Wywiad z Daniel Beauvois Chlopow bili po twarzy

background image

18.9.2014

Wołyń naszych przodków (www.nawolyniu.pl)

http://www.nawolyniu.pl/artykuly/bilipotwarzy.htm

1/4

Spis artykułów

Chłopów bili po twarzy

Daniel Beauvois, autor książki

"Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914"

Moja pierwsza książka wyszła w Polsce na fali zainteresowania dziejami pogranicza polsko-litewsko-

ruskiego. Szybko jednak zyskałem wrogów, gdy okazało się, że nie podsycam mitu kresowej arkadii

- mówi francuski historyk.

Ludwika Włodek-Biernat: Jak zaczął się pan zajmować historią Polski?

Daniel Beauvois: Rzeczywiście, na początku mojej drogi zawodowej nic na to nie wskazywało. Byłem

nauczycielem w szkole podstawowej. W pewnym momencie zacząłem się uczyć rosyjskiego. Miałem

taki podręcznik dla samouków. Ciekawił mnie ten kraj i ta kultura.

Czy to miało związek z popularną we Francji owego czasu fascynacją ZSRR?

- Trochę tak. W epoce Chruszczowa Francja była bezsprzecznie lewicowa, ja sam byłem lewicujący.

Ale w moim zainteresowaniu Rosją było coś więcej. Szukałem tam egzotyki, działał na mnie mit

świętej Rusi, wielkiej kultury. Zgłosiłem się na uniwersytet, żeby zobaczyć, czy moja samodzielnie

zdobyta wiedza na coś się zda. Trafiłem do najlepszej we Francji katedry slawistyki uniwersytetu w

Lille. Tam poznałem Wacława Godlewskiego, Litwina z powiatu upickiego. To on namówił mnie do

studiowania polskiego. Jemu także zawdzięczam, że zająłem się ziemiami dawnej Rzeczypospolitej.

"Znasz polski, rosyjski, to dla ciebie idealny temat" - radził mi.

Gdy odchodził na emeryturę, razem z innymi studentami przygotowaliśmy dla niego księgę

pamiątkową, do której napisałem rozdział o księciu Adamie Jerzym Czartoryskim. To zdeterminowało

całe moje późniejsze życie zawodowe.

Ale minęło jeszcze trochę czasu, zanim poświęcił się pan historii.

- Tak. Wybierałem się właśnie do Moskwy, gdzie miałem być lektorem, gdy przyszła propozycja

objęcia Ośrodka Kultury Francuskiej przy UW. Bez wahania wybrałem Warszawę, było to w końcu

dużo bardziej prestiżowe stanowisko. W 1969 roku przyjechałem do Polski.

To był pana pierwszy raz w demoludach?

- Nie. Byłem wcześniej na stypendium w Moskwie. Już wtedy zdążyłem się zorientować, że

rzeczywistość socjalizmu niewiele ma wspólnego z wyobrażeniami zachodnich lewicowców o krajach

demokracji ludowej. Ostatecznie sympatii do ZSRR pozbawiła mnie radziecka interwencja w

Czechosłowacji w 1968 roku. Przyjeżdżając do Polski, nie miałem już złudzeń.

Jakie wrażenie zrobiła na panu Polska późnego Gomułki?

- To było już po Marcu. Panowało ogólne przygnębienie, ale w czasie mojego pobytu byłem

świadkiem nowej nadziei, która budziła się wśród Polaków. Nie obserwowałem osobiście wydarzeń

na Wybrzeżu w 1970 roku, ale rozmawiałem o tym z wieloma moimi polskimi przyjaciółmi.

Widziałem też odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie. To także był taki symbol odrodzenia

polskości i dumy narodowej.

Nawiązałem szerokie kontakty z polskim środowiskiem naukowym. Znałem język, nie

koncentrowałem się tylko na romanistach, miałem znajomych wśród socjologów, historyków. Zresztą

w owych czasach jeszcze wszyscy polscy intelektualiści znali francuski.

Czy zwierzał się pan polskim przyjaciołom ze swoich zainteresowań polsko-litewsko-

ruskim pograniczem?

- Oczywiście. Łapali się za głowy. Przecież wówczas Lwów, Wilno, Kijów to były miasta radzieckie.

Badanie polskiej kultury i polskiego szkolnictwa na tych terenach to były tematy nie do ruszenia.

Tabu. "Zwariował ten Francuz" - mówili z przerażeniem, ale pomagali.

Jak?

- Pomagali mi dotrzeć do materiałów archiwalnych. W Holandii kupiłem sobie taki specjalny aparacik

do czytania mikrofilmów. Studiami nad historią Uniwersytetu Wileńskiego i całego systemu

podległego mu szkolnictwa zajmowałem się przecież nieoficjalnie, po godzinach zwykłej mojej pracy.

Wieczorami w mieszkaniu na Saskiej Kępie odczytywałem w lustrzanym odbiciu dokumenty.

Bardzo mi pomógł historyk Ryszard Wołoszyński. Udostępnił mi materiały zgromadzone przez

przedwojennego historyka Ludwika Chmaja, który zmarł po wieloletnim więzieniu w łagrach

sowieckich. Chmaj interesował się dokładnie tym samym - dziejami Uniwersytetu Wileńskiego i jego

promieniowaniem na inne ośródki kulturalno-oświatowe zaboru rosyjskiego. Informacje, które dzięki

przyjaciołom udało mi się odczytać z jego zapisów w archiwach PAN, były bezcenne dla moich

studiów.

background image

18.9.2014

Wołyń naszych przodków (www.nawolyniu.pl)

http://www.nawolyniu.pl/artykuly/bilipotwarzy.htm

2/4

A czy nie przeszkadzał panu brak wykształcenia historycznego?

- Rzeczywiście, nigdy w życiu nie chodziłem na lekcje historii. Ale uczyłem się od moich kolegów.

Wiele zawdzięczam Bronisławowi Geremkowi. Warsztat historyka doskonaliłem na jego książce

"Ludzie marginesu w średniowiecznym Paryżu", której francuski przekład robiłem w 1975 roku. Po

powrocie z Polski z pomocą Geremka zostałem zatrudniony już jako historyk w CNRS. Dzięki temu

udało mi się wyjechać na kwerendę do ZSRR.

Wpuścili pana z takim niebezpiecznym politycznie tematem?

- Skorzystałem z programu o wymianie badaczy, jaki podpisały rządy radziecki i francuski. Najpierw

długo nikt nie odpowiadał na moje wnioski, ale w końcu się zgodzili. Oczywiście oficjalnie nie

przyznawałem się, co chcę badać. Mówiłem, że analizuję, jak ci okropni obszarnicy wyzyskiwali

litewskich, białoruskich i ukraińskich chłopów. W Moskwie mi nic nie pokazali, ale w Leningradzie,

gdzie nadzór był chyba mniejszy, wpuszczono mnie do archiwów. Znajdowała się tam cała

dokumentacja carskiego ministerstwa oświaty. To była kopalnia wiedzy. Spotkałem się z wieloma

życzliwymi ludźmi, m.in. z wielkim polonofilem prof. W.A. Djakowem. To samo w Wilnie. Z

archiwistami można było szczerze rozmawiać, nie tak jak ze stołecznymi urzędnikami.

I napisał pan książkę o kresach wydaną po francusku w 1977 roku.

- Tak, to była moja praca habilitacyjna. Jednym z jej recenzentów był profesor Stefan Kieniewicz,

który specjalnie na tę okazję przyjechał na Sorbonę. Jednak we Francji książkę wydano w małym

nakładzie. Naprawdę ciekawe wyniki moich badań mogły być dla Polaków.

Ale na polskie wydanie musiał pan jeszcze czekać kilkanaście lat.

- Tak. Jeszcze w latach 70. prowadziłem rozmowy z Wydawnictwem Literackim. Jego dyrektor

Andrzej Kurtz obiecywał mi, że "z takim tematem" książka rozejdzie się w wielotysięcznym

nakładzie. Przetłumaczył ją znakomity Ireneusz Kania. Niestety, odezwała się polityka - książka w

PRL-u nie ujrzała światła dziennego. Śmiałem się nawet, że jestem najstarszym polskim

"półkownikiem".

Ostatecznie wydanie książki zawdzięczam Janowi Pawłowi II. W 1990 roku w Watykanie odbyła się

sesja naukowa z udziałem intelektualistów z Polski i jeszcze sowieckich, ale już odradzających się

Litwy, Ukrainy i Białorusi. Zaprosił mnie tam Jerzy Kłoczowski. Podczas spotkania z papieżem

okazało się, że zna on moją książkę, czytał ją po francusku. I ostatecznie dzięki wsparciu fundacji

Jana Pawła II wydało ją po polsku wydawnictwo KUL. W 1991 roku pod tytułem "Szkolnictwo polskie

na ziemiach litewsko-ruskich 1803-1832".

I?

- Książka wyszła na fali rosnącego zainteresowania tym obszarem. Po odzyskaniu niepodległości

wreszcie można było otwarcie mówić o przeszłości ziem, które po 1917 roku znalazły się pod

panowaniem ZSRR. Nastąpił wysyp książek, wspomnień, pamiętników o tej tematyce. Ja też o tym

pisałem, ale sposób, w jaki to robiłem, nie wszystkim się podobał.

Dlaczego?

- Wtedy zaczynał tworzyć się nowy mit kresów polskich. Szkodliwy, bo zakłamujący

prawdziwą historię tamtych ziem. Rezygnowano z rzetelnego opisu faktów, a tworzono

obraz wyidealizowany, kreślony zgodnie z sienkiewiczowską tradycją "ku pokrzepieniu

serc". Tradycja ta mnie irytowała. O ile zarówno bohaterowie Sienkiewicza, jak i Dumasa mogą być

zabawni i przejmujący dla młodzieży, o tyle dorosłemu czytelnikowi dostarczają tylko niebezpieczną

namiastkę historii, wpajają fatalne, stereotypowe wizje. Nie jest to dobra szkoła myślenia

obywatelskiego naszych czasów. Dzisiejszą tego ilustracją są przesadne obchody grunwaldzkie z ich

przykrymi skojarzeniami anty-niemieckimi. We Francji młodzież jeszcze dzisiaj czyta "Quo vadis?".

Napisałem do tłumaczenia francuskiego wstęp przestrogę, w którym pokazuję swoim ziomkom, z

jakich wątpliwych przesłanek wychodził autor.

W odrodzonej, wolnej Polsce warto by się zdobyć na rozliczenie także własnej historii, poznanie

prawdy o roli polskiej kultury - nic nie ujmując z jej zasług - na wieloetnicznych ziemiach I

Rzeczypospolitej. Zamiast tego przedstawia się najczęściej kresy jako utracony raj, gdzie

wszystkie narody żyły w idyllicznej zgodzie. Pisze się o misji cywilizacyjnej Polaków i

dobrotliwych polskich dziedziczkach, które w czasie epidemii leczyły ukraińskich czy

białoruskich chłopów. Taka wizja, delikatnie mówiąc, odbiega nieco od rzeczywistości. I

choć faktycznie zdarzały się dziedziczki o miękkich sercach, to generalnie stosunek

polskich panów do rdzennej ludności chłopskiej na dawnych kresach I Rzeczypospolitej

był zły.

To znaczy?

- Chłopów traktowano jak podludzi. Jeszcze w końcu XIX wieku pan miał prawo bić chłopa po twarzy,

co było nie do pomyślenia nie tylko na Zachodzie, ale nawet w innych zaborach.

Ale sam pan pisze, że kultura polska promieniowała, a późniejsi działacze narodowi

background image

18.9.2014

Wołyń naszych przodków (www.nawolyniu.pl)

http://www.nawolyniu.pl/artykuly/bilipotwarzy.htm

3/4

litewscy, ukraińscy czy białoruscy pokończyli polskie szkoły.

- Warunkiem jakiegokolwiek awansu społecznego była asymilacja. Jeszcze Hugo Kołłątaj uważał, że

nie należy chłopom pozwalać na kształcenie w ich własnym języku, bo dwór nie będzie wtedy mógł

się z nimi porozumieć. Co prawda centralistyczna Francja postępowała tak samo ze swymi

regionalnymi dialektami, dziś uznanymi za języki.

Wśród polskich intelektualistów ci mający zrozumienie dla ciężkiego położenia ludu byli w

zdecydowanej mniejszości. Na tym tle jak jasne gwiazdy lśnią takie postaci jak poeta Seweryn

Goszczyński, który z empatią opisywał dramat chłopów czy później Stanisław Stempowski, ojciec

Jerzego Stempowskiego z "Kultury" paryskiej, który tworzył pisemka edukacyjne dla ludu.

Gdyby stosunki między dworem a chłopami układały się tak sielankowo, jak przedstawiało

to większość publikacji ukazujących się w Polsce lat 90., nie byłoby ani krwawych

rozpraw z panami polskimi w XVII i XVIII w. w czasie rewolucji bolszewickiej, ani rzezi

wołyńskiej w czasie II wojny światowej. Zarzewia konfliktów trzeba szukać w bardzo

odległej przeszłości, poczynając od XV-XVI w.

W swoich książkach pisze też pan o nie najlepszych stosunkach panujących między

magnaterią a drobną szlachtą.

- Tak, i to też mnie różni od niektórych polskich autorów. Weźmy na przykład postawę księcia

Adama Jerzego Czartoryskiego, który jako kurator okręgu wileńskiego sprawował pieczę nad

uniwersytetem. Początkowo postępował zgodnie z duchem oświecenia, starał się także na

uniwersytecie wpajać ideały wolnego myślenia i egalitaryzmu, ale po traktacie wiedeńskim i

utworzeniu Świętego Przymierza się zmienił. Ponieważ w 1812 roku książę na króciutki okres wybrał

orientację pronapoleońską, cesarz Aleksander I, chociaż go potrzebował w nowo utworzonym

Królestwie Polskim, długo dawał mu odczuć swą urazę. Przywrócił go na urząd kuratora wileńskiego

dopiero w 1817 roku. W międzyczasie Czartoryski musiał bez ustanku dawać dowody lojalności

carowi i pokazywać zmianę swoich poprzednich, zbyt liberalnych poglądów. W Polsce często

przedstawia się Czartoryskiego jako zdecydowanego obrońcę studentów, protektora filaretów.

Tymczasem to on w 1821 roku napisał antystudencki okólnik, który przypisuje się Nowosilcowowi.

Z kolei Tadeusz Czacki, opiekun liceum krzemienieckiego, przedstawiany jest w Polsce jako wielki

polski patriota i działacz narodowy. Tymczasem nikt nie pisze, że jego wizja oświaty z narodowym

egalitaryzmem miała niewiele wspólnego. Uważał, że edukacja powinna być droga i elitarna, tak

żeby stać na nią było tylko przedstawicieli najbogatszych rodów. Moje badania na ten temat burzą

hurrapatriotyczne wizje Ryszarda Przybylskiego.

Wielcy magnaci mieli bardzo pogardliwy stosunek do zdeklasowanej szlachty. Ona faktycznie była

zżyta z ludem, lecz niejako przymusowo. Nie miała ziemi. Żyła w takich samych warunkach albo

gorszych nawet niż chłopi. Po powstaniu II Rzeczypospolitej jej przedstawiciele, inaczej niż bogatsza

szlachta czy ziemiaństwo, nie wyjechali do Polski, tylko zostali w państwie sowieckim. To dla nich

Stalin utworzył na Ukrainie tzw. Marchlewszczyznę - Polski Rejon Narodowy. Po dziesięciu latach

rejon zlikwidowano, a Polaków spotkały straszne prześladowania. Wielu z nich wywieziono do

Kazachstanu albo na Kaukaz, skąd wracali stopniowo dopiero po śmierci dyktatora.

Dzisiejsza Polonia na Wschodzie to właśnie ich potomkowie?

- W dużej mierze tak. Polska musi prowadzić bardzo wyważoną politykę wschodnią. Na początku lat

90. III RP poparła dążenia niepodległościowe sąsiadujących z nią byłych republik radzieckich.

Jednocześnie jednak ożyły te wszystkie sentymenty kresowe. Ich kultywowanie szkodzi stosunkom

Polski z jej wschodnimi sąsiadami. Dla państw, które po rozpadzie ZSRR odzyskały niepodległość,

ciągłe podkreślanie polskości ich ziem było często bardzo przykre. Ich obywatelom państwo polskie

czy wcześniej polskie elity nie kojarzą się tylko z szerzącymi kulturę i budującymi wspaniałe pomniki

architektury światłymi panami. Dla ich przodków byli to także ciemiężyciele hamujący rozwój ich

narodowych kultur, tępiący ich tradycje. Wspierając Polonię, należy pamiętać, że jej

członkowie są obywatelami innych państw, którym winni są lojalność.

W przypadku Litwy czy Ukrainy, gdzie panuje demokracja, to oczywiste. A co z

autorytarną Białorusią?

- Odczuwający związek z zachodnią cywilizacją i z wartościami demokratycznymi tamtejsi Polacy

mogą pomóc w ewolucji własnego kraju. Polskie władze nie mogą jednak podsycać

nacjonalistycznych resentymentów ani zachowywać się tak jak prawicowy rząd węgierski, który

domagał się dla swoich rodaków w krajach ościennych zupełnie wyjątkowego traktowania.

* Daniel Beauvois - ur. 1938. Skończył rusycystykę i polonistykę w Lille. W latach 1969-72 był

dyrektorem Ośrodka Kultury Francuskiej przy UW. Wtedy zainteresował się polsko-litewsko-ruskim

pograniczem. Jest autorem książki "Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i

Kijowszczyźnie 1793-1914". Owocem samodzielnych studiów nad historią Uniwersytetu Wileńskiego

jest jego rozprawa doktorska o szkolnictwie polskim na ziemiach zaboru rosyjskiego. Uaktualnione

jej wydanie ukazało się właśnie pod tytułem: "Wilno - polska stolica kulturalna zaboru rosyjskiego.

1803-1832" nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Wrocławskiego (2010). Jest członkiem PAU, PAN i

Ukraińskiej Akademii Nauk, doktorem honoris causa uniwersytetów Wrocławskiego, Warszawskiego i

Jagiellońskiego.

"Gazeta Wyborcza", 28-29.08.2010

background image

18.9.2014

Wołyń naszych przodków (www.nawolyniu.pl)

http://www.nawolyniu.pl/artykuly/bilipotwarzy.htm

4/4

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków"

www.nawolyniu.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
wywiad z Daniela Sikora (ksiazka Milczenie jest zlotem )
Po twarzy mozna poznac
Daniel Beauvois Trójkąt ukraiński 1793 1914 Szlachta, carat i lud na Podolu, W ołyniu i Kijowszczyźn
Zmiany wyglądu twarzy po uszkodzeniu nerwów i mięśni twarzy
Daniel Namborowski, Daniel Namborowski: krótkość żywota- epigramat składa się z 13 wersów po 13 głos
Rok po konsekracjach wywiad z?p Lefebvre cz 1
Pielegnacja skóry po lecie, kosmetologia, pięlęgnacja twarzy i ciała
Rok po konsekracjach wywiad z?p Lefebvre cz II
Wywiad z Michaelem Jacksonem po wydaniu albumu INVINCIBLE
Seks po katolicku wywiad ksawery knotz charaktery(1)
Scenariusz wywiadu z nauczycielem po obserwacji
Teoria Daniela Levinsona wyróżnia po
Danielle Steel Po Kres Czasu(1)
Moyano Daniel Po drugiej stronie morza
2011 07 28 Po raporcie Millera spodziewam się dymisji premiera Donalda Tuska powiedział w wywiadzi
PO wyk07 v1

więcej podobnych podstron