miłość do rekonstrukcji nie musiałaby się wydawać arcygrzeszną ludziom mojego pokroju, 

gdyby tylko łamała zasady konserwatorskie w sytuacji pełnego zabezpieczenia autentycznych zabytków. 
Sytuacja jednak wygląda tak, że większość tych ostatnich nie może się doczekać ratunku i liczba ich, przy 
wydatnej  pomocy  warunków  atmosferycznych,  zmniejsza  się  z  roku  na  rok.  Wali  się  Kraków,  giną 
dworki,  butwieją  wiatraki,  rozsypują  się  zamki  —  bo,  zamiast  na  prawidłowe  interwencje  konserwa-
torskie,  większość  przeznaczonych  na  ochronę  zabytków  pieniędzy  i  mocy  przerobowych  lokujemy  w 
makietach zabytków, w rekonstrukcjach! Często odczekujemy beztrosko, aż nie konserwowany zabytek 
ulegnie  zagładzie,  po  czym  go  z  zapałem  odbudowujemy.  Czyż  nie  powinniśmy  najpierw  uratować 
prawdziwych zabytków a dopiero potem, choćby za sto lat, stawiać sobie kopie? Powinniśmy, ale robimy 
inaczej. I dlatego rekonstrukcje są rzeczą z gruntu niemoralną — każda z nich jest wyrokiem śmierci dla 
sporej liczby autentycznych zabytków, dla których ratowania nie starcza funduszy! 

Przed  laty  prof.  Piwocki  przestrzegał:  „Niebezpieczeństwo  polega  na  tym,  że  praktyka  ta  stwarza 

pokusy beztroskiego omijania konieczności ochrony samej substancji zabytkowej dzieła, i to nie tylko z 
przyczyn ekonomicznych czy technicznych, ale także z beztroski i wygodnictwa”. Słowo stało się ciałem 
—  nagminną  dzisiaj  praktyką,  łatwizną,  na  którą  idą  polskie  przedsiębiorstwa,  jest  celowe  rozbieranie 
istniejącego  autentyku  przeznaczonego  do  konserwacji  i  jego  natychmiastowe  odtwarzanie,  albowiem 
rekonstrukcja  (nowa  budowa)  jest  wygodniejsza  od  pieczołowitej  konserwacji  substancji  zabytkowej!

*

 

Czyż to nie barbarzyństwo!? 

W  krajach  zachodnich  i zwłaszcza  w  kuluarach  UNESCO  te  wątpliwe  osiągnięcia  „polskiej  szkoły 

rekonstrukcji zabytków” (funkcjonujące w Europie szydercze określenie) spotyka ostra, zjadliwa krytyka. 
To,  że  jest  ona  słuszna,  to  jedna  strona  medalu.  Drugą  stroną  są  niezbyt  czyste  rączki  i  sumienia 
krytyków. Albowiem zawarte w Karcie Weneckiej kanony postępowania z zabytkami, których tak bronią 
eksperci zachodni i dostojnicy UNESCO, są po cichu przez nich samych w najbardziej bezwstydny pod 
słońcem sposób gwałcone. Cichcem dokonuje się rekonstrukcji w całej Europie (fakt, że nie tak wielkich 
kubaturowo  jak  nasze),  a  już  to,  co  robi  na  innych  kontynentach  arcystrażnik  prawidłowej  ochrony 
zabytków, UNESCO, woła wprost o pomstę do nieba. 

UNESCO, ta szlachetna i nadęta ponadnarodowa instytucja kulturalna, która podobnie jak FAO gros 

swych  funduszy  przeznacza  na  utrzymywanie  scentralizowanej  biurokracji,  wydawanie  publikacji, 
których  nikt  nie  czyta,  i  na  ogół  zbędne  konferencje  i  podróże,  stała  się  od  kilku  lat  płaszczyzną 
rozgrywek,  wśród  których  dominują  naciski  polityczne  i  dyskryminacja  polityczno-rasowa.  Począwszy 
od nieżyjącego Andre Malraux, poprzez Heinricha Bolla i Stephena Spendera, aż po Komitet Laureatów 
Nagrody Nobla, tysiące artystów i intelektualistów świata publicznie zadeklarowało bojkot UNESCO aż 
do chwili, gdy zacznie się ono zachowywać przyzwoiciej. 

Jeśli chodzi o ochronę zabytków, to postępowanie UNESCO nosi — jakżeby inaczej — hasło zawarte 

w owym szatańskim słowie „rekonstrukcja”. Z wielu przykładów podam dwa najsławniejsze. UNESCO-
wskie  przedsięwzięcie  opatrzone  kryptonimem  „Tunis-Kartagina”  przewiduje  częściową  rekonstrukcję 
starożytnego miasta (miasta!), przy czym Francuzi pragną zrekonstruować najstarszą Kartaginę, punicką, 
a  Włosi  Kartaginę  rzymską,  z  czym  Francja  za  żadne  skarby  nie  chce  się  zgodzić  („Byłoby  to  uświę-
ceniem symbolu imperializmu rzymskiego!”). Obrzucający się epitetami panowie zupełnie zapomnieli o 
zasadach konserwacji zabytków i szermują wyłącznie argumentami politycznymi. Czymś jeszcze bardziej 
pikantnym  jest  fakt,  iż  UNESCO,  nieprzejednany  obrońca  tych  zasad  i  bezkompromisowy  krytyk 
polskich rekonstrukcji, naciskana przez polityków i rekinów przemysłu turystycznego, finansuje (w  grę 
wchodzą  miliardy  dolarów)  obecnie  gigantyczną  rekonstrukcję  całego  Babilonu!  Zreprodukowano  już 
ś

wiątynię  boginii  E-Mach  oraz  część  pałacu  Nabuchodonozora  i  murów  obronnych.  Prace  potrwają  15 

lat. W pierwszych reportażach dziennikarze, nie będący wcześniej przeciwnikami rekonstrukcji, określili 
powstającą megamakietę mianem „jarmarczna tandeta”. 

Ale  Babilon  to  nie  nasze  zmartwienie,  martwmy  się  o  własne  zachwaszczone  rekonstrukcjami 

                                                           

*

  Patrz artykuł „Sposób na zabytki" w tym samym rozdziale.

 

 

background image

podwórko. „Zabytków” mamy coraz więcej — autentyków coraz mniej. Wskrzeszając pozornie tradycję 
— coraz dokumentniej ją niszczymy. 

 

„LITERATURA” 26 października 1978 

 

background image

Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana 

 
 
(...)  Powódź  z  1966  roku  była  kroplą,  która  przepełniła  czarę  bierności.  Rząd  włoski  za 

pośrednictwem swej delegacji zwrócił się wówczas do UNESCO z prośbą o pomoc dla ginącego miasta. 
W  tym  samym  dniu,  w  którym  Włosi  wyciągnęli  ręce  do  świata,  Konferencja  Generalna  UNESCO 
uchwaliła  rezolucję  inicjującą  międzynarodową  kampanię  ratowania  Miasta  Dożów  przed  zgonem. 
Przyczyny, dla których Wenecja umiera, są następujące: 

„Acque alte” — tzw. wysokie wody, okresowe zjawisko przyboru morza spowodowane czynnikami 

astronomicznymi (przypływy), atmosferycznymi (sirocco) i hydrodyna micznymi (wahania poziomu wód 
Adriatyku  i  prądy  morskie).  Zalewając  Wenecję  wysokie  wody  codziennie  urywają  jakiś  procent 
odporności Perły Adriatyku. 

Względy  geologiczne.  Co  stulecie  kora  ziemska  podnosi  swą  temperaturę  o  0,1  stopnia  Celsjusza. 

Skutkiem  tego  co  10  lat  wzrasta  o  11  mm  poziom  mórz  zasilanych  przez  topniejące  lodowce.  Rejon 
Adriatyku  podlega  także  ruchom  tektonicznym,  z  powodu  których  ląd  między  Triestem  a  Wenecją 
obniżył się przez ostatnie 40 lat o ponad 10 cm. 

Przemysł  —  chemikalia  w  wodzie  morskiej. Wenecja  to  nie  tylko  wyspy.  Jej  częścią  są  również 

położone  na  wybrzeżu:  nowe miasto  Mestre oraz  Marghera,  największy  włoski  port  naftowy  i  centrum 
przemysłu chemicznego. Żrące ścieki spływają do laguny, niszcząc florę i faunę podwodną i nadgryzając 
fundamenty zabytkowych budowli (większość z nich oparta jest na drewnianych palach). 

Przemysł — chemikalia w powietrzu. Mestre i Marghera są także winne weneckiego air-pollution. 

15  tys.  ton  zagęszczonego  kwasu  siarkowego  wypluwanego  rocznie  przez  przemysł,  w  połączeniu  z 
wilgotnym  i  słonym  powietrzem  morskim,  stwarza  mieszankę  masakrującą  zabytki  miasta.  „Rak” 
kamienia i metalu. Pleśnieją freski, kruszą się tynki, rozkładają zaprawy, posągi (np. na bazylice S. Maria 
delia  Salute  i  w  Pałacu  Dożów)  zamieniają  się  w  trędowate  kaleki,  nie  ostaje  się  nawet  brąz  słynnych 
koni z bazyliki S. Marco. 

Przemysł  —  studnie.  Jednym  z  powodów  pogrążania  się  Wenecji  jest  osiadanie  gruntu  na  skutek 

wypompowywania  wód  podskórnych.  Katastrofą  stało  się  kopanie  potężnych  ujęć  słodkiej  wody  przez 
ośrodek przemysłowy. W samej Margherze pracuje ponad 70 wielkich studni maszynowych. 

Przemysł  —  osuszanie  bagien.  Jak  stwierdzono:  drastyczne  zwiększenie  częstotliwości 

występowania  acque  alte  nastąpiło  od  roku  1933,  a  więc  od  czasu  osuszenia  bagnisk  pierwszej  strefy 
przemysłowej.  Problem  osuszania  bagien  ma  kapitalne  znaczenie  dla  sytuacji  miasta.  Od  stuleci  woda 
morska dostająca się do laguny była w swym nadmiarze pochłaniana przez barene (gąbczaste trzęsawiska 
na lądzie stałym). Od kilkudziesięciu lat ta naturalna równowaga ulega zachwianiu — Marghera „połyka” 
wybrzeże osuszając kolejne połacie bagien. 

Przemysł  —  destrukcja  mierzei.  Na  domiar  złego  przerwana  została  mierzeja,  tarcza  miasta  od 

strony  morza.  Dla  zwiększenia  rangi  i  obrotów  portu  przemysłowego,  między  Marghera  a  Malamocco 
wybudowano  potężny  kanał  przecinający  mierzeję  i  lagunę  —  mogą  nim  wpływać  tankowce  o 
wyporności 50 tys. ton. Przez wytworzoną w ten sposób „dziurę” wlewa się wysoka fala adriatycka, która 
nie znajdując ujścia w osuszonych barene, uderza z całą siłą w miasto. 

Inne  przyczyny.  Jest  ich  wiele,  mniej  lub  bardziej  poważnych.  Bestialskie  poczynania  turystów, 

produkcja  trawienna  weneckich  gołębi  (w  ich  kale  również  zawarte  są  związki  niszczące  zabytki), 
zastępowanie tradycyjnych gondoli wiosłowych motorówkami (fale wywoływane śrubami osłabiają mury 
budowli)  i  wreszcie  głupota  władz  miejskich  (np.  zainstalowanie  boiska  do  koszykówki  w  jednej  z  sal 
klasztoru Miłosierdzia, pełnej XVI-wiecznych fresków!). 

Oto bilans efektów wszystkich wyżej wymienionych czynników: w wyniku działania wody (od dołu) 

i smogu (od góry) Wenecja traci rocznie 6 proc. rzeźb marmurowych, 5 proc. fresków, 3 proc. obrazów i 
2  proc.  malowideł  na  drewnie.  Bezpośredniemu  zagrożeniu  podlega  450  spośród  900  pałaców,  200 
spośród 324 obiektów sakralnych i 147 światowej sławy obrazów. Znikają jeden po drugim przepyszne 
ogrody  założone  w  XVI  wieku,  a  tysiące  zawilgoconych  domów  mieszkalnych  znajduje  się  na  skraju 
ruiny.  Łącznie,  aż  połowa  wszystkich  budowli  weneckich  zbliża  się  już  do  tego  stanu,  jaki  nazywamy 
ruiną! 

Do  końca  stulecia  Wenecja  utraci  co  najmniej  połowę  mieszkańców.  Emigrują  głównie  młodzi  (do 

background image

Mestre i Marghery) oraz bogaci (do Mediolanu i Turynu), jak szczury z okrętu, który rzeczywiście tonie. 
Pozostaje biedota, gnieżdżąca się w budynkach, których zabytkowość polega także na tym, że 90 proc. z 
nich nie ma co., a 74 proc. nie posiada nawet łazienki. 

„Wszystko jest zwrócone przeciwko nam — mówi młody wenecjanin reporterowi tygodnika „Epoca” 

— wszystko! Ożeniłem się teraz i chciałem pozostać w moim mieście, ale nie udało mi się, nie znalazłem 
godziwego mieszkania. A przecież domy są, mówi się nawet, że mają budować nowe. Tylko że nie dla 
nas, dla miliarderów, którzy chcą mieć swoje apartamenty w Wenecji, bo to teraz takie modne!” 

Te nowe planowane domy, o których „mówi się”, to jedna z wielu weneckich afer. Okazuje się, że 

pod  naciskiem  „majętnych  ludzi  i  przedsiębiorstw”  władze  miasta,  zamiast  kompleksowo  ratować 
Wenecję,  zamierzyły  podzielenie  jej  na  strefy:  A  (centrum,  wokół  placu  św.  Marka,  pod  ochroną)  i  B 
(teren  obrzeżny,  „wyburzany  stosownie  do  potrzeb”  i  zabudowywany  nową  architekturą).  Wizja  tego 
„nowoczesnego  lunaparku”  wywołała  wściekłość  społeczeństwa.  Przewodnicząca  walczącej  z  owym 
planem organizacji Venezia Nostra: „Stary historyczny ośrodek otoczony wysokościowymi hotelami — 
to wstrząsa sumieniem każdego patrioty!” 

Wenecja  dostarcza  wielu  innych  jeszcze  powodów  do  wstrząsów  sumienia,  albowiem  nieustannie 

mnożą się w niej skandale korupcyjne i kryminalne afery związane z pomocą całego świata dla tonącego 
cudu urbanistyki. Formy międzynarodowej pomocy zostały omówione w Wenecji w lipcu 1969 roku, w 
trakcie  obrad  Międzynarodowego  Komitetu Doradczego  do  spraw  Wenecji.  Postulaty Komitetu  zostały 
przedstawione  na  83  sesji  Rady  Wykonawczej  UNESCO,  z  której  inicjatywy  rozpoczęto  wielką  akcję 
propagandową  na  całej  kuli  ziemskiej.  I  z  całego  globu  zaczęły  płynąć  rwącym  strumieniem  miliony 
dolarów... 

A tymczasem najnowsza ekspertyza, wykonana przez wenecki Instytut Badania Dynamiki Wielkich 

Mas, wykazała, że obecnie Wenecja tonie z szybkością 0,4 — 0,6 cm rocznie, Lido zaś aż 1 cm rocznie!, 
co  oznacza,  że  urodzony  w  1976  roku  mieszkaniec  miasta  będzie  w  ciągu  swego  życia  świadkiem 
zapadnięcia się Perły Adriatyku w wodę o około 35—40 cm. Liczby te przeraziły ekspertów. 

Podjęto  szybkie  decyzje  o  kontrakcji  i  wydawało  się,  że  „nie  będzie  sprawy”,  tym  bardziej  że  nie 

brakowało pieniędzy. Na apel UNESCO: „Ratujmy Wenecję!” odpowiedziały najbogatsze kraje świata i 
w  ten  sposób  zebrano  aż  510  milionów  dolarów.  Co  prawda  przez  następne  dwa  lata  trwały  awantury 
między władzami weneckimi a rządem włoskim na temat, kto ma dysponować tymi funduszami, lecz w 
końcu parlament włoski zatwierdził głośną ustawę „Lex Venezia”. Zawierała ona uroczyste, kwieciście 
sformułowane gwarancje, że sumy te zostaną w całości wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem — 
na  uratowanie  zabytków  Wenecji  i  przywrócenie  zachwianej  równowagi  naturalnej  laguny,  a  także 
ostateczne  zapobieżenie  katastrofalnym  powodziom  (w  1966  roku  Wenecja  ocalała  tylko  dlatego,  że 
poziom wody morskiej był akurat niski z powodu odpływu). Po czym przystąpiono do prac. 

Po dwóch następnych latach skontrolowano efekty. Co zostało zrobione? Wyekspediowano z miasta 

10  tys.  gołębi,  podniesiono  zalewane  wodą  posadzki  w  dwóch  kościołach,  naprawiono  kilka  tynków  i 
kilka  fundamentów  wzmocniono  zastrzykami  cementowymi,  odrestaurowano  kilka  pałaców.  I  to 
wszystko za 510 milionów dolarów! W mieście zaczęto rozwieszać transparenty: „Wenecja zdradzona i 
okradziona!”,  a  międzynarodowe  sfery  polityczne  i  kulturalne  zrozumiały,  że  zostały  przez  Włochów 
wykiwane.  Okazało  się,  że  do  Wenecji  nie  dotarł    a  n  i   j  e  d e  n    c  e n  t    z  ponad  500-milionowego 
kredytu międzynarodowego! 

Wówczas to kilku europejskich polityków i kilku obrotnych dziennikarzy zaczęło szukać odpowiedzi 

na  pytanie:  gdzie,  u  licha,  podziały  się  te  wielkie  pieniądze?!  Znaleźli  odpowiedź,  oczywiście 
nieoficjalną:  rząd  włoski  przeznaczył  całą  tę  sumę  na  ratowanie  waluty  włoskiej  walącej  się  w  dół  po 
schodach  inflacji!  Mówiono  także  o  straszliwych  „dolach”  korupcyjnych.  Rozwścieczona  prasa 
europejska  popuściła  sobie  cugli.  Zachodnioniemiecki  „Stern”:  „To,  o  czym  marzyli  Bizantyjczycy  i 
Turcy,  do  czego  nie  doprowadziły  burze  morskie  i  pożary,  staje  się  dzisiaj  dziełem  klas  rządzących 
Włochami:  zagłada  Wenecji  zbliża  się  nieuchronnie  z  roku  na  rok,  z  miesiąca  na  miesiąc”.  Londyński 
„Times”:  „Najważniejszym  zadaniem  powinno  być  uchronienie  Wenecji  przed  rządem  włoskim  i 
lokalnymi władzami!” Międzynarodowa pomoc dla Wenecji obejmowała nie tylko fundusze, lecz także 
unikalne  materiały  budowlane.  Te  również  rozkradziono.  Pisarz  włoski,  Indro  Montanelli:  „Marszałek 
Tito ofiarował nam dużą ilość kamienia z Istrii, jedynego materiału odpornego na działanie słonej wody 
morskiej. Gdzie się podział ten kamień?! Do Wenecji nie dotarła ani jedna sztuka!”. Mało tego. Na dary z 

background image

zagranicy  (również  pieniężne)  Włosi...  nałożyli  podatek  obciążający  ofiarodawców!!!  Kiedy  Stany 
Zjednoczone  przysłały  dla  instytutów  naukowo-badawczych  Wenecji  unikalną  aparaturę  do  badań 
oceanograficznych,  władze  finansowe  Rzymu  zablokowały  przesyłkę  i  zmagazynowały  ją  w  takich 
pomieszczeniach, że gdy po kilkumiesięcznej walce (ambasada amerykańska utworzyła specjalny komitet 
dla odblokowania daru) udało się ją odblokować — wszystkie instrumenty były już przerdzewiałe. 

Nic więc dziwnego, że brytyjski „Guardian” wysunął propozycję oddania Wenecji pod nadzór ONZ, a 

zawsze  trzeźwy  „Times”  bez  cienia  drwiny  zaproponował  nową  międzynarodową  zbiórkę  pod  hasłem 
„Korupcja dla Wenecji”. Według tej koncepcji, jedyną szansą ratunku dla Perły Adriatyku jest zebranie 
kolejnych 500 milionów dolarów i rozdzielenie ich między trzy wpływowe ośrodki włoskie: polityków, 
którzy się wreszcie „nażrą” i pozwolą ratować Wenecję, mafię, która jako jedyna może tych polityków 
zmusić do działania na rzecz Wenecji, i wielki przemysł, by przestał zatruwać miasto i częściowo się z 
niego  wyniósł  (przemysł  ten  nie  jest  Wenecji  potrzebny:  na  130  tys.  mieszkańców  miasta  w  Mestre  i 
Margherze pracuje tylko 4 tys., kapitały zaś i tak odpływają do Mediolanu). 

Wciąż nie wiadomo (poza oczywistą konserwacją, restauracją i adaptacją całej architektury), w jaki z 

technicznego  punktu  widzenia  sposób  należy  ratować  Wenecję.  Włoski  inżynier  Eugenio  Miozzi, 
naczelny architekt Genui, zaproponował wielkie tamy mające zamknąć drogę przypływom i odpływom, 
lecz  projekt  ten  odrzucono  nie  tyle  ze  względów  krajobrazowo-estetycznych,  ile  że  efektem  byłoby 
zakłócenie systemu oczyszczania wód laguny przez morze, a zakłócić rytm wody w lagunie znaczyłoby 
spowodować  śmierć  Wenecji.  Odrzucono  też  kilka  innych  projektów  (m.in.  olbrzymich  tam  na 
Adriatyku, między ujściem Padu a wybrzeżem Jugosławii, oraz zmiany przebiegu kanałów morskich)... 
Plany, narady, konsultacje, zebrania, kongresy, uchwały, powoływanie organizacji i ekspertów, badania, 
gwarancje,  przyrzeczenia,  zapewnienia,  projekty,  obietnice...  Tak  już  od  dokładnie  10  lat.  A  Wenecja 
wciąż tonie! 

Chce się płakać, kiedy staje się na placu św. Marka, gdy jest on zalany po kostki wodą (do spacerów 

służą wówczas specjalne drewniane kładki), ale można się też i śmiać, jeśli ktoś zechce. Wielką karierę 
zrobił  wydany  drukiem  pamflet  pt.  „Kilka  propozycji  zburzenia  Wenecji”.  Wśród  nich:  dynamit, 
zmasowany  ogień  artylerii  i  wzniecenie  epidemii  szału  wśród  ludności  miasta,  która  sama  zburzy 
architekturę. Na końcu: „Bądźcie spokojni, to nie będzie kosztować zbyt drogo. Większość roboty została 
już wykonana”. 

Chce się krzyczeć: Ludzie, opamiętajcie się! „Ludźmi wszak jesteśmy — pisał Wordsworth o upadku 

Republiki  Weneckiej  —  przeto  musimy  smucić  się,  gdy  niknie  nawet  cień  dawnej  wielkości”.  Nawet 
cień!  Dawno  temu  wydarzyło  się  w  Wenecji coś  cudownego.  Szarpnięto  pewną  strunę  w  instrumencie 
ludzkiego geniuszu, która już więcej nie zabrzmi pełnym tonem, a która pozostawiła po sobie lagunę z 
bajki. Może to echo potrafi nas natchnąć. Może. 

W  chwili  obecnej  —  niestety  —  ze  zjawiskiem  światowej  troski  o  los  Serenissimy  (dawny  tytuł 

Republiki Weneckiej) wiąże się nierozerwalnie postać kosmopolitycznego eksperta UNESCO, który jak 
zły  duch  krąży  po  snobistycznych  salonach  Europy  i  udając  anioła  zmartwychwstania  zapewnia,  że 
wszystko  będzie  OK,  że  zmienił  się  klimat,  więc  nie  ma  obaw,  inicjuje  bicie  medali  pamiątkowych, 
organizuje koncerty na rzecz Perły Adriatyku, mówi, mówi, mówi — „działa”. 

Wenecki gondolier Sandro Perego, zapytany przez reportera tygodnika „Stern”, czy wierzy w to, że 

Wenecja zostanie ocalona, odparł: „Równie dobrze mógłbym próbować płynąć moją gondolą po lądzie”. 

 

„POLITYKA” 25 września 1976 

 

background image

Sposób na zabytki 

 
 

„Kto  uszkodzi  lub  zniszczy  zabytek,  podlega  karze  wię-
zienia  do lat  5  i  grzywny**  (z art. 73  Ustawy  o Ochronie 
Dóbr Kultury i Muzeach). 

 
W sytuacji, gdy odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie dawno minęła półmetek i bliski jest 

już jej finał, oraz wziąwszy pod uwagę, że kompleksowa konserwatorska robota w Krakowie dopiero się 
szykuje  —  inwestycją  priorytetową,  pępkiem  ochrony  zabytków  w  Polsce,  jest  obecnie  rewaloryzacja 
Starego Miasta w Zamościu. W mieście tym, będącym jako zespół zabytkiem klasy zerowej (najwyższa 
wartość artystyczna, historyczna i naukowa w skali światowej), trwają prace na olbrzymim froncie, a ich 
intensywność determinowana jest zbliżającą się galopem datą 3 kwietnia 1980 roku. W tym dniu minie 
400 lat od chwili, gdy kanclerz i hetman wielki koronny, Jan Zamoyski, założył „Padwę Północy”. 

Podniosły moment, 400-lecie, które będzie obchodzone z wielką pompą. Do tej chwili pierwszy etap 

prac,  zwłaszcza  bloki  (grupy  domów  zamknięte  poszczególnymi  ulicami)  wokół  rynku,  ma  być 
ukończony.  Żeby  zdążyć,  najlepiej  byłoby zburzyć  wszystkie autentyczne  zabytki  zamojskiej  Starówki, 
po  czym  odbudować  je  od  podstaw,  czyli  zreprodukować  w  formie  murowanych,  bezwartościowych 
makiet i atrap udających zabytki, bo jest to o wiele tańsze i szybsze, słowem, bardziej  e k o n o m i c z n 
e  od konserwowania i restaurowania starej substancji zabytkowej. Wszystkich się jednak nie da wziąć 
pod nóż, bo zrobiłaby się zbyt wielka draka, zbyt mocno naciśnięto by na odcisk opinii publicznej. Więc 
może przynajmniej część, choćby kilka, kilku nie zauważa... I to się, do diabła, w Zamościu robi! 

 
Zamość  miał  głupiego  „pecha”  —  nie  został  zniszczony  podczas  ostatniej  wojny.  Brzmi  to 

paradoksalnie, ale jest prawdą, i to nader prostą. Otóż dokonana przez nas wielka rekonstrukcja zespołów 
zniszczonych  na  skutek  pożogi  wojennej  sprawiła,  że  w  trakcie  owych  mozolnych,  długoletnich  i 
kosztownych  prac zaniedbano  bieżącą  opiekę  nad  zabytkami  nie  uszkodzonymi. Trudno  o lepsze  przy-
kłady  niż  w  Gdańsku  i  w  Warszawie.  W  Gdańsku  odtworzono  spalone  fasady  Starego  Miasta,  ale 
pozostawiono na łasce losu nie zniszczone kamieniczki przy ulicy Straganiarskiej, co doprowadziło je po 
latach  do  stanu  agonii.  W  Warszawie  pieczołowicie  odbudowano  zmasakrowaną  Starówkę,  natomiast 
jedna  z  nielicznych  kamieniczek,  które  nie  uległy  zburzeniu,  przy  ulicy  Długiej,  popadła  przez 
konserwatorskie „zapomnienie” w taką ruinę, iż w roku 1973 trzeba ją było odbudować od podstaw (!), 
analogicznie jak te, które zginęły w Powstaniu. Gdyby stary  Zamość legł w gruzach pod hitlerowskimi 
bombami,  dzisiaj  stałby  nowy  i  świeżutki  jak  pączek.  Ale  Zamość  ocalał,  długo  więc  nikt  nie  kiwnął 
palcem w bucie, by mu pomóc, zaś czas, deszcz, śnieg, mrozy i tzw. grzybek hetmański robiły swoje. Aż 
zaprowadziły „Padwę Północy” na krawędź przepaści, czyli rozsypki i zgnicia. 

Dwa  pierwsze  apele  o  pomoc  (z  lat  1961  i  z  przełomu  1962—63)  wystosowane  do  władz 

wojewódzkich i centralnych przez Miejską Radę Narodową w Zamościu — przeszły bez echa. Dopiero 
trzeci program renowacji Starego Miasta, przedłożony tym samym władzom w końcu roku 1970, trafił na 
sprzyjający moment i podatny grunt. W efekcie, na fali atmosfery pogrudniowej, 19 marca 1971 roku w 
ratuszu  zamojskim  odbyła  się  specjalna  sesja  Prezydium  Wojewódzkiej  Rady  Narodowej  w  Lublinie  i 
Miejskiej Rady Narodowej Zamościa, przy udziale przedstawicieli dwóch ministerstw (Kultury i Sztuki 
oraz  Gospodarki  Komunalnej).  Podjęto  na  tym  spotkaniu  decyzję  o  ratowaniu  miasta,  która  to  decyzja 
znalazła odbicie w „Uchwale o kompleksowej rewaloryzacji Starego Miasta w Zamościu”. 

Wreszcie  przystąpiono  do  prac.  Przez  pierwsze  lata  bieg  tych  robót  był  przysłowiowym  „obrazem 

nędzy i rozpaczy”, toteż powszechnie się mówiło, że nieprawidłowo prowadzone prace rewaloryzacyjne 
bardziej wykańczają perłę renesansu, niż to uczyniły minione cztery stulecia. Symbolem skandalu było 
ś

ledztwo  prokuratorskie  z  powodu  belki  stropowej,  która  runęła  na  głowy  dostojnych  gości  podczas 

otwierania  Salonu  Biura  Wystaw  Artystycznych  w  nowo  odremontowanej  kamienicy  przy  Wielkim 
Rynku  (notabene  nawet  w  ratuszu,  chociaż  jego  restauracja  była  traktowana  priorytetowo,  wkrótce  po 
przecięciu wstęgi popękały ściany wewnętrzne, nawalił system wodociągowy etc). 

Skandal zataczał coraz szersze kręgi i wymagał radykalnych pociągnięć. Przełom formalny nastąpił w 

roku 1974. Wówczas to Rada Ministrów podjęła uchwałę zatwierdzającą program prac renowacyjnych na 

background image

kwotę  grubo  ponad  miliard  złotych  (w  4  lata  później  Rada  podjęła  kolejną  uchwałę  —  w  sprawie 
uroczystych  obchodów  400-lecia  Zamościa  w  roku  1980).  Przełom  realizacyjny  miał  miejsce  w 
początkach  1977  roku,  kiedy  to  na  stanowisko  naczelnego  dyrektora  Przedsiębiorstwa  Państwowego 
Pracownie  Konserwacji  Zabytków  (PKZ)  powrócił  dr  inż.  Tadeusz  Polak,  jeden  z  tych  cudownych 
maniaków  ochrony  starej  architektury,  którzy  w  sposób  quasi-religijny  wyznają  XlX-wiecz-ną  zasadę 
sławnego włoskiego „ojca konserwacji”, Kamila Boita: „Aby urzeczywistnić dzieło konserwacji zabytku, 
trzeba  go  otoczyć  tysiącem  usilnych  i  czułych  starań,  natchnionych  miłością  płomienną  i  gorącym 
miłosierdziem, tak jak chorego otacza opieka małżonki czy siostry miłosierdzia”. Wydawało się więc, że 
wszystko będzie w porządku. Ale nie jest. 

 
Cały  problem  polega  na  tym,  że  PKZ-ty  nie  mogły  wystąpić  same  na  placu  boju, plac bowiem jest 

ogromny, zbyt wiele jest do zrobienia w krótkim czasie do 3 kwietnia Anno Domini 1980. Toteż drugim 
wykonawcą, działającym równolegle i mającym do odremontowania swoją pulę kamieniczek, uczyniono 
z woli wyższej Kombinat Budownictwa Komunalnego (KBK) w Zamościu, który — jak się okazało — 
od nieuzasadnionych wyburzeń zabytków nie stroni... 

O  wyburzeniach  wróble  ćwierkały  już  przed  kilku  laty.  W  roku  1973  redaktorka  Helena  Kowalik 

zwróciła  się  w  tej  sprawie  do  konserwatorki  miejskiej  w  Zamościu,  mgr  Marii  Sarnik,  i  oto  co 
przeczytaliśmy  w  „Życiu  Warszawy”  z  13  stycznia  owego  roku:  „Korzystając  z  okazji  rozmowy  z 
najbardziej  kompetentną  w  Zamościu  osobą  w  sprawie  zabytków,  zapytałam  panią  konserwator,  czy 
prawdą  jest,  jakoby  dla  przyspieszenia  odbudowy  Starówki  miano  wyburzać  co  bardziej  zniszczone 
kamienice i stawiać w ich miejsce podobne. Zaprzeczyła gwałtownie. Cóż za pomysł! To pogwałciłoby 
ideę odbudowy Zamościa. Stary gród ma w katalogu zabytków najwyższą, zerową, klasę nie ze względu 
na  artystyczne  walory  poszczególnych  kamieniczek,  ale  ze  względu  na  unikalność  urbanistycznych 
rozwiązań  nadwornego  architekta  Bernarda  Moranda.  Jakże  więc  można  robić  w  tym  kompleksie 
szczerby? Na ratuszu panuje jednomyślność — zapewniła mnie mgr Sarnik”. 

W 4 lata później, również w „Życiu Warszawy” (z 31 marca 1977), Magdalena Godlewska napisała: 

„Zabytkowa  materia  zamojskiej Starówki  sprawia  ciągle  niespodzianki,  niczym  organizm  chorego.  Oto 
przykład: ulica Staszica 6 — w trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany. Trzeba 
więc  było cały  budynek  rozebrać, a remont sprowadził  się  do  zbudowania  na  nowo budynku  w  starym 
stylu”. 

„Zabytkowa materia sprawia niespodzianki”, „znienacka osunęły się ściany”, czary-mary, tra-la-la-la. 

O,  święta  naiwności  w  starym  reporterskim  stylu!  Wspomniane  już  zamojskie  wróble  ćwierkały  co 
innego,  tym  razem  je  zacytuję:  „Już  w  latach  1976  i  1977  Przedsiębiorstwo,  zamiast  konserwować  i 
restaurować zabytki zgodnie z projektem, rozbierało je. Tak było z obiektem przy ul. Zamenhofa 3, a na-
stępnie z dwoma budynkami przy  ulicy Staszica”. I żeby wszystko było  jasne — tak się jakoś dziwnie 
złożyło, że te wyburzenia co do jednego były dziełem KBK Zamość. 

 
Teraz  już  będzie  tylko  o  aktualnościach.  12  września  dowiedziałem  się  z  pewnego  pisma 

protestacyjnego,  które  zacytuję  dalej,  o  wyburzeniu  przez  KBK  Zamość  kolejnych  zabytków,  w  tym 
domu z bezcennymi fragmentami XVIl-wiecznymi. Natychmiast złapałem za słuchawkę i zadzwoniłem 
do  prezydenta  miasta  oraz  do  urzędu  wojewody  zamojskiego,  pytając  o  sprawę.  Prezydent  miasta,  Jan 
Piskorski, powiedział mi m. in.: 

„— Nie mogę mieć własnej opinii w tej sprawie, muszę polegać na zdaniu fachowców. Jeśli złożona 

ze specjalistów Rada Konserwatorska zaakceptowała wyburzenia i jeśli konserwator miejski, pani Sarnik, 
której decyzje dotyczące konserwacji mają moc decyzji prezydenckich, wyraziła na to zgodę — to rzecz 
jest w porządku, przynajmniej z prawnego punktu widzenia. Natomiast jeśli takiej zgody nie było, to akt 
wyburzenia był bezprawiem, samowolą kwalifikującą się do interwencji prokuratorskiej”. 

Z kolei wicewojewoda Edward Drążek, któremu podlegają problemy rewaloryzacji miasta, rzekł, co 

następuje: 

„— Nie moją rolą jest ustosunkowywać się do tego typu spraw (!!! — W.Ł.). Od tego są fachowcy. 

Jeśli fachowcy wydali opinię, że należało wyburzyć, to znaczy, że należało. Wiem, że istnieje zalecenie o 
ograniczeniu  wyburzeń  do  niezbędnego  minimum.  Ale  powtarzam,  nie  interesowałem  się  sprawą  w 
szczegółach, bo to rzecz fachowców''. 

background image

Podobne  „to  nie  moja  rzecz”  lub  „to  nie  moja  sprawa”  usłyszałem  również  od  innych  dygnitarzy 

zamojskich.  Nie  mogłem  doprawdy  pojąć,  jak  mogą  wychodzić  takie  słowa  z  ust  ludzi  pełniących 
odpowiedzialne funkcje w mieście, w którym problem rewaloryzacji zespołu zabytkowego stał się sprawą 
rozpatrywaną  na  szczeblu  rządowym.  Złóżmy  jednak  to  niezrozumienie  na  karb  mojej  kiepskiej 
sprawności umysłowej i wróćmy do konkretów. Otóż tak prezydent, jak i wicewojewoda oświadczyli mi, 
ż

e według posiadanych przez nich informacji część tego, co runęło, „zawaliła się samoczynnie”. Zabytki 

runęły same, ze starości, przy czym sześciu ludzi ledwo uszło z życiem, w efekcie czego KBK musiał już 
rozebrać resztę dla bezpieczeństwa pracujących ekip. I to właśnie okazało się nieprawdą. 

Przebieg  wydarzeń  był  nieco  inny  i  nie  miał  nic  wspólnego  ze  złośliwą  „samoczynnością” 

zabytkowych murów wobec ludzi, lecz odwrotnie. Zaczęło się od tego, że KBK Zamość nieprawidłowo 
(lub ,,prawidłowo”, przy założeniu, że działał z premedytacją) poprowadził wykopy wzdłuż ulicy Pereca. 
W rezultacie ściany domów od Pereca w głąb bloku XXII poczęły się rysować i walić. KBK zdecydował 
więc, że najlepiej będzie rozebrać to, co jeszcze się nie zawaliło. Powtórzył się scenariusz z ulicy Staszica 
6,  przypomnę:  „W  trakcie  przeprowadzanego  remontu  znienacka  osunęły  się  ściany,  trzeba  więc  było 
cały budynek rozebrać...”. Tym razem jednak wyłonił się kłopot w postaci zakazu wyburzeń wydanego 
przez  Wydział  Budownictwa,  Urbanistyki  i  Architektury  Urzędu  Miejskiego  w  Zamościu,  który 
wstrzymał dalsze prace, nakazując wykonać ekspertyzę techniczną oraz  z a b e z p i e c z y ć  zagrożone 
kamienice. 

 
W tym miejscu zaczyna się w wykonaniu KBK Zamość druga godzina lekcji pod tytułem „Jak burzyć 

zabytek,  mimo  zakazów  burzenia”.  Pierwszą  godzinę  już  znamy  —  należy  w  odpowiedni  sposób 
doprowadzić  do „niespodziewanego” i  „samoczynnego” wstąpienia  zabytku na  drogę  zagłady. W  turze 
następnej zaś należy wykorzystać furtkę podsuniętą przez przeciwnika. Chcecie ekspertyzy technicznej? 
Doskonale, będziecie ją mieli. Zaprosimy ekspertów... 

5  września,  na  zlecenie  inwestora,  czyli  Wojewódzkiej  Dyrekcji  Rozbudowy  Miast  i  Osiedli 

Wiejskich  (WDRMiOW),  w  Zamościu  pojawia  się  dwóch  rzeczoznawców  z  Państwowego  Instytutu 
Techniki  Budowlanej  w  Warszawie  —  profesorowie  doktorowie  habilitowani  Marian  Abramowicz  i 
Władysław  Lenkiewicz.  Obaj  są  inżynierami  budownictwa  lądowego,  a  dla  inżyniera  budownictwa 
lądowego zabytek składa się z parametrów liniowych, wytrzymałościowych etc, o co nie można mieć do 
niego  pretensji.  Po  dokonaniu  wizji  lokalnej  profesorowie  sporządzają  w  obecności  przedstawicieli 
inwestora i wykonawcy  tzw.  „Notatkę”.  Najpierw  stwierdzają  w  niej,  że  „Katastrofa  (...)  oraz  spękania 
(...) nastąpiły na skutek wykopu”, co nie brzmi mile dla KBK, ale zaraz potem dodają to, czego od nich 
oczekiwano  i  dla  czego  w  ogóle  zostali  zaproszeni  do  Zamościa:  „Kontynuowanie  robót  wymaga 
rozbiórki”. I teraz już zgodnie, w dalszej części „Notatki”, wszyscy zebrani (przedstawiciele KBK oraz 
WDRMiOW  plus  obaj  rzeczoznawcy,  łącznie  siedem  osób)  konkludują  coś,  co  z  punktu  widzenia 
ochrony  zabytków  oraz  rangi  rewaloryzacji  Zamościa  ma  wszystkie  surrealistyczne  cechy  ponurego 
dowcipu: 

„Zebrani wnioskują, że ze względów ekonomicznych, technicznych, bhp i dla przyspieszenia terminu 

zakończenia robót właściwe byłoby rozebranie całkowite istniejącej zabudowy i odtworzenie jej”. 

„Rozebranie całkowite”, „ze względów ekonomicznych” i „dla przyspieszenia” — trudno o jaśniejsze 

postawienie sprawy. Bez cienia żenady! 

Od  tej  chwili  bieg  wydarzeń  nabiera  szalonego  tempa.  Tego  samego  dnia,  w  środę  5  września, 

konserwatorka  miejska,  pani  Sarnik,  wpisuje  u  dołu  „Notatki”:  „Ze  względów  konserwatorskich  i 
wartości  zabytkowych  wnioskuję  i  proponuję  opracowanie  technologii  robót  remontowych  bez 
konieczności rozebrania całkowicie istniejącej zabudowy kamienic bloku XXII, gdyż taka działalność jest 
sprzeczna z zasadami konserwatorskimi”. 

Mgr  Sarnik,  której  decyzje  w  sprawach  konserwacji  Zamościa  —  jak  pamiętamy  —  „mają  moc 

decyzji  prezydenckich”,  popełniła  tu  błąd,  nazwijmy  go:  taktyczno-terminologiczny.  Umieściła  dwa 
cherlawe  słowa  „wnioskuję”  i „proponuję”,  miast dwóch  pełnosprawnych:  kategorycznie zakazuję!  Ale 
pani  Sarnik  przez  myśl  zapewne  nie  przeszło,  co  się  szykuje,  toteż  nie  widziała  jeszcze  powodu  do 
grzmienia,  wierzyła  bowiem  w  moc  wysokiej  Rady  Konserwatorsko-Architektonicznej  do  spraw 
Rewaloryzacji Zabytków Zamościa. 

Złożona  z  utytułowanych  autorytetów  Rada,  zawiadomiona  w  trybie  alarmowym  o 

background image

niebezpieczeństwie,  zebrała  się  już  7  września  rano  i  ustaliła:  „Komisja  po  zapoznaniu  się  z  notatką  z 
dnia  5.09.79  r.  w  sprawie  bloku  XXII  stwierdza,  że  wykonawca  zrealizował  roboty  w  sposób 
nieprawidłowy  i  niezgodny  z  dokumentacją  (...)  Zdaniem  komisji  należy  wyciągnąć  konsekwencje  w 
stosunku do winnych prowadzenia robót niezgodnie z zasadami sztuki budowlanej (...) Niemożliwa jest 
rozbiórka  dalszych  elementów  tego  bloku.  Komisja  podtrzymuje  w  tym  względzie  opinię  Miejskiego 
Konserwatora Zabytków”. 

Tekst ten został bezzwłocznie (o godz. 12

30

) przesłany telefonogramem do KBK. Dokładnie w tym 

samym  czasie,  w  piątek  7  września  około  południa,  mieszkańcy  Zamościa  ujrzeli  nie  opodal  ratusza 
stojące rzędem, jak do przeglądu, trzy duże koparki typu „Waryński” i kilka wywrotek. Potem były wolna 
sobota i niedziela. W poniedziałek nie było już m.in. sąsiadującej z ratuszem XVII—XVIII-wiecznej ka-
mienicy  przy  ul.  Kołłątaja  2.  Olbrzymie  jej  partie  zostały  eksterminowane  do  litego  gruntu,  w  tym 
przepiękna  XVII-wieczna  sala  z  cennymi  sklepieniami.  Dalszą  rozbiórkę  wstrzymała  depesza  od 
wiceministra Zina... 

 
Popisowym  numerem  lekcji  udzielonej  przez  KBK  Zamość  zwolennikom  rozbiórek  zabytków  było 

przeprowadzenie wyburzeń z zaskoczenia, w wolną sobotę, kiedy miasto nie funkcjonuje i śpią telefony! 

Pani  Sarnik  mogła  już  tylko  patrzeć  z  rozpaczą  na  rumowisko  i  kiedy  rozmawiałem  z  nią  — 

rozmawiałem z budzącą smutek bezradnością człowieka, który chce dobrze, ale może tylko chcieć. Zaś 
wysoka Rada Konserwatorsko-Architektoniczna mogła sobie protestować. Na ręce wiceministra kultury i 
sztuki,  generalnego  konserwatora  zabytków,  prof.  Zina,  wpłynęło  w  poniedziałek  10  września  pismo 
wystosowane  przez  jednego  z  jej  członków,  zarazem  członka  Zarządu  Głównego  Towarzystwa  Opieki 
nad  Zabytkami  i  kierownika  Pracowni  Historii  Sztuki  Instytutu  Sztuki  PAN,  doc.  hab.  Jerzego 
Kowalczyka: 

„Komisja  poleciła  Przedsiębiorstwu  podjęcie  energicznych  kroków  w  celu  naprawienia  szkody  i 

ratowania  budynku  w  jego  substancji  zabytkowej.  Nieoczekiwanie  jednak  Przedsiębiorstwo  znalazło 
radykalne  «rozwiązanie»  problemu,  bowiem  wzięło  się  do  rozbiórki  (...)  Ponieważ  rozbiórka 
zabytkowego  bloku  odbywa  się  wbrew  decyzjom  i  ustaleniom  władz  konserwatorskich  (...),  działanie 
Przedsiębiorstwa jest jawnym i świadomym pogwałceniem Ustawy o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach, 
art.  27,  ust.  1.  Tym  samym  kwalifikuje  się  do  oddania  sprawy  do  prokuratora.  Komunikując  o 
powyższym, wnoszę o wszczęcie energicznego dochodzenia w tej sprawie”. 

Z dyrektorem KBK Zamość, inż. Pezackim, nie mogłem porozmawiać, bo akurat „wyjechał na kilka 

dni” (sekretarka). Zaś dyrektor WDRMiOW (inwestor winowajcy), Władysław Frąckiewicz, oświadczył 
mi,  że  jego  firma  jest  w  porządku,  że  wykonawca  zrobił  to,  co  zrobił,  „jak  ćwiczenia  wojskowe”, 
oczywiście  wbrew  ustaleniom,  zaś  spytany  o  ocenę  takiego  gangsterstwa  —  „wstrzymał  się  od  głosu”. 
Zapomniał przy tym, że jego przedstawiciele byli współautorami gangsterskiej „Notatki”. Dodał jedynie, 
ż

e  ktoś  bardzo  ważny  w  świecie  konserwatorskim...  zezwolił  po  cichu  na  te  wyburzenia  (rzekomo  ze 

względów bhp), nie precyzując wszakże ich zakresu... 

Jest rzeczą oczywistą, iż KBK Zamość nie pozwoliłby sobie na bezczelne barbarzyństwo, gdyby nie 

miał za plecami tego kogoś „bardzo ważnego”, kto liczył, że sprawa nie wywoła afery, i omylił się. Kim 
więc  jest  pan  X,  który  dał  akcept  na  akt  barbarzyństwa?  I  jak  to  możliwe,  że  czynu  tego  można  było 
dokonać  w  mieście,  w  którym  pełnomocnikiem  rządu  do  spraw  priorytetowej  rewaloryzacji  jest  sam 
generalny  konserwator  zabytków  PRL,  pan  Wiktor  Zin?!  Jak  na  razie  nie  słychać,  by  wszczął  on 
„energiczne dochodzenie” i tylko te cholerne zamojskie wróble ćwierkają, że nie wszczyna się dochodzeń 
przeciwko samemu sobie... 

Trawestując tytuł powieści Kuśniewicza „Lekcja martwego języka” (wszelkie wcześniejsze zakazy i 

późniejsze  protesty  to  martwy  język  konserwatorów),  można  tylko  mieć  nadzieję,  że  posępna  lekcja 
martwego zabytku w  Zamościu będzie ostatnią tego typu w naszym kraju

*

. Ale nadzieja, wiadomo, nie 

zawsze jest dobrą matką. 

 

„KULTURA” 14 października 1979 

 

                                                           

*

  Oryginalny tytuł tej publikacji brzmiał: „Lekcja martwego zabytku" i jak w kilku poprzednio sygnalizowanych przypadkach 

został zmieniony przez redakcję pisma. 

background image

Podróże starych budowli 

 
 
Podróże  do  zabytków  architektury  to  rzecz  zwykła.  Lecz  podróże  samych  zabytków  architektury? 

Poruszanie  się  domów,  kościołów,  pałaców?  Z  pozoru  jest  to  coś  niezwykłego,  jednakże  w  praktyce 
przemieszczanie  budowli  zabytkowych  ma  już  długą  historię  i  jest  stosowane  coraz  powszechniej. 
Uzasadnione  względy  konserwatorskie,  determinowane  przedsięwzięciami  urbanistycznymi  (np. 
poszerzenie  ulicy  czy  placu)  bądź  problemami  hydrologicznymi  (np.  zagrożenie  powodzią,  budowa 
zalewu, poszerzanie koryta rzeki), czasami wymuszają przemieszczenie całego zabytku, gdyż alternatywą 
byłaby jego zagłada. Kilka precedensów:  

XIV-wieczne baptysterium przy kościele S. Maria Maggiore w Bergamo przesuwano trzykrotnie, po 

raz  pierwszy  w  roku  1660  (następnie  w  latach  1855  i  1898).  W  związku  z  poszerzaniem  ulicy 
przeniesiono w latach 1881—82 XV-wieczny pałac kupca Cuomo w Neapolu. Ze względu na poszerzenie 
placu  musiał  zmienić  swoje  położenie  w  roku  1895  pałac  arcybiskupi  we  Florencji.  Z  przyczyny 
zagrożenia  powodzią  w roku  1871  w  Pizie  podniesiono  na  nadbrzeżny  bulwar  rzeki  Arno  świątynię  S. 
Maria delia Spina. Również w Italii, przy budowie zbiornika wodnego elektrowni w Tirso, co podniosło 
poziom wód o 60 metrów, przeniesiono w latach 1923—25 romańsko-gotycki kościół św. Piotra w Zuri. 

Przemieszczanie zabytków, w którym początkowo celowali Włosi, szybko stało się rzeczą zwyczajną 

w  wielu  krajach,  ale  też  szybko  przedsięwzięcia  te  ściągnęły  na  siebie  falę  ostrej  krytyki.  Już  w  XIX 
stuleciu francuski rzeźbiarz Deseine grzmiał: „Zabytki dają się porównać do roślin właściwych danemu 
krajowi, które giną po przesadzeniu. Przeniesienie jest dla nich śmiercią. Cóż by się stało z piramidami, 
gdyby  głupota  ludzka  znalazła  sposób  ich  przesunięcia?  Stałyby  się  zwaliskami  materii,  z  którymi  nie 
wiadomo by było, co począć!” 

Z  kolei  w  XX  wieku  wybitny  włoski  teoretyk  i  praktyk  konserwacji,  prof.  Alfredo  Barbacci,  pisał: 

„Architekt zaprojektował budynek biorąc pod uwagę ukształtowanie i rzeźbę terenu, jakimi rozporządzał, 
otaczającą go przestrzeń, rozmaite punkty spojrzenia, budynki sąsiadujące, zorientowanie względem stron 
ś

wiata,  oświetlenie,  koloryt  lokalny  i  inne  jeszcze  sprawy.  Wybrał  lokalizację  gmachu,  przestudiował 

rozkład brył w planie i w profilu, zorganizował przestrzeń wewnętrzną w uzależnieniu od zewnętrznej, od 
kształtu architektonicznego,  od oświetlenia  i  perspektywy,  wybrał  dla ścian  zewnętrznych  odpowiednie 
materiały,  ustalił  kolory,  fragmenty  wystające  i  wnęki  zależnie  od  praktycznych  i  estetycznych  celów, 
jakim gmach miał służyć, a także w zależności od zorientowania budynku. Zważać musiał na mnóstwo 
innych  jeszcze  względów,  które  pominąłem.  Jednym  słowem:  oprócz  tego,  że  uczynił  zadość  pewnym 
wymogom  praktycznym i  estetycznym,  umieścił on swe  dzieło  trwale  w pewnym  środowisku. Jak  stąd 
wynika — dzieło to jest tworem nie tylko artysty, ale także i środowiska. W innym miejscu inaczej by się 
przedstawiało”. 

Jednakże  Barbacci,  aczkolwiek  krytykował  przemieszczanie  zabytków,  rozumiał,  iż  jest  to  czasami 

jedyne  wyjście, jeśli chce  się budowlę  historyczną  zachować  dla  potomności.  Dlatego  napisał  również: 
„Przenosząc budynek zmieniamy pewną część danych w zadaniu, nie zmieniając jego rozwiązania. Jest to 
błąd estetyczny, nie tylko matematyczny. Wniosek stąd, że tego rodzaju dowolność godna jest potępienia, 
chyba  że  narzucona  została  względami  urbanistycznymi  wyższej  konieczności  lub  po  prostu  chęcią 
uratowania dzieła od zagłady. I tylko w tym przypadku wolno nam włączyć przenoszenie zabytkowych 
gmachów do kategorii konserwacji”. 

Jak  już  wspomniałem  —  istnieją  dwa  podstawowe  zagrożenia,  które  determinują  przemieszczanie 

zabytków: nowe trasy komunikacyjne, mające biec przez miejsce posadowienia budynku historycznego, 
oraz podniesienie poziomu wód, z którymi zabytek sąsiaduje. Jednocześnie dwie podstawowe metody, za 
pomocą  których  dokonuje  się  przemieszczeń,  to  rekompozycja  i  przesunięcie.  Zacznijmy  od  tej 
pierwszej. 

Rekompozycja  obiektu  zabytkowego  to  jego  zdemontowanie  (rozłożenie  na  części  elementarne,  na 

poszczególne  kamienie  i  fragmenty  stolarki),  przewiezienie  na  nowe  miejsce,  pociągiem  lub 
ciężarówkami,  i  ponowne  złożenie.  Stosuje  się  tę  metodę,  gdy  chodzi  o  przemieszczenie  na  dłuższych 
dystansach,  i  prawie  wyłącznie  w  odniesieniu  do  budowli  kamiennych.  Z  racji  oczywistych  trudności 
technicznych tylko w arcywyjątkowych przypadkach dokonuje się rekompozycji obiektów ceglanych — 
mur ceglany nie nadaje się do rozłożenia na poszczególne elementy pierwsze. Przykładowo: gdy w roku 

background image

1911 przenoszono dla ułatwienia ruchu miejskiego ceglano-kamienną rezydencję La Vignola z jednego 
na drugi kraniec rzymskiego placu Circo Massimo, zrekomponowano wyłącznie elementy kamienne, to 
jest pilastry, kolumny, gzymsy i okna, natomiast ceglane mury całkowicie wymieniono na nowe. 

Tych  kilka  włoskich  przykładów,  o  których  wspomniałem  na  początku  artykułu,  to  były  właśnie 

rekompozycje,  znane  jednakże  tylko  wąskiemu  gronu  specjalistów.  Pierwszym  naprawdę  głośnym 
działaniem  tego  typu  stało  się  rozebranie  przez  Francuzów  (w  dobie  napoleońskiej)  łuku  dei  Gavi  w 
Weronie i zrekomponowanie go w pobliżu w innej orientacji, a wszystko to w celu poszerzenia drogi. W 
naszym stuleciu najciekawsze rekompozycje zostały wykonane we Francji, Jugosławii i w Egipcie. 

Znakomity przykład francuski miał miejsce w Saint-Wandrille (departament Seine-Maritime), gdzie 

od średniowiecza istniało benedyktyńskie opactwo de Fontelle z typową gotycką świątynią. Została ona 
zniszczona  w  okresie  Rewolucji  Francuskiej.  Już  w  czasie  II  wojny  światowej  zakonnicy  postanowili 
odbudować  swój  kościół,  lecz  idea  ta  upadła,  nie  chciano  bowiem  łamać  zasad  konserwatorskich,  re-
produkować budowli historycznej i tym samym tworzyć makiety, która tylko udawałaby zabytek. Zaczęto 
się tedy zastanawiać nad wzniesieniem nowoczesnego kościoła. Kilkunastu znanych architektów zrobiło 
projekty  i  w  roku  1966  sprawa  stała  się  głośna,  wywołała  m.in.  ożywione  dyskusje  we  francuskim 
Ministerstwie Kultury. Koncepcja nowego obiektu w zabytkowym otoczeniu znalazła wielu oponentów: 
Przypadkowo w roku 1967 opactwo dowiedziało się o dużej XIII-wiecznej murowanej stodole, która w 
związku z rozszerzaniem gruntów uprawnych departamentu Eure ma zostać zburzona. Zakonnicy i najęci 
przez nich architekci obejrzeli zabytek i uznali go za zbyt cenny, by mógł ulec zagładzie, a zarazem za 
ś

wietnie  nadający  się,  by  go  adaptować  na  świątynię.  Od  sierpnia  1967  roku  mnisi  wraz  z  ekipą 

robotników rozbierali stodołę pieczołowicie — każdy kamień, każda belka więźby dachowej, każda da-
chówka były starannie demontowane i przewożone do Saint-Wandrille.  Oczywiście towarzyszyło temu 
sporządzanie szkiców (rekompozycja na papierze) i numerowanie każdego demontowanego elementu, co 
jest rzeczą nieodzowną dla uniknięcia późniejszych pomyłek. Na miejscu, w opactwie, zrekomponowano 
całą stodołę obok starej, zrujnowanej świątyni, po czym przeprowadzono adaptację (przystosowanie do 
nowej funkcji) i oddano do użytku. Stara stodoła przez wiele wieków swego trwania nie śniła nawet, że 
odbędzie tak daleką podróż. 

W latach 1974—75 Jugosłowianie powtórzyli tę sztukę wobec obiektu dużo większego. Chodziło o 

XVI-wieczny monaster Piva w miejscowości Pivskie Planice (Czarnogóra), będący świetnym zabytkiem 
sztuki  bizantyjskiej.  Zagroziły  mu  wody  sztucznego  zbiornika  powstającego  dla  hydroelektrowni 
Mratinje.  Pod  kierownictwem  dr.  Ljubomira  Kapisody  i  przy  współpracy  53  wybitnych  specjalistów  z 
Jugosławii, Polski, Meksyku, Węgier i Włoch rozebrano cały klasztor na pojedyncze kamienie, po czym 
przetransportowano  je  w  bezpieczne  miejsce.  Szczególnie  trudne  było  przeniesienie  1261  metrów 
kwadratowych  bezcennych  XVII-wiecznych  fresków,  dzieł  słynnych  mistrzów  Longina  i  Cosmy. 
Monaster Piva odbył daleki wojaż, aż trzyipółkilometrowy, po czym został troskliwie zrekomponowany. 
Cała ta „przeprowadzka” kosztowała 3,5 miliarda dinarów. 

Jugosłowianie  zresztą  zadziwili  świat  czymś  jeszcze  większym  —  zrekomponowali  całą  osadę. 

Nazywa się ona Lepenski Vir i została odkryta w pobliżu Żelaznych Wrót Dunaju. Temu niezwykłemu 
zabytkowi urbanistycznemu cywilizacji starszej od kultur Mezopotamii i Egiptu również zagroziły wody 
nowej  hydroelektrowni,  w  związku  z  czym  56  prastarych  domostw  przeniesiono  w  kawałkach,  wraz  z 
fundamentami,  powyżej  pierwotnego  położenia.  Była  to  podróż  tylko  26-metrowa,  ale  podróż  całej 
osady! 

Sensację  wzbudzają  wciąż  zamorskie  wojaże  budowli  zabytkowych.  Nie  chodzi  tu  o  kilka  małych 

kościółków  i  kaplic,  które  przerzucono  drogą  oceaniczną  lub  morską  ze  Skandynawii  do  USA  oraz 
innych krajów (także do Polski; przykładem Xlll-wieczna świątynka Wang, sprowadzona z Norwegii w 
1841  roku  i  postawiona  w  Karpaczu-Bierutowicach),  gdyż  były  to  obiekty  drewniane,  lecz  o  morskie 
podróże  dużych  kamiennych  budowli.  Gdy  w  początkach  lat  sześćdziesiątych  specjaliści  egipscy  i 
radzieccy  poczęli  wznosić  wielką  zaporę  w  Saad-el-Ali  pod  Asuanem  i  woda  miała  zalać  dolinę  Nilu 
między I a III kataraktą, zagrożonych zostało wiele budowli staroegipskich. Tylko niektóre z nich udało 
się zabezpieczyć metodą in situ (w miejscu posadowienia), inne trzeba było przenieść. Wówczas to rząd 
ZRA,  w  dowód  wdzięczności  za  prowadzoną  pod  egidą  UNESCO  międzynarodową  akcję  ratowania 
zabytków  Nubii,  ofiarował  część  tych  zabytków  kilku  krajom,  które  najbardziej  zasłużyły  się  w  akcji 
ratowniczej.  Freski  z  Faras  otrzymała  Polska,  natomiast  kilka  innych  krajów  dostało  w  prezencie 

background image

ś

wiątynie z czasów antycznych. Przykładowo Holendrzy otrzymali świątyńkę z Taffeh, wzniesioną w I 

wieku  p.n.e.  (za  cesarza  Augusta)  i  prawdopodobnie  poświęconą  bogini  Izydzie.  Została  ona 
zdemontowana,  a  657  bloków  piaskowca,  które  się  na  nią  składały,  złożono  na  wyspie  Elefantine, 
naprzeciw Asuanu. W październiku 1970 roku świątynia z Taffeh rozpoczęła długą podróż od brzegów 
Nilu  nad  Mozelę,  do  Lejdy  (najpierw  barką  do  Aleksandrii,  potem  statkiem  do  Rotterdamu,  gdzie 
przybyła w lutym 1971). W Lejdzie zrekomponowano ją pod specjalnym szklanym dachem na dziedzińcu 
Muzeum Starożytności. Trzy inne świątynie odbyły takie same wojaże znad Nilu do Włoch, Hiszpanii i 
Stanów Zjednoczonych. 

Amerykanie to najzacieklejsi importerzy zabytków z innych kontynentów, gdyż ich własne zabytki są 

w większości bardzo młode, kilkusetletnie.

*

 Od Egipcjan otrzymali świątynię z Dendera i umieścili ją w 

specjalnym skrzydle Metropolitan Museum of Art wybudowanym w nowojorskim Central Parku kosztem 
6,8  miliona  dolarów.  Do  bardziej  ekstrawaganckich  pomysłów  jankesów  należała  chętka  kupienia  od 
Anglików  i  zrekomponowania  u  siebie  najsławniejszego  londyńskiego  mostu,  Tower  Bridge,  w  tym 
przypadku  spotkali  się  jednak  z  odmową.  Powetują  to  sobie  kupując,  przewożąc  w  kawałkach  przez 
Atlantyk i rekomponując na własnym terenie średniowieczne szkockie zamki. 

Największa i najgłośniejsza „przeprowadzka” zabytku związana z budową tamy asuańskiej dotyczyła 

dwóch świątyń wykutych w litej skale za czasów faraona Ramzesa II (1298—1232 przed Chrystusem) w 
południowej części Dolnej Nubii, na zachodniej stronie Nilu, w Abu-Simbel. Już w roku 1959 rząd ZRA 
zwrócił  się  do  państw  świata  z  apelem  o  pomoc  w  ratowaniu  tych  cudów  rzeźby  i  architektury 
faraońskiej.  W  latach  1960—63  trwała  gorączkowa,  konkurencyjna  walka  projektów.  Ścierały  się  trzy 
koncepcje: zabezpieczenie in situ, podniesienie świątyń na bezpieczny teren w całości i podniesienie w 
kawałkach.  W  pierwszej  koncepcji  proponowano  specjalne  zapory  chroniące  świątynie  przed  nowym 
basenem wodnym (francuski projekt Coyne'a i Belliera, polski Leszka Dąbrowskiego), zatopienie świątyń 
w  specjalnym  „akwarium”  z  czystą,  destylowaną  wodą  (angielski  projekt  Mc  Quitty'ego)  i  osłonięcie 
ż

elbetową  czaszą  na  dnie  zalewu  (polski  projekt  prof.  R.  Cebertowicza).  W  ramach  drugiej  koncepcji 

proponowano wycięcie obu świątyń ze skały i podniesienie w całości w specjalnych dokach i kesonach 
podnośnikami  mechanicznymi,  hydraulicznymi  bądź  przez  wypór  wody  (najciekawsze  projekty 
przedstawili tu Włoch Gazzola, Polacy Poniż i Oleszkiewicz, Francuz Caquot, Niemiec Voigt i Francuz 
Hermes). 

10  czerwca  1963  roku  rząd  ZRA,  przynaglany  terminem  ukończenia  zapory  i  dysponujący  zbyt 

małymi  funduszami  (międzynarodowa  akcja  ich  zbierania  nie  przyniosła  spodziewanych  rezultatów), 
podjął  decyzję  o  realizacji  projektu  szwedzko-egipskiego,  który  przewidywał  pocięcie  obu  świątyń  na 
bloki,  podniesienie  ich  do  góry  i  zrekomponowanie  na  wysokim  brzegu  Nilu,  ponad  60  metrów  od 
pierwotnej  lokalizacji.  UNESCO  zaleciło  wówczas,  by  dla  wyrządzenia  zabytkom  jak  najmniejszych 
szkód, starano się ciąć jak największe bloki (zewnętrzne po 30 ton, wewnętrzne po 20 ton) i aby grubość 
cięcia  nie  przekraczała  2  milimetrów.  Ta  rekompozycja  przez  pocięcie  zabytku  jak  sera  nie  była  naj-
lepszym rozwiązaniem, na inne wszakże zabrakło — jak wspomniałem — czasu i pieniędzy. Nadzorował 
całą akcję z ramienia UNESCO prof. Kazimierz Michałowski. 

Przejdźmy teraz do drugiej metody przemieszczania zabytków, którą jest przesuwanie całego obiektu 

na  rolkach  bądź  platformach,  po  uprzednim  odcięciu  go  od  podłoża  (od fundamentów).  O metodzie  tej 
Barbacci  pisał:  „Znacznej  części  niedogodności  związanych  z  przenoszeniem  zabytkowych  budowli 
metodą rozbiórki i składania na nowo da się uniknąć przy stosowaniu systemu przesuwania, przy którym 
przynajmniej  wartość  własna  dzieła  pozostaje  bez  zmian.  Operacja  taka  przedstawia  niemałe  trudności 
natury  technicznej.  A  jednak  stosowana  była  szczęśliwie  nawet  w  czasach  dość  odległych  od  naszych. 
Przesuwanie ma wszystkie plusy, oprócz jednego, zmiany środowiska, na co już nie ma rady”. 

Jedno z pierwszych przesunięć doby nowożytnej miało miejsce w roku 1455 i przebiegało w sposób 

nader  dramatyczny.  W  związku  z  przebudową kościoła  La  Magione w Bolonii trzeba  było  przemieścić 
starą  dzwonnicę,  co  było  niezwykle  trudne.  Wówczas  niejaki  Arystoteles  Fieravanti  zaproponował,  że 
przesunie  obiekt  na  rolkach,  lecz  wyśmiano  go  twierdząc,  że  podczas  tej  operacji  wieża  zawali  się. 
Uparty  Fieravanti  zaryzykował,  niczym  legendarny  Wilhelm  Tell,  życiem  własnego  dziecka  — 
oświadczył,  iż  podczas  przesuwania  na  szczycie  dzwonnicy  będzie  siedział jego  synek,  tak  bardzo  jest 

                                                           

*

  Patrz W. Łysiak „Ochrona zabytków w USA"  w „Ochronie Zabytków" nr 1, 1974. 

background image

pewien sukcesu. Tak też się stało. Przesuwano kampanilę w trudnych warunkach, lał deszcz, a w pewnym 
momencie pękły dwie belki podłożone pod mury, lecz cała operacja zakończyła się sukcesem. Przez cały 
czas Fieravanti-junior dzwonił na szczycie jak opętany, głosząc triumf swego ojca. 

W  roku  1751  matematyk  Baroni  przesunął  absydę  kościoła  w  Longara,  a  w  13  lat  później  jego 

współpracownicy,  bracia  Baleotti,  uczynili  to  samo  z  fasadą  kościoła  w  Certolo.  Z  biegiem  czasu 
dokonywano takich operacji coraz częściej i metoda przestała być czymś niezwykłym. Unowocześniono 
ją  w  naszym  stuleciu.  W  roku  1915  przesunięto  na  odległość  6  metrów  ważący  4  tys.  ton  kościół  w 
Pittsburgu (USA), a w roku 1929 w Chicago sobór ważący 9 tys. ton odbył 84-metrową podróż połączoną 
z obrotem o 90 stopni. W roku 1932 w Turynie inżynier Mesturino przesunął aż o 140 metrów, na rolkach 
i na szynach, kaplicę św. Sebastiana, w celu poszerzenia ulicy Pianezza. 

Rekordowego  —  jak  do  tej  pory  —  przesunięcia  zabytku  dokonali  Czechosłowacy  przed  czterema 

laty.  Gdy  pod  miasteczkiem  Most  odkryto  pokłady  węgla  brunatnego  ocenione  na  87  milionów  ton,  w 
roku 1964 władze CSRS zdecydowały się zlikwidować gród (na jego miejscu powstała wielka kopalnia 
odkrywkowa).  Mieszkańców  przeniesiono  w  pobliże,  do  Nowego  Mostu,  pozostał  jednak  problem 
cennego zabytku, późnogotyckiego kościoła Wniebowstąpienia N. M. Pannfy. Rozpatrywano możliwość 
pozostawienia  go  na  filarze  węglowym  (!),  rekompozycję  i  przesunięcie.  Uchwałą  rządu  z  maja  1971 
roku  wybrano  trzecią  koncepcję,  a  zadanie  jej  realizacji  otrzymało  praskie  przedsiębiorstwo  Transfer. 
Rekompozycyjnie przemieszczono na nowe miejsce jedynie dzwonnicę kościoła. 

„Operację Most” przeprowadzono w dniach 30 września — 28 października 1975 roku z niezwykłą 

pieczołowitością. Zabytek, wzmocniony rusztem żelbetowym (pod sklepieniami) i stalowymi obręczami 
(na  kolumnach),  został  przy  pomocy  dźwigów  umieszczony  na  53  sprzężonych  z  hydraulicznymi 
podnośnikami  platformach  (każda  o  udźwigu  500  ton),  które  skonstruowały  praskie  zakłady  Skoda.  W 
ciągu 30 dni kościół był przewożony z szybkością 3 cm na minutę, a specjalne urządzenia elektroniczne 
czuwały nad najmniejszymi nierównościami torowiska i regulowały położenie platform tak, aby różnica 
wysokości  między  nimi  nie  przekraczała  2  milimetrów  (w  ogóle  różne  urządzenia  pomiarowe 
kontrolowały  obiekt  aż  w  500  miejscach).  Niezwykle  udane  przedsięwzięcie,  w  którym  wzięli  udział 
eksperci z UNESCO, ZSRR, NRD i Polski (m.in. prof. Wiłun oceniał badania geologiczne i geofizyczne 
planowanej  trasy),  było  podwójnie  rekordowe:  po  raz  pierwszy  przesunięto  zabytek  ważący  aż  12  tys. 
ton,  i  to  na  odległość  aż  841  metrów  i  10  centymetrów.  Wyspecjalizowane  przedsiębiorstwo  Transfer 
dokonało później innych przesunięć w Ostrawie, Pilźnie, Barrandowie, a także otrzymało zamówienie na 
przesunięcie zabytku w Mosulu (Irak). 

Polacy  mogą  pochwalić  się  przesunięciami  trzech  obiektów  warszawskich:  600-tonowej  Rogatki 

Grochowskiej  w  roku  1961,  6800-tonowego  kościoła  N.M.Panny  na  Lesznie  (przy  al.  Generała 
Ś

wierczewskiego) w 1962 i rekordowego w swoim czasie, ważącego 10 tys. ton pałacu Lubomirskich w 

roku  1970.  W  związku  z  koniecznością  obrócenia  pałacu  o  78  stopni,  przesuwano  go  na  16  łukowo 
wygiętych  torach.  Zastosowano  podnośniki  hydrauliczne  napędzane  pompami  elektrycznymi  i  stalowe 
wałki z osi wagonowych o średnicy 130 milimetrów. Operacja ta, wykonana przez Mostostal (projekt inż. 
A. Mostowskiego), była niewątpliwie dużym osiągnięciem polskiej myśli technicznej, wzbudziła jednak 
ostre  (zasłużone)  głosy  krytyczne  wśród  konserwatorów  i  historyków  sztuki,  gdyż  w  swym  obecnym 
położeniu  pałac  sprawia  wrażenie,  iż  należał  do  historycznej  Osi  Saskiej,  co  jest  nieprawdą.  Było  to 
dokonanie całkowicie pozbawione sensu. 

 

„RAZEM” 14 października 1979 

 

background image

Szkolnictwo 

 
 

Jako  dydaktyk  Łysiak  rozpoczął  pracę  w  Rzymie,  podczas...  studiów  na  tamtejszym  uniwersytecie:  będąc 

studentem, kilkakrotnie zamienił się w wykładowcę (sześć wykładów na temat ochrony i rewaloryzacji zabytków 
oraz  historii  architektury  i sztuki  polskiej).  Po  powrocie  do  kraju  (1972) podjął  pracę  na  Wydziale  Architektury 
PW, gdzie wykłada historię kultury i cywilizacji, a także prowadzi zajęcia z konserwacji zabytków. Jednocześnie, 
jako pracownik Instytutu Historii Architektury i Sztuki, jest wykładowcą na Studium Podyplomowym Konserwacji 
Zabytków. 

Jakim  jest  Łysiak  pisarzem  i  publicystą  —  każdy  może  stwierdzić  samodzielnie,  czytając  go.  A  jakim  jest 

dydaktykiem? Oczywiście nie trzeba być wybornym nauczycielem, aby dobrze znać system nauczania we własnym 
kraju i prawidłowo go analizować piórem, warto jednak zauważyć, iż na wykładach Łysiaka oraz w jego grupach 
zaliczeniowych,  chociaż  uchodzi  on  za  arcysurowego,  frekwencja  jest  „ponad  100-procentowa”.  Gdy  prowadził 
wykłady o kulturze i sztuce na Wydziale Elektroniki PW (w ramach tzw. humanizacji studiów technicznych), aula 
nie  mogła  wszystkich  chętnych  pomieścić.  Nieformalny,  urządzony  przez  studentów  Wydziału  Architektury 
ranking  na  najlepszego  wykładowcę  (z  wywieszoną  na  korytarzu  listą,  procentami  głosów  na  tak  i  nie  oraz 
uzasadnieniem), w którym Łysiak pobił na głowę swych renomowanych kolegów-profesorów, nie przysporzył mu 
sympatii u pokonanych... 

Nie  zjednała  mu  również  ciepłych  uczuć  w  sferach  dydaktycznych  i  decydenckich  lat  siedemdziesiątych 

krytyczna  publicystyka  na  tematy  szkolne.  Szczególnie  gwałtownie  reagowano  na  Politechnice  na  jego 
„krytykanctwo” pod adresem Wydziału Architektury — jedna z dwóch prób odgórnego usunięcia go z pracy była 
spowodowana  artykułem  „Stąd  do  architektury”;  podczas  drugiej,  w  1979  roku,  uratowały  go  tylko  gwałtowne 
protesty studentów u władz naduczelnianych. 

Liczba publikacji Łysiaka na tematy szkolne nie jest duża — około 20 pozycji w ciągu 9 lat. Jednakże każdy z 

tych artykułów miał sporą wagę i zasięg, o czym świadczyły m.in. listy do redakcji (tak np. po artykule „Zabawa w 
«klasy»„ redakcja „Kulis” przez kilka tygodni 

drukowała  na  całych  kolumnach  korespondencję  będącą  odzewem  czytelniczym).  Przynajmniej  dwa  z 

postulatów  wysuwanych  w  tych  artykułach  przez  autora  są  już  nieaktualne  —  skasowano  niefortunną  10-latkę 
(Łysiak  był  jednym  z  pierwszych,  którzy  ją  publicznie  napiętnowali)  i  przywrócono  prawdziwe  matury,  to  jest 
takie, których można nie zdać, jeśli się na zdanie nie zasłużyło. 

Selekcjonując  do  druku  artykuły  Łysiaka  na  tematy  związane  ze  szkolnictwem,  wybraliśmy  wypowiedzi 

późniejsze, z początku lat osiemdziesiątych, gdyż naturalnym biegiem rzeczy są one pełniejsze (autor powtarza w 
nich  uprzednie  tezy  i  wzbogaca  je).  Przykładem  jego  krytyka  nauczania  architektury  —  z  trzech  najlepszych 
pozycji:  „Czego  się  Jaś  nie  nauczy,  tego  Jan  nie  wybuduje”  („Kultura”  18  V  1975),  „Stąd  do  architektury” 
(„Kultura” 5 X 1975) i „W kolebce architektury” („Stolica” lipiec 1981) — wybraliśmy tę ostatnią, gdyż zawiera 
ona  w  formie  najbardziej  lapidarnej  wszystkie  spostrzeżenia  wcześniejsze  i  kilka  nowych.  Z  kolei  „Zabawę  w 
«klasy»„  przedrukowujemy  m.in.  dlatego,  by  pokazać,  że  Łysiak  w  swych  atakach  nie  oszczędzał  nie  tylko 
uczących w szkołach i rządzących uczącymi, lecz także uczniów i studentów, co świadczy, że jego krytyki nie były 
jednostronne.

 

 

background image

W kolebce architektury 

 
 
Tekst  ten  traktuję  jako  list  otwarty  do  władz  Wydziału  Architektury  Politechniki  Warszawskiej, 

którego pracownikiem jestem od lat dziesięciu. 

Przez  te  dziesięć  lat  nie  tylko  obserwowałem,  ale  i  publicznie  gwałtownie  zwalczałem  (na  łamach 

prasy)  to,  co  się  działo  w  tzw.  czołowej  polskiej  szkole  architektonicznej.  A  działo  się  bardzo  źle, 
począwszy  od  egzaminów  wstępnych,  będących  dziurawym  sitem  dla  ustosunkowanych  beztalenci  i 
panienek  z  „dobrych  domów”,  a  skończywszy  na  egzaminach  dyplomowych  przybierających  niekiedy 
formę parodystyczną, poprzez cały cykl dydaktyczny stojący na głowie albo też spychany na dalszy plan 
w  hierarchii  ważności  spraw  wydziałowych.  Wszelkie  dotychczasowe  tego  typu  interwencje  były 
waleniem grochem o mur, który odpowiadał pogróżkami pod moim adresem i obietnicą represji zwanej 
wywaleniem z pracy. A jednak jeszcze raz sięgam po garść grochu, z tą samą, co przedtem, nadzieją na 
pozytywne zmiany. Każdy z tych „grochów”, o których będę mówił, to plama na honorze uczelni, urąga-
jąca jej elementarnym zadaniom i tym podstawowym zasadom kształcenia, jakie uformowały się w toku 
kilkusetletniej ewolucji szkół wyższych. Wszystkie te „grochy” należy wyrzucić za okna i drzwi gmachu 
przy ulicy Koszykowej 55. 

1.

  Egzamin wstępny. Przyciąga on rokrocznie po kilka osób na jedno miejsce, teoretycznie jest z 

czego  wybierać.  Dlaczego  więc  na  wydział  trafia  tylu  snobów  kierujących  się  wyłącznie  modą 
(architektura, mimo jej zdeprecjonowania w polskim pejzażu, jest wciąż nader modna) i tyle dziewcząt, 
które nie mają innego celu nad zdobycie posagu w postaci atrakcyjnego  dyplomu wyższej uczelni oraz 
dowartościowanie się dumnym tytułem „pani magister inżynier architektury”? Dlaczego w ogóle trafiają 
na ten wydział takie tłumy młodzieży, która wśród wszystkich swoich predyspozycji najmniejsze ma do 
studiowania? Jest to w dużym stopniu wina egzaminu preferującego mechaniczną wiedzę, której nauczyć 
można nawet szympansa, nie zaś prawdziwe walory intelektualne, talent, zdolność samodzielnego wnio-
skowania i humanizm kulturowy. 

To, co teraz powiem, zabrzmi brutalnie, ale jest wynikiem dziesięcioletniej obserwacji mojej i moich 

kolegów  i  poniżej  zostanie  przeze  mnie  udowodnione.  Ponieważ  egzamin  na  nasz  wydział  to  test  na 
pewną  sumę  podręcznikowo-encyklopedycznych  wiadomości  (głównie  z  przedmiotów  technicznych), 
które można po prostu wykuć, plus ćwiczenie na zręczność manualną, podszlifowaną korepetycjami z ry-
sunku  —  przez  to  szerokookie  sito  dostaje  się  co  roku  na  studia  gromada  półinteligentów  i  durniów 
(„szpanerzy”, których rodzice opłacają przedegzaminowych pomagierów, „wyzwolone” panie z chrapką 
na  tytuły,  pociechy  ustosunkowanych  tatusiów  itp.).  Nie  więcej  niż  10  procent  studentów  zasługuje  na 
indeks. 

Skąd  wiem,  że  nie  więcej  niż  10  procent?  Z  rozmów  z  kilkoma  kolegami  dydaktykami  —  to  po 

drugie.  Po  pierwsze  zaś  dlatego,  że  obok  wykładów  prowadzę  różne  zajęcia  na  czwartym, 
przeddyplomowym roku studiów. Miażdżąca większość studentów, z którymi mam kontakt, nie ma po-
jęcia o Leonardzie, Szekspirze, Kartezjuszu, Fidiaszu, Rembrandcie, Konfucjuszu, Durerze et consortes. 
Wielu  z  tych  nazwisk  nie  są  w  stanie  powiązać  z  jakąś  określoną  dziedziną  sztuki  lub  wiążą  z 
dziedzinami zupełnie bezsensownymi (sic!). Mają natomiast olbrzymie trudności z wymienieniem choćby 
jednej przeczytanej książki (sic!) — czasami przypominają sobie tytuł jakiejś lektury szkolnej. Nie żar-
tuję i nie przesadzam — te rozmowy z nimi podnoszą mi włosy na głowie. W każdym innym środowisku 
akademickim  na  świecie  wiadomość,  że  na  wydział  architektury  dostał  się  człowiek,  który  nigdy  nie 
słyszał o Rafaelu, Homerze i Canovie, zabiłaby słuchaczy śmiechem. 

Ostatnio  Frank  Reich  napisał  w  „Die  Weltwoche”:  „Cechą  dobrej  uczelni  wyższej  jest  surowy, 

konkursowy  egzamin  wstępny,  stanowiący  nieubłaganą  selekcję.  Szanują  tę  zasadę  wszystkie 
renomowane uczelnie”. 

My również powinniśmy ją szanować, jeśli chcemy, by nas szanowano.

*

 

                                                           

*

  We wcześniejszym tekście w „Kulturze" („Stąd do architektury") Łysiak napisał ponadto o egzaminie wstępnym: „System 

tajności  i  kontroli,  mający  wyeliminować  machlojki,  został  zaostrzony.  Tematy  testowe  nie  są  znane  nawet  komisji 
rekrutacyjnej,  przynosi  się  je  i  odpieczętowuje  tuż  przed  rozpoczęciem  rysowania.  Kandydaci  nie  występują  pod 
nazwiskami, lecz pod numerami, «numerowi» nie wolno robić żadnych szkiców pomocniczych, nawet kropki, obok rysunku 
głównego,  gdyż mogłyby  być one szyfrem, członkom  komisji egzaminacyjnej  nie wolno  dyskutować  przy  ocenianiu prac 

background image

2.

  Tok studiów. Z kolei każda szanująca się uczelnia stosuje w toku studiów system ostrej selekcji, 

dzięki  której  odrzuca  się  plewy  —  na  wyższe  lata  awansują  tylko  ci,  którzy  na  to  zasłużyli.  U  nas 
odwrotnie  —  uczelnie  upodobniły  się,  na  skutek  zaleceń  odgórnych,  do  fabryk  realizujących 
stuprocentowe „plany przerobu”, co podcina wszelką motywację dobrej roboty tak u studentów (po co się 
wysilać,  jeśli  wiadomo,  że  i  tak  wszyscy  lub  prawie  wszyscy  muszą  otrzymać  dyplom),  jak  i  u  kadry 
nauczającej  (po  co  się  bawić  w  Don  Kichota  nie  zaliczając  leniom  i  tępakom,  jeśli  można  tym  zyskać 
jedynie opinię „wroga młodzieży” i kiepskiego dydaktyka?). Tak niestety jest i na Wydziale Architektury 
PW. Przepuszczamy do mety komplet startujących, podczas gdy na niektórych uczelniach zagranicznych 
finiszuje  zaledwie  50  procent  studentów,  lecz  są  to  asy,  które  wiedziały,  o  co  walczą,  walczyły  więc 
autentyczną pracą, która zrobiła z nich dobrych architektów. Znowu Reich: 

„Ostra  selekcja jest  centralną  zasadą  każdej  zdrowej uczelni. Ale  selekcja  (odrzut)  to  nie wszystko. 

Dla  tych,  którzy  pozostają,  sporządzana  jest  równie  surowa  klasyfikacja,  ogłaszana  corocznie  lub  dwa 
razy do roku. Jest to lista, na której studenci widnieją w kolejności według przeciętnej ocen, podanej z 
dokładnością do kilku miejsc po przecinku. Cel tej klasyfikacji jest oczywisty: ma ona zachęcać każdego 
do rzetelnego wysiłku”. 

Niestety, w naszym fabrycznym systemie, w którym produkuje się absolwentów jak łożyska kulkowe 

z taśmy, takie rzeczy są niezrozumiałą egzotyką. Jest to system nie tylko nie nastawiony na dopingowanie 
i promowanie ambicji studiujących oraz na wyselekcjonowanie najlepszych, lecz wyraźnie obliczony na 
ż

ałosną  przeciętność,  poprzez  ułatwienia  i  grę  pozorów.  To  zaprogramowane,  fatalne  równanie  w  dół, 

czyni  podejrzaną  samą  myśl  o  wybiciu  się  i  obniża  ogólny  poziom  (w  konsekwencji  także  poziom 
architektury polskiej, którą ci wypluwani co roku z taśmy „mistrzowie” współtworzą). 

3.

  Kadra  dydaktyczna.  Jest  tajemnicą  poliszynela,  że  pewien  procent  ciała  pedagogicznego  to 

figury, których przydatność dydaktyczna jest mizerna i które rażąco zaniżają poziom nauczania. Wiedzą o 
tym  także  studenci,  bo  mają  oczy  i  uszy,  przed  którymi  braku  wiedzy,  talentu  i  rzetelności  nie  można 
zasłonić  żadnymi  tytułami,  mianowanymi  lub  zdobytymi  inaczej.  Gdy  przed  kilku  laty  napisałem 
pierwszy artykuł interwencyjny o nauczaniu architektury („Czego się Jaś nie nauczy...”), w odpowiedzi 
wpłynęło  do  redakcji  „Kultury”  sporo  listów  od  rozeźlonych  studentów.  Zgadzali  się  oni  ze  mną,  że 
wychodzą  z  wydziału  jako  kiepscy  twórcy,  ale  cały  ciężar  odpowiedzialności  za  to  przerzucali  na 
nauczycieli. Symptomatyczny był list studenta opublikowany w „Kulturze” z 27 lipca 1975: 

„Jesteśmy  niedouczeni,  wyniki  naszej  pracy  w  czasie  studiów  są  przerażające  —  mierne  projekty, 

które można zobaczyć na posemestralnych wystawach, świadczą o schematyzmie, przeciętności. Ale jaka 
jest struktura przyczynowa tego? Odpowiedź jest jedna: jaki pan, taki kram. Ogólnowydziałowe konflikty 
wśród  pracowników,  zdehumanizowany  program  studiów,  kiepska  dydaktyka,  niskie  kwalifikacje  asy-
stentów (...), zły system rekrutacji na studia! (...) Zarzuca się nam niski poziom, ale nasi pedagodzy nie 
różnią się pod tym względem od studentów (...) Największa ilość studentów zalicza grzecznie na 3,5, są 
szarzy,  «robią»  statystykę;  potem,  gdy  zaczynają  projektować,  zaczyna  się  tragedia  (...)  Co  z  tego 
wynika? Słaba architektura, marni architekci”. W tym samym 1975 roku narzekał na bardzo niski poziom 
kadry  wydziałowej  (zbytni  teoretycy,  mający  za  mały  kontakt  z  praktyką)  prof.  Jerzy  Hryniewiecki 
(„Literatura” 10 kwietnia 1975). Od tamtej pory nic się nie zmieniło, choć niektórzy twierdzą, że jednak 
zmieniło  się  —  na  gorsze.  Myślę,  że  liczni  pracownicy  wydziału  winni  zdać  sobie  wreszcie  sprawę  z 
tego,  że  gmach  ten  istnieje  przede  wszystkim  dla  prawidłowej,  nowoczesnej  dydaktyki,  nie  zaś  dla 
rozgrywek personalnych, możliwości częstych wyjazdów za granicę i innych rzeczy, które wielu panom 
przesłaniają cel podstawowy. Natomiast władze wydziału powinny przypomnieć sobie takie pojęcia, jak 
ostra weryfikacja poziomu kadry, hospitacje zajęć i wykładów etc. 

4.

  Deklasowanie humanistyki. Ma ono od lat charakter postępujący, co przejawia się m.in. redukcją 

czasu dydaktycznego w przedmiotach humanistycznych (historyczna ewolucja architektury i urbanistyki, 
historia kultury i cywilizacji, przedmioty plastyczne etc.) na rzecz dyscyplin matematyczno-technicznych. 

                                                                                                                                                                                                            

(eliminuje  się  w  ten  sposób  wywieranie  nacisku  bądź  sugerowanie  innych),  milcząco  pokazują  tylko  ocenę  wypisaną  na 
kartce, etc. Czy to wszystko daje gwarancję absolutnej tajności? Nie. Od czasu do czasu zdarzają się «cuda»...". 
Gdy  Łysiak  wykrył  na  swoim  wydziale  aferę  egzaminacyjną  (kandydaci  znali  tematy  przed  odpieczętowaniem  kopert)  i 
narobił rabanu, jedynym efektem było to, że przestano go powoływać w skład komisji rekrutacyjnej i na stałe odsunięto od 
egzaminów. 

 

background image

Zapomina się przy tym, że architektura jest kierunkiem humanistycznym (w większości krajów wydziały 
architektury znajdują się na uniwersytetach, a nie politechnikach), sztuką, nie zaś rzemiosłem. Zapomina 
się,  że  najwybitniejsi  architekci  świata  głosili,  iż  całą  swoją  wirtuozerię  zawdzięczają  głównie  dobrej 
znajomości zabytków oraz sztuk plastycznych i nie tylko. Ci sami ludzie, którzy przyklaskują zabójczej 
technicyzacji  studiów  architektonicznych,  popukaliby  w  czoło  komuś,  kto  wspomniałby  o...  muzyce. 
Nieładnie  jednak  pukać  w  czoła  zmarłych  geniuszy,  takich  jak  np.  Gropius,  w  którego  słynnej  szkole 
Bauhaus nauczano muzyki, oraz Le Corbusier i Wright, którzy przejęli od rodziców umiłowanie muzyki. 
Widać  to  w  ich  dziełach.  Najsławniejszy  konstruktor  XX  wieku,  Buckminster  Fuller,  wprowadza  do 
nauczania architektury nawet poezję! 

Kilka  lat  temu,  gdy  przy branżowym  miesięczniku  „Architektura”  istniał  jeszcze  studencki  dodatek 

„Wykusz”, studenci często narzekali na jego łamach na odhumanizowywanie studiów architektonicznych, 
twierdząc, że kształci się ich na kreślarzy, a nie na artystów. Dzisiaj powtarzają to samo, z tym samym 
(żadnym) skutkiem. 

5.

  Projektowanie.  W  chwili,  kiedy  to  piszę,  nie  znany  jest  jeszcze  nowy  program  studiów  na 

Wydziale Architektury PW, koncypowany mozolnie wśród kłótni i przeciwstawnych interesów różnych 
„lobby”  przez  specjalną  komisję.  Dochodzą  jednak  stamtąd  słuchy  o  kolejnych  próbach  ograniczenia 
dziedzin  humanistycznych,  przeciwko  humanistyce  bowiem  występują  przedstawiciele  instytutów 
projektowych.  Uważają  oni,  że  inne  przedmioty  tylko  kradną  czas,  jaki  należy  poświęcać  na 
projektowanie. Ja natomiast uważam, że czas ten jest przez owe instytuty marnowany, i udowodnię to. 

Na  czwartym,  ostatnim  (przeddyplomowym)  roku  studiów,  podczas  zajęć  z  konserwacji  zabytków 

studenci wykonują dwie klauzury — mają zaadaptować zabytek do współczesnych potrzeb, co sprowadza 
się do rozmieszczenia odpowiednich funkcji w starych murach. Podam tegoroczne przykłady z dwóch (na 
osiem istniejących) grup, które sam prowadziłem. Adaptując szlachecki dworek jeden student „oświetlił” 
użytkowany  strych  przez...  otwór  komina!  Inny,  przerabiając  dworek  na  dom  turysty,  zrobił  publiczne 
schody  na  środku  dwuosobowej  sypialni!  Trzeci  umieścił  w  dworku...  lądowisko  sterowców!  Kilku 
zrobiło łazienki dostępne z trzech stron (troje drzwi), dla trzech sypialni sąsiadujących z łazienką przez 
ś

ciany! Kilku, przebudowując wnętrze, polikwidowało elementy konstrukcyjne dźwigające całą strukturę! 

Jeszcze inni, adaptując strych ze spadzistym dachem, robili umeblowane pokoje na krańcach, tam, gdzie 
między dach a podłogę z trudnością wczołgałby się pies! Itd., itp. Powtarzam: te idiotyzmy na poziomie 
dziecka  z  podstawówki  bawiącego  się  w  architekta  robili  ludzie  na  ostatnim  roku  studiów,  po  siedmiu 
semestrach nauki projektowania!!! Przerażony pobiegłem do kolegów z innych grup, żeby im pokazać ten 
surrealizm, a wówczas usłyszałem, że w ich grupach jest identycznie. Jednej z koleżanek, która zapytała 
studentów,  jak  to  jest  możliwe,  studenci  odparli:  „Proszę  się  zwrócić  z  pretensjami  do  naszych 
nauczycieli projektowania”. 

Czyż nie jest stratą czasu fakt, że nasz student robi jeden projekt w ciągu semestru (kilka miesięcy), 

musząc  go  „odpicować”  (popisowe  wykreślenie,  wymalowanie  lub  „collage”,  fotografie,  kosztowne 
plansze, smaczki graficzne)? 

W wielu krajach student „trzaska” w ciągu semestru kilka projektów w formie szkicowej, która jest 

wystarczająco przejrzysta, by profesor mógł ocenić to, co najważniejsze — koncepcję. 

6.

  Dyplomy. Komizm prac dyplomowych robionych w domu polega na tym (jest to też tajemnicą 

poliszynela), że część z nich jest kupowana przez bogatych rodziców (wykonują pracę najęci fachowcy), 
a  większość  pozostałych  robiona  kolektywnie  przez  całe  grupy  wzajemnie  się  wspomagających 
koleżanek i kolegów. Dyplomy muszą być wyłącznie klauzurowe, robione (może nawet etapami) na wy-
dziale, pod kontrolą pracowników dydaktycznych. 

To tyle. Gdy przed laty opublikowałem w „Kulturze” obszerny artykuł na ten sam temat, pt. „Stąd do 

architektury”,  zarzucono  mi,  że  jestem  „ptakiem,  który  kala  własne  gniazdo”.  Odparłem  wówczas,  że 
takim samym ptakiem jest radiotelegrafista, który z tonącego okrętu nadaje sygnały SOS. Odpowiedź się 
nie zmieniła. A reakcja tych, którzy władają uczelnią?

*

 

                                                           

*

  Jeszcze jeden istotny fragment z artykułu „Stąd do architektury", opuszczony w przedrukowanym przez nas tekście: „Na 

marginesie warto tu podnieść problem studentów zagranicznych, którzy — nie przyjęci na uczelnie obce — w Polsce 
znajdują raj, w którym za kilka dolarów koledzy kreślą im, rysują i projektują wszystko od pierwszego roku studiów. 
Zjawisko to urasta do rangi epidemii, a walka z nim jest beznadziejna — dolarowy student to «święta krowa», która «musi 
zdać» bez żadnej dyskusji". 

background image

 

„STOLICA” 5 i 12 lipca 1981 

 
 

background image

Zabawa w „klasy” 

 
 
Na  całym  świecie  obserwowane  są  niepokojące  przejawy  obniżania  się  stanu  wiedzy  oraz 

ś

wiadomości  intelektualnej  uczniów  i  studentów,  na  co  wpływ  mają  przeróżne  aspekty  XX-wiecznej 

cywilizacji  i  co  jest  paradoksem,  bo  w  końcu  żyjemy  ponoć  w  stuleciu  mądrzejszym  niż  wszystkie 
poprzednie razem wzięte. Na początek jeden przykład: w bostońskich szkołach przeprowadzono ankietę, 
dzięki której wyszło na jaw, że dzieci w większości sądzą, iż mleko jest wyrabiane przemysłowo, tak jak 
piwo czy coca-cola. Zaprowadzono więc dzieci do ZOO, aby im pokazać, jak się doi krowy. 

Ale  co  nas  obchodzi  cudze  podwórko  dydaktyczne!  Winniśmy  się  martwić  o  swoje,  na  którym  — 

chociaż wszyscy wiedzą, jak się doi krowy — zaczynają się coraz mocniej ujawniać symptomy ciężkiego 
schorzenia. 

Zauważano  je  już  od  kilku  lat  (byłem  wśród  zauważających),  diagnozowano  i  wskazywano 

najróżniejsze  przyczyny  (byłem  wśród  wskazujących):  a  to  pogarszający  się  z  roku  na  rok  poziom 
podręczników, szpikowanych masą skandalicznych błędów merytorycznych oraz interpretacyjnych, a to 
obniżający  się  równie  systematycznie  stan  przygotowania  do  zawodu  młodej  kadry  nauczycielskiej,  w 
szeregi  której  gromadnie  trafiają  przypadkowi  nieudacznicy  i  outsiderzy  wyeliminowani  z  innych 
profesji, a to szwankującą infrastrukturę szkół, itd., itp. 

Wśród  ostatnich  reform  w  szkolnictwie  na  czoło  wybiły  się  dwie:  obowiązek  ukończenia  przez 

wszystkich  nauczycieli  wyższych  studiów  oraz  nowy  system  szkoły  10-letniej,  reklamowany  jako 
perfekcjonizacja  nauczania,  w  efekcie  której  wyedukowanie  młodzieży  zbliży  się  do  pożądanego 
optimum.  Czy  rzeczywiście  się  zbliży,  w  to  wątpię.  Będzie  to  tym  bardziej  utrudnione,  jeśli  nie 
zlikwidujemy  następstw  innej,  nie  tak  głośno  reklamowanej  reformy  sprzed  kilku  lat,  w  wyniku  której 
kompletnie  nie  trzeba  się  dzisiaj  uczyć,  by  dostać  maturę,  i  wystarczy  udawać  naukę,  by  otrzymać 
dyplom wyższej uczelni. 

Zaczyna się to od pierwszych klas szkoły podstawowej. Jak wiadomo, podstawówkę muszą skończyć 

wszyscy,  a  dzieci  wiedzą  o  tym  i,  jakkolwiek  nieprawdopodobnie  by  to  brzmiało,  coraz  powszechniej 
lekceważą  (oni  i  ich  rodzice)  instytucję,  w  której  końcowy  efekt  jest  zagwarantowany  przed  startem. 
Zjawisko nie istniejące w czasach „niebieskiego mundurka” — widocznie wówczas dziecięta były tępsze 
i  za  wcześnie  nie  zdawały  sobie  sprawy  z  wielu  rzeczy.  Dzisiaj  szybciej  dojrzewają,  a  negować  to,  co 
powyżej napisałem, będzie tylko ten, kto nie ma żadnej styczności ze szkołą i nie rozmawiał na ten temat 
z nauczycielami. 

Ja  rozmawiałem.  Odzywka  ucznia  3  klasy  (nie  ukończone  9  lat),  gdy  nauczycielka  wpisuje  mu  do 

dzienniczka, że lekceważy naukę: „A wpisuj sobie, wpisuj, myślisz, że mi starzy coś zrobią!” (sic!) — nie 
jest  już  niczym  bulwersującym.  Kawalerom  i  starym  pannom,  to  jest  osobnikom  nie  chadzającym  na 
wywiadówki, obrazek taki nie przyśni się nawet w koszmarnym śnie, lecz nauczyciele zaczynają się już 
do  tego  przyzwyczajać,  przyzwyczaić  się  bowiem  można  do  wszystkiego  na  świecie.  Telewizyjna 
dojrzałość kilkuletnich smyków jest tak imponująca, że nikogo nie zdziwiłoby przyniesienie przez nich 
do „budy” głośnego francuskiego raportu spółki Robert Debre—Daniel Douady: „Przemęczenie uczniów 
w obecnym systemie szkolnym”, bądź książki Guya Vermeila „Zmęczenie w szkole”, i szermowanie nimi 
w obronie totalnego far niente. 

Sytuacja jest z natury rzeczy jeszcze bardziej niepokojąca w przypadku roczników starszych, to jest 

nastolatków, co również — naturalnym biegiem rzeczy — największe przerażenie budzi u dydaktyków, u 
całej tej rzeszy nauczycieli z klas średnich, którzy zaczynają się czuć w szkołach coraz mniej potrzebni 
(stopnie i świadectwa mogłyby wystukiwać maszyny). Od czasu do czasu biją oni głową o mur, alarmu-
jąc opinię publiczną; trzy przykłady — trzy wypowiedzi nauczycielek dla prasy z ostatnich trzech lat: 

Bronisława Ginter: „Szkoła też jakby straciła swoje znaczenie (...) A szkoła, zamiast walczyć z tym, 

idzie na ustępstwa. Wyszły zarządzenia nakazujące dopuszczenie do egzaminów poprawkowych uczniów 
z  dwiema  ocenami  niedostatecznymi.  Nawet  jeśli  wynikały  one  z  wagarów  i  zupełnego  lekceważenia 
nauki.  Uczniowie,  którzy  są wybitnymi  sportowcami,  mogą  być  zwolnieni z  kilku  przedmiotów.  Coraz 
mniej osób pamięta, że do szkoły chodzi się, by zdobyć wiedzę, a nie papierek”. 

Maria Hernasowa: „Ucznia nie można w praktyce zmusić do nauki (...) Żeby zostać na drugi rok w 

tej samej klasie, trzeba wykazać maksimum złej woli, nie wystarczy zwyczajnie nie umieć czytać i pisać. 

background image

Szkołę  trzeba  nie:  odsłużyć  jak  wojsko  —  szkołę  trzeba  odsiedzieć  jak  wyrok  w  kryminale.  To  w 
zasadzie wystarczy, by otrzymać świadectwo jej ukończenia (...) Na dwudziestu chłopców w mojej klasie 
uczy się trzech. Ze czterech — uczy się niektórych przedmiotów. Reszta — żyje na państwowym stopniu 
i czuje się z tym zupełnie dobrze. Bez stresów i kompleksów pójdą sobie w życie, święcie przekonani, że 
im  się  należy  jakaś  płaca  za  to,  że  żyją,  tak  jak  się  im  należała  ocena  dostateczna  za  to,  że  w  szkole 
siedzieli w ławkach”. 

Julia Tazbir: „W tej chwili główny problem jest taki, że oni... przeciekają przez palce. Zwyczajnie. 

Ktoś nie przychodzi do szkoły, bo mu się nie chce. Klasa zniknęła, bo ma być wypracowanie z polskiego. 
Jeden  skraca  dzionki  szkolne,  drugi  —  bywa  tylko  w  wybrane  dni  tygodnia  (...)  Jeszcze  inni  skreślają 
pewne  przedmioty.  Kiedyś  większość  uczniów  chodziła  regularnie,  urywała  się  mała  grupa  waga-
rowiczów. Dziś i większość... W zeszłym roku nasza najzdolniejsza klasa miała średnią frekwencję około 
70 procent. Tak urzędowali, że jedną lekcję miałam z jednymi, następną — z zupełnie innymi osobami 
(...) Jeżeli uczeń, nic nie robiąc, nie jest ostatni w klasie, tylko, powiedzmy, dwunasty od końca, to nie 
można mu zagrozić. Mieliśmy już egzemplarz, który w ciągu pięciu lat «chodził» w sumie nie więcej niż 
dwie klasy! Potem zdawał na politechnikę. Egzaminu nie zdał, ale jest gdzieś studentem”. 

Do  studiów,  które  można  z  powodzeniem  kontynuować  nic  nie  umiejąc i  nic się  nie  ucząc, jeszcze 

wrócimy, na razie zaś istotne jest pytanie: jakim cudem może trwać ta paranoja przedmaturalna opisana 
przez trzy nauczycielki? Dr Julia Tazbir wyjaśniła to jednym zdaniem: „W końcu szkołę — tak naprawdę 
—  rozlicza  się  z  procentu  nie  promowanych”.  Inaczej  mówiąc:  jeśli  szkoła  ośmieli  się  nie  promować 
ucznia, który, chociaż jest w niej zapisany, nie chodzi na lekcje i nie uczy się, to władze szkoły zostaną 
ukarane,  bo  „nie  wyrobiły  planu  promocji”.  Czyli  planu  100-procen-towego  przerobu,  jak  w  fabryce 
konserw. 

Nie  od  rzeczy  będzie  tu  zauważyć,  że  wszystkie  trzy  cytowane  panie  wykazały  iście  brawurową 

odwagę, eksplikując swoje żale  p u b l i c z n i e  i nie ukrywając swych nazwisk. Nie każdego na to stać. 
Mój rozmówca, 42-letni nauczyciel szkoły średniej, zanim powiedział mi to, co powiedział, zobowiązał 
mnie do dyskrecji i wytłumaczył to bardzo prosto: „nie chcę wyjść na wroga młodzieży”. Rzeczywiście, 
w sytuacji, gdy lansuje się (przynajmniej retorycznie) stawkę na młodzież, wyjść na wroga młodzieży jest 
i głupio, i niefortunnie, można bowiem usłyszeć: „on się nie nadaje, nie umie pracować z młodzieżą”. Od 
człowieka tego usłyszałem m.in: 

— Jestem bezradny wobec ucznia, wobec jego samochodu, którym ojciec go przywozi do szkoły lub 

wobec  jego    r  ó  w  n  i  a  c  h  o  w  o  ś  c  i    czerpanej  z  klanu  ulicznego  bądź  dyskotekowego,  wobec 
lekceważenia  mnie,  szkoły,  najprostszych  powinności.  Często  muszę  być  bezradny  wobec  jego 
agresywnej bezczelności, a najgorsze jest to, że on o tym doskonale wie i sprawia mu satysfakcję granie 
na tej mojej bezradności jak na trąbce. Młodzież potrafi być okrutna. Oni wiedzą, że muszą zdać za nic, 
więc do czego mogę ich zmusić? Istnieją tacy, otaczani przez innych podziwem, których chciałoby się po 
prostu trzasnąć w gębę, ale oni tylko na to czekają, nie wolno mi tracić samokontroli. Wie pan, dzisiaj nie 
daje się klapsów nawet w domu, to niemodne... 

Wiem.  Tak  długo  wbijano  do  głów  rodzicom,  że  według  badań  naukowych  karcenie  degeneruje 

psychikę  dzieci,  wpędza  je  w  wyniszczające  stresy,  kompleksy  oraz  nerwice,  iż  przywoływanie  do 
porządku  pasem  stało  się  niemodne.  Zapewne  wyszedłem  na  konserwatywnego  głupka,  gdy  niedawno 
wyszedłem  z  przyjęcia,  na  którym  syn  gospodarzy  pluł  gościom  do  talerzy,  a  mamusia  upominała  go 
równie łagodnie co bezskutecznie: „Mareczku, tak nie wolno, to nieładnie...” 

O tym, że kiedyś dyscyplinę w szkołach utrzymywano m. in. rózgami, dawno już byśmy zapomnieli, 

gdyby  nie  ta  rozśmieszająca  okoliczność,  iż  zwyczaj  ów  przetrwał  w  Anglii,  co  pozwala  naszym 
publicystom  pisać  od  czasu  do  czasu  anegdoty  na  ten  temat  i  wykpiwać  arystokratycznych  lalusiów  z 
Eton,  którzy  dostają  baty  jak  za  starych,  barbarzyńskich  lat  królowej  Wiktorii.  Jeśli  już  przy  tym  je-
steśmy, to warto — zamiast bredzić — uświadomić sobie, że Eton College jest obecnie elitarny głównie z 
powodu poziomu nauczania (bo o to przecież chodzi!), a synowie robotników dostają się tam tak samo 
jak synowie lordów (trzeba zdać surowe egzaminy, jest to podstawowe kryterium), przy czym i ci, i ci są 
wywalani  za  brak  postępów,  bez  różnicy  i  bez  pardonu.  Sześć  uderzeń  bambusowym  kijem  w  tyłek, 
wymierzanych przez „headmastera” za poważne wykroczenie, nikomu tam nie przynosi ujmy, nikogo nie 
stresuje i nie nerwicuje — skutki są raczej zbawienne. Młodzi „panicze z Eton” nie popadają również w 
kompleksy  od  tego,  że  regularnie  pracują  w  sąsiednim  miasteczku  przemysłowym  Slough  jako  pomoc 

background image

społeczna  w  szpitalach,  domach  starców  i  domach  dzieci  niedorozwiniętych  (w  ramach  tzw.  Social 
Service Club), a także uczą angielskiego dzieci robotników murzyńskich i hinduskich. Spróbowalibyście 
zatrudnić w ten sam sposób naszych paniczów podjeżdżających pod szkoły samochodami otrzymanymi 
od tatusiów na poczet matury, którą i tak dostaje się „za frajer”! Czytelnicy, którzy w tym miejscu doszli 
do  przekonania,  iż  zgłupiałem  od  sadystycznego  jadu i  sugeruję  antyliberalny powrót  do  królowania  w 
szkole  nahajki,  pragnąc  cofnąć  dydaktyczną  cywilizację  w  średniowiecze  —  zechcą  się  łaskawie 
uspokoić  i  potraktować  Eton  jako  żartobliwą  dygresję.  Natomiast  niczego  już  żartobliwego  nie  ma  w 
fakcie, iż — opierając się na różnych, często bezsensownych, przesłankach i nie stroniąc od idiotycznego 
rozdmuchiwania  smutnych  incydentów  („dziewczyna  dostała  dwójkę  i  otruła  się  gazem!”)  — 
zamordowaliśmy,  w  niestrudzonym dążeniu  do światłej  nowoczesności  oraz  masowego  sprezentowania 
wszystkim nobilitujących papierków maturalnych, ostatnie mizerne resztki dyscypliny szkolnej, poprzez 
likwidację  najoczywistszych  rygorów  i  nieograniczone  „ułatwianie”  nauki.  Ten  „ukłon”  w  stronę 
młodzieży jest w rzeczy samej zadanym jej ciosem, czego ona na razie nie pojmuje (jak fajnie jest nic 
albo prawie nic nie robić i piąć się w górę), ale co w przyszłości odczuje ona boleśnie, gdy dojrzy (jeśli 
dojrzy)  swoje  kalectwo  intelektualne  i  erudycyjne.  Chcąc  rzekomo  zaoszczędzić  jej  stresów 
wynikających z nadmiernych obciążeń i przestrzegania dyscypliny (poprzednie pokolenia jakoś nie miały 
stresów, chociaż uczyć się trzeba było solidnie), daliśmy jej „luz” urągający samej istocie edukacji. 

Nie byliśmy pierwsi. Kryzys, o którym piszę, jest kryzysem ogólnoświatowym i wiele krajów ma już 

w  tym  względzie  spore  doświadczenia.  Doświadczenia  wielce  zaskakujące  dla  obrońców 
„nowoczesnych”  koncepcji,  z  efektami  akurat  odwrotnymi  od  zamierzonych.  Warto  się  im  przyjrzeć, 
chociażby  tym  pionierskim  (amerykańskim),  i  przemyśleć,  słowem  —  jak  powiadają  —  „uczyć  się 
choćby od diabła”. 

Otóż „diabeł” pierwszy wynalazł nie tylko coca-colę, ale i modernę techniczną oraz liberalizacyjną w 

edukacji, w efekcie czego pierwszy dotarł, zwłaszcza na tej ostatniej ścieżce, do progu bankructwa. Pełną 
dokumentację na ten temat opublikowano 1 października 1975 roku w specjalnej wkładce do poważnego 
tygodnika  „U.S.  News  and  World  Report”.  Zawarte  tam  materiały  z  badań,  przeprowadzonych  przez 
Państwową Komisję Oceny Postępów w Edukacji, Stowarzyszenie Historyków Amerykańskich, Uniwer-
sytet  Harvardzki  i  Massachusetts  Institute  of  Technology,  były  tak  szokujące,  że  wkładka  pod  tytułem 
„Crisis  in  the  Schools”  z  miejsca  stała  się  w  Stanach  Zjednoczonych  i  w  Europie  Zachodniej 
bestsellerem. Komentując rzucający się jaskrawo w oczy fakt, iż nowe roczniki absolwentów wszystkich 
rodzajów  szkół  wychodzą  z  nich  z  chaosem  w  głowach  i  z  reguły  gorzej  wyedukowane  niż  pokolenia 
uczone metodami tradycyjnymi i trzymane w karbach dyscypliny, autorzy opracowania stwierdzili m. in.: 

„Lata  doświadczeń  wykazały,  iż  (...)  telewizja,  jak  również  inne  eksperymenty  szkolne,  o  których 

swego czasu było tak głośno, nie zaowocowały spodziewanymi cudami. Dla procesu nauczania okazały 
się one pomocnymi w sposób nader marginalny (...) Efektem fali krytyki, jaka spadła na owe innowacje, 
jest  fala  odwracania  się  od  nich  szkół  i  college'ow  i  powrót  ku  tradycyjnym  metodom  nauczania.  Ku 
wielkiemu zadowoleniu rodziców niektóre szkoły reaktywowały mające sto lat «Czytanki Mc Guffreya» i 
dały priorytet nauce podstawowych umiejętności czytania, pisania i rachowania oraz innym sprawom, w 
tym dyscyplinie, uznanym zbyt pochopnie za przestarzałe”. 

Efekty  pochopnego  rozluźniania  bądź  likwidowania  dyscypliny  szkolnej  zostały  ujęte  w 

opublikowanym  kilka  miesięcy  później  (na  początku  roku  1976)  sprawozdaniu  Krajowej  Komisji  ds. 
„Public  Relations”  w  Szkole.  Według  tego  raportu:  od  czasu  wprowadzenia  reformy,  to  jest  w  ciągu 
około  5  lat,  o  100  procent  wzrosła  częstotliwość  wagarów  i  wszelakiego  rodzaju  wykroczeń,  a  o  77 
procent  liczba  napaści  uczniów  na  nauczycieli  (przy  czym  notowano  tylko  przypadki  zgłoszone  przez 
zwierzchników,  zaznaczając  jednocześnie,  iż  wielu  nauczycieli  nie  informuje  szefów  o  incydentach, 
uważając, iż „rzucałoby to cień na ich zdolności, i opinię dydaktyków”). Psychiatryczne badania, którymi 
objęto  200  nauczycieli  w  Los  Angeles,  wykazały,  że  następstwa  reformy  liberalizującej  dyscyplinę  w 
szkołach  spowodowały  u  nich:  „kolosalny  wzrost  symptomów  stresowych,  jak  zwiększenie  ciśnienia 
krwi,  niepokój,  depresja,  ból  głowy,  obniżenie  poczucia  własnej  wartości,  zaburzenia  żołądkowe  i 
bezsenność”. Nazwano ten objaw „syndromem zmęczenia pobitewnego”, przebadanych wychowawców 
zaś  „pokonanymi  belframi”.  Pokonanymi,  gdyż  większość  z  nich  była  zrezygnowana  i  określała  swoją 
bezradność jako „element pracy, za którą biorą zapłatę”. 

W świetle tych faktów trudno się dziwić, że Amerykanie wycofują się ze swej reformy, o czym mówi 

background image

bardzo  pouczające  zdanie  z  wkładki:  „U.S.  News  and  World  Report”:  „Na  skutek  negatywnych 
doświadczeń wiele szkół przywraca ostrą dyscyplinę oraz system ścisłej kontroli ocen”. 

Relatywne  do  powyższych  były  nasze  rodzime  doświadczenia  w  szkolnictwie  akademickim,  więc 

chociaż  na  początku  napisałem,  że  nie  powinno  nas  obchodzić  cudze  podwórko,  identyczność  tych 
doświadczeń  usprawiedliwia  powoływanie  się  na  dokument  zza  Atlantyku.  W  Polsce  ultraliberalny 
regulamin  studiów  obowiązywał  na  wyższych  uczelniach tytułem  próby  w roku  akademickim  1974/75. 
Rezultat  opisano  w  „Życiu  Warszawy”  z  8  października  1975.  Niektóre  sformułowania  są  tam  wręcz 
bliźniacze z tymi, które znajdują się w „U.S. News and World Report”. Tłumacząc, dlaczego do nowego 
regulaminu trzeba było wnieść „poprawki” (czytaj: opanować sytuację), dziennik napisał, iż autorzy tego 
regulaminu:  „założyli,  że  studenci  są  ludźmi  dorosłymi  i  poważnymi.  Cały  ubiegły  rok  akademicki 
dowiódł jednak, że niestety brak im poczucia dyscypliny czasu, brak im nawyku systematycznej nauki”. 
Było to bardzo delikatne określenie sytuacji bardzo smutnej. Jeszcze smutniejsze jest to, że wspomniane 
„poprawki” niczego nie poprawiły i obecnie jest jeszcze gorzej. 

Tak  więc  dotarliśmy  w  naszych  rozważaniach  do  szczebla  akademickiego.  Młody  człowiek,  by 

wspiąć  się  na  ten  szczebel,  musi  zdać  egzamin  wstępny  na  uczelnię,  to  jest  odpowiedzieć    na    pewną  
liczbę  pytań.  Żeby go to nie zestresowało, od pewnego czasu coraz więcej wyższych uczelni w naszym 
kraju na długo przed egzaminami udostępnia kandydatom pełny zestaw pytań egzaminacyjnych, między 
innymi  poprzez  ogłoszenia  w  prasie  codziennej  (w  roku  1979  gazety  wojewódzkie  pełne  były  tych 
zestawów),  co  skomentowano  w  jednym  z  tygodników  następująco:  „Dobry  to  i  chwalebny  zwyczaj. 
Pozwoli uniknąć niepewności i nerwowości przy próbie”. Słusznie — zwyczaj ten bowiem pozwala na 
wcześniejsze opracowanie wszystkich odpowiedzi, samodzielnie bądź przy pomocy zaprzyjaźnionych lub 
najętych specjalistów, po czym wkucie ich „na blachę” i powtórzenie, do czego zdolny jest nawet szym-
pans. Od tej komedii, która ośmiesza cały egzamin, przyzwoitsze byłoby nawet rekrutowanie studentów 
rzutami  kostką,  bo  rachunek  prawdopodobieństwa  wprowadziłby  wówczas  na  studia  sporą  grupę 
zasługujących na to. Ale kogo takie gadanie obchodzi? 

Tragedia odkrywa swe oblicze tam, gdzie egzaminujący wychodzą poza ujawnione wcześniej zestawy 

pytań  i  egzaminacyjne  rytuały,  próbując  przeprowadzić  ze  zdającym  egzamin  kandydatem  rozmowę 
końcową  (ma  ona  odsłonić  jego  zdolność  samodzielnego  wnioskowania  oraz  zainteresowania  i  wiedzę 
kulturalną,,  społeczną,  gospodarczą,  historyczną,  polityczną  etc,  słowem,  walory  umysłowe).  Otóż 
egzaminatorzy  ci  z  przerażeniem  konstatują,  że  od  kilku  lat  każdy  kolejny  rocznik  zdających  jest 
intelektualnie  gorszy  od  poprzedniego!  Równia  pochyła,  będąca  m.  in.  pokłosiem  zliberalizowanej  do 
absurdu szkoły średniej, z której wychodzą niedouczeni, nieoczytani, tępawi, ale za to zuchwali, że hej! I 
są  przyjmowani  na  studia,  chociaż  —  gdyby  zastosować  kryteria  sprzed  lat  (po  prostu  stałe  kryteria 
oceniania)  —  tylko  nieliczni  z  nich  otrzymaliby  indeksy.  Ale  przecież  kogoś  przyjąć  trzeba,  istnieje 
określony limit minimalny, do minimum więc obniża się kryteria (opublikowane pytania i odpowiedzi z 
kilku  wydziałów  Uniwersytetu  Warszawskiego  rozbawiły  cały  kraj).  Wierzy  się,  że  z  miernot 
intelektualnych, nagrodzonych „darmowymi” maturami, wyrosną — dzięki kilkuletniej wyższej edukacji 
— dobrzy fachowcy. Niestety, wiara rzadko przenosi góry. Chyba, że wierzy się w co innego, i jest tak, 
jak właśnie miało być Im głupsi — tym lepsi. 

Pierwszy  rok  studiów  bywa  w  całej  tej  zabawie  najsensowniejszy,  jest  on  bowiem  jeszcze  na 

niektórych  uczelniach  rokiem  selekcyjnym,  eliminującym  najsłabszych,  to  jest  najtępszych  lub 
najbardziej  leniwych  (ciekawostka:  najgorszymi  okazują  się  z  reguły  „prymusi”  dostający  ze  szkół 
ś

rednich  przepustkę  bezpośrednio  na  studia,  z  pominięciem  egzaminów).  Za  to  pozostałe  lata  są  już 

prawdziwą  zabawą  w  „klasy”,  w  ciuciubabkę,  w  chowanego  i  we  wszystkie  inne  wesołe  rozrywki,  w 
cyklu od kilku lat skróconym prawie wszędzie o rok, do czteroletniego, co zbliżyło studia charakterem do 
kursów przyspieszonych (...) 

Jednym  z  tych  praw,  które  sobie  wywalczyli  studenci,  jest  prawo  niechodzenia  na  wykłady. 

Wykładowca  przyjść  musi,  oni  nie  (wykładowcy  nie  wolno  sprawdzać  listy!)  i  dlatego  gros 
wykładowców  przemawia  do  niemal  pustych  ścian,  a  potem  skarży  się  w  wywiadach  prasowych  (...) 
Część wykładowców dosłownie „staje na głowie”, by „kupić” młodzież, przyciągnąć jakoś i do wykładu, 
i do rzetelnej nauki, ale to na niewiele się zdaje i nierzadko kończy się podlizywaniem rozzuchwalonym 
studentom  (profesor  Aleksander  Bardini  publicznie  przed  tym  przestrzegał:  „Nie  zabiegać  o  względy 
studentów, bo to jest klęska dla obu stron!”). Lecz dydaktycy boją się gorszych klęsk. W roku 1976 prasa 

background image

opisała przypadek zasłużonego uczonego, który nie chciał słyszeć o „grze w studia”, „przerobach” oraz 
puszczaniu  wszystkich  leni  wyżej  —  i  przegrał!  W  „Literaturze”  Adam  Adamski  opisał  kłopoty 
asystenta,  na  którego  studenci  naskarżyli  u  władz  uczelnianych,  że...  wymaga  od  nich  rzetelnej  nauki, 
podczas gdy inni asystenci tak się nie wygłupiają, po czym poprosili o zamianę tego wymagającego na 
kogoś  innego  (sic!).  Rozsądny  asystent,  chcąc  uniknąć  konfliktów  socjalnych,  musi  zapomnieć  o 
rygorach  i  wyrzucić  ze  swego  słownika  „niezaliczenie”,  bo  inaczej  wyjdzie  na  „wroga  młodzieży”.  W 
dobie, w której studenci jeżdżą kolejami ze zniżką 33-procentową, lecz studiują ze zniżką grubo ponad 
50-procentową —  n i e z a l i c z a n i e  jest donkiszoterią pozbawioną sensu. Z warszawskiej uczelni 
znam  przypadek  profesora,  na  którego  studenci  naskarżyli  w  rektoracie,  iż...  stawia  dwóje!  W  efekcie 
został on upomniany, a skarżący (owi dwójkowicze) otrzymali po trójce. 

Kto z nas ma wątpliwości, że trójkowi dyplomanci potrafią zbudować inną Polskę niż trójkowa? Cały, 

finansowany przez państwo, cykl edukacyjny nie powinien wstrzykiwać gospodarce i kulturze narodowej 
rzesz niedouczków! 

 

„KULISY” 6 kwietnia 1980 

 

background image

Dywersja edukacyjna 

 
 
(...) Runęła na nas (dopiero teraz!) lawina krytycznych opinii o polskim szkolnictwie. Opinie te są tak 

wielce uczone (zagmatwane, „wariantowe” etc), iż w wielu przypadkach odbiorca przestaje rozumieć, o 
co  chodzi.  Tymczasem  prawdę  o  polskim  systemie  edukacji  można  —  bez  rozdzielania  włosa  na 
czterdzieści i cztery — powiedzieć bardzo prosto. Uczynię to zwięźle, w pięciu punktach: 

Punkt 1 — generalia. Całe polskie szkolnictwo zostało administracyjnie zdeklasowane do poziomu, 

który urąga samej istocie edukacji i tylko osobistym oraz zawodowym walorom licznych nie poddających 
się temu pedagogów zawdzięczać należy resztki dydaktycznego honoru naszych szkół. Oświata stała się 
dziedziną  traktowaną  przez  dotychczasowych  decydentów  po  macoszemu,  uznali  oni  bowiem,  że  jest 
„nieprodukcyjna”, trzeba w nią więc inwestować mało lub wcale. Nie rozumieli, że jest ona dla każdego 
państwa inwestycją w aspekcie przyszłościowym najważniejszą, warunkującą egzystencję duchową (a w 
konsekwencji także fizyczną) narodu! 

Punkt  2  —  dziesięciolatka.  (...)  System  szkoły  dziesięcioletniej  wprowadzony  został  bez  rzetelnej 

konsultacji z kołami pedagogicznymi, a więc narzucony; przekreśla on m. in. wspaniałe tradycje polskiej 
szkoły średniej, podupadłej ostatnio z przyczyn od szkolnictwa niezależnych. Czyż nie jest nonsensowną 
od początku reforma, której autorzy nie mają sprecyzowanego pojęcia na temat: co będzie między klasą 
10 a studiami? Czyż nie jest bzdurą wprowadzenie powszechnej szkoły dziesięcioletniej wobec faktu, że 
w  ciągu  wielu  lat  w  żaden  sposób  nie  potrafiliśmy  stworzyć  szkoły  ośmioletniej  o  przyzwoitym, 
wyrównanym poziomie? Wreszcie: czy ten półśredni ersatz wykształcenia średniego, oczywiste ni to ni 
owo  z rażąco  obniżonym poziomem  (równanie w  dół  do  najmniej  zdolnych),  co demoralizuje  uczniów 
zdolniejszych, jest niezbędny dla każdego (czy nie lepiej było, gdy jednostki zdolne i z aspiracjami szły z 
podstawówek  do  liceów?),  to  jest,  czy  stać  nas  na  fundowanie  każdemu  papierka  dokumentującego 
ukończenie 10 klas w sytuacji braku tysięcy rąk do pracy w usługach i przemyśle? 

Z  drukowanych  ostatnio  relacji  nauczycieli  i  rodziców  wynika,  że  —  w  świetle  kilkuletnich  już 

doświadczeń  —  największym  koszmarem  dziesięciolatki  jest  instrumentalizm  nauczania,  przerabianie 
olbrzymiego  materiału z  konieczności  pobieżnie i  powierzchownie. Wiedza  wciskana jest  dzieciom  nie 
jakościowo,  lecz  ilościowo  w  zaprogramowanym  przez  autorów  reformy  stężeniu,  które  uniemożliwia 
prawidłowy rozwój. Rażącym przykładem jest matematyka w pierwszych klasach (eksperci zagraniczni 
na  widok  podręcznika  do  matematyki  w  pierwszych  klasach  naszej  dziesięciolatki  łapią  się  za  głowę, 
przerażeni  jego  „uniwersyteckością”).  Tylko  najzdolniejsi  uczniowie  osiągną  w  tym  systemie,  dzięki 
pomocy rodziców i korepetytorów, poprawne wyniki. Papierki dostaną wszyscy. 

Wszędzie  na  świecie  wykształcenie  jest  zróżnicowane  (również  ZSRR  wycofał  się  ze  sztywnego 

modelu  dziesięciolatki).  Jest  rzeczą  oczywistą,  że  standaryzacja  w  wychowaniu  musi  doprowadzić  do 
tworzenia  mas  półgłówków  ze  świadectwami  i  do  sparaliżowania  wszelkiego  postępu.  Dziesięciolatka 
jest bezbłędnym instrumentem do wygrania tej klęski. 

Punkt 3 — szkoła średnia. Powyższe zdanie o dziesięciolatce w dużym stopniu dotyczy istniejących 

jeszcze  szkół  średnich,  bardzo  ważnego  ogniwa  systemu  edukacyjnego,  bo  na  tym  etapie  następuje 
przekształcenie dzieci w dorosłych. Robimy to za pomocą fikcji ze stopniami i „pracami społecznymi”. 
Piętnowany  przez  wszystkich  pedagogów,  narzucony  administracyjnie  przymus  promowania  uczniów  z 
kilkoma nawet ocenami niedostatecznymi druzgocze motywację pracy nauczyciela oraz morale uczniów 
(czy  się  stoi,  czy  się  leży,  tzw,  „państwowy  stopień”  się  należy!).  Jakość  została  brutalnie 
podporządkowana  statystyce  planu  i  sztucznego  sukcesu,  co  doprowadziło  do  likwidacji  kształcenia 
samodzielnego  myślenia  i  do  zastąpienia  go  premiowaniem  schematów  myślowych  i  propagandowych 
wśród uczniów, a więc do stanu, który od dawna nazywam paranoją edukacyjną. 

Punkt 4 — szkoły wyższe. Tyczy ich to samo — w zbyt wielkim stopniu przekształcone zostały w 

quasi-fabryczne zakłady masowej produkcji specjalistów dla przemysłu i standardowej kultury, zamiast 
być  poligonem  swobodnego  rozwoju  intelektualnego.  Między  oboma  tymi  modelami  nie  znaleziono 
sensownego  modus vivendi  w postaci  właściwych  proporcji.  Absurdalna praktyka  dostarczania „mięsa” 
ludzkiego  gospodarce  tak  „spragmatyzowała”  dydaktykę  i  naukę  na  uczelniach,  że  zdobywanie  wiedzy 
przez  studentów  zostało  zdegradowane  do  gry  w  „bycie  dobrym  studentem”  (tępe  kolekcjonowanie 
zaliczeń  w  indeksie,  ułatwione  świadomością,  że  i  tak  wszyscy  muszą  zdać,  bo  uczelnia  musi  się 

background image

rozliczyć  wyłącznie  z  planowanego  „przerobu”).  Obserwuje  się  także  od  lat  tendencję  do  deprecjo-
nowania dziedzin humanistycznych, wynikającą ze straszaka „nadprodukcji inteligencji”, podczas gdy w 
rzeczywistości mamy wyłącznie do czynienia z nadprodukcją bezwartościowych dyplomów. 

Punkt 5 — studia doktoranckie. Ten ostatni szczebel potokowej, taśmowej, produkcji edukacyjnej 

—  zimny,  terminowy  wychów  „uczonych”  —  ma  charakter  najbardziej  komiczny,  lub,  jak  kto  woli, 
ponury, jest to bowiem przysłowiowy szczyt góry lodowej. Na studiach tych fabrykujemy w pospiesznym 
tempie  „doktorów”,  co  jest  żenującym,  ostatnim  w  łańcuchu  przejawem  beatyfikowania  nędznych 
ś

wiadectw, dyplomów i tytułów kosztem autentycznej wiedzy i inteligencji. 

Resumując:  w  całym  naszym  systemie  szkolnictwa  zatracona  została  różnica  między  inteligencją  a 

małowartościową  wiedzą  encyklopedyczną  —  nie  rozwijamy  pierwszej,  forsujemy  (zresztą  też 
beznadziejnie)  drugą.  Nasuwa  się  przypuszczenie,  że  cały  ten  system  został  świadomie  obliczony  na 
multiplikowanie  upapierkowionej  i  utytułowanej  głupoty,  mającej  propagandowe  alibi  w  postaci 
„powszechności nauczania”. 

 

„STOLICA” 9—16 listopada 1980 

 

background image

Nadprodukcja „uczonych'' 

 
 
Chodzi  o  nadprodukcję  baranów.  Proszę  się  nie  cieszyć,  nadmiar  baraniny  nam  nie  grozi.  Mowa  o 

nadprodukcji  kartek  na  baraninę,  zwanych  dyplomami,  świadectwami  i  tytułami.  Jednym  z 
popularniejszych  słów  w  retorycznych  ględzeniach  o  reformie  szkolnictwa  jest  „wzbogacenie” 
(doinwestowanie, rozszerzenie etc.) systemu oświaty, ciszej natomiast o redukowaniu. Ja zaś uważam, że 
bez zlikwidowania pewnych form i pewnych objętości naszego modelu edukacyjnego, cały system dalej 
pozostanie  paranoicznym  domem  gry  w  pozory,  kompromitując  i  dewaluując  elementarne  zasady 
prawidłowego zdobywania wykształcenia. 

Jak wiadomo, od początku świata w edukacji nie zmieniło się jedno, to mianowicie, że cechą każdej 

szanującej  się  szkoły  wyższej  jest  rzetelna  selekcja  przyjmowanych  i  kształconych.  W  polskich 
uczelniach,  zamienionych  na  zakłady  działające  jak  fabryki  gwoździ,  ta  szlachetna  zasada  została 
kompletnie zagubiona. O ile jeszcze bezpośrednio po wojnie było to w jakimś sensie usprawiedliwione, 
ponieważ wyniszczony kraj gwałtownie potrzebował specjalistów, choćby i kiepsko wykształconych, ale 
mających jakie takie pojęcie o rzeczy i mogących podnosić gospodarkę z ruin (przez te pierwsze 10 lat 
PRL ilość rzeczywiście była ważniejsza od jakości), o tyle w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych 
było to już nonsensem. A właśnie w tych latach doprowadzono do zupełnego upadku poziomu nauczania, 
dalej forsując wartości ilościowe kosztem jakościowych w ramach obłąkańczej gigantomanii. 

Od  dawna  słyszymy,  że  olbrzymi  procent  absolwentów  naszych  szkół  wyższych  nie  może  znaleźć 

zatrudnienia  w  wyuczonym  zawodzie  i  w  najlepszym  razie  zostaje  zatrudniony  na  stanowiskach 
„zastępczych”, co oznacza zmarnowanie pieniędzy łożonych przez społeczeństwo na wyedukowanie tych 
ludzi.  Od  dawna  słyszymy,  że  poszukuje  się  rąk  do  pracy,  nie  słyszymy  natomiast  o  poszukiwaniu 
„mózgów”  (ludzi  z  wyższym  wykształceniem).  Od  niedawna  słyszymy,  że  spora  część  polskich 
emigrantów zarobkowych w krajach zachodnich to młodzi ludzie z fakultetami, nie mający żadnej szansy 
zatrudnienia  w  ojczyźnie  na  stanowisku  o  profilu  choćby  zbliżonym  do  kierunku  ich  wykształcenia.  O 
czym to świadczy? O nadprodukcji dyplomów. 

Rzecz  wygląda  następująco:  w  ciągu  35  lat  w  żadnej  dziedzinie  naszej  gospodarki  nie 

przeprowadzono  właściwego  szacunku  zapotrzebowania  na  fachowców  z  wyższym  wykształceniem, 
kiedy więc już powojenne niedobory zostały zaspokojone — nadprodukcja kadr zaczęła rosnąć. I to nie w 
tempie  normalnym,  wynikającym  z  nasycenia  regulowanego  rotacjami,  emeryturami  czy  rozwojem 
pewnych gałęzi, lecz przyspieszonym przez gigantomanię inwestycyjną w szkolnictwie akademickim. Na 
to  rozdmuchiwanie  ilościowe  składało  się:  powiększenie  liczby  fakultetów  (przy  zmniejszaniu  czasu 
studiów), powiększanie liczby studiujących na każdym fakultecie (przy „planach przerobu” regulujących 
selekcję, co oznaczało, że każdy lub prawie każdy student musi otrzymać dyplom), powiększanie liczby 
uczelni  i  wreszcie,  jakby  tego  było  mało,  mnożenie  prowincjonalnych  filii  uczelni,  o  poziomie 
edukacyjnym  budzącym  niewybredne,  lecz  usprawiedliwione  żarty  wśród  nauczycieli  kilku  naprawdę 
szacownych  uniwersytetów  i  politechnik.  W  tej  sytuacji  doszło  do  zatrważającego  zdeprecjonowania 
wartości  dyplomów.  Spyta  ktoś:  dlaczego  więc  nie  zmniejszamy  tego  „mocarstwa  edukacyjnego”  do 
sensownych  rozmiarów?  Powód  główny  (obok  mniej  ważnych,  jak  ambicje  prowincjonalne)  to  opór 
straszliwie  rozdmuchanego  ilościowo  środowiska  dydaktycznego,  które  straciłoby  ciepłe  posadki. 
Publicznie  wyraził  to  niedawno  prof.  Włodzimierz  Zelawski  z  SGGW,  proponując  jednocześnie 
zamienienie  „słabszych  kadrowo  uczelni  prowincjonalnych”  na  szkoły  zawodowe.  Jego  konkluzja 
brzmiała: 

„Gdyby  zredukować  liczbę  niepotrzebnie  kształconych  młodych  ludzi  do  tej,  jaka  rzeczywiście 

odpowiada  naszym  potrzebom  i  możliwościom,  to  można  by  od  razu,  bez  nowych  nakładów,  znacznie 
poprawić funkcjonowanie szkół wyższych (...) W atmosferze tolerancji dla niefachowości dyplom stał się 
nową formą swego rodzaju szlachectwa, a także kluczem do osiągnięcia — odpowiedniego do aspiracji, a 
nie do rzeczywistych uzdolnień i przygotowania — szczebla drabiny społecznej (...) Ważna jest nie ilość, 
lecz jakość przyszłych kadr”. 

 Takie  sensowne  propozycje,  które  sam  podsuwam  piórem  od  kilku  już lat,  napotykają  jednak  zbyt 

często kontragitację  pełną  bałamutnej  demagogii,  zainfekowanej  gierkami  z  ery  „propagandy  sukcesu”. 
W ubiegłym roku taki popis dał na łamach „Polityki” Ryszard Herczyński, twierdząc, że „niezbędne jest 

background image

znacznie szersze i szybsze otwarcie drzwi wyższych uczelni”, bo szkolnictwo wyższe „musi zaspokajać 
aspiracje  społeczne  młodzieży”.  Oponentów  autor  nastraszył  pisząc,  że  mówienie  o  rzekomej  „nadpro-
dukcji  inteligencji”  to  bzdura  głoszona  przez  „ciemnogród”.  Oczywiście,  proszę  pana,  nie  ma  mowy  o 
nadprodukcji inteligencji. Istnieje nadprodukcja ćwierćinteligenci, właśnie dzięki zbyt wielu drzwiom, a 
dokładniej skompromitowanym furtkom. Można spokojnie zasypiać licząc barany. To samo tyczy fabryk 
doktorów  (tzw.  studia  doktoranckie),  w  których  uzyskuje  się  zaszczytne  tytuły  nie  w  ramach  rzetelnej 
pracy  naukowej,  lecz  taśmowej  produkcji,  co  jest  hańbą  nauki  polskiej.  Zaś  dołem,  szeroką  bazą  tej 
ponurej  komedii,  są  szkoły  średnie  dla  pracujących,  wieczorowe  i  zaoczne.  Drukowane  wywiady  z 
uczniami tych „szkół” stawiają włosy na głowie („Wymagali w pracy, to poszedłem. Dali maturę, bo dają 
każdemu. Heca. Ale w pracy jest mi to tak potrzebne, jak...”). 

Tytuły,  stopnie,  papierkowe  „szlachectwo”  psu  na  budę  warte,  za  samą  „chęć  szczerą”  a  raczej 

cwaniacką. Szerzy się to z szybkością ognia na stepie: już co trzecia matura w Polsce jest „wieczorowa”! 
W  odpowiedzi  na  pytanie  dziennikarza  główny  specjalista  od  tego  typu  kształcenia  w  Ministerstwie 
Oświaty i Wychowania, mgr Ireneusz Jeliński, mówi: „Nikomu nie wmawiamy, że można postawić znak 
równości między liceum dziennym a wieczorowym”. Tak, ale wmawia nam to system, bo nikt nie ma na 
czole wypisanego rodzaju matury — ma się po prostu maturę. 

Między  nami  maturzystami:  po  co  się  tak  kosztownie  (z  wielkimi  gmachami,  pracowniami, 

laboratoriami,  semestrami  itp.)  wygłupiać  dalej?  Dajmy  wszystkim  matury,  magisteria  i  doktoraty  (w 
zależności  od  aspiracji)  drogą  korespondencyjną  (tzw.  studia  korespondencyjne)  i  wszyscy  będziemy 
szczęśliwi jak królewna Śnieżka z siedmioma krasnoludkami w jednym łożu. 

 

„STOLICA” 4 października 1981 

 

background image

Przemilczenia i okolice 

 
 
Jednym  z  wielu  przestępstw,  które  popełniono  w  minionym  okresie,  było  manipulowanie  historią 

Polski.  Rzecz  niesłychanie  ważna,  historia  bowiem  —  o  czym  wiadomo  od  starożytności  —  jest 
nauczycielką  narodu.  Wspomniana  manipulacja  miała  różne  oblicza,  począwszy  od  ordynarnego 
przeinaczania  faktów,  poprzez  nieuczciwe  faktów  interpretowanie,  a  skończywszy  na  przemilczeniach 
wielu rzeczy. Szczególnie szkodliwe były w ten sposób zmajstrowane podręczniki szkolne, okłamywały 
bowiem nasze dzieci (dorośli byli na to w dużej mierze odporni, albowiem wynieśli swoje wykształcenie 
z lepszych szkół i książek) bądź niedoinformowywały młodzieży, wciskając im do głów dzieje ojczyste 
mocno okaleczone. 

Jedno  z  symptomatycznych  nadużyć  zawierało  się  w  fetyszu  maniakalnej  wprost  „ludowości” 

wszystkiego  i  wszystkich.  Każdy  król  czy  dowódca,  o  którym  można  było  powiedzieć  cokolwiek 
„postępowego”  lub  w  jakikolwiek  sposób  wykorzystać  go  manipulacyjnie  —  automatycznie  podpadał 
pod rubrykę „ludowy”. Doprowadzało to momentami do zupełnych absurdów, takich jak gloryfikowanie 
cara  Iwana  Groźnego  (na  skutek  dyrektyw  Stalina)  i  jego  „ludowego  bohatera”,  Maluty  Skuratowa, 
wodza  opryczniny  (straszliwa  policja  Iwana  Groźnego),  zdezawuowane  ostatnio  przez  historyków 
radzieckich. 

Weźmy  pod  lupę jeden polski  przykład,  o tyle  ciekawszy  od  innych,  że balansujący  już na  granicy 

obłędu. Wiele powojennych roczników polskich uczniów wkuwało blaskomiotna opowieść o „ludowym 
bohaterze” Aleksandrze Kostce-Napierskim, który ni stąd ni zowąd, niby spadochroniarz („nie znany w 
okolicy przybysz” — cytat z jednego z podręczników) pojawił się wśród górali podhalańskich i podjudził 
ich  do  „powstania”  przeciw  panom.  Zrobiono  również  „mołojecki”  film  („Podhale  w  ogniu”)  dla 
podparcia  tej  historii.  Potem  film  nagle  zniknął  z  ekranów  i  więcej  się  na  nich  nie  pojawił,  a  chłopski 
superwódz  Kostka  wyparował  z  podręczników.  Wszystko  dlatego,  że  ujawniono,  iż  był  szwedzkim  (i 
prawdopodobnie  nie  tylko  szwedzkim)  agentem,  mającym  wzbudzać  w  Polsce  ruchawki,  osłabiać  ją  i 
czynić przez to podatniejszą na „potopową” agresję. 

Kostce-Napierskiemu udało się skaptować zaledwie  k i 1 k u  podhalańskich bandziorów (zbójców 

gnębiących okoliczną ludność), podczas gdy patriotyczne chłopstwo doskonale wyczuwało pismo nosem 
i  odwróciło  się  do  dywersanta  plecami  (dowiódł  tego  bezspornie  w  swojej  pracy  „Na  tropach 
Napierskiego” Adam Kersten). Mimo to do dzisiaj podtrzymuje się mit patriotycznej ludowości zbira. W 
„Kulturze” z 23 marca 1980 roku Adam Przyboś (autor skandalicznego hasła o Napierskim w „Polskim 
słowniku biograficznym”) pisząc o owym wieloletnim szwedzkim najemniku dokonał najdziwniejszych 
łamańców  logicznych  i  spekulacji,  byle  tylko  podtrzymać  skompromitowaną  tezę  i  przekonać  nas  do 
„prawdy  o  chłopskim  bohaterze,  który  w  walce  o  sprawiedliwość,  o  chłopskie  prawa,  o  ich  wolność, 
zaryzykował własne życie”. Po co to? (...) 

To  nonsensowne  naginanie  wszystkiego  do  „ludowości”  prowadziło  do  przekabacania  nie  tylko 

naszej historii. Każdego    Francuza    i    właściwie   każdego    obywatela XX wieku, który otrzymał 
przyzwoite  wykształcenie,  zabiłoby  śmiechem  takie  oto  stwierdzenie  o  Rewolucji  Francuskiej,  które 
możemy  przeczytać  w  „Historii  dla  klasy  IV”  autorstwa  Marii  Dłuskiej  i  Janiny  Schoenbrennerowej: 
„Lud  francuski  obalił  rządy  feudałów.  Skorzystała  z  tego  francuska  burżuazja  i  objęła  władzę  we 
Francji”. Nie, proszę pań, było akurat odwrotnie — tę rewolucję przygotowała, zainicjowała i kierowała 
nią od początku do końca burżuazja (stąd zwie się ją burżuazyjną), wykorzystując lud do swoich celów. 

W  tym samym  podręczniku  —  symbolicznym  dla  wielu  podobnych mu  —  w  rozdziale  62 o  ruchu 

oporu w okupowanej przez hitlerowców Polsce („Walka narodu polskiego o  wyzwolenie”) czytamy, iż 
walka  ta  zaczęła  się  w  roku...  1942(!).  O  ZWZ  i  AK  ani  słowa.  Znalazło  się  tam  też  arcydziwne 
stwierdzenie, że „reakcja polska” zamordowała bądź wydała gestapo Marcelego Nowotko, Pawła Findera 
i  Małgorzatę Fornalską... 

Kwestia opuszczeń, przemilczeń, udawania, że czegoś nie było lub że czegoś się nie wie, należąca do 

klasycznego  repertuaru  fałszerstw  historiograficznych.  Bawimy  się  w  to  dalej.  Obecnie  klasy  IV 
korzystają  z  podręcznika  wydanego  w  roku  1978  (Janina  Malendowicz,  „Opowiadania  z  naszej 
przeszłości”), gdzie Chrobry bije się tylko z Niemcami, a po drugiej stronie Wisły rozciąga się bezludna 
pustynia,  gdzie  Powstanie  Styczniowe  w  ogóle  nie  istnieje  —  żeby  wymienić  tylko  dwie  komiczne 

background image

rzeczy.  Czy  ta  tragifarsa  musi  trwać,  pozując  bezwstydnie  na  prawdę?  Jedno  z  przykazań,  to,  które 
zabrania kłamać, wszyscy łamiemy w większym lub mniejszym stopniu, ale winny być i w tym łamaniu 
jakieś granice przyzwoitości. 

Wszystko  to  idzie  według  sztywnej  reguły,  której  charakter  ujawnia  chociażby  wydany  ostatnio 

przewodnik „Warszawa i okolice”. W trzeciej (1976) i czwartej (1980) edycji tego przewodnika usunięto 
z  wcześniejszego  tekstu  następujące  wydarzenia,  według  sterników  naszej  historiografii  nie  mające 
znaczenia dla dziejów stolicy: 

—  Pierwszy rozbiór Polski. 
—  Drugi rozbiór Polski. 
—  Trzeci rozbiór Polski. 
—  Zawiązanie  tajnej  organizacji  niepodległościowo-demokratycznej,  Towarzystwa  Republikanów 

Polskich, w roku 1798. 

—  Założenie  przez  jednego  z  najwspanialszych  patriotów  polskich,  Waleriana  Łukasińskiego, 

konspiracji mającej na celu odzyskanie niezawisłości narodowej. 

 

„STOLICA” 11 stycznia 1981 

 

background image

Lechistan                                    

w oczach       

Zachodu 

 
 

Z  kilkunastu  ostrych  interwencji  publicystycznych  Łysiaka  przeciwko  modelowaniu  za  granicą  fałszywego 

wizerunku Polski i Polaków, wybraliśmy trzy jego felietony ze „Stolicy”. 

 

background image

Suplement do „Galerii fałszerstw” 

 
 
Opublikowane  przeze mnie  niedawno  na „poletku  z  bykiem” odcinki  „Galerii  fałszerstw”,  w  której 

pokazałem,  jak  bardzo  mało  znana  jest  za  granicą  polska  historia  i  jak  koszmarnie  się  ją  fałszuje, 
wywołały  tak  olbrzymie  zainteresowanie  czytelników,  że  anim  o  tym  marzył.  Nadeszło  do  redakcji 
mnóstwo  listów  zawierających  wyrazy  poparcia  dla  tego  typu  publikacji  oraz  liczne  przykłady. 
Przynajmniej  dwa  z  tych  listów  —  Panów  Stanisława  Kunickiego  z  Warszawy  i  Włodzimierza 
Bartoszewicza  z  Poznania  —  domagają  się  cytacji.  Pan  Kunicki  zaczyna  swój  list  (pomijając  wstępne 
komplementy) własnym komentarzem na temat opisywanego zjawiska: 

„Wydaje  mi  się,  że  panująca  za  granicą  absolutna  ignorancja  w  sprawach  dotyczących  Polski,  jej 

kultury,  jej znaczenia  (...),  ignorancja  wśród  narodów  cywilizowanych  nie  tylko  Europy  —  nie  wynika 
bynajmniej z karygodnych zaniedbań natury dydaktycznej. Owszem, trzeba i to brać pod uwagę (...), lecz 
przede  wszystkim  ignorancja  ta  jest  rezultatem  systematycznej,  zajadłej,  zorganizowanej  akcji 
przemilczania  i  wręcz  bojkotowania  wszystkiego,  co  w  jakikolwiek  sposób  wiąże  się  z  Polską.  Ta 
bezprzykładna  i  nie  przebierająca  w  środkach  nagonka  trwa  nieprzerwanie  od  wielu  lat,  a  ma  na  celu 
wyłącznie zwalczanie zjawisk pozytywnych (...) Jest to zjawisko wstrętnej polonofobii”. 

Pisze  Pan  Kunicki,  że  obserwujemy  tę  ignorancję  „od  wielu  lat”.  Owszem,  ze  szczególnym 

zainteresowaniem obserwujemy ją od chwili odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Oddajmy 
teraz głos Panu Bartoszewiczowi: 

„W  1922  czy  1923  roku  ukazała  się  książka  napisana  przez  francuskiego  oficera,  członka 

przebywającej  w  Polsce  Misji  Francuskiej.  Tytuł:  «A  l'ombre  du  Zamek»  (W  cieniu  Zamku).  Treść: 
przebywający w Polsce służbowo oficer francuski zakochał się w Polce, niejakiej «mademoiselle Sophie 
Wieliczka», 

i  wybrał  do  Krakowa,  by  spotkać  się  ze  swą  ukochaną  w  miejscowej  «herbaciarni».  Zima 

była  sroga  i  gęsty  śnieg  zalegał  ulice  miasta,  a  zanim  panna  Wieliczka  przybyła,  Francuz  nudził  się  w 
owej  mieścinie  setnie,  «car  la  ville  n'offre  aucun  interet»  (nie  było  w  tym  mieście  niczego 
interesującego)!” 

Właściwie o co tu się pieklić? Herbaciarnie jak to herbaciarnie, w Krakowie zawsze było ich pełno, w 

końcu czy Kraków musi być gorszy od Hongkongu? No niby trochę gorszy, tak, wziąwszy pod uwagę, że 
nigdy  nie  było  w  tym  nadwiślańskim  gródku  niczego  interesującego  poza  herbaciarniami  i  białymi 
niedźwiedziami spacerującymi po ulicach. Co prawda ów francuski oficer niedźwiedzi nie zauważył, bo 
całą swoją uwagę skupił na charakterystycznej dla Krakowa „trojce”, którą przyjechała jego bogdanka, 
zauważył natomiast, że Polacy powszechnie mieszkają „w zamkach o wielu basztach i wieżyczkach”. 

Jest  rzeczą  przerażającą,  że  właśnie  Francuzi,  których  związki  kulturowe  z  Polską  były  zawsze  tak 

silne, na całe lata zakodowali sobie w świadomości obraz Polski quasi-średniowiecznej. Oto gdy w roku 
1919  nowo  mianowany  komisarz  plebiscytowy  na  Górnym  Śląsku,  generał  Le  Rond,  wybierał  się  do 
Polski, na bankiecie pożegnalnym w Paryżu pani generałowa zapytała z niepokojem w głosie sekretarza 
generalnego polskiej delegacji na Konferencję Pokojową, Joachima Bartoszewicza (ojca Włodzimierza): 

—  Niech mi pan powie, Monsieur, jak tam się u was podróżuje, konno? 
Bartoszewicz odpowiedział z kamiennym spokojem: 
—  Jeżeli pani małżonek zechce dosiąść konia, będzie mógł to zawsze zrobić. Wydaje mi się jednak, 

ż

e wygodniej będzie mu skorzystać z pociągu lub samochodu. 

Dotyczy  to  nie  tylko  Francji,  i  nie  tylko  czasów  po  I  wojnie  światowej.  W  amerykańskim  filmie  o 

Chopinie,  pokazanym  przez  konsulat  USA  w  Poznaniu  w  kilka  lat  po  II  wojnie,  Polacy  słuchający 
koncertu  Chopina  mieli  wygląd  jakichś  ubranych  w  azjatyckie  kaftany,  brodatych  „clochardów”, 
odwróconych  plecami  do  artysty  i  obżerających  się  tłustymi  udźcami,  gdy  zaś  Chopin  wyjeżdżał  do 
Paryża,  to  miał  na  sobie  typową  polską  „rubaszkę”,  a w  ręku  koszyk  z  rzeczami  osobistymi.  W końcu 
należał przecież do elity, nie musiał więc, jak większość jego rodaków, dźwigać wszystkiego w węzełku 
zawieszonym na kiju, stać go było na koszyk. 

W „Galerii fałszerstw” wspomniałem o antypolskich wyczynach encyklopedycznej firmy Larousse. Z 

listu  Czytelnika  dowiedziałem  się,  że  Larousse  ma  już  na  swoim  koncie  taki  podpis  pod  reprodukcją 
„Rejtana” Matejki: ,,Le Reichstag de Varsovie”. Zresztą o Laroussie można by bez końca — redaktorzy 
sławnego „Małego Larousse'a” nigdy nie dowiedzieli się, że Polacy byli kiedyś pod Somosierrą. Wpadł 

background image

mi  też  w  ręce  lutowy  numer  (z  tego  roku)  szwajcarskiego  miesięcznika  numizmatycznego  „HMZ”,  w 
którym przedstawiciel Larousse'a, pan Cannoo, wypisuje takie idiotyzmy o polskich miastach, że aż skóra 
cierpnie.  Ale  czy  nie  cierpnie  ona  także,  gdy  człowiek  się  dowiaduje,  że  w  roku  1970  pewien  Belg 
zapytał w pociągu jadącym do Paryża polskie małżeństwo: 

—  Jak to było w Polsce podczas ostatniej wojny, byliście za Hitlerem czy przeciw niemu? 
Na  koniec  zostawiłem  historyjkę  opowiedzianą  Panu  Kunickiemu  przez  śp.  Aleksandra 

Janikowskiego, żołnierza 30 Pułku Piechoty, o tym, jak w Austrii rozniecano nastroje antypolskie. Otóż 
podczas I wojny światowej 30 Pułk  Piechoty, wchodzący w skład armii austriackiej, a składający się z 
samych Polaków, stacjonował w małej mieścinie, w której na kościele znajdowała się marmurowa tablica 
z  napisem:  „Boże,  chroń  nas  przed  dzikimi  Polakami  i  Węgrami!”.  Oburzeni  żołnierze  jedną  salwą 
rozstrzelali  tablicę  na  drobny  mak.  O  tym,  że  tablica  kłamała,  ludność  miasta  przekonała  się  bardzo 
szybko,  toteż  gdy  pułk  odjeżdżał  na  front,  „wszyscy  mieszkańcy  wylegli  na  ulice,  żegnając  Polaków 
kordialnie, ze łzami w oczach, a licznymi prezentami i kwiatami w rękach”. 

 

„STOLICA” 28 października 1979 

 

background image

Wypraszam sobie! 

 
 
Czasami  okropnie  jesteśmy  czuli  na  sprawy  związane  z  naszą  godnością  narodową,  co  zrozumiałe, 

ż

aden bowiem naród nie lubi, kiedy mu ktoś depcze podkutymi butami po honorze i ambicji. Tak więc 

pieklimy się (czasami), gdy ktoś np. przekręca faktografię Lechistanu. Więcej — czuli jesteśmy także na 
honor  naszych  bliższych  i  dalszych  przyjaciół.  Do  licha,  dlaczego  więc  wystawiamy  ikonostasowe 
kapliczki  łobuzowi,  który  napluł  na  Polskę  i  na  jej  hymn  narodowy  tak  brutalnie,  że  to  się  wprost  w 
głowie nie mieści!? 

O  mniejsze  niż  hymn  rzeczy  robiono  w  dziejach  wielkie  draki  i  nawet  wojny.  W  Ameryce 

Południowej  czołgi  i  samoloty  wchodzą  do  akcji,  kiedy  w  jednym  kraju  prasa  napisze,  że  piłkarze 
drugiego to „kelnerzy”, nie mający pojęcia o grze w futbol, albo kiedy sędzia z jednego kraju źle sędziuje 
w drugim na niekorzyść trzeciego. Już w starożytności motorem do wojen były obrazy (od obrażania się, 
nie  zaś  od  malarstwa)  wsparte  na  przekonaniu  o  uszczknięciu  honoru  narodowego  z  powodu  kobiety, 
ptaka  lub  kwiatu,  że  wspomnę  wojnę  trojańską  o  nimfomankę  imieniem  Helena.  Wielki  cynik  doby 
Oświecenia, Francois Marie Arouet, czyli Voltaire, ojciec współczesnej historiografii, kpił sobie z tego, 
jak zresztą ze wszystkiego: 

„Azję  miały  pustoszyć  cztery  armie,  po  trzysta  tysięcy  żołnierzy  każda.  Rozumie  się,  że  wojna 

trojańska, która po kilku wiekach zadziwiła świat, była w porównaniu z tym dziecinną igraszką; ale też i 
trzeba zważyć, że w kłótni trojańskiej chodziło tylko o starą i nader rozpustną kobietę, która pozwoliła się 
uprowadzić dwa razy, tu zaś chodziło o  dwie dziewczyny i ptaka” (tłum. J. Rogoziński). Żarty żartami, 
ale  wojna  trojańska,  jak  udowodnił  głośny  niemiecki  odkrywca  Troi,  Heinrich  Schliemann,  nie  była 
literackim  wymysłem  Homera,  wydarzyła  się  naprawdę,  i    to  krwawo,  i  naprawdę  wówczas  kilka 
narodów wściekło się o uprowadzenie jednej kobiety, uznając to za hańbę nie do ścierpienia. Do wojny 
nie  namawiam,  ale  mam  wrażenie,  iż  „Mazurek  Dąbrowskiego”  więcej  wart  od  sporej  liczby  lekko 
prowadzących  się  damulek,  toteż  hołdowanie faceta,  który  z  tej  pieśni  zrobił  coś  o  wiele  gorszego  niż 
bezwstydny kuplet, akurat mi się nie podoba. 

Zanim  powiem,  o  kogo  mi  konkretnie  chodzi,  jeszcze  trochę  Państwa  pomęczę,  anegdotami  rzecz 

prosta. Dawniej nie cierpieliśmy, jak nam zabrano czapkę, a dziś nagradzamy złodzieja, który się wysilił, 
by  ukraść  cześć  naszego  hymnu.  Tak,  czapkę,  jedną  czapkę  —  służę  na  dowód  fragmentem  z  mojego 
„Cesarskiego pokera”, dotyczącym odwrotu wojsk napoleońskich spod Moskwy w roku 1812: „Wkrótce 
po  wyjściu  z  Moskwy,  pod  wsią  Horodnia,  kozacy  nagłym  atakiem  zaskoczyli  świtę  cesarską  i  tylko 
brawurowa  szarża  polskich  szwoleżerów  uchroniła  monarchę  od  hańbiącej  niewoli  lub  śmierci. 
Dwukrotnie w ten sam sposób uratowali Polacy Murata. W końcu już cała Wielka Armia wiedziała, że na 
kozaków, samym swym wyglądem, samą nazwą wzbudzających przerażenie (na okrzyk: «Les cosaques!» 
odzewem  było:  «Sauve  qui  peut!»  —  «Ratuj  się  kto  może!»)—jedynym  biczem  bożym  są  Polacy. 
Francuzi,  Holendrzy  i  inni  wojacy  armii  Napoleona  płacili  ciężkie  pieniądze  za  mundur  lub  choćby 
fragment  polskiego  munduru,  po  czym  przebierali  się  wiedząc,  że  sam  widok  tych  barw  paraliżuje 
kozaków. Tego, co polskie, kozacy nie mieli prawa tknąć. Szwoleżerowie Jerzmanowskiego, utraciwszy 
w starciu z kozakami jedną rogatywkę, szarżowali kilkakrotnie, by ją odzyskać, i dopięli swego, wyrąbali 
ją z powrotem. Rogatywkę!” 

Wspomniałem, że o wiele mniejsze niż hymn rzeczy były powodem do wielkich drak. Oto kilka lat 

temu  w  Japonii  ośmieszono  zjadliwie  bohatera  popularnej  włoskiej  bajki,  drewnianego  chłopczyka 
imieniem  Pinokio.  Wówczas  cały  Półwysep  Apeniński,  od  pucybutów  do  Felliniego,  wściekł  się  na 
Japończyków i w setkach petycji zażądano od rządu ukarania Kraju Kwitnącej Wiśni (m. in. za pomocą 
drastycznych  barier  celnych  i  wyrzucenia  z  rynku  japońskiego  sprzętu  elektronicznego).  Wiszący  na 
włosku  zatarg  dyplomatyczny  zażegnano  z  najwyższym  trudem,  dyplomaci  sporo  się  wówczas 
napracowali. 

Nasza  zaś  dyplomacja  w  sprawach  dotyczących  obrazy  honoru  narodowego  przypomina  czasami 

owego polityka, o którym Joachim Murat, król Neapolu, powiedział: „Jest to tak znakomity dyplomata, 
ż

e gdyby podczas rozmowy  z tobą ktoś kopnął go w tyłek, niczego byś po jego twarzy nie zauważył”. 

Oto  dzień w  dzień  setki  i tysiące  Polaków wchodzą  do  warszawskiego  kina „Bajka”  i  nic a  nic im  nie 
przeszkadza,  że  na  wprost  wejścia,  w  hallu  kina,  wisi  olbrzymie  zdjęcie  amerykańskiego  aktora  i 

background image

reżysera, Burta Reynoldsa. Panie się zachwycają: „Jaki przystojny mężczyzna!...” Część z nich może i nie 
wie,  co  ten  bydlak  ma  na  sumieniu,  ale  wielu  wie,  bo  swego  czasu  pisała  o  tym  nasza  prasa,  ja  zaś 
opisałem to dokładnie w mojej książce „Asfaltowy saloon”. 

Przypomnę.  Otóż  pan  Reynolds  kilka  lat  temu  nakręcił  polakożerczy  film  fabularny  pt.  „The  End” 

(„Koniec”). Z filmu tego miliony ludzi na całym świecie mogą się dowiedzieć m. in., że polskiego hymnu 
narodowego nie gra się ani nie śpiewa, tylko — excusez le mot, ale muszę je przytoczyć — pierdzi, bo ten 
hymn to istne g.... w typowo polskim stylu! Tak, dosłownie tak. 

Mam  maleńką  petycję  do  kierownictwa  kina  „Bajka”:  wypraszam  sobie  kategorycznie  ozdabianie 

jednego z reprezentacyjnych kin stolicy kraju megazdjęciem pana Reynoldsa, jak również jakimkolwiek 
zdjęciem  tego  śmierdziela,  nawet  wielkości  legitymacyjnej.  Nie  jest  to  prośba,  lecz  żądanie.  Drugie 
żą

danie dotyczy tego, aby szefowie naszej sieci kin, do których nie wpuszczono np. filmu „Łowca jeleni”, 

obrażającego pono Wietnamczyków, nie robili idiotów z siebie i z nas, i nie zasłaniali się niewiedzą, bo 
wypada  tej  firmie  —  tak  czułej  na  honor  innych  nacji  —  mieć  pojęcie  o  tym,  co  się  dzieje  w 
kinematografii. 

 

„STOLICA” 15 marca 1981 

 

background image

Co jest grane w tym kraju? 

 
 
Nie  wiem,  czy  pamiętają  Państwo  mój  felieton  „Wypraszam  sobie!”  o  amerykańskim  filmie  Burta 

Reynoldsa pt. „Koniec”. Efekt mojej interwencji był żaden: zdjęcia Reynoldsa nie wyrzucono z hallu kina 
„Bajka” (tymczasem dowiedziałem się, że portretami tego osobnika „wytapetowano” kilkanaście innych 
polskich  kin),  zaś  w  tygodnikach  ilustrowanych  nabiera  tempa  pełen  zachwytów  festiwal  reklamowy 
człowieka, który w sposób nieprawdopodobnie ohydny zelżył polski hymn narodowy. 

Właśnie dostałem list od Pani K. Wojciechowskiej z Chicago z informacją, że tę plugawą sekwencję, 

o  której  pisałem,  wycięto  z  owego  filmu.  Proszę  Pani,  już  o  tym  wiem.  Ale  znam  także,  z  prasy 
polonijnej,  orzeczenie  sądu,  do  którego  Polonia  amerykańska  wniosła  skargę.  Polonusom  udało  się 
jedynie zmusić stację telewizyjną NBC do usunięcia przed emisją zakwestionowanych fragmentów filmu. 
Natomiast sędzia Sądu Okręgowego, Warren D. Wolfson, który rozpatrywał skargę złożoną już w roku 
1979 przez Polish American Guardian Society, oddalił roszczenia przeciw producentowi (Burt Reynolds 
Production) i dystrybutorowi filmu (United Artists), argumentując, iż wspomniana i podobne antypolskie 
sceny w „The End” — cytuję: — „mogły być w złym guście, ale nie były oszczerczo-zniesławiające”! To 
znaczy,  że  według  amerykańskiego  sędziego  twierdzenie,  iż  „Mazurek  Dąbrowskiego”  można 
wykonywać tylko tą częścią ciała, która służy do wydalania, nie nosi cech oszczerczo-zniesławiających. 

Druga,  podobna,  sprawa:  niedawno  kongresmeni  amerykańscy  polskiego  pochodzenia  zapewniali 

podczas wizyty w naszym kraju, że w USA ustała fala tzw. „polskich dowcipów”. Niestety, otrzymałem 
ostatnio dowód (również korespondencja ze Stanów), że są to tylko pobożne życzenia, o czym za chwilę, 
najpierw zaś wyjaśnienie dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi. 

Tak  zwane  „Polish  jokes”  to  antypolskie  „żarty”  rozpowszechniane  w  USA  od  ponad  pół  wieku 

masowo, w książkach (m. in. wielotysięczne nakłady wydawnictwa Leisure Books pt. „Książka polskich 
dowcipów”), w prasie, w telewizji, w radio, podczas występów estradowych, w formie ulotek, plakatów, 
gadżetów (np. „polski” kubek z uchem w środku, „polska” chusteczka do nosa z plastykowym palcem do 
dłubania w nosie lub „polski” pistolet z lufą odwróconą w stronę strzelającego i z napisem: „Kto w Boga 
wierzy,  pod  sztandar  Orła  i  Pogoni!”)  itp.  Jest  to  stek  tak  haniebnych  szyderstw,  że  doprawdy  trzeba 
ostatniego  zbydlęcenia,  aby  obrażać  nimi  jakikolwiek  naród.  Zacytuję  dla  przykładu  kilka  wybranych 
przeze mnie  n a j d e l i k a t n i e j s z y c h,  inne bowiem po prostu nie przechodzą przez gardło i pióro. 

Zacznijmy  od  „polskich”  wynalazków:  „Latarnia  morska  odwrócona  do  góry  nogami,  dla  łodzi 

podwodnych”,  „Lampa  bez  przewodów,  dla  Polaczków  lubiących  siedzieć  po  ciemku”  (w  tych 
dowcipach  na  ogół  nie  używa  się  terminu  „Pole”—  Polak,  lecz  pogardliwego  „Polack”—Polaczek), 
„Książka z nie zadrukowanymi kartkami, dla Polaczków nie umiejących czytać” etc, etc. 

A teraz kilka zagadek i odpowiedzi na nie: 
„Pytanie: co jest polskim sportem narodowym? Odpowiedź: sodomia”. 
„Pytanie:  czy  Jones  jest  dobrym  sprzedawcą  ?  Odpowiedź:  to  prawdziwy  geniusz,  jemu  udało  się 

nawet sprzedać szczoteczkę do zębów Polaczkowi”. 

„Pytanie: jak powstrzymać Polaczka od wycierania nosa w sztandar amerykański? Odpowiedź: zabić 

go”. 

„Pytanie:  dlaczego  polskie  kobiety  zamykają  oczy  podczas  stosunku?  Odpowiedź:  bo  nie  mogą 

patrzeć na gęby Polaczków”. 

„Pytanie:  czy  Polaczkowie  w istocie  są aż  tak bardzo  głupsi  od  innych ludzi? Odpowiedź: jeśli już 

chcecie znać prawdę, to tak właśnie jest”. 

„Panie  władzo  —  pyta  emigrant  Polaczek  policjanta  —  która  godzina?  —  Trzecia  —  odpowiada 

policjant, a na to Polaczek: — Cholera, nie wiem, co jest grane w tym  kraju? Ile razy kogoś spytam o 
godzinę, zawsze otrzymuję inną odpowiedź”. 

Wielokrotnie  Polacy  (symbolami  są  tu  Kościuszko  i  Pułaski)  walczyli  z  bronią  w  ręku  za  Stany 

Zjednoczone  Ameryki  Północnej,  umierali  w  „teksaskich  Termopilach”  (fort  Alamo),  rozlali  morze 
bohaterskiej krwi, zawsze najdzielniejsi. Teraz płaci się im takim „polskim dowcipem”: „Armia polska 
nigdy  nie była  znana  z męstwa.  Tak  naprawdę to  polscy  żołnierze są  tak  tchórzliwi,  że  nawet  kapelani 
tam dezerterują”. 

„Parszywi  Polaczkowie”,  tchórzliwi,  a  do  tego  najgorsi  ze  zbrodniarzy  —  „Pytanie:  Żydzi  zostali 

background image

uniewinnieni  od  zarzutu  zamordowania  Chrystusa,  więc  kto  to  rzeczywiście  zrobił?  Odpowiedź:  gang 
pijanych Polaczków”. 

Ci, którzy rzeczywiście „robią” tę „satyrę”, ci, którzy sterują owym antypolskim geszeftem — czynią 

to na zimno i niech im Bóg nie wybaczy, albowiem wiedzą, co czynią. 

Poziom  „Polish  jokes”  mówi  sam  za  siebie.  Polonia  od  dawna  zwalcza  to  świństwo,  ale 

bezskutecznie,  czego  potwierdzeniem  jest  list,  który  właśnie  otrzymałem  od  Pana  Stanisława  Florka  z 
Tijuana w Kalifornii. Pisze on o nowej fali tych „żartów”, które mają też nowy profil, bardziej ofensywny 
— a społeczeństwo amerykańskie kupuje te głupoty bezkrytycznie, „pękając ze śmiechu”. Już nie tylko 
seksualne, obyczajowe, kulturowe, lecz nawet nazistowskie i religijne, w najpotworniejszym guście. Nie 
ma  tu  żadnych  świętości,  włącznie  z  Papieżem,  np.:  „Papież  Polaczków,  Wojtyła,  zamiast  święconą 
wodą, kropi wiernych wódką Wyborową, a zamiast wina pije podczas mszy spirytus”. Ha, ha, ha, ha, ha, 
ha,  ha,  ha,  ha!  (notabene  w  jednym  z  numerów  „Playboya”,  w  którym  zamieszczono  „rzeźniczy” 
fotoreportaż z wdzięków pornomodelki o polskim nazwisku, występuje ona na jednym ze zdjęć z wielkim 
portretem Jana Pawła II i z tekstem polskiej modlitwy w tle!!!) 

Pan  Florek  opisuje  m.  in.  popularne  audycje  telewizyjne  Johnny  Carsona,  podczas  których  padają 

„numery” tak „dowcipne” jak: „Najpiękniejszym dniem w moim życiu był dzień, w którym Hitler napadł 
na Polskę!” Inny „Polish joke” z najnowszej serii: „Hitler był wielkim człowiekiem, ale zrobił jeden błąd 
—  wymordował  Żydów,  zamiast  Polaków”.  Ha,  ha,  ha,  ha,  ha,  ha,  ha,  ha!  Czyż  po  prostu  można  nie 
umrzeć ze śmiechu? Koreluje to z takim rodzynkiem: „Kiedyś, dawno temu, było tylko dwoje Polaczków. 
Teraz jest ich zbyt wielu!” 

Mój  korespondent  przytacza  również  takie  fakty,  jak  aresztowanie  jego  żony,  kiedy  głośno 

zaprotestowała na sali przeciw „polskim dowcipom” podczas wielkiego show w Las Vegas, oraz to, że 
kiedy poskarżył się w swoim zakładzie pracy na kolegę Hansa Schneidera, który nagminnie rozpuszczał 
wulgarne „Polish jokes”, szef awansował Schneidera, a Pana Florka przeniesiono na gorszą zmianę. Gdy 
człowiek to czyta, ma się ochotę zadać pytanie: 

—  Cholera, co jest grane w tym kraju?!!! 
Z  kilku przysłanych  mi  przez  Pana  Florka  graficznych  „Polish  jokes”  reprodukuję  najłagodniejszy. 

To jest, proszę Polaczków, „Polska izba porodowa”: 

 

„STOLICA” 9 sierpnia 1981 

 

background image

Historia Polski 

 
 

Łysiak  jako  historyk  jest  na  polskiej  scenie  drugiej  połowy  stulecia  zjawiskiem  niezwykłym,  co  zresztą 

podkreślano wielokrotnie. Jeśli nawet zawiera jakąś część przesady określenie Szymona Kobylińskiego, który na 
łamach „Polityki” (20 V 1976) nazwał Łysiaka „kimś na kształt nowego Askenazego”, to jednak samo porównanie 
historyka-amatora  z  najwybitniejszym  dziejopisem  polskim  XX  wieku  ma  swoją  wymowę.  Prace  historyczne 
Łysiaka  Paweł  Piotr  Wieczorkiewicz  zaliczył  (również  na  łamach  „Polityki”,  w  artykule  „Historia  prawdę  ci 
powie”) do „znaczących książek” w powojennej historiografii. Z kolei znany historyk doby obecnej, Jerzy Łojek, 
pisał  przed  kilku  laty:  „Trudno  wątpić,  że  przyszłe  dzieła  Łysiaka  będą  coraz  bardziej  ważyły  na  społecznym 
odbiorze historii i literatury w naszym kraju” („Literatura” 27 X 1977). 

Charakterystyczne w tym  ostatnim cytacie jest zestawienie dwóch dziedzin, „historii i literatury” — stanowi 

ono  jeden  z  ważnych  kluczy  do  wyjaśnienia  historiograficznych  triumfów  Łysiaka.  Bo  co  do  tego,  iż  jest  to 
prawdziwy  triumf,  nie  może  być  wątpliwości.  W  zbiorowej  pracy  „Historia  krzepi?”  (Czytelnik  1980)  trzej 
naukowcy  stwierdzili,  że  Łysiak  jako  historyk  „odszedł  dosyć  daleko  od  tradycyjnego  modelu”,  zaznaczając,  iż 
było  to  odejście  świetne,  które  przyniosło  mu  „sukcesy  i  powodzenie  u  czytelników”.  Przyniosło  mu  także 
zazdrość  i  zawiść  grona  zawodowców  historiograficznych,  których  do  pasji  doprowadza  nie  tylko  popularność 
Łysiaka,  lecz  i  nazbyt  literacka  metoda  sprzedawania  historii,  którą  ten  pisarz  praktykuje.  Łysiak  parając  się  na 
poważnie  historią  nie  potrafi  (na  szczęście)  przestać  być  tym,  czym  jest  przede  wszystkim:  twórcą  literatury 
pięknej.  Jego  z  kolei  doprowadza  do  pasji  stylistyka  akademickich  historyków,  czemu  dał  wyraz  m.in.  w 
wywiadzie dla tygodnika „RTV” (22—28 XIII 980): 

„— Geniusz znakomitych historyków przedwojennych, takich jak Askenazy, Kukiel czy Skałkowski, polegał 

m.in.  na  tym,  że  ich  fundamentalne  prace,  do  dzisiaj  cieszące  się  międzynarodową  renomą  w  środowiskach 
historycznych,  były w równym  stopniu źródłowymi bazami dla  świata nauki, co i pasjonującymi czytadłami dla 
zwykłych «zjadaczy historii». Kwestia talentu literackiego. Połączenie tych dwóch walorów jest obecnie uważane 
na  Zachodzie  za  ideał,  podczas  gdy  większość  polskich  historyków  doby  obecnej  pisze  prace  dobre  od  strony 
warsztatu badawczego, ale tak fatalnie podane literacko, że kolejowy rozkład jazdy to w porównaniu z tym lektura 
do czytania z wypiekami na twarzy. To m.in. pogłębia obserwowane od lat smutne zjawisko ucieczki młodzieży od 
historii”. 

Swoje  podejście  do    historii  („historia  nie  jest  dla  mnie  czasem  przeszłym”,  lecz  „trampoliną  do  gier 

literackich,  godzących  metaforą  we  współczesność”)  przedstawił  Łysiak  w  roku  1981  w  felietonie  „Credo”  i  od 
tego  tekstu  zaczynamy  przedruk  kilku  pozycji  z  bogatego  zbioru  jego  publicystyki  historiograficznej.  „Credo” 
Łysiaka jest właściwie tekstem polemicznym, w którym autor, z jednej strony rycerz ścisłej rzetelności naukowej w 
badaniu dziejów, z drugiej broni racji bytu... wyobraźni historyka, chyba nawet z lekką przesadą, posuwając się do 
zawoalowanego szyderstwa, by udowodnić nadrzędność dobrze pojętego subiektywizmu. 

Przedrukowujemy    głównie    artykuły  z    „WTK”    (na    łamach    tego  tygodnika  Łysiak  opublikował  swoje 

najważniejsze, wzbudzające najwięcej emocji u odbiorców artykuły historyczne), a także ze „Stolicy” (publikacje z 
miesięcznika  historycznego  „Mówią  wieki”,  w  którym  Łysiak  zaczynał  jako  historyk,  zostały  przezeń 
wykorzystane w innych książkach; podobnie ma się sprawa z publikacjami Łysiaka w zagranicznych magazynach 
historycznych, takich jak włoski „Historia”). Wybraliśmy dwie rzeczy dotyczące mało znanych spraw Powstania 
Listopadowego oraz trzy tyczące osiemnastego wieku. 

Przedstawiamy  też  fragmenty  „śledztwa”,  jakie  Łysiak  przeprowadził  na  łamach  „Stolicy”  chcąc  wyjaśnić 

genezę  i  autorstwo  słynnej  „kotwicy”  Polska  Walcząca,  znaku-symbolu  ruchu  oporu  w  okupowanej  przez 
hitlerowców Polsce. Ogłosiwszy apel w tej sprawie i otrzymawszy wiele listów na ten temat z Polski i z zagranicy, 
Łysiak w roku 1981 napisał — mozolnie szukając odpowiedzi na oba pytania — 8 odcinków w „Stolicach” z 5 
kwietnia (nr 1), 23 sierpnia (nr 2), 30 sierpnia (nr 3), 6 września (nr 4), 13 września (nr 5), 18 października (nr 6, 
który przedrukowujemy); odcinki nr 7 i nr 8, złożone w redakcji w listopadzie 1981, zostały wydrukowane dopiero 
11  kwietnia  1982.  Cykl  ten,  m.in.  ze  względu  na  swą  zawartość  dokumentacyjną,  posiada  ogromne  znaczenie 
ź

ródłowe dla wszystkich, którzy zajmują się i będą zajmować w przyszłości problematyką okupacji i walki narodu 

polskiego  o  wyzwolenie.  Niewątpliwie  ta  próba  zlikwidowania  jednej  z  „białych  plam”  naszej  niedawnej 
przeszłości stanowi wartościowe osiągnięcie historiograficzne Łysiaka. 

background image

Oczywiście, jak wszystkim wiadomo, główną pasją historyczną Łysiaka jest okres napoleoński — ma tu on na 

swoim  koncie  dzieła  i  artykuły,  które  zyskały  mu  niepodważalną  opinię  pierwszego  napoleonisty  polskiego 
naszych czasów. Czytelników zawiedzionych, że nie przedrukowujemy poniżej napoleoniców prasowych Łysiaka, 
zawiadamiamy, iż zostaną one przez nas wydane w osobnym tomie. 

 

background image

Credo 

 
 

Ani się człowiek obejrzał, a to już setny raz spotykam się z Państwem na łamach „WTK”. Słowem, 

maleńki mój jubileusz, który jest okazją, by zamiast mówić o czymś większym lub mniejszym w historii 
— poświęcić trochę miejsca historiografii i historiozofii w wykonaniu Łysiaka. Obie te rzeczy, których 
projekcję  można  znaleźć  w moich  książkach i  mojej  publicystyce,  uchodzą  za  bardzo  kontrowersyjne  i 
budzą sprzeciw dużej części środowiska zawodowych historyków (tym bardziej, że szarogęsi się w ich 
dziedzinie  człowiek  nie  będący  z  wykształcenia  historykiem).  Dlatego  po  raz  pierwszy  postanowiłem 
wyjaśnić  moje  podejście  do  historii  —  wygłosić  coś  w  rodzaju  credo  historiograficzno-
historiozoficznego. 

Wektorami  historiografii  „made  by  Waldemar  Łysiak”  są  dwie  sprawy.  Walka  z  ordynarnym 

fałszowaniem  historii  naszej  i  cudzej  dla  doraźnych  celów  propagandowych,  z  wszelakiego  rodzaju 
przemilczeniami,  sztucznymi  „białymi  plamami”,  kłamstwami  i  szalbierczymi  interpretacjami,  to  jest  z 
procederem, którym nasza oficjalna historiografia grzeszy zbyt często — to po pierwsze. Po drugie zaś 
takie  pisanie  o  sprawach  z  przeszłości,  by  nie  odstręczały  ludzi  od  zajmowania  się  tym,  co  minęło. 
Niestety — w przeciwieństwie do historiografii przedwojennej, której sztandarowe dzieła łączyły w sobie 
najwyższy światowy poziom naukowy z „bestsellerowością” stylu, tak iż z wypiekami na twarzy czytali 
to  profesorowie  i  zwykli  zjadacze  literatury  —  płody  naszej  historiografii  powojennej  to  w  większości 
produkcje  tak  nudne  (abstrahując  od  często  dobrego  warsztatu  naukowego),  iż  książka  telefoniczna  w 
porównaniu  z  nimi  wydaje  się  pozycją  pasjonującą.  A  potem  to  ogromne  zdziwienie,  dlaczego 
społeczeństwo, zwłaszcza młodzież, stroni od historii (wyniki sondaży w szkołach i nie tylko w szkołach 
są w tym względzie przerażające). 

Przebijanie tego muru obojętności atrakcyjną konstrukcją, stylem etc. (a więc zabiegami formalnymi) 

oraz  rezygnacja  z  widzenia  i  prezentowania  historii  głównie  przez  tzw.  „procesy”  na  rzecz  ukazania 
ż

ywych  ludzi,  intryg,  namiętności  etc, ma  dla  autora tego  typu  podejścia dobre  i  złe  strony.  Dobrą jest 

poczytność,  złą  zarzuty  profesjonalistów  w  akademickich  togach,  że  jest  to  historiografia  nazbyt 
powieściowa,  buduarowa,  alkowiana,  emocjonalna,  epatowanie  grą  wywiadów,  tajnymi  posunięciami, 
zbyt częste zaglądanie za kulisy itd., itp. Prawidłowej odpowiedzi na takie zarzuty udzielił w roku 1844 
późniejszy premier rządu brytyjskiego Beniamin Disraeli, pisząc w „Coningsby”: 

,,So You see... that the world is governed by very different personages to what is imagined by those 

who are not behind the scenes” 

(Widzisz więc... świat jest rządzony przez całkiem inne osoby, niż sobie 

wyobrażają ci, którzy nie znają kulis). 

Historiografia  w  moim  wydaniu  jest  oczywiście  subiektywna,  a  to  z  kolei  doskonale  wytłumaczył 

jeden z najwybitniejszych mediewistów europejskich, profesor College de France, Georges Duby: 

„Nie wierzę w całkowitą obiektywność historyka. Myśl, że można dojść do beznamiętnej obserwacji 

wszystkich  faktów  przeszłości,  jest  mitem  historiografii  pozytywistycznej.  Przeciwnie,  jestem 
przekonany, że każda historiografia, każda dobra historiografia, jest subiektywna. Jest dziełem człowieka 
wybierającego  problemy,  które  chce  opracować,  i  ustosunkowującego  się  do  nich  w  zależności  od 
własnego modelu ideologicznego”. 

Natomiast  moja  historiozofia  zasadza  się  nie  tylko  na  przekonaniu,  iż  historia  nie  jest  zjawiskiem 

obiektywnie  funkcjonującym,  dogmatycznym,  niezmiennym  w  czasie  i  przestrzeni,  lecz  przede 
wszystkim na tym, że winna ona służyć do porachunków ze współczesnością. Według mojej koncepcji 
jest  to  jej  nadrzędny  cel.  W  pierwszym  z  tych  przypadków  (historia  a  obiektywizm)  chodzi  o  to,  że 
historyk,  a  zwłaszcza  pisarz  zajmujący  się  historią,  nie  relacjonuje  dziejów,  lecz  je    t w o r z y   na 
podstawie  faktów,  które  zresztą  nie  są  na  ogół  jednoznaczne.  I  znowu  posłużę  się  cytatami  z  ust  ludzi 
rozsądnych.  Słusznie,  moim  zdaniem,  mówi  Burlingame,  jeden  z  bohaterów  „The  Sot-Weed  Factor” 
(„Bakunowy faktor”) Johna Bartha: 

„W stopniu większym lub mniejszym sami kształtujemy przeszłość, albowiem czas miniony i sprawy 

historyczne są dla teraźniejszości gliną, od rzeźbienia której nie ma ucieczki”. 

Inny amerykański pisarz, E. L. Doctorow, powiedział niedawno w wywiadzie dla „Sunday Review”: 
„Doszedłem do wniosku, że jeśli jest coś, co nas wszystkich łączy, to jest to nasza własna historia (...) 

Rzeczywistość  z  kolei  to  coś,  co  się  interpretuje,  tworzy.  Oczywiście  takie  tworzenie  zależy  w  dużym 

background image

stopniu  od  naszego  poczucia  historii  i  jest  to  sprawa  zbyt  poważna,  aby  można  ją  było  pozostawić 
politykom czy historykom”. 

Otóż to — Łysiak jest najpierw pisarzem, a dopiero potem historykiem, i ma to swoje konsekwencje 

w jego twórczości, dla której kanwą bywa historia, ale której tematem jest zawsze współczesność. Już w 
„Empirowym  pasjansie”  napisałem,  że  „historia  nie  jest  dla  mnie  czasem  przeszłym”,  a  w  „Cesarskim 
pokerze” dodałem: „Historia interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą we 
współczesność i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje kadzidełko”. 

Chcąc podeprzeć się i tu mędrcami, wystarczy zacytować R. G. Collingwooda, który w „The Idea of 

History” stwierdził: 

„Wszelka  historia  jest  historią  współczesną:  nie  w  potocznym  znaczeniu  tego  słowa,  gdy  historia 

współczesna  oznacza  dzieje  stosunkowo  niedawnej  przeszłości,  lecz  w  sensie  ścisłym  —  świadomości 
naszych czynów w trakcie ich dokonywania. Historia jest tedy samowiedzą żywego umysłu”. 

Ż

ywy umysł pisarza ma również specyficzny stosunek do styku tzw. obiektywnej prawdy (która nie 

istnieje)  i  fikcji.  Prof.  Jerzy  Łojek,  komplementując  mnie,  zarzucił  mi  jednocześnie  (na  łamach 
„Literatury” i „Nowych Książek”), że w niektórych moich pracach zatraca się granica między „Dichtung” 
a „Wahrheit”, i dodał, że „pod tym względem jest Łysiak pewnym fenomenem w skali, ośmieliłbym się 
powiedzieć, już nie europejskiej, ale światowej”. Bardzo mnie to cieszy. Chciałbym przypomnieć, że już 
Arystoteles twierdził, iż pisarz ma prawo tak aranżować historię, jak mogłaby ona lub musiała rozegrać 
się  zgodnie  z  jego  wyobrażeniem,  na  co  zresztą  powoływał  się  najwybitniejszy  pisarz  kubański  Alejo 
Carpentier, w wywiadzie dla „Die Zeit”. Wspomniany już przeze mnie John Barth, również w wywiadzie, 
rzekł: 

„Pisarz o pewnym typie temperamentu w gruncie rzeczy pragnie wymyślić świat od nowa”. 
W swojej książce „Chimera” Barth dodał: 
„Niektóre  zmyślenia  są  o  tyle  cenniejsze  od  faktów,  że  ich  piękno,  choć  bardzo  rzadko,  czyni  je 

prawdziwymi. Jedynym Bagdadem jest Bagdad z «1001 Nocy», gdzie dywany latają i z magicznych słów 
wyłaniają się dżinny”. 

Na koniec zdanie Einsteina: „Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy”. Jeśli się tego nie wie, można 

być reporterem historii, lecz niczego ponad reportaż się nie stworzy. 

 

„WTK” Wielkanoc 1981 

 
 

background image

                                                                                                                  

Polskie „siły powietrzne” 

w Powstaniu Listopadowym 

 
 

„Siły  powietrzne”  napisałem  w  cudzysłowie,  albowiem  podczas  walk  listopadowych  nie  użyto 

ż

adnych  latających  aparatów.  Jednakowoż  —  choć  nasze  „lotnictwo”  powstańcze  zostało  wyłącznie  w 

sferze projektów i propozycji — to przecież sam fakt, iż znajdowało się chociażby na papierze, wart jest 
odnotowania. Propozycje były dwie. Pierwsza, wysunięta przez francuskich aerostierów, zakładała użycie 
balonu  strategicznego  w  celach  obserwacyjnych  na  polu  walki.  Drugą  był  projekt  ornitoptera  — 
skrzydłowej maszyny latającej, napędzanej siłą ludzkich mięśni. 

W  pierwszym  przypadku  chciano  skorzystać  z  oferty  legendarnej  francuskiej  rodziny  baloniarzy, 

państwa Garnerinów. Szef tego klanu. Andre Jacques Garnerin (1769— 1823), należał do pionierskiej fali 
naśladowców  Montgolfierów,  a  nadto  był  pierwszym  spadochroniarzem  w  dziejach.  Do  klanu  należeli 
również: brat szefa, Jean Baptiste Olivier Garnerin (1766 — 1849), wynalazca i skoczek spadochronowy 
(ulepszył  spadochron  brata,  zmniejszając  dziesięciokrotnie  ciężar,  a  zwiększając  przeszło  ośmiokrotnie 
nośność,  nadto  wynalazł  spadochron  pływakowy,  umożliwiający  skoki  do  morza),  żona  szefa,  Jeanne 
Genevieve Garnerin z domu Labrosse (1775 — 1847), pierwsza aeronautka i spadochroniarka w dziejach, 
oraz potomstwo pierwszej generacji Garnerinów, na czele ze sławną Elizą Garnerin. 

Andre  Jacques  Garnerin  przeszedł  do  historii  za  pomocą  kilku  powietrznych  wyczynów,  wśród 

których  czołowe  miejsce  zajmuje  skok  spadochronowy  z  wysokości  około  tysiąca  metrów  22 
października  1797,  w  parku  Monceaux.  Znakomitym  osiągnięciem  było  przelecenie  300  kilometrów 
balonem po wystartowaniu w Moskwie (rok 1803). Rozgłos przynosiły Garnerinowi także najróżniejsze 
skandale i skandaliki, jak chociażby ten, gdy policja paryska zabroniła mu wzlotu „z pewną młodą osobą 
odrębnej  płci”.  Zdenerwowany  baloniarz  udał  się  wówczas  ze  skargą  do  ministerstwa  policji  i  do 
prefektury, a „kiedy go zapytano, czy pomyślał o możliwości wypadku, który może nastąpić tylko nawet 
z  powodu  ciśnienia  na  tak  delikatne  organy  młodego  dziewczęcia,  odpowiedział,  że  nie  ma  potrzeby 
obawiać się czegokolwiek”. Najśmieszniejsze jest tutaj to, że „młoda osoba”, Ernestyna Henry, zniosła 
25-minutowy  lot  o  wiele  lepiej  od  sławnego  aeronauty  (dostał  on  choroby  morskiej,  podczas  gdy  jego 
towarzyszka podziwiała widoki i śpiewała z radości kuplety). Po wylądowaniu w pobliżu Gousseinville 
lokalny strażnik prawa aresztował powietrznych trampów, słusznie mniemając, iż ludzi przybywających z 
obłoków  i  nie  posiadających  paszportów  należy  traktować  jak  włóczęgów.  Uwolnił  aresztowanych 
dopiero oddział kawalerii jadący w ślad za balonem. 

W ciągu wielu lat Garnerinowie popisywali się wzlotami i skokami z balonów na terenie całej prawie 

Europy. W marcu 1831 roku baron Galichet, działając jako agent Banku Polskiego, sprowadził ich nad 
Wisłę,  wypłacając  400  franków  (na  koszty  podróży  dla  4  osób).  Sami  Garnerinowie  pisali  później  (20 
sierpnia 1831 roku) w liście do ministra wojny, gen. Franciszka Morawskiego: 

„Celem  tej  podróży  było  dostarczenie  armii  polskiej  środków  stosowania  wzlotów  balonu  dla 

rekognoskowania  stanowisk  i  ruchów  nieprzyjaciela,  raz  już  skutecznie  stosowanych  w  czasie 
zwycięskiej dla Francuzów bitwy pod Fleurus”. 

Tu  musimy  się  cofnąć  do  wspomnianej  bitwy.  Już  w  latach    osiemdziesiątych    XVIII    stulecia  

Austriacy    myśleli  o    użyciu  balonów  w  wojnie,  asygnując  na  ten  cel  4  tys.  dukatów.  Pierwsi  jednak 
wystartowali  Francuzi.  Podczas  Rewolucji  Francuskiej,  w  dobie  olbrzymiego  rozwoju  baloniarstwa, 
Guyton-Morveau  był  tym,  który  wysunął  propozycję  zaprzęgnięcia  aerostatyki  w  służbę  francuskiego 
Marsa.  W  efekcie  Konwent  utworzył  korpusik  aerostierów  i  szkołę  budowy  oraz  obsługi  aerostatów 
strategicznych w Meudon, którą kierował świetny uczony i wynalazca Mikołaj Conte. Pierwszą kompanię 
balonów militarnych formował w Meudon Jean Coutelle i on też na balonie „Entreprenant” rozpoczął w 
1794  roku  pierwsze  wzloty  strategiczne  w  armii  północnej  gen.  Jourdana  pod  oblężonym  przez 
Austriaków  Maubege,  dostarczając  informacji  o    ruchach  nieprzyjaciela  z  wysokości  270  sążni,  w 
obciążonych piaskiem woreczkach (spuszczano je po linie trzymającej balon na uwięzi lub w specjalnym 
koszyku).  Zwycięstwo  pod  Fleurus  (26  czerwca  1794),  które  oddało  w  ręce  Francuzów  Belgię  i 
zlikwidowało zagrożenie Paryża, zawdzięczał Jourdan w pewnym stopniu informacjom zrzucanym spod 
chmur. I chociaż po kilku późniejszych niepowodzeniach i tragicznych wypadkach Napoleon rozwiązał 
korpus aerostierów, a szkołę w Meudon zamknięto — w Europie wciąż pamiętano Fleurus i doceniano 

background image

rolę balonów w czasie walki. Stąd wzięło się zaproszenie Garnerinów do Warszawy. 

Kto  dokładnie  zaprosił Garnerinów  (Galichet  był  tylko  wykonawcą),  nie  wiadomo,  lecz  biorąc  pod 

uwagę tarcia i gry personalno-polityczne, jakie bez przerwy toczyły się w łonie władz powstańczych, nie 
może  dziwić  fakt,  iż  Francuzów  spotkało  po  przybyciu  do  stolicy  raczej  chłodne  przyjęcie.  Widocznie 
ludzie,  którzy  ich  zaprosili,  stali  się  w  aktualnym  układzie  sil  niezdolni  do  egzekwowania  swych 
zamierzeń.  Tuż  po  przyjeździe  gotowych  na  usługi  Garnerinów  gen.  Morawski  i  sekretarz  generalny 
Zieliński podpisali list do władz naczelnych, w którym znalazły się m. in. takie oto słowa: 

„Komisja  Rządowa  Wojny  ma  zaszczyt  oświadczyć  Rządowi  Narodowemu  opinię  swoją:  Co  do 

użycia balonu pana Garnerina — przedmiot ten pod względem wojskowym nader mało ważnym mógłby 
tylko  na  wyraźne  wezwanie  Wodza  Naczelnego  być  użytym  (...)  Gdyby  atoli  podobało  się  Rządowi 
Narodowemu odłożyć koszta kilku tysięcy złotych, można by zrobić stosowną propozycję panu Garnerin, 
chociażby przyszło zaryzykować tę sumę, aby użyć wszystkich środków, jakie do obrony kraju mogą być 
nastręczone”. 

W  rezultacie  jednak  nie  skorzystano  z  szansy  użycia  balonu  w  walce,  możliwe,  że  głównie  ze 

względów finansowych. Garnerinom nie chciano nawet zapłacić 10 tys. złotych tytułem odszkodowania 
za  kilkumiesięczny  bezczynny  pobyt  w  Warszawie.  W  cytowanym  już  liście  z  20  sierpnia  1831  roku 
Francuzi,  żaląc  się  na  niespełnienie  obietnic  i  domagając  wspomnianej  sumy,  jednocześnie  raz  jeszcze 
proponowali zbudowanie „nowej maszyny, łatwiejszej do wzniesienia się w  górę i do jej przenoszenia, 
przy tym tańszej, a dla wykonania której starczyłoby 19 dni”. Tylko 19 dni — ale nawet tych już nie było. 
W 18 dni później (7 września 1831) Warszawa kapitulowała. Dopiero w rok później, już w zniewolonej 
Warszawie,  Eliza  Garnerin  —  wsławiona  pierwszym  w  dziejach  skokiem  z  opóźnionym  otwarciem 
spadochronu — popisywała się w stolicy swymi umiejętnościami. 

Przejdźmy teraz do „samolotu”. W roku 1829 car Mikołaj 1 przybył do Warszawy i tu koronował się 

na  króla  polskiego.  W  związku  z  tą  wizytą  w  stolicy  zawiązano  spisek  (tzw.  spisek  koronacyjny), 
jednakże  do  zamachu  nie  doszło  (hr.  Józef  Krasiński  twierdzi  w  swych  pamiętnikach,  że  powstrzymał 
uderzenie „poczciwy Julian Niemcewicz”). Jednym z aresztowanych członków owego sprzysiężenia był 
Wincenty Norwin Smagłowski, kleryk i student Uniwersytetu Warszawskiego. 

Smagłowski  już  w  roku  1829  zaczął  pracować  nad  projektem  maszyny  latającej  i  kontynuował  tę 

pracę  do  końca  roku  1831.  Niewykluczone,  że  źródłem  zainteresowania  lotami  była  u  Smagłowskiego 
początkowo naturalna myśl o ucieczce z więzienia. Niewątpliwie znał on dosyć głośną w Europie historię 
Droueta  (poczmistrza  wsławionego  aresztowaniem  Ludwika  XVI  w  Varennes),  którego  w  roku  1794 
Austriacy  wzięli  w  Maubege  do  niewoli,  a  który  dokonał  najbardziej  brawurowej  (choć  nieudanej) 
ucieczki  w  dziejach  twierdzy-więzienia  Spielberg  (na  Morawach,  na  288-metrowej  górze),  skacząc  w 
nocy z murów ze sztucznymi skrzydłami u ramion. Połamał nogi, lecz jednocześnie zapisał się w historii 
aeronautyki. 

W warunkach niewoli Smagłowskiego myśl o ucieczce takim sposobem była chyba nierealna, toteż 

gdy wybuchło Powstanie — jedyną myślą wynalazcy stało się zaprojektowanie maszyny latającej, której 
można by użyć w walkach narodowowyzwoleńczych. Lecz zanim skończył pracę — Powstanie upadło. 
Rękopis  Smagłowskiego,  pisany  w  więzieniach  warszawskich  i  lwowskich,  nosił  tytuł:  „Pomysł  mój 
wydoskonalenia statku powietrznego, czyli Teoria napowietrznej żeglugi Dostojnym Ziomkom moim do 
rozstrzygnięcia  podana  Roku  1830—32”.  Do  opisu  dołączony  był  również  model  maszyny,  jak  o  tym 
informował Smagłowski. 

Z opisu i z rysunków zamieszczonych przez Smagłowskiego w tekście wynika, że maszyna jego była 

skrzydłowcem (ornitopterem, czyli aparatem napędzanym siłą ludzkich mięśni) o napędzie ręcznym. Nie 
była  to  rewelacja,  gdyż  maszyny  poruszane  siłą  ludzkich  mięśni  projektowano  od  starożytności  (w 
renesansie skonstruował ornitopter Leonardo da Vinci), i Smagłowski musiał znać przynajmniej kilka z 
nich, toteż zgodnie z prawdą nazwał swą pracę „wydoskonaleniem”. Umiał jednak inteligentnie korzystać 
z  nauk  przeszłości.  Wiedząc,  że  nikomu  z  twórców  ornitopterów  nie  udało  się  wznieść  przy  pomocy 
samych  mięśni,  sprzągł  swój  aparat  z  układem  balonów  przyczepionych  do  konstrukcji  skrzydlatej, 
wzorując się w tym zapewne na pomyśle Portugalczyka de Guzmano z roku 1709. 

Najlepszy  użytek, jaki można  było  zrobić  w  Powstaniu  Listopadowym  z  „sił powietrznych”, gdyby 

chciano je zastosować, mógł polegać na podczepieniu Polski do balonów i przeniesieniu w inne miejsce 
na kuli ziemskiej.

 

background image

 

„STOLICA” 25 listopada 1973 

 

background image

Operacja „Broń listopadowa” 

 
 

Wiosną 1831 roku, gdy ważyły się losy Powstania Listopadowego, na polecenie władz powstańczych 

Bank  Polski  wysłał  do  Londynu  swego  zaufanego  agenta,  Evansa,  z  tajną  misją  najwyższej  rangi. 
Powodzenie  tej  misji  mogło  się  odbić  pozytywnie  na  efektywności  działania  wojsk  polskich.  Zanim 
jednak przejdziemy do szczegółów misji, poświęćmy nieco uwagi jej wykonawcy, Andrzejowi Birchowi 
Evansowi (1796—1841). 

Po upadku Napoleona i wraz z nim systemu kontynentalnego (tzw. blokada kontynentalna) przybył do 

Warszawy  (1816)  Anglik  Tomasz  Moore  Evans  (1789—1837)  i  otworzył  przy  ul.  Miodowej  skład 
wyrobów  fabrycznych  i  rękodzielniczych,  przeniesiony  następnie  na  róg  ulic  Senatorskiej  i 
Nowosenatorskiej.  Interes  kwitł,  toteż  Evans  przy  poparciu  Staszica  (ówczesnego  dyrektora  wydziału 
przemysłu)  założył  w  roku  1822  w  budynkach  kościoła  i  klasztoru  pobenońskiego  przy  ul.  Pieszej 
fabrykę narzędzi rolniczych, a w roku 1823 przeniósł ją do opustoszałych murów kościoła św. Jerzego i 
klasztoru  kanoników  regularnych  (luterańskich)  przy  ul.  Świętojerskiej,  które  otrzymał  od  rządu  w 
wieczystą  dzierżawę.  W  tym  samym  roku  sprowadził  do  Polski  posiadającego  wyższe  wykształcenie 
techniczne  brata  Andrzeja.  W  następnych  latach  bracia  Evans  (było  ich  czterech,  oprócz  Tomasza  i 
Andrzeja — Douglas i Alfred) rozbudowywali zakład, m. in. przez wykupywanie sąsiednich prywatnych 
posesji, korzystając ze znakomitej koniunktury. 

Lata  dwudzieste  XIX  wieku  stały  się  początkiem  pierwszej  w  Polsce,  na  ówczesne  warunki  dość 

znacznej,  rewolucji  przemysłowej.  Jej  inicjatorem  był  minister  skarbu  (od  roku  1821)  Królestwa 
Polskiego, Ksawery Drucki-Lubecki, zmierzający do przekształcenia Polski z kraju czysto rolniczego w 
rolniczo-przemysłowy.  W  tym  celu  sprowadzał  z  Anglii,  Szkocji  i  Niemiec  fachowców,  których 
zadaniem  było  rozwijanie  różnych  gałęzi  przemysłu  (górnictwo,  hutnictwo,  przędzalnictwo,  maszyny) 
dzięki surowcom krajowym. 

W krótkim czasie najprężniejszym ośrodkiem przemysłowym kraju stała się Warszawa, posiadająca 

już  w  1825  roku  5818  rękodzielni  i  fabryk,  w  tym  kilkanaście  dużych  zakładów.  Rozwój  jednego  z 
najważniejszych,  przemysłu  metalowego,  zawdzięczała  stolica  braciom  Evans,  którzy  od  roku  1825 
znacznie zmechanizowali swą fabrykę, sprowadzając m. in. maszynę parową (czwartą w Warszawie) do 
poruszania  tokarni  i  miechów  kowalskich.  Fabryka  ta,  której  dyrektorem  był  Tomasz,  a  kierownikiem 
technicznym Andrzej, zatrudniała w latach 1824 — 26 około 150 robotników (drugi warszawski zakład 
metalowy,  na  Solcu,  zatrudniał  około  100  ludzi),  głównie  Polaków.  Majstrami  byli  Anglicy,  którzy 
szkolili kadrę polskich specjalistów. Oprócz galanterii metalowej i różnych wyrobów lanych z żelaza i z 
mosiądzu, produkowali Evansowie przede wszystkim narzędzia i maszyny rolnicze: szkockie młockarnie, 
angielskie  sieczkarnie,  specjalne  młynki  (służące  do  oczyszczania  zboża  i  zgniatania  ziemniaków  oraz 
słodu w gorzelniach i browarach), radła, płużyce, wyrwaki etc. 

Fabryka  Evansow  nie  była  przedsiębiorstwem  rządowym,  była  jednak  przez  rząd  nadzorowana  i  z 

tego  tytułu  miała  ułatwione  korzystanie  z  kredytów  Banku  Polskiego.  Tomasz  Evans  natomiast  zyskał 
sobie  spore  zaufanie  dyrektorów  banku  i  czynników  rządowych,  jak  również  obywatelskich,  dzięki 
czemu  wybrano  go  radcą  handlowym  banku,  a  jego  bratu  Andrzejowi  powierzono  niezmiernie 
odpowiedzialną misję w dobie Powstania. Rzecz prosta, bankierzy byli zbytnimi realistami, by opierać się 
wyłącznie na zaufaniu. Gwarancją sumienności Evansa był dla nich zainwestowany nad Wisłą znaczny 
majątek, zwłaszcza fabryka produkująca armaty dla wojsk polskich. Na wysłaniu Evansa zaważyło bez 
wątpienia  jego  pochodzenie  —  liczono  na  jego  angielskie  kontakty,  zwłaszcza  z  handlarzami  bronią. 
Chodziło bowiem — był to nadrzędny cel misji — o zaopatrzenie Powstania w środki do kontynuowania 
walki, głównie w nowoczesną broń palną. 

Powstanie Listopadowe w ciągu całego okresu trwania odczuwało dotkliwy brak broni. Rusznikarnie 

i  arsenały  zostały  wywiezione  przez  nieprzyjaciela,  a  fabryk  broni  na  terenie  Królestwa  nie  było 
(powstańczy  Rząd  Narodowy  planował  je  dopiero).  W  rezultacie  Polacy  nie  dysponowali  nawet  po 
jednym  karabinie  na  zmobilizowanego  żołnierza.  Z  kolei  przywóz  broni  utrudniało  zamknięcie  granic 
przez Prusy i Austrię. Próby przerzucenia broni do Polski z Francji i Anglii szlakami lądowymi (m. in. 
via 

Frankfurt nad Menem, Wiedeń i Lipsk) kończyły się z reguły niepowodzeniem. 
W  tej  sytuacji,  po  zlikwidowaniu  ostatnich  furtek  przemytniczych  (na  granicy  austriackiej),  władze 

background image

powstańcze zdecydowały się na import broni drogą morską i odebranie transportu w jednym z punktów 
wybrzeża bałtyckiego. Polacy nie dysponowali wówczas najmniejszym nawet skrawkiem tego wybrzeża, 
istniało wszakże jedno miejsce, które mogło wchodzić w grę — był to fragment żmudzkiego wybrzeża 
Bałtyku  między  Libawą  a  Połągą.  O  wyborze  tego  miejsca  zadecydował  fakt,  iż  w  okolicy  operowały 
grupy powstańców litewskich i żmudzkich, co dawało szansę opanowania dostępu do morza. 

Powstanie  na  Żmudzi  wybuchło  w  końcu  marca  1831  roku  i  wieść  o  nim  szybko  dotarła  do 

Warszawy,  powodując  natychmiastowe  decyzje.  Zdecydowano,  że  transport  broni  zostanie  przyjęty  w 
Połądze  i  już  w  kwietniu  rozpoczęto  pierwsze  ruchy  w  tej  grze,  która  miała  trwać  cztery  miesiące  i  w 
którą  zaangażowane  zostały  znaczne  siły  militarne,  a  także  wywiady  i  kontrwywiady  wojskowe  obu 
walczących stron. 

Do  przywódców  Powstania  na  Litwie  i  Żmudzi  wysłano  z  Warszawy  dwóch  emisariuszy, 

Przecławskiego i Wołłowicza. Mieli oni nakłonić partyzantów litewskich i żmudzkich do podjęcia prób 
zdobycia Połągi. Tymczasem człowiek o nazwisku Evans był już w drodze do Londynu, a w Warszawie 
modlono  się  o  pomyślne  zakończenie  jego  misji.  Oficjalnie  jego  wyjazd  był  podyktowany  interesami 
handlowymi firmy braci Evans, w tym potrzebą zdobycia nowych wzorów i licencji na maszyny rolnicze. 
Trudno  powiedzieć,  jak  szybko  wywiad  carski  rozszyfrował  prawdziwą  przyczynę  wojażu  Evansa.  W 
każdym  razie  jakieś  tajemnicze  siły  przeszkadzały  mu  w  podróży,  dwukrotnie  próbowano  dokonać  na 
niego zamachu (być może były to zwykłe napady bandyckie). Dotarł jednak do Londynu zdrowy i cały, 
po czym bez zwłoki rozpoczął pertraktacje w sprawie zakupu broni. 

Dwóch  warszawskich  agentów  (Przecławskiego  i  Wołłowicza)  Litwini  i  Żmudzini  przyjęli  ze 

zrozumiałą nieufnością. Warszawiacy szybko ją rozproszyli i ruch na Połągę został podjęty. Rozpoczęły 
się z każdym dniem coraz to bardziej zacięte walki o skrawek morskiego wybrzeża, w których pierwsze 
skrzypce  ze  strony  Powstania  odgrywał  oddział  partyzantów  telszewskich  pod  dowództwem  Onufrego 
Jacewicza. Wywiad nieprzyjaciela był już wówczas lepiej poinformowany w czym rzecz, toteż z jednej 
strony Evansowi ze wszech sił utrudniano w Anglii życie, z drugiej zaś komendant Połągi, Rennenkampf, 
dostał rozkaz utrzymania tej pozycji za wszelką cenę.     

Pierwsze ataki powstańcze, w końcu kwietnia 1831 roku, nie były zbyt  groźne, lecz od chwili, gdy 

Jacewicz dowiedział się, że Evans szykuje już transport broni do Połągi, rzucił do akcji wszystkie swoje 
siły.  W  pierwszej  połowie  maja  walki  o  Połągę  przerodziły  się  w  nieustanny  krwawy  pojedynek. 
Nieprzyjaciel,  doceniając  ważność  sprawy,  słał  do  Połągi  kolejne  posiłki  (oddziały  płk.  Bartołomieja  i 
ppłk.  Kurolesowa).  Największa,  zakrojona  na  szeroką  skalę  (4  tys.  atakujących)  operacja  powstańców, 
która  miała  przynieść  zdobycie  Połągi,  rozpoczęła  się  13  maja  i  załamała  po  dwóch  dniach  zaciekłych 
szturmów na ziemne fortyfikacje, bronione desperacko przez Rennenkampfa dysponującego zaledwie 800 
ludźmi.  Załamała  się,  gdy  tyłom  oddziału  Jacewicza  zagroził  nadciągający  pospiesznie  silny  korpus 
Pahlena. 

Jako że historia ta toczyła się symultanicznie na dwóch biegunach — przenieśmy się teraz na drugi z 

nich.  do  Anglii.  Evans,  współpracujący  w  sprawie  zakupu  broni  z  Polakiem  S.  Brykczyńskim, 
dysponował znacznymi kredytami w wysokości 18 tys. funtów szterlingów, do czego dochodziły jeszcze 
fundusze, które miały napłynąć z Amsterdamu (Bank Polski wypłacał pieniądze za pośrednictwem banku 
Rotschilda w Londynie). Najpierw zakupił on w Birmingham lufy karabinowe. Carski ambasador czynił, 
co  mógł,  by  utrudnić  Evansowi  zakupy  broni,  carscy  agenci  zaś  zwiększyli  zamówienia  na  broń  u 
Anglików,  by  odciąć  stronę  polską  od  źródeł  zakupów.  Do  tego  Petersburg  poinformował  Londyn 
kanałami dyplomatycznymi, że nie będzie honorował zobowiązań Banku Polskiego. Kontrakcja Polaków 
polegała  na  tym,  iż  zachęcali  oni  Francuzów  do  torpedowania  carskich  zamówień  na  broń  swoimi 
zakupami w Birmingham (miało to o tyle sens, że Francja reorganizowała wówczas swą armię). 

Cały  maj  i  początek  czerwca  upłynęły  na  tych  rozgrywkach  polityczno-szpiegowskich,  które  nie 

przeszkodziły  Evansowi  realizować  pomyślnie  celu  misji.  Kontaktowano  się  z  nim  za  pomocą 
korespondencji  szyfrowanej  lub  pisanej  atramentem  sympatycznym  między  wierszami  błahych  listów. 
Listy z Londynu szły na adres Alfreda Evansa (na ulicę Senatorską w Warszawie), stąd dopiero do MSZ. 
Z Warszawy wysyłano listy do Andrzeja B. Evansa, posługując się pieczęcią z inicjałami A. B. E., nad 
którymi widniał angielski lew. Zakupy szły sprawnie i zbliżał się termin ich wyekspediowania do Połągi. 

Tymczasem Połąga wciąż pozostawała w rękach nieprzyjaciela. Powstańcy żmudzcy ponieśli klęskę i 

nie  tylko  nie  mogli  już  opanować  wybrzeża,  lecz  sami  potrzebowali  pomocy.  Z  Warszawy  szły 

background image

ponaglenia  do  Evansa  i  liczono  się  z  rychłą  wysyłką  transportu,  należało  więc  jak  najszybciej  zdobyć 
Połągę. W trzy dni po porażce Jacewicza, 18 maja 1831 roku, gen. Skrzynecki wysłał z Księżopola na 
Litwę  820  ludzi  pod  dowództwem  doświadczonego  napoleończyka,  gen.  Chłapowskiego  (wzmocnione 
powstańcami siły Chłapowskiego wzrosły do około 4,5 — 5 tys. ludzi). Niedługo potem, po bitwie pod 
Ostrołęką  (26  maja),  dowództwo  polskie  pchnęło  na  Litwę  dywizję  gen.  Giełguda  wraz  z  oddziałem 
Dembińskiego  —  łącznie  11  tys.  ludzi!  Wysłanie  tak  znacznych  sił  w  „kocioł”  pomiędzy  Niemnem, 
granicą  pruską  i  morzem  było  później  wielokrotnie  krytykowane  przez  historyków.  Krytycy  ci  jednak 
zapominają, że opanowanie Połągi i utworzenie z niej „rampy” dla przyjmowania transportów broni stało 
się dla Powstania „kwestią życia” (sformułowanie użyte w liście Rządu Narodowego do polskiego posła 
w Londynie, Walewskiego, z dnia 4 czerwca 1831 roku). 

Władze  powstańcze  nalegały,  by  jak  najszybciej  realizowano  wysyłkę  —  2  czerwca  polecono 

Walewskiemu,  by  znalazł  odpowiedniego  armatora  wypożyczającego  statki.  W  Warszawie  panowało 
przekonanie, że Połąga musi szybko paść, gdyż korpus polski, który powstał z połączenia (w Kiejdanach) 
dywizji Giełguda z oddziałami Chłapowskiego, liczył już 12 tys. żołnierzy i był wspomagany przez kilka 
tysięcy lokalnych powstańców. 

Jednym z pechów całej operacji stał się fakt, że na czele owego korpusu stanął gen. Giełgud, żołnierz 

niezdecydowany, o miernych talentach militarnych. Dwóch lepszych od niego, a podporządkowanych mu 
oficerów,  Chłapowski  i  Dembiński,  różniło  się  na  domiar  złego  między  sobą  co  do  sposobu  działania. 
Dembiński parł do zdobycia Połągi, „aby opanować przystęp do morza i wejść w bezpośrednią styczność 
z  Zachodem”  (H.  Krasicki,  „Wspomnienia  z  roku  1831”),  Chłapowski  natomiast  od  początku  uważał 
sprawę  transportu  broni  za  mrzonkę  i  upierał  się  przy  zdobywaniu  Wilna.  Giełgud,  swoim  zwyczajem, 
przychylił  się  do...  obydwu  zdań!  Z  większością  swych  sił  zaatakował  Wilno,  lecz  uczynił  to  tak 
ś

lamazarnie,  że  nieprzyjaciel  zdążył  ściągnąć  posiłki  i  pobić  Polaków.  Wcześniej  jeszcze  wysłał  gen. 

Szymanowskiego na Żmudź z rozkazem zdobycia Połągi. 

Szymanowski  pomaszerował  na  Połągę  z  1100  ludźmi  i  z  dwoma  armatami,  mając  za  zadanie 

wspomagać  po  drodze  powstańców  żmudzkich.  W  otoczeniu  Chłapowskiego  oceniano  ten  ruch 
negatywnie; jego oficer, Krasicki, pisał zjadliwie: „Dla zaspokojenia Żmudzinów, którzy, dziwna rzecz!, 
nie wiedzieli o tym, że wybrzeża morskie ściśle były strzeżone przez [nieprzyjacielskie] okręty wojenne, 
wyprawiono gen. Szymanowskiego na zdobycie złotego runa”. 

Niestety,  16  czerwca  Szymanowski  poniósł  bolesną  porażkę  pod  Szawlami  z  rąk  niewielkiego 

garnizonu  płk.  Maka  i  musiał  cofnąć  się  do  Cytowian.  W  trzy  dni  później  nastąpiła  wspomniana  już 
klęska  Giełguda  pod  Wilnem  i  wówczas  wojska  polskie  przeszły  do  defensywy  na  linii  rzek  Wilii  i 
Ś

więtej, tworząc kordon mający osłaniać silniejszy ruch na Połągę. 

Jako  że  zdobycie  Połągi  stało  się  wreszcie  dla  Giełguda  celem  naczelnym  (musiały  na  to  wpłynąć 

ostre  rozkazy  z  Warszawy),  mianowany  szefem  sztabu  Chłapowski  chcąc  nie  chcąc  włączył  się  w 
działania zmierzające do opanowania brzegu. Dla zorientowania się w sytuacji wysłał z Kiejdan do Połągi 
dwóch  swoich  oficerów,  Zalewskiego  i  Krasickiego.  Ten  ostatni  dotarł  do  Cytowian,  gdzie  gen. 
Szymanowski zapewnił go, iż wieści o okrętach z Anglii nie mają podstaw, gdyż nie ma o nich wzmianki 
w  korespondencji  tutejszych  kupców,  i  że  nawet  gdyby  taki  transport  przyszedł,  to  i  tak  pilnujące 
wybrzeża okręty rosyjskie nie dopuściłyby go. Chłapowski usłyszał to, co chciał usłyszeć, i potem jeszcze 
dziwił się w swoich „Pamiętnikach”: „Jakim sposobem mógł Prądzyński dać tę instrukcję (rozkaz zdoby-
cia  Połągi  —  przyp.  W.  Ł.)  nie  pojmuję.  Powinien  był  wiedzieć,  że  brzegi  morza  koło  Połągi  są  tak 
daleko piaskiem zasypane, że to jest od Memla do Rygi najgorszy punkt do wylądowania”. 

Wszystko to działo się w czerwcu 1831 roku. W Warszawie oczywiście nie wiedziano, iż Chłapowski 

w sposób karygodny, całkowicie zasługujący na sąd wojenny, sabotuje wykonanie rozkazu o żywotnym 
znaczeniu  dla  Powstania,  i  wciąż  ponaglano  (za  pośrednictwem  misji  paryskiej)  Evansa  oraz  Polaków 
znajdujących  się  w  Londynie,  by  przyspieszali  wysyłkę  broni.  Szefem  planowanej  wyprawy  morskiej 
mianowano już 12 maja płk. Jana Pawła Jerzmanowskiego. 

Jerzmanowski  był  postacią  wprost  legendarną.  Był  to  jeden  z  najwybitniejszych  oficerów  polskich 

doby  napoleońskiej.  Gdyby  mi  kazano  wśród  wszystkich  polskich  szwoleżerów  tamtej  doby  wskazać 
najgodniejszego  —  bez  najmniejszego  wahania  wybrałbym  nie  Kozietulskiego,  Dziewanowskiego, 
Niegolewskiego czy innych somosierczyków, lecz właśnie Jerzmanowskiego! To, co jego oddział „wy-
prawiał”  podczas  apokaliptycznego  odwrotu  Wielkiej  Armii  spod  Moskwy  w  roku  1812,  przechodziło 

background image

wszelkie wyobrażenie o męstwie — kozacy wprost panicznie bali się tego „diabła”. Nic dziwnego, że w 
roku  1814  Napoleon  uczynił  Jerzmanowskiego  dowódcą  najbardziej  elitarnej  formacji  owych  czasów, 
tzw. „szwadronu Elby”, to jest straży przybocznej znajdującego się na wygnaniu „boga wojny”. 

W  początkach  czerwca  Jerzmanowski  przybył  do  Londynu,  by  dopingować  Evansa  do  szybszego 

działania, co widocznie odniosło skutek, bo w połowie miesiąca eks-szwoleżer wyjechał do Birmingham, 
chcąc  dopilnować  należytego  opakowania  broni.  Evans  wytłumaczył  przyczyny  opóźnienia  listem z  14 
czerwca. Przyczyna była właściwie jedna — brak funduszów. Na zakup broni warszawski przemysłowiec 
wydatkował  prawie cały  kredyt  udzielony mu  przez Bank  Polski,  1  455 414  złotych  polskich  z  półtora 
miliona.  Gorączkowo  starano  się  o  nowe  fundusze,  zabiegając  o  pożyczki  w  Wiedniu,  Paryżu  i  w 
londyńskim  banku  Morgana  —  bez  rezultatów.  Rząd  Narodowy  miał  coraz  bardziej  pustą  kieszeń  (na 
skutek  negatywnej  postawy  ziemiaństwa  zawiodła  też  rozpisana  14  czerwca  pożyczka  wewnętrzna  i  w 
lipcu trzeba się było chwytać takich środków, jak zwiększanie i antycypacja podatków, uchwalanie tzw. 
„ofiary”  srebra  na  rzecz  Powstania  etc),  a  jak  wiadomo,  skuteczna  polityka  (w  tym  skuteczna  wojna) 
nigdy nie funkcjonuje bez skutecznej ekonomiki. 

Sytuację  pogarszały  niesnaski  między  realizatorami  operacji.  Ich  przyczyną  były  pełnomocnictwa 

dane Evansowi przez Rząd Narodowy, tak wielkie, iż właściwie cała sprawa zakupu broni i jej ekspedycji 
była  w  jego  rękach,  a  działający  w  Anglii  Polacy,  inni  agenci  Banku  Polskiego,  i  nawet  polski  poseł, 
Aleksander  Walewski  (syn  Napoleona),  niewiele  mieli  tu  do  gadania.  Ich  zadaniem  było  pomaganie 
Evansowi.  Najprawdopodobniej  zasięg  tych  pełnomocnictw  zdeterminowany  był  kontaktami  Evansa  w 
sferach  politycznych  i  handlowych  oraz  faktem,  iż  rząd  polski  liczył  się  z  możliwością  mianowania 
przemysłowca konsulem brytyjskim w Warszawie. W każdym razie Walewski od początku urażony był 
obszernością  pełnomocnictw  Evansa  i  wciąż  się  na  nie  skarżył,  twierdząc  m.  in.  (17  czerwca),  że 
przeszkadzają  one  jego  doradcy  finansowemu,  Albertowi  Grzymale,  w  szybkim  załatwieniu  zakupu 
statku.  Mało  tego —  Walewski  wprost  sugerował, że  Evans  dokonuje  malwersacji  i  żądał  (8 lipca),  by 
Grzymała w imieniu Banku Polskiego sprawdził rachunki Evansa. 

W  ostatniej  dekadzie  czerwca  Grzymała  wystarał  się  o  20  tys.  funtów  gotówką  i  w  końcu,  7  lipca 

1831  roku,  179-tonowa, należąca  do  firmy  Morgan  and  Company,  dwumasztowa brygantyna  (szkuner-
bryg) o nazwie „Symmetry” była gotowa do drogi. Odpłynęła ona z Londynu kilka dni później, wioząc 
(według listu Evansa z 8 lipca): 6 tys. karabinów z bagnetami, 3 tys. szabel, 2 tys. pistoletów, 4 armaty, 
350 lanc i pokaźny ładunek amunicji oraz pocisków. Było tego bardzo mało, zwłaszcza karabinów, które 
w tej liczbie mogły zaspokoić tylko operujący na Litwie korpus Giełguda. Evans zakupił co prawda 15 
800  karabinów,  lecz  przewóz  całości  z  Birmingham  opóźniał  się,  a  nie  było  już  czasu  na  czekanie 
(jeszcze 12 lipca Warszawa ostro ponaglała do przyspieszenia akcji). 

Kapitanem statku był Jerzy Lind, szefem transportu zaś Jerzmanowski, zaokrętowany pod fałszywym 

nazwiskiem Rabiere'a i mający do pomocy kilku oficerów, m. in. Zdzitowieckiego, Zaborskiego, Platera i 
Vautrina.  Starano  się  zachować  ścisłą tajemnicę wokół  wyprawy  — formalnie  statek  płynął  do Rygi,  a 
według zapewnień Evansa gazety angielskie miały podać wiadomość o ekspedycji dopiero w 14 dni po 
odpłynięciu  „Symmetry”.  Już  9  lipca,  a  więc  na  kilka  dni  przed  odpłynięciem  statku,  brat  Andrzeja, 
Tomasz  Evans,  otrzymał  polecenie  wyruszenia  do  Kłajpedy  w  celu  porozumienia  się  z  Giełgudem  lub 
partyzantami co do przyjęcia transportu w Połądze. Chodziło o sygnalizację między statkiem a brzegiem. 
Sprawa  ta  do  dzisiaj  jest  niejasna  (jak  zresztą  wiele  aspektów  całej  tej  operacji),  pewne  jest  tylko,  że 
wmieszały się w nią z zapałem wywiady carski i powstańczy. 

Szef wywiadu polskiego, gen. Załuski, wysłał w lipcu do Chłapowskiego swego agenta Jerzykiewicza 

(pseudonim Wagner) z listem, w którym figurowało zdanie: „Nieprzyjaciel przejął sygnały umówione dla 
okrętu płynącego do Połągi z bronią i amunicją, dlatego nastąpiła odmiana tych znaków”. Statek płynął 
pod banderą angielską. Po dopłynięciu do brzegu miał wciągnąć na przedni maszt dwuczęściową polską 
flagę biało-czerwoną (na tylnym maszcie biała „Union Jack”), po dostrzeżeniu na brzegu trzyczęściowej 
(czerwono-biała, biało-czerwona, czerwono-biała). 

Ż

eglując przez Morze Północne, Skagerrak, Kattegat, Sund i Bałtyk „Symmetry” dotarł do wybrzeża 

Połągi  27  lipca  i  nie  doczekał  się  z  brzegu  żadnych  sygnałów.  Nie  mógł  ich  otrzymać,  gdyż  wojska 
polskie w tym rejonie już nie istniały. Jeszcze 9 lipca cofający się pod naporem armii Tołstoja Giełgud 
podzielił swój korpus na trzy oddziały (Chłapowski, Dembiński, Roland), przy czym — jak wspominał w 
„Pamiętnikach” Chłapowski — „Giełgud z Rolandem i Szymanowskim miał iść na Połągę (...), zostawić 

background image

tam garnizon z saperami dla okopania się i ułatwienia wylądowania spodziewanych ludzi i broni z Francji 
i Anglii”. Ta ostatnia akcja na Połągę również spaliła na panewce i 13—14 lipca otoczone wojska polskie 
przeszły granicę pruską, poddając się (z wyjątkiem Dembińskiego, który przedarł się do Warszawy). 

„Symmetry”,  podobnie  jak  później  kilka  innych  statków  z  bronią  wysłanych  do  Połągi  z  Lubeki  i 

Hawru,  musiał  w  tej  sytuacji  zawrócić  i  w  pierwszej  połowie  sierpnia  dotarł  do  Anglii.  Jerzmanowski, 
dowiedziawszy  się,  że  Evans  chce  sprzedać  transport  na  własny  rachunek,  zażądał  położenia  na  broni 
aresztu,  lecz  Anglik  uprzedził  akcję  władz  i  przekupiwszy  kapitana  uprowadził  statek  z  Sherness  na 
Morze  Śródziemne,  gdzie  jednak  „Symmetry”  został  zarekwirowany  w  wyniku  dyplomatycznej 
interwencji  rosyjskiej.  Nie  wiemy,  który  z  Evansow  okazał  się  złodziejem  (według  „Pamiętników” 
Niemcewicza był to jeden z braci Andrzeja) — nie ma to znaczenia, braciszkowie Evans zawsze działali 
zgodnie.  Nie  ma  również  znaczenia,  czy  statek  dopadnięto  w  Aleksandrii,  czy  w  Smyrnie  (różnica  w 
ź

ródłach).  Ważne jest,  iż bez wątpienia  Evansowie działali w zmowie z Petersburgiem — dowodzi tego 

fakt, że ich firma znakomicie prosperowała dalej w Warszawie po upadku Powstania. Jeszcze raz naiwni 
przegrali, a zdrajcy zostali nagrodzeni. 

 

„WTK” 11, 18 i 25 listopada 1979, 2 grudnia 1979 

 

background image

Bolesne sprawy 

 
 

(...)  Najwyższy  czas  uzdrowić  naszą  historiografię,  zafałszowaną  w  sposób  już  nie  tylko  urągający 

prawdzie, lecz wprost zdrowemu rozsądkowi. Pisałem o tym często. Teraz wielu o tym mówi. Licznych 
wywiadów  udzielają  ostatnio  zwłaszcza  nauczyciele  historii,  krytykując  programy  nauczania  i 
podręczniki.  Potrzeby  w  tym  zakresie  najcelniej  sformułowała  w  jednym  z  takich  wywiadów 
nauczycielka warszawskiego Liceum im. Adama Mickiewicza, mgr Anna Małanicz, mówiąc: „Uważam, 
ż

e można i trzeba mówić o najbardziej bolesnych czy drażliwych sprawach”. 

Dwie  takie  sprawy  chcę  dzisiaj  zasygnalizować.  Po  pierwsze  czas,  żebyśmy  sobie  wreszcie 

uświadomili (wszyscy, a nie tylko specjaliści!), iż zagłada byłej mocarstwowości Polski jest w większym 
stopniu  wynikiem  głupoty  i  złej  woli  naszych  tak  zwanych  dzisiaj  „decydentów”  na  przestrzeni  kilku 
minionych stuleci niż diabelskich sił zewnętrznych, które się przeciwko Rzeczypospolitej sprzysięgły. Już 
Stefan Batory, najwspanialszy, moim zdaniem (obok Bolesława Śmiałego i Kazimierza Wielkiego), król 
polski, odczuł na własnej skórze tę naszą wewnątrzsarmacką gangrenę. Gdy wracał z pierwszej wyprawy 
przeciw  Groźnemu,  po  odbiciu  wielu  miast  inflanckich,  sejm  polski,  zamiast  obsypać  go  hołdami, 
zamienił  się  w  psiarnię  ujadającą  na  zwycięzcę  za  to,  że  „wydał  olbrzymie  sumy  na  zdobycie  ziemi 
niezdatnej  do  użytku”  i  że  „niesłusznie  napastował  monarchę  tak  nieszkodliwego  jak  wielki  kniaź 
moskiewski, który kocha i uwielbia Rzeczpospolitą” (sic!). 

(...) Adam Mickiewicz na jednym ze swych paryskich wykładów powiedział gorzkie słowa: „Nigdy 

ż

aden  monarcha  nie  był  tak  oczerniany  przez  swych  poddanych  jak  król  Stefan.  Rozszerzano  wieści 

najbardziej  uwłaczające  jego  czci,  paszkwile  z  najbardziej  niedorzecznymi  zmyśleniami;  gadano,  że 
prowadził wojnę w tym jeno celu, aby się wzbogacić i potem ujść do swego dziedzicznego księstwa (na 
Węgry — przyp. W. Ł.), on, który wyłożył całą swą osobistą szkatułę na obronę Rzeczypospolitej”. 

Oto symbol — podobnych rzeczy było wiele, zbyt wiele, jak na jedno państwo. Ale obok głupoty i 

zawiści,  których  —  jak  mniemam  —  przejawem  były  kłody  rzucane  pod  nogi  Batoremu  i  innym, 
objawiła  się  rychło  gangrena  o  wiele  groźniejsza,  korupcja  rodzimych  dygnitarzy  i  polityków  przez 
nieprzyjaciela, i to ona do reszty pogrążyła Rzeczpospolitą. 

Przekupstwo  polityczne  nie  stanowiło  czegoś  w  rodzaju  nadwiślańskiej  specialite  de  la  maison  — 

zdrada  była  powszechną  zarazą  Europy.  Jednakże,  jak  zauważył  Aleksander  Bruckner  w  swych 
monumentalnych  „Dziejach  kultury  polskiej”,  o  ile  ta  powszechność  przekupstwa  stała  się  wszędzie 
czymś tak banalnym, iż wszędzie była po prostu sensacyjką, anegdotą-żartem, o tyle w Polsce, w której 
nic  nie  mogło  się  odbyć  bez  aprobaty  sejmu,  stawała  się  tragedią,  bo  tylko  w  Polsce  wróg  kupieniem 
jednego  posła  mógł  zniweczyć  reformę  upragnioną  przez  uczciwych  obywateli  i  zmierzającą  do 
uratowania państwowości. Wystarczyło, że zdrajca krzyknął z ławy poselskiej: „liberum veto!” („wolne 
nie  zezwalam!”  —  wymuszone  przez  szlachtę  prawo  protestu  bez  uzasadnienia  przeciwko  jednej  z 
uchwał danego sejmu; protest taki automatycznie zrywał sejm i unieważniał wszystkie jego uchwały!). Z 
prawa tego korzystano tak często, że w ciągu trzydziestu lat panowania króla Augusta III zerwane zostały 
wszystkie sejmy z wyjątkiem jednego! 

Cała Polska wiedziała, że posłów przekupuje się nagminnie. Negliżem tej ohydy była scena z 1744 

roku, gdy podczas otwarcia sejmu wstał poseł Wilczewski i rzucił przed laskę marszałkowską kiesę z 300 
dukatami pruskimi, którymi próbowano go przekupić. Wilczewski przekupić się nie dał, lecz był on tylko 
wyjątkiem  potwierdzającym  regułę. Wyjątkami  byli  też  Rejtan,  Korsak  i  kilku ich  towarzyszy,  których 
nie zdołał przekupić arcyzdrajca, marszałek sejmu, Poniński, wtedy gdy przekupiono prawie cały sejm i 
sejm ten zadekretował rozbiór Polski. 

Skorumpowanie przez wroga już nie tylko ciemnej szlachty, lecz przede wszystkim XVIII-wiecznej 

magnaterii  polskiej  (stanowiło  to klucz do  sukcesu, albowiem  szlachta  była  na  pasku  wielkich  panów), 
osiągnęło tak masowy wymiar, że to wprost nie mieści się w głowie. Dno, którego sięgnął ów bezwstyd, 
budziło pogardę nawet w nieprzyjacielskich szpiclach podrzędnego sortu. „Zdradzają ojczyznę tak jak ich 
córki  mężów”  —  kpił  z  polskich  arystokratów  szeregowy  „donosczyk”  Wigel.  Carski  ambasador, 
Saldern,  który  znał  rzecz  od  podszewki,  bo  sam  płacił  judaszom,  mówiąc  o  nich  parskał  ze  wstrętem: 
„Jedną ręką podawać sakiewkę ze srebrnikami, a drugą bić po twarzy!” Prof. Bruckner nazwał tych ludzi 
(Branickich, Rzewuskich, Lubomirskich, Potockich, Sułkowskich, Ponińskich, Massalskich i in.) „szują, 

background image

która zaważyła ciężko na losach Rzeczypospolitej”. Zaraz po tych słowach Bruckner wystawił rachunek 
XVIII-wiecznym  i  XIX-wiecznym  damom  polskim  (Lubomirska,  Grabowska,  Kossakowska, 
Mniszchówna, Hańska, Czapska i in.), które zdradzały ojczyznę i nakłaniały do jej zdradzania: „Zasunięte 
w cień łożnic pracowały tym usilniej panie”. Rozwścieczony Józef Ignacy Kraszewski pisał swego czasu 
do  Teofila  Lenartowicza:  „O  tych  psicach  Polkach  hrabinach  pisząc,  lepiej  by  żadnego  nie  dawać  im 
nazwiska, tylko krzyżyki, jak trupom!” 

(...) Podobne rzeczy działy się także w XIX stuleciu, przykładem chociażby Powstanie Listopadowe. 

Specjaliści od dawna wiedzieli, że na pewnym etapie Powstanie to było w pełni zwycięskie i formalnie 
nic  by  nie  stało  na  przeszkodzie,  by  Polska  odzyskała  niepodległość  już  wtedy.  Ale  na  przeszkodzie 
stanęła znowu ta sama gangrena. Nikt nie uzmysłowił nam tego trafniej jak prof. Jerzy Łojek w swoim 
dziele „Szansę Powstania Listopadowego...”: 

„Ostateczna klęska powstania była realizacją intencji i zamysłów tych sił społecznych i politycznych 

w  Królestwie  Polskim,  które  wskutek  dezorientacji  opinii  publicznej  zdołały  między  29  listopada  a  4 
grudnia 1830 roku zdobyć całą władzę nad ruchem narodowym i władzę tę utrzymały do ostatnich chwil 
walki z carem Mikołajem I, widząc w powrocie Królestwa pod panowanie dworu petersburskiego klęskę 
z  punktu  widzenia  swoich  podstawowych  interesów  mniejszą  niż  przyniosłyby  skutki  zwycięstwa  tak 
realnego,  że  osiągnięciu  jego  przeszkodzić  zdołano  tylko  przez  intensywne  i  bardzo  zręczne  działania 
polityczne, propagandowe i dywersyjne”. 

Z kolei prof. Janusz Tazbir w artykule „A szczęście było tak blisko...” pisał: „Zdaniem części badaczy 

ten  tragiczny  finał  nie  był  wcale  czymś  z  góry  przesądzonym.  O  klęsce  powstania  zadecydowała  elita, 
wojskowa  i  cywilna,  która,  zamiast  przystąpić  do  zdecydowanej  rozprawy  z  wrogiem,  prowadziła 
kapitulancką, oportunistyczną i graniczącą ze zdradą narodową politykę wobec cara”. 

Recenzując  książkę  Łojka  Włodzimierz  Pawłowski  dokonał  następującego  resume:  elita,  która 

zamordowała  Powstanie  rozlicznymi  działaniami  dywersyjnymi,  prowadziła  „podwójną  grę:  przed 
narodem  udawała  zdesperowanych  patriotów,  zaś  za  jego  plecami...”.  Za  plecami  narodu  ci  ludzie, 
„występując  w  imieniu  powstańczych  władz,  lecz  mając  dusze  wiernych  poddanych  [cara],  traktowali 
ruch  powstańczy  jako  wart  jedynie  uśmiercenia  (...)  Powstanie  zostało  zdławione  rękami  samych 
Polaków”. 

Jeśli  chodzi  o  inne  powstania,  to,  moim  zdaniem,  należy  zwrócić  uwagę  przede  wszystkim  na 

niewłaściwą ich chronologię w naszej historiografii i podczas nauczania historii w szkole (to głównie). 
Półprawdą jest bowiem wbijanie uczniom do mózgownic, że cykl powstańczy rozpoczął się od Insurekcji 
Kościuszkowskiej.  A  gdzie  dwa  wcześniejsze  powstania:  Konfederacja  Dzikowska  (1734)  i  zwłaszcza 
Konfederacja Barska (1768 — 72)? Dzikowska, zawiązana przez patriotów dla obrony elekcji Stanisława 
Leszczyńskiego  przeciw  elektorowi  wspieranemu  przez  Petersburg,  stanowiła  pierwszą  próbę  obrony 
niepodległości  narodowej  przed  interwencją  postronnych  dworów  i  wysunęła  pomysły  światłego 
zreformowania ustroju państwa. Z kolei Barska (czteroletnie bohaterskie zmagania z wojskami carskimi) 
przedstawiana jest od pewnego czasu jako projekcja tępoty, fanatyzmu i zacofania powstańców (sic!), co 
się  rażąco  kłóci  z  opiniami  wcześniejszymi  i  co  jest  obrzydliwym  nonsensem.  W  przedwojennej 
encyklopedii  Gutenberga  czytamy,  że  Konfederacja  owa  „nie  była  przesiąknięta  fanatyzmem  wy-
znaniowym  i  tępym  konserwatyzmem;  najwybitniejsi  przywódcy  Konfederacji  byli  ludźmi  światłymi, 
pozostawali  w  kontakcie  z  ruchem  umysłowym  Zachodu,  niektórzy  zdobywali  się  na  śmiałe  pomysły 
reformatorskie”. 

(...)  Zwolennicy  eliminowania  obu  wspomnianych  konfederacji  z  naszej  historiografii  i  z  naszych 

szkół mogą ewentualnie twierdzić, że w przeciwieństwie do wszystkich innych powstań, w których wzięli 
udział  chłopi  oraz  mieszczanie,  słowem,  wszystkie  klasy  —  te  dwa  ruchy  były  wyłącznie  szlacheckie. 
Należy takim panom odpowiadać cytatem z Lenina, który rzekł: 

„Póki  masy  ludowe  Rosji  i  większości  krajów  słowiańskich  spały  jeszcze  głębokim  snem,  póki  w 

krajach  tych  nie  było  samodzielnych,  masowych  ruchów  demokratycznych  —  póty  szlachecki  ruch 
wyzwoleńczy  w  Polsce  nabierał  olbrzymiego,  pierwszorzędnego  znaczenia  ze  stanowiska  demokracji 
ogólnoeuropejskiej”. 

 

„WTK” 29 marca 1981, 6 kwietnia 1981 

 

background image

W sprawie „woskowej kukły” 

 
 

Przyszła moda na „sprowadzanie prochów”. W jej ramach inicjuje się akcje pozytywne, jak chociażby 

projekt  sprowadzenia  do  kraju  doczesnych  szczątków  gen.  Sikorskiego  (entuzjastów-optymistów  chcę 
przestrzec,  że  będą  z  tym  sprowadzeniem  olbrzymie  kłopoty),  oraz  negatywne.  W  innych  przypadkach 
nie inicjuje się w ogóle, że przytoczę fragment tekstu, który poświęcił mi łaskawie Michał Radgowski w 
„Polityce”. Pisząc (bardzo pochlebnie) o programie telewizyjnym „Godzina z Waldemarem Łysiakiem”, 
red.  Radgowski  odetchnął  z  ulgą:  „Bałem  się  trochę,  że  Łysiak  zaproponuje  sprowadzenie  prochów 
Napoleona do Polski, ale się powstrzymał”. 

Nie wszyscy się powstrzymują. Wspomniałem o inicjatywach negatywnych. Za taką uważam wrzawę 

uczynioną wokół projektu sprowadzenia prochów Stanisława Augusta. Prasa dosłownie oszalała na tym 
punkcie,  mnożą  się  artykuły  z  entuzjastycznymi  nagłówkami  typu:  „Miejsce  Stanisława  Augusta  jest 
wśród  nas”  („Express  Wieczorny”),  pełne  bogato  uwypuklonych  zasług  ostatniego  króla  Polski,  zwła-
szcza  w  dziedzinie  kultury  i  oświaty.  Podnieceni  ludzie  piszą  listy  do  gazet  święcie  przekonani,  że 
wiedzą, kim był Stanisław August Poniatowski. Ja w tej sprawie dostałem dwa, cytuję początek jednego: 
„(...)  Niech  Pan  łaskawie  ruszy  do  ataku!  Sprawa  króla  Stasia,  który  kochał  Warszawę,  uczynił  ją 
piękną...” etc. 

(...)  Moim  korespondentom  muszę  niestety  sprawić  zawód  —  ruszę  do  ataku,  owszem,  ale  w 

odwrotną stronę. Znając dobrze polityczne działania Stanisława Augusta, nie tylko nie szanuję go i nie 
lubię, lecz twierdzę z całą odpowiedzialnością (i poniżej udowodnię to), iż był to jeden z największych 
łajdaków na polskim tronie, najzwyczajniejszy agent obcego mocarstwa, skorumpowany w sposób wręcz 
przykładowy. Wszystkie te zarzuty znajdują pełne i wprost drastyczne potwierdzenie w dokumentach z 
XVIII  wieku,  a  nieznajomość  faktów  wśród  szerokich  rzesz  Polaków  to  „zasługa”  już  nawet  nie 
historyków-krętaczy  najnowszej  doby  (chociaż  ich  rola  jest  ogromna,  bo  od  nich  czerpią  informacje 
popularyzatorzy), lecz przede wszystkim czytanych przez masowego odbiorcę publicystów, którzy klepią 
w  koło  Wojtek  wciąż  te  same  ograne  banały  o  Łazienkach,  obiadach  czwartkowych,  malowidłach 
Bacciarellego  i  jako  ukoronowanie  podają patriotyczną  zasługę  w  postaci  udziału  króla przy  tworzeniu 
Konstytucji 3 maja, zamiast sięgnąć do opublikowanych już dawno temu materiałów źródłowych. 

Ż

eby wszystko było jasne: sprowadzenie prochów Stanisława Augusta Poniatowskiego do Polski jest 

mi  rzeczą  obojętną.  Chcę  natomiast  gorąco  zaprotestować  przeciw  szerzonej  coraz  głośniej  koncepcji 
złożenia tych prochów na Wawelu — chodzi więc o miejsce. Wawel jest świętym miejscem Polaków i 
nie  może  się  rozrastać  jako  lamus  szczątków  zdrajców,  carskich  kurtyzanów  i  pokrewnych  im  kreatur 
(dość  tam  już  pewnego  Sasa,  którego  należałoby  wywalić!),  co  wepchnęły  ojczyznę  w  polarną  noc 
niewoli.  Promotorzy  krzykliwej  kampanii  na  rzecz  wzbogacenia Wawelu  truchłem  sprzedawczyka albo 
nie znają realiów historycznych, albo chwilowo „zapomnieli” o nich, szukając koniunkturalnej reklamy w 
inicjatywie  bardziej  spektakularnej  niż  zbożnej.  Jak  mawiał  Napoleon:  „Dobra  pamięć  to  umieć 
zapomnieć o tym, o czym aktualnie nie należy pamiętać”. 

Pozwalam sobie tedy przypomnieć owym promotorom i podpierającym ich historykom kilka faktów. 

Używam słowa  p r z y p o m n i e ć,  ponieważ fakty te są znane, odkąd w XIX wieku udostępniono 
badaczom archiwa berlińskie, wiedeńskie i petersburskie, odkąd Siergiej Michajłowicz Sołowiew ujawnił 
w  swej  „Istorii  Rosii”  raporty  i  depesze  carskich  ambasadorów  nadsyłane  z  Warszawy  do  Petersburga, 
odkąd ukazał się drukiem wielotomowy zbiór dokumentów rosyjskich („Sbornik” Cesarskiego Towarzy-
stwa Historycznego), do którego uzupełnienia z tajnych archiwów pruskich nadesłał książę Bismarck. O 
tym to zbiorze Aleksander Kraushar w pracy „Książę Repnin i Polska” napisał: 

„Materiał  ten  wyjątkowej  ważności  (...)  podaje  klucz  do  wyjaśnienia  pokątnych  intryg  króla 

Stanisława Augusta przeciw udzielności narodu skierowanych (...) aż do stopnia doszczętnego poniżenia 
nie tylko monarszej, lecz wprost człowieczej godności”. 

Jak wiadomo — stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego osadziła na polskim tronie 

caryca  Katarzyna  II  Wielka,  ponieważ  był  on  wcześniej  jej  kochankiem  (wtedy  poznała  jego  słabość 
charakteru) i ponieważ, jak stwierdził znakomity przedwojenny historyk, Józef Feldman: 

„Poniatowski  został  przez  nią  oceniony  jako  odpowiednie  narzędzie  wpływów  rosyjskich  w 

Rzeczypospolitej”. 

background image

Intronizację  wymuszono  na  społeczeństwie  groźbą  rosyjskich  bagnetów  i  wsparto  przekupieniem 

sejmu. Po wejściu „ograniczonego kontyngentu” wojsk carskich w granice Polski, rodzina, przyjaciele i 
współpracownicy Poniatowskiego wysłali do Petersburga adres dziękczynny następującej treści: 

„Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z żalem dowiedzieliśmy się, że są 

ludzie wyrażający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk Waszej Imperatorskiej Mości do naszego 
kraju, a nawet, że zwrócili się do Waszej Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie 

z  reklamacją.  Widzimy  z  żalem,  że  prawa  naszej  ojczyzny  nie  są  dostateczne  dla  utrzymania  tych 

mniemanych patriotów w należytych karbach (...) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc 
z ich strony na sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich 
zachowanie  się  —  budzi  istotną  wdzięczność  w  sercu  każdego  prawdziwego  Polaka,  i  tę  wdzięczność 
uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”. 

Najgoręcej wynurzał tę wdzięczność nowy król Polaków. Jak pisał Kraushar: 
„Gotowość  do pełnienia  roli  wykonawcy  rozkazów  gabinetu  petersburskiego, jaką  przyjął na  siebie 

Stanisław August z powolnością najmity, stanowiła zasadniczą część [rosyjskiego] programu”. 

Program  ten  realizowano  przez  całe  panowanie  Stanisława  Augusta,  przy  jego  wydatnej,  chociaż 

sekretnej  pomocy, a  to  że  program wciąż  napotykał przeszkody  i  w  końcu  zawalił się  (Polska,  zamiast 
jako całość  znajdować  się w  ręku  Petersburga,  została podzielona  przez  trzy ościenne mocarstwa)  było 
już  tylko  triumfem  genialnej,  kreciej  polityki  Fryderyka  Wielkiego.  Za  to  jednak  nie  można  „Stasia” 
winić, on — cały czas z patriotycznymi hasłami na ustach — robił, co mógł, by „Kasi” udało się wygrać 
tę  grę.  Jak  podkreśla  Sołowiew  —  w  raportach  słanych  z  Warszawy  do  Petersburga  przez  rosyjskich 
ambasadorów stale powtarzały się tego typu stwierdzenia o Poniatowskim: 

„Zapewniam, że uległość jego dla nas jest bezgraniczna”. 
Dlatego  Katarzyna  w  listach  do  owych  ambasadorów  nazywała  Poniatowskiego  „woskową  kukłą” 

(„woszczennaja  kukła”).  W  dokumentach  rządowych  ministrowie  rosyjscy  używali  dowcipniejszego 
określenia: „plenipotent rosyjski” („plenipotentiaire de la Russie”). 

Znajdując  się  między  młotem  (Petersburg)  a  kowadłem  (patriotyczna  opinia  w  Polsce)  Stanisław 

August  robił  czasami  „niekontrolowane”  (zawsze  fałszywe)  gesty  pod  własną  publiczkę,  w  czym  co 
głupsi dziejopisowie widzą chęć zrzucenia jarzma i prowadzenia samodzielnej polityki. Nigdy do tego nie 
doszło, carat trzymał cugle twardą ręką, toteż uznawanie Poniatowskiego za samowładnego króla jest w 
ś

wietle  faktów  historycznych  komiczne.  Wpatrzony  w  dokumenty  z  archiwum  carów,  Aleksander 

Kraushar konkludował: 

„Przy każdej zdarzonej sposobności dawano mu [Poniatowskiemu] odczuć, że nie powinien zbytnio 

korzystać z praw majestatu królewskiego, że jest jedynie wykonawcą instrukcji dawanych z Petersburga, 
a  nie  bynajmniej  samodzielnym  władcą  w  swoim  państwie  (...)  Mało  jest  w  historii  przykładów  tak 
wyjątkowego stanowiska władcy udzielnego na pozór państwa”. 

Istotnie — w tamtej dobie mało było podobnych przykładów. 
Treść odtajnionych w ubiegłym stuleciu dokumentów, zwłaszcza rosyjskich, jest dla Poniatowskiego 

bezlitosna — obnaża nie tylko jego zdradę, lecz także jej najniższe pobudki. Kolejny cytat: 

„W świetle autentycznych dokumentów (...) pobudki działań króla w tym kierunku wiązały się ściśle 

z  osobistymi  jego  dążeniami  do  korzyści  materialnych  pielęgnowanymi  szczodrze,  z  datkami  z  kasy 
sąsiedniego  państwa  otrzymywanymi,  które  miały  na  celu  jedynie  wprzęgnięcie  króla  do  rydwanu 
polityki  sąsiedniego  mocarstwa  i  uczynienie  zeń  powolnego,  niezgodnego  z  majestatem  królewskim 
narzędzia, obcą a silną poruszanego ręką” (Kraushar). 

Dbałość  o  interesy  jego  panów  rezydujących  nad  Newą  szła  więc  u  Poniatowskiego  w  parze  z 

dbałością  o  własne  interesy.  Zostało  bezspornie  dowiedzione,  że  Stanisław  August  Poniatowski 
partycypował finansowo w rozbiorach własnej ojczyzny; dokładniej mówiąc: na każdym rozbiorze robił 
ś

wietny interes finansowy, napychając sobie sakiewkę i publicznie lejąc krokodyle łzy. Poniatowski po 

prostu sprzedawał Polskę za ruble, kawałek po kawałku, na co są niezbite dowody.  Przeanalizował je i 
skorzystał z nich m. in. nieposzlakowany historyk najwyższej klasy, Szymon Askenazy, tak wnioskując 
w szkicu „Korespondent Stanisława Augusta”: 

„Stwierdzić  jasno  potrzeba,  że  król  nie  był  bynajmniej  zaskoczony  znienacka  przez  niespodziankę 

rozbiorową — jak to on sam w następstwie dla swego usprawiedliwienia starał się wmówić opinii — lecz 
przeciwnie,  nawet  o  rokowaniach  przygotowawczych  (...)  dość  wczesne  i  pewne  posiadał  wiadomości. 

background image

Zresztą nie raz będzie mu to później wypominane tak wyraźnie, że wypierać się nie będzie miał sposobu 
(...)  Już  w  grudniu  1773  roku  doszedł  do  porozumienia  ze  Stackelbergiem  (carskim  ambasadorem  — 
przyp. W.  Ł.).  Wtedy  od  razu zgodził  się  na  resztę. Wziął  raz  kilka  tysięcy  dukatów  ze wspólnej  kasy 
poselskiej. Jeszcze czas jakiś dawał opór dla zachowania pozorów. Mówił jak ów komendant twierdzy do 
oblegających: «mais tirez mois donc des coups de canon, pour que je puisse me rendre avec honneur» 
(dajcie chociaż kilka strzałów, żebym się mógł poddać z honorem). Poddał się wprawdzie nie z honorem, 
ale bez najmniejszego dla siebie szwanku. Pozostał przy swoich siedmiomilionowych z górą dochodach. 
Uzyskał  nadto  zapłatę  swoich  długów  (...)  Koniec  końców  można  stwierdzić  bez  ochyby,  że  na 
pierwszym podziale kraju Stanisław August zrobił wcale niezgorszy interes”. 

Okazji  do  robienia  interesów  kosztem  kraju  było  jeszcze  sporo  i  „plenipotent  rosyjski”  umiał  je 

wykorzystać.  Niektórzy  dzisiejsi  historycy,  będący  na  bakier  z  etyką  naukową,  udają,  że  o  tym  nie 
wiedzą.  Podpierając  się  okrojoną  dokumentacją  (dokumentami  specjalnie  wybranymi  w  zamierzonym 
celu),  to  jest  „zapominając”  o  najważniejszych  źródłach  pisanych,  tych,  z  których  korzystali  m.  in. 
Kraushar  i  Askenazy  —  manipulatorzy  owi  próbują  rehabilitować  Stanisława  Augusta.  Ich  główny 
argument brzmi: przecież podejmował inicjatywy antyrozbiorowe. „Koronnym argumentem” ma tu być 
tzw.  „misja  ratunkowa  do  Francji”,  tak  jakby  już  dawno  nie  została  ona  zdemaskowana  jako 
przedsięwzięcie „inscenizowane przez Petersburg, za jego wiedzą i aprobatą” (Askenazy). Prawdziwym 
celem  tej  misji  było  wyłudzenie  pieniędzy  do  prywatnej  szkatuły  króla.  Jeszcze  raz  Askenazy,  którego 
autorytet naukowy jest nie do podważenia: 

„Ratunkowa  misja  paryska  wygląda  po  prostu  na  farsę.  Miała  ratować  nie  tyle  kraj  zagrożony 

podziałem, ile finanse królewskie zagrożone bankructwem”. 

Tego  typu  dowody  obciążające  Poniatowskiego  można  przytaczać  w  nieskończoność  i  żadne 

„Stasiowe” legendy o oświeconym monarsze, o tym biednym królu, co chciał dobrze, ale mu nie wyszło 
— nie mogą tego przekreślić. Naruszewicz całą jego działalność zawarł w celnym dwuwierszu: 

 
Królowałeś, o Panie,  
A kto inny władał. 
 
Ta dwoistość władzy oczywiście nie uszczęśliwiała Stanisława Augusta, ale też nie odbierała mu snu, 

miał inny cel: 

„Tłukła się w nim jedna tylko pasja: pasja utrzymania korony za każdą cenę i każde upodlenie (...) 

Pierwszy  rozbiór  nie  jest  bynajmniej  największym  nieszczęściem  w  oczach  króla  (...)  Przecież 
zaprowadzi swe państwo pod obuch drugiego rozbioru i zniszczy do cna jego niezawisłość (...) Uczyni z 
siebie bolesne widowisko, zaprzeda godność własną, której nigdy nie miał za wiele (...) Będzie królem 
zawsze,  ilekroć  pozwoli  Repnin,  Bułhakow,  Sievers  czy  Stackelberg.  Tych  wszystkich  (ambasadorów 
Rosji  —  przyp.  W.  Ł.)  pokornie  usłucha  (...)  Odartemu  z  zewnętrznych  nawet  pozorów  majestatowi, 
nieszczęsnemu więźniowi Petersburga, pozostanie już tylko do końca topielczy kurcz i żądza utrzymania 
korony  (...)  Nie  umiał  sprawić,  iżby  Rzeczpospolita  podniosła  się  spod  obucha  drugiego  rozbioru  i 
uniknęła szlachtuza trzeciego”. 

Jako  finansowy  udziałowiec  tych  „szlachtuzów”,  Poniatowski  opanował  do  perfekcji  sztukę 

„udawania Greka”, grę pozorów, i zawsze z godnym podziwu sprytem łapał w żagle przeciwne wiatry, te, 
które  aktualnie  zdawały  się  silniejsze  i  korzystniejsze  z  punktu  widzenia  własnych  interesów:  równie 
prędko  przystąpił  do  Konstytucji  3  maja,  jak  do  targowicy.  W  obu  zresztą  przypadkach  poważną  rolę 
miały  odegrać  kobiety,  których  wpływom  Stanisław  August  zawsze  nadmiernie  ulegał  —  był  to 
klasyczny  regime  des  maitresses.  Ciągnęły  go  w  różne  strony,  najczęściej  w  złe,  gdyż  tak  się  jakoś 
składało,  że  liczne  jego  kochanki,  zdrajczynie  ojczyzny,  były  jednocześnie...  kochankami  carskich 
ambasadorów. Michał Czacki zapewnia, że w przypadku Konstytucji 3-majowej Ignacy Potocki wciągnął 
króla  do  obozu  reform  poprzez  aktualną  faworytę  „woskowej  kukły”.  Z  kolei  Niemcewicz  wysunął 
ciężkie  zarzuty  pod  adresem  kilku  „kwoch  starych,  które  w  czasie  targowicy  słabego  króla  z  drogi 
powinności zawróciły”. Carski poseł nadzwyczajny, Bułhakow, zapłacił tym paniom za zasługę bukietem 
„butonów brylantowych (...) w imieniu wdzięcznego imperium rosyjskiego”. 

Kumple Poniatowskiego od sprzedawania ojczyzny trafnie prorokowali szybki kres 3-majowej euforii 

społeczeństwa. 

background image

 
A wiesz, co będzie z majowego wrzasku?  
Gwałt w dziele,  
Szumu wiele,  
Budowa na piasku. 
 
Szczery patriota, Niemcewicz, odparł na to gwałtownie: 
 
A wiesz, co będzie z nieprawego wrzasku? 
Rząd trwały, 
Kościół chwały, 
Łeb sporny na piasku. 
 
Ten „łeb sporny” to nie był łeb Stanisława Augusta, lecz innego zdrajcy, Ponińskiego, wokół ukarania 

którego toczyła się dyskusja sejmowa. 

W  rok  po  uchwaleniu  Konstytucji  obchodzono  uroczyście  jej  pierwszą  rocznicę.  W  Warszawie 

uroczystości  odbyły  się  w  kościele  Misjonarzy.  Na  kilka  dni  przedtem  rozeszła  się  po  mieście 
wiadomość,  iż  w  krypcie  kościoła  zdrajcy  podłożyli  ładunki  wybuchowe.  Sprawdzono  cały  kościół 
pieczołowicie i niczego nie znaleziono. Bomba wybuchła dopiero nazajutrz, jednakże nie pod kościołem, 
lecz pod całą Polską: przyszły wieści, że zaborca .,na usilne prośby i błagania zdrowej części narodu”, 
czyli  targowicy,  wysyła  sto  tysięcy  żołnierza,  by  rozprawić  się  z  niezdrową  częścią  narodu,  broniącą 
Konstytucji 3 maja. 

Ten  fatalny  koniec  nie  był  nieuniknionym  dopustem  Bożym,  tylko  efektem  głupiej  i  haniebnej  na 

przemian  działalności  Stanisława  Augusta  Poniatowskiego.  Dlatego  właśnie  uważam,  że  miejsce 
„woskowej kukły” jest w muzeum figur woskowych, i to niekoniecznie w Polsce. Wszakże jeśli ktoś chce 
go  w  Polsce  mieć,  to  jego  sprawa,  chodzi  tylko  o  miejsce  złożenia  „depozytu”.  Sprowadzone  do  kraju 
prochy Poniatowskiego mogą z powodzeniem ostać się w Warszawie — ma stolica atrapę Zamku, który 
odbudowano w  gierkowskim kształcie, jakiego nigdy w historii nie posiadał, może mieć i atrapę króla. 
Najlepiej w jego ukochanych Łazienkach, w Białym Domku, żeby metaforze stało się zadość. Lecz niech 
nie  zaśmieca  Wawelu.  Wawel  jest  sercem  Krakowa,  a  Kraków  sercem  Polski,  jej  duchową  stolicą 
(chociaż  i z formalnoprawnego  punktu  widzenia nic jej  do tego  tytułu  nie brakuje,  nie istnieje  bowiem 
ż

aden  akt  prawny,  ustawa  czy  coś  podobnego,  sankcjonująca  przeniesienie  stolicy  z  Krakowa  do 

Warszawy), której obce winny pozostać nuworyszowskie wzory megawsi stanowiącej prostacką głowę. 

 

„WTK” 28 czerwca, 3 lipca, 12 lipca, 19 lipca, 11 października 1981 

 

background image

Znak „Polska Walcząca” (6) 

 
 

Kolejne  listy  od  czytelników  sprawiły,  że  dalej  drążymy  zagadkę  powstania  sławnej  „kotwicy”, 

graficznego  znaku-symbolu  polskiej  walki  z  okupantem.  Stąd  już  szósty  odcinek  cyklu,  w  którym  — 
próbując uporczywie rozwikłać enigmę, jaką jest autorstwo oraz źródło pomysłu znaku — przedstawiłem 
wiele  hipotez,  dowodów  i  kontrdowodów,  spekulacji  oraz  insynuacji,  różnych  za  i  przeciw.  Najpierw 
jednak — dla jasności — umówmy się co do terminologii: chodzi właśnie o walkę, a dokładniej o wojnę 
Polski przeciw okupantowi, nie zaś „ruch oporu”, jak się czasami pisze. Ruch oporu to mieli np. Francuzi, 
u nas natomiast istniało nieprzerwanie państwo polskie z podziemną armią i podziemnym sądownictwem, 
funkcjonujące i prowadzące wojnę w majestacie prawa! 

Jeśli chodzi o autorstwo „kotwicy”, to dotąd wyłoniły się następujące „kandydatury” osobowe (obok 

hipotezy, że autorstwo było zbiorowe, należało do pewnej grupy ludzi): 

—  Harcerka Anna Smoleńska. 
—  Inna (anonimowa) harcerka, która wzięła udział w konkursie na znak, rozpisanym przez Komisję 

Propagandy Okręgu Warszawskiego AK w roku 1942. 

—  Jan Maria Sokołowski. 
—  Stanisław Ostoja-Chrostowski. 
Obecnie Pan Eryk Lipiński dorzucił w swym liście piątego „kandydata”, grafika Marka Rudnickiego

*

Jednakże  w  przypadku  żadnej  z  tych  osób  nie  ma  namacalnych  dowodów  bądź  niepodważalnych 
ś

wiadectw, na podstawie których można by przyznać palmę zwycięzcy

**

Wydaje  mi  się  natomiast,  żeśmy  się  bardzo  zbliżyli  do  źródła  inspiracyjnego  i  będę  mógł  dzisiaj 

pokazać to, które najprawdopodobniej posłużyło projektantowi (projektantom). Dotychczas braliśmy pod 
uwagę następujące możliwe źródła pomysłu: 

—  Znak  na  monetach  bitych  w  XI  i  XII  wieku  (m.  in.  za  panowania  cesarza  Romana  IV)  —  na 

awersach tych monet widnieje symbol kotwicy zwieńczonej literą P. 

—  Przypuszczalny znak biblijny („Piotrowy”), który mógł symbolizować apostoła Piotra Rybaka — 

a więc litera P i kotwica. 

—  Przedwojenne  znaki  wydawnictw  „Pamiętnik  Warszawski”  oraz  Wydawnictwo  Przeworskiego, 

gdzie znaki złożone z liter PW mogły nasuwać skojarzenie inspirujące. 

—  Znak  z pocztowego  znaczka  wykonanego  w roku  1940  przez  jeńców Stalagu XIII  A-Nurnberg-

Langwasser. Na znaczku znajdował się stylizowany orzeł do złudzenia przypominający „kotwicę”. 

—  Podobny do „kotwicy” emblemat przedwojennej XVI Poznańskiej Drużyny Harcerskiej. 
—  Ewentualny  znak  powstały  z  pierwszych  liter  połączonych  w  roku  1941  organizacji  małego 

sabotażu „Wawer” i „Palmiry”. 

—  „Samoistny”  skrót  (z  pośpiechu  determinowanego  niebezpieczeństwem)  przy  malowaniu  na 

murach napisów „Polska walczy” i „Polska Walcząca”

***

Po  otrzymaniu  kolejnych  listów  od  Czytelników  z  kraju  i  z  zagranicy  skłonny  jestem  wszakże 

uważać, że najprawdopodobniejszym źródłem pomysłu był znak firmowy przedwojennego poznańskiego 
wydawnictwa Wegnera. Oto fragmenty kilku listów: 

„Spór na temat autorstwa symbolu Polski Walczącej jest pozbawiony sensu. Można bowiem mówić 

tylko o wykorzystaniu do nowych celów już istniejącego znaku, ale nie o jego zaprojektowaniu w czasie 
okupacji. Otóż PW (w identycznej formie kotwicy) stanowiło znak firmowy któregoś z przedwojennych 

                                                           

*

 

Później  zgłoszono  także  (odcinek  8)  „kandydatury"  dwóch  harcerzy  zgrupowania  „Zośka",  Jana  i  Wojciecha  Lenartów 
(synów profesora Wydziału Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Bonawentury Lenarta), którzy zginęli 
w Powstaniu.  

**

   List  Lody  Niemirzanki-Modrzewskiej  z  Londynu,  twierdzącej,  iż  w  roku  1940  osobiście  wymyśliła  „kotwice",  którą 

zaakceptował gen. Grot-Rowecki (po co miałoby wówczas AK rozpisywać w roku 1942  konkurs na znak?), sprawił, iż 
Łysiak położył tamę sypiącym się „zgłoszeniom" pisząc (odcinek 8): „Potencjalnym korespondentom chcę przypomnieć, 
ż

e to nie są zapisy na przydział kawałka nieśmiertelności, lecz próba ustalenia prawdy historycznej". 

***

   Dokładne  przedstawienie  wymienionych  przypuszczalnych  inspiracji  zawarł  autor  w  odcinku  5.  W  odcinku  7  doszły 

jeszcze dwa możliwe źródła inspirujące: awers medalu nagrodowego Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w 
Poznaniu  oraz  odznaka  instruktorów  przysposobienia  wojskowego  w  formie  krzyża  z  wizerunkiem  Piłsudskiego  i 
splecionymi literami PW. 

background image

wydawnictw  (...)  Gdyby  zachował  się  przedwojenny  rejestr  sądowy  (patentowy),  zawierający  wzory 
znaków zgłaszanych do ochrony przez firmy handlowe, sprawa byłaby prosta. 

Autor tego listu, podpisanego nieczytelnym zygzakiem (jest to więc anonim — dlaczego, u licha?), 

myli  się  twierdząc,  że  nie  ma  sensu  szukanie  twórcy  symbolu  walki,  gdyż  sprawa  inspiracji  i  sprawa 
autorstwa  znaku  przeznaczonego  dla  AK  to  dwie  różne  sprawy.  Ten  ktoś,  kto  zrealizował 
zapotrzebowanie AK (wyrażone konkursem), podsuwając „kotwicę”, był — jeśli nawet nie zaprojektował 
znaku  „z  głowy”, tylko  „ściągnął”  z  okładki  książki  —  autorem  symbolu  malowanego  na  murach.  Pan 
Lipiński napisał do mnie, co następuje: 

„Swego  czasu  też  interesowało  mnie,  kto  jest  autorem  znaku  Polski  Walczącej  i  dotarła  do  mnie 

informacja, że zaprojektował ten znak grafik Marek Rudnicki (obecnie w Paryżu). Ale wydaje mi się, że 
tego znaku nikt nie projektował, po prostu wzięto znak firmowy wydawnictwa poznańskiego Wegnera. 
Pamiętam, na książkach były takie splecione dwie litery PW. Ktoś pewno zwrócił uwagę, że litery są te 
same,  a  jedyny  pomysł  to  przerobienie  litery  W  na  kotwicę.  Wobec  tego  ściskam  najserdeczniej,  Eryk 
Lipiński”. 

Wobec tego zacytuję kolejny list, z którego wynika, że w znaku Wegnera kotwica już była. List ten 

sprawił mi szczególną radość, bo dostałem go od kolegi, z którym po studiach razem pracowaliśmy dla 
miesięcznika „Architektura”, a potem drogi nasze się rozeszły i nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez kilka 
lat. 

„Drogi  Waldku!(...)  Chciałem  do  Ciebie  napisać  już  dawno,  ale  zanim  się  obejrzałem,  sławny  się 

zrobiłeś przez swoje książki i publicystykę, co mu będę głowę zawracał — myślałem — wystarczy mu 
pochwał  od  innych.  Twoja  akcja  na  rzecz  doszukiwania  się  autora  znaku-symbolu  Polski  Walczącej 
przypomniała  mi  jedną  rzecz.  Działało  przed  wojną  w  Poznaniu  Wydawnictwo  Polskie  R.  Wegnera. 
Wydało  ono  m.  in.  słynną  serię  «Cuda  Polski».  Otóż  na  jednej  z  książek  tej  serii,  mam  ją  w  wydaniu 
broszurowym, umieszczono na grzbiecie znak wydawnictwa — jest nim właśnie taka «kotwica», o jakiej 
mówią Twoje artykuły (...) Nie można wykluczyć, że w czasie okupacji ktoś stanął sobie przed półką z 
książkami i znak wydawnictwa na grzbiecie skojarzył mu się z tymi słowami, których pełną miał głowę: 
«Polska  walczy».  Tym  pomysłem  podzielił  się  z  kolegami  i  tak,  być  może,  powstał  ów  emblemat 
Podziemnej  Walki.  Życzę  Ci  wszystkiego  najlepszego,  sobie  zaś  przeczytania  wszystkich  Twoich 
książek, bo bardzo trudno je zdobyć. Michał Hagmajer”. 

Okazuje  się,  że już  w  czasie  Powstania  Warszawskiego  jego  uczestnicy  mieli  ten  sam  domysł.  Pan 

Lech A. Sawicki z Londynu napisał mi: 

„Szanowny  Panie.  Trafiły  mi  do  rąk  numery  «Stolicy»,  w  których  Pan  omawia  symbol  Polski 

Walczącej.  Mimo  że  już  od  1945  roku  przebywam  stale  w  Anglii,  wciąż  jestem  myślą  i  sercem  przy 
barykadzie  na  Brackiej  w  zgrupowaniu  «Sarny».  Służył  tam  też  popularny  felietonista  Stefan 
Kwaśniewski, podpisujący swe felietony «Quas». Pamiętam, było to gdzieś w połowie września, obaj ze 
Stefanem  w  tym  czasie  staliśmy  na  posterunku  na  drugim  piętrze  w  narożnej  kamienicy  przy 
Nowogrodzkiej.  Patrząc z  góry, zza  worków,  spostrzegliśmy  powstańczą kotwicę  narysowaną  kredą  na 
drzwiach składu win firmy Waltera. Patrząc na ten znak obaj przypomnieliśmy sobie, że już na szereg lat 
przed  wojną  był  on  znakiem  wydawniczej  firmy  Wegnera  drukującej  w  Poznaniu  arcydzieła  literatury 
ś

wiatowej  (...)  Myślę,  że  kotwica  była  w  wydawnictwie  tym  skrótem  od  słów  Wydawnictwo  Polskie. 

Obaj  z  «Quasem»  doszliśmy  do  wniosku,  że  właśnie  ta  kotwica  awansowała  na  symbol  AK,  bystro 
spostrzeżony  przez  kogoś  kompetentnego.  Dodać  muszę,  że  «Quas»  zginął  w  ostatnich  godzinach 
Powstania. Łączę wyrazy poważania”. 

 

„STOLICA” 18 października 1981 

 

background image

Varia historyczne 

 
 

Chyba  najtrudniej  było  dokonać  selekcji  w  bogatym  materiale  publicystycznym  Łysiaka  z  zakresu 

popularyzacji  historii.  Jest  to  na  przestrzeni  około  10  lat  dorobek  imponujący,  zawierający  teksty  o  różnym 
kalibrze,  od  tak  poważnych  jak  np.  duży  esej  o  Voltairze  („Literatura”  25  V  1978),  czteroodcinkowy  szkic  o 
dziejach  cenzury  („Cenzuriada”  w  „Literaturze”  czerwiec  —  lipiec  1981)  czy  monograficzny  artykuł  o  Grze 
Wojennej na łamach „Kultury” (ten przedrukowujemy), do rzeczy bardzo lekkich i bardzo lubianych przez masy 
odbiorców, jak np. zbiór najciekawszych prima aprilisów w dziejach (również przedrukowujemy). 

Jedną  z  popularyzatorskich  pasji  Łysiaka  było  prezentowanie  czytelnikom  historycznych  pierwowzorów 

słynnych bohaterów powieści i dramatów teatralnych (łącznie kilkadziesiąt postaci z literatury i dramatopisarstwa). 
Wybraliśmy po jednym herosie z każdej z tych dziedzin — Cyrano de Bergeraca, bohatera głośnej sztuki Edmunda 
Rostanda,  oraz  przesławnego  Dumasowskiego  d'Artagnana  (z  dwóch  artykułów  Łysiaka,  „Prawdziwa  twarz 
d'Artagnana”  w  „Dookoła  świata”  z  13  I  1974  i  „D'Artagnan...”  w  „Kulisach”,  zdecydowaliśmy  się  na 
obszerniejszy drugi, chcąc w pełni zaspokoić ciekawość wielbicieli Dumasa). 

Inną pasją Łysiaka były tajemnice historii. Zagadki takie jak Żelazna Maska, tajemniczy znajda Kacper Hauser 

i inne mógł  polski czytelnik poznać  ze wszystkimi szczegółami, które oferowała erudycja  autora, dopiero dzięki 
Łysiakowi  —  były  to  pierwsze  tak  kompletne  opracowania  tych  tematów  w  naszym  kraju.  Z  kilkunastu 
atrakcyjnych pozycji wybraliśmy publikację o tajemnicy zgonu cara Aleksandra. 

Z trzeciego wreszcie kręgu zainteresowań historyczno-popularyzatorskich autora (problemy kulis, meandrów i  

niespodzianek  historiografii)  —  wybraliśmy  jedną  z  pozycji  lżejszych,  o  odbrązawianiu  herosów  Albionu  przez 
historyków Albionu. 

 

background image

Gra w wojenkę 

 
 
200 lat temu, w roku 1777, pruski dworak Helwig opracował teoretyczne zasady najpoważniejszej gry 

w dziejach ludzkości, rozgrywanej na szachownicy i nazwanej „Kriegsspiel” — Grą Wojenną. Odegrała 
ona znaczną, notabene krwawą, rolę w konfliktach zbrojnych naszego świata i mimo krytycznych ocen 
wynikających z niepowodzeń, jakie często pociągało za sobą jej stosowanie, jest praktykowana do dzisiaj 
w wielu sztabach generalnych i akademiach wojskowych  globu. Z niej także wywodzą się nowoczesne 
strategie socjologiczne, gry przemysłowe i handlowe (business games). 

 
 
(...) „Kriegsspiel” nie była wynalazkiem absolutnym (oryginalnym), lecz, podobnie jak proch, druk, 

balon etc, wtórnym, dokonanym na użytek nowożytnej Europy. Tak jak w przypadku wszystkich prawie 
wynalazków pierwowzory powstały w starożytnej Azji. 

Myśl,  że  zmienne  okropności  wojny  mogą  być  rozpatrywane  w  kategoriach  naukowych,  na 

przykładach  łatwych  do  zademonstrowania  na  stole,  była  przed  wiekami  równie  silnie  zakorzeniona  w 
ludzkich umysłach, jak idea, że każdy metal można przekształcić w złoto. Pierwszą znaną historykom Grę 
Wojenną stanowiła chińska „Wei-hai” (Okrążenie) z około 3 tys. lat p.n.e. Rozgrywano ją na stylizowa-
nej  mapie, a  zwyciężał  ten,  kto  okrążył  wojska przeciwnika.  Jednakże  pierwowzoru  nowożytnych  Gier 
Wojennych upatruje się w indyjskiej grze „Shaturanga” („Czaturanga”), którą z kolei szachiści przyjmują 
powszechnie za matkę szachów. 

„Shaturanga”  znaczy  po  hindusku:  czteroczęściowy  oddział.  W  tej  rozgrywanej  na  pokratkowanym 

polu grze uczestniczyły cztery rodzaje wojska: wozy bojowe, słonie, kawaleria i piechota. Powstanie tej 
gry  datuje  się  na  V  —  VI  stulecie  naszej  ery.  W  VII  wieku  zawojowała  ona  już  całą  Azję  Środkową, 
przez  Persję  dostała się  do Arabii, potem  do  Bizancjum, Europy,  Korei, Japonii  itd., „wyrodniejąc”  po 
drodze  w  szachy  rozrywkowe,  to  jest  tracąc  swój  pierwotny  atrybut  teoretycznego  przygotowania  do 
prawdziwej wojny. 

Dzisiejsi  historycy  wojskowości  podkreślają,  że  militarna  „Shaturanga”  była  w  kategoriach  oceny 

współczesnych  Gier  Wojennych  niezwykle  nowoczesna,  albowiem  o  ruchach  pionków  odtwarzających 
działania  wojsk  na  polu  bitwy  decydowały  rzuty  kostką.  Inaczej  mówiąc:  istotnym  elementem 
strategicznym  gry  była  akceptowana  niezbędność  przypadku,  którą  nowożytni  stratedzy  europejscy 
rozgrywający Gry Wojenne nie od razu odkryli. Chyba że uwierzymy mitologicznej tradycji europejskiej, 
która mówi, iż pod oblężoną Troją Grek Palamedes wynalazł szachy (lub rodzaj wojennych warcabów) 
oraz  grę  w  kości,  by  wojownicy  mieli  zajęcie  w  przerwach  podczas  walk.  Z  Palamedesem  Europa 
(przynajmniej teoretycznie) wychodzi na czoło prekursorów „Kriegsspielu”. 

Bez  względu  na  to,  czy  pierwociny  szachowej  gry  w  wojenkę  to  „Shaturanga”,  czy  wynalazki 

Palamedesa, prawdą pozostają słowa znawcy problemu, Christophera Farmana, że „trzeba było dopiero 
ponurej determinacji Prusaków, aby podnieść tę starą rozrywkę do wyżyn wojennego kultu”. 

Podstawowe reguły Gry Wojennej, tej klasycznej, zwanej „Kriegsspiel”, wynalazł w roku 1777 i  w 

trzy  lata  później  przedstawił  na  dworze  księcia  Brunszwiku  Prusak  Helwig,  ochmistrz  paziów 
wymienionego  księcia.  Helwig  początkowo  myślał  o  udoskonaleniu  gry  w  szachy,  stąd  za  podstawę 
przyjął szachownicę o 1666 polach, które — zależnie od ich położenia — można było przebywać łatwiej 
lub trudniej. Pionkami były oddziały wojskowe wyższej i niższej rangi, poruszające się po szachownicy z 
różną szybkością. Walka przedstawiała normalną potyczkę wojsk: pionek-oddział kawalerii o wartości 5 
zwyciężał w bezpośrednim spotkaniu pionka-brygadę piechoty o wartości 1. 

Konkurentem Helwiga stał się berliński oficer von Reisswitz, któremu niektórzy historycy wręczają 

palmę wynalazcy „Kriegsspielu”. Chronologicznie jednak wystąpił on ze swą grą (równie prymitywną jak 
gra  Helwiga)  nieco  później,  w  okresie  najmniej  sprzyjającym  —  w  dobie  wojen  napoleońskich,  to  jest 
fenomenalnych  zwycięstw  odnoszonych  przez  cesarza  bez  długotrwałych  przygotowań  teoretycznych, 
dzięki  genialnie  improwizowanym  uderzeniom na  polu  walki.  Inna  rzecz,  że  ich  genialna  prostota  była 
wystarczająco  skomplikowana  dla  świadków  i  dla  potomnych,  by  nawet  najlepsi  z  teoretyków,  którzy 
pokusili się o rozszyfrowanie sekretów tych błyskawicznych sukcesów, Jomini i Clausewitz, nie zdołali 
uwieńczyć swych wysiłków pełnym powodzeniem. 

background image

Bici  przez  Korsykanina  raz  po  raz  Prusacy  starali  się  w  Grze  Wojennej  szukać  lekarstwa  na  swe 

kłopoty.  Był  rok  1811,  kiedy  dwaj  młodzi  książęta  pruscy,  Fryderyk  i  Wilhelm,  widząc  militarną 
nieporadność  starych  generałów,  poprosili  von  Reisswitza  o  zademonstrowanie  wynalazku  na  dworze 
berlińskim.  W  praktyce  niewiele  z  tego  wyszło,  jednakże  w  osobach  tych  dwóch  młodzianków  pruska 
rodzina  panująca  stała  się  entuzjastą  Gry  Wojennej  „ustawiającej”  przed  bitwą  działania  wojskowe. 
Zaowocowało to już w roku 1824, kiedy na arenę wystąpił syn von Reisswitza, młody porucznik artylerii 
z Wrocławia, który udoskonalił wydatnie system ojca. 

Von Reisswitz-junior unowocześnił grę wprowadzając do niej elementy charakterystyczne dla walki 

rzeczywistej  i  ustalił  zasady,  które  uległy  do  dzisiaj  tylko  minimalnym  zmianom.  W  jego  systemie  do 
określenia  ofensywnej  i  defensywnej  siły  biorących  udział  w  grze  oddziałów  piechoty,  artylerii  i 
kawalerii,  oraz  odległości,  jakie  mogą  one  pokonać  w  czasie  przeznaczonym  na  posunięcie,  służyły 
skomplikowane  tabele  reguł,  oparte  na  szczegółowych  wyliczeniach  i  analizach  faktycznych  bitew. 
„Niebiescy” mogli, na przykład, wysłać 100-osobowy oddział ciężkiej kawalerii, który po przebyciu 10-
kilometrowego odcinka w trudno dostępnym terenie atakował 50-osobowy oddział piechoty „zielonych”. 
Tabela reguł pozwalała wtedy określić czas, jaki zajmie im przebycie tej drogi, jak również wskazywała 
liczbę  rannych  i  zabitych  po  obu  stronach.  Wysoce  problematyczne  kwestie,  na  przykład  wpływu,  jaki 
może wywrzeć udana zasadzka na morale piechoty „czarnych”, rozwiązywane były rzutami kostką! Jeśli 
reguły gry określały szansę wybuchu paniki wśród „czarnych” jak dwa do jednego — wówczas używano 
kostek z czterema polami błękitnymi i dwoma czarnymi. Spory w grze rozstrzygał arbiter, który orzekał 
także o końcowym rezultacie każdej potyczki, sumując straty obu stron zgodnie z tabelą reguł. 

Zasadnicza  innowacja  w  systemie  von  Reisswitza-juniora  polegała  na  tym,  że  obecnie  wartość 

oddziału  nie  oznaczała  już  jego  potencjalnej  siły,  lecz  tylko  p r a w d o p o d o b i e ń s t w o  
zwycięstwa.  Poprzednio,  u  jego  ojca  lub  u  Helwiga,  kawaleria  miała  w  każdej  potyczce  5  na  6  szans 
zwycięstwa,  piechota  zaś  odwrotnie  —  1  szansę  na  6.  U  porucznika  von  Reisswitza  o  wszystkim 
decydowała kostka: jeśli wypadała jedynka — zwyciężała piechota, jeśli któraś z pozostałych pięciu liczb 
—  zwyciężała  kawaleria  Był  to  powrót  do  mądrości  „Shaturangi”,  to  jest  przywrócenie  właściwego 
miejsca królowi wszelkich rzeczy,  p r z y p a d k o w i ,   którego rola w grze i w rzeczywistej walce jest 
identyczna  i  stanowi  odpowiednik  nieprzewidzianych  trudności  terenowych,  psychicznych, 
meteorologicznych etc. Resumując: esencją doskonałości systemu von Reisswitza była kostka. 

Wezwany  w  roku  1824  do  Berlina  młody  von  Reisswitz  zademonstrował  swą  grę  pruskiemu 

naczelnemu  dowództwu.  Sceptyczny  początkowo  gen.  von  Muffling,  szef  sztabu  armii  pruskiej, 
wykrzyknął po zakończeniu seansu: 

„Przecież to nie jest gra, ale wojenne ćwiczenia. Będę ją gorąco zalecał całej armii!” W roku 1826 

von  Reisswitz  został  awansowany  do  stopnia  kapitana  i  przeniesiony  z  Berlina  do  twierdzy  Torgau  w 
Saksonii,  gdzie  atmosfera  wokół  jego  wynalazku  była  znacznie  mniej  przychylna.  Oficerowie  będący 
jego kolegami nie uznawali Gry Wojennej i Reisswitz z determinacją prawdziwego artysty zastrzelił się 
w rok później. 

Reforma  von  Reisswitza  miała  ogromne  znaczenie  nie  tylko  dla  ewolucji  Gier  Wojennych,  lecz 

również  dlatego,  że  stanowiła  podstawę  bardzo  obecnie  rozpowszechnionych  prób  symulowania 
zachowań ludzkich uzależnionych od przypadku. 

Mimo  przedwczesnej  śmierci  swego  głównego  propagatora,  „Kriegsspiel”  zaczęła  szybko  święcić 

triumfy.  Do  końca  XIX  wieku  przyjęły  ją  jako  podstawę  prowadzenia  wojen  wszystkie  państwa 
uważające  się  za  mocarstwa  militarne.  Najodporniejsi  okazali  się  brytyjscy  tradycjonaliści  z  formacji 
zawodowych,  podczas  gdy  ich  koledzy  z  organizacji  ochotniczych  gorąco  orędowali  za  Grą  Wojenną. 
Dopiero w roku 1872 armia angielska przyjęła „Brytyjskie reguły prowadzenia Gry Wojennej”, jednakże 
w  wersji  przestarzałej,  toteż  Niemcy  wyśmiewali  ją.  Skończyło  się  na  tym,  że  wojskowy  reformator, 
Spencer  Wilkinson,  przeforsował  po  zaciekłej  walce  przyjęcie  przez  wojska  Albionu  systemu 
„Kriegsspiel”  stosowanego  przez  niemiecki  sztab  generalny.  „Jedyną  różnicą  między  Grą  Wojenną  a 
prawdziwą  wojną  —  pisał  Wilkinson  —  jest  brak  realnego  niebezpieczeństwa,  znużenia, 
odpowiedzialności  i  tarć  wywołanych  koniecznością  utrzymania  dyscypliny”.  Czynniki  te  są  istotnie 
bardzo ważne w prawdziwej wojnie, lecz Wilkinson uważał, iż można przyjąć, że występują one w takim 
samym stopniu po obu stronach, a zatem się równoważą. „Problem polega więc na tym — pisał dalej — 
ilu żołnierzy trzeba zabić lub zranić, aby pozostałych zmusić do odwrotu”. 

background image

Zastosowane w kilku drobniejszych konfliktach Gry Wojenne wysunęły się na pierwszy plan podczas 

wojny  rosyjsko-japońskiej  w  latach  1904  —  1905.  Zwycięstwo  Japończyków  przypisywano  temu,  że 
grywali  oni  w  „Kriegsspiel”  unowocześniony  (z  rzutami  kostką),  podczas  gdy  Rosjanie  poprzestali  na 
jego wersji pierwotnej. 

Chociaż  z  Grami  Wojennymi  eksperymentowała  większość  krajów  europejskich,  prym  wiedli  w  tej 

dziedzinie  oczywiście  Niemcy.  Nie  słabnące  powodzenie  systemu  von  Reisswitza  w  sztabach 
niemieckich podsycane było gorliwością samego Kaisera, który uwielbiał wygrywać na stole. Zbliżająca 
się wojna światowa miała być największym i decydującym egzaminem praktycznym „Kriegsspielu”, nie 
tylko zresztą ze strony niemieckiej. I egzamin ten, czyli przeniesienie na front techniki działań wojennych 
opracowanej na stole gier, odbył się w wielkiej skali. Rezultatem była wielka klapa. 

Niemiecki  plan  inwazji  na  Belgię  i  Francję,  tzw.  plan  Schlieffena,  został  oparty  przez  dowództwo 

armii Kaisera na „naukowych” wnioskach, wyniesionych z precyzyjnie przeprowadzonej Gry Wojennej. 
Ale już na początku działań wszystko zaczęło szwankować. Kiedy w roku 1914 okazało się, że Wielka 
Brytania  zamierza  przystąpić  do  wojny,  przerażony  Kaiser  pragnął  odwołać  ofensywę.  Było  już  na  to 
wszakże  za  późno,  ponieważ  zgodnie  z  rozegranym  uprzednio  w  sztabie  generalnym  „Kriegsspielem” 
Schlieffen  opracował  rozkład  jazdy  kolejowych  transportów  wojskowych  z  taką  precyzją,  iż  machiny 
mobilizacji  raz  puszczonej  w  ruch  nie  dało  się  zatrzymać.  Poza  tym  niemieccy  sztabowcy  rzucający 
kostką  popełnili  kilka  kardynalnych  błędów.  Ich  wnioski  z  „Kriegsspielu”  nie  przewidywały  wpływu 
ognia karabinów maszynowych i zasieków z drutu kolczastego na szybkość posuwania się niemieckich 
oddziałów ani też zaciekłego oporu głęboko patriotycznych armii Belgii i Francji. 

Francuzów,  którzy  również  posłużyli  się  w  swych  przewidywaniach  Grą  Wojenną,  spotkało 

identyczne fiasko. 

Opracowane na stołach koncepcje operacyjne obu stron nie sprawdziły się na polach bitew. Zabawy z 

tabelami  i  kostkami  w  zaciszu  gabinetów  sztabowych  zasugerowały  przeciwnikom  diametralnie  różne 
koncepcje:  Francuzi  byli  rzecznikami  uderzenia  czołowego  w  celu  przełamania  obrony  przeciwnika, 
jednakże  ich  ofensywa  w  Lotaryngii  i  Ardenach,  prowadzona  w  myśl  XVII  wariantu  „Kriegsspielu”, 
zakończyła się krwawą porażką; z kolei Niemcy byli zwolennikami manewru oskrzydlającego, lecz taki 
manewr w wykonaniu armii gen. von Klucka, zamiast końcowego sukcesu, przyniósł im odwrót na linię 
Aisny.  W  roku  1918  niemieckie  naczelne  dowództwo  jeszcze  raz  rozegrało  precyzyjną  „Kriegsspiel”. 
Chodziło o wiosenną ofensywę, która na stole przyniosła Niemcom zwycięstwo, wprawdzie nieznaczne, 
ale jednak. Przeniesienie wniosków z gry na front zachodni spowodowało śmierć ćwierć miliona ludzi, 
zanim Niemcy skapitulowały. 

Kompromitujące  wyniki  posługiwania  się  Grami  Wojennymi  podczas  I  wojny  światowej  nie 

spowodowały,  jak  tego  można  było  oczekiwać,  naturalnej  śmierci  „Kriegsspielu”.  Ani  na  moment  nie 
osłabło przekonanie, że Gra Wojenna jest jednym z nielicznych dostępnych współczesnemu wojskowemu 
sposobów, które pozwalają sprowadzić konflikt zbrojny do skali ludzkiego umysłu i logicznie analizować 
(antycypując) jego przebieg. Bardzo szybko też wychwycono wszystkie błędy popełnione nad stolikami i 
wykryto mankament podstawowy, którym było skoncentrowanie się wyłącznie na sytuacjach militarnych 
i  zapomnienie  o  starej  regule  Clausewitza,  że  „wojna  jest  kontynuacją  polityki  przy  użyciu  innych 
ś

rodków”. 

Pierwszej  próby  wprowadzenia  do  Gry  Wojennej  czynników  politycznych  dokonał  w  roku  1929 

młody  podówczas  niemiecki  oficer  sztabowy,  późniejszy  feldmarszałek,  Erich  von  Manstein.  Gra 
Mansteina była prototypem współczesnej gry polityczno-wojennej, tak ulubionej obecnie przez planistów 
politycznych  w  wielu  krajach.  Jakby  na  ironię  Manstein  otrzymał  polecenie  rozegrania  politycznych  i 
militarnych  następstw  agresji...  Polski  na  Niemcy!  Z  przebiegu  tej  gry  wynikało,  że  poważnie 
zredukowane  siły  Reichswehry  nie  wytrzymają  długo  polskiego  ataku,  toteż  Niemcy  poświęciły  wiele 
uwagi  posunięciom  dyplomatycznym  i  politycznym  mającym  w  wypadku  zaatakowania  przez  Polskę 
zapewnić im szybką i skuteczną interwencję Ligi Narodów. 

Rozgrywanie wojen na stole przeżyło swój renesans w hitlerowskich Niemczech, ale najwięcej uwagi 

poświęcili  eksperymentom  Mansteina  Japończycy.  W  tokijskim  Instytucie  Badań  nad  Wojną  Totalną 
zespoły  „reprezentujące”  Wielką  Brytanię,  Francję,  Stany  Zjednoczone  i  państwa  Osi  rozgrywały 
skomplikowane,  pomysłowe  gry  polityczno-wojenne.  Kiedy  doszło  do  sprawdzenia,  Japończykom 
„wypaliło” tylko Pearl Harbour, cała reszta okazała się funta kłaków warta i zakończyła Hiroszimą. 

background image

Największym  sukcesem  „Kriegsspielu”  podczas  II  wojny  światowej  był  triumf  Niemców  w 

Ardenach.  W  roku  1944  niemiecki  sztab  generalny  odparł  atak  aliantów  na  Ardeny  rozgrywając  na 
szachownicy, godzina po godzinie, walkę toczącą się w rzeczywistości. Natomiast uznawany za wirtuoza 
Gry  Wojennej  Manstein  poniósł  kilka  druzgocących  klęsk,  m.  in.  pod  Kurskiem  i  w  operacji  korsuń-
szewczenkowskiej. 

W  latach  powojennych  zaciekle  polemizowano  na  temat  znaczenia  „Kriegsspielu”  w  wojnie. 

Przeciwnicy gry wysunęli teorię, iż czynnikiem decydującym o efekcie działań militarnych jest stopień 
potencjału technicznego i przemysłowego państw biorących udział w konflikcie, zwłaszcza jeśli chodzi 
nie  o  wojnę  błyskawiczną,  lecz  o  wojnę  na  wyczerpanie.  Z  kolei  wrogowie  tej  hipotezy  przedłożyli 
argument,  iż  kolosalna  przewaga  w  technice  i  potencjale  industrialnym  nie  zapobiegła  upadkowi 
cesarstwa  rzymskiego  i  nie  powstrzymała  dekolonizacji.  Słuszności  tej  teorii  dowiodło  niepowodzenie 
Stanów  Zjednoczonych  w  Wietnamie.    Najnowsze    badania   tłumaczą    sukcesy    partyzantki  w  krajach 
azjatyckich tym, że jej stratedzy stosują unowocześnione zasady japońskiej Gry Wojennej „Go”. 

Postępująca  komputeryzacja  licznych  dziedzin  wojskowości  stworzyła  obecnie  podstawy  do 

szerszego  niż  kiedykolwiek  przedtem  stosowania  Gier  Wojennych,  czego  nie  omieszkali  wykorzystać 
stratedzy na obu półkulach. Prym wiedzie Ameryka. Oficjalne źródła podają, iż Pentagon utrzymuje 60 
instytutów i organizacji, których jedynym zadaniem jest gra w „Kriegsspiel”. Eksperci wywiadu starają 
się  zapewnić  dopływ  informacji  o  gotowości  bojowej  i  sile  ognia  przeciwnika,  psychologowie  i 
socjologowie  snują  przypuszczenia  co  do  ewentualnego  wpływu  bombardowania  strategicznego  na 
morale  zaatakowanych  wojsk,  psychiatrzy  i  dyplomaci  próbują  określić  przypuszczalne  podstawy 
polityczne i możliwości nieprzyjacielskich dowódców, komputery zaś obliczają bezpośrednie i pośrednie 
skutki  użycia  broni  jądrowej.  Czasami  budzi  to  zaniepokojenie  opinii  publicznej.  Jak  pisał  „The 
Illustrated  London  News”:  „Wielu  krytyków  niepokoi  pytanie,  do  jakiego  stopnia  owe  czysto 
hipotetyczne  «możliwości  wyboru  decyzji»  oferowane  przez  te  znakomite  zabawy  rodem  ze  szkolnej 
ławy brane są pod uwagę jako podstawy polityki”. 

Nie chodzi już tylko o to, że „Kriegsspiel” — jak wykazała historia — jest zabawą w ciuciubabkę, 

„niczym więcej jak zawodną zgadywanką” (Farman), lecz o możliwość manipulowania wynikami przez 
militarystów  i  wpływania  w  ten  sposób  na  polityków.  Jeszcze  raz  zacytuję  Farmana:  „Największym 
niebezpieczeństwem Gier Wojennych jest to, że wnioski z nich płynące mają uwierzytelniać niedorzeczne 
plany  przywódców  wojskowych,  gotowych  do  ich  przeprowadzania  przy  pomocy  nieuczciwych 
zabiegów”. 

Klasycznym przykładem takich manipulacji, tragicznie zresztą zakończonych dla manipulatorów, był 

„Kriegsspiel”  rozegrany  w  maju  1942  roku  przez  naczelnego  dowódcę  japońskiej  floty  wojennej, 
admirała  Yamamoto.  Rozegrał  on  na  stole  plan  drugiego  etapu  swej  ofensywy  na  Pacyfiku,  z 
premedytacją „zapominając” o sile uderzeniowej amerykańskich lotniskowców, które uniknęły zagłady w 
Pearl Harbour. Kierujący grą kontradmirał Ugaki nie brał po prostu pod uwagę zaleceń arbitrażu gry, jeśli 
tylko  kolidowały  one  z  założeniami  strategicznymi  Yamamoto.  Rząd  japoński  został  w  ten  sposób 
oszukany.  W  miesiąc  później  amerykańskie  bombowce  nurkujące,  które  startowały  z  lotniskowców, 
zatopiły  w  bitwie  pod  Midway  dwie  trzecie  stanu  japońskich  wielkich  lotniskowców.  Porażkę  tę 
przypłaciła Japonia przegraniem wojny. 

Trudno  prorokować,  jak  długo  jeszcze  Gra  Wojenna  będzie  codzienną  rzeczywistością  w  pracy 

wielkich  sztabów.  Jak  na  razie  nic  nie  wskazuje  na  to,  by  groziła  jej  dekadencja  —  przykładowo, 
amerykańska  Zjednoczona  Agencja  Gier  Wojennych  (podporządkowana  bezpośrednio  połączonemu 
Komitetowi Szefów Sztabów) kwitnie w najlepsze, uważana za instrument nieodzowny. 

Nie ulega natomiast najmniejszej wątpliwości, iż ogromną przyszłość mają wywodzące się w prostej 

linii  z  gry  von  Reisswitza-juniora  współczesne  „gry  zawodowe”,  handlowe  i  przemysłowe,  business 
games, 

oraz symulacje socjologiczne, które pozwalają przewidywać przyszłość danego regionu lub kraju 

w zależności od takiej czy innej decyzji politycznej. 

 

„KULTURA” 6 listopada 1977 

 

background image

D'Artagnan, czyli żywot supermuszkietera 

 
 
Mało  kto  z  wielbicieli  powieści  Aleksandra  Dumasa-ojca  wie,  że  wszyscy  (dosłownie)  główni 

bohaterowie jego dzieł — Faria, Józef Balsamo vel hrabia Cagliostro, Chicot, d'Artagnan, Atos, Portos, 
Aramis i inni — mieli swoje autentyczne pierwowzory (...). 

W  jednej  ze  swoich  najpopularniejszych  powieści,  w  trylogii  muszkieterskiej  („Trzej 

muszkieterowie”,  „Wicehrabia  de  Bragelonne”  i  „W  dwadzieścia  lat  później”),  stworzył  Dumas  postać 
XVII-wiecznego supermana, a dokładniej, supermuszkietera o nazwisku d'Artagnan. Tak owo nazwisko, 
jak i wiele fragmentów życiorysu zaczerpnął po prostu z życia prawdziwego d'Artagnana. Przyjrzyjmy się 
tedy prawdziwemu d'Artagnanowi. 

27 lutego 1608 roku, w Gaskonii, baron Bertrand de Batz, dziedzic zamku Castelmore (koło Lupiac) i 

majątku La Plagne, zawarł uroczyście związek małżeński z panną Franciszką d'Artagnan ze starożytnej 
rodziny Montesąuiou. Wiano małżeńskie stanowiły zamek i posiadłość d'Artagnan. Po ślubie państwo de 
Batz  wzięli  się  z  zapałem  do  płodzenia  potomstwa  i  osiągnęli  na  tym  polu  znaczące  wyniki,  gdyż 
wzbogacili ludzkość o siedmioro (a według innych źródeł o ośmioro) gaskońskich panienek i zabijaków. 
Tych ostatnich była czwórka, a jednym z tej czwórki nasz bohater, urodzony w roku 1611 Karol de Batz 
Castelmore. 

Dobra  de  Batzów  (trzeba  było  rzeczywiście  gaskońskiego  upodobania  do  przesady,  by  nazwać 

dobrami  kilka  łysych  pagórków  z  gajami  oliwnymi  w  dolinkach,  przynoszącymi  kiepskie  dochody)  w 
ż

aden  sposób  nie  mogły  wyżywić  całej  rodziny.  Córki  udało  się  wydać  za  mąż,  ale  trzeba  było  także 

wyprawić  w  świat  czwórkę  chłopaków.  Jeden  z  nich  tedy  oblekł  sukienkę  duchowną,  a  trzech 
pozostałych wyruszyło do Paryża i zostało muszkieterami. Karol uczynił to około roku 1639. Jego pyszne 
pożegnanie  w  rodzinnym  domu  jest  klasycznym  przykładem  fabularyzowania  przez  Dumasa  wątków 
autentycznych. Książkowy ojciec mówi do syna wsadzając go na konia: 

„— Pamiętaj, że nie wolno ci znieść żadnej obrazy, od nikogo z wyjątkiem króla i kardynała. Tylko 

przez odwagę młody szlachcic może dojść do czegoś. Kto drży choćby przez sekundę, może przepuścić 
okazję, którą właśnie w tej chwili podaje mu fortuna. Powinieneś być dzielnym z dwóch powodów: raz, 
ż

e  jesteś  Gaskończykiem,  po  wtóre  zaś,  że  jesteś  moim  synem.  Nie  lękaj  się  przygód,  szukaj awantur. 

Kazałem cię uczyć fechtunku, masz żelazne nogi i stalowe pięści, bij się o cokolwiek i jak najczęściej, bij 
się tym bardziej, że pojedynki są zakazane i dlatego trzeba mieć podwójną odwagę, by się bić”. 

Pięknie  brzmi  to  pożegnanie,  które  nie  mogło  mieć  miejsca  z  jednej  tylko  głupiej  przyczyny  (ta 

wszakże Dumasa nie obchodziła) — z tego mianowicie powodu, że Karol de Batz Castelmore wyruszył 
do Paryża już po śmierci swego ojca. 

W nadsekwańskiej stolicy nasz bohater udał się na ulicę Tornon do przyjaciela rodziny, hrabiego de 

Troisville  vel  Treville,  kapitana  muszkieterów  gwardii  królewskiej  i  opiekuna  wszystkich  młodych 
Gaskończyków w tym mieście. Przywdzianie od razu muszkieterskiego stroju nie wchodziło w grę, gdyż 
była  to  formacja  elitarna,  do  której  przyjmowano  tylko  doświadczonych  rębajłów,  jednakże  dzięki 
protekcji  pana  de  Treville  Karol  nie  wylądował  najgorzej  —  dostał  się  jako  kadet  do  pułku  gwardii 
pieszej, do kompanii pana des Essarts, w której już wówczas służył inny bohater trylogii Dumasa, Portos. 

W owym czasie pułk gwardii pieszej stał na czele tzw. „królewskiego domu wojskowego”, tworząc 

rodzaj  szkoły  wojennej,  gdzie  młodzi  ludzie  z  dobrych  rodzin  nabierali  wiedzy  militarnej.  Dowodzona 
przez gen. de Gramont gwardia piesza stanowiła korpus wyborowy i przez to nie była zobowiązana do 
noszenia  jednolitego  munduru;  każda  kompania,  a  było  ich  32  (w  każdej  po  300  ludzi)  obierała  sobie 
swój. 

Właśnie wówczas, w chwili przywdziewania munduru, chcąc się odróżnić od dwóch braci, którzy też 

służyli  w  armii,  nasz  bohater  przyjął  nazwisko  od  posiadłości  rodzinnej matki: d'Artagnan  (od  tej  pory 
nazywał  się  więc:  Charles  de  Montesquiou  seigneur  d'Artagnan),  co  jest  zwyczajem  hiszpańskim 
przeflancowanym  do  Francji  przez  Gaskonię.  Z  Hiszpanami  i  ich  obyczajami  miał  zresztą  dużo  do 
czynienia,  gdyż  w  owym  czasie  sięgała  apogeum  zawziętości  wojna  francusko-hiszpańska.  Sternik 
polityki francuskiej, mądry i potężny kardynał de Richelieu, od dawna przygotowywał swą interwencję w 
wojnie  trzydziestoletniej  Zdobycie  hugonockiego  miasta  La  Rochelle  pozwoliło  mu  ostatecznie 
uregulować zagadnienia religijne, zapewnić spokój wewnątrz państwa i zwrócić wszystkie siły przeciw 

background image

wrogom zewnętrznym. Niepowodzenia w pierwszej fazie ofensywy wywołały gniew kardynała i skłoniły 
go  do  reorganizacji  armii.  Mało  karne  oddziały  niezależne  zastępowano  regularnymi  pułkami  o  stałej 
kadrze oficerskiej, z położeniem szczególnego nacisku na podniesienie ducha i dyscypliny armijnej. W 
ten sposób monarchia francuska wykuwała wspaniałe narzędzie do dyktowania swych praw Europie — 
jednolitą  armię  narodową,  która  przetrwała  długo  i  posłużyła  za  podstawę  zwycięstwom  Rewolucji 
Francuskiej i Napoleona Wielkiego. W tym nowym systemie otwierało się szerokie pole do awansów dla 
ś

miałków pokroju d'Artagnana. 

Wiosną  1640  roku  armia,  zreorganizowana,  dowodzona  przez  trzech  marszałków  (La  Meilleraye, 

Chatillon  i  Chaulnes)  i  mająca  jako  obserwatorów  Ludwika  XIII  i  kardynała  Richelieu  —  rozpoczęła 
ofensywę  zwycięską.  Pierwszym  celem  operacji  było  opanowane  przez  Hiszpanów  miasto  Arras  we 
Flandrii. Rozpoczęto oblężenie, jednakże trzej panowie marszałkowie nie za bardzo znajdowali wspólny 
język  („Gdzie  kucharek  sześć...”),  bez  przerwy  kłócili  się  i  torpedowali  wzajemnie  swe  koncepcje 
szturmowe. W końcu wybrano na rozjemcę kardynała, ten zaś udzielił wodzom surowej reprymendy: 

—  Nie  jestem  wojskowym  i  dlatego  nie  mogę  dać  panom  fachowej  rady.  Mogę  natomiast 

przypomnieć panom jedno — to miasto ma być zdobyte, a jeśli nie będzie, odpowiedzialność spadnie na 
wasze głowy! 

Zabrzmiało  to  jak  słowa  o  spadających  głowach,  toteż  marszałkowie  z  miejsca  odnaleźli  platformę 

porozumienia  i  zarządzili  solidarny  atak.  Szturm  i  zdobycie  Arras  stały  się  sławne  w  literaturze 
francuskiej  za sprawą  dwóch  ludzi,  którzy  tam byli:  d'Artagnana,  którego  spopularyzował  Dumas,  oraz 
innego kadeta gaskońskiego, Cyrano de Bergeraca, którego rozsławił Rostand. 

D'Artagnan,  w  przeciwieństwie  do wielu  swoich kolegów  z  gwardii,  którzy  nie  mogli  wkroczyć  do 

zdobytego miasta, nie odniósł pod Arras żadnej kontuzji i wziął udział w kilku następnych kampaniach, 
wszędzie odznaczając się męstwem i pomysłowością (to właśnie, a nie burdy i pojedynki, przynosiło mu 
rozgłos,  co  nie  znaczy,  że  od  pojedynków  się  uchylał).  Po  smutnych  i  mglistych  krajobrazach  Flandrii 
Gaskończycy  ujrzeli  poprzez  przypominającą  rodzinne  strony  zieleń  gajów  oliwnych  błękitne  Morze 
Ś

ródziemne i wyparli Hiszpanów z ostatnich ich posiadłości na południu Francji (z prowincji Roussillon). 

Zajęcie  samej  prowincji  poszło  dość  łatwo,  natomiast  jej  stolicę,  bronione  zaciekle  miasto  Perpignan, 
trzeba było zdobywać długotrwałym oblężeniem w roku 1642. W końcu Perpignan poddało się wojskom 
francuskim, lecz było to już ostatnie zwycięstwo wielkiego kardynała i jego monarchy — obaj zakończyli 
swoje pracowite żywoty, Richelieu w 1642 roku, Ludwik XIII w rok później. 

Dla d'Artagnana był to bolesny cios. Ci dwaj ludzie przedstawiali w umyśle młodego gaskońskiego 

kadeta całą jego ojczyznę. Porwali go za sobą na drogę chwały, którą kroczyli (wrogość powieściowego 
d'Artagnana  wobec  kardynała  przedstawionego  jako  szwarccharakter  to  wymysł  Dumasa).  I  oto  nagle 
zniknęli jak figurki w lalkowej pantomimie, zostawiając Francję bez mocnej ręki, wydaną na łup ambicji 
możnych wasali, a bronioną jedynie przez królową-wdowę i małe dziecko, które dopiero w przyszłości 
miało stać się królem (ale za to jakim królem!). 

W  roku  1644  d'Artagnan  i  Portos  wraz  z  pułkiem  gwardii  pieszej  ponownie  wzięli  udział  w 

operacjach na froncie flandryjskim i tam spotkała ich nagroda za dotychczasowe trudy wojenne — zostali 
mianowani  muszkieterami!  Wiele  lat  później,  na  pytanie,  jaki  był  najszczęśliwszy  dzień  w  jego  życiu, 
d'Artagnan odparł: 

—  Dzień, w którym przywdziałem mundur muszkietera! 
Niezbyt długo się nim cieszył, gdyż nowy pierwszy minister, Włoch z pochodzenia, a z natury krętacz 

polityczny,  który  makiawelicznymi  intrygami  chciał  utrzymać  dzieło  swego  wielkiego  poprzednika, 
mając  jednak  przede  wszystkim  na  względzie  dobro  osobiste,  kardynał  Mazarini  —  skasował  oddział 
muszkieterów  (1646)!  D'Artagnan  formalnie  powrócił  do  gwardii  pieszej,  lecz  w  praktyce  stał  się 
„gorylem”,  przybocznym  agentem,  komandosem,  prawą  ręką  Mazariniego.  Kardynał,  wiedząc,  jak  jest 
niepopularny w swej nowej ojczyźnie, szukał na gwałt ludzi, którym mógłby powierzyć bezpieczeństwo 
swojej osoby, i oko jego padło na człowieka, o którym słyszał, że jest bystry, przedsiębiorczy i że gotów 
jest samego diabła złapać za rogi, gdyby ten stanął mu na drodze. Od tej chwili nasz bohater przestał być 
ż

ołnierzem  liniowym  i  zamienił  się  w  posłańca  Mazariniego,  jego  kastet,  oko  i  ucho,  człowieka  do 

wszystkiego. 

Nie  była  to  łatwa  służba,  gdyż  z  każdym  rokiem  Mazarini  i  jego  kochanka,  królowa  Anna 

Austriaczka, stawali się coraz mniej szanowani. We Francji powstawała wymierzona przeciw nim silna 

background image

opozycja zwana Frondą. Gdy w roku 1648 d'Artagnan przywoził do Paryża 22 chorągwie zdobyte przez 
armię wielkiego wodza francuskiego, Kondeusza, w bitwie pod Lens (Gaskończyk wziął w niej udział) 
— zastał w stolicy gwałtowne rozruchy. Przewalający się ulicami tłum wył: „Precz z Mazarinim!” Dumas 
kapitalnie zrelacjonował dialog powitalny między kardynałem a d'Artagnanem:  

„—  Mówże pan, co się dzieje?! 

—  Co się dzieje, ekscelencjo? W każdym razie nic dobrego. Na ulicy tłum kazał mi krzyczeć: Precz z 

Mazarinim! 

—  I pan krzyczał? 
—  Nie, ekscelencjo, nie byłem przy głosie. 
—  Cóż dalej? 
—  Oto mój płaszcz i mój kapelusz. 
Kapelusz miał dwie dziury od kul, a płaszcz cztery. 
—  Do diabła! — zaklął Mazarini — ja bym krzyczał”.  
Rozeźlona  ruchawką  Anna  Austriaczka  zdecydowała  się  w  końcu  aresztować  parlamentariusza 

opozycji,  Broussela,  którego  uważała  za  przywódcę  buntu.  Dowództwo  tej  operacji  powierzono 
d'Artagnanowi. Gaskończyk wykonał rozkaz, jednakże przestrzegł królową i ministra przed furią tłumu, 
która  się  wzmoże  na  wieść  o  aresztowaniu  popularnego  polityka,  i  radził  uwolnić  Broussela.  Królowa 
odpowiedziała : 

—  Wolę się udusić własnymi rękami! 
Nie udusiła się jednak, lecz zmiękła — w dwa dni później mądrzejszy od niej kardynał doprowadził ją 

do  uległości.  Lecz  sądząc,  że  uwolnienie  Broussela  stanie  się  oliwą  wylaną  na  wzburzone  morze, 
przeliczył się. Wściekłość tłumu była coraz większa i w nocy 5 lutego 1649 roku Anna Austriaczka wraz 
z  dziećmi  i  kardynałem  umknęła  ze  stolicy  drogą  na  Saint-Germain-en-Laye,  chroniona  przez 
d'Artagnana i szpady jego ludzi. 

Tymczasem  Fronda  parlamentarna  i  arystokratyczna  przerodziła  się  w  najprawdziwszą  wojnę 

domową.  Członkowie  rodziny  królewskiej  i  możni  wasale  korony,  niegdyś  trzymani  w  ryzach  przez 
kardynała  de  Richelieu,  podnieśli  otwarty  bunt  i  wezwali  na  pomoc  nieprzyjaciół  kraju.  Wszystko  to 
działo  się  „w  imieniu”  małoletniego  króla,  którego  chciano  wyrwać  spod  wpływu  Mazariniego.  Co 
prawda  wiernym kardynałowi  i królowej  wojskom  udało  się wyrzucić prawie  zupełnie nieprzyjaciół  za 
granice,  lecz  na  froncie  wewnętrznym  sytuacja  niewiele  się  zmieniła.  Przez  cały  rok  1650  d'Artagnan 
prawie  nie  schodził  z  konia,  jeździł  od  jednej  armii  do  drugiej,  od  oddziału  do  oddziału,  zapewniając 
połączenia  między  wiernymi  Mazariniemu  jednostkami.  Przeżył  wówczas  mnóstwo  przygód  w  stylu 
,,dumasowskim”, przygód nie mniej barwnych od wymyślonych przez pisarza, m. in. dotarł w przebraniu 
pustelnika,  zapuściwszy  uprzednio  długą  brodę  (a  może  przylepiwszy  ją  sobie),  do  samego  ogniska 
buntu, miasta Bordeaux. 

Jednakże ani intrygi Mazariniego, ani męstwo i przebiegłość d'Artagnana nie mogły zdusić rewolty. 

W  roku  1651  Mazarini  udał  się  na  wygnanie  do  jednego  z  państewek  niemieckich,  zabierając  ze  sobą 
wiernego  Gaskończyka,  i  powrócił  po  dwóch  latach,  gdy  Fronda  rozsypała  się  (głównie  na  skutek 
wewnętrznych  niesnasek).  Zmęczona  kilkuletnim  chaosem  Francja  zapomniała  kardynałowi  prawie 
wszystko, za co go nienawidzono, z restrykcjami podatkowymi włącznie — witano go z ulgą i radością. 
D'Artagnan  miał  osobny  powód  do  radości  —  były  nim  galony  porucznika  gwardii  królewskiej,  które 
otrzymał  z  inicjatywy  Mazariniego.  Jak  widać,  kardynał  umiał  wynagradzać  wierność,  a  geniusz  tej 
umiejętności  zasadzał się  na  fakcie, iż  zawsze pilnie  baczył, by  nagrody nie  pochodziły  z jego  własnej 
kieszeni. 

Połowa lat pięćdziesiątych XVII wieku to moment znaczący tak dla Francji, jak i dla całej Europy. 

Rozpoczynała  się  nowa  epoka,  którą  zdominował  potężny  monarcha,  ojciec  klasycznego  absolutyzmu, 
symbolizowanego przez przypisane mu (piórem Voltaire'a) słowa: „Państwo to ja!” i przez tytuł „Król-
Słońce”. W tej epoce, w której król zdawał rachunek ze swych rządów wyłącznie przed Bogiem, Francja 
urosła  do  rangi  najpotężniejszego  mocarstwa  europejskiego.  Jej  siła  opierała  się  na  świetnie 
zorganizowanej  gospodarce  i  na  ostrzach  szpad  takich  zawadiaków,  jak  d'Artagnan,  z  którego  Dumas 
uczynił Bayarda doby absolutyzmu, następcę legendarnych rycerzy średniowiecza, i miał do tego prawo. 
To prawo dawały mu niewiarygodne wprost wyczyny Gaskończyka. 

D'Artagnan, ciągle jeszcze człowiek Mazariniego do sekretnych misji, stawił się także na polu walki, 

background image

gdy Hiszpania znowu roznieciła wojnę z Francją. Wziął m. in. Udział w dwumiesięcznych morderczych 
zapasach  wokół  obleganego  przez  Francuzów  miasta  Stenay.  Mazarini  napisał  wówczas  w  jednym  z 
listów do króla Ludwika XIV: „W ostatnich bitwach siedmiu oficerów gwardii pieszej odniosło rany, w 
tym panowie Hervilliers, d'Artagnan i  Le Fay.  Życie jednego czy dwóch wisi na włosku”. Gaskończyk 
wylizał się jednak z ran i zdążył wziąć jeszcze udział w słynnej bitwie pod Arras (1654), w której gwardia 
piesza  dokonywała  cudów  waleczności  pod  osobistym  dowództwem  wielkiego  marszałka  de  Turenne, 
naczelnego  wodza  armii  francuskiej.  Za  zasługi  na  polu  bitwy  d'Artagnan  awansował  na  kapitana  i 
otrzymał wysoką godność Strażnika Ptaszarni Królewskiej. O urząd ten starał się sam genialny Colbert 
(późniejszy  uzdrowiciel  gospodarki  francuskiej),  lecz  Mazarini  odpowiedział  mu:  „Obiecałem  to  panu 
d'Artagnan  i  dotrzymam  słowa,  lecz  jeśli  czymś  innym  mógłbym  panu  służyć,  chętnie  to  uczynię”. 
Reakcja Colberta jest znakomitym dowodem szacunku, jakim już wówczas cieszył się d'Artagnan: „Co 
do urzędu, o który ośmieliłem się prosić, to cieszę się bardzo, że otrzyma go pan d'Artagnan”. 

Nieustająca  wojna  z  Hiszpanią  nie  pozwoliła  świeżo  upieczonemu  kapitanowi  zagrzać  miejsca  na 

dworze.  W  archiwach  zachował  się  opis  jego  wyczynu  z  roku  1656  —  wyczynu  znowu  w  stylu 
„dumasowskim”.  By  zawiadomić  oblężone  miasto  Ardres,  że  odsiecz  już  nadchodzi,  Gaskończyk 
prześliznął się przez szeregi nieprzyjaciół w przebraniu kupca i zadanie wykonał. W drodze powrotnej, 
gdy występował w przebraniu parobka, złapał go wrogi patrol. Dowódca armii oblężniczej, były naczelny 
wódz  francuski,  sławny  Kondeusz,  który  z  nienawiści  do  Mazariniego  przeszedł  na  stronę  Hiszpanów, 
natychmiast rozpoznał w obdartusie francuskiego oficera i rozkazał go stracić. D'Artagnanowi udało się 
wszakże  zwiać  przy  pomocy  pewnego  Francuza  należącego  do  orszaku  Kondeusza  —  nieomal  spod 
szubienicy. Po kilkudniowej tułaczce dotarł w przebraniu żebraka do obozu hrabiego de Roye. 

—  Dziwię  się  panu  —  rzekł  hrabia.  —  Mimo  że  staram  się  służyć  królowi  gorliwie,  nigdy  nie 

narażałbym się w ten sposób na powieszenie! 

—  To  zrozumiałe  —  odpowiedział d'Artagnan  —  gdyż  jest pan  bogaty  i  ma  pan  wpływy,  podczas 

gdy biedny oficer chcąc dojść do czegoś w życiu musi nieraz ryzykować własną skórą. 

Zastanówmy  się  teraz:  o  czym  może  marzyć  taki  „biedny  oficer”,  który  zawsze  chciał  być 

muszkieterem i już nim był, ale potem być przestał, albowiem — jak pamiętamy — Mazarini skasował 
oddział  muszkieterów  w  roku  1646?  Oczywiście  o  ponownym  przywdzianiu  szerokiego  kapelusza  z 
piórami i o zamianie uniformu gwardii pieszej na muszkieterski z krzyżami. Marzenie to spełniło się w 
roku 1657, gdy Mazarini reaktywował formację muszkieterską (w trzy lata później kardynał oddał swą 
kompanię  muszkieterów  królowi  i  w  ten  sposób  Ludwik  XIV  dysponował  dwoma,  liczącymi  po  250 
ż

ołnierzy  każda,  kompaniami  muszkieterskimi,  które  razem  stanowiły  gwardyjską  „kawalerię  domu 

królewskiego”). Można nawet powiedzieć, iż marzenie d'Artagnana spełniło się w dwójnasób, ponieważ 
nominalna  władza  nad chorągwią  muszkieterską spoczywała  w  rękach  siostrzeńca  Mazariniego, księcia 
de Nevers, lecz faktyczna w rękach naszego bohatera. 

Osiągnięcie celu zawodowego pozwoliło dowódcy muszkieterów pomyśleć o małżeństwie. Odziany 

w swą muszkieterską pelerynę z krzyżami na plecach i na piersiach i z cyframi królewskimi w narożach, 
przybraną jeszcze wstążkami i koronkami, siedząc na pięknym siwku osiodłanym czerwoną, aksamitną, 
złotem  haftowaną  kulbaką,  w  której  brokatowych  olstrach  spoczywały  bogato  inkrustowane  pistolety, 
d'Artagnan wyglądał bardzo marsowo i bardzo podobał się damom. Nigdy nie narzekał na brak szczęścia 
także odwiezienie do Pignerol księcia de Lauzun. Gaskończyk miał już tego dość i zbuntował się: 

—  Wolę służyć królowi jako prosty żołnierz niż jako nadworny dozorca więzienny! 
W  roku  1667  Ludwik  XIV  mianował  d'Artagnana  najwyższym  dowódcą  obu  kompanii 

muszkieterskich,  nie  czekając  nawet  na  dymisję  księcia  de  Nevers.  O  tym,  jak  znakomicie  wypełniał 
d'Artagnan swe obowiązki i jak był ceniony przez monarchę, świadczą listy królewskie z owego czasu: 
„Mam absolutne zaufanie do twej gorliwości w służbie. Bądź pewien, że w twojej sprawie osobistej, jak i 
dla  twych  muszkieterów,  uczynię  wszystko,  co  w  mojej  mocy.  Bywaj  zdrów,  kochany  d'Artagnanie”. 
Lub: „Moje oczekiwania co do gorliwości w służbie i wyglądu obydwu kompanii muszkieterów spełniły 
się całkowicie. To mnie utwierdza w zaufaniu, jakie do nich posiadam, i w wierze, iż w mojej służbie nie 
cofną  się  przed  żadnym  niebezpieczeństwem”  (po  udanym  przeglądzie  chorągwi).  I  wreszcie:  „Panie 
d'Artagnan. Otrzymałem spis muszkieterów obydwu kompanii i z przyjemnością konstatuję, że nie brak 
w nich nikogo. Bądź zawsze równie staranny, utrzymuj je w gotowości i musztruj jak najczęściej, tak by 
nowo wstępujący szybko osiągali sprawność weteranów”. 

background image

Nienaganna służba i łaska monarsza sprawiły, iż nasz Gaskończyk awansował szybko, tym bardziej 

ż

e wciąż trwające wojny dawały okazje do awansów śmiałkom jego pokroju. Ostateczny laur przyniosło 

mu  zdobycie  w  ciągu  sześciu  dni  Lilie  —  w  nagrodę  został  mianowany  (1672)  marszałkiem  polnym 
{marechal de camp, 

ówczesny stopień odpowiadający późniejszemu generałowi brygady; nie należy tego 

mylić z najwyższą godnością wojskową Francuzów, marszałkiem Francji) i gubernatorem tego miasta. Tę 
ostatnią funkcję pełnił przez rok ku zadowoleniu króla i mieszczan. 

W  roku  1673  Francja  walczyła  z  Holandią.  W  czerwcu  40-tysięczna  armia francuska  podeszła  pod 

bronione  przez  10  tys.  ludzi  miasto  Maestricht  nad  Mozą.  Kierujący  oblężeniem  sławny  inżynier-
fortyfikator,  markiz  de  Vauban,  rozstawił  wokół  twierdzy  działa  i  w  nocy  24  czerwca  cztery  bataliony 
piechoty  i  osiem  szwadronów  jazdy  królewskiej  uderzyło  na  bramę  Tongres  pod  dowództwem 
d'Artagnana. Francuzi zdobyli przedbramny fort ziemny w kształcie półksiężyca (demi-lune) i w obawie 
przed  wycieczką  z  twierdzy  natychmiast  zorganizowali  jego  obronę.  Nad  ranem  widziano  wyniosłą 
postać d'Artagnana, w kapeluszu ze złotymi galonami i z wysoką laską w dłoni, jak nerwowo strzepywał 
kurz wzniecany przez kule z jedwabnych wyłogów i złota swego munduru. Dookoła wszyscy, nawet ofi-
cerowie,  pracowali  gorączkowo  nad  umocnieniem  pozycji.  Wkrótce  potem  przyszła  zmiana  w  postaci 
ś

wieżych oddziałów i chłopcy marszałka mogli odpocząć. 

Tymczasem  obrońcy  za  pomocą  chodnika  minowego  dostali  się  pod  półksiężyc  i  wysadzili  go  w 

powietrze, a następnie uderzyli na rumowisko. D'Artagnan poderwał swoich ludzi i pobiegł na odsiecz. 
Po  morderczych  zapasach  kontratak  odrzucił  Holendrów  i  ruiny  fortu  znowu  dostały  się  w  ręce 
Francuzów. Ale jakim kosztem! Z 250 kontratakujących 130 zostało zmasakrowanych, w tym 80 poległo 
na miejscu, a 50 ciężko rannych dogorywało. 

W czasie pogoni za umykającymi do miasta wrogami d'Artagnan zapędził się najdalej. Wystrzelona z 

twierdzy  kula  przeszyła  mu  gardło  lub  (według  innych  źródeł)  pierś.  I  oto  najdoskonalszy  z 
muszkieterów, ulubieniec „Króla-Słońce”, bożyszcze i żywa legenda armii francuskiej, konał samotnie w 
polu znajdującym się pod tak gęstym ostrzałem, iż właściwie była to ściana ognia. Lecz uwielbiających 
go muszkieterów ogarnął nieprawdopodobny szał bojowy — bez rozkazu rzucili się w kierunku fortecy, 
mimo że pociski wroga dokonywały istnej rzezi w szeregach. Jak donosiła ówczesna gazeta, „Le Mercure 
de  France”, ciało d'Artagnana  odzyskano kosztem  40  zabitych,  nie  licząc  wielu  rannych!  Ludwik  XIV, 
największy z królów ówczesnego świata, podobno płakał jak dziecko na wieść o śmierci d'Artagnana. 

Tak  zginął  dzielny  Gaskończyk,  którego  życie  było  istną  bajką  i  który  stał  się  nieśmiertelny,  gdyż 

urósł do rangi symbolu, jak Wilhelm Tell, Robin Hood, Bayard, Ryszard Lwie Serce i Davy Crockett. Tę 
nieśmiertelność zapewnił mu Aleksander Dumas-ojciec, który pisząc trylogię muszkieterską oparł się na 
rzekomych  pamiętnikach  d'Artagnana  (w  istocie  napisał  je  Gatien  de  Courtilz  de  Sandras).  Tytuł 
pierwszego  tomu  trylogii  („Trzej  muszkieterowie”)  jest  o  tyle  mylący,  że  —  jak  wiemy  —  owych 
wspaniałych kumpli od szpady, bitki i wypitki było czterech. D'Artagnan był tym czwartym, natomiast 
trójkę tytułową stanowili Atos, Portos i Aramis. Oni również byli postaciami historycznymi. 

Dumasowski Atos hrabia de la Fere nazywał się w rzeczywistości Armand de Sillegue (vel Sellegue) 

d'Athos  d'Autevielle  i  był  kuzynem  hrabiego  de  Treville,  dowódcy  muszkieterów  królewskich  za 
Ludwika  XIII.  W chwili  przybycia  d'Artagnana  do  Paryża był  już  muszkieterem  i  prawdopodobnie  nie 
stykał się z Gaskończykiem, gdyż d'Artagnan przywdział strój muszkieterski w kilka lat po śmierci Atosa, 
który — jak o tym mówią księgi parafialne przy sławnym paryskim kościele św. Sulpicjusza — „zmarł w 
Paryżu  21  grudnia  1643  roku”.  Zmarł  zresztą  w  sposób  typowo  muszkieterski  —  zginął  w  pojedynku. 
Jego awantury książkowe i ojcostwo wicehrabiego de Bragelonne są wymysłem Dumasa. 

O  historycznym  pierwowzorze  Portosa  wiemy  trochę  więcej.  Za  króla  Henryka  IV  żył  we  Francji 

lsaac  de  Portau  syn  Abrahama,  urzędnik  państwowy,  który  poślubił  bogatą  dziedziczkę,  Annę  d'Arras. 
Małżeństwo to spłodziło trójkę dzieci, z których najmłodsze otrzymało imię po ojcu. Był to właśnie nasz 
lsaac Portau vel Portos (u Dumasa Portos du Vallon de Bracieux de Pierrefonds). Urodzony w roku 1617, 
służbę  wojskową  rozpoczął  identycznie  jak  d'Artagnan  w  należącej  do  królewskiej  gwardii  pieszej 
kompanii  pana  des  Essarts  i  razem  z  Gaskończykiem  awansował  do  muszkieterów,  niewątpliwie  więc 
byli codziennymi towarzyszami. Przypuszcza się, że podobnie jak Atos zginął bardzo młodo. 

I wreszcie Aramis, moim zdaniem, najciekawsza postać muszkieterskiej trylogii (bardziej niż szpadą 

fechtował  umysłem),  u  Dumasa  kolejno  muszkieter,  biskup  Vannes  i  generał  zakonu  jezuitów.  W 
rzeczywistości nazywał się Henryk d'Aramitz i był synem oficera muszkieterów, siostrzeńcem hrabiego 

background image

de  Treville.  Pochodził  z  południa,  z  Bearn  lub  z  Gaskonii,  być  może  więc  był  ziomkiem  d'Artagnana. 
Jako prosty żołnierz kompanii wuja przez 15 lat służył królowi, po czym wrócił w rodzinne strony i w 
roku 1650 ożenił się z Janiną de Bearn-Bonnasse. Życie zakończył we własnym zamku Espalungue (w 
Bearn). Pozostawił po sobie czworo dzieci. Nazwisko d'Aramitz (Aramits) jest znane w regionie Oloron i 
pochodzi  od  nazwy  klasztoru  w  dolinie  Baretous,  stąd  zapewne  u  Dumasa  pomysł  zrobienia  Aramisa 
księdzem-żołnierzem. 

Dumas to był facet od pomysłów, przy których życie jest szare jak ołowiana rura. 
 

„KULISY” 12 lutego i 19 lutego 1978 

 

background image

Człowiek z nosem jak szyld 

 
 
6  marca  1619  roku,  w  paryskim  domu  przy  ulicy  Deux--Portes,  pani  Nadzieja  de  Cyrano  z 

Bellangerów urodziła dziecię płci męskiej, które — zanim otrzymało od historii wielką sławę z powodu 
biegłości szpady i pióra — od rodziców otrzymało imię Savinien, od natury zaś nos takiego kalibru, że 
wzbudzał on podejrzenie, iż Mme de Cyrano zdradzała męża z nosorożcem. Ten gigantyczny orli nos, o 
którym mówiono, że jest jak szyld, zdeterminował wiele fragmentów życia Saviniena de Cyrano, był jego 
godłem,  symbolem  i  wiecznym  wyzwaniem  dla  dowcipnisiów,  czyli  pechowców,  bo  wyśmiać  nochal 
Saviniena w jego obecności znaczyło w najlepszym razie zostać kaleką. 

Dzieciństwo spędził Savinien w rodzinnym zamku Mauvieres pod Paryżem. Gdy w 1626 ukończył 7 

lat, ojciec, Abel de Cyrano (zostawmy im to de, chociaż rodzina Cyranów była mieszczańska, ale za to 
czepiała się szlachectwa z godnym szacunku uporem), zawiózł go na pensję do wiejskiego proboszcza-
nauczyciela. Nauka obejmowała przede wszystkim śpiewanie w chórze, katechizm i łacinę. Pierwszych 
dwóch rzeczy Savinien i jego nos nie cierpieli, tak jak nie cierpieli niezbyt lotnego umysłowo belfra, tote 
zrobili  się  gwałtownie  antyreligijni  i  na  długo  przed  tym,  zanim  właścicielowi  nosa  wyrosły  pod  nim 
wąsy,  popadli  obaj  w  heretycki  libertynizm,  który  się  w  nich  potem  rozwinął  do  rozmiarów 
astronomicznych.  Lubił  natomiast  Savinien  czytać  i  czynił  to  zawsze  podczas  odwiedzin  rodzinnego 
domu, z którego zresztą „wypożyczał” liczne tomy odjeżdżając do probostwa. Biblioteka Cyranów była 
zasobna,  nie  brakowało  w  niej  Owidiusza,  Ariosta,  Bodina,  Rabelais'go,  Arystotelesa,  Boccaccia, 
Horacego, Plutarcha („Żywoty...”) i Cezara („Komentarze”). Wolne chwile spędzał biegając po łąkach i 
lasach z przyjacielem, innym uczniem proboszcza, Henrykiem Le Bretem. 

Po pięciu latach edukacyjnej pańszczyzny zdrowy i wysportowany, a zarazem oczytany przyzwoicie i 

nieprzyzwoicie rezonujący młodzian, o którym już na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że jest 
niebezpiecznym cholerykiem i zarazem bestią tak ciekawą, iż do piekła poszłaby po odpowiedź, opuścił 
znienawidzonego  (i  później  często  wydrwiwanego  piórem)  księżula  —  przeniósł  się  do  Paryża  w  celu 
kontynuowania  nauk  na  wyższym  poziomie.  Prze  wyjazdem  przysięgli  sobie  z  Henrykiem  w 
księżowskim ogrodzie przyjaźń do grobowej deski. Przysięgli na boga ogrodów, syna Bachusa i Wenery 
(ta para kochanków nie odczepiła się już od Saviniena), gdyż tak sobie życzył młody 

Cyrano. Stateczny i religijny Le Bret wolał co prawda przysięgać na N.M.Pannę, ale nie pisnął słowa 

w  obawie  przed  wybuchem  gniewu  przyjaciela.  Jest  faktem,  że  ich  przyjaźń  —  duchowe  braterstwo 
dwóch  natur  ekstremalnie  różnych,  ognia  i  wody  —  przetrwała  wszystkie  próby  i  stała  się  jedną  z 
najpiękniejszych przyjaźni w dziejach nowożytnej Europy. 

W  Paryżu  ojciec  zainstalował  Saviniena  jako  bursistę  w  znakomitym  kolegium  Presles-Beauvais, 

przykazując synowi, by zachowywał się przyzwoicie i nie dawał powodów do skarg (proboszcz skarżył 
się na chłopca nagminnie). Atoli zachowywać się przyzwoicie było młodemu Cyranowi o tyle trudno, że 
już podczas pierwszego posiłku przy wspólnym stole koledzy zaczęli drwić z jego nosa. 

—  Chyba odziedziczyłeś ten kinol po Antydamasie! — krzyknął jeden. 
—  Wiesz  skąd  to  wiemy?  —  spytał  drugi.  —  Bo  twój  nos  przybył  tu  kwadrans  przed  tobą  i 

powiedział nam! 

—  Wygląda  na  to,  że  kilku  opasłych  łaciarzy  kamaszów  mogłoby  pracować  pod  tym  nochalem  w 

czas deszczu i żaden by nie zmókł! — zakpił trzeci. 

Każdy z tych „bon motów” wywoływał salwy śmiechu, na co początkowo Savinien nie reagował, by 

nie zadebiutować w zły sposób. Ale jego cierpliwość była krótsza od jego nosa, toteż po chwili najbliżej 
stojący  żak  dostał  pięścią  w  wyszczerzone  zęby  i  fiknął  kozła,  co  nauczyło  całe  bractwo  szacunku  dla 
posiadacza czułego organu na twarzy i twardych kułaków na krańcach rąk. 

Ciągłe  umartwienia,  modlitwy,  śpiewy  i  kary  sprawiły,  że  Savinien  znienawidził  także  kolegium,  a 

najbardziej  szefa  dostojnej  uczelni  Jana  Grangiera  (dał  temu  później  wyraz  w  komedii  „Pedant 
oszukany”). Nienawiść ta nie była w pełni zasłużona, gdyż Grangier uczynił z Presles-Beauvais pierwsze 
kolegium  Paryża  —  poziom  nauczania  był  tam  niezaprzeczalnie  wysoki,  czego  jednak  rozbrykana 
młodzież nie doceniała. 

Poza  okazjonalnym  układaniem  wraz  z  kolegami  złośliwych  dowcipów  na  Grangiera,  Savinien 

trzymał  się  osobno.  Był  urodzonym  samotnikiem,  najchętniej  zatapiał  się  w  zakazanych,  libertyńskich 

background image

lekturach, wśród których królowała „Historia prawdziwa” Teofila de Viau. Ożywiło go trochę przybycie 
do kolegium Henryka Le Breta, który jednak tak się przeraził jego bezbożnictwem, iż z miejsca począł 
ż

arliwie  się  modlić  za  zbawienie  zatrutej  duszy  Cyrana.  W  sekrecie  przed  Henrykiem  wymykał  się 

Cyrano z uczelni do pobliskiego domu nie nazbyt prywatnego przy ulicy Świętego Jana z Beauvais, gdzie 
pił  tęgo  i  gdzie  któregoś  wieczoru  jedna  z  leciwych  pensjonariuszek  pozbawiła  go  cnoty  cielesnej. 
Doświadczenie to napełniło go obrzydzeniem, wrócił do kolegium biegnąc i długo pluł ze wstrętem, ku 
zdziwieniu niczego nie rozumiejącego przyjaciela. Później Cyrano sam się dziwił tej swojej reakcji, gdyż 
nader zasmakował w uciechach łoża. 

Gdy w roku 1636 Abel de Cyrano sprzedał zamek Mauvieres i przeniósł się na przedmieście Paryża, 

Savinien  pożegnał  kolegium  i  zamieszkał  z  rodziną.  Wtedy  też,  przypomniawszy  sobie,  że  Mauvieres 
było w wiekach XV i XVI posiadłością gaskońskiej rodziny Bergerac, sam uszlachcił sobie nazwisko i od 
tej pory zwał  się Cyrano de Bergerac.  Było mu  to  potrzebne  do  wejścia w  wielki  świat,  od  którego  na 
wpół wiejskie przedmieście Saint-Jacques leżało zbyt daleko jak na jego gust. Przeniósł się do centrum 
stolicy.  Ojciec  wyznaczył  mu  pensję  na  opłacenie  skromnego  mieszkania  i  podarował  „Idealnego 
dworzanina”  Castiglione'a  (ówczesny  podręcznik  savoir-vivre'u),  chociaż  Cyrano  nadawał  się  na 
dworskiego sługę mniej więcej w tym samym stopniu, co bengalski tygrys. 

W  paryski  monde  wprowadziła  młodzieńca  jego  o  9  lat  starsza  kuzynka  Magdalena  Neuvillette, 

paryska królowa strojów, jeżdżąca w najwykwintniejszych karetach i urządzająca najświetniejsze bale. W 
czasie  gdy  Henryk  Le  Bret  sumiennie  studiował  prawo,  Cyrano  de  Bergerac  przemieniał  się  w  galanta 
korzystającego  swobodnie  z  uwielbienia,  jakim  obdarzały  go  damy,  i  spędzającego  wiele  czasu  w  go-
spodach,  przy  winie,  wraz  z  artystami  i  ówczesną  cyganerią.  W  tym  właśnie  towarzystwie  usłyszał  od 
poety  Henaulta  o  kalabryjskim  mnichu  Campanelli,  który  metafizyce  Arystotelesa  i  ciemnocie 
ś

redniowiecza przeciwstawił racjonalizm i wiedzę buntowniczą, bo wynikającą z doświadczenia. Zawarty 

w  „Mieście  Słońca”  Campanelli  obraz  quasi-komunistycznego  społeczeństwa,  które  nad  dogmaty 
ś

wieckie i kościelne przedkłada prawa natury, zachwycił go w tym samym stopniu, w jakim przeraził Le 

Breta.  „Miasto  Słońca”  stało  się  później  jedną  z  głównych  inspiracji  dla  najważniejszego  dzieła 
Bergeraca („Tamten świat”), nie mówiąc już o tym, że wydatnie spotęgowało jego libertynizm. 

Ówczesny  Paryż  był  miastem  pojedynków.  Szlachta  pojedynkowała  się  nieustannie  o  wszystko  i 

każdy powód — „złe” spojrzenie, „krzywy” uśmiech etc. — był dobry do zwady. Cyrano, który i w tej 
materii pragnął osiągnąć doskonałość, był w sytuacji uprzywilejowanej — miał swój stale narażający na 
drwiny  nos,  wielki  jak  katedra  Notre-Dame.  Biorąc  sobie  za  wzór  kawalera  d'Andrieux,  który,  nim 
skończył  trzydziestkę,  zabił  72  ludzi,  Savinien  począł  eksperymentować  ze  szpadą  w  dłoni.  Najpierw 
wielokrotnie  sekundował  innym  i  nabierał  doświadczenia,  po  czym  sam  przystąpił  do  walk.  Szło  mu 
doskonale, równie dobrze jak w piciu i łajdaczeniu się, czym ojciec — gdy się o wszystkim dowiedział — 
nie  był zachwycony.  Za  karę  zmniejszył  mu  pensję  i  postanowił  od  tej pory  inwestować  w  rokującego 
większe nadzieje starszego brata Cyrana, Denisa. 

Załamany  tym  Bergerac  poszedł  się  wyżalić  przyjacielowi  i  dowiedział  się,  że  patriota  Henryk 

wstępuje do wojska. Był rok 1639 i trwała zacięta wojna z Hiszpanią. Zaciągnęli się obaj do składającej 
się  z  Gaskończyków  (Cyrano  uważał  się  za  Gaskończyka  pełnej  krwi)  kompanii  gwardii  pana  de 
Casteljaloux i pociągnęli na front przez żyzne ziemie Szampanii. Na postojach kadet Cyrano de Bergerac 
uwodził głodne wojaków prowincjuszki i pojedynkował się przynajmniej raz dziennie z głupkami, którzy 
mieli  coś  przeciwko  jego  nosowi,  a  nie  mieli  pojęcia  o  jego  wirtuozerii  w  szermierce.  Wtedy  właśnie 
zyskał  przydomek: „demon  brawury”.  Potem,  gdy  już  leżał  w  grobie,  mówiono,  że „zaliczył” w  swym 
ż

yciu tysiąc pojedynków, w czym może jest trochę przesady, ale co mówi samo za siebie. Na większym 

placu boju miał mniej szczęścia — już podczas pierwszego starcia z nieprzyjacielem przeszyła go kula 
muszkietowa. 

Zimą 1639/40 kurował się Cyrano na leżach w Szampanii. Kiedy tylko wydobrzał, rzucił się w wir 

pojedynków przetykanych hazardem przy stoliku gry. Spłukany do nitki, oddawał się pisaniu sonetów i 
elegii,  wykazując  talent  pisarski  nie  gorszy  od  szermierczego.  Było  na  to  sporo  czasu  pod  obleganym 
przez Francuzów miastem Arras, gdyż oblężenie szło ślamazarnie z winy francuskich marszałków. Do-
piero  gdy  marszałkowie zostali  postraszeni  przez  kardynała  Richelieu,  wojska francuskie,  w  tym  nowa 
jednostka Cyrana (regiment Contiego), ruszyły do poważnego natarcia. Kadet de Bergerac od razu dostał 
cios  szablą  w  szyję,  stracił  przytomność  i  ocknął  się  wieczorem  wśród  rannych.  O  zwycięstwie 

background image

dowiedział się z broszury rządowej na temat zdobycia Arras w sierpniu 1640 roku. 

W roku 1641 nasz bohater był znowu w Paryżu, bez munduru, ale z chwałą dzielnego weterana. Pił, 

bawił  się,  pojedynkował  nieustannie,  pracował  krótko  jako  korepetytor  w  kolegium  Lisieux,  pisał  i 
chadzał  do  domu  Franciszka  Luilliera,  by  w  gronie  uczonych  mężów  słuchać  wywodów  libertyńskiego 
filozofa  Gassendiego,  którego  antyarystotelizm  w  pełni  podzielał.  Tam  też  zetknął  się  podczas  jakiejś 
dyskusji z Molierem. W rok później siostra Cyrana, Katarzyna, wstąpiła do klasztoru, co tylko pogłębiło 
jego niechęć do Kościoła. Z rodziną utrzymywał rzadkie kontakty. W owym roku 1642 zaskoczył swych 
przyjaciół  dwiema  oryginalnymi  decyzjami.  W  październiku  opłacił  z  góry  za  dwa  lata  lekcje  tańca  u 
tancmistrza Duprona i lekcje szermierki u fechmistrza Moussarda, mimo że świetnie tańczył i miał opinię 
największego  zawadiaki  w  Paryżu!  Nigdy  nie  dowiedziano  się,  dlaczego  to  zrobił,  może  z  nudów, 
dziwacy miewają dziwne pomysły. 

Pewnego dnia wpadł do apartamentu Bergeraca jego dobry znajomy, kawaler de Lignieres, trzęsąc się 

ze  strachu,  gdyż  zbiry  hrabiego  de  Guiche,  obrażonego  epigramem  Lignieresa,  urządziły  na  autora 
złośliwostki zasadzkę przy bramie Nesle. Libertyn uspokoił biedaka, odczekał do zmroku, po czym wziął 
szpadę,  dwa  pistolety  i  stanął  na  czele  nietypowej  „procesji”:  maszerował  pierwszy,  za  nim  Lignieres 
oświetlający  drogę  podniesioną  do  góry  latarnią,  dalej  dwaj  „ubezpieczający”  (kumple  Cyrana  z 
regimentu  Contiego,  de  Bourgogne  i  de  Cuigy),  a  na  końcu  „kibice”,  którzy  jednak  w  pobliżu  bramy 
zatrzymali się „na wszelki wypadek”. Cyrano przeszedł bramę sam, zostawiając za sobą dwóch zabitych i 
siedmiu ciężko rannych, reszta zbirów uciekła. Wiktoria ta wzbudziła nad Sekwaną powszechny zachwyt. 
Wielki  marszałek  Gassion  ofiarował  człowiekowi  z  wielkim  nosem  i  jeszcze  większym  sercem  swoją 
protekcję,  z  której  jednak  heros  nie  skorzystał,  ponieważ  nie  lubił  się  uzależniać  —  pragnął  pozostać 
wolnym. 

Równie głośną stała się afera, jaką wywołał wypowiadając wojnę pupilowi publiczności, sławnemu 

aktorowi  Zachariaszowi  Jacobowi,  występującemu  pod  imieniem  Montfleury.  Być  może,  nie  podobało 
mu się, że Montfleury chciał zostać również poetą, w każdym razie napisał doń obelżywy list, z którego 
fragment  cytuję:  „Jeśli  uderzenie  kijem  można  przesłać  pisemnie,  to  odczujesz  mój  list  na  swoim 
grzbiecie,  ty  nędzny  grubasie!”  (notabene  w  podobnym  stylu  zwracał  się  Cyrano  do  wielu  sław  tamtej 
epoki, do twórców, których nie cierpiał, do myślicieli, którymi gardził, do lekarzy, tchórzów, pedantów 
itp.).  List  kończył  się  elegancko:  „Proszę  przyjąć  zapewnienie,  iż  nie  przestanę  bronić  cię  przed 
zaliczeniem  twojej  osoby  do  istot  autentycznie  żywych”.  Jakby  tego  nie  było  dość,  Cyrano  poszedł  do 
teatru w Hotel de Bourgogne, gdzie występował Montfleury, i krzyknął doń w czasie przedstawienia: 

—  Gruby patałachu, czyż nie zabroniłem ci występować przez miesiąc?! 
Ledwo uszedł publice rozwścieczonej zerwaniem przedstawienia, lecz chociaż dalej bano się ostrza 

jego  szpady  i  ostrza  jego  satyry,  karta  już  odwróciła  się.  Pierwszą  klęskę  zanotował  przy  Pont-Neuf, 
gdzie obserwował występy teatru marionetek, którego  gwiazdą była małpka Fagotin. Ni stąd, ni zowąd 
gawiedź poczęła zeń drwić: 

—  Hej, panie! Czy codziennie nosisz taki kinol? Cofnij go pan o piędź, bo zasłania scenę! 
Cyrano wpadł w szał, rzucił się na zuchwalców i rozegnał ich, a gdy zdenerwowana małpka chwyciła 

swą  drewnianą  szabelkę,  półślepy  z  gniewu,  nie  wiedząc,  co  robi,  pchnął  ją  szpadą.  „Walka  pana 
Bergeraca  z  małpą”  rozbawiła  cały  Paryż.  Ośmieszony,  zawstydzony,  zagrożony  procesem,  który 
wytoczył mu dyrektor teatru marionetek, Cyrano zamknął się w domu, po czym chyłkiem opuścił stolicę 
(1643).  Późniejsze  sugestie,  iż  podróżował  wówczas  po  Italii,  Anglii  i  Polsce,  najprawdopodobniej  nie 
odpowiadają prawdzie. 

Wrócił do Paryża w roku 1645, by natychmiast znowu wpaść jak śliwka w kompot. Zakochał się! Ten 

człowiek, obcujący dotychczas tylko z tzw. „poziomymi damami” i kolekcjonujący jednonocne romanse, 
stracił głowę dla młodziutkiej, rudowłosej wdówki po oficerze. Najpierw udawała skromnisię, a gdy po 
długim  czasie  pozwoliła  się  uwielbiać  także  cieleśnie,  błyskawicznie  doprowadziła  amanta  do 
bankructwa finansowego. Oprzytomnieć i zerwać z nią zdołał, ale nie zdołał już nigdy wyleczyć się ze 
wstydliwej  choroby,  którą  go  obdarzyła.  Nie  pomogła  tu  nawet  trzymiesięczna  kuracja  bizmutowa  u 
chirurga i zarazem golarza (!) Pigou. Dolegliwość ta będzie od tej pory konsekwentnie wyniszczała siły 
Cyrana. 

 
Utopił smutek w winie i twórczości. W roku 1646 ogłosił „Pedanta oszukanego” i zaczął pisać jedno z 

background image

ważniejszych swych dzieł, „Państwa i Cesarstwa Księżyca”. Sporo przepijał z przyjaciółmi, Chapellem, 
Hermitem, Lignieresem, Henaultem, Le Vayerem, d'Assoucym i kolegami z wojska, chociaż głównym, 
zawsze  wspierającym  Cyrana  przyjacielem  pozostał  Henryk  Le  Bret  (już  adwokat),  który miał  tylko  tę 
wadę,  że  nie  schlewał  się  i  był  wzorem  wszystkich  cnót.  Martwiła  też  Bergeraca  sytuacja  w  domu 
rodzinnym.  Ojciec  był  ciężko  chory,  a  wokół  niego  krążyła  jak  sęp  służąca-kochanka  Elżbieta 
Descourtieux, licząca na spadek. Udało się jednak Cyranowi, wraz z bratem Ablem, doprowadzić do tego, 
ż

e ojciec, nim wyzionął ducha w roku 1648, zapisał „babsztylowi” w testamencie zaledwie 300 liwrów. 

Uniezależniony  finansowo  dzięki  spadkowi,  Cyrano  związał  się  w  roku  śmierci  ojca  z  Frondą 

wymierzoną  w kardynała  Mazariniego, lecz  w  dwa  lata  później  zmienił front i  wzorem  innych  ateuszy 
stanął  po  stronie  dworu,  czego  dowodem  był  jego  pamflet  wymierzony  w  antymazarinistę  Scarrona. 
Zaczął  jednak  także  zrażać  sobie  przyjaciół  (króla  burleski,  d'Assoucy'ego,  nazwał  z  błahego  powodu 
„czyrakiem na d.... Natury” i „wstrętnym brudasem”), przez co zostawał coraz bardziej osamotniony, z 
armią  nieprzyjaciół  na  karku.  Praktycznie  każde  dzieło  Cyrana  werbowało  mu  nowych  wrogów.  Gdy 
wystawiono jego pełną akcentów libertyńskich „Śmierć Agrypiny”, jezuici wydali na niego wyrok i kiedy 
wracał do pałacu księcia d'Arpajon (mieszkał tam od roku 1652) spadła mu z dachu na głowę „karząca 
ręka losu” w postaci drewnianej belki, o mało nie zabijając. Książę wymówił „heretykowi” gościnę, nie 
zważając na jego ciężki stan. Osamotnionym zaopiekował się (jak zawsze) Le Bret, przenosząc rannego 
przyjaciela do swego znajomego, Tanneguya Renaulta des Bois-Clairs. 

Reszta  była  powolnym  konaniem.  Imponujący  niegdyś  libertyn,  zżarty  „prezentem”  od  rudej 

piękności,  z  rozbitą  głową,  malał  w  oczach.  Całymi  dniami  leżał  milcząc,  nie  odpowiadał  na  pytania, 
zapadał  w  letarg.  Czując  zbliżającą  się  śmierć,  poprosił  Tanneguya  o  sprowadzenie  kuzyna  Piotra, 
którego  szanował.  Ten  przybył  natychmiast  do  Paryża  i  23  lipca  1655  roku  zabrał  właściciela 
największego nosa na świecie do Sannois. Tam, w 5 dni później (28 lipca 1655), zmarł Savinien Cyrano 
de  Bergerac,  wielki  „heretyk”,  obrońca  heliocentryzmu,  racjonalizmu  i  wolności  ludzkiej,  autor 
zuchwałych satyr o przepysznych hiperbolach i pointach, słowem, dzielny człowiek i znakomity pisarz, z 
którego pomysłów czerpali Voltaire, Fontenelle, Swift i Moliere (ten ostatni splagiatował dwie sceny z 
„Pedanta oszukanego”!), nie licząc pomniejszych. Zmarł, pojednawszy się uprzednio z Bogiem. 

Opłakujący  przyjaciela  Henryk  Le  Bret  wydał  w  roku  1657  „Tamten  świat”,  podstawowe  dzieło 

Bergeraca,  które  w  pełnej  wersji  zawiera  „Państwa  i  Cesarstwa  Księżyca”  oraz  „Państwa  i  Cesarstwa 
Słońca”.  W  tekście  tej  fantastyczno-utopijnej  powieści  historycy  doszukali  się  wizji  olbrzymiej  liczby 
późniejszych wynalazków i odkryć naukowych, od spadochronu i rakiet począwszy, a na radioaktywności 
i promieniach Roentgena skończywszy. 

 

„RAZEM” 11 marca 1979 

 

background image

Angielskie plucie do talerza z historią 

 
 
Historiograficznie Anglicy byli szczęśliwi do czasu II wojny światowej . Mieli swoje najpotężniejsze 

imperium  na  świecie  i  swoich  najwspanialszych  bohaterów  narodowych,  z  którymi  wszyscy  inni 
bohaterowie narodowi na Ziemi nie mogli się równać, rzecz prosta (...) Tę narodową wyższość Anglików 
dokumentowały  prace  historyków  brytyjskich:  setki  monografii  o  czołowej  roli  Wielkiej  Brytanii  w 
dziejach  rozwoju  cywilizacji  ludzkiej  i  tysiące  panegirycznych  biografii  Nelsonów,  Wellingtonów, 
Cromwellów,  Pittów,  Henryków  VIII,  Cooków,  Drake'ów,  Hawkinsów,  Robin  Hoodów  et  consortes, 
gdyż „prawdy” historyczne najłatwiej zaszczepiać poprzez życiorysy ludzi tworzących historię. 

Po 11 wojnie coś zaczęło się psuć. Najpierw popsuło się imperium i rozsypało. Wówczas okazało się, 

ż

e  z imperiami  postępuje się jak  z ludźmi: chwali  się  i  brązowi  silnych, osłabłych  zaś  poniewiera  się  i 

odbrązawia.  Zjawiło  się  nowe  pokolenie  historyków,  agresywnych  i  nie  uznających  świętości, 
postępujących z przeszłością narodową i z panteonem jej bohaterów w sposób całkowicie odmienny od 
poprzedników,  czyli  od  dziejopisów-dżentelmenów.  Ci  nowi  okazali  się  zupełnie  nieczuli  na  potrzeby 
Anglii i z całą nieuprzejmością, na jaką było ich stać, plują rodakom do talerza z historią, zwłaszcza zaś 
na głowy ukochanych bohaterów i władców. Nie oszczędzają nawet płci pięknej (m. in. wywleczono na 
ś

wiatło, iż zacna królowa Wiktoria utrzymywała tzw. „zażyłe stosunki” ze swym czarnoskórym lokajem) 

i jeszcze więcej: nie darowują nawet bohaterom na wpół mitycznym, legendarnym brytyjskim herosom, 
takim jak król Artur i Robin Hood. Od nich też zaczniemy. 

Wśród  średniowiecznych  pieśni  i  poematów  rycerskich,  które  roznosili  trubadurzy,  rybałci  i 

minstrele, jedną z najsławniejszych jest opowieść o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Celtycki 
władca Artur walczył w VI wieku przeciw Sasom i Rzymianom, broniąc wiary i wolności ludu, w czym 
pomagali mu znakomici rycerze (Lancelot, Perceval, lvain, Gavain, Kai, Erek i inni), którzy zasiadali z 
nim na dworze wokół okrągłego stołu, skąd wzięła się tradycja kultywowania w całej Europie „dworów 
Artusowych”  (do  dzisiaj  istnieje  taki  gmach  w  Gdańsku).  Ranny  w  bitwie  przeciwko  swemu 
siostrzeńcowi, Mordredowi, miał się Artur schronić na wyspę Avalon i tam zemrzeć w roku 542., bądź — 
według  różnych  wersji  podaniowych  —  zamienić  w  gwiazdozbiór  zwany  Wozem  Artura  (Wielka 
Niedźwiedzica, czyli Wielki Wóz) lub w kruka. Według tych podań kiedyś powróci, by uwolnić swych 
współziomków od jarzma ciemięzców. 

Czyny dzielnego Artura i jego rycerzy opiewali bardowie i kronikarze (np. Nennius w roku 800) już 

w pierwszym tysiącleciu naszej ery. Potem rozsypał się cały worek z eposami o pierwszym brytyjskim 
bohaterze,  który  wraz  ze  swoją  kompanią  stanowił  wzór  szlachetności  i  wszystkich  innych  cnót. 
Podsumowując to historyk literatury, Edward Grabowski, w haśle dla najlepszej z polskich encyklopedii 
(„Wielka encyklopedia powszechna ilustrowana” wydawnictwa S. Sikorskiego) prezentował Artura jako 
„monarchę  przejętego  na  wskroś  zasadami  kodeksu  rycerskiego”,  zaś  jego  dwór  jako  „przybytek 
uobyczajenia,  wszelkich  powabów  i  rozrywek  społeczeństwa  rycerskiego”.  Teza  ta  kwitła  jeszcze  w 
okresie międzywojennym; czerpiąc ze źródeł angielskich, wszystkie encyklopedie świata głosiły chwałę 
Okrągłego  Stołu  (w  polskiej  „Gutenberga”  czytamy,  że  rycerze  Artura  byli  „łagodni  i  szlachetni”  i  że 
stając  się  „obrońcami  uciśnionych,  zwalczali  gnębicieli  lub  okrutników”).  Dopiero  współcześni  uczeni 
zaczęli podawać w wątpliwość niektóre podstawowe elementy przekazu i dowodzić, że wszystko to jest 
fałszem,  bo  na  dworze  Artura  działy  się  rzeczy  iście  dantejskie:  królowały  zbrodnia,  skrytobójstwo, 
zdrada i najdziksza rozpusta, w której celowała zwłaszcza małżonka monarchy, Ginewra. Dalej jednak ty-
siące  turystów  ciągnęły  do  grobu  króla  Artura  (w  angielskim  miasteczku  Glastonbury),  by  oddać  mu 
hołd. 

Gwoździem  do  trumny  tej  blaskomiotnej  legendy  stało  się  w  roku  1976  ogłoszenie  ustaleń  kilku 

historyków, na czele z „mordercą mitów”, Robertem Dunningiem. Dunning, który, zanim zajął się królem 
Arturem, miał już na swoim koncie kilka innych „morderstw” (m. in. obalił teorię, jakoby biblijny Józef z 
Arymatei  przyniósł  chrześcijaństwo  na  wyspy  brytyjskie  w  roku  63),  od  dawna  powątpiewał  w 
sensowność  identyfikowania  Glastonbury  z  czarodziejską  wyspą  Avalon.  Zbadał  sprawę  dokładnie  i 
oświadczył,  co  następuje:  cała  historia  z  rzekomym  grobem  Artura  jest  wielkim  blefem,  trikiem 
reklamowym  sprytnych  mnichów  z  Glastonbury,  którzy  chcieli  ściągnąć  do  swego  miasteczka  rzesze 
pielgrzymów. 

background image

Według ustaleń Dunninga mit powstał w XII wieku, dokładnie po pożarze kościoła w Glastonbury w 

roku 1184. Zakonnicy nie mieli pieniędzy na odbudowę świątyni, wpadli więc na pomysł spreparowania 
starego grobowca, włożyli doń trochę starych kości i napuścili kogoś na „odkrycie” zwłok króla Artura. 
Sztuczka się udała, w Glastonbury zaczęły się pojawiać tłumy i wkrótce nie brakowało już pieniędzy na 
wzniesienie nowego kościoła. I wszystko byłoby w porządku do dzisiaj, gdyby nie ci przeklęci „mordercy 
mitów”. 

Nie lepszy los spotkał Robin Hooda. Dla Anglików Robin Hood, cudowny łucznik, szlachetny rycerz-

rozbójnik  grabiący  bogaczy  i  wspomagający  biedaków,  postrach  normandzkich  następców  Wilhelma 
Zdobywcy,  a  przede  wszystkim  okrutnego  szeryfa  z  Nottingham,  wódz  wesołego  „bractwa  leśnego” 
zbierającego się pod sławnym dębem w Sherwood, znakomity myśliwy i kochanek — jest romantycznym 
symbolem  romantycznej  przeszłości,  demokratycznych  tradycji,  szlachetności  i  rycerskiej  brawury.  Do 
roku 1971 egzystowała opinia, że Robin Hood może być postacią historyczną. Zaplecze literackie miał 
nie  gorsze  od  Arturowego  —  od  balladowej  „pieśni  gminnej”  po  wielki  dramat  (u  Szekspira)  i  wielką 
literaturę  (u  Waltera  Scotta).  Współcześnie  dziesiątki  książek  dla  młodzieży,  komiksów  i  filmów 
utrwalały wizerunek bohatera. Aż przyszedł pan profesor Wilcks. 

Mieszkając  długo  w  okolicach  Nottingham  Wilcks  miał  możność  szukania  śladów  Robin  Hooda  w 

miejscach, gdzie działał zielony łucznik i jego „leśni ludzie”. Książką opartą na materiałach archiwalnych 
zebranych w hrabstwie Straffordshire i wydaną w roku 1971 Wilcks dowiódł, że Robin 

Hood, jakiego wielbiono, nigdy nie istniał. Przezwisko to nosiło we wczesnym średniowieczu wielu 

rebeliantów i przywódców partyzanckich walczących z królami angielskimi pochodzenia normandzkiego. 
Wywodzili  się  oni  ze  wszystkich  stanów,  byli  wśród  nich  zarówno  feudałowie,  jak  i  drobna  szlachta 
anglosaska  oraz  chłopi.  Działali  na  terenie  wielu  angielskich  hrabstw  i  bynajmniej  nie  wspomagali 
biedaków,  przekupywali  jedynie  tych,  którzy  mogli  wydać  Robinów  pachołkom  lokalnego  szeryfa. 
Niektórzy byli po prostu bandziorami. 

Rewelacje  „robinoburcy”  Wilcksa  wywołały  —  jak  można  się  było  spodziewać  —  sporo 

nieprzychylnych  reakcji,  głównie  w  Nottingham,  gdzie  przed  średniowiecznym  zamkiem  stoi  pomnik 
zielonego strzelca w spiczastym kapturze, z napiętym łukiem w rękach. Wściekłość brała się nie tyle z 
sentymentu  do  Robin  Hooda,  ile  z  umiłowania  własnych  sakiewek,  albowiem  prowadzący  do  lasu 
Sherwood turystyczny „szlak Robin Hooda” przynosi tamtejszym ludziom niezłe zyski. Profesor Charles 
Wilcks jest tam obecnie wrogiem publicznym numer 1. 

Gdy  już  zapoznaliśmy  się  ze  sprawą  Okrągłego  Stołu  rycerzy  króla  Artura,  czyli  w  rzeczywistości 

okrągłego szamba wszelakiej nieprawości, oraz z Robinem-zlepkiem kilku zbójów, możemy przejść od 
blaskomiotnych  legend  do  historii  bardziej  autentycznych.  Chronologia  każe  nam  zacząć  od  króla 
Henryka VIII (1491—1547). Na kontynencie monarcha ten nie cieszy się najlepszą sławą. Pamięta się, że 
zerwał brutalnie z Kościołem rzymskokatolickim i zmasakrował zatwardziałych katolików w swoim kraju 
tylko  dlatego,  że  papież  nie  zgodził  się  na  jego  kaprysy  rozwodowo-erotyczne.  Pamięta  się  wybitnego 
myśliciela,  Thomasa  Morusa,  którego  Henryk  VIII  zamordował  za  to,  iż  Morus  nie  chciał  podeptać 
swego  sumienia.  Pamięta się,  że  król ten liczne swoje  żony  traktował  nader  surowo, sięgając  nawet  do 
katowskiego miecza jako ostatecznego środka perswazji. Anglicy natomiast bardzo Henryka VIII lubią i 
szanują,  pamiętając  przede  wszystkim  o  tym,  że  był  obrońcą  interesów  narodowych  i  stróżem  pokoju 
wewnętrznego, a co za tym idzie nie znoszą wieszania na nim psów. Ta popularność nie uchroniła jednak 
władcy przed ubabraniem w historiograficznym błotku. 

W  roku  1974  brytyjski  genetyk,  prof.  Arnold  Sorsby,  poinformował  swoich  rodaków  o  pewnej, 

nieuleczalnej w XVI wieku i tak samo wstydliwej jak dzisiaj chorobie, która wywarła istotny wpływ na 
postępowanie Henryka VIII. Sorsby oparł się m. in. na badaniach uczonych skandynawskich (np. doktora 
Ove Brincha z Danii) i stwierdził, że Henryk z całą pewnością cierpiał na ostrą odmianę syfilisa, którym 
zaraził się w młodości, być może, od swej pierwszej żony, Katarzyny Aragońskiej (przed ślubem miała 
ona  pono  romans  z  pewnym  mnichem  hiszpańskim).  Dowodami  zaczerpniętymi  z  przekazów 
historycznych  są  liczne  wrzody  na  ciele  króla,  stała  choroba  skóry,  specyficzne  bóle  głowy,  zaniki 
pamięci,  ataki  szału  i  wreszcie  charakterystyczny  obrzęk  nosa  (pomógł  tutaj  naukowcom  m.  in.  znany 
portret  Henryka  VIII  pędzla  Holbeina  Młodszego,  na  którym  to  obrazie  ów  obrzęk  jest  odnotowany  w 
sposób  bardzo  wyraźny).  Według  Sorsby'ego  wspomniana  choroba  zdeformowała  umysł  króla  i  była 
przyczyną jego szaleństw oraz niepohamowanego okrucieństwa. 

background image

Wiele  jeszcze  innych  pomnikowych  figur  z  historii  Anglii  miewało  i  do  dzisiaj  ma  przykrości  z 

powodu  „tej  nieszczęsnej  pomyłki  życia,  którą  każdy  chce  oglądać  nago”,  jak  nazwał  kobietę  Kornel 
Makuszyński.  Wielki  skandal,  który  wybuchł  w  roku  1973  i  który  dotyczył  intymnych  związków 
przywódcy Izby Lordów i Lorda Tajnej Pieczęci, Jellicoe'a, oraz członka Izby Gmin, lorda Lambtona z 
pewną „call girl”, skłonił angielskich historyków i publicystów do przypomnienia podobnych wyczynów 
brytyjskich bohaterów narodowych i znanych polityków. Przypomniano sobie przede wszystkim o Mrs. 
Harrietcie Wilson. 

Harrietta  Wilson  była  córką  szwajcarskiego  fabrykanta  zegarków  o  nazwisku  Dubouchet,  który 

osiedlił  się  w  Londynie.  Nie  odziedziczyła  jednak  po  ojcu  zamiłowania  do  zegarmistrzostwa,  lecz 
założyła  nad  Tamizą  ekskluzywny  lupanar,  który  prowadziła  z  wielkim  powodzeniem  w  pierwszym 
ć

wierćwieczu minionego stulecia, dzielnie wspomagana przez swoje siostry, Amy i Fanny. Do klientów 

owego  zamtuza  należała  cała  ówczesna  elita  władzy,  w  tym  trzech  premierów  rządu  Ich  Królewskich 
Mości, lordowie Castlereagh i Palmerston oraz książę Wellington. 

Okazało się, że wielokrotny zwycięzca na polu bitwy, m. in. pod Waterloo, sir Artur Wellesley książę 

Wellington (1769 — 1852), ponosił zawstydzające klęski w kontaktach z damami. W Paryżu, do którego 
wjechał  jako  triumfator  w  roku  1815,  został  odtrącony  przez  najpiękniejszą  kobietę  Francji,  Mme 
Recamier, a jego niezgrabne umizgi wzbudziły drwiny w całej Europie. Z kolei u siebie w domu poniósł 
kilka  zawstydzających  klęsk  w  kontaktach  ze  wspomnianą  kurtyzaną.  Pewnego  razu  na  przykład  nie 
został  wpuszczony  przez  Harriettę,  mimo  padającego  deszczu,  gdyż  pani  owa  spędzała  akurat  słodkie 
chwile w łożnicy z księciem Argyll. Wellington przemókł do suchej nitki, po czym klnąc na czym świat 
stoi  musiał  wrócić  do  domu,  „do  zaniedbywanej  żony  i  swych  obowiązków  rodzinnych”.  Na  korzyść 
Wellingtona  przemawia  jedynie  fakt,  że  gdy  później  Harrietta  zaczęła  szantażować  swych  klientów, 
żą

dając  od  nich  pieniędzy  za  niepublikowanie  drastycznych  szczegółów  ars  amandi,  którą  z  nimi 

uprawiała, tylko on nie dał się zastraszyć i przez całą szerokość listu od niej nabazgrał: „A publikuj sobie 
i niech cię diabli wezmą!”. 

Inna  brytyjska  sława,  Henry  Robert  Stewart  markiz  Londonderry  (1769  —  1822),  znany  jako  lord 

Castlereagh  —  sygnatariusz  z  ramienia  Wielkiej  Brytanii  Pokoju  Wiedeńskiego,  wieloletni  minister 
spraw zagranicznych, przywódca Izby Gmin i faktyczny premier, uwielbiał prostytutki i zawsze wracając 
wieczorem  z  parlamentu  zabierał  którąś  z  ulicy  do  swego  domu  przy  St.  James  Square.  To  właśnie 
wykorzystali  jego  wrogowie,  zastawiając  na  niego  pułapkę.  Pewnego  wieczoru  podstawili  mu  chłopca 
przebranego  za  dziewczynę  i  zanim  Castlereagh  się  spostrzegł,  było  już  za  późno  (homoseksualizm 
karano wówczas w Anglii śmiercią). Zaszantażowany, mając na karku groźbę denuncjacji i oskarżenie o 
pederastię, wielki mąż stanu wyjechał do rodzinnej posiadłości w hrabstwie Kent i podciął sobie gardło 
nożem. Przy okazji ujawniono równie pikantne szczegóły z życia Davida Lloyda George'a, szefa gabinetu 
brytyjskiego  w  okresie  I  wojny  światowej.  Już  po  swoim  ustąpieniu  z  wysokiego  urzędu  wydał  on 
przyjęcie  w  londyńskim  hotelu  „Metropole”.  Pierwszy  z  przybyłych  gości,  sir  Oswald  Mosley,  rzucił 
okiem na listę zaproszonych i ze zdziwieniem stwierdził, że oprócz polityków znajduje się na niej kilka 
dam bardzo — najdelikatniej mówiąc — lekkich obyczajów. Powiedział wówczas gospodarzowi: 

—  Jeśli to się wyda, będzie draka, jakiej jeszcze nie było! 
—  Mój drogi — odrzekł na to Lloyd George — gdyby się wydało wszystko, co wyprawiałem w tym 

hotelu przez ostatnie czterdzieści lat, nie wyobrażasz sobie, ile razy musiałbym wycofywać się z polityki. 

Rzecz  trudna  do  uwierzenia,  ale  sądząc  z  cynicznej  uwagi  innego  sławnego  polityka  brytyjskiego, 

Disraelego,  społeczeństwo  angielskie  XIX  wieku  było  bardziej...  liberalne  w  osądzaniu  erotycznych 
wyczynów  swych  mężów  stanu  niż  obecnie.  Jeden  z  najwybitniejszych  premierów  brytyjskich,  Henry 
John  Temple  wicehrabia  Palmerston  (1784  —  1865)  był  maniakalnym  wręcz  uwodzicielem  i 
rozpustnikiem  (stąd  zwano  go  „lordem  Kupidynem”),  co  ani  trochę  nie  przeszkodziło  mu  w  karierze 
politycznej.  W  przededniu  wyborów,  w  których  konkurentem  Palmerstona  był  właśnie  Disraeli, 
zwolennicy  tego ostatniego  odkryli,  że  Palmerston  „sprowadził  na  złą  drogę”  żonę  jakiegoś  wiejskiego 
proboszcza. Chcieli to wykorzystać jako argument w walce o głosy wyborców, lecz Disraeli wybił im to z 
głów mówiąc: 

—  Siedźcie  cicho,  bo  jeśli  to  wyjdzie  na  jaw,  to  Palmerston  odniesie  łatwe  zwycięstwo  w  całym 

kraju! 

Po 11 wojnie światowej każdy polityk angielski przyłapany na romansie pozamałżeńskim (było sporo 

background image

takich przypadków) musiał natychmiast, jako skompromitowany i „niegodny”, ustąpić ze stanowiska. 

Współczesna  historiografia  brytyjska  nie  darowała  nawet  jednemu  z  największych  idoli  Albionu, 

triumfatorowi  spod  Trafalgaru,  admirałowi  Horacemu  Nelsonowi  (1758  —  1805).  Najpierw 
udowodniono  (odkrywcami  byli  tu  Francuzi),  że  to  wcale  nie  on  zastąpił  tradycyjny  sztywny  szyk 
liniowy  walczącej  floty  nowoczesnym  systemem  elastycznych  manewrów  na  placu  boju,  gdyż  o 
kilkadziesiąt  lat  wcześniej  wynalazł  ten  rodzaj  walki  francuski  admirał  Suffren.  Potem  rozpoczęła  się 
eskalacja złośliwości typu bardziej intymnego, związanych z miłością Nelsona do lady Hamilton. Jeden 
przykład. W roku 1969, tuż przed licytacją listów Nelsona do kochanki, ukazał się w „Timesie” obszerny 
artykuł utrzymany w dość drwiącym tonie, a w nim następujący akapit: 

„Listy  Nelsona  do  lady  Hamilton  (...)  to  mieszanina  pogmatwanych  uczuć  i  wyświechtanych 

komunałów.  Cieszymy  się  przynajmniej,  że  admirał  lepiej  panował  nad  okrętami,  aniżeli  dawał  sobie 
radę z formułowaniem swoich myśli i z interpunkcją”. 

Nie  ma  już  w  Wielkiej  Brytanii  świętości  historycznych,  nawet  wśród  tych  wojennych, 

najkrwawszych,  o  czym  przekonał  nas  kilka  lat  temu  głośny  film  „Szarża  lekkiej  brygady”,  w  którym 
oddział  uważany  do  tej  pory  w  Anglii  za  coś  w  rodzaju  naszych  szwoleżerów-somosierczyków  został 
przedstawiony  jako  zidiociała,  kompromitująca  się  soldateska.  Największa  jednak  tego  typu  afera  w 
ostatnich  latach  wybuchła  wokół  osoby  czczonego  przez  społeczeństwo  angielskie  zwycięzcy  spod  El-
Alamejn, marszałka Bernarda Lawa Montgomery'ego (1887 — 1976). 

W  roku  1976,  bezpośrednio  po  śmierci  bohatera  II  wojny  światowej,  ukazała  się  w  Londynie  jego 

biografia,  pióra  znanego  komentatora  wojskowego,  Alana  Chalfonta.  Autor  przede  wszystkim 
zakwestionował talent strategiczny marszałka i (całkowicie słusznie) obciążył go odpowiedzialnością za 
klęskę  operacji  „Market  Garden”  (desant  spadochronowy  pod  Arnhem  w  roku  1944),  w  której  bez-
sensownie poniosło śmierć 17 tysięcy żołnierzy alianckich, w tym wielu naszych rodaków z 1 Polskiej 
Samodzielnej  Brygady  Spadochronowej.  Chalfont  wykazał  także,  iż  Montgomery  był  arogantem, 
zarozumialcem  i  dręczycielem,  że  znieważał  nagminnie  swoich  podkomendnych,  członków  rodziny  i 
adiutantów. Jakby tego wszystkiego nie było dosyć, Chalfont dowiódł, iż marszałek utrzymywał stosunki 
homoseksualne z jednym ze swoich adiutantów, kapitanem Johnem Postonem. 

Książka  Chalfonta,  dobrze  udokumentowana,  wywołała  w  Anglii  ogromne  poruszenie  i  wznieciła 

dyskusję,  w  której  przyjaciele  Montgomery'ego  starali  się  przywrócić  mu  dobre  imię.  Przykładowo, 
Goronny  Ress  pisał  na  łamach  „New  Statesman”:  „Portret,  który  wyłania  się  z  tej  książki,  przedstawia 
bardzo  nieprzyjemnego  człowieka,  awanturnika,  gbura,  ekshibicjonistę,  pozbawionego  humoru,  bez-
litosnego, samolubnego. W portrecie tym nie rozpoznaję zupełnie człowieka, pod którego dowództwem 
miałem szczęście służyć i z czego jestem dumny”. 

Niełatwo jest jednak przywrócić dobre imię człowiekowi, którego już ubabrali historycy. Angielskie 

plucie do talerza z kryształowo czystą zupką historii ma, być może, swoją negatywną stronę w zbytnim 
epatowaniu  publiki  intymnościami,  ma  jednak  także  pozytywną,  gdyż  walczy  z  lukrowaniem  i 
brązownictwem historiograficznym. 

 

„KULISY” 6 maja 1979 

 

background image

Car i pustelnik

*

 
 
Najbardziej  chyba  tajemniczą,  zagmatwaną  i  nie  wyjaśnioną  w  pełni  do  dzisiaj  aferą  wśród  tych, 

których  bohaterami  stały  się  sobowtóry,  była  sprawa  śmierci  i  „drugiego  życia”  cara  Aleksandra  I.  Po 
zgonie  tego  monarchy  jak Rosja  długa  i  szeroka mówiono:  „Nasz ukochany  car  żyje!...  Ktoś inny  leży 
zamiast niego w trumnie!” Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności i przesłanki, które zaprezentuję 
poniżej, trzeba przyznać,  że  nawet  najbardziej  nie  cierpiący  sensacyjek i brukowych  rewelacji  historyk 
nie mógłby z całym przekonaniem zakwestionować wyżej cytowanej opinii, która najpierw była głośnym 
vox  populi

,  a  następnie  przetworzyła  się  w  niesamowitą  hipotezę  naukową,  wcale  nieźle 

udokumentowaną. 

Najlapidarniej ujmując hipoteza ta brzmi następująco: Aleksander I nie umarł w Taganrogu 1 grudnia 

1825 roku, jak to podają encyklopedie, lecz tajemniczo zniknął przy pomocy swego zaufanego otoczenia, 
aby odpokutować za udział w bestialskim zamordowaniu swego ojca, cara Pawła I (1801), i żył dalej w 
odległej pustelni syberyjskiej. W twierdzy petersburskiej pochowano uroczyście ciało innego człowieka. 

Przeanalizujmy  kolejno  poszczególne  fragmenty  tej  hipotezy,  zaczynając  od  tajemniczych 

okoliczności agonii i śmierci cara. Odtworzyć je można wyłącznie na podstawie orzeczeń lekarskich oraz 
czterech  pamiętników  o  bezspornej  autentyczności,  pozostawionych  przez  cztery  osoby,  które  podczas 
ostatnich dni Aleksandra nie opuszczały go w dzień i w nocy — na podstawie wspomnień małżonki cara, 
Elżbiety  Aleksiejewny,  najbliższego  przyjaciela  i  adiutanta  cara,  księcia  Piotra  Wołkońskiego, 
naczelnego lekarza dworu, doktora Wyllie, oraz nadwornego chirurga, doktora Tarasowa. Otóż pierwszą 
zadziwiającą  rzeczą  jest  fakt,  iż  wszystkie  te  cztery  relacje  pamiętnikarskie  różnią  się  między  sobą  w 
ogromnym stopniu. 

Idźmy  dalej.  Do  dnia  23  listopada  1825  roku  Elżbieta  opisywała  wydarzenia  w  swoim  bardzo 

szczegółowym dzienniku. Tego dnia umierający car wezwał żonę do siebie i rozmawiał z nią sam na sam 
od 10 rano do 16. Po tej rozmowie, której treści nikt nie zna, Elżbieta albo przestała pisać swój dziennik, 
albo też jego fragmenty dotyczące ostatniego tygodnia zostały usunięte (wiadomo, iż później car Mikołaj 
rozkazał  spalić  wiele  dokumentów  odnoszących  się  do  ostatnich  chwil  życia  jego  brata).  Tego  samego 
dnia, 23 listopada, Aleksander napisał do swojej matki list, który również zniknął bez śladu. 

Kolejną zagadką jest to, że raporty lekarskie z ostatnich dni życia cara są w dziwny sposób sprzeczne 

ze  sobą,  jest  to  wszakże  drobiazg  w  porównaniu  z  tym,  że  archimandryta  Taganrogu,  ojciec  Fiedotow, 
udzielił choremu komunii w dniu 27 listopada, po czym przez ostatnie cztery dni nie pojawił się już ani 
razu!  Słusznie  więc  dociekliwi  historycy  zadali  pytanie:  „Czy  było  możliwe,  aby  cesarz,  samodzierżca 
Wszechrosji,  pomazaniec  boży,  głowa  i  najwyższy  opiekun  świętej  prawosławnej  cerkwi,  pozbawiony 
został zupełnie asysty duchowieństwa w chwili agonii?” 

W  32  godziny  po  śmierci  cara,  w  dniu  2  grudnia,  dziesięciu  lekarzy  otwarło  i  zbadało  zwłoki.  Na 

protokole  autopsyjnym  widnieje  też  dziesięć  podpisów,  w  tym  podpis  doktora  Wyllie,  który  stwierdził 
później,  że  nigdy  takiego  dokumentu  nie  podpisywał.  A  więc  sfałszowano  jego  podpis  albo  Wyllie 
skłamał.  W  obu  przypadkach  nasuwa  się  pytanie:  dlaczego?  Sam  zaś  protokół  może  dzisiaj  tylko 
rozśmieszyć  dobrego  lekarza  bądź  inteligentnego  historyka.  Między  innymi  jako  przyczynę  zgonu 
podano tam malarię, a w opisie wnętrzności stwierdzono, iż śledziona była całkowicie normalna, podczas 
gdy  wiadomo,  że  oznaką  malarii  jest  nadmierne  powiększenie  śledziony.  Takich  głupstw  we 
wspomnianym opisie jest kilkanaście. 

Wszystkie wyżej wymienione przyczyny, a także inne, na zrelacjonowanie których brakuje miejsca w 

tym szkicu, pozwalają domniemywać, że agonią i śmierć cara były z góry ułożoną farsą, przy odgrywaniu 
której  nie  ustrzeżono  się  jednak  błędów,  i  że  na  miejsce  zmarłego  rzekomo  Aleksandra  podstawiono 
zwłoki kogoś innego. Pytanie: czy można to było zrobić, przecież musiałyby to być zwłoki kogoś bardzo 
podobnego  do  cara.  Otóż  według  sensacyjnej  hipotezy,  którą  właśnie  prezentuję,  a  która  błąka  się  po 
komnatach  historyków  od  XIX  wieku,  lekarz  szpitala  wojskowego,  doktor  Aleksandrowicz,  „uzyskał” 

                                                           

*

  Jest to odcinek 5 cyklu Łysiaka pt. „Tajemnice sobowtórów", publikowanego na łamach „Razem" w roku 1978, w numerach 

z  17  września  („Bliźniacy  i  spółka"),  24  września  („Operacje  «Szachista»  i  «Gryf»"),  1  października  („Dublerzy  «boga 
wojny»"), 8 października („Samozwańcy"), 15 października („Car i pustelnik") i 22 października („Kopia na zamówienie"). 

background image

takie  zwłoki  w  dniu  30  listopada,  kiedy  to  zmarł  chory  od  pewnego  czasu  żołnierz  pułku 
siemionowskiego,  będący  nieomal  sobowtórem  cara,  i  w  ten  sposób  monarcha  mógł  następnego  dnia 
„umrzeć”. 

Kolejne  bardzo  istotne  pytanie:  dlaczego  Aleksandrowi  tak  zależało  na  dokonaniu  swoistej 

„reinkarnacji”? Jest faktem, że okrutna zbrodnia (zatłuczenie na śmierć przez spiskowców) popełniona na 
ojcu, którą firmował będąc w cichej zmowie z mordercami i która zwolniła tron dla niego, wywołała w 
nim  nie  kończące  się  wyrzuty  sumienia.  Krwawe  zmagania  z  Napoleonem  Bonaparte  zajęły  go  na 
kilkanaście lat bez reszty, lecz kiedy wreszcie Korsykanin został obalony i skończyła się ta najważniejsza 
gra  polityczna  ówczesnej  Europy,  ogarnęło  Aleksandra  znużenie,  niechęć  do  czynnej  działalności  na 
arenie wewnętrznej i międzynarodowej, a powróciły zmory z roku 1801. Oddał rządy nad Rosją w ręce 
sadysty  Arakczejewa,  sam  zaś  szukał  ukojenia  w  mistycyzmie  i  w  najdalszych,  nie  zamieszkanych 
zakątkach swego imperium, jeżdżąc „nie wiadomo po co” do guberni archangielskiej, nad brzegi Morza 
Białego, nad Zatokę Botnicką i ku północnym krańcom Finlandii. Jak potem pisano: „Surowe krajobrazy 
tych prawie pustych krain działały uspokajająco na duszę cara i dawały mu tak pożądane zapomnienie. 
Często spotykał tam jakiś klasztor zagubiony pośród lasów lub nad brzegiem jeziora. Prowadził wówczas 
z  mnichami  długie  rozmowy,  zazdroszcząc  im  wewnętrznego  spokoju,  pogody  ducha,  wreszcie 
nieustannego obcowania z Bogiem”. 

Te marzenia pustelnicze i chęć ucieczki od świata potęgowały się w Aleksandrze z każdym rokiem w 

tempie  trwożącym  otoczenie.  Odsunął  od  siebie  wszystkie  kochanki,  spraw  publicznych  nie  cierpiał, 
popadał w wielogodzinne odrętwienia kończące się wielogodzinnymi modłami na klęczkach, tak iż — jak 
skonstatował z przerażeniem doktor Tarasow — „nabawił się pęcherzy na kolanach”. Świadkowie tych 
ostatnich  lat  cara,  którego  zaczęto  nazywać  „nie  obleczonym  mnichem”,  stwierdzają  zgodnie,  iż  w 
psychice jego  spotęgowały  się  objawy  neurastenii,  że nie  zwracał  uwagi  na otoczenie,  poruszając  się  z 
pochyloną głową, ociężale, rzucając od czasu do czasu na boki ponure, nieufne spojrzenia. 

Nie  mając  jeszcze  45  lat  car  Aleksander  postarzał  się  już  fizycznie  i  psychicznie  tak,  jakby  był 

dwukrotnie  starszy,  i  w  najoczywistszy  sposób  dojrzał  do  „emigracji”  z  wielkiego  światowego  gwaru, 
który  go  teraz  mierził.  Mógł  więc  zaaranżować  sobie  odejście  przy  pomocy  kilku  wiernych    ludzi  i 
członków rodziny,  których przekonał o konieczności takiego kroku (np. rozmowa z żoną 23 listopada, po 
której posłuszna caryca „zamilkła”, a w kilka miesięcy później zmarła na atak serca). Według opisywanej 
hipotezy tymi wiernymi ludźmi byli: Wołkoński, Wyleli i  Tarasow. Ma to o tyle sens, że owa trójka była 
sprzęgnięta z Aleksandrem na śmierć i życie przez makabrę mordu na carze Pawle. Gdy 23 marca 1801 
roku  spiskowcy-wspólnicy  Aleksandra  katowali  jego  ojca,  Wołkoński  wykazał  się  w  tym  dziele 
nadzwyczajną  gorliwością.  Za  to  właśnie  car  Aleksander  obsypał  go  łaskami  i  bogactwami,  mianował 
generałem-adiutantem  i  członkiem  Rady  Państwa  i  uczynił  zeń  swego  najbliższego  druha.  Natomiast 
Wyllie  i  Tarasow  wspomogli  rację  stanu,  która  wymagała,  aby  świat  uwierzył,  iż  Paweł  I  zmarł  na... 
apopleksję.  Zeszyli  oni  rany  zatłuczonego  cara,  „naprawili”  uszkodzoną  twarz,  pokryli  szminką  sińce, 
zlikwidowali  znaki  po  paznokciach  etc.  W  nagrodę  za  tę  operację  plastyczną  stali  się  pierwszymi 
lekarzami imperium. Stanowczo, ci trzej ludzie nie mogli niczego odmówić carowi Aleksandrowi, z któ-
rym związało ich współuczestnictwo w dramacie z roku 1801. 

I jeszcze jedno pytanie: jeśli na miejsce rzekomo zmarłego Aleksandra podstawiono zwłoki żołnierza, 

to  czy  jest  możliwe,  by  nikt  tego  nie  zauważył?  Oczywiście,  że  było  to  niemożliwe,  tym  bardziej  iż 
zwłoki te, zgodnie z obrządkiem prawosławnym, były przez kilka dni wystawione z odkrytym obliczem 
w cerkwi w Taganrogu, gdzie odprawiano codziennie uroczyste panichidy. Istnieje na ten temat przynaj-
mniej  jedno  poważne  świadectwo,  pozostawione  przez  dwóch  lekarzy  francuskich,  uczniów  wielkiego 
uczonego, Broussaisa. Jeden z nich dopiero co przybył z Teheranu do Taganrogu, drugi stale mieszkał w 
tym  grodzie.  Obaj  znali  cara  osobiście  (kilkakrotnie  z  nim  rozmawiali)  i  podczas  jego  choroby 
zaproponowali swoją pomoc, jednak odmówiono im. Gdy potem zobaczyli zwłoki Aleksandra w trumnie, 
nie mogli zrozumieć głębokiej zmiany, jaka zaszła w jego fizjonomii, i głośno wyrazili swoje zdziwienie. 

Z  Taganrogu  orszak  żałobny  ze  zwłokami  cara  wyruszył  do  Petersburga.  Pierwszym  etapem  była 

Moskwa, w której wzburzony tłum, nakarmiony już wieściami o sfingowaniu śmierci Aleksandra, zażądał 
pokazania  mu  ciała.  W  efekcie  niezrozumiałej  odmowy  doszło  do  zamieszek  i  to  tak  poważnych,  że 
generał-gubernator Moskwy, książę Golicyn, musiał użyć wojska i artylerii, aby usunąć „buntowników” z 
Kremla. Następnym etapem było Carskie Sioło, gdzie 13 marca 1826 zostało odprawione nabożeństwo 

background image

ż

ałobne.  Wówczas  to  nad  otwartą  trumną  pojawiła  się  matka  Aleksandra,  caryca  Maria  Fiodorowna. 

Ujrzawszy ciało krzyknęła: 

—  Ależ to on!... To naprawdę on! 
Zadziwiające  słowa  w  ustach  matki  stojącej  nad  trupem  syna.  Zwolennicy  hipotezy  o  sfingowanej 

ś

mierci  cara  uznali  to  za  dowód,  że  Maria  Fiodorowna  była  wprowadzona  w  intrygę  i  w  ten  sposób 

chciała rozproszyć wątpliwości ogarniające cały kraj. Jest faktem, że kilka dni wcześniej otrzymała ona 
list od księżnej Wołkońskiej, o którym wiadomo tylko tyle, że kończył się prośbą o niewyjawianie jego 
treści.  Zastanawiającą  rzeczą  było  również,  że  z  rozkazu  następcy  Aleksandra,  cara  Mikołaja  I, 
nabożeństwo odbyło się o północy, w bardzo „intensywnym” półmroku. 

25 marca 1826 roku, w tumanach śniegu, trumnę przeniesiono uroczyście do cerkwi świętych Piotra i 

Pawła i złożono w sarkofagu opatrzonym nazwiskiem Aleksandra Pawłowicza. Między tym pogrzebem a 
mszą  trumna  pozostawała  przez  8  dni  w  szpitalu  wojskowym  w  Cześmie.  Tam  podobno  car  Mikołaj 
upewnił  się,  że w  trumnie  nie leżą  zwłoki jego  brata,  więc aby  nie  bezcześcić grobowca,  kazał usunąć 
ciało żołnierza, a trumnę zamurowano pustą. Szeptano o tym w Rosji przez całe panowanie Mikołaja, nikt 
jednak  nie  ośmielił  się  zażądać  ekshumacji.  Dopiero  w  40  lat  później,  w  roku  1865,  zdecydował  się 
sprawdzić rzecz całą car Aleksander II. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znał on tajemnicy 
Taganrogu, gdyż w epoce śmierci Aleksandra I miał zaledwie 6 lat, jednakże dziwne pogłoski, które nie 
wygasły  w  społeczeństwie  rosyjskim,  zaintrygowały  go  tak  mocno,  że  nakazał  otworzenie  grobu. 
Dokonano  tego  nocą,  w  obecności  ministra  dworu,  hrabiego  Adlerberga.  Okazało  się,  że  trumna 
umieszczona w sarkofagu jest pusta! Usunięto ją zatem z grobowca przed jego ponownym zamknięciem, 
a wszyscy biorący udział w tych czynnościach, murarze i żołnierze, zostali należycie pouczeni przez popa 
i przysięgli na Ewangelię oraz krucyfiks, że dochowają tajemnicy. Zdaje się jednak, że przysięganie nie 
uchodziło  za wystarczającą  gwarancję,  bo  na  wszelki  wypadek  tym samym  ludziom  zagrożono  zmianą 
adresu z petersburskiego na syberyjski. 

Car  Aleksander  III,  wiedziony  podobną  ciekawością  jak  jego  ojciec,  również  nakazał  otwarcie 

sarkofagu.  Chciano  przeprowadzić  dokładne  badania,  którym  miał  przewodniczyć  senator  Anatol 
Fiedorowicz Koni, jednakże nie było czego badać, gdyż sarkofag okazał się pusty. Wszystko to w sposób 
dość poważny potwierdzało hipotezę o sfingowaniu śmierci cara Aleksandra Pawłowicza w Taganrogu. 

Jeśli ta śmierć była komedią, a pragnący uciec od świata car przeżył, to jakie były jego dalsze losy? 

Znana  jest  również  odpowiedź  na  to  pytanie,  aczkolwiek  nie  wiadomo,  czy  jest  to  odpowiedź 
prawidłowa. 

Jesienią 1836 roku, w Krasnoufimsku (gubernia permska), pojawił się tajemniczy jeździec i poprosił 

miejscowego  kowala  o  podkucie  konia.  Był  bardzo  małomówny,  na  zadawane  mu  pytania  odpowiadał 
niechętnie, monosylabami, a to wystarczyło, by zainteresowała się nim policja. Miał około 60 lat i około 
185  centymetrów  wzrostu.  Wpakowany  do  celi  wyjaśnił  tylko,  że  jest  „przelotnym  ptakiem,  włóczęgą, 
wagabundą”. Być może, przetrzymano by  go dłużej, gdyby nie to, że — jak wspominała niejaka Tekla 
Korobejnikow — do miasteczka przybył wielki książę Michał Pawłowicz, sklął straszliwie i porozstawiał 
po kątach władze więzienne i policyjne, a z owym człowiekiem rozmawiał niezwykle uprzejmie. 

Ów zagadkowy osobnik, który twierdził, że nazywa się Fiodor Kuźmicz, sam poprosił, by odwieziono 

go na Syberię. Skierowano go więc wraz z ekipą skazańców do Bogojawleńska (gubernia tomska), gdzie 
zamieszkał w gorzelni państwowej w dniu 27 marca 1837 roku. Po 5 latach ruszył w podróż i od tej pory 
wędrował  po  całej  Rosji,  po  stepach  i  lasach,  wsiach  i  miasteczkach,  cerkwiach  i  stanicach  kozackich, 
zatrzymując  się  tu  i  tam,  czasami  na  kilka  dni,  innym  razem  na  kilka  lat.  Uporczywie  poszukiwał  sa-
motności,  toteż  najlepiej  czuł  się  w  tajdze,  gdzie  nad  Obem  i  Jenisejem  wyszukiwał  sobie  opuszczone 
chatki  myśliwych.  Zwano  go  po  prostu  „Starcem”  i  bardzo  szanowano  za  ogromną  mądrość  i 
wszechstronną  wiedzę  (tak  chłopom,  jak  i  popom  udzielał  zadziwiająco  fachowych  porad).  Wszelkie 
próby  zatrzymania  go  gdzieś  na  stałe  kończyły  się  niepowodzeniem,  gdyż  „Starzec”  nie  mógł  żyć  bez 
włóczęgi i stronił od życia w zbiorowisku. 

Tramp  jak  tramp,  Rosja  znała  takich  wielu,  ten  jednak  był  nader  niezwyczajny.  Gdy  w  roku  1843 

najął  się  do  pracy  przez  kilka  miesięcy  przy  szukaniu  złota  nad  Jenisejem,  szef  kopalni,  mający  stałe 
kontakty z dworem carskim, odnosił się do starego robotnika z niebywałym szacunkiem, wprost płaszczył 
się przed nim! Kiedy włóczęga zamieszkał we wsi Krasnoreczeńsk, odwiedził go sam patriarcha Irkucka, 
Atanazjusz,  i  na  oczach  zaszokowanych  tym  wieśniaków  uklęknął  przed  „Starcem”,  a  następnie 

background image

pocałował go w rękę! Nigdy przedtem nie widziano, by tak wysoki dostojnik Kościoła prawosławnego 
korzył  się  przed  wagabundą.  „Starcowi”  od  czasu  do  czasu  przysyłano  skądś,  z  „wielkiego  świata”, 
ubrania  i  pieniądze,  odwiedzali  go  też  dygnitarze  (m.  in.  hrabia  Tołstoj  i  hrabia  Kleinmichel  z  naj-
bliższego  otoczenia  cara  Mikołaja  I)  oraz  oficerowie,  którzy  przy  pożegnaniu  całowali  go  w  rękę. 
„Starzec” woził ze sobą i zawieszał na ścianach swych pustelni kilka obrazków, które — jak mówił — 
nabył od... księcia Wołkońskiego. 

Pewnego dnia, gdy Kuźmicz wychodził z domu członka rady parafialnej kościoła w Krasnoreczeńsku, 

ujrzał go stary żołnierz Oleniew i zasalutował, krzycząc: 

—  Przecież to nasz car najukochańszy!... To cesarz nasz, Aleksander Pawłowicz! 
„Starzec” spąsowiał, podszedł do żołnierza i mruknął: 
—  Dlaczego  mi  salutujesz?  Jestem  tylko  włóczęgą...  Gdyby  to  zobaczono,  ciśnięto  by  cię  do 

więzienia, a mnie wypędzono by stąd. Nie mów nikomu więcej, że jestem carem! 

Również  innemu  żołnierzowi,  który  padł  przed  nim  na  kolana  (świadectwo  popa  Biełousowa), 

Kuźmicz surowo nakazał milczenie. Rozpoznawało w nim jednak cara i klękało przed nim coraz więcej 
osób, m. in. żona urzędnika dworskiego, pani Berdajew, oraz eks-palacz piecowy dworu carskiego. Raz 
tylko widziano, jak „Starzec” się rozgniewał. Zdenerwowany wybrykami kilku robotników, wrzasnął na 
nich: 

—  Uspokójcie  się w  tej chwili!  Wystarczy,  że  napiszę jedno  słowo  do  Petersburga, a  przestaniecie 

istnieć! 

Bardzo  ważna  w  tej  historii  jest  sprawa  chłopskiej  sieroty,  Aleksandry  Nikiforowny,  którą 

ś

więtobliwy  pustelnik  zaadoptował.  Gdy  dorosła,  wysłał  ją  w  podróż  po  kraju  z  ustnymi  poleceniami, 

które natychmiast otwarły jej drzwi do kilku domów arystokratycznych. U hrabiów Osten-Sacken zetknął 
się  z  nią car  Mikołaj  I  i  usłyszawszy,  że jest  ona podopieczną „Starca” Fiodora  Kuźmicza,  wręczył  jej 
„list  żelazny”  dający  wolny  wstęp  do  pałacu  cesarskiego  w  Petersburgu.  Po  powrocie  do  domu 
dziewczyna powiedziała do przybranego ojca: 

—  Ojczulku, jakże ty przypominasz cara Aleksandra Pawłowicza... 
—  Kto ci to powiedział? — spytał „Starzec”. 
—  Nikt, ale u hrabiów Osten-Sacken widziałam portret cara Aleksandra. 
Z relacji Olgi Wasiliewny Bałakin wiemy, że kupiec Symeon Chromow widział w chacie „Starca”... 

akt  ślubu  cara  Aleksandra  i  carycy  Elżbiety  Aleksiejewny!  Pozostało  też  kilka  relacji  ludzi,  którzy 
doskonale znali pismo Aleksandra I. Twierdzili oni, że nie sposób go było odróżnić od charakteru pisma 
Fiodora  Kuźmicza.  Z  biegiem  lat  wizyty  składali  mu  coraz  dostojniejsi  goście,  w  tym  patriarchowie 
Tomska  i  Kamczatki,  a  także  podobno  synowie  cara  Aleksandra  II,  wielcy  książęta  Mikołaj 
Aleksandrowicz i Aleksy Aleksandrowicz. 

„Starzec” zmarł 1 lutego 1864 roku w okolicach Tomska. Postawiono mu małe mauzoleum (!) i długo 

jeszcze  mówiono,  że  był  carem  Aleksandrem  I,  który  pustelniczym,  świętobliwym  życiem  pragnął 
zmazać grzech ojcobójstwa. 

Czy  rzeczywiście  pustelnik  Kuźmicz  był  carem?  Nie  do  wszystkich  wyżej  przytoczonych  relacji 

można mieć pełne zaufanie (historia zna wielu samozwańców, którzy pojawiali się po śmierci królów i 
pokazywali  bardzo  sugestywne  „dowody”,  a  historiografia  kocha  dorabiać  takim  fałszerzom  pełne 
szczegółów „dowody osobiste”, które prowadzą na manowce). Faktem pozostaje wszakże, iż część tych 
relacji  jest  niepodważalna.  Najlepszy  znawca  przedmiotu,  historyk  rosyjski,  książę  Włodzimierz 
Bariatyński,  który  przebadał  mnóstwo  odnoszących  się  do  sprawy  dokumentów,  napisał:  „Jestem 
najgłębiej przekonany, że Aleksander I umarł w roku 1864 w osobie Fiodora Kuźmicza”. Również inny 
historyk,  wielki  książę  Mikołaj  Michajłowicz,  który  jako  jedyny  otrzymał  od  Mikołaja  II  pozwolenie 
zbadania  tajnego  archiwum  rodziny  carskiej,  uznał  identyczność  cara  i  pustelnika,  później  jednak  bez 
ż

adnych kontrdowodów odwołał swoje twierdzenia — mówiono, że uczynił to pod naciskiem „z góry”. 

Już  w  naszym  stuleciu  biograf  Aleksandra  I,  ambasador  francuski  w  Rosji,  Maurycy  Paleologue, 

stwierdził:  „W  obecnym  stanie  badań  skłonić  się  raczej  można  do  przekonania,  że  sprawa  Fiodora 
Kuźmicza  nie  ma  nic  wspólnego  z  dramatem,  który  miał  miejsce  w  Taganrogu”.  Jeśli  odpowiada  to 
prawdzie,  to  znaczy,  że  „Starzec”  był  tylko  sobowtórem  Aleksandra  związanym  mocnymi  więzami  z 
rodziną cara (moja własna hipoteza brzmi tak, że był to antyzamachowy, urzędowy sobowtór Aleksandra 
I,  dublujący  monarchę  w  różnych  miejscach  i  dlatego  mocno  dlań  zasłużony,  będący  swoistym  

background image

„członkiem  rodziny”;    takich  sobowtórów  na  etacie  mieli  prawie  wszyscy  władcy,  w  owym  czasie 
Napoleon miał ich kilku). 

Ostatecznej odpowiedzi nie poznamy chyba nigdy. Odpowiedzieć byłoby trzeba zresztą na zbyt wiele 

pytań.  Na  przykład:  dlaczego  w  roku  1891  car  Mikołaj  II,  jadąc  przez  Syberię  do  Japonii,  odbył 
pielgrzymkę do grobu Fiodora Kuźmicza? 

Dlatego  najwięcej  racji  miał  wielki  poeta  rosyjski,  Puszkin,  który  napisał  o  Aleksandrze:  „Sfinks, 

którego nie da się odgadnąć nawet poza grobem”. 

 

„RAZEM” 15 października 1978 

 

background image

Prima aprilis 

 
 
Poświęcony tradycji primaaprilisowej poniższy szkic nie jest pierwszokwietniowym kawałem. Został 

on oparty na źródłach historycznych, głównie francuskich (w końcu to Francuzi wynaleźli klasyczny, we 
współczesnych kategoriach pojmowany, prima aprilis i najdoskonalej kultywowali go w ciągu wieków). 
Ani jedno zawarte w nim zdanie nie zasługuje na miano blagi. Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, możemy 
przejść do meritum. 

Tradycję  pierwszokwietniowego  zwodzenia  bliźnich  wywodzą  historycy  z  bardzo  zamierzchłych 

czasów  i  w  różny  sposób. Jedni  wskazują  na pogańskie  (np. celtyckie)  żarty uprawiane  podczas święta 
wiosny bądź na wesołe uroczystości w starożytnym Rzymie. Inni na wielkanocne widowiska pasyjne w 
ś

redniowieczu, podczas których przedstawiano posyłanie Chrystusa „od Annasza do Kajfasza”. Wszyscy 

jednak są zgodni co do tego, że tradycja ta przyjęła się na dobre w Europie od roku 1564, kiedy to król 
Francji  Karol  IX  przełożył  dzień  Nowego  Roku  z  1  kwietnia  na 1  stycznia.  Od  tej pory  przyjął się  we 
Francji  zwyczaj  ofiarowywania  w  dniu  1  kwietnia  zastępujących  dawne  podarunki  noworoczne 
bezwartościowych  przedmiotów  o  żartobliwym charakterze.  Były to  najczęściej  wprowadzające w  błąd 
atrapy, zwane „rybami kwietniowymi” (do dzisiaj przetrwał zwyczaj sprzedawania w dniu 1 kwietnia ryb 
z czekolady). Zabawa ta szybko przekroczyła granice Francji (do Polski trafiła jeszcze w XVI wieku) i 
wszędzie uzyskała swoje własne nazwy (np. w Anglii zwą prima aprilis „dniem wszystkich błaznów”). 

Przejdźmy teraz do historycznych kawałów i mistyfikacji primaaprilisowych. Niektóre były stałe, jak 

na przykład „prima aprilis koszarowy”. W minionych stuleciach w różnych garnizonach europejskich 1 
kwietnia oficer zwracał się do jakiegoś „zielonego” szeregowca z rozkazem: 

—  Skocz do sztabu po klucz od pola manewrowego. Migiem! 
Chłopak biegł do sztabu, prosił o „klucz od pola manewrowego” i nieodmiennie wprawiał tym korpus 

oficerski  w  uciechę.  Innym  prima  aprilisem  „koszarowym”  był  rozkaz  przyniesienia  „parasola  dla 
plutonu”... 

Oczywiście  sztuką  było  wymyślenie  kawału  oryginalnego.  Taki  właśnie  zrobiono  sławnemu 

etymologowi,  Karolowi  Weissowi.  Pewnego  1  kwietnia  otrzymał  on  od  studenta  list,  w  którym  ów 
zawiadamiał uczonego o odnalezieniu na starej kamiennej studni tajemniczego napisu: 

 
RES 
ER 
VO 
IR 
 
Piszący z prowincji chłopak dodał, że miejscowi erudyci łamią sobie nad tym napisem głowy i nie są 

w stanie go rozszyfrować. Weiss zabrał się z zapałem do pracy i po pewnym czasie, ku swemu wielkiemu 
zadowoleniu,  znalazł  rozwiązanie.  Uszczęśliwiony  odpisał  studentowi:  „Napis  pochodzi  najprawdo-
podobniej z czasów rzymskich, a litery są skrótami następującego łacińskiego zdania: Respublica erigere 
voluit ad irrigandum, 

to znaczy: Republika postanowiła wznieść dla nawodnienia”. 

W  kilka  dni  później  profesor  otrzymał  od  studenta  następny  list:  „Szanowny  Panie!  Pomocnik 

urzędnika  z  naszej  gminy  twierdzi,  że  Pan  błędnie  odczytał  napis  na  studni  i  że  oznacza  on  po  prostu 
z b i o r n i k ”  (reservoir to po francusku rezerwuar, zbiornik). 

Najsławniejszy  brytyjski  kawał  primaaprilisowy  był  dziełem  panów  dziennikarzy.  1  kwietnia  1846 

roku gazeta „Evening Star” zaanonsowała mającą się odbyć następnego dnia wielką wystawę w Islington. 
Na otwarcie wystawy ściągnęło mnóstwo ludzi po to tylko, by stwierdzić, że jedynymi eksponatami są 
oni sami. 

Innym sławnym kawałem primaaprilisowym był tzw. „bluff z Metzu”. 31 marca 1873 roku generał-

komendant  garnizonu  niemieckiego  w  Metzu  otrzymał  notę  ze  sztabu  głównego  w  Berlinie.  Treść 
rozkazu brzmiała: „Jego Wysokość Szach Persji będzie przejeżdżał przez dworzec w Metzu o czwartej 
nad  ranem.  Garnizon  ma  znajdować  się  na  peronie  i  salutować”.  Generał  natychmiast  postawił  cały 
garnizon  w  stan  ostrego  pogotowia.  Przez  kilkanaście  godzin  czyszczono  umundurowanie  i  broń, 
dworzec udekorowano sztandarami i lampionami. O trzeciej w nocy wojsko stało w równych szeregach 

background image

na  peronie,  czekając  na  przejazd  cesarza  Iranu.  Czekano  do  piątej,  kiedy  okazało  się,  iż  żaden  pociąg 
specjalny z szachem nie przejedzie, bo cała rzecz jest kawałem. Zmęczonym oficerom wcale nie było do 
ś

miechu — wpadli w furię i doszło do awantur. 

Awanturę  o  szerszym  zasięgu  wywołała  wiadomość,  którą  pewien  dowcipniś  zamieścił  w  gazetach 

europejskich  1  kwietnia.  Zawiadamiał  on  mianowicie,  że  odkrył  w  Nowej  Zelandii  kapustę  wielkości 
drzewa  i  że  „za  skromną  opłatą”  będzie  wysyłał  nasiona  tego  fenomenu.  Wpłynęło  na  jego  adres 
mnóstwo  pieniędzy  od  naiwnych,  którym  „odkrywca”  wysyłał  w  zamian  nasiona...  dyni.  Postawiony 
przed sądem oświadczył, że żadne prawo nie zabrania robić kawałów w dniu 1 kwietnia. 

Tradycja  primaaprilisowa  kultywowana  jest  w  wielu  krajach,  wszelako  najgłośniejsze  dowcipy 

pochodzą z Francji, będącej — jako się rzekło — kolebką tej tradycji. Do dzisiaj Francuzi jak nikt inny 
wyżywają się w pierwszokwietniowym kawalarstwie. 

Do historii i legendy przeszedł kawał radcy stanu i członka Akademii Francuskiej, pana Bautru, który 

umówił na 1 kwietnia swą żonę z połowicą króla Ludwika XIII, Anną Austriaczką, na prośbę tej ostatniej. 
Kiedy królowa wyraziła chęć poznania pani Bautru, radca stanu oświadczył: 

—  Będzie to dla nas zaszczyt, Wasza Królewska Mość. Przyprowadzę moją żonę 1 kwietnia. Tylko 

ż

e ona ma nieco przytępiony słuch... 

—  Ach, to drobiazg — odparła łaskawie królowa — będę mówiła do niej bardzo głośno. 
Po powrocie do domu Bautru oznajmił żonie, iż zostanie wprowadzona na dwór, i dodał: 
—  Tylko pamiętaj, kochanie, że królowa jest przygłucha. Trzeba jej krzyczeć do uszu. 
Obie  panie  rozmawiały  ze  sobą  tak,  że  o  mało  nie  popękały  mury  pałacu,  a  siedzący  w  sąsiedniej 

komnacie król, którego Bautru nie omieszkał powiadomić o całej sprawie, pokładał się ze śmiechu. 

Równie ciekawy dowcip primaaprilisowy miał miejsce za czasów Ludwika XIV. 31 marca późnym 

wieczorem  syn  króla,  hrabia  Tuluzy,  wśliznął  się  wraz  z  kilkoma  przyjaciółmi  i  kilkoma  krawcami  do 
sypialni markiza de Gramom. Markiz znany był z twardego snu, toteż krawcy z całym spokojem mogli 
zająć się jego odzieżą. W ciągu kilku godzin zmniejszyli mu wszystko: spodnie, koszulę etc. Rankiem 1 
kwietnia  markiz  wstał  i  próbował  się  ubrać,  jednak  rozpaczliwe  wysiłki  na  nic  się  nie  zdały.  W  tym 
momencie wszedł do komnaty jeden z jego przyjaciół, uczestnik „spisku”. 

—  Mój drogi — rzekł markiz, rozkładając ręce — nie wiem, co się stało! Nie mogę się zmieścić w 

moje ubranie, które nosiłem jeszcze wczoraj. Czyżbym aż tak utył w ciągu jednej nocy? 

—  Niemożliwe!  —  odrzekł  przyjaciel  —  to  z pewnością  hydropizja!  Musimy  natychmiast  wezwać 

lekarza. 

Medyk  pojawił  się  rychło  (był  to  przebrany  hrabia  Tuluzy),  zbadał  „chorego”,  zrobił  zafrasowaną 

minę, poprosił o papier i wypisał po łacinie receptę następującej treści: „Weź nożyce i spruj swoje łachy!” 

W  XIX  wieku  głośny  stał  się  żart  primaaprilisowy  sławnego  karykaturzysty,  Henryka  Monniera,  z 

tym  że  dowcip  ten  okazał  się  obosieczny  i  uderzył  w  samego  autora.  1  kwietnia  Monnier  wszedł  do 
ekskluzywnej  restauracji,  zamówił  posiłek  i  po  chwili  zawezwał  szefa  lokalu.  Wskazał  mu  mężczyznę 
siedzącego o kilka stolików dalej i spytał: 

—  Czy pan zna tego typa przy tamtym stole? 
—  Niestety, nie znam, proszę pana — odparł patron. — To chyba jakiś bon vivant. 
—  Ach, więc to tak! — warknął Monnier. — No więc ja panu mówię, że ten pański bon vivant to jest 

paryski kat! 

Przerażony patron pobiegł do stolika wskazanego mężczyzny. 
—  Drogi  panie,  jest  mi  niezmiernie  przykro,  ale  proszę  więcej  nas  nie  odwiedzać.  Został  pan 

rozpoznany przez klientów, którzy nie życzą sobie... 

—  A za kogo mnie biorą, u licha?! — spytał zdziwiony mężczyzna. 
—  Za tego. kim pan jesteś, za kata. 
—  Co?!... A kto to panu powiedział? 
—  Ten pan, który siedzi w rogu. 
Nieznajomy, który oczywiście nie był katem, wstał i krzyknął wskazując Monniera: 
—  W porządku, przyznaję, jestem paryskim katem i nie wstydzę się tego. Ale raczcie spytać, skąd 

ten człowiek o tym wie!...  Powiem wam. To zbrodniarz, gwałciciel małych dziewczynek, którego przed 
kilku laty oznakowałem gorącym żelazem, kiedy wysyłano go na galery! 

Monnierowi,  któremu  groził  natychmiastowy  lincz,  nie  pozostało  nic  innego,  jak  czmychnąć  z 

background image

restauracji i więcej do niej nie wracać. 

Podobną  ucieczką  zakończył  się  XIX-wieczny  francuski  prima  aprilis  nr  2.  Jego  autorem  był 

popularny humorysta, tekściarz kabaretu „Czarny Kot”, Alfons Allais. Pewnego 1 kwietnia zjawił się on 
na farmie wieśniaczej w Normandii i oznajmił, że chce kupić ziemię należącą do farmera, przy czym cena 
nie gra dla niego roli. Wieśniak zgodził się chętnie, lecz posiadał mało ziemi, więc Allais poprosił go, by 
porozmawiał  z  sąsiadami.  Kiedy  mieszkańcy  wioski  dowiedzieli  się,  że  przybył  z  Paryża  frajer,  który 
płaci każdą cenę za ziemię, zbiegli się tłumnie i zaoferowali swoje działki i łąki. Allais przyjmował bez 
zmrużenia oka każdą ofertę i w końcu wyszło na to, że kupuje całą okolicę za cenę ziemi całej Francji. 
Przed wypłaceniem pieniędzy kazał wieśniakom spisać umowę i dokonać precyzyjnego pomiaru terenu. 
Rozgorączkowany tłumek zerwał się z miejsc, by przystąpić do roboty. W drzwiach jeden z wieśniaków 
zatrzymał się i nieśmiało spytał Allaisa, na co mu tyle ziemi. 

—  Będę siał i zbierał. 
—  A co? 
—  Fajki. 
Wieśniacy wytrzeszczyli oczy. 
—  Fajki   —   kontynuował   z   kamiennym   obliczem Allais. — Robienie fajek jest pracochłonne, a 

u mnie będą same rosły i wystarczy tylko ścinać. Poza tym tytoń w fajce ziemnej smakuje lepiej... 

W  tym  momencie  musiał  się  zerwać  i  wiać  przez  okno,  gdyż  czas  już  był  po  temu  najwyższy, 

zważywszy małe poczucie humoru u normandzkich chłopów. 

Francuskim  symbolem  ofiary  primaaprilisowych  kawałów  jest  XVIII-wieczny  dramaturg  Antoni 

Poinsinet.  Używano  sobie  na  nim  bezlitośnie.  Któregoś  1  kwietnia  otrzymał  nominację  na  członka 
honorowego Akademii Nauk w Petersburgu. Przyjaciele, którzy byli autorami tej „nominacji”, serdecznie 
mu gratulowali i zauważyli, że mowę powitalną w Petersburgu powinien wygłosić po rosyjsku, gdyż tak 
wypada. 

—  Ale ja nie znam rosyjskiego! — krzyknął zrozpaczony Poinsinet. 
—  To głupstwo. Znamy świetnego nauczyciela, zdąży cię przygotować przed wyjazdem. Warto, byś 

podjął ten wysiłek. Posługując się rosyjskim, zjednasz sobie względy carycy. 

Przez  sześć  miesięcy  nieszczęsny  dramaturg  obkuwał  się  przy  pomocy  nauczyciela  dostarczonego 

przez  kolegów,  aż  wreszcie  ktoś  nie  wtajemniczony  w  intrygę  wyjaśnił  mu,  że  „rosyjski”,  którym  się 
posługuje, jest jednym z dialektów bretońskich! 

Innym  razem  Poinsinet  odziedziczył  mały  spadek  i  spytał  przyjaciela,  na  co  przeznaczyć 

niespodziewane pieniądze. 

—  Dam  ci  dobrą  radę  —  odpowiedział  przyjaciel.  —  Pierwszego  kwietnia  zwalnia  się  na  dworze 

stanowisko królewskiego ekranu. To wspaniała okazja, kup tę funkcję. 

—  Ekranu? A co to jest? 
—  Nie  wiesz?  Król  co  wieczór  grzeje  się  przy  kominku,  a  między  nim  a  ogniem  siedzi  urzędnik 

zwany ekranem. Chodzi o to, by płomienie nie przegrzewały królewskich kolan. To łatwe zajęcie, tylko 
trzeba być przyzwyczajonym do gorąca. Spróbuj poćwiczyć, a szybko nabierzesz wprawy. 

Od tej pory Poinsinet przypiekał się co dzień i kiedy uznał, że jest już odporny na ogień, udał się na 

dwór, by kupić stanowisko. Wyśmiano go, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu. 

Najciekawszy  francuski  prima  aprilis  XX  wieku  był  dziełem  telewizji  i  został  odegrany  w  latach 

sześćdziesiątych,  w  cyklicznym  programie  „Trybuna  Historii”.  1  kwietnia  dwaj  znani  historycy-
popularyzatorzy,  znawcy  okresu  napoleońskiego,  Andre  Castelot  i  Alain  Decaux,  zaprezentowali 
telewidzom  „sylwetkę  bohaterskiego  generała  Giboyer-Lacaussade'a,  który  służąc  Bonapartemu 
przeszedł  wszystkie  szczeble  kariery  od  szeregowca,  przemierzył  wraz  z  Wielką  Armią  całą  Europę  i 
zmarł  w  chwale”.  Zrobiona  w  mistrzowski  sposób  audycja  zjednała  generałowi  olbrzymią  sympatię 
telewidzów,  posypały  się  propozycje  wystawienia  bohaterowi  pomnika,  nazwania  jednej  z  ulic  Paryża 
jego nazwiskiem etc. Castelot i Decaux poszli za ciosem i przedstawili w studio „cudem odnalezionego” 
potomka generała, który z kolei oświadczył, że dopiero co odnalazł pamiętniki pradziadka. Pokazał jedną, 
zapisaną kulfonami kartkę rękopisu i zaczął się użalać: 

—  Niestety, jest mi ogromnie trudno odcyfrować pismo generała, albowiem miał on zeza i dlatego te 

litery tańczą jakiś zwariowany taniec... 

„Potomek”  mówił  to  tak  komicznym  głosem,  że  w  pewnym  momencie  Castelot  nie  wytrzymał  i 

background image

ryknął śmiechem. W ten sposób mistyfikacja wydała się, generał Giboyer-Lacaussade nigdy nie istniał. 

W kilka dni później do telewizji nadszedł list, który wzbudził wesołość całej Francji. Pisała jedna z 

paryżanek: 

„Od dnia ślubu mój mąż tyranizował mnie twierdząc, że we wszystkim  on ma rację i że olbrzymia 

wiedza,  jaką  posiada,  winna  mnie  uczyć  skromności  i  milczenia.  Ja  byłam  głupia  —  on  wiedział 
wszystko, znał się na wszystkim. Kiedy zaczęliście program o generale Giboyer-Lacaussadzie, spytałam 
go,  czy  zna  tę  postać.  Odpowiedział:  Oczywiście,  mógłbym  sam  napisać  jego  biografię.  To  był  fajny 
gość!  Kiedy wyjawiliście, że to kawał, miałam największą satysfakcję w moim życiu. Dziękuję wam z 
całego serca — mam teraz lżejsze życie”. 

 

„PERSPEKTYWY” 1 kwietnia 1977 
 

background image

Varia krytyczne 

 
 

Krytykując  w  swoich  artykułach  i  felietonach  różne  negatywne  zjawiska  społeczne,  patologie  naszej 

codzienności i ludzi odpowiedzialnych za zło, Łysiak nie patyczkował się. Kiedyś stwierdzono: „pisze skalpelem”. 
Narażał się w ten sposób na ataki różnych elit rozpanoszonych w latach siedemdziesiątych, w okresie, w którym 
zbyt  wiele  było  wypaczeń,  nieprawidłowości  i  niedociągnięć.  Prawdziwa,  służąca  ogólnospołecznym  celom, 
krytyka  napotykała  wówczas  liczne  opory  i  niewybredne  „kontrataki”,  ze  straszeniem  odpowiedzialnością  karną 
włącznie,  czego  dowodem  (jednym  z  wielu)  reakcja  na  bardzo  krytyczny  artykuł  Łysiaka  o    władzach  Bielska-
Białej, opublikowany w „Życiu Warszawy” z 18 — 19 VIII 1974, pt. „Dynamitardzi”. Z samej „góry” układów 
miejskich  Bielska-Białej  rozesłano  wówczas  po  całym  kraju  (do  KC  PZPR,  Wydziału  Kultury  przy  Urzędzie 
Wojewódzkim  Katowice  i    do  redakcji  najpoważniejszych  tygodników)  protest  przeciw  „nieuzasadnionym 
napaściom W. Łysiaka” oraz coś w rodzaju listu otwartego do autora; fragment listu cytujemy: 

„Nazwanie  wybitnego  działacza  i  wielkiego  społecznika,  Prezydenta  Miasta,  mgr.  Antoniego  Kobielę, 

«Antonim  Burzycielem»,  przypomina  brukowe  ataki  sanacyjnej  prasy  na  lewicowych  działaczy  i  uderza 
bezzasadnie  nie  tylko  w  niego,  lecz  również  w  kierownictwo  instancji  partyjnej  Bielska-Białej  (...)  Pan  Łysiak 
pragnie także jednoznacznie i w «wychowawczy» sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji (...) 
Jeżeli dodamy, że już w szkole podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i 
administracji,  to  polityczna  i  społeczna  szkodliwość  artykułów  W.  Łysiaka  jest  ewidentna  (...)  Panu  Łysiakowi 
warto  przypomnieć,  że  istnieją  art.  art.  178  i  237  kodeksu  karnego,  dla  ostrzeżenia,  iż  może  go  spotkać  ocena 
Waldemara-Rozrabiacza  (...)  Żyjemy  przecież  w  państwie  socjalistycznym,  praworządnym,  gdzie  tego  rodzaju 
sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy 
zmierzają do podważania autorytetu i dobrego imienia władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim 
motywem jest znieważanie wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy”. 

W kilka lat później ci „wybitni i ofiarni”, w tym prezydent A. Kobiela, zostali karnie zdjęci ze stanowisk, a 

nowe  partyjne  kierownictwo  kraju,  które  podjęło  wysiłek  reformy  i  oczyszczenia  rodzimej  „stajni  Augiasza”, 
zaczęło stawiać tego typu ludzi przed sądami. 

Inspirowano  też  przeciwko  Łysiakowi  tzw.  „listy  zbiorowe”,  nawet  od  dzieci  (!).  Przykładem  list  do 

„Literatury”  i  do  „Stolicy”  od  licealistek  z  Płocka  (29  I  1978):  „My,  uczennice,  ubolewamy  nad  złośliwymi 
napaściami  p.  Łysiaka  na  wszystko.  Kiedy  zobaczymy  jego  nazwisko,  nie  tkniemy  gazety.  Nie  chcemy  takich 
wzorów jak p. Łysiak”. 

Z krytycznych wypowiedzi Waldemara Łysiaka na różne tematy wybraliśmy jeden artykuł z „Kultury” i kilka 

felietonów  ze  „Stolicy”,  ze  stałej  rubryki  felietonowej,  zwanej  przez  samego  autora  „poletkiem  z  bykiem”.  W 
dwóch przypadkach („Korupcja” i „Pomyślunek”) jest to dokonany przez nas „kolaż” najciekawszych fragmentów 
felietonów ukazujących się w dłuższych cyklach monotematycznych, opatrzonych tym samym nadtytułem. 

Wybrane  felietony  ze  „Stolicy”  pochodzą  w  sporej  części  z  początku  lat  osiemdziesiątych,  gdy  fala  krytyki 

prasowej  nasiliła  się  i  gdy  wielu  układnych  przedtem  publicystów  zmieniło  kurs  i  zamieniło  się  naraz  w 
„bezkompromisowych” krytyków. Łysiak był jednym z tych nielicznych, o których można powiedzieć, że się po 
prostu nie zmienili, dalej robił to samo. Powiedziane to zostało otwarcie przez Bogdana Maciejewskiego na łamach 
„Sztandaru  Młodych”  (21—22  III  1981):  „W  «Stolicy»  kolega  Łysiak  dźga  okrutnie.  Krytyka  dzisiaj  nic  albo 
niewiele kosztuje, ale Napoleon (pseudo «Waldemar») zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również 
w minionej epoce, więc to jest naturalne, że i teraz  wali  jak z armaty (...) Aż się lękam, że Łysiaka w końcu ta 
bokserka wykończy, a on musi napisać jeszcze parę książek...”. 

 

background image

Sportowe piętno 

 
 
W początkach sierpnia roku 1975 „Trybuna Ludu” zamieściła w kolumnie „Problemów krajowych” 

artykuł Włodzimierza Gołębiewskiego, poświęcony wychowywaniu młodych sportowców, przy czym nie 
chodziło  o  wychowywanie  rekordzistów  i  medalistów,  lecz  przyzwoitych,  uczciwych  ludzi.  Ta  cenna 
publikacja została słusznie uznana za swego rodzaju sformułowanie programu, który winien obowiązy-
wać, toteż wiele pism i gazet przedrukowało ją w całości. Przypomnijmy sobie esencję wywodów autora: 

„Każdy młody człowiek, który do sportu przychodzi, wychowywany już przez rodzinę i szkołę, jest 

młodym, mało jednak życiowo doświadczonym człowiekiem, którego razem z rodziną i ze szkołą trzeba 
współwychowywać  (...)  Wychowywać  powinni  wszyscy.  W  szacunku  dla  tych  istotnych  cech  ruchu 
sportowego,  jakimi  są  koleżeństwo,  lojalność,  pracowitość,  poszanowanie  przepisów,  stała  praca  nad 
sobą,  zdrowa  ambicja,  zaangażowanie,  godne  reprezentowanie  swego  kraju.  I  wszyscy  powinni  dawać 
dobry przykład. Bo wszyscy są odpowiedzialni za młode charaktery, które przyszły pod ich opiekę (...) 
Wystarczy  drobna  z  pozoru  sprawa,  drobna  nieregularność,  by  w  psychice  młodego  sportowca 
pozostawiła ślad. Większy lub mniejszy, ale zawsze niepożądany”. 

Nawiązując do tego cytatu można dzisiaj spytać: jaki to ślad, jakie haniebne piętno odcisnęło się na 

charakterach  młodych  sportowców,  o  których  opinia  publiczna  dopiero  co  dowiedziała  się,  że  zamiast 
godnie  reprezentować  swój  kraj  za  granicą,  kradną  i  rozrabiają  podczas  zagranicznych  wojaży  niczym 
„zawodowi” chuligani? Członkowie naszej reprezentacji juniorów na XXXII Turniej UEFA w Wiedniu 
„zachowywali  się  skandalicznie  na  boisku  i  poza  boiskiem”,  lekceważąc  wszystko  i  wszystkich,  z 
normami  obyczajowymi,  lekarzem  i  trenerem  ekipy  włącznie.  Ów  trener,  Henryk  Apostel,  powiedział 
później w wywiadzie dla prasy: 

„Jestem  zaszokowany  postawą  moich  podopiecznych”.  O  wiele  większym  powodem  do  szoku  był 

fakt,  że  chłopcy  z  piłkarskiej  ekipy  juniorów,  która  bawiła  na  zawodach  w  Islandii,  okradli  tamtejszy 
sklep. A już szok największy spowodowała wiadomość, że we francuskim mieście La Ferte kilku naszych 
piłkarzy  ukradło  w  supermarkecie  stos  dżinsów  (policja  zrobiła  rewizję  w  hotelu  i  wyciągnęła  im  całe 
pudełka tych dżinsów spod łóżek). Największy, bo byli to tzw. juniorzy młodsi, prawie dzieci! 

Wszystkie  te  sprawy,  pokłosie  jednego  lata,  znalazły  swe  rozwiązanie  w  czerwcu  (miast  wyroków 

sądowych  —  łagodne,  krótkoterminowe  dyskwalifikacje  sportowe  dla  młodocianych  przestępców  za 
„niegodne  reprezentowanie  barw  Polski  za  granicą  oraz  za  wykroczenia  natury  etyczno-moralnej”)  i 
wszystkie dotyczyły piłkarzy. Rzecz charakterystyczna: wojażująca za granicę polska młodzież w ogóle, 
w  tym  młodzi  przedstawiciele  innych  dyscyplin  sportowych,  wcale  nie  mają  opinii  złodziei  i  łobuzów, 
natomiast rokrocznie dowiadujemy się z prasy bądź ze źródeł ustnych (bo nie wszystkie afery oglądają 
farbę drukarską) o haniebnych, uwłaczających Polsce wykroczeniach naszych piłkarzy w obcych krajach. 
Skąd się bierze ta futbolowa gangrena, przejawiana zatrważającym brakiem morale, sięgającym obszaru 
przestępczości kryminalnej ? Poniższy tekst jest próbą odpowiedzi na to pytanie. 

Nieuczciwości  uczymy  tę  piłkarską  młodzież  stopniowo  (Samuel  Butler:  „Kłamstwa  uczysz  się  jak 

wszystkiego  —  stopniowo”)  i  systematycznie,  zaczynając  od  dziatwy  szkolnej.  Albowiem  tajemnicą 
poliszynela  jest,  że  nie  tylko  na  szczeblu  ligowym,  lecz  także  szkolnym,  sport  przestał  być  radością  i 
rekreacją,  a  stał  się  prestiżowym  biznesem,  w  którym  wszystkie,  nawet  najbrudniejsze  chwyty  i 
manipulacje  są  dozwolone  (praktykowane).  Klasyczna  tego  typu  afera  wybuchła  przed  czterema  laty 
podczas  ogólnopolskich  rozgrywek  międzyszkolnych.  Trenerowi  jednej  z  drużyn  udowodniono 
fałszowanie  (wpisy,  zdjęcia  i  stemple)  legitymacji  uczniów,  co  pozwalało  przemycać  do  drużyny 
zawodników, którzy przekroczyli już limit dozwolonego wieku. Drużyna ta odniosła kilka sukcesów, m. 
in.  wyeliminowała  poprzedniego  mistrza  Polski  drużyn  szkolnych.  Lecz  nawet  gdy  udowodniono 
szwindel — rozgrywki nie zostały anulowane! Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Żeby nie tracić czasu 
na  wyliczankę  podobnych  afer  dziecięcych,  sięgnijmy  tylko  do  najświeższej.  W  maju  obecnego  roku 
rozegrano  w  Płocku  finał  zawodów  szkolnych  o  puchar  ZG  SZS.    Wkrótce  potem  okazało  się,  że  w 
zespole zdobywcy pucharu grało kilku „zamaskowanych” graczy ligowych (z klubu A-klasowego). Grali 
— jak później oświadczył jeden z nich — „na lewą kartę”. Inaczej mówiąc: ordynarnie złamany został 
regulamin, który mówi, że w zawodach drużyn szkolnych mogą brać udział jedynie członkowie klubów 
szkolnych,  i  od  ręki  zdeprawowano  sporą  grupkę  uczniaków  oraz  ich  nieco starszych  kolegów  —  tych 

background image

wszystkich, którzy wiedzieli, „co jest grane”. Tego typu deprawacja nastolatków ma tę dobrą stronę, iż 
wyrastają  z  nich  piłkarze,  z  którymi  następnie  żaden  ligowy  show-master  nie  ma  kłopotów  przy 
reżyserowaniu wyników meczów. 

Toteż są one reżyserowane rok w rok, „na grandę”, przy całkowitym lekceważeniu opinii publicznej, 

która  od  dawna  wie,  że  w  rodzimej  I  i  II  lidze  w  każdym  sezonie  kupczy  się  zakulisowo  wynikami 
rozgrywek, oraz przy takim samym lekceważeniu władz piłkarskich, które w żenujący sposób zasłaniają 
swoją  indolencję  rzekomą  niemożnością  udowodnienia  komukolwiek  czegokolwiek.  Piłkarskie  związki 
RFN  czy  Węgier  potrafiły  zlikwidować  operacyjnie  gangrenę  fabrykowanych  przekupstwem 
„cudownych”  wyników  w  swoich  ligach  (Węgrzy  nie  zawahali  się  nawet  usunąć  wielbionego  przez 
kibiców Alberta). My nie potrafimy. Młodzik grający w piłkę widzi to, widzi bezkarność swego klubu, 
który brudnymi sposobami stara się piąć do góry lub przynajmniej nie spadać w dół. A jest to młodzian 
pojętny,  szybko  uczy się  od swych  starszych,  rutynowanych kolegów,  że  „kto  smaruje, ten jedzie”.  To 
jest właśnie drugi stopień czarnej edukacji, piłkarska „matura”. 

Niedawno mój brat poznał na wczasach 19-letniego piłkarza znanej II-ligowej drużyny i dowiedział 

się  od  niego  takich  rzeczy  o  funkcjonowaniu  piłkarskiego  jarmarku,  że  po  prostu  oniemiał.  Młodzian 
opowiadał w taki sposób: 

—  Przyjeżdżamy, kapujesz, do N... Frajerzy są na krawędzi, jeden przegrany mecz i lecą na mordę. 

No  to  mówimy  przed  meczem:  tyle  i  tyle  i  macie  mecz.  Ale  tamci  pyskują,  że  nie,  nie  chcą  bulić,  bo 
myślą,  że  u  siebie  dadzą  radę.  No  to  my,  kapujesz,  gramy  na  ura  i  do  przerwy  jest  0  :  0.  I  frajerzy 
normalnie  miękną,  kapujesz,  strach  do  tyłka.  W  przerwie  przyłazi  dwóch  do  naszej  szatni  i  śpiewają: 
bulimy. No to w porząsiu, po przerwie, kapujesz, gramy na jedną bramę. I tu, brachu, zaczyna się cyrk. I 
my, i oni, chcemy wkopać w te nasze brame i, cholera, nic! Pomagamy im, jak możemy, chodzimy jak po 
hajnie-medyna, a tu, szlag trafił, nic i nic, nie mogą palanty wbić do pustej bramy! Taki fart, rany boskie, 
czegoś takiego w życiu nie widziałem, forsa wzięta, podkładamy się jak te bure suki, a tu ciągle 0:0! Trzy 
minuty do końca, śmierć w oczach... Co było robić, ścięliśmy frajera na polu karnym, aż matka ziemia 
stęknęła,  no  i,  kapujesz,  git!  Z  karnego  wreszcie  wbili.  Ale  cośmy  się  napocili  wtedy  i  nastrachali,  że 
trzeba będzie zwrócić szmal, kurcze blade, długo nie zapomnę!... 

W wypowiedziach dla prasy brzmi to nieco bardziej elegancko, lecz treść jest identyczna. W grudniu 

ubiegłego roku dał się namówić „Przeglądowi Sportowemu” na „godzinę szczerości” 23-letni Zbigniew 
Czółnowski,  który  w  warszawskiej  Polonii  grał  od  trampkarza  i  przeszedł  wszystkie  szczeble 
deprawacyjnego wtajemniczenia. Powiedział m. in.: 

„Wolałem  zarobić  na  piłce  nożnej  więcej  niż  mniej  (kto  by  nie  chciał!),  brałem  też  właściwie 

osobiście udział w kilku — jeśli tak można określić — transakcjach (...) To, że w lidze można — przy 
pewnych układach — kupić, sprzedać i zamienić, nie jest chyba dla nikogo choć trochę zorientowanego 
ani tajemnicą, ani wielką rewelacją (...) Gramy z Wartą. Aby uratować się w stu procentach potrzebne jest 
zwycięstwo  co  najmniej  trzema  bramkami.  Transakcja  zostaje  ustalona  —  cena  bardzo  przystępna.  Do 
przerwy prowadzimy 1 : 0. Kibice się denerwują, ale w przeciągu kilku minut po zmianie stron strzelamy 
trzy gole i jest już 4 :0. Ale to nie koniec, byłoby za łatwo. Zgodnie ze scenariuszem, bramkę zdobywają 
rywale i łatwowierni mogą myśleć, że zaczęła się nerwówka. Trwa to jednak tylko chwilę, znowu gol dla 
nas i wygrywamy 5:1”. 

Po czym młodzian wyśmiał naiwnych dziennikarzy, którzy wzięli wynik za dobrą monetę i pochwalili 

w  prasie  „sukces  ambitnej  drużyny  Polonii”,  oraz  dodał:  „W  drużynie  rządziła  grupa  starszych 
zawodników,  którzy  potrafili  narzucić  swoją  wolę”.  Właśnie  —  rola  starszych  zawodników.  W 
programowej  publikacji  w  „Trybunie  Ludu”  czytaliśmy:  „Obowiązkiem  każdego  absolutnie  uczestnika 
ruchu sportowego jest dawać dobry przykład, wpływać wychowawczo na otoczenie”. A dzisiaj czytamy 
w artykule na temat polskich juniorów: „Demoralizująco działa przykład starszych kolegów”. Zdanie to 
jednak, nie poparte dowodami, brzmi zbyt sucho. Dowodów nie brakuje. Oto z informacji gazetowej w 
roku  1977  można  było  dowiedzieć  się,  że  nasi  piłkarscy  gwiazdorzy  podczas  obiadu  za  granicą 
zachowywali  się  „jak  półdzicy  ludzie”.  Po  ostatnim  tournee  Wisły  Kraków  w  Australii,  członek 
Polonijnego  Klubu  Olimpijczyka  w  Melbourne,  organizator  wojażu,  oświadczył  w  liście  wysłanym  do 
Polski: „Jedynie zawodnicy Wisły nie bardzo nam się udali (...) Na zabawie urządzonej dla nich, zamiast 
się  bawić  —  byli  mocno  zajęci  handlem.  Przyszli  z  tobołami  piłek,  kryształów,  lalek  krakowskich  i 
innych upominków, które sprzedawali po bajońskich sumach (...) Ja osobiście się nie dziwiłem, ale co o 

background image

tym mówili inni... wolę nie pisać”. 

Ta  lekcja  dobrych  manier  i  obrotności  eksportowej  jest  dla  młodego  piłkarza  rodzajem  egzaminu 

wstępnego na piłkarski uniwersytet, na którym wykładany jest m. in. temat: piłka nożna a prawo karne. 
Oto kilka „przezroczy” do wykładów z tego przedmiotu: 

18 kwietnia 1975 roku jeden ze srebrnych medalistów Mistrzostw Świata, Adam Musiał, stanął przed 

sądem  w  Krakowie  jako  oskarżony.  Musiał,  znajdując  się  w  stanie  nieomal  delirium  tremens,  rąbnął 
swym nowiutkim BMW w ciężarową Skodę, cudem wyszedł z tego bez większych obrażeń i zaraz, na 
miejscu,  obrzucił  stekiem  nie  nadających  się  do  druku  określeń  nadbiegłych  ludzi,  ze  szczególnym 
uwzględnieniem  lekarki  pogotowia,  pod  której  adresem  wybełkotał  kilka  „propozycji”.  Wyrok  (2  lata 
więzienia)  z  miejsca  mu  zawieszono,  bo  sąd  postanowił  „potraktować  go  po  ojcowsku”  (wypowiedź 
sędziego), gdyż piłkarz to nie jest zwykły obywatel, lecz nadobywatel. 

Z kolei dwa inne uwielbiane herosy z „Silver Team 74”, Szarmach i Gorgoń, również pod wpływem 

„wody  ognistej”,  wystąpiły  z  „propozycjami”  do  dwóch  kobiet  siedzących  w  kuszetkowym  przedziale 
pociągu  z  Francji.  Wystąpienie  było  tak  nachalne,  że  obie  damy  uratowała  dopiero  zdecydowana 
interwencja działaczy, którzy musieli przesadzić kobiety do innego przedziału, by zapewnić im minimum 
bezpieczeństwa  przed  rozjuszonymi  rycerzami  z  Polski.  Obaj  po  powrocie  do  domu  zostali  ukarani 
dyskwalifikacjami,  które  PZPN  (Polski  Związek  Piłki  Nożnej)  natychmiast  im  zawiesił  i  wysłał  obu 
orłów na wycieczkę po USA, by dalej „rozsławiali imię”. 

Wreszcie w tym roku w Krakowie kolejny reprezentant, Andrzej Iwan, obrzucił kawiarnianych gości 

stekiem  wyzwisk („Ja  zarabiam miesięcznie  24 tysiące  złotych, a  wy  k....  po  3200!”),  rąbnął  pięścią  w 
twarz  kelnerkę,  stoczył  mecz  bokserski  z  kilkoma  milicjantami  i  już  następnego  dnia  rano,  dzięki 
odpowiedniej  interwencji,  został  wypuszczony  z  aresztu!  Przed  sądem  nie  stanął,  poprzechwalał  się 
trochę dziennikarzom („Trzech milicjantów nie mogło mi dać rady. Wezwali posiłki. W pięciu dopiero 
mnie skuli!”) i spokójnie oraz króciutko poczekał na odwieszenie dyskwalifikacji sportowej. 

Młody  piłkarz  uczy  się  na  tych  przykładach  (i  na  wielu  innych;  podałem  tylko  „ekskluzywne”, 

dotyczące  reprezentantów  kraju),  że  jest  całkowicie  bezkarny,  cokolwiek  by  nie  zrobił.  Widzi,  że  za 
każdy prawie czyn przestępczy, po którym normalnego obywatela uznaje się za bandytę i pakuje do celi, 
piłkarz  jest  karany  wyłącznie dyskwalifikacją  i to  krótkoterminową. Widzi,  że jego koleżkowie, którzy 
okradli sklepy we Włoszech, Austrii, Islandii, Szwecji i Francji, otrzymali za to łagodne zawieszenia w 
prawach sportowych, mimo że w Polsce obowiązują za złodziejstwo kary bynajmniej nie dyscyplinarne. 
Widzi,  że  PZPN  nagminnie  chroni  przestępców  w  piłkarskich  butach,  błyskawicznie  odwieszając  im 
zawieszenia,  co  miało  miejsce  w  dziesiątkach  przypadków,  autora  masakry  w  kawiarni,  Iwana,  nie 
wyłączając. Więcej — widzi korzystne dla gwiazdorów machlojki PZPN-u na arenie międzynarodowej 
(!), czego przykładem była w roku 1975 genialna wolta Związku ze „zmartwychwstaniem” Szarmacha. 

Szarmach, otrzymawszy dwie żółte kartki za brutalną grę, został przez Komisję Dyscyplinarną UEFA 

odsunięty  od  jednego  (pierwszego  w  kolejności)  meczu  w  ramach  mistrzostw  Europy.  Tym  kolejnym 
meczem  reprezentacji  narodowej  był  mecz  z  Holandią.  Trener  Górski  oświadczył  w  wywiadach,  że 
niestety trzeba się z tym pogodzić i poszukać odpowiedniego dublera. Kibice jęknęli z przerażenia: biało-
czerwoni  bez  asa  atutowego!  Ale  tu  PZPN  stanął  na  wysokości  zadania,  „przypominając  sobie”  w 
ostatniej  chwili,  że  na  tydzień  przed  meczem  z  Holandią  polska  młodzieżówka  gra  mecz  z  Bułgarią  w 
ramach  młodzieżowych  mistrzostw  Europy,  również  pod  auspicjami  UEFA.  Do  UEFA  natychmiast 
wysłano pismo z informacją, iż Szarmach był przewidziany na ten mecz, chociaż w Polsce (i nie tylko w 
Polsce)  nawet dziecko  nie  uwierzyłoby  w  to,  że na  tydzień  przed  Holandią ryzykowano  by  nogi  asa  w 
meczu młodzieżówki. W ten sposób UEFA została wykiwana (Szarmach „za karę” nie grał w meczu z 
Bułgarią!) i w „Przeglądzie Sportowym” mógł się ukazać triumfalny tytuł: „Andrzej Szarmach może grać 
z Holandią!” 

Prasa  sportowa  to  zbyt  często  dla  młodego,  studiującego  kulisy  swego  fachu,  piłkarza  „pomoce 

naukowe”, które upewniają go w wierze, iż jest dobrze „kryty”. Dzięki tej lekturze dowiaduje się on, że 
złodziejstwo futbolisty to nie złodziejstwo, lecz „bezmyślność” i „opacznie pojmowana obrotność” lub co 
najwyżej „tanie cwaniactwo” (eufemizmy pióra red. Polkowskiego). Dowiaduje się, że kiedy McFarland 
chwyta za koszulkę Latę idącego na bramkę przeciwnika (w pamiętnym meczu z Anglią na Wembley), to 
jest  to  „chuligaństwo  boiskowe”,  „karygodne  barbarzyństwo”  etc,  natomiast  gdy  nasz  Kasperczak  w 
identycznej  sytuacji  czyni  dokładnie  to  samo  z  Valdomiro  (w  pamiętnym  meczu  z  Brazylią  podczas 

background image

World Cup 74), to jest to „faul taktyczny na przeciwniku”. Cytowane przez rodzimą prasę słowa Briana 
Glanville'a z „The Sunday Times” („Kiedy osiąga się ten poziom cynizmu, nie jest się godnym udziału w 
grze  sportowej”)  dotyczą  wyłącznie  McFarlanda,  bo  polski  dziennikarz  sportowy  stosuje  inne  kryteria 
wobec  „swoich”  i  „tamtych”.  Ten  chwyt  Kasperczaka  i  ordynarne,  nie  zauważone  przez  sędziów 
oszustwa Tomaszewskiego przy „cudownych” obronach rzutów karnych, zapewniły nam srebrny medal 
na mistrzostwach świata (...), zaś oszustwa prasowe utwierdzają młodych piłkarzy w przekonaniu, iż na 
wiele  można  sobie  pozwolić  bez  strachu  przed  opinią  publiczną,  która  nie  zostanie  poinformowana. 
Karani są tylko ci, którzy opinię tę informują. Za to właśnie, za szczere wyjaśnienie kilku brudnych spraw 
z piłkarskiego światka, został w roku ubiegłym  wyrzucony z pracy  w fabryce samochodów wiceprezes 
klubu w Bielsku-Białej, inż. Otłowski. 

Nabierając rutyny młody piłkarz przestaje być uczniem i sam zamienia się w świecącego przykładem 

(złym)  profesora.  Już  nie  kradnie  dżinsów  w  supermarkecie,  większy  zysk  przynosi  sprzedawanie 
meczów.  Już  nawet nie udaje  zaangażowania  na  treningach  —  lekceważy  je, terroryzując i  szantażując 
klub bądź zmieniając kluby, co przynosi olbrzymie zyski. Gwiazdorzy, czyli elita, mogą sobie pozwolić 
dosłownie na wszystko, a jeśli np. trener sprzeciwia się temu gangsterstwu, gwiazdor wykopuje trenera z 
klubu  według  naukowej  metody  bramkarza  Tomaszewskiego,  który  kolejno  „zwolnił”  kilku  trenerów 
ŁKS-u (w tym Grzegorza Polakowa, który uratował klub przed spadkiem do II ligi, i Leszka Jezierskiego, 
którego uznano trenerem roku). 

Resumując:  to,  co  się  dzieje  w  polskim  światku  piłkarskim,  a  zwłaszcza  postępująca  demoralizacja 

młodzieży, masowo garnącej się do tego sportu, wymaga radykalnych pociągnięć. Należy wyczyścić w 
końcu tę stajnię Augiasza i skończyć z ohydnym w niektórych przejawach balem maskowym, na którym 
maskami są medale. 

Dr  Eugeniusz  Piasecki  w  wydanej  w  roku  1902  pracy  „O  wpływie  ćwiczeń  cielesnych  na  rozwój 

psychiczny młodzieży” tak pisał o piłce nożnej: 

„Każdy  znawca  footballu  wie,  iż  niejednokrotnie  partia  złożona  ze  słabszych  i  mniej  wprawnych 

graczy pokonywa inną, mającą pozornie skład daleko lepszy, ale uczestników mniej karnych i mniejsze 
ze sobą zgranie”. 

Obecnie  każdy  znawca  futbolu  wie  także,  iż  na  skutek  tolerowania  zakulisowego  handlu  wynikami 

drużyna, mająca rzeczywiście i gorszych graczy, i gorsze zgranie, i wszystko gorsze, może lekko wygrać 
z drużyną, która ma wszystkie owe atrybuty na o wiele wyższym poziomie. Wszystko to tylko kwestia 
ceny. 

Wspomniany  autor  napisał  również:  „Gra  ta  jest  po  prostu  miniaturą  ustroju  i  działalności 

społeczeństwa  nowożytnego,  społeczeństwa  opartego  na  zasadzie  demokratycznego  równouprawnienia, 
lecz z drugiej strony karnego”.  

 
„KULTURA” 21 października 1979 
 

background image

Ś

lepy tor 

 
 

Dla  wszystkich  ludzi,  którzy  nie  lubią  być  bici,  hańbieni,  cięci  żyletkami,  straszeni  śmiercią  przez 

wyrzucenie z pędzącego pociągu, oblewani alkoholem, moczem i wymiotami, zwłaszcza zaś dla kobiet, 
obowiązkiem  staje  się  dokładne  studiowanie  rozkładu  jazdy  PKP  jednocześnie  z  tzw.  kalendarzem 
piłkarskich  rozgrywek  ligowych  w  naszym  kraju.  Zaniechanie  tego  obowiązku  grozi  bolesnymi 
konsekwencjami, można bowiem nieświadomie wsiąść do pociągu wiozącego tłum kibiców, a taki pociąg 
to  jest  dobre  miejsce  wyłącznie  dla  zdeklarowanych  sado-masochistów.  Te  pociągi  kursujące  między 
miastami,  gdzie  są  drużyny  ligowe,  to  jeden  z  najlepszych  papierków  lakmusowych  ujawniających 
zdziczenie  pewnej  części  młodych  roczników  naszego  społeczeństwa  —  zdziczenie,  które  w  dużym 
stopniu jest konsekwencją wieloletniej, demoralizującej naród socjotechniki władzy (...). 

Kiedyś  na  trybunach  stadionów  piłkarskich  widziało  się  mnóstwo  ludzi  kultury  i  sztuki,  znanych 

aktorów,  intelektualistów,  twórców,  profesorów  etc.,  a  kamery  telewizyjne  z  lubością  wyławiały  ich 
twarze. Dzisiaj jest to już niemożliwe, kamery unikają widoku trybun, by nie ujawniać rozpasanej, pijanej 
hołoty,  a  sprawozdawcy  telewizyjni  i  radiowi  chronią  swoje  mikrofony  (nie  zawsze  skutecznie,  jak  to 
słyszeliśmy  nieraz)  przed  kaskadą  ohydnych  przekleństw  ryczanych  im  do  ucha.  Stadiony  zostały 
wysterylizowane  z  ludzi  kulturalnych,  ci  ludzie  bowiem,  chociaż  znają  emocjonalną  przewagę 
bezpośredniego odbioru widowiska nad przekazem telewizyjnym, nie lubią, jak na głowę lecą im butelki 
po wódce, kamienie itp. We własnym domu nie grozi im rozłupanie czaszki lub pobicie kastetem, zostają 
więc w domu. 

Różnica między stadionem a pociągiem jest ta, że na stadion nikt nie musi chodzić, z pociągów zaś 

korzystamy wszyscy. Relacjonowana ostatnio w prasie sportowej tragedia pociągu trakcji Warszawa — 
Gdynia, który stołeczni pseudokibice jadący na mecz Arka — Legia zamienili w pociąg grozy, wydaje się 
wielu  ludziom  czymś  szokująco  wyjątkowym.  Trudno,  by  tak  nie  było,  jeśli  czytamy:  „Wszyscy 
pasażerowie  pociągu  całą  noc  byli  terroryzowani  przez  pijaną  dzicz.  Wchodzili  przez  okna,  tłukło  się 
wino,  zalewali  nam  ubrania.  Pili  w  przedziałach,  wymiotowali  i  załatwiali się...  Bluźnili na  wszystko  i 
wszystkich.  Zaczepiali  osoby  starsze  i  młodych,  chcieli  bić,  ubliżali  w  okropny  sposób...  Z  mojego 
przedziału wyszła kobieta do WC o godzinie 4. Wróciła po dwóch godzinach, tuż przed Gdynią, w okrop-
nym  stanie...  Szczęście,  że  nie  doszło  do  morderstw,  bo  grozili  wyrzuceniem  z  pociągu”  (z  listu 
czytelniczki do „Przeglądu Sportowego”). 

Zaszokowanych i przecierających oczy ze zdumienia chcę zapewnić, że nie był to wyjątek. Od kilku 

lat corocznie jest takich kolejowo-piłkarskich horrorów po kilkanaście i to o wiele drastyczniejszych (z 
ciężkimi  pobiciami,  wielokrotnymi  zgwałceniami,  zmasakrowaniem  całych  wagonów  zamienianych  w 
ruinę  itp.),  tylko  że  albo  ukrywało  się  to  przed  opinią  publiczną,  albo  opisywało  bez  drastycznych 
szczegółów,  żeby  ludzi  nie  drażnić.  Tak  jakby  najbardziej  drażniące  nie  było  to,  iż  pasażerowie  są  w 
takim  pociągu  kompletnie  bezbronni,  pozbawieni  jakiejkolwiek  ochrony,  a  więc  swoich podstawowych 
praw. Milicja wkracza do akcji dopiero wówczas, gdy ci sami „kibice” rozrabiają na stadionie (obecnie w 
Gdyni  wspomnianej  tłuszczy  odebrano  cały  arsenał  kastetów,  bagnetów,  brzytew  itp.).  Nasuwają  się 
pytania: dlaczego obsługa pociągu nie wzywa MO na pierwszej lepszej stacji po drodze? Dlaczego MO 
„nie  wie”,  że  takie  pociągi  „ligowe”  to  koszmar  urągający  praworządności,  i  w  związku  z  tym  nie 
podejmuje  odpowiednich  przeciwdziałań?  Nasze  organa  porządkowe  mają  pełne  ręce  roboty  gdzie 
indziej,  ale  lepiej  byłoby,  gdyby  zamiast  tego  gdzie  indziej,  zajęły  się  akceptowaną  przez  całe 
społeczeństwo robotą w miejscach, w których ludziom dzieje się straszna krzywda. Lecz znowu wróćmy 
do lejtmotywu. 

Powie ktoś: w Anglii są takie same pociągi grozy. Owszem, ale niezupełnie (pomijając już fakt, że 

cudze  barbarzyństwo  wcale  nie  usprawiedliwia  własnego).  Po  pierwsze,  tamtejsza  dzicz  piłkarska 
wyżywa się głównie na wagonach, a nie na pasażerach. Po drugie brytyjscy bobies (policjanci) wkraczają 
w takich przypadkach do akcji z całą stanowczością. A po trzecie: co to za argument w sytuacji, gdy od 
lat  słyszymy  z  głośników  i  czytamy  wszędzie  o  humanitarnej  wyższości  modelu  socjalistycznego  nad 
kapitalistycznym? Coś tu się fatalnie poplątało, podobnie jak w innych dziedzinach życia. 

Naprawdę trudno wymagać, by rozwydrzony „kibic” nie bił bezbronnych ludzi lub nie gwałcił kobiet, 

jeśli  dowiaduje  się  on  z  prasy,  iż  jego  idole  noszący  białego  orła  na  piersiach  robią  to  samo  (słynne 

background image

przypadki  pobicia  kelnerki  w  Krakowie,  próba  zgwałcenia  kobiety  przez  reprezentantów  Polski 
wracających z Francji i wiele podobnych) i potem... dalej reprezentują barwy klubowe i narodowe, biorą 
za  to  ciężkie  pieniądze  i  chodzą  w  glorii  bohaterów,  których  zdjęcia  widnieją  na  pierwszych  stronach 
czasopism.  Socjotechnika  władzy,  zwana  potocznie  „inżynierią  społeczną”,  to  „wypracowywanie 
sposobów  realizowania  zamierzonych  zmian  społecznych”,  obejmujące  m.  in.  „system  kierowania 
ludźmi,  wychowania  oraz  stosunki  międzyludzkie”  (encyklopedia  PWN).  Mówiąc  prościej:  jest  to 
kształtowanie społeczeństwa przez władzę na obraz i podobieństwo tejże władzy, według norm przez nią 
uznawanych  za  słuszne.  W  ubiegłych  latach  ów  system,  oparty  na  zwiększonej  podaży  alkoholu, 
konsumpcyjnych  hasłach  (zresztą  bez  pokrycia),  idących  z  góry  fatalnych  przykładach  stosunków 
międzyludzkich  i  braku  podstaw  etyki,  przy  jednoczesnym  zaniechaniu  i  lekceważeniu  spraw  ducha, 
doprowadził do krachu humanistycznego, którego jednym tylko z przejawów są piłkarskie pociągi grozy. 

Lekceważyć tego i innych atrybutów futbolu nie można, bo, jak pisał już w roku 1902 dr Eugeniusz 

Piasecki w pracy o rozwoju fizycznym i psychicznym młodzieży: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju 
i działalności społeczeństwa nowożytnego”. 

 

„STOLICA” 26 kwietnia 1981 

 

background image

Korupcja 

 
 
(...)  Korupcja  należy  do  najstraszliwszych  gangren  na  świecie.  Jednostkowa  jest  nieśmiertelna 

(zawsze była i będzie, żaden kraj ani ustrój nie jest od niej wolny) i nie tak znowu groźna, jeśli spotyka 
się z ogólnospołecznym potępieniem i z właściwymi represjami karnymi, utrzymującymi ją w pewnych 
granicach,  pozwalających  mówić  o  wyjątkowości  zjawiska.  Ale  jeśli  toczy  jak  rak  całe  rzesze 
pracowników  aparatu  administracyjnego,  handlowego,  usługowego  etc.  i  staje  się  czymś  tak 
powszechnym, że uważanym za zwykły atrybut codzienności, to wówczas państwo można nazwać zde-
moralizowanym  do  szpiku.  Przez  całe  lata  nasze  środki  masowego  przekazu  na  przykładzie  m.  in. 
korupcji  dowodziły  moralnego  upadku  różnych  państw  i  państewek  południowoamerykańskich  czy 
azjatyckich,  co  było  mimowolną  autosatyrą,  identyczną  jak  dowodzenie,  że  w  jakiejś  bananowej 
republice  nie  ma  demokracji,  bo  szaleje  tam  ostra  cenzura  prewencyjna.  Rzeczywiście  —  boki  można 
było zrywać słuchając takich argumentów z arsenału wojny ideologicznej. 

Do czego prowadzi skorumpowanie społeczeństwa, wiemy z historii i chyba nikt nie odczuł tego na 

własnej  skórze  boleśniej  niż  Polska  (...)  —  pierwszy  rozbiór  Polski  został  zadekretowany  przez  polski 
sejm,  w  którym  przekupiono  prawie  wszystkich  posłów,  z  wyjątkiem  Rejtana,  Korsaka  i  kilku  im 
podobnych.  Przekupstwo  niepolityczne  jest  oczywiście  mniej  groźne  dla  państwowości,  lecz  dla 
moralności społeczeństwa zabójcze. O tym, że Polska nie miodem, lecz korupcją płynie, to jest, że bez 
łapówki  prawie  niczego  nie  da  się  załatwić,  wiedzieliśmy  wszyscy.  Dzisiaj  mamy  na  to  dowody,  co 
tydzień prasa informuje o aresztowaniach różnych kacyków, bogacących się w ten sposób w minionych 
latach.  Na  tym  banalnym  tle  sensacją  stały  się  tytuły  brzmiące:  „Zlikwidować  mafię!”,  a  dotyczące 
sędziów piłkarskich.             

(...)  Sprawa  ma  o  tyle  wielką  wagę,  że  chodzi  tu  o  przeżarcie  łajdactwem  dziedziny,  która  w 

powszechnym przekonaniu winna pozostać oazą świętości nawet wówczas, gdy wszystko inne dookoła 
gnije.  Arbiter  sportowy  bowiem  feruje  wyroki  wobec  audytorium  wielotysięcznego  i  ma  przez  to 
gigantyczny wpływ na młodzież, jeśli więc i on jest oszustem, to cały sens. owej teoretycznie ostatniej 
enklawy czystości tapla się w błocie. 

Tak  więc  prasa  sportowa  uchyliła  wreszcie  rąbka  prawdy,  warto  wszakże  wiedzieć,  iż  ta  prawda 

została  powiedziana dużo  wcześniej,  w  godzinnym  programie  telewizyjnym  o  korupcji  wśród  sędziów, 
nagranym przez red. Pichlaka w listopadzie 1979 roku i... zamkniętym na klucz przez paladynów bossa 
Szczepańskiego,  ponieważ  audycja  nie  była  skrojona  na  miarę  propagandy  sukcesu.  Obecnie  telewizja 
zdjęła  program  z  półki  i  emitowała  go  11  kwietnia  (mocno  okrojony),  a  w  większości  gazet  nie  było 
nawet zapowiedzi, ponieważ ostateczną decyzję podjęto na 24 godziny przed emisją! 

Jako że wcześniej napomykałem o korupcji sportowej w swej publicystyce, zostałem zaproszony do 

udziału we wspomnianym programie. Udział ten sprowadził się do następujących punktów: 

a)  Przed  wejściem  do  studia  próbowano  delikatnie  skłonić  mnie  do  zamknięcia  ust  lukratywną 

propozycją... 

b)  Na początku nagrania gwałtownie przerwałem perorującemu prezesowi wydziału sędziowskiego 

PZPN, p. Eksztajnowi, prosząc go, by zechciał nie wmawiać nam, że ze względu na nieistnienie korupcji 
wśród  sędziów  program  jest  nieporozumieniem,  ponieważ  szczerej  rozmowy  na  ten  temat  domaga  się 
opinia publiczna, a jej zdanie jest trochę ważniejsze od widzimisię pana prezesa. 

c)    W  trakcie  programu  stoczyłem ostrą walkę  z  p.  Eksztajnem,  którego  obecnie  nawet  w  gazetach 

nazywa się pieszczotliwie „ojcem chrzestnym”. Na widok okładki zachodniej gazety ze zdjęciem jednego 
z czołowych polskich sędziów i kompromitującą sumą „lewych” pieniędzy, p. Eksztajn oskarżył mnie o... 
karygodne  posługiwanie  się  reakcyjną  prasą,  czego  jednak  telewidzowie  nie  widzieli,  bo  ten  fragment 
został  z  taśmy  usunięty.  Te  fragmenty  taśmy,  które  emitowano,  pokazały,  że  na  wszystkie  zarzuty 
dotyczące skorumpowania polskich sędziów ich szef (sam również sędzia) odpowiadał słowem „bzdura” 
i zaklinał się, że to oszczerstwa, pomówienia itp. W końcu zaklął się, że 80 na 80 (100 procent) polskich 
sędziów  I  i  II  ligi  to  ludzie  nieposzlakowani,  za  co  on  ręczy,  bo  ich  zna,  bo  wielu  z  nich  ma  wyższe 
wykształcenie, bo wszyscy oni są „wyrobieni politycznie”! 

Dzisiaj,  gdy  niektórym  z  tych  panów  udowodniono  brudne  łapki,  p.  Eksztajn  musiał  przyznać  w 

wywiadzie prasowym, że były w jego stadku parszywe owce. A więc wówczas, półtora roku temu przed 

background image

kamerami TV, Łysiak nie kłamał, tylko wieloletni pasterz opowiadał publiczności bzdury, wynikające z 
czego? Z nieświadomości tego, o czym szeptała cała sportowa Polska? 

 

„STOLICA” 10 maja 1981 

 
(...)  Jednym  z  powodów  naszej  gospodarczej  klęski  w  minionych  latach  było  (obok  fatalnego, 

scentralizowanego  systemu  organizacyjnego)  skorumpowanie  foteli  —  obsadzanie  wysokich  stanowisk 
kompletnymi  dyletantami,  ludźmi  przynoszonymi  na  dyrektorskie  stanowiska  „w  teczkach”.  Ci  ludzie, 
obsadzani  „z  klucza”,  byli  często  laikami  wszechstronnymi  (to  jest  w  każdej  dziedzinie),  a  piastowali 
stanowiska  decydenckie  w  najróżniejszych  branżach.  Jeśli  nie  sprawdzali  się  w  jednej,  przechodzili  na 
analogiczny rangą stołek w drugiej, bywało, że po kilkanaście razy! Posiadali bowiem w kieszeni patent 
na stałe dyrektorstwo, a gdzie, to już miało znaczenie drugorzędne. Sam znam dobrze przypadek takiego 
typa, który w ramach „rotacji” był kolejno dyrektorem rzeźni, wojewódzkim konserwatorem zabytków, 
szefem  fabryki  metalurgicznej,  naczelnikiem  urzędu  miejskiego,  dyrektorem  Estrady  i  prezesem  klubu 
sportowego. Takich było wielu, zbyt wielu, ale najgorsi w tym układzie byli nie oni, lecz dyletanci wyżsi 
od nich, ci, którzy ich obsadzali. 

Historia  dowodzi,  że  zastępujący  fachowców  dyletanci  z  kapitańskimi  nominacjami  zawsze 

doprowadzali  do  katastrof,  klęsk,  przegranych  bitew,  upadków  i  dekadencji.  Dam  dwa  z  tysięcy 
przykładów,  które  można  podać.  W  dobie  Rewolucji  Francuskiej  faraon  jakobińskiego  terroru,  Ro-
bespierre, urządził bezwzględną czystkę w marynarce. „Reakcyjne” załogi zostały rozpędzone na cztery 
wiatry  i  zastąpione...  oderwanymi  od  pługa  wieśniakami,  aresztowano  i  dymisjonowano  gros  kadry 
oficerskiej,  w  tym  głównodowodzących.  Flota  podlegała  odtąd  cywilnemu  komisarzowi  politycznemu, 
który był kompletnym laikiem. Nic dziwnego, że zaraz potem flota francuska poczęła brać straszliwe baty 
od Anglików — dyletanci okazali się bezradni. 

Drugim  klasycznym  przykładem  jest  tak  genialnie  sportretowana  przez  wybitnego  malarza 

francuskiego Gericaulta tragedia pasażerów okrętu „Meduza” w roku 1816. Trójmasztowiec ten zatonął u 
wybrzeży  Mauretanii  na  skutek  „triumfu  niekompetencji”,  jak  stwierdził  Angelo  Selmi  w  książce 
„Tragiczne wody”. Komentując tę książkę Michał Radgowski dodał słusznie: „Były to czasy Restauracji, 
wyrzucano  na  gwałt  bonapartystów,  także  z  floty  (...)  Beznadziejni  ignoranci  objęli  ster,  podejrzani 
osobnicy stali się doradcami niekompetentnych dowódców, ministrowie udzielali fałszywych instrukcji, a 
dyletanci trzymali się ich a la lettre. W tych warunkach trudno było o utrzymanie dyscypliny, katastrofa 
spowodowała panikę. Uprzywilejowani schodzili do lepszych szalup, gubernator kazał się nawet spuścić 
na fotelu za pomocą kołowrotu. Dowódca odpowiedzialny za klęskę liczył na potężnych protektorów (...) 
Katastrofa «Meduzy» przypomina trochę utonięcie niewydolnego organizmu społecznego, państwa”. 

Nasza  gospodarka  utonęła  dzięki  takim  właśnie  kapitanom  i  gubernatorom,  toteż  będzie  nas 

wszystkich drogo kosztowało podniesienie jej z dna; będzie to operacja o wiele trudniejsza niż wydobycie 
z dna oceanu wraka „Meduzy”, co Francuzi właśnie zamierzają uczynić. Dyletanci bowiem pozostawili 
nam w spadku liczne „kukułcze jaja”, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Rażącymi przykładami są Huta 
Katowice  (daleki  od  nowoczesności  gigant,  którego  budowa  pochłonęła  takie  finanse  i  „moce 
przerobowe”, że zdruzgotała kończyny kilku innym branżom gospodarki narodowej), licencja na traktor 
Massey-Ferguson  i  polski  przemysł  samochodowy,  na  czele  z  beznadziejnie  złym  „Berlietem”,  który 
krytykowałem już dwa lata temu na łamach „Stolicy”, wyprzedzając dzisiejszych odważnych (...). 

Te  przykłady  można  mnożyć  w  nieskończoność.  Ważniejsze  jest  pytanie:  dla  jakich  racji 

zaprowadzono w gospodarce narodowej terror dyletantów, którzy czerpali osobiste korzyści z zadawania 
morderczych ciosów kierowanym przez siebie branżom? 

 

„STOLICA” 4 stycznia 1981 

 
Znamy  już  wyniki  ośmiomiesięcznej  pracy  Najwyższej  Izby  Kontroli  w  sprawie  legalności  tzw. 

„prywatnych  inwestycji  budowlanych  w  latach  siedemdziesiątych”  (...)  W  gazetowych  relacjach  ze 
specjalnej konferencji prasowej przekazano nam te wyniki w sposób, nazwijmy go: cyfrowo-anonimowy 
(...) Sięgnijmy do jednego z reportaży pt. „Nikt ponad prawem”. Relacjonując konferencję autor pisze m. 
in.  o  przerażających  praktykach  wyrzucania ludzi z  ich  domów, na  które  mieli chrapkę  prominenci,  po 

background image

czym dodaje: 

„Gwoli  sprawiedliwości  należy  stwierdzić,  że  owymi  prominentami  byli  nie  tylko  członkowie 

najwyższych  władz  partyjnych  i  państwowych,  ale  także  pewne  osobistości  ze  świata  nauki,  kultury,  a 
także innych tzw. zawodów wolnych”. 

Czytając ten  fragment  reportażu o  mało  nie porwałem  gazety  ze  złości.  Nie zrobiłem  tego tylko  ze 

strachu  przed  żoną,  która  z  pewnością  wrzasnęłaby:  jak  nie  umiesz  załatwić  papieru  toaletowego,  to 
przynajmniej  nie  niszcz  prasy!  Otóż  to,  że  malwersantami  byli  Szczepańscy,  Patykowie  i  ich 
zwierzchnicy, to my wiemy od dawna, słyszymy to i czytamy co dzień, aż uszy i oczy bolą. W pewnym 
momencie staje  się  to  nudne,  ma  się  dość  tego  codziennego  chłostania  kilkunastu  wybranych  nazwisk. 
Graniczy to już z permanentnym kopaniem leżącego. Tu nie trzeba kopać, już wystarczy — teraz trzeba 
podnieść z ziemi, postawić (przed sądem), skazać i wykonać wyrok. Natomiast inne nazwiska chciałoby 
się usłyszeć lub przeczytać chociaż raz, poznać je wreszcie. (...) 

Autor tekstu „Nikt ponad prawem” figuruje w swoim reportażu jako człowiek odważny nad podziw. 

Pisze,  że  to  właśnie  on,  osobiście,  zadał  na  owej  konferencji  prasowej  pytanie  o  grzechy  główne 
piekielnego  „czerwonego  księcia”!  Zupełnie  jak  kamikadze,  który  odważa  się  zaatakować  na  rowerze 
snop  siana  w  rok  po  wojnie.  Panie  Redaktorze,  do  diabła,  dlaczego  Pan  nie  spytał  o  to,  co  jest  dla 
wszystkich tak bardzo interesujące, a nie znane — o nazwiska brudnych prominentów ze świata kultury i 
sztuki? 

Ta  sprawa  wydaje  mi  się  szczególnie  istotna,  albowiem  jak  świat  światem  polityka  była  zawsze 

zawodem  pasującym  do  moralności  niczym  pięść  do  nosa,  co  najcelniej  sformułował  Machiavelli, 
natomiast  sztuka  i  nauka  stanowiły  odtrutkę,  azyl  ideowców  altruistycznych  i  wszelakich  natur 
szlachetnych (nie tylko w teorii, w praktyce też, jak wykazuje historia), swoistą opozycję — grupowały 
przedstawicieli sfer wyższego ducha. Nasi tzw. „decydenci” doskonale o tym wiedzieli, dlatego zawsze w 
kluczowych dla władzy  momentach, gdy trzeba było przekonać o czymś społeczeństwo na sto procent, 
podeprzeć mocno jakąś inicjatywę, zaagitować bez reszty do jakiejś sprawy — przywoływano przed ka-
mery telewizyjne luminarzy naszych akademii, gwiazdy literatury, teatru, filmu etc., by „wypowiedzieli 
się”. Lud patrzył na sławnych profesorów i artystów, owych genialnych X-ów, Y-ów i  Z-ów, i  myślał: 
przecież  oni,  ci  od  wielkiej  myśli  i  wielkiej  sztuki,  tacy  niepokalani  i  mądrzy,  nie  mogliby  kłamać. 
Ś

więtość sztuki udzielała im świętości. A to często byli sztukmistrze. 

Dzisiaj wiemy, że wielu z owych mocarnych uczonych i artystów dało się skorumpować tak bardzo, 

iż nie tylko przyjmowali lewe „kopertówki” (nie zaksięgowane „nagrody” z kilkoma zerami za występ w 
TV), o czym niedawno poinformowała prasa (też nie podając nazwisk!), ale razem z innymi łobuzami i 
przy pomocy tych innych usuwali ludzi z domów, które im się spodobały, najzwyczajniej grabiąc cudze 
mienie. I o tym pisze się bez wymieniania nazwisk, chociaż rzecz jest przez NIK udowodniona! Gwoli 
jakiej  sprawiedliwości?  Czy  rzeczywiście  nikt  ponad  prawem  ?  Nazwiska  zwykłych  ludzi,  tylko 
oskarżonych o coś, prasa sylabizuje z lubością jeszcze przed procesem, przed zakończeniem śledztwa, co 
ewidentnie jest bezprawiem, tu natomiast roztacza się miłosierną zasłonę nad winnymi. Pewnie żeby nie 
ucierpiały  nasze  nauka  i  sztuka,  żeby  nie  utraciły  światowego  prymatu,  co  go  tak  mocno  dzierżą  od 
dawna. 

Jest taki zwyczaj, że publiczność, chcąc poznać twórcę dzieła, które się jej podoba lub nie, skanduje: 

autor!  autor!  autor!  Czas,  byśmy  tak  zażądali  nazwisk  owych  „pewnych  osobistości  ze  świata  nauki, 
kultury, a także innych tzw. zawodów wolnych”. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, które z gwiazd 
Parnasu oraz Panteonu nauki zafundowały sobie po kilka moralności. 

 

„STOLICA” 2 sierpnia 1981 

 

background image

Spontaniczność wymuszona 

 
 
Przymusowa spontaniczność. Te dwa słowa razem są oczywiście idiotyzmem, tylko że ten idiotyzm 

funkcjonował w naszej rzeczywistości przez długie lata. 

W  latach  siedemdziesiątych  im  gorzej  się  działo  w  kraju,  tym  większe  urządzano  (zwłaszcza  na 

Ś

ląsku) spędy masowe — tak zwane wiece. Największe w Polsce stadion i hala widowiskowo-sportowa 

nadawały się do tego wybornie. Ludzie żyli coraz biedniej, a w te brawurowo wyreżyserowane spektakle, 
mające  na  celu  demonstrację  poparcia  dla  ewidentnej  katastrofy,  pakowano  lekką  rączką  miliony. 
Przedtem  odbywały  się  „próby  generalne”,  po  których  głupie,  rytmiczne  skandowanie  osiągało 
wymagany  poziom  „spontaniczności”.  Na  te  sabaty  już  zbankrutowanych,  ale  jeszcze  nie 
zdemaskowanych i nie odsuniętych od władzy, kacyków spędzano ludzi hurtem, w gali, w odznaczeniach 
i  pióropuszach.  Po  powrocie  do  domów  ci  ludzie  się  wstydzili,  wiedząc  dobrze,  co  w  innych  domach 
myślano o każdej takiej żałosnej imprezie. 

Inną  gangreną  były  masowe  „spontaniczne”  działania  społeczne.  Społecznictwo  jest  jedną  z 

najpiękniejszych rzeczy na tym świecie, na którym — jak spostrzegł Oscar Wilde — „wszyscy leżymy w 
rynsztoku,  ale  niektórzy  spoglądają  w  gwiazdy”.  Ale  społecznictwo  autentycznie  spontaniczne, 
bezinteresowne,  płynące  z  serca  i  z  rozumu.  Tymczasem  w  minionej  Polsce  wytworzyła  się  kasta 
cwanych  „zawodowych  społeczników”,  którzy  nie  tylko  że  okradali  państwo,  permanentnie  „pracując 
społecznie” w godzinach pracy lub wchodząc gromko w jakieś działanie społeczne dla wykrojenia sobie 
większego kawałka ogólnospołecznego tortu, lecz także pchali tłumy do działań pseudospołecznych w ra-
mach  najróżniejszych,  mniej  lub  bardziej  poronionych,  akcji,  w  czasie  gdy  ludzie  winni  odpoczywać, 
uczyć  się  lub  pracować  na  swoich  stanowiskach.  Znam  wiele  przykładów  zniszczenia  cennych  form  i 
reliktów  zabytkowych  lub  też  urody  krajobrazu  w  ramach  „spontanicznych”  akcji  „porządkowania”  i 
„niwelowania terenu”. Te odgórnie organizowane spędy miały tym mniej sensu, im więcej nadawano in 
spektakularności.  Aberracji  sięgało  pędzenie  młodzieży  z  klas  maturalnych  do  „społecznego”  kopania 
ziemniaków lub sadzenia drzew w chwili, gdy tę młodzież należało pędzić tylko do jednego — do nauki. 
Były  to  wszystko  imprezy  „spontaniczne”  tak  bardzo,  że  miały  z  góry  założony  (wymuszony)  „plan 
przerobu”, karalność za niestawienie się etc, etc

*

Kolejne  bezsensowne  masówki  (ciągle  jeszcze  nie  skasowane)  to  gromady  pędzone  do  muzeów. 

Chodzi  o  muzea  największe,  najsławniejsze,  posiadające  najcenniejsze  zbiory.  Z  małymi  muzeami 
problem  jest  inny  —  na  ogół  świecą  one  pustkami.  Te  duże  i  głośne  zostały  przeciążone  poza  granice 
zdrowego rozsądku właśnie dzięki spędzaniu do nich masowo tzw. „grup wycieczkowych”. Nikogo nie 
obchodziło, że rolnicy z powiatu X, pięcioklasiści ze szkoły nr Z czy junacy z obozu w Y nie interesują 
się na tyle polskim malarstwem barokowym i nie mają na tyle rozwiniętego nawyku „używania” pałaców 
(choćby  przez  pół  godziny),  żeby  trzeba  i  można  było  ich  przeganiać  przez  np.  wszystkie  sale  Pałacu 
Wilanowskiego.  Ważny  był  „przerób”  w  ukulturalnianiu  mas,  przy  którym  logika  wzięła  sobie  urlop  i 
pojechała  na  długie  wakacje.  Logika  czy,  jak  kto  woli,  wspomniany  zdrowy  rozsądek,  który  mówi,  że 
ukulturalniając  trzeba  zaczynać  od  form  propedeutycznych,  od  rozbudzania  zainteresowań,  od 
humanizowania i uczenia szacunku dla dorobku kulturalnego, a nie od końca. Jedyną sensowną drogą jest 
takie  rozmiłowanie  ludzi  w  sztuce,  by  sami  odczuwali  głód  chodzenia  do  muzeów.  Jeśliby  się  z  tego 
zrobiła  masówka,  która  zawsze  jest  szkodliwa  dla  zabytkowych  wnętrz,  to  przynajmniej  miałoby  się 
ś

wiadomość, że jest prawdziwie spontaniczna, oraz pewność, że nie grozi kataklizmem. 

Bo  efekty  tej  „muzeologii”  przymusowej  są  straszne.  Skarżył  mi  się  swego  czasu  kustosz  Pałacu 

Wilanowskiego, że gromady gwiżdżących na sztukę wycieczkowiczów (notabene zabierające gros czasu 
otwarcia muzeów, co uniemożliwia zwiedzanie indywidualnym turystom-miłośnikom sztuki) przechodzą 
przez  sale  muzeum  niczym  hordy  tatarskie,  a  przez  swą  liczebność  nie  są  do  upilnowania.  Zabrzmi  to 
wprost  abstrakcyjnie, ale ludzie  ci  załatwiają  się w  szacownych  salach  na  ściany  i pod  ścianami  (sic!), 
przy  czym  nie  są  to  wypadki  rzadkie,  wyjątkowe,  lecz  nieomal  codzienność.  Rżnięcie  ostrymi 
narzędziami boazerii i tapicerki, większe i mniejsze kradzieże (np. ułamywanie fragmentów rzeźbionego 

                                                           

*

   Pierwszy  krytyczny felieton o szkodliwości wymuszonych „prac społecznych” opublikował Łysiak w „Stolicy” z  26 VI 

1977. 

background image

mebla „na pamiątkę”) to przy tym drobiazg. 

Wawel też ma swoje podobne kłopoty. Mocz się zmywa z posadzek, gorzej ze ścian, ale co zrobić z 

dwiema  kolbami  karabinów  skrzyżowanych  nad  grobem  marszałka  Piłsudskiego?  Obie  są  tak  gęsto 
ponacinane tekstami w rodzaju: „Kocham Juzię!”, „Zenek jest głópi!”, „Dópa” i „Byłem tutaj, Lutek P.”, 
ż

e nie dałoby się już nic wcisnąć, nawet igłą.

*

 

Ponieważ  nie  można  (z  przyczyn  humanitarnych)  prowadzić  ludzi  po  galeriach  dzieł  sztuki  ze 

związanymi rękami i pozaszywanymi spodniami, należy może skończyć z gnaniem kogo tylko się da, jak 
stada  owiec,  trzeba  czy  nie  trzeba,  chcą  czy  nie  chcą,  do  największych  polskich  świątyń  kultury.  Jeśli 
chcą, to sami pójdą, właśnie spontanicznie. 

Jeszcze jednym rodzajem „spontanicznych” masówek były spędy do teatrów, przy czym zdarzało się, 

ż

e spędzonych „teatromanów” zamykano w sali na klucz, żeby nie uciekli (sic!). Wspominał to podczas 

swej  ostatniej  wizyty  w  kraju  znany  reżyser,  Roman  Polański:  „Te  metody...  Kiedy  graliśmy  marne 
sztuki,  a  zabrakło  wycieczek  szkolnych,  przywozili  żołnierzy  i  zamykali  salę  na  klucz.  Stałem  za  tymi 
zamkniętymi  drzwiami,  to  pamiętam  jak  dziś,  a  oni  pukali:  «pani  wypuści  —  krzyczeli  do  mnie  przez 
drzwi — pić chcemy, chcemy się tylko napić!»„ 

Napijmy  się  pod  to,  by  już  nigdy  nie  wróciły  czasy  spontaniczności  sterowanej,  od  której  włosy 

spontanicznie, bez żadnego przymusu, stają dęba. 

PS. Kolegów z „Życia Warszawy” oraz innych gazet, którzy we wrześniu — informując o zniesieniu 

kary śmierci we Francji — podali, iż gilotyna została wynaleziona w dobie Rewolucji Francuskiej przez 
doktora  Josepha  Guillotina,  chciałbym  uprzejmie  poinformować,  że  przyrząd  ten  znany  był  już  w  XVI 
wieku  w  wielu  krajach  Europy.  We  Francji  zwano  go  najpierw  „mannaja”,  potem  „louisette”,  a  dr 
Guillotin do końca życia protestował przeciwko nazwie gilotyna. Nie był on wynalazcą, lecz tym, który w 
roku 1789 zaproponował jej użycie w celu skrócenia cierpień skazańców. 

 

„STOLICA” 25 października 1981 

 

                                                           

*

   Osobny felieton na ten temat opublikował autor w „Stolicy” z 19 — 26 III 1978 pt. „Byłem tu! Waldek Ł.” 

 

background image

Trzecia strona medalu 

 
 
Wszyscy  wiemy,  kim  był  bohaterski  szef  obrony  Warszawy  we  wrześniu  1939  roku,  Stefan 

Starzyński.  Znakomity  publicysta,  mądry  polityk,  utalentowany  ekonomista.  Nawet  gdyby  nie  miał  w 
swoim życiorysie chwalebnej karty wrześniowej i zakończonego śmiercią męczeństwa w Dachau, miej-
sce  w  polskiej  historii  i  pamięci  narodowej  wykułyby  mu  liczne,  ogromne,  zasługi  sprzed  wybuchu  II 
wojny światowej. Zasłużył się bowiem na wielu polach, jako działacz niepodległościowy, żołnierz (w I 
Brygadzie  Legionów  Polskich,  a  następnie  w  POW),  wiceminister  skarbu,  wiceprezes  Banku 
Gospodarstwa Krajowego, wreszcie komisaryczny prezydent Warszawy. Za to wszystko otrzymał Złoty 
Krzyż Zasługi. Tylko. 

Ten wstęp był mi potrzebny dla zwrócenia uwagi na problem, który wydaje mi się nader istotny (...) 

Odkąd istnieją ordery i medale, są one godłami chwały, gdyż taki jest sens ich istnienia. Hasło „Ordery i 
odznaczenia”  w  „Wielkiej  encyklopedii  powszechnej”  PWN  zaczyna  się  od  banalnego  przez  swą 
ewidentną  słuszność  stwierdzenia:  „Wyróżnienia  honorowe,  najczęściej  w  postaci  gwiazdy,  krzyża  lub 
medalu, nadawane przez państwo za wybitne osiągnięcia w służbie państwowej, cywilnej i wojskowej, w 
różnych  dziedzinach  pracy  zawodowej  i  społecznej”.  Najważniejszym  wyrazem  jest  w  tym 
sformułowaniu słowo: wybitne. Tylko niezwykłe męstwo wojskowe i niezwykłe zasługi cywilne winny 
uprawniać do otrzymania medalu lub orderu. Tyle teoria. A praktyka? 

Wielu  ludzi  otrzymywało  u  nas  ordery  dlatego, że  na  to zasłużyli, ale  wielu  z  innych przyczyn.  Te 

inne przyczyny sprawiły, że już nie tylko społeczeństwo czy tzw. „ulica”, lecz nawet sami dekorowani 
nazywali  medale  „licznikami”,  a  ordery  „chlebowcami”  (vel  „chlebówkami”),  gdyż  są  to  guziki 
zabezpieczające wpływy finansowe i o nic innego nie chodzi. W sposób niesłychany zdewaluowaliśmy 
wszelkie  odznaczenia,  rozdając  je  w  wielu  przypadkach  nie  za  rzeczywiste  zasługi  (nie  mówiąc  już  o 
zasługach wybitnych), lecz przez „układy”. (...) 

Wiem  oczywiście,  że  nie  było  takiego  orderu  w  dziejach,  który  nie  zostałby  zdeprecjonowany 

zawieszeniem na piersiach niegodnych odznaczenia — nawet mój ukochany Napoleon miał co nieco na 
sumieniu  względem  ustanowionej  przez  siebie  Legii  Honorowej.  Ale  zawsze  były  to  wyjątki.  My  z 
wyjątków  zrobiliśmy  regułę  i  odwrotnie.  (...)  By  przywrócić  odznaczeniom  utraconą  cześć,  potrzeba 
będzie dużo czasu i przede wszystkim konsekwentnego, surowego przestrzegania kryteriów, na podstawie 
których przyznaje się medale i ordery. 

Podobnym grzechem obciążone są wszystkie nasze powojenne encyklopedie, od „Wielkiej” PWN do 

wszelakich  leksykonów  —  grzechem  oportunizmu  (...)  Normą  obowiązującą  dla  każdej  encyklopedii, 
która chce być wartościowa i zachować morale, jest walor bycia w miarę bezstronnym i możliwie pełnym 
kompendium wiedzy o świecie i życiu, przy czym kolejne encyklopedie zmagają się zawsze z problemem 
selekcji. Przybywają nowe, ważne hasła, a gdyby się chciało zachować w tej samej objętości wszystkie 
stare,  encyklopedie  spuchłyby  do  kilkuset  tomów  każda  —  stąd  selekcja  haseł,  wybieranie 
najważniejszych. Natomiast nasze encyklopedie ostatniego ćwierćwiecza nagminnie szafują miejscem na 
swych stronach dla ludzi będących akurat na świeczniku i w jego sąsiedztwie, dopisując im blaskomiotne 
laurki i strojąc w pawie pióra. Nie chodzi tu przede wszystkim o przywódców państwowych, których w 
końcu  trzeba  odnotować,  ale  spójrzcie,  jak  zaśmiecone  są  nasze  encyklopedie  biografiami  rozlicznych 
małych kacyków, skompromitowanych w latach 56, 70 i później (...) Hojnie, zbyt hojnie rozdawaliśmy 
encyklopedyczne wizytówki chwały. 

Etykietki  naukowe  —  ten  sam  problem.  Przed  wojną  naukowy  stopień  doktorski  oznaczał  coś 

naprawdę godnego szacunku, był finałem rzetelnego naukowego wysiłku i wszyscy o tym wiedzieli, bo 
wiadomo  było,  że  sito  nauki  wyławia  same  diamenty.  Co  mamy  dzisiaj?  Wszyscy  śmieją  się  z 
doktoratów,  habilitacji, docentur etc, a co  bardziej  idiotyczne  tytuły  rozpraw  trafiają  na  humorystyczne 
kolumny  gazet.  Rosnąca  w  szybkim  tempie  przewaga  bezwartościowych  prac  i  tytułów  nad 
wartościowymi kompromituje całą naukę polską. Czymś w rodzaju taśmy produkcyjnej stało się żenująco 
pospieszne i masowe fabrykowanie doktorów (dla wzmocnienia tempa powołano „fabryki doktorów” pod 
postacią  tzw.  studiów  doktoranckich).  (...)  Szczytem  zaś  wszystkiego  były  naukowe  kariery  kilku 
dygnitarzy-”uczonych”  (od  magistra  do  profesora  w  kilka  miesięcy!)  oraz  doktoraty  dla  kilku  znanych 
całej  Polsce  pań  (połowic  dostojników),  które  miałyby  kłopot  z  odszukaniem  swoich  matur.  Dla 

background image

powstrzymania  deprecjacji  tytułów  naukowych  w  Polsce  i  dla  odbudowania  prestiżu  nauki  polskiej 
należy  jak  najszybciej  skończyć  ze  zbyt  częstym  premiowaniem  kompilacyjnych  bzdur  doktoratami,  a 
lokajskiej lojalności profesurami ! 

Wszystko  to jest  po prostu  niemoralne,  podobnie jak  niemoralne jest,  gdy  za  katastrofę  obejmującą 

wszystkie  dziedziny  funkcjonowania  państwa  odpowiadają  przed  sądem  wyłącznie  ludzie  ze  szczebla 
dyrektorskiego, tak jakby to był w systemie władzy i administracji naszego kraju szczebel najwyższy. (...) 

 

„STOLICA” 7—14 grudnia 1980 

 

background image

Pomyślunek 

 
 
Pomyślunek  to  jest  coś  takiego,  jak  ktoś  usiądzie  i  pomyśli,  żeby  wymyślić.  Myśli,  myśli  i  myśli, 

potem  wstanie,  pomyśli  jeszcze  głębiej,  golnie  sobie  kielicha,  żeby  myślenie  bystrzej  biegło,  zaczem 
znowu siędzie i zamyśli się srogo a dostojnie. Tak oto mozolnie doszedł do wymyślenia pomysłu. Mówi 
się wtedy, że miał dobry pomyślunek. Chwat! 

Pomyślunek w przewozach towarów — to jest dopiero wysił! Tyle dróg, tyle torów kolejowych, aż 

się w głowie kręci. A wymyślić trzeba. Od tego są ci, którzy mają dobry pomyślunek. To dzięki nim wozi 
się  węgiel  ze  Śląska  do  centrali  w  Bydgoszczy,  a  stąd  prosto  jak  strzelił  do  pieców  we  Wrocławiu. 
Jeszcze  lepszy  pomyślunek  miał  ten,  co  zaordynował,  żeby  węgiel  przywieziony  do  Jasła  przewozić 
następnie do Będzina, w Będzinie opróżniać samochody z owego węgla i załadowywać ponownie tą samą 
ilością węgla przeznaczonego dla... Jasła. I tak jeżdżą jasłowscy kierowcy z węglem w obie strony (śpiąc 
po  dwie  doby  w  hotelu  będzińskim  w  oczekiwaniu  na  załadunek),  bo  w  Jaśle  uznają  tylko  węgiel  z 
Będzina, w Będzinie zaś nie chcą patrzeć na żaden inny węgiel, jak tylko ten z Jasła. Z kolei spragnionym 
pracownikom  wytwórni  wody  mineralnej  „Wysowianka”  przywozi  się  z  daleka  inną  wodę  mineralną, 
chociaż  oni  na  to  klną,  bo  najbardziej  lubią  „Wysowiankę”,  ale  całą  „Wysowiankę”  trzeba  wywieźć 
daleko  od  wytwórni.  Produkowaną  w  Sopocie  pastę  do  butów  wozi  się  do  Przemyśla  i  Rzeszowa, 
natomiast sąsiadujący z Sopotem Gdańsk zaopatrywany jest w identyczną pastę przez Żywiec i Kraków. 
W  Radomiu  instaluje  się  trochę  kuchenek  gazowych  miejscowej  produkcji  i  większość  z  fabryki  we 
Wrocławiu, podczas gdy większość kuchenek radomskich wędruje do Wrocławia itd., itp. Mają chłopaki 
głowę! (...). 

 

„STOLICA” 3 lutego 1980 

 
W  „Pegazie”  emitowanym  23  marca  fragment  awangardowej  inscenizacji  awangardowej  sztuki:  na 

ekranie  od  brzegu  do  brzegu  pupa  (po  prostu),  zresztą  niebrzydka,  damska  i  całkiem  naga,  a  potem 
kamera  cofa  się  i  łapie  coraz  więcej  przestrzeni,  czyli  całą  scenę.  Na  tej  scenie  rozgrywa  się  scena 
następująca:  anonimowa  pani  aktorka  stoi  tyłem  do  widowni  goła  jak  —  nie  obrażając  półksiężyca  — 
ś

więty turecki, a obok niej spadają z góry (z „nieba”) duże, brudne i dziurawe szmaty. Tak bez zmian: 

szmaty lecą sobie z góry od czasu do czasu, a ona stoi nieruchomo, jakby chciała powiedzieć widowni, co 
o niej myśli. Trwa to dość długo, a komentarz do tego — bo właśnie on jest tu najważniejszy, inaczej w 
ogóle bym o całej sprawie nie wspomniał — brzmi pochwalnie i kończy się zapewnieniem, że to, co wła-
ś

nie oglądamy, „pobudza do myślenia” (sic!). Słusznie, albowiem do mówienia to nie pobudza, bo gdyby 

ktoś pozostający jeszcze przy zdrowych zmysłach chciał o tym rzetelnie mówić, to musiałby brzydko się 
wyrażać,  a  to  nie  uchodzi  w  towarzystwie,  więc  lepiej  sobie  tylko  pomyśleć.  Pomyśleć  zresztą  można 
wiele rzeczy, na przykład: co myśli sobie ta pani, kiedy tak milczy? Może kiedyś jakiś źle wychowany 
widz powiedział jej (jest to teraz bardzo modne powiedzenie): „Milcz, jak do mnie mówisz!” i obecnie 
ona mści się na widowni realizując posłusznie ten rozkaz — milczy, ale mówi wypinając się? Nieważne, 
bo nie o to chodzi. 

Chodzi o to, że wielu ludzi, którzy przeczytali i zapamiętali sławną maksymę „myślę, więc jestem” 

(notabene lepsza wydaje mi się ta, którą sam ułożyłem: „milczę, więc jestem”), stara się dużo myśleć. I 
myślą, myślą na potęgę (...) 

 

„STOLICA” 23 kwietnia 1978 

 
(...)  Przez  całe  lata  tysiące,  dziesiątki  tysięcy,  setki  tysięcy  obywateli  godziły  się  na  rzecz  wprost 

niewyobrażalną (nasze wnuki nie uwierzą w to, wezmą to za bajkę), będącą fenomenalnym tematem do 
co najmniej pięciu doktoratów (wszystkie o psychologii tłumu i rzeczach podobnych). Zgłaszając się po 
długim oczekiwaniu po klucze do nowego „Mieszkania należało przed otrzymaniem kluczy i wejściem ° 
wymarzonego gniazda podpisać następujący protokół: 

„Oświadczam, że opisany w niniejszym protokole lokal obejmuję w stanie nadającym się do użytku”. 
Obowiązywała zasada: kto nie podpisze — nie dostaje kluczy. Ze strachu podpisywał każdy. To iście 

background image

gangsterskie „prawo” było wymuszane całkowicie bezprawnie przez wiele spółdzielni mieszkaniowych. 
Najpierw podpisz, że wszystko jest w porządku, a dopiero potem sprawdź, czy jest, obejrzyj swój lokal i 
płacz, łataj, uszczelniaj, naprawiaj, poprawiaj etc. Aż nagle zdarzył się cud — pewien członek Spółdzielni 
Mieszkaniowej  Ursynów  odmówił  podpisania  przed  obejrzeniem!  Wobec  tego  nie  dostał  kluczy  do 
mieszkania,  w  którym  zdążono  go  już  zameldować.  Wobec  tego  obywatel  oddał  sprawę  do  Sądu 
Rejonowego  m.  st.  Warszawy.  Człowiek  ten  powinien  w  nagrodę  dostać  —  nie  tyle  za  odwagę,  ile  za 
zdrowy pomyślunek, czyli rozsądek, dzięki któremu trafiła wreszcie kosa na kamień — pałac z oficynami 
zamiast M-3. 

 

„STOLICA” 4 marca 1979 

 
(...) Dostaję z całej Polski mnóstwo listów w sprawie zmian starych nazw ulic. Ludzie zżymają się na 

nowe nazwy dlatego, że istnieje coś, co nazywamy siłą tradycji i przyzwyczajenia. Tę tradycję winno się 
szanować.  Postępowanie  z  miastem  tak  jak  z  encyklopedią  (wymiana  starych  haseł  na  nowe  w  miarę 
rozwoju cywilizacji i kultury), jest o tyle nieuzasadnione, że po mieście ludzie chodzą codziennie i nazwy 
ulic są zakodowane w ich świadomości niczym symbole. Bo też, prawdę mówiąc, są to swoiste symbole, 
z którymi kojarzy się od razu cały zasób informacji, jak również zasób wspomnień, których nie można 
lekceważyć! 

Zamiana tradycyjnych, często ponad stuletnich, nazw ulic winna, jeśli już ktoś ma taki pomyślunek, 

ż

e jest to konieczne, odbywać się rzadko i delikatnie; nie mogą tu oddziaływać decydująco jakże często 

bardzo  szybko  przemijające  względy  koniunkturalne.  Każde  miasto  rozbudowuje  się,  powstają  w  nim 
nowe ulice i place, i tym raczej należy dawać nazwy współczesne. Tymczasem ulice w nowych osiedlach 
nazywane są śmiesznie, „fikuśnie”, czasami wręcz głupio, zaś w starych śródmieściach zrywa się tablice 
z zakorzenionymi nazwami i daje się na to miejsce arcymądre i arcyważne nazwy typu transparentowego 
(...) 

 

„STOLICA” 30 września 1979 

 
Słowo egalitaryzm oznacza równość ludzi. Jako że potomkowie Adama i Ewy szybko podzielili się na 

panów  i  poddanych,  na  wyzyskujących  i  wyzyskiwanych,  wszystkie  postępowe  ruchy  społeczno-
polityczne w historii stawiały egalitaryzm na czele swych haseł i idei. W najgorszych czasach wierzono, 
iż kiedyś egalitaryzm zatriumfuje, a wiara ta opierała się na przekonaniu, że ludzie są równi z natury i że 
ich potrzeby są jednakowe, a więc winny być jednakowo realizowane w imię sprawiedliwości. W Polsce 
wieszczył  to  z  ambony  swym  proroczym  głosem  natchniony  kaznodzieja,  Piotr  Skarga:  „I  będzie,  jak 
mówił  Prorok:  sługa  równo  z  panem,  niewolnica  równo  z  panią  swoją,  i  kapłan  z  ludem,  i  bogaty  z 
ubogim, i ten, co kupił imienie, równy z tym, co przedał...” 

Francuzi  wprowadzili  egalitaryzm  do  sztandarowego  hasła  Rewolucji  Francuskiej  („Wolność, 

równość,  braterstwo”),  to  samo  uczyniły  wszystkie  ruchy  socjalistyczne  i  komunistyczne.  Każdy  bunt 
społeczny  w  dziejach  wyrastał  ze  sprzeciwu  wobec  rozpanoszonej  odwrotności  egalitaryzmu  — 
elitaryzmowi (...) 

Przez minione dziesięć lat „z hakiem” bez przerwy słyszeliśmy i czytaliśmy, jacy to jesteśmy wszyscy 

równi  wobec  prawa  i  w ogóle  wobec  wszystkiego,  lecz  z  każdym  rokiem  rzeczywistość  coraz  bardziej 
obnażała fałsz tej „propagandy równości”. (...) 

Obserwujemy  nawrót  tendencji  egalitarnych  w  nowym  opakowaniu,  głoszonych  tym  razem  przez 

wszystkich,  od  góry  do  dołu.  Ktoś  mądry  powiedział,  że  słuszniejszą  od  sztucznego  zrównywania 
warunków jest całkowita równość szans stwarzania sobie takich warunków, bo wówczas patentowany leń 
będzie  w zasłużenie  gorszej  sytuacji, jeśli szansy swojej nie  zechce  wykorzystać.  Lecz  do  tej  równości 
szans  bardzo  nam  jeszcze  daleko.  Może  dlatego,  żeby  to  ukryć,  podejmuje  się  obecnie  (na  fali 
odnowionej  mody na  głoszenie  egalitaryzmu) różne  akcje  parawanowe, pseudoegalitarystyczne, mające 
odwracać uwagę od rzeczy zasadniczych (...) 

Za  szczyt  absurdu  w  tym  pędzie  do  egalitaryzowania  wszystkich  uznały  koła  naukowe  (czemu 

publiczny  wyraz  dali  profesorowie  Henryk  Szarski  z  Uniwersytetu  Jagiellońskiego i  Antoni  Zieliński  z 
Politechniki  Szczecińskiej)  propozycję  ministra nauki,  szkolnictwa wyższego  i  techniki,  by  do  składów 

background image

senatów  wyższych  uczelni  i  do  rad  wydziałowych  wprowadzić  —  cytuję  prof.  Szarskiego  —  „repre-
zentantów  pracowników  obsługi  (portierów  i  sprzątaczki)”  (sic!!!).  A  do  rad  ministerialnych  to  nie? 
Sprzątaczka z dobrą miotłą w niejednej takiej radzie bardzo by się przydała. Tak czy owak — kiedy panie 
sprzątaczki  (przy  całym  szacunku  dla  ich  pracy)  zasiądą  w  fotelach  senatów  uniwersyteckich,  by 
kierować tokiem studiów, ustalać programy etc., osiągniemy wszechświatowy rekord egalitaryzmu i wpis 
nas do „Księgi rekordów” Guinnessa, a wtedy nasza ambicja narodowa zostanie zaspokojona. 

Ludzie, na Boga, nie dajmy się kompletnie zwariować! 
 

„STOLICA” 1 lutego 1981 

 

Pasożyty! 

 
 
Przez  wiele  lat  namnożyło  się  nam  pasożytów,  oj,  namnożyło!  Były  to  tzw.  dziedziny 

„nieprodukcyjne”  (kultura,  sztuka,  wychowanie,  medycyna,  szpitalnictwo,  opieka  nad  ludźmi  starymi  i 
kalekami  etc,  etc.)  i  należący  do  nich  ludzie  „nieprodukcyjni”.  Chodzi  o  tych,  co  nie  produkują. 
„Nieprodukcyjni”,  „nieprodukcyjne”,  „nieprodukcyjnych”,  „nieprodukcyjnymi”  itd.  —  tak  się  to 
odmienia w dzień i w nocy (...) 

Uczeni  są  nieprodukcyjni?  Oczywiście,  zawsze  byli.  Einstein,  Newton,  Kopernik,  Galileusz,  Curie-

Skłodowska  i  tysiące  pomniejszych.  Dzisiaj  też  ich  nie  brak,  pasożytów,  na  całym  globie.  Takich 
przykładowo  Cricka,  Orgela,  Watsona  i  Wilkinsona,  którzy  bezproduktywnie  bawią  się  w  jakieś 
cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA) i jeszcze biorą za to ciężki „szmalec” od pana Nobla, 
należałoby zamknąć w obozie reedukacyjnym i karmiąc kwasem chlebowym przysposobić do uczciwej 
pracy  przy  tokarce.  A  u  nas  to  samo,  siedzą  te  naukowce  w  gabinetach,  pracowniach,  archiwach, 
laboratoriach  i  jeszcze  płać  im,  chociaż  pożytku  produkcyjnego  żadnego,  tylko  wzory,  hipotezy  i  takie 
różne. 

Podobnie artyści, też nieprodukcyjni. Czy taki pisarz, malarz lub aktor może powiedzieć, ile pustaków 

albo wałów napędowych wyprodukował w zeszłym roku? Nie może, bo nigdy w życiu nie wziął się do 
naprawdę produktywnej roboty, dającej gospodarce pożytek. Zresztą teoria, że ludzie kultury to trutnie, 
nie  jest  nowa,  już  Platon  radził  przepędzić  niektórych  artystów  won.  W  sumie:  jeśli  już  kultura,  to 
fizyczna,  ponieważ  tacy  np.  piłkarze  potrafią  przywieźć  trochę  „szmalcu”  za  dobrą  lokatę  na 
mistrzostwach świata albo można ich sprzedać do zagranicznego klubu za dolce. Reszta kultury niech się 
cieszy,  że  żyje,  bo  i  tak  ma  za  dobrze,  wziąwszy  pod  uwagę  jej  nieproduktywność.  A  jeszcze  jakie  to 
nachalne, że kiedy człowiek słyszy słowo „kultura”, to by lał. 

Z  oświatą  to  samo.  Jeszcze  się  nie  zdarzyło,  żeby  w  którejś  szkole  wyprodukowali  kostkę  masła 

chociażby, nie mówiąc już o traktorze czy wiertarce. Stare kłamstwo, że prawidłowa oświata jest jedną z 
najważniejszych  rzeczy  w  państwie,  bo  warunkuje  egzystencję  duchową  i  fizyczną  narodu,  zostało  już 
dostatecznie  skompromitowane.  Czyż  nie  było  takich,  co  nie  mając  wykształcenia  zajmowali  wysokie 
stanowiska i świetnie dawali sobie radę, własnymi ręcami budując którąś z kolei Polskę? Nauczycielka, 
równie nisko opłacana jak pielęgniarka (która, będąc nieprodukcyjną, na dodatek cały swój czas poświęca 
równie nieprodukcyjnym cherlakom), musi być doprawdy pełna tupetu, żeby się domagać poprawy bytu! 
To nie byt ma jej kształtować świadomość, lecz ona ma kształtować świadomość uczniów w taki sposób, 
by wyrośli na przyzwoitych, produktywnych członków społeczeństwa. 

Najgorsza jest nieprodukcyjność emerytów, rencistów i wszelakich im podobnych, którzy wyłudzają 

od państwa jałmużny. Jeśli nawet są to pieniądze nie zapewniające minimum właściwej egzystencji (czy 
egzystencji  biologicznej  jako  takiej),  to  przecież  łącznie  jest  to  fura  pieniędzy  wyrzucanych  przez 
wielkoduszne państwo w  błoto! Tego  jednak  wielu  docenić  nie  chce, ludzie  nie  rozumieją, że  liczy  się 
produkcja namacalna, która — pomnożona przez trzy w komputerach GUS-u — trafi na łamy rocznika 
statystycznego. 

Koniec  żartów,  zaczynają  się  schody  (Wieniawa).  Proszę  mi  wybaczyć  zjadliwy  ton  dzisiejszego 

felietonu, lecz jest coś przerażającego w nazywaniu nieprodukcyjnym i dziedzin świadczących bardziej 
niż cokolwiek innego o  jakości narodu i państwa, o jego obliczu kulturowym i  etycznym. Wielu z tych 
„nieprodukcyjnych” produkuje humanistyczny wizerunek Polski, a więc to, co sankcjonuje przynależność 

background image

narodu  do  cywilizowanego  świata  ideałów,  o  które  homo  sapiens  walczył  przez  tysiące  lat.  Złowroga 
terminologia,  mówienie:  „nieprodukcyjni”,  ubliża  inteligencji  każdego,  kto  to  mówi,  i  godności  całego 
społeczeństwa. Gorzej, jeśli jeszcze wywołuje niechęć „produkcyjnych” do „nieprodukcyjnych”. A może 
właśnie o to chodzi? 

 

„STOLICA” 22 lutego 1981 

 

Cmentarz lasów 

 
 
Od  dawna  już  Czytelnicy  prosili  mnie  o  zabranie  głosu  na  ten  temat  (uzbierała  się  spora  kupka 

listów),  równie  rozpaczliwy  jak  wszystko,  co  nas  obecnie  otacza.  Realizuję  „zamówienie”  późno,  ale 
chciałem  najpierw  dobrze  zorientować  się  w  sprawie  i  dopiero  chwycić  za  pióro.  Przedtem  byłem 
zorientowany jedynie w skali lokalnej, dzięki temu, co mi opowiadał i pokazywał mój teść leśnik. Teraz 
znam już sytuację ogólnokrajową „względem lasów”. 

Zapewne  wielu  ludziom  trudno  pojąć  rozdzieranie  szat  nad  tragedią  polskiego  drzewostanu  w 

sytuacji,  gdy  tragedie  ludzkie  balansują  na  granicy  Apokalipsy,  gdy  przykładowo  para  zimowych 
bucików dla dzieci kosztuje w jedynym miejscu, gdzie można je kupić, to jest na czarnym rynku, 6 — 8 
tys.  złotych  —  więcej  niż  średnia  pensja  miesięczna  za  ciężką  pracę!  Ci ludzie  nie  myślą,  co  będzie  z 
polskimi lasami, mózgi gotują się im od myślenia, w czym za tydzień poślą swe pociechy do szkoły: w 
samych  onucach  (bo  skarpetek  też  nie  ma)  czy  też  w  ogóle  nie  poślą.  Ale  to  nie  zwalnia  nas  od 
obowiązku  myślenia  o  rzeczach  takich  jak  las,  bo  jeśli  postępowanie  wobec  lasów  się  nie  zmieni,  to  z 
braku drzew przyszłość będzie jeszcze bardzie tragiczna niż dzień dzisiejszy z braku butów. Buty i chleb 
w  ostateczności  ktoś  nam  przyśle  w  paczce  od  bogatego  filantropa  dla  nędzarza.  Drzew  i  zdrowia, 
którego strażnikami są drzewa, nikt nam nie podaruje. 

Las  jest  szczególnie  ważnym  składnikiem  naturalnego  środowiska  człowieka.  Jeden  zadrzewiony 

hektar  wytwarza  kilkakrotnie  (do  dziesięciokrotnie)  więcej  tlenu  niż  analogiczna  powierzchnia  upraw 
rolnych, zaś w porównaniu z powietrzem miejskim w metrze sześciennym powietrza leśnego znajduje się 
50 — 75 razy mniej organizmów chorobotwórczych. Bez butów dziecko nie umrze, najwyżej nie pójdzie 
do  szkoły,  co  jeszcze  bardziej  skompromituje  sprawców  obecnego  upadku  Polski,  wszystkich  tych 
pasibrzuchów nie ukaranych za zbrodnię sprowadzenia narodu na dno nędzy, ale bez zdrowego powietrza 
dziecko  nie  wyrośnie  na  zdrowego  dorosłego.  Spytajcie  lekarzy  —  najgroźniejszą  dzisiaj  epidemią, 
wyniszczającą organizmy nasze i zwłaszcza naszych pociech, jest ta, którą wywołuje zatrute powietrze. 
Dziesiątki alergii i wszelakich schorzeń zapełniających szpitale i przychodnie, wyciągających z ludzkich 
kieszeni pieniądze na leki, których wciąż brak, stresujących nas i dobijających nerwowo, wszystkie te nie 
przespane  noce  to  rezultat  wdychania  powietrza,  w  którym  jest  więcej  niebezpiecznych  związków 
chemicznych i pyłów niż tlenu. Zaś hektar lasu potrafi wchłonąć rocznie 50 — 70 ton pyłów i „uziemić” 
je dzięki procesom filtracyjnym oraz neutralizacyjnym. I tego wybawcę mordujemy od lat bezlitośnie i 
bezsensownie. 

Z  czterech  największych  zagrożeń  dla  polskich  lasów  najmniej  szkód,  chociaż  straty  są  ogromne, 

liczone  w  tysiącach  hektarów  —  przynoszą  pożary.  Trzecie  miejsce  zajmują  wysoce  toksyczne, 
wylatujące z naszych bezfiltrowych kominów fabrycznych, pyły, których drzewa „uziemić” nie potrafią 
—  w  sposób  mniej  spektakularny  pyły  te  masakrują  drzewostan  na  olbrzymich  obszarach.  Drugie 
miejsce: groźny szkodnik, brudnica mniszka (1,8 mln hektarów zaatakowanych przez nią lasów, których 
nie  umiemy  bronić).  Natomiast  ewidentnie  pierwsze  miejsce  w  katastrofie  polskich  lasów  zajmuje 
skandalicznie rabunkowa gospodarka nimi w dobie powojennej. Motorem tego rabunku jest fakt, że nasze 
sprzedawane  cudzoziemcom  drewno  przynosi  wielkie  pieniądze  i  ustępuje  pod  względem  wysokości 
wpływów  dewizowych  tylko  węglowi.  W  ciągu  30  lat,  do  roku  1975,  dostaliśmy  za  sprzedane  drzewa 
630 miliardów dolarów. Więc rżniemy szaleńczo, jak obłąkani, nie bacząc na nic — po nas choćby potop! 
Co będzie, gdy kiedyś ockniemy się na pustkowiu? Nastąpi zupełna odwrotność powiedzonka: „Nie było 
nas, był las”. My będziemy, ale lasów już nie będzie. 

Trudno się dziwić, że w dobie wszechobecnego kłamstwa, obejmującego wszystko, od ideologii po 

podręczniki  dla  dzieci,  kłamano  także  na  temat  polityki  wyrębowej  w  lasach.  Różni  szefowie  tego 

background image

interesu,  złotouści  panowie  z  Ministerstwa  Leśnictwa,  z  Naczelnego  Zarządu  Lasów  Państwowych,  z 
instytutów  naukowych  i  uczelni,  różni  utytułowani  „eksperci”,  raz  po  raz  wmawiali  społeczeństwu  w 
publicznych wypowiedziach, że co prawda dużo się rżnie, ale jeszcze więcej się sadzi, więc przecież to 
czysty zysk: drzew przybywa! Cholera, to tak, jakby jakiś masowy eksterminator ludzkości gadał: fakt, 
morduję miliony ludzi, ale przecież pozwalam, by na ich miejsce rodziły się miliony osesków. Było to 
udawanie głupiego i robienie głupiego ze słuchaczy, bo (pomijając manipulacje liczbowe) rżnie się dzień 
po dniu dorosłe drzewa, a musi minąć kilkadziesiąt lat, by sadzonka zastępująca ścięte drzewo osiągnęła 
jego  dojrzałość.  Gierki  statystyczne  stały  się  parawanem  zalegalizowanego  przestępstwa  wobec 
ogólnospołecznej własności, którą stanowią lasy. 

Wśród tych kłamstw najpopularniejszym trikiem było zwalanie winy za przetrzebienie polskich lasów 

na  międzywojennych  kapitalistów  zagranicznych  (co  to  za  argument,  przecież  wiadomo,  że  tamten 
system był be, a nasz miał być cacy), najmodniejszym zaś słowem termin: racjonalnie. Rzekomo rąbiemy 
nasze lasy racjonalnie. Tym przykrywano fakt barbarzyńskiego przekraczania rzeczywiście racjonalnych 
planów  wyrębowych,  pustynne  wprost  trzebienie  lasów  (tzw.  „lasy  przerąbane”)  tam,  gdzie  są  lepsze 
drogi  umożliwiające  transport  (korzystały  na  tym  lasy,  w  okolicy  których  drogi  są  gorsze,  ale  jaka  to 
racjonalność?),  ograniczenie  powierzchni  lasów  chronionych,  czyli  parków  narodowych,  wbrew 
nawoływaniom  specjalistów,  do  zaledwie  0,33  procent  powierzchni  kraju,  wreszcie  brak  regionalnego 
zróżnicowania w postępowaniu z lasami, czego przykładem lasy górskie, wymagające szczególnej troski. 
Tu  też  nie  brakowało  trików.  Kilka  lat  temu  naczelny  dyrektor  Lasów  Państwowych  zapewniał 
publicznie,  że  w  porównaniu  z  ogromnymi  wyrębami  w  Alpach,  my  szanujemy  nasze  lasy  górskie  z 
obawy  o  erozję  („U  nas  taka  ścinka  byłaby  nie  do  pomyślenia”).  W  rzeczywistości  zaś  w  Alpach  jest 
prawie  dziesięciokrotnie  większy  średni  przyrost  powierzchni  zadrzewionej  niż  w  naszych  trzebionych 
górach. Nie szanowaliśmy niczego i nie oglądaliśmy się na nic: ani na ochronę krajobrazu, ani na retencję 
deficytowej  wody  gospodarczej  (wyręby  ją  hamują),  ani  nawet  na  uzdrowiska,  w  których  bandyckie 
wyręby spowodowały spadek wydajności, mineralizacji i biodynamiki wód leczniczych. 

Czy  coś  się  zmieniło?  Nic.  Dalej  te  same  kłamstewka,  odwracające  uwagę  od  istoty  problemu 

(ostatnio  przeczytałem,  że  w  lasach  „straty  spowodowane  przez  dziką  turystykę  są  większe  niż 
wynikające z nieracjonalnej gospodarki”!), dalej wyprzedzanie o całe lata tzw. „poboru masy drzewnej” 
ustalonego w tzw. operatach, dalej grube przekraczanie tzw. „etatu cięć” (maksymalnej dopuszczalnej ilo-
ś

ci drewna, jaką można wyciąć, i tak graniczącej z kataklizmem). Jak to podnieśli w Sejmie posłowie z 

Komisji Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego: tegoroczny plan wyrębów to pełna kontynuacja rabunkowej 
gospodarki polskim drzewostanem. 

Pogrzeb naszych lasów trwa. Cmentarz powiększa się szybko i przybiera imponujące rozmiary. 
 

„STOLICA” 13 grudnia 1981 
 

background image

Polemiki 

 
 

W  roku  1976  Waldemar Łysiak opublikował  w  „Kulturze”  artykuł  będący  analizą  publicystyki  polemicznej, 

swoistą anatomią metod polemicznych stosowanych na łamach polskiej prasy. Sklasyfikował te metody i omówił w 
sposób szyderczy; cytujemy początek owej publikacji: 

„Jesteśmy narodem polemistów. Wystarczy przejrzeć tygodniki kulturalno-społeczne w działach «polemiki» i 

«korespondencja». Co tydzień kilku lub kilkunastu facetów, językiem kulturalnym i wypolerowanym jak rękojeść 
kastetu, udowadnia czarno na białym, że inni faceci to durnie bądź hochsztaplerzy, bo napisali same idiotyzmy i 
kłamstwa. 

Jeśli  się  temu  dobrze  przyjrzeć,  wychodzi  na  to,  że  jesteśmy  narodem  polemistów  osobliwych,  polemistów 

spryciarzy i — excusez le mot — analfabetów. Większość polemistów tak dowcipnie czyta atakowane teksty, jakby 
ich w ogóle nie  czytała, po czym wybiera z nich jakieś urwane na przecinku zdania i rąbie  autora po grzbiecie. 
Przed  wojną  był  taki  krytyk  literacki,  który  robił  fantastyczne  recenzje  w  ogóle  nie  czytając  książek,  lecz  on 
przynajmniej chwalił i nie «cytował». Polemiści źle czytają, za to ganią, i nieszczęśni autorzy piszą odpowiedzi, w 
których rozdzierają szaty i złorzeczą swoim nieuczciwym polemistom, albo — jeśli są ludźmi wyższego ducha — 
starają się ich boleśnie ośmieszyć, przynajmniej tak samo boleśnie, jak sami zostali ośmieszeni. 

Druga  metoda  typowej  u  nas  polemiki  polega  na tym, że  się  atakuje  u  niekochanego  autora  jakichś  opisów, 

sądów lub poglądów coś, czego on w ogóle nie napisał, ale co polemista ma mu za złe, że jednak napisał. Tutaj też 
się stosuje  «cytaty», w  sposób taki, w jaki klei się kawałki taśmy na  stole montażowym. Słowa są, niestety, jak 
pieniądze — nie tylko się wyświechtują i dewaluują, ale i podlegają fałszerstwom przy nie zmienionym kształcie 
(...)”. 

Złośliwość autora względem polemik wynikała tu ze zdenerwowania metodami, jakie wobec niego zastosowali 

polemiści  zarzucający  mu,  iż  jest  zwolennikiem  tezy  Ericha  von  Dänikena  o  kosmitach  i  śladach  kosmitów  na 
Ziemi.  Łysiak  cierpliwie  wyjaśniał,  że  nie  jest  zwolennikiem  tej  hipotezy  i  nie  broni  jej,  broni  jedynie  prawa 
Dänikena  do  stawiania  takich  hipotez  i  krytykuje  hochsztaplerskie  sposoby  atakowania  Szwajcara.  Polemiści  w 
odpowiedzi  ogłaszali,  że  oto  Łysiak  znowu  przedstawił  się  jako  zwolennik  kosmitów  (nazwano  go  nawet  „ich 
człowiekiem w Warszawie”). Na to Łysiak cierpliwie wyjaśniał, że nie jest ich zwolennikiem... itd. Na to polemiści 
ogłaszali,  że  Łysiak  znowu  wystąpił  jako  „gorący  obrońca  hipotezy  Dänikena”.  I  tak  dalej,  i  tym  podobnie.  W 
końcu  rozeźlony  Łysiak  przestał  wyjaśniać,  że  wmawia  mu  się  to,  czego  nie  powiedział,  i  napisał  wspomniany 
złośliwy artykuł o metodach polemicznych, kończąc tak: 

„Metoda  «polemiki»  polegająca  na  wmawianiu  autorom  tego,  czego  nie  napisali,  i  piętnowaniu  ich  za  to, 

stanowi najwyższą szkołę jazdy. Jest to żonglowanie pojęciami i znaczeniami i wywracanie ich na nice. Można to 
robić  z  bardzo  korzystnymi  rezultatami.  Kiedy  przed  pierwszą  wojną  światową  pewien  arystokrata  rosyjski 
powiedział po pijanemu, że «ma cara w dupie», to dzięki znajomościom w policji i sądownictwie oraz umiejętności 
ż

onglowania łapówkami został skazany tylko na grzywnę «za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości o 

miejscu pobytu Najjaśniejszego Pana» (...) Dlatego nie  zabieram więcej głosu na temat Dänikena,  a pozwoliłem 
sobie  jedynie  na  kilka  uwag  o  narodowym  sporcie  inteligencji  polskiej,  którego  imię:  POLEMIKA.  Od  tej  pory 
będę  rozpowszechniał  nieprawdziwe  wiadomości  o  miejscu  pobytu  Najjaśniejszej  Polemiki.  Ale  to  już  nie  na 
papierze” (artykuł „Polemiczne miejsce pobytu”, „Kultura” 31 X 1976). 

Oczywiście Łysiak nie dotrzymał słowa. W niezabieraniu głosu na temat Dänikena przeszkodziły mu wizyta 

Szwajcara  w  Polsce  i    zorganizowana  przez  red.  Toeplitza  sławna  dyskusja  między  Dänikenem  a  polskimi 
uczonymi,  w  której  Łysiak  wziął  udział.  W  zaprzestaniu  polemik  przeszkodziły  Łysiakowi  temperament 
publicystyczny oraz konieczność odpowiadania na listy. 

Dajemy  poniżej  kilka  próbek  polemicznego  pióra  Łysiaka  (w  dwóch  gatunkach:  jego  ataki  na  tych,  którzy 

napisali coś, co go wzburzyło, oraz jego odpowiedzi na listy krytyczne). Wszystkie one dowodzą, że „dostać się” 
pod pióro Łysiaka nie było rzeczą Przyjemną — jako polemista okazywał się bardzo niebezpieczny. 

 

background image

Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii” 

 
 
Proszę  Państwa  —  nie  dajmy  się  zwariować!  Zwariować  można  od  zalewu  przekleństw  na 

współczesną  urbanistykę  mieszkaniową  i  od  zatrzęsienia  apokaliptycznych  wizji  dotyczących  ludności 
zurbanizowanej  osiedlowo.  Trzeba  się  przeciw  temu  malkontenctwu  i  pesymistycznemu  krytykanctwu 
bronić  rękami  i  nogami,  zakrywając  oczy  i  uszy.  Po  prostu  nie  dopuszczać  do  siebie  wszystkich  tych 
kwileń  i  narzekań,  które  —  jak  się  im  tak  dobrze  przyjrzeć  —  nie  są  czymś  innym  jak  „strachami 
nalachami” i społecznym wstecznictwem. 

Zawiewa  ten  czad  do  nas  głównie  od  Zachodu  i  tu  trzeba  wykazać  maksymalną ostrożność,  i  mieć 

pod  ręką  gotową  polopirynę  na  te  miazmaty,  żeby  zaraz zażyć  i  uspokoić  się.  Ja na  przykład  wycinam 
sobie  z  prasy  wywiady  z  najwybitniejszym  ekspertem  od  tych  spraw  w  Polsce,  dyrektorem  Instytutu 
Kształtowania  Środowiska,  inż.  Adolfem  Ciborowskim  (profesorem  mianowanym),  i  jak  tylko  prze-
czytam w zachodniej prasie coś wrednego o osiedlu, to zaraz wyciągam wycinek z wywiadu i trrrach! — 
przebijam Ciborowskim jak waleta asem. 

Na ten przykład czytam w „Die Welt”, co pisze niejaki Hans Nerth: 
„Architekt, który pragnąłby marzyć z ołówkiem w ręku, podczas gdy jego zasoby budżetowe z góry 

ograniczają  realizację  jego  śmiałych  projektów,  jest  bezradny  i  pozostaje  mu  tylko  podziwiać 
nawarstwione w ciągu wieków osiedla ludzkie, pełne budowli ciasno stłoczonych, ale za to przytulnych i 
dających poczucie bezpieczeństwa, czego nie można powiedzieć o prawie żadnym świeżo wybudowanym 
osiedlu.  Współczesny  architekt  skrępowany  jest  przepisami,  planami  finansowymi  i  normami,  nad 
których przestrzeganiem czuwają stosowne urzędy i władze nadzorcze”. 

Na  to  ja  wyciągam  sobie  wycinek  z  wywiadem,  którego  udzielił  prof.  Ciborowski  „Literaturze” 

(numer z 24 października 1974 roku) i zażywam: 

„RED.:  Ludzie  ze  środowisk  urbanistycznych  i  architektonicznych,  zapytani  o  te  sprawy,  mówią 

głównie o trudnościach. 

A.C.: Mam wątpliwości, czy jest to słuszne. Równocześnie istnieje u nas znacznie większa szansa, niż 

ma  ją  bardzo  wielu  architektów  w  innych  krajach.  A  mówienie  o  trudnościach  może  być  trochę próbą 
usprawiedliwiania  siebie  samego.  Dobrą  architekturę  można  było  robić  zawsze,  podobnie  jak  złą 
architekturę — niezależnie od tego, jaka była technologia, możliwości gospodarcze. 

RED.: Czy pogląd ten odnosi Pan Profesor do naszego całego trzydziestolecia? 
A.C.:  Chyba  tak  (...)  Dzięki  burzliwej  historii  architektury  w  trzydziestoleciu  skróciliśmy  znacznie 

dłuższy  gdzie  indziej  okres  rozwoju  myśli  architektonicznej.  Gdzie  indziej  przebiega  taka  ewolucja 
znacznie spokojniej, wolniej”. 

1 już jestem spokojny, bo już wiem, że burzliwy rozwój naszej myśli architektonicznej jak ten sokół 

zostawia w tyle tych spokojnych wolniaków, napiętnowanych znacznie mniejszą szansą. 

Albo  inny  przykład.  Taki  jankes,  Peter  Blake,  chce  mnie  wpędzić  w  nerwicę  na  łamach  „Die 

Weltwoche”: 

„Niestety,  architekci  mojego  pokolenia  w  dniu,  w  którym  otrzymali  zezwolenie  na  wykonywanie 

swego  zawodu,  przestali  zadawać  pytania.  Natomiast  świat,  któremu  pragną  oni  służyć,  nie  przestał 
stawiać  trudnych,  wręcz  bezczelnych  pytań.  Pyta  on  nas,  architektów,  którzy  głosiliśmy  lepszy  sposób 
ż

ycia:  jak  do  tego  doszło,  że  ten  osiedlowy  świat,  który  zaplanowaliśmy  i  zbudowaliśmy  w  ciągu 

ostatnich 30 lat, wygląda tak brzydko i nudnie, tak monotonnie?” 

Ale ja już mam pod ręką taki wycinek z „Expressu Wieczornego” z dnia 21 maja 1976 roku (wywiad 

z prof. A. Ciborowskim): 

„RED.: Wizja typowości budzi, rzecz jasna, obawy przed monotonią i upodabnianiem się do siebie 

osiedli w różnych częściach świata. 

A.C.: Krajobraz miejski upodabnia się do siebie pod różnymi szerokościami geograficznymi. Jest to 

prawidłowość  obiektywna,  której  nie  sposób  uniknąć  w  pełni.  Ludzie  mają  przecież  podobne  potrzeby 
biologiczne, podobne aspiracje, domagają się podniesienia jakości życia, co upodabnia ich i ich dach nad 
głową często do sąsiadów, nie tylko z najbliższego otoczenia”. 

Otóż  to  —  potrzeby  biologiczne  i  aspiracje  upodabniają  dach  nad  głową  i  nie  ma  co  wyszukiwać 

złośliwie innych przyczyn, zwalać na architektów, władze etc. Jest to prawidłowość obiektywna, która w 

background image

przeszłości nie miała miejsca z tej prostej przyczyny, że ludzie mieli zupełnie różne potrzeby biologiczne, 
a aspiracji w ogóle nie mieli. 

Są tacy, którzy zwalają winę na uprzemysłowienie świata i piszą jak Jean Clay w „Realites”: 
„Między  koncepcją  mieszkania,  jaką  każdy  z  nas  nosi  w  sobie,  koncepcją  wzorowaną  na  domu 

rodzinnym,  a  wyborem  możliwości  mieszkaniowych  oferowanych  przez  wielkie  miasta  zachodzi  coś 
więcej niż rozbieżność — dzieli je po prostu przepaść!” 

Na to my bierzemy wycinek z tego samego „Expressu Wieczornego” i już wiemy, że tej monotonii 

można uniknąć: 

„RED.:  Mimo  wszystko  jednak  można,  nawet  przy  zastosowaniu  przemysłowej  produkcji  w 

budownictwie, uniknąć monotonii. 

A.C: Można, ale trudno. Pierwsze zróżnicowanie następować będzie ze względów klimatycznych w 

skali  poszczególnych  wielkich  regionów  geograficznych.  W  skali  miast  można  nadawać  osiedlom 
indywidualny  wyraz  przez  zróżnicowanie  grup  budynków  w  krajobrazie,  rozmaity  charakter  terenów 
zielonych  (np.  stosowanie  różnych  gatunków  drzew),  rozmaite  kolory  elewacji,  budynki  niskie  i 
wysokie”. 

No i co? Sprawa jest jasna — jak zaczniemy wznosić budynki wyższe i niższe, z różnymi kolorami 

elewacji na tle różnych gatunków drzew, to się zaraz osiedle polepszy i szlus. Że co? Że to już robimy od 
dawna  i  wciąż  jest  monotonnie?  Ale  to  jest  „nowa  monotonia”,  której  urok  trzeba,  koniecznie  trzeba 
dostrzec,  jeśli  się  nie  chce  podpadać  pod  rubrykę  pt.  konserwatyzm  społeczny.  Służę  wycinkiem  ze 
„Stolicy” z dnia 15 — 22 grudnia 1974 roku (wywiad z inżynierem Adolfem Ciborowskim): 

„RED.: Tak więc pewien konserwatyzm społeczny powoduje niezbyt dobre przyjęcie monotonii... 
INŻ. A.C.: Nie tyle monotonii, ile nowej monotonii. Ten konserwatyzm społeczny nie przejawia się 

już przy ocenie ulicy XIX wieku...” 

O  właśnie  —  zabytek  to  wam,  panowie  malkontenci,  w  smak,  a  bloczek  osiedlowy  to  już  nie!  Na 

szczęście  to,  co  się  nie  podoba  malkontentowi,  wcale  nie  musi  się  nam  nie  podobać.  Jest  to  po  prostu 
sprawa nabycia właściwych kryteriów,  pozwalających  odróżniać  piękno  i  szpetotę, 

o czym dowiadujemy się z tej samej „Stolicy”: 
„RED.:  Warto  chyba  przekazać  Panu  Inżynierowi  jedną  z  ocen  obiegowych  przewijających  się 

ostatnio  w  rozmowach  o  współczesnej  architekturze.  Krytykowana  jest  monotonia  budownictwa 
mieszkaniowego, określa się też architekturę tego typu jako po prostu brzydką. 

INŻ.  A.C.:  Pojęcie,  co  jest  brzydkie,  a  co  ładne  —  jest  umowne,  wyraża  nasze  przyzwyczajenia  i 

nawyki (...) To, co jest inne, co jest nowe, co w pierwszej chwili zaskakuje 

i  niepokoi  —  łatwo  nazwać  brzydkim.  Rzadko  uznajemy  od  razu  dzieło  architektury,  nowe 

rozwiązanie urbanistyczne. Ocena niefachowa powinna być sterowana...” 

i o to chodzi, o to chodzi! 
 

„KULTURA” 13 marca 1977 

 

background image

Rok Dänikena 

 
 
Trudno byłoby obalić tezę, iż kończący się rok 1977 był w naszym kraju m. in. rokiem Ericha von 

Dänikena. Złożyło się na to wiele przyczyn, ale przede wszystkim jego wizyta w Polsce, która wywołała 
namiętności dające przyzwoitą pożywkę plotkom i środkom masowego przekazu, obfitujące w wymianę 
soczystych ciosów i policzków, słowem, tak wielkie, że ani można było przypuszczać (...) 

Zbrodnią, straszliwym garbem Dänikena, w który wali się bezustannie i bez opamiętania naukowymi 

pałami, jest jego dyletantyzm. Däniken nie ma żadnych wyższych studiów, ukończył jedynie gimnazjum 
klasyczne z greckim i łaciną. Zbrodnia niewybaczalna. Albowiem dyletant na użytek domowy może sobie 
działać — to poczciwy, kochany, nieco „kopnięty” swój chłop. Dyletant głoszący publicznie jakieś teorie 
godzące w majestatyczną katedrę wielkiej nauki — to bandyta, terrorysta, zboczeniec. Zboczył z toru, na 
którym  pedałują  w  koło  i  w  koło.  Zrobią  wszystko,  by  go  unicestwić  lub  przynajmniej  zbrukać.  Jako 
pierwszy skarcił to ostro Schopenhauer, oddając hołd twórczym dyletantom (nie mylić z dyletantyzmem 
szefów-ignorantów) i pisząc: „Dyletanci, dyletanci! Cóż to znaczy? Tak nazywani są ludzie uprawiający 
jakąś naukę lub sztukę z zamiłowania i z zapału do niej, nie tylko umysłem, lecz i sercem. Tacy ludzie 
zawsze tworzyli rzeczy największe”. 

To święta prawda. Również w dziedzinie odkrywania przeszłości, tam gdzie teraz działa Däniken. C. 

W. Ceram, który miał historię archeologii w małym palcu, nie mylił się umieszczając taki akapit w swojej 
pracy  „Bogowie,  groby  i  uczeni”:  „Pogarda  ta  (fachowców  wobec  dyletantów  —  przyp.  W.  Ł.)  jest 
nieuzasadniona.  Jeżeli  spojrzymy  na  rozwój  badań  naukowych  od  najdawniejszych  choćby  czasów, 
nietrudno  będzie  nam  stwierdzić,  że  ogromnej  ilości  odkryć  dokonali  właśnie  dyletanci,  outsiderzy, 
samoucy.  Opętani  jakąś  ideą,  nie  odczuwali  hamulców  fachowego  wykształcenia,  nie  znali  lęku 
specjalistów,  przeskakiwali  przeszkody  wzniesione  przez  tradycjonalizm  czcigodnych  akademików” 
(tłum. J. Nowacki). 

(...)  Żeby  wszystko  było  jasne  —  Däniken  jest  moim  przyjacielem,  regularnie  ze  sobą 

korespondujemy,  dyskutując  podnoszone  przez  niego  sprawy,  relacjonuje  mi  swoje  podróże  i  badania, 
przysyła  sygnalne  egzemplarze  swoich  książek  etc,  etc.  Wszystko  to  nie  zmienia  tego  podstawowego 
faktu,  że  (o  czym  on  dobrze  wie  i  co  ja  maniakalnie  wprost  powtarzam  w  każdej  mojej  publikacji 
„Dänikenowskiej”): 

„Nic a nic nie obchodzi mnie to, czy Däniken ma rację, czy też nie. Może mieć, może nie mieć — 

czas to pokaże (...) Bronię nie tyle samej hipotezy Dänikena, ile jego prawa do wysuwania takich hipotez, 
i potępiam hochsztaplerskie metody polemizowania z Dänikenem”. 

Bezskuteczne powtarzanie tego credo i postulowanie o rzeczową polemikę z Dänikenem zniechęciło 

mnie do dalszych utarczek, toteż nie odpowiedziałem już na przedziwne tezy zawarte w poświęconym mi 
artykule Marka Konopki pt. „Ich człowiek w Warszawie”, w którym zostałem przedstawiony jako agent 
kosmitów  na  Polskę  i  klakier  „szwajcarskiego  hotelarza”  (ten  epitet  jest  głównym  argumentem 
naukowym przeciwników Szwajcara w dyskusjach z nim!). 

(...) Rok 1977 był, jako się rzekło, rokiem największego, jak dotychczas, zainteresowania Dänikenem 

w  Polsce  i  najcięższych  bojów  na  jego  temat.  Na  ekrany  wszedł  kolejny  film  Reinla  („Posłannictwo  z 
innej planety”), a w końcu maja przybył do Warszawy z dwudniową wizytą sam główny bohater i dopiero 
wówczas, a także i po jego wyjeździe, zrobiło się piekielnie gorąco. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin 
Däniken,  oprócz  wizyt  prywatnych  i  pertraktowania  z  wydawnictwami  w  sprawie  dalszych  edycji  jego 
książek,  udzielił  kilkunastu  wywiadów,  nagrał  telewizyjny  program  „100  pytań”  (w  rzeczywistości 
zdążyliśmy mu zadać tylko 20, bo na więcej nie starczyło czasu) i w końcu wziął udział w legendarnej już 
dyskusji  w  redakcji  tygodnika  „Kultura”,  opublikowanej  następnie  w  numerze  z  9  października  pt. 
„Däniken i uczeni”. 

Było to osobliwe spotkanie, które z miejsca przerodziło się w najzwyklejszy proces karny przeciwko 

gościowi.  Już  na  samym  początku  jeden  z  obecnych  uczonych  stwierdził,  że  w  ogóle  nie  widzi  sensu 
dyskutowania z takim typem jak Däniken, na co zareplikowałem pytaniem: po co wobec tego przybył na 
dyskusję,  ale  nie  uzyskałem  odpowiedzi.  Przyznaję,  że  byłem  tym  wszystkim  lekko  przerażony  (...) 
Däniken  z  uwagą  wysłuchiwał,  co  mają  do  powiedzenia  jego  adwersarze,  kiedy  natomiast  sam mówił, 
jeden z  panów  uczonych przez  cały  czas  machał  mu  pogardliwie ręką  przed nosem  (sic!), jakby  chciał 

background image

rzec:  idź  do  czorta  ze  swoim  gadaniem  !  Potem  poleciały  inwektywy  (celowało  w  tym  dwóch  innych 
uczonych panów) w rodzaju: „wulgarny materialista”, „amatorski partacz”, „fałszerz faktów”, „intelektu-
alna tandeta”, „ignorant” etc. 

Wyłamałem  się  z  tego  wysoko  utytułowanego  grona,  w  którym  potraktowano  Dänikena  niczym 

pętającego  się  niepotrzebnie  po  Polsce  gnojka  i  wygłosiłem  gwałtowny  speech  jako  obrońca  (gościa 
zaproszonego ze Szwajcarii) i oskarżyciel (metody zaprezentowanej przez pozostałych „dyskutantów”, a 
polegającej  na  zastępowaniu  rzeczowej  argumentacji  inwektywami;  notabene  jest  to  nagminne  w 
„polemizowaniu”  z  Dänikenem,  obelgi  zastępują  fakty).  Sam  Däniken  zachował  kamienny  spokój, 
przynajmniej  na  zewnątrz.  Polemistą  jest  niezłym,  dał  tego  dowód  podczas  nagrywania  programu  TV 
„100 pytań”, kiedy strzelił do niego redaktor Miś: 

—  Panie  Däniken.  Zadam  panu  teraz  pytanie,  na  które  proszę  mi  odpowiedzieć  tylko  jednym 

słowem,  tak  lub  n i e. A więc... 

W tym momencie Däniken przerwał mu i kapitalnie zrykoszetował : 
—  Panie redaktorze, zanim pan to uczyni, ja zadam panu jedno pytanie, na które odpowie mi pan tak  

lub nie. pytanie brzmi: czy przestanie pan wreszcie bić swoją żonę? 

Ale w redakcji, nomen omen, „Kultury”, bity „argumentami”, które wymieniłem wyżej, był bezradny 

— nie przyjechał polemizować z obelgami. Bezpośrednio po powrocie do Szwajcarii napisał do mnie list 
zaczynający  się  od  słów:  ,,I  feel  obliged  to  thank  You  with  this  letter  for  all  Your  help  and  assistance 
rendered  to  me  during  my  stay  in  Poland.  Particularly  during  my  visit  to  «Cultura»  where  there  were 
obviously only people who already knew everything much better, You have been a great help for me with 
Your interventions”.

*

 

Po  opublikowaniu  tej  „dyskusji”,  w  prasie  polskiej  zaroiło  się  od  komentarzy,  w  których  padło 

nieczęsto  widywane  na  rodzimych  łamach  słowo  „chamstwo”.  W  artykule  na  łamach  „Polityki”  (22  X 
1977) Andrzej Mozołowski nazwał to spotkanie „eskalacją epitetów” i napisał m. in.: 

„Wypowiedzi  rzeczników  obrony,  dr.  Waldemara  Łysiaka  i  wydawcy  Dänikena,  dyr.  Alfreda 

Górnego, nie stanowiły przeciwwagi wobec zmasowanego ataku pozostałych pracowników nauki (...) Ani 
on profesor, ani docent, ani nawet doktor. Zwykły hotelarz bez wyższego wykształcenia. Ma promotora? 
Ż

adnego znaczącego, przynajmniej nie u nas. Jest więc okazja, by zabłysnąć bezkompromisowością, od-

wagą,  pryncypialnym  osądem.  No  i  się  błyska  (...)  Z  zadowoleniem  przeczytałbym  ich  publiczne 
wystąpienia,  równie  śmiałe  i  bezkompromisowe,  równie  nie  przebierające  w  sformułowaniach  —  
krytykujące  naukowe poczynania  rodaków,  koleżanek  albo kolegów  po  fachu.  Jeśli  takowe  przeczytam 
— opublikuję przeprosiny, ukorzę się i odszczekam. Ale dopiero wtedy”. 

Ostatnie słowo w sławetnej „dyskusji” powiedział, co prawda z małym poślizgiem, w kilka tygodni 

po  jej  opublikowaniu,  red.  Toeplitz.  Był  to  prawdziwy  szlagier.  KTT,  jako  gospodarz  prowadzący 
spotkanie,  napełnił wielu  ludzi  admiracją  wobec  swej  osoby  sposobem  zareagowania  na  epitety. Kiedy 
zaczęły padać, przerwał mówiącemu i powiedział: 

—  Jako  pełniący  rolę  gospodarza,  chciałbym  nieśmiało  przypomnieć  tradycje  staropolskiej 

gościnności, a także to zdanie z Fredry: „jeśli wstąpił w progi moje...” 

Potem, kiedy ja otrzymywałem listy od czytelników, którzy dziękowali mi za obronę Dänikena, KTT 

otrzymywał listy z podzięką za wyżej cytowaną interwencję (jak się zorientowałem otrzymywaliśmy listy 
od tych samych ludzi, m. in. od profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, J. Trzynadlowskiego, i od dr. K. 
Więckowskiego  z  Warszawy,  który  nazwał  spotkanie  w  „Kulturze”  „flekowaniem  Dänikena”).  Pan 
Toeplitz spokojnie odczekał, aż zbierze się spora kupka tych podziękowań i pochwał prasowych, po czym 
wykonał  coś  w  rodzaju  volte  face,  które  zaszokowało  jego  wielbicieli.  Napisał  mianowicie  w  swoim 
felietonie w „Kulturze” (30 X 1977), że ową interwencję traktował jako... „ożywiający rozmowę żart” (!), 
po czym stwierdził, że całkowicie solidaryzuje się z dyskutantami flekującymi Dänikena i że „czas już 
wygrzebać się z głupawego, słodkiego marazmu, którym grozi nam źle pojęty demokratyzm i fałszywa 
tolerancja”. Wreszcie dodał: „Byle osioł może dziś zawracać głowę swoimi niedowarzonymi pomysłami 
najpoważniejszym autorytetom (tak jakby Däniken był natrętem i zmuszał kogokolwiek do dyskusji — 

                                                           

*

   „Czuję  się  w  obowiązku  podziękować  ci  tym  listem  za  pomoc,  jakiej  mi  udzieliłeś  podczas  mojego  pobytu  w  Polsce. 

Zwłaszcza zaś za twoje interwencje podczas wizyty w «Kulturze», gdzie znajdowali się sami ludzie, którzy z góry wszystko 
wiedzą lepiej”. 
 

background image

przyp. W.Ł.) spokojny, że nikt mu nie powie: paszoł won!, nie wyrzuci za drzwi (...), że nie dosięgnie go 
ż

aden zgniły pomidor...” 

Mówienie:  „paszoł  won!”  i  wyrzucanie  za  drzwi  człowieka,  którego  uprosiło  się  o  przyjście  na 

rozmowę, wydaje mi się chwilowo (na obecnym etapie rozwoju) propozycją nieco zbyt śmiałą, jednakże 
sądzę,  że  wielu  ludzi  czuje  do  KTT  wdzięczność.  Po  tym  jego  felietonie  już  tylko  niewiele  rzeczy  w 
wykonaniu pana Toeplitza będzie ich mogło zaskoczyć (...) 

 

„LITERATURA” 22—29 grudnia 1977 

 

background image

Odpowiedź na list red. J. Roszki 

 
 
W  numerze  31  „Razem”  wydrukowany  został  list  wielce  zasłużonego  dziennikarza  krakowskiego, 

Janusza  Roszki,  który  twierdzi,  że  został  oszkalowany  przeze  mnie  na  łamach  tegoż  tygodnika.  Panu 
Roszce nie podoba się „taka metoda Łysiaka i inne jego metody”, zaatakowałem bowiem (w „Razem” nr 
27)  opublikowany  przezeń  w  „Przekroju”  artykuł  o  początkach  egiptologii,  pełen  kosmicznych  wprost 
bzdur,  błędów  merytorycznych  i  dowodów  na  zatrważającą  nieznajomość  poruszanego  tematu  (na 
żą

danie wyszczególnię je; „Przekrój” nie chciał wydrukować zbyt chyba obszernej listy tych nonsensów, 

którą wysłałem do Krakowa). Jedną z największych „głuposti” (jak mawiał hrabia Roztopczyn) w owym 
tekście okazało się „przedłużenie” przez p. Roszkę życia Bastylii na okres Dyrektoriatu (zaczął się on w 
roku  1796),  co  skomentowałem  na  łamach  „Razem”  propozycją,  by  o  tym  cudzie  jak  najszybciej 
poinformować  Francuzów,  którzy  wciąż  swoje  święto  narodowe  obchodzą  w  rocznicę  kompletnego 
zburzenia Bastylii w roku 1789! 

W swoim liście p. Roszko określa wytknięcie mu tego błędu (było nie było żenującego, bo rzecz jest z 

zakresu  szkoły  podstawowej)  jako  „zwykłą  insynuację”  i  ze  świętym  oburzeniem,  patrząc,  jak  to  się 
mówi,  „prosto  w  oczy”  czytelnikom,  zapewnia  ich,  że  nigdy  takiej  bredni  nie  napisał.  Czyni  to 
następującymi słowy: 

„Podobno miałem napisać, że w okresie Dyrektoriatu wsadzano ludzi do Bastylii, która, jak wiadomo, 

została wcześniej zburzona (...) Chciałem poinformować Czytelników «Razem», że nigdy czegoś takiego 
nie napisałem (...) i to jest do sprawdzenia”. 

Wobec tego sprawdźmy. Wspomniany artykuł p. Roszki ukazał się w numerze „Przekroju” z dnia 16 

września  1979  roku,  a  jego  treść  od  początku  do  końca  dotyczy  doby  Dyrektoriatu.  Opisywana  akcja 
zaczyna  się  we  wrześniu  1797  w  Mombello.  Następnie  czytamy  o  tym,  co  robi  i  o  czym  myśli  akurat 
Napoleon, i wreszcie zbliżamy się do słów o Józefie Sułkowskim i o Bastylii, których p. Roszko „nigdy 
nie  napisał”, ale  które w jego artykule  wydrukowano.  Autor  buduje  nastrój  („Jest  wczesny  zmierzch  w 
Mombello...”), potem jeszcze kilka zdań i: 

„Minęło już ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August prezentował małego Józefa Sułkowskiego 

książętom i hrabiom Francji jako cudowne dziecko, które recytowało na pamięć całe stronice uczonych 
dzieł. Tamtej Francji już nie ma, nikt nie pamięta uczonego malca z Polski; ci, którzy  go słuchali, dali 
głowę na szafocie lub siedzą w Bastylii”. 

Powtarzam: jesteśmy w Mombello w roku 1797, a więźniowie siedzą w... zburzonej przed ośmiu laty 

Bastylii!  O  żadnych  sprytnych  wykrętach,  przypadkowym  lapsusie  czy  czymś  takim  nie  może  być  tu 
mowy,  bo  p.  Roszko  wyraźnie,  jakby  nie  chcąc  pozostawić  wątpliwości,  iż  chodzi  mu  o  rok  1797, 
potwierdza  swoje  datowanie,  pisząc:  „Minęło  już  ponad  piętnaście  lat  od  czasu,  gdy  wuj  August 
prezentował  małego  Józefa  Sułkowskiego  książętom  i  hrabiom  Francji”.  Rzeczywiście,  wuj  August 
prezentował małego Sułkowskiego jako cudowne dziecko w Paryżu w latach 1780 — 82, a więc minęło 
ponad piętnaście lat do roku 1797! Po Bastylii nie ma śladu od ośmiu lat, a więźniowie w niej siedzą!!! 
(Notabene trzeba nieprawdopodobnej wręcz niekompetencji, aby napisać, iż część arystokracji dała głowę 
na  szafocie,  a  reszta  siedzi  w  Bastylii,  bo  nawet  dzieci  z  podstawówki  wiedzą,  że  szafoty  mogły 
zdziesiątkować  arystokrację  francuską  dlatego,  iż  przedtem  padła  Bastylia  —  jest  to  jedna  z 
elementarnych wiadomości z historii powszechnej). 

Panie Roszko — zacytuję jeszcze raz zdanie z pańskiego listu: „Nigdy czegoś takiego nie napisałem”. 

Napisał pan, a mimo to próbował pan wmówić czytelnikom „Razem”, że wypomnienie panu tego przez 
Łysiaka  jest  „zwykłą  insynuacją”.  Przy  najgorętszych  chęciach  do  zachowania  dobrych  manier  i  przy 
największej  niechęci  do  używania  mocnych  określeń,  nie  można  nazwać  tego  pańskiego  zdania  i  tych 
pańskich słów inaczej, jak wielkim kłamstwem. 

P. Roszko postraszył mnie również rzecznikiem dyscyplinarnym SDP, sądząc może, iż to mi zamknie 

usta. Nie przestraszyłem się, jak widać, bo nauczono mnie w domu, że prawda nie musi się bać. 

Prosząc w zakończeniu swego listu o jego opublikowanie p. Roszko uzasadnił to tym, że „każdy autor 

ma prawo do obrony swego własnego imienia”. Jego sprawa, że wybrał do obrony swego imienia oręż 
samobójczy, czyli nieprawdę ożenioną z groźbami, ale zasada o prawie do obrony jest słuszna. List jego 
opublikowano. Zgodnie z tą samą zasadą — proszę o opublikowanie mojego. 

background image

 

„RAZEM” 14 września 1980 

 

 
 

background image

Pochwała kwadratowych pomidorów 

 
 
Pamiętam dobrze, tak dobrze, jak rzadko które, słowa mojego śp. ojca, wypowiedziane do mnie, gdy 

byłem jeszcze smarkaczem. Pewnego razu (było to w pierwszym dniu mojej nauki w Liceum im. Prusa) 
powiedział tak: — Synu, przestałeś być dzieckiem, zaczynasz być młodzieńcem. Chcę, żebyś się dobrze 
uczył  i  przyzwoicie  zachowywał.  Jeśli  coś  zbroisz,  będziesz  ukarany  bardziej  surowo,  niż  to  było 
dotychczas,  bo  mam  już  prawo  wymagać  od  ciebie  większego  rozsądku,  niż  kiedy  byłeś  uczniakiem 
podstawówki.  Jeśli jednak  dowiem się,  że  starałeś się  niegodnie  przypodobać  nauczycielom,  to jest,  że 
popadłeś  w  jakąkolwiek  formę  lizusostwa,  w  ogóle  nie  zostaniesz  ukarany.  Karać  mogę  tylko  mojego 
syna, nie zaś obce dzieci. Czy mnie zrozumiałeś? 

Zrozumiałem  go  bardzo  dobrze  i  obraziłem  się  na  niego,  bo  uważałem,  że  niepotrzebnie  to 

powiedział, i czułem się urażony. 

Powyższy  wspominek  nie  ma  żadnego  związku  z  dalszą  częścią  niniejszego  felietonu,  po  prostu 

wrócił do mnie przez jakąś furtkę pamięci i przelałem go na papier. Teraz zaś czas do pracy. Dzisiejszy 
felieton będzie o czymś zupełnie innym, bo o architekturze. 

Przed kilku laty, w roku 1974, pewien koryfeusz naszej architektury stwierdził na łamach prasy, że 

nasze  powszechnie  krytykowane,  monotonne  i  brzydkie,  osiedla  mieszkaniowe  są  w  istocie  piękne,  że 
jest to „nowa monotonia”, w docenianiu i ukochaniu której przeszkadza nam po prostu „konserwatyzm 
społeczny”  (sic!).  Sądzić można  było  wówczas,  że jest  to  ponury  żart  lub  wybryk  zmęczonego mózgu, 
który  chce  się  komuś  przypodchlebić,  słowem,  wyjątek  potwierdzający  regułę,  czyli  regularną  niechęć 
mieszkańców do proponowanych im „bloków”, na które w istocie rzeczy są skazani. Dzisiaj okazuje się, 
ż

e był to tylko precedens. 

Od  lat  publicyści  i  architekci  walczą  przeciwko  terrorowi  wielkiej  płyty  ź  fabryk  domów,  która 

wprost zmusza do wznoszenia zuniformizowanych osiedli o charakterze koszarowym. Ta solidarność w 
walce  z  wynaturzeniami  uprzemysłowienia  budownictwa  była  czymś  pocieszającym,  tym  bardziej 
tragicznego aspektu nabiera więc jej rozbicie. Chodzi o klasyczny cios w plecy zadany przez „swojego”, 
przez znanego specjalistę od architektury, publikującego często i gęsto Władysława Fiałkowskiego, który 
w  artykule  „Architektura  na  rykowisku”  („Kultura”  z  26  sierpnia  1979)  napisał  wiele  i  niesłusznie  na 
temat  historii  i  współczesności  budownictwa,  wszystko  to  podporządkowując  udowodnieniu  głównej 
tezy.  Teza  ta,  bardzo  miła  dla  tych,  którym  Fiałkowski  chciał  się  przypodobać,  dotyczy  obecnej 
architektury polskiej i brzmi tak (uwaga!): 

„Jedyną organizacją, której należy zawdzięczać, że polska architektura nie stoczyła się na samo dno 

(...), jest polski przemysł budowlany”. 

Tak  samo  jedyną  organizacją,  której  należy  zawdzięczać,  że  bobry  nie  wyginęły  doszczętnie,  są 

kłusownicy. 

Ż

e  jest  to  nonsens  krzyczący  przeraźliwie  —  wiedzą  wszyscy,  od  dzieci  do  emerytów,  i  można  to 

przeczytać w setkach opracowań, książek, artykułów, stenogramów z konferencji specjalistycznych etc. O 
samą  chęć  bycia  oryginalnym  za  wszelką  cenę  nie  posądzam  pana  Fiałkowskiego.  Nie  przypuszczam 
również, że pomyliły mu się daty, to jest, że uznał, iż mamy akurat prima aprilis. Nie ośmieliłbym się też 
zarzucić mu niekompetencji. Więc dlaczego to napisał? I dla kogo? 

Specjalista  Fiałkowski  podparł  główne  twierdzenie  w  swym  artykule  twierdzeniami  pomocniczymi. 

Według  niego  przemysł  budowlany  „może  wykonać  wszystko,  co  można  sobie  wyobrazić,  i  wzrost 
kosztów czy też komplikacja produkcji nie odgrywają tutaj specjalnej roli”. Jest to kosmiczna nieprawda, 
sytuacja  bowiem  wygląda  akurat  odwrotnie.  Przemysł  budowlany  w  dążeniu  do  maksymalnej 
„ekonomiczności”  (osiągnięcie  największego  zysku  najmniejszym  kosztem)  produkuje  tylko  kilka 
rodzajów płyt, ponieważ urozmaicenie produkcji spowodowałoby jej skomplikowanie, a co za tym idzie 
wzrost  kosztów.  Więc  się  tego  nie  robi.  Dlatego  architekci  nie  mają  z  czego  stawiać  budynków 
ciekawszych niż te, które zapaskudzają nasz krajobraz. 

Te ciekawsze budynki są według pana Fiałkowskiego nonsensem, co tłumaczy on tak: 
„Nonsensem  jest  natomiast  uzyskiwanie  (...)  architektonicznych  walorów  przez  załamywanie 

budynku, kiedy wiadomo, że dźwig montujący budynek najlepiej pracuje na prostym torze”. 

Słusznie,  wiadomo  bowiem,  że  siedziby  ludzkie  należy  dopasowywać  kształtem  do  wartości 

background image

nadrzędnej,  jaką  jest  tor  dźwigu,  a  nie  odwrotnie.  Tak  samo  należy  ludziom  formować  nogi  do 
jednowymiarowych  butów  (bez  podziału  na  lewy  i  prawy),  zaś  żołądki  do  linii  produkcyjnej  maszyny, 
która wypluwa same serki topione. 

Jako  czciciel  kąta  prostego,  a  przeciwnik  innych kształtów,  pan  Fiałkowski  powołuje  się  na  logikę, 

argumentując tak: 

„Przemysł  budowlany  kieruje  się  logiką  wynikającą  z  procesu  technologicznego.  I  jeśli  logika 

wskazuje,  że  coś  powinno  być  proste  —  przemysł  protestuje,  jeśli  ktoś  chce,  aby  to  było  wygięte. 
Natomiast sposób rozumowania wielu architektów jest skrajnie eklektyczny”. 

Tym architektom dostają się od pana Fiałkowskiego cięgi za „jakiś pęd do dekoracyjności, modę na 

swego  rodzaju  eklektyzm”,  przejawiający  się  tym,”  że  musząc  stawiać  domy  identyczne  jak  pudełka 
zapałek,  starają  się  urozmaicić  i  ożywić  elewacje  choćby  niestereotypowo  rozwiązanymi  balkonami. 
Artyści,  psiakrew,  zachciało  się  im  rzeźbić  w  architekturze,  kształtować  bryły  budynków  w  zgodzie  z 
jakąś  estetyką,  a  że  nie  mogą  tego  robić,  kombinują  szczwanie  innymi  duperelkami!  Na  szczęście  pan 
Fiałkowski i jemu podobni wykazują czujność. Po łapach i do szeregu, marszowym krokiem przemysłu 
budowlanego! 

Człowiek przeciera oczy ze zdumienia. 
Nagrodą, jaką pan Fiałkowski powinien otrzymać od tego przemysłu, i nie tylko od niego, winny być 

kwadratowe  pomidory  o  idealnie  takich  samych  kształtach.  Prasa  podała,  że  właśnie  wyprodukowano 
takie w jednym z laboratoriów... 

 

„STOLICA” 18 listopada 1979 

 

background image

Kucanie pod płotem ZOO 

 
 
W październiku ukazał się w prasie codziennej jeden z najbardziej osobliwych w 30-leciu artykułów o 

architekturze.  Autor,  Janusz  Przymanowski,  dał  jak  zawsze  w  swoich  artykułach  bardzo  fajny  tytuł: 
„Architektura i cocósie”, a poniżej treść jeszcze fajniejszą, tak fajną, że się — jak to ujął jeden z zupełnie 
łysych publicystów — resztki włosów jeżą na głowie. 

Janusz  Przymanowski  daje  w  tym  artykule  ostrą  reprymendę  krytykom  wieżowca  „Intraco”  na 

Stawkach,  wybrzydzaczom,  którzy  czepiają  się  faktu,  że  wielki  komin  tego  wieżowca  zeszpecił 
malowniczą  panoramę  warszawskiej  Starówki.  Jako  że  byłem  nieformalnym  przywódcą  tych 
wybrzydzaczy, zabierając na ten temat głos w prasie (kilkakrotnie), w radiu i w TV („Pegaz”) — na mnie 
spada obowiązek ustosunkowania się do wypowiedzi Janusza Przymanowskiego. 

Argumentacja,  którą  się  autor  posługuje,  jest  tak  trafna,  jak  trafnym  byłby  mój  sąd  o  niuansach 

współczesnej  taktyki  wojskowej,  o  której  nie  mam  zielonego  pojęcia  z  tej  prostej  przyczyny,  że  nie 
kończyłem  żadnej  akademii  wojskowej.  Inna  sprawa,  że  tu  chyba  nie  o  specjalistyczne  wykształcenie 
chodzi, albowiem stosy listów, które nadeszły do redakcji po moich artykułach, były napisane po prostu 
przez  warszawiaków  zasmuconych  widokiem  czarnej  rury  tnącej  w  pionie  najpiękniejszą  żywą 
widokówkę stolicy. 

Janusz  Przymanowski  stara  się  w  swoim  artykule  dowieść,  że  można  zestawiać  obok  siebie 

architekturę starą i nową, nawarstwiać je etc. Pomijając fakt, że na poparcie tej tezy podaje przykład w 
kontekście sprawy komiczny (katedry wawelskiej, która „jest zespołem najrozmaitszych komponentów” 
—  co  to  ma wspólnego  z urbanistycznym  problemem „Intraco”?) —  istotne  pozostaje co innego:  takie 
dowodzenie  jest  najzwyklejszym  wyważaniem  dawno  otwartych  drzwi.  Proszę  pana  —  nikt  nie 
kwestionuje  zestawiania nowego  ze  starym,  tego ja i  moi  koledzy  nauczamy  na  Wydziale  Architektury 
PW. Chodzi o to, w jaki sposób się to robi. W urbanistyce i architekturze, jak we wszystkim, są metody 
złe i dobre. Niestety, w przypadku Starówki wybrano metodę fatalną i chodzi o to, by jej nie powielać, 
pan zaś namawia do czegoś przeciwnego. 

Istotę problemu wyłożyłem w swoim referacie („Następstwa procesów urbanizacyjnych dla ochrony 

historycznego środowiska człowieka”) na łódzkiej sesji naukowej w listopadzie ubiegłego roku: 

„Aktualną  obecnie  tendencją jest  przejaw  naiwnej  wiary  urbanistów i  architektów  w  automatycznie 

osiągany dobry efekt zestawiania starej i jakiejkolwiek nowoczesnej architektury. Powoływanie się przez 
nich  na  historyczne  nawarstwienia  epokowe  wynika  z  niezrozumienia  procesów  urbanistycznych 
przeszłości.  W  historii  urbanistyki  bowiem  ślepe  zestawianie  z  liczeniem  na  automatyczny  efekt  było 
wykluczone, a wartości zespołów powstałych z dzieł przynależnych do różnych epok tworzyły się w toku 
długotrwałej  selekcji,  dzięki  świadomej  kompozycji  budowli  nowych  w  stosunku  do  cech 
architektonicznych budowli zastanych”. 

Janusz  Przymanowski  stwierdza  odważnie,  iż  nie  zawahałby  się  „w  pewnych  okolicznościach” 

wybudować  nowej  struktury  w  centrum  układu  średniowiecznego,  i  jako  przykład  podaje  nowoczesny, 
aluminiowo-szklany  Pałac  Zjazdów,  postawiony  w  roku  1961  w  centrum  Kremla.  Ależ  to  jest  właśnie 
przykład  pozytywny,  pokazujący,  jak  należy  te  rzeczy  robić!  W  przypadku  Pałacu  Zjazdów  skala,  ga-
baryty i wiele innych rzeczy zostały zgrane z otoczeniem (...) Teoretycznie telewizjna wieża Ostankino 
wzbogaciłaby centrum Moskwy, lecz postawiono ją na peryferiach, gdyż stojąc w centrum naruszałaby 
pejzażowe  walory  Kremla.  Nikt  nie postawiłby  w centrum  Kremla wieżowca,  który  wyskakiwałby  nad 
zabytkowymi  dachami.  A  warszawskiej  Starówce  wetknięto  właśnie  wysoki  komin  w  tło.  Liczono  na 
automatyczne osiągnięcie dobrego efektu i przeliczono się. 

Janusz  Przymanowski  zgodzić  się  z  tym  zdaniem  nie  zamierza  —  według  niego:  „Wiek  miasta 

dopiero wówczas przemawia i staje się elementem piękna, gdy istnieje współczesny układ odniesienia”. 
Zgoda na to, ale jeśli układ ten jest relacją kija i „siedzenia”, to nie o taki układ chodzi. Wolno każdemu 
mieć swoje zdanie na temat swego miasta, ale czy należy też być głuchym na zdanie specjalistów i vox 
populi?

 

Gniewa się także Janusz Przymanowski. „Gniewa mnie konserwatywna moda na wybrzydzanie”. Też 

mu  wolno,  de  gustibus...  Wolno  mu  nawet  szydzić  z  tych,  którzy  upominają  się  o  walory  widokowe 
Starówki.  Szydzi  następującymi  słowy,  złożonymi  z  liter  rozstrzelonych  w  druku,  żeby  tekstowi 

background image

pisanemu nadać donośność krzyku: 

„No i co z tego? Jak panowie przykucną za płotem w ZOO, to w ogóle nic nie  w i d a ć”. 
Janusz  Przymanowski  ma  powody  do  rozdrażnienia  —  niestety,  nie  można  wszystkich  zmusić  do 

przykucnięcia za płotem ZOO, tak żeby „w ogóle nic nie było widać”. 

W artykule „Architektura i cocósie” najtrafniejsze wydaje mi się takie zdanie autora: 
„Dopiero  we  współżyciu  tych  dwóch  różnych  nie  tylko  stylów,  lecz  wielkości,  zawarta  jest 

historyczna prawda o czasach i ludziach”. 

 

„KULTURA” 14 listopada 1976 

 

background image

Na prowincji bez zmian 

 
 
Oskarżenie publicysty o nierzetelność, o manipulowanie cudzym słowem, jest zarzutem arcyciężkim, 

a dla szanującego się człowieka pióra jest to rzecz nader bolesna. Okazuje się, że choćby się miało ręce 
najczystsze (a ja takie mam, mimo że o to nie było łatwo w ubiegłej dziesięciolatce), nie można się od 
podobnego zarzutu dożywotnio ubezpieczyć. Doczekałem się po latach właśnie teraz. 

Do  redaktora  naczelnego  „Stolicy”  wpłynęła  pisemna  skarga  na  mnie  od  nauczycielki  Liceum 

Ogólnokształcącego  w  Kolbuszowej,  Haliny  Dudzińskiej,  dotycząca  mojego  felietonu  „Polemiki  i 
okolice” (z 22 marca), w którym — pisząc o skandalu, jakim było dotychczasowe nauczanie historii w 
polskich szkołach — zacytowałem kilka drukowanych w prasie, bardzo krytycznych opinii nauczycieli na 
ten temat. Między innymi zacytowałem, myśląc o ludziach odpowiedzialnych za to, zdanie p. Dudzińskiej 
wzięte  z  jej  listu  wydrukowanego  w  „WTK”  z  15  lutego:  „Ja  postawiłabym  przed  sądem  tych  ludzi”. 
Właśnie o to zdanie idzie. Pani Dudzińska zarzuca mi, że je wyjąłem z kontekstu i użyłem wobec autorów 
podręczników, podczas gdy ona napisała tak o ludziach, którzy skrócili licealny program lekcyjny historii 
o jedną godzinę (z trzech do dwóch). Pani Dudzińska nazwała to „przeinaczeniem”, które „nie przystoi 
poważnemu  autorowi”.  Dalej  p.  Dudzińska  pisze:  „Ujęcie  przez  p.  W.  Łysiaka  moich  słów  w  innym 
kontekście, niż ja podałam w WTK, sprawiło mi przykrość i chciałabym, żeby p. Łysiak wiedział o tym”. 

Już wiem, proszę pani, teraz zaś chcę, żeby i pani się dowiedziała, że pani list — wobec którego mam 

obowiązek ustosunkować się — sprawił mi przykrość, i to nawet nie dlatego, że pisze pani nieprawdę, ale 
dlatego,  że  jest  on  dla  mnie  dowodem,  iż  w  Polsce  przetrwały  jeszcze  pewne  praktyki  z  niechlubnej 
przeszłości. 

Najpierw  odpowiem  na  meritum,  w  sprawie  owego  zdania  użytego  przeze  mnie  rzekomo  w  innym 

kontekście. Jest to nieprawda (lub w najlepszym razie nieporozumienie), ponieważ atakowałem nie tylko 
podręczniki z fałszywymi treściami i przemilczeniami, ale także programy nauczania historii, przez co — 
rzecz oczywista — należy rozumieć ich format treściowy, czasowy i każdy inny, realizowane programy 
jako  takie!  Czy  naprawdę  tak  trudno  było  zauważyć,  że  w  moim  tekście,  w  zdaniu  figurującym 
bezpośrednio  przed  nawiasem,  w  którym  cytuję  drukowane  wypowiedzi  kilku  nauczycieli,  w  tym  p. 
Dudzińskiej, podkreślając ich krytyczny stosunek do autorów tego, co i ja krytykuję, kolejność wyrazów 
jest następująca: „programy szkolne historii, podręczniki”? Tak więc nie dopasowałem pani wypowiedzi 
wyłącznie do autorów podręczników. Ale nawet gdybym to zrobił, to nic popełniłbym oszustwa, gdyż w 
tej samej pani wypowiedzi na łamach „WTK” krytykuje pani również podręczniki! Co prawda pisząc, iż 
są  one  złe,  bo  „skąpe,  powierzchowne”,  użyła  pani  eufemizmu  mogącego  tylko  rozśmieszyć  pani  ko-
legów, którzy potępiają w czambuł i bez ogródek zawarte w nich łgarstwa, ale przecież uczyniła to pani! 
Więc o co chodzi, na miłość boską! Czy chce nam pani wmówić, że przed sądem winni stanąć złodzieje 
45  minut  lekcyjnych  tygodniowo,  a  nie  złodzieje  całych  epok  i  kamieni  milowych  prawdy  o  dziejach 
ojczyzny? 

Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Kiedyś naczelny redaktor „Polityki”, F. M. Rakowski, w dużym 

artykule  namawiał  czytelników  z  prowincji,  by  w  listach  do  redakcji  bezkompromisowo  demaskowali 
wszelakie  zło  panoszące  się  w  ich  miasteczkach,  bez  oglądania  się  na  szczebel  tych,  którzy  postępują 
niewłaściwie.  W  odpowiedzi  przyszła  do  „Polityki”  fura  listów,  których  autorzy...  wyśmiali  ten  apel, 
tłumacząc,  że  krytykować  otwarcie  to  czasami  można  w  dużym  mieście,  ale  na  prowincji  oznacza  to 
ś

mierć  cywilną,  zostanie  się  bowiem  zmiażdżonym  przez  wszechwładną,  bezkarną  klikę  miejscowych 

decydentów. Obecny wicepremier opublikował ze smutkiem fragmenty tych listów. 

Pani  Dudzińska  w  liście  wydrukowanym  w  „WTK”  napisała:  „piszę  szczerze  to,  co  myślę”. 

Rzeczywiście  napisała  wówczas  szczerze  o  wielu  rzeczach,  m.  in.  o  panującym  w  szkole  systemie 
donosicielstwa  uczniów  na  nauczycieli  do  dyrektora,  tylko  „trochę  mniejszym  niż  w  czasach  stali-
nowskich”, wypowiedziała się przeciwko 10-latce itd., itp. Natomiast jej obecny list do redakcji „Stolicy” 
jest od początku do końca nieszczery, zastraszony i pełen takich nielogiczności, że włosy stają dęba. 

Na  przykład  w  tym  drugim  liście  p.  Dudzińska  twierdzi,  że  „WTK”  bezprawnie  opublikowało  jej 

pierwszy list („nie przypuszczałam, że może on zostać wydrukowany w tym piśmie”). Jak to? Przecież 
tuż przedtem pisze pani, iż list został wysłany w odpowiedzi na apel redakcji „WTK”, która nie ukrywała, 
ż

e zamierza te listy drukować! Mało tego, list p. Dudzińskiej do „WTK” zaczyna się od słów: „Pragnę 

background image

napisać do Was w odpowiedzi na Wasz apel do nauczycieli historii”. Miała pani pełną świadomość tego, 
ż

e jest to list do druku, chodziło bowiem o publiczne wypowiedzi nauczycieli na temat manipulowania 

historią Polski i na taki apel pani odpowiedziała, nie można więc teraz wykręcać kota ogonem i zarzucać 
redakcji „WTK” jakiegokolwiek nadużycia w tym względzie. 

Ale  i  tego  mało. W liście  do „Stolicy”  p.  Dudzińska...  dezawuuje  to, co  napisała  do „WTK”  (a jak 

pamiętamy twierdziła wówczas, że pisze „szczerze to, co myśli”), twierdząc: „Program nauczania historii, 
który jest, wydaje mi się, dobry” (!!!), i nazywa swoją poprzednią wypowiedź „niefortunną”, spłodzoną 
pod wpływem... chwilowego zdenerwowania („byłam wtedy bardzo wyprowadzona z równowagi”)! Żeby 
wszystko to razem wyglądało mniej śmiesznie, obstaje tylko dalej przy jednej godzinie lekcyjnej więcej. 

(...) Kto zmusił panią do takiej wolty? Jeśli nawet posuwam się za daleko z takim przypuszczeniem, 

to przecież pani drugi list to usprawiedliwia. Przerażająca jest ta nasza prowincja z jej „układami”, które 
terroryzują ludzi. 

 

„STOLICA” 31 maja 1981 

 

background image

Szyderstwa 

 
 

Opublikowanych tekstów humorystycznych Waldemara Łysiaka jest niewiele. Spośród 17 pozycji wybraliśmy 

8, w tym chronologicznie pierwszą („Dekalog asystenta'', napisany pod pseudonimem Wojciech Kowalewski

*

, w 

czasie gdy autor był asystentem na Wydziale Architektury PW) oraz wypowiedź w sondzie tygodnika „Itd”; reszta 
to  felietony.  Wspomniana  ankieta  „Itd”  była  najciekawszą  ze  wszystkich  sond,  jakie  ogłaszał  tygodnik.  Grono 
sławnych  Polaków  (m.in.  profesorowie:  Kotarbiński,  Tatarkiewicz,  Hryniewiecki,  Szczepański,  Chałasiński, 
Aleksandrowicz, Suchodolski i Legowicz, dr Łopatkowa, trenerzy Mulak i Kulesza, dyrygent Kasprzyk, rzeźbiarz 
Hasior, pisarz-działacz Sokorski, reżyserzy Kijowski i Kantor, red. Bohdan Tomaszewski i in.) wypowiadało się na 
temat:  „Jak  dohumanizować  życie?”.  Łysiak  jako  jedyny  udzielił  odpowiedzi  w  tonie  satyrycznym  (później  w 
jednym  z  wywiadów  zapytany  o  to  rzekł,  iż  pytanie  wydało  mu  się  mało  poważne,  dlatego  odpowiedź  też  nie 
mogła być serio). Jednakże ta „niepoważna” odpowiedź zawierała tyle poważnych przesłań a rebours, że uznano ją 
za jedną z poważniejszych. Sam Łysiak nazywa swoje szyderstwa publicystyczne „stańczykowaniem”. 

 

                                                           

*

   Pseudonim stworzony z drugiego imienia autora i z nazwiska rodowego jego matki. 

 

background image

Dekalog asystenta 

 
Przykazanie 1: WŁĄCZ SIĘ W KOLEKTYW 
 
Obejmując stanowisko (staż asystencki bądź przejście z uczelni na uczelnię) natychmiast dopasuj się 

do  struktury  organizacyjno-towarzyskiej  jednostki,  do  której  cię  przyjęto,  zgodnie  z  zaleceniem  Paula 
Valery: „Należy dodać siebie do tego, co się zastaje” (jeśli nie lubisz Valery'ego, równie użyteczne jest 
rodzime porzekadło o wronach). Jeśli w ciągu 2 tygodni nie pokapujesz się, z czyich kawałów należy się 
ś

miać i jak śmiać, kto z kim dobrze żyje, kiedy i gdzie można się obijać, komu kłaniać krótko, a komu po 

azjatycku,  jak  się  ubierać,  czesać  i jakie  wygłaszać  poglądy  na  jakie  tematy  —  grozi  ci  „samotność  w 
tłumie”,  niełaska  i  równia  pochyła  prowadząca  do  samotności  poza  tłumem.  Największym 
niebezpieczeństwem  etapu  drugiego,  kiedy  już  jesteś  „wkupiony”  i  „ustawiony”,  jest  marzycielstwo 
przejawiające się jako reformatorstwo — pokusa podjęcia próby odmienienia zastanych złych elementów 
układu,  np.  usprawnienia  systemu  pracy  lub  zwrócenia  uwagi  na  to,  że  pierwszym  zadaniem 
pracowników uczelni jest dydaktyka, a nie wszelakiego rodzaju „gry” wydziałowe. Pamiętaj przestrogę 
Oskara Wilde'a: „Społeczeństwo często wybacza zbrodniarzowi — marzycielowi nigdy”. W tłumaczeniu 
na  język  bardziej  zrozumiały  oznacza  to,  że  jeśli  zostaniesz  przyłapany  na  fuszerce,  żadna  większa 
krzywda ci się nie stanie, jeśli natomiast zapragniesz działać optymalnie i narzucać ten sposób działania 
innym,  dostaniesz  boleśnie  po  łapach.  Jeśli  zgłaszasz  wnioski  mądre  i  słuszne,  zostaniesz  chwilowo 
poparty i zda ci się, że podnosisz swój prestiż i że siedzisz coraz mocniej w siodle. Zanim się obejrzysz, 
okaże się, że to jest siodło, spod którego zwiał właśnie koń. 

Nie  próbuj  imponować  otaczającemu  cię  kolektywowi  sukcesami  życiowymi  (rodzinnymi, 

towarzyskimi,  seksualnymi  etc).  Przeciwnie  —  narzekaj  na  kłopoty  i  otaczaj  się  aurą  umiarkowanego 
pesymizmu,  gdyż  zgodnie  ze  słowami  Mauriaca,  Renarda  i  wielu  innych  mędrców:  „Radość  ludziom 
sprawia  ich  własne  powodzenie,  ale  w  jeszcze  większym  stopniu  niepowodzenia  bliźnich”.  Postępując 
zgodnie  z  tymi  wskazaniami,  uwolnisz  się  w  jakimś  stopniu  od  tzw.  bezinteresownej  zawiści,  to  jest 
ogólnospołecznej dolegliwości, przeciw której jedyną tarczą jest smętne oblicze. 

 
Przykazanie 2: NIE UFAJ TYM, KTÓRZY CI PATRZĄ PROSTO W OCZY 
 
Zwłaszcza gdy to szczere spojrzenie ozdobione jest uśmiechem. Przemiły „otwarty” szef lub kolega-

asystent,  który  „po  męsku”  ściska  ci  dłoń  i  obsypuje  komplementami,  jest  o  wiele  groźniejszy  od 
cwaniaka,  który  się  z  tobą  jawnie  „ściga”  (kolega-asystent)  lub  bezwzględnie  wyciska  z  ciebie  siódme 
poty  (szef).  Ujmujące  „równiachy”  wypracowały  sobie  technikę,  która  ma  uśpić  twoją  czujność  i 
wytworzyć  poczucie  bezpieczeństwa,  by  skłonić  cię  do  trzymania  z  nimi  sztamy,  dopóki  nie  skończą 
dzieła twego zniszczenia. 

Nie  daj  się  też  uwieść  ich  zwierzeniom,  które  są  grane  po  to,  by  wydobyć  z  ciebie  twoje  własne 

tajemnice (podobnie ze studentami: strzeż się lizusów, gdyż to nie ci, którzy się „stawiają”, lecz właśnie 
nadskakiwacze  składają  na  ciebie  anonimowe  doniesienia  w  dziekanacie).  Pamiętaj  o  starej  mądrości, 
która  uczy,  że  najniebezpieczniejszy  z  naszych  wrogów  jest  ten,  którego  nazywamy  przyjacielem. 
Pamiętając — unikniesz zawału w wieku 35 lat albo (w lepszym przypadku) ciężkiej nerwicy i głębokich 
stresów. Pamiętając — to znaczy nie wściekając się o to, że szef „zapomniał” podać twoje nazwisko na 
konferencji międzynarodowej, gdzie referował waszą wspólną pracę, że koledzy wykiwali cię, obmówili, 
wrobili w jakąś aferę, okradli z dorobku laboratoryjnego, że X, który wczoraj ustawił cię wrogo wobec Y, 
dzisiaj chodzi z Y pod ramię i szepcząc patrzą obaj złośliwie na ciebie. 

Zaufanie możesz mieć wyłącznie do siebie samego, ale i z tym proszę bez przesady...  
 
Przykazanie 3: NIE WYSUWAJ SIĘ NA PIERWSZY PLAN 
 
Nie  rób  tego,  pamiętając,  że  —  jak  mówi  „Pismo”  o  wiele  poważniejsze  od  tego,  które  właśnie 

czytasz  —  „pierwsi  będą  ostatnimi”.  Gdy  tworzony  jest  zespół  do jakiejkolwiek  pracy badawczej  bądź 
wykonania ważnego przedsięwzięcia zawodowego, społecznego etc, usiądź z tyłu, w najgorszym razie na 
drugim miejscu, i za żadne skarby nie daj się wrobić w „leadera”. Zasada ta jest dość oczywista, jednakże 

background image

zaskakująco  wielu  młodych  pracowników  uczelni  nie  stosuje  jej,  zapominając,  że  w  razie  powodzenia 
akcji  splendor  spływa  na  wszystkich,  a  na  pierwszego  dodatkowo  niszczycielska  „bezinteresowna 
zawiść” otoczenia, podczas gdy w razie klapy tylko „leader” odpowiada za klęskę. Obowiązuje tu prawo 
kolektywnego profitowania i jednostkowej odpowiedzialności. 

Nie staraj się wyprzedzać kolegów na polu naukowym, wykonując swoją pracę z zapałem głodnego 

wilka, bo nie to się liczy, tylko efekt, który można osiągnąć bez nadwerężania się i budzenia zazdrości, 
samą  rutyną  „odwalacza”.  Jeśli  nie  posłuchasz,  ściągniesz  na  siebie  epitety  „pracusia”,  „Judyma”, 
„kopniętego”, a przepracowanie doprowadzi do tego, iż nie będziesz już mógł powiedzieć o sobie tak, jak 
powiedział nie przepracowujący się, lecz umiejący dobrze sprzedawać swą pracę Salvador Dali: „Jedyna 
różnica między mną a wariatem jest ta, że ja wariatem nie jestem”. 

To samo tyczy nadmiaru inicjatywy. Jeżeli już podejmiesz jakąś interesującą inicjatywę, to musi to 

być bezwzględnie inicjatywa autorstwa twojego szefa, choćby nawet był on jej autorem w takim samym 
stopniu, w jakim Hamilton jest Delegatem Pana Boga na Polskę. 

Zdradliwości  usiłowań  w  wyprzedzaniu  innych  dowodzi  plastycznie  opowiadanie  mojego  stryja  z 

czasów jego służby w saperach za sanacji. Pewnego razu kompania stryja nadziała się na oficera, który — 
rozwścieczony czymś tam — kazał wziąć każdemu po dwie ciężkie miny przeciwpancerne i wskazując 
punkt na horyzoncie ryknął: 

—  Widzicie  to  drzewo?!  Który  wróci  ostatni,  temu  tak  dam  w  d....,  że  popamięta!!  Biegieeeem 

marsz!!! 

Stryj pomyślał sprytnie, że jeśli pierwszy dobiegnie do drzewa, to pierwszy wróci i będzie miał trochę 

czasu na odpoczynek, puścił się więc galopem i mocno wysforował przed kolegów. Kiedy byli w połowie 
drogi,  zza  pleców  dobiegła  ich  komenda:  „Wróóóć!”  i  stryj  automatycznie  znalazł  się  na  ostatnim 
miejscu. 

 
Przykazanie 4: NIE BĄDŹ NIEUMIARKOWANIE ZDOLNY 
 
Bądź  zdolny  z  umiarem  przystojnym  twej  pozycji,  co  pozwoli  ci  w  miarę  upływu  lat  pozycję  swą 

polepszać.  Szanuj  to  przykazanie  tym  skrupulatniej,  im  bardziej  twoi  szefowie  przekroczyli  już  swój 
Poziom  Niekompetencji  i  w  im  większym  stopniu  otaczają  się  miernotami,  by  zwiększyć  swą  szansę 
przetrwania.  Ludzie  zbyt  zdolni  stanowią  zagrożenie  biologiczne,  podobnie  jak  zarazki  cholery,  w 
związku  z  czym  winienes  powtarzać  sobie  co  rano  sławną  anegdotę  o  szefie  brytyjskiej  firmy,  który 
wezwał swego kadrowca i rozkazał mu: 

—  Panie  Jones,  proszę  znaleźć  najbardziej  inteligentnego,  przedsiębiorczego  i  wydajnego  młodego 

pracownika naszego przedsiębiorstwa, po czym zwolnić go z pracy w 24 godziny ! 

Nieodzowny  jest  w  tym  przypadku  mały  kamuflaż,  umiejętność  odpowiadania  na  trudne  pytania 

pytaniami (oczywiście takimi, które „rozwijają” temat) i konieczność każdorazowego oparcia się pokusie 
wykazania,  iż  siedzisz  w  temacie  tak  samo,  jeśli  nie  głębiej  niż  zwierzchnik,  bądź  że  przeprowadzisz 
sprawę (analizę, ekspertyzę, operację, badanie etc.) bez jego wskazówek. Demonstracyjna samodzielność 

myślowa jest pokuśliwa, atoli zbyt kosztowna z karierologicznego punktu widzenia. 
Jeśli  dokonałeś  jakiegoś  wynalazku  lub  usprawnienia,  natychmiast  przypisz  całą  zasługę  swemu 

opiekunowi  naukowemu,  postaraj  się  przekonać  go,  że  to  jego  dzieło  (i  to  tak,  by  nie  miał  co  do  tego 
wątpliwości), i spytaj pokornie, czy będzie możliwe umieszczenie w opisie także twojego nazwiska jako 
współpracownika. 

 
Przykazanie  5:  NIE  ZDRADZAJ  SWEJ  WIEDZY  OGÓLNEJ  ORAZ  ZAINTERESOWAŃ 

POZAZAWODOWYCH 

 
Nie  zdradzaj  zwłaszcza  oczytania  i  uczestnictwa  w  życiu  kulturalnym  miasta  (regionu,  kraju), 

albowiem  — jak  rzekł Galileusz  — „ze  wszystkich  nienawiści największą jest  nienawiść ignorancji  do 
wiedzy”.  Zasada  ukrywania  swej  wiedzy  ogólnej  obowiązuje  wobec  kolegów,  a  tym  bardziej  wobec 
przełożonych,  przede  wszystkim  zaś  tych  przełożonych,  którzy  głośno  oznajmiają:  „Byłbym  złym 
profesorem,  gdyby  moi  uczniowie  nie  byli  mądrzejsi  ode  mnie!”  Pytanie  zadane  szefowi:  „Czytał  pan, 
panie  profesorze,  ostatnią  rzecz  Saula  Bellowa?”,  albo:  „Co  pan  sądzi,  panie  docencie,  o  wypowiedzi 

background image

Malraux w «Le Figaro»?”, jest równoznaczne z czytaniem gazety podczas spaceru ulicą, z której wyjęto 
akurat właz kanału. Z kolei na zadane ci pytanie: „Czy zdąży pan, panie kolego, zrobić to tłumaczenie na 
jutro?”,  nigdy  nie  odpowiadaj,  że  nie,  bo  masz  na  dzisiaj  wieczorem  bilety  do  Powszechnego  na 
„Dantona”. Nie będziesz mógł bowiem krzyknąć później do tego, kto cię wywalił, jak jadący na szafot 
Danton do Robespierre'a: „Robespierre! Skończysz tak samo! Wlokę cię za sobą!” Jeśli szef zauważy pod 
twoją pachą okładkę z nazwiskiem Carpentiera czy Cortazara, bezzwłocznie wyjaśnij, że zostawił „to” na 
ławce  któryś  ze  studentów  (nie  dotyczy  asystentów  na  wydziałach,  na  których  studiuje  się  literaturę). 
Brylowanie dowcipem i inteligencją na okolicznościowych zebraniach towarzyskich członków wydziału 
(instytutu,  zakładu,  katedry)  udawało  się  poniektórym;  są  oni  dzisiaj  zasłużonymi  pracownikami 
umysłowymi zakładów produkcyjnych w Rzeszowskiem i Białostockiem. 

 
Przykazanie 6: NIE ZAPRZECZAJ I NIE STARAJ SIĘ PRZEFORSOWAĆ SWOICH RACJI 
 
Rytualnym obrzędem u zwierzchników uczelnianych naszej ery jest częste demonstrowanie niechęci 

do  potakiwaczy  i  namawianie  do  subiektywizmu,  niezależnego  myślenia  oraz  szczerej  wymiany  zdań. 
Nie  daj  się  na  to  nabrać  —  oni  (wszyscy)  uwielbiają  „tak”.  Ale  bądź  dobrym  cmokierem,  nie  strzelaj 
„takiem” z kulomiotu, a na pierwsze „tak” każ bossowi poczekać te głupie kilka bezpiecznych sekund. 
Darryl  F.  Zanuck  warknął  do  swojego  nadmiernie  gorliwego  asystenta:  —  Nie  mów  „tak”,  dopóki  nie 
skończę! Jeśli twój szef chce wygrać w dyskusji (oni wszyscy chcą)— pozwól mu, „filozofując” przez 
jakiś czas (krótki czas) na odmiennym torze, by nagle doznać olśnienia jakimś argumentem i całkowicie 
uznać jego racje. Ubolewanie nad własną tępotą, która nie pozwoliła ci natychmiast pojąć niezmierzonej 
głębi  wywodu  zwierzchnika,  jest  wskazane  w  rozsądnych  granicach,  nie  należy  przesolić,  czyli  toutes 
proportions gardees. 

Na przykład chwytanie się za głowę i załamywanie rąk nie jest en bon gout. 

Jeżeli zwierzchnikiem jest kobieta, należy od czasu do czasu rumienić się, dając tym wyraz swemu 

adoracyjnemu  onieśmieleniu,  metoda  ta  wszelako  grozi  zaskakującym  sukcesem,  czyli 
niebezpieczeństwem o wiele większym niż utrata łask bossa. 

 
Przykazanie 7: NIE ZAPOMINAJ O WZGLĘDACH NALEŻNYCH FAWORYCIE SZEFA 
 
Może to być jego małżonka, którą poznasz na oficjalnym przyjęciu, bądź metresa — twoja koleżanka 

uczelniana. 

Jest ona o wiele bardziej wrażliwa na niewybredne pochlebstwa (mais oui!) niż mężczyzna i walczy 

jak  lwica, jeśli wyczuje zagrożenie  hierarchiczne  lub  prestiżowe  dla  family-business.  On  może  osądzać 
cię na podstawie twoich zdolności, choć częściej czyni to na podstawie twojej powolności, natomiast jej 
werdykt i opinie przekazywane jemu w pościeli będą wyłącznie zależały od twej umiejętności kupienia 
sobie (dyskretnego, dyskretnego!) jej łask. Spraw, by uznała, że uważasz ją za Joannę d'Arc skrzyżowaną 
z Marią Curie-Skłodowską i Catherine Deneuve, a pozyskasz użytecznego sprzymierzeńca. 

Zapominać  o  imieninach  szefa  nie  należy,  zapomnieć  o  imieninach  jego  faworyty  uczelnianej  nie 

wolno, gdyż, jak powiedział Talleyrand: „To więcej niż zbrodnia, to błąd”. Wszelako kupowanie jej przy 
tej okazji czerwonych róż jest niewskazane, tak jak i zbytnie nadskakiwanie, ostentacyjność etc. To już 
nie byłby błąd, lecz zuchwała głupota, która jest też jednym ze sposobów używania umysłu, tylko że jest 
to  akurat  sposób  najmniej  opłacalny,  jeśli  —  na  przykład  —  chce  się  przynajmniej  raz  na  dziesięć  lat 
wyjechać na staż zagraniczny. 

(A  propos  wyjazdów  zagranicznych  —  przenigdy  nie  pozwól  sobie  na  głośne  bąknięcie,  że  np.  na 

uczelniach  Jugosławii  bezwzględne  pierwszeństwo  w  tych  wyjazdach  mają  ludzie  młodzi  wiekiem  i 
stażem,  im  kto  młodszy  i  bardziej  rozwojowy,  tym  więcej  możliwości  wyjazdu,  podczas  gdy  u  nas  99 
procent tej manny załapują szefowie). 

 
Przykazanie 8: NIE BAW SIĘ W DON KICHOTA 
 
Znaczy to: nie zwalczaj ani nie broń nikogo. 
Nie karz złych studentów dwójami, bo po pierwsze — jeśli oblejesz choć jedną osobę, to zostaniesz 

ukarany  za  niewyrobienie  planu  dydaktycznego  (znaczy  się  „przerobu”  uczelni),  a  po  drugie  student 

background image

może  się  okazać  kuzynem  X-a  albo  synem  Y-a,  do  czego  łatwo  dojść  samemu,  gdy  się  człowiek 
zastanowi,  jakim  cudem  taki  leń  i  debil  w  ogóle  studiuje.  Jeśli  wyrzucisz  „niezaliczenie”  ze  swego 
słownika ocen, to w nagrodę dodatkowo unikniesz konfliktów socjalnych, co jest ważne, gdyż w dobie 
stawiania  na  młodzież  w  poważnym  konflikcie  jej  zostanie  przyznana  racja,  a  ty  wyjdziesz  na  idiotę  i 
„wroga młodzieży”. 

Nie włączaj się w żadne, nawet najdrobniejsze, gry hierarchiczno-drabinistyczne lub reglements des 

comptes 

na wydziale (w instytucie, zakładzie, katedrze). Oczywiście nie chodzi o czynne włączanie się, 

bo to nie twoja moc, lecz o komentarze bądź kibicowanie. Nie zabieraj w tych sprawach głosu, a gdy ktoś 
będzie się starał zmusić cię do opowiedzenia się po czyjejś stronie lub choćby tylko do rozmowy na te 
tematy,  manewruj  dygresjami  i  ogólnikami.  Milczenie  jest  w  takich  przypadkach  cenniejsze  od  złota. 
Popieranie jakiejkolwiek kandydatury przeciw komukolwiek, nawet faworyta przeciw słabeuszowi, grozi 
smutną wpadką, w każdej bowiem grze są fuksy, i to pamiętliwe. Zwycięzca nie pamięta tych, którzy go 
popierali, ani tym bardziej neutralnych — przeciwników pamięta do śmierci. 

Nie broń ofiar, nieszczęśników, nieudaczników, pokrzywdzonych etc, a już, broń Boże, nie pomagaj 

im,  bo  los  może  się  odmienić  na  ich  korzyść  i  uczynić  ich  mocarzami,  a  jak  słusznie  zauważył  Karl 
Kraus: „Prędzej wybaczy ci ktoś podłość, której się wobec ciebie dopuścił, niż dobrodziejstwo, którego 
od ciebie doznał”. 

 
Przykazanie 9: NIE FRATERNIZUJ SIĘ 
 
Nie  fraternizuj  się  ze  studentami.  Jest  to  nagminna  choroba  pierwszorocznych  asystentów, 

nakarmionych  liberalizmem  hippisowsko-akademickim  i  pożeranych  obsesyjną  nienawiścią  do 
tradycyjnych  metod  dyscyplinarno-organizacyjnych,  które  taki  pierwszoroczniak  uważa  za  feudalizm, 
zamordyzm  i  sadyzm  hierarchiczny.  Sprawa  z  tym  ma  się  identycznie,  jak  z  biciem  dzieci.  Ktoś,  kto 
dostaje ostro w skórę od swego „starego”, przysięga sobie, że sam będzie 

ojcem  nowoczesnym  i  nigdy  w  życiu  nie  tknie  swego  dziecka  palcem,  polegając  wyłącznie  na 

łagodnej perswazji intelektualnej. Gdy jednak „perswadowane” dziecię zaczyna pluć gościom do talerzy, 
młody tatuś pozbywa się nowoczesności i łoi skórę. Asystent „nowoczesny”, który daje „luz” studentom i 
pozwala poklepywać się po plecach, po pewnym czasie konstatuje, że jest popychadłem i pośmiewiskiem 
studentów  i  że  szacunek  czują  oni  jedynie  do  „zamordystów”  (identycznym  błędem  jest  liczenie  na 
wdzięczność  zwierzchnika,  któremu  załatwiłeś  coś  przechodząc  samego  siebie,  robiąc  więcej  niż  do 
ciebie należało). 

Nie fraternizuj się z szefem. Chodzi tu o nie tak rzadki przypadek, gdy kolega, z którym byłeś „na ty”, 

awansuje i zaczyna wydawać ci polecenia, bądź inny przypadek, gdy zwierzchnik zalał się podczas bibki, 
na praktyce wakacyjnej lub imieninach, i nieopatrznie wypił z tobą bruderszaft, by dopiero rano uznać to 
za  pomyłkę.  W  nowej  sytuacji  (po  awansie  lub  rano)  forma  „ty”  drażni  go,  zapomnij  więc  możliwie 
szybko  o  tym,  że  kiedyś  mówiłeś  do  niego  „stary”  i  „cześć”  —  miej  zaufanie  do  zdrowego  rozsądku 
Napoleona I, który rzekł: „Dobra pamięć to potrafić zapomnieć o tym, czego nie należy pamiętać”. Jeśli 
zaś zaboli cię ostentacyjnie szorstki stosunek do ciebie byłego kumpla (początkowo jest to nieuniknione), 
polecam maksymę Friedricha Ruckerta: 

 
ą dolę znoś jak dobrą  
maj
ąc to na względzie,  
że gdy będziesz źle znosił,  
gorzej ci z tym b
ędzie. 
 
Przykazanie 10: NIE CZYŃ Z DOKTORATU ARCYDZIEŁA 
 
Pojętny  asystent  winien  wiedzieć,  że  doktorat  nie  musi  być  genialny,  tylko  prawidłowo  ustawiony. 

Prawidłowe ustawienie polega na: 

a)  — Znalezieniu tematu, którego opracowanie nie wymaga 6-letniej galerniczej pracy. Najlepszym 

tematem  jest  taki,  od  którego  w  Polsce  w  ogóle  nie  ma  specjalistów,  a  w  rzadkich  zagranicznych 
czasopismach fachowych (np. biochemicznych czy medycznych) jest on dość dobrze rozpracowany. 

background image

b)    —  Znalezieniu  promotora,  który  jest  tak  zaganiany  na  ścieżce  pogoni  za  dochodami 

pozwalającymi  zamienić  Syrenkę  na  BMW,  że  nie  dosypia.  Jest  to  bardzo  łatwe,  właściwie  można 
wybierać po omacku. 

c)    —  Ustaleniu  z  promotorem  takich  recenzentów,  którzy  są  z  tematem  związani  formalnie, 

aczkolwiek nie najdogłębniej, a przede wszystkim związani są więzami przyjaźni z promotorem. 

d)    —  Jak  najczęstszym  powoływaniu  się  w  przypisach  na  „znakomite”  i  „wyczerpujące”  prace 

promotora oraz — co ważniejsze — recenzentów. 

e)    —  Takim  rozepchnięciu  tekstu  i  merytoryczno-stylistycznym  jego  zagmatwaniu,    by 

najcierpliwszego  recenzenta  praca  zanudziła  na  śmierć  (nuda jest  karygodna  w  beletrystyce,  lecz nie  w 
pracy naukowej!). Statystycznie biorąc odporność recenzentów i ich zasób czasowy kończą się powyżej 
objętości 200 stron maszynopisu i 40 — 50 wykresów lub wzorów. 

O obronach nie wspominam, gdyż jest to formalność niewarta uwagi. 
 

„LITERATURA” 15 kwietnia 1976 

 

background image

Bajthriller 

 
 
Polski komiks emancypuje się i uszlachetnia forsownie, z czego radocha jest duża i korzyść, owszem, 

też. Oto bowiem zaczęła niedawno wychodzić nowa, przeznaczona dla dziatwy ze szkół podstawowych, 
polsko-obcojęzyczna  (polsko-angielska,  polsko-francuska,  polsko-niemiecka  etc.)  seria  komiksowa  o 
pradziejach Polski, przy pomocy której załatwiamy od ręki dwie sprawy: uczymy nasze pociechy historii 
oraz  języków  obcych  (teksty  w  „dymkach”  są  dwujęzyczne).  Tekst  prościutki,  grafika  bardzo  dobra 
(dzieło Grzegorza Rosińskiego), poziom kolorowego druku znakomity. 

W  ogóle  wszystko  jest  tu  znakomite,  pozytywne  i  awangardowe.  Weźmy  na  ten  przykład  tomik 

najnowszy:  „Opowieść  o  Popielu  i  myszach”.  Król  Popiel  mieszka  w  Kruszwicy,  rządzi  hożym 
słowiańskim ludem i bez żadnej specjalnej przyczyny, a tylko w imię racji stanu, morduje swych czterech 
stryjców. Otruci stryjowie zostają ciśnięci w wody malowniczego jeziora Gopło, po czym wylęgają się z 
ich  gnijących  ścierw  myszy.  Pożyteczne  te  zwierzątka  prawidłowo  zżerają  Popiela  tuż  przed  happy 
endem, 

który, jak się domyślamy, nie dla każdego jest zupełnie happy, a już dla Popiela to całkiem nie. 

Wyżej streszczona zawartość prasłowiańskiego kryminału, jak na awangardowy kryminał przystało, 

pęcznieje  od  mocnych  scen,  krew  sika  po  preromańskich  ścianach,  trup  pada  gęsto  i  konwulsyjnie, 
atmosfera okrutnego mordu umila nam czas od okładki do okładki. Wstydzić się jednak nie musimy, bo 
chociaż  formalnie  autorem  wszystkich  stężonych  na  32  stronach  okropieństw  jest  nasz  Popiel,  to  w 
praktyce  jest  on  niemal  biernym  widzem  horroru,  leży  obolały  na  łóżku  i  choruje  w  czasie  trwania 
morderstw, wzdraga się przeciw nim, burzy, serce mu kwili i pęka, jest po słowiańsku słaby, zastraszony, 
zdominowany przez żonę-potwora, słowem, widać, że to swój chłop. 

Małżonka  zwie  się  prawidłowo  Hilderyka.  Tak  jest,  to  właśnie  ona  układa  scenariusz  hekatomby, 

zmusza  biednego  mężusia  do  nieprzeszkadzania  jej,  przygotowuje  śmierć  w  płynie,  przeprowadza 
realizację zbrodni od początku do końca i potem z błyskiem sadystycznego upojenia w oczach obserwuje 
koszmarne męki strutych. Jest ta Hilderyka taką szwabską lady Macbeth. 

Edukacyjnie pozytywny i awangardowy thriller ten jest też — jako się rzekło — postępowy w swej 

warstwie  ilustracyjnej.  Autor  rysunków  wie,  że  milusińscy  w  podstawówce  nie  od  razu  są  mocarni  w 
czytaniu, zwłaszcza dwujęzycznym, toteż stara się wszystko przekazać obrazem (50 procent ilustracji nie 
ma  żadnego  tekstu),  dokładnie,  precyzyjnie,  jubilersko.  Nie  ma  tu  żadnej  fuchy,  o  nie!  Tak  właśnie 
pozytywnie przedstawia w kilku ujęciach (kadry „zbliżeniowe”) na str. 21 nieludzkie cierpienia trutych, 
którzy stają się zieloni z bólu, oczki wyłażą im z orbit i zabarwiają się szkarłatem, usteczka wymiotują 
juchą, paluszki drą odzienie i skórę, i do tego to słodkie wycie, że aż się miło robi. Na stronie następnej 
stryjowie,  zniewoleni  impulsami  z  brzuchów,  poczynają  tańczyć  modny  taniec,  szarpane  boleścią  ciała 
zamieniają się im w wirujące korkociągi, rzężenie staje się coraz rozpaczliwsze. Dalej jest jeszcze fajniej: 
stryjowie, już w pozycji horyzontalnej, skręcają się śmiesznie jak poczwarki, wbijają zęby w pawiment, 
drą kamienie pazurami, ich wywrócone gałki oczne przeklinają cały świat. Pełny, soczysty realizm. 

Na  stronach  24  i  25  pławienie.  Truchła  nie  chcą  iść  pod  wodę,  więc  kijem  je  w  kałdun  i  głębiej, 

głębiej.  Nóżka  wypływa  —  upchnięta!  Rozcapierzona  rączka  rwie  się  nad  lustro  Gopła  —  upchnięta! 
Cierpliwa, wydajna, pełna  zaparcia  praca  przynosi  w  końcu efekty:  wszyscy  już  pod  wodą.  Pozytywna 
propaganda DO-RO. 

W finale państwo Popielowie uciekają do wieży na jeziorze, lecz: „w ślad za Popielem popłynęły do 

wieży myszy wodne, które wylęgły się na ciałach okrutnie potrutych stryjów”. Te myszy wodne dobrze 
się spasły na ciałach stryjców, bo wyglądają jak tłuste szczury skrzyżowane z hienami. Kiedy na ostatniej 
stronie zżerają żywcem wyjące z przerażenia i bólu stadło, mamy już pełnię doznań wideo-fono-stereo-
panoramicznych w technikolorze i szajbie totalnej. 

Rzecz jasna należy to czytać dziateczkom przed spaniem, albowiem — jak tego dowiedli sawanci — 

nauka języków jest wówczas najskuteczniejsza, nowo poznane wartości utrwalają się podczas snu. 

Czekamy na dalsze tomiki. Przeżyjmy to jeszcze raz! 
 

„LITERATURA” 3 marca 1977 

 

Korzenie emancypacji 

background image

 
 
Zamierzam  dzisiaj  (z  okazji  8  marca)  dowieść,  iż  wyemancypowanie  się  kobiet  z  niewolniczej 

zależności  od  mężczyzn  nie  zaczęło  się  od  amerykańskiego  ruchu  Women's  Liberation,  przed  którym 
wszyscy  jankesi  (z  porucznikiem  Kojakiem  włącznie)  trzęsą  portkami  ze  strachu,  ani  nawet  od 
angielskiego ruchu sufrażystek z lat 1906 — 1914. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż 
od  tej  chwili  każde  słowo,  które  napiszę  poniżej,  „może  być  wykorzystane”  przeciwko  mnie,  nic  mnie 
jednak  nie  powstrzyma  od  ujawnienia  prawdy,  wychowany  bowiem  zostałem  w  tradycji  naszej 
powojennej historiografii, której legendarna odwaga i bezkompromisowość permanentnie streszczają się 
w mówieniu „prawdy, całej prawdy i niczego, jak tylko prawdy”. 

Wszystkie  wydarzenia,  o  których  będzie  mowa,  dotyczą...  handlu  mężami.  Osobliwość  tego 

procederu  polegała  na  tym,  że  każdy  z  owych  nieszczęsnych  kolegów  Kunty  Kinte  był  białym,  a 
sprzedającymi były ich małżonki. 

W roku 1729 w Normandii córka właściciela trupy cyrkowej, Mme Bigaud, wyszła za mąż za atletę 

Alonso Hernandeza, który jednak nie udźwignął ciężaru nocy poślubnej, czym doprowadził małżonkę do 
stanu określanego elegancko furią. Następnego dnia wystawiła go ona na sprzedaż, ale nie znalazł się nikt 
chętny. Uparta dama dopięła jednak swego — w miesiąc później sprzedała męża w Breście tak zwanym 
„łapaczom  majtków”,  których  zadaniem  był  werbunek  marynarzy  na  okręty  Jego  Królewskiej  Mości. 
Uzyskane pieniądze przeznaczyła na posag. Historia nie wspomina o losie jej drugiego „pana”. 

W roku 1774 w Leeds (Anglia) niejaka pani Cruttley ogłosiła wszem i wobec, że w oznaczonym dniu 

wystawi  swego  męża  na  licytację,  co  też  uczyniła,  zachwalając  „towar”  jako  bardzo  zdolnego  cieślę  i 
bardzo wiernego małżonka. Mimo takiej reklamy pan Cruttley został nabyty za psi grosz (5 szylingów i 
garniec wódki), co świadczy niezbicie, że oprócz niewątpliwych zalet miał także nie dość dobrze ukryte 
wady. 

Niewiele lepiej poszło pani Bruce, która w roku 1801 wystawiła pod młotek w oberży w Hampshire 

(Anglia)  swego  oblubieńca,  przyprowadziwszy  go  na  miejsce  aukcji  za  uździenicę  założoną  na  kark 
{sic!). 

Mimo że przysięgała obecnym, iż mąż jest wierny, pracowity i „stosunkowo trzeźwy”, i mimo że 

licytacja  była  nader  ożywiona,  nadzieje  na  wielki  zysk  okazały  się  złudne.  Pana  Bruce  nabyła  za  cenę 
jednej gwinei i kwartę wódki właścicielka sklepu mydlarskiego. 

W  roku  1817  podobna  sytuacja  miała  miejsce  w  Styrii  (Austria  Habsburgów).  W  przydrożnym 

zajeździe obiektem targów stał się kowal, którego zamierzyła sprzedać jego nadobna lepsza połowa. Do 
pewnego czasu bawił się on świetnie z całą salą, sądząc, iż rzecz jest żartem. Gdy jednak został sprzedany 
(za  kilkanaście  talarów  i  naszyjnik)  bogatej  i  podstarzałej  wdowie  o  —  delikatnie  ujmując  —  nie 
najlepszej prezencji, zrozumiał wszystko i zalał się rzewnymi łzami. Tak bardzo wzruszyło to obecnych, 
ż

e poczęli pomstować na obie panie i zażądali unieważnienia transakcji. Przerażona wdowa nie była od 

tego, ale piękna kowalowa za nic nie chciała oddać pieniędzy i naszyjnika. Rozwścieczony tłum wrzucił 
ją  w  pryzmę  śniegu,  wdowę  przegnał,  kowalowi  zaś  poradził  nalać  żonę.  W  tym  momencie  w  sprawę 
wdali się żandarmi. Dalszego ciągu tej pasjonującej historii nie znam. 

Nie  znam  również  daty  (były  to  lata  osiemdziesiąte  lub  dziewięćdziesiąte  XVIII  stulecia) 

autentycznego wydarzenia, które miało miejsce w Manchesterze (Anglia). Na sprzedaż został wystawiony 
facet  o  nazwisku  Pria.  Jego  żona,  zachęcając  kupujących,  wyliczyła  malowniczo  mnóstwo  talentów 
biedaka.  Potrafił  robić  prawie  wszystko,  od  szycia  butów  do  gry  na  flecie.  Nic  dziwnego,  że  licytacja 
miała  temperaturę  wrzenia.  Po  uporczywej  walce  z  kilkoma  konkurentkami,  zdolnego  wszechstronnie 
pana  Pria nabyła  kobieta,  która ofiarowała  zań  trzy  gwinee  w  brzęczącej monecie,  nową  suknię i kilka 
sztuk drobiu. 

W  epoce  napoleońskiej  miał  miejsce  w  Paryżu  przypadek  bardzo  ciekawy.  Otóż  pewna  praczka 

posiadała  męża, który  —  w  przeciwieństwie  do  pana  Pria  —  był całkowicie  pozbawiony  zalet,  a  za  to 
obdarzony nieprzebranymi zasobami lenistwa i pijactwa. Sprzykrzyło się to jej tak bardzo, że postanowiła 
go  sprzedać.  Nie  miała  z  tym  trudności  —  za  100  franków  kupiła  łapserdaka  właścicielka  sąsiedniej 
pralni. I wówczas stał się cud. Pod nową kuratelą hultaj przemienił się, jak za dotknięciem czarodziejskiej 
różdżki  w  bajecznego,  pracowitego,  trzeźwego,  nie  leniącego  się  ani  w  dzień,  ani  w  nocy  małżonka. 
Widząc  to,  jego  pierwsza  żona  popadła  w  rozpacz  i  poleciała  do  sąsiadki  z  pieniędzmi,  chcąc  odkupić 
swój „skarb”. Została jednak wyrzucona za drzwi. 

background image

Identycznie,  to  jest  jak  Zabłocki  na  mydle,  wyszła  na  sprzedaniu  swego  męża  Szwajcarka,  Frau 

Storm,  w  roku  1836  w  Bernie.  Odprzedała  go  ona  tylko  na  rok  swej  sąsiadce,  czującej  dotkliwy  brak 
męskiej  przyjaźni  w  długie  alpejskie  noce.  Po  roku  wszakże  mąż  odmówił  powrotu  do  prawowitej 
połowicy, tym bardziej że w nowym stadle zdążył już zmajstrować synka. Sprawa trafiła do sądu, który... 
ukarał panią Storm grzywną i rozwodem. 

Przypadki  sprzedaży  mężów  przez  żony  za  pomocą  licytacji  odnotowano  pod  koniec  ubiegłego 

stulecia  w  Monachium  i  w  Lipsku.  Ostatnie  ze  znanych  mi  wydarzeń  tego  typu  miało  miejsce  w 
początkach naszego wieku w Australii. Aferą zajęły się władze i podczas procesu ujawniono m. in., że 
małżonka, która sprzedała męża, wystawiła nabywczyni zobowiązanie następującej treści: „Sprzedany nie 
będzie  nigdy  i  w  jakikolwiek  sposób  dokuczał  swej  właścicielce”.  W  dniu  Święta  Kobiet  życzę 
wszystkim Paniom, a szczególnie moim Czytelniczkom, wszelkiej pomyślności. 

 

„STOLICA” 9 marca 1980 

 

background image

Lewoskrzydłowy w szafie 

 
 
Każdy z nas ma swoje environnement, które wlecze się za nim przez całe życie, jak cień w słoneczne 

popołudnie. Łatwiej się uwolnić od żony lub rozlazłego buta niż od własnego pejzażu. 

Kiedy  spotkałem  Zenona  L.  wychodzącego  z  Supersamu  o  8  rano,  od  razu  spostrzegłem,  że  jego 

pejzaż się zmienił. Kiedy coś się zmienia w krajobrazie nie zmienianym od lat, 

bystry  obserwator  wychwyci  to  natychmiast.  Gdyby  na  przykład  rzeźbom  w  Łazienkach  odrosły 

wytłuczone przez chuliganów nosy i członki — zauważyliby to nawet stróże parkowi, nie mówiąc już o 
turystach i łabędziach. 

Zenon  L.  niósł  dwie  siatki  pełne  produktów  żywnościowych,  w  tym  dwie  butelki  mleka  ze  złotym 

kapslem.  Kapsle  w  dotychczasowym  życiu  Zenona  L.  pochodziły  albo  z  browaru  albo  z  monopolu. 
Kapsle  z  rozlewni  mleka  stały  się  w  jego  pejzażu  elementem  tak  agresywnie  nowym,  że  cały  pejzaż 
przestał być podobny do samego siebie. 

—  Ożeniłeś się? — zagadnąłem po przywitaniu. 
—  Nie upadłem na głowę — odparł zgodnie z prawdą. 
—  Chcesz nastawić na zsiadłe, żeby odkacować w poniedziałek? 
—  Chwilowo nie piję — obruszył się — nie jestem deprawatorem. Sportowcom nie należy dawać 

złego przykładu. Jakbyś czytał „Przegląd Sportowy”, to byś wiedział, że rozgrywki się skończyły i jest 
martwy sezon. W przerwie między dwiema rundami rozgrywek nie wolno sportowcom pić!... Chowam w 
domu  piłkarza,  to  dla  niego  to  żarcie.  Trzy  razy dziennie  biegam  po  produkty,  bo facet  musi  utrzymać 
wagę. 

—  Nie może ten twój facet sam wyjść z domu i przejść się do baru? — wyraziłem swoje zdumienie. 
—  Nie  może  wyjść z  szafy — Zenon  L.   kontynuował perswazję z niezmąconą cierpliwością — 

tylko rano i przed spaniem biega wokół stołu, żeby nie stracić kondycji. 

—  Człowieku, na miłość boską, ty go niewolisz! — wykrztusiłem po dłuższej chwili. 
Zenon L. popatrzył na mnie, jak na wielbiciela polskiej kinematografii, i spokojnie wyjaśnił: 
—  Nie, tylko ukrywam. 
— Za to grozi pięć lat! — wyszeptałem drżącym głosem — a co on takiego zrobił? 
— Strzelił w lidze 19 goli w jednym sezonie. Wszystkie lewą nogą,  to lewoskrzydłowy.  Mówię ci,  

stary, złota noga! Powierzono mi właśnie obowiązek strzeżenia go. 

—  Przed kim? — pofolgowałem ciekawości. 
—  Przed kaperownikami. 
Zrobiło  mi  się  głupio,  że  mogłem  podejrzewać  człowieka  o  takim  sercu  do  walki  przeciw 

demoralizowaniu sportowców. Z prostego obowiązku podtrzymania rozmowy zagadnąłem : 

—  No i co, jak ci idzie? 
—  Ciężko. Szczeniak jest młody, rwie się na powietrze. W zeszłym roku grał w Spójni Białowieża. 

Zaraz  po  zakończeniu  rozgrywek  działacze  Kanonii  zaproponowali  mu  M-4  w  Krakowie,  6  patyków 
pensji i maturę. Zgodził się i nocą wywieźli go z Białowieży pod Wawel. Tu dopadli mistrza działacze 
Rudanii  Wałbrzych  i  zadziałali  za  pomocą  M-5  plus  dyplom  kursów  zawodowych  i  8  tysięcy  złotych 
pensji z listy w kopalni. W drodze zrobili postój na siusiu pod Katowicami. Chłopak poszedł w krzaki, a 
tam  już  czekali  ludzie  z  Oceanii  Szczecin.  Dali  M-6,  10  tysięcy  złotych  z  premią  w  stoczni,  dyplom 
polonistyki na Uniwerku i Fiata Mirafiori. W samą porę zdążyliśmy  z wiceprezesem naszego klubu do 
Szczecina. Zaproponowaliśmy willę na Saskiej Kępie, dyplom architektury PW, stanowisko adiunkta w 
PAN-ie,  15  tysięcy  oficjalnej  pensji,  wycieczkę  do  Tajlandii,  BMW  320  i  modelkę  z  „Mody 
Podhalańskiej”. Potem przewieźliśmy go w ciężarowej chłodni do Warszawy i zadekowaliśmy w moim 
mieszkaniu.  Przedstawiciele  wszystkich  drużyn  ligowych  węszą  wokół  domu,  kilku  nawet  złożyło  mi 
wizytę, ale do szafy nie zaglądali. Niedługo rozpoczynają się rozgrywki i wówczas puścimy go na boisko, 
Varsovia będzie miała szansę na mistrzostwo! — zakończył z optymizmem w głosie i pobiegł dokarmiać 
lewoskrzydłowego. 

Zostałem  sam  z  myślami  o  zmarnowanej  w  młodości  szansie.  Życie  składa  się  z  trzech  rodzajów 

kopania:  można  kopać  rowy,  dołki  pod  bliźnimi  i  piłkę.  To  trzecie  jest  najrentowniejsze.  Ja,  niestety, 
wybrałem to drugie, przez co prędzej czy później przyjdzie mi czynić to pierwsze. Ogarnęła mnie taka 

background image

melancholia, że gdybym mógł, to ze złości kopnąłbym się w ... 

 

„LITERATURA” 9 lutego 1978 

 

background image

Wspominki pocztowe 

 
 
Mawia się czasem: „stare, dobre czasy”, co jest prawdą, albowiem za Piastów i Jagiellonów nikt nie 

musiał korzystać z usług PKP ani awanturować się o zatrute rzeki, ani martwić stanem zabytków, bo te 
zabytki albo były dopiero w planie, albo jeszcze nie wiedziały, że są zabytkami. Mimo to nie wszystko, 
co  stare,  było  dobre,  o  czym  uczymy  się  od  lat  i  co  ja  chcę  teraz  udowodnić  na  przykładzie  poczty 
polskiej, tej sprzed kilku wieków, korzystając z faktu, że właśnie nasza poczta obchodziła szumnie swój 
kolejny  jubileusz.  Ta  dzisiejsza  poczta  to  jest  coś  naprawdę  udoskonalonego,  taki  cymes,  że  kudy  do 
niego tej starej! I tak: 

W mojej dzielnicy jest kilka budynków pocztowych. Co prawda, jak przyjdzie się do któregoś przed 

południem,  to  okazuje  się,  że  mieszczący  się  w  nim  urząd  pocztowy  funkcjonuje  po  południu,  i  vice 
versa, 

ale za to są to budynki solidne, żelbetowe, a nie taka chudoba, jak ten jedyny drewniaczek, który tu 

istniał dawniej. 

Listonosz przynosi listy do mojego domu raz na tydzień (zbiorczo, z całego tygodnia) i wrzuca je do 

eleganckiej metalowej skrzynki z numerem mieszkania. O takiej skrzynce i kluczyku do niej można było 
sobie  200  lat  temu  tylko  pomarzyć  i  nawet  ordynarne,  natychmiastowe  doręczanie  przesyłek  do  rąk 
własnych nie mogło moim przodkom tego braku osłodzić. 

Haniebną zupełnie sprawą było używanie do przesyłania poczty gołębi, na które czyhało po drodze 

tak wiele krogulców i jastrzębi, że wszystkie poczty płaciły nagrody za 

eksterminowanie tych drapieżników (poczta angielska na przykład aż dwa i pół szylinga za głowę). 

Gołąb z listem pokonywał trasę z Warszawy do Tarnobrzega w cztery godziny. Dzisiaj telegram (np. nr 
106,  nadany  w  Urzędzie  Pocztowo-Telegraficznym  Warszawa  117  w  dniu  13  października  tego  roku) 
dochodzi do adresata w Tarnobrzeskiem po pięciu dniach, ale żaden ptak z tego powodu nie cierpi. 

Ludzi  też  w  owych  czasach  krzywdzono  i  nadużywano  czy  raczej  —  by  użyć  modniejszej 

terminologii  —  wyzyskiwano.  Nie  chodzi  mi  tu  nawet  o  tragiczny  los  wyzyskiwanych  bezecnie  córek 
poczmistrzów (wyzyskiwaczami byli głównie reakcyjni oficerowie), co opisał Aleksander Puszkin w jed-
nej ze swych nowel. Myślę o nieszczęsnych gońcach. Taki goniec z listem pokonywał 350-kilometrową 
trasę latem w 6 dni, zimą w 7 dni. Dzisiaj list na takiej trasie, zwłaszcza „ekspresowy”, idzie tyle samo 
dni lub najwyżej o dzień — dwa dłużej, ale panuje za to pełny humanitaryzm, nikt nikomu nie każe płacić 
za  to  drobne  opóźnienie  kar.  Dawny  goniec  zaś  za  pierwszym  razem  płacił  talara  kary,  za  drugim 
opóźnieniem dwa talary, a za trzecim odbierano mu etat i wyganiano z miasta! 

W dobie króla Stanisława Augusta list z Warszawy do Wrocławia dochodził już w ciągu 42 godzin. 

No dobrze, ale czy ten list miał taki piękny i mądry kod na awersie jak dzisiaj? Nie wszystko złoto, co się 
spieszy. 

Słyszałem  niedawno  historię  jednego  z  najwybitniejszych  polskich  zbieraczy-bibliofilów.  Otóż 

wysyłał  on  różne  nabyte  przez  siebie  książki  pocztą  z  Łodzi  do  innego  miasta,  w  którym  mieszkał 
znakomity  introligator, jeden  z  tych  wymierających  już  (niestety)  mistrzów  swego  zawodu.  Wysłał  ich 
tak  kolejno  kilkaset  i  wszystkie  wracały  pięknie  oprawione  (takoż  pocztą),  nie  zaginęła  ani  jedna.  Aż 
pewnego razu wysłał do oprawy arcydzieło Heleny Mniszkówny, „Trędowatą”, było nie było. Introligator 
oprawił książkę i odesłał, ale wtedy po raz pierwszy zdarzył się cud — przesyłka do Łodzi nie dotarła. 
Wyparowała gdzieści tam po drodze. Przez kilka następnych lat zbieracz dalej wysyłał książki do oprawy 
i żadna oczywiście nie ginęła, aż po minięciu owych kilku lat znowu udało mu się nabyć przedwojenny 
egzemplarz  „Trędowatej”.  Znowu  wysłał  go  do  oprawy.  Introligator  oprawił  prześlicznie,  odesłał  i... 
domyślają się Państwo — po raz drugi stał się cud, który współczesna parapsychologia określa terminem 
„dematerializacja”.  Niejeden  dzisiejszy  pisarz  marzy,  by  jego  prace  budziły  takie  pożądanie  mocy 
tajemnych,  ale  nie  to  jest  treścią  felietonu,  lecz  postęp.  Postęp  polega  na  tym,  że  po  pierwsze  dawniej 
poczmistrze  ani  ich  córki  i  połowice  nie  mieli  rentgena  w  oczach,  zaczem  kompletnie  nie  mogli  się 
połapać, co się kryje pod opakowaniem przesyłki, a po drugie dzisiaj włos nikomu nie spadnie z głowy za 
takie „cuda”, podczas gdy dawniej, chociaż o wiele silniej wierzono w cuda niż obecnie, mogły być one 
usprawiedliwione  jedynie,  cytuję:  „klęską  żywiołową  lub  napadem  na  pocztę  zbójów”,  zaś  w  każdym 
innym przypadku były karane, ze zdjęciem głowy włącznie. 

Na  szczęście  mamy  te  barbarzyńskie  czasy  już  za  sobą  i  nikt  nikogo  nie  straszy  tak  po  chamsku  i 

background image

okrutnie  (a  nadto  mało  zrozumiałym  językiem),  jak  straszył  w  XVIII  wieku  swoich  podwładnych 
generalny administrator poczty, Jędrzej Mokronowski: 

„Serio  nakazuję  y  ostrzegam.  A  nayprzód  pewność,  bezpieczeństwo  niezawodne  Listów  Sobie 

powierzonych, jako Prawo  Narodoy  Fidem Publicam  tykayących  naymocniej  naysurowiej zalecam  pod 
karą  niechybną  In  Casu  Contravenientiale  Fałszerzom  y  zdraycom  Prawem  naznaczony.  Po  wtóre 
Punktualność  y  Prędkość  Expedycyi  do  Wygody  Powszechney  ściągaiących  się,  pod  utratą  Officyi  i 
Mieysca nakazuję”. 

Resumując:  jeśli  nawet  nasza  poczta  ma  coś  z  córki  poczmistrza,  niedysponowanej  na  skutek 

zderzenia  z  oficerską  rzeczywistością,  to  i  tak  nie  jest  źle,  bo  bywało  gorzej.  I  tym  optymistycznym 
akcentem... 

 

„STOLICA” 19 listopada 1978 

 

background image

Lotkiem bliżej 

 
 
Kibicem jestem. Przez wiele lat ubiegałem się o wysoką wygraną w Toto-Lotku ze skutkiem, z jakim 

ś

ledź  startowałby  w  wyścigach  konnych. „Nic  to!”  —  mówiłem  sobie,  lekko  ruszając  wąsem  —  bo  w 

rzeczy  samej  nie  o  wygraną  mi  szło,  lecz  o  zasilenie  totolotkowego  funduszu,  z  którego  finansuje  się 
budowę  obiektów  sportowych  w  naszym  kraju.  Nie  ustawałem  więc.  Kosztowało  mnie  to  „dychę” 
tygodniowo i za te moje „dychy” Lotek wybudował z pewnością sporo kortów tenisowych, stadionów, sal 
odnowy biologicznej etc. Potem pojawiły się zakłady podwójne, za dwie „dychy”, oraz systemy, ale też i 
wzrosła  chyba  wydatnie  ilość  pływalni  oraz  sztucznych  torów  lodowych.  Następnie  zakłady  podwójne 
wzrosły do 35 złociszów na tydzień, a na arenie pojawił się środowy Mały Lotek. Niewątpliwie wpłynęło 
to  na  zwiększenie  się  liczby  hal  sportowych  w  każdym  województwie,  ale  ja  zacząłem  się  już  gubić. 
Kiedy  wystartował  Express-Lotek,  „pękłem”  do  reszty  i  zorientowałem  się,  że  orientuję  się  fatalnie  w 
tym tłoku. A przestałem rozumieć cokolwiek, kiedy w „Przeglądzie Sportowym” z 3 kwietnia tego roku 
przeczytałem  radosny  anons  takiej  oto  treści:  „Wrocław.  2.4.  (tel.  wł.).  Największy  sukces  w  historii 
startów  polskich  siódemek  w  Pucharze  Europy  odniósł  w  niedzielę  «Śląsk»  Wrocław.  Zespół 
wojskowych nie zawiódł oczekiwań i zdecydowanie pokonał mistrza Hiszpanii «Calpisa» Alicante 32 : 
21  (14  :  11),  awansując  do  finału  Pucharu  Europy  (...)  Obserwatorem  meczu  z  ramienia 
Międzynarodowej Federacji Piłki Ręcznej (IHF) był Edward Pardubski (CSRS), który obciążył «Śląsk» 
Wrocław  karą  finansową  za  warunki,  w  jakich  rozgrywano  mecz.  Nie  chodzi  o  organizację  czy 
przygotowanie  spotkania  półfinałowego,  ale  o  halę  wrocławskiego  «Śląska»,  która  z  racji  swych 
wymiarów, oświetlenia i braku miejsca na widowni nie nadaje się do rozgrywania spotkań klasy Pucharu 
Europy. Niestety, w stolicy Dolnego Śląska, która od wielu lat jest także stolicą polskiej piłki ręcznej, nie 
ma  hali  sportowej  z  prawdziwego  zdarzenia.  Ciekawe,  czy  kara  płacona  przez  klub  w  szwajcarskich 
frankach cokolwiek w tej sytuacji pomoże?”. 

Zacząłem  myśleć  gorączkowo:  co  w  tej  sytuacji  może  pomóc  polskiemu  sportowi?  Gdyby  tak 

zechcieli przyjmować opłaty za zakłady we frankach szwajcarskich... Ale nie byłem pewien, czy to dobra 
koncepcja. Przypomniałem sobie na szczęście, że mój były kolega szkolny, którego wywalono z „budy” 
przed  maturą,  jest  w  tych  sprawach  ekspertem,  pracuje  bowiem  w  COPL-u  (Centralny  Ośrodek 
Planowania 

Lotka). 
—  Słuchaj, stary — zagadnąłem go — powiedz mi, co się dzieje? 
—  A co ma się dziać? — spytał, patrząc na mnie podejrzliwie. 
—  No wiesz, miały być hale w Warszawie, we Wrocławiu i gdzie indziej, a nie ma... 
Uspokoił się, uśmiechnął i odrzekł, poklepując mnie po ramieniu: 
—  Nie pękaj, będą. 
—  Słuchaj — przypomniałem sobie tragedię wrocławian — a nie zamierzacie przyjmować opłat w 

dewizach? Bo wtedy można by płacić kary ze specjalnych zakładów i... 

—  Nic z tych rzeczy! Tak to by było po linii najmniejszego oporu. Nie pójdziemy na jakość przez 

jakość, tylko na jakość przez ilość. Intensyfikujemy, słowem, rozkręcamy interes! 

—  Właśnie widzę, ale zaczynam się już gubić... 
—  Jak to? 
—  No, nie wyrabiam się. W tym tygodniu zaniosłem Małego Lotka w piątek, a podwójne zakłady z 

siedmioma skreśleniami w poniedziałek, ale okazało się, że miał być właśnie Express-Lotek z potrójną 
banderolą i wszystko wyszło nie tak. Człowiek się myli. 

—  Właśnie dlatego pracujemy obecnie nad ujednoliceniem systemu, żeby nikomu się nie myliło — 

odpowiedział. 

—  To świetnie — ucieszyłem się — możesz mi zdradzić, w jaki sposób ujednolicicie? 
—  Przez rozwinięcie i wzbogacenie, to jest utygodniowienie siedmiodniowe w układzie pionowym, 

poziomym i krzyżowym spiralnie. 

—  Co ty powiesz... No to... jak to będzie? 
—  Normalnie. Obsadzimy każdy dzień tygodnia. We wtorki Express-Lotek, w środy Mały Lotek, w 

czwartki  Średni  Lotek,  w  piątki  Super-Lotek,  w  soboty  Ultra-Lotek,  w  niedziele  normalny  jak 

background image

dotychczas, tyle że poczwórny, a w poniedziałki Zumbo-Lotek dla tych, którzy się spłukali w niedzielę. 
W  wolne  soboty  Free  Lotek.  W  ten  sposób  nie  będzie  pustych  dni  w  tygodniu  i  kiedy  ludzie  się 
przyzwyczają,  nikt  się  nie  będzie mylił. Wkrótce  ogłosimy  konkurs  na hasło  reklamowe  Lotka. Wiesz, 
coś w rodzaju: „Fly by Lotek”, albo „Lotkiem bliżej”... 

—  Do czego bliżej? 
—  Jak  to  do  czego?  Do  tych  twoich  hal  i  basenów.  Źródło  sukcesu  leży  we  właściwym  haśle. 

Mógłbyś też coś pokombinować, jakbyś miał jakiś pomysł, to daj znać... 

 

„LITERATURA” 18 maja 1978 

 

background image

Słownik gwary współczesnej 

 
 
Ponieważ coraz większa liczba ludzi gubi się w semantycznej dżungli nowej gwary polskiej, zachodzi 

wyraźna konieczność stworzenia słownika tych potocznych neologizmów. Dzisiaj dla przykładu serwuję 
z owego słownika trzy kolejne hasła na literę S, w nadziei, że pomogą nie zorientowanym czytelnikom 
poruszać się swobodniej po trotuarach naszej codzienności: 

 
SMAR 
 
Rzeczownik  wywodzący  się  od  czasownika  smarować.  Nazwą  tą  określamy  jeden  z  najstarszych 

wynalazków  człowieka,  polegający  na  braniu  (tzw.  korupcja  bierna)  i  dawaniu  (tzw.  przekupstwo 
czynne),  przed  usługą  (tzw.  łapówka  promocyjna)  lub  po  niej  (tzw.  łapówka  dziękczynna  vel  finalna). 
Swój  dynamiczny  rozwój  przeżywa,  odgrywając  ważną  rolę  napędową  i  biologiczną  (fizjologiczno-
wegetacyjną), w krajach tzw. Trzeciego Świata, których stopień gospodarczego rozkwitu zbliżony jest do 
cywilizacji łupanego kamienia ze względu na brak podstawowych atrybutów i nośników cywilizacji. Ma 
o wiele mniej wspólnego z moralnością niż z ekonomiką i w wielu strefach kulturowych nosi odmienne 
nazwy. Charakterystyczne jest przy tym, że wszelkie nazwy pozaeuropejskie są bez sensu, a ręce i nogi 
mają tylko te, które wymyślono w Europie. I tak: szeroko stosowane na Bliskim Wschodzie określenie 
„bakszysz”, pochodzące z języka perskiego i występujące także w językach tureckich i arabskim, oznacza 
dosłownie napiwek, a za sam napiwek to nawet sprzątaczka w naszej obecnej Drugiej Polsce, zbudowanej 
mozolnie  według  różnych  pomysłów  i  gierek,  nie  ruszy  ścierką.  Z  kolei  w  biednych  krajach  Ameryki 
Południowej,  byłych  koloniach  hiszpańskich,  używa  się  terminu  ,,el  soborno”  co  po  polsku  znaczy: 
wypłata,  a  za  wypłatę  (pensję)  to...  itd.  Meksykanie  upodobali  sobie  słowo  ,,la  mordita”  (ukąszenie), 
podczas  gdy  każdy  głupi  wie,  że  łapówka to  nie żadne  ukąszenie,  lecz  pożądana  pieszczota. W  byłych 
koloniach  brytyjskich  używa  się  już  zupełnie  kretyńskich  nazw,  że  przytoczę  „back  handler”  (cios  na 
odlew)  w  Indiach.  Wyjątkiem  potwierdzającym  regułę  w  strefie  eks-kolonializmu  angielskiego  jest 
termin  „dash”  (skok)  w  Nigerii,  wiadomo  bowiem,  że  kto  nie  da,  ten  nie  podskoczy.  Japończycy  zwą 
korupcję  posępnym  „kuroi  kiri”  (czarna  mgła),  też  bzdurnie,  zważywszy,  że  tylko  łapówka  może 
rozproszyć czarną mgłę bezradności oblepiającą człeka. 

W przeciwieństwie do terminów egzotycznych, terminy europejskie trzymają się kupy, że wymienię 

włoski  „bustarella”  (mała  koperta),  niemiecki  „Schmiergeld”  (pieniądze  do  smarowania),  czasami 
zastępowany skrótem „N.A.” („Nutzliche Abgaben” — pożyteczne świadczenia), lub francuski „pot-de-
vin” 

(dzbanek wina), co ma związek ze starą mądrością: in vino veritas (prawda znajduje się w winie). 

 
SZMAL 
 
Potoczna nazwa „miękkich” i „twardych”, czyli banknotów i bilonu, wzięta od tłuszczu świńskiego 

wytapianego  ze  słoniny  i  zwanego  smalcem.  Rynek  krajowy  rozróżnia  kilkanaście  rodzajów  szmalu,  z 
których  najwyżej  ceniony  jest  gatunek  produkcji  obcej,  o  zabarwieniu  zielonym,  najniżej  zaś  gatunek 
nadprodukcji rodzimej. To ostatnie wiąże się z zawartością wody w smalcu, która im większa, tym gorszy 
smalec.  Jak  podaje  „Wielka  encyklopedia  powszechna”  PWN  pod  hasłem  „Smalec”,  jest  to  „tłuszcz 
wieprzowy  o  konsystencji  mazistej  (...)  zawartość  wody  do  0,5%”.  Z  braku  wieprzowiny  permanentne 
powiększanie  ilości  smalcu  może  się  odbywać  wyłącznie  przez  nadmierne  dodawanie  doń  wody.  W 
efekcie taki smalec traci nie pozornie, lecz realnie na wartości tyle, ile waży wyparta przezeń woda, co 
jest genialnym odwróceniem prawa Archimedesa. Istnieje naukowa teoria wyjaśniająca genezę nazwania 
pieniędzy szmalem. Hipotezę tę wysunęli ci, którzy szmalu nie posiadają. Twierdzą oni, że nazwa wzięła 
się  od  lepkości  smalcu,  dzięki  której  szmal  przylepia  się  do  łap  bogatych  złodziei  i  hochsztaplerów. 
Dewizą tej teorii jest maksyma: „Im większa świnia, tym więcej smalcu można z niej wytopić”. Z kolei 
ci,  którzy  posiadają  szmal,  lansują  kilka  innych  porzekadeł:  „Szmal  nieszczęścia  nie  daje”,  „Szmal  nie 
ś

mierdzi”, „Milczenie jest szmalem”, „Pokaż mi, jaki masz szmal, a powiem ci, kim jesteś” itp. 

Obie grupy (to jest tych szmalowatych i tych, którzy nie mają za dużo szmalu) można rozpoznać bez 

zaglądania poszczególnym osobnikom do domów, garnków, kieszeni lub kont, wystarczy znać gwarową 

background image

subkulturę określenia szmal, czyli wyrażonka dotyczące wielkości szmalu. Wszystko zależy od tego, ile 
zer kto dodaje takim popularnym terminom jak „paczka” lub „koło”. Biedak mówiąc na przykład: „dwie 
paczki”, rozumie przez to dwieście złotych, a przez „koło” tysiąc złotych, podczas gdy bogacz „dwiema 
paczkami”  nazywa  dwieście  tysięcy  złotych,  zaś  „dwoma  kołami”  dwa  miliony  (wymiennie,  zamiast 
„koło”,  określa  się  w  wyższych  sferach  milion  terminem  „melon”).  Językolodzy  tępią  tę  gwarę 
bezlitośnie,  uważając,  że  na  obecnym etapie  jest ona  nieprawidłowa  i  że  np.  sto  złotych  będzie  można 
nazywać „paczką” dopiero wówczas, gdy sto złotych będzie kosztowała paczka zapałek, co ma nastąpić 
nie wcześniej, jak za kwartał. 

W  kraju  dąży  się  do  tego,  by  szmal  stał  się  wymienialny,  to  zaś  stanie  się  w  momencie,  gdy  tzw. 

Druga  Polska przeistoczy  się  w  obiecaną  Drugą Japonię, czyli nie  wcześniej  niż  wtedy, gdy większość 
papieru będzie przeznaczana na druk książek, zamiast na druk stale rosnącej drugiej Fudżijamy szmalu. 
Obecnie  szmal  autentycznie  wymienialny  jest  tylko  w  systemie  smarowania,  do  czego,  ze  względu  na 
swą tłuszczowo-mazistą konsystencję, nadaje się wybornie. 

 
SZPAN 
 
Gwarowe      określenie      imponerstwa      (od      czasownika  szpanować,  czyli  imponować  czymś 

niezwykłym,  rzadkim,  oryginalnym  lub  bogatym).  Dawne  szpanerstwo  polegało  na  posiadaniu 
najnowszego  modelu  BMW, trzech daczy wybudowanych  za  państwowe  pieniądze,  wideomagnetofonu 
oraz  futra  z  szynszyli,  było  to  więc  szpanerstwo  elitarne,  zastrzeżone  dla  stosunkowo  wąskiej  warstwy 
high  life'u 

prywaciarskiego  i    urzędniczego.    Warstwy  średnio  zamożne  szpanowały  nowym  krojem 

dżinsów,  kiecką  z komisu  itp.  Reszta  nie  szpanowała  niczym.  Obecnie szpan  się  zegalitaryzował  i  stać 
nań o wiele więcej ludzi. Szpanerem nie jest już playboy w płaszczu prosto z Paryża, lecz facet niosący w 
siatce tubkę pasty do zębów, papierosy „Extra Mocne” z filtrem, pudełko „Ixi” oraz kostkę masła. Osob-
nik,  który  ma  w  kolejce  po  papier  toaletowy  miejsce  z  numerem  183  na  liście  kolejkowej,  dosłownie 
zaszpanowuje  na  śmierć  biedaków,  którzy  nie  zmieścili  się  w  pierwszym  tysiącu,  itd.,  itp. 
Demokratyzacja szpanu stanowi zdrowy   objaw   równania   mas.   Z  każdym  dniem   robi   się coraz  
bardziej  równo.  Jak  mówią  piłkarze:  „równo z trawą”. 

Tym, co jeszcze różni szpan dawny od nowego, jest coraz bardziej postępowe eliminowanie szmalu z 

procesu osiągania rzeczy, którymi można szpanować. Niegdyś kupowało się je za pieniądze, dzisiaj coraz 
częściej  zdobywa  się  te  cuda  drogą  tzw.  wymiany  bezdewizowej,  w  obrocie  „rączka  rączce  podaje 
towar”.  Za  dziesięć  paczek  „Carmenów”  można  dostać  od  sąsiada  trzy  puszki  wołowiny  w  sosie  i 
następnie  wymienić  je  z  kolegą  z  pracy  na  butelkę  „Żytniej”,  za  którą  —  dołożywszy  do  niej  dwa 
szampony  —  załatwiamy  sobie  oponę  do  „Syrenki”.  Tzw.  handel  wymienny,  królujący  w  epokach 
paleolitu i neolitu, powracając w XX wieku na forum środkowej Europy zbliża nas do ideału zalecanego 
przez  XVIII-wiecznych  ekologów  spod  znaku  Jana  Jakuba  Rousseau,  który  głosił  hasło  „powrotu  do 
natury”. 

Indywidua  uprawiające  dywersję  wymierzoną  w  handel  wymienny,  czyli  tzw.  spekulanci,  którzy 

bezczelnie  biorą  za  towar  lepki  szmal,  zostaną  wzięci  za  pysk  (to  się  już  zaczęło)  i  odsiadując 
postulowane kilkuletnie wyroki więzienia za opylane po paskarskich cenach kakao i rajtuzy z zazdrością 
będą  patrzeć  na  odsiadujących  krótsze  wyroki  gwałcicieli  zbiorowych,  bandziorów  napadających 
staruszki w zaułkach i morderców w tzw. afekcie. Jedyną rzeczą, jaka im zostanie na pocieszenie, będzie 
międzynarodowy szpan więzienny w postaci pięciu lat odsiadki za mydło sprzedane ze 100-procentowym 
zyskiem, gdyż taki wyrok za takie przestępstwo jest rzadkością nawet w krajach Czwartego Świata. 

 

„STOLICA” 20 września 1981 

 

 
 

background image

List do redaktora naczelnego „ITD” (wypowiedź w sondzie „Jak 

dohumanizować życie?”) 

 
 
Szanowny  Panie  Redaktorze  Naczelny!  Piszę  do  Pana,  gdyż  nie  jestem  pewien,  czy  Pańscy 

współpracownicy właściwie zaprezentują moją odpowiedź na to ważkie pytanie, doszło bowiem między 
nami do nieprzyjemnej scysji. Kiedy zaproszono mnie do redakcji i zadano to pytanie, odpowiedziałem 
po  krótkim  namyśle,  że  należy  sobie  kupić  psa.  Spytali,  dlaczego.  Odparłem,  że  dlatego,  iż  rację  miał 
Voltaire pisząc: „Wszystkie wielkości świata nie są warte prawdziwej przyjaźni”. Wówczas w dość nie-
przyjemnej  formie  wyrazili  wątpliwość,  czy  rozmawiam  z  nimi  serio,  pouczyłem  ich  więc  słowami 
Oskara Wilde'a: „Życie jest tak okrutne, że nie sposób traktować go serio”. Słysząc to zdenerwowali się 
na  dobre  i  zaczęli  krzyczeć,  żebym  przestał  się  wygłupiać  i  robić  z  nich  balona  za  pomocą  cytatów  z 
niewłaściwej strefy geograficznej, bo rzecz jest poważna. Zrozumiałem to i odparłem, że w kategoriach 
naukowych  dohumanizować  życie  można  nie  przez  dodawanie,  lecz  tylko  przez  odejmowanie,  żyjemy 
bowiem  w  konsumpcyjnym  społeczeństwie  nadmiaru,  który  jest  przyczyną  rozkładu  wartości 
humanistycznych. Nazwali to mydleniem oczu i zapytali, czy mogę swoją odpowiedź udowodnić, bo, ich 
zdaniem, hipoteza, nie poparta dowodzeniem i nie zawierająca przypisów naukowych w postaci cytatów z 
dzieł  ludzi  naprawdę  mądrych,  nie  przedstawia  żadnej  wartości.  Obiecałem  więc  przynieść  im  do 
przeczytania  mój  traktat  naukowy  pt.  „O  szkodliwości  nadmiaru,  czyli  humanistyczne  cele 
odejmowania”, na miejscu zaś mogłem pokazać jedynie tytuły rozdziałów i motta do nich, bo miałem to 
zapisane na kartce. Oto one (motta w nawiasach): 

1.  O  nadmiarze nieszczerości  (De  Livry:  „Szczerość  to nie  mówić wszystkiego, co się  myśli, ale 

myśleć to wszystko, co się mówi”). 

2.  O nadmiarze niesłowności (Zasada samurajów: „Zawsze dotrzymywać słowa, nawet gdy się je 

dało psu”). 

3.  O nadmiarze nieomylności (Celine: „Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, i dlatego 

jest wstrętny”). 

4.  O  nadmiarze  oszczerczości  (Przysłowie  chińskie:  „Język  jest  ostrym  mieczem,  który  zabija, 

chociaż nie utacza krwi”). 

5.  O  nadmiarze  niewyrozumiałości  (Conrad:  „Wyrozumiałość  jest  najrzadszą,  lecz  i 

najinteligentniejszą z cnót”). 

6.  O  nadmiarze  oschłości  serca  (Canouelle:  „Miłość  jest  źródłem  wszystkich  najpiękniejszych 

dokonań człowieka”). 

7.  O  nadmiarze  bierności  (Burke:  „Dla  triumfu  zła  potrzeba  tylko,  żeby  dobrzy  ludzie  nic  nie 

robili”). 

8.  O nadmiarze tchórzliwości (Durrell: „Narzuconej metafizyce lub religii należy się sprzeciwiać, 

w razie potrzeby nawet z pistoletem w ręku”). 

Jestem  słowny,  więc  następnego  dnia  przyniosłem  do  redakcji  mój  800-stronicowy  manuskrypt  i 

zażądałem,  by  przeczytano  go  od  ręki,  co  wywołało  bardzo  nieprzychylną  reakcję.  Poprosiłem  więc  o 
jednoznaczną  odpowiedź  na  pytanie,  czy  będą  to  czytać,  czy  nie,  i  usłyszałem,  że  nie,  bo  nie  mają 
nadmiaru czasu dla maniaków. Doszło do niegrzecznej wymiany zdań i zostałem wypchnięty za drzwi, 
przy czym potłukłem się na podeście pierwszego piętra. Znajomy lekarz, który mnie opatrzył i wysłuchał, 
powiedział mi, że nie zachowałem się jak cywilizowany humanista, bo nie dołączyłem do manuskryptu 
ż

adnej  koperty,  ani  nawet  pół  litra,  i  w  ogóle  nie  próbowałem  dohumanizować  Pańskich 

współpracowników w jakikolwiek sposób. Ale ja myślę, że on nie ma racji i że Pańscy współpracownicy 
powiedzieli  mi:  Nie!,  bo  również  znają  humanistyczne  przysłowia  i  cytaty,  w  tym  starożytną  mądrość 
grecką, która uczy: „Tylko ten, kto umie mówić: nie!, jest naprawdę wolny”. Z poważaniem 

Waldemar Łysiak 
PS. Uprzejmie Pana proszę o zwrot kożucha, ponieważ wychodząc z redakcji nie zdążyłem go zabrać 

ze sobą. 

 

„ITD” 25 listopada 1979 

background image

Rozmowy 

 
 

Nie będąc dziennikarzem, Łysiak nie robił wywiadów. 
W  rzeczywistości  przeprowadził  w  ciągu  10  lat  trzy  „wywiady”  (z  szefem  specjalnego  komanda  włoskich 

karabinierów  do  zwalczania  kradzieży  dzieł  sztuki,  płk.  Felice  Mamborem,  z  naczelnym  dyrektorem  Pracowni 
Konserwacji Zabytków, dr. Tadeuszem Polakiem, i sławnym uzdrawiaczem Clivem Harrisem), za każdym razem 
podkreślając, iż nie są to klasyczne wywiady, lecz rozmowy. 

Rozmowa  z  płk.  Mamborem  została  opublikowana  w  początkach  publicystycznej  kariery  Łysiaka,  w  roku 

1971,  na  łamach  „Perspektyw”.  Był  to  właściwie  duży  artykuł  o  kradzieżach  dzieł  sztuki,  przysłany  z  Włoch 
(Łysiak studiował wówczas w Rzymie) i bogato ilustrowany, m. in. ozdobiony zdjęciem pułkownika w czasie akcji 
(na zdjęciu dedykacja dla autora: „W duchu braterstwa, które jednoczy ludzi sztuki. Z całą serdecznością. Felice 
Mambor”). Rozmowa z Mamborem stanowiła tylko fragment owego artykułu i ten fragment przedrukowujemy. 

O prawie 10 lat późniejszą rozmowę z Clivem Harrisem, z którym Łysiak jest zaprzyjaźniony, drukujemy w 

całości. 

 

background image

Komando płk. Mambora 

 
 
W XX wieku nie ma już miejsca dla genialnych policjantów, w rodzaju osławionego szefa paryskiej 

Brygady  Bezpieczeństwa,  Vidocqa,  który  w  dobie  empiru  zdziesiątkował  podziemie  kryminalne  we 
Francji. Najistotniejszą dzisiaj rzeczą 

jest  właściwa  organizacja  dobrze  rozbudowanego  aparatu  zwalczania  przestępstw.  Dotyczy  to 

również  przestępstw  takich,  jak  kradzieże  dzieł  sztuki  i  ich  przemyt.  Włosi  szczycą  się  jednak 
człowiekiem,  który  nie  udziela  wywiadów  .  którego  zdjęcia  nigdy  nie  goszczą  na  łamach  prasy  („Per-
spektywy”  są  pierwsze),  a  którego  nazwisko  obrosło  już  legendą,  niezbyt  przyjemną  dla  mafiosów 
handlujących skradzionymi dziełami sztuki. Człowiek ten to płk Felice Mambor. 

(...) Człowieka tego poznałem zupełnie przypadkowo. Oto na zamknięcie wykładów o ochronie dzieł 

sztuki w międzynarodowym rzymskim Centrum UNESCO, sekretarz kursu, dr Italo Angle, chcąc zrobić 
frajdę  kursantom  z  trzydziestu  krajów,  zapowiedział  wizytę  nieznajomego.  Na  salę  wszedł  potężny 
mężczyzna w cywilu, w towarzystwie umundurowanego kapitana. Cywilem był Mambor. Przedstawił się 
i rzekł do zaskoczonego audytorium: 

—  Do tylu osób nie przemawiałem od 25 lat. Będę mówił krótko. 
Mówił  rzeczywiście  około  kwadransa,  dość  banalnie,  o  walce  włoskiej  policji  ze  złodziejami  dóbr 

kultury, po czym wstał nagle i wymawiając się nadmiarem zajęć ruszył do wyjścia. Oklaski, kilka osób 
zaatakowało go o autografy. 

—  Przykro mi, ale nie jestem gwiazdą filmową. Do widzenia. 
Wówczas poprosiłem o wywiad dla „Perspektyw”. Nawet nie odwrócił głowy, a kapitan burknął: 
—  Pan pułkownik nie flirtuje z dziennikarzami! 
—  Nie jestem dziennikarzem. 
—  Więc kim? 
—  Architektem i historykiem sztuki, jak wszyscy tutaj 
—    To  niczego  nie  zmienia,  żadnych  wywiadów!  Cofnąłem  się.  Mambor  wkładał  płaszcz  i  nagle 

odwrócił 

głowę. 
—  Skąd pan przyjechał? 
—  Z Polski, jestem Polakiem. 
—  Naprawdę? 
—  Ależ tak! Chwila milczenia i: 
—  Proszę wpaść do mnie w poniedziałek, kapitan da panu adres. Arivederci. 
Kapitan miał niewyraźną minę pisząc adres siedziby komanda. 
O umówionej godzinie zadzwoniłem do drzwi 4-piętro-wego pałacyku przy placu St. Ignazio 152. W 

gabinecie  operacyjnym  na  najwyższej  kondygnacji  czekała  znakomita  kawa  i  popularne  pałeczki 
„grisini”.  Sam  Mambor  był  na  razie  zajęty  w  swoim  pokoju  z  przedstawicielami  ministerstwa 
(wydzielona grupa płk. Mambora podlega bezpośrednio Ministerstwu Oświaty), chwilowo więc honory 
domu  pełnili  wspomniany  już  kpt.    Enrico  Pasini  i    tzw.      maresciallo  maggiore  karabinierów,  Carlo 
Macinati.  Cztery  ściany  gabinetu  to  cztery  olbrzymie  mapy  (chorągiewkami  zaznaczone  najcenniejsze 
obiekty  sztuki  włoskiej),  w  tym  jedna  całej  Italii,  z  czerwoną  linią  dzielącą  włoski  but  na  pół  na  wy-
sokości Rzymu. Na biurku, pod szkłem, graficzny schemat organizacyjny komanda. Na czele Mambor, 
któremu  podlegają  dwie  sekcje:  północnowłoska  Macinatiego  i  południowa  Pasiniego.  Komando  liczy 
zaledwie 20 osób, w tym 2 szoferów i 4-osobowa sekcja radiotelegrafistów. 

—    Nie  trzeba  nam  wielu  ludzi,  najważniejsza  jest  szybkość  —  mówi  Pasini,  po  czym  wskazuje  z 

balkonu  zaparkowaną  przed  budynkiem  granatową  Alfę  Romeo  1750,  rozwijającą  bez  trudu  szybkość 
250 km/godz 

—  Złodzieje chyba też nie jeżdżą na motorowerach — zauważam. 
—  Nie, ale ta Alfa wystarcza. 
W  chwilę  później  siedziałem  w  gabinecie  pułkownika.  Sympatyczna,  kwadratowa  twarz,  brzuch, 

gwałtowne ruchy. Jednak się uśmiecha. Czasami. 

—  Współpracuje pan z prasą? 

background image

—  Tak, piszę o architekturze i sztuce. 
Na  szczęście  wziąłem  z  kraju  parę  własnych  publikacji  w  „Architekturze”  oraz  dwa  materiały  z 

„Perspektyw”, o  Wenecji i o problemach współczesnego muzealnictwa. Przejrzał zdjęcia. 

—  Widzi pan, nie udzielam wywiadów i gdyby nie to, że jest pan Polakiem... Walczyłem razem z 

waszymi pod Monte Cassino i pod Ankoną. Byłem szefem oddziału żandarmerii polowej u Anglików, na 
terenie  działania  korpusu  Andersa.  Angielskie  gęby  pouciekały  mi  gdzieś,  a  chłopaków  z  Polski  nie 
potrafię zapomnieć. Skąd wy bierzecie takich żołnierzy!... Teraz jestem stary (54 lata — przyp. W. Ł.), 
mam 2 synów, jeden jest lekarzem. Tak naprawdę to młody byłem tylko tam, pod Monte. Zresztą czuję 
się ciągle żołnierzem, dlatego nie zrzuciłem munduru. A swoją drogą mam szczęście, nie każdy pracuje w 
zawodzie, który kocha. A ja kocham sztukę, gdyby nie wojna, może bym się kształcił w Akademii... To 
stare dzieje. I nie mówmy o wywiadzie, porozmawiajmy. 

Rozmawialiśmy  długo  o  Polsce,  o  Italii,  o  Zamku  Królewskim  w  Warszawie,  o  Monte  Cassino.  W 

końcu wróciliśmy do celu wizyty. 

—  Co pan chce wiedzieć? 
—  Jak powstało komando i jakie ma dotychczas osiągnięcia? 
—  Wystartowaliśmy  w  kwietniu  1969  roku  —  jak  pan  widzi  nie  mamy  jeszcze  brody.  Ludzi 

dobierałem  sobie  sam,  są  jak  trybiki  w  zegarku.  Właściwie  powinno  się  dużo  wcześniej  zorganizować 
taką grupę, ale z tą organizacją, sam pan wie... Dopiero gdy kradzieże i przemyt osiągnęły zastraszające 
rozmiary,  podjęto  odpowiednie  decyzje.  Osiągnięcia,  nie  chwaląc  się,  są  nie  najgorsze.  Mamy  zresztą 
statystyki  (sięga  do  szuflady  biurka)  —  w  pierwszym  tylko  roku  1969)  było  308  kradzieży, 
interweniowaliśmy  skutecznie  185  razy  (75  —  archeologia,  21  —  ceramika,  5  —  numizmatyka,  2  — 
statki antyczne, 34 — obrazy, 5 — freski, 12 — rzeźby i  31 — meble), odzyskując 3081 przedmiotów. 
To chyba nieźle. Dwudziestu ośmiu ludzi poszło za kraty, w większości zadenuncjowanych. Cóż, anonim 
to świństwo, ale jakże użyteczne! Zresztą długo nie posiedzą. Niestety, prawo w Italii jest zbyt łagodne w 
tym względzie, głaskamy złodziei. 

—  Przy takiej liczbie przestępstw macie chyba pełne ręce roboty? 
—  Mamy.  Rzadko  jem  kolację  w  domu,  mieszkam  w  samochodzie,  sam  już  nie  wiem,  ile  razy 

zjeździłem kraj wzdłuż i wszerz. Bo też to taki kraj, eldorado dla złodziei, nie ma kościoła bez arcydzieł 
malarstwa,  a w  którymkolwiek  miejscu wsadzi  pan  palec  w ziemię,  napotka  pan  rzeźbę. Tydzień  temu 
wróciłem z Monte Carlo, odzyskaliśmy tam malowidło ukradzione w Watykanie. Dłuższy czas nie byłem 
w  domu  po  okradzeniu  kościoła  San  Martino  w  Gangalandi,  ale  odzyskaliśmy  wreszcie  tego  „Anioła  i 
Zwiastowanie”,  zamknąłem  dwóch  złodziei  i  trzech  ich  pomagierów.  Równie  długo  rozpracowywałem 
duży  gang  działający  w  Księstwie  Monako,  na  Riwierze  i  na  Lazurowym  Wybrzeżu.  W  „kotle”,  w 
jednym  z  budynków  w  Torri  di  Ventimiglia  (nad  granicą),  odzyskaliśmy  wówczas  m.  in.  „Poczęcie” 
Jacoba da Ponte, zwanego Bassano, „Martwą naturę” Tomeo oraz dwa anonimowe obrazy z XVI wieku. 
W  tym samym  czasie  w  innym  budynku  przechwyciliśmy  „Świętą  Rodzinę”  Simone'a  da  Pescaro  (XV 
wiek) i bezcenne rzeźby drewniane z Afryki. Były  to  rzeczy   ukradzione  w  Imperii  z  willi  doktora 
Novariniego i w Mediolanie z domu adwokata Buonocore. 

—  Wasza praca musi być niebezpieczna... 
—  Bo ja wiem? Co może być niebezpieczne po Monte? Strzelamy rzadko, w ostateczności. Ostatni 

raz  nawet  niedawno,  23  lutego.  Ścigaliśmy  w  Toskanii  czterech  „artystów”,  którzy  buchnęli  lustro 
weneckie  z  XVII  wieku.  Dopadliśmy  ich,  zaczęli  strzelać.  Cóż  było  robić...  Chłopcy  mieli  okazję 
postrzelać  nie  na  strzelnicy.  Wreszcie  tamci  rzucili  broń,  już  siedzą.  Pamiętam,  miałem  wówczas 
znakomitą łączność radiową, to bardzo pomaga. 

—  Chyba największy rozgłos przyniosło panu odzyskanie w zeszłym roku, w ciągu trzech tygodni, 

sławnej  „Madonny  z  Dzieciątkiem”  (ukradzionej  z  rzymskiego  kościoła  Santa  Maria  del  Popolo)? 
Czytałem  o  tym  dużo,  cała  prasa  się  gorączkowała.  Dlaczego  nie  chciał  pan  wówczas  udzielać 
wywiadów? 

—  Bo nie jestem Claudią Cardinale. Wolę takie rzeczy, to jedyna satysfakcja... 
Podaje mi ozdobny dokument: 
„22 września 1970 roku. Luigi Forlenza, generalny komendant karabinierów. W imieniu Ministerstwa 

Oświaty  Publicznej  przekazuję  płk.  Mamborowi  gorące  gratulacje  za  wspaniałą  («brillante»)  operację 
odzyskania malowidła z kościoła S. Maria del Popolo...” 

background image

—  To mi daje satysfakcję. I jeszcze jedno. Ten papierek uzmysławia mi mocniej, że robię coś dla 

kraju i dla sztuki, którą tak kocham. Wiem, że to brzmi banalnie... Zresztą czasami trudno mi się nawet 
rozstać z niektórymi dziełami. Widzi pan ten miniaturowy portret na ścianie? To z ukradzionej kolekcji 
profesora  Lefebvre'a.  Odnalazłem  to  w  styczniu  tego  roku.  Za  zgodą  profesora  zostanie  u  mnie  aż  do 
chwili odzyskania reszty zbioru. 

—  Jaki przypadek był najciekawszy w pańskiej karierze? 
—  Bez  wątpienia  przepiękny  „Św.  Paweł  stygmatyzowany”  Carpaccia,  duży,  190  na  134  cm. 

Bawiłem się wówczas w „złodziei i policjantów”, jak w filmie. W nocy z 30 na 31 kwietnia 1970 roku 
jacyś nieznajomi wykradli go z kościoła San Domenico w Chioggia (Wenecja). Sprawa była poważna, bo 
dzieło  warte  jest  minimum  45  milionów  lirów.  Wywieziono  je  do  Szwajcarii  i  stamtąd  zaczęto  szukać 
nabywców. Jakiś bogaty kolekcjoner z Włoch złapał ten kontakt i zdecydował się na kupno, wobec czego 
złodzieje powrócili z malowidłem do Italii, gdzie byli umówieni z klientem. Ten nie zawiódł, czekał na 
nich. Nazywał się... Mambor! 

Wybucham śmiechem, pułkownik też lekko się uśmiecha. 
—  Zamknęliśmy  wówczas  trzech  rutyniarzy,  z  szefem,  włoskim  handlarzem  mieszkającym  w 

Szwajcarii. Nigdy nie zapomnę jego oczu, gdy mu się przedstawiłem. 

Czas się pożegnać. Proszę o zdjęcie i o dedykację. 
—  To będzie moje drugie zdjęcie w prasie — mówi pułkownik. — Pierwsze było w gazetce polowej. 

Do widzenia. Niech pan napisze z Polski i niech mi pan przyśle jeden egzemplarz pisma. 

 

„PERSPEKTYWY” 17 sierpnia 1971 

 

background image

Rozmowa z Clivem Harrisem 

 
 
Strzeżmy się mniemaćże w naturze istnieją dwa rodzaje faktów: fakty naukowe i nienaukowe. 

Że tylko pierwsze godne są badania, inne zaś heretyckie, wyklęte, zasługujące jedynie na obojętność 
i lekcewa
żenie. Fakt sam przez się nigdy nie jest naukowy — jest tylko realny, naturalny, albo nie 
ma go wcale.
 

(francuski filozof i badacz zjawisk paranormalnych, Botrac) 
Niezbyt  wysoki,  przy  pracy  straszliwie  skupiony,  zaś  podczas  kontaktów  towarzyskich  promiennie 

uśmiechnięty,  36-letni  mężczyzna.  Kiedy  dotyka  palcami  głów,  piersi  lub  kończyn  chorych,  ma 
zamknięte oczy. Kanadyjczyk, urodzony i mieszkający w Anglii. Zawód wykaligrafowany w paszporcie: 
„healer” 

(uzdrawiacz).  Jedni  nazywają  go  cudotwórcą,  drudzy,  o  wiele  mniej  liczni,  szarlatanem.  Ci 

drudzy zapominają o tym, że człowiek ten, nie posiadający żadnego majątku, żyjący jak średniowieczny 
asceta — mógłby stać się milionerem w ciągu 24 godzin, a nie pozwala sobie płacić za kilkanaście godzin 
dziennie straszliwie wyczerpującej pracy. Bez względu więc na skuteczność jego 

terapii  —  nie jest  szarlatanem w  rodzaju  na  przykład  zachodnioniemieckich „heilpraktikerów” typu 

Hansa Bolte, którzy za leczenie rękami każą sobie słono płacić. 

Oto  co  on  sam,  Clive  Harris,  mówi  o  sobie.  Poniższy  tekst  nie  jest  klasycznym  wywiadem,  raczej 

zapisem z rozmów odbytych podczas naszych kilku spotkań. 

Waldemar Łysiak: — Clive, od kiedy wiesz, że posiadasz w sobie jakąś siłę, energię, wzmocnione 

biopole, wszystko jedno jak to nazwiemy, w każdym razie to coś, co pozwala ci uzdrawiać ludzi? 

Clive  Harris:  —  Odkąd  zauważono  to  i  powiedziano  mi  o  tym.  Byłem  wówczas  kilkuletnim 

chłopcem. Zachorowałem na anginę i zawieziono mnie do szpitala. Miałem w nim leżeć kilkanaście dni, 
a zatrzymano mnie na około czterdzieści, chociaż szybko wyzdrowiałem. Lekarze zauważyli bowiem, że 
inne dzieci przebywające w mojej obecności szybciej odzyskują zdrowie, tak szybko, iż rzucało się to w 
oczy. Chcieli więc to sprawdzić. Wówczas poddano mnie pierwszej obserwacji naukowej. 

WŁ:  —  Jakie  były  konkretne,  namacalne  objawy  pozwalające  dostrzegać  twoje  oddziaływanie  na 

chorych?     

CH: — Na przykład rany pooperacyjne goiły się im o wiele szybciej, niż to normalnie bywa, a ogólny 

stan zdrowia poprawiał się radykalnie w sposób zaskakujący lekarzy. Dlatego zaczęli mnie badać. Trwa 
to zresztą do dzisiaj. Poddałem się już eksperymentom naukowym i badaniom w kilkunastu krajach, przy 
udziale  kilkuset  specjalistów,  w  tym  około  25  wybitnych  autorytetów.  Fotografowano  mnie  także 
aparaturą Kirliana i badano za pomocą EKG w trakcie healingu. WŁ: — Z jakim skutkiem? 

CH: — Klisze kirlianowskie wykazały, że moja „aura” jest o wiele silniejsza od „aury” przeciętnego 

człowieka, EKG zaś, że kiedy leczę, moje serce znajduje się przez cały czas w stanie quasi-zawału. Jest to 
— tak mi oświadczono — permanentny atak serca. Jednakże mój organizm, posiada- 

jacy,  jak  stwierdzili  badający  mnie  lekarze,  między  innymi  nietypową  przemianę  materii,  znosi  to 

dobrze. 

WŁ: — Trudno mi się zgodzić w pełni z tym zdaniem, Give. Podczas jednego z twoich pobytów w 

Warszawie zasłabłeś kilkakrotnie, raz musiałeś przerwać leczenie na godzinę... 

CH: — To się rzadko zdarza. Byłem wtedy zmęczony po kilkunastu dniach podróży po Polsce. Na 

ogół znoszę to bardzo dobrze. 

WŁ:  — Słyszałem jednak opinie  lekarzy,  według  których forsując  się  w  taki sposób,  to jest  lecząc 

przez kilkanaście godzin dziennie, bez przerwy, na stojąco, a jak wiem, pewnego dnia chciałeś przyjąć 25 
tysięcy  osób  w  ciągu  30  godzin,  wydano  nawet  numerki  z  godzinami  nocnymi  i  tylko  względy 
organizacyjne  przeszkodziły  temu  —  dokonujesz  na  sobie  samozniszczenia.  Dokładnie  jest  to: 
„autodestrukcja organizmu”. 

CH: — A jakim mnie widzisz teraz? Dopiero co skończyłem leczenie, przed godziną... 
WŁ: — Nie da się ukryć, wyglądasz kwitnąco. 
CH:  —  No  właśnie.  Kiedy  spotkaliśmy  się  po  raz  pierwszy,  rano  we  Wrocławiu,  byłem  po 

całodziennym healingu w Poznaniu i nocnej jeździe do Wrocławia, podczas której nie zmrużyłem oka. 
Jakim mnie zobaczyłeś? 

WŁ: — To prawda, zbiegłeś ze schodów świeży i wesoły, jakbyś spał przez dwie doby. Byłem tym 

background image

zaskoczony, myślałem, że zobaczę cię wykończonego 

CH: — No widzisz. Mój nietypowy organizm regeneruje się w nietypowy sposób, błyskawicznie. 
WŁ: — Powróćmy do początków. Czy w dzieciństwie, wiedząc już, że masz w sobie siłę pozwalającą 

ci leczyć innych, próbowałeś w jakiś sposób rozwijać tę zdolność? 

CH: — Uprawiałem lub, jeśli wolisz, ćwiczyłem jogę, która daje umiejętność większej koncentracji. 
WŁ:  —  Czy  to  pomaga  ci  wchodzić  w  „healingowy”  trans?  Słyszałem,  że  wprawiasz  się  weń  na 

dłuższy czas 

i dzięki temu możesz leczyć króciuteńkim, kilkusekundowym dotykiem każdego stojącego w kolejce 

liczącej, powiedzmy, 10 tysięcy ludzi. 1 że ta rytmiczność przepływu ludzi przez twoje palce pomaga, bo 
odpowiada rytmowi twojego transu. 

CH: — To nie jest tak. Nie wprawiam się w jakiś specjalny trans dla 10 tysięcy ludzi... 
WŁ:  —  Przepraszam,  że  ci  przerwę,  ale  czy  to  znaczy,  że  mógłbyś  leczyć  gdziekolwiek  i 

kiedykolwiek, w każdej chwili, na przykład teraz, gdyby ktoś nagle podszedł do nas i poprosił o to? 

CH:  —  Tak,  mógłbym.  Jednakże  wolę  mieć  przed  sobą  wielotysięczny  ogonek,  bo  wówczas  mam 

ś

wiadomość, że pomagam wielu ludziom, i to mnie pobudza. Wystarcza wówczas dwu—trzysekundowe 

dotknięcie. 

WŁ: — Nie zawsze. Sam widziałem, jak we Wrocławiu starałeś się uleczyć maleńką dziewczynkę, 

bezwładną, trzymaną przez matkę na rękach. Poświęciłeś temu dziecku o wiele więcej czasu. Przyznaję, 
ż

e byłem tym tak wstrząśnięty — może dlatego, że to dziecko było nieomal kopią mojej córeczki Ani — 

iż nie wytrzymałem i wybiegłem z kościoła. W Warszawie stałem obok ciebie, gdy przywieziono karetką 
pogotowia  11-letniego  chłopca  z  rakiem  mózgu,  już  nieprzytomnego,  umierającego,  i  widziałem,  jak 
usiadłeś okrakiem na noszach, na których leżał, i jak przez kilka minut wprost „miażdżyłeś” mu palcami 
głowę, „wychodziłeś z siebie”, żeby go uratować. 

CH: — To była walka o uciekające właśnie życie. Nieraz udawało mi się, ale nie zawsze, bo w takim 

stadium jest to już bardzo trudne. 

WŁ: — Które choroby najłatwiej ci leczyć? W których osiągasz najlepsze wyniki? 
CH:  —  Przy  astmie,  epilepsji,  chorobach  układu  nerwowego,  niektórych  formach  paraliżu,  a  także 

przy nowotworach. 

WŁ: — a z czym jest najtrudniej? 
CH: — Z niektórymi chorobami psychicznymi, bo mogę leczyć człowieka, ale nie mogę leczyć jego 

ś

rodowiska,  na  przykład  układów  familijnych  i  innych,  które  często  wywołują  i  warunkują  takie 

schorzenia.  W  ostrych,  daleko  posuniętych  przypadkach  reumatycznych  czy  miażdżycowych  łatwiej 
udaje mi się zahamować postęp choroby, niż spowodować jej cofnięcie się. 

WŁ: — Czy możesz określić procentowo skuteczność twojego healingu
CH:  —  Sam  nie  prowadzę  żadnych  sprawdzianów.  Wiem  tylko  to,  co  podali  naukowcy  w  kilku 

krajach,  między  innymi  w  Anglii.  Próbowali  ująć  statystycznie  efekty  mojej  terapii.  Z  reguły,  po 
przebadaniu określonej liczby osób, podawali skuteczność w granicach 75—85 procent, średnio więc 80 
procent,  tak  wobec  przyczyn,  jak  i  skutków.  W  przypadku  niektórych  chorób  lub  przy  wczesnych 
stadiach  innych  chorób  skuteczność  jest  właściwie  stuprocentowa.  Czasami  dla  pełnego  wyleczenia 
potrzebne jest dwukrotne, w pewnym odstępie czasu, poddanie się przez chorego healingowi. 

WŁ:  —  Jak  ustosunkowują  się  do  ciebie  lekarze  w  Londynie,  który  jest  twoim  stałym  miejscem 

zamieszkania i gdzie, jak wiem, masz małe biuro z na wpół społecznie pracującą sekretarką? 

CH: — Pytasz o ich stosunek? Są bardzo życzliwi, współpracują ze mną. Mam zresztą stały kontakt z 

brytyjskim  Ministerstwem  Zdrowia  oraz  podobne,  formalnie  zawarte,  układy  w  kilku  innych  krajach. 
Władze niektórych państw udzielają mi daleko idącej pomocy. W każdym z nich, to jest w każdym kraju, 
w  którym  uzdrawiam,  istnieją  grupy  osób  pomagających  mi,  organizujących  mój  pobyt,  ułatwiających 
chorym  kontakt  ze  mną  i  tak  dalej.  W  niektórych  krajach,  na  przykład  w  Kanadzie,  są  oni  opłacani, 
pobierają  dniówki  rzędu  200  dolarów,  w  innych  krajach  pracują  społecznie.  W  Polsce  jest  to  grupa 
cudownych społeczników, 

naukowcy  i  przede  wszystkim  wspaniała,  bezinteresowna  i  dająca  z  siebie  wszystko,  młodzież 

akademicka. 

WŁ: — A z czego ty sam żyjesz? Powszechnie wiadomo, że ni grosza, ni centa, nie bierzesz za swoją 

pracę. 

background image

CH:  —  Niewiele  z  dóbr  materialnych  potrzeba  mi  do  życia.  Nie  chcę  eleganckich  ubrań  i 

luksusowych posiłków, bo po co? Prawie cały swój czas, poza przenoszeniem się z miejsca na miejsce, 
badaniami,  którym  jestem  poddawany, snem  i  rozmowami  z  przyjaciółmi,  takimi jak ta, poświęcam  na 
leczenie ludzi. Jem jeden skromny posiłek dziennie, ofiarowywany mi przez ludzi, którzy mnie goszczą. 

WŁ: — Życie to nie tylko jeden posiłek dziennie plus szklanka herbaty, którą wypiłeś na śniadanie. 

Są także przejazdy, benzyna i inne sprawy, które trzeba opłacić. Kto to robi? 

CH:  —  W  krajach  zachodnich  milionerzy-filantropi.  W  Azji  i  w  Afryce  organizacje  charytatywne. 

Moje pobyty w Polsce finansowało kilku zamożnych pacjentów, których uzdrowiłem wcześniej i którzy 
są bardzo skromni, pragną, by ich nazwiska pozostały nieznane.  

WŁ: — Skromny jesteś ty sam, żyjesz jak mnich...  
CH: — Nie — nie jestem skromny. I nie myśl, że poświęcam się, to nie to. Uważam po prostu, że nie 

wolno mi być egoistą. Bóg nie po to dał mi ten dar, żebym go sobie schował do kieszeni i cieszył się sam. 
To nie jest kwestia poświęcania się, to jest kwestia obowiązku. Obowiązku oddania tego daru tym, którzy 
go potrzebują, chorym. 

WŁ:  —  Naukowcy  wysuwają  różne  hipotezy  tłumaczące  „fenomen  Harrisa”,  podczas  gdy  „ulica” 

mówi o cudotwórcy. 

CH: — Ależ nie, to wcale nie jest cud! Ja sam nie potrafię opatrzyć tego fachowym terminem, wiem 

tylko, że to coś jest we mnie. Jednym Bóg daje talent pisarski, innym moc uzdrawiania. 

WŁ: - Czy znasz innych z taką mocą? 
CH: — Oczywiście. Tacy ludzie byli zawsze, w każdej epoce, a wzór brali, tak jak ja, z Chrystusa, 

który był największym healerem, 

WŁ:  —  Czy  poza  mocą  uzdrawiania  posiadasz  jakieś  inne  moce,  zdolności,  predyspozycje,  bo  ja 

wiem... 

CH: — Jakie? 
WŁ:  —  Myślę  o  zdolnościach  z  kręgu  parapsychologii,  o  telepatii,  telekinezji,  jasnowidzeniu. 

Opowiadano mi, jak przerwałeś leczenie w kościele i poprosiłeś o wyrównanie poszarpanej kolejki ludzi 
na  zewnątrz  kościoła,  twierdząc,  iż  te  przerwy  w  łańcuchu  stojących  zakłócają  ci  rytm  transu.  A  więc 
będąc w kościele widziałeś to, co się dzieje na zewnątrz? 

CH: — Tak, widziałem. Widzę ich wszystkich, do ostatniego człowieka w kolejce. 
WŁ: — Opowiadano mi również o innym przypadku, jak zażądałeś, by natychmiast przyniesiono ci 

kilku  ciężko  chorych  leżących  w  trzech  karetkach  pogotowia  i  paru  samochodach  prywatnych. 
Twierdziłeś  pono,  że  wozy  te  zostały  zablokowane  na  podjeździe  i  zbyt  długo  czekają  na  przejazd. 
Podobno tak jak i w poprzednim przypadku okazało się to prawdą. Czy to jasnowidzenie? 

CH: — Nie wiem, mówiłem ci już, że po prostu widzę, co się dzieje na zewnątrz. Nie poprzez oczy. 

Jakbym odbierał to wewnątrz, na jakimś ekranie mojego organizmu. 

WŁ: — A telepatia? 
CH: — Tak, bez trudu porozumiewam się myślą z niektórymi przyjaciółmi. O wiele więcej ludzi, niż 

się  powszechnie  sądzi,  posiada  taką  zdolność,  ale  na  ogół  tylko  wobec  jednego  człowieka.  I  to 
ograniczoną. Nie tyle jest to rozmawianie na odległość, ile dość regularne porozumiewanie się myślami, 
myślenie  o  tych  samych  sprawach  w  tym  samym  czasie,  przekazywanie  na  odległość  pewnych  próśb, 
ż

yczeń, poleceń. Tak jest i z tobą... Zgadłem, prawda?... Masz taką osobę. 

WŁ: — Zgadłeś, to moja żona. 
CH: — Tak, tylko że to jest zaledwie przedsionek telepatii, który nie jest obcy prawie wszystkim. Ze 

mną rzecz ma się inaczej. Ci, którzy są ze mną w kontakcie telepatycznym, jeśli to jest w ogóle właściwe 
słowo, mogą nawet leczyć własnymi rękami, naśladować mnie.     

WŁ:  —  Co?!  Jeśli  dobrze  zrozumiałem,  potrafisz  sprawić,  by  ktoś  inny  leczył  tak  jak  ty?!  Uczysz 

tego?! 

CH: — Nie, nie uczę. Lecz ktoś, kto dotknie chorego myśląc intensywnie o mnie, osiągnie skutek pod 

warunkiem, że ja w tym samym czasie myślę o nim. Zostało to sprawdzone w kilku przypadkach. Można 
to  robić  na  dowolną  odległość.  Jeśli  na  przykład  zadzwonisz  do  mnie  do  Londynu  i  powiesz:  „Clive, 
dzisiaj  dokładnie  o  23  będę  leczył”  i  potem  o  23  położysz  ręce  na  jakiejkolwiek  części  ciała  chorego 
myśląc o mnie, a ja będę myślał o nim i o tobie, istnieje poważna szansa, że podziałasz tak jak ja. Tak 
jakbym telepatycznie przekazał ci moją siłę. Stajesz się moim pośrednikiem. 

background image

WŁ: — To nieprawdopodobne! Nie mogę w to uwierzyć! 
CH:  —  Więc  czemu  nie  sprawdzisz?  Ty  zdaje  się  w  ogóle  nie  wierzysz  w  skuteczność  mojego 

healingu... 

Znowu zgadłem, prawda? 

WŁ: — To nie tak, Clive. Tylko że wśród osób, które leczyłeś, a które ja osobiście znam, nie ma ani 

jednego  przypadku  wyleczenia.  Natomiast  słyszałem  o  tysiącach  cudownych  wyzdrowień.  Nie 
kwestionuję tego, gdyż jednym z moich życiowych credo jest: „nie ma rzeczy niemożliwych”, ale nie każ 
mi się wielbić jako arcylekarz. Wolę szanować cię jako człowieka, który morderczo pracuje dla innych, 
nie  czerpiąc  z  tego  żadnych  korzyści  materialnych.  Wróćmy  do  tematu.  Powiedziałeś:  „jakiejkolwiek 
części ciała”. A przecież ci młodzi społecznicy, twoi asystenci, przy każdym chorym, który staje przed 
tobą, podają ci nazwę chorego organu i wówczas dotykasz danej części ciała, głowy, piersi, ramienia... 

CH: — Tak, lecz to nie jest rzeczą absolutnie konieczną, gdyż ja leczę duszę, a nie ciało. 
WŁ: — Co rozumiesz przez duszę? 
CH:  — Tę  siłę witalną, energię czy  jak to nazwać,  która tkwi  w człowieku  i pobudza  go  do  życia, 

steruje jego biorytmem, jest szkieletem i motorem jego konstrukcji psychofizycznej. U chorego ulega ona 
zakłóceniu.  Ja,  poprzez  swoją  energię,  likwiduję  to  zakłócenie,  naprawiam  motor  i  wówczas  owa 
odrodzona  siła  chorego  staje  się  zdolna  do  zwalczenia  choroby.  Dlatego  nie  jest  najważniejsze,  której 
części  ciała dotykam.  Mogę  dotykać  brzucha,  gdy  choroba  gnieździ  się  w  głowie, a  skutek będzie  taki 
sam, jakbym dotykał głowy. Dotykanie tego organu, w którym jest ognisko choroby, ma raczej znaczenie 
psychologiczne dla pacjentów. 

WŁ: — Kiedy leczysz, masz zamknięte oczy. Czy widzisz coś wówczas? 
CH: — Raczej słyszę. Słyszę chorobę, jej natężenie, bądź kilka schorzeń i lokalizuję je. 
WŁ: — A więc możesz nie tylko uzdrawiać, lecz i diagnozować. 
CH: — Ależ robię to! 
WŁ: — Jakie znaczenie ma to, czy chory, który przed tobą staje, ma do ciebie zaufanie, czy też nie? 

To jest, czy wierzy w skuteczność twojej terapii, czy nie wierzy. 

CH: — Żadnego. Jest to bez znaczenia dla efektu „healingu”- 
WŁ: — Leczyłeś i leczysz w obu Amerykach, w Azji, Afryce i w licznych krajach Europy. Nie we 

wszystkich  krajach  europejskich,  więc  tym  bardziej  interesujące  jest  to,  że  ostatnio  coraz  częściej 
przyjeżdżasz do Polski. Dlaczego? 

CH: — Najchętniej jeżdżę tam, gdzie organizowane są przyjęcia bardzo dużej liczby chorych, bo, jak 

już  mówiłem,  chciałbym  uzdrowić  jak  najwięcej  ludzi.  W  niektórych  krajach,  na  przykład  w  Anglii, 
ustawodawstwo uniemożliwia to, gdyż obowiązują tam przyjęcia indywidualne. Jeśli chodzi 

o Polskę, to jest to kraj, w którym spotkałem najwspanialszy, nie przesadzam, łańcuch ludzi dobrej 

woli,  organizatorów  mojej  pracy.  Jest  to  coś,  co  grzeje  moje  serce.  W  wielu  krajach  organizacja  jest 
równie znakomita, ale ma charakter przetechnicyzowany. W Polsce natomiast jest to duchowa atmosfera, 
która promieniuje w najpiękniejszy sposób. W takiej atmosferze bezinteresownej życzliwości pracuje mi 
się najlepiej. 

WŁ: — Czy „dotknąłeś” samej Polski, w której byłeś już tyle razy? Czy ją znasz? 
CH:  —  Nie.  Nie  znam  krajów,  w  których  leczę.  Zjeździłem  cały  świat  wielokrotnie  i  nie  znam  go 

zupełnie. Wiem, że Polska i jej stolica są piękne, ale nie mogę zamienić się w turystę. Podróżuję nocami, 
by w dzień nie tracić czasu. Dnie są poświęcone uzdrawianiu od rana do wieczora. Nie mam więc czasu 
na zwiedzanie, tak jak nie oglądam telewizji, kina, nie czytam... Nie interesuje mnie nic poza leczeniem... 

WŁ: — Od ilu lat jesteś healeremi To znaczy od ilu lat regularnie jeździsz po świecie i uzdrawiasz? 
CH: — Od dwudziestu lat. 
WŁ: — Czy masz zamiar czynić to do końca życia? Bez widzenia świata, bez rodziny, bez dzieci, bez 

ż

ony? 

CH:  —  Żony?  (obejmuje  mnie  prawym  ramieniem,  a  palcem  lewej  dłoni  stuka  w  pierś  i  pyta  z 

szerokim uśmiechem) ... Czy ty sobie wyobrażasz, no powiedz, czy możesz sobie wyobrazić, że któraś by 
mnie chciała?! 

WŁ: — A czy ty, Clive, możesz sobie wyobrazić, kim byłbyś, gdyby Bóg nie dał ci tego daru? Jaki 

zawód byś wybrał, gdybyś nie był uzdrawiaczem? 

CH:  —  Kim  byłbym?...  (zastanawia  się  przez  chwilę,  by  odpowiedzieć  zdecydowanie):  — 

Działaczem społecznym. 

background image

Być może, więcej niż wszystko, co powyżej, mówi o Clivie Harrisie biblijny w klimacie wpis, jaki 

umieścił na stronie tytułowej moich „Wysp zaczarowanych”: 

„May  you  and  your  wife  alwavs  continue  to  allow  people  to  bathe  in  the  river  of  pure  spiritual  joy 

that  flows  from  your  hearts  and  souls.  Best  Wishes.  Clive  Harris” 

(Obyście,  ty  i  twoja  żona,  zawsze 

pozwalali  ludziom  kąpać  się  w  rzece  czystej  duchowej  radości,  która  płynie  z  waszych  serc  i  dusz. 
Najlepsze życzenia. Clive Harris). 

 

„KULISY” 26 października 1980 

 

background image

Wywiady 

 
 
Obecność  Waldemara  Łysiaka  na  łamach  czasopism  nie  ograniczała  się  do  publicystyki  —  był  tam  obecny 

również dzięki wywiadom, jakich udzielał. 

Pierwszego  wywiadu  udzielił  w...  Rzymie,  jako  student  tamtejszego  uniwersytetu,  dziennikowi  „Daily 

American”  (18  —  19  VII  1971),  na  temat  ochrony  i  konserwacji  zabytków.  Przez  następne  10  lat  o  wywiad  z 
Łysiakiem  postarało  się  wiele  polskich  pism;  nie  udzielał  wywiadów  tylko  tym  tygodnikom,  z  którymi  stale 
współpracował jako autor (m.in. „Kultura”, „Literatura”, „Stolica”). Najważniejsze z tych wypowiedzi ukazały się 
w „Życiu Warszawy” (2—3 VI 1974), „Kulisach” (19 II 1978), „Kurierze Polskim” (15—16 IV 1978), „Ekranie” 
(27 VIII 1978), „Panoramie” (10 IX 1978), biuletynie PAP-u (2 V 1979), „Sztandarze Młodych” (8—9 V 1979 i 
28  III  1980),  „Tygodniku  Kulturalnym”  (10  VI  1979),  „ITD”  (2  XII  1979),  „Panoramie  Północy”  (23—30  XII 
1979), „Razem” (6 I 1980), „Tygodniu” (13 I 1980), „Trybunie Robotniczej” (25—27 I 1980), „Kobiecie i Życiu” 
(18 V 1980), „RTV” (22—28 XII 1980) i „Expressie Wieczornym” (28 I 1981). 

Przedrukowujemy  fragmenty  dwóch  wywiadów  wyżej  nie  wymienionych,  głośną  „Godzinę  z  «Szakalem»„ 

(swego  rodzaju  telewizyjna  „powtórka”  takiej  godziny  nastąpiła  w  roku  1981  w  programie  „Godzina  z 
Waldemarem Łysiakiem”, po którym Michał Radgowski napisał w „Polityce”, że „bardzo trudno wytrzymać dziś 
godzinę  z  jednym  człowiekiem,  a  jednak  słuchałem  z  zainteresowaniem”),  oraz  dość  nietypowy  wywiad  z 
„Przekroju”. W sytuacji, gdy zmęczony ciągłym nagabywaniem o wywiady Łysiak przestał ich udzielać, redakcja 
„Przekroju” wpadła na oryginalny pomysł: wysłała mu „ankietę personalną” z „urzędowymi” Pytaniami i udało się 
— Łysiak udzielił odpowiedzi, na przemian kpiąc lub mówiąc serio. Rzecz opublikowano pod tytułem: „Ankieta 
personalna  Waldemara  Łysiaka,  czyli  PRAWIE  WSZYSTKO  NA  SPRZEDAŻ”,  opatrując  nadrukiem:  „Zamiast 
wywiadu”. 

 

background image

Godzina z „Szakalem” 

 
 
— Zna pan tekst Hamiłtona o kocie zagłaskanym na śmierć? 
—  Znam. Dlaczego pan o to pyta? 
—  Po pierwsze to jest wywiad i to ja zadaję pytania, a po drugie — zmierzam właśnie do kota, 

któremu grozi zagłaskanie na śmierć entuzjastycznymi opiniami o jego twórczości. 

—  To niby mam być ja? 
—  To niby ma być udawanie Greka? Panie Łysiak! Gdy przed kilku laty opublikował Pan dwie 

swoje pierwsze książki, napisano o Panu w „Kulturze” per „wschodząca gwiazda naszej najnowszej 
literatury przez du
że L”. Kiedy wydał Pan trzecią książkę, Jerzy Łojek napisał w „Literaturze”, ż
Pa
ńska twórczość będzie coraz bardziej ważyła na społecznym odbiorze literatury w naszym kraju. 
Barbara  Seidler  w  „
Życiu  Literackim”  nazwała  Pana  „niezwykłym  zjawiskiem”.  Stefan 
Bratkowski w „Kulturze” pasował Pana na przywódc
ę całej młodej generacji literackiej twierdząc, 
że  „Łysiak  uosabia  marzenia  ich  wszystkich”.  Michał  Radgowski  w  „Polityce”  nadał  Panu  za 
Pa
ńską  prozę  miano  poety.  Stanisław  Zieliński  w  „Nowych  Książkach”  i  Bogdan  Maciejewski  w 
„Sztandarze  Młodych”  tytułuj
ą  już  Pana  cesarzem,  zastrzegając,  że  czynią  to  serio.  A  Szymon 
Kobyli
ński  pisząc  w  „Polityce”  o  Pańskich  esejach  historycznych  bez  żenady  porównuje  Pana  z 
Askenazym! Nie  mam  wi
ęcej wycinków, ale myślęże to nie wszystkie. Panie Łysiak, Pan  jeszcze 
żyje?! Najtęższego ssaka można w ten sposób zagłaskać na śmierć. 

—    Kota  może  tak...  Ale  jeden  z  moich  przyjaciół,  Jarek  Chlebowski,  w  przypływie  wisielczego 

humoru powiedział 

o    mnie:  „samotny  biały  szakal”.  Szakala  nie  tak  łatwo  uśmiercić.  Hamilton  w  poświęconym  mi 

łaskawie  artykule  napisał,  że  w  związku  z  szerzącym  się  „kultem  Łysiaka”  zamierza  pod  moje  biurko 
„podłożyć bombkę”. Podłożył 

i  przeżyłem. 
—    Hamilton  w  ogóle  nie  lubi  pisarzy.  Może  niedokładnie  zacytuję,  ale  w  jednym  ze  swych 

felietonów  napisał,  że  „prędzej  włosy  na  szczupaku  wyrosną,  nim  w  Związku  Literatów  Polskich 
znajdzie si
ę pisarza krzepiącego serca”. 

—  Ja tam nie wiem... A w ogóle to ja nie jestem pisarzem. 
—    Ciekawostka.  Wydał  Pan  kilka  książek,  które  na  czarnym  rynku  sprzedaje  się  w  cenie 

Courvoisiera, inne są w druku... 

—  Pisarzem jest ten, kto należy do ZLP. Ja nie należę. 
—  Dlaczego? 
—  Widzi Pan... na razie trenowałem pisanie książek. Podań nie umiem jeszcze pisać, a bez podania 

do Związku ani rusz. 

—  Ten ostatni dowcip to ma być poza na rebelianta, „enfant terrible”, bo z tym jest do twarzy, 

prawda?... A tak na poważnie? 

—    Na  poważnie  to  jest  kwestia  zachowania  pewnego  marginesu  niezależności,  której  potrzebują 

szakale  i  nie  tylko  one.  Były  takie  psy,  u  których  Pawłowowi  nie  udało  się  wywołać  w  żaden  sposób 
odruchów  warunkowych,  co  przypomniał  ostatnio  Jan  Cybis.  Taki  oporny  pies  u  Pawłowa  ma  coś  z 
owych  cudownych  ludzi,  którzy  za  Świętej  Inkwizycji  byli  heretykami,  za  Burbonów  jakobinami,  za 
Robespierre'a  rojalistami,  a  za  carów  rewolucjonistami.  Ale  szakal  nie  ma  duszy  rebelianta,  tylko  po 
prostu duszę wolnego zwierzęcia, którego nie można oswoić. Widział Pan kiedyś szakala na smyczy? Ale 
może zmieńmy temat. 

—    Doskonale.  Dla  równowagi  przejdźmy  na  drugi  biegun  i  porozmawiajmy  o  Pańskich 

wrogach. Jest to śliczny zastęp historyków i publicystów, a w pierwszym szeregu maszerują 

dziejopisarze,  którzy  nie  mogą  Panu  darować  apoteozy  Napoleona,  i  dziennikarze  sportowi, 

którzy  mają  do  Pana  pretensje  o  gloryfikowanie  Jacka  Gmocha.  Mętrak,  Turski,  Zmarzlik, 
Jedlewski i kilku innych staraj
ą się smagać Pana przy każdej okazji. Jeśli nawet jest w tym jakaś 
doza wa
ńkowiczowskiej „bezinteresownej zawiści”, to czy jednak nie mają racji zarzucając Panu 
hagiograficzn
ą przesadę? 

—  Pytanie jest retoryczne, bo przecież ja Panu nie odpowiem, że mają. W obu przypadkach, chociaż 

background image

ani mi w głowie porównywać Gmocha i Napoleona, sytuacja jest podobna. Napoleon bardzo dużo uczynił 
dla Polski, gromiąc naszych zaborców i dając nam niepodległość, a za to, miast wdzięczności, otrzymuje 
wciąż baty w naszej historiografii i publicystyce. Gmoch z kolei był według mnie architektem kilkuletniej 
potęgi  polskiego  futbolu,  za  co  zapłacono  mu  czarną  niewdzięcznością,  oszczerstwami  i  połajankami. 
Lubię  bronić  takich  ludzi,  może  właśnie  dlatego,  że  ze  względu  na  mnogość  wrogów,  jakich  mają,  ta 
walka jest nie do wygrania. Jak mówią Anglicy: „Dżentelmen zajmuje się tylko przegranymi sprawami”. 

—  Dżentelmen?... Panie Łysiak, kiedy czytam Pańskie polemiki, odnoszę wrażenie, że Pan pisze 

kastetem, a nie 

piórem
—  No  nie...  Niech  Pan  nie  demonizuje,  to  nie  jest  tak...  Zresztą  człowiek  nie  wybiera  sobie 

konstrukcji psychofizycznej.  O to, czy  jest  się cholerykiem, fiegmatykiem, tchórzem,  zabijaką,  lizusem 
czy kimś innym, można mieć pretensje tylko do cząsteczek DNA i ich kodu genetycznego. Ja po prostu 
nie  potrafię polemizować  letnio, a  poza  tym  nikt  nie  powiedział,  że  dobra  publicystyka  to ta, która  ma 
niską temperaturę. Prawdę mówiąc, polemizuję coraz rzadziej, bo moi przeciwnicy wypisują takie cuda, 
iż zarykuję się ze śmiechu i to mnie rozbraja. Pan Mętrak na przykład zapewnia swoich czytelników, że 
„Księcia” Machiavellego znał na pamięć jako małe dziecko! Pan Roszko, popisują- 

cy się znajomością historii w cyklu artykułów wymierzonych przeciw Napoleonowi, twierdzi między 

innymi,  że  za  Dyrektoriatu  więźniów  trzymano  w  Bastylii.  Trzeba  by  o  tym  odkryciu  poinformować 
Francuzów, którzy ciągle swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę zburzenia Bastylii na długo przed 
Dyrektoriatem! Pan Zmarzlik z kolei, pięt nując mnie za obronę Napoleona, pisze, że jego historycznym 
idolem jest ktoś o wiele lepszy, Aleksander Wielki. Można mu tylko złożyć gratulacje za trafny wybór i 
poradzić,  by  przeczytał  jakąkolwiek  biografię  Aleksandra  Wielkiego,  choćby  autorstwa  Petera  Greena, 
wydaną ostatnio przez PIW. Pan Zmarzlik dowiedziałby się wówczas, iż jego idol wymordował miliony 
ludzi z tak wyrafinowanym okrucieństwem, że przy tych potwornościach Neron, Kaligula i im podobni to 
gówniarze  nie  mający  pojęcia  o  bestialstwie,  i  że  w  końcu  najwierniejsi  oficerowie  Aleksandra,  mając 
dość  sadystycznych  szaleństw  tego  pederasty,  popełnianych  w  stanie  kompletnego  upojenia 
alkoholowego, a także deifikowania przezeń jego kochanków — otruli go. 

(...) 
—  Dlaczego w swoich książkach tak często odwołuje się Pan do historii? (...) 
—    Dlatego,  że  w  historii  jest  wiele  blaskomiotnych  kamieni  i  luster,  w  których  odbija  się 

współczesność... 

—    Pańskie  neologizmy,  jak  chociażby  to  ulubione  b  1  askomiotny,      drażnią  stylistów  w 

Pańskich książkach. Bawi Pana produkowanie nowych wyrazów? 

—    Nie,  to  przychodzi  samo,  a  potem  człowiek  się  przywiązuje  jak  do  kochanki  i  już  używa.  Jest 

takich  słów  zaledwie  kilka,  nie  bawi  mnie  neologizowanie...  Żeby  Pan  wiedział,  jakimi  cudownymi 
neologizmami  posługuje  się  mój  syn.  Czy  Pan  na  przykład  wie,  co  to  jest  w  y  p  a  t  r  o  1  albo   
wypowiednia? 

—  Pojęcia nie mam. 
- Wypatrol to jest taki czołg, który idzie w szpicy i wy- 
- A co się robi, żeby często podróżować? Pytanie do eksperta... 
—  Pytanie złośliwe, więc odpowiedź nie może być gorsza. Otóż pisze się książkę, bierze honorarium 

i przeznacza na podróż. 

—  Na ile podróży starcza honorarium za jedną książkę? 
—  Na niewiele. Honoraria za książki są w Polsce jednymi z najniższych w krajach socjalistycznych, 

a  za  wznowienia  otrzymuje  się  jeszcze  mniej.  Dlatego  moje  podróże  są  na  ogół  krótkie,  ale  nie  tylko 
dlatego. Nie lubię długo włóczyć się za granicą, bo zżera mnie tęsknota... Wie Pan, to  może  płaskie,  ale  
będąc  daleko  od  Polski   równie silnie, jak za najbliższą osobą, tęskni się za kotletem schabowym... A 
poza tym lubię szybko podróżować. 

—  Za szybko. Opowiada się anegdoty o dwóch przypadkach, gdy doścignął Pan drzewa i mimo 

kompletnego  rozbicia  tak  zwanych  pojazdów  mechanicznych,  jakimś  cudem  wyszedł  Pan  z  tego 
cało. Słyszałem, jak mówiono, 
że Łysiak bezskutecznie ściga śmierć po drzewach... 

—  Tyle rzeczy się o mnie mówi... 
—    I  wszystko  to  nieprawda?...  Powiem  Panu  coś  jeszcze.  Znajomy  dziennikarz,  który  nie 

background image

należy do wielbicieli Pańskiej twórczości, powiedział mi, iż Łysiak jest ciekawy nie tyle przez to, co 
pisze, ile przez to, 
że w dobie ubogiej w legendy stał się postacią autentycznie legendarną, o której 
opowiada si
ę niestworzone historie, bulwersujące anegdoty, plotki... 

—  Dobrze, że użył Pan tego ostatniego słowa. 
—  Panie Łysiak. Czy plotką jest, że na obronie swego doktoratu pojawił się Pan w przetartych 

dżinsach i pepegach, obrażając tym grono profesorskie? 

—  Tak, ale co ma strój do... 
—    Czy  plotką  jest,  że  w  Stanach  Zjednoczonych  z  wariacką  szybkością  gnał  Pan  nocą  do 

Memphis na pogrzeb Elvisa 

Presleya  i  że  zatrzymany  przez  policję  awanturował  się  Pan  tak,  iż  zamknięto  Pana  w 

więzieniu? 

—  Nie w więzieniu, tylko w areszcie szeryfa. 
—   Czy  plotką  jest,  że wdarł się  Pan do  gabinetu  znanego uczonego  i  przeklął  go za  rzekome 

sprzeniewierzenie się etyce naukowej? 

—  Nie rzekome! 
—    Czy  plotką  jest,  że  na  wieczorze  autorskim  w  Warszawie  tłum  cisnący  się  do  Pana  po 

autograf  zmiażdżył  meble  na  sali  i  że  ci,  którzy  się  nie  docisnęli,  prosili  o  autograf  „zastępczy” 
Pa
ńską żonę?! 

—  Dlatego już nie udzielam wieczorów autorskich. 
—    A  te  historie  o  woskowej  ręce  ukradzionej  przez  Pana  na  Peloponezie,  o  Pańskich 

kontaktach z mafią na Sycylii i dziesiątki innych historii!? Czy Pan to wszystko sam wymyśla? 

—  Tak, w wolne soboty od ósmej do dziesiątej! (...) 
—  Niech Pan tak nie krzyczy, ja słyszę... A propos, czy jest nieprawdąźe Pan lubi krzyczeć? 
—    Jeśli  nawet,  to  nie  na  słabszych  od  siebie,  jak  to  robią  prawie  wszyscy.  Niech  Pan  popatrzy 

dookoła,  każdy  szuka  słabszego,  by  nim  poniewierać.  Przełożony  krzyczy  na  swoich  podwładnych, 
podwładni krzyczą na swoje żony, żony krzyczą na swoje dzieci, a dzieci biorą sobie odwet na misiach. 
Ciekawe, na kogo drą się misie, jak Pan myśli?... 

—  Myślęże musimy kończyć, bo kończy się taśma... Niech mi Pan powie na koniec jedną rzecz. 

We wszystkich swoich  książkach   każdy  rozdział  opatruje  Pan   mottem, wprost obsesyjnie, w 
„Wyspach  zaczarowanych”  ka
żdy  rozdział  ma  nawet  po  dwa  motta.  Jakie  motto  dałby  Pan  do-
tychczasowemu rozdziałowi swego 
życia? 

—  Wbrew pozorom niewesołe, ale toczyliśmy rozmowę tak zabawną, że przyda się jej trochę smutku 

na zakończenie... Byłby to fragment z listu naszego największego architekta w tym stuleciu, nieżyjącego 
już Macieja Nowickiego, do matki: 

„W  bezustannej  walce  o sukces  pracy  przebłyskuje jakaś  nie  skrystalizowana  myśl,  że jeżeli się  go 

osiągnie, to zmieni on wszystkie zasadnicze sprawy, które człowiekowi daleko bardziej leżą na sercu niż 
powodzenie zawodowe”. 

Rozmawiał: Marian Butrym. 
 

„RAZEM” 6 lipca 1980 

 

background image

Zamiast wywiadu — „Ankieta personalna” Waldemara Łysiaka, czyli 

prawie wszystko na sprzedaż 

 
 
Imiona i nazwiska. 
Waldemar  Wojciech  Konrad  Łysiak  (Waldemar  to  imię  duńskich  królów  i  polskich  ordynatów). 

„Perfidię”  wydałem  pod  pseudonimem  Valdemar  Baldhead,  co  jest  angielskim  pastiszem  mojego 
nazwiska, składającym się z dwóch wyrazów: „bald” (łysy) i „head” (głowa), można to więc tłumaczyć: 
Łysy Łeb. Mam jeszcze dwa pseudonimy publicystyczne, których używam rzadko (...)  

Imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. 
Stanisław Andrzej (Galicja) i Wiktoria z Kowalewskich (Wielkopolska).  
Urodzony. 
8 marca 1944 roku (Dzień Kobiet!) w Warszawie, pod znakiem Ryb, w czepku (nie mylić z czapką 

uszatką).  

Narodowość.  
Sarmacka.  
Pochodzenie. 
Bezpunktowe — burżuazja pracująca.  
Wyznanie. 
Rzymskokatolickie.  
Przekonania polityczne. 
Bonapartysta.  
Stan cywilny. 
Ż

ooooooooonaty! Strasznie długo.  

Współmałżonek (imiona, nazwisko panieńskie, narodowość, pochodzenie, zawód). 
Zofia  Teresa  Beata  Poisel;  polska  (z  rodziny  francuskiej  przybyłej  do  Lechistanu  w  XVIII  wieku); 

wraże klasowo; nauczycielka.  

Dzieci. 
Tomasz Napoleon Łysiak, lat 10,5; Anna Maria Łysiak, lat 7.  
Rodzeństwo. 
O  cztery  lata  młodszy  brat  Henryk  Łysiak,  ekonomista.  Dwie  starsze  siostry  zginęły  pod  bombami 

podczas Powstania Warszawskiego.  

Przyjaciele. 
Boże,  strzeż  mnie  od  przyjaciół,  z  wrogami  poradzę  sobie  sam.  Poważnie.  Inna  sprawa,  że  mam 

przyjaciela, któremu ufam całkowicie. Wabi się Cesarz (uważam, że to imię, dane mu przez moją żonę, 
nie  jest  najwłaściwsze  w  domu  wielbiciela  Napoleona,  lecz  musiałem  się  zgodzić,  gdyż  nie  jestem 
cesarzem we własnym domu), rasa: wilk wilczasty.  

Wrogowie. 
Panie, wybacz im, bo wiedzą, co czynią.  
Rysopis. 
Wzrost  176 cm, włosy piękne, oczy piwne („Żywiec-beer”), znaki szczególne jak rzadko.  
Ujemne cechy charakteru. 
Choleryczność,  niecierpliwość,  nieposłuszeństwo,  nadmierne  skłonności,  łatwowierność  (w  tym 

ostatnim przypadku chodzi o to, że człowiek grający szczerość i sympatię do mnie, „otwierający duszę” 
przede  mną,  z  łatwością  zyskuje  moje  zaufanie,  z  czego  korzysta  zbyt  wielu  cwaniaków  i  co  często 
kończy  się  dla  mnie  bolesną  lekcją  nieufania  pozorom,  a  mimo  to  daję  się  wciąż  nabierać  —  jest  to 
nieuleczalne). 

Wykształcenie. 
Liceum  im.  Bolesława  Prusa  w  Warszawie,  Wydział  Architektury  Politechniki  Warszawskiej, 

Wydział  Architektury  Uniwersytetu  Rzymskiego,  UNESCO-wskie  Międzynarodowe  Centrum  Studiów 
nad  Ochroną  i  Konserwacją  Zabytków  w  Rzymie,  studenckie  obozy  wojskowe  w  Dęblinie,  Modlinie  i 
Kazuniu.  

background image

Zawód wyuczony. 
Architekt  i  konserwator  zabytków.  Jako  konserwator  zabytków  pracowałem  przez  kilka  lat  (...) 

Zawód  architekta-praktyka  porzuciłem, gdyż  nie  pasjonuje  mnie  multiplikowanie koszarowych  pudełek 
osiedlowych („bloków”).  

Zawód wykonywany. 
Pisarz, publicysta, wykładowca historii kultury i cywilizacji na Wydziale Architektury PW.  
Etatowe miejsce pracy. 
Instytut Podstaw Rozwoju Architektury PW*.  
Poprzednie miejsce pracy. 
PKZ (Pracownie  Konserwacji Zabytków) — Oddział Warszawa.  
Zawód wymarzony — nie spełniony. 
Szejk naftowy. 
Zawód, którego nie chciałby wykonywać, mimo żżadna praca nie hańbi. 
Delator.  
Powołanie. 
Do permanentnej włóczęgi. Nie zrealizowane.  
Znajomość języków obcych (dobra, średnia, słaba). 
Dobra:  angielski  i  łacina  (nadwiślańska);  średnio  dobra:  francuski,    włoski;    średnia    (takaja  

sriedniaja):  rosyjski; słaba: łacina (rzymska) i niemiecki.  

Stan majątkowy. 
Bogactwo ducha. A tak w ogóle to biedniak, ciągle mi mało.  
Posiadane odznaczenia i data ich nadania. 
Obecna nazwa: Instytut Historii Architektury i Sztuki. 
Order kwaśnego uśmiechu. Dawno temu.  
Przynależność organizacyjna. 
Z powodu ciężkiego schorzenia (alergia organizacyjna) należę tylko do dwóch organizacji i nigdy nie 

należałem  do  żadnych  innych  (nawet  do  związków  zawodowych,  mimo że  pracuję  zawodowo  od  roku 
1969). Pierwszą z nich jest własna rodzina, organizacja, w której płaci się najwyższe składki. Do drugiej 
zostałem wciągnięty za pomocą perfidnego fortelu i do dzisiaj nie wiem, kto mi go zrobił. Pewnego dnia 
odebrałem  telefon  i  usłyszałem  pytanie:  „Kiedy  wreszcie  weźmie  pan  te  dziesięć  psów?!” 
Odpowiedziałem, że nie wiem, o co chodzi, a wówczas mężczyzna, który do mnie zadzwonił, przedstawił 
się jako wysoki funkcjonariusz organizacji pt. TOZ (Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami) i przywołał 
mnie do porządku tonem rozeźlonego oficera ułanów Beliny: „Panie Łysiak, najwyższy czas, żeby pan 
przestał robić sobie kpiny i wypełnił podpisane przez siebie zobowiązanie! Zadeklarował pan na piśmie, 
które  do  nas  wpłynęło,  chęć  zaopiekowania  się  dziesięcioma  bezdomnymi  psami!”  W  te  pędy,  ze 
zjeżonym z przerażenia włosem, pognałem na Stare Miasto, do siedziby Towarzystwa, by ujrzeć „swoje” 
zgłoszenie  na  tzw.  własne  oczy.  Owszem,  było,  na  urzędowym  druczku,  ze  wszystkimi  potrzebnymi 
danymi  (błędnie  podana  była  tylko  data  mojego  urodzenia  i  kiepsko  sfałszowany  mój  podpis). 
Zrozumiałem, że jeśli się zezłoszczę i wycofam, to dam satysfakcję temu, kto zrobił mi kawał, i przegram 
tę grę. Z kamiennym spokojem wyjaśniłem, że chwilowe kłopoty w interesach zmuszają mnie do zmiany 
decyzji  i  do  odłożenia  na  jakiś  czas  projektu  uczynienia  z  mego  pokoju  przytułku  dla  zwierząt, 
podtrzymuję  natomiast  chęć  wstąpienia  do  Towarzystwa  i  płacenia  składek,  tyle  że  mniejszych  o  90 
procent (wysokość składki zadeklarowanej „przeze mnie” była horrendalna).  

Stosunek do powszechnego obowiązku służby wojskowej. 
Entuzjastyczny.  Zwłaszcza  do  służby  w  oddziałach  „Los  infernos  picadores”,  czyli  kawalerii  Legii 

Nadwiślańskiej w dobie I Cesarstwa. 

Czy był karany sądownie bądź aresztowany, za co i kiedy. 
Trzykrotnie.  Najpierw  dożywocie  wyrokiem  trybunału  Urzędu  Stanu  Cywilnego  Warszawa  Praga-

Południe i Parafii MB. Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie za kradzież (cudzego serca). W roku 1976 
w Moskwie kilkugodzinny areszt za fotografowanie bez uprzedzenia, przy ul. Dzierżyńskiego, budynku 
mieszczącego  od  kilkudziesięciu  lat  ważny  urząd  radziecki  (jest  to  przepiękny  pałacyk,  w  którym  pra-
cował  towarzysz  Feliks  Dzierżyński).  Po  bardzo  uprzejmym  przesłuchaniu  (w  tymże  pałacyku),  które 
zamieniło  się  w  serdeczną  rozmowę,  gdy  wyjaśniłem,  że  jestem  polskim  pisarzem  i  że  to  zdjęcie 

background image

potrzebne  mi  jest  do  książki,  ponieważ  ów  obiekt  to  jeden  z  nielicznych  zabytków  uratowanych  z 
napoleońskiego  pożaru  Moskwy,  otrzymałem  pozwolenie  fotografowania  „skolko  ugodno”  wraz  z 
ż

yczeniami  owocnej  pracy.  W  rok  później  krótka  odsiadka  nakazem  szeryfa  miasteczka  Dublin  (stan 

Georgia,  USA)  za  „speeding”  (przekroczenie  dopuszczalnej  szybkości  na  autostradzie)  i...  jak  by  to 
nazwać, niewłaściwe zachowanie się wobec funkcjonariusza policji stanowej. 

Czy ma na sumieniu ciężkie przestępstwa przeciw zdrowiu, życiu, obyczajności publicznej bądź 

prywatnej lub inne. 

Cztery.  W  siódmej  klasie  szkoły  podstawowej  podpaliłem  budynek  szkolny.  Wraz  z  kolegą 

upchnęliśmy w skrzyni sportowej stojącej na korytarzu i podpaliliśmy dwa worki klisz filmowych. Takie 
klisze  kopciły lepiej  niż świece  dymne,  na  dwóch  piętrach nie  można  było  zobaczyć  palca  trzymanego 
przed nosem, a czarne kłęby waliły na zewnątrz przez wszystkie okna. Oczywiście straż pożarna, milicja 
etc.  W  gabinecie  „cara”  (dyrektora)  wzięto  w  obroty  trzech  dryblasów  z  dziewiątej  klasy  (licealnej), 
których jako ostatnich widziano przy skrzyni. W tej sytuacji nie miałem wyjścia — zapukałem do drzwi 
carskiego  gabinetu  i  złożyłem  jedyny  w  moim  życiu  donos  (autodonos).  Po  długich  debatach  ciało 
pedagogiczne, zamiast wywalić mnie na zbitą twarz, dało mi „ostatnią szansę” oraz dwóję z zachowania. 
Kiedy cztery lata temu zapisywałem syna do tej samej szkoły, nauczyciele przypomnieli mi tę zbrodnię, 
wyrażając gorącą nadzieję, że Tomek nie odziedziczył po mnie genów piromana. 

W wieku lat 17, wieczorem, na krańcu mola w Sopocie, założyłem się z kolegą, iż nie odważy się on 

spełnić  swej  buńczucznej  zapowiedzi  przejścia  przez  całe  molo  w  stroju  małżonka  Ewy,  bądź,  jak  kto 
woli, tureckiego świętego. Ponieważ było już dość późno i molo było puste, odważył się, był to bowiem 
młodzian ambitny i żądny wygrania astronomicznej sumy 100 złotych polskich. Pech chciał, że kiedy mój 
kolega już dosięgał mety, czyli wejścia na molo, w wejściu tym pojawił się wyelegantowany tłum, cała 
publiczność, która właśnie opuściła muszlę koncertową po występie Harasymowicza. Na widok oblanego 
księżycową  poświatą  golasa  zrobiło  się  niesłychane  zamieszanie,  damy  doznawały  szoków  bądź 
piszczały z zachwytu, co z kolei nieprzyjemnie szokowało ich mężów. Ci ostatni zaczęli gromko wzywać 
MO. Udało się nam uciec, a następnego dnia przeczytaliśmy w „Głosie Wybrzeża” żądanie, by  milicja 
odnalazła  i  „przykładnie  ukarała  dwóch  chuliganów  zakłócających  wypoczynek  wczasowiczom”.  Nie 
zostałem  wówczas  ujęty,  a  wspomniane  obsceniczne  wykroczenie  w  sensie  odpowiedzialności  karnej 
uległo już z pewnością przedawnieniu. 

Za  skandaliczne  wykroczenie  przeciwko  obyczajności  publicznej,  coś  w  rodzaju  strip-tease'u  na 

uroczystej akademii, uznano również pojawienie się przeze mnie na obronie mojej rozprawy doktorskiej 
w dżinsach, pepegach i bez krawata. Uważałem po prostu, że nie strój się liczy, lecz meritum pracy. Mój 
główny  oponent  twierdził,  że  jest  to  obelga  dla  Rady  Wydziału,  i  żądał  obalenia  doktoratu.  Sytuację 
uratowała  prof.  Adamczewska-Wejchert  zadając  temu  człowiekowi  pytanie:  „Panie  docencie,  czy  poza 
strojem pana Łysiaka ma pan jeszcze inne argumenty naukowe przeciw rozprawie?”. Tak czy owak moja 
Mama do dzisiaj nie może mi zapomnieć tego wybryku. 

Wreszcie  ostatnie  przestępstwo:  jedynej  prawdziwej  kradzieży  dokonałem  w  roku  1974  na 

Peloponezie.  Ukradłem  współczesny  woskowy  odlew  ręki  (rzecz  nie  do  kupienia),  stanowiący  wotum 
podobne  do  tych,  które  chorzy  składali  już  w  starożytności  Asklepiosowi  (bogowi  sztuki  lekarskiej). 
Między  innymi  za  pomocą  tej  woskowej  dłoni  demonstruję  moim  studentom  potęgę  i  nieśmiertelność 
tradycji helleńskiej. 

Nigdy natomiast nie zgrzeszyłem przestępstwem z zakresu tzw. „propagandy sukcesu” minionych lat, 

to  jest  nie  napisałem  niczego  w  charakterystycznym  dla  niej  „talmudycznym  żargonie”  (jak  to  celnie 
sformułowano w „Polityce” z28 II 1981).  

Czy otrzymał odmowę na wyjazd za granicę. 
Tak. Żona zabroniła mi odbycia rajdu z przyjacielem przez Afrykę.  
Największe kłamstwo. 
W  roku  1972.  Było  ono  o  tyle  największe,  że  uczyniło  mnie  zawodowym  pisarzem,  a  więc  w 

ogromnym stopniu zadecydowało o kierunku mojego życia. Miałem już wówczas na koncie nagrodę za 
powieść  „Kolebka”  w  konkursie  ogłoszonym  na  25-lecie  PRL  i  50-lecie  Związku  Literatów  Polskich, 
lecz udział w tym konkursie traktowałem jako jeszcze jedną przygodę nie do powielania i nie miałem naj-
mniejszego zamiaru poświęcać się działalności pisarskiej (chciałem być dalej konserwatorem zabytków). 
Jednakże wkrótce po powrocie ze studiów w Rzymie, odczuwając naglący brak gotówki, napisałem mały 

background image

esej o Orvieto — rzecz została zrobiona na zamówienie „Życia i Myśli”. W kilka dni później zadzwonił 
szef  działu  literackiego  tego  miesięcznika,  pisarz  Zdzisław  Umiński,  rzucił  pod  adresem  eseju  parę 
blaskomiotnych komplementów, po czym spytał, czy jest to singel, czy może fragment większej całości. 

W ułamku sekundy zrozumiałem, o co chodzi, i z zimną krwią zełgałem, że owszem, jest to fragment 

większej  całości.  Na  to  on,  że  PAX  z  rozkoszą  wydałby  tę  książkę.  Na  to  ja,  że  proszę  bardzo,  tylko 
potrzebuję jakichś czterech miesięcy na ostateczne wygładzenie tekstu. Po czym usiadłem do biurka i w 
cztery  miesiące  napisałem  ,,Wyspy  zaczarowane”.  Tak  się  zaczęło.  Z  tej  drogi  nie  było  już  odwrotu. 
Największy popełniony w życiu lapsus językowy. 

W  kwietniu  1980.  Podczas  mojej  pierwszej  rozmowy  z  Janem  Pawłem  II  w  Watykanie  z  wrażenia 

powitałem Go mówiąc: „proszę księdza” (potem żartowano sobie tam, że Łysiak zwraca się do papieża 
per „proszę księdza”). Zostało mi darowane.  

Najbardziej nieudane zamierzenie literackie. 
Poezje. Rzadko piszę wiersze, wtedy kiedy mnie „dopadnie”. Są złe. 
Dobowa  liczba  godzin  snu,  dzienna  porcja  wypalanych  papierosów,  numery  butów  i 

kołnierzyka, grupa krwi, hobby. 

Pięć  do  siedmiu;  trzydzieści;  osiem  i  czterdzieści;  nie  zatruta;  księgozbiór  dotyczący  epoki 

napoleońskiej. Ulubione miejsce spędzania wakacji. 

Groble, leśniczówka mojego teścia w puszczy nadsanskiej.  
Ulubieni bohaterowie z historii Polski. 
Bolesław  Śmiały,  Stańczyk,  Stefan  Batory,  Rejtan,  książę  Pepi,  Walerian  Łukasiński,  Bolesław 

Wieniawa-Długoszowski.  

Ulubiona sentencja. 
Dwie.  Wilde'a:  „Wszyscy  leżymy  w  rynsztoku,  ale  niektórzy  spoglądają  w  gwiazdy”.  Voltaire'a: 

„Człowiek wolny idzie do nieba taką drogą, jaka mu się podoba”.  

Ulubiony kwiat, Róża 
owoc, 
zakazany; 
potrawa, 
karp saute; 
napój, 
Courvoisier; 
ubiór (noszony), 
oryginalna kurtka lotnicza RAF-u; 
kolor, 
czerwony (na policzkach wstydzącej się dziewczyny); 
rodzaj lokomocji, 
lektyka; 
papierosy, 
„Camele” z filtrem; 
perfumy u kobiety, 
L'Air du Temps; 
miasto, 
ex aequo Paryż i Nowy Orlean; 
styl w architekturze, 
gotyk; 
obraz, 
„Ostatnia Wieczerza” Salvadora Dali; 
rze
źba, posąg z Wyspy Wielkanocnej; 
wiersz, 
„Tej strony prawdy” Dylana Thomasa; 
film, 
„Ameryka, Ameryka” Elii Kazana; 
re
żyser, Bunuel; 
aktor, Marlon Brando; 
aktorka, 
Catherine Deneuve; 
poeta, 
Byron; 
piosenkarz, 
ex aequo Presley i Okudżawa; 
piosenkarka, 
Mahalia Jackson; 
piosenka, 
„Wiatraki twoich myśli” w wykonaniu Josego Feliciano; 
marszałek Napoleona.
 Davout. 
Ulubione książki pisarzy polskich i obcych. 
„Ziemia planeta ludzi” Saint-Exupery'ego,  
„Opowiadania odeskie” i „Armia konna” Babla,  
„Eksplozja w katedrze” Carpentiera,  
„Stary Testament”,  
„Proces” Kafki,  

background image

„Przygody Hucka” Twaina,  
„Książę” Machiavellego  
i kilka innych.  
 
Z polskich:  
„Faraon” Prusa,  
„Wszyscy byli odwróceni” i „Brudne czyny” Hłaski,  
„Sklepy cynamonowe” Schulza,  
„Kariera Nikodema Dyzmy” Dołęgi-Mostowicza,  
„Bolesław Chrobry” Gołubiewa  
i kilka innych. (...)  
Stosunek do krytyki literackiej. 
Do krytyki literackiej jako takiej bardzo krytyczny. Nasza krytyka skompromitowała się w ubiegłym 

okresie,  kreując  wielu  fałszywych  bogów  i  wiele  pseudoarcydzieł.  Na  szczęście  odbiorcy  mają  coś  w 
rodzaju  zbiorowego  słuchu  absolutnego,  stąd  w  księgarniach  —  mimo  głodu  książki  —  leżą  po  sufity 
tony książek, których nikt nie chce kupować. 

Do ocen mojej twórczości mam stosunek obojętny, nawet do ocen entuzjastycznych, bo decydującym 

arbitrem okaże się i tak Czas (...). 

 

„PRZEKRÓJ” 7 czerwca 1981 

 
 

background image

Spis treści 

 

Przedmowa wydawcy

.....................................................................................................................................................................3

 

Architektura i budownictwo

..........................................................................................................................................................5

 

Rejestr grzechów głównych wieżowca

.......................................................................................................................................6

 

Zbrodnia niedoskonała

............................................................................................................................................................10

 

Trasa Łazarza

..........................................................................................................................................................................17

 

Ochrona  i konserwacja zabytków

..............................................................................................................................................19

 

Raport o stanie zabytków

.........................................................................................................................................................21

 

Po baroku jeszcze coś było

......................................................................................................................................................23

 

Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana

.....................................................................................................................31

 

Sposób na zabytki

....................................................................................................................................................................34

 

Podróże starych budowli

..........................................................................................................................................................38

 

Szkolnictwo

..................................................................................................................................................................................42

 

W kolebce architektury

............................................................................................................................................................43

 

Zabawa w „klasy”

....................................................................................................................................................................47

 

Dywersja edukacyjna

...............................................................................................................................................................52

 

Nadprodukcja „uczonych''

......................................................................................................................................................54

 

Lechistan  w oczach Zachodu

.....................................................................................................................................................58

 

Suplement do „Galerii fałszerstw”

..........................................................................................................................................59

 

Wypraszam sobie!

....................................................................................................................................................................61

 

Co jest grane w tym kraju?

......................................................................................................................................................63

 

Historia Polski

.............................................................................................................................................................................65

 

Credo

........................................................................................................................................................................................67

 

Polskie „siły powietrzne” w Powstaniu Listopadowym

..........................................................................................................69

 

Operacja „Broń listopadowa”

.................................................................................................................................................72

 

Bolesne sprawy

........................................................................................................................................................................77

 

W sprawie „woskowej kukły”

..................................................................................................................................................79

 

Znak „Polska Walcząca” (6)

...................................................................................................................................................83

 

Varia historyczne

.........................................................................................................................................................................85

 

Gra w wojenkę

.........................................................................................................................................................................86

 

D'Artagnan, czyli żywot supermuszkietera

.............................................................................................................................90

 

Człowiek z nosem jak szyld

......................................................................................................................................................96

 

Angielskie plucie do talerza z historią

..................................................................................................................................100

 

Car i pustelnik.

......................................................................................................................................................................104

 

Prima aprilis

..........................................................................................................................................................................109

 

Varia krytyczne

..........................................................................................................................................................................113

 

Sportowe piętno

.....................................................................................................................................................................114

 

Ś

lepy tor

.................................................................................................................................................................................118

 

Korupcja

................................................................................................................................................................................120

 

Spontaniczność wymuszona

..................................................................................................................................................123

 

Trzecia strona medalu

...........................................................................................................................................................125

 

Pomyślunek

............................................................................................................................................................................127

 

Pasożyty!

................................................................................................................................................................................129

 

Cmentarz lasów

......................................................................................................................................................................130

 

Polemiki

.....................................................................................................................................................................................132

 

Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii”

...........................................................................................................................133

 

Rok Dänikena

........................................................................................................................................................................135

 

Odpowiedź na list red. J. Roszki

............................................................................................................................................138

 

Pochwała kwadratowych pomidorów

....................................................................................................................................140

 

Kucanie pod płotem ZOO

......................................................................................................................................................142

 

Na prowincji bez zmian

.........................................................................................................................................................144

 

Szyderstwa

..................................................................................................................................................................................146

 

Dekalog asystenta

..................................................................................................................................................................147

 

Bajthriller

..............................................................................................................................................................................152

 

Korzenie emancypacji

............................................................................................................................................................152

 

Lewoskrzydłowy w szafie

.......................................................................................................................................................155

 

Wspominki pocztowe

.............................................................................................................................................................157

 

Słownik gwary współczesnej

..................................................................................................................................................161

 

List do redaktora naczelnego „ITD” (wypowiedź w sondzie „Jak dohumanizować życie?”)

.............................................163

 

Rozmowy

....................................................................................................................................................................................164

 

background image

Komando płk. Mambora

........................................................................................................................................................165

 

Rozmowa z Clivem Harrisem

................................................................................................................................................168

 

Wywiady

.....................................................................................................................................................................................173

 

Godzina z „Szakalem”

...........................................................................................................................................................174

 

Zamiast wywiadu — „Ankieta personalna” Waldemara Łysiaka, czyli prawie wszystko na sprzedaż

...............................177

 

Spis treści

...................................................................................................................................................................................182