Anna Gavalda Chciałbym, żeby ktoś gdzieś na mnie czekał

background image



ANNA GAVALDA

CHCIAŁBYM, ŻEBY

KTOŚ GDZIEŚ NA MNIE

CZEKAŁ








Mojej Siostrze Marianne

background image

Obyczaje Dzielnicy Łacińskiej

background image

Saint - Germain - des - Pres?!... Wiem, co mi powiecie:

„Na Boga, kochana, to się przejadło, Saganka zrobiła to na
długo przed tobą i o ileż lepiej!".

Wiem.
Ale nic na to nie poradzę... wątpię, żeby to mogło się

zdarzyć na bulwarze Clichy. Tak to jest.

Powstrzymajcie się z uwagami i posłuchajcie, ponieważ

coś mi mówi, że ta historyjka was zabawi.

Uwielbiacie te nagłe olśnienia. Uwielbiacie to miłe

łaskotanie serca przed wiele obiecującym wieczorem i tych
mężczyzn, którzy wam dają do zrozumienia, że są wolni i
odrobinę nieszczęśliwi.

Wiem, że to uwielbiacie. To normalne, przecież nie

będziecie czytać romansów Harlequina przy stoliku u Lippa
czy w Deux - Magots. Oczywiście, że nie, to nie wypada.

A więc tego ranka mijałam na bulwarze Saint - Germain

pewnego mężczyznę.

Ja szłam w górę bulwaru, on szedł w dół. Po stronie

parzystej, tej najelegantszej.

Zauważyłam go już z daleka. Nie wiem, dlaczego

zwróciłam na niego uwagę - może szedł nieco nonszalancko,
może poły jego palta kołysały się jakoś szczególnie... Krótko
mówiąc, dzieliło nas dwadzieścia metrów, i już wiedziałam, że
mi nie umknie.

Udało się, kiedy zrównaliśmy się, a on spojrzał na mnie.

Wtedy wypuściłam zabójczy uśmiech, coś w rodzaju strzały
Amora, tylko nieco powściągliwie.

On też się uśmiechnął.
Idę więc dalej, nadal się uśmiecham, a po głowie chodzi

mi wiersz Do przechodzącej Baudelaire'a (pewnie już przy
Sagance zauważyliście, że mam w zanadrzu sporo tego, co
nazywa się odniesieniami literackimi!!!). Zwalniam kroku,
ponieważ próbuję sobie przypomnieć... Smukła, szczupła, w

background image

żałobie... dalej nie pamiętam... a potem... Minęła mnie
kobieta, ręką od niechcenia unosząc tren i welon... i ten
koniec... Ty, którą byłbym kochał, ty, coś to wiedziała!
(Charles

Baudelaire,

Kwiaty

zła.

Przekład

Jana

Opęchowskiego, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1990, s.
245 (przyp. tłum.).)

Wiersz, który zawsze i z jednakową siłą zwala mnie z nóg.
Jednocześnie, o cudowna naiwności, przez cały czas czuję

na plecach spojrzenie mojego świętego Sebastiana
(nawiązanie do strzały, och, rozumiem, że trudno wam za mną
nadążyć!). Czuję cudowne ciepło w łopatkach, ale prędzej
padnę, niż się odwrócę. Cała poezja wzięłaby w łeb.

Przystanęłam na krawężniku chodnika, śledząc gąszcz

samochodów, żeby na wysokości ulicy Saint - Peres przejść na
drugą stronę.

Dla jasności: na bulwarze Saint - Germain przy

czerwonych światłach szanująca się paryżanka nigdy nie
przechodzi na pasach. Szanująca się paryżanka śledzi gąszcz
samochodów i wyrywa do przodu, wiedząc, że ryzykuje.

Gotowa umrzeć dla wystawy magazynu Paule'a Ka. Jest

cudowna.

Wreszcie rzucam się do przodu, kiedy zatrzymuje mnie

jakiś głos. Nie sprawię wam przyjemności i nie powiem, że
głos jest „ciepły i męski", ponieważ w tym przypadku tak nie
jest. Po prostu głos.

- Przepraszam...
Odwracam się. Och, i kogo widzę?... moją wspaniałą

zdobycz sprzed paru minut.

Od razu zaznaczę, że od tej chwili kończymy z

Baudelaire'em.

- Zastanawiałem się, czy nie zjadłaby pani ze mną dzisiaj

kolacji...

background image

Pomyślałam sobie: Jakie to romantyczne..., ale

odpowiadam:

- Czy nie jest pan aby trochę za szybki?
A on mi na to z mety, słowo daję, że mówię prawdę:
- Ma pani rację. Ale widząc, jak się pani oddala,

powiedziałem sobie: byłoby głupio - oto mijam kobietę,
uśmiecham się do niej, ona uśmiecha się do mnie, niemal
ocieramy się o siebie, by za chwilę stracić się z oczu... może
na zawsze? Byłoby głupio, nie, naprawdę, wręcz absurdalnie.

- Co pani o tym sądzi? Czy uważa pani, że powiedziałem

coś zupełnie idiotycznego?

- Nie, nie, skądże znowu! Zaczynam się czuć trochę

niezręcznie...

- A więc?... Co pani na to? Tutaj, dzisiaj wieczorem, o

dziewiątej, dokładnie w tym samym miejscu?

Spokojnie, moja droga, nie szalej, gdybyś miała umawiać

się na kolację ze wszystkimi mężczyznami, do których się
uśmiechasz, nie wychodziłabyś z knajpy...

- Proszę o choćby jeden racjonalny powód, dla którego

miałabym przyjąć zaproszenie.

- Jeden powód... mój Boże... to nie takie proste...
Patrzę na niego kpiącym wzrokiem.
A on, bez uprzedzenia, bierze mnie za rękę.
- Myślę, że znalazłem całkiem niezły powód... Przesuwa

moją rękę po nieogolonym policzku.

- Oto on: jeśli się pani zgodzi, będzie okazja, żebym się

ogolił... Poważnie. Uważam, że prezentuję się znacznie lepiej,
kiedy jestem ogolony.

I puszcza moją rękę.
- Zgoda - mówię.
- Doskonale! Przejdźmy na drugą stronę razem, proszę,

nie chciałbym pani teraz stracić.

background image

Po chwili to ja patrzę na niego, gdy odchodzi w

przeciwnym kierunku. Pewnie trze policzki i cieszy się jak
chłopak, który ubił dobry interes...

Nie wątpię, że jest z siebie szczególnie zadowolony. I ma

rację.

Przyznaję, że pod koniec popołudnia zaczynam się trochę

denerwować.

Nawarzyła sobie piwa, a teraz nie wie, jak się ubrać.

Najlepsza byłaby czapka niewidka...

Trochę zdenerwowana, jak debiutantka, która wie, że

schrzaniono jej fryzurę.

Trochę zdenerwowana, jak u progu miłosnej przygody.
Pracuję, odbieram telefony, wysyłam faksy, kończę

makietę z ilustracjami (słuchajcie uważnie... Urocza, pełna
życia dziewczyna, która wysyła faksy z okolicy Saint -
Germain

-

des

-

Pres, obowiązkowo pracuje w

wydawnictwie...).

Skostniały mi koniuszki palców, z trudem chwytam, co się

do mnie mówi.

Oddychaj głęboko, dziewczyno, oddychaj...
Zrobiło się szaro, ruch na bulwarze zelżał, samochody

włączyły postojowe światła.

Znikają kawiarniane stoliki, na placyku przed kościołem

czekają ludzie, inni stoją w kolejce przy Beauregard, żeby
zobaczyć ostatniego Woody Allena.

Oczywiście, nie mogę przyjść pierwsza. Nie. Nawet trochę

się spóźnię. Lepiej, jeżeli każę na siebie odrobinkę poczekać.

Pójdę więc gdzieś i zamówię coś lekko pobudzającego,

może przy okazji odzyskam krążenie w palcach.

Nie do Deux - Magots, gdzie wieczorem robi się trochę

prymitywnie, same grube Amerykanki węszące za atmosferą,
na tropie ducha Simone de Beauvoir. Pójdę na ulicę Saint -
Benoit. Chiquito będzie w sam raz na tę okazję.

background image

Popycham drzwi i w jednej chwili mam to wszystko:

zapach piwa zmieszany ze starym tytoniem, dzyń, dzyń
flipera, majestatyczną właścicielkę o farbowanych włosach i
w nylonowej bluzce, przez którą widać biustonosz o solidnym
rusztowaniu, w tle odgłosy wieczornej gonitwy w Vincennes,
kilku murarzy w poplamionych kombinezonach, którzy
oddalają jeszcze trochę godzinę samotności, czy zrzędzenie
starej, a także stałych bywalców o pożółkłych palcach, którzy
zanudzają wszystkich dookoła wysokością czynszu z
czterdziestego ósmego roku. Pełnia szczęścia.

Ci przy kontuarze odwracają się od czasu do czasu i

chichoczą między sobą jak uczniacy. Jestem już w przejściu, a
moje nogi są bardzo długie. Przejście jest dość wąskie, a moja
spódniczka bardzo krótka. Widzę ich wstrząsane śmiechem
pochylone plecy.

Palę papierosa, wydmuchując dym bardzo daleko przed

siebie. Wodzę wzrokiem. Już wiem, że na ostatniej prostej
wygrał Beautiful Day, na którego stawiano dziesięć do
jednego.

Przypominam sobie, że mam w torbie książkę Kennedy et

moi, i zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej zostać tutaj.

Świeżo peklowana wieprzowina z soczewicą i pół

dzbanuszka różowego wina... Nie byłoby źle...

Ale biorę się w garść. Czuję, że jesteś blisko i liczysz na

miłość (może na coś mniej? albo na więcej? albo na coś
innego?) ze mną, więc nie zostawię cię na lodzie z
właścicielką Chiquito. To by była lekka przesada.

Wychodzę stąd z zaróżowionymi policzkami, a chłodny

wietrzyk smaga mi nogi.

Jest tam, na rogu ulicy Saint - Peres, już czeka na mnie,

dostrzega mnie i idzie w moją stronę.

background image

- A już się bałem. Pomyślałem, że nie przyjdziesz.

Zobaczyłem się w szybie wystawy, zachwyciłem się swoimi
gładkimi, świeżo ogolonymi policzkami i bałem się.

- Przepraszam. Czekałam na wyniki wieczornej gonitwy

w Vincennes i straciłam rachubę czasu.

- Kto wygrał?
- Grasz na wyścigach?
- Nie.
- Wygrał Beautiful Day.
- Oczywiście, tego można było się spodziewać. -

Uśmiechnął się i wziął mnie pod rękę.

Doszliśmy w milczeniu do ulicy Saint - Jacques. Od czasu

do czasu zerkał na mnie ukradkiem, oglądał mój profil, ale
dobrze wiem, że w takiej chwili zastanawiał się raczej nad
tym, czy mam na sobie pończochy, czy rajstopy.

Cierpliwości, człowieku, cierpliwości...
- Chcę cię zabrać w jedno z moich ulubionych miejsc. Już

to widzę... tych uniżonych, udających luz kelnerów, którzy
uśmiechają się do niego konspiracyjnie: „Dobry wieczór,
panu... (a więc to ta nowa... no cóż, wolałem tę poprzednią
brunetkę...) ...stolik w głębi sali, jak zawsze, proszę pana?...
moje uszanowanie (...gdzie on, do licha, wynajduje te
wszystkie laski?...) ...Czy zanieść ubrania do szatni???
Dosskonale".

Wynajduje je na ulicy, głąbie.
Tymczasem nic z tych rzeczy.
Przepuścił mnie przodem, przytrzymując drzwi małej

winiarni, gdzie zdegustowany kelner zapytał nas tylko, czy
palimy. To wszystko.

Powiesił nasze rzeczy na wieszaku. Z jego osłupiałej miny

na widok mojego powabnego dekoltu orientuję się, iż nie
żałuje ranki, którą sobie zrobił pod brodą, kiedy zawiodła go
ręka.

background image

Piliśmy wyborne wino w wielkich baloniastych

kieliszkach. Jedliśmy raczej delikatne, starannie wybrane
potrawy, żeby się nie kłóciły z aromatem naszego boskiego
napoju.

Butelka Cote de Nuits, Gevrey - Chambertin, rocznik

tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty. Niebo w gębie!

Mężczyzna naprzeciwko mnie pije i mruży oczy.
Teraz znam go już lepiej.
Ma na sobie szary golf z kaszmirowej wełny. Stary golf.

Ze skórzanymi łatami na łokciach, a także małą dziurką na
prawym mankiecie. Być może prezent na dwudzieste
urodziny... Jego mama, zaniepokojona zawiedzioną miną
syna, mówi: „Nie pożałujesz, zobaczysz...", po czym całuje go
i gładzi po plecach.

Bardzo dyskretna marynarka, nic szczególnego, ot, po

prostu marynarka z tweedu, ale ja, która mam sokoli wzrok i
wszystko wypatrzę, wiem dobrze, że to marynarka szyta na
miarę. Z Old England. Znam się na tym. Gdy towar wychodzi
prosto z pracowni na Capucines, etykietki są większe, co
dostrzegłam, gdy się pochylił, żeby podnieść serwetkę.

Serwetkę, którą upuścił specjalnie, chcąc wreszcie

rozstrzygnąć ten dylemat z pończochami. Tak sądzę.

Mówi o wielu rzeczach, ale nic o sobie. Za każdym razem,

kiedy przeciągam ręką wzdłuż szyi, traci na chwilę wątek. A
gdy mnie o coś pyta, ja również nie mówię nic o sobie.

Czekając na deser, trącam go nogą w kostkę.
Kładzie rękę na mojej ręce i nagle, gdy pojawiają się

sorbety, cofa ją.

Mówi coś, a właściwie bezdźwięcznie porusza wargami,

więc nic nie słyszę.

Jesteśmy poruszeni.
To straszne. Dzwoni jego telefon komórkowy.

background image

Wszyscy jak jeden mąż wlepiają w niego oczy, a on

pospiesznie go wyłącza. Z pewnością zmarnowało się
mnóstwo dobrego wina. Przez zaciśnięte, podrażnione gardło
trudno coś przełknąć. Jedni ludzie się krztuszą, inni zaciskają
palce

na

trzonkach

noży

albo

na

załamaniach

wykrochmalonych serwetek.

Te przeklęte urządzenia! Zawsze znajdzie się takie jedno,

nieważne gdzie, nieważne kiedy.

Prostak.
Jest zmieszany. Nagle robi mu się trochę za ciepło w

mamusinym sweterku.

Kiwa głową na prawo i na lewo, jakby wyrażał swoje

zakłopotanie. Patrzy na mnie, ma lekko opuszczone ramiona.

- Przepraszam... - Znowu się uśmiecha, ale, chciałoby się

rzec, już nie tak przebojowo.

- Nic się nie stało - mówię. - Nie jesteśmy w kinie.

Pewnego dnia kogoś zabiję. Mężczyznę czy kobietę. Kogoś,
kto odpowie na telefon w trakcie seansu. A gdy będziesz
czytać kronikę wydarzeń, od razu zrozumiesz, że chodzi o
mnie...

- Zrozumiem.
- Czytasz kronikę wydarzeń?
- Nie. Ale zacznę, ponieważ będzie okazja, żeby cię tam

znaleźć.

Sorbety były, jakby to powiedzieć... wyborne.
Gdy podano kawę, mój królewicz z bajki, w którego jakby

wstąpił nowy duch, wstał i usiadł przy mnie.

Tak blisko, że już nie mógł mieć wątpliwości. Mam na

sobie pończochy. Wyczuł klamerkę u góry moich ud.

Wiem, że w tej chwili zapomniał, na jakim świecie żyje.
Unosi moje włosy i całuje mnie w szyję, z tyłu, w małym

zagłębieniu.

background image

Szepcze mi do ucha, że uwielbia bulwar Saint - Germain,

że uwielbia wino burgundzkie i sorbety z likierem z czarnej
porzeczki.

Całuję go w brodę, w miejsce gdzie się skaleczył przy

goleniu. Przykładam się do tego.

Kawa, rachunek, napiwek, nasze palta, to już tylko detale,

detale, detale. Detale, które nas tylko niepotrzebnie
zatrzymują.

Pali się nam. Rozsadza nas w środku.
Podaje mi moje czarne palto i wtedy...
Podziwiam mistrzowską robotę, chylę czoło. Robi to

bardzo dyskretnie, prawie niewidocznie. Nie ma co, świetnie
to zaplanował i doskonale wykonał: nakładając płaszcz na
moje gołe ramiona, ufne i delikatne jak jedwab, znalazł te pół
sekundy, żeby niezauważenie pochylić się w kierunku
wewnętrznej kieszeni marynarki i rzucić okiem na informację
pozostawioną na ekraniku komórki.

Przytomnieję. W jednej chwili. Zdrajca.
Niewdzięcznik.
Coś ty zrobił, nieszczęsny!!!
Czym ty się zajmujesz? Teraz, gdy moje ramiona są takie

miękkie, takie ciepłe, a twoja ręka tak blisko?! Jakaż to
sprawa wydala ci się ważniejsza od moich wystawionych na
twój widok piersi?

Komu pozwalasz zawracać sobie głowę, podczas gdy ja

wyczekuję twojego oddechu na plecach?

Nie mogłeś tego zrobić później? Najpierw kochać się ze

mną, a dopiero później gmerać przy tym paskudztwie?

Zapinam palto aż po szyję.
Na ulicy robi mi się zimno, jestem zmęczona i mdli mnie.
Proszę go, żeby mi towarzyszył do pierwszego postoju

taksówek.

Jest zaniepokojony.

background image

Wzywaj pomocy, mój chłopcze, masz wszystko, co

potrzeba.

Ale nie. Zachowuje stoicki spokój.
Jakby nic się nie stało. Scenka w rodzaju: odprowadzam

dobrą kumpelkę do taksówki, rozcieram jej ramiona, żeby ją
rozgrzać, i gawędzę o paryskiej nocy.

Trzeba przyznać, że zachował się z klasą, prawie do

końca.

Zanim wsiądę do taksówki (czarny mercedes z rejestracją

Val - de - Marne), mówi:

- Ale... jeszcze się zobaczymy, prawda? Nawet nie wiem,

gdzie mieszkasz... Zostaw cokolwiek - adres, numer telefonu...

Wyrywam kartkę z notesu i bazgrzę numer.
- Masz. Pierwszy numer jest do mnie, drugi to moja

komórka, dzięki której zawsze możesz mnie złapać...

No tak, dalej nie trzeba tłumaczyć.
- Tylko się nie krępuj, o każdej porze, zgoda?... Będę

czekać.

Proszę kierowcę, żeby mnie wysadził na końcu bulwaru.

Muszę się kawałek przejść.

Kopię wyimaginowane puszki po konserwach.
Nie cierpię telefonów komórkowych, nie cierpię Saganki,

nie cierpię Baudelaire'a i tych wszystkich szarlatanów.

Nie cierpię mojej dumy, mojej ambicji.

background image

IIG

background image

Głupie są te kobiety, które chcą mieć dziecko. Głupie.

Ledwie się dowiedzą, że są w ciąży, a natychmiast dają upust
dzikiej miłości. I tak już zostanie na zawsze. Są głupie.

Ona jest taka sama jak inne. Wydaje się jej, że jest w

ciąży. Przypuszcza. Wyobraża sobie. Jeszcze nie jest całkiem
pewna, ale prawie.

Jeszcze czeka parę dni. Żeby się przekonać.
Wie, że test ciążowy, typu Predictor, kosztuje w aptece

pięćdziesiąt dziewięć franków. Zapamiętała to z okresu
pierwszego dziecka.

Więc mówi sobie: zaczekam jeszcze dwa dni i zrobię test.
Oczywiście, nie czeka. Czym jest pięćdziesiąt dziewięć

franków - przekonuje siebie - wobec pewności, że jestem w
ciąży? Czym jest pięćdziesiąt dziewięć franków, jeżeli w
ciągu dwóch minut mogę to sprawdzić?

Pięćdziesiąt dziewięć franków, by wreszcie uwolnić to,

czego już prawie nie może powstrzymać, co w niej wrze,
wiruje, od czego trochę ją mdli.

Pędzi do apteki. Nie do tej co zwykle, do bardziej

dyskretnej, gdzie jej nie znają. Z obojętną miną prosi o test
ciążowy, ale serce ma w gardle.

Wraca do domu. Czeka. Chce, żeby przyjemność trwała

jak najdłużej. Test jest tam, w torbie na stoliku przy wejściu, a
ona, ona krząta się trochę. Jest panią sytuacji. Składa bieliznę.
Idzie do świetlicy po swoje dziecko. Wdaje się w rozmowę z
innymi mamami. Śmieje się. Jest w dobrym humorze.

Przygotowuje podwieczorek. Starannie smaruje kanapki

masłem. Zlizuje z łyżeczki konfiturę. Nie może się
powstrzymać, żeby nie wycałować swojego dziecka. W
szyjkę. W policzki. W główkę.

- Przestań, mamo - niecierpliwi się chłopczyk.
Sadza go przy pudle z klockami lego i kręci się trochę

wokół.

background image

Schodzi ze schodów. Próbuje nie widzieć swojej torby, ale

nie wytrzymuje. Zatrzymuje się. Wyjmuje test.

Denerwuje się przy opakowaniu. Rozrywa je zębami.

Potem przeczyta sposób użycia. Siusia na to coś. Wkłada to z
powrotem do kapturka, podobnie jak zamyka się długopis.
Trzyma to w ręku. Jest zupełnie ciepłe.

Odkłada to na bok.
Bierze ulotkę i czyta sposób użycia. Trzeba odczekać

cztery minuty i porównać z okienkami kontrolnymi. Jeżeli oba
okienka są różowe, proszę pani, pani mocz zawiera dużą ilość
HCG (hormon gonadotropina kosmówkowa), jeżeli oba
okienka są różowe, proszę pani, jest pani w ciąży.

Cztery minuty to dużo. Przez ten czas napije się herbaty.
Nastawia kuchenny zegar jak na jajka na miękko. Cztery

minuty... proszę bardzo.

Nie dotyka testu. Parzy wargi zbyt gorącą herbatą.
Rozgląda się po kuchni, tu i ówdzie dostrzega rysy i

zastanawia się, co by tu zrobić na kolację.

Nie czeka pełnych czterech minut, nie ma takiej potrzeby.

Już teraz można odczytać wynik. Jest w ciąży.

I bez tego wiedziała.
Wrzuca test na samo dno kubła na śmieci. Przykrywa go

dodatkowo innymi pustymi opakowaniami. Ponieważ na razie
to będzie jej tajemnica.

Od razu czuje się lepiej.
Bierze dużo powietrza w płuca, oddycha. Przecież i bez

tego wiedziała.

Chciała się tylko upewnić. No, wreszcie. Teraz może już

myśleć o innych sprawach.

Przyjrzyjcie się kobiecie w ciąży: sądzicie, że przechodzi

na drugą stronę ulicy albo że pracuje, a nawet że z wami
rozmawia. Złudzenie. Ona myśli o swoim dziecku.

background image

Nie przyzna się do tego, ale w ciągu tych dziewięciu

miesięcy nie ma minuty, by nie myślała o swoim mającym się
urodzić dziecku.

Słucha, co do niej się mówi, to prawda, ale prawie nie

słyszy. Kiwa głową, ale tak naprawdę, ma to wszystko gdzieś.

Wyobraża je sobie. Pięć milimetrów: ziarenko zboża.

Centymetr: malusieńka muszelka. Pięć centymetrów: gumka
na jej biurku. Dwadzieścia centymetrów, cztery i pól miesiąca:
jej otwarta dłoń.

Nie ma tam nic. Niczego nie widać, a jednak często

dotyka brzucha.

Ależ nie! Nie dotyka brzucha, dotyka dziecka. Dokładnie

w taki sam sposób, w jaki kładzie rękę na włosach starszego.
Bo to jest to samo.

Powiedziała o tym mężowi. Chciała oznajmić nowinę w

jak najładniejszy sposób, wymyśliła ich całą masę.

Wyobrażała sobie scenerię, intonację głosu, jakieś

grzmiące fanfary. A potem się rozmyśliła.

Powiedziała mu o tym wieczorem, w ciemnościach, kiedy

leżeli ze splecionymi ze sobą nogami, ale tylko żeby spać.
Powiedziała mu: „Jestem w ciąży", a on pocałował ją w ucho.
„Tym lepiej" - odpowiedział.

Powiedziała też o tym swojemu synkowi.
- Wiesz, mamusia ma w brzuszku dzidziusia. Braciszka

albo siostrzyczkę, podobnie jak mama Pierre'a. Ty też
będziesz mógł pchać wózeczek, jak Pierre.

- Gdzie on jest? Nie ma tutaj dzidziusia? - zapytał,

zaglądając jej pod sweter.

Wygrzebała z biblioteczki książkę Laurence'a Pernouda

Spodziewam się dziecka. Była trochę zniszczona, ponieważ
pożyczała ją szwagierce i koleżance.

Nie czekając, od razu obejrzy zdjęcia, które są w środku.

background image

Rozdział nosi tytuł: „Życie przed urodzeniem", od „jaja

otoczonego plemnikami" po „szósty miesiąc: płód ssie kciuk".

Wpatruje się w malusieńkie rączki, które są tak

przezroczyste, że widać naczynia krwionośne, a potem w
brewki. Tak, na niektórych zdjęciach widać już brewki.

Następnie od razu przechodzi do rozdziału: „Kiedy

urodzę?". Jest tam tabela, z której można odczytać datę
urodzenia z dokładnością do jednego dnia. („Cyfry czarne:
data pierwszego dnia ostatniej miesiączki. Cyfry kolorowe:
przewidywana data porodu").

Z tego wynika, że dziecko przyjdzie na świat

dwudziestego dziewiątego listopada. Co to za data? Podnosi
wzrok i chwyta kalendarz ścienny wiszący obok
mikrofalówki... dwudziestego dziewiątego listopada... święty
Saturnin.

Saturnin, znowu coś nowego! - myśli i uśmiecha się do

siebie.

Odkłada książkę byle gdzie. Jest mało prawdopodobne,

żeby miała do niej sięgać. Ponieważ cała reszta: jak się
odżywiać, bóle krzyża, plamy ciążowe, rozstępy, stosunki
płciowe, czy dziecko będzie normalne, jak przygotować się do
połogu, wszystko o bólu itp. - to dla niej nie nowina, i raczej
jej to nie interesuje. Wie swoje.

Popołudniami zasypia na stojąco i je kiszone ogórki do

wszystkich posiłków.

Pod koniec trzeciego miesiąca udaje się na pierwszą

obowiązkową wizytę do ginekologa. Na pobranie krwi, po
papiery potrzebne dla ubezpieczalni, po zaświadczenie o ciąży
dla pracodawcy.

Idzie tam w porze lunchu. Jest bardziej poruszona, niż na

to wygląda.

Dostaje się do lekarza, który odbierał jej pierwsze dziecko.

background image

Rozmawiają trochę o tym i owym: a jak tam mąż? a pani

praca posuwa się naprzód? a dzieci, szkoła? a czy to dobra
szkoła?

Obok biurka znajduje się ultrasonograf. Kładzie się na

kanapce. Ekran jest jeszcze wyłączony, ale ona nie może się
powstrzymać, żeby na niego nie patrzeć.

Najpierw i przede wszystkim lekarz pozwala jej posłuchać

bicia tego niewidocznego serca.

Dźwięk nastawiony jest dosyć głośno i uderzenia rezonują

w całym pomieszczeniu: bum - bum - bum - bum - bum -
bum.

Aż głupio, ale łzy same napływają jej do oczu.
Potem pokazuje jej dziecko.
Malusieńki człowieczek porusza ramionkami i nóżkami.

Dziesięć centymetrów i czterdzieści pięć gramów. Tak
wyraźnie widać kręgosłup, że można by policzyć kręgi.

Patrzy z szeroko otwartymi ustami, ale nie mówi nic.
Lekarz żartuje:
- No tak, na taki widok nawet największe gaduły tracą

głos!

Kiedy się ubiera, lekarz sporządza małą dokumentację, ze

zdjęciami, które wyszły z maszyny. A za chwilę, kiedy
znajdzie się w samochodzie, jeszcze nim ruszy, długo będzie
oglądała zdjęcia, a ucząc się ich na pamięć, wstrzyma oddech.

Upłynęły tygodnie i urósł jej brzuch. Także piersi.

Zmieniła biustonosz na większy - rozmiar dziewięćdziesiąt
pięć C. Nieprawdopodobne.

Udała się do butiku dla przyszłych mam, żeby kupić

ubrania na swoją miarę. Zaszalała. Wybrała bardzo ładną i
dosyć drogą sukienkę na ślub kuzynki, który ma się odbyć w
końcu sierpnia. Z lnu, zapinaną od góry do dołu na perłowe
guziczki. Długo się zastanawiała, ponieważ nie była pewna,

background image

czy zdecyduje się na kolejne dziecko. Bo jeśli nie, wydatek
byłby, oczywiście, ciut, ciut za duży...

Zastanawia się w przymierzalni, oblicza, gubi się w

rachunkach. A kiedy wychodzi z kabiny z przewieszoną przez
ramię sukienką i z niepewnym wyrazem twarzy,
sprzedawczyni mówi:

- Ależ niech pani sobie sprawi przyjemność! Zgoda, nie

ponosi jej pani długo, ale ile będzie przy tym radości! A poza
tym ciężarna kobieta powinna unikać przykrych sytuacji.
Mówi to wszystko żartobliwym tonem, co nie zmienia faktu,
że jest dobrą sprzedawczynią.

Myśli o tym, gdy już jest na ulicy i trzyma w ręku wielką,

niedorzeczną torbę. Okropnie chce jej się siusiu. To normalne.

Poza tym ten ślub jest dla niej ważny, ponieważ jej syn

będzie drużbą. Zabawne, jak bardzo ją to cieszy.

Kolejnym tematem nieustannych rozważań jest pleć

dziecka.

Sprawdzić, czy to będzie dziewczynka, czy chłopiec?
Zbliża się bowiem piąty miesiąc i drugie USG, to, które

już może wszystko wyjaśnić.

W pracy załatwia masę kłopotliwych, nieraz trudnych

spraw, co chwila podejmuje jakieś decyzje. Za to jej płacą.

Ale gdy chodzi o tę jedną... naprawdę nie wie.
Za pierwszym razem poprosiła, żeby jej powiedzieli, to

prawda. Ale teraz jest jej zupełnie wszystko jedno, czy to
będzie dziewczynka, czy chłopiec. Zupełnie.

Więc nie będzie się dowiadywać.
- Jest pani pewna? - pyta ją lekarz. Sama już nie wie.
- Umówmy się więc, że nic nie powiem, zobaczymy, czy

sama pani czegoś nie dostrzeże.

Długo jeździ sondą po jej brzuchu, wysmarowanym dużą

ilością żelu. Czasami zatrzymuje się, mierzy, komentuje,

background image

czasami przejeżdża szybko, uśmiechając się przy tym,
wreszcie mówi:

- W porządku, może pani wstać. No więc?
Odpowiada mu na to, że coś podejrzewa, ale że nie jest

pewna.

- A co pani podejrzewa?
- No więc... wydało mi się, że to, co zobaczyłam,

wskazywałoby na chłopczyka, czy tak...?

- Och, nie wiem - odpowiada jej na to z tajemniczą miną.

Miałaby ochotę złapać go za fartuch i potrząsnąć nim, żeby jej
powiedział, ale nie. Niech to pozostanie niespodzianką.

W lecie duży brzuch trzyma ciepło. Nie mówiąc o nocach.

Źle się sypia, żadna pozycja nie jest wygodna. Ale dobra dla
dziecka.

Zbliża się data ślubu. Napięcie w rodzinie rośnie. Ona

mówi, że zajmie się bukietami. Idealna praca dla takiego jak
ona wieloryba. Posadzą ją pośrodku, chłopcy przyniosą jej
wszystko, czego będzie potrzebowała, a ona upiększy
wszystko, co tylko się da.

A na razie biega po sklepach z butami i szuka „białych,

zakrytych sandałków". Panna młoda chciałaby ich wszystkich
widzieć w jednakowych pantoflach. Cholernie praktyczne!
Jest koniec sierpnia i o kupieniu białych sandałków nie ma
mowy! „Ależ, proszę pani, szykujemy się już na początek
roku szkolnego". Wreszcie coś znalazła. Urodziwe to nie jest,
a do tego o numer za małe.

Przygląda się swojemu dużemu chłopczykowi, gdy ten

paraduje w sklepie przed lustrem, z drewnianą szablą zatkniętą
za bermudy i w nowych bucikach. Dla niego są to
międzygwiezdne buty z laserowymi sprzączkami, co do tego
nie ma wątpliwości. Uważa, że jej synek wygląda wspaniale w
tych ohydnych sandałach.

background image

Nagle dostaje potężnego kopniaka w brzuch. Kopniaka od

wewnątrz.

Odnotowuje drobne wstrząsy, przerywane uderzenia,

jakieś ruchy w środku, ale w tym przypadku po raz pierwszy
ma do czynienia z czymś konkretnym i wyraźnym.

- Proszę pani? Proszę pani?... Czy to wszystko?...
- Tak, tak, oczywiście, przepraszam.
- Ależ nic się nie stało. Chcesz dostać balonik, dziecinko?
W niedzielę jej mąż majsterkuje. Urządza pokoik w

pomieszczeniu, które im służyło do przechowywania bielizny.
Często korzysta z pomocy brata. Kupiła panom piwo i wciąż
beszta małego, żeby nie plątał się im pod nogami.

Przed snem, w poszukiwaniu inspiracji, zdarza mu się

kartkować pisma z projektami dekoracji wnętrz. Na razie nie
ma pośpiechu.

Nie rozmawiają o imieniu, ponieważ mają różne zdania,

on zaś doskonale wie, że i tak ostatnie słowo należeć będzie
do niej... więc po co?

W czwartek, dwudziestego sierpnia, ma iść z wizytą do

lekarza. Szósty miesiąc. Ot i kłopot.

Właśnie trwają przygotowania do uroczystości ślubnej. A

narzeczeni, którzy pojechali tego ranka do Rungis, przywieźli
morze kwiatów. Zajęły dwie wanny i plastikowy dziecinny
basen.

Około drugiej po południu odłożyła sekator, zdjęła fartuch

i poinformowała ich, że mały śpi w żółtym pokoju. Jeżeli się
obudzi przed jej powrotem, niech mu dadzą podwieczorek.
Nie, nie, nie zapomni przywieźć chleba, kleju Super i rafii.

Po wzięciu prysznica wślizguje się ze swoim wielkim

brzuchem za kierownicę samochodu.

Włącza radio i dochodzi do wniosku, że w końcu ta

przerwa nie jest taka zła, bo gdy przy stole siedzi dużo kobiet

background image

zajętych jakąś pracą, wynikają z tego różne dziwne historie.
Większe lub mniejsze.

W poczekalni są już dwie inne panie. Cała zabawa polega

na tym, żeby po kształcie brzucha odgadnąć, w którym są
miesiącu.

Czyta przedpotopowy numer „Paris Matcha", gdy Johnny

Hallyday był jeszcze z Adeline.

Kiedy wchodzi, następuje uścisk dłoni, pada pytanie, czy

wszystko w porządku? „Tak, dziękuję, a co u pana?" Odstawia
torbę i siada. Lekarz wystukuje jej nazwisko na ekranie
komputera. Teraz wie, od ilu tygodni nie ma miesiączki, i
wszystko, co było potem.

Następnie ona się rozbiera. Kiedy się waży, on rozkłada na

stole papiery, po czym mierzy jej ciśnienie. Robi
ultrasonografię, tylko dla kontroli, żeby obejrzeć serce. Po
szybkim badaniu powraca przed swój ekran, by wpisać nowe
dane.

Ginekolodzy mają swoje sposoby. Kiedy kobieta zanurzy

stopy

w

strzemiączkach,

zadają

jej

całą

masę

nieoczekiwanych pytań, żeby zapomniała, choćby na moment,
o tej nieprzyzwoitej pozycji.

Czasami to trochę działa, najczęściej nie.
W tym przypadku pyta ją, czy czuje ruchy dziecka, a ona

zaczyna mówić, że na początku tak, a teraz rzadziej, nie
kończy zdania, ponieważ widzi, że on jej nie słucha.
Najwyraźniej on już zrozumiał. Dla zmylenia porusza
wszystkimi guzikami swojego aparatu, ale sam już wie.

Jeszcze raz ją monitoruje, pod innym kątem, ale jego

ruchy są szybsze, gwałtowniejsze, a twarz nagle jakby się
postarzała. Ona podnosi się na łokciach i, choć też zrozumiała,
pyta:

- Co się dzieje?

background image

- Proszę się ubrać - mówi, jak gdyby nie usłyszał jej

pytania. Więc je powtarza:

- Co się dzieje?
- Mamy problem, płód jest martwy - pada odpowiedź.

Ona się ubiera.

Kiedy znowu siada, nie mówi nic, niczego po sobie nie

pokazuje. On wystukuje i wystukuje coś na klawiaturze, nie
zwracając uwagi na dzwoniący telefon.

- Czekają nas mało zabawne chwile - mówi do niej. W

pierwszej chwili nie wie, co sądzić o takim zdaniu jak to.

Mówiąc o „mało zabawnych chwilach", mógł mieć na

myśli liczne pobierania krwi, które zniszczą jej rękę, albo
nową ultrasonografię, obrazki na ekranie i te wszystkie zapisy,
które pomagają zrozumieć to, czego on nigdy nie zrozumie.
Chyba żeby te „mało zabawne chwile" oznaczały nagły poród,
w niedzielną noc, z udziałem dyżurnego lekarza, trochę
zmartwionego tym, że znowu go budzą.

Tak, te „mało zabawne chwile" to na pewno rodzenie w

bólach i bez środków znieczulających, bo już nie ma na to
czasu. Tak straszne samopoczucie, że się wymiotuje zamiast
przeć, jak każą. To widok bezsilnego męża nieporadnie
głaszczącego cię po ręku, aż do wydobycia tego czegoś
martwego.

Albo też „mało zabawne chwile" to leżenie nazajutrz w

szpitalnym pokoju z pustym brzuchem i krzykiem
niemowlęcia płaczącego w pokoju obok.

Jedyne, czego nigdy nie zrozumie, to dlaczego powiedział,

że „czekają nas mało zabawne chwile".

Na razie nadal wypełnia jej dokumentację i między

jednym a drugim kliknięciem mówi o sekcji i badaniu płodu w
paryskim centrum czegoś tam, ale ona już od dłuższego czasu
go nie słucha.

background image

- Podziwiam pani opanowanie - mówi, a ona nie

odpowiada.

Wychodzi małymi drzwiami od tyłu, ponieważ nie chce

jeszcze raz przechodzić przez poczekalnię.

Długo płacze w samochodzie, ale jednego jest pewna - nie

zepsuje ślubu. Dla innych może poczekać dwa dni ze swoim
nieszczęściem.

Tak więc w sobotę wkłada swoją lnianą suknię z

perłowymi guziczkami.

Ubiera swojego synka i robi mu zdjęcie, ponieważ wie

dobrze, że takiego stroju, stroju Małego Lorda Fauntleroya,
nie ponosi długo.

Przed udaniem się do kościoła zatrzymują się w klinice,

gdzie bierze, pod szczególnym nadzorem, jedną z tych
straszliwych pigułek, które usuwają wszystkie maleństwa,
chciane i niechciane.

Posypuje młodożeńców ryżem i z kieliszkiem szampana w

ręku przechadza się po starannie wygrabionych alejkach.

Na widok swojego Małego Lorda Fauntleroya, pijącego

coca - colę z butelki, marszczy brwi, niepokoi się też stanem
bukietów. Rozmawia o najnowszych wydarzeniach, ponieważ
tego wymagają miejsce i chwila.

A tamta podchodzi tak nagle, znikąd - olśniewająca młoda

kobieta, której nie zna, pewnie ze strony pana młodego.

Całkowicie spontanicznym ruchem przykłada ręce do jej

brzucha i pyta:

- Mogę?... Podobno przynosi szczęście.
Co może zrobić? Zdobywa się na uśmiech, oczywiście.

background image

Ten mężczyzna i ta kobieta

background image

Ten mężczyzna i ta kobieta jadą zagranicznym

samochodem. Ten samochód kosztował trzysta dwadzieścia
tysięcy franków, a mężczyzna, o dziwo, zawahał się w salonie
tylko przy cenie ubezpieczenia.

Prawa dysza źle działa. To go potwornie drażni.
W poniedziałek powie sekretarce, żeby zadzwoniła do

Salomona. Na chwilę zatrzymuje się myślami przy jej
piersiach, bardzo małych. Nigdy nie sypiał ze swoimi
sekretarkami. To prostackie, a w obecnych czasach można
przez to także stracić masę pieniędzy. W każdym razie nie
zdradza już żony od dnia, kiedy podczas partii golfa obliczyli
z Antoine'em Sayem, jakie musieliby płacić alimenty.

Jadą do swojego domu na wsi. Bardzo ładna farma z

zabudowaniami w pobliżu Angers. Nadzwyczajne proporcje.

Kupili ją za grosze. Za to koszty remontu i adaptacji...
Boazerie

w

każdym

pomieszczeniu,

kominek

zdemontowany, a następnie zmontowany kamień po kamieniu.
Wpadł im w oko u angielskiego antykwariusza. Na oknach
pięknie upięte ciężkie zasłony. Bardzo nowoczesna kuchnia,
adamaszkowe ściereczki i stanowiska pracy z szarego
marmuru. Tyle łazienek, ile pokoi, niewiele mebli, ale
wszystkie stylowe. Na ścianach, w za mocno złoconych i za
dużych ramach dziewiętnastowieczne sztychy, głównie sceny
z polowań.

Wszystko razem trochę nowobogackie, ale na szczęście

nie zdają sobie z tego sprawy.

Mężczyzna ma na sobie weekendowe ubranie - nie

najnowsze tweedowe spodnie i jasnoniebieski kaszmirowy
sweter z golfem (prezent od żony na pięćdziesiąte urodziny) .
Buty pochodzą od Johna Lobba i za nic w świecie nie zmieni
tej firmy. Do tego, oczywiście, fildekosowe skarpety,
przykrywające całą łydkę. Oczywiście.

background image

Prowadzi względnie szybko. Jest zamyślony. Po

przyjeździe zobaczy się z obydwoma dozorcami i omówi
sprawy związane z posiadłością, sprzątaniem i pracami
porządkowymi, porozmawia też o okrzesaniu buków, o
kłusownikach... Nienawidzi tego.

Nie cierpi, kiedy robi się go w konia, a właśnie tak jest z

tymi dwoma, którzy łapią się za robotę w piątek rano, tego
samego dnia, kiedy przyjeżdżają właściciele posesji, i do
wieczora udają, że coś robią.

Powinien ich wywalić na złamany kark, ale akurat obecnie

nie ma czasu się tym zająć.

Jest zmęczony. Wspólnicy zawracają mu głowę. Już

prawie nie sypia z własną żoną, a przednia szyba jest
upstrzona muszkami i komarami, do tego prawa dysza
szwankuje.

Kobieta nazywa się Matylda. Jest piękna, ale na jej twarzy

malują się wyrzeczenia całego życia.

Zawsze wiedziała, że mąż ją zdradza, wie także, że jeśli

nawet teraz tego nie robi, to tylko ze względu na pieniądze.

Siedzi na „miejscu samobójcy" i jak zawsze, podczas tych

niekończących się weekendowych jazd, jest bardziej
melancholijna niż zwykle.

Myśli o tym, że nigdy nie była kochana, że nie ma dzieci,

myśli o chłopczyku dozorczyni, który ma na imię Kevin - a
który w styczniu skończy trzy lata... Kevin - jakie straszne
imię. Ona, gdyby miała syna, dałaby mu imię Pierre, po
swoim ojcu. Pamięta tę potworną scenę, kiedy zaczęła
rozmowę o adopcji... Ale myśli również o zielonym
kostiumiku, który wypatrzyła na wystawie Cerrutiego
poprzedniego dnia.

Słuchają stacji Fip. To jest to: muzyka klasyczna, którą

trzeba umieć docenić, muzyka z całego świata, która daje
wrażenie, że się jest człowiekiem otwartym, oraz

background image

błyskawiczny skrót wiadomości, które biedzie i nieszczęściom
poświęcają akurat tyle, żeby nadmiar złych informacji nie
wywołał uczucia dyskomfortu.

Właśnie minęli „bramkę" na autostradzie. Nie zamienili ze

sobą ani jednego słowa, a mają przed sobą jeszcze spory
kawałek drogi.

background image

The Opel touch

background image

Tak jak mnie tutaj widzicie, idę ulicą Eugene - Gonon.
To mówi samo za siebie.
Co, poważnie? Nie znacie ulicy Eugene - Gonon? No nie,

chyba robicie mnie w konia?

To ulica willowa, ulica niedużych domów z piaskowca, z

trawnikami w niedużych ogrodach, z daszkami z kutego
żelaza. Słynna ulica Eugene - Gonon w Melun.

Ależ tak! Znacie Melun... Tutejsze więzienie, tutejszy ser

brie, który zasługuje na lepszą reklamę, a także tutejsze
katastrofy kolejowe.

Melun.
Szósta strefa okresowego biletu komunikacyjnego, tak

zwanej karty pomarańczowej.

Kilka razy w ciągu dnia chodzę ulicą Eugene - Gonon. W

sumie cztery razy.

Idę na uczelnię, wracam z uczelni, jem, idę na uczelnię,

wracam z uczelni.

Pod koniec dnia jestem skonana.
Oczywiście, nie widać tego po mnie, ale sama wiem to

najlepiej. Czterokrotne pokonanie ulicy Eugene - Gonon w
Melun, by dojść na wydział prawa po to, aby po dziesięciu
latach nauki zdać egzaminy i wykonywać zawód, na który nie
ma się ochoty... Lata prawa cywilnego, prawa karnego,
wkuwania skryptów, artykułów, paragrafów i całego
prawodawstwa Dalloza to mało? A wszystko, tylko uważajcie
dobrze, po to, żeby wykonywać zawód, który już teraz mnie
nudzi.

To mnie dobija. Sami przyznacie, że mam powód.

Naprawdę pod koniec dnia można mieć wszystkiego dosyć.

A więc, wracając do tego, do czego zmierzam, odbywam

moją trasę numer trzy. Zjadłam lunch i teraz zdecydowanym
krokiem posuwam się w stronę wydziału prawa w Melun. Palę
papierosa. No dobrze, obiecuję, że to ostatni.

background image

Chichoczę pod nosem. To już pewnie tysięczny ostatni w

tym roku...

Idę wzdłuż domów z piaskowca, mijam wille o różnych

nazwach - Maria Teresa, Rozkosz, Przytulne Gniazdko. Jest
wiosna i zaczynam się poważnie załamywać. Nie jest to
jeszcze duży kaliber: krokodyle łzy, środki farmakologiczne,
brak apetytu, unikanie towarzystwa, nie.

To raczej ta podróż ulicą Eugene - Gonon cztery razy

dziennie dobija mnie. To chyba zrozumiałe.

„Nie widzę w tym związku z wiosną..."
Zaraz, zaraz... Wiosna, małe ptaszki, które się awanturują i

szamoczą wśród pączków topoli. Noc, kocury, które podnoszą
piekielny raban, kaczory, które gonią kaczki nad Sekwaną, no
i zakochani. Tylko mi nie mów, że nie widać zakochanych,
ponieważ są wszędzie. Niekończące się pocałunki z każdą
ilością

śliny,

nieustające

wzwody

pod

dżinsami,

wszędobylskie ręce i pozajmowane wszystkie ławki. Wariuję
od tego.

Wariuję od tego. Ot, co.
„Jesteś zazdrosna? Czujesz niedosyt?"
Ja? Zazdrosna? Niedosyt? Daj spokój... chyba żartujesz.
(...)
Pff, wszystko, tylko nie to. Jeszcze by brakowało, żebym

zazdrościła tym gówniarzom, którzy do znudzenia prześladują
ludzi swoim pożądaniem. Wszystko, tylko nie to.

(...)
Ależ tak, jestem zazdrosna! Może tego nie widać?

Potrzebujesz okularów? Nie widzisz, że jestem zazdrosna, tak
bardzo, że wszystko się we mnie przewraca, nie widzisz, że
cierpię na brak miłłłośśści?

Nie widzisz tego? No nie, zastanawiam się, czego ci

jeszcze potrzeba...

background image

Przypominam jedną z bohaterek komiksów Claire

Bretecher: dziewczynę siedzącą na ławce z tabliczką na szyi i
napisem: „Szukam miłości", zalewającą się łzami, które jak
dwie fontanny tryskają z jej oczu. Widzę siebie w tej roli.
Niezły obrazek.

O, nie, już opuściłam ulicę Eugene - Gonon (w końcu

mam swoją godność), jestem w Pramod.

Nietrudno sobie wyobrazić Pramod, takie same są

wszędzie. Wielki dom towarowy pełen nie za drogich ubrań
średniej jakości, ale w sumie możliwych - gdybym była
innego zdania, mogliby mnie jeszcze stąd wylać.

To moja dorywcza praca, moje pieniądze, moje papierosy,

moje ekspresy, moje nocne szaleństwa, moja delikatna
bielizna, mój Guerlain, moje zwariowane cienie i błyszczyki,
moje książki w miękkich okładkach, a także moje kino.
Właściwie wszystko.

Nie cierpię tej harówy w Pramod, ale jeśli nie to, to co?

Malowałabym

się

tanimi,

kiepskimi

kosmetykami,

wypożyczałabym filmy w tutejszym Klubie Video, a może w
miejskiej bibliotece zapisywałabym w zeszycie sugestii
najnowszego Jima Harrisona? Nie! Wolę raczej skonać! Już
lepiej tyrać w Pramod.

A nawet jeśli się dobrze zastanowić, lepiej użerać się z

tymi puszystymi kobietami niż wąchać przypaloną fryturę w
McDonaldzie.

Problemem są moje koleżanki. Powiecie: „Dziewczyno, z

koleżankami zawsze są problemy".

OK, ale czy ktoś z was zna Marilyne Marchandize? (nie

żartuję, to szefowa sprzedawczyń Pramod - Melun - centrum
miasta, i nazywa się Marchandize (Marchandise - towar.)... O
losie!).

background image

Nie, oczywiście, że jej nie znacie, gdy tymczasem to naj...

naj... ze wszystkich szefowych Pramod we Francji. A do tego
pospolita, jakże pospolita! Nawet odrobinę wulgarna.

Nie potrafię wam tego opowiedzieć. Chodzi nie tyle o

sposób bycia, chociaż... jej czarne korzenie i jej komórka,
którą nosi na biodrze, dobijają mnie. Nie, to raczej kwestia
wrażliwości.

Pospolitość ducha to coś, czego nie sposób wyrazić.
Przyjrzyjcie się jej. Popatrzcie, jak się zwraca do swoich

podwładnych. Ma je za nic. Ta jej odęta górna warga. Musi
nas mieć za straszne, ale to straszne frajerki. Ze mną jest
gorzej, bo ja jestem ta wykształcona. Ta, która robi mniej
błędów ortograficznych niż ona, a to, to ją naprawdę wkurza.

- Magazyn będzie się zamykać od pierwszego do

piętnastego sierpnia.

Hola, hola, ważniaczko... zwróć uwagę na pewien

problem.

Czy nie uczono cię nigdy niczego o czasownikach? Chyba

coś ci się pomieszało! Nie rozumiesz? Przecież to nic
wielkiego! To przecież żadna filozofia!... Widzisz? To
całkiem proste. To czas przyszły! Czy to nie wspaniałe?!...

O rany, jak ona na mnie patrzy! A jednak coś dotarło do

jej utlenionej głowy. Przerabia napis:

TERMIN ZAMKNIĘCIA sklepu - od pierwszego do

piętnastego sierpnia.

Nie posiadam się z radości.
Kiedy mówi do mnie, nie odyma górnej wargi, ale ile ją to

kosztuje!

Zauważcie, że poza energią zużywaną na kierowanie

szefową nieźle sobie radzę.

Dajcie mi jakąkolwiek klientkę, a ubiorę ją od stóp do

głów. Ze wszystkimi dodatkami. Dlaczego? Ponieważ ja na
nią patrzę. Patrzę na nią, zanim jej cokolwiek doradzę.

background image

Naprawdę bardzo lubię patrzeć na ludzi. Szczególnie na
kobiety.

Nawet w najszpetniejszej można się czegoś dopatrzyć.

Chociażby chęci, by być ładną.

- Marianne, czy mi się przyśniło, że miałyśmy jeszcze

zapas body w magazynie. Może warto by się tym zająć...

O wszystkim trzeba im mówić, wprost nie do

wytrzymania... Już tam idę. Już idę. O co chodzi?! Pragnę
miłości.

Sobotni wieczór, the saturday night fever.
Milton to saloon kowbojów z Melun; jestem tu z

koleżankami.

To szczęście, że są tutaj. Są urocze, głośno się śmieją i

trzymają fason.

Słyszę chrzęst opon GTI na parkingu, pykanie harleyów i

pstrykanie zippos. Częstujemy się przesłodzonym powitalnym
koktajlem - musieli wlać maksymalną ilość syropu z owoców
granatu, żeby zaoszczędzić na musującym winie, a poza tym,
wiadomo, że dziewczyny lubią grenadinę. Zastanawiam się,
po diabła tu przyszłam? Nie jestem w sosie. Szczypią mnie
oczy. Na szczęście noszę szkła kontaktowe, a przy takiej ilości
dymu to się jakoś tłumaczy.

- Cześć, Marianne, co u ciebie? - dopada mnie taka jedna,

z którą razem chodziłam do ostatniej klasy liceum.

- Cześć!... (buzi na powitanie)... wszystko w porządku.
Cieszę się, że cię widzę. Sporo czasu... Gdzieś się

podziewała?

- Nie mówili ci? Byłam w Stanach, masz pojęcie? Nie

uwierzyłabyś nawet, jaki miałam szalony program! Los
Angeles, chata, o jakiej ci się nie śniło. Basen, jacuzzi,
superwidok na morze. Można zwariować. A ludzie, u których
mieszkałam?

Ekstra!

Nic

z

tych

ograniczonych,

background image

przyhamowanych w rozwoju Amerykanów, rozumiesz. No
nie, naprawdę, tego się nie da opowiedzieć!

Potrząsa swoim kalifornijskim balejażem, żeby podkreślić

bezmiar nostalgii.

- Nie spotkałaś George'a Clooneya?
- Poczekaj no... co chcesz mi przez to powiedzieć?
- Nic, nie, nic. Myślałam, że jeszcze do tego spotkałaś

George'a Clooneya, to wszystko.

- Nie jesteś zbyt miła - stwierdza, by za chwilę oddalić się

i ubarwiać swoją opowieść o harówce przy dzieciach przed
innymi, bardziej naiwnymi duszyczkami.

„Eee, patrzcie, kogo tu przyniosło... Można by rzec

prawdziwy Buffalo Bill!"

Chudy, zbyt chudy chłopak, ze sterczącym jabłkiem

Adama i fachowo utrzymaną kozią bródką - niczego tak nie
uwielbiam - zbliża się do moich piersi i próbuje nawiązać z
nimi kontakt.

Facet: Czyśmy się już nie spotkali?
Moje piersi: ...
Facet: Ależ tak! Teraz sobie przypominam. Nie byłaś

przypadkiem w Garażu na imprezie z okazji Halloween?

Moje piersi: ...
Facet, który się nie zraża: Jesteś Francuzką? Do you

understand me?

Moje piersi: ...
Szybkim ruchem Buffalo podnosi głowę. „Coś takiego!...

zauważyłeś, że mam także twarz".

Drapie się po brodzie i zdaje się pogrążać w otchłani

zadumy.

- From where are you from?
„Uaa, Buffalo! Mówisz tak, jakbyś przybył prosto z

wielkiego kanionu!"

background image

- Jestem z Melun, plac Dworcowy cztery, i wolę cię z

mety uprzedzić, że mój głos nie dobywa się zza stanika.

Muszę wyjść, już nic nie widzę, co za cholerna rzecz te

szkła kontaktowe, rzygać się chce. „Poza wszystkim jesteś
ordynarna, moja droga".

Stoję przed Miltonem, jest mi zimno, płaczę jak małe

dziecko, chciałabym być wszędzie, tylko nie tutaj,
zastanawiam się poważnie nad powrotem do domu,
spoglądam na gwiazdy, których nie ma. I od razu beczę na
całego.

W takich razach, gdy sytuacja jest aż tak rozpaczliwa,

najmądrzejsze, co mi przychodzi do głowy... to moja siostra.

Dzyń, dzyyń, dzyyyń...
- Halo... (bezbarwny głos).
- Halo, tu Marianne.
- Która to godzina? Gdzie jesteś? (poirytowany głos).
- Jestem w Miltonie, możesz po mnie przyjechać?
- Co się dzieje? Co ci jest? (zaniepokojony głos).

Powtarzam:

- Możesz po mnie przyjechać?
Przywołują mnie reflektory w głębi parkingu.
- No wsiadaj, moja ty dorosła - mówi moja siostra.
- Przyjechałaś w nocnej koszuli babci!!!
- Zechciej łaskawie zauważyć, że spieszyłam się, jak

mogłam!

- Przyjechałaś do Miltona w przezroczystej nocnej koszuli

babuni! - drwię sobie.

- Po pierwsze, nie wysiądę w tym z samochodu, po

drugie, ona nie jest przezroczysta, ale ażurowa. Nie nauczyli
cię tego w Pramod?

- A jeżeli zabraknie ci benzyny? Nie mówiąc o tym, że w

pobliżu na pewno znajdą się twoi dawni wielbiciele...

- Pokaż... gdzie na przykład? (zainteresowana).

background image

- Popatrz tam, czy to przypadkiem nie Teflonowa

Patelnia?

- Posuń się trochę... Och, tak! Masz rację... Mój Boże,

jaki on brzydki, jeszcze brzydszy niż dawniej. Jaką ma teraz
gablotę?

- Opla.
- Ach! „The Opel touch". Widzę napis na tylnej szybie...
Spogląda na mnie i śmiejemy się jak norki. Jesteśmy

razem i bawimy się w najlepsze:

1) z dawnych czasów,
2) z Teflonowej Patelni (ponieważ za nic w świecie nie

chciał się przywiązywać),

3) z jego opla, za którego musiał zapłacić cło,
4) z futrzaka na kierownicy,
5) ze skórzanej kurtki, którą wkłada tylko w weekendy, i z

nieskazitelnych kantów jego levisów, kantów, które jego
mamusia osiąga, naciskając z całej siły żelazko.

To nam dobrze robi.
Moja siostra w swojej burżujskiej gablocie piszczy

oponami na parkingu Miltona, czym zwraca na siebie uwagę.

- Psują się od tego, Jojo mnie zamorduje... - mówi. Śmieję

się.

Wyjmuję szkła kontaktowe i przechylam do tyłu fotel.
Wchodzimy na paluszkach, ponieważ Jojo i dzieci śpią.

Moja siostra serwuje mi dżin z tonikiem bez schweppesa i
mówi:

- Co cię boli?
Więc jej opowiadam. Ale bez większego przekonania,

ponieważ moja siostra raczej nie nadaje się do udzielania
porad psychologicznych.

Mówię, że moje serce jest jak wielki pusty worek. Worek

jest tak mocny, że mógłby pomieścić cały wielki sklep z każdą
ilością towaru, a tymczasem nic w nim nie ma.

background image

Powiadam worek, nie mówię o tych nędznych

plastikowych torbach z supermarketu, które ciągle pękają, nie.
Mój worek... w każdym razie tak ja to widzę... przypomina
raczej coś wielkiego, kwadratowego, w białe i niebieskie
paski, co murzyńskie mamy noszą na głowach w okolicy
Barbes...

- Posłuchaj... w końcu mogłoby być jeszcze gorzej - mówi

moja siostra, ponownie napełniając kieliszki.

background image

Ambre

background image

Pieprzyłem tysiące dziewczyn, a nie pamiętam większości

twarzy.

Nie mówię ci tego, żeby odgrywać ważniaka. Przy całej

forsie, jaką zarabiam, i tych lizusach, którzy mnie otaczają, nie
sądzisz chyba, że potrzebuję na próżno strzępić język.

Mówię to, bo taka jest prawda. Mam trzydzieści osiem lat

i zapomniałem prawie wszystko, co dotyczy mojego życia.
Dotyczy to dziewczyn, dotyczy też całej reszty.

Wpadł mi przypadkowo w ręce stary magazyn w rodzaju

tych, którymi można się podetrzeć, a w nim moja fotografia z
jakąś laską.

Czytam więc podpis i dociera do mnie, że owa

dziewczyna nazywa się Letycja czy Sonia, albo jeszcze
inaczej, ponownie spoglądam na fotografię, jakbym chciał
stwierdzić: „Ależ tak, oczywiście, że Sonia, drobna brunetka z
Villa Barclay, w długich kolczykach, pachnąca wanilią..."

Ale nie. Co innego chodzi mi po głowie.
Jak głupi powtarzam w myśli „Sonia" i odkładam

magazyn, szukając peta.

Mam trzydzieści osiem lat i dobrze wiem, czuję wręcz, że

się sypię. Z wierzchu rozkład następuje powoli, ale wystarczy
trochę poskrobać, a całe tygodnie lądują na śmietniku. Dość,
jeśli ci powiem, że pewnego dnia, słysząc rozmowę o wojnie
w Zatoce, odwróciłem się i zapytałem:

- Wojna w Zatoce, kiedy to było?
- W dziewięćdziesiątym pierwszym - odpowiedziano mi,

jakbym dla jasności potrzebował jakiegoś „Who's who". Ale
ja naprawdę, do cholery, nigdy o tym nie słyszałem.

Pal sześć wojnę w Zatoce.
Nie widziałem. Nie słyszałem. Na tej zasadzie mógłbym

wykreślić cały rok z mojego życia.

W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym mnie

tam nie było.

background image

W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym pierwszym na

pewno byłem zajęty szukaniem natchnienia i nie dostrzegłem,
że toczy się jakaś wojna. Powiesz, że się zgrywam. A ja
mówię o wojnie w Zatoce, bo to dobry przykład.

Zapominam niemal wszystko.
Sonia, wybacz, ale to prawda. Już ciebie nie pamiętam.
A potem spotkałem Ambre.
Wystarczy, że wypowiem to imię, i zaraz czuję się dobrze.

Ambre.

Po raz pierwszy zobaczyłem cię w studiu nagrań na ulicy

Guillaume - Tell. Od tygodnia mieliśmy urwanie głowy,
harowaliśmy, a wszyscy truli nam o jakiś zawrotnych
pieniądzach, gdyż nie wyrabialiśmy się z terminem.

Wszystkiego nie można przewidzieć. Nigdy. W tym

wypadku nie można było przewidzieć, że mikser, którego za
krocie sprowadzono ze Stanów, żeby się przypodobać
amerykańskim rekinom z wytwórni płyt, nawali już na samym
początku.

- Nie posłużyły mu zmęczenie i zmiana czasu -

powiedział lekarz.

Oczywiście to bzdury, zmiana czasu nie ma z tym nic

wspólnego.

Nasz jankes zwyczajnie się przeżarł - popie oczy, wilcze

gardło - i ma to, na co zasłużył. Teraz wygląda jak kretyn ze
swoim kontraktem na „wzięcie w obroty Francuzików".

To był parszywy okres. Nie oglądałem światła dziennego

od wielu tygodni i nawet bałem się przeciągnąć rękami po
twarzy, ponieważ czułem, że zaraz trzaśnie albo pęknie mi
skóra albo jeszcze coś w tym rodzaju.

Pod koniec nie mogłem już nawet palić, ponieważ za

bardzo bolało mnie gardło.

Fred nawijał mi od pewnego czasu o jakiejś kumpelce

swojej siostry. Fotografce, która chciała wziąć udział w moim

background image

tournee. Jako free lance, ale nie po to, żeby sprzedawać
później zdjęcia. Tylko tak sobie.

- Fred, odczep się...
- Posłuchaj, co ci szkodzi, jeżeli ją przyprowadzę tutaj

któregoś wieczoru? No, co ci szkodzi?

- Nie lubię fotografów, nie lubię kierowników

artystycznych, nie lubię dziennikarzy, nie lubię, kiedy mi się
depcze po piętach, i nie lubię, kiedy się na mnie gapią. Nie
możesz tego zrozumieć?

- Cholera, uspokój się, chodzi tylko o jeden wieczór, o

dwie minuty. Nie musisz z nią rozmawiać, może się nawet
okazać, że nie będziesz jej wcale oglądać. Zrób to dla mnie,
do cholery. Od razu widać, że nie znasz mojej siostry.

Mówiłem ci przed chwilą, że wszystko zapomniałem, ale

nie to, jak sam widzisz.

Weszła małymi drzwiami z prawej strony, patrząc od

strony konsoli mikserskiej. Wyglądała, jakby przepraszała, że
żyje. Szła na palcach, ubrana w biały podkoszulek na
cieniutkich ramiączkach. Z miejsca, gdzie byłem - za szybą -
nie zobaczyłem od razu jej twarzy, ale kiedy usiadła,
zauważyłem jej drobne piersi i już miałem ochotę ich dotknąć.

Po jakimś czasie uśmiechnęła się do mnie. Nie jak

dziewczyny, które zwykle się do mnie uśmiechają, ponieważ
cieszą się, że na nie patrzę. Nie.

Uśmiechnęła się do mnie tak sobie, żeby mi zrobić

przyjemność. I jeszcze żadne nagranie nie wydawało mi się
tak długie jak właśnie tego dnia.

Kiedy wyszedłem z mojej szklanej klatki, jej nie było.

Powiedziałem do Freda:

- To kumpelka twojej siostry?
- Taa.
- Jak się nazywa?
- Ambre.

background image

- Już wyszła? - Nie wiem.
- Cholera!
- Co?
- Nic.
Ponownie przyszła ostatniego dnia. Paul Ackermann

zorganizował w studiu imprezę. „Żeby uczcić twoją kolejną
złotą płytę" - powiedział ten baran. Wyszedłem spod
prysznica, goły do pasa, w trakcie wycierania głowy za dużym
ręcznikiem, kiedy Fred nas sobie przedstawił.

Z trudem cokolwiek wybełkotałem, tak jakbym miał

piętnaście lat. Za sobą wlokłem ręcznik po podłodze.

Znowu uśmiechnęła się do mnie, podobnie jak za

pierwszym razem.

Pokazując na kontrabas, powiedziała:
- To pana ulubiona gitara?
A ja, czy to z powodu jej kompletnej niewiedzy, czy

dlatego, że zwróciła się do mnie per „pan", podczas gdy
wszyscy mówili do mnie „ty", klepiąc mnie przy tym po
brzuchu, miałem ochotę ją wycałować...

Od prezydenta Republiki po ostatniego bęcwała wszyscy,

wszyscy oni mówią mi „ty", jakbyśmy razem pasali świnie.

Tak już jest w tym środowisku.
- Tak - odpowiedziałem jej - tę lubię najbardziej.
I zacząłem się rozglądać za czymś, co by można wsadzić

na grzbiet.

Trochę rozmawialiśmy, ale to było trudne, ponieważ

Ackermann sprowadził dziennikarzy, czego zresztą można się
było po nim spodziewać.

Zapytała mnie o tournee, a ja odpowiadałem „tak" na

wszystkie jej słowa, zerkając przy tym dyskretnie na jej piersi.
Później powiedziała mi „do widzenia", a ja szukałem wszędzie
Freda albo Ackermanna, albo pierwszą lepszą osobę, żeby
kogoś natłuc po gębie, ponieważ rozsadzało mnie w środku.

background image

Tournee przewidywało dziesiątki występów. Prawie

wszystkie poza Francją. Daliśmy dwa występy w paryskiej la
Cigale, a cała reszta już mi się miesza. Była Belgia, Niemcy,
Kanada i Szwajcaria, ale nie żądajcie ode mnie chronologii, bo
nie jestem w stanie jej podać.

Tournee, jestem zmęczony. Gram, śpiewam, staram się

maksymalnie być clean i śpię w pulmanie.

Nawet gdybym miał tyłek ze szczerego złota, nie

przestalibyśmy

z

moimi

muzykami

podróżować

klimatyzowanym wagonem pulmanowskim. W dniu, kiedy
mnie zobaczysz wsiadającego do samolotu bez nich i nie
ściskającego nikomu graby tuż przed wyjściem na scenę,
uprzedź mnie, ponieważ ten dzień będzie znaczył, że nie mam
już nic do powiedzenia i że pora szukać sobie innej roboty.

Ambre pojechała z nami, ale dowiedziałem się o tym

trochę później.

Robiła swoje zdjęcia, nie rzucając się w oczy. Trzymała

się z chórzystkami. Słyszałem czasami, jak gadały i chichotały
na hotelowych korytarzach, gdy Jenny wróżyła im z kart.
Kiedy ją dostrzegałem, podnosiłem głowę i starałem się
trzymać prosto, ale nigdy podczas tych wszystkich tygodni nie
zrobiłem kroku w jej stronę.

Nie mieszam już pracy z seksem, zestarzałem się.
Nasz ostatni występ wypadał w niedzielę. Byliśmy w

Belfort, ponieważ postanowiliśmy zakończyć z fasonem, dając
specjalny koncert z okazji dziesiątej rocznicy Eurocka.

Podczas pożegnalnej kolacji usiadłem przy niej.
To

prawie

nasz

kultowy

wieczór,

do

którego

przywiązujemy wielką wagę i który rezerwujemy wyłącznie
dla siebie: muzycy, obsługa techniczna i ci wszyscy, którzy
nam pomagali podczas tournee. Nie po to się zbieramy, żeby
się wkurzać jakąś gwiazdeczką czy miejscowymi
dziennikarzami, rozumiesz... Nawet Ackermannowi nie

background image

przyszłoby na myśl dzwonić do Freda na jego komórkę i pytać
o nowiny, i jeszcze raz kazać sobie powtarzać liczbę
sprzedanych biletów.

Trzeba przy tym podkreślić, że na ogół nie służy to

naszemu wizerunkowi.

Między sobą nazywamy to nudnymi wieczorami, co mówi

samo za siebie.

Tony stresu, który stopniowo znika, satysfakcja z

zakończenia roboty, te jeszcze cieplutkie szpule z nagraniami
w pudełkach i mój menażer, który wreszcie, po raz pierwszy
od miesięcy, zdobywa się na uśmiech - za wiele tego jak na
jeden raz i człowiek się łatwo wynaturza...

Oczywiście próbowałem na początku zbałamucić Ambre,

a gdy zrozumiałem, że za bardzo zmierzam w kierunku
zwykłego pieprzenia, odpuściłem sobie.

Nie dała tego po sobie poznać, ale wiem, że zrozumiała

sytuację.

W pewnej chwili, będąc w restauracyjnym kiblu,

wypowiedziałem powoli jej imię do lustra nad umywalką, ale
zamiast wziąć głęboki oddech i spryskać gębę zimną wodą, a
potem pójść do niej i powiedzieć: „Kiedy na ciebie patrzę,
wszystko się we mnie przewraca, jakbym występował przed
dziesięciotysięcznym tłumem, zrób coś z tym, obejmij
mnie...", no więc zamiast tak zrobić, wykonałem w tył zwrot i
za dwa tysiące franków kupiłem bilet powrotny.

Minęły miesiące, ukazał się album... Nic ci więcej nie

powiem. Coraz gorzej znoszę ten okres: gdy już nie potrafię
być sam na sam z tymi wszystkimi bezużytecznymi pytaniami
i z moją muzyką.

I to znowu Fred przyjechał po mnie swoją czarną

superyamahą Vmax, żeby mnie do niej zabrać.

Chciała nam pokazać swoje prace z tournee.

background image

Czułem się dobrze. Cieszyłem się ze spotkania z Vickie,

Nath i Franceską, które śpiewały ze mną on live. Teraz poszły
własnymi drogami. Francesca chciała nagrać swój własny
album, a ja po raz kolejny obiecałem na kolanach, że
skomponuję dla niej niezapomniane kawałki.

Jej mieszkanie było malutkie i tłoczyliśmy się

niemiłosiernie. Piło się jakiś rodzaj różowej tequili, którą
sporządził sąsiad z tego samego piętra. To był Argentyńczyk,
który miał co najmniej dwa metry i bez przerwy się uśmiechał.

Zamurowało mnie na widok jego tatuaży.
Wstałem z miejsca. Wiedziałem, że ona jest w kuchni.
- Przyszedłeś mi pomóc? - zapytała. Odpowiedziałem, że

nie.

- Chcesz obejrzeć zdjęcia?
Znowu miałem ochotę odpowiedzieć, że nie, ale zamiast

tego powiedziałem:

- Taak, nawet bardzo.
Poszła do swojej sypialni. Kiedy wróciła, zamknęła drzwi

na klucz i jednym ruchem ręki zwaliła na podłogę wszystko,
co było na stole. Aluminiowe tacki narobiły niezłego
harmidru.

Ułożyła równo swoją teczkę i usiadła naprzeciw mnie.
Otworzyłem owoc jej pracy i zobaczyłem tylko moje ręce.
Setki czarno - białych zdjęć, wyłącznie z moimi rękami.
Moje ręce na strunach gitar, moje ręce obejmujące

mikrofon, moje ręce spuszczone wzdłuż ciała, moje ręce
pozdrawiające tłum, moje ręce ściskające inne ręce za
kulisami, moje ręce trzymające papierosa, moje ręce, którymi
dotykam twarzy, moje ręce podpisujące i rozdające autografy,
moje rozgorączkowane ręce, ręce, które proszą, moje ręce,
które przesyłają pocałunki, a także moje ręce, które się
szprycują.

Wielkie i szczupłe ręce o żyłach jak małe rzeczki.

background image

Ambre zabawiała się kapslem. Rozgniatała okruszki.
- To wszystko? - zapytałem.
Po raz pierwszy patrzyłem jej w oczy dłużej niż sekundę.
- Zawiedziony?
- Nie wiem.
- Sfotografowałam twoje ręce, ponieważ tylko one jeszcze

się w tobie nie rozsypały.

- Tak uważasz?
Przytaknęła kiwnięciem głowy, a ja poczułem zapach jej

włosów.

- A moje serce?
Uśmiechnęła się do mnie i pochyliła nad stołem.
- Czyżby twoje serce nie było w rozsypce? - zapytała z

grymasem wyrażającym powątpiewanie.

Słychać było śmiechy i lekkie uderzenia pięścią w drzwi.

Poznałem głos Luisa, który wrzeszczał: „Potrzebne są kostki
lodu!".

Powiedziałem: - Trzeba by się przekonać...
Można było odnieść wrażenie, że od tych ich wygłupów

rozwalą się drzwi.

Położyła ręce na moich rękach i przyglądała im się tak,

jakby je po raz pierwszy ujrzała. - Tak też zrobimy -
powiedziała.

background image

Przepustka

background image

Ilekroć coś robię, myślę o moim bracie, a ilekroć myślę o

moim bracie, mam świadomość, że on zrobiłby to lepiej.

I tak już trwa dwadzieścia trzy lata.
Nie można powiedzieć, żebym był przez to zgorzkniały,

nie, po prostu jestem tego świadomy.

Na przykład teraz: jadę pociągiem numer tysiąc czterysta

pięćdziesiąt osiem z Nancy. Jestem na przepustce, pierwszej
od trzech miesięcy.

No i choćby taki fakt: odbywam służbę wojskową w

charakterze zwykłego szeregowca, podczas gdy mój brat,
który miał dyplom szkoły średniej, jadał zawsze przy
oficerskim stole i przyjeżdżał do domu na wszystkie
weekendy. Ale machnijmy na to ręką.

No więc wracam pociągiem. Kiedy przychodzę na swoje

miejsce (zarezerwowałem bilet zgodnie z kierunkiem jazdy
pociągu), zastaję siedzącą tam kobietę z rozłożonym na
kolanach całym majdanem do haftowania. Nie mam odwagi,
żeby jej zwrócić uwagę. Więc wrzucam wielki płócienny
worek na półkę i siadam naprzeciwko niej. W przedziale jest
jeszcze dziewczyna, dość ładniutka, która czyta jakąś bzdurną
powieść. Ma krostkę w kąciku ust. Szkoda, gdyby nie to,
byłaby całkiem do rzeczy.

Kupiłem w wagonie restauracyjnym sandwicza.
A oto jakby to się odbyło, gdyby na moim miejscu był mój

brat: uśmiechnąłby się szeroko, jak przystało na czarusia, do
kobiety, pokazując jej swój bilet: „Przepraszam panią,
niewykluczone, że jestem w błędzie, ale mam wrażenie, że..."
A ona tłumaczyłaby się i przepraszała jak jakaś chora, pakując
wszystkie nici do torby i czym prędzej ustępując mu miejsca.

W sprawie sandwicza podniósłby rwetes, przekonując

chłopaków, że, co jak co, za dwadzieścia osiem franków
mogliby włożyć trochę grubszy kawałek szynki, a kelner w
idiotycznej czarnej kamizelce natychmiast wymieniłby mu

background image

sandwicza. Wiem, co mówię, ponieważ już nieraz widywałem
go w akcji.

Z dziewczyną zagrałby jeszcze bardziej nieczysto.

Spoglądałby na nią w taki sposób, iż bardzo szybko by się
zorientowała, że jest nią zainteresowany.

Ale jednocześnie miałaby świadomość, że zauważył jej

wrzodzik. Więc trudno byłoby jej się skupić na tej bzdurnej
książce i już by się tak nie zgrywała.

Ponieważ, jakkolwiek by było, podoficerowie podróżują

pierwszą klasą, a w pierwszej dziewczyny niekoniecznie
muszą mieć pryszcze.

Osobiście nie miałem okazji się przekonać, jak ta

ślicznotka reaguje na moje szamerunki i moją łysą palę,
ponieważ prawie od razu zasnąłem. Znowu nas obudzili o
czwartej nad ranem, żeby nam urządzić te kretyńskie
manewry.

Marc, mój brat, odbył swoją służbę po trzech latach

kursów przygotowawczych, a przed rozpoczęciem wyższej
szkoły inżynieryjnej. Miał dwadzieścia lat.

Co do mnie, odbywam ją po dwóch latach szkoły

zawodowej i przed rozpoczęciem poszukiwań pracy w
elektronice. Mam dwadzieścia trzy lata.

Zresztą jutro są moje urodziny.
Matka nalegała, żebym przyjechał. Nie przepadam aż tak

bardzo za urodzinami, jestem już na to za dorosły. Ale niech
będzie, robię to dla niej.

Mieszka sama, odkąd mój ojciec w dniu ich dziewiętnastej

rocznicy ślubu ulotnił się z sąsiadką. Patrząc na to
symbolicznie, można powiedzieć, że uderzenie było mocne.

Długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie ułożyła sobie

nowego życia z kimś innym. Przecież mogła, nawet jeszcze
teraz, ale... sam nie wiem. Tylko jeden raz rozmawialiśmy o
tym z Markiem i doszliśmy do wniosku, że ona się boi. Nie

background image

chce ryzykować, że znowu zostanie porzucona. Był taki
moment, kiedy żartem namawialiśmy ją, by zapisała się do
czegoś takiego, gdzie można kogoś spotykać, ale ona nigdy
nie chciała.

Od tego czasu zdążyła przygarnąć dwa psy i jednego kota,

a z taką menażerią po prostu nie sposób znaleźć porządnego
faceta, to zrozumiałe.

Mieszkamy w 1'Essonne obok Corbeil, nieduży pawilon

przy National siedem. W porządku, to spokojne miejsce.

Mój brat nie mówi nigdy pawilon, mówi dom. Uważa, że

słowo pawilon brzmi wsiowo.

Mój brat nie daruje sobie nigdy, że nie urodził się w

Paryżu.

Paryż. To słowo nie schodzi mu z ust. Myślę, że

najpiękniejszy dzień w swoim życiu przeżył wtedy, gdy kupił
sobie pierwszą kartę pomarańczową na pięć stref. Tymczasem
dla mnie Paryż czy Corbeil to to samo.

Jedną z nielicznych rzeczy, jaką zapamiętałem ze szkoły,

jest teoria jakiegoś wielkiego filozofa starożytnego, który
powiadał, że nieważne jest miejsce, w którym przebywamy,
ale stan ducha, w jakim się znajdujemy.

Pamiętam, iż pisał to do jednego ze swoich kumpli, który

miał chandrę i chciał podróżować. Więc tamten powiedział
mu z grubsza, że nie warto i że szkoda fatygi, bo gdziekolwiek
pojedzie, i tak będzie wlókł za sobą cały ten swój bagaż
gówna. W dniu, w którym belfer nam to opowiedział,
zmieniło się moje życie.

To jeden z powodów, dla których zdecydowałem się na

manualną pracę. O ileż to prostsze!

W armii spotykasz się z kupą tępaków. Przebywam z

facetami, o jakich wcześniej nie miałem nawet pojęcia. Razem
śpimy, razem się myjemy, ubieramy, żremy, zdarza się, że
wygłupiamy się razem, gram z nimi w karty, a jednak

background image

wszystko w nich mnie mierzi. Nie dlatego, żebym był snobem
czy coś w tym rodzaju, chodzi po prostu o to, że w tych
facetach nic nie ma. Nie mówię o wrażliwości, nie, to by
zabrzmiało jak obelga, mówię o jakimkolwiek ciężarze.

Widzę, że źle to tłumaczę, ale wiem, o co mi chodzi: jeśli

weźmiesz takiego faceta i postawisz go na wadze, dowiesz się
oczywiście, ile on waży, ale tak naprawdę to przecież on nic
nie waży...

Nie ma w nich nic, co mógłbyś potraktować jako materię.

Są jak duchy, fantomy, możesz włożyć rękę w ich ciało, na
wylot, i natkniesz się tylko na pełną zgiełku próżnię. Oni ci na
to powiedzą, że gdybyś włożył rękę w ich ciało, oberwałbyś, i
to nieźle. Łubudu.

Na początku, z powodu tego ich zachowania i tego całego

nieprawdopodobnego słownictwa, cierpiałem na bezsenność,
ale już się przyzwyczaiłem. Mówi się, że wojsko zmienia, ale
ja osobiście stałem się w wojsku jeszcze większym pesymistą
niż dawniej.

Nie jestem w stanie uwierzyć w Boga czy w jakąś wyższą

istotę, bo przecież jest niemożliwe, by ktoś celowo stworzył to
coś, co na co dzień widuję w koszarach Nancy - Bellefond.

Zabawne, ale dotarło do mnie, że kiedy jestem w pociągu

albo w szybkiej kolei podziemnej, więcej rozmyślam... Pod
tym względem wojsko ma jednak swoje dobre strony...

Dojeżdżając do paryskiego Dworca Wschodniego, liczę w

duchu, że ktoś po mnie wyjdzie. Nic głupszego. I chociaż
dobrze wiem, że o tej godzinie matka jest jeszcze w pracy, a
Marc nie należy do tych, co by pruli przez całą dzielnicę po to
tylko, żeby mi ponieść torbę, nie opuszcza mnie ta kretyńska
nadzieja.

I choć jest tak, jak przypuszczałem, po raz ostatni, przed

opuszczeniem ruchomych schodów i wejściem do metra,
rozglądam się na wypadek, gdyby jednak ktoś...

background image

Chciałbym, żeby ktoś, gdzieś na mnie czekał... W końcu

to nie takie skomplikowane.

No dobrze, najwyższy czas udać się do domu i ponaparzać

z Markiem, ponieważ już zaczynam za dużo myśleć i jeszcze
chwila, a puszczą mi nerwy. Na razie zapalę sobie na peronie.
Wiem, że to zabronione, ale niech no tylko ktoś zaszura, to
machnę mu przed nosem legitymacją wojskową.

Bo ja, proszę pana, pracuję na rzecz pokoju! Od czwartej

rano jestem na nogach, dla Francji, proszę pani.

Nikogo na dworcu w Corbeil... tego już trochę za wiele!

Może zapomnieli, że przyjeżdżam dzisiaj wieczorem...

Pójdę tam pieszo. Mam już dość zbiorowych środków

transportu. Właściwie, jak sądzę, mam dość wszystkiego, co
masowe.

Mijam facetów z dzielnicy, z którymi chodziłem do

szkoły. Nie wyrywają się, żeby mi uścisnąć dłoń, oczywiście,
zwykły szeregowiec to wręcz krępujące.

Zachodzę do kawiarni na rogu mojej ulicy. Gdybym

spędzał w niej mniej czasu, prawdopodobnie nie groziłoby mi,
że po sześciu miesiącach zostanę powołany do odbycia
zasadniczej służby wojskowej. W pewnym okresie więcej
czasu spędzałem przy tutejszym fliperze niż w ławce
szkolnej... Czekałem pięć godzin i kiedy inni, ci, którzy przez
cały dzień słuchali bzdurnych gadek belfrów, zlatywali się,
odsprzedawałem im moje darmowe gry. Dla nich to był dobry
interes: płacili pół ceny i mieli okazję umieścić swoje inicjały
na honorowym miejscu.

Wszyscy byli zadowoleni, a ja kupowałem swoje pierwsze

paczki petów. Przysięgam, że w tamtym czasie uważałem się
za króla. Króla pacanów, tak.

- No jak?... wciąż w wojsku? - pyta mnie właściciel.
- Taak.
- To dobrze!

background image

- Taak...
- Więc zajrzyj do mnie któregoś wieczoru po zamknięciu,

to sobie we dwóch pogadamy... bo widzisz, ja byłem w Legii,
a jednak to co innego... Tam by nam nigdy nie pozwolili
wyjść, ot tak, z byle powodu... możesz mi wierzyć.

I znowu zanurzyłem się w tym klimacie alkoholowych

wspomnień. Legia...

Jestem zmęczony. Czuję ciężar worka, który przepiłowuje

mi ramię, a bulwar zdaje się nie mieć końca. Kiedy wreszcie
docieram do siebie, brama jest zamknięta. Cholera, tego już za
wiele. Jeszcze trochę, a zacznę wyć.

Jestem na nogach od czwartej rano, przemierzyłem

połowę kraju w wagonach, które cuchną, a teraz mam
grzecznie odejść z kwitkiem!

Przynajmniej psy na mnie czekają. Bozo, który wyje do

upadłego i szczeka z radości, i Micmac, który wyskakuje do
góry na trzy metry... ale mają uciechę. To rozumiem, to jest
powitanie!

Przerzucam worek na drugą stronę i jak za dawnych

czasów, kiedy jeździło się motorowerami, przeskakuję mur.
Oba moje psy skaczą do góry, a ja po raz pierwszy od tygodni
czuję się lepiej. A jednak istnieją żywe istoty, które mnie
kochają i czekają na mnie na tej małej planecie. Chodźcie tu
do mnie, moje skarby. No tak, jesteś dobry i piękny, no już
dobrze, dobrze...

Dom tonie w ciemności.
Stawiam worek przy wycieraczce, otwieram go i

zaczynam szukać kluczy, które są na samym dnie, pod stertą
brudnych skarpet.

Psy biegną przede mną, chcę zapalić światło w korytarzu...

nie ma prądu.

- Cholera! Niech to jasna cholera!
W tej samej chwili słyszę głos tego kretyna Marca:

background image

- Mógłbyś się grzeczniej zachować wobec swoich gości.

Nadal panuje ciemność.

- Po co te wygłupy? - pytam go.
- No nie, jesteś niepoprawny, szeregowcu Bricard. I nie

wyrażaj się brzydko. Nie jesteś w koszarach, więc pilnuj
słownictwa, bo nie zapalę światła.

W końcu je zapala.
Tylko mi tego brakowało. Wszyscy, kumple i rodzina, są

tutaj, w salonie, pod girlandami kwiatów, i wznosząc kieliszki,
śpiewają mi Sto lat.

- Odłóż wreszcie ten worek, mój ty duży chłopaku - mówi

do mnie matka.

I podaje mi kieliszek.
Po raz pierwszy urządzają mi coś takiego. Chyba nie za

mądrze wyglądam z tą osłupiałą miną.

Zaraz potem ściskam dłonie wszystkich zebranych, całuję

też moją babkę i ciotki.

Wreszcie docieram do Marca i mam ochotę strzelić go w

pysk, ale on jest z dziewczyną. Obejmuje ją w pasie. A ja od
pierwszego wejrzenia wiem, że już się w niej zakochałem.

Daję mu kuksańca w ramię i, pokazując na nią brodą,

pytam go:

- Czy to prezent dla mnie?
- Nie rozmarzaj się, trąbo - odpowiada mój braciszek.
Patrzę na nią jeszcze raz. Coś się dzieje z moim

żołądkiem. Jakby mi się tam wszystko przewracało. Cierpię, a
ona jest piękna.

- Nie poznajesz jej?
- Nie.
- Przecież to Marie, koleżanka Rebeki...
- ???
- Byliśmy razem na koloniach. W Glenans, nie

pamiętasz? - pyta mnie Marie.

background image

- Przykro mi, ale nie. - Potrząsam głową i zostawiam ich.

Koniecznie muszę się czegoś napić.

Czy ją pamiętam! Też pytanie! Kurs żeglarski, po którym

dotąd jeszcze miewam koszmarne sny. Mój brat zawsze i
wszędzie pierwszy, pupilek opiekunów, opalony, muskularny,
na luzie. W nocy czytał książkę, a gdy tylko znalazł się na
pokładzie, od razu wszystko rozumiał. Mój brat, który
wyczyniał akrobacje i, wyjąc z radości, wyskakiwał nad fale.
Mój brat, który robił wszystko na całego i niczego się nie bał.

Te wszystkie dziewczyny, które przewracały oczami,

dziewczyny o małych piersiach, których myśli krążyły już
wokół zabawy ostatniego wieczoru.

Te wszystkie dziewczyny, które jeszcze w autokarze

wypisywały mu flamastrem na ramieniu swoje adresy, gdy on
udawał, że śpi. I te, które płakały w obecności swoich
rodziców, widząc, jak się oddala w stronę naszego familijnego
renault 4L.

A ja... Ja cierpiałem na morską chorobę.
Doskonale

pamiętam

Marie.

Pewnego

wieczoru

opowiadała innym, jak zaskoczyła na plaży parę zakochanych
w trakcie całowania się i że słyszała dźwięk pstrykającej
gumki od kąpielowych majteczek dziewczyny.

- Jaki to był dźwięk? - zapytałem, chcąc ją wprawić w

zakłopotanie.

A ona, patrząc mi prosto w oczy, dwoma palcami chwyta

majtki przez materiał swoich spodni, odciąga gumkę i puszcza
ją.

Klik.
- O tak - odpowiada, wciąż patrząc mi w oczy. Miałem

jedenaście lat.

Marie.
Jak mogę jej nie pamiętać. Klik.

background image

Wieczór się rozkręcał, a ja miałem coraz mniejszą ochotę

na powrót do wojska. Im rzadziej patrzyłem na Marie, tym
bardziej chciałem jej dotykać.

Popijałem za dużo. Matka rzuciła mi złe spojrzenie.
Poszedłem do ogrodu z dwoma czy trzema kumplami z

zawodówki. Gadaliśmy o kasetach, które zamierzaliśmy
wypożyczyć, i o samochodach, których nigdy nie mogliśmy
sobie kupić. Michael zainstalował superaparaturę dźwiękową
w swoim peugeocie 106.

Prawie dwa tysiące franków, żeby słuchać muzyki

techno...

Usiadłem na metalowej ławce. Tej samej, którą matka

każe co roku na nowo malować. Powiada, że to jej
przypomina ogród Tuileries.

Paliłem papierosa, patrząc na gwiazdy. Większości z nich

nie znam. Więc ilekroć mam okazję, szukam ich. Znam cztery.

Jeszcze jedna z tych rzeczy z książki z Glenans, których

nie zapamiętałem.

Widziałem z daleka, jak się zbliża. Uśmiechała się do

mnie. Podziwiałem jej zęby i kształt kolczyków w uszach.

Usiadła obok i powiedziała:
- Mogę?
Z trudem odpowiedziałem, bo znowu coś było nie tak z

moim brzuchem.

- To prawda, że mnie nie pamiętasz?
- Nie, nieprawda.
- A więc pamiętasz?
- Tak.
- A co pamiętasz?
- Pamiętam, że miałaś dziesięć lat i sto dwadzieścia

dziewięć centymetrów wzrostu, ważyłaś dwadzieścia sześć
kilo, że zachorowałaś na świnkę i że trzeba było wzywać
lekarza. Pamiętam, że mieszkałaś w Choisy - le - Roi i że w

background image

tamtym czasie musiałbym zapłacić czterdzieści dwa franki za
pociąg, żeby cię zobaczyć. Pamiętam, że twoja matka
nazywała się Catherine, a twój ojciec Jacques. Pamiętam, że
miałaś żółwia wodnego, który nazywał się Candy, a twoja
najlepsza koleżanka świnkę morską o imieniu Anthony.
Pamiętam, że wkładałaś zielony opalacz w białe gwiazdki i że
matka uszyła ci szlafroczek, na którym wyhaftowała twoje
imię. Pamiętam, że pewnego ranka płakałaś, ponieważ nie
dostałaś listów. Pamiętam, że na imprezę pożegnalną
przykleiłaś sobie na policzki pajetki i że razem z Rebeką
urządziłyście przedstawienie do muzyki Grease...

- No, no, ale ty masz pamięć! Niewiarygodną!!! Kiedy się

śmieje, jest jeszcze piękniejsza. Przechyla się do tyłu. Pociera
rękami ramiona, żeby je rozgrzać.

- Masz - mówię i zdejmuję swój gruby sweter.
- Dziękuję... a ty? Nie zmarzniesz?
- Mną się nie przejmuj.
Przygląda mi się innym wzrokiem. Każda dziewczyna

zrozumiałaby to, co ona zrozumiała w tej chwili.

- Co jeszcze pamiętasz?
- Pamiętam, że pewnego wieczoru powiedziałaś przed

namiotem Optymistów, że mój brat jest pozerem...

- Tak, to prawda, że tak powiedziałam, na co ty

odpowiedziałeś, że tak nie jest.

- Ponieważ tak nie jest. Marc robi wiele różnych rzeczy,

jakby go to nic nie kosztowało, ale nie jest pozerem. Robi je, i
już.

- Zawsze go broniłeś.
- W końcu to mój brat. Poza tym chyba ty też nie

znajdujesz już w nim teraz tylu wad, nie?

Wstała i zapytała, czy może zatrzymać mój sweter.
Ja też się do niej uśmiechnąłem. Pomimo że przeżywałem

katusze, nigdy jeszcze nie byłem taki szczęśliwy.

background image

Jeszcze się uśmiechałem głupawo, kiedy podeszła matka.

Oznajmiła, że idzie spać do mojej babki, że dziewczęta
powinny spać na parterze, a chłopcy na piętrze...

- Ależ, mamo, nie jesteśmy już dziećmi, to dobre dla...
- A przed zamknięciem domu nie zapomnij sprawdzić,

czy psy są w środku, a także...

- Ale, mamo...
- Mam prawo się niepokoić, pijecie wszyscy jak idioci, a

ty, ty wyglądasz, jakbyś był kompletnie pijany...

- W takim przypadku nie mówi się pijany, mamo, mówi

się „popłynął". No więc popłynąłem...

Oddalając się, wzruszyła ramionami.
- Przynajmniej włóż coś na grzbiet, bo przeziębisz się na

śmierć.

Wypaliłem dodatkowe trzy papierosy, dając sobie czas na

zastanowienie, po czym poszedłem szukać Marca.

- Hej...
- Co?
- Marie...
- Co?
- Zostaw mi ją.
- Nie.
- Rozkwaszę ci pysk.
- Nie.
- Dlaczego?
- Bo za dużo wypiłeś, a ja muszę mieć w poniedziałek w

pracy gębę niewiniątka.

- Dlaczego?
- Ponieważ wygłaszam referat na temat zachowania się

cieczy na powierzchni ciała stałego.

- Ach, tak?
- Taak.
- Szkoda.

background image

- Nie przejmuj się.
- A co do Marie?
- Marie? Jest dla mnie.
- Jeszcze zobaczymy.
- Co ty możesz wiedzieć?
- A jak!... Mówi mi to szósty zmysł żołnierza, który służy

w artylerii.

- Akurat.
- Posłuchaj, jestem tu unieruchomiony, niczego sobie nie

załatwię. Wiem, wiem, że jestem durniem. Znajdźmy
przynajmniej jakieś rozwiązanie na ten wieczór, okay?

- Zastanawiam się...
- Pospiesz się, bo jeszcze trochę, a będę całkiem do

niczego.

- W minifutbol...
- Co?
- Zagramy o nią w minifutbol.
- To niezbyt eleganckie.
- To zostanie między nami, ty mój pseudodżentelmenie,

który podrywa cudze panienki.

- Niech będzie. Ale kiedy?
- Teraz. W piwnicy.
- Teraz?!
- Yes, sir.
- Zaraz tam będę, tylko zrobię sobie kawy.
- Mnie też, jeśli łaska...
- Nie ma sprawy. Mogę w nią nawet nasiusiać.
- Koszarowy idiota.
- Idź potrenuj i pożegnaj się z nią.
- Spadaj.
- To nic strasznego, idź, a ja już ją pocieszę.
- Nie licz na to.

background image

Wypiliśmy dymiącą kawę nad zlewem. Marc zszedł

pierwszy. W tym czasie zanurzyłem ręce w torbie z mąką.
Pomyślałem o matce i o tym, jak nam robiła panierowane
eskalopy!

Teraz, jak na złość, zachciało mi się sikać. Z takimi

rękami? Znam bardziej praktyczne sposoby...

Przed zejściem na dół odszukałem ją wzrokiem, żeby

dodać sobie sił, ponieważ o ile w grze we flipera jestem
marny, o tyle minifutbol jest raczej specjalnością mojego
brata.

Grałem jak noga. Z mąki, która miała zapobiec poceniu się

rąk, porobiły mi się na końcach palców białe kuleczki.

A do tego Marie i inni zeszli do nas, kiedy mieliśmy po

sześć punktów, i od tej chwili wypuściłem grę. Czułem, jak się
rusza za moimi plecami, a moje dłonie ślizgały się na
dźwigienkach. Czułem jej zapach i zapomniałem, że muszę
atakować. Słyszałem dźwięk jej głosu i przegrywałem gol po
golu.

Kiedy mój brat zdobył dziesięć punktów, mogłem

wreszcie wytrzeć ręce o uda. Moje dżinsy były całe białe.

Marc popatrzył na mnie wzrokiem współczującego drania.
Udane urodziny - pomyślałem.
Dziewczęta powiedziały, że chcą spać, i zażądały, by

wskazać im pokój. Powiedziałem, że prześpię się na kanapie
w salonie, aby spokojnie dopić resztki z butelek i żeby już nikt
nie zawracał mi głowy.

Marie spojrzała na mnie. Pomyślałem, że gdyby w tej

chwili miała metr dwadzieścia dziewięć i ważyła dwadzieścia
sześć kilo, mógłbym ją sobie włożyć pod bluzę i wszędzie ją
nosić z sobą.

A potem w domu zrobiło się cicho. Gasły jedno po drugim

światła i tylko od czasu do czasu tu i ówdzie ktoś chichotał.

background image

Wyobraziłem sobie, że Marc z kumplami robią z siebie

durni i skrobią do drzwi dziewczyn.

Gwizdnąłem na psy i przekręciłem klucz we frontowych

drzwiach.

Nie mogłem zasnąć. Nic dziwnego.
Paliłem w ciemności papierosa. W pokoju widać było

jedynie czerwony punkt, który poruszał się od czasu do czasu.
A potem usłyszałem dźwięk. Jakby ktoś miął papier.
Pomyślałem najpierw, że to któryś z psów. Zawołałem:

- Bozo?... Micmac?...
Żadnej odpowiedzi, a dźwięk się nasila i jeszcze słychać

skrzyp. Skrzyp, jakby ktoś odklejał przylepiec.

Podniosłem się i wyciągnąłem rękę, żeby zapalić światło.
To chyba sen! Pośrodku pokoju stoi naga Marie i

przykrywa ciało papierami po prezentach. Niebieski papier na
lewej piersi, srebrny na prawej, a ramiona okręcone
kolorowym sznurkiem. Mocny, pakowy papier, w który moja
mama zawinęła kask, służy jej za opaskę.

Półnaga, kroczy wśród opakowań, pełnych popielniczek i

brudnych kieliszków.

- Co robisz?
- To, co widzisz.
- No nie... nie, naprawdę...
- Czy jeszcze niedawno, zaraz po przyjeździe, nie

mówiłeś, że chcesz dostać prezent?

Wciąż się uśmiechała i zawiązywała czerwony sznurek

wokół talii. Podniosłem się błyskawicznie.

- Hej, nie pakuj się w to - powiedziałem.
Mówiąc „nie pakuj się", zastanawiałem się jednocześnie,

czy chciałem powiedzieć: nie zakrywaj ciała, zostaw je dla
mnie, proszę.

Czy też mówiąc: „Nie pakuj się", chciałem powiedzieć:

„Nie spiesz się", ja nie tylko cierpię na morską chorobę, ale

background image

ponadto jutro wracam do Nancy jako zwykły szeregowiec,
więc sama rozumiesz...

background image

Wydarzenie dnia

background image

Byłoby lepiej, gdybym poszedł spać, ale nie mogę.
Drżą mi ręce.
Uważam, że powinienem napisać coś w rodzaju

sprawozdania.

Mam w tym wprawę. Sporządzam jedno co tydzień, w

piątki po południu, dla Guillemina, mojego szefa.

To tutaj będzie dla mnie.
Rozumuję następująco: „Jeśli opowiesz wszystko ze

szczegółami, jeżeli się do tego przyłożysz, to na koniec, gdy to
przeczytasz, może przez chwilę uwierzysz, że w tej całej
historii nie ty jesteś największym bałwanem, ale jakiś inny
facet, może nawet będziesz go mógł obiektywnie osądzić.
Może".

Więc jestem tutaj. Siedzę przed moim małym laptopem,

którym zwykle posługuję się w pracy, z dołu dochodzą
odgłosy maszyny do zmywania naczyń.

Żona i dzieciaki od dawna są w łóżkach. Wiem, że

dzieciaki śpią, żona z pewnością nie. Pilnuje mnie. Próbuje
poznać prawdę. Sądzę, że się boi, ponieważ już wie, że mnie
straciła. Kobiety wyczuwają takie rzeczy. A przecież nie
położę się przy niej i nie zasnę, i ona o tym dobrze wie. Teraz
muszę opisać to wszystko, dla tych paru chwil, które mogą
stać się takie ważne, jeśli to zrobię.

Zacznę od początku.
Zostałem zatrudniony u Paula Pridaulta pierwszego

września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku.
Wcześniej pracowałem dla konkurencji, ale nagromadziło się
zbyt wiele irytujących spraw - na przykład rachunki płacone z
sześciomiesięcznym opóźnieniem - więc podjąłem szaloną
decyzję i rzuciłem to wszystko.

Byłem bezrobotny prawie przez rok.

background image

Wszyscy wkoło uważali, że mi odbije od tego kręcenia się

po domu i czekania na telefon z urzędu pośrednictwa pracy,
gdzie się zgłosiłem.

Tymczasem to był okres, który będę zawsze dobrze

wspominać. Wreszcie mogłem wykończyć dom. Zrobić to,
czego od tak dawna domagała się Florence: zamocowałem
wszystkie karnisze do zasłon, wygospodarowałem klitkę i
zainstalowałem prysznic, wypożyczyłem ciągnik jednoosiowy
i przeorałem cały ogród pod nowy, piękny gazon.

Odbierałem Lucasa od opiekunki, potem razem

odbieraliśmy jego starszą siostrę ze szkoły. Szykowałem im
solidne podwieczorki z gorącą czekoladą. Nie żadne tam
nesquik, ale prawdziwe kakao, od którego robiły się im
fantastyczne wąsy. Później, zanim je zlizały, przyglądaliśmy
się im w łazience.

W czerwcu, kiedy zdałem sobie sprawę, że mały już nie

pójdzie do pani Ledoux, ponieważ jest w wieku
przedszkolnym, zacząłem poważnie rozglądać się za pracą.
Znalazłem ją w sierpniu.

W firmie Paula Pridaulta jestem przedstawicielem

handlowym na cały zachodni region Francji. Jest to wielkie
przedsiębiorstwo specjalizujące się w wyrobach mięsnych.
Coś jak masarnia, jeśli ktoś woli, tylko na skalę przemysłową.

Szczytem geniuszu ojczulka Pridaulta jest jego szynka

owinięta w ściereczkę w czerwono - białą kratkę. Oczywiście,
szynka jest produkowana w fabryce, a świnie hodowane
metodą przemysłową, nie mówiąc o sławnej wiejskiej
ściereczce made in China, ale co szkodzi, skoro jest znana, i
teraz - dowodzą tego wszystkie badania rynku - jeśli zapytacie
jakąś gospodynię domową pchającą swój wózek z zakupami, z
czym jej się kojarzy Paul Pridault, natychmiast odpowie, że „z
szynką w ściereczce", a gdybyście ją bardziej przycisnęli,
usłyszelibyście, że szynka w ściereczce jest zdecydowanie

background image

najlepsza ze wszystkich z powodu swojego autentycznego
smaczku.

Moje ukłony dla mistrza.
Rocznie osiągamy trzydzieści pięć milionów netto.
Ponad połowę tygodnia spędzam za kierownicą

służbowego samochodu. Czarny peugeot 306 z łbem figlarnej
świni po obu stronach karoserii.

Ludzie nie mają zielonego pojęcia, jak żyją faceci na

drogach, kierowcy dalekobieżnych autokarów i ciężarówek i
wszyscy przedstawiciele handlowi.

To tak jakby na autostradzie istniały dwa światy: tych,

którzy wybrali się na przejażdżkę, i nas, którzy pracujemy.

Na całość składa się wiele spraw. Przede wszystkim

istnieje związek człowieka z jego pojazdem.

Począwszy od clio 1L2 po olbrzymie naczepy niemieckie -

kiedy się wsiada, jest się u siebie. Tu jest nasz smrodek, nasz
bałagan, nasze siedzenie, które przybrało kształt naszego
tyłka, i niech nikt nie stroi sobie na ten temat żartów. Że nie
wspomnę o CB - radiu - tym królestwie tajemnym i
bezkresnym, z całym systemem kodowym, zrozumiałym tylko
dla nielicznych. Za często go nie używam, a od czasu do
czasu, kiedy się przegrzeje, całkiem je wyciszam.

Do tego dochodzi to wszystko, co wiąże się z żarciem.

Oberże pod Białym Rumakiem, przydrożne restauracje, różne
okolicznościowe promocje. Specjalności dnia, dzbanuszki
wina, papierowe obrusy. I te wszystkie twarze, które się mija,
a których więcej się nie zobaczy...

No i tyłeczki kelnerek, które są skatalogowane,

oszacowane i wyeksponowane lepiej niż przewodnik
Michelina. (Nazywają to przewodnikiem Michaliny).

Do tego zmęczenie, długie trasy, samotność, nachodzące

myśli. Zawsze te same, obracające się w próżni.

Stopniowo pojawia się brzuch, a także prostytutki.

background image

Cały wielki świat, który tworzy barierę nie do pokonania

między tymi, którzy są w drodze, a tymi, którzy nie są.

Z grubsza moja praca polega na objeżdżaniu terenu.
Kontaktuję się z szefami zaopatrzenia średnich i dużych

marketów.

Wspólnie

określamy

strategie

reklamy,

perspektywy sprzedaży, organizujemy spotkania informacyjne
o naszych produktach.

Dla mnie to trochę tak, jakbym przechadzał się z piękną

dziewczyną, zachwalając jej wdzięki i wszystkie zalety.
Jakbym szukał dla niej dobrej partii.

Ale nie wystarczy oddać jej w dobre ręce, jeszcze trzeba o

nią zadbać, więc kiedy mam czas, sprawdzam, czy moje
sprzedawczynie wykładają towar z przodu, czy nie próbują
sprzedawać niemarkowego towaru, czy ściereczka jest dobrze
złożona, jak w telewizji, czy kiełbaski wieprzowe pływają we
własnym sosie, czy pasztety znajdują się w prawdziwych
kamionkach na starą modłę, czy kiełbasy wiszą tak, jakby się
właśnie suszyły, i czy, czy...

Nikt nie zwraca uwagi na takie drobiazgi, a przecież to

właśnie one wyróżniają produkty Paula Pridaulta spośród
innych.

Wiem, że rozgadałem się na temat mojej pracy i że to nie

ma nic wspólnego z tym, co zamierzam napisać.

Tak się składa, że to wieprzowina, ale równie dobrze

mógłbym sprzedawać szminkę do ust czy sznurowadła do
butów. Najbardziej w tym wszystkim lubię kontakty, fachowe
rozmowy i poznawanie kraju. Byle tylko nie dać się zamknąć
w biurze i nie mieć szefa na karku przez cały boży dzień. Już
kiedy o tym mówię, przechodzą mnie ciarki.

W poniedziałek dwudziestego dziewiątego września tysiąc

dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku wstałem za
kwadrans szósta rano. Nie robiąc hałasu, żeby żona nie
zrzędziła, pozbierałem swoje rzeczy. Następnie niemal w

background image

biegu wziąłem prysznic, ponieważ wiedziałem, że mam pusty
bak, a chciałem też skorzystać z okazji i sprawdzić ciśnienie w
oponach.

Na stacji benzynowej Shella wypiłem kawę. Nienawidzę

tego. Smród silników diesla zmieszany z zapachem kawy z
cukrem przyprawia mnie zawsze o lekkie mdłości.

Pierwsze spotkanie miałem o wpół do dziewiątej w Pont -

Audemer. Pomagałem magazynierom Carrefouru urządzić
nową gablotę dla naszych paczkowanych specjałów. To
nowość, którą właśnie wypuściliśmy z udziałem sławnego
szefa kuchni. (Trzeba widzieć marże, jakie bierze za
pokazywanie swojej gęby w czapce kucharskiej na
opakowaniu, ale w końcu...).

Drugie spotkanie, w strefie przemysłowej Bourg - Achard,

przewidziano na godzinę dziesiątą.

Było już późno i musiałem się spieszyć, zwłaszcza że

autostrada tonęła we mgle.

Wyłączyłem radio, ponieważ musiałem sobie to i owo

przemyśleć.

Czekała mnie trudna rozmowa, wiedziałem, że mamy do

pokonania poważnego konkurenta, i to było dla mnie wielkie
wyzwanie. Na domiar wszystkiego niewiele brakowało,
żebym utknął na drodze wyjazdowej z miasta.

O trzynastej zadzwoniła zdenerwowana żona:
- To ty, Jean - Pierre?
- A niby kto?
- Dobry Boże!... Wszystko w porządku?
- Dlaczego pytasz?
- Z powodu tego wypadku! Od dwóch godzin próbuję się

dodzwonić na twoją komórkę, ale w kółko powtarzają, że
wszystkie linie są przeciążone! Sterczę tak od dwóch godzin i
umieram ze zdenerwowania! Już co najmniej dziesięć razy

background image

dzwoniłam do twojego biura! Do jasnej cholery! Mogłeś
jednak do mnie zadzwonić zamiast mnie wkurzać...

- Chwileczkę, o czym ty właściwie mówisz... o czym

mówisz?

- O wypadku, który wydarzył się dzisiaj rano na trasie A -

trzynaście. Nie miałeś nią jechać?

- Ale jaki wypadek?
- Ja chyba śnię! Przecież to TY bez końca słuchasz France

Info! O niczym innym nie mówią. Nawet w telewizji. O
straszliwym wypadku, do którego doszło dziś rano w pobliżu
Rouen.

- Dobra, wyłączam się, mam masę roboty... Od rana nic

nie zrobiłam, już myślałam, że zostałam wdową. Widziałam
już siebie, jak wrzucam garść ziemi do dołu. Dzwoniła do
mnie twoja matka, moja zresztą także... Co za ranek!

- No, przestań już! Przykro mi bardzo... ale to jeszcze nie

tym razem! Musisz jeszcze trochę zaczekać, żeby się pozbyć
mojej matki.

- Idiota.
- Hej, Flo...
- Co?
- Kocham cię.
- Nigdy mi tego nie mówisz.
- A to? Niby co teraz robię?
- No to już jedź... zobaczymy się wieczorem. Zadzwoń do

matki, bo jeszcze gotowa wykorkować.

O dziewiętnastej obejrzałem wiadomości regionalne.

Horror.

Osiem osób zabitych i sześćdziesiąt rannych.
Samochody zgniecione jak puszki po piwie.
Ile?
Pięćdziesiąt? Sto?

background image

Wielkie lory przechylone i doszczętnie spalone.

Dziesiątki, dziesiątki karetek pogotowia. Policjant, który
mówi o niezachowaniu ostrożności, o nadmiernej prędkości, o
zapowiedzianej poprzedniego dnia mgle i o ciałach, których
jeszcze nie udało się zidentyfikować. Zagubieni, błąkający się
ludzie. Ludzie milczący, ludzie tonący we łzach.

O dwudziestej wysłuchałem skrótu wiadomości TF - 1.

Tym razem dziewięć śmiertelnych ofiar. Florence krzyczy z
kuchni:

- Skończ już z tym! Skończ! Chodź tu do mnie.
Stuknęliśmy się kieliszkami w kuchni. Zrobiłem to, żeby

jej sprawić przyjemność, ponieważ myślami byłem gdzie
indziej.

Dopiero teraz zacząłem się bać. Nie mogłem jeść. Byłem

ogłuszony jak bokser o zwolnionym refleksie.

Ponieważ nie mogłem zasnąć, żona przytuliła się do mnie,

no i pokochaliśmy się trochę.

O północy znowu byłem w salonie. Włączyłem telewizor

bez głosu i szukałem wszędzie papierosa.

O wpół do pierwszej puściłem głos, żeby posłuchać

ostatnich wiadomości. Nie mogłem oderwać wzroku od
rozrzuconej i rozwleczonej po obu stronach autostrady sterty
blach.

Co za bezmyślność!
Mówiłem sobie: jednak ludzie są strasznie bezmyślni.
A potem na ekranie pojawił się kierowca jakiejś

ciężarówki. Miał na sobie podkoszulek z napisem Le
Castellet. Nigdy nie zapomnę jego twarzy.

Tego wieczoru, w moim salonie, ten facet powiedział:
- Zgoda, była mgła, a ludzie jechali za szybko, ale nie

doszłoby nigdy do takiej marmolady, gdyby tamten skurwiel
nie cofał się tyłem, żeby się dostać z powrotem do drogi
wyjazdowej z Bourg - Achard. Oczywiście, widziałem to

background image

wszystko z kabiny. Obok mnie zwolniły dwa samochody, a
potem usłyszałem, jak inne wchodzą w siebie jak w masło.
Możecie mi wierzyć albo nie, ale we wstecznym lusterku nie
było nic widać. Nic. Jedna biel. Mam nadzieję, że nie
zmrużysz oka, ty draniu.

Tak powiedział. O mnie.
O mnie, Jean - Pierre Farecie, gdy siedziałem goły w

salonie.

To było wczoraj.
Dzisiaj kupiłem wszystkie gazety. We wtorkowym

„Figaro" z trzydziestego września przeczytałem na stronie
trzeciej:

NIEPRZEPISOWY MANEWR?
Nieprzepisowy

manewr

kierowcy,

który

najprawdopodobniej cofał się tyłem do drogi wyjazdowej z
Bourg - Achard (Eure), mógł być przyczyną wypadku, w
wyniku którego, w serii karamboli na autostradzie A - l3,
zginęło wczoraj rano dziewięć osób. Ten błąd mógł
spowodować pierwszy karambol na trasie do Paryża i pożar
cysterny z benzyną, który nastąpił wskutek zderzenia.
Zaalarmowana widokiem płomieni...

I na stronie trzeciej „Parisien":
PRZERAŻAJĄCA HIPOTEZA O NIEPRZEPISOWYM

MANEWRZE

Nieostrożność, a wręcz brak odpowiedzialności kierowcy,

mogła być przyczyną dramatu, którego tragicznym żniwem
jest ta nieopisana masa zgniecionej blachy. Spod niej wczoraj
rano na autostradzie A - 13 wydobyto co najmniej dziewięć
ofiar. Policja uzyskała bowiem przerażające zeznanie, z
którego wynika, że jeden z samochodów miał się wycofać
tyłem, żeby wrócić do drogi wyjazdowej z Bourg - Achard, w
odległości około dwudziestu kilometrów od Rouen. Wtedy to
właśnie, chcąc ominąć ten samochód, inne...

background image

I jakby jeszcze tego było za mało...:
Dwie inne osoby, chcące przeciąć autostradę i pospieszyć

z pomocą rannym, zostały zabite, dosłownie skoszone przez
inny samochód. W ciągu niecałych dwóch minut setki aut, trzy
ciężarówki...

(„Liberation", z tego samego dnia).
To nawet nie było dwudziestu metrów, ledwie zahaczyłem

o białe pasy.

To trwało zaledwie kilka sekund. Nawet o tym nie

pamiętałem.

Mój Boże...
Ja nie płaczę.
Florence przyszła po mnie do salonu o piątej nad ranem.

Oczywiście wszystko jej opowiedziałem.

Długo siedziała bez ruchu, z twarzą ukrytą w dłoniach.

Odwróciła się w prawo, potem w lewo, jakby szukając
powietrza, a potem powiedziała:

- Posłuchaj mnie uważnie. Nie powiesz ani słowa. Dobrze

wiesz, że w przeciwnym razie oskarżą cię o nieumyślne
zabójstwo i że pójdziesz do więzienia.

- Tak.
- No i co? I co? Czy to coś zmieni? Przywróci im życie?

Rozpłakała się.

- Tak czy inaczej jestem załatwiony. Spieprzyłem swoje

życie.

Nagle zaczęła krzyczeć:
- Może ty, ale nie dzieci! I dlatego nie powiesz ani słowa!
Mnie krzyk nie przechodził przez gardło.
- Dobrze, porozmawiajmy o dzieciach. Popatrz na tego

tutaj. Dobrze mu się przyjrzyj.

I podałem jej gazetę z płaczącym małym chłopcem na

autostradzie A - 13.

background image

Chłopcem, który się odsuwa od zmienionego nie do

poznania samochodu.

Po prostu zdjęcie w gazecie. W rubryce „Wydarzenia

dnia".

- ... On jest w wieku Kamila.
- Na miłość boską, przestań!!! - wrzeszczy moja żona,

chwytając mnie za szyję... - Przestań, do jasnej cholery!
Zamilknij! Zadam ci jedno pytanie. Tylko jedno. Co komu
przyjdzie z tego, że taki facet jak ty pójdzie siedzieć? No?!
Powiedz! Czemu to posłuży?

- To ich pocieszy.
Odchodzi roztrzęsiona.
Słyszę, jak zamyka się w łazience.
Tego ranka, przy niej, trzymałem wysoko głowę, ale teraz,

wieczorem, w domu, w którym panuje taka cisza, gdzie tylko
w oddali słychać maszynę do zmywania naczyń...

Jestem zgubiony.
Zejdę na dół, wypiję szklankę wody i zapalę papierosa w

ogrodzie. Potem wrócę na górę i przeczytam wszystko, co
napisałem, jednym tchem, żeby się przekonać, czy to mi
pomoże.

Ale nie sądzę.

background image

Katgut

background image

Na początku na nic takiego się nie zanosiło.

Odpowiedziałam na ogłoszenie zamieszczone w „Tygodniku
Weterynaryjnym" w sprawie dwumiesięcznego zastępstwa -
na sierpień i wrzesień. A potem facet, który mnie zatrudnił,
zabił się na szosie, wracając z wakacji. Na szczęście w
samochodzie nikogo więcej nie było.

I zostałam. Nawet odkupiłam interes. To dobra klientela.

Normandczycy płacą z trudem, ale płacą.

Normandczycy są nieokrzesani, kurczowo trzymają się

utartych pojęć, skoro już raz, tam w górze, zostały ustalone... a
kobieta do zwierząt to się nie godzi. Może je karmić, doić i
sprzątać łajno, to jest w porządku. Ale gdy chodzi o zastrzyki,
porody, zaparcia i ropne zapalenia macicy, to się jeszcze
okaże.

I okazało się. Po paru miesiącach przymierzania się

zaczęli płacić za moją ciężką pracę.

Oczywiście rano jakoś to idzie. Przyjmuję w gabinecie.

Przyprowadzają mi głównie koty i psy. Różne przypadki:
przynoszą mi je na zastrzyk, bo ojciec sam nie może się
zdecydować, a z kolei inny cierpi za bardzo, przynoszą je,
żeby leczyć, ponieważ ten tutaj dobrze spisuje się na
polowaniu albo, rzadziej, przynoszą je na szczepienie, a wtedy
to już jest paryżanin.

Problemy zaczynały się po południu. Wizyty. Stajnie. I to

uporczywe milczenie. Niech pokaże, jak pracuje, wtedy
porozmawiamy. Ile nieufności, a także, wyobrażam sobie, ile
kpin za plecami. Już widzę, jak w kawiarni nabijają się z
moich praktyk lekarskich i z wysterylizowanych rękawiczek.
Ponadto nazywam się Golonka. Doktor Golonka. Muszą mieć
naprawdę niezłą zabawę!

Skończyło się na tym, że cisnęłam w kąt uniwersyteckie

skrypty wraz z całą teorią i czekałam w milczeniu, aż

background image

właściciel sypnie garścią informacji, które mi pomogą w
ulżeniu zwierzęciu.

A poza tym, co ważne i co sprawiło, że jeszcze tu jestem i

żyję - kupiłam sobie hantle.

Teraz, gdybym miała radzić (po tym wszystkim, co się

stało, nie zdziwię się, gdy mnie będą o to pytać) komuś
młodemu, chcącemu pracować na wsi, powiedziałabym mu:
najważniejsze są mięśnie, dużo, dużo mięśni. Krowa waży od
pięciuset do ośmiuset kilo, koń od sześciuset do jednej tony.
Więcej chyba nie muszę wyjaśniać.

Wyobraźcie sobie krowę, która nie może urodzić.

Oczywiście dzieje się to w nocy, jest bardzo zimno, szopa jest
brudna i prawie nieoświetlona.

No i co dalej?
Krowa cierpi, chłop jest smętny - krowa to jego

żywicielka. Jeżeli weterynarz ma go kosztować więcej niż
cena mięsa, które ma się urodzić, trzeba się zastanowić...
Mówię więc:

- Cielak jest źle ułożony. Trzeba go odwrócić, wtedy sam

wyjdzie.

Obora się ożywia, wyciągnięto starszego z łóżka, mała

przyszła za nim. Wreszcie coś się dzieje.

Wiążecie zwierzę. Krótko. Żeby nie wierzgało.

Rozbieracie się do podkoszulka. Naraz robi się zimno.
Odnajdujecie kran i kawałkiem mydła, które gdzieś tam się
zawieruszyło, myjecie porządnie ręce. Nakładacie rękawice,
które wam sięgają prawie do pach. Lewą rękę opieracie o
potężny srom i zaczynacie.

W głębi macicy odnajdujecie ważącego sześćdziesiąt lub

siedemdziesiąt kilo cielaka i odwracacie go. Jedną ręką.

To trwa, ale musicie to zrobić. Później, popijając w

domowym ciepełku szklaneczkę calvadosa, żeby się odprężyć,
błogosławicie hantle.

background image

Kiedy indziej cielak nie może przejść i trzeba ciąć, a to

kosztuje drogo. Facet przygląda wam się uważnie i dopiero na
podstawie waszego spojrzenia podejmie decyzję. Jeżeli macie
spojrzenie ufne i jeżeli wykonujecie ruch w kierunku
samochodu, jakbyście chcieli wyjąć sprzęt, powie: „Tak".

Jeżeli wasze spojrzenie zwraca się ku innym zwierzętom,

które są w pobliżu, i jeżeli wykonujecie ruch, jakbyście chcieli
odejść, powie: „Nie".

Może się jeszcze zdarzyć, że ciele jest już martwe i że nie

można uszkodzić jałówki, wtedy kroi się je na kawałki i
wydobywa jeden po drugim, po kolei, wciąż w rękawicach.

Potem wraca się do siebie, ale z ciężkim sercem.
Minęły lata, a mnie jeszcze daleko do spłacenia pożyczki,

ale wszystko idzie, jak należy.

Po śmierci starego Villemeuxa odkupiłam jego fermę i

trochę ją urządziłam.

Spotkałam kogoś, kto potem odszedł. Chyba z powodu

moich rąk, które są jak maczugi.

Przygarnęłam dwa psy, pierwszy przyszedł do mnie sam i

polubił dom, drugi poznał najgorsze, zanim go adoptowałam.
Oczywiście rządzi ten drugi. W okolicy krążą jeszcze liczne
koty. Nigdy ich nie widuję, ale miski są puste. Lubię mój
ogród, trochę bez składu i ładu, ale jest w nim parę starych
krzaków róż, które tu były przede mną i które niczego ode
mnie nie wymagały. Są bardzo piękne.

W ubiegłym roku kupiłam ogrodowe meble z tekowego

drewna. Bardzo drogie, ale które, jak mi powiedziano, ładnie
się zestarzeją.

Gdy nadarza się okazja, wychodzę z Markiem Pardinim,

który jest wykładowcą czegoś tam w pobliskim gimnazjum.
Jedziemy do kina albo do restauracji. Odgrywa przede mną
intelektualistę, a mnie to bawi, ponieważ, szczerze mówiąc,
okropnie schłopiałam. Pożycza mi książki i płyty

background image

kompaktowe. Kiedy nadarza się okazja, sypiam z nim. Nie
narzekam.

Wczoraj w nocy zadzwonili od Billebaude'ów - z fermy

przy drodze do Tianville. Facet powiedział, że mają kłopot i
że nie można z tym czekać, że liczy się każda chwila.

Już nie powiem, ile mnie to kosztowało. W ubiegły

weekend miałam dyżur i pracowałam już trzynaście dni bez
przerwy. Pogadałam trochę z moimi psami. O byle czym,
ważne, żeby usłyszały dźwięk mojego głosu, i zrobiłam sobie
kawę czarną jak atrament.

Już kiedy wyciągnęłam kluczyk ze stacyjki, wiedziałam,

że coś jest nie tak. Światła w domu były pogaszone, a w
oborze panowała cisza.

Narobiłam piekielnego rabanu, waląc w pofalowaną

blachę drzwi, żeby obudzić, kogo trzeba, ale było już za
późno.

- Tyłek mojej krowy ma się dobrze - powiedział do mnie

facet - ale co z twoim? A czy ty w ogóle masz to, co trzeba?
Mówią na wsi, że chyba masz jaja, że tak naprawdę nie jesteś
kobietą, tak mówią. Więc im powiedzieliśmy, że sami się
przekonamy.

Kiedy to mówił, dwóch pozostałych ryczało ze śmiechu.
Wpatrywałam się uporczywie w ich obgryzione do krwi

paznokcie. Myliłby się ten, kto sądzi, że dałam się wziąć na
wiązce słomy! Nie, byli zbyt pijani, żeby się schylić i nie
upaść. W zlewni mleka przy oborze przyparli mnie do
lodowatej kadzi. Miała jakąś wygiętą rurę, która miażdżyła mi
plecy. Jacy byli żałośni, kiedy tak nerwowo szarpali swoje
rozporki.

Wszystko było żałosne.
Strasznie się ze mną obeszli. To może niewiele mówi, ale

powtarzam na użytek tych, którzy mogliby mnie źle
zrozumieć: „Strasznie się ze mną obeszli".

background image

Powracając do facetów od Billebaude'ów - po wytrysku

otrzeźwieli w jednej chwili.

„O co chodzi, doktorko, czy już nie można się zabawić?

Tutaj nieczęsto się zabawiamy, poza tym trzeba też nas
zrozumieć, mój szwagier, ten tutaj, żegna się ze swoim
dziewictwem, no nie, Manu?"

Manu już spał, a kumpel Manu znów dorwał się do butelki

i żłopał.

- Oczywiście, oczywiście - powiedziałam facetom. Nawet

trochę z nimi pożartowałam, do tego stopnia, że
zaproponowali mi flaszkę. To była słodka wódka na śliwkach.

Alkohol sprawił, że stali się nieszkodliwi, a jednak, na

wszelki wypadek, każdemu z nich zaaplikowałam dawkę
ketaminy. Wolałam, żeby nie drgnęli. Zatroszczyłam się o
własny komfort.

Włożyłam sterylne rękawiczki i wszystko dokładnie

zdezynfekowałam betadiną.

Następnie odciągnęłam skórę moszny. Ostrzem skalpela

wykonałam nieduże nacięcie. Wyjęłam jądra. Ucięłam.
Podwiązałam najądrze i naczynie krwionośne katgutem numer
trzy i pół. Włożyłam to wszystko z powrotem do moszny i
zaszyłam. Bardzo czysta robota.

Temu, który telefonował i był najbardziej brutalny,

ponieważ był na swoim terenie, przeszczepiłam jaja powyżej
jabłka Adama.

Była prawie szósta, kiedy zajrzałam do mojej sąsiadki.

Pani Brudet, siedemdziesiąt dwa lata, już od dawna na nogach,
wysuszona i cała pokręcona, ale nieustraszona i dzielna.

- Jest więcej niż pewne, że nie będzie mnie przez jakiś

czas, pani Brudet, potrzebuję więc kogoś, kto zaopiekuje się
moimi psami i kotami.

- To chyba nic poważnego?
- Nie wiem.

background image

- Co do kotów, proszę bardzo, choć nie uważam, żeby

trzeba je było aż tak paść. Mają polować na myszy, ot co.
Gorzej będzie z psami, bo są wielkie, ale jeśli nie na długo, to
je wezmę do siebie.

- Zostawię pani czek na ich jedzenie.
- Dobrze. Proszę go położyć za telewizorem. To chyba

nic poważnego?

- Pff... - mówię i uśmiecham się.
Teraz siedzę przy stole w mojej kuchni. Zaparzyłam

świeżą kawę i palę papierosa. Czekam na wóz policyjny. Mam
tylko nadzieję, że nie włączą syreny.

background image

Junior

background image

Nazywa się Aleksander Devermont. Jest różowiutkim

blondasem.

Wychowany pod kloszem. Najdelikatniejsze mydełko i

colgate bifluor, a także koszulki w paseczki i dołeczek na
brodzie. Milusi. Czyściutki. Prawdziwy prosiaczek.

Wkrótce będzie miał dwadzieścia lat. To wiek zwątpienia,

trudny wiek, gdy jeszcze wszystko wydaje się możliwe. Tyle
prawdopodobieństw i tyle złudzeń. A ile jeszcze razy można
oberwać po twarzy!

Ale nie nasz różowiutki młodzieniec, o nie. Życie go

jeszcze nie doświadczyło. Nikt go nie wytargał za uszy, żeby
naprawdę poczuł ból. To dobry chłopiec.

Jego mama zadziera nosa i rżnie wielką damę.
- Halo, tu Elisabeth Devermont - mówi, oddzielając

pierwszą sylabę nazwiska (przecież de Vermont brzmi
szlachetniej). Jakby liczyła na to, że jeszcze kogoś oszuka.
Tatata... Możesz sobie kupić jeszcze całą masę rzeczy, ale co
to, to nie.

Tego rodzaju dumy nie kupisz. Z tym trzeba się urodzić.

Co nie przeszkadza, że nosi sygnet z wygrawerowanym
herbem.

Jaki to herb? To nawet ciekawe. Jakieś dziwaczne

połączenie korony i kwiatów lilii na tle tarczy herbowej.
Spółka Wędliniarsko - Cateringowa wybrała taki sam na
nagłówek swojego firmowego papieru, ale o tym ona nie wie.
Ha, ha.

Jego tata przejął rodzinny interes. Produkcja mebli

ogrodowych malowanych białą żywiczną farbą. Meble
Rofitex.

Gwarancja, że nie zżółkną, niezależnie od klimatu, opiewa

na dziesięć lat.

Oczywiście biała żywiczna farba kojarzy się trochę z

typowym, sztampowym podmiejskim kempingiem albo

background image

piknikiem. Szykowniejsze byłoby drewno tekowe - klasyczne
ławki, które z czasem nabierają pięknej patyny i tu i ówdzie
pokrywają się porostami pod stuletnim dębem posadzonym
przez któregoś pradziada pośrodku posiadłości... Tak ma być,
człowiek jest zobligowany do przejęcia tego, co mu
pozostawiono, no nie?

A propos mebli, przed chwilą trochę przesadziłam,

mówiąc, że życie jeszcze nie doświadczyło juniora. Tak, tak.
Pewnego dnia, akurat gdy tańczył z młodą dziewczyną z
dobrego domu, rasową jak prawdziwy angielski seter,
otrzymał swoją porcję emocji.

Działo się to podczas jednego z tych mniej hucznych

rautów towarzyskich, które mamy organizują za duże
pieniądze dla swoich pociech, chcąc je ustrzec przed ryzykiem
wylądowania na łonie jakiejś Leili czy Hannah albo innej
pierwszej z brzegu dziewczyny przesiąkniętej zapachem
ubogiej arabskiej kuchni.

No więc był tam, z przegiętą szyją i ze spoconymi rękami.

Tańczył z tą dziewczyną i pilnował się, żeby jej nie trącać
rozporkiem. Próbował kołysać się w biodrach, wybijając takt
podkutymi butami. Rozumiesz, facet na luzie. Żółtodziób.

I wtedy ta lalunia zapytała go:
- Co robi twój ojciec? (Pytanie, które dziewczęta zadają

na tego rodzaju imprezach).

Odpowiedział jej, udając roztargnienie, wywijając nią

dookoła:

- Jest naczelnym prezesem Rofitexu, nie wiem, czy znasz

tę firmę... Zatrudnia dwustu pracow...

Nie zdążył skończyć, kiedy mu przerwała. Nagle przestała

tańczyć i otworzyła szeroko te swoje oczy setera:

- Zaczekaj... mówisz Rofitex?... Chodzi o... o...

prezerwatywy Rofitex?!!

No nie, coś podobnego!

background image

- Nie, o ogrodowe meble - odpowiedział, ale naprawdę

wszystkiego by się spodziewał, tylko nie tego. No nie,
naprawdę, co za durna dziewczyna. Beznadziejnie durna. Na
szczęście kawałek się skończył i można było udać się do
bufetu, żeby wypić trochę szampana i spłukać nim ten
niesmak. No nie, naprawdę!

Jak się później okazało, dziewczyna nie należała nawet do

kręgu, tylko jakoś się wcisnęła.

Dwadzieścia lat. Mój Boże.
*
Mały Devermont dwukrotnie podchodził do matury, ale

egzamin na prawo jazdy zdał za pierwszym razem.

Nie tak jak jego brat, który powtarzał trzykrotnie.
W czasie kolacji wszyscy są w świetnych humorach.

Sprawa ważyła się do ostatniej chwili, jako że tutejszy
inspektor to kompletny kretyn. Do tego pijaczek. Jesteśmy
bowiem na wsi.

Aleksander, podobnie jak jego brat i kuzyni przed nim,

zrobił prawo jazdy podczas szkolnych wakacji w posiadłości
swojej babki, ponieważ na prowincji ceny są niższe niż w
Paryżu. Różnica wynosiła prawie tysiąc franków.

Najważniejsze, że pijaczek był prawie trzeźwy i

nagryzmolił mu, co trzeba, nie wdając się w szczegóły.

Aleksander będzie mógł korzystać z golfa swojej matki,

pod warunkiem, że nie będzie go potrzebowała, w
przeciwnym razie weźmie starego peugeota 104, który stoi w
szopie. Podobnie jak inne.

Jest jeszcze w dobrym stanie, ale czuć od niego kurzymi

odchodami.

*
Jest koniec wakacji. Niedługo trzeba będzie wrócić do

dużego apartamentu przy alei Mozarta i zacząć naukę w
prywatnej Szkole Handlowej przy alei de Saxe. Uczelni, której

background image

dyplom nie jest jeszcze uznawany przez państwo, ale która ma
skomplikowaną nazwę, z każdą liczbą inicjałów: ISERP czy
IRPS albo IPMT, albo jeszcze coś w tym rodzaju. (Instytut -
pocałuj - mnie - w - tyłek).

Nasz różowiutki prosiaczek wyraźnie się zmienił podczas

tych letnich miesięcy. Zszedł na złą drogę i nawet zaczął palić.

Marlboro light.
To z powodu nowych znajomości: ma bzika na punkcie

syna bogatego farmera tego regionu - Francka Mingeauta.
Gdzie mu do niego! Gość jest nadziany, pewny siebie,
wyzywający, efekciarsko ubrany, zwracający na siebie uwagę
i hałaśliwy. Mówi „dzień dobry" babce Aleksandra i
jednocześnie łakomie zerka na jego kuzyneczki. Fiu, fiu...

Franck Mingeaut cieszył się, że poznał juniora. Dzięki

niemu zyskał okazję wejścia w świat, poznawania eleganckich
ludzi, bywania na uroczystościach, gdzie dziewczęta są
szczupłe i śliczne, gdzie zamiast szampana na użytek domowy
podawany jest valstar. Instynkt mu podpowiadał, że tą drogą
może się nieźle urządzić. Ustronne miejsca na tyłach kawiarni,
lekkie, bezpretensjonalne panienki, bilard i wystawy rolnicze -
ujdzie na jakiś czas. A gdy chodzi o przyjęcie u córki Kogoś
Tam w zamku Jakimś Tam, można powiedzieć, że energia nie
poszła na marne.

Junior Devermont cieszył się ze znajomości ze swoim

nowobogackim. Dzięki niemu z poślizgiem zajeżdżał
sportowym kabrioletem na wyżwirowane podwórza, ciskał
gaz do dechy na lokalnych drogach Touraine, pogardliwym
gestem pokazywał prostakom, żeby zaparkowali swoje
renówki, i wkurzał swojego ojca. Rozpiąwszy dodatkowy
guzik w koszulce z krótkimi rękawami, zaczął nosić medalik
od chrztu na sposób małego twardziela, który jeszcze nie
stracił wrażliwości. Dziewczęta to uwielbiały.

background image

Tego wieczoru miała się odbyć najważniejsza impreza

lata. Hrabia i hrabina de La Rochepoucaut wydawali bal na
cześć najmłodszej córki Eleonory. Przybyć miała cała
śmietanka. Od Mayenne po najdalszy zakątek du Berry. Same
świetności. Młode spadkobierczynie, jeszcze dziewice, w
wielkiej obfitości.

I duże pieniądze. Nie jakieś tam odpryski pieniędzy, ale

cała ich masa. Wręcz czuło się ich zapach. Dekolty,
olśniewająco białe cery, kolie z pereł, ultralekkie papierosy i
nerwowy śmiech. Dla Francka fasoniarza i Aleksandra - jego
pojętnego ucznia - to wielki wieczór.

Nie ma mowy, żeby przepuścić taką okazję.
Dla tych typów bogaty farmer na zawsze pozostanie

wieśniakiem, a przemysłowiec dostawcą. Dodatkowy powód,
żeby spijać ich szampana i przelecieć ich córki w krzakach.
Nie wszystkie pannice są dzikie. Pochodzą w linii prostej od
Godfryda z Bouillon (Organizator i uczestnik pierwszej
wyprawy krzyżowej (przyp. tłum.).) i nie mają nic przeciwko
temu, by nieco dalej posunąć ostatnią krucjatę.

Franck nie ma zaproszenia, ale Aleksander zna

wpuszczającego lokaja, więc nie ma problemu, wsuwasz mu
stówkę, a on przymyka oczy, a nawet, jeśli ci tylko na tym
zależy, może gromkim głosem wywołać twoje nazwisko, tak
jak to robią w salonach automobilklubu.

Bardzo ważny jest samochód. Dzięki samochodowi

dogadasz się z tymi, które nie są wielkimi zwolenniczkami
kłujących krzaków.

Ślicznotka, która nie zamierza zbyt wcześnie wracać,

odprawia swojego tatusia i musi sobie znaleźć kawalera, który
ją odwiezie. W okolicy, gdzie ludzie mieszkają dziesiątki
kilometrów od siebie, brak samochodu oznacza, że albo jesteś
zrujnowanym facetem, albo prawiczkiem.

background image

Tymczasem sytuacja staje się krytyczna. Franck nie ma

swojej lukstorpedy: jest na przeglądzie, a Aleksander nie ma
auta swojej matki: wróciła nim do Paryża.

Co więc pozostaje? Jasnoniebieski peugeot 104 z kurzymi

odchodami na fotelach i nadprożach. Do tego słoma na
podłodze i naklejka z napisem: „Polowanie jest zgodne z
naturą", na przedniej szybie. Dobry Boże, co za zgroza!

- A twojego ojca? Gdzie on jest?
- W podróży.
- A jego gablota?
- No... jest tutaj, dlaczego pytasz?
- Dlaczego jest tutaj?
- Ponieważ Jean - Raymond musi ją dokładnie umyć.

Gean - Raymond to stróż).

- E tam, jest w idealnym stanie!!! Pożyczymy jego

gablotę na ten jeden wieczór, a potem ją odstawimy. Fruuu, ni
widu, ni słychu, nikt się nie dowie, nikt nie zobaczy!

- Nie, nie, Franck, to niemożliwe.
- Niby dlaczego?
- Posłuchaj, gdyby coś się stało, musiałbym się chyba

zabić. Nie, nie, to niemożliwe.

- A niby co miałoby się stać, mięczaku? No co?!
- Nie, nie...
- Zamknij się z tym „nie, nie", to mi nic nie mówi.

Musimy przejechać piętnaście kilometrów w jedną i piętnaście
w drugą stronę. Droga jest prosta, o tej porze nie będzie na
niej żywej duszy, więc o co chodzi?

- Wystarczy byle gówno...
- Ale JAKIE gówno? No, JAKIE gówno, co?! Od trzech

lat mam prawo jazdy i jeszcze nigdy nic mi się nie
przydarzyło, słyszysz? Też coś!

Przykłada mały palec do siekacza, jakby chciał go

rozruszać.

background image

- Nie, nie zgadzam się. Tylko nie jaguar mojego ojca.
- Cholera, przecież nie jesteś durniem! A jednak...
- Więc co robimy? Jedziemy do La Roche - tra - la - la

tym twoim zasranym kurnikiem na kółkach?

- Na to wygląda...
- Czekaj, czy nie mieliśmy zabrać twojej kuzynki i

wstąpić po drodze do Saint - Chinan po jej koleżankę?

- Chyba tak...
- No właśnie!... Pożyczamy wózek twojego ojca,

jedziemy spokojniutko i po kilku godzinach odstawiamy go
grzecznie tam, skąd go wzięliśmy, i po krzyku.

- Nie, nie jaguara... (milczenie)... nie jaguara...
- Wiesz co? Chyba zabiorę się z kimś innym, bo ty jesteś

zbyt durny, zwyczajnie durny. Szykuje się impreza sezonu, a
ty chcesz, żebyśmy się tam tłukli twoim gruchotem do
przewozu bydła. Nie ma mowy. Poza tym czy on w ogóle jest
na chodzie?

- Pewnie, że jest.
- O kurczę, kto by pomyślał... Wydyma policzki.
- W każdym razie beze mnie tam nie wejdziesz.
- Uff, już sam nie wiem, co lepsze - jechać tam tą twoją

śmieciarką czy wcale nie jechać... Ty, uważaj tylko, żeby ci
się tam nie zaplątała jakaś kura!

W drodze powrotnej. O piątej rano. Dwaj chłopcy,

ponurzy i zmęczeni, od których jedzie petami i potem, ale nie
seksem (świetna impreza, marny podryw, to się zdarza).

Dwaj milczący chłopcy na drodze D - 49, między

Bonneuil i Cisse - le - Duc w departamencie Indre - et -
Loire...

- No i zobacz... Nie rozwaliliśmy jej... Hę?...

Niepotrzebnie gadałeś to swoje „nie, nie". Ten bęcwał Jean -
Raymond od rana będzie mógł pucować samochód tatusia...

- Na to, co wskóraliśmy, wystarczyłby ten drugi...

background image

- Masz rację. Od tej strony nie wypaliło. Zero. Maca się w

kroku.

- Nic sobie nie użyłeś, no nie?... Ja przynajmniej

umówiłem się na jutro na tenisa z taką jedną blondynką z
wielkimi cyckami...

- Która to?
- No wiesz, ta, która...
To zdanie nigdy nie zostało dokończone, ponieważ dzik,

świnia ważąca najmniej sto pięćdziesiąt kilo, postanowił
przejść drogę akurat w tym momencie, nawet nie patrząc na
prawo czy na lewo, kretyn.

Spieszący się dzik, który być może również wracał z

imprezy, w strachu, że zostanie ochrzaniony przez rodziców.

Najpierw usłyszeli pisk opon i zaraz potem potężne „bum"

z przodu.

- O cholera! - powiedział Aleksander Devermont.

Zatrzymali się, zostawili otwarte drzwiczki i poszli zobaczyć.
Świnia była martwa, prawy przedni błotnik załatwiony
doszczętnie: skasowany zderzak, chłodnica, reflektor i
karoseria. Nawet znaczek jaguara.

- O cholera! - powtórzył Aleksander Devermont. Był zbyt

zawiany i zbyt zmęczony, żeby wymówić jedno słowo więcej.
A jednak dokładnie w tej chwili zdał sobie jasno sprawę z
tarapatów, w jakie się wpakował. Miał jasną tego świadomość.
Franck zdzielił kopniakiem kałdun dzika i powiedział:

- Chyba go tak nie zostawimy. Jeżeli go zabierzemy,

przynajmniej będzie sporo żarcia...

Stopniowo Aleksandra zaczęło to bawić:
- A jak, pieczeń z dzika, niezła rzecz...
To wcale nie było śmieszne, sytuacja była nawet

dramatyczna, ale ogarnął ich dziki śmiech. Pewnie z powodu
zmęczenia i zdenerwowania.

- Ale się twoja matka ucieszy!

background image

- Ba, jeszcze jak, nawet cholernie się ucieszy!
I te dwa małe durnie ryczały ze śmiechu, aż ich rozbolały

bebechy.

*
- Już wiem... wrzucimy go do bagażnika, nie?...
- Taak.
- O cholera!
- Co znowu?
- Jest załadowany.
- Eee?
- Przecież słyszysz, w bagażniku jest pełno rzeczy!... Jest

tu torba golfowa twojego ojca i pełno skrzynek jakiegoś
sikacza...

- Cholera!
- Co więc robimy?
- Wrzućmy go z tyłu, na podłogę...
- Tak uważasz?
- Taa, zaczekaj. Podłożę coś pod spód, żeby nie uświnić

obicia. Zajrzyj do kufra, czy nie ma tam pledu...

- Czego?
- Pledu.
- Co to takiego?
- ... Takie coś w zielono - niebieską kratę, zajrzyj w głąb.
- Ach! Koc... paryski koc...
- Jak wolisz... No, ruszaj się.
- Czekaj, zaraz ci pomogę. Przykro by było do tego

wszystkiego poplamić jeszcze jego skórzane fotele...

- Masz rację.
- Kurcze, jaki on ciężki!
- Co ty powiesz!
- I do tego śmierdzi.
- Ech, Alex... jesteśmy na wsi...
- Wkurzasz mnie tą wsią.

background image

Wsiedli z powrotem do samochodu. Z ruszeniem nie było

żadnego problemu, widać motor był w porządku. Dobre i to.

Po kilku kilometrach: przerażenie, potworne przerażenie.

Najpierw z powodu harmidru i chrząkania z tyłu.

- Cholera, to ścierwo żyje! - powiedział Franck.

Aleksander nic mu na to nie odpowiedział. Tego już było za
wiele, naprawdę za wiele.

Świnia zaczęła się podnosić i wiercić na wszystkie strony.
Franck nie wytrzymał i wrzasnął:
- Ty, nawiewajmy, i to już! Był blady jak kreda.
Trzasnęły drzwiczki, a oni wysiedli z auta. To, co

zostawili za sobą, w środku, to był jeden wielki burdel. Wielki
burdel.

Fotele z kremowej skóry staranowane. Kierownica

staranowana. Dźwignia zmiany biegów z rączką z drewna
wiązu staranowana, podgłówki staranowane. Całe wnętrze
gabloty staranowane, staranowane, staranowane.

Devermont junior unicestwiony.
Zwierzę miało ślipia na wierzchu i białą pianę wokół

potężnych, zakrzywionych zębisk. Widok był przerażający.

Postanowili otworzyć drzwi, chowając się z tyłu, a potem

wdrapać się i schronić na dachu. Czy to była dobra taktyka,
nigdy się nie dowiedzieli, ponieważ w tym czasie świnia
zamknęła się w aucie, depcząc po przycisku centralnego
zamka.

A klucz został na desce rozdzielczej.
No nie... można powiedzieć, że gdy wszystko się sypie, to

już na całego.

Z wewnętrznej kieszeni bardzo stylowej marynarki Franck

Mingeaut wyjął telefon komórkowy i cały w nerwach
wystukał osiemnaście.

Kiedy przyjechali strażacy, zwierzę trochę się uspokoiło.

Z trudem. Właściwie nie miało już nic do zniszczenia.

background image

Szef straży obszedł ze wszystkich stron samochód. Nie ma

co, był pod wrażeniem. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie
powiedzieć:

- Taki piękny pojazd, jaka szkoda!
Ciąg dalszy, dla ludzi, którzy lubią ładne rzeczy, jest nie

do przyjęcia.

Jeden ze strażaków poszedł po ogromny karabin typu

bazuka. Kazał się wszystkim oddalić i wycelował. Świnia i
szyby eksplodowały jednocześnie.

Wnętrze samochodu miało nowy kolor: czerwony.
Krew była nawet w głębi schowka na rękawiczki, nawet

między przyciskami samochodowego telefonu.

Aleksander Devermont osłupiał. Można by sądzić, że

przestał myśleć. O wszystkim. O czymkolwiek. Może jedynie
świtała mu myśl o pochowaniu się żywcem albo o
skierowaniu lufy bazuki strażaka na siebie.

Ale nie, Aleksander Devermont myślał o wszystkich

dwuletnich dzikach w kraju i o wielkiej gratce, jaka się trafia
ekologom...

Przy okazji trzeba bowiem powiedzieć, że jego ojciec miał

nie tylko wspaniałego jaguara, ale również wielkie aspiracje
polityczne i że był strasznie zawzięty na Zielonych.

Ponieważ Zieloni, chcąc za wszelką cenę doprowadzić do

furii wielkich właścicieli ziemskich, domagali się zakazu
polowań i chcieli stworzyć Park Narodowy i Bóg wie co
jeszcze.

Ojciec przywiązywał do tej walki ogromne znaczenie i był

na dobrej drodze, żeby ją wygrać. Jeszcze wczoraj wieczorem,
przy stole, dzieląc dziką kaczkę, mówił:

- No! Oto kolejna sztuka, której Grolet i banda jego

opryszków już nie wypatrzą przez swoje lornetki!!! Ha, ha,
ha!

background image

Ale w tej sytuacji... dzik, który eksplodował na tysiąc

kawałków w jaguarze władyki, przyszłego radnego regionu,
mieszał trochę szyki. Trochę?

Kawałki sierści poprzyklejały się nawet do szyb.
Straż odjechała, gliny odjechały. Jutro pomoc drogowa

zabierze... Co zabierze?... ten złom w kolorze szarego
metaliku, który blokuje drogę.

*
Nasi dwaj kompani idą poboczem szosy, z przerzuconymi

przez ramiona smokingowymi marynarkami. Nie mają nic do
powiedzenia. Przynajmniej na obecnym etapie nawet nie
warto o czymkolwiek myśleć.

- Chcesz papierosa? - pyta Franck.
- Taak, chętnie - odpowiada Aleksander.
Idą tak dobrą chwilę. Nad polami wschodzi słońce, niebo

różowieje i tylko jeszcze zwleka parę gwiazd. Cicho, jak
makiem zasiał. Tylko gdzieś daleko szemrze trawa za sprawą
królików, które biegną miedzą.

A potem Aleksander Devermont odwraca się w stronę

swojego przyjaciela i mówi:

- No więc?... Ta blondynka, o której wspomniałeś... ta z

wielkimi cyckami... kto to taki?

Przyjaciel uśmiecha się do niego.

background image


Przez te wszystkie lata

background image

Przez te wszystkie lata sądziłem, że ta kobieta pozostaje

poza moim życiem, być może nie bardzo daleko, ale p o z a
nim.

Albo że już nie istnieje, że żyje gdzieś daleko, że nigdy nie

była aż tak piękna, że należy do świata z przeszłości. Świata z
okresu, kiedy byłem młody i romantyczny, kiedy wierzyłem,
że miłość trwa wiecznie i że nie ma nic większego od mojej
miłości do niej. I temu podobne bzdury.

Miałem dwadzieścia sześć lat i stałem na peronie dworca.

Nie rozumiałem, dlaczego ona tak płacze. Tuliłem ją i
całowałem jej szyję. Byłem przekonany, że jest nieszczęśliwa
z powodu mojego wyjazdu i że okazuje swój smutek. A
później, po kilku tygodniach, gdy podeptałem swoją dumę,
czy to przez telefon, czy skamląc w zbyt długich listach,
zrozumiałem wreszcie.

Że tamtego dnia stchórzyła, bo wiedziała, że ogląda moją

twarz po raz ostatni, że opłakuje moją powłokę cielesną. I że
widok

rozbebeszonych

patrochów

nie

sprawia

jej

przyjemności.

Całymi miesiącami tłukłem się jak potępieniec.
Nie zwracałem na nic uwagi i wszystko sprawiało mi ból.

Im był większy, tym bardziej się tłukłem.

Byłem zdrowo nadszarpnięty, ale na zewnątrz trzymałem

się nad podziw dobrze: całymi dniami, które były jedną wielką
pustką, myliłem pościg. Wstając z łóżka, pracując aż do stanu
kompletnego ogłupienia, odżywiając się i nie robiąc z tego
problemu, popijając piwo z kolegami i nadal pękając ze
śmiechu z moimi braćmi, podczas gdy najmniejszy przytyk
najmniejszego z nich wystarczyłby, żeby mnie na dobre
złamać.

Ale nie łudźmy się. To nie było męstwo, ale zgrywanie

się: ponieważ wierzyłem, że ona wróci. Naprawdę wierzyłem.

background image

Nie widziałem przed sobą przyszłości, a od tamtego

niedzielnego wieczoru na peronie dworca moje serce
znajdowało się w stanie kompletnej rozsypki. Nie potrafiłem
wziąć się w garść i, obolały, rzucałem się na prawo i lewo.

Kolejne lata nie przyniosły poprawy. Bywały dni, kiedy,

zaskoczony, myślałem:

- Co?... to dziwne... zdaje się, że wczoraj o niej nie

myślałem... - I zamiast sobie pogratulować, zastanawiałem się,
jak to jest możliwe, że udało mi się przeżyć cały jeden dzień,
nie myśląc o niej. Miałem szczególną obsesję na punkcie jej
imienia. I dwa czy trzy bardzo wyraźne, powtarzające się jej
obrazy.

To prawda. Rano stawiałem na podłodze stopy, jadłem,

myłem się, wciągałem na siebie ubranie i pracowałem.

Niekiedy widywałem gołe ciała jakichś dziewczyn.

Niekiedy, ale bez czułości.

Żadnych emocji.
Aż w końcu los się do mnie uśmiechnął. Podczas gdy

mnie było już wszystko jedno.

Spotkała mnie inna kobieta. Zupełnie inna kobieta

zakochała się we mnie, kobieta o innym imieniu, a która
chciała postawić mnie na nogi. Nie pytając o moje zdanie,
przywróciła mnie do postawy pionowej i po niecałym roku od
naszego pierwszego pocałunku wymienionego w windzie
podczas kongresu poślubiła mnie.

Kobieta nieoczekiwana. Trzeba przyznać, że strasznie się

bałem. W nic nie wierzyłem i często musiałem ją ranić.
Pieściłem jej brzuch, a duchem byłem gdzie indziej. Unosiłem
jej włosy, a szukałem pod nimi innego zapachu.

Nigdy mi nic nie powiedziała. Wiedziała, że moje życie

pełne urojeń nie potrwa długo. Z powodu jej śmiechu, z
powodu jej skóry i z powodu tej elementarnej i
bezinteresownej miłości, którą miała mi do ofiarowania. Nie

background image

pomyliła się. Te moje urojenia odeszły i pozwoliły mi żyć
szczęśliwie. W tej chwili ona jest w pokoju obok. Zasnęła.

Pod względem zawodowym odniosłem większy sukces,

niżbym mógł się tego spodziewać. Można by sądzić, że pewna
szorstkość popłaca, że znalazłem się w odpowiednim miejscu
w odpowiednim momencie, że stać mnie było na podjęcie
pewnych decyzji, że... Sam już nie wiem.

W każdym razie widzę po wzroku, równie zdumionym, co

podejrzliwym, moich dawnych kolegów ze studiów, że
wszystko to razem zbija ich z tropu: ładna kobieta, ładna
wizytówka i szyte na miarę koszule... przy tak niedużych
środkach na starcie. To daje do myślenia.

Za dawnych czasów byłem z całą pewnością tym, który w

głowie ma tylko dziewczyny... a właściwie... t ę dziewczynę,
który na zajęciach magisterskich pisze listy, który w
kawiarnianych ogródkach nie rozgląda się za tyłkami, nie
wpatruje się ani w piersi, ani w oczy. Który co piątek wsiada
do pierwszego pociągu w kierunku Paryża i który w
poniedziałek rano wraca smutny, z podkrążonymi oczami,
przeklinając odległość, a także nadgorliwość kontrolerów.
Bardziej Arlekin niż złoty młodzieniec, to prawda.

Ponieważ ją kochałem, zaniedbywałem studia, olewałem

je, miotałem się między sprzecznościami, więc mnie
porzuciła. Pewnie uważała, że przyszłość z takim typem jak ja
wygląda niezbyt... pewnie.

Przeglądając dzisiejsze wyciągi bankowe, dochodzę do

wniosku, że życie potrafi sobie nieźle zakpić.

Żyłem więc jak gdyby nigdy nic. Oczywiście, uśmiechając

się do siebie, zdarzało się nam rozmawiać, mojej żonie i mnie,
albo z przyjaciółmi, o naszych studenckich latach, o filmach i
książkach, które nas ukształtowały, i o naszych młodzieńczych
miłościach, o zapomnianych twarzach, które nam
przypadkowo przychodziły do głowy. O cenach kawy i o

background image

wszystkich tego rodzaju drobiazgach wywołujących
nostalgię... To część naszego życia wystawiona na pokaz.
Nawet już trochę obrosła kurzem. Ale nigdy nie zapuściłem
się głębiej. O, nie.

Pamiętam taki czas, kiedy codziennie przejeżdżałem obok

tablicy z nazwą miasta, w którym mieszkała, z liczbą
kilometrów dzielącą mnie od tego miejsca.

Każdego ranka, w drodze do biura, a także co wieczór, w

drodze powrotnej, rzucałem okiem na tę tablicę. Rzucałem
okiem, to wszystko. Nie pojechałem tam nigdy. Nawet o tym
myślałem, ale już sam pomysł włączenia kierunkowskazu
byłby obelgą wobec mojej żony.

Niemniej rzucałem nań okiem, to prawda.
A potem zmieniłem pracę. I koniec z tablicą.
Ale zawsze znajdowały się jakieś inne powody, inne

preteksty. Zawsze. Ile to razy odwracałem się na ulicy ze
ściśniętym sercem, ponieważ byłem pewny, że dostrzegam
fragment sylwetki, która... albo głos, który... albo fryzurę,
jak...

Ile to razy!
Sądziłem, że już przestałem o tym myśleć, ale

wystarczyło, żebym przez chwilę był sam, we względnie
cichym pomieszczeniu, żeby ją przywołać.

Pewnego dnia, na tarasie restauracji, co najmniej pół roku

temu, czekając na klienta, który nie przychodził, odszukałem
ją we wspomnieniach. Rozluźniłem kołnierzyk i posłałem
kelnera po paczkę papierosów. Tych mocnych i cierpkich,
jakie paliłem w dawnych czasach. Wyciągnąłem nogi i nie
pozwoliłem usunąć nakrycia z przeciwka.

Zamówiłem dobre wino, chyba Gruaud - Larose, i podczas

gdy paliłem z na wpół przymkniętymi oczami, delektując się
promykiem słońca, patrzyłem, jak się zbliża.

background image

Patrzyłem na nią bez końca. Nie przestawałem o niej

myśleć ani o tym, co robiliśmy, kiedy byliśmy razem i kiedy
spaliśmy w jednym łóżku.

Nigdy nie zadałem sobie pytania, czy jeszcze ją kocham

ani co dokładnie do niej czuję. To by się na nic zdało. Ale
cieszyłem się, gdy mogłem ją przywołać w chwilach
samotności. Mówię to, bo to prawda

Na szczęście dla mnie życie nie dawało mi wielu okazji do

samotności. Trzeba aż było, żeby jakiś zdesperowany klient
kompletnie o mnie zapomniał albo żebym był sam, w nocy, w
samochodzie, a przy tym bez trosk, żeby to mogło się zdarzyć.
A zatem prawie nigdy.

A nawet jeśli miałbym ochotę pogrążyć się w chandrze,

oddać się nostalgii, pożartować z tobą i na przykład
spróbować zdobyć numer twojego telefonu, wiem teraz, że to
wykluczone, ponieważ od kilku lat mam swoją przyboczną
straż. Najbardziej zawziętą i tyranizującą: moje dzieci.

Jestem zwariowany na punkcie moich dzieci. Mam ich

troje: siedmioletnią Marie, Josephine, która niebawem
skończy cztery lata, i w końcu Yvana, który jeszcze nie ma
dwóch lat. Zresztą to ja ubłagałem żonę, żeby dała mi trzecie
dziecko, pamiętam, że mówiła wtedy o trudach i o przyszłości,
ale ja tak uwielbiam niemowlaki, ich szczebiot i ich słodkie
pieszczoty... „Proszę - powiedziałem jej - daj mi jeszcze jedno
dziecko". Nie opierała się długo i już choćby przez sam ten
fakt wiem, że jest moją jedyną przyjaciółką i że się od niej nie
odsunę. Nawet jeżeli z uporem ocieram się o cienie z
przeszłości.

Dzieci to jest to najlepsze, co mi się kiedykolwiek trafiło.

W porównaniu z tym stara historia miłosna jest niczym.
Niczym.

background image

Tak oto w ogólnych zarysach wyglądało moje życie,

dopóki w zeszłym tygodniu nie powiedziała przez telefon
swojego imienia:

- Mówi Helena.
- Helena?
- Nie przeszkadzam ci?
Trzymałem na kolanach mojego chłopczyka, który,

kwiląc, próbował złapać słuchawkę.

- Och...
- To twoje dziecko?
- Tak.
- Ile ma lat?
- ...Dlaczego ni stąd, ni zowąd dzwonisz?
- Ile ma lat?
- Rok i osiem miesięcy.
- Dzwonię, bo chciałabym się z tobą zobaczyć.
- Chcesz się ze mną zobaczyć?
- Tak.
- Co to za wygłupy?
- Po prostu tak sobie. Tak postanowiłaś!... „Mam ochotę

go zobaczyć"...

- Prawie.
- Ale dlaczego?... To znaczy, dlaczego teraz?... Po tylu

la...

- ...Po dwunastu. To już dwanaście lat.
- No dobrze. I co z tego?... Czy coś się stało? Obudziłaś

się nagle? Potrzebujesz czegoś? Chcesz się dowiedzieć, ile lat
mają moje dzieci, albo zapytać, czy nie wyłysiałem, albo...
przekonać się, jakie robisz na mnie wrażenie, albo... po prostu,
tak sobie, porozmawiać o dobrych, dawnych czasach?!

- Posłuchaj, nie sądziłam, że tak to przyjmiesz, zaraz się

rozłączę. Jest mi przykro. Przepraszam. Ja...

- Skąd wzięłaś mój numer?

background image

- Od twojego ojca.
- Co?!
- Zadzwoniłam przed chwilą do twojego ojca i poprosiłam

o twój numer, to wszystko.

- Pamiętał ciebie?
- Nie. Prawdę mówiąc, nie powiedziałam mu, kim jestem.
Zdejmuję syna z kolan, a on dołącza do sióstr w ich

pokoju. Mojej żony nie ma w domu.

- Zaczekaj, nie rozłączaj się.....Marie, bądź tak dobra i

włóż mu z powrotem buciki, dobrze?" ...Halo? Jesteś tam?

- Tak.
- No więc?...
- Co więc?...
- Chcesz, żebyśmy się zobaczyli.
- Tak. Nie na długo. Tylko tyle, żeby napić się wina albo

pospacerować troszeczkę, rozumiesz...

- Po co? Czemu to ma służyć?
- Po prostu mam ochotę jeszcze raz cię zobaczyć

Troszeczkę z tobą pogadać.

- Helena?
- Tak.
- Dlaczego to robisz?
- Dlaczego?
- Tak, dlaczego do mnie dzwonisz? Dlaczego tak późno?

Dlaczego teraz? Nawet się nie zastanowiłaś, czy przypadkiem
tym telefonem nie wprowadzisz zamieszania w moje życie...
Wykręcasz mój numer i...

- Posłuchaj, Pierre. Ja niedługo umrę.
- Dzwonię do ciebie teraz, bo niedługo umrę. Nie wiem

dokładnie kiedy, ale to nie potrwa zbyt długo.

Odsunąłem słuchawkę od twarzy, jak bym chciał nabrać

trochę powietrza, i próbowałem się podnieść, ale bez rezultatu.

- Niemożliwe.

background image

- Kiedy to prawda.
- Co ci jest?
- Och... to skomplikowane. W skrócie można powiedzieć,

że moja krew... nie, właściwie już nie wiem, co jest teraz,
ponieważ diagnozy są mętne, ale to jakaś dziwna sprawa.

- Jesteś pewna?
- Co takiego? A co myślałeś? Że opowiadam jakieś

melodramatyczne bujdy, bo szukam pretekstu, żeby
zadzwonić do ciebie?!!

- Przepraszam.
- Nie szkodzi.
- Może się mylą.
- Tak... Może.
- Nie?
- Nie. Nie sądzę.
- Jak to możliwe?
- Nie wiem.
- Cierpisz?
- Eee...
- Cierpisz?
- Prawdę mówiąc, troszeczkę.
- Chcesz się ze mną zobaczyć po raz ostatni?
- Tak. Można tak powiedzieć.
- Nie boisz się rozczarowania? Może wolisz zachować...

dobry obraz?

- Kiedy byłeś piękny i młody? Słyszałem, jak się

uśmiecha.

- Właśnie. Kiedy byłem piękny i młody, i jeszcze nie

miałem siwych włosów...

- Masz siwe włosy?
- Chyba znajdzie się z pięć.
- Ach! W porządku, już się przestraszyłam! Masz rację.

Nie wiem, czy to jest dobry pomysł, ale myślę o tym od

background image

pewnego czasu... i tak sobie mówię, że to byłaby jedna z
rzeczy, która sprawiłaby mi prawdziwą przyjemność...

A ponieważ niewiele jest rzeczy, które w ostatnich

czasach sprawiają mi przyjemność... więc... zadzwoniłam do
ciebie.

- Od dawna o tym myślisz?
- Od dwunastu lat! Nie... Żartuję. Od kilku miesięcy. A

dokładnie od ostatniego pobytu w szpitalu.

- Jesteś pewna, że chcesz się spotkać?
- Tak.
- Kiedy?
- Kiedy chcesz. Kiedy możesz.
- Gdzie mieszkasz?
- Tam gdzie zawsze. Sto kilometrów od ciebie.
- Heleno?
- Tak?
- Nie, nic.
- Masz rację. Nic. Tak to już jest. Takie jest życie i nie

telefonuję do ciebie, żeby wałkować przeszłość, czy
zastanawiać się, co by było, gdyby... Ja... Dzwonię do ciebie,
bo mam ochotę zobaczyć znowu twoją twarz. To wszystko.
Tak jak ludzie, którzy wracają na wieś, gdzie spędzili
dzieciństwo, albo do domu swoich rodziców... albo w byle
jakie miejsce, które coś w ich życiu znaczyło.

- To jak pielgrzymka.
Zdałem sobie sprawę, że zmienił mi się głos.
- Właśnie tak. To jak pielgrzymka. I pomyśleć, że twoja

twarz jest miejscem, które odcisnęło piętno na moim życiu.

- Pielgrzymki zawsze są smutne.
- Dlaczego tak mówisz? Chyba nigdy na żadnej nie

byłeś?!

- Nie. Tak. W Lourdes...

background image

- No tak... no tak, Lourdes, oczywiście... Siliła się na

ironiczny ton.

Z pokoju dzieci dobiegły mnie odgłosy bijatyki, straciłem

ochotę na dalszą rozmowę. Chciałem się rozłączyć.

- Kiedy? - wydusiłem.
- To ty mi powiedz.
- Jutro?
- Może być.
- Gdzie?
- W połowie drogi między naszymi miastami. Na

przykład w Sully...

- Możesz prowadzić?
- Tak. Mogę prowadzić.
- Co jest w Sully?
- Nic wielkiego, jak sądzę... okaże się na miejscu.

Wystarczy, że się umówimy przed merostwem...

- W porze lunchu?
- O, nie. Jedzenie ze mną jest mało zabawne, rozumiesz...
Zmusiła się do śmiechu.
- ...Lepiej będzie po lunchu.
*
Nie mógł zasnąć tej nocy. Wpatrywał się w sufit,

otwierając szeroko oczy. Chciał, żeby były suche. Żeby tylko
nie płakać!

I nie z powodu tej kobiety. Bał się, że zamiast jej śmierci

będzie opłakiwać coś, co umrze w nim. Wiedział, że gdy
zacznie, nie potrafi się opanować.

Nie dać upustu żalowi. Tylko nie to. Przecież od tylu lat

chlubił się swoim opanowaniem i ganił słabość innych.
Innych. Tych, którzy nie wiedzą, czego chcą, i którzy wloką
za sobą całą swoją przeciętność.

Od tylu lat spoglądał z pogardliwą tkliwością na czasy

swojej młodości. Zawsze, ilekroć myślał o Helenie, wszystko

background image

wydawało mu się względne, wspominał swoją młodość, dając
do zrozumienia, że coś z tego rozumie. Podczas gdy tak
naprawdę nigdy niczego nie pojął.

Doskonale wiedział, że nikogo poza nią nie kochał i że

sam był kochany tylko przez nią. Że była jego jedyną miłością
i że nic tego nie zmieni. Że go rzuciła jak coś zawadzającego i
bezużytecznego. Że nigdy nie wyciągnęła do niego ręki, nie
napisała słówka, zachęcając go, by się pozbierał. Przyznając,
że nie była aż tak bardzo w porządku. Że się pomylił. Że
zasłużył na kogoś lepszego od niej. Albo że popełniła
pomyłkę życiową i w skrytości ducha żałowała tego.
Wiedział, jaka jest dumna. Jednak powiedziała, że i ona gryzła
się przez dwanaście lat, a teraz to już wkrótce umrze.

Nie chciał płakać i dlatego opowiadał sobie byle co. Tak,

właśnie. Byle co. Odwracając się, żona położyła rękę na jego
brzuchu, a on natychmiast pożałował tych wszystkich
majaków. Oczywiście, że kochał i był kochany przez inną,
oczywiście. Spogląda na jej twarz obok siebie i całuje ją w
rękę. A ona uśmiecha się przez sen.

Nie, nie ma co się użalać. Ani oszukiwać. Romantyczna

namiętność jest dobra na krótko. Ale teraz już dość. Co
więcej, z powodu spotkania z facetami z Sygma II jutrzejsze
popołudnie nie bardzo mu odpowiada. Będzie musiał
wciągnąć w to Marcherona, a to już go naprawdę nie bawi,
ponieważ gdy chodzi o Marcherona...

Nie mógł zasnąć tej nocy. Myślał o tylu sprawach.
Chyba tylko w ten sposób mógłby wytłumaczyć swoją

bezsenność, poza tym, że lampa marnie świeci i że nic nie
widać, i że, jak w okresie wielkiej rozpaczy, czuje się
kompletnie rozbity.

*
Nie mogła zasnąć tej nocy, ale do tego już przywykła.

Prawie wcale nie sypia. To dlatego, że się nie przemęcza w

background image

ciągu dnia. Taka jest teoria i zalecenie lekarza. Synowie są u
ojca, a ona nie robi nic innego, tylko płacze.

Płacze, płacze, płacze.
Rozkleja się, zrzuca z siebie cały balast i szlocha na

całego. Ma to gdzieś, uważa, że teraz jest tak, jak powinno.
Należy pójść o krok dalej i zaprzestać walki, bo choć tamten
powiedział, by się nie przemęczała, to przecież widać jasno, iż
pomimo swojej schludnej lekarskiej bluzy i skomplikowanych
słów on nic nie rozumie. Naprawdę jest wyczerpana. Bardzo
wyczerpana.

Płacze, ponieważ w końcu zadzwoniła do Pierre'a. Jakoś

zawsze umiała zdobyć numer jego telefonu i wielokrotnie
zdarzało się jej wykręcać dziesięć cyfr, które ją od niego
dzieliły. Czekała, aż usłyszy jego głos, i natychmiast
odkładała słuchawkę. Raz nawet chodziła za nim przez cały
dzień, bo chciała wiedzieć, gdzie mieszka i jaki ma samochód,
gdzie pracuje, jak się ubiera i czy ma zatroskaną twarz.
Śledziła także jego żonę. Musiała przyznać, że jest ładna i
wesoła i że ma z nim dzieci.

Płakała, ponieważ dzisiaj jej serce zaczęło na nowo bić, w

co już od dawna przestała wierzyć. Jej życie okazało się
trudniejsze, niż przypuszczała. Przede wszystkim poznała
smak samotności. Uważała, że jest za późno, by cokolwiek
odczuwać, że to, co najlepsze, ma już za sobą. Zwłaszcza od
dnia, kiedy Tamci narobili szumu przy pobieraniu krwi,
rutynowym badaniu, zrobionym przez czysty przypadek,
ponieważ nie czuła się w formie. Wszyscy, zwykli lekarze i
wielcy profesorowie, mieli swoje zdanie na ten temat, ale
niewiele do powiedzenia, jak z tego wyjść.

Płacze z tylu powodów, że woli o tym nie myśleć. Całe

życie staje jej przed oczami. Więc żeby się przed tym trochę
uchronić, wmawia w siebie, że płacze dla samej przyjemności
płakania, i już.

background image

*
Była już tam, kiedy przyjechałem, i uśmiechnęła się do

mnie. Powiedziała, że chyba pierwszy raz nie każe mi czekać -
„a widzisz! niepotrzebnie rozpaczałeś i traciłeś nadzieję" - na
co jej odpowiedziałem, że nie rozpaczałem i nie traciłem
nadziei.

Nie pocałowaliśmy się na przywitanie. Powiedziałem jej,

że się nie zmieniła. Idiotyczna uwaga, ale tak właśnie
pomyślałem, poza tym, że wydała mi się jeszcze piękniejsza.
Była bardzo blada, wokół oczu, na powiekach i na skroniach
było widać wszystkie maleńkie niebieskie żyłki. Schudła i jej
twarz była bardziej pociągła niż dawniej. Wyglądała na
zrezygnowaną, gdy tymczasem ja pamiętałem jej ruchliwą
mimikę i żywy wyraz twarzy. Wpatrywała się we mnie. To
prosiła, żebym do niej mówił, to żebym zamilkł. I nie
przestawała się do mnie uśmiechać. Chciała mnie jeszcze raz
zobaczyć, a ja nie wiedziałem, co zrobić z rękami, czy mogę
zapalić albo dotknąć jej ramienia.

Miasteczko było ponure. Przeszliśmy aż do położonego

trochę dalej parku miejskiego.

Opowiadaliśmy o swoim życiu. Dość chaotycznie i

wyrywkowo. Zachowywaliśmy dla siebie nasze sekrety.
Szukała słów. W pewnej chwili zapytała mnie o różnicę
między rozterką a brakiem woli życia. Nie znałem już
odpowiedzi. Wykonała ruch, oznaczający, iż to i tak jest bez
znaczenia. Mówiła, że przez to wszystko stała się zbyt gorzka,
a może zbyt surowa, w każdym razie inna, niż była z natury.

Prawie nie wspomnieliśmy o jej chorobie, aż do chwili,

kiedy opowiedziała o swoich dzieciach, mówiąc, iż takie życie
jest nie dla nich. Niedawno chciała im ugotować makaron i nie
dała rady z powodu rondla wody, który był za ciężki do
uniesienia, i że nie, naprawdę, to już nie jest życie. Obecnie

background image

mają więcej niż zwykle powodów do smutku. A przecież już i
tak dość się nacierpieli.

Namówiła mnie na rozmowę o żonie i dzieciach, o pracy.

A nawet o Marcheronie. Chciała wiedzieć wszystko, chociaż
widziałem, że właściwie nie słucha tego, co mówię.

Siedzieliśmy na łuszczącej się ławce naprzeciwko

fontanny, która od dnia swojej inauguracji nie miała czym
tryskać. Wszystko było brzydkie. Smutne i brzydkie. Od ziemi
zaczęło ciągnąć wilgocią, więc trochę przycisnęliśmy się do
siebie, żeby się ogrzać. W końcu wstała, jej czas dobiegł
końca.

Poprosiła, żebym wyświadczył jej łaskę, tylko jedną.

„Chciałabym cię powąchać". A kiedy nie odpowiadałem,
wyznała, że przez te wszystkie lata miała ochotę mnie
powąchać, poczuć mój zapach. Trzymałem ręce w głębi
kieszeni palta, w przeciwnym bowiem razie...

Stanęła za mną i pochyliła się ku moim włosom. Trwała

tak przez długą chwilę, a ja czułem się strasznie. Następnie
przejechała nosem wokół zagłębienia mojej szyi, wokół
głowy, zatrzymała się tam, po czym zjechała w dół w
kierunku kołnierzyka koszuli. Wdychała i trzymała ręce na
plecach. Następnie poluzowała mi krawat i rozpięła dwa
pierwsze guziki koszuli, a ja poczułem zimny czubek jej nosa
w miejscu, gdzie zaczyna się obojczyk, i..., i...

Wykonałem dość gwałtowny ruch. Oparła się o mnie i

położyła obie ręce na moich ramionach. Powiedziała: „Już
odchodzę. Chciałabym, żebyś się nie ruszał i nie odwracał.
Błagam cię o to. Błagam".

Nie poruszyłem się. Nawet nie miałem ochoty, ponieważ

nie chciałem pokazywać się jej ze spuchniętymi oczami i z
wykrzywioną gębą.

Odczekałem dłuższą chwilę i wróciłem do samochodu.

background image

Klik

-

klak

background image

Od pięciu i pół miesiąca mam ochotę na Sarę Briot,

kierowniczkę działu sprzedaży.

Czy nie powinienem raczej powiedzieć: od pięciu i pół

miesiąca jestem zakochany w Sarze Briot, kierowniczce działu
sprzedaży? Sam nie wiem.

Przez cały czas, kiedy o niej myślę, mam gigantyczną

erekcję, a jako że zdarza mi się to pierwszy raz, nie wiem, jak
nazwać to uczucie.

Sara Briot domyśla się tego. Nie, nie miała okazji dotknąć

moich spodni ani czegoś wyczuć, ale się domyśla.

Oczywiście, nie wie, że to trwa od pięciu i pół miesiąca,

ponieważ nie interesuje się aż tak bardzo liczbami jak ja
(jestem wysoko wykwalifikowanym księgowym, więc ma się
rozumieć...). Ale wiem, że ona wie, bo to spryciara.

Na początku szokował mnie sposób, w jaki rozmawia z

mężczyznami. Teraz przyprawia mnie tym o rozpacz. Robi to
tak, jakby miała specjalne okulary (w rodzaju promieni X
Supermana), co jej pozwala dojrzeć dokładnie wielkość
przyrodzenia rozmówcy.

Mam na myśli wielkość w stanie spoczynku. Nic

dziwnego, że w firmie panują osobliwe stosunki. Nietrudno to
sobie wyobrazić.

Ściska wam rękę, odpowiada na wasze pytania, uśmiecha

się do was, nawet pije z wami kawę z plastikowego kubeczka
w kafeterii, gdy tymczasem wy, jak ten dureń, myślicie tylko o
tym, by ścisnąć kolana albo skrzyżować nogi. To naprawdę
nie do zniesienia.

Najgorsze, że przez cały czas nie przestaje wam patrzeć w

oczy. I tylko w oczy.

Sara Briot nie jest piękna. Jest śliczna, a to nie to samo.
Nie jest zbyt duża, ma blond włosy, ale nie trzeba być

jasnowidzem, by wiedzieć, że to nie jest jej prawdziwy kolor,
że to są pasemka.

background image

Jak wszystkie dziewczyny, często chodzi w spodniach, a

jeszcze częściej w dżinsach. Szkoda.

Sara Briot jest odrobinę przy kości. Dość często rozmawia

przez telefon z koleżanką o diecie odchudzającej (ponieważ
mówi głośno, a ja jestem w pokoju obok, słyszę wszystko).

Mówi, że musi schudnąć cztery kilo, żeby ważyć

pięćdziesiąt. Rozmyślam o tym przez cały dzień, ponieważ,
kiedy rozmawiała, zanotowałem w notesie: „54!!!"

W ten sposób dowiedziałem się, że już wypróbowała

metodę Montignaca i „...że żałuje stu franków", że wyrwała z
kwietniowego numeru „Biby" specjalny dodatek poświęcony
odchudzaniu się ze wszystkimi przepisami i zaleceniami
Estelle Hallyday, że w swojej mikroskopijnej kuchni
powiesiła olbrzymi plakat z zaznaczonymi kaloriami
wszystkich potraw i że nawet kupiła małą kuchenną wagę,
typu Weight Watchers, żeby to wszystko ważyć...

Często rozmawia ze swoją koleżanką o imieniu Marie,

która, jak się zdążyłem zorientować, jest wysoka i szczupła.
(Swoją drogą uważam, że to idiotyzm, ponieważ nie sądzę, by
ta koleżanka mogła rozwiązać jej problem...).

Na podstawie mojego opisu różni kretyni mogliby mnie

zapytać: „Co ty właściwie widzisz w tej dziewczynie?".

„Och... lepiej byście się zamknęli!!!"
Później usłyszałem, jak Sara Briot śmieje się z całego

serca i opowiada (być może Marie?), że skończyła z tym i że
przekazała wagę matce, żeby jej robiła „dobre niedzielne
ciasta", przy czym, opowiadając to, świetnie się bawiła.

Z drugiej strony, Sara Briot nie jest wulgarna, jest

pociągająca. Wyzwala czułość, a to także nie to samo. „Więc
się zamknijcie".

Na tydzień przed świętem matki, korzystając z przerwy na

lunch, włóczyłem się po dziale bielizny Galerii Lafayette.

background image

Sprzedawczynie, każda z czerwoną różą w butonierce, stały w
pogotowiu i czyhały na niezdecydowanych klientów.

Wetknąłem teczkę pod pachę i zabawiałem się w co - by -

było - gdybym - był - mężem - Sary - Briot - i - chciał - jej -
coś - kupić.

Lou, Passionata, Simone Perele, Lejaby, Aubade - od

samych tych nazw już mi się kręci w głowie.

Niektóre rzeczy wydają mi się zbyt wyuzdane (w końcu to

przecież święto matki), inne mają kolor, którego nie lubię,
albo nie podoba mi się sprzedawczyni (makijaż, proszę
bardzo, ale istnieją jednak pewne granice).

Nie mówiąc o tych wszystkich modelach, których

przeznaczenia nie rozumiem.

Nie bardzo się widzę w trakcie rozpinania tych

mikroskopijnych guziczków zatrzasków w samym środku
akcji, podobnie jak nie mogę zrozumieć sposobu użycia paska
do podwiązek (czy należy je zostawić, czy zdjąć?).

Uff, robi mi się gorąco.
Wreszcie, w dziale dla przyszłych matek, znalazłem

komplet Christiana Diora - majteczki i stanik z bladoszarego
jedwabiu. Klasa!

- Jaki rozmiar staniczka nosi pani? Stawiam teczkę

między nogi.

- Mniej więcej taki... - mówię, zaokrąglając dłonie w

odległości piętnastu centymetrów od klatki piersiowej.

- Nie wie pan, choćby w przybliżeniu? - pyta nieco

ozięble sprzedawczyni. - Ile ma wzrostu?

- No, sięga mi mniej więcej dotąd... - odpowiadam,

wskazując na ramię.

- Rozumiem (grymas skonsternowania)... Więc może dam

panu rozmiar dziewięćdziesiąt C. Jeśli będzie za duży,
klientka może go w każdej chwili zamienić. Tylko proszę nie
zgubić kwitu, dobrze?

background image

- Dziękuję. Bardzo dobrze - mówię tonem faceta, który

we wszystkie niedziele zabiera swoje dzieciaki do lasu,
pamiętając o manierkach i nylonowych pelerynkach.

- A co do majteczek? Model klasyczny czy figi? Mam

także stringi, ale nie sądzę, żeby to było to, czego pan szuka...

W co się mieszasz, pani Wszechwiedząca z Galerii

Lafayette?

Widać nie znasz Wspanialej Sary Briot z firmy Chopard &

Minont. Tej, która nie ma nigdy oporów przed pokazywaniem
kawałka pępka i która wchodzi do gabinetu innych bez
pukania.

Ale kiedy mi pokazała model, spuściłem z tonu. Nie,

czegoś takiego naprawdę nie da się włożyć. To niemal
graniczy z narzędziem tortur. Wziąłem więc figi, które „...w
tym roku mają wszystkie cechy brazylijskiego modelu, tyle że
są mniej podkrojone na biodrach, jak pan widzi. Czy
zapakować to jako prezent, proszę pana?"

No cóż, niech będą figi.
Uff.
Wepchnąłem paczuszkę między dwa dossier i plan Paryża

i wróciłem przed ekran mojego komputera.

Ładna mi przerwa na lunch!
Przynajmniej, kiedy będą dzieciaki, wybór będzie

łatwiejszy. Wystarczy, że im powiem: „Nie, dzieci, tylko nie
wata szklana... kto to widział..."

*
Mercier, kolega z działu eksportu, powiedział któregoś

dnia:

- Podoba ci się, no nie?
Byliśmy u Mario i właśnie liczyliśmy nasze bony do

restauracji, a ten kretyn zgrywa się raptem na kumpla z
sąsiedniej pryczy i odzywa się do mnie w stylu: „no, gadaj
wszystko, bo dostaniesz kuksańca".

background image

- Można powiedzieć, że masz gust!
Nie miałem ochoty wdawać się z nim w rozmowę.

Najmniejszej ochoty.

- Podobno jest dobra, no wiesz... (natrętne mrugnięcie

okiem).

Potrząsam głową na znak dezaprobaty.
- Wiem to od Dujoignota... Chodził z nią! Pogubiłem się

w liczeniu.

- Nawet nie wiesz, o jakich rzeczach dowiedział się od

Movarda! Bo Movard ją miał, i powiem ci, bracie, że...

No i macha mi tu palcami, jakby je chciał wysuszyć,

układając usta w świńskie O.

- O rany, gorąca babka... to nawet widać po oczach...

Numery, o jakich nawet nie potrafię ci opowiedzieć...

- Więc nie opowiadaj. Kto to taki ten Movard?
- Pracował w dziale reklamy, ale odszedł, zanim ty

przyszedłeś. Byliśmy dla niego zbyt małą firmą, rozumiesz...

- Rozumiem.
Biedny Mercier. Tak by chciał pogadać. Pewnie chodzą

mu po głowie najprzeróżniejsze erotyczne pozycje.

Biedny Mercier. Wiem, że moje siostry brzydko cię

przezywają i dotąd pękają ze śmiechu, gdy wspominają
twojego forda taunusa.

Biedny Mercier, który próbował wziąć na piękne słówka

Myriam, choć przecież nosi złoty sygnet z nakładającymi się
na siebie inicjałami. Dobry żart - Myriam i sygnet!!!

Biedny Mercier, który jeszcze się łudzi, że istnieją

inteligentne dziewczyny, i który udaje się na pierwsze randki z
laptopem w pokrowcu zawieszonym na pasku i z
samochodowym radiem pod pachą.

Biedny Mercier. Gdybyś wiedział, co o tobie mówią moje

siostry... o ile w ogóle mówią.

*

background image

Niczego z góry nie można przewidzieć. Ani jak potoczą

się sprawy, ani dlaczego coś najprostszego rozrasta się nagle
do chorobliwych rozmiarów. Na przykład moje życie, które z
powodu pięciuset gramów szarego jedwabiu zmieniło się w
jednej chwili.

*
Od pięciu lat i prawie ośmiu miesięcy mieszkam z

siostrami na stu dwudziestu metrach kwadratowych w
apartamencie w pobliżu stacji metra Convention.

Na samym początku mieszkałem tylko z jedną - z Fanny.

Tą, która jest ode mnie o cztery lata młodsza i która studiuje
medycynę na wydziale Paryż V. To był pomysł naszych
rodziców - chcieli zaoszczędzić i mieć pewność, że mała nie
zginie w Paryżu, ona, która znała tylko Tulle, swoje
gimnazjum, swoje kawiarnie i swoje zmajstrowane domowym
sposobem motorowery.

Z Fanny dobrze się rozumiemy, ponieważ mówi niewiele.

I zawsze na wszystko się zgadza.

Na przykład kiedy wypada jej tydzień gotowania, a ja

przynoszę, powiedzmy, solę, ponieważ mam na nią ochotę,
Fanny nie gdera i nie jęczy, że rozwalam jej wszystkie plany.
Łatwo się adaptuje.

Inaczej jest z Myriam.
Myriam jest najstarsza. Między nami nie ma nawet roku

różnicy, ale wystarczy na nas popatrzeć - aż trudno sobie
wyobrazić, że jesteśmy rodzeństwem. Myriam bez przerwy
mówi. Sądzę nawet, że jest trochę narwana, ale to normalne,
to artystka naszej rodziny...

Po Akademii Sztuk Pięknych zajmowała się fotografią,

kolażem z włókna konopnego i opiłków żelaza, filmikami
składającymi się z samych kolorowych plam, robiła przeróżne
rzeczy ze swoim ciałem, instalację przestrzenną z Loulou de

background image

La Rochette (?), happeningi uliczne, zajmowała się też rzeźbą,
tańcem i już nie pamiętam czym.

Obecnie maluje coś, co z trudem rozumiem, nawet gdy

maksymalnie zmrużę oczy, ale zdaniem Myriam jestem
nieczuły na sztukę i nie umiem patrzeć na to, co piękne. Niech
będzie.

Ostatni raz nawymyślaliśmy sobie, będąc razem na

wystawie Boltanskiego (swoją drogą, co za pomysł, żeby mi
to kazać oglądać? Musiałem głupkowato wyglądać, gdy
usiłowałem dociec sensu ściągnięcia mnie tutaj!).

Myriam kocha się, w kim popadnie, co sześć miesięcy w

kimś innym, od piętnastego roku życia (a więc w sumie, jeśli
się nie mylę, około trzydziestu ośmiu razy), przyprowadza
nam mężczyznę swojego życia. Dobry, Prawdziwy, Białe
Małżeństwo, Ten to już na pewno, Ostatni, Niezawodny,
Ostatni z ostatnich.

Europa u jej stóp: Yoann był Szwedem, Giuseppe

Włochem, Erick Holendrem, Kiko Hiszpanem, a Laurent był z
St - Quentin - en - Yvelines. Oczywiście pozostaje jeszcze
tych trzydziestu trzech... W tej chwili ich imiona wyleciały mi
z głowy.

Kiedy wyprowadziłem się z mojego studia, żeby

zamieszkać z Fanny, Myriam była z Kiko. Przyszły genialny
twórca.

Początkowo nie za często się pokazywała. Od czasu do

czasu wpraszali się oboje na kolację, a Kiko przynosił wino.
Zawsze bardzo dobre (na szczęście, jako że to było jego
jedyne zadanie w ciągu dnia: wybrać wino).

Bardzo lubiłem Kiko. Patrzył na moją siostrę zbolałym

wzrokiem, po czym dolewał sobie wina i kiwał głową. Kiko
palił dziwne rzeczy i zawsze nazajutrz musiałem popsikać
mieszkanie wiciokrzewem, żeby zlikwidować zapach.

background image

Upłynęły miesiące i Myriam przychodziła coraz częściej, i

prawie zawsze sama. Zamykały się z Fanny w pokoju i
słyszałem ich śmiech do późna w nocy. Pewnego wieczoru,
kiedy wszedłem, żeby zapytać, czy nie chciałyby ziołowej
herbaty albo czegoś innego, zobaczyłem je obie wyciągnięte
na podłodze i słuchające starej kasety Jeana - Jacques'a
Goldmana: „Ponieważ odchodzisz... la, la, la".

Wzruszające.
Czasami Myriam wychodziła. Czasami nie.
W łazience w szklance z duraleksu pojawiła się

dodatkowa szczoteczka do zębów, a w nocy często rozkładało
się kanapę.

Aż w końcu któregoś dnia, wskazując na telefon,

powiedziała nam:

- Jeśli to Kiko, powiedzcie, że mnie tu nie ma...
A potem, a potem, a potem... Pewnego ranka zapytała

mnie:

- Nie miałbyś nic przeciwko temu, gdybym trochę

pomieszkała z wami?... Oczywiście, będę partycypować w
kosztach...

Uważałem, żeby nie złamać grzanki, ponieważ jest to coś,

czego nie znoszę.

- Nie ma sprawy - powiedziałem.
- To miło. Dzięki.
- Tylko jedna rzecz...
- Co?
- Wolałbym, żebyś paliła na balkonie... Uśmiechnęła się

do mnie, podniosła z miejsca i zafundowała mi potężnego,
artystycznego całusa.

Oczywiście, złamałem grzankę i natychmiast mruknąłem

pod nosem: „Zaczyna się...", mieszając czekoladę, żeby
wyłowić okruszki, ale w sumie byłem zadowolony.

*

background image

A jednak nie dawało mi to spokoju przez cały dzień, i

wieczorem ustaliłem zasady gry: za czynsz każde z nas płaci
tyle, na ile go stać, organizujemy się w sprawie zakupów,
gotowania i sprzątania, ale wy, dziewczyny, rzućcie czasem
okiem na drzwi lodówki, tam jest kalendarz z dyżurami: ty,
Fanny, jesteś zapisana różowym flamastrem, Myriam
niebieskim, a ja żółtym... Będę wdzięczny, jeżeli dacie znać,
że jecie kolację poza domem, a gdybyście zapraszały gości, i a
propos gości, jeżeli sprowadzacie do domu mężczyzn, z
którymi macie zamiar się przespać, będę wdzięczny, jeżeli
same ze sobą porozumiecie się w tej sprawie...

- Ej, już dobrze... dobrze... nie ekscytuj się... -

powiedziała Myriam.

- No właśnie... - dodała jej siostra.
- A ty? Gdy przyprowadzisz jakąś laskę, uprzedź nas,

proszę, żebyśmy zdążyły pochować nasze kabaretki i stare
prezerwatywy...

No i chichoczą w najlepsze. Zgroza.
Nasze małe przedsięwzięcie funkcjonowało zupełnie

nieźle. Przyznaję, że nie bardzo w to wierzyłem, ale nie
miałem racji... Kiedy dziewczyny chcą, żeby wszystko grało,
to gra. Po prostu.

Gdy teraz o tym myślę, uświadamiam sobie, do jakiego

stopnia przybycie Myriam było ważne dla Fanny.

Jest przeciwieństwem siostry, taka romantyczna i wierna. I

wrażliwa.

Zawsze zakochuje się w nieosiągalnym typie z jakiejś

Pierdziwólki. Od piętnastego roku życia co rano wypatruje
listonosza i podskakuje na każdy dzwonek telefonu.

To nie jest życie.
Był więc Fabrice, który mieszkał w Lille (pochodził z

Tulle, orientujesz się w sytuacji...) i który ją zalewał stertami

background image

namiętnych listów. Mówił w nich wyłącznie o sobie. Cztery
lata miłości młodzieńczej i pełnej napięcia.

Następnie był Paul, który wyjechał jako lekarz bez granic

w okolice Burkina - Faso, zaszczepiając w niej powołanie,
wyzwalając energię na zrzędzenie na powolną pocztę i na te
wszystkie wypłakane łzy... Pięć lat miłości egzotycznej i
pełnej napięcia.

A teraz mamy całkiem nowy pasztet: z ich nocnych

rozmów i aluzji przy stole wywnioskowałem, że Fanny jest
zakochana w żonatym lekarzu.

Były w łazience, gdy Myriam, myjąc zęby, zapytała:
- Czy on ma dzieci?
Wyobraziłem sobie, że Fanny siedzi na klapie kibla.
- Nie.
- To już wolę... (pluje)... bo z dziećmi musi być straszna

katorga, rozumiesz. W każdym razie ja bym nie mogła.

Fanny nie odpowiedziała, ale dałbym głowę, że w tym

czasie obgryzała końce włosów, wpatrując się w łazienkowy
dywanik albo w palce u stóp.

- Ale ich sobie wynajdujesz...
- Męczysz nas tymi swoimi facetami pod tytułem szukaj

wiatru w polu. A poza tym lekarze to straszni nudziarze.
Potem odda się golfowi i będzie tkwić na kongresach w Club
Med w Marrakeszu czy gdzie indziej, a ty? Zawsze będziesz
sama...

- A poza tym, posłuchaj mnie... To na wypadek, gdyby się

jednak udało, ale kto ci zaręczy, że się uda?... Nie sądzisz
chyba, że Tamta tak łatwo go puści. Przecież zależy jej na
opalaniu się w Marrakeszu, żeby wkurzyć żonę dentysty z
Klubu Rotariańskiego.

Fanny powinna się uśmiechać, słyszę to po jej głosie.
- Chyba masz rację - mówi półgłosem.
- No oczywiście, że mam rację!

background image

Sześć miesięcy miłości cudzołożnej i pełnej napięcia. (Być

może).

- Więc pójdź ze mną do Galerii Delaunay w sobotę

wieczorem, po pierwsze znam osobę, która zapewnia catering
na wernisaż, a poza tym nie będzie najgorzej. Jestem pewna,
że Marc tam będzie... Koniecznie muszę ci go przedstawić!
Zobaczysz, facet jest super! Poza tym ma fantastyczny tyłek.

- Pff, coś takiego! Co to za wystawa?
- Nawet nie pamiętam. Ojej, podaj mi, proszę, ręcznik.
Myriam często wzbogacała nasze proste menu, przynosząc

różne danka od samego Fauchona, a także dobre trunki.
Trzeba przyznać, że znowu przyszedł jej nowy pomysł do
głowy: przez wiele tygodni wertowała i wkuwała na blachę
sterty książek i magazynów piszących o Dianie (nie ma mowy
o przejściu przez salon, żeby nie stąpać po nieboszczce...) i
wprawiła się w rysowaniu jej portretów. I we wszystkie
weekendy rozstawiała swój sprzęt pod mostem Alma i
szkicowała płaczki z całego świata u boku ich idolki.

Za niewiarygodnie duże pieniądze („w głowie się nie

mieści, ile oni płacą") każda japońska turystka, których jest na
pęczki, może poprosić moją siostrę, by ją narysowała obok
Diany, która się śmieje (podczas uroczystości w szkole
Harry'ego), albo Diany, która płacze (z chorymi na aids w
Belfaście), albo Diany, która współczuje (z chorymi na aids w
Liverpoolu), albo Diany, która marszczy czoło (z okazji
pięćdziesiątej rocznicy lądowania aliantów).

Gratuluję artystce i zabieram się do roboty. Muszę

doprowadzić wino do temperatury pokojowej.

Tak więc nasze przedsięwzięcie funkcjonowało zupełnie

nieźle. Z Fanny nie rozmawialiśmy częściej niż przedtem, ale
za to śmieliśmy się bez porównania więcej. Myriam nie
uspokoiła się ani trochę, ale przynajmniej malowała. Dla

background image

moich sióstr byłem ideałem mężczyzny, ale nie z tych, których
chciałyby mieć za męża.

Nigdy nie próbowałem zgłębiać tego odkrycia, zbywałem

je tylko wzruszeniem ramion, doglądając drzwiczek
piekarnika.

*
Trzeba zatem było garstki bielizny, żeby doszło do strajku.
Koniec z wieczorami, które spędzałem na podłodze,

oparty o kanapę i, wzdychając, spoglądałem na moje siostry.
Koniec z koktajlami Fanny rodem ze stróżówki, od których
przewracają się bebechy i powracają wspomnienia całej masy
lubieżnych historyjek. Koniec z ochrzanianiem:

- Więc sobie przypomnij, do cholery! To ważne! Nazywał

się Lilian czy Tristan?

- Sam już nie wiem. Ten twój facet miał złą wymowę.
- To się w głowie nie mieści! Robisz to naumyślnie czy

co? Spróbuj sobie przypomnieć!

- „Czy mogę mówić z Myriam, tu Ltfrgzqan". Coś z tego

rozumiesz?

I wychodziła do kuchni.
- Bądź tak uprzejma i nie trzaskaj drzwiami lod...

PRASK.

- ...I znajdź mu adres dobrego specjalisty od poprawnej

wymowy...

- Z...sss...rany palant.
- No nie, tobie też by się taki przydał! PRASK.
Koniec z pojednaniami przy moim słynnym kurczaku w

czosnkowym serze („no co?... nie uważasz, że jest ci tutaj
lepiej z nami zamiast z Ltfrgzqanem w byle barze, gdzie nic
się nie dzieje?").

Koniec z wypisanymi flamastrem dyżurami, koniec z

zakupami na targu w sobotę rano, koniec z „Galą", która
zalega toaletki, a każdy numer otwarty na stronie z

background image

horoskopami, koniec z artystami różnej maści, którzy nas uczą
rozumieć tę niepojętą gmatwaninę Boltanskiego, koniec z
czytaniem komiksów na miękkiej wykładzinie w niedzielę,
koniec z orgią cukierków Haribo przed telewizorem, koniec z
nigdy nie zakręconą tubą pasty do zębów, która wysycha i
doprowadza mnie do szału.

Koniec z młodością.
Egzaminy Fanny uczciliśmy kolacją. Fanny zaczynała

dostrzegać światełko w tunelu...

- Uff, ponad dziesięć lat... - mówi, uśmiechając się.
Wokół niskiego stołu siedział jej internista (bez obrączki,

tchórz! - przyszły gracz w golfa w Marrakeszu, podtrzymuję
to przypuszczenie), jej koleżanki ze szpitala, w tym sławetna
Laura, z którą moje siostry chciały mnie skojarzyć, knując
niezliczoną ilość spisków, jeden żałośniejszy od drugiego,
utrzymując na przykład, że pewnego dnia Laura mówiła o
mnie drżącym głosem (ach!... numer, jaki mi wycięły,
umawiając mnie u sławetnej Laury na imprezie urodzinowej,
na której znalazłem się pewnego wieczoru całkiem sam z tą
harpią, żeby wspólnie z nią szukać szkieł kontaktowych na
dywanie z koziej sierści, jednocześnie strzegąc swoich
pośladków...).

Był też Marc (skorzystałem z okazji, żeby zobaczyć, co to

jest „fantastyczny tyłek").

Byli przyjaciele Myriam, których nigdy dotąd nie

widziałem.

Zastanawiałem się, skąd wytrzasnęła podobne dziwadła,

facetów wytatuowanych od stóp do głów i dziewczyny na
potwornie wysokich szczudłach, które śmiały się z byle
powodu, potrząsając tym, co im służyło za fryzurę.

- Przyprowadź kolegów, jeśli chcesz... Właściwie to ty

nigdy nikogo nam nie przedstawiasz - powiedziały.

background image

I dobrze, moje drogie..., pomyślałem później, podziwiając

dzicz, która zjadała moje słone orzeszki, rozwalając się na
kanapie Cinna - prezent od mamy po otrzymaniu dyplomu
księgowego, i dobrze...

Było już dość późno i byliśmy mocno sfatygowani, kiedy

Myriam - udała się do swojego pokoju po świece zapachowe -
wróciła, gulgocząc jak indyczka w rui, z biustonoszem Sary
Briot między kciukiem i palcem wskazującym.

O bogowie!
Trzeba przyznać, że dostałem za swoje.
- Hej, a co to takiego? Wyobraź sobie, Olivierze, że w

twoim pokoju znajdują się akcesoria z sex - shopu! Przy takiej
ilości cała męska populacja Paryża mogłaby latać z erekcją.
Nie powiesz chyba, że nic o tym nie wiesz?!

I dała popis!
Podryguje, naśladuje striptiz, wącha majteczki, chwyta się

lampy halogenowej i pada na wznak. Straciła kontrolę.
Pozostali pokładają się ze śmiechu. Nawet mistrz golfa.

- Znakomicie. Ale już wystarczy - mówię. - Oddaj mi to.
- Dla kogo to? Najpierw powiesz nam, dla kogo... hej, wy

tam, mam rację?

I natychmiast ci wszyscy durnie zaczynają gwizdać na

palcach, ich zęby brzęczą o szkło, a przede wszystkim robią
chlew z mojego salonu!

- A do tego, czy widziałaś, jakie ma cycki?! No nie, to

jest co najmniej dziewięćdziesiątka piątka!!! - rechocze ta
kretynka Laura.

- Chyba się nie nudzisz... - szepnęła mi Fanny,

wykrzywiając nieludzko usta.

Wstałem. Wziąłem kluczyki od samochodu, kurtkę i

trzasnąłem drzwiami. PRASK.

Spałem w hotelu Ibis tuż przy Porte de Versailles. Nie, nie

spałem. Rozmyślałem.

background image

Sporą część nocy spędziłem, stojąc z czołem opartym o

szybę okna, patrząc na teren Parku Wystawowego. Ale to
szpetne.

Do rana podjąłem decyzję. Nawet nie miałem kaca i

wrąbałem potężne śniadanie.

*
Wybrałem się na Pchli Targ.
Rzadko kiedy znajduję chwilę, żeby sobie sprawić

przyjemność.

Czułem się jak prawdziwy turysta w Paryżu. Trzymałem

ręce w kieszeniach i pachniałem dobrym płynem po goleniu -
Nina Ricci for Men, dostarczanym do wszystkich hoteli Ibis
na świecie. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby na jednej z
alejek wpaść na moją koleżankę z pracy:

- O, Olivier!
- O, Sara!
- Och, Olivier, jak ładnie pachniesz...
- Och, Saro...
Na tarasie Cafe des Amis pławiłem się w słońcu przy

piwie z beczki.

Był szesnasty dzień czerwca, okolice południa, pogoda

była piękna, podobnie jak moje życie.

Kupiłem klatkę dla ptaków, całą z listewek, z mnóstwem

metalowych bajerów.

Facet, który mi ją sprzedał, zapewniał, że pochodzi z

dziewiętnastego wieku, że należała do znamienitej rodziny,
ponieważ znaleziono ją w prywatnej rezydencji w
nienaruszonym stanie i tralala, i jak by pan wolał uregulować
rachunek?

Już mu chciałem powiedzieć: nie wysilaj się, staruszku, to

na mnie nie robi wrażenia.

Kiedy wróciłem, zapach Mister Muscle czuć już było na

parterze.

background image

Mieszkanie błyszczało. Ani pyłku kurzu. A w kuchni na

stole bukiet i parę słów: „Jesteśmy w Ogrodzie Botanicznym,
do zobaczenia wieczorem. Całusy".

Zdjąłem zegarek i położyłem go na nocnej szafce. Obok,

jak gdyby nigdy nic, leżała paczuszka z bielizną Christiana
Diora.

Ho, ho!!! moje drogie...
Przyrządzę wam na kolację nie - za - pom - nia - nego

kurczaka w serze czosnkowym!

Ale najpierw trzeba wybrać wino... i, oczywiście, włożyć

fartuch.

A na deser legumina z kaszki z dużą ilością rumu. Fanny

to uwielbia.

Nie powiem, że padliśmy sobie w ramiona, że ściskaliśmy

się co sił i że potrząsaliśmy głowami, jak to robią
Amerykanie. Właściwie, przekraczając próg domu, nieśmiało
się uśmiechały i ujrzałem w wyrazie ich twarzy wszystkie
kwiatuszki Ogrodu Botanicznego.

Choć raz nikt się nie spieszył ze sprzątaniem stołu. Po

wczorajszej rozpuście nikt nie zamierzał nigdzie wychodzić,
więc Mimi podała nam miętową herbatę na stole w kuchni.

- Co to za klatka? - zapytała Fanny.
- Kupiłem ją rano na Pchlim Targu. Od faceta, który

handluje wyłącznie starymi klatkami... Podoba ci się?

- Tak.
- Więc jest wasza.
- O rany! Dzięki. Ale z jakiej okazji?
- Ponieważ zachowałyśmy się niezwykle taktownie i

delikatnie - zażartowała Myriam, kierując się w stronę
balkonu z paczką cravenów.

- To pamiątka po mnie. Wystarczy tylko powiedzieć, że

ptak wyfrunął...

- Dlaczego tak mówisz?!

background image

- Odchodzę, dziewczyny.
- Dokąd odchodzisz???
- Zamieszkam gdzie indziej.
- Z kim???
- Sam.
- Ale dlaczego? Z powodu wczorajszego wieczoru?

Słuchaj, przepraszam cię, wiesz, że za dużo wypiłam i...

- Nie, nie przejmuj się. To nie ma nic wspólnego z tobą.
Fanny wyglądała jak porażona i aż żal było na nią patrzeć.
- Masz nas dosyć?
- Nie, nie w tym rzecz.
- No więc dlaczego? - Czuło się, że jeszcze chwila, a

zaleje się łzami.

Myriam usadowiła się między stołem i oknem z petem,

który smętnie zwisał jej z ust.

- Olivier, powiedz wreszcie, o co chodzi?
- Zakochałem się.
Od razu trzeba tak było mówić, kretynie!
A dlaczego nam jej nie przedstawiłeś? Co? Bałeś się, że ją

wypłoszymy! To znaczy, że nas nie znasz... Tak? Znasz nas aż
za dobrze?... Ach, tak?

Jak się nazywa?
Jest miła i ładna? Tak? O, cholera...
Co? Prawie z nią nie rozmawiałeś! Zgłupiałeś czy co? Nie,

no dureń z ciebie!

Ależ skąd, jaki znowu dureń.
Prawie z nią nie rozmawiałeś i wyprowadzasz się z jej

powodu? Nie uważasz, że zaczynasz od końca? Można i tak...
oczywiście...

Kiedy z nią porozmawiasz? Któregoś dnia? No, już to

widzę... Ma poczucie humoru? Ach, całe szczęście, całe
szczęście.

Naprawdę ją kochasz? Nie chcesz powiedzieć?

background image

Zamęczamy cię?
Lepiej to powiedz od razu.
Zaprosisz nas na ślub? Pod warunkiem, że obiecamy, iż

będziemy grzeczne?

Kto mnie będzie pocieszał, kiedy mi będzie ciężko na

sercu?

A ja? Kto ze mną powtórzy wykłady z anatomii?
Kto nas teraz będzie rozpieszczać?
Kto nam zrobi kurczaka w czosnkowym serze?
Wiesz, jak nam będzie ciebie brakować.
*
Aż dziw, że zabrałem tak mało rzeczy. Wynająłem

bagażówkę i skończyło się na jednym kursie.

Nie wiedziałem, czy to dobrze, na zasadzie: oto dowód, iż

nie jesteś zbyt przywiązany do dóbr tego świata, drogi
przyjacielu, czy też całkiem źle, na zasadzie: dobiegasz
trzydziestki, drogi przyjacielu, a wszystko, co masz, mieści się
w jedenastu kartonach... to nie za wiele, nie sądzisz?

Zanim opuściłem dom, usiadłem ostatni raz w kuchni.
*
Przez pierwsze tygodnie spałem na materacu na gołej

podłodze. Wyczytałem w pewnym piśmie, że to bardzo dobre
na kręgosłup.

Po siedemnastu dniach znalazłem się w Ikei: za bardzo

bolał mnie krzyż.

Bóg mi świadkiem, że chwyciłem byka za rogi. Nawet

wyrysowałem plany na kratkowanym papierze.

Sprzedawczyni przychyliła się do mojego zdania: do tak

„skromnego" i tak nieporęcznego (można by pomyśleć, że
wyjąłem trzy korytarzyki...) mieszkania najlepsza będzie
kanapa.

I najtańsza, która działa na prostej zasadzie klik - klak.
Niech będzie klik - klak.

background image

Kupiłem też zestaw kuchenny (sześćdziesiąt pięć sztuk za

trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć franków, włącznie z
wirówką i tarką do sera), świece (nigdy nie wiadomo...), pled
(nie wiem, ale uznałem, że szykownie jest kupić pled), lampę
(phi), wycieraczkę do butów (przezornie), regały (siłą rzeczy),
zieloną roślinę (okaże się...) i tysiąc innych drobiazgów
(nieuniknione w tym wielkim sklepie).

*
Myriam i Fanny nagrywały się regularnie i zostawiały

wiadomości typu: Tuuuut „Jak się zapala piecyk?" tuuuuut
„Zapaliłyśmy piecyk, ale teraz nie wiemy, jak zmienić korek,
bo wszystko wysiadło..." tuuuuut „Chciałybyśmy to zrobić
tak, jak nam powiedziałeś, ale nie wiemy, gdzie schowałeś
latarkę?..." tuuuuut „Ej, jaki jest numer do straży?..." tuuuuut...

Podejrzewam, że trochę przesadzały, ale jak każdy, kto

mieszka sam, nauczyłem się wypatrywać, a nawet śledzić
mrugające, czerwone światełko sekretarki.

Sądzę, że każdego to czeka.
I nagle wasze życie gwałtownie przyspiesza. A gdy

przestaję panować nad sytuacją, zaczynam wpadać w panikę.
To głupie.

Co to znaczy „przestać panować nad sytuacją"?
Przestać panować nad sytuacją? To bardzo proste. Dzieje

się tak wówczas, gdy Sara Briot pakuje się pewnego ranka do
pokoju, w którym w pocie czoła zarabiacie na życie, i siada na
brzegu waszego biurka, podciągając spódnicę.

I kiedy mówi:
- Czy przypadkiem nie zabrudziłeś sobie okularów, co? I

kiedy wyciąga spod spódnicy skrawek różowej bluzki i
wyciera ci tym okulary, jak gdyby nigdy nic.

A tobie tak staje, że mógłbyś podnieść stół (oczywiście

przy pewnym treningu).

- To prawda, że się przeprowadziłeś?

background image

- Tak, paręnaście dni temu.
(Pfff, oddycha... wszystko idzie, jak trzeba...).
- Gdzie teraz mieszkasz?
- W dziesiątej dzielnicy.
- O! Zabawne, bo ja też.
- Poważnie?
- To dobrze, w ten sposób będziemy razem jeździć

metrem.

(Tak jest zawsze na początku).
- Nie urządzisz parapetówy albo czegoś w tym guście?
- Ależ tak! Oczywiście! (Pierwsza wiadomość).
- Kiedy?
- Właściwie to jeszcze nie wiem... No wiesz, dopiero dziś

rano dostarczono mi meble...

- Więc dlaczego nie dzisiaj wieczorem?
- Dzisiaj wieczorem? Och, nie, to niemożliwe. Taki

bałagan i... A poza tym nie przewidziałem nikogo i...

- Wystarczy, że mnie zaprosisz. Bo ja, no wiesz, mam

gdzieś bałagan, a poza tym na pewno nie jest większy niż u
mnie!...

- No... ale... skoro chcesz. Tylko nie za wcześnie!
- Doskonale. Wpadnę więc jeszcze do siebie i przebiorę

się... Dziewiąta ci odpowiada?

- Dwudziesta pierwsza, doskonale, pa, pa!
- Dobra, pa, pa!
Oto dokładnie to, co nazywam „niepanowaniem nad

sytuacją".

Wyszedłem wcześniej i po raz pierwszy w życiu nie

zrobiłem porządku na biurku przed zgaszeniem światła.

Po powrocie czyhała na mnie konsjerżka.
- Tak, dostarczyli pańskie meble, ale nie wyobraża pan

sobie, co się działo przy kanapie, zanim ją wnieśli na szóste
piętro! - poinformowała mnie.

background image

. - Dziękuję pani, pani Rodriguez, dziękuję. (Nie zapomnę

o napiwkach, pani Rodriguez...).

Trzy małe korytarze wyglądające jak pobojowisko mogą

mieć swój urok...

Włożyć taramę do lodówki, odgrzać duszonego w winie

kapłona, na małym ogniu, dobrze, teraz... otworzyć butelki,
nakryć do stołu, zlecieć piorunem do Araba po papierowe
serwetki i butelkę wody Badoit, przygotować ekspres do
kawy, wziąć prysznic, spryskać się wodą (Eau Sauvage),
wyczyścić uszy, znaleźć najmniej wygniecioną koszulę,
opuścić halogen, wyłączyć telefon, nastawić muzykę (album
Pirates Rickiego Lee Jonesa, wszystko to może się zdarzyć...
ale nie za głośno), poprawić pled, zapalić świece (no, no...),
zrobić wdech, wydech, nie przeglądać się więcej w lustrze.

A prezerwatywy? (w szufladzie nocnego stolika, czy to nie

za blisko?... i w łazience, czy to nie za daleko?...).

Dzyń, dzyń.
Czy można z ręką na sercu powiedzieć, że sytuacja jest

opanowana?

Sara Briot weszła do mojego mieszkania. Piękna jak

marzenie.

Później, wieczorem, gdy już pośmialiśmy się zdrowo,

zjedliśmy, i oddali się kilku marzycielskim chwilom
milczenia, było jasne, że Sara Briot spędzi noc w moich
ramionach.

Tylko ciągle było mi trudno podjąć pewne decyzje, a

tymczasem naprawdę trzeba już było odstawić kieliszek i coś
zainicjować.

To tak jakby piękna żona Królika Rogera siedziała obok

was, a wy byście opracowywali w myślach strategię
inwestowania pieniędzy w budownictwo...

Mówiła coś, nawet nie wiem co, i zerkała ukradkiem.

background image

I nagle... nagle... pomyślałem o tej kanapie, na której

siedzieliśmy.

Zacząłem się zastanawiać poważnie i intensywnie, jak się

otwiera takie klik - klak.

Pomyślałem, że najlepiej, jeśli zacznę ją całować

zapalczywie, a potem ją zręcznie przekręcę i bezpiecznie
położę.

No tak, ale potem... co z tym klik - klak?
Widziałem już siebie, jak w milczeniu wychodzę ze skóry

przy jakiejś malej zasuwce, podczas gdy jej język łaskocze
mnie w migdałki, a jej ręce szukają mojego paska...

W końcu... na razie jeszcze do niczego nie doszło...

zaczęła z trudem powstrzymywać ziewanie...

No i masz tu Don Juana. Aż litość bierze.
A potem pomyślałem o siostrach i zaśmiałem się w duchu

na myśl o tych dwóch harpiach.

Użyłyby sobie, gdyby mnie zobaczyły w tej chwili, z

udem Miss Świata przy moim udzie, główkującego, jak
otworzyć kanapę z Ikei.

I właśnie w tej chwili Sara Briot odwróciła się ku mnie i

powiedziała: - Jesteś milutki, kiedy się uśmiechasz. Całując
mnie przy tym.

Tak oto, dokładnie w tym momencie, z pięćdziesięcioma

czterema kilogramami kobiecości, słodyczy i pieszczot na
kolanach, odrzuciłem do tyłu głowę i pomyślałem bardzo
głośno: „Dziękuję wam, dziewczęta".

background image

Epilog

background image

- MARGUERITE! Kiedy będziemy jeść?
- Odwal się!
Odkąd piszę nowele, mój mąż nazywa mnie Marguerite

(Aluzja do znanych pisarek francuskich o tym imieniu -
Jouicenar i Duras (przyp. tłum.).), poklepując mnie przy tym
po tyłku, a w czasie towarzyskich kolacji opowiada
znajomym, że dzięki moim prawom autorskim wkrótce
przestanie pracować.

- Jeszcze zobaczycie! Nie ma sprawy, niech tylko sypną

groszem, a zaraz pojadę po dzieci do szkoły jaguarem XK - 8.
To już przesądzone... Oczywiście, że będę jej musiał od czasu
do czasu masować ramiona i znosić drobne kryzysy
zwątpienia, ale czemu nie... za taki samochód?... Wezmę
jaskrawą zieleń.

Zwracają się do mnie takim tonem, jakby mieli do

czynienia z przypadkiem choroby przekazywanej drogą
kontaktów płciowych.

- To prawda, że piszesz?
Więc wzruszam ramionami, wskazując panu domu na mój

kieliszek. Mruczę pod nosem, że nie, że to nic poważnego,
takie prawie nic. A ten, za którego wyszłam w chwili słabości,
dalej wciska swoje kretynizmy:

- No nie... naprawdę nic wam nie powiedziała? Skarbie,

nie powiedziałaś im o nagrodzie, jaką ci przyznano w Saint -
Quentin? Tak!..., co jak co, dziesięć tysięcy!!! Dwa wieczory
przy komputerze, który za pięćset franków kupiła na
wyprzedaży na cele charytatywne, i wpada jej dziesięć tysięcy
franków!... Każdy by tak chciał! Że nie wspomnę wam o jej
wszystkich innych nagrodach... prawda, Skarbuniu, nie
będziemy się chwalić.

Prawda jest taka, że w podobnych chwilach mam ochotę

go zabić.

Ale tego nie zrobię.

background image

Najpierw dlatego, że waży osiemdziesiąt dwa kilo (mówi,

że osiemdziesiąt, ale to czysta kokieteria), a poza tym ma
jednak rację.

Ma rację. Co by się stało, gdybym się wszystkim za

bardzo przejęła i jeszcze w to uwierzyła?

Rzucam pracę? Wywalam nareszcie całą gorzką prawdę

mojej koleżance Micheline? Kupuję sobie szpanerski notes, w
którym robię zapiski na później? Czuję się taka samotna, taka
odsunięta, taka bliska, taka inna? Oddaję się kontemplacji
przy grobie Chateaubrianda? Mówię: „Nie dzisiaj, proszę,
głowa mi pęka od pomysłów"? Zapominam odebrać dzieci z
przedszkola, ponieważ muszę skończyć rozdział?

Trzeba widzieć te dzieciaki, gdy przyjeżdżasz tam o wpół

do szóstej! Dzwonisz, a one wszystkie rzucają się do drzwi z
bijącym sercem, a to, które wam otwiera, jest wyraźnie
zawiedzione, bo nie po niego przychodzicie, ale już po chwili,
gdy mija rozczarowanie (wykrzywione usteczka, opuszczone
ramionka i przytulanka wleczona po podłodze), odwraca się w
stronę waszego synka (stojącego tuż za nim) i krzyczy na całe
gardło:

- LOUIS, TWOJA MAMA!!!!!! Na co słyszycie:
- No pssecies wiem.
*
Ale Marguerite potrafi zamęczyć swoimi kaprysami. Chce

mieć pewność. Jeśli ma już jechać do Combourg, lepiej
przekonać się od razu.

Wybrała kilka nowel (dwie nieprzespane noce),

wydrukowała je na swojej lichej maszynie (sto trzydzieści
cztery stronice i aż bite trzy godziny!), przycisnęła kartki do
serca i zaniosła je do odbicia na ksero w pobliżu wydziału
prawa. Stanęła w kolejce za hałaśliwymi i tyczkowatymi
studentkami (Marguerite poczuła się jak stara wieśniaczka).

background image

- Biała okładka czy czarna ? - zapytała sprzedawczyni. I

oto kolejna udręka (biała? to trochę jak do komunii,
nieprawdaż?... ale czarna może świadczyć o zbytniej pewności
siebie, nadaje się bardziej do pracy doktorskiej, no nie?... o
nieszczęście!). Wreszcie smarkula niecierpliwi się:

- Ale o co właściwie chodzi?
- O opowiadania...
- O jakie opowiadania?
- Nie jakieś tam opowiastki prasowe, rozumie pani? To są

opowiadania literackie... Chodzi o to, że chcę je wysłać do
wydawcy...

- Ach, tak... ale to i tak niewiele nam mówi o kolorze

okładki...

- Niech pani sama wybierze, zdaję się na panią (alea iacta

est).

- To w takim razie dam pani turkus, w tej chwili

sprzedajemy go po promocyjnej cenie: trzydzieści franków
zamiast trzydziestu pięciu... (Turkusowa oprawa na
szykownym biurku eleganckiego wydawcy na lewym brzegu
Sekwany... no, no!).

- Zgoda, niech będzie turkus (nie sprzeciwiaj się Losowi,

moja droga).

Tamta podnosi pokrywę wielkiej kserokopiarki i obraca

tym tak, jakby to były jakieś zwykłe skrypty prawa cywilnego,
i ciach - pokręcę ci tym we wszystkie strony, i znowu ciach -
porobię ci ośle uszy na kartkach.

Artystka cierpi w milczeniu.
Inkasując drobne, znowu sięga po peta, którego położyła

na kasie, i trochę łagodnieje:

- O czym są te rzeczy?
- O wszystkim.
- Aha.
- ...

background image

- ...
- Ale głównie o miłości.
- Aha!
Kupuję

wspaniałą

kopertę

z

szarego

papieru.

Najsolidniejszą, najpiękniejszą, najdroższą, z wyściełanymi
rogami i klapką, której żadna siła nie otworzy. Prawdziwy
rolls - royce wśród kopert.

Idę na pocztę, proszę o znaczki z najpiękniejszej serii, z

reprodukcjami obrazów sztuki współczesnej. Oblizuję je z
lubością, przyklejam z gracją, wrzucam swój los do koperty,
błogosławię ją, robię nad nią znak krzyża i wykonuję jeszcze
parę innych zaklęć, które mają pozostać tajemne.

Zbliżam się do otworu z napisem: „Paryż i okolice", po

raz ostatni ściskam swój skarb, odwracam oczy i wrzucam go.

Naprzeciwko poczty jest bar. Staję tam, opieram się

łokciami i zamawiam jednego calvadosa. Nie, aż tak bardzo za
nim nie przepadam, ale cóż, muszę zapracować na statut
przeklętej artystki. Zapalam papierosa i, od tej chwili, można
powiedzieć, że czekam.

Nikomu nic nie powiedziałam.
- Po co zawiesiłaś sobie kluczyk od skrzynki na listy na

piersiach?

- Po nic.
- Na co ci te wszystkie reklamy Castoramy?
- Po nic.
- Hej? Co ty wyprawiasz z torbą listonosza?
- Nic, naprawdę nic!...
- Czekaj... zakochałaś się w nim, czy co?! Milczę. Nie

doczekasz się, żebym odpowiedziała: „Czekam na odpowiedź
od pewnego wydawcy". Wstydzę się.

A swoją drogą... ta liczba reklam, jaką teraz dostajemy, to

istne wariactwo.

*

background image

A poza tym praca, a poza tym Micheline i jej źle

przyklejone sztuczne paznokcie, a poza tym pelargonie, które
trzeba wnieść z dworu, a poza tym kasety Walta Disneya,
mała kolejka elektryczna i pierwsza w sezonie wizyta u
pediatry, a poza tym pies, który linieje, a poza tym Eureka
Street, która mówi o tym, co niewymierne, a poza tym kino i
przyjaciele, i rodzina, a poza tym jeszcze inne emocje (ale nic
wielkiego w porównaniu z Eureka Street, naprawdę).

Nasza Marguerite postanowiła zapaść w zimowy sen.
Trzy miesiące później.
ALLELUJA!
ALLELUJA! ALLELU - U - U - U - JA!
Przyszedł.
List.
Jest bardzo lekki.
Wsuwam go pod sweter i wołam na całe gardło:
- Hurrra!!!
Przeczytam go w samotności, w ciszy i w skupieniu, w

lasku obok, który służy za miejsce schronienia i spotkań
wszystkim psom z okolicy. (Zauważcie, że nawet w takich
chwilach nie tracę głowy).

Madame tralala, z wielkim zainteresowaniem tralala

pragnąłbym się umówić na spotkanie tralala nawiązać kontakt
przez moją sekretarkę tralala w nadziei, że tralala szanowna
pani tralala...

Delektuję się. Delektuję się. Delektuję się. Nadeszła

chwila zemsty Marguerite.

- Kochanie? Kiedy coś zjemy?
- Dlaczego o to pytasz? Stało się coś?
- Nie, nic, tylko że nie będę miała zbyt wiele czasu na

zajmowanie się kuchnią. Przy tych wszystkich listach od
wielbicieli, którym trzeba będzie odpowiedzieć, nie mówiąc o
festiwalach,

salonach,

targach

książki...

o

tym

background image

przemieszczaniu się po całej Francji, nie mówiąc o
departamentach zamorskich... Chryste Panie! A no właśnie!
Wkrótce zaczną się regularne wizyty u manikiurzystki, bo
wiesz... przy podpisywaniu książek bardzo ważne są ręce...
nieskazitelne, nienagannie utrzymane... nawet nie wiesz, jak
bardzo ludziom potrzebne są złudzenia...

- O czym ty bredzisz?
Marguerite jakby niechcący upuszcza list od eleganckiego

wydawcy na lewym brzegu Sekwany. List spada na
zaokrąglony brzuch męża, który czyta drobne ogłoszenia
motoryzacyjne.

- Poczekaj! Dokąd ty znowu idziesz?
- Nic, nic, to nie potrwa długo. Muszę tylko powiedzieć

parę słów Micheline. Zrób się na bóstwo, bo zabieram cię do
restauracji „Pod Czarnym Orłem"...

- Pod „Czarnym Orłem"?
- Tak. Tam, gdzie Marguerite powinna przyprowadzić

swojego Yanna.

- Kto to jest Yann?
- Pff, daj spokój... Nie wiesz nic ze świata literatury.
Więc skontaktowałam się z sekretariatem. To był bardzo

dobry kontakt, jak sądzę, ponieważ młoda kobieta była
bardziej niż czarująca.

Może przed oczami miała różowy, fluoryzujący post - it:

„Być BARDZO czarującą, gdy zatelefonuje A.G." -
podkreślone dwa razy.

Może...
Naiwni! Chyba sądzą, że także do innych wysłałam moje

nowele... Boją się, żeby ich nie ubiegli. Inny wydawca,
jeszcze elegantszy, na jeszcze szykowniejszej ulicy lewego
brzegu Sekwany, z jeszcze bardziej czarującą sekretarką, o
jeszcze ładniejszym tyłeczku.

Och, nie, to by było krzywdzące dla nich.

background image

Wyobrażasz sobie nieszczęście, gdybym to wszystko

włożyła w inną okładkę, ta Pszczółka nie miałaby przed
oczami różowego, fluoryzującego post - it!?

Aż strach pomyśleć.
Spotkanie zostało umówione za tydzień. (Już i tak dość

długo z tym zwlekaliśmy).

Pierwsze

przeszkody

natury

praktycznej

zostały

pokonane: wzięcie wolnego popołudnia (Micheline, nie będzie
mnie tutaj jutro!); powierzenie dzieci, ale nie byle komu, w
miejsce, gdzie będą szczęśliwe; uprzedzenie mojego
najdroższego.

- Jadę jutro do Paryża.
- Po co?
- W pewnej sprawie.
- Randka miłosna?
- Tak jakby.
- Kto to taki?
- Listonosz.
- A! powinienem był się domyślić...
... Jest tylko jeden poważny problem: jak się ubrać?
Czy jak przyszła pisarka, pozbawiona cienia elegancji,

ponieważ jej prawdziwe życie jest gdzie indziej? „Nie
kochajcie mnie za mój wielki biust; kochajcie mnie za głębię
intelektualną".

Czy jak prawdziwa, przyszła kura znosząca złote jajka,

przyszła autorka bestsellerów, z trwałą ondulacją, ponieważ to
jest samo życie? „Nie kochajcie mnie za mój talent; kochajcie
mnie za moje rewelacyjnie żywe i oryginalne postacie".

Czy jak pożeraczka serc eleganckich mężczyzn z lewego

brzegu Sekwany, do natychmiastowego skonsumowania,
ponieważ prawdziwe życie jest na waszym biurku? „Nie
kochajcie mnie za mój rękopis; kochajcie mnie za moją
umiejętność dotarcia do jądra życia".

background image

Ech, zamilcz, Atala (Bohaterka opowieści poetyckiej

Chateaubrianda (przyp. tłum.).).

Koniec końców, jestem zbyt zestresowana, i nic dziwnego,

ponieważ w taki dzień nie można się koncentrować na ładnym
poruszaniu się i nie zauważać zsuniętej do połowy łydki
pończochy. To z całą pewnością najtrudniejszy dzień w całej
mojej mizernej egzystencji, nie chcę więc ryzykować i stawiać
na efektowne, ale całkowicie krępujące ubranie.

(O, tak! Minispódniczka jest krępującym strojem).
Pojadę tam w dżinsach. Ni mniej, ni więcej. Moje stare

levisy, wytarte, stone washed wraz z miedzianymi nitami i
czerwoną etykietką na prawym pośladku, spodnie, które
przejęły mój kształt i mój zapach. Prawdziwe równiachy.

A swoją drogą darzę ciepłym uczuciem tego eleganckiego

i błyskotliwego mężczyznę, który przerzuca delikatnymi
palcami mój maszynopis, spekulując nad moją przyszłością
(wydać to? nie wydać?). Trzeba przyznać, że dżinsy są trochę
toporne.

Ach... ile zmartwień, ile problemów.
No, wreszcie kres tej gonitwy myśli! Wskoczę zaraz w

dżinsy, ale pod spód włożę bieliznę, która naprawdę może
rzucić na kolana.

Powiecie, że on tego nie zobaczy... Mówcie to, komu

chcecie, ale nie mnie: nie zostaje się Wielkim Wydawcą, nie
mając specjalnego daru do wykrywania najbardziej
nieprawdopodobnej, oszałamiającej bielizny.

Nie, tacy mężczyźni to wiedzą.
Wiedzą, czy kobieta, która siedzi naprzeciwko nich, ma na

sobie jakiś bawełniany, sięgający do pępka drobiazg, czy figi z
Monoprix, różowe i całkowicie zdeformowane, czy też jedno
z tych małych szaleństw, przy których kobiety się rumienią (z
powodu ceny, jaką płacą), a mężczyźni czerwienieją (z
powodu sumy, jaką będą musieli za nie uiścić).

background image

Oczywiście, że wiedzą.
A muszę przyznać, że zapłaciłam krocie (płatne dwoma

czekami). Idealnie leżące, komplet - majteczki i stanik - istny
obłęd!

Mój Boże!...
Supertowar, supermateriał, superfason, czysty jedwab w

kolorze kości słoniowej, do tego z kaletańskimi koronkami
ręcznie wykonanymi przez rzemieślniczki francuskie, gdyby
ktoś miał jeszcze jakieś wątpliwości. A jakie to delikatne,
śliczne, szlachetne, subtelne, coś z tych rzeczy, które
rozpływają się w ustach, a nie w ręku.

Losie, oto jestem.
Przeglądając się w lustrze butiku (szczwane lisy - mają

specjalne oświetlenie, które sprawia, że jest się szczupłym i
opalonym, halogeny podobne do tych, które oświetlają martwe
ryby w supermarketach dla bogatych), powiedziałam sobie po
raz pierwszy, odkąd zaistniała Marguerite: „Więc dobrze, nie
żałuję tego całego czasu spędzonego na obgryzaniu paznokci,
egzemy, której się nabawiłam przed mikroskopijnym ekranem
mojego komputera. A więc, nie! Nie żałuję żelaznej
dyscypliny i drakońskich chwytów stosowanych w chwilach
największego strachu i braku wiary w siebie, tych wszystkich
przestojów i pustki w głowie, także tego wszystkiego, co
straciłam, o czym zapomniałam, ponieważ na przykład
myślałam o Klik - klak..."

Nie mogę podać dokładnej ceny, albowiem razem z

politically correct, mostkiem mojego męża, ubezpieczeniem
samochodu, spłatą kredytu i całą resztą mogłabym kogoś
zaszokować, ale wiedzcie, że to jest coś oszołamiającego; a
jeszcze biorąc pod uwagę, ile to waży, nie mówmy o cenie za
kilogram.

background image

W końcu nie ma nic za darmo, nie należy się roztkliwiać

nad sobą, nie wydrukuje się książki, nie dając czegoś z siebie,
prawda?

Jesteśmy na miejscu. Szósta dzielnica Paryża.
Dzielnica, gdzie można spotkać tyle samo pisarzy, co

zbierających mandaty za złe parkowanie. W samym sercu
życia.

Tchórzę.
Boli mnie brzuch, boli mnie wątroba, bolą mnie nogi,

zalewam się potem, a moje majtki za xxx franków wpijają mi
się w pośladki.

Piękny obrazek.
Gubię się, nigdzie nie widzę nazwy mojej ulicy, za to roi

się od galerii sztuki afrykańskiej, a nic tak nie przypomina
afrykańskiej maski jak afrykańska maska. Zaczynam
nienawidzić afrykańskiej sztuki.

Wreszcie znajduję.
Każą mi poczekać.
Chyba zaraz zemdleję. Oddycham tak, jak nas uczono

przy porodzie. No więc... spokojnie... spokojnie...

Wyprostuj się. Obserwuj. To zawsze może się przydać.

Wdychaj. Wydychaj. Wdech. Wydech.

- Dobrze pani się czuje?
- Eee... tak, tak... w porządku.
- Szef jest na spotkaniu, ale to nie potrwa długo, wkrótce

powinien być...

- Może kawy?
- Nie, dziękuję. (Hej, Pszczółko, nie widzisz, że zbiera mi

się na wymioty? Pomóż mi, Pszczółko, daj mi klapsa, wiadro,
wanienkę, aviomarinę, szklankę bardzo zimnej coca - coli...
cokolwiek. Błagam).

Uśmiech. Częstuje mnie uśmiechem.

background image

Właściwie to była ciekawość. Ni mniej, ni więcej. Chciał

mnie zobaczyć. Chciał zobaczyć, jaką minę zrobię, jak
zareaguję. To wszystko.

Nie chcę opowiadać o tym spotkaniu. W tej chwili leczę

egzemę dziegciem i naprawdę nie warto tu już niczego
dodawać, biorąc pod uwagę kolor mojej wanny. Więc nie
opowiem.

A może jednak choć trochę: w pewnym momencie kot

(więcej szczegółów, patrz Lucyfer w Kopciuszku), który
przyglądał się myszy ciskającej się na wszystkie strony w jego
szponiastych łapach, kot, który się zabawiał „...jakaż ona
prowincjonalna...", kot, który się nie spieszył, wreszcie
wyrzucił z siebie:

- A zatem, nie będę ukrywał, że w pani rękopisie

znalazłem wiele interesujących rzeczy i uważam, że ma pani
pewien styl, ale (następuje ciąg rozważań na temat ludzi,
którzy, ogólnie mówiąc, piszą, i o ciężkim fachu wydawcy w
szczególności)... Na obecnym etapie i z przyczyn, które z
pewnością pani rozumie, nie możemy wydać pani rękopisu.
Chciałbym natomiast z bliska śledzić pani pracę i, proszę mi
wierzyć, że zawsze będę to robić z największą uwagą. Otóż to.

Otóż to. Kretyn.
Nie ruszam się z miejsca. A właściwie nie znajduję na to

innego określenia.

Tymczasem on wstaje (swobodne i cudowne ruchy),

zbliża się do mnie, robi minę, jakby chciał się ze mną
pożegnać... Nie widząc reakcji z mojej strony, robi minę,
jakby chciał wyciągnąć do mnie rękę... Nie widząc reakcji z
mojej strony, robi minę, jakby chciał ująć moją rękę... Nie
widząc...

- Co się stało? No... proszę się nie załamywać, przecież

prawie nigdy się nie zdarza, by ktoś opublikował drukiem
swój pierwszy rękopis. Pokładam w pani nadzieję,

background image

powiedziałem to pani. Czuję, że razem dokonamy jeszcze
wielkich rzeczy. A nawet, nie będę ukrywał, że liczę na panią.

Zatrzymaj swój rydwan, Ben Hurze. Nawet nie widzisz, że

jestem unieruchomiona.

- Mnie jest naprawdę przykro. Nie wiem, co to jest, ale

nie mogę się podnieść. Tak jakbym utraciła siły. To
idiotyczne.

- Czy często pani to miewa?
- Nie. Pierwszy raz.
- Czy to bardzo boli?
- Nie. Może trochę, ale to nie o to chodzi.
- Proszę poruszać palcami.
- Nie mogę.
- Jest pani pewna?
- No... tak.
Długa wymiana spojrzeń, z gatunku: bawimy się w „kto

kogo przetrzyma".

- (zdenerwowany) Pani to robi naumyślnie, czy jak?
- (bardzo zdenerwowana) Ależ skąd!!!
- Chce pani, żebym wezwał lekarza?
- Nie, nie, to minie.
- No tak, być może, tyle że ja mam kolejne spotkanie...

Nie może pani tu zostać.

- Proszę jeszcze raz spróbować...
- Nic.
- O co tu chodzi?
- Nie wiem... co mogę panu więcej powiedzieć?... Może

to atak artretyczny, a może to z powodu bardzo silnego
przeżycia.

- Jeżeli powiem: „Tak, zgoda, drukuję panią"... podniesie

się pani?

- Oczywiście, że nie. Za kogo pan mnie bierze? Czy

wyglądam aż na taką debilkę?

background image

- Nie, ale gdybym naprawdę wydał pani książkę?
- Po pierwsze, nie uwierzyłabym panu... ej! panie! nie

przyszłam tutaj prosić o laskę, jestem sparaliżowana, to nie to
samo, nie widzi pan?

- (pocierając wykwintnymi dłońmi twarz) I że też akurat

musiało się to zdarzyć u mnie... dobry Boże!

- (patrzy na zegarek) Zaraz, chwilę, przetransportuję

panią stąd razem z fotelem, bo naprawdę potrzebuję mojego
gabinetu...

No i pcha mnie na korytarz, jakbym siedziała na

inwalidzkim wózku, tyle że ja nie siedzę na inwalidzkim
wózku i że jemu to musi sprawiać cholerną różnicę...
Rozsiadam się wygodnie.

Cierp, przyjacielu. Cierp.
*
- Może teraz podać kawy?
- Tak. Chętnie. To miło z pani strony.
- Czy na pewno nie chce pani, żebym wezwała lekarza?
- Nie, nie. Dziękuję. Samo przyszło, samo przejdzie.
- Pani jest zbyt spięta.
- Tak.
Pszczółka nigdy nie miała różowego post - it

przyklejonego do telefonu. W pierwszej rozmowie ze mną
była czarująca, ponieważ jest czarującą dziewczyną.

Nie wszystko miałam dzisiaj stracić.
To prawda. Nieczęsto zdarza się okazja, by patrzeć przez

wiele godzin na taką jak ona dziewczynę.

Lubię jej głos.
Co jakiś czas dawała mi drobne znaki, żebym nie czuła się

taka samotna.

A potem zamilkły komputery, włączono automatyczne

sekretarki, pogaszono lampy i miejsce opustoszało.

background image

Widziałam ich wszystkich, jak wychodzili jeden po

drugim, a wszyscy sądzili, że jestem tutaj, bo mam spotkanie.
Akurat.

Na koniec i Sinobrody wynurzył się ze swojej jamy, w

której wyciskał krwawe łzy z oczu pisarczyków.

- A pani wciąż tutaj!!!
- Ale co mogę dla pani zrobić?
- Nie wiem.
- Ależ tak, już wiem. Wezwę karetkę pogotowia albo

strażaków, którzy panią stąd ewakuują w ciągu pięciu minut!
Chyba nie zamierza pani spędzić tu nocy?

- Nie, ale proszę nikogo nie wzywać... To się odklinuje,

czuję to...

- Z pewnością, ale ja muszę zamknąć lokal, czy pani tego

nie może zrozumieć?

- Proszę mnie znieść na ulicę.
Jak łatwo się domyślić, nie on mnie zniósł na dół.

Przywołał dwóch gońców, którzy byli akurat w pobliżu.
Dwóch dużych i pięknych chłopców, wytatuowanych lokajów
do niesienia mojej lektyki.

Każdy z nich chwycił za jedno oparcie i uprzejmie

ponieśli mnie na dół.

Zbytek uprzejmości.
Mój niedoszły przyszły wydawca, ten subtelny

mężczyzna, który liczy na mnie w przyszłości, ukłonił mi się z
pełną galanterią.

Oddalając się, odwracał się jeszcze kilka razy i potrząsał

głową, jak gdyby się chciał otrząsnąć ze złego snu. Po prostu
przerastało to jego wyobraźnię.

Przynajmniej będzie miał oryginalną historyjkę do

opowiadania podczas kolacji.

Także żona będzie zadowolona! Nie będzie jej dzisiaj

wieczorem zanudzać tragiczną kondycją wydawnictwa.

background image

*
Po raz pierwszy w ciągu dnia było mi dobrze.
Przyglądałam się kelnerom z restauracji naprzeciwko,

którzy krzątali się przy adamaszkowych obrusach, mieli styl
(jak moje opowiadania - pomyślałam, śmiejąc się szyderczo),
musiałam nawet taktownie wyhamować zapędy jednego z
nich.

Klasyczny przykład french garcon de cafe, który rozpętuje

burzę w hormonach grubych Amerykanek w reebokach.

Paliłam cudownie dobrego papierosa, wypuszczając

powoli dym i obserwując przechodniów.

Prawie pełnia szczęścia (z drobnymi wyjątkami, jak na

przykład obecność parkometru po mojej prawej stronie, który
cuchnął psimi siuśkami).

Jak długo tutaj siedziałam i rozwodziłam się nad swoim

nieszczęściem? Nie wiem.

Restauracja pękała w szwach, widziało się pary siedzące

przy stolikach na tarasie, śmiejące się przy baloniastych
kieliszkach różowego wina.

Nie mogłam się oprzeć myśli:
...może w innym życiu mój wydawca zaprosiłby mnie na

lunch, „ponieważ tak jest praktyczniej", i też by mi opowiadał
śmieszne rzeczy, i zaproponował wino znacznie lepsze od
Coteaux de Provence, które tu piją... nalegałby, żebym
skończyła tę powieść „zadziwiająco dojrzałą jak na tak młodą
osobę...", a potem wziąłby mnie pod ramię i odprowadził do
postoju taksówek. Trochę by się do mnie zalecał...

...oczywiście, w innym życiu.
*
No, ale... świat nie kończy się na Marguerite, natomiast na

mnie czeka prasowanie...

background image

Poderwałam się, obciągnęłam dżinsy i skierowałam się w

stronę olśniewającej młodej kobiety, siedzącej na cokole
posągu Augusta Comte'a.

Przyjrzyjcie się jej.
Piękna, zmysłowa, rasowa, o bezbłędnych nogach i

delikatnych kostkach, lekko zadartym nosie, wypukłym czole,
o wojowniczej i dumnej postawie.

Cała w sznurkach i tatuażach
Usta i paznokcie pomalowane na czarno.
Niewiarygodna dziewczyna.
Zerkała regularnie i z niesmakiem w stronę sąsiedniej

ulicy. Przypuszczam, że jej kochanek się spóźniał.

Wręczyłam jej mój rękopis.
- Proszę - powiedziałam - to prezent. Żeby czas tak się nie

dłużył.

Chyba mi podziękowała, choć nie jestem tego pewna,

ponieważ nie była Francuzką!... Zmartwiona tym drobnym
faktem, omal jej nie odebrałam wspaniałego daru, ale
właściwie... po co mi on - powiedziałam do siebie i oddalając
się, byłam nawet zadowolona.

Od tej chwili mój rękopis znajduje się w rękach

najpiękniejszej dziewczyny na świecie.

Zawsze to jakaś pociecha.
Maleńka.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czy będziesz na mnie czekał
MASZ NA MNIE SPOSÓB ?a
Patrzysz na mnie, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
filtry poradnik, Znalezione gdzieś na sieci:
znalezione gdzies na necie opracowanie (nie Pilara!) Wstęp Ogólny do Pisma Św ale moze sie komus pr
Kiedy patrzysz na mnie, pieśni kościelne prezentacje, droga krzyżowa ppt
Na Mnie możesz polegać, S E N T E N C J E, E- MAILE OD PANA BOGA
praca z filozofii „Każdy człowiek na kuli ziemskiej ma skarb, który gdzieś na niego czeka ”
Kto ma na mnie wpłw
358 POWODÓW, ŻEBY NIE GŁOSOWAĆ NA PO I PSL
SPRAWDŹ czy ktoś rzucił na Ciebie urok
Boys Poluj na mnie(1)
Anna Gavalda Ostatni raz
Lynn J Zaczekaj na mnie 03 1 Zostań ze mną t 1
Jeśli Ci na mnie zależy
Czemu smutno na mnie patrzysz

więcej podobnych podstron