Jeonghui Oh Miłość zeszłej jesieni i inne opowiadania


OH JEONGHUI

MIŁOŚĆ ZESZŁEJ JESIENI I INNE OPOWIADANIA

BRAK TYTUŁU ORYGINAŁU

przekład — Marzena Stefańska

Kwiaty Orientu

Skarżysko Kamienna 2009

ISBN — 978 83 926940 5 2

KILKA SŁÓW OD TŁUMACZKI

Przekład opowiadań Oh Jeonghui zajął mi kilka lat. Tłumaczenie z języka koreańskiego jest niezwykle trudnym zadaniem.

Dlatego też z całego serca pragnę podziękować osobom, które przez ten okres wspierały mnie i dodawały otuchy.

Serdecznie dziękuję — rodzicom, Adamowi Kalinowskiemu, Martinowi Adamsowi, mojemu synkowi Kubusiowi, Edycie Matejko - Paszkowskiej, Marcinowi Lamowskiemu

and finally, I would like to thank the Korean Literature Translation Institute for not only financial support, but also for their kind help in everything, understanding and giving us

the opportunity to introduce beautiful Korean literature to Polish readers.

Największe podziękowania składam swoim dwóm wieloletnim przyjaciółkom — Annie Diniejko i Nam Hosun.

KOREAŃSKIE KOBIETY W LITERATURZE

W Korei Południowej pojawia się coraz więcej pisarek, które równie często, jak mężczyźni, zdobywają główne nagrody literackie, a ich książki odnoszą sukces wydawniczy. Koreańska literatura kobieca tłumaczona jest na języki obce i pojawia się na listach bestsellerów, obok innych utworów pisarzy z całego świata.

Aby dobrze zrozumieć literaturę koreańską, a przede wszystkim koreańską literaturę kobiecą, warto przybliżyć kilka faktów dotyczących historii literatury tego kraju i pozycji kobiety w społeczeństwie konfucjańskim.

Do XV wieku Koreańczycy nie posługiwali się własnym alfabetem, odpowiadającym językowi mówionemu. Do zapisywania dźwięków swojej mowy używali ideograficznego pisma chińskiego, zwanego hanmun, które było niezwykle trudne do przyswojenia i tylko dobrze urodzeni mogli pozwolić sobie na jego wieloletnią naukę.

W 1446 roku opublikowano koreański alfabet fonetyczny — hangūl. Za jego twórcę uważa się króla Sejonga Wielkiego (1397 - 1450), czwartego władcę dynastii Yi (1392 - 1910). Opublikowanie tego alfabetu spotkało się z falą protestów ze strony szlachetnie urodzonych (yangbanów), którzy uważali, że tylko znajomość języka chińskiego świadczy o dobrym wykształceniu i wysokiej inteligencji. Król Sejong starał się propagować alfabet koreański wśród całego społeczeństwa, ale od roku 1505 jego nauczanie zostało zakazane, a większość tekstów spalono. Znajomość nowego pisma utrzymywała się jednak wśród niższych warstw społecznych, szczególnie kobiet.

W tamtych czasach większość kobiet była niepiśmienna. Zgodnie z zasadami moralności konfucjańskiej miały one być posłusznymi żonami i idealnymi matkami. To właśnie konfucjanizm, będący oficjalną doktryną jednego z najpotężniejszych mocarstw świata — Chin, ukształtował w znacznej mierze moralno - etyczne oblicze Azji Wschodniej, w tym Korei. Konfucjanizm opowiada się za społeczeństwem zhierarchizowanym, w którym rodzina z natury rzeczy ma strukturę hierarchiczną. Rodzina jest systemem zależności, a co najważniejsze — posłuszeństwa — dzieci są posłuszne wobec rodziców, żona wobec męża, młodszy wobec starszego. W okresie dominacji ideologii konfucjańskiej rola kobiety ograniczała się do urodzenia dziecka (najlepiej syna) i zajmowania się domem. Kobiety nie mogły udzielać się publicznie ani pełnić żadnych funkcji. Obarczone obowiązkami rodzinnymi, nie miały też możliwości uczyć się czytać i pisać. Kobiety pochodzące ze szlachetnych rodów otrzymywały wykształcenie głównie po to, aby stać się jeszcze lepszymi matkami i żonami oraz dawać przykład innym, mniej wyedukowanym niewiastom. Często pamiętniki stawały się ulubioną formą zapisu ich życia. Jedynie kurtyzany, zwane kisa - eng, cieszyły się względną swobodą w ówczesnym społeczeństwie. Były one starannie wykształcone w dziedzinie muzyki, sztuki i literatury, a nawet medycyny. Wiele z nich posiadało talent literacki, a ich utwory przetrwały do dziś.

Spośród piszących kobiet na uwagę zasługują między innymi Hwang Chini, piętnastowieczna kurtyzana i poetka, znana z przepięknych shijo (krótkie, trzyliniowe wiersze, każdy wers składa się z około 14 - 16 sylab, całość z 44 - 46), poetka i malarka Shim Saimdang (1504 - 1551) oraz pamiętnikarka, księżniczka Hyegyōng (1735 - 1815). W tamtym okresie pojawiło się również wiele anonimowych utworów. Jednym z nich jest pamiętnik roku kyech'uk, opowiadający o losach królowej Inmok (1584 - 1632).

Dopiero koniec XIX wieku pozwolił kobietom zaistnieć w literaturze. Konfucjańskie, tradycyjne zasady życia stopniowo zaczęły być zastępowane przez zasady równości i prawo do indywidualnego szczęścia, wywodzące się z kultury Zachodu. W literaturze zaczęło funkcjonować określenie nowa powieść (shinsosol). Mianem tym określano powieści o nowatorskiej treści i formie, wyrażające popularne w Korei idee oświeceniowe. Powieści, obok wątków patriotycznych, zawierały wątki obyczajowe. Autorzy krytykowali normy konfucjańskie, krępujące jednostkę, proponowali nowy, monogamiczny wzorzec rodziny, w której kobieta miała prawo do samostanowienia o sobie, do edukacji i wyboru męża. nowa powieść i nowa poezja (shinshi) stały się gatunkami dostępnymi zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn.

Jeszcze na przełomie XIX i XX wieku, kiedy Cesarstwu Koreańskiemu groziła utrata niepodległości, rozwijał się ruch oświeceniowy na rzecz upowszechnienia nowoczesnego modelu edukacji wśród całego społeczeństwa, tak zwanego nowego typu edukacji (shinkyoyuk). Wtedy powstało kilka szkół żeńskich, umożliwiających młodym, zdolnym dziewczętom zdobycie wykształcenia i względnej niezależności. Pierwsza żeńska szkoła podstawowa, Ehwa Haktang, została założona w Seulu w 1886 roku przez amerykańską misjonarkę Mary Scranton. W 1945 roku szkoła przeistoczyła się w pierwszy żeński uniwersytet w historii Korei. Powoli kobiety zaczęły zdobywać wiedzę. Kim Helen była pierwszą Koreanką, która uzyskała tytuł doktora nauk humanistycznych w 1931 roku.

Mimo utraty niepodległości przez Koreę w 1910 roku działał ożywiony ruch wydawniczy. W okresie rządów kulturalnych wydawano gazety i periodyki literackie, zrzeszające ówczesnych twórców. Spośród kobiet publikujących w czasopismach literackich warto wymienić trzy pisarki urodzone w tym samym roku — Kim Myōngsun (1896 - 1951), Na Hyesok (1896 - 1948) i Kim Wōnju (1896 - 1971). W swojej twórczości poruszały tematykę wolnej miłości, negując życie w tradycyjnym związku, broniły praw kobiet. Ich poglądy spotkały się z silną krytyką ze strony patriarchalnego społeczeństwa. W rezultacie zostały oskarżone o niemoralność i ślepe naśladowanie zachodnich wartości oraz prądów literackich.

Pierwsza z nich — Kim Myōngsun (pseudonim T'ansil), autorka nowel i poetka, urodzona w P'yōngyangu w zamożnej rodzinie, zdobyła wykształcenie w Japonii, gdzie studiowała japonistykę i anglistykę. Jej pierwsze opowiadanie dziewczyna posądzona zdobyło nagrodę literacką czasopisma Młodość (ch'ōngch'un) i zapewniło jej pionierską pozycję w literaturze kobiecej — została pierwszą pisarką, której opowiadanie opublikowano w czasopiśmie. Yi Kwangsu (1892 - 1951), wielki koreański powieściopisarz XX wieku, propagator idei emancypacji jednostki z więzów konfucjanizmu i feudalizmu, zachwycony talentem pisarskim Kim Myōngsun, objął ją swoim patronatem, lecz kilka lat później oskarżył pisarkę o plagiat japońskich opowiadań, co zaważyło na karierze i zupełnie zniszczyło jej reputację. Pod presją krytyki środowiska literackiego, zrezygnowała na zawsze z pisania.

Na Hyesok była poetką, pisarką i pierwszą Koreanką, która zaczęła malować obrazy olejne. Po ukończeniu szkoły średniej w Seulu wyjechała do Japonii, gdzie studiowała na Wydziale Sztuk Pięknych w Tokio. Studia malarskie kontynuowała w Paryżu. Po powrocie do kraju zaczęła publikować w znanych czasopismach, jak Ruiny (p'yeho) oraz Nowa Kobieta (shin yōja). Na poślubiła znanego koreańskiego dyplomatę, co dało jej możliwość podróżowania z mężem po Europie i Stanach Zjednoczonych. Wydawało się, że jej początkowe sukcesy i udane małżeństwo potwierdzały głoszoną przez nowoczesne kobiety opinię, że można połączyć karierę zawodową z miłością, byciem matką i posłuszną żoną. Niestety — bardzo radykalne poglądy Na Hyesok na miłość, a przede wszystkim liczne romanse, ostatecznie zniszczyły jej małżeństwo, poddając Na licznej krytyce, która zaważyła także na dalszej karierze pisarskiej. Zmarła w samotności w przytułku dla bezdomnych.

Z kolei Kim Wōnju uznawana jest za najbardziej feministyczną i aktywną politycznie pisarkę okresu kolonialnego i postkolonialnego. W 1921 roku założyła czasopismo Nowa Kobieta (shin yōja), w którym publikowała artykuły o tematyce kobiecej, interesowała się głównie pozycją kobiety w społeczeństwie. Zarówno artykuły, jak i opowiadania, przesiąknięte były ideami feministycznymi, w których wzywała do reformy edukacji, równouprawnienia i samorealizacji wszystkich kobiet w życiu społecznym. Kim w życiu prywatnym, podobnie jak Na, miała męża, ale liczne romanse doprowadziły do rozpadu małżeństwa i krytyki jej zachowań. W późniejszym okresie swojego życia oddała się zupełnie buddyzmowi i zamieszkała w klasztorze dla mniszek. Nieszczęśliwe życie tych pisarek dobrze ilustruje brak tolerancji wobec kobiet wykształconych i wyzwolonych w Korei u progu nowoczesności.

W drugiej połowie XX wieku po wyzwoleniu kraju spod okupacji Japonii, a następnie po wojnie koreańskiej, liczba pisarek w Korei Południowej zaczęła się powiększać. W ich twórczości znalazły odbicie szczególnie tragiczne wydarzenia z historii kraju. Oprócz tematyki historycznej, poruszały też inne, bardziej uniwersalne problemy dotyczące rodziny, złożoności ludzkiej natury i mentalności Koreańczyków.

Wśród pisarek wielką popularnością cieszy się do dzisiaj Pak Kyōngni (urodzona w 1927 roku). Stworzyła ona nowy typ powieści — sagę rodzinną. Do jej najwyżej ocenianych utworów należy ziemia, szesnastotomowa powieść o upadku rodu szlacheckiego, obejmująca okres od końca dynastii Yi do wyzwolenia Korei spod okupacji Japonii, którą pisała od 1969 do 1994 roku. ziemia stanowi kronikę losów ludzkich na tle ważnych wydarzeń historycznych. Utwór cieszył się olbrzymią popularnością, czyniąc z autorki najbardziej poczytną pisarkę drugiej połowy XX wieku.

Pak Wanso (urodzona w 1931 roku), wybitna powieściopisarka południowokoreańska, zadebiutowała dopiero w wieku 40 lat powieścią nagie drzewo, która od razu przyniosła jej popularność i uznanie krytyków. Autorka porusza w swych utworach najważniejsze problemy nurtujące społeczeństwo koreańskie i często nawiązuje do wojny domowej. Wiele jej utworów zawiera elementy autobiograficzne. matczyna droga to pierwsza część trylogii na temat swojej matki.

Do nurtu realizmu można zaliczyć utwory innych wybitnych koreańskich pisarek — sióstr Han Musuk (1918 - 1993) i Han Malsuk (urodzonej w 1931 roku) oraz Kang Shinjae (urodzonej w 1924 roku). Tematem ich utworów jest miłość, rodzina, walka o prawa kobiet do szczęścia, dążenie do nowoczesności, problemy społeczne osadzone w realiach kraju oraz stale obecny wątek wojny koreańskiej i problemy rozbitego narodu.

Wraz ze wzrostem ekonomicznym od lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, pozycja kobiet zaczęła się bardzo zmieniać. Szybki rozwój Korei Południowej sprawił, że wiele kobiet, zachowując niezależność, zaczęło pracować, wyjeżdżać za granicę, przejmować inicjatywę w życiu rodzinnym i zawodowym. Nie bały się krytykować tradycyjnych norm moralnych, zniewalających kobietę w przeszłości.

Autorka niniejszego zbioru opowiadań wywodzi się z pokolenia kobiet wyemancypowanych, które debiutowały w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku.

BIOGRAFIA OH JEONGHUI

9 listopada 1947 roku w Seulu przychodzi na świat Oh Jeonghui jako piąte dziecko O Sōnggwan (ojciec) i Kō Sungyo (matka). W 1951 roku cała rodzina osiedla się w małej wiosce Ogwalli, gdzie w kwietniu 1954 roku Oh Jeonghui rozpoczyna naukę w szkole podstawowej (Hōngchu Kungmin Hakkjo). Rodzice utrzymują się z handlu, bardzo dużo pracują, więc mała Jeonghui większość czasu spędza z babcią. W 1955 roku, po prawie pięciu latach pobytu w Ogwalli, rodzina przeprowadza się do Inch'onu, drugiego co do wielkości portu w Korei Południowej. Lata dzieciństwa spędzone w tym mieście Oh Jeonghui wspomina najlepiej. Lubi czytać i dobrze się uczy, a w trzeciej klasie szkoły podstawowej zdobywa pierwsze miejsce w szkolnym konkursie literackim za opowiadanie dzisiejszy ranek (onul ach'im).

W 1959 roku ojciec dostaje pracę w Seulu, więc cała rodzina przeprowadza się do stolicy. Jeonghui rozpoczyna naukę w szkole Susong, a następnie od 1960 roku kontynuuje ją w liceum Ewha. Marzeniem ojca jest, aby jego córka została sportsmenką, więc zachęca ją do uprawiania sportu. Nie mogąc sprzeciwić się woli ojca, trenuje całymi dniami, aż w trzeciej klasie liceum zostaje jedną z najlepszych zawodniczek piłki ręcznej w szkole. W wolnych chwilach dużo czyta i pod wpływem zainteresowań literackich postanawia — wbrew woli ojca — rzucić sport i poświęcić się literaturze. Zaczyna pisać krótkie opowiadania i bierze udział we wszystkich szkolnych konkursach. W trzeciej klasie liceum zostaje wyróżniona za esej o jaskółkach. Od tej pory chce zostać pisarką.

Oh Jeonghui kontynuuje naukę w szkole Ewha, ale jest jej bardzo ciężko, ponieważ urażony ojciec nie pomaga córce finansowo. W 1961 roku w wypadku autobusowym ginie jej młodsza siostra. Oh Jeonghui bardzo przeżywa jej śmierć, a wypadek ten będzie miał duży wpływ na jej przyszłą twórczość. Motyw śmierci często powraca w opowiadaniach pisarki, między innymi w rozstaniu (pyōlsa), starej studni (yet umul), czy wieczornej grze (chōnyōkui geim). W 1966 roku Jeonghui rozpoczyna studia na uniwersytecie Sōrabōl, gdzie studiuje literaturę piękną. Jej wykładowcami są między innymi pisarz Kim Tongni i poeta Kim Suyong. Studiują z nią przyszli pisarze, tacy jak Lee Donga.

W 1968 roku w gazecie Chungang Ilbo ukazuje się jej pierwsze opowiadanie właścicielka sklepu z zabawkami (wanguchōmui yōin), które napisała jeszcze w liceum. Od razu zauważono niezwykły talent Oh Jeonghui, a podjęte przez nią tematy śmierci i miłości lesbijskiej świadczą o dojrzałości psychicznej bardzo młodej jeszcze autorki. W 1970 roku kończy studia i zaczyna publikować w różnych czasopismach. W 1974 wychodzi za mąż, a w trzy lata później otrzymuje nagrodę za opowiadanie rzeka ognia (purui kang). W tym samym roku na świat przychodzi jej pierwsze dziecko. Od 1978 roku mieszka w Ch'unch'on, gdzie mąż pracuje jako asystent na wydziale socjologii Uniwersytetu Kangwōn. Wkrótce otrzymuje prestiżową nagrodę Lee Sanga (Lee Sang Munhaksang) za opowiadanie wieczorna gra (chōnyōkui geim), powstają też znane opowiadania, jak dzielnica chińska (chungguk kōri) oraz puste pole (piōinnun ttul).

W 1981 ponownie otrzymuje nagrodę Lee Sanga za podwórko dzieciństwa (yunyōnui ttul), a rok później wyróżnienie w konkursie imienia Tongina (Tongin Munhaksang) za opowiadanie lustro z brązu (tonggyōng). W 1984 roku przeprowadza się do Nowego Jorku, gdzie mąż dostaje pracę wykładowcy na jednym z nowojorskich uniwersytetów. W dwa lata później wraca do kraju. Zostaje nagrodzona za opowiadanie dusza wiatru (paramui nōks). Wkrótce powstają kolejne utwory, między innymi jezioro p'aro (p'aro ho), oraz rzeka ognia (purui kang), a także zbiór opowiadań pod tytułem żona pijaka (sulkkunui anae) i książka dla dzieci songi, otwórz drzwi, a ujrzysz poranek (songiya, munul yōlmyōn ach'im iranda). W 1994 powstaje stara studnia (yet umul), jeden z najwyżej ocenianych utworów powieściopisarki. Niedawno ukazała się jej krótka powieść ptak (sae), na podstawie której nakręcono film.

Oh Jeonghui należy do grona najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek południowokoreańskich. Jej utwory zostały przetłumaczone między innymi na język angielski, francuski, rosyjski i japoński. Obdarzona niezwykłym talentem, zdaje się wiedzieć więcej o zagmatwanym labiryncie kobiecej psychiki, niż większość innych pisarzy. Bohaterkami jej opowiadań są zazwyczaj kobiety trzydziesto- i czterdziestoletnie, które, ograniczone rolą gospodyń domowych, odczuwają pustkę i bezcelowość swojego życia. Każda z tych bohaterek żyje w kręgu codziennej rutyny i niespełnionych marzeń. Ograniczenia w ich życiu powodują, że ogarnia je apatia i nie są zdolne do wyrażania swych uczuć poza daremnym gestem buntu. Problemy, jakie podejmuje Oh Jeonghui, nie są łatwe, prowokują, zmuszając do refleksji, i nie zawsze odpowiadają mentalności Koreańczyków, szczególnie niechętnie czytają jej opowiadania mężczyźni.

NISZCZENIE WSZELKICH ZASAD MORALNYCH, CZYLI O CZYM PISZE OH JEONGHUI

KOREAŃSKA ŻONA. I NIE TYLKO

Zbiór opowiadań pod wspólnym tytułem żona pijaka ukazał się w 1993 roku. Składa się z pięćdziesięciu sześciu bardzo krótkich historii, opisujących atmosferę panującą w domach koreańskich. Zbiór ten różni się od pozostałych objętością. Każde z opowiadań ma nie więcej niż cztery strony. Są przy tym napisane prostym językiem. Chociaż autorka podejmuje w nich trudne i smutne tematy, historie te zazwyczaj kończą się z humorem.

Głównym problemem opowiadań Oh Jeonghui jest alkoholizm, który dotyka wielu ludzi na całym świecie i jest przyczyną patologii rodzinnej w społeczeństwie. Inne problemy poruszane przez pisarkę to — brak komunikacji, zrozumienia, gasnące uczucie między małżonkami po wielu latach pożycia czy problemy z wychowywaniem dzieci. Bohaterkami tych opowiadań są zazwyczaj młode kobiety, żyjące w kręgu codziennej rutyny i niespełnionych marzeń. Ich mężowie są często alkoholikami, którzy nie zwracają uwagi na swoje żony i nie dostrzegają ich problemów. Portretowane kobiety, żony i matki, wiodą nieszczęśliwe życie i odczuwają pustkę, której towarzyszy tęsknota i świadomość straty. Wiele z nich miewa napady lęku czy depresji, na którą narażone są najczęściej kobiety niepracujące, wychowujące dzieci i żyjące w małżeństwach, opartych na tradycyjnych wzorcach. Nie mają do kogo się zwrócić o pomoc i radę, ponieważ większość kobiet z ich otoczenia ma podobne problemy. Jedynie, co mogą zrobić, to zamknąć się w sobie lub głośno krzyczeć w pustym pokoju. Ograniczenia w ich życiu sprawiają, że ogarnia je apatia, nie są zdolne do wyrażenia swoich uczuć poza daremnym gestem buntu. Autorka w zbiorze tych krótkich opowiadań podejmuje tematy uniwersalne i znane nam wszystkim. Mówi o codziennych, życiowych doświadczeniach kobiet, ich najgłębszych przeżyciach i przemyśleniach oraz radościach i smutkach. Niektóre opowiadania, mimo smutnych tematów napisane z humorem, pomagają czytelnikowi na chwilę oderwać się od szarej egzystencji. Oto, jak podsumowała swoje opowiadania sama autorka —

zawarte w tym zbiorze krótkie opowiadania — to opowieści płaczących żon. jeśli czasami przechodzimy ulicą obok domu, z którego dochodzą krzyki i płacz, na pewno jesteśmy świadkami patetycznej sceny kłótni małżeńskiej. jest to znajomy obrazek z naszego życia i życia naszych sąsiadów.

moimi bohaterkami są kobiety w wieku od dwudziestu do czterdziestu lat. są tam również opisy z mojego życia i często uśmiecham się niepewnie, gdy je czytam jeszcze raz, ponieważ widzę, jak się zmieniam i jak zmienia się moje życie wraz z upływem czasu. jednak odczuwam przyjemność, gdy ponownie sięgam po ich lekturę.

mam nadzieję, że w tych krótkich opowiadaniach czytelnik odnajdzie gdzieś samego siebie, swoje sekrety i marzenia, odkryje na nowo problemy z życia każdego z nas, pośmieje się lub znajdzie pocieszenie — takie jest moje życzenie.

Oh Jeonghui, żona pijaka, Chakkajongshin, Seul 1993, strona 309.

WŁAŚCICIELKA SKLEPU Z ZABAWKAMI, WIECZORNA GRA I DZIELNICA CHIŃSKA

ŁAMANIE ZASAD POPRAWNOŚCI W STOSUNKACH MIĘDZYLUDZKICH

Każde z opowiadań Oh Jeonghui jest bardzo charakterystyczne — szokuje, zaskakuje, a nawet bulwersuje czytelnika.

Bohaterkami jej historii są kobiety w różnym wieku, nieszczęśliwe i często samotne, które walczą o swoją niezależność i wykształcenie oraz dążą do zrobienia kariery zawodowej, co prowadzi do konfliktu między pracą a życiem rodzinnym. W życiu każdej z nich dominuje strach, smutek i nieszczęście oraz rozmyślanie nad śmiercią bliskiej osoby — mężczyzny. W opowiadaniu rozstanie bohaterka jest wdową. W starej studni bohaterce umiera ojciec i mężczyzna, będący jej pierwszą miłością, a w wieczornej grze — brat, z kolei w lustrze z brązu rodzice tracą syna. Kobiety te ciągle rozmyślają o zmarłych, a temat śmierci pojawia się tak często, że nadaje on opowiadaniom nastrój przygnębienia. Nie tylko myślą o niej, ale same też mają ochotę dokonać zbrodni, jak na przykład we właścicielce sklepu z zabawkami, gdzie młoda dziewczyna miewa sny, w których ostrzy nóż, aby zabić macochę i jej dzieci lub podpala dom. Niektóre z nich posuwają się jeszcze dalej, tak jak w pieśni pielgrzyma — główna bohaterka, zaatakowana przez obcego mężczyznę, zabija go w obronie własnej — lub w wieczornej grze — matka po urodzeniu niepełnosprawnego dziecka zabija je, a następnie traci zmysły i zostaje umieszczona w szpitalu psychiatrycznym. Na złożoność doświadczeń, oprócz zabójstw czy utraty najbliższej osoby, składają się pobyty w szpitalach psychiatrycznych (wieczorna gra, pieśń pielgrzyma), kradzieże (właścicielka sklepu z zabawkami, podwórko dzieciństwa), gwałty (dom ciemności, dusza wiatru) i nieudane małżeństwa (dom ciemności, pieśń pielgrzyma, stara studnia).

Większość opowiadań pisana jest w pierwszej osobie, co pozwala czytelnikowi na głębsze zrozumienie sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterki. Wyjątek stanowi dom ciemności, gdzie występuje narrator, który od samego początku opowiadania skupia się na psychice i osobistych rozmyślaniach bohaterki. Zmiana stylu następuje, gdy kobieta wyłącza światło w domu, a zaraz potem je włącza — w tym krótkim czasie (około trzech sekund) narracja przechodzi w monolog. Przedstawione w opowiadaniu kobiety nie mają imion, choć zdarzają się wyjątki, jak na przykład w opowiadaniu pieśń pielgrzyma, gdzie bohaterką jest kobieta o imieniu Hyeja. Ważniejsze są bowiem stany psychiczne postaci i ich problemy życiowe. W wielu opowiadaniach pojawia się retrospekcja — kobiety często wspominają zdarzenia z przeszłości, które mają ogromny wpływ na obecną sytuację (rozstanie, dom ciemności, dzielnica chińska). Autorka przedstawia realia życia często w sposób wulgarny. Załatwianie potrzeb fizjologicznych opisuje w szczegółowy, realistyczny sposób, jak na przykład w krótkiej powieści ptak, gdzie bohaterka wraz ze swoją siostrą często chodzi do lasu zrobić kupę. załatwiając się, spoglądają na niebo i na latające po nim ptaki, a na przykład w podwórku dzieciństwa na końcu opowiadania dziewczynka zaczęła wymiotować. rzygała wolno i długo, a potem patrzyła na rzygowiny, z kolei w lustrze z brązu matka małej dziewczynki często kucała nad rzeczką i wymiotowała.

Inną charakterystyczną cechą wielu opowiadań jest — jak nazwał to krytyk literacki Kim Hyōn — niszczenie wszelkich zasad moralnych. Niemal w każdym opowiadaniu bohaterki pozostają w nietypowych związkach, a seksualność przybiera formę dewiacji. We właścicielce sklepu z zabawkami nastolatka kocha się z kobietą, w sanjo ukazana jest miłość dwóch mężczyzn, w związku (kwangye) synowa kocha się z teściem, za to w wiosennym dniu kochankiem żony jest najlepszy przyjaciel męża. Poruszanie przez autorkę tematów związanych z homoseksualizmem czy zdradą małżeńską dla wielu czytelników w Korei było rzeczą niezwykle bulwersującą, nie mówi się bowiem o tym publicznie, a taka miłość do dziś jest tematem tabu. Jednostka dotknięta homoseksualizmem z góry skazana jest na dyskryminację w społeczeństwie, dlatego też homoseksualna miłość romantyczna to najlepszy sposób na oderwanie się od istniejącego układu społecznego.

Słownictwo Oh Jeonghui może bulwersować czytelnika. Prawie we wszystkich opowiadaniach pojawia się przymiotnik czerwony, a kolor ten kojarzy się z krwią, zbrodnią i śmiercią oraz ogniem i namiętnością. Spośród wszystkich barw ta właśnie najsilniej oddziałuje na zmysły. Ukryty w czerwieni dramatyzm odnosi się do bardzo ludzkich cech — cielesności, emocjonalności i bezpośredniości. W przypadku literatury Oh ma związek ze śmiercią.

Bohaterkami opowiadań Oh bywają małe dziewczynki i nastolatki. Wychowują się one w trudnych warunkach, opuszczone przez matkę lub ojca nigdy tak naprawdę nie zaznały miłości, nie wiedzą, co to czułość i jak powinno wyglądać prawdziwe ognisko domowe. Zamiast bawić się z innymi dziećmi, obserwują dorosłych, których zachowanie potrafi szokować. Odczuwają pustkę i brak zainteresowania ze strony starszych. Wiedzą, co to bieda, głód czy wojna. Wszystko to ma negatywny wpływ na ich rozwój i psychikę.

Motyw śmierci obecny jest we wszystkich opowiadaniach Oh Jeonghui. Odnajdujemy go w scenach umierania, rozmowach o sensie życia i lęku przed jej nadejściem. Występuje ona wszędzie, ponieważ w ujęciu filozofii Wschodu stanowi o życiu. Z antropologicznego i biologicznego punktu widzenia jest tak samo ważna, jak narodziny, głód, seks czy przetrwanie. Śmierć i towarzyszące jej drastyczne opisy, odpowiednie słownictwo i symbole wydają się być obsesją autorki. Opowiadania napawają nas przerażeniem, niemal w każdym zdaniu znajdziemy takie słowo, jak ciemność, pustka, krew, kalectwo, choroby, gwałt i przemoc.

Na szczególną uwagę zasługuje opowiadanie właścicielka sklepu z zabawkami (wanguchōmui yōin). Ukazało się ono w 1968 roku w gazecie Chungang Ilbo. Główną postacią tego opowiadania jest nastoletnia dziewczynka. Nie wiadomo, jak jej na imię i ile ma lat. Wychowywana jest przez okrutną i pozbawioną wszelkich uczuć macochę, która wcześniej była gospodynią w ich domu, ale pewnego dnia powoli zaczęła zajmować miejsce mamy. Ojciec, zajęty pracą, był właściwie gościem w domu. Macocha rodziła dzieci, które nie dożywały roku (tu pojawia się motyw śmierci małych dzieci, występujący bardzo często w zbiorze rzeka ognia). Okrucieństwo i brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony rodziców sprawiło, że dziewczynka stała się kleptomanką.

Jedyną osobą, z którą łączyła ją bliska więź, był jej przyrodni brat. Chłopiec od urodzenia nie chodził. Jego wyłącznym zajęciem było rysowanie na ścianach pokoju tego, co zaobserwował za oknem, a czasami zdejmował ubranie i malował samego siebie. Pewnego dnia zmarł po upadku ze schodów.

Dziewczynie, pomimo nieszczęśliwego dzieciństwa, udaje się znaleźć kogoś, kto odwzajemnia jej uczucia. Po śmierci brata w sklepie z zabawkami zaczyna kupować czerwone lalki i tam właśnie poznaje kobietę, którą pokochała i z którą doświadcza rozkoszy i katuszy namiętnej miłości. Właścicielka sklepu, tak jak i brat bohaterki, jest przykuta do wózka inwalidzkiego. Niestety pewnego dnia znika i dziewczynka zostaje sama. Opuszczają ją wszyscy, których kochała. Paradoks tego opowiadania polega na tym, że dzieciństwo i młodość — źródło szczęścia i radości — jest tu powodem frustracji, cierpienia i bólu.

Oh Jeonghui pisze o kobietach i dla kobiet. Wśród nich są takie, którym nie odpowiadają tradycyjne wzorce życia rodzinnego. Te kobiety, które chcą sobie ułożyć życie inaczej niż nakazuje tradycja, mają problemy z realizacją własnego planu, ponieważ otoczenie tego nie akceptuje (szczególnie mąż), a społeczeństwo reaguje wrogo. Oh Jeonghui opisuje różne metody buntu, pokazując rzeczywistość, a ocenę, czy jest ona sprawiedliwa dla kobiet, pozostawia czytelnikowi.

ŻONA PIJAKA

Mąż wrócił do domu wczoraj w nocy, nie — dzisiaj o drugiej nad ranem — kompletnie pijany. Upity do nieprzytomności, miał podarte spodnie na kolanach, a na lewym policzku widoczne było zadrapanie. Nie minął nawet tydzień od ostatniego pijaństwa. Przysięgał na grób rodziców, że jeśli jeszcze raz wypije, to nie będzie sobą. Teraz twierdzi, że musiał pójść na stypę i nie mógł odmówić kolegom jednego kieliszka. Żali się, że boli go ząb i nie ma na nic siły. Ciekawe, co dzisiaj wymyśli, żeby znów się napić?

Powtarzam mu, że ma słomiany zapał i brak silnej woli, ale on zawsze pyta — co ty wiesz o mężczyznach? Rywalizacja o przetrwanie jest silna, ale czy tylko ty jeden jesteś obciążony obowiązkiem utrzymania rodziny?! Czy kiedy jesteś pijany, nadal czujesz ten ciężar na sobie? Mówię mu, żeby przestał pić, pomyślał o zdrowiu, rano poszedł w góry albo zajął się dorastającymi dziećmi, które właśnie teraz potrzebują jego pomocy, ale on wciąż to samo — co ty wiesz o mężczyznach? Dorastałam w domu, w którym były same córki, poza tym wcześnie straciłam ojca, więc cóż mogę wiedzieć o pijakach, skoro nawet dobrze nie znam mężczyzn? Kiedy miałam siedem lat, nagle zmarł ojciec, więc nie pamiętam go zbyt dobrze. Wychowywała nas matka, która zawsze powtarzała, że ojciec był porywczy i kapryśny. Mawiała też, że babcia była stanowcza i sroga. Nasza mama miała ciężkie życie, ponieważ nie urodziła syna, ale mimo to postanowiła dać córkom wykształcenie aptekarki, nauczycielki, pielęgniarki i zawsze wbijała nam do głowy, że nie możemy żyć gorzej od mężczyzn. Z obrzydzeniem zerkałam na męża, który, zapominając o otaczającym go świecie, spał rozwalony na całym łóżku, głośno chrapiąc. Wspomniałam biedną mamę, która wykształciła mnie nie po to, bym była żoną pijaka. Od samego początku wyczuwała w nim pociąg do alkoholu. Ale jak mogłam przewidzieć jego zuchwałość i zawadiactwo, jego skłonności do picia, skoro nawet po zażyciu lekarstwa na alkoholu, czerwienił się i mówił, że ma palpitacje. Za każdym razem, kiedy pytasz, czy znam mężczyzn, czy wiem, jak trudny i pełen samotności jest wasz świat — ty, który przybierasz pozę nieszczęśnika — co ty wiesz o kobietach?! Czy pojmujesz, że dusimy się w naszym odizolowanym świecie, nie możemy czasami znieść lekceważenia nas i marzymy w głębi duszy o ucieczce? Stoję na balkonie i czuję, jak wiatr rozwiewa moje długie włosy. Chcę tylko spoglądać na jesienne liście, opadające z drzew na drogę, lub patrzeć, jak zimą lecą z nieba płatki śniegu. Ty — z jednej strony jeszcze dziecko, z drugiej tyran, wyśmiewasz się ze mnie. Nie wiem, czy to rozczarowanie życiem czy próba wyrażenia, że czegoś się żałuje. Wiem, że nie wiem nic o własnym życiu. Tylko człowiek nie zna uczucia wdzięczności i myślę, że człowiek to jedyne zwierzę wśród ssaków, które potrafi kłamać. Może nie rozumiem, jak trudny jest świat mężczyzn, ale żyjąc z tobą przez dziesięć lat, poznałam twoje nawyki. Dzieci słusznie nazywają cię tyranem, gdy wywołujesz awantury, po czym wychodzisz i o wszystkim zapominasz, a ja zostaję w domu i zastanawiam się, co przygotować ci na obiad — ale po co to — skoro wiem, że twoje gardło chce tylko alkoholu. Wydaje mi się, że błędem jest połączenie słów wino i kobiety. To jest mój wniosek po dziesięciu latach małżeństwa z alkoholikiem, bo prawdziwy pijak nie łączy ze sobą wina i kobiet. Człowiek pije alkohol, ponieważ go lubi, potem alkohol pije alkohol w jego krwi, a taki człowiek nie może myśleć o niczym innym. Dałam ci lekarstwo, mówiąc, że pomoże ci skończyć z piciem, a ty odpowiedziałeś, że nie znasz moich zamiarów i nie zażyjesz go. Słysząc takie bzdury, wyszłam z domu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Poszłam w stronę sklepu spożywczego. Przed sklepem spotkałam sąsiadkę z dołu.

— Słyszałam, że mąż upił się wczoraj? Dotarł cały do domu?

Spojrzała na mnie dziwnym wzrokiem, uśmiechnęła się i szeptem zaczęła opowiadać —

— Bo wie pani, dziś na ranem… do domu pani Ch'ol pod numerem 34 zadzwonił pani mąż. Pani Ch'ol, zupełnie zaspana, otworzyła drzwi, bo myślała, że to jej pijany mąż wraca do domu. Otworzyła i o nic nie pytając, poszła spać. Mąż pani Ch'ol to straszny pijak, a ona nie znosi odoru alkoholu, więc on zawsze śpi na podłodze w drugim pokoju. Za jakiś czas wrócił jej mąż i zastał śpiącego na podłodze pani męża. Jakaż była awantura!

Udałam, że nie interesuje mnie opowieść o kłótni dwóch pijaków, i weszłam do sklepu.

— Proszę dużą butelkę soju.

soju — popularna, dwudziestoprocentowa koreańska wódka, tradycyjnie destylowana z ryżu.

soju. Niespodziewanie wyrwało mi się to słowo, którego nie używałam prawie dwadzieścia lat. Obok nas mieszkał weteran, który często, gdy był podpity, wydzierał się na swoją córkę, żeby przyniosła mu soju.

— Szykuje pani jakieś przyjęcie?

Właściciel sklepu starł kurz z lady i wyciągnął butelkę wódki. Uśmiechnął się. Miałam wrażenie, że wszyscy już wiedzą o zajściu w nocy. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, już ja się z tobą policzę. Z butelką soju i szczyptą soli weszłam do pokoju, gdzie spał mąż. Prawdziwy pijak nie zagryza. Pamiętałam, że weteran też na zakąskę jadł tylko sól. Kiedy otworzyłam drzwi do pokoju, mąż wstał i zobaczył mnie z butelką wódki w ręce. Zaczęłam pić. Mąż nie wierzył własnym oczom.

— Co robisz?! To woda, prawda? Chcesz mnie przestraszyć? Chcesz umrzeć?

— Ja też zacznę pić, tak jak ty.

Czułam ciepło rozchodzące się po całym ciele, a mąż patrzył na mnie z niedowierzaniem. Zbliżałam się do niego na chwiejnych nogach, z coraz głupszym uśmiechem na twarzy.

MIŁOŚĆ ZESZŁEJ JESIENI

Po dwudziestu dniach od przyjęcia do szpitala zmarł niespodziewanie na marskość wątroby, pozostawiając trzydziestodwuletnią żonę z dwójką małych dzieci. Pierwszy rok przeżyła w smutku, nieszczęściu i żałobie, a gdy zaczynał się drugi, postanowiła żyć i stawić czoło strasznej rzeczywistości.

Zaczęła pracować. Robiła na szydełku ozdobne serwetki, obrusy i sprzedawała je do sklepów. W odróżnieniu od innych kobiet miała doskonałą pamięć wzrokową i zdolności manualne, lubiła więc robić na drutach i szydełkować. Ogromną radość sprawiało jej obdarowywanie znajomych lub krewnych własnymi robótkami. Jednak od momentu, kiedy dzierganie stało się pracą, zajęcie to nie sprawiało jej przyjemności. Wykonując kolejne zamówienie, doznawała jedynie poczucia bezcelowości i marazmu. Po uśpieniu dzieci pracowała zazwyczaj do drugiej, trzeciej w nocy, aż do utraty czucia w rękach i bólu w oczach od ciągłego patrzenia na druty. Pomimo że dzieci nie chodziły jeszcze do szkoły, codziennie rano wstawała, myła się, czesała włosy i sprzątała mieszkanie. Nie pozwalała sobie na leniuchowanie. Ta rutyna stała się dla niej formą treningu. Jednak nie potrafiła już cieszyć się życiem. Uważała, że poniosła porażkę.

Wieczorem, po umyciu naczyń, czytała synom książkę lub układała z nimi klocki. Przebywając tylko z dziećmi, miała wrażenie, że na świecie jest zupełnie sama. Z każdym dniem ogarniało ją uczucie rosnącej pustki i samotności, ale ponad wszystko kochała swoich chłopców, więc starała się być dla nich matką i ojcem. Pewnego letniego wieczora wyszła na dwór, aby zawołać synów. Stanęła w progu i nagle zamarła, zaskoczona niecodziennym widokiem. Jej dzieci biegały roześmiane po podwórku, bawiąc się w kullungsoe z młodym, nieznajomym mężczyzną.

kullungsoe — koreańska zabawa, polegająca na toczeniu metalowego koła przy pomocy specjalnie zaokrąglonego patyka.

Dawniej tak beztrosko i głośno chłopcy śmiali się, siadając ojcu na plecach w trakcie wspólnych zabaw. Potem, wraz z jego śmiercią, życie rodziny stało się monotonne, puste, pełne codziennej rutyny, a ona zapomniała o roześmianych buziach synów. — Jeszcze jest taka gra… — przypominała sobie zabawę z odległego dzieciństwa, obserwując ze zdziwieniem niewinne ruchy długich rąk niezwykle wysokiego i chudego młodzieńca.

— Wujek dał nam prezent. Jutro też do nas przyjdzie — powiedział starszy syn z radością i podnieceniem w oczach. W dłoniach trzymał metalowe kółka. Było to kilka solidnie wykonanych obręczy, którymi chłopiec zamaszyście kręcił.

Od tej pory mężczyzna przychodził bawić się z chłopcami prawie codziennie. Pewnego dnia myła ryż i, mimowolnie spojrzawszy przez okno, zobaczyła, jak schodzi z górskiej ścieżki. Pomyślała, że pewnie mieszka gdzieś w okolicy po drugiej stronie góry.

Tak naprawdę zbliżyli się do siebie późną jesienią. Jakiś łobuz uderzył kamieniem w głowę młodszego syna i mężczyzna przyniósł chłopca do domu na plecach. Dziecko głośno płakało, a krew wypływająca z jego rany zaplamiła rękaw podkoszulka mężczyzny. Chociaż krew płynęła szybko, jak przy głębokich okaleczeniach, okazało się, że to było tylko lekkie zadraśnięcie.

— Bardzo przepraszam za kłopot. Jeśli ma pan czas, proszę wejść. Trzeba zetrzeć krew.

Stał w progu w nienaturalnej pozycji. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Wreszcie wszedł do środka. Dopiero po chwili przywitał się z nią.

Od tamtej pory stał się częstym gościem w jej domu — a przede wszystkim — przyjacielem dzieci. W kieszeni zawsze trzymał małe, śmieszne nożyczki do cięcia metalu. Były ostre. Wycinał nimi różne przedmioty z puszek — zręcznie ciął żelazo na paski i robił z nich gwiazdy szeryfa i samochody. Za każdym razem, wskazując na swoje nożyczki, powtarzał — one dają mi wolność. Poza tym nauczył dzieci ładnie gwizdać. Zawsze pogwizdywał tę samą pieśń religijną jezus jest przy mnie.

Miał dwadzieścia sześć lat i mówił, że przygotowuje się do czegoś. Dwadzieścia sześć lat. Jej mąż, kiedy go po raz pierwszy spotkała, też miał dwadzieścia sześć lat. Wesoły sposób bycia mężczyzny, jego roześmiana twarz przywodziły jej na myśl zmarłego męża.

— Zdaje się, że do późna pani pracuje — powiedział, wpatrując się w padający za oknem deszcz. Kiedy usłyszała te słowa, zrozumiała, że pyta o jej męża i lekko się uśmiechnęła. Nie wiedział, że jej mąż nie żyje.

— Kiedy nie mogę spać, spaceruję po okolicy. Przychodzę wtedy tutaj. Czasami do późna w nocy, nieraz do rana, świeci się u pani światło.

Z wrażenia opuściła oczko na drutach. Dzieci cicho malowały, leżąc na podłodze. Słychać było tylko głośne tykanie zegara. Zapomniała o opuszczonym oczku i dalej robiła na drutach. Pomyślała — skąd się bierze to stopniowo narastające zdenerwowanie i kłopotliwa cisza? i to coraz głębsze uczucie niebezpieczeństwa?

— To znaczy… Kiedy w ciemną noc zobaczę zapalone gdzieś w oknie światło, czuję się lepiej. Uspokajam się.

Mężczyzna trochę się jąkał, ale wyjaśniał wszystko z kamienną twarzą. Nic nie mówiła. Na zegarze wybiła ósma.

— Późno już — wtrąciła, nie patrząc mu prosto w oczy. Wstał w milczeniu i bez pożegnania zniknął w zimnym deszczu późnej jesieni. Kiedy wyszedł, spojrzała w lustro i pomyślała o ostatnich trzech latach swojego życia — ona — trzydziestopięcioletnia kobieta.

Deszcz ciągle padał. Noc była ciemna, a ona słuchała spadających kropel deszczu i czuła się bardzo samotna. Opanowujące ją powoli uczucie miłości było takie romantyczne. Czuła, jakby deszcz padał tylko dla niej i wydawało jej się, że słyszy kroki, nadchodzące gdzieś z daleka. Czyż to sprawiedliwe, że musi żyć tak jałowo, bez radości, bez szczęścia? Miała wrażenie, że słyszy czyjś głos szepczący, że nie jest jeszcze za późno na nowe życie. Nie radość, ale nieustająca nuda i samotność wypełniały jej codzienne zajęcia. Przez ostatnie trzy lata przywykła do skromnego życia, zapomniała nawet o odrobinie luksusu.

Następnego ranka, zamiast zanieść nowo wykonany obrus do sklepu, rozłożyła go w domu na stole. Tego samego dnia kupiła jeszcze trzy świeczki i wazon fiołków. Ale mężczyzna już więcej nie przyszedł. Dzieci zapomniały o nim zupełnie, a ona — jak zwykle co wieczór — czytała im książkę. W następnym roku starszy syn miał iść do szkoły, więc zaczęła uczyć go pisać.

Nic się nie zmieniło w jej życiu. Tylko nabrała nowego zwyczaju — zanim zgasiła światło, wyglądała na leśną dróżkę — sprawdzając, czy przypadkiem nie idzie, ale w ciemnościach i tak nie było nic widać.

Podczas mroźnej zimy zaczęła więcej robić na drutach. Pracowała bez ustanku, ciągle o czymś myśląc, dzieci zaś z niepokojem na twarzy spoglądały na często wzdychającą matkę. Pod koniec zimy zrobiła na drutach ciepły, puszysty sweter. Spakowała go, a przed wyjściem z domu spojrzała jeszcze w lustro i zdała sobie sprawę, że podczas zimy przybyło jej kilka zmarszczek pod oczami.

Na leśnej ścieżce, pod warstwą częściowo roztopionego śniegu, widać było liście z zeszłego roku.

Przypuszczała tylko, że mieszkał w okolicy po drugiej stronie góry, ale czuła pewność, że go odnajdzie. Idąc leśną ścieżką, zobaczyła wolno stojący budynek, wzdłuż którego ciągnęło się ogrodzenie z drutu kolczastego. Mijała właśnie tabliczkę z napisem szpital psychiatryczny i szła dalej, lecz nagle przystanęła, słysząc znajomą pieśń kościelną. Pieśń jezus jest przy mnie, którą on zwykle nucił!

Nacisnęła dzwonek przy żelaznej furtce. Dopiero po trzech próbach pojawił się mężczyzna w średnim wieku, ubrany w dres. W tym samym czasie we wszystkich oknach pojawiły się ciekawskie twarze, spoglądające w jej kierunku.

— Kogoś pani szuka?

Przeszywający wzrok mężczyzny wprawił ją w zakłopotanie.

— Czy zna pan może pana Kim Honju?

— A! Tego drania! Rodzice nie dawali sobie z nim rady, więc umieścili go tutaj. Codziennie — niczym duch — przechodzi przez żelazną siatkę i dewastuje okolicę. Czesne za szpital nie jest w stanie pokryć szkód.

— Co mu jest?

— To paranoik.

Przypomniała sobie małe nożyczki do cięcia metalu, które zawsze miał przy sobie. Dla niego były symbolem wolności.

W oddali słyszała pieśń, której słowa płynęły niczym obłoki na niebie. Na wpół przytomna doszła do wniosku, że od ostatniej jesieni jej życie było niczym sen.

WŁAŚCICIELKA SKLEPU Z ZABAWKAMI

Słońce właśnie kryło swoje ostatnie promienie. Cicho zbliżał się zmierzch i zakrywał okno. Ciemność, niczym mgła, ogarnęła już prawie wszystko, a szkolna klasa przypominała wnętrze grobowca. W środku delikatnego promyka światła, przebijającego się przez stare zasłony, wszystkie oddechy i rozmowy wydawały się zanikać wraz z nadchodzącą ciemnością. Każdy dźwięk odbijał się pustym echem. W rzędach, wzdłuż i wszerz klasy, stało dokładnie po osiem biurek. Nagle odniosłam wrażenie, że przedmioty, które wyglądały jak nieżywe istoty w ciemnej klasie, zaczęły powoli powracać do życia. Biurka, dotychczas ustawione w jednej linii, teraz stały w nieładzie. Otwierałam po dwie szuflady jednocześnie, a one połykały ciemność swymi czarnymi ustami. Miałam przeczucie, że na ich dnie — tak jak w jaskiniach — ukryty jest niezwykły skarb. Czułam strach. Świadomość, że w sali nie było nikogo, i że tyle biurek należy tylko do mnie, powodowała szybsze bicie serca.

— No to zaczynamy? — zapytałam głośno. Nikt oczywiście nie odpowiedział. Za to wypowiedziane przeze mnie sześć sylab pochłonęła ciemność. Zaczęłam od szperania w szufladach biurek stojących przy oknie. Znalazłam poduszki do siedzenia i piórniki. Otwierałam po kolei każdy z nich, a zawartość wkładałam do swojej torebki. Natrafiłam też na szkolne obuwie. Zdjęłam buty, które miałam na nogach i wyrzuciłam je, a założyłam te z szuflady. Były trochę za małe, więc oderwałam podeszwę. Zapach nowości wprawił mnie w lepszy nastrój. Znalazłam jeszcze zużyte chusteczki do nosa i namacałam pudełko z drugim śniadaniem. Otworzyłam je. Nadgryziona część jedzenia wyraźnie odznaczała się od reszty, a słodkawy, rybny zapach sprawił, że zebrało mi się na wymioty.

— A to brudasy! — szepnęłam. Nadstawiłam uszu. Moje stłumione słowa zabrzmiały bardzo obco, jakby przyniosło je echo z głębi jaskini. Nagle poczułam chęć porozmawiania z kimś. Stojąc w pustej ciemnej klasie, zapragnęłam przyznać się wszystkim, którzy stąd wychodzą codziennie po lekcjach, że robię to co wieczór, że kupuję ciągle te same lalki. Miałam ochotę opowiedzieć o kobiecie bez nóg — właścicielce sklepu z zabawkami. Zadrżała szyba. To tylko wiatr. Jak na razie nie znalazłam nic ciekawego. Poczułam znużenie i zdenerwowanie, ale nie mogłam przecież odejść, pozostawiając pięć rzędów jeszcze nieprzeszukanych biurek. Wyciągnęłam ręce z szuflady biurka i przy następnym usiadłam po turecku. Z korytarza dochodził odgłos kroków — musiały to być jakieś trzy, cztery osoby. Wczoraj i przedwczoraj też słyszałam te same kroki, ale ani razu nie otworzyli drzwi klasy, w której się właśnie znajdowałam. Z bijącym sercem zastanawiałam się, co zrobię, kiedy otworzą i zawołają mnie — może wiedzą, że tu przychodzę, a tylko udają, że ich to nie obchodzi? Nagle, w ciemnościach, poczułam, że obserwuje mnie para oczu.

— Czy ktoś tu jest? — zapytałam z nadzieją, że jakiś głos mi odpowie. Nie mogłam już dłużej znieść strachu. Oczywiście nikt się nie odezwał. Zaczęłam od nowa przeszukiwać szuflady. Nieoczekiwanie poczułam pod ręką coś śliskiego i płaskiego, coś jak portfel. Ręce znajdujące się w szufladzie na chwilę zawahały się, co robić. Już kilka razy zdarzyło się, że wyciągnęłam podobny przedmiot z nadzieją, że to portfel pełen pieniędzy, ale okazywało się, że to było etui na okulary lub pusta portmonetka z biletami autobusowymi. Aby upewnić się, że to nie etui, ani nie pusty portfel, musiałam to coś wyciągnąć. Rozsunęłam suwak i usłyszałam dźwięk wysypujących się monet. Narobiły strasznego hałasu. Potoczyły się po podłodze, nie przestając brzęczeć. Przeniosłam się ponownie do innego biurka. Na moim czole pojawiły się krople potu. W pośpiechu przeszukiwałam resztę szuflad, nie licząc już na ciekawy łup. Przed chwilą znalazłam portfel — to mi wystarczyło. W klasie zrobiło się całkiem ciemno. Torba, wypełniona butelkami z atramentem i innymi rzeczami, stała się bardzo ciężka. Podeszłam do lustra, gdzie widać było moje odbicie i wnętrze sali, znajdujące się za mną. Biurka, które przed chwilą przeszukiwałam, stały teraz w kompletnym nieładzie. Patrzyłam długo w lustro, a kiedy szyby w oknach znów zadrżały, po paru minutach wyszłam na korytarz.

W rogu holu ze sztucznego marmuru promyk światła przebijał się przez drzwi od klasy. Niebo było ciemne. Poczułam kompleks niższości na widok tak czystego i odkurzonego korytarza. Rzuciłam ciężką torbę najdalej, jak mogłam, i zapragnęłam tarzać się po ziemi. Potem podwinęłam do góry sztywną spódnicę, mając ochotę wysikać się na stojąco. Ogarnęło mnie podniecenie na samą myśl o tym. Splunęłam. W ustach ciągle gromadziła się flegma. Plułam bez ustanku, plułam na podłogę, wolno i dokładnie, a z ust wydostawał się nieprzyjemny odór. Był to zapach zębów, niemytych przez kilka dni po poobiedniej drzemce. W prawym uchu coś mi zadźwięczało — coś jak odgłos drżenia szyby — drganie betonowego budynku szkolnego i w końcu odgłosy lamentu. Trzymałam się za prawe ucho i, trwając w bezruchu, ciężko oddychałam. Z wielkim trudem łapałam powietrze. Nie mogłam zamknąć ust, ponieważ zbierało mi się na wymioty przez ciągle gromadzący się w ustach odór.

Deszcz szlochał, mocząc ziemię. Na oświetlonej wystawie sklepowej stały plastikowe, czerwone lalki i wyglądały przez szybę na ulicę. Siedząca na wózku inwalidzkim kobieta z delikatnym uśmiechem na twarzy także patrzyła na ulicę, mokrą od deszczu. W słoneczne dni wyglądała jak manekin, ale teraz, patrząc na nią, miałam wrażenie, jakby jej niewinność mieszała się z zapachem powietrza. W sklepie wypełnionym po brzegi lalkami ona sama przypominała dużą lalkę. Od dłuższego czasu nosiła ten sam szary, nierozpinany sweter, a na nim kilka plakietek z wizerunkiem muzułmanki, które zakrywały jej niewielkie piersi.

Kiedy otworzę drzwi, właścicielka sklepu z zabawkami na pewno zapyta — w czym mogę pomóc?, chociaż wie, że odkąd tu przychodzę, zawsze kupuję czerwone, plastikowe lalki. A może w ogóle tego nie pamięta?

Do sklepu weszli mężczyzna i kobieta, ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe. Właścicielka sklepu z zabawkami, jak cień, bezszelestnie, podjechała do nich na wózku. Poczułam ogromną zazdrość. Uśmiechnęła się do nich. Wówczas wyglądała jak siedemnastoletnia czy osiemnastoletnia dziewczyna, której przybyło dwadzieścia lat, zmieniając jej oblicze w twarz czterdziestoletniej kobiety. Jej wygląd i ruchy były mi dobrze znane — i szczerze mówiąc — tęskniłam za nią. Przechodzący ludzie obijali się o mnie, gapiącą się na wystawę sklepową. Oddaliłam się, bo nie mogłam opanować nienawiści do pożądania, które znowu poczułam, i do zazdrości, krążącej po całym ciele niczym prąd. Jakiś mały chłopiec krzyczał — parasolki, kupujcie parasolki!? Kupiłam żółtą. Spódnica, mokra od deszczu, była twarda niczym rąbek koca i raniła moje uda. Nie mogłam znieść bólu. Postanowiłam poszukać apteki po drugiej stronie ulicy. Chciałam czymś ukoić ból. Weszłam do apteki i kupiłam plaster, następnie pod daszkiem wysokiego budynku, gdzie nie padał deszcz, podniosłam spódnicę do góry i okleiłam nim uda. Ulżyło mi. Chciałam okleić się cała, każdy centymetr skóry. Chciałam pozbyć się nienawiści, znajdującej się w każdym miejscu mojego ciała. Zapragnęłam spotkać się z właścicielką sklepu z zabawkami i zobaczyć jej pokój, w którym byłam tamtego wieczora, znowu ujrzeć zasłony z kwiecistym wzorkiem, słabe światełko — ale przede wszystkim — chciałam ją zobaczyć. Nie mogłam jednak do niej pójść. Tamtej nocy czułam w ciemności jej ciało i dwa kikuty. Do dziś pamiętam nasze ruchy, dotyk jej skóry. Byłam wtedy naprawdę szczęśliwa.

Tego samego dnia, zupełnie przypadkowo, spotkałam macochę. Niosła koszyk i szła powoli, oglądając wystawy sklepowe. Kiedy ją zobaczyłam, poczułam się speszona. Zaczęłam ją śledzić. Macocha szła niezwykle wolno i chociaż byłam tuż za nią, nie widziała mnie. Zatrzymałam się. Oddaliła się ode mnie, więc znowu szybko podbiegłam do niej, ale dalej mnie nie zauważyła. Bawiło mnie ciągłe przybliżanie i oddalanie się. Przeszła na drugą stronę ulicy — ja zrobiłam to samo. Widać było, że już niedługo urodzi dziecko. Pod oczami miała okropne sińce, jakby była w ciemnych okularach. Dla mnie był to znajomy widok. Kiedy byłam mała, pracowała w naszym domu, a odkąd zajęła miejsce mojej mamy, bez chwili odpoczynku rodziła dzieci. Szła wolno, od czasu do czasu przystawała i łapała oddech. Ile to lat minęło, odkąd odeszła z domu ze swoją sześcioletnią córką? Trzy albo cztery. Nie pamiętam dokładnie. Nieważne. Wyglądało na to, że nic się nie zmieniło — dalej rodziła dzieci. Raptem zatrzymała się przy dużej tablicy z napisem biuro pracy, która wisiała tuż nad jej głową. Skręciła w wąską uliczkę, prowadzącą do lokalu.

biuro pracy — w Korei kluby nocne kryją się pod różnymi nazwami.

Pobiegłam w tamtym kierunku, ale straciłam ją z oczu. Pośpiesznie skręciłam w alejkę i zaczęłam jej szukać. Zobaczyłam wejście do klubu nocnego. Nieoczekiwanie pojawiła się przede mną dziwnie ubrana kobieta. Wyglądała jak postać z komiksu. Zapytała, czy wiem, że niepełnoletnim nie wolno wchodzić do środka. Szybko odpowiedziałam jej, że pilnie kogoś szukam. Może powinnam była powiedzieć, że poszukuję matki? Nieznajoma wzruszyła ramionami i krótko wycedziła — no dobrze, wejdź. Ten gest nie pasował do niej, tak jak jej ubranie. Hol tonął w ciemnościach, a w szerokim korytarzu słychać było tylko szum wiatraka i szepty ludzi, dochodzące z poszczególnych pokoi. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do mroku, bez trudu znalazłam macochę. Miała na sobie ciemne okulary. Wiatrak szumiał monotonnie i jednocześnie rozwiewał jej włosy. Z krótkimi, sterczącymi włosami i w ciemnych okularach, przypominała muzyka z zespołu rockowego. Sala wypełniała się ludźmi. Poczułam delikatny powiew wentylatora. Mężczyźni siadali po jednej stronie, a kobiety po drugiej. Orkiestra zaczęła grać. Panowie podchodzili do pań, prosząc je do tańca i w ten sposób wszyscy zaczęli się bawić. Na scenie gruba kobieta niskim głosem śpiewała piosenkę. Zobaczyłam macochę, bo tylko jej jeszcze nikt nie poprosił do tańca. Wyglądała na zniecierpliwioną. Patrzyła na tańczące pary i ciężko oddychała. Widać było jej duży brzuch. Współczułam jej. Pamiętam, że zawsze nosiła czerwoną pidżamę i codziennie rano spędzała godzinę w łazience, a poza tym nienawidziła mnie i zupełnie się mną nie interesowała. Teraz wydawała mi się bliska. Piosenkarka cały czas śpiewała, a ludzie wolno tańczyli w blasku czerwononiebieskiego światła.

Przypomniałam sobie swoje sny, w których ostrzyłam nóż, żeby zabić macochę i jej dzieci, albo podpalałam dom. Nigdy nie mogłam pogodzić się z lekceważeniem i straszeniem mnie, i pewnie dlatego miewałam sny, w których chciałam ją koniecznie zabić. Piosenkarka odeszła wreszcie od mikrofonu i muzyka zamilkła. Tańczące pary podziękowały sobie, kłaniając się, i wszyscy rozeszli się na miejsca. Krople potu pokryły podłogę, a ulatującą z nich parę wciągał wentylator. Znowu zabrzmiała muzyka. Ja zaś poczułam niepokój, ponieważ nie wiedziałam, czy tym razem ktoś poprosi macochę do tańca. Jednak nagle podszedł do niej jakiś mężczyzna i oboje zaczęli tańczyć na środku parkietu. Trzymał ręce na jej plecach. Sztywna, nylonowa spódnica macochy falowała w tańcu. Orkiestra grała melodię nad pięknym, modrym dunajem, a ona nie mogła złapać tchu. Widać było, jak mężczyzna żałuje, że poprosił ją do tańca. Może nawet czuł ruchy dziecka. Pewnie był zaskoczony, ale czekał cierpliwie, aż skończą grać, nie okazując zdziwienia ciężarnej kobiecie. Zachciało mi się płakać. W tańcu było widać, co macocha ma pod spódnicą. Chciałam wejść pomiędzy tańczącą bez opamiętania kobietę i mężczyznę, który ją niezdarnie trzymał w pół, i wyrwać ją. Pragnęłam krzyczeć i płakać jednocześnie. Czułam, że nienawiść do niej stopniowo zanika. Miałam wrażenie, że jest moją prawdziwą matką. Zabawa wreszcie się skończyła i macocha wyszła z klubu, a ja poszłam do sklepu z zabawkami.

nad pięknym, modrym dunajem (an der schönen, blauen donau, opus 314) — walc autorstwa Johanna Straussa II, skomponowany w 1867 roku.

Właścicielka, która do tej pory obserwowała ulicę przy zapalonym świetle, przywitała się ze mną serdecznie. Czyżby czekała na mnie do późna w nocy? — pomyślałam zmieszana.

— Pamięta mnie Pani, prawda? — spytałam podniesionym głosem. Właścicielka sklepu z zabawkami uśmiechnęła się lekko, sprawiając wrażenie, że mnie zna. Nie byłam pewna, czy jej wyraz twarzy potwierdza, że mnie kojarzy, czy też, że mnie w ogóle nie pamięta. Zapytałam, czy mogę u niej przenocować, ponieważ jest już zbyt późno, aby wracać do domu. Kobieta uśmiechnęła się szczerze, a ja odetchnęłam z ulgą.

— Zjesz coś? — zapytała. Podziękowałam. Chciałam jedynie odpocząć. Wtedy zawołała sprzedawczynię i kazała jej zamknąć sklep, a sama na wózku pojechała do drugiego pokoju. Miałam wrażenie, że też zapragnęła być bliżej mnie i dlatego zgasiła światło.

— Pomóż mi — powiedziała, wyciągając rękę w moim kierunku. Pomogłam jej zejść z wózka inwalidzkiego i położyć się na łóżku. Lekko przyciągnęła mnie do siebie. Przysunęła się blisko i objęła mnie ręką. Leżałyśmy przytulone. Po chwili pocałowałyśmy się, choć nie wiem, kto pierwszy zaczął. Szybko oddychała, a ja poczułam, że moje ciało płonie. Czułam w sobie pożądanie. Trzymając mnie za szyję, zaczęła szeptem opowiadać o swoim dziecku, o marzeniach, aby zarobić dużo pieniędzy i wybudować dom bez schodów. Żaliła się, że jest przykuta do wózka inwalidzkiego. Była coraz bliżej mnie. W ciemnym pokoju słychać było tylko szelest kołdry, ja zaś coraz intensywniej czułam żądzę. Nasze piersi dotykały się, a serca biły szybciej i mocniej. Kobieta z wyraźną wprawą objęła mnie z całej siły.

Kiedy otworzyłam oczy, w pokoju panowała jeszcze ciemność. Zaczął dzwonić budzik. Postanowiłam wstać po dziesięciu sygnałach, ale zamiast tego zakryłam twarz rękami. Pomyślałam, że ona też już nie śpi. Odwrócona tyłem, w ogóle się nie ruszała. Nie słychać było nawet jej oddechu. Zaczęłam płakać. Budzik dzwonił coraz głośniej. Spojrzałam na porozrzucane ubrania i poczułam wstyd. muszę w końcu wstać — pomyślałam. Jeszcze większy wstyd poczułam przy ubieraniu się. Przygładziłam ręką włosy, a kiedy opuszczałam pokój, właścicielka sklepu z zabawkami spojrzała na mnie. Twarz miała całą we łzach. Od tamtej pory nie spotkałyśmy się więcej, ale stale byłam zazdrosna o wszystko, co było z nią związane. Nie mogłam dłużej się z nią widywać. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu wspólnie spędzonej nocy. Codziennie wieczorem wychodziłam z domu, aby zobaczyć ją z daleka przez szybę sklepu. Czasami o niej śniłam. We śnie widziałam rozebraną postać, która tuliła mnie do siebie. Kiedy budziłam się, trudno było mi znieść nienawiść, a jednocześnie zdusić w sobie pożądanie.

Na stole ustawiłam sto jednakowych lalek, z takim samym wyrazem twarzy. Przewracały się, a po paru obrotach wracały do pozycji stojącej. Liczyłam je po kolei. Na pewno było ich sto. Po tamtej nocy, spędzonej z właścicielką sklepu z zabawkami, nie kupowałam ich więcej. Wyobraziłam ją sobie, jak teraz siedzi w swoim wózku inwalidzkim i wygląda na ulicę. Rozrzuciłam lalki na podłogę. Utworzyły jedną wielką, czerwoną plamę. Sto lalek — to one były moją miłością do niej i moim wstydem. Teraz należały tylko do mnie.

Zobaczyłam je pewnego dnia w sklepie i nie mogłam oderwać od nich wzroku. Niebo wtedy prawie dotykało ziemi, a słońce świeciło mocno, jakby za moment miało pęknąć. Za lalkami siedziała kobieta na wózku inwalidzkim. Kiedy ją ujrzałam, poczułam zawrót głowy — niewiele różniła się od lalki. Niczym film przemknął mi przez myśl obraz pełnej światła werandy w naszym domu, ponurego pokoju, wypełnionego tatami, i młodszego brata, poruszającego się na wózku inwalidzkim, którego głównym zajęciem było rysowanie obrazków na ścianach swojego pokoju. Przetarłam ponownie oczy, a kiedy otworzyłam drzwi do sklepu, zobaczyłam stojące w kącie kule i ją — kobietę, żyjącą w świecie kolorowych lalek. Nie miała jeszcze czterdziestu lat, a już na jej twarzy widoczne były ciemne plamki, oznaczające starość. Przez chwilę stałam w bezruchu. Kobieta zapytała, czego szukam. Bez namysłu wskazałam na lalkę. Nie przyszłam specjalnie po nią, ale mój wzrok przykuła wystawa, wypełniona po brzegi zabawkami. Właścicielka sklepu z zabawkami krzyknęła — suniya!, suniya! Dostałam od niej plastikową lalkę w pięknym opakowaniu. Tego dnia, kiedy podarowała mi tę zabawkę, przyśnił mi się mój brat, więc od tamtej pory zawsze chodziłam do jej sklepu po lalki. Stało się to moim nawykiem, wniosło radość do mojego smutnego życia. Czasami czułam się jak larwa, zamknięta w kokonie. Znajdowałam jednak pocieszenie w kobiecie bez nóg i lalkach, które zajmowały coraz więcej miejsca w moim sercu. Na widok właścicielki sklepu z zabawkami przypomniał mi się nasz dwupiętrowy dom w stylu japońskim, brat na wózku inwalidzkim, macocha z dużymi piersiami, mówiąca grubym głosem, i moja mama. W nowym domu z dużą werandą nasze pokoje wyłożone tatami były zawsze ponure i ciemne, nawet wtedy, gdy na dworze świeciło słońce. Wielkie, cuchnące pianino, które już nie grało, stało się nie tylko meblem w pokoju, ale też moim kącikiem zabaw. Nie wiem, od kiedy to stare, czarne pianino z pożółkłą klawiaturą z kości słoniowej zostało częścią umeblowania. Odkąd pamiętam, stało bezużytecznie przy ścianie.

tatami — tradycyjna mata japońska do pokrywania podłogi, wykonana z plecionej słomy z trawy igusa, obciągniętej materiałem.

Mój młodszy brat cierpiał na chorobę Heinego - Medina, więc poruszając się na wózku inwalidzkim, cały dzień rysował po ścianach tam, gdzie zdołał dosięgnąć ręką. Ściany były pokryte obrazkami budynków, które widział z okna, a także rysunkami kobiety z falującymi włosami. Kiedy nie miał innego pomysłu, rozbierał się i z dużą dokładnością odwzorowywał części swojego ciała. W końcu nakłonił mnie, abym też zdjęła swoje ubranie. W ten sposób w bardzo szybkim czasie na ścianie na wysokości pasa każdego człowieka pojawiły się nagie ciała mężczyzn i kobiet. Gospodyni śmiała się na ich widok i ścierała obrazki wielką dłonią. Brat namawiał nawet ją do pozowania nago, ale ona tylko uśmiechała się i głaskała go po głowie. Tego dnia cały czas płakał, bo chciał narysować matkę bez ubrania. Pewnego dnia umarł. Kiedy wróciłam ze szkoły i wchodziłam po schodach na górę, brat, z blokiem rysunkowym w ręku, krzyknął na mój widok — siostrzyczko! Wtedy stało się coś strasznego. Koło wózka inwalidzkiego przechyliło się i runął z łomotem w dół. Usłyszałam wrzask ze wszystkich stron. Na podłodze pojawiła się plama krwi, wypływającej z główki, a jego twarz martwo zastygła. Wszędzie leżały połamane części wózka inwalidzkiego. Wyjęłam z jego ręki blok rysunkowy — jedna kartka była zagięta. Nie mogłam oddychać. Zanim ludzie przybiegli, objęłam mojego braciszka i zaczęłam oglądać rysunki. W bloku znalazłam obrazki z kwiatami i kogutem, wykonane czerwoną kredką. Po raz pierwszy zobaczyłam kwiaty, namalowane przez brata. A przecież u nas, z drugiego piętra, nie było ich widać. Na końcu zeszytu natrafiłam na rysunek rozebranej kobiety. Pomyślałam, że to pewnie nasza gospodyni, ponieważ kobieta na obrazku, choć niewiele przypominała gospodynię, miała duży biust i rozczochrane włosy, a w naszej rodzinie nie było nikogo innego o podobnym wyglądzie. Widok tych rysunków sprawił mi ogromny ból. Od tej pory zaczęły się nudne, monotonne dni. Zawsze, patrząc na ściany wypełnione rysunkami brata żyjącego w świecie fantazji, robiłam się smutna, że aż serce pękało.

choroba heinego - medina (wirusowe zapalenie rogów przednich rdzenia kręgowego) — wirusowa choroba zakaźna, wywoływana przez virus polio (wirus zapalenia rogów przednich rdzenia kręgowego). Nazwa tej choroby wywodzi się od nazwisk dwóch uczonych, którzy ją opisali — Jakob Heine (w roku 1840 jako porażenie dziecięce) i Karl Oskar Medin (w roku 1890 jako ostrą chorobę zakaźną).

Ojciec, którego nie było przez jakiś czas, wrócił po śmierci brata i na długo pozostał z nami w wynajętym, dwupiętrowym domu. Co wieczór wypływał w morze i łowił ryby, więc na stole pełno było rybnych przystawek. Pewnego ranka obudziłam się i wszystko wyglądało inaczej. Gospodyni, układając włosy, wyszła z pokoju ojca, i chociaż zbliżał się czas mojego wyjścia do szkoły, nie uczesała mnie i nie przygotowała śniadania. Z płaczem i z włosami rozczochranymi jak sroka poszłam do szkoły. Pomyślałam o zmarłym bracie. Ojciec właśnie tamtej nocy opuścił nasz dom.

Sytuacja w naszej rodzinie cały czas ulegała zmianie. Ojciec wrócił, a gospodyni przeniosła się do jego pokoju. Powoli zaczęła zajmować miejsce mojej mamy. Wydawało mi się, że bez przerwy rodziła dzieci. Płacz tych noworodków nie ustawał, a powietrze domu pełne było ich szlochu. Po całym domu roznosił się okropny głos gospodyni. Jej dzieci po skończeniu roku, czasami dwóch lat, chorowały i umierały. Wcześniej opiekuńcza i troskliwa gospodyni, która chodziła na wywiadówki do szkoły, teraz stała się dla mnie sroga. Kiedy prosiłam o pieniądze na zeszyt czy ołówki, ona z lodowatym wyrazem twarzy mawiała, że wymuszam pieniądze na słodycze. Czasami więc kradłam ołówki i kredki od koleżanek. Dzieci w klasie nie lubiły ze mną siedzieć w ławce, a nauczycielka bez słowa wysypywała rzeczy z mojej teczki i przeszukiwała je. Brałam kredę i szłam do ubikacji, gdzie wypisywałam na ścianie — okropna nauczycielka, okropna macocha.

Czułam, jakbym wrastała w twardą skorupę. Z czasem moja nienawiść do macochy nabierała coraz większych rozmiarów. Nieustannie myślałam o zmarłym bracie. Macocha starła wszystkie rysunki ze ścian. Łapiąc ją za rękę, próbowałam jej przeszkodzić. Przecież te rysunki były dla mnie najdroższe na świecie! Ale ona odpychała mnie i bez cienia współczucia obwiniała o jego śmierć — gdybyś trochę później wróciła do domu, na pewno by żył! Nienawiść, ból i poczucie straty rosły we mnie. Czasami wstręt do niej był dziwną motywacją do życia.

Napisałam list do właścicielki sklepu. wczoraj również śniłam o pani. każdej nocy śni mi się pani rozebrana. chociaż wstydzę się, bardzo za panią tęsknię. czy pamięta pani dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyłam ją w sklepie z zabawkami? jeśli tak, to proszę teraz o mnie zapomnieć! proszę zapomnieć o wszystkim! proszę jeszcze raz dać mi szansę. Odczytałam list na głos. Brzmiał jak treść sztuki teatralnej. Wzruszyłam się.

Na oknie sklepu z zabawkami widniał napis — remont — przepraszamy. Drzwi były zamknięte. Myślałam, że oszaleję. Byłam roztrzęsiona, bo nie widziałam jej już, jak wygląda co wieczór przez wystawę sklepową, a mój list zgniótł się od trzymania w kieszeni.

Na miejscu sklepu powstała kawiarnia. Z trudem otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Zapragnęłam zobaczyć właścicielkę sklepu, oświetlającą swoją osobą całą przestrzeń, i zabawki, wypełniające pomieszczenie po brzegi. Przez głośniki rozbrzmiewały głośno słowa jakiejś piosenki kocham cię, kocham cię.

— Zapraszamy do środka — zachęcała z uśmiechem na twarzy jakaś kobieta siedząca w kącie, która obcinała sobie paznokcie. Rozejrzałam się po sali, ale nie mogłam dojrzeć właścicielki sklepu z zabawkami. Były za to lampy — czerwone i niebieskie, duże akwarium z rybkami, przy stoliku siedziała zakochana para, ale ja szukałam wzrokiem miejsca, gdzie ona zawsze przesiadywała, gdzie stały kule i zabawki. W końcu wyszłam z kawiarni. Ze środka nadal dochodziły słowa piosenki kocham cię, kocham cię. Wciąż o niej myślałam.

Pewnie teraz jedzie na wózku inwalidzkim w poszukiwaniu własnego świata, a za nią samochód, wypełniony zabawkami. Lalki ciągle się przewracają, ale zawsze wracają do pionu. Wszystkie są teraz tak daleko ode mnie, że nie mogę ich dotknąć. Na chwilę poczułam wolność, a zarazem nieskończoną samotność. Znów jestem jak ślimak, zamknięta w twardej skorupie, razem ze wspomnieniem o młodszym bracie i nienawiścią do macochy, razem ze wspomnieniem nocy z właścicielką sklepu z zabawkami. Postanowiłam wyrzucić wszystkie lalki, chociaż to i tak nie oznacza pozbycia się tego, co już we mnie jest. To i tak nie przyniesie mi pocieszenia. Nie mogłam opanować drżenia nóg. Na niebie nie było gwiazd, a serce biło mi szybko. Pęknięte, usychało…

WIECZORNA GRA

Boże, czuję się jak na wystawie! W kuchni, połączonej z jadalnią, stałam niczym eksponat i nagle poczułam się urażona tym umeblowaniem w stylu zachodnim. Skrobałam z kuchenki gazowej resztki zaschniętej wody po ryżu. Najpierw użyłam mokrej, następnie suchej ścierki, ale mimo to widać było jeszcze kilka zacieków wokół palników — prawdopodobnie rezultat nieostrożności mojego ojca, który zeszłej zimy parzył sobie lekarstwa. Mieszając, wkładał do wielkiego gara dzięgiel, czarną soję i olej z ropuchy, potem gotował to wszystko do uzyskania brązowego koloru. Później dodawał miodu i mieszał delikatnie, aż składniki stały się lepkie i ciemne jak smoła. Mówił, że to lekarstwo oczyszcza mu krew i usuwa problemy z zatwardzeniem. Stojąc tak przy kuchence w swoim fartuchu i mieszając krzepnącą miksturę długimi, drewnianymi pałeczkami, wyglądał jak średniowieczny alchemik. Gryzący smród lekarstwa rozchodził się we wszystkie kąty domu, a mięso i kości żaby wytwarzały lepką parę, która niczym żywica osiadała ciężko na meblach.

Czasami z powodu anemii kręciło mi się w głowie i zbierało na wymioty, dlatego musiałam często chodzić do łazienki. Tego dnia poczułam się zahipnotyzowana tym, co zobaczyłam w lustrze — znowu pojawiła się okropna łuszczyca, a sucha skóra na twarzy pokryła się mnóstwem drobnych zmarszczek. Tracące blask zacieki na kuchence gazowej były bardziej złośliwe i trwałe niż pamięć o ich pochodzeniu.

Wszystko było pod kontrolą, tak jak poprzedniego dnia. Wskazówki zegara stojącego na półce w kuchni wskazywały piątą trzydzieści, ryż odparowywał w garnku, a słaby kłębek dymu unosił się z lekko przypalonej, złotawobrązowej ryby. Promyk światła przenikał przez zachodnie okno kuchni, tłumiąc blask ostrza noża, a wyróżniając delikatnie pocięte rowki na desce do krojenia i resztki jedzenia, zawieszone w mętnej wodzie w zlewie. Mogłam wyglądać przez to szerokie, słoneczne okno kuchenne bez stawania na palcach. Dzisiaj, jak zwykle, spoglądałam na młodocianych przestępców, którzy przez pola wracali po pracy do zakładu poprawczego. Było ich siedemdziesięciu lub osiemdziesięciu, wszyscy ubrani w jednakowe, szare, robocze mundury i czapki. Scena ta zawsze wzbudzała we mnie dreszcze i gęsią skórkę, tak jak wtedy, gdy chłodny wiatr lekko przedziera się przez luźną bluzkę i przenika ciało. Zastanawiałam się, czy to uczucie rodzi się z uprzedzenia, jakie żywiłam do więziennych strojów, czy też w mojej wyobraźni wiatr szalał po polach. Ta wolna procesja, w której mundury trzepotały jak skrawki poszarpanego materiału, nierówno zszytego i obciętego, przypominała mi masywne koło z cementu bez osi, toczące się wolno i ociężale pod górę, lub kogoś nucącego melancholijną pieśń. Dwóch mężczyzn w kurtkach, którzy wyglądali na strażników, jeden z tyłu, a drugi z przodu pochodu, eskortowało ten szary korowód. Gdybym nie widziała ich z bliska, sądziłabym pewnie, że w pobliżu jest jakaś jednostka wojskowa. Nie przywoływałabym dziecinnych fantazji o kole z cementu bez osi, czy o młyńskim kamieniu z Hadesu, toczonym bez końca przez niewidzialne dłonie jako rezultat dokonanego przestępstwa w poprzednim życiu.

Po raz pierwszy spostrzegłam tych chłopców podczas wieczornego spaceru z psem. Kiedy ich ujrzałam, krzyknęłam sama do siebie, bo pamiętałam, że na pobliskim wzgórzu znajduje się zakład poprawczy. Szybko odwróciłam się z zażenowaniem i pociągnęłam psa za smycz. Nagle poczułam na sobie wzrok młodego chłopaka. Nie mogłam odgadnąć, ile miał lat, ale jego oczy były wyjątkowo urocze. A może wydawały mi się takie ładne, ponieważ poczułam świeżość, bijącą z jego munduru, a może zdałam sobie sprawę, że starzałam się niezbyt wdzięcznie i już dawno zatraciłam własną młodzieńczość? Blada skóra na jego okrągłych policzkach sprawiła, że uświadomiłam sobie swój wiek. Wkrótce minął mnie wraz z grupą chłopców i straciłam go z oczu. Tak naprawdę nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał. Gdybym ustawiła ich wszystkich w szeregu, nie byłabym w stanie wskazać tego jednego. Lecz blask jego cudownych oczu pozostał w mojej pamięci i sprawił, że codziennie o tej samej porze wyglądam przez okno, na próżno usiłując go dostrzec.

Już prawie przeszli przez pole, kiedy coś w środku szeregu zakłóciło marsz. Jakiś chłopak schylił się, jakby chciał założyć but, który zsunął mu się ze stopy. Idący za nim chłopcy nagle przystanęli, lekko pochylając się do przodu, a mężczyzna w kurtce, idący z tyłu, podszedł do niego. Prawdopodobnie chłopiec podniósł coś świecącego z ziemi i wsunął przedmiot do rękawa albo buta… Wyprostował się jak struna i pokazał strażnikowi puste ręce. Trochę jeszcze rozmawiali, chociaż z mojego punktu obserwacyjnego wyglądało to jak język migowy. Strażnik wrócił na koniec grupy i wszyscy ruszyli szybszym krokiem, aby dogonić pozostałych i wypełnić lukę, która się wytworzyła w korowodzie. Być może nie było to nic specjalnego. Jak mogło coś się świecić, skoro słońce dawno już zaszło i zrobiło się zbyt ciemno, aby cokolwiek dostrzec w polu. Szara grupa minęła wzgórze, gdzie kończyło się pole, a zaczynała budowa dzielnicy mieszkaniowej. Niektóre z domków były dopiero w połowie ukończone, inne czekały na ostatnie poprawki, zanim chwyci mróz. Kiedy mężczyźni zniknęli mi z pola widzenia, zapomniałam o ociężałym kole i smutnej melodii. Wyciągnęłam korek ze zlewu i z satysfakcją patrzyłam, jak woda szybko płynie, bąbelkuje, wiruje i znika. To hydraulik dzisiaj oczyścił zlew. Był zatkany i woda nie spływała dobrze. Potem zaczęło śmierdzieć. Kilka pchnięć przepychaczem i udało mu się wydobyć garść resztek warzyw, pomieszanych ze zlepionymi włosami. Ojciec — zanim zdążyłam się zorientować — podszedł do hydraulika i przyglądał się śmieciom z wyrazem na twarzy, który wyraźnie mówił — tyle razy ci powtarzałem.

Zbliżała się szósta. Machinalnie rozłożyłam trzy łyżki i trzy komplety pałeczek na stole, który stał przy ścianie w kuchni. Potem uświadomiłam sobie, co zrobiłam i szybko schowałam trzeci komplet do szuflady. Wiedziałam dobrze, że Brat nie przyjdzie i tego wieczoru. To z przyzwyczajenia — wmawiałam sobie. Nic wielkiego się nie stało.

— Kochanie, w którym kierunku kracze sroka? — zapytał ojciec.

Spojrzałam na wysoką topolę, rosnącą na polu, po którym przed chwilą szli młodzi mężczyźni. Ptak siedział wśród listowia na samym wierzchołku drzewa; niektóre liście zaczęły już żółknąć.

— Zdjęłam szkła kontaktowe. Nie widzę — odpowiedziałam, stukając talerzami.

Wiedział, że jestem zupełnie ślepa bez nich, ale upierał się —

— Spluń w kierunku, w którym kracze sroka. Wiesz, co mówi powiedzenie — sroka widziana wieczorem to zły znak.

— Powiedziałam, że nie widzę jej dobrze!

— Znowu zgubiłaś szkła? Mówiłem ci tyle razy, żebyś chowała je do pojemniczka, kiedy ich nie używasz!

Kłamałam — wcale nie zdjęłam szkieł kontaktowych. Miałam je na sobie, na środku oczu, i doskonale widziałam srokę, która krakała na wierzchołku drzewa, skierowana dokładnie w naszym kierunku. Widziałam jej czarne pióra, świecące w blasku wieczornego słońca, tak jakby ktoś wysmarował je olejem. Skrzydła, silne niczym stal, od czasu do czasu trzepotały w powietrzu.

Zerknęłam ukradkiem na ojca, siedzącego na krześle w ciemnej jadalni. Zachodzące słońce pogrążało pokój w półmroku. Tak naprawdę nie byłam na niego zła. Włączyłam magnetofon, który stał na półce i zasłuchałam się w pierwsze dźwięki symfonii Kodalya, którą kiedyś słyszałam i która mocno utkwiła mi w pamięci. Po chwili usłyszałam słaby szmer przewijającej się kasety. Zaczęłam się już zastanawiać, czy coś złego stało się z magnetofonem, gdy nagle popłynęła z niego muzyka.

zoltan kodaly (1882 - 1967) — węgierski kompozytor i etnograf. Komponował głównie pieśni, ale także utwory instrumentalne i opery.

Słuchałam podobnego utworu tamtego popołudnia w programie radiowym melodia na życzenie, który był emitowany przez stację z muzyką klasyczną. Muzyka wzruszyła mnie i zapragnęłam ją nagrać. Stary magnetofon Sony należał kiedyś do mojego Brata, ale długo leżał w szufladzie. Nim oczyściłam go z kurzu, znalazłam czystą kasetę i wreszcie włączyłam nagrywanie, pierwszy fragment dobiegł końca. Utwór brzmiał nierówno — musiało to być stare nagranie. Pewnie nawet nie powinnam sobie zaprzątać nim głowy, ale z lenistwa nie wyłączyłam magnetofonu, tylko wysłuchałam go do końca. Zapis zmieścił się na sześćdziesięciominutowej kasecie. Przesłuchałam przez dziesięć minut to, co nagrałam, i wyłączyłam urządzenie.

— Kolacja gotowa — powiedziałam celowo oziębłym tonem.

Wiedziałam bez patrzenia, że ojciec podniósł się z krzesła. Zanim wstał, pogrzebał sobie małym palcem w uszach, a potem kciukiem usunął brud spod paznokci. Przez cienką ścianę od łazienki słyszałam, jak leci woda w kranie, a potem spływa rurami w dół. Choć wcześniej wytarłam stół, ponownie przetarłam go suchą ścierką. Ojciec wszedł do kuchni, machając mokrymi rękami w powietrzu.

— Podasz mi ręcznik?

— Możesz przecież użyć ten, który jest w łazience.

— Tamten jest mokry i brudny.

Kłamał. Po wyjściu hydraulika powiesiłam czysty ręcznik. Sroka nadal krakała na wierzchołku drzewa. Ojciec wyjrzał przez okno. Ten odgłos chyba go denerwował.

— Im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to okno nie powinno być z tej strony. Niedobrze, jak zagląda tu wieczorne słońce — mruczał do siebie.

Dwa lata temu usunęli ojcu ponad połowę żołądka i od tamtej pory czas jedzenia kolacji znacznie się wydłużył. Mimo że starałam się jeść najwolniej, jak mogłam, zawsze kończyłam kolację, gdy ojciec był jeszcze w połowie posiłku.

Słońce stopniowo chowało się za horyzont. Pozostała tylko cienka wiązka światła na frontowych drzwiach — ona też wkrótce zniknie w ciemnościach jadalni.

Z nieokreślonym zdenerwowaniem patrzyłam na szczękę ojca, która za każdym razem, jak przeżuwał jedzenie, naprężała się, a jego wątłe, lekko opuszczone zmarszczki na szyi pokrywały się cieniem.

jesienią dni są takie krótkie — pomyślałam. — zanim zauważy się, jak słońce zachodzi, jest już prawie ciemno.

— Włączyć światło?

Posunęłam talerz z obraną rybą w kierunku ojca.

— Zupa jest zimna.

Włączyłam gaz i postawiłam na nim zupę. Niebieski płomień zapalnika w ponurej kuchni przypominał mi magiczne światełko. Lekko sycząc, wyglądał, jakby był zimny, niczym odbicie niebieskiej stali. W ciemności twarz ojca wyglądała przygnębiająco. Czubek nosa, który lekko opadał w dół, wydawał się jeszcze dłuższy w cieniu. Posmutniałam, bo zdałam sobie sprawę, że moja twarz kiedyś też tak będzie wyglądać. Postawiłam podgrzaną zupę na stole, wstałam cicho i ponownie włączyłam magnetofon. Ojciec, słysząc dźwięki wiolonczeli i skrzypiec współzawodniczące ze sobą, podniósł na chwilę głowę. Rozpoczęła się trzecia część koncertu. Ojciec jadł wolno, przeżuwając ostrożnie kawałki jedzenia niczym zwierzę, jedzące swój pokarm, nabierając łyżką niewielką ilość zupy. Muzyka umilkła, ale taśma przewijała się dalej. Wkrótce przewinie się sama do końca, a magnetofon wyłączy.

— Nalej mi wody — powiedział ojciec, gdy skończył jeść. Bekając głośno, popchnął szklankę w moim kierunku.

Gdy nalewałam wodę, z kasety wydobył się głęboki, donośny głos. Podskoczyłam. Ojciec odruchowo spojrzał w kierunku salonu. Głos był ochrypły od palenia papierosów, ale słowa brzmiały wyraźnie —

nie miał żadnego hobby ani zabawnych historii do opowiadania. pistolety — to jedyna przyjemność w jego życiu. kiedy cały świat zasypia, on rozbiera się do naga i przykłada sobie do głowy naładowany, pięciokomorowy rewolwer. po prostu kocha absolutną wolność i napięcie, towarzyszące temu zajęciu. a może to nie wolność, tylko gra? przykłada palec do spustu, zdając sobie sprawę, że może w każdej chwili pociągnąć. a gdyby tak ktoś wszedł, kiedy najmniej się tego spodziewa, albo zobaczyłby, jak czyjeś oczy obserwują go z ukrycia — naczynie z krwią w jego mózgu podłączone jest do dziesiątek tysięcy wolt…

Głos mówiącego nagle zamilkł. Ojciec i ja spojrzeliśmy jednocześnie na puste miejsce przy stole. Kaseta nadal się przewijała, cicho szeleszcząc. Skończyłam nalewać ojcu wodę do szklanki. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to był głos Brata. Zastanawiałam się, czy to kaseta sprawiła, że brzmiał jakby z daleka, jak głuchy głos umarłego, który nagle pojawia się wśród ludzi. Mój starszy Brat czasami nagrywał swoje opowiadania, potem ich słuchał i w końcu kasował. Nie mogłam uwierzyć, że je zachował. Zawsze świetnie pozbywał się wszystkiego. Kaseta przewinęła się do końca i przycisk w magnetofonie wyskoczył z hukiem.

— Zapalić światło? — zapytałam tym razem ostrożniej, mrużąc oczy w nagłej ciemności. Po włączeniu światła wydawało mi się, że stół wyrósł z cienia lampy. Natomiast lodówka, półki w kuchni i tapeta zniknęły, podobnie jak rekwizyty w teatrze, które zmieniają się w ciemnościach podczas przedstawienia. Ojciec wypłukał głośno usta i poszedł do swojego pokoju. Zaraz potem wrócił do kuchni z talią kart w ręku. Nie mogąc doczekać się, aż skończę sprzątać ze stołu, zaczął nerwowo tasować karty. Jego grube ramiona w wełnianym swetrze rysowały ogromny cień na ścianie.

ojciec wrócił do kuchni z talią kart w ręku — chodzi tu o grę w karty hwat'u, która jest bardzo popularna w Korei i Japoni (Hanafuda). 48 kart, podzielonych na 12 miesięcy, zdobią tradycyjne motywy zwierzęce i roślinne. Każda karta ma osobną punktację, która może się zmieniać w zależności od połączenia w pary z innymi. Wygrywa gracz, który uzyska największą liczbę punktów.

— Ciemno już. Jaki jest sens grać teraz w karty? — zapytałam, hałasując talerzami, które musiałam wymyć po kolacji.

— Jest ciemno, ale dzień jeszcze się nie skończył, prawda?

jeszcze się nie skończył! co to znaczy? — zapytałam samej siebie. Poczułam w sobie dziwną siłę. Zaczęłam doszukiwać się w słowach ojca podstępu. Odłożyłam czyste talerze i, zdejmując fartuch kuchenny, powoli odwróciłam się w jego stronę. Na stole leżała rozłożona talia kart.

— Co dostałeś?

— Gość — szepnął ojciec bez większego entuzjazmu.

— Obrać owoce?

— Nie. Ale napiję się kawy.

W jego oczach błysnęło zdenerwowanie. Miał nadzieję, że od razu usiądę. Kiedy nastawiłam wodę w czajniku, siadłam naprzeciw ojca.

— Chcesz zacząć pierwsza? — zapytał.

— Oczywiście, że nie. Musimy ciągnąć karty.

Kiedy potasowaliśmy karty, wyciągnęłam jedną z dołu talii — z rysunkiem kwiatu śliwy za pięć punktów. Ojciec wyciągnął bezwartościową lespedezę krzewiastą i ze złością pchnął talię w moim kierunku. Czterdzieści osiem cienkich, zniszczonych kart wypełniło moje ręce. Dawno już zatraciły świeżość i nie szeleściły podczas tasowania. Wilgotne i lepkie — przyklejały się do moich rąk.

— Dobrze potasuj. Leżały nieruszane od ostatniej gry… Wystarczy! Jak przesadzisz, wrócą do poprzedniego ułożenia. Rozumiesz?

Rozłożyłam karty. Ojciec, który przez cały czas obserwował moje ręce, przełożył górną kartę, jakby pstryknął palcami. Rozkładałam karty, jedną po drugiej, a nie jak zazwyczaj — na dwie kupki po pięć. Ojciec przestał się obawiać, że dostanie same bezwartościowe karty.

— Woda się gotuje.

Ojciec wziął do rąk dziesięć kart dopiero, jak wszystkie zostały przed nim rozłożone. Woda wylewała się przez dzióbek czajnika. Odłożyłam karty i nalałam wrzątek do dwóch filiżanek, które wcześniej przygotowałam.

Kiedy parzyłam kawę, miałam wrażenie, że ojciec zajrzał do moich kart.

— Do mojej słodzik poproszę.

— Wiem.

Niewątpliwie ojciec wiedział, że nie posłodziłabym kawy bez jego wiedzy. Ta uwaga była tylko pretekstem, aby mógł spojrzeć w moje karty.

Ojciec, jako diabetyk, wymagał regularnych zastrzyków z insuliny. Całą zimę zażywał swoje panaceum domowej roboty, ale i tak codziennie rano muszla klozetowa była jedną żółtą pianą z uryny z dodatkiem cukru, w której ukradkiem moczył lakmusowy papierek.

Wróciłam z kawą. Ojciec wziął swoje karty, a ja moje. Rozkładał je powoli, jedna po drugiej, jakby rozbierał na części stary wiatrak. Uśmiech satysfakcji zawitał na krótko na jego twarzy. Osiem kart, które wcześniej rozdałam, leżały rozłożone przede mną, niczym barwny bukiet.

— klomb lojangu! Bardzo żyzny, ale nic nie zostało zasiane. Co mam zrobić? — zapytał ojciec.

Ciągle zerkał na moje ręce. Zachowywałam się podobnie — kurczowo trzymając swoje karty, spoglądałam na jego, które trzymał blisko siebie. Właściwie nie musiałam zerkać ukradkiem, ponieważ koszulki kart mówiły mi wszystko. On bez wątpienia to wiedział. Karta lekko pofałdowana z tyłu — to irys za pięć punktów, ta z zaokrąglonym lewym rogiem — to peonia za zero, z kolei z oberwanym prawym rogiem — to czerwona lespedeza krzewiasta z dzikiem za dziesięć punktów. Znaliśmy je tak dobrze, że mogliśmy oszukiwać bez wysiłku.

— Policzymy wszystkie tan, yak, siedem tti i cztery kwang — powiedział ojciec, wyjaśniając zasady liczenia.

— Oczywiście.

Wśród kart ojca znajdowała się niebieska, pięciopunktowa peonia, japoński klon za dziesięć punktów i dwudziestopunktowa chińska srebrna trawa, na którą ciągle patrzył. Na samym wierzchu talii był też niepunktowany księżyc z górami, czekający cierpliwie, aż go ktoś odwróci. Ojciec, zły, że musi wyjść pełnym księżycem na czerwonym niebie za dwadzieścia punktów, zgodnie ze starym nawykiem zaczął przemyśliwać dalsze posunięcia przed końcowym wyłożeniem karty o najwyższej wartości, ale jego twarz zdradzała, że oszukuje. W końcu wyciągnął na wierzch niepunktowane karty i połączył w pary z innymi.

— Masz już dwadzieścia punktów. Całkiem nieźle, tato. Może zdobędziesz całe cztery kwang.

Chciałam powiedzieć — wstydziłbyś się. Ojciec uśmiechnął się, szczerząc zęby jak dziecko.

Wyciągnęłam pięciopunktową czerwoną lespedezę krzewiastą spośród kart leżących obok, poszukałam pary i rzuciłam je na stół.

— Jesteś na dobrej drodze, żeby zdobyć siedem tti — powiedział ojciec.

— Tylko jedno. Niewiele mogę zrobić z resztą. Z tego, co mam w ręku, nie będzie żadnych punktów.

W tym samym czasie byłam zajęta liczeniem — chciałam powstrzymać go od podebrania japońskiego klonu i zmusić do wyjścia z niebieskiej peonii za pięć punktów. W ten sposób nie otrzymałby trzech yak; a może sama powinnam tak zrobić?

— Zagramy do tysiąca? — zapytał ojciec.

— Dobrze.

Tymczasem jesienne wieczory stawały się coraz dłuższe. Gra do tysiąca trwała za krótko.

Na górze słychać było odgłos kroków. Potem usłyszałam łkanie dziecka i głos matki śpiewającej kołysankę, aby uspokoić swoje maleństwo przed zaśnięciem. Okno spowiła noc — czarna jak papier węgielny. Mimo że nad stołem paliła się lampa, czułam, że powoli pochłania nas ciemność. Wydawało mi się, że siedzimy naprzeciw siebie, grając w karty od zamierzchłej przeszłości. Moje wspomnienia z dzieciństwa były odległe i zamazane, były mieszanką realności i wyobraźni — dziecięcym marzeniem. Podobnie jak hazardzista, który wymyka się do toalety podczas gry, kiedy karta mu nie idzie, tak Brat wymykał się, żeby zobaczyć, co jemu przyniosą karty.

— To zły znak, gdy dziecko płacze w nocy. Kiedy dzieci nie śpią, coś złego przydarzy się rodzinie — powiedział ojciec.

— Podobno często płakałam jako małe dziecko — powiedziałam i wzięłam ze stołu niepunktowaną chryzantemę, aby wyszukać dla niej parę.

dobranoc dzieciątko, śpij smacznie całą noc, aż ranek zawita do twych okien.

— Twoja matka miała ładny głos.

To prawda. Była przedszkolanką i znała wiele piosenek. Lubiła śpiewać, bo wiedziała, że robi to dobrze.

śpij, moje dziecko, cenne jak złoto, cenne jak srebro, zamknij oczka jak perełki, jak gwiazdeczki, i podążaj do krainy snów.

— Twoja kolej — powiedział nagle, tak nerwowo, jakby zdenerwował się kołysanką.

Kobieta, mieszkająca piętro wyżej, chodziła po balkonie w tę i z powrotem, jakby odmierzała taktomierzem tempo swoich kroków. Mogłam policzyć na palcach jednej ręki, ile razy ją spotkałam. Jakieś cztery miesiące temu wynajęła nad nami mieszkanie. Rzadko wpadałyśmy na siebie, bo schody na drugie piętro znajdowały się na zewnątrz i lokatorzy musieli korzystać z osobnego wejścia do budynku. Chłopiec zawsze grymasił przed snem. Zaczynał płakać już wczesnym wieczorem. Grając w karty, słyszeliśmy kroki kobiety w mieszkaniu nad nami. Starała się go uspokoić i nuciła mu cicho kołysankę. Policzyłam na palcach moje trzy ostatnie karty. Następnie wyłożyłam na stół pawłownię za dziesięć punktów, krzywiąc się na widok niepunktowanej pawłowni w ręku ojca.

— Mówią, że jak dobrze zaczniesz, to i dobrze skończysz — rzucił z przesadną radością i zagarnął wszystkie karty tak, jakby tylko na to czekał.

— Nie chwal dnia przed zachodem słońca — odparłam.

— Za słabe tu światło. Może powinniśmy włączyć dodatkową lampę?

— A może masz coraz słabszy wzrok?

Odgrywaliśmy niekończące się przedstawienie na podstawie zużytego, starego scenariusza. Uzbrojeni w dziesięć kart, martwiliśmy się o pogodę, troszczyliśmy się o nasze zdrowie, życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego i ubolewaliśmy nad żałosnym światem, opisywanym w lokalnych gazetach czy w wiadomościach telewizyjnych.

— Spójrz, nie mam nawet wystarczającej liczby punktów, by zwrócić ci za yak — jęknęłam.

Udało mi się policzyć yak, tan i resztę punktów, jakie zdobył ojciec.

Był przerażony.

— Co z tobą! Zerkasz na moje punkty, a gra się jeszcze nie skończyła. Co jest tam do liczenia? — krzyknął, odpychając moją rękę z jego kart.

— Co w tym złego? Gra skończona. Nie mam już nic, nie widzisz?

Właśnie wyszłam z ostatniej karty. Nie miałam ich więcej. Ojciec uroczyście rzucił ostatnią kartę — kwiat wiśni za pięć punktów i zagarnął resztę do siebie.

— Co to za sens, żeby wychodzić jako pierwszy, jeśli się nie ma żadnego asa w rękawie? — mruknęłam. — Nawet pod koniec gry nie mogę niczego zdobyć.

Zanotowałam punkty, zebrałam karty i pchnęłam je w kierunku ojca. Kiedy je tasował, poszłam do pokoju włączyć telewizor. Obraz był zamazany. Na ekranie pojawiły się cienie ludzi, które na moment znieruchomiały, a potem zniknęły.

— Mamy za słabą moc i nie widać wyraźnie obrazu — rzekł ojciec. — O czym, do cholery, tym razem gadają?

— O pożarze w sierocińcu. Zginęło kilkoro dzieci.

— Dzieci! Każdy by chciał żyć długo — powiedział złośliwie ojciec.

— Czy to nasza wina? — mruknęłam, zaciskając zęby, tak jakbym chciała naśladować głos ojca.

rzeczywiście — czy to nasza wina? — zapytałam samej siebie.

dziecko, moje dziecko, cenne jak złoto, cenne jak srebro — tak śpiewała mama, a we włosach zawsze miała spinki w kształcie kwiatów.

— Urodzenie kilkorga dzieci to był za duży wysiłek dla twojej matki — wyznał kiedyś ojciec. — Była drobną kobietą.

— Spójrz — rzekłam trochę ostro, wskazując na kartę z talii, z której prawie do połowy odchodziła plastikowa powłoka.

— Za długo nimi gramy. Najwyższy czas kupić nową talię — przyznał ojciec z szerokim uśmiechem na twarzy, jakby dostał kartę za darmo.

— Mówili, że opętał ją duch dziecka — wyjaśniał mi dalej.

a niech to! nigdy nie powinniśmy zostawiać jej w tym domu modlitewnym na niby — myślałam sobie. Nie był ani pastorem, ani szamanem, ale doskonale wiedział, jak wychłostać ją gałązkami z drzewa brzoskwiniowego. ratuj mnie! ratuj, kochanie! — nawet jak wróciła potem do domu, nigdy nie przestała się bać tych rózg.

— To przez stresujący sposób życia twojego ojca — mawiała swym śpiewnym głosem Bratu, który był wówczas dobrym uczniem szkoły średniej i wskazywała palcem na niedorozwiniętego noworodka z ogromną, miękką głową, niczym torebka z wodą. Pewnego dnia wróciłam nadąsana do domu, ponieważ urwał mi się pasek przy tornistrze. Matka właśnie czesała włosy przed lustrem, które stało tuż przy oknie, tak, aby łapać promienie słoneczne przez szybę.

— Gdzie dzidziuś? — zapytałam.

— Nie martw się, kupię ci lalkę — odrzekła, kładąc mi na szyi swoje ręce, zimne jak sople lodu. Kiedy przyjechała karetka ze szpitala, matka leżała pod stołem.

— Nie chcę iść! Nie zabierajcie mnie! Proszę, zatrzymaj ich!

Potem sanitariusze chwycili ją w górę za ramiona. Miała głowę odwróconą w moją stronę i głośno krzyczała, aż zniknęłam jej z pola widzenia.

— Powiedz mi, dlaczego się śmiejesz? Nie sądzisz, że strasznie ją skrzywdziłeś? — zapytałam kiedyś ojca.

— Co ty wiesz? To był jedyny sposób. Byłaś małą dziewczynką. Nie wiedziałem, czy może być z nią jeszcze gorzej. Domyślasz się, jak się pozbyła tego dziecka, prawda? Po twoim tonie czuję, że obwiniasz mnie o wszystko. Myślisz, że to moja wina?

— Nie mogłeś lepiej się nią zająć?

— Twoja matka dobrze się tam czuje. Ma swoich przyjaciół. Rodzina to nie wszystko, tak jak ty myślisz. Gdzieś w głębi serca czujesz się szczęśliwa, że nie musisz być blisko niej, czyż nie? Bo inaczej mogłabyś narzekać, że to przez nią twoje zaręczyny zostały zerwane.

Słysząc to, zmarszczyłam brwi. Ojciec bezskutecznie próbował wyprostować brzeg jednej z kart.

— No to wychodź — powiedziałam.

— Jak sobie życzysz — ojciec zaczął wychodzić z kart, jedna za drugą.

— Od twoich narodzin przejawiała oznaki choroby psychicznej — mawiał. — Jedyną osobą, która cię uratowała, był twój Brat.

— Czy rzeczywiście warto z nich wychodzić?

Ojciec spojrzał na mnie i wziął pawłownię za dwadzieścia punktów, a potem dobrał do niej parę z kart odwróconych przodem.

— Gdybym tylko miał na wszystko lekarstwo…

Znalazłam parę do sosny i kiedy przekładałam karty, zdawało mi się, że słyszę ludzki szept, dolatujący z zewnątrz. Czułam też zapach suszonych kwiatów, niesiony przez powiew wiatru. Nie, to niemożliwe. Potrząsnęłam głową.

— Co się stało? Aż tak złe masz karty? — zapytał ojciec.

— Nie, wszystko w porządku.

Zdarzyło się to jakieś dziesięć lat temu, albo może wcześniej — w moich marzeniach, kiedy ten chłopiec zaczął mnie odwiedzać. Późnym wieczorem, kiedy wiatr szalał po polu, otworzyłam drzwi i wyszłam na zewnątrz. Stał tam, wciągając nosem zapach suszonych kwiatów. Po tym, jak przestał mnie odwiedzać w snach, często śniłam, że spaceruję z dziewiętnastoletnim chłopcem po ścieżce powyżej pola ryżowego. Kwitły tam chińskie traganki. W tych snach byłam ubrana zazwyczaj w nocną koszulę. Włosy miałam spięte czerwoną wstążką, a delikatny wiatr muskał moje policzki. Wszędzie czułam zapach kwiatów. Ziemia pod moimi gołymi stopami była tak pulchna i gąbkowata, że rozbryzgiwała się pode mną jak rozdeptywane dżdżownice.

— Ta wstążka zupełnie ci nie pasuje — powiedział chłopiec w moim śnie. Mrużąc oczy, spoglądał w kierunku śpiewających skowronków. Od ich śpiewu kręciło mu się w głowie.

— Tak, to prawda. Jestem za stara, aby wiązać włosy czerwoną wstążką. Tylko szalone kobiety albo prostytutki tak robią. Spróbuję złapać jakieś motyle.

Chłopiec patrzył na mnie swoimi kryształowymi oczami.

— Twoja matka wyglądała jak motyl — rzekł kiedyś ojciec.

Zobaczyłam u ojca kartę z rysunkiem kwitnącej wiśni. Obracał ją w palcach niczym wiatraczek.

— Same uszkodzone karty — powiedział, grzebiąc w nich i odkładając na bok.

— Przestań. Jeśli tak dalej będziesz wszystko odkładał, to nic nie zostanie dla mnie.

Kiedyś zastanawiałam się głośno, gdzie może być mój Brat. Ojciec wtedy wpadł w furię.

— Nigdy więcej go nie wspominaj! Wszystko było w porządku, dopóki on się nie zjawił.

Czy ojcu brakowało Brata tylko dlatego, że gra w karty we dwoje była o wiele mniej pasjonująca, niż we troje?

— Robi mi się niedobrze od tej gry — pewnego razu Brat odskoczył od stołu, zrywając napiętą linę, którą trzymaliśmy we troje. Trójkąt został złamany, a ja z ojcem pozostaliśmy, zataczając się od siły odbicia.

Czy mogłabym opuścić dom, tak jak to zrobił Brat? Czy mogłabym uciec, tak jak ucieka ktoś w kamizelce ratunkowej z tonącego statku? Spojrzałam na twarz ojca, która była wyraźnie napięta od wytężonego myślenia, czy ma wyjść ze śliwy japońskiej, czy pozbawić mnie szansy zdobycia siedmiu tti. Odkąd wychudły mu policzki, jego długa, wąska twarz wydawała się jeszcze bardziej zapadła, a haczykowaty nos wyostrzył się niczym dziób jastrzębia.

— Kochanie, zabierz mnie do domu! Boję się! Jestem samotna.

— Wiem, ale wszędzie jest tak samo.

Karty z jego ręki znalazły się w moich. Wygrałam dwa razy z rzędu. Ojciec nadąsał się i zrobił się nieprzyjemny.

— To jest pewne. Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie — czepiał się.

Szybko pozbyłam się kart, którymi wcześniej grał ojciec. Nie chciałam czuć ich wilgotnawego ciepła. Jego ręce zawsze były spocone.

Zupełnie obojętnie wyszłam z chryzantemy za zero punktów, ostatniej karty w mojej dłoni. Ojciec, wymachując rękami, zaczął sprawdzać karty.

— O! Tu jesteś! Cztery kwang. Gdzie się podziewałeś do tej pory?

Policzyłam i zapisałam punkty ojca. Liczba była niska. Na ekranie, jak zwykle o dziesiątej, pojawił się program jak być szczęśliwym. Zanim doszliśmy do tysiąca, nastała noc.

— Lepiej weź już lekarstwo.

Wstałam chwiejnie i złapałam się za róg stołu, aby złapać równowagę.

— Coś się stało?

Ojciec odłożył karty. Wyglądał dziwnie staro i posępnie. Jego opadający nos wydawał się łączyć z górną wargą.

— Trochę mi się kręci w głowie — to wszystko.

Słyszałam w oddali gwizdanie. Zawsze wydawało mi się, że ktoś gwiżdże. Lecz tym razem wrażenie było bardzo realne. Z pewnością nie był to symptom anemii, która sprawiała, że kręciło mi się w głowie z niedotlenienia mózgu.

— Jakiś idiota pogwizduje w środku nocy. Co się, do cholery, dzieje na tym świecie? Chciałbym, żeby już oddali te domy do użytku. Pełno tam myszkujących włóczęgów i najgorszych bandziorów, jakich sobie można tylko wyobrazić.

Ojciec z przyzwyczajenia sięgnął po karty. Nagle spostrzegł, że gapię się na jego ręce i cofnął je ukradkiem, a potem włożył do kieszeni w spodniach. Po chwili wyciągnął z nich jakiś papier.

— Spójrz, to rachunek za elektryczność! Leżał w skrzynce pocztowej przez kilka dni. Jeśli nie zapłacimy do dziesiątego, doliczą nam odsetki, wiesz o tym? Są pewne rzeczy, które trzeba załatwić w odpowiednim czasie, nie ma się wtedy żadnych problemów. Skąd taki duży rachunek? Moglibyśmy płacić mniej, gdybyśmy nie korzystali tak bezmyślnie ze światła.

Ojciec zawsze narzekał, płacąc kary za spóźnioną płatność rachunków za elektryczność.

— Już dawno wyłączyliśmy lodówkę — odparłam głosem drżącym ze zdenerwowania. Ale wiedziałam, że przypominanie mu o tym nie miało większego sensu. Najpierw przekornie długo nie wyjmował rachunku ze skrzynki pocztowej. Potem sprawdzał skrzynkę nawet po dziesięć razy dziennie, wykonując przed nią przedziwne gesty. Często obserwowałam go, jak wybierał rachunki ze skrzynki. Jego zachowanie wzbudzało we mnie odrazę. Skrzynka była szeroko otwarta, jakby z głodu, ale nigdy w środku nie widziałam listów — jedynie rachunki za elektryczność i wodę, które regularnie przychodziły raz w miesiącu. Ojciec rzucił fakturę na stół i energicznym ruchem zagarnął karty. Zaczął układać je w piramidkę. Podparłam brodę ręką i obserwowałam, jak kładł kartę po karcie. Znał wszystkie gry karciane. Umiał też stawiać pasjanse.

— Jaka karta jest na górze? — zapytałam, kiedy skończył układać.

— kochanek i spacer.

Nagle ojciec spojrzał na mnie czułym, choć ponurym wzrokiem.

— Dalej kręci ci się w głowie? Wyglądasz na zmęczoną. Dlaczego się nie położysz?

Dochodzący z pola szept, przedzierający się przez ciemność, był teraz wyraźniejszy.

nie ma mowy, trzeba koniecznie kupić nową talię — pomyślałam. — gra nie sprawia radości, kiedy zna się wszystkie karty.

Delikatne kroki kobiety w mieszkaniu na górze na chwilę przycichły, potem zanikły gdzieś w oddali.

— Wygląda na to, że będzie nosiła syna na plecach przez całą noc, aż uśnie — rzekł ojciec i dodał — To okropne przyzwyczajenie dla małego chłopca.

Ziewnęłam głośno i przetarłam oczy.

— Pójdę spać pierwsza. Nie siedź za długo — powiedziałam. — Tu masz lekarstwa. Jeszcze sprawdzę, czy drzwi są zamknięte.

Ociężałym krokiem poszłam do łazienki, odkręciłam wodę i, nie śpiesząc się, zaczęłam myć ręce. Chociaż wiedziałam, że ojciec nigdy nie spoglądałby zza swoich kart, unikając światła padającego z kuchni, przytulona do ściany w pokoju gościnnym, wymknęłam się na palcach.

Frontowe drzwi otworzyły się cicho. Przeskoczyłam kilka schodków i przeszłam przez bramę. Trzymałam się blisko ściany budynku i zastanawiałam się nerwowo, w którym kierunku może spoglądać kobieta, chodząca po balkonie na drugim piętrze, która śpiewała kołysanki swojemu synkowi. Tu i tam widać było płonące ogniska wśród niedokończonych domów, stojących w oddali na szczycie wzniesienia za polem. Najwidoczniej ekipa nie skończyła jeszcze pracy. Zastanawiałam się, czy ukończą budowę przed zimą.

Przyśpieszyłam kroku, starając się nie patrzeć w kierunku ognisk, ani na światła padające z gołych żarówek, zwisających samotnie pomiędzy budynkami.

Stał naprzeciw domu, ukończonego do połowy, między górą piachu a cegłami z cementu, które niemal sięgały czubka jego głowy.

— Czekałem. Spóźniłaś się trochę — powiedział, jakby uważnie mnie obserwował. Grzebał czubkiem buta w piasku, nie patrząc na mnie.

— Tak jak wczoraj — szepnęłam, jakbym była panną młodą, mówiącą przez welon.

— Myślałem, że pojawisz się wcześniej, więc szybciej skończyłem.

Po głosie poznałam, że pił. Wkrótce poczułam zimne, wilgotne powietrze, dolatujące z piasku.

— Czyżby to była zbierająca się rosa? — zapytałam samej siebie. Złapał mnie za rękę, nie wiedząc przez moment, co zrobić. Zgrubienie na jego dłoni było twarde jak metal. Miał dużą, masywną dłoń. Pomyślałam, że taka brudna i szorstka — musi wyglądać okropnie w dziennym świetle.

— Zimno tu, ale za to nikogo nie ma. Strażnicy zamykają bramę z drugiej strony.

Pomimo alkoholu trząsł się z podniecenia. Dłoń mu zwilgotniała. Trzymając go za rękę, szłam po pękniętych cegłach i rupieciach. W końcu weszliśmy do środka.

— Cholera!

— Co się stało?

— Nie ma światła.

Ale nie było wcale ciemno. Budowa dachu i bocznych ścian nie została jeszcze ukończona. Do środka wepchnął nogami trochę trocin, kilka rupieci i zrobił dla nas miejsce. Szorstka dłoń powędrowała pod mój sweter. Cały czas się trząsł. Zaczął się śpieszyć tak, jakby wstydził się tego, że jest podniecony. Nie mógł poradzić sobie z odpięciem drugiego guzika, zaklął ponownie i podciągnął mój sweter pod szyję. Nie mogłam złapać oddechu i poczułam gęsią skórkę na wewnętrznej stronie ud. Naga po pachy, skuliłam się przed przenikliwym zimnem cementowej podłogi. Zdjął swoją roboczą kurtkę i podłożył mi ją pod plecy. Cudownie przezroczyste gwiazdy zaglądały przez otwór w dachu, aby spocząć w moich oczach — Andromeda, Orion, Kasjopeja i Wielka Niedźwiedzica. Czułam zapach suszonych kwiatów.

— Spod jakiego jesteś znaku?

— Skorpion.

— Pewnego dnia będziesz miała dom z grubymi ścianami i małymi oknami. Będziesz uprawiała seks w samochodzie. Jesteś nieśmiała i często się zamyślasz, a twoim jedynym marzeniem jest romantyczna miłość.

— Nie pasują ci te kwiaty.

— Tak, wiem. Pewnie jestem za stara, by nosić kwiaty we włosach. Kobiety nie noszą ich, chyba że są wariatkami albo prostytutkami.

— Kiedy zrobi się zimniej, nie będziemy mogli robić tego na powietrzu — powiedział, głaszcząc mnie po włosach w ten sposób, jakby to właśnie trzeba było zrobić.

— Potrzebują jeszcze dwóch tygodni, aby dokończyć budowę. Ale w tym czasie może nie będzie aż tak zimno.

— Nie lubię, jak mi jest zimno — zachichotałam.

— Ale inne rzeczy lubisz, prawda? Rozrywkowa dziewczyna? — również zażartował.

Z daleka dobiegł doniosły śpiew męskiego chóru.

— Oto i oni.

Wstał, otrzepał kurtkę z kurzu i założył ją na siebie.

— Spotkamy się jutro? — zapytał, stojąc między cegłami a piachem.

— Możesz dać mi trochę pieniędzy?

Przez moment nic nie odpowiadał.

— Nie czuję się najlepiej i potrzebuję pieniędzy na lekarstwa. Nie proszę o dużo.

Splunął przez zęby.

— Cholera — mruknął. — Teraz wiem, dlaczego nic nie mówiłaś do tej pory. Jesteś dużo tańsza, bo nie musisz płacić podatków, tak?

Zaczął szukać papierosa w kurtce, potem zapalił zapałkę, by go podpalić, ale zamiast tego przyłożył ogień do mojej twarzy. Popatrzyłam w płomień i uśmiechnęłam się do niego szeroko.

— Cholera, teraz nie jestem w najlepszej sytuacji. Spłukałem się, ale pojutrze będzie wypłata, więc jak chcesz, przyjdź za dwa dni.

Ponownie splunął. Zraniłam go strasznie. Odeszłam. Garstka pijanych robotników otarła się o mnie.

Przednia brama była ciągle otwarta. Kobieta z drugiego piętra jeszcze chodziła po balkonie, śpiewając kołysankę płaczącemu chłopcu. Przemknęłam przez frontowe drzwi i zaczęłam pocierać dłonie, jakby chcąc pozbyć się zimnego powietrza, które czułam na całym ciele. Ojciec nadal siedział przy stole w kuchni, układając pasjansa.

— Jaka karta jest na samej górze?

— kochanek. Pośpiesz się i idź spać — powiedział, nie odwracając głowy. Karty szeleściły, kiedy je tasował.

Weszłam do swojego pokoju i zapaliłam światło, popatrzyłam przez moment na nagłą jasność, po czym otworzyłam szufladę.

kochanie, zabierz mnie stąd. boję się. jestem samotna — krzyczała matka w swoich listach. Stawiała duże i krzywe litery, tak jak dziecko, które dopiero zaczyna się uczyć pisać. W odstępach pomiędzy słowami rysowała figurki, stojące na głowie. Ich głowy były okrągłe jak piłki, a ręce i nogi — tak chude, jak gałązki. Przyłożyłam kartkę papieru do nosa i wciągnęłam ledwo wyczuwalny zapach suszonych kwiatów. Kiedy otworzyłam skromny medalik, pozbawiony ozdób, ten sam zapach wydobył się na zewnątrz z siwych włosów, które były w środku. Czekali na nas wtedy, a kiedy przybyliśmy, zamknęli trumnę. Nie słychać było echa, tak jak to sobie wyobrażałam. A zapach kwiatów mojej mamy, która zaczęła już pewnie gnić, był gryzący niczym dym.

— Była brudniejsza niż chińskie prostytutki — powiedział kiedyś ojciec. — Nigdy się nie kąpała. Zamiast tego zawsze pamiętała, aby obficie skropić się perfumami. Urodziła się jako ekstrawagancka i pusta kobieta.

Zastanawiałam się, czy zapamiętałam wówczas zapach perfum, połączony z zapachem jej suchego ciała.

Położyłam się na zimnej podłodze. Nie słysząc, jak ojciec idzie do swojego pokoju, podciągnęłam spódnicę i podwinęłam sweter pod pachy, tak jak to zrobiłam przed chwilą w pustym, niedokończonym domu. Nade mną słychać było kroki kobiety. Nadal próbowała uśpić chłopca.

nasze dziecko jak złoto i srebro, najcenniejsze na świecie.

Wyciągnęłam się i zgasiłam światło. Pokój wydawał się układać do snu. Wkrótce poczułam, jak cały budynek tonie stopniowo w ciemności, skrzypiąc i jęcząc. Kobieta na górze mogłaby dreptać całą noc. Była jak trzepocący, poszarpany skrawek szmaty — daremny sygnał rozpaczy, przyczepiony do masztu tonącego statku. Dysząc ciężko z powodu bezlitosnego, druzgocącego ciśnienia wody na moim ciele, otworzyłam usta w szerokim uśmiechu, jak w świetle zapałki tego mężczyzny.

DZIELNICA CHIŃSKA

Szyny kolejowe biegły przez samo serce miasta, dzieląc je na część północną i południową. Kończyły się gwałtownie niedaleko młyna na samym krańcu przystani. Kiedy pociąg wypełniony węglem raptownie hamował na stacji, lokomotywa niemalże wyskakiwała z torów. Miało się wrażenie, że za chwilę runie do morza. Wszędzie unosiły się tumany kurzu, które osiadały między szczelinami podwozia wagonów.

Podczas krótkich zimowych dni w domu nikt nie czekał na nas z obiadem, więc zaraz po lekcjach rzucaliśmy teczki w korytarzu i pędziliśmy gromadą wzdłuż pomostu do młyna. Na polu w pobliżu budynku suszyła się w słońcu pszenica na słomianych matach. Kiedy dozorca był daleko, wchodziliśmy do środka i częstowaliśmy się garścią zboża. Na rogach mat pozostawialiśmy odciski butów — ślady naszej obecności. Z buziami pełnymi pszenicy wymykaliśmy się z młyna i wracaliśmy tą samą drogą do domu. Ziarna strzelały w zębach. Twarde łupiny, rozmoczone w ciepłej, słodkiej ślinie, odklejały się od nasion, które lepiły się w ustach. Nim doszliśmy do linii kolejowej, pszenica przyjemnie ciągnęła się w buzi.

Czekając na pociąg, robiliśmy balony z naszych pszennych gum do żucia, układaliśmy stosy z kamieni zebranych z podkładów kolejowych, a potem rzucaliśmy w nie kamykami, albo szukaliśmy gwoździ, które położyliśmy poprzedniego dnia na szynach, aby z nich zrobić magnes.

Wreszcie pociąg nadjeżdżał z gwizdem, wydawał ostatnie sapnięcie i stawał. Przebiegaliśmy szybko między kołami, odgarnialiśmy rękami pył, a następnie, trzymając się drzwi, przez niewielkie otwory zgarnialiśmy po kilka okrągłych brykietów węglowych. Zanim w tumanach kurzu pojawili się robotnicy z węglowni, znajdującej się tuż za torami, zapełniliśmy węglem nasze szkolne obuwie i kieszenie. Większe i sprawniejsze dzieci używały worków do cementu. Następnie, ściskając węgiel pod pachami, przeskakiwaliśmy przez niski, druciany płotek, graniczący z przystanią.

Otwieraliśmy drzwi do baru na molo, wchodziliśmy do środka i tłoczyliśmy się przy stole w rogu knajpy. Zależnie od ilości łupu zdobytego danego dnia, dostawaliśmy zupę makaronową, pierożki, bułeczki na parze z dżemem z czerwonej fasoli oraz inne smakołyki. Zdarzało się, że wymienialiśmy węgiel na smażone, słodkie ziemniaki, naklejki czy cukierki. Tak czy inaczej, wiedzieliśmy, że węgiel to nasza gotówka. Mogliśmy go wymienić na wszystko w okolicach mola. Z tego powodu dzieci w naszym sąsiedztwie wyglądały przez cały rok jak czarne szczenięta.

Niektórzy ludzie nazywali naszą okolicę Morską Wioską, inni zwyczajnie — Dzielnicą Chińską. Pył z węgla, przenoszony zimą przez północny wiatr, pokrywał teren niczym cień, a blade słońce, wiszące na brunatnym niebie, swym wyglądem przypominało bardziej księżyc.

dzielnica chińska — chodzi o chińską dzielnicę w Inch'onie, drugim co do wielkości porcie w Korei Południowej, który stał się miejscem ucieczek z Korei Północnej podczas wojny koreańskiej (1950 - 1953). Do miasta przybywali również Chińczycy, którzy szybko utworzyli własną dzielnicę.

Babcia zawsze przed każdym praniem koszul ojca wygrzebywała popiół z pieca, posypywała nim szczotkę ryżową i czyściła nią miednicę aż do połysku. Chociaż wieszała ubrania pod parasolem, z dala od pyłu, musiała je kilkakrotnie płukać, zanim nadawały się do noszenia.

— Cholerny pył! Tu się nie da mieszkać! — mawiała babcia, zaciskając przy tym usta ze złości.

Po tych słowach zaczynała opowiadać historię z przeszłości. Słyszałam ją tak często, że mogłabym sama powtórzyć słowa babci — opowiem ci o wodzie ze źródeł w wiosce kwangsōk. działo się to na północy, tuż przed wojną, rozumiesz? ubrania wyprane w tamtej wodzie stawały się tak białe, że przybierały żywy, niebieskawy odcień. nawet mydliny nie były takie białe, jak ta woda.

Kiedy wracaliśmy do szkoły po feriach zimowych, nasza nauczycielka brała wszystkich uczniów z Dzielnicy Chińskiej do nocnej dyżurki. Tam kazała nam się rozbierać do pasa, położyć na podłodze w kuchni w pozycji jak do robienia brzuszków i bezlitośnie polewała nas letnią wodą. Potem sprawdzała, czy nie mamy pyłu węglowego w uszach, na karku i plecach, między palcami u nóg i pod paznokciami. Kiedy otrzymaliśmy czułe klepnięcie w plecy, w miejscu, gdzie robiła się gęsia skórka, oznaczało, że zdaliśmy egzamin z czystości. Rechotaliśmy wesoło, zakładając podkoszulki pokryte drobinami łupieżu, spadającego z naszych głów.

Nastała wiosna, a wraz z nią nowy rok szkolny. Byłam teraz w trzeciej klasie. Miałam zajęcia tylko rano. Któregoś dnia wczesnym popołudniem wracałam do domu z Ch'iok. Szłyśmy objęte.

— Jak dorosnę, zostanę fryzjerką — powiedziała Ch'iok, kiedy mijałyśmy salon piękności na skrzyżowaniu trzech dróg.

Był to w szkole dzień odrobaczania i kazano nam przyjść na lekcje na czczo. Zarówno Ch'iok, jak i ja, zgodnie z poleceniem nauczycielki, miałyśmy puste żołądki. Nie byłam pewna, czy to z uczucia głodu, smaku santoniny, czy przez zapach gotowanych ziół, ale wszystko wydawało mi się pożółkłe — promienie słoneczne, twarze tych, którzy nas mijali.

Nawet lekki wietrzyk, który podwiewał mi spódnicę, trzepocząc nią delikatnie, czy też głos Ch'iok, kojarzyły mi się z tą barwą. Z wyjątkiem kilku prowizorycznych sklepów, obie strony ulicy były praktycznie pustkowiem. Tu i tam wyrastały szkielety zbombardowanych budynków, niczym zbutwiałe zęby.

— Ktoś kiedyś powiedział, że tu znajdował się największy teatr w mieście — szepnęła Ch'iok, wskazując na zniszczony budynek.

Otynkowana na biało ściana przypominała ekran kina lub kurtynę na scenie. Gromada robotników z kilofami w rękach przymierzała się do rozbiórki. Za moment wielki, biały mur miał runąć w dół. Część pracowników zbierała cegły do ponownego użycia, pozostali wzmacniali pręty, wystające z obalonych ścian.

— Ten teren został zrównany z ziemią! — powiedziała Ch'iok, naśladując starszych, którzy w kółko powtarzali — wszystko zostało zrównane z ziemią. Mieszkańcy, pracowici jak mrówki, porządkowali teren i odbudowywali swoje domy. W garnkach, ustawionych na prowizorycznych piecach, opalanych brykietami węgla, gotował się wywar z ziół. Ch'iok i ja ciągle zatrzymywałyśmy się, aby wypluć ślinę.

— Może robaki zjadły lekarstwo i teraz szaleją w brzuchu.

— Aha. Myślę, że sikają.

Cokolwiek robiły, nie sprawiły, że było nam mniej niedobrze. Żółte szumowiny z ziół, dym z węgla, woń tynków wymieszanych z zapachem wodorostów — wszystko to razem tworzyło mieszaninę nieprzyjemnych oparów.

— Zastanawiam się, dlaczego używają ziół do budowania domów? — powiedziała Ch'iok. — Dostaję okropnego bólu głowy od wdychania zapachu tej zaprawy.

Jej ręka, która była zawieszona na moim ramieniu, opadła niczym balast. Guzdrałam się dalej w oparach ziół. Ich żółtawy kolor był moim pierwszym skojarzeniem z tym miastem, znakiem rozpoznawczym tego miejsca.

Moja rodzina przeprowadziła się tu zeszłej wiosny z małej wioski, w której schroniliśmy się na czas wojny.

— Gdyby tylko twój ojciec miał pracę — narzekała matka i pryskała wodą na starannie ułożone stosy tytoniu. Wychodziła z domu rankiem, przywiązywała do pleców worek wypełniony po brzegi liśćmi i wracała na wpół przytomna po dwóch, trzech dniach.

— Mam dość tego cholernego monopolu na tytoń. Jest coraz ciężej. Jak się nie ma zezwolenia na handel, to zawsze cię przeszukują. Gdyby tylko ojciec mógł znaleźć jakieś zajęcie…

Poszukiwanie pracy przez ojca polegało na odnajdywaniu przyjaciół i znajomych ze szkoły z Północy, którzy wyemigrowali na Południe, bądź takich, którym zwyczajnie udało się uniknąć wojny. W rezultacie znalazł zatrudnienie w mieście przy sprzedawaniu ropy naftowej.

Tego dnia, kiedy miał przyjechać samochód przeprowadzkowy, zjedliśmy o świcie śniadanie i rozstawiliśmy się przy ulicy z naszymi tobołkami. Cały dobytek domowy był mocno związany sznurkiem. Wybiła godzina dwunasta, a ciężarówki ciągle nie było. Nawet niekończące się pożegnania z sąsiadami dobiegły już końca.

Bliżej zachodu słońca, kiedy siedzieliśmy ociężale na ziemi, znużeni graniem w klasy i państwa - miasta, matka wzięła nas do nowego miejskiego baru i kupiła po misce zupy makaronowej. Dwaj bracia i ja nałożyliśmy przed wyjściem z domu czyste i świeże ubranka, ale teraz było już widać plamy na rękawach i dłoniach od smarków z nosa.

Było już ciemno, ale matka uparcie siedziała na tobołkach z kołdrami, tuląc w ramionach najmłodszego syna, i nieustannie gapiła się na most, po którym miała nadjechać ciężarówka. Na długo po zachodzie słońca pojawiły się światła samochodu, który zbliżał się do mostu. jest! — krzyknęła matka, a my zeskoczyliśmy z tobołków, które służyły nam za siedzenia. Ciężarówka zatrzymała się raptownie. Matka podbiegła do wozu, a kierowca wysunął głowę przez okno i zawołał do niej, przekrzykując huk silnika. Matka wróciła, a samochód odjechał. Moi bracia, siostry i ja spojrzeliśmy na siebie zupełnie zaskoczeni. W światłach reflektorów pod plandeką rysowały się sylwetki krów. Domyśliliśmy się, że są to krowy, bo zwierzęta miały ostro zagięte rogi i muczały. Ich odgłosy rozchodziły się po okolicy.

— Wrócą po nas, jak zawiozą bydło. Zapłacimy połowę, jak będą jechać pustym samochodem — wyjaśniała matka.

Babcia wzruszyła ramionami i przybrała niechętny wyraz twarzy, jakby chciała powiedzieć — mam nadzieję, że wy dwoje wiecie, co robicie. Nigdy nie widzieliśmy, żeby sprzeciwiła się matce czy ojcu.

Minęły dobre dwie godziny, zanim ciężarówka znów się pojawiła. Po dostarczeniu bydła do rzeźni w mieście, które znajdowało się 30 ri stąd, mężczyźni musieli wyczyścić auto z nawozu. Matka wślizgnęła się między kierowców z małym dzieckiem po tym, jak my i nasze bagaże zostaliśmy ulokowani z tyłu samochodu. Kiedy ciężarówka ruszyła, usłyszeliśmy w oddali gwizd nocnego pociągu, jadącego na południe.

ri lub li — chińska jednostka długości. Wynosi około 3.927 kilometra. Jednostka ri, używana nadal w Korei, wynosi około 392.72 metra i stanowi dokładnie jedną dziesiątą japońskiego ri. W aegukka, hymnie narodowym Korei Południowej, wspomina się 3000 ri Półwyspu Koreańskiego, gdzie 3000 ri to około 1200 kilometrów, czyli dokładnie tyle, ile wynosi długość półwyspu.

Wysunęłam głowę zza tobołków i spoglądałam na naszą wioskę, oddalającą się w ciemnościach, która powoli zlewała się z pagórkami oraz karłowatym gajem. Krajobraz, nie większy od dłoni, falował za oknem. Gęste ciemności całkowicie spowiły niebo. W końcu wszystko to zbiegło się w jednym punkcie, tworząc plamkę, która skakała w górę i w dół w rytm jadącej ciężarówki.

Przekroczyliśmy granicę miasta i wkrótce toczyliśmy się po wyboistym zboczu. Wszyscy z tyłu znieruchomieli na tobołkach i kołdrach jak gnidy, albo podskakiwali w górę jak lalki na sprężynach. Wyglądało to, jakby samochód stracił humor przez szaloną jazdę kierowcy. Widziałam, że babcia, zmęczona ciągłymi wstrząsami, z trudem powstrzymywała łzy. Za każdym podskokiem byłam pewna, że zaraz wpadniemy do rzeki, więc zamykałam oczy i mocno przyciągałam do siebie mojego czteroletniego brata.

Mimo że była wiosna, nocny wicher kłuł nam twarz jak ostrze noża. Wiatr znad rzeki łuskał moją skórę swymi pazurami i w rezultacie przywiewał smród krowiego łajna z dna ciężarówki. Nagle przypomniałam sobie przeciągłe muczenie bydła, przeżuwającego w ciemności pokarm.

— Myślisz, że te krowy już są martwe? — zapytałam starszą siostrę. Ale ona trzymała się mocno za głowę, schowaną między kolanami, i nic nie odpowiedziała. Na pewno już je zarżnięto, odarto ze skóry i oprawiono w rzeźni.

W czasie podróży dotrzymywał nam towarzystwa księżyc, który wisiał tuż nad naszymi głowami. Mój mały braciszek pomachał w jego kierunku i zawołał — dlaczego ciągle idziesz za nami, głupi księżycu?

Podczas długiej jazdy któreś z pięciorga dzieci stale potrzebowało się wysikać, więc samochód musiał się dość często zatrzymywać. Pukaliśmy do okienka szoferki, a drugi kierowca wysuwał głowę przez okno i krzyczał — czego chcecie?

Wtedy jedno z nas odpowiadało — musimy się załatwić. Wówczas kierowca, machając ręką, mówił, żebyśmy siedzieli cicho, ale babcia nie dawała za wygraną i zmuszała go do postoju. Jeden z mężczyzn podnosił nas po kolei i wysadzał z auta, krzycząc, żebyśmy zrobili to wszyscy razem. Dygotaliśmy z zimna, kiedy kucaliśmy na poboczu drogi. Długo trwało, zanim się wysikaliśmy.

Kiedy ciężarówka wjeżdżała do nowej prowincji, a wydawało nam się, że było to za niemal każdym zakrętem, patrol zatrzymywał samochód do kontroli i żołnierze świecili latarką po wozie. Odkąd matka zajęła się handlem tytoniem, stała się odważna i harda, więc wyglądała przez okno, głośno krzycząc — proszę bardzo, sprawdzajcie! wszystko, co możecie znaleźć, to kołdry i kilkoro dzieci!

Ciężarówka gnała całą noc, mijając okoliczne wzgórza, potoki i uśpione miasta. W końcu po postoju na tankowanie, dwukrotnej naprawie auta i licznych kontrolach drogowych, dotarliśmy o świcie do celu. Puste ulice wydawały się budzić do życia, usłyszawszy odgłosy silnika starego samochodu.

Dojechaliśmy na sam koniec miasta do miejsca, gdzie morze było niemalże na wyciągnięcie ręki. Księżyc, który całą noc pędził za nami, teraz stracił swój blask i bezwiednie wisiał na niebie. Ciężarówka zatrzymała się przed starym, dwupiętrowym domem z drewna, a nas wysadzono z tobołkami i kołdrami. Na parterze znajdowały się szklane, rozsuwane drzwi, takie jak w sklepach, które wychodziły na wąską uliczkę. Na zakurzonej bramie wisiał szyld — sprzedaż ropy naftowej.

To był dom, w którym mieliśmy zamieszkać.

Podmuch świeżego, zimnego powietrza sprawił, że zaczęłam szczękać zębami. Miałam pilnować mojego czteroletniego brata, więc wzięłam go na plecy.

Ciężarówka turkotała, a my, zaciekawieni, wysunęliśmy szyje zza kołder i wyczekiwaliśmy dalszych wydarzeń. Miasto wyglądało inaczej niż to, o którym marzyłam, mieszkając w naszej wiosce. Kiedy myślałam o miejscu, do którego mamy się przeprowadzić, do głowy przychodziły mi bańki mydlane w kolorze tęczy, które puszczałam przez słomkę, przystrojone choinki świąteczne, pochodzące z jakiejś obcej ziemi, o których często marzyłam, a których nigdy nie widziałam.

Po obu stronach ulicy znajdowały się takie same dwupiętrowe domy z małymi balkonami. Skrzypiące koła rowerów handlarzy owoców morza, powracających z przystani, i kroki ludzi, idących do pracy w młynie, wypełniały nędzne, śmierdzące ulice swym chaotycznym wigorem, niczym trzepot skrzydeł kurcząt o świcie. Sprzedawcy i młynarze przeciskali się obok ciężarówki, zaparkowanej na środku ulicy, omijając nasze rzucone w nieładzie kołdry, i szli w górę wzgórza, które zaczynało się właśnie obok naszego domu.

Czułam się trochę zagubiona. Wszystko tu wyglądało inaczej, niż w naszej wiosce. Jeszcze nie dowierzałam, że się przeprowadziliśmy. Czy to rzeczywiście nasz nowy dom? Miał taki dziwny zapach, który wypełniał powietrze jak wieczorne opary. Przypomniał mi sen, po którym pozostało jedynie jakieś niewyraźne wspomnienie. Co to był za zapach?

Ojciec pchnął drzwi sklepu z ropą naftową i krzyknął do kierowcy, że nie dopełnił warunków umowy.

Mężczyzna wymachiwał pięściami raz na ojca, raz na nas i nasze tobołki, a potem na odwrót. Zaciekawieni, a jednocześnie pełni lęku, mogliśmy tylko gapić się na nich bezmyślnie.

Między zakończeniem fryzury na pazia a żółtą, ocieplaną kurtką ze sztucznego jedwabiu, na moim karku były widoczne czerwone zadrapania po brzytwie. Byłam małą, przestraszoną dziewięciolatką, która miała pełno łupieżu we włosach, a teraz spoglądałam niepewnie na przyszłe miejsce zamieszkania. Mój brat ciągle wisiał mi na plecach.

Cała okolica obudziła się wraz z naszym głośnym przybyciem. Z okien i drzwi zaczęli wyglądać gapie z rozczochranymi włosami. Na końcu ulicy stało około dwunastu domów, ustawionych po obu stronach. Droga kończyła się nagle wzgórzem. Budynki na jego szczycie również stały naprzeciw siebie, miały dwa piętra, ale były znacznie większe. Niektóre białe, inne niebieskoszare, przypominały wyblakły atrament. Zabudowa składała się z wolnostojących domów, z wyjątkiem pierwszego, który przylegał do naszego domu. Obie działki dzieliła tylko szeroka ściana. Drzwi i okna były bardzo małe i szczelnie zasłonięte.

Zastanawiałam się, czy był to jakiś magazyn — nikt przecież nie mógł tam mieszkać. Te domy o stromo opadających dachach, które jednocześnie kontrastowały z ich masą, zostały wybudowane w stylu zachodnim i wyglądały dziwnie. Według mnie nie pasowały do tego miejsca. Były ustawione na samotnym wzgórzu niczym na odludnej wyspie. Spoglądały w dół z obojętnością. Wokół nich panowała jakaś złowroga atmosfera. Stały przodem do morza, ich otwory były szczelnie zamknięte, jak muszle morskie. Jednak — mimo zaniedbanego wyglądu — wydawały się wyjątkowe, pełne heroizmu i zmuszały nas do refleksji nad ich wiekiem i historią.

Kierowca włączył silnik, ale jeszcze nie ruszył. Nie dostał tyle pieniędzy, ile chciał, i na moment oparł obie dłonie na kierownicy auta, zamknął oczy w taki sposób, jakby zamierzał przyłączyć się do walki na wyniszczenie przeciwnika.

— Skąd, do cholery, to zamieszanie z samego rana? Czyżby znowu zaczęła się wojna?

Ostry, mocny głos przeleciał przez nasze głowy, zadzwonił w uszach i jednym uderzeniem znokautował uciążliwy ryk silnika.

Matka, bracia i siostry, a potem i ja, spojrzeliśmy w górę na młodą kobietę, stojącą na balkonie domu po drugiej stronie ulicy. Widać jej było uda, a wojskowa kurtka ledwo zakrywała ramiona. Pofarbowane włosy falowały na wietrze w tę i z powrotem, kiedy wchodziła do mieszkania.

Mój starszy brat biegał między kołami ciężarówki. Ojciec złapał go za kark, wyciągnął spod auta i dał kuksańca w głowę. Potem spojrzał na naszą gromadkę.

— No cóż — zachichotał. — Widzę, że mam tu małą armię.

Promienie słoneczne zaczęły lekko przebijać się przez zachmurzone niebo, ale domy śpiące na wzgórzu nadal miały szczelnie zamknięte okiennice. Brunatny mrok, gnany wichrem przez całe miasto, skupił się złowrogo nad wzgórzem niczym chmury przed deszczem.

Kiedy ciemność zniknęła, znajomy zapach zaczął się przedzierać przez kurtynę nocy. Wydawało mi się, że wydobywa się z każdego zakątka ulicy. Strach powoli mijał. Cała okolica stała się bardziej przyjazna. Wreszcie zrozumiałam prawdziwą naturę tego zapachu — to było opieszałe szczęście, obraz malowany naszym życiem uciekinierów z wioski, którą opuściliśmy poprzedniej nocy. Był wspomnieniem mojego dzieciństwa.

Później tego samego roku, kiedy zakwitły mlecze, robiło mi się regularnie niedobrze. Kręciło mi się w głowie tak mocno, że musiałam siadać na progu naszego domu i wypluwałam z siebie pienistą ślinę.

W tym czasie mój mały braciszek raczkował po polu i wkładał brud do buzi. Wydawało mi się, że babcia gotowała ziele przez całą wiosnę. Za każdym razem, gdy zmuszała mnie do wypicia naparu, robiłam to niechętnie, kręcąc głową z obrzydzeniem. Potem zapadałam w dziwne otępienie, które przypominało wiosenną gorączkę. Cały świat stawał się żółty, a ja nie mogłam zrozumieć tej barwy. Niezależnie od pory dnia, pytałam się babci, czy to dzień, czy noc.

— Robaki dają znać o sobie, mały łobuziaku? — zagadywała mnie wesoło babcia.

Pewnego dnia, kiedy odpłynęłam w znane mi, żółtawe otępienie, jakbym zapadała w sen, dwupiętrowe domy na wzgórzu nagle zaczęły się do mnie przybliżać. Okiennica jednego z nich otworzyła się, a w oknie pojawiła się blada twarz młodego mężczyzny.

Matka zaszła w ciążę po raz siódmy. Tylko świeże ostrygi i małże dobrze wpływały na jej poranne nudności, więc codziennie rano przed szkołą brałam plastikową miskę i wyruszałam przez wzgórze w stronę przystani. Pędziłam obok zamkniętych bram domów i ukradkiem zerkałam na nie z ciekawością, ale i z lekkim niepokojem, bo były to domy Chińczyków. Przebiegłam dwadzieścia kroków w dół na drugą stronę wzgórza. Tuż przy sklepie mięsnym kończyła się nagle Dzielnica Chińska, a przed moimi oczyma roztaczała się przystań. Zatrzymywałam się, aby złapać oddech i patrzyłam za siebie. Mniej więcej w tym właśnie momencie okiennice sklepu otwierały się z hukiem.

Chodziłam tam raz w tygodniu, aby kupić kilogram wieprzowiny. Kiedy matka kładła mi na dłoni pieniądze, zawsze mnie ostrzegała — jeśli da ci za mało, zapytaj, czy to dlatego, że jesteś dzieckiem. i poproś o chude mięso, nie tłuste.

Chińczyk sprzedający mięso był wdowcem i miał na policzku bulwę wielkości orzecha. Wyglądało to tak, jakby ktoś przyłożył mu porządnie z pięści. Z bulwy wyrastały długie włosy, które sztywno sterczały, jakby ciągnęła je jakaś niewidzialna ręka.

Kiedy poszłam do sklepu po raz pierwszy, zastałam sprzedawcę ostrzącego nóż.

— Daje mi pan tak mało tylko dlatego, że jestem dzieckiem? — wycedziłam. Kiedy płaciłam za wieprzowinę, stawałam na palcach, ledwo dotykając lady brodą.

Mężczyzna odwrócił się i, zbity z tropu, spojrzał na mnie.

Bałam się, że ukroi mięso, zanim skończę mówić to, co kazała matka, więc szybko dodałam — prosiłam o chude. Rzeźnik, dławiąc śmiech, szybko ukroił dla mnie kawałek.

— Dlaczego tylko chude? Mogę ci dać trochę skóry i włosia.

Obok masarni znajdował się sklep, w którym sprzedawano pieprz, brązowy cukier i chińską herbatę. To był jedyny sklep wielobranżowy w Dzielnicy Chińskiej. Ludzie czasami chodzili na zakupy do sklepu mięsnego, ale nie robili zakupów w tym drugim. Byliśmy biedni — nie stać nas było na kolorowe sznurówki do butów, ozdoby do ubrań, farby do malowania czy proch do petard.

Okna sklepu otwierały się tylko na jedną stronę i nawet w jasne, pogodne dni jego wnętrze było ponure i ciemne, jakby pokryte sadzą.

Wieczorem Chińczycy gromadzili się tam, niczym zmierzch przeciskający się przez małe alejki. Kobiety miały duże, masywne uszy, na których wieszały srebrne kolczyki. Z koszykami pod ręką, chodziły chwiejnym krokiem. Ich głowy, z mocno upiętymi włosami, przypominającymi krowie łajno, podskakiwały w rytm stawianych kroków. Podczas gdy kobiety robiły zakupy w sklepie, mężczyźni siedzieli na ławce przed wejściem i palili w skupieniu długie, bambusowe fajki, zanim ostatecznie oddalili się ukradkiem do domów. Większość z nich była w podeszłym wieku.

My, dzieci, ustawialiśmy się w rzędzie wzdłuż wąskiego i dość niskiego krawężnika. Stukając od czasu do czasu butami o ulicę, pokazywaliśmy palcami na mężczyzn.

— Oni palą opium! Są uzależnieni od opium!

I faktem jest, że dym ulatujący z fajek był wyjątkowo żółty.

Nasze rodziny mieszkały zaraz obok Dzielnicy Chińskiej, ale tylko my, dzieci, byliśmy jedynymi, którzy interesowali się Chińczykami. Wszyscy dorośli mówili o nich zwyczajnie chinole. Chociaż nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu z Chińczykami z dwupiętrowych domów na wzgórzu, byli oni dla nas źródłem niekończącej się ciekawości. Przemytnicy, palacze opium, zbieracze, gromadzący złoto w pikowanych kołdrach, bandyci na koniach, którzy zjechali zamarzniętą ziemię aż do zdarcia kopyt swych koni, barbarzyńcy, którzy kroili na kawałki surową wątrobę zarżniętych wrogów, rzeźnicy, którzy gotowali zupę won - ton z ludzkich ciał, ci, których kał pozamarzał na północy mandżurskiej równiny, zanim zdążyli podciągnąć sobie majtki — tak właśnie o nich myśleliśmy. Co znajdowało się w ich domach za zamkniętymi okiennicami? I co kryło się głęboko w ich myślach, nieodgadnionych nawet po latach przyjaźni? Czy to było złoto? Opium? Podejrzliwość?

— Odróbmy pracę domową tutaj — zaproponowała Ch'iok, kiedy dotarłyśmy do jej domu. Spojrzała w górę na drugie piętro w kierunku kołdry i koca, powiewających z balkonu.

To był znak, że Maggie wyszła z domu. Jeśli by była w środku, leżałaby w łóżku pod kocem. Zawahałam się, czy wejść i zerknęłam na mój dom, stojący po drugiej stronie ulicy. Matka i babcia mówiły, że mieszkanie Ch'iok to burdel dla żołnierzy. Nasz dom był jedynym w okolicy, w którym nie wynajmowano pokoi prostytutkom. Kobiety otwierały szeroko drzwi i bez sprzeciwu pozwalały się obmacywać amerykańskim żołnierzom. Zaplamione koce i kolorowa, koronkowa bielizna suszyły się w słońcu na balkonach po frywolnych zabawach poprzedniej nocy.

— Ladacznice! — mawiała babcia, odwracając głowę na widok koronek. Według niej kobiece fatałaszki, a szczególnie bielizna, powinny suszyć się wewnątrz domu.

Rodzice Ch'iok mieszkali na dole, a Maggie razem z murzyńskim żołnierzem wynajmowała duży pokój na górze. Pokój Ch'iok przylegał do pokoju Maggie i był nie tylko wyjątkowo wąski, ale i długi. Kiedy przychodziłam rano po Ch'iok, żeby zabrać ją do szkoły, zawsze spotykałam Maggie, leżącą na łóżku z rozwichrzonymi włosami, i czarnego, przygarbionego żołnierza, siedzącego przed lustrem, który przycinał sobie wąsy małymi, srebrnymi nożyczkami. Maggie dawała znak ręką, że mogę wejść, ale ja zawsze zostawałam w pół otwartych drzwiach, zerkając ukradkiem do środka pokoju, i czekałam na Ch'iok. Masywny tors Murzyna lśnił i wyglądał jak guma. Jego oczy były jakby zadymione. Mamrotał niewyraźnie jakieś słowa i nigdy się nie uśmiechał. Pomyślałam sobie, że straszny musi być z niego ponurak.

— Nie możesz mnie zawołać z ulicy? — zapytała raz Ch'iok z wyrzutem. — Murzyn nie lubi, jak wchodzisz na górę.

Jednak codziennie rano wdrapywałam się po skrzypiących schodach i wołałam Ch'iok, czekając przed pokojem Maggie.

— Maggie powiedziała, że nie wróci do późna w nocy, więc możemy pobawić się na jej łóżku — poinformowała mnie Ch'iok. Rozważałam przez moment propozycję — mama pewnie z powodu porannych nudności leży teraz w łóżku i jest podenerwowana. Mój starszy brat poszedł łapać turkucie. Byłam pewna, że jak tylko wejdę do domu, babcia powie mi, żebym wzięła na barana młodszego braciszka, który właśnie skończył jeść, i każe nam cichutko siedzieć.

Z tego powodu poszłam za Ch'iok. Jennie, córka Maggie, spała w łóżku. Grube zasłony nie wpuszczały promieni słonecznych i pokój wyglądał ponuro. Ch'iok otworzyła szafkę i znalazła pudełko z ciastkami, wzięła dwa i ostrożnie odłożyła je na swoje miejsce. Ciasteczka były bardzo słodkie, ale ich zapach przypominał pastę do zębów.

— Jakie to ładne — powiedziałam, wskazując na butelkę perfum na toaletce.

Ch'iok odwróciła ją do góry nogami i udawała, że kropi się pod pachami.

— Amerykańskie.

Ch'iok znowu sięgnęła do szafki i zaczęła w niej grzebać. Tym razem wyciągnęła dwa cukierki.

— Pyszne — powiedziałam.

— Hmm, bo z Ameryki — odpowiedziała Ch'iok tym samym zblazowanym tonem.

W pewnym momencie Jennie obudziła się i zaczęła się nam przyglądać.

— Jaka ty jesteś ładna, Jennie. Teraz musimy odrobić pracę domową, więc może jeszcze chwilę się prześpisz? — rzekła delikatnie Ch'iok, głaszcząc dłońmi powieki Jennie. Za moment oczy dziewczynki zamknęły się mocno, jak u lalki.

W pokoju Maggie każdy przedmiot wydawał się nam cudowny. Ch'iok pozwoliła mi dotknąć na moment wszystkiego. Za każdym razem, gdy pieściłam ręką jakąś rzecz, piszczałam z radości. Potem odkładałam ją ostrożnie na dawne miejsce.

— Mam pomysł.

Ch'iok sięgnęła do szafki nad łóżkiem i wyciągnęła butelkę w kształcie dyni. W środku był zielony płyn. Zaznaczyła paznokciem linię na buteleczce, gdzie kończył się płyn, otworzyła ją, nalała odrobinę do nakrętki i podała mi.

— Spróbuj. Jest słodkie i smakuje jak mentol.

Wypiłam szybko zawartość i oddałam nakrętkę. Znowu ją napełniła i wypiła jednym haustem. Poziom płynu w butelce obniżył się o jakieś dwa palce od zaznaczonej linii, więc Ch'iok dolała wody, zakręciła butelkę i postawiła z powrotem w szafce.

— Pyszne! Jak ci smakowało? Dobre, co?

Wewnątrz buzi czułam odświeżające ciepło, tak jakbym rzeczywiście wypiła miętę.

— Nie mów o tym nikomu — powiedziała Ch'iok i wyciągnęła aksamitne pudełko spod ubrań w szufladzie.

Wszystko w pokoju Maggie było tajemnicze. W pudełku znajdował się sznur pereł, tak długi, że można było się nim owinąć aż trzy razy, broszka ozdobiona jaskrawymi, kolorowymi koralikami, kolczyki i inne ozdóbki. Ch'iok założyła na siebie korale, wykonane z grubych, szklanych koralików i przeglądała się w lustrze.

— Kiedy dorosnę, zostanę żołnierską dziwką — oznajmiła zdecydowanie. — Maggie powiedziała, że mi da korale, ubrania i buty — wszystko.

Poczułam, jakbym się rozpuszczała, a końcówki moich palców u rąk i nóg nagle straciły czucie. Nie mogłam złapać ani oddechu, ani otworzyć oczu. Czy to przez tę ciemność w pokoju? Pociągnęłam za zasłonę u drzwi balkonowych. Kipiące promienie słoneczne wpadły nagle do pokoju, oświetlając kurz. Pomieszczenie przypominało szklarnię. Przyłożyłam palące policzki do klamki u drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Znowu zobaczyłam dwupiętrowy dom w Dzielnicy Chińskiej z otwartymi okiennicami i twarz młodego mężczyzny, zerkającego w moim kierunku. Nagle zrobiło mi się bardzo smutno i wpadłam w przygnębienie.

— Co się stało? Kręci ci się w głowie? — zaniepokoiła się Ch'iok. Doskonale wiedziała, co to za płyn i jaki daje efekt. Wtuliła się między mnie a drzwi balkonowe.

Pokręciłam głową. Nie mogłam odczytać myśli na twarzy mężczyzny w oknie na drugim piętrze. Za moment drewniane okiennice zamknęły się z hukiem i postać młodzieńca zniknęła.

Szklane paciorki na szyi Ch'iok obijały się o siebie. Naszyjnik mienił się kolorowo w promieniach słońca. Ch'iok włożyła jeden koralik do buzi i wycedziła — będę żołnierską dziwką! Zaciągnęłam zasłonę i położyłam się na łóżku. Kim on jest? Próbowałam nerwowo odtworzyć wspomnienia z zapomnianego snu. Pamiętam, że widziałam go już poprzedniej jesieni u fryzjera. Byłam jeszcze mała i siedziałam wówczas na podwyższeniu z deski, przełożonej wzdłuż krzesła. Poinstruowałam fryzjera, jak ma mnie ostrzyc, zgodnie z tym, co mi powiedziała mama —

— Proszę obciąć na krótko, wycieniować po bokach i z tyłu. Ale górę proszę zostawić długą. Mam dość kwadratową głowę, więc fryzura na pazia mi nie pasuje.

Ale kiedy fryzjer skończył, spojrzałam w lustro i zobaczyłam, że jestem obcięta na pazia.

— Za późno na zmiany. Następnym razem obetnę cię lepiej. Obiecuję.

— Wiedziałam, że tak będzie! Dlaczego nie może się pan skupić na obcinaniu, zamiast plotkować z klientami?

Fryzjer wyrwał deskę, która była pode mną.

— Co za przemądrzała dziewczyna! Co to za ton! Założę się, że trajkoczesz od urodzenia.

— Moja sprawa, jak się odzywam. Pan jest fryzjerem, bo urodził się pan z nożyczkami w rękach.

Inni klienci ryknęli śmiechem. Spojrzałam na nich triumfalnie. Jedynymi osobami, które się nie śmiały, był fryzjer i młody chłopak, siedzący w rogu z fartuchem wokół szyi. Młody mężczyzna przyglądał mi się w lustrze. On musi być Chińczykiem, przeszło mi przez myśl. Mimo że widziałam go tylko z daleka, jego tajemnicze spojrzenie dało mi dużo do myślenia. Zrzuciłam ręcznik pod lustro. Potem stanęłam w drzwiach, podparłam się pod boki i odwróciłam się —

— Do końca życia nie będziesz nikim innym, tylko fryzjerem!

I pobiegłam do domu.

Ojciec ciągle wykonywał jakieś prace przy domu, chcąc wynagrodzić nam życie w ubóstwie — cała rodzina gromadnie zamieszkała w wynajmowanym pokoju. W przeszłości spędził wiele bezsennych nocy gdzieś pod mostem lub w namiocie, trzymając dzieci w ramionach i starając się je ogrzać. Ojciec wybudował dodatkowy pokój z werandą, pozbywając się wolnego kawałka działki. W ten sposób powstał w naszym domu długi korytarz, przypominający labirynt. Był wąski niczym tunel, zrobiony przez mrówki. Pasją dziewczynek, które dopiero co nauczyły się szyć, stało się przesiadywanie na werandzie i doszywanie kieszonek do toreb i ubrań. Nowy pokój był idealnym miejscem do ukrycia się. Wypełniały go stare ubrania, rzeczy gospodarstwa domowego i wszelkie inne rupiecie. Tego feralnego dnia, po wizycie u fryzjera, wbiegłam do domu, przemknęłam do małego pokoju i przycisnęłam usta do wąskiego otworu w słoiku z nadzieją, że smutek, który mnie ogarnął, spłynie do środka naczynia.

Wiele razy po tym wydarzeniu, kiedy przykucałam przed budką z gazetami, czekając na wieczorną prasę, czułam, że młody Chińczyk otwiera okno i patrzy na mnie.

— Jennie, czas wstawać. Jennie! Mama przyszła — powiedziała Ch'iok słodkim i delikatnym tonem. Jennie otworzyła oczy i usiadła. Ch'iok zeszła na dół i wróciła z miednicą pełną wody. Jennie nie płakała nawet wtedy, kiedy mydlana woda dostawała się do jej oczu. Uczesałyśmy ją, popryskałyśmy perfumami i założyłyśmy ubranie, które znalazłyśmy w szafce. Ojciec Jennie był biały, a matka — Koreanką. Mając pięć lat, ciągle nie umiała mówić. Nie potrafiła ani jeść, ani ubrać się samodzielnie, a podczas karmienia jedzenie wypływało bokami z jej ust. Zawsze, gdy Murzyn był w domu, Jennie szła do pokoju Ch'iok.

Babcia czasami widywała Jennie na balkonie lub przed domem. pomocy! — krzyczała, patrząc na dziewczynkę z osłupieniem, a oczy staruszki wypełniały się nienawiścią, taką samą, jak do zwierząt. Czułam przerażenie, kiedy patrzyła na Jennie tym swoim zimnym wzrokiem.

Pewnego razu nasz dom nawiedziła plaga szczurów, więc kupiliśmy kota. Kotka urodziła siedem małych, a babcia dawała jej zupę z wodorostów, żeby szybciej doszła do siebie po porodzie. Kiedyś spojrzała kotce prosto w oczy i powtórzyła kilka razy, niczym refren piosenki — kotka urodziła dzieci szczura, siedmioro dzieci szczura. Tego wieczora kotka zjadła wszystkie siedem małych, zostawiając jedynie głowy. Potem wyła całą noc. Nawet nie umyła zakrwawionego pyska. Babcia, jakby była na to przygotowana, owinęła głowy w gazetę i wyrzuciła do kanału ściekowego. Matka opowiedziała mi, że babcia miała zgorzkniały i oschły charakter, ponieważ nie miała własnych dzieci. Była macochą mojej matki. Raz usłyszałam, jak matka opowiadała szeptem o babci jakiejś starszej pani, która okazała się jej dalszą kuzynką — byli małżeństwem zaledwie trzy miesiące, kiedy mąż zaczął romansować z jej młodszą siostrą. uwierzysz w to? dlatego odeszła od niego i zaczęła mieszkać z nami.

Dla Ch'iok Jennie była jak lalka. Mogła ją kąpać i przebierać co pół godziny, a Maggie nigdy jej nie upominała. Dla Maggie zaś Jennie była czasami jak dziecko, czasami jak aniołek. Byłam zazdrosna o nią z całego serca i nie potrafiłam tego ukryć.

— Przecież też masz siostrę — rzekła Ch'iok z lekką kpiną w głosie.

— Ona jest moją przyrodnią siostrą.

— Nie masz prawdziwej mamy?

— To moja macocha — skłamałam nerwowo.

Oczy Ch'iok napełniły się łzami.

— No cóż. Tak podejrzewałam. Nie mów nikomu, ale ja też mam macochę.

Nie było osoby w naszym sąsiedztwie, która by o tym nie wiedziała. Splotłyśmy nasze małe palce u rąk i przyrzekłyśmy sobie, że dotrzymamy tajemnicy.

— Czy twoja macocha bije cię i mówi, żebyś szła do diabła lub zdechła? — zapytałam.

— Tak, kiedy nikogo nie ma wokół nas.

Ch'iok zdjęła swoje spodnie i pokazała mi siniaki.

— Kiedyś ucieknę i zostanę żołnierską dziwką.

Bardzo często chciałam być pasierbicą, żeby móc uciec któregoś dnia z domu. Matka była jeszcze w ciąży z siódmym dzieckiem. Żadne z nas w tej biednej okolicy nie wierzyło, że dzieci przychodzą na świat w środku nocy w objęciach anioła, że wychodzą z pępków mam z dużym uśmiechem na ustach. Wszyscy wiedzieli, że dzieci wychodzą z wrzaskiem z otworów kobiet, znajdujących się między ich nogami.

Patrzyliśmy, jak żołnierze w podkoszulkach ćwiczą rzucanie nożem na korcie tenisowym w bazie wojskowej. Noże przecinały powietrze i leciały w kierunku okrągłych pól na tarczy. Mieniły się w słońcu jak srebrne igły, jak błysk światła, jak srebrzyste włosy starego człowieka. Za każdym razem, kiedy nóż trafiał ze świstem w czarne pole na samym środku tarczy, mężczyźni wyli jak zwierzęta, a my drżeliśmy ze strachu.

Biały żołnierz, gdy trafił w środek koła, cofał się lekko, a następnie znów przymierzał się do rzutu. Tym razem, kiedy wycelował, obrócił się nagle w inną stronę. Niespodziewanie nóż powędrował w naszym kierunku. Schyliliśmy się z wrzaskiem pod drucianym ogrodzeniem, otaczającym bazę wojskową. Poczułam ciepłą ciecz między nogami. Po chwili, bladzi jak papier, podnieśliśmy się z ziemi. Chichoczący żołnierze wskazywali palcami na coś, co znajdowało się zaraz za nami. Odwróciliśmy się i spojrzeliśmy we wskazanym kierunku. Czarny kot leżał sztywno na plecach z nogami w górze. Nóż był wbity prosto w jego klatkę piersiową. Kot był prawie tak duży, jak mały pies. Podejrzewaliśmy, że to jeden z tych bezpańskich kotów, które ciągle grzebały w śmietniku w okolicy bazy wojskowej. Sterczące wąsy jeszcze drgały, kiedy go otoczyliśmy. Mój młodszy brat podniósł kota i uciekł. Reszta pobiegła za nim. Mokre majtki obcierały mi skórę. Brat zatrzymał się zdyszany, kiedy byliśmy już poza zasięgiem wzroku amerykańskich żołnierzy. Spojrzał na zwierzę, które trzymał w ręku. Wzdrygnął się i upuścił kota na ziemię.

— Dlaczego go ze sobą wziąłeś? — zapytało jakieś dziecko.

To dopiero było wyzwanie — mój mały brat, mój Mały Bohater, Napoleon, wyciągnął nóż z piersi kota i wyczyścił ostrze o trawę. Było ostre i szpiczaste jak szydło. Jednym uderzeniem złożył nóż i schował do kieszeni.

— Przynieście mi kij.

Jedno z nas odłamało gałąź z drzewa, które zasadziliśmy poprzedniej wiosny podczas Święta Sadzenia Drzew. Brat zdjął pas i zawiązał go wokół szyi kota, drugi koniec przymocował do gałęzi. Paradowaliśmy ulicami z kotem, którego wlekliśmy za sobą. Jego łapy ciągnęły się po ziemi, a gałąź zawieszona na ramieniu brata wygięła się w łuk pod wpływem ciężaru zwierzęcia.

Zanim dotarliśmy do Dzielnicy Chińskiej, długi, letni dzień zaczął dobiegać końca. Kiedy słońce chyliło się ku horyzontowi, wydawało nam się, że cień kota robi się coraz większy. Po drodze mijali nas młynarze, idący w kierunku wzgórza. Ich głowy były białe od mąki, puste pojemniki po drugim śniadaniu obijały się im głucho o biodra.

Szliśmy w kierunku przystani, stąpając po własnych, przerażająco wielkich cieniach. Za nami podążał cień kota. I wtedy ujrzałam go znowu. Okiennice dwupiętrowego domu były otwarte, a on obserwował naszą procesję. Nie byłam pewna, co kryło się w jego spojrzeniu, ale wydawało mi się, że dostrzegłam odrobinę smutku, złości, i być może, lekki uśmiech.

Kiedy dotarliśmy do przystani, brat położył gałąź na ziemi i zdjął pas z szyi kota. Splunął z obrzydzeniem i włożył pas. Następnie rzucił kota na wielką górę śmieci, pustych butelek i gnijących, białych ryb, która znajdowała się tuż nad brzegiem morza.

Po zachodzie słońca często chodziliśmy do parku. Na schodkach kładliśmy się na brzuchu i bez końca patrzyliśmy w górę na gołe nogi dziwek, które wystawały spod halek, usztywnionych fiszbinem. Innym razem leżeliśmy na trawie i wykrzykiwaliśmy słowa znanej piosenki, śpiewanej przez podstarzałe prostytutki — kiedy patrzę w przeszłość, widzę każdy krok mojej młodości zaplamionej łzami. kiedy patrzę w mą nieszczęsną przeszłość, słyszę dzwony świętej marii panny.

Tak razem szliśmy cicho, krok po kroku, w górę ścieżki, jakby w kierunku nieba.

W najwyższym punkcie parku, na wzniesieniu, stał pomnik starego generała, wykonany z brązu. W ręku trzymał lornetkę, jakby zamierzał obserwować okolicę. Wszyscy słyszeliśmy o jego dokonaniach wojennych w tym właśnie miejscu kilka lat wcześniej.

Chodzi o pomnik generała Douglasa MacArthura (26 stycznia 1880 - 05 kwietnia 1964), dowódcy sił ONZ podczas wojny koreańskiej, odpowiedzialnego za lądowanie w Inch'on, które okazało się wielkim sukcesem sił sprzymierzonych i pozwoliło powstrzymać ofensywę wojsk Korei Północnej. W mieście Inch'on stoi jego pomnik.

Z tego miejsca można było dojrzeć całą okolicę.

Kutry i łodzie stały w porcie, przycumowane do brzegu, a ich flagi trzepotały na wietrze niczym konfetti. Wielkie dźwigi morskie nieustannie przeładowywały towary ze statków. Z dala od przystani jakiś obiekt dryfował na pełnym morzu. Przypominał wysepkę lub wielkiego, starego karpia. Prawdopodobnie zbliżał się zagraniczny frachtowiec.

W kościele katolickim, znajdującym się za nami, biły dzwony. Chyba dzwoniły, odkąd wyrzuciliśmy kota na śmietnik. Nie — na długo wcześniej. Dźwięk dzwonu odbijał się głuchym echem między kolejnymi uderzeniami w równych odstępach czasu. Jego moc niosła w mojej głowie skojarzenie z przeraźliwym łomotem błyskawic, słyszanych letnim wieczorem, które wybudzały człowieka ze snu, i z toczącymi się kołami pociągu, przerywającego ciszę nocy.

— Pewnie umarła jakaś zakonnica — powiedziało jedno z nas.

Pomyśleliśmy, że zakonnica umarła w spokoju, mimo bicia dzwonów.

Nad szynami kolejowymi nagle pojawiła się czarna chmura dymu, wydobywającego się z komina fabrycznego. Gwałtownie wzniosła się do nieba nad zniszczonym wojną miastem, niczym kurz unoszący się znad pola bitwy.

Starsi mawiali, że intensywność i częstotliwość bombardowań podczas bitwy morskiej przejdzie do historii działań wojennych. Wśród szkieletów wypalonych domów, zgliszcz i zwałów ruin pozostało kilka ocalałych budynków, przejętych przez Japończyków jeszcze podczas drugiej wojny światowej oraz dwupiętrowe domy na wzgórzu w Dzielnicy Chińskiej.

Słońce jeszcze świeciło nad południową częścią miasta, ale Dzielnica Chińska pogrążyła się w ciemnościach, jakby pokryta gęstym dymem. Pewnie był to niesiony przez północny wiatr pył ze składu węglowego, który tutaj osiadł jak popiół.

Tu, w najwyższym punkcie miasta, mieliśmy wspaniały widok na Dzielnicę Chińską — na kolorowe koce oraz ozdobną bieliznę, która powiewała z balkonów domów pokrytych sadzą. To były sceny z życia tego miasta, tajemniczy rytuał jego codzienności. Jakaś część mnie zawsze będzie należała do tego widoku. Z drugiej strony Dzielnica Chińska wyglądała jak rufa chylącego się do morza statku, który za chwilę zatonie.

Latarki w rękach przechodniów, zapalone zbyt wcześnie, migotały słabym światłem.

Tłum mieszkańców, zgromadzony na placu zabaw w północnej części miasta, głośno skandował hasła — czechosłowacy do domu! polacy do domu! marionetki reżimu do domu! Powtarzało się to przez całe lato zaraz po zachodzie słońca. Kiedy tłum ludzi zebrał się w parku, ktoś wykrzykiwał slogan, a gapie wtórowali mu, tupiąc nogami. Babcia po powrocie z takiego wiecu narzekała całą noc na ból w krzyżu.

W 1953 roku Polska weszła w skład komisji nadzorującej rozbrojenie Półwyspu Koreańskiego po wojnie koreańskiej (1950 - 1953). Działania wojenne między Koreą Północną i Koreą Południową zakończył rozejm, podpisany w Panmunjonie 27 lipca 1953 roku. Wówczas zostały powołane dwie międzynarodowe komisje — Komisja Nadzorcza Państw Neutralnych, w skład której wchodzili przedstawiciele Polski, Czechosłowacji, Szwajcarii i Szwecji, oraz Komisja Repatriacyjna Państw Neutralnych, do której należały wyżej wymienione państwa oraz Indie.

Któregoś dnia na zebraniu wytłumaczono nam, dlaczego ludzie protestują. Opowiadano, że Czechosłowacja i Polska, sprzymierzeńcy Związku Radzieckiego, wyparły się swoich zobowiązań w ramach członkostwa w Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych. Podobno przekazywały komunistom tajemnice wojskowe ONZ.

Gdybym włożyła głowę pomiędzy nogi, krzyki dochodzące z tłumu stałyby się głuchym dudnieniem, jak odgłos powietrza, wdmuchiwanego przez wąską szyjkę butelki, jęki ze środka ziemi, szum fali, zapowiadającej przypływ albo odgłos wiatru, uderzającego o dachy.

Po powrocie do domu zastałam matkę, wymiotującą za studzienką ściekową na podwórku. Po raz pierwszy współczułam jej i czułam empatię wobec jej ciężkiego stanu. Widok wymiotującej matki był wzruszający, ale jednocześnie ranił. Z powodu tych męczących dolegliwości zaczęłam błagać ją, żeby nie rodziła już więcej dzieci. Bałam się, że umrze, jeśli znowu zajdzie w ciążę.

Nie mogłam zasnąć do późna w nocy. Babcia wyrwała ze spódnicy pasek. Moja starsza siostra obwiązała nim ledwo wykształcone piersi. Były na tyle wrażliwe, że nawet dotyk prześcieradła sprawiał ból, więc przewracała się z boku na bok, ściskając je mocno i jęcząc z bólu.

Kiedy leżałam już zupełnie rozbudzona, nasłuchiwałam, jak opada szlaban przy przejeździe kolejowym — znak, że nadjeżdża pociąg. Potem liczyłam koła pociągów towarowych, które mijały dom. O świcie poszłam na przystań. Nigdzie nie było widać zdechłego kota. Nie odnalazłam go ani wśród śmieci i gnijących ryb na plaży, ani przy opuszczonych łodziach, dryfujących niedaleko brzegu. Być może dzieci ciągnęły go gdzieś na drugi koniec zatoki.

Nadchodziła jesień, a pluskwy lęgły się jak nigdy przedtem. Kiedy słońce świeciło w zenicie, wyciągaliśmy na balkon tatami. Maty wietrzyły się na wietrze, a my sprawdzaliśmy, czy pod podłogą nie ma jaj pluskiew. Chociaż pidżamy dzieci miały rękawy wykończone elastyczną lamówką, pluskwy wchodziły pod ubranie. Od nich swędziało nas całe ciało. Na dodatek wydzielały nieprzyjemną, słodkawą woń, podobną do zapachu surowej fasoli. Lampy świeciły się do północy, więc zazwyczaj kładliśmy się spać, kiedy jeszcze było jasno. Pluskwy bały się światła. Ale kiedy było już ciemno, wypełzały na żer ze swoich kryjówek w słomianych tatami i ze szpar w podłodze.

Pewnej nocy, kiedy sen nie przychodził, starałam się odgonić robactwo z mojego posłania. Nagle usłyszałam głuchy dźwięk — jakby pień drzewa pękał na pół. Zanim się zorientowałam, mój starszy brat wyskoczył z łóżka jak strzała i zbiegł na dół. Na dworze wzmagała się wrzawa. Ludzie tłoczyli się na ulicy. Serce zaczęło mi szybciej bić ze strachu. Zerwałam się z posłania i wyszłam na balkon. Wszędzie panowała ciemność. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegłam tłum ludzi, który stał między naszym budynkiem a domem Ch'iok. Słychać było, jak rozsuwają się szklane drzwi w domach innych sąsiadów. Zaciekawieni ludzie wychodzili na balkon, żeby zobaczyć, co się stało. Wśród zgiełku głosów dosłyszałam, jak ktoś krzyknął — nie żyje! Wiadomość wędrowała z ust do ust. Niektórzy byli wystraszeni, dygotali na całym ciele, inni wsadzali głowę między stojących w tłumie. Zatrzęsła mi się broda, jak tylko spojrzałam na drugą stronę ulicy. Zobaczyłam szeroko otwarte drzwi do pokoju Maggie. Murzyn, ubrany w podkoszulek, spoglądał na dół z balkonu. Dłonie miał oparte o barierki.

Po chwili usłyszałam wycie syren i zobaczyłam, jak zbliża się wojskowy jeep. Tłum rozstąpił się lekko. Na ziemi leżała Maggie, oświetlona jasnym światłem z samochodu. Długie, gęste włosy, porozrzucane w różne kierunki niczym promienie słoneczne, zasłaniały jej twarz.

— Zrzucił ją z balkonu na ziemię — zawołał ktoś z tłumu.

Murzyn był pijany. Wojskowi ubrali go w mundur. Kiedy wsiadali z nim do jeepa, odpiął się guzik u jego koszuli. Zaczął tak rechotać, że ciarki przeszły mi po plecach.

Następnego dnia zobaczyłam Ch'iok, jak poiła Jennie, którą męczyła czkawka. Z cierpliwością wycierała ślinę, spływającą z kącików jej ust. Dziewczynka piła i piła, ale czkawka nie chciała ustąpić.

— Mają ją zabrać do sierocińca — powiedziała Ch'iok. Jej głos zabrzmiał posępnie, tak jak w dniu, kiedy powiedziała, że Maggie ma jechać na wiosnę do Ameryki, ponieważ Murzyn chce się z nią ożenić.

Maggie wyglądała wówczas na bardzo szczęśliwą. Raz widziałam, jak myła stopy Murzynowi, który siedział na brzegu łóżka. Jej pofarbowane włosy były wysoko spięte i odsłaniały długą szyję. Kiedy weszłam do pokoju, odwróciła się do mnie. Bez makijażu wyglądała, jakby nie miała w ogóle brwi. Delikatnie skinęła głową na znak, że mogę wejść.

— Jennie jest w katolickim sierocińcu — powiedziała z niezadowoleniem Ch'iok dwa dni później. Jej oczy były zaczerwienione i opuchnięte. Młodsza siostra Maggie przyszła spakować rzeczy zmarłej. Ich pokój pozostał pusty przez jakiś czas. Ale więcej nie poszłam tam odrabiać lekcji, ani bawić się z Ch'iok. Zamiast tego przystawałam codziennie pod jej oknem i wołałam z dworu, żeby szła do szkoły.

Coraz bardziej byłam przekonana, że moja mama nie przeżyje kolejnej ciąży. Brzuch rósł szybko pod jej spódnicą. Jedyną osobą, która trzymała się dotąd dobrze, była moja babcia. Jej ręce pełne pracy, złośliwa natura i rzucanie klątw na innych utrzymały ją długo w dobrym zdrowiu. Lecz pewnego ranka przewróciła się podczas prania i nigdy już nie wyzdrowiała. Teraz stałam się odpowiedzialna za mojego małego braciszka, który praktycznie wychowywał się na plecach babki.

Po tym, jak babcia zaczęła potrzebować basenu dla chorych, mama i tata zgodnie postanowili przenieść ją na wieś, gdzie mieszkał dziadek.

— Prędzej skała skruszeje, niż ona wyjdzie z udaru. To może trwać dwadzieścia lat — szeptała mama ojcu. Następnie trochę głośniej —

— W starszym wieku trzeba żyć u boku męża i nieważne, czy się go kocha, czy nienawidzi. — Potem głośno rzekła — Zamówmy dla niej taksówkę.

Babcia stała się niczym małe, bezradne dziecko. Tak samo, jak Ch'iok przychodziła do Jennie, ja też mogłam wejść do pokoju babci, kiedy nikogo nie było w domu. Czesałam ją, poiłam wodą, a nawet czasami sprawdzałam, czy miała mokrą pieluchę.

Tego dnia, kiedy babcia miała wyjechać, mama ubrała ją w czyste ubrania.

— Ona ciągle ma ładną figurę, bo nigdy nie miała dzieci.

Ojciec odwiózł babcię do wioski, w której mieszkał dziadek z jej młodszą siostrą i ich dziećmi.

— Nie wiem, czy dobrze robimy — rzekł niepewnie ojciec po powrocie. Potem westchnął i dodał — Wątpię, czy oni będą z nią szczęśliwi. Babcia będzie dla nich solą w oku. Wiesz, to zaskakujące. Myślałem, że nie pozna nikogo, ale ona odsłoniła kurtkę i wzięła ojca za rękę. Potem położyła ją na swojej piersi. Musiała przeżywać to spotkanie. Zastanawiam się, jak to jest, gdy widzi się męża po tylu latach.

— Doznała w życiu wiele goryczy — odpowiedziała matka. — Ale wiesz, dobrze zrobiliśmy, że ją tam posłaliśmy.

Matka postanowiła otworzyć szafę z ubraniami babci. Babka nigdy nie pozwalała nikomu jej dotykać, więc mocno wyciągaliśmy głowy i zerkaliśmy z zaciekawieniem na dłonie matki, szperające w szafie. Wyjmowała po kolei równo poukładane sterty ubrań i kładła na podłodze. Wśród nich zauważyliśmy stare, długie kalesony ojca, które babcia sama obszywała, oraz luźne spodnie w stylu japońskim, które nosiła w domu. Były też ubrania w tradycyjnym stylu koreańskim, wykonane z delikatnego, błyszczącego jedwabiu. Kiedy matka grzebała w ubraniach, noszonych przez babcię, zdałam sobie sprawę, że ona do nas nie wróci. Już nigdy nie założy żadnej ze swoich sukienek. To było jak pożegnanie. Poczułam, jak chłodny wiatr powiał w moim sercu. Na jakie specjalne okazje trzymała głęboko w szafie te piękne, jedwabne stroje?

Ostatnim ubraniem, które matka wyjęła z szafy, była kamizelka z futra wydry. Potem szukała po omacku drobnych przedmiotów i natrafiła na dnie szafy na małe zawiniątko. Wstrzymując oddech z przejęcia, zatrzymaliśmy wzrok na zwinnych palcach matki. Z zagadkowym wyrazem twarzy matka zerknęła do środka chusteczki. W środku znalazła uszkodzony, nefrytowy pierścionek z pęknięciem wpół, matową, miedzianą sprzączkę od paska, która się kruszyła, kilka centówek z czasów okupacji japońskiej, parę guzików ze starych ubrań i kolorowe nitki.

— Mamo! Chowanie złamanego pierścionka z nefrytu to jak chowanie kawałków rozbitej porcelany!

Cmokając, matka zawinęła z powrotem wszystko w chusteczkę i włożyła do szuflady. Usiadła obok bielizny, którą odłożyła na bok i przeznaczyła na ścierki. Resztę ubrań schowała do swojej szafy. Futro z wydry było bardzo piękne i dobrze zrobione. Matka postanowiła je nosić zimą.

Następnego dnia wkradłam się do pokoju babci i wyciągnęłam zawiniątko z szafy. Potem poszłam do parku i zrobiłam sześćdziesiąt pięć kroków od pomnika generała w kierunku drzew. Jeden krok to rok życia babci. Zatrzymałam się obok olchy, piątej od zagajnika, i zakopałam zawiniątko głęboko w ziemi.

Wraz z nadejściem zimy babcia zmarła. Poprzedniego lata odjechała na zawsze taksówką. Matka, która była już w dziewiątym miesiącu ciąży, zrobiła coś niezwykłego — zaczęła płakać i głaskać drewnianą szafę babci, teraz byle jak wypchaną zniszczonymi ubrankami dziecięcymi.

Cały wieczór ukrywałam się wśród rupieci w małym pokoju, gdzie nikt mnie nie mógł znaleźć, a kiedy wszyscy poszli spać, wymknęłam się z domu do parku. Niebo było czarne jak smoła. Panowała zupełna ciemność, ale udało mi się odnaleźć piątą olchę bez liczenia kroków.

Zwilgotniała chusteczka, schowana długo w ziemi, przykleiła się do mojej dłoni, niczym źdźbło zgniłej słomy. Wyczyściłam brud z pierścionka, miedzianego paska oraz monet i ścisnęłam te skarby w ręku. Czułam je tak samo, jak poprzednim razem. Były teraz ogrzane od ciepła mojego ciała, ale niebawem zrobią się zimne.

Zakopałam pakunek z powrotem pod drzewem. Po tym, jak wyczyściłam brud z rąk, zaczęłam maszerować w kierunku posągu z brązu. Starałam się stawiać kroki tej samej długości. Kiedy pokonałam sześćdziesiąt, przede mną ukazał się pomnik. Zamyśliłam się. Byłam pewna, że poprzedniego roku naliczyłam sześćdziesiąt pięć kroków. Czy to oznacza, że za rok będę potrzebowała tylko pięćdziesięciu? A ile jeszcze za rok? A za dziesięć lat? Czy wystarczy zrobić jeden wielki krok?

Była jeszcze zima, więc robiło się wcześnie ciemno i była słaba widoczność. Niezauważona przez nikogo, zaczęłam wspinać się na pomnik. Najpierw weszłam na mur, a potem wdrapałam się po lornetce, którą generał trzymał na brzuchu. Z góry spojrzałam na słabo oświetlone miasto. Wokół panowała cisza. Nie słychać było głosów skandującego tłumu z ubiegłego lata. Słyszałam tylko subtelny szum miasta, unoszący się delikatnie w ciemności. Wydawało mi się, że słyszę kapanie wody z nieodkrytej jeszcze żyły wodnej gdzieś głęboko w ziemi.

Morze przypominało czarną plamę. Chłeptałam wiatr, który wiał całą noc od Morza Żółtego. Wdychałam zapach owoców morza, który ze sobą niósł. W dali zobaczyłam podłużne światło w otwartych okiennicach dwupiętrowego domu w Dzielnicy Chińskiej i wyobraziłam sobie bladą twarz mężczyzny. Poczułam delikatny oddech wiosny, kryjącej się w zimnym powietrzu.

Coś pączkowało w mojej ciepłej krwi, coś bardzo nieznośnie swędzącego.

— Życie jest… — mruczałam. Ale nie mogłam znaleźć odpowiedniego słowa. Czy można określić je jednym wyrazem? Czy istnieje odpowiednie słowo, które obejmuje swym znaczeniem wszystkie dziś i wszystkie jutra?

Przyszła kolejna wiosna i zaczęłam chodzić do szóstej klasy. Mój starszy brat opiekował się małym pieskiem, którego przyniósł do domu pewnego dnia. Wraz z odejściem babci, pies miał dużą swobodę. Biegał po domu i załatwiał się, gdzie tylko chciał.

Urosłam przez ostatnie dwanaście miesięcy i zaczęłam nosić oksfordzką szkolną torbę mojej siostry, ozdobioną różami.

Całą zimę z moją paczką wykradaliśmy węgiel z pociągów towarowych. Jak zawsze biegaliśmy godzinami po głównych ulicach miasta. Od czasu do czasu zamykałam się też w pokoju, żeby poczytać popularne romanse i kolorowe czasopisma.

Pewnej soboty nie mieliśmy popołudniowych lekcji, więc wcześnie wyszłam ze szkoły.

— Jutro mamy dzień odrobaczania, więc nie jedzcie śniadań — przypominał nam nauczyciel poprzedniego dnia. — Robaki nie zostaną zwalczone przy pełnych żołądkach.

W naszej dzielnicy było coraz mniej domów do odbudowania, ale nadal gotowano ziele i jego opary wydawały się ciągle farbować powietrze na żółto. W upalnych, zbyt żółtych promieniach słońca często zatrzymywałam się, żeby wypluć pienistą ślinę.

— Robaki znów szaleją — mruknęłam do siebie.

Zobaczyłam Ch'iok mieszającą płyn do trwałej w salonie piękności na skrzyżowaniu trzech ulic. Jej ojciec stracił nogę. Do wypadku doszło podczas obsługi przenośnika taśmowego w młynie. Wkrótce potem wyprowadził się z żoną z naszej ulicy. Ch'iok zamieszkała u ludzi, którzy prowadzili zakład fryzjerski. Każdego dnia, kiedy mijałam go w drodze do szkoły, widziałam ją przez szklane drzwi. Zamiatała włosy z podłogi, stale obciągając sweter, który ciągle się podnosił i odsłaniał jej talię.

Minęłam salon piękności. Żółte promienie słoneczne, wypełniające ulice, wyglądały jak tysiące piór, unoszących się w górę. Kiedy to było? Kręcąc głową ze zdenerwowania, próbowałam sobie przypomnieć odległy, prawie zapomniany sen. Kiedy to było? Szłam w stronę domu i gdy dotarłam na naszą ulicę, spojrzałam w stronę dwupiętrowego domu na wzgórzu. Ktoś wyglądał przez okno, kiwając na mnie ręką.

Przyciągana jak magnes, wdrapałam się na wzgórze. Stanęłam pod budynkiem, ale on zniknął z okna. Za moment jednak pchnął bramę domu i pojawił się przede mną. Jego żółtawa twarz ze spłaszczonym nosem uśmiechała się do mnie tajemniczo. Podał mi papierowe zawiniątko. Kiedy je przyjęłam, odwrócił się i wszedł do środka. Przez otwartą bramę spostrzegłam wąską, ocienioną ścieżkę, a potem pole skąpane w słońcu i światło słoneczne, tańczące z każdym jego krokiem na przezroczystej skórze stóp.

Po powrocie do domu schowałam się w moim ulubionym pokoju, zamknęłam drzwi na klucz i otworzyłam podarunek. W środku znajdowały się trójkolorowe bułeczki, które Chińczycy jadali podczas swoich świąt oraz lampion wielkości kciuka, udekorowany plastikowym smokiem. Schowałam przedmioty do nieużywanego słoika. Matka właśnie rodziła w pokoju rodziców, ale zamiast na nią popatrzeć, poszłam na górę. Wślizgnęłam się do szafy, tak jakbym bawiła się w chowanego. Mimo popołudnia nie było już słońca. Kiedy przysłuchiwałam się wrzaskom rodzącej matki, która z bólu krzyczała, że pragnie umrzeć, zdałam sobie sprawę, że biją dzwony w kościele. I zasnęłam, tak jakbym to ja umierała.

Kiedy się obudziłam, matka w ciężkich bólach wydała na świat ósme dziecko. Siedziałam po ciemku w szafie i nagle ogarnęło mnie poczucie bezradności i bezsilności. Zaczęłam krzyczeć. Nagle poczułam, że mam wilgotną bieliznę. Wreszcie zrozumiałam, czym jest ten rozpalający śluz, który oplatał moje ciało niczym pajęcza sieć.

Dostałam pierwszej miesiączki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Huelle Pawel Pierwsza milosc i inne opowiadania
Huelle Pierwsza miłość i inne opowiadania
Pierwsza miłość i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Stos Kłpotów I Inne Opowiadania (m76)
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
Jesień w lesie opowiadanie, jesień
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
bohumil hrabal ?erzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bułyczow Kirył Retrogenetyka i inne opowiadania
Kochanski [Zabujca czarownic i inne opowiadania]
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Jan Himilsbach Lzy Soltysa i inne opowiadania

więcej podobnych podstron