Kocham cię prawie aż po śmierć


Rozdział 1

wiecie co? Dzisiaj skończyłam szesnaście lat. Super, nie? Oczywiście, jeśli przez słowo „super" rozumiecie najgorszy dzień w życiu... A dopiero było południe.

Siedziałam w bufecie Liceum Stassena, gapiąc się na „niespodziankę z tuńczykiem". Pozwólcie, że coś wam powiem: to faktycznie była niespodzianka. Nie mogłam się nadziwić, że spełnia normy sanitarne. Na litość bo­ską, miała szary kolor. Jedzenie nie powinno być szare.

Również urodziny dałoby się wytrzymać, gdybym mieszkała w jakimś bardziej ekscytującym miejscu. Ale nie, kończyłam szesnaście lat w beznadziejnej dziurze: St. Paul w Minnesocie.

Wepchnęłam kleistą papkę do pojemniczka. Przy­najmniej ziemniaki wyglądały na jadalne. W brzuchu mi burczało, więc włożyłam do ust widelec. I westchnęłam. Kanapka z indykiem. Tego potrzebowałam. Albo kogoś, z kim mogłabym się pośmiać z całej tej głupiej sytuacji.

Ale nie. Siedziałam sama.

A powinna być tu Bea. Kiedyś, jeszcze w gimnazjum, zawarłyśmy uroczyste przymierze: w czasie lunchu zawsze siadamy razem, żeby żadna z nas nigdy nie wyglądała na żałosną, samotną ofiarę losu.

Halo! Tak, to właśnie ja! Numer jeden wśród ofiar losu na życiowym zakręcie.

W dniu własnych urodzin, nic dodać, nic ująć.

Bea - dla swojej matki Beatrice Theodora Braithwaite - jest kimś w rodzaju mojej najlepszej przyjaciółki. Jako jedyna w szkole nazywa się jeszcze bardziej tajemniczo niż ja. Posłuchajcie tylko: Anastasija Ramses Parker. No właśnie. Sami widzicie, dlaczego większość ludzi mówi do mnie Ana.

Tak czy inaczej, znamy się z Beą od drugiej klasy. To kawał historii. Trudno nie być blisko z kimś, od kogo pożyczało się swój pierwszy tampon, z kim chichotało się na widok pierwszego obiektu miłosnego zauroczenia i z kim wspólnie przetrwało się w gimnazjum okropne zajęcia z wychowania seksualnego. Chociaż, szczerze mówiąc, nie zawsze ją lubię. Bardzo się różnimy. Bea ma tendencje do odgrywania primadonny, a ja skłaniam się ku roli książkowego mola i nieśmiałej trusi. Jednak w jakimś sensie połączył nas los, bo w całej szkole jeste­śmy jedynymi Prawdziwymi Czarownicami.

To sekret, jednak magia rzeczywiście istnieje. Praw­dziwe Czarownice potrafią spowodować wiele rzeczy. Nie tylko tych przyjemnych, w stylu New Age, ale na przykład zjawiska widoczne gołym okiem: burze, cho­roby, pomór bydła. Wiecie, wszystkie te sprawy, za które dawniej byłyśmy palone na stosach. Właśnie dlatego nie opowiadamy o tym na prawo i lewo.

W szkole i poza szkołą jest oczywiście pełno wiccan*. Być nastoletnią czarownicą to najnowszy krzyk mody, jednak my z Beą naprawdę potrafimy czarować.

* Wiccanie - neopoganie odwołujący się do czarów (przyp. tłum.)

A w każdym razie Bea potrafi.

Ja też powinnam. Mam odpowiednie pochodzenie, ale - no cóż - coś źle poszło. Może to samo coś, które sprawiło, że jedno moje oko jest lodowato błękitne, a drugie mahoniowo brązowe.

O linoleum zaszurało krzesło. Podniosłam z nadzieją wzrok. Może królowa Bea wreszcie raczyła się pojawić? W końcu lepiej późno niż wcale.

Ale to nie była Bea, tylko Matt Thompson, fanta­styczny hokeista, oraz jego kumple, Pierwszy i Drugi. Wszyscy trzej usiedli przy moim stoliku. Między nami mówiąc, sekretnie podkochiwałam się w Thompsonie. To taki męski typ z kwadratową szczęką, rozumiecie? Podobało mi się, w jaki sposób jego ultrakrótkie orze­chowe włosy wiją się na koniuszkach. A poza tym ten chłopak jak nikt inny potrafi wpasować się w T-shirt i dżinsy w sposób dość... zauważalny.

Wielka szkoda, że jest takim wrzodem na tyłku.

- Czyżby to była Ana Parker, Dziewczyna-Czarowni-ca? - W ustach Thompsona zabrzmiało to niczym ksywka jakiejś superbohaterki. Jego kumple zarechotali.

- Czego chcesz, Thompson? Zgubiłeś drogę do ja­skini? - odparowałam, co było niezwykle zgrabną odpo­wiedzią, zważywszy na fakt, że żołądek podchodził mi do gardła. Faceci tacy jak Matt Thompson potrafią wyczuć strach, więc swój lęk próbowałam ukryć pod pozorami lekceważenia.

Pierwszy i Drugi popatrzyli po sobie, marszcząc z wy­siłku idealnie neandertalskie czoła, po czym wzruszyli ramionami, najwyraźniej nie łapiąc dowcipu. Natomiast Thompson nie dał się speszyć.

- Ciekawe, jak to się dzieje, że znowu siedzisz sama? Nie mogłabyś wyczarować sobie jakichś przy­jaciół?

Och, trafiony, zatopiony, maestro błyskotliwej riposty. Jednak kumple Matta uznali ten żarcik za niewypo­wiedzianie zabawny.

- Jasne. Ha, ha - odparłam. Moja maska twardzielki zaczynała trochę pękać. Takie sceny nigdy nie wychodzą na korzyść niepopularnej nudziarze. Będę się teraz musiała pilnować, żeby jakiś napój nie wylądował na mojej twarzy albo nie przydarzyło mi się coś równie nieprzyjemnego. Wiedziałam, że poradziłabym sobie o wiele lepiej, gdy­by była tu ze mną Bea. Swoją drogą, dlaczego się mnie czepiali? Zwykle Thompson i jego banda zostawiali nas w spokoju. Czyżby to był żałosny podryw na poziomie podstawówki?

- Uważaj, człowieku - powiedział Pierwszy. - Ona może rzucić na nas zły urok.

Bardzo bym chciała. Niestety, tym trzem nic z mojej strony nie groziło. W dziedzinie magii byłam całkowitą porażką. Ale oni o tym nie wiedzieli. Nikt nie wiedział, nawet Bea. To był wyłącznie mój sekret. O którym pró­bowałam zapomnieć. Bo jeśli nie jestem Prawdziwą Czarownicą, to czym - zwykłą ofiarą losu?

Jak na ironię, zauważyłam, że mimo psioczenia i bur­czenia zrobili się nieco nerwowi. No cóż, gdyby siedziała tu ze mną Bea, mogliby odkryć w swoich spodenkach gimnastycznych kolonię pająków albo przestałyby dzia­łać szyfry ich szafek.

Serio.

Za mną przemawiało jedynie to, że zdecydowanie wyglądam na czarownicę. Długie, paskudnie proste włosy tworzą mi niewielkie V pośrodku linii ziemistobladego czoła. Okej, Bea twierdzi, że mam porcelanową cerę, ale ja zawsze czułam się widmowo biała i wyblakła... oprócz oprawy oczu. Dzięki gęstym ciemnym rzęsom prawie nie muszę używać tuszu, a moje tęczówki, każda z innej bajki, to najlepsza broń przeciwko takim osobnikom jak Thompson i jego banda.

Obrzuciłam ich więc swoim opatentowanym „złym wzrokiem". Doskonaliłam to spojrzenie latami. Lodowato błękitne oko zezowało na Thompsona. Jednocześnie za­częłam mruczeć pod nosem o czarach, marach, filarach i karach. I różne inne słowa do rymu, bo, sami wiecie, ludzie oczekują, że zaklęcia będą się rymować.

Chłopaki wyraźnie się zaniepokoili, a Drugiemu nawet zaczęło podskakiwać jabłko Adama. Zerkali po sobie nerwowo. Thompson próbował udawać, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, tylko już pora lecieć, bo nagle w drugim końcu sali zobaczył kogoś znajomego.

- Hej, to Yvonne. Musimy pogadać o kapeli, która ma grać u niej na imprezie. - Podniósł się, żeby uciec, ale na odchodnym jeszcze wykrzesał z siebie nieco zło­śliwości: - Żałuj, że nigdy nie będziesz dość popularna, by ktoś cię zaprosił, świrusko.

- Uuu! - krzyknęłam.

Podskoczył i wydał z siebie dźwięk podejrzanie po­dobny do pisku. Pierwszy - a może to był Drugi - zachi­chotał. Naprawdę.

Punkt dla świruski! Szkoda tylko, że wszyscy trzej raczej się mylili co do moich możliwości.

Matt Thompson oddalił się nonszalanckim krokiem flirtować z Yvonne Jackson, którą - jak powszechnie sądzono - zaprosi na jesienny bal organizowany jako pożegnanie absolwentów wyjeżdżających do college'ów w innych miastach. No cóż, Yvonne przewodzi naszemu zespołowi czirliderek. Ależ banał. Obserwowałam ich ukradkiem, a jednocześnie próbowałam przełykać jadalne fragmenty „niespodzianki". On pochylony mówił coś, opierając się łokciami o stół w taki sposób, żeby uwypu­klić mięśnie torsu. Ona chichotała. Było to obrzydliwe, ale...

Proszę bardzo, oto właśnie skończyłam szesnaście lat. I co? Miałam mieć z tego powodu jakąś imprezę? Muzykę, tańce, w ogóle cokolwiek fajnego? Dostać jakieś prezenty? Nie. Dzisiejszego wieczoru mogłam spodziewać się tylko długiej, nudnej jazdy za miasto, podczas której Bea i moja mama będą w kółko powtarzać, że wszystko musi się udać.

Chata za miastem jest naszym „sabatowiskiem", miejscem, gdzie grupa Prawdziwych Czarowników i Cza­rownic, pisanych wielką literą, uprawia w sekrecie magię. Właśnie tam czekała mnie spektakularna kompromitacja na oczach wszystkich. Miałam zostać wezwana do za­prezentowania najprostszych, podstawowych zaklęć. To jest część oficjalnej Inicjacji albo ceremonii powitalnej w Gronie Wybrańców.

Tylko że akurat mnie żadne powitanie nie groziło.

Wiedziałam, że kiedy zawalę rytuał, mama zacznie płakać. Zostanę wykluczona, wywalona z kowenu, i resztę

swoich dni w Liceum Stassena spędzę właśnie tak: siedząc sama nad lunchem, podczas gdy wszyscy - wszyscy, nawet Bea - będą myśleli, że jestem jakąś stukniętą dziwaczką.

Zapowiadało się naprawdę okropnie.

A jeszcze nawet nie przebrnęłam przez połowę dnia.

Uaaa.

Rozdział 2

dopadłam Beę tuż przed zajęciami teatralnymi na szóstej lekcji. Mimo że zazwyczaj jestem bardzo nie­śmiała, kocham teatr. Grałam w każdej sztuce, odkąd na początku szkoły średniej udało mi się zostać szaloną siostrą w Wariatce z Chaillot. Oczywiście zwykle dostaję podobne role: jedna z trzech Wiedźm w Makbecie, Zła Czarownica z Zachodu w Czarnoksiężniku z Krainy Oz, Medea w Medei i tak dalej. Ale teatr jest jedynym miejscem, w którym dziwaczny wygląd w istocie rzeczy stanowi mój atut.

- Gdzie byłaś w czasie lunchu? - zapytałam. Za­trzymałyśmy się przy szafce Bei, w pobliżu drzwi sali pana Martineza. Moja przyjaciółka wrzuciła podręcznik do matmy na stos rupieci zaśmiecających niewielką przestrzeń. Byłam ciekawa, czy go potem znajdzie bez wzywania ekipy poszukiwawczej. - Musiałam siedzieć sama.

- Ojej, biedna dzidzia - zakpiła i protekcjonalnie poklepała mnie po policzku. - Musiaała siedzieć całkiem samiuteeńka.

Czy już wam wspominałam, że czasami zbytnio za Beą nie przepadam? Zignorowałam to. Bo wiedziałam,

że nie miała na myśli nic złego. Kiedy trzeba, zawsze okazuje mi siostrzaną solidarność.

- No cóż, ominęło cię, jak popatrzyłam na Thomp­sona złym okiem.

- Słyszałam o tym, faktycznie. - Uśmiechnęła się i chwyciła mnie pod ramię, jakbym miała eskortować Jej Wysokość na bal. Musiałyśmy wyglądać na dobra­ną parę. Bea była wystrojona w czarny sweter, koszulę w czarno-różowe paski i stosowne legginsy. Ufarbowane na czarno włosy związała w dziecinne kucyki tak, żeby móc się pochwalić różowymi pasemkami.

Co do mnie, przyznaję, że jestem wierna palecie gotyckiego rocka. To oznacza czarny z czarnym i z czar­nym, chociaż dla uczczenia urodzin wzbogaciłam mój tradycyjny zestaw - wąskie dżinsy, top, zapinana góra z długimi rękawami - o ciężki srebrny naszyjnik z egip­skim hieroglifem ankh i ulubione buty.

- A co słyszałaś? - zapytałam, zatrzymując się pod drzwiami klasy.

- Że rzuciłaś na niego zły urok. Koleś potknął się w pracowni chemicznej i zalał cały stół jakimś odjazdo­wym kwasem. Musieli wyciągnąć kombinezony ochronne, żeby to posprzątać. Chodź, dziewczyno.

Skrzywiłam się, słysząc, jak przesadza. Chyba jednak nie wkładali tych kombinezonów. Co więcej, dobrze wiedziałam, że nie rzuciłam na Thompsona uroku. Nie wykrzesałam z siebie żadnej magii. Tego byłam pewna. Mogłam nie być w stanie samodzielnie czarować, ale zawsze potrafiłam to ukryć, bo umiem wyczuć działające zaldęcie. Umiem powie­dzieć, kiedy energia osiąga maksimum i Iciedy ktokolwiek w moim otoczeniu użył jej, choćby minimalnie.

Z Thompsonem zrobiłam to samo, co robiłam przez całe życie, gdy przychodziło do czarowania: udawałam.

Pozwoliłam, żeby moja ręka wysunęła się spod ra­mienia Bei, która tymczasem szczerzyła się do mnie, jak jakiś zakichany kot z Cheshire.

- Byłam ciekawa, kiedy wreszcie przestaniesz za­dzierać nosa i kogoś załatwisz - oznajmiła, żartobliwie szturchając mnie w żebra. -Porada wiccańska jest dla wiccan, nie dla Prawdziwych Czarownic.

To jej ulubiony tekst w sytuacjach takich jak ta. Bea naprawdę nie popiera reguły „jeśli nie krzywdzisz nikogo" i tych wszystkich dobroczynnych kawałków Po­rady. Uważa, że gadki w stylu „dla największego dobra wszystkich" służą tym, którzy nie mają pojęcia o magii. Kasować czarne charaktery, tak brzmi jej motto.

Jeśli chodzi o mnie, nie byłabym taka pewna. Chcę przez to powiedzieć, że karma ma swoje sposoby, żeby capnąć za siedzenie, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa.

Na szczęście nie musiałam nic mówić, bo rozległ się dzwonek. Pospiesznie weszłyśmy do sali.

Uczniowie na zmianę czytali kolejne wersy z Wieczo­ru Trzech Króli Szekspira. Pan Martinez wtrącał się od czasu do czasu, żeby wytłumaczyć jakieś dawne słowo albo kiepski (ale zazwyczaj sprośny) dowcip. Normalnie bardzo mnie te zajęcia interesują, dzisiaj jednak błądzi-liim gdzieś myślami.

Opowiastka Bei o skutkach złego uroku, który rzu-tilimi na Thompsona, sprawiła, że w głębi serca zakieł-kuw.ilii mi głupia nadzieja.

A jeśli naprawdę?

A jeśli ukończona szesnastka jednym kliknięciem przełączyła we mnie to coś z „off" na „on"?

Niekiedy przychodziło mi do głowy, czy aby nie opu­ściłam jakiejś ważnej lekcji, którą wszyscy inni przerobili. Zupełnie jakbym potrzebowała tylko, żeby ktoś przekręcił we mnie jakiś klucz i wtedy wszystko nabierze sensu.

A jeśli to się właśnie stało i nareszcie będę czarować?

Nie mogłam się już doczekać dzwonka, żeby pobiec do domu i wypróbować jedno czy dwa zaklęcia. Co tu dużo mówić, odkąd po raz pierwszy dotarło do mnie, że w dziedzinie magii jestem absolutnym zerem, panicznie bałam się całej tej historii z Inicjacją. Ale może... może podczas wielkiego rytuału sprawy potoczą się nie tak okropnie, jak zawsze sądziłam.

- Ano Parker? Jesteś z nami?

Zamrugałam. Przed moją ławką stał pan Martinez i przyglądał mi się ze zmarszczonym czołem. To bardzo szykowny facet. Zawsze wygląda niesamowicie w odpra­sowanej białej koszuli, ciemnych spodniach i krawacie. Jednak kwaśna mina psuła cały efekt, słowo daję.

- Och - powiedziałam, widząc, że klasa wpatruje się we mnie. Najwyraźniej musiała nadejść moja kolej na czytanie. Wlepiłam wzrok w Wieczór Trzech Króli, ale nie miałam pojęcia, do którego miejsca doszliśmy.

- Och, kwestia? - Tak się zawsze mówi, kiedy pod­czas próby człowiek zapomni tekstu. Tak jak się spo­dziewałam, kilku klasowych aktorów weteranów par­sknęło śmiechem. Jednak pan Martinez do nich nie należał. Prawdę mówiąc, patrzył na mnie, jakbym go głęboko zraniła i zmarnowała szansę na list polecający do

Juilliard*. Co nie znaczy, że naprawdę wiem, co chcę robić ze swoim życiem i w ogóle.

- Ano, spodziewałem się po tobie czegoś więcej. Czy ktoś mógłby podpowiedzieć naszej śniącej na jawie pannie Parker?

Wystrzelił w górę las rąk. Podlizywanie się zawsze było wypróbowaną drogą do przesłuchań w sprawie ról. Pan Martinez poprosił Taylor. To moja najlepsza przyjaciółka nieczarownica. Jest fanką teatru, kujonicą i totalną ma-niaczką komputerową. Krótko mówiąc, kimś w moim stylu. A oprócz tego naj zabawniej w świecie kocha się w panu Martinezie, którego cała reszta klasy uważa za geja.

Teraz Taylor pracowała nad główną rolą w następnym przedstawieniu.

Tymczasem ja czułam się jak coraz większa idiotka. Przesuwałam wzrokiem po stronie w poszukiwaniu wła­ściwego wersu, a sekundy płynęły. Wreszcie znalazłam go i odczytałam, cała czerwona na twarzy. Obiecałam sobie, że do końca zajęć będę już uważać.

Później spotkałyśmy się we trójkę, żeby obgadać wydarzenia dnia. Taylor nie może z nami jadać, bo ma lunch na innej przerwie. Więc żeby nadrobić zaległości, już tradycyjnie odprowadzamy się nawzajem do swoich szafek i w tym czasie przekazujemy sobie różne nowiny, smaczne kąski i zwykłe plotki. Ponieważ szafka Bei jest najbliżej, tam się zawsze umawiamy.

- Ana, dokąd uciekłaś myślami w czasie zajęć? Pan Martinez miał rację. Zwykle jesteś wzorowa - rzuciła Taylor.

* Juilliard School - znana wyższa uczelnia muzyczna i artystyczna w Nowym Jorku (przyp. tłum.).

Taylor jest emigrantką z Somalii i nosi połyskliwe chusty przetykane złotymi nićmi. Naprawdę nazywa się jakoś znacznie bardziej etnicznie, ale nalega, żeby mó­wiono do niej Taylor. Chociaż włosy ma zawsze zakryte, nie lubi tych wszystkich długich powiewnych szat. Tego dnia miała na sobie dżinsy, sweterek z dzianiny z długimi rękawami i kowbojskie buty. Gdybyście jeszcze się nie połapali: Taylor to taka sama outsiderka jak my z Beą. Chociaż w naszej szkole uczy się dużo Somalijek, jest dla nich o wiele za dziwaczna z tym swoim zamiłowaniem do komiksów, gier wideo i manią komputerową.

- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami.

Bea chwilowo wstrzymała się od komentarza, bo głowę miała wetkniętą w głąb szafki, gdzie buszowała, gromadząc rzeczy, które chciała zabrać do domu.

- Serio, wyglądałaś na kompletnie zagubioną. Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się Taylor.

- Po prostu czeka mnie dziś ważny wieczór - odpar­łam. - Moje urodziny.

- Aha, będziesz miała imprezę? - W głosie Tay­lor słychać było napięcie, mówiące: „nie zostałam zaproszona".

- Imprezę? O nie, nic z tych rzeczy. Muszę przejść... -Hm, jak to ująć? Nie wolno nam rozmawiać o sprawach kowenu, a nie chciałam kompletnie uchylić się od odpo­wiedzi. Bo byłoby to daleko bardziej podejrzane. - Test?

- Nie brzmisz zbyt pewnie - zauważyła. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej urażonej, jakby podejrzewała, że kłamię, by jej nie zapraszać.

- Coś w rodzaju końcowego egzaminu - wtrąciła się Bea beztrosko. - Ana i ja mamy dzisiaj odbyć pewien

rytuał. Taką uroczystą Inicjację. Ale to wszystko tajne łamane przez poufne. Wielka magia.

Wytrzeszczyłam na nią oczy. Dobra, w porządku, rozumiem, że to jedyna metoda na zachowanie sekretu. Powiedzieć prawdę, jak gdyby nigdy nic. Jednak Bea potraktowała przepisy dość lekkomyślnie i na pełnym luzie.

- Och, jakaś sprawa religijna? - powiedziała Taylor, a w jej głosie zabrzmiała szczera ulga. - Ale zorganizujesz szesnastkę w najbliższy weekend. Prawda, Ana?

- Dla kogo? Dla nas trzech? - zapytałam. To by do­piero była porażka.

Bea pokręciła głową, dając do zrozumienia, że ma przed sobą światowej klasy idiotkę.

- Jesteś żałosna, wiesz? W sobotę absolutnie musimy urządzić ci imprezę. Zaproś całą szkołę.

- To by było epickie! - ucieszyła się Taylor. - Może da się ściągnąć jakąś tutejszą topową kapelę. Słyszałam, że Yvonne kogoś zna. Wiesz, kogo byłoby fajnie zaprosić? Tych od Nikolaia Kirova. Jak oni się nazywają?

- Ingress - odparła Bea bez wahania.

- Nikolaia z...? - Ugryzłam się w język, zanim wy­mówiłam „z kowenu", ale niewiele brakowało.

- Tego samego - przytaknęła Bea.

Ha! Nie miałam pojęcia, że on gra w zespole. W ze­szłym roku skończył naszą szkołę, ale znałam go głów­nie z sabatów. Prawdę mówiąc, dzisiejszej nocy też miał przechodzić Inicjację.

- Niesamowity facet - stwierdziła Taylor rozmarzo­nym tonem.

- Tak - przyznała Bea. Ona się w nim kocha.

Nikolai jest całkiem niezły, jeśli komuś podobają się uwodzicielscy, egzotyczni starsi chłopcy. No dobra, mnie się podobają. Jednak gdyby nawet jakimś cudem zainteresował się mną, Bea byłaby wściekła.

- Jasne, super, ale to wszystko marzenia ściętej głowy. Impreza u mnie w domu? Zapomnijcie. - Mama w życiu by się nie zgodziła. Nie wpuszcza osób, które nie znają sekretu Prawdziwych Czarowników, co w praktyce ozna­cza: prawie nikogo, słowo daję. Przyjaciółki, które mnie odwiedzały, mogłam policzyć na palcach jednej ręki. Ręki? Wystarczył jeden palec: Bea. - Domówka u nas? Nie ma mowy. Mama dostałaby ataku histerii.

- Nie - powiedziała Bea. - U nas. Zostaw to mnie. Wszystko zorganizuję.

Dlaczego nie czułam wdzięczności? Zamiast tego moją duszę ogarnął prawdziwy lęk. Urodziny pod do­wództwem Bei? Całkowicie zamienią się w jej imprezę, zupełnie inną niż taka, na której moja cicha, spokojna osoba mogłaby się naprawdę dobrze bawić.

- Och, wiesz ... - zaczęłam, próbując przedstawić po­wód, dla którego powinna powściągnąć swoją uprzejmość, ale właśnie w tym momencie kątem oka dostrzegłam, że korytarzem nadciąga Thompson ze swoją bandą. Wyglą­dali, jakby byli wkurzeni i mieli do wypełnienia jakieś bojowe zadanie. Może małe polowanko na czarownice? Szturchnęłam Beę w plecy. - Musimy znikać.

Odwróciła się i popatrzyła w tym samym kierunku, co ja.

- A tak, rozumiem.

- Co rozumiesz? - Taylor sprawiała wrażenie zbitej z tropu, kiedy próbowała podążać za naszymi spojrzeniami.

Po chwili gwałtownie wciągnęła powietrze. - Thompson idzie tutaj? Pogadać... z nami?

Pociągnęłam Beę za rękę, żeby się pospieszyła, ale było już za późno. Thompson i jego kumple zatarasowali nam drogę. Wyglądali na dużych i groźnych. Wszyscy mieli na sobie sportowe kurtki z literami, jakby należeli do jakiegoś zakręconego gangu. Ponure i zawzięte miny sprawiły, że przełknęłam ślinę. Z trudem.

Czułam, jak tuż obok magia Bei pracuje na coraz wyższych obrotach. Próbowałam pochwycić spojrzenie przyjaciółki, żeby ją przestrzec przed tym pomysłem, ale jej usta zacisnęły się w wąską, zdecydowaną linię. Mocno chwyciła mnie za rękę i wyraźnie puściła oko.

- Pif-paf, siostro - szepnęła.

Rozdział 3

G/łysząc ją, Thompson miał na tyle rozumu, żeby cof­nąć się o krok. Ale po chwili pokrył strach zwierzęcym warknięciem i mocno szturchnął mnie w ramię. Zabolało.

- Nigdy więcej ze mną nie zadzieraj, wiedźmo -rzucił, zaciskając dłonie w pięści. Wstrzymałam oddech. Pomyślałam, że mnie uderzy.

Bea zmarszczyła nos podobnie jak w komedii Cza­rownica. Poczułam w powietrzu silny przypływ energii, coś jakby elektryczność.

- Nie rób tego - poprosiłam, chociaż się bałam. Gdyby rzuciła na niego klątwę, mogłoby się skończyć tylko większymi represjami. Nie bez powodu w naszej społeczności istniały przepisy zakazujące takich rzeczy.

- Pif-paf - powiedziała Bea cicho i szturchnęła Thompsona w ramię tak jak on mnie, tylko o wiele de­likatniej.

- Niby co to miało być? - Gapił się na miejsce, gdzie go dotknęła, nie wiedząc, czego się spodziewać.

- Chłopie - zagrzmiał Pierwszy, dziko zerkając to na Beę, to na mnie wytrzeszczonymi oczami. - Jesteś totalnie przeklęty. Ja stąd spadam.

- Ja też - przyznał mu rację Drugi.

Po czym zgodnie z zapowiedzią zniknęli w zatłoczo­nym korytarzu. Puf! I już ich nie było. Prawie jak czary.

Okej, w zasadzie dokładnie jak czary. Bea sprawiła, że Thompson momentalnie stracił popularność. Dzia­łanie zaklęcia miało osłabnąć w ciągu kilku dni, więc mógł nigdy nie zrozumieć, co się stało i dlaczego nikt nie odpowiada na jego telefony i esemesy ani nie reaguje na odzywki i różne popisy.

A jednak zauważył nieobecność swoich skrzydłowych. Usiłował wyglądać na luzaka, kiedy powiedział:

- Taa, poważnie, nie żartuję. Nie pogrywajcie więcej ze mną, świruski. - Podejrzewałam, że znów poprze słowa agresją fizyczną - kuksańcem czy czymś podobnym - ale zamiast tego przyjrzał się nam po kolei bardzo wymow­nie. - Żadna z was.

Obserwowałyśmy go, kiedy się oddalał. Moje nerwy buzowały od niewykorzystanej adrenaliny. Taylor zaklęła pod nosem - w każdym razie sądzę, że zaklęła, bo nie było to po angielsku - po czym przyjrzała się uważnie naszym twarzom.

- O co właściwie chodzi?

- Thompson myśli, że podczas lunchu rzuciłam na niego zły urok - wyjaśniłam. Oczywiście teraz Bea zrobiła to naprawdę. Ale przecież tego nie mogłam powiedzieć.

- Jasne, bardzo się przestraszyłam - ucięła Taylor i odeszła wściekła.

- Przepraszam! - krzyknęłam za nią, ale tylko mach­nęła ręką, jakby nigdy już nie chciała się ze mną, ani z Beą kumplować. Nie mogę powiedzieć, żebym ją za to winiła. Faktycznie, jesteśmy dziwne. I Thompson najwyraźniej był gotów rozgnieść nas na miazgę. Nie miałam pojęcia,

czy kiedykolwiek naprawdę zrobił coś takiego, jednak nigdy dotąd nie bałam się tak bardzo, że ktoś mi wleje. Kolana dosłownie pode mną dygotały.

Bea tylko potrząsnęła kucykami. Chociaż po sposobie, w jaki zlizywała z warg czarną szminkę, widać było, że też jest przygnębiona.

- Jeśli oni naprawdę ... - zaczęła, ale przerwała. Nie mogła zmusić się, żeby powiedzieć to, o czym obie pomy­ślałyśmy. Jesteśmy przyzwyczajone do docinków i kpin, jednak tym razem sprawa wyglądała inaczej. Czułam, jak energia Bei znowu wrze, gotowa do ciosu.

- Wyluzuj. Nie masz teraz odpowiedniego celu. Bea wzięła głęboki oddech. Miałam wrażenie, że

trzeszczy mi w uszach, kiedy uwalniała swoją magię na podłogę.

- Zadzwonię później do Taylor - powiedziałam.

- To nie Taylor mnie niepokoi.

- Naprawdę uważasz, że ci trzej mogą nam coś zrobić?

- Ludzie nienawidzą czarownic. Boją się nas. Zawsze się bali. Dwa słowa, siostro: Czasy Płomienia.

Zdziwiłam się, słysząc to określenie z jej ust, bo zo­stało totalnie zawłaszczone przez wiccańskich kiepskich naśladowców. Ale należy przyznać, że o wiele silniej działa na wyobraźnię niż „Inkwizycja", której przez żarty Monty Pythona nikt już nie brał na serio. Czasy Inkwizycji, Płomienia - nazywajcie je, jak wolicie - są tą istotną przyczyną, dla której nie wolno nam robić tego, co Bea właśnie zrobiła. Żadnych magicznych napaści na zwykłych ludzi. Żadnych rozmów o tym, jak naprawdę działa magia. Utrzymanie tajemnicy to dewiza Prawdzi­wych Czarowników.

A jednak Bea, próbując uniknąć „stosu", właściwie ujawniła nasz sekret. Naprawdę rzuciła zły urok na Thompsona. A teraz będziemy musiałyśmy stawić czoło konsekwencjom.

- Spóźnię się na autobus - mruknęłam.

Czy nie mówiłam wam, że jestem nieśmiała? Wiem, że powinnam skrzyczeć Beę za obłudę, ale w efekcie nie miało żadnego znaczenia, która z nas użyła prawdziwej magii, a która tylko udawała. Thompson uważał, że obie jesteśmy siebie warte. Złowieszcze istoty, czarownice.

- Chodź. - Bea uśmiechnęła się niepewnie. - Podrzucę cię do domu. Poza tym w aucie mam dla ciebie prezent.

Cały czas zerkałam przez ramię, na szczęście Thomp­sona i jego kumpli nigdzie nie było widać. Dotarłyśmy na szkolny parking bez żadnych dalszych incydentów. Bea jeździ długim jak autobus, zardzewiałym buickiem, który bucha cuchnącymi kłębami czarnego dymu, kiedy się go odpala.

Niemniej jednak ma swój wóz.

Ja nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy. W ze­szłym roku dostałam tymczasowe, dla uczących się, ale zwariowany rozkład zajęć mamy uniemożliwił mi zalicze­nie wystarczającej liczby godzin za kółkiem. Tymczasowe prawo jazdy straciło ważność. I na tym, niestety, koniec. Swoją drogą, po co mi ono?

Cisnęłam plecak na tylne siedzenie i przypięłam się do przedniej kanapy po stronie pasażera. Pas był wielki, beżowy, przy zapinaniu wydał staroświeckie szczęknięcie. Miałam wrażenie, jakby mnie podwoziła własna babcia. Ta landara nawet pachniała niczym auto starszej pani.

I jakimś cudem, niezależnie od stanu szafki i pokoju Bei, tutaj na podłodze nie było nawet jednego śmiecia. Bea jest malutka, ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, więc kanapę wysunęła do przodu tak daleko, jak tylko się dało. Kolanami zawadzałam o tablicę rozdzielczą.

- Twój prezent jest w schowku na rękawiczki - powie­działa, kiedy już wykonała wszystkie czynności przygoto­wujące do jazdy: zapiąć pas, ustawić lusterko wsteczne, sprawdzić pozostałe lusterka i tak dalej. Jak z podręcznika ostrożnego kierowcy.

Niezgrabnie przesunęłam nogi, żeby otworzyć za­suwkę. Na stosie map leżało niewielkie, starannie za­pakowane pudełeczko. Papier był lśniący i szkarłatny. Bea przewiązała go wstążką z materiału w delikatnym kolorze lawendy.

- Jakie piękne. - Westchnęłam z zachwytem.

Bea się roześmiała. Przekręciła kluczyk i silnik z ry­kiem ożył, wydmuchując wielki kłąb czarnego smogu.

- To tylko pudełko, głuptasie.

Rozerwałam opakowanie. Pudełko informowało, że pochodzi z Bibelotu, ekskluzywnego sklepu znanego z eleganckiej biżuterii.

A jednak Bea, próbując uniknąć „stosu", właściwie ujawniła nasz sekret. Naprawdę rzuciła zły urok na Thompsona. A teraz będziemy musiałyśmy stawić czoło konsekwencjom.

- Spóźnię się na autobus - mruknęłam.

Czy nie mówiłam wam, że jestem nieśmiała? Wiem, że powinnam skrzyczeć Beę za obłudę, ale w efekcie nie miało żadnego znaczenia, która z nas użyła prawdziwej magii, a która tylko udawała. Thompson uważał, że obie jesteśmy siebie warte. Złowieszcze istoty, czarownice.

- Chodź. - Bea uśmiechnęła się niepewnie. - Podrzucę cię do domu. Poza tym w aucie mam dla ciebie prezent.

Cały czas zerkałam przez ramię, na szczęście Thomp­sona i jego kumpli nigdzie nie było widać. Dotarłyśmy na szkolny parking bez żadnych dalszych incydentów. Bea jeździ długim jak autobus, zardzewiałym buickiem, który bucha cuchnącymi kłębami czarnego dymu, kiedy się go odpala.

Niemniej jednak ma swój wóz.

Ja nie mam ani samochodu, ani prawa jazdy. W ze­szłym roku dostałam tymczasowe, dla uczących się, ale zwariowany rozkład zajęć mamy uniemożliwił mi zalicze­nie wystarczającej liczby godzin za kółkiem. Tymczasowe prawo jazdy straciło ważność. I na tym, niestety, koniec. Swoją drogą, po co mi ono?

Cisnęłam plecak na tylne siedzenie i przypięłam się do przedniej kanapy po stronie pasażera. Pas był wielki, beżowy, przy zapinaniu wydał staroświeckie szczęknięcie. Miałam wrażenie, jakby mnie podwoziła własna babcia. Ta landara nawet pachniała niczym auto starszej pani.

I jakimś cudem, niezależnie od stanu szafki i pokoju Bei, tutaj na podłodze nie było nawet jednego śmiecia. Bea jest malutka, ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, więc kanapę wysunęła do przodu tak daleko, jak tylko się dało. Kolanami zawadzałam o tablicę rozdzielczą.

- Twój prezent jest w schowku na rękawiczki - powie­działa, kiedy już wykonała wszystkie czynności przygoto­wujące do jazdy: zapiąć pas, ustawić lusterko wsteczne, sprawdzić pozostałe lusterka i tak dalej. Jak z podręcznika ostrożnego kierowcy.

Niezgrabnie przesunęłam nogi, żeby otworzyć za­suwkę. Na stosie map leżało niewielkie, starannie za­pakowane pudełeczko. Papier był lśniący i szkarłatny. Bea przewiązała go wstążką z materiału w delikatnym kolorze lawendy.

- Jakie piękne. - Westchnęłam z zachwytem.

Bea się roześmiała. Przekręciła kluczyk i silnik z ry­kiem ożył, wydmuchując wielki kłąb czarnego smogu.

- To tylko pudełko, głuptasie.

Rozerwałam opakowanie. Pudełko informowało, że pochodzi z Bibelotu, ekskluzywnego sklepu znanego z eleganckiej biżuterii.

- To naprawdę...?

- Otwórz!

Zrobiłam, jak kazała. Naszyjnik w środku był prze­śliczny. Wyjęłam go, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Wyglądał niemal jak chrześcijański różaniec, ale w miejscu, gdzie normalnie byłby krzyżyk, miał przyczepiony wisiorek z boginią Nilu - zgrabną abstrakcyjną figurką kobiety o szerokich biodrach, wydłużonej, smukłej, niemal wę­żowej głowie i uniesionych ramionach, które tworzyły

pętelkę. Zamiast różańcowych koralików były paciorki z masy perłowej przeplatane czarnym onyksem, dokład­nie dwadzieścia osiem: cykl księżyca.

Bea tego nie kupiła. Naszyjnik sprawiał wrażenie zbyt osobistego. Zresztą mogłam wyczuć jej energię tańczącą w każdym paciorku, wzdłuż każdego drucika.

- Sama go zrobiłaś, prawda?

Mimo że wzrok miała skupiony na szukaniu drogi wyjazdu z zatłoczonego parkingu, oczy zabłysły jej dumą.

- Podoba ci się?

- Chyba żartujesz? Jest niesamowity! - Uściskałabym ją, ale wiedziałam, jaka się robi nerwowa, kiedy prowadzi.

- Zajęło mi to kilka miesięcy. Szlag mnie trafiał, kiedy uczyłam się skręcać srebrny drucik.

Czasami, gdy trzymam jakieś rękodzieło, mam wra­żenie, że wyczuwam ilość włożonej w nie pracy albo frustrację związaną z oporem materiału czy też wątpli­wości rzemieślnika co do własnych umiejętności. Ale nie w tym przypadku. Naszyjnik Bei śpiewał mi o radości i miłości. Pozwoliłam, by grało na nim światło, kiedy tak leżał w moich dłoniach.

- Piękny. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś go dla mnie.

- Najlepsze przyjaciółki? - zapytała Bea.

- Jasne - odparłam z uśmiechem. Nawet jeśli cza­sem jej nie lubię, w głębi serca jesteśmy jak siostry. - Na zawsze.

Kiedy wreszcie wydostałyśmy się z parkingu, Bea pojechała Lexington Avenue. To jedna z najruchliw-szych arterii komunikacyjnych w St. Paul, ale jezdnia jest podzielona wysepkami zieleni. Wrzesień dobiegał

końca, więc trawa zaczęła brązowieć i usychać. Drze­wa nabrały już odrobinę jesiennych kolorów, choć rude i żółte plamy nie były jeszcze tak bardzo widoczne wśród ciemnozielonych liści.

- Wygląda na to, że na sabatowisku będzie pięknie -zauważyła Bea.

Nasz kowen jest właścicielem posiadłości położonej około półtorej godziny drogi na północ od miasta. Kilka pokoleń temu członkowie zgromadzenia zebrali pieniądze i kupili pięćdziesiąt hektarów niezagospodarowanego terenu. Teraz dwanaście rodzin używa tego miejsca jako „chaty na północy". Mamy tam małe błotniste jezioro, w którym wszyscy uczyliśmy się pływać, i las, gdzie moż­na zbierać grzyby i jagody.

Odkąd pamiętam, spędzałam w chacie wakacje. To mój drugi dom. W uchu poczułam nerwowe pulsowanie.

- Bea, jeśli nie zdam... - Nie potrafiłam dokończyć na głos. Kocham to miejsce. Wygnanie złamałoby mi serce.

Nawet na mnie nie spojrzała.

- Jesteś straszną pesymistką, wiesz? Pamiętasz Thompsona? Zobaczysz, pokażesz im.

- Mam nadzieję, że się nie mylisz - powiedziałam. Żałowałam, że jej wiara nie może bardziej podnieść mnie na duchu. Kiedy się poruszyłam, zawadziłam ręką o prezent. Magia naszyjnika zelektryzowała mi opuszki palców. Czy rzeczy, które ja tworzę, też mają taką moc?

Pokręciłam głową.

Akurat wtedy Bea zerknęła w moją stronę i błędnie to zinterpretowała.

- Oczywiście, że się nie mylę - stwierdziła, klepiąc mnie po kolanie.

Uznałam, że traktuje mnie trochę zbyt protekcjonal­nie, więc odparłam:

- A twoja mama oblała.

W tej samej chwili zdałam sobie sprawę, że popełniam błąd. Wargi mojej przyjaciółki skrzywiły się w gniewnym grymasie, zanim zdołała opanować wyraz twarzy. Prze­kroczyłam granicę. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy powinnam w ogóle o tym wiedzieć. Nigdy nie rozma­wiałyśmy o pozycji jej mamy w kowenie. Udawałyśmy, że znalazła się tam dzięki małżeństwu, a ojciec Bei jest jedynym czarownikiem w ich rodzinie.

Przyjaciółka prychnęła.

- Mama to przypadek specjalny, Została przeklęta. Przynajmniej tak brzmi wersja oficjalna. Ale nikt

nigdy nie wyjaśnił przez kogo albo... w jakim celu. Ja­sne było, że nie należy zadawać zbyt wielu pytań na ten temat. Jedyny raz, kiedy o to zagadnęłam, usłyszałam mgliste wyjaśnienia o jakimś zewnętrznym wrogu, a za­raz potem, że nie wolno nam o tym rozmawiać, by nie wywoływać wilka z lasu. Co zawsze wydawało mi się sprytną wymówką.

Oczywiście, nigdy nie podzieliłam się tą opinią z Beą. Najlepsze przyjaciółki czy nie, sekrety rodzinne są tema­tem tabu. Szanowałam to.

W końcu też miałam swój słaby punkt.

Mój rodowód był „naruszony". Nawet przy tej klą­twie, Bea miała przynajmniej dwoje rodziców, którzy pochodzą z czarnoksięskich rodzin. Gdy przyszła na świat, jej imię zostało wykaligrafowane ozdobnym pi­smem w wielkiej Księdze Cieni, w której umieszczane są wszystkie imiona. Mogła popatrzyć na rozgałęzione

drzewo i ujrzeć, jak jej krew łączy się i przeplata aż do Pierwszej Czarownicy.

Moje imię jeszcze nie zostało zapisane.

Czekało na nie miejsce, ale nadal puste. Imię mojej matki również widniało tam samotnie. Bez zaznaczonej linii męskiej.

Zupełnie jakbym nie miała ojca.

W ogóle.

Zawsze wydawało mi się to szczególnie dziwne, skoro zdarzali się inni „zwykli" ludzie, którzy wżenili się w Rody. Bo sami pomyślcie, po prostu co jakiś czas konieczne jest wychodzenie poza grupę, albo wszyscy by­libyśmy blisko spokrewnieni i jeszcze bardziej dziwaczni niż jesteśmy. Jednakże oni zostali wpisani. Księga jest kompletna.

Czasami pojawia się w niej imię z dopiskiem „dziecko majowe". To nasze określenie przelotnej przygody. Mu­si mieć jakiś związek z dawnym obyczajem uprawiania seksu z kim popadnie podczas obchodów święta ognia Beltane pierwszego maja. Ale nawet te majowe błogo­sławieństwa są skrzętnie odnotowywane. Wiem, bo za­uważyłam. W spisie figurują również ci, którzy zmarli przed ukończeniem szesnastego roku życia.

Tylko nie ja.

Moje puste miejsce czekało na wypełnienie.

Jednak wszyscy zakładali, że wreszcie tam trafię. Pokazując mi Księgę, członkowie Starszyzny zawsze powtarzali: „Ana, tutaj znajdziesz się po Inicjacji".

Żadnej presji, nic z tych rzeczy.

- Po powrocie do domu chcę jeszcze przećwiczyć zaklęcia - wyznałam Bei. - Rozumiesz, żeby sprawdzić,

czy z Thompsonem to był tylko fuks, czy rzeczywiście coś wyszło z moich czarów.

- Świetny pomysł - odparła. - Strasznie się dener­wujesz. Dobrze ci zrobi nabrać trochę pewności siebie. Wiesz, nastawienie to w magii połowa sukcesu.

Kolejna z jej ulubionych mądrości. Tym razem tylko wywróciłam oczami. Bea zrobiła minę, jakby chciała mnie za to zbesztać, ale właśnie podjechałyśmy pod mój dom.

Wyskoczyłam z auta Bei z szybkim „dziękuję", bo na podjeździe stał zaparkowany samochód mamy. Wy­gląda bardzo charakterystycznie: to jaskrawoniebieski mini cooper.

Dziwne, że mama tak wcześnie była w domu. Jest wy­kładowcą kontraktowym studiów feministycznych. W tym semestrze miała więcej niż pełne obciążenie, uczyła w kilku różnych college'ach, a także na uniwersytetach w St. Paul i Minneapolis. Prowadziła zajęcia niemal codziennie, nie­które nawet wieczorami. A do tego: obowiązkowe dyżury, konspekty, stała praca badawcza. Plus „grupa studyjna" na temat kobiecych tajemnic i dianicznego (czytaj: fe­ministycznego) odłamu wiccan. Nie widywałam jej zbyt często, zwłaszcza że był to początek roku akademickiego.

Ostrożnie weszłam do domu. Nasz dom to dziwaczna stara budowla w stylu wiktoriańskim, z naciskiem na dzi­waczna - umalowana dama pilnie potrzebująca świeżej warstwy makijażu. Otacza go weranda, która zapada się pod osłoną bluszczu i zapuszczonych morw, a ogrodzenie z kutego żelaza sprawia, że wszystko wygląda groźnie i niezwykle. Chociaż to głupie, nieraz przeżywałam chwile wahania, zanim przecięłam podwórko. Mama stworzyła

zabezpieczenia, które mają zatrzymywać obcych, tyle że zawsze testują swoją moc na mnie. Bywało, że sterczałam przed wejściem, jakbym miała wątpliwości, czy zostanę wpuszczona do własnego domu.

Wzięłam głęboki oddech i otrząsnęłam się z tego uczucia.

W tym roku mój ogród okazał się wielkim sukcesem. Po raz pierwszy naprawdę przejęłam wszystkie ogrodni­cze obowiązki i byłam szalenie dumna z rezultatów. Jego świetność już nieco przybladła, ale nadal kwitły bujne kępy jaskrawopurpurowej echinacei i złocienia trój­barwnego: różowego, lawendowego i jasnoniebieskiego. W cieniu rosły moje faworytki: niezapominajki, funkie i kokoryczki. Gdyby mama tak nie pilnowała, żeby nie wpuszczać do domu nikogo spoza kowenu, mogłabym zgłosić się do corocznego pokazu ogrodów Summit Ave-nue Tea and Garden Show.

Zawsze podnosi mnie na duchu, kiedy ludzie zatrzy­mują się, wtykają głowy nad naszym płotem, pokazują coś sobie i komentują. Jeśli w ogóle mam jakieś magiczne zdolności, to właśnie w związku z roślinami.

Z uśmiechem weszłam na schodki werandy.

Już po dwóch stopniach poczułam zapach pieczo­nego ciasta.

Och!

Wpadłam biegiem do domu.

- Hej, mamo, jestem!

- Cholera!

Powiesiłam plecak na wieszaku obok drzwi. Nadal rozlegały się jakieś trzaski i łoskoty. Ściągnęłam buty i postawiłam je przy ławie wbudowanej pod oknem wy­kuszu. Z kuchni dobiegało coraz więcej przekleństw.

Zastanawiałam się, czy powinnam tam wchodzić. To znaczy, czy lepiej posiedzieć w korytarzu i udawać, że nie zauważyłam słodkiej niespodzianki, czy wkroczyć jak gdyby nigdy nic i zażartować, że pewnie jak zwykle tort jest kupny?

Chciałabym być osobą, która potrafi ludzi rozśmieszać, rozładowywać krępującą sytuację, ale nigdy nie wiem, co powiedzieć, ani nie mam w zapasie odpowiednich dowcipów. Tak czy inaczej, kiedy rozważałam te dwie możliwości, mama wyszła z kuchni, po czym zamknęła za sobą drzwi, czego prawie nigdy nie robi. Wygładziła letnią sukienkę na ramiączkach i potrząsnęła długimi, kręconymi siwo-blond włosami.

- Wcześnie wróciłaś.

- Bea mnie podwiozła - wyjaśniłam.

Mama poprawiła okulary, przyglądając mi się, jak­bym była jedną z jej studentek, która przyszła wyżebrać lepszą ocenę.

- Cóż - stwierdziła rzeczowo - nie jestem jeszcze na ciebie gotowa. Będziesz musiała gdzieś się sobą zająć.

- Och! - wykrztusiłam. Moja mama zawsze taka by­ła - lodowata pragmatyczka - ale i tak za każdym razem mnie to dziwi. A swoją drogą, oczekiwała, że właściwie co zrobię? Miałam iść do kawiarni? Albo na spacer? Zer­knęłam na wypolerowaną drewnianą balustradę schodów. - A mogę poczekać u siebie w pokoju?

Zastanawiała się przez chwilę.

- Tak. - Sztywno kiwnęła głową. - Tak będzie dobrze.

Na to wygnanie zabrałam swój plecak. Mój pokój jest jedną z trzech sypialni na piętrze. Mama zajmuje

największą, tuż u szczytu schodów. Moja jest kawałek dalej. Trzeciego pokoju używamy wspólnie do naszych robótek ręcznych. Mama szyje. A ja... cóż, zajmuję się mnóstwem różnych rzeczy. Trzymam tam materiały do robienia masek, farby olejne i akwarelowe, szkice węglem i bazgrały kredkami, cały śmietnik związany z pistoletem na gorący klej i pełno innych plastycznych szpargałów, które zgromadziłam przez lata.

Wszyscy sądzą, że skończę w MCAD, College'u Sztuk Pięknych i Wzornictwa w Minneapolis. Prawdziwe Cza­rownice mają upodobanie do sztuki, a przynajmniej tak zawsze twierdzą uczestnicy Wewnętrznego Kręgu. Połowa zarządów różnych instytucji artystycznych jest obsadzona przez naszą Starszyznę. Co do mnie, nie byłabym wcale taka pewna. Pociąga mnie teatr, ale powiem wam w se­krecie, tak samo biologia i... matma.

Nigdy nie przyznałabym się, że jestem pasjonatką nauk ścisłych i przyrodniczych. Nawet pod groźbą kary śmierci.

To kolejna tajemnica, którą ukrywam. Cóż, mama mogła zauważyć, że dostaję dobre stopnie z tych przed­miotów i bezsprzecznie jestem w klasie z rozszerzoną matematyką, ale... lepiej rozumie te wszystkie rzeczy związane z teatrem. Bardziej jej pasują do ideału Praw­dziwej Czarownicy.

Rzuciłam plecak na łóżko. Mama zrobiła mi na nie kapę. Każdy kwadrat zawiera wizerunek jakiejś starożyt­nej bogini. Są tam dziwne kobiety węże, kobiety ptaki i spłaszczone do dwóch wymiarów lwiogłowe opiekunki starożytnego Egiptu. Szczerze? Uważam to za zbytnie ideologizowanie, ale materiał jest cudownie miękki i cie­pły, więc ją zatrzymałam.

Pod mansardowym oknem ustawiłam biurko. Popo­łudniami mam wspaniałe światło do odrabiania lekcji, chociaż czasem słoneczny blask jest do kitu ze względu na laptop. Razem z mamą zmontowałyśmy z pustaków i desek prymitywne regały, które mieszczą się idealnie w tej nieustawnej przestrzeni. Trzymam na nich wszystkie ulubione książki, mangi i powieści graficzne.

Usiadłam przy biurku, rozmyślając, czy nie byłoby dobrze zabrać się do pracy domowej, zanim odegram zdu­mienie, kiedy mama zaprezentuje mi tort niespodziankę. Na ekraniku komórki błysnęła ikonka poczty. Odłączyłam ładowarkę i przeczytałam wiadomość: „Odrób lekcje". W ten sposób Bea przypominała mi, że mam przećwiczyć zaklęcia. Zakończyła swoim zwykłym: „Pif-paf!"

Przez chwilę wierciłam się na obrotowym krześle, obgryzając paznokcie. Wreszcie odpisałam: „A jeśli nie potrafię?"

To pytanie zżerało mnie od środka.

Przez chwilę wpatrywałam się w ekranik w oczeki­waniu na odpowiedź, jednak nic nie przyszło. Albo Bea nie odebrała esemesa (mało prawdopodobne), albo nie wiedziała, co napisać.

Dobra, lepiej mieć to z głowy. Jeszcze raz, z uczuciem!

Wstałam i odwróciłam się w stronę mniejszego regału. Na najwyższej półce mam osobisty ołtarzyk. Jest bardzo skromny. Rzecz w tym, że nie potrafiłam zmusić się, by zainwestować w kosztowny kandelabr albo aksamitny obrus, skoro czułam, że nikt nie słucha moich rozpacz­liwych modlitw.

Jednak nasza Starszyzna właśnie za to mnie chwaliła. Prostota jest bliższa sercu bóstwa, twierdzili.

Bea strasznie mi tego zazdrościła. Robiła uwagi, że może lenistwo też jest bliskie sercu bóstwa.

To niesprawiedliwe. W końcu bez względu na to, co mogłam sobie myśleć o braku prawdziwej magii w moim życiu, włożyłam sporo wysiłku w upiększenie ołtarzyka. Z pleców starej koszuli z purpurowego jedwabiu uszyłam obrus. Ozdobiłam go złotą farbą do malowania na tkani­nach. W jednej z książek mamy znalazłam rysunek celtyc­kiego węzła. Starannie wycięłam szablon i odmalowałam kontury wzoru. Obrus wygląda super, pomijając postrzę­pione miejsca, gdzie nie najlepiej wyszło mi obrębianie.

Jedyne rzeczy, które trzymam na ołtarzyku, to trzy świece, kadzielnica i mały posążek Bastet, egipskiej bogini kocicy, Bea kupiła mi go, kiedy zdechł nasz kot Pan Sapuś.

Wlepiłam wytężony wzrok w knoty świec - tak jak widziałam, że robi to mama - i pstryknęłam palcami. W pokoju panował półmrok, świece nie zapłonęły.

Cóż, nadal nie potrafiłam wykonać tego triku. Praw­dę mówiąc, krzesanie ognia to zaawansowane zaklęcie. Nawet Bei nie zawsze się udaje.

Sięgnęłam na półkę, do skrytki za ubraniami, wyciąg­nęłam zapałki i zapaliłam świece w tradycyjny sposób. Zapłonęły ciepłym blaskiem. Głęboko odetchnęłam i spró­bowałam odnaleźć swoją wewnętrzną ciszę. Musiałam się skoncentrować, powstrzymać od poruszania palcami nóg i nerwowego przebierania palcami rąk. Tyle potrafi­łam zrobić, chociaż wymagało to prawdziwego wysiłku.

Wreszcie spłynął na mnie spokój, jak ciepłe okrycie. Ten moment zawsze budził we mnie nadzieję. Poczu­łam się odprężona, ale czujna. W czakrach, ośrodkach

energetycznych mojego ciała, buzowała moc. Magia wy­dawała się już bliska. Mogłam ją w sobie wyczuć.

Powoli, jakbym nie chciała spłoszyć lękliwego zwie­rzęcia, uniosłam prawą rękę. Wszystko, co miałam zrobić dzisiejszej nocy, to posłużyć się energią powietrza - jed­nym z elementów formujących krąg. Musiałam jedynie wywołać choćby zefirek albo zmianę ciśnienia atmosfe­rycznego. Twarz napięła mi się z wysiłku, kiedy próbo­wałam przetworzyć mój tak dobrze rokujący wewnętrzny spokój na jakiekolwiek oznaki wiatru.

- No, dalej - szeptałam.

Okno było otwarte. Kilka minut wcześniej lekki wie­trzyk swawolnie poruszał firankami. A teraz... teraz, kiedy potrzebowałam znaku - nic. Zwisały sztywne jak drut, nawet nie drgnęły. Było to niemal śmieszne. Słowo daję, czegokolwiek chciałam, świat dawał mi coś odwrotnego. Potrzebowałam odrobiny powietrza, a dostałam idealne nic.

Pełna nadziei, przeczekałam jeszcze kilka uderzeń ser­ca. Wreszcie zrezygnowałam i padłam na wznak na łóżko.

- Cholera - mruknęłam.

Dokładnie w tej sekundzie, kiedy dałam za wygraną, świece zamigotały i firanki leciutko się wydęły.

- Robisz sobie ze mnie żarty - powiedziałam wiatrowi, który musnął mi policzek chłodnym, wilgotnym całusem.

Przetoczywszy się na brzuch, popatrzyłam w okno. Niebo widoczne przez powykrzywiane konary potężnej starej sosny przygasło do barwy zakurzonej purpury. Mo-drosójka sfrunęła na gałąź, wyskrzeczała pełną narzekań pieśń, po czym znowu odleciała. Jakiś duży niewyraźny kształt przekradał się przez porośnięte zielenią ogrodzenie.

Chwileczkę, co to?

Przyjrzałam się uważniej. Nie było widać niczego oprócz cedrowych desek i obfitych, rozłożystych liści chmielu, który wymknąwszy się spod kontroli, rozpo­ścierał długie wijące się pnącza wzdłuż całej ściany. Nie, to na pewno wyobraźnia płatała mi figle. Nikt nie mógł czaić się obok naszego domu. Nie miałyśmy nic wartego kradzieży. A poza tym to przecież St. Paul. St. Paul może oficjalnie uchodzić za duże miasto i stolicę stanu Minne­sota, ale naprawdę nie jest niczym więcej niż spokojną senną mieściną... zwłaszcza po zmroku.

A może to Matt Thompson zakradł się, żeby spasku-dzić mi drzewa albo coś w tym stylu?

- Hej! - wrzasnęłam przez okno. - Jeśli to ty, Thomp­son, to cię widzę!

Ale przecież on nie wiedział, gdzie mieszkam, prawda? Nie miałam czasu dłużej się nad tym zastanawiać, bo mama zawołała wesoło z dołu:

- Obiad!

- Idę! - odkrzyknęłam. Wlokłam się po schodach krok za krokiem jak więzień maszerujący na ostatni posiłek przed egzekucją. Moje długie, umalowane na czarno paznokcie zostawiały ślad na wiśniowym drew­nie balustrady.

Oczywiście, nasz dom został wybudowany dobrze ponad sto lat temu, więc zgodnie ze swoim podeszłym wiekiem nieustannie skrzypi i stęka. Przemknąć się dys­kretnie po trzeszczącej podłodze jest prawie niemożli­wością. Nie żebym tak robiła; w każdym razie niezbyt często.

Po prostu to miłe, rozumiecie, od czasu do czasu móc się wyśliznąć tylnym wyjściem tak, żeby nikt nie

słyszał pisku zawiasów, trzaśnięcia drzwiami i w ogóle tego wszystkiego. Na przykład teraz byłoby fantastycz­nie mieć białą, mięciutką niczym gąbka wykładzinę od ściany do ściany, jak u Bei. I któreś z tych oszklonych drzwi otwierających się cicho na sosnowy taras i dalej na zarośnięte tylne podwórko. I na wolność.

- Pytałam, czy jesteś przejęta dzisiejszym sabatem? -powtórzyła mama, tym razem głośniej. Stała oparta o po­ręcz schodów, z drewnianą łyżką w dłoni.

- Co? Przepraszam, byłam myślami daleko stąd -przyznałam się. Na przykład, w stanie Iowa. Wszędzie, byle nie tutaj.

- Och, myślisz o wieczorze - powiedziała z uśmie­chem. Oczy rozbłysły jej za szkłami okularów. - Nie musisz się denerwować. Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz. Jak wszystkie dziewczyny z rodu Parkerów. Masz to we krwi.

Ile razy musiałam tego wysłuchiwać? Przeznaczenie!

- Nie wywracaj oczami - skarciła mnie, ale nadal z uśmiechem, jakby chciała pokazać, że trochę się prze­komarza. - Chodź, obiad na stole. Zrobiłam twoje ulu­bione danie.

Pikantny zapach curry sprawił, że ślinka napłynęła mi do ust.

- Nawet dodałam jabłka na samym końcu. Dzięki temu będą kruche, tak jak lubisz.

Cóż, mama przynajmniej się starała. To było napraw­dę słodkie. Wiedziona impulsem, mocno ją uściskałam.

- Kocham cię - szepnęłam z uczuciem, chociaż na­prawdę chciałam powiedzieć: „Przepraszam za dzisiejszy wieczór".

- Też cię kocham, koteczku - odparła, ale sprawiała wrażenie odrobinę zbitej z tropu moim nagłym wybu­chem. Mogłam tylko mieć nadzieję, że będzie czuta do mnie to samo po katastrofie Inicjacji. - Dostanę całusa, jak ci powiem, że na deser upiekłam tort czekoladowy?

- Niespodzianka?!

- Tak. - Uśmiechnęła się znacząco. - Niespodzianka.

Przed obiadem mama przebrała się w koszulkę z na­pisem: „Czarownice robią to obnażone", co było najgłup­szym dowcipem „tylko dla wtajemniczonych", jaki w życiu słyszałam. To jakby powiedzieć, że czarownice robią to nago, co słowo „obnażone" właśnie oznacza. Ale czy wszyscy inni nie „robią tego" nago? Nie powiem, żebym miała jakieś doświadczenia w tej sprawie, ponieważ, no cóż... opinia dziwaczki, mola książkowego i czarownicy nie przysparza dziewczynie nadmiernej popularności w szkole pełnej czirliderek.

Zajęłam swoje tradycyjne miejsce przy stole w jadalni. Zawsze czuję się trochę głupio, siedząc w tym olbrzymim pokoju. Wzdłuż odległej ściany ciągnie się tu gigantyczny, lustrzany, rzeźbiony kredens. Rzadko włączamy górne oświetlenie. Ogromny żyrandol z niesamowitą ilością żarówek świetnie by się nadawał na te przyjęcia, które nigdy się u nas nie odbywają, jednak do kameralnego obiadu jest o wiele za jasny. Więc jadamy przy lampie stojącej, która rzuca krąg światła na róg stołu.

Nałożyłam sobie wielką porcję ryżu i oblałam ją curry z kurczaka.

- Więc... no, co do dzisiejszego wieczoru - zaczęłam, ale zamilkłam niepewnie. Czy byłam gotowa powiedzieć prawdę?

Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Uratowana przez dzwonek? Popatrzyłam na mamę. Miała zdezorientowaną minę.

- To chyba nie może być Bea - zgadywała, spoglą­dając na ścienny zegar. - Ona wie, o której jedziemy. Ta jej matka ciągle panikuje. Pójdziesz powiedzieć, że właśnie jemy obiad?

- Jasne - odparłam, ciekawa, kto naprawdę przyszedł. Kiedy byłam w połowie drogi, dzwonek znowu zabrzę­czał. Taka natarczywość zupełnie mi do Bei nie pasowała.

- Już idę! - krzyknęłam.

Gwałtownie otworzyłam drzwi, żeby nagadać przy­jaciółce do słuchu. Jednak to nie była ona. Na progu stał - albo, dokładniej mówiąc, kołysał się - mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałam. Miał bladą cerę i niesamowite oczy, które wędrowały po mojej twarzy, jakby czegoś w niej szukając. Był przystojny na posępny, surowy sposób, ale sprawiał wrażenie chorego. Jedną rękę przyciskał do boku, drugą trzymał się kurczowo framugi, aż bielały mu kłykcie palców. Miałam wrażenie, że utrzy­manie pionowej pozycji jest niemalże ponad jego siły.

- Anastasija? - zapytał. W jego ustach moje pełne imię zabrzmiało płynnie i elegancko niczym muzyka. Nie tak, jak kiedy inni próbowali je wymawiać.

- Owszem - odparłam. - Czy ja pana znam?

- Pozwolisz mi wejść? Nazywam się Alexander Ram-ses. Jak mniemam, jestem twoim ojcem.

Rozdział 4

moim ojcem?!

Na drugie imię mam Ramses, ale...

Mrugając z niedowierzaniem, wlepiałam wzrok w chwiejącą się na naszym progu bladą postać. Włosy nieznajomego były tak ciemne, jakby padał na nie naj­czarniejszy cień. Prawie, pomyślałam, jak moje. Oczy, które wpatrywały się we mnie pytająco, miały ten sam lodowato błękitny kolor, co moja lewa tęczówka.

A jednak...

To po prostu nie mógł być tata.

- Przepraszam, ale ja nie mam ojca - wyjaśniłam tonem, który nawet w moich uszach zabrzmiał nie­szczerą uprzejmością. Jakbym cierpliwie próbowała zniechęcić domokrążcę namawiającego mnie do kupna encyklopedii.

- Nie wątpię, że wychowano cię w takim przeświad­czeniu. - Usta wygiął mu uśmiech, który jednak szybko zmienił się w grymas, gdy Ramses mocniej przycisnął dłoń do boku. Jego głos stał się napięty, natarczywy. -Powiedz mi, że nie przeszłaś jeszcze Inicjacji. Powiedz, że nie przybyłem za późno.

- Za późno na co?

Intensywnie niebieskie oczy ogarnęły mnie spojrze­niem.

- Nie masz pojęcia, prawda? Ona nic ci nie powie­działa. - Pokręcił głową, jakby sam coś sobie perswado­wał. Po chwili rysy twarzy mu stwardniały. - Dobrze, teraz nie mamy czasu. Będę musiał wytłumaczyć ci po drodze.

Złapał mnie, jakby miał zamiar wyciągnąć za drzwi. Szarpnęłam się do tyłu.

- Nigdzie z panem nie pójdę. Nawet nie wiem, kim pan jest. - Przez ramię zawołałam o pomoc: - Mamo!

- Twoja matka? Amelia? O nie! - jęknął, ściskając mi rękę tak mocno, że aż cicho krzyknęłam:

- Hej, niech mnie pan zostawi w spokoju! - Spoj­rzawszy w dół na dłoń wczepioną w moje przedramię, zauważyłam ciemne plamy pomiędzy palcami. - O Boże, pan jest ranny?

Popatrzył na krwawy ślad, który zostawił na mojej skórze, i szybko cofnął rękę.

- Tak - powiedział, znowu zerkając w mrok poza otwartymi drzwiami. - Nasi wrogowie się gromadzą. Zostałaś odkryta. Nie możesz jechać na sabat. Powstrzy­mywałem ich tak długo, jak tylko mogłem. Ale tracimy cenny czas. Musimy iść, księżniczko.

Księżniczko? Co to miało znaczyć? Jakaś nieporadna próba okazania czułości?

- Dokąd? Zresztą ja się nigdzie nie wybieram. Mam jutro szkołę.

Z jadalni dobiegło wołanie mamy:

- Kto to?! Kto przyszedł?! - Słyszałam, jak nadcho­dzi korytarzem.

44

Nieznajomy - Ramses? - na dźwięk jej głosu wyraźnie się cofnął, jednak nie ustępował.

- Ano, dzisiaj są twoje urodziny, prawda?

Bez słowa skinęłam głową, zastanawiając się, skąd ten facet o tym wie. Czyżby naprawdę był moim ojcem?

- Szesnaste - ciągnął, a w jego głosie pojawiło się lekkie napięcie. - Musisz zapomnieć o szkole, zapomnieć o tym życiu. Chodź ze mną.

Lukę, jestem twoim ojcem.

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, takie to wszystko było absurdalne.

- Nabiera mnie pan.

Głos mamy zabrzmiał teraz bliżej.

- Ana? Kto to?

Ignorując ją jeszcze przez chwilę, zdumiona gapiłam się na nieznajomego.

- Iść z panem? Człowieku, przecież my się w ogóle nie znamy - żachnęłam się.

- To wielka tragedia - przyznał. Przyłożył dłoń do serca i lekko skłonił głowę. - I wierz mi, nie z mojego wyboru. Ale byłem z tobą od początku, moje dziecko. Jestem twoją najbliższą rodziną.

Wreszcie nadeszła mama. Zobaczyła gościa i wrzas­nęła:

- Precz stąd, demonie!

Ramses wyprostował się najlepiej jak mógł, zważyw­szy, że broczył krwią na wykładzinę w holu, i powiedział:

- Amelio, odmawiasz naszej córce prawa pierwo-rództwa. To pogwałcenie umowy. Anastasija powinna znać prawdę.

Tak, cała ta sprzeczka była mocno tajemnicza. Jakieś niewielkie wyjaśnienie wiele by załatwiło. Już miałam to powiedzieć mamie, kiedy poczułam, że atmosfera się zmienia. Działała magia.

- Proszę, zaczekaj! - zawołałam, lecz mama mi prze­rwała.

- Wschód, zachód, północ, południe, pajęczyna spęta go cudnie - zaintonowała. Poczułam wir mocy. Pisma i li­sty złożone w stertę na stole we frontowym holu załopotały niecierpliwie. Światło na werandzie wydobyło z mroku kłaki kurzu - pajęczynę? - kręcące się w powietrzu.

No i dlaczego ja nie umiem takich rzeczy?

Ramses zrobił krok w stronę domu, ale podniósł ręce, jakby się poddawał. Jego oczy nerwowo śledziły kłąb kłaków, kiedy zaczęła go otaczać wysnuwająca się z nich cienka biała nić, coraz dłuższa za każdym okrążeniem.

- Chwileczkę, nie musisz tego robić - powiedział. -Pozwól mi tylko zabrać Anę.

- Zabrać ją? Nigdy! Nie masz prawa zgłaszać żad­nych roszczeń, nie po tym czasie. - Mama przerwała rzucanie zaklęcia i spiorunowała go wzrokiem. Sieć pa­jęczyny zadygotała, jakby w każdej chwili mogła zostać porwana przez wiatr.

- Ależ mam, dobrze o tym wiesz. - Ton Ramsesa był mocny, wyraźny i nawet odrobinę groźny. - Nadszedł już czas. Księżniczka musi powrócić do swego królestwa.

Czy naprawdę to powiedział? Facet musiał być wa­riatem. Poczułam się trochę niewyraźnie.

Jednak wyglądało na to, że mama traktuje sprawę serio. Uniosła ręce, dłońmi na zewnątrz.

46

- Wschód, zachód, północ, południe, zwiąż mu koń­czyny, zaknebluj paskudnie.

Zaczekajcie, czyżby mama rzeczywiście wygłaszała rymowane zaklęcia? I one działały? Zawsze myślałam, że to jeszcze jeden z tych środowiskowych żarcików czarownic, żeby nabrać niewtajemniczonych. Może ja naprawdę rzuciłam na Thompsona zły urok tą rymowan­ką o czarach-marach.

Nagły podmuch wiatru przemknął przez hol. Pocztę ze stołu wywiało na podwórko, a moje włosy dziko zało­potały. Pajęczna wirowała jak szalona, wypluwając nić, która otaczała Ramsesa coraz szybciej i szybciej. Walczył z nią, ale zaciskała mu się na rękach i nogach. Im bardziej się miotał, tym bardziej się zaplątywał. Jego oczy odszu­kały mnie. Błagalne spojrzenie prosiło o ratunek. Tylko co ja mogłam zrobić? Wcale nie byłam pewna, czy chcę mu pomóc, a nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym sobie poradzić z magią mamy. Bo nie miałam własnej. Zresztą... to był tylko stuknięty nieznajomy... prawda?

Skupiając znowu uwagę na mamie, stwierdził:

- Amelio, tym postępkiem okazałaś lekceważenie dla obu naszych klanów. Jeśli będę musiał, przyślę swo­ją armię.

Odwróciłam się w nadziei, że uzyskam jakąś wska­zówkę, ale twarz mamy stała się tak ponura, jak nigdy dotąd. To już nie były żarty. Zabrzęczały szyby w oknach i pęd powietrza szarpnął mnie za włosy. Rozległ się ogłu­szający ryk wichru i chociaż Ramses próbował jeszcze coś powiedzieć, nie mogłam dosłyszeć ani słowa. Prawdę mówiąc, musiałam z całej siły wczepić się we framugę drzwi, żeby mnie nie wywiało. Jakimś cudem Ramses

utrzymał się na nogach, stawiając czoło nawałnicy. Ty­le że coraz bardziej przypominał owiniętą w jedwab mumię.

Niespodziewanie mama zwróciła swój gniew prze­ciwko mnie. Najwyraźniej była zdenerwowana, że jej magiczny podmuch nie okazał się skuteczniejszy.

- Zaprosiłaś go do środka?

Ja? Nie wydawało mi się, żebym to zrobiła, jednak nie mogłam sobie przypomnieć. Tak czy owak, miałam zdecydowane wrażenie, że nie należało tego robić.

- Och, nie wiem. Ale przecież on nie jest wampirem czy kimś w tym rodzaju.

Skrzywiła się tylko, pozostawiając mnie zbitą z tropu. Jeszcze raz popatrzyłam na nieznajomego o kruczoczar­nych włosach i bladej twarzy, jak opierał się potężnej wichurze.

- Nie jest, prawda?

Mama albo nie słyszała, albo postanowiła nie odpo­wiadać.

Wampir?!

To jakaś bajka?

A jeśli nie, czy powinnam potraktować na serio wszyst­ko, co powiedział? Czy naprawdę jestem księżniczką wampirów?

- Nie mogę uwierzyć, że zaprosiłaś go do domu. Teraz będę musiała działać z większą siłą! - krzyknęła mama.

Mogło być jeszcze gorzej? Nigdy nie widziałam za­klęcia o takiej mocy, i to użytego do napadu na inną istotę ludzką.

Która, w dodatku, mogła być moim zaginionym oj­cem. Nie byłam pewna, jak się w związku z tym czuję.

48

To znaczy, czy nie powinnam chociaż poznać faceta, zanim mu dołożymy?

Moc mamy wzbierała, wrząc jak lawa i kipiąc w po­wietrzu, które aż od niej skwierczało.

- Nie, zaczekaj. - Mój protest zginął w hałasie wiru. Coś we mnie zadrżało. Poczułam, że trzepocze i gaśnie jak płomień świecy migoczący na wietrze.

Mama potrząsnęła swoją burzą loków i znowu uniosła ręce, by kontynuować rzucanie zaklęcia.

- Zamknij mu oczy, zdław oddech w piersi, spętaj go mocno sznurami śmierci.

I - bęc! - dokładnie tak, Ramses poleciał za próg, w wieczorny mrok. Mama, całkiem dosłownie, sprowa­dziła faceta do parteru. Po prostu mnie zatkało. Nigdy jej przedtem nie widziałam w roli czarownicy ninja.

Zawsze uważałam zaklęcia związane z przemocą za czarną magię, od której dobre czarownice trzymają się z daleka.

Tymczasem Ramses leżał w alejce sąsiadów, bezwład­nie, bez ruchu, całkowicie omotany pajęczyną. Wyglą­dał jak gigantyczny bawełniany kokon. Czy nic mu się nie stało? Pewnie nie powinno było mnie to obchodzić, ale...

Jakby kierowane własną wolą, moje stopy ruszyły na zewnątrz. Mama chwyciła mnie za ramię i gwałtownie zatrzymała.

- Ale on jest ranny - zaprotestowałam, zerkając nerwowo na mumiowaty, niewyraźny kształt. A jeśli to rzeczywiście mój tata? Usiłowałam wyrwać się z mami-nego uchwytu. Niestety, zacisnął się jak imadło. - Twoje zaklęcie mogło go zabić!

- Mam nadzieję. - Ton mamy był lodowato zimny. Poprawiła okulary, jakby chciała lepiej ocenić rezultat swoich rękoczynów.

- Co?! -Wyrwałam się z przytrzymującej mnie ręki. Mama nie mogła naprawdę tak uważać! Chrzanić to, pomyślałam. Facet wcale nie wyglądał groźnie. W po­rządku, chciał mnie ze sobą zabrać, ale czy naprawdę zasłużył, żeby zostać oblepionym od stóp do głów jak jeden ze złoczyńców z filmu o przygodach Spidermana? Zamierzałam mu pomóc.

Mama wyminęła mnie i zatrzasnęła drzwi ze zło­wieszczym hukiem.

- Narobiłaś dosyć szkód, moja panno.

- Ale ja go nie zaprosiłam do środka, przysięgam. -Teraz już nie miałam wątpliwości, że to prawda.

- Musiałaś.

Zmarszczyłam czoło, bo wyglądała na całkiem pewną, że go wpuściłam, a ja byłam coraz bardziej przekonana, że nie. Właściwie i tak nie miało to znaczenia. Ważne, „ czy nic mu się nie stało.

Spróbowałam otworzyć drzwi, choć wiedziałam, że to beznadziejne. Już wcześniej czułam, że mama użyła magii, by zablokować zamek.

- Dlaczego nie mogę mu pomóc?

- Bo to niebezpieczne - odparła wprost i stanowczo. Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale przerwała mi: - Jego ... naprawdę trudno skrzywdzić. Musisz mi w tej sprawie zaufać.

Zaufać? Pani Nie Pisnę Ani Słowa? Och, tyle mo­głam na ten temat powiedzieć, tylko nie wiedziałam, od czego zacząć, a zważywszy na jej nastrój, obawiałam się

50

nieco, że mogłabym również skończyć w kokonie. Jed­nak, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wszystko po prostu ze mnie wykipiało.

- Co się tu dzieje? Ten facet powiedział, że jest moim ojcem i że niby jestem jakąś księżniczką. Mówił serio?

- Nadal nie mogę uwierzyć, że wpuściłaś go za próg. Teraz musimy wzmocnić zabezpieczenia - ciągnęła mama, kompletnie ignorując moje pytania. Przyłożyła dłonie do drewna drzwi.

- Zabezpieczenia? Poważnie? - Czy rzeczywiście miała na myśli to, co zdawała się sugerować? Zaprosze­nie naprawdę coś znaczyło?

- Zepsułaś je. Teraz pomóż mi naprawić, - Czekała niecierpliwie, aż do niej dołączę.

Zamknęła oczy, a ja próbowałam wywołać wewnętrzny spokój, jednak było to znacznie trudniejsze niż zwykle, z tymi wszystkimi pytaniami przelatującymi mi przez głowę. Bo co, do diabła? Jeśli Ramses nie był moim ojcem, dlaczego mi zwyczajnie tego nie powiedziała. Prawdę mówiąc, sterczenie przy drzwiach i wzmacnianie zabezpieczeń, jakby stanowił jakieś zagrożenie... cóż, to czyniło całą tę zwariowaną historię znacznie bardziej wiarygodną.

Ukradkiem zerknęłam na mamę. Oczy miała zamknię­te, jak to bywało, kiedy koncentrowała się na magii, ale zauważyłam też zmarszczki napięcia w kącikach jej ust.

Czary przelewały się przez drzwi. Szybko otoczyły cały dom ochronną bańką. Z zazdrością wyczuwałam ich konsystencję i siłę. Tym razem nie był to wiatr. Ener­gia wydawała się bardziej stała, niczym ziemia. Czułam zapach czegoś jak glina albo mech, czegoś pradawnego

i intensywnego. Mama szeptała po łacinie, w języku, który zachowuje tylko na najpotężniejsze zaklęcia.

Wreszcie wyrwała się z transu i poprawiła na sobie koszulkę.

- Dobra robota! - Poklepała mnie po ramieniu, jak­bym faktycznie pomogła. - Cóż, chyba musimy skończyć obiad, zanim całkiem wystygnie.

Obiad? Kto mógłby teraz myśleć o jedzeniu? Popa­trzyłam na nią jak na osobę niespełna rozumu. A ona całkiem swobodnie, udając, że nic się nie wydarzyło, skierowała się do kuchni.

Stałam w drzwiach, kompletnie ogłuszona. Dwie minuty później moje usta znowu zaczęły działać.

- To rzeczywiście był tata? Naprawdę zapakowałaś go w pajęczynę i zostawiłaś na chodniku jak odpady do utylizacji?

Brzęk naczyń. Wreszcie mama odparła:

- Nie chcę o tym rozmawiać. Nic nowego pod słońcem.

Ostrożnie odsunęłam ciężką koronkową firankę, która zasłania okno przy drzwiach wyjściowych. Cho­ciaż nadal było ciemno, staroświecka latarnia oświetlała alejkę sąsiadów. Na schludnie przystrzyżonym trawniku walały się białe strzępy. I ani śladu... Nie byłam pewna, jak mam o nim mówić. Wyglądało na to, że jest kimś więcej niż nieznajomym, któremu zdarzyło się pojawić akurat w dniu moich urodzin. Z drugiej strony, nie zna­łam człowieka wystarczająco dobrze, żeby nazywać go tatą. Zdecydowałam się na Ramsesa. W końcu to nasze wspólne miano.

52

Cisza. Widok strzępów bawełnianego puchu uspoko­ił moje nerwy. Może mimo wszystko nic się nie stało? Jednak po chwili znowu się spięłam, bo przecież Ramses wspominał, że napadli na niego jacyś ludzie? Czy mogli go dokądś porwać?

- Jak myślisz, kto ściga tatę? - Postanowiłam, że w rozmowach z mamą będę nazywać Ramsesa ojcem. To ją na pewno zirytuje. - I o co mu chodziło, kiedy powiedział, że nie mogę przystąpić do Inicjacji? My­ślisz, że ktoś spróbuje dokonać sabotażu, czy coś w tym rodzaju?

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Już ośmie­liłam się żywić nadzieję, że mama naprawdę zastanawia się nad odpowiedzią, zamiast nad kolejnymi zmianami tematu. Ale jedyne, co usłyszałam, to:

- Twoje curry stygnie.

- A twoje uniki się starzeją - odcięłam się, zbierając siły do walki.

W holu było ciemno, jaśniało tylko światło padające z kuchni. Najpierw pomyślałam, że mama w ogóle nie usłyszała tego, co powiedziałam, ale potem dobiegł mnie cichy szloch.

To mama? Na ten dźwięk uczucie buntu momentalnie we mnie oklapło. Mama nigdy nie płacze. Z pewnością był to jeden z siedmiu znaków apokalipsy. Rzuciłam się pędem do kuchni.

Siedziała z łokciami ciężko opartymi o blat i twarzą ukrytą w dłoniach. Jej ramiona drgały. Niepewnym, nie­zdarnym ruchem wyciągnęłam rękę i dotknęłam mami-nych pleców. Chciałam powiedzieć coś, co powstrzyma ten żałosny płacz, ale do głowy przychodziły mi jedynie

pytania, które, czego byłam pewna, mogły ją tylko bar­dziej przygnębić.

Mama mocno pociągnęła nosem. Przesunęła do góry okulary i otarła twarz, usuwając ślady łez.

- Co za okropny wieczór.

Źródłem zapachu, który bił z piecyka, mogła być tyl­ko moja urodzinowa niespodzianka. Podbiegłam, żeby go wyłączyć. Zaczął brzęczeć alarm przeciwpożarowy. Włożyłam rękawice kuchenne i jednym szarpnięciem otworzyłam piekarnik.

- Och, nie - chlipnęła znowu mama, patrząc na po­czerniały kopczyk, który wydobyłam ze środka. - Twój tort.

Rozdział J

niespodzianka! - powiedziałam z bladym uśmiechem, kładąc spalone ciasto na kuchence.

- Przepraszam. - Zaszlochała. - Za wszystko. Zabrzmiało to piekielnie znacząco, więc czekałam

na ciąg dalszy. Mama jednak nadal siedziała osowiała na pobliskim stołku i milczała. Oparłam się o blat. W kuchni zrobiło się gorąco i śmierdząco. Otarłam czoło pikowaną bawełnianą rękawicą.

- Możemy odpuścić sobie Inicjację - zaproponowa­łam. I tak zapowiadała się kompletna klapa. - Znaczy, jeśli nie masz ochoty. Tata powiedział...

Gwałtownie otrząsnęła się, wyprostowała i popatrzy­ła na mnie srogo, jakby miała ochotę zaprzeczyć, że ten mężczyzna pod drzwiami faktycznie był moim ojcem.

Wstrzymałam oddech. Może wreszcie czegoś się dowiem.

Jednak zamiast odpowiedzi gniewnie prychnęła:

- Nie bądź śmieszna. Teraz twoja Inicjacja jest waż­niejsza niż kiedykolwiek. Powinnaś coś zjeść. Nie możesz uprawiać magii z pustym żołądkiem.

- Posłuchaj, mamo. Ja w ogóle nie mogę uprawiać magii. - Nie czułam się już głodna, ale wiedziałam, że

lepiej się z mamą nie spierać, kiedy jest w takim nastro­ju. Wróciłam za nią do jadalni i usiadłam. - Nie jestem pewna, czy jedzenie wiele tu zmieni.

- Nie pleć głupstw. Twoi nauczyciele twierdzą, że świetnie sobie poradzisz, jeśli się przyłożysz.

- Bardzo się przykładam - odparłam. Chciałam roz­mawiać o tym, co się właśnie wydarzyło, a nie o Inicjacji. Zsunęłam krzepnący sos curry na brzeg talerza. - Na­prawdę, ciężko pracuję, mamo. Po prostu, jestem do...

- Nie używaj takiego języka. I przestań się zamar­twiać. Masz teraz lekką tremę. To całkiem naturalne -ucięła. Po czym, łagodniejąc, uśmiechnęła się. - Ni­gdy nie jest tak źle, jak się człowiekowi wydaje. Pamię­tam, kiedy po raz pierwszy musiałam publicznie użyć magii...

Bezczelnie się wyłączyłam. Mama czyniła wysiłki, żeby odbudować pomiędzy nami mosty i tak dalej, ale słyszałam tę historię więcej razy, niż potrafiłabym zliczyć, i szczerze mówiąc, nie wydawała mi się teraz szczególnie pomocna. Naprawdę chciałam rozmawiać o Ramsesie. Zerknęłam w okno z cichą nadzieją, że zobaczę go, jak skrada się koło domu. Niestety, w szybie dojrzałam jedy­nie odbicie wnętrza pokoju i mojej smętnej miny.

Patrząc na siebie, pomyślałam, że może jednak ist­niało pewne podobieństwo w naszych rysach. Poza tym mama łatwo się opala. A ja mam twarz tak samo wid­mowo bladą jak... tata.

Kim on jest? I co chciał powiedzieć przez tę „księż­niczkę"? Zabrzmiało to dość romantycznie, niczym jakieś szczególne dziedzictwo. Czy może to była metafora? Przecież nie mógł na serio sugerować, że jestem osobą

56

królewskiej krwi, jak ci z zamkami i służbą, prawda? I z armią? To wariat, a może... no, właśnie - kto?

Wampir.

Czy wampiry miewają dzieci? To w ogóle możliwe?

Rozpaczliwie chciałam zapytać o to mamę, jednak wiedziałam, że natrafię na kamienny mur. Więc przez chwilę zadowoliłam się jedzeniem curry. Okazało się całkiem dobre. Jabłka odrobinę rozmiękły i sos wystygł, ale przyprawy były pysznie słodko-ostre. Idealne! Po trzech kęsach włączył się mój nos.

- Czy ty w ogóle mnie słuchasz? - zapytała mama, kiedy nie doceniłam kolejnego dowcipu.

- Nie całkiem - przyznałam z lekkim uśmiechem, żeby złagodzić prawdę. - Myślałam o tym facecie. Ramsesie? Moim tacie? Wiesz, o tym, któremu dałaś wycisk pod naszymi drzwiami. Że nie powinnam była go wpuszczać do środka. Ale dlaczego?

- Kiedy go zaprosiłaś, wszystkie nasze zabezpieczenia zostały anulowane. Dom rozpoznał w nim „przyjaciela", anie „wroga".

To nie był prawdziwy powód. Czułam to. Zabezpie­czenia należą do podrzędnej magii, każdy o tym wie. „Ochronny tygiel" nie na wiele się zda, jeśli ktoś na­prawdę chce przekroczyć próg. Zresztą nikt nie zakłada zbyt mocnych zabezpieczeń. Gdybyście tak zrobili, nie mógłby was znaleźć listonosz, a przyjaciele przejeżdżaliby obok, bo dom praktycznie by zniknął albo w najlepszym razie wyglądał na opuszczony. W żaden sposób moje ma­łe zaproszonko nie mogło tyle znaczyć, nawet gdybym faktycznie poprosiła Ramsesa, żeby wszedł do środka. Zwłaszcza że zabezpieczenia są tak niekonsekwentne.

- To był mój ojciec?

- Chyba powinnyśmy wstawić naczynia do zlewu i już się szykować. Bea będzie tu lada chwila.

Wpatrzyłam się ostentacyjnie w uśmiechniętą twarz mamy i ciągnęłam:

- Jest inny, niż się spodziewałam. Nigdy o nim nie mówiłaś, więc wyobrażałam sobie, że może umarł, wiesz, albo coś równie tragicznego.

- Jego śmierć nie byłaby szczególnie tragiczna - od­parła, sięgając po mój talerz, żeby położyć go na swoim. - A poza tym on jest martwy.

Co takiego? Czy miała na myśli...?

- Dla mnie - dodała szybko. - Dla świata. Nie po­winno go tu być.

Wstrzymałam oddech. Po raz pierwszy usłyszałam potwierdzenie, że mój tata istnieje. Ale co naprawdę oznaczały słowa mamy?

- Dla świata? Co przez to rozumiesz?

- Nie chcę o nim rozmawiać - powtórzyła, od­wracając się do mnie plecami, by zanieść naczynia do zlewu.

Dźwięk dzwonka sprawił, że obie aż podskoczyłyśmy. Zerwałam się na równe nogi.

- Może to znowu on?

- Ja sprawdzę - oznajmiła mama stanowczym tonem, ale i tak ruszyłam w ślad za nią.

Razem podeszłyśmy chyłkiem do frontowych drzwi. Mama przesunęła się niepostrzeżenie w stronę okna i odchyliła firankę. Zerknęłam jej przez ramię. W świetle lampy na werandzie stała Bea. Wpatrywała się w nasz dom ze zmarszczonym czołem. Nadal miała włosy związane

58

w kucyki, ale przebrała się w „poważny" strój czarow­nicy: golf, dżinsy i skórzaną kurtkę.

- To tylko Bea - powiedziała mama i usłyszałam, jak oddycha z ulgą.

Kiedy drzwi zostały otwarte i uściski wymienione, moja przyjaciółka wskazała na sufit i zapytała:

- Co to za historia z tymi ekstrazabezpieczenia-mi? Mama podwoziła mnie i o mało nie minęła wasze­go domu. I jakiś pająk wyraźnie eksplodował wam na ganku.

- Przepraszam - odparła mama. - Ale miałyśmy nie­spodziewanego gościa.

■ - Mojego tatę - uzupełniłam.

- Poważnie?! - zapiszczała Bea, chwytając mnie za ręce. -1 jaki on jest?

- No... znacznie młodszy niż mogłabym się spodzie­wać. - Przeniosłam spojrzenie na mamę, która spochmur-niała tak bardzo, że zmarszczki pobruździły jej twarz.

Uśmiech Bei był szeroki i figlarny.

- Jest starszy, niż wygląda - rzuciła mama szorstko. Więcej potwierdzeń? Czułam, jak blednę; to był na­prawdę mój tata!

Mama zorientowała się, że popełniła błąd taktyczny, i zirytowanym gestem skinęła w stronę schodów.

- Powinnaś iść się przebrać, Ano. Bo się spóźnimy. Popędziłyśmy na górę, zanim zdołała zatrzymać Beę

i przeszkodzić nam w plotkowaniu. Kiedy już znalazłyśmy się w moim pokoju, szybko zatrzasnęłam drzwi.

Bea włączyła lampkę nocną, po czym dramatycznie padła na pikowaną kapę.

- A teraz wszystko mi opowiedz!

Otworzywszy szafę, zaczęłam przetrząsać jej zawar­tość. Wyciągnęłam sukienkę i pokazałam Bei, która tylko pokręciła głową.

- Okej. - Wzruszyłam ramionami. - To było niesa­mowite. Wiesz, zawsze myślałam, że on nie żyje. Nigdy się do nas nie odzywał. A teraz, w moje urodziny, tak po prostu się pojawił. I... myślę, że jest ranny. Nie chciał, żebym jechała na Inicjację. Mama na niego nawrzeszczała i zapakowała go w pajęczynę.

- Co? Poważnie?

- No. - Przerwałam i oparłam się o drzwi szafy. - Użyła zaklęcia, którego nigdy dotąd nie słyszałam, i nagle Ramses - hm, to właśnie tata - został komplet­nie zmumifikowany. Nie miał szansy nawet pisnąć. To znaczy... w zasadzie zdołał powiedzieć różne głupstwa, ale to wszystko nie miało sensu. Mówił dziwne rzeczy o wrogach, armiach i prawach krwi. Nie wiem. Szczerze mówiąc, trudno to ogarnąć.

- Sądzisz, no wiesz, że był naćpany, czy coś w tym rodzaju?

Takie rozwiązanie nie przyszło mi na myśl. Jed­nak nie wyglądało zbyt prawdopodobnie. Pokręciłam głową.

- Był ranny. Krwawił ze skaleczenia w boku. - Pod­niosłam rękę, żeby pokazać jej ślady na przedramieniu. Bea wydała stłumiony okrzyk i poderwała się z łóżka, żeby dokładniej mnie obejrzeć.

- Musimy to natychmiast zmyć! - Do jej głosu za­kradła się nuta grozy. Powlokła mnie do łazienki.

Kiedy powtórnie namydlała i opłukiwała moją rękę, dotarło do mnie, że chyba powinnam bardziej się prze-

60

razić. Obcy mężczyzna pobrudził mnie krwią. To nie było fajne.

Tyle że teraz zaprzątało mnie rozwikłanie tajemnicy, u nie tak przyziemne sprawy jak zabezpieczanie się przed chorobami zakaźnymi. Kręciło mi się w głowie. Nadal do końca nie wiedziałam, kim jest ten facet. Moim tatą? Naprawdę? I mój ojciec jest wampirem? A może waria­tem? Albo i tym, i tym?

Bea spojrzała na mnie badawczo.

- Jakiego rodzaju osoba pojawia się w czyimś domu, krwawiąc?

Ktoś nienormalny. Sugestia w jej tonie była oczywista. Taak. Nie mogłam z tym nawet dyskutować. Wampir czy nie wampir, facet był dziwny. Złapałam ręcznik i staran­nie się wytarłam.

Przyjaciółka przyglądała mi się smutno, jakby ze współczuciem. Czy to dlatego, że jej zdaniem mój tata to jakiś obłąkany bezdomny, czy... Nie, nigdy w życiu nie ukrywałaby przede mną takiego sekretu. A może?

- Więc jak on wygląda?

Kiedy wracałyśmy z łazienki, zastanawiałam się, co odpowiedzieć. W pokoju najpierw zajęłam się odwie­szaniem sukienki na miejsce, a potem wyborem czarnej, jedwabnej bluzki. Przyłożyłam ją do siebie i popatrzy­łam w duże lustro na drzwiach szafy. Moje odbicie było blade i chude, ale koszula układała się w taki sposób, że przynajmniej uwydatniała te nieliczne wypukłości, które mam. Jednak wyglądało to trochę abnegacko. Więc wy­ciągnęłam jeszcze błyszczący top z odkrytymi plecami.

- Jest blady. - Pod wpływem tego wspomnienia do­tknęłam własnej twarzy. Pfuj, moglibyście niemal dostrzec

żyły na moich skroniach. Przyczesałam grzywkę, żeby je zakryć. Wskazując na błękitną tęczówkę, dodałam: - Ma oczy takie jak ta.

- Jest wysoki? Przystojny?

W odpowiedzi zrobiłam minę z serii „przyprawiasz--mnie-o-mdłości".

- Nie zauważyłam takich rzeczy. Przecież to może być mój ojciec, chyba rozumiesz?

- Nie jesteś pewna, czy to twój tata? Wzruszyłam ramionami.

- Jestem całkiem pewna, ale widzisz, mama nie chce potwierdzić ani zaprzeczyć... To co powinnam myśleć? -Rozebrałam się i wsunęłam w top. Kiedy włożyłam na wierzch jedwabną koszulę, wyszedł zestaw wystarczają­co elegancki na dzisiejszy rytuał, chociaż może troszkę zbyt seksowny.

- Wyglądasz super - zachwyciła się szczerze Bea, która ma skłonność do zmysłowości, a poza tym zawsze podziwia moją patykowatą sylwetkę. Tymczasem ja żałuję, że nie jestem bardziej kształtna, jak ona.

Przyjaciółka wstała, zarzuciła mi ramiona na szyję i uśmiechnęła się do naszego odbicia.

- Jak czarownica bez kapelusza.

- Jeśli mowa o idealnych akcesoriach, o mało nie zapomniałam tego. - Złapałam zrobiony przez nią naszyj­nik, który zwisał z lustra toaletki. Od dotyku paciorków poczułam na skórze ciepłe mrowienie. Figurynka bogini zsunęła mi się w zagłębienie pomiędzy piersiami.

- Perfekcyjnie - uznała Bea.

Przez chwilę podziwiałyśmy się nawzajem, aż zepsu­łam nastrój pytaniem:

62

- Wiesz, że to będzie kompletna klapa, prawda?

- Wcale nie, mówię ci. Ciotka Dianę miała sen. Dzi­siejszy wieczór zapowiada się na pamiętny. - Ciotka Bei, Dianę, jest znaną w naszym kowenie jasnowidzką. Rzadko się zdarzało, żeby jej sny się nie sprawdziły.

- To wcale nie znaczy, że wszystko pójdzie dobrze -zwróciłam uwagę Bei. - Wieczór może być pamiętny jako najokropniejszy w dziejach.

- Wiesz, twoja mama chyba ma rację. Naprawdę potrzebny ci zastrzyk wiary w siebie. Musisz pamiętać, Ano: jesteś jedną z nas. Z rodziny. Bogini nie opuszcza swoich.

A co z moją drugą połową - tą, która pochodzi od taty? Ale zmilczałam i tylko pokiwałam głową.

- No tak, przypuszczam, że cud może się zdarzyć.

- Nareszcie mówisz do rzeczy - pochwaliła mnie.

Na szczęście Bea nieustannie trajkotała z tylnego siedzenia, bo inaczej jazda na sabat byłaby co najmniej krępująca.

Mama przebrała się w śliczną długą suknię, której nigdy przedtem nie widziałam. Była ze szmaragdowozie­lonego aksamitu. Miała długie, opadające rękawy i złoty haft jak jakaś średniowieczna szata. Spróbowałam po­chwalić jej strój, ale najprostsze słowa od razu obróciła w dyskusję na temat ubrania.

Narzekała, że na tak poważną okazję powinnam była wybrać coś stosowniejszego. Myślałam, że właśnie to zrobiłam. Więc odburknęłam, że niby jakie to ma zna­czenie, skoro wszystko i tak diabli wezmą.

Nie wiadomo dlaczego, wzmianka o diabłach na­prawdę ją wkurzyła. Od tej chwili już się nie odzywała. Może Ramses to książę piekieł?

- A przy okazji, moja mama przesyła pozdrowienia -odezwała się z tylnego siedzenia Bea.

Zważywszy na sytuację, trafiła jak kulą w płot albo raczej w samochód. Mama Bei nie należy do Wewnętrz­nego Kręgu, bo oblała Inicjację. Dokładnie tak, jak mnie się to mogło zdarzyć.

- Żałuję, że przepisy nie pozwoliły jej przyjść - po­wiedziałam serdecznie. Jak ona musi się czuć? Wszyscy członkowie tej rodziny to w naszym kowenie wielkie fisze. Oprócz niej. Nawet ojciec Bei miał być na sabacie jako członek Starszyzny i arcykapłan. *

- Dzisiejsza noc jest tylko dla Prawdziwych Czarow­ników - oświadczyła mama.

Spojrzałam na nią ostro. Ten przytyk nie był koniecz­ny. Ciekawe, czy będzie równie nieuprzejma, kiedy jej rodzona córka zostanie relegowana na Peryferie?

- Mama przygotowała na naszą imprezę fantastyczne przysmaki - rzuciła Bea, kompletnie ignorując zarówno okrucieństwo, jak i litość. - Tata zawiózł je, kiedy poje­chał organizować dzisiejszy wieczór.

- Och, uwielbiam smakołyki twojej mamy! - zakrzyk­nęłam zgodnie z prawdą, szczęśliwa, że jest pretekst, by zmienić temat. Mama Bei może nie należeć do Wewnętrz­nego Kręgu, ale w kuchni jest czarodziejką, bez dwóch zdań. - Co tym razem przygotowała?

- Pikantne paszteciki. Wystarczy dla wszystkich, łącznie z opcją wegetariańską, wegańską i bezglutenową!

64

Obie się roześmiałyśmy. To był nasz prywatny dowcip. Wszelkie ograniczenia żywnościowe zawsze wydawały nam się zabawne. Kiedyś Bea zażartowała, że czarow­nice lubią zrobić coś dla każdego, nawet dla jedzących koszernie.

- Nie wiem, co was tak śmieszy. Twoja mama mu­siała bardzo się napracować - odezwała się ponuro moja rodzicielka z fotela kierowcy.

O kurczę, była naprawdę w złym humorze. Ile jeszcze czasu, zanim dojedziemy? Sprawdziłam zegar na desce rozdzielczej: dobre dziesięć minut. Miasto zostało da­leko za nami. Samochód toczył się wśród pogrążonych w mroku pól, na których wysokie łodygi zbóż sterczały sztywne i proste w idealnych rzędach. W górze rozciągało się ciemne niebo mrugające bezlikiem gwiazd. Na jego wschodniej stronie wzeszedł okrągły księżyc w pełni.

- Wieczór już nie mógłby być bardziej idealny - za­uważyłam. Wcześniej oziębiło się i padało, lecz dzisiaj chmury się rozproszyły i było jakieś piętnaście stopni Celsjusza. Zabrałam ze sobą pelerynę, żeby okryć ra­miona, ale zastanawiałam się, czy w ogóle jej potrzebuję.

- Na Inicjację Martha zawsze organizuje odpowied­nią pogodę - stwierdziła mama z uśmiechem. Martha jest czarownicą od pogody. W Kręgu nazywają ją Babcią Burzą, bo poszła fama, że kiedyś wyczarowała wielką nawałnicę po długiej suszy. - Ciekawa jestem, jaki ty będziesz miała dar, Ano.

Wraz z przystąpieniem do Kręgu od nowicjuszy ocze­kuje się, że tej samej nocy otrzymają jakieś magiczne powołanie, specjalną umiejętność, którą będą rozwijać, pracując w kowenie. Bea miała nadzieję, że zostanie

wróżbitką, ponieważ tak uwielbia wszystko, co wiąże się z astrologią i kartami do tarota.

Szczerze? Zależało mi tylko na jednym. Żeby moje imię zostało zapisane w Księdze. Wszyscy mówili, że Inicjacja w dniu urodzin powinna być pomyślna. A ja marzyłam jedynie, żeby ją przetrwać bez zbyt wielkiego zakłopotania wszystkich zaangażowanych w nią osób.

- Tak, też jestem ciekawa - mruknęłam smętnie. -A ty dostałaś to, czego chciałaś?

Od razu wiedziałam, że znowu coś palnęłam. W świet­le padającym z tablicy rozdzielczej zobaczyłam, jak usta mamy zaciskają się w wąską kreskę.

- Nie - odparła zwięźle. - Nie całkiem. Wymieniłyśmy się z Beą spojrzeniami. Co to mogło

znaczyć? Bea już otworzyła usta, jakby chciała zapytać, ale ostrzegawczo pokręciłam głową. Lepiej nie naciskać. Mama ujawniała sekrety tylko przypadkiem.

Resztę drogi przejechałyśmy w milczeniu, każda za­topiona we własnych myślach. Obserwowałam mijane pola, które gdy skręciłyśmy w lewo, szybko zamieniły się w leśny gąszcz. Byłyśmy już prawie na miejscu! Cienie dębów i klonów zaciemniały szosę, więc mama włączyła długie światła, czujna ze względu na króliki i sarny. Sa­mochód zwolnił. Zaczęłyśmy wypatrywać zjazdu, który był łatwy do przegapienia z powodu drzew i zabezpieczeń. Dostrzegłam go pierwsza.

- Tam! - zawołałam, wskazując, a mama płynnie wprowadziła wóz na gruntową drogę, która była niewiele więcej niż koleinami odciśniętymi przez opony.

Uwielbiam sabatowisko. Większość terenu jest nie­zabudowana. Stoi tam tylko nieduży dom w pobliżu

66

mulistego jeziora. W dzieciństwie spędziłam wiele szczę­śliwych letnich dni, leniuchując z książką, włócząc się po okolicznym lesie i pływając w zabłoconej wodzie, czyli robiąc mniej więcej to, co większość ludzi w swo­ich „chatach na północ od miasta". Tyle że nasza należy do około dwunastu rodzin i wszystkie korzystają z niej w celach rekreacyjnych, a jeszcze częściej w magicznych.

Im dalej wjeżdżałyśmy, tym ciemniejszy wydawał się wieczór. Wzdłuż ścieżki tłoczyły się wysokie drzewa. Od czasu do czasu gałąź jakiegoś rozrośniętego krzaka ha­łaśliwie ocierała się o karoserię. Powietrze było ciężkie i pełne wyczekiwania, niczym przed ulewą.

Coś białego mignęło wśród pni, jakby w galopie. Po­myślałam, że to ogonek sarny, więc ostrzegłam:

- Zwolnij. Tam jest jakiś jelonek, czy coś podobnego.

Mama oparła stopę o hamulec i wszystkie zaczęły­śmy wpatrywać się w las. Zderzenie z jeleniem mogło uszkodzić chłodnicę albo jeszcze gorzej. Na dokładkę do potencjalnych zniszczeń zabicie jelenia byłoby bardzo źle rokującym początkiem Inicjacji.

- Jesteś pewna? - zapytała mama po chwili niezno­śnie powolnej jazdy. - Nic nie widzę.

Cokolwiek to było, dawno uciekło.

- Rzeczywiście. Musiał pobiec dalej - stwierdziłam. - Teraz nie ma po nim ani śladu.

Mama przyspieszyła do takiej prędkości, z jaką przed­tem posuwała się wąskim przejazdem. Rozpoznałam kępę brzóz przed nami. Zbliżałyśmy się do zakrętu, za którym miało się ukazać sabatowisko.

Wtuliłam się w mroczne wnętrze wozu. To było to. Wielki wieczór. Obie z Beą wyobrażałyśmy go sobie tyle

razy. Na samą myśl serce zaczęło mi galopować. Tuż przed nami las otworzył się na polanę zapchaną samochodami. Nasze auto zaturkotało po wyboistej łączce, żeby zna­leźć wolne miejsce. Przyglądając się mijanym pojazdom, zauważyłam znajome tablice rejestracyjne i naklejki na zderzakach. Najwyraźniej prawie wszyscy już tu byli.

- Och, jestem taka przejęta - oznajmiła Bea, pod­skakując radośnie na tylnej kanapie.

Nawet mama się uśmiechnęła.

- Wypadniecie świetnie, dziewczynki. Po prostu to wiem.

- Czy ciotka Dianę mówiła pani o swoim śnie? - za­pytała Bea. - Ten rok ma być pamiętny.

Mama posłała mi dumne, niecierpliwe spojrzenie.

- Jestem pewna, że ma rację.

- Pamiętny niekoniecznie znaczy dobry - przypo­mniałam im nieśmiało, podczas gdy mama parkowała na wolnym miejscu między wielkim pniem dębu a zakurzoną białą furgonetką.

- Przestań być taką pesymistką - zganiła mnie Bea z szerokim uśmiechem. - Pójdzie nam świetnie.

Nadal nie byłam przekonana, ale jej entuzjazm okazał się zaraźliwy. Mimo całego niepokoju, poczułam, że też się uśmiecham. Kiedy wysiadłyśmy, Bea, chichocząc, zła­pała mnie za rękę i pociągnęła w podskokach do tylnych drzwi chaty. Nie mogłam się nie roześmiać.

Sabatowisko zostało zbudowane przez nasze zgroma­dzenie własnymi rękami gdzieś w latach siedemdziesią­tych. Wszystko było tu bardzo w stylu „powrotu do natu­ry", poczynając od grubo ciosanego wyglądu, a kończąc na rozplanowaniu obszernych, wspólnych pomieszczeń.

68

Weszłyśmy do środka i zdjęłyśmy buty w sieni, która w rzeczywistości była korytarzem z kilkoma ławkami i wbitymi w ścianę kołkami do wieszania płaszczy. Pię­trzyło się tam kilka tuzinów butów i kurtek, a z pokoju dziennego dobiegał szmer głosów i śmiech.

- Ciekawe, czy Nikolai już jest? - wyszeptała mi do ucha Bea, zwijając w palcach kucyki.

Wywróciłam oczami. To bardzo fajny chłopak i w ogóle, ale nigdy nie mogłam do końca zrozumieć, dlaczego Bei na jego widok miękną kolana. Może chodziło o zespół? Zawsze miała słabość do rockmanów. Oczywiście, kimże jestem, żeby się z niej wyśmiewać? Gdybym sądziła, że mam u niego szanse, też bym się przejmowała.

- Chyba jesteśmy trochę spóźnione, chociaż według „czasu pogan" jeszcze nie całkiem - powiedziałam, ale Bea już pobiegła sprawdzić, co się dzieje.

Nie spieszyłam się, powoli rozsznurowywałam con-versy. Mimo rosnącego zapału pamiętałam ostrzegawcze słowa Ramsesa.

Po chwili do sieni weszła mama, niosąc wyciągniętą z bagażnika torbę z zakupami.

- Och - mruknęła, widząc, że siedzę na ławce. -Myślałam, że do tego czasu będziesz się już udzielać towarzysko. Nadal się denerwujesz, tak?

- Dlaczego nie chcesz porozmawiać ze mną o tacie? Naprawdę jest okropny? - Wbrew woli głos mi się trząsł.

Mama postawiła torbę obok drzwi, po czym klap­nęła obok mnie na ławkę. Położyła mi rękę na ramieniu i ciężko westchnęła.

- Chyba jestem ci winna pewne wyjaśnienia. W koń­cu to tylko kwestia kilku godzin, kiedy zostaniesz

pełnoprawną członkinią kowenu i wszystkie nasze sekrety staną się również twoimi.

Ledwie wierzyłam własnym uszom. Wstrzymałam oddech.

- Twój ojciec nie jednym z nas. Należy do przeciw­nego obozu. Nasz związek - jego i mój - cóż, miał być swego rodzaju zawieszeniem broni, ale od początku okazał się pomyłką.

Rozdział 6

P omyłką? Czy miała na myśli mnie?

Mama zauważyła mój wyraz twarzy i pokręciła głową.

- To bardzo ważne, żebyś zanim powiem ci coś wię­cej, przeszła Inicjację. Widzisz, twój ojciec tlcwi w samym środku tego wszystkiego. Jestem na niego wściekła, że pojawił się dzisiejszego wieczoru i namącił ci w głowie. Musisz skoncentrować się na Inicjacji. Postaraj się teraz o nim nie myśleć, dobrze? Obiecuję, że niedługo wszyst­ko nabierze sensu.

Wyjaśnienia były niezadowalające i mętne, jednak zgodnie przytaknęłam.

- Okej, ale obiecujesz, że mi powiesz?

- Jak czarownica czarownicy - odparła mama, po­dając mi rękę.

Zawahałam się, zanim ujęłam jej dłoń.

- A jeśli dzisiejszej nocy nie zostanę Prawdziwą Czarownicą?

- Kochanie, zostaniesz. Krew nie woda.

Była to już tego wieczoru druga wzmianka o krwi. Poczułam się, o ile to możliwe, jeszcze mniej pewnie, kiedy wymieniłam z mamą uścisk dłoni potwierdzający jej uroczystą przysięgę.

- Jak czarownica czarownicy - powtórzyłam. Mama przytuliła mnie na moment, a potem łagodnie

pchnęła w stronę pokoju dziennego.

- Słyszałam, że będzie Nikolai. - Uśmiechnęła się. - Myślę, że mu się podobasz.

- Mamo! - upomniałam ją, czując, jak się czerwienię z zakłopotania. Poza tym Bea byłaby wściekła, gdyby uznała, że to prawda. Uciekając przed maminym chytrym, porozumiewawczym uśmieszkiem, pospiesznie weszłam do zatłoczonej wspólnej izby.

Nigdy nie lubiłam takich dużych spotkań. Mimo że wszystkich tu znałam, nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Bea umie włączyć się do rozmowy w taki sposób, że nie wygląda to niegrzecznie ani niezręcznie. Ja nie. Więc stanęłam w pobliżu kominka i przyglądałam się z odrobiną zazdrości, jak swobodnie sunie od grupy do grupy. Wreszcie dostrzegła moje spojrzenie i pomachała do mnie.

Oczywiście zrobiła to, stojąc obok Nikolaia.

Rozpromienił się, kiedy zobaczył, że nadchodzę. Muszę przyznać, że ma olśniewający uśmiech. A oprócz tego odziedziczone po rosyjskim ojcu i romskiej matce gęste ciemne loki i jakąś uwodzicielską siłę, która za­razem przeraża mnie i zachwyca. Tak samo jak reszta z nas był ubrany w stylu młodego czarownika. W jego przypadku była to luźna „chłopska" koszula z rękawami ściągniętymi w nadgarstkach i obcisłe skórzane spodnie. Hm, nieźle w tym wyglądał. Motocyklowe buty stanowiły ładny, nowoczesny akcent, zwłaszcza dzięki błyskotkom pobrzękującym przy obcasach jak ostrogi.

72

Spojrzenie mu w oczy sprawiało mi pewien problem, dopóki nie stanęłam obok Bei. Moja przyjaciółka do­myślnie poszerzyła krąg, żebym mogła się przyłączyć. Trzecią osobą w ich grupce była Shannon, prawie pięt­nastolatka z lametą wijącą się w warkoczykach ciasno posplatanych na całej głowie i brokatem na policzkach. Pod wieloma względami Shannon stanowi moje całkowite przeciwieństwo: pulchna figura, śniada cera. Ale główna różnica polega na tym, że to cudowne dziecko. Jest tak uzdolniona magicznie, że przystąpi do Inicjacji niemal dwa lata przed zwyczajowym terminem.

- Widziałaś nowy tatuaż Nika? - Zachichotała pod­ekscytowana. - Pokaż Anie! Totalny odlot. Już nie mogę się doczekać, kiedy skończę osiemnaście lat i też będę mogła sobie taki zrobić.

Nikolai podciągnął rękaw aż po biceps, żeby zapre­zentować wstęgę posplatanych niebieskich i zielonych smoków. Wytatuowana skóra wyglądała na chropowatą i podpuchniętą. Na jednej z ciemniejszych linii zauwa­żyłam mały strupek.

- Och - powiedziałam ze współczuciem. - Założę się, że to musiało boleć.

- Ha! Wisisz mi dwadzieścia dolców - zwrócił się do Bei.

- To szczegół techniczny - odparła z nadąsaną miną. - Nie zapytała, czy boli, ale jednak o tym wspomniała.

- Okej, ale mówiłem ci, że nie wygłosi żadnych fra­zesów. - Nikolai spojrzał na mnie z aprobatą, jakby ocze­kiwał, że zawsze będę spisywać się powyżej przeciętnej. Zażarcie walczyłam, żeby się nie zaczerwienić, bo zwrócił na mnie uwagę. Znowu popatrzył na Beę i dodał: - Po­wtarzam, wisisz mi dwie dychy.

- Świetnie, więc będziesz musiał któregoś popołudnia wpaść do mnie do domu i odebrać dług - wymruczała. Mogła w bardziej oczywisty sposób flirtować? Próbowa­łam uchwycić wzrok Shannon, żebyśmy pogadały o czymś innym, ale ona z absolutnym uwielbieniem wpatrywała się w Nika.

- Mama nigdy by mi nie pozwoliła na tatuaż - oznaj­miła. - Ty to masz szczęście.

- Mój ojciec uważa, że tatuaże mają tylko członko­wie gangów i więźniowie - odparł Nikolai, wzruszając ramionami. - Ale mama jest pod tym względem spoko.

- Szkoda, że moja mama nie jest Cyganką. - Shan­non westchnęła.

- Romką - poprawiliśmy ją wszyscy troje chórem i roześmialiśmy się, nawet Shannon, mimo lekko zakło­potanej miny.

- Hej, Ano - zwrócił się do mnie Nikolai z nieśmiałym uśmiechem. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Mam dla ciebie prezent. Przypomnij mi potem, żebym ci go dał.

Mój rumieniec pociemniał.

- Och, dzięki.

- Właśnie, wszystkiego najlepszego - dodała szybko Shannon.

Podziękowałam obojgu, po czym zapadło niezręczne milczenie.

- No, to jesteśmy w komplecie - odezwała się w końcu Bea konspiracyjnym tonem. - Cała Czwórka.

Kolejno popatrzyliśmy po sobie. W czasie ceremonii będziemy reprezentować cztery strony świata, cztery ży­wioły i cztery wiatry. Ja miałam być wschodem, powietrzem

74

i nowymi początkami, Bea z jej zamiłowaniem do flirtu - ognistym południem, Nikolai zachodnią tajemniczą głę­bią wód, a Shannon da nam oparcie w ziemi na północy.

- Dziewczyny, jesteście gotowe? - zapytał Nik. - Bo ja już nastawiłem się psychicznie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, natomiast Bea i Shannon potakująco skinęły głowami. Ponieważ to ja rozpoczynałam ceremonię jako wschód, szybko mogło być po wszystkim. Strasznie żałowałam, że zepsuję po­zostałym uroczysty wieczór, ale oni przynajmniej mogli zaliczać ten sprawdzian w następnym roku. Szczególnie podle czułam się ze względu na Nika. Jego Inicjacja już i tak była opóźniona z powodu specjalistycznego szko­lenia, które przechodził u swoich pobratymców.

- Ano? Co z tobą? - Łagodny głos Nikolaia wdarł się w moje splątane myśli.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo wtrąciła się Bea:

- Dzisiaj pojawił się jej tata.

- Co? Niemożliwe! - wykrzyknęli ze zdumieniem Nikolai i Shannon, po czym zaczęli bombardować mnie pytaniami: - Poważnie? Jak wygląda? Jest tutaj? Jest czarownikiem? Co zrobiła twoja mama?

Na szczęście, zanim zdołałam otworzyć usta, za­dźwięczał dzwonek nawołujący zebranych do porządku. Wszyscy uciszyli się i zwrócili twarze w stronę kapłanki, która stała pośrodku izby. Tego wieczoru była to ciotka Bei, Dianę. Miałam wrażenie, że patrzy właśnie na mnie, kiedy powiedziała:

- Śniłam o dzisiejszej nocy. Będzie pomyślna dla tych młodych ludzi, więc nie powinniśmy im kazać dłużej czekać. Zbierzemy się w zagajniku...

75

Dalszą część przemowy zajęły sprawy organizacyjne: gdzie kto ma stanąć, jakie rzeczy muszą zostać wcześniej przeniesione i dokąd. Znałam to wszystko na pamięć. Przyłapałam się na tym, że uważnie przyglądam się Dianę. Ciotka Bei należy do kobiet, o których ludzie mawiają: „twarda chłopska rasa", a jej stalowosiwe włosy są zawsze krótko obcięte. Tym razem była ubrana w prostą, czarną, zapinaną na guziki koszulę. Dopasowane dżinsy nie do­dawały specjalnie uroku jej bezpłciowej, krępej sylwetce. Wyglądałaby surowo i zdecydowanie nieprzyjaźnie, gdyby nie to, że zawsze tryska dobrym humorem. Dianę patrzy na otaczający świat z takim optymizmem, że rzadko nie towarzyszą jej szeroki uśmiech albo wybuchy gromkiego śmiechu. Gdyby ktoś pytał, jest również życzliwą i spra­wiedliwą nauczycielką. Ogromnie ją lubię, chociaż na początku przerażała mnie jej szorstka powierzchowność.

Ucieszyłam się, że to ona będzie celebrantką podczas zbliżającej się katastrofy. Jeśli ktokolwiek mógł mnie uratować, to właśnie Dianę.

Ciotka Bei machnięciem ręki odprawiła wszystkich do przydzielonych im zadań. Kiedy hałaśliwie wyszli, w pokoju zostało tylko nas pięcioro. Podeszła do naszej grupki i każdego obdarzyła łagodnym uśmiechem.

- W porządku - powiedziała. - Chcę, żebyście teraz spędzili chwilę, medytując, zanim zajmiecie wasze miejsca w kręgu. Inicjacja jest czymś więcej niż sprawdzianem. Jest egzaminem dojrzałości. Kiedy skończymy dzisiejszą ceremonię, będziecie przeistoczeni w czarownice i cza­rowników naszego kowenu - w jego pełnoprawnych członków ze wszystkimi dobrodziejstwami i obowiązkami, które ten stan za sobą pociąga. Chcę, żebyście podczas

76

medytacji zastanowili się, jaki wkład wniesiecie do na­szego zgromadzenia. Gdy będziecie już gotowi, wyjdźcie do nas z otwartymi i ochoczymi sercami.

- W doskonałej miłości, doskonałej ufności - zain­tonowaliśmy całą czwórką z doniosłą powagą.

Dianę się roześmiała.

- Nie zapomnijcie też, żeby się dobrze bawić.

- Dzięki, ciociu Dianę. - Bea się uśmiechnęła.

- Tak, dziękujemy - przytaknęła nasza trójka, cho­ciaż mój głos zabrzmiał ciszej i bardziej nerwowo niż głosy pozostałych.

Zdaje się, że Dianę wyczuła to wahanie. Popatrzyła mi w oczy, położyła rękę na ramieniu i szybko, uspoka­jająco uścisnęła.

- Nic nigdy nie toczy się dokładnie tak, jak człowiek sobie zaplanuje. Podążaj za swoim przeznaczeniem.

Lekko zakłopotana, zmarszczyłam czoło. Dopraw­dy była to dziwna uwaga jak na przemowę, która miała podnosić na duchu.

- Och, dobrze.

Skinąwszy wszystkim głową, Dianę z rozmachem rozsunęła szklane drzwi i pozostawiła nas samym sobie.

- O co chodziło z tym przeznaczeniem? - chciała wiedzieć Bea. Zazdrość zakradła się do jej głosu.

- Tss - upomniała ją Shannon, pochylając głowę. -Powinniśmy medytować.

- Na pewno miała na myśli nas wszystkich - stwier­dził Nikolai. - Po prostu przypadkiem spojrzała na Anę.

- Słuchajcie, przeszkadzacie mi się skoncentrować. -Shannon oddaliła się od nas i stanęła po drugiej stronie kamiennego kominka.

- Przepraszam. Rety, komu by przyszło do głowy, że potrzebujesz absolutnej ciszy, żeby się skupić? Myślałam, że jesteś kimś w rodzaju geniusza magii - odparła Bea, chociaż wzrok wlepiała nadal we mnie.

Chciałam natychmiast wycofać się z tej rozmowy, więc oznajmiłam:

- Lepiej medytuje mi się pod gołym niebem. Idę na werandę.

Zanim ktokolwiek zdołał zaprotestować, wyszłam do sieni po buty. Nawet nie zawracając sobie głowy ich wkładaniem, prześliznęłam się przez szklane drzwi i za­mknęłam je za sobą.

Kiedy znalazłam się na zewnątrz, wzięłam głęboki wdech, a potem powoli wypuściłam powietrze. Blask elektrycznych lamp z wnętrza domu kładł się miękkim żółtym światłem na szerokich cedrowych deskach tarasu. Pod ścianą stało kilka ogrodowych krzeseł. Opadłam na jedno z nich i włożyłam tenisówki.

Bea potrafi być zazdrosna o najgłupsze rzeczy. Praw­dę mówiąc, z przyjemnością zamieniłabym się miejscami i pozwoliła jej zostać tą, której tak zwane „przeznacze­nie" wisi nad głową. A swoją drogą, dlaczego Dianę to powiedziała? Czyżby wyśniła coś konkretnego na mój temat? I czy miało to jakiś związek z pojawieniem się Ramsesa?

Jakbym akurat tego wieczoru potrzebowała jeszcze więcej komplikacji.

Kiedy już zasznurowałam buty, wstałam i oparłam się o poręcz balustrady. Drewno zaskrzypiało, płosząc jakiegoś królika z kryjówki w peoniach. Jaskrawa biel jego ogonka szybko zniknęła w leśnej gęstwinie.

78

Czy to dobry znak?

Jeśli mam być szczera, niewiele wiem o zwierzęcych totemach. To nie moja specjalność. Co innego Nikolai. Pomyślałam, żeby pójść go spytać, ale kiedy zajrzałam do chaty, zobaczyłam, jak z pochylonymi głowami trzy­mają się z Beą za ręce. Najwyraźniej moja przyjaciółka znalazła sposób, żeby medytować, flirtując!

Odwróciłam się i popatrzyłam w niebo. Księżyc wze-szedł już ponad linię drzew. Jego chłodne, delikatne światło srebrzyło każdą krawędź. Magia wypełniała powietrze. Wyczuwałam ją. Może wszyscy mieli rację? Może nie powinnam być taką katastrofistką? To, że moje zdolności dotąd się nie uzewnętrzniały, jeszcze nie znaczy, że nie ujawnią się podczas Inicjacji, prawda? W końcu ten zwierzaczek mógł być dobrą wróżbą. Czy króliki nie mają czegoś wspólnego z płodnością? Może jakieś dzikie nasionko zakiełkuje we mnie właśnie teraz, w tej chwili, i Inicjacja pójdzie mi doskonale?

Wszystko jest możliwe, prawda?

Przecież wierzę w magię.

Podniesiona w ten sposób na duchu zeskoczyłam z niskich schodków i skierowałam się w stronę ścieżki, która prowadziła do kotlinki. Czułam się bardziej gotowa niż kiedykolwiek. Wysoka trawa czepiała mi się do dżin­sów. Kilka kroków od chaty las tonął w ciemnościach. Trzepnęłam komara i potknęłam się o korzeń drzewa. Właśnie gdy pomyślałam, że powinnam wrócić do chaty po latarkę i aerozol na insekty, zobaczyłam świeczkę w szklanej czarce. Jej płomień unosił się nad ziemią jak kwiat, rzucając migoczące, delikatne światło. Dwa kroki dalej odkryłam kolejny lampion.

Był to piękny efekt. Uśmiechnęłam się, kiedy dotarłam do zakrętu ścieżki na niewielkim wzniesieniu i ujrzałam szlak z migoczących światełek, który wiódł do naturalnej, otoczonej zagajnikiem polany.

W tym kręgu drzew ułożony był drugi, wielki, z za­palonych świec. Dokoła stali członkowie zgromadzenia: krąg w kręgu i w jeszcze jednym kręgu. Każdy, kto napo­tkał mój wzrok, uśmiechał się ciepło i krzepiąco. Mama obrzuciła mnie dumnym spojrzeniem, po czym skinęła głową. Osoba znajdująca się najbliżej przesunęła się, ro­biąc mi przejście. Przeskoczyłam przez barierę płomyków i ruszyłam na przydzielone mi miejsce. Wszystkie cztery strony świata wyznaczały większe, niezapalone świece. Znalazłam swoją na wschodzie i trzęsącymi się rękami podniosłam małe pudełeczko zapałek. Stojąca pośrodku kręgu Dianę mrugnęła do mnie znacząco.

Żołądek skręcił mi się w supeł. Starałam się skupić na powolnych głębokich oddechach i słowach, które po­wtarzałam sobie w głowie. Nie nauczyłam się na pamięć niczego szczególnego - nie musiałam. Ale miałam coś w rodzaju formuły rozpoczynającej rytuał. Obejmowała powitanie duchów powietrza i wyliczała kilka przymio­tów, o jakie błagałam, żeby podołać Inicjacji. Jednak przez długi czas nie mogłam zebrać myśli i kiedy pozo­stali zeszli leśną ścieżką do kotlinki, czułam, że trzęsę się jeszcze bardziej niż przedtem.

Bea wyglądała na całkowicie opanowaną. Świado­mość wlepionych w nią spojrzeń wyraźnie sprawiała jej przyjemność. Nikolai zajął swoje miejsce z wyciszoną powagą, a Shannon podrygiwała na palcach z ledwo hamowanym entuzjazmem. Trzepnęłam komara, któ-

80

ry przysiadł mi na rękawie koszuli i starałam się nie zwymiotować.

Dianę odchrząknęła.

- Zebraliśmy się tutaj dzisiejszego wieczoru przy pełni księżyca, żeby być świadkami doniosłej transforma­cji. - Jej głos brzmiał czysto, kiedy obracała się powoli, kierując swoje słowa do każdej osoby w kręgu. - Dzisiaj nowicjusze zjednoczą się ze zgromadzeniem i staną się Prawdziwymi Czarownicami i Czarownikami. Dzisiaj ci nowicjusze posiądą swoją moc. Więc niech się stanie.

- Niech się stanie - odparło chórem całe zgromadzenie. Ojciec Bei pełniący funkcję arcykapłana podniósł

miotłę, która leżała obok niego na ziemi, i zaczął sym­bolicznie omiatać skraj kręgu. Przesuwał się zgodnie z ruchem wskazówek zegara i powtarzał:

- Wypędzam z tego kręgu negatywną energię. Czasami, mijając kogoś, zatrzymywał się na dłuższą

chwilę, żeby bez słów odegrać wymiatanie. Tata Bei potrafi odczytywać aurę i wie, kiedy ktoś jest obciążony szczegól­nie negatywnym ładunkiem. Na co dzień jest programistą komputerowym. Gdyby nie grube okulary i bujna broda, w życiu byście nie powiedzieli. Zawsze jeździ do pracy rowerem i ma atletyczną sylwetkę, którą tego wieczoru okrywały ciemna, ręcznie szyta tunika i dżinsy.

Kiedy tata Bei podszedł do miejsca, gdzie stałam na wschodzie, zaczął wściekle młócić powietrze, jakby starał się odegnać jakieś szczególnie duże skupisko złej energii. Mocno speszona, że pewnie toczy walkę z moim nega­tywnym nastawieniem, starałam się pomóc, oczyszczając i koncentrując umysł. Zamknąwszy oczy, próbowałam osiągnąć wewnętrzny spokój, aż wreszcie ojciec Bei

ruszył dalej wokół kręgu. Zauważyłam, że zatrzymywał się i pracował zażarcie przy każdej stronie świata, cho­ciaż już nie z takim ożywieniem jak w moim przypadku.

O wiele za szybko powrócił na swoje miejsce. Nad­szedł czas, żeby zaczynać.

Dla odzyskania równowagi wzięłam głęboki oddech i przesunęłam wzrokiem po uczestnikach sabatu i drze­wach w tle. Wydało mi się, że wśród otaczających polanę dębów coś drgnęło. Tak, zdecydowanie. Znowu to zoba­czyłam, jakiś ruch, jakby ktoś stamtąd do mnie machał, usiłując przyciągnąć moją uwagę. Lekko przymrużyłam powieki i wtedy byłam już prawie pewna, że ktoś przy­cupnął w gąszczu gałęzi i obserwuje przebieg wydarzeń przenikliwymi, nieziemskimi oczami. Prawdę mówiąc, wyglądało na to, że więcej tajemniczych postaci czai się wokół kręgu. Miałam wrażenie, że słyszę, jak dyszą niczym wilki czające się tuż obok owczarni.

Inni chyba też coś wyczuli. Nikolai nagle odwrócił głowę, żeby zerknąć przez ramię w górę, na korony drzew. Komuś ze zgromadzonych wyrwał się zdławiony okrzyk. Dianę uniosła ręce, jakby chciała przypomnieć wszystkim, żeby skupili się na Inicjacji.

- Krąg jeszcze nie jest obsadzony - powiedziała z ponaglającą nutą w głosie. Dopóki nie dobiegło końca formowanie kręgu, nie byliśmy zabezpieczeni przed ze­wnętrznym magicznym atakiem. Pomyślałam, że Dianę też musi wyczuwać czyjąś obecność. Rzuciwszy mi spoj­rzenie, zakomenderowała: - Zaczynajmy.

Wyciągnęłam zapałkę z pudełka. Skrzesałam ogień. Płomyk migotał przez moment, po czym zgasł. Spróbo­wałam z następną. Również po chwili zgasła.

82

Ponury chichot przetoczył się w koronach drzew.

Cokolwiek tam było, szydziło ze mnie. Podjęłam ko­lejną próbę. Ogieniek zniknął za jednym podmuchem. Ręce dygotały mi tak bardzo, że zapałki posypały się w niską, mokrą od rosy trawę. Teraz już nigdy ceremonia się nie zacznie!

Zapewne powinnam była wypowiedzieć odpowiednie słowa i dać sobie spokój z tą świecą, ale uklękłam i szu­kałam po omacku, aż znalazłam jedną zapałkę. Wszyscy wpatrywali się we mnie, nawet ci, kimkolwiek byli, którzy czaili się poza granicą światła, wśród drzew.

- Witaj, wschodzie - wychrypiałam głosem łamiącym się z napięcia.

W tej samej chwili, jakby na mój rozkaz, wszystkie świece zgasły z sykiem. Krąg pogrążył się w głębokim mroku.

Rozdział 7

nieoczekiwane ciemności przeszył mrożący krew w żyłach krzyk. Zadrżałam. Spójność kowenu zaczynała pękać, w miarę jak kolejne osoby próbowały zrozumieć, co się dzieje. Jednak nikt nie opuścił kręgu. Zamiast tego, jakby na jakiś bezgłośny znak, wszyscy odwrócili się twarzami w stronę lasu i mocno spletli dłonie. Dianę zaintonowała pieśń:

- Jesteśmy kręgiem, wewnątrz kręgu, który nie ma początku i nigdy się nie kończy.

Zgromadzeni podchwycili słowa. Śpiew rozbrzmiewał coraz głośniej, coraz bardziej pewnie.

Coś w lesie zachichotało złośliwie.

Nie wiedziałam, co mam robić. Popatrzyłam na Dianę, ale kapłanka była całkowicie pochłonięta pilnowaniem, by wszyscy skupili się na odpieraniu zewnętrznego za­grożenia, czymkolwiek ono było. Bea pochwyciła mój wzrok i trzymając fason, zachęcała mnie, żebym jeszcze raz spróbowała wezwać swój żywioł.

Moje palce zaczęły nerwowo szukać zapałek.

- Odpuść sobie! - krzyknął Nikolai, żebym usłyszała go poprzez śpiew. - Niech księżyc będzie naszym świat-

84

łem. Po prostu wypowiedz te słowa. Przywołaj wiatr. Daj lekkiego kopniaka magii.

Dianę zachęcająco skinęła głową.

Wyprostowałam się i stanęłam zwrócona twarzą na wschód. Było prawie niemożliwością, żebym znalazła swój ośrodek spokoju, kiedy widziałam pozostałych, a do tego jakieś cienie przemykające przez las i kryjące się wśród gałęzi. Ich kształty wydawały się ludzkie, ale nic poza tym. Wysocy, silni, warczeli i kłapali zębami jak zwierzęta. Kim byli? Jakimś dziwnym gangiem? A może to wrogowie, o których mówiła mama, ci z „przeciwnego obozu", z którymi nasz kowen toczył wojnę?

- No już, śmiało - jęczała zdenerwowana Shannon. - Musimy mieć krąg. Natychmiast.

Pozwoliłam, żeby swojskie brzmienie monotonnej pieśni ukoiło mi nerwy.

- Witaj, wschodzie! - zawołałam na tyle donośnie, na ile pozwalał trzęsący się głos. - Strażniku słowa, uczyń nasze myśli jawnymi!

W tym momencie byłby mile widziany jakiś mały podmuch wiatru. Próbowałam wywołać czarami choćby odrobinę energii, ale wbrew całej tej gadce o przeznaczeniu i mojej żarliwej nadziei nie wydarzyło się absolutnie nic.

Jeśli nie liczyć czegoś w rodzaju odrażającego, rado­snego pomruku.

Arcykapłan pokręcił głową. Widziałam, jak zerka przez ramię w moją stronę. Skinął na mnie, żebym po­deszła i zajęła jego miejsce w zewnętrznym kręgu. Py­tająco spojrzałam na Dianę. Zacisnęła wargi i powiodła wzrokiem po ścianie lasu, skąd dobiegały jakieś rechoty i parsknięcia.

- Zaatakują nas, jeśli nie sformujemy należytego kręgu. Przykro mi, dziecko.

Było to równoznaczne z oczekiwanym werdyktem: „oblałaś".

- Nie! - krzyknęła mama. - Daj jej jeszcze jedną szansę.

- Mamo - powiedziałam, ruszając w stronę miej­sca, które w zewnętrznym kręgu zajmował ojciec Bei. - Wszystko w porządku.

- Nie. Nie! To się musi stać dzisiejszej nocy. Popatrz na nich, Dianę! Przyszli po nią, a ty wydajesz ją na ich pastwę.

Pieśń zaczęła słabnąć, jakby pozostali uczestnicy sabatu wytężali słuch, żeby śledzić sprzeczkę.

Zatrzymałam się. Co mama miała na myśli? Kim albo czym były te istoty w lesie? I dlaczego pojawiły się aku­rat dzisiaj? Naprawdę miało to coś wspólnego ze mną? Czy to mogli być wrogowie, o których wspomniał tata? A może jego stronnicy?

- Nie ma czasu na dyskusję. Zaraz zaatakują! - krzyk­nął ojciec Bei. Wyłamał się z kręgu i przebiegając obok, niemal wepchnął mnie na swoje miejsce. - Nie przerywaj­cie połączenia - rozkazał. - Teraz ja przywołam wschód.

- Nie. Zaczekaj - wtrąciła się znowu mama. - Nie możesz jej tego zrobić! A co ze świecami? Czy to nie był magiczny wiatr? Ona musi dostać drugą szansę!

- Nie mamy czasu. Poza tym to jego prawo. Jest ar­cykapłanem. Może tego żądać, a tak się składa, że ja się z nim zgadzam - oznajmiła Dianę.

- Nie. - Mama chciała kłócić się dalej, lecz ojciec Bei już zaczął. Poczułam, jak poryw wiatru szarpie mi

86

włosy, i usłyszałam szum liści. Szybko dołączyłam do zewnętrznego kręgu, chwytając oczekujące dłonie.

Stworzenia, które czaiły się w lesie, ucichły na widok tej magii.

Ale jedno wysunęło się naprzód, dokładnie naprze­ciwko mnie.

W ciemnościach trudno było rozróżnić wszystkie szczegóły, lecz to coś - nie, ten ktoś, bo zdecydowanie wyglądał na człowieka, był hm... całkiem nagi. W pla­mach księżycowego blasku ukazała się wysoka, szczupła, muskularna postać o bladej, niemal świetlistej skórze. Ciemne włosy otaczały zapadającą w pamięć przystojną twarz i żółte, kocie ślepia.

Patrząc prosto na mnie, nieznajomy przyłożył dłoń do serca i lekko się ukłonił.

- Księżniczko Anastasijo - powiedział. - O pani. Jego oczy napotkały moje i przytrzymały w uwięzi

spojrzenia. Były tak niesamowite, że przyłapałam się na pragnieniu, by zatonąć w ich złocistej głębi. Ogarnął mnie spokój. Miałam wrażenie, jakbym powróciła do domu. Kim była ta cudowna, urzekająca istota? Dlaczego nie mogłam, szalona i swobodna, pobiec z nią do lasu - tam, gdzie należałam?

Właśnie w chwili, kiedy byłam już gotowa wyrwać się z kręgu i ująć jej dłoń, ojciec Bei wypowiedział własne słowa mocy. Zgromadzeni powtórzyli: „Niech się stanie". Podmuch wichru odepchnął przystojnego młodzieńca, który uniósł ramię, żeby odparować cios, ale zatoczył się do tyłu, w cień drzew i całkiem zniknął.

- Poczekaj! - zwołałam błagalnie.

Jednak kobieta, która trzymała mnie za rękę, ścisnęła ją mocno i pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć: „Nie, tak jest lepiej".

Chociaż nie zauważyłam żadnego ruchu, czułam, że inni też się wycofywali. Ich obecność nikła, w miarę jak narastała magia.

Teraz przemówiła Bea, zaklinając ogień. Ciepły impuls wypełnił krąg niczym nagle buchający płomień. Pozostali uczestnicy sabatu również wyczuli odejście obcych, jedni po drugich znowu odwracali się twarzami do wewnętrz­nego kręgu. Ja zrobiłam to ostatnia, bo ciągle jeszcze miałam nadzieję ujrzeć choćby przez mgnienie oka tę uwodzicielską istotę, która nazwała mnie swoją panią.

Woda Nikolaia wyglądała jak delikatna mgiełka, a kie­dy Shannon utrwaliła krąg za pomocą ziemi, w lesie nie było już śladu po niepokojących stworzeniach. W gruncie rzeczy uczestnicy sabatu znaleźli się gdzie indziej, w ja­kimś miejscu pomiędzy światami realnym i magicznym.

Oglądałam rytuał z pozycji outsiderki. Widziałam, jak Dianę przyznaje dar prorokowania swojej bratanicy, Bei. Nikolai miał zostać szamanem, a Shannon poetką. Zakręciła mi się łezka w oku, ale teraz już do nich nie należałam. Nigdy już nie miałam być świadkiem rytuałów Wewnętrznego Kręgu.

Wszystko to wydawało mi się dziwnie oddalone, jak­bym zażyła potężną dawkę leku na przeziębienie, po której mój mózg stał się zamroczony i nieobecny. Przyglądałam się, gdy dziękowano czterem żywiołom i uwalniano je, doprowadzając rytuał do końca.

Kiedy krąg rozstąpił się ze znajomymi słowami: „Krąg jest rozwiązany, lecz nierozerwany. Miłego spotkania,

88

miłego rozstania i znów miłego spotkania", wyrwało mi się lekkie westchnienie ulgi. Nie było aż tak strasznie, jak się spodziewałam. Dzięki dziwnym ludziom w lesie wszyscy skupili się głównie na odpieraniu zagrożenia, a nie na mojej porażce.

Wszyscy oprócz mamy.

Ktoś ponownie zapalił świece. Uczestnicy sabatu tłoczyli się wokół Bei, Nikolaia i Shannon, żeby po­gratulować im pomyślnej Inicjacji. Nie ruszając się ze swojego miejsca na skraju kręgu, wzięłam aerozol na komary, który Babcia Burza podała mi z serdecznym, wyrozumiałym uśmiechem i delikatnym klepnięciem w ramię. Popsikawszy się sprayem, przekazałam go na­stępnej osobie, a w zamian znowu otrzymałam smutne, litościwe spojrzenie.

Tak naprawdę nie potrzebowałam współczucia. Po­trzebowałam odpowiedzi. Odwróciłam się i zapatrzyłam w las. Potężne, poskręcane dęby wznosiły się wysokie i nieme. Kto tam był? Kim oni byli? Czy rzeczywiście jeden z nich do mnie przemówił? Nazwał mnie „swoją panią"?

Ktoś łagodnie położył mi rękę na ramieniu. Spodzie­wałam się ujrzeć mamę, ale to był ojciec Bei.

- Bardzo mi przykro - powiedział, popychając pal­cem okulary na nosie. - Nie chciałem zachować się tak bezceremonialnie. Uważałem jednak, że mogą zaatako­wać. Wyglądali na zdeterminowanych, nie sądzisz? Dużo bardziej niż przedtem. Musimy przykrócić im cugle. To nasz obowiązek, wiesz.

- Kim oni są?

Tata Bei wyglądał na wstrząśniętego.

- No przecież... to ludzie twojego ojca... - Zamilkł i bacznie obserwował moją twarz w blasku świec. - Ma­ma nigdy ci nie mówiła?

Ludzie ojca? Miał na myśli Ramsesa? Jestem jedną z tych istot z lasu, kimkolwiek one były? Jak to możliwe? Czy one w ogóle są w pełni ludźmi?

Na widok wyrazu mojej twarzy tata Bei zbladł. Cofnął rękę i niezręcznie się odsunął.

- Och, nie powinienem był tego mówić. Nic o nich nie wiesz, prawda?

- Nie, mama nigdy nawet się nie zająknęła na ten temat - przyznałam. - Proszę, niech mi pan o nich opo­wie. Kim są?

- Już i tak wyjawiłem za dużo. - Do tonu arcykapła­na zakradła się gniewna nuta. - Twoja matka zachowała się bardzo nieodpowiedzialnie. Powinnaś była wszystko wiedzieć przed tym najważniejszym z wieczorów.

Trudno było się nie zgodzić. Jeśli już mowa o mamie, miałam zamiar różne rzeczy jej uświadomić, kiedy usły­szałam przenikliwy głos wznoszący się ponad radosną paplaninę:

- Musisz się zgodzić. Żądam dla Any drugiej szansy. -Mama stała przed Dianę z czerwoną twarzą, pokrytą plamami z wściekłości. - Widziałaś ich - ciągnęła. Roz­mowy przycichły. Uwaga wszystkich skupiła się na obu kobietach. - Przyszli po nią. Zamierzasz dopuścić, żeby wpadła w ich łapy? Nie pozwolę na to. To moja córka!

Mimo że stałam jak zahipnotyzowana tą wymianą zdań, poczułam pragnienie, by zniknąć w mroku lasu tak, jak zrobili to inni - zwłaszcza kiedy oczy wszystkich uczestników sabatu odwróciły się w moją stronę.

90

- Nie ma w niej ani krztyny naszej magii - zdumie­wająco spokojnie odparła Dianę. - Nic więcej nie da się zrobić, Amelio. Kowen nadal będzie ją chronić, ale Ana nie może należeć do Wewnętrznego Kręgu.

- Nie, nie. - Mama dalej upierała się przy swo­im. - Widziałaś, że świece zgasły. Zdecydowanie od wiatru.

Tyle że nie ja go wywołałam, odpowiedziałam jej w myśli.

- Dzisiejszej nocy popełniono jakiś błąd - konty­nuowała. - Oni już czekali. To była zasadzka. Może ich obecność wpłynęła na jej zdolności. Dobrze wiesz, że ona ma potencjał.

- Nie, nie mam. - Nagle stwierdziłam, że krzyczę, mimo ogromnego zakłopotania: - Przestań już! Nie umiem tego robić! Nigdy nie umiałam! Mówiłam ci to setki razy, ale nie chciałaś słuchać!

Oczy mamy były nieprzytomne z gniewu, kiedy gwał­townie odwróciła się, żeby na mnie popatrzeć. Panowała absolutna cisza. Wszyscy uczestnicy sabatu przysłuchi­wali się kłótni.

- Posłuchaj, młoda damo. To niesłychanie ważne. Musisz dokończyć. Inicjacja ma zasadnicze znaczenie dla twojego ocalenia. Przecież nie chcesz zostać jedną z nich, prawda?

A swoją drogą, co w nich było aż tak złego?

- Nie wiem. Może chcę - odparłam impulsywnie. Przez zgromadzenie przetoczyła się fala szoku.

- Ona nie wie, co mówi - oznajmiła mama, po czym zwróciła się do mnie tonem drżącym z gniewu: - Nie masz pojęcia, co to oznacza.

- Dlatego że nigdy jej nie powiedziałaś. - Głos ojca Bei przedarł się do zebranych. - Amelio, uczyniłaś swo­jej córce wielką krzywdę. Ona nawet nie wie, kim jest.

Sabat eksplodował wściekłymi „Co?", „Jak to?", „Niemożliwe!"

Mama wyglądała na bliską płaczu. Zrobiła kilka nie­pewnych kroków w moją stronę i wyciągnęła ręce.

- Kochanie, nie mogłam. To... Nie będziesz taka jak oni. Po prostu musisz znaleźć w sobie magię. Wiem, że ją masz.

Zaczęła szlochać, bo obie znałyśmy - nie, wszyscy znali - prawdę. Jeśli była we mnie magia, to nie tego rodzaju.

- Powinnaś jej powiedzieć - nalegał ojciec Bei.

- Nie potrafię - szepnęła mama.

- Więc ja to zrobię - odparł i zanim mama zdołała zaprotestować, dokończył: - Anastasijo Parker, jesteś dampirem. Półwampirem.

Rozdział 8

Wampirem? Dobra, w zasadzie byłam na to niemal przy­gotowana po wszystkich uwagach, jakie wcześniej mama rzuciła na temat Ramsesa, ale... półwampirem? Naprawdę?

To wampiry rzeczywiście istnieją?

Skoro ja jestem wampirem w połowie, nasuwało się py­tanie, czy te istoty, które czaiły się w lesie, to też wampiry? Cóż, jeśli tak się sprawa miała, bardzo różniły się od tego, co znałam z filmów. I co? Zostałam księżniczką wampirów?

Czy to nie dziwne?

Najwidoczniej inni uczestnicy sabatu musieli pomy­śleć to samo, bo wszyscy gapili się na mnie z otwartymi ustami. Wszyscy oprócz mamy. Bo ona wybuchnęła pła­czem i uciekła z kręgu.

Super. Dzięki, mamo, za pomoc!

Ojciec Bei nie patrzył mi już w oczy. Prawdę mó­wiąc, kiedy przesuwałam wzrokiem po znajomym tłu­mie, większość osób odwracała twarze albo przejawiała nagłe zainteresowanie trawą, własnymi paznokciami lub czymkolwiek innym.

Błagalnie spojrzałam na Beę w nadziei, że moja naj­starsza i najlepsza przyjaciółka okaże mi wsparcie. Jednak Bea wpatrywała się we mnie z ledwie skrywaną grozą.

Tak, teraz było już tak koszmarnie, jak wyobrażałam sobie, że będzie podczas Inicjacji. Nie tylko oblałam sprawdzian z magii, ale jeszcze najwyraźniej okazałam się jakimś strasznym półpotworem. Fantastycznie.

Może mimo wszystko mama wybrała najlepszą stra­tegię. Czas ratować się ucieczką.

Więc popędziłam do lasu. Biegłam co sił w nogach. Nie dbałam o to, dokąd mnie poniosą, byle dalej. Kie­dy przedarłam się przez zarośla, pozwoliłam sobie na płacz. Łzy płynęły mi po policzkach, przesłaniając mgłą wzrok. Pewnie dlatego potknęłam się o wystający korzeń i runęłam na twarz, prosto w kępę wysokich paproci, pióropuszników strusich.

Postanowiłam nie wstawać. *

Pomyślałam, że mogę tu leżeć już na zawsze. Przetoczywszy się na plecy, ciężko dyszałam i szlo­chałam. Paprocie były miękkie i gładziutkie. Poza brzę­czeniem komarów ciemny las tonął w ciszy. Wpatrując się w okrągły księżyc, próbowałam wszystko sobie pod­sumować.

Biorąc pod uwagę, że te istoty - nadal trudno mi było myśleć o nich jako o wampirach - czmychnęły, kie­dy zgromadzenie zaczęło używać czarów, może to nic dziwnego, że jeśli chodzi o magię, byłam do kitu. To ta „krew", która, jak wszyscy twierdzili, miała się „uze­wnętrznić".

Ramses powiedział, że mam inne przeznaczenie. Nawet ostrzegał, żebym tu dziś nie przyjeżdżała. Czy został zaatakowany przez tę samą grupę? A swoją dro­gą, z czym wam się kojarzy banda wampirów? Z „mor-

94

derczą gromadą", jak kruki? Zważywszy na ich kocie oczy, pomyślałam, że stosowniejszym skojarzeniem jest „stado lwów".

Ale Ramses nie miał takich oczu, prawda? I oczywi­ście pojawił się ubrany. Może należy do innego plemienia czy klanu? Albo do innego „lwiego stada"?

Wszystko to było strasznie zagmatwane.

I nie miałam kogo zapytać. Kowen mnie opuścił. Mama uciekła. Najlepsza przyjaciółka...

Okej, w jakimś stopniu byłam przygotowana na to, że kiedy obleję sprawdzian z magii, uczestnicy sabatu zaczną świrować, a mama płakać. Rozważałam też, czy w pierwszej chwili Bea nie poczuje się zakłopotana. Jed­nak sądziłam, że ze względu na swoją mamę i tak w ogó­le jako pierwsza okaże mi współczucie. A tymczasem unikała mojego wzroku. Nawet nie popatrzyła w moją tronę.

Chociaż to i tak lepsze niż zdegustowane spojrzenia, którymi obrzucali mnie inni uczestnicy sabatu. Przynaj­mniej nie gapiła się na mnie z pogardą.

Jęknęłam.

- A więc żyjesz, moja pani.

Usiadłam, zaskoczona. Rozejrzałam się gorączkowo za źródłem głosu i po chwili znalazłam. Na wygiętym konarze samotnej rajskiej jabłoni siedział tajemniczy nieznajomy. Ten sam, który przedtem do mnie przemó­wił. Wyglądał zdumiewająco naturalnie, jakby należał do leśnej przyrody, jak wiewiórka. Nie, to nie tak. Nie było w nim nic słodkiego ani płochliwego. Był dziki, owszem, ale raczej niczym lew górski, pełen wdzięku i na swój leniwy sposób niebezpieczny.

Zeskoczył z gałęzi i ukucnąwszy, przyjrzał mi się bacznie, jak gdyby coś sprawdzał.

- Opuściłaś krąg. Wyrzucili cię?

Nie wydawało mi się. Co prawda, oblałam sprawdzian, jednak, o ile wiedziałam, nie zostałam wygnana ani nic w tym rodzaju. Nie, prawdę mówiąc, Dianę napomknęła, że nadal mają mnie chronić.

- Nie jestem pewna - odparłam uczciwie. - Ale w pewnym sensie tak. W najbliższej przyszłości raczej nie znajdę się w Wewnętrznym Kręgu.

Roześmiał się z lekka.

- Ich strata.

Nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Próbował być sarkastyczny czy mi współczuł? Mimo wszystko, jeśli mama miała rację, wampiry chciały, żeby mi się nie udało. Jednak on nie wydawał się wcale taki zły. W gruncie rze­czy, pomijając nagość i dziwne, świecące oczy, wyglądał naprawdę całkiem normalnie.

- Kim jesteś? - zagadnęłam. Miałam straszną ocho­tę dodać: „I gdzie masz ciuchy?", ale powstrzymałam się. Pytanie wydało mi się trochę niegrzeczne, chociaż w tej sytuacji naprawdę trudno było skoncentrować się na rozmowie. Nocny mrok krył przed moimi oczami co bardziej wyraziste kawałki, ale i tak nie opuszczała mnie świadomość, że siedzę w pobliżu kompletnie nagiego mężczyzny.

Znowu lekko przyłożył dłoń do serca tym swoim dziwnie dwornym gestem.

- Elias Constantine, do usług.

- Naprawdę jesteś wampirem, Eliasie? - Podobało mi się, jak mój język smakuje jego imię. Egzotyczne

96

i obcobrzmiące, a jednocześnie staroświeckie, archaicz­ne, przywodzące na myśl epokę rycerstwa. Właściwie trochę podobne do mojego.

Wzdrygnął się, jakbym go tym „wampirem" uraziła.

- Tak bywam nazywany - odparł.

- Och. - Nie chciałam mu zrobić przykrości. - Do­brze, a jak byś sam siebie nazwał?

Uśmiechnął się leciutko.

- Elias, rycerz królestwa mroku. Ale to nie jest od­powiedź, której szukasz, wiem. - Elias wyraźnie nadal rozważał moje pytanie. Jego kocie oczy odbijały księży­cowy blask. - Możesz mnie nazywać „Kresem ludzkości" albo „Zgubą czarowników". Jak wolisz, o pani.

Kres ludzkości? Kurczę, co tu jest grane? „Wam­pir" zaczął mi się wydawać znacznie przyjemniejszą opcją.

- Miałam na myśli... - O co mi chodziło? O jego rasę? Gatunek? - Hm, kim jesteś? Choć tak naprawdę chcę się dowiedzieć, kim ja jestem.

W świetle księżyca uśmiech Eliasa wyglądał na ła­godny i pełen dziwnego zrozumienia.

- Jesteś córką swego ojca i bardzo, bardzo wyjątkową damą. Jesteś tą, którą przysiągłem strzec. I będę, nawet kosztem własnego życia.

Pomysł, że ktoś ślubował poświęcić życie w mojej obronie, wydał mi się ogromnie romantyczny, jakby wyjęty żywcem z jakiejś bajki. Kim naprawdę był ten chłopak?

Czy aby na pewno był rzeczywisty?

- A więc masz życie? Nie jesteś, nazwijmy to, nie-umarłym?

7-Kocham cię...

97

Roześmiał się.

- Nie. W każdym razie jeszcze nie. Interesująca odpowiedź. Zdawała się sugerować, że

w określonych warunkach mógłby zostać nieumarłym. Jednak na razie dałam sobie z tym spokój.

- Pijesz krew? - zapytałam. Rozbawiony uśmiech natychmiast zniknął.

- Tak.

Nagle las wydał mi się bardzo zimny i ciemny. Elias pokręcił głową, jakby wyczul zmianę w moim nastawieniu.

- Łowy są wielką świętością, o pani. Ale nie ma się czego obawiać.

Nie byłam tego taka pewna. Podciągnęłam kolana pod brodę, odrobinę zwiększając odległość między nami.

Popatrzył na mnie smutno, jednak nie zmienił dziwnie zrelaksowanej, a jednocześnie jakby gotowej do skoku pozycji w przysiadzie.

- O pani, większość tego, co o nas słyszałaś, to kłam­stwa.

W tym właśnie tkwił problem. Nie miałam o sprawie pojęcia. Dziś wieczorem po raz pierwszy usłyszałam sło­wo „wampir" w innym kontekście niż książki czy filmy, a co gorsza, dowiedziałam się, że częściowo dotyczy ono mnie samej.

- Powiesz mi prawdę? - zapytałam. Kolejne wytworne skinienie głowy.

- Wszystko, czego tylko sobie życzysz, o pani. Przez chwilę zastanawiałam się, co chciałabym wie­dzieć najbardziej.

- Czy jestem... czy ty jesteś... człowiekiem?

98

W ciemnościach wyraz jego twarzy był trudny do odczytania, zwłaszcza że rozpraszał mnie widok krót­kich włosów, tak czarnych, iż wydawały się niemal czę­ścią nocy. Elias przechylił głowę i rozważał moje pyta­nie. Kiedy odważyłam się spojrzeć na resztę jego ciała, zadziwiła mnie gładkość mocnej, marmurowobiałej skóry.

- Czy jesteśmy ludźmi? - powtórzył. Kocie oczy usil­nie próbowały pochwycić moje spojrzenie. - Wydaje mi się, że strasznie ci zależy, by odpowiedź brzmiała: tak. Jestem ciekaw dlaczego.

Otworzyłam usta, chociaż nie bardzo wiedziałam, jak zareagować. Jednak zanim zdołałam się pozbierać, on już ciągnął dalej:

- Mówisz, że nadal należysz do zgromadzenia. To gdzie są twoi przyjaciele, którzy przedtem byli tacy zde­cydowani, żeby cię chronić? Niewiele im było potrzeba, żeby się od ciebie odwrócić, prawda? - Zamilkł, nie spuszczając ze mnie wzroku. Cóż mogłam powiedzieć? Miał rację. Pokiwał głową, jakby słyszał moje myśli albo może wyczytał odpowiedź w moich oczach. - Uwierz mi, to pradawna, głęboko zakorzeniona natura twego przybranego ludu, która przez wieki nie okazuje naj­mniejszych oznak poprawy.

Zmarszczyłam brwi, czując żądło jego uwag i nieco nimi urażona. W końcu jestem przynajmniej w połowie człowiekiem, prawda?

- Obiecałeś rozmawiać ze mną uczciwie, ale dotąd nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

Pochylił głowę, jakby przyznając mi rację, choć jego ton mówił zupełnie co innego.

- Nie odpowiedziałem. Ale też nie okłamałem cię, o pani.

- To szczegół techniczny - mruknęłam. Trudno było oprzeć się pokusie, by nie szturchnąć go czubkiem buta, bo Elias miał w sobie jakąś otwartość na przekomarzanie się. Musiałam sobie przypomnieć, że przecież wcale go nie znam i być może jest naprawdę niebezpieczny.

W uśmiechu, który objął mu całą twarz, zamiast za­grożenia ze strony ostrych kłów, wyczułam figlarny błysk.

- Trudny nałóg do pokonania, ta chętka, by wpro­wadzać w błąd. Spędziłem wieki, wykonując precyzyjnie tylko to, co mi kazano, ani odrobiny więcej.

- I nadal tak robisz. - Roześmiałam się. Tym razem nie potrafiłam się powstrzymać i dałam mu żartobliwe­go kuksańca. - Eliasie, odpowiedz mi wreszcie. Jesteś człowiekiem?

Wyglądał na zszokowanego, kiedy tak bezceremo­nialnie wymówiłam jego imię. Zupełnie jakbym zamiast delikatnego szturchnięcia wymierzyła mu policzek. Wy­prostował się, zmrużył oczy. Jego słowa, kiedy wreszcie padły, były bardzo starannie dobrane i zwięzłe.

- Nie, nie jestem człowiekiem. I nigdy nie byłem. W każdym razie nie w taki sposób, o jaki chyba ci chodzi.

Nieczłowiek. Zadrżałam, głębiej zamykając się w so­bie. Nieczłowiek.

- Teraz pozwól, że ja zadam ci pytanie, o pani. Lepiej jest służyć w niebie czy rządzić w piekle?

Zmieszana, podniosłam oczy, żeby zapytać, co miał na myśli, kiedy nagle w oddali rozległ się wrzask:

- Zostaw ją, demonie!

100

Znaleźli nas uczestnicy sabatu. Słyszałam tupot nóg przedzierających się przez zarośla. Ludzie krzyczeli. Magia działała na coraz wyższych obrotach. Czułam ją, jak tworzącą się w powietrzu elektryczność statyczną. Wstałam, żeby ich powstrzymać, powiedzieć, że wszystko w porządku, że tylko z Eliasem rozmawialiśmy...

Ale on już zniknął.

Rozdział 9

Oleili to w ogóle możliwe, mama była jeszcze bardziej wściekła. Najwidoczniej jedna rzecz to oblać sromotnie egzamin na czarownicę, a zupełnie inna pogadać sobie w lesie z wampirem. Sam na sam.

- ...brak odpowiedzialności! Nie mogę uwierzyć, że rozmawiałaś z nim, skoro nie masz pojęcia, kim oni są ani do czego są zdolni!

Wysłuchałam w milczeniu większości pretensji, tego jednak nie umiałam zignorować.

- Ach tak? A czyja to wina?

Zacisnęła usta jak zawsze, kiedy wpada w złość, i nie odezwała się już więcej ani słowem.

Wróciłyśmy do chaty. Dania składkowej uczty były już wystawione na stoły, ale prawie nikt nie jadł. Wielki wspólny pokój pachniał zapiekanką z pięciu gatunków fasoli i pieczoną papryką.

Zbici w małe grupki, uczestnicy sabatu rozmawiali przyciszonymi głosami. Mama zapędziła mnie w drugi koniec pokoju i sztorcowała ostrym szeptem. Od czasu do czasu czyjeś spojrzenie zabłądziło w naszą stronę, ludzie próbowali dyskretnie podsłuchiwać.

102

Przeważnie milczałam. Nienawidzę być ośrodkiem zainteresowania, nawet jeśli to coś fajnego, na przykład moje urodziny. Teraz wszyscy gapili się na mnie, jak na coś, co możecie znaleźć przyklejone do podeszwy buta.

Zawaliłam sprawdzian. Niczego innego się nie spo­dziewałam. Ale jadąc tutaj, nie znałam przyczyny. Uważa­łam się po prostu za wielką porażkę, jeśli chodzi o czary. Teraz już wiedziałam, że to, jak magia na mnie zareago­wała, mogło nie być wyłącznie moją winą. Jestem pół-wampirem. Czy to nie ma żadnego wpływu? Czy mama nie powinna była mnie ostrzec?

- Tłumaczyłam, że nie potrafię uprawiać czarów. Ni­gdy nie przyszło ci do głowy, że może tak być, ponieważ jestem dam... coś tam, półwampirem?

* - Dampirem - poprawiła cicho. Skubała wargi i wpa­trywała się w podłogę, teraz jednak spojrzała mi prosto w oczy. - Tak, przyszło mi to do głowy.

- Więc dlaczego nic mi nie mówiłaś? Przecież wie­działaś, że obleję.

- Nie, nie wiedziałam - upierała się, pociągając no­sem. - Mogłaś zdać. Jesteś w połowie człowiekiem, a krew Parkerów ma swoją moc.

- Niewystarczającą - odparłam. Łagodnie położyła mi rękę na ramieniu.

- Masz dar. Czuję go w tobie. Gdyby tylko dali ci drugą szansę, jestem pewna...

Otrząsnęłam się pod jej dotykiem. Ile jeszcze razy miałam to wyjaśniać? Jestem beznadziejną ofermą.

- Wiem, że wyczuwasz magię - ciągnęła mama. - Nie jesteś dla mnie całkiem stracona.

Właśnie odchodziłam pod pozorem, że chcę się czymś poczęstować. Nie byłam głodna, ale nie miałam ochoty dłużej rozmawiać. Słowa mamy mnie zatrzymały. To by­ła prawda. Wyczuwałam magię. Skąd mama wiedziała?

Kiedy odwróciłam się w jej stronę, pokiwała głową.

- A widzisz. Właśnie dlatego nigdy się nie poddałam. Wiem, że jesteś czarownicą, a nie jedną z nich.

Z nich! Brr! W jej ustach brzmiało to tak, jakby ten miły, aczkolwiek nagi chłopak w lesie był co najmniej potworem. Nie podobał mi się ten pełen grozy ton. Po­kręciłam głową i pokazałam mamie plecy. Wyślizgnąwszy się za drzwi, ruszyłam przez łąkę. Gdybym tylko miała prawo jazdy! Mogłabym wskoczyć do wozu i pojechać do domu, po prostu stąd zniknąć.

Jak tak dalej pójdzie, skończę trzydziestkę, zanim będę mogła prowadzić. Z trudem wytrzymywałam obec­ność mamy w jednym pokoju. Jak w tych warunkach miałybyśmy spędzić razem wystarczająco dużo czasu za kółkiem, żebym mogła zaliczyć jazdy na prawo jazdy?

Cholera. Jakby nie było już wystarczająco dużo efek­tów ubocznych.

Przeszłam wśród morza zaparkowanych samocho­dów i ruszyłam drogą. Musiałam się stąd wydostać, a nie zniosłabym powrotu z mamą. Postanowiłam dojść do głównej szosy i zorientować się w środkach publiczne­go transportu. Była to jakaś obłędnie daleka obwodni­ca, a wiedziałam, że większość autobusów zatrzymuje się tylko w pierwszej strefie podmiejskiej. Jednak może udałoby się złapać okazję. Do licha, jako półwampirowi powinny mi wyrosnąć nietoperze skrzydła, żebym dole­ciała do domu!

104

Niespodziewanie pojawił się u mego boku Nikolai i wyrwał mnie z zadumy.

- Hej.

- Rany, przeraziłeś mnie na śmierć! - zawołałam, z trudem łapiąc oddech. - Skąd się tu wziąłeś?

- Nie powinnaś być sama - skarcił mnie. - Nigdy nie wiadomo, co może wyskoczyć z lasu.

- Och, masz na myśli siebie?

- Hm - mruknął, ale jego uśmiech był wystarczająco psotny, żeby mnie powstrzymać od dalszych komentarzy. - Nie, miałem na myśli naszych gości.

- Wampiry. Przyłożył palec do warg.

- Nie wymawiaj ich imienia, zwłaszcza tego. Mają niewiarygodny słuch.

* Przerwałam mój uparty marsz w kierunku szosy.

- Zabrzmiało, jakbyś wiele o nich wiedział.

- Żartujesz? Mój lud to od wieków łowcy.

- Łowcy? Coś jak Buffy Postrach Wampirów? Nikolai pokręcił głową.

- Nie możemy tutaj o tym rozmawiać. Przyszedłem upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Wracajmy do chaty.

Do tego wstydu? Mowy nie ma. Wiedziałam, że Ni­kolai ma samochód i prawo jazdy, a wyglądało też, że ma dużo informacji o moim ludzie.

- Chwilowo nie mogę wytrzymać z mamą. Podrzu­cisz mnie do domu?

Uśmiechnął się, jakby przez cały czas chciał to za­proponować.

- Pewnie.

Zadzwoniłam ze swojej komórki i zostawiłam wia­domość na sekretarce naszego domowego telefonu, żeby mama, kiedy już ochłonie i zainteresuje się, gdzie znik­nęłam, nie musiała się o mnie martwić. Chociaż teraz zapewne nie miało to już znaczenia, zakładając, że uznała mnie za jedną z tamtych.

Nikolai torował nam drogę do rozpadającej się toyoty. Zgadywałam, że pod rdzą i taśmą izolacyjną jest chyba zielona. Uruchomiony silnik zacząła wydawać złowieszcze dźwięki. W radiu ryknęła jakaś heavymetalowa stacja, którą Nik szybko wyłączył. Zapinając pas, poczułam się odrobinę speszona.

Faktycznie nigdy dotąd nie byłam z Nikolaiem sam na sam. Dopiero by mi Bea zazdrościła! Ale ja się poważnie denerwowałam. Nie wiedziałam, jak się zachowywać ani o czym rozmawiać. Czy powinnam pochwalić go za kosmatą różową kostkę do gry w stylu retro, dyndającą na lusterku wstecznym? Co się mówi chłopakowi, kie­dy wsiada się po raz pierwszy do jego auta? Najgorsze w tym wszystkim, że Bea z pewnością by wiedziała. Lecz to nie ona miała jechać i nawet nie było całkiem jasne, czy nadal jesteśmy przyjaciółkami.

- Hej, mam dla ciebie prezent - oznajmił Nik, grze­biąc w rzeczach na tylnym siedzeniu, podczas gdy silnik hałaśliwie pracował na jałowym biegu. Wnętrze auta pach­niało paczulą i starym jedzeniem z fast foodów. Podłoga z przodu wyglądała dość schludnie, ale tylne siedzenie było zawalone podręcznikami, różnymi papierzyskami i pustymi puszkami po gazowanych napojach. Skądś w tym chaosie Nikolai wydobył cienką, jaskrawo opako­waną paczuszkę. Włączając górne światło, powiedział:

106

- Proszę!

Wzięłam śliczny, leciutki prezent z nieśmiałym uśmie­chem.

- Nie musisz mi nic dawać. Naprawdę nie trzeba.

- Daj spokój, przecież to twoje urodziny. Oczywi­ście, że muszę.

Nik (albo ktoś inny) zapakował paczuszkę bardzo profesjonalnie. Papier zdobiły kolorowe tańczące kotki z kreskówek. Wąskie wstążki, różowa i żółta, zostały związane w eleganckie kokardy.

- Otwórz - nalegał.

Uważnie odszukałam taśmę i odkleiłam brzegi. Dramatycznie westchnął.

- Och, rozerwij, dobra?

Z uśmiechem pociągnęłam papier, aż podarł się na strzępy. Nie wiedząc, co z nim zrobić, wręczyłam Niko-laiowi, a on cisnął go na tylne siedzenie.

Koniec końców, trzymałam w ręku płytę CD. Popa­trzyłam na okładkę i ogarnęło mnie przerażenie. Nie miałam pojęcia, co to za zespół. Poczułam się zażeno­wana, że nie mogę okazać szczerego entuzjazmu. Im więcej sekund mijało, tym bardziej byłam świadoma swojej gafy.

- Hm - wykrztusiłam wreszcie, usiłując dostrzec jego reakcję i jednocześnie uniknąć spojrzenia mu w oczy. -Dzięki! Na pewno mi się spodoba. Ja po prostu... hm. Kto to jest?

Roześmiał się.

- Wiesz, większość dziewczyn udawałaby do upadłe­go. Podoba mi się twoja szczerość. Nie jesteś taka jak inne - powiedział trochę smutno i zastygł, pogrążony

w myślach. Po chwili pokręcił głową, jakby próbował się otrząsnąć. Stuknął palcem w pudełeczko.

- To mój zespół. Płyta nie jest w stu procentach pro­fesjonalna, wynajęliśmy jednak prawdziwe studio nagrań. Większość naszych kawałków sprzedajemy w sieci, ale nagrałem je tu wszystkie i specjalnie dla ciebie zrobiłem spis i okładkę.

Szeroko otwarłam oczy z wrażenia.

- Niesamowite! - Przyjrzałam się uważniej płycie. Faktycznie, na okładce wśród wystrojonych w skórę chłopaków stał Nik. Wyglądał naprawdę... seksownie. - To ty? O rany.

- Poczekaj, aż posłuchasz. A potem, jeśli ci się spodo­ba, może mogłabyś wrzucić komentarz na naszą stronę internetową? Byłoby fantastycznie.

Zgodziłam się, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego komukolwiek miałoby zależeć na mojej opinii. Może mog­łabym stworzyć niszę w Internecie jako laska pótwampir i być naprawdę kimś dla tych z przeciwnego obozu albo dla zguby czarownic, czy jak tam oni sami siebie nazywają.

- To naprawdę fajny prezent - powiedziałam, rozglą­dając się za miejscem, gdzie mogłabym odłożyć kompakt. Nie miałam przy sobie torebki, a raczej nie dałby się wsu­nąć do tylnej kieszeni dżinsów. Poza tym nie wydawało mi się, żeby siadanie na nim było dobrym pomysłem. Zapewne zmieściłby się w kieszeni jednej z tych za du­żych koszul, które zwykle noszę, ale tym razem akurat miałam na sobie bardzo obcisły top i elegancką bluzkę. Zerkając na swój dekolt, poczułam znowu parzące ru­mieńce. Zwłaszcza że gdy podniosłam oczy, zauważyłam, że Nikolai też się weń wpatruje.

108

- Piękny naszyjnik - przemówił do mojego biustu. Zahaczył palcem sznur koralików i wydobył z kryjówki między piersiami wisiorek z boginią.

Miałam wrażenie, jakby równocześnie wyciągał ze mnie ostatni oddech.

- Ma dużą moc - zauważył, pieszczotliwie bawiąc się jedną z perełek. Kiedy pochylił się bliżej, żeby się jej przyjrzeć, jego długie włosy niemal musnęły mi skórę. Poczułam zapach szamponu, wyraźny, korzenny. - Sama go zrobiłaś?

Kiedy podniósł wzrok, jego twarz znalazła się do­kładnie naprzeciwko mojej. Moglibyśmy się pocałować, ale byłam kompletnie skołowana.

- Och, nie - zdołałam wykrztusić. - To Bea.

- Prawdziwa z niej artystka - stwierdził, pozwalając naszyjnikowi opaść. Nie odsunął się od razu, a ja zauwa­żyłam zarost na jego szczęce i tęczówki o płomiennej barwie płynnego bursztynu.

Już podnosiłam rękę, żeby dotknąć jego twarzy, lecz zdołałam się pohamować.

- Twoje oczy... Nigdy nie widziałam takiego koloru. Odwrócił wzrok, jakby się speszył.

- Dziedziczny w naszej rodzinie... z Algierii, zdaje się.

- Och, są piękne. - Piękne oczy? Można powiedzieć coś takiego chłopakowi? - To znaczy ładne.

- Masz dość, że ludzie zwracają uwagę na twoje oczy? - zapytał. Przez chwilę jego spojrzenie szukało mojego. Potem odwrócił się i mruknął coś, czego prawie nie dosłyszałam, ale zabrzmiało jakby: „I gadają o twoim głupim przeznaczeniu?"

Dotknęłam jego ramienia, więc znowu na mnie po­patrzył.

- Tak. Mama nie przestaje o tym mówić. Pokiwał głową.

- Chłopcy z rodu Kirovów zawsze są łowcami.

- Dziewczęta z rodu Parkerów zawsze z sukcesem przechodzą Inicjację.

Uśmiechnęliśmy się do siebie i roześmialiśmy jakoś smutno, po czym Nikolai oznajmił:

- Chrzanić Inicjację. - Nie miałam nic do powie­dzenia, ale na szczęście ciągnął dalej: - W każdym razie mam nadzieję, że płyta ci się spodoba.

- Och, hm, tak. - Oblało mnie gorąco. Wydawało mi się, że stoimy na skraju czegoś głębokiego i prawdziwego, a ja nie wiedziałam, jak zrobić następny krok. - Och -spróbowałam jeszcze raz. - Nie mogę się już doczekać, kiedy ją przesłucham. - Jesteś głównym wokalistą? -Miałam wrażenie, że skinął potakująco, dalej jednak nerwowo paplałam: - Niesamowite. Nie znam nikogo, kto by nagrał własny kompakt. Sam piszesz muzykę? To dopiero coś. Ale, hm, chyba powinniśmy już jechać. Jutro mam szkołę. Totalnie zawaliłam test z całek. Muszę się jeszcze pouczyć. Znaczy, nie to, żeby mi się naprawdę chciało, tylko, wiesz...

Boże, ależ głupio się czułam. Jak idiotyczna musiała się wydawać moja gadanina. Pewnie pomyślał, że jestem kompletną kretynką. Do kitu jako czarownica i tak samo do kitu w rozmowach z chłopakami. Cóż za ukoronowa­nie całego koszmarnego dnia urodzin.

Załapawszy aluzję, Nikolai zgasił górne światło.

110

- Dzisiejszy wieczór dał ci się we znaki, co? - zapytał, włączając reflektory i poprawiając lusterka.

Roześmiałam się, czując ulgę z powodu ciemności i zmiany tematu. Moja dzisiejsza wpadka nie należała do rzeczy, o których chciałam rozmawiać, ale przynajmniej znalazłam się na pewniejszym gruncie. Wzruszeniem ramion zbyłam niepokój Nika.

- Nie przejmuj się. Byłam pewna, że to się tak skoń­czy. - Kiedy zerknął na mnie z zaciekawieniem, dodałam: - Poważnie. Nie umiem i nigdy nie umiałam uprawiać magii.

- Nie, chodziło mi raczej o wampiry. Nigdy dotąd nie widziałem ich aż tylu. I to tak blisko.

- Aha.

Wyprowadził wóz na długą, wąską drogę.

Żeby uchylić okno, musiałam użyć korbki. Walcząc z topornym urządzeniem, zastanawiałam się, co też łow­cy wampirów pomyśleliby o odwożeniu mnie do domu. Mogłam się założyć, że istnieją zasady dotyczące relacji: towca-wampir.

Ale skoro jestem tylko połówką wampira, może się nie liczą? Nadal nie całkiem mieściło mi się to w gło­wie. Tak naprawdę nawet nie wiedziałam, co znaczy być wampirem.

- Więc twoja rodzina poluje na wampiry? Jak to jest?

- Tutaj nieczęsto to robimy. Tata strasznie się tym pa­sjonował, kiedy mieszkał w Rosji. Wschodnia Europa ma ich o wiele więcej. W Rumunii dosłownie się od nich roi.

- Naprawdę? Dlaczego nigdy nic nie słyszałam? Myślisz, że powiedzieliby o tym w wiadomościach kra­jowych: plaga wampirów w Rumunii.

Jednak on tylko pokiwał głową, jakby rzecz była po­wszechnie znana.

- Naprawdę.

Słowa zawisły w powietrzu pomiędzy nami i teraz Nikolai zdawał się studiować moją twarz. Nie miałam pojęcia, jakiej reakcji oczekiwał. Czy powinnam się wściec, że jego ojciec prawdopodobnie zabił całą groma­dę moich rumuńskich pobratymców? Nawet nie miałam żadnego przyjaciela, który byłby wampirem. Dobra, okej, poznałam Eliasa i Ramsesa, ale zamieniłam z nimi do­słownie kilka słów Popatrzyłam przez okno w noc. Czy Ramsesowi nic się nie stało? A Elias, czy zdołał uciec przed uczestnikami sabatu?

Przy tej ostatniej myśli serce załomotało mi głucho. Co by mu zrobili, gdyby go złapali?

- Twój tata... zakładam, że teraz poluje dla kowe-nu - powiedziałam. Co mówił ojciec Bei? Coś o tym, że wampiry to ich zakres obowiązków? Coraz więcej zaga­dek. Zaczynało mi się wydawać, że każdy nowy skrawek informacji pociąga za sobą kolejny zestaw pytań.

- No, owszem. - Znowu ten ton pozbawiony emocji. A jednocześnie Nikolai przyglądał mi się niemal równie uważnie, jak szosie przed nami. - Jestem jego uczniem. Moje cholerne przeznaczenie.

Już po raz drugi to, co mówił, zabrzmiało tak, jakby rola łowcy niespecjalnie go zachwycała. Czy powinnam o to zagadnąć? A jeśli tylko mnie testował? Próbował sprawdzić, co ostatecznie wybiorę?

Problem polegał na tym, że naprawdę nie wiedzia­łam. Wampiry, które dotychczas poznałam, sprawiały wrażenie, jakby kompletnie nie zasłużyły na gwałtow-

112

ną reakcję, z jaką się spotykały. Ramses nie zrobił nic, by sprowokować zaklęcie z diabelskim kokonem. Elias wyglądał tak... nago, ale skądinąd zupełnie niegroźnie, 'tymczasem wszyscy moi rzekomi przyjaciele, gdy o nie szło, robili się superkrytyczni i okrutni.

Chciałam pomówić z Nikolaiem bez ogródek, zwłasz­cza że wyraźnie to cenił, lecz tym razem coś mnie przed laką szczerością ostrzegało. Zamiast tego zapytałam:

- Wampiry... nie są ludźmi. Trudno je zabić? Bacznie obserwując ruch, skręcił na drogę okręgową.

- Cóż, one nienawidzą naszej magii. Nie mogą jej pokonać, chyba że zechcą przelać krew. Własną. - Rzucił mi ukradkowe spojrzenie. Nie byłam pewna, co miało oznaczać. - Przynajmniej tak twierdzi mój ojciec. To jest facet, którego naprawdę powinnaś pytać. I wierz mi, uwielbia godzinami gadać o starych, dobrych czasach w Rosji i o Wielkim Powstaniu.

Domyśliłam się, że rozmawiamy o czymś, o czym nie mogłam przeczytać w podręcznikach do historii.

- A co to takiego?

- Szczerze mówiąc, większość tych opowieści pusz­czałem mimo uszu - przyznał z nieśmiałym uśmiechem. - W jakiś sposób wampiry załapały, że mają własny rodzaj magii, magię krwi, która przeciwdziała naszej. Dawny król wampirów poświęcił się podczas łowów i przełamał zaklęcie spętania, którego nasi przodkowie używali, żeby trzymać je na dystans.

- Och! - Byłam pewna, że należało się powstrzy­mać, lecz akurat pomyślałam, jaki szlachetny był ten król wampirów.

Jednak Nikolai chyba nie zwrócił na to uwagi.

- Zaklęcie spętania nadal działa na poszczególne jednostki. Więc podczas łowów wykorzystujemy je, a po­tem zatapiamy magiczne sztylety w sercach wampirów.

Kiedy odgrywał zadawanie ciosu, lekko się wzdryg­nęłam.

- Nie bój się - powiedział. - Możesz nie być Praw­dziwą Czarownicą, ale dopóki Starszyzna nie zadecyduje inaczej, wciąż należysz do kowenu. Nie polujemy na swoich, cokolwiek by się działo.

Cóż za pocieszająca zasada. Nie muszę się obawiać, że zostanę zadźgana przez pana Kirova podczas snu. Przy­najmniej na razie, jak Nik jasno dał mi do zrozumienia. Ile nam jeszcze zostało do miasta? Nagle poczułam się naprawdę bezbronna na otwartej przestrzeni pól i prerii.

W każdym razie dopóki kątem oka nie dostrzegłam błysku bieli. Coś za nami pędziło. Żaden jeleń nie mógłby biec tak szybko. Udawałam, że niczego nie widzę, i cho­ciaż nie miałam pewności, czy to wampir, ukradkiem się uśmiechnęłam. Elias obiecał, że będzie mnie strzec. Może mówił poważnie.

Jednak nie chciałam, żeby Nikolai coś spostrzegł. Szybko odwróciłam jego uwagę.

- Jasne, że nic nie wiem o wampirach. Ale właściwie, o co tyle hałasu? Moja mama romansowała z jednym z nich. Więc nie mogą być chyba tacy źli?

Nawet po ciemku widziałam jego uniesione brwi i tężejący wyraz twarzy. O ile byłam w stanie stwierdzić, chodziło o sympatię, której nie należy okazywać. Głos Nika był zimny jak lód.

- To krwiopijcy, Ano. Wrogowie, których przez całe życie uczyłem się zwalczać.

114

Ignorując groźbę w jego głosie, starałam się, żeby mój zabrzmiał lekko i pogodnie.

- Więc zabijają ludzi dla pożywienia? - zagadnęłam. Przynajmniej na to nie miał gotowej odpowiedzi.

Zacięta maska trochę się rozkruszyła, kiedy szukał od­powiednich słów.

- No, niezupełnie. Jeśli ich zapytać, plotą o mistycz­nych łowach czy czymś takim. Ale mój tata mówi, że są drapieżcami, którzy zabiją nawet swoich.

Byłam zadowolona, że Nikolai nie mógł dostrzec, jak blednę.

Jednak najwyraźniej znowu mi się przyglądał.

- Nie mam pojęcia, jak mogliśmy do tego dopuścić. To znaczy, jeśli to prawda, co mówią, że jesteś półwampirem.

Niezbyt podobało mi się spojrzenie, które mi rzucił, a poza tym nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież nie miałam pojęcia, w jaki sposób mama i Ramses w ogó­le się zeszli, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej dzisiejszą reakcję. Więc patrzyłam przez okno na pola pszenicy i lucerny mijane z prędkością stu kilometrów na godzi­nę w nadziei, że znowu na mgnienie oka ujrzę mojego obrońcę z innego świata.

Podskoczyłam, kiedy poczułam rękę na kolanie. Dłoń była ciepła, mocna. Jej dotyk wydawał się delikatny, bła­galny i pełen niepokoju. Ale Nikolai szybko ją cofnął. Tak szybko, iż prawdę mówiąc, nie miałam szansy powiedzieć, że to mi się właściwie podoba. Po prostu się zdziwiłam.

- Hej - odezwał się. - Przepraszam. Nie chciałem cię rozgniewać. Widzisz, trudno jest sobie wyobrazić osobę, którą znasz, i wampira. To trochę tak, jakbyś usłyszała, że lew i antylopa mają dziecko.

- Śliczna analogia. - Uśmiechnęłam się sarkastycz­nie. - Wcale nie jestem rozgniewana.

- Pewnie powinienem przestać gadać - przyznał nieśmiało i cicho się roześmiał. - Co otworzę usta, to popełniam gafę.

Sprawiał wrażenie naprawdę zakłopotanego i dosko­nale potrafiłam go zrozumieć. Jak sam powiedział, przez całe życie był ćwiczony do unicestwiania wampirów. Musiało być mu trudno wyobrazić sobie niejako miłość zamiast wojny.

Oblałam się rumieńcem, kiedy ten obraz przemknął mi przez głowę. Speszona, zerknęłam na Nikolaia spod rzęs. To, co przy nim czułam, było takie zagmatwane. Był niesamowicie przystojny i wyraźnie mną zainteresowany, ale jednocześnie sprawiał, że się denerwowałam.

- Nie przestawaj gadać - poprosiłam. - Dobrze jest zdobyć wreszcie trochę informacji. Nawet jeśli niezbyt podoba mi się to, co słyszę.

- Przypuszczam, że dlatego mama nigdy ci o tym nie mówiła. Nie chciała ranić twoich uczuć.

- Pewnie tak - mruknęłam, choć wcale nie byłam prze­konana. Wyobrażałam sobie, że po prostu się wstydziła. Albo na tyle znienawidziła Ramsesa, że nie mogła nawet o nim myśleć. Tak czy inaczej, naprawdę nie chciałam rozmawiać o mamie. Zamiast tego pamięć podsunęła mi obraz Ełiasa swobodnie poruszającego się wśród drzew.

- Czy wampiry łączą jakieś specjalne więzi z naturą albo coś w tym rodzaju? I dlaczego pojawiły się bez ubrań? Zawsze myślałam, że noszą fraki i tego typu rzeczy.

Ten grad pytań wyraźnie Nika rozbawił.

116

- Po kolei - rzucił ze śmiechem. - Wampiry polują nago jak zwierzęta. To należy do ich rytuału. Niektórzy twierdzą, że robią tak, bo mogą się zamieniać w wilki, ale ja tego nie kupuję. To narusza prawo zachowania masy.

- Faktycznie - powiedziałam. - Poza tym to byłaby magia, a oni nie umieją uprawiać magii.

- Przeważnie - zgodził się Nikolai. Zwolnił, żeby się zatrzymać przy jednym z tych samotnych znaków stopu na prerii, gdzie widać puste pasy ruchu ciągnące się całymi kilometrami w różnych kierunkach.

Przeważnie? Przez chwilę zastanawiałam się nad tym, po czym zauważyłam:

- Jest przecież magia łowi. I wygląda na to, że w lesie czują się bardzo swobodnie. Muszą sobie dobrze radzić z magią przyrody.

Pomyślałam o własnym talencie ogrodniczym. Czyż­bym miała go po ojcu?

- Naprawdę nie wiem. - Nikolai wzruszył ramionami.

- Większość mojej wiedzy jest teoretyczna, rozumiesz. Dziś wieczorem po raz pierwszy zobaczyłem je na żywo

- więcej niż jednego i z tak bliska.

Nik wrzucił bieg i nabraliśmy znowu prędkości. Pę­dziliśmy jak samochód wyścigowy. Wkrótce dotarliśmy do autostrady stanowej i od razu zrobiło się wielkomiejsko. Nasz wóz włączył się w strumień pojazdów. Ponad da­chami i barierami dźwiękochłonnymi wyrastały billboardy skąpane w ostrym elektrycznym świetle.

- Są trochę upiorni - przyznałam, wspominając, jak nas otoczyli i śmiali się niczym stado wygłodniałych hien.

- Cały kowen wpadł w totalny popłoch. Myślałem, że już po nas.

- Aż tak nienawidzą czarowników? Nikolai zerknął na mnie.

- Odrobinę - odparł, a w jego tonie dźwięczał sar­kazm.

Cóż, jeśli reakcję mamy na widok Ramsesa można uznać za wskazówkę, uczucie było wzajemne. Sprawa wyglądała na coś więcej niż długotrwała rodowa waśń jak u Montekich i Kapuletich w Romeo i Julii. To tyle, jeśli chodzi o nadzieję, że moi rodzice byli pechowymi romantycznymi kochankami.

- Bardzo nad czymś rozmyślasz - stwierdził Nik. -Zabawne. Wszystkim się wydaje, że jesteś taka spokojna, ale ja wiem, że w twoim wnętrzu wiele się dzieje. Zawsze mi się to w tobie podobało.

To komplement? Czy on właśnie powiedział, że je­stem inteligentna? A inteligencja może być seksowna? I jeszcze „zawsze"? Czy to znaczy, że zwrócił na mnie uwagę wcześniej niż dzisiejszego wieczoru?

- Hm, może i tak.

- Nie, nie, to naprawdę dobra rzecz. Uwierz mi. - Jego spojrzenie błyskawicznie krążyło pomiędzy mną i teraz już intensywnym ruchem na drodze. - Nie opowiadasz wszystkiego, co ci przychodzi do głowy, jak niektóre dziewczyny. Nie tracisz czasu na towarzyskie rozmówki o niczym. Kiedy w końcu decydujesz się odezwać, zwykle mówisz coś oryginalnego i ciekawego.

Teraz uznał mnie za dziwną? I to mu się podoba?

- Jak z moim tatuażem. Wszyscy pytają: „Bolało?" A co sobie myślą? Że poszedłem do jakiegoś nieznanego nikomu bezbolesnego artysty? Jacy głupi są ludzie.

Przecież ja właśnie coś takiego powiedziałam.

118

- Ale to wygląda jak świeże skaleczenie, tylko dla­tego pytają.

Pokręcił głową.

- Jesteś zbyt wyrozumiała. Oni nie mówią: „Pewnie cię jeszcze boli", tak jak ty to ujęłaś. Po prostu plotą, co im ślina na język przyniesie. Zero pomyślunku, że gdzie jest przyczyna, tam musi być skutek.

Prawdę mówiąc, też się nad tym nie zastanawiałam, ale byłam zadowolona, że na razie skończyliśmy z wam­pirami. Sylwetka centrum Minneapolis rosła przed nami na tle nieba, nagromadzenie ciasno zgrupowanych dra­paczy chmur i kilku mniejszych, pięknych kościołów. . Zwłaszcza bazylika zawsze robiła na mnie wrażenie swy­mi rzeźbionymi ścianami z białego marmuru i miedzianą kopułą, pozieleniałą od utlenienia, a teraz, wieczorem iluminowaną jasnymi światłami reflektorów.

Kiedy powróciłam spojrzeniem do wnętrza samocho­du, zauważyłam, że Nikolai się uśmiecha.

- Wiesz, co jeszcze mi się w tobie podoba? Obawiałam się spytać, bo jak dotąd wyglądało na

to, że podoba mu się moja głupota, a nie jedna z tych fajnych rzeczy, które miałam najwyżej punktowane na swojej liście.

- Nie boisz się ciszy. Tyle dziewczyn gada i gada, żeby zapełnić próżnię. Na przykład twoja kumpelka, Beatrice. Czy ona kiedykolwiek milknie, żeby chwilę pomyśleć?

- To niesprawiedliwe - stanęłam w obronie mojej najlepszej przyjaciółki. - Bea jest po prostu otwarta. Ma

ardzo dobry kontakt z ludźmi i potrafi być zabawna. Wiesz, myślę, że się jej podobasz.

Autostrada zatoczyła łuk i wkrótce bryły śródmiej­skich wieżowców odbijały się we wstecznym lusterku.

- Wiem. - Nikolai parsknął z niesmakiem. - To raczej rzuca się w oczy. Nie jest zbyt subtelna, prawda?

Faktycznie, trzeba przyznać, to jedna z przywar Bei.

- No nie, niespecjalnie.

- Tak się zastanawiam - powiedział, rzucając mi ko­lejne ukradkowe spojrzenie - czy nie dałabyś się kiedyś zaprosić na kawę albo coś w tym rodzaju?

O Boże, on chciał się ze mną umówić.

Rozdział 10

Gierce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, kiedy ciągnął:

- Tak się składa, że kilkoro moich przyjaciół planuje wyskoczyć na kręgle. Chybaby ci się to spodobało. Jest trochę dziwnie, ale można się naprawdę nieźle zabawić. Dostajesz te durne buty, a całe wnętrze pachnie popcor­nem i smarem. W każdym razie bardzo chciałbym cię tam zabrać. Jak myślisz, poszłabyś kiedyś ze mną?

Na kręgle z jego przyjaciółmi? Brzmiało super.

- Tak, poszłabym - odparłam.

- Świetnie. Więc mogę do ciebie zadzwonić?

- Jasne. Hm, gdzie masz telefon?

Wskazał uchwyt, w którym zamiast kubka tkwiła komórka. Otworzyłam ją i po kilku sekundach połapa­łam się, jak dopisać swój numer do jego listy kontaktów. Prawdziwy postęp. Nigdy dotąd nie dawałam swojego telefonu facetowi.

Och, co na to powie Bea? W zasadzie właśnie ukrad­łam jej chłopaka. Nawet jeśli on najwyraźniej za takie­go się nie uważał. Jakby nie miała dość powodów, żeby mnie nienawidzić.

Przecięliśmy Missisipi, wstęgę ciemności w elektrycz­nej miejskiej poświacie. Wkrótce potem auto skręciło

w Dale i skierowało się w stronę mego domu. Dzię­ki supersilnemu zaklęciu mamy przejechaliśmy obok. Dwukrotnie.

- Coś podobnego. - Nikolai ze zdziwieniem spoglą­dał na ciemną wiktoriańską budowlę, podczas gdy ja wypinałam się z pasów. - Co jest grane z tymi waszymi zabezpieczeniami?

- Tata. Pamiętasz? Mama dosłownie zbzikowała, kiedy się pojawił, i załatwiła, żebyśmy zniknęły. Bea też ledwie nas znalazła, a przecież była u mnie milion razy.

- Aha - mruknął.

Zawahałam się z ręką na klamce. Pewnie należało po prostu wysiąść, ale on miał mój numer i pomyślałam, że może spróbuje mnie pocałować. Czy powinnam na to pozwolić?

Przez kilka sekund patrzyłam na niego z nadzieją. Jednak kiedy lekko poruszył się na fotelu, kompletnie spanikowałam. Z rozmachem otworzyłam drzwiczki i niemal wyskoczyłam na chodnik.

- Dzięki za podwiezienie. Świetnie się bawiłam.

- Ja też - odparł z łokciem opartym na kierownicy. Sięgnął po komórkę. - Zadzwonię do ciebie w sprawie kręgli, dobrze?

- Tak - powiedziałam. - Naprawdę chciałabym się z wami wybrać.

Zdołałam wykrztusić „do widzenia", nie robiąc z siebie jeszcze większej idiotki, a on, jak przystało na dżentelmena, zaczekał, aż przekręcę klucz w zamku i wejdę do środka.

Super, pomyślałam, z przejęciem przyciskając do piersi klucze i płytę Nika. Wieczór nie okazał się jednak totalną przegraną.

122

Zawsze czułam się dziwnie, wracając do pustego domu. Z natury mroczny i przepastny, wydawał się taki w dwójnasób nocą, kiedy dokoła nie było żywego ducha.

- Mamo?! - zawołałam, a potem, tak tylko dla pew­ności: -Tato?!

Żadne z nich nie odpowiedziało. Ponieważ na pod­jeździe nie widziałam auta mamy, spodziewałam się, że w domu będzie panowała cisza, choć zawsze opłacało się mieć pewność. Szybko zamknęłam za sobą drzwi, zrzu­ciłam buty pod ławkę w holu i popędziłam na górę, do mojego bezpiecznego, wygodnego pokoju. Nie chciałam być na widoku, kiedy mama wróci. Kto mógł wiedzieć, w jakim będzie humorze, a ja nie zniosłabym już więcej rozmów o wampirach albo o Inicjacjach. Chciałam być po prostu zwyczajną szesnastolatką.

Właśnie dlatego zaczęłam ściągać z siebie rzeczy, które wybrałam na dzisiejszy wieczór. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nadal ściskam w garści kompakt, więc odłożyłam go na biurko obok laptopa. Potem na stosik ciuchów piętrzący się w koszu na dnie szafy rzuciłam top i dżinsy. Przez moment stałam w samej bieliźnie, rozmyślając, co włożyć - i co Nikolai we mnie zobaczył. Figurę mam żałosną. Można policzyć żebra. I jak na mój gust, dużo brakuje mi i w górnych, i w tylnych partiach. Jednak wyraźnie znalazł coś, żeby się pogapić. Chyba mam dość zgrabne nogi, ale... No cóż, może nie­którym facetom podobają się takie chudziny? Poza tym wyglądam trochę niesamowicie z powodu bardzo bladej cery i różnobarwnych oczu.

Jasne, skoro się okazuje, że jestem księżniczką wam­pirów. Rany.

123

Z westchnieniem włożyłam najwygodniejsze dżin­sy i starą, spraną koszulkę z Czarodziejką z Księżyca. Myśląc o Taylor, uśmiechnęłam się do rysunkowych po­staci na moim biuście. Przypomniało mi się, jak dawno temu miałyśmy prawdziwą obsesję na punkcie tej mangi. Pewnie powinnam spróbować wyciągnąć rękę na zgodę. Teraz potrzebowałam wszystkich przyjaciół, których tylko mogłam zdobyć.

Jednym pstryknięciem otworzyłam komórkę i po­słałam Taylor skrótową wiadomość, głównie po to, żeby powiedzieć „cześć". A w dwie sekundy później kolejną - „przepraszam".

Czekając na odpowiedź, podeszłam do biurka i usiad­łam przed laptopem. Włączyłam lampkę i uważniej przyj­rzałam się płycie od Nika. Było jasne, że nagrał ją spe­cjalnie dla mnie. Jeszcze jeden osobisty prezent. Czułam się naprawdę uhonorowana.

Znowu popatrzyłam na fotografię zespołu. Aż trud­no było uwierzyć, że to Nikolai. Taki dorosły i hm, cóż, bardzo seksowny.

Zawsze wygląda atrakcyjnie, ale do zdjęcia na okładkę najwyraźniej się wystroił i spoglądał w obiektyw w sposób wręcz uwodzicielski.

Moja komórka zapiszczała. To była Taylor. Widocz­nie spędzała czas, grając w coś u jakiejś przyjaciółki. Normalka.

Co Taylor wiedziała o Nikolaiu? Słyszała o jego kapeli, ale co o nim samym? Skończył szkołę w zeszłym roku, jednak wydawało mi się, że mogła znać jakieś osoby, z którymi się trzymał. Czy jeden chłopak z jego zespołu nie chodzi przypadkiem na nasze zajęcia? Wystukałam

124

kilka szybkich pytań, po czym odłożyłam komórkę na biurko.

Delikatnie wyjęłam płytę z pudełka i wsunęłam do laptopa. Dosłownie po sekundzie włączył się odtwarzacz i nagle pokój wypełnił łoskot gitary grającej speed metal.

Raczej nie w moim guście - zdecydowanie wolę bar­dziej funkową, eksperymentalną muzykę Animal Col-lective - słuchałam jednak uważnie, zafascynowana, czekając na śpiew Nikolaia.

O mały włos, a przegapiłabym sygnał komórki. Spraw­dziłam. To była Taylor. Oczywiście, że pamięta Nika j uważa, że prawdziwe z niego ciacho. Czy wiem, że ma zespół?

Musiałam się roześmiać. Czy nie mówiła mi tego dziś w szkole co najmniej sześć razy? Powiadomiłam ją, że właśnie słucham jego CD.

Z komputerowych głośników zabrzmiał znajomy głos. O wiele silniejszy i głębszy niż oczekiwałam. Nikolai był naprawdę dobry. Słuchałam zafascynowana.

Odpisała mi entuzjastycznym „sąuee" i chciała wie­dzieć, jakim cudem zdobyłam tak szybko kopię. W przy­szłym tygodniu u Nikolaia miała się odbyć nieoficjalna promocja, coś w stylu imprezy domowej z koncertem, żeby rozreklamować ich album. Podobno już nie było nawet co marzyć o biletach.

Zanim odpowiedziałam, znowu wzięłam do ręki płytę. Nikolai to naprawdę zagadka. Chociaż widywaliśmy się przy różnych kowenowych okazjach, nigdy nawet nie wspomniał o zespole. Może nie chciał, by wyglądało, że się przechwala? Oczywiście Bea wiedziała. Kleiła się do niego jak smoła, kiedy tylko się pojawiał. Widząc, jak

zaczyna trzepotać rzęsami, starałam się nie przeszkadzać w tych flirtach i znajdowałam sobie inne towarzystwo. Czułam się trochę skrępowana jej zachowaniem, a poza tym nikt nie lubi być piątym kołem u wozu.

Wystukałam do Taylor proste pytanie: „Czy B. będzie zazdrosna?"

Nie minęła sekunda, a już przyszła odpowiedź: „Och, jak wszyscy diabli".

Z trzaskiem zamknęłam komórkę. Nie chciałam pa­kować się pomiędzy Beę a obiekt jej marzeń, ale Nikolai naprawdę zaczynał mi się podobać... Nie moja wina, że chciał się ze mną umówić, prawda?

Pozwoliłam głowie opaść na oparcie krzesła i sfru­strowana zamknęłam oczy.

Właśnie wtedy rozległo się stukanie w szybę.

W szybę?! Przecież mój pokój jest na pierwszym piętrze!

Rozdział 11

G-4erwowo zerknęłam w stronę okna. Było otwarte. Firanka przepuszczała chłodne wieczorne powietrze, /mrużyłam oczy i mimo padającego z pokoju światła wpatrzyłam się w ciemne drzewo. Wydawało mi się, że dostrzegam zwinną postać przykucniętą wśród gałęzi.

Wampir!

Ale który z nich? Elias? Tata?

- Anastasija?

To musiał być tata. Nikt poza nim nie nazywał mnie pełnym pierwszym imieniem ani tak poetycznie go nie wymawiał. Wyłączyłam lampkę biurkową i odpychając się od podłogi stopami w samych skarpetkach, przejechałam z krzesłem bliżej okna.

Przy zgaszonym świetle widziałam Ramsesa znacz­nie wyraźniej. Dzięki niech będą bogini, był kompletnie ubrany - no, oprócz butów. Widocznie wampiry muszą chodzić na bosaka, żeby móc się wspinać po drzewach.

Miał na sobie ciemne dżinsy i zwykłą ciemnoniebie­ską koszulę. O ile to możliwe, wyglądał jeszcze bardziej absurdalnie, kiedy tak całkowicie ubrany siedział na drzewie jak jakiś przerośnięty chłopczyk.

- Cześć, tato - powiedziałam, niezdarnie mu macha­jąc. - Przykro mi, że mama, no wiesz, dała ci taki wycisk. Hm, dobrze się czujesz?

Poprzez hałaśliwą muzykę dosłyszałam sygnał ko­mórki. Przyszła kolejna wiadomość. Na razie ją zigno­rowałam. W końcu co miałam odpisać? „Sorry, odezwę się za chwilę, tata na drzewie"?

Ramses niepewnie dotknął swojego boku, ale poki­wał głową.

- Na szczęście dla mnie kapitan gwardii nie wypełnił należycie rozkazu. Wygląda na to, że od skutków wła­snej głupoty uratowała mnie niesubordynacja. - Wyraź­nie uważał, że to zabawne, więc też się uśmiechnęłam, jakbym w ogóle miała pojęcie, o czym mowa. - A co do wycisku... - Zaśmiał się sam z siebie. - Powiedzmy, że naprawdę nienawidzę magii.

- Tak, tak, słyszałam.

Przypatrując się temu mężczyźnie częściowo ukrytemu wśród długich powykręcanych konarów sosny, pomyśla­łam, że siedzenie jego dżinsów musi być już kompletnie usmolone. Może dlatego wampiry wolą łazić po drzewach na golasa. Mniej prania.

- Nie wydaje mi się, żebyśmy zostali sobie należy­cie przedstawieni - powiedział, skłaniając głowę, jakby przepraszał za uchybienie w dworskiej etykiecie. - Jestem Alexander Ramses, arcyksiążę królestwa mroku i protek­toratu ziem Nowego Świata.

Odniosłam wrażenie, że czeka na odpowiedź, więc odparłam:

- Hm, Anastasija Ramses Parker, królowa szkolnych nieudaczników.

128

Mój kiepski żart wcale go nie rozbawił ani nawet nie wywołał cienia uśmiechu. Poczucie humoru musiałam odziedziczyć po mamie. Okropna myśl.

- Przynajmniej dała ci moje nazwisko. Rozważaliśmy to, siedząc w milczeniu. Po chwili

Ramses ostrożnie zapytał:

- Jak się udała Inicjacja? Parsknęłam śmiechem.

- Całkiem do kitu. Oblałam, a potem pojawili się twoi kumple i teraz już wszyscy wiedzą, że jestem dam-czymś tam.

f» - Dampirem - podpowiedział uprzejmie. - To brzydkie określenie, jak mieszaniec. Nie będziesz na nie narażona, kiedy zamieszkasz wśród swego ludu.

- Co? Na drzewach? Tato, ale ja muszę chodzić do szkoły. Nie mogę tak sobie uciec dla jakiejś hecy. Poza tym Nikolai mówi, że wysysasz krew. A wszyscy uważają cię za symbol zła.

Ramses spokojnie zniósł ten grad zniewag. Pokiwał głową, jakby przyjmował moje słowa do wiadomości.

- A co ty myślisz?

Przygryzłam wargę. Oczywiście nie byłam pewna, lecz wydawało mi się cholernie dziwne gawędzić z nieznanym dotychczas ojcem, który siedzi sobie niedbale na gałęzi, jakby to był jakiś mebel.

- Myślę, że mama dostanie szału, jeśli wykryje, że przyszedłeś ze mną pogadać.

Jak na zawołanie moja komórka znowu zabrzę­czała. Tym razem ktoś dzwonił. Wyświetlił się numer mamy.

- O wilku mowa - mruknęłam, wstając, żeby zamknąć okno. - Muszę iść. Mam telefon.

Okno zatrzasnęło się, zanim Ramses skończył mówić coś, co zabrzmiało podejrzanie jak „kocham cię".

Dobra, spokojnie, z tym na pewno nie potrafiłam się teraz uporać. Kocha mnie? Nieznajomy wampir? Nie. Może później, dziękuję. Odwróciłam się od dziwacznej postaci na drzewie i chwyciłam komórkę. Odebrałam przed ostatnim dzwonkiem. Oczywiście, musiałam ściszyć odtwarzacz, żeby w ogóle cokolwiek słyszeć.

Ledwie zdążyłam powiedzieć „halo", kiedy zaczął się krzyk.

- Przepraszam - powiedziałam, gdy tyrada dobiegła końca. - Myślałam, że sprawdzisz najpierw telefon do­mowy. Zostawiłam wiadomość na sekretarce, że Nikolai mnie odwiezie.

- Więc jesteś w domu? Sama?

Pewnie, czyżby sądziła, że zaprosiłam Nikolaia? Co też jej przyszło do głowy? A może podejrzewa, że tata ukry­wa się w ogrodzie? Z westchnieniem zapaliłam światło.

- Sama - przyznałam. Oczywiście, nie wspomniałam słowem o siedzącym na gałęzi Ramsesie, ale, rozumiecie, on przecież nie wszedł do domu.

- Dobrze, właśnie skręcam na Fairview. Będę za dziesięć minut - oświadczyła, wyraźnie dając do zrozu­mienia, że czeka nas jeszcze dalsza rozmowa.

- Super - odparłam, starając się nie sprawiać wra­żenia tak głęboko rozczarowanej, jak byłam.

Kiedy powiedziałyśmy sobie do widzenia, sprawdzi­łam wiadomości przychodzące. Taylor przysłała SMS albo raczej wielkie pytanie: „Ty i Nik...?????"

Pogłośniłam muzykę i zastanawiałam się, co odpo­wiedzieć. Ostatecznie to była tylko zwykła przejażdżka i rozmowa. A jednak ofiarował mi swoją płytę, a ja dałam mu numer mojej komórki. W dodatku obiecał, że za­dzwoni. Tylko czy starsi chłopcy nie gadają tak zawsze? Umówił się ze mną... ale na kręgle. Z przyjaciółmi. To nie to samo, co kolacja i kino tylko we dwoje.

„Niezupełnie", odpisałam, po czym dodałam: „Za­pytaj mnie w szkole".

Może do tego czasu już wszystko zrozumiem.

Tej nocy zdołałam uniknąć dalszej rozmowy z mamą, bo zgasiłam światło i udawałam, że już śpię. W porządku, był to tani wybieg, ale po prostu miałam dość. Kiedy nie odpowiedziałam na jej krzyki z dołu, mama wetknęła głowę do mojego pokoju. Przez zamknięte powieki wy­czuwałam, że nic nie mówiąc, długo stała w drzwiach. Wreszcie wślizgnęła się do środka i delikatnie pocało­wała mnie w czoło, tak jak to robiła, kiedy byłam małą dziewczynką.

Jakimś cudem wkrótce potem zasnęłam. Naprawdę.

Kiedy oprzytomniałam na sygnał budzika, miałam wrażenie, że przez całą noc śniły mi się wampiry i osikowe kołki, i może nawet Buffy Postrach Wampirów, tylko że był to Nikolai albo jego ojciec... albo prezydent?

Sny, kto je potrafi zrozumieć?

Nieprzytomnie wymacałam wyłącznik budzika. Poma­lowałam głowę, próbując odegnać poplątane resztki snu, i z mętnym wzrokiem wywlokłam się z łóżka. Spojrzawszy na pomiętą koszulkę, zdałam sobie sprawę, że poprzedniego

wieczoru zapomniałam przebrać się w piżamę. Cóż, przy­najmniej teraz zapowiadało się mniej ubierania.

Zgarnęłam do plecaka podręczniki i szkolne papiery, zastanawiając się, czego nie przeczytałam na historię i czy zdążę nadrobić zaległości w czasie okienka.

A mimo to uśmiechałam się, bo wiecie co? Wszystko było takie cudownie normalne. Wychodząc z pokoju, odpukałam w drewnianą framugę. Miałam nadzieję, że nic się nie zmieni.

Mama siedziała w jadalni. Przeżuwała płatki śniada­niowe cheerios i robiła notatki w gigantycznej książce, Kosmicznej matce czy jakiejś podobnej. Okulary miała zsunięte na czubek głowy, gdzie niemal ginęły w gęstwi­nie loków. Pomyślałam o ucieczce, ale przeklęty schodek zaskrzypiał i mama mnie dostrzegła.

- Hej - powiedziała tonem, który wyraźnie oznaczał: „chodź-siadaj-musimy-porozmawiać".

Cholera.

- Cześć - odparłam, nadal zerkając na drzwi. Czy mogę udawać, że jestem już spóźniona? Rzuciłam okiem na zegarek. Kurczę blade, do rozpoczęcia lekcji miałam jeszcze kupę czasu. Więc poddałam się z westchnieniem. Porzuciwszy plecak obok butów, podeszłam do stołu. W końcu co mi szkodziło od razu skoczyć na głęboką wodę. - Zwariowany ten wczorajszy wieczór, prawda?

- Wszystko będzie dobrze,

Usiadłam na moim tradycyjnym miejscu, po skosie. Mama sięgnęła w moją stronę i lekko uścisnęła mi rękę. Patrzyłam na jej dłoń. Jak na mamę, taki gest był wielką demonstracją uczuć.

132

- Och, na pewno - przytaknęłam, opanowując chęć, żeby się odsunąć.

Puściła mnie pierwsza.

- Rozmawiałam z Dianę i pozostałymi. Zgodzili się, że nie możemy pozwolić, by nam cię odebrano. Zamierza­my dokonać obrzędu ochrony. Pozostaniesz w kowenie jako pełnoprawna Prawdziwa Czarownica.

- Ale ja nie potrafię uprawiać magii.

- To nieistotne - upierała się przy swoim mama. -Poza tym prawdopodobnie potrafisz. - Zanim zdołałam zareagować, pędziła dalej: -Wytłumaczyłam im, że umiesz

* wyczuwać naszą moc. To znak rasy, musieli przyznać. Stanowiłby zagrożenie w rękach władcy królestwa mroku. Królestwa mroku, którego jestem księżniczką, jak mogłam mniemać?

- Starszyzna upiera się czekać do następnej pełni. Uważam, że to kompletna głupota, zważywszy na atak z ostatniej nocy, ale postanowiłam się nie upierać, biorąc pod uwagę ustępstwa, które już udało mi się wywalczyć. -Głos miała pełen napięcia, twarz ściągniętą. Pomyślałam, że w każdej chwili może wybuchnąć płaczem. Opuściła okulary na nos i pokręciła głową, jakby w odpowiedzi na jakąś niesłychaną tezę. - Głupota. Jednak nie ma siły na tych starych durniów, gdy już chcą koniecznie postawić na swoim.

Starzy durnie?! Nasza czcigodna Starszyzna? O mało się nie roześmiałam, słysząc te złośliwości.

- I to tyle, jeśli chodzi o mój autorytet.

Te słowa też zabrzmiały dziwnie: ponieważ jesteśmy zgromadzeniem egalitarnym, więc technicznie rzecz

biorąc, mama nie może mieć większej władzy niż kto­kolwiek inny.

- Cóż, po prostu do tego czasu trzeba cię chronić. -Popatrzyła na mnie, jakby nagle sobie przypomniała, że tu jestem i słucham jej pomstowania. - Obawiam się, że nie mogę pozwolić, żebyś po zmroku przebywała poza domem.

- Co? - Siła gniewnego zdumienia poderwała mnie na równe nogi. Nie teraz, nie, kiedy czeka mnie randka z Nikolaiem. - Nie ma cholernej mowy!

Mama podniosła się zza stołu i znowu chciała chwycić mnie za rękę, ale się jej wyrwałam.

- To jedyny sposób, kochanie. Przykro mi. Muszę zapewnić ci bezpieczeństwo.

Wściekła ruszyłam do drzwi. Niech tylko spróbuje mnie zatrzymać.

- Wiesz co? A może wcale nie zależy mi na bezpie­czeństwie!

Magiczna zapora zagrodziła mi wyjście. Kiedy do­tknęłam klamki, poczułam mrowienie, jakby szpileczki kłujące dłoń. Spojrzałam na mamę ze złością. Naprawdę zamierzała mnie więzić?

- Co? Na szkołę też mam teraz szlaban?

- Myślałam o tym - powiedziała. - Ale nie ma potrzeby zabierać cię ze szkoły. Nie zbliżą się do ciebie w świetle dziennym. Jedynie wieczór i noc stanowią problem. - Jej łagodny, czuły wyraz twarzy doprowadzał mnie do furii. Jak śmiała patrzeć na mnie w taki sposób, jednocześnie informując o areszcie domowym za coś, czemu w ogó­le nie byłam winna! - Skarbie, proszę - zaklinała. - To tylko na miesiąc.

134

Miesiąc! O Boże!

Ale nigdy się nie wydostanę, jeśli będę naciskać. Po­stanowiłam rozegrać tę sprawę na zimno. Zamrugałam, jakbym otrząsała się z gniewu, po czym przybrałam moją mistrzowską szkolno-teatralną uległą minkę.

- No, dobra. Skoro uważasz, że tak będzie najlepiej.

Ostatnie słowa mogły zepsuć cały efekt. Dosłysza­łam w nich niezamierzoną nutę sarkazmu. Spojrzałam mamie w oczy, jednak wydawało się, że ona to kupuje. Wraz z westchnieniem ulgi opadł z jej ramion ciężar, a z drzwi magiczna zapora. Zamek szczęknął i otworzył się, w ręce zniknęło uczucie kłucia.

- Dziękuję, Ano. Uwierz mi, tak będzie najlepiej. Odwołam dzisiejsze popołudniowe zajęcia. Spędzimy wieczór razem w domu, dobrze?

Och, jasne, cudownie.

- Okej - odparłam, starając się wyglądać na szczerze wdzięczną.

Jednak najwyraźniej trochę mnie przejrzała.

- Wiem, że nie jest twoim marzeniem spędzać czas z mamusią, ale możemy się postarać, żeby było fajnie, prawda? Mogłybyśmy wypożyczyć jeden z tych japoń­skich filmów anime, które tak bardzo lubisz? - Z nadzieją wskazała na moją koszulkę.

- Pewnie - przytaknęłam. Musiałam użyć wszystkich umiejętności aktorskich, żeby się nie porzygać.

Poklepała mnie po ramieniu. Poczułam, jak wzbiera w niej fala magii. Ciemna i ciężka niczym nadchodząca burza miała w sobie smak metalu i szczęk łańcuchów. Ale kiedy już mnie niemal zalewała, chwytając w pułapkę, nagle się cofnęła.

- Do zobaczenia wieczorem?

Skinęłam głową, nie dowierzając własnemu głosowi. Czyżby mama zastanawiała się nad zniewoleniem mnie? Naprawdę zamierzała nałożyć mi magiczne pęta i zmusić do posłuszeństwa? Niebywałe. Po moim trupie wrócę wieczorem do domu! Jednak, biorąc plecak i czekając, aż mama otworzy drzwi, nadal starałam się uśmiechać.

- Do zobaczenia - skłamałam.

Rozdział 12

ka mi się trzęsła, kiedy płaciłam pięć dolarów za latte. Kasjerka obrzuciła mnie ciekawskim spojrzeniem, lecz o nic nie zapytała. Przemknęłam do stolika i czekałam, aż wywołają mnie po odbiór mojej kawy. Sprawdziłam portfel. Około dziesięciu dolarów i trochę drobnych. Nie za wiele jak na ucieczkę, ale co miałam robić? Moje odczucia były jednoznaczne. Mama szykowała się do użycia magii, żeby mnie kontrolować.

Co prawda nie użyła jej, jednak myślała o tym - nawet włączyła moc. To już było niefajne. Porąbane.

A wszystko po co? Żeby strzec mnie przed straszliwy­mi wampirami, które, o ile mi wiadomo, po prostu lubią sobie posiedzieć na drzewach i pogadać. W porządku, Elias przyznał, że piją krew, jednak to tylko część rytu­alnych łowów, prawda? Nie robią nic złego.

Nie to co mama.

Cholera.

Przynajmniej miałam komórkę. Chociaż w szkole są zabronione, tego ranka z przyzwyczajenia wepchnęłam ją do kieszeni. Przełożyłam telefon do plecaka, zastana­wiając się, czy na serio rozważam pozostanie tej nocy bez dachu nad głową.

Byłam tak zatopiona w myślach, że o mało nie przega­piłam swojej kawy. Chwyciłam kubek i ruszyłam w stronę przystanku. Wsiadam do autobusu na Summit, jakieś trzy przecznice od domu i pół od dogodnie usytuowanego baru kawowego. Ranek był szczególnie chłodny, jakby postanowił w końcu dopasować się do jesieni. Z otworu w pokrywce kubka unosiła się para. Żałowałam, że nie wzięłam kurtki, bo powietrze pachniało deszczem.

Pomachałam do ponurego skejta, który jeździł z tego samego przystanku co ja. Zawsze nosił obcięte, wystrzę­pione spodnie i jedną nogę trzymał na pomalowanej sprejem deskorolce. Włosy miał jak szczurze gniazdo, a w dodatku były przetłuszczone od brylantyny i brudu, wiedziałam jednak, że mimo wystudiowanego wyglądu bandziora mieszka w wielkim domu przy tej ulicy, a jego starzy są zapewne obrzydliwie bogaci. Wydawało mi się, że ma na imię Ted i chyba już kończy Stassena, ale mieliśmy niepisaną umowę: żadnych rozmów poza burknięciem „cześć". Sącząc kawę, oparłam się siedzeniem o zimny betonowy murek i próbowałam przeglądać książkę do historii. Jednak słowa odbijały mi się od mózgu.

Wreszcie odwróciłam się do Teda czy też Thada i za­pytałam:

- Słuchaj, gdybym nie mogła wrócić dzisiaj do domu, wiesz, gdzie się da przenocować?

Popatrzył na mnie spode łba, dając do zrozumienia, żebym zostawiła go w spokoju.

- Więc to tylko na pokaz? Ten wygląd twardziela? Dokuczyłam mu na tyle, że go ruszyło.

- Jest takie miejsce w centrum. Dla bezdomnych. Za­raz, jak się nazywa? Katolicka Organizacja Charytatywna?

138

Zmarszczyłam brwi. Przytułek? To wydawało mi się już ostatecznością. Poza tym, bez urazy, ale jakoś trudno mi było oczekiwać, że akurat katolicy udzielą schronienia półwampirowi w ucieczce przed czarownikami.

- Tak, dzięki. - W moim głosie brzmiało rozczaro­wanie.

Chłopak popatrzył na mnie, jakby się nad czymś za­stanawiał. Potem powiedział:

- Znam takich jednych. Mieszkają na dziko w tym dużym dwupiętrowym domu, który od zawsze jest na sprzedaż. Wiesz, na rogu Grotto?

Wiedziałam, oczywiście. Wielkie domiszcze w stylu federalnym, kolumny i ciężkie granitowe cegły. Nie by­łam pewna, czy nocleg tam jest o wiele bezpieczniejszy niż w schronisku, ale przynajmniej poczułam, że mam jakiś wybór.

- Dziękuję - rzuciłam z wdzięcznością.

- Nie ma sprawy - odparł, wsuwając deskę pod pachę, bo właśnie, piszcząc hamulcami, zatrzymał się przy nas autobus. -Jeśli tam pójdziesz, powiedz, że Nate cię przysłał.

- Nate. - A więc nie Ted. Pomyślałam, że na wszelki wypadek zapamiętam. - Dobra, rozumiem.

Przed pierwszym dzwonkiem Taylor czekała koło mojej szafki. Jak na ironię ktoś nabazgrał czarnym mar­kerem na czerwonej powierzchni wielkimi drukowanymi literami: „Czarownica Kretynica".

- No popatrz - mruknęłam oschle - człekokształt­ne małpy umieją rymować. Powinnyśmy to zgłosić do „Scientific American" albo do „National Geographic", albo już sama nie wiem dokąd.

139

Na mój marny dowcip Taylor solidarnie odpowiedziała uśmiechem. Dzisiaj jej hidżab był jaskraworóżowy. Usta miała umalowane pod kolor błyszczącą szminką. I co dziwne, wyglądało to fantastycznie w zestawieniu z jej orzechową skórą.

- Z wrażenia przez tę historię z Nikolaiem zupełnie zapomniałam o Thompsonie.

Do diabła, ja zapomniałam o nich obu.

- Przyniosłaś płytę Nika? - zapytała tonem pełnym nadziei. - Chciałabym zobaczyć. Jest super?

- Tak, świetna - odparłam, kiedy już wystukałam szyfr otwierający szafkę i zaczęłam wybierać podręczni­ki. Matematyka, pierwsza lekcja. Co, u licha, zrobiłam, żeby zasłużyć na to o dziewiątej rano? Matma, proszę bardzo, ale jako pierwsza?! Okropność.

- Przepraszam, miałam dziś obłędny ranek i zapo­mniałam ją zabrać - oznajmiłam zmartwionej Taylor. Nie wzięłam setki rzeczy, których mogłam potrzebować: szczoteczki do zębów, bielizny na zmianę. Naprawdę nie mogłam nie wrócić na noc do domu, prawda?

- Och. A powiedz, jak ci poszedł twój religijny eg­zamin?

- Oblałam. - Zamknąwszy szafkę, popatrzyłam ponuro na dzieło Thompsona. Powinno raczej brzmieć „wampirzyca kretynica", bo czarownicą już nie byłam. - Z kretesem.

- Ojej. - Wlepiła wzrok we własne palce, które ner­wowo wykręcała. Po chwili jednak się rozpromieniła. -Hej, ale przynajmniej masz chłopaka.

Czy aby na pewno?

- Jeszcze nie zadzwonił - przypomniałam. - I wcale nie wiem, czy zadzwoni.

140

Posłała mi figlarny, krzywy uśmieszek.

- Kiedy to zrobi - a zrobi - Bea padnie.

- Bo co? - Bea znienacka stanęła obok niej. Mnie nie poświęciła ani jednego spojrzenia.

- Nikolai zaprosił Anę na randkę - wyrwała się pod­ekscytowana Taylor.

Mogłabym ją kopnąć.

- Jeszcze nie. Niezupełnie - mruknęłam. Spodziewa­łam się, że teraz moja przyjaciółka naskoczy na mnie z fu­rią, lecz ona nadal mówiła wyłącznie do Taylor. Na mnie w ogóle nie zwracała uwagi. Co to miało być? Unikanie?

- Nikolai Kirov? - zapytała, jakbyśmy znały Bóg wie ilu chłopaków o imieniu Nikolai. - Z mojego kowenu?

Och, teraz to już był jej kowen?

Taylor wyglądała na zbitą z tropu. Zerknęła w moją stronę, szukając potwierdzenia, ale byłam zbyt zajęta zmuszaniem Bei za pomocą złego oka, żeby mnie wresz­cie zauważyła.

- Hm, myślę, że tak - mruknęła Taylor. - Mówię o tym, który w zeszłym roku skończył szkołę i gra w zespole metalowym. To ten chłopak. Taki przystojniak.

Zupełnie nieproszone, fizyczne doznanie palca muskającego mi skórę nad piersiami powróciło z taką siłą, że aż zadrżałam. Po raz pierwszy w życiu gwał­townie zapragnęłam znaleźć się natychmiast na lekcji matematyki.

- Dobra, pogadajcie sobie same, a ja muszę już lecieć. Za chwilę będzie dzwonek.

Wtedy Bea wreszcie na mnie popatrzyła. Odniosłam wrażenie, że zaraz coś powie. Jednak wcale nie byłam pewna, czy chcę to usłyszeć. Więc zarzuciłam plecak na

ramię i zostawiłam je obok mojej zdewastowanej szafki, plotkujące o Niku albo o mnie, albo o nas obojgu. Napraw­dę nie mogłam się doczekać otępiającego doświadczenia, jakim jest lekcja matematyki, bo nie miałam ochoty roz­myślać o tym wszystkim ani chwili dłużej.

Po matmie było wychowanie fizyczne, zajęcia, które miałam razem z Thompsonem. Wspominałam już o złej karmie, związanej z moim planem lekcji?

W szatni przebrałam się w krótkie spodenki i koszulkę. Niestety, czysty kostium został w domu, na koszu z pra­niem. Umykając w pośpiechu przed mamą, kompletnie o nim zapomniałam. Miałam więc do dyspozycji jedynie śmierdzący zmiętoszony strój, który walał się na dnie mojej szafki. Włożyłam go, krzywiąc się z obrzydzenia. Chociaż tyle dobrego, że wszyscy wyglądali marnie. Maszerowaliśmy do sali gimnastycznej niczym zapusz-kowani kryminaliści prowadzeni na spacer po więzien­nym podwórku.

Zajęcia z wuefu prowadzi pan Johnson. Ma pewnie z tysiąc lat, nieustająco zły humor i rzecz jasna, jest trene­rem futbolu. Zawsze przed kolejnym cholerstwem, które dla nas zaplanuje, urządza nam rozgrzewkę z bieganiem wokół sali i całą masą wrzasków w koszarowym stylu na temat bab i maminsynków. Oczywiście Thompson nie tracił czasu. Pojawił się tuż przy mnie i wbił mi łokieć w bok. Cudem nie potknęłam się i nie poleciałam na twarz. Jak na niego, kiepściutko, więc skarciłam go złośliwie:

- To najlepsze, co potrafisz?

Ku mojemu zdumieniu kilka dziewczyn krzyknęło: „Hej!", „Brutal!" i „Widziałyśmy, co zrobiłeś, świrze!"

142

Zupełnie zapomniałam o zaklęciu na utratę popular­ności. Thompson spojrzał w moją stronę. W jego oczach płonęła czysta nienawiść. Przypuszczam, że też miał dzień do kitu. Niestety, najwyraźniej planował odbić to sobie na mnie. Mój dzień zapowiadał się jeszcze gorzej. Traf chciał, że Thompson dostał kolejną możliwość wy­ładowania agresji: hokej halowy. Właściwie nawet się ożywiłam, kiedy zobaczyłam, że pan Johnson wyciąga krążki i kije. W te klocki nie jestem wcale taka zła.

Oczywiście najpierw musiałam przetrwać wybieranie zespołów, najgorszy koszmar każdego niepopularnego dzieciaka. Jeden z kumpli Thompsona został kapitanem pierwszej drużyny, a któraś z czirliderek przeciwnej. Przy­puszczałam, że zostanę wybrana ostatnia, ale w miarę wywoływania imion, zaczęło do mnie docierać, że będzie nas dwoje: ja i... Thompson.

Po czym kumpel Thompsona wywołał właśnie mnie.

A niech to.

Thompson wyglądał, jakby miał zaraz eksplodować. Z zaciśniętymi pięściami przemknął ukradkiem na stro­nę czirliderki.

Kompletnie nie zważając na to historyczne wydarze­nie w szkole Stassena, pan Johnson wrzasnął, żebyśmy zaczynali. Dostaliśmy kije, zajęliśmy pozycje i wkrótce krążek poszedł w ruch. Mimo złego uroku Thompson został bramkarzem, całkiem niezła fucha moim zdaniem.

Na dźwięk gwizdka rozpoczęła się zajadła walka. Po­nieważ mój wróg musiał tkwić w pobliżu bramki, nawet dosyć się zaangażowałam. Dałam się wciągnąć w grę -bieganie, łowienie krążka i posyłanie dalej po gładkiej, śliskiej podłodze.

Miałam niezły ubaw, kiedy kumpel Thompsona ude­rzył krążek, posyłając go wysoko w powietrze. Jak przy­stało na prawdziwego sportsmena, Thompson rzucił się i obronił gola... własną twarzą.

Płaski plastikowy krążek uderzył go mocno tuż nad czołem. Coś chrupnęło. Thompson gwałtownie zaklął. Bryznęła krew.

Wszyscy zastygli w bezruchu i gapili się, jak krew obficie spływa mu po głowie. Nikt nie wątpił, że rana jest powierzchowna, ale ludzie, co to była za fontanna. Stałam blisko, bo myślałam, że pomogę skierować krą­żek do bramki. Nagle nos mi zadrgał. Pochwyciłam silną woń miedzi i soli.

Pachniało...

Smakowicie?

■■■

Rozdział 13

, co następnie się wydarzyło, było jednym z najdziw­niejszych momentów w moim życiu. Nie umiem wam powiedzieć, jakim cudem nagle trzymałam w dłoniach twarz Thompsona. Ani w jaki sposób moje wargi natrafiły na jego zakrwawiony policzek...

Jedyna rzecz, którą wyraźnie pamiętam, to gorąca skóra pod moim dotykiem i boski smak krwi. Ta krew była tak znakomita, jak czekolada, kiedy próbowaliście ją po raz pierwszy, a nawet lepsza, bo rozpalała wszyst­kie zmysły. Nozdrza wypełniał mi jej upojny zapach. Dygotałam całym ciałem, rumieniąc się z podniecenia i pragnienia. Czas zwolnił bieg. Mój wzrok stał się jakby ostrzejszy, bardziej skupiony. Poczułam się niewiarygod­nie pełna życia.

I naprawdę, naprawdę głodna.

Gdyby Thompson nie wyszarpnął się, totalnie prze­rażony, zlizałabym każdą kroplę z jego twarzy, a potem siorbałabym z podłogi...

Moja ofiara gapiła się na mnie. Pan Johnson rozdzia­wił usta na kształt litery O. Nadal rozkładałam ramiona, jakbym chciała wziąć Thompsona w objęcia. Ktoś wymam­rotał, żeby wezwać woźnego. Słowa przerwały osłupiałą ciszę, co sprawiło, że wszyscy znowu zaczęli reagować. Rozległy się różne: „Ouu", „Fuj" i „Obrzydliwe!", „Ona go całowała?" i „Popatrzcie tylko na tę krew".

Ja patrzyłam. Poważnie rozważałam, czy by nie oblizać palców, które ubrudziłam, tuląc jego twarz.

Toteż kiedy nagle zadźwięczał dzwonek, uciekłam.

Wpadłam do szatni, złapałam swoją torbę i ruszy­łam do wyjścia. Nawet nie zawracałam sobie głowy przebieraniem. Przemknęłam przez hol i znalazłam się za drzwiami, zanim dyżurny zdążył ostrzegawczo krzyknąć.

Niebo zasnuwały ciężkie, ciemne chmury. Zaczęło mżyć. Nadal biegłam i dobrze mi to robiło. Mam na my­śli nie samą ucieczkę, ale sprawiającą frajdę aktywność fizyczną. Moje stopy pędziły lekko po chropawym betonie chodnika. Zupełnie jakby tenisówki ledwie go dotykały przed kolejnym skokiem pod niebiosa. Serce waliło z ca­łych sił, jednak nie było to uczucie nieprzyjemne. Raczej coś w rodzaju euforii. Mogłabym tak biec już zawsze.

Nie wiem, jak daleko nogi by mnie zaniosły. Zwolni­łam na widok sieciowego baru kawowego. Jego znajome logo świeciło w gęstniejącej szarówce niczym latarnia morska. Zadudnił grzmot. Dałam nura w drzwi dokładnie w chwili, gdy lunęły pierwsze wielkie krople.

Krzepiący aromat palonych ziaren wciągnął mnie dalej do środka. Panowała tu względna cisza, zważywszy, ile

146

osób siedziało przy stolikach, popijając kawę, z oczami wlepionymi w ekrany swoich laptopów. Dostęp do łączy był bezpłatnym bonusem przy zamówieniu. Tak przynaj­mniej głosiła reklama. Podeszłam do kasy.

- Wymień nazwę swojej trucizny - powiedziała z uśmiechem kawiarka. Miała asymetryczną fryzurę i kółko w nosie, jak u byka. Tatuaże wiły jej się wzdłuż obu rąk.

- Hm, latte?

Ciągle jeszcze czułam się tak nieswojo, że musiała udzielić mi korepetycji na temat większych i mniej­szych rozmiarów kubka. W końcu jednak zdołałam złożyć zamówienie. Wręczywszy mi resztę, obrzuciła mnie bacznym spojrzeniem i bez dalszych komentarzy poinformowała:

- Łazienka jest z tyłu, na lewo.

Kiedy zaczęła przygotowywać moją kawę, popędziłam do toalety przebrać się z powalanego krwią kostiumu gimnastycznego. Łazienkowe lampy szumiały i migały przez chwilę, zanim rozbłysły ostrym fluorescencyjnym światłem. Byłam już bez koszulki, gdy złapałam swoje odbicie w lustrze. Po biegu miałam dziko rozczochra­ne włosy. Oczy lśniły mi jak u zwierzęcia. W dziwnym świetle skóra robiła wrażenie zielonkawej, a krew na wargach - czarnej.

Językiem odszukałam tę zabłąkaną resztkę i chciwie zaczęłam ją ssać. W tej sekundzie tęczówki moich oczu rozbłysły niczym kocie ślepia.

Wyglądałam jak wampir - w spodenkach gimna­stycznych.

Zabulgotał we mnie histeryczny śmiech. Chichota­łam, aż zdałam sobie sprawę, na jaką wariatkę wychodzę. Wierzchem dłoni starłam z ust resztki krwi.

- Kim jestem? - zapytałam dzikuskę w lustrze. Zmie­szana, niemo pokręciła głową. Stanęłam plecami do swo­jego odbicia i skończyłam się przebierać. Wepchnąwszy kostium do plecaka, wyłączyłam światło i zamknęłam drzwi, nie oglądając się za siebie.

Kimkolwiek była dziewczyna z lustra, nie czułam się gotowa, by stawić jej czoło. Jeszcze nie. Na dobrą sprawę nawet nie wiedziałam, co znaczy nią być. Mój plan był prosty. Zamierzałam usiąść, napić się kawy i spróbować poukładać sobie to wszystko w głowie. A potem...

Okej, może to nie był najlepszy start, ponieważ nie miałam pojęcia, co dalej. Powinnam wrócić do domu, ryzykując, że mama użyje magii, by mnie zatrzymać? Albo? Zostać bezdomną?

Kawa była gotowa, więc wzięłam kubek i usiadłam tak, żeby móc obserwować ulewę. Krople zamieniły się w ścianę deszczu i spływały po szybie zygzakami. Obser­wowanie, jak tworzą przypadkowe wzory, nie przynosiło odpowiedzi, ale przynajmniej mój oddech zwolnił i się uspokoił.

Pociągnęłam łyk latte, oczekując tej słodkiej goryczy, którą dawno nauczyłam się uwielbiać. Kawa smakowała jak woda. O mało jej nie wyplułam. Chociaż wyszoro­wałam ręce niemal do kości, palce same uniosły mi się do warg. Nadal łaknęłam krwi.

Otworzyły się drzwi, do wnętrza napłynęła woń desz­czu. Moje spojrzenie spoczęło na nowo przybyłym i nie

148

mogło się oderwać od jego płynnych, pełnych wdzięku ruchów. Mokre dżinsy oblepiały długie, smukłe nogi. Dzięki pogodzie koszulka, którą miał na sobie, nie pozo­stawiała zbyt wiele dla wyobraźni. I dobrze, bo nie sądzę, żebym umiała wymyślić coś aż tak udanego. Kiedy prze­sunęłam wzrok wyżej, żeby sprawdzić, czy twarz pasuje do sylwetki, ze zdumieniem stwierdziłam, że przybysz patrzy prosto na mnie.

- Elias? - powiedziałam, z trudem rozpoznając go w ubraniu. Ta myśl sprawiła, że się zaczerwieniłam.

Uśmiechnął się olśniewająco i złożył ten swój dziw­ny dworny półukłon, przelotnie przykładając dłoń do serca.

- Mogę się przyłączyć, Wasza Wysokość?

Skinęłam głową, ale kiedy usiadł naprzeciwko, przyj­rzałam mu się podejrzliwie. W końcu, jaki był stopień prawdopodobieństwa, że przechodził tędy całkiem przy­padkiem? Akurat tego dnia? Całe kilometry od miejsca, gdzie go ostatnio widziałam? Dwadzieścia minut po tym, jak, hm... oblizywałam Thompsona?

W dodatku według kolorowego zegara na ścianie była dopiero jedenasta trzydzieści sześć. Czy to znaczy, że wampiry funkcjonują za dnia? A może całkowite za­chmurzenie stanowi wystarczającą osłonę?

Uznałam, że później spytam o tę sprawę z dziennym światłem. Najpierw to, co najważniejsze.

- Śledzisz mnie?

Roześmiał się. Z bliska wyglądał jeszcze atrakcyjniej. Widocznie jego oczy nie zawsze były kocimi szparkami, bo teraz źrenice miał okrągłe, a otaczające je tęczówki

przejrzyste, jasnozielone. Przesunął dłonią po krótkiej gęstej czuprynie, nadając jej potargany, seksowny wygląd.

- Niezupełnie - odparł. Powalający uśmiech nie scho­dził mu z twarzy. - Obudziła mnie krew.

Głowa pękała mi od tych wszystkich tajemnic. Powoli, z namysłem pociągnęłam łyk latte, starając się powrócić do stabilnego punktu, w którym się przedtem znajdowa­łam. Niesmaczna kawa niewiele tu pomogła.

- Chcesz powiedzieć, że wstałeś z trumny, kiedy ja... Kiedy wydarzyła się ta sprawa z Thompsonem?

- Cóż, jeśli wytniesz ten kawałek o trumnie, to ow­szem, tak.

Błyskawica sprawiła, że lampy na suficie lekko za­migotały. Chwilę później od huku pioruna brzęknęły szyby w oknach.

- Po raz pierwszy spróbowałaś krwi. Cały klan to wyczuł. Twój ojciec, książę Ramses, jest bardzo zado­wolony - ciągnął Elias. - Jego Wysokość ubolewa, że nie może osobiście złożyć ci życzeń w związku z tą pomyślną chwilą. Dlatego przysłał mnie jako swego emisariusza. Jest zbyt stary, rozumiesz. Słońce może dosięgnąć go nawet mimo deszczu. Jednakże chciałby prosić, żebyś przybyła dziś wieczorem na uroczystą ceremonię.

- W zasadzie mam szlaban. Powinnam iść prosto do domu. - Nie wiem, dlaczego to palnęłam, skoro wcale nie zamierzałam tam wracać. Jednak ta oficjalna prze­mowa trochę mnie spłoszyła. Chociaż już wiedziałam, że wampiry istnieją, brzmiała kuriozalnie z ust normalnego, przystojnego chłopaka, który siedział naprzeciwko mnie w Starbucksie.

150

Brwi Eliasa uniosły się w łuk mówiący: „Serio?"

- Szlaban? Bez obrazy, Wasza Wysokość, ale teraz już cię to nie dotyczy. Co więcej, zaproszenie jest rów­noznaczne z królewskim wezwaniem. Naprawdę nie powinnaś go lekceważyć. Poza tym sądzę, że to ma być twój debiut.

- Mój debiut?

- Prezentacja przed klanem, jeśli wolisz. Przejęcie dziedzictwa. Na Wschodnim Wybrzeżu nazywają to „ujawnieniem się", tyle że skojarzenia z czasem nabierają nowych znaczeń, prawda? - Posłał mi krzywy uśmieszek.

"Ujawnić się jako wampir? To coś w rodzaju wyjścia z ukrycia, tylko dużo, dużo dziwniejsze.

- Owszem, prawda. - Odpowiedziałam mu uśmie­chem.

- Więc postanowione? Przyjdziesz? Pokręciłam głową. Wszystko to wyglądało tak wy­twornie.

- Nawet nie miałabym pojęcia, dokąd iść ani jak się zachować. Nic nie wiem o byciu wampirem.

Oczy Eliasa zaświeciły intensywnie.

-Wiesz to, co najważniejsze. Znasz smak.

Smak... nie musiał wyjaśniać czego. W chwili, kiedy o tym wspomniał, uświadomiłam sobie, że łaknę krwi jak narkotyku. Spomiędzy warg wymknęło mi się drżące westchnienie.

Na widok mojej reakcji z aprobatą pokiwał głową. Ujął mnie za rękę, a ja poczułam, jak znowu oblewam się rumieńcem. Przesunął się i oparł łokcie na wypole­rowanym drewnianym stoliku. Jego ciało wydawało się

fascynująco silne. Łatwo było uwierzyć, że jest rycerzem. Wyglądał... niebezpiecznie. Bez trudu wyobraziłam sobie, jaki wycisk dałby Thompsonowi. Albo Nikolaiowi.

- Co do dzisiejszego wieczoru... Wasza Wysokość, będę ci towarzyszył na każdym kroku, o ile nie masz nic przeciwko temu. Mogę być twoim przewodnikiem, na­uczyć cię naszych obyczajów, jeśli tylko wyrazisz takie życzenie.

W oczach, które odszukały moje spojrzenie, płonął ogień. Wpatrywały się we mnie niesamowicie badawczo, a jednak nie było to wcale nieprzyjemne. Na całej skórze czułam gorąco i ciarki. Próbując zgrywać wyluzowaną, posłałam mu szeroki, przekorny uśmiech.

- Zapraszasz mnie na randkę?

Mina mu zrzedła. Spuścił wzrok, cofnął palce z mo­jej ręki.

- Nigdy bym się nie ośmielił.

Co za słodka reakcja! Zupełnie jak w XVII wieku.

- Nie, naprawdę byłoby miło. - Uśmiechnęłam się. Wyglądał, jakby ta odpowiedź sprawiła mu ulgę.

- Dobrze. Uroczystości zaczynają się o zachodzie słońca. Czy możemy ustalić, gdzie się spotkamy?

Uniosłam dłonie.

- Chwileczkę, Romeo. Jeżeli zdecyduję się zadebiuto­wać, możesz być moim partnerem. Ale na razie jeszcze nie podjęłam decyzji. Chodzi o to, że to wszystko dzie­je się strasznie szybko, rozumiesz? Ciągle nie potrafię uwierzyć, że mogłam lizać twarz Thompsona. Co ja sobie wtedy myślałam?

152

- W ogóle nie myślałaś. Krew ma nieodpartą siłę. Zwłaszcza krew wroga pokonanego w walce.

Brzmiało to o wiele za dostojnie, jak na opis wypadku w sali gimnastycznej, więc przypomniałam mu:

- To był hokej halowy.

- Ale Thompson był twoim przeciwnikiem? Jeden z ekspresów do kawy zaczął wydawać syczące

świsty tak głośne, że na chwilę zagłuszyły rozmowę.

- W zasadzie tak. Graliśmy w przeciwnych druży­nach, ale... to tylko lekcja wuefu. - Elias popatrzył na mnie, jakby wyczuwał, że jest coś więcej na rzeczy, więc przyznałam: - No, dobra. Thompson i ja mamy ze sobą na pieńku od czasu tej głupiej afery w bufecie, kiedy rzu­ciłam na niego zły urok. Ale zaraz wrogowie? Nie wiem. Może. To brzmi jakoś bardzo brutalnie.

- Cokolwiek się stało, spełnione zostały warunki ry­tualnych łowów. Nic oprócz pierwszej krwi nie mogłoby nas obudzić.

Zupełnie nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, więc bawiłam się plastikową pokrywką kubka.

- Pierwsza krew? To znaczy, że teraz jestem wam­pirem?

Przez chwilę wyglądał na nieco urażonego, jednak szybko się opanował.

- Zawsze byłaś tym, czym jesteś, o pani - oświad­czył dwornie, po czym wstał. - Coś sobie zamówię. Dla ciebie też?

Pokręciłam głową. Cóż, właśnie otrzymałam odpo­wiedź na pytanie, którego nie zdążyłam jeszcze zadać: przynajmniej nie muszę rezygnować z mojej ulubionej

kawy. Widocznie wampiry pijają nie tylko krew. Chociaż w smaku nic jej nie dorówna.

Kurczę, tylko posłuchajcie. Kombinowałam jak rasowy krwiopijca. Ciekawe, co by teraz pomyślał Nikolai? Czy przez tę historię z pierwszą krwią przekroczyłam jakąś granicę? Starszyzna ogłosi sezon polowania na mnie?

Gdyby tak się stało, pewnie mogłabym zapomnieć o randce na kręglach, prawda?

Z dymiącym kubkiem czegoś, co wyglądało na czy­stą czarną kawę, Elias znowu usiadł naprzeciwko mnie. Z wyjątkiem bardzo jasnej cery niewiele w nim przypo­minało wampira. Włosy nosił krótko przycięte, na bardzo teraźniejszą modłę. Koszulę, którą miał na sobie, można było dostać w jakimkolwiek domu towarowym. Pod szyją błyszczał modny złoty krzyż.

Krzyż?

Okej, nie wyglądał jak zwyczajny chrześcijański krzy­żyk, taki, jakie nosiło wiele dzieciaków w szkole. Miał kilka dodatkowych elementów. Pomyślałam, że może to grecki albo prawosławny rosyjski krzyż, ale nie byłam pewna.

- Więc krzyż nie pali ci skóry?

- Nie tutaj - odparł swobodnie, jakby to wszystko wyjaśniało.

Kiedy przyglądałam się popijającemu kawę Eliasowi, najróżniejsze pytania kotłowały mi się w głowie.

- Przedtem... wspomniałeś, że mój tata nie mógł przyjść osobiście ze względu na swój wiek? Chcesz po­wiedzieć, że wampirom trudniej jest wychodzić za dnia, kiedy się zestarzeją?

154

- Światło zawsze było wrogiem królestwa mroku. Wrażliwość na nie rośnie w miarę upływu czasu.

- Hm. No, to... ile masz lat?

- Więcej niż ty. Znacznie więcej.

Pewnie nie należało, ale musiałam się roześmiać.

- Cóż, nie wyglądasz.

Skinął głową, przyjmując komplement.

- Dziękuję.

- Mówisz, że jestem tym, kim zawsze byłam. Piekło i szatani, to znaczy kim?

Dziwnie diabelski uśmieszek wygiął mu wargi.

- Zabawne, że akurat wspomniałaś piekło.

Rozdział 14

K^oś w wyrazie jego oczu sprawiło, że po plecach prze­szedł mi dreszcz. Spróbowałam przełknąć ślinę, jednak gardło miałam całkiem suche, kiedy powtórzyłam:

- Piekło?

- Oczywiście to błędne wyobrażenie. Większość z nas jest o wiele starsza niż pojęcia nieba i piekła. Chociaż prawie już zapomnieliśmy o miejscu, z którego musieliśmy odejść. Te resztki wspomnień tak się poplątały z waszymi wyobrażeniami i skojarzeniami z Hadesem, że teraz już nie sposób ich odróżnić.

Kiedy Elias mówił, starałam się pamiętać o oddycha­niu. Jak mama nazwała mojego ojca? Demon. Rozumiała to dosłownie? Czyżbym była pół... diablicą?

I co ja miałam z tym zrobić? Nawet nie wierzyłam w demony i piekło... No dobra, do wczoraj nie wierzyłam również w wampiry.

Elias przez sekundę patrzył mi w oczy, po czym ciąg­nął dalej:

- Historia naszego wygnania jest mętna, ale najstarsi opowiadają, że Pierwsza Czarownica przedarła się przez barierę pomiędzy światami. Żeby uprawiać prawdziwą magię, czerpała moc z innych okolic, z naszego domu.

156

Nic nie rozumiałam. Musiałam mu przerwać.

- Chwileczkę, twierdzisz, że magia w rzeczywistości pochodzi od szatana?

- Nie, jak już mówiłem, to wszystko działo się na długo przed chrześcijaństwem. Przed judaizmem. Przed powstaniem pisma. Jednak magia, którą uprawia twój lud, czerpie energię z tego miejsca za zasłoną niepamięci, z mojej ojczyzny, twojego piekła.

- Nie mogę w to uwierzyć - oznajmiłam. - Zdajesz sobie sprawę, że to, co powiedziałeś, jest koszmarem każdego wiccanina?

- Wiem. - Odwrócił głowę i patrzył, jak nawałnica strząsa liście z drzew. Mięśnie szczęki pracowały mu wściekle, kiedy starał się znaleźć odpowiednie słowa. - Spróbuj wznieść się ponad ludzką skłonność do od­malowywania wszystkiego prostymi, wyraźnymi pociąg­nięciami pędzla, o pani. Twój ojciec przeszedł przez za­słonę na długo przedtem, zanim Chrystus chodził po tej ziemi. Ludzie zawsze bali się tego, co po drugiej stronie. Kiedy Pierwsza Czarownica uprowadziła z naszego kraju pierwszego księcia, nie istniało słowo, które określało­by, kim jesteśmy. Teraz niemal każda kultura ma inne: dżin, diabeł, demon, oni, nephilim, grigori, puca, wyrm... Jakiekolwiek zło nękało rodzaj ludzki od chwili, kiedy została otwarta puszka Pandory... jest przypisywane naszemu plemieniu.

- Zło? - szepnęłam, przypominając sobie błysk we własnych oczach, który widziałam w łazience.

Elias pokręcił głową.

- Zło to wybór, nawet dla nas. W każdym razie dopóki nie jesteśmy zniewoleni magią.

- Zniewoleni? Nie nadążam. Pierwsza Czarownica ściągnęła wampiry... czy jak im tam, z drugiej strony. W porządku, jasne. Nie rozumiem tylko po co?

- Potrzebowała niewolników.

Niewolników? Jego odpowiedź zabrzmiała tak rze­czowo, że równie dobrze mogłabym się o tym uczyć w podstawówce, na lekcji o złotym trójkącie. Ale Elias sugerował, że moi szacowni przodkowie z wielkiej Księ­gi Cieni trzymali wampiry demony w charakterze sług.

Z wielu względów poczułam się tą wiedzą zasko­czona. Zawsze trochę się podśmiewałam z cytowanych wMalleus Maleficarum wyznań czarownic. Niezliczone ofiary Inkwizycji opowiadały w czasie tortur o demonach niewolnikach i piekielnych sługach. Może jednak te hi­storyjki były prawdą?

A Nikolai coś wspominał o pradawnym zaklęciu używanym do łapania i zabijania wampirów. Czyżby do tego właśnie nawiązywał?

Nie wiedziałam, jednak opowieść Eliasa przynajmniej wyjaśniała, dlaczego wampirom i czarownicom razem nie po drodze.

- Ale już nie jesteście niewolnikami? Hm, czy je­steście?

- Od Czasów Płomienia nie można nas zmusić do wypełniania rozkazów. Wtedy, w zamieszaniu wielkiej rzezi, został skradziony i ukryty - oby na zawsze - tali­zman, który stworzyła Pierwsza Czarownica, żeby nas zniewolić. - Dodał coś w niezrozumiałym języku i postukał kłykciami w stół, jakby wypełniał jakiś zabobonny rytuał.

Rozważałam to wszystko, zanim pociągnęłam kolejny łyk wstrętnej kawy. Elias powiedział, że prawdziwa magia

158

czerpie swoją esencję z królestwa mroku, miejsca, skąd pochodzi jego lud.

- Skoro prawdziwa magia czerpie z czegoś z waszych ojczystych stron, czemu nie możecie się nią posługiwać?

- To nasza siła życiowa, coś w rodzaju krwi. Nie mo­żemy używać do czarów naszej esencji, tak jak wy nie możecie używać swojej.

Teraz naprawdę zakręciło mi się w głowie, bo coś sobie uświadomiłam.

- Czarownice żerują na waszej „krwi", a wy pijecie naszą. Święta racja.

Roześmiał się.

- Święta? Raczej „piekielna".

- Nie - powiedziałam. - „Piekielna racja" nie brzmi odpowiednio, uwierz mi.

Uśmiechnęliśmy się do siebie. Mogło między nami zajść coś ważnego, gdyby akurat wtedy nie otworzyły się drzwi, wpuszczając do środka podmuch wilgotnego powietrza i stadko chichoczących dziewczyn. Wydało mi się, że rozpoznaję jedną z nich. Ze Stassena. Należała do - jak nazwałyśmy to z Beą - klanu trawki. Znacie ten typ? Wiecznie zrywa się z lekcji i daje się przyłapywać, jak kopci na boisku. Nasze oczy się spotkały i oczywi­ście jedyne, co mogłam zrobić, to posłać złe spojrzenie.

Odwróciłam się do Eliasa. Popijając kawę, obserwował moją reakcję na dziewczyny, które hałaśliwie przepychały się do lady. Wyglądał na czujnego, jakby w każdej chwili gotów był stanąć do walki w obronie mojego honoru.

- Wszystko w porządku, szlachetny panie. Możesz schować swój miecz do pochwy - zażartowałam. - To tylko małolaty z naszej szkoły.

Przyjął moje słowa do wiadomości, prężąc się po wojskowemu, jakbym wydała mu rozkaz.

- O co chodzi z tym dworskim zadęciem? Jak to moż­liwe, że mój tata to książę, skoro byliście niewolnikami?

- Ach - mruknął. Zanim odpowiedział, dobrą chwilę zabrało mu studiowanie własnych dłoni splecionych na kubku z kawą. - Jakie masz pojęcie o średniowiecznej chrześcijańskiej demonologii?

- Zerowe?

- No, dobrze. Otóż opiera się ona w głównej mierze na tym, co pamiętamy z naszych osad w królestwie mro­ku. Zawsze tego ściśle przestrzegaliśmy. To wszystko, co pozostało po naszej kulturze.

Dziewczyny hałaśliwie podeszły do sąsiedniego stolika. Torby z książkami walnęły o podłogę. Ich właścicielki na cały regulator obrzucały się żartobliwymi wyzwiskami. Przeszkadzało mi to w rozmowie. Jedna z nich - chyba o imieniu Violet albo Ruby - zauważyła mnie.

- Co się gapisz, czarownico?

Wzruszyłam ramionami, po czym z miną winowajcy popatrzyłam w innym kierunku.

Jednak Elias wbijał w nią baczne spojrzenie, dopóki nie spuściła pełnych wrogości oczu.

- Daj spokój - szepnęłam, ale było już za późno. Czułam, że mój gniew narasta, niemal jak magia, kipi tuż pod powierzchnią, gotowy do wybuchu. Nie wiem, dlaczego tak się wkurzyłam. Może szukałam pretekstu, żeby dać upust frustracji, która męczyła mnie przez te wszystkie niespodzianki.

Dziewczyny szeptały o czymś zawzięcie między sobą, wskazując na mnie palcami. Co pewien czas parskały

160

śmiechem w sposób zdecydowanie bezczelny i obraźliwy. Wreszcie któraś pisnęła:

- To ty całowałaś tego przystojniaka w czasie wuefu? Twierdzi, że zlizywałaś mu krew z nosa. Jesteś jakąś fe-tyszystką, czy co?

Chciałam im poradzić, żeby się zamknęły i pilnowały swoich spraw, ale z gardła wydobyło mi się tylko kocie fukanie. Poczułam, że z moimi ustami dzieje się coś dziwnego, jakby zrobiły się zbyt małe.

Wielbicielki trawki wybałuszyły oczy. Ich twarze sta­nowiły studium szoku i grozy. Potem, jakby ktoś włączył alarm przeciwpożarowy, rozpierzchły się w popłochu, ledwie łapiąc po drodze swoje kubki z kawą.

Już miałam zapytać Eliasa, co się właściwie stało, kiedy zadrasnęłam się w język o ostre czubki zębów.

Kły?

Skąd się wzięły?

Rozdział U

/^mojej szczęce coś zatrzeszczało, poruszyło się. Równie niespodziewanie, jak wyrosły, kły kurczyły się i znikały. Ostrożnie przesunęłam językiem po zębach. Nie natrafiłam na nic ostrego. Miedziany smak własnej krwi wypełniał mi usta, jednak nie przypominał tych uzależniających pyszności, które zaczęłam kojarzyć z krwawieniem.

Elias przyglądał mi się ciekawie.

- Widzę, że moja pani potrafi bronić się nad podziw skutecznie - podsumował, ale na twarzy igrał mu uśmiech. - Jednak może na przyszłość warto najpierw wziąć pod uwagę metody bardziej dyplomatyczne?

Byłam zbyt przygnębiona, żeby ta żartobliwa rada mogła mnie rozbawić. Przecież przed chwilą fukałam na moje szkolne koleżanki jak dzika kocica. Czy to choć trochę normalne?

Wstałam. Nogi się pode mną uginały.

- Hm, wiesz co? Idę do domu.

I nagle poczułam, że właśnie tego chcę. Bardzo. W tym obłędzie ucieczka pod kołdrę była kuszącym rozwiązaniem.

Elias podniósł się w tej samej chwili co ja.

162

- Jak sobie życzysz. - Nieznacznie skinął głową. -Ale pozwól, że cię odprowadzę. - Kiedy się zawahałam, dodał: - Mam samochód. To ci oszczędzi długiego spa­ceru w deszczu.

- Samochód? - Nie wiem dlaczego, jednak ogromnie I mnie zdumiało, że młody człowiek, którego widziałam

skaczącego nago po drzewach, ma coś tak zwyczajnego jak auto.

- Transport publiczny w tym mieście pozostawia wiele do życzenia.

Innymi słowy, jest do bani.

- Święta racja - przytaknęłam. - No dobra, czemu nie?

Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, Elias zaoferował się podjechać pod same drzwi baru, żeby zaoszczędzić mi biegania w deszczu. Stałam pod mar­kizą i wytężałam wzrok, wypatrując świateł jego auta. Jakaś kobieta z parasolem skierowała się w moją stronę. Odsunęłam się z przejścia, mamrocząc: „przepraszam".

Jednak zamiast sięgnąć do klamki, nieznajoma chwy­ciła mnie za nadgarstek.

- Hej! - krzyknęłam.

W mglistym świetle ujrzałam świecące kocie oczy. Wampir! Błyskawiczny ruch ręki i parasol się zwinął. Unio­sła go, jakby chciała dźgnąć mnie jego ostrym szpikulcem. Wrzasnęłam na widok spadającego ciosu i w ostatniej I chwili niezdarnie się odchyliłam. Ostrze prześliznęło się | tuż obok mojej talii.

Instynktownie wysunęłam kły, ale niewiele mogły mi pomóc. Sprawiły tylko, że miałam zbyt pełno w ustach. Więc z całej siły kopnęłam ją w kolano.

163Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu trafiłam. Kobieta zatoczyła się do tyłu.

Jednocześnie przy krawężniku zahamował samochód. Rzuciłam się w jego stronę. Moje tenisówki plaskały o mokry chodnik. Biegłam, nie patrząc, czy napastnicz­ka mnie goni.

Drzwi otworzyły się i wskoczyłam do środka. Elias wyrwał przed siebie, zanim zdążyłam zapiąć pas. W bocz­nym lusterku zobaczyłam, jak uzbrojona w parasol kobieta podnosi się z ziemi z przyprawiającym o gęsią skórkę namysłem. Mimo gwałtownie rosnącej pomiędzy nami odległości miałam wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy.

- Zaatakowała mnie! - powiedziałam, chociaż było to absolutnie oczywiste. - Kto to taki?

- Ktoś z opozycji - odparł Elias. Jego wóz okazał się wręcz luksusowy. Miał różne modne urządzenia i srebrzy­stą, pachnącą nowością tapicerkę. Oparłam się impulsowi, żeby zsunąć nasiąknięte wodą tenisówki z samochodowe­go dywanika. - Zanosi się na wojnę domową - ciągnął. - Niektórzy uchodźcy z królestwa mroku przedkładają proste życie niewolników nad skomplikowaną wolność. Wolą służyć starym panom, nawet jeśli nikt ich do tego nie zmusza.

Pogarda w jego głosie nie pozostawiała wątpliwości, po której stronie się opowiada.

- Jesteście wolni od wieków - zauważyłam. - Czy do tej pory wszyscy nie powinni się już przystosować?

- Niewolnikami byliśmy przez tysiąclecia.

Jakaś orientalna muzyka płynęła cicho z odtwarzacza MP3 i jak dla mnie była jedynym odpowiednim elementem tej sceny. Elias prowadził sprawnie i swobodnie, mimo że

164

kompletnie nie pasował do tej lśniącej technologii. Dużo lepiej wyglądałby, pomyślałam, wśród gałęzi pradawnego dębu i, ehm, bez ubrania.

- Dobrze się czujesz? - zapytał, kiedy już przejecha­liśmy kilka przecznic. Przestraszyłam się, że wyczuł, jak moje serce przyspieszyło na wspomnienie jego nagości, ale po chwili dodał: - Chyba cię nie zraniła?

Nie sądziłam. Obejrzałam uważnie swoją koszulkę. Z boku było małe rozdarcie, to wszystko.

- Ty i twój ojciec znajdujecie się w centrum tego kon­fliktu, rozumiesz - powiedział Elias, rzucając mi szybkie spojrzenie, zanim znowu skupił uwagę na śliskiej od deszczu jezdni. - Nie tak dawno temu książę Ramses przewodził koncesjonistom. Wynegocjował traktat po­kojowy między uchodźcami i ciemiężcami. - Zakaszlał i wyjaśnił: - Mam na myśli czarowników.

- Więc zawarliście pokój?

- Nie. Traktat okazał się fikcją. Zostaliśmy zdradzeni. - Oczy zwęziły mu się ponuro, wlepił wściekłe spojrzenie w asfalt. Otworzyłam usta, żeby zadać kolejne pytania, lecz właśnie wtedy zatrzymaliśmy się przed domem.

Zamrugałam niedowierzająco. Elias bez kłopotu odnalazł moje miejsce zamieszkania. Nawet Nikolai i ja minęliśmy je dwukrotnie.

- Ale zabezpieczenia...? Natychmiast zrozumiał, w czym rzecz.

- Krew mego księcia plami wasz próg, o pani. Poza tym, ty jesteś z jego krwi. Maskujące zaklęcie nie do­równuje tym znakom.

- Och. - To było wszystko, co mi przyszło do gło­wy. Trzymając rękę na klamce, przeniosłam spojrzenie

z domu na Eliasa. - Hm, wejdziesz? Chcę tylko zabrać kilka rzeczy. Potem moglibyśmy wyskoczyć na lunch albo gdzie indziej.

- To wspaniałomyślne z twojej strony, nie mogę jednak liczyć na to, że deszcz będzie padał w nieskończoność - odparł, zerkając na ciemną zasłonę chmur. - Wkrótce muszę wracać pod ziemię.

- Poważnie?

- Całkiem.

W tej sytuacji nie nalegałam. Zostawiłam Eliasa cze­kającego w samochodzie. Ponoć mama wyczułaby obec­ność intruza tego rodzaju. Cokolwiek to miało znaczyć, wystarczyła mi informacja, że gdyby wszedł do domu, odezwałby się maminy zmysł podejrzliwości.

A ja nie chciałam jej alarmować, zwłaszcza że poza wszystkim formalnie byłam teraz na wagarach.

Wysypałam podręczniki na ławeczkę w okiennym wykuszu. Po incydencie z oblizywaniem Thompsona nie zamierzałam dziś wracać do szkoły. Po prostu nie byłam w stanie stawić temu wszystkiemu czoła. Z plecaka wy­padł mój telefon komórkowy i podskoczył na podłodze. Podniosłam go i włączyłam.

Na ekranie zatańczyła lista nieodebranych połączeń, nieodsłuchanych nagrań w poczcie głosowej, nieprze-czytanych wiadomości. Były ich dziesiątki! Jednak kiedy przeglądałam nagłówki, już wiedziałam, że większość może poczekać. Wszyscy chcieli poznać szczegóły na temat lekcji wuefu. Jedyna Taylor pytała, jak się czuję. Od Bei nie było ani słowa, nawet plotkarskich docinków.

166

Szybko odpowiedziałam Taylor uspokajającym „o tyle, o ile" i obiecałam, że zadzwonię po lekcjach, kiedy tylko będę miała okazję.

Nie mogłam sobie jednak darować sarkastycznego: „Miło, że się tak o mnie martwisz" do Bei.

Wystukałam wiadomość, ale potem mój palec zawisł niezdecydowany nad przyciskiem „wysłać". Czy nale­żało się przyznawać, jak mnie to boli? Najwyraźniej nie sprawiało jej problemu udawanie, że w ogóle nie istnieję. Więc może ja też powinnam pokazać, że mi nie zależy.

Nadal miałam na sobie urodzinowy naszyjnik. Jego koraliki wibrowały ciepłymi uczuciami, które Bea wło­żyła w swoją pracę. Jeśli teraz chciała pokazać, że nasza przyjaźń już się dla niej nie liczy, to proszę bardzo. Ale to było tylko tyle: poza.

Nacisnęłam „wysłać".

I zdjęłam naszyjnik. Miałam ochotę cisnąć nim o pod­łogę, jakoś jednak nie potrafiłam, więc wsunęłam go do zewnętrznej kieszeni plecaka.

Szybko popędziłam na górę, żeby zabrać trochę rze­czy. Zupełnie nie wiedziałam, w czym powinna wystąpić podczas swojego debiutu księżniczka wampirów, więc oprócz kilku podstawowych ciuchów w rodzaju bielizny i skarpetek wyciągnęłam moją najładniejszą sukienkę na ramiączkach, pończochy i szpilki. Z łazienki zgarnęłam przybory toaletowe, kosmetyki do makijażu, kilka ulu­bionych błyskotek i mamine perfumy o zapachu drzewa sandałowego. Zawahałam się, zanim wepchnęłam je do kosmetyczki, ale przecież to nie była kradzież. Miałam wrócić... kiedyś.

Co jeszcze?

Pieniądze.

Wpadłam z powrotem do sypialni i zaczęłam gorącz­kowo przekopywać szufladę komody w poszukiwaniu kolekcji talonów upominkowych. Wielu spośród moich dalszych krewnych (zwłaszcza ci, którzy nie są czarow­nikami) nigdy nie wie, co mi podarować z okazji urodzin albo świąt, więc uskładałam pokaźny stosik nieulegających przedawnieniu talonów do różnych sklepów od Barnes & Noble po Home Depot.

Niestety, jedyna gotówka, jaką miałam, znajdowa­ła się w skarbonce na drobne, którą kiedyś wypatrzy­łam w sklepie ze starociami. Chociaż do tej pory mogło się już uzbierać ze dwadzieścia albo i trzydzieści dol­ców, skarbonka była o wiele za ciężka, żeby ją ze sobą taszczyć.

Nie miałam pojęcia, co jeszcze może się przydać, więc tylko szepnęłam ciche, serdeczne „do widzenia" i zbiegłam po schodach z przepełnionym szkolnym ple­cakiem. Gdzieś głęboko w kupie upchniętych byle jak rzeczy zadzwoniła moja komórka.

Ignorując ją na razie, przetrząsałam szafę w holu, dopóki nie znalazłam kurtki od deszczu. Uniosłam ko­ronkową firankę na wykuszowym oknie, żeby sprawdzić, czy Elias jeszcze tam jest. Ponad krzakami i ogrodzeniem zobaczyłam srebrne krople deszczu, odbite w przednich światłach. Wsunąwszy ramiona w rękawy kurtki, chwyci­łam plecak. W komórce włączyła się poczta głosowa. Pa­miętałam jeszcze, żeby zamknąć drzwi na klucz i pobieg­łam do ciepłego wnętrza oczekującego mnie samochodu.

- Dokąd teraz, o pani

Moje serce nadal gubiło rytm, kiedy nazywał mnie swoją panią, chociaż brzmiało to okropnie staroświecko. Patrzyłam, jak krople deszczu rozpryskują się na szybie. Czyżby padały coraz wolniej? Wkrótce mogło wyjść słoń­ce? Nie chciałam skrzywdzić Eliasa, więc powiedziałam:

- Do świata podziemi?

Rozdział 16

kiedy Elias pokazał mi właz do kanału, ucieszyłam się, że nie włożyłam sukienki.

Zanim zaparkowaliśmy w sąsiedztwie parku Swede Hollow, deszcz znacznie osłabł. Pokrywa chmur się roz­praszała. Ulewa przechodziła w mizerną mżawkę, która spływała za kołnierz i przyklejała mi włosy do twarzy.

- Chyba sobie żartujesz?

Okoliczne domy mieszkalne wyglądały jak wymarłe; najwyraźniej większość ludzi w tej dzielnicy pracowała od dziewiątej do piątej. Elias przykucnął na środku pustej ulicy i za pomocą łomu, który wyciągnął z bagażnika, wziął się do podważania pokrywy włazu. Oparłam się o drzwi samochodu, krzyżując ręce na piersiach. Prze­rażona, z niedowierzaniem pokręciłam głową.

Okej, nie wiedziałam, czego oczekiwać, kiedy pro­ponował, że zejdziemy do podziemi, ale rozumiałam, że wampiry to istoty żyjące na łonie natury. Ostat­nim miejscem, którego bym się spodziewała, był kanał ściekowy.

- Chyba nie myślisz na serio, że tam zejdę. Podważył pokrywę i odsunął na bok. Przez chwilę

przyglądał mi się z wyrazem zranionej dumy.

170

- Pod ziemią jest coś więcej niż szczurze tunele, o pani. Jeśli udasz się za mną, sama zobaczysz.

Nawet z tej odległości czułam charakterystyczny zapach ścieków.

- Nie ma mowy.

Elias rzucił okiem na przejaśniające się niebo i zwin­nie wsunął się do środka.

- Nadszedł dla mnie czas powrotu. Postąpisz, oczy­wiście, jak zechcesz, Wasza Wysokość. Ale cokolwiek zadecydujesz, błagam, pospiesz się.

Czekał mnie długi, mokry spacer do domu. Poza tym naprawdę nie mogłam tam wrócić... W każdym razie nie tego wieczoru. Nadal bałam się, że mama uziemi mnie za pomocą magii, tak jak już raz zrobiła. Przerażało mnie to, zwłaszcza teraz, kiedy wiedziałam, że czarownice potrafiły zniewolić wampiry. Skąd pewność, że mama mnie sobie nie podporządkuje?

Zadrżałam na myśl o obrzydliwych, wilgotnych tu­nelach, ale powiedziałam:

- Dobra, idę.

Skinąwszy mi głową, Elias zaczął schodzić pierwszy.

Zaraz poniżej niewielkiego wylotu kanału drabina ginęła w mroku. Było tam tak ciemno, że nie mogłam dostrzec ani śladu mojego przewodnika. Uklękłam nad włazem i zajrzałam do środka.

- Hej, halo?

Aż podskoczyłam, gdy twarz Eliasa niespodziewanie zmaterializowała się tuż przede mną.

- Proszę, o pani. Pospieszmy się - rzucił, po czym znowu zniknął.

- Ale ja nic nie widzę.

Jego pozbawiony ciała głos odbił się echem w zatęchłym, wilgotnym powietrzu, które wionęło na mnie z kanału.

- Poprowadzę cię. Szybciej. Nikt nie może zobaczyć, że tędy wchodzimy.

Czy powinnam zamknąć za nami, że tak powiem, drzwi? Popatrzyłam na ciężką pokrywę. Próbowałam ją poruszyć, ale choć bardzo napinałam mięśnie, nawet nie drgnęła.

- Nie mogę dźwignąć pokrywy.

- Poślę Cerbera, żeby zatarł po nas ślady. - Cichy szczęk stąpnięć po metalowej drabince oddalał się coraz bardziej w głąb.

Nie chciałam zostać zbyt daleko w tyle, więc musiałam wreszcie się odważyć. Niepewnie postawiłam stopę na pierwszym szczeblu. Wydawał się o wiele za cienki i za śliski, a otwór pode mną o wiele za głęboki i za ciemny. Wstrzymałam oddech i mocno się uchwyciłam.

Schodząc, popatrzyłam w górę. Niebo było szarym krążkiem otoczonym czernią. Nogi miałam jak z waty.

- To mi się nie podoba. - Mój głos zabrzmiał nawet jeszcze bardziej drżąco i słabo.

- Już niedaleko.

Mimo jego zapewnień nie tak łatwo było opuszczać stopy, jedną po drugiej, przezwyciężając ten straszny mo­ment nicości pomiędzy szczeblami - zwłaszcza teraz, kiedy otaczał mnie kompletny mrok i niczego nie widziałam. Zupełnie jakbyście schodzili po drabinie z zamkniętymi oczami. Tylko gorzej, bo cokolwiek robiłam, nadal nie miałam pojęcia, dokąd idę.

- Nie wiem, czy dam radę - sapnęłam. Kiedy spoj­rzałam w górę, szare niebo niknące w wylocie włazu

172

było nie większe niż pączek. Mój żołądek zacisnął się i zamienił w drżący supeł. Kolana mi się zablokowały. Nie tylko nie mogłam dalej iść, ale musiałam walczyć z chęcią panicznej ucieczki na górę.

Pode mną rozbłysło światło. Nagle zobaczyłam, że stoję na ostatnim szczeblu umieszczonym nieco nad podłogą. Szybko zeskoczyłam, wdzięczna za solidny grunt pod nogami. Tunel otwierał się na wielki korytarz z ciosane­go piaskowca. Środkiem biegły rzędy torów kolejowych.

Elias trzymał w ręku reflektorek. Przesunął dużym snopem światła po ścianie, którą akurat pokonałam. Obok drabiny znajdowała się półka pełna latarek różnego rozmiaru i kształtu. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, kiedy moje spojrzenie padło na bladego czarnookiego chłopaka. Siedział cichutko na sfatygowanym wiklino­wym fotelu. Ciemne włosy zwisały mu w mizernych ko­smykach. Ciemne dziury oczu wpatrywały się we mnie bez mrugnięcia.

- Wasza Wysokość, to jest Cerber. Strzeże wejścia -oznajmił Elias. Młodzieniec podniósł się i ukłonił.

- Hm, cześć - powiedziałam.

Chłopak skinął uprzejmie, po czym wydobył ze stosu latarkę, a kiedy wzięłam ją, z kolejnym kiwnięciem głowy zaczął wspinać się po drabinie.

- Nie zaszkodzi mu światło słoneczne?

- Cerber jest człowiekiem - odparł Elias krótko. Być może w ciemnościach dostrzegł mój wstrząśnięty wyraz twarzy, bo dodał: - Ma tutaj dobrą opiekę. W każdym razie lepszą niż tam, na górze. Od czasu do czasu przyj­mujemy przybłędów - ludzi, którzy nie mają się gdzie podziać - a oni w zamian za to pilnują nas, kiedy śpimy

i jesteśmy bezbronni. - Snopem światła powiódł wzdłuż torów. - A teraz pozwolisz za mną?

Cóż, skoro zaszłam już tak daleko, to czemu nie?

Włączyłam latarkę, którą dał mi dziwny chłopak, i ruszyłam za Eliasem. Wodziłam światłem po całej ko­morze, zdumiona, jak wysoko znajduje się jej sklepienie. W regularnych odstępach tunel wzmacniały potężne belki z ciemnego drewna.

Cieszyłam się, że mam na sobie kurtkę. Powietrze w podziemiach było chłodne i wilgotne. Fetor, który koja­rzył mi się z kanałami, tutaj już znacznie osłabł, chociaż na żółtobrązowym piaskowcu lśniła woda, sprawiając, że ściany wydawały się obsypane jakimś delikatnym brokatem.

W milczeniu szliśmy w głąb korytarza. Coś w tej przestrzeni powodowało pełną dostojeństwa ciszę. Nagle rozległo się skrobanie o kamień i odbiło echem w prze­pastnych ciemnościach. Przesunęłam latarką dokoła, próbując dojrzeć, co to takiego. Tuż obok mojej głowy śmignął nietoperz. Wrzasnęłam ze strachu i o mało nie potknęłam się na żwirowanej powierzchni pomiędzy kolejowymi podkładami.

Elias roześmiał się serdecznie. Jego dłoń delikatnie podtrzymała mnie za łokieć.

- Od dawna za dnia dzielimy naszą przestrzeń życio­wą z nietoperzami - powiedział. - Stąd te skojarzenia.

Uśmiechnęłam się, jakbym w pełni doceniała tę in­formację, ale jedyne, co zdołałam pomyśleć to: „błeee"!

Nietoperze przemykały w snopach światła naszych latarek, a ja robiłam, co mogłam, żeby zachować spokój. Gdzieś z przodu rozległ się cichy bulgoczący dźwięk.

174

Lekkim dotknięciem Elias skierował mnie do naturalnego otworu w ścianie. Zeszliśmy z torów i zanurkowaliśmy w przejście. Wewnątrz moim oczom ukazał się dziwny widok. Po piaszczystej ziemi płynął strumień, na brze­gach kumkały żaby. Kiedy wędrowaliśmy jego skrajem, z pluskiem wskakiwały do wody.

- Niesamowite - szepnęłam. Powietrze pachniało tu znacznie świeżej. Czuć było tylko ślad stęchlizny.

Ta nowa jaskinia stanowiła kombinację ociosanego przez rzekę piaskowca i industrialnego rumowiska. Skle­pienie wyglądałoby naturalnie, gdyby nie pręty zbrojeń, stalowe belki i kawałki potrzaskanego betonu tworzące niegdyś sztuczny strop. Co jakiś czas ściany dudniły i drża­ły od hałasu przejeżdżających nad nami samochodów.

Elias wiódł nas dalej brzegiem podziemnej rzeki. Po raz kolejny zaskoczył mnie widok straży. Z mroku wy­łoniła się wartowniczka i zastąpiła nam drogę. Długie, wiszące w strąkach włosy sprawiały wrażenie prawie białych, a wybałuszone oczy skojarzyły mi się z tymi śle­pymi rybami albinosami, które żyją w jaskiniach. Miała na sobie turystyczne szorty w kolorze khaki, wojskowe buty i koszulkę bez rękawów pod wojskową kurtką z demobilu.

- Sir! - Zasalutowała elegancko, nieledwie trzaskając obcasami.

- Spocznij - zakomenderował Elias, również salutując dziewczynie. - Przedstawiam Jej Wysokość Anastasiję Ramses Parker. Prosimy o wstęp do miasta.

- Zgoda - odparła wartowniczka. - Witamy z powro­tem, kapitanie.

Uśmiechnęła się, po czym uścisnęli sobie dłonie. Do mnie Elias powiedział:

- Obawiam się, że nie będzie za wiele do oglądania. Dwór śpi.

Korytarz stał się szerszy. Ze stropu zwisały stalaktyty, tworząc pełne wdzięku ażurowe ornamenty. W różnych wnękach i zakamarkach spali ludzie.

Jeśli mam być szczera, nie wyglądali w pełni na istoty ludzkie. Było coś zwierzęcego w sposobie, w jaki się do siebie tulili. Mężczyźni i kobiety leżeli częściowo jedni na drugich, w większości całkiem nadzy. Ich blade ciała lśniły jak złoża alabastru.

- Dwór królestwa mroku na wygnaniu - oznajmił Elias oficjalnym tonem, wskazując w stronę płaskiego wzniesienia, którego początkowo nie zauważyłam. Wo­dospad obłupał wysoką skałę. Pośrodku, w zagłębieniu między dwiema skalnymi sterczynami, siedział jak na tronie jakiś mężczyzna.

- Tata? - zapytałam, rozpoznając jego sylwetkę. Podeszłam o krok bliżej i zaświeciłam mu latarką pro­sto w twarz. Zgadza się, to był Ramses. Miał na sobie przedziwne szaty, a do tego spowijała go purpurowa opończa. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w prze­strzeń. Pomyślałam, że musiał mnie dostrzec, więc mu pomachałam. Elias pokręcił głową.

- Jego Wysokość jest niezdrów. Sen pomaga mu od­zyskać siły.

- Och. - Mój głos zabrzmiał cieniutko. Poświeciłam latarką dokoła po rozrzuconych bezładnie nagich ciałach. Wyglądało, jakby wszyscy zwalili się pokotem, niczym ofiary jakiejś strasznej zarazy albo wybuchu jądrowego. - Nie zimno im?

176

- Nie. Jesteśmy odporni na wszelkie temperatury.

- Aha. - Wierciłam palcem stopy w miękkiej piasz­czystej ziemi. - Więc tutaj mieszkacie?

Rozejrzał się, jakby próbował zobaczyć jaskinię mo­imi oczami.

- Tak - odparł w końcu. - Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale to miejsce ma w sobie wiele piękna. Dziś wieczorem zobaczysz, jak przemienia się w pałac pełen blasku, ożywiony śmiechem i radością.

W jednym z pewnością się nie mylił: nie umiałam so­bie tego wyobrazić. Jego opis brzmiał wspaniale, jednak to, co widziałam teraz, było dość niepokojące.

- Mnie również morzy sen, o pani - oznajmił. - Wkrót­ce nie będę już mógł ci służyć.

- Chcesz się zdrzemnąć? Teraz? - Na myśl, że zo­stanę sama pośród tych wszystkich leżących bez życia wampirów, ogarnęła mnie zgroza.

Wyglądał na urażonego.

- Muszę.

- Proszę, Eliasie, nie zasypiaj.

- Zrobię, co będę mógł - powiedział. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do miejsca, w pobliżu którego tu weszliśmy, po czym usiadł na ziemi, opierając się plecami o ścianę jaskini. Po krótkiej chwili wahania zdjęłam plecak i położyłam na piaszczystym gruncie. Przycupnęłam na nim w niewygodnej pozycji. Z miej­sca, które wybrał Elias, nie było widać większości trupiego dworu.

Mojemu towarzyszowi opadały powieki, choć walczył, żeby trzymać oczy otwarte. Przytuliłam się do niego, wyczuwając ciepło jego ciała.

To właśnie było to życie, którym miałam się cieszyć jako wampir? Przesypianie całego dnia? Nago? W jaskini?

- Lubisz być... tym, kim jesteś?

- Hm? - zapytał Elias sennie.

Uniosłam ręce, żeby wskazać grotę i jej bezwładnych mieszkańców.

- Lubisz swoje życie?

Ale Elias nie odpowiedział. Zapadł w głęboki sen.

Odczekałam jeszcze chwilę, nudząc się i marznąc w siedzenie. Idiotyczna sytuacja. Ciekawe, która też mogła być godzina. W końcu znalazłam w plecaku ko­mórkę i sprawdziłam. Była prawie trzecia. Zbliżała się pora ostatniego dzwonka. Komórka nie miała zasięgu. Nic dziwnego, zważywszy, jak głęboko znajdowaliśmy się pod ziemią. Tak czy inaczej, przejrzałam pocztę. Więk­szość SMS-ów była od kompletnie nieważnych osób.

Ale znalazłam wiadomość, której przedtem nie za­uważyłam. Nikolai chciał się umówić na ten wieczór. To się nazywa dylemat! Zostać tu z nieprzytomnymi wam­pirami i zadebiutować na wygnańczym dworze czy iść na kręgle z przystojniakiem rockmanem, którego rodzina poluje na ludzi takich jak ci tutaj?

Elias posapywał cicho przez sen. Z pachnących wil­gocią ścian kapała woda.

Wysiadywanie tutaj było kompletnie bez sensu.

Tylko czy uda mi się znaleźć drogę powrotną?

Z przedniej kieszeni plecaka wydobyłam coś do pi­sania. Jednak długopis zawisł mi nad wyrwaną z nol<-su kartką. Jakiej treści wiadomość miałam zostawić? „Przepraszam. Muszę iść, dostałam lepszą propozycji,'"

odpowiadało prawdzie, ale nie było zbyt uprzejme. „Mar­twe nagusy to nie moja bajka. Idę na kręgle" brzmiało jeszcze bardziej impertynencko. To znaczy, faktycznie rezygnowałam z mojego ewentualnego „debiutu" na rzecz randki z Nikolaiem. Ale to nie była wina Eliasa, że ta jaskiniowo-slipingowa część wampiryzmu wydała mi się mocno niepokojąca.

W końcu postanowiłam nie podawać żadnego wyja­śnienia. Napisałam po prostu: „Przepraszam", a pod tym mój numer telefonu i imię. I dopisek: „Do zobaczenia wieczorem, zgodnie z umową".

Nie wiedziałam, czy Elias w ogóle ma komórkę, ale już mnie zaskoczył samochodem. Odrobinę ścisnęło mi się serce, kiedy wtykałam kartkę między splecione na piersi palce. Ten facet zasługiwał na więcej, tyle że nie potrafiłam w kilku słowach streścić swoich uczuć. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Jeszcze wczoraj uwa­żałam Thompsona za wkurzająco atrakcyjnego. A dzisiaj próbowałam go pożreć. I wyrosły mi kły. Wysiadywanie w jaskini pod St. Paul wśród ludzi wyglądających jak trupy to nie to, czego teraz najbardziej potrzebowałam.

Pewnie powinnam była wrócić do szkoły, kiedy Elias zapytał, dokąd chcę jechać. Mogłam wykorzystać stałe numery ze swojego programu. Niestety, teraz było już tle to za późno.

Zanurkowałam w wąskie przejście, do groty straży. Wartowniczka najeżyła się, kiedy weszłam.

- Kto idzie? - zapytała oficjalnym tonem.

- Anastasija Ramses Parker - odparłam, starając się, I\V zabrzmiało to władczo, po czym dodałam: - Księż­ni i/ka wampirów.

Mierzyłyśmy się wzrokiem. Czekałam, aż zejdzie mi z drogi, żebym mogła ją wyminąć, ale ani drgnęła. Mia­łam poprosić o pozwolenie na wyjście? Zastanawiałam się, czy ona też jest człowiekiem, tak jak Cerber, i czy mogłabym ją odepchnąć, gdyby zaszła taka potrzeba.

- Ehm, muszę iść - powiedziałam. Zmarszczyła brwi. Najwyraźniej naruszyłam regula­min, jednak kiwnęła głową i odsunęła się na bok.

- Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. Prześliznęłam się koło niej, skinąwszy na pożegnanie. Wartowniczka zajrzała do przejścia, jakby kogoś

jeszcze oczekiwała.

- Bez eskorty?

- Śpi - wyjaśniłam. I na widok sceptycznego wyrazu jej twarzy, dodałam: - Nic mi nie będzie. Tak czy inaczej, wrócę.

Sprawiała wrażenie, jakby chciała zaprotestować. Po jej minie widziałam, że czuje się rozdarta. Oczywiście musiała pilnować jaskini, a z drugiej strony nie miała ochoty puścić mnie całkiem samej. Wreszcie wzruszyła ramionami.

- Szczęśliwej drogi, Wasza Wysokość.

- Hm, dziękuję - mruknęłam, usiłując odtworzyć w pamięci szlak, którym tu przyszliśmy.

Na szczęście nasze stopy zostawiły ślady w nadrzecz­nym piasku. Skierowałam na nie światło latarki. Znowu uderzyło mnie, jak naturalnie wygląda ten podziemny strumień. Jego brzegi wiły się w lewo i w prawo, a ścia­ny jaskini przypominały wznoszące się pionowo klify. Miejscami skała tworzyła występ i musiałam czepiać się kamieni, żeby uniknąć wdepnięcia w wodę.

180

Po jakimś czasie dotarłam do odgałęzienia. Prze-pełznąwszy przez dziurę, znalazłam się z powrotem na torowisku. Miałam nadzieję, że dalej też pójdę naszym tropem, ale ku swojej konsternacji, ujrzałam ślady stóp prowadzące w obu kierunkach. Nadeszliśmy z prawej czy z lewej strony? Miałam całkiem dobry zmysł orientacji w terenie, jeśli mogłam kierować się słońcem. W ciem­nościach byłam kompletnie do niczego.

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko zgadywać. Przynajmniej pamiętałam, że nie szliśmy daleko. Gdybym w miarę szybko nie trafiła na odrażającego chłopaka z la­tarkami, należałoby zawrócić i pójść w przeciwną stronę. Próbowałam nie myśleć o ludziach zaginionych w ja­skiniach Wabasha. Chyba co roku „Pioneer Press" donosił o jakichś idiotach, którzy uprawiali speleologię miejską i już nigdy nie wrócili. Oczywiście teraz przychodziło mi do głowy, czy aby nie natknęli się na leże wampirów i nie zostali załatwieni przez ich straż? Bądź co bądź, niektórych ciał dotąd nie odnaleziono.

Kiedy snułam te rozważania, zaczęła zmieniać się barwa światła. Wydawało się bardziej szare, przesiąknięte słońcem. Z drugiej strony, powietrze stawało się coraz cięższe od cuchnącego, kwaśnego smrodu jakby ludzkiej uryny. Świecąc latarką po ścianach, odkryłam graffiti w stylu gangów. Na ziemi walały się butelki po piwie, pety, aluminiowe puszki i masa różnych śmieci, bardziej obrzydliwych niż rozpoznawalnych. Zorientowałam się, że poszłam w złym kierunku. Już miałam zawrócić, gdy usłyszałam głośny turkot i pisk silnika diesla. Po chwili napłynęły inne odgłosy ruchu ulicznego wraz ze świeżym podmuchem pachnącego miastem wiatru.

Musiałam zbliżać się do jakiegoś innego wyjścia. Postanowiłam nie rezygnować, przynajmniej do najbliż­szego zakrętu. Jeśli zobaczę stamtąd drogę na zewnątrz, pójdę nią. Okazało się, że za zakrętem szlak się rozgałę­zia. Jeden tunel znikał z powrotem pod miastem; drugi prowadził na światło dzienne. Jedyny problem? Wyjście blokowała żelazna krata.

Niezrażona, starannie zbadałam ogrodzenie. Ostatecz­nie graffiti i śmieci świadczyły o tym, że ludzie jakoś się tędy przedostawali. Rzeczywiście, ktoś obluzował dolny narożnik. Udało mi się odciągnąć zardzewiały fragment kratownicy. Nie zmieściłabym się z plecakiem, ale dzięki kilku zręcznym manewrom byłam w stanie przeciągnąć go za sobą. Oczywiście, skoro musiałam się przeczołgać, moje ubranie śmierdziało... czymś, o czym bardzo sta­rałam się nie myśleć. Obrzydlistwo!

Otrzepałam się najlepiej, jak potrafiłam, i ruszyłam na świeże powietrze, jeśli można było nazwać je świeżym. Znajdowałam się gdzieś w pobliżu Lowertown, nieda­leko stacji przeładunkowej. Nadal mżyło. Niebo było przygnębiająco szare. Odgłosy ruchu ulicznego dobiegały z wiaduktu Mound's View, gdzie wysoko w górze opony piszczały na mokrym asfalcie. Linia kolejowa ciągnęła się wzdłuż brzegów doliny, znajdując schronienie między urwiskami piaskowca. Na torach stały puste wagony. Ich ściany pokrywały prostackie przejawy miejskiej sztuki. Po szynach skakały biegusy. Stadka gołębi podrywały się bezładnie do lotu przy każdym hałasie. Z barek na Missisipi, którą widać było w prześwitach pomiędzy wagonami, dobiegało buczenie syren.

182

Ruszyłam w kierunku rzeki. Wiedziałam, że Shepard Road albo jakaś inna ulica wychodzi na tę dziwną ziemię niczyją pomiędzy centrum miasta a East Side. Kiedyś mama przypadkiem przywiozła nas tutaj, gdy szukałyśmy dojazdu do Muzeum Nauki.

Zapowiadała się długa wędrówka. Chociaż znałam drogę, do śródmieścia było potwornie daleko. Jednak przynajmniej mogłam złapać autobus. Odkąd zrezygno­wałam z robienia prawa jazdy, pilnuję, żeby kupować bilet miesięczny. Idąc, otworzyłam komórkę. Miałam zasięg. Nareszcie!

Pierwszą osobą, której odpowiedziałam, był Nikolai. Napisałam, że tak i poprosiłam o szczegóły. Och, i czy zechciałby po mnie przyjechać w pewne miejsce, ale nie do domu? Wyjaśniłam, że walczę z mamą.

Potem zapytałam Taylor, jak minęła reszta dnia w szko­le. Czy nadal byłam totalnym wyrzutkiem? I czy Taylor sądzi, że jeszcze będę mogła się tam pokazać?

Jeśli chodzi o resztę wścibskich, a niezbyt bliskich koleżanek, zastanawiałam się, jak „odkręcić" incydent z Thompsonem. Może był jakiś sposób, żeby wyjaśnić, co się stało, bez użycia słowa „wampir" albo wymówki o tymczasowej niepoczytalności.

Może należało trwać przy wersji, że się w nim ko­cham? Czy w szkole uwierzą, że gdy zobaczyłam, jak cierpi, nie udało mi się powstrzymać i zaczęłam go cało­wać, a potem tak się zawstydziłam, że uciekłam? Prze­biegając przez jezdnię na stromy chodnik, pokiwałam głową do własnych myśli. Mięśnie moich nóg napinały się na ostrej pochyłości, gdy wysyłałam do wszystkich to samo kłamstwo.

Jasne, to było nieuczciwe, ale sami powiedzcie, prze­cież nikt nie uwierzyłby, gdybym napisała prawdę: zli­zywałam smakowitą krew Thompsona, bo ostatniego wieczoru odkryłam, że jestem półwampirem, a w dodatku księżniczką! Łyknęlibyście taką gadkę?! W życiu.

Tak czy inaczej, byłam w stanie ścierpieć kpiny z głu­piej kujonki, która ześwirowała na punkcie jakiegoś skończonego frajera. Takie rzeczy w średniej szkole to normalka. Ale wampiryzm? Wykluczone.

Zwłaszcza jeśli bycie wampirem oznacza drzemki po jaskiniach na golasa. Pomysł dość odrażający i dziwaczny. Może jako półwampir mogłam zostać zwolniona z tego spe­leologicznego nudyzmu? Zerknęłam na niebo. Popołudnie zawsze było moim punktem niżu, mówiąc biorytmicznie, lecz przecież nie czułam potrzeby snu przez cały dzień.

Przynajmniej nigdy dotąd nie czułam.

Oczywiście przed dzisiejszym rankiem również nigdy nie rosły mi kły.

Wreszcie dotarłam na strome wzgórze i znalazłam się w śródmieściu St. Paul. Hotele i biura sięgały ku niebu. Urzędnicy tłoczyli się przy tylnych drzwiach, korzystając z przerwy na papierosa. Idąc w stronę głównego urzędu pocztowego, przeszłam pod kamiennym krytym mostem. Nigdy nie wiedziałam, po co go zbudowano ani czy nadal był w użyciu. Wyglądał jak wczesna próba kładki dla pie­szych, chociaż, jak mi się wydawało, pozostał z czasów, kiedy ta część miasta była tętniącym życiem portem, więc może służył do przewozu ładunków i towarów do pociągów albo na statki.

Deszcz zraszał mi twarz. Głębiej wtuliłam się w kurt­kę. Sprawdziłam na komórce, która godzina: akurat

184

skończyły się lekcje. Byłam ciekawa, co robi Bea. Czy pan Martinez zauważył moją nieobecność? I czy Bea z Tay­lor spotkają się koło szafki? O czym będą rozmawiały? Dokładnie w tym momencie nadeszła wiadomość. Na dźwięk sygnału o mało nie upuściłam telefonu. I jak tu nie mówić o niesamowitej synchronizacji. Przecież właśnie myślałam o Bei. Oczywiście mogło tu zadziałać coś więcej niż zwykły zbieg okoliczności. Mogła zadzia­łać magia. Bea była teraz stuprocentową Prawdziwą Czarownicą. Może wyczuła moje myśli?

Wpatrywałam się w ekranik. Powinnam przeczytać? Czy nadal się na mnie wścieka? Przynajmniej kompletnie mnie nie odtrąciła, a to już coś, prawda?

Zmieniły się światła, więc przebiegłam przez szeroką czteropasmową jezdnię. Nie byłam pewna, czy akurat teraz mam dość siły, by sprostać dramatycznym gestom mojej przyjaciółki. Wsunęłam telefon do kieszeni kurtki. Ciemne niebo odbijało się w szarych budynkach. Próbując ogrzać dłonie, wcisnęłam je do kieszeni w ślad za telefonem.

Myślałam o Nikolaiu. Wiedziałam, że zaczął studio­wać na uniwersytecie, ale co? Muzykę? Czy coś bardziej praktycznego? Nie mogłam sobie teraz przypomnieć, jednak obiło mi się o uszy, że wynajmuje mieszkanie wspólnie z kilkoma innymi studentami. Czy odebrał moją wiadomość? Naprawdę chciał się ze mną umówić na dzisiejszy wieczór?

Mama pewnie wróciła do domu na późny lunch, za­nim pojechała na zajęcia do St. Thomas. Czy zauważyła, że brakuje jakichś rzeczy? Czy szkoła zawiadomiła ją o wagarach?

Jakby w odpowiedzi na moje pytania, zadzwoniła komórka. To był Nik. Kolejne magiczne przywołanie?

- Hej - powiedziałam, starając się sprawiać wrażenie wyluzowanej i nie tracić tchu.

- Cześć. -Jego głos brzmiał ciepło i znajomo. Stwier­dziłam, że słysząc go, uśmiecham się. - Odebrałem twoją wiadomość. Mogę podjechać po ciebie, gdzie zechcesz. O co chodzi z twoją mamą?

Wielką zaletą Nikolaia było to, że nie musiałam przy nim kłamać na żaden temat.

- Wścieka się przez tę sprawę z półwampiryzmem. Dziś rano czułam, że próbuje magicznego przymusu, żeby zatrzymać mnie w domowym areszcie aż do na­stępnej pełni. Chce, żebym jeszcze raz przystąpiła do Inicjacji.

- Obłęd - przyznał. - Co zamierzasz zrobić?

- Nie wiem. Ale cieszę się, że ty zamierzasz coś robić dziś wieczorem. Hm, naprawdę muszę z kimś pogadać.

- Gdzie jesteś? Chcesz teraz tutaj wpaść i posiedzieć u mnie?

Niemożliwe!

- Byłoby super.

Nikolai zahamował obok przystanku autobusowego. Zerknęłam zakłopotana na pozostałych czekających i popędziłam do samochodu. Miał włączone ogrzewanie, żeby usunąć parę wodną z przedniej szyby, co było bosko przyjemne w porównaniu z wilgotną zimnicą na zewnątrz. Zapięłam pas i ruszyliśmy z terkoczącym rykiem.

- Dzięki, że po mnie przyjechałeś - powiedziałam, wciskając plecak między kolana.

186

Spojrzał na mnie surowo, jakby próbował przybrać pozę belfra albo rodzica, co kompletnie nie pasowało do tych ciemnych rzęs i złocistych oczu.

- Mogę zapytać, dlaczego nie jesteś w szkole? Miałam wyjaśnić łowcy wampirów historię z Thomp­sonem?

-Nie.

Zdziwiło go to. Jego żartobliwy uśmiech zniknął.

- Dobra, w porządku.

Teraz ja poczułam się podle. Obgryzając paznokieć, rzuciłam ostrożnie:

- To coś w związku z wampirami.

-1 nie chcesz mi powiedzieć, bo jestem łowcą, tak?

Potakująco kiwnęłam głową.

Auto sunęło przez śródmieście, to zatrzymując się, to ruszając. Na ulicach nie panował zbyt duży ruch, ale światła były źle zsynchronizowane. Ledwie startowaliśmy, a już musieliśmy zwalniać przed następnym skrzyżowa­niem. Nikolai nie odzywał się ani słowem. Po przedniej szybie powoli szurały wycieraczki.

- Od wczorajszej Inicjacji tata nalega, żebym zinten­syfikował treningi - odezwał się wreszcie. - Myślę, że zaskoczyła go liczba wampirów. Przeważnie zakładano, że nie ma ich tak wielu w Nowym Świecie.

Nic nie odpowiedziałam, chociaż moje myśli powró­ciły do dziesiątek niesamowitych, bezwładnych, białych ciał w podziemnej jaskini.

Nasze oczy spotkały się, ale Nikolai szybko odwrócił wzrok. Teraz wycieraczki stukały w rytm uderzeń mo­jego serca.

- Pomysł, żeby zostać łowcą, pociągał mnie znacznie bardziej, kiedy nie zastanawiałem się, że kiedyś będ<; musiał naprawdę zabić wampira.

Wypuściłam powietrze, które przez chwilę powstrzy­mywałam.

- To trudne - ciągnął Nik, jakby mówił tylko do sie­bie. - Nawet nie masz pojęcia, z jaką dawką nienawiści dorastałem. Sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. Niełatwo otrząsnąć się z takiego fanatyzmu i wrogości. Ale za to, proszę.

Popatrzył na mnie i coś w jego spojrzeniu sprawiło, że serce zabiło mi mocniej.

- Kocham się w tobie od tak dawna - wyznał. - A kiedy wreszcie nabrałem śmiałości, żeby ci o tym powiedzieć, okazało się, że jesteś dampirem. To mną dosyć wstrząs­nęło, rozumiesz? Musiałem sporo przemyśleć.

- Zamierzasz zrezygnować? Roześmiał się gorzko.

- To nie takie proste. Obowiązki łowcy przechodzą z pokolenia na pokolenie. Jestem jedynym dzieckiem moich rodziców. Nie mogę tak po prostu wszystkiego rzucić.

- A ja jestem księżniczką wampirów - odparłam. -Ale z nas szczęściarze.

Okazało się, że mieszkanie Nikolaia zajmuje najwyż­sze piętro kamienicy wznoszącej się w cieniu Kapelusza Wiedźmy, miejskiej wieży ciśnień o kształcie średnio­wiecznej baszty ze stożkowatym dachem. Ta zamożna, ekscentryczna okolica leży po złej - bo w Minneapolis - stronie granicy dwóch miast. Nikolai przekręcał klucz

188

W drzwiach, a ja podziwiałam dziki ogród, zapewne dzieło lulejszego dozorcy.

Zaskoczyło mnie odkrycie, że jesteśmy sami. Kiedy pytająco uniosłam brwi, Nik powiedział:

- Moi współlokatorzy mają zajęcia do późnego po­południa.

- Och - odparłam, zdziwiona, jak cienko brzmi mój glos. Zdarzało mi się przebywać wyłącznie w towarzy­stwie chłopaków, ale nigdy z jednym i to o tyle starszym. Zastanawiałam się, czego oczekuje. Czy zacznie się do mnie przystawiać? I czy ja chcę, żeby zaczął?

Drzwi stanęły otworem. Za nimi były drugie, we­wnętrzne, a dalej pokryte wytartym chodnikiem schody. Nikolai ruszył na górę. Schody kończyły się podestem, gdzie ktoś powiesił plakat z naturalnej wielkości face­tem z Herosów, tym, który grał także młodego Spocka w filmie Star Trek.

- Lubię ten serial - rzuciłam, próbując nawiązać rozmowę.

- Hm? - Zerknął na plakat. - Ach, to Stevie. Ona jest naszą lokalną maniaczką.

Ona?

Przy drzwiach na samej górze Nik znowu użył klucza, po czym otworzył je przede mną z rozmachem.

- Witamy u Nikolaia. Byłam pod wrażeniem.

Chyba oczekiwałam typowego kawalerskiego miesz­kanka, jednak Nik i jego współlokatorzy mieli lepszy gust... przynajmniej na pierwszy rzut oka. Pokój, do którego weszliśmy, był wspólnym salonem o wielkich oknach. Przy innej pogodzie tonąłby pewnie w słonecznym

świetle. Kanapy narożne pasowały do foteli. Wszystkie meble wyglądały na stosunkowo nowe i nieskazitelnie czyste. Szklany blat kawowego stolika zdobiła kompozy­cja z suchych kwiatów, ale był zasypany też najnowszymi mangami i komiksami Marvela.

Za sklepionym przejściem znajdował się pokój pier­wotnie służący chyba jako jadalnia. Jednak Nik i jego przyjaciele najwyraźniej przeznaczyli go na centrum rozrywki. Pod ścianami tłoczyły się konsole do gier, telewizory, sprzęt stereo. Gdzie nie zajmowała miejsca elektronika, stały półki na książki zapchane po brzegi tanimi wydaniami, komiksami i powieściami graficznymi, płytami DVD i CD, a nawet czyjąś kolekcją winyli. Widać było też dwie pary drzwi. Jedne wiodły do kuchni, gdzie piętrzyły się pudełka po pizzy i pojemniki po jedzeniu na wynos, drugie do mrocznego korytarza, a dalej zapewne do pokoi sypialnych i łazienki.

- No i jak ci się podoba?

- Nie mogę się doczekać, kiedy zamieszkam samo­dzielnie - odparłam. - Najchętniej w miejscu takim jak to.

- Pozwól, że pokażę ci resztę. Trochę się denerwowałam, ale wziął mnie za rękę

i uśmiechnął się z przejęciem.

Ciemny korytarz faktycznie prowadził do łazienki. Zajrzałam do środka i pomyślałam, że mieszka tu peł­no chłopaków. Nik niedbale skinął w kierunku pokoju Johna i Stevie, na który tylko zerknęłam przez zasłonę z koralików, i wskazał mi kolejne schody.

- Mikę i ja zajmujemy mansardę. Zaczekaj, aż ją zobaczysz. Niesamowita!

190

Schody na poddasze były wąskie i strome, na szczę­ście Nikolai zapalił wiszącą lampę. W jej świetle uka­zała się nad nami rozległa przestrzeń. Weszliśmy na górę. Gładkie, wypucowane deski podłogi miały ciepły połysk. Sufit znajdował się na tyle wysoko, że mogłam się wyprostować. Wypełniało go belkowanie spadzistego dachu, w który wbudowano dwa świetliki. Były uchylo­ne, więc do środka wlewało się świeże powietrze. Każdy z chłopaków zaanektował jedno z mansardowych okien, wyznaczając granice swojego terytorium za pomocą fu-tonu i staroświeckich komód.

Wyglądało to fantastycznie.

I bardzo, bardzo intymnie.

Od razu mogłam powiedzieć, który kącik należy do Nika. O materac stała oparta lśniąca czernią i chromem gitara elektryczna. Na podłodze leżał stos podręczników, a obok różne papiery i laptop.

Nikolai rozsiadł się swobodnie na swojej kanapie i poklepał miejsce obok siebie. Już miałam powiedzieć, że wolałabym wrócić do salonu, ale nie do końca była to prawda. Nieśmiało przycupnęłam tam, gdzie mnie zapraszał. Nasze kolana się zetknęły.

Wyglądał super. Końcówki dość długich włosów za­wijały mu się od wilgoci. Koszulka, którą miał na sobie, niespecjalnie ukrywała szczupłe, wysportowane ciało. Sprawiał wrażenie mocnego, smukłego i trochę niebez­piecznego - jak nóż.

Prawdę mówiąc, niejedno w Nikolaiu przywodziło mi na myśl broń. Było w nim coś, jakieś napięcie, które wydawało się w każdej chwili grozić wybuchem. Prze­rażające i w jakiś sposób podniecające.

Zdałam sobie sprawę, że nerwowo bawię się brze­giem rękawa, i pożałowałam, że nie włożyłam czegoś odrobinę mniej obciachowego niż sprany stary T-shirt z Czarodziejką z Księżyca i niemodną kurtkę od deszczu.

- Wczoraj wieczorem przesłuchałam twoją płytę -rzuciłam. - Naprawdę dobrze śpiewasz.

- Dzięki - odparł machinalnie. Najwyraźniej krążył myślami wokół czegoś innego, bo oczy błądziły mu po całym pokoju i zatrzymywały się na różnych przedmiotach.

Poczułam, że rozpaczliwie chcę zyskać jego uwagę, jego aprobatę, więc zaczęłam paplać:

- To nie ten rodzaj muzyki, którego zwykle słucham, ale myślę, że technicznie jest bardzo dobra. Brzmicie jak doskonale zgrany zespół. Naprawdę pomyślałam, że...

Zanim zdążyłam zrobić z siebie jeszcze większą kre-tynkę, zamknął mi usta pocałunkiem.

Rozdział 17

oAawet ja wiedziałam, że kiedy całuje cię niesamowicie przystojny facet, nie czas na przemyślenia. Jednak mój umysł, zamiast koncentrować się na miękkości jego warg, był kompletnie rozkojarzony. Jak to się stało? Dzięki „och--jakże-seksownemu" opisowi zalet jego zespołu? Raczej nie. Tradycyjnie byłam obciachowa i drętwa. A może chciał to zrobić od momentu, kiedy mnie tu zaprosił? To wyda­wało się dość prawdopodobne (w końcu jest facetem), zwłaszcza biorąc pod uwagę, w jaki sposób wydostał mnie z przeciwdeszczowej kurtki i jak jego ręce przesuwały się powoli po moich odkrytych przedramionach.

Rozum całkiem mnie opuścił. Koniec z myśleniem.

Instynkt wziął górę. Ciało reagowało po swojemu, bez mojego udziału. Oddech mi się rwał. Mimo upor­czywego wrażenia, że wszystko dzieje się zbyt szybko, drżałam pod ciepłym dotykiem Nika. Jego dłonie zsunęły się z moich ramion. Miałam ochotę jęczeć i błagać, żeby powróciły. Ale kiedy wśliznęły mi się pod koszulkę, mój umysł znowu się włączył. Z całą siłą.

Gwałtownie się odsunęłam.

- Hm - mruknęłam, niepewna, jak wytłumaczyć swoją reakcję, żeby kompletnie nie zepsuć tej chwili.

Nikolai miał na tyle zdrowego rozsądku, by wyglądać na zmartwionego.

- Przepraszam - odezwał się. - Od tak dawna ma­rzyłem o tym, żeby cię pocałować.

- Naprawdę? - Nie zamierzałam pytać na głos, ale jakoś mi się wypsnęło. Zawsze sądziłam, że był o wiele bardziej zainteresowany Beą niż mną.

Roześmiał się cicho. Usiadł wygodnie, oparty barkami o ścianę, jakby chciał mi się dokładnie przyjrzeć.

- Owszem, naprawdę. Mówiłem ci, że się zakocha­łem. Dlaczego tak cię to dziwi?

Potarłam gołe ręce. Pod nieobecność ciepła naszych ciał poczułam nagły chłód.

- Myślałam, że nie mam u ciebie szans. - Wzruszyłam ramionami. - Cokolwiek by mówić, takie oczy jak moje z pewnością nie dodają mi urody.

Pokręcił głową i powiedział:

- Chyba żartujesz? Właśnie dzięki nim jesteś tak diabelnie atrakcyjna.

Atrakcyjna? Ja?

Ze sposobu, w jaki na mnie patrzył, wiedziałam, że mówi serio.

Potem bardzo powoli i ostrożnie pochylił się, żeby mnie jeszcze raz pocałować.

Pozwoliłam mu na to.

Kiedy pełen nadziei zwlekał z odsunięciem się, roz­chyliłam wargami jego usta. Trochę bardziej nieśmiało pocałował mnie znowu. Tym razem to ja zainicjowałam badania i odkryłam, że Nik smakuje pysznie. Może nie tak pysznie jak krew, jednak był ciepły i żywy.

Hm?

194

Zdumiewające, ale na tę myśl mocniej zabiło mi serce. Moje pocałunki stały się bardziej desperackie. Jakbym chciała go pożreć.

Bolesne ukłucie i dziwne kliknięcie ostrzegły mnie, żebym się odsunęła. Zaczęły mi rosnąć kły.

- Ups - jęknęłam. Przycisnęłam dłoń do warg, osła­niając przed Nikiem przeobrażone usta. - Pora się opa­miętać. Przepraszam - wymamrotałam.

Zerknął na mnie spod rzęs i błysnął uśmiechem, który mógł znaczyć tylko: chodź tutaj.

- Nie musisz przerywać.

Jasne, tylko że teraz chciałam go gryźć. Dosyć nie­zręczna sytuacja.

- Ale muszę... uh, muszę do łazienki. Zaraz wrócę. -To powiedziawszy, czmychnęłam na schody i potykając się, zbiegłam na dół, zanim zdołał wykrztusić choć sło­wo protestu.

Wpadłam do łazienki i zamknęłam za sobą drzwi. Nie zawracając sobie głowy światłem, nerwowo popa­trzyłam w lustro. No oczywiście, były. Moje małe ludzkie kły wydłużyły się i jakimś cudem zaostrzyły w morder­cze szpice. Przynajmniej oczy nie przypominały kocich ślepi.

Była to doprawdy kłopotliwa nowość. Nawet nie mogłam pocałować chłopaka, żeby nie chcieć go ukąsić. Najdelikatniej mówiąc, moje życie miłosne zapowiadało się koszmarnie. Opuściłam klapę od sedesu i przygnębiona usiadłam na niej z głową w dłoniach. Kiedy przycisnęłam palcami policzki, cholerne kły skaleczyły mnie w język.

- Auć, do diabła!

Ktoś zastukał cicho w drzwi.

- Dobrze się czujesz?

- Nie, okropnie! Ugryzłam się w mój głupi język. -W porządku, mogłam to inaczej sformułować, żeby miało więcej sensu, ale byłam zaskoczona nagłym pojawieniem się Nika i niewiarygodnie sfrustrowana sytuacją. Czy ja się prosiłam, żeby zostać wampirem? Nie. Prawdę mó­wiąc, do wczoraj taka opcja w ogółe nie przyszłaby mi do głowy. Teraz wszystko sprowadzało się do kłów, krwi i niesamowitych jaskiń. A ja chciałam tylko poobściskiwać się trochę z fajnym, przystojnym chłopakiem.

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał Nikolai po dru­giej stronie drzwi. Super. Po prostu super. Wytarłam łzy z kącików oczu. - Chodzi o to... Możesz mi śmiało po­wiedzieć, jeśli uważasz, że kiepsko całuję czy coś w tym rodzaju.

Jednym szarpnięciem otworzyłam drzwi, o mało nie wyrywając ich z zawiasów.

- Wcale nie! Bardzo cię lubię! Ja... - Zacięłam się, bo Nik próbował podglądać przez dziurkę od klucza, a teraz gwałtownie się wyprostował z miną winowajcy.

Spojrzał na mnie wielkimi oczami.

- Pokazały ci się, ehm, kły.

- Och. - Poderwałam dłoń do ust. - O cholera!

Zatrzasnęłam drzwi. Głośno. Niezdarnie. Moja pierw­sza randka z Nikolaiem bynajmniej nie przebiegała tak, jak marzyłam. Mogłam tylko płakać.

- Możemy po prostu iść na kręgle? Zdaje się, że chciałeś pograć! - krzyknęłam.

Za drzwiami panowała głucha cisza. Po chwili rozległ się stłumiony śmiech.

- Właściwie tak, świetny pomysł.

196

Kiedy tylko kły mi się schowały, ostrożnie wyśliz­nęłam się z łazienki. Tymczasem Nikolai obdzwonił kilku znajomych. Spodziewałam się, że będzie równie zakłopotany, jak ja, lecz najwyraźniej odzyskał już zdro­wy rozsądek. W drzwiach podał mi kurtkę i cmoknął w policzek.

- Zacznijmy od nowa, dobrze?

Pokiwałam głową, wdzięczna zarówno za propozycję, jak i za całusa. Opuściło mnie napięcie, z którego nawet nie zdawałam sobie sprawy. Chyba po prostu bałam się, że Nik wyrzeknie się tego romansu i skończymy na wy­muszonej przyjaźni. Objęłam go.

- Dzięki. Za wyrozumiałość.

- Nie powiem, żebym się nie czuł się trochę zdez­orientowany. - Uśmiechnął się do mnie z góry. Nasze twarze znalazły się wystarczająco blisko do następnego pocałunku. Wiedziałam, że powinnam się odsunąć, jed­nak nie chciałam. - Jesteś bardzo zmienna, ale ja potrafię być cierpliwy.

- A kły?

Puściłam go, bo nie byłam pewna, czy odpowiedź spodoba mi się aż tak bardzo, jednak chwycił mnie za ręce, zanim zdążyłam dać krok do tyłu.

- Są dziwne - przyznał. - Milutkie i bardzo, bardzo niegrzeczne.

To mnie speszyło.

- Niegrzeczne?

- Uczę się na pogromcę kłów - powiedział. - Wam­piry powinny być zakazane.

- A co z półwampirami?

- Myślę, że zrobię wyjątek.

Jego oczy wpatrywały się we mnie intensywnie. Czu­łam narastający w nas żar. Wspięłam się na palce i cmok­nęłam Nika w nos.

- To dobrze. - Uśmiechnęłam się. -A teraz chodźmy na kręgle.

Okazało się, że kręgle to mój sport. Zanim znajomi Nikolaia do nas dołączyli, zdążyłam już wygrać dwie z trzech kolejek.

Nie mogłam się doczekać, by stanąć do następnej walki, ale Nik błagał o litość.

- Przerwa na jedzenie - zaproponował. - Wrzućmy na ruszt jakąś pizzę.

Miejsce, do którego Nikolai mnie zabrał, to Bryant--Lake Bowl w Uptown Minneapolis. Jego frontową część zajmuje elegancki bar-restauracja, a z tyłu mieści się sa­ma kręgielnia. Najwidoczniej gdzieś w pobliżu musi się też znajdować teatr, bo wszędzie na ścianach widziałam afisze najnowszych przedstawień.

- Jestem Stevie - powiedziała wysoka dziewczyna z rudawoblond włosami, szerokim piegowatym nosem i beztroskim uśmiechem. Szczerze mówiąc, nigdy bym jej nie wzięła za kujona i maniaka komputerowego. Żadnych rogowych oprawek, ortodontycznych szyn czy braków to­warzyskich. Była ubrana w klasyczny mundurek studenta college'u - T-shirt, dżinsy i tenisówki - ale odznaczała się spokojną pewnością siebie, co natychmiast pozwoliło mi się wyluzować. - To mój chłopak, John. Mikę utknął na Cywilizacji Zachodu.

- A my wszyscy to nie? - skomentował John, robiąc z siebie głupka, chociaż najwyraźniej usiłował pozować

198

na intelektualistę. Nosił okrągłe okulary jak Harry Potter i miał szczupłą twarz z kilkudniowym zarostem.

Nikolai przedstawił mnie pełnym pierwszym imieniem, które wymówił ze zdumiewającym wdziękiem, mimo specyficznego romskiego akcentu. Słysząc je z jego ust, uśmiechnęłam się i dodałam:

- Po prostu mówcie do mnie Ana. Tak będzie łatwiej.

- Nie, nie, Anastasija brzmi pięknie - upierał się John. - Tak królewsko.

- Bo myślisz o Romanowach - stwierdziła Stevie. -Może Anie nie odpowiadają te skojarzenia. Chodzi mi o to, że marnie skończyli.

Podczas gdy ci dwoje spierali się o moje imię, Nikolai znalazł stolik wystarczająco duży, żebyśmy mogli wygod­nie się rozlokować. Jeszcze dobrze się nie rozsiedliśmy, a już kelnerka przyniosła karty dań i szklanki z wodą. Pospieszyła do następnego stolika, zanim zdążyłam jej podziękować.

- Jesteś Rosjanką, jak Nikolai? - zapytał John. Nie, pomyślałam, wampirzycą. Jednak tylko pokrę­ciłam głową i odparłam.

- Angielką, jak mi się wydaje.

- Aha, więc zajadli z nas wrogowie - rzucił z uśmie­chem. - Moja rodzina pochodzi z Irlandii.

- A ja jestem pół Francuzką, częściowo Finką i tro­chę Bułgarką - oznajmiła Stevie, przewracając oczami i śmiejąc się serdecznie. - Załatwiliśmy już sprawę iden­tyfikacji etnicznej? Umieram z głodu!

- Bądź poważna - mruknął John. - Nie jesteś Bułgarką.

- I kto to mówi? - Stevie szturchnęła go w żebra.

- Oni tak zawsze? - zapytałam Nikolaia.

Pokiwał głową.

- Zazwyczaj, chyba że akurat się kochają. Wtedy kłócą się głośniej.

- Jaki uprzejmy - rzuciła Stevie, ale nadal się uśmie­chała.

Cieszyłam się, że światło w restauracji jest takie przy­tłumione. Przynajmniej nie było widać, jak się czerwienię.

Zadzwoniła moja komórka. Mama. Wszyscy patrzyli na mnie, więc wstałam i przeprosiłam:

- Lepiej odbiorę.

Przykładając telefon do ucha, spodziewałam się naj­gorszego. Zamiast tego usłyszałam:

- Nic ci się nie stało?

Pytanie oszołomiło mnie, stąd moja reakcja.

- To był dziwny dzień - przyznałam, zaskoczona, że chcę słyszeć uspokajający głos mamy. W barze pa­nował hałas. Miałam na nogach buty na poślizgowych podeszwach, więc weszłam do kręgielni i przysiadłam na jednym z obrotowych plastikowych krzesełek obok pustego toru. - W szkole oblizałam twarz chłopaka, którego naprawdę nawet nie lubię, chociaż teraz wszy­scy myślą, że się w nim kocham. Więc uciekłam. Potem pojawił się Elias i skończyliśmy w podziemiu, a teraz jestem na kręglach.

Opuściłam kawałek o Nikolaiu i obściskiwaniu się, bo, no cóż, bałam się, że gdybym to opowiedziała, mama mogłaby dostać zawału.

- Kiedy wrócisz do domu? Tylko tyle? Żadnych krzyków?

- Co zrobiłaś z moją matką? - zapytałam obcą istotę w telefonie.

200

- Po prostu cieszę się, że nic ci się nie stało - odparła mama i zabrzmiało to szczerze. Przycisnęłam telefon do ucha. - Na automatycznej sekretarce była nagrana wia­domość o twoich wagarach. Zadzwoniłam do Heleny zapytać, czy Bea coś wie, a ona tylko mi powiedziała, że doszło do jakiegoś wypadku na lekcji wuefu.

- Thompson dostał w twarz krążkiem od hokeja.

- Ale tobie nic nie jest?

- Nie, mamo, właściwie nie.

- Co się dzieje, kochanie?

Popatrzyłam w stronę stolika, przy którym siedzieli Nikolai i jego przyjaciele. Zaśmiewali się z czegoś i Stevie znowu dźgnęła biednego Johna pod żebro. Nieszczęsny chłopak musi być w tym miejscu stale posiniaczony.

- Jestem w mieście z Nikolaiem - oznajmiłam, zamiast odpowiedzieć na jej pytanie. Miałam ochotę wyrzucić z siebie wszystko, z najdrobniejszymi szczegółami, ale mama jest czarownicą. Nienawidzi wampirów. Nawet jeśli teraz zachowywała się pojednawczo, nie mogła mi zagwarantować, że na pewno wszystko będzie dobrze. A właśnie to rozpaczliwie chciałam od niej usłyszeć. -Zaprosił mnie na kręgle z kilkoma przyjaciółmi.

- Nikolai Kirov? Z naszego kowenu?

W jej tonie wyczuwałam uśmiech. Wiedziałam, że zaaprobuje Nika. Odkąd znalazłam się w szkole śred­niej, chciała mnie spiknąć z którymś chłopakiem z ro­du czarowników. Przeważnie bardzo mnie to krępo­wało. Fajnie, że wreszcie mogłam mieć z tego jakiś pożytek.

- Tak. Wczoraj wieczorem odwiózł mnie do domu i naprawdę się zaprzyjaźniliśmy.

- Uważaj na siebie. -Wywróciłam oczami, oczekując wykładu o „bezpiecznym seksie". Ale, ku mojemu zasko­czeniu, powiedziała: - Jego rodzina poluje na wampiry.

Przypadkiem zerknęłam na Nika i w tym samym momencie on spojrzał na mnie. Nasze oczy się spotkały.

- Nic się nie martw - uspokoiłam ją. - Mówi, że zrobi wyjątek.

Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.

- Powinnaś już wracać. Jutro szkoła.

Rzuciłam okiem na zegar ścienny; to nawet nie była jeszcze pora kolacji. Poza tym nadal nie miałam pew­ności, czy chcę wracać do domu. W dodatku obiecałam Eliasowi, że pojawię się na debiucie, więc powiedziałam tylko:

- Kocham cię. Muszę już lecieć. Pa! Rozłączyłam się i wsunęłam komórkę do kieszeni,

zanim mama zdążyła się pożegnać. Nie chciałam walki, żeby wszystkiego nie popsuć. Moja twarz musiała coś zdradzać, kiedy wróciłam do stolika, bo Nikolai zapytał:

- W porządku? - Wstał, przepuszczając mnie z po­wrotem na miejsce pod oknem.

- Tak. Mama tylko się zameldowała - wyjaśniłam.

- Zamówiliśmy przekąski. Chyba nie masz nic prze­ciwko? - powiedziała Stevie.

- Jadasz mięso? - dopytywał się John.

- Tak, jadam. - Wsunęłam się z powrotem na swoje krzesło. Każdy miał już przed sobą coś do picia. O ile dobrze widziałam, wszyscy wzięli napoje gazowane. Wskazałam moją szklankę i zerknęłam pytająco na Nika.

- Dla ciebie poprosiłem o colę. Zwykłą. Mam na­dzieję, że to okej?

202

Uśmiechnęłam się. Ach, normalność. Wieczór z przy­jaciółmi. Nikt nie wspomina żadnych inicjacji ani wam­pirów. Właśnie tego było mi potrzeba. Zrelaksowana przysłuchiwałam się rozmowie o profesorach i testach. Nikolai sięgnął i pod stolikiem ujął mnie za rękę. Deli­katnie uścisnęłam jego dłoń. Czułam się wspaniale.

I właśnie dlatego o mało nie wyskoczyłam z butów do kręgli, gdy zobaczyłam Eliasa. Obserwował mnie z drugiego końca sali.

Rozdział 13

dobra, a więc nowa wątpliwość. Elias Constantine jest: a) rycerskim wampirem obrońcą, czy też: b) odra­żającym natrętem?

Odpowiedź, która jeszcze dziesięć minut temu nie­wątpliwie brzmiałaby „a", teraz wymagała zastanowienia. Może chodziło o to, jak w przyćmionym świetle nieru­chome, opanowane spojrzenie Eliasa przewiercało mnie na wylot, albo o to, że byłam tak intensywnie świadoma dotyku dłoni Nika pod stołem.

Tak czy inaczej, z jakichś względów obecność Eliasa w półmroku baru sprawiła, że nerwowo przełknęłam ślinę.

Byłam przekonana, że Stevie to zauważyła. Odwróciła się, chcąc sprawdzić, co przykuło mój wzrok, i konspira­cyjnie pochyliła się w moją stronę, podczas gdy chłopcy nadal omawiali specyfikę poprawki z termodynamiki.

- Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Nie, miałam ochotę powiedzieć, wampira. Jednak kiedy chciałam wskazać, gdzie jeszcze sekundę

temu siedział Elias, już go tam nie było.

- Dziwne. - Przesunęłam spojrzeniem po sali, próbu­jąc go zlokalizować, ale zniknął bez śladu. - Widziałam go tu minutę temu.

204

- Kogo? - zapytał Nikolai.

- Właśnie tego usiłuję się dowiedzieć - mknęła Stevie.

- Jednego chłopaka, którego spotkałam wczoraj -odparłam z roztargnieniem. Wyśliznął się do łazienki? Gdzie on się podział?

- Wczoraj? - zaniepokoił się Nikolai. - Chcesz po­wiedzieć wczoraj wieczorem?

- A co się stało wczoraj wieczorem? - spytała Stevie. Nawet John się zainteresował.

- Na zajęciach z cygańskiego tańca? Razem tam chodzicie?

Zajęcia z cygańskiego tańca? Więc powiedział przy­jaciołom, że idzie na coś takiego, kiedy wystroił się na Inicjację? Próbowałam pochwycić jego wzrok, żeby wy­razić milczące ubolewanie, ale Nik wyciągał szyję i kręcił nią na wszystkie strony, czujnie lustrując zatłoczony bar. Ciało miał spięte, jakby szykował się do skoku.

On wiedział.

Wyczuł wampira.

- Wszystko w porządku - zapewniłam, chwytając Nika za rękę, z której wypuścił moją dłoń, kiedy wspo­mniałam, że kogoś zauważyłam. - To przyjaciel.

Zmierzył mnie spojrzeniem pełnym furii.

- Być może twój, mój na pewno nie.

- Ale myślałam...

Wstał. Tego Nikolaia nie znałam.

Uspokajającym gestem wyciągnęłam rękę. W chwili kiedy go dotknęłam, poczułam magię. Moc dosłownie wrzała w całym jego ciele. Brzęczała w napiętych ner­wach, wyraźna i ostra. Tam, gdzie dłonie zacisnęły się w pięści, wyczuwałam punkt centralny, niemal jak czubek

klingi. Gdybym zmrużyła oczy, mogłabym ujrzeć zarys migotliwego purpurowego ostrza emanujący z jego kłykci, jakby między palcami trzymał nóż.

- Już sobie poszedł - powiedziałam, próbując ściąg­nąć Nikolaia na krzesło.

- No właśnie. Nie musisz dłużej odgrywać samca alfa - zażartowała Stevie.

Zdołałam się uśmiechnąć, by pokazać, że wszystko jest w porządku, lecz on nie tracił czujności.

- Co tu się dzieje? - zapytał John. Niespodziewanie Nikolai rzucił się do wyjścia. Za

oknem dostrzegłam Eliasa stojącego po drugiej stronie ulicy w ciemnym przesmyku pomiędzy budynkami.

- Zaczekaj! - krzyknęłam i pobiegłam za Nikiem, ślizgając się w butach do kręgli.

- To nie twoja bitwa - oznajmił, kiedy dopadłam go tuż za drzwiami. Wokół nas kłębili się palacze. Ogni­ki papierosów rozbłyskiwały i tańczyły w wilgotnym mroku. - Wracaj do środka. Tam jest bezpiecznie. To nie byle jaki wampir. Jest kapitanem ich armii, Gwardii Pretoriańskiej.

- Elias?

Nagle uwaga Nikolaia z całą mocą skupiła się na mojej osobie. Odciągnął mnie spod markizy i od drzwi. Bursztynowe oczy płonęły mu groźnie.

- Znasz jego imię? Pełne imię? Podaj mi je! Nie ma mowy.

Chociaż nie udało mi się przejść Inicjacji, wiedziałam, że imiona mają swoją moc.

- Nie mogę - odparłam. - Przecież ci mówię, to mój przyjaciel.

206

Twarz Nikolaia wykrzywił gniew. Oczy zwęziły się w szparki. Dłoń zacisnęła się mocniej na moim ramie­niu, bardziej boleśnie. Czułam, jak jego magia jeszcze się nasila. Czyżby zamierzał użyć jej przeciwko mnie?

Nie miałam czasu, żeby się zastanowić, co powinnam zrobić, ponieważ w tej samej chwili u mego boku poja­wił się Elias. Z impetem wepchnął się między Nikolaia i mnie.

- Puść ją. - Jego głos zabrzmiał jak głęboki pomruk. Wciśnięta pomiędzy okno baru a plecy Eliasa czułam

się dość głupio i bezużytecznie. Palacze zainteresowali się rozróbą. Ktoś zażądał informacji, co się dzieje.

- Hej! - wrzasnął inny. Nikolai, który wyraźnie był gotów przeszyć Eliasa

ostrzem magii, powoli opuścił rękę.

- Możesz się uważać za szczęściarza, frajerze - wark­nął. - Czy raczej powinienem powiedzieć „Eliasie"?

Na te słowa Elias zesztywniał, ale się nie wycofał.

- Mów, jak chcesz, Nikolaiu Kirovie. Nie jesteś jesz­cze łowcą.

Wyjrzałam zza jego ramienia akurat w porę, żeby zobaczyć, jak Nikolai przysuwa się o krok. Szturchnął przeciwnika w klatkę piersiową i nawet ja poczułam, jak ostre było to magiczne dźgnięcie. Elias zatoczył się do tyłu, o mało nie rozgniatając mnie na szybie.

- Jedyne, czego mi brakuje, to dokonać pierwszego zabójstwa.

- Jeśli się ośmielisz, szczeniaku - stwierdził Elias, prostując się. - Ale ja też złożę ci uroczystą obietnicę. Spróbuj tylko skrzywdzić moją panią, a będzie to twoja ostatnia godzina.

Zanim zdążyli przejść do kolejnej rundy różnych ochów i achów, drzwi otworzyły się gwałtownie, wypusz­czając na ciemną ulicę Johna i Stevie.

- Wszystko u was w porządku? Co tu się dzieje? Poczułam na policzku ciepłe muśnięcie wiatru, jak

niewinny pocałunek. Wiedziałam, że Elias odszedł, znik­nął w mroku nocy.

W pełnym napięcia milczeniu weszliśmy z powrotem do środka. Stevie domyśliła się, że muszę spokojnie po­rozmawiać z Nikolaiem, więc powiedziała Johnowi, że potrzebuje jego pomocy przy odbiorze przekąsek. Prote­stował przez chwilę, ględząc coś o obowiązkach kelnerki, ale dostał kuksańca w żebra i wreszcie załapał. Oboje uprzejmie nas przeprosili i zostaliśmy z Nikolaiem sami.

Wiedziałam, że powinnam zrobić dobry użytek z tych kilku minut, które Stevie mi podarowała, lecz po prostu siedziałam i wpatrywałam się w niego. Jeszcze dygotał z gniewu na całym ciele. Nie mógł się zdobyć, żeby na mnie spojrzeć, a jedyne co ja potrafiłam, to gapić się bez słowa. Wbrew temu, co mówił wcześniej, wyraźnie był gotów przeszyć Eliasa magicznym ostrzem. Czułam się głęboko zawiedziona.

- Nic ci się nie stało? - zapytał wreszcie. - Kurczę, ale było gorąco.

Zdezorientowana, zmarszczyłam brwi. Czyżby myślał, że to ja znalazłam się w niebezpieczeństwie?

- Elias chronił mnie przed tobą, Nik.

- Twój Elias to rzeźnik, Ano. Bezlitosny zabójca. Znam go tylko ze słyszenia, jednak cieszy się jak naj­gorszą sławą.

208

- Myślałam, że zmieniłam twoją opinię o wampirach. Nikolai składał rogi papierowej serwetki pod swoją

pustą szklanką ze spotniałymi smugami.

- Nie chcę cię ranić - powiedział do stołu. Potem jednak podniósł wzrok i popatrzył na mnie. - Nie chciał­bym cię nigdy zranić, ale zobowiązują mnie honor i więzy krwi.

- Już mi się niedobrze robi, wiecznie tylko ta krew -przerwałam mu. - Dlaczego? Dlaczego musisz mieć ten głupi obowiązek wobec rodziny, w której przyszedłeś na świat? Dlaczego nie możesz być po prostu sobą i iść za głosem własnego serca?

- Ano, a co mówi ci twoje serce? Jesteś wampirem czy czarownicą?

Na to nie miałam dobrej odpowiedzi. Poza tym Stevie i John wrócili do stolika, niosąc talerz pełen nachosów z serem i różnych dodatków. Przy jedzeniu wszelka roz­mowa zamarła.

Resztę posiłku spędziłam, zerkając ukradkiem w okno w nadziei, że zobaczę Eliasa. Tymczasem Nikolai gładko łgał przyjaciołom na temat dzisiejszej afery, twierdząc, że dostał napadu zazdrości o mojego dawnego chłopa­ka. Nie oponowałam. Prawdę mówiąc, w ogóle niewiele mówiłam.

Nadal zastanawiałam się, co odpowiedzieć Nikowi. Wydawało się oczywiste, że już dłużej nie mogę zwlekać. Kim jestem? Należę do ludu Eliasa czy Nikolaia?

Nie byłam całkiem przekonana, czy podoba mi się którakolwiek z tych możliwości.

I czy naprawdę muszę wybierać między Eliasem a Ni-kiem? Jeśli tak, na którego powinnam się zdecydować?

W przypadku Nikolaia trudno było zaprzeczyć, że coś między nami iskrzy. Lubiłam się z nim całować - to bez wątpienia. Ale ta łowiecka część jego natury? Tu już nie byłam taka pewna. Mówił o dokonaniu zabójstwa. Groził Eliasowi.

Z drugiej strony, ciągle wracała do mnie odpowiedź Eliasa. Czy brzmiała: „Nie, to ja cię zabiję"? Nic z tych rzeczy. Elias postawił sprawę jasno. Nikolai będzie miał z nim do czynienia, jeśli skrzywdzi mnie.

To kazało mi się głębiej zastanowić nad tym, co do­tychczas mówiono mi o wampirach. Nik tyle gadał, jakimi są potworami. Piją krew - Elias przyznał, że to prawda -ale... bezwzględni zabójcy? Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć. Próbowałam myśleć o tych wszystkich zaginię­ciach, o których dowiadywałam się z prasy albo pocztą pantoflową w szkole czy na sabatowisku. Próbowałam przypomnieć sobie ostatnią nierozwiązaną zagadkę mor­derstwa. Szczerze mówiąc, nie było tego dużo. Gdyby wampiry systematycznie na nas żerowały, wydaje się, że przynajmniej w kowenie byłaby o tym mowa.

Można przypuszczać, że wobec zagrożenia ze strony jakiejś lokalnej bandy ogłoszono by dziesiątki przepisów bezpieczeństwa.

A przecież wampirów jest pełno.

W końcu widziałam ich kryjówkę.

Była tam spora gromada do „wykarmienia". Jeśli faktycznie regularnie posilają się naszą krwią, powinny już były dokonać niezłego uszczerbku w populacji St. Paul. Chyba że polują w Minneapolis. Ale i tak, gdyby wszystkie te wampiry zabijały dla pożywienia, tutejsze okolice słynęłyby jako światowa stolica mordów.

210

Elias mówił, że łowów nie ma co się obawiać. Nawet Nikolai przyznał, że wampiry mają mnóstwo rytuałów związanych z piciem krwi.

Więc wcale nie muszą być masowymi mordercami. W żaden sposób nie wydaje się to realne.

Z drugiej strony, Nik wyraźnie powiedział, że musi dokonać „zabójstwa", zanim będzie mógł zostać pełno­prawnym łowcą wampirów.

Popatrzyłam na niego. Żywo dyskutował ze Stevie na temat jakiegoś nieznanego mi telewizyjnego progra­mu science fiction. Trudno było sobie wyobrazić, że te ręce, które tak delikatnie głaskały moją skórę, są zdolne do przemocy.

A przecież groził, że zabije Eliasa. Co ja tu robiłam z tym chłopakiem? I co powinnam była teraz zrobić? Chciałam się stąd wydostać, jednak nie wiedziałam dokąd pójść.

Przeprosiłam i odeszłam od stolika pod pretekstem, że muszę odwiedzić toaletę. W pobliżu łazienki znalaz­łam spokojne miejsce z całkiem przyzwoitym zasięgiem dla komórki. Sprawdziłam, czy się nie rozładowała. Mogłam zadzwonić do domu. Miałyśmy z mamą taką umowę. Ufała mi i pozwalała wychodzić z przyjaciółmi, ale musiałam obiecać, że natychmiast zatelefonuję, że­by po mnie przyjechała, jeśli z jakichkolwiek przyczyn poczuję się zagrożona.

Jednak gdybym teraz zadzwoniła, nigdy już nie mog­łabym umówić się z Nikolaiem. Zresztą może wyol­brzymiłam tę sprawę z zabijaniem, a wówczas na jaką bym wyszła idiotkę, gdybym uciekła z pierwszej randki, wzywając mamę na pomoc? Jak bym to wytłumaczyła?

W dodatku, co z mamą? Czy nadal chciała użyć czarów, żeby trzymać mnie pod kluczem? Byłam gotowa pozostać tej nocy bezdomna. Co tu jest deszczem, a co rynną?

Rozważyłam inne opcje. Istnieją miejskie autobusy. Tata Taylor jeździ taksówką. Bea ma samochód.

Nie, ta ostatnia odpadała. Nie mogłam zadzwonić do Bei. Byłam dla niej persona non grata, a do tego posłałam jej taki nadęty tekst. Nie sprawdziłam odpowiedzi, ale mogłam się domyślić, co zawiera.

Pozostawali tata Taylor, miejski autobus i mama. Miałam już posłużyć się wyliczanką, kiedy nagle stanął obok mnie Nikolai. Opierałam się o ścianę pomiędzy kręgielnią a drzwiami do WC.

- Zajęte? - Wskazał podbródkiem łazienkę. Obrzuciłam go długim, poważnym spojrzeniem.

- Nie. Myślałam o tym, jak mnie przestraszyłeś, i próbowałam zadecydować, czy poprosić o podwiezienie kogoś innego.

Roześmiał się beztrosko.

- Uwielbiam tę szczerość.

- Naprawdę? Więc co powiesz na to? Zaczynam dochodzić do wniosku, że czarownicy mogą być o niebo gorsi niż wampiry. Tyle się gada, jakie to one są złe. Ale jak dotąd, wcale tego nie widzę. Prawdę mówiąc, to ty wyglądasz na agresywnego. Czy one cię atakują...? Albo kogokolwiek z nas?

W oczach Nikolaia mignęła złość. Czułam, jak je­go moc na chwilę rozbłysła. Potem głęboko odetchnął i świadomie odpuścił.

- Może ci się tak wydawać, ponieważ byłaś celowo trzymana w nieświadomości. I to jest Ameryka. Nowy

212

Świat ma mniej wampirów, co wynika także z historii. A krótka odpowiedź? Tak. Tak, one nas atakują. Napadają całą sforą. A kiedy kogoś dorwą, nie jest miło.

Zmarszczyłam czoło. Miałam już doświadczenie z kłami. Znałam to z autopsji. Nie wątpiłam, że wampi­ry jako przeciwnicy mogą być naprawdę groźne. Ale nie byłam jeszcze całkiem gotowa, by rozstać się z teorią, że może jednak w tej małej wojnie to my, magiczni, je­steśmy agresorami.

- Więc zabijamy je w obronie własnej. Nikolai potakująco skinął głową.

- To dlaczego w ogóle się nie słyszy o napadach wampirów?

- Dlatego. Dzięki czujności łowców od wieków nie było zorganizowanego ataku.

Od wieków? Czy to nie przypomina błędnego koła? Wampiry są straszne, bo nas zabijają, więc my je zabija­my, żeby je powstrzymać przed zabijaniem nas.

Co ja o tym jednak naprawdę wiedziałam? Nik miał rację. Z rozmysłem trzymano mnie z dala od tych spraw, podczas gdy jego rodzina tkwiła w nich po uszy.

- Okej - ustąpiłam spokojnie, chociaż nie byłam w pełni przekonana.

- Chcesz, żebym teraz odwiózł cię do domu?

Jego oczy szukały w moim wzroku jakiejś wskazów­ki. Wyraźnie miał nadzieję, że nie zniechęciłam się do niego kompletnie.

Bo przecież nie, prawda?

- Możemy gdzieś pójść, tylko we dwoje, i porozma­wiać? - zapytałam.

W ciepłym uśmiechu, jakim mnie obdarzył, pozostał już ledwie ślad czegoś dzikiego.

- Bardzo bym chciał.

Przebrawszy się we własne buty i pożegnawszy Stevie i Johna, ruszyliśmy z Nikolaiem w głąb Uptown. Zapar­kował w pobliżu Lakę Calhoun. Chociaż powietrze nadal było trochę wilgotne, znacznie się ociepliło. Miałam na sobie kurtkę od deszczu, więc chętnie zgodziłam się na spacer po parku.

- A co z wampirami? Nie boisz się, że wyskoczą na nas, jeśli będziemy zbyt głośno o nich rozmawiać? - zapy­tałam, kiedy schodziliśmy wąskimi schodkami na rozległy deptak. Słyszałam, jak fale uderzają cicho o brzeg, ale jezioro było niewiele więcej niż bezmiarem ciemności. Elektryczne światła lśniły w oddali, po drugiej stronie.

- Obronię cię - powiedział.

Miła propozycja, choć przecież naprawdę nie spodzie­wałam się, żeby Elias mnie zaatakował. Czego faktycznie sobie nie życzyłam, to kolejnej utarczki. Nie chciałam, żeby któryś z nich ucierpiał. Ani w ogóle żaden wampir.

Moje oczy badały mrok. Wiedziałam, że Elias jest gdzieś w pobliżu. Miałam tylko nadzieję, że zachowa na tyle rozsądku, by pozostać w ukryciu.

Księżyc wzeszedł nad bukami, okrągły i żółty. Brzeg pachniał leciutko zgniłą rybą, a hałas miasta zdawał się cichnąć wśród wysokich cieni żaglówek przy nabrzeżu.

- Mieliśmy wariacki początek, co? - odezwał się cicho Nikolai.

Wziął mnie za rękę. Miał to być romantyczny gest, jak sobie wyobrażam, tyle tylko, że Nik najwyraźniej za-

214

pomniał o resztce magicznego noża, którego o mało nie użył przeciwko Eliasowi. Bolesna energia, jak uderzenie prądem, przeszyła mi ramię.

- Ooch! - zawołałam, machając gwałtownie ręką, żeby odegnać dotkliwe uczucie.

Popatrzył na swoją dłoń. Potem na mnie.

- Co się stało?

- Pewnie została energia z ostrza.

- Jeszcze? - Miałam wrażenie, że przygląda mi się bacznie, kiedy przystanęliśmy na plaży. - Musisz być bardzo wrażliwa. Większość czarownic nawet tego nie widzi, a tym bardziej nie czuje.

- Nie jestem większością czarownic, prawda? Z for­malnego punktu widzenia w ogóle nie jestem czarownicą.

W jezioro wchodził krótki pomost. Doszłam do sa­mego końca i oparłam się o barierkę. Woda była spo­kojna i ciemna. Muszki obijały się o latarnię nad moją głową.

Nikolai stanął obok mnie i ostrożnie położył mi dru­gą dłoń na ramieniu. Od jego ciała biły ciepło i otucha. Przysunęłam się bliżej.

- Nie przyjmuję tego do wiadomości - oświadczył. - Też jesteś czarownicą.

Spojrzałam na niego z ukosa i się skrzywiłam.

- Byłeś tam. Widziałeś, jak oblałam. To była kom­pletna porażka.

- Nie przeszłaś Inicjacji. Wielka mi rzecz. Dla mnie wielka, ale nic nie powiedziałam.

- Na niejeden sposób można zostać czarownicą. Lud mojej matki nie potrzebuje żadnej specjalnej inicjacji. Oni po prostu są czarownikami. Cenią magię samą w sobie,

bo mają ją bez uroczystych szat, słów i płomieni. Ich moc jest podobna do twojej. To czucie.

Myślałam o tym, kiedy mnie przytulił. Słuchaliśmy, jak woda pluszcze o nabrzeże. Rodziny Nikolaia również nie było w wielkiej Księdze Cieni. Kowen przyjął go do swego grona z powodu magii, która dawała się udowodnić. Pierwszy w rodzinie został Prawdziwym Czarownikiem. Teraz jego imię miało być wpisane.

- To dlaczego chciałeś zostać Prawdziwym Czarow­nikiem, zamiast po prostu praktykować romską magię, jak twoja matka? - zapytałam.

W ostrym świetle latarni twarz Nikolaia spochmur-niała. Widziałam, jak tężeją mu mięśnie szczęki, kiedy zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Prawdziwy Czarownik jest lepszym łowcą. Magią można krępować wampiry.

Wszystko dla niego sprowadzało się do kwestii łowów. Próbowałam ukryć zakłopotanie, obskubując paznokcia­mi farbę z poręczy.

Nikolai ciągnął dalej:

- Kiedy się okazało, że mam magiczny potencjał, ojciec nalegał, żeby znaleźć mi nauczyciela, kogoś, kto mnie poprowadzi. Matka, oczywiście, słyszała o Prawdzi­wych Czarownikach. Jej romska krew pomogła otworzyć wszystkie drzwi.

- A co z twoim ojcem? Też jest czarownikiem? My­ślałam, że tylko z pomocą magii można łapać i zabijać wampiry?

- Jak już powiedziałem, są różne rodzaje magii i cza­rowników. Łowcy wampirów posługują się bardzo spe-

216

cyficznymi zaklęciami, ale uchodzi za wielki atut, jeśli również ma się magię Prawdziwego Czarownika.

- Teraz już jesteś jednym z nich - stwierdziłam.

- Tak - odparł, zapatrzony w jezioro. - Wiem, że to pewnie zabrzmi jak wykręt, jednak przez całe życie byłem trenowany do zabijania wampirów. Kiedy jakiegoś widzę, instynkt bierze górę. Nie ma już miejsca na myślenie, jest tylko działanie.

- Więc gdybyś zobaczył moje kły, po prostu zaczął­byś działać?

Nie odpowiedział od razu, ale dopiero po chwili, po cichu:

- Do diabła, mam nadzieję, że nie.

- Ja też - mruknęłam.

Odsunęłam się odrobinę, jednak Nik tak łatwo nie rezygnował. Uścisnął mnie i dopiero wtedy puścił moje ramiona.

- Nie chcę cię okłamywać - zaczął. - Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będzie to łatwe dla nas, dla mnie. Wiem, że chciałabyś, bym po prostu odrzucił wszyst­ko, czym jestem. Ale nawet gdybym to potrafił, wcale nie mam pewności, czybym tego chciał. Nadal wierzę w swoją misję. Wampiry są o wiele gorsze, niż - jak mi się wydaje - sądzisz. Nie mogę tak po prostu zaniechać obowiązku, który mam wobec mojej rodziny, mojego kowenu i - bądźmy szczerzy - wobec ludzkości.

Kres ludzkości, tak właśnie Elias nazwał swój lud. Przecież mówił też częściowo o mnie.

- A jeśli stanę się jedną z nich? Będziesz się czuł w obowiązku powstrzymać mnie?

Nie odwrócił spojrzenia od moich oczu.

Th Może.

Cóż, przynajmniej był uczciwy.

- Tak mocno wierzysz, że wampiry są złe?

- Tak - odparł, chociaż to przeświadczenie wyraź­nie zdawało mu się ciążyć. Jakby dźwigał jakieś brze­mię. Widziałam w tym szlachetność, podobnie jak w rycerskich powinnościach Eliasa. Na swój sposób byli w tej pradawnej wojnie żołnierzami z przeciwnych obozów.

Pocałowałam go. Nieśmiało. Mimo wszystko nadal nie mogłam się połapać, co do niego czuję. Przerażał mnie. Ekscytował. Jego gwałtowność mi przeszkadzała, ale wyrozumiałość wzruszała. Współczułam mu presji ze strony rodziny i ciężaru obowiązku.

Nie stanowił łatwego wyboru, to na pewno. Całowaliśmy się przez chwilę; takie ostrożne badanie. Było miło, dopóki nie wykryły nas komary i nie zaczęły kąsać. Ze śmiechem, spleceni ramionami, pobiegliśmy do samochodu.

Nie chciałam wracać do domu, ale wyglądało na to, że trzeba. Nikolai wyczuł moje ociąganie, więc jeszcze przez jakiś czas krążyliśmy po bocznych ulicach. Prostą drogą dotarlibyśmy na miejsce w kilka minut.

- Możemy to czasem powtarzać? - zaproponował, kiedy wreszcie zaparkowaliśmy pod moim domem. Z po­wodu zabezpieczeń, minęliśmy go trzykrotnie. - Wiesz, moja kapela będzie miała taką promocyjną domówkę. Mógłbym cię zaprosić, gdybyś chciała przyjść.

Według Taylor ta promocja to największy hit w mieście. Kusiło mnie, żeby zachować się nonszalancko, jednak to nie w moim stylu.

218

- Żartujesz? Byłoby fantastycznie! - Pierwsza w mo­im życiu domowa impreza z muzyką na żywo! - Kiedy to będzie? - zapytałam, starając się nie podskakiwać jak podekscytowana mała dziewczynka.

- Jutro wieczorem.

- Wlicz mnie!

- Fajnie. Nareszcie mogę powiedzieć chłopakom, że zaprosiłem swoją dziewczynę. A już ze mnie robili geja. Mówiłem im, że po prostu ta właściwa jeszcze się nie pojawiła. Aż do teraz.

Próbował zmiękczyć moje serce? Tym razem je­go pocałunek był słodki i powolny. Ciężko było się pożegnać.

Spodziewałam się, że mama będzie na mnie czekać, ale tata?

- Gdzie byłaś? - Jego głos zagrzmiał z gąszczu morw w pobliżu werandy.

Zupełnie się czegoś takiego nie spodziewałam, więc z zakłopotaniem wyjąkałam:

- Eee, w mieście?

- Wiesz, która jest godzina?

Chwileczkę, pomyślałam. Wolne żarty. Ten facet mógł sobie być moim biologicznym ojcem, ale to nie znaczy, że rodzicem. Co więcej, czaił się na bosaka pod oknem, między drzewkami morwy i jałowcem jak jakiś zwario­wany podglądacz.

- A co ci do tego?

Wyłonił się z krzaków. Zapewne miało to wyglą­dać dramatycznie i dostojnie, tyle że jałowiec 10/ rósł się w gęste zarośla i Ramses musiał się przez nil

219

przedzierać, co dało efekt dość komiczny. Igły obsypy­wały mu stopy.

- Anastasijo, liczyliśmy na twój debiut. Och, prawda. Kompletnie zapomniałam.

- Elias miał mnie zaprowadzić. Ojciec z aprobatą skinął głową.

- Doskonale. Spotkamy się z nim przy bramie.

Oczywiście tata znał fajniejszą drogę do podziemnego świata. Książę wampirów nie schodzi kanałami ściekowy­mi. Zrobiło mi się jednak trochę nieswojo, kiedy odkryłam, jak niedaleko od mojego domu znajduje się to wejście.

Przeszliśmy kilka przecznic do miejsca, gdzie zaczy­na opadać zbocze Crocus Hill. Wietrzyk porwał kilka rdzawych dębowych liści, które dryfowały w stronę zie­mi. W chłodnym powietrzu świerszcze cykały wolniej i brzmiało to jakoś rozpaczliwie.

- Jesteśmy - oświadczył tata, kiedy znaleźliśmy się w pobliżu parku, całkiem opustoszałego w wieczornym półmroku. Na tle rozgwieżdżonego nieba rysowała się surowa sylwetka ceglanego budynku centrum rekreacji. Chodnik biegł równolegle z wąskim pasem porośniętym trawą. Dalej był rząd drzew i dziki gąszcz chwastów. I, jak wiedziałam z własnego doświadczenia, strome urwisko.

Ramses, kierował się prosto na jego krawędź.

- Cieszę się, że jesteś rozsądną dziewczyną - po­wiedział, wyciągając rękę, żeby mnie podtrzymać, kiedy pokonywaliśmy niski pomarańczowy płotek ustawiony właśnie po to, żeby uchronić takich jak my przed wypad­kiem. - Dżinsy i tenisówki to odpowiedni strój na tego

220

rodzaju wyprawę. Nie jakieś eleganckie fatałaszki. Cho­ciaż w taką chłodną noc powinnaś mieć cieplejszą kurtkę.

Parsknęłam i z trudem stłumiłam jęk: „Taaato". Ostrożnie przedzieraliśmy się przez chaszcze łopianu. Rzepy czepiały mi się do nogawek. Zapytałam:

- Dobrze widzisz? Chodzi mi o to, czy lepiej niż ja? Co, nawiasem mówiąc, w moim przypadku oznacza:

prawie nic.

I tak właśnie było. Kiedy tylko oddaliliśmy się od łagodnego blasku latarń ulicznych, wyrosła przede mną ciemność, gęsta niczym wysokie trawy. Komary brzęcza­ły mi koło uszu, każdy krok płoszył gromady koników polnych. Czułam się coraz bardziej nieswojo.

- Patrz pod nogi - ostrzegł tata. Zaczęliśmy schodzić. Właśnie w tym momencie pośliznęłam się na skawalo-

nym, mocno ubitym błocie i wylądowałam na siedzeniu.

- Jakim cudem cokolwiek widzisz?

- Odpręż się. Oddychaj - rzucił tonem trenera jogi. - Też możesz widzieć, jeśli sobie na to pozwolisz.

Ciągle jeszcze siedząc, podniosłam oczy i popatrzyłam na niego. Westchnęłam. W końcu co mi szkodziło spró­bować, chociaż jak dla mnie brzmiało to bardzo w stylu mądrości Jedi. Zamknęłam oczy, głęboko wciągnęłam powietrze i zastosowałam techniki relaksacyjne, któ­rych nauczyłam się od naszej Starszyzny. Rozluźniłam ramiona, po czym skupiłam się wyłącznie na wdechach i wydechach. Po chwili otworzyłam oczy.

Nadal było ciemno, ale wszystko miało srebrzysty po­łysk. Wyraźnie widziałam kontury zbocza, drzew i nawet boisko do piłki nożnej w dole. Gwałtownie, niedowie­rzająco zamrugałam.

221

- Jak to możliwe?

Tata, który wyglądał całkiem fajnie otoczony srebrną obwódką, uśmiechnął się.

■n Jesteś moją córką. Mrok nie może być twoim wro­giem. - Potem wskazał na kępę klonów pod nami. - Do jaskini już niedaleko. Chodźmy.

Strome zbocze utrudniało wstawanie, ale w końcu zdołałam podnieść się z ziemi i nie zjechać dużo niżej. Chwytając się kęp trawy, wdrapałam się tam, gdzie ła­skawie na mnie czekał.

- A kiedy zacznę zdradzać pozostałe talenty leśnego elfa?

- Kiedy tylko sobie na to pozwolisz - odparł, jakby to wszystko tłumaczyło. Z łatwością torował nam drogę wśród klonów. Po chwili wskazał zagłębienie w stoku. Przypominało bardziej jamę jakiegoś zwierzęcia niż wy­lot jaskini. Tata zatrzymał się, żebym mogła go dogonić.

Żyzna woń wilgotnej ziemi stała się mocniejsza, kiedy dotarliśmy do wejścia. Z roztargnieniem wytarłam dłonie o dżinsy. Nie miałam ochoty na kolejną wędrówkę po omacku przez brudny tunel, szczególnie po dzisiejszym deszczu. Będzie tam pełno błota. I robaków. O nie. Właśnie kiedy obmyślałam dobrą wymówkę, żeby wymigać się od debiutu, u wylotu jaskini - niczym sułtan wynurzający się z jedwabnego namiotu - pojawił się Elias.

- Mój książę. - Składając głęboki ukłon, wyglądał na trochę zdziwionego, że nas tu widzi. - Księżniczko.

Tata zachichotał.

- Drogi kapitanie, słyszę, że dzisiejszego wieczoru masz towarzyszyć mojej córce.

Elias spuścił wzrok i z lekka pochylił głowę.

222

- Tylko jeśli się zgodzisz, Wasza Wysokość. Z jakiegoś powodu rozbawiło to tatę jeszcze bardziej.

- Podejrzewam, że jeśli czegoś jej zabronię, moja córka tylko mocniej tego zapragnie.

Poczułam się nieco urażona, zwłaszcza że tata ledwie mnie znał, ale ponieważ w zasadzie miał rację, jedyne, co w tej sytuacji potrafiłam powiedzieć, to: „Taato!"

Elias po prostu stał, też nie wiedząc, jak się zachować. Dziwnie było widzieć go takim skonsternowanym i onie­śmielonym. Dotychczas sprawiał wrażenie faceta, który zawsze wie, co robić. Obserwując go teraz, jak nieznacznie kołysze się ze stóp na palce, mogłam stwierdzić, że mniej jest w nim dworaka niż człowieka czynu, żołnierza. Z każdą chwilą tata uśmiechał się coraz szerzej. - Dobrze, już dobrze - powiedział wreszcie. - Podaj jej ramię.

Ku mojemu zdumieniu i wielkiej uldze nie weszliśmy do jaskini. Zamiast tego Ramses poprowadził nas dalej pomiędzy drzewa. Potykając się wśród chwastów albo na nierównym gruncie, grożącym, że znowu się wywrócę, niejeden raz czułam wdzięczność, że moja ręka spoczywa w zgięciu ramienia Eliasa. Musieliśmy tworzyć bardzo dziwny orszak, krocząc przez zarośla niczym lordowie i damy na przechadzce.

- Jak się teraz miewasz? - zapytał uprzejmie Elias. -Widzę, że gdzieś zapodziałaś - ehm, porzuciłaś? - swoją poprzednią asystę.

Żachnęłam się.

- Masz na myśli Nikolaia? Wcale go nie porzuciłam. Mam zamiar jutro się z nim spotkać.

|i;

223

- O, naprawdę? - Dzięki dziwnemu srebrzystemu widzeniu, mogłam zauważyć, jak Elias marszczy czoło. - Ciekawe, co on teraz będzie o tobie sądził.

Zatrzymałam się, żeby spojrzeć mu w oczy.

- Co to znaczy?

- Jeśli wszystko dobrze pójdzie, dzisiejszy wieczór powinien być całkiem transformatywny - odparł zagad­kowo i wymienił zaniepokojone spojrzenie z tatą.

Musiałam dokładnie przeanalizować słowa Eliasa. Transformatywny? Miałam się w jakiś sposób zmienić? Teraz z kolei ja popatrzyłam na tatę.

- To prawda? Właściwie jakiego rodzaju jest ta ce­remonia?

Skinął przytakująco.

- Myślałem, że wiesz. Myślałem, że może Elias już ci wyjaśnił. - Idący u mego boku Elias opuścił głowę, jak gdyby przyznawał się do zaniedbania. Tata westchnął lekko, po czym mówił dalej: - Ta ceremonia równa się z wiccańską. Prawdę mówiąc, dlatego nie chciałem, że­byś przechodziła Inicjację. Możesz być albo czarownicą, albo demonem. Dzisiejszej nocy zostaniesz jedną z nas.

- Och.

Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Elias położył ciepłą dłoń na mojej ręce, w miejscu, gdzie kuliła się bez czucia w zagłębieniu jego przedramienia.

- Czy nie tego byś chciała, Wasza Wysokość? Tata pokręcił głową.

- Już zakosztowała pierwszej krwi. Nie ma znacze­nia, czego chce.

Na pobliskiej ulicy zawył silnik motocykla. Wśród tych drzew wydawał się nierealny i daleki.

224

Elias odsunął się, sztywny i zakłopotany.

- Z całym szacunkiem, Wasza Wysokość, ale się nie zgadzam. Kandydat musi być dobrowolnym uczestnikiem.

- Nie możemy sobie pozwolić na czekanie - uciął tata tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Bez wątpienia niedługo czarownicy zrobią następny ruch, żeby bardziej ją ze sobą związać. Nadal jest pod ich opieką.

- A syn ich łowcy zaleca się do niej - wymamrotał Elias. Miałam ochotę kopnąć go w piszczel, ale zamiast tego

gwałtownie wyrwałam rękę spod jego ramienia.

- Nic podobnego - oznajmiłam, widząc gniewny błysk w oczach taty. - Nik kocha się we mnie już od pewnego czasu, od jakichś dwóch lat. Powiedział, że nie używa mnie do politycznych przepychanek. I ja mu wierzę.

- Naiwna dziewczyno - warknął Ramses. W księży­cowej poświacie zajaśniały jego kły.

Elias uniósł ręce pokojowym gestem.

- W tej chwili to nie jest ważne. O intencjach tego chłopaka można podyskutować innym razem, mój książę. Musimy spieszyć na debiut. Dwór czeka.

Te słowa wyraźnie tatę uspokoiły. Wzruszeniem ra­mion uwolnił się od resztek napięcia.

- Jak zwykle mówisz z sensem, Constantine. Elias przyłożył dłoń do serca i skłonił głowę, dziękując

za uznanie. A mnie ponownie podał ramię. Zawahałam się. Czy naprawdę chciałam być stuprocentowym wam­pirem? Wyprzeć się swojego magicznego dziedzictwa... swojego człowieczeństwa?

- Może zdołam uśmierzyć niektóre z lęków mojej pani, jeśli podczas przechadzki dokładniej opowiem o debiucie?

Okej, na to mogłam się zgodzić. Niepewnie wsunęłam mu z powrotem rękę pod ramię.

- W porządku.

- Najpierw twój ojciec zajmie honorowe miejsce. Potem ja ogłoszę dworowi twoje imię i tytuł. Wtedy dy­gniesz przed ojcem na znak szacunku.

Kiwnęłam głową. Jak dotąd, wszystko brzmiało cał­kiem normalnie. Wędrowaliśmy już tak długo, że zaczęłam się zastanawiać, gdzie jesteśmy. Nadal słyszałam odgłosy miasta - sporadyczny pisk opon przejeżdżającego samo­chodu lub warkot samolotu w górze - ale kompletnie straciłam poczucie kierunku. Zeszliśmy już prawie ze wzgórza. Wydawało mi się, że czuję zapach rzeki. Byłam pewna, że do tej pory powinniśmy byli natrafić na ciąg zabudowań albo nawet dotrzeć do centrum.

Zamiast tego znaleźliśmy się na jakiejś polanie, a wła­ściwie otwartym parkingu. Niżej, na boisku koszykarskim, zgromadził się tłum ludzi. W rękach trzymali zapalone świece i wyraźnie byli wystrojeni jak na bal albo koktajl. Cekiny mieniły się w blasku płomyków. Mężczyźni mieli na sobie najdziwniejsze stroje: od fraków po kilty i szaty przywodzące na myśl Bliski Wschód.

Szlag by to trafił, powinnam była włożyć sukienkę na ramiączkach!

Ktoś miał ze sobą skrzypce i grał jakąś lekką melo­dię. Już miałam się zachwycić, jak pięknie to wszystko wygląda, kiedy Elias powiedział:

- A potem zaczną się święte łowy.

- Zaczekaj - wpadłam mu w słowo. Te „łowy" nie­zbyt mi się spodobały. Mogły być bardzo, ehm, krwawe. - Co takiego?

226

- Świetnie sobie poradzisz - oznajmił tata, poklepując mnie po plecach, jakbyśmy rozmawiali o semestralnych eg­zaminach albo o innych nieszkodliwych sprawach. Po czym energicznie się oddalił, żeby dołączyć do zgromadzenia.

- Łowy? - Stanęłam z rękami na biodrach i popa­trzyłam na Eliasa. - Nie zejdę tam, dopóki nie wyjaśnisz mi dokładnie, o co chodzi.

- Nie ma się czym przejmować - stwierdził, ale za­uważyłam, że unika mojego wzroku. Zamiast tego patrzył ponuro w dół, gdzie mój ojciec krążył między zebranymi, ściskając wszystkim dłonie niczym polityk.

- Myślałam, że już spełniłam wymagania przy tej historii z Thompsonem.

Elias rzucił mi ukradkowe spojrzenie. Usta zacisnęły mu się w surową linię.

- Pierwsza krew to formalnie początek łowów. Uznaj to za chrzest. A teraz będzie konfirmacja.

- Chrzest? Konfirmacja? Czy ty sobie żartujesz? -Pokręciłam głową. -1 wy się dziwicie, że ludzie uważają was za demony?

Pociągnął nosem, jakby dając do zrozumienia, że nie chce o tym rozmawiać. Nadal całą uwagę poświęcał kręcącemu się wśród tłumu Ramsesowi.

Usiadłam na trawie i zaczęłam obskubywać doły nogawek z rzepów, które przywarły tam wielkimi brą­zowymi kępami.

Elias posłał mi zirytowane spojrzenie.

- Musimy iść. Ceremonia wkrótce się zacznie.

- Przecież ci mówiłam. Nie ruszę się stąd, dopóki mi wszystkiego nie wyjaśnisz. -1 popatrzywszy mu w oczy, dodałam z naciskiem: - Dokładnie.

Jego postawa - skrzyżowanie ramion i marszczenie czoła - jasno wskazywała, że bardzo nie chce mi czegoś powiedzieć.

- To się nazywa - westchnął - zabójcze łowy.

- Co?! - Poderwałam się z ziemi. Rzepy nadał cze­piały mi się do opuszków palców. - Nazywa się jak?!

- Uspokój się - poprosił, bo już zaczęłam się cofać, gotowa do ucieczki. Potarł dłońmi twarz, jakby przewidy­wał, że zareaguję w ten sposób, ale i tak przyprawiało go to o ból głowy. - To magia symboliczna. W dużej mierze.

- „W dużej mierze" nie bardzo mnie przekonuje. -Już prawie krzyczałam.

Podniósł ręce do góry.

- Okej, okej. Wiem, że potrafisz to zrozumieć; uczyłaś się magii. Przejdziemy - wszyscy - w inny stan świado­mości.

Chyba szukał odpowiedniego słowa, więc mu pod­sunęłam:

- Coś jak trans?

- Tak - przyznał, wyraźnie zadowolony, że nadążam i jeszcze nie uciekłam.

Nie oznaczało to bynajmniej, że podobało mi się to, co sugerował. Jednak zachęcająco skinęłam głową.

- No, dobra, więc wszyscy mają wpaść w swego ro­dzaju trans? Jak?

- Poncz jest zaprawiony krwią - odparł, mrużąc oczy, jakby się spodziewał, że ta informacja jeszcze bardziej mnie wkurzy. Skoro nie zareagowałam niczym gwałtow­niejszym niż uniesienie brwi, ciągnął dalej: - Będziesz zachęcana, żeby pić coraz więcej i więcej. Muzyka będzie coraz szybsza i szybsza; rytm bębnów przyspieszy.

228

Mogłam to sobie świetnie wyobrazić. Podczas sa­batów nigdy nie robiliśmy czegoś podobnego, ale by­ła to znana metoda uzyskiwania pewnych doznań religijnych.

- Kiedy wszystko osiągnie apogeum, zaczniemy biec. - Jego spojrzenie znowu unikało moich oczu. Ci­cho dodał: - Dopóki nie zdobędziemy ofiary. A potem będziemy ucztować.

- „Ofiara" brzmi dość złowieszczo. Czego mi nie mówisz?

Uśmiechnął się nieznacznie, jakby doceniał, że go o to pytam.

- Mam niczego przed tobą nie ukrywać, tak?

- Tak, przestań robić uniki.

- Ofiarą jest dokładnie to, co myślisz - powiedział.

- Istota ludzka. - Wstrząsnął mną dreszcz.

- W większości przypadków ofiary przetrzymują tę próbę, nic im się nie dzieje. Jednak istnieje pewne ryzyko, które ochotnik w pełni rozumie, kiedy on czy ona godzi się na uczestnictwo. - Zabrzmiało to tak, jakby starał się przekonać samego siebie. Zauważyłam, że znowu niespokojnie spogląda na swoich. - Koniec końców tyl­ko od ciebie będzie zależało, jak daleko się posuniesz. Dzisiejszej nocy dwór pójdzie za twoim przykładem.

- Ale ja będę totalnie naćpana krwią - wytknęłam mu. Dobrze pamiętałam, jak odurzyła mnie odrobina krwi Thompsona. - A jeżeli niechcący posunę się za daleko?

- Na pewno nie - zaoponował. - Z mego doświad­czenia wynika, o pani, że łowy ukazują prawdziwą naturę każdego demona.

- Więc co z twoimi łowami? Zabiłeś?

Zanim odpowiedział, wpatrywał się w moje oczy odrobinę zbyt długo i odrobinę zbyt intensywnie.

- Nie jestem tobą, księżniczko.

To, co sugerujesz, nie dodaje mi otuchy, pomyślałam, jednak nie miałam odwagi powiedzieć tego na głos. Zdo­byłam się jedynie na „Ach... ha".

Udało mi się nie wzdrygnąć, kiedy podszedł i deli­katnie położył mi dłoń na ramieniu.

- Jestem już spóźniony - powiedział, wskazując to­warzystwo na dole. - Za kilka minut cię zaanonsuję, jak tylko skończą się przygotowania. Zobaczysz, nic złego się nie wydarzy. Znam cię. Jesteś dobra. Zaufaj sobie i swoim instynktom, na pewno się uda.

- Okej - zgodziłam się nieszczerze.

Ku mojemu zdziwieniu Elias schylił się i delikatnie po­całował mnie w usta. Było w tym pocałunku niewątpliwe uczucie. W odpowiedzi aż zaparło mi dech. Podniosłam na niego oczy, mrugając ze zdumienia, a on delikatnie odgarnął mi włosy z czoła.

- Nie mogę się już doczekać, kiedy mnie zaczaru­jesz - oświadczył. - Myślę, że twoje łowy będą jak żadne inne.

- Bez nacisków - zażartowałam słabym głosem. Nie przestawał głaskać moich włosów.

- Dwór potrzebuje twego wpływu, księżniczko. Za­traciliśmy. .. człowieczeństwo. Kiedy już w pełni będziesz wampirem, odmienisz nas, staniesz się naszym sumie­niem. Jesteś właśnie tą, na którą czekamy.

Znowu mnie pocałował i znów dość niewinnie, ale z takim uczuciem, że rumieniec oblał mi policzki.

- Och, dzięki - wymamrotałam.

230

Zabrał rękę z moich włosów i się cofnął. Odczułam jego nieobecność wręcz fizycznie, jakby zimny powiew wdarł się w miejsce ciepła. Elias pomachał mi, po czym pospieszył do księcia i jego ludu.

Niemrawo uniosłam dłoń w geście pożegnania. Od­wrócił się, żeby posłać mi krzepiący uśmiech, lecz niewiele to pomogło. Noc wydawała się przytłaczająco ciemna. Przywarłam do mizernego pnia karłowatego drzewka. Za plątaniną gałęzi iskrzył się i migotał bal wampirów. Kiedy dotarło do mnie, że jego uczestnicy są w dosłownym tych słów znaczeniu „zabójczo wystrojeni", z gardła omal nie wydarł mi się gulgot histerycznego śmiechu.

W tej samej chwili zrozumiałam, że nie mogę tego zrobić. Nie byłam nawet w przybliżeniu tak wyjątkowa, jak zdawał się sądzić Elias. Nie mogłam ryzykować. A gdybym nie potrafiła się zatrzymać? Gdyby żądza krwi okazała się nie do opanowania? Nie mogłam odpowia­dać za czyjąś śmierć, dobrowolną czy nie. Jeśliby do tego doszło, naprawdę nie byłabym już człowiekiem. Bo jak mogłabym być? Jak mogłabym znieść samą siebie? Na dole wyraźnie coś się działo. Towarzystwo ucich­ło i zdawało się na coś oczekiwać. Serce dudniło mi w piersi. Musiałam stąd uciekać. I to szybko.

Więc zanim Elias zdołał po mnie przyjść, odwróciłam się i ruszyłam do domu.

Czyżby po naszej przedziwnej rozmowie mamie ze­brało się aż tyle pytań, że zasnęła na kanapie, otulona zielonym puchatym kocem, z książką na kolanach i oku­larami odsuniętymi w loki?

Niepewnie zerknęłam w jej stronę. Czy to możliwe? Chrapanie potwierdziło, że owszem! Nareszcie los się do mnie uśmiechnął.

Tak cicho, jak tylko potrafiłam, zamknęłam drzwi, odłożyłam plecak i zsunęłam z nóg buty. W samych skar­petkach przemknęłam na schody.

Jak zwykle zdradziły mnie sędziwe deski. Już pierw­szy stopień stęknął i zaskrzypiał.

- Ano?

- Cześć, mamo. Myślałam, że śpisz. Popatrzyła na zegarek.

- Jest po północy.

- I właśnie wracam z balu! - spróbowałam żartu o Kopciuszku, ale mama pozostała niewzruszona.

Spochmurniała jeszcze bardziej. Opuściła okulary na nos, wstała i zaczęła metodycznie składać koc. Nawiasem mówiąc, to nigdy nie był dobry znak.

- Musimy w końcu porozmawiać - oświadczyła. -O twoim ojcu i o wampirach.

Potem przygotowała czekoladę na gorąco i zajęłyśmy swoje tradycyjne miejsca przy stole w jadalni. Miałam ocho­tę napomknąć, że przypomina mi się scena kompletnego fiaska naszej dyskusji o „ptaszkach i pszczółkach", ale trzymałam buzię na kłódkę. Naprawdę chciałam usłyszeć, co moja matka ma do powiedzenia na temat wampirów. Siedziała, splatając i rozplatając ręce. Wyglądało, jak­by wypróbowywała w myślach różne teksty na początek. Wreszcie powiedziała:

- Poślubiłam twego ojca, żeby zakończyć wojnę. Gorąca czekolada, którą akurat miałam w ustach, o mało nie skończyła na mojej koszulce.

232

- Byliście małżeństwem?

- Formalnie nadal jesteśmy. Musiałaś być, ehm, pra­wowita pod każdym względem. Zostaliśmy zaręczeni i pobraliśmy się w... obrządku ludu twojego ojca.

- Jak to wyglądało? - Jakoś nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Czyżby mama naprawdę zeszła do podziem­nej jaskini? Albo może ceremonia odbyła się w parku, a panna młoda i pan młody pojawili się na niej nago? Nigdy nie nosiła obrączki. Czym wampiry się wymieniają, kiedy sobie ślubują?

Wspomnienia sprawiły, że leciutko się uśmiechnęła.

- Było to... coś jedynego w swoim rodzaju.

- Są zdjęcia?

- Nie, dzięki bogini, nie. - Pociągnęła łyk czekolady ze swojego kubka z nadrukiem „Uniwersytet Minnesoty". - Byłam młoda i wtedy sądziłam, że ten traktat rzeczy­wiście się sprawdzi. Szczerze wierzyłam, że nasze rasy więcej łączy, niż dzieli. A twój ojciec... wydawał mi się taki przystojny, taki szlachetny.

Skinęłam potakująco. „Szlachetny" to dobre słowo na określenie wampirów, z którymi dotychczas się zetknę­łam. Oczywiście, jeśli pominąć zabójstwo jako element ich rytualnych łowów. Na samą myśl żołądek podszedł mi do gardła.

Mama spojrzała na mnie uważnie. Pokręciła głową.

- Nie są tacy, Ano. To demony z piekła rodem.

- Myślałam, że są starsi niż to wszystko. Uniosła brwi.

- Widzę, że z nimi rozmawiałaś. - Nie zareagowałam na to oskarżenie w żaden sposób. W końcu znowu się odezwała: - To prawda, ale zastanów się nad pewnym

ważnym faktem. Wszystkie opowieści o diabłach i de­monach bazują na historii tychże naszych przyjaciół. Przepełnia ich ciemność i zło. Zdeprawują cię.

Okej, tym razem moją matkę podmieniono na jakąś stukniętą fundamentalistkę.

- Zdeprawują mnie? Mówisz serio?

- Tak - odparła. Jej dłonie błądziły po kubku, jakby szukały w nim odpowiedzi. Gwałtownie podniosła na mnie oczy. - Ale nic ci nie grozi, jeśli nigdy nie skosztu­jesz krwi. Trzymaj się z daleka od ich krwawych rytuałów, a wszystko będzie dobrze.

O kurczę.

To już poważniejsza sprawa niż rozmowy o „ptaszkach i pszczółkach". Przynajmniej wtedy mogłam uczciwie powiedzieć: jeszcze w to nie weszłam. Ale spróbowałam krwi.

Nie tylko spróbowałam. Łaknęłam jej. Samo wspo­mnienie sprawiło, że kolana się pode mną uginały, a serce waliło jak młotem. Nawet jeśli flaki przewracały mi się na myśl o łowach, których właśnie uniknęłam, nadal miałam chętkę na krew.

Mama chyba nie zauważyła mojej reakcji. - Dlatego Inicjacja jest taka istotna, rozumiesz. Pokusa, żeby napić się krwi znacznie osłabnie, kiedy w pełni dołączysz do kowenu. - Teraz jej ręce macały powietrze, kreśląc jakieś gorączkowe obrazy. - Widzisz, istnieje możliwość, że Inicjacja zniszczy tę żądzę całko­wicie. Wiąże się to z tym, że ciężar brzemienia dźwiga wspólnie cała grupa. I właśnie dlatego nie chcę, żebyś się stykała z wampirami, dopóki nie dostaniesz kolejnej szansy. Wierzę, że teraz się uda. Przecież kiedy wzywałaś

234

wschód, był ten podmuch wiatru, który zgasił wszystkie świece. Jesteś pewna, że to nie twoja robota, kochanie?

Z roztargnieniem pokręciłam głową.

Powinnam powiedzieć jej o sprawie z Thompsonem, prawda? W zasadzie napomknęłam o tym przez telefon, kiedy byłam w kręgielni, ale pewnie nie zrozumiała, po­myślała, że się wygłupiam, albo nie dosłyszała.

- Więc to zdumiewający zbieg okoliczności. Jesteś pewna? Może nie potrafisz wyczuć działania swojej magii.

- Co by było, gdybym spróbowała krwi?

- Lepiej nie pytaj. Poza tym przecież nie zamierzasz tego zrobić, prawda?

- Hm. Może jednak powinnaś mi powiedzieć, co by było, gdybym to zrobiła.

- Dlaczego?

- Pamiętasz dzisiejszy wypadek w czasie wuefu?

Tam była krew.

- Mówiłaś, że nic ci się nie stało. - Mama wyglądała na zbitą z tropu, jednak rysy się jej ściągnęły, kiedy do­tarła do niej prawda. - Ty... co dokładnie się wydarzyło?

- Tego naprawdę nie wiem, ale nagle okazało się, że dotykam wargami do nosa Thompsona i jakbym go... Nie, ja go naprawdę oblizałam.

Przez moment gapiła się na mnie z otwartymi ustami. Potem zaczęła rzęzić jak silnik, który nie może zapalić. Wreszcie przestała i głęboko odetchnęła, żeby zacząć od nowa. Czułam, jak się uspokaja, magicznymi korzeniami czerpiąc z ziemi nieugiętą moc. Na koniec oznajmiła:

- Mimo to może wszystko będzie dobrze. Co do pierw­szej krwi istnieją określone zasady. Musi być przelana w zwycięskiej bitwie albo pochodzić od zagorzałego wroga

- Trafiony, zatopiony - powiedziałam. - Poza Ełias mówił, że go to obudziło. Wszystkich obudziło. Ramses właśnie planuje mój debiut.

Mama eksplodowała gniewem. Była w nim domieszka magii. Poczułam, że jakaś siła pchnęła moje krzesło do tyłu. - Nigdy na to nie pozwolę! Może to tylko gra wyobraźni, lecz przysięgłabym, że wśród loków mamy trzaskały maleńkie błyskawice. Jednak trudno było nie zauważyć mocy, która w niej wzbierała. Cały dom się trząsł.

Wstałam i podniosłam ręce do góry, jakbym się pod­dawała.

- Hej, wszystko będzie dobrze. Naprawdę. - Po­wtarzałam w kółko, że wszystko będzie dobrze, bo to podobno działa na ludzi uspokajająco.

Krańce maminych ubrań zaczęły trzepotać. Nie wia­domo skąd pojawił się potężny wicher. Czułam, że szar­pie i rozwiewa mi włosy. Zrobiło się gorąco, jakby ktoś podkręcił ogrzewanie.

Przyłapałam się na tym, że badawczo spoglądam na drzwi.

~ Moja córka nie będzie krwiopijcą! - krzyknęła mama.

Chyba już ze mną nie rozmawiała, ale i tak odpo­wiedziałam:

- Naprawdę przykro mi z powodu Thompsona. Słowo daję. To był wypadek.

Podłoga przesunęła się pod moimi stopami. Upadłam na ścianę. Z półek posypały się książki.

Mama miała jakiś magiczny atak szału, totalnie skon­centrowany na mnie.

236

Musiałam się stąd zabierać.

- Hej! - Wskazałam gęstwinę morw za oknem. - To nie tata?

Jej głowa obróciła się jak w scenie z Egzorcysty al­bo jak gigantyczne płonące oko w Mordorze. Na krót­ką chwilę cała jej uwaga - i cała moc - skierowały się w tamtą stronę.

Rzuciłam się pędem do drzwi.

Ale do nich nie dotarłam. Magia uderzyła mnie mocno w plecy i poleciałam. W dół, w dół, w dół, w narastającą ciemność i zapomnienie.

Rozdział 19

i

. udzik zadzwonił o siódmej. Mrugając, spędziłam sen z powiek i powoli usiadłam. Mama upchnęła obok mojej poduszki pluszowego misia. Popatrzyłam w jego złociste szklane oczy i spochmurniałam.

Dwadzieścia minut zajęło mi podjęcie decyzji, w co się ubrać. Za każdym razem, kiedy już coś wybrałam, jakaś część umysłu odrzucała to jako zbyt ordynarne. Od kiedy wszystkie moje ciuchy zaczęły wyglądać tak skąpo? W końcu włożyłam prosty, czarny golf i dżinsy z błyszczącą pajęczyną.

Kiedy zeszłam na dół, mama smażyła naleśniki i śpie­wała pieśń kręgu. Mój ponury grymas jeszcze się pogłę­bił. Przez myśl przemknęła mi wizja jak ze snu: ciemne leśne stworzenia i kły.

- Ładnie wyglądasz - powiedziała, zwalając stos naleśników na talerz ustawiony na stole w jadalni przy moim miejscu.

Paliła mnie zgaga. Z jakiegoś powodu nie potrafiłam się zmusić, żeby usiąść. Chciałam sobie po prostu stąd pójść. Byle szybciej i byle dalej.

- Och, złapię coś po drodze w barze kawowym -rzuciłam. - Nie chcę się spóźnić.

238

Mama przygryzła wargę. Jej niespokojne oczy odpro­wadziły mnie aż do wyjścia.

- Dobrze - zgodziła się w końcu. - Miłego dnia. Przyjemnie było zarzucić plecak na ramię i usłyszeć za sobą trzaśniecie drzwi. Chłód w powietrzu zapowiadał jesień. Moje uśpione zmysły obudził zapach opadłych liści. Coś było nie tak.

Pokręciłam głową i wyszłam przed dom. Jałowce wy­glądały na obszarpane. Stosy brązowawych igieł leżały na trawie. Powinnam je zgrabić, pomyślałam.

Teraz szybko za bramę i dalej przed siebie. Dzielnica przeżywała zwykłe poranne godziny. Szkolne autobusy turkotały i zgrzytały po ulicznym bruku. Ludzie z kub­kami kawy na wynos niepewnym krokiem spieszyli do swoich samochodów, ostrzegając mnie krótkim: „uwaga" albo lekkim machnięciem dłoni. Przez całą drogę do baru uśmiechałam się i nuciłam pod nosem.

Wnętrze kafejki było wilgotne i ciepłe. Lampy świeciły mdłym blaskiem. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, przy­pomniało mi się zejście do mokrawej podziemnej jaskini. Nagle zatrzymałam się, jakby mnie ktoś uderzył. Uświadomiłam sobie, że magia mamy spadła na mnie niczym warstwy pajęczyny.

Nie miałam własnej mocy, żeby przeciwstawić się tej matni, więc mogłam jedynie zwrócić uwagę, jak znako­micie mnie więzi. Kolejka w stronę kasy przesuwała się wyjątkowo niemrawo, więc skorzystałam ze sposobności, żeby przeanalizować zaklęcie. Było dobrze wykonane i mocne, jakbym została spowita w srebrzystą sieć. Rzecz tego rodzaju wymagała czasu i wprawy. Mama musiała ją spleść tuż po tym, jak mnie znokautowała.

Wskutek maminych czarów czułam się ociężała i wyci­szona. Przynajmniej zakładałam, że to efekt zaklęcia, a nie braku porannej dawki kofeiny. Wydawało mi się, że wszelki opór jest daremny. Zupełnie jakbym miała atak depresji, chciałam tylko leżeć, a świat niech mnie zostawi w spoko­ju. Oprócz tego robiłam wszystko mechanicznie jak robot. Było to chyba najgorsze, najbardziej upiorne i zdra­dzieckie zaklęcie, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam. Czułam oburzenie i zgrozę, że mama go użyła, by całkiem pozbawić mnie energii. Musiałam coś zrobić!

Ziewając, przesunęłam się o krok czy dwa. Jak przez mgłę zamówiłam kawę. Zapłaciłam. Zosta­wiłam napiwek. Powoli sączyłam moją mokkę, wlokąc się na przystanek szkolnego autobusu. Obszarpany skejt kiwnął mi głową na przywitanie. Też kiwnęłam.

Koszmar. Czułam się jak więzień własnego życia. Hej, chciałam krzyknąć do skejta, spójrz na mnie! Jestem uwięziona! Wyciągnij mnie!

Ale sterczeliśmy tam, nie zamieniając ze sobą ani słowa, aż przyjechał autobus i zabrał nas do szkoły.

Woźny zmył z szafki graffiti. Chociaż tyle dobrego. Kiedy porządkowałam książki na cały dzień, dopadła mnie Taylor. Porządkowałam? Ha, ha! Dajcie spokój!

Przez chwilę z uniesionymi brwiami przyglądała się moim wysiłkom.

- Ktoś tutaj potrzebuje więcej kawy - zakpiła. Dzisiaj miała na sobie kanarkowy hidżab i dopasowane kolorem conversy. Biały golf z długimi rękawami był wetknięty w zgrabne dżinsy. Na wierzch włożyła T-shirt z żółtym ptaszkiem Tweety Bird.

240

- Ładne - powiedziałam, zdobywając się na uśmiech. Przechyliła głowę na bok.

- Brzmisz, jakbyś telefonowała z zagranicy. Dwie sekundy opóźnienia.

- I komu to mówisz - mruknęłam, tuląc w objęciach podręcznik i zeszyt do matmy.

- Nie odpowiedziałaś na moje SMS-y. - Taylor się nadąsała. - Swoją drogą, co to za historia z Thompsonem? Plotkom nie ma końca. Całowałaś go. Lizałaś mu twarz. Niechcący trzasnęłaś go krążkiem. On cię nienawidzi. Ty go kochasz. Co się naprawdę stało?

Zdołałam się roześmiać.

- To skomplikowane.

Kiwnęła głową, jakby mi wierzyła. Szłyśmy zatłoczo­nym korytarzem w stronę mojej klasy

- Opuściłaś zajęcia teatralne. Zwiałaś? Źle się czułaś?

- Było mi tak głupio przez to, co się stało na wuefie, że uciekłam.

Popatrzyła na mnie z błyskiem w oku, po czym za­klaskała, podekscytowana.

- Pocałowałaś go!

Właśnie tak odpowiedziałam niezbyt bliskim ko­leżankom, ale czułam się głupio, że mam skłamać Taylor.

- Nie. Nie zrozumiałabyś tego. Jestem rozciągnięta pomiędzy dwoma różnymi światami.

Uniosła brwi.

- Chyba sobie żartujesz? Ja jestem dwa w jednym. Z zakłopotaniem zmarszczyłam czoło. Taylor wskazała swój hidżab, a potem na ptaszka

z filmów rysunkowych.

- Innym językiem mówię tutaj, a innym w domu. W więcej niż w jednym tego słowa znaczeniu, rozumiesz?

Zaczynałam. Mózg miałam zesztywniały, mowę spo­wolnioną i ogłupiałą, ale zdołałam powiedzieć:

- W jaki sposób wybierasz? Uśmiechnęła się.

- A kto twierdzi, że muszę? Hm.

W drugim końcu korytarza dostrzegłam Beę. Zanim zdołałam się powstrzymać, odruchowo do niej poma­chałam. Odpowiedziała tym samym, jednak nie ruszyła się, żeby do nas podejść. Potem wykonała klasyczny powtórny rzut okiem. Najpewniej wyczuła ciążące nade mną zaklęcie. Z zadowoleniem zauważyłam, że przez chwilę przygryzała dolną wargę, zanim znowu uznała, że trzyma się ode mnie z daleka.

- Chciałabym, żebyście się pogodziły - powiedzia­ła Taylor. - Dlaczego nie odpowiedziałaś na SMS Bei? Wiem, że było jej przykro.

Przykro? Myślałam, że mi nawrzucała! Mój mózg skakałby z radości, gdyby tylko mógł.

- Chciała w ten weekend urządzić ci spóźnioną imprezę urodzinową. Tata już mi pozwolił iść. Teraz to pewnie nieaktualne.

Nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Bea nadal chce się przyjaźnić?

- No pewnie! Nie mówiłam tego przed chwilą? Obudź się! Wszyscy próbowali się z tobą skontaktować. Wczoraj wieczorem wysłałam ci siedem milionów wiadomości. Gdzieś ty się podziewała?

242

- Spotkałam się z Nikiem - wyjaśniłam. Dotarłyśmy do mojej klasy. Taylor miała kreatywne pisanie dwie sale dalej, więc jeszcze marudziłyśmy przed drzwiami. - By­liśmy na kręglach.

- Rany, ale cool!

Uśmiechnęłam się, bo wyobraziłam sobie, jak by to było, gdybyśmy kiedyś zabrali Taylor do Bryant-Lake Bowl. W butach do kręgli i swoim hidżabie wyglądałaby fantastycznie.

- Zaprosił mnie na domówkę dziś wieczorem.

- Na tę, na którą wszyscy się wybierają?

- Tak mi się zdaje - powiedziałam niepewnie. Zasta­nawiałam się, czy zaklęcie pozwoli mi pójść, czy raczej powlokę się do domu i zasnę mocno jak Śpiąca Królewna.

- Thompson też ma tam być. Podobno zabiera Yvonne. Przewróciłam oczami. Oczywiście. Świetnie.

- Głupia sytuacja.

- Tak myślisz? - Taylor się uśmiechnęła. Zaraz miał być dzwonek, więc już się spieszyła. - Nie mogę uwierzyć, że pocałowałaś Thompsona. Nik jest o tyle fajniejszy.

No, raczej. Żałowałam, że nie jestem z nim, zamiast o dziewiątej rano czekać na matmę.

Jedyny dobry efekt uboczny ogłupiającego zaklęcia polegał na tym, że nic mnie nie ruszało. Powinnam być absolutnie spanikowana na myśl o wuefie na naslęp nej lekcji, tymczasem wszystko wydawało mi się f;ikic­nij akie.

W szatni dziewczyny chichotały na mój wid< >k. |od nak nawet się nie zaczerwieniłam. Zupełnie jakby iiihiiim opancerzyła mnie przeciwko plotkom. Faktycznie, i» W nie dzięki temu to przeżycie było nieco u.....i "l ropni

Nie kontynuowaliśmy, to jasne, gry w hokeja. Kiedy staliśmy, czekając na instrukcje, Thompson z opatrun­kiem na czole i podbitym okiem łypał na mnie gniewnie. Powinnam trząść się pod jego spojrzeniem, ale przez zaklęcie kompletnie mi odbiło, więc uniosłam palce i pomachałam mu dyskretnie. Sądziłam, że to moje małe powitanie go rozwścieczy, a tymczasem tylko poczerwie­niał i odwrócił wzrok.

Jego reakcja kazała mi się zastanowić, jakim kpinom musiał stawić czoło, kiedy uciekłam. Czyżby on też my­ślał, że go całowałam?

No cóż, zamiast skręcać się z zażenowania, stałam tam jak idealnie spokojny manekin. Dziwne.

Pan Johnson zarządził gimnastykę - pajacyki i tym podobne. Udało mu się wypełnić nam tę godzinę potem i znojem. Ach, wychowanie fizyczne.

Potem, szczęśliwie, był już koniec lekcji. Jakoś zdołałam nie czuć zakłopotania, nie lizać Thompsona ani nie popaść w całkowite odrętwienie. Właśnie zaczynałam doceniać subtelniej szą stronę zaklęcia mamy, kiedy na korytarzu zderzył się ze mną Thompson. Powinnam była przygotować się na konfrontację, tyle że brakowało mi energii. Więc gdy zawisł nade mną, tylko pozwoliłam ścianie, by mnie podparła.

Rany, był wkurzony na maksa. Stłumiłam kolejne ziewnięcie.

- Co się z tobą dzieje, czarownico?

- Mama rzuciła na mnie zaklęcie - wymamrotałam. Na moje słowa gniewnie się skrzywił, ale uznał, że

lepiej nie podejmować tematu.

244

- Masz dziwny sposób informowania ludzi, że ich lubisz. Co to jest, przedszkole? Następnym razem rzucisz we mnie kamieniem?

On naprawdę myślał, że go pocałowałam!

- Możesz sobie pomarzyć - mruknęłam. Roześmiał się.

- Przecież to ty śliniłaś mnie przy całej klasie. Ża­łosne!

Rzuciwszy na pożegnanie tę celną uwagę, oddalił się sztywnym krokiem. Przez chwilę patrzyłam za nim. Po­tem wzruszyłam ramionami, odepchnęłam się od ściany i znowu wprawiłam się w ruch, jeśli to można nazwać ruchem. Cóż, mogło być gorzej. Więc on pomyślał, że na niego lecę. Naprawdę wydawało mi się, że jest fajny; wtedy kiedy nie zachowuje się jak ostatni idiota. A więc - niech pomyślę - nigdy. Ale przynajmniej wyglądało na to, że nikt nie zapamiętał prawdy: że lizałam jego poli­czek jak lody w rożku.

Niespiesznie powędrowałam do szafki, żeby wziąć książki na historię Stanów Zjednoczonych. Oda do ra­dości.

Trwałam w tym na swój sposób przyjemnym stanie otumanienia aż do lunchu, kiedy to zorientowałam się, że wlepiam wzrok w coś, co przypomina hamburgera z kurczaka. Wykonywałam po kolei rutynowe czynności: brałam go do ręki, gryzłam, odkładałam na tacę, przeżu­wałam i od nowa, kiedy ktoś koło mnie usiadł.

Westchnęłam, spodziewając się Thompsona i jego tradycyjnego: „Co tak siedzisz sama?", jednak ze zdumie­niem stwierdziłam, że to Bea. Nie patrzyła na mnie, tylko zaczęła rozpakowywać lunch, który przyniosła z domu

Wyciągnęła pokrojone marchewki, kanapkę z salami i majonezem i miseczkę jabłkowego musu.

- Ktoś rzucił na ciebie paskudny urok - oznajmiła, przemawiając do swojej kanapki. - Pachnie robotą two­jej mamy.

- No - odparłam z ustami pełnymi kawałków kur­czaka.

- Nie rozmawiałyśmy od Inicjacji - zauważyła.

- Nie - przyznałam, o wiele, wiele spokojniej, niż się czułam. Co ona sobie o mnie myślała? Nadal uwa­żała mnie za przyjaciółkę? W środku aż mną telepało z nerwów, lecz mogłam tylko gapić się na nią, mrugając powoli niczym pogrążona w półśnie.

Bea smutno pokręciła głową i westchnęła.

- Właściwie doznałam szoku, rozumiesz, chociaż to nie było tak całkiem niespodziewane. Tylko że... - Umilkła i ponuro zmarszczyła brwi. Wyraźnie coś rozważała, za­nim odezwała się znowu: - Słuchaj, nie wiem, co o tobie sądzić w tej nowej sytuacji, ale jesteśmy przyjaciółkami. Zawsze byłyśmy.

Mogłabym ją ucałować, ale zdołałam wykrzesać z sie­bie tylko tyle energii, żeby opuścić rękę na jej ramię i me­chanicznie ją poklepać. Bea też mnie poklepała.

- Taka jestem szczęśliwa - powiedziałam, po czym powróciłam do hamburgera: ugryźć, przeżuć i powtórka.

- A ja nie... To znaczy, tak naprawdę nie mogę tego ogarnąć, rozumiesz? Jeszcze nie jestem gotowa wrócić do dawnego trybu, nie zamierzam jednak dłużej tolero­wać tego zaklęcia. To nie w porządku - fuknęła, z ponurą miną obgryzając kawałki marchewki. - Możesz sobie być półdemonem, ale nie wolno im cię tak traktować.

246

- Jak? Rzuciła mi ukradkowe spojrzenie.

- Jak jednego ze swoich niewolników. Gdybym była w stanie dać temu wyraz, wyglądałabym

na wstrząśniętą. Jeśli Bea wiedziała, musiała od kogoś usłyszeć całą historię wampirów i czarownic. Ale na pewno zobowiązano ją do zachowania tego w tajemnicy. Tymczasem rozmawiała o tym ze mną. Co jest grane? Znowu się odezwała:

- Gdzie mój naszyjnik? Wskazałam plecak.

- Powinnaś go nosić. Pomógłby cię chronić. Więzi przyjaźni potrafią okazać się silniejsze niż więzi... Och! Myślę, że wiem, co możemy zrobić!

Położyła mi rękę na ramieniu, jakby mnie pocieszała, ale czułam, że jej magia bada zaklęcie.

- Nie będzie łatwo - zastrzegła się i podejrzewałam, że rozumiała to na więcej sposobów niż ten oczywisty. - Spotkajmy się przed zajęciami teatralnymi. Znajdę wyjście.

- Naprawdę? - Chciałam, żeby w moim tonie za­brzmiała najgłębsza wdzięczność, a wyszło lekkie znu­dzenie.

Jednak Bea nie wyglądała na obrażoną. Pokiwała głową i zamyślona dalej przeżuwała marchewkę.

- Mogłabyś użyć swojej magii - stwierdziła. Nasze oczy się spotkały. - Tak - ciągnęła. - Właśnie to powiedzia­łam. Swojej magii. Zobaczymy przed ostatnią lekcją, czy zdołasz coś z siebie wykrzesać. Och, i przynieś naszyjnik.

Na tym zakończyła temat, a ja byłam zbyt oszołomio­na, żeby sformułować jakąkolwiek sensowną odpowiedź

lub pytanie. Resztę lunchu zjadłyśmy w milczeniu, ale kiedy już miałyśmy odnieść nasze tace, poklepała mnie po plecach.

- Wszystko będzie dobrze - zapewniła.

Jak zombi, niemrawo pokiwałam głową i powlo­kłam się do klasy. Mój mózg, chociaż taki ociężały, oży­wił się jednak trochę na myśl, że znowu możemy sic z Beą przyjaźnić. Na twarz wypłynął mi powolny, senny uśmiech.

Wędrując z zajęć na zajęcia, starałam się pojąć, co Bea rozumiała przez „moją magię". Jakoś wydawało mi się, że musi chodzić o coś więcej niż zdolność wyczuwania, kiedy inni używają czarów. Ale co jeszcze potrafiłam? Czy dokonałam czegoś magicznego od czasu Inicjacji? Dobra, zaczęły mi rosnąć kły i apetyt na krew. Aha, opanowałam techniki zen i sztukę widzenia w ciemno­ściach. Czy Bea chce, żebym zrobiła coś związanego z wampiryzmem?

Nadal rozważałam tę ewentualność, kiedy nadeszła pora spotkania obok jej szafki. W pierwszym momencie pomyślałam, że moja przyjaciółka zmieniła zdanie, bo nigdzie w pobliżu nie było jej widać. Czyżby umówiła się ze mną dla okrutnego żartu?

Jednak po chwili ujrzałam, jak biegnie. - Przepraszam - wysapała - ale musiałam wytłuma­czyć Taylor, dlaczego możemy spóźnić się kilka minut na zajęcia teatralne. - Złapała mnie za rękę i powlokła do damskiej toalety.

Jak zwykle, dziewczyny całym stadem tłoczyły się przy lustrach, upiększając się przed kolejną lekcją. Bea

248

wciągnęła mnie do pustej kabiny. Zamknęła drzwi na zasuwkę i szepnęła:

- Ugryź mnie.

Podciągnąwszy rękaw koszuli, podsunęła mi swój nadgarstek.

Wybałuszyłam na nią oczy.

- Mam cię ugryźć?

- Ćśśś - syknęła ostrzegawczo. - Tak. Porządnie dziabnij. - Pomachała mi ręką przed nosem. - Myślę, że to powinno pomóc. Rozumiesz, więź krwi. Twoja magia bierze się z krwi, pamiętasz? Aha, i załóż naszyjnik. Zaufaj mi.

Wydobyłam jej prezent z plecaka i wsunęłam na szyję, po czym pokazałam Bei zęby.

- Nie mam kłów.

- Cholera. Do dzwonka zostało niewiele czasu. Mó­wiłam ci, żebyś się zmobilizowała. Co na nie działa, żeby się pokazały?

- Wściekłość - odparłam. - Jak u Hulka z Incredible Hulk.

- Jesteś brzydka. I masz obciachowe ciuchy. Kto cię dzisiaj ubierał? Mama?

- Co?

- Chcę, żebyś się wkurzyła, rozumiesz? Pokręciłam głową. Nic z tego. Wymownie wskazałam

na czoło.

- Za silne zaklęcie. Popatrzyła na mnie.

- Tak, to beznadziejne - przyznała, po czym rzuciła mi pełne skruchy spojrzenie. - Nie obraź się, ale impro­wizuję. Dobra, teraz załatwię drugą część, a po lekcji

spróbujemy z tym gryzieniem. - Na chwilę przymknęła oczy i nawet przez gęste opary zaklęcia mogłam poczuć, jak rośnie w siłę. Jej magia zawsze była gorąca i szybka niczym lawa albo iskra. Kiedy już swoim żarem przenik­nęła całe jej ciało, Bea uniosła palec.

- Pif-paf - powiedziała, dotykając opuszkiem na­szyjnika.

Miałam wrażenie, że płomienie ogarnęły mi szyję. Piekący ból przecinał nici magicznego kokonu. Krzyknę­łam. Gorąco było dotkliwe. Czułam się, jakbym płonęła. Rozpaczliwie usiłowałam pozbyć się tego doznania.

Bea cofnęła się, przerażona.

- Nic ci nie jest? Kurczę, wiedziałam, że najpierw potrzebujesz krwi.

Nie mogłam wydusić słowa. Ból był zbyt silny. Rozległ się dzwonek.

- Okej, okej, nie panikuj. - Zaczęła grzebać w toreb­ce. Usiłowałam powiedzieć, że nie myślę, by aspiryna coś tu pomogła, ale zamiast tabletki wyciągnęła pilniczek do paznokci i wbiła ostrym końcem w dłoń. Obsunął się po skórze. Ze zduszonym przekleństwem spróbowała znowu.

- Pora na twoją magię, dziewczyno - oznajmiła. Obejmowałam się kurczowo, niemal zgięta wpół

z bólu, kiedy poczułam krew. Nie było tego dużo. Bea zdołała ledwie się zadrasnąć, lecz przycisnęła rankę do moich ust, a ja chłeptałam rozpaczliwie.

Powracały mi siły. Podczas gdy jej moc była jasna i ognista, moja narastała wolniej, chłodniej.

Ale zaczynała się budować. Coś poruszyło się głęboko we mnie. Żołądek podnosił się i opadał w rytm rosną­cej energii. Mój świat znowu się kręcił. Coraz szybciej

250

i szybciej, w miarę jak zimno zastępowała skwiercząca iskra. Mocno schwyciłam rękę Bei, kula ziemska krążyła. Migotały światła.

Ślizg i kliknięcie w szczęce. To wysunęły się kły. W chwili kiedy się pojawiły, poczułam, że po skórze przebiega mi elektryczny impuls. Rozsadził kosmatą pajęczynę maminego zaklęcia, jakby była niczym.

Uszy odetkały mi się i nagle zaczęłam normalnie się poruszać. Byłam wolna. Teraz mogłam ugryźć Beę. Mog­łam użyć moich ostrych zębów, szarpać jej skórę, aż krew spłynie jak wino. Z gardła wyrwało mi się warknięcie.

Bea wyczuła we mnie zmianę i próbowała wyrwać mi swoją rękę, którą ciągnęłam do ust. Wzmocniłam uścisk i rzuciłam jej zaborcze spojrzenie.

- Zaczęła się lekcja - przypomniała mi. Pod jej skórą zawrzała obronna magia, zatruwająca słodki smak krwi.

Co ja najlepszego robiłam?

Z poczuciem winy puściłam Beę i wyprostowałam się. Byłam sobą przerażona. Nie potrafiłam powstrzymać żądzy krwi, nawet kiedy chodziło o moją ongiś Najlepszą Przyjaciółkę. Łowy skończyłyby się totalną klęską. Na samą myśl o tym zrobiło mi się niedobrze.

- Och! Strasznie cię przepraszam! - Sądząc z drżenia mojego głosu, jej magia działała. Już nie byłam otumaniona zaklęciem mamy. Zaczęłam tańczyć ze szczęścia. - Udało się! - Uściskałam ją mocno. - Och, dziękuję! Udało się!

- Pakujemy się w duże kłopoty - wymamrotała. -A swoją drogą twoja natura wampira jest z gatunku silnych.

Roześmiałam się. Ucałowałabym ją, jednak pomyśla­łam, że usmaruję jej policzek krwią.

- Chodź. Jesteśmy do tyłu tylko o kilka minut. - Po­ciągnęłam ją do drzwi, ale mnie powstrzymała.

- Potrzebujesz serwetki. - Zrobiła wymowny gest przy wargach.

W lustrze mogłam zobaczyć, co miała na myśli. Wy­glądałam, jakby przydarzył mi się jakiś paskudny wypa­dek ze szminką. Bea pogrzebała w torebce, podała mi chusteczkę, a dla siebie wyjęła plaster z opatrunkiem.

- Okej - powiedziała, zatrzaskując torebkę. - Teraz możemy iść.

Pan Martinez nie był zbyt zadowolony z naszego opóźnionego wtargnięcia. Wskazałam na dłoń Bei i skła­małam, że musiałyśmy wstąpić do pielęgniarki. Miał sceptyczną minę. Zasugerował, by następnym razem poprosić pielęgniarkę o usprawiedliwienie. Ze skru­chą skinęłyśmy głowami i wsunęłyśmy się na swoje miejsca.

Podczas czytania tekstu zauważyłam, że Bea ukrad­kiem mnie obserwuje. Czyżby kły były nadal widoczne? Nie czułam, żeby wsuwały się z powrotem, lecz nikt nie wytykał mnie palcami ani się nie gapił.

Żałowałam, że nie mogę z nią pogadać. Postąpiła tak odważnie. Mogłam sobie wyobrazić, jak trudno jej było zdecydować się, by mi pomóc, zwłaszcza w taki sposób. Zastanawiałam się, co skłoniło ją do zmiany zdania. Na­prawdę musiało ją ruszyć, kiedy zobaczyła mnie spętaną zaklęciem mamy.

A jeśli już o tym mowa, miałam wrażenie, jakbym właśnie się obudziła. Wszystko wydawało się jaśniej­sze, bardziej rześkie. Mogłabym zaśpiewać albo zatań­czyć gigę, ale wtedy z pewnością zostałabym za karę po

252

lekcjach. Tak czy inaczej, byłam po prostu wdzięcz­na, że potrafiłam uważać, kiedy nadeszła moja kolej czytania.

W poniedziałek miał być test. Wszyscy jęknęli, gdy pan Martinez przypomniał, żeby powtórzyć sztukę i notatki. Mogliśmy się spodziewać otwartych pytań.

A jednak z mojej twarzy nie schodził radosny uśmiech. Już wybiegałam na korytarz, kiedy pan Martinez mnie zawołał. Bea rzuciła mi spojrzenie, które, miałam nadzieję, oznaczało, że zaczeka. Kiwnęłam jej głową.

- Martwię się o ciebie - powiedział. - Twoje zacho­wanie jest bardzo niestabilne. Bierzesz?

Biorę? Zajęło mi dobrych kilka sekund, zanim zała­pałam, o co chodzi.

- Narkotyki? Nie. Skąd! - Patrzył na mnie, wyraźnie oczekując wyjaśnień. - Mam pewne... kłopoty w domu. Było to daleko idące niedomówienie, lecz chyba go zadowoliło.

- Wiesz, że zawsze możesz ze mną porozmawiać. Poza tym szkoła ma psychologów.

Jakbym mogła zwierzyć się im z mojej nowej pasji do ssania ludzkiej krwi!

- Tak, dziękuję - odparłam, pragnąc już iść.

- Już idź - rzucił z uśmiechem. - Ale uważaj na sie­bie. Nie chcę stracić dobrej aktorki. Jest ich tak niewiele.

Komplement z ust Herr Dyrektora? Cudom i dziwom nie będzie końca?

Dziewczyny czekały na mnie przy szafce Bei. Taylor z ciekawością spoglądała to na mnie, to na nią.

- Więc znowu wszystkie jesteśmy przyjaciółkami?

Zaczęłam entuzjastycznie kiwać głową, jednak Bea odparła:

- Mamy tymczasowe zawieszenie broni. Tymczasowe?

- Znaczy, impreza jest aktualna? - zapytała Taylor.

- Impreza? - zdziwiła się Bea. Taylor zrzedła mina.

- Urodzinowa. Dla Any?

- Och - powiedziała Bea, patrząc na mnie. - Dziś wieczorem jest impreza u Nika. Nie lepiej mieć dwa w jednym?

- Nie dostanę się. - Taylor posmutniała. - Nie ma już wejściówek.

- Ano, możesz nas wprowadzić, prawda? - rzuciła Bea. W jej głosie brzmiała jakaś lodowata ostrość, kiedy dodała: - W końcu Nik to twój chłopak. Co ty na to?

Odniosłam wrażenie, że jeśli chcę mieć jakąkolwiek nadzieję na stałe zawieszenie broni, nie ma innego wyj­ścia, tylko uśmiechnąć się i powiedzieć: „Pewnie!"

Przy Taylor trajkoczącej z podnieceniem o udziale w wydarzeniu sezonu nie miałam szansy zapytać Bei, czym się kierowała, pomagając mi. Zwłaszcza gdy stało się jasne, że jest zazdrosna o mnie i Nikolaia.

Miałam jeszcze inny poważny problem. Mama była w stanie stwierdzić, że przełamałyśmy jej zaklęcie. Nie mogłam pojawić się w domu, jak gdyby nigdy nic. Ryzy­kowałabym, że znowu wpadnę w sidła.

Dokąd iść? Pomyślałam, by zadzwonić do Nika, ale wiedziałam, że jest zajęty przygotowaniami do wieczor­nego występu. Nie chciałam mu przeszkadzać, zwłasz­cza że i tak musiałam go poprosić o dużą grzeczność.

254

Zastanawiając się, co robić, wysłałam SMS z pytaniem, czy nic się nie stanie, jeśli przyprowadzę dwie przyjaciółki. Trochę mu podkadziłam, dodając, że to ponoć najlepsza impreza w mieście. Liczyłam, że pochlebstwo zadziała. Nie miałam pojęcia, jak Bea zareagowałaby, gdybym nie załatwiła wstępu.

Wsiadłam do szkolnego autobusu i znalazłam wolne miejsce. Uznałam, że skoro nie wiem, gdzie się prze­chować, równie dobrze mogę pojechać w swoje okolice. Słońce nagrzało winylowe siedzenia. Mrużąc oczy od jego blasku, cieszyłam się wrześniowym wietrzykiem, który wpadał przez uchylone okna.

Może powinnam spróbować odnaleźć Eliasa? Mia­łam poczucie, że jestem mu winna wyjaśnienia w kwestii Nika i mojej wczorajszej nagłej ucieczki. Jednak wizja przekradania się podziemiami St. Paul jakoś do mnie nie przemówiła.

Autobus, podskakując, toczył się przez miasto. Obser­wowałam mijające nas samochody. Wkrótce wjechaliśmy w spokojniejsze ulice. Zaczęłam się zbierać, bo w oddali zobaczyłam swój przystanek.

I stojącą na rogu mamę.

Co ona tu robiła?

Rozdział 20

kurczę blade! Czekała na mnie.

Osunęłam się na siedzeniu, żeby nie mogła mnie za­uważyć. Widocznie wyczuła moment, kiedy zniszczyłyśmy z Beą jej zaklęcie. Autobus zbliżał się do przystanku. Za­wsze wysiadałam na następnym, ale teraz szybko złapałam swoje rzeczy i z grupą jakichś dziewczyn przepchnęłam się do wyjścia. Kierowca obrzucił mnie dziwnym spoj­rzeniem, jednak nic nie powiedział.

Starałam się wmieszać w tłum. Szczęśliwie był to dość ruchliwy przystanek. Na kilkoro dzieciaków cze­kali rodzice. Podążyłam za którymś maluchem, udając, że jesteśmy jedną dużą szczęśliwą rodziną. Kiedy tylko skręciliśmy za róg, zaczęłam biec.

Euforia wywołana krwią Bei już się skończyła. Po­konałam niecałą przecznicę, a byłam mokra od potu. Upalne słońce sprawiało, że nogi mi ciążyły, mimo to nie przystawałam. Pobiegłam na wzgórze, w stronę University Club, potem na dół, stromym zboczem w stronę szpitala dziecięcego i obrzeży śródmieścia.

Musiałam zwolnić albo zaryzykować wywrotkę na ścieżce o ostrych zakrętach. Byłam pewna, że mama nie widziała, jak wcześniej wysiadłam, a mimo to regularnie

256

oglądałam się za siebie. Rozległ się sygnał mojej komór­ki, aż się przestraszyłam. Wyciągnęłam ją. Oczywiście, mama. Nie było mowy, żebym odebrała. Pozwoliłam jej dzwonić, dopóki nie włączyła się poczta głosowa.

Ale dało mi to do myślenia. Zatelefonować do Bei? Może mogłabym poczekać u niej w domu. Nie, nasze mamy są w zbyt bliskich stosunkach. A poza tym miały­śmy tymczasowe zawieszenie broni. Nie chciałam, żeby Bea znowu musiała wybierać pomiędzy czarownicami a wampirami, zwłaszcza że widziała mnie, kiedy ujaw­niłam żądzę krwi i swoją wampirzą naturę.

Taylor? Nigdy do niej nie chodziłam. Oczywiście, ona do mnie też. Mama nie pozwalała mi przyprowadzać do domu nikogo, kto nie był wprowadzony w temat Praw­dziwych Czarownic.

Zdarzały się chwile, takie jak ta, kiedy żałowałam, że nie mam więcej przyjaciół.

Tymczasem znalazłam się u stóp wzgórza. Teraz dokąd? Pomyślałam, że mogę po prostu poszukać ja­kiejś kafejki i tam posiedzieć. Zaczynały się najgorsze godziny szczytu. Wąskie ulice śródmieścia były pełne pojazdów wszelkiego kształtu i rozmiaru. W St. Paul nie ma przepychających się tłumów, ale grupy pracowników szpitala, w strojach ze Snoopym, czekały na autobus albo energicznym krokiem podążały w stronę parkingu. Szyby okien odbijały różowawy słoneczny blask. Skądś niedaleko dobiegała woń kawy zmieszana z zapachem zmęczenia i ulicy.

Zwolniłam kroku. Miasto wokół mnie było w ruchu, słońce chyliło się ku zachodowi. Wysoka na półtora

metra podobizna Woodstocka* pomalowana na grana­towo, żeby przypominać kosmos, i ozdobiona gromadą białych gwiazd, uśmiechnęła się do mnie, kiedy ją mija­łam. Kawałek dalej dostrzegłam bar kawowy.

Nabity był ludźmi, którzy po pracy załatwiali tu jakieś swoje sprawy, ale znalazłam wolne miejsce. Sprawdziłam, która godzina. Impreza u Nika nie zacznie się wcześniej niż o ósmej. Więc kupiłam sok pomarańczowy, wyciąg­nęłam pracę domową i próbowałam skoncentrować się na Szekspirze, Wielkim Kryzysie i matmie.

Byłam całkowicie pogrążona we wzorach, kiedy zami­gotał ekranik mojej komórki. Sprawdziłam. Wiadomość od Nikolaia! Moje przyjaciółki, oczywiście, będą mile widziane, lecz, niestety, nie mógł po mnie przyjechać. Czy sama jakoś dotrę?

Byłam pewna, że tak. Jeśli nie inaczej, to zawsze po­zostawał autobus. Napisałam to Nikowi. I pamiętałam, żeby dodać: „Połamania nóg!"

Dwie sekundy później dostałam w odpowiedzi uśmiechniętą buźkę.

Kiedy słońce zaszło, kafejka się wyludniła. Rzut oka na ulicę uświadomił mi, że z chodnikami było podobnie. Musiałam się roześmiać. St. Paul cieszy się opinią mia­sta, które po piątej kompletnie pustoszeje. Najwyraźniej to prawda.

Widać było, że szybko zbliża się jesień. Z każdym dniem słońce zachodziło coraz wcześniej. Wkrótce wie­le osób zacznie wychodzić do pracy jeszcze po ciemku

* W St. Paul urodził się i wychował Charles Schulz, twórca Snoopy'ego i pozostałych Fistaszków. Miasto uczciło go, ustawiając w różnych miej­scach rzeźby przedstawiające te słynne rysunkowe postacie (przyp. tłum).

258

i wracać do domu o zmroku. Ominie ich nawet ta odrobina światła, którą ma do zaoferowania zima w Minnesocie.

Pochyliłam głowę nad książkami i wróciłam do na­uki. Jak tak dalej pójdzie, skończę ze średnią A. Ale co innego miałam do roboty? Nadal pozostawał kawał czasu do zabicia, zanim w ogóle będzie warto się zastanawiać nad wyruszeniem do Nikolaia.

Upiłam łyk soku i westchnęłam. Co powinnam zrobić? Przynajmniej Bea znowu się ze mną przyjaźniła. Mniej więcej. Tak czy inaczej, byłam jej bardzo wdzięczna, że pomogła mi otrząsnąć się ze stanu zombi. Skąd pochodzi moja moc? Wampiry nie powinny władać żadną magią, poza swoimi wyjątkowymi zdolnościami wynikającymi z ich natury.

A jednak, kiedy się skoncentrowałam, nadal jeszcze czułam elektryzujący dreszcz, który przebiegał mi tuż pod skórą, tam i z powrotem. Palce z roztargnieniem kartkowały podręcznik, jakby szukały w nim odpowiedzi. W pewnej chwili mój wzrok padł na rysunek z magnesem. Był to swego rodzaju diagram, dotyczący wytwarzania prądu elektrycznego przy użyciu koła i magnesu w urzą­dzeniu zwanym dynamem, czy jakoś tak - nie miałam pewności - jednak obrazek mnie zainteresował.

Hm, energia jest wytwarzana na skutek przyciągania i odpychania się dwóch przeciwnych sił. Magnes ma dwa bieguny, północny i południowy, plusowy i minusowy... Trochę tak jak ja. Zaraz, zaraz, to interesująca teoria.

Może Taylor ma rację? Może niedokonywanie wybo­ru pozwala korzystać z obu dziedzictw? Może pomiędzy tymi dwoma przeciwnymi biegunami krzesze się iskra energii - magia?

Był w tym sens. Uśmiechnęłam się do tej myśli. Faj­nie. Nareszcie odkryłam własną magię.

Ale dlaczego początkowo wydawała mi się zimna jak lód?

Obserwowałam przez okno autobus, który niezdar­nie skręcał za róg. Był to jeden z tych przegubowców, z harmonijką łączącą dwie połowy.

Potem powróciłam spojrzeniem do podręcznika i z namysłem podrapałam się po głowie. Może moja magia potrzebowała połączenia dwóch kabelków, żeby odpalić, tak jak dynamo musi mieć coś, co uruchamia koło? Może wydawała się zimna, bo żeby ją ożywić, najpierw musiałam uzyskać skądś energię? Gdybym bezwiednie ciągnęła własną wewnętrzną energię, mog­łabym doznać faktycznego spadku temperatury ciała lub czegoś podobnego.

I właśnie dlatego musiałam skosztować krwi Bei! To ona wprawiła moją magię w ruch.

Okej, to ciekawa hipoteza. Gdyby tylko udało mi się przetestować ją w realu!

Z uśmiechem zamknęłam książkę. Wkuwanie nauk ścisłych mimo wszystko się opłaciło. Teraz ruszałam na podbój dziejów Ameryki - może kryją się w nich jakieś wskazówki co do dawno zapomnianej kultury wampi­rów. Ha!

Okazało się, że w amerykańskiej historii nie ma zbyt wielu odpowiedzi. Kiedy znowu podniosłam oczy, poczu­łam, że ktoś mnie obserwuje. Uważnie rozejrzałam się po kafejce. Była praktycznie pusta. Barista krzątał się za kontuarem, a jedyna klientka oprócz mnie siedziała

260

zapatrzona w ekran laptopa. Poza tym miałam cały lokal dla siebie.

Na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Nie­wiele mogłam dostrzec, oprócz własnego widmowego odbicia, a jednak nadal miałam wrażenie, że czuję na plecach czyjś wzrok.

Uznawszy, że to gra wyobraźni albo może mój stały obserwator, Elias, podniosłam się i rozprostowałam no­gi, które zaczynały mi już cierpnąć. W tym momencie otworzyły się drzwi i weszło dwóch mężczyzn. Ubrani w białe koszule, czarne krawaty, wyjściowe spodnie i trencze wyglądali jak mormońscy misjonarze. Jedyne, czego im brakowało, to rowerowych kasków wetkniętych pod pachę. Znowu zajęłam się książkami, ale nieznajomi wyraźnie zmierzali w moją stronę. Było w nich coś, co kazało mi jeszcze raz im się przyjrzeć.

Blask elektrycznych świateł odbijał się w ich oczach. Kocich ślepiach. Wampiry?

Jeśli tak, to akurat ci dwaj nie wyglądali przyjaźnie. Zgarnęłam swoje rzeczy najszybciej jak potrafiłam i rozejrzałam się, próbując zlokalizować wyjście, które pozwoli mi wydostać się z kafejki, żebym nie musiała przechodzić obok nich. Zanim jednak zdążyłam zapiąć plecak i zarzucić go na ramię, byli już przy moim stoliku. Jeden z nich ujął mnie za łokieć i przytrzymał jak w imadle.

- Pora iść - oznajmił. Po czym wydął wargi i dodał: - Księżniczko.

Usiłowałam wyrwać się z uścisku.

- Puść mnie.

Syknął, ukazując kły. Jego towarzysz pokręcił głową.

- Szybko - powiedział, zerkając za siebie, jakby coś sprawdzał. - Strażnik może się pojawić w każdej chwili.

Miał na myśli Eliasa?

Pierwszy facet szarpnął mnie w stronę drzwi. Kop­nęłam go w goleń, lecz bez rezultatu.

- Pomocy! - Ale barista i kobieta z laptopem nie okazali cienia zainteresowania. Znowu krzyknęłam, tym razem głośniej.

- Nic z tego - poinformował mnie ten drugi. - Nocą to my tutaj władamy.

Mimo strachu o mało się nie roześmiałam. Nic dziw­nego, że St. Paul cieszyło się legendarną reputacją mia­sta o ulicach wyludnionych po zmroku! Ludzie zawsze wymyślali jakieś wymówki, że jesteśmy bardzo norwescy albo bardzo zaściankowi, dopiero teraz wszystko nabie­rało sensu. Mieszkańcy chowają się przed wampirami. Marzyłam, by ktoś zauważył, że potrzebuję pomocy. Ale oczywiście nic z tego. Może wampiry użyły jakiegoś osłonowego zaklęcia, które sprawiło, że nie sposób nas było zobaczyć?

Nie wiedziałam, co robić, więc stawiłam bierny opór, zmuszając ich, żeby ciągnęli mnie do wyjścia. Warczeli i fukali, jednak ich siła była zdumiewająca. Zdołali wy­wlec mnie na ulicę. Chociaż nie było nikogo w zasięgu wzroku, znowu zaczęłam wzywać pomocy. Może gdyby Elias znalazł się w pobliżu, mógłby mnie usłyszeć?

Kiedy panika rozlała mi się po żyłach, poczułam, że z mojego słonecznego splotu zaczyna wydobywać się na zewnątrz chłód. Serce spowolniło swój rytm. Powoli się uspokajałam. Ostry ból w dziąsłach zasygnalizował wy­suwanie się kłów. Moje członki stały się jeszcze cięższe.

262

Poczułam, że porywacze bardziej się wysilają, żeby mnie dalej przepychać. Ciemności trochę się przejaśniły, więc byłam w stanie celniej i mocniej kopać ich po kostkach. Najwyraźniej moja wampiryczna moc zaczynała włączać się do gry.

Faceci wymienili zaniepokojone spojrzenia, po czym wzmocnili uścisk.

Na odległej ulicy zaturkotała furgonetka, ale poza tym panowała cisza wystarczająca, żebym usłyszała kliknięcie świateł, kiedy zmieniały się na zielone. Na krawężnikach tłoczyły się zaparkowane samochody, maska obok ba­gażnika, jednak ich właścicieli nigdzie nie było widać.

- Dokąd mnie prowadzicie? - zażądałam odpowiedzi, starając się, żeby mój ton brzmiał władczo.

- Do twojej matki. Królowej.

Rozdział 21

mojej matki? Kogo?

Nie mogli przecież mieć na myśli mojej matki?

- Jesteście wampirami, prawda? - spytałam, nadal próbując opóźniać naszą wędrówkę w dół ulicy. Nabur­muszyli się, więc poprawiłam: - To znaczy rycerzami królestwa mroku.

Jeden z nich gniewnie fuknął. Drugi powiedział:

- Jesteśmy rycerzami w służbie królowej.

Ach tak, musieli należeć do tych, którzy woleli być niewolnikami... o mój Boże, niewolnikami czarowników!

A moja mama jest ich królową?!

W kółko opowiadała o prawowitości i traktatach... Wy nie zawieracie z nikim traktatów, prawda?

- Moja matka jest królową czarowników? Popatrzyli na mnie, jakbym właśnie zapytała, czy noc

jest czarna. W ich oczach mogłam wyczytać osłupienie.

- Oczywiście.

- Ale... ale - zająknęłam się - przecież nie ma żadnej hierarchii... To jest... to jest... - Zmyłka dla niewtajem­niczonych, uświadomiłam sobie. Z tego, jak mama na nich psioczyła, widać było, że Starsi mają nad nią pewną władzę, jednak ona też była w kowenie potęgą. To dlatego

264

nalegała, żebym koniecznie najpierw przeszła Inicjację, a dopiero potem miała mi wyjaśnić sprawę z Ramsesem. Dlatego była tak głęboko przeświadczona, że zdam i dla­tego tak się upierała, żeby dano mi kolejną szansę.

- Jasna cholera - wymamrotałam.

Porywacze ciągnęli mnie przez mały park wielkości kwartału ulic. Sztuczna rzeczka bulgotała, spływając ka­skadą po mosiężnych stopniach. Pożółkłe listki w kształcie serduszek opadały z brzóz na chodnik i pomiędzy kępy ozdobnej trawy. Przeszliśmy pod miniaturową kopułą muszli koncertowej, od której moje okrzyki protestu odbiły się tak głośnym echem, że przerażona wiewiórka uciekła na drzewo, a stado gołębi poderwało się do lotu.

Wreszcie dotarliśmy pod wejście jakiegoś budynku administracyjnego. Był stary: miał kamienną fasadę z ozdobnymi ościeżami okien i płaskorzeźbionym pasem u samej góry. Niewielka ilość światła przedostawała się przez małe szybki.

Żeby zaciągnąć mnie do środka, musieli otworzyć drzwi. Jeden z wampirów rozluźnił uścisk, co dało mi szansę wywinąć im się z rąk. Zaklinowałam się tenisów­kami w narożnikach progu i rozłożywszy ramiona, mocno uchwyciłam framugę. Teraz, kiedy już wiedziałam, że zabierają mnie do mamy, walczyłam nawet jeszcze zaja­dlej. Za skarby świata nie zamierzałam tam wejść. Mama w najlepszym razie rzuci na mnie kolejny urok zombi.

I właśnie w tym momencie przybyła odsiecz, chociaż z boku wszystko to mogło wyglądać raczej jak porachun­ki mafii.

Gdzieś za mną rozległ się pisk hamulców. Drzwi sa­mochodu otworzyły się i zatrzasnęły. Nagle nacisk z tyłu

ustąpił. Facet szarpiący mnie za ręce podniósł ze zgrozą wzrok i rzucił się do ucieczki. Sapiąc z wysiłku po tak długim oporze, odwróciłam się na pięcie, gotowa stawić czoło nowemu zagrożeniu, jakiekolwiek by ono było.

Elias kierował wielką srebrzystą spluwę w pierś mojego porywacza, a dwóch innych mężczyzn, których nie rozpo­znawałam, mocno go przytrzymywało. Już miałam zapytać, co tu się dzieje, kiedy wykonał znak krzyża nad głową wy­glądającego jak mormon przeciwnika i pociągnął za spust.

Skuliłam się, oczekując donośnej eksplozji. Ale pi­stolet musiał mieć tłumik, bo rozległ się jedynie cichy szczęk. Ciało porywacza szarpnęło się, przeszyte kulą, która trafiła prosto w pierś.

Wydałam zduszony okrzyk. Spodziewałam się, że facet rozsypie się w proch albo zniknie niczym Obi-Wan Kenobi, pozostawiwszy po sobie tylko ubranie. Lecz za­miast tego, osunął się bezwładnie. Jego oczy, rozszerzone zgrozą i szokiem, patrzyły nieruchomo.

Nie żył.

Czyżbym się co do niego myliła? Mimo wszystko był istotą ludzką? Żołądek skręcał mi się w konwulsjach. Dziwne tylko, że nigdzie nie było widać krwi. Wydawałoby się, że przy ranie od postrzału z tak bliskiej odległości powinna być rozbryzgana wszędzie dokoła. Czy wampiry nie krwawią? Więc może jednak był wampirem?

Wiedziałam tylko, że jest mi niedobrze. Im dłużej wpatrywałam się w zmarłego, tym okropniej kotłowało mi się w brzuchu.

Elias wsunął broń do kabury pod płaszczem i skinął ręką tym dwóm przytrzymującym ciało. Powlekli je do sa­mochodu i bez większych ceregieli upchnęli w bagażniku.

266

Zbyt wstrząśnięta, by zdobyć się na jakąkolwiek reakcję, pozwoliłam, żeby Elias łagodnie poprowadził mnie w stronę auta.

- Musimy jechać, o pani.

- Ten człowiek nie żyje - wykrztusiłam. Nie mogłam oderwać wzroku od bagażnika, podczas gdy mój opiekun otwierał przede mną drzwi. - Zabiłeś go. Zastrzeliłeś.

Elias cierpliwie pokiwał głową i pomógł mi zająć miejsce po stronie pasażera.

- To godne pożałowania - przyznał. - Bynajmniej nie cieszy mnie eliminowanie naszych, ale ten akurat sam wybrał swój los.

- Więc był wampirem... albo demonem - powie­działam, czując dziwną ulgę. - Można tak po prostu zastrzelić demona?

- Jeśli się ma specjalny pistolet - odparł.

- I srebrne kule?

- Magiczne. - Zatrzasnął moje drzwi. Obserwowa­łam w lusterku wstecznym, jak dwa pozostałe wampiry wślizgują się na tylne siedzenie. Po raz pierwszy mogłam im się dobrze przyjrzeć. Jeden z nich okazał się Azjatą z długimi włosami ściągniętymi do tyłu w koński ogon. Samą górę czoła, skąd mogłaby wyrastać grzywka, miał wygoloną. Drugi był czarnoskóry, z krótko ostrzyżony­mi włosami. Mrugnął do mnie i uśmiechnął się, kiedy zauważył, że się im przyglądam. Odpowiedziałam mu uśmiechem, chociaż mój umysł nie mógł się pozbyć ob­razu trupa w bagażniku. Zadrżałam na myśl, że siedzę tak blisko prawdziwych zwłok.

Drzwi po stronie kierowcy się otworzyły. Elias opadł niedbale na swój fotel. Odwrócił się i zagadał do tych

dwóch z tyłu po grecku. Okej, to mógł być japoński al­bo niemiecki, na pewno jednak nie angielski, więc nie miałam pojęcia, o co chodziło. Oni najwyraźniej mieli, bo pokiwali głowami, jakby ze zrozumieniem.

- A gdzie się podział jeszcze jeden? - zapytałam. Wydawało mi się, że przedtem widziałam ich trzech.

- Jedna - poprawił beztrosko Elias, odpalając silnik. - Porucznik ruszyła w pościg za drugim napastnikiem. Przy odrobinie szczęścia zatrzyma go, zanim on zdąży zaalarmować królową.

- Która jest moją mamą... wiedziałeś o tym? Elias ze zdumienia otworzył usta, ale po chwili jego

uwagę odwrócił zgiełk dobiegający z wnętrza budynku. Też podążyłam spojrzeniem w tamtą stronę. W drzwiach, gdzie tak mocno się zapierałam, żeby nie przekroczyć ich progu, ukazała się grupa ludzi. Elias wcisnął gaz do dechy. Odjechaliśmy, zanim oni zdążyli dopaść chodnika.

- Wygląda na to, że porucznik nie dała rady - za­uważył sucho.

Światła uliczne w śródmieściu zostały zsynchronizo­wane w taki sposób, że Elias zdołał przejechać zaledwie przecznicę i już musiał zatrzymać się na czerwonym. Wahał się tylko sekundę, po czym wystartował przez skrzyżowanie. Chociaż o tej porze nie było już właściwie ruchu, zaciskałam powieki, dopóki nie przedostaliśmy się na drugą stronę. Potem powtórnie sprawdziłam, czy mam zapięty pas.

Z tyłu usłyszałam dwa kliknięcia.

Kiedy zerknęłam w lusterko, Azjata wzruszył ramio­nami, dając do zrozumienia, że lepiej się zabezpieczyć, niż potem żałować.

268

- Co się przed chwilą stało?

- Przejechałem na czerwonym.

- Nie, mam na myśli to, co wydarzyło się wcześniej.

- O mało nie zostałaś uprowadzona, moja pani -odparł.

- Tyle sama wiem. Ale dlaczego?

- Nie mam pojęcia.

Nagle przed nami, na środku ulicy pojawiła się jakaś postać. Elias instynktownie nacisnął hamulec. Powinnam była się domyślić, że to pułapka. Nikt nie chodzi ulicami St. Paul po zmroku. Zbyt późno odkryliśmy zasadzkę. Gdy tylko samochód się zatrzymał, zostaliśmy otoczeni przez wampiry.

- Pora się poddać, kapitanie. - To był głos mamy.

Rozdział 22

elias niebezpiecznie zwiększył obroty silnika. Położyłam dłoń na kierownicy.

- To moja mama! Nawet o tym nie myśl.

- A gdybym tak wrzucił wsteczny bieg i przejechał po tych za nami?

- Albo po tych na chodniku? - zaproponował jeden z naszych współpasażerów.

- Bądźcie poważni - poprosiłam, chociaż przyszło mi do głowy, że może właśnie są. Odpięłam pas. - Wy­siadam.

Elias błagalnie dotknął mojego kolana.

- To błąd - powiedział. - Ale skoro chcesz stawić im czoło, staniemy przy tobie.

Faceci na tylnym siedzeniu pokiwali głowami. Nie wiadomo skąd, Azjata wydobył elegancką katanę, a ten drugi zakrzywiony bułat.

Co to miało być? Gra wideo? A poza tym, kto zabiera miecz na strzelaninę?

Jednak zagrożenie było widoczne gołym okiem.

- Nie chcę walki. Nie dojdzie do przemocy - oznaj­miłam. - Może uda mi się porozmawiać z mamą, prze­konać ją.

270

- Że powinniśmy być wolni? - Elias uniósł brwi. -Jeśli tak, okażesz się lepszą negocjatorką niż wszyscy dotychczasowi emisariusze królestwa mroku.

- Jest moją mamą - przypomniałam mu, sięgając do klamki. - Myślę, że nie najgorzej się dogadujemy.

Miałam nadzieję, że tak właśnie jest, bo ich był tam tłum, a nas tylko czworo. Przełknęłam ślinę i zatrzasnę­łam za sobą drzwi. Dźwięk odbił się głucho pomiędzy wysokimi budynkami.

Mama wystąpiła naprzód. Wyglądałoby to znacznie bardziej malowniczo, gdyby przebrała się w coś powłó­czystego i królewskiego, ale nadal miała na sobie swój uczelniany strój: spódnicę do kolan, buty na płaskich ob­casach, bluzkę i bezkształtny żakiet. Okulary błyszczały jej w świetle latarń, przesłaniając widok oczu.

Okrążyłam samochód, żeby wyjść jej na spotkanie. Elias natychmiast pojawił się u mego boku. Dwaj pozo­stali dosłownie obstawiali mnie z tyłu.

Na twarzy mamy pojawił się ponury uśmiech.

- Widzę, że przyprowadziłaś mi Gwardię Pretoriań-ską. Nie lada wyczyn.

- To nie kapitulacja - oznajmił Elias. - Chcemy per­traktować.

Fala chichotów przetoczyła się przez gromadę wam­pirów, ale mama podniosła rękę, żeby ich uciszyć.

- Zgoda na pertraktacje - powiedziała.

- Co to są pertraktacje? - szepnęłam do Eliasa.

- Powiedzmy, że negocjacje na polu bitwy - odparł. Zauważyłam, jak w pewnym momencie wyciągnął pi­stolet z kabury. Trzymał go niedbale opuszczony. Była to jakaś broń samopowtarzalna. Nie miałam pojęcia, ile

to oznaczało pocisków, ale nawet gdyby Elias okazał się strzelcem wyborowym, wątpiłam, żeby zdołał załatwić wszystkich wampirycznych lojalistów, zanim nas dorwą.

A poza tym zauważyłam w tłumie kilka znajomych twarzy. Rozpaczliwie próbowałam wypatrzyć Nikolaia albo jego ojca - o ile w ogóle bym go rozpoznała? Mia­łam szukać faceta w cygańskich ciuchach i z nożem psychicznym*?

A może obaj kryli się gdzieś w ciemnościach?

Mama przyprowadziła kilku członków kowenu, w tym tatę Bei. Mogło być naprawdę kiepsko. Elias i jego ekipa byli bez szans pod każdym względem.

Zostaliśmy totalnie wkręceni.

Rozejrzałam się dokoła i zauważyłam, że zatrzymali­śmy się w pobliżu krytego parkingu, który służył również jako targowisko. Na słupach latarń jarzyły się pseudo-staroświeckie kule. Pracowite pająki rozciągały swoje sieci pomiędzy wszelkimi dostępnymi powierzchniami. Powietrze ochłodziło się i pachniało rzeką. Obciągnęłam na sobie kurtkę.

- Tylko jedno pytanie - rzuciłam, starając się sku­tecznie zapanować nad głosem, żeby nie dygotał. - Czego ode mnie chcesz, mamo?

Mama poruszyła się i wyłoniła z cienia, jak gdyby trochę mięknąc.

- To nie tak. Niczego od ciebie nie chcę, kochanie. Po prostu muszę cię ochronić przed tymi... - dosłysza­łam w jej tonie pogardę - buntownikami, dopóki nie będziesz miała możliwości znowu podejść do egzaminu Inicjacji.

* Broń komiksowej bohaterki Psylocke (przyp. tłum).

272

Pewnie powinnam poczuć się urażona. Szydziła z mo­ich przyjaciół i najwyraźniej rozkazała tamtym dwóm, żeby mnie porwali. Ale właściwie rozumiałam jej stano­wisko. Mówiła jak każda mama. Nie chciała, żeby ktoś mnie skrzywdził ani żebym zadawała się z niewłaściwym towarzystwem, że tak powiem.

Gdyby chodziło tylko o to, byłoby już po sprawie. Przeprosiłybyśmy się, uściskały i wróciły do domu na pyszny kubek gorącej czekolady.

Jednak pozostawał prawdziwy problem.

- A co z pierwszą krwią? Jestem teraz wampirem, mamo. Już za późno, żeby mnie chronić.

- Nie, posłuchaj, znalazłam rozwiązanie. Możemy cię skrępować.

Elias zesztywniał. Obydwa wampiry za moimi ple­cami drgnęły zaniepokojone i z lekka uniosły swoje

miecze.

- Skrępować? - szepnęłam do Eliasa.

- Zniewolić - odszepnął.

- Nie słuchaj rad tego osobnika - zdenerwowała się mama. - To nie będzie wcale tak wyglądało, obiecuję.

Jakoś dziwnie wątpiłam. Nawet bez wyjaśnień Eliasa krępowanie nie brzmiało zachęcająco. Widząc, że się waham, mama dodała:

- Skonsultowałam się ze Starszyzną. To ma szanse powodzenia. Przywiążemy wampiryczną stronę twojej natury do magicznej. Zachowasz wolną wolę. Będziesz panią samej siebie.

Brzmiało zgrabnie, chociaż nieco mgliście, jeśli cho­dzi o szczegóły.

Nagle z dachu dobiegł okrzyk:

- Bardzo to chwalebne, Amelio, ale zlekceważyłaś coś niezmiernie istotnego. - To był Ramses. Wyciągnęliśmy szyje i zaczęliśmy się rozglądać. Wreszcie wypatrzyłam go za mamą. Siedział w kucki na gzymsie otaczającym płaski dach parkingu i obserwował nas z góry, spoza napisu „wjazd". Łokciami opierał się niedbale o lite­rę Z. - Talizman więzów dawno zaginął. Nie możesz już go używać przeciwko nam - oznajmił. - Żeby zrobić tak, jak proponujesz, musiałabyś zniszczyć w naszej córce wampira. Jak masz zamiar to załatwić?

Mama najwyraźniej nie wiedziała, co odpowiedzieć, bo wrzasnęła:

- Pojmać ich!

Potem rozpętało się piekło.

Ramses nie pojawił się sam. W tym samym momen­cie, kiedy otaczająca nas gromada rzuciła się naprzód, wampiry zaczęły spadać jak z nieba, z każdego dachu.

Elias nie wahał się ani sekundy. Uniósł broń gotową do strzału i delikatnie wepchnął mnie za swoje plecy. Jednocześnie jego ludzie z wojskową precyzją sformo­wali szyk.

Obie armie dorównywały sobie liczebnością, niemal co do osoby. Zauważyłam, że grupa wampirów chroniła mamę w taki sam sposób, w jaki ludzie Eliasa strzegli mnie. Mama krzyknęła do kogoś, żeby „osłaniać cza­rowników". W tej samej chwili Ramses wydał swoim komendę, żeby „brać czarowników".

Usiłowałam wypatrzyć ojca Bei. Rozpaczliwie próbo­wałam dostrzec w tłumie innych przyjaciół z kowenu. O ile mogłam się zorientować spoza barów moich obrońców, panował straszny chaos. Żałowałam, że żadna ze stron

274

nie nosi mundurów. Wtedy mogłabym się połapać, któ­rzy to ludzie mamy, a którzy podlegają tacie. Większość walczących była nieuzbrojona. W ruch poszły pięści, pazury i zęby. Niektórzy, jak mi się zdaje, przynieśli kije bejsbolowe i łańcuchy.

Nikt, oprócz Eliasa i jego dwóch pretorianów, nie miał przy sobie prawdziwej broni. Elias mógł użyć pistoletu w obronie własnej i wystrzelać ludzi mamy jak kaczki, a jednak tego nie zrobił. Wręcz przeciwnie, nie wykony­wał żadnych agresywnych posunięć.

Kompletny obłęd. W samym centrum śródmieścia wampiry tłukły się na całego. Gdzie są gliniarze!?

Przesunęłam do przodu plecak i zaczęłam w nim grzebać. Chciałam dostać się do telefonu. Elias chyba wyczuł mój ruch, chociaż nie odrywał oczu od toczącej się wokół walki.

- Co robisz, o pani?

- Dzwonię pod 112 - odparłam. Skinął głową, jakby z aprobatą.

- Na swój sposób sprytna strategia. Ciekawe, czy

się powiedzie.

Nie miałam czasu spytać go, co przez to rozumie. Znalazłam komórkę. Szybko wystukałam numer, cho­ciaż palce trzęsły mi się tak bardzo, że cudem się nie pomyliłam. Kiedy wreszcie udało mi połączyć, prawie nie słyszałam operatorki. Chyba mówiła coś o moim

stanie.

- W śródmieściu St. Paul, w pobliżu targowiska, jest okropna bijatyka. - Po czym, sądząc, że to policję bardziej zmobilizuje, dodałam; - Tabun ludzi. Chyba jakieś pora­chunki gangów. Mają broń! I narkotyki! Muszę uciekać!

Operatorka zaczęła wypytywać o jakieś detale, nazwi­sko, adres, ale się rozłączyłam. Miałam tylko nadzieję, że gliny nie będą zwlekać. Chociaż wyglądało na to, że obie armie znalazły się w sytuacji patowej.

I właśnie wtedy wyczułam pod stopami głuchy, wi­brujący pomruk.

- Och, nie. Zamierzają użyć magii! Elias zesztywniał i skierował na kogoś broń. Wyjrzałam

mu spod uniesionej ręki. Najwyraźniej mierzył do mamy.

- Nie! - krzyknęłam, chwytając go za ramię i próbu­jąc ściągnąć pistolet w dół.

- Ale jeśli oni skoordynują magię, to już po nas.

- Nie możesz jej zabić! - Musiałam coś zrobić. Gdy­bym potrafiła jakoś wykorzystać swoją moc. Potrzebo­wałam tylko zapłonu.

- Ona nie zawaha się zrobić tego ze mną - mruknął. Puściłam tę uwagę mimo uszu.

- Pozwól, żebym cię ugryzła - zaproponowałam nagle,

wprawiając w zdumienie nie tylko jego, ale i samą siebie.

Po raz pierwszy od rozpoczęcia bitwy w pełni zwrócił na mnie uwagę.

- Co?

- Bea nauczyła mnie tego triku. Wydaje mi się, że potrafię przeciwdziałać ich magii. A przynajmniej uru­chomić własną. Pospiesz się - powiedziałam, czując, że zbliża się przypływ zimna. - Daj mi rękę!

Czarnoskóry facet z bułatem szarpnął głową do ty­łu i runął niemal u stóp Eliasa. Ktoś musiał trafić go kamieniem. Trzymając się za czoło, próbował powoli dźwignąć się z ziemi. Elias zaklął w tym języku, którego nie rozumiałam.

276

Wetknął pistolet do kabury, po czym podciągnął ręka­wy marynarki i koszuli. Uniósł mi kciukiem podbródek i przez chwilę wpatrywał się w moje oczy. Potem bardzo poważnie powiedział:

- Z własnej, nieprzymuszonej woli.

Azjata zauważył, co robimy i gwałtownie wciągnął oddech.

- Kapitanie?

- Słyszałeś moje słowa, poruczniku - rzucił ostro. Po czym zwrócił się do mnie: - Służę ci, o pani.

- Okej - mruknęłam, bo miałam wrażenie, że ocze­kuje ode mnie jakiejś odpowiedzi. Kły jeszcze mi się nie pokazały, więc chwyciłam Eliasa za nadgarstek i mocno ugryzłam. Jego krew eksplodowała mi w ustach.

Rozdział 23

to doznanie owładnęło mną. Sądziłam, że wiem, czego się spodziewać, jednak krew Eliasa była, jeśli to możliwe, jeszcze mocniejsza, bardziej intensywna. Rozchodziła się we mnie błyskawicznie niczym przepływ prądu. Każde zakończenie nerwowe tańczyło, jakby kula ziemska zno­wu zaczęła się obracać. Pijąc, musiałam przytrzymywać mu nadgarstek, bo dygotałam całym ciałem i wstrząsały mną drgawki.

Odpuściłabym już, ale to działało!

Krew Eliasa miała o wiele większą moc niż krew Bei. Czułam, jak moja energia skacze pomiędzy siłą wampi­ra i magią czarownicy. Wcielałam swoją teorię w życie! Zdumiewające, jak to doznanie przypominało wirowanie dynama. Iskra energii migała jak światło stroboskopu wzdłuż moich zakończeń nerwowych. Tym razem nie chodziło o przepalenie sieci zaklęcia, więc rosła dalej. Musiałam ją ukierunkować.

Skoncentrowałam całą wolę, używając umiejętności, które tak rozpaczliwie próbowałam udoskonalać jako czarownica. Pragnęłam, żeby lód spłynął na ziemię. Wyobrażałam sobie, jak rozpościera się wokoło niczym lodowisko.

278

Magii pod moimi stopami przestała wibrować, wy­gasła... zamarzła.

Prawdę mówiąc, była już najwyższa pora, żeby ją

powstrzymać.

Przez chwilę znajdowałam się jakby na zewnątrz. Oglądałam całe to wydarzenie z pozycji obserwatora. Na twarz otoczonej stronnikami mamy powoli wypływał wyraz zrozumienia, że wspólna siła piątki Prawdziwych Czarowników została właśnie zdławiona. Ramses, tocząc zażarty bój wręcz, od razu wyczuł zmianę sytuacji. Arcy­kapłana i pozostałych czarowników wybuch mojej magii całkiem powalił. I zmroził w środku jesieni. Cool.

Zrobiłam to.

Miałam wielką ochotę pstryknąć komórką zdjęcie i rozesłać po znajomych.

Kiedy puściłam nadgarstek Eliasa, świat znowu ożył. Tak jakby. Wszyscy powoli opuszczali pięści i broń. Ich uwaga kierowała się ku środkowi kręgu, gdzie stałam z pokrwawionymi wargami.

Nikt się nie ruszył z miejsca. Na ulicy panowała cisza. Gdzieś daleko rozległo się wycie syren. Ramses z namysłem zrobił krok w moją stronę. Po­tem głęboko się skłonił i przyklęknął na jedno kolano. Natychmiast wszyscy poddani królestwa mroku poszli w jego ślady. To samo uczynił, nieodstępujący mnie, Elias. Mamie dosłownie opadła szczęka. - To byłaś ty - szepnęła. - Twoja magia. Tylko skinęłam głową, nie dowierzając wystarczają­co własnemu głosowi. Teraz policyjne syreny wyły już niedaleko.

- Ujrzyjcie swą prawą dziedziczkę! - zawołał ojciec Bei. - Tę, która kroczy pomiędzy światami! - Najwyraźniej miało to jakiś głęboki sens, bo przez szeregi stojących przebiegły stłumione okrzyki i szepty.

I po chwili wszyscy już byli na kolanach.

Oprócz mamy.

I mnie.

Stałyśmy naprzeciwko siebie. Jej twarz drgała, jakby mama nie wiedziała, co powiedzieć albo zrobić.

Więc podbiegłam do niej i z całych sił się przytuliłam. Przez moment stała sztywno, nie odwzajemniając uścisku. Potem usłyszałam, jak pociąga nosem, i poczu­łam, że mocno oplata mnie ramionami. Rozległy się wiwaty i radosne okrzyki. Kiedy wydobyłam się z jej objęć, mama miała łzy w oczach. Na widok mojej twarzy się skrzywiła. Kciu­kiem otarła mi usta.

- Zawsze nieporządnie jadłaś.

Czerwone i białe światła odbijały się w szybach okolicznych budynków. Policja była już prawie na miejscu.

- Rozejść się! - usłyszałam komendę mamy. Po chwili Ramses wydał podobny rozkaz swoim ludziom, ale sam został i podszedł do nas.

- Myliłem się - powiedział cicho. - Nasza córka jest silniejsza, kiedy stoi pomiędzy dwoma światami. Próba uczynienia z niej wyłącznie wampira była błędem.

Spojrzałam na mamę. Widziałam, jak rysy jej tężeją. Nie chciała przyznać się do porażki.

- Trudno zaprzeczyć temu, co się wydarzyło - przy­taknęła wreszcie.

280

Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Ramses ode­zwał się pierwszy:

- Zawieszenie broni?

- Tak - odparła szorstko, nadal obejmując mnie ra­mieniem. - Na to się zgodzę. A teraz odejdź i nie zbliżaj się więcej do mojej córki.

Zaczęłam coś mówić, lecz wówczas Elias stanął u boku swego księcia.

- To niemożliwe. Połączyliśmy się z Aną więzami krwi. Jest moją oblubienicą.

- Znaczy, mamy się pobrać? - wybełkotałam, wyry­wając się z maminego uścisku, żeby popatrzyć na Eliasa. Prezentował się wspaniale. Fajnie, że byłam jego wybranką i w ogóle, ale nie czułam się jeszcze gotowa, żeby zostać czyjąś żoną czy nawet narzeczoną.

W naszą stronę pędził na pełnym gazie wóz policyj­ny. Odskoczyliśmy na chodnik. Nie zatrzymał się, chyba ścigał kogoś innego.

- Czy było to z własnej, nieprzymuszonej woli? -zapytał Ramses.

Przypomniało mi się, że tak właśnie brzmiały słowa Eliasa.

- Ale - zaprotestowałam - ale ja nie wiedziałam!

- Odtrącasz kapitana gwardii? - Mój ojciec wyglądał na wstrząśniętego.

- Możesz być pewny, że tak - oznajmiła mama. Wy­raźnie miała ochotę skakać wszystkim do oczu.

- Ależ nie. Zgadzam się! - zawołałam szybko, bo nie życzyłam sobie, żeby wtrącała się w moje sprawy. Poza tym sądziłam, że w razie czego znajdzie się jakieś wyjście.

Twarz mamy wykrzywił gniew.

Ramses pokiwał głową. Spoglądając to na mnie, to na Eliasa, uśmiechnął się nieznacznie.

- Może - powiedział - pewnego dnia pomiędzy na­szymi ludami zapanuje prawdziwy pokój.

Mama mruknęła coś, co zabrzmiało jak „po moim trupie", zagłuszyła to jednak chrząknięciem.

- Na razie usatysfakcjonuje nas zawieszenie broni. Ta krea... Kapitan może odwiedzać Anę, tylko respek­tując ścisłe zasady konkurów. Wszyscy zgadzamy się co do tego? - Spiorunowała Eliasa gniewnym spojrzeniem, prowokując go do awantury.

Nie miałam pojęcia, co to są zasady konkurów, ale cieszyłam się, że będę mogła widywać Eliasa.

- I co ty na to? - spytałam go zachęcająco. Ciągle jeszcze czułam na języku smak jego słodkiej krwi.

Elias popatrzył na mnie z uśmiechem. Jak zawsze dwornie skłonił głowę i przyłożył dłoń do serca.

- Będzie, jak sobie życzysz.

Coś mi zahuczało w kieszeni. Zapomniałam, że po telefonie na policję wepchnęłam tam komórkę. Rzuciłam okiem na ekranik. Wiadomość od Bei: „Gdzie jesteś? Już się zaczęło".

- Och - westchnęłam. - Muszę lecieć.

Rozdział 24

/Wymagało trochę polotu, żeby wszystko mamie wyjaś­nić. Kiedy jednak usłyszała, że impreza jest u Nikolaia, zaproponowała, że sama mnie tam odwiezie. Z poczu­ciem winy pożegnałam Eliasa szybkim cmoknięciem w policzek. Obiecałam mu, że niedługo się spotkamy. Miał rozczarowaną minę, ale tradycyjnie zachowywał się, jak na prawdziwego dżentelmena przystało.

Byłyśmy już w połowie drogi, kiedy mama zdecydo­wała się na rozmowę.

- Wiesz, jest sposób na zerwanie zaręczyn - powie­działa. - To nic trudnego, tylko formalność.

- Teraz nie jestem tym zainteresowana - odparłam. Rzecz w tym, iż wiedziałam, że jeśli zerwę z Eliasem, ma­ma znajdzie sposób, żeby w ogóle mnie powstrzymać od widywania wampirów. Nie byłam na to gotowa. Miałam jeszcze sporo do nauczenia się o byciu półwampirem. A oprócz tego naprawdę polubiłam Eliasa. Jest w nim coś, dzięki tej kociej gracji i wszystkich jego dworskich fanaberii. Nie zamierzałam łamać mu serca. Jeszcze nie.

- Spotykasz się z Nikolaiem?

- Formalnie nie - stwierdziłam. I to była kolejna kwe­stia. Mimo sympatii do Nika nie byłam jeszcze gotowa

zostać jego dziewczyną. W każdym razie dopóki nie zro­zumiem, jaki jest naprawdę jego stosunek do wampirów. Nikolai potrafił zachowywać się przerażająco. Ale z dru­giej strony, potrafił też być fantastyczny.

Zastanawiałam się, czy będzie rozczarowany, że przegapił wielką bijatykę. A może jego tata był tam przez cały czas... Nie miałam pojęcia. Uznałam, że pomyślę o tym później.

Mama pociągnęła nosem.

- Sądzę, że może go dość zmartwić wiadomość o two­ich zaręczynach z kapitanem Gwardii Pretoriańskiej, nie uważasz?

- Nie musi o tym wiedzieć, prawda, mamo?

- Zamierzasz chodzić na randki z obydwoma? Czy miałam taki zamiar?

- Jakoś to załatwię - uspokoiłam ją. - Po swojemu. Milczała przez dłuższy czas. Wreszcie powiedziała:

- W porządku.

Coś podobnego? Zaufanie? Ze strony mamy? Chyba wyczuła moje zdumienie, bo dodała:

- Dziś wieczorem udowodniłaś, że całkiem nieźle potrafisz sobie radzić, kochanie. Po prostu zamierzam ufać, że dobrze cię wychowałam i że podejmiesz mądre decyzje.

- Naprawdę? Mama westchnęła.

- Tylko... - Skręciła w ulicę, przy której mieszkał Nikolai. Samochody parkowały szeregiem od przeczni­cy do przecznicy. Pokazałam, gdzie jest jego kamienica. Zatrzymała się. - Tylko bądź w domu przed północą, Kopciuszku.

284

Uściskałam ją i ucałowałam.

- Dzięki, mamo!

John siedział na stołku przy drzwiach na dole i spraw­dzał wejściówki. Akurat kłócił się z jakąś parą, w której rozpoznałam Thompsona i Yvonne.

- Przykro mi - mówił właśnie, kiedy się zbliżałam. - Nie mogę was wpuścić. Żadne z was nie ma biletu.

Na mój widok wychylił się zza nich i pomachał.

- Hej, Ano! Najwyższy czas, dziewczyno! Nik już się zastanawia, gdzie się podziałaś.

Spojrzenie, które posłał mi Thompson, było czystą

zawiścią.

- Znasz tę kapelę?! - mruknął, kiedy radośnie go wymijałam. Musiałam hamować się z całych sił, żeby nie pokazać mu języka albo nie zagrać na nosie.

- Przepraszam - powiedziałam, potrącając go lekko. Okej, musiałam trochę pozadzierać nosa!

Thompson pociągnął Yvonne w dół po schodkach, mamrocząc coś o imprezie dla stukniętych dziwadeł. Przez chwilę obserwowaliśmy z Johnem jego odwrót. Nie potrafiłam całkiem powstrzymać uśmiechu.

Bo czy to nie była wielka frajda?

- Twoje przyjaciółki już są - oznajmił John. - My­ślałem, że całkiem zrezygnowałaś.

- Miałam pewną rodzinną sprawę do załatwienia. Pokiwał głową, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Rodzina - mruknął. - Nie da się z nimi żyć i nie da się żyć bez nich.

- Można tak powiedzieć - przyznałam mu rację

z uśmiechem.

- Powinnaś zejść na dół. Wiem, że Nik się ucieszy, gdy cię zobaczy.

- Na dół?

Wskazał mi drzwi obok wejścia, których poprzednio nie zauważyłam.

- Sala rekreacyjna w piwnicy. Głównie dlatego wy­najęliśmy to miejsce.

Podziękowałam mu i szybko zbiegłam po schodach. Drzwi do sali były otwarte. Mogłam zobaczyć, że jest wypełniona po brzegi. Ściany pokrywała brzydka bo­azeria z lat siedemdziesiątych. Podłoga była wyłożona różnokolorowym linoleum. Przez uchylone okienka pod sufitem do dusznego wnętrza wpadało trochę powietrza. Piwniczne pomieszczenie zaskakiwało wysokością. Na samym środku ktoś powiesił dyskotekową kulę. Punkciki światła kołowały powoli wokół wirujących ciał.

Stałam w drzwiach, próbując wykombinować, jak się wepchnąć do środka. W tłumie dostrzegłam Beę i Taylor. Tańczyły w pobliżu prowizorycznej sceny, w drugim końcu sali. Wyglądały jak w transie. Bo dlaczego nie? Ledwie stanęłam w drzwiach, a już czułam, że mięśnie ramion rozluźniają mi się po raz pierwszy od kilku dni, a na twarzy pojawia się uśmiech. Wbrew temu, co twierdził Thompson, nie byłam żadnym dziwadłem. Wiedziałam, kim jestem. Dampirem, księżniczką wampirów i cza­rowników. I dziewczyną, która ma zamiar wspaniale się bawić...

Tylko na mnie popatrzcie.

"Podziękwania

Chciałabym podziękować mojej redaktorce Annę Sowards za jej wizję cyklu oraz niestrudzonej agentce Marcie Miliard za to, że wprowadza tę wizję w życie. Specjalne wyrazy wdzięcz­ności należą się również czytelnikom tej książki z okresu jej po­wstawania, pisarzom z grupy Wyrdsmiths: Billowi Henry'emu, Dougowi Hulickowi, Kelly McCullough i Seanowi M. Murphy'emu, a zwłaszcza Eleanor Arnason, mojej przyjaciółce i mentorce, która dotrzymywała mi towarzystwa podczas najczarniejszych godzin, oraz Naomi Kritzer, wspaniałej prawdziwej przyjaciółce, która przeczytała całą powieść i pomogła mi nadać jej ostateczny kształt.

Nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć o swojej rodzinie. Shawn Rounds nie tylko wspierał mnie licznymi uspokajającymi no już dobrze, dobrze, ale też odgrywał rolę pierwszego redaktora i nadzwyczajnego speca od intrygi. A mój syn Mason okazał się wspaniałym powiernikiem w odjechanych sprawach wampirycz­nych i magicznych. Jeśli go zapytacie, powie wam całkiem serio: to on wymyślił tę fabułę.

Muszę również przekazać serdeczne podziękowania perso­nelowi Amore Coffee w St. Paul. Dostarczali mi tak potrzebnej kofeiny i cierpliwie wysłuchiwali jęków nad nieprzekraczalnymi terminami i życiem pisarza.

I, oczywiście, moim rodzicom Ricie i Mortowi Morehouse'om bez których nic z tego, dosłownie nic, nie byłoby możliwe.

Dodałą: szulikmnia



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hallaway Tate Kocham cię prawie aż po śmierć
Wywiad z autorką Kocham Cię aż do śmierci
I nie opuszczę cię aż do śmierci
Co cię czeka po śmierci
I nie opuszczę Cię aż do śmierci Ks Jan Śledzianowski ebook
Rozeznawanie duchów cz 2, Po drugiej stronie-zycie po smierci
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
Kocham Cie
Dowody na istnienie Boga i życia po śmierci compressed
Po śmierci pojawia się tunel
Tajemnice zycia po smierci, ŻYCIE PO ŻYCIU
Żałoba po śmierci samobójczej
SZUKAM CIĘ KOCHAM CIĘ
Żydzi oczekują nadejścia Antychrysta Rabin Kaduri Moshiach objawi się Izraelowi po śmierci Sharon

więcej podobnych podstron