Michaił Lermontow Bohater naszych czasów

background image

MICHAŁ LERMONTOW

BOHATER NASZYCH CZASÓW

W każdej książce przedmowa jest pierwszą i zarazem ostatnią rzeczą;

służy ona bądź jako wyjaśnienie celu utworu, bądź jako usprawiedliwienie i
odpowiedź na krytykę. Ale zazwyczaj czytelników nie obchodzi cel moralny
dzieła ani ich nie interesują ataki dziennikarskie i dlatego nie czytują przedmów.
A szkoda, że tak jest zwłaszcza u nas. Nasza publiczność jest jeszcze tak młoda i
naiwna, że nie rozumie bajki, jeżeli w jej zakończeniu nie znajdzie morału. Nie
zna się na żartach, nie czuje ironii; po prostu jest źle wychowana. Nie wie
jeszcze, że w przyzwoitym towarzystwie i w przyzwoitej książce jawne
wymyślanie jest niedopuszczalne, że współczesna kultura obyczajowa znalazła
narzędzie ostrzejsze, prawie niewidoczne, a niemniej śmiercionośne, które pod
płaszczykiem pochlebstwa wymierza cios celny i nie do odparcia. Nasza
publiczność przypomina prowincjusza, przedstawicieli wrogich sobie państw,
był przekonany, że każdy z nich oszukuje swój rząd na rzecz łączącej ich
osobistej serdecznej przyjaźni.

Ta książka niedawno doświadczyła na sobie skutków nieszczęsnego

zaufania niektórych czytelników, a nawet czasopism, do literalnego znaczenia
słów. Jedni krytycy obrazili się nie na żarty, że stawia im się za wzór tak
niemoralnego człowieka jak „bohater naszych czasów; inni zaś z wielką
przenikliwością dostrzegli, że autor namalował portret własny i portrety swoich
znajomych... Stary i kiepski żart! Ale widocznie Rosja tak już jest stworzona, że
wszystko się w niej odnawia prócz tego rodzaju bredni. Najbardziej
czarodziejska z czarodziejskich baśni bodaj nie uniknie u nas zarzutu, że
usiłowała kogoś znieważyć!

„Bohater naszych czasów”, moi szanowni panowie, to istotnie portret,

lecz nie jednego człowiek; jest to zbiorowy portret wad całego naszego
pokolenia w pełnym ich rozkwicie. Powiecie mi znowu, że człowiek nie może
być taki zły, a ja wam powiem, że jeżeli wierzyliście w możliwość istnienia
wszystkich tragicznych i romantycznych złoczyńców, czemuż nie wierzycie w
realność Pieczorina? Jeśli zachwycaliście się wytworami wyobraźni o wiele
straszliwszymi i bardziej odrażającymi, czemuż ten bohater, nawet jako fikcja,
nie znajduje w waszych oczach łaski? Czyżby dlatego, że jest w nim więcej
prawdy, niżbyście tego pragnęli?...

Powiecie mi, że moralność na tym nie zyskuje? Za pozwoleniem. Dość

już karmiono ludzi słodyczami; od tego popsuli sobie żołądek: potrzebne są
gorzkie leki, gryzące prawdy. Jednakże nie myślcie po tym com powiedział,
iżby autor tej książki żywił kiedykolwiek dumne marzenie, by zostać
naprawiaczem ludzkich wad. Niech go Bóg broni od takiej ignorancji. Po prostu
przyjemnie mu było malować współczesnego człowieka tak, jak go rozumie i

background image

jakiego na swoje i wasze nieszczęście, nazbyt często spotykał. Wystarczy, że
wskazano chorobę, a jak ja wyleczyć ― to już tylko Bogu wiadomo.

CZĘŚĆ PIERWSZA

I. BELA

Jechałem rozstawnymi końmi z Tyflisu. Cały bagaż mojego wózka

stanowił jeden kuferek, do połowy naładowany notatkami z podróży po Gruzji.
Większość tych papierów, na wasze szczęście, zaginęła, a kuferek z resztą
rzeczy, na moje szczęście, ocalał.

Już słońce zaczynało się chować za śnieżne grzbiety gór, gdy wjechałem

do Doliny Kojszaurskiej. Woźnica Osetyniec niezmordowanie popędzał konie,
żeby przed nocą dostać się na Górę Kojszaurską, i na całe gardło wyśpiewywał
pieśni. Piękne miejsce ta dolina! Ze wszystkich stron niedostępne góry,
czerwonawe skały obwieszone zielonym bluszczem i uwieńczone grupami
czynarów, żółte urwiska porysowane wypłuczyskami, tam hen, wysoko, złota
frędzla śniegów, a w dole Aragwa wije się srebrną nicią i połyskuje jak wąż
łuskami skóry, spleciona uściskiem z bezimiennym potokiem, który hucząc
wypada z czarnego, pełnego mgły wąwozu.

Podjechawszy do podnóża Góry Kojszaurskiej zatrzymaliśmy się koło

duchanu. Tłoczyło się tutaj zgiełkliwie ze dwa tuziny Gruzinów i górali; opodal
karawana wielbłądów zatrzymała się na nocleg. Musiałem wynająć woły, aby
wciągnęły mój wózek na tę przeklętą górę, ponieważ była już jesień i gołoledź
— a ta góra ciągnie się prawie dwie wiorsty.

Nie było rady, wynająłem sześć wołów i kilku Osetyńców. Jeden z nich

zadał sobie na ramię moją walizę, inni pomagali wołom niemal tylko krzykiem.

Za moim wózkiem czwórka wołów ciągnęła drugą furmankę jakby nigdy

nic, nie bacząc na to, że była naładowana po sam wierzch. Ta okoliczność mnie
zdziwiła. Za nią szedł jej gospodarz pykając z małej kabardyńskiej fajeczki
oprawnej w srebro. Miał na sobie oficerski mundur bez epoletów i czerkieską
kosmatą czapkę. Wyglądał na lat pięćdziesiąt; jego smagła cera wskazywała, że
ta twarz od dawna poznała zakaukaskie słońce, a przedwcześnie posiwiałe wąsy
nie licowały z jego mocnym chodem i dziarskim wyglądem. Podszedłem do
niego i ukłoniłem się; odpowiedział mi w milczeniu na ukłon i wypuścił
ogromny kłąb dymu.

— Jesteśmy, zdaje się, towarzyszami podróży?
Milcząc znowu się ukłonił.
— Pan zapewne jedzie do Stawropola?
— Tak jest... z rzeczami skarbowymi.
— Niech pan powie z łaski swojej, czemu to pańska ciężki wózek ciągną

bez żadnego wysiłku cztery woły, a mój, pusty, sześć bydląt ledwie posuwa
naprzód przy pomocy tych Osetyńców?

Chytrze się uśmiechnął i znacząco na mnie spojrzał.
— Pan zapewne niedawno na Kaukazie?
— Z rok — odpowiedziałem. Uśmiechnął się ponownie.

background image

— A co?
— Tak sobie. Straszne szelmy ci Azjaci! Pan myśli, że oni coś pomagają

tym krzykiem? Diabli ich wiedzą, co krzyczą! A woły ich rozumieją; niech pan
zaprzęże, nawet dwadzieścia, gdy oni krzykną po swojemu, żaden nie ruszy z
miejsca... Straszne oszusty! I co im pan zrobi?... Lubią zdzierać z
przejezdnych... Zbałamucili łotrów! Zobaczy pan, jeszcze wyłudzą od pana na
wódkę. Ja ich już znam, mnie nie nabiorą!

— A pan dawno tu służy?
— Tak, służyłem już tutaj przy Aleksym Pietrowiczu — odpowiedział z

dumą. — Kiedy przyjechał na linię, byłem podporucznikiem — dodał — i przy
nim otrzymałem dwie szarże za akcje przeciw góralom.

— A teraz pan?...
— Teraz jestem zaliczony do trzeciego batalionu liniowego. A pan, jeśli

wolno zapytać?...

Powiedziałem mu.
Rozmowa na tym się skończyła i szliśmy dalej obok siebie w milczeniu.

Na szczycie góry zastaliśmy śnieg. Słońce zaszło i noc nastąpiła bezpośrednio
po dniu, jak to zwykle bywa na południu; ale dzięki odblaskowi śniegów z
łatwością mogliśmy rozpoznać drogę, która wciąż jeszcze wznosiła się, choć już
nie tak stromo. Kazałem położyć swój kuferek na wózku, zastąpić woły końmi i
po raz ostatni obejrzałem się w dół na dolinę— ale gęsta mgła, która falami
napłynęła z wąwozów, pokrywała ją całkowicie i żaden dźwięk nie dochodził
już stamtąd do naszych uszu. Osetyńcy obstąpili mnie hałaśliwie i domagali się
napiwku; ale sztabskapitan tak groźnie na nich huknął, że się w mgnieniu oka
rozbiegli.

— Taki to już naród! — powiedział — nawet chleba nie umie nazwać po

rosyjsku, a nauczył się: „Oficer, daj na wódkę!" Już Tatarzy według mnie lepsi:
ci przynajmniej nie piją...

Do stacji pocztowej pozostawało jeszcze z wiorstę. Dokoła było cicho, tak

cicho, że można było śledzić lot komara nasłuchując jego bzykania. Na lewo
czerniał głęboki wąwóz; za nim i przed nami granatowe szczyty gór poryte
bruzdami, pokryte warstwami śniegu, odcinały się na bladym horyzoncie, który
jeszcze zachowywał ostatni odblask zorzy wieczornej. Na ciemnym niebie jęły
migotać gwiazdy i rzecz dziwna, wydało mi się, że świecą znacznie wyżej niż u
nas, na północy. Po obu stronach drogi sterczały gołe czarne głazy; tu i owdzie
wyglądały spod śniegu krzaki, ale ani jeden suchy listek nie poruszał się i
przyjemnie było słyszeć w tym martwym śnie przyrody parskanie zmęczonej
pocztowej trójki i nierówne pobrzękiwanie rosyjskiego dzwonka.

— Jutro będzie wspaniała pogoda! — powiedziałem. Sztabskapitan nie

odrzekł ani słowa i wskazał mi palcem wysoką górę wznoszącą się na wprost
nas.

— Co to jest? — zapytałem.
— Góra Hud.
— No więc cóż?
— Niech pan popatrzy, jak się kurzy;

background image

Istotnie, góra Hud kurzyła się; po jej zboczach pełzały lekkie pasemka

obłoków, a na szczycie leżała czarna chmura, tak czarna, że na ciemnym niebie
wydawała się plamą.

Już rozróżnialiśmy stację pocztową, dachy otaczających ją sakli i przed

nami migały powitalne światełka, gdy raptem wionął wilgotny zimny wiatr,
wąwóz zahuczał i sypnął drobny deszcz. Ledwie zdążyłem narzucić burkę, już
walił śnieg. Z szacunkiem spojrzałem na sztabskapitana...

— Wypadnie nam tutaj nocować — rzekł kwaśno — w taką zadymkę

przez góry nie przejedzie. Co? były lawiny na Krzyżowej? — spytał woźnicy.

— Nie było, panie — odpowiedział woźnica Osetyniec — a wisi dużo,

dużo.

W braku izby dla przejezdnych na stacji, dano nam nocleg w kurnej sakli.

Zaprosiłem swego towarzysza, by wypił razem ze mną szklankę herbaty,
miałem bowiem z sobą żelazny imbryk — jedyna moja pociecha w podróżach
po Kaukazie.

Sakla była przylepiona jednym bokiem do skały; trzy śliskie mokre

stopnie prowadziły do jej drzwi. Wszedłem po omacku i natknąłem się na krowę
(obora u tych ludzi zastępuje sień). Nie wiedziałem, gdzie się podziać: tu beczą
owce, tam warczy pies. Na szczęście z boku zalśniło przyćmione światło i
pomogło mi znaleźć drugi otwór, coś na kształt drzwi. Tutaj ukazał się obraz
dość zajmujący: szeroka sakla, której dach wspierał się na dwóch zakopconych
słupach, była pełna ludzi. Pośrodku trzeszczało rozniecone na ziemi niewielkie
ognisko i dym z otworu w dachu, wpychany przez wiatr z powrotem, rozścielał
się dokoła tak gęstym całunem, że długo nie mogłem nic zobaczyć; przy ogniu
siedziały dwie stare baby, mnóstwo dzieci i jeden wychudły Gruzin, wszyscy w
łachmanach. Nie było rady, przysiedliśmy się do ognia, zapaliliśmy fajki i
wkrótce imbryk zasyczał przyjaźnie.

— Biedni ludzie! — rzekłem do sztabskapitana wskazując na naszych

brudnych gospodarzy, którzy milczeli i patrzyli na nas z jakimś osłupieniem.

— Strasznie głupi! — odpowiedział. — Czy da pan wiarę? nic nie umieją

robić, są niezdolni do żadnej oświaty! Już nasi Kabardyńcy lub Czeczeńcy
przynajmniej, choć rozbójnicy, hołysze, ale za to szalone pały, gotowi na
wszystko, a ci nawet do broni nie mają żadnego upodobania: porządnego
kindżału u żadnego z nich się nie zobaczy. Prawdziwi Osetyńcy!

— A pan długo przebywał w Czeczni?
— O, z dziesięć lat stałem tam z kompanią w twierdzy, tej przy

Kamiennym Brodzie, wie pan?

— Słyszałem.
— No, drogi panie,. zbrzydły nam te rozbójniki; teraz, chwała Bogu,

spokojniej, a bywało, na sto kroków odejdzie człowiek od wału, już gdzieś
siedzi kosmaty diabeł i czatuje: zagapisz się na chwilę, aniś się obejrzał — albo
arkan na szyi, albo kula w karku. Zuchy, co!...

— Na pewno dużo miał pan przygód? — powiedziałem podniecony

ciekawością.

— Jakże mógłbym nie mieć! bywały...

background image

Zaczął teraz skubać lewy wąs, opuścił głowę i zamyślił się. Strasznie mi

się chciało wyciągnąć z niego jakąś historyjkę — pragnienie właściwe
wszystkim tym, co podróżują i robią zapiski. Tymczasem herbata naciągnęła;
wyjąłem z walizy dwie podróżne szklanki, nalałem i jedną postawiłem przed
nim. Wypił łyk i rzekł jakby do siebie: — Tak, bywały! — Te słowa były dla
mnie nader obiecujące. Wiem, że wojskowi, którzy długie lata spędzili na
Kaukazie, lubią pogawędzić, opowiadać; tak rzadko mają do tego okazję:
niejeden pięć lat stoi z kompanią gdzieś w zapadłym kącie i przez całe pięć lat
nikt mu nie powie „dzień dobry" (bo feldfebel mówi: „życzę zdrowia"). A
pogadać byłoby o czym: dokoła lud dziki, interesujący; codzienne
niebezpieczeństwo, bywają nadzwyczajne zdarzenia i mimo woli żal ci się robi,
że u nas tak mało się zapisuje.

— Może pan zechce dodać rumu? — rzekłem do mego rozmówcy —

mam ze sobą biały z Tyflisu; zimno teraz.

— Nie, dziękuję, nie piję.
— Czemuż to?
— A tak. Przysiągłem sobie. Kiedy byłem jeszcze podporucznikiem,

pewnego razu, wie pan, popiliśmy sobie z kolegami, a potem w nocy zrobił się
alarm; wyszliśmy więc przed front oddziału podchmieleni, no i dostało nam się
zdrowo, gdy Aleksy Pietrowicz o tym się dowiedział: niech Bóg broni, jak się
rozsierdził! O mały włos pod sąd nie oddał.

I rzeczywiście, czasem cały rok żyjesz, bracie, nikogo nie widzisz, a jak

do tego jeszcze wódka, człowiek jest zgubiony!

Usłyszawszy to, prawie straciłem nadzieję.
— Weźmy choćby Czerkiesów — mówił dalej — jak się napiją buzy na

weselu lub na pogrzebie, zawsze rąbią się szablami. Razu pewnego ledwiem
uszedł z życiem, a byłem przecie w gościnie u przyjaznego księcia.

— Jakże to się stało?
― Otóż (nabił fajkę, zaciągnął się i zaczął opowiadać) — otóż, widzi pan,

stałem wówczas z kompanią w fortecy za Terekiem; będzie temu wkrótce pięć
lat. Raz, jesienią, nadszedł transport z prowiantem; w transporcie był oficer,
młody człowiek dwudziestopięcioletni. Zgłosił się do mnie w pełnym
umundurowaniu i oświadczył, że kazano mu zostać u mnie w fortecy. Był taki
szczuplutki, bledziutki, mundur na nim był taki nowiutki, iż zaraz się
domyśliłem, że jest u nas na Kaukazie od niedawna. „Pan zapewne —
zapytałem go — został przeniesiony tutaj z Rosji?" — „Tak jest, panie
sztabskapitanie" — odparł. Wziąłem go za rękę i powiedziałem: „Bardzo jestem
rad, bardzo rad. Będzie panu trochę nudno... no, ale będziemy żyli z sobą po
przyjacielsku. Proszę bardzo, niech pan nazywa mnie po prostu Maksym
Maksymicz i proszę — po co ten mundur? niech pan przychodzi do mnie
zawsze tylko w czapce wojskowej." Dano mu mieszkanie i osiadł w fortecy.

— A jak on się nazywał? — spytałem Maksyma Maksymicza.
— Nazywał się... Grigorij Aleksandrowicz Pieczorin. Miły był chłopiec,

zapewniam pana; tylko trochę dziwak. Na przykład: deszcz, zimno, a on cały
dzień na polowaniu; wszyscy zziębną, zmęczą się, a dla niego to nic. Zaś kiedy

background image

indziej siedzi u siebie w pokoju, wionie wiatr — zapewnia, że się przeziębił;
okiennica stuknie— wzdryga się i blednie; a przy mnie chodził na dzika w
pojedynkę; bywało, godzinami słowa z niego nie można wydobyć, za to czasem
jak zacznie opowiadać, boki zrywać ze śmiechu. Tak, dużo miał dziwactw i
widać był bogaty: ileż on miał różnych kosztownych rzeczy!...

— A długo z panem mieszkał? — zapytałem znowu.
— Z rok. Ale już za to pamiętny to dla mnie rok; narobił mi on kłopotów,

nie wymawiając! Są przecie doprawdy tacy ludzie, których przeznaczeniem jest,
że muszą się im zdarzać różne niezwykłe historie!

— Niezwykłe? — zawołałem z zaciekawioną miną, dolewając mu

herbaty.

— No, opowiem panu. O jakieś sześć wiorst od fortecy mieszkał -pewien

miejscowy kniaź, z przyjaznych. Synalek jego, piętnastoletni chłopak, przywykł
wpadać do nas dzień w dzień to po to, to po owo. I prawdę powiedziawszy
rozbałamuciliśmy go z Grigoriem Aleksandrowiczem. A co to była za szalona
pała, do wszystkiego zręczny: czapkę z ziemi podnieść w pełnym galopie czy
strzelać z karabinu z konia. Jedno było w nim niedobre: strasznie był łasy na
pieniądze. Kiedyś żartem Grigorij Aleksandrowicz obiecał dać mu czerwońca,
jeżeli ukradnie dla niego najlepszego kozła z ojcowskiego stada; i jak pan
myśli? zaraz następnej nocy przytaszczył go za rogi. A czasem przyjdzie nam
chętka go drażnić, to oczy krwią mu nabiegną i zaraz chwyta za kindżał. „Ej,
Azamat, nie zachowasz ty głowy na karku — mówiłem mu — jaman będzie
twoja baszka!"

Pewnego razu przyjeżdża sam stary kniaź prosić nas na wesele: wydawał

starszą córkę za mąż. a my byliśmy z nim kunakami, więc. wie pan, nie można
odmówić, choć to Tatar. Pojechaliśmy. W aule mnóstwo psów przywitało nas
głośnym ujadaniem. Kobiety ujrzawszy nas chowały się; te, których twarzom
przyjrzeliśmy się, zgoła nie były urodziwe. „Miałem daleko lepsze mniemanie o
Czerkieskach" — rzekł do mnie Grigorij Aleksandrowicz. „Niech pan poczeka!"
— odpowiedziałem mu z chytrym uśmiechem. Wiedziałem, co mówię.

U kniazia w sakli zebrała się już kupa ludzi. Azjaci, wie pan, mają

zwyczaj zapraszać na wesele każdego, kto się nawinie. Nas przyjęto z wszelkimi
honorami i poprowadzono do izby kunackiej. Jednakże na wszelki wypadek
zdążyłem zauważyć, gdzie postawiono nasze konie.

— Jakże u nich odbywa się wesele? — zagadnąłem sztabskapitana.
— Ano, zwyczajnie. Naprzód mułła przeczyta im coś z Koranu; potem

składają dary nowożeńcom i wszystkim ich krewnym; jedzą, piją buzę; potem
zaczyna się dżygitówka i zawsze jakiś oberwaniec, brudny, na lichej, kulawej
szkapie udaje dżygita, błaznuje, śmieszy zacną kompanię; potem, gdy zmrok
zapadnie, w izbie kunackiej zaczyna się, mówiąc po naszemu, bal. Biedny
starowina brzdąka na instrumencie o trzech strunach... zapomniałem, jak to się u
nich nazywano, coś w rodzaju naszej bałałajki. Dziewczęta i chłopaki- stają
naprzeciw siebie w dwóch szeregach, klaszczą w dłonie i śpiewają. Jedna
dziewczyna i jeden mężczyzna wychodzą na środek i zaczynają śpiewnie mówić
sobie nawzajem wiersze, byle jakie, a reszta podchwytuje chórem. My z

background image

Pieczorinem siedzieliśmy na honorowym miejscu i oto podeszła do niego
młodsza córka gospodarza, dziewczyna szesnastoletnia, i odśpiewała na jego
cześć... jakby to powiedzieć?... rodzaj komplementu.

— A co ona odśpiewała, nie pamięta pan?
— Hm, zdaje się, że tak: „Zgrabni są, powiadają, nasi młodzi dżygici i

kaftany na nich srebrem lamowane, a młody ruski oficer od nich, zgrabniejszy i
galony na nim złote. On jak topola między nimi; ale nie rosnąć mu, nie kwitnąć
w naszym ogrodzie." Pieczorin wstał, ukłonił się jej przyłożywszy dłoń do czoła
i do serca i prosił mnie, żebym jej odpowiedział; dobrze władam ich językiem,
więc przetłumaczyłem jego odpowiedź.

Gdy od nas odeszła, szepnąłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi: „No co,

jaka?"

„Cudna! — odrzekł — a jak ma na imię?" — „Na imię ma Bela" —

odpowiedziałem. I rzeczywiście była ładna: wysoka, wiotka, oczy czarne jak u
kozicy, rzekłbyś, zaglądały człowiekowi do duszy. Pieczorin w zadumie nie
spuszczał z niej oczu i ona często gęsto na niego zerkała... Ale nie tylko
Pieczorin zachwycał się śliczną kniaziówną: z kąta izby patrzyła na nią druga
para oczu, nieruchomych, płomiennych. Zacząłem się wpatrywać i poznałem
mego dawnego znajomka, Kazbicza. Był on, wie pan, ni to przyjazny, ni to
nieprzyjazny. Podejrzeń ciążyło na nim dużo, choć nie złapano go na żadnej
swawoli. Bywało, przyprowadzał nam do fortecy barany i sprzedawał je tanio;
ale nigdy się nie targował: ile zażąda, dawaj, a choćby go zarżnąć, nie ustąpi.
Mówiono o nim, że lubi włóczyć się za Kubań z abrekami, i prawdę mówiąc
gębę miał arcyzbójecką; był niewielkiego wzrostu, suchy, barczysty... A już
zręczny był, zręczny jak bies! Beszmet zawsze porwany, w łatach, a broń w
srebrze. A jego wierzchowiec słynął na całą Kabardę — i słusznie, lepszego
konia niesposób sobie wyobrazić. Nie darmo zazdrościli mu go wszyscy jeźdźcy
i nieraz próbowali ukraść, ale to się nie udawało. Widzę tego źrebca, jakby to
było dziś: czarny jak smoła, nogi — struny, oczy niebrzydsze niż u Beli; a co za
siła! może galopować choć pięćdziesiąt wiorst; a ujeżdżony! — jak pies biega za
swym panem, nawet jego głos znał! On go czasem nawet wcale nie uwiązuje.
Taki już zbójecki koń!...

Tego wieczora Kazbicz był chmurniejszy niż kiedykolwiek i zauważyłem,

że pod beszmetem ma kolczugą. „Nie bez kozery ma na sobie tę kolczugę —
pomyślałem — już on pewno coś knuje."

W sakli zrobiło się duszno, więc wyszedłem na dwór się orzeźwić. Noc

już kładła się na góry i mgła zaczynała rozsnuwać się po wąwozach.

Przyszło mi do głowy zajrzeć pod szopę, gdzie stały nasze wierzchowce,

zobaczyć, czy mają paszę, a przy tym ostrożność nigdy nie zawadzi: konia
miałem świetnego i już niejeden Kabardyniec czule na niego spoglądał
przygadując: jakszy tche, czek jakszy!

Skradam się wzdłuż płotu i raptem słyszę głosy; jeden głos. poznałem od

razu: to był obwieś Azamat, syn naszego gospodarza; drugi mówił rzadziej i
ciszej. „O czym oni tu gadają? — pomyślałem — czy aby nie o moim koniku?"
Przysiadłem pod płotem i zacząłem słuchać usiłując nie przepuścić ani słowa;

background image

Chwilami śpiewy i gwar buchające z sakli zagłuszały interesującą dla mnie
rozmowę.

„Wspaniałego masz konia!. — mówił. Azamat — gdybym był w domu

gospodarzem i miał tabun z trzystu klaczy, oddałbym połowę za twojego
bieguna, Kazbicz!"

„A, Kazbicz!" — pomyślałem i przypomniałem sobie kolczugę.
„Tak — odpowiedział Kazbicz po dłuższej chwili — w całej Kabardzie

nie znajdziesz takiego. Raz, to było za Terekiem, jeździłem z abrekami odbijać
rosyjskie tabuny; nie poszczęściło się nam i rozsypaliśmy się na -wszystkie
strony. Za mną pędziło czterech Kozaków; słyszałem już za sobą krzyki
giaurów, a przede mną był gęsty las. Przywarłem do kulbaki, powierzyłem
siebie Allachowi i pierwszy raz w życiu znieważyłem konia uderzeniem bata.
Jak ptak dał nurka w gąszcz; ostre ciernie darły mi odzież, suche gałęzie
karagaczu biły mnie po twarzy. Koń mój sadził przez pnie, piersią rozrywał
krzaki. Lepiej by było porzucić go na skraju i już na piechotę ukryć się w lesie,
lecz żal mi było z nim się rozstać i Prorok mnie wynagrodził. Kilkanaście kul
gwizdnęło nad moją głową, słyszałem już, jak spieszeni Kozacy biegli po
śladach... Nagle przede mną wądół głęboki; biegun mój zastanowił się — i
skoczył. Jego tylne kopyta osunęły się i zawisł na przednich nogach. Rzuciłem
cugle i zleciałem do wądołu; to ocaliło mego konia: wyskoczył. Kozacy widzieli
to wszystko, ale ani jeden nie zszedł, żeby mnie szukać: pewno myśleli, że się
zabiłem, słyszałem, jak rzucili się chwytać mojego konia. Krew zalała mi serce;
popełzłem po gęstej trawie wzdłuż wąwozu — patrzę: las się skończył, kilku
Kozaków wyjeżdża z niego na polanę i oto wyskakuje wprost ku nim mój
Karagioz, a wszyscy z krzykiem ruszają za nim; długo, długo się uganiali,
zwłaszcza jeden ze dwa razy omal nie zarzucił mu na szyję arkanu; zadrżałem,
spuściłem oczy i zacząłem się modlić. Po kilku chwilach podnoszę je i widzę:
mój Karagioz leci z rozwianym ogonem, wolny jak wiatr, a giaury daleko ciągną
gęsiego po stepie na zmordowanych koniach. Wallach!* to prawda, szczera
prawda! Do późna w noc siedziałem w swoim wąwozie. Nagle, co ty myślisz,
Azamat?

(* Przysięgam na Allacha)

W mroku słyszę, biega po brzegu wąwozu koń,

parska, rży i bije kopytami o ziemię; poznałem głos mojego Karagioza: to był
on, mój towarzysz! Od tej pory nie rozstawaliśmy się."

I słychać było, jak klepał dłonią po gładkiej skórze swego bachmata dając

mu różne czułe przezwiska.

„Gdybym miał tabun z tysiąca klaczy — rzekł Azamat— oddałbym tobie

cały za twojego Karagioza."

„Jok* , nie chcę" — odpowiedział obojętnie Kazbicz.

(*Nie)

„Posłuchaj, Kazbicz — mówił przymilając się Azamat — tyś dobry

człowiek, tyś mężny dżygit, a mój ojciec boi się Rosjan i nie puszcza mnie w
góry; oddaj mi swego konia, a zrobię wszystko, co chcesz, dla ciebie ukradnę
ojcu jego najlepszy karabin lub szablę, czego, tylko zapragniesz, a jego szabla to
prawdziwa gurda: przyłóż ostrzem do ręki, sama w ciało się wpije, a kolczuga
taka jak twoja to dla. niej nic."

Kazbicz milczał.

background image

„Pierwszy raz, gdym ujrzał twego konia — ciągnął dalej Azamat — gdy

on pod tobą tańczył i skakał rozdymając chrapy, a krzemienie bryzgały mu spod
kopyt, w mojej duszy stało się coś niepojętego i od tej pory wszystko mi
obmierzło: na najlepsze bieguny mego ojca patrzyłem -z pogardą, wstyd mi było
na nich się pokazać i tęsknota mną owładnęła; tęskniąc przesiadywałem całe dni
nad urwiskiem i co chwila w myślach moich stawał ten wrony rumak, jego
zgrabny chód, jego gładki, prosty jak strzała grzbiet; patrzył mi w oczy swoimi
mądrymi oczami, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Ja umrę, Kazbicz, jeżeli ty
mi go nie sprzedasz!" — rzekł drżącym głosem Azamat.

Zdawało mi się, że się rozpłakał, a muszę panu powiedzieć, że Azamat

był to smarkacz niesłychanie uparty i niczym nie można było wycisnąć z niego
łez, nawet gdy był jeszcze młodszy.

W odpowiedzi na jego łzy rozległo się coś w rodzaju śmiechu.
"Słuchaj! — rzekł twardo Azamat — widzisz, ja się ważą na wszystko.

Chcesz, ukradną dla ciebie moją siostrę? Jak ona tańczy! jak śpiewa! a haftuje
złotem, cudo! Nie miał takiej żony nawet padyszach turecki... Chcesz? czekaj na
mnie jutro w nocy tam, w wąwozie, gdzie płynie potok: pójdę z nią tamtędy do
sąsiedniego aułu i ona twoja. Czyż Bela nie warta twojego bachmata?"

Długo, długo milczał Kazbicz; wreszcie zamiast odpowiedzi zanucił

półgłosem starodawną pieśń:*

Dużo krasawic w siołach na zboczach.
Gwiazdy pałają w mrokach ich oczu.
Kochać je słodko — ponętna dola;
Ale weselsza junacka wola.
Za złoto kupisz i cztery żony,
Zaś nie ma ceny rączy koń wrony:
Z każdej obierzy cię wyprowadzi,
On nie zawiedzie, on cię nie zdradzi.

(* Niech mi czytelnik wybaczy, ze z pieśni Kazbicza przekazanej mi oczywiście prozą,
zrobiłem wiersz, ale przyzwyczajenie to druga natura – Przyp. aut,)

Na próżno Azamat błagał go, żeby się zgodził, i płakał, i schlebiał mu, i

przysięgał; wreszcie zniecierpliwiony Kazbicz przerwał mu:

„Idź precz, głupi smarkaczu! Gdzie tobie jeździć na moim koniu? Da

pierwsze trzy kroki, zrzuci cię i rozbijesz sobie łeb o kamienie."

„Mnie!" — wrzasnął z wściekłością Azamat i żelazo dziecinnego

kindżału zadzwoniło o kolczugę. Silna ręka odepchnęła go precz i uderzył się o
płot tak, że płot się zachwiał. „Będzie chryja!" — pomyślałem, rzuciłem się do
stajni, okiełznałem nasze konie i wyprowadziłem je na tylny dziedziniec. W
dwie minuty później w sakli podniósł się już straszny gwałt. Oto, co się stało:
Azamat wpadł tam w porwanym beszmecie wołając, że Kazbicz chciał go
zamordować. Wszyscy wybiegli, chwycili karabiny — i zaczęło się! Krzyk,
zgiełk, strzały; tylko Kazbicz siedział już na koniu i jak bies wiercił się wśród
tłumu na ulicy opędzając się szablą. „Niedobra to rzecz w cudze sprawy nos

background image

wtykać — rzekłem do Grigoria Aleksandrowicza chwyciwszy go za rękę — czy
nie lepiej wynieść się co prędzej?"

„Niech pan poczeka, czym to się skończy?"
„Z pewnością źle się skończy; u tych Azjatów zawsze tak: nażłopali się

buzy i dalejże rżnąć się!" Dosiedliśmy koni i popędziliśmy do domu.

— A co Kazbicz? — zapytałem niecierpliwie sztabskapitana.
— Takiemu nic się nie stanie! — odparł dopijając szklankę herbaty. —

Wymknął się!

— I nie ranny? — zapytałem.
— A kto go tam wie! Żywotni są, zbóje! Widywałem niektórych w bitwie

na przykład: cały przecież pokłuty jak rzeszoto bagnetami, a precz wymachuje
szablą. — Sztabskapitan umilkł i po dłuższej chwili mówił dalej, tupnąwszy
nogą o ziemię:

— Nigdy sobie jednej rzeczy nie daruję: diabli nadali, że po powrocie do

twierdzy powtórzyłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi wszystko, co słyszałem
siedząc za płotem; śmiał się, taki sprytny! a sam coś umyślił.

— A co takiego? Proszę, niech pan opowie.
No, już trudno! Kiedy zacząłem opowiadać, trzeba mówić dalej:
W jakieś cztery dni potem przyjeżdża Azamat do twierdzy. Jak zwykle

zaszedł do Grigoria Aleksandrowicza, który mu zawsze dawał smakołyki.
Byłem tam. Zaczęła się rozmowa o koniach i Pieczorin jął wychwalać konia
Kazbicza: taki rączy, piękny, niczym sarna — no, po prostu jego zdaniem
takiego nie ma na całym świecie.

Tatarczukowi zabłysły oczki, a Pieczorin niby to tego nie dostrzega; ja

zaczynam mówić o czym innym, a on zaraz kieruje rozmowę na konia Kazbicza.
Ta historia powtarzała się za każdym razem, gdy przyjeżdżał Azamat. W trzy
tygodnie później zauważyłem, iż Azamat blednie i schnie, jak to bywa z miłości
w powieściach. Co się tu dzieje?

Widzi pan, później dopiero dowiedziałem się o tej całej grze Pieczorina:

Grigorij Aleksandrowicz rozdrażnił go do tego stopnia, że choć do wody
skoczyć. Pewnego razu tak mu wprost wypalił: „Widzę, Azamat, że mocno ci
się ten koń udał, ale prędzej własne ucho zobaczysz! No, powiedz, co byś dał
temu, kto by ci go podarował?..."

„Wszystko, co zechce"— odpowiedział Azamat.
„W takim razie ja ci go zdobędę, ale pod warunkiem... Przysięgnij, że ten

warunek spełnisz..."

„Przysięgam... Przysięgnij i ty!"
„Dobrze! Przysięgam, będziesz miał konia; ale za niego musisz mi oddać

siostrę Belę: Karagioz będzie jej kałymem. Spodziewam się, że interes dla
ciebie korzystny."

Azamat milczał.
„Nie chcesz? No, jak ci się podoba! Myślałem, że jesteś mężczyzną, a tyś

jeszcze dzieciak: za młodyś na jazdę konno..."

Azamat zaczerwienił się gwałtownie. „A mój ojciec?" — zapytał.
„Czyż on nigdy nie wyjeżdża?"

background image

„Prawda..."
„Zgadzasz się?..."

„Zgadzam — wyszeptał Azamat, blady jak śmierć. — Więc kiedy?"

„Za pierwszym razem, gdy Kazbicz przyjedzie tutaj; obiecał przypędzić

dziesięć baranów: resztą to moja rzecz. Pamiętaj, Azamat!"

No i ułożyli między sobą tę sprawę... prawdę mówiąc, niedobrą sprawę!

Później mówiłem to Pieczorinowi, ale on mi odparł, że dzika Czerkieska
powinna być szczęśliwa mając takiego miłego męża jak on, bo według ich
obyczajów on jednak będzie jej mężem, a Kazbicz to zbój, którego należało
ukarać. Niech pan sam osądzi, co mogłem na to odpowiedzieć?... Ale wówczas
nic nie wiedziałem o ich spisku. Otóż raz przyjechał Kazbicz i pyta, czy nie
potrzeba baranów i miodu kazałem mu dostarczyć nazajutrz. „Azamat! —
powiedział Grigorij Aleksandrowicz — jutro Kazbicz wpadnie w moje ręce;
jeśli dziś w nocy Bela nie będzie tutaj, nie zobaczysz konia..."

„Dobrze!" — rzekł Azamat i popędził do aułu. Wieczorem Grigorij

Aleksandrowicz uzbroił się i wyjechał z twierdzy; jak oni załatwili tę sprawę,
nie wiem — wrócili obaj w nocy i wartownik widział, że w poprzek kulbaki
Azamata leżała kobieta ze związanymi rękami i nogami, z głową spowitą w
czadrę.

— A koń? — spytałem sztabskapitana.
— Zaraz, zaraz. Nazajutrz wczesnym rankiem przyjechał Kazbicz i

przypędził dziesięć baranów na sprzedaż. Uwiązawszy konia przy płocie wszedł
do mnie; poczęstowałem go herbatą, gdyż chociaż to rozbójnik, był jednak
moim kunakiem.

Zaczęliśmy gadać o tym, o owym... Raptem patrzę, Kazbicz drgnął,

zmienił się na twarzy — i do okna, ale okno na nieszczęście wychodziło na
zadwórze. „Co ci jest?" — zapytałem.

„Mój koń!... koń!" — zawołał drżąc cały.
Istotnie, usłyszałem tętent: „To pewno jakiś Kozak przyjechał..."
„Nie! Urus jaman, jaman !* — ryknął i zerwał się z miejsca jak dziki

irbis.

(* Rosjanin, zły, zły)

W dwóch skokach był już na dworze. W bramie

twierdzy wartownik zagrodził mu drogę karabinem; przeskoczył przez karabin i
pędem pobiegł gościńcem... W dali kłębił się kurz, Azamat cwałował na rączym
Karagiozie; Kazbicz wyrwał w biegu karabin z pokrowca i wystrzelił. Z minutę
stał nieruchomy, póki się nie przekonał, że chybił; potem zawył, rżnął
karabinem o kamień, rozbił broń w kawałki, runął na ziemię i zaszlochał jak
dziecko... Dokoła niego zebrali się ludzie z twierdzy, nikogo nie widział; postali,
pogadali i poszli z powrotem; kazałem położyć obok niego pieniądze za barany
— nie tknął ich, leżał twarzą do ziemi jak trup. Czy uwierzy pan, że przeleżał
tak do późnej nocy i całą noc?... Dopiero rano przyszedł do twierdzy i zaczął
prosić, żeby mu wskazać rabusia.. Wartownik, który widział, jak Azamat
odwiązał konia i umknął na nim, nie uznał za potrzebne ukrywać. Na dźwięk
tego imienia oczy Kazbicza rozbłysły i udał się do aułu, gdzie mieszkał ojciec
Azamata.

— A cóż ojciec?

background image

— Ba, w tym cała rzecz, że go nie zastał: wyjechał gdzieś na sześć dni,

inaczej czyż Azamatowi udałoby się porwać siostrę?

A kiedy ojciec powrócił, nie było ani córki, ani syna. Taki szczwany:

zrozumiał przecie, że nie ocali głowy, gdyby dał się złapać. Przepadł od tego
czasu bez wieści: zapewne przystał do jakiejś szajki abreków, no i złożył
szaloną głowę za Terekiem lub za Kubaniem: to mu się należało.

Przyznam się, i ja miałem z tym kłopot nie lada. Jak tylko się

dowiedziałem, że Czerkieska jest u Grigoria Aleksandrowicza, nałożyłem
epolety, przypiąłem szpadę i poszedłem do niego.

Leżał w pierwszym pokoju na łóżku podłożywszy jedną rękę pod głowę i

trzymając w drugiej zgasłą fajkę; drzwi do następnego pokoju były zamknięte
na klucz i klucza w zaniku nie było. To wszystko od razu zauważyłem...
Zacząłem chrząkać i postukiwać obcasami o próg, a on udał, że nie słyszy.

„Panie podchorąży! — powiedziałem możliwie surowo. — Czyż pan nie

widzi, że do. pana przyszedłem?"

„Ach, dzień dobry, Maksymie Maksymiczu! Może pan pozwoli fajkę?"

— odpowiedział nie wstając.

„Przepraszani! Nie jestem Maksym Maksymicz: jestem sztabskapitan."
„Wszystko jedno. Może pan pozwoli herbaty? Gdyby pan wiedział, jaki

mam kłopot."

„Wiem wszystko" — odpowiedziałem podszedłszy do łóżka.
„Tym lepiej: nie jestem usposobiony do opowiadania;"
„Panie podchorąży, popełnił pan czyn, za który i ja mogę odpowiadać..."
„Ii, niech pan da spokój! Też mi zmartwienie? Przecie u nas od dawna

wszystko do spółki."

„Co to za żarty? Proszę oddać szpadę!"
„Mitka, szpadę!..."
Mitka przyniósł szpadę. Po spełnieniu swego obowiązku siadłem przy

nim na łóżku i powiedziałem:

„Posłuchaj, Grigoriu Aleksandrowiczu, przyznaj się, że to nieładnie."
„Co nieładnie?"
„A to, żeś porwał Belę... Co to za bestia ten Azamat! No, przyznaj się" —

powiedziałem mu.

„Ale skoro ona mi się podoba?..."
No, i co można było na to odpowiedzieć?... Zbaraniałem. Jednakże po

dłuższym milczeniu powiedziałem mu,- że jeśli ojciec zażąda jej powrotu, to
trzeba będzie oddać.

„Wcale nie trzeba!" „Przecie się dowie, że ona jest tutaj." „A jak się

dowie?"

Znowu zbaraniałem. „Maksymie Maksymiczu, niech pan posłucha! —

rzekł Pieczorin siadając — przecie pan jest dobry człowiek, a jeżeli oddamy
córkę temu dzikusowi, on ją zarżnie albo sprzeda. Rzecz załatwiona, nie trzeba
tylko samemu psuć sprawy; niech pan zostawi Belę u mnie, a u siebie moją
szpadę..."

„Niechże mi ją pan pokaże"—powiedziałem.

background image

„Jest za tymi drzwiami; ale ja sam. dzisiaj daremnie chciałem ją widzieć:

siedzi w kącie, zawinięta w. czadrę, nie mówi i nie patrzy; płochliwa jak dzika
sarna. Wynająłem naszą szynkarkę, ona mówi po tatarsku, będzie jej usługiwała
i oswoi ją z myślą, że jest moja, ponieważ do nikogo nie będzie należała prócz
mnie" — dodał uderzywszy pięścią w stół. I co do tego się z nim zgodziłem...
Co miałem robić? Są ludzie, z którymi trzeba koniecznie się zgadzać.

— No i co? — spytałem Maksyma Maksymicza — czy istotnie Pieczorin

oswoił ją i przywiązał do siebie, czy też zmarniała w niewoli z tęsknoty za
ojczyzną?

— Co też pan mówi, dlaczego z tęsknoty za ojczyzną? Z fortecy widać

było te same góry co z aułu, a tym dzikusom nic więcej nie potrzeba. A przy
tym Grigorij Aleksandrowicz codziennie dawał jej jakiś podarunek: w
pierwszych dniach milcząc dumnie odpychała prezenty, które wówczas
dostawały się szynkarce i podniecały jej krasomówstwo. Ach, podarki! Czego
kobieta nie zrobi za kolorową szmatkę!... No, ale to nie należy do rzeczy...
Długo porał się z nią Grigorij Aleksandrowicz; jednocześnie uczył się
tatarskiego, a ona zaczynała rozumieć nasz język. Stopniowo przyzwyczaiła się
patrzeć na niego, z początku spode łba, zezem i wciąż się smuciła, śpiewała
swoje pieśni półgłosem; bywało, że i mnie robiło się smutno, gdy słuchałem jej
z sąsiedniego pokoju.. Nigdy nie zapomnę jednej sceny: przechodziłem obok
okna i zajrzałem przez nie; Bela siedziała na przypiecku, zwiesiwszy głowę na
piersi, a Grigorij Aleksandrowicz stał przed nią. „Posłuchaj, moja peri — mówił
— przecie wiesz, że wcześniej czy później musisz być moją, więc po cóż mnie
męczysz? Czy kochasz jakiegoś Czeczeńca? Jeżeli tak, natychmiast puszczę cię
do domu." Ledwie dostrzegalnie drgnęła i pokręciła głową. „A może — mówił
dalej — jestem ci całkiem nienawistny?" Westchnęła. „Albo twoja wiara
zabrania ci mnie pokochać?" Pobladła i milczała. „Wierzaj mi, Allach dla
wszystkich plemion jest jeden i ten sam i jeżeli roi pozwala kochać ciebie,
czemu ma tobie zabronić odpłacać mi wzajemnością?" Popatrzyła mu badawczo
w twarz, jak gdyby uderzona tą nową myślą; oczy jej wyrażały niedowierzanie i
pragnienie, by ją przekonał. Co za oczy! błyszczały jak dwa węgle.

„Posłuchaj, miła, dobra Belu! — ciągnął dalej Pieczorin — widzisz, jak

ciebie kocham; gotów jestem oddać wszystko, aby cię rozweselić, chcę, żebyś
była szczęśliwa; a jeżeli znowu będziesz się smucić, to ja umrę. Powiedz;
będziesz weselsza?" Zastanowiła się nie spuszczając z niego swych :czarnych
oczu, potem uśmiechnęła się przychylnie i kiwnęła głową na znak zgody. Wziął
ją za rękę i zaczął namawiać, żeby go pocałowała; słabo się broniła i tylko
powtarzała: „Proszę, proszę, nie trzeba, nie trzeba." Jął nalegać; zadrżała,
rozpłakała się. „Jestem twoją branką — mówiła — twoją niewolnicą;
oczywiście możesz mnie zmusić" — i znowu łzy.

Grigorij Aleksandrowicz uderzył się pięścią w czoło i wybiegł do

drugiego pokoju. Zaszedłem do niego; chodził pochmurny ze złożonymi rękami
z kąta w kąt. „No co, dobrodzieju?" — zapytałem. „Diabeł tnie kobieta! —
odpowiedział — ale daję panu słowo honoru, że ona będzie moja..." Pokręciłem

background image

głową. „Chce pan się założyć? — rzekł — za tydzień!" „Proszę bardzo!"
Uderzyliśmy się nawzajem w dłonie i pożegnaliśmy się.

Zaraz nazajutrz posłał umyślnego do Kizlaru po sprawunki, przywieziono

mnóstwo różnych perskich materii, trudno było je zliczyć.

„Jak pan myśli, Maksymie Maksymiczu! — powiedział mi pokazując

podarki — czy azjatycka piękność oprze się takiej baterii?" „Pan nie zna
Czerkiesek — odparłem — to zupełnie co innego niż Gruzinki lub zakaukaskie
Tatarki, zupełnie co innego. One imają swoje zasady: są inaczej wychowane."
Grigorij Aleksandrowicz uśmiechnął się i zaczął gwizdać jakiegoś marsza.

A jednak okazało się, że miałem rację; podarunki podziałały tylko

połowicznie: stała się przychylniejsza, ufniejsza, ale na tym koniec; zdecydował
się wreszcie na środek ostateczny. Pewnego ranka kazał okulbaczyć konia, ubrał
się po czerkiesku, uzbroił i poszedł do niej. ,.Belu! — powiedział — wiesz, jak
cię kocham. Zdecydowałem się ciebie porwać myśląc, że gdy mnie poznasz,
pokochasz; omyliłem się: żegnaj! pozostań całkowitą właścicielką wszystkiego,
co mam; jeżeli chcesz, wróć do ojca; jesteś wolna. Zawiniłem wobec ciebie i
sam siebie muszę ukarać; żegnaj, jadę; dokąd? skąd mogę wiedzieć! Pewnie
niedługo będę się uganiał za kulą lub ciosem szabli; wówczas wspomnij o mnie
i przebacz mi." Odwrócił się i podał jej rękę na pożegnanie. Ona nie wzięła ręki,
milczała. Ale stojąc za drzwiami mogłem przez szparę przyjrzeć się jej twarzy i
żal mi się zrobiło, taka śmiertelna bladość okryła tę śliczną twarzyczkę! Nie
słysząc odpowiedzi Pieczorin zrobił kilka kroków ku drzwiom: drżał — i wie
pan co? — sądzę, że był w stanie istotnie wykonać to, o czym mówił żartem.
Taki już był człowiek, Bóg raczy wiedzieć! Lecz zaledwie dotknął drzwi, ona
zerwała się, wybuchnęła płaczem i rzuciła mu się na szyję. Da pan wiarę: ja
stojąc za drzwiami też się rozpłakałem, to jest, wie pan, nie żebym płakał,; lecz
tak — głupstwo...

Sztabskapitan umilkł.
— Tak, przyznam się — powiedział potem szarpiąc wąsy — było mi

przykro, że nigdy żadna kobieta tak mnie nie kochała.

— I długo trwało ich szczęście? — zapytałem.
— Tak, przyznała się nam, że od tego dnia, gdy ujrzała Pieczorina, często

jej się śnił i że żaden mężczyzna nigdy nie wywarł na niej takiego wrażenia.
Tak, byli szczęśliwi.

— Jakie to nudne! — zawołałem mimo woli. Istotnie, oczekiwałem

tragicznego rozwiązania i nagle moje nadzieje zawiodły!... — Czyż doprawdy
— mówiłem dalej — ojciec się nie domyślił, że ona jest u was w fortecy? .

— Chyba to podejrzewał. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że stary

kniaź został zabity. Stało się to tak...

To pobudziło moją uwagę.
— Trzeba panu wiedzieć, że Kazbicz sobie wyobraził, iż Azamat za

zgodą ojca ukradł mu konia, przynajmniej ja tak przypuszczam: Otóż pewnego
razu czatował przy drodze, jakieś trzy wiorsty za aułem; stary powracał z
daremnych poszukiwań córki; jego towarzysze uzdeni pozostali w tyle; było to o
zmierzchu, kniaź jechał w zadumie stępa, gdy nagle Kazbicz jak kot wypadł zza

background image

krzaka, skoczył z tyłu na konia, ciosem kindżału zwalił starca na ziemię,
chwycił cugle i już go nie było; niektórzy uzdeni widzieli to wszystko z
pagórka; puścili się w pogoń, ale go nie dogonili.

— Odbił sobie stratę konia i zemścił się — powiedziałem, by usłyszeć

opinię mego rozmówcy.

— Oczywiście, w ich pojęciu — rzekł sztabskapitan — miał zupełną

słuszność.

Mimo woli zdumiała mnie ta zdolność przystosowania się Rosjan do

obyczajów ludów, wśród których zdarza im się żyć; nie wiem, czy ta
właściwość umysłu zasługuje ma naganę, czy na pochwałę, bądź co bądź
dowodzi ona niesłychanej giętkości i istnienia tego zdrowego rozsądku; który
przebacza zło wszędzie, gdzie widzi jego konieczność lub niemożność
usunięcia.

Tymczasem wypiliśmy herbatę; dawno zaprzężone konie zziębły na

śniegu; księżyc bladł na zachodzie i już był gotów pogrążyć się w czarne
chmury wiszące na odległych szczytach jak strzępy rozdartej zasłony.
Wyszliśmy z sakli. Wbrew przepowiedni mojego towarzysza podróży
wypogodziło się i ranek zapowiadał się ładny; korowody gwiazd splatały się w
cudowne desenie na dalekim widnokręgu i jedna za drugą gasły,. w miarę jak
bladawy odblask wschodu rozlewał się po ciemnoliliowym stropie oświetlając
stopniowo strome zbocza gór, pokryte dziewiczymi śniegami. Na prawo i na
lewo czerniały mroczne, tajemnicze przepaście i mgły kłębiąc się i! wijąc
spełzały tam po rozpadlinach sąsiednich skał, jakby czując nadchodzący dzień i
lękając się go.

Ciche było wszystko na niebie i ziemi jak w sercu ludzkim w chwili

porannej modlitwy; tylko z rzadka nadlatywał chłodny wiatr ze wschodu,
strosząc koniom pokrytą szronem grzywę. — Ruszyliśmy; pięć chudych daczy z
trudem wlokło nasze wózki po krętej drodze aa górę Hud; szliśmy pieszo z tyłu
podkładając kamienie pod koła, gdy konie goniły resztkami sił; zdawało się, że
droga wiedzie do nieba, bo dokąd oko mogło sięgnąć, wznosiła się wciąż i
ginęła w chmurze, która jeszcze wczoraj spoczywała na szczycie góry Hud
niczym sęp wyczekujący na zdobycz; śnieg chrzęścił pod naszymi nogami,
powietrze stawało się tak rzadkie,.że oddychanie sprawiało ból; krew raz po raz
napływała do głowy, ale mimo to wszystko jakieś radosne uczucie rozlało mi się
po żyłach i było mi jakoś wesoło, że jestem tak wysoko nad światem — uczucie
dziecinne,, nie przeczę, lecz oddalając się od życia w gromadzie i zbliżając do
przyrody stajemy się mimo woli dziećmi: wszystko, co nabyte, odpada od duszy
i staje się ona na nowo taka, jaka była niegdyś i zapewne znów kiedyś będzie.
Komu zdarzało się jak mnie włóczyć po pustynnych górach i długo, długo
wpatrywać się w ich dziwaczne kształty i chciwie łykać życiodajne powietrze
rozlane w ich wąwozach, ten oczywiście pojmie moje pragnienie odtworzenia,
opowiedzenia, namalowania tych czarodziejskich obrazów. Oto nareszcie
dostaliśmy się na górę Hud, zatrzymaliśmy się i rozejrzeli: wisiała la niej szara
chmura i jej zimne tchnienie groziła bliską burzą; ale na wschodzie wszystko
było takie jasne i złociste, żeśmy obaj zupełnie o niej zapomnieli.... Tak,

background image

sztabskapitan również: w prostych sercach poczucie piękna i majestatu przyrody
jest silniejsze, stokroć żywsze niż w nas, którzy z egzaltacją opowiadamy o tym
słowami i piórem.

— Pan, sądzę, przywykł do tych wspaniałych obrazów? — odezwałem się

do niego.

— Tak, i do świstu kuli można przywyknąć, to znaczy przywyknąć do

ukrywania mimowolnego bicia serca.

— Słyszałem, że przeciwnie, dla niektórych wiarusów ta muzyka jest

nawet przyjemna.

— Oczywiście, jeśli pan chce, to jest przyjemne; jednak zawsze dlatego,

że serce mocniej bije. Niech pan popatrzy — dodał wskazując na wschód — co
za kraina!

Istotnie, wątpię, czy jeszcze uda mi się gdzieś widzieć taką panoramę: pod

nami leżała Dolina Kojszaurska, przecięta Aragwą i drugą rzeczką niby dwiema
srebrnymi nićmi; błękitnawa mgła pełzała po niej uciekając w sąsiednie wąwozy
przed ciepłymi promieniami poranka; na prawo i na lewo grzbiety gór, jeden
wyższy od drugiego, przecinały się, ciągnęły pokryte śniegiem, krzakami; w dali
też góry, ale żeby choć dwie skały były podobne do siebie!. I te wszystkie śniegi
płonęły rumianym blaskiem tak wesoło, tak żywo, że człowiek chciałby
pozostać tu wiecznie; słońce ledwie wyjrzało spoza granatowej góry, którą tylko
wytrawne oko mogłoby odróżnić od brzemiennej burzą chmury; ale nad
słońcem była krwawa smuga, na którą mój towarzysz zwrócił szczególną
uwagę. — Mówiłem panu — zawołał — że dzisiaj będzie burza; trzeba się
spieszyć, bo może zastanie nas na Krzyżowej. Jazda! — krzyknął woźnicom.

Zamiast hamulców podłożyli łańcuchy pod koła, żeby się nie stoczyły po

pochyłości, ujęli konie za uzdy przy pysku i zaczęli schodzić w dół; z prawej
strony było urwisko, z lewej taka przepaść, że cała wioska Osetyńców
mieszkających na jej dnie wydawała się jaskółczym gniazdem; wzdrygnąłem
się, gdym pomyślał, że często tutaj, po tej drodze, gdzie dwa wózki nie mogą się
wyminąć, w głuchą noc jakiś kurier przejeżdża z dziesięć razy do roku nie
zsiadając ze swego roztrzęsionego wehikułu. Jednym z naszych furmanów był
rosyjski, jarosławski chłop, drugim Osetyniec; Osetyniec prowadził konia
dyszlowego przy pysku z zachowaniem wszelkich ostrożności, wyprzęgłszy
uprzednio lejcowe, a nasz beztroski rosyjski chłop nawet nie zlazł z kozła!
Kiedy zwróciłem mu uwagę, że mógłby się zatroszczyć choćby o moją walizę,
po którą zgoła nie pragnąłem złazić do tej otchłani, odpowiedział mi:

— I, panie! Da Bóg, niegorzej od nich dojedziem: toć to nam nie

pierwszyzna — i miał rację: istotnie mogliśmy nie dojechać, jednakże
dojechaliśmy i gdyby wszyscy ludzie więcej rozumowali, przekonaliby się, iż
życie niewarte tego, by o nie tak bardzo się troszczyć...

Ale może chcecie znać zakończenie historii Beli? Po pierwsze, piszę nie

opowieść, lecz notatki z podróży: nie mogę tedy zmusić sztabskapitana, by
opowiadał, zanim on rzeczywiście zaczął dalej opowiadać. A więc poczekajcie
lub jeśli chcecie, przewróćcie kilka stronic, tylko tego wam nie radzę, bo
przejazd przez Górę Krzyżową (albo jak ją nazywa uczony Gamba, le Mont St.

background image

Christophe* godzien jest waszej ciekawości. A więc schodziliśmy z góry Hud w
Czortową Dolinę... To się nazywa romantyczna nazwa! Już widzicie siedlisko
złego ducha wśród niedostępnych skał — nic z tego: nazwa „Czortowa Dolina"
pochodzi od słowa „czerta" a nie „czort", ponieważ tutaj była niegdyś granica
Gruzji. Ta dolina była zawalona zaspami śnieżnymi, które nam przypominały
dość żywo Saratów, Tambów i inne miłe miejsca naszej ojczyzny.

( *Góra Św.

Krzysztofa)

— Otóż i Krzyżowa! — powiedział mi sztabskapitan, gdy zjechaliśmy do

Czortowej Doliny, wskazując wzgórze pokryte całunem śniegu; na jego szczycie
czerniał kamienny krzyż, a obok niego wiodła ledwie widoczna droga, po której
jeżdżą tylko wtedy, gdy boczną zawali śnieg; nasi woźnice oznajmili, że lawin
jeszcze nie było, i oszczędzając koni powieźli nas okrężną drogą. Na zakręcie
spotkaliśmy z pięciu Osetyńców, zaproponowali nam swoje usługi i uczepiwszy
się kół, z krzykiem jęli ciągnąć i podtrzymywać nasze wózki. Istotnie, droga to
niebezpieczna: z prawej strony wisiały nad naszymi głowami zwały śniegu,
gotowe, zda się, przy pierwszym zrywie wiatru oberwać się i runąć do wąwozu;
wąską drogę częściowo pokrywał śnieg, który w pewnych miejscach zapadał się
pod nogami, a gdzie indziej zamieniał się w lód pod działaniem promieni
słonecznych i nocnych mrozów, tak że szliśmy z trudem; konie przewracały się;
z lewej strony rozwierała się głęboka rozpadlina, gdzie płynął potok to chowając
się pod korą lodową, to skacząc spieniony po czarnych głazach. Zaledwie po
dwóch godzinach zdołaliśmy okrążyć Górę Krzyżową — dwie wiorsty przez
dwie godziny! Tymczasem chmury opuściły się, walił grad, śnieg; wiatr
wdzierając się do szczelin skalnych ryczał, świstał jak Słowik-zbój i niebawem
krzyż kamienny zniknął we mgle, która coraz gęstszymi i bardziej zwartymi
falami napływała ze wschodu... Przy sposobności: o tym krzyżu istnieje dziwne,
lecz powszechnie znane podanie, jakoby go postawił cesarz Piotr I przejeżdżając
przez Kaukaz; ale po pierwsze, Piotr był tylko w Dagestanie, po wtóre, na
krzyżu było napisane dużymi literami, że został postawiony na rozkaz gen.
Jermołowa, mianowicie w r. 1824. Ale podanie, nie bacząc na napis, tak się
zakorzeniło, iż doprawdy nie wiadomo, czemu wierzyć, tym bardziej, że
przywykliśmy nie wierzyć napisom.

Musieliśmy zjeżdżać jeszcze z pięć wiorst po oblodzonych skałach i po

topniejącym śniegu, aby dotrzeć do stacji pocztowej Kobi. Konie się
zmordowały, myśmy zziębli; zamieć huczała coraz mocniej, zupełnie jak nasza
rosyjska, północna; ale jej dzikie melodie były smutniejsze, bardziej tęskne. „I
ty, wygnanko — myślałem — opłakujesz swe rozległe, wolne stepy! Tam jest
gdzie rozpostrzeć zimne skrzydła, a tutaj ci duszno i ciasno jak orłu, co z
krzykiem obija się o kraty swej żelaznej klatki!"

— Źle! — mówił sztabskapitan — niech pan popatrzy, dokoła nic nie

widać, tylko mgłę i śnieg; gotowiśmy się zwalić w przepaść lub utknąć w jakimś
parowie, a tam niżej na pewno Bajdara tak się rozigrała, że się jej nie przejedzie.
Dała mi się we znaki ta Azja! i ludzie, i rzeki, w żaden sposób nie można na
nich polegać! — Woźnice z wrzaskiem i wymyślaniem walili konie, które
parskały, opierały się i za nic w świecie nie chciały ruszyć z miejsca pomimo
całej wymowy batów. — Wasza wielmożność — powiedział wreszcie jeden z

background image

woźniców — toć do Kobi dzisiaj nie dojedziem; czy wasza wielmożność nie
każe, póki jeszcze można, skręcić w lewo? Oto tam czernieje coś na stoku,
pewnie sakla, tam zawsze przejezdni zatrzymują się w niepogodę; oni mówią, że
przeprowadzą, jeżeli dacie na wódkę — dodał wskazując na Osetyńca.

— Wiem, bratku, wiem bez ciebie! — rzekł sztabskapitan — te bestie

zawsze gotowe przyczepić się, byle wyłudzić na wódkę.

— Przyzna pan jednak — rzekłem — że bez nich byłoby nam gorzej.
— No tak, no tak — wymamrotał — mam tych przewodników wyżej

uszu! Wywęszą, gdzie tu skorzystać z okazji, jak gdyby bez nich nie. można
było znaleźć drogi.

Skręciliśmy tedy na lewo i jako tako, po długiej mitrędze, dobrnęliśmy do

nędznego schroniska składającego się z dwóch sakli zbudowanych z płyt
skalnych i kamieni z takimże murem dokoła. Obszarpani gospodarze przyjęli
nas serdecznie. Później dowiedziałem się, iż rząd płaci im i żywi ich z
warunkiem, żeby przyjmowali podróżnych, których zaskoczyła burza.—
Sytuacja się poprawia! — rzekłem sadowiąc się przy ognisku — teraz dokończy
mi pan swojej historii o Beli; jestem pewny, że na tym się nie skończyło.

— A dlaczegóż pan jest taki pewny? — odpowiedział mi sztabskapitan

mrużąc oczy z chytrym uśmiechem.

— Dlatego, że to nie jest w porządku rzeczy: co się zaczęło w niezwykły

sposób, musi tak samo się skończyć.

— Jednak pan zgadł...
— Bardzo się cieszę.
— Dobrze panu się cieszyć, a mnie doprawdy smutno, gdy wspomnę.

Miła była dziewuszka ta Bela! Tak do niej w końcu przywykłem jak do córki i
ona mnie lubiła. Muszę panu powiedzieć, że nie mam rodziny: o ojcu i matce
już dwanaście lat nie mam wiadomości. Nie domyśliłem się w swoim czasie, że
trzeba zaopatrzyć się w żonę, a teraz, wie pan, nie byłoby mi już z tym do
twarzy; rad więc byłem, że miałem kogoś, kogo mogłem rozpieszczać. Ona
czasem śpiewała nam pieśni albo tańczyła lezginkę... A jak tańczyła!
Widywałem nasze panny w miastach gubernialnych, a raz byłem i w Moskwie
w klubie szlacheckim, ze dwadzieścia lat temu, ale gdzie im do niej! całkiem nie
to!... Grigorij Aleksandrowicz stroił ją tak jak laleczkę, pieścił i dogadzał, że
wypiękniała u nas, aż dziw; z twarzy
i z rąk zeszła opalenizna, rumieniec zakwitł na policzkach... A jaka była wesoła!
i wciąż, figlarka, pokpiwała sobie ze mnie... Niech jej Bóg przebaczy!...

— A gdy jej pan oznajmił o śmierci ojca, to co?
— Długo ukrywaliśmy to przed nią, póki nie przywykła do swej sytuacji,

a gdyśmy powiedzieli, popłakała dwa dni, a potem zapomniała.

Ze cztery miesiące wszystko szło jak najlepiej. Grigorij Aleksandrowicz,

jak, zdaje się, już mówiłem, był zapalonym myśliwym: bywało, strasznie go
ciągnie do lasu na dziki lub kozy, a teraz krokiem się nie ruszył za wał
forteczny. Jednakże, patrzę, znowu zaczął się zamyślać, chodzić po pokoju z
założonymi w tył rękami; potem pewnego razu, nic nikomu nie mówiąc,
wyruszył na polowanie — cały ranek go nie było; powtarzało się to coraz

background image

częściej... „Niedobrze — pomyślałem — widocznie czarny kot przebiegł między
nimi!"

Pewnego ranka, jak dziś pamiętam, zachodzę do nich: Bela siedziała na

łóżku w czarnym jedwabnym beszmecie, bledziutka, taka smutna, aż się
zląkłem.

„A gdzie Pieczorin?" — zapytałem.
„Na polowaniu."
„Dzisiaj wyruszył?"
Milczała, jakby trudno jej było mówić.
„Nie, już wczoraj" — powiedziała wreszcie z ciężkim westchnieniem.
„Czy aby nie stało mu się coś złego?"
„Wczoraj cały dzień myślałam, myślałam — odpowiedziała przez łzy —

wymyślałam różne nieszczęścia: to zdawało mi się, że zranił go dzik, to że
Czeczeniec zawlókł go w góry... A dzisiaj już mi się wydaje, że on mnie nie
kocha."

„Doprawdy, duszko, nic gorszego nie mogłaś wymyślić!" Rozpłakała się,

potem dumnie podniosła głowę, otarła łzy i mówiła dalej:

„Jeżeli mnie nie kocha, to kto mu broni odesłać mnie do domu? Ja go nie

zmuszam. A jeżeli tak dalej będzie, to ja sama odejdę: nie jestem jego
niewolnicą, jestem córka kniazia!..."

Zacząłem jej perswadować: „Słuchaj, Belu, przecie on nie może wciąż

siedzieć tutaj jak przyszyty do twojej spódnicy: to człowiek młody, lubi uganiać
się za zwierzyną, pochodzi i przyjdzie; a jeżeli ty będziesz smutna, to' prędzej
mu się znudzisz."

„Prawda, prawda! — odpowiedziała — będę wesoła." I śmiejąc się

chwyciła swój bębenek, zaczęła śpiewać, tańczyć i skakać wokoło mnie; ale i to
długo nie trwało, znowu padła na łóżko i zasłoniła twarz rękami.

Co miałem z nią robić? Ja, widzi pan, nigdy nie miałem do czynienia z

kobietami; myślałem, myślałem, czym ją pocieszyć, i nic nie wymyśliłem; jakiś
czas milczeliśmy oboje... Arcyniemiła sytuacja!

Wreszcie powiedziałem jej: „Chcesz, to pójdziemy przejść się po wale?

pogoda piękna!" To było we wrześniu. Istotnie, dzień był cudny, jasny i
niegorący: wszystkie góry widać było jak na dłoni. Poszliśmy, pochodziliśmy po
wale fortecznym tam i z powrotem, w milczeniu; wreszcie ona usiadła na darni,
a ja obok niej. Dalibóg, aż śmiech bierze wspomnieć: chodziłem za nią niczym
jakaś niańka.

Twierdza położona była wysoko i widok z wału był piękny: z jednej

strony rozległa polana poprzecinana kilkoma bałkami* kończyła się lasem, który
ciągnął się aż do pasma gór, tu i ówdzie dymiły na niej auły, chodziły tabuny; z
drugiej strony biegła płytka rzeczka i do niej przylegały gęste zarośla
pokrywające kamieniste wyżyny łączące się z głównym łańcuchem gór
Kaukazu.

(* Wąwozy – Przyp. aut.)

Siedzieliśmy przy węgle bastionu, tak że na

obie strony mogliśmy wszystko widzieć. Patrzę: z lasu ktoś wyjeżdża na
myszatym koniu, jest coraz bliżej i wreszcie zatrzymuje się po tamtej stronie
rzeczki o jakieś sto sążni od nas i zaczyna kołować swym koniem jak wściekły.

background image

Ki diabeł!... „Popatrz no, Belu — mówię — masz młode oczy, co to za dżygit,
kogo to on przyjechał zabawiać?"

Spojrzała i krzyknęła: „To Kazbicz!..."
„Ach, ten zbój! Kpić z nas tu przyjechał?" Wpatruję się, rzeczywiście

Kazbicz: jego śniada gęba, obszarpany, brudny jak zawsze. „To koń mojego
ojca" — rzekła Bela schwyciwszy mnie za rękę; drżała jak liść i oczy jej miotały
iskry. „Aha! — pomyślałem — i w tobie, duszko, zagrała zbójnicka krew!"

„Chodź no tutaj — powiedziałem wartownikowi — sprawdź karabin i

zsadź mi tego zucha, dostaniesz rubla srebrem." „Rozkaz, wasza wielmożność,
ale on nie stoi w miejscu..." "Każ mu stać!" — rzekłem śmiejąc się... „Hej,
bratku! — zawołał wartownik machając ku niemu ręką — poczekaj no chwilkę,
co się tak kręcisz jak fryga?" Kazbicz w samej rzeczy zatrzymał się i zaczął
nasłuchiwać: pewno myślał, że się z nim wszczyna rokowania; a jakże!... Mój
grenadier zmierzył się... bęc!... chybił; tyle, że proch błysnął na panewce;
Kazbicz pchnął konia i koń dał susa w bok. Podniósł się w strzemionach,
krzyknął coś po swojemu, pogroził nahajką i tyle go było widać.

„Jak ci nie wstyd!" — powiedziałem wartownikowi.
„Wasza wielmożność! pojechał umierać — odparł — taki przeklęty

naród, od razu nie zabijesz."

W kwadrans potem Pieczorin wrócił z polowania; Bela rzuciła mu się na

szyję i ani jednej skargi, ani jednej wymówki za długą nieobecność... Nawet ja
już się na niego rozgniewałem: „Do licha — mówiłem — toć dopiero co był tu
za rzeczką Kazbicz i strzelaliśmy do niego; no, a nuż by się pan na niego
natknął? Ci górale to naród mściwy; pan sądzi, że on się nie domyśla, iż pan
częściowo pomógł Azamatowi? A ja się założę, że dzisiaj poznał Belę. Wiem,
że rok temu bardzo mu się podobała, sam mi to mówił i gdyby miał nadzieję
zebrać odpowiedni kałym, zapewne posłałby swatów." Wówczas Pieczorin
zamyślił się: „Tak — odrzekł— trzeba być ostrożniejszym... Belu, od
dzisiejszego dnia nie powinnaś chodzić na wał forteczny."

Wieczorem miałem z nim długą rozmowę; byłem na niego zły, że zmienił

się w stosunku do tej biednej dziewczyny; prócz tego, że pół dnia spędzał na
polowaniu, traktował ją chłodno, pieścił rzadko, ona zaś wyraźnie zaczynała
schnąć, twarzyczka jej się wydłużyła, wielkie oczy straciły blask. Bywało,
pytam ją: Czemu westchnęłaś, Belu? Jesteś smutna?" — „Nie!" — „Chce ci się
czegoś?" — „Nie!" — „Tęsknisz za rodziną?" — „Nie mam rodziny." Zdarzało
się, że po całych dniach oprócz „tak" i „nie" nic więcej od niej nie można się
było doprosić.

O tym właśnie mówiłem mu. „Widzi pan, Maksymie Maksymiczu —

odparł — mam nieszczęśliwy charakter: nie wiem, czy to wychowanie zrobiło
mnie takim, czy Bóg mnie takim stworzył, wiem tyle tylko, że jeżeli jestem
przyczyną cudzego nieszczęścia, to i ja również czuję się niemniej
nieszczęśliwy. Rozumie się, marna to dla innych pociecha, ale o to właśnie
chodzi, że tak jest. We wczesnej młodości, od chwili gdym wyszedł spod opieki
krewnych, zacząłem się upajać bez pamięci wszystkimi rozkoszami, jakie
można osiągnąć za pieniądze, i rzecz prosta, te rozkosze- mi obrzydły. Potem

background image

zacząłem się obracać w wielkim świecie i wkrótce życie towarzyskie też mi się
sprzykrzyło; kochałem się w pięknych kobietach tej sfery i byłem kochany, ale
ich miłość tylko podniecała moją wyobraźnię i ambicję, a serce pozostało
puste... Zacząłem czytać, uczyć się — nauka też się sprzykrzyła; widziałem, że
ani sława, ani szczęście bynajmniej nie zależą od niej, ponieważ najszczęśliwsi
ludzie to nieucy, a sława to los szczęścia i aby ją osiągnąć, trzeba tylko być
zręcznym. Wówczas zacząłem się nudzić... Niebawem przeniesiono mnie na
Kaukaz: to najszczęśliwszy okres mojego życia. Spodziewałem się, że nuda nie
mieszka pod kulami Czeczeńców — daremnie: po miesiącu tak przywykłem do
ich bzykania i do bliskości śmierci, że doprawdy więcej zwracałem uwagi na
komary — i nudziłem się jeszcze bardziej, bo straciłem prawie ostatnią nadzieję.
Gdy ujrzałem Belę w swoim domu, gdy pierwszy raz trzymając ją na kolanach
całowałem jej czarne loki, pomyślałem, głupiec, że to anioł zesłany mi przez
współczujący los... Znowu się omyliłem: miłość dzikuski niewiele jest lepsza od
miłości światowej damy; nieuctwo i prostota jednej tak samo sprzykrzy się jak
kokieteria drugiej. Jeśli pan chce, jeszcze ją kocham, jestem jej wdzięczny za
kilka dość słodkich chwil, oddam za nią życie, ale nudzę się z nią. Nie wiem,
czy jestem głupcem, czy łotrem; ale to jest pewne, że ja również jestem godny
współczucia, być może, bardziej od niej: moją duszę zepsuł świat, wyobraźnię
mam niespokojną, serce nienasycone; wszystkiego mi mało: do smutku równie
łatwo przywykam jak do rozkoszy i życie moje z każdym dniem staje się coraz
bardziej jałowe; pozostało mi jedno lekarstwo: podróżować. Jak tylko będzie
można, wyruszę, tylko nie do Europy, Boże broń! pojadę do Ameryki, do
Arabii, do Indii, a nuż gdzieś umrę w drodze! Przynajmniej jestem pewny, że ta
ostatnia pociecha nieprędko się wyczerpie z pomocą burz i złych dróg." Mówił
w ten sposób długo i jego słowa wraziły mi się w pamięć, ponieważ pierwszy
raz słyszałem takie rzeczy od dwudziestopięcioletniego człowieka i da Bóg —
ostatni... Niesłychane! Niech mi pan powie z łaski swojej — ciągnął dalej
sztabskapitan obracając się ku mnie — pan, zdaje się, bywał w stolicy,
nawet niedawno: czyż wszystka tamtejsza młodzież jest taka?

Odpowiedziałem, że dużo jest ludzi mówiących tak samo; że są

prawdopodobnie i tacy, którzy mówią prawdę; że zresztą stan rozczarowania,
jak wszystkie, mody, ogarnąwszy wpierw wyższe warstwy społeczeństwa,
zeszedł ku niższym, które go donaszają, i że obecnie ci, którzy najbardziej i
naprawdę ulegają nudzie, starają się to nieszczęście ukryć, jak ukrywa się wadę.
Sztabskapitan nie zrozumiał tych subtelności, pokiwał głową i chytrze się
uśmiechnął.

— A na pewno modę nudzenia się wprowadzili Francuzi?
— Nie, Anglicy.
— Ach, tak!... — odrzekł — wiadomo, ta byli zawsze nałogowi pijacy!
Mimo woli przypomniałem sobie pewną moskiewską damę, która

twierdziła, że Byron to był pijak i nic więcej. Zresztą uwagę sztabskapitana
można łatwiej było wybaczyć: aby powstrzymać się od picia, starał się
oczywiście przekonywać siebie, że wszystkie nieszczęścia na świecie pochodzą
z pijaństwa.

background image

Tymczasem wiódł dalej swą opowieść w sposób następujący:
— Kazbicz się nie pokazywał. Ale nie wiem dlaczego, nie mogłem wybić

sobie z głowy myśli, że on nie darmo przyjeżdżał i knuje coś złego.

Otóż pewnego razu Pieczorin namawia mnie, bym jechał z nim na dzika;

długo się wykręcałem: no, cóż to dla mnie za osobliwość dzik! Jednakże
powlókł mnie z sobą. Wzięliśmy pięciu żołnierzy i wyjechaliśmy wczesnym
rankiem. Do godziny dziesiątej kręciliśmy się po szuwarach i po lesie — nie ma
zwierza. „Ej, czyby tak nie wrócić? — mówiłem — po co się upierać? Już widać
taki niefortunny dzień!" Ale Grigorij Aleksandrowicz nie bacząc na upał i
zmęczenie nie chciał powracać bez zdobyczy... Taki już był człowiek: co mu się
zamarzy to musi zaraz mieć; widać w dzieciństwie mama go rozpieściła...
Wreszcie w południe znaleźliśmy przeklętego dzika: pif! paf!... nic z tego:
uciekł w szuwary... taki już był nieszczęsny dzień!... No i po krótkim
odpoczynku ruszyliśmy do domu.

Jechaliśmy obok siebie w milczeniu, popuściwszy koniom cugli i

dojechaliśmy już prawie do samej fortecy; tylko zarośla nam ją zasłaniały.
Nagle wystrzał... Spojrzeliśmy na siebie: przeszyło' nas jednakowe
podejrzenie... Popędziliśmy co koń wyskoczy w kierunku strzału, patrzymy: na
wale zebrali się w kupkę żołnierze i coś sobie pokazują w polu, a tam leci na
złamanie karku jeździec i trzyma coś białego na kulbace. Grigorij
Aleksandrowicz gwizdnął niegorzej od pierwszego lepszego Czeczeńca; karabin
z pokrowca i hajda; ja za nim.

Na szczęście z powodu nieudanego polowania konie nasze nie były

zmęczone: rwały się spod siodła i z każdą chwilą byliśmy bliżej. Wreszcie
poznałem Kazbicza, nie mogłem tylko zmiarkować, co trzymał przed sobą.
Zrównałem się wówczas z Pieczorinem i krzyczę mu: „Kazbicz!..." Popatrzył na
mnie, kiwnął głową i uderzył konia kańczugiem.

Wreszcie byliśmy już od niego na odległość karabinowego strzału; czy

Kazbicz miał zmęczonego konia, czy też koń był gorszy od naszych, dość że
pomimo wszelkich starań jeźdźca jego wierzchowiec nie bardzo posuwał się
naprzód. Myślę, że w owej chwili wspomniał swego Karagioza...
Patrzę: Pieczorin w biegu zmierzył z karabinu... „Nie strzelaj pan! — krzyczę
mu — oszczędzaj nabój i tak dogonimy." Ach, ta młodzież! wiecznie wyrywa
się nie w porę... Rozległ się strzał i kula przebiła koniowi tylną nogę; zrobił
jeszcze z rozpędu z dziesięć susów potknął się i upadł na kolana. Kazbicz
zeskoczył i wówczas ujrzeliśmy, że trzymał na rękach kobietę owiniętą w
czadrę... To była Bela... Biedna Bela! Coś nam krzyknął po swojemu i wzniósł
nad nią kindżał... Nie było co zwlekać: ja z kolei strzeliłem na los szczęścia;
pewno kula trafiła go w ramię, bo nagle opuścił rękę... Gdy dym się rozproszył,
na ziemi leżał ranny koń i obok niego Bela, a Kazbicz, rzuciwszy karabin, jak
kot wdrapywał się po krzakach na urwisko; chciało mi się go zdjąć stamtąd, lecz
nie było gotowego naboju! Zeskoczyliśmy z koni i rzuciliśmy się do Beli.
Leżała, biedactwo, bez ruchu i krew lała się z rany strumieniem... Co za łotr,
żeby choć w serce — no, taki już los, od razu byłoby po wszystkim, a on w
plecy... prawdziwie zbójecki cios! Była nieprzytomna. Podarliśmy czadrę i

background image

przewiązaliśmy ranę, jak mogliśmy najmocniej; daremnie Pieczorin całował jej
zimne usta — nic nie mogło jej ocucić:

Pieczorin dosiadł konia, podniosłem ją z ziemi i jako tako posadziłem na

siodło; ogarnął ją ramieniem i pojechaliśmy z powrotem. Po kilku minutach
milczenia Grigorij Aleksandrowicz powiedział mi: „Maksymie Maksymiczu, w
ten sposób żywej jej niedowieziemy." — „Racja" — rzekłem i puściliśmy konie
w cwał. Za bramą fortecy oczekiwał nas tłum; ostrożnie przenieśliśmy ranną do
Pieczorina i posłaliśmy po lekarza. Chociaż był pijany, przyszedł; obejrzał ranę i
oznajmił, że Bela dłużej jak dzień żyć nie może; ale się omylił.

— Wyzdrowiała? — spytałem mimo woli ucieszony, chwytając

sztabskapitana za rękę.

— Nie — odparł — lekarz się pomylił, bo przeżyła jeszcze dwa dni. .
— Niechże pan mi wytłumaczy, w jaki sposób porwał ją Kazbicz?
— Oto jak się to stało: nie bacząc na zakaz Pieczorina Bela wyszła z

twierdzy nad rzeczkę. Było, wie pan, bardzo gorąco; siadła na kamieniu i
zanurzyła nogi w wodę. Kazbicz się podkradł, cap ją, zatkał usta i powlókł w
krzaki, tam wskoczył na konia i czmychnął! Zdążyła jednak narobić krzyku;
zaalarmowani wartownicy zaczęli strzelać, ale chybili i wtedy myśmy
nadjechali.

— Ale po co Kazbicz chciał ją porwać?
— Pan to też! Przecież ci Czerkiesi to. znani złodzieje: co leży pod ręką,

tego nie mogą nie ściągnąć; choć mu coś nawet niepotrzebne, jednak ukradnie...
już o to proszę nie mieć do nich pretensji. A przy tym ona mu się od dawna
podobała.

— I Bela umarła?
― Umarła; ale długo się męczyła i my z nią namęczyliśmy się porządnie.

Około dziesiątej wieczorem odzyskała przytomność; siedzieliśmy przy łóżku;
jak tylko otworzyła oczy, zaczęła wołać Pieczorina. „Jestem tutaj, przy tobie,
moja dżaneczko" (to jest po naszemu „duszko") — odpowiedział wziąwszy ją za
rękę. „Ja umrę!" — powiedziała. Zaczęliśmy ją pocieszać, mówiliśmy, że lekarz
obiecał na pewno ją wyleczyć! Pokręciła główką i odwróciła się do ściany: nie
chciało się jej umierać!...

W nocy zaczęła bredzić; głowa jej pałała, chwilami po całym ciele

przebiegały dreszcze gorączki; mówiła coś bez związku o ojcu, o bracie; chciało
jej się w góry, do domu...

Potem mówiła również o Pieczorinie, nazywała go różnymi czułymi

imionami albo robiła wyrzuty, że przestał kochać swoją dżaneczkę...

Słuchał w milczeniu, z opuszczoną na ręce głową,, ale przez cały czas nie

zauważyłem na jego rzęsach ani jednej łzy: istotnie nie mógł płakać czy też
panował nad sobą - nie wiem; jeśli o mnie chodzi, to nigdy nic smutniejszego
nie widziałem.

Nad ranem maligna ustała; z godzinę leżała nieruchoma, blada i tak

wyczerpana, że ledwie można było dostrzec, iż oddycha; potem zrobiło jej się
lepiej i zaczęła mówić, ale jak pan sądzi, o czym?... Taka myśl może przyjść do
głowy tylko umierającemu!... Zaczęła martwić się tym, że nie jest chrześcijanką

background image

i że na tamtym świecie jej dusza nigdy się nie spotka z duszą Grigoria
Aleksandrowicza; i że inna kobieta będzie w raju jego towarzyszką. Przyszło mi
na myśl, żeby ochrzcić ją przed śmiercią: zaproponowałem jej to; popatrzyła na
mnie z wahaniem i długo nie mogła wymówić słowa; wreszcie odpowiedziała,
że umrze w tej wierze, w jakiej się urodziła. Tak przeszedł cały dzień. Jak ona
się zmieniła przez ten dzień! Blade policzki zapadły się, oczy zrobiły się
wielkie, usta płonęły. Czuła wewnętrzny żar, jak gdyby w jej piersi leżało
rozpalone żelazo.

Nastała druga noc; nie zmrużyliśmy oka, nie odchodziliśmy od jej

pościeli. Strasznie się męczyła, jęczała i skoro tylko ból zaczynał się uśmierzać,
starała się zapewnić Grigoria Aleksandrowicza, że jest jej lepiej, namawiała go,
żeby poszedł spać, całowała go w rękę, nie wypuszczała jej ze swoich. Nad
ranem zaczął ją ogarniać przedśmiertny lęk, miotała się, zerwała bandaż i krew
pociekła znowu. Gdy przewiązano ranę, uspokoiła się na chwilę i zaczęła prosić
Pieczorina, żeby ją pocałował. Ukląkł przy łóżku, uniósł jej głowę z poduszki,
przywarł ustami do jej ziębnących ust; mocno owinęła mu szyję drżącymi
rękami, jakby w tym pocałunku chciała oddać mu duszę... Nie, dobrze zrobiła,
że umarła! Co by się z nią stało, gdyby Grigorij Aleksandrowicz ją porzucił? A
to by nastąpiło wcześniej czy później...

Przez połowę następnego dnia była cicha, milcząca i posłuszna, chociaż

nasz lekarz męczył ją okładami i miksturą. „Zmiłuj się, doktorze! — mówiłem
mu — przecież pan sam powiedział, że ona musi umrzeć, więc po cóż te
wszystkie pańskie preparaty?" — „Jednakże lepiej, Maksymie Maksymiczu —
odparł — żeby mieć sumienie spokojne." Ładne mi sumienie!

Po południu zaczęło ją dręczyć pragnienie. Otworzyliśmy okna, ale na

dworze było goręcej niż w pokoju: postawiono lód koło łóżka, nic to nie
pomagało. Wiedziałem, że to nieznośne pragnienie jest oznaką zbliżającego się
końca, i powiedziałem to Pieczorinowi. „Wody, wody!" — mówiła ochrypłym
głosem uniósłszy się na pościeli.

Zbladł jak płótno, porwał szklankę, nalał i podał jej. Zasłoniłem oczy

rękami i zacząłem odmawiać modlitwę, nie pamiętam jaką... Tak, mój panie,
dużo razy widziałem, jak ludzie umierają w szpitalach i na polu bitwy, ale to
było co innego, całkiem co innego!... Przyznać się muszę, że jeszcze jedno mnie
martwi: przed śmiercią ani razu nie wspomniała o mnie, a zdaje się, kochałem ją
jak ojciec... No, niech jej Bóg przebaczy!... Cóż: prawdę mówiąc, kimże ja
jestem, żeby o mnie wspominać przed śmiercią?...

Jak tylko wypiła wody, lżej się jej zrobiło, a w jakieś trzy minuty potem

skonała. Przyłożono do ust lusterko — ani śladu oddechu!... Wyprowadziłem
Pieczorina z pokoju i poszliśmy na wał forteczny; długo chodziliśmy tam i z
powrotem obok siebie nie mówiąc ani słowa, z założonymi w tył rękami; jego
twarz nic szczególnego nie wyrażała i zrobiło mi się przykro: na jego miejscu
umarłbym z rozpaczy. — Wreszcie siadł na ziemi, w cieniu, i zaczął coś
rysować patykiem na piasku. Ja, wie pan, raczej dla przyzwoitości chciałem go
pocieszyć, więc zacząłem mówić; on podniósł głowę i roześmiał się... Mróz mi
przebiegł po krzyżu od tego śmiechu... Poszedłem zamówić trumnę.

background image

Zająłem się tym, przyznam się, częściowo, żeby się rozerwać. Miałem

kawał termolamy, obiłem nią trumnę i ozdobiłem czerkieskimi srebrnymi
galonami, których Grigorij Aleksandrowicz nakupił dla Beli.

Nazajutrz wczesnym rankiem pochowaliśmy ją za twierdzą, nad rzeczką,

obok tego miejsca, gdzie ostatni raz siedziała; dokoła jej mogiłki rozrosły się
teraz krzewy białej akacji i dzikiego bzu. Chciałem postawić krzyż, ale wie pan,
nie wypada: jednak ona nie była chrześcijanką...

— A cóż Pieczorin? — zapytałem.
— Pieczorin długo był niezdrów, wychudł, biedaczysko; ale nigdy od tej

pory nie rozmawialiśmy o Beli: widziałem, że to byłoby dla niego
nieprzyjemne, więc po co? W jakieś trzy miesiące potem otrzymał przydział do
N.....go pułku i wyjechał do Gruzji. Od tego czasu nie spotykaliśmy się... Aha,
przypominam sobie, ktoś mi niedawno mówił, że wrócił do Rosji, ale w
rozkazach dowództwa korpusu tego nie było. Zresztą do nas wieści dochodzą
późno.

I sztabskapitan rozpoczął długą dysertację o tym, jak przykro dowiadywać

się nowin spóźnionych o rok — chciał prawdopodobnie zagłuszyć smutne
wspomnienia.

Nie przerywałem mu i nie słuchałem.
W godzinę potem można już było jechać; zamieć ucichła, niebo się

rozpogodziło i wyruszyliśmy. W drodze mimo woli znów wszcząłem rozmowę
o Beli i o Pieczorinie.

— A czy nie słyszał pan, co się stało z Kazbiczem? — spytałem.
— Z Kazbiczem? Doprawdy nie wiem. Słyszałem, że na prawym flanku

jest wśród Szapsugów jakiś Kazbicz, śmiałek, który w czerwonym beszmecie
jeździ sobie stępa pod naszymi kulami i nader uprzejmie się kłania, gdy pocisk
bzyknie blisko; ale to chyba nie ten sam!...

W Kobi rozstaliśmy się; ja pojechałem ekstrapocztą, a Maksym

Maksymicz z powodu ciężkiego bagażu nie mógł nadążyć za mną. Nie
spodziewaliśmy się, że się jeszcze kiedykolwiek spotkamy, jednak spotkaliśmy
się i jeśli chcecie, opowiem jak: to cała historia... Przyznajcie jednak, że
Maksym Maksymicz to człowiek godny szacunku?... Jeżeli to przyznacie, będę
całkowicie wynagrodzony za swoje, być może zbyt długie, opowiadanie.

II. MAKSYM MAKSYMICZ

Po rozstaniu się z Maksymem Maksymiczem szybko przebyłem wąwozy

Terecki i Darialski, jadłem śniadanie na stacji Kazbek, herbatę popołudniową
piłem na stacji Łars, a na kolację zdążyłem do Władykaukazu. Oszczędzę wam
opisu gór, okrzyków, które nic nie wyrażają, obrazów, które nic nie wyobrażają,
zwłaszcza dla tych, co tam nie byli, i uwag statystycznych, których stanowczo
nikt czytać nie będzie.

Stanąłem w hotelu, gdzie zatrzymują się wszyscy przejezdni i gdzie

jednak nie ma komu kazać upiec bażanta i ugotować kapuśniaku, ponieważ trzej

background image

inwalidzi, którym hotel jest powierzony, są tak głupi lub tak pijani, że niesposób
się z nimi dogadać.

Oznajmiono mi, że muszę spędzić tutaj jeszcze trzy dni, gdyż „okazja" z

Ekaterynogradu jeszcze nie przybyła, a więc wyruszyć z powrotem nie może.
Co za okazja!... Ale kiepski kalambur to nie pociecha dla Rosjanina i chcąc się
rozerwać umyśliłem zapisać opowiadanie Maksyma Maksymicza o Beli, nie
przewidując, że będzie ono pierwszym ogniwem długiego łańcucha opowieści:
widzicie, jak czasem błahe wydarzenie miewa fatalne skutki!... A może nie
wiecie, co to jest „okazja"? To oddział złożony z półkompanii piechoty i działa,
osłaniający tabory ciągnące przez Kabardę z Władykaukazu do Ekaterynogradu.

Pierwszy dzień spędziłem bardzo nudno; nazajutrz wczesnym rankiem

wjeżdża na podwórze wózek... A! Maksym Maksymicz!... Przywitaliśmy się jak
starzy przyjaciele. Zaproponowałem mu swój pokój. Nie robił ceremonij, nawet
klepnął mnie po ramieniu i skrzywił usta, co miało oznaczać uśmiech. Taki
dziwak!

Maksym Maksymicz znał się dobrze na sztuce kulinarnej: wybornie

upiekł bażanta, umiejętnie podlał go sosem ogórkowym i muszę przyznać, że
gdyby nie on, musiałbym zadowolić się suchym prowiantem. Butelka wina
kachetyńskiego pomogła nam zapomnieć o skromnej liczbie dań — było tylko
to jedno — i zapaliwszy fajki usadowiliśmy się — ja przy oknie, on przy
rozpalonym piecu, bo dzień był wilgotny i zimny. Milczeliśmy. O czym
mieliśmy mówić?... On już opowiedział mi o sobie wszystko, co było
ciekawego, a ja nie miałem co opowiadać. Patrzyłem przez okno. Mnóstwo
niziutkich domków rozrzuconych na brzegu Tereku, który rozlewa się tutaj
coraz szerzej, przebłyskiwało między drzewami, dalej widniała sina zębata
ściana gór, a spoza nich wyglądał Kazbek w swej białej kardynalskiej czapce. W
myśli żegnałem się z górami. Zrobiło mi się ich żal...

Siedzieliśmy tak długo. Słońce chowało się za zimne szczyty i biaława

mgła zaczynała rozsnuwać się w dolinach, gdy na ulicy rozległy się dzwonki
zaprzęgów i krzyki furmanów. Kilka wozów z brudnymi Ormianami wjechało
na podwórze hotelu, a za nimi pusty toczący się lekko podróżny powóz; jego
wygodne urządzenie i elegancki wygląd miały na sobie jakieś zagraniczne
piętno. Za nim szedł człowiek z sumiastym wąsem, w węgierskiej szamerowanej
kurtce, dostatnio ubrany jak na lokaja; nie możną się było pomylić, co do jego
zawodu widząc, jak chwacko wytrząsał popiół z fajki i pokrzykiwał na woźnicę
pocztowego. Był to najwyraźniej rozbałamucony sługa leniwego pana, coś w
rodzaju rosyjskiego Figara. — Powiedz, kochanku — zawołałem do niego przez
okno — co to, okazja przyszła, czy jak? — Popatrzył dość zuchwale, poprawił
halsztuk i odwrócił się; idący obok niego Ormianin z uśmiechem odpowiedział
za niego, że tak jest, przybyła okazja i jutro rano wyrusza z powrotem. —
Chwała Bogu! — rzekł Maksym Maksymicz, który właśnie podszedł do okna.
— Cóż to za śliczny powóz!— dodał — zapewne jakiś urzędnik jedzie na
śledztwo do Tyflisu. Nie zna, widać, naszych górek! Co ty sobie myślisz;
bratku, z nimi żartów nie ma, roztrzęsą nawet angielski kocz! — Kto to może

background image

być, chodźmy się dowiedzieć... — Wyszliśmy na korytarz. W końcu korytarza
były otwarte drzwi do bocznego pokoju. Lokaj z woźnicą przenosili tam walizy.

— Słuchaj no, bratku — zapytał go sztabskapitan — czyj to ten śliczny

powóz?... co?... Piękny powóz! — Lokaj nie odwracając się mamrotał coś do
siebie rozpakowując walizę. Maksym Maksymicz rozgniewał się, trącił
grubianina w ramię i rzekł: — Mówię do ciebie, łaskawco...

— Czyj powóz?... mojego pana...
— A kto jest twoim panem?
— Pieczorin.
— Co? Co ty mówisz? Pieczorin?... Ach, Boże drogi!... a czy on nie

służył na Kaukazie?... — zawołał Maksym Maksymicz szarpnąwszy mnie za
rękaw. W oczach zabłysła mu radość.

— Służył, zdaje się, ja u nich jestem niedawno.
— No tak!... tak!... Grigorij Aleksandrowicz?... Tak przecie się zwie?...

My z twoim panem byliśmy w przyjaźni — dodał klepnąwszy lokaja po
ramieniu tak poufale, że ten aż się zachwiał...

— Przepraszam pana; pan mi przeszkadza — rzekł lokaj chmurnie.
— Ech, jaki ty jesteś, bracie!... my z twoim panem byliśmy serdeczni

przyjaciele, razem mieszkaliśmy... A gdzież on się podział?...

Lokaj oznajmił, że Pieczorin został na kolacji i nocuje u pułkownika N...
— A czy nie zajdzie wieczorem tutaj? —- rzekł Maksym Maksymicz —

albo ty, łaskawco, nie pójdziesz do niego po coś?... Jeżeli pójdziesz, to powiedz,
że jest tu Maksym Maksymicz; tak właśnie powiedz... on już wie... Dam ci
osiemdziesiąt kopiejek na "wódkę...

Lokaj zrobił pogardliwą minę słysząc tak skromną obietnicę, jednakże

zapewnił Maksyma Maksymicza, że wypełni jego polecenie.

— On przecież zaraz przyleci!... — powiedział mi z tryumfem Maksym

Maksymicz — pójdę za bramę czekać na niego... Ech! szkoda, że nie znam N...

Maksym Maksymicz usiadł za bramą na ławce, a ja poszedłem do

swojego pokoju. Przyznam się, że też z pewną niecierpliwością czekałem na
zjawienie się owego Pieczorina; chociaż z opowiadania sztabskapitana
wyrobiłem sobie o nim niezbyt pochlebne pojęcie, jednak niektóre rysy jego
charakteru wydały mi się niepospolite. Po godzinie inwalida przyniósł kipiący
samowar i imbryk. — Maksymie Maksymiczu, nie chce pan herbaty? —
zawołałem do niego przez okno.

— Dziękuję, jakoś mi się nie chce.
— Ee, niech pan wypije! Przecie już późno, zimno.
— To nic; dziękuję...
— No, jak pan sobie życzy. — Zacząłem pić herbatę sam; po jakichś

dziesięciu minutach wchodzi mój stary. — A jednak ma pan rację: w każdym
razie lepiej napić się herbatki, ale ja wciąż czekałem... Jego służący już dawno
do niego poszedł, lecz widać coś Pieczorina zatrzymało.

Wypił pośpiesznie filiżankę, odmówił drugiej i poszedł znów za bramę;

był jakiś niespokojny: starca martwiło widocznie lekceważenie Pieczorina, tym

background image

bardziej, że niedawno mówił mi o ich przyjaźni i jeszcze godzinę temu był
przekonany, że Pieczorin przybiegnie, jak tylko usłyszy jego imię.

Było już późno i ciemno, gdy znowu otworzyłem okno i zacząłem wołać

Maksyma Maksymicza mówiąc, że pora spać; mruknął coś przez zęby;
powtórzyłem zaproszenie — nic nie odpowiedział.

Położyłem się na kanapie zawinięty w płaszcz, zostawiwszy świecę na

przypiecku, wkrótce zdrzemnąłem się i byłbym przespał całą noc spokojnie,
gdyby Maksym Maksymicz, już bardzo późno, nie był wszedł do pokoju i
obudził mnie. Rzucił fajkę na stół, zaczął chodzić po pokoju, grzebać w piecu,
wreszcie położył się, ale długo kaszlał, pluł, kręcił się.

— Czy pana pluskwy gryzą?,— spytałem.
— Tak, pluskwy... — odparł z ciężkim westchnieniem.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie; ale Maksym Maksymicz wyprzedził

mnie. Zastałem go przed bramą, na ławce. — Muszę zajść do komendanta —
rzekł — więc jeżeli Pieczorin przyjdzie, pan będzie łaskaw posłać po mnie... .

Obiecałem. Pobiegł, jakby odzyskał młodzieńczą siłę i giętkość.
Ranek był chłodny, ale piękny. Złote obłoki gromadziły się na szczytach

niby nowy szereg powietrznych gór; przed bramą rozpościerał się szeroki plac;
za nim bazar roił się od ludzi, bo to była niedziela: bosi osetyńscy chłopcy,
niosąc na plecach sakwy z miodem w plastrach, kręcili się koło mnie;
odpędziłem ich: nie miałem czasu się nimi zajmować, zaczynałem podzielać
niepokój zacnego sztabskapitana.

Nie minęło dziesięciu minut, gdy na końcu placu ukazał się ten, którego

oczekiwaliśmy. Szedł z pułkownikiem N..., który odprowadziwszy go do hotelu
pożenał się z nim i zawrócił do fortecy. Natychmiast posłałem inwalidę po
Maksyma Maksymicza.

Na spotkanie Pieczorina wyszedł jego lokaj i zameldował, że zaraz będą

zaprzęgać; podał mu pudełko z cygarami i po otrzymaniu kilku poleceń poszedł
zająć się ich wykonaniem. Jego pan zapaliwszy cygaro ziewnął ze dwa razy i
"usiadł na ławce po drugiej stronie bramy. Teraz muszę namalować wam jego
portret..

Był średniego wzrostu: zgrabny, cienki stan i szerokie barki dowodziły

silnej kompleksji zdolnej do znoszenia wszystkich trudów koczowniczego życia
i zmian klimatu, nienadwyrężonej ani rozpustnym życiem w stolicy, ani
burzliwymi przejściami natury duchowej; jego zakurzony aksamitny surducik
zapięty tylko na dwa dolne guziki pozwalał dojrzeć olśniewającej czystości
bieliznę, ujawniającą nawyki dbałego o porządek człowieka; zabrudzone
rękawiczki wydawały się umyślnie uszyte na miarę jego małej arystokratycznej
ręki i kiedy zdjął jedną rękawiczkę, byłem zdumiony chudością bladych palców.
Chód miał niedbały i leniwy, ale zauważyłem, że nie machał rękami —
niezawodna oznaka pewnej skrytości charakteru. Zresztą są to moje osobiste
uwagi, oparte na własnych spostrzeżeniach i bynajmniej nie chcę, byście w nie
ślepo wierzyli. Kiedy usiadł na ławce, jego prosta figura zgięła się, jak gdyby
nie miał w grzebiecie ani jednej kostki; układ całego ciała sprawiał wrażenie
jakiejś nerwowej słabości; siedział, jak siedzi na swym wyścielanym fotelu

background image

trzydziestoletnia balzakowska kokietka po męczącym balu. Na pierwsze
wejrzenie nie dałbym mu więcej jak dwadzieścia trzy lata, chociaż później
byłbym gotów dać mu trzydzieści. W jego uśmiechu było coś dziecięcego.
Skóra miała jakąś kobiecą delikatność; wijące się z natury blond włosy tak
malowniczo okalały jego blade, szlachetne czoło, na którym dopiero po długiej
obserwacji można było zauważyć ślady przecinających się zmarszczek,
prawdopodobnie o wiele wyraźniej szych w chwilach gniewu lub duchowego
niepokoju. Pomimo jasnej barwy włosów, wąsy i brwi miał czarne — znamię
rasy w człowieku, tak jak czarna grzywa i czarny ogon u białego konia. Aby
dokończyć wizerunku, powiem, że miał troszkę zadarty nos, zęby olśniewającej
białości i piwne oczy; o oczach muszę jeszcze powiedzieć kilka słów.

Przede wszystkim nie śmiały się, kiedy on się śmiał! — Czy nie zdarzało

wam się zauważyć takiej dziwnej właściwości u niektórych ludzi?... Jest to
oznaka albo złego charakteru, albo głębokiego stałego smutku. Spoza na wpół
opuszczonych rzęs oczy jaśniały — jeśli można tak powiedzieć — jakimś
fosforycznym blaskiem. To nie było odbicie wewnętrznego żaru lub gry
wyobraźni: to był blask podobny do blasku gładkiej stali, olśniewający, ale
zimny. Spojrzenie Pieczorina — szybkie, lecz przenikliwe i posępne, zostawiało
po sobie przykre wrażenie nietaktownego pytania i mogłoby się wydawać
zuchwałe, gdyby nie było tak obojętnie spokojne. Wszystkie te uwagi przyszły
mi do głowy może tylko dlatego, że znałem niektóre szczegóły jego życia, i
może na kim innym jego wygląd zrobiłby zupełnie inne wrażenie; ale ponieważ
nie usłyszycie o nim od nikogo prócz mnie, z konieczności musicie się
zadowolić tym wizerunkiem. Powiem na zakończenie, że był on na ogół bardzo
przystojny i miał oryginalną fizjonomię, taką, jakie szczególnie podobają się
kobietom z towarzystwa.

Konie już były zaprzężone; dzwoneczek od czasu do czasu dzwonił pod

duhą i lokaj już dwa razy meldował Pieczorinowi, że wszystko gotowe, a
Maksym Maksymicz jeszcze się nie zjawiał., Szczęściem Pieczorin był
pogrążony w zadumę, patrząc na granatowe zębate szczyty Kaukazu i. zdaję się,
wcale mu nie było pilno w drogę. Podszedłem do niego: — Jeśli pan zechce
jeszcze trochę poczekać — rzekłem — to będzie pan miał przyjemność
zobaczyć starego przyjaciela...

— Ach, istotnie! — odpowiedział szybko — mówiono mi wczoraj; ale

gdzież on jest? — Obróciłem się w stronę placu i zobaczyłem Maksyma
Maksymicza biegnącego co tchu... Po chwili był już przy nas; ledwie mógł
oddychać, pot ciurkiem spływał mu z twarzy, mokre kosmyki siwych włosów
wymknąwszy się spod czapki przylepiły mu się do czoła; kolana mu drżały...
chciał rzucić się na szyję Pieczorinowi, ale ten. dość chłodno, aczkolwiek z
uprzejmym uśmiechem, podał mu rękę. Sztabskapitan osłupiał na chwilę, ale
potem chciwie pochwycił oburącz jego rękę; jeszcze nie mógł mówić.

— Jakże się cieszę, drogi Maksymie Maksymiczu! No, co u pana słychać?

— rzekł Pieczorin.

— A... u ciebie?... a u pana? — wybąkał ze łzami w oczach starzec — ileż

to lat... ileż dni... ale dokąd to?...

background image

— Jadę do Persji i dalej...
— Czyżby zaraz?... Niechże pan poczeka, najdroższy!... Czyżbyśmy się

zaraz mieli rozstać?... Tak dawno nie widzieliśmy się...

— Na mnie czas, Maksymie Maksymiczu — brzmiała odpowiedź.
— Boże drogi, Boże drogi! dokądżę pan tak się śpieszy?... Tyle

chciałbym panu powiedzieć... o tyle rzeczy zapytać... No co? już nie w
wojsku?... jak?... co pan porabiał?...

— Nudziłem się! — odpowiedział Pieczorin z uśmiechem.
— A pamięta pan nasze życie w twierdzy?... Piękny kraj do polowania!...

Przecie pan był zapalonym myśliwym... A Bela?

Pieczorin pobladł i odwrócił się...
— Tak, pamiętam! — rzekł i prawie zaraz nienaturalnie ziewnął.
Maksym Maksymicz zaczął go molestować, żeby został z nim jeszcze ze

dwie godziny. — Zjemy dobry obiad — mówił — mam dwa bażanty; a
kachetyńskie tutaj wyśmienite... rozumie się, nie to, co w Gruzji, jednakże
wyborowe... Pogadamy sobie... pan mi opowie o swym życiu w Petersburgu...
Co?...

— Doprawdy, nie mam co opowiadać, drogi Maksymie Maksymiczu...

Jednakże, czas na mnie... spieszę się... Dziękuję, że pan nie zapomniał... —
dodał wziąwszy go za rękę.

Starzec zmarszczył brwi... Był smutny i rozżalony, choć starał się to

ukryć. — Zapomnieć! — mruknął — ja tam nic nie zapomniałem... No, Bóg z
panem!... Nie tak sobie wyobrażałem nasze spotkanie...

— No, cóż znowu, cóż znowu! — rzekł Pieczorin objąwszy go po

przyjacielsku — czyż nie jestem ten sam?... Cóż robić?... każdy musi iść swoją
drogą... Czy uda nam się jeszcze kiedyś spotkać, Bóg jeden wie!... — Mówiąc to
siedział już w powozie i woźnica zaczął zbierać lejce.

— Poczekaj, poczekaj! — zawołał nagle Maksym Maksymicz

uchwyciwszy się drzwiczek powozu — całkiem zapomniałem... Zostały u mnie
pańskie papiery, Grigoriu Aleksandrowiczu... taszczę je z sobą... myślałem, że
spotkam pana w Gruzji, a ot gdzie Bóg dał się zobaczyć... Co mam z nimi
zrobić! .

— Co pan chce! — odpowiedział Pieczorin. — Żegnam pana...
— Więc pan do Persji?... a kiedy pan wróci?... — krzyknął za nim

Maksym Maksymicz...

Powóz był już. daleko; ale Pieczorin zrobił ręką znak, który można było

wytłumaczyć w taki sposób: chyba nie! bo i po co?...

Dawno już nie było słychać ani głosu dzwonka, ani turkotu kół po

kamienistej drodze, a biedny starzec" stał na tym samym miejscu pogrążony w
głębokiej zadumie.

— Tak — rzekł wreszcie usiłując przybrać wyraz obojętności, choć łzy

rozdrażnienia chwilami błyszczały mu na rzęsach — oczywiście, byliśmy w
przyjaźni, ale cóż znaczy przyjaźń w dzisiejszych czasach... Co mu po mnie?
Nie jestem ani bogaty, ani wysokiej rangi, a i wiekiem całkiem do niego nie
pasuję... Widzicie go, jakim się stał frantem, gdy znowu pobył w Petersburgu...

background image

Co za powóz!... Ile bagażu!... i jaki hardy lokaj!... — Te słowa wypowiedział z
ironicznym uśmiechem. — Niech mi pan powie — ciągnął dalej zwróciwszy się
do mnie — co pan o tym myśli? jakie licho niesie go teraz do Persji?...
Śmieszne, jak Boga kocham, śmieszne!... Zawsze wiedziałem, że to lekkoduch,
na którym nie można polegać... Doprawdy szkoda, że źle skończy... a nie może
być inaczej!... Zawsze mówiłem, że nic po takim człowieku, który starych
przyjaciół zapomina! — Odwrócił się, aby ukryć wzruszenie, i zaczął chodzić
po podwórzu dokoła swej furmanki udając, że ogląda koła, gdy tymczasem oczy
co chwila zachodziły mu łzami.

— Maksymie Maksymiczu — powiedziałem podszedłszy doń — a co to

za papiery zostawił panu Pieczorin?

— Kto go tam wie! jakieś notatki... — Co pan z nimi zrobi?
— Co? każę narobić nabojów.
— Niech je pan lepiej mnie odda.
Popatrzył na mnie zdziwiony, mruknął coś przez zęby i zaczął grzebać w

walizie; wyjął jeden zeszycik i cisnął go pogardliwie na ziemię; potem drugi,
trzeci, dziesiąty spotkał ten sam los: w jego złości było coś dziecinnego; śmiać
mi się chciało i było mi go żal...

— To są wszystkie — rzekł — winszuję panu znalezienia...
— I mogę z nimi zrobić, co tylko zechcę?
— Nawet drukować w gazetach. Co mnie to obchodzi?... Czyż jestem

jego przyjacielem lub krewnym?... Wprawdzie mieszkaliśmy długo pod jednym
dachem... Ale czy mało było takich, z którymi mieszkałem?..-.

Schwyciłem papiery i czym prędzej zaniosłem do siebie bojąc się, żeby

sztabskapitan nie pożałował tego, że je oddał. Wkrótce oznajmiono nam, że za
godzinę wyruszy okazja; kazałem zaprzęgać. Sztabskapitan wszedł do pokoju w
chwili, gdy już wkładałem czapkę; on nie szykował się chyba do wyjazdu: miał
jakiś sztuczny, chłodny wyraz twarzy,

— A czy pan, Maksymie Maksymiczu, nie jedzie?
— Nie.
— Czemuż to?
— Bo jeszcze nie widziałem się z komendantem, a muszę oddać pewne

rzeczy skarbowe...

— Przecie był pan u niego?
— Byłem, oczywiście — rzekł zmieszany — ale go nie zastałem... i nie

doczekałem się jego powrotu.

Zrozumiałem: biedny starzec, może po raz pierwszy w życiu, mówiąc

językiem urzędowym, zaniedbał obowiązki służbowe dla spraw osobistych —' i
oto jaka go spotkała nagroda!

— Bardzo mi przykro — powiedziałem mu — bardzo przykro, Maksymie

Maksymiczu, że musimy się już rozstać.

— Gdzie tam nam, niewykształconym starcom, mierzyć się z wami!...

Jesteście młodzieżą światową, dumną; tutaj, pod czerkieskimi kulami, no to
jeszcze od biedy... ale później, przy spotkaniu, wstydzicie się nawet rękę podać
takim jak ja.

background image

— Nie zasłużyłem na takie wyrzuty, Maksymie Maksymiczu.
— Przecie ja, wie pan, mówię ot tak sobie; a zresztą życzę panu wszelkiej

pomyślności i wesołej podróży.

Pożegnaliśmy się dość chłodno. Zacny Maksym Maksymicz stał się

upartym, zrzędnym sztabskapitanem! I dlaczego? Dlatego, że Pieczorin przez
roztargnienie lub z innego powodu podał mu rękę, gdy tamten chciał mu się
rzucić na szyję! Smutny to widok, kiedy młodzieniec traci najlepsze swe
nadzieje i złudzenia, kiedy rozdziera się różowa gaza, poprzez którą patrzył na
ludzkie sprawy i uczucia, ale przynajmniej można się spodziewać, że zamiast
starych błędów popełni nowe, a te będą niemniej przejściowe, lecz za to
niemniej słodkie... Ale czym je zastąpić w wieku Maksyma Maksymicza? Mimo
woli serce sczerstwieje i dusza się zamknie.

Pojechałem sam.

DZIENNIK PIECZORINA


PRZEDMOWA

Dowiedziałem się niedawno, że Pieczorin wracając z Persji zmarł.

Wiadomość ta bardzo mnie ucieszyła: dawała mi ona prawo drukowania tych
zapisek, więc skorzystałem z okazji postawienia swego nazwiska nad cudzym
utworem. Daj Boże, aby czytelnicy nie ukarali mnie za taki niewinny falsyfikat!

Teraz muszę wyjaśnić nieco przyczyny, które mnie skłoniły do wydania

na łup publiczności tajemnic sercowych człowieka zupełnie mi nie znanego.
Byłoby jeszcze pół biedy, gdybym był jego przyjacielem: zdradziecka
niedyskrecja prawdziwego przyjaciela jest zrozumiała dla każdego; ale
widziałem go tylko raz jeden na publicznej drodze, więc nie mogę żywić do
niego owej niepojętej nienawiści, która kryjąc się pod maską przyjaźni czeka
tylko na śmierć lub nieszczęście kochanej osoby, by wybuchnąć nad jej głową
gradem wyrzutów, rad, drwin i ubolewań.

Odczytując te zapiski przekonałem się o szczerości tego, kto tak

bezlitośnie ujawniał własne słabości i wady. Dzieje duszy ludzkiej, choćby
najpłytszej, bodaj czy nie są ciekawsze i pożyteczniejsze od dziejów całego
narodu, zwłaszcza gdy są one wynikiem obserwacji dojrzałego umysłu nad
samym sobą i gdy są pisane bez dyktowanej przez próżność chęci wzbudzenia
sympatii lub zdziwienia. Spowiedź Rousseau ma już tę wadę, że czytał ją swoim
przyjaciołom.

Otóż jedynie chęć przyniesienia pożytku kazała mi wydrukować urywki

dziennika, który dostał mi się przypadkowo w ręce. Chociaż zmieniłem
wszystkie imiona własne, ci, o których w nim jest mowa, prawdopodobnie
poznają siebie i być może, znajdą usprawiedliwienie dla czynów, z których
dotychczas czyniono zarzut człowiekowi nie mającemu już odtąd nic wspólnego
z tym światem: prawie zawsze wybaczamy to, co rozumiemy.

Zamieściłem w tej książce tylko to, co odnosiło się do pobytu Pieczorina

na Kaukazie; w moich rękach pozostał jeszcze gruby zeszyt, w którym

background image

opowiada on całe swoje życie. Kiedyś i ten zeszyt stanie przed sądem świata; ale
obecnie nie śmiem wziąć na siebie tej odpowiedzialności z wielu ważnych
powodów.

Niektórzy czytelnicy zechcą, być może, dowiedzieć się mojej opinii o

charakterze Pieczorina? Moją odpowiedzią jest tytuł tej książki. „Ależ to gorzka
ironia!" — powiedzą. — Nie wiem.

I. TAMAŃ

Tamań to najobskurniejsza mieścina ze wszystkich nadmorskich miast

Rosji. Omal nie umarłem tam z głodu, a jeszcze na dobitkę chciano mnie utopić.
Przyjechałem wózkiem pocztowym późno w nocy. Woźnica zatrzymał
zmordowaną trójkę przed bramą jedynego murowanego domu, tego przy
wjeździe do miasteczka. Wartownik, Kozak czarnomorski, usłyszawszy
dzwonek zaprzęgu, krzyknął zaspanym, dzikim głosem: „kto idzie?" Wyszli
uriadnik i dziesiętnik. Wyjaśniłem im, że jestem oficerem, jadę służbowo do
armii czynnej i zażądałem urzędowej kwatery. Dziesiętnik poprowadził nas
przez miasto. Do którejkolwiek chałupy podjedziemy — zajęta. Było zimno,
trzy noce nie spałem, zmęczyłem się i zacząłem się złościć. — Prowadź mnie
gdzie bądź, zbóju! choćby do czorta, byle do izby! — krzyknąłem. — Jest
jeszcze jedna fatera — odpowiedział dziesiętnik drapiąc się za uchem — tylko
waszej wielmożności się nie spodoba; tam nieczysto! —'Nie zrozumiawszy
właściwego znaczenia ostatniego słowa kazałem mu iść naprzód i po długiej
wędrówce brudnymi zaułkami, gdzie po bokach widziałem tylko walące się
płoty, podjechaliśmy do niewielkiej chaty nad samym morzem.

Pełnia oświetlała trzcinowy dach i białe ściany mojej nowej kwatery; na

podwórzu ogrodzonym murkiem z polnego kamienia stała wykrzywiona druga
lepianka, mniejsza i starsza od pierwszej. Brzeg opadał stromo ku morzu, niemal
tuż przy jej ścianach i w dole z nieustannym szumem pluskały granatowe fale.
Księżyc cicho patrzył na niespokojny, lecz posłuszny mu żywioł i mogłem przy
tym świetle rozróżnić daleko od brzegu dwa okręty, których czarny osprzęt
niczym pajęczyna rysował się nieruchomo na bladej linii widnokręgu. „Statki w
przystani są — pomyślałem — jutro wyruszam do Gelendżyku."

Obowiązki ordynansa pełnił przy mnie Kozak z wojsk liniowych.

Kazałem mu wyjąć walizę i odprawić woźnicę, po czym zacząłem wołać
gospodarza — milczenie; stukam — milczenie... Co to znaczy? Wreszcie z sieni
wylazł chłopiec może czternastoletni.

- Gdzie gospodarz? Nie ma. — Jak to? całkiem nie ma? —

Sowsim.*

(*Całkiem)

— A gospodyni? — Pobigła w słobodku.*

(* Pobiegła na

wieś)

— Któż mi otworzy drzwi? — powiedziałem kopnąwszy je nogą. Drzwi

same się rozwarły, z chaty powiało wilgocią. Zapaliłem zapałkę siarkową i
podniosłem ją aż do nosa chłopca: oświetliła dwoje białych oczu. Był ślepy,
całkiem ślepy od urodzenia. Stał przede mną nieruchomo, a ja zacząłem
przyglądać się jego rysom.

background image

Przyznam się, że mam silne uprzedzenie do wszystkich ślepych,

pokręconych, głuchych, niemych, beznogich, bezrękich, garbatych itd.
Zauważyłem, że jest jakiś dziwny związek między powierzchownością
człowieka a jego duszą: jak gdyby wraz z utratą członka dusza ubożała.

Zacząłem więc przyglądać się twarzy ślepca; ale co można wyczytać na

twarzy, która nie ma oczu?... Długo patrzyłem na niego z mimowolnym
współczuciem, gdy nagle ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po jego
cienkich wargach i nie wiem dlaczego, sprawił na mnie arcyniemiłe wrażenie.
Zrodziło się we mnie podejrzenie, że ten ślepiec nie jest taki ślepy, jak się
wydaje; na próżno starałem się sobie wyperswadować, że bielma podrobić nie
podobna, zresztą i w jakim celu? Ale cóż na to poradzić? Miewam często
uprzedzenia...

— Toś ty syn gospodarzy? — spytałem go wreszcie. — Ni. — Więc kto

ty jesteś? — Sierota, kaleka. — A czy gospodyni ma dzieci? — Ni; była córka,
ale utikła za morze z Tatarem. — Z jakim Tatarem? — A bis jego wie! krymski
Tatar, przewoźnik z Kierczu.

Wszedłem do chaty: dwie ławy i stół oraz ogromna skrzynia przy piecu

stanowiły całe jej umeblowanie. Na ścianie żadnego obrazu świętego — zły
znak! Przez rozbitą szybę wdzierał się wiatr od morza. Wyjąłem z walizy
woskowy ogarek i zapaliwszy go zacząłem rozkładać rzeczy; postawiłem w
kącie szablę i karabin, pistolety położyłem na stole, rozesłałem burkę na ławie,
Kozak swoją na drugiej; w dziesięć minut potem chrapał, ale ja nie mogłem
zasnąć: przede mną w mroku wciąż kręcił się chłopak z białymi oczami.

Tak przeszła może godzina. Księżyc świecił przez okno i jego promień

igrał po udeptanej z gliny podłodze. Nagle na jasnej smudze przecinającej
podłogę mignął cień. Uniosłem się na ławie i spojrzałem w okno: ktoś
powtórnie przebiegł koło okna i zniknął licho wie gdzie. Nie mogłem
przypuszczać, żeby ta istota zbiegła po stromym brzegu; jednak inaczej nie
miałaby się gdzie podziać. Wstałem, narzuciłem beszmet, przypasałem kindżał i
po cichutku wyszedłem z chaty; naprzeciwko mnie — ślepy chłopiec.
Przyczaiłem się koło ogrodzenia, a on, stąpając pewnie, ale ostrożnie, przeszedł
obok mnie. Pod pachą niósł jakiś tobołek i skręciwszy ku przystani zaczął
schodzić wąską i stromą ścieżką. „Tedy się otworzą oczy ślepych i otworzony
będzie język niemych", pomyślałem idąc za nim w takiej odległości, żeby go nie
tracić z oczu.

Tymczasem księżyc zaczął się okrywać chmurami i na morzu podniosła

się mgła; poprzez nią ledwie widocznie błyszczała latarnia na rufie bliskiego
statku; przy brzegu połyskiwała piana nad rafami, grożącymi mu w każdej
chwili zatopieniem. Z trudem schodząc przekradałem się po stromiźnie i raptem
widzę: ślepiec przystanął, potem skręcił w dole na prawo; szedł tak blisko wody,
że zdawało się, fala go wnet porwie i uniesie; ale sądząc po pewności, z jaką
stąpał z głazu na głaz i unikał wyrw, była to widocznie nie pierwsza jego
przechadzka. Wreszcie zatrzymał się, jakby wsłuchując się w coś, przysiadł na
ziemi i położył tobołek obok siebie. Śledziłem jego ruchy, ukryty za wysuniętą
w morze nadbrzeżną skałą. Po kilku minutach z przeciwnej strony pokazała się

background image

biała postać; podeszła do ślepca i siadła przy nim. Wiatr przynosił mi chwilami
ich rozmowę.

— Cóż, ślepy? — rzekł kobiecy głos — burza silna; Janko nie przyjedzie.

— Janko się nie boi burzy — odpowiedział chłopiec. — Mgła gęstnieje —
odezwał się znowu kobiecy głos, w którym zabrzmiał smutek.

— We mgle łatwiej się przekraść obok statków strażniczych — brzmiała

odpowiedź. — A jeżeli on utonie? — No to cóż? w niedzielę pójdziesz do
cerkwi bez nowej wstążki.

Nastąpiło milczenie; mnie jednak uderzyła jedna rzecz: ślepiec mówił ze

mną gwarą małoruską, a teraz wysławiał się czysto po rosyjsku.

— Widzisz, mam rację — rzekł znowu ślepiec klasnąwszy w dłonie. —

Janko nie boi się ani morza, ani wiatrów, ani mgły, ani straży nadbrzeżnej;
posłuchaj dobrze: to nie woda pluszcze, ranie się nie oszuka, to jego długie
wiosła.

Kobieta zerwała się i zaczęła się wpatrywać w dal z wyrazem niepokoju.
— Bredzisz, ślepy — rzekła — nic nie widzę.
Przyznam się, wszelkie moje starania, by odróżnić w dali coś podobnego

do łódki, były bezowocne. Tak - przeszło z dziesięć minut; aż tu nagle pokazał
się między górami bałwanów czarny punkt: to powiększał się, to zmniejszał.
Powoli wznosząc się na grzbiety fal i szybko zsuwając się z nich zbliżała się do
brzegu łódka. Odważny był wioślarz, który w taką noc zdecydował się płynąć
przez cieśninę ze dwadzieścia wiorst, i ważny musiał być powód, który go do
tego skłonił! Tak myśląc z mimowolnym biciem serca patrzyłem na biedną łódź;
ale ona jak kaczka dawała nurka, a potem, szybko machnąwszy wiosłami niby
skrzydłami, wyskakiwała z otchłani w bryzgach piany; zaraz, myślałem,
wyrżnie z rozmachem o brzeg i rozleci się w kawałki, lecz ona zręcznie obróciła
się bokiem i wskoczyła w małą zatokę nieuszkodzona. Wysiadł z niej człowiek
średniego wzrostu w tatarskiej baraniej czapie: machnął ręką i wszyscy troje
wzięli się do wyciągania czegoś z łódki; ładunek był tak wielki, że dotychczas
nie rozumiem, jakim sposobem łódź nie zatonęła. Każdy wziął na plecy po
tłumoku, po czym ruszyli szybko wzdłuż brzegu i wkrótce straciłem ich z oczu.
Trzeba było wrócić do domu; ale przyznam się. że wszystkie te dziwy
niepokoiły mnie i z trudem doczekałem się ranka.

Mój Kozak był bardzo zdziwiony, gdy obudziwszy się ujrzał, że jestem

całkiem ubrany; jednakże nie powiedziałem mu powodu. Jakiś czas
zachwycałem się z okna błękitem nieba usianego poszarpanymi obłoczkami,
odległym brzegiem Krymu; który ciągnie się liliową smugą i kończy urwiskiem
z bielejącą na jego szczycie latarnią morską, a potem poszedłem do twierdzy
Fanagorii, aby dowiedzieć się od komendanta o godzinie mojego odjazdu do
Gelendżyku.

Niestety! Komendant nic stanowczego nie mógł mi powiedzieć. Stojące w

przystani statki były to statki strażnicze albo handlowe, a te nie rozpoczęły
jeszcze nawet załadunku. — Być może, za jakieś trzy, cztery dni zawinie statek
pocztowy — rzekł komendant — a wtedy zobaczymy. — Wróciłem do domu
ponury i zły. We drzwiach spotkał mnie mój Kozak z wystraszoną miną.

background image

— Źle, wasza wielmożność! — powiedział mi.
— Tak, bracie, Bóg wie, kiedy stąd wyjedziemy! — Wtedy jeszcze

bardziej się zatrwożył i nachylając się do mnie szepnął:

— Tu nieczysto! Spotkałem dzisiaj czarnomorskiego uriadnika; znam go,

był w zeszłym roku w oddziale; kiedy mu powiedziałem, gdzieśmy się
zatrzymali, to on mi mówi: „Tu, bracie, nieczysto, ludzie niedobrzy!..." I
rzeczywiście, co to za ślepiec! chodzi wszędzie sam, i na bazar po chleb, i po
wodę... Już widać tutaj do tego przywykli.

— No cóż? Czy przynajmniej gospodyni się pokazała?
— Dzisiaj, gdy waszej wielmożności nie było, przyszła starucha, a z nią

córka.

— Jaka córka? ona nie ma córki.
— A licho ją wie, co za jedna, skoro nie córka; o, starucha siedzi teraz w

swojej chacie.

Wszedłem do lepianki. W piecu dobrze napalono i gotował się na nim

obiad, dość suty jak na biedaków. Starucha na wszystkie moje zapytania
pdpowiadała, że jest głucha, nie słyszy. Co miałem z nią robić? Zwróciłem się
do ślepego, który siedział przed piecem i dokładał chrust do ognia: — Ano,
ślepy diabełku — rzekłem wziąwszy go za ucho — gadaj, dokądeś się włóczył
po nocy z tobołem, co?... — Nagle mój ślepiec zaczął płakać, krzyczeć, jęczeć:
— Kudy ja chodiw?... nikudy nie chodiw... z tobołem? jakim tobołem? —
Starucha tym razem usłyszała i jęła gderać: — Co też pan zmyśla, i to jeszcze na
kalekę! Czego się pan go czepia? Co on panu zrobił? — Znudziło mnie to i
wyszedłem z mocnym postanowieniem znalezienia klucza do tej zagadki.

Zawinąłem się w burkę i siadłem przy murze na kamieniu spoglądając w

dal; przede mną roztaczało się wzburzone nocnym sztormem morze i jego
jednostajny szum, podobny do gwaru zasypiającego miasta, przypomniał mi
dawne lata, przeniósł moje myśli na północ do naszej zimnej stolicy. Kołysany
wspomnieniami, zapadłem w półsen... Tak minęło około godziny, a może i
więcej... Raptem usłyszałem coś podobnego do pieśni. Istotnie była to pieśń i
kobiecy, świeży głosik — ale skąd?... Przysłuchuję się — melodia dziwna, to
przeciągła i tęskna to dziarska i żywa. Oglądam się — nie ma dokoła nikogo,
słucham znowu — dźwięki padają jak gdyby z nieba. Podniosłem oczy: na
dachu mojej chaty stała dziewczyna w sukni w pasy, z rozpuszczonymi
warkoczami, istna rusałka. Osłaniając dłonią oczy przed promieniami słońca
bac?nie wpatrywała się w dal, to śmiała się i mówiła do siebie, to śpiewała dalej
pieśń.

Zapamiętałem słowa tej pieśni od początku do końca:
Jak po wolnych rozłogach —
Po zielonym morzu
Wciąż chodzą okręciki
O białych żagielkach.

Pośród tych okręcików
Moja łódeczka,

background image

Bez nijakiego sprzętu
Krom swych wioseł dwojga.

Burza-li się rozigra —
Stare okręciki
Po morzu się rozpierzchną
Podniósłszy skrzydełka.

Będę morzu się kłaniać
W pas, niziuteńko:
„Nie rusz mi ty, złe morze,
Mojej łódeczki.

Są w tej lichej łódeczce
Rzeczy drogocenne,
Wiezie je w nockę ciemną
Zuch nieustraszony."

Mimo woli przyszło mi na myśl, że w nocy słyszałem ten sam glos;

zastanowiłem się przez chwilę, a kiedy znów spojrzałem na dach, dziewczyny
już tam nie było. Nagle przebiegła obok mnie nucąc coś innego i strzelając
palcami wbiegła do staruchy; tam zaczęła się między nimi kłótnia. Starucha
złościła się, a ona się śmiała głośno. Po chwili widzę, biegnie znowu w
podskokach moja ondyna; gdy znalazła się na wprost mnie, stanęła i spojrzała
mi badawczo w oczy, jak gdyby zdziwiona moją obecnością; potem odwróciła
się niedbale i wolno poszła ku przystani. Nie koniec na tym: cały dzień kręciła
się koło mojej kwatery; śpiew i skoki nie ustawały. Dziwna istota! W jej twarzy
nie było żadnych cech obłędu; przeciwnie, oczy jej rezolutnie i przenikliwie
patrzały na mnie; te oczy zdawały się obdarzone jakąś magiczną władzą i za
każdym razem jak gdyby oczekiwały pytania. Ale skoro tylko zaczynałem
mówić, dziewczyna uciekała uśmiechając się przebiegle.

Stanowczo nie widziałem nigdy podobnej kobiety. Nie była ona zgoła

pięknością, ale mam swoje uprzedzenia również co do urody. Było w niej dużo
rasy... Rasa u kobiet jak i u koni to wielka rzecz; odkrycie to zrobiła młoda
Francja. Ona — tj. rasa, a nie młoda Francja — przeważnie ujawnia: się w
chodzie, w rękach, w nogach; nos zwłaszcza dużo znaczy. Kształtny nos jest w
Rosji rzadszy od małej nóżki. Moja śpiewaczka wyglądała najwyżej na
osiemnaście lat. Niezwykła gibkość jej kibici, szczególne, jej tylko właściwe
pochylenie głowy, długie blond włosy, jakiś złocisty odcień z lekka ogorzałej
skóry na szyi i ramionach, a zwłaszcza kształtny nos — wszystko to było dla
mnie czarujące. Chociaż w jej rzucanych z ukosa spojrzeniach dostrzegałem coś
dzikiego i podejrzanego, chociaż w jej uśmiechu było coś nieokreślonego, lecz
taka jest siła pewnych upodobań: regularnie zarysowany nos odebrał mi rozum;
zdawało mi się, że znalazłem goethowską Mignon, ten kapryśny twór jego
niemieckiej wyobraźni; rzeczywiście istniało między nimi duże podobieństwo:

background image

te same szybkie przejścia od krańcowej ruchliwości do zupełnego bezruchu, te
same zagadkowe powiedzenia, te same skoki, dziwne pieśni...

Pod wieczór, zatrzymawszy ją we drzwiach, wdałem się z nią w taką

rozmowę:

— Powiedz no mi, moja śliczna — spytałem — coś ty dzisiaj robiła na

dachu? — Patrzyłam, skąd wiatr wieje. — Na co ci to? — Skąd wiatr, stamtąd i
szczęście. — Więc co, czy ty pieśnią przywołujesz szczęście? — Gdzie się
śpiewa, tam się szczęści. — A jeżeli wyśpiewasz sobie smutek? — No to co?
gdzie nie będzie lepiej, tam będzie gorzej, a od złego do dobrego znowu
niedaleko. — Któż ciebie wyuczył tej pieśni? — Nikt nie wyuczył; przyjdzie do
głowy, zaśpiewam; kto ma usłyszeć, ten usłyszy; a kto nie powinien słyszeć, ten
nie zrozumie. — A jak ci na imię, moja śpiewaczko? — Kto chrzcił, ten wie. —
A kto chrzcił? — Skąd mogę wiedzieć? — Ach, jaka skryta! A ja coś niecoś
dowiedziałem się o tobie — nie zmieniła się na twarzy, nie poruszyła wargami,
jak gdyby nie o niej była mowa. — Dowiedziałem się, żeś wczoraj w nocy
chodziła na brzeg. — Po czym z całą powagą opowiedziałem jej wszystko, co
widziałem, myśląc, że się tym stropi; bynajmniej! Roześmiała się na całe gardło.
— Dużo pan. widział, a mało pan wie; a jak pan wie, to niech pan trzyma język
za zębami. — A gdyby mi na przykład strzeliło do głowy donieść
komendantowi? — i zrobiłem przy tym minę bardzo serio, nawet surową. Nagle
skoczyła, zaśpiewała i zniknęła jak ptak wypłoszony z krzaków. Ostatnie moje
słowa były zgoła nie na miejscu; wówczas nie podejrzewałem ich wagi, lecz
później miałem sposobność ich żałować.

Gdy tylko zapadł zmierzch, kazałem Kozakowi zagrzać wody w imbryku,

jak się to robi w czasie marszów, zapaliłem świecę i siadłem przy stole pykając
podróżną fajkę. Kończyłem już drugą szklankę herbaty, gdy raptem drzwi
skrzypnęły, usłyszałem za sobą lekki szelest sukni i kroków; drgnąłem i
odwróciłem się — to była ona, moja ondyna! Usiadła naprzeciwko cicho, w
milczeniu, i utkwiła we mnie oczy; nie wiem czemu, lecz wzrok ten wydał mi.
się cudnie tkliwy; przypomniał mi jedno z tych spojrzeń, które dawnymi laty tak
despotycznie igrały moim życiem. Ona, zdaje się, czekała na pytanie, lecz
milczałem, ogarnięty niewytłumaczonym zmieszaniem. Twarz jej pokrywała
matowa bladość, ujawniająca wzburzenie duszy; jej ręka bez celu błądziła po
stole i zauważyłem, że lekko drży; pierś to podnosiła się wysoko, to znów
zdawało się, że dziewczyna wstrzymuje oddech. Ta komedia zaczynała mnie
nudzić i byłem gotów najprozaiczniej przerwać milczenie, to jest poczęstować ją
szklanką herbaty, gdy nagle zerwała się, owinęła mi ramionami szyję i wilgotny,
ognisty pocałunek zamknął mi usta. Pociemniało mi w oczach, zakręciło się w
głowie, ścisnąłem ją w objęciach z całą siłą młodzieńczej żądzy, lecz ona jak
wąż. wyśliznęła mi się z rąk szepnąwszy do ucha: — Dziś w nocy, gdy wszyscy
usną, wyjdź na brzeg — i jak strzała wyleciała z izby. W sieni przewróciła
imbryk i świecę stojącą na podłodze. — Bies dziewka! — krzyknął Kozak,
który ulokował się na słomie i marzył o tym, żeby się rozgrzać resztkami
herbaty. Dopiero wtedy oprzytomniałem.

background image

W jakieś dwie godziny później, gdy na przystani wszystko umilkło,

zbudziłem swego Kozaka: — Jeżeli wystrzelę z pistoletu — powiedziałem mu
— to biegnij na brzeg. — Wybałuszył oczy i machinalnie odpowiedział: —
Rozkaz, wasza wielmożność. — Zatknąłem pistolet za pas i wyszedłem.
Oczekiwała mnie na skraju urwiska; jej ubiór był więcej niż lekki, niewielka
chustka opasywała giętką kibić.

— Niech pan idzie za mną! — powiedziała wziąwszy mnie za rękę i

zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiem, jak nie skręciłem karku; na dole poszliśmy
na prawo tą samą drogą, którą poprzedniej nocy szedłem za ślepcem. Księżyc
jeszcze nie wzeszedł i tylko dwie gwiazdki, niby dwie ratownicze latarnie
morskie, błyszczały na granatowym stropie. Ciężkie fale miarowo i równo
toczyły się jedna za drugą ledwie podnosząc samotną łódkę przycumowaną do
brzegu. — Wejdźmy do łódki — rzekła moja towarzyszka. Wahałem się — nie
jestem amatorem sentymentalnych spacerów po morzu; ale nie pora było się
cofać. Wskoczyła do łódki, ja za nią i nie zdążyłem się opamiętać, gdy
zauważyłem, że płyniemy. — Co to znaczy? — rzekłem gniewnie. — To znaczy
— odparła sadzając mnie na ławce i obejmując mnie w pół — to znaczy, że cię
kocham... — Jej policzek przywarł do mojego, poczułem na twarzy płomienny
oddech. Nagle coś ż pluskiem wpadło do wody: chwyciłem za pas — nie ma
pistoletu. O, wtedy okropne podejrzenie wkradło mi się do duszy, a krew
uderzyła mi do głowy! Oglądam się — oddaliliśmy się o jakieś pięćdziesiąt
sążni od brzegu, a ja nie umiem pływać! Chcę odepchnąć ją od siebie — ona jak
kot wczepiła mi się w ubranie i nagle silne pchnięcie omal nie zrzuciło mnie do
morza. Łódka zakołysała się, ale "dałem sobie radę i rozpoczęła się między
nami rozpaczliwa walka; wściekłość dodawała mi sił, ale rychło spostrzegłem,
że jestem mniej zwinny od przeciwnika...

— Czego ty chcesz? — krzyknąłem, mocno ścisnąwszy jej małe ręce;

palce jej zachrzęściły, ale nie wydała głosu: jej wężowa natura wytrzymała tę
katuszę.

— Widziałeś — odparła —doniesiesz!— i nadludzkim wysiłkiem

powaliła mnie na burtę; oboje po pas zwiśliśmy z łódki; jej włosy dotykały
wody; chwila była decydująca. Wparłem się kolanem w dno, schwyciłem ją
jedną ręką za warkocz, drugą za gardło, ona wypuściła z rąk moje ubranie i w
mgnieniu oka rzuciłem ją w fale.

Było już dość ciemno; jej głowa mignęła ze dwa razy wśród morskiej

piany; więcej nic nie widziałem...

Na dnie łódki znalazłem połowę starego wiosła i jakoś po długich

wysiłkach dotarłem do przystani. Przekradając się brzegiem do mojej chaty
mimo woli wpatrywałem się w tę stronę, gdzie w przeddzień ślepiec oczekiwał
na nocnego wioślarza; księżyc już się toczył po niebie i wydało mi się, że ktoś w
bieli siedzi na brzegu; zakradłem się, podniecony ciekawością, i przyczaiłem się
w trawię nad urwistym brzegiem; wysunąwszy trochę głowę mogłem dokładnie
widzieć ze skały wszystko, co się działo w dole, i niezbyt się zdziwiłem, lecz
niemal ucieszyłem się poznawszy moją rusałkę. Wyżymała morską pianę ze
swych długich włosów; mokra koszula oblepiała jej gibką kibić i wysoką

background image

pierś. Wkrótce ukazała się w dali łódka, zbliżyła się szybko jak w przeddzień,
wysiadł z niej człowiek w tatarskiej czapie, ale był ostrzyżony po kozacku i za
jego skórzanym pasem tkwił duży nóż. — Janko — powiedziała — wszystko
przepadło! — Potem rozmowa ich trwała dalej, ale tak cicho, że nic nie mogłem
dosłyszeć. — A gdzież ślepy? — rzekł wreszcie Janko podnosząc głos. —
Posłałam go —. brzmiała odpowiedź. W kilka minut potem zjawił się ślepiec
dźwigając na plecach worek, który włożyli do łódki.

— Słuchaj, ślepy! — rzekł Janko — pilnuj tamtego miejsca... wiesz? tam

są bogate towary... powiedz — imienia nie dosłyszałem — że nie jestem już
odtąd jego sługą; sprawy wzięły zły obrót, więcej mnie nie zobaczy; teraz
niebezpiecznie; pojadę szukać roboty gdzie indziej, a on już takiego chwata nie
znajdzie. I powiedz, że gdyby lepiej płacił za trudy, to by go Janko nie rzucił; a
mnie wszędzie droga, gdziekolwiek wiatr dmie i morze szumi! —Po chwili
milczenia Janko mówił dalej. — Ona pojedzie ze mną; nie może tutaj zostać;
starej powiedz, że pora jej umierać, nażyła się, no i dosyć. A nas już więcej nie
zobaczy.

— A ja? — odezwał się ślepiec żałosnym głosem.
— Na coś mi ty potrzebny? — brzmiała odpowiedź. Tymczasem moja

ondyna wskoczyła do łódki i machnęła na towarzysza ręką; on włożył coś
ślepcowi w dłoń, dodał: — Masz, kup sobie pierników. — Tylko tyle? — rzekł
ślepiec. — No, masz jeszcze — i rzucona moneta zadzwoniła uderzając o
kamień. Ślepiec nie podniósł jej. Janko siadł do łódki; wiatr dął od brzegu;
podnieśli mały żagiel i pomknęli. Długo majaczył w księżycowej poświacie
biały żagiel między ciemnymi falami; ślepiec wciąż siedział na brzegu i
usłyszałem coś jakby szloch: ślepy chłopiec istotnie płakał i to długo, długo...
Smutno mi się zrobiło. I po co los rzucił mnie w spokojny krąg zacnych
przemytników? Jak kamień, ciśnięty w gładką toń, zmąciłem im spokój i jak
kamień o mało sam nie poszedłem na dno!

Wrociłem do domu. W sieni skwierczała dopalająca się świeca na

drewnianym talerzu i mój Kozak, wbrew rozkazowi, spał mocnym snem
trzymając oburącz karabin. Zostawiłem go w spokoju, wziąłem świecę i
wszedłem do izby. Niestety! moja szkatułka, szabla oprawna w srebro,
dagestański kindżał — upominek przyjaciela — wszystko zniknęło. Wówczas
domyśliłem się, jakie to rzeczy dźwigał przeklęty ślepiec. Zbudziwszy Kozaka
dość niegrzecznym kuksańcem, zbeształem go, złościłem się, ale co miałem
robić? I czy nie byłoby rzeczą śmieszną skarżyć się władzy, że ślepy chłopiec
mnie okradł, a osiemnastoletnia dziewczyna omal nie utopiła? Dzięki Bogu,
rankiem zdarzyła się możliwość wyjazdu i opuściłem Tamań. Co stało się ze
staruchą i z biednym ślepcem — nie wiem. No i co mnie obchodzą ludzkie
radości i niedole, mnie, przejezdnego oficera, do tego jeszcze z dokumentem
podróży służbowej...

CZĘŚĆ DRUGA

(Dokończenie dziennika Pieczorina)

background image

II. KSIĘŻNICZKA MERY

11 maja

Wczoraj przyjechałem do Piatigorska, wynająłem mieszkanie na krańcu

miasta, w najwyższym punkcie u podnóża Maszuka: podczas burzy chmury
będą się opuszczały aż na mój dach. Dzisiaj o piątej rano, gdy otworzyłem okno,
pokój wypełnił się zapachem kwiatów rosnących w skromnym ogródku przed
domem. Gałązki kwitnących czereśni zaglądają mi do okien i czasami wiatr
obsypuje moje biurko ich białymi płatkami. Widok z trzech stron mam
cudowny. Od zachodu pięciogłowy Besztu, szarobłękitny jak „ostatnia chmura
rozproszonej burzy"; od północy wznosi się Maszuk jak kosmata perska czapa i
zasłania całą tę część widnokręgu; patrzeć na wschód weselej: w dole przede
mną mieni się barwami czyściutkie nowiutkie miasteczko, szumią źródła
lecznicze szumi różnojęzyczny tłum, dalej amfiteatralnie piętrzą się góry coraz
bardziej niebieskie i zamglone, a na krańcu horyzontu ciągnie się srebrny
łańcuch śnieżnych szczytów, który zaczyna się Kazbekiem, a kończy
dwugłowym. Elbrusem... Wesoło żyć w takim kraju! Jakieś krzepiące uczucie
rozlewa się po wszystkich żyłach. Powietrze jest czyste i świeże jak pocałunek
dziecka; słońce oślniewające, niebo błękitne — czego, zda się, chcieć więcej?
po co tu namiętności, pragnienia, żale?... Jednakże już czas. Pójdę do źródła
Elżbiety: tam, powiadają, rano zbiera się całe uzdrowiskowe towarzystwo.

Po zejściu do centrum miasta poszedłem bulwarem, gdzie spotkałem kilka

smutnych grup powoli idących pod górę; były to przeważnie rodziny stepowych
ziemian; tego można się było od razu domyślić po wytartych staromodnych
surdutach mężów i po wyszukanych strojach żon i córek; widocznie cała
zdrojowa młodzież była już im dokładnie znana, bo popatrzyły na mnie z
rozrzewnioną ciekawością: petersburski krój munduru wprowadził je w błąd, ale
szybko, poznawszy epolety oficera liniowej piechoty, odwróciły się z
oburzeniem.

Żony miejscowych władz, że tak powiem, gospodynie' uzdrowiska były

łaskawsze; mają one lornetki z rączką, mniej zwracają uwagi na mundur,
przywykły spotykać na Kaukazie pod guzikiem z numerem gorące serce a pod
białą czapką wojskową wykształcony umysł. Te damy są bardzo miłe i długo
miłe! Co roku zmieniają się ich wielbiciele i w tym leży, być może, sekret ich
niezmordowanej uprzejmości. Idąc pod górę wąską ścieżką do źródła Elżbiety
minąłem gromadę mężczyzn cywilnych i wojskowych, którzy jak się później
dowiedziałem, stanowią specyficzną kastę wśród oczekujących na działanie
wód. Piją oni — jednak nie wodę, spacerują mało, asystują damom tylko od
niechcenia: grają w karty i skarżą się na nudy. Są to dandysi: zanurzając swoją
oplataną szklankę w studzienkę siarczanej wody przybierają akademickie pozy;
cywile noszą jasnobłękitne krawaty, a wojskowi wypuszczają zza kołnierza
bryże! Wyrażają głęboką pogardę dla dam z prowincji i wzdychają do
stołecznych arystokratycznych "salonów, do których nie są dopuszczani.

background image

Oto nareszcie i źródło... Na placyku opodal wybudowano domek z

czerwonym dachem nad łazienką, a dalej jest galeria, gdzie się spaceruje
podczas deszczu. Kilku rannych oficerów siedziało na ławce podciągnąwszy do
siebie kule — bladzi, smutni. Kilka pań chodziło szybkim krokiem tam i z
powrotem po placyku oczekując działania wód. Wśród nich było parę ładnych
twarzyczek. W alejach winnic pokrywających zbocze Maszuka migały chwilami
różnobarwne kapelusiki amatorek samotności we dwoje, ponieważ zawsze obok
takiego kapelusika widziałem albo czapkę wojskową, albo szkaradny okrągły
kapelusz. Na urwistej skale, gdzie zbudowano pawilon zwany Harfą Eolską,
sterczeli miłośnicy widoków i nastawiali lunetę na Elbrus; wśród nich było
dwóch guwernerów ze swymi wychowankami, którzy przyjechali leczyć się na
skrofuły. Zdyszany zatrzymałem się na skraju góry i oparłszy się o węgieł
domku zacząłem się przyglądać malowniczej okolicy, gdy raptem słyszę za sobą
znajomy głos:

— Pieczorin! dawno jesteś tutaj?
Obracam się: Grusznicki! Uściskaliśmy się. Poznałem go w pułku

podczas działań. Był raniony kulą w nogę i pojechał do wód z tydzień przede
mną.

Grusznicki jest junkrem. Dopiero od roku jest w służbie czynnej, dla

osobliwszego rodzaju szyku nosi gruby żołnierski płaszcz. Ma żołnierski
krzyżyk św. Jerzego. Jest to dobrze zbudowany, śniady brunet, na oko można
mu dać dwadzieścia pięć lat, chociaż bodaj czy ma dwadzieścia jeden. Kiedy
mówi, odrzuca w tył głowę i co chwila pokręca wąsy lewą ręką, bo prawą ma
opartą o kulę. Mówi szybko i górnolotnie. Należy do tych ludzi, którzy no
wszystkie okoliczności życiowe mają w pogotowiu napuszone frazesy, których
coś, co jest po prostu piękne, nie wzrusza i którzy z całą powagą drapują się w
niezwykłe uczucia, wzniosłe namiętności i wyjątkowe cierpienia. Wywoływać
efekt — to dla nich rozkosz; podobają się do szaleństwa romantycznym
prowincjuszkom. Na stare lata stają się albo statecznymi ziemianami, albo
pijakami — niekiedy jednym i drugim. W duszach mają często dużo dobrych
cech, ale ani za grosz poezji. Pasją Grusznickiego było deklamować: zasypywał
słowami, skoro tylko rozmowa wychodziła z zakresu- zwykłych pojęć; nigdy
nie mogłem z nim dyskutować. Nie odpowiada na kontrargumenty, nie słucha
tego, co się mówi. Zaledwie jego rozmówca kończy zdanie, zaczyna długą
tyradę, rzekomo mającą jakiś związek z tym, co tamten powiedział, lecz w
gruncie rzeczy jest ona tylko dalszym ciągiem jego własnych słów.

Jest dosyć dowcipny: jego epigramy są często zabawne, ale nigdy nie

bywają celne i cięte; nikogo nie zabija jednym słowem; nie zna ludzi i ich
słabych stron, ponieważ całe życie zajmował się tylko sobą. Celem jego jest stać
się bohaterem romansu. Tak często starał się przekonać innych o tym, że jest
istotą nie stworzoną dla świata, skazaną na jakieś utajone cierpienia, że sam
siebie prawie o tym przekonał. Dlatego to z taką dumą nosi swój gruby
żołnierski płaszcz. Przejrzałem go i on mnie za to nie lubi, choć zewnętrznie
jesteśmy w najlepszych przyjacielskich stosunkach. Grusznicki słynie jako wzór

background image

męstwa; widziałem go w akcji: macha szablą, krzyczy i rzuca się naprzód
zmrużywszy oczy. To męstwo jest jakieś nie bardzo rosyjskie.

Ja również go nie lubię: czuję, że on i ja zderzymy się kiedyś na wąskiej

drodze i że dla jednego z nas to się źle skończy.

Przyjazd Grusznickiego na Kaukaz to również skutek jego romantycznego

fanatyzmu: jestem przekonany, że w przeddzień wyjazdu z ojcowskiej wsi
mówił z grobową miną jakiejś przystojnej sąsiadce, że jedzie nie po prostu
służyć w wojsku, lecz że szuka śmierci, ponieważ... w tym miejscu zapewne
zasłonił oczy ręką i mówił dalej tak: „Nie, pani (lub tyś) nie powinna tego
wiedzieć! Pani czysta dusza wzdrygnie się! I po co? Czym jestem dla pani? Czy
mnie pani zrozumie?..." i tak dalej.

Sam mi mówił, że przyczyna, która go skłoniła do wstąpienia do K...go

pułku, pozostanie wieczną tajemnicą między nim a niebiosami.

Zresztą, w chwilach gdy zrzuca tragiczną opończę, Grusznicki jest dość

miły i zabawny. Ciekaw byłbym widzieć go w towarzystwie kobiet: to się
dopiero musi wysilać!

Spotkaliśmy się jako starzy, dobrzy znajomi. Zacząłem rozpytywać go o

tryb życia w uzdrowisku i o godne uwagi osoby.

— Żyjemy dość prozaicznie — rzekł z westchnieniem — pijący rano

wody są ospali jak wszyscy chorzy, a pijący wino wieczorami są nieznośni jak
wszyscy zdrowi. Kobiecego towarzystwa nie brak, tylko że mała z niego
pociecha: grają w wista, źle się ubierają i okropnie mówią po francusku. W tym
roku z Moskwy jest tylko księżna Ligowska z córką; ale nie znam ich. Mój
żołnierski płaszcz to piętno. Współczucie, które wzbudza, jest dotkliwe jak
jałmużna.

W tej samej chwili przeszły koło nas do źródła dwie panie: jedna w

starszym wieku, druga młodziutka, zgrabna. Nie przyjrzałem się ich twarzom,
bo przeszkadzały w tym kapelusze, ale obie były ubrane według reguł
najlepszego smaku: nic zbędnego. Młoda miała na sobie suknię gris-de-perles*

(*perłową)

wysoko zapiętą; lekka jedwabna chusteczka otaczała gibką szyję.

Buciki couleur puce*

(*barwy ciemnobrązowej)

obciskały w kostce jej szczupłą

nóżkę tak wdzięcznie, że nawet niewtajemniczony w arkana piękna niechybnie
wykrzyknąłby „ach!", choćby tylko ze zdziwienia. Jej lekki, lecz szlachetny
chód miał w sobie coś dziewiczego, wymykającego się określeniu, ale
zrozumiałego dla wzroku. Kiedy przeszła koło nas, powiało od niej tym
subtelnym aromatem, jakim pachnie niekiedy liścik kochanej kobiety.

— To księżna Ligowska — rzekł Grusznicki — a z nią jej córka Mery,

tak ją nazywa na modłę angielską. Są tutaj dopiero od trzech dni.

— Jednakże już znasz jej imię?
— Tak, słyszałem przypadkiem — odpowiedział czerwieniąc się —

przyznam się, że nie pragnę się z nimi zaznajomić. Ta dumna arystokracja
patrzy na nas, żołnierzy liniowych, jak na dzikusów. I co ich to może obchodzić,
czy jest umysł pod czapką z numerem, a serce pod grubym szynelem?

— Biedny szynel! — powiedziałem z ironicznym uśmiechem — a kto to

jest ten pan, który do nich podchodzi i tak usłużnie podaje im szklanki?

background image

— O! to moskiewski dandys, Rajewicz! Gracz: to od razu widać po

ogromnej złotej dewizce wijącej się na jego błękitnej kamizelce. I co za gruba
laska, jak u Robinsona Kruzoe! No i broda modnie strzyżona, i uczesanie a la
moujik!*

(*po chłopsku)

— Jesteś zły na cały rodzaj ludzki.
— I mam za co...
— O! czyżby?
Tymczasem panie odeszły od źródła i zrównały się z nami. Grusznicki

zdążył przybrać przy pomocy kuli dramatyczną pozę i odpowiedział mi głośno:

Mon cher, je hais les hommes pour ne pas les mepriser, car autrement

la vie serait une farce trop degoutante.*

(* Mój kochany, nienawidzę ludzi, aby nimi

nie gardzić, bo inaczej życie byłoby zbyt obmierzłą farsą)

Ładna księżniczka obejrzała się i obdarzyła mówcę długim,

zaciekawionym spojrzeniem. Trudno było określić, co wyrażało to spojrzenie,
lecz nie było drwiące, czego mu w duchu z całego serca powinszowałem.

— Tak, księżniczka Mery jest śliczna — powiedziałem mu. — Ma takie

aksamitne oczy, właśnie aksamitne: radzę ci przywłaszczyć sobie to określenie
mówiąc o jej oczach; dolne i górne rzęsy są tak długie, że promienie słońca nie
odbijają się w jej źrenicach. Lubię te oczy bez blasku: są takie miękkie, patrzą
tak, jakby człowieka głaskały... Zresztą zdaje się, że w jej twarzy to tylko jest
ładne. A czy ma białe zęby? To bardzo ważne! 'szkoda, że nie uśmiechnęła się
słysząc twoje wspaniałe zdanie.

— Mówisz o ładnej kobiecie jak o angielskim koniu — rzekł z

oburzeniem Grusznicki:

Mon cher — odpowiedziałem mu starając się wpaść w jego ton — je

meprise les femmes pour ne pas les aimer, car autrement la vie serait un
melodrame trop ridicule.*

(* Mój kochany... pogardzam kobietami, aby ich nie kochać,

bo inaczej życie byłoby zbyt śmiesznym melodramatem)

Odwróciłem się i odszedłem od niego. Z pół godziny spacerowałem po

alejach winnic, po wapiennych skałach i zwisających spośród nich zaroślach.
Robiło się gorąco, więc pośpieszyłem do domu. Przechodząc obok siarczanego
źródła, zatrzymałem się przed krytą galerią, żeby chwilę odetchnąć w jej cieniu,
i to pozwoliło mi być świadkiem dość ciekawej sceny. Osoby biorące w niej
udział były rozmieszczone w taki oto sposób: Księżna siedziała z moskiewskim
dandysem na ławce w krytej galerii i oboje byli zajęci poważną, zdaje się,
rozmową.

Księżniczka wypiwszy już prawdopodobnie ostatnią szklankę

przechadzała się w zadumie koło źródła. Grusznicki stał przy samym źródle; na
placyku nie było nikogo więcej.

Podszedłem bliżej i schowałem się za róg galerii; W owej chwili

Grusznicki upuścił swoją szklankę na piasek i usiłował schylić się, żeby ją
podnieść: chora noga mu przeszkadzałaś Biedaczysko! próbował na różne
sposoby, opierając się na kuli, i wciąż na próżno. Na jego wyrazistej twarzy
malowało się istotnie cierpienie. Księżniczka Mery widziała to wszystko lepiej
ode mnie. Podskoczyła ku niemu lżejsza niż ptaszek, schyliła się, podniosła
szklankę i podała mu ruchem pełnym niewysłowionego wdzięku; potem

background image

okropnie się zarumieniła, obejrzała na galerię i upewniwszy się, że marna nic
nie widziała, natychmiast się chyba uspokoiła. Gdy Grusznicki otworzył usta, by
jej podziękować, była już daleko. Po chwili wyszła z galerii z matką i
dandysem, ale przechodząc obok Grusznickiego przybrała minę bardzo godną i
poważną — nawet się nie obejrzała, nawet nie zauważyła namiętnego
spojrzenia, którym ją odprowadzał długo, dopóki zeszedłszy z góry nie zniknęła
za młodymi lipami bulwaru... Ale oto mignął jej kapelusik; gdy przechodząc
przez ulicę wbiegła do jednego z (najokazalszych domów Piatigorska. Za nią
szła księżna i przy bramie pożegnała się z Rajewiczem.

Dopiero wówczas biedny, namiętny junkier zauważył moją obecność.
— Widziałeś? — rzekł mocno ściskając mi rękę — to po prostu anioł!
— Dlaczego? — zapytałem z rozbrajająco naiwną miną.
— Czyżbyś nie widział?
— Owszem, widziałem: podniosła twoją szklankę. Gdyby tam był stróż,

zrobiłby to samo i z jeszcze większym pośpiechem, spodziewając się napiwku.
Zresztą zupełnie zrozumiałe, że zrobiło jej się ciebie żal: tak okropnie się
wykrzywiłeś, kiedy oparłeś się na przestrzelonej nodze...

— I nie byłeś ani trochę wzruszony patrząc na nią, w. chwili gdy dusza

jaśniała na jej twarzy?...

— Nie.
Kłamałem; ale chciało mi się go pozłościć. Mam w sobie wrodzoną pasję

przekory; całe moje życie było tylko łańcuchem smutnych i niefortunnych
aktów sprzeciwiania się sercu lub rozsądkowi. Obecność entuzjasty mrozi mnie
tak, jak częste obcowanie z apatycznym flegmatykiem zrobiłoby ze mnie, sądzę,
zapalonego marzyciela. Przyznam się jeszcze, że uczucie nieprzyjemne, lecz
znane, przeszyło z lekka w owej chwili moje serce: tym uczuciem była
zazdrość; mówię śmiało „zazdrość", bo przywykłem przyznawać się przed sobą
do wszystkiego; a bodaj czy znajdzie się młody człowiek, który spotkawszy
ładną kobietę — jeśli ta kobieta przykuła jego próżniaczą uwagę i nagle (przy
nim wyróżniła innego, równie jej nie znanego — czy znajdzie się, powiadam,
młody człowiek, oczywiście taki, co żył w wielkim świecie i przywykł dogadzać
swej miłości własnej, którego by to nie dotknęło niemile.

Milcząc zeszliśmy z Grusznickim z góry i poszliśmy bulwarem mimo

okien domu, gdzie zniknęła nasza piękność. Siedziała przy oknie. Grusznicki
szarpnął mnie za rękę i rzucił na nią mętnie tkliwe spojrzenie, jedno z tych,
które tak mało działają na kobiety. Skierowałem na nią lornetkę i zauważyłem,
że ona na jego spojrzenie odpowiedziała uśmiechem, a moja zuchwała lornetka
rozgniewała ją nie na żarty. I rzeczywiście, jak śmie kaukaski oficer liniowy
przyglądać się przez szkiełko moskiewskiej księżniczce?...

13 maja

Dziś rano był u mnie doktor; nazywa się Werner, ale to Rosjanin. Co w

tym dziwnego? Znałem pewnego. Iwanowa, który był Niemcem.

Werner jest człowiekiem nieprzeciętnym z wielu względów. Sceptyk i

materialista, jak prawie wszyscy medycy, a zarażeni poetą, i to poeta nie na

background image

żarty: w czynach — zawsze, i często w słowach," chociaż przez całe życie nie
napisał nawet jednej strofy. Studiował wszystkie żywe struny ludzkiego serca,
jak się studiuje żyły trupa, ale nigdy nie potrafi wykorzystać swej wiedzy: tak
czasami znakomity anatom nie umie wyleczyć gorączki! Werner zazwyczaj
drwił ze swych pacjentów cichaczem; ale widziałem kiedyś, jak płakał nad
umierającym żołnierzem... Był biedny, marzył o milionach, a dla pieniędzy
palcem by nie ruszył; mówił mi kiedyś, że prędzej wyświadczy przysługę
wrogowi niż przyjacielowi, bo to znaczyłoby sprzedawać swoje dobre uczynki,
gdy tymczasem nienawiść wzmaga się jeszcze w miarę wielkoduszności
przeciwnika. Miał cięty język: opatrzony etykietą jego epigramatu, niejeden
poczciwiec zasłynął jako pospolity dureń; jego rywale, zawistni lekarze
zdrojowi, rozpuścili słuchy, jakoby przedstawiał w karykaturze swoich
pacjentów — pacjenci wściekli się i prawie wszyscy go opuścili. Dobrzy
znajomi Wernera, to jest wszyscy naprawdę porządni ludzie pełniący służbę na
Kaukazie, na próżno starali się przywrócić mu utracone zaufanie.

Powierzchowność jego należała do tych, które na pierwszy rzut oka

sprawiają nieprzyjemne wrażenie, ale podobają się później, gdy oko nauczy się
dostrzegać w nieregularnych rysach odbicie duszy doświadczonej i wzniosłej.
Bywały przykłady, że kobiety kochały się w takich ludziach do szaleństwa i
wolały ich brzydotę od urody świeżych i różowych Endymionów; należy oddać
kobietom sprawiedliwość: mają one instynkt duchowego piękna; dlatego to, być
może, ludzie podobni do Wernera tak namiętnie kochają kobiety.

Werner był małego wzrostu, chudy i słaby jak dziecko; jedną nogę miał

krótszą jak Byron; głowa jego wydawała się ogromna w porównaniu z
tułowiem; strzygł włosy przy skórze i nierówności jego czaszki, w ten sposób
obnażone, zdumiałyby frenologa dziwnym splotem sprzecznych skłonności.
Jego małe czarne oczy, zawsze niespokojne, starały się przeniknąć myśli tego,
który z nim rozmawiał. W jego ubiorze widać było smak i schludność; chude,
żylaste, małe ręce paradowały w rękawiczkach słomkowego koloru. Surdut,
krawat i kamizelka były zawsze czarne. Młodzież przezwała go Mefistofelesem;
udawał, że się za to przezwisko gniewa, lecz w gruncie rzeczy schlebiało ono
jego miłości własnej. Zrozumieliśmy się nawzajem i szybkośmy się zżyli, do
przyjaźni bowiem jestem niezdolny: z dwóch przyjaciół zawsze jeden jest
niewolnikiem drugiego, choć często żaden z nich się do tego sam sobie nie
przyzna; niewolnikiem być nie potrafię, a rozkazywać w tym wypadku to
nużący wysiłek, gdyż trzeba jednocześnie i oszukiwać; a poza tym mam lokajów
i pieniądze! Oto, w jaki sposób zbliżyliśmy się: Spotkałem Wernera w S. wśród
licznego i. gwarnego grona młodzieży; rozmowa przybrała pod koniec wieczoru
kierunek filozoficzno-metafizyczny; dyskutowano o przekonaniach: każdy był
przekonany o różnych różnościach.

— Co do mnie, to jestem przekonany tylko o jednym... — rzekł doktor.
— O czym mianowicie? — zapytałem pragnąc poznać opinię człowieka,

który dotychczas milczał.

— O tym — odparł — że wcześniej czy później, pewnego pięknego

poranku umrę.

background image

— Jestem od pana bogatszy — powiedziałem — mam prócz tego jeszcze

jedno przekonanie, to mianowicie, że pewnego paskudnego wieczoru miałem
nieszczęście się urodzić.

Wszyscy uznali, że mówimy bzdury, a doprawdy nikt z nich nic

mądrzejszego nie powiedział. Od tej chwili odnaleźliśmy się nawzajem w
tłumie. Często spotykaliśmy się i rozprawialiśmy we dwóch na tematy oderwane
bardzo poważnie, póki nie zauważyliśmy obaj, że wzajemnie przed sobą
udajemy. Wówczas, spojrzawszy sobie znacząco w oczy, jak to według
Cycerona czynili rzymscy augurowie, zaczynaliśmy się śmiać i uśmiawszy się
do syta rozstawaliśmy się, radzi z dobrze spędzonego wieczoru.

Leżałem na kanapie, z rękami pod głową, wlepiwszy oczy w sufit, kiedy

Werner wszedł do mego pokoju. Siadł w fotelu, laskę postawił w kącie i
oznajmił, że na dworze jest upał. Odpowiedziałem, że mi muchy dokuczają — i
umilkliśmy obaj.

— Zważ, drogi doktorze — rzekłem — że bez głupców byłoby na świecie

bardzo nudno... Niech pan pomyśli, jest nas tu dwoje mądrych ludzi; wiemy z
góry, że o wszystkim można dyskutować do nieskończoności, i dlatego nie
dyskutujemy; znamy wzajemnie prawie wszystkie nasze tajemne myśli; jedno
słowo to dla nas cała opowieść; widzimy zalążek każdego naszego uczucia
poprzez potrójną łuskę. To, co smutne, jest dla nas śmieszne, to, co śmieszne —
żałosne, a w ogóle, prawdę mówiąc, wszystko jest nam dość obojętne prócz nas
samych. A więc nie może być między nami wymiany uczuć i myśli: wiemy
nawzajem o sobie wszystko, co chcemy wiedzieć, i więcej wiedzieć nie chcemy;
pozostaje nam jedno: dzielić się nowinami. Niechże mi pan powie jakąś nowinę.

Zmęczony długim mówieniem, zamknąłem oczy i ziewnąłem.
Odpowiedział po namyśle: — W pańskim galimatiasie jest jednakże

pewna myśl.

— Dwie! — odpowiedziałem.
— Niech mi pan powie jedną, ja sam powiem drugą.
— Dobrze, niech pan zaczyna! — rzekłem w dalszym ciągu patrząc na

sufit i uśmiechając się w duchu.

— Pan chciałby wiedzieć jakieś szczegóły o kimś, kto przyjechał do

uzdrowiska, i nawet zgaduję, o kogo panu chodzi, ponieważ pytano tam już o
pana.

— Doktorze! stanowczo nie możemy ze sobą rozmawiać: czytamy

nawzajem w swoich duszach.

— Teraz druga...
— Druga myśl jest taka: chciałem zmusić pana do opowiedzenia czegoś;

po pierwsze dlatego, że słuchać jest rzeczą mniej męczącą; po drugie, nie ma
możliwości powiedzenia wówczas czegoś niepotrzebnego; po trzecie, można
dowiedzieć się cudzej tajemnicy; po czwarte dlatego, że tacy mądrzy ludzie jak
pan wolą słuchaczy niż narratorów. Teraz do rzeczy; co panu powiedziała o
mnie księżna Ligowska?

— Pan jest bardzo pewny, że to księżna... a nie księżniczka?...
— Jestem zupełnie pewny.

background image

— Dlaczego?
— Dlatego, że księżniczka pytała o Grusznickiego.
— Ma pan dużą zdolność wyciągania wniosków. Księżniczka

powiedziała, iż jest pewna, że ten młody człowiek w żołnierskim płaszczu jest
żołnierzem, bo został zdegradowany za pojedynek...

— Mam nadzieję, że pan pozostawił jej to przyjemne złudzenie.
— Oczywiście.
— Zaczątek jest! — zawołałem zachwycony — postaramy się o

rozwiązanie tej komedii. Najwyraźniej los dba o to, żebym się nie nudził. —
Przeczuwam — rzekł doktor — że biedny Grusznicki stanie się pańską ofiarą.

— Co dalej, doktorze...
— Księżna powiedziała, że zna pana z widzenia. Zaznaczyłem, że pewno

spotykała pana w Petersburgu, gdzieś w towarzystwie... wymieniłem pańskie
nazwisko... Było jej znane. Pańskie dzieje narobiły tam, zdaje się, dużo hałasu...
Księżna zaczęła opowiadać o pańskich przygodach, dodając zapewne do plotek
towarzyskich swoje uwagi... Córka słuchała z zaciekawieniem. W jej wyobraźni
stał się pan bohaterem powieściowym w nowym guście... Nie przeczyłem
księżnej, chociaż wiedziałem, że mówi głupstwa.
— Zacny przyjacielu! — rzekłem podając mu rękę. Doktor uścisnął ją
wymownie i mówił dalej:

— Jeżeli pan chce, przedstawię pana.
— Na miły Bóg! — rzekłem klasnąwszy w dłonie — czyż bohaterów się

przedstawia? Oni zawierają znajomość nie inaczej jak ratując swą bogdankę od
nieuchronnej śmierci...

— I pan rzeczywiście chce zalecać się do księżniczki?
— Nic podobnego! Wręcz przeciwnie!... Doktorze, nareszcie triumfuję:

pan mnie nie rozumie!... To mnie zresztą martwi, doktorze — ciągnąłem dalej
po chwili milczenia — nigdy sam nie odsłaniam swych tajemnic, a ogromnie
lubię, żeby je odgadywano, ponieważ w ten sposób zawsze mogę się w razie
czego ich wyprzeć. Jednakże musi mi pan opisać mamę z córeczką. Co to za
ludzie?

— Po pierwsze, księżna to kobieta czterdziestopięcioletnia —

odpowiedział Werner — ma doskonały żołądek, ale krew zepsutą: czerwone
plamy na policzkach. Drugą połowę swego życia spędziła w Moskwie i tam w
bezczynności roztyła się. Lubi nieprzystojne anegdoty i sama mówi czasem
nieprzyzwoite rzeczy, gdy córki nie ma w pokoju. Oznajmiła mi, że jej córka
jest niewinna jak gołąb. A mnie co do tego?... Chciałem jej odpowiedzieć, żeby
była spokojna; nikomu o tym nie powiem! Księżna leczy się na reumatyzm, a
córka Bóg wie na co; kazałem obu pić po dwie szklanki dziennie wody
siarczanej i kąpać się dwa razy tygodniowo w rozcieńczonej wodzie ze źródła.
Księżna, zdaje się, nie nawykła do rozkazywania, żywi szacunek dla rozumu i
wiedzy córeczki, która czytała Byrona po angielsku i zna algebrę: widocznie w
Moskwie panny stały się sawantkami i dobrze robią, słowo daję! Nasi
mężczyźni na ogół są tak nieuprzejmi, że kokietowanie ich musi być nieznośne
dla kobiety kulturalnej. Księżna bardzo lubi młodych ludzi; księżniczka patrzy

background image

na nich z pewną pogardą; moskiewskie nawyki! One w Moskwie łase są tylko
na czterdziestoletnich dowcipnisiów.

— A był pan w Moskwie, doktorze?
— Owszem, miałem tam jaką taką praktykę.
— Niech pan mówi dalej.
— Powiedziałem chyba wszystko... Aha! jeszcze coś: księżna, zdaje się,

lubi rozprawiać o uczuciach, namiętnościach itd... Spędziła jedną zimę w
Petersburgu i Petersburg jej się nie podobał, zwłaszcza towarzystwo: widocznie
przyjęto ją chłodno.

— Nie spotkał pan tam dzisiaj nikogo?
— Przeciwnie; był jeden adiutant, jeden sztywny oficer gwardii i jakaś

dama z nowoprzybyłych, krewna księżnej ze strony męża, bardzo ładna, ale
bardzo, zdaje się, chora... Czy nie spotkał jej pan przy źródle? — średniego
wzrostu, blondynka o regularnych rysach, cera suchotnicza, a na prawym
policzku znamię. Uderzyło mnie, jaka to pełna wyrazu twarz.

— Znamię? — bąknąłem przez zęby. — Czyżby?
Doktor spojrzał na mnie i rzekł uroczyście, położywszy mi rękę na sercu:

— Pan ją zna... — Serce istotnie biło mi silniej niż zwykle.

— Teraz na pana kolej triumfować! — rzekłem — ale liczę na pana: pan

mnie nie zdradzi. Jeszcze jej nie. widziałem, ale jestem pewny, z opisu pana
poznaję kobietę, którą niegdyś kochałem... Niech pan jej nie mówi o mnie ani
słowa; jeżeli ona zapyta, niech pan mówi o mnie jak najgorzej.

— Zgoda! — rzekł Werner wzruszywszy ramionami. Gdy wyszedł,

straszny smutek ścisnął mi serce. Czy to los zetknął nas znowu na Kaukazie,
czy. też ona umyślnie tu przyjechała wiedząc, że mnie spotka?... Jak się
spotkamy?... I czy to istotnie ona?... Moje przeczucia nigdy mnie nie zawodziły.
Nie ma na świecie człowieka, nad którym przeszłość posiadałaby taką władzę
jak nade mną. Wszelkie przypomnienie minionego smutku lub radości boleśnie
godzi w moją duszę i wydobywa z niej wciąż te same dźwięki... Mam głupią
naturę: nie nie zapominam — nic!

Po obiedzie, około szóstej, poszedłem na bulwar: były tam tłumy; księżna

z księżniczką siedziały na ławce, otoczone młodzieżą, która prawiła im
komplementy na wyścigi. Usiadłem na innej ławce, w pewnej odległości,
zatrzymałem dwóch znajomych oficerów z pułku D... i zacząłem im coś
opowiadać; widocznie było to zabawne, bo śmiali się jak wariaci. Ciekawość
zwabiła ku mnie tego i owego z grupy otaczającej księżniczkę; stopniowo
wszyscy ją opuścili i przyłączyli się do mojego kółka. Nie przestawałem mówić:
moje anegdoty były tak mądre, że aż głupie; drwiny z mijających nas
oryginałów złośliwe do okrucieństwa... Bawiłem tak publiczność aż do zachodu
słońca. — Kilka razy księżniczka pod rękę z matką przechodziła koło mnie w
towarzystwie jakiegoś kulawego staruszka; kilka razy jej spojrzenie zatrzymując
się na mnie usiłowało wyrazić obojętność, a wyrażało irytację...

— Co on panu opowiadał? — spytała jednego z młodych ludzi, który

przez grzeczność do niej wrócił — zapewne bardzo interesującą historię, swoje
bohaterskie czyny w bitwach? — Powiedziała to dość głośno mając

background image

prawdopodobnie zamiar dotknąć mnie tym. „Aha! — pomyślałem — nie na
żarty się gniewasz, miła księżniczko; poczekaj, to jeszcze nie koniec!"

Grusznicki obserwował ją jak drapieżny zwierz i nie spuszczał z niej

oczu: założę się, iż jutro poprosi, żeby go ktoś przedstawił księżnej. Bardzo
będzie z tego rada, bo się nudzi.

16 maja

W ciągu dwóch dni moje sprawy ogromnie się posunęły naprzód.

Księżniczka stanowczo mnie nienawidzi, powtarzano mi już dwa, trzy
epigramaty pod moim adresem, dość uszczypliwe, ale zarazem bardzo
pochlebne. Strasznie ją dziwi, że ja, który przywykłem do dobrego towarzystwa,
którego łączą bliskie stosunki z jej petersburskimi kuzynkami i ciotkami, nie
staram się z nią zaznajomić. Spotykamy się codziennie przy zdroju, na
bulwarze, ze wszystkich sił staram się o to, żeby odciągać jej wielbicieli,
świetnych adiutantów, bladych młodych ludzi z Moskwy i innych — i to mi się
prawie zawsze udaje. Zawsze nienawidziłem przyjmowania gości: teraz mam co
dzień pełen dom, jedzą obiad, kolację, grają w karty — i niestety, mój szampan
triumfuje nad siłą jej magnetycznych oczek!

Wczoraj spotkałem ją w sklepie Czełachowa; traktowała o kupno

prześlicznego perskiego dywanu. Księżniczka prosiła mateczkę, żeby nie
żałowała pieniędzy: ten dywan tak by ozdobił jej gabinet!... Dałem 40 rubli
więcej i kupiłem go; byłem za to wynagrodzony spojrzeniem, w którym
błyszczała zachwycająca wściekłość. W porze obiadowej kazałem umyślnie
przeprowadzić pod jej oknami swego czerkieskiego wierzchowca okrytego tym
dywanem. Werner był wtedy u nich i mówił mi, że efekt tej sceny był
arcydramatyczny. Księżniczka chce ogłosić przeciw mnie pospolite ruszenie;
zauważyłem nawet, że już dwaj adiutanci w jej obecności kłaniają mi się bardzo
chłodno, jednakże codziennie bywają u mnie na obiedzie.

Grusznicki przybrał tajemniczy wygląd: chodzi z rękami założonymi do

tyłu i nikogo nie poznaje; noga nagle przestała mu dolegać: zaledwie trochę
utyka. Znalazł okazję wszczęcia rozmowy z księżną i powiedzenia księżniczce
jakiegoś komplementu; księżniczka jest widocznie niezbyt wybredna, bo odtąd
odpowiada na jego ukłon bardzo miłym uśmiechem.

— A ty stanowczo nie chcesz się zaznajomić z Ligowskimi? — zapytał

mnie wczoraj.

— Stanowczo.
— Zlituj się! najprzyjemniejszy dom w uzdrowisku! Całe najlepsze

tutejsze towarzystwo...

— Mój drogi, mnie i nietutejsze strasznie obrzydło. A ty u nich bywasz?
— Jeszcze nie; rozmawiałem ze dwa razy z księżniczką, nie więcej; i

wiesz, jakoś nie wypada wpraszać Się do czyjegoś domu, chociaż tutaj to jest
przyjęte... Co innego, gdybym nosił epolety.

— Ależ zmiłuj się! przecie tak jesteś o wiele bardziej interesujący! Po

prostu nie umiesz wykorzystać swej pomyślnej sytuacji... Przecie płaszcz

background image

żołnierski w oczach każdej sentymentalnej panienki czyni cię bohaterem,
męczennikiem.

Grusznicki uśmiechnął się, zadowolony z siebie.
— Pleciesz! — powiedział.
— Jestem przekonany — mówiłem dalej — że księżniczka już się w tobie

zakochała.

Zaczerwienił się po uszy i napuszył się. O miłości własna! jesteś

dźwignią, którą Archimedes chciał ruszyć z miejsca kulę ziemską.

— Ciebie się wciąż żarty trzymają! — rzekł udając zagniewanego — po

pierwsze, ona mnie tak mało jeszcze zna...

— Kobiety kochają tylko tych, których nie znają.
— Przecie ja wcale nie pretenduję do tego, żeby się jej podobać: po prostu

chcę poznać przyjemny dom i byłoby bardzo śmieszne, gdybym miał jakieś
nadzieje... Wy na przykład to co innego! wy, petersburscy zdobywcy: wystarczy
wam spojrzeć, a kobiety już topnieją... A czy ty wiesz, co księżniczka o tobie
mówiła?...

— Co? to ona już z tobą o mnie mówiła?
— Nie ciesz się jednak. Kiedyś przypadkowo wszcząłem z nią rozmową

przy zdroju i nie zamieniliśmy jeszcze trzech słów, jak zapytała: „Kto to jest ten
pan, który ma takie nieprzyjemne, ponure spojrzenie? Był z panem
wtedy..."Zarumieniła się i nie chciała wymienić dnia, przypomniawszy sobie
swój miły odruch. „Nie potrzebuje pani mówić, co to za dzień —
odpowiedziałem jej — wiecznie będzie dla mnie pamiętny... Mój przyjaciel,
Pieczorin!" Nie mogę ci powinszować: masz u niej złą markę... A doprawdy
szkoda! Bo Mery jest bardzo miła!...

Trzeba nadmienić, że Grusznicki należy do tych ludzi, którzy mówiąc o

kobiecie bardzo mało sobie znanej, nazywają ją moja Mery, moja Sophie, jeżeli
miała szczęście im się podobać.

Przybrałem poważną minę i odpowiedziałem mu:
— Tak, jest niebrzydka... Ale strzeż się, Grusznicki!: Rosyjskie panny

żywią się przeważnie tylko miłością, platoniczną nie łącząc jej z myślą o
zamążpójściu; a miłość platoniczna najwięcej ma w sobie niepokoju.
Księżniczka, zdaje się, należy do kobiet, które chcą, by je zabawiano; jeżeli
przez dwie minuty z rzędu będzie jej z tobą nudno, przepadłeś z kretesem; twoje
milczenie powinno podniecać jej ciekawość, twoja rozmowa nigdy nie
zaspokajać tej ciekawości całkowicie; musisz ją nieustannie niepokoić; dla
ciebie zlekceważy dziesięć razy publicznie opinię i nazwie to ofiarą, i żeby
sobie to wynagrodzić, zacznie cię dręczyć, a potem po prostu powie, że cię
znieść nie może. Jeżeli nie zdobędziesz nad nią władzy, to nawet jej pierwszy
pocałunek nie da ci prawa do drugiego; nakokietuje się do woli, a po dwóch
latach wyjdzie za mąż za poczwarę przez posłuszeństwo dla mamy i zacznie
sobie wmawiać, że jest nieszczęśliwa, że jednego tylko człowieka kochała, to
jest ciebie, ale że niebiosa nie chciały połączyć jej z tobą, ponieważ nosiłeś
żołnierski płaszcz, choć pod tym grubym, szarym płaszczem biło serce namiętne
i szlachetne...

background image

Grusznicki uderzył pięścią w stół i zaczął chodzić tam i z powrotem po

pokoju.

Śmiałem się w duchu i nawet ze dwa razy uśmiechnąłem się, lecz on na

szczęście tego nie zauważył. Oczywiście, jest zakochany, bo stał się jeszcze
bardziej łatwowierny niż dawniej; zaczął nawet nosić ma palcu srebrny
pierścionek miejscowego wyrobu z czarną emalią: pierścionek ten wydał mi się
podejrzany... Zacząłem mu się przyglądać i co znalazłem?... imię Mery było
wyryte drobnymi literami na wewnętrznej stronie pierścionka, a obok — data
owego dnia, w którym ona podniosła sławetną szklankę. Zataiłem swoje
odkrycie; nie chcę wymuszać od niego wyznań; chcę, żeby sam wybrał mnie
sobie na powiernika — wtedy dopiero będę miał używanie!

Dzisiaj wstałem późno; przychodzę do, zdroju —nie ma już nikogo.

Robiło się gorąco; białe kudłate chmurki szybko ciągnęły od śnieżnych gór
zapowiadając burzę; głowa Maszuka dymiła jak zgaszona pochodnia; dokoła
niego wiły się i pełzały jak węże szare kłaki obłoków zatrzymane w drodze,
jakby zaczepiły się o jego cierniste zarośla. Powietrze było nasycone
elektrycznością. Zapuściłem się w aleję winnic wiodącą do groty; było mi
smutno. Myślałem o tej młodej kobiecie ze. znamieniem na policzku, o której
mówił mi doktor... Po co ona tu jest? I czy to ona? I dlaczego myślę, że to ona? I
dlaczego nawet tak jestem tego pewny? Czyż mało jest kobiet ze znamieniem na
policzku? — Rozmyślając w ten sposób podszedłem do groty. Patrzę: w
chłodnym cieniu jej sklepienia na kamiennej ławce siedzi kobieta w słomkowym
kapelusiku, owinięta w czarny szal, z opuszczoną na piersi głową; kapelusik
zasłaniał jej twarz. Już chciałem zawrócić, aby nie zakłócać jej marzeń, gdy
spojrzała na mnie.

— Wiera! — zawołałem mimo woli.
Drgnęła i zbladła. — Wiedziałam, że pan jest tutaj — rzekła. Siadłem

przy niej i wziąłem ją za rękę. Dawno zapomniane drżenie wstrząsnęło mną
całym na dźwięk tego miłego głosu; spojrzała mi w oczy swoimi głębokimi i
spokojnymi oczami: wyrażały nieufność i jakby wyrzut.

— Dawnośmy się nie widzieli — powiedziałem.
— Dawno, i zmieniliśmy się oboje pod wielu względami.
— A więc już mnie nie kochasz!...
— Wyszłam za mąż!... — powiedziała.
— Znowu? Jednakże kilka lat temu ten powód także istniał, a mimo to...
Wyrwała swoją rękę z mojej, policzki jej zapłonęły.
— Może kochasz swego drugiego męża?...
Nie odpowiedziała i odwróciła się.
— Albo może jest bardzo zazdrosny? Milczenie.
— No cóż? Jest młody, przystojny, zapewne bogaty, więc boisz się... —

Spojrzałem na nią i zląkłem się: twarz jej miała wyraz głębokiej rozpaczy, w
oczach błyszczały łzy.

— Powiedz mi — wyszeptała wreszcie — czy wielką ci sprawia

przyjemność dręczyć mnie?... Powinna bym cię nienawidzić. Odkąd się znamy,

background image

nie dałeś mi nic prócz cierpień... — Głos jej zadrżał, pochyliła się ku mnie i
opuściła głowę na moją pierś.

„Być może —pomyślałem — dlatego właśnie mnie kochałaś: zapomina

się o radościach, nigdy o cierpieniach..."

Mocno ją objąłem i tak trwaliśmy długo. Wreszcie wargi nasze się

zbliżyły i złączyły w gorącym, upajającym pocałunku; ręce jej były zimne jak
lód, głowa płonęła. Wówczas między nami zaczęła się rozmowa, jedna z tych,
które na papierze nie mają sensu, których nie można powtórzyć i nie można
nawet zapamiętać: znaczenie dźwięków zastępuje i uzupełnia znaczenie słów
jak w operze włoskiej.

Stanowczo nie chce, bym się poznał z jej mężem, owym kulejącym

staruszkiem, którego widziałem przelotnie na bulwarze: wyszła za niego przez
wzgląd na syna. Jest bogaty i cierpi na reumatyzm. Nie pozwoliłem sobie na
najlżejszy żart na temat jego osoby: ona go szanuje jak ojca — i będzie
oszukiwała jak męża... Dziwna to rzecz serce ludzkie w ogóle, a kobiece w
szczególności!

Mąż Wiery, Sjemion Wasiliewicz G...w, jest dalekim krewnym księżny

Ligowskiej. Mieszka obok niej; Wiera często bywa u księżny; dałem jej słowo,
że poznam się z Ligowskimi i będę się zalecał do księżniczki, aby odwrócić
uwagę od Wiery. W ten sposób moje plany bynajmniej nie zostały
pokrzyżowane i będzie mi wesoło...

Wesoło!... Tak, mam już poza sobą ten okres życia duchowego, kiedy się

szuka tylko szczęścia, kiedy serce czuje konieczność kochania kogoś mocno i
namiętnie: teraz chcę tylko być kochany, i to przez bardzo niewiele kobiet;
nawet, zdaje mi się, wystarczyłoby mi jedno stałe przywiązanie: żałosny nawyk
serca!...

Jedno mnie zawsze dziwiło: nigdy nie stałem się niewolnikiem kochanej

kobiety; przeciwnie, zawsze zdobywałem nad ich wolą i sercem niezwyciężoną
władzę bynajmniej się na to nie siląc. Dlaczego tak było? — czy dlatego, że
nigdy niczego bardzo nie cenię i że każdej chwili bały się mnie utracić? czy też
jest to magnetyczny wpływ silnego organizmu? albo po prostu nie udało mi się
spotkać kobiety o zdecydowanym charakterze?

Przyznam się, istotnie nie lubię kobiet z charakterem: czyż to ich rzecz!...
Prawda, przypomniałem sobie teraz: raz jeden, tylko raz jeden kochałem

kobietę o silnej woli, której nigdy nie mogłem pokonać... Rozstaliśmy się jak
wrogowie — i kto wie, gdybym ją był spotkał pięć lat później, rozstalibyśmy się
inaczej...

Wiera jest chora, bardzo chora, choć się do tego nie przyznaje; boję się,

czy to nie suchoty lub ta choroba, którą nazywają fievre lente* — choroba
całkiem nierosyjska i nie ma dla niej nazwy w naszym języku.

(* gorączka trawiąca)

Burza zastała nas w grocie i zatrzymała pół godziny. Wiera nie kazała mi

przysięgać, że będę jej wierny, nie pytała, czy kochałem inne od czasu naszego
rozstania... Zaufała mi znowu z dawną beztroską — i nie zawiodę jej: jest ona
jedyną na świecie kobietą, której nie byłbym w stanie oszukać. Wiem, że
wkrótce znowu się rozłączymy i być może na wieki: oboje pójdziemy różnymi

background image

drogami do grobu; ale wspomnienie o niej pozostanie nietknięte w mej duszy;
zawsze jej to powtarzałem i ona mi wierzy, choć mówi przeciwnie.

Rozstaliśmy się wreszcie; długo śledziłem ją wzrokiem, póki jej kapelusik

nie zniknął za. krzakami i skałami. Serce ścisnęło mi się boleśnie jak wtedy,
gdyśmy się rozstawali po raz pierwszy. O, jak mnie to uczucie ucieszyło!
Czyżby chciała do mnie wrócić młodość ze swymi dobroczynnymi burzami, czy
też jest to tylko jej pożegnalne spojrzenie, ostatni podarunek — na pamiątkę?...
Aż śmiech bierze pomyśleć, że wyglądam jeszcze na młodego chłopca: twarz
choć blada, lecz jeszcze świeża; członki giętkie i zgrabne; gęste loki wiją się,
oczy płoną, krew kipi...

Po powrocie do domu dosiadłem konia i pojechałem w step; lubię pędzić

na gorącym koniu po wysokiej trawie naprzeciw pustynnemu wiatrowi; chciwie
łykam wonne powietrze i wlepiam wzrok w błękitną dal starając się uchwycić
mgliste zarysy przedmiotów, które z każdą chwilą stają się wyraźniejsze. Żeby
nie wiem jakie strapienie leżało na sercu, nie wiem jaki niepokój dręczył myśl,
wszystko w mgnieniu oka się rozproszy; na duszy robi się lekko", zmęczenie
ciała pokona duchową rozterkę. Nie ma kobiecego wejrzenia, którego bym nie
zapomniał, kiedy zobaczę kędzierzawe góry oświetlone południowym słońcem,
kiedy zobaczę błękitne niebo lub kiedy wsłuchuję się w szum potoku
skaczącego ze skały na skałę.

Myślę, że Kozacy nudzący się na swoich wieżyczkach strażniczych,

widząc mnie pędzącego bez potrzeby i celu, długo głowili się nad tą zagadką,
gdyż prawdopodobnie z racji ubioru wzięli mnie za Czerkiesa. Rzeczywiście,
mówiono mi, że na koniu w stroju czerkieskim jestem bardziej od wielu
Kabardyńców podobny do Kabardyńca. Istotnie, co się tyczy tego szlachetnego
bojowego ubioru, jestem skończonym dandysem: ani jednego zbędnego galonu,
kosztowna broń w prostej oprawie, futro na czapie ani za długie, ani za krótkie;
nogawice i czerewiki dopasowane jak najdokładniej; beszmet biały, czerkieska
ciemnobrunatna. Długo studiowałem góralski sposób trzymania się w siodle:
niczym nie można tak pochlebić mojej ambicji jak uznaniem mego mistrzostwa
w jeździe konnej na modłę kaukaską. Trzymam cztery wierzchowce: jednego
dla siebie, trzy dla dobrych znajomych, żeby nie było mi nudno włóczyć się
samemu po polach; korzystają oni z moich koni z przyjemnością i nigdy ze mną
nie jeżdżą. Była już szósta po południu, gdy przypomniałem sobie, że czas na
obiad; koń mój był zmęczony; wyjechałem na drogę wiodącą z Piatigorska do
kolonii niemieckiej, dokąd towarzystwo bawiące na wodach często jeździ en
piquenique.*

(*na pikniki)

Droga wije się między zaroślami, schodząc w parowy,

gdzie płyną z szumem strumienie w cieniu wysokich traw. Dokoła wznoszą się
amfiteatralnie sine masywy Besztu, Wężowej, Żelaznej i Łysej Góry.
Zjechawszy w jeden z takich parowów, nazywanych tutaj bałkami, zatrzymałem
się, by napoić konia; i wówczas ukazała się na drodze hałaśliwa i świetna
kawalkada; damy w czarnych i błękitnych amazonkach, kawalerowie w strojach
stanowiących mieszaninę czerkieskiego z niżegorodzkim: na przedzie jechał
Grusznicki z księżniczką Mery.

background image

Damy w uzdrowiskach wierzą jeszcze w napady Czerkiesów w biały

dzień; prawdopodobnie dlatego Grusznicki przewiesił przez płaszcz szablę i
zatknął za pas parę pistoletów: był dość śmieszny w tym bohaterskim stroju.
Wysoki krzak zasłaniał mnie przed nimi, ale poprzez liście mogłem widzieć
wszystko i odgadnąć po ich twarzach, że rozmowa była sentymentalna.
Wreszcie zbliżyli się do miejsca, gdzie droga schodziła w dół. Grusznicki wziął
za cugle wierzchowca księżniczki i wówczas usłyszałem koniec ich rozmowy:

— I pan przez całe życie chce zostać na Kaukazie? — mówiła

księżniczka.

— Co mi po Rosji? — odparł jej kawaler — kraj, gdzie tysiące ludzi

będzie na mnie patrzyło z pogardą dlatego, że są bogatsi ode mnie, gdy
tymczasem tutaj, tutaj ten gruby szynel nie przeszkodził mojej znajomości z
panią...

— Przeciwnie... — rzekła zarumieniona księżniczka. Twarz

Grusznickiego wyraziła zadowolenie. Mówił dalej:

— Tutaj, pod kulami dzikusów, moje życie przepłynie bujnie i szybko,

ani się spostrzegę kiedy, a gdyby Bóg zsyłał mi co roku jedno jasne kobiece
spojrzenie, podobne do tego...

W owej chwili zrównali się ze mną; uderzyłem konia batem i wyjechałem

zza krzaka...

Mon Dieu, un Circassien!*... — zawołała przerażona księżniczka.
Aby ją całkowicie wyprowadzić z błędu, lekko pochylony

odpowiedziałem po francusku:

(*Boże drogi, Czerkies)

― Ne craignez rien, madame, je ne suis pas plus dangereux que votre

cavalier.*

(* Niech się Pani nie obawia, nie jestem niebezpieczniejszy od pani towarzysza)

Zmieszała się, ale dlaczego? z powodu swej pomyłki czy też dlatego, że

moje słowa wydały się jej zuchwałe? Pragnąłbym, aby to ostatnie
przypuszczenie było słuszne. Grusznicki rzucił mi niezadowolone spojrzenie.

Późnym wieczorem, to jest o jakiejś jedenastej, poszedłem przejść się po

alei lipowej bulwaru. Miasto spało, tylko w niektórych oknach migotały światła.
Z trzech stron czerniały grzebienie skał, odnogi Maszuka, a na jego szczycie
leżała złowieszcza chmurka; księżyc wstawał na wschodzie; w dali błyszczała
srebrna frędzla ośnieżonych gór. Słychać było na przemian nawoływania
wartowników i szum gorących źródeł spuszczonych na noc. Czasami rozlegał
się po ulicy donośny tętent konia, któremu towarzyszyło skrzypienie nogajskiej
arby i smętny tatarski przyśpiew. Usiadłem na ławce i wpadłem w zadumę.
Czułem konieczność wylania swych myśli w przyjacielskiej rozmowie... ale z
kim?... Co robi teraz Wiera? myślałem... Dużo bym dał, żeby w tej chwili
uścisnąć jej rękę.

Raptem słyszę szybkie i nierówne kroki... Pewno Grusznicki...

Oczywiście!

— Skąd?
Od księżnej Ligowskiej — powiedział z wielką powagą. — Jak ta

Mery śpiewa!...

background image

— Wiesz co? — powiedziałem mu — założę się, że ona nie wie, iż jesteś

junkrem, myśli, żeś zdegradowany...

— Może być! Cóż mnie to obchodzi!... — rzekł z roztargnieniem.
— Ja też tylko tak sobie mówię...
— A czy ty wiesz, żeś ją dzisiaj strasznie rozgniewał? Uważa, że to było

niesłychane zuchwalstwo; z trudem zdołałem ją przekonać, że jesteś tak dobrze
wychowany i tak dobrze znasz wielki świat, iż nie mogłeś mieć zamiaru
obrażenia jej; ona mówi, że masz bezczelne spojrzenie i z pewnością bardzo
wysokie mniemanie o sobie.

— Nie myli się... A ty, czy nie chcesz się przypadkiem za nią ująć?
— Żałuję, że nie mam jeszcze tego prawa...
„Oho! — pomyślałem — widocznie ma już nadzieje..."
— Zresztą, tym gorzej dla ciebie — ciągnął dalej Grusznicki — teraz

trudno ci będzie zawrzeć z nimi znajomość; a szkoda! to jeden z
najprzyjemniejszych domów, jakie znam.

Uśmiechnąłem się w duchu.
— Najprzyjemniejszym dla mnie domem jest teraz mój dom — rzekłem

ziewając i wstałem chcąc odejść.

— Jednak przyznaj się, żałujesz?...
— Co za bzdura! Jeżeli zechcę, to już jutro wieczorem będę u księżnej...
— Zobaczymy...
— Nawet, żeby ci zrobić przyjemność, zacznę się zalecać do księżniczki.
— Tak, jeżeli ona zechce z tobą rozmawiać...
— Poczekam tylko na tę chwilę, kiedy rozmowa z tobą ją znudzi!..

Żegnaj!...

— A ja się powałęsam, za nic w świecie teraz nie zasnę... Wiesz co,

chodźmy lepiej do restauracji, tam grają w karty... potrzeba mi teraz silnych
wrażeń...

— Życzę ci, żebyś przegrał.
Poszedłem do domu.


21 maja

Minął prawie tydzień, a ja jeszcze nie zaznajomiłem się z Ligowskimi.

Czekam na sposobną chwilę. Grusznicki jak cień łazi za księżniczką wszędzie;
ich rozmowy nie mają końca: kiedyż on jej się znudzi?... Matka nie zwraca na to
uwagi, ponieważ Grusznicki nie jest kandydatem na męża. Oto logika matek!
Pochwyciłem dwa, trzy czułe spojrzenia — trzeba temu położyć kres.

Wczoraj przy zdroju pierwszy raz zjawiła się Wiera... Od czasu gdy

spotkaliśmy się w grocie, nie wychodziła z domu. Jednocześnie zanurzyliśmy
szklanki; nachyliła się i powiedziała mi szeptem:

— Nie chcesz się poznać z Ligowskimi!... Tylko tam możemy się

widywać...

Wymówka!... nudne! Ale zasłużyłem na nią...
A propos: jutro bal składkowy w sali restauracji, będę tańczył z

księżniczką mazura.

background image


22 maja

Sala restauracji zamieniła się w salę klubu szlacheckiego. O dziewiątej

wszyscy się zjechali. Księżna z córką zjawiły się jedne z ostatnich; wiele pań
popatrzyło na nią zawistnie i nieżyczliwie, ponieważ księżniczka Mery ubiera
się ze smakiem. Te, które uważają siebie za tutejsze arystokratki, ukrywszy
zawiść przyłączyły się do niej. Co na to poradzić? Gdzie jest towarzystwo
kobiet, tam zaraz powstaje wyższa i niższa sfera. Pod oknem w tłumie stał
Grusznicki przywarłszy twarzą do szyby i nie spuszczając oczu ze swej bogini;
ona przechodząc ledwie dostrzegalnie skinęła mu głową. Rozpromienił się...
Tańce rozpoczęły się polonezem; potem zagrano walca. Zadzwoniły ostrogi,
poły mundurów rozchyliły się i zawirowały.

Stałem za jakąś tęgą damą strojną w różowe pióra: przepych jej sukni

przypominał czasy rogówek, a pstrokacizna niegładkiej skóry — szczęśliwą
epokę muszek z czarnej tafty. Największą brodawkę na szyi zasłaniał fermoir.*

(* zapięcie naszyjnika)

Mówiła do swego kawalera, kapitana dragonów:

— Ta księżniczka Ligowska to nieznośna smarkula! Niech pan sobie

wyobrazi, potrąciła mnie i nie przeprosiła, i do tego obejrzała się i popatrzyła na
mnie przez lorgnon... C'est impayable...*

(* To niesłychane)

I czym się pyszni?

Należałoby ją nauczyć moresu...

— Nic łatwiejszego! — odparł usłużny kapitan i udał się do drugiego

pokoju.

Zaraz podszedłem do księżniczki i zaprosiłem ją do walca, korzystając ze

swobody tutejszych obyczajów, pozwalających tańczyć z nieznajomymi
damami.

Ledwie mogła opanować uśmiech i ukryć swój triumf; udało jej się jednak

dość szybko przybrać minę całkiem obojętną, a nawet surową. Niedbale oparła
rękę na moim ramieniu, z lekka przechyliła główkę na bok i zaczęliśmy tańczyć.
Nie znam kibici bardziej zmysłowej i giętkiej! Jej świeży oddech owiewał moją
twarz; chwilami lok, który oddzielił się w wirze walca od swych towarzyszy,
muskał mi gorący policzek... Zrobiłem trzy tury. (Tańczy walca nadzwyczajnie.)
Była zdyszana, oczy jej zmętniały, wpółotwarte usteczka ledwie mogły
wyszeptać niezbędne: „merci, monsieur".

Po kilku chwilach milczenia powiedziałem jej z najpokorniejszą miną:
— Słyszałem, księżniczko, że choć zupełnie pani nie znany, miałem już

nieszczęście zasłużyć na pani niełaskę... uważa mnie pani za zuchwalca... czy to
prawda?

— I chciałby pan teraz umocnić mnie w tym mniemaniu? —

odpowiedziała z ironicznym grymasikiem, który zresztą bardzo pasuje do jej
ruchliwej fizjonomii.

— Jeżeli byłem tak zuchwały, że czymkolwiek panią uraziłem, niech mi

pani pozwoli być jeszcze zuchwalszym i prosić panią o przebaczenie... I
doprawdy, bardzo bym pragnął dowieść, że się pani co do mnie omyliła...

— Będzie to dla pana dość trudne...
— Dlaczego?

background image

— Dlatego, że pan u nas nie bywa, a te bale prawdopodobnie nieczęsto

będą się powtarzały.

„To znaczy — pomyślałem — że ich drzwi są dla mnie na zawsze

zamknięte."

— Księżniczko — rzekłem z pewną irytacją — nigdy nie należy odtrącać

skruszonego przestępcy: z rozpaczy może on stać się dwakroć bardziej
grzesznym... i wówczas...

Śmiech i szepty otaczających nas zmusiły mnie do obejrzenia się i

przerwałem w pół zdania. O kilka kroków ode mnie stała grupa mężczyzn, a
między nimi kapitan dragonów, który okazał wrogie zamiary względem uroczej
księżniczki; zwłaszcza on był z czegoś bardzo zadowolony, zacierał ręce, śmiał
się i mrugał znacząco na towarzyszy. Nagle spośród nich wysunął się jegomość
we fraku z długimi wąsami i czerwoną gębą i skierował swe niepewne kroki
wprost ku księżniczce: był pijany. Zatrzymawszy się naprzeciw zmieszanej
księżniczki i założywszy ręce na plecach, wlepił w nią mętnoszare oczy i
wyrzekł chrapliwym dyszkantem:

— P e r m e t e... no, co tam!... po prostu angażuję panią do mazura...*

(* Zniekształcone – permettez... – Pani pozwoli)

— Czego pan sobie życzy? — wyrzekła drżącym głosem rzucając dokoła

błagalne spojrzenie. Niestety! jej matka była daleko, a w pobliżu nie znajdował
się żaden ze znajomych młodych ludzi; tylko adiutant zdaje się widział to
wszystko, ale schował się w tłumie, by nie być zamieszany w awanturę.

— No co? — rzekł pijany jegomość zerknąwszy na kapitana dragonów,

który dawał mu zachęcające znaki — pani sobie nie życzy?... Jednak znowu
mam zaszczyt angażować panią pour mazure... Pani może myśli, że jestem
pijany? To nic!... O wiele swobodniej, mogę panią zapewnić...

Widziałem, że gotowa jest zemdleć ze strachu i oburzenia.
Podszedłem do pijanego jegomościa, wziąłem go dość mocno za rękę i

popatrzywszy mu z uporem w oczy poprosiłem, żeby się oddalił — dlatego,
dodałem, że księżniczka już dawno obiecała tańczyć mazura ze mną.

— Ha, trudno!... innym razem! — rzekł roześmiawszy się i odszedł do

swoich zawstydzonych towarzyszy, którzy zaraz zabrali go do drugiego pokoju.

Wynagrodziło mnie głębokie, cudowne spojrzenie.
Księżniczka podeszła do matki i wszystko jej opowiedziała; księżna

odszukała mnie w tłumie i podziękowała. Oznajmiła mi, że znała moją matkę i
przyjaźniła się z półtuzinem moich ciotek.

— Nie wiem, jak się to stało, że dotychczas pana nie znamy — dodała —

ale, proszę się przyznać, tylko pan jest temu winien: pan tak od wszystkich -
stroni, że to jest aż dziwne. Mam nadzieję, że atmosfera mego salonu rozpędzi
pański spleen. Prawda?

Powiedziałem jeden z tych frazesów, które każdy winien mieć w

pogotowiu na taki wypadek.

Kadryle wlokły się strasznie długo.
Wreszcie z galerii zagrzmiał mazur; usiedliśmy z księżniczką.
Nie wspomniałem ni razu ani o pijanym jegomościu, ani o moim

poprzednim zachowaniu się, ani o Grusznickim. Wrażenie, które wywarła na

background image

niej owa przykra scena stopniowo się rozproszyło; twarzyczka jej rozkwitła;
żartowała bardzo przyjemnie; jej rozmowa była dowcipna, bez pretensji do
dowcipu, żywa i swobodna; uwagi niekiedy głębokie... Dałem jej do
zrozumienia bardzo zawiłym zdaniem, że od dawna mi się podoba. Pochyliła
główkę i zarumieniła się z lekka.

— Dziwny z pana człowiek! — rzekła potem, podniósłszy na mnie swe

aksamitne oczy i roześmiawszy się z przymusem.

— Nie chciałem pani poznać — ciągnąłem dalej — ponieważ otacza

panią zbyt gęsta ciżba wielbicieli i obawiałem się, że zniknę w niej całkowicie.

— Niepotrzebnie pan się bał! Oni wszyscy są przenudni...
— Wszyscy! Czyż wszyscy?
Popatrzyła na mnie badawczo, jakby usiłując coś sobie przypomnieć,

potem znów z lekka się zarumieniła i wreszcie wyrzekła stanowczo: wszyscy!

— Nawet mój przyjaciel Grusznicki?
— To pana przyjaciel? — rzekła z pewnym powątpiewaniem.
— Tak.
— On oczywiście nie należy do kategorii nudnych...
— Lecz do kategorii nieszczęśliwych — powiedziałem ze śmiechem.
— Oczywiście! A pana to śmieszy? Chciałabym, żeby pan był na jego

miejscu...

— No cóż! sam byłem kiedyś junkrem i doprawdy to najlepszy okres

mego życia!

— To on jest junkrem?... — rzekła szybko i potem dodała — a ja

myślałam...

— Co pani myślała?...
— Nic!... Kto jest ta pani?
W tym punkcie rozmowa zmieniła kierunek i nie wróciła już do

poprzedniego wątku.

Mazur się skończył, powiedzieliśmy sobie do widzenia. Panie się

rozjechały... Poszedłem na kolację i spotkałem Wernera.

— Aha! — powiedział — to pan taki! A chciał pan zawrzeć znajomość z

księżniczką nie inaczej jak ocaliwszy ją od pewnej śmierci.

— Zrobiłem coś lepszego — odparłem — ocaliłem ją od zemdlenia na

balu!...

— Jak to było? Niech pan opowie!...
— Nie, niech pan odgadnie, pan, który odgaduje wszystko na świecie.


23 maja

Około siódmej wieczorem spacerowałem po bulwarze. Grusznicki,

ujrzawszy mnie z daleka, zbliżył się: jakiś śmieszny zachwyt błyszczał mu w
oczach. Mocno uścisnął mi dłoń i rzekł głosem tragicznym:

— Dziękuję ci, Pieczorin... Rozumiesz mnie?...
— Nie, ale w każdym razie wdzięczność jest zbyteczna —

odpowiedziałem, istotnie nie mając na sumieniu żadnego dobrodziejstwa.

background image

— Jak to? A wczoraj? Czyś zapomniał?... Mery wszystko mi

opowiedziała...

— A co? Czy już wszystkie wasze uczucia są wspólne? i wdzięczność

również?...

— Posłuchaj — rzekł Grusznicki z wielką godnością — proszę cię, nie

pokpiwaj sobie z mej miłości, jeżeli chcesz pozostać moim przyjacielem...
Widzisz: kocham ją do szaleństwa... i sądzę, mam nadzieję, że ona też mnie
kocha... Mam do ciebie prośbę: będziesz u nich dzisiaj wieczorem; przyrzeknij
mi, że zwrócisz na wszystko uwagę; wiem, jesteś w tych rzeczach
doświadczony, lepiej ode mnie znasz kobiety... Kobiety! Kobiety! Kto je
zrozumie? Ich uśmiechy przeczą spojrzeniom, ich słowa obiecują i wabią, a ton
głosu odpycha... To błyskawicznie przenikają i odgadują najtajniejsze nasze
myśli, to nie rozumieją najwyraźniej szych aluzji... Weźmy choćby księżniczkę:
wczoraj jej oczy płonęły namiętnością, dzisiaj są bez wyrazu i zimne...

— To, być może, skutek działania wód — odpowiedziałem.
— Ty we wszystkim widzisz złą stronę... materialista! — dodał

pogardliwie. — Zresztą zmieńmy materię. — I zadowolony z lichego kalamburu
poweselał.

O dziewiątej poszliśmy razem do księżnej.
Przechodząc koło okien Wiery zobaczyłem ją siedzącą przy oknie.

Zamieniliśmy przelotne spojrzenia. Wkrótce po nas weszła do salonu
Ligowskich. Księżna przedstawiła mnie Wierze jako swojej krewnej. — Piliśmy
herbatę; gości zebrało się dużo; rozmowa była ogólna. Starałem się podobać
księżnej, żartowałem, kilka razy serdecznie się uśmiała; księżniczce również
nieraz chciało się pośmiać, ale zapanowała nad sobą, żeby nie wyjść z przyjętej
roli: uważa, że z rozmarzeniem jej do twarzy — i może się nie myli. Grusznicki
jest z pewnością bardzo rad, że moja wesołość jej się nie udziela.

Po herbacie wszyscy przeszli do salonu.
— Zadowolona jesteś, Wiero? podoba ci się moje posłuszeństwo? —

rzekłem przechodząc obok niej.

Rzuciła mi spojrzenie pełne miłości i wdzięczności. Przywykłem do tych

spojrzeń, lecz niegdyś były moim szczęściem. Księżna posadziła córkę przy
fortepianie; wszyscy prosili ją, żeby coś zaśpiewała — ja milczałem i
korzystając z rozgardiaszu odszedłem do okna z Wierą, która chciała mi
powiedzieć coś bardzo ważnego dla nas obojga... Okazało się. że chodzi o
głupstwo...

Tymczasem moja obojętność drażniła księżniczkę, jak mogłem

zmiarkować po pewnym gniewnym, iskrzącym się spojrzeniu... O,
zdumiewająco rozumiem tę mowę niemą, lecz pełną wyrazu, krótką, lecz
dosadną!...

Zaśpiewała: głos ma niebrzydki, ale śpiewa źle... zresztą nie słuchałem.

Za to Grusznicki, oparty łokciami o fortepian na wprost niej, pożerał ją oczami i
co chwila mówił półgłosem: „charmant! delicieux!”.*

(* Urocze, zachwycające!)

— Posłuchaj — mówiła mi Wiera — nie chcę, żebyś poznawał się z

moim mężem, ale musisz koniecznie podobać się księżnie; przyjdzie ci to z

background image

łatwością: ty wszystko możesz, co zechcesz. Tylko tutaj będziemy się
widywali...

— Tylko?,.. Poczerwieniała i mówiła dalej:
— Wiesz, że jestem twoją niewolnicą, nigdy nie umiałam ci się oprzeć... i

będę za to ukarana: przestaniesz mnie kochać! Przynajmniej chcę uchronić
swoją reputację... nie dla siebie: wiesz o tym bardzo dobrze... O, proszę cię: nie
męcz mnie po dawnemu swoimi niepotrzebnymi podejrzeniami i udanym
chłodem: być może, umrę wkrótce, czuję, że słabnę z dnia na dzień... a mimo to
nie mogę myśleć o przyszłym życiu, myślę tylko o tobie... Wy, mężczyźni, nie
rozumiecie, ile jest rozkoszy w spojrzeniu, w uścisku ręki... a ja, przysięgam ci,
słuchając twego głosu czuję taką głęboką, dziwną błogość, że najgorętsze
pocałunki nie mogą jej zastąpić.

Tymczasem księżniczka Mery przestała śpiewać. Szmer pochwał rozległ

się dokoła niej; podszedłem ostatni i dość niedbale powiedziałem coś o. jej
głosie.

Skrzywiła się wysunąwszy dolną wargę i dygnęła nader drwiąco.
— Jest to dla mnie tym pochlebniejsze — rzekła — że pan mnie wcale nie

słuchał; ale pan może nie lubi muzyki?...

— Przeciwnie... zwłaszcza po obiedzie.
— Grusznicki ma rację mówiąc, że pan ma arcyprozaiczne gusta... i

widzę, że pan lubi muzykę w znaczeniu gastronomicznym...

Znowu się pani myli: wcale nie jestem gastronomem, mam delikatny

żołądek. Ale muzyka po obiedzie usypia, a spać po obiedzie jest zdrowo: a więc
lubię muzykę w znaczeniu lekarskim. Wieczorem zaś przeciwnie, zanadto
drażni mi nerwy; robi mi się albo smutno, albo zbyt wesoło. I jedno, i drugie jest
męczące, jeśli nie ma pozytywnego powodu, by się smucić lub cieszyć; przy
tym smutek w towarzystwie jest śmieszny, a nadmierna wesołość
nieprzyzwoita...

Nie dosłuchała do końca, odeszła, usiadła przy Grusznickim i nawiązała

się między nimi jakaś sentymentalna rozmowa: zdaje się, że księżniczka
odpowiadała na jego mądre frazesy z pewnym roztargnieniem i niefortunnie,
choć starała się okazać, że słucha go z uwagą, bo patrzył czasem na nią
zdziwiony, usiłując odgadnąć przyczynę wewnętrznego wzburzenia, które
wyrażał chwilami jej niespokojny wzrok...

Ale ja cię przejrzałem, urocza księżniczko: strzeż się! Chcesz mi odpłacić

tą samą monetą, zranić moją miłość własną, ale to ci się nie uda! Jeżeli mi
wypowiesz wojnę, będę bezlitosny.

W ciągu tego wieczoru kilka razy starałem się umyślnie wtrącić do ich

rozmowy, lecz ona dość sucho zbywała moje uwagi, aż wreszcie z udaną złością
odszedłem od nich. Księżniczka triumfowała; Grusznicki również. Triumfujcie,
moi kochani, śpieszcie się... niedługo będziecie mogli triumfować!... Cóż na to
poradzę? mam przeczucie... Poznając kobietę, zawsze nieomylnie
odgadywałem, czy będzie mnie kochała, czy nie...

Resztę wieczoru spędziłem przy Wierze i nagadałem się do syta o

dawnych czasach... Za co mnie ona tak kocha, doprawdy nie wiem! Tym

background image

bardziej, że to jedyna kobieta, która zrozumiała mnie całkowicie, ze wszystkimi
moimi słabostkami, złymi namiętnościami... Czyżby zło było tak pociągające?...
Wyszliśmy razem z Grusznickim; na ulicy wziął mnie pod ramię i po długim
milczeniu rzekł:

— No i co?
„Głupiś" — chciałem mu odrzec, ale powstrzymałem się i tylko

wzruszyłem ramionami.

29 maja

Przez te wszystkie dni ani razu nie odstąpiłem od swego systemu.

Rozmowa ze mną zaczyna się księżniczce podobać; opowiedziałem jej niektóre
dziwne wydarzenia z mego życia i zaczyna uważać mnie za człowieka
niezwykłego. Drwię ze wszystkiego na świecie, zwłaszcza z uczuć: to ją
przeraża. Przy mnie nie śmie się zapuszczać w sentymentalne dysputy z
Grusznickim i już kilka razy odpowiadała na jego tyrady drwiącym uśmiechem,
ale za każdym razem, gdy Grusznicki do niej podchodzi, przybieram pokorną
minę i zostawiam ich we -dwoje; za pierwszym razem była temu rada lub
udawała, że tak jest; za drugim rozgniewała się na mnie; za trzecim — na
Grusznickiego.

— Pan ma bardzo mało miłości własnej! — powiedziała mi wczoraj. —

Dlaczego pan sądzi, że weselej mi z Grusznickim?

Odparłem, że poświęcam dla szczęścia przyjaciela swoją przyjemność...
— I moją — dodała.
Spojrzałem na nią badawczo i przybrałem poważną minę. Potem cały

dzień nie mówiłem z nią ani słowa... Wieczorem była zamyślona, dzisiaj rano
przy zdroju jeszcze bardziej. Gdy podszedłem do niej, z roztargnieniem słuchała
Grusznickiego, który prawdopodobnie zachwycał się naturą, lecz jak tylko
zobaczyła mnie, zaczęła się śmiać (bardzo nie w porę) udając, że mnie nie
widzi. Odszedłem dalej i zacząłem ją ukradkiem obserwować; odwróciła się od
swego rozmówcy i ziewnęła dwa razy. Stanowczo Grusznicki jej obrzydł.
Jeszcze dwa dni nie będę z nią rozmawiał.

3 czerwca

Często zadaję sobie pytanie, po co tak uporczywie ubiegam się o miłość

młodziutkiej dziewczyny, której uwieść nie chcę i z którą nigdy się nie ożenię?
Na co ta kobieca kokieteria? Wiera kocha mnie bardziej, niż księżniczka Mery
kiedykolwiek pokocha; gdyby mi się wydawała pięknością nie do zdobycia, to,
być może, znęciłaby mnie trudność przedsięwzięcia...

Ale nic podobnego! A więc nie jest to owa niespokojna potrzeba

kochania, która nas dręczy w pierwszych latach młodości, przerzuca od jednej
kobiety do drugiej, póki nie znajdziemy takiej, która nas nie znosi; tutaj zaczyna
się nasza stałość — prawdziwa nieskończona namiętność, którą matematycznie
można wyrazić linią biegnącą od punktu w przestrzeń; sekret tej
nieskończoności to jedynie niemożność osiągnięcia celu, czyli kresu.

background image

Dlaczego więc zadaję sobie tyle trudu! Czy przez zazdrość o

Grusznickiego? Biedaczysko! zgoła na nią nie zasługuje. Czy też jest to skutek
owego wstrętnego, lecz przemożnego uczucia, które zmusza nas do niweczenia
uroczych złudzeń bliźniego po to, by mieć mizerną satysfakcję powiedzenia mu,
gdy będzie w rozpaczy pytał, w co ma wierzyć:

— Mój drogi, przeżywałem to! A przecież widzisz, że jem obiad, kolację,

śpię najspokojniej w świecie i mam nadzieję, że potrafię umrzeć bez krzyku i
łez!

A jednak władanie młodą, ledwie rozwijającą się duszą daje niezmierną

rozkosz. Dusza jest jak kwiat, który najpiękniejszy zapach śle na powitanie
pierwszego promienia słońca; kwiat należy zerwać w owej chwili i
nawąchawszy się do syta rzucić na drogę: a nuż ktoś podniesie? Czuję w sobie
tę nienasyconą chciwość pochłaniającą wszystko, co spotyka na drodze: patrzę
na cierpienia i radości innych jedynie w odniesieniu do siebie, jak na pokarm
podtrzymujący moje siły duchowe. Sam nie jestem już zdolny szaleć pod
wpływem namiętnych uczuć; okoliczności zdławiły we mnie ambicję, ale
ujawniła się ona w innym kształcie, gdyż ambicja to nic innego jak żądza
władzy, a największą przyjemnością dla mnie jest podporządkowanie mojej woli
wszystkiego, co mnie otacza; wzbudzać w kimś uczucie miłości, oddania i lęku
— czyż to nie jest pierwsza oznaka i największy triumf władzy? Być dla kogoś
powodem cierpień i radości nie mając do tego żadnego pozytywnego prawa,
czyż nie jest to najsłodszy pokarm dla naszej dumy? A cóż to jest szczęście?
Nasycona duma. Gdybym uważał siebie za najlepszego, najpotężniejszego ze
wszystkich na świecie, byłbym szczęśliwy; gdyby mnie wszyscy kochali,
znalazłbym w sobie nieprzebrane źródła miłości. Zło rodzi zło; pierwsze
cierpienie daje pojęcie, jaką przyjemnością jest męczyć innego człowieka; idea
zła nie może się pomieścić w głowie ludzkiej bez tego, żeby człowiek nie chciał
zastosować jej do rzeczywistości: idee to twory organiczne, powiedział ktoś: ich
narodzenie już im nadaje kształt i tym kształtem jest działanie; ten, w czyjej
głowie zrodziło się więcej idei, więcej działaj dlatego geniusz przykuty do
urzędniczego biurka musi umrzeć lub zwariować, tak samo jak człowiek
potężnej fizycznej budowy, który prowadzi siedzący i stateczny tryb życia,
umiera na apopleksję.

Namiętności to nić innego jak idee w pierwszej fazie ich rozwoju:

znamionują młodość serca i głupcem jest ten, kto zamierza przez całe życie
przejmować się nimi: wiele spokojnych rzek bierze początek w burzliwych
wodospadach, a żadna nie burzy się i nie pieni do samego morza. Lecz ten
spokój jest często oznaką wielkiej, choć utajonej siły; pełnia i głębia uczuć i
myśli nie dopuszcza szaleńczych zrywów: dusza, cierpiąc i rozkoszując się,
zdaje przed samą sobą surowy obrachunek ze wszystkiego i przekonywa się, że
tak być powinno; wie ona, że gdyby nie było burz, ciągły żar słońca by ją
wysuszył; zagłębia się we własne życie — pieści i karze siebie jak ukochane
dziecko. Tylko osiągnąwszy ten wyższy stan poznania samego siebie człowiek
może ocenić sprawiedliwość bożą.

background image

Odczytując tę stronicę spostrzegam, że odbiegłem daleko od swego

przedmiotu... Ale cóż to szkodzi?... Przecie piszę ten dziennik dla siebie, a więc
cokolwiek w nim umieszczę, z czasem będzie dla mnie cennym wspomnieniem.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przyszedł Grusznicki i rzucił mi się na szyję — został oficerem.

Wypiliśmy szampana. Tuż za nim wszedł doktor Werner.

— Nie gratuluję panu — rzekł do Grusznickiego.
— Dlaczego?
— Dlatego, że w płaszczu żołnierskim bardzo panu do twarzy, i przyzna

pan, że mundur piechoty liniowej, uszyty tutaj, na wodach, nie uczyni pana
bardziej interesującym... Widzi pan; dotychczas był pan wyjątkiem, a teraz
podporządkuje się pan ogólnej regule.

— Mędrkuj sobie, mędrkuj, doktorze! nie zepsuje mi pan przyjemności.

On nie wie — szepnął mi na ucho Grusznicki — ile nadziei dodały mi szlify... O
szlify, szlify! wasze gwiazdki, gwiazdki przewodnie... Nie! jestem teraz
zupełnie szczęśliwy.

— Idziesz z nami na spacer do zapadliny? — spytałem go.
— Ja? za nic nie pokażę się księżniczce, póki mundur nie będzie gotów.
— Czy mam jej oznajmić twoją radość?...
— Nie, proszę cię. nie mów... Chcę ją zadziwić...
— Powiedz mi jednak, jak stoją twoje sprawy z księżniczką?
Zmieszał się i zamyślił: miał ochotę pochwalić się, skłamać — i wstyd mu

było, a zarazem wstydził się powiedzieć prawdę.

— Jak myślisz, czy ona ciebie kocha?...
— Czy kocha? Bój się Boga, Pieczorin, co ty masz za pojęcia!... jak

można tak prędko?... A nawet jeżeli kocha, to przyzwoita kobieta tego nie
powie... .

— No dobrze! I zapewne, twoim zdaniem, przyzwoity mężczyzna winien

też milczeć b swej namiętności?...

— Ech, bracie! na wszystko jest sposób; wielu rzeczy się nie mówi, lecz

odgaduje...

— To prawda... Tylko że miłość, którą czytamy w oczach, do niczego

kobiety nie obowiązuje, gdy tymczasem słowa... Strzeż się, Grusznicki, ona
ciebie zwodzi...

— Ona?... — odparł wznosząc oczy do nieba z uśmiechem zadowolonego

z siebie człowieka — żal mi ciebie, Pieczorin!...

Poszedł.
Wieczorem liczne towarzystwo udało się pieszo do zapadliny.
Zdaniem tutejszych uczonych ta zapadlina jest niczym innym, jak

wygasłym kraterem; znajduje się ona na zboczu Maszuka, o wiorstę od miasta.
Wiedzie do niej wąska ścieżka wśród zarośli i skał; idąc pod górę podałem rękę
księżniczce, opierała się na niej przez cały czas spaceru.

Rozmowa nasza zaczęła się od obmowy: nicowałem wszystkich naszych

obecnych i nieobecnych znajomych, z początku wykazywałem ich śmieszne, a

background image

potem złe strony. Wzburzyła mi się żółć, zacząłem od żartów, skończyłem na
szczerej złości. Naprzód ją to bawiło, a potem przestraszyło.

— Niebezpieczny z pana człowiek — powiedziała mi — wolałabym

dostać się w lesie pod nóż mordercy niż panu na języczek... Proszę pana
zupełnie poważnie: kiedy panu przyjdzie do głowy mówić o mnie źle, niech pan
lepiej weźmie nóż i zarżnie mnie, sądzę, że to dla pana nie będzie bardzo trudne.

— Czyż wyglądam na mordercę?
— Pan jest gorszy niż morderca.
Zamyśliłem się na chwilę i potem powiedziałem z miną człowieka

głęboko wzruszonego:

— Tak, taki był mój los od samego dzieciństwa! Wszyscy czytali na mej

twarzy oznaki złych skłonności, których nie było, ale przypuszczano, że są, i
one się we mnie zrodziły. Byłem skromny, oskarżano mnie o obłudę: stałem się
skryty. Odczuwałem głęboko dobro i zło; nikt mnie nie pieścił, wszyscy
dokuczali: stałem się zawzięty; byłem pochmurny — inne dzieci były wesołe i
gadatliwe; czułem się wyższy od nich — a uważano mnie za coś niższego.
Stałem się zawistny. Byłem gotów kochać cały świat — nikt mnie nie
zrozumiał: i nauczyłem się nienawidzieć. Moja bezbarwna młodość upłynęła na
walce z sobą i ze światem; lękając się szyderstwa najlepsze moje uczucia
chowałem w głębi serca i tam umarły. Mówiłem prawdę — nie wierzono mi:
zacząłem oszukiwać; dobrze poznawszy świat i sprężyny kierujące
społeczeństwem stałem się biegły w nauce życia i widziałem, jak inni bez tej
biegłości są szczęśliwi czerpiąc darmo te korzyści, o które tak niestrudzenie
walczyłem. I wówczas w piersi mojej zrodziła się rozpacz — nie ta rozpacz,
którą się leczy lufą pistoletu, lecz rozpacz zimna, bezsilna, ukryta pod maską
uprzejmości i dobrodusznego uśmiechu. Stałem się moralnym kaleką: jedna
połowa mej duszy przestała istnieć, wyschła, wyparowała, umarła, odciąłem ją i
odrzuciłem — podczas gdy druga drgała i żyła otwarta dla każdego, a nikt tego
nie zauważył, ponieważ nikt nie wiedział o istnieniu tej połowy, która zginęła;
ale pani wzbudziła teraz we mnie wspomnienie o niej i przeczytałem pani
epitafium na jej nagrobku. Wielu ludziom wszystkie w ogóle napisy na grobach
wydają się śmieszne, ale mnie nie, zwłaszcza kiedy wspomnę o tym, co pod
nimi spoczywa. Zresztą, nie proszę pani, byś podzielała moje zdanie; jeżeli mój
wybryk wydaje się pani śmieszny — proszę, niech się pani śmieje: uprzedzam
panią, że to nie zmartwi mnie ani trochę.

W tej samej chwili spotkały się nasze spojrzenia: w jej oczach kręciły się

łzy, ręka opierająca się na mojej drżała, policzki płonęły, było mi jej żal! Litość
— uczucie, któremu tak łatwo ulegają wszystkie kobiety zapuściło swe szpony
w jej niedoświadczone serce. Przez cały czas spaceru była roztargniona, nikogo
nie kokietowała — a to znak wielkiej wagi!

Przyszliśmy do zapadliny; damy porzuciły swych kawalerów, ale ona" nie

puściła mej ręki. Dowcipy miejscowych dandysów nie śmieszyły jej; krawędź
urwiska, przy której stała, nie przerażała jej, gdy tymczasem inne panny
piszczały i zamykały oczy.

background image

W drodze powrotnej nie wznowiłem naszej smutnej rozmowy; lecz na

moje błahe pytania i żarty odpowiadała krótko i z roztargnieniem.

— Czy pani kochała? — zagadnąłem ją wreszcie.
Spojrzała na mnie badawczo, pokiwała głową — i znowu wpadła w

zadumę: było widoczne, że chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała, od czego
zacząć; pierś jej falowała... Co na to poradzić! Muślinowy rękaw to słaba
ochrona, iskra elektryczna przebiegła z mojej do jej ręki; prawie wszystkie
namiętne uczucia tak się zaczynają i często bardzo łudzimy się sądząc, że
kobieta nas kocha za nasze fizyczne lub moralne zalety; oczywiście, one
przygotowują, skłaniają jej serce do przyjęcia świętego ognia, a jednak pierwsze
dotknięcie rozstrzyga sprawę.

— Prawda, że dzisiaj byłam bardzo miła? — powiedziała mi księżniczka

z wymuszonym uśmiechem, gdy powróciliśmy z wycieczki.

Pożegnaliśmy się.
Jest z siebie niezadowolona; oskarża się o chłód... O, to jest pierwszy,

główny triumf! Jutro zechce wynagrodzić mnie. Znam to wszystko na pamięć —
i to właśnie jest nudne!

4 czerwca

Dzisiaj widziałem się z Wierą. Zadręczała mnie swoją zazdrością.

Księżniczce, zdaje się, przyszło do głowy powierzać jej swoje sercowe
tajemnice: przyznać trzeba, że trafny wybór!

— Domyślam się, do czego to wszystko zmierza — mówiła mi Wiera —

lepiej powiedz mi teraz wprost, że ją kochasz.

— Lecz jeżeli jej nie kocham?
— To po cóż ją dręczyć, niepokoić, podniecać jej wyobraźnię?... O, ja

ciebie dobrze znam! Słuchaj, jeżeli chcesz, bym ci wierzyła, przyjedź za tydzień
do Kisłowodska! pojutrze tam się przenosimy. Księżna zostaje tu dłużej.
Wynajmij mieszkanie obok nas; zamieszkamy w dużym domu w pobliżu źródła,
na antresoli; na parterze księżna Ligowska, a obok jest dom tego samego
właściciela jeszcze nie zajęty... Przyjedziesz?...

Obiecałem — i tegoż dnia posłałem kogoś, żeby wynajął to mieszkanie.
Grusznicki przyszedł do mnie o szóstej wieczorem i oznajmił, że jutro

będzie gotów jego mundur, akurat na bal.

— Nareszcie będę z nią, tańczył cały wieczór... A to się nagadam! —

dodał.

— Kiedyż bal?
— Przecie jutro! Nie wiesz? Wielkie święto, i tutejsze władze podjęły się

go urządzić.

— Chodźmy na bulwar...
— Za nic, w tym obrzydliwym szynelu...
— Co, przestałeś go lubić?
Poszedłem sam i spotkawszy księżniczkę Mery zaprosiłem ją do mazura.

Wydawała się zdziwiona i uradowana.

background image

— Myślałam, że pan tańczy tylko z konieczności, jak zeszłym razem —

rzekła z bardzo miłym uśmiechem.

Zdawała się zgoła nie spostrzegać nieobecności Grusznickiego.
— Jutro będzie pani przyjemnie zdziwiona — powiedziałem.
— Czym?
— To sekret... na balu sama się pani domyśli.
Resztę wieczoru spędziłem u księżnej; gości nie było prócz Wiery i

pewnego arcyzabawnego staruszka. Byłem w dobrym humorze,
improwizowałem różne niezwykłe historie; księżniczka siedziała naprzeciw
mnie i słuchała moich bzdur z taką głęboką, natężoną, nawet tkliwą uwagą, że
było mi wstyd. Gdzie się podziała jej żywość, kokieteria, kaprysy, jej zuchwała
mina, pogardliwy uśmiech, roztargnione spojrzenie?...

Wiera zauważyła to wszystko; na jej schorowanej twarzy malował się

głęboki smutek; siedziała w cieniu pod oknem, wtulona w głęboki fotel...
Zrobiło mi się jej żal...

Wówczas opowiedziałem całe dramatyczne dzieje naszej znajomości —

oczywiście pod osłoną zmyślonych, nazwisk.

Tak żywo opisałem swoją tkliwość, niepokoje, zachwyty, w tak

korzystnym świetle przedstawiłem jej czyny i charakter, że chcąc nie chcąc
musiała mi przebaczyć moje umizgi do księżniczki.

Wstała, przysiadła się do nas, ożywiła się... i dopiero o drugiej w nocy

przypomnieliśmy sobie, że lekarze każą kłaść się spać o jedenastej.

3 czerwca

Na pół godziny przed balem zjawił się u mnie Grusznicki w całym

splendorze munduru liniowej piechoty. Do trzeciego guzika był przyczepiony
łańcuszek z brązu, na którym wisiała lornetka; niesłychanej wielkości epolety
były zagięte do góry w kształcie skrzydełek amora; buty mu skrzypiały, w lewej
ręce trzymał brązowe giemzowe rękawiczki i czapkę, a prawą co chwila stroszył
ufryzowany w drobne loki czub. Na jego twarzy malowały się zadowolenie z
siebie i zarazem jakaś niepewność; zaśmiewałbym się z jego odświętnej
powierzchowności, z dumnego chodu, gdyby to się zgadzało z moimi
zamiarami.

Rzucił czapkę z rękawiczkami na stół i zaczął obciągać poły i poprawiać

mundur przed lustrem. Ogromny czarny fular, nawinięty na niesłychanie
wysoką włosianą podkładkę halsztuka, która podtrzymywała mu podbródek,
wysuwał mu się na pół werszka spoza kołnierza; uważał, że to za mało:
wyciągnął go w górę aż do uszu; z wysiłku — bo kołnierz munduru był bardzo
ciasny i niesforny — twarz mu nabiegła krwią.

— Podobno w tych dniach strasznie zalecałeś się do mojej księżniczki? —

rzekł dość niedbale i nie patrząc na mnie.

— Za wysokie progi na nasze nogi! — odpowiedziałem mu powtarzając

ulubione powiedzonko jednego z najzręczniejszych urwisów minionych dni,
uwiecznionego niegdyś przez Puszkina.

background image

— Powiedz no, czy mundur dobrze na mnie leży?... Och, przeklęty Żyd!

jak pije pod pachami!... Czy nie masz perfum?

— Zmiłuj się, po co jeszcze? i tak już zalatuje od ciebie pomadą różaną...

— To nic. Daj no tu...

Wylał sobie pół flakona za halsztuk, na chustkę do nosa, na rękawy.
— Będziesz tańczył? — zapytał.
— Nie sądzę.
— Boję się, że mnie wypadnie zaczynać z księżniczką mazura, a nie

umiem prawie żadnej figury...

— A zaprosiłeś ją do mazura?
— Jeszcze nie...
— Uważaj, żeby cię kto nie uprzedził...
— Rzeczywiście? — rzekł uderzywszy się w czoło. — Żegnaj... pójdę

oczekiwać jej przy podjeździe.

Porwał czapkę i pobiegł.
W pół godziny potem poszedłem i ja. Na ulicy było ciemno i pusto;

dokoła klubu czy restauracji, co kto woli, tłoczyli się ludzie; okna lokalu były
oświetlone; wiatr wieczorny przynosił mi dźwięki muzyki pułkowej. Szedłem
wolno; było mi smutno... Czyż, myślałem sobie, moim jedynym przeznaczeniem
na ziemi jest burzenie cudzych nadziei? Odkąd żyję i działam, los jakoś zawsze
kazał mi rozwiązywać cudze dramaty, jak gdyby beze mnie nikt nie mógł ani
umrzeć, ani wpaść w rozpacz! Byłem niezbędną postacią piątego aktu; mimo
woli odgrywałem nędzną rolę kata lub zdrajcy. Jaki cel miał w tym los?...
Czyżby przeznaczył mnie na autora mieszczańskich tragedii i powieści
rodzinnych albo na pomocnika dostawcy opowiadań, na przykład dla „Biblioteki
Lektury"?... Skąd można wiedzieć?... Czyż mało ludzi rozpoczynając życie
myśli, że skończą je jak Aleksander Wielki lub lord Byron, a tymczasem
pozostają do śmierci radcami tytularnymi?...

Po wejściu na salę schowałem się w tłumie mężczyzn i zacząłem

obserwować. Grusznicki stał obok księżniczki i coś mówił z wielkim zapałem;
słuchała go z roztargnieniem, rozglądała się przyłożywszy wachlarz do ust; na
jej twarzy malowała się niecierpliwość, oczy szukały kogoś dokoła; cichutko
podszedłem z tyłu, by podsłuchać ich rozmowę.

— Księżniczko, pani mnie męczy — mówił Grusznicki — strasznie się

pani zmieniła od czasu, jakem panią widział...

— Pan też się zmienił — odpowiedziała rzuciwszy na niego szybkie

spojrzenie, w którym nie potrafił odczytać ukrytej drwiny.

—- Ja? ja się zmieniłem?... O, nigdy! Pani wie, że to niemożliwe! Kto raz

panią widział, ten na wieki uniesie z sobą pani boski obraz...

— Proszę przestać...
— Dlaczego nie chce pani teraz słuchać tego, czego pani jeszcze

niedawno i tak często chętnie słuchała?...

— Dlatego, że nie lubię powtórzeń — odparła ze śmiechem.
— O, gorzko się omyliłem!... Myślałem, szalony, że przynajmniej te

szlify dadzą mi prawo żywić nadzieję... Nie, lepiej by mi było na zawsze

background image

pozostać w tym nędznym żołnierskim szynelu, któremu, być może,
zawdzięczam pani uwagę...

— Istotnie, w szynelu o wiele bardziej panu do twarzy...
W owej chwili podszedłem i ukłoniłem się księżniczce; zarumieniła się

leciutko i wyrzekła szybko:

— Prawda, monsieur Pieczorin, że monsieur Grusznickiemu jest bardziej

do twarzy w szarym szynelu?...

— Nie zgadzam się z panią — odparłem — w mundurze wygląda jeszcze

młodziej.

Grusznicki nie wytrzymał tego ciosu: jak wszyscy chłopcy chce uchodzić

za mężczyznę w wieku dojrzałym; myśli, że na jego twarzy głębokie ślady
namiętności zastępują piętno lat. Rzucił na mnie wściekłe spojrzenie, tupnął
nogą i odszedł.

— A niech pani się przyzna — powiedziałem księżniczce — że chociaż

on zawsze był bardzo śmieszny, jednak jeszcze niedawno wydawał się pani
interesujący... w szarym szynelu...

Spuściła oczy i nie odpowiedziała.
Grusznicki cały wieczór narzucał się księżniczce, tańczył albo z nią, albo

vis-a-vis; pożerał ją wzrokiem, wzdychał i zanudzał ją błaganiami i wyrzutami.
Po trzecim kadrylu już go nienawidziła.

— Nie spodziewałem się tego po. tobie — rzekł podszedłszy do mnie i

wziąwszy mnie za rękę.

— Czego?
— Ty z nią tańczysz mazura? — spytał uroczystym tonem. — Przyznała

mi się...

— No, to co z tego? A czyż to sekret?
— Rozumie się... Powinienem był się tego spodziewać po takiej

dziewczynie... po kokietce... Ale ja się zemszczę!

— Miej pretensję do swego szynela lub do swoich epoletów, a po cóż ją

oskarżać? Cóż ona winna, że się jej już nie podobasz?...

— To po cóż było robić nadzieje?
— Po cóż miałeś nadzieje? Pragnąć i ubiegać się o coś, rozumiem, ale

któż żywi jakieś nadzieje?

— Wygrałeś zakład, choć niezupełnie — rzekł ze złośliwym uśmiechem.
Zaczął się mazur. Grusznicki wybierał tylko księżniczkę, inni danserzy co

chwila ją wybierali: to wyraźnie był spisek przeciwko mnie; tym lepiej: ona
chce rozmawiać ze mną, przeszkadzają jej — zapragnie tego w dwójnasób.
Dwa razy uścisnąłem jej rękę; za drugim razem wyrwała ją nie mówiąc ani
słowa.

— Źle będę spała dzisiejszej nocy — powiedziała mi, gdy mazur się

skończył.

— Winien temu Grusznicki.
— O, nie! — I jej twarz stała się taka zamyślona, taka smutna, że dałem

sobie słowo, iż muszę koniecznie pocałować ją tego wieczora w rękę.

background image

Zaczęto się rozjeżdżać. Pomagając księżniczce wsiąść do karety, szybko

przycisnąłem jej małą rączkę do ust. Było ciemno i nikt nie mógł tego widzieć.

Wróciłem na salę bardzo z siebie zadowolony.
Przy dużym stole jadła kolację młodzież i wśród niej Grusznicki. Gdy

wszedłem, wszyscy umilkli: widocznie mówili o mnie. Wielu boczy się na mnie
od poprzedniego balu, zwłaszcza kapitan dragonów, a teraz, zdaje się,
stanowczo tworzy się przeciw mnie wroga banda pod wodzą Grusznickiego. Ma
taką dumną i odważną minę...

Bardzo jestem rad: kocham wrogów, choć nie po chrześcijańsku. Bawią

mnie, burzą mi krew. Mieć się zawsze na baczności, chwytać każde spojrzenie,
znaczenie każdego słowa, odgadywać zamiary, niweczyć spiski, udawać
oszukanego i nagle jednym pchnięciem przewrócić cały wielki i z trudem
dźwignięty gmach podstępów i zamysłów — oto co nazywam życiem.

Podczas kolacji Grusznicki szeptał i porozumiewał się oczami z

kapitanem dragonów.

6 czerwca

Dzisiaj rano Wiera wyjechała z mężem do Kisłowodska. Spotkałem ich

karetę, kiedy szedłem do księżny Ligowskiej. Skinęła mi głową: w jej
spojrzeniu był wyrzut.

Któż jest winien? Dlaczego nie chce mi dać okazji zobaczenia się z nią na

osobności? Miłość jak ogień — bez pokarmu gaśnie. A nuż zazdrość dokona
tego, czego nie mogły moje prośby.

Siedziałem u księżnej całą godzinę. Mery nie pokazała się — chora.

Wieczorem nie było jej na bulwarze. Na nowo zorganizowana banda, uzbrojona
w lornetki, wygląda istotnie groźnie. Rad jestem, że księżniczka jest chora:
zrobiliby jej jakiś afront. Grusznicki ma potarganą fryzurę i desperacką minę;
jest, zdaje się, istotnie strapiony, zwłaszcza cierpi jego miłość własna; ale
przecie są ludzie, których nawet desperacja jest zabawna!...

Wróciwszy do domu zauważyłem, że mi czegoś brak. Nie widziałem jej!

Jest. chora! Czyżbym się naprawdę zakochał?... Co za głupstwo!

7 czerwca

O jedenastej rano — godzina, kiedy księżna Ligowska poci się w

łazienkach Jermołowskich — przechodziłem koło jej domu. Księżniczka
siedziała w zadumie przy oknie; ujrzawszy mnie zerwała się.

Wszedłem do przedpokoju; nikogo ze służby nie było i bez meldowania

się, korzystając ze swobody tutejszych obyczajów, dostałem się do bawialni.

Matowa bladość pokrywała uroczą twarz księżniczki. Stała przy

fortepianie, oparta jedną ręką o poręcz fotela: ta ręka drżała troszeczkę; wolno
podszedłem do niej i powiedziałem:

— Pani się na mnie gniewa?... Podniosła na mnie smętny, głęboki wzrok i

pokręciła głową; jej wargi chciały coś powiedzieć i nie mogły; oczy napełniły
się łzami; osunęła się na fotel i zasłoniła twarz dłońmi.

— Co pani jest? — rzekłem wziąwszy ją za rękę.

background image

— Pan mnie nie szanuje!... Proszę mi dać spokój!... Odszedłem kilka

kroków... Wyprostowała się w fotelu, oczy jej zabłysły...

Zatrzymałem się z ręką na klamce i powiedziałem:
— Proszę mi przebaczyć, księżniczko! Postąpiłem jak szaleniec... to się

więcej nie powtórzy: postaram się opanować... Po co ma pani wiedzieć, co się
działo dotychczas w mojej duszy? Nigdy się pani tego nie dowie, i tym lepiej
dla pani. Żegnam panią.

Gdym odchodził, zdawało mi się, że słyszę jej płacz.
Do wieczora włóczyłem się pieszo po okolicach Maszuka, zmęczyłem się

strasznie i po powrocie do domu rzuciłem się na łóżko zupełnie wyczerpany.
Zaszedł do mnie Werner.

— Czy to prawda — zapytał — że pan się żeni. z księżniczką Ligowską?
— Bo co?
— Całe miasto o tym mówi; wszyscy moi pacjenci są przejęci tą ważną

nowiną, a to już taki naród: wszystko wiedzą!

„To kawały Grusznickiego!" — pomyślałem.
— Doktorze, żeby dowieść, jak fałszywe są te pogłoski, oznajmiam panu

w sekrecie, że jutro przenoszę się do Kisłowodska...

— I księżniczka również?
— Nie; ona zostaje tutaj jeszcze tydzień... — Więc pan się nie żeni?...
— Doktorze, doktorze! niech pan na mnie popatrzy; czyż wyglądam na

narzeczonego lub na coś w tym rodzaju?

— Tego nie mówię... Ale wie pan, bywają wypadki... — dodał

uśmiechając się chytrze — kiedy szlachetny człowiek jest obowiązany ożenić
się, i są mamy, które bynajmniej nie zapobiegają tym wypadkom... Toteż radzę
panu, jako dobry znajomy, być ostrożniejszym. Tutaj, na wodach, jest
niesłychanie niebezpieczny klimat: ilu ja widziałem świetnych młodych ludzi,
godnych lepszego losu, a wyjeżdżających stąd wprost do ołtarza... Nawet, czy
da pan wiarę, mnie chciano ożenić. Mianowicie pewna powiatowa mama, która
miała bardzo bladą córkę. Powiedziałem na nieszczęście, że dobra cera wróci
córce po weselu; wówczas ona ze łzami wdzięczności zaproponowała mi rękę
swej córki i cały swój majątek — pięćdziesiąt dusz, zdaje się. Ale
odpowiedziałem, że się do tego nie nadaję...

Werner wyszedł święcie przekonany, że mnie ostrzegł.
Z jego słów wywnioskowałem, że o mnie i o księżniczce już

rozpuszczono w mieście różne brzydkie słuchy: to Grusznickiemu na sucho nie
ujdzie!

10 czerwca

Jestem więc już od trzech dni w Kisłowodsku. Co dzień widuję Wierę

przy zdroju na spacerze. Rano, po przebudzeniu się, siadam przy oknie i kieruję
lornetkę na jej balkon; jest już od dawna ubrana i czeka na umówiony znak;
spotykamy się niby to przypadkowo w ogrodzie, który od naszych domów
schodzi ku zdrojowi. Ożywcze górskie powietrze przywróciło jej cerę i siły. Nie
darmo Narzan nazywają źródłem-siłaczem. Tutejsi mieszkańcy twierdzą, że

background image

powietrze Kisłowodska usposabia do miłości, że tutaj następuje rozstrzygnięcie
wszystkich romansów, które się kiedykolwiek nawiązały u podnóża Maszuka. I
rzeczywiście, tutaj wszystko tchnie odludziem; tutaj wszystko jest tajemnicze
gęste cienie alei lipowych, chylących się nad potokiem, który szumiący i
spieniony padając z taili na taflę, toruje sobie drogę między zieleniejącymi
górami, wąwozy pełne mgły i milczenia, których odnogi rozbiegają się stąd na
wszystkie strony, i świeżość aromatycznego powietrza, przesyconego
zapachami wysokich południowych traw i białej akacji, i ustawiczny, rozkosznie
usypiający szum lodowato zimnych strumieni, które spotkawszy się u wylotu
doliny zgodnie biegną w zawody i wreszcie wpadają do Podkumka. Z tej strony
wąwóz jest szerszy i zamienia się w zielony parów; wije się w nim pokryta
kurzem droga. Ilekroć na nią spojrzę, wciąż mi się zdaje, że jedzie kareta, a z
okna karety wygląda różowa twarzyczka. Już dużo karet przejechało po tej
drodze — a tamtej wciąż nie ma. Osiedle leżące za twierdzą zaludniło się; w
restauracji zbudowanej na pagórku w pobliżu mojego mieszkania zaczynają
wieczorem migotać światła poprzez podwójny rząd topoli; hałas i brzęk
szklanek rozlega się do późnej nocy.

Nigdzie tak dużo jak tutaj nie wypijają wina kachetyńskiego i wody

mineralnej.

A na to, żeby mieszać te zajęcia dwa,
Amatorów jest wszędzie mnóstwo — lecz nie ja.*

(* A. Gribojedow: Mądremu biada, przekład j. Tuwima)

Grusznicki ze swoją bandą co dzień awanturuje się w knajpie i prawie się

sobie nie kłaniamy.

Przyjechał dopiero wczoraj, a zdążył już pokłócić się z trzema starszymi

kuracjuszami, którzy chcieli przed nim zająć łazienkę: stanowczo, nieszczęścia
rozwijają w nim wojowniczego ducha.

11 czerwca

Wreszcie przyjechały. Siedziałem przy oknie, gdym usłyszał turkot ich

karety: serce mi zabiło... Cóż to jest? Czyżbym był zakochany?... Mam tak
głupią naturę, że można się tego po mnie spodziewać.

Byłem u nich na obiedzie. Księżna patrzy na mnie bardzo czule i nie

odchodzi na krok od córki... niedobrze! Za to Wiera jest zazdrosna o
księżniczkę: dopiąłem więc swego! Czego kobieta nie zrobi, żeby dokuczyć
rywalce? Pamiętam, jedna pokochała mnie za to, że kochałem inną. Nie ma nic
bardziej paradoksalnego od kobiecego umysłu: kobiety trudno przekor nać o
czymkolwiek, trzeba je doprowadzić do tego, żeby same siebie przekonały;
kolejność argumentów, którymi obalają swoje uprzedzenia, jest bardzo
oryginalna: żeby nauczyć się ich dialektyki, trzeba wywrócić na opak w umyśle
wszystkie szkolne reguły logiki. Na przykład, zwykły sposób rozumowania:

„Ten człowiek mnie kocha; ale jestem mężatką; a więc nie powinnam go

kochać."

Sposób kobiecy:

background image

„Nie powinnam go kochać, ponieważ jestem mężatką: ale on mnie kocha

— a więc..."

Tutaj wielokropek, bo rozsądek już nic nie mówi; a mówi przeważnie:

język, wzrok i tuż za nimi serce, jeżeli „ono" istnieje. Co się stanie, jeśli te
notatki wpadną kiedyś w ręce kobiety? — Oszczerstwo! — zawoła z
oburzeniem.

Odkąd poeci piszą, a kobiety ich czytają (za co należy im się najgłębsza

wdzięczność), tyle razy nazywano je aniołami, że istotnie w prostocie ducha
uwierzyły w ten komplement zapominając, że tacy sami poeci za pieniądze
wysławiali Nerona jako półboga...

Mówić o kobietach z taką złośliwością byłoby rzeczą niestosowną dla

mnie, który prócz nich nic na świecie nie kochałem, dla mnie, który zawsze
byłem gotów poświęcać dla nich spokój, ambicję, życie... Ale wszak nie w
napadzie gniewu i obrażonej miłości własnej staram się zedrzeć z nich tę
czarodziejską zasłonę, przez którą przenika tylko doświadczony wzrok. Nie,
wszystko, co o nich mówię, to tylko

Umysłu chłodne postrzeżenia
I serca gorzkie są notaty.*

(* A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin , przekład A. Ważyka)

Kobiety powinny pragnąć, aby wszyscy mężczyźni znali je tak dobrze jak

ja, ponieważ kocham je stokroć więcej, odkąd się ich nie boję i pojąłem ich
słabostki.

Przy sposobności: Werner niedawno porównał kobiety z zaczarowanym

lasem, o którym opowiada Tasso w swojej Jerozolimie wyzwolonej. „Zbliż się
tylko — mówił — a wylecą na ciebie ze wszystkich stron takie straszydła, że
niech Bóg broni: obowiązek, duma, przyzwoitość, opinia publiczna, drwina,
pogarda... Nie trzeba jednak patrzeć, lecz iść prosto przed siebie; stopniowo
potwory znikają i rozwiera się przed tobą cicha i jasna polana, na której kwitnie
zielony mirt. Za to biada ci, jeżeli przy stawianiu pierwszych kroków serce ci
zadrży i obejrzysz się za siebie!"

12 czerwca

Dzisiejszy wieczór obfitował w wydarzenia. O jakieś trzy wiorsty od

Kisłowodska, w wąwozie, gdzie przepływa Podkumek, jest skała zwana
Pierścieniem; są to wrota naturalne; wznoszą się na wysokim wzgórzu i
zachodzące słońce rzuca przez nie na świat swoje ostatnie płomienne spojrzenie.
Liczna kawalkada wyruszyła tam popatrzeć na zachód słońca przez owo
kamienne okno. Nikt z nas, prawdę mówiąc, nie myślał o słońcu. Jechałem obok
księżniczki; wracając do domu trzeba było przejeżdżać Podkumek w bród.
Najpłytsze rzeczki górskie są niebezpieczne, przez to zwłaszcza, że ich dno —
istny kalejdoskop — zmienia się co dzień pod naporem fal; gdzie wczoraj był
kamień, dziś jest dół. Ująłem przy pysku konia księżniczki i wprowadziłem go
w wodę, która nie sięgała wyżej kolan; powoli zaczęliśmy się posuwać na ukos

background image

pod prąd. Wiadomo, że przejeżdżając bystre rzeczki nie należy patrzeć na wodę,
bo zaraz zakręci się w głowie. Zapomniałem uprzedzić o tym księżniczkę Mery.

Byliśmy już na środku rzeczki, w wartkim nurcie, gdy nagle zachwiała się

w siodle. — Niedobrze mi! — wyrzekła słabym głosem... Szybko pochyliłem
się ku niej, objąłem ramieniem jej giętki stan.

— Proszę patrzeć w górę! — szepnąłem jej — to nic, tylko proszę się nie

bać; jestem przy pani.

Zrobiło jej się lepiej; chciała uwolnić się od mego ramienia, ale jeszcze

mocniej objąłem jej delikatną, miękką kibić: mój policzek prawie dotykał jej
policzka, bił od niego żar.

— Co pan ze mną robi?... Mój Boże!...
Nie zwracałem uwagi na jej drżenie i zmieszanie, usta moje dotknęły jej

delikatnego policzka; drgnęła, ale nic nie powiedziała; jechaliśmy na końcu
kawalkady: nikt nie widział. Gdyśmy się wydostali na brzeg, wszyscy ruszyli
kłusem. Księżniczka wstrzymała swego konia; zostałem przy niej; widać było,
że niepokoi ją moje milczenie, ale przysiągłem sobie nie mówić ani słowa — z
ciekawości. Chciałem zobaczyć, jak się wyplącze z tej kłopotliwej sytuacji.

— Albo pan mną gardzi, albo bardzo mnie kocha! — rzekła wreszcie

głosem, w którym były łzy. — Być może, chce pan sobie zadrwić ze mnie,
zmącić mi duszę, a potem porzucić... To byłoby takie podłe, takie niskie, że
samo przypuszczenie... O, nie! prawda — dodała tonem tkliwej ufności —
prawda, że we mnie nie ma nic takiego, co wyłączałoby szacunek? Pański
zuchwały postępek... muszę, muszę panu przebaczyć, ponieważ pozwoliłam...
Niechże pan odpowiada, niech pan coś mówi, chcę słyszeć pański głos!... — W
ostatnich słowach brzmiała taka kobieca niecierpliwość, że mimo woli
uśmiechnąłem się; na szczęście zaczynało się ściemniać. Nic nie
odpowiedziałem.

— Pan milczy? — ciągnęła dalej — może pan chce, bym ja pierwsza

powiedziała, że pana kocham?

Milczałem...
— Chce pan tego? — rzekła szybko obróciwszy się ku mnie... W

stanowczości jej wzroku i głosu było coś przerażającego...

— Po co? — odpowiedziałem wzruszywszy ramionami.
Uderzyła szpicrutą swego konia i popędziła co tchu wąską, niebezpieczną

drogą; stało się to tak szybko, że ledwie mogłem ją dopędzić i to dopiero wtedy,
gdy przyłączyła się do reszty towarzystwa. Aż do samego domu mówiła i śmiała
się co chwila. W jej ruchach było coś gorączkowego; na mnie nie spojrzała ani
razu. — Wszyscy zauważyli tę niezwykłą wesołość. I księżna cieszyła się w
duchu, patrząc na córeczkę; a córeczka ma po prostu atak nerwowy: spędzi noc
bezsennie i będzie płakać. Ta myśl sprawia mi bezgraniczną rozkosz; są chwile,
gdy rozumiem Wampira. A przecież uchodzę za zacnego chłopa i ubiegam się o
to miano!

Zsiadłszy z koni panie weszły do księżnej; byłem zdenerwowany i

pojechałem w góry rozwiać kłębiące się w głowie myśli. Rosisty wieczór dyszał
upajającą świeżością. Księżyc wschodził spoza ciemnych szczytów. Każdy krok

background image

mego nie podkutego konia rozlegał się głucho w milczeniu wąwozu; przy
wodospadzie napoiłem konia, chciwie wchłonąłem w siebie ze dwa razy rześkie
powietrze południowej nocy i ruszyłem w powrotną drogę. Jechałem przez
osiedle. Światła zaczynały gasnąć w oknach; wartownicy na wałach twierdzy i
Kozacy z okolicznych pikiet nawoływali się przeciągle...

W jednym z domów osiedla, wybudowanym na skraju jaru, zauważyłem

niezwykłe oświetlenie, co pewien czas rozlegał się bezładny gwar i krzyki
zdradzające bibkę wojskowych. Zsiadłem z konia i podkradłem się pod okna;
nie domknięta okiennica pozwoliła mi widzieć ucztujących i słyszeć ich słowa.
Mówili o mnie.

Kapitan dragonów, rozgorączkowany winem, uderzył pięścią w stół

domagając się uwagi.

— Panowie! — rzekł — to do niczego niepodobne. Pieczorinowi trzeba

dać nauczkę! Te petersburskie ptaszki zawsze na wszystkich patrzą z góry, póki
nie dostaną po nosie! Pieczorin myśli, że tylko on obracał się w towarzystwie,
dlatego że nosi zawsze czyste rękawiczki i wyczyszczone buty.

— I jaki wyniosły uśmiech! A tymczasem jestem przekonany, że to tchórz

— tak, tchórz! —Jestem tego samego zdania — rzekł Grusznicki. — On się lubi
wymigiwać. Pewnego razu nagadałem mu takich rzeczy, że inny zarąbałby mnie
na miejscu, a Pieczorin obrócił wszystko w żart. Rozumie się, nie wyzwałem go,
bo to była jego rzecz, no i nie chciałem się angażować...

— Grusznicki jest zły na niego za to, że odbił mu księżniczkę —

powiedział ktoś.

— Też wymyślili! To prawda, że trochę zalecałem się do księżniczki, ale

zaraz się odsunąłem, ponieważ nie chcę się żenić, a kompromitowanie
dziewczyny sprzeciwia się moim zasadom.

— Tak, zapewniam was, że to tchórz, jakich mało, Pieczorin oczywiście,

a nie Grusznicki. O, Grusznicki to zuch, a przy tym mój prawdziwy przyjaciel!
— rzekł znowu kapitan dragonów. — Panowie! Nikt go tutaj nie broni? Nikt?
Tym lepiej! Chcecie poddać próbie jego odwagę? To nas zabawi...

— Chcemy; tylko jak?
— Posłuchajcie: Grusznicki jest na niego szczególnie zagniewany; jemu

należy się pierwsza rola! Przyczepi się do jakiegoś głupstwa i wyzwie
Pieczorina na pojedynek... Poczekajcie; w tym właśnie cały fortel... .Wyzwie na
pojedynek, dobra! Wszystko: wyzwanie, przygotowania, warunki, będzie jak
najbardziej uroczyste i straszne; już ja się tym zajmę; będę twoim sekundantem,
mój biedny druhu! Dobra! ale, ot na czym będzie polegał dowcip: nie włożymy
kul do pistoletów. Pieczorin stchórzy, gwarantuję wam za to — postawię ich o
sześć kroków, do diabła! Zgadzacie się, panowie?

— Świetnie obmyślone, zgoda! czemu nie? — rozległo się ze wszystkich

stron.

— A ty, Grusznicki?
Z drżeniem czekałem na odpowiedź Grusznickiego; zimna wściekłość

ogarniała mnie na myśl, że gdyby nie przypadek, mógłbym się stać
pośmiewiskiem tych durniów. Gdyby Grusznicki się nie zgodził, rzuciłbym mu

background image

się na szyję. Ale po dłuższej chwili milczenia wstał ze swego miejsca, podał
rękę kapitanowi i rzekł bardzo poważnie: — Dobrze, zgadzam się.

Trudno opisać zachwyt całej zacnej kompanii.
Wróciłem do domu, targany dwoma odmiennymi uczuciami. Pierwszym

był smutek. „Za co mnie oni wszyscy nienawidzą? — myślałem. — Za co? Czy
kogoś skrzywdziłem? Nie. Czyż należę do ludzi, których sam widok już
wzbudza niechęć?" I czułem, że jadowita złość stopniowo napełnia mi duszę.
„Strzeż się, panie Grusznicki! — mówiłem spacerując tam i z powrotem po
pokoju — ze mną tak żartować nie można. Może pan drogo zapłacić za aprobatę
pomysłu pańskich głupich kolegów. Nie jestem dla was zabawką!"

Nie spałem całą noc. Nad ranem byłem żółty jak cytryna.
Rano spotkałem księżniczkę przy źródle.
— Pan jest chory? — rzekła bacznie spojrzawszy na mnie.
— Nie spałem w nocy.
— I ja również... oskarżałam pana... może niesłusznie? Ale niech pan się

wytłumaczy, mogę panu przebaczyć wszystko...

— Czyż wszystko?...
— Wszystko... tylko niech pan mówi prawdę... prędzej... Widzi pan, dużo

myślałam, starałam się wytłumaczyć sobie, usprawiedliwić pańskie
postępowanie; może pan boi się przeszkód ze strony moich krewnych... to nic:
gdy się dowiedzą... (jej głos zadrżał) uproszę ich. A może pańskie osobiste
warunki... ale niech pan wie, że mogę poświęcić wszystko dla tego, kogo
kocham... O, niech pan odpowie prędzej, niech się pan zlituje... Pan mną nie
gardzi, prawda?

Chwyciła mnie za rękę.
Księżna szła przed nami z mężem Wiery i nic nie widziała, ale mogli nas

widzieć spacerujący kuracjusze, najbardziej ciekawi plotkarze ze wszystkich
ciekawskich, więc szybko uwolniłem swoją dłoń z jej namiętnego uścisku.

— Powiem pani całą prawdę — odpowiedziałem księżniczce.— nie będę

się usprawiedliwiał ani tłumaczył swych postępków. — Nie kocham pani.

Jej wargi z lekka pobladły...
— Proszę mnie zostawić samą — rzekła ledwie dosłyszalnie.
Wzruszyłem ramionami, obróciłem się i odszedłem.


14 czerwca

Czasami gardzę sobą... czy nie dlatego właśnie gardzę także innymi?...

Stałem się niezdolny do szlachetnych porywów; boję się wydać śmiesznym
samemu sobie. Inny na moim miejscu zaproponowałby (księżniczce son coeur
et sa fortune;*

(*serce i mienie)

ale słowo ożenić się ma nade mną jakąś magiczną

władzę; żebym nie wiem jak namiętnie kochał kobietę, jeśli tylko ona da mi
odczuć, że powinienem się z nią ożenić — żegnaj, miłości! moje serce zamienia
się w kamień i nic go na nowo nie rozgrzeje. Gotów jestem do wszystkich ofiar
prócz tej; dwadzieścia razy życie swoje, nawet honor postawię na kartę... lecz
wolności swej nie sprzedam. Dlaczego tak ją cenię? co ona mi daje?... do. czego
się gotuję? czego oczekuję od przyszłości?... Doprawdy, absolutnie niczego. Jest

background image

to jakiś wrodzony lęk, niewytłumaczone przeczucie... Są przecież ludzie, którzy
instynktownie boją się pająków, karaluchów, myszy... Mam się przyznać?...
Gdy byłem jeszcze dzieckiem, pewna stara baba wróżyła o mnie mojej matce:
przepowiedziała mi śmierć przez złą żonę; to mnie wówczas przejęło do głębi:
w duszy mojej zrodził się niepokonany wstręt do ożenku.. Tymczasem coś mi
mówi, że jej przepowiednia spełni się; będę się przynajmniej starał, żeby się
spełniła jak najpóźniej.

15 czerwca

Wczoraj przyjechał tutaj kuglarz Apfelbaum. Na drzwiach restauracji

pojawił się długi afisz, zawiadamiający, szanowną publiczność, że wyżej
wymieniony znakomity sztukmistrz, akrobata, chemik i optyk będzie miał
zaszczyt dać wspaniałe przedstawienie w dniu dzisiejszym o godzinie ósmej
wieczorem w sali klubu szlacheckiego (czyli — w restauracji); bilety po dwa i
pół rubla.

Wszyscy wybierają się iść popatrzeć na zadziwiającego kuglarza; nawet

księżna Ligowska, nie bacząc na to, że córka chora, wzięła dla siebie bilet.

Dziś po obiedzie przechodziłem pod oknami Wiery; siedziała na balkonie

sama; do nóg mi upadła kartka:

„Dzisiaj o godzinie dziesiątej wieczór przyjdź do mnie frontowymi

schodami; mój mąż pojechał do Piatigorska i wróci dopiero jutro rano. Służby
wraz z pokojówkami nie będzie w domu: im wszystkim rozdałam bilety,
również służbie księżnej. — Czekam na ciebie; przyjdź koniecznie."

„Aha — pomyślałem — wreszcie jednak na moim stanęło."
O, ósmej poszedłem popatrzeć na kuglarza. Publiczność zebrała się koło

dziewiątej; rozpoczęło się przedstawienie. W ostatnich rzędach krzeseł
poznałem służących i pokojówki Wiery i księżnej. Wszyscy co do jednego byli
tutaj. — Grusznicki siedział w pierwszym rzędzie ż lornetką. Kuglarz zwracał
się do niego za każdym razem, gdy była mu potrzebna chustka do nosa, zegarek,
pierścionek itd.

Grusznicki nie kłania mi się już od pewnego czasu, a teraz dwa razy

spojrzał na mnie dość zuchwale. To wszystko będzie mu przypomniane, gdy
wypadnie nam się porachować.

Przed dziesiątą wstałem i wyszedłem.
Na dworze było ciemno, choć oko wykol. Ciężkie, zimne chmury leżały

na szczytach okolicznych gór: z rzadka tylko zamierający wiatr szumiał w
wierzchołkach topoli otaczających restaurację; za jej oknami tłoczyło się
pospólstwo. Zeszedłem ze wzgórza i skręci wszy ku bramie przyśpieszyłem
kroku. Nagle wydało mi się, że ktoś za mną idzie. Zatrzymałem się i
rozejrzałem. W ciemnościach nic nie można było rozróżnić; jednakże przez
ostrożność obszedłem, niby to spacerując, dom dookoła. Przechodząc obok
okien księżniczki znowu usłyszałem za sobą kroki i jakiś człowiek, otulony w
szynel, przebiegł koło mnie. To mnie zaniepokoiło; jednak podkradłem się do
wejścia i szybko wbiegłem na ciemne schody. Drzwi się otworzyły; mała rączka
pochwyciła moją rękę...

background image

— Nikt cię nie widział? — rzekła szeptem Wiera przytuliwszy się do

mnie.

— Nikt!
— Teraz wierzysz, że cię kocham? O, długo się wahałam, długo się

męczyłam... ale ty robisz ze mną wszystko, co zechcesz.

Serce jej mocno biło, ręce były zimne jak lód. Zaczęły się wyrzuty,

zazdrości, skargi; żądała ode mnie, abym się jej przyznał do wszystkiego,
mówiąc, że z pokorą zniesie moją zdradę, ponieważ pragnie jedynie mojego
szczęścia. Niezupełnie temu wierzyłem, ale uspokoiłem ją przysięgami,
obietnicami itd.

― Więc nie ożenisz się z Mery? nie kochasz jej?... A ona myśli... czy

wiesz, że jest w tobie zakochana do szaleństwa, biedactwo!...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około drugiej po północy otworzyłem okno i związawszy dwa szale

spuściłem się z balkonu na werandę trzymając się filaru. U księżniczki jeszcze
się świeciło. Coś mnie pchnęło ku temu oknu. Firanka była niezupełnie
zasunięta i mogłem rzucić ciekawe spojrzenie do wnętrza pokoju. Mery
siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi na kolanach rękami; jej gęste włosy były
zebrane pod nocnym czepeczkiem, obszytym koronkami; duża pąsowa chustka
okrywała jej białe, szczur płe ramiona, małe nóżki ukryte były w barwnych
perskich pantofelkach. Siedziała bez ruchu z opuszczoną na piersi głową; przed
nią na stoliku leżała otwarta książka, ale jej oczy nieruchome i pełne
niewysłowionego smutku po raz setny chyba przebiegały tę samą stronicę,
podczas gdy myśli jej były daleko.

W owej chwili ktoś poruszył się za krzakiem. Zeskoczyłem z werandy na

murawę. Niewidoczna ręka chwyciła mnie za ramię. — Aha! — rzekł gruby
głos — wpadłeś!... będziesz mi tu do księżniczek chodził po nocy!...

— Trzymaj go mocniej! — zawołał drugi wyskoczywszy zza węgła.
Byli to Grusznicki i kapitan dragonów.
Uderzyłem kapitana pięścią w głowę, zwaliłem go z nóg i rzuciłem się w

krzaki. Wszystkie ścieżki ogrodu, na stoku przed naszymi domami były mi
znane.

— Złodzieje! na pomoc!... — wołali; rozległ się strzał karabinowy;

dymiąca przybitka upadła tuż przy moich nogach.

Po chwili byłem już w swoim pokoju, rozebrałem się i położyłem.

Zaledwie mój służący zamknął drzwi na klucz, gdy zaczęli się do mnie dobijać
Grusznicki i kapitan.

— Pieczorin! pan śpi? jest pan tu?... — krzyczał kapitan.
— Śpię — odpowiedziałem gniewnie.
— Wstawaj pan! — złodzieje... Czerkiesi...
— Mam katar — odpowiedziałem — boję się przeziębić.
Poszli. Niepotrzebnie się odezwałem; szukaliby mnie jeszcze z godzinę w

ogrodzie. Tymczasem zrobił się okropny alarm. Z twierdzy przypędził Kozak.
Nastąpiło ogólne poruszenie; zaczęto szukać Czerkiesów po wszystkich

background image

krzakach i rozumie się, nic nie znaleziono. Ale wiele osób zapewne żywiło
mocne przekonanie, że gdyby garnizon wykazał więcej męstwa i pośpiechu, to
co najmniej ze dwudziestu napastników padłoby na miejscu.

16 czerwca

Dzisiaj rano przy zdroju była mowa tylko o nocnym napadzie

Czerkiesów. Po wypiciu przepisanej liczby szklanek Narzanu, po przejściu się z
dziesięć razy po długiej alei lipowej spotkałem męża Wiery, który dopiero co
przyjechał z Piatigorska. Wziął mnie pod rękę i poszliśmy do restauracji na
śniadanie; strasznie się niepokoił o żonę. — Jak ona się przelękła dziś w nocy!
— mówił — że też musiało się to zdarzyć właśnie wtedy, gdy mnie nie było. —
Usiedliśmy do śniadania obok drzwi wiodących do narożnego pokoju, gdzie
znajdowało się z dziesięciu młodych ludzi, pomiędzy którymi był i Grusznicki.
Przeznaczenie po raz drugi nastręczyło mi okazję podsłuchania rozmowy, która
miała rozstrzygnąć o jego losie. Nie widział mnie, a więc nie mogłem
podejrzewać premedytacji; ale to tylko potęgowało jego winę w moich oczach.

— Ale czyż to istotnie byli Czerkiesi? — rzekł ktoś — czy widział ich

ktokolwiek?

― Opowiem wam całą historię — odparł Grusznicki — tylko proszę, nie

zdradźcie mnie; oto jak było: wczoraj pewien człowiek, którego wam nie
wymienię, przychodzi do mnie i opowiada, że widział o dziesiątej wieczorem,
jak ktoś zakradł się do domu Ligowskich. Weźcie pod uwagę, że księżna była
tutaj, a księżniczka w domu. Otóż we dwóch udaliśmy się pod okna, żeby
przydybać szczęśliwca.

― Przyznać muszę, żem się zląkł; choć mój towarzysz bardzo był zajęty

śniadaniem, mógł usłyszeć rzeczy dość dla siebie nieprzyjemne, gdyby
przypadkiem Grusznicki odgadł prawdę; ale zaślepiony zazdrością, nawet jej nie
podejrzewał. .

— Otóż — ciągnął dalej Grusznicki — poszliśmy wziąwszy ze sobą

karabin nabity ślepym nabojem, tylko tak, żeby nastraszyć. Do godziny drugiej
czekaliśmy w ogrodzie. Nareszcie Bóg wie skąd się zjawił, ale nie wyszedł
przez okno, ponieważ okno się nie otwierało, a widocznie przez oszklone drzwi
za filarem; nareszcie, powiadam, widzimy, ktoś schodzi z werandy... Ładnie się
sprawia księżniczka? co? No, już przyznam się, te moskiewskie panny! Czy
można potem czemukolwiek wierzyć? Chcieliśmy go schwytać, ale się wyrwał i
jak zając pomknął w krzaki; wtedy za nim strzeliłem.

Dokoła Grusznickiego rozległy się głosy niedowierzania.
— Nie wierzycie? — mówił dalej — daję wam szlacheckie słowo honoru,

że to wszystko szczera prawda, i na dowód gotów jestem podać wam nazwisko
tego pana. .

— Powiedz, powiedz, któż to! — rozległo się ze wszystkich stron.
— Pieczorin — odpowiedział Grusznicki.
W tej samej chwili podniósł oczy — stałem naprzeciw we drzwiach;

strasznie się zaczerwienił. Podszedłem do niego i powiedziałem wolno i
wyraźnie:

background image

— Bardzo żałuję, że wszedłem po tym, gdy pan już słowem honoru

potwierdził najohydniejszą potwarz. Moja obecność uchroniłaby pana przed
dodatkową podłością.

Grusznicki zerwał się z miejsca i chciał się zaperzyć.
— Proszę pana — ciągnąłem tym samym tonem. — proszę, niech pan

natychmiast cofnie swoje słowa; wie pan doskonale, że to jest wymysł. Nie
sądzę, aby obojętność kobiety wobec pańskich wspaniałych zalet zasługiwała na
tak okrutną zemstę. Proszę się dobrze zastanowić: podtrzymując swoje zdanie
traci pan prawo do miana uczciwego człowieka i naraża pan życie.

Grusznicki stał przede mną ze spuszczonymi oczyma, bardzo

zdenerwowany. Ale walka sumienia z miłością własną była niedługa. Siedzący
obok niego kapitan dragonów trącił go łokciem; Grusznicki drgnął i szybko mi
odpowiedział nie podnosząc oczu:

— Szanowny panie, kiedy coś mówię, to znaczy, że tak myślę i gotów

jestem powtórzyć... Nie boję się pańskich pogróżek i gotów jestem na wszystko.

— Tego pan już dowiódł — odpowiedziałem mu chłodno i wziąwszy pod

rękę kapitana dragonów wyszedłem z pokoju.

— Czego pan sobie życzy? — spytał kapitan.
— Jest pan przyjacielem Grusznickiego i zapewne będzie pan jego

sekundantem?

Kapitan skłonił się z wielką powagą.
— Odgadł pan — odpowiedział — uważam nawet za swój obowiązek być

jego sekundantem, ponieważ wyrządzona mu zniewaga dotyczy i mnie: byłem z
nim wczoraj w nocy — dodał prostując swoją przygarbioną figurę.

— A! więc to pana uderzyłem tak niezręcznie po głowie?
Zżółkł, posiniał; skryta zawziętość odmalowała mu się na twarzy.
— Będę miał zaszczyt przysłać do pana dzisiaj mojego sekundanta —

dodałem z bardzo grzecznym ukłonem udając, że nie zwracam uwagi na jego
wściekłość.

Na ganku restauracji spotkałem męża Wiery. Zdaje się, że czekał na mnie.

Pochwycił moją ręką z uczuciem podobnym do zachwytu.

— Szlachetny młody człowieku! — rzekł ze łzami w oczach. —

Wszystko słyszałem. Co za łajdak! niewdzięcznik... I przyjmuj potem takich w
przyzwoitym domu! Chwała Bogu, nie mam córek! Ale pana wynagrodzi ta, dla
której pan naraża życie. Niech pan będzie pewny mojej dyskrecji do czasu —
mówił dalej. — Sam byłem młody i służyłem w wojsku; wiem, że do tych spraw
nie należy się mieszać. Do widzenia.

Biedaczysko! cieszy się, że nie ma córek...
Poszedłem wprost do Wernera, zastałem go w domu i opowiedziałem mu

wszystko: mój stosunek do Wiery i do księżniczki oraz podsłuchaną przeze
mnie rozmowę, z której dowiedziałem się o zamiarze tych panów
wystrychnięcia mnie na dudka, zmusiwszy do pojedynkowania się ślepymi
nabojami. Ale teraz sprawa przekroczyła granicę żartu: oni zapewne nie
spodziewali się takiego rozwiązania.

background image

Doktor zgodził się być moim sekundantem; dałem mu kilka wskazówek

co do warunków pojedynku; powinien nalegać na to, aby rzecz była załatwiona
w największej tajemnicy, ponieważ choć gotów jestem w każdej chwili narażać
się na śmierć, lecz bynajmnej nie mam ochoty popsuć na zawsze swej
przyszłości na tym świecie.

Załatwiwszy to poszedłem do domu. Po godzinie doktor wrócił ze swej

wyprawy.

— Istotnie, jest przeciw panu spisek — powiedział. — Zastałem u

Grusznickiego kapitana dragonów i jeszcze jednego jegomościa, którego
nazwiska nie pamiętam. Na chwilę zatrzymałem się w przedpokoju, żeby zdjąć
kalosze. Tam u nich słychać było straszny hałas i kłótnię... „Za nic się nie
zgodzę! — mówił Grusznicki — on mnie obraził publicznie; wówczas było
zupełnie co innego..."

„A co to ciebie obchodzi? — odpowiedział kapitan — wszystko biorę na

siebie.. Byłem sekundantem w pięciu pojedynkach i wiem już, jak to urządzić.
Wszystko obmyśliłem. Proszę cię tylko nie przeszkadzaj mi. Na straszyć go nie
zaszkodzi. A po co się narażać na nie bezpieczeństwo, jeżeli można tego
uniknąć?..." W owej chwili wszedłem. Umilkli nagle. Nasze pertraktacje trwały
dość długo; wreszcie rozstrzygnęliśmy rzecz w taki sposób: o jakieś pięć wiorst
stąd jest odludny wąwóz, oni pojadą tam jutro o czwartej rano, a my
wyjedziemy w pół godziny po nich; strzelać będziecie o sześć kroków — tego
żądał sam Grusznicki. Zabity pójdzie na rachunek Czerkiesów. Ale mam
następujące podejrzenie: oni, to znaczy sekundanci, widocznie zmienili nieco
swój poprzedni plan, i chcą nabić kulą tylko pistolet Grusznickiego. To jest
troszkę podobne do morderstwa; ale w czasie wojennym, zwłaszcza w wojnie
azjatyckiej, podstępy są dopuszczalne; Grusznicki jednak, zdaje się, jest
uczciwszy od swoich kolegów. Jak pan sądzi, czy powinniśmy im dać do
zrozumienia, żeśmy się domyślili?

— Za nic w świecie, doktorze! niech pan będzie spokojny, już ja się im

nie dam.

— Co pan chce zrobić?
— To moja tajemnica.
— No, niech pan aby nie wpadnie... przecie to na sześć kroków!
— Doktorze, czekam na pana jutro o czwartej; konie będą gotowe... Do

widzenia.

Do wieczora przesiedziałem w domu, zamknąwszy się w swoim pokoju.

Przychodził lokaj: księżna mnie wzywała — kazałem powiedzieć, że jestem
chory.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Druga w nocy... nie chce mi się spać... A należałoby zasnąć, żeby jutro

ręka nie drżała. Zresztą o sześć kroków chybić trudno. Ha! panie Grusznicki!
pańska mistyfikacja panu się nie uda... zamienimy się na role, teraz mnie
wypadnie odnajdywać na pańskiej bladej twarzy oznaki tajonego strachu. Po co
pan sam wyznaczył te fatalne sześć kroków? Sądzi pan, że ja bez sprzeciwu

background image

podstawię panu swoje czoło... ale będziemy ciągnęli losy!... i wtedy... wtedy...
co się stanie, jeżeli jego szczęście przeważy? jeżeli moja gwiazda wreszcie mnie
zdradzi?... To byłoby całkiem naturalne: tak długo służyła wiernie moim
zachciankom; w niebiosach nie ma więcej stałości niż na ziemi.

No cóż? umrzeć to umrzeć! strata dla świata. niewielka; a i mnie

porządnie się już znudziło. Jestem jak człowiek, który ziewa na balu, lecz nie
jedzie spać do domu tylko dlatego, że nie ma jeszcze jego karety. Ale kareta
gotowa... żegnajcie!...

Przebiegłem w pamięci całą swoją przeszłość i mimo woli zadaję sobie

pytania: po co żyłem? w jakim ceni przyszedłem na świat? A jakiś cel istniał na
pewno i na pewno byłem przeznaczony do wyższego celu, bo czuję w mojej
duszy bezgraniczne siły... Ale nie odgadłem tego przeznaczenia, zwabiły mnie
przynęty namiętności. czczych i jałowych; z ich płomieni wyszedłem twardy i
zimny jak żelazo, lecz utraciłem na zawsze żar szlachetnych dążeń — najlepszy
kwiat życia. I od tej pory ile już razy grałem rolę topora w rękach losu!
Spadałem często bez gniewu, zawsze bez współczucia jako narzędzie kaźni na
głowę skazanych ofiar... Moja miłość nikomu nie przyniosła szczęścia, gdyż nic
nigdy nie poświęciłem dla tych, których kochałem: kochałem dla siebie, dla
własnej przyjemności, zaspokajałem tylko dziwną potrzebę serca, chciwie
pochłaniając ich uczucia, ich tkliwość, ich radości i cierpienia — i nigdy nie
mogłem się nasycić. Tak człowiek trawiony głodem zasypia wyczerpany i widzi
przed sobą wyborne potrawy i musujące wina, z zachwytem pochłania urojone
dary wyobraźni i to mu sprawia jakby pewną ulgę; ale ledwie się zbudzi —
zjawa znika... pozostaje zdwojony głód i rozpacz!

Być może, jutro umrę!... i nie pozostanie na ziemi ani jedna istota, która

by mnie całkowicie zrozumiała. Jedni uważają mnie za gorszego, inni za
lepszego, niż jestem w istocie... Jedni powiedzą: to był dobry chłop, inni —
łajdak. I jedno, i drugie będzie fałszywe. Czyż warto potem żyć? a jednak żyje
się — z ciekawości: oczekuje się czegoś nowego... Śmieszne i złość bierze!

Oto już półtora miesiąca, jak przebywam w twierdzy N; Maksym

Maksymicz poszedł na polowanie... jestem sam; siedzę przy oknie; szare
chmury zasłoniły góry aż do podnóża, poprzez mgłę słońce wydaje się żółtą
plamą. Zimno; wiatr świszcze i kołysze okiennicami... Nudno!... Będę pisał
swój dziennik, który przerwało tyle dziwnych zdarzeń.

Odczytuję ostatnią stronicę: śmieszne! — Przypuszczałem, że umrę; to

było niemożliwe: jeszcze nie wychyliłem do dna czary cierpień i teraz czuję, że
będę jeszcze długo żył.

Jak wyraźnie i plastycznie odcisnęła się cała przeszłość w mej pamięci!

Czas nie zatarł żadnego rysu, żadnego odcienia.

Pamiętam, że w ciągu nocy poprzedzającej pojedynek nie spałem ani

chwili. Długo nie mogłem pisać: opanował mnie skryty niepokój. Z godzinę
chodziłem po pokoju; potem usiadłem i otworzyłem powieść Walter Scotta,
która leżała u mnie na stole: byli to Szkoccy Purytanie; z początku czytałem z
wysiłkiem, potem zapamiętałem się, pochłonięty czarodziejską fikcją...

background image

Czyż szkockiemu bardowi nie płacą na tamtym świecie za każdą chwilę ulgi,
którą darzy jego książka?...

Wreszcie nastał świt. Moje nerwy się uspokoiły. Przejrzałem się w

lustrze; twarz, noszącą ślady męczącej bezsenności, pokrywała matowa bladość,
ale oczy, choć obwiedzione brunatnym cieniem, błyszczały dumnie i
nieubłaganie. Byłem z siebie zadowolony.

Kazałem siodłać konie, ubrałem się i pobiegłem do łazienek. Zanurzając

się w zimnym pieniącym się Narzanie czułem, jak powracają mi fizyczne i
duchowe siły. Wyszedłem z wanny świeży i rześki, jak gdybym się wybierał na
bal. I mówi się potem, że dusza nie zależy od ciała!...

W domu zastałem doktora. Miał na sobie szare rajtuzy, archałuk i

czerkieską czapkę. Wybuchnąłem śmiechem ujrzawszy tę drobną figurkę pod
ogromną kosmatą czapą: ma on twarz zgoła niewojowniczą, a tym razem była
jeszcze dłuższa niż zwykle. — Dlaczego pan jest taki smutny, doktorze? —
powiedziałem mu. — Czyż pan nie był sto razy pełnym najwyższej obojętności
świadkiem tego, jak ludzie odchodzą na tamten świat? . Niech pan sobie
wyobrazi, że mam żółtaczkę; mogę wyzdrowieć, mogę i umrzeć; jedno i drugie
jest w porządku rzeczy; niech pan się stara patrzeć na mnie jako na pacjenta
dotkniętego chorobą jeszcze panu nie znaną — i wówczas pańska ciekawość
wzmoże się do najwyższego stopnia; może pan dokonać teraz na mojej osobie
kilku ważnych obserwacji fizjologicznych... Czyż oczekiwanie gwałtownej
śmierci nie jest już prawdziwą chorobą?

Ta myśl uderzyła doktora i poweselał.
Dosiedliśmy koni; Werner uczepił się cugli oburącz i ruszyliśmy ostro; w

mig przemknęliśmy koło twierdzy przez osiedle i wjechaliśmy do wąwozu,
gdzie wiła się na wpół zarosła wysoką trawą droga co chwila przecinana
szumiącym strumieniem, przez który trzeba było przeprawiać się w bród ku
wielkiej rozpaczy doktora, ponieważ jego koń za każdym razem zatrzymywał
się w wodzie.

Nie pamiętam poranku bardziej błękitnego i świeżego! Słońce zaledwie

się pokazało spoza zielonych szczytów i połączenie pierwszego ciepła jego
promieni z konającym chłodem nocy sprowadzało na wszystkie zmysły jakąś
słodką omdlałość; do wąwozu nie docierał jeszcze radosny promień młodego
dnia, złocił tylko wierzchy urwisk wiszących z obu stron nad nami: krzewy o
gęstych liściach, rosnące w ich głębokich rozpadlinach, przy najmniejszym
powiewie wiatru obsypywały nas srebrnym deszczem. Pamiętam — właśnie
wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedtem kochałem przyrodę. Z jaką
ciekawością wpatrywałem się w każdą kroplę rosy drżącą na szerokim liściu
winorośli i odbijającą w sobie miliony tęczowych promieni! jak chciwie wzrok
mój starał się przeniknąć w zamgloną dal! Tam droga nasza stawała się węższa,
skały ciemniejsze i bardziej groźne, aż wreszcie zdawały się zwierać w
nieprzenikniony mur. Jechaliśmy w milczeniu.

— Napisał pan testament? — nagle spytał Werner.
— Nie.
— A jeżeli pana zabiją?

background image

— Spadkobiercy sami się znajdą.
— Czyż pan nie ma przyjaciół, którym chciałby pan posłać ostatnie

pożegnanie?...

Pokręciłem głową.
— Czyż nie ma na świecie kobiety, której chciałby pan zostawić coś na

pamiątkę?...

— Chce pan, doktorze — odpowiedziałem mu — żebym otworzył przed

panem moją duszę?... Widzi pan, wyrosłem z tych lat, kiedy się umiera
wymawiając imię swej bogdanki i powierzając przyjacielowi kosmyk
napomadowanych lub nie napomadowanych włosow. Myśląc o bliskiej i
możliwej śmierci myślę tylko o sobie: niektórzy nawet tego nie robią.
Przyjaciele, którzy jutro o mnie zapomną lub co gorsza, zmyślą na mój rachunek
niestworzone bajdy; kobiety, które w objęciach innego będą się ze mnie
wyśmiewać, aby nie wzbudzić w nim zazdrości o zmarłego — Bóg z nimi! Z
burzy życiowej wyniosłem tylko kilka pojęć — i ani jednego uczucia. Dawno
już żyję nie sercem, lecz głową. Ważę i analizuję swoje własne namiętności i
postępki z surową ciekawością, ale bez przejęcia. Jest we mnie dwóch ludzi:
jeden żyje w całym znaczeniu tego słowa, drugi myśli i sądzi tamtego; pierwszy,
być może, za godzinę pożegna się z panem i ze światem na wieki, a drugi...
drugi?... Popatrz, doktorze: czy widzi pan na skale na prawo trzy czerniejące
postacie? To, zdaje się, nasi przeciwnicy?...

Ruszyliśmy kłusem.
U podnóża skały w krzakach były uwiązane trzy konie; uwiązaliśmy

swoje w tym samym miejscu, a sami wąską ścieżką wdrapaliśmy się na placyk,
gdzie Oczekiwał nas Grusznicki z kapitanem dragonów i swoim drugim
sekundantem, którego nazywano Iwanem Ignatiewiczem; jego nazwiska nigdy
nie słyszałem.

— Dawno już czekamy na panów — rzekł z ironicznym uśmiechem

kapitan dragonów.

Wyjąłem zegarek i pokazałem mu. Przeprosił mówiąc, że jego zegarek się

śpieszy. Kilka chwil trwało kłopotliwe milczenie; wreszcie doktor przerwał je
zwróciwszy się do Grusznickiego:

— Zdaje mi się — rzekł — że skoro obaj przeciwnicy wykazali gotowość

walki i spłacili tym dług wobec . wymagań honoru, moglibyście, panowie,
porozumieć się i zakończyć tę sprawę polubownie.

— Jestem gotów — rzekłem.
Kapitan porozumiał się wzrokiem z Grusznickim i ten sądząc, że tchórzę,

przybrał dumną postawę, choć do tej chwili matowa bladość pokrywała mu
policzki. Odkąd przyjechaliśmy, po raz pierwszy podniósł na mnie oczy; ale w
jego spojrzeniu był jakiś niepokój zdradzający wewnętrzną walkę.

— Proszę podać swoje warunki — rzekł — i wszystko, co mogę dla pana

zrobić, niech pan będzie przekonany... — Oto moje warunki: pan teraz
publicznie cofnie swoje oszczerstwo i będzie mnie prosił o przebaczenie...

— Szanowny panie, dziwię się, jak pan śmie proponować mi takie

rzeczy?...

background image

— Cóż mogę panu zaproponować prócz tego?...
— Będziemy do siebie strzelać. Wzruszyłem ramionami.
— Dobrze; tylko niech pan pomyśli, że jeden z nas będzie zabity.
— Pragnę, żeby to był pan...
— A ja jestem głęboko przekonany, że będzie przeciwnie...
Zmieszał się, poczerwieniał, potem roześmiał się z przymusem.
Kapitan wziął go pod rękę i odprowadził na bok: długo ze sobą szeptali.

Przyjechałem w dość pojednawczym nastroju, ale to wszystko zaczynało mnie
wściekać.

Podszedł do mnie doktor.
— Proszę pana — rzekł z wyraźnym niepokojem — pan pewno

zapomniał o ich spisku?... Nie umiem nabić pistoletu, lecz w tym wypadku...
Dziwny z pana człowiek! Niech pan im powie, że zamiary ich są panu wiadome,
to się nie ośmielą... Że też się panu chce! ustrzelą pana jak ptaka...

— Proszę się nie niepokoić, doktorze, i poczekać... Wszystko tak urządzę,

że nie będą mieli żadnej przewagi. Niech sobie poszepczą...

— Panowie, to staje się nudne! — powiedziałem głośno — jak się bić to

się bić; mieliście wczoraj czas na rozmowę...

— Myśmy gotowi -— odparł kapitan. — Stawajcie, panowie!... Doktorze,

zechce pan odmierzyć sześć kroków...

— Na stanowiska, panowie — powtórzył Iwan Ignaticz piskliwym

głosem.

— Za pozwoleniem! — rzekłem — jeszcze jeden warunek; ponieważ

będziemy bić się na śmierć i życie, jesteśmy obowiązani uczynić wszystko, co
można, żeby to pozostało tajemnicą i żeby nasi sekundanci nie byli pociągnięci
do odpowiedzialności. Zgadzacie się, panowie?...

— Zgadzamy się całkowicie.
— A więc oto co obmyśliłem. Czy widzą panowie na szczycie tej urwistej

skały, na prawo, wąziutki upłaz? stamtąd do podnóża będzie ze trzydzieści
sążni, jeżeli nie więcej, na dole ostre głazy. Każdy z nas stanie na samym brzegu
upłazu; w ten sposób nawet lekka rana będzie śmiertelna: to winno być zgodne z
waszym życzeniem, ponieważ sami wyznaczyliście sześć kroków. Ten, kto
będzie ranny, zleci nieuchronnie w dół i rozbije się na miazgę; doktor wyjmie
kulę i wówczas będzie można bardzo łatwo wytłumaczyć tę niespodziewaną
śmierć nieszczęśliwym skokiem. Będziemy ciągnęli losy, kto ma pierwszy
strzelać. Oświadczam panom na zakończenie, że inaczej nie będę się bił.

— Owszem! — rzekł kapitan spojrzawszy wymownie na Grusznickiego,

który kiwnął głową na znak zgody. Twarz zmieniała mu się co chwila.
Postawiłem go w trudnej sytuacji. Pojedynkując się w zwykłych warunkach
mógł mierzyć w nogę, lekko mnie ranić i zaspokoić w ten sposób zemstę nie
obarczając nadmiernie swego sumienia; ale teraz musiał strzelić w powietrze lub
stać się mordercą, albo porzucić wreszcie swój podły zamiar i narazić siebie na
jednakowe ze mną niebezpieczeństwo. W owej chwili nie chciałbym być na jego
miejscu. Odprowadził kapitana na bok i zaczął mu coś mówić z wielkim
przejęciem; widziałem, jak jego posiniałe wargi drżały; ale kapitan odwrócił się

background image

od, niego z pogardliwym uśmiechem. — Głupi jesteś! — powiedział do
Grusznickiego dość głośno — nic nie rozumiesz! No, ruszajmy, panowie!

Wąska ścieżka wiodła między krzakami na skraj urwiska; odłamki skał

stanowiły chwiejne stopnie tych naturalnych schodów; czepiając się krzaków
zaczęliśmy się wspinać. Grusznicki szedł przodem, za nim jego sekundanci, a
potem my z doktorem.

— Podziwiam pana — rzekł doktor mocno mi uścisnąwszy rękę. —

Niech pan pozwoli, że zbadam puls!... Oho! gorączka!... ale na twarzy nic nie
znać... tylko oczy panu błyszczą mocniej niż zwykle.

Nagle drobne kamienie z grzechotem potoczyły się nam pod nogi. Co to?

Grusznicki potknął się; gałązka, -której się uchwycił, złamała się i stoczyłby się
w dół na plecach, gdyby go sekundanci nie podtrzymali.

— Niech pan uważa! — zawołałem — i nie pada przedwcześnie; to zły

omen. Niech pan sobie przypomni Juliusza Cezara!

Wdrapaliśmy się na szczyt występu skalnego; upłaz był pokryty drobnym

piaskiem, jakby umyślnie do pojedynku. Dokoła tonąc w złotej mgle poranku
tłoczyły się szczyty gór jak niezliczone stado, na południu Elbrus wznosił swój
biały masyw zamykając łańcuch pokrytych lodem szczytów, między którymi
pełzały już napływające ze wschodu wełniste obłoki. Podszedłem do krawędzi
upłazu i spojrzałem w dół, ledwo mi się nie zakręciło w głowie: tam w dole
wydawało się ciemno i zimno jak w grobie; omszałe ostre złomy skał, strącone
przez burze i czas, czekały na swoją zdobycz.

Upłaz, na którym mieliśmy się bić, był prawie regularnym trójkątem. Od

najbardziej wysuniętego kąta odmierzono sześć kroków i postanowiono, że ten,
komu wypadnie pierwszemu stawić czoło strzałowi przeciwnika, zajmie
stanowisko W samym kącie tyłem do przepaści; jeżeli nie będzie zabity, to
przeciwnicy zamienią się na miejsca.

Zdecydowałem się pozostawić wszystkie szanse Grusznickiemu; chciałem

go wypróbować; w jego duszy mogła się zbudzić iskra szlachetności i wówczas
wszystko ułożyłoby się jak najlepiej; ale miłość własna i słabość charakteru,
miały zatriumfować... Chciałem zdobyć sobie pełne prawo nieoszczędzania go,
gdyby los był dla mnie łaskawy. Któż nie zawierał takich układów ze swym
sumieniem?

— Doktorze, proszę ciągnąć losy! — rzekł kapitan.. Doktor wyjął z

kieszeni srebrną monetę i podniósł ją w górę.

— Reszka! — zawołał Grusznicki pośpiesznie jak człowiek, którego

nagle zbudził przyjacielski szturchaniec. — Orzeł! — powiedziałem,

Moneta wzleciała i spadła z brzękiem; wszyscy rzucili się ku niej.
— Ma pan szczęście — powiedziałem do Grusznickiego — pan strzela

pierwszy! Lecz niech pan pamięta: jeżeli mnie pan nie zabije, to ja nie spudłuję,
daję na to słowo honoru.

Poczerwieniał: wstyd mu było zabić bezbronnego człowieka; patrzyłem

na niego uporczywie; przez chwilę wydawało mi się, że padnie mi do nóg
błagając o przebaczenie; ale jak się przyznać do tak podłego zamiaru?...
Pozostawało mu jedno wyjście — strzelić w powietrze; byłem pewny, że strzeli

background image

w powietrze! Jedno mogło temu przeszkodzić: myśl, iż zażądam powtórnej
wymiany strzałów.

— Już czas! — szepnął mi doktor szarpiąc za rękaw — jeżeli pan teraz

nie powie, że znamy ich zamiary, to wszystko przepadło. Niech pan patrzy, on
już nabija... jeżeli pan nic nie powie, to ja sam...

— Za nic na świecie, doktorze! — odparłem przytrzymując go za rękę —

wszystko pan popsuje; dał mi pan słowo, że nie będzie pan przeszkadzał... Co
panu do tego? Może ja chcę, żeby mnie zabił...

Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
— A! to co innego!... tylko niech pan na mnie na tamtym świecie nie

narzeka...

Tymczasem kapitan nabił swoje pistolety, podał jeden Grusznickiemu

szepcząc mu coś z uśmiechem, drugi mnie.

Stanąłem w kącie upłazu mocno oparłszy się lewą nogą o kamień i nieco

nachylony naprzód, żeby w razie lekkiej rany nie przewrócić się w tył.

Grusznicki stanął naprzeciw mnie i na dany znak zaczął podnosić pistolet.

Kolana mu drżały. Mierzył mi prosto w czoło...

Niepojęta wściekłość zawrzała mi w piersiach.
Raptem opuścił lufę pistoletu i blady jak płótno odwrócił się do swego

sekundanta:

— Nie mogę — rzekł głucho.
— Tchórz! — odparł kapitan.
Rozległ się strzał. Kula drasnęła mi kolano. Odruchowo zrobiłem kilka

kroków naprzód, by czym prędzej odsunąć się od krawędzi.

— No, bracie Grusznicki, szkoda, żeś chybił!— rzekł kapitan — teraz

twoja kolej, stawaj! Uściskaj mnie przed tym; nie zobaczymy się już! —
Uściskali się; kapitan ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu: — Nie bój się
— dodał, chytrze spojrzawszy na Grusznickiego — wszystko na świecie
głupstwo!... Raz kozie śmierć!

Po tym tragicznym frazesie, powiedzianym z należytą powagą, odszedł na

swoje miejsce; Iwan Ignaticz ze łzami też uściskał Grusznickiego i oto
Grusznicki został sam naprzeciw mnie. Dotychczas staram się wyjaśnić sobie,
jakiego rodzaju uczucie wrzało wtedy w mojej piersi: był to i gniew obrażonej
miłości własnej, i. pogarda, i złość rodząca się na myśl, że ten człowiek,
patrzący teraz na mnie z taką pewnością siebie, z takim spokojnym
zuchwalstwem dwie minuty przedtem, nie narażając się na żadne
niebezpieczeństwo, chciał zabić mnie jak psa, gdyż raniony w nogę trochę
mocniej bezwarunkowo spadłbym z urwiska.

Kilka chwil patrzyłem mu badawczo w twarz usiłując dostrzec bodaj lekki

ślad skruchy. Ale wydało mi się, że powstrzymywał uśmiech.

— Radzę panu przed śmiercią się pomodlić — powiedziałem mu wtedy.
— Niech się pan o moją duszę nie troszczy więcej niż o swoją własną. O

jedno pana proszę: niech pan prędzej strzela.

background image

— Więc pan nie cofa swego oszczerstwa? nie prosi mnie o

przebaczenie?... Niech pan dobrze się zastanowi: czy sumienie nic panu nie
mówi?

— Panie Pieczorin! — zawołał kapitan dragonów — pozwoli pan sobie

zwrócić uwagę, że pan tu jest nie po to, aby spowiadać... Kończmy prędzej:
gotów ktoś przejeżdżać wąwozem i zobaczą nas.

— Dobrze. Doktorze, proszę podejść do mnie. Doktor zbliżył się. Biedny

doktor! był bledszy niż Grusznicki dziesięć minut temu. Następujące słowa
wymówiłem umyślnie z pauzami, głośno i dobitnie, jak się wypowiada wyrok
śmierci,

— Doktorze, ci panowie, prawdopodobnie z pośpiechu, zapomnieli

włożyć kuli do mojego pistoletu: proszę go na nowo nabić, i należycie!

— Nie może być! — krzyczał kapitan — nie może być! nabiłem obydwa

pistolety; chyba że z pańskiego kula wypadła... To nie moja wina! A pan nie ma
prawa nabijać ponownie... żadnego prawa... to jest całkiem wbrew prawidłom;
nie pozwolę...

— Dobrze! — powiedziałem do kapitana — jeżeli tak, to będę się z

panem strzelał na tych samych warunkach.

Stropił się.
Grusznicki stał z opuszczoną na piersi głową, zmieszany i ponury.
— Daj spokój! —rzekł wreszcie do kapitana, który chciał wyrwać mój

pistolet z rąk doktora... — Przecie sam wiesz, że mają rację.

Na próżno kapitan dawał mu różne znaki, Grusznicki nie chciał nawet

patrzeć.

Tymczasem doktor nabił pistolet i podał mi.
Zobaczywszy to kapitan plunął i tupnął nogą: — Dureń z ciebie, bratku —

rzekł — pospolity dureń!... Skoro mi zaufałeś, to trzeba było słuchać we
wszystkim... Dobrze ci tak! zdychaj sobie jak mucha... — Odwrócił się i
odchodząc wymamrotał: — A jednak to jest całkiem wbrew prawidłom.

— Grusznicki! — rzekłem — jeszcze jest czas; cofnij swoją potwarz. a ja

ci wszystko przebaczę. Nie udało ci się wystrychnąć mnie na dudka i mojej
miłości własnej stało się zadość; przypomnij sobie, byliśmy niegdyś
przyjaciółmi.

Twarz mu zapłonęła, oczy rozbłysły.
— Strzelaj pan! — odparł — sobą gardzę, a pana nienawidzę. Jeżeli pan

mnie nie zabije, zamorduję pana w nocy zza węgła. Dla nas dwóch nie ma
miejsca na ziemi...

Strzeliłem...
Gdy dym się rozwiał, Grusznickiego nie było na upłazie. Tylko pył

lekkim słupem wił się jeszcze na krawędzi urwiska. Wszyscy jednocześnie
krzyknęli.

Finita la comedia! — powiedziałem do doktora.
Nie odpowiedział i odwrócił się ze zgrozą.
Wzruszyłem ramionami i ukłoniłem się sekundantom Grusznickiego.

background image

Gdym schodził ścieżką w dół, ujrzałem między skalnymi rozpadlinami

okrwawionego trupa Grusznickiego. Odruchowo zamknąłem oczy...

Odwiązawszy konia ruszyłem stępa do domu. Na sercu leżał mi kamień.

Słońce wydawało mi się przyćmione, jego promienie mnie nie grzały.

Nie dojeżdżając do osiedla skręciłem na prawo wąwozem. Widok ludzi

ciążył mi: chciałem być sam. Rzuciwszy cugle i opuściwszy głowę na piersi
jechałem długo, wreszcie znalazłem się w miejscu zupełnie mi nie znanym;
zawróciłem konia i zacząłem odszukiwać drogę; już słońce zachodziło, gdy
podjechałem do Kisłowodska, zmęczony, na zmęczonym koniu.

Mój służący podał mi dwa listy i powiedział, że zachodził Werner: jeden

list był od Wernera, drugi... od Wiery. Otworzyłem pierwszy; był następującej
treści:

„Wszystko zostało załatwione jak najpomyślniej: zwłoki przywieziono

zniekształcone, kula z piersi wyjęta. Wszyscy są przeświadczeni, że powodem
jego śmierci był nieszczęśliwy wypadek; tylko komendant, któremu
prawdopodobnie znana jest pańska scysja z Grusznickim, pokręcił głową, ale nic
nie powiedział. Żadnych dowodów przeciwko panu nie ma i może pan spać
spokojnie... jeżeli pan może... Żegnam pana..." ..

Długo nie mogłem się zdecydować na otworzenie drugiego listu... Co ona

mogła do mnie pisać?... Ciężkie przeczucie ścisnęło mi serce.

Oto ów list, którego każde słowo wyryło się niezatarcie w mojej pamięci.
„Piszę do ciebie z całą pewnością, że nigdy więcej się nie zobaczymy.

Przed kilku laty rozstając się z tobą myślałam to samo; ale niebu podobało się
doświadczyć mnie po raz drugi; nie zniosłam tej próby, moje słabe serce uległo
znowu znanemu głosowi... nie będziesz mną za to gardził, prawda? Ten list
będzie zarazem pożegnaniem i spowiedzią: winnam powiedzieć ci wszystko, co
nagromadziło się w moim sercu, odkąd ono cię kocha. Nie będę cię oskarżała —
postąpiłeś ze mną, jak postąpiłby każdy inny mężczyzna: kochałeś mnie jak
własność, jak źródło radości, niepokojów i smutków następujących po sobie
kolejno, bez których życie jest nudne i jednostajne. Zrozumiałam to od
początku... Ale byłeś nieszczęśliwy i złożyłam ci siebie w ofierze w nadziei, że
kiedyś ocenisz tę moją ofiarę, że kiedyś pojmiesz moją głęboką tkliwość
niezależną od warunków. Upłynęło od tej pory dużo czasu: przeniknęłam wszy
stkie tajniki twojej duszy... i przekonałam się, że to była próżna nadzieja.
Bardzo to było dla mnie gorzkie! Ale moja miłość wrosła mi w duszę:
zmierzchła, lecz nie zagasła.

Rozstajemy się na wieki; jednakże możesz być pewny, że nigdy nie będę

kochała innego: dusza moja wyczerpała dla ciebie wszystkie swoje skarby,
swoje łzy i nadzieje. Ta, co cię raz pokochała, nie może patrzeć bez pewnej
pogardy na resztę mężczyzn; nie dlatego, żebyś był lepszy od innych, o nie! lecz
w twojej naturze jest coś szczególnego, tobie tylko właściwego, coś dumnego i
tajemniczego; w twoim głosie, cokolwiek byś mówił, brzmi moc nieodparta;
nikt nie umie tak ustawicznie chcieć być kochanym; w nikim zło nie bywa tak
pociągające; niczyj wzrok nie obiecuje tyle szczęśliwości'; nikt nie potrafi lepiej
wykorzystać swych walorów i nikt nie może być tak prawdziwie nieszczęśliwy

background image

jak ty, ponieważ nikt w takim stopniu nie stara się zapewnić siebie, że jest
przeciwnie.

Teraz muszę ci wytłumaczyć powód mojego pośpiesznego wyjazdu; wyda

ci się małej wagi, ponieważ tylko mnie dotyczy.

Dzisiaj rano mój mąż wszedł do mego pokoju i opowiedział o twej kłótni

z Grusznickim. Widocznie bardzo zmieniłam się na twarzy, bo długo i
badawczo patrzył mi w oczy; omal nie zemdlałam na myśl, że ty dzisiaj musisz
się bić i że ja jestem tego powodem; zdawało mi się, że zwariuję... Ale teraz,
kiedy mogę już rozumować, jestem przekonana, że będziesz żył: niemożliwe,
abyś umarł beze mnie, niemożliwe! Mój mąż długo chodził po pokoju; nie
wiem, co do mnie mówił, nie pamiętam, co mu odpowiadałam... pewno
powiedziałam mu, że cię kocham... Pamiętam tylko, że pod koniec naszej
rozmowy znieważył mnie okropnym słowem i wyszedł. Słyszałam, jak kazał
zaprzęgać do karety... Już oto trzy godziny jak siedzę przy oknie i czekam na
twój powrót... Ale ty żyjesz, ty nie możesz umrzeć!... Kareta prawie gotowa...
Żegnaj, żegnaj... Zginęłam — ale co to szkodzi?... Gdybym mogła być pewna,
że zawsze będziesz mnie pamiętał — już nie mówię kochał — nie, tylko
pamiętał... Żegnaj; idą... muszę schować list...

Ty nie kochasz Mery, prawda? nie ożenisz się z nią? Słuchaj, musisz

ponieść dla mnie tę ofiarę: ja dla ciebie straciłam wszystko na świecie..."

Jak szalony wybiegłem na ganek, wskoczyłem na swojego czerkiesa,

którego oprowadzano po podwórzu, i puściłem się w cwał drogą do Piatigorska.
Bezlitośnie popędzałem zmęczonego konia, który chrapiąc i cały w pianie unosił
mnie po kamienistej drodze.

Słońce już się schowało w czarnej chmurze spoczywającej na grzbiecie

zachodnich gór; w wąwozie zrobiło się ciemno i wilgotno. Podkumek, torując
sobie drogę wśród kamieni, huczał głucho i monotonnie. Pędziłem dławiąc się z
niecierpliwości. Jednostajna jak uderzenie młotem myśl, że już jej nie zastanę w
Piatigorsku, raniła mi serce. Przez chwilę, jeszcze przez jedną chwilę widzieć ją,
pożegnać się, uścisnąć jej rękę... Modliłem się, przeklinałem, płakałem, śmiałem
się... nie, nic nie wyrazi 'mojej trwogi, rozpaczy!... Wobec możliwości utracenia
jej na wieki Wiera stała mi się droższa nad wszystko na świecie — droższa nad
życie, honor, szczęście! Bóg wie, jakie dziwne, jakie szalone pomysły kłębiły
mi się w głowie... Pędziłem wciąż, gnając konia bezlitośnie. — I oto
spostrzegłem, że mój koń coraz ciężej dyszy; już ze dwa razy potknął się na
równej drodze... Pozostało pięć wiorst do Esentuk — kozackiej stanicy, gdzie
mogłem się przesiąść na innego konia.

Wszystko byłoby uratowane, gdyby memu koniowi starczyło jeszcze sił

przez dziesięć minut. Ale nagle wspiąwszy się po stoku niewielkiego jaru, przy
wyjeździe z gór, na ostrym zakręcie zwalił się na ziemię. Zręcznie zeskoczyłem,
chcę go podnieść, szarpię za cugle — na próżno: ledwie dosłyszalny stek
wyrwał mu się przez zaciśnięte zęby; po kilku minutach zdechł; zostałem w
stepie sam, utraciwszy ostatnią nadzieję; spróbowałem iść pieszo — nogi ugięły

background image

się pode mną; wyczerpany ciężkimi przeżyciami dnia i bezsennością, padłem na
mokrą trawę i rozpłakałem się jak dziecko.

Długo leżałem bez ruchu i gorzko płakałem nie usiłując powstrzymać łez i

łkania; myślałem, że mi się pierś rozerwie; cały mój hart, cała moja zimna krew
— znikły jak dym; dusza stała się bezsilna, rozsądek zamilkł i gdyby mnie ktoś
w owej chwili zobaczył, odwróciłby się z pogardą.

Gdy rosa nocna i górskie powietrze orzeźwiły płonącą głowę i powrócił

normalny tok myśli, zrozumiałem, że uganiać się za straconym szczęściem jest
bezcelowe, i niedorzeczne. Czego jeszcze chcę? — widzieć ją? — po co? czyż
nie skończyło się wszystko między nami? Jeden gorzki pożegnalny pocałunek
nie wzbogaci moich wspomnień, a po nim będzie nam jeszcze trudniej się
rozstać.

Jednakże cieszę się, że mogę płakać! Zresztą, być może, przyczyną tego

są rozstrojone nerwy, noc bezsenna, dwie minuty na wprost lufy pistoletu i pusty
żołądek.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Tonowe cierpienie,

mówiąc stylem wojskowym, stało się dla mnie szczęśliwą dywersją. Płakać jest
zdrowo, a przy tym, gdybym się nie był przejechał konno i nie był zmuszony
przejść w powrotnej drodze piętnastu wiorst, to i tej nocy sen nie zamknąłby mi
powiek.

Wróciłem do Kisłowodska o piątej rano, rzuciłem się, na łóżko i zasnąłem

snem Napoleona po Waterloo.

Kiedy się obudziłem, na dworze było już ciemno. Siadłem przy otwartym

oknie, rozpiąłem archałuk — i górskie powietrze orzeźwiło mi pierś, której
jeszcze, nie ukoił ciężki sen znużenia. W dali, za rzeką, poprzez wierzchołki
ocieniających ją gęstych lip migotały światłą w budynkach twierdzy i osiedla.
Na naszym podwórzu było zupełnie cicho, w domu księżnej było ciemno.
Wszedł doktor: czoło miał zachmurzone; wbrew zwyczajowi nie podał mi ręki.

— Pan skąd, doktorze?
— Od księżny Ligowskiej; córka jest chora, osłabienie nerwów...

Mniejsza z tym, ale chodzi o co innego: władze domyślają się i chociaż
konkretnie niczego nie można dowieść, jednak radzę panu zachować ostrożność.
Księżna mówiła mi teraz, że wie, iż pan strzelał się o jej córkę. Opowiedział jej
wszystko ten staruszek... jak mu tam? Był on świadkiem pańskiej scysji z
Grusznickim w restauracji. Przyszedłem pana uprzedzić. Żegnam pana. Nie
zobaczymy się już, być może pana gdzieś wyślą.

Na progu zatrzymał się: miał ochotę uścisnąć mi rękę... i gdybym mu był

okazał najlżejsze pragnienie tego, byłby mi się rzucił na szyję; ale pozostałem
zimny jak kamień, więc wyszedł.

Oto ludzie! wszyscy są tacy sami: wiedzą z góry o wszystkich złych

stronach postępku, pomagają, radzą, nawet go. pochwalają, widząc, że nie ma
innego wyjścia, ą potem umywają ręce i odwracają się z oburzeniem od tego,
kto miał odwagę wziąć na siebie cały ciężar odpowiedzialności. Wszyscy są
tacy sami, nawet najlepsi, najmądrzejsi...

background image

Nazajutrz rano, otrzymawszy od wyższej władzy rozkaz udania się do

twierdzy N., zaszedłem do księżnej pożegnać się.

Była zdziwiona, gdy na zapytanie, czy mam jej coś szczególnie ważnego

do powiedzenia, odpowiedziałem, że życzę jej wszelkiej pomyślności itd.

— A ja muszę z panem pomówić bardzo poważnie.
Usiadłem w milczeniu.
Było widoczne, że nie wiedziała, od czego zacząć; twarz jej mocno

poczerwieniała, pulchne palce stukały po stole; wreszcie zaczęła tak,
przerywanym głosem:, .

— Proszę posłuchać, monsieur Pieczorin, sądzę, że, pan jest szlachetnym

człowiekiem.

Skłoniłem się.
— Nawet jestem tego pewna — mówiła dalej — chociaż pańskie

zachowanie się budzi pewne wątpliwości; ale może pan mieć powody, których
nie znam, i z nich powinien mi się pan teraz zwierzyć. Obronił pan moją córkę
przed oszczerstwem, strzelał się pan p nią, a więc narażał pan życie... Niech pan
nie odpowiada, wiem, że się pan do tego nie przyzna, ponieważ Grusznicki
został zabity (przeżegnała się). Bóg mu przebaczy i mam nadzieję, panu
również!... To mnie nie dotyczy... nie śmiem pana sądzić, ponieważ moja córka,
choć bez winy, była tego powodem. Powiedziała mi wszystko... sądzę, że
wszystko: pan wyznał jej swoją miłość... ona wyznała panu swoją (tu księżna
ciężko westchnęła). Ale jest chora i jestem przekonana, że to. nie zwykła
choroba! Gnębi ją ukryte cierpienie; nie przyznaje się do tego, ale jestem pewna
że pan jest tego przyczyną... Proszę posłuchać: pan, być może, sądzi, że szukam
stanowisk, wielkiego bogactwa — jest pan w błędzie: chcę tylko szczęścia
córki. Pańska obecna sytuacja nie jest do pozazdroszczenia, ale może się
poprawić: ma pan majątek; kocha pana moja córka, ona jest tak wychowana, że
będzie szczęściem dla męża. Jestem bogata, a ona jest jedynaczką... Niech pan
powie, co pana powstrzymuje?... Widzi pan, nie powinna bym mówić tego
wszystkiego, ale liczę na pańskie serce, na pański honor; niech pan pamięta, że
mam jedyną córkę... jedyną... Rozpłakała się.

— Księżno — powiedziałem — nie mogę pani odpowiedzieć; niech mi

pani pozwoli pomówić z córką sam na sam.

— Nigdy! — zawołała wstając z krzesła silnie wzburzona.
— Jak pani chce — odparłem zabierając się do odejścia.
Zastanowiła się, dała mi znak ręką, bym poczekał, i wyszła.
Minęło z pięć minut; serce mi mocno biło, ale myśli były spokojne, głowa

chłodna; choć usiłowałem znaleźć w mej piersi bodaj iskrę miłości do miłej
Mery, wysiłki moje były daremne.

Drzwi się otworzyły i weszła księżniczka. Boże! jakże się zmieniła, odkąd

ją ostatni raz widziałem — a czyż to było tak dawno temu? Doszedłszy do
połowy pokoju zachwiała się; zerwałem się, podałem jej rękę i doprowadziłem
do fotelu.

Stałem naprzeciw niej. Długo milczeliśmy; jej duże oczy, pełne

niewysłowionego smutku, jak gdyby szukały w moich oczach czegoś na kształt

background image

nadziei; blade wargi na próżno usiłowały się uśmiechnąć; delikatne ręce,
złożone na kolanach, były tak chude i przezroczyste, iż żal mi się jej zrobiło.

— Księżniczko — powiedziałem — pani wie, że z pani drwiłem?... Pani

musi mną gardzić.

Na jej policzkach wystąpił chorobliwy rumieniec.
Mówiłem dalej: — A więc nie może mnie pani kochać...
Odwróciła się, oparła się łokciami o stół, zasłoniła oczy dłonią i wydało

mi się, że w oczach tych zabłysły łzy.

— Boże drogi! — wyrzekła ledwie dosłyszalnie.
To stawało się nie do zniesienia: jeszcze chwila, a padłbym jej do nóg.
— Toteż sama pani widzi — rzekłem możliwie stanowczym głosem i z

wymuszonym uśmieszkiem — sama pani widzi, że nie mogę się z panią ożenić.
Gdyby nawet pani teraz tego chciała$ to wkrótce pożałowałaby pani. Moja
rozmowa z pani mamą zmusiła mnie do tak szczerych i brutalnych obecnych
wyjaśnień; mam nadzieję, że matka pani się myli; łatwo jej to pani
wyperswaduje. Pani widzi, że gram w pani oczach jak najnędzniejszą, ohydną
rolę i nawet się do tego przyznaję: to wszystko, co mogę dla pani zrobić. Żeby
pani miała nie wiem jak złą opinię o mnie, poddaję się jej... Widzi pani, jak
nikczemnie wobec pani postąpiłem. Jeżeli nawet pani mnie kochała, to od tej
chwili pogardza mną pani, nieprawdaż?

Obróciła się ku mnie blada jak marmur, tylko jej oczy cudnie błyszczały.
— Nienawidzę pana... — powiedziała.
Podziękowałem, ukłoniłem się z szacunkiem i wyszedłem.
W godzinę potem kurierska trójka unosiła mnie z Kisłowodska, O kilka

wiorst od Esentuk poznałem przy drodze trupa mojego rączego wierzchowca;
siodło było zdjęte — prawdopodobnie zabrał je przejeżdżający Kozak— a
zamiast siodła na grzbiecie konia zobaczyłem dwa kruki. Westchnąłem i
odwróciłem się...

I teraz tutaj, w tej nudnej twierdzy, często przebiegając myślą przeszłość,

zadaję sobie pytanie: dlaczego nie chciałem wstąpić na tę otwartą mi przez los
drogę, gdzie oczekiwały mnie ciche radości i spokój ducha?... Nie, nie żyłbym
w zgodzie z taką dolą. Jestem jak żeglarz zrodzony i wyrosły na pokładzie
korsarskiego brygu: jego dusza zżyła się z burzami i bitwami; żeglarz
wyrzucony na brzeg tęskni i nudzi się, żeby nawet najsilniej wabił go cienisty
gaj, żeby najjaśniej świeciło mu pogodne słońce; chodzi sobie cały dzień po
nadbrzeżnym piasku, wsłuchuje się w jednostajny szum nadbiegających fal i
tonie wzrokiem w zamglonej dali: może zamajaczy hen, na bladej kresie
oddzielającej granatowe odmęty od szarych chmur, upragniony żagiel, co
naprzód podobny do skrzydła mewy, potem odrywa się od piany raf i stopniowo
zbliża do bezludnej przystani...

III. FATALISTA

background image

Zdarzyło mi się kiedyś spędzić dwa tygodnie w kozackiej stanicy na.

lewym skrzydle frontu; stał tam batalion piechoty; oficerowie zbierali się
kolejno jedni u drugich i wieczorami grali w karty.

Pewnego razu, znudzeni bostonem, rzuciliśmy karty pod stół i

zasiedzieliśmy się bardzo długo u majora S. rozmowa, wbrew zwyczajowi, była
interesująca. Rozprawiano o tym, że muzułmańskie wierzenie, jakoby los
człowieka był z góry napisany w niebiosach, znajduje i wśród nas, chrześcijan,
wielu zwolenników; każdy opowiadał różne niezwykłe wypadki świadczące pro
lub contra.

— Wszystko to, panowie, niczego nie dowodzi — rzekł stary major —

przecie nikt z was nie był świadkiem tych dziwnych wypadków, które mają
potwierdzać wasze zdania?

— Oczywiście, nikt — powiedziało wielu — ale słyszeliśmy od ludzi

wiarogodnych...

— To wszystko bzdura — rzekł ktoś — gdzie są ci wiarogodni ludzie, co

widzieli listę, na której oznaczona jest godzina naszej śmierci?... A jeżeli
rzeczywiście istnieje przeznaczenie, to po cóż dana nam jest wola, rozsądek?
dlaczego musimy zdawać sprawę z naszych czynów?

Wówczas jeden z oficerów, który siedział w kącie pokoju, wstał i

podszedłszy powoli do stołu ogarnął wszystkich spokojnym i uroczystym
spojrzeniem. Był z pochodzenia Serbem, jak można było wnioskować z jego
nazwiska.

Powierzchowność porucznika Wulicza całkowicie zgodna była z jego

charakterem. Wysoki wzrost i śniada cera, czarne włosy, czarne przenikliwe
oczy, duży, ale kształtny nos — cecha jego narodowości — smutny i chłodny
uśmiech wiecznie błądzący na ustach — wszystko składało się na to, by nadać
mu wygląd osobliwy, istoty niezdolnej do dzielenia się myślami i
namiętnościami z tymi, których los dał mu za kolegów.

Był mężny, mówił mało, ale dobitnie; nikomu się nie zwierzał ze swych

duchowych i rodzinnych tajemnic; wina prawie wcale nie pił, do młodych
Kozaczek — których urok trudno ocenić, gdy się ich nie widziało — nigdy się
nie umizgał. Mówiono wprawdzie, że jego wyraziste oczy nie były obojętne
żonie pułkownika; ale gniewał się nie na żarty, gdy robiono do tego aluzje.

Istniała tylko jedna namiętność,. której nie taił — namiętność do gry. Przy

zielonym stoliku zapominał o wszystkim i zazwyczaj przegrywał; ale stałe
niepowodzenia podniecały tylko jego upór. Opowiadano, że pewnego razu,
podczas wyprawy wojennej, w nocy, na poduszce trzymał bank; powodziło mu
się szalenie. Nagle rozległy się wystrzały, zatrąbiono na alarm, wszyscy się
zarwali i rzucili do broni. „Postaw va banque!" — krzyczał Wulicz, nie wstając,
do jednego z najbardziej zapalonych poniterów. „Na siódemkę" —
odpowiedział ów wybiegając. Nie bacząc na ogólne zamieszanie Wulicz
dokończył talię; karta wyszła.

Gdy zjawił się w tyralierze, była tam już gorąca strzelanina. Wulicz nie

zważał ani na kule, ani na szable czeczeńskie: szukał swego szczęśliwego
ponitera.

background image

— Siódemka wyszła! — zawołał ujrzawszy go wreszcie w łańcuchu

żołnierzy, którzy zaczęli wypierać nieprzyjaciela z lasu, i podszedłszy bliżej
wyjął sakiewkę i pugilares i oddał je szczęśliwcowi, pomimo zastrzeżeń, że nie
była to odpowiednia chwila na rozliczanie się. Dokonawszy tego
nieprzyjemnego obowiązku rzucił się naprzód, porwał za sobą żołnierzy i do
samego końca akcji z całą zimną krwią wymieniał strzały z Czeczeńcami,

Gdy porucznik Wulicz podszedł do stołu, wszyscy umilkli spodziewając

się, że wyrwie się z czymś nieoczekiwanym.

— Panowie! — rzekł (głos miał spokojny, chociaż o jeden ton niższy niż

zwykle) — panowie, na co te jałowe spory? Chcecie dowodów: proponuję wam
wypróbować na sobie, czy może człowiek rozporządzać według własnej woli
swoim życiem, czy też każdemu z nas wyznaczona jest zawczasu fatalna
chwila... Kto ma na to ochotę?

— Nie ja, nie ja! — rozległo się ze wszystkich stron. — Co za dziwak! co

mu przychodzi do głowy!...

— Proponuję zakład — powiedziałem żartem.
— Jaki?
— Twierdzę, że nie ma przeznaczenia — powiedziałem wysypując na stół

dwadzieścia czerwieńców, wszystko, co miałem w kieszeni.

— Trzymam — odpowiedział Wulicz głuchym głosem. — Majorze, pan

będzie sędzią; oto piętnaście czerwieńców; pozostałe pięć jest mi pan winien i
wyświadczy mi pan przysługę dołączając je do tych.

— Dobrze — rzekł major — tylko doprawdy nie rozumiem, o co chodzi i

jak rozstrzygniecie spór?...

Wulicz nic nie mówiąc wyszedł do sypialni majora; poszliśmy za nim.

Podszedł do ściany, na której wisiała broń różnego kalibru i na chybił trafił zdjął
z gwoździa jeden z pistoletów. Jeszcześmy go nie rozumieli; ale gdy odwiódł
kurek i nasypał na panewkę prochu, wielu z mimowolnym okrzykiem chwyciło
go za rękę.

— Co ty chcesz robić? Słuchaj, to wariactwo! — zawołano.
— Panowie! — powiedział powoli uwalniając ręce — kto ma ochotę

zapłacić za mnie dwadzieścia czerwieńców?

Wszyscy umilkli i cofnęli się.
Wulicz wyszedł do drugiego pokoju i. usiadł przy stole; wszyscy podążyli

za nim. Ruchem ręki poprosił nas, byśmy siedli dokoła. Usłuchaliśmy w
milczeniu: w owej chwili zdobył nad nami jakąś tajemniczą władzę. Spojrzałem
mu przenikliwie w oczy; ale jego spokojny i nieruchomy wzrok wytrzymał moje
badawcze spojrzenie i blade wargi uśmiechnęły się; jednak pomimo chłodnego
opanowania wydało mi się, żem dostrzegł stygmat śmierci na tej bladej twarzy.
Zauważyłem kilkakroć; i wielu starych żołnierzy potwierdzało moje
spostrzeżenie, iż nieraz na twarzy człowieka, który ma umrzeć za kilka godzin,
widać jakieś dziwne piętno nieuniknionego losu, i wprawnym oczom trudno się
omylić.

— Pan dzisiaj umrze — powiedziałem mu. Szybko się ku mnie obrócił,

ale odparł wolno i spokojnie:

background image

— Być może tak, być może nie...
Potem zwracając się do majora zapytał, czy pistolet jest nabity. Major w

zamieszaniu dobrze nie pamiętał.

— Daj spokój, Wulicz! — ktoś zawołał — pewno, że nabity, skoro wisiał

nad samą głową; że ci się chce żartować!...

— Głupi żart! — podchwycił drugi.
— Stawiam pięćdziesiąt rubli przeciw pięciu, że nie nabity! — zawołał

trzeci. Powstał nowy zakład.

Sprzykrzyła mi się ta długa ceremonia. — Proszę pana — powiedziałem

— albo niech się pan zastrzeli, albo powiesi pistolet na dawnym miejscu i idźmy
spać.

— Rozumie się — zawołało wielu — idźmy spać.
— Panowie, proszę, nie ruszajcie się z miejsc — rzekł Wulicz

przystawiwszy sobie lufę pistoletu do czoła. Wszyscy jakby skamienieli.

— Panie Pieczorin — dodał — proszę wziąć kartę i rzucić ją w górę.
Wziąłem ze stołu, jak dziś pamiętam, asa kier i rzuciłem w górę: wszyscy

wstrzymali oddech; wszystkie oczy, wyrażając lęk i jakąś nieokreśloną
ciekawość, biegły od pistoletu do fatalnego asa, który chwiejąc się w powietrzu
powoli opadał: w chwili gdy dotknął stołu, Wulicz pociągnął za cyngiel...
pistolet nie wystrzelił!

— Chwała Bogu! — wykrzyknęło wielu — nie nabity...
— Sprawdźmy jednak — rzekł Wulicz. Znowu odwiódł kurek, wycelował

w czapkę wiszącą nad oknem rozległ się wystrzał, dym napełnił pokój; gdy się
rozwiał, zdjęto czapkę, była przebita przez sam środek i kula utkwiła głęboko w
ścianie.

Upłynęło jakieś trzy minuty — nikt nie mógł wymówić słowa; Wulicz

najspokojniej przesypał moje czerwieńce do swojej sakiewki.

Zaczęły się debaty, dlaczego pistolet za pierwszym razem nie wystrzelił;

niektórzy twierdzili, że prawdopodobnie panewka była zanieczyszczona inni
mówili szeptem, że przedtem proch był wilgotny, a potem Wulicz dosypał
świeżego; ale ja twierdziłem, że to przypuszczenie jest niesłuszne, ponieważ
przez cały czas nie spuszczałem oczu z pistoletu.

— Ma pan szczęście w grze! — rzekłem do Wulicza.
— Pierwszy raz w życiu — odparł uśmiechając się z zadowoleniem — to

jest lepsze od baka i sztosa.

— Za to troszkę niebezpieczniejsze.
— A co? zaczął pan wierzyć w przeznaczenie?
— Wierzę; tylko nie rozumiem teraz, dlaczego mi się wydawało, że pan

stanowczo musi dziś umrzeć...

Ten sam człowiek, który tak niedawno mierzył sobie najspokojniej w

czoło, teraz raptem rozgniewał się i zmieszał.

— Dość już tego! — rzekł wstając — nasz zakład się skończył i obecnie

uwagi pańskie są, zdaje mi się, nie na miejscu... — Wziął czapkę i wyszedł. To
mi się wydało dziwne — i nie darmo.

background image

Wkrótce wszyscy rozeszli się po domach, rozmaicie tłumacząc sobie

dziwactwa Wulicza i jak przypuszczam, jednogłośnie nazywając mnie egoistą,
ponieważ założyłem się z człowiekiem, który chciał się zastrzelić; jak gdyby
beze mnie nie mógł znaleźć do tego stosownej okazji!

Wracałem do domu pustymi uliczkami stanicy: czerwona pełnia księżyca

niby łuna pożaru zaczynała ukazywać się spoza zębatego horyzontu domów;
gwiazdy jaśniały spokojnie na ciemnoniebieskim stropie i śmiesznym mi się
wydało, gdy sobie przypomniałem, że byli ongiś ludzie głęboko mądrzy, którzy
myśleli, iż ciała niebieskie biorą udział w naszych mizernych sporach o kawałek
ziemi lub o jakieś wymyślone prawa. No i cóż? Te pochodnie zapalone, w ich
mniemaniu tylko po to, żeby oświetlać ich bitwy i triumfy, płoną z tym samym
blaskiem, a ich żądze i nadzieje dawno zgasły wraz z nimi niczym ogieniek
wzniecony na skraju lasu przez beztroskiego wędrowca. Ale za to jaką siłę woli
dawała im pewność, że całe niebo ze swoimi niezliczonymi mieszkańcami
patrzy na nich ze współczuciem, wprawdzie niemym, lecz niezmiennym!... A
my, ich nędzni potomkowie, tułający się po ziemi bez przekonań i dumy, bez
rozkoszy i strachu — z wyjątkiem tego mimowolnego lęku ściskającego serce
na myśl o nieuchronnym końcu — my jesteśmy już niezdolni do wielkich ofiar
ani dla dobra ludzkości, ani nawet dla naszego własnego szczęścia, bo wiemy,
że jest nieosiągalne, i obojętnie wpadamy ze zwątpienia w zwątpienie, tak jak
nasi przodkowie wpadali z jednej pomyłki w drugą, lecz nie mamy, jak oni,
nadziei ani nawet tej nieokreślonej, choć istotnej rozkoszy, jaką znajduje dusza
we wszelkiej walce z ludźmi lub z losem.

Dużo innych podobnych rozmyślań snuło mi się po głowie; nie starałem

się zachować ich w pamięci, gdyż nie lubię zatrzymywać się na jakiejś
oderwanej myśli, bo i do czego to prowadzi?... We wczesnej młodości byłem
marzycielem; lubiłem pieścić na przemian to ponure, to tęczowe obrazy, które
malowała mi moja niespokojna i chciwa wyobraźnia. Ale co mi z tego
pozostało? tylko znużenie jak po nocnej walce ze zmorą i mętne wspomnienia,
pełne żalu. W tej bezpłodnej walce wyczerpałem i żar duszy, i hart woli,
niezbędne dla prawdziwego życia; wkroczyłem w to życie, przeżywszy je już w
myśli, i ogarnęła mnie nuda i obrzydzenie jak tego, kto czyta liche
naśladownictwo dawno mu znanej książki.

To, co zaszło tego wieczoru, wywarło na mnie dość głębokie wrażenie i

rozstroiło mi nerwy. Nie wiem na pewno, czy teraz wierzę, czy nie wierzę w
przeznaczenie, ale tego wieczora mocno w nie wierzyłem: dowód bił w oczy i
nie bacząc na to, że żartowałem z naszych przodków oraz z ich usłużnej
astrologii, mimo woli poszedłem w ich ślady; lecz zatrzymałem się w porę na tej
niebezpiecznej drodze i hołdując zasadzie: nic kategorycznie nie odrzucać i
niczemu ślepo nie ufać, odsunąłem na bok metafizykę i zacząłem patrzeć pod
nogi. Taka przezorność była bardzo na miejscu: o mały włos nie upadłem
natknąwszy się na coś grubego i miękkiego, lecz jak się zdawało, nieżywego.
Schylam się — księżyc już świecił wprost na drogę — i cóż się okazało?...
przede mną leżała świnia, rozrąbana szablą na połowę... Zaledwie zdążyłem się
jej przyjrzeć, usłyszałem tupot kroków: dwóch Kozaków biegło z bocznej

background image

uliczki; jeden podszedł do mnie i zapytał, czy nie widziałem pijanego Kozaka
pędzącego za świnią. Oświadczyłem im, że nie spotkałem Kozaka, i wskazałem
nieszczęsną ofiarę jego niezwykłego męstwa.

— Co za zbój! — rzekł drugi Kozak — niech tylko się napije czychiru,

zaczyna niszczyć wszystko, co napotka. Chodźmy go szukać, Jeremieicz; trzeba
go związać, bo inaczej...

Odeszli, a ja szedłem dalej, ostrożnie już teraz, i wreszcie dobrnąłem

szczęśliwie do swojej kwatery.

Mieszkałem u pewnego starego uriadnika, którego lubiłem za jego dobry

charakter, a zwłaszcza za to, że miał ładną córeczkę Nastię.

Czekała na mnie, jak zwykle, przy furtce, opatulona w szubkę; księżyc

oświetlał jej miłe usteczka, posiniałe od nocnego zimna. Poznawszy mnie
uśmiechnęła się, ale głowę miałem zaprzątniętą czym innym. — Dobranoc,
Nastia! — powiedziałem mijając ją. Chciała coś odpowiedzieć, ale tylko
westchnęła.

Zamknąłem za sobą drzwi swego pokoju, zapaliłem świecę i rzuciłem się

na łóżko; ale sen tym razem kazał na siebie czekać dłużej niż zazwyczaj. Już
zaczynało świtać, gdym zasnął, ale widocznie było mi sądzone, że tej nocy się
nie wyśpię. O czwartej rano dwie pięści załomotały w moje okno. Zerwałem się:
co takiego?... — Wstawaj, ubieraj się! — krzyczało do mnie kilka głosów.
Ubrałem się pośpiesznie i wyszedłem. — Wiesz, co się stało? — powiedziało mi
jednocześnie trzech oficerów, którzy przyszli po mnie; byli bladzi jak śmierć.

— Co?
— Wulicz zabity.
Osłupiałem.
— Tak, zabity! — powtórzyli — chodźmy prędzej.
— Ale dokądże?
— Po drodze się dowiesz.
Poszliśmy. Opowiedzieli mi wszystko, co się stało, dodając różne uwagi o

dziwnym przeznaczeniu, które ocaliło go od nieuchronnej śmierci na pół
godziny przed śmiercią. Wulicz szedł sam ciemną ulicą; natknął się na niego
pijany Kozak, który zarąbał świnię, i być może, minąłby go nie zauważywszy,
gdyby Wulicz nagle się nie zatrzymał i nie powiedział: — Kogo ty, bratku,
szukasz? — Ciebie! — odparł Kozak i ciął go szablą: rozrąbał go od ramienia
prawie aż do serca... Dwaj Kozacy, którzy mnie spotkali i śledzili zabójcę,
nadbiegli, podnieśli rannego; konał już i powiedział tylko trzy słowa: „On miał
rację!" — Jedynie ja zrozumiałem niejasny sens tych słów: dotyczyły one mnie;
mimo woli przepowiedziałem biedakowi jego los; mój instynkt mnie nie
zawiódł: istotnie dostrzegłem na jego zmienionej twarzy piętno bliskiej śmierci.

Zabójca zamknął się w pustej chacie na końcu stanicy: tam właśnie

szliśmy. Mnóstwo kobiet biegło z płaczem w tę samą stronę; od czasu do czasu
spóźniony Kozak wypadał na ulicę, pośpiesznie przypasując kindżał, i
wyprzedzał nas kłusem. Rwetes był straszny.

Wreszcie stanęliśmy na miejscu. Patrzymy: dokoła chaty z zamkniętymi

od wewnątrz drzwiami i okiennicami stoi tłum. Oficerowie i Kozacy

background image

rozprawiają z zapałem; kobiety lamentują dogadując i zawodząc. Wśród nich
rzuciła mi się w oczy wymowna twarz staruchy, wyrażająca bezdenną rozpacz.
Siedziała na grubym balu, łokcie miała oparte o kolana, podtrzymywała głowę
rękami: to była matka mordercy. Jej wargi chwilami poruszały się... szeptały
modlitwę czy przekleństwo?

Tymczasem trzeba było na coś się zdecydować i schwytać przestępcę.

Nikt jednak nie miał odwagi rzucić się pierwszy.

Podszedłem do okna, zajrzałem przez szparę w okiennicy: leżał na

podłodze trzymając w prawej ręce pistolet; był blady, a zakrwawiona szabla
leżała obok niego. Jego wyraziste oczy toczyły dokoła strasznym spojrzeniem;
chwilami drgał i łapał się za głowę, jak gdyby mętnie przypominając sobie to,
co się stało wczoraj. Nie dostrzegłem w tym niespokojnym wejrzeniu wielkiej
determinacji i powiedziałem majorowi, że niesłusznie nie daje Kozakom
rozkazu wyłamania drzwi i wtargnięcia tam, bo lepiej to zrobić teraz niż później,
gdy całkiem się opamięta.

Tymczasem podszedł do drzwi stary esauł i zawołał go po imieniu; tamten

odezwał się.

— Zgrzeszyłeś, bracie Jefimiczu — rzekł esauł — więc już trudna rada,

poddaj się!

— Nie poddam się! — odparł Kozak.
— Bój się Boga! toć nie przeklęty Czeczeniec z ciebie, lecz prawy

chrześcijanin. No, już skoro grzech twój cię opętał, cóż na to poradzić: nie
unikniesz swojego losu.

— Nie poddam się! — krzyknął Kozak groźnie i słychać było, jak

szczęknął odwiedziony kurek.

— Ej, ciotko! — rzekł esauł do staruchy — pogadaj z synem; a nuż ciebie

posłucha... Przecie tak, to tylko obraza boska. I popatrz, panowie już dwie
godziny wyczekują.

Stara popatrzyła na niego badawczo i pokręciła głową.
— Wasiliu Pietrowiczu — rzekł esauł podszedłszy do majora — on się

nie podda, ja go znam; a jeżeli wyważyć drzwi, to dużo naszych wytłucze. Czy
nie każecie raczej zastrzelić go? w okiennicy jest duża szpara.

W owej chwili przemknęła mi przez głowę dziwna myśl: podobnie jak

Wuliczowi zachciało mi się wypróbować los.

— Proszę poczekać — powiedziałem majorowi — ja go wezmę żywcem.
Kazałem esaułowi wszcząć z nim rozmowę, postawiłem u drzwi trzech

Kozaków, gotowych je wyważyć i na dany znak rzucić mi się na pomoc, po
czym okrążyłem chatę i podszedłem do tego fatalnego okna: serce mi mocno
biło.

.— Ach, ty przeklęty! — krzyczał esauł — cóż to, kpisz sobie z nas czy

co? albo myślisz, że nie damy sobie z tobą rady?

Zaczął walić w drzwi z całej siły: ja, przyłożywszy oko do szpary,

śledziłem ruchy Kozaka nie oczekującego z tej strony natarcia; nagle oderwałem
okiennicę i rzuciłem się przez okno głową w dół. Wystrzał rozległ się nad
samym moim uchem, kula zerwała mi epolet. Ale dym, który napełnił izbę, nie

background image

pozwolił memu przeciwnikowi znaleźć leżącej obok niego szabli. Chwyciłem go
za ręce; Kozacy wtargnęli i nie minęło nawet trzy minuty, a przestępca był już
związany i wyprowadzony pod konwojem. Ludzie się rozeszli, oficerowie
winszowali mi — istotnie, było czego winszować.

Po tym wszystkim jakże, zdawałoby się, nie stać się fatalistą? Ale kto z

nas wie na pewno, czy jest, czy też nie jest o czymś przekonany? I jak często
bierzemy za przekonanie złudzenie uczuć lub błąd rozumowania... Lubię wątpić
o wszystkim: ta skłonność umysłu nie przeszkadza stanowczości charakteru;
przeciwnie, jeśli chodzi o mnie, to zawsze idę śmielej naprzód, gdy nie wiem, co
mnie czeka. Przecie nic gorszego od śmierci się nie zdarzy — a śmierci uniknąć
nie można.

Po powrocie do twierdzy opowiedziałem Maksymowi Maksymiczowi

wszystko, co mi się przytrafiło i czego byłem świadkiem, i ciekaw byłem
dowiedzieć się, jakie jest jego zdanie o przeznaczeniu. Z początku nie rozumiał
tego słowa, ale wyjaśniłem je, jak mogłem, i wówczas powiedział, znacząco
kiwając głową:

— Tak, oczywiście! To rzecz dosyć zawiła!... Zresztą te azjatyckie kurki

często się zacinają, jeżeli są źle nasmarowane albo nie dość mocno naciśnie się
je palcem. Przyznam się, że nie lubię również czerkieskich karabinów; one jakoś
do nas nie pasują: kolba mała, ani się człowiek obejrzy, jak sobie nos oparzy...
Za to ich szable, po prostu palce lizać.

Potem dodał po chwili namysłu:
— Tak, żal biedaka... Diabli nadali w nocy z pijanym rozmawiać...

Zresztą, widać tak już mu było przeznaczone...

Więcej nic z niego nie mogłem wyciągnąć: on w ogóle nie lubi

metafizycznych dysput.

**

(Tłumaczenie : Wacław Rogowicz)

Spis treści :

CZĘŚĆ PIERWSZA
I. BELA - 1
II. MAKSYM MAKSYMICZ – 25
Dziennik Pieczorina
Przedmowa - 32
I .TAMAŃ – 33

CZĘŚĆ DRUGA – Dokończenie dziennika Pieczorina
II. Księżniczka Mary

- 40

III.Fatalista - 93
**

background image

Michał Lermontow – Autoportret.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaił Lermontow Bohater naszych czasów
Lermontow M J Bohater naszych czasów
17 Lermontow M J Bohater naszych czasów, STRESZCZENIE
Lermontov - Bohater naszych czasow, Opracowania lektur po rosyjsku
Lermontow Bohater naszych czasow
Michał Lermontow Bohater naszych czasów(pol )
Opracowania różnych tematów, Bohaterowie naszych czasów, Bohaterowie naszych czasów - Judym, Kolumbo
Bohater naszych czasów, Streszczenia lektur
Lermontow Bohater naszych czasw, Polonistyka
BOHATER NASZYCH CZASÓW
[HLR] Bohater naszych czasów
100 , „AIDS - NOWA CHOROBA NASZYCH CZASÓW”
Skrypt Studium Terapii Uzależnień, 01. NaĹ‚ogowa osobowość naszych czasĂłw, Nałogowa osobowość nas
9 Michaił Lermontow
Ashe Martine Szaman naszych czasów

więcej podobnych podstron