bohumil hrabal 痚rzysci i inne opowiadania


Bohumil Hrabal

Aferzy艣ci i inne opowiadania

Zamiast wst臋pu

Krwawa ballada, kt贸r膮 napisali czytelnicy

Panie Hrabal, niech mi pan wierzy, po przeczytaniu Pa艅skich ksi膮偶ek nie mam ju偶 spokoju, wci膮偶 mnie m臋czy i prze艣laduje niewymowne pi臋kno, subtelno艣膰, dowcip, b贸l, m膮dro艣膰, o Bo偶e, niech to diabli.

Ta 艣winia wybiera takie sytuacje, 偶eby pofolgowa膰 swojej seksualnej perwersji. Od czasu jak go przeczyta艂em, nie mam spokoju, ci膮gle chodzi mi to po g艂owie, a偶 strach pomy艣le膰, ile szkody narobi si臋 tym w艣r贸d dorastaj膮cej m艂odzie偶y.

S膮dzi艂em, 偶e jest Pan jednym z profesor贸w w s膮siedniej szkole budowlanej. Usi艂owa艂em tylko odgadn膮膰, jaki przedmiot Pan wyk艂ada. To, co u Pana najmilsze i naj艂adniejsze — to te przenikliwe, niebieskie jak przetacznik oczy, kt贸rych kolor nie wyblak艂 z wiekiem. Wie Pan, rozb艂臋kitni艂 je taki ma艂y kwiatuszek, tul膮cy si臋 w艣r贸d kamieni, co ma w b艂臋kicie p艂atk贸w bia艂e 偶y艂ki.

Ty wstr臋tny chamie, ty sklerotyczny dziadygo o sztubackich ci膮gotach, ty oble艣na 艣winio, twoje miejsce w kryminale, policja obyczajowa powinna si臋 tob膮 zaj膮膰, nadajesz si臋 za kratki albo do czubk贸w.

Mam tu przed sob膮 wywiad z Panem, wszystkie Pa艅skie ksi膮偶ki, zdj臋cie z gazety z gigantyczn膮 sieci膮 zmarszczek na czole, po kt贸rych powinny je藕dzi膰 wszystkie poci膮gi pod 艣cis艂ym nadzorem a偶 do krainy wujk贸w Pepin贸w, do krainy zrozumienia absolutnego.

Wygl膮da Pan jak poczciwy ojciec rodziny, kt贸ry z nud贸w d艂ubie w nosie, a mnie z艂o艣膰 bierze, 偶e to ma by膰 reprezentant brne艅skich rodak贸w. Dlatego prosto w oczy, kaw臋 na 艂aw臋, pisz臋: 偶e te偶 Ci nie wstyd, ty stary, zachlany pijusie.

Moja dusza zaiste napi艂a si臋 藕r贸dlanej krystalicznej wody. Entuzjazmowa艂em si臋 w czasie lektury. Ju偶 dawno nie by艂o mi tak jasno w sercu. Bo widzi Pan, cz艂owiek w gruncie rzeczy jest dobry, takie dzie艂ko jak Pa艅skie „Bawidu艂ki” wprawia w dr偶enie w艂a艣nie te najlepsze struny, z kt贸rych utkany jest 贸w najdoskonalszy instrument muzyczny — dusza ludzka.

Panie Hrabal, pierwszy raz w 偶yciu pisze do autora. Wczoraj po przeczytaniu ksi膮偶ki „Tato, ty艣 zbzikowa艂” my艣la艂em, 偶e napisz臋 do Saroyana, ale gdzie go szuka膰. Pan jest bli偶ej...

Wiecie, w jaki spos贸b zosta膰 pisarzem? Je艣li nie wiecie, to poradzi Wam pan Hrabal: „...pojecha艂em do Jugos艂awii, nad morze, ach, jaka偶 tam by艂a wichura, istne szale艅stwo przyrody, kt贸re kiedy wedrze si臋 m臋偶czy藕nie w rozporek, to m臋偶czyzna zostaje pisarzem”.

A poza tym, je艣li chodzi o Pa艅sk膮 metod臋 kompozycji, nie mog艂em si臋 nadziwi膰, z jak膮 beztrosk膮 porusza si臋 Pan po cienkim lodzie. Brawo, czemu nie, jeszcze raz brawo! No, a wyraz Pa艅skiej fizjonomii ujawni艂 mi natychmiast, 偶e bez reszty koresponduje ona z Pa艅sk膮 metod膮 kompozycji.

To Twoja wina, 偶e m艂odzie偶 od 13 do 15 lat kurwi si臋 w mieszkaniach swoich przebywaj膮cych w pracy rodzic贸w. Jak膮 za to poniesiesz odpowiedzialno艣膰?

U nas w szkole na lekcjach czeskiego albo na pauzach cz臋sto dyskutujemy o Pana ksi膮偶kach. Ile razy us艂yszymy s艂owo albo wyra偶enie, kt贸re przypomina jak膮艣 historyjk臋 z Pana ksi膮偶ek, od razu wszyscy zarykujemy si臋 ze 艣miechu.

Kto艣 stworzy艂 wok贸艂 niego glori臋, i teraz m贸wi si臋 ju偶 tylko, jaki to 艣wietny pisarz itp. A to jest 艂obuz, 艂ajdak, mo偶e peda艂 albo impotent. Przecie偶 te wszystkie jego tzw. ludowe powiedzonka nadaj膮 si臋 do zaskar偶enia w s膮dzie, ale w艂a艣ciwie to jest po pierwsze, obiekt dla bada艅 neurologicznych, a po drugie, dla policji obyczajowej.

Nie chc臋 robi臋 por贸wna艅, ale jest Pan istotnie z rodu Vanczur贸w, z rodu Ladislava Klimy, z rodu Jaros艂awa Haszka, z rodu Kubina. Ma Pan wspania艂y s艂ownik, pe艂en poezji, 偶adnej tam ckliwo艣ci czy przes艂odzenia, wszystko krwiste i jurne. I jeszcze jedno: By艂 Pan podobno komiwoja偶erem. Ja te偶 je藕dzi艂em kiedy艣 sprzedaj膮c grzebienie, 偶yletki, kamienie do zapalniczek, zimne ognie, lep na muchy i inn膮 galanteri臋.

Ty 艣winio nieparzona, kt贸r膮 wszyscy dzisiaj wynosz膮 pod niebiosa, kiedy przestaniesz zatruwa膰 ludzkie dusze swoimi plugawymi perwersjami? Ile przechla艂e艣 ze swoimi „krytykami” i recenzentami po r贸偶nych burdelach, 偶e tak ci臋 wychwalaj膮?

Jak Panu z pewno艣ci膮 wiadomo, w dniu 28 marca przypadaj膮 co roku opr贸cz „Dnia Nauczyciela” r贸wnie偶 Pa艅skie urodziny. By艂bym niezmiernie szcz臋艣liwy, gdyby mi Pan napisa艂, czy w maju zechce Pan przyjecha膰 do nas na spotkanie, jest tu moc 艣licznych dziewcz膮t, a wszystkie Pana uwielbiaj膮, jak r贸wnie偶 m艂oda nauczycielka czeskiego.

Do艣膰 Hrabala! — oto has艂o wszystkich porz膮dnych ludzi. Nie wyobra偶aj sobie, 偶e twoja s艂awa si臋gnie pod niebiosa. Ty g贸wniarzu, ty 艣wi艅ski ryju. Niech ci臋 diabli wezm膮!

W艂a艣nie teraz miliony haczyk贸w wbi艂y mi si臋 w rdze艅 kostny. Z艂owi艂y szpik i ci膮gn膮 go jak rybak w臋dk臋. Co za piekielny b贸l. Ale kiedy pomacha kto艣 do mnie r臋k膮, tak jak Pan, to mimo tego b贸lu robi mi si臋 l偶ej na my艣l, 偶e kto艣 mi wsp贸艂czuje. I za to wsp贸艂czucie dla nieznajomych ludzi niech si臋 Panu wszystko w 偶yciu udaje.

呕a艂uj臋, 偶e nie mam czasu, 偶eby wieczorem m贸c z rozkosz膮 naplu膰 w twoj膮 zakazan膮 g臋b臋, ty deprawatorze m艂odzie偶y.

Panie Hrabal, przywr贸ci艂 mi Pan dzisiaj t膮 swoj膮 ksi膮偶eczk膮 nastr贸j, w kt贸rego istnienie ju偶 dawno przesta艂em wierzy膰, Pan zbudzi艂 mnie z mojej t臋pej rezygnacji, wla艂 Pan we mnie kropl臋 jakiej艣 oczyszczaj膮cej tynktury, jakiego艣 eliksiru.

By艂em par臋 razy w SPL, to znaczy w domu wariat贸w, naprawd臋 tam by艂em, ale nie jako pacjent, lecz jako stomatolog. Pewnego razu jeden z pacjent贸w zostawi艂 przez zapomnienie w poczekalni sw贸j zeszyt z notatkami, a poniewa偶 nie wiedzieli艣my, do kogo ten zeszyt nale偶y, zatrzyma艂em go sobie. Teraz, po przeczytaniu „Lekcji ta艅ca” bardzo 偶a艂uj臋, 偶e tego p艂odu literackiego nie przekaza艂em jakiemu艣 wydawnictwu. Jak膮偶 niezmiern膮, strat臋 ponios艂a czeska, a mo偶e nawet 艣wiatowa literatura, 偶e ten zeszyt wyrzuci艂em do kosza...

Jest wiele rodzaj贸w humoru, kt贸rych ostra bro艅 si臋ga do wn臋trza ludzkiej duszy. Ka偶da inaczej. Bro艅 p. Hrabala d藕wi臋czy srebrem, a z rany ni膮 zadanej s膮czy si臋 balsam.

Kolejarze powinni ci臋 zaskar偶y膰 albo ukamienowa膰, bo wed艂ug ciebie, ty n臋dzny bydlaku, pracownicy kolei nie robili nic innego, tylko si臋 gzili na kanapie pana zawiadowcy.

Ja doceniam Pa艅skie pomys艂y, my艣li, g艂臋bi臋 i serdeczno艣膰, i talent narratorski, wszystko to sprawia, 偶e Pa艅skie ksi膮偶ki fascynuj膮, jakby kto艣 cz艂owieka g艂aska艂.

Diabli mnie bior膮, kiedy w kawiarni albo w tramwaju s艂ysz臋; „A co powiesz o Ferlinghettim?” „Aha, fajny”. To aha, fajny najwi臋cej mnie w艣cieka. Pisz臋 do Pana dlatego, 偶e Pan wcale nie jest aha, fajny. Pan to czysta prowokacja. Nie daje Pan cz艂owiekowi spa膰, narzuca si臋 Pan, musi si臋 Pana ci膮gle czyta膰, zabiera to troch臋 czasu.

Jak mamy patrze膰 na to my, wychowawcy, a ponadto ojcowie dorastaj膮cych dzieci, b臋d膮cych w艂a艣nie w tym najtrudniejszym wieku, w okresie dojrzewania? Jak mam na przyk艂ad wyja艣ni膰 swojemu szesnastoletniemu synowi, co to jest „cipeczka?”

Niech Pan zostanie bokserem, zapa艣nikiem, niech Pan celuje dok艂adnie w moj膮 brod臋, w solar plexus, a ja przyrzek艂em Panu w zamian, 偶e b臋d臋 trenowa膰, chcia艂bym wytrwa膰 z Panem na ringu a偶 do ko艅ca, na techniczne KO niech Pan nie liczy, przy dziewi臋ciu zawsze si臋 podnios臋 i b臋d臋 si臋 bi膰 dalej, m贸j przeciwniku, m贸j drogi przeciwniku.

S膮dz膮c z niekt贸rych recenzji i krytyk ta 艣winia, Hrabal, jest kontynuatorem Nerudy i innych naszych klasyk贸w!!! Zgroza!!! On nie jest godzien nawet stan膮膰 ko艂o Nerudy. Haszek w ca艂ym swoim „Szwejku” na kilkuset stronach nie zmie艣ci艂 tylu 艣wi艅stw co ten zboczony seksualnie typ.

Je艣li my, Czesi, mamy jak膮艣 szczeg贸lnie sympatyczn膮 cech臋, kt贸ra sprawia, 偶e jeste艣my wyj膮tkowi, stuprocentowo i niepowtarzalnie czescy, panie Hrabal, to w艂a艣nie cecha Pa艅skich bohater贸w „Bawidu艂k贸w”, ta umiej臋tno艣膰 najbardziej ludzkiego zagadania cz艂owieka na 艣mier膰, wplecenia siebie i innych w prz臋dziwo osobliwych, pi臋knych s艂贸w i wydarze艅.

P.S. Staro偶ytni Hindusi zamie艣cili w swoich „M膮dro艣ciach” dobre zdanie: „Tat twan asi!” Co znaczy: „Ty jeste艣 ty!” A zatem ten portret jest nie tylko moim portretem, ale r贸wnie偶 podobizn膮 ka偶dego z moich czytelnik贸w, ka偶dego cz艂owieka w og贸le. Lao-Tsi w ksi膮偶ce „Tao-Tek-King” 500 lat przed narodzeniem Chrystusa napisa艂: „Zna膰 swoje bia艂e i podtrzymywa膰 swoje czarne — oto jest wz贸r niebios. Zna膰 swoj膮 s艂aw臋, i podtrzymywa膰 swoj膮 ha艅b臋 — taki cz艂owiek jest niebia艅sk膮 dolin膮”. Pewien kr贸l perski, kt贸rego nadworny poeta w swoim wierszowanym peanie por贸wnywa艂 do s艂o艅ca — ot贸偶 贸w perski kr贸l us艂yszawszy ten poemat, powiedzia艂: „M贸j lasanoforos temu przeczy”. A „lasanoforos” znaczy po persku: nocnik. Tak wi臋c staro偶ytni dobrze wiedzieli, 偶e portret cz艂owieka jest dialektycznie z艂o偶ony z wymierzanych przeciw niemu paszkwil贸w i z jego s艂awy. My w XX wieku zmierzamy do tego, aby u siebie widzie膰 tylko tytu艂 do s艂awy, a u innych tylko do ha艅by. I to jest pocz膮tek zam臋tu. Ta konfrontacja nie pragnie by膰 niczym wi臋cej, jak jedynie pochwa艂膮 m膮dro艣ci staro偶ytnych i krytyk膮 g艂upoty wsp贸艂czsnych, o ile nie b臋d膮 r贸wnie偶 m膮drzy i nie b臋d膮 powraca膰 do dialektycznego portretu cz艂owieka, jako do kryterium wszystkich zjawisk.

Prze艂o偶y艂a Emilia Witwicka

Aferzy艣ci

... — i kuflem wyr偶n膮艂, u „Fiakra”, tak?

—聽Tak, tak, u „Fiakra”.

—聽Na Ma艂ej Sztupartskiej?

—聽Aha. Jak mnie co艣 nie wkurzy艂o, to gazeta ani linijki ode mnie nie dosta艂a. A czasem, uwierz pan, faktycznie nie by艂o o czym pisa膰, no i trzeba by艂o samemu prokurowa膰 incydenty. W „Baby Pigalo” da艂em komu艣 po g臋bie, 偶eby tylko by艂 temat na artykulik. Ja, kt贸rym ani muchy nie skrzywdzi艂! A w „Oriencie” spi艂em si臋 z jedn膮 dziwk膮, 偶eby tylko dosta膰 pieni膮dze za reporta偶 z nocnej Pragi. Zatytu艂owa艂em to „Tragedia kobiety alkoholiczki”. Jak oberwa艂em w „Bal Negre” za artyku艂 „Praskie domy publiczne”, tego nie b臋d臋 nawet panu opisywa艂. A kiedy艣, pami臋tam, wchodz臋 do „Tunelu”...

—聽Do tego „Tunelu” przy Tynie?

—聽Tak, tak; przy Tynie.

—聽Och, tam odnios艂em olbrzymi sukces. 艢piewa艂em „Serenad臋” z Johanna Straussa, wtedy jeszcze mia艂em 艂agodny, mi臋kki tenor...

—聽Moje gratulacje, no, a ja nie mia艂em artyku艂u do gazety, a w „Tunelu” ju偶 zamykali. Siedzia艂 tam taki jeden brodaty, podchodz臋 do niego i m贸wi臋: „Panie, wygl膮dasz pan jak Jezus-kind! I anim si臋 obejrza艂, jak dosta艂em w pysk, 偶e hej, a ten brodacz krzykn膮艂: „Zasrany panie, wiesz pan, do kogo m贸wisz? Przyw贸dca czeskich anarchist贸w jestem, Vrba! V jak vermouth, R jak rum, B jak bimber, A jak alasz!” Wezwa艂em policj臋 i ju偶 mia艂em artyku艂 „Anarchista pobi艂 dziennikarza w znanym praskim lokalu”. A jaka by艂a pa艅ska ulubiona rola?

—聽„R贸偶a ze Stambu艂u”, ach, to m贸j popisowy numer. Trzeba to by艂o widzie膰, jak pod koniec sta艂em w mundurze niebieskim niczym niebo, w haremie, jak rozrzuca艂em r贸偶e i 艣piewa艂em... Stambulska r贸偶o, ach, jedyna na wieki ty艣 Szeherezada ma! No i co z tego? Wol臋 ju偶 s艂ucha膰, jak to pan nie mia艂 artyku艂u do gazety.

—聽Pana to zajmuje?

—聽I to jak! Znam troch臋 ten p贸艂艣wiatek. Wie pan, jako operetkowy 艣piewak musia艂em reprezentowa膰 czesk膮 operetk臋. A dla czeskiej operetki to ja by艂em kto艣!

—聽Skoro to pana zajmuje... Kiedy艣 dostaj臋 cynk, 偶e mam si臋 przebra膰, bo na Krejcarku szykuj膮 kocio艂, a tam b臋dzie odchodzi艂 hazard na pot臋g臋. Nie mia艂em akurat artyku艂u, wi臋c dobra nasza, my艣l臋 sobie. Przebra艂em si臋 za w艂贸cz臋g臋, no i na Krejcarku by艂o na co popatrze膰. Wiecz贸r, par臋 艣wieczek, gra艂o si臋 na w贸zku. 呕ebracy zastawiali to, co wy偶ebrali za dnia, a z艂odzieje i w艂amywacze dawali klejnoty. Bankier to najpierw wycenia艂, a potem wyp艂aca艂 pieni膮dze. 呕eby nie podpa艣膰, wyci膮gn膮艂em z worka moje trzewiki i postawi艂em na 偶o艂臋dn膮 dziewi膮tk臋.

—聽Na treflow膮 nefk臋?

—聽Tak, ale przegra艂em. Wyj膮艂em wi臋c z worka surdut, bankier mi wyp艂aci艂 trzydzie艣ci pi臋膰 koron, ale je te偶 przegra艂em. No i 偶eby to odzyska膰, postawi艂em zegarek na dziewi膮tk臋 wino.

—聽Kto gra w piki...

—聽Aha. Ale zn贸w przegra艂em i dosta艂em stracha, 偶e jak si臋 teraz zacznie kocio艂, to si臋 ju偶 nic a nic nie odegram. A tu nagle gwizdki, bankier 艣wieczki zmi贸t艂, zrobi艂o si臋 ca艂kiem ciemno i kiedy wpad艂a policja, to capn臋艂a samych z艂odziejaszk贸w i 偶ebrak贸w. Bankier i jego ludzie ulotnili si臋, rzeczy te偶. A ten detektyw, co mi da艂 cynk, rzek艂: „Ale b臋dzie artykulik, co?”. I co mu mia艂em powiedzie膰? Pojecha艂em do domu w skarpetkach, ostatnim tramwajem, a w domu usiad艂em i od r臋ki napisa艂em „Monte Carlo praskiego 艣wiatka przest臋pczego”. Ale panu, przyjacielu, musia艂o by膰 we fraku dobrze, nie?

—聽To prawda. O, ja zawsze mia艂em doborowe kostiumy, dwa fraki, trzy galowe mundury. Carewicza, Bola, Valji. Zesz艂ego roku wymieni艂em to wszystko na drzewo i w臋giel...

—聽Przyjacielu, mo偶e zadzwoni臋 po siostrzyczk臋?

—聽Nie, wszystko, tylko nie to! Teraz mi si臋 przypomnia艂o, tak, „Ksi臋偶niczka czardasza”, to by艂a moja rola. I o偶eni艂em si臋, tak samo jak Boni. Kiedy po wojnie mi臋so by艂o na kartki, pewna dystyngowana dama zaoferowa艂a mi sze艣膰dziesi膮t deko kartek, a mnie te sze艣膰dziesi膮t deko mi臋sa tak wzruszy艂o, 偶e publicznie, na papierowej serwetce zobowi膮za艂em si臋, 偶e t臋 dam臋 po艣lubi臋. No i po艣lubi艂em... Usta milcz膮, dusza 艣piewa... kocham ci臋...

—聽Nie, niech pan nie 艣piewa. Za艣piewa mi pan, jak wyzdrowieje.

—聽Tak mnie tylko wzi臋艂o... niech mi pan opowie o kartach, bardzo prosz臋...

—聽Raz likwidowali dom gry u „Pick贸w”, by艂em przy tym, napisa艂em wstrz膮saj膮cy artyku艂 „Przekl臋te miliony”. Pocz膮tek da艂em 艣liczny, 偶e od „Pick贸w” prowadzi艂y tylko trzy drogi: pierwsza na Dworzec Wilsona, druga do wi臋zienia na Pankracu, a ta trzecia na olsza艅ski cmentarz. A potem zgrabnie wyliczy艂em, 偶e przez te dwadzie艣cia lat, kiedy u „Pick贸w” uprawia艂o si臋 hazard, przepuszczono tam dwa miliardy koron i 偶e za t臋 kwot臋 mo偶na by sobie zafundowa膰 jeszcze jedn膮 lini臋 Maginota. Wie pan, jak tu le偶臋, to dopiero teraz widz臋, 偶e dziennikarstwo traktowa艂em jak sztuk臋, 偶e cz臋艣ciej do tego interesu dop艂aca艂em. Id臋 ja kiedy艣 ko艂o „Zielonego drzewa”...

—聽Na 呕i偶kowie czy w Koszirzach?

—聽Na Zi偶kowie. Patrz臋, a w bramie nowy patent. Sk艂adany stolik, a na stoliku obrazki. Jako dziennikarz chcia艂em wiedzie膰 co i jak i postawi艂em pi臋ciokoron贸wk臋, i trafi艂em g艂贸wn膮 wygran膮.

—聽Grubasa...

—聽Aha. Potem zn贸w wygra艂em, ale w ko艅cu zgra艂em si臋 na czysto. Obr膮czk臋 nawet postawi艂em, no i j膮 te偶 przegra艂em. Los zagra艂 mi na nosie.

—聽To musia艂o by膰 pi臋kne...

—聽Tego bym nie powiedzia艂... a zreszt膮, zale偶y jak na to patrze膰. Ale ja gra艂em tak偶e o swoj膮 ludzk膮 godno艣膰! M贸wi臋 bankierowi: „Daj mi pan cho膰 na tramwaj”. A on odpowiedzia艂, faktycznie jak ten Los: „Nie mia艂e艣 pan dzi艣 fartu”. No i poszed艂em do domu na nogach i od razu machn膮艂em artyku艂 „Wielkomiejskie rekiny decyduj膮 o losie uczciwych obywateli”. Sam naczelny poklepa艂 mnie po ramieniu i powiedzia艂: „Tak to napisane, jakby prze偶y艂 to pan osobi艣cie. Dobrze, dobrze, o to chodzi”.

—聽Ale to brzydko z pa艅skiej strony, 偶e by艂 pan tak m艣ciwy. Ile偶 to razy mnie co艣 takiego spotka艂o, wszystko przegrywa艂em, wszy艣ciute艅ko. Ja te偶 gra艂em do ko艅ca, p贸ki mia艂em krawat i sztyblety... a potem szed艂em do domu piechot膮, poha艅biony, ale nikomu ani s艂贸wka. Przecie偶 zadziera艂em i pr贸bowa艂em si臋 z Losem!

—聽Pan 艣pi膮cy, co?

—聽Nie... tak tylko pokas艂uj臋... ul偶臋 sobie, a potem... tak bardzo lubi臋 teraz ludzki g艂os...

—聽Tak si臋 pan pocisz? Mo偶e da膰 pi膰? Zadzwoni臋 po siostrzyczk臋.

—聽Tylko nie to! Pomy艣la艂aby sobie B贸g wie co... lepiej niech mi pan co艣 opowie o gazecie, mo偶e by膰 nawet smutne...

—聽Smutne? W gazecie prawie wszystko masz pan smutne, kiedy j膮 pan robisz. W Brnie te偶 by艂em. Policja zrobi艂a raz nalot w Lu偶ankach, na Koliszti. Sp臋dzili te prostytutki do jednego lokalu na ulicy Nowej...

—聽Nie by艂a to przypadkiem „Fledynka”?

—聽Brno te偶 pan znasz, jak widz臋...

—聽Jak mam nie zna膰, zaczyna艂em tam swoj膮 wielk膮 karier臋. Wie pan, co to za wspania艂o艣膰 by艂a i jakie prze偶ycie dla ludzi, kiedy w „Weso艂ej wd贸wce” wchodzi艂em na scen臋 we fraku i pelerynce z bia艂ymi jedwabnymi koronkami? D艂oni膮 w r臋kawiczce tylko skin臋, o tak, i ju偶 艣piewam... Do „Maxima” pora i艣膰, tam weso艂o b臋dzie dzi艣...

—聽Pi臋knie, przepi臋kny masz pan g艂os, ale napij si臋 pan... odrobink臋... tak... to ten kaszel z艂agodzi...

—聽Dzi臋kuj臋... no i co pan widzia艂 we „Fledynce”?

—聽Komisarz policji kontrolowa艂 ksi膮偶eczki. Napisa艂em o tym taki reporta偶... Komisarz powiada: „No, Mar偶o, co z tob贸m?” A ona: „Co ze mn贸m? Ma艂o, 偶e mam dzi艣 niefart, to mnie jeszcze ko艂o pi贸ra robi贸m!” „Jakiego pi贸ra?” „S艂uchaj pan, wysy艂a-j贸m mi臋 na si艂臋 do Sokolnic, no to nagra艂am sobie jednego alfonsa, a ten mi nawija艂 i nawija艂, 偶e jest z Brna, ale on by艂 z Boskovic. I jak mnie dzi艣 przyskrzyni贸m, to potem spadam do Boskovic, bo tam mnie nikt nie zna.” I komisarz jej ksi膮偶eczk臋 odda艂, taki by艂 z niego poczciwina, spa艂em p贸藕niej u niego, do rana czyta艂 w okularach bibli臋. A jak si臋 zbudzi艂, zrobi艂 nade mn膮 wielki znak krzy偶a.

—聽Tak to pan dobrze pami臋ta?

—聽Przyjacielu, jak co艣 napiszesz, to zapami臋tasz a偶 do 艣mier-” ci. Ma si臋 rozumie膰 to sprawa emocji.

—聽A ja my艣l臋 sobie...

—聽Nie siadaj... przyjacielu!

—聽Nie, nie... wiem ju偶 teraz, 偶e moim najwspanialszym spek-艂 taklem by艂 „Ostatni walc” Oskara Straussa... Czy to moja wina, 偶e we mnie, poruczniku gwardii, zakocha艂a si臋 ksi臋偶niczka?

—聽Usi膮d藕 pan, prosz臋, zosta艅 pan w 艂贸偶ku.

—聽Czy to moja wina? 呕e 艣piewa艂em jej na balu „Mi艂o艣膰 to tylko sen”? Dzisiaj wiem, 偶e mia艂 z ni膮 ta艅czy膰 dow贸dca pu艂ku, ale kiedy ona sama mnie wybra艂a... a potem, przed ca艂ym pu艂kiem, niech pan sobie wyobrazi ten wstyd... dow贸dca zerwa艂 mi , epolety, szabl臋 po艂ama艂...

—聽Po艂贸偶 si臋, przyjacielu, zadzwoni臋 na siostrzyczk臋.

—聽Nie, nie... I p艂aka艂em na scenie, bo musia艂em si臋 z ksi臋偶niczk膮 rozsta膰. Orkiestra gra艂a cicho ostatniego walca... sceneria znika, na pag贸rek wje偶d偶a zza zakr臋tu male艅ka lokomo-tywka, i koniec... przez tego walca musia艂em uda膰 si臋 na obczyzn臋, przez tego walca...

—聽Przykryj臋 pana, taki pan spocony...

—聽Ja? Ach tak, ale co pan ostatnio napisa艂?

—聽Ano, w ko艅cu ju偶 na nikogo nie mog艂em si臋 wkurzy膰, to i pisa膰 nie potrafi艂em. Ostatnio k膮pa艂em si臋 pod Brandysem, a tam taka jedna dziewczyna wygrzewa艂a si臋 w s艂o艅cu. Przeje偶d偶a艂 dragon na koniu i ta panienka zapyta艂a, czy by jej na tym koniu nie nauczy艂 je藕dzi膰. No i dragon pom贸g艂 jej wsi膮艣膰, ale ko艅 si臋 znarowi艂, poni贸s艂, pop臋dzi艂 przez 艂膮k臋, a dziewczynie pu艣ci艂 kostium i zsun膮艂 si臋 z cia艂a, no i w samo po艂udnie hasa艂a naga po brandyskim rynku, a w ko艅cu ko艅 z t膮 dziewczyn膮 wpad艂 do koszar, gdzie akurat wojsko jad艂o. Pi臋knie to zatytu艂owa艂em: „Lady Godiva w Brandysie”, ale zako艅czy艂em g艂upawo, 偶e trzeba da膰 odp贸r opalaj膮cym si臋 dziewczynom, kiepsko trzymaj膮cym si臋 kostiumom i znarowionym koniom. Tego wieczora by艂em w kinie, lecia艂o „Nie jestem anio艂em” z Ann膮 Mae West. I wtedy dotar艂o do mnie, 偶e ani ja, ani nikt inny, nikt z nas nie jest anio艂em. To i po co 艂apa膰 ludzi za s艂贸wka, wytyka膰 czyny, a potem tr膮bi膰 艣wiatu w gazetach, 偶e si臋 ludzko艣膰 zbiesi艂a? No i otworzy艂em okno i tak jak ten komisarz policji nad prostytutkami w Brnie, zrobi艂em nad wszystkim znak krzy偶a... Ale pan ju偶 艣pi, przyjacielu, mo偶e jednak wezwa膰 siostrzyczk臋?

—聽Nie”. nie... spa膰 mi si臋 tylko chce... prosz臋 m贸wi膰... tak bardzo lubi臋 ludzki g艂os...

Za par臋 dni, kiedy fryzjer goli艂 nieboszczyk贸w, poskar偶y艂 mu si臋 pracownik kostnicy: — Cholera, czemu mnie to wci膮偶 boli?

—聽Gdzie? — Fryzjer od艂o偶y艂 brzytw臋, wyra藕nie o偶ywiony. — Co, tutaj? Och, to nic takiego, typowy postrza艂, lumbago.

—聽Tego mi jeszcze brakowa艂o! — Pracownik wyprostowa艂 krzy偶e.

—聽Ale, ale — fryzjer poprawi艂 uczonym gestem okulary — :nie promieniuje panu ten b贸l z plec贸w do kolan?

Wypowiedzia艂 to pytanie z naciskiem.

—聽Nie — odrzek艂 pracownik. — Siedzi mi to w krzy偶ach, jakby mi tam kto haka zamontowa艂.

—聽To dobrze, cz艂owieku, tak ma w艂a艣nie by膰! — Zachwycony fryzjer zaciera艂 d艂onie. — To ca艂kiem zwyczajny heksenszus. Lumbago! Dosta艂a si臋 male艅ka kropelka krwi do mi臋艣nia i gotowe. Dostaniesz pan na g贸rze zastrzyk albo ma艣膰 i za par臋 dni b臋dziesz pan go艣膰! Go艣膰!

Rozradowany wr贸ci艂 do golenia trup贸w. Kiedy sko艅czy艂, umy艂 r臋ce i przyjrza艂 si臋 swemu dzie艂u.

—聽Trzeba si臋 by艂o przy ch艂opakach narobi膰... Delikatna cera i twardy zarost. 呕e te偶 w tej „tr贸jce” to tak szybko leci?

—聽Od tego ta sala przecie偶 jest. — Pracownik wysmarka艂 si臋. — A w dw贸jk臋 zawsze to ra藕niej si臋 kituje. Ale z tych tu — Bo偶e, daj im wieczne niebo, je偶eli jakie艣 w og贸le jest — by艂y niez艂e numery. Jak ten — postuka艂 w wieko jednej trumny — tak i ten — postuka艂 w drugie. — Ten tutaj poda艂, 偶e jest niby solist膮 w operetce, ale kiedy z administracji zadzwonili do Zwi膮zku, czy przyjdzie kto艣 na pogrzeb, to us艂yszeli, 偶e 偶adnego takiego solisty nie by艂o. Mieli tam kogo艣 o takim nazwisku, ale tamten 艣piewa艂 tylko w ch贸rze'. No i widzisz pan, a zosta艂 po nim album fotografii, same g艂贸wne role... chyba przebiera艂 si臋 w mundury i fraki i kaza艂 sobie zdj臋cia. W艂o偶y艂em mu ten album do trumny. No i mo偶e mu to kto mie膰 za z艂e?

—聽Jak najbardziej! — Fryzjer zsun膮艂 okulary na czo艂o. — Na takie sztuki to ja jestem pies. Pomy艣l pan, do czego by to ludzi doprowadzi艂o, h臋?

—聽Daj pan spok贸j! Kiedy si臋 tak ko艂o siebie rozgl膮dam, to w艂a艣ciwie wci膮偶 widz臋 tylko takich, co to myl膮 sobie, czym by chcieli by膰 z tym, czym s膮 — rzek艂 pracownik.

Fryzjer uk艂ada艂 w kuferku brzytwy i no偶yczki. — Mo偶e i tak

—聽odpowiedzia艂 — ale spo艂ecze艅stwo musi si臋 broni膰. Inaczej by si臋 ludzi nie rozr贸偶nia艂o, kto i na co zas艂u偶y艂... No a ten drugi?

—聽skin膮艂 brod膮 w stron臋 trumny.

—聽Te偶 udany typek. W Zwi膮zku Dziennikarzy powiedzieli, 偶e cz艂owiek o takim nazwisku co艣 tam w gazecie pisa艂, tyle 偶e same szpunty. Ale pod g艂ow膮 mia艂 pe艂ny album powycinanych wielkich artyku艂贸w. I to tak uciesznych, 偶e wzi膮艂em to sobie do domu, na pami膮tk臋...

—聽Ostrzegam! — Fryzjer podni贸s艂 w uczonym ge艣cie palec. — Gru藕lica gard艂a jest zaka藕na! Wi臋c w艂a艣ciwie goli艂em dzi艣 dw贸ch aferzyst贸w!

—聽A, id藕偶e pan!

—r- Aferzyst贸w! — powt贸rzy艂 fryzjer i zatrzasn膮艂 drzwi do kostnicy.

Kroczy艂 p贸藕niej korytarzem szpitala w bia艂ym rozwianym kitlu. Przy oknie ujrza艂 m艂odzie艅ca z wyci膮gni臋t膮 nog膮 i kulami. Na korytarzu by艂o pusto, podszed艂 wi臋c i dotkn膮艂 zagipsowanego kolana.

—聽Fraktura patelae? — zapyta艂.

—聽Tak, panie doktorze, na motorze.

—聽Prosz臋 siedzie膰, prosz臋. Ju偶 lepiej, co? Idziemy na zmian臋 opatrunku?

—聽Tak, panie doktorze.

—聽No, najwa偶niejsze, 偶eby 艣ci臋gna by艂y w porz膮dku. Noga spuchni臋ta?

—聽Ju偶 nie, panie doktorze.

—聽Wy艣mienicie! No, niech pan idzie na g贸r臋, czekaj膮 ju偶 tam na pana... — Fryzjer potrzepa艂 d艂oni膮, a kiedy z kuferkiem w r臋ce oddala艂 si臋 korytarzem szpitala, us艂ysza艂 jeszcze, jak m艂odzieniec wo艂a za nim:

—聽Dzi臋kuj臋, panie doktorze!

Prze艂o偶y艂 Jan Stachowski

Kocha艣

Jeszcze przed p贸艂noc膮 kanalarze zacz臋li przygotowania do wytopu. Do roboty by艂o sze艣膰 kadzi i trzydzie艣ci sze艣膰 kokil. Pracowali w milczeniu, skupieni, bo tam gdzie p艂ynie ciek艂a stal,, wszystko musi by膰 z szamotowych rur albo dok艂adnie wysmarowane grafitem. Kiedy w ko艅cu w艂o偶yli na kokile kapelusze' i przygotowali w臋giel drzewny, brygadzista zadecydowa艂:

—聽No, ch艂opaki, ciacha膰 b臋dziem, co? — I przebieg艂 po gi臋tkiej desce przez kana艂. Na drugiej stronie przypomnia艂 sobie:

—聽Hansi, my艣lisz 偶e kto za ciebie b臋dzie zbiera艂 te wilki? — Wskaza艂 na zakrzep艂e grudy rozlanej stali, zakrzep艂e placki o przedziwnych kszta艂tach.

—聽Ja — wskaza艂 siebie Jenda i ju偶 si臋 t艂umaczy — ale od pocz膮tku szychty nie by艂o wolnego kranu. O, na dwudziestce kraniarki dalej nie ma!

—聽To艣 mia艂 te wilki za艂atwi膰 sznoblem... — rzek艂 brygadzista i wskaza艂 na dach stalowni, gdzie wisia艂a suwnica z hakiem.

—聽艁atwo si臋 m贸wi, sznoblem, tylko 偶e sznobel wozi艂 kadzie.

—聽To艣 mia艂 poczeka膰!

—聽Poczeka膰... tylko 偶e potem sznoblem sk艂adali na kup臋 gor膮ce odlewy, a teraz, s艂yszy pan? — Jenda zgi膮艂 uniesiony palec w kierunku, sk膮d rozbrzmiewa艂 dzwon — s艂yszy pan!' Esai dzwoni na pr贸b臋, no i zn贸w nie b臋dzie wolnego kranu!

—聽Ale i tak si臋 nie wymigasz — stwierdzi艂 brygadzista i 偶artobliwie klepn膮艂 Jend臋 w policzek.

Siedli potem na boku, zaraz za stosem stygn膮cych powoli odlew贸w, brygadzista odwr贸ci艂 pust膮 skrzyni臋 po chromie, usiad艂 na niej i zarz膮dzi艂:

—聽No, Majcher, jedziemy z tym koksem! — Majcher u艣miechn膮艂 si臋: — Jedziemy!

I wszyscy zezowali w g贸r臋, gdzie suwnicowy wychyla艂 si臋 z kabiny, przerzuca艂 biegi i maszyna ruszy艂a, ci膮gn膮c w g贸r臋 wype艂nion膮 wapnem wanienk臋, i przenosi艂a t臋 nieck臋 z wapnem pod 艣cian臋 stalowni.

—聽To jest niezgodne z przepisami! — rzek艂 Jenda.

—聽G艂upi艣 ty, synku — odpowiedzia艂 艂agodnie brygadzista —> jak si臋 kraniarz b臋dzie ogl膮da艂 na przepisy, to stalownia wyrobi si臋 na czterdzie艣ci procent, synku ty g艂upi.

A suwnica w stalowni 艂omota艂a, bia艂a wanienka z wapnem, sun臋艂a wzd艂u偶 elektrycznego pieca, na g贸rze przy martenach drzwi by艂y odsuni臋te i przez ten olbrzymi prostok膮t wida膰 by艂o rozgwie偶d偶one niebo.

Zaraz jednak otworzyli klap臋 i 艂opaty ju偶 rytmicznie wrzucaj膮 do kadzi zmia偶d偶ony nikiel, kt贸ry w k膮pieli topi艂 si臋 b艂yskawicznie, tworz膮c na powierzchni olbrzymie lustro, kt贸re rozsiewa艂o po stalowni identycznie olbrzymie odblaski i o艣lepia艂o oczy. Nie opodal elektrycznego pieca sta艂 wytapiacz i wpatrywa艂 si臋 przez fioletow膮 szybk臋 we wrz膮c膮 stal.

Jenda 艣ci膮gn膮艂 teczki, kt贸re musieli wiesza膰 na drutach, bo w stalowni szczur贸w pe艂no.

—聽Tak mi si臋 widzi — rzek艂 Majcher, kiedy z teczki wyj膮艂 owini臋te w fartuch no偶yczki i maszynk臋 — 偶e kiedy艣 te bestie spuszcz膮 si臋 nam z dachu po tym drucie!

—聽Majcher — przypomnia艂 brygadzista — tylko obetniesz mnie tak, 偶ebym wygl膮da艂 jak nie obci臋ty. Bo inaczej w 艂eb mi duje!

—聽Jasna sprawa, zrobimy taki ameryka艅ski fasonik — odrzek艂 Majcher, k艂ad膮c maszynk臋 na blaszanej beczce po wanadzie. A kiedy zobaczy艂, 偶e Jenda siada na skrzynce, wyci膮gn膮艂 mu j膮 spod ty艂ka. No i Jenda wy艂o偶y艂 si臋 w kurzu wraz z posmarowanymi kromkami chleba.

—聽Najwi臋cej zbierzemy z bok贸w — rzek艂 Majcher jak gdyby nigdy nic, i ci膮gn膮艂 dalej — gada艂 mi szwagier, jak to na starej hucie z艂apali w pu艂apk臋 szczura, oblali go benzyn膮, podpalili i wypu艣cili z tej pu艂apki. I ten szczur zasuwa艂 przez pomost jak

raca!

—聽Majcher, tylko zostaw mi co艣 nad uszami — wystraszy艂 si臋

brygadzista.

—聽Jasne, przecie偶 nie b臋dziesz si臋 nosi艂 jak ten gogu艣, co nie? — Majcher kiwn膮 na Jend臋, kt贸ry okrawa艂 zakurzone kromki.

—聽Niech ka偶dy si臋 strzy偶e gdzie chce i jak chce! — wybuchn膮艂 Jenda — ale ja chodz臋 tylko do Klubu M艂odych, a tam strzy偶e Francuz, Theodor Olivieri, to ci dopiero szpenio. Zapytajcie kogo chcecie, ka偶dy wam powie, jaki z niego bikiniarz. W膮skie nogaweczki, marynareczka przykrojona do figury, a w niedziel臋 po po艂udniu nosi taaaki kapelusz, takieeego stetsona — powiedzia艂 z zachwytem Jenda i palcami zatoczy艂 wok贸艂 g艂owy ko艂o.

—聽Jakiego? — zapyta艂 Majcher przestaj膮c strzyc.

—聽Takiego, o — pokaza艂 Jenda znowu — ale z wami Theodor nawet gada膰 by nie chcia艂, on tylko mnie zrobi fryzur臋 na 偶y-1 czenie. Fale czy z grzywk膮? A na koniec pyta: 偶yczy pan sobie kolo艅sk膮 czy kwiatow膮? — Jenda zdj膮艂 czapk臋, pochyli艂 g艂ow臋 jak m贸g艂 najni偶ej i pokazywa艂, jakie ma pi臋kne fale, kt贸re zrobi艂 mu Theodor Olivieri w Klubie M艂odych... tylko jemu. Majcher skorzysta艂 z okazji i zdmuchn膮艂 z maszynki garstk臋 艣ci臋tych w艂os贸w na posmarowane kromki Jendy.

—聽Pi臋kne w艂osy — stwierdzi艂.

—聽Majcher — zaniepokoi艂 si臋 brygadzista, wyjmuj膮c r臋k臋 spod fartucha — zmi艂uj si臋, nie zdejmuj mi tego za du偶o, ja ju偶 przeci膮g czuj臋!

—聽Jasne, fryzurka b臋dzie jak trza — uspokaja艂 go Majcher, a kiedy spojrza艂 na ziemi臋 i zobaczy艂 tam 艣lady szczurzych 艂apek, podobne do maciupich lilii, rzek艂: — Kiedy robi艂em na martenach, raz te偶 z艂apa艂em w pu艂apk臋 szczura. Wrzuci艂em go do koryta i suwnicowy podjecha艂 z nim pod sam piec. Akurat by艂o po spu艣cie, otworzy艂em pu艂apk臋... i szczur, jak zobaczy艂 z drugiej strony pieca dziur臋, przebieg艂 przez ca艂y rozpalony trzon!

Przez ca艂y piec! Skoczyli艣my na drug臋 stron臋, a tam le偶a艂 szczur, martwy ju偶, nogi mu si臋 na amen spali艂y, ale 偶e mia艂a, bestia, szans臋, to spr贸bowa艂a!

Kanalarze zamilkli i tylko no偶yczki pracowa艂y.

—聽艁adna pogoda — rzek艂 Jenda.

—聽Czego?

—聽To si臋 tak m贸wi, kiedy ludzie siedz膮 i nie wiedz膮 o czym rozmawia膰, no i kto艣... 艁adna pogoda — wyja艣nia艂 Jenda. Kto艣 schowany w ciemno艣ciach krzykn膮艂:

—聽W kadziach nie ma brei!

—聽Hansi, a jak obskakujesz dziewuchy? — spyta艂 brygadzista.

Jenda jakby tylko czeka艂 na to pytanie:

—聽Ostatniej niedzieli siedz臋 sobie w „Sportowej” przy barze, noga na nodze, 偶eby by艂o wida膰 skarpetki w paski i ma艂e buciki, ech, ja mam ma艂膮 nog臋, popatrzcie no! — rzek艂 i wysun膮艂 but, 偶eby sprawdzili.

—聽Poka偶! — poprosi艂 Majcher i kiedy Jeniezek wysun膮艂 but znowu, Majcher mu go zgrabnie oplu艂.

—聽No co, no co! — zez艂o艣ci艂 si臋 Jenda — zazdro艣ci pan, trzydziesty 贸smy! A obok mnie usiad艂a jedna cizia i ja do niej, pozwoli si臋 pani zaprosi膰 na kieliszeczek, co pani pije? Kaza艂a sobie rumu, tr膮cili艣my si臋, ja mineraln膮, bo abstynent jestem, ona mnie fachowo obfilowa艂a, a ja jej zajrza艂em za dekolt i m贸wi臋, pani to ma czym oddycha膰. A ona rzek艂a, g艂owa pana nie boli? A ja na to, 偶e owszem, czasem to mi nawet jakby tramwaj w niej je藕dzi. To ona mi poradzi艂a, 偶ebym wla艂 sobie do ucha krople na wstrzymanie, a potem fest potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, tak jak si臋 to robi z sidolem. Ale frajd臋 mia艂em z tej dziewczyny, bezb艂臋dn膮! — rozpami臋tywa艂 Jeniczek.

—聽Nie picujesz to? — rzek艂 brygadzista.

—聽Na pewno nie picuje! — rozindyczy艂 si臋 Majcher — taka to ichnia ca艂a generacja, tylko frajda i frajda. Ten m贸j szczun te偶. Przychodzi z szychty do domu i powiada, wiesz, tatko, wy-cyrklowali艣my pneumatyczny m艂ot tak, 偶eby mi si臋 zatrzyma艂

dwa milimetry nad nosem. Ty szczanie, m贸wi臋, chyba艣 tam si臋 nie po艂o偶y艂?! Ano, tatko, po艂o偶y艂, a tu fru! a mnie w oczach ca艂kiem ciemno, kiedy mi to grzmotn臋艂o te dwa milimetry przed nosem. Ale czemu艣 tam si臋 po艂o偶y艂, gadaj, czemu? m贸wi臋. Wiesz, tatko, wierz臋 maszynom, to raz, a dwa... bomba frajd臋 mia艂em. I dziewczyny teraz na mnie ca艂kiem inaczej patrz膮! — Majcher krzykn膮艂, wygra偶aj膮c no偶yczkami: — Ja bym wam, szczuny,

da艂 frajd臋!

W tym momencie ruszy艂 spust na martenie, na sz贸stce, pomocnik szybko uciek艂 z dr膮giem, a rynn膮 burzliwie chlusta艂a stal, wpadaj膮c z bulgotem do podgrzanej kadzi, iskierki pryska艂y jak p艂on膮ce ziarna,\majster, zalany 艂un膮 jak diabe艂, sta艂 na pomo艣cie, jedn膮 r臋k膮 pokazywa艂, 偶eby suwnica podjecha艂a, drug膮 za艣 trzyma艂 przed oczyma fioletow膮 szybk臋, wreszcie da艂 znak i pomocnik wrzuci艂 do kadzi 艂opat臋 krzemu... i z kadzi buchn膮艂 wpierw cynamonowy dym, a potem o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂o, jak na pirotechnicznych pokazach.

Suwnicowy, pod kt贸rym wisia艂a ta kad藕, trzyma艂 r臋ce na biegach i wstrzymywa艂 oddech, 偶eby jak najmniej na艂yka膰 si臋 tych truj膮cych, ale pi臋knych wyziew贸w.

—聽Majcher, jestem wystrzy偶ony jak szwabski rekrut. — Brygadzista obmacywa艂 sobie g艂ow臋.

——聽To ci si臋 tylko tak wydaje, szkoda, 偶e nie mam lustra! Hansi) rusz偶e si臋 i skocz mi po kapk臋 wody — zarz膮dzi艂 Majcher i poda艂 Jendzie s艂oiczek po musztardzie, staj膮c mu jednocze艣nie

na nodze.

—聽Podgolimy baczki — rzek艂 cicho.

Kiedy Jenda wr贸ci艂, Majcher zwil偶y艂 palec i je藕dzi艂 nim ko艂o uszu brygadzisty, i ci膮gn膮艂 dalej: — Frajda... frajda! Mnie te偶 by艂a w g艂owie sama frajda! Nie byli艣my lepsi... Ale czemu to si臋 Wiercisz? Jeszcze bym w uszko ci膮艂! — przerazi艂 si臋.

—聽Psiakrew, Majcher, nie posz艂e艣 z tymi baczkami na ca艂o艣膰?

—聽Nie... tylko troszeczk臋, b臋dziesz jak notariusz... i podgoli-my jeszcze karczek! — rzek艂 Majcher, a kiedy si臋 odwr贸ci艂, potkn膮艂 si臋 i celowo obla艂 Jend臋. — Nie mo偶esz to, kurduplu, usi膮艣膰 gdzie indziej?

—聽To nic, nic si臋 nie sta艂o — przeprasza艂 Jenda, patrz膮c wci膮偶, przez otwart膮 bram臋 na gwiazdy.

—聽No dobra, dobra, zapomnijmy o tym... Dajemy pomad臋 czy tylko skropi膰? Skropi膰, dobrze. A kiedy艣 mia艂em za szefa niejakiego pana Szernera. Ten wozi艂 ze sob膮 papiery, a w kostnicy, jak偶e艣my si臋 tam wpakowali, pan Szerner przegl膮da艂 kartoniki, na kt贸rych sta艂o, jak si臋 kto nazywa, 偶eby si臋 to nie pomiesza艂o, To samo macie na porod贸wce, dzieci te偶 maj膮 kartoniki, 偶eby ich nie pomienia膰... No i pan Szerner bra艂 te kartoniki i wykre艣la艂 je w papierach. A szofer powiada, panie Szerner, tam jest jeszcze jeden na sekcyjnym stole. I pan Szerner wzi膮艂 kartonik przywi膮zany 偶y艂k膮 do kciuka... a tu ten nieboszczyk siada, salutuje i zn贸w si臋 k艂adzie. A pan Szerner, co to w swoim 偶yciu wykre艣li艂 ju偶 dziesi膮tki tysi臋cy nieboszczyk贸w, podskoczy艂 jak spr臋偶yna, rozdepta艂 wieko trumny, mnie przewr贸ci艂 i dopiero jak by艂 daleko, to si臋 obejrza艂... A szofer si臋 roze艣mia艂 i m贸wi, panie Szerner, patrz pan! I poci膮gn膮艂 za sznurki, a nieboszczyk zn贸w usiad艂 i zasalutowa艂. T膮 buteleczk臋 mam jeszcze od Pro-chazky, Prague — rzek艂 Majcher, po czym poufale zapyta艂: —; Przedzia艂ek robimy na Fairbanksa?

—聽Na Fairbanksa — przytakn膮艂 brygadzista.

Majcher odwi膮za艂 fartuch i wszystko, co na nim by艂o, strzep-禄 n膮艂 w oczy Jendzie, kt贸ry z r臋koma pod kolanami patrzy艂 na przeciwleg艂膮 艣cian臋 stalowni, tam mi臋dzy martenowskie piece, gdzie odsuni臋te wrota obramowywa艂y niebiesk膮 map臋 gwiazd.

—聽To nic, Hansi, nic si臋 nie sta艂o — dysza艂 Majcher, a kie-? dy si臋 ju偶 nachichota艂 do syta, powiedzia艂 — to si臋 ca艂kiem nie Mczy. Tak to ju偶 jest, cz艂owiek odstawia kozaka tak d艂ugo, a偶, go dopadnie musek.

—聽Co? — Jenda przesta艂 trze膰 oczy i podni贸s艂 wzrok.

—聽Musek — odrzek艂 Majcher i da艂 Jendzie szczutka w nos, Brygadzista je藕dzi艂 palcem za ko艂nierzem koszuli, a potem obmaca艂 potylic臋.

—聽Musek? — Jenda wyba艂uszy艂 oczy.

—聽Musek, pacanie. W Strasznicach, w krematorium mia艂em kolesia, bardzo艣my si臋 lubili, nazywa艂 si臋 Olda Tuma. Hodowa-r

li艣my razem rybki i rozwielitki. Raz mu si臋 zachorowa艂o, mnie te偶. A jak ju偶 wydobrza艂em, posz艂em do krematorium, schodz臋 na d贸艂, przez sufit s艂ysz臋, jak ch贸r 艣piewa... Czechy pi臋kne, Czechy me... a na dole trumna. M贸wi臋 mistrzowi, mistrzu, a gdzie dzi艣 jest Olda Tuma? Mistrz wzi膮艂 najsamprz贸d t膮 trumn臋 w kleszcze i zanim j膮 po p艂ozach wsun膮艂 do paleniska, pokaza艂 na t膮 trumn臋 i rzek艂... Olda Tuma dzi艣 jest tutaj!... a mnie ju偶 tam nie by艂o, zatrzyma艂em si臋 dopiero na Florze... ale po co to, nie trzeba — szepn膮艂 Majcher czuj膮c, jak brygadzista wsuwa mu do kieszeni jakie艣 drobne.

Potem do fartucha w saksofony i harmonie w艂o偶y艂 maszynk臋, no偶yczki i grzebie艅, wyci膮gn膮艂 kawa艂ek chleba, za艣 teczk臋 zawiesi艂 na drucie.

X

Powlekli si臋 w stron膮 kana艂u. Na drugim ko艅cu pracowa艂a inna brygada, hakami zdejmowali kapelusze z odlew贸w. D藕wig za ka偶dym razem obni偶a艂 si臋, a偶 haki dzwoni艂y o stal, potem kto艣 szybko podskakiwa艂 do r贸偶owej stali, z odwr贸con膮 twarz膮, ale . wci膮偶 zezuj膮c, szybko mocowa艂 haki na uszach kapelusza... i szybko uskakiwa艂. A d藕wig szarpn膮艂, zerwa艂 kapelusz i ju偶 go odnosi艂... tylko szary kr膮g k艂ad艂 si臋 cieniem nad kana艂em, jak p臋cherzyk, jak k贸艂ko z dymu... a偶 znikn膮艂...

—聽No, ch艂opaki — zadysponowa艂 brygadzista, kiedy ju偶 w艂o偶y艂 czapk臋 — przygotujemy pod wytop kana艂 przy 贸semce, ale najprz贸d wytargamy wilki i korzenie. A jak kt贸ry wilk b臋dzie ci臋偶ki, to ty, Hansi, p贸jdziesz do ty艂u, za es臋, i przyniesiesz obr臋cze z beczek po manganie, jedn膮 obr臋cz dasz na jeden koniec wilka, drug膮 na drugi... i kran to wam wyci膮gnie hakami, dobra?

I zeszli po drabinie do kana艂u.

Jenda wzi膮艂 kilofy i 艂opaty, kt贸re mia艂 wci艣ni臋te za tarasuj膮cym kana艂 sze艣膰dziesi臋ciocetnarowym odlewem. Zanim rozpocz臋li prac臋, odczekali chwil臋, przycisn臋li si臋 do 艣ciany kana艂u, bo akurat nad nimi suwnica lejnicza przewozi艂a pe艂n膮 mis臋 偶u偶la. A nad tym roz偶arzonym 偶u偶lem, jak zorza polarna 艣wieci艂a szlaka nasycona fosforem i truj膮cymi wyziewami.... a jako 偶e w贸zki z ha艂dy jeszcze nie wr贸ci艂y, wi臋c suwnicowy postawi艂 t臋

mis臋 przy kanale, tak 偶e opiera艂a si臋 o konstrukcj臋 martenow-skiego pieca. Brygadzista splun膮艂 w d艂onie i: — Hansi, a jak tam u ciebie z ta艅cami?

—聽H臋, trzeba mnie widzie膰! Pod „Niebiesk膮 Gwiazd膮” wycina艂em z tak膮 jedn膮 figury i tak mi si臋 to spodoba艂o, 偶e posz艂em za swoj膮 partnerk膮 a偶 do toalety. Tylko 偶e jej absztyfikantowi to si臋 nie spodoba艂o i da艂 mi po g臋bie.

—聽Nerwowe te ludzie jakie艣, co nie? — Brygadzista nadstawi艂 uszu.

—聽I to jak! — podchwyci艂 temat Jenda — potwornie! By艂em raz w Pradze, kupi艂em sobie gramofonowe p艂yty z zespo艂em pana Kuczery, a potem wdep艂em na pota艅c贸wk臋. Ch艂opaki fajnie gra艂y, id臋 po 艂adn膮 dziewczyn臋, k艂aniam si臋 i m贸wi臋, mo偶na pani膮 prosi膰? A temu tam, co z ni膮 by艂, m贸wi臋 jak si臋 nale偶y, stary, pozwolisz? A on na mnie z mord膮, sp艂ywaj, b臋cwale! A ja na to, co艣 powiedzia艂? A on znowu, sp艂ywaj, b臋cwale! Uk艂oni艂em si臋 dziewczynie i rzek艂em, 艂askawa pani wybaczy, lecz zmuszony zosta艂em towarzyszowi pani da膰 po g臋bie! Wyszli艣my na korytarz i on jak mnie pierdykn膮艂, to a偶em fikn膮艂, a wtedy taka mnie krew zala艂a, 偶e jakbym mia艂 przy sobie pana Kuczer臋, tobym ten jego zesp贸艂 rozpieprzy艂 w drobny mak. No, ale to by艂 byk, co mi przy艂o偶y艂 — cieszy艂 si臋 Jenda, przerwa艂 prac臋, otar艂 pot i pokaza艂: — Mi臋艣nie to mia艂 takie! — I nie domkni臋t膮 d艂oni膮 zademonstrowa艂 na drugim ramieniu, jakie to pot臋偶ne bicepsy mia艂 ten go艣膰 na pota艅c贸wce.

—聽Co, jakie mi臋艣nie? — spyta艂 zn贸w Majcher.

—聽O, takie — pokaza艂 zachwycony Jenda — i to si臋 przytrafi艂o mnie, co jak przychodz臋 do „Ludowego”, to od razu „Syl-vians” graj膮 dla mnie, a najlepszy perkusista, Jarda Votava, z tak膮 uciech膮 wali w b臋bny, 偶e a偶 pa艂eczki w powietrzu fruwaj膮! — promienia艂 Jenda.

A nad nimi, oparty plecami o por臋cz majster wydziera艂 si臋 w stron臋 otwartych drzwi:

—聽Czemu艣cie nie dodali do wytopu sur贸wki?! Mglista posta膰 sta艂a we wrotach, za ni膮 migota艂y gwiazdy, posta膰 krzykn臋艂a:

——聽Sur贸wki nie by艂o! Majster pogrozi艂 pi臋艣ci膮:

—聽To偶, do cholery, co艣 tam musieli艣cie doda膰, no nie?! A posta膰 wrzeszczy:

—聽Podstawili艣my kokile! Majster wychrypia艂:

—聽Kokile! Kokile s膮 do bani, tfu, kokile!

Jenda spogl膮da艂 z kana艂u w g贸r臋, przerwa艂 prac臋, bo zawsze, jak kto艣 krzycza艂, Jenda my艣la艂, 偶e to on co艣 zawini艂. Brygadzista powiedzia艂:

—聽Spokojnie, Hansi, spokojnie... aha, a w niedziel臋 pi艂k臋 widzia艂e艣?

—聽Widzia艂em, uch, to ci by艂 pi臋kny mecz — opowiada艂 Jenda — w drugiej po艂贸wce na ko艣ci pana Ma j er a polowa艂o trzech cieplickich, ale za to pan Fous i pan Linhart tak tych z Cieplic kosili, 偶e tamci z nerw贸w chcieli wla膰 s臋dziemu. Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e z boiska znie艣li pana Koksztejna i pana Braganiol臋. Ale w og贸le pi臋kny to by艂 mecz. Pan Kuchler do dzi艣 ma taaakie oko — rzek艂 Jenda i przy艂o偶y艂 zwini臋t膮 pi臋艣膰 do oczodo艂u.

—聽Jakie, jakie? — Majcher zaczyna艂 swoje.

—聽Taaakie — pokazywa艂 艂atwowierny Jenda — a zanim Cieplice wykosi艂y pana Koksztejna, to on sam, po sol贸wkach, zasun膮艂 im dwa gole. A ta druga bramka, co j膮 strzeli艂, to by艂a bramka, przez kt贸r膮 bramkarz jest do偶ywotnio szurni臋ty. To by艂o, prosz臋 pa艅stwa, 偶e palce liza膰! — mlasn膮艂 Jenda, wyci膮gaj膮c z kieszeni kred臋 — popatrzcie no, narysuj臋 to wam na 艣cianie. No, ten krzy偶yk to cieplicki bek, k贸艂eczko to pan Koksztejn, a te krzy偶yki za nim to pomocnicy z Cieplic. A tu bramka. Jak my艣licie, co pan Koksztejn zrobi艂?

—聽No, zrobi艂... — podpuszcza艂 Majcher.

—聽Tegom si臋 m贸g艂 spodziewa膰. By艂o tak, jak rysuj臋, pan Koksztejn dosta艂 ga艂臋, zwodem zrobi艂* pomocnika, potem kiwn膮艂 beka i z 贸semki w艂adowa艂 ga艂臋 pod poprzeczk臋. Nie do obrony! To by艂a pierwsza bramka! — Jenda bazgra艂 w uniesieniu i ci膮gn膮艂 dalej — a teraz ten cymes, ten drugi gol. Popatrzcie tylko, tu jest bramka, to s膮 cieplickie beki, tutaj pan Koksztejn, kt贸ry

markuje podanie... ale naraz wpada mi臋dzy bek贸w i jest sam na sam z bramkarzem. Jak my艣licis, co pan Koksztejn zrobi艂?

—聽Pu艣ci艂 mu tam petard臋! — rzek艂 Majcher.

—聽Eee tam, jaka tam petarda... — szepn膮艂 Jenda potrz膮saj膮c g艂ow膮 z drogocennym obrazem, o kt贸rym si臋 teraz rozpowiedzia艂 — tu macie bramk臋, ca艂膮 bramk臋 wam narysuj臋 — rzek艂, maluj膮c na 艣cianie s艂upki i poprzeczk臋 — no i cieplicki bramkarz my艣la艂, 偶e b臋dzie kopyto, zrobi艂 robinsonad臋, ale widzicie, by艂o tak, jak tu wam rysuj臋, pan Koksztejn go kupi艂 na zw贸d... ale jeszcze mu by艂o ma艂o! Podbi艂 lekko ga艂臋... — Jenda grzbietem stopy podbi艂 niewidoczn膮, ale dla niego ca艂kiem wyra藕n膮 pi艂k臋, i upadaj膮c plecami na dno kana艂u, fikaj膮c koz艂a zawo艂a艂: — O, tak, no偶ycami, jak s艂ynny Pepan Kosztialek, te偶 ch艂opak z Kladna, wpakowa艂 t膮 ga艂臋 w okienko! No m贸wi臋 wam, to by艂 artystyczny numer!

Jenda, ju偶 le偶膮c na plecach, wierzgn膮艂 butami i do zachwyconych oczu zn贸w nasypa艂 si臋 grafit i piasek. Po chwili wsta艂 i otrzepa艂 si臋, u艣miechaj膮c si臋 przepraszaj膮co.

—聽Ech, ty artystyczny numerze — rzek艂 Majcher, przyst膮pi艂 do Jendy, z艂apa艂 za daszek i wbi艂 mu czapk臋 a偶 po brod臋 — a teraz 艣migaj za es臋 po obr臋cze, wywieziemy kranem te wilki!

Jenda wykaraska艂 si臋 z obcis艂ej czapki, obmaca艂 swoje fale, a kiedy starannie na艂o偶y艂 czapk臋, powiedzia艂 b艂agalnym g艂osem:

—聽Ja nie wiem, gdzie te obr臋cze s膮, panie Majcher, nie przeszed艂by si臋 pan po nie sam, b臋dzie pan taki dobry?

—聽Ze niby jak si臋 nazywam? — zapyta艂 Majcher gro藕nie.

—聽Pan Szimunek... panie Szimunek...

—聽No! I pami臋taj mi! Wyczy艣膰 to tutaj, a ja id臋 po te obr臋cze — zarz膮dzi艂 Majcher.

—聽A ja se skocz臋 po piwo, zaraz wracam, sz贸stka ju偶 chyba b臋dzie czysta, b臋dziemy odwozi膰 odlewy. Jendo, wypucuj tu festj co? — rzek艂 brygadzista trzymaj膮c si臋 drabiny. Za chwil臋 ju偶 po niej wolno wchodzi艂, Majcher za nim. Jenda us艂u偶nie przytrzyma艂, drabin臋, a Majcher, jak to spostrzeg艂, wytar艂 podeszwy but贸w o stopie艅 i Jenda zn贸w prycha艂 grafitem i piaskiem. Kiedy przetar艂 oczy, zdj膮艂 kurtk臋 i czapk臋, i g艂aska艂, i pies-

ci艂 palcami te swoje pi臋kne fale, i patrzy艂 na dach stalowni, na konstrukcj臋, kt贸ra rozpo艣ciera艂a si臋 jak skrzyd艂a nietoperza, a z pomostu wytapiacz krzycza艂 na ca艂膮 hal臋: — Ch艂opaki, cholera jasna, ch艂opaki, 贸semka si臋 zla艂a!

Jenda wszed艂 na drabin臋 i kiedy rozgl膮da艂 si臋, kt贸偶 to tak krzyczy, to zobaczy艂, 偶e wrota zn贸w s膮 rozsuni臋te i 偶e na niebieskim niebie dr偶膮 gwiazdy.

Wyszed艂 po drabinie, po艂azi艂 troch臋 wzd艂u偶 kana艂u, przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋, jak na odlewach p艂on膮 niebie艣ciutkie kawa艂ki w臋gla drzewnego, tak pi臋knie jak kuchenka gazowa, p贸藕niej poszed艂 do ty艂u za piece, gdzie w bramie martena kto艣 siedzia艂 z g艂ow膮 w d艂oniach i drzema艂.

Jenda otworzy艂 drzwi i wyszed艂 na tory, wdycha艂 ch艂odne nocne powietrze i z uniesion膮 g艂ow膮 patrzy艂 na obsypane gwiazdami niebo.

W tym momencie misa oparta o konstrukcj臋 martena numer osiem przewr贸ci艂a si臋 i wszystek roz偶arzony 偶u偶el sp艂yn膮艂 do kana艂u.

Po stalowni rozla艂o si臋 r贸偶owe 艣wiat艂o, a na dnie kana艂u p艂omienie lizn臋艂y kurtk臋 i czapk臋.

Majcher, kt贸ry wraca艂 spod esy z nar臋cza obr臋czy, kiedy to spostrzeg艂, zatrzyma艂 si臋, potem cisn膮艂 obr臋czami i pobieg艂, potkn膮艂 si臋 o wilka, wy艂o偶y艂 si臋, ale zaraz si臋 podni贸s艂 i ca艂y czarny od grafitu pogna艂 w stron臋 kana艂u krzycz膮c: — Ludzie, lu-dzieee, do mnie!

艢ci膮gn膮艂 kurtk臋, przykry艂 ni膮 twarz i na czworakach podczo艂-ga艂 si臋 pod kana艂, i krzykn膮艂 w g艂膮b:

—聽Jeniczku, Jeniczkuuu!

Z bufetu przybieg艂 brygadzista, tak偶e owin膮艂 sobie g艂ow臋 kurtk膮, ale kiedy chcia艂 zej艣膰 do kana艂u, wtedy drabina, kt贸ra pali艂a si臋 od do艂u, zsun臋艂a si臋 powoli jak do g艂臋bokiej wody.

—聽Mo偶e Jeniczek przelaz艂 za odlew! — zakrzykn膮艂 i pop臋dzi艂 wzd艂u偶 kana艂u, potem zlaz艂 na d贸艂, ale kiedy doszed艂 do tego olbrzymiego, tarasuj膮cego w poprzek kana艂u odlewu, to nikogo tam nie by艂o, tylko 偶u偶el rozlewa艂 si臋 wolno po ziemi.

Podali mu r臋ce i wyci膮gn臋li.

_ Nasz Jeniczek za艂atwiony — splun膮艂 brygadzista, kiedy zbiegli si臋 robotnicy i stan臋li wok贸艂 z niemym pytaniem \v oczach.

_ Idioci, jak偶e艣cie mogli postawi膰 t膮 mis臋 na linie! — krzycza艂 wymachuj膮cy r臋kami majster — na linie!

Akurat od ty艂u, od si贸dmego martena wraca艂 Jenda, a kiedy zauwa偶y艂 t臋 艂un臋 i zbiegowisko, zatrzyma艂 si臋 wystraszony.

Brygadzista, kt贸ry go zobaczy艂 pierwszy, rzek艂 艂agodnie:

—聽Jeniczku... 艣

A dzwony na piecach r贸偶nymi g艂osami bi艂y na alarm, na nieszcz臋艣cie.

Majcher odwr贸ci艂 si臋. Wychrypia艂:

—聽Jeniczku, ty艣 na 艣wiecie? Gdzie艣 by艂? Majster odsapn膮艂 i rzek艂:

—聽Oj, Jendo, Jendo, ale艣 nam napu艣ci艂 stracha! Widzisz, id膮 po ciebie 艂apiduchy... Wracajcie! Nic si臋 nie sta艂o! — krzykn膮艂 majster, a sanitariusze zawr贸cili i wraz z noszami powlekli si臋 z powrotem.

A kadziowi i ci od spustu, i ci, co przyszli spod elektrycznych piec贸w, zagl膮dali do kana艂u, gdzie cichutko strzela艂y przepalone styliska 艂opat... i czarny skrzep z niebieskim p艂omieniem po艣rodku. Potem spojrzeli na Jend臋, kt贸ry wskaza艂 na kana艂 i rzek艂: -* — 艁adna to by艂a kurtka, szkoda jej...

Brygadzista wysmarka艂 si臋:

—聽No ta, ale my tu my艣leli, 偶e艣 j膮 mia艂 na sobie.

—聽To艣cie my艣leli, 偶em tam zosta艂? — Jenda pokaza艂 t臋 zakrzep艂膮 r贸偶ow膮 pow贸d藕. Majcher uni贸s艂 r臋ce:

—聽Ty cio艂ku, a jak my艣lisz, czemu tu biegli z noszami? Czemu dzwonili na piecach?

—聽Przeze mnie? — Jenda wskaza艂 na siebie.

—聽A my艣lisz 偶e przez kogo, co? — zapyta艂 majster.

Jenda rozejrza艂 si臋 wko艂o, zagl膮da艂 m臋偶czyznom do oczu, a wszystkie te oczy spogl膮da艂y na niego... i Jenda ol艣niony dostrzeg艂, 偶e co艣 znaczy, 偶e on, Jenda, na tej ^talowni czym艣 jest.

—聽To by艣cie przeze mnie beczeli? — zapyta艂 z niedowierzaniem, zagl膮daj膮c im znowu w oczy.

—聽Jasne — rzek艂 Majcher.

—聽Ale czemu?

—聽Cio艂ku jeden, boby nam tu ciebie brakowa艂o, to膰 ka偶dy wie, 偶e z tob膮 tu mamy ubaw, no — rzek艂 Majcher.

—聽To wy mnie naprawd臋 lubicie? — krzykn膮艂 Jenda. — No, panowie, jak tak, to musicie wpa艣膰 do nas, wszyscy. Oblejemy to. U nas jest wci膮偶 tak jak w „M艂odej Gwardii”, na ka偶dym stole obstawiaj膮 totka, ale to nic, sto艂y si臋 zestawi i ja wam b臋d臋 puszcza艂 p艂yty z zespo艂em pana Kuczery, jak 艣piewa Lacri-mas negro... i Para vigo me voy. Ja b臋d臋 pi艂 mineraln膮, a wy gorza艂k臋... Urz膮dz臋 wam popijaw臋. A ja my艣la艂em, 偶e wcale mnie nie lubicie... salut go艂odupcew, panowie! — zasalutowa艂

Jenda.

Majster rzek艂:

—聽Dobrze, Jeniczku, ale gdzie艣 by艂?

—聽Na dworze... posz艂em popatrze膰 na gwiazdy. Taaakie du偶e s膮 gwiazdy, jak pi臋艣ci! — rzek艂 Jenda wymachuj膮c r臋k膮.

—聽Jakie du偶e? — zapyta艂 Majcher.

—聽Takie, o... jak pi臋艣ci — pokaza艂 Jenda.

A Majcher zdj膮艂 swoj膮 czapk臋 i wbi艂 mu j膮 a偶 po brod臋.

I rzek艂:

—聽No nie mog臋 mu tego inaczej pokaza膰, 偶e go lubi臋!

Prze艂o偶y艂 Jan Stachowski

Druhna

Tak, tak, skarbie, powiadam sobie, nie musisz ju偶 wtr膮ca膰: si臋 do ludzkich rozm贸w, nie potrzebujesz ju偶, aby kto艣 wisia艂 ci u ramienia i zwierza艂 ci si臋 ze swoich utrapie艅, nie chc臋 ju偶>( powiadam, aby kto艣 chucha艂 na ciebie cierpi膮tkiem i aby艣; w jego oczach odnajdowa艂 powszechno艣膰 swoich pospiesznych s膮d贸w. Nie potrzebujesz ju偶, powiadam, szuka膰 wsp贸lnego mianownika swoich bli藕nich, udawaj raczej, syneczku, 偶e jeste艣 niemy, 偶e ju偶 nie s艂yszysz, raczej, otoczony morzem s艂贸w, nas艂uchuj wewn臋trznego monologu utraconej m艂odo艣ci, raczej nas艂uchuj tajemnicy jednakowo艣ci, a samotono艣膰, w kt贸r膮 wchodzisz, nie b臋dzie ci臋 przera偶a膰, i raczej poprzez milczenie wnikaj za kurtyn臋 ludzkich rozm贸w, aby stan膮膰 w twarz ze zwierciad艂em ciszy. Tak, skarbie, wtargniesz z trzaskiem w pustk臋 milczenia, w kt贸rym po raz wt贸ry zostaniesz mistycznie po艂膮czony ze wszystkim, tak jak po raz pierwszy sta艂o si臋 to w 艂onie matki, gdzie艣 — otoczony centralnym ogrzewaniem — poprzez p臋powin臋 z艂膮czony by艂 z pocz膮tkiem niesko艅czono艣ci...

A z przedniego pomostu ju偶 od d艂u偶szego czasu wpatrywa艂a si臋 we mnie nie bez przyjemno艣ci tleniona blondynka, kiedy za艣 akomodowawszy wzrok przyjrza艂em si臋 dok艂adnie, pozna艂em, 偶e to 艣licznotka mojej m艂odo艣ci, kt贸rej 艂ama艂em serce, a kt贸ra mi za to obiecywa艂a w zamian,, 偶e ofiaruje mi najpi臋kniejszy dow贸d mi艂o艣ci. I wyci膮gn膮艂em r臋k臋, a ona ruszy艂a poprzez rozko艂ysany wagon, kiedy za艣 r臋ce pa tylu latach zn贸w

si臋 spotka艂y, smarkn膮艂em ze wzruszenia i z nosa wyskoczy艂 mi straszliwy smark, taki sopel jak ma艂ym dzieciom. I inoja pi臋kna od razu zgasi艂a p艂omie艅 zachwytu, i jej zielone oczy st臋偶a艂y ze wstr臋tu, szuka艂em, ale zdenerwowany nie znajdowa艂em tej kieszeni, w kt贸rej nosz臋 chusteczk臋, i tak sta艂em po艣rodku tramwaju, rozszczepiony pomi臋dzy zawstydzenie a wstyd, pasa偶erowie, kt贸rzy jeszcze przed chwil膮 mi zazdro艣cili, teraz cieszyli si臋 z mojego nieszcz臋艣cia, a powiernica mojej m艂odo艣ci przecisn臋艂a si臋 do wyj艣cia, chwyci艂a si臋 mosi臋偶nego uchwytu, stan臋艂a na stopniu, potem wyci膮gn臋艂a przed siebie buciczek i obcasiki zadzwoni艂y jeden po drugim, a ona przebieg艂a chodnik i miota艂a gniewne spojrzenia, a jej usta rzuca艂y przekle艅stwa, aby w ten spos贸b sparali偶owa膰 niezr臋czno艣膰 sytuacji, jak膮 jej zgotowa艂em. Mnie nie pozosta艂o nic innego jak p贸j艣膰 na piwo. „Pod Bia艂ym Lwem” by艂o weso艂o. Zmaltretowani i wyko艅czeni go艣cie weselni zataczaj膮c si臋 szli do taks贸wek, panna m艂oda wr贸ci艂a po bukiet 艣lubny, a kiedy w drodze powrotnej szuka艂a wyj艣cia usi艂owa艂a znale藕膰 klamk臋 w 艣cianie. Pan m艂ody, Apollo o typie berberyjskim, mia艂 klap臋 smokingu pe艂n膮 kapusty, niczym bukiecik rekruta l艣ni艂y na jego marynarce resztki weselnego przyj臋cia, a kiedy wyprowadza艂 艣wie偶o po艣lubion膮 ma艂偶onk臋, oboje w pijanym widzie wle藕li do kuchni. Gdy kelnerzy wskazali ju偶 drog臋 tej parze nowo偶e艅c贸w, przy ust臋pie dla pan贸w podni贸s艂 si臋 go艣膰 w okularach, dwa zera na drzwiach toalety unosi艂y si臋 nad nim niczym podw贸jna aureola, i go艣膰 ten zacz膮艂 klaska膰 w d艂onie i zawo艂a艂: — Znakomiiiiicie! Biiis!

A tymczasem taks贸wki ruszy艂y, kelnerzy zamkn臋li oczy i teatralnie odetchn臋li.

Lecz oto do lokalu wr贸ci艂a pijana druhna i ze smakiem dopija艂a resztki „Gambrinusa”, tego z艂otego pilzne艅skiego piwa, kt贸re ciek艂o jej z r贸偶owych ust na r贸偶owe piersi, na r贸偶owy staniczek, na r贸偶ow膮 sukienk臋, kt贸ra przylgn臋艂a jej do oblanej piwem cipeczki. Wypiwszy do ko艅ca resztki weselnej uczty ba艂a si臋 pochyli膰, bo piwo si臋ga艂o jej a偶 do ust. A ja bawi艂em si臋 papierow膮 tack膮 i ba艂em si臋 my艣le膰 o owej nieprzyjemnej przygo-

dzie w tramwaju. I wobec tego wola艂em patrze膰 na kosmat膮 m臋sk膮 r臋k臋, kt贸ra przy s膮siednim stoliku mi臋tosi艂a nog臋 pulchnej blondyny. Rod 偶yrandolem wyprostowa艂 si臋 blady m臋偶czyzna w nieokre艣lonym mundurze i ruszy艂 chwiejnie do ubikacji, a kiedy dwa zera na drzwiach przesta艂y si臋 porusza膰, rozleg艂 si臋 trzask bakelitowego sedesu, a potem d艂ugi t臋skny odg艂os: tak samo trytony dm膮c w muszle zwo艂ywa艂y zab艂膮kane nimfy. Druhna wodzi艂a rybimi oczyma i nagle jej wzrok zatrzyma艂 si臋 f la kosmatej m臋skiej r臋ce.

—聽Ma pan na to pozwolenie? — zawo艂a艂a. Oczywi艣cie, 偶e nte!

I wszyscy spojrzeli na t臋 m臋sk膮 r臋k臋, kt贸ra widocznie na takie publiczne czu艂o艣ci nie mia艂a pozwolenia, bo przesta艂a oddawa膰 si臋 z rozkosz膮 t艂amszeniu drogocennego cia艂ka. Z wychodka wr贸ci艂 blady m臋偶czyzna, w jego w艂osach l艣ni艂y krople 艣wie偶ej wody. Druhna wpatrywa艂a si臋 d艂ugo w t臋 aureol臋 z wody, po czym wykrzykn臋艂a ol艣niona odkryciem:

—聽Oczywi艣cie, rzyga艂 pan!

A m臋偶czyzna w nieokre艣lonym mundurze przytakn膮艂, zwali艂 si臋 na krzes艂o i porusza艂 szcz臋kami. A ja nadal bawi艂em si臋 tack膮, nadal patrzy艂em na ten obracaj膮cy si臋 w palcach kr膮偶ek i obj膮艂 mnie r贸偶owy cie艅, a potem r贸偶owe r臋ce druhny opar艂y si臋 o obrus i pochyli艂o si臋 nade mn膮 r贸偶owe cia艂o, ja za艣 struchla艂em ze strachu, 偶e z r贸偶owego gardzio艂ka trysn膮 teraz na mnie strugi piwa jak z r贸偶owej fontanny, jak z r贸偶owego dzbana. Ale druhna chlusn臋艂a na mnie s艂owami, kt贸re jeszcze bardziej mn膮 wstrz膮sn臋艂y. ^

—聽I co, dziadku — zawo艂a艂a — kupili艣cie ju偶 sobie r贸偶aniec?

I nadal bawi艂em si臋 aureol膮, druhna patrzy艂a na mnie, a nie mia艂a wi臋cej ni偶 osiemna艣cie lat, jej t艂uste r贸偶owe ramiona, r贸偶owa szyja i ca艂e jej cia艂o l艣ni艂o od z艂ocistego piwa, wszystka by艂a niczym r贸偶owe prosi膮tko, kt贸re — aby mia艂o chrupi膮c膮 sk贸rk臋 — smaruje si臋 pi贸rkiem umoczonym w piwie. I „zrobi艂em” te swoje najbardziej ludzkie oczy, oczy 艣wiadomego swojej winy pieska, kt贸ry spowodowa艂 katastrof臋, i tymi oczyma prosi艂em druhn臋, aby odwo艂a艂a to, czym mnie obla艂a. Para podstarza艂ych kochank贸w ju偶 zap艂aci艂a, a teraz sta艂a w drzwiach

-czekaj膮c, jak te偶 ja z kolei pogodz臋 si臋 z nieprzyjemn膮 prawd膮? Ale r贸偶owa druhna wyci膮gn臋艂a ku mnie palec i wykrzykn臋艂a:

—聽Pisarz i prosi臋, dziadku, staj膮 si臋 s艂awni po 艣mierci! Przy drzwiach wyg贸dki podni贸s艂 si臋 pijany go艣膰 w okularach i klaszcz膮c w d艂onie zawo艂a艂:

—聽Znakomiiiicie! Braaaawo! Biiiis!

Nagle do lokalu wpad艂a kobieta i nim si臋 kto spostrzeg艂, jednym uderzeniem pi臋艣ci powali艂a go艣cia w okularach, szk艂a polecia艂y gdzie艣 w g贸r臋, teraz zadzwoni艂y o mosi臋偶n膮 konsol臋, a ta kobieta wzi臋艂a go艣cia i zacz臋艂a go bez trudu ci膮gn膮膰 ku drzwiom, tak lekko, jakby ci膮gn臋艂a 偶akiecik, a kiedy go tak ci膮gn臋艂a, nie ustrzeg艂a si臋 i przycisn臋艂a jego zakrawawion膮 twarz do muru, tak 偶e na 艣cianie zosta艂a d艂uga smuga. Potem wcisn臋艂a sobie na g艂ow臋 s艂omiany kapelusik i wybieg艂a z pijanym go艣ciem a偶 na chodnik, a go艣膰 krzycza艂 uszcz臋艣liwiony:

—聽Znakomiiiicie! Biiiis!

Para podstarza艂ych kochank贸w oddali艂a si臋 pospiesznie, jakby to, co w艂a艣nie widzia艂a, mog艂o w przysz艂o艣ci sta膰 si臋 jej udzia艂em. A r贸偶owa druhna tanecznym krokiem wybieg艂a z „Bia艂ego Lwa”, a ja pi艂em „Gambrinusa” za „Gambrinusem”, pi艂em to s艂odziutkie piwo i my艣la艂em o blondynie sprzed trzydziestu lat: siedzia艂a w 艂贸dce z czerwon膮 parasolk膮 w r臋ku, a ja w ubraniu wszed艂em do rzeki i spyta艂em, czy m贸g艂bym przewie藕膰 j膮 na tej 艂贸dce? A ona powiedzia艂a, 偶e tak, wi臋c ja, chocia偶 po pas w wodzie, przerzuci艂em nog臋 wprost przez burt臋, po czym wios艂owa艂em, a woda kapa艂a ze mnie i daleko za miastem skoczy艂em do wody, i wyci膮gn膮艂em 艂贸d藕 na piasek, i poda艂em jej r臋k臋, i pomog艂em jej wysi膮艣膰 z 艂贸dki, i tak le偶eli艣my na rozgrzanym piasku, a ona poprosi艂a, abym wysuszy艂 swoje ubranie, 偶e i tak nikogo tu nie ma, a kiedy zdj膮艂em z siebie wszystko, uspokoi艂a si臋 i po艂o偶y艂a si臋 ko艂o mnie, i zamkn臋艂a oczy, odwa偶y艂em si臋 i cichutko zdj膮艂em z niej wszystko, ale kiedy by艂a ju偶 naga, nie mog艂em si臋 na nic zdoby膰, tak pi臋kne by艂o to bia艂e cia艂o w wierzbach za miastem, 偶e tylko patrzy艂em i nic wi臋cej. Potem widywali艣my si臋 ju偶 tylko ubrani, nigdy ju偶 nie by艂em do tego stopnia przej臋ty jej urod膮, aby w ubraniu wej艣膰 do rzeki, aby za-

rjomnie膰 si臋 rozebra膰... I tak przez trzydzie艣ci lat by艂em ci膮gle tym m艂odym cz艂owiekiem... A偶 tu id臋 sobie w zesz艂ym roku ulica 艣wi臋tego 艁azarza, zatrzymuje mnie jaka艣 kobieta i: „Wujku, gdzie tu jest s膮d?” Ja na to: „S艂ucham?” A ona raz jeszcze:

Wujku, gdzie tu jest s膮d?” I od tego czasu sta艂em si臋 wujkiem, i dopiero w tym roku studentka ust膮pi艂a mi miejsca w tramwaju:

Prosz臋 bardzo, usi膮d藕cie sobie, ojczulku!” Teraz siedz臋 „Pod Bia艂ym Lwem” i pij臋 r贸偶owego „Gambrinusa”, ca艂y lokal jest r贸偶owy, r贸偶owe firanki, nawet obrusy po-r贸偶owia艂y, siedz臋 w r贸偶owej samotno艣ci i wchodz臋 w r贸偶owe cisze i zerka, dwa unosz膮ce si臋 zera na drzwiach pisuaru s膮 moim r贸偶owym herbem, m贸j ty r贸偶owy staniczku, m贸wi臋 sobie, twoje ongi艣 tak bogate przedsi臋biorstwo og艂asza upad艂o艣膰, musisz sp艂aci膰 wszystkich wierzycieli, aby艣 nie by艂 nic winien elementom, od kt贸rych bra艂e艣 wszystko na kredyt, r贸偶owy staniczku, przyznaj臋 si臋 do bankructwa i zaczyna mi 艣wita膰 w g艂owie, 偶e doskona艂ym 偶alem i pokut膮 mo偶na otworzy膰 sobie nowe konto w domu bankowym niesko艅czono艣ci i wieczno艣ci, tych dw贸ch zer, tych dw贸ch otwieraj膮cych si臋 gardzieli czyhaj膮cej nico艣ci, dw贸ch zer, kt贸re niczym znaki heraldyczne wypisane s膮 na drzwiach wszystkich m臋skich sraczy...

Siedz臋 „Pod Bia艂ym Lwem” i ko艅cz臋 pi膰 ostatnie piwo, kelnerzy powiesili na 艣cianie 偶贸艂t膮 tarcz臋 i rzucaj膮 w ni膮 ostrymi strza艂kami przyozdobionymi w r贸偶nokolorowe pi贸rka: strza艂ki s膮 ostre i ci臋偶kie jak wyprostowany cyrkiel, ka偶dy, kto gra, zaczyna od tych stu punkt贸w, a wygrywa ten, kto pierwszy dojdzie do zera. I ja te偶 gra艂em, i graj膮c wygra艂em, by艂em pierwszy, komu nic nie zosta艂o. Zap艂aci艂em i wyszed艂em na 艣wie偶e powietrze.

Skarbie, powiadam, wystarczy w tej chwili otworzy膰 gazet臋, a ka偶dy nekrolog to twoja klepsydra, ka偶dy 艣miertelny wypadek z „Kroniki wypadk贸w” to tw贸j wypadek, ka偶da karetka jad膮ca z wyj膮c膮 syren膮 na dachu jedzie po ciebie. Skarbie, powiadam sobie, wszystko dla ciebie jest ju偶 wi臋c gdzie indziej, wraca膰 ku pocz膮tkowi oto twoja droga naprz贸d, marzenie o pi臋knych dziewczynach to wewn臋trzny monolog starzej膮cego si臋 cia艂a, skarbie, powiadam, w rozmowie szuka艂e艣 nadtekst贸w i pod-

tekst贸w wszystkich rozm贸w, ale zamiast humoru znajdujesz teraz pusty interwa艂 — i to w艂a艣nie w nim przelecia艂 anio艂ek. Mo偶esz, skarbie, uwa偶a膰 jedynie za wielk膮 艂ask臋, 偶e u schy艂ku tej nocy b臋dzie jeszcze Jutrzenka, mimo i偶 wiesz, 偶e capstrzyk i pobudk臋 gra si臋 na tej samej tr膮bce. Tak wi臋c, skarbie, twoim uniwersalnym dziedzicem jest pewien gr贸b, z kt贸rego nieustannie wyci膮ga ci臋 za w艂osy spojrzenie w g贸r臋, na nocne niebo, na kt贸rym niewidzialne r臋ce z wieczno艣ci w wieczno艣膰 robi膮 na dw贸ch niewidzialnych drutach ciemnoniebieski sweter ozdobiony widzialnymi gwiazdami...

Pogr膮偶ony w takich medytacjach doszed艂em na Palmowk臋. G艂贸wna ulica odwija艂a kostki brukowe niczym dywan w kratk臋, fioletowe 艣wiat艂a wysepki grucha艂y mi艂o艣nie, powiew od rzeki wysrebrza艂 szyny, a druty sieci elektrycznej l艣ni艂y jak stru偶ka 艣liny ciekn膮ca z ust cz艂owieka, kt贸ry zwariowa艂 z mi艂o艣ci. A potem po艣r贸d 艣wiate艂 mign臋艂a w oddali r贸偶owa posta膰, poczu艂em zapach jasnego piwa. A tam, w dole, nad torami, b艂yska艂a czerwona latarnia i d藕wi臋cza艂 dzwonek, i ta latarnia opada艂a z wolna, a ja pe艂en goryczy powiedzia艂em sobie: „A czy偶 ja to jaki艣 wujek? Jaki艣 ojczulek? Jaki艣 dziadek?” I zn贸w jak m艂ody m臋偶czyzna rzuci艂em si臋 w zawody z opadaj膮cymi zaporami, musia艂em pochyli膰 grzbiet, aby przebiec pod szlabanem i tak z wysuni臋t膮 do przodu g艂ow膮 wpad艂em na tory jak atleta przerywaj膮cy ta艣m臋 na mecie. I tej chwili ogarn膮艂 mnie r贸偶owy mrok i upad艂em, run膮艂em wstrz膮艣ni臋ty zderzeniem, i z g艂owy wyroi艂y mi si臋 robaczki 艣wi臋toja艅skie. Kiedy ten r贸偶owy mrok zrzed艂, zobaczy艂em, 偶e przede mn膮 siedzi na torach r贸偶owa druhna, kt贸ra podobnie jak i ja zrani艂a sobie swoje czo艂o o moje czo艂o. Przybieg艂a rozbestwiona dr贸偶niczka i 艣ci膮gn臋艂a nas z tor贸w. I natychmiast potem przejecha艂 parow贸z sikaj膮c mi w twarz wod膮 zmieszan膮 z olejem i parz膮c mi spodnie gor膮c膮 par膮. Dr贸偶niczka podnios艂a najpierw jedne, p贸藕niej drugie zapory i czerwona latarnia zako艂ysa艂a si臋 z weso艂ym chrz臋stem na uniesionym szlabanie.

—聽Ty barani 艂bie — zacz臋艂a krzycze膰 dr贸偶niczka — dok膮d si臋 tak spieszy艂e艣? M贸w!

—聽Na drug膮 stron臋! — powiadam.

_ A ty dok膮d si臋 tak spieszy艂a艣, swawolnico, dok膮d? — wrzeszcza艂a na druhn臋.

._ Ja za nim! — o艣wiadczy艂a r贸偶owa i na czworakach przy-laz艂a do mnie, wyj臋艂a okr膮g艂e lusterko i przytrzyma艂a je, a ja zobaczy艂em, 偶e z rozbitego czo艂a kapie mi krew. Dr贸偶niczka odesz艂a, ale nie odm贸wi艂a sobie przyjemno艣ci i z mroku rzuci艂a jeszcze:

_ Lepiej by艣 sobie, dziadygo, r贸偶aniec kupi艂!

Rozj膮trzy艂o mnie to i chcia艂em pobiec za ni膮.

Ale druhna zacz臋艂a mnie uspokaja膰:

—聽Daj jej spok贸j, Wacusiu! Niewiele ci ju偶 czasu zosta艂o! Przynajmniej przez te ostatnie chwile b膮d藕 dobry dla ludzi, bo nie przyjd膮 na tw贸j pogrzeb!

I wzi臋艂a to ma艂e okr膮g艂e lusterko, i patrzy艂a na swoje czo艂o, z kt贸rego ciurkiem p艂yn臋艂a krew, a ja w blasku ulicznych latarni ^przeczyta艂em po drugiej stronie tego lusterka: „Wiedz, 偶e czekolada 禄Ego芦 jest niezr贸wnana w smaku!”

A tymczasem r贸偶owa druhna wyciera艂a sobie czo艂o, oddychaj膮c mi w twaiz, a ja odwr贸ci艂em si臋 i zacz膮艂em si臋 zastanawia膰: jak to, 偶e dopiero teraz zrozumia艂em, dlaczego 偶ona odwraca si臋 ode mnie, kiedy wion臋 jej w twarz pachn膮cymi piwem zdaniami, 偶e gdybym naprawd臋 kocha艂 swoj膮 偶on臋, tak jak kocham jswoje ego, to pi艂bym raczej wino albo w og贸le przesta艂bym pi膰. I wzi膮艂em to okr膮g艂e reklamowe lusterko, i bilardowo chuchn膮艂em na siebie swoim wr艂asnym ohydnym oddechem, i poczu艂em wstr臋t do samego siebie. I natychmiast uca艂owa艂em druhn臋 w r贸偶owe policzki, aby podzi臋kowa膰 jej za to odkrycie, lecz ona przylgn臋艂a do mnie i poprzez ca艂e jej cia艂o przebieg艂o mi艂osne dr偶enie, i nasze czo艂a zlepi艂y si臋 schn膮c膮 krwi膮, i ona oddycha艂a 偶arliwie tu偶 przy moich ustach:

—聽Jareczku, najdro偶szy, daj mi si臋 napi膰 swojej 艣liny, daj... I oddech jej sta艂 si臋 nagle s艂odki, i ona szepta艂a mi:

—聽Ale偶 ty pachniesz... A ja szepta艂em:

—聽To ty pachniesz...

I tak robili艣my nawzajem jedno z drugiego bukiet r贸偶 i ca艂owali艣my si臋, i poznawali艣my smak swojej 艣liny i oddech贸w, i im

mocniej ca艂owali艣my si臋, tym bardziej pachnia艂y nasze oddechy,, i im bardziej ws艂uchiwali艣my si臋 w ten gorzki smak, tym 偶ywsze-stawa艂o si臋 wra偶enie, 偶e p艂ywamy w stuhektolitrowej beczce eksportowego piwa, 偶e k膮piemy si臋 w cysternie pachn膮cego chmielem i s艂odem nektaru.

—聽Marysiu — powiadam — jeste艣 pi臋kna.

—聽Wiem o tym — odpar艂a z przekonaniem.

—聽I co jeszcze wiesz, Ewko? — spyta艂em.

—聽Wszystko, Jureczku — szepn臋艂a.

Zatrzymali艣my si臋 na 呕ertwach, latarnia gazowa charcz膮c wymiotowa艂a na chodnik witriolem. Kuta z czarnego 偶elaza krata secesyjnego balkonu ci膮gn臋艂a si臋 wzd艂u偶 kamienicy niczym papierowa ozdoba trumny.

Druhna poda艂a mi klucz.

—聽Staraj si臋 otworzy膰 jak najciszej, Franiu — powiedzia艂a.. -—聽Tatu艣 ma lekki sen, wiesz?

—聽Wiem, Marysiu — odpar艂em, ale r臋ce mi dr偶a艂y.

—聽Chwileczk臋, Fredziu — zdecydowa艂a i odebra艂a mi klucz, przycisn臋艂a kolanem i drzwi otworzy艂y si臋, i zapach klatki schodowej powia艂 niczym polana piwem chor膮giew. 呕贸艂te 艣wiat艂o latarni gazowej po艂o偶y艂o si臋 na pierwszym schodku. Nastawi艂em reklamowe lusterko i rzuci艂em na zielonkaw膮 艣cian臋 nieruchome oko odbicia.

—聽Jasiu — m贸wi艂a czule. — To lusterko zatrzymaj sobie na. pami膮tk臋 ode mnie. Czy wiesz, 偶e nadaje si臋 dla ciebie?

—聽Wiem — powiedzia艂em.

—聽Nic nie wiesz — szepn臋艂a. — W to lusterko patrzy艂a moja. matka po raz ostatni przed 艣mierci膮, wiesz!

—聽Wiem — przytakn膮艂em.

Zamkn臋艂a, ale zanim przyskrzyni艂a odbicie okr膮g艂ego lusterka na murze, zjawi艂 mi si臋 na tej 艣cianie Charles Baudelaire:: przekroczywszy chodnik daremnie wyci膮ga艂 r臋k臋 po aureol臋,, kt贸ra ze 藕le odmierzonym krokiem upad艂a w b艂oto.

A w korytarzu powia艂o ch艂odem: to ob艂臋d wzbija艂 si臋 do lotu.

Prze艂o偶y艂 Andrzej Czcibor-Piotrowski

Legenda o pi臋knej Julci

Zamieszka艂am w hotelu „Pa艂ace”. Ko艂o p贸艂nocy, ledwie zd膮偶y艂am si臋 po艂o偶y膰, stwierdzi艂am, 偶e nad drzwiami do 艂azienki tyka zegar elektryczny. Ja, kt贸ra nie znosi艂am nawet tykania zegarka na r臋k臋 i zawsze owija艂am go szalem i wk艂ada艂am do torebki, a torebk臋 wraz z tym tykaj膮cym czasem zamyka艂am do .szafy, teraz oto s艂ysza艂am nad sob膮 mechanizm caasu umocowany jednym ko艅cem du偶ej wskaz贸wki do 艣rodka tarczy. Zapali艂am 艣wiat艂o. Wrogo spojrza艂am na zegar. I kiedy du偶a wskaz贸wka zbli偶a艂a si臋 do tej mniejszej, szybko przesun臋艂am st贸艂, na stole postawi艂am krzes艂o, wesz艂am na st贸艂, potem na krzes艂o, otworzy艂am szklane wieczko, uj臋艂am w palce du偶膮 wskaz贸wk臋, ale mia艂a tak膮 si艂臋, 偶e mi si臋 wy艣lizn臋艂a. Pospiesznie zesz艂am na dywan, otworzy艂am walizk臋, wyj臋艂am z walizki pierwszy lepszy sznurowany bucik, wywlek艂am sznurowad艂o, po czym .szybko wesz艂am na st贸艂, ze sto艂u na krzes艂o, ze sznurowad艂a zrobi艂am p臋tl臋, stryczek, i kiedy du偶a wskaz贸wka wraz z ma艂膮 wskaz贸wk膮 wskazywa艂y p贸艂noc albo po艂udnie, na艂o偶y艂am t臋 kluczk臋 na pokrywaj膮ce si臋 wskaz贸wki i poci膮gn臋艂am na sznurowad艂o. Po chwili w zegarze elektrycznym co艣 si臋 napi臋艂o, j臋kn臋艂o, zatrzeszcza艂o, mechanizm raz jeszcze spr贸bowa艂 zerwa膰 p臋ta i uwolni膰 wskaz贸wki, ale wkr贸tce podda艂 si臋, w zegarze co艣 poskar偶y艂o si臋, zachrypia艂o — po czym zapanowa艂a cisza. Przed dwunastu godzinami oponami swojej galaxie 500 przekroczy艂am granic臋 pa艅stwa. Potem zatrzyma艂am si臋 w Bajce, w

tuczami byd艂a, kt贸ra r贸wnie偶 nazywa艂a si臋 „Bajka”. Teraz stoj臋 we wrotach tuczami byd艂a, czterdzie艣ci byczk贸w ze smakiem zajada melas臋 ze 偶艂ob贸w, oborowy nabiera tward膮 szczotk膮 srebrn膮 wod臋 z wiadra i szczotkuje 艂aciatego byczka. A kiedy ten cz艂owiek idzie do hydrantu po wod臋, widz臋 pi臋kne m臋skie nogi w sztruksowych spodniach, a ka偶dy z tych byczk贸w, je艣li tylko pozwala mu na to 艂a艅cuch, li偶e to id膮ce ubranie, i r臋ce, i twarz tego rozczochranego m臋偶czyzny, kt贸ry l艣ni w s艂o艅cu od mokrej 艣liny zasychaj膮cej w kryszta艂ki melasy. I kiedy ten cz艂owiek tak szed艂 w tym szklistym ubraniu, powiedzia艂am sobie, 偶e na pewno ten m臋偶czyzna, zanim po艂o偶y si臋 spa膰, na pewno stawia te spodnie w k膮cie jak dwie zbite na krzy偶 deski. I m臋偶czyzna ten podoba艂 mi -si臋 straszliwie, tak straszliwie mi si臋 podoba艂, 偶e gdybym mia艂a do艣膰 si艂y, to zbi艂abym go na kwa艣ne jab艂ko^ bo jak ja kogo艣 lubi臋, to od razu bi艂abym go, gdy偶 pe艂na wzgl臋d贸w jestem tylko dla myd艂k贸w, dla konwencjonalnych durni贸w, z kt贸rymi musz臋 偶y膰. Dzi艣 rano, po 艣niadaniu, odwiedzi艂am w pewnej kwestii prawnej mecenasa, w kwestii, dla kt贸rej w艂a艣ciwie do Pragi przyjecha艂am, bo ja, Julcia Krim, pasierbica pana Samuela Krima, by艂ego handlarza byd艂em i komisanta rze藕ni praskich, ja, Julcia Krim, przyjecha艂am swoj膮 ga-laxie 500 do kraju po raz pierwszy od czasu, kiedy mnie — jedyna z ca艂ej rodziny Krim贸w — uda艂o si臋 potajemnie wywie藕膰 w tendrze lokomotywy przez W臋gry do Jugos艂awii, a stamt膮d do Anglii, podczas gdy ca艂a rodzina tak d艂ugo nosi艂a i tak d艂ugo deponowa艂a u praskich przyjaci贸艂 handlowych perskie dywany i porcelan臋 mi艣nie艅sk膮, i holenderskie orygina艂y, tak d艂ugo, a偶. hitlerowcy ich jednego po drugim wybrali i wszyscy wyko艅czyli si臋 w obozach koncentracyjnych, bo nie potrafili w por臋 odci膮膰 si臋 od maj膮tku. Siedz臋 teraz w eleganckim pokoju radcy prawnego mojego ojczyma, patrz臋 na orygina艂y holenderskich mistrz贸w, kt贸re jako dziewczynka widzia艂am w willi swojego ojczyma, pana Krima, patrz臋 do serwantek na — w艂a艣ciwie moj膮 — porcelan臋 sewrsk膮 i mi艣nie艅sk膮, st膮pam po swoich perskich dywanach. Kiedy wreszcie mecenas si臋 zjawi艂, spyta艂 mnie, czy bym z nim czego艣 nie przek膮si艂a, czy nie zjad艂abym z nim drugie-

go 艣niadania. W ten spos贸b zobaczy艂am ponadto, jak s艂u偶膮ca na srebrnych talerzach pana Samuela Krima przynosi jajka z szynk膮, Jak do moich sewrskich fili偶anek nalewa herbat臋 — jad艂am te偶 swoimi sztu膰cami z inicja艂ami S.K. A kiedy potem o艣wiadczy艂am mecenasowi, 偶e jestem jedyn膮 spadkobierczyni膮 pana Samuela Krima i 偶e przysz艂am spyta膰, co pozosta艂o z tak ogromnego maj膮tku, mecenas zw臋zi艂 szczoteczki brwi, potem uni贸s艂 i pokaza艂 mi obie d艂onie, i powiedzia艂, 偶e jego r臋ce s膮 czyste, 偶e wprawdzie wszystkie te rzeczy przynosi艂a do niego moja matka, wszystkie te perskie dywany, t臋 mi艣nie艅sk膮 i sewrsk膮 porcelan臋, te holenderskie orygina艂y i te sztu膰ce i zastaw臋 sto艂ow膮, doda艂, gdy spojrza艂am na widelec, ale tego wszystkiego on, adwokat rodziny, u偶y艂 jedynie w tym celu, aby najpierw oddala膰 wywiezienie rodziny Krim贸w, potem za艣, aby przez ca艂膮 wojn臋 posy艂a膰 ca艂ej rodzinie paczki do oboz贸w koncentracyjnych, nara偶aj膮c przy tym nie tylko swoje 偶ycie, ale 偶ycie ca艂ej rodziny, i 偶e wobec tego ma czyste r臋ce. Podnios艂am si臋, st膮pa艂am po swoich dywanach, patrzy艂am na swoje orygina艂y, adwokat chodzi艂 za mn膮 i wyja艣nia艂 mi, 偶e w obecnej sytuacji politycznej nawet owa willa prawnie ju偶 tak偶e do mnie nie nale偶y, gdy偶 urz膮dzono w niej 偶艂obek, 偶e jedyn膮 rzecz膮, jaka pozosta艂a, jest jaki艣 nie doko艅czony sweterek, kt贸ry moja matka, Julcia Krimowa, robi艂a na drutach i kt贸ry przed aresztowaniem zostawi艂a u portiera w hotelu ,,Pal膮ce”... A ja u艣miechn臋艂am si臋, podzi臋kowa艂am, mecenas raz jeszcze uni贸s艂 r臋ce i pokaza艂 mi swoje d艂onie, i raz jeszcze o艣wiadczy艂, 偶e ma czyste r臋ce, a ja odnios艂am wra偶enie, 偶e 偶yczy艂by sobie, abym i ja sko艅czy艂a tak jak moja mamusia. Wysz艂am, w艣lizn臋艂am si臋 do galaxie 500, po艂o偶y艂am r臋ce i g艂ow臋 na kierownicy... Hej, wy! Hej! Wy tam!” — zawo艂a艂am. Ale ten cz艂owiek z tuczami byd艂a „Bajka” szed艂 nadal ci臋偶kim krokiem, ni贸s艂 wiadro, rami臋 mia艂 bia艂e, ale r臋k臋 opalon膮. I kiedy tak szed艂, ka偶dy z tych byczk贸w — na ile pozwala艂 mu 艂a艅cuch — raz jeszcze pyskiem pe艂nym melasy poliza艂 tego pastucha i ka偶de z tych bydl膮t zostawa艂o ugodzone za ka偶dym tym li藕ni臋ciem, jakby przyj臋艂o 艢wi臋t膮 Eucharysti臋. A ja sta艂am we wrotach obory w s艂o艅cu i niemal dotykalnie oblizywa艂am je偶y-

kiem tych byczk贸w te mokre spodnie i karmelow膮 bluz臋, t臋 m臋sk膮 opalon膮 szyj臋 i twarz, niemal dotykalnie i ja stawa艂am si臋 tym cz艂owiekiem i b臋d膮c lizana — liza艂am. To zreszt膮 ca艂a ja: cukier szczypczykami, ale jak co艣 mi si臋 podoba, to od razu chaps! do ust. To takie proste: umie膰 si臋 pogr膮偶y膰 we wszystkim, co 偶yje! Ale musz臋 si臋 mie膰 na baczno艣ci, aby gdy kto艣 umiera, abym wsp贸艂prze偶ywaj膮c wraz z nim sama nie wyci膮gn臋艂a kopyt! A potem poprosi艂am tego niemo偶liwego cz艂owieka, czy nie by艂by tak 艂askaw i nie pojecha艂 ze mn膮 na 偶ydowski cmentarz w lesie. Powiedzia艂, 偶e nazywa si臋 Apolon. I nad wzg贸rze i las wzbi艂a si臋 ponad okolice czerwona rakieta, potem rozleg艂 si臋 wystrza艂, pan Apolon wyj膮艂 straszak i strzeli艂 w niebo i rakieta tego samego koloru p臋k艂a i opada艂a w rozpryskach na ziemi臋. A galaxie 500 poddawa艂a si臋 moim imperatywnym r臋kom, przeje偶d偶a艂am ulicami Pragi. Zatrzyma艂am si臋 przed starymi robotniczymi domami czynszowymi, przed pi臋ciopi臋trowymi budynkami przypominaj膮cymi wi臋zienia, gdzie do mieszkania wchodzi si臋 wprost z otwartych gank贸w. Gdy zatrzasn臋艂am drzwiczki galaxie 500 i wesz艂am na podw贸rze, spychacz w艣ciek艂ym czo艂em wywraca艂 star膮 akacj臋, akacj臋, na kt贸ra wspina艂am si臋, kiedy by艂am ma艂a, bo na tym podw贸rku bawi艂am si臋 do dziesi膮tego roku 偶ycia, gdy偶 mamusia mia艂a mnie jako panna, a pan Samuel Krim o偶eni艂 si臋 z mamusi膮, kiedy mia艂am akurat dziesi臋膰 lat, kierowca spychacza zatrzyma艂 maszyn臋, wzi膮艂 stalow膮 lin臋, zarzuci艂 j膮 wok贸艂 pasa starej akacji, a potem ruszy艂: w korzeniach drzewa zatrzeszcza艂o straszliwie, rzuci艂am, si臋 biegiem, ale przy drugim skrzydle kamienicy stan臋艂am jak wryta: dom nie mia艂 ju偶 dachu, robotnicy stali z kilofami na murach, ceg艂y spada艂y z 艂oskotem, w艣r贸d py艂u wspina艂am si臋 po schodach, min臋艂am pierwsze, drugie pi臋tro, a na trzecim, bieg艂am gankiem, po deskach, kt贸re ko艂ysa艂y si臋, por臋cz ju偶 zdj臋to, nieomal na o艣lep dotar艂am do drzwi. Sufit kuchni, w kt贸rej sypia艂am i w kt贸rej si臋 urodzi艂am, by艂 zerwany, 艣ciana pokoju zburzona, na murach stali dwaj robotnicy, kt贸rzy patrzyli na mnie jak na zjaw臋. Pod warstwami kolor贸w rozpozna艂am, nasz: w r贸偶yczki, rozstawi艂am dok艂adnie wszystkie sprz臋ty za-

贸wno w kuchni jak i w pokoju, chodzi艂am w艣r贸d rumowiska cegie艂 i tynku i pokazywa艂am, i wyja艣nia艂am robotnikom, gdzie dawno, przed laty, wszystko sta艂o, a偶 murarze musieli usi膮艣膰, oprze膰 si臋 o kilofy, i na przemian patrzyli to na stoj膮c膮 po艣rodku podw贸rza galaxie 500, to na mnie, i nie mogli ukry膰 zdumienia. Zebra艂o mi si臋 na p艂acz. Pobieg艂am w艣r贸d py艂u po chwiej膮cym si臋 ganku, min臋艂am podw贸rze, a obok mnie spychacz, wl贸k艂 na linie wyrwan膮 z korzeniami star膮 akacj臋, kt贸ra zaczepi艂a si臋 korzeniami o wrota i wyrwa艂a te wrota, drzewo nie-da艂o si臋 oderwa膰 od starych wr贸t... jakby mnie wlekli na miejsce strace艅, wszyscy chyba bronili si臋 jak ta stara akacja,, w kt贸rej g膮szczu siadywa艂am, jad艂am kromk臋 chleba z mas艂em,, siedzia艂am z kole偶ankami w ga艂臋ziach i bawi艂am si臋 lalk膮. Przed osiemnastu godzinami galaxie 500 ulega艂a moim imperatywnym r臋kom, w lusterku wstecznym widzia艂am swoj膮 rozradowan膮 twarz oddalaj膮c膮 si臋 od tuczami byd艂a ,,Bajka”, a potem p臋dz膮c膮 wstecz okolic臋 i drog臋, okolica by艂a pi臋knie wystrojona, bo tam, gdzie ja jestem, nawet szare i nudne okolice s膮 pi臋kne, ka偶da okolica pi臋knieje mn膮, a ja pi臋kniej臋 wszystkimi tymi pi臋knymi okolicami, bo ja nie potrafi臋 ju偶 rozr贸偶nia膰: wniebowst膮pienie Chrystusa to dla mnie to samo, co odpalenie i start rakiety „Atlas”, kt贸rej motory pracuj膮 z si艂膮 ci膮gu stu sze艣膰dziesi臋ciu ton. Wczoraj sko艅czy艂am czterdzie艣ci lat, w lusterku wstecznym ogl膮dam siebie wstecz a偶 do bawi膮cego si臋 dziecka pod star膮 akacj膮 w Pradze, do dziewczynki, kt贸ra codziennie kupowa艂a sobie cudown膮 kopert臋 z „dzieci臋cym szcz臋艣ciem”, my艣l臋 wstecz i prowadz臋 w prz贸d swoj膮 galaxie 500, i teraz, kiedy dotyka mnie kolano pana Apolona, s艂yszalnie dla mnie zagrzmia艂o i b艂ysn臋艂o mi w oczach. A galaxie 500 skr臋ca to w prawo, to w lewo, tak jak wskazuje palcem pan Apolon, na zakr臋tach wprowadzam w贸z w po艣lizg i smakuj臋 ten po艣lizg jak. wy偶szy 艂ad, nad nami i wok贸艂 nas, i w nas... perspektywa li艣ciastych olszyn i d臋b贸w, tunele sosnowych ga艂臋zi, pasy popo艂udniowego s艂o艅ca, otwarty widok ponad 艂膮ki i buczyny, b艂otniste zagajniki i laski. Mia艂am taki jeden okres, szcz臋艣liw膮 faz臋 偶ycia., kiedy musia艂am wyda膰 wszystkie pieni膮dze koniecznie przed

po艂udniem, aby po po艂udniu nie mie膰 ani grosza przy duszy; w londy艅skim ZOO przy klatce z nied藕wiedziami spotka艂am m艂odego cz艂owieka, sta艂o si臋 to akurat w chwili, kiedy ten nied藕wied藕 polarny ustawi艂 nied藕wiedzic臋 przy kracie i tak 艣miesznie kocha艂 si臋 z ni膮 od ty艂u, 偶e oboje roze艣miali艣my si臋 na ten widok i tak oto poznali艣my si臋, wyda艂am wszystkie jego pieni膮dze, by艂o ju偶 dobrze po p贸艂nocy, a on mi nagle m贸wi, 偶e w Chelsea jest taki ma艂y park, gdzie pod ga艂臋ziami srebrnych 艣wierk贸w ukryta jest ma艂a bia艂a 艂awka, stali艣my p贸藕niej przy wysokiej kracie w Chelsea, przy kracie tak samo wysokiej jak ta, co otacza艂a polarne nied藕wiedzie, po艣rodku parku l艣ni艂a bia艂a 艂aweczka ukryta pod ga艂臋ziami srebrnych 艣wierk贸w, jak na ogromnej harfie grali艣my na kopiach ogrodzenia, kr膮偶yli艣my wci膮偶 doko艂a parku, w kt贸rym srebrne 艣wierki to zas艂ania艂y, to zn贸w ods艂ania艂y t臋 bia艂膮 艂aweczk臋, a偶 wreszcie wr贸cili艣my tam, sk膮d wyszli艣my: do zamkni臋tej furtki, do bramy, na kt贸rej wisia艂 ogromny, wprost krowi 艂a艅cuch, i 艂a艅cuch ten zamkni臋ty by艂 na ogromn膮 k艂贸dk臋 przypominaj膮c膮 budzik. Stali艣my tak zdumieni, zaskoczeni, zdziwieni, przera偶eni, stali艣my tak jak w贸wczas, kiedy poznali艣my si臋, przy kracie, m艂ody m臋偶czyzna za mn膮, tak jak owe nied藕wiedzie polarne w ogrodzie zoologicznym, ale w sytuacji wywr贸conej na nice r臋kawiczki, my nie mogli艣my si臋 dosta膰 do 艣rodka, nied藕wiedzie polarne na zewn膮trz, tylko to wysokie ogrodzenie by艂o takie samo. W foyer hotelu „Pal膮ce” czeka艂 na mnie stary portier. Nie zdziwi艂am si臋 wcale, kiedy powiedzia艂 mi, 偶e bardzo mu przyjemnie powi7 tac w mojej osobie c贸rk臋 pani Julci Krimowej, kt贸ra mieszka艂a ostatnio nie tylko w tym samym hotelu, ale nawet w tym samym pokoju co ja. Ten stary portier by艂 wprost przysypany 艣niegiem bia艂ych w艂os贸w na g艂owie i na twarzy, trzyma艂 klucz i przypomina艂 mi 艣wi臋tego Piotra, kiedy t艂umaczy艂 mi i pokazywa艂, jak mamusia zbieg艂a na d贸艂 przed aresztowaniem, jak prosi艂a go, aby przechowa艂 jej nie doko艅czony sweter, kt贸ry portier w艂o偶y艂 do przegr贸dki pod numerem pokoju, do przegr贸dki na poczt臋 i mniejsze paczki, jak po wojnie zani贸s艂 贸w nie doko艅czony sweter na strych, bo ka偶dy porz膮dny hotel i przyzwoity

portier przechowuj膮 zapomniane i nie odebrane przedmioty swoich go艣ci przez kilka lat, on jednak na poddaszu ma szafy, w kt贸rych takie rzeczy przechowuje si臋 przez lat dwadzie艣cia i wi臋cej... I stary portier wspi膮艂 si臋 po schodach, odemkn膮艂 strych, otworzy艂 szaf臋... A galaxie 500 — tak jak wskazywa艂 palec pana Apolona — skr臋ca艂a to w lewo, to w prawo, obok po偶贸艂k艂ych kwiat贸w w kwa艣nych d膮browach, w cienistych podcieniach osypuj膮cych si臋 rozpadlin, obok jawor贸w i d臋b贸w, kwiat贸w w g艂臋bokich jarach, pod sklepieniami wielopi臋trowych drzew, obok kwiat贸w le艣nych przypominaj膮cych ch艂odne oczy dziwo偶on. A pan Apolon milcza艂 wci膮偶 i milcza艂, wdzieraj膮c si臋 w ten spos贸b w moj膮 dusz臋, w serce. Portier pokazywa艂 zapomniane laski i parasole, tuziny krawat贸w i kamizelek, but贸w i buciczk贸w, trzewik贸w i trzewiczk贸w, zabawek. I m贸wi艂 cichutko, 偶e z ka偶dym przedmiotem wi膮偶e si臋 jakie艣 wydarzenie, ale przyzwoity portier milczy niczym spowiednik dochowuj膮cy tajemnicy. Siedzia艂am kiedy艣 w Pary偶u w „Caf艣 de la Paix”, na tarasie ulicznej kawiarni, o kt贸rej istnieje legenda, 偶e co sobie tam cz艂owiek pomy艣li, czego b臋dzie sobie w duchu 偶yczy膰, to mu si臋 spe艂ni, westchn臋艂am sobie, udr臋czona upa艂em, w ojczystym j臋zyku: „Ach, gdyby tak kufelek pilzne艅skiego piwa!” I garson, kelner o pi臋knych nogach, odsun膮艂 mankiet, spojrza艂 na wskaz贸wki zegarka i powiedzia艂 w tym samym j臋zyku: „Ma-dame, ja ko艅cz臋 tu za kwadrans i je艣li pani sobie 偶yczy, to tu za rogiem u Louisa jest staroczeski kiermasz, gra orkiestra d臋ta, a pilzne艅skiego piwa maj膮 tam ca艂e beczki!” Mia艂 nie tylko pi臋kne nogi, ale i cia艂o, ten garson. Teraz stoi na konsoli w kryszta艂owej kuli mojej katedry, macha do mnie r臋kami, daje mi obur膮cz znak, 偶e mnie widzi, k艂ania mi si臋 jak Cassius Clay po zwyci臋skiej walce, jakby w d艂oniach trzyma艂 moje serce, tak jak i inni m臋偶czy藕ni, z kt贸rymi kiedykolwiek spa艂am i kt贸rzy mnie kochali, i kt贸rym jestem wdzi臋czna, i nie wstydz臋 si臋 ich, bo wspomnieniami wszyscy oni umilaj膮 moj膮 tera藕niejszo艣膰. Stary portier wyci膮gn膮艂 buty, podsun膮艂 mi je pod nos, abym je mog艂a pow膮cha膰, i powiedzia艂, 偶e nale偶a艂y i nadal nale偶膮 do pewnego kupca greckiego, kt贸ry ca艂y kraj zaopatrywa艂 w ko-

rrzenne przyprawy, tak 偶e nie tylko on i jego walizki, ale nawet teraz, po dwudziestu latach, te jego buty tchn膮 woni膮 egzotycznych przypraw. A potem wyci膮gn膮艂 zakurzony pakuneczek, zdar艂 owijaj膮c膮 go gazet臋 i poda艂 mi ten nie doko艅czony sweter przebity dwoma drutami jak serce Chrystusa, zwini臋ty, nie •doko艅czony sweter-. Podzi臋kowa艂am mu, by艂o to co艣 niby rodzima bajeczka o Jasiu, co dosta艂 na pocz膮tku grudk臋 z艂ota, a na koniec nic mu nie pozosta艂o. Portier zamkn膮艂 swoje skarby, a gdy zeszli艣my na d贸艂, do recepcji, wyci膮gn臋艂am druty i obok ksi臋gi hotelowej z nazwiskami cudzoziemc贸w rozwin臋艂am nie doko艅czony sweter. I zal艣ni艂y tam kolczyki mamy, wysadzane drogimi kamieniami i brylantami broszki mamy, i naszyjnik, wszystko to takie, jakie zna艂am, jakie sama przed lustrem przymierza艂am, kiedy mama sz艂a z panem Krimem do opery albo z wizyt膮. Stary portier i ja byli艣my zdumieni, przez kilka minut niczym 艣wi臋ta rodzina nad 偶艂obkiem, w kt贸rym le偶a艂o Dzieci膮tko Jezus. „Panie portierze — powiedzia艂am — prosz臋 sobie wybra膰 jeden z tych pier艣cionk贸w na pami膮tk臋!” Kiedy wzi臋艂am klucz i otworzy艂am pok贸j, w kt贸rym po raz ostatni mieszka艂a moja matka, wiedzia艂am, 偶e w tym mie艣cie i w tym pokoju nie mog臋 ju偶 d艂u偶ej przebywa膰. Zatelefonowa艂am, poprosi艂am o rachunek, popatrzy艂am na zegar elektryczny ze zwi膮zanymi wskaz贸wkami, czarne sznurowad艂o wisia艂o jak 偶a艂obna szarfa. Przysun臋艂am st贸艂, postawi艂am na stole krzes艂o, wesz艂am na krzes艂o i przeci臋艂am no偶yczkami t臋 czarn膮 wst臋g臋, ale zegar ju偶 nie chodzi艂, czas, kt贸ry wczoraj, na minut臋 przed p贸艂noc膮 sp臋ta艂am, nie mia艂 dalszego ci膮gu. Potem g贸rska 艂膮czka z k臋pami kar艂owatych wierzb i prze艣witami. Dwa pograniczne niemieckie dworki le偶膮 w gruzach, zaro艣ni臋te krzewami malin i je偶yn. Kiedy by艂am ma艂a, czyta艂am niemieckie bajki i legendy. Gdy nadejdzie Bo偶e Narodzenie, na pewno nad tymi opuszczonymi domostwami w pogranicznym lesie nada-艂 unosi膰 si臋 b臋dzie baj-,kowy Knecht Ruprecht ze swoim workiem, do kt贸rego wrzuci obci臋te g艂贸wki dzieci, co to przyk艂adaj膮 sobie do oka ciekawsk膮 dziurk臋 od klucza i podgl膮daj膮, jak rodzice stroj膮 choink臋 4 przygotowuj膮 prezenty, nadal nad tymi zburzonymi budynka-

m- w lesie p臋dz膮 po nocnym niebie ba艣niowe srebrne sanie ci膮gni臋te przez srebrne jelonki, a w tych srebrnych saniach siedzi Jezuskind i jedzie na polank臋, aby pod patronatem 艣wi臋tego Huberta, przy udziale wszystkich zwierz膮tek, s膮dzi膰 z艂ych gospodarzy, kt贸rzy w ci膮gu tego roku 藕le obchodzili si臋 ze zwierz臋tami domowymi. P贸藕niej galaxie 500 zatrzyma艂a si臋 na brzegu sztucznego jeziora, zaporowej ka艂u偶y po艣r贸d las贸w. Pan Apolon wyskoczy艂 i ruszy艂 swoim d艂ugim pasterskim krokiem nad ten wielki le艣ny staw. A ponad lasami wzbi艂a si臋 na niebo czerwona rakieta, potem rozleg艂 si臋 wystrza艂 i rozpryski rakiety posypa艂y si臋 na wierzcho艂ki drzew. Pan Apolon wyj膮艂 z kieszeni straszak, wystrzeli艂 — i czerwona rakieta odpowiedzia艂a. Stara droga prowadzi艂a na le艣ny cmentarz 偶ydowski, droga nikn膮ca w wodzie jak 艣lady opon samochodu, kt贸ry wzbi艂 si臋 w powietrze. Jakby ta droga prowadzi艂a prosto do nieba. 呕ydowski cmentarz le艣ny, kt贸ry po艂ow膮 znajdowa艂 si臋 na l膮dzie, drug膮 za艣 po艂ow膮 pod wod膮 zapory. Pan Apolon blaszanym grzebykiem przyczesa艂 w艂osy nasi膮kni臋te melas膮, po czym usiad艂 na pie艅ku i z ga艂膮zki wierzbowej struga艂 sobie fujark臋. A galaxie 500 opu艣ci艂a Prag臋, wraca艂a tam, sk膮d wyjecha艂a, wraca艂am do Bajki jak du偶a wskaz贸wka zegara, wskaz贸wka spiesz膮ca si臋, aby pokry膰 si臋 z ma艂膮 wskaz贸wk膮, aby wskaz贸wki znalaz艂y si臋 jedna nad drug膮 albo nad sob膮, jak o p贸艂nocy albo w po艂udnie. Przed Pilznem zatrzyma艂 mnie autostopowicz, m艂ody ch艂opak z zielonym plecakiem; by艂 pijany, ale ja tego nie zauwa偶y艂am. I w miar臋 jak trze藕wia艂, zaczyna艂 by膰 naprawd臋 pijany. Z niezwyk艂ym zapa艂em opowiada艂 mi, 偶e w tym kraju piramida kroczy do g贸ry podstaw膮, 偶e robotnicy zajmuj膮 wysokie stanowiska, a inteligenci z dwoma doktoratami myj膮 okna. I w miar臋 jak trze藕wia艂, zaczyna艂 by膰 tak pijany, 偶e zapomina艂 podstawowych s艂贸w, wymaga艂o to od niego niema艂ego wysi艂ku, aby przy mojej pomocy przypomnie膰 sobie, jak m贸wi si臋: st贸艂, krzes艂o, ko艅. Zaprosi艂am go na kieliszek, a kiedy napi艂 si臋 do syta, przesta艂 si臋 zatacza膰 i zn贸w u艣miecha艂 si臋 i m贸wi艂 z niewiarygodnym wprost zapa艂em i ironi膮. Potem ni st膮d, ni zow膮d otworzy艂 zielony plecak, przerazi艂am si臋, 'bo w tym worku znajdo-

wa艂o si臋 r贸偶owe wymi臋 krowie ze sztucznego tworzywa, i m艂odzieniec powiedzia艂 mi, 偶e zamiast studiowa膰 na uniwersytecie, chodzi z tym sztucznym wymieniem i uczy wie艣niak贸w, jak najlepiej doi膰 krowy i w ten spos贸b umacnia膰 pok贸j nie tylko w powiecie, ale w ca艂ym kraju i w Europie, i na ca艂ym 艣wiecie, ze nazywaj膮 go Sztuczny Cycek. I uj膮艂 strzyk, i poucza艂 ironicznie, 偶e to jest prawa r膮czka, a to lewa r膮czka, a ten przedni lewy strzyk, a to tylny prawy strzyk, a to zn贸w prawy przedni strzyk, a to tylny lewy strzyk. Boso wesz艂am w t臋 cmentarn膮 wod臋 i odczytywa艂am hebrajskie i niemieckie napisy na pomnikach 偶ydowskiego cmentarza le艣nego, kt贸ry 艂agodnym stokiem zanurza艂 si臋 w jezioro, z brzegu odzywa艂a si臋 wierzbowa fujarka, dwa powtarzaj膮ce si臋 natr臋tnie tony... Johanna Rubin, ge-boren 艁owy, Regina Wahle, geboren Stiedry, Cilly Elend, Em-ma Fischl, geboren Siberstein, Henriette Bodanzky, geboren Bejkowsky, Eli Karniol, Pauline Bondy, Clara Piesen... i w blasku s艂o艅ca, kt贸re w艂a艣nie zachodzi艂o, p艂yty nagrobkowe zst臋powa艂y w wod臋 i brodzi艂y jak wojsko przeprawiaj膮ce si臋 przez rzek臋. Galaxie 500 min臋艂a miejscowo艣膰 o nazwie Srebro, a ja z powa偶n膮 min膮 zwierza艂am si臋 autostopowiczowi, kt贸ry w miar臋 jak zaczyna艂 trze藕wie膰, stawa艂 si臋 przera藕liwie pijany, 偶e ostatnio jako艣 kiepsko widz臋, 偶e od czasu ostatniej katastrofy jedno oko mam tak poharatane, 偶e widz臋 na nie r贸wnie 藕le, jak na to drugie oko, kt贸rego omal 偶e nie straci艂am, kiedy rozbi艂am doszcz臋tnie galaxie 500, tamt膮, kt贸r膮 mia艂am przed t膮, prosi艂am autostopowicza, aby mi pomaga艂 rozpoznawa膰 przedmioty, mur cmentarny bra艂am za pas mg艂y, stoj膮cy na drodze walec parowy za strz臋p ob艂oku, skar偶y艂am si臋, 偶e od czasu, jak przed rokiem ledwie wysz艂am z 偶yciem z katastrofy, jako艣 kiepsko mi si臋 galaxie 500 prowadzi. I autostopowicz wytrze藕wia艂, podzi臋kowa艂 i o艣wiadczy艂, 偶e ju偶 jest na miejscu, wysiad艂, zatacza艂 si臋 ze sztucznym wymieniem, kt贸re stercza艂o mu z zielonego plecaka. Prawie na samym ko艅cu cmentarza spostrzeg艂am czarny pomnik z dwiema z艂otymi uci臋tymi r臋koma, dotykaj膮cymi si臋 kciukami i odstawionymi palcami serdecznymi. A za inn膮 wci膮偶 ta natr臋tna kwinta wierzbowej fujarki, wci膮偶 ta wierz-

bowa kwinta. Zamoczy艂am sobie sp贸dnic臋. Wr贸ci艂am na brzeg. Kiedy wjecha艂am teraz w pograniczny las, ujrza艂am na poboczu ch艂opca ze szkolnym tornistrem na plecach, w艂a艣nie wyj膮艂 z kieszeni straszak, uni贸s艂 go i wystrzeli艂, i czerwona rakieta wznios艂a si臋 ponad lasy, rozprys艂a si臋 i jej szcz膮tki opada艂y pomi臋dzy drzewa. Zatrzyma艂am si臋. Domy艣li艂am si臋, 偶e nie mo偶e to by膰 kto inny, jak syn pana Apolona. I z odleg艂ego lasu wzbi艂a si臋 ponad wierzcho艂ki drzew i b艂ysn臋艂a w odpowiedzi na niebie czerwona rakieta, i wybuch艂a, i opada艂a w rozpryskach na ziemi臋. „Chod藕, Apolonie — powiedzia艂am — wezm臋 ci臋 ze sob膮.” Usiad艂 obok mnie, w艂osy mia艂 takie same i tak膮 sam膮 twarz jak ten cz艂owiek z tuczami byd艂a w Bajce. Spyta艂am, co robi mama, ale ch艂opiec powiedzia艂, 偶e mamy nie ma, 偶e jest sam z tatusiem, 偶e kiedy idzie do szko艂y albo z niej wraca, zawsze po艣r贸d g艂臋bokiego lasu daje ojcu znak, 偶e znajduje si臋 w drodze do szko艂y, i 偶e tatu艣 zawsze mu odpowiada takim samym straszakiem. Gdy galaxie 500 zatrzyma艂a si臋 przed tuczarni膮 „Bajka”, ch艂opak podzi臋kowa艂 i wszed艂 do budynku. Wesz艂am do obory, ale po byczkach ani 艣ladu. Obora by艂a pusta. Przeprosi艂am m艂odego cz艂owieka, kt贸ry sta艂 oparty o futryn臋 wr贸t i czyta艂 jakie艣 urz臋dowe pismo, czyta艂 je ju偶 chyba po raz setny, bo papier opatrzony urz臋dow膮 piecz臋ci膮 by艂 okropnie pomi臋ty, spyta艂am, kiedy sko艅czy艂 czyta膰, gdzie jest pan Apolon. Powiedzia艂, 偶e pan Apolon siedzi w gospodzie we wsi Bajka i pije, bo zabrano mu byczki do rze藕ni. Powiedziawszy to, raz jeszcze zaczai odczytywa膰 ten papier, w kt贸rym informowano go, 偶e ma odsiedzie膰 jaki艣 wyrok. Zawr贸ci艂am galaxie 500 i ruszy艂am do wsi. Pan Apolon siedzia艂 na pniu jak faun, z 艂okciami opartymi na kolanach i z fujark膮 w palcach. Rozpi臋艂am guziczki stanika, 艣ci膮gn臋艂am zsuwak sp贸dnicy. A potem sta艂am naga, kwinta wierzbowej fujarki uderza艂a w 艂upkowy zmierzch. Wbieg艂am w wod臋 opryskuj膮c hebrajskie i niemieckie napisy na pomnikach w艣r贸d poziomek. Zanurzy艂am si臋 i tak jak p艂ywaj膮 dzieci, odpycha艂am si臋 jedn膮 nog膮, wy艂awia艂am z dna kamyczki i k艂ad艂am je na ramionach nagrobk贸w, coraz to bli偶ej i bli偶ej tych z艂otych uci臋tych r膮k na czarnym tle. A potem kl臋cza艂am po

szyj臋 w wodzie i czo艂em dotyka艂am tych z艂otych odci臋tych ramion, d艂oni — i palcem namaca艂am imi臋 i nazwisko na p艂ycie... Nathan Krim Rabiner... Po艂o偶y艂am swoje r臋ce na r臋kach z艂otego rabina, kt贸ry pod moimi kolanami le偶a艂 w ch艂odnej, rozmi臋k艂ej od wody ziemi, m贸j dziad, ojciec mojego ojczyma, rabin op臋tany ide膮 chasydyzmu, kt贸ry na staro艣膰 o艣lep艂, co uwa偶ano za szczeg贸ln膮 艂ask臋, 艣lepy rabin, kt贸ry na emeryturze zaprzyja藕ni艂 si臋 z katolickim dziekanem, r贸wnie偶 ju偶 w stanie spoczynku, i obaj opowiadali sobie nawzajem soczyste, pieprzne anegdoty, a pod wiecz贸r, kiedy wracali z przechadzki, dziekan zagl膮da艂 w o艣wietlone okna i opowiada艂 mojemu dziadowi, czego on tam nie widzi: 偶e dziewczyny i kobiety rozbieraj膮 si臋 do snu i do mi艂o艣ci. Zatrzyma艂am swoj膮 galaxie 500 przed jedyn膮 gospod膮 we wsi Bajka, gospod膮, kt贸ra r贸wnie偶 nazywa艂a si臋 „Bajka”. W k膮ciku przy kontuarze siedzia艂 pan Apolon, wci膮偶 w tym swoim za艣linionym ubraniu, kt贸re l艣ni艂o jak ze szk艂a. Siedzia艂 melancholijnie, z wyci膮gni臋tymi nogami, i t臋po wpatrywa艂 si臋 w ziemi臋, wypi艂, zezowaty kelner przyni贸s艂 mu nast臋pn膮 szklank臋. Wyprostowa艂am si臋 i opar艂am plecami o pomnik. Woda si臋ga艂a mi po pas, z艂ote r臋ce rabina dotyka艂y moich bioder. D藕wi臋k fujarki ucich艂. Panowa艂a iskrz膮ca si臋 cisza, przypominaj膮ca obmacywanie dzieci臋cymi paluszkami i przeczucie zawarto艣ci zaklejonej koperty z „dzieci臋cym szcz臋艣ciem”. Usiad艂am na krze艣le i wpatrywa艂am si臋 w twarz tego pi臋knego cz艂owieka, do kt贸rego tu wr贸ci艂am. K臋dzierzawe w艂osy spada艂y mu na twarz niczym diabelskie r贸偶ki, zupe艂nie tak samo jak przedwczoraj, kiedy sta艂am naga w cmentarnej wodzie, a on patrzy艂 na mnie. Potem zacz膮艂 si臋 rozbiera膰, tak 偶e oderwa艂 wszystkie guziki od zgrzebnego kaftana. Mia艂 bia艂e, starozakonne, nie dotkni臋te s艂o艅cem cia艂o. I wbieg艂 do letniej cmentarnej wody. Po艂o偶y艂am d艂o艅 na wierzchu jego s艂odkiej od melasy r臋ki, patrzy艂am w jego patrz膮ce gdzie indziej oczy, ci膮gle widzia艂 to przed sob膮; jak po po艂udniu wydaje rze藕nikom czterdzie艣ci byczk贸w, widzia艂, jak byczki spogl膮daj膮 na niego z wyrzutem, s艂ysza艂 ich rozpaczliwe g艂osy wzywaj膮ce, aby pospieszy艂 im z pomoc膮, ale on nie m贸g艂, bo przecie偶 tuczy艂 byczki na ub贸j! M贸j

lec dotyka艂 wierzchu s艂odkiej r臋ki. Dzi艣 st膮pa艂am po swoich ?erskich dywanach, patrzy艂am na swoje orygina艂y, na swoj膮

i艣nie艅sk膮 i sewrsk膮 porcelan臋, jad艂am swoimi sztu膰cami ze swoich srebrnych talerzy. Po艣rodku gospody „Bajka” siedzia艂a przy stole ma艂a cyganeczka * Pisa艂a litery w zeszycie, pomaga艂a pi贸ru j臋zyczkiem, pogr膮偶ona w szczelnym dzwonie nie艣wiadomo艣ci. Skarb w nie doko艅czonym swetrze mamy. I c贸偶 z tego? 'A potem czu艂am z jednej strony ch艂odne r臋ce rabina, a z drugiej te opalone r臋ce cz艂owieka z tuczami byd艂a, biegn膮ce fale omywa艂y hebrajskie i niemieckie napisy, a moje usto-krotnione r臋ce jak j臋zyczki byczk贸w w臋drowa艂y po bia艂ym ciele m臋偶czyzny, m贸j j臋zyk oblizywa艂 s艂odkie od melasy w艂osy i twarz tego niewiarygodnie pi臋knego cz艂owieka, i sta艂am si臋 艣wi臋tem, uroczysto艣ci膮, b艂yskawic膮, kt贸ra z grzmotem zszywa rozdarte chmury, sta艂am si臋 drog膮 wspinaj膮c膮 si臋 gwa艂townie w niebo. I niesko艅czono艣膰 objawi艂a mi si臋 pod postaci膮 p艂yn膮cego nasienia. A potem schyli艂am si臋, wy艂owi艂am z dna p艂aski kamyczek i po艂o偶y艂am go na ramieniu czarnego pomnika. Niechaj chroni mnie 艣wiat艂o jego zas艂ug, zas艂ug mojego dziada, ojca mojego ojczyma, m贸j zegarek wskazywa艂 p贸艂 do sz贸stej, zegar z kuku艂k膮 nad kontuarem wskazywa艂 trzy na dziesi膮t膮, ale w艂a艣nie wy-kuka艂 trzeci膮. A zegar na zalanej s艂o艅cem wie偶y ko艣cielnej naprzeciw gospody „Bajka” wskazywa艂 kwadrans na drug膮, ale bi艂 dwunast膮. W sionce grupa m臋偶czyzn otacza艂a graj膮cych w fer-bla, sami ro艣li ch艂opi tworzyli mur cia艂, tak 偶e ci ni偶si na pr贸偶no wspinali si臋 na palce. I tak oto byli skazani na informacje, jakich im udziela艂y te wielkoludy. Ale te informacje wcale owych p臋drak贸w nie zadowala艂y. Spierali si臋, k艂贸cili, a w ko艅cu z powodu tych informacji zacz臋li si臋 bi膰. A potem do gospody wbieg艂 synek pana Apolona krzycz膮c: „Tatusiu, nowe ciel膮tka przywie藕li!” Galaxie 500 s艂ucha艂a moich imperatywnych r膮k, tu偶 przy mnie siedzia艂 synek pana Apolona, a obok niego — pan Apolon. W tuczami byd艂a konwojenci i kierowcy przystawili ju偶 uko艣ne schody. Pan Apolon otwar艂 wrota obory i ciel膮tka zbieg艂y w d贸艂, pan Apolon i jego synek wyci膮gali do nich r臋ce 1 ciel膮tka liza艂y te wyci膮gni臋te r臋ce, wyg艂odnia艂e — ssa艂y palce,

oblizywa艂y d艂onie. Wesz艂am do obory i wyci膮gn臋艂am r臋ce i wystraszone zwierz膮tka ca艂owa艂y mnie, a ja g艂adzi艂am je i prowadzi艂am do 偶艂ob贸w. Pan Apolon by艂 wzruszony, p艂aka艂 ze szcz臋艣cia, popatrzy艂 na mnie i w tuczami byd艂a „Bajka” raz jeszcze objawi艂a mi si臋 niesko艅czono艣膰. Kurz i kamienie na podw贸rzu by艂y mi drogie jak z艂oto. Wrota, w kt贸re i poprzez kt贸re wchodzi艂y ciel臋ta, te wrota by艂y ko艅cem 艣wiata, widzia艂am przez nie drzewa na podw贸rzu, zielone drzewa, kt贸re wprawia艂y mnie w zachwyt, a uroda i s艂odycz przyspiesza艂y bicie mojego serca i uniesienie ogarn臋艂o moje zmys艂y, tak niezwyk艂e to by艂o i cudowne. Kilkoro bawi膮cych si臋 na podw贸rzu dzieci, dziewczynek i ch艂opc贸w, wydawa艂o mi si臋 igraj膮cymi klejnotami. I wcale nie chcia艂am wiedzie膰, 偶e te dzieci urodzi艂y si臋, ani 偶e musz膮 umrze膰, bo w tej chwili wszystkie rzeczy pozostawa艂y takie, jakie by艂y i gdzie by艂y. Wieczno艣膰 objawi艂a mi si臋 w blasku tego zachodz膮cego dnia, za ka偶d膮 rzecz膮 i za ka偶d膮 osob膮 ujrza艂am co艣 nie maj膮cego ko艅ca. To odpowiada艂o moim oczekiwaniom i budzi艂o moje pragnienie. Ten budyneczek znajdowa艂 si臋 w Edenie albo wzniesiono go w niebie, tak jak uczy艂 mnie przed laty srebrno-usty cz艂owiek, Tomasz Traherne. Niechaj chroni mnie 艣wiat艂o jego zas艂ug!

Postscriptum

Legenda ta powsta艂a jako sublimacja wydarzenia, o kt贸rym mi kiedy艣 opowiadano. Julcia Kominik贸wna, c贸rka praskiego kupca i komisanta praskich rze藕ni, kt贸ra na wiosn臋 1939 roku studiowa艂a w Pary偶u i mieszka艂a w hotelu ,,Ritz”, w przeddzie艅 owego tragicznego dnia w marcu 1939 roku otrzyma艂a telegram: ^Natychmiast wracaj do domu!”, a kiedy zarezerwowa艂a ju偶 sobie miejsce w samolocie, zbieg艂a do foyer hotelu ,,Ritz” i po zastanowieniu zdj臋艂a brylantowe kolczyki, pier艣cionki i broszki i zawin臋艂a je w nie doko艅czony sweter, kt贸ry w艂a艣nie robi艂a na drutach, i portier ten nie doko艅czony sweter w艂o偶y艂 do przegr贸dki pod numerem jej pokoju. Julcia nie wiedzia艂a i nie mo-

g艂a wiedzie膰, 偶e samolot, kt贸rym przylecia艂a do Pragi, by艂 ostatnim samolotem, 偶e Niemcy wkroczyli do Pragi i zaj臋li ca艂y kraj, 偶e jej krewni szli kolejno do oboz贸w koncentracyjnych, 偶e ona wraz z matk膮 tak d艂ugo nosi艂y do krewnych orygina艂y i drogo-* cenn膮 porcelan臋, dop贸ki do obozu koncentracyjnego nie pow臋drowa艂a jej matka, a w ko艅cu ona sama. Po zako艅czeniu wojny tylko ona jedna wr贸ci艂a, odwiedza艂a swoich znajomych i st膮pa艂a po swoich dywanach, patrzy艂a na swoj膮 porcelan臋, na swoje orygina艂y, ale nie dosta艂a nic, znajomi bowiem twierdzili, 偶e posy艂ali paczki. A potem Julcia przypomnia艂a sobie hotel „Ritz”, poprosi艂a o pozwolenie. Kiedy stan臋艂a w foyer hotelu „Ritz”, zauwa偶y艂a od razu, 偶e jest tam ju偶 inny portier. Przedstawi艂a mu si臋, wyja艣ni艂a, o co idzie, portier powiedzia艂: tak, zanim stary portier poszed艂 na emerytur臋, przekaza艂 mu nie doko艅czony sweter — i portier si臋gn膮艂 do przegr贸dki, i wyj膮艂 ten nie do-r ko艅czony sweter, i poda艂 go Julci, kt贸ra rozwin臋艂a ten niedo^ ko艅czony sweter, i na dnie hotelu „Ritz” zal艣ni艂 ma艂y skarb —r zupe艂nie jak w bajce. I Julcia powiedzia艂a: „Panie portierze, prosz臋 sobie wybra膰 jeden pier艣cionek na pami膮tk臋”.

Prze艂o偶y艂 Andrzej Czcibor-Piotrowski

Chrzciny 1947

Usiad艂 w rowie przy drodze. S艂o艅ce ju偶 zasz艂o, ale gwiazdy „jeszcze si臋 nie ukaza艂y. Siedzia艂 w rowie i patrzy艂, jak po szosie p臋dz膮 auta i motocykle. Teraz jedno auto zapali艂o ma艂e 艣wiat艂a, a w贸z, jad膮cy naprzeciw, zrobi艂 to samo. Tak zacz膮艂 si臋 wiecz贸r na szosie, a wszystkie pojazdy skrapia艂y asfalt przed sob膮 skromnie opuszczonymi 艣wiat艂ami. Potem pierwsze auto w艂膮czy艂o du偶e 艣wiat艂a, i reflektory spryska艂y wapnem wszystkie drzewa w alei. Tak na szosie zacz膮艂 si臋 wiecz贸r.

Widzia艂, jak przeje偶d偶a o艣wietlony autobus, jak si臋 zatrzymuje, a potem odje偶d偶a z dwoma rubinowymi 艣wiate艂kami z ty艂u. Wiedzia艂, 偶e to jest jego autobus, kt贸ry mia艂 go zawie藕膰 do miasteczka, gdzie zam贸wi艂 nocleg, ale siedzia艂 dalej w rowie przy drodze i patrzy艂, jak na szosie krzy偶uj膮 si臋 reflektory, mrugaj膮 czerwone 艣wiate艂ka kierunkowe, uprzejmie wymijaj膮 si臋 w przerzutach przednie 艣wiat艂a, a tylne 艣wiate艂ka oddalaj膮 si臋 jedne od drugich.

Tu偶 za nim zaczyna艂 si臋 g艂臋boki las. Na skraju biela艂a 艣ciana le艣nicz贸wki, z kt贸rej wysz艂a teraz zapalona lampa z zielonym aba偶urem, ko艂ysz膮ca si臋 w rytm krok贸w tego, kto j膮 ni贸s艂 i nie by艂 widoczny. Teraz ta lampa znikn臋艂a za krzakiem i znowu si臋 ukaza艂a, by znikn膮膰. Kto te偶 tu chodzi z naftow膮 lamp膮 ko艂o domku na skraju g艂臋bokiego lasu? •—聽pomy艣la艂. Ale zza zakr臋tu szosy wychyn臋艂y dwa reflektory, kt贸re na chwil臋 go o艣lepi艂y. -•••./•• .

Zaskrzypia艂y hamulce.

—聽Podwie藕膰 pana? — spyta艂 przyjemny m臋ski g艂os.

—聽Chyba tak — odpowiedzia艂, podpar艂 si臋 r臋k膮 o skraj rowu i wyskoczy艂 na drog臋. Potem schyli艂 si臋, w艣lizn膮艂 do auta i usiad艂 obok kierowcy.

—聽Dok膮d pan jedzie? — spyta艂 szofer.

—聽Tam, dok膮d i pan.

—聽No to mamy jedn膮 drog臋 — roze艣mia艂 si臋 kierowca. Opu艣ci艂 szyb臋 drzwiczek, wystawi艂 d艂o艅 pod wiatr i z rozkosz膮 poczu艂, jak ch艂odne wieczorne powietrze przecieka mu przez palce.

—聽Pachnie jak matczyna szafka z zio艂ami.

—聽Czy to d臋bowy las?

—聽Bukowy...

—聽Szkoda. Moj膮 ulubion膮 i szcz臋艣liw膮 kart膮 by艂a zawsze dziewi膮tka 偶o艂臋dna — rzek艂 podr贸偶ny.

—聽S艂yszy pan — nastawi艂 uszu szofer — to Ziindapp! 艁adnie chodzi, s艂yszy pan? Jak BMW — i dalej nas艂uchiwa艂 warko-r tu zbli偶aj膮cego si臋 motocykla. Kiedy ich mija艂, b艂ysn臋艂a rur膮 wydechowa.

—聽Ziindapp — stwierdzi艂 z satysfakcj膮 podr贸偶ny.

—聽Kim pan jest? — zapyta艂 kierowca.

—聽Oferuj臋 pogrzeby.

—聽Ho, ho!

—聽Tak. Kochacie swoj膮 mamusi臋? Kochacie swego tatusia? Op艂a膰cie im z g贸ry pi臋kny pogrzeb w „Arimethe” — wyrecytowa艂, po czym innym ju偶 g艂osem doda艂: — To firma, kt贸r膮 re^ prezentuj臋.

—聽Serio? — zdziwi艂 si臋 szofer i mocniej uj膮艂 kierownic臋.

Daleko na szosie kica艂 dziki kr贸lik, nagle znieruchomia艂, zapatrzy艂 si臋 w reflektory. Wytrzeszczy艂 oczy. Kierowca doda艂 gazu, ale kr贸lik otrz膮sn膮艂 si臋 z czaru 艣wiat艂a, g艂ow膮 naprz贸d skoczy艂 do rowu i bia艂a kreseczka znikn臋艂a w bezpiecznej ciemno艣ci.

—聽Cholera! — ul偶y艂 sobie szofer.

—聽A m贸g艂 mie膰 pi臋kny pogrzeb — zauwa偶y艂 pasa偶er. — W rondlu, bogato ozdobniony przysma偶an膮 cebulk膮, czosnkiem,

s艂onink膮, bobkowym listkiem, paroma ziarnkami pieprzu, 艣wie偶ymi korzeniami...

—聽... i szczypt膮 muszkatu — doda艂 szofer. — Ale tak czy inaczej, nie wierz膮 panu. Wie pan co? Ja pana podwioz臋, a pan mi za to zaproponuje pogrzeb.

—聽Zgoda — odrzek艂 cz艂owiek, kt贸ry oferowa艂 pogrzeby. —

A kto to s膮 umarli?

—聽Umarli to ci, kt贸rzy byli przed nami — za艣mia艂 si臋 szofer.

—聽Doskonale! A zatem kt贸偶 by nie chcia艂 mie膰 pi臋knego pogrzebu?

—聽Wcale mi na tym tak bardzo nie zale偶y.

—聽Ale z pewno艣ci膮, jak ka偶dy cz艂owiek, chcia艂by pan, aby pana odej艣cie do wieczno艣ci odby艂o si臋 tak, by jeszcze w dziesi臋膰 lat p贸藕niej ludzie sobie opowiadali: „E, dzisiejsze pogrzeby to ju偶 nie to, ale jakie艣 dziesi臋膰 lat temu mia艂 pogrzeb taki jeden

—聽jak to on si臋 nazywa艂? — To by艂 pogrzeb!” A jak tak na pana patrz臋, to dla pana nadawa艂aby si臋 艣wietnie trumna typu sarkofag egipski, wz贸r numer siedem. M贸wi臋 panu, lepiej zap艂aci膰 z g贸ry, przyjemniej si臋 potem umiera.

Z rowu wyskoczy艂 ba偶ant, pi臋kny ptak ze strojnymi pi贸rami i szmaragdowymi oczyma. Zapatrzy艂 si臋 w reflektory, zdziwiony podni贸s艂 jedn膮 n贸偶k臋 i zafascynowany wpatrywa艂 si臋 w zniewalaj膮ce 艣wiat艂o.

Szofer szarpn膮艂 kierownic膮, natychmiast wyr贸wna艂, ale ba偶ant wzbi艂 si臋 w g贸r臋, pstre kolory jego pi贸r przesypa艂y si臋 przez reflektor, ptak mocnym machni臋ciem skrzyde艂 mign膮艂 tu偶 ko艂o okna, za艣wieci艂y dwie poziome n贸偶ki i unios艂y si臋 w mrok.

—聽Psiakrew! — sykn膮艂 kierowca.

—聽Uratowa艂 si臋! — odetchn膮艂 z ulg膮 pasa偶er. — Ulecia艂 z blaszanej trumienki i w ten spos贸b oddali艂 sw贸j naturalny koniec, u艣wietniony tymi偶 samymi honorami, jakie szykowa艂 pan dla kr贸lika. A do szpikowanego ba偶anta... ga艂膮zka tymianku — pycha! — podni贸s艂 palec.

Ale szofer uparcie milcza艂.

A potem od ty艂u przedar艂y si臋 naprz贸d dwa silne reflektory zmienia艂y 艣wiat艂a i pokazywa艂y, 偶e chc膮 ich wymin膮膰.

\

—聽No chod藕, chod藕 — zach臋ca艂 szofer, macha艂 r臋k膮 w kierun-. ku o艣lepiaj膮cego 艣wiat艂a, zjecha艂 na sam skraj szosy i doda艂: —>• To Ford, mleczarz!

W tej samej chwili mign臋艂a srebrna cysterna i szybko si臋 oddali艂a.

—聽Ci膮gnie dziewi臋膰dziesi膮tk膮 — z uznaniem stwierdzi艂 szofer i z g艂o艣nym 艣miechem zacz膮艂 opowiada膰: — Na g艂贸wnej szosie, tam zza zakr臋tu schodzi艂 z pola jeden ch艂opek z krowami... Nadlecia艂 taki w艂a艣nie Ford, wpad艂 przed zakr臋tem w po艣lizg, cy-> sterna si臋 urwa艂a, przelecia艂a nad ch艂opem i roztrzaska艂a si臋 c drzewo, a ten ch艂op o ma艂y w艂os by艂by si臋 razem z krowami utopi艂 w mleku.

Kiedy odczeka艂, a偶 zblednie wizja tego mlecznego potopu, rzek艂: — No i jak to b臋dzie z moim pogrzebem?

—聽呕a艂obna komnata suto wybita czarnym suknem, przed pa艅-! sk膮 trumn膮 b艂yszcz膮cy czarny krzy偶. Trzydzie艣ci sze艣膰 膰wier膰^ kilowych 艣wiec. 呕yczy pan sobie, 偶eby konie przy karawanie mia艂y od艣wi臋tne pi贸ropusze? Dop艂ata za taki pi贸ropusz wynosi pi臋膰dziesi膮t koron od konia. Nast臋pnie...

—聽Dosy膰, ju偶 panu wierz臋. Ale s膮dz膮c ze sposobu wyra偶ania si臋... Kim pan by艂 przedtem, zanim po艣wi臋ci艂 si臋 pan temu smut-i nemu zaj臋ciu?

—聽Ko艣cielnym.

—聽Ho, ho! — szofer uni贸s艂 r臋ce i uderzy艂 nimi o kierownn c臋. — To ju偶 troch臋 za wiele jak na mnie! A co pan robi艂 przed^ tem, zanim pan zosta艂 ko艣cielnym?

—聽Zawodowy szuler. Trzyma艂em bank w oko. Tak d艂ugo od-* grywa艂em rol臋 Opatrzno艣ci, a偶 raz przechodz臋 obok ko艣cio艂a i my艣l臋 sobie: Co te偶 oni tam robi膮? A kiedy zobaczy艂em, jak; wikary s艂u偶y do mszy, m贸wi臋 sobie: To jest zaj臋cie dla ciebie, No i by艂em ko艣cielnym... teraz najch臋tniej by艂bym nim znowu...

Z zaro艣li wybieg艂a sarenka, przesadzi艂a r贸w i bieg艂a przez, szos臋. Nagle obejrza艂a si臋 i zapatrzy艂a w reflektory. Szofer do-! da艂 gazu i poprawi艂 si臋 na siedzeniu.

—聽Sied藕 pan prosto, bo mi pan szyb臋 czo艂em wypchnie!

A sarenka by艂a coraz wi臋ksza i wi臋ksza, teraz ju偶 prawie ' dotyka艂a nosem reflektor贸w. .; Szofer szarpn膮艂 kierownic膮, zagarn膮艂 sarenk臋 b艂otnikiem i 艂u-kiem odrzuci艂 j膮 do rowu. Nadepn膮艂 na hamulec.

Potem, odwr贸cony g艂ow膮 i tu艂owiem do tylnego okienka, zacz膮艂 si臋 cofa膰. Zatrzyma艂 w贸z. W 艣wietle reflektor贸w rozp艂ywa艂 si臋 niebie艣ciutki dym z przegrzanego silnika. By艂o cicho.

Wyskoczy艂, z kieszonki drzwiczek wyci膮gn膮艂 kordelas, poda艂 pasa偶erowi latark臋 i rozkaza艂: — 艢wie膰!

Rozejrza艂 si臋, szosa by艂a pusta, tylko tu i tam spada艂 zakosami rdzawy li艣膰.

W rowie le偶a艂a na boku sarenka, wierzga艂a kopytkami w opad艂ym listowiu i kopa艂a czarn膮 ziemi臋. Kiedy zobaczy艂a m臋偶czyzn臋 i znowu o艣lepi艂o j膮 艣wiat艂o, chcia艂a uciec od swego obola艂ego cia艂a. Przewali艂a si臋 wi臋c par臋 razy z boku na bok, becz膮c 偶a艂o艣nie. Potem ucich艂a z oczyma szeroko rozwartymi, z czarnego pyska chlusn臋艂a krew.

Szofer rozejrza艂 si臋 na obie strony, nikogo na szosie nie by艂o. Oceni艂 sytuacj臋, pot臋偶nym susem rzuci艂 si臋 na zwierz臋 i przygni贸t艂 je do ziemi. Ale sarenka by艂a silna, unios艂a ci臋偶kiego cz艂owieka w g贸r臋 i usi艂owa艂a go z siebie strzasn膮膰. Wgniata艂 j膮 w opad艂e li艣cie, a ona par臋 razy poliza艂a go po w艂osach, jakby prosi艂a o lito艣膰. Uwolni艂 r臋k臋, b艂ysn膮艂 kordelas i wbi艂 si臋 mi臋dzy 偶ebra, w serce. Dopiero teraz sarenka zrezygnowa艂a; wyci膮gn臋艂a si臋 bezsilna i zwiotcza艂a, z oka sp艂yn臋艂a jej 艂za wielka

jak brylant.

Przykl臋kn膮艂, potem podni贸s艂 si臋 z trudem, u艂ama艂 ze 艣wierka ga艂膮zk臋, rozszczepi艂 j膮, jeden kawa艂ek w艂o偶y艂 sarence do pyska, drugi za艣 do 艣miertelnej rany w boku.

—聽Teraz szybko! — zawo艂a艂 i podbieg艂 do auta, chwyci艂 z tylnego siedzenia koc, rozpostar艂 go na ziemi, d藕wign膮艂 sarenk臋 i delikatnie z艂o偶y艂 j膮 na tym kocu, niby 艣pi膮ce dziecko.

Potem zwi膮za艂 koc w w臋ze艂 i zani贸s艂 do auta na tylne siedzenie.

Kiedy siad艂 ju偶 za kierownic膮, rozmy艣li艂 si臋, wr贸ci艂 do rowu, butem wyg艂adzi艂 艣lady walki i r臋kami zgarn膮艂 stos li艣ci... Nacisn膮艂 gaz, a kiedy auto ruszy艂o, rzek艂:

—聽Nie uwierzy pan. Jak r膮bnie kopytkiem, rozp艂ata pana przez ubranie jak najostrzejszym no偶em.

—聽Biedactwo! — rzek艂 cz艂owiek, kt贸ry oferowa艂 pogrzeby.

Nad polan膮 wisia艂 mosi臋偶ny ksi臋偶yc.

Kierowca by艂 ogromnie podniecony i usi艂owa艂 zamaskowa膰 to rozmow膮: — Trudno wprost uwierzy膰, o co to dzisiaj ludzie si臋 modl膮. Tam, u nas w mie艣cie, m艂odzi ch艂opcy w艂amali si臋 w nocy do ko艣cio艂a, zapalili 艣wiece na g艂贸wnym o艂tarzu i sami sobie s艂u偶yli do mszy! Jeden 艣piewa艂: „Bo偶e, spraw, aby wolno nam by艂o ta艅czy膰 boogie-woogie, spraw, Panie, aby nam wolno by艂o ta艅czy膰 boogie-woogie”. A tamci odpowiadali mu ch贸rem: „Spraw, Panie, aby nam wolno by艂o ta艅czy膰 boo-gie-woogie, amen! Spraw Panie, aby nam wolno by艂o ta艅czy膰 boogie--woogie...” I odprawiali t臋 czarn膮 msz臋, rozbili szafy i ubrali si臋 w mszalne ornaty i pluwia艂y, potem chcieli gra膰 melodie d偶ezowe na organach, ale zamiast guzika od organ贸w elektrycznych kt贸ry艣 z nich nacisn膮艂 guzik od elektrycznych dzwon贸w, kt贸re zacz臋艂y bi膰... Powybiegali ludzie — ko艣ci贸艂 o艣wietlony... Zajrzeli przez dziurk臋 od klucza — a tam ch艂opaki biegaj膮 w ornatach... Wy艂amali drzwi, ale m艂odzie艅cy zwiali bocznym wyj艣ciem. Jeszcze na drugi dzie艅 w po艂udnie ko艣cielny zbiera艂 ornaty porozwieszane na wierzbach za miastem... nad potokiem — 艣mia艂 si臋 szofer. Jedn膮 r臋k膮 prowadzi艂 w贸z, a drug膮 si臋gn膮艂 za siebie i dotkn膮艂 sarenki owini臋tej w koc.

—聽Nie 偶yje — rzek艂 i zadowolony doda艂: — Raz to mi jeszcze w jakim艣 przed艣miertnym skurczu rozpru艂a kopytkami sk贸rzane siedzenie a偶 do spr臋偶yn. W kwadrans potem, jak j膮 po艂o偶y艂em. Ale co robi膰 z m艂odymi lud藕mi? Jak im si臋 nie da tego, czego chc膮, to wezm膮 sobie sami... M贸j Bo偶e, niech wi臋c ju偶 sobie ta艅cz膮 to boogie-woogie, no nie?

Wyjechali z lasu, ksi臋偶yc o艣wietla艂 pag贸rkowat膮 okolic臋, a auto zbli偶a艂o si臋 do du偶ej wsi.

Potem pierwsza latarnia, a pod ni膮 dwaj m艂odzi ch艂opcy oparci o ram臋 roweru, pal膮cy papierosy i rozmawiaj膮cy z sob膮, troch臋 dalej na zwalonych k艂odach kto艣 potar艂 zapa艂k臋 i blask o艣wietli艂 rondo kapelusza, a z zabudowa艅 gospodarczych s艂ycha膰 by艂o pobrz臋kiwanie 艂a艅cuch贸w i porykiwanie kr贸w.

—聽Jestem na miejscu — rzek艂 szofer — je艣li pan chce, mo偶e si臋 pan przespa膰 w gospodzie, maj膮 tam pokoik. — Zahamowa艂 przed jednopi臋trowym domem. Wszystkie okna by艂y o艣wietlone, a przez 艣ciany przenika艂y d藕wi臋ki starego gramofonu.

Wysiedli i kierowca starannie podkr臋ci艂 okno.

—聽Nie jestem uwalany krwi膮? — spyta艂.

—聽Niech pan poka偶e — powiedzia艂 cz艂owiek, kt贸ry oferowa艂 pogrzeby, i w 艣wietle latarni przygl膮da艂 si臋 szlachetnej twarzy tamtego. — Tutaj troch臋 — rzek艂, wyj膮艂 chusteczk臋, po艣lini艂 i otar艂 wilgotn膮 jeszcze krew.

Kierowca szepn膮艂: — To moje k艂usownictwo str膮ci mnie jeszcze kiedy艣 z niebios. Panie, pokrop mnie hyzopem, niechaj nad 艣nieg bielszym si臋 stan臋...

—聽Et cum spiritu tuo — odpar艂 jego twarzysz podr贸偶y.

Na pierwszym pi臋trze otworzy艂o si臋 okno i jaka艣 kobieta w czarnej sukni i bia艂ym fartuchu wychyli艂a si臋, spojrza艂a na auto, potem na kierowc臋... roz艂o偶y艂a szeroko r臋ce, odwr贸ci艂a si臋 i radosnym g艂osem zawo艂a艂a w g艂膮b pokoju:

—聽Ksi膮dz proboszcz ju偶 przyjecha艂! Mo偶emy zaczyna膰

chrzciny!

Prze艂o偶y艂a Emilia Witwicka

—聽Gdzie偶 si臋 podzia艂a duma Francuz贸w?! Ludziei kochani! Speidel, von Manteufel i Guderian, ten stary awanturnik... na konferencji w Pary偶u! Ja tego nie prze偶yj臋!

Powoli z艂o偶y艂 gazety, te trzy gazety, kt贸re znalaz艂 w starych papierach, gazety, z kt贸rych rozumia艂 zaledwie imona i nazwiska, i wysiad艂 z tramwaju. ^

Tu偶 za rogiem wszed艂 do mleczarni, gdzie codziennie kupowa艂

mleko dla kot贸w.

—聽Ile wy tam macie tych kot贸w? — spyta艂a mleczarka.

—聽Ile? Szkoda, 偶e pani nie b臋dzie przy tym, jak za chwil臋 otworz臋 magazyn! Je偶eli nie zd膮偶臋 uskoczy膰, to mnie ta nawa艂nica kocur贸w przewr贸ci. Ale s艂ysza艂a ju偶 pani?

—聽Co?

—聽Straszny po偶ar w przystani na Holeszovicach dzisiejszej nocy. Statek ze zbo偶em si臋 pali, a p艂on膮ce ziarna pryskaj膮 na wszystkie strony, tak 偶e stra偶acy ju偶 nawet nie gasz膮 tego statku, tylko s膮siednie dzielnice: Libe艅 i Bubny. Okropne nieszcz臋艣cie!

—聽Tego tylko brakowa艂o — za艂ama艂a r臋ce mleczarka. — Ale

ile macie kot贸w?

—聽Dziewczyno... o pardon, 艂askawa pani... niewiele. Teraz, jak nam sze艣膰 kocur贸w wpad艂o w sza艂, bo im si臋 od miauczenia w g艂owie pomiesza艂o, zosta艂o tylko dwana艣cie. To zupe艂na katastrofa, kiedy kota miaukot op臋ta. W艂azi wtedy cho膰by na sufit.

—聽Miaukot?

—聽Tak jest. Sama pani szanowna wie, co to za m臋ka taka t臋sknota, miaukot, jontoforeza natury... Ulubiona zabawa zwierz膮tek w figle-migle.

—聽A co to takiego?

—聽No, pani wybaczy... zwierz膮tka te偶 lubi膮 si臋 bawi膰 w tat臋 i mam臋. A taki kocur to istne dynamo.

—聽Dwana艣cie kot贸w! A moje dzieci nosz膮 wam tam makulatur臋. Tylko tego brakuje, 偶eby i te koty oszala艂y. Pok膮sa艂yby

ca艂膮 ulic臋!

—聽A tak, pok膮sa膰 to by pok膮sa艂y.

Hanta pogrzeba艂 w teczce i wyci膮gn膮艂 w艂osk膮 „Unit臋”.

_ -W艂a艣nie... gdzie艣 tu w gazecie by艂o... Tak, tu... o wylewie

P du A tutaj, 偶e ksi膮偶臋 Monaco o偶eni艂 si臋 z tak膮 ameryka艅sk膮

glizd膮 filmow膮 Grace Kelly... pardon, gwiazd膮... o, tutaj o tym

'sza! We Florencji sfora kot贸w dosta艂a w艣cieklizny: W Ufizi

k膮sa艂y fe koty pi臋tnastu Niemc贸w, kt贸rzy zwiedzali akurat galeri臋 obraz贸w. Nawet baedekery poszarpa艂y im w drobny

mak.

,_ Ja na to nie pozwol臋. Jeszcze dzisiaj zamelduj臋 o wszystkim w komitecie rodzicielskim — rzek艂a mleczarka, podrzuci艂a g艂ow膮 i zapatrzy艂a si臋 t臋sknie na ulic臋...

Przed ubezpieczalni膮 czeka艂 kasjer.

—聽Panie Hanta, wczoraj pos艂ali艣my wam druki przekaz贸w pieni臋偶nych.

—聽Tak. No i co?

—聽Co? My艣leli艣my, 偶e te przekazy, co艣my je wam pos艂ali, s膮 ju偶 niewa偶ne. A tymczasem te uniewa偶nione zosta艂y u nas — kasjer wskaza艂 w kierunku ubezpieczalni. — A te wa偶ne oddali艣my na makulatur臋.

—聽Nam to nie przeszkadza... papier jak papier — pocieszy艂 go Hanta.

—聽Nie rozumiemy si臋. Czy mo偶na by je jeszcze wymieni膰?

—聽Wykluczone, wszystko ju偶 zapakowane.

—聽A gdzie s膮 te paczki?

—聽Sam chcia艂bym wiedzie膰. Jeszcze wczoraj zabrali je autem do papierni.

—聽Do kt贸rej?

—聽To zale偶y, do kt贸rego auta te paczki za艂adowali. Postaw pan krzy偶yk na tych przekazach. 艁atwiej by艂oby znale藕膰 pi臋-ciolistn膮 koniczyn臋 albo kwiat paproci.

—聽Ja z艂o偶臋 za偶alenie.

—聽To mo偶e pan zrobi膰. Ale u nas, jak si臋 czego艣 szuka, to nigdy si臋 nie znajdzie. Za to znajdzie pan fur臋 innych rzeczy, takich, co by si臋 nikt nie spodziewa艂. By艂o to zaraz po rewolucji, pakuj臋 ja papier w piwnicy, gdzie艣 na Letnie, zgarniam szparga艂y grabiami, a偶 tu nagle... Zgadnij pan, co tam by艂o?

—聽Przekazy! — ucieszy艂 si臋 kasjer.

—聽Gdzie tam! Buty z cholewami, buty! Zarzucam znowu grabie, a tu — martwy scharfuhrer, jeszcze z rewolwerem w r臋ku. Oficer, niegdy艣 bo偶yszcze niemieckich praczek, ozdoba hitlerowskich burdeli... a teraz trup. Co tu z nim robi膰? — my艣l臋 sobie. Wrzuci艂em go do skrzyni z trocinami, ob艂o偶y艂em i nakry艂em z wierzchu papierem, udepta艂em i zwi膮za艂em podw贸jnym drutem... i poszed艂 ten scharfuhrer do papierni, tak jak te pa艅skie przekazy. Tam przecinaj膮 druty i wrzucaj膮 toto do kadzi z kwasem. Mo偶liwe, 偶e wtenczas par臋 setek os贸b przeczyta艂o „Czeskie S艂owo” wydrukowane na niemieckim narodowym socjali艣cie. To ci historia, co?

—聽No... — kichn膮艂 kasjer.

—聽S艂owo daj臋, 艣wi臋ta prawda. Albo na przyk艂ad pakowa艂em kiedy艣 papier w podziemiach Banku Narodowego. Jest tam — jak mo偶e panu wiadomo — takie pomieszczenie, do kt贸rego przez sufit wpadaj膮 podziurkowane, wycofane z obiegu banknoty. Pracowa艂em w masce na twarzy, w chmurze py艂u milion贸w. Forsa tam leci z sufitu, dziurkacze przyjemnie stukaj膮... no i wpad艂o mi co艣 wtenczas do g艂owy, wi臋c pytam g艂贸wnego kasjera: „Nie brakowa艂o wam tu kiedy w kasie miliona?” I wiesz pan, co mi

powiedzia艂?

—聽Nie... — przestraszy艂 si臋 kasjer i serce zacz臋艂o mu wali膰

jak m艂otem.

—聽Powiedzia艂: „Panie Hanta, brak miliona to ja wykryj臋 od razu. Ale nie daj Bo偶e, 偶eby brakowa艂o dwudziestu halerzy, czasami to sze艣ciu ludzi szuka wtedy przez tydzie艅...”

Kasjerowi mrowie przesz艂o po grzbiecie i znowu kichn膮艂.

—聽Tak to jest — rzek艂 Hanta. — Ale ciekawa rzecz, 偶e ka偶demu co chwila co艣 ginie. U nas to ludzie przez pomy艂k臋 daj膮 tyle r贸偶nych rzeczy na makulatur臋, 偶e gdyby wszystko to zebra膰 do kupy, by艂by z tego ma艂y bazar: radio, kt贸re przez pomy艂k臋 . przynios艂y dzieciaki, ca艂y wybebeszony silnik forda, buty, p艂aszcze, dziesi膮tki bilans贸w, talony na benzyn臋 i przekazy pieni臋偶ne. Ale najg艂o艣niejsza historia to by艂a wtenczas, jak do piwnicy razem z makulatur膮 wsypali przez pomy艂k臋 brylant贸w za

p贸艂tora miliona. Siedmiu detektyw贸w przerzuca艂o papierek po papierku ca艂膮 piwnic臋. Dziewi臋膰dziesi膮t kwintali. Tydzie艅 to si臋 ci膮gn臋艂o, ale nic nie znale藕li.

Kasjer kichn膮艂 znowu, a偶 sobie nasmarka艂 w r臋k臋.

—聽Nie masz pan chusteczki?

—聽Nie, zapomnia艂em wzi膮膰...

—聽To czemu pan zaraz nie m贸wi? Jutro przynios臋 panu, jako skromny upominek, ca艂y tuzin. Jak u nas likwidowali synagogi, to Niemcy przywie藕li nam tego z dziesi臋膰 cetnar贸w — tych ichnich chor膮giewek, cha艂at贸w i pieluszek. Z pocz膮tku darli艣my to sobie na onuce, ale potem poci臋li艣my na chusteczki i r臋czniki. Ja... — zachichota艂 Hanta — mam w bieli藕niarce wypraw臋 dla dw贸ch oblubienic. Z samych chor膮gwi uszy艂a mi 偶onka dwa tuziny gaci. A co chusteczek! Do ko艅ca 偶ycia! I to jeszcze musia艂bym chyba smarka膰 kwasem siarczanym. Panie, jak w to si臋 smarcze! Wiesz pan, co to za rozkosz, kiedy pana z艂ote nitki w nos 艂askocz膮?

Ale kasjer zastanawia艂 si臋, co by to by艂o, gdyby mu tak w kasie brakowa艂o tych dwudziestu halerzy.

—聽Przezi臋bi艂em si臋 — powiedzia艂.

—聽To czemu pan zaraz nie m贸wi? Uwa偶aj pan dobrze. Jak pan wr贸ci z biura do domu, nalej pan do garnka troch臋 wody i dodaj pan sporo rumu. Potem pan to zagotujesz, oczywi艣cie z dodatkiem go藕dzik贸w i pieprzu. Potem ze smakiem pan wypij, poczekaj kwadransik, a偶 ten nap贸j zacznie kr膮偶y膰, a potem gol-nij pan jeszcze dwie setki 偶ytni贸wki, bo 偶ytni贸wka na piersi najlepsza. A potem wyjd藕 pan na powietrze... 艣ciemnia si臋 ju偶. wtedy... — zwalisz si臋 pan gdzie艣 i za艣niesz, a rano z pierwsz膮 ros膮 po katarze ani 艣ladu. To jest metoda Kneippa, lepsza ni偶 ok艂ady Preissnitza. No wi臋c jutro przynios臋 panu te chusteczki — rzek艂 Hanta, poda艂 kasjerowi r臋k臋 i serdecznie ni膮 potrz膮sn膮艂.

Kasjer namaca艂 klamk臋 drzwi ubezpieczalni i tak kichn膮艂, 偶e wlecia艂 do 艣rodka.

W chwil臋 potem Hanta zobaczy艂, 偶e do ich sk艂adnicy zmierza jaki艣 zlany potem cz艂owiek, popychaj膮c przed sob膮 w贸zek. Ha艅-

ta podbieg艂 i pom贸g艂 pcha膰 贸w w贸zek, kt贸ry wygl膮da艂 jak armata.

—聽Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e mam ten w贸zek — wykrzykiwa艂 rado艣nie w艂a艣ciciel. Wi贸z艂 jedynie male艅k膮 paczuszk臋. Szef wyszed艂 z biura.

—聽Dajcie to na wag臋 — powiedzia艂.

—聽A macie dyla? — spyta艂 w艂a艣ciciel, ocieraj膮c z twarzy pot.

—聽Co to jest dyl?

—聽No, dyl... taki, po kt贸rym spuszcza si臋 beczki w browarach.

—聽Nie, nie mamy.

—聽To mo偶e chocia偶 pasy parciane?

—聽Pasy? Owszem, mamy... ale na co? Chyba nie na to? — j臋kn膮艂 szef i ju偶 wiedzia艂, 偶e straci humor na reszt臋 dnia. Przyskoczy艂 i rzuci艂 paczuszk臋 na wag臋.

—聽Pi臋膰 kilo.

—聽No... to w porz膮dku — ucieszy艂 si臋 w艂a艣ciciel w贸zka.

—聽Co za to chcecie? Pieni膮dze czy losy?

—聽Losy. Ale 偶eby numery nie sz艂y po kolei. ••,'

—聽Macie tu jeden.

—聽Iii, tego to ja nie chc臋. Pomieszajcie z innymi.

—聽Macie tu jeden los i sami go sobie pomieszajcie — rzek艂 oschle szef.

—聽Powinni艣cie mie膰 tutaj papug臋 — zauwa偶y艂 marzycielsko w艂a艣ciciel w贸zka i wsun膮艂 los do portmonetki. Usi艂owa艂 odjecha膰, ale jako艣 mu to nie sz艂o. W贸zek by艂 ci臋偶ki, a droga z podw贸rza bieg艂a troch臋 pod g贸r臋. Tote偶 Hanta z jednej strony, a szef z drugiej, z ugi臋tymi kolanami i palcami wczepionymi w szprychy, musieli si臋 nat臋偶y膰 i jeszcze zawo艂a膰 na dodatek: Hej, rup!

Dopiero wtedy w贸zek, kt贸ry wygl膮da艂 i wa偶y艂 z pewno艣ci膮 tyle co armata, wreszcie drgn膮艂.

—聽呕ebym tak wygra艂 Spartaka! — westchn膮艂 w艂a艣ciciel w贸zka.

—聽Te偶 co艣! Je藕dzi nim nasz dyrektor, a wszystkie wygrane s膮 ju偶 rozdzielone. Je偶eli co艣 wygrasz, to w najlepszym razie szalik, ksi膮偶k臋 albo koszul臋 — rzek艂 Hanta.

Dobrze chocia偶, 偶e mam ten w贸zek — cieszy艂 si臋 w艂a艣ciciel, napar艂 na 艂a艅cuchy i wygramoli艂 si臋 na ulic臋 Spalon膮.

Kiedy Hanta wr贸ci艂 na podw贸rze, powiedzia艂 do szefa:

._ Ten z tym w贸zkiem... to okropno艣膰. Wypisz, wymaluj — symbol mego dawnego 偶ycia.

Oko艂o dziewi膮tej na podw贸rzu sk艂adnicy zjawi艂 si臋 staruszek, wymin膮艂 grupk臋 klient贸w, kt贸rzy ciasno obst膮pili wag臋, i stan膮艂 na 艣rodku podw贸rza. Z nabo偶e艅stwem przygl膮da艂 si臋 wszystkim 艣cianom i k膮tom, w ko艅cu zdj膮艂 nawet czapk臋, jak w jakim艣 ko艣ciele.

_ Co si臋 tak gapicie, jakby艣cie z choinki spadli? — podni贸s艂 si臋 znad roboty Hanta.

—聽Widzi pan... ja tu pracowa艂em trzydzie艣ci lat temu, ale wtenczas nie by艂o tu jeszcze tej kamienicy. O, tutaj, gdzie stoi waga — wskaza艂 r臋k膮 staruszek — tu dawniej by艂a pompa, a tam, gdzie ten magazyn — stajnia. Ja by艂em wo藕nic膮...

—聽Chryste Panie! Podajcie mi r臋k臋, dobry cz艂owieku! Trzymali si臋 za r臋ce i przez chwil臋 patrzyli sobie w oczy. Kiedy si臋 ju偶 napatrzyli, staruszek zn贸w zacz膮艂:

—聽A tam, jak jest to biuro, tam nie by艂o nic, zwyczajny k膮t, a za nim, za tym k膮tem, szopa. Pod tymi oknami sta艂y zawsze drabinki, kt贸re wiod艂y na stryszek, bo tam by艂y sienniki. Tam, gdzie jest tak ciemno, sta艂a 艂aweczka, bo w tym miejscu najmocniej pra偶y艂o s艂o艅ce...

—聽Wi臋c wy te偶, dobry cz艂owieku, lubicie zamierzch艂e wspomnienia? Wobec tego zabior臋 ci臋 — ale jak przyjdzie czas i jak dam ci znak... — zabior臋 ci臋 na Slapy — zaklina艂 si臋 Hanta. — Pojedziemy, ale tylko my dwaj. Pop艂yniemy 艂贸deczk膮 na jezioro i nagle ja powiem: „Stop”. I b臋dziemy sobie patrze膰 w d贸艂 na wod臋 jak z balonu, a jak woda b臋dzie prze藕roczysta, to dok艂adnie pod 艂贸deczk膮 znajdziemy Go艂ow膮艣, moj膮 wiosk臋 rodzinn膮. A ja ci poka偶臋: „O, tam, gdzie p艂ynie ten karp, tam si臋 urodzi艂em”.

Hanta przykucn膮艂 i wskazywa艂 palcem na ziemi臋: „Ochrzczono mnie w tym oto ko艣ciele, gdzie teraz dostojnie przep艂ywa sum, a tam gdzie ten sandacz goni ma艂e rybki, na tej wie偶y

dzwoni艂 dzwon”. Postuka艂 w bruk podw贸rza: „A tutaj gdzie mign臋艂a w艂a艣nie ta bleja jak 艂opata, tam stoi gospoda, gdzie si臋 bi艂em o dziewczyny...”

艁zy kapa艂y mu na grzbiet r臋ki.

Staruszek wysmarka艂 nos i powiedzia艂:

—聽Ja teraz chodz臋 艣ladami swego 偶ycia, przyjacielu, ale gdzie nie przyjd臋, wsz臋dzie jest ca艂kiem inaczej... ca艂kiem. Nic, tylko wspomnienia, takie wspomnienia, 偶e to wspominanie bardziej mnie wyka艅cza ni偶 to, co si臋 wtedy zdarzy艂o.

Wiesz — zasapa艂 — chcia艂bym zobaczy膰 te wszystkie miejsca, gdzie bywa艂em za m艂odu. Ale 偶e wsz臋dzie znajduj臋 t臋 swoj膮 przesz艂o艣膰 w ruinie, wi臋c sobie my艣l臋, 偶em si臋 omyli艂, 偶e trafi艂em gdzie indziej. Ja te偶 wybra艂em si臋 do swojej rodzinnej wioski. Pi臋膰dziesi膮t lat nie by艂em w tej wsi, w Dubi ko艂o Kladna... Przychodz臋 ci tam, id臋 drog膮, a ta droga zamiast we wsi, ko艅czy si臋 pod p艂otem. Patrz臋 ci ja i widz臋, 偶e ca艂膮 moj膮 wiosk臋 rodzinn膮 dawno ju偶 zasypali, zr贸wnali z ziemi膮 i zbudowali na tym miejscu drug膮 Poldowsk膮 Stalowni臋... Ty, przyjacielu, mo偶esz przynajmniej, kiedy spuszczaj膮 艣luz臋, przej艣膰 si臋 po placu przed ko艣cio艂em i po w艂asnej cha艂upie, ale u mnie ju偶 to zasypane na amen. Sta艂em ja ci tam i trzyma艂em si臋 obiema r臋kami p艂otu, jak Jezus na krzy偶u, a potem wzi膮艂em i zg艂osi艂em si臋 do hufca pracy. Jak mnie — pomy艣la艂em — przydziel膮 do grupy, kt贸ra kopie rozmaite rowy .kanalizacyjne, to mo偶e kiedy艣... zahacz臋 przynajmniej kilofem o ko艣cieln膮 wie偶臋. Ale nie wzi臋li mnie, bo powiadaj膮, 偶e ze mnie stary ramol. Za nic mnie ju偶 ludzie maj膮.

—聽To sprzedaj sw贸j szkielet.

—聽Co takiego?

—聽Sprzedaj szkielet. W instytutach kupuj膮 ludzkie szkielety na pniu. A jak ju偶 wyci膮gniesz kopyta, zabior膮 ci臋, a potem wrzuc膮 do formaliny razem z innymi nieboszczykami. Ale teraz za 偶ycia dosta艂by艣 par臋 tysi膮czk贸w i u偶ywa艂by艣 jak pies w studni.

—聽Znaczy si臋, ludziom by jeszcze na cz艂owieku zale偶a艂o?

__ Jeszcze jak! Studenci by sobie na tobie po膰wiczyli, potem by ci臋 obgotowali, oczy艣cili kosteczki, mosi臋偶nymi drucikami i sztyfcikami zwi膮zali do kupy — i szkielet jak ta lala.

—聽Jezu... a mnie tak by si臋 to teraz przyda艂o! Ca艂kiem mnie te wspominki wyko艅czy艂y. Ja ci si臋 przyjacielu, zwierz臋... — szepta艂 staruszk. — Wy艂膮czyli mi elektryczno艣膰, bo nie p艂ac臋. Gospodyni zabra艂a mi piecyk — bo nie p艂ac臋. Wszystko ju偶 prawie sprzeda艂em... Ale teraz... — rozmarzy艂 si臋 stary — przecie偶 by艂bym zakontraktowany. I to przez nauk臋!

—聽Wiesz, wisusie jeden — rozpromieni艂 si臋 Hanta — co by to by艂o za szcz臋艣cie, 偶eby ci臋 tak postawili w muzeum? Albo — ci膮gn膮艂, sam pe艂en podziwu dla siebie — sta艂by艣 w gabinecie w jakim艣 gimnazjum, co jaki艣 czas zanosiliby ci臋 do klasy, a pan profesor palcem wskazuj膮cym brzd膮ka艂 by ci po kostkach jak na gitarze i t艂umaczy艂 uczniom, jak si臋 rozmaite ko艣ci nazywaj膮. A w czasie pauzy... — zaduma艂 si臋 — w czasie pauzy... ch艂opaki wsadziliby ci mi臋dzy szcz臋ki papierosa i jeszcze by z tob膮 zata艅czyli.

—聽Przesta艅! Dosy膰! Ale mi da艂e艣 pomys艂! W艂膮czy艂e艣 we mnie motorek, kt贸ry ruszy艂! Ale偶 ja mam szcz臋艣cie! — wykrzykiwa艂 staruszek.

Zaraz jednak spochmurnia艂.

—聽Tylko... tylko czy mnie wezm膮... to znaczy... kupi膮? Zaraz tam id臋. Gdzie to jest?

—聽Na Albertowie. Placem Karola w d贸艂, a tam si臋 spytaj, gdzie kupuj膮 szkielety. Mo偶e od razu ci nie zap艂ac膮. W takim razie zg贸d藕 si臋 na raty.

Staruszek zalewaj膮c si臋 艂zami szybko wyszed艂 za bram臋.

Marzenka, kt贸ra pakowa艂a papier i wszystko to s艂ysza艂a, zacz臋艂a dygota膰 jak w febrze.

—聽Jezus Maria... te ch艂opy! 呕e te偶 was to bawi. Szkielety sprzedawa膰! A jak wracam wieczorem do domu, znowu to samo... S膮siedzi przychodz膮 mnie pociesza膰 — wzdycha艂a, wy艣cie艂aj膮c^

przy tym skrzyni臋 papierem. — Niejaki pan Ratig do mnie przychodzi, 偶e niby obowi膮zek chrze艣cija艅ski nakazuje mu... pociesza膰 wdow臋. A potem si臋 rozkleja i zaczyna biadoli膰, 偶eby go ju偶 Pan B贸g raczy艂 zabra膰 do siebie, bo niby co on pocznie, jak jego 偶ona — co le偶y na raka w szpitalu — jak ta 偶ona zostanie pod no偶em? 呕e wtenczas on, znaczy ten pan Ratig, jak nic,, skoczy pod poci膮g... •>. Hanta s艂ucha艂, ale jednocze艣nie wybiera艂 ze starej skrzyni powie艣ci dla dorastaj膮cych panienek.

—聽Serio? — zapyta艂.

—聽No! A ja, ledwo 偶ywa po tym, jak mnie tutaj wym臋czycie,, musz臋 jeszcze tego s膮siada-chrze艣cijanina pociesza膰, 偶e doktorzy maj膮 z艂ote... co tam z艂ote — diamentowe r臋ce. Ale pan Ratig powiada, 偶e nie, 偶e on dobrze wie, 偶e wcale z艂otych r膮k nie maj膮, i 偶e najlepiej zaraz sobie p贸jdzie i skoczy pod ten poci膮g. A potem ni st膮d, ni zow膮d zrywa si臋 i krzyczy: ,,O Jezu!”

—聽Co si臋 sta艂o? — przel膮k艂 si臋 Hanta.

—聽To pan Ratig tak krzykn膮艂 wczoraj wieczorem: „O Jezu, gdzie ona schowa艂a ten brylantowy pier艣cionek?” I musia艂am i艣膰 z nim tam do nich do mieszkania, i na czworakach tego pier艣cionka szuka膰. Wi臋c wczoraj... s艂ucha mnie pan?

—聽Wi臋c wczoraj... — sk艂ama艂 Hanta.

—聽Wi臋c wczoraj, jak mnie przyszed艂 pociesza膰 w tej mojej wdowiej samotno艣ci, przyni贸s艂 z sob膮 rewolwer i nic, tylko 偶e si臋 u mnie zastrzeli. Jak mu zaparzy艂am kawy po turecku, to obieca艂, 偶e wprawdzie si臋 zastrzeli... ale dopiero u siebie w domu. Mam ja z wami, ch艂opami, oj mam. Dok膮d pan idzie?

Hanta wsun膮艂 pod marynark臋 powie艣ci dla dorastaj膮cych panienek.

—聽Musz臋 skoczy膰 dla szefa po benzyn臋 do jednego kanistra i po naft臋 do drugiego. Szef m贸wi, 偶e ju偶 ludzie znowu wo艂aj膮 do niego na ulicy: „No, kiedy zn贸w przyjedzie do was stra偶, po偶arna? Kiedy robicie remanent?”

—聽Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e mam miejsce na cmentarzu na Olsza-nach! To dla mnie najpi臋kniejsza niedziela, jak p贸jd臋 sobie na

cmentarz, stan臋 nad moim grobem i wyobra偶am sobie, jak spokojnie le偶臋 tam w dole... 偶adnych ch艂op贸w, 偶adnego papieru, 偶adnych chrze艣cijan. Z臋by tak ju偶 tam by膰 w tej ziemi! — westchn臋艂a t臋sknie Marzenka.

Kiedy Hanta wszed艂 do gospody, nie powiedzia艂 dzie艅 dobry, tylko po艂o偶y艂 powie艣ci dla dorastaj膮cych panienek na kontuarze i rozejrza艂 si臋. Jeden go艣膰 ju偶 zap艂aci艂 i odchodz膮c pokwikiwa艂 z zadowoleniem, drugi b臋bni艂 o cynowy blat kontuaru i z lubo艣ci膮 przygl膮da艂 si臋, jak kelnerka patrz膮c pod 艣wiat艂o nalewa rum. trzeci za艣 wpatrywa艂 si臋 w pe艂ny kieliszek, po czym napatrzywszy si臋, odrzuci艂 g艂ow臋 w ty艂 i jednym ruchem chlusn膮艂 w siebie jego zawarto艣膰. Kelnerka zgarn臋艂a powie艣ci dla dorastaj膮cych panienek i pod kontuarem 艂apczywie przebiega艂a wzrokiem tytu艂y. Podnios艂a oczy i po raz pierwszy od rana u艣miechn臋艂a si臋.

—聽Czego si臋 napijemy, skarbie? — spyta艂a i nala艂a kieliszek rumu. — A bardzo to romansowe?

—聽Jeszcze jak! — powiedzia艂 Hanta.

—聽Czyta艂 pan?

—聽Tego Losu Magdaleny nie czyta艂em i Zerwanych kajdan贸w te偶 nie, ale T臋sknota barona to b臋dzie co艣 w sam raz dla pani czu艂ego serduszka — rzek艂 Hanta i uk艂oni艂 si臋.

—聽Nie wytrzymam! Do wieczora nie wytrzymam! — o艣wiadczy艂a kelnerka. — Niech pan opowie chocia偶 kawa艂ek.

Hanta w powietrzu zrobi艂 gest, jakby tr膮ca艂 si臋 z ni膮 kieliszkiem, i zaczai opowiada膰 nie T臋sknot臋, barona, tylko Uczciw膮 dziewczyn臋, kt贸r膮 czyta艂, kiedy mia艂 pokrzywk臋:

—聽Na zamku panowa艂a cisza... by艂a pogodna, ciep艂a noc. Wil-ma otworzy艂a drzwi wiod膮ce na taras... „Pan baron!” — krzykn臋艂a z przestrachem...

—• Skarbie, dam panu dzisiaj obiad, dobrze?

—聽Dobrze. Ale Wilma zawo艂a艂a: „Niech si臋 pan zatrzyma, baronie! Te s艂owa nie s膮 pana godne, prosz臋 pami臋ta膰, 偶e ma pan 偶on臋, a ja jestem ubog膮 dziewczyn膮!” Ale baron kl臋kn膮艂

przed ni膮. „Wilmo, mi艂o艣膰 nie uchybia czci, wprost przeciwnie! Musisz, musisz by膰 moj膮!” Uszanowanie panu radcy! No i co, wci膮偶 to samo!... — zawo艂a艂 Hanta w stron臋 艂ysego m臋偶czyzny, kt贸ry wychyla艂 w艂a艣nie du偶y kieliszek rumu. Po czym wyja艣ni艂:

—聽Powiadam wam, ludzie! My we dw贸ch dali艣my rad臋 nawet

antabusowi... Co?

Spogl膮da艂 z zachwytem na 艂ysego — kt贸ry jako艣 wcale si臋 nie ucieszy艂 z tego spotkania — i wyja艣nia艂 na ca艂y lokal:

—聽Ja i ten oto pan radca, we dw贸ch wystawili艣my do wiatru pana Mysliveczka razem z tym ca艂ym jego odruchem warunkowym. Na wszystkich pacjent贸w zastrzyki dzia艂a艂y, wszyscy zwracali, tylko my dwaj nie. Ja i pan radca. My dwaj pokona- ^ li艣my nauk臋. To by艂o zwyci臋stwo ducha nad materi膮! Prawda, ;

panie radco?

Ale radca wcale si臋 nie cieszy艂. Najch臋tniej przelaz艂by przez

艣cian臋.

—聽P艂ac臋 -—聽rzek艂 ponuro. '

—聽By艂y dwa du偶e rumy i dwa ma艂e, tak? — przygwo藕dzi艂a go

kelnerka.

—聽Hhm — mrukn膮艂, rzuci艂 na kontuar dwie dziesi臋ciokoro-

n贸wki i przygn臋biony owym zwyci臋stwem nad panem Mysli-veczkiem, wyszed艂 na ulic臋.

—聽No i co by艂o dalej? — nie mog艂a si臋 doczeka膰 kelnerka.

—聽Baronowa ich przy艂apa艂a: „Wilmo, w nocy i w tym stroju przyjmuje pani wizyty 偶onatych m臋偶czyzn? A ja tak pani ufa艂am!” — Hanta bawi艂 si臋 pustym kieliszkiem. Dopiero, kiedy kelnerka go nape艂ni艂a, doko艅czy艂: — „A wi臋c baron jest pani

kochankiem?”

—聽Hej, wisusie! — zawo艂a艂 naraz, ujrzawszy pijanego go艣cia.

—聽Wiesz, 偶e wygl膮dasz jak Edy Polo?

—聽Mo偶liwe — rzek艂 go艣膰 — ale siadaj tu przy mnie i m贸w mi Dodo. Od wczoraj ju偶 jestem na ba艅ce. Mam zmartwienie.

呕ona mnie wykiwa艂a.

—聽O, psiako艣膰! Ja to bym zrobi艂 w domu s膮dny dzie艅! Jeste艣

katolikiem?

—聽Jestem.

—聽A wi臋c musisz swoj膮 偶on臋 pouczy膰. 呕e pierwszy na 艣wiecie jest Pan B贸g, a zaraz po nim m膮偶. Potem id膮 wszyscy wierz膮cy, a na samym ko艅cu kl臋czy ma艂偶onka..Cicha i pokorna.

—聽No, tak to w艂a艣nie u nas jest. Co ja bym za to da艂, 偶eby si臋 tak troch臋 pu艣ci艂a! Ale ona siedzi w domu, robi na drutach, a ten 艂otr to ja — go艣膰 wskaza艂 na siebie i ci膮gn膮艂 dalej: — Z jakimi ja idea艂ami szed艂em do o艂tarza! Panie! Jakie ja mia艂em idea艂y! 呕e za jaki艣 rok 偶ona znajdzie sobie galopanta, a ja najpierw uwolni臋 jedn膮 r臋k臋, potem drug膮, i znowu b臋d臋 wolny jak ten ptak, tak jak to niegdy艣 bywa艂o.

—聽To ci nieszcz臋艣cie — przyzna艂 Hanta i wr贸ci艂 do kontuaru, sk膮d kelnerka kiwa艂a na niego paluszkiem.

—聽Jak to si臋 sko艅czy艂o? — nastawi艂a ucha.

—聽Z tym?... — wskaza艂 Hanta na m臋偶czyzn臋, kt贸ry chcia艂, 偶eby mu m贸wi膰 Dodo.

—聽Ten jest pijany w dym, ale co by艂o dalej z baronem?

—聽Nie, nie! Tego niech pani ode mnie nie 偶膮da! — podni贸s艂 obie d艂onie Hanta. — Nie mog臋 pani powiedzie膰. Jeszcze zrobi艂aby pani sobie co艣 z艂ego. Straszliwe nieszcz臋艣cie!

Nala艂a rumu do kieliszka.

—聽Niech pan opowie, skarbie! — 偶ebra艂a. — Ja ju偶 prze偶y艂am niejedno. Dw贸ch m臋偶贸w pochowa艂am.

—聽To wida膰! Cz艂owiek od razu wie, 偶e ma do czynienia z dam膮 — rzek艂 Hanta trzymaj膮c nape艂niony kieliszek i podniecaj膮c si臋 w艂asn膮 wstrzemi臋藕liwo艣ci膮.

—聽Troch臋 jeszcze pani opowiem, a potem ju偶 ani s艂owa. W ostatnim rozdziale baronowa wo艂a do umieraj膮cej: „Ach, Wilmo, ty wielkie serce, teraz dopiero rozumiem, jak膮 ofiar臋 ponios艂a pani dla dobra mego ma艂偶e艅stwa!”

Kelnerka, kt贸ra pochowa艂a dw贸ch m臋偶贸w i niejedno ju偶 prze偶y艂a, patrzy艂a w okno i nie broni艂a si臋 przed 艂zami, kt贸re kapa艂y na jej plisowany fartuszek. Nawet Hanta poci膮ga艂 nosem.

—聽Po chwili Wilma skona艂a, a nad zamkiem rozbrzmia艂 dzwon za umar艂ych... — rzek艂, otar艂 艂zy r臋kawem i wychyli艂 kieliszek. '

M臋偶czyzna, kt贸ry — jak twierdzi艂 — ju偶 od rana by艂 na ba艅ce, zawo艂a艂 naraz rado艣nie:

—聽Ludzie, jakiego ja mam syna! Sp贸jrzcie na mnie! Wiecie,, co to za szcz臋艣cie mie膰 takiego syna jak m贸j! Jest mistrzem junior贸w w judo. Sp贸jrzcie na mnie, psiakrew! Jestem kawa艂 ch艂opa, czy nie?

Hanta pomaca艂 jego bicepsy.

—聽Wci膮偶 jeszcze jak kamie艅 — przyzna艂.

—聽No, a teraz s艂uchajcie o tym szcz臋艣ciu — pokrzykiwa艂 pijany go艣膰. — Wi臋c w niedziel臋 rano wstajemy, a ja patrz臋, jak m贸j syn si臋 myje. Waga lekka. Zrywam si臋 i m贸wi臋 z przechwa艂k膮: „No syneczku, popr贸bujemy si臋, mecz rewan偶owy”. A syn 艣licznie, grzecznie powiada po austriacku: „Jak tatu艣 sobie 偶yczy, to prosz臋, mo偶e tatu艣 spr贸bowa膰”. Przez szacunek m贸wi do mnie w trzeciej osobie. Bior臋 rozmach, ale on za ka偶dym razem — cap mnie za koszul臋 i 艂up mn膮 o pod艂og臋, a偶 mi z g艂owy gwiazdki wyskakuj膮, jak na rysunkach humorystycznych. Na imieniny w prezencie wykr臋ci艂 mi r臋k臋 w stawie. Przyjaciele! Moje ma艂偶e艅stwo zawiod艂o, ale jedyne moje szcz臋艣cie, 偶e syn mi si臋 uda艂. Hanta odstawi艂 pusty kieliszek i szepta艂 kelnerce do ucha:

—聽...a potem w parku przed pokojem nieboszczki Wilmy rozleg艂 si臋 huk i... — spojrza艂 na ni膮 wyczekuj膮co.

—聽Na dzisiaj dosy膰. Mia艂 pan tego w sam raz — rzek艂a dziwnie obco.

—聽艢wi臋te s艂owa, a ja zawsze szanuj臋 zdanie damy. Mam tam w skrzyni jeszcze Zbrodni膮 Hildy Hanik i Romans kurtyzany, i Sz贸stoklasistk臋... Ale c贸偶, kiedy nikt tego nie chce!

—聽Co takiego? — nie wierzy艂a w艂asnym uszom kelnerka.

—聽Pani膮 by to interesowa艂o?

—聽Bo to pan niby nie wie! Szczeg贸lnie ta Sz贸stoklasistka. Wyst臋powa艂am w tym teatrze. Gra艂am t臋 Yalaszk贸wn臋, przyjaci贸艂k臋 Stani... Mia艂am marynarsk膮 bluz臋 i wst膮偶k臋 we w艂osach. Pan tego nie zna? No, to ja panu opowiem...

—聽Innym razem! Innym razem! Noga mnie boli — broni艂 si臋 Hanta. — Kiedy indziej. Jestem sam w magazynie. Szefa w czasie rannej przeja偶d偶ki ko艅 kopn膮艂 w g艂ow臋. Zreszt膮 d艂ugo ju偶 tu nie zostaniemy. Jeszcze jakie艣 dwa tygodnie, a potem adieu!

Albo w tej sk艂adnicy urz膮dz膮 kabaret, albo b臋d膮 tam wydobywa膰 z艂oto w kawa艂kach. Oczywi艣cie dla 艂askawej pani od艂o偶臋 na gwiazdk臋 takie per艂y europejskiej literatury jak... Ostatni akord, 呕ywcem pogrzebana, Przez cierpienie do szcz臋艣cia itd.

—聽Skarbie — westchn臋艂a kelnerka i na zadatek nala艂a mu ja艂owc贸wki.

—聽To panu dobrze zrobi.

—聽艁askawa pani — stukn膮艂 Hanta obcasami. — Pani zdrowie!

Szef przerzuci艂 d藕wigni臋 wagi i spyta艂:

—聽Co tam dobrego u was idzie?

—聽Pi臋kny film. Witaj, s艂oniu. Dwa worki papieru przez jeden dzie艅. Ale kudy temu filmowi do Moulin Rouge! — machn臋艂a r臋k膮 sprz膮taczka z kina „Metro” — to ci dopiero by艂 film! Osiem work贸w papieru przez dwa dni. Prawie takie samo powodzenie jak Si贸dmy krzy偶. Ale w przysz艂ym tygodniu dajemy co艣 ef-ef! — R臋k膮 pos艂a艂a par臋 ca艂us贸w w stron臋 szklanego dachu podw贸rza. — B臋dzie szed艂 Hamlet, a dziewczynki z „Pary偶a” m贸wi艂y, 偶e to takie wi臋cej o mi艂o艣ci.

—聽Jest tego dwadzie艣cia kilo, niech pani wsypie wprost do skrzyni... — rzek艂 szef i z galanteri膮 zaci膮gn膮艂 jeden worek w stron臋 skrzyni, gdzie Marzenka udeptywa艂a papier.

—聽Pewnie — powiedzia艂 — pani zna te wszystkie filmy na pami臋膰, co?

—聽Ja? Ani jednego.

—聽Nawet Moulin Rouge?

—聽Nawet Si贸dmego Krzy偶a. Ja wedle fotos贸w sama uk艂adam sobie z tego powie艣膰, bo ja, widzi pan, wol臋 teatr. Ale pan nipch przyjdzie. Tak s膮dz膮c z fotos贸w, to b臋dzie o jednym cholernym przystojniaku, troch臋 jest podobny do takiego jednego studenta, co si臋 z nim zdarzy艂a ta mi艂osna tragedia u nas na Ja-rowie — rzek艂a wysypuj膮c do skrzyni papierki po lodach bam-bino i pingwin, kt贸re Marzenka natychmiast udeptywa艂a.

W tej chwili na podw贸rze wszed艂 Hanta.

Szef spojrza艂 na zegarek, a widz膮c, 偶e jest za pi臋tna艣cie dziesi膮ta, uni贸s艂 brwi...

—聽Jest jedenasta, a nie mo偶na powiedzie膰, 偶eby艣 du偶o dzisiaj

zrobi艂.

—聽O Bo偶e, do wieczora jeszcze masa czasu — u艣miechn膮艂 si臋 Hanta. — Ale jedno male艅kie pytanie: nie przyjecha艂o tu czasem na podw贸rze takie du偶e auto?

—聽Jakie auto? — przestraszy艂 si臋 szef.

—聽No, auto. Ale jak widz臋, nie przyjecha艂o. Bo w艂a艣nie mia艂em rozm贸wk臋 z nasz膮 wierchuszk膮, i zdaje si臋 b臋dzie z tego male艅ka niespodzianka.

—聽Jezus Maria! Niczego si臋 tak nie boj臋 jak tych twoich male艅kich niespodzianek! Hanta, co艣 ty tam znowu napl贸t艂? Zawsze musisz nas wpakowa膰 w jak膮艣 kaba艂臋. A mogliby艣my tu mie膰 takie spokojne 偶ycie! — wymachiwa艂 r臋kami szef, — I ja potem mam w nocy spa膰...

—聽Taka ju偶 moja natura — rozmarzy艂 si臋 Hanta. — Widzi pan, ja na przyk艂ad nie lubi臋, jak w futbolu jest sze艣膰 : zero albo pi臋膰 : zero. Brak wtedy dramatycznego napi臋cia. Ja nawet i zwyczajne 偶ycie musz臋 dramatyzowa膰. Lubi臋 na przyk艂ad wynik sze艣膰 : pi臋膰... cztery : cztery. Jednym s艂owem, kiedy lepsza dru偶yna przegrywa sw贸j 偶yciowy mecz, w kt贸rym nie wykorzysta艂a dw贸ch strza艂贸w karnych, trzy razy strzeli艂a w poprzeczk臋 bramki, dwa raz w s艂upek, a w ko艅cu we w艂asn膮 bramk臋.

—聽To艣 ty taki? Wiesz, 偶e ty jeste艣 niebezpieczny typ?

—聽Owszem, to prawda — wskaza艂 Hanta na siebie. — Ale zmie艅my p艂yt臋: Co s艂ycha膰 w kinie „Metro”, szanowna pani? B臋dzie szed艂 teraz u was krymina艂, co? — za艣mia艂 si臋. — P贸jd臋 na to, 偶eby艣cie mieli ruch w interesie, i kupi臋 sobie trzy pingwiny. Ho! Ho! Ma pani poj臋cie, co si臋 b臋dzie dzia艂o, jak lord Olivier zacznie spacerowa膰 po kinie z rozp艂atan膮 czaszk膮 w r臋ku? Wie pani, Marzenko, kto to by艂 Hamlet?

—聽Nie... — u艣miechn臋艂a si臋 Marzenka.

—聽To by艂 taki jeden go艣膰 z fantazj膮. Cz艂owiek, kt贸ry bra艂 wszystko na serio. Rekordzista, kt贸ry w ko艅cu wypisa艂 swoje

credo w艂asn膮 krwi膮, podczas gdy trup jego panny p艂yn膮艂 pod pr膮d... No!

—聽O Jezu, ty艣 znowu pi艂! 艁adnie b臋dzie dzisiaj wygl膮da艂a robota!

—聽Pi艂?... Ja?... A je艣li nawet, to tylko zwyk艂a dezynfekcja, higiena, dziedzictwo po antycznej Helladzie... — u艣miechn膮艂 si臋 dobrodusznie Hanta.

—聽Ale ja b臋d膮 mia艂 noc! — westchn膮艂 szef i zwr贸ci艂 si臋 do sprz膮taczki z kina „Metro”:

—聽Niech pani pozwoli! Wypisz臋 pani pokwitowanie... — Wr贸ci艂 do wagi mamrocz膮c przy tym: — Co ja komu z艂ego zrobi艂em?

Marzenka z nienawi艣ci膮 patrzy艂a na szefa i poskar偶y艂a si臋 cicho:

—聽To straszne. Zupe艂nie jak w 艢nie nocy letniej. Bo ja, panie Hanta, mam sko艅czone liceum i mieszka艂am w jedenastu pokojach, i mia艂am szofera i kucharza, i pokoj贸wki, a ogrodnik co dzie艅 przychodzi艂 si臋 pyta膰: „Jakich kwiat贸w mam dzi艣 naci膮膰, prosz臋 ja艣nie pani?” Ale 偶eby tak traktowa膰 ludzi? Sam pan widzi, 偶e nie ma jeszcze dziesi膮tej, a on wrzeszczy: „Ju偶 jedenasta!” To samo urz膮dza mnie w po艂udnie, dure艅 jeden. — Zmarszczy艂a brwi kieruj膮c spojrzenie w stron臋 wagi. — Mam i艣膰 na obiad, a on patrzy na zegarek, na zegarku wp贸艂 do pierwszej, a ten krzyczy: „Pr臋dko na obiad! Ju偶 pi臋tna艣cie po pierwszej”. Lec臋 wi臋c do sto艂贸wki i 偶eby szybko dosta膰 jedzenie, musz臋 艂ga膰, 偶e jestem w odmiennym stanie. Prze艂ykam ten obiad na chybcika, a jak wracam, to ten b艂azen patrzy na zegarek, zegarek pokazuje pierwsz膮, a on drze si臋: „Gdzie pani by艂a? Ju偶 pi臋tna艣cie po drugiej, nie dostan臋 obiadu!” Wi臋c pr臋dko przejmuj臋 od niego wag臋, on si臋 ubiera, patrzy na zegarek, na zegarku jest pi臋tna艣cie po pierwszej, a on mi prosto w oczy: „No. pierwsza godzina, raz dwa b臋d臋 z powrotem”. A jak wraca, zegarek wskazuje wp贸艂 do trzeciej, ale on zaciera r臋ce i chwali si臋: „Alem si臋 uwin膮艂, dopiero za pi臋tna艣cie druga!” — Za艂ama艂a d艂onie. — O Bo偶e, istny czy艣ciec!

—聽Tak, Marzenko — przy艣wiadczy艂 Hanta. — Ze mn膮 na

przyk艂ad chodzi艂 do szko艂y jeden ch艂opak, Gangala si臋 nazywa艂. „Ile to jest trzy plus trzy?” — pyta go nauczyciel. A Gangala powiada, 偶e siedem. Dosta艂 w 艂eb, i znowu: „Ile jest trzy plus trzy?” I znowu... siedem. Ca艂a klasa przetrzepa艂a mu portki r贸zg膮... i znowu: „Ile to jest trzy plus trzy?” A on w k贸艂ko, 偶e siedem. Ten Gangala mia艂 tak膮 pewn膮 siebie min臋, 偶e nauczyciel polecia艂 do gabinetu sprawdzi膰 w podr臋czniku. Ca艂y rok tak tam biega艂, i dosz艂o do tego, 偶e ju偶 nawet tej ksi膮偶ce do rachunk贸w przesta艂 dowierza膰. A w ko艅cu przez tego Gangal臋 i przez takie niby proste rachunki zwariowa艂... Si臋 masz, stary mamucie! — .zawo艂a艂 Hanta w stron臋 Antoniego, dawnego kelnera z Prateru, kt贸ry w艂a艣nie wje偶d偶a艂 na podw贸rze w贸zkiem i weso艂o macha艂 brudn膮 r臋k膮.

Szef zacz膮艂 grzeba膰 w workach.

—聽Ale偶, panie Antoni, te worki s膮 mokre!

—聽Tylko spokojnie, szefie, tylko spokojnie! Tu trzeba zimnej irwi... — warkn膮艂 Antoni. — Przecie偶 te worki nawilg艂y od rannej rosy.

—聽Od rosy? — j臋kn膮艂 szef. — No, to pi臋膰 kilo tej rannej rosy si臋 odliczy. — Wci膮偶 jeszcze grzeba艂 palcem w rozdartym worku. Co艣 wypad艂o i zadzwoni艂o o bruk.

—聽Oszustwo! Panie Antoni, my tu metalu nie zbieramy. Z tym musi pan jecha膰 do Rybniczek.

—聽Spokojnie, szefie, spokojnie! To przecie偶 tylko przykrywka od Ovomaltiny...

—聽Ale ja jestem zwi膮zany przysi臋g膮! — uderzy艂 si臋 w piersi szef.

—聽Patrzcie go! Histeryk! — prychn臋艂a Marzenka. — Na biednego cz艂owieka to g臋b臋 rozdziera! Ko艂o wagi zn贸w co艣 brz臋kn臋艂o.

—聽Panie Antoni, niech pan to natychmiast zabiera, i z Bogiem! Nie mam zamiaru przez pana siedzie膰.

—聽Szefie, to omy艂ka...

—聽Omy艂ka, nie omy艂ka... Tu nie 偶adna instytucja dobroczynna. Tu jest przedsi臋biorstwo pa艅stwowe. Niech pan te swoje 艣miecie zawiezie na jak膮艣 zbi贸rk臋 do 艢wi臋tego Wojciecha.

—聽Ale偶 zrozumcie, szefie. Jak te偶 by艂em kiedy艣 kim innym ni偶 dzisiaj, ale stoczy艂em si臋. Teraz ju偶 na wszystko za p贸藕no... koniec ze mn膮... ich war a wiener bua, vielmals besofen, wi a sau, abaso was?

—聽Przepisy s膮 przepisami — upiera艂 si臋 szef.

—聽Chwileczk臋! — zawo艂a艂 Hanta. — Dobrze, 偶e mi si臋 przypomnia艂o. Gdyby przypadkiem nadszed艂 telegram z Ministerstwa Przemys艂u Lekkiego, niech mnie pan zawo艂a, szefie, to b臋dzie do mnie.

—聽Jaki telegram! — Pod szefem ugi臋艂y si臋 kolana.

—聽Nic specjalnego. Czekam na wezwanie do ministra.

—聽A niby po co?

—聽E, g艂upstwo... pos艂a艂em mu tylko sprawozdanko.

—聽Jakie sprawozdanko?

—聽No, informacj臋 o og贸lnej sytuacji... tutaj.

—聽Kto ci na to pozwoli艂?

—聽Kto? Ja. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

—聽Co wyniknie?! Cz艂owieku, przecie偶 ty wsz臋dzie, gdzie by艣 nie by艂, 艣ci膮gasz same nieszcz臋艣cia na swego kierownika. Ma艂o ci by艂o na Karlinie, jak偶e艣cie kas臋 wysadzili w powietrze i na dodatek wszystko podpalili? A do ciupy kto poszed艂?... No, kto?

—聽Kt贸偶 by jak nie kierownik! — za艣mia艂 si臋 Hanta.

—聽Kierownik! A teraz mia艂aby przyj艣膰 kolej na mnie? Brr! — broni艂 si臋 obiema r臋kami szef.

Zaczerpn膮wszy nowego zapasu si艂 z rozradowanych oczu Marzenki, Hanta powiedzia艂:

—聽Wie pan, szefie, cz艂owiekowi czasami sprawia przyjemno艣膰, jak wie, 偶e ma w艂adz臋 nad lud藕mi. Nie musi to by膰 wielka w艂adza, wystarczy troszeczk臋, ot tyle, 偶eby przytrze膰 komu艣 nosa. Ale wiecie, ch艂opaki, jak to b臋dzie fajnie, jak przyjdzie wiosna, a ja p贸jd臋 sobie do karlsztejnskich las贸w? B臋dzie w艂a艣nie po deszczu i kropelki kap, kap... I znowu kap, kap.

A ja spojrz臋 w g贸r臋 i powiem: „Dobrze ci to zrobi艂o, 艣wiercz-ku, i tobie te偶, sosenko. Popili艣cie sobie, co?”

—聽Ty te偶 sobie popi艂e艣. A偶 tutaj od ciebie jedzie. 呕e te偶 to tak cholernie 艣mierdzi!

—聽To, z przeproszeniem, czosnek i cebula, ale co z tego? Ch艂opaki! P贸jd臋 sobie do lasu jeszcze w zimie — mam tam takie swoje miejsce — rozejrz臋 si臋 i powiem: „No jak tam, drzewka, jak si臋 wam wiedzie, co porabiacie?” A drzewa na to: „Czekamy, 偶eby ju偶 strz膮sn膮膰 z siebie 艣nieg, 偶eby przyroda wzi臋艂a bat w r臋k臋 i powiedzia艂a nam: ,,Huraaa! Jedziemy!”

—聽Zn贸w sobie dogodzi艂 — rzek艂 szef do Antoniego.

—聽呕ebym ja mia艂a si艂y, to bym tym ch艂opom dopiero nagada艂a! — mamrota艂a Marzenka. — Ale ja nie mam ju偶 si艂. Tylko w domu, jak wszystko pozamykam i jestem ju偶 w 艂贸偶ku, wtenczas dopiero pod pierzyn膮 m贸wi臋 to wszystko, co bym. wam. chcia艂a tutaj powiedzie膰... A teraz, panie Hanta, jeszcze w艂asna c贸rka mnie dobija. Wysz艂a za doktora, takiego starego kocura, i on teraz, 偶eby mu nie zg艂upia艂a, co rok robi jej dziecko i ka偶e jej chodzi膰 do ko艣cio艂a, 艣piewa膰 w ch贸rze i modli膰 si臋. Wi臋c ona chodzi do ko艣cio艂a i przez tych klech贸w ju偶 ca艂kiem jej si臋 w g艂owie pomiesza艂o. Wczoraj mi napisa艂a, 偶e gdybym by艂a jej siostr膮 w Chrystusie, a nie zwyczajn膮 cielesn膮 matk膮, to m膮偶 by mi nie umar艂, ale 偶e nie jestem jej siostr膮 w Chrystusie, wi臋c na ca艂膮 rodzin臋 艣ci膮gam gniew bo偶y... Jeszcze ca艂e szcz臋艣cie, 偶e mam to miejsce na cmentarzu na Olszanach.

Pan Baczek z „Turysty” raz na tydzie艅 przywozi艂 najrozmaitsze niewa偶ne ju偶 bilety samolotowe,

Cierpia艂 na zanik nerw贸w, tote偶 zawsze ze wszystkim si臋

op贸藕nia艂.

—聽Wi臋c jak? Zap艂aci膰 panu czy we藕mie pan losy? — hukn膮艂

na niego szef.

Ale pan Baczek referowa艂 dopiero teraz to, co mia艂 zapewne zreferowa膰 w „Tury艣cie”.

—聽Na poczcie ma pan nie op艂acony telefon — rzek艂. Potem nadszed艂 Hanta. Zacz膮艂 wymachiwa膰 panu B膮czkowi przed nosem plikiem papier贸w m贸wi膮c:

—聽Papier! Jest pan u nas... wi臋c papier!

—聽Ja wiem — odrzek艂 pan Baczek. — Ale po t臋 kie艂bas臋 p贸jd臋 dopiero, jak wr贸c臋 ze sk艂adnicy.

Posadzili go wi臋c ko艂o wagi.

Hanta widz膮c, 偶e Marzenka wci膮偶 jeszcze zatopiona jest w my艣lach, powiedzia艂:

—聽Tym B膮czkiem to trzeba najpierw potrz膮sn膮膰 jak butelk膮 sidolu. On dopiero jak umrze, to si臋 dowie, 偶e nie 偶yje, ju偶 po 艣mierci, jak jaka艣 wygas艂a gwiazda. A o c贸rk臋 niech si臋 pani nie martwi.

—聽Kiedy ona tak na punkcie tych klech贸w zbzikowa艂a, 偶e ju偶 z wikarym na polowanie chodzi — poskar偶y艂a si臋 z gorycz膮 Marzenka.

—聽To dobrze. Ze mn膮 by艂o gorzej. W s膮dzie powiada przewodnicz膮cy: „呕e te偶 panu nie wstyd. W tym wieku nie艣lubne dziecko! Nie m贸g艂 pan uwa偶a膰? Ile ma pan lat?”

„Pi臋膰dziesi膮t trzy” — m贸wi臋.

A on na to:

„To ju偶 pora panu r贸偶aniec sobie kupi膰”. A ja do niego:

„Pan przewodnicz膮cy mnie nie docenia! Si艂y m臋skiej to mi nie brak”.

A ten trzasn膮艂 pi臋艣ci膮 w akta i powiada:

„Wi臋c za t臋 m臋sk膮 si艂臋 b臋dzie pan p艂aci艂 sto pi臋膰dziesi膮t koron miesi臋cznie.” I tak si臋 sko艅czy艂o.

—聽A gdzie si臋 to panu przytrafi艂o, panie Hanta?

—聽Gdzie? Przypadek. Sk膮d si臋 bior膮 dzieci mi艂o艣ci? — rozrzewni艂 si臋 Hanta. — Zostali艣my wtedy sami na Ram贸wce. Tam, jak mo偶e pani wiadomo, te偶 jest sk艂adnica odpadk贸w. W艂a艣nie 偶e艣my wszystko pozamykali, powiadam wi臋c do pani Szulcowej: ,,Co by to szanownej pani szkodzi艂o, 偶eby艣my tak we dw贸jk臋 siedli w tej przegr贸dce ze starymi ko艣膰mi?” Ale ona si臋 zaperzy艂a: ,,Co pan sobie my艣li? Ja jestem porz膮dna kobieta. Je艣li ju偶, to usi膮d藕my w metalach kolorowych”. No i w ten spos贸b...

—聽Przywioz艂em wam makulatur臋 — przem贸wi艂 w tej w艂a艣nie chwili pan Baczek.

—聽Chwa艂a Bogu! Ju偶 do niego dotar艂o! — zawo艂a艂 Hanta i pom贸g艂 podnie艣膰 si臋 panu B膮czkowi.

Szef wypisa艂 pokwitowanie, wetkn膮艂 mu pieni膮dze do kieszeni i zapi膮艂 kiesze艅 na guzik, Hanta uj膮艂 dyszel, wsadzi艂 go panu B膮czkowi do r臋ki i do艂o偶y艂 mu na drog臋 przyjacielskiego kuksa艅ca. Wskutek tego pan B膮czek, oddaj膮c w „Tury艣cie” pieni膮dze i pokwitowanie, ni st膮d, ni zow膮d powiedzia艂 nagle do swego kierownika: ,,Poszo艂 won, b臋karcie!”

Na podw贸rze wjecha艂a z radosnym szumem i ha艂asem pani Kutnerowa i od razu zacz臋艂a krzycze膰:

—聽Zb贸jc臋 przekl臋te. Wo艂aj膮 mnie do rady narodowej i powiadaj膮, 偶e my, dozorcy, nie mo偶emy by膰 band膮 cieci贸w, 偶e musimy zwi臋kszy膰 czujno艣膰.

艢ci膮gn臋艂a worki z w贸zka i wykrzykiwa艂a dalej:

—聽A ja do nich od razu z pyskiem: Co ten referent plecie? Wiesz ty, 偶e my, dozorcy, byli艣my du偶o wcze艣niej ni偶 wszystkie partie polityczne?

—聽Prosz臋 pani, nie jeste艣my tutaj sami — mitygowa艂 j膮 szef.

—聽A co na to ten referent? — zaciekawi艂 si臋 Hanta.

—聽On? To 艣cierwo? Co艣 tam gl臋dzi艂 o jakich艣 zwrotach retorycznych. Chryste Panie, jak ja mu utar艂am nosa!

—聽Bardzo to wszysko p臋knie, matulu, ale ciszej... — Szef by艂 wyra藕nie podenerwowany. — Chce pani pieni膮dze za te

pi臋膰dziesi膮t kilo?

—聽Nie. Napiszcie, 偶e jako dozorczyni wykona艂am zobowi膮zanie. Wy艣l膮 mnie za to na wczasy. B臋d臋 przynajmniej mia艂a z czego si臋 cieszy膰. To wielka zdobycz — uspokoi艂a si臋 pani Kutnerowa, ale natychmiast znowu wybuchn臋艂a:

—聽A niech to jasny piorun strzeli! Jeszcze mi tam przypominaj膮: „Pani Kutnerowa, agituj pani ludzi do zbierania chmielu!” A ja im na to: „O, tyle! Nam贸wi臋 kogo艣, a on potem dostanie kataru i przyjdzie mnie zwymy艣la膰. Niech ka偶dy decyduje za siebie!” '

Szef nieszcz臋艣liwym wzrokiem wpatrywa艂 si臋 w sufit. Ale Hanta basowa艂 staruszce:

—聽Zupe艂nie s艂usznie. Ze mn膮 by艂o tak samo. Chcia艂em przed艂u偶y膰 sobie s艂u偶b臋 w hufcu pracy na hucie. Id臋 i m贸wi臋 to swemu kierownikowi, a ten ucieszy艂 si臋 jak dziecko. „艢wietny pomys艂! — powiada. — Wiesz co, Hanta? Roze艣lemy ok贸lnik, 偶e ty przed艂u偶asz sobie s艂u偶b臋 i wzywasz wszystkich, 偶eby poszli za twoim przyk艂adem”. Wtyka palec w tarcz臋 telefonu i powiada: „Zg贸d藕 si臋 tylko, a wieczorem przeczytasz swoje nazwisko w ok贸lniku. I do gazet o tym napisz臋...” Ale ja mu na to: „Zaraz, zaraz, mam lepszy pomys艂. Wykr臋膰 ten numer, ale w ok贸lniku ka偶 wydrukowa膰: Ja, kierownik sk艂adnicy makulatury, wzywam pozosta艂ych kierownik贸w, aby za moim przyk艂adem zg艂osili si臋 do pracy w kopalniach”. Ale nasz kierownik wyj膮艂 palec z tarczy i powiada, 偶e ja sam sobie szkodz臋, a on, owszem p贸jdzie do kopalni, ale dopiero jak przyjdzie na niego czas. Potem 偶yczy艂 mi wszystkiego najlepszego w Kladnie, i 偶ebym zarabia艂 nie tysi膮c pi臋膰set, ale dwa tysi膮ce na miesi膮c, 偶ebym si臋 dobrze od偶ywia艂 i 偶eby艣my si臋 wszyscy w brygadzie kochali.

—聽Na mi艂o艣膰 bosk膮, ludzie, nie krzyczcie tu jak na polu — upomina艂 roztrz臋siony szef.

—聽A bo co? — zaoponowa艂a pani Kutnerowa. — Gdzie to niby jeste艣my? Mnie w urz臋dach lubi膮 w艂a艣nie za moj膮 szczero艣膰. Powiedzieli mi kiedy艣, 偶e ja, znaczy si臋 dozorczyni, jestem przed艂u偶onym ramieniem rady narodowej. A ja im na to z miejsca: „Aha! I tym przed艂u偶onym ramieniem ja b臋d臋 szorowa膰 schody, a wy tym kr贸tszym b臋dziecie zbiera膰 zaszczyty? O, tyle!” — zadar艂a sobie palcem nos do g贸ry.

Wtem zadzwoni艂 telefon. Szef wbieg艂 do biura, a kiedy wr贸ci艂, z艂apa艂 Hant臋 i zacz膮艂 nim potrz膮sa膰.

—聽Co艣 ty znowu nawygadywa艂, co? Jakich dwana艣cie kot贸w? Ty nas jeszcze zaprowadzisz do krymina艂u. Jutro przychodzi z rady narodowej weterynarz z pomocnikiem... przynios膮 t臋 hyc-lowsk膮 sie膰. 呕e niby jest takie zarz膮dzenie, 偶e w przedsi臋biorstwie nie wolno trzyma膰 wi臋cej kot贸w... ni偶 trzy. Gdzie ty masz tych dwana艣cie kocur贸w, co?

—聽Ja tylko chcia艂em naszej firmie zrobi膰 reklam膮. Chcia艂em

rozkr臋ci膰 interes.

—聽I ja mam potem w nocy spa膰! — potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 szef.

Pani Kutnerowa otar艂a spocone czo艂o.

—聽A moja rzecz pilnowa膰, 偶eby schody by艂y wyszorowane i 偶eby 艂obuziaki nie szwenda艂y si臋 po kamienicy.

Chwyci艂a za dyszel, o ma艂o go nie urwa艂a, ale w bramie jeszcze si臋 odwr贸ci艂a:

—聽Jak b臋dziemy urz膮dza膰 „Pod Lip膮” bal dozorc贸w, to przyjd藕cie. Ja was zapraszam. Swojego starego to na 艣mier膰 zata艅-

cowa艂am. AdjeL.

Wzi臋艂a zakr臋t tak ostro, 偶e a偶 tylne ko艂a zafurkota艂y. Marzenka g艂adzi艂a si臋 po g艂owie powtarzaj膮c do siebie:

—聽Oj, dziewczyno, dziewczyno... jakie to szcz臋艣cie, 偶e masz to miejsce na Olszanach...

Ko艂o po艂udnia, kiedy Hanta zapakowa艂 ju偶 dziesi臋膰 paczek, chwyci艂a go t臋sknota za antykwariatami. To by艂a jedna z jego przyjemno艣ci — wsadzi膰 do teczki par臋 ksi膮偶ek, kt贸re znalaz艂 w艣r贸d makulatury, i i艣膰 je sprzeda膰. l

—聽Marzenko, skocz臋 na targ zobaczy膰, czy nie ma ba偶ant贸w,

—聽rzek艂, a kiedy szef wszed艂 do biura, przemkn膮艂 pod oknami,!; min膮艂 bram臋 i pop臋dzi艂 ulic膮. \ Kiedy wkroczy艂 do antykwariatu na rogu ulicy Spalonej i Na?' rodowej, przywitano go z rado艣ci膮.

—聽Jak si臋 pan ma, panie Hanta? — zapyta艂 kierownik i odsun膮艂 r贸wno u艂o偶one ksi膮偶ki, aby mu nie zas艂ania艂y widoku

. z okienka.

—聽Dzi臋kuj臋, panie kierowniku, jako艣 leci. Od czasu jak zosta艂em cz艂onkiem austriackiego towarzystwa naukowego, pracuj臋 ka偶dej niedzieli w Koniepruskich Grotach — wiecie, panowie, co to za rado艣膰 i pi臋kno taki pliocen? Albo epoka br膮zu?

—聽Tego chyba nie wiemy, co?... — rozejrza艂 si臋 kierownik po

personelu.

—聽Niech mi wi臋c pan poda r臋k臋, panie kierowniku, o tak...

Ca艂膮 niedziel臋 艂a偶臋 po jaskiniach i przez lup臋 badam odciski w kamieniach, zapisuj臋 rozmiary, zbieram materia艂y do plecaka. A macie, panowie, poj臋cie, jak to przyjemnie, kiedy przynosz臋 potem to wszystko panu profesorowi Krejczemu do muzeum, a ten bierze lup臋, zdejmuje okulary i m贸wi uroczy艣cie: ,,Panie Hanta, dzi臋kuj臋 panu w imieniu nauki. Moje gratulacje, 'to jest trylobit SP 艂amane przez szesna艣cie!”

—聽Nic o tym nie wiedzieli艣my — rzek艂 kierownik.

—聽A to moja s艂abo艣膰. Jak by艂em m艂odszy, to mia艂em w domu tyle r贸偶nych wykopalisk, 偶e a偶 si臋 cha艂upa zawali艂a. Dwiema ci臋偶ar贸wkami odwieziono to wszystko do muzeum.

—聽呕e te偶 偶ona panu pozwala...

—聽Ona ma inne zmartwienia. To dawna sportsmenka, ju偶 w 1919 roku wprowadzi艂a w Czechach pi艂k臋 r臋czn膮, i ju偶 wtedy z wyskoku umia艂a strzela膰 bramki. Wszystkie gazety o niej pisa艂y. Mia艂a dobry trening przy pracy... w cywilu pracowa艂a w knajpie. Jak go艣cie nie p艂acili, bra艂a za hale, i won! Nawet ten s艂awny Frank Ros臋, jak nie mia艂 czym zap艂aci膰, to mu moja ma艂偶onka zabra艂a zegarek i wylecia艂 jak z procy. Co prawda, moja 偶oneczka woli raczej przyrod臋. A wie pan co, panie kierowniku? Urz膮dzimy sobie wycieczk臋 we troje. Powiem w domu: „Wiesz co, serde艅ko, wyprawimy si臋 we tr贸jk臋 na Karlsztejn. Ty zostaniesz w domu, a ja pojad臋 z panem kierownikiem, kt贸ry tak mnie lubi i taki ma do mnie pozytywny stosunek...”

Hanta tak szczerze patrza艂 w oczy kierownikowi, 偶e ten w ko艅cu zaniepokoi艂 si臋 i szepn膮艂:

—聽Ale偶 ja nie mam czasu...

—聽Znajdzie pan. Najwa偶niejszy jest pierwszy raz. Niech pan pomy艣li, jak b臋dzie panu mi艂o, kiedy pa艅skie nazwisko po raz pierwszy znajdzie si臋 w muzeum! A je艣li chodzi o poszukiwania naukowe, to ze mnie istny fanatyk. Zamek Navarov prawie ca艂y przekopa艂em i 偶andarmi si艂膮 musieli mnie stamt膮d zabra膰.

—聽Daj pan spok贸j! Co pan przyni贸s艂 ciekawego? — zapyta艂 kierownik, bo przypomnia艂 sobie o obiedzie.

—聽Zaraz, zaraz, ju偶 wypakowuj臋, ale panowie nie uwierzycie, co za straszne nieszcz臋艣cie nas spotka艂o. Nasz szef le偶y

w szpitalu, na polowaniu w Chocni go postrzelili. Pan radca wpakowa艂 w niego dwa deka 艣rutu. I...

—聽Co pan ma w tej teczce?

—聽S艂u偶臋. Oto unikalny, niezwyk艂y okaz. Nadawa艂by si臋 raczej na aukcj臋 ni偶 tutaj. Goethe w safianowej oprawie.

—聽Co艣 podobnego... — za艂ama艂 r臋ce kierownik. — Wie pan przecie偶, 偶e klasyk贸w niemieckich mamy na tony. To偶 m贸wi艂em panu... Trzebizskiego, Raisa, Jiraska, Wintera...

—聽Nic nie szkodzi, przeczytam sobie sam t臋 ksi膮偶k臋. Wie pan, ja pilnuj臋 teraz mostu, grasuj膮 tam bandyci na koniach. Jak wr贸c臋 do domu, ugotuj臋 sobie cztery kartofle, do tego ser i piwo, i b臋d膮 czyta艂 Fausta. Ale tutaj mam jeszcze bogato ilustrowanego Donatella, tego urwipo艂cia, .kt贸ry w pewnych okresach wybiega naprz贸d a偶 do baroku... Te anio艂ki? Ach, naturalnie. O ile znamy rzymskie sarkofagi...

—聽Ale tu s膮 piecz膮tki Biblioteki Komenskiego — pokaza艂 kierownik.

—聽To pomy艂ka... Wytrze si臋 gumk膮. Da艂 mi to bibliotekarz 2a to, 偶e ofiarowa艂em mu w darze dla Karlsztejnu 艢piew 艣wi臋tego Andrzeja. A wie pan, 偶e ja mia艂em zosta膰 burgrabi膮 na Karl-sztejnie?

—聽To dlaczego pan nie zosta艂?

—聽Bo przepi艂em kaucj臋. Ale niech pan we藕mie tego Donatella. Potrzebuj臋 pieni臋dzy. Nie dla siebie, ale na ulicy czeka ma艂偶onka mego przyjaciela, kt贸ry kicha艂 nad kuchnia i poharata艂 sobie twarz o blach臋, wi臋c 偶ona chce mu upiec tart膮 bab臋. Szkoda, 偶e go nie mo偶ecie zobaczy膰. Uwi膮za膰 mu jeszcze r臋k臋 na temblaku, i za dawnych czas贸w by艂by z niego 偶ebrak jak ta lala... Niech pan to kupi!

Hanta przykl臋kn膮艂, wzi膮艂 czapk臋 i zacz膮艂 bi膰 wiernopodda艅cze pok艂ony.

—聽Niech pan wstanie — zniecierpliwi艂 si臋 kierownik. — Donatella wezm臋 dla siebie. A z tym Faustem, mo偶e pan spr贸buje w „Dwudziestym 贸smym pa藕dzierniku”.

—聽Zadzwoni臋 tam, je艣li pan pozwoli.

Kierownik wypchn膮艂 przez okienko telefon.

Hanta w艂o偶y艂 okulary, a 偶e zna艂 na pami臋膰 numery wszystkich antykwariat贸w, nakr臋ci艂 tarcz臋.

—聽Halo?... Kto m贸wi? Pan Kozio艂? Co za niespodzianka! Tu Hanta, cz艂onek austriackiego towarzystwa naukowego... Tak... w艂a艣nie wr贸cili艣my autem ze Zbraslavi. Nie... dzwoni臋 z Akademii Nauk, mam dla was co艣 nadzwyczajnego... Co? Nie... nie. przysi臋gam... Po艣wiadczone przez profesora Mencla. A dla pana mam rarytas: Mikologi臋 Velenovskiego... Tak? Zaraz przyje偶d偶am...

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i pochyli艂 si臋, 偶eby dojrze膰 biurka pracownik贸w.

—聽Niech pani b臋dzie taka dobra i wypisze mi za艣wiadczenie, 偶e za uporz膮dkowanie biblioteki podarowa艂a mi pani Mikologi臋 Velenovskiego. Ja to sobie podpisz臋.

—聽Ale偶, panie Hanta, to niemo偶liwe. Niech pan jeszcze zapyta w „Skorzepce” — roze艣mia艂a si臋 kasjerka.

—聽艢wietna my艣l! Pozwoli pani? — zapyta艂 i od razu nakr臋ci艂 numer.

—聽Czy jest pan Kuczera? Mo偶e go pan poprosi. Zas艂oni艂 d艂oni膮 s艂uchawk臋.

—聽Teraz zobaczycie, kto ja jestem!

—聽Halo, pan Kuczera? — uk艂oni艂 si臋 Hanta w stron臋 telefonu. — Pami臋ta pan jeszcze, panie Kuczera, jak razem grali艣my w hokeja broni膮c barw Czechos艂owacji? Kto? Ale偶 ja, Hanta, gra艂em na lewym skrzydle, ten sam Hanta, o kt贸rym pan zawsze m贸wi艂, 偶e mam styl jak Rudi Bali, a inteligencj臋 jak Bibi Torriani. Nie... w艂a艣nie przyjechali艣my z Mielnika, z archiwum... Nie, dzwoni臋 z Kobylis, z艂apali艣my gum臋. Mam wspania艂e ksi膮偶ki, b臋dzie pan zachwycony. Nie, nie 偶adna lipa, wszystko bogato ilustrowane. B臋d臋 u pana za jak膮艣 godzin臋, przynios臋 te偶 rzeczy praktyczne... Grzyby Smotlachy, Czeska kuchnia... I Atlas mch贸w... 呕e tak mi z tym pilno? 呕e si臋 nie spieszy? To pan nic nie wie? Okropne nieszcz臋艣cie u nas w sk艂adnicy. Wszystko sp艂on臋艂o, maszyny te偶, uratowa艂em tylko to, co mia艂em na sobie... Wi臋c za godzin臋...

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

—聽No i kto ja jestem? — spojrza艂 na kasjerk臋. •(•

—聽Wygadany oszust ... — za艣mia艂a si臋 i poczerwienia艂a. — „• Nie gniewa si臋 pan, 偶e tak powiedzia艂am?

—聽Ale偶, 艂askawa pani, d偶entelmen zawsze wie, co przystoi. Wyci膮gn膮艂 z teczki ksi膮偶k臋 i po艂o偶y艂 j膮 przed kasjerk膮.

—聽Inteligentna niewiasta powinna wiedzie膰, kim by艂 Michel-angelo. T臋 ksi膮偶k臋 napisa艂 o nim Rolland... Za jedne osiem koron.

—聽I ode mnie dziesi臋膰 — kierownik po艂o偶y艂 banknot. — Zamykamy, przerwa obiadowa!

W barze samoobs艂ugowym naprzeciwko antykwariatu Hanta zam贸wi艂 kieliszek wermutu, odszed艂 w k膮t, popija艂 z wolna i obserwowa艂 przep艂ywaj膮cy strumie艅 ludzi, kt贸rzy przychodzili tu co艣 zje艣膰. Patrza艂 na witryn臋 i przechodni贸w, jak si臋 najpierw zatrzymuj膮, przebiegaj膮 wzrokiem wystawione tam kurcz臋ta, g臋si, klopsy, pieczenie, kanapki i decyduj膮 si臋 na okre艣lon膮 potraw臋. Widzia艂, jak dokonawszy wyboru oblizuj膮 si臋, prze艂ykaj膮 艣lin臋, po czym wchodz膮 i czekaj膮 w ogonku, a偶 przyjdzie na nich kolej, gapi膮 si臋, rozmawiaj膮 ze sob膮, by potem stan膮wszy oko w oko ze sprzedawczyni膮 straszliwie spowa偶nie膰... Z najwi臋ksz膮 ciekawo艣ci膮 obserwowa艂 Hanta 贸w moment, kiedy ka偶dy niemal zamiera艂 w oczekiwaniu, czy dostanie ten naj艂adniejszy kawa艂ek mi臋sa. A potem drapie偶ne spojrzenie klienta na wag臋, czy aby nie oszukano go o p贸艂 deka... Wreszcie ka偶dy zabiera swoj膮 porcj臋 do k膮ta i rzuca si臋 na ni膮 jak jaskiniowiec.

Osuszywszy kieliszek, uszczkn膮艂 Hanta ga艂膮zk臋 asparagusa i wetkn膮艂 j膮 w teczk臋 tak, by stamt膮d wystawa艂a. Znowu rozejrza艂 si臋 po sali, a kiedy ujrza艂 zdrowy, zach艂anny apetyt go艣ci, zwr贸ci艂 kieliszek barmanowi i powiedzia艂:

—聽Popatrz tylko, przyjacielu, na tych ludzi. Kiedy艣, jak hodowa艂em kr贸liki, pewnego razu zapomnia艂em da膰 im 偶re膰. Przypomnia艂em sobie o tym o dziesi膮tej wiecz贸r i pobieg艂em im zanie艣膰 troch臋 lucerny do klatek. Tak samo rzuci艂y si臋 na 偶arcie... Hanta wskaza艂 na pochylone karki i poruszaj膮ce si臋 szcz臋ki. Potem wyszed艂 przez drzwi obrotowe i niemal biegiem pu艣ci艂 si臋 przez ulic臋.

Pogr膮偶ony ca艂kowicie w zadumie, min膮艂 bram臋, a na podw贸rzu rzek艂 do szefa:

—聽No, czy to nie skandal? Na targu nie mo偶na dosta膰 ani deka czosnku, a ba偶ant贸w te偶 nie ma. — Wskaza艂 na teczk臋 i doda艂: — Na pociech臋 kupi艂em sobie... asparagus.

Ale szef przechadza艂 si臋 nerwowo tam i z powrotem po podw贸rzu, Hanta wiedzia艂, 偶e gromadzi najstraszliwsze wymys艂y, i zrozumia艂, 偶e niezw艂ocznie musi co艣 powiedzie膰.

—聽Na targu opowiadali, 偶e jeden nadle艣niczy przyjecha艂 na rewir i gajowy wyszuka艂 mu 艂ani臋 razem z jej dzieckiem...

—聽M贸wi si臋... wytropi艂 mu 艂ani臋 z cielakiem — poprawi艂 go szef.

—聽Tak jest. A potem ten nadle艣niczy strzeli艂 艂ani w 艂eb...

—聽Jezus Maria! Czym ty艣 s艂ucha艂? Nie chodzi艂e艣 czasem na r臋kach? M贸wi si臋... strzeli艂 艂ani臋... na komor臋. W jaki 艂eb? 艁eb to ma 艣winia i ty!

—聽No wi臋c na komor臋, a potem opowiadali, 偶e uci膮艂 ogon i odjecha艂.

—聽Gdzie艣 ty to s艂ysza艂?

—聽Tam opowiadali... ale to nic specjalnego.

—聽Jak to, nic specjalnego? Wiesz ty, co to za bandytyzm zastrzeli膰 艂ani臋 i odjecha膰? — oburzy艂 si臋 szef. — 艁ajdak, dure艅, zbrodniarz, k艂usownik!

—聽A jak to mia艂o by膰? — spyta艂 Hanta, patrz膮c naumy艣lnie g艂upkowatym wzrokiem.

—聽Jak? To ju偶 nie istnieje 偶aden ceremonia艂, co? I bez 偶adnego podzi臋kowania 艣wi臋temu Hubertowi, tak?

—聽Komu?

—聽艢wi臋temu Hubertowi, patronowi my艣liwych. Dla my艣liwego to przecie偶 najwa偶niejsza rzecz.

—聽A jak si臋 takiego jelenia strzela? S艂ysza艂em, 偶e jelenia mo偶na te偶 zauroczy膰.

—聽Co takiego?

—聽Zauroczy膰. Jelenia. Czeka si臋 podobno na por臋bie, a jak to bydl臋 wylezie z lasu, to cz艂owiek patrzy mu w oczy i wo艂a „beee! A jele艅 wali si臋 na ziemi臋, i ju偶 po nim.

—聽O Jezu! — szef szarpa艂 si臋 za uszy. — Czy jele艅, ta zjawa le艣na, to jaka艣 krowa, czy co? Wystarczy, 偶e st膮pniesz na ga艂膮zk膮, a ju偶 go nie ma. Tylko kiedy biedactwo jest w okresie rui, to mo偶esz mu sztucer przystawi膰 nawet do czo艂a. Jest wtedy jak w gor膮czce. W okresie rui traci jedn膮 trzeci膮 swojej wagi... tak go ta ruja wyka艅cza. A potem k艂adzie si臋 w brochowisku i robi ,,beee” — zabucza艂 szef z uczuciem.

—聽A jak d艂ugo taki jele艅 si臋 goni?

—聽A bo to pies czy co? Jele艅 si臋 parzy. To takie czysto my艣liwskie wyra偶enie. A poza tym jelenia si臋 nie zabija, tylko strzela. Jele艅 nie ma oczu, tylko 艣wiece. Nie ma krwi, tylko farb臋. A kiedy si臋 go zastrzeli, to zostaje w ogniu. Wtedy strzelec zdejmuje kapelusz i czeka, a偶 byk dojdzie. Potem zmawia pacierz i dzi臋kuje 艣wi臋temu Hubertowi za zdobycz. — Szef zerwa艂 z g艂owy beret i z艂o偶y艂 d艂onie.

—聽Popatrz — rzek艂 艂agodnie i uj膮艂 Hant臋 pod rami臋. Zaprowadzi艂 go na 艣rodek podw贸rza, tam kl臋kn膮艂 i palcem narysowa艂 co艣 na brudnym klepisku.

—聽Co to jest? — zapyta艂.

—聽Koza — rzek艂 Hanta i spojrza艂 na Marzenk臋, kt贸ra sta艂a w skrzyni i palcem kre艣li艂a sobie k贸艂ko na czole.

—聽To jele艅! Martwy jele艅! — rykn膮艂 szef, ale zaraz zni偶y艂 g艂os: — A ten, kto strzelca zaprowadzi艂, to znaczy w艂a艣ciciel rewiru albo gajowy, ten u艂amuje ga艂膮zk臋 i podaje j膮 strzelcowi na my艣liwskim kordelasie. Jedn膮 ga艂膮zk臋 wtyka si臋 w miejsce, gdzie wesz艂a kula... i to miejsce nazywa si臋 wlot.

—聽No, a jak tych wlot贸w jest wi臋cej?

—聽Co艣 ty powiedzia艂? — zapyta艂 szef, chocia偶 dobrze s艂ysza艂.

—聽No, kiedy na przyk艂ad zastrzeli si臋 jelenia 艣rutem.

—聽Idioto! Kretynie! Nie mieszaj w to k艂usownik贸w! My艣liwy, prawdziwy my艣liwy, na grub膮 zwierzyn臋 idzie tylko ze sztuce-rem. A ten drugi kawa艂ek ga艂膮zki wtyka si臋 bykowi w g臋b臋... — Szef urwa艂 kawa艂ek ga艂膮zki asparagusa, kt贸ra stercza艂a z teczki Hanty, kl臋kn膮艂 znowu i wetkn膮艂 j膮 w te miejsca na rysunku, o kt贸rych m贸wi艂.

—聽Na pysk to si臋 po my艣liwsku m贸wi g臋ba, co? — spyta艂 Hanta.

—聽G臋ba! Tylko g臋ba! — krzycza艂 szef, a mia艂 ochot臋 krzycze膰 jeszcze g艂o艣niej, kiedy Hanta otworzy艂 teczk臋 i wytrz膮sn膮艂 z niej reszt臋 ga艂膮zki asparagusa — przypomnia艂o mu si臋 bowiem tych dwana艣cie kot贸w.

Ale na podw贸rze wje偶d偶a艂a w艂a艣nie z trudem pani Kiziorowa, a jej w贸zek by艂 tak powi膮zany drutami, 偶e za ka偶dym razem ledwo, ledwo doje偶d偶a艂 do wagi. Tam si臋 zwykle rozlatywa艂, ale pani Kiziorowa cieszy艂a si臋, 偶e nie rozsypa艂 si臋 jej na ulicy.

—聽Zrobi臋 teraz jeden eksperyment — rzek艂 Hanta do Marzenki. — Niech pani patrzy, jak szef rzuci si臋 na t臋 kup臋 papier贸w.

Podni贸s艂 jedn膮 ksi膮偶k臋 i otworzy艂 j膮. By艂a to Decyzja S膮du Najwy偶szego, ale Hanta zawo艂a艂 dono艣nie, 偶eby go by艂o s艂ycha膰 a偶 przy wadze:

.—聽Patrz, Marzenko, jakie pi臋kne fotografie jeleni! Ale napisy niemieckie... Co z tym zrobi膰?

Szef przy wadze zastrzyg艂 uszami.

—聽Uber das Forstwesen... Co z tym robi膰? — powt贸rzy艂 Hanta, a widz膮c, 偶e szef ju偶 si臋 obliza艂 i odzyska艂 r贸wnowag臋, du偶ym 艂ukiem szmyrgn膮艂 ksi膮偶k臋 w dwucetnarowy stos papieru.

—聽Ty... ty... ty tak naumy艣lnie! — zawy艂 szef, jednym susem skoczy艂 na stert臋 papieru i zacz膮艂 grzeba膰 w miejscu, gdzie wpad艂a ksi膮偶ka.

—聽A przecie偶 wiesz... ty... ty... jak ja to lubi臋! Mo偶e to jest ta podstawowa praca radcy Raubichla...

—聽Taki tam figurowa艂 na ok艂adce... Ale 偶e te偶 pan od razu nie powiedzia艂 — zdziwi艂 si臋 Hanta.

—聽Ty... ty... kryminalisto!

Pani Kiziorowa wywr贸ci艂a w贸zek ko艂ami do g贸ry.

—聽Panie Hanta, pom贸g艂by mi pan to zreperowa膰? — spyta艂a.

—聽Ale偶 oczywi艣cie, 艂askawa pani — rzek艂 Hanta i krzykn膮艂 w stron臋 szefa:

—聽Ciep艂o... ciep艂o... gor膮co!

Ale dobrze wiedzia艂, 偶e ksi膮偶ka zjecha艂a ju偶 w d贸艂, do piwnicy.

Po pracy chodzi艂 Hanta na plebani臋, gdzie pomaga艂 ko艣cielnemu r膮ba膰 drzewo.

W podw贸rzu pod 艣cian膮 znajdowa艂 si臋 tam sk艂adzik, w kt贸rym gromadzono najrozmaitsze naczynia i przybory ko艣cielne nie nadaj膮ce si臋 ju偶 do u偶ycia. By艂y to stare 艂awy, kl臋czniki, po艂amane lichtarze i par臋 tuzin贸w drewnianych figur, kt贸re nie mia艂y nic wsp贸lnego ze sztuk膮, jako 偶e pochodzi艂y z fabryki drewnianych anio艂k贸w i 艣wi膮tk贸w. Reverendissimus po zlikwidowaniu bocznych o艂tarzy kaza艂 uszkodzone figurki umie艣ci膰 w sk艂adziku.

—聽Co pan si臋 tak gapi, jakby panu pszczo艂y z ula wyfrun臋艂y?

—聽spyta艂 Hanta.

Ko艣cielny wyci膮gn膮艂 na podw贸rko drewniany kozio艂 i wskaza艂 na ko艣ci贸艂.

—聽Te nasze owieczki na nerwy mi ju偶 dzia艂aj膮. Nakradnie taki jeden z drugim kwiat贸w po parkach, zawali tym wszystkie o艂tarze, a potem dogaduje: „No tak, 偶eby艣cie byli prawdziwym s艂ug膮 bo偶ym, to by艣cie codziennie tym kwiatkom zmieniali wod臋, przycinali 艂ody偶ki i sypali s贸l do wazon贸w”. Rozumie pan, sto dwadzie艣cia wazon贸w, z tego po艂owa to s艂oiki po konfiturach i puszki po gulaszu wo艂owym z napisem „Helios”...

—聽Jak pan taki nerwowy, to czemu si臋 pan nie o偶eni? To ' dobra rzecz, jak si臋 cz艂owiek ma komu wy偶ali膰, jak w nocy budzi 偶oneczk臋 i krzyczy: „Teraz ju偶 wiem, kogo mam w domu!”, i wywraca na przyk艂ad kredens. Potem mia艂by pan inne spojrzenie na 艣wiat, a i na swoich bli藕nich patrzy艂by pan spokojniej... — t艂umaczy艂 Hanta. — Kt贸rego anio艂a mam wyci膮gn膮膰? j

—聽Wszystko jedno, panie Hanta. — Mo偶e tego, co mu si臋

艂a艅cuch z ty艂u majta.

Wyci膮gn臋li archanio艂a Gabriela, kt贸ry z 艂omotem stoczy艂 si臋 po innych figurach i nad艂ama艂 przy tym sw贸j miecz ognisty. [ Kiedy uk艂adali go na ko藕le, obaj si臋 spocili. >'

—聽My tutaj to zupe艂nie jak sanitariusze... — m贸wi艂 Hanta I. patrz膮c przy tym Gabrielowi w czyste, wlepione w niego oczy. k |

—聽W ma艂偶e艅stwie dobrze te偶 jest, jak, przyjd膮 dzieci. Ile to po- \ tem rado艣ci, jak synalka przyprowadz膮 panu 偶andarmi, a o c贸re-

czk臋 trz臋sie si臋 pan, 偶eby jej kto brzucha nie zrobi艂... Ciachn臋 mu'skrzyd艂a, mo偶na?

—聽Ale偶 oczywi艣cie.

Ko艣cielny przygl膮da艂 si臋, jak Hanta dwoma uderzeniami siekiery odr膮ba艂 skrzyd艂a, tak leciutko, 偶e wydawa艂o si臋, jakby anio艂 tymi skrzyd艂ami zamacha艂. Potem ko艣cielny powiedzia艂:

—聽呕eby tak tam u was znalaz艂 si臋 jaki kodeks karny. Patrz臋 ja z ch贸ru, a tu m艂oda kobieta kradnie kwiaty z g艂贸wnego o艂tarza. Zbiegam na d贸艂 i m贸wi臋: „Prosz臋 pani, to 艣wi臋tokradztwo”. A ona mi na to: „To ze偶ryj pan sobie te kwiatki”. M贸j Bo偶e!

Hanta rozmarzy艂 si臋.

—聽Sp臋dzi艂em kiedy艣 pi臋kny urlop z moj膮 偶oneczka. Odprowadzi艂em j膮 na dworzec, ona pojecha艂a do rodziny, a ja na tydzie艅 zosta艂em sam i pokwikiwa艂em z rozkoszy jak na偶arta 艣winia. Ale te figury musz膮 si臋 fajnie pali膰, co? Sam bym spr贸bowa艂; na-szczypa膰 tak sobie na podpa艂k臋 anielskich skrzyde艂, potem dorzuci膰 nog臋 albo r臋k臋 z podniesionym palcem.

—聽Rzeczywi艣cie pi臋knie si臋 to drzewo pali. ' — Tego jestem pewny, ale strach mnie oblatuje, jak sobie pomy艣l臋, 偶e rozp艂ata艂bym anielsk膮 g艂ow臋 niczym w jakiej艣 rze藕ni miejskiej, a to niebieske oko ci膮gle by na mnie patrzy艂o. Kszta艂ty ma to wci膮偶 jeszcze ludzkie, wygl膮da jak jaki futbolis-ta z k臋dziorami. Wie pan, 偶e jak r偶niemy tego anio艂a na p贸艂, to wci膮偶 czekam, 偶e krew pocieknie.

—聽To tak tylko za pierwszym razem. Ja te偶 mia艂em takie Luczucie. Ale co z tym robi膰? Do muzeum tego nie chc膮, k w ko艣ciele narn to niepotrzebne... Uwaga!

Archanio艂 Gabriel roz艂ama艂 si臋 na dwie cz臋艣ci. Na jedn膮 stro-l臋 polecia艂y nogi, na drug膮 spad艂 tu艂贸w, g艂ow膮 w trociny.

Hanta spojrza艂 figurze w oczy.

—聽O Jezu, zupe艂nie podobny do jednego kelnera, co gra艂 w naszej dru偶ynie rugby. By艂 kelnerem w barze „Marleta”, Praga iwa, ulica Krzemencowa. Przez jaki艣 czas wyst臋powa艂 jako ookser w Yarietes na Karlinie i jako artysta rewiowy nosi艂 imi臋 Johny. Ale w 偶yciu nazywa艂 si臋... Przyby艂.

—聽Pan gra艂 w rugby?

—聽To by艂a za m艂odu moja nami臋tno艣膰 — rzek艂 Hanta i u艂o偶y艂 anielski tu艂贸w na ko藕le. — By艂em 艣wiadkiem pocz膮tk贸w sekcji rugby w klubie „Sparta”. Trenowa艂 nas konsul francuski Cane-las. Skleci艂 pierwsz膮 dru偶yn臋 z kilku lekkoatlet贸w, a reszt臋 z rze藕nik贸w i zapa艣nik贸w. Dusza przyszed艂 do nas z klubu sportowego „Bina” na Yysoczanach, Bretsznajder z rze藕ni na Vr-szovicach. Pi艂k臋 wycygani艂em od Emericha Ratha, a s艂upki da艂a nam „Slavia”, 偶eby mie膰 i w Pradze rywali... Ale dlaczego pan zawsze taki smutny?

—聽Ludzie w ko艣ciele mnie m臋cz膮. Dzisiaj przy艂apa艂em jednego starucha. Siedzia艂 w 艂awce, patrza艂 pobo偶nie na o艂tarz, a lask臋 trzyma艂 mi臋dzy kolanami. Patrz臋 ja z ch贸ru, i niech pan sobie wyobrazi: ten stary sika艂 na t臋 lask臋, i po lasce 艣cieka艂o to szpikulcem na pod艂og臋. Najch臋tniej to bym ca艂y ten ko艣ci贸艂 w kawa艂ki por膮ba艂. Ale nie pan opowiada dalej...

—聽Ci rze藕nicy w dru偶ynie zapowiadali si臋 na dobrych sportowc贸w. Na treningi przychodzi艂a kupa ludzi. A jak w szatni 艣ci膮gn臋li艣my ubrania i ogl膮dali艣my nawzajem swoje cia艂a... to zaczyna艂o si臋 nam marzy膰, 偶e damy 艂upnia nawet Anglikom... Bo wie pan, ka偶dy rze藕nik to romantyk. Pierwsze spotkanie mieli艣my z Brnem. Sportowcy-akademicy. Jak nam podawali r臋ce przed zawodami, to trz臋艣li si臋 jak posolone 偶abie udka.

Wyci膮gn臋li pi艂臋, poniewa偶 g艂owa archanio艂a zwisa艂a ju偶 tylko na paru drzazgach, ko艣cielny opar艂 si臋 o kozio艂 i od艂ama艂 t臋 k臋dzierzaw膮 g艂ow臋.

—聽Zaczynamy gra膰, a Machacz, ten rze藕nik, powiada: „Uwa偶aj, Hanta, na to ich trzecie skrzyd艂o, nie podoba mi si臋. Nie puszcza膰 ich za bia艂膮 lini臋”. Gramy ju偶 kwadrans, i...

Hanta rozejrza艂 si臋, potem wsadzi艂 sobie pod pach臋 t臋 uci臋t膮 g艂ow臋 i zacz膮艂 z ni膮 biec po podw贸rku.

—聽Machacz poda艂 do mnie, a ja z艂apa艂em pi艂k臋 i tak w艂a艣nie z ni膮 biega艂em. Zahaczy艂em o ich liniowego, ten zwali艂 si臋 na mnie, ale ja pi艂ki nie pu艣ci艂em.

Hanta pad艂 na ziemi臋 i obiema r臋kami 艣ciska艂 pod brod膮 drewnian膮 g艂ow臋.

_—聽Ch艂opaki wrzeszcz膮: „Hanta, jeszcze dwa metry!” A rze藕-nicy zacz臋li pra膰 tych studenciak贸w. Ale ci, co dobiegli, usiedli na mnie, a ja z ca艂膮 t膮 ferajn膮 na plecach... o tak, na 艂okciach...

Sapi膮c z wysi艂ku, jakby mu wszystkie anio艂y ze sk艂adziku siedzia艂y na plecach — na brzuchu doczo艂ga艂 si臋 Hanta z drewnian膮 g艂ow膮 a偶 do progu szopy i-tam ja po艂o偶y艂.

—聽I dwa punkty dla nas... — zako艅czy艂. Podni贸s艂 si臋 i otrzepa艂.

—聽Ale potem brniacy si臋 rozkr臋cili, i co z tego, 偶e Dusza pi臋艣ci膮 zabija艂 krow臋? Co tu warta si艂a, kiedy studenciaki mieli technik臋! Miotali si臋 jak Planiczka, deptali nam po pi臋tach, wszystko tylko si臋 kot艂owa艂o i kozio艂kowa艂o. Wlepiali nam nawet 艣ci臋te gole. Co pan wci膮偶 taki zadumany?

—聽No, bo pomy艣l pan tylko: wypuszczaj膮 kogo艣 z wi臋zienia na placu Karola. Wiadoma rzecz, przychodzi si臋 przebra膰 do nas do ko艣cio艂a. Brudn膮 koszul臋 wetknie pod 艂awk臋 albo za boczny o艂tarz. Albo pijacy. Za drzwiami ko艣cio艂a si臋 taki wyrzyga, a ksi膮dz proboszcz wznosi oczy do nieba i m贸wi: „Jeste艣my chrze艣cijanami i wiele, wiele musimy wybacza膰!” Rozumie pan, ksi膮dz proboszcz wybacza, a ja musz臋 to sprz膮ta膰. A na dodatek chodz臋 do jad艂odajni dietetycznej. No co, przer偶niemy jeszcze jednego?...

—聽Kt贸rego? Tego z b艂臋kitnymi skrzyd艂ami, czy tego, co wygl膮da, jakby rzuca艂 dyskiem?

—聽Mo偶e tego, co wygl膮da, jakby ta艅czy艂 swinga? Wie pan, panie Hanta, w ko艣ciele to lubi臋 tylko zakochane pary. Ca艂uj膮 si臋 gdzie艣 za kolumn膮 i na pewno nawet tym niebieskim w艂adzom przyjemnie na to popatrze膰. Gorzej, jak raz natrafi艂em na m艂od膮 kobiet臋, poprawia艂a sobie podwi膮zk臋 za kazalnic膮 i jeszcze mi nawymy艣la艂a... „Nie mo偶esz si臋 odwr贸ci膰, 艣wintuchu?” Powiadam panu, panie Hanta, je艣li B贸g istnieje, to musi mie膰 nerwy jak postronki... — m贸wi艂 cicho ko艣cielny, podczas gdy pi艂owali anio艂a, kt贸ry ta艅czy艂 swinga. — Nawet te ko艣cielne obrazy ju偶 mnie nie ciesz膮. Dosy膰 mam ju偶 tych krwawych och艂ap贸w. Dosy膰 tych kopii i miecz贸w grzebi膮cych w ludzkich

bebechach, dosy膰 tych wywr贸conych oczu. Czy to nie ma ju偶 w 偶yciu przyjemniejszych rzeczy?

—聽Racja — Hanta przy艂o偶y艂 r臋k臋 do serca. — Dlatego w waszym ko艣ciele najlepiej lubi臋 艣wi臋tego Prospera. Cholernie sympatyczny facet, ten rzymski setnik. Od razu pozna膰, 偶e by艂y sportowiec. Nawet po tym szkielecie to wida膰, le偶y sobie tam elegancko, oplatany wst膮偶kami i welonem, niczym jaki jedwabnik... Zupe艂nie jakby sobie uci膮艂 drzemk臋 w upalny dzie艅.

—聽To mo偶e pan tak uwa偶a, ale ja ju偶 wiem, dlaczego wi臋kszo艣膰 ludzi tak si臋 na niego gapi za tym szk艂em. Matka bierze dzieciaka pod pachy, podnosi go i powiada: „Widzisz, synku? Widzisz?” Ludzie szukaj膮 tu sensacji, chc膮 mie膰 panoptikum. B贸g z nimi, ale to ju偶 nie dla mnie. Powiedz pan, jak umrze panu ojciec albo dziadek... to wsadzisz go pan sobie do gablotki? . 呕eby ode mnie zale偶a艂o, to bym Prospera pochowa艂. Niech ziemia we藕mie jeszcze z niego to, co jej si臋 mo偶e przyda膰.

U艂o偶yli na ko藕le po艂ow臋 anio艂a, t臋 po艂ow臋 z rozwian膮 szat膮 i wierzgaj膮cymi n贸偶kami.

—聽Zupe艂nie jakby p艂ywa艂 crawlem — zauwa偶y艂 Hanta.

—聽Co艣 w tym rodzaju. Widzi pan, ja to ju偶 wsz臋dzie szukam troch臋 samego siebie. Taki ze mnie raczej Kopciuszek, Jasio W臋drowniczek. Od ma艂ego ciekawi艂y mnie w geografii — i jeszcze teraz ciekawi膮 — tylko ca艂kiem ma艂e wysepki na oceanie, takie wysepki z dala od morskich szlak贸w. Tylko 偶eby tam byli ludzie, zwierz膮tka, ro艣liny. Wasz szef opowiada艂 mi, 偶e mia艂 przyjaciela, jakiego艣 radc臋, kt贸ry chocia偶 co roku m贸g艂 je藕dzi膰 po ca艂ym 艣wiecie, na ka偶dy urlop jecha艂 zawsze w to samo miejsce. Przez trzydzie艣ci trzy lata na t臋 sam膮 wysepk臋 ko艂o Helgo-landu. Mawia艂 ten starszy pan podobno: „To warto zobaczy膰. To taka wysepka, gdzie jest jeden wie艣niak, jedna wie艣niaczka i osiemna艣cie 艂aciatych kr贸w. A poza tym tylko wrzos, piasek, morze i niebo”. Czego pan chce wi臋cej? — rozmarzy艂 si臋 ko艣cielny. — Ja i gwiazdki lubi臋. Malutkie gwiazdy. Co tam Betel-.geza! Co tam Aldebaran! Lepsze s膮 gwiazdy bez nazwy... takie jak ja. Wtedy wszystko rozumiem i nie czuj臋 si臋 taki samotny. szczeg贸lnie teraz, kiedy mniej jest 艣lub贸w, mniej chrzt贸w,

a przez to i mniej pieni臋dzy. Musz臋 dwa razy w tygodniu je藕dzi膰 do Kladna, do kopalni. Czterdzie艣ci osiem koron za szycht臋.

—聽Chryste Panie... do tego cholernego Kladna? Tam mieli艣my przedmecz rugby przed spotkaniem o puchar Europy 艢rodkowej: Kladno — Ferencvaros Torna Egisilet. Przywitali nas elegancko, a w szatni r贸偶ni dzia艂acze klubowi zacz臋li nas podbech-tywa膰, 偶eby艣my pokazali, co potrafimy. No wi臋c przy艂o偶yli艣my si臋, a po przerwie przysz艂a ta mecenaska z Kladna — nazywali j膮 „Panna Parasol” — i powiada: „Ch艂opcy, w drugiej po艂owie b臋dziecie gra膰 tylko dla mnie. Izba chorych jest pusta, a je艣li nie zagracie jak nale偶y, zdrowi z Kladna nie wyjedziecie. Na zadatek macie ode mnie... Wac艂awie! Niech Wac艂aw przyniesie dla pan贸w sportowc贸w butelk臋 wina!” — Wzi臋艂a pi臋膰setk臋, da艂a kelnerowi i powiada: „Jak zagracie po angielsku, dostaniecie od Wac艂awa ten drobiazg, a na drog臋 jeszcze pi臋tna艣cie butelek”. No i zagrali艣my. Panna Parasol sta艂a na 艂awce i krzycza艂a: „Hip! Hip! Hurra!” Pokazali艣my klas臋, a偶 si臋 kurzy艂o. v Zupe艂nie jak na wy艣cigach 偶u偶lowc贸w. Nawet futboli艣ci z Fe-rencvaros, co ju偶 mieli i艣膰 si臋 ubiera膰, stali na trybunie i wrzeszczeli: „Elj膰n!” A tu ju偶 przybiegli z miasta pierwsi ludzie zobaczy膰, co si臋 dzieje na boisku. A gdzie miasto — gdzie boisko!

Hanta podni贸s艂 w g贸r臋 kawa艂ek anio艂a.

—聽Por膮bi臋 mu kostki, mo偶na?

—聽Je艣li to pana bawi...

—聽Bawi. A policja po meczu musia艂a nas os艂ania膰. Porz膮dni ludzie pluli na nas i chcieli nas zlinczowa膰. Zauwa偶y艂 pan, 偶e w sporcie najwi臋cej nieszcz臋艣cia i wstydu robi膮 porz膮dni ludzie jako publiczno艣膰? Policjanci m贸wili: „Ch艂opaki, musicie przyjecha膰 do nas na odpust. Tej niedzieli dzi臋ki wam by艂y w Kladnie dwie jatki: jedna miejska, a druga tutaj”. Lekarz klubowy zu偶y艂 ca艂膮 apteczk臋, a my wyci膮gali艣my ju偶 korki z tych pi臋tnastu butelek. Ale, panie ko艣cielny kochany... niech pan me b臋dzie taki smutny, jakby si臋 pan mia艂 偶eni膰.

—聽Sam sob膮 si臋 martwi臋. Co to jest cz艂owiek? Tam na dole, kiedy nas sztygar prowadzi, idziemy po desce, hu艣ta si臋 ta des-

艂ka, a my idziemy jak te duchy i 偶artujemy. Wczoraj jednemu -wypad艂a lampka... i spad艂a z tej deski... spada艂a... ci膮gle spada艂a, ;a偶 si臋 roztrzaska艂a na dnie przepa艣ci. I wie pan, z powrotem to ju偶 laz艂em po tej desce na czworakach. Niekt贸rzy szli, ale nikt si臋 nie odezwa艂. Tylko sztygar si臋 艣mia艂 i pawiada: „Jak nie \wiemy, to艣my g贸rnicy, a jak wiemy, to艣my zafajda艅ce”. Ko艣cielny pomarkotnia艂.

—聽Jeszcze jednego przer偶niemy, i wystarczy. Ma pan czas?

—聽Mam — kiwn膮艂 g艂ow膮 Hanta. — Ale kt贸rego?

—聽Tego, co wygl膮da, jakby dosta艂... — rzek艂 ko艣cielny

i urwa艂.

—聽Poganin ze mnie — szepn膮艂.

Szef wyk膮pawszy si臋 zamkn膮艂 sk艂adnic臋 i skierowa艂 si臋 prosto do ko艣cio艂a. W ch艂odnym p贸艂mroku po kokosowym chodniku kroczy艂 z godno艣ci膮 w stron臋 g艂贸wnego o艂tarza.

Kiedy ukl膮k艂 i usi艂owa艂 si臋 skupi膰 do modlitwy, jego ramienia dotkn膮艂 ko艣cielny.

—聽Przepraszam, nie przeszkadzam? — zapyta艂.

—聽Nie. Ale 偶e te偶 pan nigdy do nas na wpadnie! — Szef podni贸s艂 si臋 z kl臋czek.

—聽Przyjd臋. Ale na razie chcia艂bym panu co艣 pokaza膰 i o co艣

zapyta膰.

—聽S艂ucham...

—聽Zimno, co? Niech pan pozwoli do zakrystii — rzek艂 ko艣cielny i kolanem otworzy艂 drzwi. — Widzi pan? A jak m贸wi艂em, 偶e tu nawet w lecie taka lodownia, to pan nie wierzy艂. Musz臋 pod koszul膮 nosi膰 gazety. — Poklepa艂 si臋 i gazety zaszele艣ci艂y.

—聽Niech pan tylko do nas przyjdzie, a wybierze pan sobie .gazet, ile dusza zapragnie.

—聽Przyjd臋, ale nich pan pozwoli dalej.

Szef rozgl膮da艂 si臋 po zakrystii. W jednym k膮cie sta艂a figura, rozchyla艂a koszul臋 i ukazywa艂a czerwone serce. Tu偶 obok tej •figury znajdowa艂a si臋 deska rozdzielcza do o艣wietlania ko艣cio艂a, naszpikowana bezpiecznikami, zupe艂nie jak w fabryce.

—聽Co to tutaj wisi? Mo偶na popatrze膰?

—聽Oczywi艣cie — rzek艂 ko艣cielny. — To fotografia zawodnika kolarskiego, proboszcz m贸wi, 偶e go bardzo podnosi na duchu.

—聽To? A co to ma wsp贸lnego z ko艣cio艂em?

—聽Nasz proboszcz m贸wi, 偶e ma. To jest wielokrotny zwyci臋zca Tour de France, Gino Bartali, braciszek zakonny, zdaje si臋, franciszkanin.

—聽A jakby tak biskup przyjecha艂 na wizytacj臋? Ko艣cielny ziewn膮艂, przeszed艂 przez zakrysti臋 i postuka艂 palcem w inne wyci臋te z gazety zdj臋cie, wisz膮ce przy oknie.

—聽Tutaj... Ojciec 艣wi臋ty rozmawia z Gino Bartalim.

—聽A, teraz rozumiem. Do kr贸lestwa bo偶ego wchodz膮 r贸wnie偶 ci, co stosuj膮 przemoc, a zatem i sportowcy. Zreszt膮 papie偶 nieboszczyk by艂 znakomitym alpinist膮, a arcybiskup Lichtenstein — do艣wiadczonym strzelcem... Ale nie przyjdzie tu czasem proboszcz?

—聽Gdzie tam! — u艣miechn膮艂 si臋 ko艣cielny. — Pojecha艂 gdzie艣 zagra膰 w koszyk贸wk臋. Na motocyklu.

Otworzy艂 szuflad臋 i wyci膮gn膮艂 kilka fotografii.

—聽A to jest Richards, kt贸ry skacze o tyczce cztery metry sze艣膰dziesi膮t dziewi臋膰 centymetr贸w.

—聽Dlaczego proboszcz i jego nie powiesi艂 na 艣cianie?

—聽Nie mo偶na. Richards jest ksi臋dzem ewangelickim i nazywaj膮 go „Lataj膮cy wikariusz”, to jest pierwszy ksi膮dz, kt贸ry spr贸bowa艂 zbli偶y膰 si臋 do nieba przy pomocy w艂asnych ramion — ale ewangelik. Naszego proboszcza to bardzo smuci, i tak samo go smuci, 偶e Held, mistrz 艣wiata w rzucie oszczepem, pobi艂 ten rekord w dwa dni po wy艣wi臋ceniu... na ewangelickiego pastora. A to jest Vinci, jak przed zawodami czyta sobie Bibli臋. Naszego proboszcza najwi臋cej smuci, 偶e 偶aden z tych czempion贸w nie jest ani mnichem, ani katolickim ksi臋dzem. Dzisiaj pojecha艂 zagra膰 w koszyk贸wk臋 i zabra艂 ze sob膮 fotografie paru koszykarzy. B艂azny z Harlemu, Murzyni, kt贸rzy grali kiedy艣 w obecno艣ci papie偶a w Castel Gandolfo. Bardzo to smuci naszego proboszcza, dziwne, 偶e z ambony nie krzyczy, 偶e gdyby Pan Jezus jeszcze raz przyszed艂 na 艣wiat, to na pewno skaka艂by o tyczce albo gra艂

w koszyk贸wk臋. Ale najmocniej przepraszam... pan jest my艣liwym... Co to takiego?

Ko艣cielny wyci膮gn膮艂 ze skrzyni kom偶臋 i rzuci艂 j膮 na wieko.

—聽Co to za pi贸rko?

Szef wzi膮艂 kom偶臋 do r臋ki, obejrza艂 j膮, po czym zdumiony podni贸s艂 wzrok.

—聽To pi贸rko g艂uszca, a ta krew... te偶 na pewno g艂uszca, bo

i niekt贸re pi贸rka s膮 zakrwawione.

—聽To w艂a艣nie chcia艂em wiedzie膰 — roze艣mia艂 si臋 ko艣cielny. — No prosz臋! Wszystkim nasz proboszcz si臋 smuci, ale to go nie smuci, 偶e na plebanii zjedli g艂uszca, a mnie nawet skrzyde艂ka nie dali.

—聽Gdzie go ustrzeli艂?

—聽Gdzie? Gdzie艣 w Jesenikach. Umar艂 mu przyjaciel, pojecha艂 wi臋c na motorze, 偶eby go pochowa膰. Musia艂 prosi膰 o zezwolenie. Wie pan, chyba, jaki z naszego proboszcza elegant, nawet ornaty ma szyte na miar臋. No i wr贸ci艂 dopiero po trzech dniach. Od razu wiedzia艂em, 偶e wiezie co艣 w plecaku. A wi臋c to by艂 g艂uszec zawini臋ty w kom偶臋! A mnie ani skrzyde艂ka!

—聽Rzeczywi艣cie jest czego 偶a艂owa膰. To znakomite mi臋so. G艂uszce 偶ywi膮 si臋 wy艂膮cznie jagodami i m艂odymi p臋dami. Ale ma pan poj臋cie, co to za rado艣膰 dla my艣liwego i ile to pracy kosztuje, nim si臋 takiego g艂uszca podejdzie? — ekscytowa艂 si臋 szef. — Kiedy z daleka s艂yszy pan, jak tokuje... m贸wi si臋, 偶e g艂uszec trylu je, to znaczy szybko klapie. O, co艣 w tym rodzaju.

Z kieszeni p艂aszcza wyci膮gn膮艂 o艂贸wek i mocno zastuka艂

w skrzyni臋.

—聽W czasie tego klapania mo偶e pan podskoczy膰 bli偶ej. Ale jak tylko przestanie, trzeba znieruchomie膰... — Wykona艂 par臋 skok贸w i stan膮艂 jak wryty na 艣rodku zakrystii. Potem ostrzegawczo po艂o偶y艂 palec na ustach.

—聽Pst. Teraz trzeba zaczeka膰, a偶 nast膮pi tak zwane korkowanie, zupe艂nie jakby kto艣 wyci膮ga艂 korek z butelki. O tak!

Wsadzi艂 do ust zgi臋ty palec, z ca艂ych si艂 wci膮gn膮艂 policzki, po czym gwa艂townie wyszarpn膮艂 palec.

—聽O tak. Ale ci膮gle nie wolno si臋 poruszy膰.

—聽Boby odlecia艂, co?

Szef kiwn膮艂 tylko g艂ow膮, poniewa偶 gdyby si臋 odezwa艂, g艂uszec z pewno艣ci膮 by odlecia艂. Spogl膮da艂 teraz w g贸r臋, na ga艂膮藕, sk膮d g艂uszec wyznawa艂 mi艂o艣膰 kurom siedz膮cym gdzie艣 w dole na podszyciu.

—聽Ju偶 艣wita... na tle nieba widzi pan kr贸la ptak贸w, korale ma nabrzmia艂e od krwi... nadyma si臋 i szlifuje... — szepta艂 szef w jakim艣 dziwnym j臋zyku, potem odwr贸ci艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 tokowa膰, gulgota膰, omiataj膮c przy tym d艂o艅mi wzd艂u偶 kolan.

—聽To jest tak zwane szlifowanie. Wtedy ptak ju偶 nic nie s艂yszy, mo偶na spokojnie podskoczy膰 a偶 pod samo drzewo.

Wykona艂 dwa skoki naprz贸d, i ko艣cielny ujrza艂, jak podnosi strzelb臋, kt贸rej nie mia艂, i celuje w stron臋, gdzie gotycka r贸偶a spina艂a 艂uki sklepienia; teraz zgi膮艂 palec wskazuj膮cy, i ko艣cielny wyra藕nie zobaczy艂, jak zakochany, 艣miertelnie ugodzony ptak spada z ga艂臋zi na ga艂膮藕, a偶 wreszcie pada na igliwie wilgotne od rannej rosy.

Przez chwil臋 stali obaj w zupe艂nej ciszy.

Pierwszy zacz膮艂 krzycze膰 szef:

—聽A ci dzisiejsi strzelcy?! Poluj膮 na g艂uszce jak na kuropatwy! To bandytyzm!

—聽Pst... jeste艣my w ko艣ciele — rzek艂 ko艣cielny. Potem powoli wzi膮艂 kom偶臋, razem z fotografiami schowa艂 j膮 do szuflady i wepchn膮艂 szuflad臋 brzuchem.

—聽No... du偶o straci艂em. Szkoda... — zaduma艂 si臋.

—聽A widzi pan! — ucieszy艂 si臋 szef.

—聽Ale chod藕my ju偶 — ko艣cielny zakaszla艂 i poklepa艂 si臋 znowu po piersiach. Gazety sucho zaszele艣ci艂y.

Szli przez mroczn膮 naw臋. Tam gdzie ko艅czy艂 si臋 kokosowy chodnik, drzwi by艂y otwarte, a ulica ja艣nia艂a blaskiem, w kt贸rym przemkn膮艂 czerwony tramwaj.

—聽Z ulicy pi臋kny jest widok na ko艣ci贸艂, a z ko艣cio艂a pi臋kny widok na ulic臋... — szepn膮艂 ko艣cielny. — Ale niech pan zwr贸ci uwag臋 na wieczne 艣wiat艂o.

—聽No co?

—聽Na wieczne 艣wiat艂o — powt贸rzy艂 ko艣cielny.

—聽Aha... wieczne 艣wiat艂o... zdaje si臋, 偶e troch臋 mruga.

—聽Oj, dobrze by by艂o, 偶eby chocia偶 mruga艂o — zachichota艂 ko艣cielny. — Ono si臋 w og贸le nie pali. Nie pali si臋, ale ksi膮dz proboszcz ju偶 teraz martwi si臋 o 偶艂obek, 偶eby dooko艂a i w samym 偶艂obku umie艣ci膰 neony. Rozumie pan, neony! A wieczne 艣wiat艂o si臋 u nas nie pali... Ksi膮dz proboszcz na 艂eb na szyj臋 p臋dzi gdzie艣 nad Sazaw臋, 偶eby sobie popatrze膰 na wod臋... a wieczne 艣wiat艂o ju偶 ca艂y tydzie艅 si臋 nie pali; ksi膮dz proboszcz jedzie na motorze do Modrzan zagra膰 w koszyk贸wk臋, potem gdzie艣 przy obozowym ognisku b臋dzie brzd膮ka膰 na gitarze t臋 swoj膮 piosenk臋: „Tam w dali jest Szanghaj, tam p艂ynie ma 艂贸d藕...”„ i nic mu nie b臋dzie przeszkadza艂o, 偶e wieczne 艣wiat艂o si臋 nie pali. Zosta艂em tu sam... bez wiecznego 艣wiat艂a.

Ko艣cielny poklepa艂 si臋 po marynarce.

—聽Czy to prawda, szefie, 偶e pan i nasz proboszcz macie do sp贸艂ki psa my艣liwskiego?

—聽Takie brednie m贸g艂 opowiada膰 tylko nasz Hanta.

—聽Tak. On mi to m贸wi艂 i jeszcze m贸wi艂, 偶e ten pies wabi si臋 Arnold von Tiibingen, i 偶e艣cie po po艂udniu musieli zawie藕膰 go do kliniki kynologicznej, bo mu kleszcz wlaz艂 do ucha.

—聽Jezus Maria! Ten cz艂owiek zaprowadzi mnie do krymina艂u!

—聽Pst! Jeste艣my w ko艣ciele.

—聽Te偶 wymy艣li艂. Chryste, ten ma fantazj臋! Moi przyjaciele przychodz膮 mnie ogl膮da膰... Hanta napl贸t艂 im, 偶e zwariowa艂em. Ja... i zwariowa艂em. I potem mam w nocy spa膰... — u偶ala艂 si臋 szef. — Ale niech pan wpadnie do nas kiedy po gazety! — zawo艂a艂 dobrodusznie i pomaszerowa艂 dziarsko w stron臋 placu Karola.

Prze艂o偶y艂a Emilia Witwicka

Pogrzeb

—聽Mia艂em dzi艣 w nocy mi艂y sen. 艢ni艂o mi si臋, 偶e kl臋cz臋 w lesie przed m艂ockarni膮, a z g贸ry przylatuje 艣wi臋ty J贸zef i kre艣li nade mn膮 wielki znak krzy偶a. Rano wiedzia艂em od razu, 偶e wytypuj臋 narciarstwo i biegi przez p艂otki, bo 艣wi臋ty J贸zef wypada dziewi臋tnastego marca, a marzec to trzeci miesi膮c ... — po-, wiedzia艂 Jarek zapinaj膮c p艂aszcz.

Chcia艂 w艂a艣nie powiedzie膰 J贸zkowi, 偶e totolotek bardzo sprzyja marzeniom i tre艣ci sn贸w, gdy nagle przerwa艂 mu dochodz膮cy z zewn膮trz okropny 艂oskot, potem za艣 brz臋ki i przekle艅stwa. Obaj a偶 przysiedli w 艣mierdz膮cym rowku pisuaru. Kiedy podnosili si臋 z wolna, Jarek zauwa偶y艂, 偶e u ich st贸p le偶y si贸demka, wymalowana na od艂amku mlecznego szk艂a.

—聽Ojej! D偶udo! Si贸demka! — ucieszy艂 si臋 Jarek.

—聽Sp贸jrz lepiej na m贸j p艂aszcz! — J贸zek ogl膮da艂 r臋kawy.

—聽To znak stamt膮d, z g贸ry! — Uszcz臋艣liwiony Jarek trzyma艂 przed oczyma u艂amek szk艂a. — I powiem ci jeszcze, 偶e inne cyfry nie maj膮 znaczenia, tylko takie! Cudowne! A wi臋c mamy ju偶 trzy: rano bieg przez p艂otki i narciarstwo, a teraz d偶udo! -

—聽A ja b臋d臋 musia艂 odda膰 ubranie do pralni — odpowiedzia艂 oschle J贸zek.

Wyszli z pisuaru i zobaczyli, co i jak.

Samoch贸d ci臋偶arowy r膮bn膮艂 wrost w wysoki oszklony zegar przed Palm贸wk膮, kt贸ry pokazuje czas na cztery strony 艣wiata. Uderzenie rozbi艂o wszystkie tarcze, tak 偶e cyfry posypa艂y si臋

li

na bruk, 偶elazn膮 za艣 konstrukcj臋 zegara przegi臋艂o nad szaletem.

Przyjaciele brodzili w cyfrach.

—聽Mieli艣cie cholerne szcz臋艣cie — powiedzia艂 policjant zdejmuj膮c gumk臋 do konfitur z notesu. — Nic si臋 wam nie sta艂o?

—聽Nie.

—聽Widzieli艣cie co艣?

—聽Nie, s艂yszeli艣my tylko... Stamt膮d! — Jarek wskaza艂 pisuar.

—聽W porz膮dku, mo偶ecie odej艣膰! — powiedzia艂 policjant i zbli偶y艂 si臋 do kierowcy ci臋偶ar贸wki, kt贸ry porz膮dkowa艂 papiery w dr偶膮cych palcach. ';

—聽D偶udo! Jeszcze tydzie艅 i b臋dziemy ju偶 bogaci! — powie- ; dzia艂 Jarek i poca艂owawszy od艂amek szk艂a, rzuci艂 go na bruk mi臋dzy inne.

J贸zef spojrza艂 na zegarek.

—聽Wszystko to bardzo pi臋knie — odezwa艂 si臋 — ale nie powinni艣my si臋 sp贸藕ni膰 na pogrzeb!

Gdy wspinali si臋 na Pra偶aczk臋, zerwa艂 si臋 taki wiatr, 偶e szli pochyleni niemal w p贸艂.

Jarek m贸wi艂 w uniesieniu:

—聽Dzi臋ki takiemu totolotkowi cz艂owiek wci膮偶 jest jedn膮 nog膮 w krainie czar贸w. Guzik ci pomog膮 wyliczenia. Zapisywa艂em sobie wszystkie wylosowane numery. Czy wiesz, 偶e jeszcze ani razu nie wysz艂y kajaki i 偶eglarstwo? A ten szcz臋艣liwy numer 偶ydowski tylko jeden jedyny raz. Nieszcz臋艣liwa za艣 trzynastka ju偶 dziewi臋ciokrotnie. Tw贸j wujek Adolf, na kt贸rego pogrzeb w艂a艣nie idziemy, mawia艂 zawsze: „Krety ryj膮 w nieparzystych godzinach, nieparzyste numery oka偶膮 si臋 szcz臋艣liwe!” Typowali艣my nieparzyste i — do diab艂a! — wysz艂y same parzyste.

Zatrzyma艂 si臋, zaczerpn膮艂 oddechu.

—聽Tak to ju偶 jest! Cz艂owiek musi mie膰 do tych numerk贸w osobisty stosunek! Musi si臋 z nim tak jako艣 specjalnie zaprzyja藕ni膰! I znale藕膰 do nich stosunek nieomal mi艂osny. I dopiero wtedy b臋dzie to, co trzeba. Na przyk艂ad ten spartak. Kiedy tak sobie tam jedzie, jest mi zupe艂nie oboj臋tny, ale gdyby tak

potr膮ci艂 mnie troszeczk臋 na szcz臋艣cie, zaraz by jego numery rejestracyjne zacz臋艂y co艣 dla mnie znaczy膰. Ale tak...

—聽Uwaga, Jarek! — wykrzykn膮艂 J贸zek odskakuj膮c. Spostrzeg艂 jak z ci臋偶ar贸wki, kt贸ra jecha艂a w d贸艂, stoczy艂a si臋 ci臋偶ka beczka i upad艂a kilka metr贸w od nich, wprost pod ko艂a jad膮cego pod g贸r臋, na Pra偶aczk臋, spartaka. Natychmiast wzbi艂 si臋 w powietrze s艂up 偶贸艂tego kurzu, nast臋pnie za艣 rozleg艂 si臋 chrzest i bekni臋cie opon.

J贸zef sta艂 przy kraw臋偶niku i z rozpacz膮 spogl膮da艂 na swoje 偶a艂obne ubranie: w tej chwili by艂o ju偶 tak 偶贸艂te jak ta powi臋kszaj膮ca si臋 nieustannie chmura, z kt贸rej wytoczy艂 si臋 w艂a艣nie Jarek.

—聽Jak ty je藕dzisz, b艂a藕nie jeden! — krzykn膮艂 w t臋 chmur臋 J贸zek, raz jeszcze obejmuj膮c spojrzeniem swoje ubranie.

—聽Nie blu藕nij! — Jarek zatyka艂 mu usta. — To znak z nieba! — Wskaza艂 r臋k膮 targan膮 wiatrem chmur臋 偶贸艂tego kurzu, kt贸ry toczy艂 si臋 po sczernia艂ym 艣niegu coraz to dalej i dalej, 偶贸艂c膮c zbocze pod Balkanem, a nawet si臋gaj膮c a偶 po Krejcarek.

—聽Jeszcze w tym miesi膮cu b臋dziemy milionerami! — Krztusi艂 si臋. Obszed艂 wok贸艂 spartaka, kt贸ry wynurzy艂 si臋 z chmury, ukl臋kn膮艂 w p贸艂metrowej zaspie 偶贸艂tego proszku, otar艂 tablic臋 rejestracyjn膮, ale wiatr pokry艂 j膮 znowu cienk膮 warstw膮... Skupi艂 si臋 wi臋c na poszczeg贸lnych grupach cyfr i wyciera艂 je pospiesznie.

—聽Skoki do wody! Patrzy艂 dalej.

—聽Jazda figurowa na lodzis;

I zn贸w wytar艂 szybko.

—聽I gimnastyka! — wykrzykn膮艂 po raz trzeci.

Wiatr przys艂oni艂 tablic臋 warstw膮 proszku i wygarnia艂 spod karoserii ten 偶贸艂ty anilinowy kurz, rozwiewaj膮c go coraz dalej. W艂a艣ciciel spartaka wci膮偶 jeszcze trzyma艂 r臋ce na kierownicy, oczy mia艂 zamkni臋te i ci膮gle my艣la艂, 偶e to wszystko 艣ni mu si臋 tylko i 偶e gdy otworzy oczy, to mo偶e nie b臋dzie tak, jak to widzia艂, s艂ysza艂 i czu艂... Teraz otworzy艂 je wreszcie, w艂a艣nie gdy

tatra 111 jad膮c z g贸ry z du偶膮 szybko艣ci膮 wjecha艂a na wydm膮 proszku i zapr贸szy艂a okienka spartaka.

—聽Gimnastyka! — Jarek wprost promienia艂.

—聽艢wietna gimnastyka! — Kierowca spartaka zdoby艂 si臋 wreszcie na odwag臋 i wyskoczy艂 z samochodu. — O Jezu, w艂a艣nie wyjecha艂em po raz pierwszy! — Za艂ama艂 r臋ce spostrzeg艂szy, 偶e stoi po kolana w 偶贸艂tym proszku.

—聽Prosz臋 pana, boj臋 si臋 spojrze膰: co ja tam w艂a艣ciwie mam pod ko艂ami? — spyta艂 niepewnie i zmarszczki zatroskania po-bru藕dzi艂y mu twarz.

—聽Dwustukilow膮 beczk臋 z anilin膮 — powiedzia艂 J贸zek.

—聽I po co ja wyje偶d偶a艂em? — W艂a艣ciciel samochodu uderzy艂 si臋 w czo艂o 偶贸艂t膮 d艂oni膮. — To ci dopiero 偶ona b臋dzie gada膰! Boj臋 si臋 popatrze膰: czy w贸z bardzo rozbity?

—聽A co ja mam powiedzie膰? Prosz臋 spojrze膰 na ubrania, a my wybieramy si臋 na pogrzeb.

—聽Wujek mi umar艂 — westchn膮艂 J贸zek, ale mimo to obejrza艂 prz贸d samochodu. — Nie jest nawet tak 藕le — odezwa艂 si臋 po chwili. — Ma pan urwane lewe ko艂o, pogi臋ty b艂otnik i ch艂odnic臋 wgniecion膮 藕dziebko do 艣rodka...

—聽Ach, co powie na to 偶ona?! — Kierowca ukry艂 twarz w d艂oniach.

—聽Wiadomo, 偶e pana nie pochwali... Najgorsze jednak... czy mam to panu powiedzie膰?... — spyta艂 J贸zek i spojrza艂 na zega^ rek, kt贸ry poprzednio starannie otar艂.

—聽Niech pan m贸wi, jestem przygotowany na wszystko!

—聽A wi臋c ma pan ca艂膮 gablot臋 skrzywiona...

—聽Jezus Maryja! — j臋kn膮艂 w艂a艣ciciel. — B臋d臋 mia艂 jutro pi臋kn膮 gwiazdk臋! — Zrozpaczony wlaz艂 w 偶贸艂tym p艂aszczu do spartaka, wzi膮艂 z tylnego okienka miote艂k臋 z kogucich pi贸r, wygramoli艂 si臋 z powrotem i zaczai nerwowo odkurza膰 sw贸j w贸z, kt贸rym wyjecha艂 po raz pierwszy.

Po niemal nagim zboczu zjecha艂 na sankach ch艂opiec i zatrzyma艂 si臋 tu偶 przy samochodzie. Nabra艂 gar艣膰 anilinowego proszku, poci膮gn膮艂 kierowc臋 za r臋kaw i spyta艂:

—聽Prosz臋 pana, a co to jest?

—- Ojejej! — j臋kn膮艂 w艂a艣ciciel spartaka. — Zmykaj st膮d, bo芦 nie wytrzymam. Mam tylko jedne nerwy! — ,krzykn膮艂 wygra偶aj膮c w powietrzu miote艂k膮 z barwnych pi贸r kogucich.

—聽Przy艣lemy tu panu policjanta z Pra偶aczki — powiedzia艂 Jarek i ruszy艂 przed siebie powtarzaj膮c cicho: — Skoki do wody, jazda figurowa na lodzie, gimnastyka.

—聽Musimy dobrze wyci膮ga膰 nogi, 偶eby si臋 nie sp贸藕ni膰 — zauwa偶y艂 J贸zek.

* * *

Na olsza艅skim cmentarzu d膮艂 taki wiatr, 偶e nagie ga艂臋zie-drzew 艂omota艂y niczym drzewce chor膮gwi. Obok kapliczki cmentarnej grali przemarzni臋ci tr臋bacze; poruszali palcami, nadymali policzki, nie by艂o ich jednak s艂ycha膰, gdy偶 wiatr krad艂 im d藕wi臋ki tu偶 przy instrumentach.

J贸zek przeczyta艂 tabliczk臋 z nazwiskiem wujka, a poten* krzykn膮艂:

—聽Dok膮d poszli? W jakim kierunku?...

Tr臋bacz przymkn膮艂 oczy, gra艂 nadal, wskazuj膮c mosi臋偶nym-instrumentem, 偶e gdzie艣 tam ...

—聽Tam? ... — J贸zek wskaza艂 kierunek, a muzykant przytakn膮艂, 偶e tam, graj膮c przy tym nadal, i w r臋kawiczkach, kt贸re mia艂y odci臋te czubki palc贸w, naciska艂 guziki tr膮bki.

—聽Ci muzykanci graj膮 tak, jakby艣 lekko pisa艂 o艂贸wkiem... — J贸zek poczu艂 przyp艂yw natchnienia. — Mo偶liwe jednak, 偶e gdzie艣 — z wiatrem — na 呕i偶kowie, jak powiew przyniesie te 偶a艂obne tony i ci艣nie nimi o mur, ludziska zapytaj膮 zdumieni: „Sk膮d si臋 tu wzi臋艂a ta pogrzebowa muzyka?” S膮 chyba tam!

—聽Co m贸wisz? — J贸zek os艂oni艂 ucho po偶贸艂k艂膮 d艂oni膮.

—聽S膮 chyba tam! — krzykn膮艂 Jarek.

Ruszyli w tamt膮 stron臋 pomi臋dzy grobami.

Ceremonia dobiega艂a ko艅ca. Ksi膮dz zdj膮艂 biret i kropi艂 trumn臋. Wiatr d膮艂 tak silnie, 偶e 偶a艂obni go艣cie obur膮cz podtrzymywali kapelusze, a ostry powiew ni贸s艂 krople 艣wi臋conej wody na inne groby. Malutki fioletowy ministrant wytrwale walczy艂 z wichur膮 o krzy偶, wst膮偶ki za艣 raz po raz smaga艂y go po twarzy.

—聽Jaka to kwatera?

—聽Rzymska czterdziestka 贸semka!

—聽Jaka? — zawo艂a艂 Jarek.

W贸wczas J贸zek, aby przekrzycze膰 szum wiatru, rykn膮艂 jak m贸g艂 najg艂o艣niej:

—聽Rzymska czterdziestka 贸semka!

W tej chwili jednak wichura ucich艂a; ca艂y kondukt-odwr贸ci艂 si臋 i patrzy艂 na sp贸藕nionego i 偶贸艂tego go艣cia 偶a艂obnego, kt贸ry wo艂a艂 rado艣nie:

—聽呕eglarstwo!

Prze艂o偶y艂 Andrzej Czcibor-Piotrowski

)

Cyga艅ska romanca

l

Gaston Koszulka od d艂u偶szej ju偶 chwili sta艂 przed o艣wietlon膮^ l wystaw膮 Miejskiego Handlu Detalicznego. I kiedy raz jeszcze spojrza艂 na odbicie swoje twarzy w szybie, utwierdzi艂 si臋 w przekonaniu, jakie zreszt膮 偶ywi艂 ju偶 od dawna, 偶e sam si臋 sobie bardzo nie podoba, 偶e jest zupe艂nie zwyczajnym m艂odym cz艂owiekiem, kt贸ry wychodzi z kina jeszcze bardziej przybity ni偶 do niego wchodzi艂. W szybie wystawy widzia艂 swoj膮 twarz i nie by艂o dla艅 tajemnic膮, 偶e z tak膮 powierzchowno艣ci膮 nigdy |nie mo偶e zosta膰 tym, kim by膰 pragn膮艂: Fanfanem Tulipanem.

I gdy si臋 tak nadal dr臋czy艂 swoim odbiciem w oszklonych l drzwiach Miejskiego Handlu Detalicznego, zjawi艂a si臋 w nich Cyganka: nacisn臋艂a klamk臋 i wysz艂a na ulic臋 G艂贸wn膮 nios膮c | w r臋ku p贸艂 bochenka chleba.

Gastona zdziwi艂 rodzaj sukienki, jak膮 ta dziewczyna mia艂a-Ina sobie. By艂y to dwa fartuchy spi臋te po bokach agrafkami: je-Jden za艂o偶ony z przodu, drugi z ty艂u, tak 偶e kiedy Cyganka sta艂a na skraju chodnika i rozgl膮da艂a si臋 w obie strony, aby nie wpa艣膰 pod tramwaj albo pod samoch贸d, Gaston nie m贸g艂 si臋 zorientowa膰, gdzie ta dziewucha ma plecy, a gdzie niepozorne piersi. Wytar艂 pot z czo艂a i odezwa艂 si臋: — No, niech ci臋 nie znam!

Cyganka obejrza艂a si臋, zwr贸ci艂a ku niemu bia艂ka oczu i umalowane wargi i chcia艂a co艣 powiedzie膰, ale g艂os j膮 zawi贸d艂. Po czym ko艂ysz膮cym krokiem nomad贸w przesz艂a jezdni臋 ulicy

G艂贸wnej nios膮c tu偶 przy czarnych w艂osach w odwr贸conej ku niebu d艂oni p贸艂 bochenka chleba, kt贸ry bia艂膮 sk贸rk膮 kre艣li艂 jej szlak po艣r贸d wieczora. Kiedy zatrzyma艂a si臋 przed o艣wietlon膮 wystaw膮 Domu Towarowego, stan臋艂a w wyzywaj膮cej pozie i spod rz臋s spogl膮da艂a na Gastona.

Zdoby艂 si臋 na odwag臋 i przeszed艂 na drug膮 stron臋.

—聽Daj popali膰 — powiedzia艂a wyci膮gaj膮c ku niemu rozchylone palce: wskazuj膮cy i serdeczny.

W艂o偶y艂 papierosa mi臋dzy palce, a kiedy podawa艂 jej ognia, rzuci艂 szarmancko:

—聽Jak pi臋knie ci pachn膮 w艂osy.

—聽A tobie r臋ce si臋 trz臋s膮 — zrewan偶owa艂a si臋 Cyganka.

—聽To od ci臋偶kiej pracy... — Zamruga艂 oczyma.

—聽A co robisz?

—聽Jestem pomocnikiem hydraulika! — Zaczerwieni艂 si臋.

—聽O, to艣 wielki pan. A ile kosztuje tamten sweterek? — spyta艂a g艂臋bokim altem.

—聽Kt贸ry? Ten?

—聽Nie, tamten r贸偶owy!

—聽Czterdzie艣ci pi臋膰 koron.

—聽A wi臋c pos艂uchaj: kup mi ten sweterek. Odnios臋 siostrze chleb i p贸jdziemy razem... I przekonasz si臋... — obiecywa艂a,; a kiedy zaci膮gn臋艂a si臋 dymem, policzki si臋 jej zapad艂y, a oczy , b艂ysn臋艂y. \

—聽O czym si臋 przekonam? — przestraszy艂 si臋.

—聽Przekonasz si臋. Najpierw kup, a potem si臋 przekonasz. Jak Boga kocham, b臋d臋 ci臋 lubi艂a — powiedzia艂a i podnios艂a palce | z papierosem jak do przysi臋gi. i

—聽Za sweterek? — zdziwi艂 si臋.

—聽Za sweterek!

—聽Ale偶 sklep jest zamkni臋ty!

—聽Nic nie szkodzi. Daj mi t臋 flot臋, a ja sobie sweterek kupi臋

jutro.

—聽Flot臋?

—聽Flot臋 — powiedzia艂a i wypluwaj膮c niedopa艂ek potar艂a palcem o palce.

—聽Ach, tak... Flot臋! — Gaston zrozumia艂. — Daj臋 ci s艂owo honoru, 偶e dostaniesz ode mnie t臋 fors臋.

—聽Naj艣wi臋tsza Panienka przyjdzie ci臋 w nocy straszy膰, je艣li mi jej nie dasz! Jak Boga kocham! Na pewno przyjdzie! — grozi艂a i by艂a powa偶na, bez jednej zmarszczki, i z bliska patrzy艂a Gastonowi w oczy, a oczy mia艂a na p贸艂 twarzy jak Lollobrigida. ' Nagle ni st膮d, ni zow膮d, jakby dokona艂a wielkiego odkrycia, o艣wiadczy艂a Gastonowi:

—聽Masz takie oczy! — Z kciuka i palca wskazuj膮cego zrobi艂a literk臋 o i zbli偶y艂a j膮 do oka.

—聽A ty jak dwa le艣ne 藕r贸de艂ka.

—聽Ach, jak dwa le艣ne 藕r贸de艂ka... — Nie zdziwi艂a si臋. — Cyganki, kiedy s膮 m艂ode, wszystko maj膮 pi臋kne. A ja jestem m艂oda! — powiedzia艂a i wysun臋艂a palce.

Gaston delikatnie w艂o偶y艂 mi臋dzy nie papierosa. Sam zapali艂 tak偶e. Przez chwil臋 spogl膮da艂 w szyb臋 wystawy, po czym wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 艣mia艂o na t艂um przelewaj膮cy si臋 ulic膮 G艂贸wn膮.

Ludzie ogl膮dali si臋 za nim i Gaston Koszulka zapragn膮艂 nagle, aby wszyscy jego znajomi — ch艂opcy i dziewcz臋ta, wszyscy jego krewni szli teraz ulic膮 G艂贸wn膮 w d贸艂 i widzieli go, jak stoi obok pi臋knej Cyganki, jak spoziera jej w oczy i pali przy tym papierosa... A teraz idzie przy niej i ta Cyganka, mimo i偶 ma znoszone trzewiki, st膮pa drobnymi kroczkami niczym wielka dama.

—聽To wspania艂e! — o艣wiadczy艂 i podskoczy艂.

—聽Co wspania艂e?

—聽Wszystko wspania艂e! — wykrzykn膮艂 i 艣cisn膮艂 Cygank臋 za 艂okie膰, bo naprzeciwko sz艂a s膮siadka z zakupami.

—聽Dobry wiecz贸r pani, pani Fundierowa! — Uk艂oni艂 si臋 Gaston na wszelki wypadek, aby go s膮siadka, bro艅 Bo偶e, nie przeoczy艂a.

I pani Fundierowa postawi艂a torb臋, i rzuci艂a na ch艂opca okiem, i zobaczy艂a, 偶e Gaston trzyma dziewczyn臋 za 艂okie膰, i nie wytrzyma艂a.

—聽Biedna matka! — j臋kn臋艂a g艂o艣no.

Ale Cyganka skr臋ci艂a z ulicy G艂贸wnej w uliczk臋 wiod膮c膮 ku ,. rzece i pali艂a, tak jakby wzdycha艂a. -j

Uliczka by艂a cicha, domy w ruinie. Mog艂o si臋 tutaj to i owo. ^ przytrafi膰, to i owo zdarzy膰.

Wysoka latarnia gazowa sta艂a przed zniszczonym budynkiem, przypominaj膮cym dworki w Tyrolu. Drewniane schody nikn臋艂y na pierwszym pi臋trze. Spr贸chnia艂a balustrada oderwa艂a si臋 z jednej strony i zawis艂a sko艣nie jak drabina.

Bia艂a sk贸rka na bochenku chleba b艂yszcza艂a, a Cyganka od艂a-mywa艂a t臋 sk贸rk臋 i jad艂a, te kawa艂ki bia艂ej sk贸rki l艣ni艂y jak

bia艂ka jej arabskich oczu.

—聽Sta艂em tu kiedy艣 — zwierza艂 si臋 Gaston. — Sta艂em tu kiedy艣 i czu艂em si臋 byle jak. A deszcz pada艂, po prostu la艂o jak z cebra. A tu w 艣wietle tej latarni gazowej ta艅czy艂o i 艣piewa艂o troje cyga艅skich bachor贸w... Woda si臋 z-nich la艂a, ale te bachory 艣piewa艂y, nieustannie 艣piewa艂y to swoje: gragra i gloglor i wchodzi艂y, i wychodzi艂y z tego swojego ta艅ca... A deszcz wci膮偶 la艂 jak z cebra, i mnie nagle, kiedym na te bachory patrzy艂, zrobi艂o si臋 l偶ej na duszy...

—聽To dzieciaki mojej siostry — powiedzia艂a i postawi艂a stop臋 na pierwszym stopniu. — P贸jdziesz ze mn膮 na g贸r臋?

—聽Jasne... ale co na to twoja siostra?

—聽Siostra wyjecha艂a z dzie膰mi na chmielobranie.

—聽To komu niesiesz ten chleb?

—聽Bratu, ale on ju偶 poszed艂 do pracy — wyja艣ni艂a i pobieg艂a

pierwsza.

Na g贸rze zatrzyma艂a si臋 i udziela艂a Gastonowi rad:

—聽St贸j! Tam brak deski... Tak, na t臋 desk臋 nie stawaj!

Gaston chwyci艂 si臋 por臋czy, ale ta z trzaskiem run臋艂a na podw贸rze. Kiedy wspi膮艂 si臋 na pi臋tro, zobaczy艂, 偶e w dachu jest dziura i 偶e wida膰 przez ni膮 gwiazdy.

Cyganka cieszy艂a si臋 i podskakiwa艂a, i by艂o s艂ycha膰, jak drewniana pod艂oga kruszy si臋 i sypie na podw贸rze. Uj臋艂a Gastona za r臋k臋, kopn臋艂a drzwi, kt贸re d艂ugo skrzypia艂y, po czym min臋li ciemny korytarz, a kiedy otworzy艂a kolejne drzwi i wesz艂a,. Gaston klasn膮艂 w d艂onie.

___ No, niech ci臋 nie znam! — wykrzykn膮艂.

W jednym z dwu okien p艂on臋艂a latarnia gazowa: wyrasta艂a z chodnika i 艣wieci艂a uko艣nie na pod艂og臋 du偶ego pustego pokoju. Blask latarni za艂amywa艂 si臋 w lustrze, kt贸re le偶a艂o na parape-cie i rzuca艂o na sufit srebrny prostok膮t: z niego sypa艂 si臋 i m偶y艂 do pokoju delikatny subtelny blask, zapalaj膮c iskierki we wszystkich kryszta艂ach weneckiego 偶yrandola wisz膮cego pod sufitem i b艂yszcz膮cego niczym wystawa u jubilera. A sufit pokoju by艂 sklepiony: sklepienie przypomina艂o otwarty bia艂y parasol z czterema drutami.

—聽Gdzie艣cie ten 偶yrandol... tego? — spyta艂.

—聽Co... tego? Masz na my艣li: gwizdn臋li? — wykrzykn臋艂a Cyganka robi膮c r臋k膮 z艂odziejski gest.

—聽No... gwizdn臋li — zgodzi艂 si臋.

—聽Niech moje dzieci jutra nie do偶yj膮 — rozgniewa艂a si臋 i po艂o偶y艂a chleb na parapecie drugiego okna — je艣li nie kupili艣my go na bazarze. Moja siostra mog艂a sobie kupi膰 kuchenk臋, ale moja siostra wola艂a sobie kupi膰 to lustro — zawo艂a艂a i pobieg艂a wzd艂u偶 艣ciany, na kt贸rej ci膮gn臋艂o si臋 ogromne lustro: od pod艂ogi do sufitu.

Gaston odwr贸ci艂 si臋.

Lustro odbija艂o wenecki 偶yrandol, kt贸ry rzuca艂 wok贸艂 blask jak 艣wi膮teczna choinka ca艂a w 艣wiecach.

—聽My nie jeste艣my tacy zupe艂nie zwyczajni Cyganie — powiedzia艂a Cyganka ustawiaj膮c nog臋 w wyj艣ciowej pozycji ba-letnicy. — Nasz dziadek by艂 cyga艅skim baronem! Nosi艂 surdut i bambusow膮 lask臋, a jedna z moich si贸str otwiera艂a mu drzwi, druga za艣 siostra nieustannie czy艣ci艂a buty. Aby艣 wiedzia艂! — Podnios艂a g艂ow臋, ale rozkaszla艂a si臋 nagle.

—聽No dobrze, dobrze... Ale dlaczego wci膮偶 jeste艣 przezi臋biona?

—聽My, Cyganie, zawsze jeste艣my przezi臋bieni. Kiedy byli艣my w teatrze, to akurat grali „Carmen” i ta Carmen by艂a Cygank膮, 1 tak偶e 艣piewa艂a, jakby by艂a przezi臋biona.

—聽A gdzie pracujesz?

~- Ja? Tam, gdzie sypiam. Tam, na g贸rze, w cegielni, gdzie

gotuj膮 i sprz膮tam — westchn臋艂a i wzi膮wszy gazet臋 podesz艂a do okna, i zacz臋艂a czyta膰 przy 艣wietle latarni.

Gaston patrzy艂 w lustro na odbicie swojej twarzy; z g艂owy wyrasta艂 mu 贸w wenecki 偶yrandol i rzuca艂 艂ukiem brylantowe szkie艂ka niczym chlustaj膮ca wod膮 fontanna; widzia艂 w lustrze Cygank臋: siedzia艂a na parapecie i czyta艂a bia艂膮 gazet臋... A kiedy pomy艣la艂, 偶e gdyby go tu kto艣 z jego znajomych ch艂opak贸w i dziewuch zobaczy艂, na pewno ka偶dy oszala艂by z zazdro艣ci, rozpostar艂 r臋ce i pokrzykuj膮c s艂odko, zacz膮艂 ta艅czy膰 po pokoju.

—聽Hej ty, Czechu — powiedzia艂a Cyganka zeskakuj膮c z parapetu. — Daj mi te czterdzie艣ci koron. Nie b臋dziesz 偶a艂owa膰. My, Cyganki, jeste艣my czyste. — I na dow贸d unios艂a owe dwa spi臋te fartuchy i wskaza艂a lustro, gdzie zab艂ys艂y bia艂e*majteczki.

—聽A wi臋c dasz mi te cztery dychy! — zawo艂a艂a i przytuli艂a

si臋 do niego.

Obj膮艂 j膮, jak to widzia艂 na filmie, ale kiedy pog艂adzi艂 jej wystaj膮ce 艂opatki, przezwyci臋偶y艂 s艂abo艣膰 i o艣wiadczy艂:

—聽Nie ma mowy! Trzydzie艣ci pi臋膰 i ani tyle wi臋cej. Pokaza艂 na paznokciu.

—聽No to trzydzie艣ci pi臋膰, ale natychmiast.

—聽Nie, dopiero potem. Kiedy si臋 przekonam, jak sama m贸wi艂a艣.

—聽Ja wiem... Wszyscy jeste艣cie tacy! Najpierw obiecujecie,

a potem dajecie dziewczynie kopniaka...

—聽Ja nie jestem taki! — Gaston wskaza艂 siebie i wyprostowa艂 si臋. — Ja, dziewczyno, skoro ju偶 raz co艣 obiecam, to zawsze dotrzymuj臋 s艂owa!

—聽No dobrze, dobrze — chrypia艂a. — To poka偶 mi przynajmniej t臋 fors臋! — I dotyka艂a palcem jego piersi, i patrzy艂a mu

s艂odko w oczy.

—聽Po co? Da艂em ci przecie偶 s艂owo... A tu masz r臋k臋!

—聽S艂owo i r臋ka! Najbezpieczniej to jednak zobaczy膰 pieni膮dze. Tak bardzo bym chcia艂a mie膰 ten sweterek. — Uj臋艂a r臋k臋, kt贸r膮 do niej wyci膮gn膮艂, i po艂o偶y艂a na swojej piersi. — Czy zdajesz sobie spraw臋, jak by ten sweterek pi臋knie na mnie le偶a艂?

—聽Obj臋艂a Gastona r臋koma, splataj膮c je za jego karkiem.

Si臋gn膮艂 do wewn臋trznej kieszeni, ostro偶nie oddziela艂 banknoty i dr偶a艂, aby nie wyci膮gn膮膰 setki. Wyci膮gn膮艂 pi臋膰dziesi膮t koron.

—聽A wi臋c ty masz fors臋! — Ucieszy艂a si臋 i stan臋艂a na palcach, dotykaj膮c czo艂em jego czo艂a. Obraca艂a bia艂kami oczu i tak pochyli艂a g艂ow臋, 偶e k膮ciki ich oczu zetkn臋艂y si臋, po czym ko艂ysa艂a g艂ow膮 i ich oczy jakby odbija艂y si臋 jedne w drugich.

Masz! Masz! — wo艂a艂a mrugaj膮c rz臋sami tu偶 przy jego rz臋sach. — A wi臋c idziemy? Czy zaraz tutaj?

—聽Nie... — Prze艂kn膮艂 艣lin臋 i wyj膮艂 z ust d艂ugi w艂os. — Nie, mamy nie ma dzisiaj w domu, wi臋c p贸jdziemy do mnie, zaparzymy sobie kawy, pu艣cimy jazz... i... — nie doko艅czy艂.

obJ膮艂 j膮, a kiedy skontrolowa艂 t臋 poz臋 w lustrze, powiedzia艂:

—聽Julio, jeste艣 czaruj膮ca...

—聽Nie jestem Juli膮, ale t臋 fors臋 to mi dasz?

—聽A wi臋c masz tu te swoje moniaki!

I patrzy艂 w lustro, kt贸re by艂o ekranem filmowym, i podawa艂 dziewczynie ten banknot.

Wzi臋艂a go, poplu艂a na艅, po czym starannie z艂o偶y艂a na p贸艂, jeszcze raz na p贸艂 i jeszcze raz, a nast臋pnie unios艂a fartuchy i w艂o偶y艂a pi臋膰dziesi膮taka za gumk臋 bia艂ych majteczek.

Pod wra偶eniem bia艂ej sk贸rki chleba, bia艂ej gazety, majteczek i^ latarni gazowej rzucanej przez lustro w oknie na sufit — Gaston obj膮艂 Cygank臋, poca艂owa艂 ja, po czym przesun膮艂 d艂o艅mi po jej biodrach, tak jak to robi艂 Gerard Philipe. I czu艂, jak Cyganka przytrzymuje sw贸j banknot za gumk膮.

A potem wyszli na korytarz, gdzie poprzez dziury w dachu 艣wieci艂y gwiazdy.

Gaston za艣mia艂 si臋 i powiedzia艂:

—聽No niech ci臋 nie znam! I doda艂:

—聽Moja ciotka mawia, 偶e Cyganie, je艣li ich nie ma w izbie przynajmniej pi臋tna艣cioro, czuj膮 si臋 ogromnie osamotnieni.... Nieprawda偶?

2

Rozproszone 艣wiat艂o tylnej 艣cianki radia i zielone oko magiczne 艂agodnie o艣wietla艂y pok贸j. Tam, sk膮d wycieka艂a muzyka, k艂臋bi艂 si臋 t臋sknie jazz, a troch臋 bli偶ej mikrofon贸w chrypia艂 Louis Armstrong. Teraz trzyma艂 zapewne t臋 swoj膮 tr膮bk臋 na kolanach i przezi臋bionym g艂osem raczej co艣 tam sobie pomrukiwa艂 ni偶 艣piewa艂, raczej jakby sobie po dziesi膮tej szklance gro-gu co艣 opowiada艂 o rzeczach, kt贸re wydarzy艂y si臋 bardzo dawno...

—聽Ty — powiedzia艂a Cyganka z ch艂odnej po艣cieli — ty m贸j ch艂optysiu s艂odki, daj mi zapali膰.

—聽Papierosy s膮 na krze艣le. I zapa艂ki tak偶e — powiedzia艂 Gaston.

Louis Armstrong przesta艂 艣piewa膰, uj膮艂 teraz w czarne 艂apy t臋 swoj膮 rur臋, uj膮艂 j膮 przez serwetk臋, tak jak bierze si臋 butelk臋 wytrawnego szampana, i nadaj^dar艂 t臋 melodi臋 o dziewczynie z poziomkowymi w艂osami, i nadal mia艂 przy tym tak膮 min臋, jakby mu skrobali w膮trob臋 albo jakby jad艂 mielone szk艂o.

—聽A nie podpal mi 艂贸偶ka — upomnia艂.

~ Nie. A gdyby nawet? Ale ten to 艣piewa, tak jak ja m贸wi臋.

—聽I tak偶e ma tak膮 czarn膮 g臋b臋 jak ty. A popi贸艂 strz膮saj za 艂贸偶ko! — rozkazywa艂.

—聽No, m贸j ch艂optysiu, chod藕 tu!

——聽Mam zapali膰 艣wiat艂o?

掳—聽Nie, po ciemku ludzie s膮 艂adniejsi, ale...

—聽Jakie znowu ale! — Gaston zerwa艂 si臋. — Przecie偶 nawet nie chcia艂a艣, 偶ebym rozpi膮艂 te twoje fartuchy. I uk艂u艂em si臋. A wi臋c jakie偶 zn贸w ale?

—聽Kiedy ja wci膮偶 sobie my艣l臋, 偶e chcesz mi da膰 kopniaka.

——聽Powinienem...

—聽Chod藕 tu, ch艂optysiu — szczebiota艂a w 艂贸偶ku. — Pozw贸l mi spa膰 tu u siebie, wiesz... my, Cyganki, je艣li si臋 z kim艣 prze艣pimy, to od razu jeste艣my w nim zakochane...

—聽Nie podpal mi 艂贸偶ka!

.—聽Ale gdzie tam! No s艂uchaj, teraz my艣l臋 tylko o tobie. Po-禄 zw贸l mi tu spa膰, bardzo prosz臋, Pozw贸l, nie b臋dziesz 偶a艂owa膰, .—聽Musz臋 bardzo wcze艣nie i艣膰 do pracy.

—聽A wi臋c ty si臋 boisz, 偶e mog艂abym ci臋 okra艣膰?!

—聽Oczywi艣cie 偶e nie, ale...

—聽Ale bym si臋 tu u ciebie ob艂owi艂a! Ach, wy nicponie! Czy ty my艣lisz, 偶e nie wiem, 偶e do tego domu chodzi艂a Ilonka? I 偶e tu sobie 偶y艂y podci臋艂a?!

—聽Podci臋艂a, podci臋艂a! — Zerwa艂 si臋 i zn贸w usiad艂. — Ale nie u mnie. U s膮siad贸w. Franek z ni膮 chodzi艂. Ale gdzie po-禄 dzia艂a艣 tego papierosa?

—聽Ha ja, ha ja sverige! Gdzie masz oczy? Zgasi艂am go w pu-> deiku. Ale ja ci m贸wi臋, 偶e nasi zaczaj膮 si臋 kiedy艣 na Franka i zemszcz膮 si臋. Zemszcz膮 si臋, jak mi B贸g mi艂y.

—聽Nie rzucaj mi si臋 tak w tym 艂贸偶ku!

—聽A co ty sobie, Czechu, my艣lisz? 呕e kim ja jestem? Ja nie jestem biedn膮 dziewczyn膮. Mam dwie pierzyny i firanki do dw贸ch okien. A m贸j dziadek by艂 baronem i nosi艂 bambusow膮 lask臋 i b艂臋kitny surdut. Wiesz, 偶e moje firanki 艣wietnie by si臋 tu nadawa艂y?

—聽By膰 mo偶e, ale dlaczego musia艂em wci膮偶 obejmowa膰 ci臋 r臋^ koma za szyj臋? Dlaczego?

—聽Chcesz wiedzie膰, dlaczego? Dlatego 偶e my艣la艂am, 偶e m贸g艂by艣 mi... tego... — powiedzia艂a i uczyni艂a r臋k膮 z艂odziejski gest,

—聽呕e ja bym ci ukrad艂 te pi臋膰 dych? — Zerwa艂 si臋. — I dlatego nie pozwoli艂a艣 mi rozpi膮膰 tych fartuch贸w?

—聽Jeste艣my ostro偶ne... Ale, ch艂optysiu, chod藕 tu, usi膮d藕 na 艂贸偶ko, si膮d藕 tu przy mnie. S艂uchaj, a mo偶e by艣my tak rozpocz臋li razem nowe 偶ycie?

—聽Nigdy jeszcze tego nie pr贸bowa艂em...

—聽Nic nie szkodzi, naucz臋 ci臋 wszystkiego. Zaczniemy 偶y膰 razem, a je艣li ci si臋 to nie b臋dzie podoba艂o, to b臋dziesz m贸g艂 mnie wyrzuci膰. Ale dopiero wtedy. Umiem gotowa膰, sprz膮ta膰, pra艂abym ci, szy艂a, przynosi艂a obiad. I ca艂a bym si臋 dla ciebie rozpi臋艂a. Tylko nie wolno by ci by艂o ugania膰 si臋 za dziewuchami. •

—聽Ja i tak si臋 nie uganiam.

—聽To dobrze. Ja bym to od razu pozna艂a i rzuci艂a si臋 do We艂-tawy. A gdyby艣my poszli razem na zabaw臋 do „Swiet贸w” i gdyby mnie kto艣 poprosi艂 do ta艅ca, to co by艣 zrobi艂?

—聽Co bym zrobi艂?...

—聽A wi臋c pozwoli艂by艣 mi i艣膰 ta艅czy膰 z innymi? — Zerwa艂a si臋 z 艂贸偶ka.

—聽Otrzep sobie nogi, zanim wejdziesz do 艂贸偶ka. Zreszt膮 i tak masz je brudne... — Zadr偶a艂 o czysto艣膰 po艣cieli.

—聽Masz racj臋 — przyzna艂a i wytar艂a sobie stopy. — Nadajesz si臋 do 偶ycia rodzinnego. Ale nie pozwoli艂by艣 mi i艣膰 ta艅czy膰 z innym? — wykrzykn臋艂a, a kiedy ziewn膮艂 i nadal patrzy艂 na ni膮 nic nie rozumiej膮c, zawo艂a艂a: — Nie da艂by艣 mi kilka razy po g臋bie?!

I po艂o偶y艂a si臋 z powrotem na ch艂odnej pierzynie.

Gaston zamkn膮艂 oczy i obur膮cz 艣ciska艂 sobie skronie i znowu widzia艂 t臋 swoj膮 twarz na pocz膮tku tego wieczora w wystawie sklepu Miejskiego Handlu Detalicznego, widzia艂 siebie w lustrze, widzia艂, jak ta cyga艅ska dziewczyna by艂a wobec niego grzeczna, a tu w 艂贸偶ku wyl臋kniona najpierw, p贸藕niej za艣 za-; wstydzona i niezgrabna...

A kiedy to wszystko przemy艣la艂, o艣wiadczy艂: t.

—聽Da艂bym ci w g臋b臋, 偶e a偶 by艣 si臋 nogami nakry艂a!

—聽Wiedzia艂am! A wi臋c mnie kochasz! — uradowa艂a si臋 dziewczyna. I gwa艂townie obr贸ci艂a si臋 na brzuch i zacz臋艂a macha膰 bosymi nogami.

—聽Ale ja jestem raczej samotnikiem — wyzna艂.

—聽To dobrze — pochwali艂a. — Tak powinno by膰. Wiesz,.; ch艂optysiu, gdyby艣my byli w domu razem, to ja bym tu by艂a] tak jakby mnie tu wcale nie by艂o. Cyganki potrafi膮 by膰 ciche, i je艣li 偶ycz膮 sobie tego ich m臋偶owie. i

—聽No, ale jak to zwykle bywa, przyjd膮 p贸藕niej dzieci. A wraz, z nimi zmartwienia i k艂opoty...

—聽Jakie tam zmartwienia i k艂opoty! Ja ju偶 mam ma艂膮 dziewczynk臋. Nazywa si臋 Ma艂gorzatka.

—聽A to szkoda. Bo ja tam zawsze chcia艂em mie膰 dzieci o blond w艂oskach.

—聽To b臋dziesz je mia艂! Ma艂gorzatka te偶 jest blondynk膮. Mia艂am j膮 z pewrnym blondynem, Czechem... ale potem zacz膮艂 mi chla膰 i wyrzuci艂am go. Ach, jaka ona 艂adna!

—聽No tak, ale gdzie b臋dzie spa膰? — zatroszczy艂 si臋.

—聽Tak jak ja sypia艂am. B臋dzie spa膰 w pudle kanapy albo w szufladzie szafy. A zreszt膮 Ma艂gorzatka ju偶 wkr贸tce b臋dzie mia艂a trzy latka, to skoczy ci po papierosy, po piwo, poda ci ranne pantofle. A jak szerokie s膮 tu okna?

—聽Metr dwadzie艣cia.

Obr贸ci艂a si臋 z powrotem na wznak.

—聽Co to za szcz臋艣liwy zbieg okoliczno艣ci! — ucieszy艂a si臋. — Tak膮 szeroko艣膰 maj膮 w艂a艣nie te moje firanki. B臋d膮 tu wygl膮da膰 po prostu cudownie. I aby艣 wiedzia艂... — spu艣ci艂a nogi z 艂贸偶ka i unios艂a fartuch — tu jest tych pi臋膰dziesi膮t koron. 呕eby艣my mieli co艣 na pocz膮tek, nieprawda偶? — I zza gumy bia艂ych majteczek wyj臋艂a z艂o偶ony w o艣mioro banknot i po艂o偶y艂a go na stoliku o艣wietlonym zielonym magicznym okiem.

—聽Ile masz lat? — spyta艂.

—聽Osiemna艣cie. Jeszcze przez dziesi臋膰 lat b臋d臋 艂adna. A ty ile masz?

—聽Dwadzie艣cia trzy.

—聽To najlepszy wiek. Jeszcze przez pi臋tna艣cie lat b臋dziesz ca艂kiem do rzeczy. Ale gdybym posz艂a z kim innym zata艅czy膰, to by艣 mi wygarbowa艂 sk贸r臋?

—聽No chyba. Jeszcze jak!

—聽Przysi臋gnij!

—聽Przysi臋gam.

—聽No tak, teraz ci wierz臋. I zobaczysz, co potrafi Cyganka, je艣li ju偶 kogo艣 kocha. Wszyscy ci b臋d膮 zazdro艣ci膰. Ty jeste艣 m贸j m膮偶, a wi臋c m贸j pan i w艂adca. Od tej chwili jeste艣 dla mnie wszystkim!

M贸wi艂a z powag膮 przytakuj膮c sobie g艂ow膮. Gaston rozejrza艂 si臋 po pokoiku: wyda艂 mu si臋 szary i nudny. Kiedy pomy艣la艂 o tamtym pokoju z weneckim 偶yrandolem i ga-

zow膮 latarni膮 pod oknem, nie pragn膮艂 nic innego, tylko natychmiast spakowa膰 rzeczy i na zawsze wynie艣膰 si臋 st膮d, by wprowadzi膰 si臋 tam, do 呕yd贸w, do tego budynku, kt贸ry grozi zawaleniem, ale gdzie na korytarzu wida膰 przez dziury w suficie gwiazdy i gdzie mo偶na czyta膰 wieczorem gazety w blasku ulicznej latarni.

—聽Ale co na to wszytko powie moja mama? — spyta艂.

—聽Zostaw to mnie. Powiem jej: „Prosz臋 pani, ja tak偶e jestem cz艂owiekiem”. Ale co by艣 zrobi艂, gdyby mama o艣wiadczy艂a stanowczo: „Z Cygank膮? O偶enisz si臋 z ni膮 tylko po moim trupie!?”

Co by艣 zrobi艂?

—聽Powiedzia艂bym: „Mamo, po艂贸偶 si臋, niech przejd臋 po tobie!”

Poda艂a mu usta.

——聽Teraz z mi艂o艣ci — powiedzia艂a.

A potem rozpina艂 jedn膮 agrafk臋 po drugiej i r臋ce mu dr偶a艂y, kiedy te dwa odpi臋te fartuchy zsun臋艂y si臋 na pod艂og臋 jak ornat z ramion kap艂ana...

Poza nimi p艂yn臋艂a z radia d偶ezowa piosenka, trzy Murzynki dudni膮cym g艂osem 艣piewa艂y:

O, Johnny...

Trzy dudni膮ce Murzynki, kt贸re jakby sta艂y na drabinie w g艂臋bokiej dudni膮cej studni, a ka偶dej wyrywa艂y si臋 z gard艂a s艂owa o tym samym szcz臋艣ciu nieszcz臋艣liwej, szcz臋艣liwej mi艂o艣ci: O Johnny, my darling...

3

W krzewach przed zamkiem za艣piewa艂 pierwszy ptak. Po chwili przy艂膮czy艂y si臋 do艅 inne i powietrze poranku wype艂ni艂

ptasi szczebiot.

Gaston, obejmuj膮c Cygank臋 wp贸艂, zatrzyma艂 si臋 przed gablotk膮 z fotosami filmowymi. Na plakacie Gerard Philipe w rozche艂stanej koszuli trzyma艂 w r臋ku szpad臋.

—聽Chcia艂bym przez jeden dzie艅 by膰 Fanfanem... Tylko przez jeden dzie艅 — u偶ali艂 si臋 Gaston.

—聽Tym? — pokaza艂a palcem.

—聽To nie 偶aden ten! To Gerard Philipe jako Fanfan Tulipan, rozumiesz?

—聽No i co z tego? A wi臋c s艂uchaj, co ci powiem. Ty jeste艣 pomocnik hydraulika, a kiedy ludzie nie mog膮 spu艣ci膰 wody w klozecie, kto przychodzi? Ty.1 Kiedy si臋 im zepsuje kran, kogo wzywaj膮? Ciebie! To o tobie i o mnie powinni nakr臋ci膰 film. A poza tym ty masz dobry zaw贸d i jeste艣 po偶yteczny dla ludzi, po c贸偶 wi臋c mia艂by艣 skaka膰 po dachach, z szabl膮 w r臋ku? Kiedy przyjdziemy do cegielni, to tam zobaczysz: co drugi Cygan to Fanfan Tulipan, kt贸ry jednak robi ceg艂y. A z tych cegie艂 buduje si臋 domy.

—聽Ale kiedy ten Gerard jest taki przystojny!

—聽Przystojny, przystojny — powiedzia艂a Cyganka i uj膮wszy w palce brzeg plakatu, urwa艂a go jednym szarpni臋ciem. — Kie^ dy wyprawimy sobie wesele, zaprosz臋 swoich braci ciotecznych, kt贸rzy s膮 w臋glarzami. Zobaczysz czterech Gerard贸w. I przyjdzie tak偶e m贸j dziadek w b艂臋kitnym surducie i z bambusow膮 lask膮 — opowiada艂a z powag膮.

Potem szli ko艂o pomnika Podlipnego, kt贸ry jakby palcem przywo艂ywa艂 do nogi zb艂膮kane psy.

—聽Jeste艣 tak samo przystojny jak m贸j tatu艣 Demeter, kt贸ry nosi艂 mnie na r臋ku i pali艂, a mamusia sz艂a za nim i tata dawa艂 jej od czasu do czasu papierosa, aby i ona zaci膮gn臋艂a si臋 dymkiem. Znosi艂 na 呕i偶kowie w臋giel do piwnic i ludzie m贸wili, 偶e wygl膮da jak kr贸l.

Cyganka nie przestawa艂a m贸wi膰 i kiedy szli wzd艂u偶 dawnego koryta We艂tawy, Gaston zrozumia艂, ile wiary w siebie kobieca r臋ka potrafi wstrzykn膮膰 bezpo艣rednio w serce.

Zaczyna艂o ju偶 艣wita膰. Kilku rybak贸w garbi艂o plecy; pochylali si臋 tak samb jak pr臋ty ich w臋dek. Na cyplu wyspy Manin wy艂y w klatkach wilczury, a krzaki i drzewa dr偶a艂y od 艣piewu ptak贸w.

—聽Kr贸tko m贸wi膮c: jeste艣 hydraulik! A kt贸偶 jest wi臋cej wart? — spyta艂a Cyganka.

—聽Wiesz — zwierza艂 si臋 Gaston — ten m贸j nowy majster to straszny pies. Wci膮偶 chce, abym mu m贸wi艂 per ty. Ale偶, jak ja mu, dziewczyno, mog臋 m贸wi膰 per ty, kiedy on jest ode mnie o dwadzie艣cia lat starszy? A kiedy mu nie chc臋 m贸wi膰 na ty, to pokazuje mnie ca艂ej gospodzie i krzyczy: ,,Ludzie, czy widzieli艣cie kiedy takiego os艂a?”

—聽No, niech ci臋 nie znam! — powiedzia艂a Cyganka.

—聽A wi臋c widzisz! — Za艣mia艂 si臋 Gaston. — Wiesz, dziewczyno, ja zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e majster ma racj臋, kiedy mi m贸wi: „Pos艂uchaj, jak b臋dziemy sobie w pracy m贸wi膰 na ty, to ja w tej intymno艣ci tykania b臋d膮 m贸g艂 ci臋 wtajemniczy膰 w najr贸偶niejsze sekrety i arkana zawodu, wyja艣ni膰, jak we w艂a艣ciwy spos贸b zabiera膰 si臋 do rzeczy... A tak?” A ja patrz臋 na niego i m贸wi臋: „Niech si臋 pan, panie majstrze, na mnie nie gniewa, ale pan ma ju偶 przecie偶 doros艂e dzieci... A zreszt膮 ja si臋 tam z panem w pracy r贸wna膰 nie mog臋... Pan jest spec... Gdzie mnie do pana...” No i majster pokazuje mnie znowu ca艂ej gospodzie . i krzyczy: „Sp贸jrzcie no tylko, Gaston trzyma si臋 z dala od swojego mistrza... Ludzie, czy widzieli艣cie kiedy takiego os艂a?” Tak na mnie krzyczy, a potem wrzeszczy mi do ucha: „Gastonie, ty si臋 musisz przezwyci臋偶y膰, musisz nie spuszcza膰 oka z moich r膮k, aby艣 to umia艂 jeszcze lepiej. 殴rebi膮tko, Gastonie, kiedy ju偶 wyssie klacz, to j膮 kopie. Ale je艣li nie chcesz mi m贸wi膰 per ty, to od dzisiaj koniec ze wszystkim. To nie b臋dzie praca, ale wojna. To nie b臋dzie wojna, ale ob贸z koncentracyjny. I 偶adnych wsp贸lnych teczek, Gastonie!”

Tak oto krzycza艂 m贸j majster i podni贸s艂szy teczk臋 wysypa艂 z niej moj膮 mena偶k臋 z obiadem i 艂y偶k膮 prosto na pod艂og臋. A kiedy usi艂owa艂em t臋 mena偶k臋 podnie艣膰, to mi j膮 jeszcze kopniakiem

wytr膮ci艂 z r臋ki.

—聽A wi臋c ty masz Gaston na imi臋? Gaston, Gaston! Ja ci co艣 powiem Gastonie: to 艂adniejsze imi臋 ni偶 Fanfan! Ale, Gastonie, dlaczego nie powiesz majstrowi: ty. Jeste艣 przecie偶 jego praw膮 r臋k膮, no nie? — przekonywa艂a, kiedy weszli na most Troja艅ski.

Zatrzymali si臋 i dziewczyna g艂adzi艂a r臋k膮 szorstk膮 powierzchni臋 por臋czy.

—聽Dotknij! Czu膰 tu jeszcze wczorajsze s艂o艅ce... No ale dlaczego nie powiesz majstrowi: ty?

Gaston pochyli艂 si臋 nad por臋cza, po czym obj膮艂 Cygank臋 i szepn膮艂:

—聽Jestem nie艣mia艂y.

I palcem wskazuj膮cym pokazywa艂 w d贸艂.

A tam na niewielkim cypelku le偶a艂 w pierzynach ogromny nagi Cygan: le偶a艂 na wznak, ca艂y tu艂贸w by艂 ods艂oni臋ty i niczym ksi膮偶eczka dla dzieci usiany wytatuowanymi obrazkami. Jedn膮 r臋k臋 za艂o偶y艂 pod g艂ow臋, a mi臋艣nie mia艂 takie, 偶e tworzy艂y poduszk臋. W膮sy przypomina艂y dwa ko艅skie ogony. I olbrzym ten woln膮 r臋k膮 podnosi艂 do ust papierosa i spokojnie sobie pali艂. Patrzy艂 na b艂臋kitniutkie niebo z ostatni膮 gwiazd膮 i pali艂. Obok niego spoczywa艂a kud艂ata g艂owa z twarz膮 ukryt膮 w poduszce. A spod 艂uku mostu wystawa艂 dyszel wozu z p艂acht膮 i zad gniadego konia, kt贸ry porusza艂 ogonem raz w t臋, raz w drug膮 stron臋.

—聽Nasi — powiedzia艂a Cyganka z dum膮. — Przyjechali tu wozem z dalekia. I tak偶e b臋d膮 szuka膰 pracy jak my przed rokiem.

—聽A dlaczego stawia konie pod mostem, a sam le偶y w rosie?

—聽Tak bywa zawsze, p贸ki si臋 nie przyzwyczaj膮, tak jak my. My tak偶e, kiedy jest 艂adna pogoda, wolimy spa膰 na dworze... Dusimy si臋 w czterech 艣cianach... A m贸j tata Demeter r贸wnie偶 mia艂 tatua偶 na ca艂ym ciele. W niedziel臋 le偶eli艣my w 艂贸偶ku i palcami dotykali艣my obrazk贸w jak w ksi膮偶ce z ilustracjami, a tatu艣 si臋 艣mia艂, bo mia艂 艂askotki.

—聽To pi臋knie — powiedzia艂 Gaston — 偶e s膮 jeszcze na 艣wiecie tacy ludzie.

Kud艂ata g艂owa obok wytatuowanego w膮sala odwr贸ci艂a si臋, r臋koma rozgarn臋艂a w艂osy niczym ga艂膮zki wierzbiny i ukaza艂a si臋 Cyganka, kt贸ra przeci膮gn臋艂a si臋 i ziewn臋艂a. Cygan, nie przestaj膮c wpatrywa膰 si臋 w niebo, poda艂 jej papierosa, kt贸rego pali艂, a Cyganka tak偶e spogl膮da艂a w niebo o brzasku i pali艂a, po czym odda艂a papierosa i zn贸w Cygan wci膮ga艂 ze smakiem b艂臋kitny dymek.

Ludzie, kt贸rzy czekali na tramwaj, przechylali si臋 przez por臋cz mostu, ale Cyganie — jak gdyby nigdy nic — podawali sobie papierosa z r膮k do r膮k, palili nadal i nadal patrzyli w r贸偶owiej膮ce z wolna niebo. Ostatnia gwiazda zamigota艂a i zgas艂a. Po chwili nadjecha艂 tramwaj.

Wskoczyli na stopie艅, stali na tylnym pomo艣cie i Cygank臋 rozpiera艂a duma: wyprostowa艂a si臋 i 艣mia艂o patrzy艂a w oczy tym, kt贸rzy widzieli na niewielkim cypelku t臋 cyga艅sk膮 par臋. Ale zbyt wcze艣nie obudzeni ludzie podrzemy wali albo t臋po wpatrywali si臋 w pod艂og臋.

Wzd艂u偶 ogrodze艅 willi sz艂a kobieta z bambusowym pr臋tem i gasi艂a latarnie gazowe.

—聽M贸j dziadek mia艂 bambusow膮 lask臋 i b艂臋kitny surdut — m贸wi艂a Cyganka — i kiedy spotka艂 na ulicy rodziny, kt贸re k艂贸ci艂y si臋 i plu艂y na siebie, dziadek mia艂 tak膮 w艂adz臋, 偶e tylko robi艂 t膮 bambusow膮 lask膮 tak... — Cyganka nakre艣li艂a w powietrzu poziom膮 lini臋 — i ju偶 by艂o po k艂贸tni. A je艣li kto艣 z tej rodziny nadal pyskowa艂, dziadek robi艂 palcem tak — Cyganka kilkakrotnie poruszy艂a zgi臋tym palcem — i Cygan musia艂 si臋 zbli偶y膰 do dziadka, kt贸ry jako cyga艅ski baron t艂uk艂 go t膮 swoj膮 laga po 艂bie... i koniec.

—聽Czy to aby prawda? — Gaston wyrazi艂 pow膮tpiewanie.

—聽Niech wszystkie nasze dzieci martwo si臋 urodz膮, je艣li k艂ami臋, Gastonie! — Po艣lini艂a palce i unios艂a je do przysi臋gi. — Dziadek jako baron cyga艅ski s臋dziowa艂 r贸wnie偶 podczas mecz贸w pi艂ki no偶nej. W Rozdzielowie gra艂y ze sob膮 dwie dwudziestki Cygan贸w i dziadek...

—聽Ale偶, dziewczyno, w pi艂k臋 no偶n膮 graj膮 jedenastki! — zawo艂a艂 Gaston.

I przestraszy艂 si臋, kiedy z 艂awki podni贸s艂 si臋 jego majster i zacz膮艂 si臋 zbli偶a膰 do nich, patrz膮c na niego, a potem na Cygank臋, kt贸ra tupn臋艂a nog膮:

—聽Je艣li m贸wi臋, 偶e dwie dwudziestki, to dwie dwudziestki: by艂am tam. I dziadek s臋dziowa艂 bambusow膮 lask臋, na szyi mia艂 srebrny gwizdek na z艂otym sznurze i jak kto艣 kogo艣 za mocno kopn膮艂, dziadek gwizda艂 i robi艂 palcem tak — Cyganka pokiwa艂a

palcem — i ten, kt贸ry gra艂 brutalnie, podbiega艂, dziadek za艣 jako baron cyga艅ski wali艂 go t膮 bambusow膮 lask膮 po 艂bie, a pi艂karz trzyma艂 si臋 za g艂ow臋 i przez chwil臋 krzycza艂: „Ojejej!” A kiedy b贸l mija艂, zawodnik wraca艂 do gry.

—聽Tak powinno by膰 i u nas na boiskach. I w pracy, prawda, Oastonie? — spyta艂 majster.

—聽Hola, panie, jest pan pijany. I niech pan nie pcha nosa w cudze sprawy, dobrze? — Cyganka b艂ysn臋艂a oczyma.

—聽To m贸j majster — przedstawi艂 go Gaston.

—聽To pan? — odwr贸ci艂a si臋 Cyganka.

—聽A to moja... narzeczona — powiedzia艂 Gaston.

—聽Gastonie, Gastonie... — Mistrz kr臋ci艂 g艂ow膮. — Od dzisiaj zn贸w wsp贸lna teczka... M贸w mi pan, m贸w mi ty, jak sobie •chcesz... Ty艣 jest majster, ty艣 jest chwat... Ja si臋 nigdy na Cygank臋 nie zdoby艂em... Tylko marzy艂em o niej... Cyganeczko pi臋kna, Cyganeczko ma艂a...

Mistrz 艣piewa艂 pijanym g艂osem.

Sta艂 na stopniu i poranny wietrzyk rozwiewa艂 mu rzadkie w艂osy.

Tramwaj zatrzymywa艂 si臋.

—聽Panienko, widzia艂a panienka kiedy takiego os艂a? — Wskaza艂 na siebie, odchyli艂 si臋 do ty艂u, nog臋 wysun膮艂 do przodu i wyskoczy艂.

—聽Mistrzu, gdzie偶e艣 si臋 znowu w艂贸czy艂? — Gaston wychyli艂 .si臋 z tramwaju. — A mo偶e mam ci臋 odprowadzi膰 do domu?

Majster podni贸s艂 r臋k臋, jakby si臋 poddawa艂, jakby uznawa艂 przewag臋 m艂odo艣ci...

Na wzg贸rzu, gdy wysiedli z tramwaju, Gaston obj膮艂 Cygank臋 wp贸艂.

—聽Wiesz — zwierza艂 si臋 — ten m贸j stary nie jest taki naj-.gorszy, mimo 偶e zbyt wiele pije. Ale on nie ma ju偶 nikogo. J3y艂 偶onaty i mia艂 dzieci, ale kiedy dzieci podros艂y, ta jego kobieta o艣wiadczy艂a, 偶e te dzieci nie s膮 jego, i 偶e ona odchodzi z nimi do tego, z kt贸rym je mia艂a, i 偶e dzi臋kuje mu za ich wychowanie... Majster, kiedy sobie o tym przypomni, 艣ciska

sobie nad piwem g艂ow臋, trze oczy, a kiedy sko艅czy mi o tym opowiada膰, pyta: „S艂ysza艂e艣 kiedy, Gastonie, co艣 podobnego? Ja nie. I w艂a艣nie mnie to si臋 musia艂o przytrafi膰!”

Wyszli w膮wozem za miasto i szli wzd艂u偶 ogrodzenia cegielni. Pod akacj膮 sta艂 stra偶nik z dubelt贸wk膮 w r臋ku.

—聽Kto tam? — spyta艂.

—聽To ja, ojczulku, ja... — powiedzia艂a ochryp艂ym g艂osem Cyganka.

—聽W艂贸cz膮 mi si臋 tu rozmaici 艂ajdacy. I kiedy艣 stanie si臋 nieszcz臋艣cie. Bo ja tam do nikogo nie b臋d臋 trzy razy wo艂a艂: st贸j, tylko od razu naszpikuj臋 mu o艂owiem nochal! — dr臋czy艂 si臋 stary dozorca.

—聽Ojczulku! — zawo艂a艂 Gaston. — Cyganeczk臋 prowadz臋. Staruszek zbli偶y艂 si臋 do p艂otu, zarzuci艂 dubelt贸wk臋 sia rami臋.

—聽A ty, ulicznico jedna, ju偶 dawno powinna艣 spa膰! — wykrzykn膮艂.—聽A ten, co tu robi?

—聽To m贸j ukochany — wyja艣ni艂a.

—聽Ukochany? A wie ju偶 przynajmniej, jak ci na imi臋, co?

—聽Nie wiem — przyzna艂 Gaston.

—聽A ju偶 si臋 pan z ni膮 przespa艂! Zupe艂nie tak samo jak za moich m艂odych lat — cieszy艂 si臋 staruszek i otworzywszy bram臋 wzi膮艂 Gastona za rami臋 i ci膮gn膮艂: — Bardzo mi si臋 to podoba. Byle tylko wytrwa膰 w mi艂o艣ci. Ja tak偶e, kiedy szed艂em sobie raz le艣n膮 艣cie偶k膮 do Zwierzynka i spotka艂em niewiast臋, to zanim doszli艣my do wsi, ju偶em jej zaproponowa艂 r臋k臋, a ona powiedzia艂a: tak. Dopiero potem przedstawili艣my si臋 sobie. Dwa lata 偶yli艣my ze sob膮 na kart臋 rowerow膮, ale potem mieli艣my wspania艂e weselisko... Ale, ale, nie s艂ysza艂 pan nic? — Stra偶nik zastyg艂 w bezruchu z uniesion膮 nog膮 jak ogar.

—聽Nie — szepn膮艂 Gaston.

—聽To dobrze, bo ja ju偶 wi臋cej s艂ysz臋, ni偶 widz臋. I wci膮偶 mi si臋 艣ni po nocach, 偶e mnie w艂amywacze chc膮 zat艂uc przy kasie — m贸wi艂 staruszek, kiedy tak szli poprzez r贸偶ow膮 mg艂臋 po niebieskiej trawie.

—聽Ci臋偶k膮 macie prac臋, ojczulku — powiedzia艂 Gaston.

—聽Bardzo ci臋偶k膮 — westchn膮 stra偶nik. — Ale dobrze mi to robi. A wi臋c Cyganeczk臋 pan sobie przygrucha艂? Odwa偶ny z pana cz艂owiek. I powiem panu, 偶e nie robi pan g艂upstwa, tylko trzyma膰 j膮 trzeba kr贸tko, przy pysku... I b臋dzie pan mia艂 w domu prawdziwy raj. Ta moja kobieta te偶 pochodzi艂a z cyga艅skiego wozu... by艂a 艣wiatow膮 dam膮... Ale jako ma艂偶onka? — Machn膮艂 r臋k膮. — A ty, ulicznico jedna, zimno ci, prawda? M艂ody cz艂owieku, niech pan idzie i zobaczy, gdzie Ma艂gorzatka, ta pa艅ska narzeczona, b臋dzie sobie lula膰.

—聽A wi臋c Ma艂gorzatka! — wykrzykn膮艂 Gaston. — Co za pi臋kne imi臋!

Cyganka dr偶a艂a z zimna, ale 艣mia艂a si臋 ochryple.

Stary dozorca wskaza艂 zagajnik kwitn膮cych akacji, pod kt贸rymi spali w pierzynach Cyganie: jedni z r臋koma poza poduszk膮, jakby p艂yn臋li przez polank臋 crawlem, drudzy zwini臋ci w k艂臋bek, inni zn贸w tak, jakby dosi臋g艂a ich kula. Ale wszystkim piersi unosi艂 zdrowy oddech w krzepi膮cym 艣nie. Kilka dzieci臋cych g艂贸wek k臋dziorkami i loczkami zdobi艂o ten cyga艅ski dom noclegowy.

—聽Tam s膮 ich domki, ale oni maj膮 to do siebie, 偶e jak tylko przyjdzie lato i parne noce, to dusz膮 si臋 w czterech 艣cianach. Wiadomo, gor膮ca krew — chichota艂 staruszek.

A tam w dole wynurza艂a si臋 z b艂臋kitnych mgie艂 Praga, 偶ar贸wki elektryczne pali艂y si臋 jeszcze i przystraja艂y miasto girlandami lampion贸w niczym cyrk, w kt贸rym zapomniano wygasi膰 艣wiat艂a. Petrzy艅ska wie偶a p艂on臋艂a jeszcze czerwonymi sygna艂ami ostrzegawczymi, na piorunochronie strzeszowickiego komina l艣ni艂 rubin, a tutaj spali robotnicy cegielni i akacje sypa艂y na nich przywi臋d艂ym kwieciem... Cyganie, dawni koczownicy, kt贸rzy przed rokiem przyjechali wozami i brykami do Pragi, w nausznikach i kapeluszach my艣liwskich, aby zamieni膰 romantyczne harce na zwyczajn膮 uczciw膮 prac臋.

—聽Ja tam nie mog膮 spa膰 pod drzewem — kaszla艂a Cyganka.

—聽Ci膮gle mi si臋 wydaje, kiedy mi na twarz spadaj膮 te kwiaty, 偶e to zmory siadaj膮 mi na g艂owie, albo, 偶e pada na mnie 艣nieg...

•—聽Przeskakiwa艂a z nogi na nog臋. — Ciao, Gastonie. B臋d臋 jutro

u „Swiet贸w”. B臋d臋 wieczorem sta膰 przy gablotce z Fanfanem... albo wiesz co: przyjd藕 po mnie do nas, do 呕yd贸w... Ciao! — zawo艂a艂a przeskakuj膮c 艣pi膮cych, po czym skin臋艂a mu jeszcze r臋k膮 od kwitn膮cego krzewu dzikiego bzu i dwa spi臋te ze sob膮 fartuchy zsun臋艂y si臋, a dziewczyna w艣lizn臋艂a si臋 pod pierzyn臋 do 艣pi膮cych dzieci.

—聽No to idziemy z powrotem! — Nocny stra偶nik przest臋po-wa艂 z nogi na nog臋. — Kr臋c膮 mi si臋 tu rozmaici 艂ajdacy, kt贸rzy gotowi s膮 nawet — je艣li im si臋 nie uda inaczej — przebi膰 si臋 do mojej kasy poprzez stropy... Naturalnie musia艂oby wtedy mnie tu nie by膰! Mnie, kt贸ry do nikogo nie wo艂a: st贸j, bo strzelam, ale od razu wali jak w kaczy kuper. No tak, to Cyganeczk臋 pan sobie przygrucha艂? — m贸wi艂 stary, ale Gaston patrzy艂, jak spod jednej pierzyny wygramoli艂 si臋 ma艂y Cyganek w koszulce z 偶abocikiem, stan膮艂 na skraju zagajnika i wystawiwszy ku-taska, szcza艂 艂ukiem na ca艂膮 Prag臋, kt贸ra le偶a艂a u st贸p wzg贸rza.

—聽Patrz pan! — wykrzykn膮艂 stary dozorca, wskazuj膮c ch艂opca. — By膰 mo偶e to przysz艂y prezydent... Kt贸偶 to wie? A po chwili doda艂:

—聽A wi臋c przygrucha艂 pan sobie Cyganeczk臋! Ale co na to w domu? Co b臋dzie, je艣li mamusia powie: „Cygank臋? Tylko po moim trupie?” Co pan jej odpowie, h臋?

—聽Powiem: ,,No to k艂ad藕 si臋, mamo, niech po tobie przejd臋.

* Ta Cyganka mnie, matko, postawi艂a na nogi!” — powiedzia艂

• Gaston i podpar艂 si臋 jedn膮 r臋k膮 pod bok, i spogl膮da艂 w dolin臋, gdzie po bia艂ym mo艣cie jecha艂 tramwaj niczym harmonijka ustna, a w jego oknach l艣ni艂o poranne s艂o艅ce.

Prze艂o偶y艂 Andrzej Czcibor-Piotrowski

Bawidu艂ki

i

Na 艂awce przed cementowni膮 siedzieli dwaj staruszkowie, k艂贸-jcili si臋, 艂apali za klapy marynarek, wrzeszczeli sobie do ucha. Kapu艣niaczek cementowego py艂u si膮pi艂 nad ca艂膮 krain膮,

I wszystkie domki i ogr贸dki pokryte by艂y warstw膮 zmielonego na m膮czk臋 wapienia.

Zboczy艂em na zas艂ane py艂em pola.

Pod samotn膮 grusz膮 chuderlawy m臋偶czyzna 艣cina艂 sierpem | tr膮 we.

—聽Ej, panie, kim s膮 ci staruszkowie, co tak wrzeszcz膮 ko艂o [portierni?

—聽Niby ci, co siedz膮 przy g艂贸wnej bramie? To nasi emeryci |—聽odpar艂 chuderlawy m臋偶czyzna i nadal 艣cina艂 traw臋.

—聽Pi臋kn膮 maj膮 staro艣膰 — m贸wi臋.

—聽Prawda? — rzek艂 m臋偶czyzna. — Ja te偶 ju偶 si臋 okrutnie Jeiesz臋, 偶e za par臋 lat b臋d膮 tam siadywa膰.

—聽O ile pan doczeka emerytury!

—聽Nie ma obawy. Tu jest niezwykle zdrowa okolica. Przeci臋tny wiek wynosi siedemdziesi膮t lat — powiedzia艂 cz艂owieczek i jedn膮 r臋k膮 zr臋cznie 偶膮艂 traw臋; wzbija艂y si臋 z niej k艂臋by cementowego py艂u jak nad ogniskiem dym z wilgotnego drzewa.

—聽Przepraszam pana — m贸wi臋 — ale o co ci dziadkowie tak Ssie k艂贸c膮? I czemu bez ustanku na siebie krzycz膮?

—聽Chodzi im o cementowni臋. Uwa偶aj膮, 偶e om lepiej by wszystkim pokierowali. A poza tym, jak si臋 wykrzycz膮, wieczorem maj膮 lepsze pragnienie! Nie dziwota, ca艂e 偶ycie w tej cementowni przepracowali, to i zro艣li si臋 z ni膮, to i 偶y膰 ju偶 bez tego fabryczyska nie mog膮.

—聽Nie lepiej, 偶eby chodzili sobie na grzyby? Albo w og贸le przenie艣li si臋 gdzie艣 w pograniczne lasy? Ka偶dy by dosta艂 domek z ogr贸dkiem!

I otar艂em grzbietem d艂oni nos, a na r臋ce pojawi艂a si臋 艣liska czarna krecha.

—聽Niech B贸g broni! — powiedzia艂 cz艂owieczek i przesta艂 偶膮膰. — Jeden z emeryt贸w nazwiskiem Mareczek przeni贸s艂 si臋 w lasy a偶 gdzie艣 za Klatovy... a w dwa tygodnie potem przywioz艂a go karetka pogotowia. Od tego zdrowego powietrza dosta艂 tam dy-chawicy. Ale po dw贸ch dniach zn贸w by艂 zdr贸w jak ryba. Ten, co tam przy g艂贸wnej bramie najwi臋cej g臋buje, to w艂a艣nie 贸w Mareczek. Nie dziwota, tu powierz臋 jest krzepkie jak noga w biodrze, jak groch贸wka.

—聽Ja groch贸wki nie lubi臋 — rzek艂em i cofn膮艂em si臋 pod grusz臋.

Zakurzon膮 poln膮 drog膮 cwa艂owa艂a para koni wzbijaj膮c kopytami tumany mia艂kiego cementu, w kt贸rych nikn膮艂 w贸z. Niewidoczny wo藕nica 艣piewa艂 sobie rado艣nie, a nar臋czny wa艂ach napr臋偶y艂 uzd臋 i od艂ama艂 ga艂膮藕 gruszy, strz膮saj膮c z cetnar cementowego py艂u. Wyci膮gn膮wszy przed siebie r臋ce jak 艣lepiec, po omacku wydosta艂em si臋 z tej chmury.

Po chwili spostrzeg艂em, 偶e mam na sobie szare ubranie, cho膰 wyruszy艂em z domu w czarnym.

M贸wi臋: — Niech mi pan 艂askawie powie, gdzie mieszka Jurek Burgan?

Cz艂owieczek nadal 偶膮艂 traw臋, balansuj膮c drug膮 r臋k膮, aby zr贸wnowa偶y膰 ci臋偶ar rozko艂ysanego cia艂a.

Nagle zawadzi艂 sierpem o kretowisko, skoczy艂 jak oparzony i w pop艂ochu da艂 d臋ba w pole.

—聽Osy! — krzykn膮艂,

I dyma艂 wywijaj膮c sierpem wok贸艂 g艂owy.

Dogoni艂em go.

—聽Panie! Pytam, gdzie mieszka Jurek Burgan!

—聽Jestem tatusiem Jurka — zawo艂a艂 cz艂owieczek w biegu i nadal ogania艂 si臋 ostrym sierpem przed atakuj膮cymi osami.

—聽Mi艂o mi pana pozna膰, jestem przyjacielem Jurka — przedstawi艂em si臋.

—聽A to si臋 syn ucieszy! Nie mo偶e si臋 pana doczeka膰! — wykrzykn膮艂 pan Burgan i przyspieszy艂 biegu.

A kiedy tak szermowa艂 sierpem i ch艂osta艂 nim osy, zamachn膮艂 si臋 jako艣 niefortunnie i wbi艂 sobie sierp w g艂ow臋.

Ale prze艣cign膮艂 mnie bez trudu i p臋dzi艂 jak wiatr, a sierp stercza艂 mu z czaszki niby kogucie pi贸ro u kapelusza.

Przy furtce zatrzymali艣my si臋.

Pan Burgan nawet brwi膮 nie ruszy艂. Krew ciurka艂a mu po zakurzonych w艂osach, op艂ywa艂a uszy i skapywa艂a pod brod臋.

—聽Wyci膮gn臋 panu ten sierp — m贸wi臋.

—聽Potem, mo偶e syn b臋dzie chcia艂 mnie namalowa膰. O, idzie moja 偶ona!

Z furtki wysz艂a gruba matrona, r臋kawy mia艂a zakasane, a r臋ce l艣ni膮ce od t艂uszczu, jakby akurat wyj臋艂a z brytfanny g臋艣. Obwis艂a dolna warga, opadaj膮ca jedna powieka.

—聽To膰 ju偶 pana wygl膮dam — powiedzia艂a mi臋tosz膮c mi d艂o艅 — serdecznie pana witamy!

Z furtki wybieg艂 Jurek, r贸偶anolicy m艂odzian, jedn膮 r臋k膮 potrz膮sa艂 mi d艂o艅, a drug膮 wskazywa艂 krajobraz: — Przyjacielu! Sp贸jrz, jak tu pi臋knie! Mo偶e k艂ama艂em, co? To jest koloryt! To jest landszaft! To jest plener!

—聽Istotnie, ale sp贸jrzcie, co si臋 sta艂o tatusiowi! — m贸wi臋.

—聽Co? — zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 Jurek.

—聽Co? To! — i zatarmosi艂em sierpem stercz膮cym z g艂owy pana Burgana niby ogromny dzi贸b.

—聽Au! — powiedzia艂 pan Burgan.

—聽A, to — machn膮艂 r臋k膮 m贸j przyjaciel — my艣la艂em, 偶e B贸g wie co si臋 przydarzy艂o. Patrz, mamo, tatu艣 zn贸w odgania艂 osy! Oj, tatusiu, tatusiu! — pogrozi艂 Jurek palcem, roze艣mia艂 si臋 i doda艂: — U nas nie ma dnia bez jakiej艣 hecy. Swego czasu

kradli nam ci膮gle kr贸liki, no wi臋c tatu艣, wiadomo — racjonalizator, tak przemy艣lnie u艂o偶y艂 deski na gnoj贸wce, 偶e ka偶dy, kto w nocy cho膰by nie wiem jak lekko na nie st膮pn膮艂, musia艂 wpa艣膰 do 艣rodka. Bo kr贸likarnia znajduje si臋 tu偶 przy dole na fekalia. Ale ma si臋 rozumie膰 tatu艣 o tym zapomnia艂 i wpad艂 rano sam.

—聽Tam nie jest g艂臋boko — powiedzia艂 pan Burgan.

—聽Jak? — nastawi艂 ucha Jurek.

—聽Tak — powiedzia艂 pan Burgan przeci膮gaj膮c d艂oni膮 po szyi.

—聽No w艂a艣nie! — zarechota艂 Jurek i ci膮gn膮艂: — Kiedy indziej tatu艣 wyst膮pi艂 w roli higienisty. Wsypa艂 do wyg贸dki kube艂 karbidu, a w chwil臋 p贸藕niej wytrz膮sn膮艂 tam fajk臋. Wychodz臋 ja na dw贸r i co widz臋? Grzmotn臋艂o jak z armaty, pi臋膰 kwintali fekali贸w zawirowa艂o w powietrzu, a w 艣rodku, sze艣膰 metr贸w nad ziemi膮, kozio艂kowa艂 tatu艣! Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e spad艂 na kup臋 gnoju!

—聽Hehehehe... — za艣mia艂a si臋 pani Burganowa, a偶 brzuch jej podskakiwa艂.

—聽Nieprawda... 呕e nad gnojem to fakt, ale nie sze艣膰 metr贸w — promienia艂 pan Burgan, a zaschni臋ta krew wok贸艂 uszu l艣ni艂a jak emalia.

—聽A ile? — nastawi艂 ucha Jurek.

—聽Najwy偶ej pi臋膰... a fekali贸w te偶 nie by艂o wi臋cej jak cztery kwintale — powiedzia艂 pan Burgan i zwr贸ci艂 si臋 do mnie: — Syn jest artyst膮, tote偶 zawsze przesadza.

—聽No pewnie — m贸wi臋 — ale moi z艂oci, nie gniewajcie si臋, mnie ten sierp w g艂owie dra偶ni!

—聽Och Bo偶e, to przecie偶 drobnostka — powiedzia艂a pani Burganowa, chwyci艂a za r臋koje艣膰, zatarmosi艂a i wyci膮gn臋艂a sierp z rany.

—聽Czy pan Burgan aby nie dostanie zaka偶enia krwi? — wyszczerzy艂em z臋by w zatroskanym u艣miechu.

—聽Nie, tutejsze powietrze wszystko leczy — odpar艂a matrona, tkliwie stuli艂a d艂o艅 w pi臋艣膰, kuksn臋艂a pana Burgana w czo艂o i powiedzia艂a: — W og贸le najlepszy spos贸b na tatusia to przy-trze膰 mu z samego rana rog贸w. A dlaczego? Bo jest ga艂gan. —

Po czym chwyci艂a m臋偶a za k艂aki, zawlok艂a go na podw贸rze, jedn膮 r臋k膮 przygi臋艂a mu g艂ow臋 i wt艂oczy艂a pod pomp臋, a drug膮 pompowa艂a wod臋.

—聽Przyjacielu — rzek艂 Jurek — tatu艣 to prawdziwy chwat. Podczas tegorocznego urlopu wzi膮艂 si臋 do naprawiania rynny, chodzi艂 bez 偶adnego zabezpieczenia po samej kraw臋dzi dachu i 艣mia艂 si臋. Mama wartowa艂a na cementowym chodniczku, aby w razie czego pobiec po karetk臋 pogotowia. A czternastego dnia tatu艣 si臋 przywi膮za艂 sznurem i spad艂 z dachu, i zawis艂 za nog臋. Ja poi艂em go z okna gabinetu, a mama przez ten czas wymo艣ci艂a cementowy chodniczek wszystkimi pierzynami, jakie by艂y w domu. I co powiesz? Kiedy tatusia odci膮艂em, spad艂 jak kamie艅 tu偶 obok pierzyn. Na cement!

—聽Hehehehe... — 艣mia艂a si臋 pani Burganowa — na cement, ale ju偶 tego samego wieczora polecia艂 do gospody! — i pompowa艂a dalej.

—聽Tatu艣 je藕dzi tak偶e na motocyklu — ci膮gn膮艂 Jurek dono艣nym g艂osem, 偶eby i ojciec s艂ysza艂 — znajomi szoferzy wci膮偶 nam m贸wi膮: „Nie gniewajcie si臋, ale ten wasz tatu艣 tak jest na bakier z przepisami ruchu, 偶e pewnego dnia przyniesiecie go do domu w prze艣cieradle!” Hahahaha! A偶 raz tatu艣 nie wr贸ci艂 z przeja偶d偶ki, wi臋c wzi臋li艣my prze艣cierad艂o i poszli艣my go szuka膰. No i na zakr臋cie, o tam, gdzie te zaro艣la tarniny, nagle w g膮szczu jakby co艣 zabecza艂o. Patrzymy... mamo, i co艣my zobaczyli?

—聽Hehehehe... — za艣mia艂a si臋 pani Burganowa, przytrzymuj膮c g艂ow臋 m臋偶a pod pomp膮.

—聽Tatu艣 razem z motocyklem zaklinowa艂 si臋 w tarnin臋! — —聽dusi艂 si臋 ze 艣miechu Jurek. — Zapomnia艂 o zakr臋cie i wjecha艂 prosto w krzaki... i siedzia艂 tam ca艂e dwie godziny jak pos膮g, z r臋kami na kierownicy, bo ze wszystkich stron uj臋ty by艂 w szalowk臋 z cierni tarniny i kolczastych ga艂膮zek...

—聽Na dok艂adk臋 jeden cier艅 wbi艂 mi si臋 do nosa, a drugi pod powiek臋... a mnie si臋 chcia艂o kichn膮膰! — zawo艂a艂 pan Burgan wysuwaj膮c g艂ow臋 spod pompy, lecz pani Burganowa chwyci艂a go za k艂aki i wepchn臋艂a z powrotem.

—聽I jak wydostali艣cie tatusia z tych cierni? — spyta艂em i a偶 zak艂u艂y mnie ciarki.

—聽Przynios艂em najpierw no偶yce do strzy偶enia owiec, potem sekator, zastosowa艂em tak zwane ci臋cie Preislera i po godzinie tatusia wystrzyg艂em — powiedzia艂 Jurek.

Pan Burgan chcia艂 co艣 doda膰, lecz gdy uni贸s艂 g艂ow臋, waln膮艂 ciemieniem o 偶elazn膮 rur臋 pompy.

Na pobliskim wzg贸rzu b艂ysn臋艂o, a zaraz potem rozleg艂a si臋 detonacja.

—聽Godzina dziesi膮ta — oznajmi艂 Jurek.

—聽艁obuziaki — powiedzia艂a z czu艂o艣ci膮 matka spogl膮daj膮c na pag贸rek, gdzie z por臋by wyrasta艂 bia艂y ob艂oczek.

W艣r贸d zakurzonych sosen na wzg贸rzu kr臋cili si臋 偶o艂nierze, teraz jeden z nich wyszed艂 na por臋b臋, na znak dany chor膮giewk膮 odbezpieczy艂 granat, cisn膮艂 go na 艣rodek le艣nej przesieki i pad艂 na ziemi臋... i zn贸w najpierw wybuch, potem mlecznobia艂a chmurka. Fala powietrza, kt贸ra sp艂yn臋艂a w dolin臋, strz膮sn臋艂a cementowy py艂 z krzak贸w leszczyny i ze s艂onecznik贸w.

—聽艁obuziaki — powt贸rzy艂a pani Burganowa 艂agodnie. Wyci膮gn臋艂a m臋偶a spod pompy, odgarn臋艂a mu w艂osy i troskliwie obejrza艂a ran臋.

—聽Na 艣wie偶ym powietrzu wszystko si臋 pi臋knie zagoi — o艣wiadczy艂a i uprzejmym gestem zaprosi艂a mnie do mieszkania...

2

W kuchni wisia艂y dziesi膮tki zakurzonych obraz贸w.

Pani Burganowa stawia艂a pod ka偶dym krzes艂o, wchodzi艂a na nie ci臋偶ko i wilgotn膮 艣ciereczk膮 wyciera艂a p艂贸tno po p艂贸tnie; w jednej chwili kuchnia zaja艣nia艂a weso艂ymi, jaskrawymi barwami.

Co pi臋膰 minut budynkiem wstrz膮sa艂a detonacja z poligonu, a w kredensie rozdzwania艂y si臋 kubki i talerzyki. Mosi臋偶ne 艂贸偶ko na k贸艂kach przy ka偶dym wybuchu granatu przeje偶d偶a艂o kawa艂ek po pod艂odze, za艣 pani Burganowa za ka偶dym razem spo-

gl膮da艂a w kierunku eksplozji i za ka偶dym razem m贸wi艂a 艂agodnie:

—聽艁obuziaki...

Pan Burgan wskazywa艂 sierpem obrazy i obja艣nia艂:

—聽Jak widzimy, syn, kiedy malowa艂 ten „Zach贸d s艂o艅ca nad stawem w po艂udniowych Czechach”, w艂o偶y艂 o numer mniejsze kamaszki, kiedy malowa艂 ten „Motyw z Karlsztejna”, wbi艂 sobie w pi臋t臋 gw贸藕d藕 d艂ugo艣ci p贸艂 centymetra... Tu zn贸w, gdy pracowa艂 nad „Bukowym lasem pod Litomyszlem”, przez ca艂y dzie艅 nie poszed艂 za ma艂膮 potrzeb膮... a tutaj, prosz臋 spojrze膰, kiedy syn tworzy艂 „Pas膮ce si臋 konie pod Przybys艂awiem”, sta艂 po pas w cuchn膮cym bagnie... A kiedy malowa艂 „Na szczycie g贸ry”, na odmian臋 trzy dni po艣ci艂, nim przyst膮pi艂 do aktu tworzenia...

Pan Burgan obja艣nia艂, za艣 pani Burganowa pod ka偶dym omawianym obrazem stawia艂a krzes艂o, wchodzi艂a na nie ci臋偶ko i wyciera艂a malowid艂o wilgotn膮 艣cierk膮, a~przy tym co pi臋膰 minut spogl膮da艂a poprzez mury w kierunku eksplozji i za ka偶dym razem m贸wi艂a 艂agodnie:

—聽艁obuziaki...

Potem zadzwoniono na po艂udnie i mosi臋偶ne 艂贸偶ko przejecha艂o na mosi臋偶nych k贸艂kach a偶 pod przeciwleg艂膮 艣cian臋. Pan Burgan wskaza艂 ostatni obraz.

—聽Jak widzimy, to dzie艂o syn nazwa艂 „Zimowy nastr贸j”, a kiedy je tworzy艂, zdj膮艂 buty, podwin膮艂 nogawki spodni i przez godzin臋 przygl膮da艂 si臋 motywowi stoj膮c w zimowym styczniowym potoku...

—聽艁obuziaki — powiedzia艂a pani Burganowa i zesz艂a z krzes艂a.

Zapanowa艂a przygniataj膮ca cisza.

Pani Burganowa przetoczy艂a mosi臋偶ne 艂贸偶ko przez ca艂膮 kuchni臋 na dawne miejsce.

—聽Pi臋kne obrazy, g艂臋bia prze偶ycia widoczna jak na d艂oni — m贸wi臋 —> ale dlaczego Jurek wk艂ada o numer mniejsze kamaszki, dlaczego, gdy maluje, wbija sobie gw贸藕d藕 w pi臋t臋, dlaczego w艂azi na bosaka do styczniowego potoku, dlaczego?

Jurek, ca艂y w p膮sach, patrzy艂 w pod艂og臋.

_ Widzi ^an — rzek艂 pan Burgan — syn nie ma akademii... wi臋c niedostatek wykszta艂cenia zast臋puje silnymi doznaniami... bo co tu kry膰, my艣my pana dlatego w艂a艣nie zaprosili... my by艣my chcieli siedzie膰, czy syn m贸g艂by uprawia膰 sztuk臋 w Pradze...

_ Juiku _ m贸wi臋 — ty malujesz te pejza偶e w plenerze? Sk膮d bierze;z, gdzie wynajdujesz te cudowne barwy? Gdzie偶e艣 posiad艂 umiej臋tno艣膰 zestawiania b艂臋kitu z czerwieni膮? Impresjoni艣ci nie p wstydziliby si臋 tych kolor贸w. Sk膮d je bierzesz?

Pan Eurgin odgarn膮艂 sierpem firank臋, z kt贸rej posypa艂 si臋

drobniutki jy艂.

—聽Widzi pan? — zawo艂a艂. — Widzi pan ten koloryt? Prawie wszystkie cbrazy, kt贸re s膮 tutaj w kuchni, by艂y malowane w tej otokninie. Prosz臋 spojrze膰 na t臋 orgi臋 barw!

Pan Burzan przytrzymywa艂 firank臋, a ja wpatrywa艂em si臋 wraz z nimw roztaczaj膮cy si臋 za oknem krajobraz, kt贸ry przecie偶 by艂szjry jak stado zgrzybia艂ych s艂oni; ka偶dy najl偶ejszy ruch podryva艂 z ziemi wst臋g臋 cementowego py艂u, za kosiark膮, ci膮gni臋t膮 pizez traktor po 艂anie lucerny, k艂臋bi艂 si臋 siwy ob艂ok niczym za powozem jad膮cym po zakurzonej szosie, na trzecim czy czwartym polu sta艂 w贸z drabiniasty, parobek wrzuca艂 na艅 snopy, a ks偶dy snop, kt贸ry podni贸s艂, jakby si臋 zapala艂, tak si臋 z niego kury艂o i dymi艂o.

—聽Widzi pan ten koloryt! — potrz膮sn膮艂 pan Burgan sierpem. Na por臋t臋 wyszed艂 偶o艂nierz, odbezpieczy艂 granat i rzuci艂 go

przed sietw.

Mosie偶ne艂贸偶ko zn贸w zacz臋艂o w臋drowa膰. Pani Buiganowa, o dziwo, milcza艂a.

—聽艁obuaaki — m贸wi臋.

Po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na ramieniu, 艂ypn臋艂a spod obwis艂ej, przypominaj膮cej nale艣nik powieki i strofowa艂a po macierzy艅sku: — Pan ni膮 paiu nie wolno. To tylko my, tutejsi, mamy prawo wymy艣la膰.' Al< my nie wymy艣lamy, my jedynie folgujemy sobie. / Taka um贸viona gra. Przecie偶 to nasi 偶o艂nierze. Nie wie pan, tak jak w rodznie. W rodzinie te偶 mo偶na sobie na to i owo pozwoli膰, jeden 膰rugego mo偶e objecha膰, pos艂a膰 do diab艂a i w og贸le. Ale to jest dopiszczalne tylko mi臋dzy cz艂onkami rodziny. Nikt inny

nie ma prawa, w 偶adnym wypadku. Z naszego tatusia tylko Jurkowi i mnie wolno pokpiwa膰... nikomu wi臋cej... ale jak pan uwa偶a? Czy syn ma jecha膰 do Pragi? Przyczyni si臋 tam do rozwoju czeskiego malarstwa?

I pani Burganowa zwr贸ci艂a na mnie oczy, w kt贸rych widnia艂a g艂臋boka m膮dro艣膰, oczy, kt贸re potrafi艂yby dojrze膰 nawet py艂ek na dnie mojej duszy.

—聽Praga to porodowe kleszcze — m贸wi臋 spuszczaj膮c wzrok — a te obrazy to ju偶 nie zadatki, lecz dojrza艂e dzie艂a. My艣l臋, 偶e m贸g艂by wyruszy膰 na podb贸j s艂awy...

—聽Zobaczymy — rzek艂a pani Burganowa.

Pan Burgan otworzy艂 drzwi do pokoju i wskaza艂 sierpem.

—聽Syn r贸wnie偶 rze藕bi, widzi pan? — zawo艂a艂 i postuka艂 sierpem w gipsowy pos膮g wzd臋ty kopczykami wielkoludzich mus-ku艂贸w.

—聽To jest ,,Bivoj bez ody艅ca” — powiedzia艂.

—聽Nadzwyczajne! Co za bicepsy! — m贸wi臋. — Jurku, przyjacielu, kto ci pozowa艂? Jaki艣 sztangista albo bokser ci臋偶kiej wagi? Jurek, ca艂y w p膮sach, patrzy艂 w pod艂og臋.

—聽Ani sztangista, ani bokser — powiedzia艂 pan Burgan — lecz ja! — i wskaza艂 na siebie sierpem.

—聽Pan?

—聽Ja! — promienia艂 malutki pan Burgan. — Syn wszystko potrafi sobie do艣piewa膰. Syn, kiedy s艂yszy kapi膮cy kran, chwyta za o艂贸wek i rysuje wodospad Niagar臋, syn, gdy si臋 uk艂uje w palec, zaraz pyta, ile kosztuje pogrzeb trzeciej klasy. Minimalne podniety, maksymalne rezultaty — doda艂 mrugaj膮c oczkami.

—聽Sk膮d pan si臋 tak na tym zna! — m贸wi臋.

—聽To膰 pochodz臋 z Vrszovic! — wykrzykn膮艂 i podrapa艂 si臋 sierpem w g艂ow臋. — Widzia艂 pan mo偶e „Troilusa i Kressyd臋” Shakespeare'a? Jakie艣 膰wier膰 wieku temu statystowa艂em w rzeczonej komedii w Teatrze Yinohradzkim. Do pi膮tego aktu re偶yserowi potrzebne by艂y dwa pi臋kne go艂e pos膮gi na gzymsie. No i jeden z tych pos膮g贸w odstawia艂em ja, zrobiony na br膮z, a ten drugi go艂y pos膮g odstawia艂a pewna dziewczyna. Co wiecz贸r przez ca艂y pi膮ty akt le偶eli艣my nieruchomo na gzymsie, w o艣lepiaj膮-

cym 艣wietle reflektor贸w, z g贸ry gapili si臋 na nas maszyni艣ci, zw艂aszcza na to pi臋kne dziewcz臋... a gdy „Troilusa i Kressyd臋” zdj臋to z afisza, poprosi艂em t臋 go艂膮, zrobion膮 na br膮z dziewczyn臋 o r臋k臋, ona za艣 powiedzia艂a: Tak... i 偶yjemy ju偶 z sob膮 dwadzie艣cia pi臋膰 lat...

—聽To jest ten zrobiony na br膮z pos膮g? — m贸wi臋. Pan Burgan z u艣miechem skin膮艂 g艂ow膮.

—聽Ten, co w pi膮tym akcie le偶a艂 na gzymsie? — m贸wi臋. Pan Burgan z u艣miechem skin膮艂 g艂ow膮.

—聽Mo偶e wpu艣cimy troch臋 艣wie偶ego powietrza — odezwa艂a si臋 pani Burganowa.

Cementowy py艂 si膮pi艂 na dywan.

—聽Gdyby pan kiedy chcia艂 podreperowa膰 stargane nerwy — powiedzia艂a pani Burganowa — prosz臋 przyjecha膰 do nas cho膰by na ca艂y tydzie艅.

—聽A tymi granatami to tak bez ustanku rzucaj膮? — m贸wi臋.

—聽Nie — odpar艂a pani Burganowa wyci膮gaj膮c z szafy odkurzacz — tylko od poniedzia艂ku do soboty i jedynie od dziesi膮tej do trzeciej. Dlatego niedziele s膮 tutaj niewymownie smutne. Panuje taka og艂uszaj膮ca cisza, 偶e b臋benki ma艂o nie pop臋kaj膮, Od tej ciszy. Wi臋c puszczamy radio, a Jurek od rana gra na heliko-nie. I pocieszamy si臋, 偶e aby tylko przespa膰 noc, a nasi 偶o艂nierze zn贸w si臋 zjawi膮...

—聽Naprawd臋 le偶eli艣cie oboje na gzymsie nadzy, zrobieni na br膮z? Naprawd臋? — m贸wi臋.

—聽Naprawd臋 — potakn臋艂a pani Burganowa, oci臋偶a艂ym, kolebi膮cym krokiem podesz艂a do m臋偶a i poda艂a mu zwini臋ty sznur z wtyczk膮 do kontaktu.

—聽Tatusiu — powiedzia艂a — odkurz t臋 rabat臋 astr贸w pod 艣cian膮, to zrobi臋 panu pi臋kny bukiet! 艁obuziaki... — doda艂a z czu艂o艣ci膮 i spojrza艂a przez okno na wzg贸rze, gdzie na por臋bie wyr贸s艂 bia艂y ob艂oczek przypominaj膮cy krzak kwitn膮cego g艂ogu...

Prze艂o偶y艂a Cecylia Dmochowska

Bar „艢wiat”

Po szklanej 艣cianie baru sp艂ywa艂y strugi wieczornego deszczu, przez placyk przemykali przechodnie zgi臋ci wp贸艂 i przytrzymywali kapelusze lub os艂aniali si臋 parasolami.

A do baru wpada艂y d藕wi臋ki skocznej muzyki z restauracji na pi臋trze i gwar, kt贸ry od czasu do czasu zamienia艂 si臋 w gromki 艣miech. Bufetowa natoczy艂a piwa i posz艂a do toalety.

Kiedy otworzy艂a drzwi, ujrza艂a dziurkowane pantofle wisz膮ce metr nad pod艂og膮, nogi wystaj膮ce ze sp贸dnicy w 偶贸艂to-czer-won膮 krat臋, a p贸藕niej 偶akiet z bezw艂adnie oklapni臋tymi r臋kawami, z kt贸rych stercza艂y r臋ce, i g艂ow臋 dziewczyny zwieszon膮 na klapy 偶akietu...

Dziewczyna wisia艂a na pasku od torby sportowej przywi膮zanym do klamki okienka, kt贸rym wietrzy艂o si臋 toalet臋.

—聽No, no — powiedzia艂a bufetowa, a potem wzi臋艂a drabin臋 sk艂adan膮, jedna z kelnerek d藕wign臋艂a powieszon膮 i bufetowa odci臋艂a j膮 d艂ugim no偶em do krajania w臋dlin. Zarzuci艂a sobie dziewczyn臋 na plecy i zanios艂a j膮 na zaplecze, u艂o偶y艂a na stole przeznaczonym do stawiania brudnych naczy艅 i rozlu藕ni艂a pasek.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋.

Za szklan膮 艣cian膮 baru sta艂 na deszczu jaki艣 m臋偶czyzna i gapi艂 si臋 na st贸艂.

Bufetowa zaci膮gn臋艂a kretonow膮 zas艂on臋.

Potem przyjecha艂o pogotowie.

M艂ody lekarz wpad艂 do baru, a dw贸ch sanitariuszy wyci膮gn臋艂o nosze z karetki. Lekarz przytkn膮艂 ucho do piersi dziewczyny, wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i szybko rozsun膮艂 kretonow膮 zas艂on臋, dawa艂 znaki, 偶eby sanitariusze ju偶 si臋 nie trudzili.

—聽Jestem tutaj niepotrzebny — powiedzia艂.

—聽A co my z ni膮 zrobimy? — spyta艂a bufetowa. ' — Przyjedzie patologia — odpar艂.

—聽To niech szybko przyje偶d偶a, sprzedajemy tu jedzenie i napoje.

—聽Na jaki艣 czas b臋dziecie musieli zamkn膮膰 — burkn膮艂 doktor i wybieg艂 na deszcz, karetka pogotowia pomkn臋艂a z wyciem klaksonu.

A do baru wpada艂y d藕wi臋ki skocznej muzyki z restauracji na pi臋trze i gwar, kt贸ry od czasu do czasu zamienia艂 si臋 w gromki 艣miech. Przed 艣cian膮 ze szk艂a sta艂o kilku ciekawskich, przyciskali d艂onie do szyby, te d艂onie by艂y bia艂e i nienaturalnie du偶e. Nad nimi 艣wieci艂y oczy rozszerzone ciekawo艣ci膮.

Potem do drzwi podszed艂 wysoki ch艂opak. By艂 przemoczony i oba r臋kawy mia艂 wybielone tynkiem, musia艂 ociera膰 si臋 o 艣ciany. Po艂o偶y艂 d艂o艅 na klamce, ale chcia艂 odej艣膰.

Bufetowa otworzy艂a drzwi.

—聽Niech pan wejdzie, porozmawiamy — a kiedy wszed艂, za艂ama艂a nad nim r臋ce — tramwaj pana przejecha艂? A mo偶e zlecia艂 pan z dachu?

—聽Gorzej — powiedzia艂 — przedwczoraj uciek艂a ode mnie narzeczona.

I brudnymi r臋kami zas艂oni艂 sobie oczy.

—聽To pan zar臋czony? Nie widzia艂am pana z kobiet膮 ;—聽zdziwi艂a si臋, topi膮c w zlewozmywaku puste kufle, a kiedy natoczy艂a piwa, ustawi艂a kufle w windzie, zamkn臋艂a klap臋 i nacisn臋艂a guzik. Potem wzi臋艂a jedn膮 smuk艂膮 szklank臋 i energicznym ruchem smyrgn臋艂a ni膮 po mokrym, cynowym blacie bufetu i piwo zatrzyma艂o si臋 wprost przed 艂okciem ch艂opaka.

Upi艂 艂yk, opar艂 but o mosi臋偶ny pr臋t umocowany wok贸艂 baru nad pod艂og膮 i obserwowa艂 jak z podeszwy cieknie woda.

—聽Uciek艂a — powiedzia艂. — Na kolacj臋 r膮bali艣my m艂otkiem stary chleb i ona przypomnia艂a sobie, 偶e pochodzi ze starej rodziny baron贸w, zacz臋艂a krzycze膰: „Karolku, ja bym tej twojej matce wpakowa艂a do g臋by r臋czny granat!” I wzi臋艂a n贸偶, taki sk艂adany t臋py scyzoryk, i wbi艂a go w drzwi. Ale n贸偶 si臋 przypadkowo zamkn膮艂 i j膮 skaleczy艂. Skoczy艂em do okna, 偶eby mi si臋 nie rzuci艂a na podw贸rze. Ta dziewczyna ci膮gn臋艂a do samob贸jstwa jak ciel臋 do cycka.

—聽Stary chleb r膮bali艣cie na kolacj臋? — dziwi艂a si臋 bufetowa.

—聽Tak. Chcia艂a te偶, 偶eby艣my razem pope艂nili samob贸jstwo — m贸wi艂 dalej — powiedzia艂a do mnie: „Wiesz, Karolku, otworzymy okno, we藕miemy si臋 za r臋ce i siup”. Byli艣my ju偶 wyk膮pani i w najlepszych ciuchach, wygl膮dam na d贸艂, 偶eby nie skoczy膰 na jakie艣 dziecko, patrz臋, a tu na pierwszym pi臋trze antena jest tak g艂upio zamocowana, 偶e gdyby艣my skoczyli z trzeciego pi臋tra, na kt贸rym mieszkamy, z pewno艣ci膮 uci臋liby艣my sobie o ten drut ucho albo nos i cz艂owiek by si臋 tylko oszpeci艂 — powiedzia艂 i piwo ciek艂o mu z k膮cik贸w ust niczym wylinia艂e w膮sy.

—聽To poc艂w贸rze pewnie jest ma艂e jak kurnik, jak by艣cie potem wygl膮dali — powiedzia艂a bufetowa i za艂o偶y艂a r臋ce na biu艣cie, by艂a 艣liczna jak pos膮g w Ministerstwie Rolnictwa.

A do baru wpada艂y d藕wi臋ki skocznej muzyki z restauracji na pi臋trze i gwar zamienia艂 si臋 w gromki 艣miech.

—聽Jestem estet膮 i to zadecydowa艂o — powiedzia艂. — A mojej dziewczynie by艂oby wszystko jedno. Kiedy艣 wiesza艂a si臋 na pasku od torby sportowej i ja j膮 uratowa艂em. Krzycza艂a na mnie: „Ty kretynie, po co艣 mnie odci膮艂, by艂am ju偶 bliska s艂awy”. S膮siedzi ko艂atali do nas i wo艂ali: „Panie Karolu, co pan tam robi? Tutaj s膮 dzieci!” A moja narzeczona zacz臋艂a im wymy艣la膰: ,,Te wasze bachory wyr偶n臋艂abym t臋pym no偶em i podpali艂a”. 呕eby za艂agodzi膰 sytuacj臋 wzi膮艂em j膮 za r臋k臋 i za nog臋 i chcia艂em zakr臋ci膰 ni膮 m艂ynka w powietrzu, ale 藕le wymierzy艂em odleg艂o艣膰 i dziewczyna wybi艂a g艂ow膮 drzwi i przewr贸ci艂a w korytarzu s膮siadk臋, kt贸ra kl臋cza艂a przy dziurce od klucza. I wie pani, co moja narzeczona wtedy powiedzia艂a? „My z Karolkiem mo-

偶erny robi膰 w domu, co nam si臋 podoba, prawda, Karolku!” -_ ch艂opak u艣miecha艂 si臋, oczy mia艂 obwiedzione czerni膮 jak blankiet telegramu.

—聽To straszne — powiedzia艂a bufetowa — niech pan spojrzy! To byd艂o przynios艂o ze sob膮 krzese艂ka! — Nala艂a kufel piwa i wysz艂a zza bufetu kieruj膮c si臋 w stron臋 szklanej 艣ciany, za kt贸r膮 pod strugami ulewy tkwi艂a gromada gapi贸w, szeptali co艣 mi臋dzy sob膮, byli i tacy, co rozsiedli si臋 wygodnie na krzes艂ach i przyciskali d艂onie do szyby, jakby chcieli si臋 o ni膮 rozgrza膰. Wygl膮dali jak topielcy.

Bufetowa upi艂a z kufla, pochyli艂a si臋, przytkn臋艂a twarz do szyby, tak, 偶e mia艂a j膮 przed oczami jak okulary, a potem cofn臋艂a si臋 i chlusn臋艂a piwem na szk艂o. Piana 艣ciek艂a po tych portretach za szyb膮.

—聽Pra偶anie — powiedzia艂a wzruszaj膮c ramionami.

Wr贸ci艂a za lad臋, nape艂ni艂a kufle i jeden pchn臋艂a po mokrym, cynowym blacie bufetu a偶 piwo zatrzyma艂o si臋 na wprost ch艂opaka.

—聽Ze te偶 cz艂owiek ma'takie szcz臋艣cie, 偶e wszystko dzieje si臋 na jego oczach — powiedzia艂a. — Zesz艂ego roku sz艂am sobie na spacer obok tor贸w, po drugiej stronie sz艂a dziewczyna, a kiedy nadjecha艂 poci膮g, ta dziewczyna siup pod lokomotyw臋 i z nasypu wprost pod moje nogi potoczy艂a si臋 jej g艂owa. Jeszcze-mruga艂a oczami!

Ale ch艂opak by艂 pogr膮偶ony w swoich my艣lach jak peda艂owa maszyna do szycia. — Ja i tak nie zrezygnuj臋 ze swojej dziewczyny — powiedzia艂. — Ona przynios艂a s艂aw臋 grafice czeskiej dlatego, 偶e by艂a bezp艂ciowa. I co by mi przysz艂o, gdybym mia艂 normaln膮 kobiet臋? Kochaliby艣my si臋, ale z absolutn膮 grafik膮 by艂by klops.

Uni贸s艂 kufel i piwo pociek艂o mu za koszul臋.

A do baru wpada艂y d藕wi臋ki skocznej muzyki z restauracji na pi臋trze i gwar zamienia艂 si臋 w gromki 艣miech. Wind膮 zje偶d偶a艂y tace z pustymi kuflami, na kt贸rych osiad艂a piana.

—聽Narzeczona ci膮gle mi m贸wi艂a, 偶e jestem g艂upi, ale jak偶e mog臋 si臋 bawi膰 i r贸wnocze艣nie chodzi膰 do fabryki i tymi r臋kami

rysowa膰 przekroje maszyn z dok艂adno艣ci膮 do jednej setnej milimetra, po艣lizgi hamulc贸w do odrzutowc贸w...

—聽No nie, to ju偶 przechodzi ludzkie poj臋cie — zaperzy艂a si臋 bufetowa.

Kilku gapi贸w siedzia艂o na w膮t艂ych ga艂膮zkach w koronach lip przytrzymuj膮c si臋 konar贸w jak w zat艂oczonym tramwaju, z tej ptasiej perspektywy patrzyli w d贸艂 do baru, gdzie przez uchylon膮 zas艂on臋 kretonow膮 wida膰 by艂o st贸艂 do brudnych naczy艅, na kt贸rym le偶a艂a powieszona.

—聽Zawsze musz臋 trafi膰 na jakie艣 艣wi艅stwo — uskar偶a艂a si臋 [bufetowa. — Id臋 kiedy艣 noc膮 przez Krczak, zgubi艂am drog臋, macam r臋kami po krzakach jak ten 艣lepy Hanusz z naszego zegara na ratuszu... i z艂apa艂am kogo艣 za lodowat膮 r臋k臋. Zapalam zapa艂k臋, podnosz臋 w g贸r臋... a tu wywala na mnie j臋zyk powieszone ch艂opisko. Ale leje jak z cebra, co? — powiedzia艂a i ponad g艂owami ludzi patrzy艂a na latarni臋, wiatr szarpa艂 ga艂臋ziami akacji i ods艂ania艂 o艣wietlon膮 tarcz臋 zegara na Zameczku.

Do baru wpad艂y d藕wi臋ki skocznej muzyki z restauracji na pi臋trze i gwar, kt贸ry zamienia艂 si臋 w gromki 艣miech.

Przed drzwiami sta艂 zadyszany m臋偶czyzna w kombinezonie i pokazywa艂 koszyk z flaszkami na piwo.

Bufetowa wpu艣ci艂a go do 艣rodka, wyjmowa艂a flaszki i nape艂nia艂a je piwem, dziwi艂a si臋:

—聽Taki z pana 艂adny kawaler, ale wygl膮da pan jak przebieraniec.

—聽To nowa moda w naszej fabryce — odpowiedzia艂 monter. — Ci, kt贸rzy wychodz膮 z roboty jak lordowie, do pracy ubieraj膮 si臋 tak, 偶e rodzona matka by ich nie pozna艂a. Swego czasu nasta艂a moda na po艂atane kombinezony i w warsztatach by艂o pstro od b艂aze艅skich 艂at niczym na balu ga艂ganiarzy. Potem nosi艂o si臋 kombinezony reperowane drutem. I znowu ca艂a fabryka chrz臋艣ci艂a jak teatr kukie艂kowy. A teraz przysz艂a kolej na rozdeptane kamasze — powiedzia艂 monter i pokaza艂 but bez podeszwy zawi膮zany miedzianym drutem zamiast sznurowad艂a — i spodnie musimy mie膰 z jedn膮 nogawk膮 obci臋t膮 w po艂owie albo

chocia偶 rozdart膮 przez tryby — cofn膮艂 si臋 o krok, 偶eby zademonstrowa膰 sw贸j kombinezon.

—聽艁adnie, 艂adnie — pochwali艂a bufetowa wstawiaj膮c flaszki z piwem do koszyka.

—聽A dziewczyny, kt贸re chodz膮 do fabryki wysztyftowane jak gwiazdy filmowe, w pracy nosz膮 teraz gumiaki we wzorek z rekin贸w — powiedzia艂 ch艂opak; mokre, rude w艂osy skr臋ci艂y mu si臋 w pier艣cionki i po艂yskiwa艂y jak miedziane stru偶yny. — Pani bufetowa, na co czekaj膮 ci ludzie na deszczu?

—聽Na g贸rze jest wystawne wesele — oczami wskaza艂a sufit.

Potem z uznaniem przygl膮da艂a si臋 dorodnemu monterowi, kt贸ry co chwila poprawia艂 jedn膮 szelk臋 zsuwaj膮c膮 mu si臋 z ramienia. A kiedy monter wyszed艂, spyta艂a:

—聽A panu podoba si臋 jeszcze w fabryce?

—聽Podoba — powiedzia艂 ch艂opak. — Bez fabryki nie m贸g艂bym 偶y膰 tak samo, jak bez tej mojej narzeczonej. Przecie偶 oni zorganizowali mi pierwsz膮 wystaw臋 — parskn膮艂 艣miechem. — Zorganizowali! Ale zanim to nast膮pi艂o, musia艂em pok艂贸ci膰 si膮 z referentem, kt贸ry mi radzi艂, 偶ebym swoje malunki rozwiesi艂 noc膮 w sali. W艂ama艂em si臋 tam i rozlepi艂em na sztalugach moje dzie艂a na temat PRZE呕YCIA ZMYS艁OWE FABRYKI. Kiedy zobaczy艂 je referent do spraw kulturalnych, zsinia艂 藕 'wra偶enia, a potem rzuci艂 si臋 na mnie z pi臋艣ciami, c贸偶, rozerwa艂em mu marynark臋... ale wernisa偶 by艂. Robotnikom to si臋 podoba艂o. Jako wstawka kulturalna 艣piewa艂 ch贸r niewidomych dzieci, nad kt贸rymi na ca艂膮 d艂ugo艣膰 balkonu ci膮gn膮艂 si臋 napis: Musimy strzec jedno艣ci jak oka w g艂owie. A dzi艣 fabryka pyszni si臋 tymi, 偶e pierwsz膮 wystaw臋 mia艂em u nich w zak艂adach...

Z restauracji na pi臋trze dobiega艂a weso艂a rozmowa i wybuchy szalonego 艣miechu. Pierwsza zesz艂a na d贸艂 panna m艂oda w bia艂ym welonie, by艂a naprawd臋 m艂oda, oczy b艂yszcza艂y jej od alkoholu, odwraca艂a si臋 co chwila i wlok艂a za sob膮 swego ma艂偶onka. Dru偶bowie i druhny przytrzymywali si臋 por臋czy i deptali po 艣lubnym trenie. Panna m艂oda 艣piewa艂a i macha艂a do taktu wi膮zank膮 kwiat贸w, zbieg艂a do oszklonego baru, krzykn臋艂a na gapi贸w za szyb膮, a potem wysz艂a na dw贸r pod srebrne strugi desz-

czu, rozpostar艂a r臋ce, przechyli艂a g艂ow臋 do ty艂u i rozpu艣ci艂a w艂osy, kt贸re w jednej chwili przemok艂y do cna, ulewa modelowa艂a jej zgrabne cia艂o. Pan m艂ody i reszta weselnik贸w z radosnym piskiem poszli w jej 艣lady. Potem g臋siego maszerowali po drugiej stronie ulicy, a panna m艂oda op臋dza艂a si臋 艣lubnym bukietem i macha艂a do taktu weselnemu korowodowi.

—聽艁adne wesele i tak powinno by膰 — powiedzia艂a bufetowa

I z艂a偶膮c ze skrzynki od piwa. — A ta pa艅ska narzeczona to wczoraj panu uciek艂a?

—聽Nie. Przedwczoraj — odpar艂 tr膮c zaczerwienione oczy. — Nawet si臋 jej nie dziwi臋. Naczyta艂a si臋 ksi膮偶ek z Czerwonej Biblioteczki i 偶ywot贸w s艂awnych osobisto艣ci. Chcia艂a, 偶ebym mia艂 dwa pokoje i przyjmowa艂 go艣ci, a t膮 swoj膮 absolutn膮 grafik膮 bawi艂 si臋 wieczorami dla rozrywki. I dlatego ci膮gle grozi艂a mi tym, co by艂o albo tym, co b臋dzie, m贸wi艂a o swoich kochankach, kt贸ry i co z ni膮 robi艂, lub tylko chcia艂 robi膰, albo powtarza艂a, 偶e ucieknie do rodzic贸w legitymuj膮cych si臋 rodowodem od siedmiuset lat i przodkiem, kt贸ry by艂 szambelanem papieskim. Ale co ja mog艂em poradzi膰, skoro zaliczk臋 lub po偶yczk臋 przepuszczali艣my w ci膮gu dw贸ch dni? A potem rozbijali艣my m艂otkiem stary chleb na kolacj臋, moja narzeczona chodzi艂a sprzedawa膰 ty-f>owe flaszki, lub ci臋艂a no偶yczkami jaki艣 kostium i zanosi艂a do sk艂adnicy starych szmat. Oczywi艣cie by艂o to podniecaj膮ce. Poza tym 偶yli艣my idealnie.

Do baru wesz艂o dw贸ch milicjant贸w.

—聽Dobrze, 偶e panowie przyszli — m贸wi艂a bufetowa, podczas ^dy milicjanci wylewali wod臋 z but贸w z cholewami — ta ho艂ota robi mi z baru panoptikum — i wskaza艂a na gapi贸w, kt贸rzy teraz ucichli i jeszcze uwa偶niej obserwowali, co si臋 wydarzy. — Krew mo偶e cz艂owieka zala膰 — powiedzia艂a. — 呕eby tak si臋 gapi膰 jak sroka w gnat i to na co? Na trupa!

A kiedy spojrza艂a na m艂odszego milicjanta, zamar艂a ze zgrozy: — Ale偶 pana urz膮dzili paskudnie! — Milicjant wyj膮艂 lusterko kieszonkowe, obejrza艂 siniec pod okiem i powiedzia艂:

—聽Kopytem mnie zasun膮艂. Plutonowy uzupe艂ni艂:

—聽A co ci radzi艂em? Nie zaczynaj z pijanymi weselnikami. Od s艂owa do s艂owa i nasz posterunkowy wyf asowa艂 艣liczny limon od pana m艂odego.

—聽Ale go przytrzyma艂em. I pod klucz — milicjant pokazywa艂, jak zamyka艂 pod klucz pana m艂odego, a potem obmacywa艂 palcami opuchni臋t膮 brew.

—聽Gdzie ta dziewczyna? — spyta艂 plutonowy.

—聽Tutaj — powiedzia艂a bufetowa i rozsun臋艂a kretonow膮 firank臋. 艢ciana ze szk艂a w jednej sekundzie zmatowia艂a od bia艂ych d艂oni, na plecy tych, co stali przy szybie, wdrapywali si臋 ludzie z t艂umu, paru gapi贸w wisia艂o na kandelabrze, a jaki艣 dziadek wskoczy艂 na konar lipy jak pawian, wiatr skucza艂 w drape-riach z deszczu.

M艂odszy milicjant wydoby艂 notes i poprawi艂 kalk臋.

Bufetowa kr膮偶y艂a pod 艣cian膮, splun臋艂a jakiemu艣 gapiowi w twarz, ale on nie drgn膮艂 nawet i 艣lina 艣cieka艂a po szybie jak

mleczna 艂za.

—聽Nie zamordowa艂am rodzonego ojca kuchennym no偶em, 偶eby tak si臋 zaraz gapi膰 — krzykn臋艂a bufetowa i palcem postu-ka艂a w czo艂o jakiemu艣 cz艂eczynie za szyba, zirytowana odesz艂a od 艣ciany, odwi膮za艂a fartuch i nakry艂a nim bufet, potem rozpu艣ci艂a swoje d艂ugie w艂osy upi臋te w kopiec termit贸w, powtyka-艂a do ust wsuwki i znowu jakby splata艂a pi臋ciokilogramow膮 cha艂k臋, zacz臋艂a upina膰 w艂osy w koron臋, a kiedy umocowa艂a je wsuwkami, wesz艂a do pakamery i usiad艂a na krzese艂ku.

—聽Dobrze, 偶e pani jest — powiedzia艂 plutonowy. — Niech pani rozepnie jej bluzk臋. Ta dziewczyna nie ma dowod贸w, a ca艂ego maj膮tku... trzydzie艣ci halerzy...

Do drzwi baru przecisn臋艂a si臋 panna m艂oda i zastuka艂a w nie cichutko. M艂odszy milicjant otworzy艂 jej.

Panna m艂oda wesz艂a, zdj臋艂a srebrny pantofelek i wyla艂a z niego wod臋. Farba z kapelusza 艣lubnego i podczernionych oczu sp艂ywa艂a stru偶kami.

—聽I co b臋dzie! — spyta艂a. — Pu艣cicie mi go, czy nie?

—聽Nie pu艣cimy — powiedzia艂 milicjant.

—聽Dlaczego?

—聽Bo obrazi艂 milicjanta na s艂u偶bie...

—聽Przecie偶 na tej s艂u偶bie nie macie panowie \viele roboty _ powiedzia艂a i napi艂a si臋 wody z kranu, kt贸ra ^ez przerwy ciurka艂a do zlewozmywaka.

—聽Oko mam fioletowe jak cyklamen — stwierdzi艂 milicjant zagl膮daj膮c w owalne lusterko.

—聽Trzeba by艂o zostawi膰 nas w spokoju. Pa^ pierwszy zacz膮艂, to teraz musi pan zako艅czy膰. Kiedy go wypu艢Qicie?

—聽Dopiero jutro.

—聽To ja na pana zaczekam, p贸jdzie pan ze mn膮 spa膰( bo w noc po艣lubn膮 nie b臋d臋 sama.

—聽Nie jest pani w moim gu艣cie — odpar艂 milicjant i wsta艂 z krzes艂a.

—聽Bo偶e kochany, znajd膮 si臋 inni — zawo艂a艂a panna m艂oda, okr臋ci艂a si臋 na pi臋cie i spyta艂a ch艂opaka: — A pan> podobam si臋 panu?

—聽Tak — odpowiedzia艂. — Jest pani podobna dQ mojej dziewczyny, kt贸ra mi uciek艂a. Ma pani takie same ocz臋ta jak ona kiedy po raz pierwszy przybieg艂a do mnie z w贸zkiem, w kt贸rym dziewczynki wo偶膮 lalki, i te偶 jest pani prawie bosa, bo z pantofelk贸w zrobi艂y si臋 stare kapcie, i w艂osy ma pani podstrzy偶one jak dziewczyny z poprawczaka w Kostomlatech. & poza tym Na oku ma pani taki sam jak ona b艂臋kitny punkcik niczym okruch chalcedonu. Podoba mi si臋 pani, jest pa^i w moim gu艣cie

—聽Pan te偶 mi si臋 podoba — odpowiedzia艂a panna m艂oda i nabra艂a wody w srebrny pantofelek i jak z kielisz^ napi艂a si臋 z niego z apetytem.

—聽A je艣li jeste艣my w swoim typie, to nie nia gadania _ doda艂a oblizuj膮c wargi.

M艂odszy milicjant usiad艂 na krze艣le, plutonowy pOprawi艂 kretonow膮 zas艂onk臋 i zacz膮艂 dyktowa膰:

—聽Denatka ma oko艂o stu sze艣膰dziesi臋ciu cehtyinetr贸w wzrostu, ubrana w kostium w 偶贸艂t膮 i czerwon膮 kratk^ Na nogach czarne, dziurkowane pantofle. Bluzka r贸偶owa z ko艂nierzykiem koronkowym haftowanym w r贸偶yczki...

M艂odszy milicjant wsta艂 i poszed艂 zamkn膮膰 drzwi, przez kt贸re ch艂opak z pann膮 m艂od膮 wyszli pod strugi deszczu. A kiedy usiad艂, pisa艂 dalej pod dyktando plutonowego... Potem przyjecha艂 w贸z z patologii.

—聽Kiedy moja dziewczyna przybieg艂a do mnie po raz pierwszy... — m贸wi艂 ch艂opak.

—聽Nie s艂ysz臋! — wo艂a艂a panna m艂oda i wiatr uni贸s艂 jej s艂owa.

—聽Kiedy moja dziewczyna przybieg艂a do mnie po raz pierwszy — krzycza艂 jej do ucha — ko艅czy艂em w艂a艣nie robi膰 mask臋 po艣miertn膮 przyjaciela. I zaraz chcia艂a, 偶ebym jej te偶 zrobi艂 tak膮 mask臋, bo wtedy b臋dzie mog艂a zacz膮膰 偶ycie od nowa. U艂o偶y艂em j膮 na stole, posmarowa艂em wazelin膮, wetkn膮艂em w nos zwitki z gazet, a potem wyla艂em jej na twarz p艂ynny gips... szyj臋 mia艂a okr臋con膮 r臋cznikiem jak ofiara morderstwa... trzyma艂em j膮 za r臋k臋 i czu艂em sejsmograficzny impuls jej serca...

—聽Jakie to pi臋kne — zawo艂a艂a panna m艂oda i wicher porwa艂 jej z g艂owy kapelusz unosz膮c w czarne niebo.

Potem ch艂opak zatrzyma艂 si臋 i patrzy艂 na park pod latarniami jarzeniowymi, w kt贸rym wiatr oderwa艂 od drewnianych ko艂k贸w m艂ode topole i gi膮艂 je do ziemi, tak, 偶e ga艂臋zie ch艂osta艂y

po ka艂u偶ach.

—聽Niech pani przytrzyma to drzewko — zawo艂a艂 ch艂opak, rozerwa艂 krawat i przywi膮za艂 nim topol臋 w dw贸ch miejscach.

—聽Co pana obchodz膮 drzewka? — z艂o艣ci艂a si臋.

—聽Niech pani mocno trzyma!

—聽M贸wi臋, co pana obchodz膮 te drzewka.

—聽Po艂ama艂yby si臋.

—聽To niech si臋 po艂ami膮! Co panu do tego?

—聽Te drzewka s膮 moje w tym samym stopniu jak to, co ja my艣l臋 i co robi臋 jest dobrem publicznym, panienko! Ja ca艂y nale偶臋 ju偶 do publiczno艣ci jak pisuar publiczny lub park.

Wykrzykiwa艂 i zdziera艂 z panny m艂odej mokra sukni臋 z zab艂oconym trenem, a potem gwa艂townymi ruchami, jakby dyrygowa艂 orkiestrze, szarpa艂 jedwab na kawa艂ki i skr臋ca艂 z nich postronek.

—聽A kiedy gips st臋偶a艂 — wo艂a艂 g艂o艣no — nie mog艂em z niego wydosta膰 swojej dziewczyny, chyba 偶e sekatorem. I musia艂em jej 艣ci膮膰 w艂osy do p贸艂 g艂owy, to nas zbli偶y艂o. Powiedzia艂a mi, 偶e od tej chwili zaczyna nowe 偶ycie. Przez trzy dni spowiada艂a mi si臋, a ja wali艂em g艂ow膮 o 艣cian臋. Dobrze, 偶e mia艂em przygotowan膮 beczu艂k臋 smo艂y do smarowania mur贸w w piwnicy... i tak pe艂ni膮c funkcj臋 spowiednika namoczy艂em p臋dzel w tym b艂ocie i odprawia艂em egzorcyzmy ma偶膮c p臋dzlem po bia艂ych 艣cianach, a ona tymczasem opowiada艂a, jak j膮 prowadzili pod r臋ce do ust臋pu, 偶eby mog艂a si臋 wyrzyga膰, jak jaki艣 facet ja rzuci艂 i w nocy le偶a艂a w Stromovce i gryz艂a glin臋 z rozpaczy... i tak dalej, spowiada艂a mi si臋 z czarnych uczynk贸w tak d艂ugo, a偶 sta艂a si臋 bia艂a, a ja na bia艂e 艣ciany piwnicy zu偶y艂em ca艂膮 beczu艂k臋 czarnej smo艂y. Znalaz艂aby pani jeszcze co艣 do podarcia? Szmaty si臋 sko艅czy艂y.

—聽Niech pan zerwie — powiedzia艂a podsuwaj膮c rami臋 z ra-mi膮czkiem od koszuli.

Z艂apa艂 za nie i jednym szarpni臋ciem, tak jak si臋 艂amie ga艂膮藕 lub konduktor poci膮ga za sznur od dzwonka w tramwaju, zerwa艂 z niej reszt臋 weselnych szat.

Zal艣ni艂o, panna m艂oda naga do pasa sta艂a w publicznym parku.

—聽Niech mi pan te偶 zrobi mask臋 po艣miertna!

Prze艂o偶y艂 Edward Madany

Jarmilka

i

Znowu jestem w hucie. Ju偶 z daleka widz臋 Jarmilk臋, jak d藕wiga kube艂ki z zup膮. Spiesz臋 jej naprzeciw i tak si臋 przypatruj臋, 偶e spuszcza oczy. Jest w sz贸stym miesi膮cu, a kiedy otwiera usta, zn贸w widz臋, 偶e brak jej po艂owy z臋b贸w. Ale to dziewczyna prosta w obej艣ciu, a przez to bardzo mi艂a.

Id臋 obok niej i szeptem m贸wi臋: — Kiedy 艣lub, Jarmilko?

—聽Jak kro wieniec zakwitnie! — odpowiada.

Ja na to: — Jak偶e to tak! Chyba ju偶 mnie nie kochasz?

/

—聽A nie, bo wci膮偶 latacie po Poldowce, jakby艣cie mieli pi贸rko w ty艂ku! — m贸wi bez ceregieli.

Stawiam kube艂ki, kt贸re jej pomaga艂em nie艣膰, patrz臋 na ni膮 z wyrzutem, ona za艣 spuszcza powieki. Widz臋 podbite oczy, widz臋 plamy watrobiane... no i oczywi艣cie! Ma na sobie dzisiaj znowu ten bawe艂niany 偶akiecik, przepasany sznurkiem. Podnosi wzrok i m贸wi:

—聽Co si臋 tak na mnie gapicie, jak ciel臋 na malowane wrota?

T艂umacz臋 jej: — Ostatnimi czasy jeste艣 dla mnie jaka艣 zimna. — Podnosz臋 kube艂ki i nios臋 dalej, bo nie wypada, aby brzemienna kobieta d藕wiga艂a taki ci臋偶ar. Obok szko艂y zak艂adowej Jarmilka opiera si臋 o w臋giel i wymiotuje. Kiedy odwraca ku mnie zn臋kan膮 twarzyczk臋, usprawiedliwia si臋: — No i widzicie! —

Obiema r臋kami podtrzymuje stercz膮cy brzuch i dodaje: — To z tego, stryjku, 偶e jestem taka nadziana, rozumiecie...

Pytam: — Wi臋c jak? By艂 ju偶 ten tw贸j u ciebie?

Rozja艣ni艂a si臋: — By艂. Ju偶 le偶a艂am w 艂贸偶ku, kiedy przyszli ch艂opcy z Cyrczowic i wo艂ali przez p艂ot: ,,Jest Jaruszka w domu, prosz臋 pani?” — Wi臋c mama wysz艂a do furtki i m贸wi: „Ach, co za go艣cie, pan Jaros艂aw! Jak偶e tak mo偶na, panie Jaros艂awie, dziewczyn臋 nam zepsu膰, a potem j膮 zostawi膰?”

Jarmilka przystaje i ju偶 surowiej m贸wi: — I wiecie, stryjku, co jej odpowiedzia艂?

—聽Na razie nie wiem.

A Jarmilka podnosi g艂os: — Powiedzia艂 mojej mamie: „A niby jak, ciotko, mam sobie bra膰 b臋karta na kark?” — Powiedzcie, stryjku, tak m贸wi kandydat na m臋偶a?

Ujmuj膮 kube艂ki i przytakuj臋: — Rzeczywi艣cie, tak si臋 nie m贸wi, a przynajmniej nie powinno si臋 m贸wi膰.

—聽Wi臋c widzicie! I jak偶e mamy mie膰 wesele. Ale ja ju偶 do niego nie p贸jd臋. To wszystko przez t臋 jego mam臋! Ja jej nie daruj臋! Wpadn臋 tam kiedy i zawo艂am: — „Trzymajcie go sobie, tego waszego synalka, i wsad藕cie go sobie... wiecie gdzie!”

Zirytowa艂a si臋, ale ju偶 wchodzimy do sto艂贸wki, gdzie m臋偶czy藕ni Jarmilk臋 witaj膮: — Ty, Jarmila, ale艣 ju偶 p臋kata! Dyni臋 po艂kn臋艂a艣, czy co?

Jarmilka si臋 jednak nie daje: — Spokojnie, barany, spokojnie! Ka偶dy z was struga kawalera, a jak z nim dziewczyna troch臋 pogada, to jej narobi wstydu, a potem jeszcze wysy艂a anonimy do domu, 偶e lata za 偶onatymi!

Jarmilka krzyczy, ale u艣miecha si臋, nawet jest rada. Zna ich i oni j膮 znaj膮. M臋偶czy藕ni g艂aszcz膮 j膮 po ramieniu, a ona uchylaj膮c si臋 rozlewa zup臋. Odgra偶a si臋 chochl膮: — Zostaw, bo ci dam po g臋bie!

A ja z oddali patrz臋 na Jarmilk臋, por贸wnuj臋 j膮 ze wszystkimi kobietami, kt贸re kiedykolwiek zna艂em, i nie mog臋 si臋 napatrze膰. Jem powoli zup臋, nie spieszno mi, i wreszcie zn贸w z ni膮 pozostaj臋 sam.

Usiad艂a u ko艅ca sto艂u i ch艂odzi sobie twarz o cynow膮 blach臋.

Odzywam si臋: — M贸wi艂a艣, 偶e艣 z panem Jaros艂awem rozmawia艂a w niedziel臋...

> Odpowiedzia艂a w blach臋: — A jak偶e, ale on na mnie nie zwraca艂 uwagi. Ta艅czy艂 coraz to z inn膮, moj膮 siostr臋 tak to wkurzy艂o, 偶e podesz艂a do niego w ta艅cu i powiada: — „Nic ci nie wstyd, ty draniu, siostr臋 mi zepsu膰, a potem 艂ajdaczy膰 si臋 z inn膮?” — Jarmilka wsta艂a. — A on jej tam przy wszystkich da艂 w twarz! Powiedzcie, stryjku, czy to wypada da膰 kobiecie w twarz tak publicznie?

—聽Na pe\vno nie wypada — powiadam.

—聽No widzicie! Ale ja go podam do s膮du i b臋dzie p艂aci艂!

—聽Jarmilko, s艂yszysz, co m贸wi臋? Wszystko si臋 obr贸ci na dobre. To tylko teraz, przed 艣lubem, on odstawia takiego wa偶niaka.

Wzi臋艂a miski po zupie i zak艂opotana zapatrzy艂a si臋 gdzie艣. Potem z艂agodnia艂a: — My艣licie? Naprawd臋 tak my艣licie? To偶 ja go, ba艂wana, tak strasznie kocham! Powiedzcie stryjku, co by to by艂o za 偶ycie bez niego? Ju偶 bym do 艣mierci mia艂a zasrany 偶ywot. Ile ja si臋 naprosi艂am, na偶ali艂am, nabecza艂am... — Machn臋艂a r臋k膮.

Wstaj臋, musz臋 ju偶 i艣膰.

Jarmilka otwar艂a drzwi i zawo艂a艂a za mn膮:

—聽Przyjd藕cie, stryjku, znowu!

2

Mi臋dzy tyglowni膮 a magazynem elektrod przekopywa艂em ha艂d臋 pordzewia艂ych wi贸r贸w. Potem 艂adowa艂em te wi贸ry do koryt wsadowych. A kiedy wyprostowa艂em grzbiet, patrz臋, kto idzie, a to 艣cie偶k膮 cz艂apie Jarmilka ze skrzynk膮 i kube艂kiem.

Przelaz艂em przez stert臋 wi贸r贸w.

—聽No i co tam? — powiadam.

—聽Oo! W艂a艣nie si臋 dowiedzia艂am od bab, 偶e Jarouszek mia艂 im powiedzie膰: — „Kto wie, z kim ta w艂贸ka to ma”! Ale ja mu dzi艣 w autobusie zaszuram! — Jarmilka przysiad艂a na skrzynce. — Stan臋 sobie ko艂o drzwi i przy ludziach mu powiem: „Usza-

nowanie, panie Jaros艂awie, prosz臋 wybaczy膰, 偶e przeszkadzam, ale wtedy, jak z panem siad艂am w rowie, to by艂am dobra dla pana, co? A teraz pan m贸wi, z kim ta w艂贸ka to ma? Na to sobie nie zas艂u偶y艂am, 艣licznie panu za to dzi臋kuj臋!”

Pi膮stk膮 uderza艂a si臋 w czo艂o: — Po co ja wtedy posz艂am na t臋 zabaw臋, po co? Ch艂opaki przysz艂y: — „Chod藕 z nami, Jarusz, na pota艅c贸wk臋!” A ja g艂upia posz艂am. Sala nabita, a my艣my si臋 z Jarouszkiem od p贸艂 roku gniewali... I akurat musia艂am spojrze膰 na drug膮 stron臋 sto艂u, gdzie on siedzia艂. A jak tylko spojrza艂am, ju偶 by艂o po mnie i po nim te偶. Ta艅czyli艣my z sob膮, nie pu艣ci艂 mnie ani na chwil臋, potem w nocy wracali艣my razem do domu...

W jej spojrzeniu by艂a gorycz, ale zaraz si臋 o偶ywi艂a: — Wiecie, stryjku, jego kumple chc膮 z nim zrobi膰 porz膮dek. Zamkn膮 mnie tam w jednym mieszkaniu w szafie, potem zaprosz膮 Jarouszka i naprowadz膮 rozmow臋 na nasze wesele. I mamy taki um贸wiony znak: jak jeden z tych moich znajomk贸w powie: — „Ty ob艂udniku katoliku!” — Ja otworz臋 szaf臋 i wyjd臋. Ciekawe, co on na to powie! Dobry pomys艂, nie? Ale, stryjku, trzymajcie za mnie palec!

Wstaje, podnosi skrzynk臋 i po 艣niegu biegnie do kuchni zak艂adowej.

Wo艂am za ni膮: — Jarmilko, co dzi艣 na obiad?

Odkrzykuje: — Zupa kminkowa, w臋dzony boczek i nektar z dzikiej r贸偶y. Ale ten pomys艂 z szafa, to dopiero, co?

Kiwam g艂ow膮, 偶e dobry, ale ju偶 widz臋, jak pan Jaros艂aw, znany latawiec, da Jarmilce przy tej szafie po twarzy. Ale c贸偶? Wol臋 艂adowa膰 wi贸ry, bior臋 si臋 za t臋 robot臋. Kiedy sko艅czy艂em, brygadzista pos艂a艂 mnie do 艂adowania grafitu. Waszek Prucha wzi膮艂 艂opaty, z wolnego toru kolejki zepchn臋li艣my kolib臋, pchali艣my j膮 a偶 pod szop臋. Otwieramy wrota, skip 偶e艣my nachylili, po艂o偶yli pod niego ceg艂臋, 偶eby nie zjecha艂 z powrotem. Z r贸wno u艂o偶onych rz臋d贸w zacz膮艂em 艣ci膮ga膰 papierowe worki pe艂ne mia艂ko zmielonego grafitu. Ostr膮 艂opat膮 rozcina艂em ka偶dy, a Waszek ten wysypany grafit nak艂ada艂.

M贸wi臋: — Zupe艂nie jakby艣my 艂adowali najczarniejsze grzechy 艣wiata.

—聽Czemu grzechy? — rzek艂 Waszek i rzuci艂 pe艂n膮 艂opatk臋, a偶 py艂 wszystko przes艂oni艂. — Praca jak anio艂!

—聽Cholera, uwa偶aj!

—聽A czemu? — odkrzykn膮艂 weso艂o Waszek i dalej rzuca艂 pe艂ne 艂opaty tego delikatnego proszku, za ka偶dym razem bucha艂 s艂up py艂u, kt贸ry przenika艂 za koszule, do nos贸w i do ust. Potem Waszek wy艂oni艂 si臋 z tej chmury zupe艂nie czarny, ale b艂yskaj膮cy bia艂ymi z臋bami. Opar艂 si臋 o 艂opat臋 i rzek艂: — Ja zawsze by艂em taki. Jak pos艂owie w lagrze przechwalali si臋, kto komu kiedy do偶ar艂, s艂ucha艂em, a potem m贸wi艂em: — „Pana chroni艂 immunitet poselski, panie po艣le, wi臋c m贸g艂 pan m贸wi膰, co 艣lina na j臋zyk przynios艂a, ale co pan powiedzia艂 landratowi, jak jego ludzie zjawili si臋 z nakazem aresztowania?” Uchodzi艂em wi臋c za m膮dral臋, a偶 mnie jednego razu przenie艣li do kancelarii. Tam mia艂em nad sob膮 pewnego wiede艅czyka, ten mnie zaczai faszerowa膰 Marksem, o czymkolwiek bym m贸wi艂. Po dw贸ch latach rzek艂 mi: — „Jako szrajber jeste艣 u mnie ostatni raz, ale od dzisiaj sta艂e艣 si臋 innym cz艂owiekiem, wyuczonym, mo偶esz teraz ten jad roznosi膰 dalej”.

—聽No i co?

—聽No, a teraz ten jad jest moim szcz臋艣ciem, wszystkim.

—聽Kwestia, z kt贸rej strony si臋 na to patrzy — rzek艂em.

—聽Dlatego w艂a艣nie jestem za. Kiedy kto艣 przy mnie jaki艣 szczeg贸艂 nawet s艂usznie wytyka, to m贸wi臋: „Mimo wszystko ja jestem za!” — odpar艂 Wenca Prucha i dalej rzuca艂 艂opat膮 grafit.

Potem zacz膮艂 wspomina膰: — Jak si臋 esesmani nudzili, to robili apel i urz膮dzali „艢wi臋to dziecka”. Najpierw musieli艣my ta艅czy膰 Barentanz. Po dziesi臋ciu minutach s艂absi padali, a esesmani ich wyka艅czali. Nast臋pnie zarz膮dzali Gansemarsch, p贸藕niej Blind-kuh, i zn贸w tych, co odpadali, dobijano. W ten spos贸b mieli艣my zabaw臋 w skakank臋, w kucanego, w niebo — piek艂o — raj, a na koniec odbywa艂o si臋 toczenie beczek.

Opar艂em 艂opat臋, uj膮艂em Waszka za rami臋 i patrzy艂em na niego, ale po nim nie by艂o ju偶 zna膰 nic z tego, co opowiada艂. Kiedy 艣ci膮gn膮艂em nast臋pny worek grafitu, wybieg艂 spod niego szczur.

Waszek rzek艂: — Popatrz, szczur! Esesmani mieli ich pe艂ne

klatki i dla zabawy karmili chlebem. My艣my cz臋sto zdobywali chleb tylko w ten spos贸b, 偶e艣my zwabiali te szczury do innego k膮ta i zawsze wtedy kt贸ry艣 z wi臋藕ni贸w ukrad艂 im troch臋 z ich porcji. Jednego razu szczur ugryz艂 wi臋藕nia, a ten potem z tego umar艂.

Teraz ja sobie przypomnia艂em: — Kiedy pracowa艂em w lagrze, w jednej walcowni, tom sobie jednego szczura prawie 偶e oswoi艂. Punkt o p贸艂 do jedenastej wy艂azi艂 i wtedy dawa艂em mu je艣膰. Potem bywa艂o ju偶 tak, 偶e jad艂 w odleg艂o艣ci p贸艂 metra ode mnie. A偶 mi go raz kumple z艂apali, wrzucili do wanny z kwasem solnym i patrzyli, jak ten kwas z偶era z niego najpierw sier艣膰, a potem sk贸r臋.

—聽Nie powiniene艣 mi by艂 tego m贸wi膰 — z偶yma艂 si臋 Wenca Prucha. — Ja nie mog臋 znie艣膰, jak kto艣 si臋 zn臋ca nad zwierz臋tami. W Kremnicy wo藕nica wali艂 konie, to ja tego wo藕nic臋 spra艂em pi臋艣ciami, on mnie zn贸w za to wysmaga艂 batem.

M贸wi臋: — Gdy Niemcy ewakuowali 艢l膮sk, to w te trzaskaj膮ce mrozy przywozili na stacj臋 ca艂e poci膮gi byd艂a. Jak ono wygl膮da艂o! W otwartych wagonach, po czternastu dniach takiej jazdy! Owce „pozjada艂y z g艂odu w艂asne runo, a te krowy, Wenco, te krowy, co nie mog艂y si臋 broni膰, 偶eby艣 widzia艂!

Waszek otar艂 czarn膮 艂z臋 i mamrota艂: — Tego艣 za nic nie powinien by艂 mi m贸wi膰! Bo ludzie, nawet gdy ich Niemcy wozili jak te bydl膮tka, ludzie chocia偶 my艣l膮...

Zaduma艂 si臋, a potem poprawi艂: — Tylko, 偶e jak ju偶 ca艂kiem opadn膮 z si艂, to s膮 te偶 jak te owce... Trudno wtedy zdobywa膰 si臋 na gesty. Ci, co ci臋 dr臋cz膮, nie rozumiej膮. Dla nich jeste艣 gn贸j. U nas by艂 taki esesman, nazywali go der eiserne Gustav, ten ci potrafi艂 za艂atwi膰 w kamienio艂omach za kwarta艂 trzy tysi膮ce lu$zi. I zn贸w sobie wybiera艂 nast臋pnych, ale tylko samych mocnyfli. Raz patrzy na mnie, a ja na niego. W moim spojrzeniu by艂a ca艂a z艂o艣膰 i nienawi艣膰. Ale on si臋 u艣miechn膮艂 i rzek艂 sucho:

—聽„Na nu, so was, dass der Hund noch lebt?”

Waszek Prucha rzuci艂 ostatni膮 艂opat臋. Gdy艣my przyszli do

sto艂贸wki, Jarmilka wo艂a艂a: — No, dobrze, 偶e idziecie, smaro-

wozy!

Powiadam: — A schowa艂a艣 mi rogalik?

—聽Ale偶, stryjku, nie dali艣cie mi przecie偶 na niego kartek!

—聽Zajrzyj no, Jarmilko, do szafki!

—聽Tam nic nie ma!

—聽Zajrzyj no, wczoraj tam by艂 rogalik, mo偶e i dzisiaj jaki艣 b臋dzie.

—聽B贸jcie si臋 Boga, stryjku! — krzykn臋艂a Jarmilka, a gdy otworzy艂a szafk臋, rzeczywi艣cie na p贸艂kach nic nie by艂o. Zamkn臋艂a drzwiczki i szepn臋艂a: — Mo偶e by艣cie chcieli bu艂k臋 z mas艂em? — Poda艂a mi dwie bu艂ki i za偶enowana wyja艣nia艂a: — Wy艣cie dobrzy, stryjku. Pomagacie mi d藕wiga膰 kub艂y. — Jad艂em t臋 bu艂k臋, drug膮 da艂em Waszkowi, popijali艣my je letni膮 herbata. Waszek opowiada艂: — Ten eiserne Gustav wybiera艂 si艂aczy do kamienio艂omu, a z nim by艂 jeszcze jeden, ten zn贸w robi艂 selekcj臋 s艂abych heftling贸w do gazu. No, to ci nieszcz臋艣nicy, kt贸rzy to wiedzieli, resztkami si艂 podnosili kamienie, by pokaza膰, 偶e s膮 mocni, ale esesman si臋 艣mia艂: — „Ach, si臋 sind so jung und kraftig!” I wpad艂 na taki esesma艅ski pomys艂, 偶e gdzie偶 tam do gazu, nie, ci, kt贸rzy zostan膮 wybrani, p贸jd膮 zbiera膰 zio艂a lecznicze. Krauter sammeln. I powi膮za艂 呕yd贸w po dw贸ch razem. Gdy poch贸d ruszy艂, zorientowali si臋, 偶e on ich prowadzi do gazu. I kt贸ry艣 z 呕yd贸w, tancerz, i zwi膮zany z nim towarzysz rozbiegli si臋 i g艂owami 艂upn臋li w tego esesmana, a reszta te偶 zacz臋艂a go wali膰 bykiem. Ale zaraz przybiegli inni esesmani, zdziesi膮tkowali tych maszeruj膮cych „na zi贸艂ka”, a tego tancerza rozdeptali. O ile pami臋tam, jedni tylko 呕ydzi zrobili u nas tak膮 rewolucj臋.

S艂ucha艂em i patrzy艂em na Jarmilk臋, jak przy szafce wci膮偶 liczy艂a pieni膮dze, wci膮偶 do siebie co艣 szepta艂a, chwyta艂a si臋 za g艂ow臋, 艣lini艂a palce i na nowo rachowa艂a.

Waszek spyta艂 grubia艅sko: — No co, Jarmilko, ten wasz ju偶 was kopie?

Przesta艂a liczy膰, a widz膮c, 偶e Waszek patrzy na jej brzuch, zaczerwieni艂a si臋 i rzek艂a: — A jak偶e! On by mnie trzasn膮艂 w g臋b臋, tylko bym si臋 obliza艂a! — Kiwn臋艂a z zadowoleniem i dum膮, 偶e ju偶 ma kogo艣, kogo mo偶e by膰 pewna, 偶e j膮 w g臋b臋

a艣nie. A偶 jej oczy zasz艂y 艂zami ze szcz臋艣cia na my艣l o tym.

A \e potem roz艂o偶y艂a pieni膮dze na stole, otwar艂a szafk臋, dwoma

alcami zacz臋艂a dotyka膰 garnuszk贸w. Gdy je policzy艂a, rzek艂a:

Jarouszek bardzo teraz nerwowy, 偶e nie mo偶e chodzi膰 do

spody, bo jest chory. Ostatnim razem, kiedy chorowa艂, to szed艂 „Na Ro偶ek”, ale jego kumpel na niego doni贸s艂 i Jarousz-kowi str膮cili trzy dni. Na pota艅c贸wce podszed艂 do mnie Ota, ten, co go wsypa艂, ale ja mu powiedzia艂am: — „My nie mamy z sob膮 nic do gadania!” — Gdy przyszed艂 drugi raz, rzek艂am: — „Panie, ja z kapusiem nie ta艅cz臋, odczep si臋 pan, ju偶!” — Tak mu powiedzia艂am przy ca艂ej sali. Wtedy by艂y inne czasy, Jarouszek mnie lubi艂, chodzili艣my razem rajcowa膰 si臋 do stawu...

Zadysza艂a si臋, a偶 poczerwienia艂a. Rozpi臋艂a 偶akiecik i wybieg艂a ku piecom.

3

Tak jake艣my byli czarni od grafitu, zeszli艣my po drabince na d贸艂, do bunkra z wapnem. Na dnie trzymali艣my si臋 za r臋ce, brn膮c po kostki w bia艂ym pyle.

Waszek wspomina艂: — W艂a艣nie tak samo, tylko 偶e w kajdankach szli w lagrze obok siebie... dyrektor policji w Morawskiej Ostrawie i komunistyczny pose艂 z Ostrawy, Bilek. Bacz膮, dyrektor — malutki, a Bilek olbrzym. Id膮 przede mn膮 i rozmawiaj膮: — „No, panie dyrektorze, tyle mnie pan na艣ciga艂, a teraz mnie pan ma ca艂kiem bliziutko!” — „Ale, panie po艣le, jak nam pan w艂a艣ciwie uciek艂 wtedy, gdym pos艂a艂, by pana aresztowali?” — „Bo mia艂 pan g艂upich 偶andarm贸w, panie dyrektorze. Oni wtedy spytali si臋 mnie, pos艂a Bilka, gdzie mieszka pose艂 Bilek. A ja, panie dyrektorze, nosi艂em ju偶 zarost i str贸j le艣niczego”.

Waszek wzi膮艂 z k膮ta 艂opat臋, ja pogrzebacz i 艣ci膮gali艣my ze 艣cian wapno, bo miot艂a tam nie si臋ga艂a. Potem przyjecha艂 d藕wig, rozwar艂 sw贸j pysk i opad艂 na stert臋 wapna, wgryz艂 si臋 w ni膮 i uni贸s艂 w g贸r臋.

—聽Wiesz, co mnie wkurza? — poskar偶y艂 si臋 Wenca. — To fotografowanie naszych zwierzchnik贸w, a to przy biurku, a to w ogr贸dku... a zawsze odbiglowanych!

—聽To prawda — powiedzia艂em. — Pami臋tam, 偶e Lenin chodzi艂 jak jaki艣 poczciwy stryjek, a ta jego Krupska! Cz臋sto widz臋 to zdj臋cie: Lenin uk艂ada sobie przem贸wienie na kolanie, siedzi w fotelu obci膮gni臋tym bia艂ym pokrowcem. I cho膰 jestem katolik, nic mi nie przeszkadza wyobrazi膰 go sobie, jak w pa艂acu bez 艣wiat艂a, bez ogrzewania, pokazuje przez zamarzni臋te okna to, co jeszcze nie istnieje. Tam oto zbudujemy elektrowni臋, tam fabryk臋 siewnik贸w, tutaj fabryk臋 traktor贸w...

Waszek Prucha podekscytowany brn膮艂 po kolana w wapnie chodz膮c to tu, to tam.

I podnosi艂 r臋ce: — Tak, wyobra偶am sobie te marzenia. I jestem szcz臋艣liwy, 偶e w艂a艣nie teraz 偶yj臋. Spojrz臋 na najg艂upszy wykres, a ju偶 mi si臋 l偶ej dycha, bo ta sprawa musi wygra膰. W ko艅cu wszystko jest jedn膮 wielk膮 wiar膮, a ja jestem okropnie wierny!

D藕wig uni贸s艂 rami臋, znowu opu艣ci艂, przylgn臋li艣my do 艣ciany. Gdy podni贸s艂 stert臋 wapna, z hukiem skierowa艂 si臋 na g贸r臋, ku kolibom i weso艂o pobrz臋kiwa艂.

Waszek usiad艂 na wapnie.

—聽Opowiada艂em ci ju偶 o badaczach Pisma 艣wi臋tego?

—聽Nie...

—聽To sobie wyobra藕. Oni mieli sw贸j blok i co p贸艂 roku esesmani przedk艂adali im do podpisu deklaracj臋, 偶e wyst臋puj膮 z tego ichniego Ko艣cio艂a. Za to mieli by膰 zwolnieni. Ale ze wszystkich podpisa艂o ich akurat trzech. Czesi. Opowiadano, 偶e na pocz膮tku wojny komendantem obozu by艂 Austriak, nazywa艂 si臋 Lowitz. Kaza艂 kiedy艣 wyst膮pi膰 tym bibelforszerom i na chybi艂 trafi艂 zapyta艂 jednego: „Podpiszesz?” — A gdy ten rzek艂, 偶e nie, Lowitz wyci膮gn膮艂 pistolet i go zastrzeli艂. Tak zrobi艂 z dziewi臋cioma, jednym po drugim. Potem si臋 odwr贸ci艂 do swojej 艣wity i jak gdyby z nimi przedtem si臋 za艂o偶y艂, 偶e to wypadnie tak, jak w艂a艣nie wypad艂o, odezwa艂 si臋 ze zwyci臋skim u艣miechem: — „Na, was hab'ich gesagt?” — Ale co on zrobi艂, gdy my艣my ju偶 tam

byli! Obok latryny by艂o malutkie pomieszczenie, kt贸re nazywano kapuff, tam si臋 chowa艂o szczotki. W艂a艣ciwie nie...

Waszek opar艂 sobie palec o czo艂o: — Wtedy by艂 ju偶 Pohl... Pohl! Tak, to on kaza艂 zabi膰 drzwi do tego kapuffu, okien tam nie by艂o, a przez dziur臋 w dachu kaza艂 ca艂e to pomieszczenie wype艂ni膰 tymi bibelforszerami a偶 pod sufit. Potem t臋 dziur臋 zatkali z g贸ry dek膮 i za osiem godzin odetkali. Dwie trzecie — same trupy. Tych, co prze偶yli, zapytano: — „Podpiszecie, 偶e wyst臋pujecie z Ko艣cio艂a?” I wszyscy powiedzieli: nie. Wi臋c znowu powt贸rzono raz i drugi histori臋 z tym kapuffem i wci膮偶 s艂yszano: Nein. Dla tych badaczy Pisma 艣wi臋tego Antychrystem numer jeden by艂 papie偶, a numer dwa — Hitler. A dzisiaj dowiedzia艂em si臋 z gazet, 偶e papie偶 temu by艂emu komendantowi lagru w Sachsenhausen udzieli艂 b艂ogos艂awie艅stwa.

Wychyli艂em si臋 z bunkra; pada艂 艣nieg.

—聽Wenco, widzia艂e艣 Himmlera?

—聽Aha, sta艂 mo偶e dwa metry ode mnie.

—聽Ju偶 z wygl膮du monstrum, co?

—聽Gdzie tam! Istny proboszczunio. A hrabia Bernadotte sta艂 obok niego jako przedstawiciel Czerwonego Krzy偶a. My, silni heftlingowie, stali艣my na przedzie, z ty艂u za nami ci wyn臋dzniali... A przed kantyn膮, gdzie艣my stali, le偶a艂y po艂贸wki prosi膮t, w skrzynkach groch, ry偶, s艂onina... a ko艂o wszystkiego ceny... hrabia Bernadotte wypytywa艂 nas w imieniu Czerwonego Krzy偶a: — „Za co tu jeste艣cie?” — A my艣my m贸wili, jak nas nauczono: trzykrotne morderstwo... zabicie dziecka... zgwa艂cenie nieletniej c贸rki... To najcz臋艣ciej...

—聽A zdrada stanu?

Waszek zerwa艂 si臋 i zn贸w rzuca艂 wapno na wszystkie strony.

—聽Co tam zdrada stanu! Wszystko musia艂o gra膰. Ale ja w to i tak do dzi艣 nie wierz臋. Kiedym oznajmia艂 hrabiemu, 偶e zabi艂em swego ojca, to tak na niego mruga艂em... Lecz hrabia by艂 zadowolony, u艣cisn臋li sobie z Himmlerem r臋ce i poszli dalej w g艂膮b lagru, gdzie le偶eli muzu艂mani.

—聽Co to by艂o?

—聽Tam le偶eli umieraj膮cy. Ale esesmani narzucili na nich s艂om臋, na tej s艂omie po艂o偶yli sienniki i przez okno wskazywali hrabiemu: — „To mamy przygotowane na wypadek cholery” — I hrabia z Himmlerem jeszcze raz u艣cisn臋li sobie d艂onie.

Przyjecha艂 d藕wig i zn贸w 艂adowali艣my wapno.

By艂em zm臋czony, ale Waszek Prucha tryska艂 zdrowiem i szcz臋艣ciem, by艂 w pe艂ni si艂, jak gdyby tym, co przeszed艂, raczej si臋 wzmocni艂 ni偶 za艂ama艂. Ale ja dobrze wiedzia艂em, 偶e jak wr贸ci艂, wa偶y艂 czterdzie艣ci pi臋膰 kilo. Teraz si臋 艣mia艂, a w k膮cikach ust pojawi艂a si臋 mu piana...

Wyle藕li艣my po drabince, wyszli z ciemnego bunkra w zawiej臋 i patrzyli艣my, jak elektromagnetyczne d藕wigi rzucaj膮 si臋 na z艂om, rw膮 r贸偶ne przedmioty i podnosz膮 si臋 z 艂upem, aby go potem wypu艣ci膰 w koryta.

Szli艣my dalej, ale znowu musieli艣my si臋 zatrzyma膰. Jeden z tych d藕wig贸w schyla艂 si臋 nad stert膮 sinych wi贸r贸w, dziesi膮tkami tysi臋cy wyskakiwa艂y naprzeciw, by przyci膮gni臋te magnesem zlepi膰 si臋 z innymi i da膰 si臋 w powietrzu przenosi膰 do wsadu.

—聽To by艂aby jedno艣膰! — u艣miechn膮艂 si臋 Wenca.

—聽By艂aby... ale ile wa偶ysz?

—聽Dziewi臋膰dziesi膮t dwa. I tak Czesi s膮'cwaniacy. Komu tam do nich! By艂o nas w lagrze dwadzie艣cia narodowo艣ci, ale tylko Czesi wiedzieli, gdzie co jest i jak to zorganizowa膰, gdzie mo偶na kupi膰 chleb... I tak ot! — Zatar艂 r臋ce: — To jest ciekawe, 偶e jako og贸艂 lubimy si臋 k艂贸ci膰, ale jako jednostki bywamy genialni. W og贸le to dziwna sprawa! Czyta艂em, jak podczas wojen napoleo艅skich dziesi臋ciu austriackich huzar贸w z 艂atwo艣ci膮 roznios艂o na szablach trzydziestu francuskich, ale jedna francuska dywizja g艂adko za艂atwi艂a dywizj臋 austriack膮... Albo taki Amerykanin! Jest dzielniejszy, lepszy od Niemca. Ale oddzia艂 Niemc贸w, to ju偶 jest si艂a... Interesuje ci臋 to?

—聽Interesuje — odpar艂em, ale zazdro艣ci艂em Waszkowi zdrowia.

—聽No to spojrzyj na ten dziedziniec. Kompania Amerykan贸w wzi臋tych do niewoli zgin臋艂aby tu z g艂odu. Ale oddzia艂 Rosjan

u偶ywi si臋. Z trawy ugotuj膮 zup臋, z tamtych oto kolib, z ich 艂o偶ysk wezm膮 smar, zrobi膮 z niego past臋 do chleba i b臋d膮 偶y膰. Albo we藕 tak膮 rosyjsk膮 bab臋-snajpera. Dwa dni potrafi le偶e膰 w 艣niegu, a偶 si臋 doczeka niemieckiego auta! Albo dadz膮 babie beczk臋 benzyny, a ona zataszczy j膮 na front... Na Rosjan ja stawiam murowanie... Tylko Niemcy, ci mnie niepokoj膮. Gdyby偶 si臋 tak rozbroili! Ju偶 te ich paczuszki frontowe... Troch臋 cukierk贸w, by nie zasn臋li, troszk臋 cukru gronowego, owoc贸w kandyzowanych. Paczuszka, ale wytrzyma si臋 z ni膮 dzie艅, dwa. Podziwiali艣my te偶, jak minimalnymi 艣rodkami osi膮gali maksymalne cele. Pewnie, Rosjanie! Ci byli i s膮 dla mnie prawdziw膮 si艂膮 nap臋dow膮 wszystkiego... Kobiety? Popijawa? To ma艂o... Idea!

Powiadam: — Ale ona ju偶 by powinna sta膰 si臋 czym艣 namacalnym, ju偶 by to powinno si臋 potoczy膰 naprz贸d...

—聽Fakt! Ale ja patrz臋 naprz贸d. Nawet gdy wiem, 偶e niekt贸rzy ludzie s膮 przeciwni temu, przecie偶 najwa偶niejsze dla mnie jest to, co wida膰 na horyzoncie. A tym jest socjalizm... 呕ebym nie zapomnia艂! By艂 tam przebieg艂y esesman, nazywa艂 si臋 Bagoda. Ten zawo艂a艂 naszego lekarza i nalega艂, aby mu otworzy艂 pier艣 偶ywego wi臋藕nia, chcia艂 zobaczy膰, jak bije ludzkie serce.

—聽Jezus Maria! — chwytam si臋 za g艂ow臋, otwieram drzwi sto艂贸wki, otrzepuj臋 si臋 ze 艣niegu.

Jarmilka liczy pieni膮dze.

Potem odwraca si臋, bierze mnie za r臋kaw i przymyka oczy ze szcz臋艣cia: — Wyobra藕cie sobie, stryjku! By艂 tu jeden u mnie z poleceniem. M贸wi艂, 偶e Jarda ma ju偶 u nich wyszykowana izb臋... I 偶e jutro mam tam p贸j艣膰 umy膰 pod艂ogi, i 偶e mi Jarouszek kaza艂 sobie u艂o偶y膰 wszystko w my艣li, gdzie powiesi膰 fotografie rodzic贸w, a gdzie lustro...

4

Dzisiaj znowu pada艂 艣nieg. Nie ten bia艂y, ale g贸rniczy, klade艅-ski, zmieszany z py艂em w臋glowym. Id臋 naprzeciwko Jarmilki a偶 do kantyny. Widz臋, jak stoi z boku, podczas gdy przy ladzie

pos艂ugaczki jedna za drug膮 nadstawiaj膮 kosze, do kt贸rych ekspedientki wrzucaj膮 i licz膮 艣wie偶e rogaliki. Patrz臋 na Jarmilk臋, r臋ce ma z艂o偶one nad brzuchem, wreszcie podnosi karteczk臋 z jak膮艣 liczb膮 i wo艂a: — Helenko, daj mi to ju偶!

W ko艅cu Helenka nak艂ada rogaliki a偶 po wierzch kosza, bierze od niej kwitki, a ja podbiegam i pomagam Jarmilce na艂o偶y膰 szelki z pas贸w.

Pos艂ugaczki wo艂aj膮: — Jarmilko, to tw贸j narzeczony?

A ona si臋 u艣miecha: — Gdzie tam! Da艂by mi Jarouszsjs;! Po g臋bie! ^

Bior臋 kube艂ki z kaw膮 i wychodzimy w zmrok. Przy 艣cianie kantyny b艂yszcz膮 wygotowane 艂by bydl臋ce.

M贸wi臋: — No, co s艂ycha膰?

—聽Dobrze, stryjku, dobrze, ale musicie za mnie trzyma膰 palce. Jarda sobie na drugiej zmianie zrani艂 nog臋 o kleszcze. Siedz臋 wczoraj w domu przy okienku, a tu nagle zaje偶d偶a auto, wysiada z niego jaki艣 pan i m贸wi: ja jestem ten a ten, i je艣li chce pani widzie膰 si臋 z Jarda, to jedziemy. Wi臋c pojecha艂am... o rany, stryjku, 偶eby艣my si臋 tylko na tym lodzie nie rozci膮gn臋li, dziewi臋膰dziesi膮t siedem koron diabli by wzi臋li, jak w pysk strzeli艂!

Przestraszy艂em si臋 i powiadam: — Ale偶 nie!

A Jarmilka ci膮gnie dalej: — Sam dziadek wyszed艂 naprzeciw mnie, a baba da艂a mi sze艣膰 jajek i p贸艂tora kilo m膮ki na placek i ciastka. Wi臋c posiedzia艂am, a on p艂aka艂, 偶e nie mo偶e i艣膰 do gospody. Kiedy艣my si臋 偶egnali, powiadam ze 艂zami: — „Ja-rouszku, chod藕 mnie odprowadzi膰”. Ale on na to: — „Jak偶e, ty g艂uptulo, mog臋 i艣膰 z tak膮 nog膮?” Wi臋c dziadek odprowadzi艂 mnie a偶 do Stehelczevsi, a to co艣 znaczy.

—聽A kiedy wesele?

—聽Chyba w marcu. Do lutego tu jeszcze b臋d臋, a potem pa pa, Poldovko, do widzenia!

Jarmilka si臋 odwr贸ci艂a, kiwa r臋k膮 kominom i zaraz mnie pyta:

—聽A wy, stryjku, jeste艣cie samotny?

Ja na to: — Mam jeszcze brata, ale ten ju偶 od trzech miesi臋-• cy le偶y w szpitalu.

Jarmilka mnie pociesza: — Wasi staruszkowie mogli z tego w pierwszej chwili zbzikowa膰...

Nie wiem, co odpowiedzie膰, wi臋c idziemy z ciemno艣ci w 艣wiat艂a lamp, a zak艂adowy radiow臋ze艂 huczy z g贸ry melodi膮 wygrywan膮 przez orkiestr臋. Mugrauerzy radosnym g艂osem 艣piewaj膮: „zieleni si臋, na uwroci soczewica zielona...

Jarmilka, pochylona pod pasami od kosza, unosi g艂贸wk臋 i krzyczy ku niebu: — Id藕cie do diab艂a i nie przypominajcie mi polki! Co mam teraz z tego? Posz艂am kupi膰 w贸zek, a tu cztery tysi膮ce, / sk膮d bra膰, 偶eby nie kra艣膰? I sk膮d wezm臋 wyprawk臋, co? — Ale Mugrauerzy, jak gdyby nie s艂yszeli g艂osu Jarmilki, wy艣piewuj膮 dalej: „p贸jd膮 tam o 艣witaniu, po co, dobrze wiem... Jarmilka rzek艂a wskazuj膮c palcem na siebie: — Tak, tak, dawajcie dalej biednym dziewcz臋tom takie rady! Ja te偶 dobrze wiedzia艂am, a co teraz mam? I czego dotkn臋, to kosztuje tysi膮ce!

Te same g艂osy, ale ju偶 z innego g艂o艣nika, zbli偶aj膮 si臋 ku nam i znowu si臋 ciesz膮: ... aby nasi wiedzieli, 偶e tam chodz臋, do ciebie...

Jarmilka spojrza艂a tak jako艣 艂adnie i rzek艂a: — Cz艂owiek nie mo偶e uciec tym g艂osom, sprytnie s膮 wymierzone.

Wchodzimy do sto艂贸wki. Stawiam kube艂ki na stole. Jarmilka uwalnia si臋 z pas贸w, zdejmuje p艂aszcz, strasznie jest dzisiaj potargana, ale to jej odzienie jest dla mnie mi艂e, milsze nad wszelkie inne stroje.

Gdy艣my si臋 najedli, nak艂adali艣my z Wenc膮 Pruch膮 mangan. Waszek podni贸s艂 czterdziestokilowy kamie艅, opar艂 go o kraw臋d藕 koryta.

—聽Takie same kamienie nosili艣my, gdy艣my budowali szturm-bannfiihrerowi Lowitzowi obor臋 dla nied藕wiedzi, kt贸re mu jego 偶o艂nierze przys艂ali z Norwegii — rzek艂 i zwali艂 kamie艅 w koryto.

Powiadam: — Wenco, jake艣cie to, mimo 偶e komuni艣ci, przetrwali?

—聽Jak? Komuni艣ci mieli w r臋kach ca艂膮 wewn臋trzn膮 administracj臋 obozow膮. Tak... To by艂o konieczne! Na przyk艂ad pose艂

do parlamentu niemieckiego, Najux, dosta艂 wiadomo艣膰, 偶e czeski pose艂 komunistyczny jest w drodze do obozu: jako blokowy poczeka艂 na niego przy bramie, tam si臋 na niego rzuci艂, niby go zbi艂, zwymy艣la艂... Ale da艂 go do tego bloku, gdzie chcia艂. Potem nast臋powa艂a deformacja nazwiska, zamiana numer贸w... tak, 偶e w ko艅cu by艂 to ju偶 zupe艂nie kto inny. Ale raz wracamy spoza obozu, a tu w samej bramie heftlingowi wypad艂 z kieszeni papierek, esesmani go podnie艣li, a to by艂y ostatnie wiadomo艣ci z radzieckiego radia...

Z艂apali go, rewizja, i pod wascherei znale藕li tajn膮 radiostacj臋 — rzek艂 Waszek i zrobi艂 w korycie przegrod臋. — I teraz do tego nieszcz臋艣nika zabra艂 si臋 der eiserne Gustav. Najpierw mu po艂ama艂 r臋ce, od palc贸w a偶 do ramienia, ale heftling milcza艂. Potem wzi膮艂 go do ogrodu i tam po nim je藕dzi艂 walcem do robienia 艣cie偶ek... Zaje藕dzi艂 go na 艣mier膰, ale nic z niego nie wydoby艂. To by艂a 艣winia, ten Gustaw! — wybuchn膮艂 Waszek i gdy tak szybko nape艂nia艂 koryto, to twardy, ale kruchy mangan si臋 艂ama艂, mieni膮c si臋 t臋czowo w miejscach za艂ama艅 jak nafta.

—聽Czasem Gustaw przyszed艂 do bloku jeszcze przed pobudk膮 i nie pozwoli艂 dzwoni膰... Wyjmowa艂 serce dzwonu i sam szed艂 budzi膰... M贸wi艂 o tym, 偶e budzi jak mamusia dzieci膮tka, dotykaj膮c ich cz贸艂... Gdy tak zabi艂 sze艣ciu, siedmiu 艣pi膮cych tym sercem od dzwonu, zawiesza艂 owe pi臋膰, sze艣膰 kilo z powrotem, wk艂ada艂 bia艂e r臋kawiczki i jecha艂 konno si臋 k膮pa膰... Czasem bywa艂y w lagrze i przejmuj膮ce chwile. Ci, co przyszli do nas z Moorgebiet, opowiadali nam takie rzeczy, 偶e czuli艣my si臋 szcz臋艣liwi b臋d膮c tutaj bezpieczni w lagrze... Oni przybyli gdzie艣 z luneburskich wrzosowisk, na pocz膮tku wojny to by艂o komando tylko dla kryminalnych przest臋pc贸w, kt贸rzy prac膮 na moczarach skracali sobie kar臋 o po艂ow臋, ale potem pracowali tam i polityczni, 偶eby pr臋dzej pomarli... Mieszkali w barakach na palach, wci膮偶 w wilgoci i od wschodu do zachodu nawozili bagna, na nich potem sadzono wrzosy, a na tym wrzosowisku las. 艢piewali tak膮 pie艣艅, kt贸r膮 przej臋li艣my od nich i my, i wi臋藕niowie w innych obozach... tak jako艣 to by艂o... — Waszek si臋 wyprostowa艂:

—聽Wir sind Soldaten... wir riicken mit Spaten, jur uns ist kein Fruhling da. Potem jako艣 tak ...Widzimy s艂o艅ce przez welon komar贸w... A ko艅czy艂o si臋 to: Die Arbeit ist unendlich.

Sta艂em z manganem nad kraw臋dzi膮 koryta.

Patrzy艂em na basen s艂u偶膮cy do oczyszczania w贸d 艣ciekowych, ale 偶e woda by艂a ciep艂a, wi臋c na brzegu zieleni艂a si臋 trawa.

Potem 艂adowali艣my, na chwil臋 siedli艣my, ale Waszkowi wszystko przypomina艂o tamtych sze艣膰 lat.

—聽By艂em tam przy transporcie. Jednego razu jedziemy elek-trow贸zkiem nad miejscem, gdzie niegdy艣 by艂a kopalnia piasku, a wtedy znajdowa艂o si臋 tak zwane sonnenkomando. Stali tam nadzy starzy ludzie i umierali w 偶arze lipcowego s艂o艅ca. Tak d艂ugo stali, a偶 poumierali albo a偶 ich pozabijano. Mieli ju偶 cia艂a jak patyki lub nogi obrzmia艂e niczym konewki... i esesmani kopali ich w te spuchlizny, a ci starcy piszczeli... uciekali i tak dziwnie piszczeli... a my艣my stali z elektrow贸zkiem nad nimi serdecznie si臋 艣miej膮c, po prostu p臋kali艣my ze 艣miechu, takie to by艂o komiczne. Potem spojrzeli艣my po sobie i spytali: — „Gdzie my jeste艣my?” — I wiesz, ten nasz 艣miech, to by艂o co艣 gorszego ni偶 p艂acz.

Rzucili艣my ostatnie kawa艂y manganu, wzi臋li艣my si臋 pod r臋ce i pochyleni wyszli艣my w zawiej臋. 艢nieg ci膮艂 uko艣nie i zmusza艂 nas do przymykania oczu.

Na rogu natkn臋li艣my si臋 na Jarmilk臋.

—聽Co艣 ty taka jaka艣? — powiadam. Skuli艂a si臋 otulaj膮c 偶akiecikiem.

—聽Zapomnia艂am kupi膰 ch艂opcom papieros贸w i nie chc膮 mi da膰 ko偶uszka! Ale mog膮 go sobie wsadzi膰 gdzie艣! Ja i tak tylko patrze膰 jak p贸jd臋 do domu...

Waszek obj膮艂 mnie za szyj臋 i patrzy艂 na Jarmilk臋 tak samo jak ja. — My ci臋, Jarmilko, naprawd臋 lubimy, jak b臋dziesz mia艂a male艅stwo, to przyjdziemy ci臋 odwiedzi膰.

Wyd臋艂a wargi i poczerwienia艂a: — Ciek膮wam! — rzuci艂a i pop臋dzi艂a ku kantynie, trzepocz膮c zsinia艂ymi r臋kami w艣r贸d 艣niegowych p艂atk贸w.

5

D藕wig unosi艂 kolib臋 w 艂a艅cuchach przez ca艂膮 stalowni臋, ale ludzie na dole spokojnie pracowali. Potem koliba pocz臋艂a si臋 obni偶a膰, a d藕wig zatrzyma艂 si臋 z ni膮 bezpo艣rednio nad szynami. Docisn膮艂em, da艂em znak i skip osiad艂 r贸wno.

Brygadzista potyka艂 si臋 o odrzucone braki i korzenie. Gdy mnie mija艂, rzuci艂: — Szimandl nie przyszed艂... w bramie masz Cygana — i pop臋dzi艂 dalej ku elektrycznym piecom.

Patrz臋, w bramie stoi Waszek Prucha, a z nim Cygan w kapeluszu.

—聽No, baronie, nie stercz tam, tylko chod藕 pcha膰 kolib臋! — wo艂am, a Cygan wlecze si臋 niech臋tnie przest臋puj膮c z nogi na

nog臋.

—聽Nie b膮d藕 dla niego ostry... — upomina艂 Waszek — z nimi

trzeba jak z dzie膰mi.

Cygan ledwie dotyka艂 d艂o艅mi koliby.

—聽Olaboga, pchaj, baronie!

—聽Aj... pan z艂y, z艂y... — mrucza艂 Cygan.

—聽Nie b膮d藕 dla niego taki — zn贸w mi przygada艂 Waszek. — Hitler ich dziesi膮tkowa艂, a teraz jeszcze ty. Gdyby艣 widzia艂, jak malutkie Cygani膮tka chodzi艂y po lagrze trzymaj膮c si臋 za r臋ce i 艣piewa艂y niemieckie marsze, a jak je potem i tak pomordowali razem z kurwami... — gada艂 i stalow膮 tyk膮 otwiera艂 skrzyni臋 ze srebrzystym krzemem.

Ale Cygan nie czu艂 si臋 tu pracownikiem, uwa偶a艂 si臋 za go艣cia i wida膰 by艂o, 偶e tylko my艣li, jakby da膰 nog臋.

—聽Ty baron, nigdzie nie p贸jdziesz, widz臋 po twoim nosie, 偶e kombinujesz, jak si臋 urwa膰! — krzykn膮艂em.

—聽Rany boskie! Serce Jezusa. Cygan musi zje艣膰!

—聽G贸wno dot膮d zrobi艂e艣! Najpierw si臋 pracuje, potem je!

—聽Nie, Cygan najpierw je艣膰, potem robi膰. I zimno mu.

—聽Nie b膮d藕 dla niego taki — szepta艂 mi Waszek sypi膮c krzem

do koliby.

—聽Wi臋c s艂uchaj, baron! Id藕 si臋 zagrzej przy piecu, si膮d藕 pod 贸semk臋, ja tam za p贸艂 godziny przyjd臋 po ciebie...

—聽O... pan, dobry pan... dobry... dobry — dygota艂 Cygan i pobieg艂.

—聽Ty o艣le! — roze艣mia艂 si臋 Waszek. — On ma z sob膮 brzytw臋, majster mu podobno nie wpisa艂 trzech szycht, wi臋c go chce poder偶n膮膰. Pokazywa艂 mi t臋 brzytw臋. A ty si臋 z nim k艂贸cisz.

—聽Nie lubi臋 obijania si臋 w robocie.

Stan膮艂em u czo艂a koliby i r臋kawic膮 rozgarnia艂em krzem.

—聽S艂uchaj — Waszek opar艂 si臋 na tyce. — Ja te偶 nieraz patrz臋 na ludzi w taki spos贸b jak ty, ale gdy sobie przypomn臋 Sachsenhausen, zaraz si臋 staj臋 wyrozumia艂y. Cz艂owiek jest zupe艂nie inny, ni偶e艣my go znali z czytanek. Raz esesmani si臋 chyba nudzili, wi臋c nam nie dali je艣膰, ale kucharzom pozwolili si臋 na偶re膰, ile chcieli, a偶 sobie to 偶arcie mogli chyba namaca膰 w gardle, potem im zrobili apel i zaraz: nieder! auf! Nieder... auf! Potem ci kucharze musieli tak d艂ugo toczy膰 beczki, a偶 wszystko wyrzygali, a heftlingowie... wybierali do tego samych profesor贸w, artyst贸w... ci musieli to z ziemi pozjada膰... Potomkowie pokolenia, kt贸re chlubi艂o si臋 Goethem, esesmani rechotali i wspaniale si臋 bawili tym widokiem. Albo kto to by艂 Heinrich •Kampfe!

Przy tym wspomnieniu Waszek uderzy艂 tyk膮 w szyny.

—聽Urodziwy m艂odzieniec, w膮ski w pasie jak panna, szeroki w ramionach, w czapce nasuni臋tej na czo艂o... kr贸tko m贸wi膮c elegancik, ale tak naprawd臋 to gn贸j. Jako lagerkomendant — gdy mu si臋 heftling nie podoba艂 — wyjmowa艂 czerwon膮 kredk臋 i pisa艂 mu na czole liczb臋, kt贸ra okre艣la艂a, do ilu dni ma by膰 zlikwidowany. Na 艣wi臋ta kilku wi臋藕ni贸w wypuszczano na wolno艣膰. To by艂a istna loteria... A nu偶 trafi na mnie? Heinrich Kampfe wywo艂ywa艂, pyta艂 o narodowo艣膰, warunkiem za艣, aby zosta膰 zwolnionym, by艂o zdrowie.

Wywo艂a艂 jednego nieboraka i... wenn geboren, wo geboren... i tak dalej... prawie przez kwadrans, a偶 na ko艅cu Heinrich Kampfe zapyta艂: — „Und si臋 sind gesund?” — A ten najmocniejszym g艂osem krzykn膮艂: — ,,Jawohl!” To pi臋kny Heinrich kopniakiem przetr膮ci艂 mu gole艅, a zwijaj膮cego si臋 z b贸lu biedaka spyta艂: — „Sind si臋 noch gesund?” — Ale ten dalej wo艂a艂:

„Jawohl!” Wtedy Heinrich pochyli艂 si臋 i na czole napisa艂 mu czerwon膮 kredk膮 liczb臋, jako 偶e ten heftling okaza艂 si臋 k艂amc膮. Tak samo wyko艅czyli nawet mistrza Europy na sto i dwie艣cie metr贸w Ostendarpa, Holendra. Obiecali mu, 偶e jak wygra bieg z ich dogami, to p贸jdzie do domu... Omotali wi臋c Ostendarpowi wok贸艂 szyi kawa艂 pasztetowej i na dany znak ruszy艂 mistrz Europy i te dogi... Ostendarp zdoby艂 prowadzenie i utrzyma艂by mo偶e szans臋 wolno艣ci do mety, ale tam mu esesman przestrzeli艂 nog臋, a psy poszarpa艂y sprintera tak, 偶e umar艂...

Wysypywali艣my krzem, puste skrzynie uk艂adaj膮c w stosy.

Cygan wr贸ci艂, ale widz膮c, 偶e jest jeszcze co robi膰, chwyci艂 si臋 za brzuch i j膮艂 lamentowa膰: — O Maryjo! Cygan ma bole艣ci, brzuch go boli...

—聽Id藕... — powiadam — id藕, Cyganie... mo偶e b臋dziemy mie膰 szcz臋艣cie i latryna si臋 pod tob膮 zawali.

A Cygan si臋 cieszy艂: — ...o, pan dobry!

I poszed艂 prosto po zup臋.

Gdy艣my wyr贸wnali czubat膮 kolib臋 krzemu, wyszli艣my w stron臋 magazynu. Tam si臋 wygrzewa艂 chudy brygadzista zwany Atom. Roz艂o偶y艂 ramiona: —• Gratulujcie mi, ch艂opaki! Urodzi艂em si臋 po raz drugi!

—聽Co to znaczy? — powiadam.

—聽By艂em dziesi臋膰 dni w mamrze... przez pomy艂k臋! Waszek mu pogratulowa艂 i pyta: — Co s艂ycha膰 z pr贸bami?

—聽W porz膮dku! Profesor mi najpierw nie wierzy艂. Ale jak mu zrobi艂em katodow膮 armat臋, to zastrzeli艂em go na amen. Tylko 偶e ja si臋 wci膮偶 boj臋, 偶eby mi si臋 za ty艂kiem nie zapali艂 kosmos! Dlatego wol臋 pracowa膰 nad zu偶ytkowaniem zwyk艂ej elektryczno艣ci, a tej jest, ch艂opaki, do licha i troch臋! Krzywa nat臋偶enia pr膮du w polu magnetycznym, wysokie napi臋cie na kopy! Najpierw zmajstrowa艂em pistolet elektronowy. Pan profesor Fa-nin mia艂 w膮tpliwo艣ci, no to podszed艂em do okna i powiadani: — „Czyj to pies?” — Profesor na to: — „M贸j Haryk”. Wi臋c wycelowa艂em ten elektryczny pistolet, naciskam... i pies le偶y... Profesor Fanin zaraz do niego, zrobi艂 sekcj臋 m贸zgu, a m贸zg rozwalony w strz臋py! ... Ch艂opaki, t膮 ujarzmion膮 elektryczno艣ci膮 za-

艂atwi艂bym i Standard Oil Company, i w臋giel, i motory rakietowe... Dlatego mnie 艣ledz膮... chc膮... mnie dosta膰... Ale ja to dam opatentowa膰 w Baltimore!

—聽No to szcz臋艣膰 Bo偶e! — rzek艂 Waszek i podrapa艂 si臋.

Kiedy艣my ju偶 brali za klamk臋, Atom zawo艂a艂 za nami: — Ch艂opaki! Dzi艣 utopia, jutro rzeczywisto艣膰!

I weszli艣my do sto艂贸wki.

Jarmilka na mnie kiwa i zaraz widz臋, 偶e zaserwuje mi jak膮艣 smutn膮 wiadomo艣膰. Bior臋 garnuszek w r臋k臋, patrz臋 w inn膮 stron臋 i pytam: — Co tam takiego?

—聽Wiecie, stryjku... wiecie, takie to smutne, kiedy widz臋, 偶e dziewczyny z mojego roku ju偶 si臋 szcz臋艣liwie wyda艂y. A ja?... To wszystko, co wam opowiada艂am, wmawia艂am w siebie, my艣la艂am, 偶e si臋 jako艣 podnios臋 na duchu i 偶e wszystko b臋dzie tak, jak sobie wymy艣li艂am... Ale on mnie nie chce, on mnie sobie nie we藕mie... ju偶 si臋 nawet do mnie nie odzywa.. My艣la艂am, 偶e mo偶e zrozumie...

Stawiam garnuszek na stole i znowu ujmuj臋 go w palce. Nie wiem, co powiedzie膰, wi臋c schodz臋 na inny temat: — Podobno lubi艂a艣 dawniej ta艅czy膰, prawda?

Jarmilka mia艂a jeszcze 艂zy w oczach, ale ju偶 by艂a sk艂onna si臋 cieszy膰.

—聽Ja? Lata艂am na ka偶d膮 pota艅c贸wk臋. Kiedy ta艅czono na Kladnie, sz艂am na Kladno, jak grali w Busztiehradzie, to ta艅czy艂am w Busztiehradzie, orkiestra hucza艂a w Hrzebcu, to bawi艂am si臋 na sto dwa w艂a艣nie tam... A w domu, u nas? Co mam wam opowiada膰? Chodzi艂o nas trzydzie艣cioro, nasi ch艂opcy, same zabijaki, niech no tylko kto艣 na mnie krzywo spojrza艂, a ju偶 wszystko za艂atwiali...

Patrz臋 teraz na ni膮 i widz臋, 偶e po ka偶dym zdaniu brzuch jej podskakuje.

—聽Powiadani: — A nie przyjdzie to wcze艣niej? Potrz膮sn臋艂a brzuchem.

—聽Nie, niemo偶liwe! Jak mi to zrobi艂 drugiego wrze艣nia, to zlegn臋 drugiego czerwca... Ale chod藕cie, policzymy rogaliki! — Nadstawia zapask臋, wrzucam rogaliki i licz臋...

—聽Dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰.

Jarmilka bierze skrzynk臋 z niebieskimi garnuszkami z kaw膮, ale jej zmienniczka na ni膮 krzyczy: — Nigdzie nie chod藕! Znowu b臋dziesz becze膰 przy piecach!

—聽To id藕cie, babciu, sama... — powiada Jarmilka, podchodzi do swej szafki, staje, czo艂em oparta o jej drzwiczki, zsuwa sobie chustk臋 na oczy i pochyla g艂ow臋. Ale zmienniczka podchodzi,, daje jej skrzynk臋 i Jarmilka liczy na palcach, komu ma da膰

kaw臋:

—聽Jedn膮 Ondrzejowi, jedn膮 na repet臋, jedna kierownikowi, jedn膮 na blach臋, jedn膮 Marzence przy spu艣cie, jedn膮...

6

Stoj臋 przy si贸demce, przy martenie, i pytam wytapiacza Mud-rego: — Widzia艂 pan ju偶 siebie, majstrze? Widzia艂, ale udaje, 偶e nie.

—聽A gdzie? •• Powiadam: — No, w Pradze, na Narodniej, naprzeciwko Pa-pe偶a, to jest dzisiejszych Zak艂ad贸w Gramofonowych. Tam wisi przecie偶 tablica wysoka na dwa metry, a na niej kawaler Orderu Pracy... to przecie偶 pan!

Wytapiacz Mudry ju偶 si臋 tam widzia艂, i to nie jeden raz, ale delektuje si臋 dalej: — To znaczy, 偶e ja tam wisz臋?

—聽No — m贸wi臋. — Taaaki wielki, przez ca艂膮 艣cian臋, a wygl膮da pan jak jaki literat.

Wytapiacz ko艂ysze si臋 w biodrach, si臋ga po tyk臋, nak艂ada okulary, daje znak Marzce, aby nacisn臋艂a guzik. Piec bije szkar艂atnym p艂omieniem, a wytapiacz pokazuje pomocnikowi tam,, w p艂on膮cej masie, co i jak potrzeba.

Potem wolnym krokiem podchodzi do mnie.

—聽A jakem tam ubrany?

—聽W koszul臋 z wyk艂adanym ko艂nierzem i bexow膮 marynark臋.

—聽Aha, i ta fotografia tam jest? — udaje g艂upiego. — Ale teraz tam b臋dzie wisie膰 ta moja najnowsza, w krawacie. Dobrze,.

偶e艣 mi powiedzia艂, musz臋 zabra膰 moj膮 star膮 do Pragi, 偶eby zobaczy艂a, kto ja jestem za jeden. Znowu si臋 na mnie zaczyna troch臋 wydziera膰... M贸wisz — na Narodniej?

Ju偶 nadje偶d偶a d藕wig, b臋dziemy z Waszkiem sypa膰 do piec贸w,, lez臋 po drabince na g贸r臋, przek艂adam d藕wigni臋 i wsadowy d藕wig zamienia si臋 w zwyczajny. Rami臋 je藕dzi, hak opada, Waszek narzuca ko艂o z 艂a艅cuchami, zapinamy koliby, d藕wig je odnosi do przegr贸d i niemal usadza. Przerzucam uchwyt, od czo艂a zak艂ada si臋 艂a艅cuchy i unosz膮cy si臋 d藕wig wysypuje raz mangan, drugi raz wapno, krzem, grafit.

Patrz臋, po platformie idzie Jarmilka.

—聽Dzie艅 dobry, Jarmilko! Trzymam 艂a艅cuch i u艣miecham si臋.

—聽Nawet do mnie nie m贸wcie! Straci艂am pi臋膰dziesi膮t koron!

—聽W jaki spos贸b?

—聽Widocznie gdzie艣 zgubi艂am...

Marzka wo艂a na Jarmilk臋: — No i co, ty horpyno, kiedy zaczniesz st臋ka膰?

Jarmilka przewraca oczami, siada na 艂aweczce tu偶 przy Marzce, kt贸ra teraz w przerwie robi na drutach kaftaniczek; co chwila rozk艂ada go na kolanach i d艂ugo si臋 przypatruje. Jarmila wyciera palce, bierze do r臋ki rob贸tk臋.

—聽Jarusz, tylko mi nie wyci膮gnij drut贸w!

—聽Wi臋c, Marzko... — czerwieni si臋 Jarmilka — dwa prawe i dwa lewe?

Pyta, ale widz臋, 偶e robi to ze wstydu, 偶e sama nigdy nic nie uwi膮偶e na drutach, pyta tak tylko, 偶eby Marzka j膮 za bardzo nie ci膮gn臋艂a za j臋zyk. Oddaje rob贸tk臋, zbiera garnki po zupie, podczas gdy m艂oda m臋偶atka, Marzka, miga drutami nadal, mo偶e to robi膰 spokojnie, bo ju偶 wszystko ma poza艂atwiane, podbite piecz膮tkami, dobrego m臋偶a w domu i dziecko w brzuchu... Ale Jarmilka?

D藕wigowy odda艂 Jarmilce garnuszek.

—聽No i co, wo艂ali ci臋 do socjalnego? Wszyscy otaczaj膮 Jarmilk臋. Spu艣ci艂a oczy.

—聽Wo艂ali, stryjku, wo艂ali, ale ja tam nie posz艂am. Mama posz艂a, a gdy j膮 spytali, co i jak, to i ona si臋 rozbecza艂a. No to przyszli do nas i mnie si臋 pytali, ale s艂owa nie mog艂am wykrztusi膰...

—聽S艂uchaj, Jarusz, to ju偶 chodzi o dziecko... — operator po艂o偶y艂 jej r臋k臋 na ramieniu.

—聽Ja wiem... Ale to mi si臋 wydawa艂o takie dziwne skar偶y膰 na tego, na kt贸rego nigdy bym ani palca nie zagi臋艂a, to mnie w艂a艣nie muli.

—聽Ale chodzi o dziecko!

—聽Chodzi! — rzek艂a Jarmila. — Tylko albo si臋 kocha, albo nie... Wi臋c co tu ma do roboty urz膮d?

艁zy kapa艂y jej na zapask臋...

Stary kana艂owy rzek艂 do niej: — Wiesz, Jarmilko, jak ju偶 przyjdzie ten tw贸j czas, to p贸jdziesz najpierw do socjalnego, a potem do s膮du... My艣my z moj膮 Laur膮 te偶 wcze艣nie zacz臋li. P贸藕niej przysz艂o wezwanie, poszed艂em do s膮du, a tam mi s臋dzia m贸wi: — „Niech pan siada, prosz臋 sobie zapali膰, b臋dzie panu troch臋 nieprzyjemnie”! — Ale ja powiadam: —v”Panie s臋dzio, ja moj膮 Laur臋 kocham i jak wr贸c臋 z wojska, to zaraz bior臋 z ni膮 艣lub, my si臋 przecie偶 kochamy!”

To on si臋 mnie spyta艂: — „Pan jest ojcem?” — Odpowiedzia艂em: — „Ja!” Podpisa艂em to, Laura ju偶 na mnie czeka艂a przed s膮dem i zaraz poszli艣my si臋 z ni膮 przespa膰 do hotelu. Takie bywa艂y dawniej czasy i ludzie byli skromniejsi.

—聽Tak powinno by膰! — zawo艂a艂a Jarmilka zap艂akana. Potem spowa偶nia艂a i zapyta艂a: — Dziadku, gdyby mi to nie wysz艂o, to jak my艣licie? Czy nie powinnam pos艂a膰 Jarouszkowi listu z pro艣b膮?

Ale w艂a艣nie zbli偶yli si臋 trzej kana艂owi, a jeden z nich zawo艂a艂:

—聽Dziadku, ty stara pierdo艂o, jak my艣lisz, stawia膰 na „Cho-mutov”?

Staruch zachrypia艂: — Ja bym nie stawia艂... chyba, 偶e systemowo, ostatni raz przer偶n膮艂em... Nie wysz艂a mi kurwa dw贸jka!

Jarmilka poci膮gn臋艂a starego za fartuch: — Dziadku, jak my艣licie pos艂a膰 ten list?

Stary chmurzy艂 si臋 coraz wi臋cej.

Potem rzek艂: — Ja bym wola艂 obstawia膰 jako pewniaka ,,Zbro-jovk臋”... a „Chomutov” tylko na fuksa, da艂bym jedynk臋... l — Dziadku, na lito艣膰 bosk膮, mam pos艂a膰 ten list? 拢 Ale stary kana艂owy, rozejrzawszy si臋 podejrzliwie, szepn膮艂 kumplom: — Huty s膮 faworytem... Tylko ja ju偶 dwie noce nie 艣pi臋 przez t臋 koszyk贸wk臋. Ta „Bratys艂awa” daje mi do my艣lenia...

Jarmilka obesz艂a starego i stan臋艂a przed nim: — Dziadku, mam pos艂a膰 ten list? O Jezu!

Stary kana艂owy odsun膮艂 Jarmilk臋 jak firank臋 w oknie i zdecydowa艂:

—聽Na „Bratys艂aw臋” musimy postawi膰 tyle samo jedynek, co dw贸jek... W koszyk贸wce rzadko si臋 trafi remis... Ale gdyby tak?

—聽dr臋czy艂 si臋 na g艂os.

Operator odpowiedzia艂 zamiast niego: — Spr贸buj, Jarmilko!...

—聽I skoczy艂 ku d藕wigowi, a ka偶dy poszed艂 do swojej pracy.

Jarmilka przez chwil臋 sta艂a i patrzy艂a na m艂oda m臋偶atk臋, kt贸ra dalej robi艂a na drutach. Potem zacz臋艂a schodzi膰 z platformy, najpierw j膮 by艂o wida膰 do pasa, potem tylko g艂ow臋, a偶 znikn臋艂a ca艂kiem...

7

Po po艂udniu zszed艂em do 艂a藕ni, aby mi 艂aziebny otworzy艂 szafk臋. Zapomnia艂em sobie podstemplowa膰 kartk臋 na cukier. Schodz臋 do piwnicy, potem do kot艂owni, ale nie widz臋 nigdzie 艂aziebnego. W艂a偶臋 po schodkach, patrz臋 w d贸艂, czy si臋 nie zdrzemn膮艂 ko艂o kot艂a, a tam le偶y Jarmilka. Cicho st膮pam, a ona 艣pi. Jakie艣 szmaty ma pod g艂ow膮 i 艣pi.

O dwa metry od jej w艂os贸w syczy przymkni臋ty piec.

Siadam obok niej, bior臋 j膮 za r臋k臋, dotykam czo艂a. Jest rozpalona, a brzuch ma taki wypuk艂y, 偶e powiadam sobie — mo偶e to ju偶?

Ockn臋艂a si臋.

—聽Je je j, stryjku, to wy?

—聽Co ci jest? — powiadam. Przeci膮ga r臋k膮 po czole.

—聽Niedobrze mi...

—聽Skocz臋 po doktora!

—聽Nie, nie, ja ju偶 tam by艂am... dzi艣 jestem tu ostatni raz.

Kt贸ra godzina?

—聽Ju偶 po zmianie... p贸艂 do pierwszej.

—聽Nie szuka艂a mnie baba, moja zmienniczka? Ta ci jest z艂a! Ale ona pewnie ju偶 nie wie, co to znaczy rodzi膰. Jak mog艂a mie膰 dzieci, to j膮 wyskrobali na amen! A teraz ma spok贸j! Raz

na zawsze!

—聽Ale偶 ty masz gor膮czk臋?

—聽Mo偶liwe... Przemoczy艂am buty... Ale, stryjku, jak b臋d臋 w domu, to przyjd藕cie mnie odwiedzi膰!

—聽Naturalnie, 偶e przyjd臋, jak偶ebym m贸g艂 nie przyj艣膰. Nawet z ch臋ci膮 przyjd臋. Razem z Wenc膮...

—聽To dobrze... a teraz mnie zostawcie sam膮.

Zostawiam j膮, wy艂a偶臋 na schodki, na mostku mimo woli si膮 odwracam i znowu widz臋 Jarmilk臋 tak dziwnie skurczon膮, jak gdyby nie wa偶y艂a wi臋cej ni偶 pi臋tna艣cie kilo.

—聽Stryjku!

—聽Co chcia艂a艣?

—聽Chod藕cie no tutaj, co艣 wam powiem... Zbiegam i pochylam si臋 nad ni膮.

—聽Co takiego, malutka...

—聽Stryjku, po偶yczcie mi dwudziestaka, kupi臋 sobie po drodze cukrowej waty...

—聽Ale偶 dobrze!

Daj臋 jej dwudziestokoron贸wk臋, wybiegam po schodach i id臋

si臋 k膮pa膰...

Potem czysty ju偶 艣piesz臋 pod zegar kontrolny.

Jarmilka stoi tam i wpatruje si臋 w jeden punkt na suficie.

—聽No, jak si臋 czujesz?

Zmusi艂a wargi do u艣miechu.

—聽Ju偶 mi dobrze... a dobrze te偶, 偶e jestem tu ostatni raz, w og贸le ostatni raz...

—聽B臋dziesz przychodzi膰 na spacery... — dodaj臋 jej otuchy.

—聽Ju偶ci, na spacery! B臋d臋 mia艂a pe艂ne r臋ce roboty! Musimy ze szwagierk膮 szy膰 koszulki, kupowa膰 r贸偶ne rzeczy... Mo偶e nawet na ten w贸zek si臋 szarpn臋. Rozumiecie, stryjku... — spojrza艂a na mnie. — Urodzi si臋 ma艂y, wi臋c go musimy przywita膰. Ja wnet wstan臋 i jak b臋dziecie mie膰 czas, to przyjd藕cie mnie odwiedzi膰. Nie wiem jeszcze, co b臋dzie ze mn膮, ale przyjd藕cie.

Pierwszy raz, odk膮d si臋 znamy z Jarmilka, pierwszy raz poda艂a mi r臋k臋, tak膮 zwyczajn膮 ludzk膮 d艂o艅, szorstk膮 jak j臋zyk wo艂u. Przytrzyma艂em j膮 tak d艂ugo, a偶 mi sama wyrwa艂a.

W drzwiach odwr贸ci艂em si臋, a ona ju偶 znowu z u艣miechem na wargach wpatrywa艂a si臋 w jeden punkt na suficie.

8

Pewnego sierpniowego dnia siedli艣my z Waszkiem Pruch膮 na motor, by zgodnie z obietnic膮 pojecha膰 do Jarmilki. By艂o po艂udnie i s艂o艅ce 艣wieci艂o tak, 偶e ziele艅 stawa艂a si臋 niebieskawa, a czerwie艅 dach贸w po wioskach a偶 k艂u艂a w oczy.

We wsi nie spotkali艣my nikogo, tylko ze 艣cian stercza艂y 艂a艅cuchy uwi膮zanych kr贸w.

Pod kapliczk膮, w cieniu lip, siedzia艂a starucha. By艂a bosa, a palce mia艂a zab艂ocone. Chustk臋 naci膮gn臋艂a na oczy, 偶e wida膰 jej by艂o tylko brod臋. . Waszek spyta艂: — Matulu, gdzie tu mieszka Jarmilka?

Unios艂a chustk臋, ale s艂o艅ce tak pra偶y艂o, 偶e j膮 zn贸w 艣ci膮gn臋艂a na oczy.

—聽Kt贸ra Jarmilka? Mamy tu dwie Jarmilki...

—聽Chcieli艣my odwiedzi膰 t臋 Jarmilk臋, co pracowa艂a na Klad-nie.

—聽Aha, Jarusz...! U niej ju偶 po wszystkim. Urodzi艂a przedwcze艣nie, ale dali tego ma艂ego Jarousza do takiej wyl臋garni. A teraz? Teraz ju偶 zuch ch艂opak! Za to dziewusze uderzy艂o to

wszystko do g艂owy. Le偶y w/ domu jak bez duszy, jest do niczego.

—聽Kt贸r臋dy si臋 tam dostan艅emy? — zapyta艂 Waszek.

—聽T臋dy, o, ko艂o tamtego p艂otu pojedziecie w d贸艂, na rogu jest dom szewca Marvanka. A od tego domku zobaczycie tak膮 jakby budk臋 na przewozie, tam miieszka Jaruszka... w oknie pelargonie... ode mnie! Jak wam sic臋 uda i b臋dzie z wami m贸wi膰, to j膮 pozdr贸wcie od starej ogrodniczki, ona ju偶 wie...

Waszek doda艂 gazu i w go:r膮cym powietrzu, niemal jak w ciep艂ej wodzie, pojechali艣my we wskazanym kierunku.

Na rogu Waszek przyharmowa艂, ale gdy艣my pojechali jeszcze kawa艂eczek, otwar艂 si臋 widlok w dole na bia艂y domek, kt贸ry rzeczywi艣cie wygl膮da艂 jak Ibudka na przewozie. Potem dr贸偶k膮 udekorowan膮 z obu stron gi臋sim 艂ajnem zjechali艣my na d贸艂.

By艂o cicho i powietrze od :偶aru drga艂o jak prze藕roczysta roleta.

Waszek opar艂 motor o pairkan, wytar艂 pot z twarzy i rzek艂:

—聽Co ja wci膮偶 widz臋 tak jako艣 kolorowo? Obejrzeli艣my si臋.

—聽Mamy Jaruni nie ma w domu! Pojecha艂a z Jarouszkiem

do o艣rodka!

By艂a to ogrodniczka. Stai艂a wysoko na zboczu i tr膮bi艂a nam t臋 wiadomo艣膰 przez zwini臋te d艂onie. W tym bia艂ym, zgrzebnym spranym odzieniu, z czerwonymi r臋kami i nogami, wygl膮da艂a jak 艣mier膰.

—聽Po艂udnica! — sapn膮艂 Waszek.

Potem przez ogr贸dek pelen marchwi, pietruszki, zielonej sa艂aty i olbrzymich pastewnych burak贸w weszli艣my do sionki.

Na szafie sta艂 ma艂y uschfiy 艣wierczek, pewnie od Bo偶ego Narodzenia, bo puste papierki i staniol szele艣ci艂y na przeci膮gu... Waszek nacisn膮艂 klamk臋.

Izba by艂a pe艂na s艂o艅ca, na stole wygrzewa艂 si臋 wielki kocur. Nie ruszy艂 si臋, obserwowa艂 nas tylko przez szparki powiek. W k膮cie sta艂o wiejskie 艂o偶e, wy偶ej wisia艂 obraz Jezusa, kt贸ry rozchyla koszul臋 i palcem wskazuje gorej膮ce serce otoczone cierniowym wie艅cem.

Na 艂贸偶ku za艣 le偶a艂a Jarmilka, w roboczym kombinezonie, pierzyn臋 odkopa艂a w nogi, r臋k臋 za艂o偶y艂a za g艂ow臋 i wpatrywa艂a si臋 w sufit, zupe艂nie tak samo, jak to widzia艂em tam, w sto艂贸wce stalowni...

Odezwa艂em si臋 szeptem: — Jarmilko, jeste艣my tutaj, ja i Waszek Prucha. Wszyscy z piec贸w kazali ci臋 pi臋knie pozdrowi膰 i wci膮偶 si臋 dopytuj膮: — „Kiedy ta dziewczyna wr贸ci?” Na sk艂adowisku te偶 m贸wi膮: — „Nikt tak nie umia艂 roznosi膰 podwieczork贸w jak Jarmilka.” Szef ci臋 tak偶e pozdrawia.

Waszek wypakowa艂 z teczki niebiesk膮 sukieneczk臋, r臋ce mu dr偶a艂y, gdy trzyma艂 j膮 za ramionka w powietrzu.

—聽To艣my ci przynie艣li — mamrota艂. — Od ca艂ej za艂ogi... Przy艣l膮 jeszcze butki... i papu膰ki... a kobiety od piec贸w kaza艂y si臋 spyta膰, czy masz dosy膰 pieluszek.

Zwil偶y艂 wargi.

—聽Marzka prosi艂a powiedzie膰, 偶e dla ma艂ego Jarouszka robi na drutach kaftaniczek.

Ale Jarmilka z wyrazem b贸lu dalej wpatrywa艂a si臋 w sufit, na czole perli艂 si臋 jej pot, mia艂em wra偶enie jak gdyby poprzez 艣ciany domku spogl膮da艂a gdzie艣 daleko, w jaki艣 bezludny 艣wiat...

Waszek po艂o偶y艂 r臋k臋 na piersiach.

—聽Ka偶dy ma jakiego艣 mola, Jarmilko... Ja... ja w domu te偶 si臋 nie czuj臋 najlepiej... co dwa tygodnie pakuj臋 manatki... 偶ona mi pomaga wi膮za膰 walizki... na dole stoi taks贸wka, a ja m贸wi臋 do starej: — „no, to ju偶 id臋 z tego domu, skoro mnie wyp臋dzasz!”

—聽A ona do mnie: „Ja ci臋 wyp臋dzam?” „Tak — odpowiadam — wyp臋dzasz mnie, 偶ebym sobie poszuka艂 mieszkania... id臋!” A ona:

—聽„To id藕, ale ja ci臋 nie wyp臋dzam”. Ja m贸wi臋: „Naprawd臋?”

—聽A stara tylko spogl膮da na mnie i zaczyna rozpakowywa膰 moje walizki. Ja schodz臋 na d贸艂 zap艂aci膰 taks贸wk臋... ale po czternastu dniach taxi zn贸w stoi pod oknem. A to wszystko, Jarmilko, dlatego, 偶e nie mo偶emy mie膰 dzieci. Ty masz, Jarmilko, ch艂opaczka...

Patrzyli艣my na Jarmilk臋, ale ona wiedzia艂a swoje... ju偶 mo偶e nie chcia艂a nic wiedzie膰, to wszystko j膮 wymija艂o, przep艂ywa艂o obok niej...

—聽Jarmilko!

Waszek ukl膮k艂 przy 艂贸偶ku. .

—聽Naprawd臋, wszyscy si臋 o ciebie pytaj膮, s艂yszysz? My obaj ci臋 lubimy i znowu kiedy艣 przyjdziemy! Idziemy ju偶... s艂yszysz?

Waszek wsta艂 i patrzyli艣my obaj na ni膮, ale by艂o wida膰, 偶e

szkoda s艂贸w...

Porozumieli艣my si臋 wzrokiem i cicho wysun臋li z izby. Kocur wci膮偶 le偶a艂 na stole, teraz wsta艂 i po艂o偶y艂 si臋 kawa艂eczek dalej, na s艂o艅cu, kt贸re przenios艂o swe ciep艂o a偶 na skraj sto艂u.

Dziecinna sukienka le偶a艂a na kraw臋dzi, a Jezus nad 艂贸偶kiem wci膮偶 rozchyla艂 niebiesk膮 koszulk臋 i pokazywa艂 czerwone gorej膮ce serce okolone cierniami.

Ale Jarmilka ani drgn臋艂a. Wszystko s艂ysza艂a, lecz nie robi艂o to na niej 偶adnego wra偶enia. Albo mo偶e...?

Zamkn臋li艣my drzwi, a gdy艣my wyszli, 艣wiat^p s艂o艅ca przypomina艂o niemal rozpalony nikiel w elektrycznym piecu. Na g贸rce wci膮偶 sta艂a ogrodniczka i obiema d艂o艅mi zas艂ania艂a sobie g艂ow臋.

Krzykn臋艂a:

—聽No i co, m贸wi艂a?

Waszek kr臋ci艂 g艂ow膮 i przecz膮co machn膮艂 r臋k膮.

—聽Tak tak! — wo艂a艂a ogrodniczka. — Ona si臋 chcia艂a z tego wstydu powiesi膰! Waszek rzek艂:

—聽Co robi膰. Moja stara te偶 mn膮 czasem tak zakr臋ci, 偶e ka偶da my艣l we mnie oklapnie... Ale potem zn贸w si臋 podrywam. Mo偶e ta biedaczka tak偶e si臋 jako艣 poderwie...

I wskaza艂 na domek wygl膮daj膮cy jak budka na przewozie, z czerwonymi pelargoniami za oknem, w kt贸rym ukaza艂a si臋 udr臋czona twarzyczka Jarmilki.

—聽...偶e wszystkich na martenach pi臋knie pozdrawiam! — krzykn臋艂a i znowu znik艂a.

Prze艂o偶y艂a Helena Gruszczy艅ska-D臋bska

艢mier膰 pana Baltisbergera

Niemal do po艂udnia, a potem wieczorem od nowa le偶eli pod samochodem na starych workach i naprawiali tylne resory.

—聽Jakim cudem ten resor trzasn膮艂, kiedy? — piekli艂 si臋 ojciec.

—聽Kiedy?... Wtedy, co艣my wracali w nocy do domu — odpar艂 wuj Pepin, kt贸ry im 艣wieci艂. — S艂awek powiedzia艂: „Wuju, 艣mier膰 i tak nas nie minie, siadaj za kierownic膮 i prowad藕!” No wi臋c prowadzi艂em, cho膰 mam ponad siedemdziesi膮t lat i niedowidz臋. I wiesz, 偶e tylko kilka razy wpadli艣my do rowu?

—聽No, ja wam kiedykolwiek dam samoch贸d! Fig臋 z makiem! Pewnie jecha艂a was ca艂a kupa?

—聽Nic podobnego — zaprzeczy艂 wuj Pepin. — Tylko sze艣cioro, gorzej, 偶e podczas jazdy wypad艂a pod艂oga. Wi臋c musieli艣my w艂adowa膰 j膮 na dach, na 艂贸偶ko.

—聽Na jakie zn贸w 艂贸偶ko?

—聽A przewozili艣my 艂贸偶ko pewnemu rze藕nikowi. Ale ten rze藕-nik siedzia艂 w samochodzie.

—聽Rany Julek — zalamentowa艂 ojciec. — A ja zachodzi艂em w g艂ow臋, sk膮d si臋 wzi臋艂y te rysy na dachu. No, je艣li ja wam kiedykolwiek pozwol臋 wzi膮膰 m贸j samoch贸d! — wykrzykn膮艂 i r膮bn膮艂 kluczem o karoseri臋, a偶 paprochy zeschni臋tego b艂ota zapr贸szy艂y mu oczy. Ale 偶e dzia艂o si臋 to tu偶 przed Wielk膮 Nagrod膮, nie zwlekaj膮c wymienili p臋kni臋ty resor, a w miejscu, gdzie powinno by膰 tylne siedzenie, przydrutowali sk艂adane

ogrodowe krzes艂o, poniewa偶 ojciec ju偶 dawno, przed pi臋ciu laty, postanowi艂, 偶e ze swojej 艣kody 430 zrobi cacko. Zdar艂 wtedy obicia, wyj膮艂 siedzenia i schowa艂 w szopie, a potem przez lata ca艂e snuli z matk膮 marzenia, jak to pewnego dnia wszystko si臋 wypierze i wyczy艣ci, kosztem paru patyk贸w odrychtuje si臋 karoseri臋 i 艣koda zn贸w b臋dzie b艂yszcze膰 nowo艣ci膮.

Na razie, gdziekolwiek ni膮 zajechali, ludzie m贸wili: — Do diab艂a, ta wasza landara co艣 okropnie jest wyblak艂a na g臋bie. Nie trzymali艣cie jej przypadkiem przez wojn臋 na dnie 艁aby? — A ojciec si臋 z艂o艣ci艂, bo tak istotnie by艂o. Albo si臋 dziwili: — Czemu偶 to siedzicie w tym samochodzie jak w wannie? — Bowiem pasa偶erowie siedzieli na skrzynkach po margarynie, z tej prostej przyczyny, 偶e niczego innego nie by艂o. Ale ojciec ci膮gle uwa偶a艂 to za stan tymczasowy, bo dla niego realna by艂a jedynie wizja, majacz膮ca wiecznie na widnokr臋gu... Pi臋kna, z eleganckimi obiciami 艣koda 430.

Ale wybieraj膮c si臋 na Wielk膮 Nagrod臋 Czechos艂owacji wstawili do samochodu dwa stare wy艣cie艂ane krzes艂a, a w tyle przy-drutowali sk艂adane ogrodowe krzes艂o. Matka nasma偶y艂a kotlet贸w, litrow膮 butelk臋 po maggi nape艂ni艂a 偶o艂膮dkow膮 gorzka i po p贸艂nocy wyruszyli do Brna na zawody motocyklowe.

Zatrzymali si臋 w cudownym zak膮tku. Kiedy zjedli kotlety, ojciec usn膮艂, a matka i wuj po艂o偶yli si臋 na skraju lasku, tu偶 przy Zakr臋tach Fariny. Od czasu do czasu poci膮gali z butelki po maggi i przygl膮dali si臋 wy艣cigom. Odbywa艂o si臋 ju偶 ostatnie okr膮偶enie stu dwudziestek pi膮tek, a na czo艂o bezapelacyjnie wysun膮艂 si臋 Franek Bartosz, pewien siebie, spokojny, jakby przyro艣ni臋ty do swojej OHC. W ryku silnik贸w mkn膮艂 szos膮, dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy widz贸w wzd艂u偶 trasy co chwila wybucha艂o wrzaskiem, a Franciszek to widzia艂, widzia艂 te wzlatuj膮ce d艂onie, apaszki i kapelusze, te owacje, i nie ba艂 si臋, Franek Bartosz w og贸le nie zna艂 co to strach, je艣li si臋 czegokolwiek ba艂, to tylko tego, 偶eby mu nie nawali艂 ga藕nik albo nie wysiad艂y 艣wiece. Teraz, bior膮c ostatni z Zakr臋t贸w Fariny, nawet nie zmniejszy艂 gazu, przylgn膮艂 do maszyny i pru艂 jak w艣ciek艂y.

Wuj Pepin, poniewa偶 niedowidzia艂, niewzruszenie ci膮gn膮艂 swo-

j膮 opowie艣膰: — No wi臋c zaszed艂em w zesz艂ym roku do rezydencji arcybiskupiej popatrze膰, jak tam teraz wygl膮da, powiadam jyam, park zapuszczony, wsz臋dzie kr臋c膮 si臋 ludzie, tylko jaka艣 baba siedzia艂a na 艂awce i wcina艂a jab艂ka. Gdyby to nieboszczyk arcybiskup Kohn widzia艂! Zaraz by bab臋 obsztorcowa艂, dlaczego nie zamiata. On by艂 nerwus, zw艂aszcza w m艂odych latach, kiedy to nadle艣niczy naszpikowa艂 go 艣rutem, bo smali艂 koperczaki do jego 偶ony. W ko艅cu arcybiskup, 偶eby by膰 bli偶ej Boga, przeni贸s艂 si臋 razem z gospodyni膮 do Tyrolu.

Matka gaw臋dzi艂a z panem w fotelu na k贸艂kach, kt贸rego krewni przytaszczyli tutaj ju偶 w sobot臋 wiecz贸r, bo przed p贸艂noc膮 miano zamkn膮膰 tras臋.

Wuj stan膮艂 przed fotelem na k贸艂kach i rozgada艂 si臋: — Przez taki sam zak膮tek jak ten szed艂em kiedy艣 z pewn膮 inteligentn膮 艣licznotk膮. Mia艂a na imi臋 Heda. I ta Heda nagle m贸wi: „Wie pan co, przejd藕my si臋 w stron臋 cmentarza!” No a ja, w贸wczas ch艂opak jak malowanie, poszed艂em z ni膮 niby ten Fibich, ale kolana mi si臋 rozdygota艂y, a kiedy doszli艣my do cmentarza, ona w tej bia艂ej sukieneczce stan臋艂a jak kr贸lowa i powiada: ,,A teraz z艂贸偶my danin臋 romantyzmowi!” Wi臋c poprowadzi艂em j膮 na stok Brze藕nickiej G贸ry, droga by艂a pe艂na rozpadlin, teren ukszta艂towany ca艂kiem jak tutaj, cz艂owiek m贸g艂by my艣le膰, 偶e si臋 znalaz艂 w Dolnej Tuzli, w Bo艣ni-Hercegowinie. Tam Heda usiad艂a na skale i pyta: „Gdzie偶 pan si臋 ci膮gle kryje, 偶e pana nie wida膰?” A ja jej na to, 偶e boli mnie w piersiach — aby my艣la艂a, 偶e pisz臋 wiersze. Wtedy ona opar艂a parasolk臋 o g艂az, po艂o偶y艂a si臋 na wznak i wlepi艂a wzrok w niebo, a mnie a偶 ciarki przechodzi艂y. Odezwa艂a si臋 w te s艂owa: „Wie pan, mamcia bardzo pana lubi, nie przyszed艂by pan do nas na kolacj臋?” Ale ja milcza艂em, bo jej brat mia艂 syfilis. Wtedy Heda powiedzia艂a: „Tak mi si臋 ci臋偶ko oddycha, chyba przenios臋 si臋 na cmentarz...'„ A ja pochwali艂em ten zamiar i pociesza艂em j膮, 偶e zdaniem poet贸w nie ma nic pi臋kniejszego nad zmar艂膮 pi臋kno艣膰. '

Ale pan w fotelu na k贸艂kach zagl膮da艂 matce w oczy i zrz臋dzi艂: — Szkoda, moja pani, 偶e Mandolini podczas treningu poharata艂 sobie twarz. On by Bartoszowi pokaza艂, jak si臋 je藕dzi.

—聽E, co te偶 pan m贸wi! — zaprotestowa艂a matka. — Po mojemu to Bartosz pobi艂by na g艂ow臋 Mandoliniego.

—聽Nigdy, moja pani, nigdy! O, gdyby Mandolini nie poharata艂 sobie twarzy! — wykrzykiwa艂 pan.

—聽Szkoda s艂贸w! — matka goln臋艂a sobie z butelki po maggi.

—聽Zobaczymy — kaleka j膮艂 si臋 wierci膰 w fotelu. — Pogadamy przy trzystu pi臋膰dziesi膮tkach. Zobaczy pani, jaki numer wytnie pan Baltisberger, wszystkich zrobi na niebiesko. Nie wy艂膮czaj膮c pana Sztiastnego!

—聽Ten Baltisberger to Niemiec? — zapyta艂 wuj.

—聽Niemiec — rzek艂 cicho pan i i poprawi艂 pod sob膮 pled.

—聽To z pewno艣ci膮 wygra, bo Niemcy to dranie! — wykrzykn膮艂 wuj. — Przypominam sobie pewne zdarzenie. Komendant Soko艂a doktor Karafiat, kawaler i przystojniak tak jak ja, tyle tylko, 偶e nosi艂 cwikier i by艂 wolnomy艣licielem, poprowadzi艂 nas kiedy艣 na 膰wiczenia do Suchodoli. Wracaj膮c musieli艣my przej艣膰 przez niemieck膮 wiosk臋 Runarz贸w. Po drodze spyta艂em pana doktora: „Dlaczego pan si臋 nie o偶eni艂?” A on mi odpowiedzia艂, 偶e prawdziwy m臋偶czyzna jest ozdob膮 natury, czyli istot膮 nies艂ychanie wra偶liw膮, i nie zni贸s艂by, aby po mieszkaniu pa艂臋ta艂a mu si臋 baba z nocnikiem. No wi臋c szli艣my przez t臋 niemieck膮 wiosk臋 Runarz贸w 艣piewaj膮c patriotyczne pie艣ni, nie艣wiadomi tego, 偶e kochani s膮siedzi czekaj膮 ju偶 na nas z kijami. Ledwo zaintonowali艣my: Lwi膮 sil膮 obdarzeni, wzbijamy si臋 sokolim lotem... — wypad艂y te bestie, pana doktora Karafiata 艣ci膮gn臋li z konia, a nas sprali na kwa艣ne jab艂ko. Pan doktor mia艂 podli-monione oko i przetr膮cony nos.

—聽Baltisberger jest cz艂owiekiem nieustraszonym — przerwa艂 wujowi kaleka wal膮c lask膮 w pled.

—聽Wi臋c pan uwa偶a, 偶e Sztiastny nie jest cz艂owiekiem nieustraszonym? — unios艂a brwi matka.

—聽Kto m贸wi, 偶e nie jest? Jest, ale kiedy pan Sztiastny jedzie, wyrywa, jakby go rozpiera艂a z艂o艣膰. A偶 w艂os si臋 je偶y.

—聽Ma pan racj臋, z艂o艣膰 psu na bud臋 si臋 zda — potakn膮艂 wuj.

—聽Ferdynand, ten, co mia艂 zosta膰 cesarzem, tak偶e by艂 strasznym z艂o艣nikiem. Bydlak mia艂 dwa metry wzrostu, a ty艂ek jak obor臋,

musieliby mu zrobi膰 tron wielko艣ci studni, taki jak Marii Teresy. Niech no tylko spotka艂 na Konopisztiu baby d藕wigaj膮ce chrust w p艂achtach, w艂asnor臋cznie podpala艂 im ca艂y 艂adunek, a kiedy艣 ma艂o nie rozwali艂 ogrodnikowi g艂owy o 艣cian臋 tylko dlatego, 偶e spostrzeg艂 w oran偶erii p臋kni臋t膮 doniczk臋.

—聽No prosz臋, s艂yszy pani — wskaza艂 kaleka na wuja. — A w wy艣cigu pi臋膰setek zobaczy pani, jak Bawarczycy za艂atwi膮 Franciszka. Nie tylko Klinger, ale i Piotr Kness. Wczoraj po po艂udniu widzia艂em Franciszka podczas treningu w Pisarkach, jak si臋 wy艂o偶y艂 z t膮 swoj膮 pi臋膰setk膮, my艣la艂em, 偶e ju偶 po nim. Ale te偶 pru艂 ze sto trzydzie艣ci kilometr贸w na godzin臋! Trzeba jednak przyzna膰, 偶e Franek umie si臋 wyk艂ada膰. A to, moja pani, nie lada sztuka! Tylko 偶e on poza tym ma cholernego pecha! I co艣 pani powiem. Franciszek Sztiastny nie natrafi艂 jeszcze na swoj膮 maszyn臋. Nie natrafi艂 jeszcze na tak膮 maszyn臋, kt贸ra by wytrzyma艂a jego z艂o艣膰. Maszyna musi zmordowa膰 je藕d藕ca. Ale w przypadku pana Sztiastnego jest odwrotnie. A odwag膮 nikt si臋 z nim nie mo偶e r贸wna膰. Nikt, powiadam pani.

—聽Identyczn膮 odwag膮 odznaczali si臋 przemy艣lanie! — rozpromieni艂 si臋 wuj. — Kiedy brano ich w rekruty, porzn臋li wszystkich Niemc贸w nie wy艂膮czaj膮c w贸jta. Zagnali ich do browaru, a panu w贸jtowi zostawili na pami膮tk臋 majcher w ciele.

—聽Mi艂o mi to s艂ysze膰 — powiedzia艂 kaleka. — Bo kt贸偶 lepiej ode mnie mo偶e oceni膰 odwag臋? Utraci艂em nog臋, a mimo to nadal je藕dzi艂em na harleyu. Dopiero gdy postrada艂em i drug膮...

W jego g艂osie d藕wi臋cza艂a gorycz, unosi艂 obie d艂onie i zn贸w je opuszcza艂 na czarne oparcia fotela.

—聽Prosz臋 mi wybaczy膰... — szepn臋艂a matka.

—聽G艂upstwo, moja pani. M贸wmy o czym艣 weselszym. Wioz艂em raz brata w przyczepie. Lewej nogi ju偶 wtedy nie mia艂em, tylko 偶elazn膮 protez臋. Jedziemy, a偶 tu nagle przyczepa si臋 urywa, a mnie impet wyrwa艂 protez臋, kt贸r膮 mia艂em wspart膮 o dr膮偶ek 艂膮cz膮cy kosz z motocyklem, razem z nogawk膮 sk贸rzanych spodni. Brat zjecha艂 do rowu, a ja zlecia艂em z siode艂ka, za艣 moja proteza szybowa艂a chwil臋 w powietrzu, a偶 w ko艅cu upad艂a na szos臋, tu偶 przed dwiema kobietami, kt贸re wraca艂y z targu. Jed-

na, gdy to zobaczy艂a, zemdla艂a. Poniewa偶 nic mi si臋 nie sta艂o, poku艣tyka艂em po protez臋, ale kiedy j膮 podnosi艂em, -<ta druga mniej strachliwa kobiecina te偶 zwali艂a si臋 na ziemi臋. Z jedn膮 nog膮 jako艣 to jeszcze sz艂o... ale teraz? Sta艂em si臋 zgorzknia艂y i nieprzyjemny...

Umkn膮艂 wzrokiem w bok i siedzia艂 w tym swoim fotelu na k贸艂kach bez ruchu, jak skamienia艂y, a偶 wuj Pepin zacz膮艂 go pociesza膰: — Hayliczek i Chrystus byli tacy sami. Tacy przystojni m臋偶czy藕ni, a te偶 si臋 nigdy nie 艣miali. Jak kto艣 chce by膰 nosicielem 艣wiatowej idei, nie mo偶e mie膰 psich figl贸w w g艂owie. Havliczek mia艂 diamentowy m贸zg, nawet profesor贸w zap臋dzi艂by w kozi r贸g.

—聽No dobrze — powiedzia艂 beznogi — ale nie zapominajmy, 偶e w dzisiejszych zawodach o Wielk膮 Nagrod臋 nie bierze udzia艂u 艣wiatowa czo艂贸wka! Przed dwoma laty wygra艂 j膮 Australijczyk Cambell. Wieczorem by艂o w Lu偶ankach spotkanie z zawodnikami. Pojecha艂em i ja tam swoim wehiku艂em i zg艂osi艂em udzia艂 w dyskusji z Australijczykiem, 偶eby mu przet艂umaczyli moje s艂owa. „Co pan my艣li, panie Cambell, o Georgu Geofreyu Duke'u?” A ten Australijczyk odpowiedzia艂, 偶e Duke jest najlepszym motocyklist膮 wszystkich czas贸w i 偶e on za sw贸j najwi臋kszy dotychczasowy sukces uwa偶a zawody, w kt贸rych wyprzedzi艂 Duke'a na mecie o p贸艂 ko艂a. Tak powiedzia艂 Cambell, a kibice klaskali i wo艂ali: ,,Niech 偶yje Duke!”

-—聽Tacy ludzie to prawdziwa ozdoba i chluba 艣wiata! Zupe艂nie jak m贸j przyjaciel Rzymski! — wykrzykn膮艂 z entuzjazmem wuj Pepin. — Hanak, s艂u偶y艂 w pi臋膰dziesi膮tym czwartym pu艂ku, zielone wy艂ogi, nikt nie odwa偶y艂 si臋 pisn膮膰, krzywo spojrze膰! W knajpie z p贸艂 setki ludzi, kto艣 mnie zaczepi艂, a m贸j przyjaciel Rzymski rozwali艂 st贸艂, rozbi艂 偶yrandol, a po chwili go艣ci mo偶na by艂o grabi膰 z pod艂ogi. Czterej 偶andarmi zmarli w szpitalu, reszta powyskakiwa艂a przez okno, a Rzymski, gdy tak depta艂 i kopa艂 te pikielhauby, z艂ama艂 protez臋 kelnerce, kt贸ra mu si臋 napatoczy艂a pod nogi. Dopiero kiedy gliny sprowadzi艂y stra偶 ogniow膮, kt贸ra pu艣ci艂a mu w oczy strumie艅 wody z sikawek, dopiero wtedy Rzymski, ten s艂awny Hanak, straci艂 ducha. Ale

w kryminale m臋stwo zn贸w rozkwit艂o w jego sercu niby kwiat, przepi艂owa艂 okowy, 艂a艅cuch gruby jak na byka, wy艂ama艂 futryny i z艂oi艂 nimi profos贸w!

—聽S膮 jeszcze tacy ludzie na 艣wiecie! — zawo艂a艂 beznogi, kt贸ry przed laty, kiedy jeszcze mia艂 jedn膮 nog臋, je藕dzi艂 na har-leyu. Moi z艂oci, wyobra藕cie sobie, co by by艂o, gdyby Wielka Nagroda zosta艂a zakwalifikowana do punktacji o mistrzostwo 艣wiata! Ubbiali na augu艣cie — w Brnie! Bili Lomas na guzzi i inne 艣wiatowe wielko艣ci, John Surtees, Armstrong, a mo偶e i sam Georg Geofrey Duke — w Brnie! Ale by艂by jubel!

—聽By艂oby tak samo, jak wtedy, gdy przyjecha艂 do nas arcybiskup Kohn — o艣wiadczy艂 wuj Pepin. — Wo艂och z 偶ydowskiego nasienia, w艂osy jak len, z艂ote binokle, na palcu pier艣cie艅 w cenie kilku milion贸w, wyperfumowany niczym jaka marmu-zela, a偶 si臋 ten zaduch za nim p艂u偶y艂 niczym dym za lokomotyw膮. — Wzi膮艂 oddech i ci膮gn膮艂: — No wi臋c, kiedy do nas przyjecha艂, baby rzuci艂y si臋 ca艂owa膰 mu r臋ce, ale kanonicy je odpychali, 偶eby nie obsmarka艂y mu r臋kaw贸w, co si臋 jednak tyczy panienek z pa艂acu, c贸reczek notariusza, to ksi膮dz arcybiskup sam ca艂owa艂 je po r臋kach. A zn贸w arcybiskup Stojan to by艂 dusza cz艂owiek, rozdawa艂 na prawo i lewo, ka偶dy 偶ebrak, pijus czy nie, dostawa艂 z艂ocisza. Natomiast arcybiskup Bauer mia艂 odra偶aj膮c膮 facjat臋, same krosty i b艂臋kitna krew. Przy bierzmowaniu to by艂o bardzo nieprzyjemne. Co innego przy ostatnim namaszczeniu. Kilku umieraj膮cych tak si臋 wystraszy艂o tego jego oblicza, 偶e powr贸cili do zdrowia. Za艣 arcybiskup Preczan by艂 zagorza艂ym filantropem. Chwyta艂 moj膮 mam臋 za r臋ce i m贸wi艂: „B贸g z wami, matko, pilnujcie si臋, 偶eby was nie stratowali”. I. dawa艂 jej b艂ogos艂awie艅stwo, a na dok艂adk臋 z艂ot贸wk臋, bo lubi艂 baby, t臋 g艂贸wn膮 podpor臋 Ko艣cio艂a. Lubi艂 tak偶e wyg艂asza膰 kazania na temat, 偶e chrze艣cijanin, kiedy idzie do ko艣cio艂a, nie powinien zion膮膰 gorza艂k膮. Ale niemal wszyscy arcybiskupi mieli jedn膮 cech臋 wsp贸ln膮 — byli niesamowitymi ob偶artuchami. Na przyk艂ad Preczan za jednym posiedzeniem potrafi艂 zje艣膰 ca艂膮 kobia艂k臋 go艂臋bi, a Bauer na obiad poch艂ania艂 ma艂ego pro^-siaka i anta艂ek piwa.

W trakcie tych wywod贸w wuja Pepina nast膮pi艂 start w kategorii trzystu pi臋膰dziesi膮tek i na Zakr臋ty Fariny jako pierwszy wpad艂 z piekielnym warkotem Franciszek Sztiastny na jawie

OHC.

—聽To ten z czerwon膮 chustk膮? — zapyta艂a matka.

—聽Ten z czerwon膮 chustk膮 — potwierdzi艂 kaleka, gdy pierwsza grupa przemkn臋艂a i 艂oskot maszyn przeni贸s艂 si臋 za las.

Matka obj臋艂a pie艅 brz贸zki i wychyli艂a si臋, aby widzie膰 zawodnik贸w bior膮cych wira偶. Serce zacz臋艂o jej wali膰, gdy czerwona chustka mign臋艂a obok.

—聽Ale偶 ten Franciszek ma dosiad! — powiedzia艂a.

—聽I owszem. — Kaleka spogl膮da艂 w innym kierunku. — Wcale si臋 nie dziwi臋, 偶e w pierwszych okr膮偶eniach Zandworthu Holendrzy nie posiadali si臋 ze zdumienia, 偶e takiego szale艅ca wpuszczono na tras臋. Ale kiedy si臋 okaza艂o, 偶e w tym Fran-ciszkowym szale艅stwie jest metoda i styl, publika te偶 zacz臋艂a szale膰 z zachwytu. Jednak偶e Baltisberger bardziej mi si臋 podoba jako zawodnik.

—聽Podoba, podoba... Najwa偶niejsze, jak si臋 to sko艅czy! — powiedzia艂 wuj Pepin. — My te偶 urz膮dzili艣my zawody sikawek stra偶ackich, korzystaj膮c z okazji, 偶e zapali艂 si臋 m艂yn. Konie nam si臋 sp艂oszy艂y i ponios艂y, tote偶 sami musieli艣my taszczy膰 sikawk臋 do po偶aru. No, jako艣 dotaszczyli艣my i spoceni jak myszy zacz臋li艣my gasi膰. Ja sta艂em z ci臋偶kim sitem na grobli i zgodnie z regulaminem czeka艂em, a偶 komendant zatr膮bi. Ale on tymczasem tr膮bi艂 z manierki, wi臋c w ko艅cu stra偶acy przynaglili mnie kuksa艅cem, a ja zapomnia艂em pu艣ci膰 to sito i rymn膮艂em do stawu, tak 偶e musieli mnie 艂owi膰 bosakami, bo nie umia艂em p艂ywa膰. Zosta艂em stra偶akiem na 偶yczenie pewnej 艣licznotki, kt贸ra stwierdzi艂a, 偶e z toporkiem i drabin膮 z pewno艣ci膮 by艂oby mi bardzo do twarzy. Potem musieli艣my 艂owi膰 hakami to sito. Przez ten czas sp艂on臋艂o p贸艂 m艂yna. Kiedy wreszcie z艂o偶yli艣my sikawk臋 do kupy, stra偶acy zacz臋li pompowa膰 wod臋, a ja, wyczerpany tym rymni臋ciem do stawu, wpakowa艂em si臋 pod 偶elazne os臋ki, oni za艣 艂upn臋li mnie ramieniem pompy w g艂ow臋, a偶em omdla艂. Musieli mnie cuci膰, co zabra艂o tyle czasu, 偶e stra偶acy z Przemys艂o-

wic pierwsi zacz臋li polewa膰, i chocia偶 m艂yn ju偶 i tak zd膮偶y艂 si臋 dokumentnie spali膰, komendant mnie zwymy艣la艂, 偶e pozbawi艂em dru偶yn臋 zwyci臋stwa.

Skryty w barwnym listowiu g艂o艣nik oznajmi艂, 偶e Baltisberger zmienia ga偶nik, a Hinton jest o ca艂膮 minut臋 za Franciszkiem Sztiastnym. Ale Franciszek mimo to gna艂, jakby ci dwaj siedzieli mu na karku. Rozp臋dzi艂 maszyn臋 na prostej i z szybko艣ci膮 stu dziewi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w wchodzi艂 na wira偶e, zwalnia艂 odrobin臋 i bra艂 je tak po wariacku, 偶e widzom a偶 zapiera艂o dech w piersiach. Po prostu kamienieli widz膮c szale艅cz膮 i m艣ciw膮 jazd臋 Franciszka.

—聽呕eby mu tylko 艣wiece nie nawali艂y — szepn臋艂a matka i napi艂a si臋 gorzkiej.

—聽Baltisberger by艂 strasznie pewny siebie. Ju偶 kiedy go zobaczy艂em w pierwszym okr膮偶eniu, dozna艂em wra偶enia, 偶e rozpiera go pycha — rzek艂 kaleka.

—聽To si臋 tak zawsze ko艅czy — powiedzia艂 wuj. — Mnie uczy艂 religii nasz proboszcz, nazywa艂 si臋 Zborzil, Hanak z Pustomie-rza, dwumetrowy olbrzym. Raz zada艂 na lekcji pytanie: „Co to jest Tr贸jca 艢wi臋ta?” Jeden ch艂opak odpowiedzia艂, 偶e Tr贸jca 艢wi臋ta by艂a siostr膮 Marii Panny. Na to ksi膮dz Zborzil uni贸s艂 go w g贸r臋 jak kr贸lika, zatarmosi艂 nim, da艂 mu prztyka w nos, a potem jeszcze waln膮艂 kilka razy g艂ow膮 o tablic臋, bo w owych czasach wzorowano si臋 na Janie Amosie Komenskim, kt贸ry g艂osi艂, 偶e uczniowi pycha nie przystoi i 偶e w艣r贸d przybor贸w szkolnych nie mo偶e brakowa膰 kija.

—聽Na pewno ma ju偶 przewag臋 dw贸ch minut — powiedzia艂a matka i zakorkowa艂a butelk臋.

A Franciszek wpad艂 na Zakr臋ty Fariny z jeszcze wi臋ksz膮 precyzj膮 i odwag膮, nie jecha艂 ju偶 dla ludzi, lecz dla siebie samego, bliski do艣cigni臋cia swego w艂asnego wyobra偶enia o tym, jak si臋 powinno je藕dzi膰, dla samej rozkoszy 艣lizgania si臋 po granicy 偶ycia. A przy tym los mu dzisiaj sprzyja艂. Wyczuwa艂 to ka偶dym nerwem. Publiczno艣膰, widz膮c t臋 pewno艣膰 siebie, otrz膮sn臋艂a si臋 z martwoty i przesta艂a si臋 o niego ba膰. W ostatnim okr膮偶eniu Franciszek Sztiastny jecha艂 przedziwnym tunelem, dolin膮 us艂a-

na radosnymi owacjami garde艂, r膮k, chusteczek d掳 nosa i wszystkim czym tylko da si臋 wyrazi膰 entuzjazm. Zfi miejsca siedz膮-y ce, gdy nadje偶d偶a艂, zmienia艂y si臋 w miejsca std^ce-

W przerwie przed zawodami dwustu pi臋膰dzi^tek matka obudzi艂a ojca, zagrzebanego w koce.

—聽Wstawaj i chod藕 popatrze膰. To ca艂kierf przyjemna rozrywka.

Ojciec grzmotn膮艂 偶o艂膮dkowej gorzkiej i poiiedzia艂: — Co to za rozrywka motocykle? Gdyby je藕dzi艂y sarrocn掳dy, to co innego! Hermann Lang, Rudolf Caraciola, TazP Nuvolari, panie dzieju, pojemno艣膰 pi臋膰 litr贸w, trzy kompresotf- Wtedy rzeczywi艣cie jest na co patrze膰. Wcale si臋 nie dziw艂em temu, co powiedzia艂 Rudolf Caraciola, 偶e dla niego 2Tcie zaczyna si臋 w chwili, gdy s艂yszy ryk motoru.

M臋偶czyzna w fotelu na k贸艂kach spu艣ci艂 z tonu. — Pan zna Caraciol臋?

—聽Owszem — odpar艂 ojciec. — Sta艂em c^ok nie搂掳 na P掳-grzebie jego 偶ony. Zasypa艂a j膮 lawina w Alp拢cn- Ten champion wi贸d艂 niezwykle surowy tryb 偶ycia. Kieliszekszampitra jedynie po wygranych zawodach.

—聽Widzia艂 pan jakie艣 wielkie wy艣cigi?

—聽Owszem — powiedzia艂 ojciec. — Niech ^ Pan lePieJ nie przypomina! By艂y to zawody o puchar Tryp^isu> tam w艂a艣nie znakomitemu zawodnikowi Yarziemu zabiegli) drog臋 jakie艣 psi-sko, no i wiadomo, jak si臋 to sko艅czy艂o. AcrJ^es Yarzi si臋 zabi艂! — powt贸rzy艂 ojciec to, co wyczyta艂 w jsi^偶kach Rudolfa Caracioli i Hansa von Stucka. — Ogl膮da艂e艣 r贸wnie偶 trening przed Wielk膮 Nagrod膮 Monzy. Jaki艣 dure艅 rtfk艂 掳leJ na szosie, a Borzachini i Campari wpadli w po艣lizg i za^i si<?- w godzin臋 p贸藕niej wyjecha艂 na tras臋 Czajkowski i te偶sie- zabi艂 na tym rozlanym oleju. Run膮艂 ze ska艂y do morza. By艂em w trafice u podn贸偶a tej ska艂y, gdzie zw艂oki wystawiono^a widok publiczny. M贸wi艂 mi trafikant, 偶e le偶a艂y u niego 艂awet koronowane g艂owy.

—聽Pan zna艂 Borzachiniego?

—聽Nie, ale widzia艂em go w hotelu, jak pu艣ci艂 wentylator i rzuca艂 w powietrze banknoty, ca艂膮 wygran膮, i ta艅czy艂 w艣r贸d polatuj膮cych pieni臋dzy.

—聽Taki sam charakter mia艂 syn barona K6nigsvatera! — zawo艂a艂 wuj. — Starego K6nigsvatera cesarz zrobi艂 baronem, chocia偶 jeszcze jego dziadek handlowa艂 sznurowad艂ami po wsiach. Ale stary K6nigsvater mieszka艂 ju偶 w pa艂acu i hodowa艂 konie, a w stajniach pozawiesza艂 lustra, 偶eby konie mog艂y si臋 przegl膮da膰 i 偶eby obrok im lepiej smakowa艂. No a jego syn o偶eni艂 si臋 z aktork膮, biedn膮 jak mysz ko艣cielna, lampartowa艂 si臋 z ni膮, a kiedy przeputa艂 prawie ca艂y maj膮tek, starego barona trafi艂a apopleksja.

—聽Bardzo 艂adna historyjka, ale niech mi pan powie, jaki samoch贸d pa艅skim zdaniem jest najlepszy? Mercedes, maserati czy alfa romeo?

—聽Moim zdaniem najlepsza jest 艣koda 430 — odpar艂 bez wahania ojciec. — Solidny w贸z, jest w nim ciep艂o, no i 艂atwy w prowadzeniu. Ma艂o tego! Mo偶e pan do niej za艂adowa膰 dziesi臋膰 metr贸w kartofli. W zesz艂ym tygodniu jecha艂o ni膮 sze艣膰 os贸b, a na dachu na dok艂adk臋 szafa. — Ojciec spojrza艂 w kierunku, gdzie powinna sta膰 艣koda.

G艂o艣nik w lasku obwie艣ci艂: — Dwie艣cie pi臋膰dziesi膮tki gotowe do startu. Nim nadejd膮 wiadomo艣ci z trasy, zechc膮 pa艅stwo wzi膮膰 programy i wykre艣li膰 numer siedemnasty, Autengruber, Austria, i wpisa膰 na to miejsce Andersen, Szwecja, obaj na maszynach norton. Powtarzam: prosz臋 wykre艣li膰... Uwaga! Dwadzie艣cia sekund, pi臋tna艣cie, dziesi臋膰, pi臋膰... start! Rozpocz臋艂y si臋 zawody dwustu pi臋膰dziesi膮tek!

W dali rozleg艂 si臋 ryk maszyn. Zbli偶a艂 si臋 i wzmaga艂 z ka偶d膮 chwil膮.

Radiow臋ze艂 relacjonowa艂 spo艣r贸d li艣ci: — Punkt sprawozdawczy w 呕ebietinie podaje, 偶e pierwszy przejecha艂 w piekielnym tempie Baltisberger, a zaraz za nim — r贸wnie偶 na NSU sport--max Kassner, nast臋pny by艂 sympatyczny Australijczyk Brown z kangurem na kasku! Na prostych zawodnicy osi膮gn臋li szybko艣膰 dwustu kilometr贸w.

Na Zakr臋ty Fariny pierwszy wpad艂 Hans Baltisberger i tak wyrywa艂, 偶e matka ujrza艂a tylko srebrzyst膮 smug臋. W chwil臋 potem r贸wnie b艂yskawicznie przemkn膮艂 Brown, a tu偶 za nim Kassner. Zostawili po sobie jedynie wo艅 spalin.

—聽Hans prowadzi, ale mnie si臋 to nie podoba! Jedzie z tak膮 z艂o艣ci膮, tak wabank! — mamrota艂 kaleka stukaj膮c lask膮 w protez臋.

—聽O nieszcz臋艣cie nigdy nietrudno — powiedzia艂 wuj. — Raz przyjecha艂 do nas na manewry nieboszczyk cesarz Franu艣 ze swoim stryjem Albrechtem, tym z wystaj膮cymi z臋bami, a po manewrach odprawiono w ko艣ciele msz臋. Ja na ni膮 nie poszed艂em, bo ju偶 wtedy by艂em oczytany w Havliczku i w „Svieto-zorze”. No i co si臋 sta艂o. W czasie mszy rozp臋ta艂a si臋 nag艂a burza, pioruny wali艂y raz po raz, a偶 w ko艅cu jeden 艂upn膮艂 w ko艣cielny piorunochron, sp艂yn膮艂 po nim na ch贸r i porazi艂 organist臋. Przera偶one baby rzuci艂y si臋 hurm膮 do zakrystii, ale proboszcz je stamt膮d wykopa艂, a ko艣cielnego zwymy艣la艂, 偶e je wpu艣ci艂, kiedy on, namiestnik Boga, jest w koszuli. Wi臋c baby pogna艂y przed o艂tarz i tam panika wybuch艂a na dobre, my艣la艂y bowiem, 偶e sufit si臋 wali, a to ministrant tak szarpa艂 za drut dzwonka loreta艅skiego, a偶 go zerwa艂, i ten drut m艂ynkowa艂 ze 艣wistem w powietrzu i wali艂 baby po g艂owach przewracaj膮c je na ziemi臋.

Radiow臋ze艂 wycharcza艂: — Przez Yeselk臋 pierwszy przejecha艂 Hans Baltisberger, tu偶 za nim depcz膮cy mu po pi臋tach Kassner. Bartosz odpad艂 z wy艣cigu na skutek zatarcia si臋 t艂oka. Porz膮dkowi, uwaga! Dostali艣my meldunek z odcinka mi臋dzy 呕ebieti-nem i Zakr臋tami Fariny, 偶e wzm贸g艂 si臋 boczny wiatr i spad艂 przelotny deszcz.

—聽Tego tylko brakowa艂o — j臋kn膮艂 m臋偶czyzna w fotelu na k贸艂kach i kiedy g艂o艣nik zawiadomi艂 o zbli偶aniu si臋 zasadniczej grupy, najpierw ba艂 si臋 patrze膰, ale potem nie wytrzyma艂. Wpija艂 wzrok w migaj膮ce maszyny, a gdy znikn臋艂y za laskiem, ogarn臋艂o go przeczucie, 偶e ju偶 ich wi臋cej nie zobaczy. — To nie zawody, ale tortura nerw贸w — powiedzia艂.

—聽Tak jest ze wszystkim — pociesza艂 go wuj. — Z mojego powodu tru艂y si臋 dwie kamelijki. Jedna z nich — mia艂a na imi臋

Wlasta — powiada mi kiedy艣: „Chod藕 si臋 pokocha膰, ale tak z mi艂o艣ci!” A ja na to, 偶e boli mnie w piersiach. Ona si臋 rozz艂o艣ci艂a: „Ty byku krasy, mam ci臋 zaprawi膰 butelk膮?” Ale to by艂 dobry znak, o, Wlasta umia艂a zjednywa膰 sobie m臋skie serduszka. Potem przyszli tam rze藕nicy i ja pokazywa艂em im r贸偶ne akrobatyczne numery, take艣my si臋 bawili, 偶e do Wlasty trzeba by艂o wezwa膰 doktora, a mnie policaje odwie藕li do domu na taczkach.

—聽A ta druga dziewczyna?

—聽Ta zn贸w tru艂a si臋 z mojego powodu 艣liwowic膮. To by艂a chodz膮ca dobro膰, a nazywa艂a si臋 Zdenka Malik贸wna. Jak mnie ca艂owa艂a w lokalu, porucznicy od dragon贸w wy艂azili ze sk贸ry. Potem zaprowadzi艂a mnie do swojego pokoju, a ja zacz膮艂em j膮 u艣wiadamia膰, 偶e Mozart to wiedza nadprzyrodzona. Ale Zdenka Malik贸wna powiedzia艂a uspokajaj膮co: „Zostaw te bzdury, mnie mo偶esz zaimponowa膰 jedynie jako m臋偶czyzna”. Wi臋c si臋 po艂o偶yli艣my, po czym chcia艂em wyskoczy膰 oknem, tylko 偶e to by艂o na pierwszym pi臋trze. A Zdenka Malik贸wna 艂asi艂a si臋 do mnie i szepta艂a, 偶e mog臋 sobie teraz pozwoli膰 na wszystko. Wi臋c j膮 u艣wiadomi艂em, jak to Strauss widz膮c symfoni臋 „Jowiszow膮” Mozarta powiedzia艂: „Przyprawia mnie to o md艂o艣ci”, a Zdenka Malik贸wna odrzek艂a: „A mnie ty przyprawiasz o md艂o艣ci, u licha, nie widzisz, jakie mam cia艂o?” Chcia艂em uciec drzwiami, ale na korytarzu zawarcza艂 bernardyn. Wi臋c za艣piewa艂em „B膮d藕 tylko m膮, Wioletto...” i podda艂em si臋.

W tej chwili powietrzem wstrz膮sn膮艂 grzmot maszyn i jako pierwszy przyjecha艂 numer trzeci, Hans Baltisberger. Matka widzia艂a, jak zawodnik obejrza艂 si臋, gdzie s膮 pozostali. I nagle wpad艂 w po艣lizg na mokrej szosie. Przednie ko艂o wylecia艂o z impetem w g贸r臋, srebrzysta maszyna NSU sport-max skosi艂a s艂up telegraficzny, po czym wszystko znikn臋艂o w rowie. W nast臋pnej chwili z rykiem silnika przemkn膮艂 Kassner bior膮c Zakr臋ty Fariny z tak膮 sam膮 szybko艣ci膮 jak w poprzednim okr膮偶eniu.

G艂o艣nik skrzecza艂: — Zwracamy si臋 do was, m艂odzi cz艂onkowie Ligi Przyjaci贸艂 呕o艂nierza, do tych z was, kt贸rzy piszecie, 偶e chcieliby艣cie bra膰 udzia艂 w zawodach! Zg艂o艣cie si臋 i wypr贸buj-

ci臋 swoj膮 odwag臋, swoje szcz臋艣cie w zawodach krajowych. Ale oto otrzymali艣my wiadomo艣膰 z Liskovca, 偶e jako pierwszy przejecha艂 Kassner. Gdzie si臋 podzia艂 Baltisberger na maszynie oznaczonej numerem trzecim?

—聽Ja wiedzia艂em, 偶e tak si臋 stanie, ja to przeczuwa艂em! — Kaleka a偶 si臋 uni贸s艂 w fotelu. — W mojej obecno艣ci zawsze musi si臋 wydarzy膰 jaki艣 wypadek. Farina zabi艂 si臋 na moich oczach. Ksi膮偶臋 Biro wpad艂 mi臋dzy widz贸w tu偶 obok mnie. Jak m贸wi臋, w mojej obecno艣ci zawsze musi si臋 wydarzy膰 jaki艣 wypadek.

Ojciec wsta艂 z ziemi.

—聽Nie chod藕 tam — powiedzia艂a matka, lecz ojciec pobieg艂 przez lasek a偶 do wilgotnego jaru, po czym przeszed艂 tunelem pod szos膮, a tam, po drugiej stronie, odwracano akurat Baltis-bergera na wznak.

—聽R膮bn膮艂 g艂ow膮 o ten pniak — pokazywa艂 jaki艣 m艂odzik.

Ojciec nie straci艂 spokoju. Ukl膮k艂 przy panu Baltisbergerze i pomaga艂 piel臋gniarce 艣ci膮gn膮膰 mu kask. Ci臋偶ko to sz艂o, gdy wtem zawodnik pod藕wign膮艂 si臋, jakby chcia艂 wydosta膰 si臋 z tego pogruchotanego cia艂a. By艂 to jednak ostatni zryw, z艂ama艂 si臋 w p贸艂, z ust buchn臋艂a mu krew.

Wyszepta艂: — Ich bitte ...ich griisse...

G艂owa mu opad艂a, a sp艂ywaj膮ca krew zamigota艂a w s艂o艅cu — kt贸re wysz艂o akurat zza chmur — niby potok rubin贸w.

Radiow臋ze艂 zawiadamia艂 spo艣r贸d mokrych li艣ci: — W tej chwili przez Yeselk臋 przejecha艂 Horst Kassner, a za nim Heck, obaj na NSU. I nasi coraz bardziej wychodz膮 na czo艂o. Kviech i Kosztyrz na jawach! Drodzy widzowie, przygotowali艣my dla was jeszcze jedn膮 atrakcj臋. Mo偶ecie z bliska zaobserwowa膰 l膮dowanie helikoptera, kt贸ry w tej chwili unosi si臋 nad waszymi g艂owami lekko i z gracj膮 jak wa偶ka. Szkoda, 偶e nie mamy tam zainstalowanych kamer telewizyjnych i nie mo偶emy przekaza膰 tego wspania艂ego widoku z g贸ry. Prosimy widz贸w o niezbli偶anie si臋 do miejsca l膮dowania. Helikopter, zanim wyl膮duje, rozrzuci ulotki, aby艣cie pa艅stwo nie zapomnieli, 偶e w przysz艂膮 niedziel臋 obchodzimy Dzie艅 Lotnictwa.

Ojciec spojrza艂 na zegarek.

Wskazywa艂 pierwsz膮 czterdzie艣ci osiem.

Przyby艂 lekarz, wzi膮艂 pana Baltisbergera za przegub r臋ki, potrzyma艂 chwil臋, potem przytkn膮艂 ucho do jego piersi, a gdy si臋 wyprostowa艂, przybra艂 urz臋dow膮 min臋. Ojciec zrozumia艂, 偶e nast膮pi艂 koniec.

„Jest przecie偶 czyim艣 synem” — powiedzia艂 sobie w duchu., wzi膮艂 kask i po艂o偶y艂 na rozbitym motocyklu.

Szos膮 艣mign膮艂 Horst Kassner, z pewno艣ci膮 wiedzia艂 ju偶, 偶e Baltisberger nie 偶yje, i rozumia艂, co to oznacza, ale nie sfolgo-wa艂, wr臋cz przeciwnie, jakby chc膮c z艂o偶y膰 ho艂d koledze po fachu wjecha艂 na Zakr臋ty Fariny tak, jak wjecha艂 na nie zmar艂y.. 艢mia艂o, precyzyjnie i z najwi臋ksz膮 szybko艣ci膮, na jak膮 mu pozwala艂y silnik, serce i ch艂odna rozwaga.

Piel臋gniarka omotywa艂a g艂ow臋 Baltisbergera banda偶em, omo-tywa艂a coraz grubszymi zwojami, lecz banda偶 ci膮gle nasi膮ka艂 czerwieni膮.

G艂o艣nik chrypia艂: — Lada chwila oczekujemy zwyci臋zcy wy艣cigu dwustu pi臋膰dziesi膮tek. Czy nim b臋dzie Kassner, czy Heck? Ju偶 min臋li Liskovec... a w pobli偶u nas startuje helikopter, wznosi si臋 pionowo w g贸r臋, ju偶 jest pi臋膰dziesi膮t, ju偶 sto metr贸w nad nami i wci膮偶 rzuca ulotki. No tak! To Kassner! A drugi? Drugi jest Heck! Obaj zawodnicy na eleganckich maszynach, kt贸re-dzi臋ki swej obudowie przypominaj膮 srebrne 艂ab臋dzie.

Kiedy matka oznajmi艂a wujkowi, 偶e pan Baltisberger si臋 zabi艂, wuj Pepin powiedzia艂: — Szkoda, 偶e nie jestem m艂odszy, siad艂bym na t臋 pierdzim膮czk臋 i ja bym im pokaza艂. To膰 onego czasu s艂u偶y艂em w najwspanialszej armii 艣wiata. Wojskowi nosili wtedy gorsety niczym panienki. Raz jeden kadet po偶yczy艂 mi munduru, pas by艂 lakierowany, a jak偶e, w艂osy mia艂em ufryzowane i tak sfotografowa艂 mnie w Prostiejowie fotograf Klicz. Cery niejedna dziewczyna mog艂a mi pozazdro艣ci膰, krew z mlekiem, tak samo jak m贸j stryjeczny brat, kirasjer cesarski, ch艂op na schwa艂, potem si臋 zapi艂, ale swego czasu by艂o to najpi臋kniejsze cia艂o w okolicy. Wa偶y艂 sto kilo, a kiedy si臋 rozebra艂, calutkie cia艂o mia艂 bia艂e jak 艣wie偶o spad艂y 艣nieg, tote偶 dosta艂 przezwisko Pi臋kny Franu艣. A ja wisia艂em na rynku w Prostiejowie, dziew-

czata t艂oczy艂y si臋 przed gablot膮, wtem s艂ysz臋, jak jedna pyta drug膮: „Kt贸ry ci si臋 najbardziej podoba?” A tamta pokaza艂a palcem moj膮 fotografi臋. Sta艂em akurat za ni膮, wia膰 gdy wraca艂em do domu, patrzy艂em na wszystkich z g贸ry.

To rzek艂 wuj, lecz m臋偶czyzna w fotelu na k贸艂kach siedzia艂 •ze spuszczon膮 g艂ow膮, a 艂zy kapa艂y mu na pled...

Za laskiem, jakie艣 trzysta metr贸w od Zakr臋t贸w Fariny, obudzili si臋 akurat dwaj uczniowie ze szko艂y przyzak艂adowej, kt贸rzy jechali ca艂膮 noc z Chomutowa, tak jak dziesi膮tki tysi臋cy innych fanatyk贸w sportu motorowego, aby obejrze膰 Wielk膮 Nagrod臋. Wczesnym rankiem zrobili spacer po Brnie, tak jak dziesi膮tki tysi臋cy im podobnych, a po si贸dmej przyjechali na tras臋, aby wiwatowa膰 na cze艣膰 zwyci臋stwa Franka Bartosza i zachwyca膰 si臋 odwa偶n膮 jazd膮 Franciszka Sztiastnego. Ale potem zm臋czenie tak im si臋 da艂o we znaki, 偶e w przerwie po艂o偶yli si臋, przykryli marynarkami i usn臋li. Gdy si臋 zbudzili, nie mogli sobie

„tego darowa膰.

—聽To twoja wina, ty wpad艂e艣 na ten pomys艂!

—聽Ja! Ty powiedzia艂e艣: tylko na chwil臋.

—聽No, powiedzia艂em, ale po co艣 si臋 od razu tego uczepi艂?

—聽W ka偶dym razie to ty jeste艣 艣pioch.

—聽A ty niby co? Szlag mnie trafi, je艣li przespali艣my pana

Baltisbergera.

K艂贸c膮c si臋 biegli w stron臋 trasy. Zatrzymali pierwszego napotkanego widza.

—聽Czy dwie艣cie pi臋膰dziesi膮tki ju偶 jecha艂y?

—聽Jecha艂y.

—聽Kto by艂 pierwszy?

—聽Kassner.

—聽kA drugi?

—聽Heck.

—聽A trzeci?

—聽Kosztyrz.

—聽A gdzie utkn膮艂 pan Baltisberger?

—聽Na ostatnim odcinku, jaki przejecha艂 w swoim 偶yciu, przed Zakr臋tami Fariny, raczej tam, ch艂opcy, nie chod藕cie!

Ale uczniowie, kt贸rzy przyjechali a偶 z Chomutowa, 偶eby zobaczy膰 pana Baltisbergera, pobiegli tam. Przebrn臋li przez tunel pod szos膮, a po drugiej stronie ujrzeli... Pod brezentow膮 p艂acht膮 kto艣 le偶a艂, a kawa艂ek dalej, r贸wnie偶 pod plandek膮, stercza艂 NSU sport-max. Cicho zajecha艂 be偶owy mercedes, ten sam, kt贸ry rano podziwiali przed hotelem „Morawa”, wyskoczy艂 z niego mechanik, zbieg艂 do rowu i dwoma palcami dotkn膮艂 p艂achty w tym miejscu, gdzie prawdopodobnie by艂a g艂owa. Potem podni贸s艂 kask i postuka艂 nim o pniak, aby wytrz膮sn膮膰 艣ci臋t膮 krew.

G艂o艣nik uroczy艣cie relacjonowa艂: — Na podium zwyci臋zc贸w wst臋puje Horst Kassner, po jego prawicy staje Heck, po lewicy Kosztyrz, a ma艂e pionierki wi膮偶膮 im na szyi czerwone chustki. Nad nimi unosi si臋 helikopter, wzbi艂 si臋 ju偶 tak wysoko, 偶e ginie w s艂o艅cu. Prosimy wzi膮膰 programy i wykre艣li膰 numer dwudziesty 贸smy, Bili Hali, Wielka Brytania, a na jego miejsce wpisa膰 Czekurti, W臋gry, na maszynie gillera. Przed rozpocz臋ciem zawod贸w pi臋膰setek prosz臋 wykre艣li膰...

—聽To pan Baltisberger na dobre nie 偶yje? — plasn膮艂 w d艂onie ucze艅 szko艂y przyzak艂adowej.

Prze艂o偶y艂a Cecylia Dmochowska

Diamentowe oczko

Podr贸偶ny stawia艂 ju偶 nog臋 na stopniu wagonu, kiedy kto艣 chwyci艂 go za rami臋. Odwr膰fci艂 si臋 i ujrza艂 podstarza艂ego m臋偶czyzn臋 na peronie.

—聽Panie, jedzie pan w kierunku Pragi?

—聽Do Pragi — powiedzia艂 podr贸偶ny.

—聽To 艣wietnie, prosz臋, niech pan we藕mie z sob膮 moj膮 c贸reczk臋 Wendulk臋. Na dworcu w Pradze kto艣 b臋dzie na ni膮 czeka艂 — m贸wi艂 ojciec i wetkn膮艂 podr贸偶nemu d艂o艅 szesnastoletniej mniej wi臋cej pannicy.

Zawiadowca ju偶 gwizda艂, konduktorka pomog艂a dziewczynie wej艣膰 na platform臋 wagonu, a potem r臋k膮 da艂a znak, 偶e poci膮g jest got贸w do odjazdu. Zawiadowca podni贸s艂 chor膮giewk臋.

Ojciec bieg艂 obok wagonu i upomina艂: — Wendulko, trzymamy za ciebie palce. I zaraz wy艣lij telegram, s艂yszysz?

—聽S艂ysz臋, tatusiu — krzykn臋艂a dziewczynka — wy艣l臋!

A kiedy poci膮g min膮艂 semafor, podr贸偶ny otworzy艂 drzwi i poprowadzi艂 j膮 przez korytarz, na kt贸rym hula艂 przeci膮g. Ci膮gle trzyma艂 je za r臋k臋 i by艂 bezradny.

S艂ycha膰 by艂o rozmow臋 z przedzia艂u: — Fakt, jeszcze za czas贸w kawalerskich posz艂a mi kupi膰 koszul臋, ale nie mog艂a, bo nie wiedzia艂a, kt贸ry numer. A偶 nagle w drzwiach przypomnia艂a sobie i krzyczy przez ca艂y sklep: „Zawsze kiedy go dusz臋, to trzymam r臋ce o tak!” i ekspedient wzi膮艂 centymetr, obwi贸d艂 jej

r臋ce i powiada: „Numer czterdziesty”. Koszula, jak pa艅stwo widz膮, le偶y na mnie jak ula艂...

Drzwi rozsun臋艂y si臋 gwa艂townie i z przedzia艂u wybieg艂 jaki艣 cz艂owiek i dusi艂 si臋 od 艣miechu: — Kraja膰 go, to ma艂o! — krzycza艂 b臋bni膮c pi臋艣ci膮 o drewnian膮 艣cian臋 wagonu. A kiedy ju偶 si臋 wy艂adowa艂, wr贸ci艂 do przedzia艂u, gdzie ten sam g艂os opowiada艂 dalej: — Ja znowu my艣l臋 sobie, je艣li ona na Miko艂aja zrobi艂a mi niespodziank臋 t膮 koszul膮, to ja na Wigili臋 sprawi膮 jej rado艣膰 kapelusikiem. Poszed艂em do domu mody i m贸wi臋: „Chcia艂em ten sznytowy kapelusz, kt贸ry le偶y na wystawie”. A ekspedientka na to: „Kt贸ry numer pan 偶yczy?” Oczywi艣cie nie wiedzia艂em, ale przypomnia艂em sobie i m贸wi臋: „Kiedy艣 si臋 pok艂贸cili艣my, paln膮艂em wtedy narzeczon膮 o tak z g贸ry i do dzi艣 pami臋tam rozmiar jej g艂贸wki”. Ekspedientka znosi艂a kapelusze i tak d艂ugo podtyka艂a mi pod d艂o艅, a偶 wreszcie wybra艂em. „To ten!” — m贸wi臋. Po艂o偶y艂em go pod choink臋 i pasowa艂 narzeczonej do g艂owy jak ty艂ek do nocnika.

Z przedzia艂u wybieg艂 艂yso艅, przyciska艂 chusteczk臋 do ust i czka艂, odepchn膮艂 dziewczynk臋 i wychyli艂 si臋 przez okno, potem hukn膮艂 kilka razy pi臋艣ci膮 w 艣cian臋 wagonu i wykrztusi艂:

—聽Zabi膰 tego ch艂opa, to za ma艂o — i otar艂 oczy. ~ Podr贸偶ny, kt贸ry ci膮gle jeszcze trzyma艂 dziewczynk臋 za r臋k臋, podj膮艂 wreszcie decyzj臋 i wszed艂 do przedzia艂u za 艂ysoniem.

—聽Panowie — powiedzia艂a dziewczynka — nazywam si臋 Wen-dulka Krziszt贸wna i jad臋 do Pragi. — Wyci膮gn臋艂a r臋ce i maca艂a przed sob膮, a偶 natrafi艂a na k臋dzierzaw膮 g艂ow臋 kawalarza; on te偶 si臋 przedstawi艂: — A ja nazywam si臋 Krasa Emil.

—聽Wac艂aw Kohoutek — powiedzia艂 艂yso艅. M臋偶czyzna, kt贸ry przyprowadzi艂 Wendulk臋, chcia艂 po艂o偶y膰 teczk臋 na p贸艂ce, ale zawadzi艂 ni膮 o g艂ow臋 艂ysonia.

—聽Panie, gdzie pan masz oczy?

—聽Przepraszam.

—聽Ojej, kogo艣 uderzyli — zawo艂a艂a dziewczynka. — Ale najgorzej to ze skrzynkami. Nosz臋 listy do skrzynki pocztowej i drog臋 znam tak dobrze, jak w艂asne pantofle, ale ci przekl臋ci listo-

nosze przenie艣li skrzynk臋 dwa domy bli偶ej i ja uderzy艂am czo艂em o 偶elazny r贸g i skaleczy艂am si臋. Zdzieli艂am to pud艂o bia艂膮 lask膮, i to dwa razy!.

—聽Niech panienka usi膮dzie tutaj ko艂o okna — doradza艂 艂ysy ocieraj膮c oczy — b臋dzie lepiej wida膰.

Dziewczyna najpierw obmaca艂a 艂awk臋, potem okno. Wyci膮gn臋艂a przed siebie d艂o艅, jakby chcia艂a sprawdzi膰, czy nie pada i powiedzia艂a uspokojona:

—聽Jak pi臋knie tam 艣wieci s艂oneczko. Podr贸偶ni umilkli.

—聽To pani tatu艣 by艂 na dworcu? — spyta艂 podr贸偶ny, kt贸ry

przyprowadzi艂 Wendulk臋.

—聽Tatu艣 — kiwn臋艂a g艂ow膮 — ale prosz臋 pan贸w, m贸j tatu艣 to unikat. Wszyscy powinni go pozna膰. M贸j tatu艣 jest sadownikiem i pewnego razu przejecha艂 w贸zkiem kulaw膮 s膮siadk臋 Dy-maczkow膮 i by艂a z tego rozprawa w s膮dzie. Wrogowie tatusia cieszyli si臋, chwa艂a Bogu, starego Krziszt臋 wsadz膮 do krymina艂u albo b臋dzie buli艂 jak ament w pacierzu. A tymczasem do s膮du przybieg艂a Dymaczkowa bez ku艂, jak sikorka, ca艂owa艂a tatusia po r臋kach i dzi臋kowa艂a, 偶e j膮 tak cudownie przejechali, bo od tej pory chodzi jak ta lala. Szkoda tylko, m贸wi艂a, 偶e tatu艣 nie przejecha艂 jej trzydzie艣ci lat temu, bo z pewno艣ci膮 wysz艂aby za

m膮偶.

—聽Dzielny ten tatu艣 panienki — pochwali艂 k臋dzierzawy.

—聽Prawda? — u艣miechn臋艂a si臋 Wendulka i wyci膮gn臋艂a d艂o艅, ale poci膮g bra艂 zakr臋t i s艂o艅ce z okna przedzia艂u przenios艂o si臋 na korytarz.

—聽S艂o艅ce zasz艂o — powiedzia艂a.

Podr贸偶ni popatrzyli na siebie i pokiwali g艂owami.

—聽A jaki jest pana tatu艣? — zapyta艂a k艂ad膮c r臋k臋 na kolanie

k臋dzierzawego.

—聽M贸j ojciec jest na rencie ju偶 od pi臋tnastu lat, bo ma najwi臋ksze serce w Europie — powiedzia艂. — Serce wielkie jak wiadro i przesuni臋te na 艣rodek piersi...

—聽Oby tylko... — zak艂opota艂 si臋 艂ysy.

—聽To wspania艂e! — zawo艂a艂a Wendulka.

—聽A tak. Z ojcem spisali tak膮 umow臋, 偶e po jego 艣mierci serce zabierze uniwersytet — m贸wi艂 k臋dzierzawy. — To serce chcieli od ojca kupi膰 za granic膮, ale tata jest patriot膮 i powiedzia艂, 偶e si臋 nie zgadza. Teraz nie wolno mu ani k膮pa膰 si臋, ani lata膰 samolotem, ani je藕dzi膰 poci膮giem pospiesznym...

—聽Wiem, wiem — zawo艂a艂a dziewczynka — to dlatego, 偶eby takie s艂awne serce si臋 gdzie艣 nie rozbi艂o, albo nie zgin臋艂o, prawda — namaca艂a r臋k臋 k臋dzierzawego i 艣cisn臋艂a j膮 — ale taki tatu艣, jak pana, nie zginie w 艣wiecie, m贸j te偶 nie zginie!

—聽Oczywi艣cie — powiedzia艂 pasa偶er i nagle jakby wyprzy-stojnia艂. — Czasami chodz臋 z ojcem na wydzia艂, tam rozbieraj膮 •go do naga, a potem profesor kre艣li na nim niebieskimi i czerwonymi o艂贸wkami...

—聽Tak, tak — cieszy艂a si臋 Wandulka — bo te czerwone kreski to t臋tnice, a niebieskie to 偶y艂y, prawda!

—聽Aha — mrukn膮艂 i schowa艂 r臋k臋 dziewczynki w swoich d艂oniach, opowiada艂 dalej — a p贸藕niej zawo偶膮 ojca do sali, studenci pochylaj膮 si臋 nad nim i profesor wodzi kijkiem po ojcu jak po mapie, co艣 im t艂umaczy i robi wyk艂ad, potem pod艂膮cza serce jednego ze student贸w do megafonu... ale to nic wielkiego, jakby pani stuka艂a w b臋benek, albo gdzie艣 daleko maszerowali 偶o艂nierze, dopiero kiedy pod艂膮czy do megafonu serce mojego ojca...

—聽Jest tak, jakby si臋 burza przybli偶a艂a — zawo艂a艂a dziewczynka — jakby wali艂a si臋 g贸ra, jakby wsypywa膰 kartofle do piwnicy, albo jakby gra艂 Emil Gilels, prawda.

—聽W艂a艣nie tak — zdziwi艂 si臋 k臋dzierzawy i wetkn膮艂 palec za ko艂nierz koszuli.

—聽Ludzie kochani — radowa艂a si臋 Wendulka — jak偶e si臋 ciesz臋, 偶e was spotka艂am. 呕e jeszcze kto艣 opr贸cz mnie ma s艂awnego tatusia.

A poci膮g mkn膮艂 obok szosy asfaltowej i pasa偶erowie patrzyli w okno, widzieli stoj膮c膮 przy drodze tablic臋 z wielkim niebieskim sercem, z kt贸rego wycieka艂y dwa strumienie, pod spodem by艂 napis: Na serce najlepsze Podiebrady.

I w przedziale zaleg艂a cisza pe艂na oczekiwania.

—聽Pan profesor Yondraczek nie mo偶e si臋 ju偶 doczeka膰 — zaczai k臋dzierzawy — kiedy skalpelem dobierze si臋 do tego wyj膮tkowego serca.

—聽Niech pan tak nie m贸wi — 艣mia艂a si臋 Wendulka. — No^ • prosz臋 i b臋dziemy mieli jeszcze jedno czeskie s艂awne serce!

—聽Kto by tam dor贸wna艂 tatusiowi panienki — powiedzia艂 艂ysy i zdj膮艂 z p贸艂ki swoj膮 teczk臋.

—聽Ma pan racj臋, ale mojego tatusia trzeba pozna膰. Ludzie kochani, jak偶e on umie cudownie ta艅czy膰 — klasn臋艂a w d艂onie. — Kiedy jest odpust, ta艅czymy do upad艂ego i ludzie robi膮 nam miejsce. Tatu艣 ka偶e sobie gra膰 i ta艅czy solo. A co mu si臋 pewnego razu przydarzy艂o! By艂am wtedy jeszcze malutka. Tatu艣 zam贸wi艂 „Czerwone jab艂uszko”, bo na t臋 melodi臋 艣piewa si臋 „Zielone koszulki”, poniewa偶 nasza dru偶yna ma zielone dresy i zielon膮 chor膮giew, tak膮 sam膮 jak Slavia, tylko 偶e z zielonym. I przyszed艂 pan posterunkowy i powiada: 禄Czerwonego jab艂uszka芦 si臋 gra膰 nie b臋dzie!”, na to tatu艣 wyci膮gn膮艂 setk臋, da艂 kapelmistrzowi i m贸wi: „A w艂a艣nie 偶e b臋dzie si臋 gra膰!”, posterunkowy: „Nie b臋dzie!” i tak licytowali si臋 jak w oczko, kiedy ma zosta膰 rozbity bank, ale tatu艣 zako艅czy艂 licytacj臋, „禄Czerwone jab艂uszko芦 si臋 gra膰 b臋dzie!” i 艂ups posterunkowego w nos. 呕eby艣cie panowie wiedzieli. Ten posterunkowy by艂 okropnie szpetny, bo nos mia艂 przekrzywiony na praw膮 stron臋. A ile si臋 krwi pola艂o! I tatu艣 ta艅czy艂 „Czerwone jab艂uszko” i 艣piewa艂 „Zielone koszulki”, a s膮siedzi podskakiwali z rado艣ci, stary Krziszta nie da sobie w kasz臋 dmucha膰! Cztery miesi膮ce p贸藕niej, kiedy by艂a rozprawa w s膮dzie, przyszed艂 posterunkowy i zezna艂, 偶e on sam chcia艂 dosta膰 w nos, 偶e prosi艂 tatusia o to, jeszcze mu potem dzi臋kowa艂, bo tatu艣 naprostowa艂 nos panu posterunkowemu, to znaczy przekrzywi艂 mu go na lew膮 stron臋, ale nos zosta艂 po艣rodku i w posterunkowym zakocha艂a si臋 c贸rka bogatego gospodarza i by艂o wesele. Tatu艣 do dzi艣 na ka偶dy odpust dostaje od posterunkowego koszyk plack贸w, a w zimie specjalne pozwolenie na bicie wieprzka — wo艂a艂a Wendulka zachwycona.

—聽I kto by przypuszcza艂 — filozofowa艂 艂ysy — 偶e uderzenie w nos mo偶e zapocz膮tkowa膰 szcz臋艣cie rodzinne. — Wk艂ada艂 p艂aszcz.

—聽A co robi pana tatu艣? — spyta艂a Wendulka.

—聽Nie ma go ju偶 na 艣wiecie, panienko — odpar艂 艂ysy. — To by艂 taki z艂oty cz艂owiek, 偶e dopiero teraz wiem, jaki by艂 z艂oty, teraz, kiedy go ju偶 nie ma... On ci膮gle chodzi艂 na nocn膮 zmian臋... Rano, jak tylko furtka skrzypn臋艂a, matka nalewa艂a gor膮cej wody do szaflika, a ojciec zostawia艂 w sieni szycht臋...

—聽Co to jest szychta? — zawo艂a艂a.

—聽To taki du偶y kawa艂 w臋gla, kt贸ry g贸rnicy przynosili do domu, mieli pod p艂aszczem naszyt膮 kiesze艅 na ten w臋giel... potem ojciec wchodzi艂, rozbiera艂 si臋, a matka stawia艂a na stole dzbanek kawy, ojciec si臋 my艂, siada艂 i zjada艂 chleb popijaj膮c kaw膮, a przy tym zmienia艂 buty, nak艂ada艂 eleganckie sztylpy, wci膮ga艂 ubranie... i zawsze tak to robi艂, 偶e dopijaj膮c kaw臋 nasadza艂 czapk臋 i szed艂 do B艂臋kitnej Gwiazdy gra膰 w karty z kolegami, w po艂udnie zanosi艂em mu tam obiad, ojciec zjada艂 i gra艂 dalej. O czwartej wraca艂 do domu i k艂ad艂 si臋 na pod艂odze, 偶eby sobie wyr贸wna膰 kr臋gos艂up, jak lubi艂 mawia膰. A kiedy si臋 przespa艂, znowu szed艂 na fedrunek. A偶 pewnego dnia matka nala艂a gor膮cej wody...

Poci膮g zwalnia艂 i 艂ysy poda艂 Wendulce r臋k臋:

—聽呕ycz臋 ci du偶o szcz臋艣cia, panienko, ale musz臋 ju偶 wysiada膰 — i opu艣ci艂 przedzia艂.

Poci膮g zatrzyma艂 si臋.

Wendulka namaca艂a mosi臋偶ny uchwyt w ramie okna, opu艣ci艂a szyb臋, i zawo艂a艂a w pustk臋 peronu wiejskiej stacji:

—聽Prosz臋 pana, prosz臋 pana, niech pan doko艅czy o tatusiu! 艁ysy przystan膮艂 ko艂o wagonu i m贸wi艂:

—聽Matka nala艂a gor膮cej wody, ale ojciec nie wr贸ci艂. Kiedy woda ostyg艂a, posz艂a otworzy膰 drzwi, 偶eby sprawdzi膰 co si臋 z ojcem dzieje. I wtedy do pokoju wpad艂a fajka ojca...

Poci膮g ruszy艂, 艂ysy bieg艂 obok wagonu i ko艅czy艂 opowie艣膰: — Matka podnios艂a fajk臋 i rozp艂aka艂a si臋, narzuci艂a chustk臋 i pobieg艂a do kopalni... ojca przygni贸t艂 stempel... jego koledzy przy-

szli, 偶eby nam o tym powiedzie膰... ale nie mieli odwagi... oparli fajk臋 o drzwi i uciekli... wiesz panienko, 偶e nigdy wi臋cej nie widzia艂em swojej matki, jak 艣pi. Kied^ si臋 budzi艂em, by艂a na nogach... a kiedy si臋 k艂ad艂em, jeszcze co艣 reperowa艂a... dopiero potem widzia艂em j膮, jak spa艂a... — zawo艂a艂, zatrzyma艂 si臋 i 艂apa艂

oddech.

Wendulka krzykn臋艂a w jego stron臋: — Niech mi pan wybaczy, 偶e mam jeszcze swego tatusia.

Ale poci膮g wzi膮艂 zakr臋t i s艂o艅ce przenios艂o si臋 z korytarza na okno w przedziale.

Po chwili odezwa艂 si臋 podr贸偶ny, kt贸ry przyprowadzi艂 dziewczynk臋: — M贸j ojciec by艂 garbarzem i cierpia艂 na tak膮 chorob臋, kt贸r膮 w贸wczas nazywano zgorzel starczy. Rok w rok musieli mu odci膮膰 kawa艂ek nogi i je藕dzi艂 tylko na w贸zku. Lubi艂 hodowa膰 r贸偶e, kt贸re ros艂y pod 艣cian膮 garbarni, a te r贸偶e nazywa艂y si臋 marsza艂kowskie i ca艂e by艂y 偶贸艂ciutkie. Ojciec liczy艂 je za ka偶dym razem i tylko on m贸g艂 je 艣ci膮膰 — na o艂tarz do ko艣cio艂a lub dla panienek. A kiedy ko艂o garbarni zrobili ulic臋, podci臋li korzenie u r贸偶 i ojciec z tej zgryzoty omal si臋 nie wyko艅czy艂. Ale znalaz艂 sobie inne zaj臋cie. Je藕dzi艂 na zakr臋t 艣mierci i tam regulowa艂 ruch. Pocz膮tkowo go艂ymi r臋kami, a potem chor膮giewk膮. I /to od 艣witu do nocy, nawet kiedy pada艂o. Ja musia艂em ojcu przymocowywa膰 do w贸zka parasol. Przez osiem lat kierowa艂 tym ruchem. A na pogrzebie pod murem cmentarza sta艂o a偶 sto ci臋偶ar贸wek i to miejsce na zakr臋cie 艣mierci, na kt贸rym pracowa艂 ojciec, by艂o zasypane kwiatami tak wysoko.

—聽Jak wysoko? — spyta艂a Wendulka. 禄

—聽O tak — powiedzia艂 i podni贸s艂 do g贸ry d艂o艅 dziewczyny.

—聽A kiedy na zakr臋cie znowu powt贸rzy艂y si臋 wypadki, postawili tam dwa wielkie lustra...

—聽Bo偶e kochany, to pan te偶 ma s艂awnego tatusia — zawo艂a艂a

—聽tatusia, kt贸ry zamieni艂 si臋 w lustra!

Podr贸偶ni spojrzeli po sobie, potem patrzyli w okno, a poci膮g wje偶d偶a艂 do miasteczka i mija艂 skrzy偶owania ulic z dwoma okr膮g艂ymi lustrami jak wielkie binokle, w kt贸rych odbija艂o si臋 to, co kry艂 zakr臋t.

I w przedziale zaleg艂a cisza pe艂na oczekiwania.

—聽Pani ojciec na stacji wyda艂 mi si臋 mizerny... — zakas艂a艂 podr贸偶ny, kt贸ry przyprowadzi艂 dziewczynk臋.

—聽O tak! — zawo艂a艂a. — Ale 偶eby go pan widzia艂 rok temu! By艂 gruby jak dynia. Mia艂 ot艂uszczenie serca i jelit, a 偶o艂膮dek i nerki... szkoda m贸wi膰! Mama twierdzi艂a, 偶e to efekt nie uregulowanego trybu 偶ycia. Lekarz przepisywa艂 diet臋, ale tatu艣 nie m贸g艂 wytrzyma膰, bo tak bardzo lubi艂 je艣膰. A偶 dopiero pewna zielarka poradzi艂a tatusiowi, 偶e skoro nie ma silnej woli, to musi na wymy艣la膰 milicji. I tatu艣 mia艂 szcz臋艣cie. Milicja zabra艂a go ze sob膮, do protoko艂u podyktowa艂 im te wszystkie obelgi i jeszcze si臋 pod nimi podpisa艂. Dosta艂 p贸艂 roku, a wrogowie tatusia cieszyli si臋, chwa艂a Bogu, ten pawian Krziszta nie b臋dzie ju偶 wi臋cej nas prowokowa艂. Ale tatu艣 po p贸艂 roku wr贸ci艂 smuk艂y jak uczniak i zaraz zwo艂a艂 „Pod Wianuszkiem” konferencj臋, wszystkich ugo艣ci艂 i powiedzia艂: „Hej, wy, tryki zapasione, porz膮dny krymina艂 jest lepszy od wszystkich kurort贸w 艣wiata. Popatrzcie, jeszcze dwa tysi膮ce koron sobie zaoszcz臋dzi艂em. I zdr贸w jestem jak ryba”. I tatu艣 z艂apa艂 si臋 za guzik w艂asnej marynarki i tak ni膮 potrz膮sn膮艂, jakby sobie brzuch wachlowa艂, a brzuchaci s膮siedzi musieli przyzna膰, 偶e nikt nie mo偶e si臋 r贸wna膰 ze starym Krziszta... Je艣li panowie pozwol膮, to zapraszam pan贸w do nas, do Hradczanu, w ka偶dy czwartek mamy .pota艅c贸wk臋, przyjd藕cie zata艅czy膰 ze mn膮! Ale dopiero od dzi艣 za dwa miesi膮ce, dobrze?

—聽Zata艅czy膰? — przestraszy艂 si臋 k臋dzierzawy.

—聽Tak, za dwa miesi膮ce b臋d臋 pe艂noletnia. A pan doktor powiedzia艂, 偶e jak sko艅cz臋 szesna艣cie lat, to zrobi mi operacj臋. Operacja b臋dzie w tym tygodniu. A potem zobacz臋 ten cudowny 艣wiat. B臋d臋 widzia艂a ludzi, przedmioty, przyrod臋 i to, co robi臋. Jakie pi臋kne musz膮 by膰 te koszyki, kt贸re plot臋. 艢wiat jest z pewno艣ci膮 bardzo pi臋kny, prawda!

—聽My艣li pani? — u艣miechn膮艂 si臋 m臋偶czyzna, kt贸ry przyprowadzi艂 Wendulk臋.

—聽Pewnie! Musi by膰 cudowny — zawo艂a艂a — bo w instytucie pracuje ze mn膮 ch艂opak, nazywa si臋 Ludwik, i ten Ludwik, za-

nim przyszed艂 do instytutu, zakocha艂 si臋 tak nieszcz臋艣liwie, 偶e skroba艂 sobie pod. powieki o艂贸wek kopiowy, a偶 mu lekarz powiedzia艂, uwa偶aj, jeszcze raz to zrobisz, a wi臋cej nie ujrzysz ju偶 tego pi臋knego 艣wiata. Ale Ludwik m贸wi艂, 偶e nic go nie •cieszy na tym 艣wiecie i znowu sobie naskroba艂. Teraz plecie ze mn膮 koszyki, ale za 艣wiatem okropnie t臋skni i wyje jak pies na 艂a艅cuchu... Ojej, ten 艣wiat musi by膰 strasznie pi臋kny, tak pi臋kny jak serce pana tatusia, to serce wielkie niczym wiadro! Musi by膰 pi臋kny jak pana tatu艣, kt贸ry zamieni艂 si臋 w dwa okr膮g艂e lustra na zakr臋cie 艣mierci. Prosz臋 pan贸w, za dwa miesi膮ce b臋d臋 ju偶 widzia艂a i panowie przyjd膮 zata艅czy膰 ze mn膮 na to konto, prawda?

Drzwi otworzy艂y si臋.

—聽Bilety prosz臋 — powiedzia艂a m艂oda konduktorka i ziewa艂a z nud贸w.

Prze艂o偶y艂 Edward Madany

E manek

Nie chcia艂o mu si臋 jeszcze wraca膰 do domu, pomy艣la艂 wi臋c sobie, 偶e p贸jdzie na kaw臋. 艢ciemnia艂o si臋 ju偶, ale pozna艂, 偶e to stara Zikowa przed nim ku艣tyka.

—聽Witam w uroczy wiecz贸r, 艂askawa pani — pozdrowi艂 j膮.

—聽Id藕 swoj膮 drog膮, Emanie! Emanek jednak nie ust臋powa艂.

—聽Gdzie to by艂a pani wczoraj wieczorem, h臋? Pewno znowu jakie艣 amory z tym kominiarzem?

—聽A je艣li nawet, to co? To bardzo porz膮dny ch艂opak.

—聽Te偶 co艣! Zwyczajny g贸rnik.

—聽Emanie, nie urz膮dzaj hec na ulicy. Ludzie mnie tu znaj膮.

—聽Odk膮d to tak bardzo zale偶y pani na ludziach? Jakby tak zostawi膰 pani膮 sam na sam z tym smoluchem, to wyobra偶am sobie, jak go pani b臋dzie po偶era膰 oczami.

—聽Emanie, ludzie si臋 ogl膮daj膮.

—聽O ile pani膮 znam, uleg艂aby mu pani jak nic.

—聽Mowy nie ma.

—聽Na pewno tak! Ju偶 teraz widz臋, jak grzeszne 偶膮dze miotaj膮 pani膮, spragnion膮 urok贸w kominiarskiego cia艂a.

—聽A je艣li nawet, to co? — ucieszy艂a si臋 pani Zikowa.

—聽W takim razie nie wzi膮艂bym pani na t臋 wycieczk臋, kt贸ra zaplanowa艂em tylko dla nas dwojga.

—聽Milcz, 艣wintuchu! — nie posiada艂a si臋 z rado艣ci pani Zikowa.

—聽Niech pani pos艂ucha — szepta艂 Emanek w siwe k臋dziory — oplot艂aby si臋 pani wok贸艂 mnie jak pow贸j wok贸艂 altany.

—聽Emanie, ludzie! Znowu b臋dzie wstyd na ca艂膮 kamienic臋.

—聽A niech tam! Ludzie mog膮 tylko pani zazdro艣ci膰, 偶e jest jeszcze kto艣, kto potrafi wpatrywa膰 si臋 nami臋tnie w pani oczy. Jaki pani ma mi臋kki karczek...

—聽Emanek, bo powiem twojej mamie! M贸w mi lepiej o tej wycieczce — kaprysi艂a pani Zikowa.

—聽Poszliby艣my razem, naturalnie boso, pani wdepn臋艂aby alabastrow膮 n贸偶k膮 w...

—聽Jezus, Maria! Zamknij si臋! Nie wrzeszcz tak okropnie!

—聽A potem nadesz艂aby noc Walpurgii, upojna noc...

—聽Pu艣膰 mnie, 艂obuzie, bo...

—聽Puszcz臋, ale musi mnie pani wys艂ucha膰. Wie pani, co mi

si臋 dzisiaj 艣ni艂o?

—聽Nie jestem ciekawa. Ju偶 z g贸ry wiem, 偶e to jakie艣 bezece艅stwa. Jeszcze ci ma艂o, 偶e ci w rajchu g艂ow臋 rozbili?

—聽To nie dlatego, pani Zikowa, to wszystko z mi艂o艣ci do pani. Bo to pani mi si臋 艣ni艂a, jak 偶ywa...

—聽Nic nie chc臋 s艂ysze膰!

—聽To艣 ty taka, babo jedna! Kominiarz — to i owszem. On ci

dobry, co?

—聽Powiedzmy. Ale s艂uchaj, Emanek, znajd藕 ty sobie do tego

艣wintuszenia jak膮艣 m艂odsz膮.

—聽Przecie偶 pani jeszcze pi臋膰dziesi臋ciu lat nie. ma!

—聽Ilu? — ucieszy艂a si臋 pani Zikowa.

—聽Pi臋膰dziesi臋ciu.

—聽W styczniu sko艅cz臋 sze艣膰dziesi膮t dwa, ale pu艣膰 mnie. Pu艣膰 moj膮 r臋k臋. Musz臋 i艣膰 co艣 upitrasi膰. A jak spotkam twoj膮 mam臋, to wszystko jej opowiem.

—聽Akurat pani uwierzy!

Emanek zatrzyma艂 si臋. Wiedzia艂, 偶e pani Zikowa p贸jdzie teraz wzd艂u偶 brzegu Rokytki do domu, na sam koniec miasta. Poda艂 jej r臋k臋 i z powag膮 powiedzia艂:

—聽Dobranoc pani.

—聽Dobranoc. A jak si臋 zn贸w kiedy艣 spotkamy, to mnie kawa艂ek odprowad藕. Ra藕niej mi przy tobie na duszy, ty paplo. Jeszcze w 艂贸偶ku b臋d臋 rechota艂a ze 艣miechu.

Mocno 艣cisn臋艂a mu r臋k臋, a jej oczy robi艂y wra偶enie, jakby niedawno przesta艂a p艂aka膰. Potem poku艣tyka艂a dalej wzd艂u偶 hucz膮cego potoku.

Emanek przeci膮艂 g艂贸wn膮 ulic臋, wszed艂 do baru i skierowa艂 si臋 schodami prosto na g贸r臋, gdzie mie艣ci艂 si臋 dansing. Chocia偶 by艂y to peryferie miasta, wszystko wygada艂o tu tak samo jak w centrum. Usiad艂 na wysokim sto艂ku barowym i opar艂 si臋 o kontuar.

—聽Jak zawsze: d偶in i woda sodowa — zam贸wi艂. — Q, kog贸偶 to widz臋! Pani! Ale czemu taka smutna? \

—聽Wie pan, jak to jest, Emanku... — westchn臋艂a barmanka.

—聽Czy偶by serduszko... Olimpio?

—聽A c贸偶 by innego? Przegra艂am, Emanku, wszystko przegra艂am... M贸wi, 偶e chce by膰 sam.

—聽On i sam! Te偶 co艣!

—聽Tak. Pisze mi, 偶e przeze mnie 艣wiat mu obrzyd艂. Czy to ja taka obrzydliwa?

—聽Niech pani pos艂ucha, Olimpio, kiedy tak patrz臋 na pani膮... jakby to powiedzie膰? Kr贸tko m贸wi膮c, tak 艣liczn膮 barmank臋 widzia艂em jedynie w „Monice” i w „Barbarze”, ale takich bajecznych oczu nigdy jeszcze nie spotka艂em, wygl膮da pani zawsze, jakby co艣 pani膮 ol艣ni艂o...

—聽No widzi pan, a jemu 偶ycie przeze mnie obrzyd艂o. Tylko 偶e ja go rozumiem, to wcale nie jest tak. J贸zek to ch艂opak z charakterem.

—聽Oho! A co to znaczy z charakterem? — zapyta艂 Emanek i zaraz sam odpowiedzia艂: — To cz艂owiek, kt贸ry upiera si臋 przy tym, co sam na sw贸j temat wymy艣li艂. Ale ja nie, nigdy. Widzi pani, my z rocznika dwadzie艣cia cztery, musieli艣my si臋 zmienia膰, psiakrew! Taka na przyk艂ad scena: Ko艅czy si臋 nalot na Diisseldorf, jako艣 si臋 wygrzebujemy, a tu: asfaltowa szosa, w g艂臋-

bi ruiny miasta, a stamt膮d wyje偶d偶a na wrotkach dziecko z butelk膮 mleka w r臋ku. Druga scena: Nalot na Gliwice. Lec膮 bomby, a ja wygl膮dam przez okienko bunkra. By艂o to na przedmie艣ciu i znajdowa艂 si臋 tam cyrk Buscha. Klatki podskoczy艂y w g贸r臋, a lwy, kiedy zobaczy艂y, 偶e zasuwy si臋 unosz膮, popchn臋艂y je jeszcze 艂ap膮, i osiem lw贸w wybieg艂o do p艂on膮cego miasta. Potem pognali nas do akcji ratunkowej. Ulice w ogniu, lwy, Cezar, ten najwi臋kszy lew, z艂apa艂 zemdlon膮 kobiet臋 i wbieg艂 po schodach p艂on膮cego domu a偶 na najwy偶sze pi臋tro. Tam stan膮艂 z t膮 babk膮 w pysku, a pod nim w dole pali艂y si臋 Gliwice... Emanek postuka艂 si臋 w czo艂o.

—聽A tutaj mam jeszcze tysi膮ce innych scen. Dlatego tak'i ju偶 ze mnie typ, kt贸ry si臋 ci膮gle zmienia. I co tu m贸wi膰 o charakterze...

—聽A ja, Emanku, ci膮gle jestem taka sama, ci膮gle tak samo

si臋 zamartwiam.

—聽Przez niego?

—聽Aha. To pan nie zauwa偶y艂, 偶e ja jestem ca艂kiem nienowo- .

czesna?

—聽Pani? Pani, Olimpio, kt贸ra mog艂aby...

—聽Tak, mog艂abym ka偶dego wok贸艂 palca... ale da pan wiar臋, -偶e to by艂oby dla mnie co艣 jak profanacja? 呕ebym ja tego J贸zka tak po staro艣wiecku nie kocha艂a! P贸艂 kufla 艂ez wyp艂aka艂am dzi艣 przez ten list.

Emanek pog艂adzi艂 j膮 po r臋ku.

—聽No, no, Olimpio...

Ale dziewczyna zalewa艂a si臋 艂zami.

—聽... czeka, a偶 sobie kogo艣 znajd臋, a potem mi napisze: „Widzisz, taka to i twoja mi艂o艣膰!” Ju偶 ja go rozgryz艂am. On mnie chce w ten spos贸b tylko wypr贸bowa膰. Ale ja wytrzymam. Pr臋dzej dam si臋 zamurowa膰!

—聽Olimpio! Pani i zamurowana? — oburzy艂 si臋 Emanek, ale cho膰 znowu mia艂 ochot臋 pog艂aska膰 r臋k臋 barmanki, zrezygnowa艂, x Obok niego usiad艂 m臋偶czyzna pot臋偶nej postury, i Emanek natychmiast go pozna艂. By艂 to spedytor, Alfred Ber.

—聽Pan sobie 偶yczy? — spyta艂a barmanka.

—聽Rum! — zadudni艂 m臋ski g艂os.

—聽Co pan taki jaki艣, panie Alfredzie? —• spyta艂 Emanek patrz膮c, jak Olimpia nape艂nia kieliszek.

—聽呕ycie mi si臋 nie podoba — poskar偶y艂 si臋 Alfred Ber, wyci膮gn膮艂 r臋k臋, a kiedy barmanka postawi艂a przed nim rum, zamkn膮艂 kieliszek w d艂oni jak ptaszka.

—聽Mnie te偶 nie, panie Alfredzie — rzek艂 Emanek. — Ale ka偶dy cz艂owiek przecie偶 co艣 kocha, no nie?

—聽Nic mi si臋 dzisiaj nie podoba, powiadam — rzek艂 olbrzym, wychyli艂 rum i stukn膮艂 kieliszkiem o kontuar. Potem rozwar艂 d艂onie i zacz膮艂 si臋 wpatrywa膰 t臋pym wzrokiem w ich wn臋trze, przypominaj膮ce dwie mapy azjatyckich g贸r.

—聽Niech pani popatrzy, Olimpio, takie oto dwie ludzkie r臋ce. Czy to nie pi臋kne? — odezwa艂 si臋 Emanek, a kiedy jego wzrok napotka艂 smutne oczy Alfreda Bera, szepn膮艂:

—聽Wie pan, chcia艂bym mie膰 te pa艅skie r臋ce.

—聽A na co? Kto to dzisiaj uszanuje? ... — podni贸s艂 g艂ow臋 spedytor.

—聽Na co? A tak sobie, 偶eby pokaza膰 ludziom, jak tymi r臋kami potrafi臋 d藕wiga膰 i przenosi膰 ukochane przedmioty. Ka偶dy cz艂owiek co艣 przecie偶 kocha. No nie?

—聽A ty, Emanie, co kochasz? — podni贸s艂 oczy pan Alfred Ber.

—聽Fortepian. Nie gram ju偶 na nim, bo to, co gra艂em, mi si臋 nie podoba艂o, a tego, co chcia艂em zagra膰, nie potrafi艂em. Powinienem przetransportowa膰 ten fortepian do siostry na Vy-soczany, ma ch艂opaka, niech dzieciak sobie gra. Ale mi臋dzy nami, panie Alfredzie... Czy mog臋 ten fortepian zawierzy膰 obcym spedytorom? Cenny fortepian marki Georgswalde?

—聽A wi臋c o to ci chodzi? — o偶ywi艂 si臋 Alfred Ber i u艣miechn膮艂 si臋. — Wiesz co, ja ci tymi oto r臋kami ten fortepian przenios臋. Ale musisz przy tym by膰, 偶eby艣 widzia艂, co te r臋ce potrafi膮. Kiedy mam do was przyj艣膰?

-—聽Olimpio! Dwa rumy na m贸j rachunek! — poleci艂 Emanek i w zamy艣leniu powiedzia艂: — Powiedzmy, jutro. O czwartej wracani z szychty z Kladna, wi臋c pi臋tna艣cie po czwartej. Zgoda?

—聽Zgoda! — zawo艂a艂 pan Alfred Ber i zamkn膮艂 w swojej 艂apie r臋k臋 Emanka. — Zobaczysz na w艂asne oczy, jak ostro偶nie tymi r臋kami i na tym grzbiecie wynios臋 tw贸j fortepian na ulic臋.

Kiedy wypili, spedytor podni贸s艂 si臋 ze sto艂ka i raczej do siebie powiedzia艂:

—聽Ka偶dy cz艂owiek co艣 kocha...

—聽Ka偶dy -—聽u艣miechn膮艂 si臋 Emanek i odprowadzi艂 wzrokiem pana Bera, kt贸ry ko艂ysz膮cym krokiem przemierza艂 parkiet, gdzie nikt nie ta艅czy艂, poniewa偶 orkiestra zaczyna gra膰 dopiero po dziewi膮tej.

—聽Emanku — szepn臋艂a Olimpia. — Emanku, pan to ma wykszta艂cenie!

—聽Hm... Wyleli mnie po czwartej klasie.

—聽Wszystko jedno, ale zawsze pan wie, o co chodzi, i pan ma serce. J贸zek m贸wi, 偶e gdzie艣 w 艣rodku ma pan uwi膮zanego na nitce skowronka. Przypomnia艂o mi si臋, jak kiedy艣 nad rzek膮 J贸zek wyci膮gn膮艂 jaki艣 papier zapisany na maszynie i powiada: „Sp贸jrz, Olimpio, jeden m贸j kumpel co艣 tu napisa艂, przeczytam ci”. Le偶a艂am sobie, patrzy艂am w niebo, a on mi czyta艂 takie

r贸偶ne opowiadania.

—聽Jakie opowiadania? — spyta艂 Emanek i wys膮czy艂 kieliszek

do dna.

—聽Jedno chyba pami臋tam. — Barmanka chuchn臋艂a na kieliszek i wyciera艂a go serwetk膮. —^ By艂o tam, jak pod koniec wojny Niemcy wys艂ali do Oranienburga poci膮g pe艂en kobiet, kobiet z obozu koncentracyjnego. Amerykanie z samolotu rozwalili lokomotyw臋, ostrzelali te偶 poci膮g i esesmani uciekli. Te kobiety rozbieg艂y si臋, a dwie 呕yd贸wki, zranione od艂amkami, dowlok艂y si臋 do lasku, wygrzeba艂y jamy w 艣wierczynie, schowa艂y si臋 tam i nakry艂y igliwiem. S艂ysza艂y, jak po lesie biegaj膮 偶o艂nierze z psami, ale ich nie znale藕li. Te 呕yd贸wki le偶a艂y tam a偶 do nast臋pnego dnia, a kiedy ju偶 my艣la艂y, 偶e umr膮, us艂ysza艂y czesk膮 mow臋. Zacz臋艂y krzycze膰, a to byli ch艂opcy z Nothilfe. Wyci膮gn臋li je, opatrzyli, a na noc ukryli w obozie pod 艂贸偶kiem. Kiedy zbli偶y艂 si臋 front i wszyscy uciekli, pewien Czech — J贸zef si臋 nazywa艂 —

wsadzi艂 jedn膮 z tych 呕yd贸wek na w贸zek i wi贸z艂 a偶 do Budziszy-na. Tam w piwnicy przeczekali, a偶 przejdzie front. A potem ten J贸zef ci膮gn膮艂 t臋 呕yd贸wk臋 na w贸zku a偶 do Haidy.

—聽Olimpio! Olimpio, jak to by艂o napisane? Jak o kim艣 trzecim, czy te偶 tak, 偶e niby ten, co to napisa艂, sam to prze偶y艂?

—=- Tak, jakby kto艣 opowiada艂, 偶e to si臋 przytrafi艂o jemu... Ale偶 ze mnie g艂upia g臋艣. Teraz ju偶 wiem! 呕e te偶 od razu na to nie wpad艂am! — plasn臋艂a si臋 d艂oni膮 w czo艂o. — Przecie偶 on sam to napisa艂!

—聽Na pewno on — drwi膮co powiedzia艂 Emanek. — A ja mog臋 doko艅czy膰 to opowiadanie, chce pani? Z Haidy taszczy艂 J贸zef t臋 偶ydowsk膮 dziewczyn臋 do Czeskiej Lipy i tam zaopiekowa艂 si臋 ni膮 Czerwony Krzy偶. A potem ta 呕yd贸wka ca艂e cztery lata czeka艂a, a偶 wreszcie zjawi si臋 jej bohater, ale J贸zef rfie przyszed艂, wi臋c wysz艂a za m膮偶. P艂ac臋.

Emanek sko艅czy艂, nie spojrza艂 ju偶 wi臋cej na Olimpie.

—聽Panie Emanku! A c贸偶 to si臋 znowu panu sta艂o? No, panie Emanku.

Uj臋艂a go za r臋k臋, ale Emanek wiedzia艂, 偶e dotyka go jedynie przez wsp贸艂czucie. Ju偶, ju偶 mia艂 powiedzie膰, 偶e ten J贸zef to by艂 on, Emanek, 偶e to on ci膮gn膮艂 t臋 偶ydowsk膮 dziewczyn臋 od Hayers-warthy a偶 do Czeskiej Lipy, a J贸zkowi o tym wszystkim opowiada艂 — ale kiedy spojrza艂 na Olimpie, stwierdzi艂, 偶e gdyby jej to powiedzia艂, posmutnia艂aby jeszcze bardziej. Tote偶 rzek艂, jak m贸g艂 najweselej:

—聽Jak si臋 pani zobaczy z J贸zkiem, niech go pani ode mnie pozdrowi.

Min膮艂 korytarz i po schodach zbieg艂 na d贸艂 do baru. Wzi膮艂 lemoniad臋 i przysiad艂 si臋 do staruszki z Libni, kt贸r膮 zna艂 od dzieci艅stwa.

—聽Co s艂ycha膰, babciu?

—聽Dzi臋kuj臋 — rzek艂a. — Dobra dzisiaj zupa. Ale gor膮ca. No i co, Emanku, wci膮偶 jeszcze je藕dzisz do Kladna?

—聽Wci膮偶, babciu.

—聽A jak teraz u was karmi膮?

—聽Niby gdzie, w sto艂贸wce?

—聽A gdzie偶by? Co macie na obiad?

—聽No wi臋c w poniedzia艂ek, babciu, jest zupa a la Poldi, piecze艅 a la Strogonoff, a na deser ciasteczka oblewane czekolad膮. We wtorek mamy zup臋 ko艂chozow膮 i p艂ucka po wiede艅sku z knedlami.

—聽Hm. Wi臋c si臋 jednak poprawi艂o. Za moich czas贸w tak nie bywa艂o. Wychowywa艂am siedmioro dzieci, a jeszcze musia艂am znale藕膰 czas na mycie nieboszczyk贸w.

—聽Nie wiedzia艂em o tym, babciu.

—聽Ano tak. Ma艂e dzieci a umieraj膮cy, to jedno i to samo. Czasem robi膮 pod siebie ze strachu przed tym, co b臋dzie. A co macie w 艣rod臋?

—聽Oz贸r wo艂owy w polskim sosie. A w czwartek gulasz a la Esterhazy, a'w pi膮tek pyszn膮 kawk臋 i czeskie racuszki. Ale 偶e艣 si臋, babciu, nie ba艂a tych nieboszczyk贸w? -

—聽E, ch艂opcze, jak by艂am m艂oda, to si臋 niczego na 艣wiecie nie ba艂am. Bra艂am siekier臋 i sz艂am w ciemno艣ci, cho膰by tam byli bandyci. Ale raz to si臋 wystraszy艂am. We wsi umar艂a samotna staruszka, mr贸z by艂 siarczysty, przyje偶d偶amy tam, stawiamy trumn臋 na 艂uwie, a pos艂ugacz, niejaki Franek, odkrywa pierzyn臋 i powiada. „Skocz no, dziewczyno, po m艂otek.” Wychodz臋 wi臋c z cha艂upy, a akurat nadjecha艂 nasz szef na rowerze. Wyci膮gam ze skrzyni m艂otek, a偶 tu naraz wypada z cha艂upy ten nasz szef i krzyczy: „Ona si臋 podnosi”! I pogna艂 w pole... 艢cisn臋艂am m艂otek w r臋ce i to mi doda艂o si艂. Wchodz臋 do 艣rodka i groza mnie zdj臋艂a. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e si臋 tego m艂otka trzyma艂am. A co macie w sobot臋?

—聽Pasztet zapiekany z kartoflami' i ciastka tortowe. Ale babciu...

—聽A zupa? Jaka zupa, Emanku?

—聽Z podrob贸w. Ale co by艂o dalej, babciu?

—聽No wi臋c tam wchodz臋, a nasz Franek stoi pochylony nad 艂贸偶kiem, przyciska umar艂ej kolana, a ona zupe艂nie jakby wstawa艂a.

—聽A wy co, babciu?

—聽Ja 偶em krzykn臋艂a. Franek si臋 odwr贸ci艂, skoczy艂, odepchn膮艂 mnie od drzwi, a w艣ciek艂y by艂 'jak diabli. Ale ja trzyma艂am si臋 m艂otka i to mi dodawa艂o si艂y.

—聽Zuch z was by艂, babciu.

—聽Wszyscy mi to m贸wili, a co macie na niedzielnej szychcie?

—聽Jak? Co? A, w niedziel臋! Ano, kaszka manna, sznycel paryski... ale babciu...

—聽A zupa?

—聽Zupa makaronowa, 艣wi膮teczna, p艂ywaj膮 w niej kawa艂ki mi臋sa. Jedzcie, baciu, zupa wam wystyg艂a.

—聽Patrzcie pa艅stwo., makaronowa? Lubi臋 makaronow膮. I kawa艂ki mi臋sa p艂ywaj膮, powiadasz?

—聽Mi臋sa.

—聽Nie bujasz ty mnie, Emanku?

—聽Gdzie tam. Kawa艂ki mi臋sa...

—聽No, wierz臋 ci. A wtenczas podchodz臋 ja do tego 艂贸偶ka, zagl膮dam umar艂ej w twarz, potem patrz臋 — a tu nieboszczka wygi臋ta w kab艂膮k, nogi ma pod siebie podkurczone. To si臋 zdarza, jak samotny cz艂owiek umiera w zimnie. Zwiniesz si臋 w k艂臋bek i kto ci臋 potem, Emanku, wyprostuje? Ja te偶, jak umr臋 w mr贸z, to nikt mnie nie wyprostuje. Te偶 jestem sama...

—聽Ale偶, babciu, zawsze przecie偶 kto艣 przy was jest. M贸wili艣cie, 偶e艣cie mieli siedmioro dzieci.

—聽Mia艂am, ale ju偶 ani jedno si臋 nie pokazuje.

—聽Wiecie co, babciu? Powiem mamie, 偶eby czasem do was zajrza艂a.

—聽To 艂adnie z twoje strony, Emanku, 偶e艣 ko艂o mnie usiad艂 i 偶e艣 r艅i opowiada艂 o jedzeniu. Widzisz, 偶ycie nauczy艂o mnie takich rzeczy, 偶e nawet w ksi膮偶kach nie da si臋 tego opisa膰. Ja ci臋 znam, hultaj z ciebie, ale przynajmniej masz serce do ludzi... Wi臋c twoja mama zajrzy do mnie, powiadasz?

—聽Powiem jej, babciu. S艂owo daj臋, 偶e powiem. Dobranoc.

—聽Dobranoc, dobranoc — mamrota艂a staruszka i powoli sior-ba艂a zup臋.

Prze艂o偶y艂a Emilia Witwicka

Oczy Serafina

—聽Gdzie szef? — spyta艂 m艂odziutk膮 ekspedientk臋. Wskaza艂a palcem na drzwi i powiedzia艂a: — Pani szefowa jest w ogr贸dku, szef pewnie w piekarni... A pan kim jest? — Odpar艂: — Jestem przedstawicielem Zak艂adu Ubezpiecze艅.

Do sklepu wchodzili ludzie i dziewczyna pyta艂a ich, czego sobie 偶ycz膮. Ludzie kupowali bu艂ki, rogaliki i chleb. Ci膮gle przychodzili nowi. Ekspedientka znowu wskaza艂a drzwi: — Pani szefowa jest w ogr贸dku, szef w piekarni.

Agent wyszed艂 na korytarz, gdzie s艂odkawo pachnia艂y bochny chleba u艂o偶one r贸wno na drewnianych p贸艂kach, zatrzyma艂 si臋 przy oknie i patrzy艂 na ogr贸dek, w kt贸rym bosa kobieta przechadza艂a si臋 pod jab艂onkami; w pewnej chwili pochyli艂a si臋 i z kopca jab艂ek obmytych ros膮 wybra艂a to naj艣liczniejsze, wsun臋艂a je do kieszeni fartucha. I w chwil臋 p贸藕niej wyciera艂a i polerowa艂a fartuchem nowe jab艂ko, obejrza艂a je uwa偶nie i wbi艂a z臋by w s艂odki mi膮偶sz... a偶 tutaj, na korytarzu by艂o s艂ycha膰 jak roz艂upa艂a to jab艂ko i gryz艂a z apetytem. Potem sz艂a zadumana po li艣ciach opad艂ych z drzew i po mokrej od rosy trawie, a偶 zatrzyma艂a si臋 przed wierzb膮 p艂acz膮c膮, rozchyli艂a ga艂臋zie i utkwi艂a oczy w starcu, kt贸ry siedzia艂 na inwalidzkim w贸zku ca艂y okutany w koc i czyta艂 jak膮艣 wielk膮 ksi臋g臋 umocowan膮 do pulpitu na nuty, przypomina艂 ptaka lec膮cego przed siebie z wyci膮gni臋tym dziobem. Kobieta wesz艂a pod wierzb臋, odwr贸ci艂a stronic臋 w ksi膮偶ce i drewnianymi szczypcami do bielizny przy-

pi臋艂a j膮 tak, by wiatr nie m贸g艂 przerzuca膰 kartek. Pog艂adzi艂a staruszka po g艂owie, poprawi艂a mu koc... a on z dobrodusznym u艣miechem czyta艂 dalej. Kobieta znowu rozgarn臋艂a ga艂臋zie, sz艂a po mokrej trawie i kiedy znalaz艂a si臋 naprzeciwko okna, jej nogi mia艂y kolor karminu. *

Potem zjawi艂a si臋 na korytarzu, stan臋艂a w rozkroku przed przedstawicielem Zak艂adu Ubezpiecze艅, zezem spojrza艂a na nowe jab艂ko i 艂apczywie wbi艂a w nie z臋by, z dono艣nym chrz臋stem od艂upa艂a s艂odki k臋s. Popatrzy艂a na agenta pytaj膮co.

Agent wyja艣ni艂, 偶e nazywa si臋 R贸偶yczka Karol i 偶e mistrz piekarski pan Beranek najpierw podpisa艂' zobowi膮zanie, 偶e b臋dzie p艂aci艂 sk艂adki na fundusz emerytur przemys艂owych, ale potem przys艂a艂 list, w kt贸rym doni贸s艂, 偶e nie chce by膰 cz艂onkiem i 偶膮da zwrotu pieni臋dzy. I co pani piekarzowa na to?

Odrzuci艂a ogryzek, z p贸艂ki zdj臋艂a papierowy worek, po艂o偶y艂a go na parapecie okna, wyj臋艂a o艂贸wek i pisa艂a co艣 na tym worku, mno偶y艂a i podlicza艂a, a potem stwierdzi艂a: — M贸j ch艂op oszala艂. Je艣li nie on, to przynajmniej ja b臋d臋 偶y艂a na tym 艣wiecie do dziewi臋膰dziesi膮tki... jak m贸j tatu艣 — powiedzia艂a pokazuj膮c przez okno staruszka w w贸zku inwalidzkim — do siedemdziesi膮tego pi膮tego roku 偶ycia zaoszcz臋dzi艂abym na tych ubezpieczeniach pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy. — Znowu wzi臋艂a o艂贸wek i podkre艣li艂a rachunki spisane na worku. Potem pokaza艂a 'palcem na drzwi i wzruszy艂a ramionami: — Ale m贸j nie chce. Ci膮gle co艣 ma przeciwko temu. Za m艂odu budzi艂 mnie i wykrzykiwa艂: „Przyznaj si臋, kogo mia艂a艣 przede mn膮!” i zaczyna艂 mnie spowiada膰... Teraz te偶 mnie budzi, macha przed nosem zobowi膮zaniem i wrzeszczy: „Je艣li tutaj przyjdzie ten agent z oczami serafina, to ja ju偶 go naucz臋!” i grzmoci ku艂akiem w ram臋 艂贸偶ka, a偶 kostki poobdziera sobie do krwi... I co si臋 na to poradzi? — stwierdzi艂a mn膮c obliczenia na papierowym worku po m膮ce, wyj臋艂a jab艂ko, wypucowa艂a o bujne piersi, popatrzy艂a na to jab艂ko z bliska i z niezmiennym apetytem wbi艂a z臋by w chrz臋szcz膮cy mi膮偶sz.

—聽Co tatu艣 czyta? — spyta艂.

—聽Gazet臋 Humorystyczn膮 — odpowiedzia艂a i spieniony sok jab艂ka zaperli艂 si臋 na jej z臋bach — a co innego mo偶e robi膰 od

czasu, kiedy go tkn膮艂 parali偶. Ale zanim go tkn膮艂, to tatu艣 by艂 handlowcem. Sprzedawa艂 opatentowany nawlekacz igie艂. Nie s艂ysza艂 pan o tym? Nie widzia艂 pan tego? Naprawd臋 nie? — dziwi艂a si臋 piekarzowa. — Wolne 偶arty! — I wykrzykuj膮c jak przekupie艅 deklamowa艂a: — Kobieta wraca z pola i chce szy膰, ale nie mo偶e, bo oczy odmawiaj膮 jej pos艂usze艅stwa i r臋ce si臋 trz臋s膮. Pr贸buje, pr贸buje, ale ig艂y nie nawlecze. Dlaczego, panie i panowie? Dlatego, 偶e nie ma mojego opatentowanego nawleka-cza igie艂. Szanowni klienci, ten aparat 艣wiatowej s艂awy sprzedawa艂em w Pary偶u za ca艂e pi臋膰 koron, ale dzi艣, 偶eby ka偶dy m贸g艂 go naby膰 — tylko za jedne dwie'korony. Darmo dodaj臋 szpulk臋 nici bia艂ych i szpulk臋 czarnych... i ca艂y tuzin igie艂, 偶eby ka偶dy by艂 moim klientem...

M贸wi艂a zagl膮daj膮c z bliska agentowi w oczy, a on czu艂 n& policzkach jej oddech wilgotny i przes艂odzony zapachem jab艂kowego soku, i mia艂 wra偶enie, 偶e patrzy na niego tak samo jak na te jab艂ka, kt贸re przed chwil膮 schrupa艂a. — To pan naprawd臋 nigdy nie s艂ysza艂 o nawlekaczu igie艂? — spyta艂a.

—聽Nie — westchn膮艂 i u艣miechn膮艂 si臋. '—聽Ale czy pani nie „ zimno w nogi? Sta膰 tak na posadzce...

—聽Nie... mnie jest zawsze gor膮co. Ci膮gle jestem rozpalona.

M贸wi艂a przysuwaj膮c twarz blisko do,ust agenta. Widzia艂 jej , du偶e 艂a'dne oczy, w kt贸rych malowa艂a si臋 zmys艂owo艣膰. Piekarzowa d艂ugo go ca艂owa艂a. Jej wargi by艂y zimne i pachnia艂y jab艂kami.

Potem sp艂oszy艂 j膮 zgrzyt otwieranych drzwi. Odskoczy艂a, jej bose stopy zaplaska艂y na posadzce, nas艂uchiwa艂a, a po chwili roze艣mia艂a si臋 i rzek艂a: — Ma pan 艣liczne oczy. — Si臋gn臋艂a po wielki kosz z wikliny i k艂ad膮c w nim bochenki chleba m贸wi艂a: — Gdyby pan zat臋skni艂 kiedy艣 za mn膮, tak jak ja za panem, to mieszkam tutaj. — Bez wysi艂ku podnios艂a ci臋偶ki kosz i g艂ow膮 wskaza艂 drzwi na ko艅cu korytarza. — M贸j sypia tutaj... — i na po偶egnanie obdarowa艂a przedstawiciela Zak艂adu Ubezpiecze艅' swoim gor膮cym spojrzeniem, kr臋ci艂a zadkiem id膮c do drzwi, kt贸re prowadzi艂y do sklepu i znikn臋艂a za nimi w臋偶owym ruchem.

—Przez chwil臋 sta艂 i nas艂uchiwa艂, przez chwil臋 patrza艂 na staruszka, kt贸ry pod wierzb膮 czyta艂 Gazet臋 Humorystyczn膮, a potem przeci膮艂 korytarz i otworzy艂 drzwi do piekarni.

By艂o tam cicho, na p贸艂kach pod 艣cianami odpoczywa艂y bochny chleba, a na 偶o艂nierskiej pryczy le偶a艂 majster w samych kalesonach plecami do g贸ry, jedn膮 r臋k臋 wysun膮艂 do przo膰iu i przerzuci艂 przez prycz臋 jakby chcia艂 w warsztacie p艂ywa膰 crawlem. Na pod艂odze poniewiera艂 si臋 kape膰 oblepiony ciastem. Agent ubezpieczeniowy najpierw si臋 sk艂oni艂, potem potrz膮sn膮艂 艣pi膮cym. Piekarz usiad艂, ziewn膮艂 i przeci膮gn膮艂 si臋, a偶 mu w krzy偶ach za-chrupota艂o.

—聽To pan jest mistrzem Berankiem? — zapyta艂 agent.

Ale piekarz zwali艂 si臋 na prycz臋 i spa艂 dalej.

Znowu nim potrz膮sn膮艂 i powiedzia艂: — To pan napisa艂 do nas list, kt贸ry zaczyna si臋 od s艂贸w: „Szanowni zb贸je”?

I majster nagle poderwa艂 si臋, podskoczy艂, obr贸ci艂 agenta pod 艣wiat艂o, uj膮艂 jego g艂ow臋 w swoje 艂apska i patrza艂 mu w oczy, tak jakby chcia艂 je wyca艂owa膰... hukn膮艂: — To nie ten! — i wrzeszcza艂 na ca艂膮 piekarni臋: — Gdzie jest ta 艣winia, co mia艂a oczy jak serafin?

—聽Co takiego? — przerazi艂 si臋 agent ubezpieczeniowy i wetkn膮艂 palec za ko艂nierz koszuli.

—聽Jejeje — hopsa艂 majster w kalesonach — trzymam si臋 zasady: je艣li przyjdzie agent do mojej budy, to wytrz膮sn臋 z niego dudy... i ja zgodzi艂em si臋 na takie pod艂e naci膮ganie ludzi! I wy艂o偶y艂em pieni膮dze przeznaczone na kupno buczyny! — na dow贸d swojej g艂upoty majster r膮bn膮艂 si臋 pi臋艣ci膮 w czo艂o, a偶 mu oczy sko艂owacia艂y, ale wrzeszcza艂 dalej: — Wszystko, przez te jego b艂臋kitne oczy! Ta 艣winia jeszcze mnie pyta艂, mistrzu, kiedy przejdziecie na emerytur臋, co wybierzecie jako premi臋, domek czy will臋? A jak b臋dziemy emerytom organizowa膰 bezp艂atn膮 wycieczk臋, to zapiszecie si臋 nad morze czy w g贸ry? I ja, osio艂 dardanelski, powiedzia艂em, 偶e wola艂bym domek i te g贸ry! — krzycza艂 majster i znowu grzmotn膮艂 si臋 w czo艂o, a偶 upad艂 na prycz臋, ale z艂o艣ci艂 si臋 dalej: — Do samego wieczora 偶y艂em w tym

otumanieniu, wydawa艂o mi si臋, 偶e otwieram drzwi do swego domku, 偶e patrz臋 przez lornetk臋 na g贸ry...

A wieczorem przeczyta艂em statut i kiedy dobrn膮艂em do ko艅ca, zwali艂o mnie z n贸g prosto na t臋 prycz臋 — powiedzia艂 mistrz Beranek. Zerwa艂 si臋, capn膮艂 agenta ubezpieczeniowego za r臋kaw i powl贸k艂 pod 艣cian臋, stuka艂 paluchami sztywnymi jak ko艂ki w jakie艣 cyfry i rachunki wyskrobane na murze, a potem podkre艣li艂 paznokciem ostateczn膮 sum臋 i wrzasn膮艂: — Oszukali艣cie mnie! Powinienem wam to wszystko wpakowa膰 do gard艂a! 呕eby dosta膰 pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy, musia艂bym op艂aci膰 sk艂adki za par臋 lat wstecz... to si臋 nie kalkuluje. Ale ta 艣winia z oczami serafina, spisuj膮c ze mn膮 umow臋 nic mi o tym nie powiedzia艂 — narzeka艂 majster i palce zaciska艂y mu si臋 konwulsyjnie.

Potem b艂膮dzi艂 wzrokiem po warsztacie i m贸wi艂: — A wie pan, co zrobi臋, jak ta 艂achudra z b艂臋kitnymi oczami tutaj przyjdzie? — i rozgl膮da艂 si臋 naoko艂o, ale ani kopy艣cie, ani k艂ody drewna, ani zagi臋te pogrzebacze mu nie wystarcza艂y. Z lubo艣ci膮 zatrzyma艂 dopiero wzrok na piekarskich 艂opatach.

Porwa艂 jedn膮, pobieg艂 na drugi koniec izby, zwa偶y艂 j膮 w d艂oniach i nastawi艂 jak kopi臋, wzi膮艂 rozbieg i z ca艂ej si艂y grzmotn膮艂 艂opat膮 o 艣cian臋, do kt贸rej przylega艂 piec. Cios by艂 tak silny, 偶e majster przewr贸ci艂 si臋 i klapn膮艂 na siedzenie, ale promienia艂 szcz臋艣ciem: — O tak mu na艂o偶臋 po mordzie, o tak! A potem jeszcze, i jeszcze! — Pokazywa艂, jak t膮 艂opat膮 b臋dzie gmera艂 we wn臋trzno艣ciach agenta z oczami serafina. Chcia艂 ju偶 wsta膰, ale d藕wign膮艂 si臋 tylko na czworaki i w tej pozycji obmy艣la艂 tortury do ko艅ca: — Mnie zaprowadz膮 do mamra, ale jego b臋d膮 musieli zawie藕膰 prosto do kostnicy. — Wreszcie wsta艂, usiad艂 na pryczy i ukry艂 twarz w d艂oniach.

Przedstawiciel Zak艂adu Ubezpiecze艅 otar艂 pot. Oburzy艂 si臋: — To wo艂a o pomst臋 do nieba! I dlatego przys艂ali mnie tutaj z dyrekcji. Panie majstrze, prosz臋 mi pokaza膰 umow臋, chc臋 wiedzie膰, kto j膮 z panem spisa艂.

Piekarz podni贸s艂 zag艂贸wek, pod kt贸rym trzyma艂 woreczek nabity wszelkiego rodzaju dokumentami, i poda艂 umow臋. _ Agent rozpostar艂 arkusz papieru.

—聽No oczywi艣cie, pan Krahulik. Mistrzu Beranku, dajcie mi d艂o艅, prosz臋, o tak. Jako urz臋dnik pa艅stwowy mog臋 si臋 z wami za艂o偶y膰, o co chcecie, 偶e pan Krahulik nie tylko dostanie za swoje, ale p贸jdzie jeszcze pod s膮d. Jak to mo偶na? — oburzy艂 si臋 agent. I doda艂: — Wiem, 偶e pan Krahulik nie poinformowa艂 pana o subsydiach pa艅stwowych, z kt贸rych czerpie si臋 procenty do emerytury przemys艂owej. Nic panu nie powiedzia艂 o dop艂atach ziemskich i wojew贸dzkich, prawda?

—聽Pewnie, 偶e nie — szepn膮艂 majster.

—聽No w艂a艣nie — powiedzia艂 agent i mocniej 艣cisn膮艂 d艂o艅 pana Beranka — przemilcza艂 z pewno艣ci膮 i to, 偶e pan prezydent Be-nesz troszczy si臋 o wszystkich rzemie艣lnik贸w i postara艂 si臋 osobi艣cie, by doch贸d z przemys艂u pa艅stwowego by艂 w pewnej mierze przeznaczony na emerytury dla was. Mamy teraz rok czterdziesty si贸dmy, a to znaczy, 偶e za dziesi臋膰 lat wasze emerytury b臋d膮 dwa razy wi臋ksze.... Ale pan Krahulik nie m贸wi艂 o tym!

—聽Nic nie m贸wi艂 — zachrypia艂 piekarz.

—聽I tu jest pies pogrzebany — przedstawiciel Zak艂adu Ubezpiecze艅 podni贸s艂 dwa palce jak do przysi臋gi i zawo艂a艂: — Na tym w艂a艣nie polega ca艂a rewolucja w ubezpieczeniach! Za ni膮 gin臋艂y miliony! Teraz m艂odzi b臋d膮 艂o偶yli na starych. Panie Beranek, za艂atwi臋 w Ministerstwie Opieki Spo艂ecznej tak, 偶eby pan mia艂 z tym spok贸j, wszystko pan sobie przemy艣li, na razie nie musi pan p艂aci膰, i po k艂opocie — powiedzia艂 agent, wyj膮艂 z teczki piecz膮tk臋 i poduszk臋 z tuszem, chuchn膮艂 na piecz膮tk臋, starannie przytkn膮艂 j膮 do poduszki... i na li艣cie obok nag艂贸wka ,,Szanowni zb贸je” odcisn膮艂 „Odwo艂uj臋”.

We tkn膮艂, piekarzowi o艂贸wek w r臋k臋 i gestem nie znosz膮cym sprzeciwu wskaza艂, gdzie ma si臋 podpisa膰.

Potem troskliwie z艂o偶y艂 list i rzuci艂: — Prosz臋 czeka膰 na dalsze informacje z centrali. Pan rozumie, jak to jest, je艣li raz pana wykre艣l膮 — to amen, cho膰by pan kl臋cza艂 przed naszym gmachem i b艂aga艂... wi臋cej ju偶 pana nie przyjmiemy, nie dlatego, 偶eby艣my nie chcieli, ale po prostu nie mo偶na. Chyba, 偶e na wniosek samego ministra. 艢liczne ma pan bu艂eczki — cmokn膮艂 agent, pochylaj膮c si臋 nad koszem z pieczywem.

—聽W teczuszk臋 mo偶na? — zapytaj piekarz wrzucaj膮c bu艂ki do podstawionej teczki.

A kiedy si臋 z nim 偶egna艂, d艂ugo patrzy艂 agentowi prosto w oczy.

Na korytarzu agent odetchn膮艂 z ulg膮” po艂o偶y艂 teczk臋 na parapecie, okna i opar艂 si臋 obiema r臋kami o futryn臋.

Zapatrzy艂 si臋 w ogr贸d z jab艂kami obmytymi ros膮. Piekarzowa bieg艂a po mokrej trawie, szybko rozgarn臋艂a wierzbowe ga艂臋zie, przewr贸ci艂a stron臋 Gazety Humorystycznej i szczypcami do bielizny przypi臋艂a j膮, tak, by wiatr nie m贸g艂 kartkowa膰 w tej olbrzymiej ksi臋dze.

Kto艣 j臋kn膮艂 w piekarni.

Agent na palcach zakrad艂 si臋 pod drzwi, uchyli艂 je i przez szpar臋 zobaczy艂 mistrza Beranka, kt贸iry siedzia艂 na pryczy, szarpa艂 w膮sy i kr臋ci艂 g艂ow膮. W pewnej chwili Beranek wrzasn膮艂, schwyci艂 ostatni膮 艂opat臋 piekarsk膮, 4 wo艂aj膮c: — Przecie偶 ten dra艅 mia艂 takie same oczy serafina!! — z rozbiegu grzmotn膮艂 o 艣cian臋 艂opat膮 tak, 偶e posz艂a w drzazgi.

Agent wpad艂 do sklepu, w kt贸rym m艂odziutka ekspedientka sprzedawa艂a pieczywo i zanim zd膮偶yr艂 zamkn膮膰 drzwi us艂ysza艂, jak na korytarzu pokrzykuje mistrz Beranek: — Pojad臋 do samej Pragi! Ale z bykowcem!

Mistrz Beranek rozejrza艂 si臋, czy nie nadje偶d偶a tramwaj, wkroczy艂 na szyny i odczyta艂 numer- domu. — To tutaj — powiedzia艂 do siebie uspokojony i wsz(ed艂 do gmachu. Na 艣cianie wisia艂a tabliczka: Ubezpieczenia przemys艂owe, pi臋tro pi膮te. Na drzwiach windy druga tabliczka: Wirida nieczynna.

Beranek roze艣mia艂 si臋: — Aha, \wiedzieli ju偶, 偶e przyjad臋. Chcieli, 偶ebyrrvsi臋 zm臋czy艂! Ale ja pofrun臋 na dwudzieste pi臋tro jak anio艂 i jeszcze mi si艂 starczy, 偶jeby ich wszystkich porz膮dnie z艂oi膰 bykowcem! — I gna艂 po dwa stopnie naraz.

Przystan膮艂 na trzecim pi臋trze. Na s<chodach siedzieli dwaj majstrowie i obcierali czo艂a chustkami, bo tak ich zmordowa艂a ta wysoko艣膰. — Te偶 z rzemios艂a, prawdza? — zawo艂a艂 piekarz. Kiwn臋li g艂owami, a jeden z nich zapyta i艂: — Po czym pan pozna艂?

—聽Po zm臋czonych facjatach.... Kiedy ju偶 tam wejdziecie i us艂yszycie krzyk, to wiedzcie, 偶e to w艂a艣nie ja dobra艂em si臋 im do sk贸ry! — Podni贸s艂 lask臋 i pogrozi艂 ni膮 w g贸r臋, i znowu bez trudu bieg艂 po dwa stopnie.

Wpad艂 do kancelarii, otar艂 zamaszy艣cie w膮sy i przyst膮pi艂 do rzeczy: — Gdzie jest dyrektor?

Urz臋dnik, m艂ody m臋偶czyzna kraja艂 w艂a艣nie kaszank臋 na plasterki, na widok pana Beranka wysun膮艂 szuflad臋 i wrzuci艂 krwiste kawa艂ki. Zacz膮艂 sieka膰 cebul臋, zmru偶y艂 powieki i powiedzia艂:

—聽Zaraz pana zamelduj臋. A co si臋 sta艂o? — Majster wyja艣ni艂:

—•• Mia艂em od艂o偶one pieni膮dze na buczyn臋 i wasz agent mi je wycygani艂! — i na dow贸d grzmotn膮艂 lask膮 w st贸艂.

Urz臋dnik poderwa艂 si臋, wyci膮gn膮艂 r臋ce i jak 艣lepiec maca艂 po blacie sto艂u, po chwili powiedzia艂: — Niewiele brakowa艂o i rozbi艂by mi pan szklaneczk臋 z pieprzem. — D艂oni膮 zgarn膮艂 cebul臋 do szuflady, posypa艂 kiszk臋 pieprzem, pochyli艂 si臋 tak, 偶e ca艂y znikn膮艂 pod sto艂em, a kiedy si臋 wyprostowa艂, trzyma艂 w r臋ku flaszk臋 z octem i dok艂adnie skrapia艂 nim szuflad臋. — Przecie偶 to panu wycieknie — zauwa偶y艂 mistrz Beranek. — Gdzie偶 tam!

—聽roze艣mia艂 si臋 urz臋dnik — Szuflada ma blaszane dno. — Potem zacz膮艂 potrz膮sa膰 t膮 szuflad膮 i ko艂ysa膰 ni膮 z boku na bok.

—聽Trzeba dobrze wymiesza膰... Chwileczk臋, czego pan sobie 偶yczy艂?

—聽Gada膰 z dyrektorem — powiedzia艂 pan Beranek.

^- Zaraz — odrzek艂 urz臋dnik i otworzy艂 scyzoryk, nadzia艂 na ostrze plasterek kiszki i jad艂 z apetytem. M贸wi艂 z pe艂nymi ustami i wymachiwa艂 d艂oni膮: — Tutaj, gdzie jest kaszanka, mam na szufladzie napis: Przemys艂 Mi臋sny. A tu, gdzie napis Zak艂ady Piekarnicze, trzymam bu艂ki. Tam znowu jest kartka Instytucje Rozrywkowe, to znaczy, 偶e w szufladzie jest co艣 do czytania i organki... i wreszcie napis: Bajdu艂ki, w tej szufladzie s膮 papiery urz臋dowe. Dobre, co?

Podni贸s艂 si臋 z krzes艂a i znowu spyta艂:

—聽Pan chyba czego艣 sobie 偶yczy艂?

Majster odpowiedzia艂 cicho: — Tak, rozmawia膰 z dyrektorem.

—聽I odstawi艂 lask臋 do k膮ta.

Urz臋dnik pchn膮艂 drzwi oklejone tapet膮, a kiedy wr贸ci艂, najpierw wbi艂 na ostrze no偶a plasterek kiszki, a potem tym samym no偶em wskaza艂 drzwi za tapet膮 i powiedzia艂: — Jest pan proszony.

W gabinecie za biurkiem, nad kt贸rym rozpo艣ciera艂a si臋 ogromna palma, siedzia艂 grubiutki cz艂owieczek pogr膮偶ony w b艂ogostanie i ca艂y przepe艂niony wewn臋trznym szcz臋艣ciem... jak gdyby nie czeka艂 na nikogo innego, tylko na mistrza piekarskiego Be-ranka. Proponowa艂 mu krzes艂o i wita艂 wylewnie: — Prosz臋 bardzo, prosz臋 bardzo, prosz臋 siada膰. Serdecznie pana witam. — Ale mistrz Beranek nie usiad艂.

Dyrektor m贸wi艂 bez przerwy: — Ale dlaczego? Pan si臋 na nas gniewa? Pan nam robi przykro艣膰. Czym si臋 panu narazili艣my?

Mistrz piekarski patrzy艂 na olbrzymi li艣膰 palmy rozpi臋ty nad g艂ow膮 dyrektorsk膮 jak parasol i opowiada艂, jak to przyszed艂 do niego pewien elegancik i hipnotyzowa艂 go oczami serafina, a偶 mistrz podpisa艂 zobowi膮zanie niczym we 艣nie i dopiero potem wszystko przeczyta艂 na odwrocie umowy i zaraz wystosowa艂 list zaczynaj膮cy si臋 od s艂贸w — Szanowni zb贸je, oszu艣ci i 艂otry... jak przyszed艂 do niego inny przedstawiciel ubezpiecze艅 i te偶 mia艂 oczy serafina i tak d艂ugo co艣 klarowa艂, a偶 on, mistrz piekarski Beranek, zgodzi艂 si臋 da膰 temu pok贸j... — Ale ja nie chc臋 spokoju! Ja chc臋 zwrotu moich pieni臋dzy, bo potrzebuj臋 je na drewno bukowe — wo艂a艂 pan Beranek.

Dyrektor u艣miechn膮艂 si臋, kiwa艂 g艂ow膮 i wreszcie stwierdzi艂: ' — Bo偶e drogi, nic si臋 nie sta艂o, my to stornujemy... przecie偶 emerytura przemys艂owa ma charakter dobrowolny. — Podni贸s艂 si臋, odwr贸ci艂 plecami do Beranka, wertowa艂 kartki w kartotece, a kiedy znalaz艂 to, czego szuka艂, rzuci艂 z niech臋ci膮 na biurko ca艂膮 teczk臋 akt. Usiad艂 i twarz jego sta艂a si臋 surowa. — Szanowny panie Beranku, nie ma pan do nas zaufania, to nas boli. Ale c贸偶 zrobi膰? Wykre艣limy pana. Zgodnie z naszym regulaminem jeste艣my zobowi膮zani uprzedzi膰 pana o tym, jak wielk膮 szans臋 偶yciow膮 pan odrzuca... bo', nie daj Bo偶e, ale co b臋dzie, kiedy spotka pana co艣 takiego! — i dyrektor wsta艂, i pokaza艂 du偶e fotografie oprawione w ramki, rozwieszone wok贸艂 艣cian. — Pro-

sz臋, prosz臋, niech pan obejrzy — postuka艂 palcem w fotografi臋 kataryniarza, kt贸ry z ma艂pk膮 na ramieniu gra艂 i 偶ebra艂 po ulicach. Majster zawaha艂 si臋 na ten widok. Dyrektor poprowadzi艂 go do nast臋pnego obrazka; rz臋dem siedzieli tam sterani 偶yciem

• i obdarci starcy na tle przytu艂ku dla ubogich. Kiedy mistrz piekarski wzruszy艂 si臋 i tym obrazkiem, dyrektor przem贸wi艂: — Panie Beranek, kiedy pa艅skie pracowite d艂onie nie b臋d膮 mog艂y ju偶 podo艂a膰 robocie, kto panu co艣 da? Czy pomy艣la艂 pan o tym? Jest pan przecie偶 m臋偶czyzn膮!

Beranek powiedzia艂 cicho: — By艂em ranny na wojnie.

—聽Prosz臋! I co pan widzi na 艣cianach tego gabinetu? Wypalone maj膮tki, gospodarstwa zniszczone przez wichury, gradobicia, powodzie... a pan jest ju偶 w tym wieku, kiedy z trudem cz艂owiek zaczyna wszystko od nowa, z r臋k膮 na sercu trzeba to sobie powiedzie膰. A teraz niech pan zajrzy do tej gablotki! S膮 w niej wycinki ze wszystkich gazet, jakie tylko istniej膮 i... i czego pan si臋 z nich dowiaduje? Same nieszcz臋艣cia, morderstwa, samob贸jstwa, s艂owem — tragiczny koniec... A co pan teraz czyta?

—聽spyta艂 dyrektor. — Prosz臋 to przeczyta膰 na g艂os! — i mistrz Beranek odczyta艂 dr偶膮cym g艂osem: — Wdowa po kowalu zako艅czy艂a 偶ycie w gnoj贸wce... — A inny wycinek z gazety wieczornej — podsuwa艂 dyrektor. I mistrz Beranek czyta艂: — Rolnik poder偶n膮艂 sobie gard艂o kos膮...

Dyrektor powiedzia艂 wreszcie: — Starczy. — Zastuka艂 palcem w d艂ugie pud艂o i stwierdzi艂: — A tutaj mamy takich wycink贸w tysi膮ce. — Podni贸s艂 palec do g贸ry i wo艂a艂: — Widzi pan, panie Beranek! Gdyby rzemie艣lnicy wcze艣niej mieli emerytury, mo偶e mi pan wierzy膰, 偶e te wszystkie tragedie, te nieszcz臋艣pia nie mia艂yby miejsca... Ale pan nie chce emerytury, pan wychodzi naprzeciw jednej z tych fotografii, jednemu z tych wycink贸w... Czy chce pan jeszcze zerwa膰 umow臋?

I wyj膮艂 arkusz papieru z teczki, na kt贸rej wykaligrafowano Beranek Alojzy, uni贸s艂 kartk臋 w g贸r臋, trzyma艂 j膮 w palcach i patrzy艂 piekarzowi prosto w oczy czekaj膮c na znak. Powt贸rzy艂: — Mam to podrze膰?

Mistrz Beranek rozejrza艂 si臋 po 艣cianach, sk膮d grozili mu starcy z przytu艂ku i wypalone domostwa z szyldami, kt贸re samotnie ocala艂y z po偶ogi, spojrza艂 na gablotk臋 z informacjami o nieszcz臋艣liwych wypadkach, pokr臋ci艂 g艂ow膮, i wyszepta艂: — Niech pan>tego nie drze, teraz ju偶 wiem, 偶e tak samo jak robotnicy i urz臋dnicy, powinni by膰 ubezpieczeni rzemie艣lnicy...

wszyscy.

Dyrektor wsun膮艂 umow臋 w teczk臋 akt, usiad艂 pod li艣ciem palmy, z艂o偶y艂 r臋ce: — Jeste艣my tutaj po to, 偶eby wam s艂u偶y膰. Niekiedy trzeba ratowa膰 ludzi wbrew ich woli, panie Beranek, by艂o mi mi艂o — uni贸s艂 si臋 i poda艂 majstrowi koniuszki spoconych

palc贸w.

Kiedy mistrz Beranek wyszed艂 z gabinetu dyrektora, ci dwaj z trzeciego pi臋tra stali ju偶 pod drzwiami oklejonymi tapet膮 i uwa偶nie spojrzeli na piekarza. M艂ody urz臋dnik te偶 wyci膮ga艂 szyj臋, 偶eby zajrze膰 panu Berankowi w twarz, ale on ledwie na-maca艂 krzes艂o, opad艂 na nie zrezygnowany. By艂 blady jakby zlecia艂 z dachu, w膮sy mu oklap艂y i r臋ce zwis艂y bezw艂adnie a偶 do pod艂ogi.

—聽To tak im pan przetrzepa艂 sk贸r臋? — powiedzia艂 jeden z rzemie艣lnik贸w. Ale majster milcza艂. Podni贸s艂 si臋, wzi膮艂 lask臋 z k膮ta i wyszed艂 wspieraj膮c si臋 na niej.

Kiedy schodzi艂 ze schod贸w, musia艂 usi膮艣膰 na trzecim pi臋trze i oprze膰 czo艂o o secesyjn膮 por臋cz, o kwiat lilii misternie wykuty w metalu. Kto艣 w艂a艣nie wbieg艂 do gmachu i skaka艂 po dwa stopnie. A kiedy przemkn膮艂 ko艂o piekarza, zawo艂a艂:

—聽Tego, co ja im wygarn臋, nie wywiesz膮 w gablocie! — Pi臋tro wy偶ej wychyli艂 si臋 jeszcze przez barier臋 i powt贸rzy艂: — Na pewno nie wywiesz膮! — i pogna艂 dalej, s艂ycha膰 by艂o jego kroki, a偶 do chwili, kiedy zatrzasn臋艂y si臋 za nim drzwi Zak艂adu Ubezpiecze艅.

Mistrz Beranek wyszed艂 na plac. Przed ko艣cio艂em znajdowa艂a si臋 fontanna z wianuszkiem kamiennych rybek, kt贸rym z otwartych pyszczk贸w tryska艂a woda. Pan Beranek najpierw d艂ugo pa-

trzy艂 na pluskaj膮c膮 wod臋, a potem zwil偶y艂 d艂o艅 i potar艂 skronie, od艂o偶y艂 lask臋 i dwiema gar艣ciami nabiera艂 z fontanny ten od艣wie偶aj膮cy 偶ywio艂 i chlusta艂 sobie na twarz. Wreszcie przechyli艂 si臋 przez kamienne obramowanie fontanny i podstawi艂 g艂ow臋 pod strugi wody. Ludzie przystawali ko艂o niego, po kwadransie zjawi艂 si臋 milicjant, chwyci艂 pana Beranka za marynark臋, potrz膮sn膮艂 nim i spyta艂: — Co pan robi?... 殴le si臋 pan czuje? — doda艂 widz膮c twarz mistrza. I wtedy dopiero pan Beranek waln膮艂 zaci艣ni臋tym ku艂akiem o wyprostowan膮 d艂o艅 lewej r臋ki i zawo艂a艂: — Wsz臋dzie te oczy serafin贸w! — I wetkn膮艂 g艂ow臋 pod ch艂odny strumie艅 wody...

Prze艂o偶y艂 Edward Madany

Pan rejent

i

Codziennie rano pan rejent modli艂 si臋 w domowej kaplicy. By艂 to pok贸j o dwu oknach, w kt贸rych zamiast szyb znajdowa艂y si臋 obrazy z kolorowych szkie艂ek. W jednym oknie 艣wi臋ty Dionizy, cho膰 艣ci臋ty, mimo to jeszcze wsta艂 i obnosi艂 t臋 swoj膮 uci臋t膮 g艂ow臋'wok贸艂 szafotu, w drugim za艣 — 艣wi臋tej Agacie odr膮bano' r臋k臋, a wys艂any z t膮 odr膮ban膮 r臋k膮* pacho艂ek zab艂膮dzi艂 i wr贸ci艂 tam, sk膮d wyszed艂, do tych bezr臋kich zw艂ok.

Wi臋c pan rejent kl臋cza艂 i modli艂 si臋, ale czyni艂 sobie przy tym wyrzuty, 偶e nie wyp艂uka艂 ust. W ko艅cu prze偶egna艂 si臋, wsta艂 i otworzy艂 okno. Gdy wzrok oswoi艂 z porannym blaskiem, przemkn膮艂 spojrzeniem po ni偶ej po艂o偶onych granatowych dachach i patrz膮c poprzez rzek臋 na jej drugi brzeg, z rozkosz膮 wdycha艂 wilgotne powietrze.

—聽Babciuu, babciuuu — rozleg艂 si臋 gdzie艣 z do艂u dziecinny g艂os — babciu, Zdenieczek je psie g贸wienka!

Pan rejent wspi膮艂 si臋 na palce i spojrza艂 na dziedziniec starego browaru, w kt贸rym ju偶 piwa nie warzono, ale gdzie mieszkali ludzie. Przy pompie dziewczynka w czerwonym fartuszku i s艂omianym kapelusiku wskazywa艂a na trzyletniego ch艂opczyka, kt贸ry z b艂ogim wyrazem twarzy wpycha艂 co艣'do buzi.

Z pralni wybieg艂a chuda kobieta, wznios艂a do g贸ry r臋ce i zacz臋艂a lamentowa膰:

—聽Ty przekl臋ty b臋karcie! Kiedy ja wreszcie t臋 bielizn臋 wypior臋?! — szarpn臋艂a wnuczka i j臋艂a nim potrz膮sa膰. — Czekaj ty szczeniaku, czekaj, jak mama wr贸ci do domu, to ci zn贸w sprawi lanie! — pogrozi艂a, ale sama uderzy艂a ch艂opczyka w twarz, a偶 mu te g贸wienka z buzi wypad艂y. Po czym wrzasn臋艂a na dziewczynk臋: 7

—聽Co na mnie wytrzeszczarz ga艂y jak latarnie! Tobie te偶 dam po g臋bie, a偶 ci si臋 te twoje zezowate 艣lepia naprostuj膮. Masz! — z kieszeni niebieskiego fartucha wyj臋艂a piszcza艂k臋 — i wynocha bawi膰 si臋 do kuchni. A ty, Lidka, gdyby si臋 co艣 dzia艂o, dmuchnij w t臋 piszcza艂k臋, to ja przylec臋! Ach, wy 艂achudry, kiedy ja t臋 bielizn臋 sko艅cz臋? — Babka wznios艂a sine od prania r臋ce.

Pan rejent zamkn膮艂 okno i wyszed艂 z pokoju na ciemny korytarz, a potem uda艂 si臋 prosto do kancelarii.

—聽Dzie艅 dobry, panie rejencie — powita艂a go sekretarka nie przerywaj膮c podlewania kwiat贸w.

—聽Dzie艅 dobry pani, dzie艅 dobry — mrukn膮艂 starszy pan i zatar艂 r臋ce — no i co te偶 pani porabia艂a wczoraj?

—聽Gra艂am w tenisa... i niech sobie pan rejent wyobrazi, 偶e przegra艂am. Przegra艂am z pani膮 o pi臋tna艣cie lat starsz膮 ode mnie.,, przegra艂am dw.a sety. Czy to nie straszne? — m贸wi艂a, od艂amu j膮膰 przy tym uschni臋te listki z ga艂膮zek pelargonii.

—聽Ale, ale — rzek艂 pan rejent — o ile wiem, to pani 艣wietnie gra w tenisa.

—聽No, 艣wietnie to nie — zaczerwieni艂a si臋 sekretarka — do tego mi daleko, ale wczoraj mia艂am co艣 w rodzaju tremy.

—聽Czy偶by przeciwniczka by艂a lepsza?

—聽I to tak偶e nie, ale ze mn膮 zawsze ju偶 tak jest. Akurat gdy chodzi o co艣 wa偶nego, musz臋 przegra膰... i to mnie tak irytuje! A chodzi艂o przecie偶 o pozycj臋 klubu w tabeli.

—聽No, innym razem pani wygra, a co pani pobi艂a potem?

—聽Potem, gdy si臋 艣ciemni艂o i pop艂aka艂am sobie w szatni, posz艂am si臋 kapa膰. W kostiumie k膮pielowym sz艂am pod pr膮d, tam w g贸r臋 rzeki ko艂o d臋bu; ju偶 by艂o ciemno i nad d膮brow膮 wzeszed艂 ksi臋偶yc, ogromny 偶贸艂ty ksi臋偶yc, a odbija艂 si臋 w wodzie niemal偶e

przy mnie, siedzia艂am na kamieniu i pluska艂am nogami w wodzie, w kt贸rej si臋 odbija艂 ten 偶贸艂ty ksi臋偶yc...

—聽A p贸藕niej? — pan rejent uni贸s艂 brwi.

—聽A potem ze艣lizn臋艂am si臋 do rzeki i zacz臋艂am p艂ywa膰 w tej miedzianej wodzie, sprawia艂o mi przyjemno艣膰 p艂ywanie w odbiciu ksi臋偶yca, odgarnianie r臋kami tej metalicznej barwy, kiedy za艣 podnosi艂am r臋k臋, wygl膮da艂a jak z mosi膮dzu, kr贸tko m贸wi膮c, panie rejencie, w wodzie by艂o wspaniale...

—聽I co dalej?

—聽Potem si臋 przestraszy艂am.

—聽Naprawd臋?

—聽Tak — rzek艂a dziewczyna i usiad艂a do maszyny — niech sobie pan rejent wyobrazi, 偶e tam w cieniu d膮browy, w tym g艂臋bokim cieniu nagle zobaczy艂am wychodz膮ce z niego trzy pary bia艂ych k膮pielowych spodenek.

—聽E, chyba nie... — dziwi艂 si臋 starszy pan.

—聽Ale偶 tak, trzy pary bia艂ych spodenek, a偶 przyczai艂am si臋 w tej trzcinie jak myszka. A te trzy pary spodenek sz艂y po grobli i s艂ysza艂am, jak rozmawiaj膮... i wie pan, co to by艂o?

—聽Sam jestem ciekaw!

—聽To byli trzej nadzy panowie! Mocno opaleni, A poniewa偶 opalali si臋 w spodenkach, wi臋c r臋ce, nogi i torsy zlewa艂y si臋 z cieniem d膮browy, bo oni szli nago! Trzech nagus贸w... a ja, panie rejencie, my艣la艂am, 偶e to id膮 same spodenki — zaczerwieni艂a si臋 sekretarka.

—聽I widzia艂a pani wszystko?

—聽Wszystko, wszy艣ciutko... to byli trzej m艂odzi studenci,

w moim wieku...

—聽To musia艂o by膰 pi臋kne — rzek艂 z gorycz膮 pan rejent — to musia艂o by膰 przepi臋kne; m艂oda dziewczyna w wodzie i trzy pary bia艂ych spodenek w cieniu lasku... ale co pani robi艂a potem?

—聽Wi臋c dop艂yn臋艂am do klubu, s艂ysza艂am jeszcze, jak pod d膮brow膮 ci trzej studenci wskakiwali do wody... osuszy艂am si臋 i posz艂am do domu.

—聽A w domu?

—聽W domu usiad艂am i rysowa艂am pod lamp膮.

—聽To w艂a艣nie chcia艂em us艂ysze膰! — ucieszy艂 si臋 pan rejent.

Dziewczyna wsta艂a i po艂o偶y艂a na stole arkusz brystolu, -na kt贸rym wczoraj w nocy wyrysowa艂a napis: Zaslu偶ony ojcze, po d艂ugim i p艂odnym'偶yciu lekki odpoczynek znajd藕 w ziemi.

—聽Wi臋c jednak mi to pani narysowa艂a — ucieszy艂 si臋 starszy pan, ale gdy na nowo przeczyta艂 ten napis na w艂asny pomnik, napis, kt贸ry sam dla siebie wymy艣li艂, zawaha艂 si臋.

—聽Hm... ale czemu odpoczynek nie mia艂by by膰 r贸wnie偶 w niebie? — zapyta艂.

—聽Tak mi pan przecie偶 podyktowa艂 — zaniepokoi艂a si臋 sekretarka.

—聽S艂usznie, jednakowo偶, prosz臋 pani, napis na pomniku to wa偶na rzecz. Chcia艂bym tam mie膰 taki, 偶eby jeszcze po stu la-' tach da艂o si臋 z niego wyczyta膰, kim by艂em,

—聽Panie rejencie, na 偶ydowskim cmentarzu widzia艂am pi臋kny napis! Z ziemi do ziemi...

—聽To 偶ydowski napis! — pan rejent uni贸s艂 r臋ce w obronnym ge艣cie — c贸偶* to, pani nie rozumie, 偶e chrze艣cija艅stwo dzi臋ki Synowi Bo偶emu wywy偶szy艂o cz艂owieka? A je艣li nie raa Wskrzeszenia i Zmartwychwstania, to wszytko, co tutaj robimy, jest marno艣ci膮 nad marno艣ciami... ale w艂a艣nie mam pomys艂! Niechaj pani pisze — starszy pan milcza艂 chwilk臋 z napi臋t膮 uwag膮, a gdy sekretarka przygotowa艂a si臋, podyktowa艂: T艂umi艂em sw贸j blask... i sta艂em si臋 r贸wny w艂asnym prochom, aby zaja艣nie膰 na niebie...

Potem zapyta艂: — Co pani b臋dzie robi艂a dzi艣 wieczorem?

—聽P贸jd臋 do krawcowej, panie rejencie, wie pan, chc臋 sobie uszy膰 tak膮 bluzeczk臋, secesyjny model, czerwone paski na bia艂ym jedwabiu, zapinan膮 pod szyj臋, tak膮 bardzo skromniutk膮 bluzeczk臋, jak膮 nosi艂y wychowawczynie, jak膮 mia艂a na sobie Paula Wesely w filmie „Maskarada”, albo je艣li j膮 pan widzia艂, gdy gra艂a z Joachimem Gotschalkiem w filmie „Czekam na ciebie”...

—聽A c贸偶 pani b臋dzie robi艂a p贸藕niej?

—聽P贸藕niej p贸jd臋 gra膰 w tenisa, a wieczorem znowu wyk膮pi臋 si臋 w rzece., i by膰 mo偶e, panie rejencie, 偶e b臋d膮 si臋 k膮pa膰 tak

samo nago jak wczoraj owi trzej studenci, a gdyby kto艣 szed艂 wzd艂u偶 przeciwleg艂ego brzegu, widzia艂by bia艂y damski kostium k膮pielowy, bo moje opalone r臋ce i nogi zlewa艂yby si臋 z ciemnym t艂em d臋bowego lasku... — urwa艂a i spojrza艂a kokieteryjnie, ale spostrzeg艂a, 偶e pan rejent nie jest w odpowiednim nastroju, wi臋c doda艂a skromniutko: — a potem, gdy przyjd臋 do domu, b臋d臋 rysowa膰, jak pan t艂umi艂 sw贸j blask i sta艂 si臋 r贸wny w艂asnym prochom... — po czym wyprostowa艂a si臋 i nie potrafi艂a st艂umi膰 blasku swej m艂odo艣ci.

Gdy pan rejent ziewn膮艂, sztuczna szcz臋ka opad艂a mu wcze艣niej, nim zd膮偶y艂 zamkn膮膰 usta.

—聽Dzi臋kuj臋 pani — rzek艂 ivusiad艂 za sto艂em — ale teraz, zanim przyjd膮 klienci, zabierzemy si臋 do uzupe艂nienia ostatniego punktu mego testamentu. — Wertowa艂 papiery, kt贸re wyj膮艂 z szuflady sto艂u.

Potem wsta艂 i majestatycznie zaczai chodzi膰 po kancelarii.

Zatrzyma艂 si臋 przy otwartym oknie. Poprzez pelargonie, ponad dachami krytymi 偶艂obion膮 dach贸wk膮 patrzy艂 na rzek臋, w kt贸rej drzewa jak gdyby chodzi艂y na r臋kach i dyktowa艂: — Trumna moja niechaj b臋dzie metalowa, bogato zdobiona, w drobny egipski wz贸r z wewn臋trznym ornamentem, podczas pogrzebu niech bij膮 wszystkie dzwony, pok贸j 偶a艂obny ma by膰 wy艂o偶ony kirem, pod艂oga okryta czarnym suknem, a na 艣rodku niech stanie krzy偶 zdobiony klejnotami i anio艂y... ale czy nago b臋dzie si臋 pani dzi艣 wieczorem k膮pa艂a?

—聽Nago... Bo偶e, przecie偶 ju偶 b臋dzie ca艂kiem ciemno — rzek艂a dziewczyna, podczas gdy jej paluszki zwinnie stuka艂y w klawisze maszyny.

—聽To b臋dzie pi臋kne — rzek艂 starszy pan, a gdy us艂ysza艂, 偶e maszyna ucich艂a, ci膮gn膮艂 dalej — a na 艣rodku krzy偶 z anio艂ami... trzydzie艣ci sze艣膰 艣wiec woskowych 膰wier膰kilowych... — dyktowa艂, ale us艂yszawszy na podw贸rzu szuranie jakich艣 krok贸w, wy-. chyli艂 si臋 z okna poprzez pelargonie. Po browarnianym dziedzi艅cu cz艂apa艂 stary emerytowany stangret, a szed艂 tak dziwnie jak gdyby jecha艂 na rowerze, lub na nartach; chcia艂 usi膮艣膰 sobie na s艂oneczku, w艂a艣nie wyj膮艂 fajk臋 z przymocowanym do niej kur-

kiem syfonu do wody sodowej, by mu ta fajka nie wypad艂a , z bezz臋bnych ust, splun膮艂 i usadowi艂 si臋 przy 艣cianie. Siedzia艂 l tam jak po艂amany krzak, ale za m艂odu? Panie Bo偶e, za m艂odych l lat, wspomnia艂 sobie pan rejent, ten w艂a艣nie stangret zam臋czy艂 na 艣mier膰 dwie 偶ony, t臋 pierwsz膮, gdy mu nie chcia艂a by膰 powolna, przyci膮ga艂 za w艂osy do marynarskiego kufra, podnosi艂 wieko, wpycha艂 tam jej rozpuszczony warkocz i zamyka艂 ten-kufer... a drugiej 偶onie to znowu zwi膮zywa艂 w艂osy w w臋ze艂, zdejmowa艂 z haka obraz Jezusa i na tym haku za te warkocze wiesza艂 偶on臋, aby m贸c z ni膮 robi膰, co chcia艂... kto wie, mo偶e tym kobietom to odpowiada艂o, mo偶e im z tym by艂o dobrze, niekt贸re kobiety bywaj膮 prawdziwym narz臋dziem szatana...

—聽Panie rejencie — przypomnia艂a sekretarka — trzydzie艣ci sze艣膰 膰wier膰kilogramowych 艣wiec...

—聽Aha! Wi臋c... — odwr贸ci艂 si臋 pan rejent, a gdy oderwa艂 zapatrzony wzrok od k臋dzierzawych murzy艅skich w艂os贸w sekretarki, j膮艂 dyktowa膰 dalej: — ...ko艣cielny ch贸r m臋ski b臋dzie 艣piewa艂 偶a艂obne pie艣ni, pokropek odprawi膮 trzej ksi臋偶a i czterej klerycy, kt贸rzy odprowadz膮 kondukt a偶 do grobu... na przedzie konduktu mistrz ceremonii, za nim warta honorowa... krzy偶 z latarni... obok 偶a艂obnicy ze 艣wiat艂em... pi臋tnastu fiakr贸w i dwa 偶a艂obne auta — dyktowa艂 stary pan powoli i patrzy艂 w b艂臋kitne niebo, jak gdyby to, co m贸wi艂, odpisywa艂 sk膮d艣 z bezchmurnego sklepienia niebios, po kt贸rym 艣miga艂y jask贸艂cze skrzyd艂a...

A sekretarka pisa艂a tak szybko, jak gdyby metalowe literki tego testamentu wsypywa艂a w blaszane naczynie:*

Krzyk na podw贸rzu sk艂oni艂 pana rejenta, aby obiema r臋kami opar艂 si臋 o futryn臋 okna.

Tam na dole przy otwartym szambie sta艂 dozorca i krzycza艂:

—聽Ladio, Ladio, Ladiooo! — okno na parterze skrzypn臋艂o i wychyli艂a si臋 z niego przyltzana g艂owa: — Co si臋 sta艂o, tatku? —

—聽Dozorca krzykn膮艂: — Co si臋 sta艂o! Chod藕, pom贸偶 mi zanie艣膰 t臋 tyk臋 do rzeki, tam j膮 wyp艂uczemy! — wskazywa艂 na dr膮g, kt贸rym grzeba艂 w szambie. — Ale偶, tatku, ja mam czyste r臋ce!

—聽wzbrania艂 si臋 m艂odzieniec w oknie. — Powiadam, 偶e p贸jdzie-

my z t膮' tyk膮! — wrzeszcza艂 dozorca i wyci膮gn膮艂 z szamba dr膮g, na podw贸rze za艣 wybieg艂 m艂ody ch艂opak w bia艂ej koszuli i od razu chwyci艂 za czysty koniec tyki. — Nie — krzycza艂 dozorca

—聽ten koniec ja ponios臋, ty we藕miesz tamten! — M艂ody si臋 nadal wzbrania艂: — Ja mam czyst膮 koszul臋 i nowy krawat, a takiego krawata nie ma nikt w mie艣cie... — Ale ojciec by艂 uparty:

—聽Ja ci to nakazuj臋, rozkazuj臋 ci jako tw贸j ojciec. Przecie tego obesranego ko艅ca nie b臋d臋 ni贸s艂 ja! — awanturowa艂 si臋 dozorca.

—聽Kiedy 'ja mam nowy krawat! P贸jd臋 go zdj膮膰... — prosi艂 syn. Ale ojciec obstawa艂 przy swoim.: — Nie, ja chc臋; 偶eby艣 mnie, pos艂ucha艂 natychmiast. No, we藕miesz-to, czy nie we藕miesz? — M艂ody zastanowi艂 si臋 i rzek艂: — Nie wezm臋, przez ten krawat nie wezm臋. — A dozorca pokrzykiwa艂 i skar偶y艂 si臋 niebu: — Ta-cy艣cie wy, ca艂e to wasze cholerne pokolenie. Cholera, 'jak偶e te, ja, znaczy ojciec, mam zawsze za was nosi膰 tylko ten obesrany koniec? — Syn m贸wi艂: — Tatku, przecie偶 ka偶dy przyzna, 偶e skoro za chwil臋 mam i艣膰 na randk臋, to nie b臋d臋 si臋 babra艂 z 艂ajnem, jak偶e bym potem m贸g艂 Olinie poda膰 r臋k臋?

—聽Panie rejencie, ale zapomnieli艣my o jednej rzeczy — rzek艂a sekretarka — ile ma by膰 zawiadomie艅 偶a艂obnych?

—聽呕a艂obnych zawiadomie艅? — wystraszy艂 si臋 pan rejent — niech pani napisze: czterysta. I msza 偶a艂obna w ko艣ciele 艢wi臋tego Eliasza... nad膮偶a pani z pisaniem?... dobrze... ch贸r m臋ski b臋dzie -.mi 艣piewa艂 Animas jide艂ium... po mszy 艣wi臋tej trzej ksi臋偶a wykonaj膮 przy katafalku Libera, przy wt贸rze ch贸ru... — dyktowa艂 stary pan, ale wreszcie nie wytrzyma艂, wspi膮艂 si臋 na palce i zobaczy艂, jak z s膮siedniej bramy wychodzi dozorca z synem, jak nios膮 ten dr膮g, by go wyp艂uka膰 w rzece; pan rejent widzia艂 r臋k臋 dozorcy, kt贸ra trzyma艂a ten zapaskudzony koniec tyki, pokiwa艂 g艂ow膮 i dyktowa艂 dalej: — ... katafalk ozdobiony jak przy pogrzebie... pierwsze dziesi臋膰 艂awek wy艂o偶onych czarnym suknem...

Z dziedzi艅ca browaru rozleg艂o si臋 natarczywe 艣wistanie.

Tam na dole przy studni sta艂a dziewczynka w s艂omianym kapelusiku i bez ustanku dmucha艂a w piszcza艂k臋 ukryt膮 pod tym kapelusikiem, dmucha艂a tak, a偶 babka wybieg艂a z pralni, po

drodze wycieraj膮c sobie r臋ce w mokry fartuch, a potem machaj膮c nimi i krzycz膮c:

_ Co si臋 zn贸w sta艂o, wy zbere藕niki? Czemu si臋 nie bawicie?

Dziewczynka obtar艂a bucik o traw臋 i poskar偶y艂a: — Babciu, Zdenieczek zrobi艂 kup臋 na trawniku, a ja w ni膮 wdepn臋艂am! — po czym dalej dmucha艂a w piszcza艂k臋.

Babka plasn臋艂a j膮 w twarz, a偶 piszcza艂ka wypad艂a dziewczynce z ust.

—聽Ty przekl臋ta suko, co wy sobie my艣licie? O byle g艂upstwo b臋dziesz na mnie 艣wista膰? Ja jeszcze po po艂udniu musz臋 lecie膰 do sprz膮tania, a wy艣cie tacy, 艂obuzy? Kiedy ja to pranie wreszcie sko艅cz臋?

Pan rejent wzruszy艂 ramionami i odsun膮艂 si臋 od okna.

Usiad艂 za sto艂em i m贸wi艂: — Ten napis, kt贸ry pani wyrysowa艂a wczoraj, ten napis na pomnik, do艂膮czymy do testamentu, poniewa偶 cz艂owiek w moim wieku, nie zna dnia ani godziny. A gdy jutro przyniesie pani ten drugi napis... Sta艂em si臋 r贸wny w艂asnym prochom... to te arkusze wymienimy, dobrze?

—聽Oczywi艣cie — rzek艂a dziewczyna i obserwowa艂a, jak w czasie m贸wienia starszemu panu sztuczna szcz臋ka opada艂a, zanim s艂owa.wypowiedzia艂 do ko艅ca. Zauwa偶y艂a te偶, 偶e pan rejent, nim kichn膮艂, szybko wyci膮gn膮艂 z kieszeni chusteczk臋 i przyciska艂 j膮 do ust. Jakby te偶 to wygl膮da艂o — pomy艣la艂a — gdyby pan rejent przyczepi艂 sobie do sztucznej szcz臋ki taki sznurek, jak nosi艂 jej dziadek, taki jedwabny sznurek, przymocowany do binokli... Dziadek nosi艂 jeszcze drugi sznurek. Czarny sznurek, do kt贸rego by艂 przyczepiony kapelusz, ten sznurek zahacza艂 dziadek o dziurk臋 od guzika, aby kapelusza wiatr nie porwa艂... ale co by si臋 sta艂o* gdyby tak pan rejent kichn膮艂, a sztuczna szcz臋ka zwis艂a mu na czarnym jedwabnym sznureczku, jak dziadkowe binokle? Jak dziadkowy kapelusz?

—聽Brr... — wstrz膮sn臋艂a si臋 dziewczyna.

—聽Zimno tu? — zdziwi艂 si臋 pan rejent.

~- Nie, 艣mier膰 mnie przeskoczy艂a — powiedzia艂a, obj臋艂a si臋 r臋kami krzy偶uj膮c je i zacz臋艂a sobie g艂adzi膰 i naciera膰 ramiona.

—聽Pi臋kny zwrot — powiedzia艂 pan rejent i zag艂臋bi艂 si臋 w umowie handlowej, ju偶 opatrzonej znaczkiem stemplowym, starannie przepisanej na maszynie, zeszytej bia艂o-czerwon膮 nitk膮, kt贸rej ko艅ce przylepiono czerwon膮 piecz臋ci膮. Gdy sko艅czy艂 czytanie, podni贸s艂 si臋. Przez otwarte okno widzia艂 rzek臋, nad kt贸r膮 pochyla艂a si臋 bia艂a koszula i sp艂ukiwa艂a dr膮g w wodzie. B艂臋kit bluzy dozorcy niemal si臋 zlewa艂 z barw膮 rzeki. Teraz obaj m臋偶czy藕ni wyprostowali si臋 -i patrzyli w milczeniu na drugi brzeg, a bia艂a koszula odbija艂a si臋 w lustrze wody i wygl膮da艂o, 偶e m艂odzieniec niczym cyrkowy akrobata wisi w rzece do g贸ry nogami...

—聽Prosz臋 pani! Prosz臋 zanotowa膰! — odwr贸ci艂 si臋 偶ywo pan rejent. — Szybko, 偶eby mi nie uciek艂o z pami臋ci!... Trumna jest moja kolebk膮, a napis cmentarny na pomniku to moja metryka... Prosz臋 mi to odczyta膰, dobrze?

2

Ma艂偶e艅stwo Schieslerowie, rolnicy z Boszina, byli pierwszymi interesantami. Pan rejent zna艂 ich ju偶 膰wier膰 wieku, od. czasu gdy zjawili si臋 u niego 艣wie偶o po 艣lubie, oboje ubrani z wiejska i z ksi膮偶k膮 do modlitwy, on w sztruksowych bryczesach, butach z cholewami i my艣liwskim kapeluszu, oboje pe艂ni godno艣ci niczym para kr贸lewska. Dzi艣 przyszli ju偶 postarzali i odziani po miejsku.

—聽No wi臋c, c贸偶 u was nowego? — zapyta艂 pan rejent, gdy ich usadzi艂 w fotelach.

—聽U nas to nic nowego nie ma, tyle 偶e s膮siadowi ria m贸zg pad艂o — rzek艂 ch艂op.

—聽Co wy m贸wicie? — uda艂 zdziwienie pan rejent.

—聽No, a jak偶e, m贸j s膮siad mia艂 艣wini臋, a ta mia艂a m艂ode, ale jak przyszed艂 pom贸r, zosta艂o im ino jedno. Karmili to prosi膮tko z flaszki, a ono lata艂o za nimi jak psina. Kiedy uros艂o, tak s膮siedzi ugadali, 偶e to prosi臋 zabij膮. Ale 偶e je chowali ,,na lewo”, to stary poszed艂 w nocy do piwnicy, a prosi臋 za nim, bo jakem ju偶

m贸wi艂, przywyk艂o biega膰 za nimi niczym pies. W piwnicy to nrosi臋 po艂o偶y艂o s膮siadowi 艂eb na podo艂ku, bo tylko jemu pozwala艂o drapa膰 si臋 za uszami. A gospodarz ci膮艂 je ostrzem siekierki vy kark, aby nie kwicza艂o, ale przy tym przewr贸ci艂 艣wiec臋, wi臋c ten s膮siad — jako 偶e prosi臋 藕le ci膮艂 — przeci膮gn膮艂 po nim jeszcze raz no偶em, a potem musia艂 na nim le偶e膰 ca艂膮 godzin臋, zanim ono wykrwawi艂o si臋 w tej ciemno艣ci... Ale to prosi臋 my艣la艂o, 偶e go skaleczy艂 kto艣 inny, i tuli艂o si臋 do gospodarza tak d艂ugo, a偶 si臋 wykrwawi艂o. A gospodarz, kiedy wylaz艂 z piwnicy, zwali艂 si臋 na 艂贸偶ko i wybuchn膮艂 p艂aczem, a 偶e si臋 ju偶 nikomu nie da艂 uspokoi膰, wi臋c go musieli odwie藕膰 do Kosmonos贸w. Ja powiadam, kto to s艂ysza艂 przyja藕ni膰 si臋 ze zwierz臋tami!

—聽Chryste Panie! — zawo艂a艂 pan rejent — a wy艣cie przy tym byli?

—聽Nie, opowiada艂a mi to wszystko siostra tego s膮siada, Libu-sza, ta, co to pan na pewno wie, 偶e ma t臋 c贸rk臋, co od trzydziestu lat le偶y w 艂贸偶ku, zna j膮 pan?

—聽Spod numeru siedemna艣cie?

—聽W艂a艣nie. Wie pan, jak to si臋 sta艂o?

—聽Nie wiem...

—聽To wszystko z tego, 偶e pojechali do miasta do kina. Szed艂 film z Chaplinem, ten film z tym ch艂opcem Coganem, co to gra艂 anio艂a, i ta Libusza powiedzia艂a sobie, 偶e jej c贸rka na zabawie wielkanocnej dla dzieci b臋dzie za takiego samego anio艂a. Wi臋c z ptasich pi贸r zrobili skrzyd艂a, a jak偶e, bardzo to by艂o 艂adnie, ale dziewczynka zazi臋bi艂a si臋, dosta艂a zapalenia m贸zgu, no i od tej pory le偶y jak 艁azarz.

—聽Ach tak! Hodaczowie! — przypomnia艂 sobie pan rejent. — A jej drugi brat ma posiad艂o艣膰 pod numerem dwadzie艣cia sze艣膰, co? Pani Schieslerowa, jak偶e si臋 im powodzi?

—聽Dobrze, bo dokupili siedem m贸rg pola — rzek艂a ch艂opka i z艂o偶y艂a swe ogromne r臋ce na kolanach — w艂a艣nie im umar艂 ten ich Karliczek. Jutro minie akurat miesi膮c, jak by艂 pogrzeb. On tak偶e przyp艂aci艂 przyja藕nienie si臋 ze zwierz臋tami. Mieli 藕rebi臋, a ono nauczy艂o si臋 chodzi膰 do izby po cukier. Ale 艂o艅skiego roku jesieni膮 przysz艂o do kuchni, tam si臋 czego艣 przel臋k艂o, za-

wadzi艂o o rur臋 od -gazu i, sp艂oszone, potratowa艂o meble. Stary Hodacz skoczy艂 ku niemu, ale zanim 藕rebi臋ciu zarzuci艂 koc na 艂eb, ono kopn臋艂o Karliczka. A potem ch艂opca zacz臋艂a z tego bole膰 noga i trza by艂o da膰 do szpitala, a tam mu nog臋 ur偶n臋li i przy tym umar艂. Hodaczowie chcieli zobaczy膰 synka w trumnie, ale jak t臋 trumn臋 otworzyli, tak pr臋dko j膮 zaraz zamkn臋li, bo ta ur偶ni臋ta noga le偶a艂a obok trupka. Ale poza tym na wsi teraz nudno, panie rejencie, nie dzieje si臋 nic, o czym by warto powiedzie膰 cho膰 par臋 s艂贸w. Warn w mie艣cie pod tym wzgl臋dem jest du偶o, du偶o lepiej. Aha, wie pan, gdzie ma gospodarstwo s膮siad Kral? — o偶ywi艂a si臋 ch艂opka.

—聽Numer czterna艣cie? — u艣miechn膮艂 si臋 pan rejent.

—聽A jak偶e, no wi臋c ten Kral, ba艂wan, wlaz艂 ze s艂u偶膮c膮 na strych i tam si臋 tak kochali, 偶e dostali skurczu i nie mo偶na go by艂o od tej s艂u偶膮cej oddzieli膰.

—聽Patrzcie no! — zaniepokoi艂 si臋 pan rejent i zauwa偶y艂, 偶e sekretarce czerwienieje pochylony kark.

—聽Ano tak! — rzek艂a gospodyni i poprawi艂a sobie czerwony kapelusik z sokolim pi贸rkiem. — Wi臋c musieli艣my przynie艣膰 drabiny, i liny, i sznury, i oboje tych rozpustnik贸w spu艣cili艣my na p艂achcie na podw贸rze. Wygl膮da艂o to, nie skar偶 mnie B贸g, wygl膮da艂o to w'艣wietle latarni jak na tym obrazie w o艂tarzu... zdj臋cie Jezusa z krzy偶a... A gdy艣my rozwi膮zali p艂acht臋, to stara Kra-lowa, co by艂a taka dumna, 偶e ma c贸rk臋 na wychowaniu w klasztorze, wi臋c ta stara Kralowa spra艂a ich batem, a偶 ojczulek zemdla艂. I wie pan, 偶e nie pomog艂o ani to biczowanie, ani polewanie zimn膮 wod膮, ani nawet pok艂uwanie no偶em, musia艂 przyj艣膰 pan doktor. Trwali tak przy sobie jak heretycy.

—聽To ci dopiero historia — mrukn膮艂 pan rejent — ale wida膰, 偶e ludzie na wsi wci膮偶 jeszcze maj膮 bli偶szy zwi膮zek z natur膮.

—聽W艂a艣ciwie tylko tyle — rzek艂 rolnik i poprawi艂 sw贸j 偶贸艂ty szalik, a zielonego motylka przycisn膮艂 palcem do ko艂nierzyka. — To偶 nam chcieli zgwa艂ci膰 nauczycielk臋 religii! Czeg贸偶 si臋 te偶 ludziom nie zachciewa! Sz艂a w bia艂y dzie艅 ko艂o lasku, tam,,gdzie si臋 na to m贸wi: Na Ptaku. I wtedy wymin膮艂 j膮 na rowerze jaki艣 ch艂op w granatowym p艂aszczu. A gdy nauczycielka wesz艂a do

lasu, to ten ch艂op wyskoczy艂 z g膮szcza i powiada: „Pobawimy sj膮 i” i chcia艂 j膮 zgwa艂ci膰. Tylko 偶e ta nauczycielka religii, ona 膰wiczy w „Sokole”, kopn臋艂a tego ch艂opa w przyrodzenie, a potem zmusi艂a go, aby wzi膮艂 rower i doprowadzi艂a go kopniakami, znaczy tego ch艂opa, a偶 do posterunku 偶andarmerii. By艂 to, jak si臋 okaza艂o, jaki艣 handlarz byd艂em z Przelouczy i twierdzi艂, 偶e chcia艂 si臋 tylko wysiusia膰, ale nauczycielka religii w obecno艣ci 偶andarma .da艂a mu w pysk, tak 偶e ten handlarz byd艂a upad艂 i przyzna艂 si臋, jak to by艂o i skamla艂, 偶e ju偶 wi臋cej tego nie zrobi. Ale jak o inne rzeczy chodzi, to, panie rejencie, na wsi zupe艂nie zdech艂 pies, to nie tak jak wtedy, gdy艣my byli m艂odzi... — mrugn膮艂 rolnik.

—聽Ale, Ludwiku, opowiedz jeszcze panu rejentowi... — przypomnia艂a 偶ona i wytar艂a nos w batystow膮 chusteczk臋, a prawie wszystko zosta艂o jej w palcach — powiedz, Ludwiku, na czym to przy艂apali艣cie naszego gminnego przyg艂upka, no!...

—聽Nie b臋dzie to znowu co艣 zbyt 艣mia艂ego? — zapyta艂 pan rejent i spojrza艂 na sekretark臋, kt贸rej profil b艂yszcza艂 od srebrnego potu.

—聽Gdzie偶by za艣, to tylko takie co艣 z 偶ycia — uspokaja艂a ch艂opka.

—聽No pewnie! — obruszy艂 si臋 rolnik — to nic takiego, ot, dziecinna sprawa. Przyszli po mnie, jako po pierwszego radnego, 偶e si臋 s膮siad w domu zatru艂 bimbrem p臋dzonym ze 艣liwek. Wi臋c poradzi艂em, niech go powiesz膮 za nogi na drabinie, aby to z niego wyp艂yn臋艂o. Tylko 偶e s膮siad ju偶 strawi艂. Wtedym sobie przypomnia艂 jake艣my to robili u nas w domu z dziadkiem. Zagrzebali艣my wi臋c s膮siada w ciep艂y krowi gn贸j, bo ju偶 cz艂ek by艂 prawie zimny. I gdy tak rzucamy ostatnie wid艂y tego gnoju, s艂ysz臋, jak gdzie艣 za p艂otem dziwnie.pobekuje koza. Patrzymy po sobie, co si臋 to dzieje? Wi臋c przele藕li艣my przez p艂oty i przy艂apali艣my przyg艂upka z naszej wioski, tego j膮ka艂臋 Bohouszka, jak...

Pan rejent wsta艂 i nadstawi艂 ucho, po艂o偶ywszy uprzednio palec na swych zsinia艂ych wargach.

Rolnik j膮艂 mu co艣 szepta膰, a po chwili pan rejent a偶 klapn膮艂 na fotel.

—聽Wi臋ce艣m^ wzi臋li baty i styliska — ci膮gn膮艂 ju偶 na g艂0s rolnik — i take艣my tego j膮ka艂臋 Bohouszka sprali, 偶e si臋 przesta艂 j膮ka膰. Prawda, 偶e pod innym wzgl臋dem to co to za 偶ycie na wsi? Ani teatru, ani kina, ani hotelu... ach, miasto! — zat臋skni艂 rolnik.

—聽Mo偶e — rzek艂 pan rejent i patrzy艂, jak kartka w palcach sekretarki dr偶y w rytm dziewcz臋cego serca — ale dla nas, chrze艣cijan, B贸g jest wsz臋dzie, na wsi i w mie艣cie, wsz臋dzie, gdziekolwiek jest cz艂owiek, tam w jego sercu mieszka B贸g. Wszystko inne, jak sami wiecie, to marno艣膰 nad marno艣ciami. Dlatego my, chrze艣cijanie, jako synowie Boga zawieramy z Bogiem umow臋, co si臋 tyczy naszej duszy, a jako obywatele pewne swoje podstawowe sprawy maj膮tkowe rozwi膮zujemy za pomoc膮 um贸w. Dla-tego艣cie mnie dzisiaj odwiedzili, jak przypuszczam, chcecie rozporz膮dzi膰 swym maj膮tkiem na wypadek 艣mierci... czy nie tak? — zapyta艂 pan rejent, widz膮c, 偶e wie艣niacy ju偶 si臋 wygadali.

—聽Tak — odpowiedzieli r贸wnocze艣nie.

—聽Prosz臋 — rzek艂 pan rejent i wsta艂 — dlatego porozmawiamy sobie o formach testamentu. — Zacz膮艂 m贸wi膰, spogl膮daj膮c przy tym przez okno na drug膮 stron臋 rzeki, gdzie s艂o艅ce zmusi艂o kolory, aby niemal wyblak艂y. Teraz* przyjecha艂a tam czerwona 艂贸dka w 偶贸艂te pasy, 艂贸dka pomalowana jak w贸zek z lodami, 艂贸dka pana Brzichnacza, emerytowanego maszynisty, na przedzie 艂贸dka ta mia艂a napisy wykonane ozdobnymi literami, na ka偶dym wio艣le znajdowa艂 si臋 wypisany tymi偶 ozdobnymi literami dok艂adny adres pana Brzichnacza; wios艂owa艂 on w d艂ugich spodniach od dresu, na kt贸rych w pasie widnia艂 wyszyty 艣ciegiem z prostych kresek tak偶e ca艂y adres pana Brzichnacza, jego pantofle gimnastyczne r贸wnie偶 by艂y starannie opatrzone adresem; pan rejent delektowa艂 si臋 rzek膮 i dalej m贸wi艂 o ostatniej woli, podczas gdy ta czerwona 艂贸deczka rzuca艂a czerwone refleksy po wodzie i drzewach, a pan rejent przypomnia艂 sobie, jak przed laty ca艂e miasto wita艂o ksi臋dza biskupa z Litomierzyc, dworzec by艂 pe艂en dziewcz膮t w bieli, baldachim贸w, chor膮gwi, cz艂onk贸w miejskiej rady i orkiestr, ale poci膮g z salonk膮 ksi臋dza biskupa mia艂 sp贸藕nienie, ekspedytor za艣 pu艣ci艂 po r贸wnoleg艂ym torze poci膮g towarowy, prowadzony przez maszynist臋 pana Brzichnacza,

kt贸ry min膮wszy semafor, wychyli艂 si臋 z lokomotywy i prze偶egna艂 peron wielkim krzy偶em, nakre艣lonym r臋k膮... a wtedy dziewcz臋ta zacz臋艂y sypae kwiaty, orkiestra gra膰 Tysi膮ckro膰 pozdrawiamy Ciebie... a tu przez stacj臋 przeje偶d偶a艂 poci膮g z w臋glem. Teraz czerwona 艂贸dka znikn臋艂a za p艂acz膮c膮 wierzba i przenios艂a wszystkie odbicia i wszystkie napisy gdzie indziej... — ... dlatego tak偶e maj膮tek mo偶e by膰 miernikiem mi艂o艣ci rodzic贸w do dzieci, kt贸re na odziedziczonej posiad艂o艣ci b臋d膮 gospodarowa膰 nadal... — sko艅czy艂 pan rejent. Potem w biurze zapad艂a cisza.

—聽Wi臋c, panie rejencie — obliza艂 wargi rolnik — my by艣my my艣leli... kr贸tko m贸wi膮c, powiedzia艂bym... wi臋c 偶e najstarszy syn nasz Ludwik dostanie wszystko, ale sp艂aci Agnieszk臋, znaczy nasz膮 c贸rk臋... 偶e da jej pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy... a my, my by艣my poszli na do偶ywocie... — sko艅czy艂 szeptem zak艂opotany i przycisn膮艂 brod臋 do piersi, a偶 mu si臋 skry艂 zielony motylek. — Co ty, 偶ono, na to? — zapyta艂.

—聽Ja bym chcia艂a, aby pan rejent tam zapisa艂, 偶e raz w miesi膮cu m贸j syn Ludwik b臋dzie obowi膮zany zaprz臋gn膮膰 konie do bryczki i zawie藕膰 mnie na cmentarz do Krzinca... — rzek艂a ch艂opka, a 艂za sp艂ywaj膮ca po jej twarzy zrobi艂a z taniego pudru papk臋 przy pomarszczonych ustach.

—聽No to prosz臋 was — powiedzia艂 rejent — moja sekretarka postara si臋 o wyci膮g z ksi膮g hipotecznych, w przysz艂y pi膮tek przyprowadzicie z sob膮 dw贸ch 艣wiadk贸w, teraz za艣 przygotujemy koncept, prosz臋, niech pani pisze!

Pan rejent podszed艂 do okna, przez chwil臋 patrzy艂 na rzek臋 i my艣la艂 o maszyni艣cie panu Brzichnaczu, jak wieczorem wyjedzie na spacer rowerem firmy Premier, rowerem z higieniczn膮 kierownic膮, na kt贸ry wskakuje si臋 maj膮c wpierw przygotowany peda艂, a ten. rower te偶 ma na ramie ozdobnymi literami wypisany ca艂y adres wraz z numerem domku, gdzie r贸wnie偶 wszystko jest opatrzone napisami, wymalowane, ponumerowane, 艣cie偶ki za艣 oznaczone turystycznymi znakami: zielono-bia艂e wiod膮 do ogr贸dka, czarno-bia艂e do drewutni, br膮zowo-niebieskie do ust臋pu...

—聽Ju偶 pani przygotowana? No wi臋c!... Na wypadek, kiedy nas B贸g powo艂a do wieczno艣ci zarz膮dzamy, co nast臋puje: punkt pierwszy — dyktowa艂 pan rejent i patrzy艂 na powierzchni臋 p艂y_ n膮cej wody.

3

Po po艂udniu wzi膮艂 pan rejent lask臋 i wyszed艂. Gdy szed艂 od m艂yna ku mostowi, wymin臋艂o go dw贸ch ludzi na podw贸jnym rowerze lekko zawadzaj膮c kierownic膮 o jego r臋kaw. To podczas po艂udniowej przerwy wyjechali sobie dwaj bracia, trafikanci, kt贸rzy sprzedawali wyroby tytoniowe i gazety przy teatrze. Jeden z nich by艂 艣lepy, ten siedzia艂 z ty艂u, drugi, widz膮cy, z przodu. Pan rejent, gdy jeszcze pali艂, lubi艂 kupowa膰 w ich trafice cygara, lubi艂 patrze膰, jak 艣lepiec za pomoc膮 dotyku orientuje si臋 w ca艂ej trafice, jak natychmiast po chrz膮kni臋ciu pana rejenta u艣miecha艂 si臋, pochyla艂 g艂ow臋 ku okienku i wita艂: — „Dzie艅 dobry, panie rejencie!” — odwracaj膮c si臋 si臋ga艂 bezb艂臋dnie po portorika, potem przyjmowa艂 banknot, kt贸ry tak samo rozpoznawa艂 dotkni臋ciem jak pana rejenta po kaszlu. Teraz ci dwaj trafikanci jechali wzd艂u偶 rzeki, jeszcze raz pokaza艂y si臋 ich postacie do g贸ry nogami w spokojnej wodzie, w tej chwili ich g艂owy znikn臋艂y pod sp贸dnicami ga艂臋zi lip, ale nogi trafikant贸w naciska艂y nra peda艂y, jak sprz臋偶one t艂oki lokomotywy, a to samo wida膰 by艂o jeszcze raz w rzece, niczym jak膮艣 fantastyczn膮 maszyn臋 o czterech ko艂ach... Pan rejent patrzy艂 i pomy艣la艂 sobie, co by te偶 by艂o, gdyby ci dwaj trafikanci kiedy艣 si臋 upili i ju偶 by zapad艂a noc, a oni by wsiedli na ten sw贸j podw贸jny rower odwrotnie, ten 艣lepy z przodu, a ten widz膮cy z ty艂u? Dok膮dby w ten spos贸b dojechali? Mo偶liwe, 偶e gdyby im nikt nie stan膮艂 na drodze, to ten 艣lepy dojecha艂by a偶 do domu, mo偶e i drog臋 rozpoznaje tak samo sprawnie, jak pieni膮dze w palcach, jak znajomych po ich kaszlu... my艣la艂 sobie pan rejent i id膮c ko艂o opustosza艂ych ko艅skich stajni, gdzie nad drzwiami widnia艂y czerwone ko艅skie 艂by, wyszed艂 w stron臋 ogr贸dk贸w. Cicho wymin膮艂 kiosk tytoniowy, do kt贸rego zawsze ba艂 si臋 zagl膮da膰. Nawet te-

raz k膮tem oka widzia艂 r臋ce trafikanta, opieraj膮ce si臋 na stoliku przy okienku, r臋ce inwalidy wojennego, kt贸ry zosta艂 poparzony miotaczem ognia i kt贸ry za to otrzyma艂 order i trafik臋.

Teraz pan rejent zszed艂 po kamiennych schodach ku rzece i z lubo艣ci膮 patrzy艂 na miasto, na swoje kolorowe okna, tam, po drugiej stronie rzeki, widzia艂, jak kobieta w czerwonym 偶akieciku d藕wiga ku rzece kosz z bielizn膮, kl臋ka na k艂adce i ogl膮da swoj膮 twarz w spokojnej wodzie, poprawia wci膮偶 opadaj膮ce w艂osy, a potem zn贸w zobaczy艂 jeszcze jedn膮 praczk臋, kt贸ra niejako wychyn臋艂a z rzeki w powietrze niby kierowa dama z kart, ale po chwili wzi臋艂a bia艂e prze艣cierad艂o, pochyli艂a si臋 i rozmaza艂a sw贸j obraz...

A po grobli i po skarpie, tam, po drugiej stronie rzeki, spacerowali pan dziekan w meloniku i zupe艂nie taki sam pan dziekan w czarnym ubraniu szed艂 do g贸ry nogami w rzece, a gdy czerwony 偶akiecik praczki i czarny surdut wygl膮da艂y niczym czerwona kropka i nad ni膮 czarny wykrzyknik, to zn贸w to samo zrodzi艂o si臋 w lustrze wody, tylko odwrotnie, tak 偶e gdy praczka pozdrowi艂a wielebnego dziekana, ten si臋 odk艂oni艂 i d艂ugim ruchem zdj膮艂 melonik, to w odbiciu w rzece wygl膮da艂 jakby kapeluszem nabiera艂 wod臋... Pan rejent za艣 patrzy艂 uwa偶nie tam, na drug膮 stron臋, i wszystko widzia艂 jednocze艣nie. Potem przykucn膮艂, nabra艂 w d艂onie wody i ceremonialnie umy艂 sobie twarz. Nast臋pnie wydosta艂 si臋 na grobl臋 i wzd艂u偶 p艂ot贸w wyszed艂 za miasto.

Przy czere艣niowym sadzie na przewr贸conej p艂askiej 艂贸dce siedzia艂a m艂oda kobieta w kostiumie k膮pielowym i robi艂a na drutach 偶贸艂ty sweter. Nagi ch艂opczyk le偶a艂 opieraj膮c si臋 brzuchem na k艂adce i stara艂 si臋 patykiem wy艂owi膰 co艣 z wody. Pan rejent rozkosznie westchn膮艂, po czym j膮艂 patrze膰 na drug膮 stron臋 rzeki tam, gdzie zaczyna艂y si臋 kilometry 艂膮k, sk膮d zbli偶a艂 si臋 na bia艂ym koniu m艂ody, opalony m臋偶czyzna, w samych spodniach i boso, i wjecha艂 prosto w letni膮 wod臋. W niej odbija艂 si臋 jeszcze jeden ko艅, jak gdyby te dwa siwki sta艂y sobie wzajemnie na kopytach. Teraz ko艅 naci膮gn膮艂 uzd臋, pochyli艂 kark i pi艂 swojemu odbiciu z pyska.

—聽Mamusiu, co to jest? — zapyta艂 ch艂opiec i rozstawiwszy n贸偶ki stan膮艂 przed m艂od膮 kobiet膮 siedz膮c膮 w kostiumie k膮pielowym, a w palcach trzyma艂 jaki艣 obwis艂y przedmiot.

—聽Famfiku, wyrzu膰 to natychmiast! — zawo艂a艂a i zaczerwieni艂a si臋.

—聽Ale mamusiu, na co to jest? ,-.-•>(.

—聽Powiadam, ci, rzu膰 to zaraz! ; ,

—聽Jak mi powiesz, na co to jest!

—聽Nie musisz wiedzie膰, na to masz jeszcze dosy膰 czasu!

—聽Ale ja to chc臋 wiedzie膰! — zatupa艂 ch艂opczyk bosymi nogami — ja chc臋 wiedzie膰!

—聽A ja ci m贸wi臋, w tej chwili to wyrzu膰! — krzykn臋艂a matka i od艂o偶y艂a rob贸tk臋.

Ale ch艂opiec rzuci艂 si臋 do ucieczki, matka pobieg艂a za nim. Gdy wyci膮gn臋艂a r臋k臋, by z艂apa膰 uciekaj膮cego, ten zdecydowany na wszystko wsadzi艂 do buzi 贸w przedmiot, kt贸ry wy艂owi艂 z rzeki.

—聽Czekaj, ja to powiem tatusiowi — wola艂a m艂oda kobieta i bi艂a ch艂opca, kt贸ry potkn膮艂 si臋 i upad艂 pod nogi rejenta.

—聽艁adna historia — rzek艂 pan rejent

M艂oda matka jedn膮 r臋k膮 wyci膮ga艂a z ust ch艂opca 贸w przedmiot a drug膮 go 艂oi艂a i oburzona wo艂a艂a: — Czekaj, ja powiem, co艣 ty zn贸w wyprawia艂 nad wod膮, ty 艣wintuchu jeden! — a gdy wydoby艂a z ust ch艂opca znaleziony przedmiot, z obrzydzeniem go od siebie odrzuci艂a.

Potem wr贸ci艂a do swojej rob贸tki, ale w pewnej chwili poczu艂a si臋, jak gdyby jecha艂a na rowerze i kto艣 jej miedzy szprychy w艂o偶y艂 kij. Obejrza艂a si臋 i zobaczy艂a jak starszy pan wzrokiem rozbiera j膮 z kostiumu k膮pielowego; patrzy艂 na jej cia艂o z takim znawstwem i upodobaniem, 偶e d艂oni膮 jednej r臋ki zas艂oni艂a sobie 艂ono a ramieniem drugiej — piersi. Tak trwa艂a chwil臋, potem zn贸w usiad艂a na 艂odzi i zaraz wzi臋艂a do r膮k rob贸tk臋.

—聽Hmm... — mrukn膮艂 pan rejent, nasun膮艂 sobie kapelusz na czo艂o i zawr贸ci艂, wywijaj膮c laseczk膮 i beztrosko 艣cinaj膮c ni膮 ro艣linom kwiaty, patrzy艂, jak ko艅 p艂ynie rzek膮, jak si臋 z wolna wynurza i wraz z je藕d藕cem wychodzi z wody, a r贸wnocze艣nie

w tym samym miejscu z lustra wody wyrasta odwr贸cony ko艅, kt贸ry grzebie kopytem w swym odbiciu. Potem je藕dziec bos膮 pi臋t膮 uderzy艂 siwka w s艂abizn臋 a偶 zadudni艂o, a ko艅 biegn膮c k艂usem po mieli藕nie rozpryskiwa艂 kopi臋 samego siebie.

Pan rejent przy艣pieszy艂 teraz kroku.

Gdy mija艂 trafik臋, znowu nie spojrza艂 do wn臋trza, ale gdy j膮 min膮艂, przypomnia艂 sobie, 偶e k膮tem oka nie dostrzeg艂 czerwonych r膮k. Zatrzyma艂 si臋, a wtedy us艂ysza艂 j臋k. Zawr贸ci艂 i zajrza艂 do budki. Na pod艂odze le偶a艂 trafikant w ataku epileptycz-nym, tak jako艣 dziwnie, mi臋dzy rega艂em a krzes艂em, zupe艂nie zasypany papierosami.

Pan rejent zaszed艂 do budki od ty艂u, ale gdy uj膮艂 za klamk臋, okaza艂o si臋, 偶e drzwi s膮 zamkni臋te. Wr贸ci艂 wi臋c i przez okienko dostrzeg艂, 偶e klucz tkwi w zamku. Od艂o偶y艂 lask臋, podni贸s艂 opuszczone okienko i po艂ow膮 cia艂a wepcha艂 si臋 do malutkiej trafiki. Gdy potem wyci膮ga艂 palce, aby odemkn膮膰 drzwi z klucza, straci艂 r贸wnowag臋 i zsun膮艂 si臋 g艂ow膮 na d贸艂. Najpierw zauwa偶y艂 te popalone przez miotacz ognia czerwone r臋ce, potem upad艂 twarz膮 na twarz trafikanta, twarz tak przez wojn臋 ukszta艂towan膮, jak gdyby j膮 kto艣 na chwilk臋 w艂o偶y艂 do wrz膮cego oleju. Nast臋pnie obcasem wyrwa艂 ze stolika szufladk臋 i kilka gar艣ci monet posypa艂o si臋 na nich obu. Pan rejent wyswobodzi艂 r臋k臋, odemkn膮艂 drzwi i wygramoli艂 si臋 na s艂o艅ce.

Akurat w tej chwili na rowerze przyjecha艂a kolporterka „Wieczornego Czeskiego S艂owa”, na tylnym i przednim baga偶niku mia艂a paczki popo艂udni贸wek. Kiedy ujrza艂a pana rejenta w niesamowitej pozycji, a trafikanta le偶膮cego na papierosach i monetach, zeskoczy艂a z roweru i rozstawiwszy nogi znieruchomia艂a trzymaj膮c si臋 kierownicy.

—• Pani Yorliczkowa, prosz臋 mi pom贸c — rzek艂 rejent.

Ale kolporterka popo艂udni贸wek jakby skamienia艂a. Pan rejent wyci膮gn膮艂 trafikanta, a wraz z nim tak偶e papierosy i bilon. Potem rozpi膮艂 mu koszul臋, zacz膮艂 go klepa膰 po policzkach i obcie-ra膰 jego obfit膮 艣lin臋. Kolporterka ju偶 si臋 opami臋ta艂a, ale nie mog艂a nic wi臋cej jak tylko porusza膰 palcem, wi臋c bez przerwy naciska艂a dzwonek roweru.

Potem przybiegli ludzie, j臋li rozgina膰 zaci艣ni臋te r臋ce traf kanta, przynie艣li wod臋 z rzeki i obmywali biedakowi piersi Pan rejent trzyma艂 jego g艂ow臋 na podo艂ku i g艂adzi艂 t臋 poparzon膮 w czasie wojny czaszk臋, kt贸ra wygl膮da艂a, jak gdyby j膮 po_ obszywano resztkami r贸偶nych sk贸r.

—聽Pani Yorliczkowa, prosz臋 i艣膰 po jego 偶on臋, dobrze? —. rzek艂 pan rejent, ale kolporterka popo艂udni贸wek wci膮偶 naciska艂a dzwonek przy rowerze, a teraz si臋 rozkrzycza艂a.

—聽Ludzie, pozbierajcie te pieni膮dze i papierosy — przypomina艂 rejent i nadal g艂aska艂 trafikanta i spogl膮da艂 na drug膮 stron臋 rzeki, gdzie siedzia艂 rybak, nawleka艂 na haczyk rybk臋, 偶yw膮 i b艂yszcz膮c膮 jak lusterko, tak uwa偶nie j膮 nawleka艂, aby jej nie porani膰 kr臋gos艂upa, a teraz szerokim 艂ukiem rzuci艂 j膮 do wody... i drugi taki sam rybak siedzia艂 w zwierciadle wody naprzeciw niego niby pikowy kr贸l...

—聽I prosz臋 skoczy膰 po lekarza — radzi艂 pan rejent.

Prze艂o偶y艂a Helena Gruszczy艅ska-D臋bska

pod „Zielonym Drzewem”

Od czasu, kiedy trzynastka przed piwiarni膮 „Pod Zielonym Drzewem” nie wzi臋艂a zakr臋tu, lecz przebiwszy okno zatrzyma艂a si臋 a偶 przy szynkwasie, od tego czasu wielu go艣ci przesta艂o tutaj przychodzi膰. Nie przeszkadza艂o to jednak panu Chlumec-kiemu, szynkarzowi, kt贸rego najwi臋ksz膮 rado艣ci膮 by艂o, kiedy rano po przebudzeniu m贸g艂 sobie natoczy膰 pierwsze piwo. Dzisiaj ju偶 od rana wypija艂 jeden kufel po drugim, zatrzymywa艂 si臋 przy oszklonych drzwiach i czyta艂 wywieszk臋 tre艣ci nast臋puj膮cej: „Donosz臋 wszystkim znajomym, 偶e ja, Julia Kadava, nauczycielka szk贸艂 zawodowych, umar艂am w wieku lat 67. M贸j pogrzeb odb臋dzie si臋 o godz. 15 na cmentarzu w Diablicach dnia 16 wrze艣nia 1961” (data by艂a wstawiona o艂贸wkiem). I w艂asnor臋czny podpis nieboszczki: Julia Kadava, nauczycielka szk贸艂 zawodowych.

Za ka偶dym razem, kiedy pan Chlumecky to czyta艂, kr臋ci艂 g艂ow膮 i powraca艂 do pipy, k艂ad艂 na niej obie r臋ce, natacza艂 sobie kufel piwa, haustem go wypija艂 i zaraz op艂ukiwa艂 w zlewie.

Robi艂o si臋 ju偶 ciemno, ale szynkarz nie zapala艂 艣wiat艂a.

Dwaj go艣cie siedzieli przy samej 艣cianie tu偶 obok drzwi do piwnicy, na wypadek gdyby znowu trzynastka wjecha艂a do piwiarni. I zabawiali si臋.

—聽Ile schod贸w jest „U Pasovskich?” — pyta艂 jeden.

—聽Siedem — odpowiada艂 drugi. — Ale ile ich jest „U Kalen-d贸w?”

—聽„U Kalend贸w”... U kt贸rych? Mamy Kalend贸w przy akademii i Kalend贸w na nabrze偶u.

—聽Rany boskie! „U Kalend贸w” przy akademii gospoda jest zlikwidowana, wi臋c chodzi tylko o Kalend贸w naprzeciwko portu, nie?

—聽Czekaj, czekaj, to b臋dzie jeden, dwa, trzy, cztery, pi臋膰.. — go艣膰 w wyobra藕ni szed艂 po nich do gospody — razem jest siedem i schodzi si臋 tam w d贸艂. A ile schod贸w jest w „Dobrym Zdroju”?

—聽Jeden do g贸ry. A „Pod Czerwonymi Sercami”?... — zabawiali si臋 go艣cie, szynkarz za艣 znowu podszed艂 do drzwi, od Krzi-偶a zje偶d偶a艂a trzynastka o艣wietlona jak restauracja, zdawa艂o si臋, 偶e wjedzie prosto do piwiarni „Pod Zielonym Drzewem”, ca艂y lokal si臋 rozjarzy艂, ale tramwaj w ostatniej chwili szarpn膮艂 i skr臋ciwszy w bok pojecha艂 ku prawemu rogowi ulicy. Tylko w膮ski chodniczek dzieli艂 go od okien gospody, wagony za艣, jak trzy pod艣wietlone akwaria, rzuci艂y blask na piwiarni臋...

A oto na chodniku ukaza艂 si臋 szwagier pana Chlumeckiego. Szynkarz otwar艂 drzwi i zawo艂a艂 z rado艣ci膮:

—聽Co tutaj, cz艂owieku, robisz? Przegryz艂e艣 艂a艅cuch czy jak, 偶e艣 z waszego Czudova-Bubaczkova wybra艂 si臋 do miasta?

—聽A ty, t艂u艣ciochu, nie m贸g艂by艣 przyj艣膰 do nas? Matka ju偶 zapomnia艂a, jak wygl膮dasz — rzek艂 szwagier i usiad艂.

—聽Nie przyjd臋 — powiada szynkarz i zaczyna toczy膰 piwo — ale przyjad臋. Kupi臋 sobie motorower.

—聽Ty? — szwagier wsta艂 i klepn膮艂 szynkarza po brzuchu — z tym baga偶em?

—聽No — westchn膮艂 szynkarz, natoczy艂 kufel, ze smakiem wypi艂 jednym haustem i zaraz op艂uka艂 szk艂o w wodzie — widzisz, musz臋 co艣 zrobi膰 dla cia艂a, wygl膮dam ju偶 jak cie艅.

—聽Ja wiem, ale cyrkowy — rzek艂 szwagier — s艂uchaj, Franciszku, nie kupuj sobie tego, 偶eby艣 wiedzia艂, ilu ja ich ju偶 spotka艂em. Jad臋 trzynastk膮, a tam ko艂o Scholer贸w'le偶y taki wariat jak ty, motor ko艂o niego, druty w ko艂ach jeszcze si臋 kr臋ci艂y w t臋 i nazad, na twarzy mu po艂o偶yli porann膮 gazet臋, a motor jak

rozdeptana zabawka i policjanci zakre艣lali wapnem ko艂o. Nie kupuj sobie tego, nie kupuj, pos艂uchaj swego szwagra, nie kupuj!

—聽Ale偶 to偶 to jest troszk臋 wi臋ksze ni偶 rower...

—- W艂a艣nie takie g贸wno to nieszcz臋艣cie. Tam jak skr臋ca od Vlachovki na g贸r臋 tr贸jka, tam mi臋dzy czternastk膮 a tr贸jk膮 zgnietli艣my t臋g膮 kobiet臋 na takim motorku. Zharatali艣my wszystko razem z torb膮 i zakupami. Poci膮gn膮艂em za r臋czny hamulec i zastopowa艂em biegi, ale nie poszed艂em tam, za nic w 艣wiecie nie poszed艂bym na to patrze膰. Mnie wystarczy艂o takie ciche kwikni臋cie... Stan膮艂em za wagonem przyczepnym, pal臋 papierosa, czekam na komisj臋... i tam jak jest ten spadek z g贸ry — pa-trz搂, strumyczkiem obok torowiska p艂ynie mleko, a za nim 艣wie偶a krew.

—聽To niby mam sobie kupi膰 auto, czy jak? — powiada szynkarz zirytowany, idzie i znowu b臋bni w szyb臋 w drzwiach i patrzy, jak od Krzi偶a zje偶d偶a dziesi膮tka, ju偶 niemal obw膮cha艂a zielono malowan膮 艣cian臋, ale rozmy艣li艂a si臋, skr臋ci艂a i swym 艣wiat艂em wytapetowa艂a na 偶贸艂to ca艂y lokal... Zaraz za ni膮 jecha艂a dwunastka, a konduktorka z tamtej dziesi膮tki sta艂a na tylnej platformie ostatniego wagonu i palcem zrobi艂a w powietrzu py-tajnik, za艣 motorniczy dwunastki smutno podni贸s艂 r臋k臋 i wystawi艂 trzy palce, na znak, 偶e jeszcze ma trzy kursy, zanim zjedzie do zajezdni... wi臋c konduktorka smutno pokiwa艂a g艂ow膮, 偶e mu wsp贸艂czuje, a potem si臋 roze艣mia艂a i wystawi艂a jeden palec, zamkn臋艂a b艂ogo oczy, a r臋k膮 zrobi艂a tak膮 pauz臋, d艂ug臋 krech臋, na znak, jak przyjemnie jej pomy艣le膰, 偶e zrobi jeszcze tylko jeden kurs, a potem pojedzie do domu.

Szwagier za艣 gada艂 i tak zako艅czy艂:

—• Tyle jest tych wypadk贸w, m贸g艂bym ci opowiada膰 do p贸艂nocy. Auto te偶 jest g贸wno, cho膰 ma cztery ko艂a. Przed gospoda „Pod Dielokrzi偶em” mi臋dzy pi膮tk臋 a dziewi臋tnastk臋 dosta艂 si臋 nam „Minor” i te偶 wygl膮da艂 potem jak pognieciona gazeta! Dwie baby! Ta, co prowadzi艂a, chcia艂a si臋 przemkn膮膰, ale si臋 jej to nie uda艂o i wtran偶oli艂a w贸z tak, 偶e obie je p贸藕niej wydoby-Wali po kawa艂eczku. Kawa艂eczek do tej trumny, drugi do tam-

tej, 偶eby to wypad艂o mniej wi臋cej tyle, jak na dwie kobiety. Co ci po aucie!

—聽Wi臋c mam chodzi膰 na piechot臋?

—聽Piechot膮 chodzi膰 dobrze, ale znowu nie wolno ci mie膰 膰wieka w g艂owie — kr臋ci艂 g艂ow膮 szwagier. — Franciszku, nie do wiary, powiadam ci, ilu ludzi nam wlaz艂o pod tramwaj! Na prostej drodze! S膮 tacy, co ci b臋d膮 sta膰 na kraw臋偶niku, rozgl膮da膰 si臋, a gdy zobacz膮, 偶e jedzie tramwaj, zupe艂nie jakby sobie powiedzieli: ,,To ten”. I hop pod niego! Tak w艂a艣nie ko艂o S艂owia艅skiej Lipy wpad艂 mi pod dziesi膮tk臋 sam kontroler, gdy pr贸bowa艂 z艂apa膰 jednego zbieracza bilet贸w. Jeszcze gdy od razu trup, to dobrze, ale kiedy cz艂owiek znajdzie si臋 pod tramwajem i 偶yje! Ajajajaj! Wtedy czy ruszysz naprz贸d czy cofnies^, dogodzisz mu jeszcze lepiej. A on tam prosi, ludzie, na lito艣膰 bosk膮, zdejmicie ze mnie ten ci臋偶ar!... Pieszo dzisiaj chodzi膰 po Pradze, to te偶 ryzyko.

—聽Co to za jedni ci zbieracze bilet贸w? — zapyta艂 szynkarz, i znowu 艂ykn膮艂 kufel piwa, po czym podszed艂 do drzwi i patrzy艂 poprzez szyb臋 na ulic臋 i b臋bni艂 palcami po tej wywieszce, w kt贸rej Julia Kadava donosi艂a o swej 艣mierci i jednocze艣nie zaprasza艂a na w艂asny pogrzeb.

—聽To s膮 przewa偶nie renci艣ci — rzek艂 szwagier. — Pra偶anie, kt贸rzy na wysepkach przystank贸w przesiadkowych zbieraj膮 bilety rzucane przez pasa偶er贸w, czytaj膮 kierunek i jad膮 na nie dalej. Strasznie modny sport. Nawet pewien prymariusz ze szpitala to uprawia.

—聽Hm — rzek艂 szynkarz — ale panowie, nie przeszkadzamy wam czasem? — zapyta艂 tych dw贸ch go艣ci, kt贸rzy na siebie krzyczeli i k艂贸cili si臋, nie mog膮c si臋 dogada膰, ile schod贸w prowadzi do „Straconej Warty”.

—聽Wi臋c zabierzcie si臋 i id藕cie zobaczy膰! — poradzi艂 im szynkarz.

—聽To jest pomys艂 — rzek艂 jeden z go艣ci, zaraz si臋gn膮艂 po czapk臋 i obaj wyszli; trzymaj膮c r臋ce w kieszeniach skierowali si臋

ku Krzi偶贸wi.

—聽Cztery schody — zauwa偶y艂 szwagier. ' :'•

_—聽Wiesz, ja bym bra艂 ten motor tylko na wycieczki — po-^iada szynkarz — co艣 mi teraz brak powietrza.

—聽Ja wiem, ja to znam, ty nie wytrzymasz, masz tak膮 natur臋, jak twoja siostra Marzenka, dodasz gazu i pop臋dzisz! Potem si臋 trudno dziwi膰, gdy przyjd臋 do „Chmielowego Krzaka”, 偶e sobie pracownicy z Bulowki opowiadaj膮: — „Za dawnych czas贸w na Bo偶e Narodzenie gin臋艂y karpie, a na Wielkanoc ko藕l臋ta, za艣 na tegoroczn膮 Wielkanoc mieli艣my na deskach siedemnastu motocyklist贸w, nie licz膮c po艂amanych r膮k i n贸g”. Cz艂owieku, na Bu-lowce jest ca艂y osobny oddzia艂 dla sport贸w motorowych, nazywaj膮 go Mototechna. No tak. Ja jeszcze, kiedym je藕dzi艂, to raz zakr臋cam jedynk膮 w 偶ytnim polu na Bia艂ej G贸rze...

—聽Czekaj! Jak to — kiedy je藕dzi艂e艣?... Mnie si臋 zdaje, 偶e nadal je藕dzisz.

—聽Ju偶 sko艅czy艂em z je偶d偶eniem.

—聽Co si臋 sta艂o?

—聽Baba, baba 艣ci膮gn臋艂a na mnie nieszcz臋艣cie.

—聽Ty i baba? Gdyby to o mnie chodzi艂o, to...

—聽Baba. Kiedy je藕dzi艂em sz贸stk膮, to tam na ostatnim przystanku w Stromovce nastawi艂em nieraz pierwszy bieg i patrzy艂em, jak tramwaj sam skr臋ca艂 mi臋dzy drzewami i sam zawraca艂, nic si臋 nie mog艂o sta膰, bo dooko艂a zagrodzone... wi臋c sobie to wbrew przepisom udoskonali艂em, tak 偶e puszcza艂em ten tramwaj pusty z najmniejsz膮 szybko艣ci膮 i szed艂em sobie do restauracji „Na Przystanku” na kawk臋, a gdy j膮 ko艅czy艂em, wychodzi艂em i wskakiwa艂em do wozu, kt贸ry akurat nadje偶d偶a艂 sam, zatrzymywa艂em biegi i hamulce...

—聽Co z t膮 bab膮!?

—聽To by艂a konduktorka, taka utleniona dziewczyna, kt贸ra chodzi艂a na kurs dla motorniczych; ta wci膮偶 skamla艂a: „Panie Konopasek, niech mi pan pozwoli, ja t臋 ko艅cow膮 p臋tl臋 objad臋 sama!” A 偶e mia艂a pysio wymalowane, tak jak ja to lubi艂em, ust臋powa艂em jej i popijaj膮c kaw臋 „Na Przystanku” patrzy艂em na drzwi, a偶 ta moja konduktorka wsadzi t臋 swoj膮 wymalowan膮 buzi臋 i powie: „Panie Konopasek, ja ju偶 jestem!” Ale jednego razu czekam, a jej nie ma. Wychodz臋, w Stromovce pusto. Id臋

wzd艂u偶 zakr臋tu, z 艂uku znowu dostaj臋 si臋 na prosty tor przed restauracj膮 „Na Przystanku” i co艣 mnie tkn臋艂o. Powiadam sobie, p贸jdziesz si臋 przepyta膰 na Sztrosmajerak. No i id臋, a tak pi臋knej Pragi, jak tego ranka, jeszczem nigdy nie widzia艂. „U Marsziczk贸w” na drugim schodku siedzi ta moja konduktorka, g艂ow臋 trzyma na kolanach i beczy, a 艂zy jej lec膮 jak z wodoci膮gu. Powiadam: „Zdenieczko, co si臋 sta艂o?” — A ona buch na kolana i za艂amuje r臋ce: „Panie Konopasek, niech mi pan daruje!” No to ju偶 by艂em w domu i podci臋艂o mnie tak偶e na ten drugi schodek. M贸wi臋: „Zde艅ka^ ty艣 zakr臋ca艂a i wtedy ci wyskoczy艂 blok! Nie wy艂膮czy艂a艣 bieg贸w, posz艂a艣 za艂o偶y膰 blok i tramwaj ci uciek艂!” A moja konduktorka na to: „Prawie 偶e podskoczy艂, tak szybko ruszy艂”. Ja jej pytam: „A na czym sta艂y biegi?” A ona: „Na sz贸stce”. To mnie dobi艂o i na chwilk臋 „te偶 mi g艂owa opad艂a na kolana...

—聽Ach, te baby — powiada szynkarz.

—聽No, a potem id臋 ja powoli na Sztrosmajerak, ju偶 sobie wyobra偶am, 偶e tam. na skrzy偶owaniu, zobacz臋 zbiegowisko, ale nic. Tylko z budki wychyla si臋 zwrotniczy i powiada: „Konopasek, Konopasek, gdzie twoja sz贸stka?” — i patrzy艂 na mnie z budki jak ptaszek i wymy艣la艂 mi: „Ale艣 narobi艂! Ko艂o mnie siedzia艂 inspektor ruchu i patrzymy Obaj, a przez skrzy偶owanie wbrew przepisom p臋dzi pu艣ciute艅ki tramwaj. Inspektor powiada: 禄Sni mi si臋, czy oszala艂em?芦 — I zacz膮艂 si臋 szczypa膰 po r臋ce i po twarzy, potem zerwa艂 si臋 i krzykn膮艂: 禄Zda je mi si臋, 偶e to wcale , nie sen!芦 — wybieg艂 i pop臋dzi艂 pod Doma偶lick膮 Izb臋, gdzie na szcz臋艣cie dla ciebie sta艂y taks贸wki. I jak ruszy艂 za t膮 sz贸stk膮, tak j膮 dop臋dzi艂 przy Kr贸lu Kolei, ale wskoczy艂 do niej dopiero na mo艣cie jak Harry Piel. No i zatrzyma艂 j膮. Szcz臋艣cie, 偶e przez skrzy偶owanie nie jecha艂a sp贸藕niona jedenastka albo osiemnastka, ani 贸semka, ani dw贸jka. To by by艂 karambol!”

—聽Ty, szwagier — powiada szynkarz — ja sobie tego moto-cykielka nie kupi臋. Jak ci by艂o po tym nieszcz臋艣ciu?

—聽Jakbym dosta艂 w sk贸r臋 — roze艣mia艂 si臋 szwagier ca艂膮 g臋b膮. Szynkarz natoczy艂 nast臋pny kufel i zwr贸ci艂 si臋 do pustego lokalu:

—聽Ch艂opaki, wiecie co? Ur偶niemy si臋! A gdy sko艅czy艂 pi膰, op艂uka艂 szk艂o w zlewie i pokr臋ci艂 g艂ow膮: — Gdzie偶 tam, nie kupi臋 tego motoru, nie kupi臋, mamy zmartwienie w rodzinie. Ja si臋 nigdy niczego nie ba艂em — doda艂 i zn贸w chwyci艂 za pip臋. -—聽Kiedy si臋 tu wtran偶oli艂a ta trzynastka, a偶 tutaj do samego szynkwasu, ca艂y czas trzyma艂em si臋 tej pipy, a jak opad艂 kurz, to si臋 spyta艂em motorniczego, kt贸ry wci膮偶 tkwi艂 w tramwaju i trzyma艂 r臋k臋 na biegach: — „Kolego — powiadam mu — mam ci natoczy膰 dziesi膮tk臋 czy zwyczajnego?” Ale teraz ju偶 si臋 boj臋. Jak powiedzia艂em, nie kupi臋 sobie tego'motoru.

—聽A kt贸偶 ci m贸wi, 偶eby艣 go nie kupowa艂, je偶eli ci臋 to bawi. To przecie偶 przyjemnie tak sobie wyjecha膰 na wycieczk臋 gdzie艣 na 艂ono natury, na艂yka膰 si臋 powietrza — rzek艂 szwagier.

—聽Kiedy mi teraz przysz艂y na my艣l te straszne zdj臋cia wystawione za szybami inspektorat贸w policji i zak艂adu ubezpiecze艅, brr... A w dodatku ju偶 bym si臋 nie umia艂 cieszy膰 na my艣l, 偶e rano si臋 zaraz napij臋 艣wie偶ego piwa...

—聽Ale偶 Franciszku, ta odrobina piwa nie mo偶e ci zaszkodzi膰, przeciwnie! Tym pewniej b臋dziesz bra艂 przes艂oni臋ty zakr臋t. A nieszcz臋艣cie? Bywa. Ale nie musi spotka膰 akurat ciebie. Jak masz ochot臋, to kup sobie, kup!

—聽Tak my艣lisz?

—聽Kup! A jak masz prawo jazdy, to kup sobie skuter. Pojedziemy razem do Litomierzyc na morele. I po jab艂ka.

—聽No tak, ale co b臋dzie, jak przerwie si臋 艂a艅cuch albo zablokuje tylne ko艂o, aha! Ledwie sobie zd膮偶ysz wybra膰, gdzie upa艣膰.

—聽Dosy膰 tego! Je偶eli, Franciszku, nie masz szcz臋艣cia, to nie mo偶esz bezpiecznie nawet si臋 p贸j艣膰 odla膰. Z艂amiesz nog臋 i w domu. Kiedy艣 odejdziemy. Nie my pierwsi i nie ostatni. Zawsze musisz ryzykowa膰. C贸偶 by to z nas by艂o? Cz艂owiek musi troch臋 zda膰 si臋 na los szcz臋艣cia.

—聽To prawda — rzek艂 szynkarz — kupi臋 sobie skuter. Ale „wiesz, na co si臋 na razie ciesz臋? Jak po wytrze藕wieniu znowu si臋 cacanie upij臋. Piwem — rzek艂 i natoczy艂 sobie kufel.

—聽Zapal臋 艣wiat艂o — podni贸s艂 si臋 szwagier.

—聽Nie... ludzie by zacz臋li chodzi膰 po piwo przez jezdni臋 _. zamamrota艂 szynkarz prosto w kufel. Potem mlasn膮艂 i op艂uka艂 szk艂o w wodzie. Przyszli owi dwaj go艣cie, usiedli i nawet nie mrukn臋li.

—聽No wi臋c, jak tam jest? — spyta艂 szynkarz.

—聽Cztery schody do g贸ry — rzek艂 jeden.

—聽P贸jd臋 — powiada szwagier — stara mnie pos艂a艂a, abym jej kupi艂 p艂yt臋, chce j膮 mie膰 od czasu, kiedy by艂a w kinie na Moulin Rouge. A dla siebie kupi臋 Te chrzanowskie 艂膮ki Mugrau-er贸w. Z tymi babami krzy偶 pa艅ski! Dawniej za orkiestr臋 d臋ta 偶ycie by odda艂a, ale 偶e ja r贸wnie偶, to si臋 przerzuci艂a na jazz. Gdy艣my si臋 pobrali, to ja kibicowa艂em „Sparcie”, Marzka tak偶e. Ale za p贸艂 roku trzyma艂a palce za „Slavi膮”. Po meczu, kiedy „Sparta” wygra艂a, a „Slavia” dosta艂a w kuper, mog艂em w domu gada膰 do 艣ciany. Franciszku, kup sobie skuter, stopi臋膰dziesi膮t-k臋, to mo偶esz zawsze odsprzeda膰, a kupi膰 co艣 silniejszego. Taka mocniejsza maszyna 艂atwiej si臋 prze艣mignie. Ta t臋ga kobieta, kt贸r膮艣my zgnietli mi臋dzy tr贸jk膮 a czternastk膮, gdyby zamiast motoroweru mia艂a dwie艣ciepi臋膰dziesi膮tk臋, na pewno by si臋 nam zd膮偶y艂a przemkn膮膰.

—聽My艣lisz? — rzek艂 szynkarz.

—聽Ile schod贸w jest na „Pelc Tyrolk臋”? — zapyta艂 go艣膰.

—聽Ani jednego, tam si臋 wchodzi prosto z ulicy — rzek艂 weso艂o szwagier i wyszed艂.

Od Krzi偶a zje偶d偶a艂 tramwaj, pan Chlumecky znowu trzyma艂 si臋 pipy, ju偶 przeczyta艂 jaskrawy numer trzyna艣cie... a tramwaj jak wszystkie tramwaje, kt贸re je藕dzi艂y w d贸艂 od Krzi偶a, robi艂 wra偶enie, 偶e zamierza wtargn膮膰 do lokalu... Wi臋c szynkarz pu艣ci艂 pip臋, pobieg艂 do drzwi piwnicy, opar艂 nog臋 na progu, aby ucieka膰, gdyby trzynastka przebi艂a si臋 jak w贸wczas... ale tramwaj zakr臋ci艂 i o艣wietli艂 ca艂膮 piwiarni臋.

Wtedy pan Chlumecky natoczy艂 sobie kufel, a gdy wypi艂, rzek艂:

—聽Maj膮 tutaj dobre piwo, tu b臋d臋 chodzi艂. I poszed艂 zapali膰 艣wiat艂o.

Prze艂o偶y艂a Helena Gruszczy艅ska-D臋bska

Praskie jase艂ka

Na dziedzi艅cu synagogi ros艂y akacje, kiedy za艣 w lecie kwili艂y, zdawa艂o si臋, 偶e 艣nieg pada. Dzisiaj 艣nieg sypa艂 ju偶 od rana. l Przy p艂ocie jaka艣 kobieta m艂otkiem rozbija艂a skrzynk臋 po owo-Icach po艂udniowych, a drewienka uk艂ada艂a r贸wno w dziecinnym | w贸zku. Z ty艂u za synagog膮 by艂 cmentarz kulis. Tutaj le偶a艂o to, l czego ju偶 nie chcieli zabra膰 sobie nawet aktorzy z amatorskich teatr贸w. Wenus z gipsu, wysmarowana nieprzyzwoitymi malunkami, schody, kt贸re prowadzi艂y donik膮d, st艂uczone lusterko, spr臋偶yny z kanapy, morska trawa. Rupiecie rozlatywa艂y si臋 w ko艅cu, a deszcz i 艣nieg zamieni艂y to wszystko w humus, pe艂en zardzewia艂ych gwo藕dzik贸w i szk艂a. Tylko tu i 贸wdzie wystawa艂o z tej sterty co艣, co przy odrobinie wyobra藕ni mog艂o przypomina膰 konkretny kszta艂t. Kiedy technicy teatralni przychodzili si臋 tutaj wysiusia膰, najpierw usi艂owali zgadywa膰, potem si臋 sprzeczali, a na koniec dowodzili, 偶e to co艣 jest ga艂臋zi膮 z lasu arde艅skiego, a tamto co艣 艂贸偶kiem weso艂ych kumoszek z Wind-soru. 呕e za艣 ch艂opcy strzelaj膮c z procy powybijali wszystkie okna, wi臋c ga艂臋zie akacji powrasta艂y do wn臋trza synagogi, a na odwr贸t z jej wybitych okien wystawa艂y na zewn膮trz kulisy.

Ale najpi臋kniej bywa艂o tutaj przed 艣wi臋tami Bo偶ego Narodzenia. Co roku, tak jak i dzi艣, sprzedawano na tym miejscu choinki 艣wi膮teczne, ca艂y gaj 艣wierk贸w i jode艂, a ludzie brali te drzewka, stukni臋ciem o ziemi臋 zmuszali je do rozchylenia ga艂膮zek, aby stwierdzi膰, czy s膮 to 艣wierki pi臋kne, czy tylko takie,

kt贸rym trzeba poprzypina膰 brakuj膮ce ga艂臋zie. Dzisiaj pada艂 艣nieg ju偶 od rana i ca艂y dziedziniec pachnia艂 igliwiem.

Zanim doszli do synagogi, majster sceny poucza艂: — Milton najpi臋kniejsz膮 cech膮 cz艂owieka jest pami臋膰. A gdy mi jej braknie, to wzywam na pomoc fotografi臋, notatnik i metr.

—聽To prawda — przyzna艂 Milton — tylko ja si臋 boj臋, 偶e mnie sama natura odm贸wi艂a u偶ywania takiego metra. Ja bardzo cz臋sto 偶yj臋 jak we 艣nie.

—聽Nie m贸w!

—聽Ale偶 tak. Kiedy wracam do domu, to oddycham dopiero wtedy, jak widz臋, 偶e na naszej ulicy nie ma stra偶ak贸w. Znaczy, nie spali艂em si臋. Id臋 do mieszkania, po schodach nie p艂ynie woda, to dobrze, nie zapomnia艂em wi臋c zamkn膮膰 kranu. Ale zupe艂nie spokojny jestem dopiero, kiedy widz臋, 偶e nie sp艂on臋艂o radio i 偶e nie czu膰 gazu.

—聽Ja zn贸w mam doskona艂膮 pami臋膰. A gdy mi co艣 z my艣li ucieka, to sobie zapisuj臋. Od czeg贸偶 jest notesik?

—聽No tak. Tylko 偶e ja to bym potem nie m贸g艂 znale藕膰 tego notesika.

—聽Milton, wszystko dobrze, tylko tego mi nie m贸w. Ja wiem, 偶e ty masz tak samo dobr膮 pami臋膰 jak ja. Ty to tak m贸wisz naumy艣lnie. Lepiej daj mi te klucze. ;;

—聽Jakie klucze? .,

—聽Te, com ci je wczoraj da艂. Klucze od synagogi. , A,

—聽Kiedy ja ich nie mam. t ,

—聽Milton, dawaj te klucze! • j

—聽Ale ja je przecie偶 panu odda艂em wczoraj. > ,

—聽Serio? No to b臋d膮 w teatrze. r,,

—聽W pa艅skiej szafce.

—聽Wi臋c poczekaj tutaj. Ale, Milton, nigdzie nie odchod藕, 偶ebym ci臋 potem nie musia艂 szuka膰.

—聽Zaraz, zaraz, panie majstrze, nie ma pan czasem tych kluczy w kieszeni?

—聽Aa, s膮 tutaj! — ucieszy艂 si臋 majster si臋gn膮wszy do kieszeni. Zaraz wszed艂 na schodek i odemkn膮艂 wysok膮 偶elazn膮 bram臋, na kt贸rej rdza i liszaje wymalowa艂y obrazy sk艂臋bionych chmur.

Kiedy drzwi si臋 otwar艂y, ze stropu synagogi oderwa艂 si臋 zielonkawy tynk i opada艂 na pod艂og臋. A gdy technicy weszli, z ich ust zacz臋艂a uchodzi膰 para. Wbiegli kr臋tymi schodami na balkon, gdzie by艂y zgromadzone meble z komedii, kt贸rych ju偶 nie grywano, a warstwa kurzu uczyni艂a wszystkie te przedmioty tajemniczymi i uroczystymi.

—聽Dzisiaj sko艅czymy inwentaryzacj臋, uwa偶aj, gdzie co b臋d臋 zapisywa艂, Milton — rzek艂 majster.

—聽A dlaczego? — zaniepokoi艂 si臋 Milton.

—聽Dlaczego? A gdybym tak umar艂? Albo rozchorowa艂 si臋? Widzisz? Ka偶dy z mebli ma swoj膮 fotografi臋. Czy to nie jest pi臋kne?

—聽Skoro si臋 to panu podoba... — rzek艂 Milton i przyni贸s艂 maszyn臋 do szycia.

—聽Ta jest z Ukradzionej Pragi. Ale, ale, Milton, kto ci wymy艣li艂 takie pi臋kne imi臋?

—聽Mamusia — powiedzia艂 Milton i wskaza艂 g艂ow膮 w stron臋 pasa — kiedy mnie mamusia nosi艂a tutaj, trafi艂a na ksi膮偶k臋, kt贸ra si臋 nazywa艂a Raj utracony, i postanowi艂a, 偶e gdy si臋 urodzi ch艂opak, b臋dzie si臋 nazywa艂 Milton. Ta maszyna ma numer dwadzie艣cia dwa.

—聽W porz膮dku. Tutaj, Milton, widzisz fotografi臋... a tu, o tutaj, gdyby si臋 co艣 ze mn膮 sta艂o, w 'tym miejscu odkre艣lisz to czerwonym o艂贸wkiem w spisie. A ty czyta艂e艣 t臋 ksi膮偶k臋?

—聽Nie.

—聽To szkoda, mo偶e twoja mamusia tak偶e mia艂a jaki艣 sw贸j raj utracony.

—聽Mo偶e i mia艂a, ze mn膮... ale ja, panie majstrze, ksi膮偶ek nie czytam.

—聽Szkoda. A co robi艂e艣, Milton, zanim przyszed艂e艣 do teatru?

—聽Segregowa艂em zio艂a lecznicze.

—聽I czemu艣 tego poniecha艂?

—聽Ju偶 mi si臋 miesza艂y zapachy, straci艂em powonienie.

—聽Dlatego zaniecha艂e艣?

—聽Dlatego. A zreszt膮 tak偶e i dlatego, 偶e wci膮偶 偶y艂em o sezon p贸藕niej. Gdy kwit艂y lipy, zbieracze przynosili mi suszone wio-

senne jask贸艂cze ziele i czeremch臋. Gdy kwit艂y dziewanny, oni mi przynosili dopiero lipowy kwiat, wci膮偶 wszystko z poprzedniego sezonu... ale wie pan, gdzie tutaj przybili numer inwentaryzacyjny? Na nodze!

—聽Niemo偶liwe! — zerwa艂 si臋 majster.

—聽Niech pan patrzy!

—聽No, to jest skandal! Bezimienna gwiazda! — irytowa艂 si臋 majster, a gdy pokaza艂 Miltonowi fotografi臋 sto艂ka i odfajkowa艂 w spisie czerwonym o艂贸wkiem, o艣wiadczy艂: — Ale zimno tutaj, co? — i poszed艂 ku wybitemu oknu, wystawi艂 d艂onie na zewn膮trz i ogrzewa艂 je w zamieci 艣nie偶nej.

—聽Pan to dopiero ma pami臋膰 — zdziwi艂 si臋 Milton.

—聽To wprawa. Kiedy b臋dziesz przy teatrze tak d艂ugo jak ja, to skoro tylko zobaczysz jaki艣 grat, zaraz b臋dziesz wiedzia艂, kiedy i gdzie on w czym gra艂. A ty, Milton, ja ci nie chc臋 pochlebia膰, ale ty by艣 mia艂 zmys艂 do tych mebli. Tylko troch臋 ch臋ci... czemu si臋 nie pchasz naprz贸d?

—聽Ja ju偶 taki jestem. Zawsze we wszystkim pozostawa艂em o ca艂y sezon w tyle. Koledzy nosili ju偶 modne fryzury, a ja nadal smarowa艂em w艂osy pomad膮 i czesa艂em si臋 z przedzia艂kiem w 艣rodku, ch艂opcy nosili w膮skie nogawki i marynarki o spadzistych ramionach, a ja wci膮偶 szerokie spodnie i wypchane ramiona, oni je藕dzili na motorach, a ja chodzi艂em po polach i jak idiota rwa艂em b艂awatki. Koledzy ju偶 dawno mieli 偶ony, ale ja dopiero niedawno zakocha艂em si臋 i o偶eni艂em.

—聽Ty艣 偶onaty?

—聽A jak偶e. Ale to 偶elazne krzes艂o ma numer dwie艣cie dwadzie艣cia.

—聽Domy pana Santoria. Teraz to zostaw i chod藕 tu tak偶e troszk臋 ogrza膰 sobie r臋ce. Naprawd臋, na dworze jest cieplej... A masz dobr膮 偶on臋?

—聽To jest anio艂 zab艂膮kany na ziemi臋. Jej rodzice mieli maj膮tek, ale teraz w ich willi jest czeski ko艣ci贸艂 narodowy. Pojecha艂em tam z Trud膮 popatrze膰. By艂a niedziela, po schodach szli ludzie, a w jej dawnej willi 艣piewano... P贸jd藕 bli偶ej Zbawiciela... i gra艂y organy. Truda trzyma艂a si臋 p艂otu z drucianej siatki,

u艣miecha艂a si臋 i m贸wi艂a do mnie ...—聽„Popatrz, dawniej nas tu mieszka艂o pi臋cioro, a teraz tyle ludzi... to dobrze, to dobrze...”

—聽m贸wi艂a do mnie.

—聽Serio?

—聽Serio. Byli艣my tak偶e popatrze膰 w Jeseniku, tam rodzice mojej pani mieli letniak... i znowu stali艣my za p艂otem, a z drzwi wygramoli艂o si臋 trzydzie艣cioro dzieci, potem wychowawczyni usiad艂a na trawniku i czyta艂a dzieciom bajk臋... A Truda mi rzek艂a: — „Jakie to mi艂e, dawniej nas tu by艂o pi臋cioro, a teraz jest trzydzie艣cioro dzieci... Milton, ja teraz jestem bogatsza ni偶 kiedykolwiek przedtem... Jest ko艣ci贸艂, a w nim 艣piewaj膮 ludzie i jest 偶艂obek, gdzie dzieciom czytaj膮 bajki... a mnie, Milton, jest dobrze” — powiedzia艂a mi Truda w Jeseniku. Robimy dalej?

—聽Poczekaj... oczywi艣cie, widz臋, 偶e interesujesz si臋 meblami i to mnie cieszy. Teraz ci powiem ja co艣 o swoim domku... 膯wier膰 wieku temu powiedzia艂em sobie, 偶e na parceli wybuduj臋 skromny domek. I poszed艂em to zg艂osi膰 do wydzia艂u budowlanego. Gdym to zg艂asza艂, referent powiada: — „Tam si臋 nie b臋dzie budowa膰, bo przez pa艅sk膮 parcel臋 p贸jdzie linia kolejowa”.

—聽A ja na to: — „A co mi si臋 stanie, je艣li mimo to b臋d臋 budowa艂?” — Referent powiada: — „To pana zamkniemy”. — Ja zapyta艂em: — „Na jak d艂ugo?” a on na to: — „Na p贸艂 roku”. — To ja si臋 zamy艣li艂em, wzi膮艂em kapelusz i powiadam: — „Zgoda!” — I wyszed艂em, a referent bieg艂 za mn膮, potem za艣 stan膮艂 na schodach i krzycza艂: — „My panu ten dom zburzymy!” — Majster krzykn膮艂 przez okienko synagogi, a na dole ludzie, kt贸rzy kupowali choinki, zacz臋li spogl膮da膰 w g贸r臋, ale nic w okienku nie zobaczyli, bo sypa艂 g臋sty 艣nieg.

—聽Co robi twoja pani? — zapyta艂 majster, gdy nadelektowa艂 si臋 tym wspomnieniem niczym drug膮 rzeczywisto艣ci膮.

—聽Jest dekoratork膮. Ona znowu we wszystkim 偶yje o jeden sezon naprz贸d. Kiedy ludzie chodz膮 po zimowemu, Truda ju偶 dekoruje wystawy zielonymi ga艂膮zkami i z艂otymi s艂o艅cami i ubiera manekiny w wiosenne kostiumy... A gdy ludzie przemykaj膮 si臋 w艣r贸d przedwiosennej s艂oty, moja pani urz膮dza wystawy z kostiumami k膮pielowymi, p艂aszczami pla偶owymi

i umieszcza nad nimi napis: „Dok膮d w tym roku na urlop?” A gdy艣my si臋 z Trud膮 k膮pali w We艂tawie, ona ju偶 sobie przywioz艂a do Tepu li艣cie winogron i p臋kaj膮ce kasztany i ubiera艂a woskowe pajace w p艂aszcze z flauszu i kostiumy z tweedu.

—聽Milton, ty艣 to gdzie艣 wyczyta艂!...

—聽Prawd臋 m贸wi臋. Ale wie pan co? Niech pan jutro p贸jdzie ja zobaczy膰, b臋dzie robi艂a wystaw臋 u Czapk贸w. W dresie, w ko偶uszku, tatrzankach i barankowej czapce... z taaak膮 buzi膮 z zimna! Ale rozwiesza stylonow膮 bielizn臋 i balowe suknie... poniewa偶 Truda 偶yje ju偶 w styczniu i w lutym... M贸wi艂a mi te偶, 偶e gdy by艂a ma艂a, dziewczynki bawi艂y si臋 lalkami, ale ona ju偶 my艣la艂a o tym, kto b臋dzie jej przysz艂ym. A kiedy go mia艂a, my艣la艂a ju偶 o dzieciach. Wci膮偶 o Sezon naprz贸d, taka jest moja 偶ona. To ci dopiero, nie?

—聽To ci dopiero. Milton, idziemy do mebli. Ale 偶eby艣 wiedzia艂, jaki ja by艂em, to ci sko艅cz臋 o sobie. Kiedym ju偶 wybudowa艂, przyciosuj臋 raz ko艂ek, a tu skrzypn臋艂a furtka. I do mego skromnego domku idzie pan referent. Przyszed艂 i powiada: — „A wi臋c jestem, aby panu oznajmi膰, 偶e my panu ten domek zburzymy!” — Ja dobrze s艂ysza艂em, ale 偶eby zyska膰 na czasie, pytam: — „Co pan m贸wi艂?” — Referent znowu uroczy艣cie powt贸rzy艂, 偶e mi ten domek zburz膮. A ja z艂apa艂em za siekier臋 i wrzasn膮艂em: — „Niech pan to jeszcze raz powt贸rzy!” — Referent wystraszony rozczapierzy艂 wszystkie palce r膮k i zaczai .si臋 cofa膰, patrzy艂 na moj膮 siekierk臋 i cofa艂 si臋, a ja wrzeszcza艂em: — „Co pan mia艂 na my艣li?” — On cofa艂 si臋 dalej, wreszcie namaca艂 rygiel od furtki i rzek艂: — „呕e panu tego domku nie zburzymy”. Otwar艂 bram臋 i ju偶 go nie by艂o. Domek stoi do dzisiaj! — wo艂a艂 majster przybieraj膮c na balkonie poz臋 zwyci臋zcy.

—聽Dobrze pan to zrobi艂, bo go pan sam budowa艂 — rzek艂 Milton i 艣ci膮gn膮艂 wielki wyplatany kosz.

—聽Prosz臋 ja kogo! A gdyby mi kto艣 ten domeczek zabiera艂, rozdepcz臋 go, rozdepcz臋! — grozi艂 majster.

—聽Wierz臋 panu... ale ten kosz, cholera, ci臋偶ki — m贸wi艂 Milton i kolanem pomaga艂 sobie ustawi膰 kosz na kufrze.

—聽To sir John Falstaff. Kumoszki.

—聽Numer sto sze艣膰.

—聽Zaznacz臋... a tutaj, tak, tutaj, jest jego fotografia. Ale teraz ci zrobi臋 przyjemno艣膰. Milton, postanowili艣my, 偶e ty si臋 b臋dziesz zajmowa艂 meblami! To wszystko jest twoje, od wszystkiego b臋dziesz mia艂 klucze — cieszy艂 si臋 majster i r臋k膮 wskaza艂 na te wszystkie pi臋kno艣ci pokryte mi臋kkim kurzem.

—聽Ciesz臋 si臋 — rzek艂 Milton — ale co by by艂o> gdybym to kiedy艣 wszystko podpali艂?

—聽Mnie si臋 tak偶e chce to zrobi膰 za ka偶dym razem — m贸wi艂 majster — ale ty tego nie podpalisz, bo jeste艣 zwariowanie sumienny. Przy teatrze bowiem ka偶dy jest troch臋 stukni臋ty. Kiepski'to cz艂owiek teatru, kt贸ry w nocy nie wyskakuje z 艂贸偶ka. Czy艣 nie zauwa偶y艂, 偶e najwi臋ksze katastrofy na 艣wiecie powoduj膮 porz膮dni ludzie?

—聽Tego nie wiem...

—聽Wi臋c ja ci to powiadam. Ale w tej inwentaryzacji, Milton, na pewno zrobili艣my jaki艣 straszny b艂膮d, bo tu wci膮偶 mamy wszystko w porz膮dku. A nie widzia艂e艣 gdzie艣 tutaj mego czerwonego o艂贸wka? — zapyta艂 majster i poszed艂 znowu ogrza膰 sobie r臋ce w grudniowej zamieci^

—聽Grabarz da艂 nam tylko urlop, nie? — m贸wi艂 pan Bedar, pracownik „Zi贸艂 Leczniczych”. Rano zaraz po sz贸stej zjawi艂 si臋 „Pod Maria艅skim Obrazem” i t臋 pi臋ciokoron贸wk臋, kt贸r膮 mu 偶ona da艂a na obiad, raz dwa rozpu艣ci艂 w gorzkim p艂ynie. Potem chodzi艂 od sto艂u do sto艂u, dop贸ki kto艣 od niego nie odkupi艂 podwieczorku. I te pieni膮dze pan Bedar szybko zamieni艂 na kielich o gorzkim zapachu. Gdy ju偶 nic nie mia艂, m贸wi艂 z satysfakcj膮: — Teraz gdy wylez臋 na drzewo, nie mam po co patrze膰 na ziemi臋... a czemu? — I zaraz sobie odpowiada艂: — Poniewa偶 v grabarz da艂 nam tylko urlop. — Dopiero potem szed艂 do pracy segregowa膰 rumianek i li艣cie babki lancetowatej i my艣la艂 o tym, kogo by dzisiaj naci膮gn膮膰. Ale ci, kt贸rzy z nim pracowali, ju偶 mu nic nie po偶yczali, w gospodach pan Bedar by艂 tak zad艂u偶ony,

偶e musia艂 na podwieczorek je藕dzi膰 tramwajem, aby tam, gdzie nie by艂 znany, nalano mu, a potem si臋 z nim wyk艂贸cano o zap艂acenie... w ten spos贸b zdobywa艂 kredyt. — To jest numer, to jest aspo艂eczny typ — mawia艂 o nim jego kierownik, aby odrobink臋 usprawiedliwi膰 i samego siebie. Pan Bedar za艣 odp艂aca艂 mu si臋 tym, 偶e gdy gdzie艣 dostrzega艂 swego szefa, jak przy ladzie pi臋knie odchyla g艂ow臋 i wlewa w siebie kielicha, w k膮tku poci膮ga艂 go艣ci za r臋kaw, wskazywa艂 swego prze艂o偶onego i szepta艂: — Znowu b臋dzie manko! — Dzisiaj pan Bedar wyjecha艂 tramwajem, aby odwiedzi膰 Miltona, swego koleg臋, z kt贸rym niegdy艣 segregowa艂 zio艂a lecznicze.

Wysiad艂szy z tramwaju pan Bedar wszed艂 do pierwszej restauracji za teatrem.

Restaurator ni贸s艂 z kuchni par贸wki, zatrzyma艂 si臋 przy drzwiach i krzycza艂 do g艂uchych 艣cian: — Tak si臋 to chleje za moje pieni膮dze, ho艂oto jedna! — Kolanem pchn膮艂 drzwi i wp艂yn膮艂 do lokalu. Podaj膮c par贸wki 偶yczy艂 monterom: — Smacznego, panowie!

A monterzy, kt贸rzy wczoraj po raz pierwszy rozpalili pod naprawionym kot艂em i ju偶 wczoraj powiedzieli sobie, 偶e skoro kocio艂 jest pod par膮, to oni b臋d膮 tak偶e, owo 偶yczenie smacznego uznali za dobry znak i zam贸wili: — Wi臋c niech nam pan naleje dwie sety i tamtemu panu tak偶e.

—聽Naturalnie, naturalnie — skandowa艂 restaurator, ale gdy si臋 wycofa艂 z lokalu i przez zamkni臋te drzwi s艂ysza艂, jak monterzy 艣piewaj膮... ksi臋偶yc z We艂taw膮 ca艂owa艂 si臋... krzykn膮艂: — Kryminali艣ci, jak si臋 to wydzieraj膮, ale za czyj膮 fors臋, pytam? I jeszcze za moje pieni膮dze upijaj膮 obcego ch艂opa, fuj! — splun膮艂 i pi臋艣ci膮 pogrozi艂 w stron臋 drzwi. Po czym ze spodni wyci膮gn膮艂 portfel, a gdy znalaz艂 karteczk臋 z rachunkiem, zaczai trzepa膰 tym papierkiem i wykrzykiwa膰: — Ju偶 to wynosi siedemdziesi膮t koron i weso艂o si臋 chleje dalej. Kto to b臋dzie p艂aci艂? Kto? — wytrzeszcza艂 oczy i pokazywa艂 ten rachunek zamkni臋tym drzwiom. Potem wypogodzi艂 twarz i z u艣miechem wsun膮艂 si臋 do sali tanecznym krokiem, chwil臋 przys艂uchiwa艂 si臋 艣piewom, a potem rzek艂: — Maj膮 te ch艂opaki 艂adne g艂osy, co?

Poczciarz, kt贸ry w baraniej czapie i ko偶uchu siedzia艂 przy piecu, rzek艂: — Jak nar臋czne krowy, ale ja pewnie odejd臋 z tej pracy — i wskaza艂 poza okno na ciemnoniebieski w贸z pocztowy — poczta b臋dzie przyjmowa膰 paczki tylko do pi臋tnastu kilo.

—聽O tym wiemy ju偶 od dawna — zauwa偶y艂 pan Bedar i z odleg艂o艣ci przypi艂 do monter贸w. — Zamiast was maj膮 tam pracowa膰 baby.

—聽Aha — przymkn膮艂 oczy pocztowiec.

—聽A co b臋d膮 robi膰 poczciarze, gdy si臋 sprzeda konie?

—聽Tego w艂a艣nie nie wiemy...

—聽Ale ja to wiem! Na ko藕le b臋dzie siedzie膰 baba, a zamiast jednego konia b臋d膮 ci膮gn膮膰 w贸z dwaj poczciarze.

—聽O, zaraz, prrr! — splun膮艂 listonosz.

—聽No, a co by艣 ty chcia艂 robi膰? — nadstawi艂 ucha pan Bedar.

—聽Co艣 przyjemnego — rzek艂 pocztowiec.

—聽S艂ysza艂em, 偶e zredukowani poczciarze b臋d膮 albo zbiera膰 papierki na dworcach, albo w Stromovce strzela膰 do wr贸bli.

—聽Ja to ju偶 tak偶e s艂ysza艂em — wtr膮ci艂 si臋 restaurator — ale ile jest w tym prawdy, 偶e kiedy listonosz dor臋cza fors臋, to musi mie膰 ze sob膮 rewolwer?

—聽To bzdura — twierdzi艂 pocztowiec.

—聽Czekaj pan — restaurator ruchem r臋ki przerwa艂 poczcia-rzowi — ja znowu na g艂贸wnej poczcie s艂ysza艂em, 偶e gdy listonosz niesie fors臋, a kto艣 by go napad艂, to powinien si臋 raczej zastrzeli膰, aby go bandyci nie dostali 偶ywcem. Dlatego musi mie膰 rewolwer. Czy to prawda?

—聽Prawda — powiedzia艂 pan Bedar — nawet si臋 planuje, aby na Bo偶e Narodzenie listonosze jako s艂u偶ba publiczna dor臋czali pijak贸w.

—聽Co wy mi tu /pleciecie? To ja bym pierwszy wiedzia艂 — wskaza艂 na siebie pocztowiec.

—聽Co tam pan! Ja, jako restaurator, ju偶 o tym s艂ysza艂em, i to od samego kierownika Raj膮, 偶e od przysz艂ego roku, jak tutaj b臋d臋 mia艂 pijaka, to mam mu na szyi zawiesi膰 tabliczk臋, na niej z dowodu osobistego odpisa膰 jego adres i listonosz go musi dor臋czy膰.

—聽Komu to pan gadasz? — podni贸s艂 si臋 listonosz.

—聽Siadajcie, ojcze — uspokaja艂 go pan Bedar — dor臋czy膰 go musicie, bo艣cie sk艂adali przysi臋g臋 s艂u偶bow膮. Oczywi艣cie tylko za potwierdzeniem odbioru.

—聽Chyba 偶e tak — uspokoi艂 si臋 pocztowiec.

Restaurator strzepywa艂 mu serwetk膮 okruszyny na podo艂ek i wyra偶a艂 wsp贸艂czucie: — Na tych poczciarzy wszystko si臋 zwala. W Nuslach je艣li ludzie nie odbior膮 but贸w z naprawy, to naczelnik poczty zwo艂uje pracownik贸w i rozkazuje: „Tutaj macie pe艂ne torby but贸w, roznie艣cie to razem z poczta za pobraniem”.

—聽Ale! My i tak mamy urwanie g艂owy, a jeszcze b臋dziemy roznosi膰 towar ze sklep贸w!

—聽No a co by艣cie chcieli? Wysiadywa膰 po gospodach? — dziwi艂 si臋 restaurator.

t — E, w Pradze to poczciarze maj膮 dobrze — rzek艂 pan Bedar — ale na takiej prowincji opr贸cz za艂atwiania poczty to musz膮 oni jeszcze karmi膰 bezpa艅skie psy. Nawet nie 偶膮da艂o tego towarzystwo ochrony zwierz膮t; ludzie sami zdecydowali... bo gdy kto艣 nie mo偶e znale藕膰 poczciarza, wystarczy, jak spojrzy na ulic臋: gdzie du偶o ps贸w, tam jest i poczciarz.

—聽Nie, wszystko tylko nie to! — broni艂 si臋 restaurator — gdyby to wprowadzili i u nas, panowie, jak偶ebym tu wszed艂, gdyby mi ko艂o restauracji wysiadywa艂y psy? Ja, panowie, gdybym by艂 ministrem poczt, to bym tylko zarz膮dzi}, aby pocztowcy w zimie zabierali z sob膮 konie przynajmniej do sieni. No bo jako艣 trzeba si臋 zaopiekowa膰 wiernym zwierz臋ciem — wo艂a艂 restaurator i roz艂o偶y艂 r臋ce tak, 偶e przy tym przewr贸ci艂 kufel z piwem.

—聽Pan to umy艣lnie wyla艂! — zez艂o艣ci艂 si臋 listonosz, zerwa艂 si臋 i strzepywa艂 z kolan rozlane krople.

—聽To czemu si臋 pan nie rozbierze?

—聽Nie warto na t臋 jedn膮 chwilk臋.

—聽To prawda, siedzi pan tu dopiero dwie godziny — powiedzia艂 restaurator i spojrzawszy przez okno zas臋pi艂 si臋. W艣r贸d 艣nie偶ycy Cygani膮tka rysowa艂y na 艣cianie samoloty i rakiety. — Jak je widz臋, a偶 si臋 ca艂y trz臋s臋. To straszne, sk膮d si臋 to w nich

bierze? Gdy zastnaruj膮, dok膮d r臋kami dosi臋gn膮, przynosz膮 sobie krzes艂o i smaruj膮 wy偶ej. A w lecie? Rysuj膮 przed gospod膮 na asfalcie, a gdy si臋 艣ciemni, to my艣licie, 偶e dadz膮 spok贸j? Gdzie偶 tam! Na czworakach wlez膮 pod latarni臋 i rysuj膮 dalej!

—聽To dzieci — rzek艂 z k膮ta w臋glarz. — Renci艣ci, gdy na Szlosberku graj膮 w mariasza, a robi si臋 ciemno, to zabieraj膮 sto艂y pod latarni臋 i graj膮 dalej. Albo ci, co graj膮 w damk臋. Przejd膮 z gr膮 na murek pod lamp膮 i musz膮 sko艅czy膰 — rzek艂 w臋glarz i wsta艂, na plecach mia艂 sk贸rzany fartuch a pod oczami policzki czarne od py艂u. Patrzy艂 chwil臋 na swoje d艂onie i rzek艂: — Gdy tak spogl膮dam na te moje r臋ce, to my艣l臋, 偶e przez trzydzie艣ci lat nanosi艂em ludziom w koszach tyle w臋gla, 偶e gdybym te schody ustawi艂 jedne na drugich, na pewno bym po nich wraz z koszem doszed艂 a偶 na ksi臋偶yc — ale zaraz si臋 poprawi艂 — na ksi臋偶yc nie, ale na pewno bym z tym koszem obszed艂 ca艂膮 taka wiosenn膮 t臋cz臋... Chcia艂bym zap艂aci膰.

—聽Ja tak偶e — podni贸s艂 si臋 pocztowiec.

Gdy si臋 偶egnali, w臋glarz poda艂 restauratorowi r臋k臋 i u艣cisn膮艂 go tak serdecznie, a偶 艣lubny pier艣cionek wbi艂 mu w palce. Ale szynkarz 艣mia艂 si臋 i k艂ania艂. Potem pobieg艂 do kuchni, obejrza艂 palec, potrzepa艂 r臋k膮 i krzykn膮艂 do zamkni臋tych drzwi: — Za wiele sobie, ho艂oto, pozwalacie. Nie lubi臋 tego! — Potem wszed艂 do szynku i zwinnie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi obcasem. Ale drzwi wej艣ciowe si臋 otwar艂y, ukaza艂 si臋 偶 w nich zmarzni臋ty Milton.

—聽Witaj偶e, Miltonie — zawo艂a艂 pan Bedar i wyci膮gn膮艂 r臋ce.

—聽Panowie, oto jest m贸j kamrat, z kt贸rym pracowa艂em!

—聽Hm... — westchn膮艂 Milton.

A pan Bedar g艂adzi艂 i mi膮艂 r臋kaw jego p艂aszcza i podziwia艂:

—聽Jakie ty masz pi臋kne paletko, to angielski materia艂, takiego si臋 ju偶 teraz nie robi! — a gdy poklepa艂 Miltona po plecach i poobmacywa艂 mu ramiona, wykrzykn膮艂 rado艣nie: — Ludzie kochane, od takiego dosta膰 kuksa艅ca, to jakby ko艅 kopn膮艂. Ty niem膮dry cz艂owieku, czemu nie jeste艣 zapa艣nikiem? Ty gdyby艣 za艂o偶y艂 fi艅skiego nelsona, to wykr臋cisz rami臋 razem ze stawem. A z „krawata” to bym si臋 nie wydosta艂 nawet ja. Albo te nogi! Takie nogi mia艂 tylko Jarda Burgr. Milton, czemu przynajmniej

nie grasz w futbol? Ty by艣 dzisiejszych napastnik贸w rozkopa艂. Ty艣 m贸j go艣膰! Panie szefie, prosz臋 dwie sety na m贸j rachunek! — dysponowa艂 pan Bedar i pokrzykiwa艂 do kolegi, z kt贸rym dawniej pracowa艂. — Rozmawia艂em te偶 z naszymi prze艂o偶onymi o tym, kto by艂 najlepszym pracownikiem w „Zio艂ach Leczniczych”, zgadnij, com powiedzia艂?

—聽Nie wiem — szepn膮艂 Milton.

—聽To ja ci powiem... o艣wiadczy艂em, 偶e ty by艂e艣 najwi臋kszy pracu艣. Ty! — rzek艂 pan Bedar i jak gdyby co艣 go zainteresowa艂o na dworze, opar艂 g艂ow臋 o futryn臋 okna i zatroskany patrzy艂, jak 艣nieg pada. Potem usiad艂 i zapyta艂:

—聽Wi臋c jaki jestem?

—聽Wdechowy — u艣miechn膮艂 si臋 Milton, a gdy spojrza艂 panu Bedarowi w oczy, ujrza艂 tam te dwa t臋skne ogniki, kt贸rym nigdy nie potrafi艂 si臋 oprze膰.

Si臋gn膮艂 do kieszeni, namaca艂 ostatni膮 dziesi臋ciokoron贸wk臋 i poda艂 r臋k臋 koledze, kt贸ry lekko 艣ci膮gn膮艂 monet臋 i schowa艂.

—聽Zbli偶aj膮 si臋 艣wi臋ta — rzek艂 usprawiedliwiaj膮co pan Bedar i najpierw wypi艂 sw贸j kieliszek, a potem, przeprosiwszy Milto-na, tak偶e i ten drugi, przeznaczony dla tamtego. — P贸jd臋 — powiedzia艂 i podni贸s艂 si臋.

—聽Wszystko zap艂ac臋 — wskaza艂 na siebie palcem Milton. •':,.

—聽Mam to zapisa膰? — zapyta艂 szynkarz.

—聽Zapisa膰 — ziewn膮艂 Milfbn.

A pan Bedar poda艂 r臋k臋 restauratorowi, przytrzyma艂 jego mi臋kk膮 d艂o艅 i m贸wi艂: — Ma pan pi臋kn膮 restauracj臋, ja j膮 sobie zapami臋tam. W ka偶dej restauracji kto艣 powiedzia艂 co艣, o czym si臋 dowiedzie膰 mo偶ecie tylko w uczonych ksi臋gach. „U Pinka-s贸w” na przyk艂ad jeden go艣膰 p艂aka艂 w piwo i m贸wi艂 — prawdziwe wykszta艂cenie oznacza zupe艂n膮 ruin臋. „Pod Z艂otym Tygrysem” powiedzia艂 jeden radca — z 艂ajna bata nie upleciesz, a jak upleciesz, to z niego nie strzelisz. „Na Kalczawce” raz powiada harmonista — prawdziwy m臋偶czyzna jest zawsze troch臋 podpity, troszk臋 zmarzni臋ty i odrobink臋 艣mierdzi uryn膮. „U Dw贸ch Babek” m贸wi艂 student-okularnik — ch艂opcy, nowoczesna sztuka to kurze oko, do kt贸rego wpad艂o ziarno j臋czmienia, a tego

ziarna czepi艂a si臋 艣nied藕 zbo偶owa. „U Rozkosznych” mizerny konduktor rzek艂 — poczucie w艂asnej ni偶szo艣ci zdobi cz艂owieka. „Pod Z艂ot膮 Palm膮” jeden pan w cwikierze przyzna艂 si臋 — cokolwiek powiem, zaraz temu zaprzecz臋. „W Tichaku” rzek艂a dozorczyni — ordynarne s艂owa s膮 aktami strzelistymi przeciw grubia艅stwu. Kelnerka „Pod Bia艂ym Barankiem” powiedzia艂a — w tak ludnym mie艣cie ja jestem taka samotna. „Pod Anio艂em” o艣wiadczy艂 mleczarz — nowocze艣ni ludzie zaczn膮 chodzi膰 pieszo. — Pewna panna „U Szenflok贸w” oznajmi艂a — g艂臋bokie prze偶ycie jest tym samym, co biblioteka uniwersytecka. To dopiero, nie? I w ka偶dej restauracji co艣 pi臋knego si臋 powiedzia艂o i wci膮偶 si臋 m贸wi, prawda?

—聽A co sobie pan zapami臋ta od nas? — zapyta艂 restaurator wci膮偶 trzymaj膮c pana Bedara za r臋k臋.

—聽Od was b臋d臋 do 艣mierci pami臋ta艂 tego w臋glarza, co powiedzia艂, 偶e gdyby ustawi艂 nad sob膮 razem wszystkie schody, kt贸re przebieg艂, toby po nich ze swym koszem doszed艂 a偶 na ksi臋偶yc. No, to id臋.

Pan Bedar po偶egna艂 si臋 niemal zap艂akany.

Gdy wyszed艂, restaurator wskaza艂 na niego przez okno i rzek艂:

—聽To jest szarmancki cz艂owiek, co?

Z kana艂u dla orkiestry wychodzi艂 Raskolnikow, k艂ad艂 sobie r臋k臋 na piersi i m贸wi艂: — Wielkiej rzeczy chc臋 dzi艣 dokona膰...

—聽i uda艂 si臋 na podw贸rze przy ulicy Grochowej, gdzie na pierwszym pi臋trze 艣wieci艂o si臋 w pokoju Katarzyny Iwanowny, lich-wiarki i przekupki.

Milton siedzia艂 za kulisami na 艂贸偶ku Sonieczki, a ustawiacz kulis Badiouczek usiad艂 obok niego i martwi艂 si臋.

Nie chc膮c o tym d艂u偶ej my艣le膰, zwierza艂 si臋 szeptem: — Akurat tak samo przed Bo偶ym Narodzeniem, jak dzisiaj, robili艣my sekcj臋 samob贸jcy. Doktor pu艂kowy, gdy sobie umy艂 r臋ce, powiada: — „Badiouczek, tutaj w tym worku jest serce 偶o艂nierza Fi-kara, uwa偶aj na nie, to jest osobliwe serce, zanie艣 je na Karlak do pana profesora Jiraska.” — A ja szurn膮艂em obcasami i melduj臋: — „Rozkaz!” — I wzi膮艂em to serce, kt贸re znajdowa艂o si臋 w worku po m膮ce. a mia艂o wielko艣膰 g艂owy dziecka. I pomasze-

rowa艂em na Karlak. Tam zapyta艂em portiera: — „Jest ju偶 pan profesor Jirasek?” — A ten, 偶e pan profesor Jirasek jeszcze nie przyszed艂. Wi臋c poszed艂em naprzeciwko do „Czarnego Browaru”.

Elektomonter poprawi艂 na 艂aweczce reflektor, aby nie miga艂, i po drabince zszed艂 za kulisy. Kiedy mija艂 stoj膮ce w cieniu 艂贸偶ko, szepn膮艂: — Macie rozr贸b臋.

—聽To dobrze — rzek艂 Badiouczek i ci膮gn膮艂 dalej: — I w tyrn „Czarnym Browarze” zapozna艂em si臋 z niejakim Juld膮, takim blondynem, kt贸ry mia艂 czaszk臋 z przodu troch臋 zgniecion膮. M贸wi艂, 偶e kompresor trzasn膮艂 go przy ch艂odni i tak go urz膮dzi艂, 偶e mu dawali ostatnie namaszczenie. — „Cz艂owieku — powiada Julda — jak ci si臋 obudzi艂em w szpitalu, to ko艂o mnie 艣wiece, a nade mn膮 pochyla艂y si臋 oskrzydlone g艂owy, a ja dopiero za chwil臋 zrozumia艂em, 偶e to si臋 modl膮 zakonnice. Wi臋c, powiadam, cholera, gdzie ja jestem? Wi臋c zakonnice posz艂y po prymariu-sza, a prymariusz pos艂a艂 po pana profesora Jiraska. I oni obaj razem stan臋li nade mn膮, a prymariusz powiada艂: — Panie profesorze, ten ch艂op nam uciek艂 spod 艂opaty. — Ale pan profesor rzek艂, on tak czy owak umrze, wi臋c mu dajcie to, na co ma ochot臋. A ja si臋 ockn膮艂em z tego umierania i powiadam, 偶e wypi艂bym flaszeczk臋 koniaku! Jak mi j膮 przynie艣li, to 艂ykn膮艂em od razu i straci艂em przytomno艣膰. A rano znowu si臋 ockn膮艂em i powiadam, 偶e wypi艂bym jeszcze jedn膮 flaszeczk臋. Na trzeci dzie艅 jeszcze jedn膮... i ju偶 zaczyna艂em przychodzi膰 do siebie. Wi臋c zn贸w przyjecha艂 pan profesor Jirasek, obejrza艂 t臋 moj膮 g艂ow臋 i powiada: — Chwa艂a Bogu, ju偶 si臋 wsysa! Dawajcie mu ten koniak dalej. — Tak po trzydziestu flaszeczkach wsta艂em. Z艂ote r臋ce pana profesora Jiraska!” — tak mi opowiada艂 Julda. A ja mu na to, Juldo, trzymaj si臋 mocno, to ci co艣 powiem. I zwierzy艂em mu si臋, 偶e id臋 do pana profesora z sercem 偶o艂nierza Fikara, kt贸ry z nieszcz臋艣liwej mi艂o艣ci strzeli艂 sobie w 艂eb. Ale nie powinienem by艂 tego m贸wi膰, bo Juldzie zachcia艂o si臋 to serce koniecznie zobaczy膰, czy w nim wida膰 t臋 mi艂o艣膰. Ale ja powiedzia艂em: — „S艂uchaj, Juldo, ja jestem na s艂u偶bie, nie mog臋 ci tego pokaza膰”. — Wi臋c Julda mrucza艂, 偶ebym mu ten worek

przynajmniej da艂 ponie艣膰, 偶e p贸jdzie ze mn膮 do pana profesora Jiraska, 偶eby mu jeszcze raz podzi臋kowa膰 za te jego z艂ote r臋ce, kt贸re mu wskaza艂y drog臋. I za jego zdrowie wypili艣my ka偶dy po trzy koniaki.

Raskolnikow szed艂 od lichwiarki i mamrota艂 da siebie. — Czego si臋 ludzie najbardziej boj膮, to tego pierwszego kroku, to tego pierwszego kroku... — i na scenie 艣wiat艂o zgas艂o, ciemne t艂o zje偶d偶a艂o na linach, ustawiacze kulis wbiegli cicho i ustawiali sto艂y, na bloczku spuszcza艂a si臋 lampa naftowa, a z czarnych aksamit贸w wychyn臋艂a zielona czaszka rekwizytora, kt贸ry z wyci膮gni臋tymi r臋kami chodzi艂 po scenie i szepta艂: — ...gdzie jest ta siekiera... nie widzieli艣cie gdzie siekiery?... Towarzysze, ja jestem po zawale... co za rozpacz... — i po omacku cofa艂 si臋 w fiolet ciemno艣ci.

Reflektory o艣wietli艂y scen臋, a tytularny radca Marmie艂adow uni贸s艂 flaszk臋 i: — Panowie, ja jestem urz臋dnik... —

Badiouczek z艂o偶y艂 r臋ce pod kolanem i rzek艂: — A potem wypili艣my jeszcze jeden koniak na drog臋 i Julda obiecywa艂, 偶e gdy wr贸cimy ze szpitala, to mi poka偶e swoj膮 偶on臋. — ,,Ona ci mnie tak kocha, 偶e jak kogo przyprowadz臋 w odwiedziny, to zaraz si臋 stroi i m贸wi, tatusiu, ja skocz臋 po kotlety i zrobi臋 babk臋 piaskow膮... Ale wiesz, co? — powiada Julda — szpital nam nie ucieknie, wst膮pimy do Stromeczk贸w, a jak tam nikogo nie b臋dzie to ja si臋 popatrz臋 na to serce”. Wi臋c wyszli艣my z fantazj膮. Julda wci膮偶 przyk艂ada艂 ucho do tego serca, potrz膮sa艂 nim jak budzikiem, ale ja mu powiedzia艂em, 偶e to daremnie, bo to serce ju偶 jest ca艂kiem zimne. Ale Julda wci膮偶 gada艂 swoje, 偶e tam musi by膰 cho膰 jaki艣 艣lad po tej dziewczynie, dla kt贸rej ten 偶o艂nierz to zrobi艂, 偶e na pewno, gdyby si臋gn膮艂 no偶em do 艣rodka, toby tar膮 znalaz艂 jaki艣 obraz...

Tytularny radca Marmie艂adow rzek艂 do Raskolnikowa: — ...a wi臋c moja c贸rka Sonieczka posz艂a na ulic臋 z 偶贸艂t膮 ksi膮偶eczk膮, a ja prosz臋 pana, le偶a艂em pijany... — I chwyci艂 si臋 za serce.

—聽Milton — odkaszln膮艂 Badiouczek — co my艣lisz, jak dzisiaj b臋dzie gra膰 ta „Jihlava”?

—聽Du偶a klasa.

—聽Kto?

—聽No, 偶o艂nierze.

—聽A ile ty by艣 tam postawi艂?

—聽Jedynk臋.

—聽Ja te偶 tak postawi艂em, chyba ta ,,Opava” to nic takiego prawda? — zapyta艂 Badiouczek i a偶 si臋 spoci艂.

Tytularny radca Marmie艂adow wo艂a艂: — Przecie偶 ka偶dy cz艂owiek musi mie膰 jakie艣 miejsce, gdzie mo偶e p贸j艣膰... —

Badiouczek pog艂adzi艂 sobie w艂osy i ci膮gn膮艂 dalej: — Wi臋c wst膮pili艣my do Stromeczk贸w i postawili艣my sobie dwa koniaki. Gdy艣my wypili, restaurator zapyta艂: — „Jeszcze dwa?”

Ale ja si臋 zerwa艂em i zawo艂a艂em, gdzie偶by, my si臋 spieszymy do szpitala. I ruszyli艣my. Gdy艣my przyszli do szpitala, portier powiada, 偶e pan profesor b臋dzie dwie godziny operowa艂. No to Julda si臋 upar艂, 偶eby p贸j艣膰 do niego, 偶e 偶onka b臋dzie stroi膰 choink臋 艣wi膮teczn膮 i ugotuje nam ponczu, potem skoczy po kotlety i zrobi babk臋 piaskow膮... ale ju偶 koniec sceny — Badiouczek si臋 podni贸s艂.

Raskolnikow w sinym 艣wietle odprowadza艂 pijanego Marmie-艂adowa, potem by艂o ciemno i dekoratorzy przynie艣li skrzynie i beczki i budowali podw贸rko.

Kiedy reflektor jednym okiem zerkn膮艂 do podw贸rka, stra偶ak siedzia艂 przy drzwiach i spa艂... pochylaj膮c si臋 coraz bardziej, jak gdyby to 艣wiat艂o ugina艂o mu kr臋gos艂up, zdawa艂o si臋, 偶e wystarczy jeszcze tylko odrobina 艣wiat艂a i stra偶ak machnie koz艂a na scen臋.

—聽Mam go obudzi膰? — spyta艂 Milton.

—聽Niech tam wleci, przynajmniej b臋dzie jaka艣 heca — machn膮艂 r臋k膮 dekorator — ale ten tam, ten nie sko艅czy naturaln膮 艣mierci膮! — wskaza艂 na rekwizytora, kt贸ry ju偶 znalaz艂 atrap臋 siekiery, teraz sta艂 z ni膮 w k膮cie i czeka艂, aby j膮 poda膰 Raskol-nikowi, gdy na to przyjdzie czas — ten rekwizytor, wiesz, Milton, co zrobi艂? W drugim akcie, kiedy ma poda膰 Sonieczce zapalon膮 艣wieczk臋 za parawanem, minut臋 przedtem stwierdzi艂, 偶e nie ma zapa艂ek w kieszeni.

—聽„Ludzie, prosz臋 was, kto ma zapa艂ki?” — szepta艂, ale nikt nie mia艂 zapa艂ek, je艣li je kto mia艂, to czeka艂, co si臋 b臋dzie dalej dzia艂o... i ju偶 Sonieczka wyci膮gn臋艂a r臋k臋, a ten rekwizytor poda艂 jej 艣wieczk臋 bez p艂omienia. Sonieczka os艂oni艂a ten p艂omie艅 d艂oni膮, bo tak mia艂o by膰 w sztuce, o艣wietli艂a wchodz膮cym twarze, aby ich pozna膰, ale p艂omienia nie by艂o... i rekwizytor z艂amany rozpacz膮 wyszed艂 chwiej膮c si臋 i szepcz膮c... „katastrofa — ...katastrofa, moje serce...” — a aktorzy mieli z tego ubaw i ja tak偶e. Ale jak tam graj膮 w Jihlavie?

—聽Jak? — rzek艂 Milton — „Dukla” wyra藕nie prowadzi... Oczywi艣cie, je艣li idzie o gr臋. Ale du偶o tak偶e z.ale偶y od pogody.

—聽Od czego?

—聽Od pogody... wczoraj by艂o wyra藕nie s艂ycha膰 odg艂os poci膮g贸w, to znaczy, 偶e b臋dzie zmiana pogody.

—聽Aha.

—聽R臋cz臋 za to. Ale wyjrz臋. Czas jeszcze?

—聽Czekaj — rzek艂 Badiouczek i przez szpar臋 w aksamicie spojrza艂 na scen臋, a potem rzek艂: — Id藕, Raskolnikow dopiero zabi艂 t臋 bab臋, w艂a艣nie sobie myje r臋ce w kube艂ku. Morze czasu.

—聽To id臋 — powiedzia艂 Milton, wyszed艂 spomi臋dzy kulis i posuwa艂 si臋 macaj膮c po 艣cianie a偶 do bramy.

Nacisn膮艂 rygiel i brama si臋 otworzy艂a.

Niebo by艂o r贸偶owe, a powietrze z艂agodnia艂o. Naprzeciwko na pierwszym pi臋trze w ciemnym pokoju ja艣nia艂 ekran telewizora jak opalizuj膮ca pe艂nia ksi臋偶yca. A poprzez wzniesienie dolatywa艂 w powietrzu g艂os ze stacji przetokowej — ...tor dwudziesty sz贸sty...

Milton zamkn膮艂 bram臋 i wr贸ci艂, po czym usiad艂 na 艂贸偶ku.

Dekorator Badiouczek nie wytrzyma艂 ciszy i szepta艂: — Jake艣my tylko przyszli do Juldy, naprawd臋 jaka艣 kobieta tam przystraja艂a choink臋, ale ledwie nas dostrzeg艂a, zaraz zacz臋艂a krzycze膰: — „Morderco moich nerw贸w, gdzie艣 podzia艂 pieni膮dze?” — i zaraz na mnie — „niech pan tylko patrzy, jak go pan urz膮dzi艂, ty pijusie jeden! Id臋 po policjanta!” — Wi臋c ja wyrwa艂em Juldzie to serce i da艂em nog臋. Gdym przyszed艂 na Kar-lak, portier ju偶 od bramy dawa艂 mi r臋kami znaki, 偶e za p贸藕no.

No tak, pono膰 pan profesor znowu gdzie艣 wyjecha艂 autem i ju偶 nie przyjedzie... Ale, Milton, jak tam na dworze?

—聽Poci膮gi s艂ycha膰 jeszcze lepiej.

—聽Pada?

—聽Prawie 偶e.

—聽To 艂adnie... — rzek艂 t臋sknie Badiouczek. A za scen膮 katarynka gra艂a wesolutk膮 melodi臋 z w艂oskiej opery.

—聽Czy w Jihlavie te偶 maja kryty stadion?

—聽Tego to nie wiem.

—聽P贸jd臋 sam popatrze膰, jak tam z t膮 pogoda — zdecydowa艂.

Szed艂 macaj膮c po 艣cianie, otwar艂 bram臋 i w b艂臋kitno-r贸偶owej nocy patrza艂. Lekko m偶y艂o, a 艣nieg z偶贸艂k艂, synagoga po drugiej stronie ulicy by艂a ciemna jak pnie jawor贸w na przedwio艣niu. Choinki bo偶enarodzeniowe le偶a艂y na stertach, spod portalu podnios艂a si臋 Sylva, bezpa艅ska suka, mieszaniec wilczura i bernarda, a gdy bieg艂a chodniczkiem ku bramie, pod jej 艂apami mlaska艂 rzadki 艣nieg. Kto艣 wsadzi艂 r臋k臋 przez bram臋 na dziedziniec synagogi, pog艂aska艂 suk臋r a ona powr贸ci艂a pod portal, aby rano, gdy pierwsi klienci wejd膮 do sklep贸w i masar艅, w艣lizgiwa膰 si臋 wraz z nimi i czeka膰, a偶 sprzedawczynie dadz膮 jej jaki艣 och艂ap z lady. Tak w臋druje od sklepu do sklepu w g贸r臋 pod Krzi偶. Tam si臋 zdrzemnie i po po艂udniu zaczyna to samo zbiegaj膮c w d贸艂, a偶 wieczorem znajdzie si臋 znowu pod synagog膮. Robi tak ju偶 od dziesi臋ciu lat, a gdy mia艂a wrz贸d, ludzie z ulicy zawie藕li j膮 na operacj臋 do pana doktora Welego. Badiouczek widzia艂 j膮 teraz, jak ciapka po mokrym 艣niegu, pewnie idzie po艂o偶y膰 si臋 przy portalu i tam 艣ni膰 o beczu艂eczce na szyi i zasypanych w臋drowcach.

Zamkn膮艂 bram臋 i wr贸ci艂.

Powiedzia艂: — Chyba b臋d臋 mia艂 przyjemne Bo偶e Narodzenie, tak jak wtedy, kiedym wr贸ci艂 z tym sercem do wojskowego szpitala. Melduj臋: — „Panie pu艂kowniku, pana profesora nie by艂o w domu, tutaj jest to serce”. — A doktor zajrza艂 do worka i krzykn膮艂: — Ty idioto, to serce jest zupe艂nie zepsute”. — Wi臋c to serce zabra艂em i zanios艂em do kot艂owni i wrzuci艂em w ogie艅...

Ale teraz wiem, 偶e w Jihlavie nie ma krytego stadionu i 偶e w tej 艣nie偶nej bryi „Opava” zarobi tam krzy偶yk... sprawi niespodzia-neczk臋. I moja nadzieja, m贸j zak艂ad za dwie艣cie trzydzie艣ci koron, przepad艂...

Sonieczka Marmie艂adowa, z 偶贸艂tymi warkoczami, w s艂omianym kapelusiku ozdobionym sztucznymi czere艣niami, k艂ania艂a si臋 Raskolnikowowi i m贸wi艂a ceremonialnie: — Prosz臋 pana, przyjdzie pan na pogrzeb?

Prze艂o偶y艂a Helena Gruszczy艅ska-D臋bska

Kafkiada

Co rano gospodarz wchodzi na palcach do mojego pokoju, s艂ysz臋 jego kroki. A pok贸j jest tak d艂ugi, 偶e od drzwi do mojego 艂贸偶ka mo偶na by, a nawet op艂aca艂oby si臋 przejecha膰 na rowerze. Gospodarz nachyla si臋 nade mn膮, po czym odwraca si臋, daje znaki komu艣 stoj膮cemu w drzwiach i oznajmia:

—聽Pan Kafka jest w domu.

Wznosi palec, bodzie nim po trzykro膰 powietrze, wraca powoli do drzwi, gdzie kto艣, pewnie gospodyni, podaje mu blaszan膮 tac臋 z rogalikiem i kubkiem kawy, gospodarz przynosi mi to wszystko do 艂贸偶ka, a 偶e trz臋s膮 mu si臋 r臋ce, kubek postukuje na tacy. Wyrwany w ten spos贸b ze snu niekiedy zastanawiam si臋, co by by艂o, gdyby gospodarz budz膮c mnie, o艣wiadczy艂, 偶e nie ma mnie w domu. Chybabym si臋 okropnie przel膮k艂, bo ceremonia obwieszczania mojej obecno艣ci powtarza si臋 co rano od kilku lat, na pami膮tk臋 pierwszego tygodnia, kiedy to dzie艅 w dzie艅 po przyniesieniu 艣niadania okazywa艂o si臋, 偶e moje 艂贸偶ko jest puste.

Pada艂 wtedy nieustannie deszcz, niczym w okresie trzeciorz臋du. Woda falowa艂a w rzece wci膮偶 tym samym rytmem, a ja sta艂em w tym ci膮g艂ym deszczu nie wiedz膮c, czy zapuka膰 do drzwi, czy odej艣膰. Generalskie epolety gaworzy艂y w koronach drzew, przez ga艂臋zie przedziera艂o si臋 艣wiat艂o kilku latar艅, a za uchylonymi drzwiami pokoju rozbiera艂a si臋 jaka艣 posta膰 — do snu, a mo偶e do mi艂o艣ci. Nocna lampka ciska艂a cieniem o lakierowane drzwi, jakby chcia艂a je rozbi膰. A ja zadawa艂em sobie py-

tanie, czy sprawca cienia jest tam sam, czy z kim艣? Dr偶a艂em, bo w nocy deszcz okropnie zi臋bi, a 艣lady st贸p gin膮 w b艂otnistej mazi. A jednak dobrze jest zadomowi膰 si臋 w skorupce strachu, szcz臋ka膰 z trwogi z臋bami, dobrze jest przywodzi膰 偶ycie do zguby, a rano zaczyna膰 od nowa. Dobrze jest r贸wnie偶 偶egna膰 si臋 na zawsze i chwali膰 nieszcz臋艣cie jak spryciarz Hiob. Ale wtedy sta艂em w potokach deszczu i nie wiedzia艂em: zapuka膰 czy odej艣膰, zbrak艂o mi bowiem odwagi, aby wyd艂uba膰 sobie z m贸zgu oko zazdro艣ci. Modli艂em si臋 — nocy deszczowa, nie zostawiaj mnie stoj膮cego tutaj, o nocy deszczowa, nie zostawiaj mnie tutaj na pastw臋 banalnych urok贸w, pozw贸l mi przynajmniej kl臋cze膰 w b艂ocie i patrze膰 na zamkni臋ty dom. Nast臋pnego dnia rano spyta艂em: — Polu, czy pani kocha mnie jeszcze? — Odpowiedzia艂a: — Czy pan kocha mnie jeszcze? — Na drugi raz, gdy si臋 obudz臋, zapytam: — Papie偶u, 艣pisz? — Kto wie, mo偶e pewnego dnia lusterko, kt贸re przytkn臋 do jej ust, nie pokryje si臋 mg艂膮 oddechu.

Teraz spaceruj臋 po Ungelcie, przygl膮dam si臋 ko艣cio艂owi 艢wi臋tego Jakuba, w kt贸rym cesarz Karol bra艂 艣lub. Na rogu Ma艂ej Sztupartskiej m贸j gospodarz dosta艂 po g臋bie, nie dlatego 偶e jest tajniakiem obyczaj贸wki, lecz dlatego, 偶e usi艂owa艂 rozdzieli膰 dw贸ch pijanych facet贸w. Niedaleko st膮d jest kamieniczka, w kt贸rej niegdy艣 mieszka艂em, ale wyprowadzi艂em si臋, bo przez moj膮 izdebk臋 na poddaszu przechodzi艂 do swojego pokoju 艣lepy harmonista. Bardzo bym chcia艂 wiedzie膰, jak cesarz kocha艂 si臋 z t膮 ksi臋偶niczk膮, kt贸ra mia艂a tak膮 si艂臋 w r臋kach, 偶e prostowa艂a podkowy, a cynowe tace zwija艂a w rulon. Chcia艂bym to wiedzie膰. Gapi臋 si臋 na podcienia, gdzie przechadza艂a si臋 niegdy艣 markiza delia Strade, kt贸ra podobno mia艂a tak delikatn膮 sk贸r臋, 偶e gdy pi艂a czerwone wino, wida膰 by艂o, jak sp艂ywa prze艂ykiem niby szklan膮 rurk膮.

Wchodz臋 do domu, w kt贸rym mieszkam. Dawno, dawno temu w ko艣ciele Ty艅skim urwa艂 si臋 dzwoni膮cy na msz臋 dzwon, przelecia艂 w powietrzu, przebi艂 gontowy dach i sufit i wpad艂 do zajmowanego obecnie przeze mnie pokoju. Gospodyni stoi oparta o zadumane okno, firanki powiewaj膮, a niewidoczny 艣wiat rze藕-

wieje. Wychylam si臋 z okna trzeciego pi臋tra, kamienne mury ko艣cio艂a Ty艅skiego s膮 jak r臋k膮 si臋gn膮膰. Gospodyni spuszcza na mnie asparagus swych z艂otoblond w艂os贸w, wionie od niej zapach jagodowego wina. Spogl膮dam na Matk臋 Bosk膮, przytwierdzon膮 cementem do 艣ciany ko艣cio艂a i bezwzgl臋dn膮 niczym margrabia Geron. Przechodnie sun膮 ko艂o wypalonego ratusza i uchylaj膮 kapeluszy przed nieznanym 偶o艂nierzem.

—聽Wie pan co? — szepcze za moimi plecami gospodyni. — Poca艂ujmy si臋. Mam ochot臋 na przyjacielskiego ca艂usa.

M贸wi臋: — Prosz臋 mi wybaczy膰, 艂askawa pani, ale jestem wierny mojej dziewczynie.

—聽Rzeczywi艣cie! — sykn臋艂a. — Ale przed chlaniem i 艂ajdaczeniem to pana nie powstrzymuje. — I wybieg艂a zostawiaj膮c uwi臋ziony w pokoju zapach jagodowego wina. Firanki wyd臋艂y si臋, potem z wolna opad艂y, lecz po chwili tysi膮ce koliberk贸w chwyci艂y w dziobki organdynow膮 materi臋 niby tren kr贸lewskiej szaty i firanki znowu si臋 wyd臋艂y pod naporem wiatru. Czasami w naszej kamienicy kto艣 b臋bni na fortepianie palc贸wki, a pod oknem staje obdarty cz艂owiek o twarzy powgniatanej jak jego walizka. Mury ko艣cio艂a sp艂ywaj膮 rt臋ci膮. Opuch艂e sowy i pawiany 艣pi膮 na gzymsach.

—聽Pozwol臋 sobie zaoferowa膰 szanownemu panu szczoteczki

do z臋b贸w.

—聽Ale偶 nie, to niemo偶liwe.

—聽Dostali艣my z Francji, tak, nylon, dwie艣cie sze艣膰dziesi膮t

osiem koron tuzin.

—聽Nie, nie, nie, to niemo偶liwe.

—聽Za drogie? Panie asystencie, ale za to klientom b臋dzie si臋 cudownie ta艅czy艂o na parkiecie wyfroterowanym naszymi wyrobami.

—聽A wi臋c dlatego tak p艂aka艂a!

—聽Mamy tak偶e na sk艂adzie nowo艣膰, dzieci臋ce szczoteczki do w艂os贸w. Mog臋 wypisa膰 zam贸wienie?

—聽Tak, ale ja nie mog臋 jej opu艣ci膰.

—聽Pozwol臋 sobie zwr贸ci膰 uwag臋, 偶e to surowiec dewizowy.

—聽Ca艂y tw贸j dom obrzuc臋 kwiatami i kl膮tw膮.

—聽Gdyby pan p艂aci艂 got贸wk膮, m贸g艂bym udzieli膰 dwu procent rabatu. Towar pos艂a艂bym loco franco, otrzyma艂by go pan w przysz艂ym tygodniu. A to? To jest jpreparat wyrabiany przez firm臋 Hrzivnacz i sp. Tak, to ten, co si臋 powiesi艂. Dlaczego? Tego nie wiem. A pan wie, dlaczego nasz s臋dzia powiatowy postrada艂 zmys艂y albo dlaczego ogl膮dacz zw艂ok si臋 u艣miechn膮艂? Przecie偶 wystarczy troch臋 mocniej 艣ci膮gn膮膰 krawat i zapyta膰 swojego cienia: w jakim stopniu, bracie, jeste艣 偶ywy?

Wyskakuj臋 z 艂贸偶ka, wychylam si臋 z okna i patrz臋 w ulic臋 jak w studni臋. Dwie zetkni臋te g艂owy, jasnow艂osej kobiety i m艂odzieniaszka, ca艂usy trzaskaj膮 jak z bicza. A podmuch wiatru przynosi te odg艂osy a偶 tutaj, do mojego 艂贸偶ka.

—聽Nie wyrywaj si臋, ju偶 ani troch臋 mnie nie kochasz?

Blondynka molestuje, a b膮belki ciszy wznosz膮 si臋 do ksi臋偶yca, 膰wicz膮cego na trapezie nocy, poprzez trzy 艣ciany s艂ysz臋 chrapanie kucharza, z kt贸rym kiedy艣 mieszka艂em. Codziennie kupowa艂em 艣wie偶y chleb, inaczej bym nie zasn膮艂. Ten kucharz tak chrapa艂, 偶e musia艂em wk艂ada膰 do uszu tampony z mi臋kiszu chleba, zamurowywa膰 si臋. Blondynka z czu艂o艣ci膮 po艂o偶y艂a si臋 na kopczyku piasku ko艂o ko艣cio艂a i poci膮gn臋艂a m艂odzieniaszka na siebie. Kilka umazanych wapnem obr臋czy stacza si臋 po kochankach, grzechocz膮 murarskie narz臋dzia, ale oni nie s艂ysz膮. Bia艂a obr臋cz toczy si臋 po ulicy niby ksi臋偶yc w pe艂ni. Matka Boska ma przycementowane r臋ce, nie mo偶e nawet zas艂oni膰 oczu Dzieci膮tku.

Potem zamykaj膮 bary — „Figaro”, „Paj膮ka”, „Chapeau Rouge”, „Romanie” i „Magnes”. Za rogiem kto艣 wymiotuje, na Staromiejskim Rynku jaki艣 obywatel krzyczy:

—聽Panie, ja jestem Czechos艂owak!

A drugi wali go na odlew w g臋b臋 i pyta:

—聽No to co?

Z podcieni wysuwa g艂ow臋 kobieta, z nosa cieknie jej krew, jak gdyby przed chwil膮 tak偶e przekonywa艂a z艂ego obywatela: Panie, ja jestem Czechos艂owaczka! A 艣rodkiem Rynku pan w czerni ci膮gnie dam臋 w kretonowej sukience, ci膮gnie j膮 przez ka艂u偶臋 i skar偶y si臋 niebu:

—聽Z tak膮 dziwk膮 si臋 o偶eni艂em! Z tak膮 dziwk膮!

Dama obejmuje go za nogi, ale m臋偶czyzna w czerni odtr膮ca j膮 kopni臋ciem, a ona uk艂ada si臋 w ka艂u偶y, przypasowuje si臋 do niej jak fotografia do owalnej ramki, w艂osy pokrywaj膮 brudn膮 g艂ad藕 wody niby morszczyny. Dopiero teraz m臋偶czyzna w wizytowym garniturze jest zadowolony. Kl臋ka w wodzie, skr臋ca te mokre w艂osy w powr贸s艂o, odwraca ku sobie twarz zap艂akanej kobiety i wodzi palcem po ukochanych rysach, potem pomaga jej wsta膰, bior膮 si臋 pod r臋k臋, ca艂uj膮 i odchodz膮 wolnym krokiem niczym 艣wi臋ta rodzina. Ko艂o „Ksi臋cia Regenta” czarno odziany m臋偶czyzna robi zamaszysty wymach ramieniem, jakby wyci膮ga艂 szabl臋, i wo艂a w pustk臋 Rynku:

—聽Duch zwyci臋偶y艂 materi臋!

Potem przejecha艂 tramwaj z kilkoma wisielcami, dyndaj膮cymi na r臋kach, a jaki艣 przechodzie艅 upad艂 i chcia艂 podpali膰 bank. Nad miastem stoi rozkraczony niewidzialny byk, wida膰 mu tylko r贸偶owe j膮dra.

Czasami ju偶 rankiem w臋druj臋 na ulic臋 U Kotc贸w. Na rogu kupuj臋 sobie horoskopy na wszystkie miesi膮ce roku z g贸ry, sprzedawczyniom towar贸w 艂okciowych wyciekaj膮 z nos贸w stru偶ki barwnych tasiemek, gdy mierz膮 je drewnianym metrem. Zieleniarkom codziennie wyrastaj膮 z g艂贸w kolorowe parasole. Z nor w domach wype艂zaj膮 stare kobiety, twarze maj膮 pobru偶-d偶one znakami Zodiaku, a zamiast oczu dwa strz臋py lamparciej sk贸ry. Jedna sprzedaje zielone r贸偶e z ptasiego pierza, admiralski kordzik i guziki od akordeonu, druga oferuje wojskowy drelich, p艂贸cienne wiadra i wypchan膮 ma艂p臋. Wielkie kangurze torby przekupek na Targu W臋glowym wypchane s膮 r贸偶nobarwnymi tulipanami. Go艂臋bie w oknach wystawowych muskaj膮 si臋 dziobkami, papu偶ki furkocz膮 skrzyde艂kami w klatkach — c贸偶 za poetyczne por贸wnanie. Kilka kanadyjskich, chomik贸w usi艂uje wydosta膰 si臋 na wolno艣膰 z wysokiego komina akwarium. Pewnego razu za trzysta koron sta艂em si臋 na chwil臋 艣wi臋tym. Kupi艂em wszystkie szczyg艂y, jakie mieli na sk艂adzie, i w艂asno-^ r臋cznie pu艣ci艂em je na wolno艣膰. Ach, c贸偶 to za uczucie, gdy z d艂oni wzlatuje wam przestraszony ptaszek' Kieruj臋 si臋 do

hali, gdzie staruszki sprzedaj膮 艣ci臋t膮 krew w miseczkach. Cuchnie tu noworodkami, przemoczonymi siennikami, octem i konopiami. Z ci臋偶ar贸wki wy艂adowuj膮 jagni臋ta o poder偶ni臋tych gard艂ach. To dziwne, ale wielkie 艣wi臋ta nie mog膮 si臋 obej艣膰 bez ofiar w艣r贸d zwierz膮t. Bo偶e Narodzenie przyp艂acaj膮 偶yciem ryby. Wielkanoc — ko藕l臋ta i jagni臋ta. Przypominam sobie jedno 艣winiobicie u nas w domu, kiedy 藕le zak艂uty wieprzak zary艂 si臋 w gnoj贸wk臋 i wola艂 si臋 w niej utopi膰, ni偶 ujrze膰 jeszcze raz rze藕nika z no偶em w r臋ce.

Nagle zaczynam si臋 spieszy膰, ale daremnie. Piwo, kt贸re nios臋, ju偶 i tak zwietrza艂o. W kancelarii firmy braci Zinner, zawalonej zabawkami a偶 do pi膮tego pi臋tra, magazynier trz臋s膮c si臋 ze z艂o艣ci m贸wi:

—聽S艂uchaj no, Plavaczek, my艣my ci臋 pos艂ali po piwo, a nie po wod臋 偶ycia! Co za czasy, co za czasy! A dyspozytor dodaje zjadliwie:

—聽Kiedy zn贸w umrze ci stryj Adolf, kt贸ry umiera na raty?

—聽Lada dzie艅 — odpowiadam, bior膮c faktury. Potem a偶 do wieczora sprawdzam i przeliczam dwa wagony zabawek.

呕o艂nierz z karabinem, 偶o艂nierz w fura偶erce, 偶o艂nierz w he艂mie, oficer w marszu, genera艂 w p艂aszczu, dobosz, tr臋bacz, r贸g, wielki b臋ben, 偶o艂nierz le偶膮cy z karabinem, artylerzysta z wyciorem, oficer stoj膮cy z map膮...

Odfajkowuj臋 na fakturach te figurki i my艣l臋 o tym, 偶e ci膮gle mi si臋 myl膮, ju偶 tyle lat up艂yn臋艂o od chwili, gdy opu艣ci艂em dom, a ci膮gle jeszcze, niech tylko kto艣 gdzie艣 narzyga albo wrzeszczy w nocy, rano przylatuj膮 s膮siedzi i wymy艣laj膮 matce: pani synalek zn贸w si臋 w nocy wydziera艂, czy on nigdy si臋 nie usta-tkuje?

Luneta, telefonista pisz膮cy, motocyklista, ranny le偶膮cy, dw贸ch sanitariuszy, lekarz w bia艂ym kitlu, pies-sanitariusz, 偶o艂nierz le偶膮cy z papierosam, dragon na koniu...

Kiedy umar艂a ciotka Marysk贸w, rankiem przybieg艂a do matki pani Marysk贸w^ i zrobi艂a awantur臋, 偶e w nocy wali艂em w ich okno i 偶e ciotk臋, mog艂a dosta膰 przed 艣mierci膮 konwulsji, tak si臋 przel臋k艂a, bez w膮tpienia to by艂em ja, bo ona wybieg艂a przed

dom i s艂ysza艂a m贸j wstr臋tny chichot... cho膰 ju偶 tyle lat jestem

poza domem.

Krowa pas膮ca si臋, krowa rycz膮ca, ciele stoj膮ce, 藕rebi臋 pas膮ce si臋, prosi臋ta, kot z kokard膮 stoj膮cy, kura dziobi膮ca, m艂ode tygryski, hiena plamista, nied藕wied藕 stoj膮cy na tylnych 艂apach, ameryka艅ski baw贸艂, nied藕wied藕 polarny, ma艂pa drapi膮ca

si臋...

W pami臋ci wynurza mi si臋 obraz weterynarza pochylonego nad chorym bydl膮tkiem, uspokaja艂 ksi臋gowego, 偶e zaraz przepisze odpowiedni膮 mikstur臋, ale ze mn膮 nie wdawa艂 si臋 w rozmowy, tylko wrzasn膮艂, 偶ebym wzi膮艂 p臋dzelek i w ten oto spos贸b wciera艂 ma艣膰 w racice. A potem poleci艂 mi wzi膮膰 siekierk臋, otworzy膰 wo艂u pysk i w ten oto spos贸b wysmarowa膰 mu go wewn膮trz. A ja si臋 gapi艂em i nie odwa偶y艂em si臋 powiedzie膰, 偶e nie jestem oborowym, 偶e tak tylko przyszed艂em popatrze膰.

Kozica, dzik, pastuszek, wie艣niak, kominiarz, kowboj stoj膮cy, Indianin rzucaj膮cy lasso, zaj膮c siedz膮cy du偶y, skaut w kapeluszu, pies owczarek...

Gdy wszed艂em kiedy艣 do synagogi, nachyli艂 si臋 do mnie ub艂ocony 呕yd i zaszepta艂: Pan tak偶e ze Wschodu? A ja skin膮艂em g艂ow膮. Kiedy indziej, gdy wst膮pi艂em na piwo, zaczepili mnie dwaj faceci. Jeden powiada: Ty jeste艣 piekarz! A ja skin膮艂em g艂ow膮. Facet zatar艂 r臋ce i wykrzykn膮艂: Zaraz to pozna艂em — po czym kaza艂 przynie艣膰 karty i o艣wiadczy艂, 偶e to fajno, bo brakuje im trzeciego do mariasza...

Maria, Jezus, J贸zef, kr贸l stoj膮cy, kr贸l Murzyn, pasterz z jagni臋ciem, anio艂, Beduin, owce pas膮ce si臋, pies owczarek...

Dzie艅 w dzie艅 odfajkowuj臋 na fakturach dwa wagony zabawek przy ulicy Maisla w firmie braci Zinner, hurtowa sprzeda偶 zabawek i towar贸w galanteryjnych, dlatego po pracy lubi臋 si臋 przej艣膰. Wci膮偶 jednak potykam si臋 o zabawki, kt贸re tego dnia mia艂em w r臋ce. Lubi臋 spacerowa膰 po Kampie, gdzie dzieci za-smarowuj膮 asfalt rysunkami, 艂a偶膮 na czworakach i rysuj膮 dalej na 艣cianach dom贸w, jak wysoko si臋gn膮 r臋k膮. Siaj臋 w os艂upieniu przed portretem m臋偶czyzny w kapeluszu namalowanym jednocze艣nie od przodu i od ty艂u, za艣 skryte pod kapeluszem ucho

dorysowane zosta艂o nad g艂ow膮 niczym znak zapytania, niczym herb.

—聽To ty namalowa艂a艣? — pytam g艂upio dziewczynk臋, kt贸ra dopiero co sko艅czy艂a ten rysunek, a 艂okcie ma niebieskie niczym naboje do strzelby my艣liwskiej.

—聽Phi, to nic takiego — odpowiada i zamazuje pantoflem portret, kt贸ry m贸g艂by wisie膰 w galerii. — Uczesze mi pan w艂osy?

—聽Ch臋tnie... — m贸wi臋.

Dziewczynka siada okrakiem na 艂awce, nast臋pnie podwija jedn膮 nog臋, siadam za ni膮, podaje mi przez rami臋 grzebie艅, ja za艣 zaczynam j膮 czesa膰. A ona przymyka oczy, potem spogl膮da na spadaj膮cy li艣膰 i m贸wi: — Ju偶 go bola艂y r臋ce, wi臋c si臋 pu艣ci艂.

艢ciemnia si臋 niezmiernie szybko, po serpentynach Petrzina zje偶d偶aj膮 rowerzy艣ci, na czo艂ach maj膮 g贸rnicze lampki. Ko艂ysz膮ce si臋 na nefrytowym jeziorku 艂贸dki za ka偶dym zanurzeniem wiose艂 wydobywaj膮 z wody tuzin platerowanych 艂y偶eczek. Obok 艂awki przechodzi 艣lepiec, radarem bia艂ej laski prowadzi 艣lep膮.

—聽O czym my艣lisz, gdy rysujesz na asfalcie? — pytam.

—聽O tym, jak 艣licznie 艣piewa ten ptak — wskazuje na ga艂膮藕 i przyciska brod臋 do piersi. To jeszcze dziecko, ale za jakie艣 pi臋膰 lat obudzi si臋 w niej dorodny paso偶yt wydzielaj膮cy substancje gryz膮ce z domieszk膮 boraksu i z wolna nasyci jej 偶ycie nieszcz臋艣ciem. Sczesa艂em jej w艂osy do ty艂u, zwa偶y艂em w d艂oni ci臋偶kie pasmo i zacz膮艂em wi膮za膰 kokard臋. A dziewczynka unios艂a r臋k臋, przycisn臋艂a palcem w臋ze艂, 偶ebym m贸g艂 zrobi膰 jeszcze jeden i zawi膮za膰 okaza艂膮 kokard臋. Potem odwr贸ci艂a si臋, rozsup艂a艂a sznurek, kt贸rym by艂a przepasana, omota艂a si臋 nim przerzucaj膮c ko艅ce, wystoperczy艂a brzuszek, a ja przycisn膮艂em palec w miejscu skrzy偶owania szpagatu, aby mog艂a zrobi膰 w臋ze艂. Potem ni z tego, ni z owego poca艂owa艂a mnie w r臋k臋 i ju偶 jej nie by艂o...

Most Karola wygl膮da z Kampy jak d艂uga wanna, w kt贸rej przechodnie sun膮 na przymocowanych do* zadk贸w k贸艂kach. W rzece st臋ka Praga o po艂amanych 偶ebrach i 艂ukach most贸w skacz膮cych z brzegu na brzeg niby zajad艂e brytany. M贸g艂bym

rp贸j艣膰 do browaru, odwiedzi膰 kuzynk臋, kt贸ra tam pracuje, albo z艂o偶y膰 wizyt膮 gospodyni, kt贸ra zaprasza艂a mnie na jagodowe wino, ale id臋, gdzie mnie nogi ponios膮.

Zag艂臋biam si臋 w ulic臋 Michalsk膮, czytam napis: 呕elazne Drzwi. To cz艂owieka wzmacnia jak 偶elaziste wino. W pasa偶u zapuszczam 偶urawia do wn臋trza sklepu zegarmistrzowskiego, ucze艅, kt贸ry zamiata pod艂og臋, bezustannie mruga karmelkowymi oczami, na pewno ma zapalenie spoj贸wek, na pewno co rano .musi rozrywa膰 palcami sklejone powieki, 偶eby trafi膰 do miednicy. Mijaj膮cy mnie dzisiaj przechodnie podzieleni s膮 na serie,

•jakby kto艣 sku艂 ich niewidzialnym 艂a艅cuchem nieszcz臋艣cia. Dziesi臋ciu ludzi z obanda偶owan膮 g艂ow膮, dwunastu z uniesionymi znacz膮co brwiami, jakby chcieli co艣 powiedzie膰, potem siedmiu z opask膮 na oku... '

Ale najuwa偶niej przygl膮dam si臋 kobietom. Co za g艂upia moda zapanowa艂a, wszystkie patrz膮 takim wzrokiem, jakby przed chwil膮 wsta艂y z 艂o偶a mi艂o艣ci. I co one maj膮 pod bluzeczkami? Chyba rusztowania albo konstrukcj臋 z fiszbin贸w, bo ich piersi wprost k艂uj膮 w oczy. A ten ch贸d! Cz艂owiek 偶yj膮cy w wielkim mie艣cie musi mie膰 ca艂膮 szaf臋 wyobra偶e艅, bo inaczej to wykalku-lowane pi臋kno mog艂oby go doprowadzi膰 do morderstwa z lubie偶-

-no艣ci. W pewnej chwili przy艂膮czy艂 si臋 do mnie jaki艣 facet i zacz膮艂 opowiada膰 o wszystkich swoich przedziwnych zaj臋ciach, jak obs艂ugiwa艂 pierwszy automat w barze „Korona”, siedzia艂 wewn膮trz tego automatu i najpierw sprawdza艂, czy wrzucona moneta nie jest fa艂szywa, a dopiero potem k艂ad艂 sznytk臋 na talerzyku i obur膮cz obraca艂 korb膮 mechanizmu, a ludzie nie mogli si臋 nadziwi膰 temu wynalazkowi, tak samo jak wtedy, gdy siedzia艂 na wystawie w wielkim pi臋ciometrowym zegarze, trzyma艂 w r臋ku kieszonkowy zegarek i co minuta przesuwa艂 ogromn膮 wskaz贸wk臋. Opowiada艂 mi to, jeszcze teraz pe艂en zdumienia dla . swoich los贸w. Spyta艂em: — Kim pan jest?

—聽Praktycznym filozofem — odpar艂.

—聽Wi臋c niech pan 艂askawie wyja艣ni mi Kantowsk膮 krytyk臋 praktycznego rozumu — poprosi艂em.

Szli艣my ulic膮 Szczepa艅sk膮, Praga opada艂a w d贸艂, jakby przygniatana pras膮 hydrauliczn膮, a w艂osy praktycznego filozofa dotyka艂y wyl臋garni gwiazd. Zaprosi艂 mnie na gor膮ce kie艂baski.

—聽Ten babsztyl ma dobre kie艂baski — powiedzia艂em.

Na staruch臋 pada艂o 艣wiat艂o acetylenowej lampy, a Rembrandt wstawa艂 z martwych. Jej r臋ce spoczywa艂y na brzuchu, jakby obejmowa艂y plecy marnotrawnego syna. W ustach b艂yszcza艂 jedyny z膮b.

—聽To ju偶 p贸艂noc, panowie? — zapyta艂a.

Praktyczny filozof uni贸s艂 ku niebu palec i by艂 w tej chwili pi臋kny jak rabin 艁贸w, jak oder偶ni臋te ucho Yincenta. Noc po艂yskiwa艂a szlak膮, srebrem kr膮偶k贸w, 艣rub i nakr臋tek. Powietrze pachnia艂o amoniakiem, kwasem mlekowym, intymnymi zabiegami toaletowymi kobiet, olejkami eterycznymi, kredk膮 do warg. Zegar na ko艣ciele 艢wi臋tego Szczepana zacz膮艂 wybija膰 p贸艂noc. Potem ze wszystkich stron zawt贸rowa艂y mu praskie zegary. A jeszcze potem te, kt贸re si臋 sp贸藕ni艂y. Praktyczny filozof z wilczym apetytem poch艂on膮艂 sma偶one kie艂baski i odszed艂 bez po偶egnania.

Min臋艂a mnie prostytutka, pi臋kna jak anio艂 w swojej bia艂ej sukience, odwr贸ci艂a si臋, a z p臋kni臋tego str膮ka ust wysypa艂 si臋 podw贸jny rz膮d bia艂ych groszk贸w. Zapragn膮艂em wyry膰 w jej u艣miechu kilka kolorowych s艂贸w, przekonany, 偶e rano przeczyta je w lustrze, gdy stanie przed nim ze szczoteczk膮 do z臋b贸w.

Zwr贸ci艂em si臋 do staruchy:

—聽Nie zna艂a pani przypadkiem Franciszka Kafki?

—聽M贸j ty Bo偶e — plasn臋艂a w r臋ce — ja jestem Kafka Franciszka. A m贸j ojciec by艂 ko艅skim rze藕nikiem i nazywa艂 si臋 Franciszek Kafka. Zna艂am te偶 jednego kelnera z dworcowej restauracji w Byd偶owie. — Nachyli艂a si臋 do mnie, a jedyny z膮b za艣wieci艂 jej w ustach jak wied藕mie: — Ale, prosz臋 pana, je偶eli zale偶y panu na czym艣 ekstra, pan na pewno nie zemrze naturaln膮 艣mierci膮, to niech pan ka偶e si臋 spali膰 i zapisze mi swoje prochy, a ja b臋d臋 panem czy艣ci膰 widelce i no偶e, przynajmniej b臋dzie si臋 z panem dzia艂o co艣 nadzwyczajnego, jakby pan by艂 darem, nieszcz臋艣ciem, mi艂o艣ci膮... che, che, che.

M贸wi膮c to obraca艂a widelcem sycz膮ce i skwiercz膮ce kie艂baski.

—聽Jestem te偶 kabalark膮 — ci膮gn臋艂a — gdyby nie ta chmurka, kt贸ra zas艂oni艂a pa艅sk膮 gwiazd臋, pi臋kne rzeczy by pan tworzy艂... a id藕偶e, id藕偶e sobie, zn贸w j膮 przynios艂o! — zawo艂a艂a otrzepuj膮c sp贸dnic臋 i odkopuj膮c co艣 nog膮.

—聽Co si臋 sta艂o? — zapyta艂em.

—聽E, nic — powiedzia艂a — to Jadwinia, c贸reczka polskiej hrabiny, no wie pan, ta, co si臋 utopi艂a, jej duch.. Ci膮gle si臋 przy mnie kr臋ci, a teraz ci膮gnie mnie za fartuch, rozumie pan?

—聽Rozumiem — b膮kn膮艂em i wycofa艂em si臋 z kr臋gu acetylenowej lampy.

Ruszam w drog臋 powrotn膮 do domu. Przed wej艣ciem do „Tu-randota” kto艣 pokazuje portierowi, 偶e ma pieni膮dze. Z piwniczki „U Szmelhauz贸w” gramoli si臋 po schodach muzyka i dw贸ch 艣miej膮cych si臋 staruszk贸w. Ulica Sk贸rzana pe艂na jest nieskromnych gest贸w i ruch贸w. W rynsztoku le偶y czerwona r贸偶a, jakby wypad艂a komu艣 z bukietu. Siadam na brzegu jeziorka na Staromiejskim Rynku, m贸j cie艅 jest zielony, obrze偶ony fioletow膮 la-m贸wk膮. Kto艣 niesie wielki kaktus upstrzony czerwonymi kokardkami na ka偶dym kolanku. Ulic膮 Parysk膮ydzie pani, kt贸ra wygl膮da, jakby zosta艂a 偶ywcem wyj臋ta z dramatu Ibsena, p艂aszcz ma narzucony na pid偶am臋, z pewno艣ci膮 cierpi na bezsenno艣膰 i idzie nad rzek臋, gdzie b臋dzie sta艂a oparta o balustrad臋. M臋偶czyzna pod kandelabrem zastyg艂 w takiej pozycji, jakby s艂ucha艂 muzyki powa偶nej. W rzeczywisto艣ci wymiotuje, robi to wra偶enie, 偶e z ust wypada mu kieszonkowy zegarek z 艂a艅cuszkiem. Widz臋 o艣wietlone okno swojego mieszkania, wiatr wydyma firanki, m贸j gospodarz chodzi po pokoju i 偶egna si臋 krzy偶em 艣wi臋tym. Z pewno艣ci膮 na stole zn贸w spoczywa oparta o garnek Biblia. Z D艂ugiej wy艂ania si臋 milicjant, r臋ce a偶 po 艂okcie ma bia艂e, jakby oblepione gipsem.

My艣l臋 o tobie, Polu, o tym, co mi powiedzia艂a艣:

—聽Ciebie jeszcze najmniej nienawidz臋. W twojej 艣linie czuj臋

smak mi艂o艣ci, twoje z臋by s膮 艣cian膮, po kt贸rej sp艂ywa smutek.

Kochanie, jad艂e艣 na kolacj臋 kie艂bas臋, bo na wargach zosta艂 mi

kawa艂ek mi臋sa, ale to nie szkodzi, ca艂uj mnie nadal. I powta-

rzaj, 偶e nawet Salomon w nimbie swej s艂awy, nawet ptactwo niebieskie ani kwiaty polne nie s膮 tak pi臋kne jak ja. M贸w to ci膮gle od nowa i z艂贸偶 mi臋dzy moimi nogami ca艂opaln膮 ofiar臋, i podtrzymuj 偶ar w moim 艂onie. A gdy id膮c rano do domu zobaczysz wisz膮c膮 za oknem sukienk臋, nie przejmuj si臋. To ja b臋d臋 obejmowa艂a nasycony s艂odkimi wspomnieniami dom. Pono膰 w por臋czach schod贸w mo偶na namaca膰 zgubione ig艂y s艂o艅ca.

Tak powiedzia艂a i zesz艂a nad rzek臋, gdzie miasto chodzi na r臋kach. Dziwi艂em si臋 wtedy, dlaczego samochody je偶d偶膮 po rzece do g贸ry ko艂ami, jakby mia艂y p艂ozy przy dachach, dlaczego przechodnie witaj膮c si臋 czerpi膮 kapeluszami wod臋.

—聽Cz艂owieku, sk膮d ty bierzesz si艂臋, 偶eby handluj膮c tymi g艂upimi zabawkami, tymi szczoteczkami i grzebieniami, jeszcze przy tym p艂awi膰 si臋 w marzeniach?

A ja odpowiedzia艂em:

—聽Polu, jedynie ty poj臋艂a艣 sens s艂贸w, kt贸rymi zatopi艂em twoje usta, w艂osy, powietrze wch艂aniane przez twoje p艂uca, w艂a艣ciwy sens wyraz贸w rodem z brukowej gazety. Polu, jedynie ty zawsze odgadywa艂a艣, kiedy s艂ab艂o 艣wiat艂o w moich oczach, i jedynie ty zrozumiesz, co zostanie, gdy odejd臋 z twarz膮 blaszan膮 i martw膮, albowiem tak samo jak ja nigdy nie chcia艂a艣 radowa膰 si臋 pod艂ug recepty, tak samo jak ja nigdy nie ro艣ci艂a艣 sobie prawa do cierpienia i 偶alu... Ale Polu, zepsuta i perwersyjna Polu, dlaczego wnosisz panik臋 w moje 偶ycie, niczym stalaktyt, niczym nietoperz?

Zerwa艂em si臋 z 艂awki na Rynku Staromiejskim, przede mn膮 sta艂 w rozkroku milicjant z r臋kawami munduru unurzanymi w wapnie.

Wok贸艂 nie by艂o 偶ywej duszy, wi臋c zacz膮艂em mu si臋 zwierza膰:

—聽Wie pan, 偶e od dzisiaj ju偶 do ko艅ca dni moich nie wolno mi si臋 pozby膰 pragnienia, aby spacerowa膰 z aramejskim profesorem 艣miechu? Od dzi艣 ju偶 nie wolno mi si臋 pozby膰 szczeliny w m贸zgu, albowiem wolno艣膰 oznacza rado艣膰. Wi臋c ton臋 w szcz臋艣ciu, projektach matrymonialnych, codziennych rado艣ciach, od-fajkowuj臋 u braci Zinner贸w zaj膮ce, kr贸liki, kapliczki, w艂osy anielskie, choinkowe bombki, zabawki. Rozumie pan? Wszyscy

jeste艣my bra膰mi, bra膰mi l'art pour l'art, jeste艣my pi臋kni jak entarterte Kunst, prawdziwi jak s艂owik, perwersyjni jak r贸偶a. Czy naprawd臋 pan rozumie? Bez szczeliny w m贸zgu nie da si臋 偶y膰. Nie da si臋 cz艂owieka odwszy膰 z wolno艣ci, bracia. Rozumie pan?

Milicjant powiedzia艂 surowo:

—聽Niech pan nie krzyczy, panie Kafka, czego pan tak krzyczy? Bo zap艂aci pan mandat za zak艂贸canie spokoju publicznego.

Prze艂o偶y艂a Cecylia Dmochowska,

152



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bohumil Hrabal Aferzy艣ci i inne opowiadania
Hrabal Bohumil Aferzysci i inne opowiadania
duma o hetmanie i inne opowiadania zeromski LJZHM2RIPTYEBTZZAAXVX42HYXF2XUAIPLXAYSA
Bohumil Hrabal Obs艂ugiwa艂em Angielskiego Kr贸la (m76)
Stos K艂pot贸w I Inne Opowiadania (m76)
Bu艂hakow Michai艂 ?talne jaja i inne opowiadania
Bohumil Hrabal Poci膮gi pod specjalnym nadzorem
Bohumil Hrabal Dobranocki Dla?ssiusa (m76)
Bohumil Hrabal Wesela W Domu (m76)
Bohumil Hrabal Zbyt G艂o艣na Samotno艣膰 (m76)
pawe%b3+huelle+ +pierwsza+mi%b3o%9c%e6+i+inne+opowiadania 2BGWX7DIVYZ3XHOOHDA7IS4E5WZNVSPAAI24I5A
Bohumil Hrabal - Taka Pi臋kna 呕a艂oba, hrabal
Jeonghui Oh Mi艂o艣膰 zesz艂ej jesieni i inne opowiadania
Bohumil Hrabal Obslugiwalem angielskiego krola

wi臋cej podobnych podstron