Prezydent polskiej wspólnoty

Bronisław Wildstein

Prezydent polskiej wspólnoty

10-04-2010


Lech Kaczyński pamiętał, że ojczyzna jest darem od minionych pokoleń. Dlatego polityka historyczna i walka o przywrócenie pamięci narodowej nie były dla niego działaniami drugorzędnymi

Lech Kaczyński. Prezydent. Wybitny Polak. Trudno uwierzyć, że nie żyje. Trudno się z tym pogodzić. Najlepszy prezydent, jakiego mieliśmy w III RP. Człowiek, którego wizerunek spreparowany przez przeciwników na użytek opinii publicznej tak zasadniczo różnił się od rzeczywistości, że wywoływał poczucie, iż żyjemy w dwóch, nieprzystających do siebie, światach. Człowiek niezwykle ciepły, przyjacielski, życzliwy ludziom. To te jego cechy wchodziły czasami w konflikt z jego polityczną misją. Strasznie trudno było mu odsuwać ludzi, których znał, a więc lubił, bo takie było jego naturalne nastawienie do swoich współpracowników. Niezwykle trudno było mu wycofywać ofiarowane im zaufanie.

Jego osobiste nastawienie równoważył równie naturalny dla niego patriotyzm. Świadomość, że żyjemy we wspólnocie i dopiero dzięki niej osiągnąć możemy pełnię swojego człowieczeństwa, była dla niego czymś oczywistym. Tak jak i fakt, że nasza egzystencja nie wyczerpuje się w doraźnej teraźniejszości, ale rozpięta jest między sięgającą głęboko wstecz przeszłością a pokoleniami, które nastąpią i wobec których jesteśmy odpowiedzialni za stan naszego wspólnego kraju.

Nasza ojczyzna i ta materialna, i ta ważniejsza nawet – duchowa, przejawiająca się w kulturze, jest darem, jaki otrzymaliśmy od minionych pokoleń. To ich pracy i poświęceniu zawdzięczamy swoją egzystencję. Dlatego polityka historyczna nie była dla Kaczyńskiego działaniem drugorzędnym. Wiedział, że żyjemy w pamięci i dzięki pamięci. Że narody tak jak ludzie, którym odbiera się pamięć, giną. Dlatego przywrócenie pamięci narodowej jest niezbędne dla przetrwania Polaków. Odzyskanie pamięci to także przywrócenie ładu moralnego, wskazanie na dobro i zło, określenie wzorców i antywzorców.

Stąd tyle miejsce w działaniu Lecha Kaczyńskiego zajęło symboliczne wynagradzanie zasług dla ojczyzny. Stąd przedsięwzięcia mające upamiętniać nasze wielkie chwile, takie choćby jak budowa Muzeum Powstania Warszawskiego. Prezydent wiedział, że rozpoznanie historyczności naszego istnienia każe wziąć na barki odpowiedzialność za rzecz pospolitą, rzecz wspólną, którą zostawimy następnym pokoleniom.

Zaangażowanie Lecha Kaczyńskiego w sprawę Polski powodowało, że bez kompleksów i złudzeń podchodził do polityki międzynarodowej. Zdawał sobie sprawę, że siła Polski to bezpieczeństwo, ale także i dobrobyt jej mieszkańców. To także trudne do zmierzenia, ale fundamentalne poczucie godności. Dlatego odbudowa Polski na arenie międzynarodowej była dla niego jednym z politycznych imperatywów.

Do Unii Europejskiej prezydent Kaczyński miał stosunek realistyczny. Nie uznawał jej za wcielenie kolejnej utopii, ale za ważną instytucję, na którą patrzyć powinniśmy z perspektywy swojej racji stanu. Widział, że jest ona przestrzenią uzgadniania, ale także konkurencji rozmaitych interesów, w tym głównie państwowych. Polacy powinni podchodzić do Unii tak, jak pozostali jej członkowie. Nie ma powodu, aby przyjmowali pozycję podrzędną. To znamienne, że realizm prezydenta Kaczyńskiego – który w niczym nie różnił się on od postawy przywódców państw zachodnich – wywoływał agresję i przedstawiany był jako postawa „archaiczna”.

Być może głębokie i autentyczne zaangażowanie czyniło go łatwiejszym obiektem niewybrednych ataków. Jego pasja dla sprawy polskiej była widoczna, a więc mogła stać się celem nihilistycznej ironii tak rozplenionej w naszych czasach.

Kiedy się okazało, że amerykańska tarcza antyrakietowa może nie zostać w Polsce zainstalowana, poprosił mnie na osobistą rozmowę. Był przejęty. Uważał, że inicjatywa ta jest niezwykle ważna dla strategicznego związania Polski ze Stanami Zjednoczonymi, co zasadniczo poprawiłoby nasze bezpieczeństwo. Odwołanie jej budowy poruszyło go, jakby poniósł osobistą, głęboką stratę. Gdyż sprawy publiczne, sprawy Polski były najgłębiej jego osobistymi sprawami. To była jego pasja i jego życie.

To głębokie zaangażowanie w sprawy publiczne nie pozbawiło go dystansu do siebie samego, ciepłej ironii i poczucia humoru. Człowiek przedstawiany jako kostyczny ponurak był bowiem osobą wesołą i dowcipną. Wiedzą to doskonale wszyscy jego współpracownicy, przyjaciele i znajomi. Wiedzą o tym wszyscy, którzy widzieli, jak zachowuje się w stosunku do rodziny. Był osobą bezkompromisową, która – tak samo jak jego brat – nie szła na żadne ustępstwa, gdy w grę wchodziła polska racja stanu. Nawet jeśli konsekwencją tego miał być ostracyzm, trwała marginalizacja, kampania pomówień. Co więcej, znosił to z godną podziwu pogodą ducha.

Ludzie sprawdzają się w niespodziewanych, ale trudnych sytuacjach. Rosyjska agresja na Gruzję, w odpowiedzi na którą Lech Kaczyński przybył natychmiast do zagrożonego Tbilisi, była jego próbą, którą przeszedł tak, że mogliśmy poczuć się dumni ze swojego prezydenta. Udowodnił, że zaangażowanie etyczne może łączyć się z polityczną racjonalnością.

Osobista odwaga prezydenta okazała się także cnotą publiczną. Kaczyński przybył do Gruzji nie tylko, aby wyrazić solidarność z napadniętym narodem, ale aby zorganizować mu pomoc. Ściągnięcie grupy przywódców państw posowieckich do Tbilisi miało wielkie znaczenie dla zatrzymania ofensywy rosyjskiej. Znamienne, że przywódcy ci traktowali polskiego prezydenta jako swojego naturalnego lidera.

Prezydent Kaczyński dużo robił, aby realizować ideę Polski jagiellońskiej. Jednak jego projekt, odwołujący się do czasów polskiej wielkości, nie miał nic wspólnego z imperialnymi ambicjami. Idea jagiellońska współcześnie oznacza koalicję państw Europy Środkowo-Wschodniej zagrożonej recydywą rosyjskiego imperializmu. To budowa wspólnoty nie tylko interesu, ale i kultury, która doskonale mieści się w polskiej racji stanu.

Naród był dla Lecha Kaczyńskiego wspólnotą. Dlatego obowiązywać winna go zasada solidarności, wspomaganie się wzajemne, pomoc tym, którym powiodło się gorzej. A prawdziwa wspólnota – uważał prezydent – musi rządzić się ideą sprawiedliwości. Uzdrowienie wymiaru sprawiedliwości ważne było z perspektywy prezydenta jako niezbywalny fundament poczucia bezpieczeństwa obywateli, ale także jako fundament ładu moralnego.

Nie uzmysłowiliśmy sobie jeszcze naszej straty. Wymiar postaci Lecha Kaczyńskiego docenimy dopiero z czasem.





Bronisław Wildstein

Lech Kaczyński, czyli państwo bez kompleksów

16-04-2010


Niespecjalnie chciał i umiał pływać w pianie współczesności. Właśnie dlatego, że traktował sprawy publiczne tak poważnie

Skala żałoby narodowej po tragedii 10 kwietnia zaskoczyła wszystkich. Ma ona charakter ceremonii, w której wspólnota utwierdza swoją tożsamość. Żal po utracie wybitnych rodaków stanowi także manifestację pamięci o nich, a więc próbę ocalenia tego, co zostawili najlepszego, wpisania ich życia i działania w nasze narodowe dzieje, w długie trwanie wspólnoty. W tym sensie uroczystości związane z ich śmiercią są ich wielkim sukcesem. Byli to ludzie służby publicznej poświęcający swoje życie wspólnocie. Żałoba po nich jest objawem silnej więzi narodowej, tożsamości, o którą tragicznie zmarli zabiegali na co dzień.

Życie ludzi, zwłaszcza wybitnych, zawsze coś znaczy. Działalność tych, którzy zginęli przed tygodniem w Katyniu, pozostawiła ślad. Powinniśmy zrekonstruować ich przesłanie, spróbować zrozumieć, czemu poświęcili życie. To będzie wobec nich hołd największy. Niestety, można obserwować obracanie przez media narodowej żałoby w swoisty kicz. Pisał o tym na naszych łamach Paweł Lisicki. Mamy już takie doświadczenia w odniesieniu do pamięci o Janie Pawle II. Można je sprowadzić do formuły: kremówki – tak; encykliki – nie. A choć rys ludzkiej zwyczajności pomaga przybliżyć nam także postacie wybitne, to ich wielkość nie na tym polegała.

Można odnieść wrażenie, że media, które nie mogą sobie dać rady z tym fenomenem, usiłują przyciąć wielkość, zminimalizować ją, sprowadzić do swojego wymiaru. W wypadku Lecha Kaczyńskiego mamy do czynienia z jeszcze jednym rysem tej sprawy. Prezydent traktował politykę niezwykle serio. Jego powaga czyniła go tym wdzięczniejszym obiektem niewybrednych dowcipów. Żyjemy w epoce prześmiewczej, w której do dobrego tonu należy wykpiwanie spraw poważnych. Ponieważ rzeczywistość nie znosi próżni, na ich miejsce wynoszeni są idole popkultury. Skoro jednak wyśmiewana była powaga i osoba ją reprezentująca, to dziś ci, którzy to robili, mają kłopot z powrotem do istotnego przekazu prezydenta w pozytywnym kontekście. A musimy to zrobić, jeśli rzeczywiście chcemy ocalić o nim pamięć. Należy uwolnić go od karykaturalnego wizerunku, który wykreowali jego przeciwnicy, a podchwyciła pop-kultura.


Co znaczy państwowiec

Lech Kaczyński przypominał postacie z Polski międzywojennej, które nazywano państwowcami, czyli ludzi, którzy poświęcili się służbie państwu. Niektórzy z nas mieli jeszcze szczęście spotkać ich na emigracji, np. w kręgu „Kultury” paryskiej. Za ich personifikację uznać można twórcę i szefa tego ośrodka Jerzego Giedroycia. Taką osobą był prezydent Polski na obczyźnie Ryszard Kaczorowski, który również zginął w wypadku w Katyniu.

Postawa taka opiera się na szeregu założeń. Uznaje, że polityka jest zajęciem szlachetnym, tym, co Arystoteles nazywał roztropnym zabieganiem o dobro wspólne. Zakłada więc, że człowiek dojrzewać może wyłącznie we wspólnocie. Poczucie lojalności wobec niej nazywamy patriotyzmem. Wspólnotę taką stanowią nie tylko aktualnie żyjący. To łańcuch pokoleń, który pozwala nam przekroczyć doraźność naszej egzystencji i wpisuje nas w długie trwanie: zakorzenia w przeszłości i otwiera perspektywę przyszłości.

Wspólnotę, którą nazywamy ojczyzną, otrzymaliśmy od generacji naszych przodków. To oni poświęcali się i pracowali, aby wypełnić jej obecną materialną i niematerialną treść. I dlatego dziedzicząc ją, przejmujemy również zobowiązanie wobec pokoleń przyszłych, aby to dobro wspólne przekazać im w jak najlepszym stanie.

Postawa państwowca zakłada, że instytucją, której naród potrzebuje do swojego istnienia, jest państwo. Może przetrwać bez niego, ale będzie to bytowanie trudne i kalekie. Stan państwa ma fundamentalne znaczenie dla jakości życia jego obywateli. Ma istotny wpływ na ich dobrobyt, ale także na ich godność, poczucie wartości. Formuje ich, warunkuje, ale także jest ich świadectwem.



Przeciw patologiom III RP

Droga państwowej służby Lecha Kaczyńskiego zaczyna się od działalności w opozycji, a zwłaszcza w „Solidarności”. Jest to heroiczny i niezwykły w skali światowej ruch; odbudowa polskiej wspólnoty. Polacy samoorganizują się, przeciwstawiając się wywłaszczającemu ich z podmiotowości totalitarnemu, niesuwerennemu państwu.

Gdy jednak po obaleniu komunizmu elity ogłaszają, że właściwie jedyną rzeczą, jaka pozostaje Polakom do zrobienia, jest uwolnienie mechanizmów rynkowych, które już samoczynnie przywrócą w naszym kraju normalność, Lech Kaczyński wie, że to jednostronna i niebezpieczna utopia. Nawet wolny rynek potrzebuje ram państwa i prawa, a bez tego łatwo wyradza się w swoje przeciwieństwo rządzone przemocą. A istnienie zbiorowości to nie tylko rynek.

Istotna dygresja. Kiedy mówimy o postawie i poglądach Lecha Kaczyńskiego, w rzeczywistości mówimy o poglądach braci Kaczyńskich. Byli osobnymi podmiotami. Każdy z nich miał własne życie i karierę polityczną. Były one jednak ze sobą ściśle związane. Swoje myślenie polityczne wypracowywali wspólnie. Dlatego tak oburzające są dziś próby przeciwstawiania sobie ich osób. Gdy mówimy o Lechu Kaczyńskim, nie możemy zapomnieć o jego bracie, z którym działał razem i wspólnie stawiał czoła wyzwaniom rzeczywistości.

Gdy w początkach lat 90. królowało przeświadczenie, że samorzutne mechanizmy wszystko w naszym kraju załatwią, Lech Kaczyński widział pod osłoną tego pozoru grę interesów, działanie silnych, którzy zaczynają zawłaszczać kraj. Wiedział, że bez odbudowy zdrowych instytucji państwa zostanie ono przejęte przez możniejszych.

Fundamentalnym rysem jego charakteru była odwaga. Pokazał ją w działalności opozycyjnej, zademonstrował w Gruzji, ale udowadniał ją na co dzień, przeciwstawiając się obiegowym półprawdom i stereotypom, narażając na atak dominujących grup opiniotwórczych, za którymi stały potężne interesy.

Po zwycięstwie wyborczym Lecha Wałęsy w urzędzie prezydenckim krótko zajmował się kwestią ze swojej perspektywy najważniejszą – bezpieczeństwem narodowym. Odchodzi, gdy okazuje się, że w tej kwestii nie może nic rzeczywiście zrobić. Wie dobrze, że znowu usypiani jesteśmy mrzonkami o wiecznym bezpieczeństwie, gdy źródła napięć między państwami nie wygasły i musimy być silni, aby nie stać się marionetką w grach silnych tego świata.

Jako szef NIK, najważniejszej instytucji kontrolnej państwa, obserwuje nawarstwiające się patologie w niereformowalnym państwie. Wówczas może tylko bić na alarm. Nabytą wówczas wiedzę wykorzystać może jako minister sprawiedliwości, kiedy błyskawicznie zyskuje popularność walczącego o sprawiedliwość szeryfa. Ta krótkotrwała kadencja otworzy mu perspektywę najważniejszych urzędów w państwie.


Fundamentalna idea sprawiedliwości

Idea sprawiedliwości jest fundamentalna dla Lecha Kaczyńskiego. Również w tym okazuje się spadkobiercą klasycznej myśli politycznej. Zgodnie z nią sprawiedliwość to oddawanie każdemu tego, co się mu należy. Jest ona opoką prawdziwej wspólnoty i przeciwstawia ją wspólnotom występnym, np. bandom zbójców, które także rządzą się jakimiś regułami. Dlatego prawo państwa musi wynikać ze sprawiedliwości. Oderwane od niej – co postulował pozytywizm prawny dominujący w Polsce zwłaszcza po upadku komunizmu – staje się martwym zapisem.

Postać szeryfa w popularnej kulturze amerykańskiej, która zawojowała świat, jest uosobieniem człowieka walczącego, często samotnie, o sprawiedliwość, a więc przywracającego światu ludzkiemu elementarny ład. Fakt, że wizerunek taki uzyskał Lech Kaczyński, dużo mówi nam zarówno o nim samym, jak i rzeczywistości polskiej pod koniec ubiegłego wieku. Brak poczucia sprawiedliwości był wówczas dojmujący. Jego efektem był również brak bezpieczeństwa. Wpływowi, żyjący w swoich strzeżonych zonach i mogący łatwiej uzyskać interwencję państwowych służb, nie czuli go tak jak zwyczajni obywatele. To dla nich działanie przeciw przestępczości nowego ministra miało tak wielkie znaczenie.

Lech Kaczyński był zresztą przeciwnikiem ideologicznej, modnej wówczas (i ciągle), liberalnej wykładni prawa, która eksponowała kategorię resocjalizacji. Zgodnie z klasycznym ujęciem prawa naruszenie jego norm, a więc złamanie zasad regulujących życie wspólnoty, podlega karze, która jest „sprawiedliwym odwetem”. Kara przywraca porządek społeczny i stoi na jego straży, gdyż sam człowiek jest niedoskonały, wydany pokusom i generalnie raczej niezdolny do sprostania wyższym, moralnym standardom. Cywilizuje go kultura, która określa reguły i normy działania człowieka w zbiorowości.

Eksponowanie na plan pierwszy resocjalizacji zakłada, że przyczyną przestępstwa jest społeczna ułomność, a jej naprawa przywraca zagubioną jednostkę zbiorowości. W praktyce społecznej prowadzi to do akcentowania praw przestępców kosztem ofiar, a konsekwencje tego obserwować mogliśmy w Polsce pokomunistycznej. A to o interes ofiar, a więc zwykłych obywateli, upominał się Lech Kaczyński. Było to zresztą znamienne dla jego poglądów. Wspólnota miała dbać także o los tych najbardziej pokrzywdzonych, wyrównywać szanse. W tym równościowym nastawieniu upatrywano socjalistyczny rys postawy Lecha Kaczyńskiego.


Potrzeba moralnego ładu

Ale sprawiedliwość to kategoria znacznie szersza niż wymiar sprawiedliwości, którym zajmuje się jeden z departamentów państwa. To ład moralny, którego wyrazem instytucjonalnym winien się stać porządek prawny. To rozpoznanie w rzeczywistości społecznej dobra i zła, symboliczne wskazanie wzorców i antywzorców. I dlatego polityka historyczna Lecha Kaczyńskiego zarówno jako prezydenta Warszawy, jak i później jako prezydenta państwa odwoływała się także do fundamentalnej zasady sprawiedliwości i była konsekwencją jego politycznych poglądów. Miała przywrócić sprawiedliwość naszej pamięci, a więc temu, co realne, co naprawdę mamy. Temu służyły budowa Muzeum Powstania Warszawskiego i odznaczanie ludzi zasłużonych dla naszej wolności i niepodległości.

Muzeum, które stało się wielkim sukcesem, jest hołdem tym, którzy złożyli naszej wspólnocie ofiarę największą – życie. A pamięć jest niezbędna tak dla istnienia osoby ludzkiej, jak i wspólnoty. Pamięć uporządkowana wedle wartości.

Wspólnota narodowa istnieje dzięki wzajemnej lojalności osób, które się w niej rozpoznają, dzięki skłonności do wzajemnych wyrzeczeń, a nawet poświęceń. Jeśli zbiorowość nie potrafi uznać i choćby symbolicznie wynagrodzić owych poświęceń – traci busolę moralną. Jeśli nie odróżnia bohaterów od zdrajców – zatraca podstawowy instynkt moralny, który pozwala jej przetrwać. Przestaje istnieć jako wspólnota.

Dlatego polityka historyczna nie jest poświęcaniem czasu przeszłości, w której, przecież, nic już nie jesteśmy w stanie zmienić. Jest działalnością nastawioną na teraźniejszość i przyszłość. Przywraca nam pamięć i wskazuje postawy godne. Kult bohaterów nie jest nawoływaniem do umierania, ale wskazaniem, że wobec wspólnoty, dzięki której istniejemy, powinno nas być stać na poświęcenie. W sytuacji skrajnej nawet poświęcenie życia. Tylko że poświęcenie to ma służyć życiu właśnie.


Przeciw kompleksom

W swoim działaniu Lech Kaczyński naraził się ogromnej liczbie wpływowych ludzi i środowisk. Atakowany był z pasją i nienawiścią. Fałszowano jego przekaz i budowano karykaturę jego wizerunku. Przedstawiano go jako polityka archaicznego, nierozumiejącego współczesności, zakompleksionego. Rzeczywistość wygląda radykalnie odmiennie.

Lech Kaczyński usiłował nas wydobyć z kompleksu niższości, jaki podtrzymywała w Polakach dominująca część elit III RP. To wówczas wyrabiano w nas przeświadczenie, że polska narodowa egzystencja jest tylko stadium przejściowym przed roztopieniem się w europejskiej wspólnocie, tak jak i nasz byt państwowy ma wartość wyłącznie jako przedsionek do europejskiego mieszkania. Jeszcze i dziś słyszymy nagłaśniane szeroko opinie, że ucywilizować Polaków mogą tylko instytucje europejskie, którym im więcej kompetencji przekażemy, tym dla nas lepiej.

Lech Kaczyński zdawał sobie sprawę, że postawy takie fałszywie interpretują rzeczywistość i sprowadzają naszą narodową wspólnotę do pozycji podrzędnej. Ich fałsz polega na tym, że narody europejskie nie wskazują tendencji do zaniku i ciągle ich instytucjonalną formą, za pomocą której realizują one swoje interesy, jest państwo narodowe.

Co więcej, nie sposób wyobrazić sobie demokracji bez narodowego państwa. Republikańska demokracja może istnieć tylko wtedy, gdy obywatele państwa mają poczucie wspólnoty. Nie tylko doraźnej wspólnoty interesu, ale ponadpokoleniowej wspólnoty losu. Tylko wówczas nie traktują państwa jako instrumentu do realizacji swoich partykularnych celów, ale postrzegać mogą je w perspektywie dobra wspólnego.

Określenie Europejczycy jest bardzo umowne i w małym stopniu definiuje tożsamość. Tę określa ciągle, i pewnie jeszcze długo, przynależność narodowa. UE jest nadal, a ostatnio nawet w dużo większym stopniu, przestrzenią uzgadniania i harmonizowania, ale także konkurowania interesów narodowych. Jeśli nie będziemy próbować zabiegać w niej o swoją rację stanu, to staniemy się rzeczywiście narodem i państwem podrzędnym.


Polityk nowoczesny

Lech Kaczyński zdawał sobie z tego sprawę. Jak i z tego, że nie ma najmniejszego powodu, abyśmy pogrążali się w kompleksie niższości. W Europie możemy odgrywać istotną rolę. Zwłaszcza że powinniśmy się stać regionalnym liderem. Sytuacja nas do tego dysponuje, gdyż jesteśmy największym i najsilniejszym państwem Europy Środkowo-Wschodniej (większa i ludniejsza od nas Ukraina jest ciągle w znacznie gorszym położeniu). A interesy państw zagrożonych recydywą moskiewskiego imperializmu i wtłoczonych między regionalne potęgi: Rosję i Niemcy, są tożsame. Rola lidera nie oznacza imperialnych apetytów, ale rozpoznanie swojej pozycji pośród równych. To realizacja koncepcji jagiellońskiej tak mocno akcentowanej przez Jerzego Giedroycia.

Tę politykę Lech Kaczyński realizował nie tylko w Tbilisi, gdzie pojawienie się na czele przywódców państw postsowieckich było jego chwilą wielkości. Podejmował inicjatywy na rzecz ekonomicznej, w tym głównie energetycznej, niezależności regionu, która przekłada się na naszą suwerenność. I był w tym wszystkim politykiem niezwykle nowoczesnym. Ci, którzy zarzucali mu staroświeckość, międląc w kółko kilka nieprzemyślanych frazesów o europejskości i postpolityczności, pozostaną w historii jako groteskowy wytwór zagubionej epoki.

Owszem, nie przystawał Lech Kaczyński do polityki wizerunkowej, marketingu i reklamy. Niespecjalnie chciał i umiał pływać w pianie współczesności. Właśnie dlatego, że traktował sprawy publiczne tak poważnie. W wymiarze pragmatycznym można uznać to za błąd, ale był to efekt dużo głębszego pojmowania polityki. Polityki jako działania na rzecz spraw najważniejszych.


Nie dzielił ludzi na ważnych i nieważnych

Z Ryszardem Bugajem rozmawia Robert Mazurek

16-04-2010



Można już pytać o dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego?

Ryszard Bugaj: Reakcje na jego śmierć przypominają reakcje na śmierć księżnej Diany lub papieża. W tym pierwszym przypadku nic nie zostanie, będziemy mieli zbiorowe przeżycie, które stanie się elementem popkulturowym.

Lech Kaczyński jako gwiazda pop? Nie miał specjalnie dobrej prasy…

Księżna Diana też miała kłopoty z mediami, ale zostawmy to, bo chciałem tylko pokazać, że ludzie potrafią bardzo żywiołowo reagować na śmierć kogoś, kto po prostu był znany. Znacznie ciekawsze jest pytanie, czy możliwy jest wariant „papieski”, gdzie reakcja po latach nie jest może aż tak mocna…

I niektórzy powątpiewają nawet w istnienie Pokolenia JP2.

Ale jednak ta śmierć wywarła wpływ na ludzi, na Polskę. Do śmierci prezydenta też będzie się wracać, jak wraca się do śmierci papieża, która nie spłynęła po nas jak woda po gęsi. Teraz też może się tak stać.

Od czego to zależy?

To pytanie do politycznych spadkobierców Lecha Kaczyńskiego o to, jak się zachowają i teraz, i później. Trochę obawiam się, że zechcą podjąć próbę takiego kanonizowania go na siłę. A tak jak broniłem go przed tymi wszystkimi niesprawiedliwymi atakami, których padał ofiarą, tak nie uważam teraz, że nie wolno go krytykować. I nie chciałbym, by go wykorzystano do politycznej kampanii, a Wawel daje już jej przedsmak.

Obawiam się, że nie da się od tego uciec.

No dobrze, to co można spróbować z Lecha Kaczyńskiego ocalić? On nie miał instrumentalnych stosunków z człowiekiem. Pewnie potrafił być trudny, ale na pewno nie dzielił ludzi na ważnych i nieważnych.

Jak to wyglądało w polityce?

Był przekonany, że dobrze jest, by nierówności w świecie były jakoś limitowane, ograniczane. Pewnie miały w tej postawie znaczenie jego chrześcijańskie poglądy, jego rodzinne dziedzictwo PPS. Myślę, że to właśnie ludzie doceniają, za to są mu wdzięczni.

Jak będzie się opisywało tę prezydenturę, kiedy już opadną emocje?

Jego polityka była tonująca. Platforma mówi, że hamująca i rzeczywiście na niektóre rzeczy im nie pozwalał, ale to dlatego, że był rzecznikiem dużych grup społecznych małych, zwykłych ludzi. To zrozumienie dla przeciętnego obywatela i jego zagubienia w świecie było u Lecha autentyczne.

Bardzo bym chciał, żeby w Polsce wykrystalizowała się taka opcja społecznie wrażliwej prawicy, gdzie społeczna wrażliwość oznacza coś więcej niż sprawy socjalne i gospodarka. Bo i ja chętnie wpisałbym się w coś, co jest umiarkowanie konserwatywne i socjalne.

Pan, szczery lewicowiec?

Ale nie lewak! I podkreślam: umiarkowanie konserwatywne.

Coś takiego istnieje na świecie?

Prototypem byłaby bawarska CSU, choć nie chciałbym, by ona była tak nacjonalistyczna. Niech pan zwróci uwagę, że w Bawarii SPD nie ma szans, bo CSU rozbudowało system socjalny, i to tak, że panu na pewno nie przypadłby do gustu.

Jakbym miał żyć jak w Monachium, to niech to i będzie bawarski socjalizm.

Droga do Bawarii nie jest, niestety, prosta.

Trzeba przegrać wojnę i dostać się pod amerykańską okupację.

Tam właśnie widać coś, czego mi w Polsce brakuje, czyli takie pochylenie się nad ideami republikańskimi, gdzie demokracja nie jest tylko procedurą ani fasadą, ale samodzielnym, bezpośrednim rozstrzyganiem o swoich sprawach. Kaczyński to rozumiał, dlatego był antyelitarny, natomiast system demokratyczny jest bardzo elitarny. Wyborcy mogą wybierać między przedstawicielami klasy politycznej, z której w zasadzie bardzo trudno wypaść. Jeśli za bardzo odbiegniesz od mainstreamu, dostajesz po łapach, jesteś skreślony, ale jeśli się w nim mieścisz, to system demokratyczny zawsze znajdzie ci miejsce.

Niedawno na konferencji naukowej wysłuchałem referatu prof. Reykowskiego o niedoborach demokracji. W całości był poświęcony klasie politycznej, natomiast ani słowo nie padło na temat relacji między klasą polityczną a narodem!

Rozumiem, że Kaczyński był inny.

To zrozumienie idei republikańskich było u prezydenta bardzo ważne. Pod jego wpływem zmieniłem nieco pogląd na ustrój polityczny. W czasie pisania konstytucji byłem zdecydowanym zwolennikiem ustroju parlamentarno-gabinetowego, z reprezentacyjną rolą głowy państwa. Natomiast obserwacja tego, co się w Polsce dzieje, pokazała mi, że w tym ustroju klasa polityczna po prostu może się świetnie urządzić: raz jesteśmy w opozycji, raz rządzimy, ale jesteśmy zawsze ci sami. W tym koszyku są ciągle te same jaja.

I co tu zmieni prezydent?

Będąc wybierany w wyborach powszechnych, z dużą legitymacją społeczną, może stać się głosem ludu, rzecznikiem dużych grup społecznych. Te wybory są, strach powiedzieć, ostoją ludowładztwa.

Lecha Kaczyńskiego oskarżano o niechęć do Europy.

Ja nazwałbym to determinacją w ochronie suwerenności Polski. Na podstawie swoich doświadczeń miał przekonanie, że Unią Europejską rządzą ci, którzy są ważni i że procedury procedurami, ale zawsze znajdzie się sposób, by na górze była Francja z Niemcami, a raczej Niemcy z Francją. I ja podzielam jego pogląd.

To dlaczego podpisał traktat lizboński?

Tu się nieco pogubił. Nie mam do niego pretensji, że podpisał, bo to było nieuchronne. Jesteśmy za słabym krajem, by to zablokować, ale powinniśmy poprosić o słodką pigułkę i zażądać zapisania zasady solidarności. To ostatnie siedmiolecie, kiedy dostajemy z Brukseli pieniądze. I co potem? Wystąpimy z Unii? Zablokujemy budżet? To nam dokuczą w inny sposób tak, że się nie pozbieramy. Ale zostawmy to. Lech jest przekonany…

Był, ciągle używa pan czasu teraźniejszego…

No tak, tak… Lech był przekonany – i tu się z nim również zgadzam – że im więcej Europy z jej biurokracją, tym mniej demokracji, i się z tym szamotał, bo wiedział, że musimy być w Unii, nawet jeśli nie rozwiąże ona naszych problemów.

Przedstawił pan zestaw poglądów, które nie są specjalnie odkrywcze.

Nie, ale na uznanie zasługuje, że on to wszystko łączył, że łączył polityczną prawicowość i konserwatyzm z egalitaryzmem i wrażliwością społeczną. Niesłychanie istotne jest, że Lech Kaczyński był w tych przekonaniach trwały i niezłomny. Był bez wątpienia człowiekiem zasad.

I bez wad.

Miał i je, rzeczywiście bywał małostkowy, zniechęcony, ale to ludzkie.

Chyba nie najlepiej rozumiał politykę.

Moim zdaniem rozumiał ją coraz lepiej. Zdawał sobie sprawę, że jego anachroniczny sposób uprawiania polityki ogranicza go, natomiast nie mógł się zdecydować, czy chce z tym zerwać czy nie.

Rozumiem, że otoczenie namawiało go, by trochę odpuścił, unowocześnił się?

Sam nie wiem, z czym bardziej sympatyzuję, ale i ja go czasem namawiałem, by posługiwał się bardziej ezopowym językiem, był gładszy. On miał do polityki konserwatywny, nienowoczesny stosunek, polegający na tym, że mówił, co myśli.

Dziś większość polityków wysila się, by nie powiedzieć tego, co myślą.

Otóż to! Tak właśnie jest!

Ale może polityka powinna taka być: nie mówić wszystkiego, nie zrażać ludzi…

Z pewnością to myślenie teraz triumfuje, ale myślę, że trendy w polityce mogą się odmienić. Poza tym, to nie jest sytuacja zero-jedynkowa. Jest pytanie, jak wysoka jest marża na tę grę, na snucie narracji i sztuczki piarowskie.

Bardzo wysoka.

Tym bardziej cenię kogoś, kto jasno przedstawi swoje poglądy i powie: „Nie chcecie nas teraz? Dobrze, poczekamy, może zechcecie. Jak nie tym razem, to następnym. Może nas nigdy nie zechcecie? Trudno”. A tymczasem dzisiaj wszyscy chcą biec środkiem drogi, tam, gdzie są ludzie. Więc jak mają między sobą konkurować? Na krawat, żonę, psa? Jeden umie zatańczyć, inny zaśpiewać i w tym mają rywalizować? Kaczyński pojawił się po serii tych, którzy nie mówili tego, co myśleli.

No nie, Lech Wałęsa mówił nawet więcej.

To prawda, on zawsze mówił więcej, niż myśli, natomiast Kwaśniewski zawsze myślał o tym, co i ile może powiedzieć, podobnie zresztą Tusk.

On też nie ma poglądów?

Ma, jest szczerym liberałem, tyle tylko, że się ze swoimi poglądami nie zdradza.

Jak wyglądałaby więc ta gradacja?

Mamy Kwaśniewskiego, który żadnych trwałych przekonań nie ma, bo zmienia je co sezon, a i z tymi, które aktualnie ma, się nie ujawnia. Tusk poglądy ma, ale mówi o nich tylko wtedy, gdy może mu to przynieść korzyść, i Kaczyński, który również ma swoje przekonania, a w dodatku je manifestuje. Wie pan, co mnie do niego zbliżało?

Obaj lubiliście zwierzęta.

To też, na pewno nie obserwowaliśmy, jak Komorowski, sarny przez lunetę, by potem strzelić jej w głowę. I jeszcze za to płacić? Zabijać dla przyjemności zabijania? To jest absolutnie chore.

Wróćmy do prezydenta.

To się pomija, ale chciałbym bardzo wyraźnie powiedzieć coś o jego Kancelarii. Tam się nie kręciło żadnych lodów.

Ale załatwił swojemu przyjacielowi Piotrowi Kownackiemu posadę szefa Orlenu.

Być może i inni zabiegali o jakieś stanowiska, ale żadnych biznesów, dilów tam nie umawiano. Ale były też inne, wymowne różnice w funkcjonowaniu Kancelarii. Niech pan spojrzy na ułaskawienia – Kwaśniewski ułaskawił Petera Vogla czy Zbigniewa Sobotkę, Wałęsa – „Słowika”, a Kaczyński tych z Włodawy.

Mówi pan o Kancelarii, choć bywał pan w niej rzadko.

Ale kiedy już bywałem, to spotykałem się tam z Maciejem Łopińskim i lubiłem z nim rozmawiać. Bywałem też w Kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego, ale wtedy widywałem tam niejakiego Marka Ungiera. I chcę zaznaczyć, że wolę Łopińskiego.

Ale nie tylko personalia pana przekonały.

Łączy nas coś trudnego do zwerbalizowania, pewna aksjologia, te same intuicje. Może i brzmi to ulotnie, ale to było nie do przecenienia.

Dwaj weterani „Solidarności", to i przypadliście sobie do gustu.

Ja wcale nie jestem pewien, czy aż tak bardzo przypadłem Lechowi do gustu. Nie przekonałem go w wielu podstawowych sprawach, wręcz polemizowałem z nim publicznie.

Pan w ogóle uwielbia polemiki. Jak wam się rozmawiało?

Na ogół dobrze, łączyła nas przecież kombatancka wspólnota, te rzucane pytania: „A co tam u Franka?”.

Na ile panów znam, to wyobrażam sobie, że mogliście bez trudu rozmawiać choćby o rewolucji francuskiej.

No tak…

A już postkomunistów czy młodszych posłów o to nie podejrzewam.

Oni o niczym nie są skłonni rozmawiać. Są gładcy, technokratyczni i nie tracą czasu na takie głupoty. A z Lechem było inaczej, jego będę pamiętał jako naprawdę sympatycznego faceta.

Byliście na ty?

Byliśmy, natomiast kiedy został prezydentem, dałem mu szansę, by o tym zapomniał, i zwróciłem się do niego „Panie prezydencie”, ale mi od razu przerwał: „Przecież jesteśmy na ty”. A pamiętałem swoje doświadczenie z Lechem Wałęsą, któremu również dałem tę szansę i on z niej skwapliwie skorzystał, więc odkąd został prezydentem, jesteśmy na pan.

Z Kaczyńskim znaliście się od dawna?

Od dawna, ale słabo, bo on był w Gdańsku, a ja tutaj, i zawsze lepiej znałem Jarosława. Nasze drogi skrzyżowały się dopiero w OKP i w latach 90.



I miał pan go za jednego z tych upiornych Kaczorów?

Przesada, ale nie budził mojego specjalnego zaufania.

To kiedy poznaliście się lepiej?

Dopiero teraz, kiedy spotykaliśmy się w Pałacu.

Poparł go pan w 2005 roku.

Przede wszystkim dlatego, że nie chciałem Tuska.

Był kandydat lewicy.

A jaki?!

Marek Borowski.

Dla mnie jest on kompletnie niewiarygodny. Pamiętam, jak po wyborach w 1993 roku zmienił wektor o 180 stopni! Jest też drugi powód – ja nie jestem strasznym rygorystą, jeśli chodzi o przeszłość, ale tu mamy do czynienia z facetem, którego w 1968 roku wypieprzają za pochodzenie, a który potem zgłasza się do partii jeszcze raz, robi w PZPR mozolną karierę, dosługując się na koniec PRL stanowiska wiceministra. To nie budzi mojego entuzjazmu.

W 2005 roku to były już mocno historyczne powody.

Ale jego ucieczkę z SLD i stworzenie SdPl uważałem za absolutny koniunkturalizm, za ratowanie się z tonącej łajby. Ja się tak czepiam jego wiarygodności, bo to dla mnie kluczowe – kandydat na prezydenta powinien być człowiekiem wiarygodnym. Dlatego choć nie podoba mi się, że Komorowski strzela do zwierząt, że jest konserwatywnym liberałem, to traktuję go poważnie, natomiast jak patrzę na takich kandydatów jak Olechowski, to pytam: gdzie my żyjemy?!

Co z nim nie tak?

A co jest największą zaletą Andrzeja Olechowskiego? To, że jest podobny do prezydenta Mościckiego.

Z wyglądu?

No tak! Ma pan wątpliwości?

Nie pamiętam zbyt dobrze Mościckiego. Rzadko się widywaliśmy.

Jakby pan położył koło siebie ich fotografie, toby pan nie odróżnił. Ten wysoki, siwy mężczyzna, mówiący dobrze po angielsku po prostu dobrze się kojarzy, to może działać. Ale jego wiarygodność? Pierwszy raz spotkałem go przy Okrągłym Stole, ale po tamtej stronie! Potem był i w rządzie Olszewskiego, i w rządzie SLD, i wreszcie podjął się tworzenia BBWR, czyli patronował pomysłowi Wałęsy, by wziąć nas wszystkich za mordę. Przecież on to wszystko wiedział.

Wróćmy do pańskiego akcesu do obozu Lecha Kaczyńskiego.

Który był poprzedzony akcesem do obozu IV Rzeczypospolitej i boleśnie przeżywam jej zmierzch. Koncepcja IV RP miała też wersję Platformy Obywatelskiej, czyli połączenie neoliberalizmu i dość mętnych, ale sanacyjnych idei republikańskich, tylko że widziałem tam zbyt wielu ludzi, którym polityka musiała się zwrócić. To nie dotyczyło Płażyńskiego, ale jeśli ktoś bierze Piskorskiego, Olechowskiego, a ton nadaje KLD, to można zwątpić w autentyczność tych intencji. Ale była też druga wersja IV Rzeczypospolitej…

Pisowska.

I tam bardzo ważnym hasłem była „Solidarna Polska”, co traktowałem poważnie. Jestem też przywiązany do idei suwerenności naszego kraju, a że PiS to podkreślał, a sami Kaczyńscy dawali dowody na to, że nie sprzedają się w każdym rozdaniu, więc wydawało mi się, że trzeba ich wesprzeć.

A nawet zostać doradcą prezydenta.

Kiedy po wyrzuceniu Samoobrony z koalicji dostałem propozycję objęcia Ministerstwa Pracy, Lech zaprosił mnie na rozmowę. To było nasze pierwsze takie długie spotkanie. W efekcie nie zostałem ministrem, ale jego doradcą. Podkreślam: społecznym.

Nie dostał pan ani grosza?

Nic. Kiedyś była narada ekonomistów, na którą nie przyszedłem, bo dużo wcześniej wykupiłem sobie wakacje z żoną, a na tej naradzie Maciej Łopiński z lubością powtarzał każdemu, że Bugaja nie ma, bo pojechał na Majorkę (śmiech).

Ale gabinet pan miał.

Jak mi dawali ten pokój, to mówiłem: „Panowie, on mi niepotrzebny. I tak będę pracował w domu na komputerze”, ale wykręcili się, że mają taki przepis. Spytałem ich przy okazji, po co prezydentowi tylu pracowników, skoro Mościckiemu wystarczyło 30. „A bo on nie miał komputerów” – zaśmiali się.

Jak wyglądało to spotkanie po latach?

Wypiliśmy sporo wina, ale to wszystko, co mówi Palikot…

Naprawdę musimy o nim mówić?

Tak, bo chcę publicznie powiedzieć, że to chuligan trzymany na smyczy przez Tuska i to chuligaństwo obciąża premiera i jemu winno być przypisane w pełni. Wystarczyłoby jedno słowo Tuska, a schowałby się do budy.

Wszystko, co mówi o Schetynie, jest za namową premiera?

Na pewno za jego przyzwoleniem. Bo, powiedzmy to sobie jasno, co ten łepek sam może? I te jego oskarżenia Lecha Kaczyńskiego o alkoholizm były nie tylko hańbiące, ale i absurdalne. Bo ja wypiłem z Lechem sporo wina, ale z Jackiem Kuroniem morze wódki, a z Józefem Oleksym – whisky. I co z tego? Ja lubiłem, oni lubili i koniec.

To gadanie Palikota było takie ważne?

No jeśli premier wypuszcza Palikota, by wygadywał takie rzeczy, to przecież godziło to w podstawowe interesy kraju! To szło w świat! To, że prezydent jest przez wpływowego posła rządzącej partii podejrzewany o alkoholizm, powtarzali potem wszyscy.

Akurat wszyscy wiedzieli, że to bzdura.

Może my wiedzieliśmy, ale nie wszyscy, proszę tego nie lekceważyć. To uderzało w interes Polski.

Niech się pan nie martwi. Teraz, za Bronisława Komorowskiego, już nikt tak o głowie państwa mówił nie będzie.

No i dobrze, bo ja uważam, że głowie państwa należny jest szacunek.

Jakim pan zapamięta Lecha Kaczyńskiego?

Lecha? Jako człowieka dobrych intencji, odrobinę zagubionego, ale uczciwego i po prostu szlachetnego.



Igor Janke

Zmasakrowany wizerunek

16-04-2010

Panie prezesie, melduję wykonanie zadania” – od tego zdania się zaczęło. Zewsząd krytyki, śmiechy. To był koronny dowód na to, że nowy prezydent jest niesamodzielny i że będzie prezydentem partyjnym. Od tego momentu lawina ruszyła.


Lech Kaczyński nie był wyborem liberalnych elit, nie był ulubieńcem dziennikarzy. Od początku urzędowania miał naprzeciwko siebie bardzo mu nieżyczliwych pośredników. Media go nie lubiły, on był dla nich trudnym partnerem. Miał świadomość, jak niemal każde jego zachowanie zostaje pokazane w krzywym zwierciadle. Bardzo często narzekał na to.

Oczywiście popełniał błędy, miał wpadki, bywał pamiętliwy, dawał się prowokować przez przeciwników. Bywał porywczy, miał swoje fobie. Tyle że niechętni mu dziennikarze i polityczni wrogowie skupiali się wyłącznie na słabościach. Wszędzie – i w obiegu oficjalnym, i nieoficjalnym – zatrzęsienie prześmiewczych tekstów, zdjęć, filmików, gadżetów, wyrwanych z kontekstu cytatów.

Podgrzewali to zjawisko niechętni mu dziennikarze, zwalczający go politycy, świat popkultury i młodzieżowe środowiska, do których nie umiał trafić ze swoim przekazem. W dobrym tonie było kpić z Lecha Kaczyńskiego.

Niemal każda sytuacja, w której znalazł się publicznie prezydent, groziła mu atakiem czy kpiną. Rzadko do opinii publicznej przedostawała się istota, polityczny sens wydarzenia. Media, które z jednej strony uległy tabloidyzacji, ale z drugiej po prostu nie lubiły prezydenta, skupiały się zwykle na detalach, przy czym niemal zawsze na tych mogących ośmieszać głowę państwa albo przynajmniej pozwalających go skrytykować.

To prawda, że często Lech Kaczyński ułatwiał zadanie swoim przeciwnikom. Nie umiał w przyjazny dla mediów i publiczności sposób przedstawiać swoich racji. Nie dbał o to, by wiele działań, które mogły budować jego dobry wizerunek, ujrzało światło dzienne.


Zakompleksiony nieudacznik

Niezależnie od tego, jak ocenimy polityczną jakość prezydentury, w jakim stopniu zgadzamy się z decyzjami, wizją i kierunkiem działań Lecha Kaczyńskiego, musimy pamiętać, że znalazł się w warunkach, w których trudniej niż innym było mu komunikować racjonalne podstawy swojej polityki. Po fatalnych doświadczeniach początku prezydentury, kiedy atakowano go najpierw za wspomniane już zdanie inaugurujące działalność głowy państwa, a potem za niefortunną reakcję na prymitywną krytykę w jednym z niemieckich dzienników, Lech Kaczyński i jego otoczenie żyli ciągle w atmosferze zagrożenia ze strony świata zewnętrznego, głównie mediów.

To zagrożenie nie było wymysłem prezydenta. Z wykształconego patrioty, przyzwoitego, pełnego kultury osobistej inteligenta starej daty, który całe dorosłe życie poświęcił pracy dla Polski, zrobiono pozbawionego racjonalnych pomysłów, zakompleksionego nieudacznika, który wprawia nas wszystkich w nieustanne zakłopotanie.

Smutne jest przeszukiwanie archiwów prasowych i Google’a w tych dniach. Przykładów ośmieszania niemal wszystkiego, co robił prezydent, jest masa.

Pamiętamy dobrze „Borubara” i odwrócony szalik z napisem „Polska” z meczu z Austrią. Ileż było uciechy. Jakiż śmieszny był ten Kaczyński. Chciał się pokazać na meczu, zyskać polityczne punkty, a przecież nie ma pojęcia o piłce – mówiono. Zawodników nie rozpoznaje i nawet szalika nie umie chwycić porządnie – Internet, audycje radiowe i telewizyjne pełne były kpin.

Dopiero teraz możemy przeczytać, że Lech Kaczyński nieźle się znał na piłce, że pamiętał doskonale wszystkie szczegóły dotyczące historii polskiego futbolu i że sam w młodości był kibicem Gwardii Warszawa.

Każdy pamięta „Irasiada”, te śmichy-chichy w studiach radiowych, satyrycznych programach, kpiarskie esemesy. Ale dopiero teraz opowiedziano, jak państwo Kaczyńscy lubili zwierzęta, jak się o nie troszczyli, jak pomagali naszym „mniejszym braciom”.

Spieprzaj, dziadu” – co nie było najbardziej fortunną odzywką do zaczepiającego go menela – stało się hasłem legendą. Strony internetowe, bransoletki z napisem, monety „siedem dziadów” – to wszystko bawiło wielkomiejską elitę, krążyło po sieci i eterze. Nie było tam natomiast informacji o tym, że Lech Kaczyński pomaga słabszym.

Prezydent był obciachowy – to zwłaszcza wśród młodych środowisk opiniotwórczych była rzecz oczywista. Wszystko, co zrobił, było obciachem. Nawet jeśli on sam nie miał z tym nic wspólnego.

Tytuł w jednym z portali: „Nowy obciach. Prezydentowi popsuł się samolot. W Mongolii”. Znów można było się pośmiać. Nawet samolot mu nie lata. Jemu wszystko źle wychodzi. Jak zjawił się w Japonii, to nawet cesarz się rozchorował.


Kurdupel przeganiany z podwórka

Janusz Palikot mógł sobie używać: „Jak się rano budzę, to się boję, że prezydent się też obudził i na pewno coś zrobi”. Śmieszny i groźny jest każdy krok prezydenta – przekonywał nas poseł z Lublina, a im częściej przekonywał, tym jego pozycja w partii i popularność w mediach rosły.

Jaką motywację działań obu braci Kaczyńskich widział Palikot? „Przesłonięcie własnego tchórzostwa. Próbę wymazania kompleksów z młodości – kurdupli przeganianych na podwórkach Żoliborza przez silniejszych kolegów, kompleksu słabosilnych, którzy respektują twarde zasady wyłącznie wobec słabszych od siebie. A kiedy nie dają sobie rady, chowają się za barykadą kobiecych spódnic lub sięgają po kaczuszkę”.

Im częściej padały takie słowa, tym chętniej dziennikarze podbiegali z mikrofonami przed oblicze milionera uważanego za intelektualistę. A on ich raczył takimi opisami prezydenta RP: „Nie wyglądał zbyt świeżo, bełkotał, intencje prezydenta są tragiczne”.

W pewnej audycji, do której lubili przychodzić ludzie świata kultury, kpinom z małości i przerażeniu wobec grozy, jaką niesie władza Kaczyńskich, końca nie było. Ale dopiero teraz mówi się, że państwo Kaczyńscy byli wielbicielami wysokiej kultury, że panią prezydentową można było spotkać na niemal wszystkich premierach, a prezydent przyjmował na kolacjach ludzi kultury i intelektualistów.

O debatach intelektualnych, na których bywały najwybitniejsze polskie umysły z różnych środowisk o różnych poglądach, nie rozmawiano w żadnej audycji. To, że pasją Lecha Kaczyńskiego były długie dyskusje, nie było przedmiotem rozmów w studiach komentatorskich, w programach telewizji śniadaniowej czy rozrywkowych pogawędkach. Taka opowieść nie wydawała się interesująca kolorowym magazynom.


Bachor robi wrzawę

Można było natomiast porozmawiać o tym, że nie zna języków, co oczywiście jest obciachem. W tym samym czasie nieznający języków premier był po prostu europejskim przywódcą.

Radosław Sikorski, walcząc o zostanie kandydatem Platformy na prezydenta, mówił więc: „Uważam, że prezydent Polski nie powinien porozumiewać się z innymi głowami państw na migi, jak Lech Kaczyński z Nicolasem Sarkozym w Brukseli”. Pod adresem Donalda Tuska nikt na takie uwagi sobie nie pozwalał.

Ale kiedy prezydent miał nas reprezentować za granicą, natychmiast powstawał ten problem. Jak to będzie? Czy nas aby nie skompromituje? Szef MSZ błagał prezydenta na kolanach, aby do Brukseli nie jechał, bo będzie katastrofa. A jeśli już gdzieś musiał lecieć, minister tłumaczył opinii publicznej, że pan prezydent zostanie wyposażony we wszelkie możliwe instrukcje. Po co mu instrukcje?

To, czego premier czy ministrowie nie mówili wprost, wyrażał poseł z Lublina, który obrazowo tłumaczył opinii publicznej, z jakimi zagrożeniami wiąże się obecność prezydenta RP za granicą. „To jest dziecko, to jest jednojajowy bliźniak, zdominowany przez starszego brata, przez matkę, który nie panuje nad swoimi emocjami, urazami. Ten bachor po całej Europie biega, krzyczy, szaleje, robi wrzawę. To jest dziecinne, musimy się zajmować tym dzieckiem. Niestety, to dziecko jest prezydentem (…) Na szczęście jest tak, że większość w Europie i na świecie nie traktuje poważnie Lecha Kaczyńskiego. To jest taki rodzaj wariata. Wszyscy wiedzą, że to nie jest poważny polityk” – Palikot mówi, dziennikarz słucha, nagrywa, potem nagranie wisi na często odwiedzanej stronie internetowej

Efekt? Internauci pytają: „Boże, dlaczego on tam się pcha?”, „Jezu, jaki to obciach”, „Co z nim zrobić?”.

Wszystko staje się coraz jaśniejsze. Palikot w innym wystąpieniu w studiu wideo jednej z gazet: „Pan prezydent szkodzi Polsce w sposób niebywały. Jeszcze tego brakuje, żeby pojechał do Brukseli i wystraszył naszych sojuszników”.


Jaka wizyta, taki zamach”

Kiedy indziej ten coraz bardziej wpływowy polityk Platformy mówił o innych kłopotach Lecha Kaczyńskiego: „Docierały do nas plotki z posiedzenia NATO w Bukareszcie, że tam prezydent był niedysponowany, że całymi godzinami przesiadywał w toalecie, że było to przedmiotem interwencji szefów innych państw” – i w tym wypadku dziennikarz słucha i nie reaguje. Jego redakcja wykorzystuje tę wypowiedź, a polityczna pozycja Janusza Palikota w Platformie Obywatelskiej nieustannie rośnie.

Zwłaszcza kiedy poseł wygłasza takie oświadczenia: „Apeluję do Lecha Kaczyńskiego, by wytrzeźwiał, by wyjaśnił, co myśli, w pełni przytomnych sił!”. Te wszystkie wypowiedzi dotyczyły prezydenta RP. Ich autora władze partii uhonorowały miejscem we władzach klubu parlamentarnego. A stacje telewizyjne coraz chętniej zapraszały, nie próbując nawet sprawić, by prowadzący rozmowy dziennikarze dystansowali się od takich wypowiedzi.

Te wypowiedzi, wzmacniane komentarzami rozmaitych programów satyrycznych, wchodziły do publicznego obiegu i zaczęły być coraz powszechniej uważane za dopuszczalne.

To był dominujący ton opowieści o Lechu Kaczyńskim. O jego dyskusjach z ekonomistami mówiło się znacznie mniej. Relacje z jego wystąpień na szczycie ekonomicznym w Davos trudno było gdziekolwiek znaleźć. Ale za to nieustannie powtarzano, że Lech Kaczyński zawetuje wszystkie ustawy przyjęte z inicjatywy obecnego rządu, mimo że zawetował tylko bardzo niewielką ich część.

Dopóki prezydent Kaczyński nie zdecydował się wprowadzić zmian w Społecznym Komitecie Ochrony Zabytków Krakowa, nikt nie usłyszał, że to za jego kadencji Kancelaria Prezydenta znacznie zwiększyła budżet, dzięki któremu Kraków wygląda tak, jak wygląda. I tematem tekstów nie była aktywna pomoc dla miasta, ale „rozpychanie się” Kaczyńskiego, „upartyjnianie” i wsadzanie swoich ludzi do komitetu, co zresztą nie miało nic wspólnego z prawdą.

Sądy przy pełnej aprobacie mediów i środowisk opiniotwórczych mogą wydawać wyroki na tych, którzy urazili naczelnego jednej z gazet, ale sprawa bezdomnego, który publicznie obrażał głowę państwa, urosła do rangi skandalu, gdy próbowano go osądzić. W relacjach z tej sprawy zmistyfikowano bardzo wiele, a przede wszystkim odebrano prezydentowi prawo do obrony godności. Innym obywatelom RP to prawo przysługuje.

To wszystko prowadziło do jednego wniosku: prezydent ośmiesza Polskę. Sześćset osób, w tym niektórzy znani pisarze, oświadczyło w liście: „Wolimy, żeby prezydent Kaczyński nie ośmieszał Polski – niech, skoro już musi, ośmiesza siebie i swoją przegraną formację polityczną” – to w obronie homoseksualistów.

A skoro ośmiesza, to trzeba się go pozbyć. Stefan Niesiołowski: „Trzeba wyeliminować tych szkodników polskiej polityki (braci Kaczyńskich – przyp. I.J). Nie mam nic przeciwko temu, żeby Jarosław wdychał sobie inhalacje, a Lech spacerował” – wyjaśniał wicemarszałek Sejmu i precyzował: „Ja chcę ich tylko wyeliminować z polityki”.

Kiedy Lech Kaczyński podejmował jakiekolwiek działania, zawsze obok normalnej krytyki pojawiało się ośmieszanie, dezawuowanie. Wyprawa do Gruzji w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej była „śmieszna, żałosna”. Najpoważniejsi politycy nie bali się mówić: „Jaka wizyta, taki zamach”, kiedy wyglądało na to, że jego życie jest zagrożone.

Kiedy mówił o tym, że Polska powinna być w G20, natychmiast kpiono, że nie ma pojęcia, jak się ustala skład grupy najbogatszych państw świata. Kiedy jego kancelaria zamówiła monitoring mediów, co robi każde ministerstwo, wyśmiewano się, że wydaje masę pieniędzy, by Kaczyński mógł o sobie czytać. Problemem stawało się nawet to, że do Juraty zamawia się za dużo kotletów, a barek w Kancelarii Prezydenta jest deficytowy.

Wykpiwano albo zbywano jako zbędne jego działania na rzecz dywersyfikacji dostaw gazu. Polityka nawiązywania bliskich kontaktów z państwami Kaukazu rzadko była przedmiotem poważnej debaty, dużo częściej – docinków. Podobnie jak polityka wobec Rosji, Niemiec czy Unii Europejskiej. Każda poważna inicjatywa była traktowana jako jakiś żałosny wymysł.


Niestosowny klimat

Tak wygląda kawałek prawdy o życiu publicznym w Polsce. Cytaty są dosłowne, łatwo je odnaleźć, można przygotować ich jeszcze więcej. Tak traktowano prezydenta RP. Tak przedstawiano go wyborcom. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich mediów.

Przytoczyłem tu najostrzejsze wypowiedzi. Ale oddają one klimat, w jakim wypadło sprawować swój urząd Lechowi Kaczyńskiemu. Trudno w tych dniach przyszło mi pisanie tego tekstu. Ale właśnie w tej chwili możemy sobie dobrze zdać sprawę z niestosowności tego, co się działo. Jak bardzo nie szanowaliśmy urzędu i osoby prezydenta RP.

Poddawać krytyce można każdego. Sami na łamach „Rzeczpospolitej” niejednokrotnie krytykowaliśmy rozmaite działania prezydenta Kaczyńskiego. Ale czym innym jest krytyka głowy państwa, a czym innym jej ośmieszanie. To był proces masakrowania wizerunku prezydenta RP. To jest coś, co już nigdy nie powinno się powtórzyć.

Bez tego aspektu obraz prezydentury Lecha Kaczyńskiego, który rysujemy w dzisiejszym „Plusie Minusie”, byłby niepełny.





Bernard Margueritte

Rachunek sumienia mediów

30-05-2010


Po tragedii smoleńskiej młodzi ludzie poczuli, jak ważne są najgłębsze wartości: patriotyzm, szacunek dla godności człowieka, sprawiedliwość społeczna, szacunek dla prawdy


Oddaliśmy hołd Panu Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, Pani Marii, Pierwszej Damie Rzeczypospolitej i przedstawicielom polskiej elity, którzy zginęli pod Smoleńskiem. Cały naród, cała Europa, świat cały były porażone wielkością dramatu. Wszyscy – prawie wszyscy – przeżywali to głęboko. Po pierwsze z powodu dramatycznych okoliczności i tragicznego symbolizmu miejsca śmierci prezydenta. Ale też dlatego, że poczuliśmy się zawstydzeni, że dopiero teraz umiemy pojąć, iż mieliśmy na czele państwa wielkiego patriotę, prawdziwego męża stanu.

Poczuliśmy się też oszukani. Zrozumieliśmy, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd przez dużą część polskiego establishmentu i mediów. Jako prezes międzynarodowej organizacji mediów, The International Communications Forum, która w wielu krajach walczy o godność i wiarygodność mediów, chciałbym więc wyrazić przede wszystkim głęboki wstyd za zachowanie się ogromnej części polskich mediów w stosunku do Prezydenta Kaczyńskiego.

Czas na zbiorowy rachunek sumienia ludzi mediów. Czy naprawdę wszystko nam wolno? Czy nie mamy misji służenia obywatelom i narodowi? Marzę o tym, aby dziennikarze, którzy w ogromnej większości są znakomitymi fachowcami, zastanowili się na przyszłość, czy naprawdę należy wykonywać nikczemne czasem polecenia swoich szefów, czy może da się odzyskać utraconą godność? Widać było jednak różnice reakcji w zachowaniu tych, którzy jeszcze nie tak dawno opluwali swojego prezydenta. Jedni się chowają i milczą. Jest w tym pewna godność. Niech milczą! Ale są też i tacy, którzy wczoraj nie szczędzili szyderczych słów, a dziś odkrywają, że Lech Kaczyński był wielkim patriotą. Co o takich myśleć?


To, co dobre dla Polski

Prezydent był trudnym negocjatorem w Unii. Mówili i pisali, że z tego powodu Polska traci swoją wiarygodność we Wspólnocie. Po śmierci Lecha Kaczyńskiego cała prasa niemiecka pisze o wielkim szacunku dla patrioty, który z taką konsekwencją bronił interesów swojego kraju.

Prezydent chciał być wierny ideałom „Solidarności” i nauce Jana Pawła II, bronił więc godności osoby ludzkiej przez afirmację zasad moralnych i reguł sprawiedliwości społecznej. A mówili i pisali, że jest przedstawicielem sił zacofanej reakcji.


Jako przywódca państwa nie mógł godzić się na to, aby wolna Rzeczpospolita była oparta na kłamstwie. Walczył o prawdę, prawdę o Katyniu, ale też prawdę o byłych współpracownikach SB. Nie dla zemsty, ale aby budować przyszłość opartą na godności narodowej i indywidualnej. A oni mówili i pisali, że poluje na czarownice, aby zapanować nad krajem.

Prezydent Kaczyński bronił też wolności i godności innych narodów, np. Ukrainy i Gruzji. A mówili i pisali, że jest awanturnikiem, który komplikuje stosunki z Rosją.

Myślał, bez ambicji osobistej, wyłącznie o dobru narodu. Kiedyś przedstawiłem mu – jeszcze jako prezydentowi Warszawy – szefów biznesowej organizacji międzynarodowej „The Caux Round Table”, która promuje etykę biznesu. Od razu się zapalił i zaprosił ich do zorganizowania w stolicy konferencji. – Walka o etykę biznesu jest ogromnie ważna i w Polsce jest tak dużo do zrobienia w tej mierze! To będzie dobre dla Polski! – mówił. Tylko to go interesowało: co może być dobre dla Polski. A mówili i pisali, że jego i brata celem jest zapanować nad krajem! Byłem też świadkiem, jak z okazji odsłonięcia pomnika Charles’a de Gaulle’a Prezydent wygłosił, jak zwykle bez kartki, najmądrzejsze przemówienie, jakie dotąd słyszałem o stosunkach polsko-francuskich i o postaci samego de Gaulle’a. Pamiętam, jak czułem się zawstydzony, jako bądź co bądź Francuz, kiedy zaraz po nim francuski minister przeczytał bez przekonania banalny tekst. A mówili i pisali o profesorku od siedmiu boleści.

Prezydent Kaczyński konsekwentnie walczył z korupcją. Pragnął, aby Polska stała się państwem prawa, a nie folwarkiem różnych układów polityczno-biznesowo-medialnych jak ten, który się ujawnił podczas sprawy Rywina. A mówili i pisali, że nie akceptuje reguł gospodarki rynkowej.


Ofiara na ołtarzu ojczyzny

Myślę, że w gruncie rzeczy jeśli tyle szyderstwa i wrogości było skierowane przeciwko głowie państwa, to w dużym stopniu właśnie dlatego, że wielu się obawiało, iż uda mu się ujawnić prawdę o przeszłości, ale też ukrócić mafijne praktyki różnych skorumpowanych układów.

Nie tylko mówili i pisali źle o Prezydencie i jego Małżonce, ale też niemal nigdy nie wspominali o wielu ich pięknych przedsięwzięciach. Dziś dopiero się dowiadujemy o wspaniałym zaangażowaniu Pierwszej Damy w wiele znakomitych działań charytatywnych.


Dlaczego, koledzy?

Ten problem zresztą nie dotyczy tylko pary prezydenckiej, ale również wielu przedstawicieli polskiej elity, którzy zginęli pod Smoleńskiem. Kiedy była mowa o zasługach Anny Walentynowicz, matki chrzestnej „Solidarności”, która w odróżnieniu od wielu została swojej idei wierna? Kto oddal hołd Prezydentowi Ryszardowi Kaczorowskiemu, którego – niestety nadaremnie – próbowałem w 1990 r. w Londynie nakłonić, aby ubiegał się o fotel pierwszego prezydenta wolnej Polski?

Kto zauważył, jakim niezwykłym sługą narodu był Janusz Kochanowski, człowiek wielkiej wiedzy, aktywności i wspaniałego poczucia humoru? Kto zdołał docenić generała Franciszka Gągora, wielkiego oficera, godnego reprezentanta tradycji polskiego munduru, który w 2008 r. był o włos od objęcia stanowiska szefa komitetu wojskowego NATO? Kto potrafił docenić bezwzględne oddanie ojczyźnie Janusza Kurtyki? Można długo ciągnąć listę. Gdzie byliśmy, koledzy dziennikarze? Wierzę z całej duszy, iż śmierć Prezydenta i jego przyjaciół nie pójdzie na marne. Taka widocznie była wola boska. Już widać, że naród się przemienił. Nie można będzie nim manipulować jak dotąd. Młodzi ludzie poczuli, jak ważne są najgłębsze wartości: patriotyzm, szacunek dla godności człowieka, sprawiedliwość społeczna, szacunek dla prawdy. Nie będą już podatni na różne socjotechniczne i PR-owskie techniki ludzi bez wizji.

Ale widzimy, że i naród rosyjski – ze swoimi przywódcami na czele – zaczyna też się przemieniać. Śmierć przedstawicieli polskiej elity może otworzyć drogę ku wielkiemu pojednaniu Polski i Rosji.

Katastrofa uprzytomniła wszystkim na świecie, jaką potworną zbrodnią był Katyń. Aż tak wielka ofiara była potrzebna! Do niedawna przecież w Europie Zachodniej nie chciano nie tylko mówić, ale nawet słuchać o Katyniu. Kilka lat temu Parlament Europejski odrzucił prośbę Polski o zorganizowanie wystawy o Katyniu. Dopiero w tym roku taką wystawę zorganizowano.

Tragiczna ofiara na ołtarzu ojczyzny przynosi swoje gorzkie, ale wspaniale skutki. Koledzy dziennikarze, bądźmy tego godni!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Prezydencja Polski
Prezydenci Polski
Prezydenci Polski
przemowienie prezydenta polski w katyniu, PREZYDENT KACZYNSKI, A CO BEDZIE JESLI TO PRAWDA
Zamach Na Polskę! Czy globaliści zabili prezydenta Polski Kaczyńskiego
Prezydencja Polski
Filip Stankiewicz Moja interpretacja logo prezydencji Polski w UE hitem internetu
Zarzadzanie Infrastruktura Kolejowa w Polsce na podstawie prawa polskiego i wspolnotowego
Prezydenci Polski
Lista prezydentów Polski i osób sprawujących urząd głowy państwa polskiego od 1918 roku
Pozycja konsumenta w prawie polskim i wspólnotwoym
Nowy symbol prezydencji polskiej
Prezydenci Polski
Proces ewolucji polskiej prezydentury po89r polegal na zmianach kompetencji prezydent1
Bezpieczenstwo energetyczne priorytet polskiej prezydencji
o wyborze Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej
prezydent rzeczypospolitej polskiej(1)