Marks J H Teoria spisku

background image

J.H. Marks

TEORIA SPISKU

background image

Rozdział 1

ćjółta taksówka pędziła Drugą Aleją, jakby ktoś ją gonił. Wyłą-
czając się z potoku samochodów i włączając z powrotem, wykorzy-
stywała każdą sposobność, aby trochę przyśpieszyć albo wyprzedzić
wozy blokujące jej drogę. Chociaż światła zmieniały się z żółtych na
czerwone, taksówkarz mknął przez skrzyżowanie, zostawiając za so-
bą na przecznicach przeklinających kierowców. Nowojorscy taksów-
karze reprezentują gatunek ludzi z wrodzonymi skłonnościami do
zbyt mocnego przyciskania pedału gazu, lecz człowiek siedzący za
kierownicą tego samochodu nadawał terminowi „ostra jazda" zupeł-
nie nowe znaczenie.

Czujne niebieskie oczy łypały to na lusterko wsteczne, to na bocz-

ne, to na przednią szybę. W oczach tych nie było strachu, tylko wni-
kliwa analiza otoczenia i potencjalnych przeciwników. Czy jadący
trzy samochody dalej amerykański sedan prowadzi handlowiec
z Long Island, czy ktoś groźniejszy? Co ma znaczyć ten mercedes ru-
szający z pobocza właśnie w chwili, gdy on przejeżdżał? Kim jest pie-
szy w garniturze na przejściu i dlaczego obejrzał się za taksówką
z groźbą w oczach? Dlaczego w taki niezwykły sposób podniósł rękę?
Czyżby przez ukryty mikrofon donosił komuś o miejscu, gdzie znaj-
duje się taksówka? Niebieskooki kierowca wcisnął pedał gazu i wy-
rwał do przodu z jeszcze większą prędkością.

Jednakże potem, patrząc w lusterko wsteczne, przyjrzał się uważ-

niej „wrogowi" i zdał sobie sprawę, że to tylko bluźniący pod nosem
biznesmen pokazuje mu środkowy palec dłoni. Sięgnął po cygaro i ro-
ześmiał się. To prawda - jechał trochę za blisko pieszych. Ale nie ma

5

background image

się co przejmować. Należy przecież do doskonale wyszkolonych we-
teranów - doświadczonych w taktykach wymijania, zaprawionych
w zasadach walki i mających w małym palcu techniki prowadzenia
manewrów we wrogim środowisku.

Facet w garniturze przeklinał nie tego człowieka co trzeba. Na

Manhattanie można znaleźć wielu ludzi stanowiących prawdziwe za-
grożenie dla zwykłych obywateli. A on, taksówkarz, z pewnością do
nich nie należy. Wprost przeciwnie - zajmuje się tropieniem ludzi nie-
bezpiecznych.

Skręcił na zachód, w Czterdziestą Drugą, i postanowił nie myśleć

więcej o znerwicowanym biznesmenie. Miał na głowie większe zmar-
twienia, a tamten z pewnością nie zdążył zanotować numeru rejestra-
cyjnego.

Wydawało mu się, że słyszy jakiś głos, ale nie był tego całkiem pe-

wien, bo napływający z zewnątrz hałas uliczny w poważnym stopniu
zagłuszał wszelkie inne dźwięki. Ów cichutki i słabiutki głosik prze-
klinał go j namawiał do robienia okropnych rzeczy. Kierowca wła-
śnie odbywał długi dyżur i złościło go, że ktoś zawraca mu głowę.
Rozwiązanie było proste. Trzeba wykonać tylko jedną rzecz. Zapalił
cygaro i wyłączył radionadajnik. Umilkł głos dyspozytora, który
wrzeszczał, żeby potwierdzić zabranie klienta z Trzydziestej Ósmej.
Taksówkarz nie zamierzał ani odpowiadać, ani wdawać się w jakie-
kolwiek wyjaśnienia. Miał swoje powody. Na koniec dnia przeprosi
i bąknie coś o monitorującej łącza radiowe konkurencji.

Najbardziej zmartwił się tym, że gburowaty dyspozytor nazwał

go przez radio słowem, które nie było jego imieniem ani nazwiskiem,
i użył takiego samego epitetu, jak rozwścieczony biznesmen na przej-
ściu dla pieszych. A prawdziwe personalia taksówkarza nie miały nic
wspólnego z tym mało poważanym narządem ludzkiego ciała. Na-
zywał się bowiem Jerry Fletcher.

Jerry wyróżniał się spośród tłumu przeciętnych nowojorskich tak-

siarzy. Po pierwsze, angielski był jego językiem ojczystym, a poza tym
wiedział, jak dojechać do Brooklynu i nie zgubić się po drodze. Przede
wszystkim jednak urodził się do czegoś poważniejszego niż przewoże-
nie ludzi z miejsca na miejsce - chociaż był w tym bardzo dobry. Wy-
starczyło nań spojrzeć i już stawało się jasne, że ma zbyt dużo w gło-
wie, aby zarobki kierowcy mogły mu przynieść satysfakcję z życia. Pod
pewnymi względami wyglądał na faceta, który jeździ taksówką, w cza-
sie kiedy odrywa się od zajęć stanowiących jego prawdziwą pracę.

6

background image

Niemniej jednak łatwo było zgadnąć, czym jest jego prawdziwe

powołanie. Pierwszą rzeczą, na jaką człowiek zwracał uwagę, gdy
spojrzał na Jerry'ego Fletchera, była jaskrawa i przejrzysta barwa
błękitnych oczu. Jednakże nadanie jej miana błękitu stanowiło znacz-
ne uproszczenie. Przez wiele lat kolor ten bez powodzenia próbowa-
ły nazwać różne kobiety, o których Fletcher dawno już zapomniał.
Po przejrzeniu słowników odcień oczu Jerry'ego można by określić
jako akwamarynowy, lazurowy, indygo, turkusowy, modry, a nawet
szafirowy. Często porównywano go do barw różnych mórz i oceanów
- Karaibskiego, Śródziemnego, Pacyfiku, a przed rozstaniem... do
Arktycznego. Nic jednak w pełni nie oddawało ich szczególnej ja-
skrawości.

Jeżeli ktoś zdołał się już oderwać od hipnotyzującego spojrzenia,

w następnej kolejności zwracał uwagę na doskonałą kompozycję twa-
rzy. Usta, nos, policzki, podbródek i wszystko inne harmonizowało ze
sobą, tak jak powinno harmonizować u silnego, przystojnego męż-
czyzny, który obiema nogami twardo stoi na ziemi.

Dziwne jednak, że nie takie wrażenie odnosiła większość pozna-

jących go ludzi. Wkrótce bowiem pojawiało się to, co nie było wi-
doczne w wizerunku Jerry'ego Fletchera na pierwszy rzut oka. Otóż
pomimo przyjemnego wyglądu i naturalnej charyzmy miał on nieco
niepokojący sposób bycia. Nie stanowił dla nikogo zagrożenia, ale
zbyt szybko się roznamiętniał, przekraczając wszelkie granice zdro-
wego rozsądku, i po kilku chwilach dosłownie ulegał dzikiej pasji.

Trochę zbyt żarliwie podchodził do interesujących go tematów;

mówił wtedy zbyt szybko i zbyt dużo. Kiedy się śmiał, był wspania-
łym facetem, lecz gdy poważniał, jego umysł pracował na przyśpie-
szonych obrotach, ogarniała go jedna z obsesji i wtedy zamieniał się
w osobę nieobliczalną.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa urodził się człowiekiem

dobrym. Z całą pewnością jednak w przeszłości musiał stoczyć cięż-
kie boje ze swymi demonami, a i teraz próbował przed nimi uciekać.
Trochę zbyt paranoicznie podchodził do życia, lecz był zbyt pochło-
nięty zajęciami, aby dać się do końca zastraszyć. Niemniej jednak
najwyraźniej nie wszystko miał w głowie po kolei.

Taksówka gwałtownie zjechała ze środka jezdni na prawy pas i za-

trzymała się przed masywnym, typowym dla Manhattanu budynkiem
mieszkalnym. Posypały się przekleństwa. Zapiszczały hamulce. Wie-

7

background image

le rąk zaciśniętych w pięści wygrażało łamiącemu przepisy kierowcy.
Jerry traktował to wszystko jako zwyczajny przerywnik, będący
czymś normalnym dla odważnego szaleńca, ośmielającego się zapusz-
czać na grożące śmiercią nowojorskie ulice.

Zamiast odwzajemniać się groźnymi gestami, spoglądał w luster-

ko wsteczne i obserwował mijające go samochody. Był zadowolony.
Nikt go nie śledził, bo w przeciwnym razie zostałby złapany na gorą-
cym uczynku. Jerry mógł więc teraz zabrać klienta, o którego dopo-
minał się wrzeszczący dyspozytor. Popatrzył na puste wejście do bu-
dynku i nacisnął klakson.

Po chwili drzwi się otworzyły. Z klatki schodowej wyszła ładna,

trzydziestokilkuletnia kobieta w towarzystwie starszego o kilka lat
mężczyzny. Żegnali się namiętnym pocałunkiem. O ile większość tak-
sówkarzy odwróciłaby w takim momencie głowę - czy to z szacunku
dla cudzej prywatności, czy też z zazdrości wobec tego szczęściarza -
o tyle Jerry twardo ich obserwował i uśmiechnął się, gdy padli sobie
w ramiona. On sam był zakochany do szaleństwa i zawsze z przyjem-
nością patrzył, jak inni zaznają szczęścia.

Mężczyzna ruszył do taksówki, a Jerry zauważył, że kobieta spo-

gląda za odchodzącym ukochanym. Pasażer wsiadł do samochodu
i zamknął drzwi.

- Do Luxembourg Towers na Siódmej - polecił Jerry'emu, który ski-

nął głową i włączył się do ruchu. Obydwaj obserwowali, jak kobieta
wchodzi do budynku i zamyka za sobą drzwi. Klient westchnął głęboko.

Jerry potraktował to jako zaproszenie do konwersacji.

- Odgłos miłości - powiedział.

Pasażer był myślami zupełnie gdzie indziej - bez wątpienia w ra-

mionach ukochanej - i nie wiedział, czy dobrze dosłyszał.

- Proszę?

Jerry powtórzył westchnięcie.

- To miłość - wyjaśnił.

Siedzący z tyłu mężczyzna prezentował bardziej cyniczne podej-

ście do życia niż Jerry i nie zgadzał się z romantycznie usposobionym
taksówkarzem.

- Miłość? Przecież „kocham cię" to tylko wytworniejsza forma

zwrotu „chcę się z tobą przespać".

Chociaż Jerry już dość długo jeździł taksówką po Nowym Jorku,

to nadal pozostał idealistą... Przynajmniej w niektórych sprawach.
Teraz czuł się w obowiązku bronić dobrego imienia miłości.

8

background image

- Bez obrazy, ale sam jestem zakochany i uważam, że to niepraw-

da. Widziałem, jak się całowaliście. Właśnie tak wygląda miłość.

Cyniczny kochanek odwrócił głowę i spojrzał na dom swojej

dziewczyny. Taksówka pędziła Trzecią Aleją. Chociaż pasażer nie
chciał tego przyznać, taksówkarz miał rację. Oddalili się zaledwie
o siedem przecznic, od odjazdu minęło czterdzieści sekund, a on już
tęsknił za ukochaną. Nowojorczycy jednak niechętnie przyznają się
do sentymentów. Odwrócił wzrok do Jerry'ego, który właśnie trochę
zbyt szybko skręcił w Dwudziestą Trzecią i pruł na zachód.

-Miłość dodaje człowiekowi skrzydeł - mówił Jerry. - Miłość
podrywa do lotu. Ja tego nawet nie nazywam miłością, tylko
Gero-
nimo.
-Geronimo? - zapytał pasażer. Słyszał wiele określeń na miłość,
ale takiego jeszcze nigdy.
-Od wielkiego wodza Geronimo - wyjaśniał Jerry. - Jeśli ktoś
naprawdę kocha, to skoczyłby ze szczytu Empire State
Building.
A podczas lotu krzyczałby jak Geronimo.

Nawet mężczyźnie, który właśnie opuścił ciepłe łóżko kobiety, ska-

kanie na złamanie karku z dachu wydawało się pozbawione sensu.

- Ale zabiłby się. Trzeba by go zeskrobywać z chodnika. Po co to

komu?

Na widok żółtego światła Jerry dodał gazu i przemknął obok

grupki turystów, naiwnie wierzących, iż przepisy dają im prawo
pierwszeństwa. Poczuł się trochę dotknięty i pomyślał, że albo pasa-
żerowi brakuje inteligencji, albo wcale nie jest tak zakochany, jakby
się mogło wydawać.

- Człowieku, czy ty mnie nie słuchasz? Przecież mówię, że miłość

dodaje skrzydeł. Miłość stanowi wybawienie. Jeśli ktoś w nią wie-
rzy, to skoczy z wieżowca i bezpiecznie wyląduje na ziemi. Miłość go
ocali.

Klient uśmiechnął się. Nie co dzień gruboskórny nowojorczyk do-

świadcza czegoś nowego. Większość już „tam" była i „to" widziała,
czymkolwiek by „to" i „tam" było. Jednak o ile pasażer kochał swo-
ją dziewczynę, o tyle ten trochę postrzelony taksówkarz jest chyba
na punkcie swej wybranki kompletnie szalony.

- Musi pan mieć wspaniałą dziewczynę.

To prawda. Była tak cudowna, że Jerry nawet nie potrafił tego

wyrazić. Słowa zupełnie nie oddawały uczuć przepełniających jego
serce.

background image

9

background image

- Kocham ją na zabój. Ona... mnie unicestwia. Oddałbym za nią

życie.

Już miał skręcić w Siódmą Aleję, gdy gwałtownie zatrzymał się na

czerwonym świetle. Jeden kwartał dalej pracowała brygada drogo-
wców i błyski białego światła ostrzegały kierowców, że roboty właśnie
trwają. Dla większości ludzi światło było po prostu światłem i niczym
więcej. Jednak gdy Jerry je zauważył, całkowicie pochłonęło jego
uwagę. Ze wszystkich sił próbował oderwać od niego wzrok, a pasa-
żer zadał pytanie, którego on wolałby nie słyszeć.

-A czy ona pana kocha?
-Nie wiem.
Szybko, prawie równocześnie z błyskami światła, mrużył oczy. Coś

sobie przypomniał, choć nie wiedział dokładnie, co takiego. Niemniej
jednak była to rzecz zła i nie dało się przed nią uciec.

Na moment, siedząc w taksówce przy rogu ulicy Dwudziestej

Trzeciej i Siódmej Alei, Jerry Fletcher znalazł się w piekle. Oczywiście
nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo nie widział ognia, dia-
błów z ogonami ani nagich grzeszników, kręcących się w poszukiwa-
niu wyjścia. Nie doświadczył też żadnych wysublimowanych uczuć
w rodzaju kryzysu duchowego czy staroświeckiego załamania ner-
wowego.

Nic z tych rzeczy. Jednak to było gorsze niż prawdziwe piekło.

Kilka upadłych aniołów z widłami i kozimi bródkami stanowiłoby
tu przyjemny akcent. Pulsujące światło przeniosło Jerry'ego w okrut-
ne miejsce, w którym zmuszano go do siedzenia w niewygodnym fo-
telu. Gorszym niż fotel dentystyczny. Gorszym niż miejsce w drugiej
klasie podczas lotu przez Atlantyk. Pozbawione twarzy, okryte cie-
niem postacie związały mu pasami ręce, a potem głowę. Przerażony
i unieruchomiony zamknął oczy, aby nie widzieć światła, które najwi-
doczniej odbyło tę dziwną wędrówkę razem z nim. Może gdy go nie
będzie, to wszystko minie... O Boże.

Tak, to działa. Ciemność. Spokój. Bezpieczeństwo.
Nie minęło jednak kilka sekund, gdy jakieś pulchne palce pod-

niosły mu powieki, podkleiły taśmą i zmusiły go do patrzenia.

Teraz do pojedynczego światła dołączały następne, aż na twarzy

Jerry'ego pojawił się kalejdoskop snopów promieni, które przeraża-
ły go i rozwścieczały. Jeszcze nigdy coś tak niegroźnego jak światło nie
uczyniło mu tyle krzywdy.

10

background image

Nagle wszystko się skończyło.
Jerry zamrugał oczami i rozejrzał się dokoła. Znów był w taksów-

ce i, szczęśliwszy niż zazwyczaj, widział wokół siebie ruch uliczny.

Reflektor drogowy jednak nadal migał i zanim się Jerry zoriento-

wał, znów zaznał translokacji. Ze wszystkich sił próbował się opierać
wciągnięciu do świata fotela i pozbawionych twarzy ludzi, lecz utknął
gdzieś pomiędzy halucynacją a rzeczywistością Siódmej Alei. Usły-
szał klienta zadającego pytanie, więc spróbował odpowiedzieć, w na-
dziei że rozmowa przywróci go do realności. Starał się skoncentrować
na pytaniu. Czy jego dziewczyna czuje do niego to samo, co on co
niej? Tego Jerry nie wiedział, bo nigdy nie wyznał jej miłości.

-A dlaczego?
- Eee, boja... Mam pewne problemy.

Prawie przekonał pasażera.

Gdy zapaliło się zielone światło, Jerry nie zareagował. Normalnie

wciskał pedał gazu, gdy na przecznicy pojawiało się światło żółte.
Tym razem jednak tylko pochylił głowę, aby lepiej słyszeć konspira-
cyjne szepty wypełniające wnętrze samochodu. Męskie i kobiece gło-
sy. Słowa wypowiadane gwałtownie, a jednocześnie tak słabo, że nie
dało się ich zrozumieć. Co oni mówią? Czy pasażer też to słyszy? Czy
te głosy ostrzegają go przed zbliżającym się niebezpieczeństwem?

Jeżeli głosy odradzały cokolwiek Jerry'emu, spóźniły się nieco ze

swoimi ostrzeżeniami. Migające światło i ulica Dwudziesta Trzecia
znów zniknęły. Ku swemu niezadowoleniu na powrót znalazł się na
strasznym fotelu, w otoczeniu oprawców bez twarzy. Bezradnym
wzrokiem spoglądał, jak postacie z halucynacji wstrzykują mu do
unieruchomionej ręki całą zawartość strzykawki.

Być może Jerry pomylił się co do głosów z samochodu? Być mo-

że wcale nie stały po jego stronie? Być może one też należą do tego
koszmaru? Jakby na potwierdzenie tych podejrzeń, po opróżnieniu
strzykawki przez tamtych, zaczął widzieć niewyraźnie i znów poja-
wiły się głosy. Tylko że teraz były donośniejsze i stopniowo zaczyna-
ły robić się wyraźne. Jerry próbował zrozumieć, co mówią, lecz mógł
odnotować jedynie to, że brzmią coraz groźniej. Pomieszanie z po-
plątaniem. Obok głosów pojawiły się palce a zaraz potem
dołączyły niewiarygodnie powyginane ludzkie postacie
wyłaniające się ze ścian.

Obserwując tę narkotykową wizje Jerry próbował uchwycić jej

sens. Nagle głosy umilkły i poczuł chwilową ulgę. Potem zdał
sobie

background image

sprawę, że lęk znany jest zazwyczaj lepszy od tego, którego jeszcze
się nie doświadczyło. Najpierw trwała złowieszcza cisza, a po chwili
rozległy się odgłosy kroków. To szedł sam szatan. Odwracając wzrok,
Jerry próbował nie patrzeć na nadchodzącą istotę.

Potem zrezygnował i spojrzał na zbliżające się niebezpieczeństwo.

Było blisko. Niespodziewanie wytrzeszczył oczy i zaczął się miotać
w konwulsjach. Może pokój i postacie były tylko halucynacją, lecz je-
go krzyk był ze wszechmiar prawdziwy.

I nie tylko on krzyczał.
Kierowca volvo naciskał na klakson, a pasażerowie

wrzeszczeli
z przerażenia, bo wąską uliczką pędziła na nich z prędkością sześć-
dziesięciu mil na godzinę żółta taksówka Jerry'ego Fletchera. Na
szczęście tego dnia miało się odbywać sprzątanie ulicy i przy chodni-
kach nie parkowały żadne samochody. Jerry wrócił do realnego świa-
ta, aby w ostatniej chwili zdążyć zjechać z drogi volvo i o włos unik-
nąć kolizji.

Krzyki przerażenia odeszły do przeszłości, a zaczęły się przekleń-

stwa. Pasażer na tylnym siedzeniu zamienił się z człowieka cyniczne-
go w śmiertelnie przerażonego. Kilka minut wcześniej taksówkarz
był nieuleczalnym romantykiem, na tyle jednak mądrym, aby zigno-
rować chłodną pozę obcego człowieka i dotrzeć do jego prawdziwych
uczuć. Jednakże Cyrano zamienił się w kamikadze i postanowił oby-
dwu ich usmażyć na ruszcie z kratek nadjeżdżających z przeciwka
ciężarówek. Ciepła atmosfera, jaka zapanowała między kierowcą
i pasażerem, przemieniła się w arktyczny chłód i strach. Pasażer nie
rozumiał, co się dzieje, i wrzeszczał do Jerry'ego w nadziei na jakieś
racjonalne wyjaśnienie:

- Czyś pan zwariował?
Jerry musiał odeprzeć podejrzenie.
- Facet jechał prosto na nas!

Pasażer zrezygnował z dalszego zadawania pytań, bo wszystko

stało się jasne. Taksówkarz postradał zmysły.

- Skręcił pan w jednokierunkową ulicę!

Gdy dojechali do Dziewiątej Alei, Jerry wyjrzał przez okno i zo-

baczył znak „droga jednokierunkowa". Rzeczywiście jechał pod
prąd, lecz nie zamierzał tak łatwo się poddawać. Zawracając w stro-
nę Village, mruknął pod nosem:

- Przecież jechałem w jednym kierunku.

12

background image

Gdy niebezpieczeństwo minęło, pasażer opanował panikę i wpadł

na dobry pomysł.

- Proszę mnie natychmiast wysadzić.
Jerry próbował przepraszać, ale klient już się zdecydował.
- Proszę się zatrzymać.
Najostrożniej jak potrafił, Jerry zjechał na krawężnik i wyłączył

taksometr wskazujący trzy dolary i sześćdziesiąt centów. Zanim zdą-
żył powiedzieć o tym pasażerowi, tamten wręczył mu dwadzieścia do-
larów i wysiadł z samochodu.

Innym razem Jerry cieszyłby się z takiego napiwku i serdecznie

podziękował cynicznemu kochankowi, lecz biorąc pod uwagę oko-
liczności i to, że przez ostatnie parę minut jego umysł zawędrował
gdzieś daleko, chciał mieć ten incydent czym prędzej z głowy i wrócić
do pracy.

O ile pamiętał, do tej pory nigdy nie zdarzały mu się halucynacje.

Nie miał pojęcia, skąd się takie obrazy biorą ani jak się do nich od-
nieść. Pewien był tylko jednego - że nigdy więcej nie chciałby zna-
leźć się w tamtym fotelu i słyszeć tamtych głosów.

Nocą w pełni już powrócił do rzeczywistości. Wieczór miał zajęty

i właściwie zapomniał o całej tej chwilowej sprawie z okrutnym fote-
lem, szepczącymi głosami oraz zniekształconymi postaciami ludzkimi.

Przez kilka ostatnich godzin praca przebiegała zwyczajnie. Młoda

aktorka przejechała z nim od Chelsea do Times Sąuare na przedsta-
wienie. Zawiózł biznesmena na lotnisko Kennedy'ego, a także rodzinę
turystów do podmiejskiego hotelu. Teraz krążył po Piątej Alei w po-
bliżu Central Parku z nadzieją na znalezienie odpowiedniego klienta.

Na krawężniku elegancko ubrany mężczyzna w trenczu przywoły-

wał taksówkę. Jerry jak zwykle spojrzał w lusterko wsteczne, aby
sprawdzić, czy nikt go nie śledzi, a ponieważ nie dostrzegł niczego
podejrzanego, minąf nowego klienta i zatrzymał się kilka jardów da-
lej. Obserwował nadchodzącego człowieka w lusterku z prawej stro-
ny. Im bardziej klient się zbliżał, tym mniejszą miał Jerry pewność co
do szczerości jego intencji.

Co to za wypukłość na trenczu? Czyżby facet był uzbrojony? Coś

jest nie w porządku z tą jego aktówką. Trzymają tak, jakby nie miał
w niej dokumentów, lecz coś zupełnie innego. Dlaczego obejrzał się
w lewo i spojrzał na drugą stronę alei, w kierunku parku? Może tam
ktoś jest? Wspólnik? Jerry szybko zerknął na przeciwną stronę ulicy,

13

background image

ale nie dostrzegł nikogo. A jak wygląda ten nadchodzący? Biały. Po-
wyżej pięćdziesiątki. Ostre rysy twarzy. Czy Jerry już go czasem
gdzieś nie widział? Możliwe, że tak, lecz brakowało mu pewności.

Nagle przestraszył się. Zaschło mu w ustach, serce waliło jak mło-

tem. Jerry'emu nie podobała się cała ta sytuacja. Nie wiedział do-
kładnie, o co chodzi, ale gdzieś w głębi duszy czuł, że się święci coś
złego. Gdy mężczyzna podszedł bliżej, przyjrzał mu się uważniej. Te-
go człowieka w żaden sposób nie dało się określić. Miał tak łatwy do
zapomnienia wygląd, jaki posiadają tylko pracownicy CIA i innych,
niższych rangą agencji. Nie mogło być żadnych wątpliwości - nad-
chodzący mężczyzna wyglądał coraz groźniej. Jerry musiał coś przed-
sięwziąć. I to szybko.

Pasażer chwycił za klamkę i zdziwił się, gdyż wszystkie drzwi by-

ły zamknięte.

Jerry uruchomił silnik, odjechał od krawężnika i włączył się do

ruchu na Piątej Alei.

Niedoszły pasażer cofnął się ze zdumieniem i krzyknął za odjeż-

dżającym samochodem. Złościł się, ponieważ chciał złapać ostatni
pociąg ze stacji Grand Central i zdążyć do domu w Scarsdale na pro-
gram „Nightline". Teraz nie miał na to żadnych szans. Mamrocząc
coś wściekle pod nosem, ruszył w kierunku postoju taksówek przy
parku Plaża.

W zmęczonym i zdenerwowanym biznesmenie Jerry ujrzał dosko-

nale wyszkolonego agenta wywiadu, chcącego popełnić morderstwo.
Czasami widywał rzeczy, których inni nie dostrzegali, a czasami ta-
kie, które nigdy się nie wydarzyły.

Wzburzona adrenalina zagnała Jerry'ego przez miasto aż do West

Side. Jednakże - co charakterystyczne w jego życiu - nie dotarł tam
drogą najprostszą. Uciekając przed groźnym człowiekiem w trenczu,
pojechał na północ, przeciął Central Park, minął autostradę do West
Side, skierował się na południe, aby jeszcze raz wjechać w Trzydziestą
Czwartą. Pokręcił się po pustych ulicach dzielnicy niemieckiej i, ma-
jąc pewność, że zgubił kogoś, kto mógłby go śledzić, ruszył ku górnej
części West Side.

Miał randkę z ukochaną kobietą. W planie znajdowała się także

kolacja. Nie chciał więc przybyć za późno.

O ile główne aleje West Side są pełne zabieganych ludzi, o tyle

przecznice zapewniają więcej ciszy i stanowią pewien azyl. Gdy Jerry

14

background image

zjeżdżał na chodnik i gasił światła, nie było jeszcze zbyt późno, lecz
ulica Osiemdziesiąta Pierwsza już ułożyła się do nocnego snu. W oko-
licy tej mieszkali młodzi profesjonaliści - niektórzy z rodzinami, in-
ni bez - odnoszący sukcesy członkowie społeczności artystów oraz
nieliczni przedstawiciele starszego pokolenia.

Jerry sięgnął do szarej papierowej torby po kanapkę. Zaraz po

pierwszym kęsie przerwał jedzenie i spomiędzy dwóch kromek diete-
tycznego chleba wyjął wędlinę. Potem odłożył pieczywo i patrzył na
pojedynczy plasterek, jak gdyby uniemożliwiał on dalsze pożywianie
się. Po chwili namysłu zaczął obierać wędlinę z osłonki, aż zostało
mu w dłoni samo mięso. Podniósł osłonkę pod słabe światło ulicznej
latarni i próbował znaleźć jakiś ukryty druk, jakby spodziewał się
tam tajemniczego szyfru.

Właściwie Jerry nie należał do ludzi szukających tajnych wiado-

mości w kanapkach. Owszem, wierzył w sekretne informacje, lecz
znajdowały się one zazwyczaj w bardziej tradycyjnych środkach prze-
kazu, czyli reklamach i artykułach gazetowych. Ale
doświadczenia
z groźnym człowiekiem na Piątej Alei wytrąciły go z równowagi i za-
czął sądzić, że skoro „oni" okazali taką bezczelność, że chcieli go do-
paść na ruchliwej ulicy Manhattanu, to możliwe, że będą pragnęli
dobrać się do niego poprzez wieczorny posiłek.

Logika ta wydaje się może trochę naciągana i zawiła, dla niego

jednak wszystko to jak najbardziej miało sens.

Tak czy inaczej, nie było zbyt dużo czasu na dywagacje, ponieważ

od plasterka wędliny uwagę Jerry'ego odciągnęło to, co działo się na
zewnątrz. Odsunął kanapkę, podniósł do oczu lornetkę i ustawił
ostrość na drugą stronę ulicy.

Piękna młoda kobieta stanęła w oknie na pierwszym piętrze, a po-

tem nagle zniknęła z pola widzenia. Jak na kogoś dotkniętego wcale
nielekką paranoją, Jerry zareagował na jej zniknięcie z niezwykłym
spokojem. Chwilę później pojawiła się ponownie i, pozostając w za-
sięgu wzroku Jerry'ego, rozpoczęła ćwiczenie rozciągające łydki.

Ktoś mógłby nazwać go podglądaczem, lecz on obraziłby się za

takie określenie. Jakkolwiek by na to patrzeć, Jerry miał całkowicie
szlachetne intencje. Mimo wszystko kochał obserwowaną przez lor-
netkę kobietę.

Chociaż Alice Sutton miała dwadzieścia osiem lat, to zdobyła

w życiu o wiele bogatsze doświadczenie niż niejedna osoba
starsza

background image

15

background image

od niej o dziesięć lat. Podkoszulek z emblematem Szkoły Prawniczej
Yale świadczył o jej inteligencji, a zaangażowanie, z jakim wykonywa-
ła ćwiczenia, podkreślały energiczny charakter. Jerry prawie potrafił
wyczytać z jej twarzy, że dziewczyna musi być najlepsza we wszyst-
kim, czego się tknie.

Uważał więc, że dobrali się jak w korcu maku.
Właśnie w tej chwili Alice oddała się ćwiczeniu i całą uwagę kon-

centrowała na rozciąganiu ścięgien nóg. Zamknęła się w swoim świe-
cie i w pełni poświęciła walce z giętkim ciałem. Za oknem nie było
żadnego Manhattanu. Przyszłość zachodniej cywilizacji liczyła się
mniej niż rozluźnienie mięśni łydki. Gdyby w tym momencie Jerry
Fletcher wyskoczył z samochodu i pojawił się w świetle ulicznej latar-
ni, ona by go nie zauważyła. Jej życie polegało wyłącznie na wyzna-
czaniu celów, dążeniu do nich i osiąganiu sukcesu.

Wyglądało na to, że Alice zupełnie nie zna czegoś takiego jak roz-

rywka.

Jerry natomiast przeżywał właśnie chwile rozkoszy. Gdyby tu, te-

raz, w taksówce mógł sobie pozwolić na omdlenie, to z pewnością by
to uczynił. Głęboko wzdychał przy każdym ruchu Alice. Stanowił
przypadek beznadziejny - był zakochany po same uszy. Zachwycał się
nawet jej potem.

O ile obsesję na punkcie tajnych wiadomości ukrytych w kanap-

ce z wędliną można uznać za podejrzaną, o tyle gustowi Jerry'ego
w wyborze kobiet nie sposób było nic zarzucić. Chociaż Alice Sut-
ton oddawała się swemu zajęciu z zapałem krzyżowca nawracające-
go mieczem pogan, i tak pozostawała młodą, niezwykle atrakcyjną
kobietą. Orzechowej barwy włosy miała związane w praktyczny
koński ogon, a jednak na jej widok serce Jerry'ego zaczynało bić
w przyśpieszonym tempie. Subtelne, piękne rysy twarzy kształtowa-
ły klasyczną urodę Alice i potrafiły wprawić człowieka w onieśmie-
lenie. Dla Jerry'ego jednak jej wytworny wygląd stanowił tylko ko-
lejny powód do zachwytu. W jego oczach była cudownie ożywioną
rzeźbą, która zeszła z cokołu w Metropolitan Museum i włożyła
legginsy oraz sportową koszulkę. Jedyne, co go trapiło u podgląda-
nej kobiety, to jej usta. Z fizycznego punktu widzenia niczego im
nie brakowało. Wprost przeciwnie - Jerry wyobrażał sobie, że w od-
powiednich okolicznościach wyglądałyby cudownie. Z takim pro-
blemem, jaki wiązał się z ustami Alice, Jerry jeszcze nigdy w życiu
się nie spotkał.

16

background image

Otóż przez wszystkie te miesiące obserwacji Alice Sutton ani ra-

zu się nie uśmiechnęła.

Jeszcze raz westchnął, gdy z walkmanem na uszach rozpoczęła

ostatnie ćwiczenie rozciągające, podśpiewując przy tym w takt nada-
wanej w radiu muzyki. Chciał przeżywać tę chwilę wspólnie z nią,
chciał zaśpiewać w duecie.Jednakże przez lornetkę nie widział
zbyt wyraźnie ruchu warg i nie wiedział, jaką Alice śpiewa
piosenkę.

Ale wpadł na pewien pomysł. Włączył wbudowane w deskę roz-

dzielczą radio i, patrząc na dziewczynę, przekręcał gałkę z nadzieją na
odnalezienie tej samej stacji, której ona słucha. Niestety, ruchy ust
Alice nie zgadzały się z żadną piosenką nadawaną w radiu. Jednakże
Jerry nie dawał łatwo za wygraną. Musiał sobie pośpiewać z Alice.
Przecież powinni mieć jakieś wspólne przeżycia, nawet jeśli ona nie
wie, że jest połową pary, którą we dwoje tworzą. Nagle poczuł
coś
w rodzaju przymusu wewnętrznego. Nie, nie zamierzał się poddać,
dopóki nie znajdzie piosenki śpiewanej przez Alice. Z coraz więk-
szym zapałem szukał radiostacji, aż w końcu chęć pośpiewania ra-
zem z Alice urosła do kwestii życia i śmierci.

Przez krótką chwilę płynęły z radia wiadomości drogowe, potem

muzyka miejscowych raperów. Później 01ivia Newton John - nie, to
nie ona. Natalie Merchant - też nie. Frankie Valli - nie. Chociaż...
chwileczkę... może to i Frankie Valli. Jerry przyjrzał się śpiewającej
Alice i aż podskoczył, gdyż ruchy jej warg zgadzały się ze słowami je-
go ulubionej piosenki miłosnej.

Podbudowany sukcesem, popukał kilka razy w kierownicę i za-

prezentował własną, szczerą - choć w zupełnie innej tonacji - wersję
największego ostatnio hitu.

Jesteś zbyt dobra, aby istnieć naprawdę.
Wciąż przyciągasz mój wzrok...

Jerry był zachwycony. Razem z ukochaną kobietą śpiewał piosen-

kę miłosną. Nie mogło mu się przydarzyć nic wspanialszego. Ow-
szem, to prawda, ona nawet nie wie, że Jerry znajduje się gdzieś tu
w pobliżu. Musiał też przyznać, iż gdyby zorientowała się, co on ro-
bi, prawdopodobnie wezwałaby policję.

Na pewne rzeczy warto czekać nawet bardzo długo.
Przez moment Jerry był człowiekiem nad wyraz szczęśliwym. Dla

niego ten utwór na wieki pozostanie „ich piosenką".

background image

17

background image

Kocham cię, moja droga,
I jeśli chcesz,

Możesz mieć

Każdą moją samotną noc...

Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, na długo przed zakończeniem

piosenki Alice przestała" śpiewać. Jerry również umilkł. Skoro nie mo-
gą śpiewać wspólnie, to nie widział powodu, dla którego miałby nu-
cić piosenkę w samotności. Obserwował, jak ukochana podchodzi do
bieżni treningowej i wprawia ją w ruch.

Alice nie należała do ludzi tracących na próżno czas i po krótkiej

chwili ze spaceru przeszła w trucht. Po dalszych kilkunastu sekun-
dach trucht zamienił się w bieg. I nie był to powolny jogging kogoś,
kto zamierza zażyć trochę ruchu na drogim sprzęcie treningowym.
Alice biegła ostro i najwyraźniej nie liczyła na to, że urządzenie wy-
kona całą pracę za nią. Pędziła tak, jakby w szybkim tempie chciała
się dokądś dostać. Podkręcała prędkość obrotów bieżni prawie do
granic bezpieczeństwa, niczym człowiek próbujący przed czymś ucie-
kać. Na pięknej twarzy pojawiła się posępna mina. Podczas treningu
Alice nie zaznawała relaksu i najwyraźniej nie stanowił on dla niej
radosnej chwili.

Nawet człowiek tak zaślepiony miłością, jak Jerry Fletcher, wi-

dział wyraźnie, że Alice celowo się dręczy, jakby wymierzała sobie
karę.

Nie miał jednak pojęcia, dlaczego tak postępuje. Gdyby w jakiś

sposób mógł wypędzić prześladującego ją demona, to zrobiłby
wszystko, co w jego mocy. Nie liczyłby się z żadnymi kosztami. Choć-
by nawet miał zapłacić cenę życia. Euforia szybko zamieniła się w me-
lancholię. Gdy człowiek widzi, że ukochana osoba jest smutna i złaf
sam także cierpi. „Jesteś zbyt dobra, aby istnieć naprawdę.Wciąż
przyciągasz mój wzrok..." Tak mówiły słowa piosenki.

Nadal cisnęły mu się one na usta, nie chciał jednak już dłużej słu-

chać muzyki, więc wyłączył radio. Raptem przeszedł mu nastrój do
rozkoszowania się wspaniałą pieśnią miłosną. Odsunął lornetkę od
oczu i położył ją na siedzeniu dla pasażera. Nie mógł znieść widoku
Alice wyrządzającej sobie krzywdę. Wolał pojechać do domu.

Uruchomił silnik, po raz ostatni popatrzył na ukochaną i odje-

chał przez ruchliwe miasto.

background image

Rozdział 2

Jadąc Broadwayem, Jerry minął przy Times Square tradycyjne no-
wojorskie stoiska z prasą oraz ogromny billboard ze spoglądającymi
z góry gwiazdami wyświetlanego aktualnie filmu. Choć północ wybi-
ła już jakiś czas temu, sądząc po panującym ruchu i tłoku, można by
pomyśleć, że wieczór dopiero się rozpoczął. Jedyną oazę wśród zale-
wu turystów stanowiła ściana wschodnia, gdzie mieścił się ogromny
stragan z gazetami.

Normalnie po tej stronie chodnika przechodzi tyle samo ludzi,

co gdzie indziej, a często panuje tutaj nawet większy ruch, ponieważ
stoisko i jego właściciel, Flip Tanner, stanowią pewien punkt orienta-
cyjny dla całej okolicy, zdominowanej przez ogromne neony rekla-
mujące bieliznę i wodę sodową.

Tej nocy jednak sprawa wyglądała inaczej. Gościowi z odległych

okolic można by wybaczyć pomylenie Broadwayu z rzeką Wschodnią
lub rzeką Hudson -jezdnią bowiem płynął rwący potok wody wyle-
wającej się na chodniki.

Dla Flipa Tannera nawet bez dodatkowych problemów - takich

jak ochrona gazet i czasopism przed zalaniem - życie nie było spra-
wą łatwą. Długie godziny spędzone w nie ogrzewanym kiosku z gaze-
tami i przebywanie na niebezpiecznym Manhattanie, a przy tym
uwiązanie do wózka inwalidzkiego, załamałyby każdego słabszego
duchem człowieka. Flip jednak po wielu latach pracy radził sobie
całkiem nieźle. Gdy kilka godzin temu jezdnią popłynęła woda, za-
bezpieczył swój towar. Gazety, które normalnie leżały także na chod-
niku, znalazły teraz miejsce na koszykach po mleku, a błyszczące cza-
sopisma zostały owinięte w folię.

19

background image

W pewnej chwili Flip zauważył nadjeżdżającą taksówkę, która wzbi-

jała fontanny wody zagrażające gazetom. Pokazał je palcem Jerry'emu,
który zdążył zwolnić i ograniczył zachlapanie do minimum. Pomimo że
w latach pięćdziesiątych, podczas służby w południowo-wschodniej Azji,
wybuch miny częściowo sparaliżował Flipa, to górna część jego ciała na-
dal pozostawała prężna, giętka i znakomicie umięśniona. Nawet gdy Flip
był bez starego wojskowego płaszcza, po silnych rękach i potężnej klat-
ce piersiowej można się było zorientować, że z kimś takim jak on lepiej
nie zadzierać. Nawet siedząc w wózku inwalidzkim, budził respekt.

Jednakże niewiele osób zdawało sobie z tego sprawę, ponieważ

Flip był z natury łagodny i przyjaźnie usposobiony wobec wszyst-
kich, choć w Chwilach złości potrafił pokazać pazury. Na ogół robił
na ludziach wrażenie sympatycznego, ciężko pracującego gościa, któ-
ry posiadł wiele mądrości i życiowego doświadczenia, niczym jakiś
szacowny mędrzec - taki Yoda z Times Sąuare.

Gdy Jerry stanął przy krawężniku, Flip położył sobie na kolanach

plik gazet oraz czasopism i podjechał wózkiem do taksówki. Wsu-
nął pisma przez boczne okno. Jerry zwrócił mu uwagę, że ma wodę
między szprychami.

- Pękła rura. Woda jest wszędzie; od ulicy Czterdziestej aż po

Siódmą Aleję. W metrze płyną całe cholerne rzeki.

Jerry zamyślił się nad tą wiadomością, a później odwrócił głowę

i popatrzył na wodę buchającą z ulicznej studzienki kanalizacyjnej.
Flip dostrzegł w wyglądzie Jerry'ego nagłą zmianę. Nie
wytrzymał
i uśmiechnął się.

- Jerry, coś ty znów wykombinował?

Przez moment Jerry milczał, analizując fakty.

- Kanalizacja szwankuje zazwyczaj zimą, a dziś dopiero pierw-

szego października.

Flip doskonale wiedział, o czym Jerry myśli, i chciał skierować

rozmowę na mniej konspiracyjne tematy.

-Przypomina mi się życie w Delcie - powiedział.
-W delcie Missisipi?

Życie w delcie Missisipi rzeczywiście sprawiało ludziom wiele

trudności, lecz Flip przebywał w delcie oferującej jeszcze gorsze wa-
runki bytowania.

- Nie, przyjacielu. W Mekongu, w Mekongu.

Jerry wiedział, że Flip został sparaliżowany podczas wojny

w Wietnamie, lecz właściwie nigdy nie poruszali w rozmowach tej

20

background image

kwestii. Jerry miał niezwykły pogląd na temat przyczyn tej wojny -
podobnie zresztą jak na wiele innych tematów.

- Dobrze wiesz, Flip, że wojna w Wietnamie wybuchła dlatego, że

Howard Hughes przegrał zakład z Arystotelesem Onassisem.

Był to typowy wytwór umysłu dotkniętego paranoją. Nad świa-

tem panuje grupka bogaczy, którzy wszystkich innych ludzi na ziemi
traktują jedynie jak pionki w grze.

Przez wiele lat Flip słyszał mnóstwo różnych wyjaśnień dotyczą-

cych tragedii wojny wietnamskiej, z taką teorią jednak spotkał się po
raz pierwszy. Już miał wybuchnąć śmiechem, kiedy uznał, że Jerry
mógłby się poczuć dotknięty. Postanowił więc uznać w pewnej mierze
koncepcję przyjaciela.

- No jasne. A potem Hughes i Onassis wróżyli sobie z kości mo-

ich nóg. Prawie rozerwali mnie na pół.

Jerry z kamienną twarzą przemilczał tę sceptyczną uwagę, po-

dziękował za gazety i odjechał. Chociaż skończył już swoją zmianę,
tej nocy miał jeszcze wiele do zrobienia.

Patrząc za mknącą na południe taksówką, Flip uśmiechnął się

i pokręcił głową. Jerry to człowiek nawiedzony, pomyślał, nawiedzo-
ny, ale z pewnością bardzo miły. Patrzy na świat z własnej - całkiem
nietypowej - perspektywy.

Jerry odznaczał się nie tylko niezwykłymi poglądami polityczny-

mi. W niekonwencjonalny sposób wracał też z pracy do domu. Zosta-
wił taksówkę na Jedenastej Alei i pieszo, trochę okrężną drogą, wró-
cił do Greenwich Village.

Z gazetami pod pachą wszedł schodami przeciwpożarowymi na

dach budynku o fasadzie z cegieł. Tam zatrzymał się, aby sprawdzić,
czy dokoła nie dzieje się nic podejrzanego. Uznawszy, że droga wol-
na, przeszedł na drugą stronę domu i po chwili wahania otworzył
drzwiczki do gołębnika, zwracając ptakom wolność.

Jednakże nie w tym budynku mieszkał. Zajmował mieszkanie w są-

siednim domu. Przeskakując ponad dzielącą budynki wąską, cuchną-
cą odpadkami alejką, pomimo zajętych rąk z łatwością utrzymał rów-
nowagę i obiema nogami jednocześnie wylądował na dachu. Następnie
sprawdził, czy w okolicy nie kręcą się jacyś nieproszeni goście, a po-
tem zszedł po drabince ewakuacyjnej do okna na czwartym piętrze.

Okienko otworzyło się bez trudu i Jerry wskoczył na odrapany

korytarz. Budynek ten nie zasługiwał jeszcze na miano rudery, ale

21

background image

nie należał też do dobrze utrzymanych. Na białych płytkach cera-
micznych zalegały całe dziesięciolecia miejskiego kurzu, a wyblakłe
brązowe ściany z pewnością wymagały nowej warstwy farby. Dla Jer-
ry'ego wszakże wystrój wcale się nie liczył. On chciał mieć taki dom,
aby wracając do niego, mógł się upewnić, że nikt go nie śledzi.

Wtem od strony schodów rozległy się odgłosy kroków.
Jerry zamarł w bezruchu i obserwował, kto nadchodzi. Dopiero

gdy zobaczył mieszkającą nad nim starszą kobietę ze stertą upranej
bielizny, uspokoił się.

Starsza dama wiedziała, że Jerry wchodzi do domu drogą ewaku-

acyjną, ale nie zwracała na to żadnej uwagi. Przyzwyczaiła się do dzi-
wactw przystojnego, choć trochę cudacznego lokatora spod numeru
502. Nie włącza zbyt głośno telewizji, nie przyrządza potraw
o ostrych zapachach rozchodzących się na cały budynek, to niech so-
bie wchodzi drogą ewakuacyjną, skoro tak lubi. Za dzisiejszą mło-
dzieżą człowiek nie trafi - a za nim w szczególności. Poza tym młody
człowiek spod 502 zawsze jest grzeczny i sympatyczny.

Uczynny, choć trochę ekstrawagancki. Gdy kilka miesięcy temu

zepsuła się telewizja kablowa, Jerry stwierdził, że rząd wykorzystuje
kablówkę do nadzorowania poczynań obywateli. Powiedział, że chęt-
nie z powrotem podłączy telewizję, jeśli sąsiadka nie ma nic przeciw-
ko temu, ażeby jakiś rządowy oficjel przez cały czas ją podglądał.
Starsza dama całe życie opowiadała się za demokratami, złościłoby ją
jednak, gdyby Bill Clinton obserwował, jak je kolację i zasypia przy
włączonym telewizorze.

Po naleganiach Jerry'ego telewizja pozostała odłączona i wspólnie

rozpoczęli kampanię polegającą na pisaniu listów do „New York Ti-
mesa".

Odczekał, aż starsza kobieta wejdzie na piąte piętro, i wtedy obej-

rzał uważnie framugę drzwi swego mieszkania. Wykałaczka znajdo-
wała się na swoim miejscu. Upewniwszy się, że nikt nie wchodził do
środka podczas jego nieobecności, przekręcił klucz w zamku i, obser-
wując upadającą wykałaczkę, otworzył drzwi.

W środku z powrotem zamknął drzwi na klucz. Podniósł z podło-

gi butelkę i ostrożnie umieścił ją na klamce. Gdyby ktoś próbował
otworzyć drzwi, zadziała ten prymitywny system alarmowy i butelka
spadnie na podłogę.

Jerry powiesił kurtkę na wieszaku, po czym przeszedł po ciemku

przez ciasny korytarz. To, co zazwyczaj jest przedpokojem, tutaj

22

background image

przypominało archiwum jakiegoś zwariowanego profesora. Chociaż
Jerry należał do ludzi lubiących porządek i wygodę, musiał wąską
ścieżką przeciskać się przez labirynt szaf wypełnionych kartotekami.

Szafki ńa akta były stare i zniszczone. Bez wątpienia Jerry kupił je

w sklepie z używanymi meblami lub od jakiegoś zmieniającego wy-
strój biura. Każda przegródka była skrupulatnie opatrzona napisem
- czasami było to nazwisko, a czasami temat. Tak więc Jerry minął
przegródkę George'a Busha, Patti Hearst i kilku owianych tajemnicą
tematów, jak na przykład „Delta 30", „Powodzie" i „Sirhan 2". Póź-
niej szło kilka innych newralgicznych kwestii: „Naziści" oraz coś
o nazwie „M.K. ULTRA". Na tej ostatniej szufladce znajdował się
rysunek mężczyzny z pistoletem w dłoni. Prawdopodobnie autorem
portretu był Jerry i, pomimo osobliwości tematu, można było w tym
dziele dopatrzyć się talentu plastycznego twórcy.

Z ciasnego przedpokoju Jerry wszedł do niemal tak samo zagra-

conegoaokoju, który stanowił coś w rodzaju egzemplifikacji jego ob-
sesji. W urządzonym po spartańsku pomieszczeniu nie było nic, co
zapewniałoby człowiekowi jakąkolwiek wygodę - żadnej kanapy, żad-
nych foteli, żadnych lamp, żadnych dywanów. Nic. Życie Jerry'ego
koncentrowało się na pracy. Obok starej elektrycznej maszyny do pi-
sania stała stara kserokopiarka oraz półka zawalona gazetami, a tecz-
ki na akta można było znaleźć w całym pokoju.

Z pewnością jednak Jerry przykładał wagę do dekoracji. Na ścia-

nach wisiały oprawione powiększenia gazetowych artykułów i foto-
grafii z czasopism. Bardziej niż czymkolwiek innym mieszkanie to
było galerią nieszczęść, tragedii i zamachów. „Wystawa" obejmowa-
ła całe dziesięciolecia. Za fotografią z pierwszej strony „Timesa",
przedstawiającą płonącego „Hindenburga", następowała scena usiło-
wania zamachu na Roosevelta w Chicago, wypowiedzenia wojny
ósmego grudnia 1941 roku, zrzucenia bomby atomowej na Hiroszi-
mę, próby zabicia Harry'ego Trumana przez portorykańskich separa-
tystów. Dalej był Eisenhower ostrzegający przed przemysłem zbroje-
niowym, kryzys w Zatoce Świń, zabójstwo prezydenta Kennedy'ego,
nagłośnienie konfliktu w Wietnamie przez Johnsona, tajne bombar-
dowanie w Kambodży na rozkaz Nixona, afera Watergate, Sąueaky
Fromme i Sara Jane Moore usiłujące zamordować prezydenta Forda,
trzęsienie ziemi w Los Angeles w roku 1971, zamordowanie Johna
Lennona przez Marka Davida Chapmana, zabicie Anwara Sadata
w Egipcie, tajemnicze okoliczności śmierci Jana Pawła I, seryjny mor-

23

background image

derca, zwany Synem Sima, próby zamachów na prezydenta Reagana
i papieża Jana Pawła II, trzęsienie ziemi w Meksyku w roku 1985,
wojna w Zatoce Perskiej.

Cała galeria katastrof i śmierci, które przyciągają uwagę do ciem-

nych stron współczesnsj historii ludzkości.

Niemniej jednak lbzne wycinki gazetowe nie stanowiły jedynej

dekoracji w pokoju ekscentrycznego Jerry'ego. Swoisty rodzaj pane-
li z dziwnego materiału stanowił inny niekonwencjonalny element
wystroju. Ściany, podłogę i sufit pokrywał materiał przypominający
posrebrzane płyty wiórowe. Oczywiście wcale nie uatrakcyjniało to
wyglądu pomieszczenia i jeśli Jerry zapraszał tutaj gości - co mało
prawdopodobne - to z pewnością nie wiedzieli oni, do czego służy
tego rodzaju wykładzina.

O ile zablokowane kartotekami korytarz i pokój jedynie sugerowa-

ły nawiedzenie Jerry'ego, o tyle kuchnia dostarczała już na nie nie-
podważalnych dowodów. Głodny Jerry wszedł do niej i zastanawiał
się, co by tu przekąsić.

j

Dość znaczny wybór oferowały mu szafki zamykane stalowymi

kratami. Zabezpieczenie to nie chroniło przed wszechobecną w No-
wym Jorku społecznością karaluchów, lecz z całą pewnością unie-
możliwiało dostęp do zapasów żywności każdej istocie ludzkiej.

Bardzo prawdopodobne, że Jerry miał kiedyś współlokatora

podkradającego jedzenie. Ale możliwe również, iż naprawdę się
martwił, że ktoś czyha na jego płatki kukurydziane. Tak czy ina-
czej, mania zabezpieczeń nie ominęła również lodówki. Stare to
urządzenie opasane było łańcuchem zaopatrzonym w kłódkę na
szyfr. Można się spokojnie założyć, że w krajach byłego Związku
Sowieckiego materiały nuklearne przechowywane są z mniejszą pie-
czołowitością niż zawartość lodówki Jerry'ego Fletchera. W każ-
dym razie wykręcił on szyfr ze swobodą człowieka, który czyni to
dzień w dzień, lecz zanim dobrał się do swych skarbów, rozważał
przez chwilę słowa ułożone z magnesujących literek na drzwiczkach
lodówki.

Wpadł na - jak mu się wydawało - głęboką myśl i ułożył literki

w coś na kształt zaimprowizowanego fragmentu poetyckiego.

Wyniosła bogini Śmierć umie
zniewolić rozgoryczonych ludzi.

24

background image

Przesunął jeszcze kilka literek i uwieńczył swój wysiłek twórczy:

/ roztrzaskać przykre chwile...

Jak życia oklapnięte jaja.

Tak samo jak nie miał powołania do zawodu taksówkarza, tak

samo nie urodził się po to, aby być poetą. Musiało istnieć coś jeszcze.
Los powierzył mu do wykonania inne zadanie.

Jednakże jedyną rzeczą, która go teraz interesowała, było jedze-

nie. Otworzył lodówkę i ukazało się dziesięć zamykanych szyfrowo
metalowych pojemników. Wyjął jeden z nich opatrzony napisem „Ta-
pioka" i zabrał swój późny posiłek do sypialni.

Od przedpokoju sypialnia różniła się tylko stojącą pod oknem

wąską koją. Poza tym pomieszczenie to było jakby przedłużeniem
zagraconego przedpokoju i „salonu". Na brudnych ścianach wisiały
inne zdjęcia z gazet przedstawiające katastrofy, a każdy wolny kąt za-
pełniały szafki z kartotekami. Jedyne normalne wyposażenie stano-
wił mały, drewniany nocny stolik przy koi. Nie było w nim nic szcze-
gólnego, ale wyróżniał się właśnie swoją zwyczajnością. Pomimo
wszystkich dziwactw, Jerry pod wieloma względami przypominał
zwykłego człowieka. Stawiał przy łóżku szklankę wody i budzik
dzwoniący o poranku.

Jak jeszcze jeden facet próbujący jakoś żyć w wielkim mieście.
Zabrał miseczkę z tapioką do łóżka i swoim zwyczajem zaczął

wertować plik gazet od Flipa Tannera. Zakreślał czerwonym marke-
rem to, co go interesowało w artykułach z „New York Timesa", „San
Francisco Chronicie", „Monde'u", „Time'a", „Economista" i „Popu-
lar Mechanics".

Po pobieżnym przejrzeniu nagłówków rozpoczął uważniejszą ana-

lizę tekstów, robiąc przy tym notatki na znormalizowanych fiszkach
katalogowych. Tego dnia jego uwagę zwróciło wiele spraw - wystrze-
lenie promu kosmicznego, zamknięcie bazy wojskowej i ucieczka ze
stanowego szpitala psychiatrycznego. Jednakże największe zaintere-
sowanie Jerry'ego wzbudził nekrolog światowej sławy przemysłowca.
Zdawało się, że zafascynowała go historia o utonięciu Ernesta Harri-
mana we własnym domu w Connecticut.

Później tej samej nocy Jerry przeglądał setki fiszek skatalogowa-

nych w wysłużonej kartotece. Wyszukiwał interesujące go informacje,
wyjmował fiszki i układał obok tych, które zapisał danymi z najśwież-

25

background image

szych gazet. Pomiędzy wyciąganymi fiszkami i zakreślonymi artyku-
łami zaczynał rysować się pewien trend. Jeny zwrócił uwagę na dziw-
ny zbieg okoliczności, a mianowicie że w przeciągu wielu lat sześć
różnych wystrzeleń promu kosmicznego pokrywało się z sześcioma
dużymi trzęsieniami ziemi na całym świecie.

Aż zagwizdał, gdy to zauważył. Pomimo swej obsesji na punkcie

spisków i intryg, nie był jeszcze tak cyniczny, aby od czasu do czasu
nie poczuć się zaszokowanym.

Po drugiej misce tapioki usiadł przy biurku w pokoju i zaczął stu-

kać na starej maszynie do pisania. Temat artykułu stanowiły nowo
odkryte powiązania pomiędzy wystrzeleniem promów kosmicznych
a trzęsieniami ziemi. Po poprawieniu błędów i zredagowaniu tekstu
Jerry dołączył go do niewielkiej broszurki. Wydawnictwo to nosiło
tytuł „Teoria spiskowa" i było ozdobione własnoręcznie wykonanym
przez Jerry'ego rysunkiem, przedstawiającym usta szepczące coś do
ucha. Kiedy już „Teoria spiskowa" została przygotowana do powie-
lenia, włączył starą kserokopiarkę i odbił pięć egzemplarzy.

Tuż przed wschodem słońca wypisał adresy na pięciu naklejkach,

które dołączył do każdej z powielonych kopii. Trudno było na razie
mówić o przesadnym zainteresowaniu prenumeratą, lecz Jerry duże
nadzieje wiązał z przyszłością.

Gdy nad Manhattanem budził się dzień, opuścił mieszkanie i za-

czął krążyć po mieście, wrzucając każdy egzemplarz do innej skrzyn-
ki pocztowej. Po wrzuceniu ostatniego ruszył z powrotem do domu.
Nie uszedłszy jednak nawet jednego kwartału, zatrzymał się. Z pew-
ną obawą spojrzał na ostatnią skrzynkę i wrócił, by upewnić się, czy
pisemko rzeczywiście wpadło do środka.

Następnie z ulgą podjął drogę powrotną do domu. Zanim jednak

przeszedł na drugą stronę ulicy, stanął jeszcze raz. Odwrócił
głowę
w stronę skrzynki, bo nadal nie miał pewności, czy przesyłka rzeczy-
wiście trafi tam, gdzie powinna. Cofnął się i zajrzał pod wieczko do
ciemnego wnętrza skrzynki, aby nabrać przekonania, iż tekst znalazł
się w odpowiednim miejscu.

Istnieje pewna granica między obłędem a przesadnym oddaniem

jakiejś sprawie. A Jerry Fletcher obok wielu innych cech odznaczał się
właśnie nadgorliwością. I choć jego zachowanie sprawiało czasem
wrażenie absurdalnego, trudno się było do niego samego odnosić bez
odrobiny sympatii. Tak bardzo przejmował się swymi obsesjami, że
czasami stawał się naprawdę przekonujący.

26

background image

Późnym porankiem Jerry pojechał do południowej części miasta

i wspiął się po schodach wspaniałego, choć nieco podniszczonego
gmachu Departamentu Sprawiedliwości USA. Pomimo trochę za-
puszczonego wyglądu budynku, mieścił się tutaj bardzo ważny wy-
dział wpływowej agendy rządowej. Pracowali w nim najlepsi i najin-
teligentniejsi.

W środku Jerry przeszedł przez wykrywacz metali i zatrzymał się,

by popatrzeć na symbolizującą sprawiedliwość rzeźbę kobiety z opa-
ską na oczach. Przesłanie było proste - sprawiedliwości nie wolno
być stronniczą. Sprawiedliwość jest uczciwa. Jerry nie mógł nie oka-
zać aprobaty.

-Mądra dziewczyna - zwrócił się do policjanta federalnego, któ-
ry pełnił wartę kilka stóp dalej.
-Słucham pana?

Jerry nie odwracał wzroku od symbolu sprawiedliwości.

- Nosi opaskę na oczach.
Wartownikowi wydał się podejrzany mężczyzna zafascynowany

statuą. Do holu Departamentu Sprawiedliwości rzadko trafiali lu-
dzie radośni i beztroscy. Tych, co mieli tutaj wyznaczone spotkania,
zazwyczaj w pełni pochłaniały interesy. Ci nie kwapili się do podzi-
wiania dzieł sztuki.

- Czy jest pan umówiony?

Jerry nie przerwał kontemplacji i cały czas wpatrywał się w mar-

murową postać z opaską na oczach.

- To zależy, co pan przez to rozumie...

Kilka pięter ponad Jerrym oglądającym symbol amerykańskiej

sprawiedliwości miało się zacząć poranne zebranie sekcji dochodze-
niowej. Prawnicy w tradycyjnych strojach kręcili się po sali konferen-
cyjnej z widokiem na New Jersey. Nie sposób było nie zgadnąć, w ja-
ki sposób ludzie ci zarabiają na życie. Pomimo dużych rozpiętości
w wyglądzie i wieku wszyscy prawnicy na sali z szacunkiem podcho-
dzili do poważnego celu, w którym się tutaj zebrali.

W porównaniu ze zgromadzonymi kobietami i mężczyznami urzęd-

nicy Krajowych Służb Skarbowych wyglądali niczym personel rozryw-
kowego statku płynącego w karnawałowy rejs. Biada łamiącemu pra-
wo, który wszedłby w drogę tym ponurym sługom sprawiedliwości.

Jedną z nielicznych osób, które już siedziały przy stole konferen-

cyjnym, była Alice Sutton. Ignorowała swych współpracowników

27

background image

gwarzących przy cienkiej kawie i pełnych cholesterolu pączkach, bo
wolała usiąść i uporządkować notatki, aby po rozpoczęciu zebrania
móc bez zarzutu wywiązać się ze swych obowiązków.

W żadnym razie nie była mniej solidna od innych. Z tego, co za-

obserwował Jerry, potrafiła skoncentrować się na wykonywanych
czynnościach i bynajmniej nie należała do kobiet beztroskich. Miała
tylko nieco inną motywację niż koledzy z pracy. Wszyscy zgromadze-
ni na sali oddawali się swym obowiązkom, bo chcieli karać ludzi ła-
miących prawo.

Alice napędzało pragnienie ukarania siebie samej.
Kiedy przeglądała notatki, trzydziestopięcioletni Jim Young

wprowadzał nowego członka personelu, Rogera Daviesa, w miejsco-
we zwyczaje.

- Oto sala konferencyjna. Zaczynamy punktualnie o dziewiątej.

Tylko we wtorki...

Youngowi nie dane było jednak dokończyć wyjaśnień. Do sa#

wpadł szef wydziału Phil Wilson i bez zawracania sobie głowy uprzej-
mościami zaczął wydawać polecenia. Po dwudziestu pięciu latach
pracy w Departamencie Sprawiedliwości wzniósł się w swej dziedzinie
na szczyty. Był niewysoki, dość tęgi, a bezpretensjonalny wygląd do-
brze odzwierciedlał jego podejście do pracy. Zgodnie z przekonaniem
Wilsona, wszyscy pracowali w Departamencie Sprawiedliwości po
to, żeby wyłapywać złych ludzi. I tyle. Nie dopuszczał istnienia żad-
nych pobudek osobistych. Ludzie mają przestrzegać prawa. Jeśli go
nie przestrzegają, podwładni Wilsona przeprowadzą skuteczne śledz-
two, wytropią winnych, aresztują, oskarżą i skażą.

Oczekiwał od swych pracowników zaangażowania i skuteczności

w prowadzeniu spraw. Ponadto żądał, aby personel prowadził życie
zgodne z najsurowszymi normami prawnymi. Nalegał, aby bronić
prawa przy każdej sposobności i nie przekraczać nigdy wyznaczo-
nych sobie granic postępowania.

- Proszę opuścić salę!

Dla zgromadzonych stało się jasne, że przybycie Wilsona - przy-

pominające nieco wtargnięcie wściekłego byka na arenę - oznacza
dla kogoś z nich złe wieści. Nikt nie chciał się stać powodem złości
szefa, wszyscy więc potulnie ruszyli do drzwi.

Alice zauważyła w dłoni szefa dużych rozmiarów wydruk kom-

puterowy i wiedziała już, że oskarżenie padnie na nią. Nie chciała
jednak łatwo się poddawać, więc zgarnęła papiery i próbowała

28

background image

czmychnąć z sali, nie zauważona przez Wilsona przypominającego
wulkan przed wybuchem. Już miała przekroczyć próg i wyjść na ko-
rytarz, gdy szef zwrócił się do niej:

- Chciałbym z panią porozmawiać, panno Sutton.
Wszyscy pozostali prawnicy odetchnęli z ulgą. Wracającej do sa-

li - niczym do czynnego krateru - czarującej prawniczce przyglądał
się nowicjusz Roger Davies. Kimkolwiek była i w jakiekolwiek popa-
dła tarapaty, on był zachwycony jej wspaniałą urodą. Gdyby symbo-
lizująca sprawiedliwość postać w opasce na oczach bardziej przypo-
minała Alice, być może świat przestępczy zrezygnowałby ze swych
niecnych poczynań.

-Kto to jest? - zapytał swego mentora.
-Słyszałeś o sędzi federalnym Tomie Suttonie? To jego córka.

Jak niemal wszyscy, Roger znał starego sędziego Suttona. Ten sza-

nowany autorytet prawniczy stanowił kwintesencję sprawiedliwości
dla ludzi, którzy znają prawo z radia i telewizji. Po licznych wystę-
pach w takich programach, jak „Nightline", „Charlie Rosę", „Ali
Things Considered" i rozmaitych audycjach informacyjnych, Tom
Sutton zasłużył sobie na miejsce w amerykańskim panteonie kultu-
ralnym. Należał do ludzi umiejących w prostych, przystępnych sło-
wach wyjaśnić skomplikowane problemy i cieszył się w światku praw-
niczym taką estymą, jak były chirurg C. Everett Koop w medycynie
czy Norman Schwarzkopf w wojsku. Jego przedwczesna śmierć za-
smuciła miliony ludzi.

Roger Davies chciał dodać Alice otuchy, gdy wracała do sali kon-

ferencyjnej, ona jednak minęła go szybkim krokiem, tak że nie zdą-
żył tego zrobić. Wilson zamknął mu drzwi przed nosem.

Alice była spokojna, bo dokładnie wiedziała, co ją czeka. W przy-

śpieszonym tempie ustalała w myślach taktykę postępowania z sze-
fem. Nie bała się ani trochę. Nie chciała tylko, żeby Wilson odebrał
jej sprawę, na której tak bardzo jej zależało. Po namyśle doszła do
wniosku, że szefa jako człowieka prostolinijnego z pewnością zirytu-
ją wszelkie krętactwa. Wobec najwyżej postawionej osoby w najbar-
dziej prestiżowej sekcji Departamentu Sprawiedliwości najlepszą tak-
tyką będzie uczciwość. Przygotowała się więc na przetrzymanie
wstępnych inwektyw.

Wilson pomachał jej przed oczyma wydrukami komputerowymi.
- To twoje prośby o założenie osiemnastu podsłuchów. Wszystkie

dotyczą sprawy Ezekiala Waltersa, którą już się nie zajmujemy.

29

background image

Jakiś czas temu Departament Sprawiedliwości wysłał Ezekiala

Waltersa do więzienia federalnego. Był on notowanym białym rasistą.
Po zamachach bombowych na kilka gmachów państwowych i obra-
bowaniu paru banków Walters resztę życia miał spędzić na garnusz-
ku Wuja Sama.

Upomnienie Wilsona nie zbiło Alice z tropu. Dziewczyna miała

idealnie logiczne wytłumaczenie swojego postępowania.

- Zajmuję się tym w czasie wolnym od pracy.

Szefowi najwyraźniej to nie wystarczało. Gdy dowiedział się

o złożonych przez Alice prośbach, ogarnęła go złość i teraz musiał
dać upust emocjom.

- Tutaj jest Departament Sprawiedliwości, a nie miejsce, gdzie

Alice Sutton może załatwiać swoje prywatne sprawy. Walters został
skazany na dożywotnie więzienie za podłożenie bomby pod bank.
Taki wyrok musi cię zadowolić, bo nie mamy żadnych dowodów, któ-
re świadczyłyby przeciwko niemu w jakikolwiek inny sposób.

Tym razem Alice z trudem powściągnęła złość. Jedna sprawa to

dostać reprymendę za nadużycie uprawnień, a zupełnie coś innego,
gdy szef porusza sprawy osobiste. On wiedział o niej wszystko.
Wzmianka o załatwianiu prywatnych spraw była ciosem poniżej pa-
sa. Niemniej jednak Alice umiała nad sobą panować i zachowała zim-
ną krew.

-Panie Wilson, czy wie pan, jak to jest, gdy człowiek przypusz-
cza, że coś się stało, ale nie ma co do tego pewności?
-Pracuję tu dwadzieścia lat. Wiem doskonale.

Tego już było za wiele. W jednej chwili krew zawrzała w jej ży-

łach, i nie licząc się z konsekwencjami, zaatakowała szefa. Jak ten
Wilson śmie twierdzić, że rozumie jej problemy?

- Nie, nie wie pan. Nie prowadził pan dochodzenia w sprawie

własnego ojca, więc nie może pan mieć o tym zielonego pojęcia.

Prawnicy, którzy wyszli z sali konferencyjnej i byli teraz bezpiecz-

ni jak u pana Boga za piecem, ze zdziwieniem przysłuchiwali się tej
wymianie zdań. Żaden z nich nawet nie pomyślałby o tym, żeby za-
chować się jak Alice, i teraz wszyscy odczuli dreszczyk emocji. Poje-
dynek Sutton kontra Wilson gwarantował lepszą wymianę ciosów niż
jakakolwiek walka toczona w Garden.

Gdy wszyscy w milczeniu trzymali kciuki za Alice, Jim, zupełnie

niepotrzebnie, wyjaśniał Daviesowi przyczynę całego zajścia.

- Sędzia Sutton odmówił zwolnienia kultowego przywódcy Eze-

30

background image

kiala Waltersa na mocy ustawy zabraniającej trzymania obywatela
w areszcie bez nakazu sędziowskiego. Tydzień później już nie żył.
Davies znał tę historię i interesowały go bardziej życiowe sprawy.

- Czy ona ma chłopaka?
Jim i reszta prawników popatrzyli na nowicjusza z ironiczną po-

błażliwością. Młodzian stroszył pióra do tańca godowego. Nie zdzi-
wiliby się, gdyby zaraz, patrząc przez szybę na Alice, zaczął tokować,
podskakiwać i machać rękami niczym jakiś egzotyczny ptak. Jednak-
że nie przejmowali się zbytnio zachowaniem Daviesa, albowiem wie-
le razy przedtem byli świadkami, że Alice robi podobne wrażenie na
różnych facetach. Który spośród męskiej części zgromadzonych tu
prawników mógłby z czystym sumieniem zaprzeczyć, że nie smalił do
Alice cholewek?

Nowicjusz pechowo wybrał obiekt zainteresowań i wszyscy z ra-

dością zaczęli sypać przykrymi informacjami:

-Ona się nie umawia na randki.
-Nie udziela się towarzysko.
-Nic tylko pracuje. Bez ustanku.
Pozornie informacje te dyktowała życzliwość, prawda jednak wy-

glądała tak, że wszyscy kiedyś próbowali wejść w łaski Alice i teraz
rozczarowanie malujące się na twarzy Daviesa sprawiało im nie lada
przyjemność.

I chociaż nowo przyjętemu prawnikowi te opinie mogły się wydać

przesadzone, były one jednak absolutnie zgodne z prawdą.

Alice nie zawsze uchodziła za taką pracoholiczkę. Nie zawsze

też tak obsesyjnie broniła swojej prywatności. Chociaż teraz przy-
pominała pozbawioną poczucia humoru, małomiasteczkową na-
uczycielkę, to kilku starszych pracowników pamiętało zupełnie in-
ne jej wcielenie. Niegdyś była otwartą, przyjazną, energiczną
absolwentką Szkoły Prawniczej w Yale. Chociaż była najmłodszą
pracownicą w historii wydziału i początkowo przypuszczano, że do-
stała pracę ze względu na zasługi ojca, szybko oczarowała bardziej
doświadczonych kolegów. Nie rozumiała jeszcze wtedy, iż zaakcep-
towano ją właśnie z powodu braku doświadczenia. Każdy chciał
Alice uczyć, bo przebywanie w jej towarzystwie stanowiło sporą
przyjemność.

Jednakże dziewczyna zmieniła się. Po śmierci ojca z jej duszy wy-

szły demony i przerażały każdego, kto się do niej zbliżył.

Nagle uwagę prawników zwróciło poruszenie na końcu korytarza.

31

background image

Policjanci szarpali się z człowiekiem, którego wszyscy rozpoznali.

On jednak parł naprzód i ciągnął za sobą dwóch strażników. Cho-
ciaż nie był specjalnie brutalny ani groźny, to jednak robił dużo hała-
su i zamieszania. Strażnikom wyraźnie było wstyd, że nie potrafią
nad nim zapanować.

Jerry, jak mógł, wyrywał się ochroniarzom próbującym wyrzucić

go z gmachu. Co ci faceci sobie wyobrażają? On przecież płaci podat-
ki. A przynajmniej kiedyś płacił, bo teraz jest zbyt zajęty porządko-
waniem kartotek i dbaniem o dobro swego narodu, co wymaga mnó-
stwa papierkowej roboty. No i w końcu, jak każdy obywatel, miał
prawo być tutaj.

- Jestem Amerykaninem i żądam spotkania z Alice Sutton!
Prawnicy podśmiewali się, spoglądając w sufit. Właśnie w taki

sposób Alice Sutton działała na mężczyzn. Zawsze, gdy pojawiał się
Jerry, żartowali sobie, że to po prostu kolejna ofiara oziębłości pan-
ny Sutton. Krążyły słuchy, że kto nie może się pogodzić z jej absolut-
nym brakiem zainteresowania romantyczną przygodą, popada
w mroki szaleństwa.

Były to jedynie wydziałowe żarty, w gruncie rzeczy bowiem, gdy

tylko Jerry zaczynał zawracać głowę Alice Sutton, wszyscy oddycha-
li z ulgą, ponieważ jego obsesje równie dobrze mogły stać się uciążli-
we dla każdego z nich.

Jak każda zajmująca się egzekwowaniem prawa agenda, Departa-

ment Sprawiedliwości przyciągał różnych przedstawicieli postrzelonej
części amerykańskiego społeczeństwa. Bywali tacy, co wydzwaniali
z „informacjami" dotyczącymi zamachu na prezydenta, a pracownicy
Departamentu nie dziwili się zupełnie, gdy ktoś przynosił rewelacje na
temat morderstwa Kennedy'ego. Należało to do normalnego biegu
rzeczy. Wyznawcy spiskowej teorii dziejów uwielbiali dzwonić do tutej-
szych biur i zazwyczaj kierowani byli do akurat najmniej lubianej oso-
by. Jednakże nawet weterani tego rodzaju instytucji bywają od czasu do
czasu zaskoczeni sugestywnością otrzymywanych informacji. W ze-
szłym tygodniu na przykład zadzwonił człowiek utrzymujący, że w po-
przednim wcieleniu był naocznym świadkiem zamordowania w 1881
roku prezydenta Jamesa Garfielda. Wszyscy zazwyczaj kwitowali śmie-
chem tego typu brednie. Istniała nawet tablica, na której wywieszano
najlepsze informacje, dotyczące „dotąd nie ujawnionych" spisków.

Każdy jednak zdawał sobie sprawę, że chociaż niektórzy z tych

nawiedzonych bywają zabawni, to niektórzy potrafią też być dosyć

32

background image

niebezpieczni. Obsesja wyimaginowanych oskarżeń łatwo może do-
prowadzić do użycia przemocy. Tak więc chociaż osobnik pokroju
Jerry'ego Fletchera wydawał się raczej nieszkodliwy, to jednak perso-
nel Departamentu Sprawiedliwości zdawał sobie sprawę, że pod
maską miłego, nieszkodliwego faceta może się kryć ktoś niezwykle
groźny.

Żarty, jakoby Jerry zwariował z powodu Alice, podsycano rów-

nież dlatego, aby dawały jej złudzenie panowania nad sytuacją.
W gruncie rzeczy wszyscy bali się ludzi, którzy trochę za bardzo lu-
bują się w międzynarodowych spiskach, intrygach i knowaniach.

.Zarówno Alice jak i Wilson zauważyli, że głowy kolegów niczym

na komendę odwracają się w kierunku niewidocznego obiektu na
końcu korytarza. Alice przypomniały się zsynchronizowane ruchy
drużyny pływackiej, którą miała okazję oglądać, gdy została przy-
dzielona do sprawy podłożenia bomby podczas olimpiady w Atlan-
cie. Przyjemne wspomnienia szybko jednak przygasły na widok męż-
czyzny, który przyszedł, by się z nią zobaczyć.

Jerry Fletcher byf chyba ostatnią osobą, z którą chciałaby w tej

chwili rozmawiać.

Już i tak miała kiepski dzień. Targana uczuciem oscylującym po-

między rozpaczą a złością, zaczęła kręcić głową. Również Wilsonowi
zmienił się nastrój, gdy zobaczył Jerry'ego rozmawiającego z dwoma
ogłupiałymi strażnikami. Nagle zniknęła gdzieś jego służbista suro-
wość i z rozzłoszczonego szefa zamienił się w człowieka troskliwego,
zaniepokojonego widokiem kogoś, kto może zaszkodzić pracownicy,
za którą on ponosi odpowiedzialność.

- O, przyszedł twój paranoik.

Aby uniknąć rozmowy z Jerrym, Alice skłonna była nawet nara-

zić się na śmieszność. Uklękła na podłodze, schowała się za krzesło
i zaczęła błagać Wilsona o pomoc.

- O nie, proszę, tylko nie dzisiaj. Niech mu pan powie, że mam

urlop i wrócę za dwa tygodnie.

Wilson ze zdziwieniem patrzył, jak jego najgorliwsza podwładna

kryje się za meblem niczym spłoszona nastolatka. W gruncie rzeczy
szczerze jej współczuł, choć nie należał do ludzi wyrażających coś
takiego słowami. Ruszył do drzwi i pożegnał Alice burkliwą repry-
mendą:

- Sam już nie wiem, z kim mam do czynienia. Z najlepszą praw-

niczką czy z podfruwajką z liceum?

33

background image

Potrząsając głową z niezadowoleniem, Wilson zastanawiał się, jak

może pomóc Alice, choć wcale nie wyraził takiego zamiaru. Mówie-
nie nie było jego najmocniejszą stroną. Najlepiej sprawdzał się
w działaniu. Razem ze swoim personelem obserwował przez chwilę
dwóch nieszczęsnych strażników, zmagających się z Jerrym. Padały
słowa najwyższej wagi, na przykład, że od czasów odkrycia Amery-
ki pojawiło się na świecie zło. Jerry uważał też, że przyszłość świata
zależy od tego, czy uda mu się nakłonić Departament Sprawiedliwo-
ści, by go wysłuchał. Jego gorliwie konstruowane banialuki dotyczy-
ły wszystkiego - od straszliwych burz w zimie dziewięćdziesiątego
siódmego roku po upodobanie byłej księżnej Jorku do soku żurawi-
nowego, co miało być dowodem na odradzanie się ruchów komuni-
stycznych w Wielkiej Brytanii.

Chociaż wszyscy zapewniali, że Alice nie ma w sali konferencyj-

nej, Jerry wiedział swoje. Im bliżej jednak był celu, tym silniejszy na-
cisk fizyczny stosowali strażnicy. Wilson nie należał do ludzi podzie-
lających troski Jerry'ego. Nie zamierzał też wypowiadać słów na
marne.

- Zabrać go stąd - rzucił tylko.
Przykucnięta za fotelem Alice na moment poczuła ulgę. Wilson

wyrzuci natręta i ona będzie mogła swobodnie realizować harmono-
gram dnia. Jednakże gdy strażnicy zaczęli działać bardziej zdecydo-
wanie, stało się jasne, iż muszą zrobić Jerry'emu krzywdę. Kiedy cią-
gnęli go przez korytarz do wind, zrobiło jej się żal człowieka, który
ciągłymi telefonami i bezsensownymi wizytami doprowadzał ją do
szaleństwa. Nie potrafiła wyjaśnić kierującego nią impulsu, ale wy-
biegła z sali konferencyjnej i zawołała do strażników:

- Wszystko w porządku! Puśćcie go!

Oni jednak mocno trzymali Jerry'ego i ociągali się z uwolnieniem

natręta. Narobił sporo zamieszania, a nie chcieli nowych kłopotów.
Niemniej jednak byli dobrze wyszkoleni - a więc i posłuszni. Spojrze-
li na Wilsona, a kiedy ten potwierdził polecenie panny Sutton, chęt-
nie wypuścili Jerry'ego i wrócili na swoje miejsca.

Jerry natychmiast podszedł do Alice, która oszczędnym gestem

ręki nakazała mu iść za sobą. Reszta prawników ze zdziwieniem
patrzyła, jak prowadzi go do swojego gabinetu. Jeszcze bardziej
zaskoczyło ich ciepło lub przynajmniej brak wrogości w tonie jej
głosu.

- Jerry, zakłócasz porządek dnia.

34

background image

Powiedziała najprzyjemniejszą rzecz, jakiej mógł się spodziewać.

Był uradowany i chętnie by ją teraz wycałował, wiedział jednak, że
istnieją pewne granice. Musi się zachowywać bez zarzutu, jeśli chce ją
mieć po swojej stronie. Tak czy inaczej, dzień zaczął się wspaniale.
Jerry przezwyciężył system mający na celu niedopuszczenie go do
ukochanej kobiety, a potem ona okazała mu współczucie. Może go
w końcu polubi? Mimo różnych zagrożeń dla przyszłości demokracji
i gatunku ludzkiego istnieje dla świata pewna nadzieja, gdyż Alice
Sutton djiłą Jerry'emu szansę.

Możliwe nawet, że go wysłucha.

Godzinę później Alice nadal słuchała, lecz ani trochę nie przybli-

żyło jej to do zrozumienia teorii Jerry'ego. Siedzieli w małym gabine-
cie przy szeroko otwartych drzwiach - aby Jill, sekretarka Alice, mo-
gła odgrywać rolę przyzwoitki. Jill obserwowała Jerry'ego bacznym
wzrokiem. Gdyby choć kiwnął palcem nie tak jak trzeba, natych-
miast wezwałaby ochronę i najpierw kazała strzelać, a dopiero po-
tem zadawać mu pytania.

Jerry oczywiście tego nie zauważył, ale gabinet Alice przypominał

jego własne mieszkanie. Chociaż tutaj nie zagradzały drogi szafy
z kartotekami, a na ścianach nie wisiały wycinki z gazet, wszędzie le-
żało pełno papierów i tekturowych teczek. Rozgardiaszem tym nie
rządziły żadne reguły, a pliki dokumentów rozrzucano bezładnie.
Chaos ten świadczył jednak o tym, że Alice całkowicie poświęca się
swej pracy. Oczywiście, nie posunęła się tak daleko w swej obsesji,
jak Jerry, lecz każdy, kto wszedł do środka, musiał zauważyć, iż jest
w tym coś niezdrowego.

Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, Jerry i Alice wca-

le nie tak bardzo różnili się od siebie. Bynajmniej. Znajdowali się tyl-
ko na różnych biegunach porządku społecznego. Alice nadal potrafi-
ła skutecznie funkcjonować w realnym świecie, pomimo że otoczenie
uważało ją za księżniczkę z krainy lodu. Jerry natomiast był ledwie
o kilka kroków od wylądowania na długi pobyt w domu bez klamek.

Gdzieś w głębi swego jestestwa zdawał sobie sprawę z łączących

ich więzów i być może właśnie dlatego tak bardzo się w niej zako-
chał. Alice zaś w najmniejszym stopniu nie uświadamiała sobie,
że
w czymkolwiek może przypominać tego postrzeleńca. Nie wiedziała
nawet, dlaczego pozostawia mu w ogóle jakieś złudzenia - bo właśnie
tak należało sklasyfikować jej postępowanie.

35

background image

Jeny wyjaśniał sens swojego nocnego odkrycia, ale ona nie poj-

mowała logiki rozmówcy.

- Nie widzę tu żadnego związku.

Serce Jerry'ego zaczęło bić szybciej. Taka reakcja na niezbity do-

wód istnienia groźnego spisku świadczyła o jej niewinności. Kochał ją
za to jeszcze bardziej. Niemniej jednak sprawa wyglądała poważnie.
Alice musi otworzyć oczy na niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą
rzeczywistość.

- Zrozumże. Sześć wielkich trzęsień ziemi w ciągu trzech lat. I za

każdym razem na orbicie okołoziemskiej przebywał prom kosmiczny.

Teraz Alice pojęła, na czym polega odkrycie Jerry'ego. Starała się

traktować go poważnie, lecz nie ustrzegła się nutki powątpiewania
w głosie:

- Promy testują jakąś supertajną broń sejsmiczną?

Blisko, ale to jeszcze nie to. Trzeba jej rzecz wyjaśnić precyzyjniej.

- Nie testują, tylko stosują. Czasy bomb atomowych minęły. Oto

broń przyszłości. - Przerwał, zauważywszy na półce obok biurka fo-
tografię oprawioną w ramkę, i podziwia! dwudziestoletnią Alice do-
siadającą konia przeskakującego przez przeszkodę podczas jakichś
wyścigów. Nagłe odwrócenie uwagi Jerry'ego od tematu zakłóciło tok
rozmowy, lecz umożliwiło Alice wymianę spojrzenia z trwającą na
posterunku Jill. Obie słyszały już wiele wstrząsających opowieści, lecz
tym razem Jerry przekroczył granice zwyczajnej paranoi i wzniósł się
na wyższy poziom. Nie był zwykłym czubkiem, lecz raczej artystą
i wizjonerem. Kimś, kto dostrzega niezwykłe rzeczy tam, gdzie inni
nie widzą nic.

Mógł sobie być jakimś prorokiem, ale Alice czuła się nieswojo,

gdy wpatrywał się tak w jej fotografię. Spróbowała więc z powrotem
wciągnąć go w rozmowę, którą rozpoczął. Jedna rzecz to rozprawiać
o groźnych intrygach, a całkiem inna, niedopuszczalna, to pozwalać
na wtrącanie się w swoje życie osobiste.

-

Jerry, nadal nie wiem, co to ma wspólnego z prezydentem.

Jednakże gdy myśli Jerry'ego raz zmieniły tor, pruły nim jak nie-
okiełznana lokomotywa i zmierzały wprost ku terenom zakazanym.

-Nadal jeździsz konno?
-Nie, nie jeżdżę już od paru lat.
-To dlaczego zatrzymałaś tę fotografię? Żałujesz, że zrezygno-
wałaś?
-Cóż... - Zanim powiedziała za dużo, ugryzła się w język. Co ta-

36

background image

kiego jest w tym człowieku, że ona pozwala sobie przy nim na rozluź-
nienie? Nie wiedziała, że potrafi tak się dać zasugerować. Normalnie,
gdyby Jerry zadał podobne pytanie, spotkałby się z kamiennym mil-
czeniem i wizyta zostałaby zakończona.

Musiała z powrotem zapanować nad rozmową.

- Jerry, wracajmy do naszych ważnych spraw. Co one mają wspól-

nego z prezydentem? ^s

Jerry starał się skoncentrować na najistotniejszych kwestiach, ale

sprawiał wrażenie rozkojarzonego. Alice obserwowała, jak zmusza
do powrotu na odpowiedni tor swe nadaktywne myśli, które na chwi-
lę zdominowała jej osoba. Naprawdę kosztowało go to wiele wysiłku.

Nagle sięgnął do kieszeni, wyjął dużą mapę sejsmiczną, rozłożył ją

na biurku i rozpoczął pośpieszny wykład na temat swej najnowszej
teorii:

-Prezydent jest w Europie. Jutro będzie w Turcji. - Jerry wskazał
rozległe terytorium obok Stambułu. - Akurat na linii trzęsień.
Wczo-
raj został wystrzelony prom kosmiczny.
-I co? - Alice wciąż nie rozumiała.
-Obciął fundusze dla NASA, dojnej krowy przemysłu kosmicz-
nego. W grę wchodzą miliardy dolarów. Wystarczający motyw?

Być może motyw mógłby być wystarczający, metoda jednak nadal

wydawała się szalona.

- A więc NASA chce zamordować prezydenta Stanów Zjedno-

czonych, wykorzystując trzęsienie ziemi?

Jerry skinął głową. Z wyrazu jego twarzy wynikało, że nie pojmu-

je absurdalności tej teorii. Alice przypuszczała, że żartuje. Ale nic
z tych rzeczy. Był całkiem poważny. Wyglądał jak człowiek opowiada-
jący o czymś tak oczywistym jak to, że jutro rano słońce wzejdzie na
wschodzie.

- Tak, trzęsienie ziemi. Na coś takiego żaden agent Secret Servi-

ce nigdy nie wpadnie.

Alice nie wiedziała, co odpowiedzieć. Kłopotu oszczędziła jej Jill,

wołając zza swego biurka:

- Alice, pan Wilson prosi cię z powrotem na konferencję!
Frustracja Alice zbliżała się do punktu, w którym mogło dojść do

wybuchu.

- Słyszałeś? Pewnie chce mnie wyrzucić z pracy.

Ukochana kobieta wpadła w tarapaty, więc Jerry'ego zachwyciła

perspektywa, że mógłby ją z nich wyciągnąć. Nie przyjmując do wia-

37

background image

domości, że to on jest główną przyczyną problemu, poufnie zapropo-
nował pomoc:

-Mam z nim porozmawiać i wszystko wyjaśnić?
-Nie! - wybuchnęła Alice. Chciała zachować cierpliwośić, lecz
Jerry posunął się trochę za daleko. - Masz iść do domu czy gdzie ci
się
tylko podoba! I następnym razem musisz się wcześniej umawiać
na
spotkanie! Nie możesz tu wchodzić, kiedy ci się zachce.

Jerry nie rozumiał, o co chodzi. Właściwie nawet czuł się urażony.

-Dlaczego?
-Dlaczego?! Bo ja tu pracuję! Mam szefa! Zobaczysz, że kiedyś
narobisz mi kłopotu!

Po raz pierwszy, odkąd go poznała, zauważyła na jego twarzy

szczerą troskę. Nagle umilkł i zrozumiał, że być może zrobił coś złego.

- Przepraszam.

Kiedy nie snuł złowieszczych teorii spiskowych, stawał się zupełnie

innym człowiekiem.

Wpatrzonej weń Alice zrobiło się głupio, że się uniosła.

- W porządku. Ale pomyśl tylko rozsądnie... Choćby pomimo to,

że gdybym ja pomyślała rozsądnie, ciebie by tutaj nie było.

I wówczas po raz pierwszy się uśmiechnęła. Jerry jeszcze nigdy

w życiu nie widział czegoś tak wspaniałego. Uśmiech Alice był nie
tylko olśniewający. Było w nim coś więcej. Był inspirujący. Jerry prze-
stał odczuwać wyrzuty sumienia. Znów powrócił do życia.

-W porządku. Umowa stoi. A więc ostrzeżesz go?
-Kogo?
-Prezydenta.

Uśmiech spełzł jej z ust. Równie dobrze można było gadać do ob-

razu. Jerry to beznadziejny przypadek. Postanowiła spławić go z ga-
binetu pod jakimkolwiek pretekstem.

- Niczego nie mogę obiecać.

Być może Jerry miał nie po kolei w głowie, lecz posiadał dość

zdrowego rozsądku, aby wiedzieć, kiedy go wypraszają.

-Myślisz, że jestem szurnięty?
-Nie. Myślę, że jesteś inny.

I wtedy, jak to często czynią ludzie szaleni, Jerry zaczął odsłaniać

ciemne strony rzeczywistości:

- Być „normalnym", żyć w „realnym świecie", pić coca-colę i za-

jadać kurczaki z Kentucky Fried Chicken to się dopiero nazywa spi-
skować przeciwko samemu sobie.

background image

38

background image

Alice siedziała wyprostowana i słuchała. W pewnym sensie Jerry

miał rację.

- Alice, ja nie mogę sam siebie okłamywać. Im głębiej poznaję

prawdę, tym bardziej szalony wydąjfjię takim jak ty. Czy nie rozu-
miesz, że oni na to właśnie liczą?

Znów ta paranoja. Zaprzepaścił szansę przekonania Alice, by

przeszła na jego stronę, i nawet o tym nie wie. Martwiąc się więk-
szość czasu tym, jak mogą skrzywdzić go inni, sam sobie wbija nóż
w plecy. Wedle jej przekonania, to on jest dla siebie najgorszym wro-
giem.

Nie mając pojęcia o swojej porażce, jeszcze raz spróbował wkraść

się w łaski Alice.

-Może kiedyś wyskoczymy gdzieś razem?
-Nie - odparła Alice bez wahania.

I wtedy znów zmienił mu się nastrój. Skinął głową, przyjmując jej

odmowę, i zakłopotany odwrócił wzrok. W jednej chwili z podejrzli-
wego, niezrównoważonego Jerry'ego Fletchera zamienił się w chłop-
ca, który coś przeskrobal. Wiedziała, że gdyby nie był kandydatem
do czubków, jej odpowiedź brzmiałaby całkiem inaczej.

Jednakże nie załamała go ta porażka. Złożył mapę sejsmiczną Eu-

ropy i ruszył do drzwi, ale tuż przed wyjściem odwrócił się i zadał
ostatnie pytanie:

-Jak się nazywał twój koń?
-Tancerz Johnny. - Alice to pytanie wydało się dość dziwne i po-
prosiła Jerry'ego o wyjaśnienie: - Tyle razy byłeś już w moim
gabine-
cie i nigdy dotąd nie pytałeś mnie o to zdjęcie. Dlaczego?

Odpowiedź była prosta.

- Czekałem, aż lepiej się poznamy. Hm, Tancerz Johnny. Pasuje

do konia wyścigowego.

I odszedł. Patrzyła za nim i czuła coś, do czego zupełnie nie przy-

wykła.

Alice Sutton była zmieszana.

background image

Rozdział 3

jfrzez cały dzień Jerry'ego coś gnębiło. Opuściwszy gmach Departa-
mentu Sprawiedliwości, skierował się na północ i przejechał na
Broadway. Ruch uliczny odbywał się normalnie, jak co dzień, i nie
przeszkadzał temu fakt, że obok stoiska Flipa Tannera woda szalała
niby w dzikiej Missisipi.

Jeżeli od nocy sytuacja jakoś się zmieniła, to na gorsze. Jerry za-

parkował przy ogromnej ciężarówce, z której wyładowywano żyw-
ność zamówioną przez restaurację. Taksówka pozostawała niewi-
doczna dla policji, więc Jerry pośpieszył zobaczyć, co dokładnie się
dzieje.

Skrzyżowanie ulicy Czterdziestej z Siódmą Aleją było całkowicie

nieprzejezdne, a na chodnikach stały worki z piaskiem. Policja drogo-
wa kierowała pojazdy na okrężną drogę. W tym samym czasie zwy-
czajni policjanci nie dopuszczali, aby kierowcy pozabijali funkcjona-
riuszy zmuszających ich do objazdu. Fakt, że aleja znalazła się pod
ogromnym zbiornikiem wodnym, który można by uznać za najnow-
sze Wielkie Jezioro stanu Nowy Jork, najwyraźniej nikogo nie znie-
chęcał. Wyły klaksony, obrzucano się niewybrednymi epitetami,
wszędzie było widać zaciśnięte pięści. Jeden z kierowców trafił do
aresztu za naubliżanie rozdrażnionym policjantom. Dzięki zamiesza-
niu Jerry mógł chodzić spokojnie - nie sposób, aby ktoś go tutaj wy-
śledził. Jeszcze jeden facet przyglądający się wewnętrznemu morzu
Manhattanu stanowił dla policji najmniejsze zmartwienie. Jerry pod-
szedł do rozlewiska i spostrzegł napędzane silnikami diesla pompy,
wysysające wodę z biegnącego pod ulicą tunelu metra. Woda sama

40

background image

w sobie nie interesowała go. Pragnął przede wszystkim poznać przy-
czyny tego nieszczęścia. Coś tu było nie tak i on ^amlerzał to wyja-
śnić. Podszedł do pracownika Departamentu Trakcji Wodnych
i Elektrycznych i najuprzejmiej, jak potrafił, zadał pytanie.

-Przepraszam bardzo, czy rury nie pękają zazwyczaj zimą?
-Panie, ja wiem tylko, że odwalam tu nadgodziny.

Najwyraźniej macierzystej instytucji tego faceta nie zależało spe-

cjalnie na kreowaniu pozytywnego wizerunku publicznego. Chociaż
przemokły Jerry'emu buty i zrobiło mu się zimno, wciąż snuł się w po-
szukiwaniu rzeczy bardziej interesujących. Aż wreszcie coś przykuło
jego uwagę. Na zagrodzonym terenie stał z pozoru niczym się nie wy-
różniający amerykański samochód.

Rzadko który człowiek w ogóle zwróciłby na ten wóz uwagę. Ale

Jerry na wszystkim dobrze się znał. Brodząc w wodzie, podszedł bli-
żej pojazdu. Tak jak się spodziewał, ujrzał rejestrację rządową. Do-
szedł wówczas do wniosku, że być może zalanie ulicy wiąże się
z czymś o wiele poważniejszym niż awaria rury. Gdy ze zmarszczo-
nym czołem próbował zrozumieć, co jest grane, z tunelu metra wyszło
po schodach dwóch mężczyzn w garniturach i wsiadło do samocho-
du. Są z jakiejś agencji rządowej, pomyślał Jerry. Nie ma żadnych
wątpliwości. To było tak oczywiste, jakby na ich plecach umieszczo-
no duże napisy.

Robiło się coraz ciekawiej, więc szybko pobiegł do taksówki, aby

pojechać za namierzonym wozem. Kimkolwiek byli ci ludzie i czym-
kolwiek się zajmowali, Jerry Fletcher wpadł na ich trop.

Po czterdziestu pięciu minutach jazdy Jerry ziiów znalazł się na

południu miasta. Obserwował sedana, który stanął przed gmachem
rządowym, i dwóch mężczyzn w garniturach. Wysiedli z wozu. Za-
parkował taksówkę, blokując przejazd na parkingu, i ruszył za nimi.

W holu na parterze zobaczył, że wsiadają do windy i naciskają

guzik gdzieś pomiędzy czternastym a dwudziestym czwartym pię-
trem. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, spojrzał na tablicę informacyj-
ną. Piętra od osiemnastego do dwudziestego drugiego zajmowała
Centralna Agencja Wywiadowcza - CIA. Nie miał na razie żadnych
dowodów, ale najwyraźniej jego podejrzenia potwierdziły się.

Tajniacy. Od razu wiedziałem, pomyślał.
Z jakichś skomplikowanych przyczyn, których nie był w stanie

wyświetlić nawet Jerry, CIA była zaangażowana \v sprawę, pęknięcia

41

background image

rury przy Times Sąuare. Próbował to rozgryźć, lecz nic do siebie nie
pasowało. Oficjalnie CIA ogranicza się przecież do działań za grani-
cą. Być może więc sprawa ta ma coś wspólnego z końcem zimnej woj-
ny i brakiem tradycyjnego wroga, jakim był Związek Sowiecki? Jed-
nakże osobie takiej jak Jerry ewentualność zaangażowania CIA
w sprawę awarii wodnej wydawała się mocno naciągana. Z drugiej
jednak strony, nigdy nic nie wiadomo.

Świadom jednak, że do siedziby CIA nie wedrze się tak, jak do

biura Alice, wyszedł z gmachu i wrócił do taksówki. Cała ta kwestia
wymagała głębszego namysłu.

Jednej rzeczy jednak nie wiedział - jego wizyta, jakkolwiek bar-

dzo krótka, została zarejestrowana przez kamery ukryte w holu
nad
sufitem.

Tropiciel został wytropiony.

Tego samego dnia o późniejszej porze Jerry zjadł lunch w jednym

z nielicznych barów, obsługiwanych przez kucharzy, którym ufał, że
go nie otrują. Nowojorscy taksówkarze upodobali sobie lokal miesz-
czący się przy Moście Brooklyńskim. Tam, pozornie z dala od zgieł-
ku Manhattanu, Jerry rozluźnił się i prowadził rozmowy, które wyda-
wały mu się całkiem normalne. W otoczeniu taksówkarzy czuł się jak
w rodzinie. Jedząc tu posiłek, stawał się członkiem większej społecz-
ności. Lokal ten stanowił azyl, był jednym z nielicznych miejsc na
świecie, w którym naprawdę mógł zaznać relaksu i poczucia bezpie-
czeństwa.

Po lunchu złożonym z chili oraz plastra pasztetu, zostawił na la-

dzie należność i wyszedł na ulicę.

Nagle pojawiło się przed nim dwóch mężczyzn z CIA.
Jerry od długiego czasu trenował zachowanie w takiej sytuacji.

W pewnym sensie całe jego życie zmierzało ku tej jednej chwili. Tra-
fił w końcu na trop przestępczej operacji rządowej i teraz ścigają go.

Niestety, wszelkie przygotowania zdały się na nic, ponieważ stanął

po prostu jak wryty. Przez moment człowiek przekonany, że cały
świat spowija sieć konspiracji, nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

Agenta stojącego z lewej strony nazwał Piper, a z prawej - Clark.

Gdy trwał tak w bezruchu, chwycili go i zaczęli ciągnąć w stronę tak-
sówki.

Kiedy tylko poczuł ich ręce, zapadka w mózgu odblokowała się.

Zaczął się wyrywać i gdyby nie ich przewaga liczebna, miałby szanse

42

background image

na wygraną. Zanim jednak udało mu się wymknąć, Clark wyjął z kie-
szeni marynarki strzykawkę i wbił mu ją prosto w szyję.

Jeny poczuł falę intensywnego gorąca, rozlewającego się od szyi aż

po mózg. Zdawało mu się, że jakaś czarna kurtyna zmiata go na chod-
nik. Dwie sekundy później stracił przytomność. Agenci w milczeniu
zaciągnęli bezwładne ciało do taksówki i wrzucili je do środka.

Na ulicy było pusto i uprowadzenie Jerry'ego widział tylko jeden

człowiek. Podstarzały mężczyzna siedzący nad posiłkiem przy oknie
baru był świadkiem krótkiej szarpaniny, ale zaraz powrócił do cielę-
ciny z grzybami w potrawce. Ludzie biją się codziennie, a ten starszy
człowiek nie miał w ustach nic gotowanego niemal od tygodnia.

Z punktu widzenia świata Jerry'emu Fletcherowi nic się nie przy-

darzyło. Nikt niczego nie widział, a więc nic się nie stało.

To wszakże, że Jerry był paranoikiem, nie znaczyło jeszcze, że nikt

na niego nie nastaje.

background image

Rozdział 4

»/akiś czas później Jerry obudził się przywiązany do jadącego wózka
inwalidzkiego. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, lecz korytarz na-
leżał z pewnością do raczej niezbyt schludnej instytucji. Może do
szkoły albo do więzienia? Wózek skręcił za róg i oszołomiony Jerry
wjechał do starej, obskurnej sali szpitalnej.

Szpetota i obmierzłość tego miejsca odpychały nawet kogoś tak

niewrażliwego na wygląd otoczenia, jak Jerry. Na stertach szyb z po-
wybijanych okien zalegały sterty kurzu. Sprawne niegdyś żyrandole
zwisały ponuro z sufitu, służąc jako gniazda gołębiom, nietoperzom
i co bardziej przedsiębiorczym szczurom. Jednakże przede wszyst-
kim rzucało się w oczy zamontowane pośrodku sali niezwykłej wiel-
kości urządzenie do hydroterapii.

Kręgi medyczne od dawna znają zbawienne efekty ciepłych ką-

pieli z bąbelkami. Obecnie hydroterapię stosuje się głównie przy scho-
rzeniach ortopedycznych, jeszcze nie tak dawno jednak porządna ką-
piel uważana była za skuteczną terapię dla psychicznie chorych.
Wystarczyło pół godziny potrzymać w wodzie zbyt rozbrykanego pa-
cjenta i od razu robił się znacznie spokojniejszy. Na tej samej zasadzie
zaleca się obecnie gorące kąpiele w wannie po tygodniu nerwowej
pracy. Basen do zabiegów hydroterapeutycznych przypominał, ogól-
nie rzecz biorąc, kwadratową wannę jacuzzi wpuszczoną w podłogę
- choć bez wina i gołych panienek.

Jerry jednak jeszcze go nie zauważył. Chociaż powoli wracała mu

świadomość, widział na niewiele większą odległość niż kilka cali od
własnego nosa. Pomimo osłabionego wzroku wyczuwał, że w po-

44

background image

mieszczeniu znajdują się oprócz niego jeszcze co najmniej dwie oso-
by. Prawdopodobnie ci sami agenci CIA. Jednakże najbardziej nie-
pokoił go odgłos obficie płynącej wody. Napełniano nią chyba wan-
nę. Nie wiedział, jakie oprawcy mają wobec niego plany, lecz był
pewien, że nie zamierzają urządzić swej ofierze kąpieli w wodzie
z bąbelkami.

Mgliste sylwetki zamajaczyły mu przed oczami, a potem nagle

woda została zakręcona. Teraz słyszał tylko własny oddech i miaro-
we kapanie z niewidocznego kranu. Kap, kap, kap. Z jakichś powo-
dów brak odgłosu lecącej wody wydał mu się bardziej złowieszczy
niż hałas. Kapiąca woda przerażała go. W dzieciństwie słyszał histo-
rie o czymś, co nazywało się chińską torturą kropli wody. Nie wie-
dział dokładnie, co to takiego, a ci, co go tutaj zaciągnęli, nie wyglą-
dali na Azjatów, niemniej jednak czuł dojmujący strach. Wrzaski
i pogróżki sprawiłyby mu teraz prawdziwą rozkosz. Cisza drażniła
nerwy, zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że jest unieruchomiony.

Nagle, wyzwalając się z paraliżującego lęku, zaczął święcić odnie-

siony triumf. Nigdy nie postępował tak jak inni, więc i teraz - przekor-
nie - uważał się za zwycięzcę. Chociaż z jego punktu widzenia wcale
nie było sukcesem stanięcie obok Eda McMahona ogłaszającego
przyznanie dorocznej nagrody wydawnictwa Clearinghouse Sweep-
stakes, to i tak cieszył się niezmiernie.

Na wpół ślepy, przywiązany do wózka inwalidzkiego i prawie cał-

kowicie unieruchomiony, chełpił się sukcesem.

- Miałem rację, no nie? Miałem rację.

Wszystkie długie noce spędzone na przeglądaniu gazet i próbach

zrozumienia, jak wygląda rzeczywisty świat ukryty między wierszami
artykułów, wszystkie starannie zbierane akta na temat wysokich
urzędników, agencji i programów rządowych doprowadziły w końcu
do czegoś konkretnego. Spiski i intrygi, które próbował wyświetlić,
nie były tylko wytworem jego wyobraźni - okazały się prawdą. Po
dzisiejszym dniu nikt już nie będzie mógł temu zaprzeczyć. Przecież
gdyby były jedynie czczą fantazją, nie znalazłby się w takiej sytuacji
jak teraz. Ktoś inny mógłby uznać taki sukces za nieco wątpliwy, Jer-
ry jednak był zachwycony.

Mając potwierdzenie istnienia któregoś z wykrytych spisków,

chciał się dowiedzieć czegoś więcej. Jeśli czekają go tortury, to powi-
nien wiedzieć, z czyich rąk.

- Miałem rację. Tylko z czym?

45

background image

Spowite cieniem sylwetki zignorowały pytanie. Jak zwykle wy-

trwały, Jerry nie zamierzał łatwo rezygnować.

- Jesteście z NASA?

Nie otrzymał upragnionej odpowiedzi. W zamian za to jedna

z postaci chwyciła go od tyłu za głowę. Próbował się szamotać, lecz
miał niewiele możliwości, gdyż ściskał go stojący za wózkiem osiłek.
W zasięg wzroku Jerry'ego weszła teraz druga postać, podniosła mu
do góry powieki i przykleiła taśmą do czoła.

Nagle całe to wydarzenie wydało mu się dziwnie znajome i zrozu-

miał, że nie zostanie tu potraktowany zbyt życzliwie.

- Myliłem się! Pomyliłem się!

O dziwo, sposób ten zadziałał. Gdy tylko przyznał się do błędu,

obydwie postacie wyszły z sali. Jerry został sam i daremnie próbował
się wyswobodzić. Nie mogąc poluzować krępujących go więzów, zro-
bił jedyną rzecz, która wydawała mu się rozsądna - zrezygnował
z szamotania i czekał na to, co nadejdzie.

Od strony drzwi rozległy się odgłosy kroków i nagle do sali ktoś

wszedł. Z podciągniętymi powiekami Jerry nie miał wyboru i musiał
patrzeć na człowieka przebywającego w tym samym co on obskur-
nym pomieszczeniu. Zmarszczył brwi. Mężczyzna ten wydał mu się
znajomy, Jerry jednak nie potrafił sobie przypomnieć, kto to taki.
Jak zwykle, nie potrafił zbyt długo usiedzieć w milczeniu.

-Czyja cię skądś znam?
-Tak, Jerry, znasz mnie. I to całkiem dobrze.

Jedwabisty głos należał do doktora Williama Jonasa, pięćdziesię-

ciokilkulatka o łagodnym wyglądzie profesjonalisty. Nie był on
mężczyzną zbyt dobrze zbudowanym, lecz w tweedowym ubraniu
prezentował się imponująco. Jerry nie wiedział, z czego to wynika-
ło - czy z fizycznego zagrożenia, czy bardziej z obaw psychicznych,
a może po prostu z wrażenia, że ma do czynienia z człowiekiem bez-
litosnym - ale łagodne zachowanie Jonasa stwarzało złowieszczą
atmosferę. Nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach Jer-
ry rzadko komu ufał. Dlatego też po naszpikowaniu środkiem uspo-
kajającym, uprowadzeniu, przywiązaniu do wózka inwalidzkiego
i podklejeniu powiek nie dałby się zwieść temu człowiekowi. Nawet
gdyby ten sukinsyn ściągnął nagle gumową maskę i ukazałaby się
pomarszczona twarz Matki Teresy z Kalkuty, a z ust popłynęłyby
słowa w języku hindi z albańskim akcentem, Jerry nie odczułby
ulgi.

46

background image

Obydwaj mężczyźni patrzyli na siebie bez mrugnięcia okiem. Jer-

ry nie miał wyboru, Jonas natomiast udowadniał sobie, że potrafi za-
chować zimną krew. Najwyraźniej był człowiekiem opanowanym
i Jerry musiał przyznać, że pod tym względem antypatyczny doktor
ma nad nim przewagę. Wolałby, żeby Jonas szalał ze złości, ubliżał
mu i wykrzykiwał wszelkiego rodzaju pogróżki. Wtedy przynajmniej
wiedziałby, na czym stoi. Jonas jednak preferował inny styl i Jerry
otrzymał zawoalowane, lecz dosadne ostrzeżenie:

- Czy byłeś kiedyś w miejscu, gdzie nie ma już żadnej nadziei i po-

została tylko cierpliwość unosząca się wszędzie niczym mgła?

Być może Jerry miał kiepski dzień i nie był w nastroju do przejmo-

wania się abstrakcyjnymi zagrożeniami, ale najgorsze, że kompletnie
nie wiedział, o czym ten niebezpieczny klaun mówi. Jonas przeczekał
milczącą reakcję Jerry'ego.

-Ja jestem człowiekiem bardzo cierpliwym - oświadczył.
-Świetnie, cierpliwość ci się przyda. - Jerry nie chciał tańczyć tak,
jak mu zagra ten chełpliwy łajdak, ale musiał się odezwać.
Istniała
wyraźna potrzeba odpowiedzi. A co innego mógł rzec, skoro nie
wie-
dział, o co chodzi?
-Jerry, z kim jeszcze rozmawiałeś? Kto jeszcze wie to, co ty?
Znów to samo. Myśli Jerry'ego krążyły jak oszalałe w poszuki-

waniu właściwej odpowiedzi. Nie był tchórzem, ale teraz powiedział-
by prawie wszystko, żeby uwolnić się z tego wózka i przymknąć pie-
kące oczy.

- Czy mógłby pan mówić bardziej konkretnie?
Najwyraźniej nie a takie magiczne zaklęcie chodziło i wszystko

wskazywało na to, że Jonas nie ma zamiaru okazać pomocy. Z grobo-
wym spokojem Jerry obserwował, jak doktor wprawnie napełnia
przejrzystym płynem strzykawkę. Nikt nie lubi zastrzyków, a on miał
dostać już drugi tego dnia. Jęknął na myśl o tym. Nie liczył, że Jonas
będzie się z nim cackał niczym ostrożny i łagodny pediatra, z którym
miał do czynienia w dzieciństwie. W każdym razie wiedział przynaj-
mniej, czego się spodziewać - znów straci przytomność albo stanie się
coś

jeszcze

gorszego:

-Co to jest?

- Pożywka dla mózgu. Taki środek pobudzający. Według mojej

własnej receptury. A może już sobie przypomniałeś?

Jerry absolutnie niczego sobie nie przypomniał. Usłyszał tylko

w mózgu ostrzegawczy krzyk, który radził uciekać z tego wózka, za-

background image

47

background image

nim dostanie zastrzyk. Ze wszystkich sił próbował zerwać krępujące
pasy, a ponieważ były bardzo mocne, ręce zrobiły mu się niemal sine.
Nie pozostało już nic innego, jak obserwować igłę przebijającą skórę.
Jonas uśmiechnął się i wcisnął kciukiem tłoczek.
Jerry był bliski paniki.

- Co ja takiego wiem?
Wystarczyłaby najdrobniejsza sugestia, a wyznałby wszystko jak

na spowiedzi. Dość było naprowadzić go na odpowiedni temat, a wy-
śpiewałby swemu oprawcy każdą informację. Nie pominąłby niczego,
zacząłby od początku, przytoczył wszelkie szczegóły i dorzuciłby na-
wet kilka dowcipów, na wypadek gdyby ten łysy gość ze strzykawką
potrzebował rozrywki. Bez jakiejkolwiek sugestii jednak nie mógł po-
wiedzieć ani słowa.

Jonas nie należał do osób wylewnych - to była rzecz pewna. Od-

szedł od wózka i włączył rząd migających reflektorów. Z jakichś
dziwnych powodów cała ta sytuacja znów wydała się Jerry'emu zna-
joma, chociaż nie potrafił powiedzieć dlaczego. Reflektory zaczyna-
ły migać coraz szybciej, a każdy błysk ukierunkowanego światła spra-
wiał mu ból i przesuwał go coraz bliżej krawędzi szaleństwa. Chciał
zamknąć oczy, ale taśmy były mocne i, chcąc nie chcąc, musiał oglą-
dać widowisko. Jonas uśmiechnął się niczym maniak-bileter teatral-
ny i Jerry przestraszył się, że oprawca zażąda od niego biletu. Trochę
zwariowana obawa, ale narkotyk zaczynał działać i Fletcher odbierał
rzeczywistość w sposób, oględnie mówiąc, niezbyt precyzyjny. Nagle
wydało mu się, że doktor zaczyna tańczyć. Nie pasowało to do tego
człowieka, ale według Jerry'ego, Jonas podskakiwał na każdy błysk
reflektora.

Doktor rzeczywiście nie należał do ludzi tańczących w pracy. Nie

tańczył nawet w czasach, gdy królował poliester, a on miał na głowie
gęstą szopę włosów. Był człowiekiem poważnym, a swoje emocje wy-
rażał raczej w działaniach zbliżonych do praktyk sadystycznych. Jer-
ry mylił się całkowicie, sądząc, że jego ciemiężyciel krzesze hołubce.
Prawda wyglądała tak, że Jonas przysunął do niego twarz bynajmniej
nie w celu zaproszenia do tańca.

- Kto jeszcze wie o tym, co my wiemy?

Jerry z opadniętą szczęką siedział na wózku i nie mógł nic powie-

dzieć. Zaprzestał już prób walki z działaniem narkotykowego kok-
tajlu i zapadł w trans.

Świat zawirował mu przed oczami i Jerry znalazł się w próżni.

48

background image

Wtedy Jonas podniósł dźwignię hamulca i wózek wjechał do ba-

senu hydroterapeutycznego wypełnionego lodowatą wodą. Okazało
się, że sytuacja może wyglądać jeszcze gorzej.

Jonas stał na płyciźnie i podtrzymywał swej ofierze głowę tuż nad

powierzchnią wody. Nagle pochylił się prawie do samej twarzy Jerry'ego
i szybkim ruchem przytopił go. Gdy taksówkarz znów mógł złapać po-
wietrze, zamajaczyła mu przed oczami zniekształcona twarz doktora.
Widok był straszny, głos natomiast, o dziwo, okazał się pocieszający.

- Kto jeszcze wie to, co my wiemy?
Jerry nie mógł odpowiedzieć. Pomijając fakt, że nie znał odpo-

wiedzi, nie był w stanie wykrztusić czegokolwiek. Jonas milczał nie-
zadowolony. Wyglądał tak, jakby pacjent sprawił mu przykrość. Po
chwili ogromna dłoń przesłoniła Jerry'emu pole widzenia i wepchnę-
ła go pod wodę.

Nie mógł oddychać. Nie mógł podjąć walki. Był całkowicie ubez-

własnowolniony. Jedyne, co zdołał przedsięwziąć, to usiłowanie ignoro-
wania ogarniającej go paniki i straszliwego bólu w płucach. Okazało
się, że to dość trudne zadanie. Jednakże chociaż tonął i patrzył śmier-
ci w oczy, nadal potrafił rozumować. Co tu się, do diabła, dzieje? Prze-
cież Jerry Fletcher to tylko zwykły nowojorski taksówkarz. Co oni za-
mierzają z niego wydobyć? Chcą, żeby się przyznał, że czasami nie
włącza taksometru i dorabia sobie na boku? A może torturują go, że-
by pokazał im, jak najłatwiej przejechać przez Manhattan na skróty?

Owszem, to prawda, że ma niezwykłe hobby i zgromadził zapew-

ne największy - wyjąwszy CIA i „National Enąuirer" - zbiór mate-
riałów na temat spisków. Ale dlaczego tajniacy od razu chcą go wy-
kończyć? Przecież chętnie porozmawiałby z każdym o wszystkim, co
tylko wiedział. Przecież wystarczyłoby, aby Jonas podał, która teoria
go interesuje, a Jerry z radością opowiedziałby mu przy piwie wszyst-
ko, co na jej temat wie.

Gdy ręka puściła jego głowę, wynurzył się i próbował wciągnąć

jak najwięcej powietrza w płuca. Cóż, dobrze, że przynajmniej nie
chcą go utopić - a w każdym razie nie od razu. Tortury to rzecz
okropna, lecz na szczęście nie tak nieodwracalna, jak śmierć. Kiedy
Jerry przestał się krztusić, Jonas podjął przesłuchanie:

- Kto jeszcze wie to, co my?
Jerry próbował udzielić odpowiedzi. Dopóki nie był pod wodą,

mógł to zrobić. Poruszył ustami, jednakże nie słuchały poleceń płyną-
cych z mózgu i nie wydobył się z nich żaden dźwięk.

49

background image

Bez jakichkolwiek oznak emocji Jonas znowu wcisnął głowę Jer-

ry'ego pod lodowatą wodę.

Trzecie podtopienie okazało się o wiele gorsze od dwóch poprzed-

nich. Jerry'emu wydawało się, że zaraz eksplodują mu płuca. Nie
zgromadził żadnego zapasu powietrza, więc już na samym początku
wciągnął w siebie ponad trzy litry wody i zaczął się topić. Jonas z za-
interesowaniem obserwował krzyczącego pod wodą Jerry'ego. Rzad-
ko kiedy słyszy się takie odgłosy i dlatego naprawdę bawił się wybor-
nie. Sytuacja Jerry'ego natomiast wyglądała poważnie - jego ciało
zaczęło się miotać w nie kontrolowany sposób. Dzięki silnym mięś-
niom i ogromnej woli przeżycia zdołał wyrwać rękę spod grubego pa-
sa, przytrzymującego nadgarstek przy wózku.

Rozbawiony doktor nie zauważył, że pacjent ma wolną rękę. Nie

chciał przedwcześnie pozbawiać się rozrywki, toteż aby ofiara nie
zmarła, wyciągnął ją na powierzchnię. Z głową ledwie kilka cali nad
lustrem wody Jerry kasłał i konwulsyjnie łapał powietrze, aż w końcu
udało mu się wydobyć głos.

- Po... powiem wszystko.

Właśnie to Jonas chciał usłyszeć. Wyciągnął Jerry'ego ze zbiorni-

ka i szepnął mu do ucha:

- Sam Pan Bóg cię wysłucha.

Być może Jonas miał pod pewnymi względami skrzywioną psychi-

kę, ale na pewno nie groziła mu zaniżona ocena własnego ja.

Dziwne - być może wynikało to z działania narkotyków albo ze

zbytniego przybliżenia się do śmierci - ale Jerry miał wrażenie, że ca-
łe pole widzenia zdominował nos Jonasa. Jak można się domyślić,
nie był zbyt pozytywnie usposobiony wobec swego gnębiciela i nie
podobało mu się, że tamten pcha mu swój wielki kinol prosto w oczy.
Na pewne rzeczy człowiek może się ostatecznie zgodzić, w obliczu
innych musi jednak podjąć jakieś działania.

Uwolnioną lewą ręką Jerry chwycił Jonasa za koszulę i przycią-

gnął jeszcze bliżej. Nie miał do wyboru zbyt wielu sposobów podję-
cia walki i właściwie pozostawał mu tylko jeden cel ataku.

Ze wszystkich sił ugryzł więc Jonasa w nos.
Oglądał już tak desperacki postępek w jakimś filmie, rzeczywi-

stość jednak okazała się nieskończenie efektowniej sza i bardziej
okrutna. Chociaż nos zaczął krwawić, Jerry nie zwalniał uścisku.
Gryzł co sił w szczękach. Gdy przegryzł tętnicę, na wszystkie strony
zaczęła tryskać krew.

50

background image

Wyjący Jonas próbował wyrwać się z żelaznego szczękościsku.

Jerry jednak nie popuszczał. Dla niego była to sprawa życia

i śmierci. Kiedy w końcu doktorowi udało się wyrwać, Jerry odjechał
na wózku do tyłu, Jonas natomiast zaplątał się we własne nogi i runął
na plecy. Twarde lądowanie pozbawiło go resztek sił i leżał na podło-
dze, próbując złapać dech. Jerry wypluł czubek nosa i spojrzał na
swego niedawnego ciemiężyciela. Teraz karta się odwróciła - mimo
wszystko istnieje na tym świecie jakaś sprawiedliwość. Jonas czuł za-
pewne to samo, co jego ofiara przed kilkoma minutami. Jerry nie
miał jednak zamiaru spocząć na laurach, bo wiedział, że musi się wy-
rwać z tego piekła, czymkolwiek ono jest.

Zostawiwszy Jonasa ledwie zipiącego na podłodze, ruszył wóz-

kiem do drzwi i wyjechał na korytarz. Nawet w bardziej sprzyjają-
cych okolicznościach ucieczka stanowiłaby dlań poważne wyzwanie.
A teraz był przytwierdzony do wózka inwalidzkiego i tylko częściowo
mógł się posługiwać jedną ręką. Mimo to wszakże próbował dostać
się do schodów. Mieszanka narkotykowa Jonasa rozmiękczała mu
umysł i odnosił wrażenie, że ściany wyginają się na wszystkie strony,
jakby były z gumy. Próbując nie zwracać uwagi na niestabilną archi-
tekturę, rwał do przodu.

Nie mógł jednak zajechać zbyt daleko. Stanęła mu na drodze ścia-

na i nie zdołał uniknąć kontaktu z nią. Usiłując myśleć trzeźwo, jak
najszybciej, a zarazem jak nąjostrożniej pojechał do wyjścia. Jeszcze
kilka razy odbił się rykoszetem od ściany, ale dojechał w końcu do
schodów, które - jak miał nadzieję - poprowadzą go do wyjścia.
W chwili gdy do nich dotarł, usłyszał narastający odgłos czyichś kro-
ków. Ta droga okazała się bezużyteczna. Kroki stanowiły sygnał do
odwrotu.

Ludzie z pistoletami są gorsi od ścian. Odjechał więc w przeciw-

nym kierunku, z powrotem ku wrogim ścianom korytarza. Wiedział,
że bez względu na to, kto biegnie po schodach, nie został wysłany,
aby nieść mu pomoc. Zanim jednak ujechał trzy metry, musiał się na-
gle zatrzymać.

Z gabinetu hydroterapeutycznego wytoczył się Jonas z zakrwa-

wioną chusteczką przy nosie. Zamiar mógł mieć tylko jeden - mor-
derstwo.

Jerry musiał dokonać błyskawicznego wyboru. Mógł stawić czoło

nieznanemu przeciwnikowi biegnącemu po schodach albo podjąć
zmagania z człowiekiem, któremu zjadł nos na drugie śniadanie. Do-

51

background image

szedł do wniosku, że ten, kto biegnie z dołu, przynajmniej nie chowa
wobec niego żadnej osobistej urazy, uznał go więc za łatwiejszego
przeciwnika.

Spuszczając się tyłem po schodach, ujrzał jednego z tajniaków,

którzy uprowadzili go sprzed baru. Gdy Jerry'emu pozostała do
po-
konania jeszcze połowa długości schodów, tamten stanął na półpię-
trze. Jerry spojrzał na niego i uznał, że w tym wypadku to on chowa
osobistą urazę. Puściwszy poręcz, jechał po schodach i - w cudowny
sposób - poskakującemu na stopniach wózkowi udawało się zacho-
wać równowagę.

Na widok toczącego się w dół obiektu, tajniak wytrzeszczył oczy.

Wózek uderzył w niego całą siłą rozpędu i popchnął go na okno;
mężczyzna wypadł i, machając rękami, poszybował w kierunku
chodnika znajdującego się kilka pięter niżej.

Tymczasem Jerry pocił się w zmaganiach z grawitacją, która

w coraz większym stopniu obejmowała panowanie nad zjeżdżają-
cym wózkiem. Dojechawszy do trzeciego piętra, Jerry zaczął się
zastanawiać nad sposobem powstrzymania swego rydwanu. Nie
mógł zwyczajnie nacisnąć na hamulec z tej prostej przyczyny, że jed-
ną rękę miał jeszcze skrępowaną, a drugą osłabioną zmaganiami
z pasem.

Od chwili gdy odgryzł Jonasowi nos, szczęście mu sprzyjało. Kwe-

stia zahamowania sama uległa rozwiązaniu, kiedy drugi z tajniaków,
których poznał przed barem, wszedł mu w drogę na pierwszym pię-
trze. Zderzenie było potężne i po klatce schodowej rozniósł się od-
głos łamania. Pękały kości? Szkielet wózka inwalidzkiego? A może
czyjaś czaszka? Żaden z mężczyzn nie miał czasu na identyfikację na-
tury tego dźwięku.

Obydwaj bowiem pospołu z wózkiem toczyli się schodami w dół.

Zsunięcie na każdy kolejny stopień wiązało się z ogromnym bólem.
Zjazd ten nie należał do najprzyjemniejszych; pod koniec przeciwnik
Jerry'ego miał złamany kark, a wózek inwalidzki rozleciał się w ka-
wałki.

Zważywszy wszelkie okoliczności, Jerry wyszedł na tym wszyst-

kim całkiem nieźle. Pomimo sprawiającej ból rurki w prawym boku,
pozostał przy życiu. Usunąwszy z ciała obcy przedmiot, strząsnął
resztki wózka i, nie tracąc dłużej czasu, wybiegł z klatki schodowej.
Znalazł się pod zadaszonym przejściem łączącym dwa skrzydła
opuszczonego szpitala.

52

background image

Biegnąc do drugiego wyjścia, Jerry zauważył w drugim budynku

jakichś ludzi. Możliwe, że mimo wszystko szpital nie był tak zupełnie
bezludny.

Wszedł do drugiego skrzydła i znalazł się w tętniącej życiem kuch-

ni przy czynnym szpitalu. Nie widział w tym wszystkim sensu. Nie
zamierzał jednak teraz rozpatrywać wątpliwości i rozmyślać, o co tu
może chodzić. Musiał się stąd wydostać, więc przemknął przez kuch-
nię tak szybko, iż obsługa prawie wcale go nie zauważyła. Z kuchni
wyszedł na platformę magazynu, spod której właśnie odjeżdżała cię-
żarówka z towarem.

Wszystkimi pozostałymi resztkami energii rzucił się na skrzynię

samochodu i miękko wylądował pomiędzy workami z ziemniakami
oraz torbami pełnych serwetek, a potem zamknął za sobą drzwi.

Nie była to zbyt wygodna podróż, ale cieszył się, że udało mu się

wyrwać ze szponów tajemniczego Jonasa. Ciężarówka jechała
w umiarkowanym tempie, a potem jeszcze zwolniła, prawdopodobnie
gdy wjechali na most. Właśnie kiedy Jerry próbował uspokoić od-
dech, kierowca dodał gazu i trochę zbyt szybko wszedł w zakręt. Jer-
ry wpadł na paczki z wieprzowiną, zasuwa puściła i jedno skrzydło
tylnych drzwi stanęło otworem. Kilka przecznic dalej kierowca znów
ze zbytnią prędkością wjechał w zakręt i wtedy siła odśrodkowa wy-
rzuciła Jerry'ego z ciężarówki prosto pod koła nadjeżdżających sa-
mochodów.

Pisk hamulców zabrzmiał w jego uszach niczym najpiękniejsza

muzyka. Jerry upadł na jezdnię i musiały go omijać liczne taksówki.
Był poturbowany, ale szczęśliwy. W otoczeniu żółtego morza taksó-
wek czuł się jak pośród kawalerii, która przybyła mu z odsieczą. Po-
krwawiony i posiniaczony, machał ręką do swoich braci taksówka-
rzy i wołał z radością:

- Jestem jednym z was! Jestem jednym z was!

Kierowcy nie byli zachwyceni tym widokiem. Widzieli tylko jesz-

cze jednego postrzeleńca blokującego przejazd. Jerry natomiast z za-
chwytem słuchał chóru inwektyw w zadziwiającej wprost liczbie języ-
ków.

Nie zrażony niczym rozpoczął długą drogę do domu.

background image

Rozdział 5

±od koniec długiego dnia Alice Sutton wyszła z gabinetu i ruszyła
w stronę wind. O krok za nią podążał młody prawnik z tego samego
wydziału, niejaki John Kirkpatrick. Był on człowiekiem dość miłym
i Alice nie miała mu nic szczególnego do zarzucenia. John uznał, że
odniósł sukces, kiedy skinęła głową w odpowiedzi na jego „cześć" -
bo przynajmniej go nie zignorowała.

Nabrał więc pewności siebie i zdecydował się iść za ciosem.
-Jakie masz plany na dzisiejszy wieczór?
Alice podsunęła mu pod nos aktówkę.
-Będę pracować.
Trudno to było nazwać kokieterią, John jednak poczuł ciepło roz-

lewające się po całym ciele. Alice odpowiedziała mu lakonicznym
zwrotem, lecz przynajmniej nie było to jednoznaczne spławienie.

-Eee... a jutro wieczorem?
-Też będę pracować.

Ta sama formułka. Być może Alice nie należy do osób zbyt roz-

mownych.

- A pojutrze?

Alice uśmiechnęła się i John gotów byt rzucić się za nią w ogień.

Jednakże wolałby usłyszeć coś innego.

- Posłuchaj, miły z ciebie facet, ale na razie ja naprawdę z nikim

nie umawiam się na randki.

Jeden uśmiech na tych cudownych ustach znaczył tyle co pół tuzi-

na, a może nawet cały tuzin słów. John nabrał otuchy.

- Alice, nie bardzo umiem się z tym pogodzić, kiedy słyszę „nie".

54

background image

Nie zatrzymując się, weszła do windy i nacisnęła guzik parteru.
- No to kiepska sprawa, bo ja nie potrafię powiedzieć „tak".
Drzwi się zamknęły i Alice zniknęła, a razem z nią romantyczne

ambicje najnowszej ofiary lodowej księżniczki.

Gdy na dole drzwi windy otworzyły się, Alice wyszła na scenę swe-

go najgorszego w życiu koszmaru. Nie widziała człowieka, ale słysza-
ła echo jego słów, pobrzmiewające w wykładanym marmurem holu.

- Muszę się zobaczyć z Alice Sutton!
Chciała umknąć w przeciwnym kierunku, lecz Jerry właśnie wy-

rwał się z rąk trzech krzepkich policjantów, próbujących go po-
wstrzymać. Jeden z nich nadal próbował poskromić natręta.

- Nie może pan teraz odejść, bo jest pan aresztowany.
Ale Jerry nie słuchał.
- Alice! Stało się! Właśnie próbowali mnie zabić! Jeszcze nie

wiem, na co natrafiłem, ale to na pewno wielka sprawa!

Alice mimo woli odwróciła głowę i nagle spostrzegła, że napraw-

dę coś mu się stało. Wyglądał jak przepuszczony przez wyżymaczkę.
Kusiło ją, żeby z nim porozmawiać; zastanawiała się nawet, czy nie
poprosić ochrony o odwiezienie Fletchera do szpitala, lecz zrezygno-
wała z tego zamiaru.

W końcu Jerry stracił cierpliwość do uciążliwych policjantów.

Właśnie przeżył tortury i próbę zamachu na własne życie, więc nie
mógł się przestraszyć byle strażników w mundurach. Uwolnił się z ich
rąk i jednemu z nich wyrwał rewolwer.

- Cofnąć się! - krzyknął, machając im bronią przed nosem.
Wszyscy, nawet Alice Sutton, zamarli w bezruchu. Ci policjanci,

których nie pozbawiono broni, wyciągnęli ją teraz i wycelowali w Jer-
ry'ego. Powstała sytuacja patowa. Butch Cassidy i Sundance Kid na
chwilę przed stawieniem czoła boliwijskiej armii.

-Spokojnie, Jerry, tylko spokojnie. - Alice była jedyną osobą,
która mogła zażegnać kryzys. Przyjrzała się uważniej Jerry'emu i
zro-
biła zatroskaną minę. - Masz krew na koszuli.
-Odgryzłem temu łajdakowi nos.
-Odgryzłeś komuś nos?

Było to stwierdzenie przesadne nawet w ustach człowieka tak bar-

dzo zamkniętego w swoim świecie jak Jerry. Niemniej rzeczywiście
miał krew na piersi. Coś naprawdę musiało się zdarzyć. Nie pozosta-
wało nic innego, jak dowiedzieć się o szczegółach zajścia.

55

background image

- Tak, odgryzłem mu nos! I nie wracajmy już do tego, żebym nie

musiał się powtarzać!

Strażnicy otoczyli napastnika, a on wodził za nimi lufą skradzio-

nego rewolweru.

- Powinniście łapać tego faceta bez nosa, wy tępe sukinsyny! -

próbował przeciągnąć ich na swoją stronę.

Przerwał, gdy zdał sobie sprawę, że jego stwierdzenia mogą

brzmieć dla nich dziwacznie, niedorzecznie i obraźliwie. Jedyną szan-
są była Alice.

-Ty musisz mnie wysłuchać.
-Odłóż broń, a posłucham, co masz do powiedzenia. W porząd-
ku? - Głos Alice oscylował pomiędzy spokojną władczością a
obawą,
że Jerry w końcu przekroczy ostateczną granicę.
-Jasne, jestem na twoje rozkazy. Tylko nie każ mi powtarzać te-
go, co już mówiłem. Wiesz, jak tego nienawidzę.

Jerry był chyba ranny. Nagle Alice przestała się tak bardzo mar-

twić, co on zrobił, a zaczęła troszczyć się o to, co jemu zrobiono.

- Jerry, krew ci leci.

Jerry podniósł rękę, ukazując plamę krwi wokół rany kłutej.

- Wbił mi się kawałek wózka inwalidzkiego.

Kiedy wdał się w rozmową z Alice, strażnicy ruszyli do ataku. Je-

den podbił mu rękę z pistoletem, a drugi próbował go przewrócić.
Jerry'emu udawało się zachować równowagę aż do chwili, kiedy
jeden z nich nacisnął mu kciukiem czuły punkt na szyi. Wtedy
zatrzęsło nim i upadł na ziemię. Osłabiony tym wszystkim, co
zdarzyło mu się przez cały długi dzień, próbował szukać pomocy u
Alice.

- Nie przypominam ich sobie, Alice. Nie pamiętam nawet siebie,

ale wszystko to krąży mi tuż pod powierzchnią myśli.

Gdy zakuwano go w kajdanki, zaczął płakać. Alice poleciła dy-

żurnemu wezwać karetkę pogotowia, a strażnikom kazała odejść.
Osamotniony Jerry leżał na plecach. Krwawił i łkał. Alice jeszcze ni-
gdy w życiu nie słyszała tak żałosnego dźwięku. Wbrew swej zwykłej
powściągliwości, uklękła przy Jerrym, położyła mu rękę na kontu-
zjowanym ramieniu i próbowała biedaka pocieszyć.

Jej życie miało już nigdy nie wyglądać tak jak do tej pory.

Kilka godzin później siedziała w poczekalni szpitala Roosevelta,

gdzie był ostry dyżur. Pomieszczenie wyposażono w tanie plastikowe

56

background image

krzesła, jak to w typowej śródmiejskiej klinice. Na ścianach wisiały
przygnębiające plakaty, a z sufitu padało ostre, fluorescencyjne świa-
tło. Najgorsi jednak ze wszystkiego byli ludzie - starzy, młodzi, za-
krwawieni, uśmiechnięci i zapłakani. Cały tłum.

Alice, ubrana w szykowny, surowy kostium, wyglądała niczym

istota z całkiem odmiennego świata. Właściwie nawet w dżinsach czu-
łaby się tutaj jak z innej bajki, bo miejsce to budziło uczucie wyobco-
wania i przebywanie tutaj wymagało dużego wysiłku.

Aby przetrwać jakoś kryzysowe chwile, zawsze oddawała się pra-

cy. Również i teraz czyniła to samo.

- Potrzebuję tych akt na dzisiaj! - wrzeszczała prawie do telefonu

komórkowego. - Proszę je odesłać do mojego mieszkania. Guzik
mnie obchodzi, co pan dzisiaj robi! Halo? A niech to!

Kimkolwiek był jej rozmówca, z pewnością nie zachwyciły go ma-

niery, jakimi się popisała podczas rozmowy telefonicznej. Pozostało
jej słuchać sygnału w słuchawce.

- Klapa, co? - Dwudziestoletnia prostytutka próbowała nawiązać

konwersację, podsumowując podsłuchaną rozmowę. Alice nie pofaty-
gowała się nawet, by na nią spojrzeć. Nie chciała mieć nic wspólnego
z młodą wykolejoną dziewczyną. Jednakże Crystal Wilkes była na
swój sposób wytrwała i pokazała jej swój pager. - Powinnaś kupić
sobie coś takiego, a potem dzwonić z normalnego automatu. Tele-
fon komórkowy zawsze można namierzyć.

Alice nie miała ochoty na pogaduszki, lecz czuła się w obowiązku

wyjaśnić pewną kwestię:

-Ja nie robię nic nielegalnego.
Crystal zmierzyła ją wzrokiem.
-No tak, racja - bąknęła z pogardą.

Z gabinetu przyjęć wyszedł przemęczony lekarz, który najwyraź-

niej trochę za wiele godzin spędził na dyżurze. Rozejrzał się po twa-
rzach oczekujących.

- Kto do Jerry'ego Fletchera?
Z krzesła wstała Alice.
-Ja.

Lekarz ucieszył się na widok Alice. Był to miły przerywnik w jego

ciężkiej pracy.

- Jerry zarobił ranę kłutą w brzuch, lecz żaden ważny organ nie

został naruszony. Wszystko powinno być dobrze. Przynajmniej pod
względem fizycznym.

57

background image

Uśmiechnął się i Alice wiedziała już, co się stanie za chwilę. Ma-

jący ochotę na flirt lekarz kontynuował swój wywód:

-Usilnie twierdzi, że zranił go kawałek wózka inwalidzkiego.
Uważa też, że coś zagraża jego życiu i że...
-Wiem - przerwała Alice. Nie chciała poznawać diagnozy, lecz
porozmawiać z Jerrym. - Jest trochę szalony. Kiedy będę mogła z
nim
pomówić?
-Zostanie przewieziony na oddział nadzorowany przez policję.
Może za jakieś dwadzieścia minut.

Lekarz, dotknięty oziębłością Alice, wrócił do izby przyjęć, a ona

usiadła z powrotem na niewygodnym plastikowym krześle i próbowa-
ła myśleć o wszystkim, tylko nie o tym, gdzie się znajduje. Jednakże
prostytutka Crystal nadal miała ochotę na rozmowę. Dlaczego tym
ludziom zbiera się na pogaduszki akurat w poczekalni ostrego dyżu-
ru? Czy nie mogliby się wszyscy zamknąć i pozwolić jej przebywać we
własnym świecie? Coraz głośniejszy, piskliwy głos Crystal zaczął
przyprawiać Alice o ból głowy.

- Ty to masz fart. Mój chłopak zaliczył kulkę w brzuch i teraz wci-

na przez plastikową rurkę. Ale tak to już chyba w tym życiu jest, no nie?

Alice sięgnęła po notatnik z planem dnia, wyjęła ze środka złożo-

ny na pół nowiutki studolarowy banknot i podała go Crystal.

- Proszę, to dla ciebie, tylko usiądź sobie gdzie indziej.

Crystal zawahała się, bo nie wiedziała, czy Alice czasem nie żartu-

je. Ale nie, mówiła całkiem poważnie. Prostytutka wzięła banknot
i usiadła po drugiej stronie poczekalni.

Alice odetchnęła z ulgą. Przynajmniej o pieniądze nie musiała się

martwić. Majątek po ojcu zrobił z niej kobietę bogatą. Przyjemnie
było stwierdzić, że gdy ludzie wchodzą jej w paradę lub przysparza-
ją kłopotów, z łatwością może się ich pozbyć.

Niemal każdy robił za studolarowy banknot wszystko to, o co

prosiła. Między innymi w taki sposób udawało jej się unikać w życiu
kłopotliwych związków z ludźmi.

Szła przez pozostający pod nadzorem policji oddział, na którym

trzymano rannych przestępców wymagających hospitalizacji. Gdy
oficjalnym tonem przedstawiła sprawę, policjant na warcie, prawie
na nią nie patrząc, pozwolił jej przejść.

Znalazła salę 322, weszła do środka i dostrzegła leżącego na łóżku

Jerry'ego. Pielęgniarka zabierała się właśnie do wstrzyknięcia mu cze-

58

background image

goś w żyłę. Na sali znajdował się jeszcze tylko jeden pacjent, pogrążo-
ny akurat we śnie. Alice mogła się spodziewać, że Jerry jest przywiąza-
ny do łóżka, ale widząc to na własne oczy, westchnęła zaskoczona.
Jerry podejrzliwym wzrokiem przyglądał się pielęgniarce i pomimo
osłabienia najwyraźniej nie stracił dotychczasowych nawyków.

-Co to jest?
Pielęgniarka powstrzymała się przed wbiciem igły. Wiedziała, jak

sobie radzić z kłopotliwymi pacjentami.

-Coś, co pomoże panu zasnąć.
-Nie chcę zasypiać! - zaprotestował Jerry. - Chcę, żeby mnie wy-
pisano.
Odpowiedziawszy na pytanie pacjenta, pielęgniarka nie miała

ochoty dłużej z nim dyskutować. Zrobiła zastrzyk i, minąwszy Alice,
wyszła z sali. Alice nie wiedziała, co powiedzieć, więc po prostu wy-
artykułowała fakt oczywisty:

- Zostałeś aresztowany.
Jerry był oburzony. Naprawdę wyglądał na niewinnego.
-Pod jakim zarzutem?
-Sam sobie odpowiedz na to pytanie - odparła zniecierpliwiona
jego zachowaniem. - Byłeś na miejscu i widziałeś, co się działo.

Miała rację, więc Jerry pokiwał głową i zamilkł.

Teraz ona zaczęła zadawać pytania. Wiedziała, że Jerry ma trochę

nie po kolei w głowie, ale wydawało jej się nieprawdopodobne, aby
sam sobie zadał ranę. Ach, gdyby tylko mógł przedstawić jakieś bar-
dziej rzeczowe wyjaśnienie.

- Wiele by pomogło, gdybyś przypomniał sobie, kto cię zranił tym

wózkiem inwalidzkim i gdzie to się idatzyio.

Jerry ucieszył się, że jest traktowany poważnie, lecz nagle musiał

wydać walkę zamykającym się powiekom.

- Co za dzień, żałuję, że nie mogę ci powiedzieć nic, co miałoby ja-

kiś sens.

Zmagając się z zaaplikowanym lekarstwem, spróbował przyjąć

pozycję siedzącą. Alice delikatnie popchnęła go do tyłu.

-Musisz wypocząć.
-Zamień karty.

Alice nie była pewna, czy dobrze usłyszała.

- Co takiego?

Jerry nie żartował. Mówił z największą, na jaką było go stać, po-

wagą.

59

background image

- Zamień je, bo do rana będzie po mnie, a chyba nie chcesz mojej

śmierci.

A więc to tak. Alice była u kresu wytrzymałości. Czy można go

traktować poważnie? Ludzie dźgają się częściami od wózka inwalidz-
kiego, ludzie odgryzają sobie nosy, a teraz jeszcze pojawia się pielę-
gniarka-morderczyni. Jerry Fletcher nie należał do świata zwykłych
przestępców, ale ludzi chorych psychicznie. Ruszyła do drzwi.

-Zobaczymy się jutro.
-Nie byłbym tego taki pewien.

Nic nie odpowiedziała. Jerry'ego z wolna ogarniała rozpacz.

-Ej... ja nie mam na to żadnego wpływu. To się stało samo z siebie.
-Co takiego? - zapytała zmieszana Alice.
-Miłość.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Alice poczuła się onieśmielona.

Od bardzo dawna nie doświadczała tego uczucia z taką intensywno-
ścią. Ten facet jest postrzelony. Więc jak traktować jego słowa? Nawet
zastanawianie się nad nimi wydawało się śmieszne.

Jerry'ego ogarniał sen, ale zdążył jeszcze zamrugać oczami i wy-

powiedzieć jedno zdanie:

- Zamień karty, a ocalisz mi życie.

Zaczerpnął głęboko powietrza i zasnął. Alice nagle zatrzymała się

w drodze do drzwi. Jak na kogoś, kto zawsze doskonale nad sobą pa-
nuje, nie wiedziała zbyt dobrze, co robi. Dlaczego w ogóle przyszła do
Jerry'ego i dlaczego zastanawiała się teraz, czy nie zamienić karty
choroby wiszącej na łóżku? Po co patrzy na kartę sąsiada Jerry'ego?
Czyżby rozważała spełnienie jego prośby? Czy naprawdę ma zamiar
dać się ponieść fantazji przystojnego faceta, który - tak się złożyło -
jest kompletnym paranoikiem? Nie mogła się poruszyć, nie była
w stanie podjąć żadnej decyzji. Patrzyła na Jerry'ego dłuższą chwilę.
Kiedy śpi, wygląda jeszcze atrakcyjniej. Westchnęła i podjęła decyzję.

background image

Rozdział 6

UTdy nazajutrz rano Alice przybyła na szpitalny oddział nadzorowa-
ny przez policję, zobaczyła, że z sali Jerry'ego sanitariusze wywożą na
noszach przykryte prześcieradłem zwłoki. Serce zaczęło bić jej moc-
niej i zapytała dyżurującego policjanta, co się stało.

- Mieliśmy faceta z raną brzucha, ale zmarł na atak serca. Proszę

zobaczyć.

Alice oblał zimny pot. Podniosła prześcieradło i ujrzała martwe

ciało sąsiada Jerry'ego. Zanim zaczęła się zastanawiać, co to znaczy,
policjant zadał jej pytanie:

-Czy panna Sutton?
Skinęła głową.
-Mówią, żeby pani zeszła na dół.
-Kto mówi?
-FBI i CIA. Sama pani wie, co te skróty oznaczają.
-Podali jakiś konkretny powód?
Policjant wzruszył ramionami.
- Ja to wiem tylko tyle, że mam i panią, i nieboszczyka odesłać do

sutereny.

Teraz Alice zrozumiała. Wszyscy w szpitalu uważają, że mają do

czynienia z trupem Jerry'ego Fletchera. Powiedziała policjantowi,
że za chwilę zejdzie na dół, a on skinął głową i zajął się czytaniem ga-
zety.

Weszła do sali 322 i zastała jak najbardziej żywego Jerry'ego.

Ucieszył się na jej widok. Siedział na łóżku z ręką przykutą kajdan-
kami do poręczy.

61

background image

-Dziękuję ci.
-Za co?

Jerry roześmiał się, jakby właśnie opowiedziano mu dobry dowcip.

-Za zamianę kart.
-Nie zamieniałam ich.

Jerry dosłyszał, ale nie przyjął tego do wiadomości. On święcił

triumf - bez żadnych wątpliwości trafił na coś naprawdę wielkiego. Nie
dość że Jonas próbował go utopić, to jeszcze zaniepokojeni spiskowcy,
których on zdemaskował, ponowili próbę morderstwa. Alice wygląda-
ła na zdecydowanie mniej zachwyconą i uświadomił sobie, że dziewczy-
na musi czuć wyrzuty sumienia z powodu śmierci jego sąsiada z sali.

- Wszystko w porządku. Ten facet strzelał się z jakimś kolesiem

w sklepie z alkoholem, więc i tak długo by nie pożył.

Alice rzeczywiście czuła przygnębienie, ale nie zamierzała okazy-

wać tego Jerry'emu.

-1 ja mam uwierzyć, że ktoś przyszedł tu w nocy i zaaplikował te-

mu facetowi... coś, co zatrzymało pracę jego serca?

- Tak, dokładnie tak było. - Jerry promieniał radością. - To ty

zamieniłaś karty. No powiedz sama.

Przyglądała mu się bez słowa i pragnęła usłyszeć lub zobaczyć coś,

co pomogłoby jej zadecydować, czy ma go traktować poważnie, czy
też nie. Nie mogąc nic zrozumieć, postanowiła odejść.

- Muszę zejść na dół. CIA chce zobaczyć twoje zwłoki.

Jerry zachwycił się - a więc to prawda, macza w tym palce CIA.

Spiski nie były tylko jego wymysłem. Doszedł do wniosku, że z powo-
du tego, co się dzieje dookoła, już nigdy nie powinien być uznawany
za paranoika.

Jednakże po minie Alice sądzić by można, że ma odmienne zda-

nie. Pomimo ewidentnych dowodów, najwyraźniej dręczyły ją wątpli-
wości.

Rozwój wypadków i pomoc Alice dodały Jerry'emu energii.

-Kiedy wrócisz, mnie tu nie będzie, ale jakoś się odezwę. W każ-
dym razie wielkie dzięki.
-Za co?

Chociaż fakty były oczywiste, ona nadal nie chciała ich zaakcep-

tować.

-Ocaliłaś mi życie.
-Przecież ataki serca nie należą do rzadkości. - Alice zdenerwo-
wała się. - Poza tym ja wcale nie zamieniłam tych kart.

62

background image

Zanim Jerry zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wyszła na korytarz.

Przez chwilę o niej myślał, uśmiechnął się, a potem zanurzył wolną rę-
kę w misce z zimną owsianką i zaczął rozsmarowywać kleistą maź po
twarzy i klatce piersiowej.

Jazda windą do kostnicy łatwo może przyprawić o depresję. Alice

już myślała, że nigdy tam nie dojedzie, ale w końcu winda dotarła do su-
tereny. Gdy otworzyły się drzwi, zaskoczył ją widok nieznajomej twarzy.

- Panna Sutton? Nazywam się Russ Lowry, jestem agentem FBI.
Uścisnęli sobie ręce. Zarówno ich dwoje, jak i wszyscy inni stojący

w kostnicy uważali to miejsce za trochę przygnębiające. Lowry był wy-
sokim, przystojnym szatynem i zbliżał się do czterdziestki. Alice szybko
dokonywała oceny mężczyzn, a po jego oczach poznała, że ma zamiar
poruszać z nią tylko oficjalne tematy. Od dawien dawna nie myślała
o żadnym romansie - z wyjątkiem oczywiście krótkiej, niewinnej chwi-
li w obecności Jerry'ego. Gdyby jednak należała do kobiet, które oglą-
dają się za mężczyznami, Lowry wydałby jej się idealnym kandydatem
na randkę. Zastanawiała się teraz, czy szaleństwo Jerry'ego nie jest cza-
sem zaraźliwe, bo spojrzawszy na Lowry'ego, nie mogła zrozumieć, co
takiego widziała w postrzeleńcu przykutym kajdankami do łóżka.
Agent od razu przedstawił jej garść faktów; lubiła takie podejście.

- Wyjaśniamy tu pewne problemy prawne. Ten Fletcher to zupeł-

nie inna sprawa.

Alice prawie się roześmiała.

-Proszę mówić.
-Chodźmy. - Lowry poprowadził Alice w stronę pozostałych
osób. - Policja miejska oskarża go o napaść, Secret Service o
stawia-
nie oporu, a my chcieliśmy wyjaśnić jego powiązania z serią
napa-
dów na banki. Czego chce od niego CIA - nie wie nikt.
-Chwileczkę.

Alice chciała wyjaśnić Lowry'emu, co wie na temat „zgonu" Jer-

ry'ego, lecz agent FBI nie zatrzymał się i, zanim zdążyła coś powie-
dzieć, znaleźli się w innym pomieszczeniu.

Ujrzeli plecy niewielkiej grupki przedstawicieli prawa nachylają-

cych się nad przykrytymi prześcieradłem zwłokami. Ku swemu za-
skoczeniu Alice spostrzegła szefa, Phila Wilsona, który z surową mi-
ną skinął jej głową. Co on tutaj robi? Wskazując na kilka innych
osób, Lowry powiedział, że to CIA. Jeden z mężczyzn stał z dala od
reszty i nie było widać jego twarzy.

background image

63

background image

- To psychiatra z CIA - Lowry szepnął Alice do ucha. - Ma zi-

dentyfikować Fletchera, podobno go znał.

-

Pan nie rozumie, że... - ponowiła próbę zabrania głosu Alice.

Lowry uciszył ją, bo patolog podniósł właśnie prześcieradło przy-
krywające zwłoki sąsiada Jerry'ego.

Nikt nie widział wściekłej miny psychiatry CIA, ale ton głosu

zdradził jego nastrój:

- To nie on.

Wilson zwrócił się do Alice o pomoc, a psychiatra sprawdził kar-

tę choroby wiszącą przy noszach.

- Właśnie chciałam powiedzieć... - Alice zająknęła się - eee... że

Jerry,to znaczy Fletcher, że on...

Słowa uwięzły jej w gardle, gdy psychiatra odwrócił się i nastawił

ucha. Nie wierzyła własnym oczom.

Ten człowiek miał na nosie sporej wielkości opatrunek.
Był to Jonas. A więc Jerry mówił prawdę. Psychiatra CIA to czło-

wiek, któremu Fletcher odgryzł nos. Rzadko kto był w życiu tak za-
szokowany, jak Alice w owej chwili.

Ona stała osłupiała, a Jonas powstrzymywał się przed wybuch-

nięciem. Dlaczego ta młoda kobieta zamilkła? Dlaczego to nie Jerry
Fletcher został uśmiercony? Kto zamiast niego leży na tych noszach?
Chciał wiedzieć, gdzie dokładnie znajduje się Jerry. I to natychmiast
- albo jeszcze szybciej.

Gdy Jonas zdzierał gardło w kostnicy, Jerry kończył smarowanie

się galaretowatą mazią owsiankową. Był blady jak trup. Jęczał wnie-
bogłosy i, żeby dopełnić obrazu, trzymał się za pierś. Na jego widok
każdy musiał uznać, że ten pacjent jest na najlepszej drodze, aby do-
łączyć do swego niedawno zmarłego sąsiada z sali.

- Dostał ataku serca!

Wokół Jerry'ego zgromadziły się trzy pielęgniarki, dwóch sanita-

riuszy i internista. Zdenerwowany lekarz potrząsnął kajdankami
przytrzymującymi Jerry'ego w łóżku.

- Gdzie ten cholerny gliniarz?! - Pacjenta trzeba rozkuć, bo w ra-

zie przeprowadzania reanimacji nie może być przywiązany do meta-
lowej ramy. - Dawać tu zaraz stół reanimacyjny.

Wtem jęczenie ustało i czujący nagłą ulgę w ataku serca Jerry wy-

sunął bardzo rozsądną propozycję:

- Nie! Mnie zabierzcie na stół reanimacyjny!

64

background image

Alice, Lowry, Wilson, Jonas i agenci CIA szli w stronę windy, za-

stanawiając się, gdzie jest Jerry Fletcher. Alice nie mogła się po-
wstrzymać od ciągłego spoglądania na nos Jonasa. Jeśli to zbieg oko-
liczności, to bardzo, bardzo dziwny.

Doktor zauważył jej zainteresowanie. Spotkali się wzrokiem i bar-

dzo to go zdenerwowało. Jednakże po oczach można było poznać,
że z równowagi wyprowadza go coś poważniejszego niż brak kawał-
ka nosa. Przyłapana na gorącym uczynku Alice musiała jakoś na-
prawić swój błąd.

-Mogę pana o coś zapytać?
-Pies mnie ugryzł.
-Słucham?
W środku Jonas czuł wrzenie, na zewnątrz jednak ze wszystkich

sił starał się zachować wizerunek człowieka sympatycznego. Alice nie
orientowała się zbyt dobrze, co się dzieje, ale najwyraźniej sprawa by-
ła wysoce skomplikowana.

- Chciała mnie pani zapytać, co się stało z moim nosem. Zwierzak

zostanie dzisiaj uśpiony.

Jonas wyglądał niemal na rozbawionego. Przecież to wszystko nie

ma sensu. Alice postanowiła próbować dalej.

-Nie jest pan zły na tego psa?
-On był mój.
W tej rozmowie chodziło mu jednak o coś innego. Zauważył, że

szef Departamentu Sprawiedliwości, Phil Wilson, zwrócił się do Ali-
ce w sprawie identyfikacji Jerry'ego Fletchera.

- Ja też chciałbym pani zadać pytanie. Od jak dawna zna pani

Jerry'ego?

Usłyszeli odgłos oznajmiający przybycie windy i drzwi się otwo-

rzyły.

W sali szpitalnej Jerry'ego panował obłęd.

Rozległ się straszliwy łoskot i internista mający pomóc Jerry'emu

w „problemach kardiologicznych" tyłem przeszedł przez drzwi, poko-
nał całą szerokość korytarza i zatrzymał się na ścianie.

Za nim opuścił salę cudownie uzdrowiony Jerry w spodniach od

piżamy i z wezgłowiem łóżka przykutym kajdankami do nadgarstka.
Ruszył korytarzem w poszukiwaniu wyjścia z oddziału.

Oniemiali sanitariusze i pielęgniarki, którzy z niemałym wysił-

kiem odkręcili wezgłowie od łóżka, aby przetransportować Jerry'ego

65

background image

do stołu reanimacyjnego, ledwie doczłapali do drzwi. Patrzyli na bli-
skiego śmierci pacjenta, jakby zobaczyli diabła.

Jerry zniknął za zakrętem i niemal wpadł na Alice, Jonasa i resz-

tę wyprawy. Zamachnął się ramą łóżka niczym jakąś średniowieczną
bronią i trafił najbliżej stojącego agenta CIA w brzuch. Poprawił ude-
rzeniem w plecy.

Z przerażeniem w oczach uśmiechnął się do Alice. Nawet w obli-

czu CIA, FBI, policji, lekarzy, pielęgniarek, sanitariuszy, w dodatku
cały umazany lepką mazią, na jej widok miał ochotę się uśmiechnąć.
Zważywszy na sytuację, uśmiech ten nie miał najmniejszego sensu,
niemniej jednak pojawił się na twarzy Jerry'ego. Miłość to dziwna
rzecz i ma w sobie ogromną moc.

Później Fletcher wykonał nagły zwrot i uciekł najszybciej, jak jest

w stanie to zrobić ciągnący za sobą poręcz łóżka człowiek w samych
gatkach.

Po chwili zdumienia rozwścieczeni agenci rządowi ruszyli w po-

ścig.

Mknąc po linoleum, z adrenaliną płynącą do żył niczym woda

przez pękniętą tamę, Jerry zauważył okratowane drzwi z zamkiem.
Było to wejście do najsilniej strzeżonej części oddziału dla chorych
więźniów, którym pozostaje dość sił, aby stanowić zagrożenie.

Jerry miał pewien pomysł.

Przeszedł przez okratowane drzwi i znalazł się w niewielkiej sali.

Natychmiast skręcił w prawo, do łazienki, a potem przez następne
drzwi do jeszcze innego pomieszczenia.

Zakratowane drzwi otwierały się i zamykały w szaleńczym tempie,

gdy przemykali przez nie policjanci, tajni agenci, lekarze i pielęgniar-
ki - wszyscy w pogoni za Jerrym.

On natomiast, tak jak zaplanował, wrócił do zakratowanych

drzwi i, mając pogoń ledwie kilka metrów od siebie, zamknął je na za-
suwę. Na sam koniec posłał szeroki uśmiech dowodzącemu grupą po-
ścigową agentowi Lowry'emu.

Wystrojeni w garnitury przedstawiciele prawa i rządu zostali uwię-

zieni przez swego własnego aresztanta.

Lowry próbował wypchnąć drzwi z framugi, lecz specjalnie mu

się nie powiodło. Zostały zaprojektowane właśnie po to, aby oprzeć
się takim atakom.

- Kto, do jasnej cholery, ma od tego klucze? - zwrócił się do

swych współwięźniów, gdy Jerry zniknął już z oczu.

66

background image

Tymczasem uciekinier Jerry postanowił zmylić pogoń. Wskoczył

na krzesło i podbił jeden z paneli, z których zrobiono sufit korytarza.
Chciał zostawić fałszywy ślad, że uciekł rzekomo przez przewód wen-
tylacyjny. W rzeczywistości pobiegł korytarzem dalej.

Kilka chwil później Jonas, Lowry, Alice i reszta znaleźli kogoś

z kluczem i rzucili się w dalszą pogoń. Tak jak to sobie zaplanował
Jerry, zatrzymali się przy krześle stojącym pod wyłamanym panelem.

Jonas rozkazał dwóm agentom CIA wspiąć się na krzesło i spraw-

dzić, czy aresztowany rzeczywiście uciekł kanałami wentylacyjnymi.

- A reszta niech sprawdza jedną salę po drugiej! Przysłać mi tu

psy gończe, detektory ruchu i czujniki ciepła!

Lowry i Alice przyglądali mu się z pewną podejrzliwością.

- To psychiatra czy agent terenowy? - mruknął Lowry, a Alice ci-

snęło się na usta dokładnie takie samo pytanie.

Wsunąwszy głowę do niewielkiego pomieszczenia na końcu ko-

rytarza, Jerry zauważył równo poustawiane worki z brudną bielizną
oraz wlot kanału prowadzącego do pralni, więc postanowił wejść do
środka. Uznał kanał za doskonałą - choć trochę śmierdzącą - drogę
ucieczki, zacisnął nos i włożył jedną nogę do wlotu. Jednakże zanim
zdążył włożyć drugą, do pomieszczenia wszedł policjant ze służbową
bronią w dłoni.

- Nie ruszać się! - rzucił ostrzegawczym tonem.
Jerry postanowił spróbować logicznej argumentacji.

- Wie pan, co się przydarzyło Serpico, więc powinien mi pan teraz

pomagać ze wszystkich sił.

Frank Serpico to nowojorski policjant, który odkrył w swoim de-

partamencie korupcję na masową skalę. Policjant mierzący z pistole-
tu do Jerry'ego wiedział, że rolę Serpico grał Al Pacino, ale nie potra-
fił znaleźć związku pomiędzy filmem a uciekającym więźniem.

W kilku zwięzłych słowach kazał Jerry'emu wyjść z wlotu. Jerry

miał pecha, że spotkał akurat jedynego nowojorskiego policjanta,
który nie oglądał filmu.

Wykonał polecenie, lecz w chwili wyciągania nogi z kanału chwy-

cił za wózek i z całej siły pchnął go na policjanta. Kiedy strażnik od-
zyskał już równowagę, Jerry uderzył go poręczą łóżka. Zostawiwszy
leżącego funkcjonariusza, po raz drugi zaczął wchodzić do kanału,
lecz zanim zdążył się wślizgnąć, policjant podniósł się i złapał go za
ręce. Zmagając się z nim, Jerry zaczął wątpić, czy rzeczywiście ma do

67

background image

czynienia z gliniarzem. Jak na policjanta, ten facet był zbyt silny
i zbyt sprawnie walczył. Z pewnością to jakiś tajny żołnierz w służ-
bie rządu. Przekonany, że zmaga się z doskonale wyszkolonym sze-
regowcem niewiadomej organizacji rządowej, postanowił uciec się
do zapasowej broni, o której chwilowo zapomniał. Walnął policjan-
ta głową.

Puszczając Jerry'ego, strażnik po raz drugi upadł na podłogę. Jer-

ry poleciał w dół, lecz zaraz się zatrzymał, ponieważ poręcz łóżka nie
przeszła przez wlot i uniemożliwiła zsunięcie się. Unieruchomiony
przez nadgarstek, Jerry znalazł się pomiędzy brudną pościelą a nie-
bezpieczną intrygą, jaką wokół niego zawiązano. Musi coś przedsię-
wziąć, bo w przeciwnym razie będzie z nim krucho. Odpychając się
nogami i poruszając plecami, z bólem podciągał się z powrotem.

Gdy osiągnął cel i już miał przekręcić poręcz, tak by zmieściła się

we wlocie, nagle ujrzał przed sobą czyjąś twarz. Była to Alice. Za-
skoczony, rozluźnił chwyt i znów poleciał w stronę pralni. Po raz ko-
lejny poręcz urządziła mu ostre hamowanie.

Alice stała obok nieprzytomnego policjanta i patrzyła na wiszące-

go w powietrzu Jerry'ego. Sytuacja była doprawdy dziwaczna.

Jerry patrzył na Alice z miłością, ale i z narastającym niepoko-

jem. Znalazł się całkowicie na jej łasce. Jeżeli ona zechce, on w prze-
ciągu minuty znajdzie się w łapskach intrygantów i spiskowców.

Nie było zbyt wiele czasu do namysłu. Pomimo szaleństwa, ja-

kie obserwowała przez minione dwadzieścia cztery godziny, Alice
wahała się, co ma zrobić z Jerrym. Sprawę komplikował fakt, że
część jego twierdzeń - choć z pozoru absurdalnych - sprawdziła się.
Nie wiedziała właściwie, co począć, więc odwołała się do swojej edu-
kacji prawniczej i - pomimo napiętej sytuacji - zaczęła zadawać py-
tania:

-On twierdzi, że to pies mu odgryzł nos. Czy tak było?
-Bzdura. Musisz mi pomóc.
-Nie mogę ci niczego obiecać.
Nadchodzili jacyś ludzie. Oboje słyszeli zbliżające się kroki. Nade-

szła chwila prawdy. Alice nie mogła uwierzyć, że pomaga ściganemu,
lecz to była jedyna kwalifikacja jej działania. Sięgnęła do kieszeni po-
licjanta i wyjęła kółko z kluczami. Sprawdziła kilka z nich, aż w koń-
cu znalazła taki, który pasował do kajdanków Jerry'ego. Dłuższą
chwilę patrzyli sobie w oczy. Alice właśnie rezygnowała z uporządko-
wanego życia, o które tak długo zabiegała.

68

background image

Z punktu widzenia Jerry'ego była aniołem. Właśnie po raz drugi

w ciągu doby miała ocalić mu życie. Wiedział, że go uwolni, chociaż
ona sama jeszcze nie podjęła decyzji.

Przekręciła kluczyk, kajdanki puściły i Jerry poleciał dwa piętra

w dół. Stos prześcieradeł, ręczników i szpitalnych piżam w niewielkim
stopniu złagodził twarde lądowanie.

Mając na sumieniu przestępstwo czynnej i świadomej pomocy

w ucieczce więźnia, musiała to jakoś ukryć. Zabrała się do dzieła.
Klucze schowała policjantowi do kieszeni, a poręcz łóżka przeniosła
na drugą stronę pomieszczenia i oparła o ścianę przy szafce z medy-
kamentami.

Chwilę później do środka wpadli Jonas oraz Lowry i zastali Ali-

ce cucącą policjanta.

-Którędy uciekł? - przeszedł od razu do rzeczy Lowry.
-Nie wiem, nie widziałam go.

Agent ze zdenerwowania walnął pięścią w ścianę.

- Takiego dużego miejsca jak to nie da się szybko zamknąć.
Jonas był innego zdania.

- Macie do złapania na wpół nagiego faceta przykutego do porę-

czy łóżka. - Jonas nie krył pogardy, mówiąc do młodszego od siebie
pracownika. - Wystarczy, że obstawicie wyjścia.

Skarcony Lowry skinął głową i ruszył w stronę korytarza.
Alice postanowiła do niego dołączyć.
- Pójdę z panem.
Jonas rozglądał się po pomieszczeniu, w nadziei że dostrzeże jakiś

ślad po Jerrym Fletcherze. Początkowo nie znalazł nic szczególnego.
Lecz nagle zauważył. Przy ścianie, w niezbyt widocznym miejscu, sta-
ła sobie poręcz łóżka. W jednej chwili powróciło mu do głowy wspo-
mnienie o Wilsonie proszącym Alice o identyfikację „zwłok" Jer-
ry'ego. Nagle wszystko nabrało sensu i krzyknął za idącą do drzwi
prawniczką:

-Ej, ty!
Alice zatrzymała się, Lowry także. Psychiatra skinął palcem na nią.

- Proszę, niech mi pani dotrzyma towarzystwa.

Jonas zajmował w hierarchii wyższe stanowisko od niej, więc,

chcąc nie chcąc, musiała spełnić polecenie.

Jakiś czas później w szatni dla lekarzy Jerry zmienił ubranie. Na

szczęście nikt nie zauważył, że wchodzi tutaj w samych spodniach od

69

background image

piżamy. Teraz włożył strój chirurga i papierowy czepek. Na jego wi-
dok każdy byłby przekonany, że ma do czynienia z lekarzem, który
zrobił sobie przerwę podczas ciężkiego dyżuru.

Wychodząc z szatni, wpadł na trzech lekarzy ubranych dokład-

nie tak samo jak on.

Cała grupka kierowała się ku wyjściu obstawionym przez dwóch

policjantów szukających wariata w szpitalnej piżamie na tyłku.

- Widzieliście to jelito? - Gdy zbliżali się do drzwi, Jerry wdał się

w rozmowę z lekarzami. - Ja się spotkałem z takim po raz pierwszy
w życiu.

Policjanci nie zwrócili najmniejszej uwagi na żadnego z czterech

lekarzy opuszczających gmach szpitala. Dla nich Jerry był jednym
z członków personelu. Lekarze natomiast mieli dziwne miny, ale Jer-
ry'ego zupełnie nie obchodziło, co sobie o nim myślą. Nie zależało
mu na znalezieniu nowych przyjaciół, lecz na wydostaniu się ze szpi-
tala i na ucieczce przed Jonasem. Opuścił lekarzy, powiedział im do
widzenia i na pożegnanie rzucił mało błyskotliwy żart:

- Mam nadzieję, że nie byłem nudny jak flaki z olejem.
Zszedł na chodnik i poczuł się wolny.

Alice natomiast nadal znajdowała się pod mieczem Damoklesa.

Chociaż tocząca się w szpitalnej kawiarni rozmowa z Jonasem nie
przebiegała we wrogiej atmosferze, łatwo można było odczytać in-
tencje psychiatry. Uważał mianowicie, że Alice wie o Jerrym Fletche-
rze więcej, niż ujawnia. Dlatego też została wyzwana na pojedynek
słowny z popijającym herbatę tygrysem.

- A zatem Jerry uważa, że NASA planuje zamach na prezydenta?

- Już pan o to pytał. Dlaczego zmusza mnie pan do powtarzania

w kółko moich własnych słów? - cytowała Alice Jerry'ego. Aż dziw
bierze, jak irytujące może być przesłuchanie. Bejłzie sobie|musiała to
zapamiętać na przyszłość.

Jonas nie słuchał, tylko mówił swoje:
-1 nie ma pani najmniejszego pojęcia, gdzie Jerry miesż&a?

- O to pytał pan już trzy razy.

Przez chwilę Jonas milczał i badawczym wzrokiem przyglądał się

młodej prawniczce siedzącej po drugiej stronie stolika. Pod maską
klasycznej urody kryła się zadziorna osobowość. Wilson ostrzegał go
przed tym, ale jemu nie chciało się wierzyć. Nie spodobało jej się, że
powtarza pytania.

70

background image

-W porządku. Zadam inne. Dlaczego akurat pani? Kolega Wil-
son twierdzi, że Jerry nie chciał rozmawiać z nikim oprócz pani.
We-
dług mnie, to dziwnie tendencyjne postępowanie.
-Przepraszam bardzo, czy może pan jeszcze raz powtórzyć pyta-
nie?

Ostra, a jednocześnie inteligentna. Zdał sobie sprawę, że teraz Ali-

ce zmusiła go do powtarzania jego słów. Skwitował jej drobne zwycię-
stwo chłodnym uśmiechem. Chociaż starał się sprawiać sympatyczne
wrażenie, wyglądał groźnie.

- Dlaczego zwracał się akurat do pani?

Alice doszła do wniosku, że najlepszą taktyką będzie uczciwość.

- Przypuszczam, że czuł do mnie miętę.

Gdyby Jonas był istotą ludzką, rozbawiłyby go te słowa.

- Urocze określenie. A dlaczego pani tolerowała jego wizyty

w biurze?

Dobre pytanie. Zadawały je sobie liczne osoby z Departamentu

Sprawiedliwości. Tak czy inaczej, istniała na nie jak najbardziej roz-
sądna odpowiedź.

-Jakieś pół roku temu, gdy wracałam z pracy, napadło na mnie
dwóch facetów. Nie wiadomo skąd pojawił się Jerry i uratował
mnie.
W taki sposób się poznaliśmy. Wiem, że jest szalony, ale ma w
sobie
coś, co... - Alice zawahała się i udała, że kaszle. Jonasa bardzo
inte-
resowały jej wyjaśnienia; tu chodzi o coś więcej, niż to się na
pozór
wydaje. Alice postanowiła zachowywać większą ostrożność. -
Sama
nie wiem. Jakoś tak trudno mi było powiedzieć mu, żeby się
odczepił.
- Nagle zmieniła temat, zadając pytanie. - Nie wiedziałam, że
CIA
zatrudnia psychiatrów. - Znów mu zaimponowała. Była kobietą
bły-
skotliwą i godnym przeciwnikiem.
-Mamy wielu specjalistów.
-Podczas tego szpiegowania i łapania zdrajców chłopaki muszą
chyba mieć dużo stresów.

Jonas podał nad wyraz rzeczowe wyjaśnienie:

- Przywołuję krnąbrnych osobników do porządku. Zawracam

background image

ludzi, którzy przekroczyli pewne granice. To bardzo delikatne za-
jęcie.

Alice nie była pewna, czy dobrze słyszy. Jonas ma na myśli Jer-

ry'ego? Postrzelonego paranoika, taksówkarza, błękitnookiego
Jer-
ry'ego Fletchera? Czy chce go schwytać po to, by mu pomóc? Co Jer-
ry może mieć wspólnego z CIA?

71

background image

Wszystko to wydawało jej się mało prawdopodobne. Jerry do-

strzegał spisek w każdym niejasnym zbiegu okoliczności i widział
szpiega w każdym przechodzącym ulicą człowieku. Co rano na
wschodzie pojawia się słońce - a więc jest to efekt międzygalaktycz-
nych machinacji. Nie ma mowy, aby Jerry przeszedł ostre testy psy-
chologiczne stosowane przez tę agencję.

Gdy Jonas podnosił szklankę z herbatą, Alice zauważyła u niego

sygnet absolwenta Harvardu. Ona nie nosiła swego pierścienia Uni-
wersytetu Stanforda już od wielu lat, ale poprosiła Jonasa o pokaza-
nie sygnetu z bliska. Gdy przysunął rękę, spojrzała na wygrawerowa-
ne w złocie trzy księgi oraz łacińską inskrypcję. Nie znała łaciny, ale
wiedziała, co znaczy słowo VERITAS.

- Veritas. Prawda. Co tu jest napisane o prawdzie?
Jonas cofnął rękę i spojrzał na Alice znad filiżanki herbaty.
- Prawda uczyni cię wolnym.

Po rozmowie z Jonasem Alice wróciła na drugie piętro szpitala,

aby obejrzeć salę Jerry'ego. Przy drzwiach pełnił wartę policjant. Po-
nieważ pokazała legitymację Departamentu Sprawiedliwości, zosta-
ła wpuszczona do środka.

Z wyjątkiem tego, że przy jednym łóżku brakowało prawej części

wezgłowia, sala nie wyróżniała się niczym szczególnym. Być może
przydałoby się tu posprzątać, ale ta sprawa należała już do obsługi
szpitala. Nie było nic, co wiązałoby się z Jerrym albo jego ucieczką.
Wysunęła szufladę stolika stojącego przy łóżku. W środku znalazła
tylko kilka osobistych przedmiotów - kluczyki na kółku, paczkę gu-
my do żucia oraz zniszczony egzemplarz najsłynniejszej książki J.D.
Salingera „Buszujący w zbożu". Przekartkowała ją, w nadziei że znaj-
dzie jakąkolwiek wskazówkę przydatną do wyświetlenia tajemnicy.

Problem jednak polegał na tym, że nie wiedziała nawet zbyt do-

brze, czym się oficjalnie zajmuje. Poszukiwaniem Jerry'ego czy gro-
madzeniem informacji na temat spisku, w który on tak święcie wie-
rzył? Nie miała pojęcia.

Książka Jerry'ego w niczym nie pomogła. Niektóre fragmenty zo-

stały zamazane, a inne podkreślone żółtym markerem. Aby zrozu-
mieć, co to wszystko ma znaczyć, trzeba by kogo"Ś z większym do-
świadczeniem w łamaniu szyfrów.

- „Buszujący w zbożu"? - Do sali wszedł Russ Lowry. Jego widok

sprawił Alice przyjemność. Wręczyła mu zaczytany egzemplarz książ-

72

background image

ki, a on wyjawił, co wie na temat powiązań fobii Holdena Caulfielda
ze światem przestępczym. - Tę książkę miał przy sobie Chapman,
kiedy strzelał do Johna Lennona.

Alice wiedziała o tym, ale co z tego? Czy to naprawdę mogło coś

znaczyć?

Policjant strzegący wejścia podsłuchał rozmowę i dorzucił swoje

trzy grosze.

- A pamiętacie tego faceta, co strzelał do Reagana? Johna Hinc-

kleya? Czytałem, że u niego w mieszkaniu też znaleźli tę książkę.
Dziwny zbieg okoliczności, nie?

Alice i Lowry przemyśleli informację, wymienili spojrzenia i doszli

do takich samych wniosków - to rzeczywiście niezwykły zbieg oko-
liczności. Alice posunęła się dalej i próbowała rozpatrzyć tę kwestię
z punktu widzenia Jerry'ego. On nie wierzył w przypadki - na pewno
dopatrywał się tutaj jakiegoś głębszego znaczenia. Jednakże w takiej
sytuacji Jerry byłby stroną czynną, a nie obserwatorem, ponieważ ce-
nił sobie tę książkę tak samo, jak dwaj okryci złą sławą przestępcy.
Czy to coś mówi o Jerrym Fletcherze?

Lowry zaczął sprawdzać rzeczy osobiste Jerry'ego, co wyrwało

Alice z zamyślenia.

- Guma, kluczyki i książka. - Przyjrzał się uważnie kluczykom. -

Od samochodu... Albo od mieszkania... O, ten jest jakiś nietypowy.

Alice spojrzała na długi, wąski kluczyk i od razu go rozpoznała.

- Od sejfu depozytowego.
Wtedy właśnie na sali pojawiło się trzech ubranych w garnitury

agentów CIA. Jeden z nich z ponurą miną skonfiskował książkę i gu-
mę do żucia, drugi wziął do ręki kółko z kluczykami. Lowry oddał je
bez oporu. Cała trójka opuściła salę w takim samym milczeniu, w ja-
kim do niej weszła. Alice zamrugała oczami. Czy naprawdę ich tutaj
widziała?

-Miło było! - krzyknął za nimi Lowry, a potem wzruszył ramio-
nami i odwrócił się do Alice. - Tajniacy. No to co, chcesz
porównać
opinie na temat tego faceta?
-Nie, na razie nie. - Alice nie była jeszcze na to gotowa. Kłębiło
jej się w głowie zbyt wiele pytań. Sama już nie wiedziała, kogo
uwa-
żać za przyjaciela, a kogo za wroga. Niemniej jednak miała
pewność,
iż agenta Lowry'ego należy zaliczyć do pierwszej kategorii.

Już chciała powiedzieć coś dowcipnego, gdy wpadła jej w oko

pewna rzecz. Na stoliku obok łóżka Jerry'ego było wyryte słowo

background image

73

background image

„Geronimo". Lowry znalazł leżący na podłodze widelec, który za-
pewne posłużył do wykonania napisu. Pracownik FBI był równie
zdumiony jak ona.

- Geronimo? O co tu może chodzić?

Pod koniec długiego i ciężkiego dnia Alice mogła w końcu opuścić

szpital. Idąc przez zatłoczony hol, wyciągnęła z aktówki dyktafon
i zaczęła robić ustne notatki.

- Jerry Fletcher. Wyraźnie mocno zdesperowany. Stał się obiek-

tem polowań międzywydziałowych sił do zadań specjalnych... Ja w to
wszystko nie wierzę. Może to i postrzeleniec, ale jest w nim coś... coś
dobrego.

Przez krótką chwilę w mniejszym lub większym stopniu skłonna

była tłumaczyć wątpliwości na korzyść Jerry'ego. Być może nie uwie-
rzyła całkowicie w jego teorie spiskowe, ale musiała przyznać, że jest
on osobą niezwykłą. A co do osobistych wrażeń, to uważała, iż w je-
go ekscentrycznym entuzjazmie ona w każdym razie znajduje coś
sympatycznego. Niemniej jednak przede wszystkim było go jej żal.

Nagle coś zauważyła.

- Nie! Błagam! - zaczęła krzyczeć.

Gdy dotarła do swego samochodu, policjant drogowy właśnie

skończył wypisywanie mandatu. Pokiwał jej i odjechał ulicą na połu-
dnie. Była to kropla, która przepełniła kielich goryczy - Alice straci-
ła zimną krew. Wściekła i sfrustrowana otworzyła drzwi i usiadła za
kierownicą blazera z napędem na cztery koła.

Mamrocząc pod nosem, zapaliła silnik i przygotowywała się do

odjazdu. Pięćdziesiąt dolarów mandatu. Chętnie pojechałaby prosto
do Departamentu Sprawiedliwości i odwiedziła biuro drogowe. Tro-
chę szperania i z całą pewnością znalazłaby tyle brudów na temat te-
go potwora, który wypisał mandat, że do końca życia przeklinałby
dzień jej narodzin.

Spojrzała w lusterko wsteczne i... wrzeszcząc na całe gardło, pod-

skoczyła, jakby pod wpływem nagłego, ostrego dzwonka. Nie przebi-
ła głową dachu tylko dlatego, że mocno trzymała się kierownicy.

Z tylnego siedzenia podniósł się Jerry z wachlarzykiem sześciu

mandatów w ręku.

-

Cały dzień tu łazili. Nic nie mogłem poradzić - wyjaśnił ze skruchą.

Jego twarz pojawiła się na chwilę, a potem znów zniknęła w kry-
jówce za przednim fotelem.

74

background image

W Alice początkowo strach mieszał się ze złością, a w końcu prze-

szedł w zdziwienie.

- Skąd wiedziałeś, że to mój samochód?

1

Jerry ociągał się z odpowiedzią, gdyż nie miał ochoty wyjawiać, że

od dawna ją obserwuje.

-Zgadłem... Eee, gdybyśmy już stąd odjechali, to poczułbym się
trochę mniej... nagi.
-Chcesz powiedzieć, że siedzisz tam na golasa?
-To była przenośnia. Jedziemy?

Wręczył jej pół tuzina mandatów za złe parkowanie. Z ponurym

uśmiechem wcisnęła pedał gazu i włączyła się do ruchu. Jerry miał
mnóstwo pytań.

- Dlaczego to tak długo trwało? Siedziałaś tam cały dzień.
Uciekł rano i spodziewał się jej o wiele wcześniej.
-Tyle czasu zajęło przeszukanie wszystkich zakamarków szpita-
la. Wielu ludzi chce cię dopaść.
-Będą mnie chcieli dorwać żywego lub martwego. Jak Oswalda.
To też działający samotnie postrzeleniec.
O Boże, o czym on mówi?
- Jerry, Oswald był mordercą. A ty nikogo nie zabiłeś, no nie?
Obruszył się. On przecież ratuje ludzi przed morderstwami, a nie

zabija.

- Jeśli zależy ci na prezydencie, to zadzwoń do niego i opowiedz

mu o promach kosmicznych.

-Taaa, dobra jest.

Nie wierzyła mu i przypomniało jej się stare powiedzenie „czas

leczy rany". Teraz dokładnie zrozumiała, co ono oznacza. Jerry znik-
nął ze szpitala osiem godzin temu, a ona przez ten czas uznała go za
całkiem porządnego gościa. Nie minęła minuta od ponownego spo-
tkania i znów zaczął ją irytować. Znów gada bzdury o promach ko-
smicznych. Poza tym trochę głupio rozmawiać z kimś, kogo się nie
widzi.

- Usiądź, bo cię nie widzę.
-Nie chcę, żeby mnie zobaczyli.
Znowu to samo.
-Niby kto?
-Zmień pas, a potem spójrz w lusterko wsteczne.

Alice dość sceptycznie przystała na tę propozycję. Zmieniła pas

ruchu i uważnie patrzyła za siebie. Trzy samochody dalej na ten sam

75

background image

pas co ona zjechał inny wóz. Właściwie nie chciało jej się wierzyć.
Pościgi samochodowe na Manhattanie? Nie, to niemożliwe. Aby
przekonać się do własnej racji, na żółtym świetle skręciła w lewo.

Nie spuszczała wzroku z lusterka i aż przymrużyła oczy, gdy ten

sam samochód skręcił za nią.

Jerry nie musiał pytać - wiedział, że ma rację.
- Niski z chowanymi reflektorami? - Strzał w dziesiątkę. - To

crown victoria, wóz FBI. Inwigilacja usankcjonowana.

Alice nie zrozumiała.

-Usankcjonowana? A kogo śledzą?
-Ludzi poważnie podchodzących do swojej pracy. - Porzucił ten
temat i zrobił dość okrężną sugestię: - Umiesz tym cackiem
jeździć
czy tylko lubisz się w nim dobrze prezentować?

Alice udawała, że nie rozumie.

- Chodzi ci o to, żebym pojechała szybciej i zgubiła ich?

Jerry właśnie to miał na myśli. Nie była zdziwiona ani też zachwy-

cona.

- Tak jeżdżą mężczyźni, a ja nie jestem facetem.

Jerry przyznał jej rację. Zauważył to już jakiś czas temu.
Alice wcisnęła hamulec i zatrzymała wóz na środku ulicy. Poważ-
nie przestraszony Jerry zsunął się z fotela i klapnął na podłogę.

- Co ty wyrabiasz?

Jadący z tyłu wóz został zmuszony do zredukowania prędkości.

Kierowca usiłował, jak mógł, nie wyróżniać się spośród innych sa-
mochodów.

Alice wysunęła rękę przez okno i pokiwała do śledzącego ją samo-

chodu.

Siedzący za kierownicą wozu crown victoria Russ Lowry był

wstrząśnięty, gdy uświadomił sobie, że Alice go namierzyła. Nie pozo-
stawało mu nic innego jak podjechać i powiedzieć jej „cześć". Wymie-
nili szerokie uśmiechy. Chociaż czuł się głupio, przyłapany na gorącym
uczynku, to możność porozmawiania z Alice sprawiła mu radość.

-Przepraszam, to nie był mój pomysł.
-Jonasa?

Tak, rzeczywiście tego psychiatry.

- Na razie on tym wszystkim kieruje. Słuchaj, może w ramach

współpracy międzyagencyjnej skoczylibyśmy gdzieś na kolację?

Schowany na podłodze między fotelami Jerry niepokoił się coraz

bardziej. Gładkie słowa agenta federalnego przyprawiały go o więk-

76

background image

sze zmartwienie niż świadomość, że Jonas oraz kilka armii tajnych
agentów nie będzie szczędzić wydatków na pościg.

Alice ukazała zęby w czymś w rodzaju uśmiechu, lecz nie zamie-

rzała gryźć.

-Dam znać, kiedy już będę gotowa do porównania spostrzeżeń.
Lowry z absolutnym opanowaniem przyjął wyrok losu.
-Zadzwoń. Miłego wieczoru.
Będzie pamiętał jej uśmiech jeszcze przez wiele, wiele nocy.
Odjechał, nie mając zielonego pojęcia, że Jerry Fletcher znajduje

się w tylnej części samochodu Alice.

Po odczekaniu dobrej chwili od odjazdu Lowry'ego Jerry wychy-

lił się z ukrycia i popatrzył za samochodem FBI. Alice zapragnęła, że-
by docenił skuteczność jej metody.

- No widzisz? Czy to nie łatwiejsze niż zdzieranie opon i rozbija-

nie zderzaków?

Jerry jednak nie zamierzał sprawiać jej satysfakcji.
-Nic nie jest łatwe.

-Jerry, od jak dawna my się znamy?
Nie musiał liczyć. Wiedział dokładnie.
-Od sześciu miesięcy i jedenastu dni.

Nie podał jej liczby godzin, bo nie chciał wydać się zbyt wielkim

pedantem.

Alice postanowiła dać mu szansę.

- Aż do dzisiaj nie wierzyłam w ani jedno twoje słowo. Teraz czu-

ję się zaintrygowana. Miałeś sześć miesięcy i jedenaście dni, a teraz
daję ci jeszcze jedną godzinę, żebyś mnie przekonał do swoich racji.
Dokąd jedziemy?

background image

Rozdział 7

zalewająca Times Sąuare stopniowo ustępowała i życie w te-

atralnej dzielnicy powoli powracało do normy.

Flip Tanner siedział na wózku inwalidzkim przed swym stoiskiem.

Całą uwagę koncentrował na obserwacji wieczornego ruchu. Rozpo-
znawał stałych klientów z kilku pobliskich kwartałów i wręczał im
przygotowane wcześniej pliki gazet, gdy tylko podjeżdżali do krawęż-
nika.

Kiedy blazer Alice stanął kilka stóp od niego, Flip na chwilę stra-

cił orientację. Siedzący w samochodzie obok młodej i atrakcyjnej ko-
biety mężczyzna wydał mu się skądś znajomy, lecz jakby nie pasował
do tych okoliczności. Flip zastanowił się głębiej i uprzytomnił sobie,
że szczęściarzem zajmującym tylne siedzenie wozu jest Jerry Fletcher.

-Jerry? Wczoraj wieczorem po raz pierwszy, odkąd pamiętam,
nie pokazałeś się. Zmartwiłeś mnie, chłopie.
-Przepraszam. - Fletcher z porozumiewawczym spojrzeniem ski-
nął w stronę Alice. - Miałem mały skok w bok.

Flip bacznym wzrokiem przyjrzał się prawniczce i doszedł do

wniosku, że wszystko już rozumie. Ameryka to wspaniały kraj - miej-
sce wielkich szans. Jeszcze dwa dni temu Jerry był zwyczajnym ko-
lesiem z taksówki, a teraz rozbija się po mieście z damą, która mo-
głaby uświetnić okładkę każdego z czasopism na jego stoisku.
Łobuzersko mrugnął okiem do przyjaciela, a Alice spojrzała ku nie-
bu, jakby błagała o wyzwolenie od szaleństwa otaczającego Jerry'ego.

Flip wręczył mu dwa pliki gazet i czasopism.

- Wczorajsze też ci zostawiłem.

78

background image

-Flip jest bohaterem z Wietnamu - przedstawił Jerry Tannera
Alice.
-Naprawdę. Dostałem Victoria Cross przez tego greckiego ko-
cura Ariego Onassisa.

Alice niemal szczęka opadła. Dziewczyna spojrzała na Flipa bacz-

niejszym wzrokiem. O Boże, nie, jeszcze jeden? Wtem jednak dostrze-
gła błysk w jego oku i zdała sobie sprawę, że żartował. Przekazali
sobie spojrzeniem, że wiedzą o niekonwencjonalnych poglądach pa-
sażera z tylnego fotela, a w końcu Flip uśmiechnął się, jakby chciał
dać jej do zrozumienia, że mimo wszystko dobry z Jerry'ego czło-
wiek.

Jeszcze dzień wcześniej Alice z pewnością nie zgodziłaby się na

takie idiotyzmy. Wspinała się po schodach przeciwpożarowych, na
wysokości siódmego piętra przeskakiwała ponad wąską alejką,
a w końcu kolejnym wejściem ewakuacyjnym dostała się na korytarz
obok mieszkania Jerry'ego. Przechodząc przez okno, Jerry skrzywił
się i złapał za bok.

-Nic ci nie jest?
- Nie, nic wielkiego, to tylko ta rana.

Gdy otwierał drzwi, Alice zdobyła się na krótki komentarz doty-

czący niezwykłego sposobu wchodzenia do domu.

-1 tak uważam, że niepotrzebnie zaparkowaliśmy aż milę stąd.

Nie spodziewała się takiego mieszkania. Gdy zapalił światło, uj-

rzała całe rzędy kartotek i zdziwiła się. Jerry nie tylko jest paranoi-
kiem, ale - co gorsza - paranoikiem ze skłonnościami do chomiko-
wania. Jego mieszkanie okazało się tak samo przesycone
podejrzliwością, jak jego myśli. Nagle spostrzegła srebrny materiał
pokrywający ściany. Osobliwy wystrój, pomyślała.

- Czy to ma cię chronić przed obcymi?

Gdyby powiedział, że tak - a nie wykluczała całkowicie takiej

możliwości - to wyszłaby stąd i spisała Jerry'ego Fletchera na straty.
On jednak nic nie odrzekł. Zamknął drzwi i podniósł z podłogi pustą
butelkę. Miał własne pytanie.

- Czy wiesz, dlaczego ci z Grateful Dead bez przerwy są w trasie?

- Nie. Zaskocz mnie.
Zaskoczył.
- Cały zespół i reszta to agenci brytyjskiego wywiadu. Po prostu

szpiedzy. A Jerry Garcia ma kategorię 00, tak samo jak James Bond.

79

background image

Umieścił butelkę na klamce i zniknął w labiryncie katalogów. Ali-

ce zrozumiała, że butelka stanowi prymitywny system alarmowy,
i uśmiechnęła się.

- Garcia, Jerry Garcia - mówiła to takim tonem, jakby rzeczywi-

ście uwierzyła, iż lider Grateful Dead jest wspólnikiem 007.

Jeśli nic innego z tego nie wyjdzie, to będzie miała przynajmniej

o czym opowiadać kolegom i przyjaciołom. No, właściwie tylko ko-
legom, bo przyjaciół już nie ma. Ruszyła przez labirynt katalogów
w ślad za gospodarzem.

Musiała się śpieszyć, aby nadążyć za pewnie lawirującym pomię-

dzy szafkami Jerrym. Cieszył się z jej towarzystwa i nagle zdał sobie
sprawę, że nie wywiązał się ze swych obowiązków gospodarza.

- Napijesz się czegoś?

-Uhm. Kawy, dobrze?
Wspaniale. Jerry uśmiechnął się.
-Kawa to nasz przyjaciel.

Poprowadził Alice do kuchni i zajął się skomplikowaną sprawą

otwierania opasanej łańcuchami lodówki. Widząc zdziwienie na twa-
rzy Alice, postanowił służyć jej wyjaśnieniami.

- Trzymam kawę w lodówce, bo wtedy dłużej zachowuje świeżość.
Wyjął metalowy pojemnik z napisem „kawa" i zajął się wykręca-

niem szyfru. Kiedy w skupieniu oddawał się tej czynności, Alice spo-
strzegła fragmenty poezji wypisane literkami przyczepianymi na ma-
gnes do drzwi lodówki.

Czy mowa musi tworzyć tysiąc noży, a nie może przypominać szep-

tu?

I jeszcze:

Uwielbiam delikatny cień jej pragnienia bycia mną.

Było w tej poezji coś szczególnego, coś, co przypominało Jer-

ry'ego - Alice mogła to polubić, choć nie potrafiła zgłębić tajemni-
czości otaczającej zarówno jego, jak i tę poezję. Jerry wcale nie za-
uważył, że czytała wiersze z lodówki. Po krótkich zmaganiach
zrezygnował z prób otworzenia puszki z kawą.

- Zapomniałem szyfru - wyznał ze skruchą. - Może napijesz się

soku grejpfrutowego?

80

background image

Podziękowała, więc przeszli do pokoju, gdzie Jerry poklepał przy-

jaźnie swoją kserokopiarkę. Alice spostrzegła plakat Johna Lennona
i przypomniały jej się związki pomiędzy „Buszującym w zbożu" a za-
mordowaniem piosenkarza.

Nie była zachwycona.

-Gdybym miał wyznaczyć centrum swego świata... - Jerry wska-
zał ręką na kartoteki i stół kreślarski służący za biurko.
-...to byłoby tutaj. - Alice uśmiechnęła się uprzejmie. Trochę że-
nowało ją, że Jerry czuje się dumny ze swego zagraconego
pokoju.
Podeszła do stołu kreślarskiego i zauważyła kilka
profesjonalnych
szkiców koni w ruchu. Obok leżała książka ze zdjęciami
pokonują-
cych przeszkody koni, które służyły Jerry'emu jako modele.
Wes-
tchnęła i zdawało się, że odpłynęła do jakiegoś innego,
dalekiego
świata.
-Hipika.
-Trochę czytałem na ten temat.

Alice wskazała ręką szkice i zadała pytanie, na które znała już od-

powiedź:

- To twoje?
Zakłopotany Jerry skinął głową i zajął się „New York Timesem".

Kiedy czytał, Alice zauważyła na marginesach rysunków z końmi
dwie niewielkie podobizny swojej twarzy, przedstawionej we śnie.

Poczuła gęsią skórkę na ciele. Wszystko to zaczynało stawać się

podejrzane. Po chwili namysłu jednak odprężyła się. Czyż sama nie
mówiła Jonasowi, że Jerry czuje do niej miętę? Dwa małe rysunki to
jeszcze nic wielkiego. Czy powinna się dziwić? Przecież dla nikogo
nie jest tajemnicą, że Jerry to dziwak.

Po pobieżnym przejrzeniu tytułów Fletcher podsunął Alice pierw-

szą stronę gazety.

- Popatrz tylko, a za dziesięć sekund ze strachu włosy staną ci dęba.
Alice wzięła gazetę, a Jerry wyjął ze staroświeckiej kserokopiarki

kilka kartek i spiął je spinaczem biurowym.

Alice oddała mu „Timesa".
- Przykro mi, ale nie ma tu nic przerażającego.
Jerry pokręcił głową i uważnie popatrzył na pierwszą stronę.
- Może dla niewprawnego oka.
Podczas czytania Jerry wydawał odgłosy, które można by wziąć za

background image

jęki człowieka cierpiącego na krzyżu. Kiedy wykrzykiwał swoje ochy
i achy, Alice zbierało się na śmiech. W końcu trafił na coś ważnego.

81

background image

- Znowu piszą o życiu na Marsie. - Pokazał jej artykuł na temat

NASA. - Znaleziono coś na skale z bieguna południowego. Powiedz
mi jedno. Może powinniśmy polecieć na tego Marsa i dowiedzieć się
prawdy? Jak myślisz, ile to może kosztować?

Zanim zdążyła odpowiedzieć, już zajął się drugim artykułem.

- Patrz na to. W Zurychu spotyka się Rada Spraw Zagranicznych.

Rzecznik mówi na głos, że ta rada to grupa odpowiedzialnych oby-
wateli, nie spuszczających oka z przebiegu współpracy pomiędzy
światowymi sojusznikami. Wyraźnie mówi „oko". Widzisz?

Alice nie zrozumiała. Jerry wyciągnął z portfela jednodolarowy

banknot i popukał palcem w „oko" na rewersie.

- Oto właśnie ich oko. Pieniądze. A także władza i nieszczęścia,

które one z sobą niosą. Oto intryga oplatająca cały glob. Oto
mistrz
wszystkich spisków.

Alice już prawie żałowała tej godziny, którą mu poświęciła. Najwy-

raźniej Jerry w beznadziejny sposób utknął w powikłanym świecie wy-
łaniających się z cienia międzynarodowych organizacji, spiskujących
przeciwko zwykłemu człowiekowi. Jeszcze kilka godzin temu zaczął
mówić do rzeczy, ale teraz znów zamienił się w zwykłego postrzeleńca.

- Zawarli tajne porozumienie? - odezwała się z kpiną w głosie.
Ani trochę nie zbity z tropu Jerry chwycił ją za rękę i wykonał nią

długą serię różnorakich gestów. Na koniec podniósł wzrok w oczeki-
waniu na reakcję. Alice była wstrząśnięta; jest z nim gorzej, niż przy-
puszczała. Nie rokował żadnych nadziei na wyzdrowienie.

- Czy w taki właśnie sposób zawiera się tajne porozumienie?
Patrzył na jej zmieszaną minę.

- Nie mam pojęcia - powiedział w końcu konfidencjonalnym

szeptem.

Alice roześmiała się w głos i był to naprawdę ujmujący śmiech.
Więc Jerry żartował, a ona mu uwierzyła. W jednej chwili zdała

sobie sprawę, że wcale nie jest tak kompletnie pomylony. Potrafił od-
różnić fantazję od rzeczywistości - przynajmniej do pewnego stopnia.
To bardzo dobrze.

Ale także źle. Od tej chwili nie mogła wykluczać możliwości, że

Jerry wszystko sobie zmyślił. Choć brzmiało to nieprawdopodobnie,
istniała taka ewentualność. Uśmiech zamarł jej na ustach, gdy zdała
sobie sprawę, co może wynikać z takiego założenia.

- No to dlaczego cię ścigają?
Jerry sam tego dobrze nie wiedział.

82

background image

- Przypuszczam, że czegoś się domyśliłem na ich temat. - Zniżył

głos, aby nikt go nie mógł podsłuchać. - To na pewno ma coś wspól-
nego z moją broszurką.

- Z broszurką? - Była to dla Alice zupełna nowość.
Sięgnął po właśnie wyjęte z kserokopiarki kartki.
- Proszę. „Teoria spiskowa". Trzeci numer w tym roku. Założę

się, że któryś z artykułów trafił w ich czuły punkt. Musiałem komuś
nadepnąć na odcisk.

Alice spojrzała na broszurkę. SEJSMICZNE SEKRETY PRO-

MÓW KOSMICZNYCH. POWIĄZANIA OLIVER STONE
- GEORGE BUSH. Tego już za wiele.

- 01iver Stone?
Odpowiedź była bardzo prosta:

- Stone to ktoś w rodzaju ich rzecznika. Myślisz, że jeśli facet po-

siada tyle informacji co on i ma skąd rozgłaszać je całemu narodowi,
to tak łatwo mu na to pozwolą? Stone to tylko pachołek wynajęty do
siania dezinformacji. Fakt, że żyje, mówi sam za siebie.

Zamach przy użyciu promu kosmicznego to jedna rzecz. Ale nie

można nikomu wmawiać, że reżyser filmowy 01iver Stone działa rę-
ka w rękę z republikańskim establishmentem. Alice nie wierzyła w to.

-Potrafisz cokolwiek z tego udowodnić?
-A skąd! Dobry spisek to spisek nie do udowodnienia. Jeśli da się
go wyśledzić, to już po nim.

Alice przejrzała całą broszurkę i zaczęła czytać na głos jeden z ar-

tykułów.

- Ósmego lipca 1979 roku siły bezpieczeństwa pod dowództwem

Komisji Trójstronnej uprowadziły ojców wszystkich amerykańskich
zdobywców Nagrody Nobla. Mężczyźni ci - z których wielu jest już
starcami - zostali zmuszeni do wytrysku w małe plastikowe torebki.
Obecnie ich sperma jest badana w tajnym laboratorium mieszczącym
się pod torem łyżwiarskim w Centrum Rockefellera.

Alice odłożyła gazetkę i doszła do wniosku, że już rozumie, jak

wygląda sprawa z Jerrym. Od czasu do czasu zdarzają mu się przebły-
ski normalności, lecz w zasadzie należy go uważać za beznadziejny
przypadek. Masturbacja starców? Laboratoria ukryte pod jednym
z najpopularniejszych miejsc turystycznych Manhattanu? Tak, ona
musi mieć rację, to nie może być nic innego.

- Przerażające, co? - Jerry próbował zbadać jej reakcję. Z niczego

nie zdawał sobie sprawy.

83

background image

Postanowiła podjąć rozmowę na mniej kontrowersyjne tematy.

- Ilu masz prenumeratorów?

Jerry najwyraźniej trochę się wstydził braku powodzenia.

- Tylko pięciu. Tak jest ekonomicznie... Jak sądzisz, być może

któryś z nich nie jest tym, za kogo się podaje?

Jak bowiem samo centrum spisków, jakim jest CIA, dowiedziało-

by się, iż Jerry wytropił jedną z ich nikczemnych intryg?

- Masz ich listę? - Alice próbowała być pomocna.

Jerry pokiwał twierdząco głową i rozpoczął poszukiwania wśród

bezładnie porozrzucanych papierów. Minęła prawie minuta, ale
w końcu przypomniał sobie, gdzie leży lista. Zaprowadził Alice do
sypialni i zaczął buszować w szufladzie nocnego stolika. Ona tym-
czasem obejrzała półkę z książkami i spostrzegła różne wydania „Bu-
szującego w zbożu".

-Jesteś fanem Holdena Caulfielda?
Jerry'emu nie spodobała się ta sugestia.
-Eee... niezupełnie.
-Ale wyraźnie lubisz tę książkę?

Jerry zdecydowanie wolałby zmienić temat.

-Niespecjalnie.
-A masz aż dziesięć egzemplarzy.

Zazwyczaj Jerry mógł rozmawiać o wszystkim, nie tracąc rezonu.

Jednakże ten temat wyraźnie wprawiał go w zakłopotanie. Minęła
dłuższa chwila, zanim udzielił odpowiedzi, a kiedy już do tego do-
szło, mówił o wiele wolniej niż zawsze:

- Ja tak... jak tylko widzę jakiś egzemplarz... to kupuję. Sam nie

wiem, po co, ale ich potrzebuję. - Zaczął się nerwowo śmiać. - Pew-
nie myślisz, że idiota ze mnie.

Nie, nigdy w życiu. Taka myśl wcale nie przyszłaby jej do głowy.
Jerry śmiał się coraz głośniej, ale w śmiechu tym nie pobrzmiewa-

ła radość, lecz coś w rodzaju histerii. Alice słyszała w nim usiłowanie
ucieczki przed latami bólu dręczącego serce. Zdała sobie sprawę, że
Jerry ma głębsze problemy niż paranoja. Obsesja na punkcie między-
narodowych machinacji i spisków agencji rządowych stanowiła tylko
objaw jakiejś o wiele poważniejszej dolegliwości. Nie wiedziała jed-
nak, czym spowodowany jest ten głęboko zakorzeniony ból. Jerry
przestał być dla niej postrzeleńcem. Stał się człowiekiem cierpiącym.

Poczuła się bardzo niezręcznie. Odkąd jej ojciec stracił życie, nie

dopuszczała do siebie żadnych emocji. Nic jednak nie mogła poradzić

84

background image

na to, że teraz wzruszyła się udręką Jerry'ego. Szczerość i otwartość
jego uczuć wprawiały ją w zakłopotanie. Po raz pierwszy od biardzo
długiego czasu ogarnęło Alice współczucie dla drugiej osoby.

W końcu cała ta sytuacja zaczęła działać jej na nerwy - troska

o kogoś innego może tylko pogłębić jej własny ból, a doświadczyła
już w życiu wiele i nie potrzebowała nowych powodów do zmartwień.

Gdy Jerry zauważył irytację Alice, przestał się śmiać. Nie lubił jej

niezadowolenia. Musi zrobić coś, żeby poprawić nastrój.

Gdyby wiedli trochę inne życie, miałby teraz możność wypowie-

dzenia słów rozpoczynających tak bardzo potrzebny im obojgu pro-
ces ozdrowienia.

Jednak w chwili, gdy otworzył usta, przy drzwiach wejściowych

butelka spadła z klamki i rozbiła się o podłogę. Bez chwili namysłu
zgasił światło i zapadła ciemność. Pociągnął Alice na podłogę i pa-
trzył w stronę sypialni. Alice była wściekła, że znów mu się zachcia-
ło tych szalonych gierek.

- Pewnie sama spadła.
Jerry uciszył ją, bo chciał się zorientować, co się właściwie dzieje.

Długo czekać nie musiał.

Okno w sypialni stłukło się, gdy ktoś z drugiej strony ulicy wstrze-

lił zbiorniczek ze środkiem zapalającym. Drzwi wejściowe zostały
wysadzone i rozleciały się w drzazgi. Kawałki drewna eksplodowały
na cały przedpokój. Do mieszkania wlał się strumień intensywnego
światła.

Na korytarzu dziesięcioosobowa grupa szturmowa schyliła gło-

wy, gdy dowódca wrzucił do przedpokoju granat ogłuszający. Pod
wpływem wybuchu kartoteki rozsypały się w drobny mak. Odłamki
metalu gwizdały, lecąc w powietrzu, a potem wbijały się głęboko
w ściany.

Jerry osłaniał Alice własnym ciałem. Gdy przez rozbite okna wpa-

dło do środka oślepiające światło, oni byli zasłonięci łóżkiem.

Całe mieszkanie wypełniło się dymem i Jerry przypuszczał, że na-

pastnicy odczekają teraz chwilę, aż pole walki stanie się bardziej wi-
doczne. Postanowił wykorzystać tę przerwę. Popychając ramieniem
łóżko, przesunął je po podłodze o kilka stóp i odsłonił ledwie widocz-
ny zaczep z drutu. Pociągnął zań i w podłodze otworzył się właz.

- Wchodź! - rzucił i wepchnął Alice do swojej drogi ewakuacyjnej.
Tymczasem do „salonu" z wojskową precyzją wpadło dziesięciu

napastników. Jedni rzucili się na dywan i osłaniali kolegów biegają-

85

background image

cych z karabinami automatycznymi po pomieszczeniu w poszukiwa-
niu wroga.

Po bocznej ścianie budynku spuścili się z dachu na linkach ko-

mandosi i przez wybite okno wskakiwali do kuchni. Jerry chwycił li-
stę prenumeratorów „Teorii spiskowej", zszedł do otworu w podłodze
i zamknął za sobą właz. Potem skoczył ponad dwa metry w dół i wy-
lądował na strategicznie umieszczonym materacu. Zbaraniała Alice
leżała na plecach i zastanawiała się, co teraz nastąpi. Czyżby mieli
się pocałować?

Jerry rozwiał jej niepewność.
- Trzeba zawsze wynajmować zapasowe mieszkanie - powiedział.
Wstał i złapał za uchwyt przymocowany do zwisającego z sufitu

drutu. Ponieważ poczuł duży opór, musiał uwiesić się na uchwycie
całym ciałem. Cokolwiek robił, nie było to łatwe.

Ale działało. Łóżko w sypialni Jerry'ego przesunęło się na pier-

wotną pozycję, zasłaniając właz prowadzący do mieszkania piętro ni-
żej. I to akurat w odpowiedniej chwili, ponieważ gdy tylko stanęło na
swoim miejscu, do sypialni wpadło pół tuzina śmiałków, gotowych
ukatrupić wroga, który tajemniczym sposobem zniknął z mieszkania.

Jerry jednak nie miał jeszcze zamiaru świętować triumfu. Dotarł

do szafki i zapalił lont, który ciskając iskrami, tlił się i oświetlał otwór
prowadzący do górnego mieszkania.

-Co ty robisz?
-Wysadzam centrum mojego świata.

Alice nie spodobał się pomysł Jerry'ego, ale za chwilę dostrzegła

coś, co spodobało jej się jeszcze mniej.

Jasne, białe światło lontu oświetliło ścianę pokrytą niezwykłymi

graffiti. Od podłogi aż po sufit pokrywały ją malunki wykonane na
podstawie zdjęć z dzienników i czasopism. Mnich buddyjski popeł-
niający w Wietnamie samobójstwo przez autokremację. Przemówie-
nie rezygnacyjne Nixona, triumfujący Robert Kennedy na mównicy
hotelu „Ambasador" w kilka chwil przed zamachem, zdezoriento-
wani dowódcy Civil Rights, pokazujący palcem na Jamesa Earla
Raya tuż po zamordowaniu wielebnego Kinga. Ruiny Meksyku po
trzęsieniu ziemi w 1985 roku, tysiące ciał leżących na ulicach Bhopa-
lu po śmiercionośnym wycieku chemicznym.

Jednakże wszystkie te sportretowane na ścianie nieszczęścia zdo-

minował jeden szczególny wizerunek. Alice kierowała nań swą uwa-
gę z precyzją, do jakiej zdolny jest tylko pocisk sterowany laserem.

86

background image

Straciłaby teraz resztki tchu w piersiach, gdyby zostało go jej co nie-
co po ataku na górne mieszkanie i zeskoczeniu do dolnego.

Ujrzała bowiem swój niemal naturalnej wielkości portret w peł-

nym stroju jeździeckim. Jechała na koniu z głową odchyloną do tyłu
i rękami rozpostartymi w euforycznym geście.

Jerry nazywał te graffiti Ścianą Cudów.
Nie miał jednak pojęcia, że Alice właśnie na nią patrzy. Jego uwa-

gę pochłaniał całkowicie płonący lont. Gdy płomień zniknął w miesz-
kaniu na górze, pogrążyli się w ciemności.

Początkowo żaden z napastników nic nie zauważył. W górnym

mieszkaniu lont rozgałęził się w skomplikowaną sieć łączącą wszyst-
kie kartoteki. Nagle całe mieszkanie wypełnił syczący dźwięk. Na-
pastnicy zamarli w bezruchu. Nie mieli pojęcia, co się dzieje. Widzie-
li błyski i miganie światła. Wkrótce jednak wszystko się wyjaśniło.

Płomienie lontów osiągały swoje cele i nagle całe mieszkanie sta-

nęło w ogniu. Uzbrojonym napastnikom udało się wykonać natych-
miastowy odwrót, a ci, co marudzili na końcu, poczuli na plecach ję-
zyki płomieni. W przeciągu kilku sekund szafki z aktami zamieniły
się w nieprzeniknioną ścianę ognia. Cały dobytek Jerry'ego prze-
kształcił się w powyginaną stal i rozżarzone węgle.

Potężny, syczący ogień wyssał z dolnego mieszkania niemal cały

tlen. Alice nie widziała płomieni, lecz w ciągu kilku sekund odczuła
wzrost temperatury. Powinni stąd uciekać. Za parę minut cały budy-
nek zamieni się w jedno wielkie, chaotyczne ognisko.

To będzie prawdziwa katastrofa - nie wolno narażać mieszkań-

ców. Co, na miłość boską, ten Jerry wyprawia?

W niemal absolutnych ciemnościach nie można było się zorien-

tować, jaką czynność wykonuje Jerry. Najwyraźniej jednak coś sobie
przypinał do piersi, a potem wkładał jakąś kurtkę.

Pomimo paniki, a może właśnie z jej powodu, Alice poczuła się

upoważniona do wyjęcia zapałki z pudełka leżącego przy ścianie. Zapa-
lając ją, chciała zobaczyć, co się dzieje, ale zaraz mimo woli zwróciła
oczy ku swojemu wizerunkowi uwieczniającemu moment uniesienia.

Być może nie była to najlepsza chwila na zadawanie pytań, lecz

Alice bardziej przerażała Ściana Cudów niż pożar na górze.

-Co to jest?

Światło zapałki wystarczało, aby zobaczyć, co Jerry robi. Ubierał

się właśnie w hełm i kombinezon strażacki. Był tak zajęty, że nie za-
uważył, iż Alice odkryła jego dzieło sztuki.

87

background image

- Nie wiem, co to jest - mruknął na odczepnego. - Było tu, zanim

jeszcze się wprowadziłem.

Zapałka się skończyła, Alice sparzyła sobie palce i zapadła ciem-

ność.

Na górze natomiast światła bynajmniej nie brakowało. Mieszka-

nie zamieniło się w piec. Białe, gorące płomienie buchały powybijany-
mi oknami i trawiły futryny drzwi. Roztopiła się obudowa maszyny
do pisania, kserokopiarka była cała okopcona, na kuchennym
bufe-
cie eksplodowała zabezpieczona szyfrowym zamkiem puszka i wszę-
dzie zaczęła się poniewierać prażona kukurydza. Najsilniejszy jed-
nak ogień trawił szafki z dokumentacją. Stal wyginała się w kształty
rodem z obrazów Salvadore Dali. Zgodnie z planem Jerry'ego
wszystkie papiery miały zamienić się w popiół.

Rozległo się wycie syren i do akcji wkroczyła straż pożarna.
Kilka minut później pół tuzina strażaków wyprowadzało miesz-

kańców z budynku. Choć z daleka wszystko wyglądało bardzo groź-
nie, na razie mieli oni do czynienia tylko z obfitymi kłębami dymu -
a nie z ogniem. Wystarczyło, że uwięzieni „pogorzelcy" otworzyli
okna i wywietrzyli mieszkania, a w cudowny sposób nikt nie doznał
żadnych obrażeń.

Na obejmującego ramieniem skuloną kobietę pojedynczego stra-

żaka, który wychodził z mieszkania na trzecim piętrze, nikt nie zwró-
cił uwagi.

- Zrobić przejście! Ruszyć tyłki! - Wołał do ludzi przed sobą.

Ustąpiono mu z drogi i poprowadził kobietę w stronę klatki scho-

dowej. Alice i Jerry'emu udało się wymknąć zbirom próbującym ich
zamordować. Po drodze widzieli, jak wbiega na górę Jonas w obsta-
wie goryli w garniturach. Opatrunek na nosie składał się teraz z nie-
wielkiego kawałka plastra zakrywającego nozdrza. Psychiatra CIA
nie miał pojęcia, że mija właśnie poszukiwanego człowieka, a Alice,
zmylona niewielkimi rozmiarami opatrunku na jego nosie, nie była
pewna, czy to Jonas.

- Czy to był rzeczywiście ten ktoś, kogo mam na myśli?
Jerry upewnił ją, że się nie myli.
-Czy zdarzało ci się coś takiego już wcześniej? - Alice była bar-
dziej zdezorientowana niż przed podjęciem ucieczki.

-Nie, ale trenowałem trochę.

Być paranoikiem to jedno - ale tak dokładnie zorganizować ryzy-

kowną ucieczkę to zupełnie inna sprawa.

88

background image

-Kim ty jesteś?
- Zwykłym facetem, który ratuje cię z pożaru.

Przeszli przez drzwi i znaleźli się na ulicy. Gdzieś w bocznej alej-

ce Jerry pozbył się stroju strażaka. Kiedy mieli już wszystko za sobą,
najswobodniej jak potrafili, udali się w kierunku samochodu Alice,
który zgodnie z sugestią Jerry'ego stał o milę od domu.

Na górze, w zwęglonych ruinach mieszkania, kapitan drużyny

strażackiej opowiadał zafascynowanemu Jonasowi o niezwykłym od-
kryciu.

- Widzi pan ten materiał podobny do aluminium? - Wskazał na

srebrną okładzinę przypominającą płyty wiórowe, którą zostały wy-
łożone ściany, sufity i podłogi. - Facet zaprojektował to w ten sposób,
żeby móc zamienić mieszkanie w piec, a resztę budynku pozostawić
nietkniętą.

Jonas zareagował mieszaniną frustracji i zachwytu. Był zły, że

przegrał tę rundę, ale plan ucieczki Jerry'ego budził w nim niekłama-
ny podziw.

Z dołu przybiegł agent CIA.

- Doktorze Jonas, powinien pan zobaczyć jeszcze jedną rzecz.
Jonas poszedł za swym podwładnym przez okopcony korytarz do

pustego lokalu, znajdującego się dokładnie pod mieszkaniem Jer-
ry'ego. Kilku ludzi z CIA oświetlało latarkami malunek przeżywają-
cej ekstazę kobiety na koniu. Nie mogło być wątpliwości, iż jest to
portret Alice Sutton. Jonas rozważał tę sprawę przez kilka sekund,
a później zajął się wykrzykiwaniem rozkazów.

- Za godzinę chcę wiedzieć, co ona jada, gdzie sypia i jak się na-

zywa jej wychowawczyni z przedszkola! Wszystko!

Po dziesięciu minutach szybkiej jazdy autostradą West Side do-

tarli do mieszkania Alice. Ona poczuła ulgę, iż wreszcie znalazła się
w domu, Jerry natomiast wszedł do salonu i zaczął podejrzliwie roz-
glądać się po kątach. Jeśli wytropili go w Village, to nie ma powo-
dów, żeby nie znaleźli go tutaj. Oczywiście Jonas nie ma podstaw, aby
sądzić, że Jerry i Alice są razem, niemniej jednak pan doktor może na
to jakoś wpaść. Czasami sprawiał wrażenie, jakby potrafił czytać
w cudzych myślach.

Nagle Jerry zadrżał. Skąd to wspomnienie? Czy to zresztą w ogó-

le można nazwać wspomnieniem? Może chodzi o coś zupełnie inne-
go? Nawet nie znał jego nazwiska, chociaż brzmiało jakoś znajomo,

89

background image

gdy Alice je wypowiedziała. Wszystko jest takie pogmatwane. Poza
tym teraz toczy się bitwa o ocalenie życia Alice i jego. Nie ma czasu
na luksus rozmyślania o rzeczach umiejscowionych gdzieś poza pa-
mięcią.

Alice najwyraźniej minął już szok, jakiego doznała po napaści na

mieszkanie Jerry'ego, i humor jej dopisywał. Cieszyła się z widoku
znajomych przedmiotów.

-No widzisz? W domu zawsze bezpiecznie.
Jerry był innego zdania.
-Tak ci się tylko wydaje. Nie możesz tu zostać.
-Muszę, tu jestem u siebie.
Jerry nie słuchał.

-Zamów hotel. Tylko anonimowo. I płać gotówką. Żadnych kart
kredytowych.
-Jerry, oni szukają ciebie, a nie mnie. Zanim pójdziesz...

Nie ma mowy. Zdana tylko na siebie, Alice nie przeżyje jednej

nocy.

-Zostaję z tobą. Mogę spać na kanapie.
-Nie zostaniesz! - Tym razem Alice zaprotestowała. - Ale zanim
wyjdziesz, muszę ci zadać pytanie.
-W porządku. Zapytaj, czy nie zechciałbym zostać. Będę spał
w wannie albo na stole kuchennym. Mogę też zdjąć książki z
półki
i tam się zdrzemnąć. Nie potrzebuję dużo miejsca.

- Zamknij się, Jerry! - przerwała mu uprzejmie.
Posłuchał jej.

Westchnęła głęboko i rozpoczęła przemowę:
- Nie wierzę w ani jedno zasłyszane dzisiaj słowo. Przy tym nie są-

dzę, żebyś kłamał, tylko coś zamąciłeś. I zrobimy pewien postęp, jeże-
li odpowiesz na jedno moje pytanie. Tak dla zaspokojenia ciekawości.

Jerry obiecał, że się postara.
Chodziło jej o portret na koniu. Twarz mu poczerwieniała, ale ją-

kając się, odpowiedział najuczciwiej, jak mógł.

- Nie zamierzałem ci go pokazywać. Z twojej strony to było jak

zajrzenie do cudzego pamiętnika i wyrwanie fragmentu z kontekstu.
No, wiesz, o co mi chodzi.

Nie wiedziała. Chodziło o coś więcej niż naruszenie jego prywat-

ności. Chodziło także o inwazję na granice jej świata.

- Czuję się tak, jakbyś oglądał mnie od środka. Zupełnie nie

wiem, jak to możliwe.

90

background image

Jerry potrzebował więcej konkretów.

-Gdzie tu jest pytanie?
-Jak to możliwe?

Skąd Jerry znał ją tak dobrze, że idealmie oddał radość, jaką od-

czuwała podczas jazdy na Tancerzu Johnnym?

Nie mógł na to odpowiedzieć. Szukał jakiegoś sposobu na zmia-

nę tematu, lecz nie miał jak się wykręcić - był w pułapce. Sam na sam
z Alice w jednym mieszkaniu. W pewnej chwili spojrzał na drzwi do
drugiego pokoju.

- Mogę... eee... Mogę coś zobaczyć?
Nie czekając na odpowiedź, wszedł do pomieszczenia, gdzie sta-

ła bieżnia treningowa.

Widział już ten pokój, ale z drugiej strony okna. Ileż to razy obser-

wował, jak Alice zadaje sobie cierpienie na tym przyrządzie. Ostroż-
nie wszedł na bieżnię. Nie wiedział, czy traktuje to urządzenie z dy-
stansem dlatego, żeby uszanować pewien aspekt życia Alice, czy też
z powodu wrodzonej nieufności do nowoczesnej techniki. W każdym
razie stał nieruchomo i patrzył przez okno na miejsce, gdzie zazwy-
czaj parkował taksówkę. Szukał jakiegoś wyjaśnienia na pozostające
bez odpowiedzi pytanie.

Do małego pokoju weszła za nim Alice.
- Czekam na odpowiedź.
Odwrócił się, by wyjaśnić, że nie ma odpowiedzi. Lecz w tej samej

chwili dostrzegł ustawioną za bieżnią fotografię w ramce. Przedsta-
wiała Alice w stroju jeździeckim obok konia oraz dystyngowanego,
starszego pana.

Nie wiedział, kto to taki, lecz coś w tym zdjęciu nie dawało mu

spokoju. I choć nie miał pewności, wydawało mu się, że rozpozna-
je tego mężczyznę. Starał się skupić myśli, przywołać wspomnie-
nia...

- Ej... to ten zamordowany sędzia.

Nagle Alice straciła swą zwykłą pewność siebie.

-Skąd to wiesz? - zapytała oschłym, a nawet ponurym tonem.
-Wyczytałem w gazecie.

Alice ogarnął nigdy nie zabliźniony, zawsze świeży ból.

- To mój ojciec.
Ten koszmar rujnował jej życie. Tamtej nocy, gdy sędzia Sutton

został śmiertelnie postrzelony z bliskiej odległości, ofiarą padły dwie
osoby.

91

background image

Jerry widział, że jest poruszona. W taki sam sposób zareagowałaby,

gdyby dźgnął ją palcem w brzuch. On jednak nie mógł znieść cierpie-
nia Alice, więc musiał coś zrobić, musiał coś powiedzieć - cokolwiek,
byleby to jej pomogło poczuć się lepiej. Mimo szczerych chęci, zdobył
się tylko na beznadziejny gest, ukazujący, że i jemu jest smutno.

- Gromadziłem na jego temat informacje.

Pewne sprawy Alice potrafiła znieść, innych nie. Ta rozmowa nale-

żała do drugiej kategorii. Och, krzyknąć na Jerry'ego! Niemniej Alice
jakoś opanowała się i - zamiast wrzeszczeć - powiedziała z ironią:

- Uważasz, że śmierć mojego ojca to sprawka NASA? Napisałeś

o tym w swojej broszurce?

Jerry nie mógł spojrzeć jej w oczy. Rozglądając się na boki, za-

uważył usytuowanie fotografii względem urządzenia
treningowego
i nagle wszystko stało się jasne.

-A więc to z jego powodu zadajesz sobie cierpienie. - Nie chcia-
ła słuchać nic więcej. - Biegasz tyłem do tego zdjęcia - ciągnął
mimo
to Jerry, - Zupełnie jakbyś chciała przed nim uciec. Raz na jakiś
czas
podśpiewujesz sobie w takt muzyki, ale resztę czasu poświęcasz na
ro-
bienie sobie krzywdy.
-Jakiej muzyki?

O czym on mówi? Skąd może wiedzieć, że ona podczas treningu

słucha radia? Nagle wszystko zrozumiała. Jej wściekłość można było
porównać tylko z ostrym kłuciem, które nagle pojawiło się w brzuchu.

- Podglądasz mnie, tak?

Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. Wyobraziła sobie, jak Jerry

patrzy z drugiej strony ulicy i robi to, co robią wszyscy podglądacze
podczas szpiegowania.

Jerry pociągnął ją z powrotem na środek pokoju.
- Nigdy nie podchodź w ten sposób do okna. To może...
Alice zrzuciła z ramienia jego rękę i zaczęła krzyczeć:
- Gdzie stałeś, co? W bocznej uliczce? A może siedziałeś w samo-

chodzie? Przyjeżdżałeś co wieczór?

On był nie tylko szalony, ale i niebezpieczny. Podglądacz-zbocze-

niec. Jak trafił akurat na jej mieszkanie? Czy miał jeszcze inne meto-
dy obserwacji? Jakie czynności podglądał?

Wiedząc, że w tej dyskusji nie ma szans na wygraną, Jerry posta-

nowił sprowadzić rozmowę na bardziej produktywny tor. Owszem,
podglądał ją. Teraz Alice już o tym wie. Wielkie rzeczy. Miał powo-

background image

dy, aby ją obserwować, tak samo jak ona miała powody uciekać

92

background image

przed morderstwem swego ojca. Nie wiedział o tej sprawie, ale z pew-
nością warto się tym uważniej zainteresować. Podniósł zdjęcie i wska-
zał na konia.

- Tancerz Johnny, tak? Od śmierci ojca już go nie dosiadasz, co?

Alice wyrwała mu zdjęcie z rąk, jak gdyby bała się skalania pa-

mięci ojca. Wściekłość już z niej opadła, a ona pragnęła teraz tylko
pozostać sam na sam ze swymi wspomnieniami.

- Jerry, wynoś się. Błagam.

Ta prośba wywołała w nim niemal panikę. Wrócił do salonu

i spojrzał na półkę z książkami.

- Możesz mi pożyczyć tę książkę? To znaczy „Buszującego"? Nie

zasnę bez niej.

Alice pragnęła, aby Jerry wraz ze swym szaleństwem zniknął z jej

życia - i to na zawsze.

- Jeśli wyjdziesz stąd natychmiast, dam ci sto dolców. Kupisz so-

bie tyle egzemplarzy, ile ci się spodoba.

Był pierwszą spotkaną osobą, która nie wzięła pieniędzy i nie ode-

szła.

- Ja mam pieniądze. - Wyjął z kieszeni gruby plik banknotów. -

Tak na wszelki wypadek.

Alice chciało się wyć.

- Właśnie jest ten wszelki wypadek.
Jerry nie poruszył się. Stał w pokoju i patrzył oczami skrzywdzo-

nego pieska. Próbował jej wyjaśniać, że miał szlachetne intencje, że
nie chciał jej urazić. Ona jednak kazała mu wyjść, bo potrzebowała
spokoju i ciszy. I to natychmiast. Rozpaczliwie pragnęła porządnie
się wyspać, żeby móc sobie wszystko poukładać w głowie.

- No dobrze. Poświęcę ci jeszcze całą dobę, ale daj mi spokój

przez najbliższych osiem godzin.

Jerry nie mógł na to przystać. Oni tu sobie gadu-gadu, a tymcza-

sem Jonas i jego bandyci już są na ich tropie. Trzeba opuścić mieszka-
nie. Trzeba zniknąć i dotrwać jakoś do następnego dnia.

- Zapomnij o tamtym. Spakuj się i ruszamy.

Alice wydawało się, że wyraża się jasno, Jerry jednak nadal stał

w jej pokoju.

- Idźże w diabły! Nic mnie nie obchodzi, że jesteś szalony.
Do oczu Jerry'ego napłynęły łzy.

Zdziwiła się. Ten człowiek niszczy jej spokojne życie, a ona czuje

wobec niego wyrzuty sumienia. To zdawało się nieprawdopodobne,

93

background image

ale jej ostre słowa zraniły go o wiele bardziej niż fizyczne rany, które
odniósł w ciągu ostatnich dni.

Jonas chciał go utopić, Jonas szpikował go halucynogennymi nar-

kotykami, Jonas odpowiadał za wbicie się w bok Jerry'ego kawałka
rurki od wózka inwalidzkiego, Jonas wysłał do niego elitarnych mor-
derców z rozkazem zlikwidowania go - lecz dopiero złość Alice wy-
trąciła Fletchera z równowagi.

Ona jednak nie miała zamiaru się wycofywać. Trzeba było prze-

łknąć tę gorzką pigułkę.

Milczała. Po upływie kilku chwil Jerry pokiwał głową i bez słowa

wyszedł z pokoju. Alice ani drgnęła, czekając, aż zamkną się za nim
drzwi.

Wreszcie sobie poszedł.

Była rozbita, wystraszona, sfrustrowana, a na dodatek dręczyły

ją wyrzuty sumienia.

Spojrzała na bieżnię treningową.

- Do diabła z tobą - syknęła.

background image

Rozdział 8

iKiinęła szalejąca nad Manhattanem ulewa i kilku śmiałków odważy-
ło się wyjść na dwór, by zaczerpnąć wilgotnego, nocnego powietrza.
Odległe grzmoty zapowiadały, że od strony Atlantyku poprzez Bro-
oklyn zmierzają nad Manhattan kolejne burze. Przed domem, w któ-
rym znajdowało się mieszkanie Alice, kałuże sięgały do kostek. Omija-
jący je przechodnie spoglądali na niebo z nadzieją, że zdążą przed
deszczem dotrzeć do obranego celu. Chociaż normalnie okolica ta tęt-
ni życiem, teraz robiła wrażenie wyludnionej. Jesienna burza ogołoci-
ła z liści kilka rosnących wzdłuż chodników drzew i trudno było nie od-
czytać wiszącego w powietrzu przesłania - nadchodzą ciężkie chwile.

Z meteorologicznego punktu widzenia oznaczało to nic innego jak

silne wiatry niosące nad Nowy Jork zimę. Siedzący w amerykańskim
samochodzie człowiek obawiał się czegoś o wiele groźniejszego.

Nie tylko Jerry Fletcher potajemnie obserwował Alice Sutton.

Russ Lowry pomimo kilku interesujących domysłów nie rozumiał

do końca, co łączy Jerry'ego i Alice. Najbardziej dziwiła go cierpli-
wość, z jaką dziewczyna traktowała tego wyraźnie niezrównoważone-
go faceta. Rozpytywał to tu, to tam i poznał krążące o niej opinie.
Wiedział, że wiele razy spotykała się z Jerrym w swoim gabinecie.
W jakim celu? Raczej nie chodziło o dostarczanie informacji w spra-
wie prowadzonego dochodzenia. Wszystko wskazywało na to, że jest
jej żal Jerry'ego i chce go jakoś pocieszyć. Lowry jednak nie znał in-
nego pracownika Departamentu Sprawiedliwości, który okazywał-
by tak wyraźny dowód na posiadanie serca.

Czasami wypełnianie obowiązków zawodowych bywa przyjem-

ne. Obserwacja Alice, pomimo jesiennego chłodu, nie dawała Low-
ry'emu powodów do narzekań. Bał się tylko, że młoda prawniczka

95

background image

w jakiś sposób zostanie wciągnięta przez bagno problemów Jer-
ry'ego Fletchera.

Obok Lowry'ego siedział w fotelu agent Nick Murphy. Obydwaj

trwali w stanie pełnej gotowości pomieszanej ze znudzeniem. Choć
podchodzili do prowadzonej obserwacji z różnym nastawieniem, by-
li doskonałymi fachowcami. Murphy jednak popełnił pewien poważ-
ny błąd. Nieoficjalna zasada agencji głosi, że podczas brzydkiej pogo-
dy agenci prowadzący obserwację nie powinni pić zbyt dużo kawy.
Murphy od dwóch godzin odczuwał konsekwencje zignorowania tej
reguły. Owszem, nie chciało mu się spać, ale musiał wyjść za potrze-
bą, a z powodu rzęsistego deszczu mógł tylko siedzieć w samochodzie
i zastanawiać się, kiedy pęknie mu pęcherz.

Gdy przestało padać, postanowił ukrócić swe męki.

- Idę za róg się wysikać, zanim znów zacznie lać.

Lowry skinął głową, nie spuszczając wzroku z drzwi prowadzą-

cych do domu Alice. Murphy zaś powiesił pistolet maszynowy kali-
bru 9 mm na ramieniu i zapiął kurtkę, zasłaniając broń. Potem wy-
siadł z samochodu i pobiegł ku ziemi obiecanej.

Lowry rozmyślał właśnie o Alice, gdy jego partner powrócił na

posterunek. Gdzieś w głębi duszy zdziwił się, że Murphy tak szybko
załatwił swe interesy. Nie majak dobre wyszkolenie w kierunku opty-
malnego wykorzystania czasu w akcji.

- Jak tam twój pęcherz?

Na skroni poczuł ucisk pistoletu Murphy'ego. Odpowiedział

mu nieznajomy głos. Przyjazny ton kontrastował z wrogim działaniem.

- Pęcherz? Nieźle. - Rozległo się kliknięcie bezpiecznika. -

A twój?

Lowry spodziewał się innej odpowiedzi. Zerknął we wsteczne lu-

sterko i rozpoznał Jerry'ego Fletchera. Agent należał do ludzi potra-
fiących zachować zimną krew nawet z lufą przy głowie. Jeśli się bał, to
tego nie okazywał. Mówił rzeczowym, zrównoważonym tonem, ja-
kiego wymagała sytuacja:

-Szuka cię wielu ludzi.
-A więc ty musisz być najbystrzejszy z nich - skomplementował
go Jerry i uśmiechnął się.

Rękę od strony drzwi Lowry zaczął powoli przesuwać w stronę

leżącej ledwie kilka cali dalej broni. Jerry natychmiast zauważył te
manewry.

- Łapy na kierownicę - powiedział groźnym tonem.

96

background image

Wydawało się, że istnieje dwóch Jerrych -jeden trochę nazbyt eg-

zaltowany, a drugi wyszkolony w trudnych sztukach, niedostępnych
przeciętnym śmiertelnikom. Jak na kogoś na ogól niezrównoważone-
go, działał bardzo profesjonalnie.

Przyłapany na gorącym uczynku Lowry zwlekał z wypełnieniem

polecenia. Zostawił rękę na miejscu, w nadziei że roztargniony na-
pastnik zacznie myśleć o czymś innym.

Nic z tego. Jeny pchnął go pistoletem w głowę. Nie był to gest bru-

talny, ale wystarczająco silny, aby agent zrozumiał, iż napastnik nie żar-
tuje. Wypełnił polecenie, a Jeny uprzejmie podziękował mu za współ-
pracę. Zwrot ten wypadł niezwykle kulturalnie jak na sytuację, w której
jeden człowiek trzyma drugiemu pistolet przy skroni. Lowry postanowił
się dowiedzieć, co się dzieje z Murphym. Jeny był tym zachwycony.

- To mi się podoba. Facet może za chwilę zginąć, a pyta o partne-

ra. Nic mu nie jest. Może tylko przez kilka dni będzie go bolała gło-
wa. Przyjechaliście tu w szlachetnych intencjach? - Lowry nie zrozu-
miał pytania, więc Jerry podsunął wyjaśnienie: - Powinieneś mnie
uważać za anioła stróża Alice Sutton.

A więc to tak; agent uśmiechnął się ponuro.

- To ciekawe, bo my przyjechaliśmy tu ochraniać ją przed tobą.
Jerry zastanowił się nad tymi słowami. Nie można wykluczyć, że

agent Lowry mówi prawdę.

-Nie. Przyjechaliście, bo przypuszczaliście, że ja się tu pojawię.
-Braliśmy pod uwagę taką ewentualność.

Lowry stracił wszelką orientację. Jak to możliwe, że czuje swego

rodzaju sympatię do postrzeleńca, który trzyma go pod lufą?

-A co z twoimi intencjami? - Takiego pytania nie zadałby żadne-
mu innemu przestępcy. - Są szlachetne?
-Nie jestem człowiekiem stosującym przemoc, panie Lowry.
W każdym razie nie jest to moja cecha wrodzona. Ale jeśli w
jakiś
sposób skrzywdzi pan Alice, zabiję pana. Czy to można uznać
za
szlachetne intencje?

Lowry był pewien, że Jerry nie rzuca słów na wiatr. Nikt jednak

nie zamierzał jej krzywdzić. On pragnął tylko, żeby Jerry opuścił pi-
stolet i porozmawiał. Po pierwsze, utrzymywanie dialogu z napastni-
kiem stanowi część standardowej procedury, a po drugie, rzeczywiście
chciał się dowiedzieć o nim wielu rzeczy.

Sam Jerry zaplanował jednak coś innego i walnął agenta kolbą

pistoletu w potylicę.

background image

97

background image

Przedstawiciel władz nie wiedział, co się stało. W jednej chwili

chciał nakłonić Jerry'ego do rozmowy, a w drugiej poczuł się, jakby
go kopnął słoń. Poleciał na kierownicę.

Jerry sprawdził, czy Lowry reaguje na dotyk. Próba wypadła nie-

pomyślnie. Zaczął wysiadać z samochodu, ale nagle odwrócił si»ę.

- Ej, nie udajesz?

Pytanie to wydawało się zupełnie niepotrzebne, gdyż agent wyglądał

jak trup. Jerry jednak potrzebował poważniejszych dowodów niż to,
co widzi. Przyłożył Lowry'emu pistolet do ucha i zwolnił bezpiecznik.

- Udajesz?

Na reakcję nie trzeba było czekać. Lowry nie poruszył się, nie otwo-

rzył oczu, niemniej jednak odpowiedział na pytanie. Owszem, udaje.
Udaje, że jest nieprzytomny, a co gorsza, udaje też, że opanował pro-
gram szkolenia agencyjnego. Skąd Jerry wiedział, że trzeba sprawdzić?

Jerry docenił szczerość Lowry'ego i z większym wstrętem uczynił

to, co było konieczne. Nie mógł zwlekać, żeby nie stracić elementu za-
skoczenia. Uderzył przedstawiciela prawa trochę mocniej niż po-
przednio, a Lowry jęknął i osunął się w dół.

Tym razem nie udawał.
Zanim jego głowa legła na oparciu fotela, Jerry był już jedną no-

gą na chodniku. Lecz wówczas ujrzał coś, co zmusiło go do cofnięcia
się.

Z budynku mieszkalnego wyszła Alice w stroju do biegania. Przy-

chylił się, żeby go nie zauważyła. Cholera, świetna chwila do zamia-
ny bieżni na jogging po chodniku. Co ona sobie myśli?

Musiał działać szybko. Z całej duszy pragnął, żeby zniknęła gdzieś

w przepastnych otchłaniach miasta, ale nie mógł zostawić słabej i bez-
bronnej kobiety samej. Zepchnął Lowry'ego na fotel pasażera, usiadł
za kierownicą, włączył silnik i ruszył za nią.

Alice może i zrezygnowała z bieżni treningowej, ale nie zerwała

ze zwyczajem zadawania sobie krzywdy. Biegnąc z zacięciem narwa-
nego lekkoatlety, dotarła do ulicy Sześćdziesiątej Czwartej.

Musiała się jakoś odprężyć, gdy Jerry wyszedł z mieszkania. Cho-

ciaż na pewno nie obserwowałby jej z ulicy, nie chciała wracać na
bieżnię. Z tym urządzeniem już koniec. Pragnęła teraz tylko zapo-
mnieć o Jerrym i o całym szaleństwie minionych dwudziestu czterech
godzin. Nie miała jednak pojęcia, jak to zrobić, bo ostatnie wyda-
rzenia prawdopodobnie będąją prześladować jeszcze wiele lat.

98

background image

Jako prawnik z Departamentu Sprawiedliwości wiedziała wszyst-

ko na temat teorii spiskowych wprowadzanych w życie przez różne
organizacje antyrządowe i samozwańczych stróżów porządku. A in-
tryg było bez liku; wystarczy spojrzeć na dowolny aspekt życia współ-
czesnej Ameryki, by stwierdzić, że kryje się za nim cała masa różnych
spisków. Kiedy Alice była mała, świat zalewały spiski komunistyczne.
Czerwoni chcieli zapanować nad światem. Teraz, po zakończeniu
zimnej wojny, z braku zagrożenia zewnętrznego niektórzy ludzie pro-
jektują swe lęki na własny rząd. W ich opinii on i cała związana z nim
machina biurokratyczna pragną ograniczyć wolność obywatela i po-
znać każdy najdrobniejszy szczegół z jego życia.

Takie poglądy zawsze ją śmieszyły. Przecież rząd, zamiast prze-

znaczać pieniądze na dodatkowe wydatki, mógłby zapewnić kolacje
tysiącom głodnych dzieci albo sprawniej doprowadzić do zatwierdze-
nia budżetu. Jak sobie ci antyrządowi aktywiści wyobrażają sprawo-
wanie kontroli nad ich życiem? Nawet gdyby istniały takie zamysły -
co Alice wydawało się śmieszne - nie było sposobu na wprowadzenie
ich w życie. Już dawno uznała wyznawców teorii spiskowych za ludzi,
którym zbywa na czasie i jednocześnie brakuje zdrowego rozsądku.

W jaki jednak sposób odnieść się do tego, co dzisiaj widziała?

Przyśpieszyła kroku. Kim byli ci wyszkoleni bandyci, którzy wtar-
gnęli do mieszkania Jerry'ego Fletchera? Bez wątpienia żołnierzami
z jakiejś agencji rządowej, bo nawet baroni narkotykowi nie dysponu-
ją takimi siłami.

Mięśnie nóg błagały o chwilę odpoczynku. Ale nic z tych rzeczy.
Alice znalazła się dzisiaj w samym środku skomplikowanej opera-

cji wojskowej, prowadzonej w mieszkaniu anonimowego taksówka-
rza. Jak to możliwe? W konfrontacji z tą nowo poznaną rzeczywisto-
ścią zaczynały walić się w gruzy podstawy, na których opierało się jej
życie. A jeśli góra nie jest już odwrotnością dołu? A jeśli dobro prze-
stało być przeciwieństwem zła? Skoro tajna organizacja rządowa wy-
syła swych rębajłów do ataku na zwykłych obywateli, to dla której
strony pracuje ona? Zamordowanie ojca zrujnowało jej życie, a dzi-
siejsze odkrycie mogło przewrócić do góry nogami jej świat. Nie by-
ły to przyjemne myśli.

Pobiegła jeszcze szybciej. Do chóru błagających o litość dołączy-

ły płuca. Alice jednak nie zwalniała. Może jeżeli będzie pędzić do-
statecznie szybko, uda jej się uciec przed chorą rzeczywistością i kosz-
marami z przeszłości?

99

background image

Jadący za nią Jerry utrzymywał dyskretny dystans. Widząc jego

opanowanie, można by sądzić, że za kierownicą siedzi świetnie wy-
szkolony zawodowiec, a nie narwany nowojorski taksówkarz. Mając
Alice trzy czwarte kwartału przed sobą, widział dokładnie zarówno
ją, jak i wszystko, co się wokół niej dzieje. Gdyby ktoś wyłonił się
z cienia, był gotów wcisnąć pedał gazu, wjechać na chodnik i rozpo-
cząć kanonadę z pistoletu, zanim stanie się coś złego.

Chociaż jechał bardzo spokojnie, usta mu się nie zamykały. Krą-

żące po głowie myśli nie pozwalały milczeć - chociaż nie oczekiwał
żadnej odpowiedzi. Zresztą Lowry nie był w stanie ani słuchać, ani
służyć radą. Jerry jednak po prostu musiał trajkotać. Gdyby ktoś wi-
dział w życiu tyle spisków co on, też czułby się zobowiązany dzielić
swą wiedzą z innymi.

Poza tym się martwił. Kochał Alice i dbał o jej bezpieczeństwo.

Denerwował się jak ojciec, którego córka pierwszy raz w życiu wy-
brała się na randkę.

-Co ona wyprawia? Przecież nie powinna chodzić sama po nocy.
Spojrzał na Lowry'ego. Znowu udaje?
-Wiem, że już odzyskałeś przytomność.
Agent FBI zdobył się tylko na cichy jęk. Jerry był zadowolony, że

nie musi ponownie walić go po głowie.

Jednakże jego dobry nastrój szybko minął, Alice bowiem przebie-

gła szeroką aleję i zniknęła w czarnej czeluści oazy leśnej, jaką stano-
wi Central Park.

Jerry wcisnął hamulec, a Lowry podczas ostrego hamowania

wpadł na deskę rozdzielczą. Taksówkarz cofnął samochód i
skręcił
w ulicę przecinającą park. Ale nie mógł jeździć po ścieżkach. Jeszcze
przez chwilę widział Alice, lecz gdy wbiegła między drzewa, całkowi-
cie zniknęła mu z oczu.

Musiał działać szybko. Wcisnął hamulce. Wymijający go taksów-

karz zatrąbił i zaklął pod nosem. Lowry znów poleciał na deskę roz-
dzielczą; nazajutrz będzie się czuł, jakby spędził na ringu dziesięć
rund z Mike'em Tysonem. Jerry jednak nie przejmował się tym. Miał
na głowie poważniejsze zmartwienia. Zostawił samochód z oszoło-
mionym agentem rządowym na środku ulicy i ruszył za Alice pieszo.

Nie miał przed sobą łatwego zadania.
Jakkolwiek posiadał profesjonalne wyszkolenie w zakresie śledze-

nia obiektu - umiał pozostać niewidocznym i potrafił odczytywać
ślady ściganego - to pogoń za Alice stanowiła nie lada problem. Jer-

100

background image

ry wiedział dokładnie, co robić. Chodziło o to, że nie był w stanie do-
trzymać jej kroku. Po krótkim czasie zasapał się i dla wygody zdjął
kurtkę.

Nic nie pomogło. Dzielący ich dystans rósł z każdą chwilą.

Wszystkie resztki energii Jerry koncentrował na utrzymaniu Alice
w zasięgu wzroku. Przegrywał bitwę, ale się nie poddawał. Alice sama
była słaba i bezbronna. Owszem, wiedział już, że uciekłaby każde-
mu, kto próbowałby ją gonić na piechotę, jednakże nie dałaby sobie
rady z człowiekiem jadącym samochodem.

Dziesięć minut później wybiegła z parku i skręciła w Piątą Aleję.

Oddychała szybko, lecz regularnie. Był to przyśpieszony oddech, do-
starczający mięśniom tlenu potrzebnego do działania - właśnie tego
uczył ją trener. Nawet w czynieniu sobie krzywdy była
opanowana
i zorganizowana. Podejmowała ogromny wysiłek, ale nie robiła nic,
co mogłoby jej naprawdę zaszkodzić.

Gdy Jerry dotarł do skraju parku, oparł się o ceglany murek. Bra-

kowało mu powietrza. Przy każdym oddechu krzywił się, jakby mia-
ło to być jego ostatnie tchnienie. Czuł, że zaczyna go ogarniać pani-
ka. Ma strzec Alice, a nawet nie może się ruszyć.

Sylwetka kobiety zmierzającej w stronę południowej części parku

stawała się coraz mniejsza. W końcu Jerry wydobrzał na tyle, żeby
ruszyć w kierunku stojącej nieopodal taksówki. To była jedyna szan-
sa, aby nie stracić Alice z oczu. Przywołując taksówkę machaniem
ręki, zdumiał się, gdy kierowca zablokował drzwi i odjechał z piskiem
opon. Jerry nie wierzył własnym oczom. Zdradził go swój człowiek.

- Ale przecież jestem jednym z was! - krzyknął za odjeżdżającą

taksówką.

Jednakże szansa została zaprzepaszczona i dobrze o tym wiedział.

Spojrzał w dół Piątej Alei. Alice zniknęła. Z przegraną miną popa-
trzył na boki, aby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Było pusto. Roz-
glądając się dokoła, dostrzegł swoje odbicie w oknie hotelowego ba-
ru i musiał podejść bliżej, żeby popatrzeć z bliska. Sądząc po jego
zbaraniałej minie, zupełnie nie rozpoznawał człowieka w szybie.
Uniósł brwi i wytrzeszczył ze zdziwienia oczy, jakby widział swoją
twarz pierwszy raz w życiu.

Sytuacja stawała się coraz gorsza. Patrzył sobie w oczy, z despera-

cją szukając odpowiedzi na formułujące się w myślach pytanie.

- No bo jeśli nie jestem jednym z was, to kim? - rzekł półgłosem.

background image

Rozdział 9

.ZYiedy Jerry dotarł do księgarni Barnes & Noble znajdującej się
w części Manhattanu zwanej Chelsea, zrobiło się już późno. Nie wy-
brał najkrótszej drogi, tylko - jak zwykle - krążył zawiłą trasą, aby
zgubić ewentualny ogon.

Do czasu marszu przez około czterdzieści pięć kwartałów, który

normalnie nie powinien przekroczyć godziny, trzeba jeszcze doliczyć
przerwy na wizyty w kilku księgarniach. Część z nich była zamknię-
ta, a w pozostałych chwilowo nie mieli tytułu, którego poszukiwał.
Zdziwił się i zaczął snuć swoje paranoiczne fantazje. Może „oni" chcą
uniemożliwić mu czytanie książki, do której jest tak bardzo przywią-
zany? W końcu uznał jednak, iż poszukiwana pozycja cieszy się
ogromną popularnością i rzeczywiście mogło jej zabraknąć. Nawet
ktoś tak podejrzliwy jak on nie wierzył, że „ich" macki - kimkolwiek
„oni" są - sięgają tak daleko.

Księgarnia Barnes & Noble tętniła życiem. Tutejsza kawiarenka

była popularnym w okolicy ośrodkiem spotkań towarzyskich, toteż
między regałami kręciło się dużo ludzi zainteresowanych bardziej so-
bą nawzajem niż stojącymi na półkach książkami.

Kiedy Jerry nerwowym krokiem ruszył między regały, kilka głów

odwróciło się w jego stronę, lecz on nikomu nie odwzajemnił się
uśmiechem ani nawet spojrzeniem. Szukał działu klasyki i miał z tym
pewne problemy. Kalendarze, Kucharskie, Kulty, a Klasyki ani śladu.
Dlaczego, do diabła, schowali cały dział? Zaczynała go ogarniać roz-
pacz. Czyżby uprzedzili go ludzie Jonasa? Czy naprawdę pofatygowa-
li się, by zlikwidować cały dział? I nikt tego nie zauważył? Niby ab-

102

background image

surd, chociaż z drugiej strony na te książki rzeczywiście nikt nie zwra-
ca uwagi. Nagle przerwał te rozważania. Jest Klasyka. Na samym
końcu pomieszczenia.

Szukając upatrzonej pozycji, czytał na głos poszczególne tytuły.

„Moby Dick", „Myszy i ludzie", „Postęp pątników". Wodził po pół-
kach dzikim wzrokiem i zaczynał panikować. Gdzie to jest? Zderzył
się z młodą kobietą, która pomyślała, że Jerry ją podrywa, ale on na-
wet nie zwrócił na nią uwagi, tylko w zapamiętaniu powtarzał tytuł
wielkiego dzieła literackiego.

Już pot zaczynał wstępować mu na czoło, gdy w końcu znalazł,

czego szukał. „Buszujący w zbożu". Jasna okładka taniego wydania
wyglądała normalnie, ale na wszelki wypadek postanowił zajrzeć do
środka. Wyszarpnął książkę z półki, a jej pośpieszne przewertowanie
upewniło go, że wszystkie strony są na swoim miejscu. Poczuł ulgę -
po pierwsze, będzie mógł poczytać o Holdenie Caulfieldzie, a po dru-
gie, ogarniająca go paranoja ustąpiła, zanim zdążyła przybrać w jego
umyśle ostateczną formę.

Wolnym krokiem podszedł do kasy i wręczył książkę sprzedawcy.

Księgarz przyglądał mu się ze zdziwieniem. Nie mógł przecież wie-
dzieć, co się zdarzyło w ciągu ostatniej doby, więc Jerry złożył krótkie
wyjaśnienie:

- Miałem ciężki dzień.

Sprzedawca uprzejmie skinął głową, a potem podniósł skaner, że-

by przesunąć go po kodzie kreskowym, umieszczonym na tylnej stro-
nie okładki.

Jerry nigdy nie zdawał sobie sprawy, ile radości może człowiekowi

przynieść takie piknięcie. Stojący na półce „Buszujący w zbożu"
świadczył o tym, że sytuacja nie wygląda aż tak groźnie, jak mu się
wydawało kilka minut temu.

Gdzieś w jednej z pięciu wielkich dzielnic Nowego Jorku, w po-

zbawionym okien pokoju wypełnionym sprzętem najnowszej gene-
racji, odezwał się alarm. Trzech techników o mętnym wzroku, którzy
kończyli już zmianę, usiadło jak na komendę i zaczęło analizować za-
wartość ekranów komputerowych. Najmłodszy z nich dostrzegł
coś
i powiedział do kolegów.

- Ktoś kupił!

Drugi z techników otworzył plik z planem Nowego Jorku i od-

szukał miejsce, w którym zadziałał alarm.

103

background image

- Księgarnia Barnes & Noble. Szósta Aleja.

Dowódca zmiany włączył mikrofon nadajnika i zaczął wydawać

rozkazy.

- Kryptonim CLEET 115. Położenie 11-546 Szósta. Barnes &

Noble. Szkody przypadkowe ograniczyć do minimum.

Paranoiczna wizja, która ledwie zniknęła z umysłu Jerry'ego, wła-

śnie okazała się okrutną prawdą.

Sprzedawca schował „Buszującego w zbożu" do plastikowej to-

rebki i położył pakunek na ladzie. Zanim Jerry dotarł do drzwi, wy-
jął książkę, otworzył i rozpoczął lekturę. Był jak narkoman, który
musi zaaplikować sobie działkę. Gdy czytał pierwsze wersy, cały ten
okropny świat wydał mu się piękniejszy - choćby na krótką chwilę.
Jeżeli kiedykolwiek można by nazwać Jerry'ego człowiekiem spokoj-
nym i skoncentrowanym, to tylko podczas czytania prozy Salingera.
Nie potrafił wyjaśnić tego zjawiska. Cóż, po prostu tak było i już.

Idąc ruchliwym chodnikiem, wydawał się bez reszty pochłonięty

lekturą. Mimo to jednak cały czas bacznie obserwował otoczenie.
Przechodnie dziwili się osobliwym baletem zaciekłego czytelnika,
który, idąc między nimi, potrafi w odpowiednim momencie usunąć
się lub zgrabnie kogoś wyminąć.

Nagle Jerry coś wychwycił przez wewnętrzny radar i zdwoił czuj-

ność.

Nie wiadomo skąd pojawił się silny powiew poruszający kartkami

książki i wzbijający kłęby ulicznego kurzu. Jerry rozejrzał się po
Szóstej Alei, lecz nie zobaczył nic nadzwyczajnego. Przyszło mu więc
do głowy, że źródło nagłego powiewu musi się znajdować w bardziej
osobliwym miejscu. Zadarł głowę i potwierdziły się jego najgorsze
obawy.

Z góry opuszczał się czarny helikopter. Nie miał żadnych świateł

pozycyjnych i był tylko ciemniejszą plamą na nocnym niebie. Wypo-
sażona w tłumiki dźwięku maszyna wydawała z siebie głuche „łup,
łup", które trudno było wyróżnić spośród ulicznego hałasu. Ze środ-
ka wyleciały czarne, jedwabne linki i po chwih' czterej komandosi spu-
ścili się na chodnik.

Ruch na Szóstej Alei momentalnie zamarł.
Jednakże po kilku sekundach zmuszeni do nagłego hamowania

kierowcy nie byli już pewni, co przed chwilą ujrzeli. Większość z nich
straciła przekonanie, że w ogóle cokolwiek widziała.

104

background image

Śmigłowiec cichutko uniósł się i zniknął, gdy tylko komandosi do-

tknęli ziemi. Wszyscy czterej ubrani byli w zwyczajne stroje i niemal-
że natychmiast zlali się z tłumem. .

Ale Jerry ich widział i dobrze im się przypatrzył. Chociaż nie wy-

różniali się ubiorem, mieli na głowach dyskretne urządzenia nadaw-
czo odbiorcze. Pod kurtkami Jerry dostrzegł błysk automatycznych
karabinów o ogromnej mocy rażenia. Na nadgarstkach nosili przy-
pięte zdjęcia Jerry'ego, aby prawidłowo go zidentyfikować. Widział,
jak zbliżają się, spoglądając to na zdjęcia, to na twarze mijanych prze-
chodniów. Wiedzieli, że obiekt znajduje się w tych okolicach, musie-
li tylko uściślić miejsce jego przebywania.

Jerry nie miał zamiaru ułatwiać im zadania. Obrócił się na pięcie

i poszedł w kierunku północnym. Każdy nerw namawiał go do biegu.
Dotychczasowy stan zaniepokojenia trwał od niepamiętnych czasów
i teraz chciał eksplodować pośpiesznym działaniem. Cała jaźń bła-
gała o ucieczkę. Każda cząstka organizmu namawiała, aby odpycha-
jąc ludzi, pobiec chodnikiem i umknąć przed narastającym zagroże-
niem.

Jednakże coś w głębi duszy tłumiło panikę i pozwalało Jerry'emu

zachować kontrolę. Sam się dziwił, skąd u niego takie opanowanie.
Co dziwniejsze, spokój ten był na tyle silny, że przezwyciężał targają-
cą całym ciałem histerię. Jerry wiedział, że musi poruszać się dyskret-
nie, aby nie zwracać na siebie uwagi.

Dzięki uwrażliwieniu na nowe niebezpieczeństwa szybko zauwa-

żył, że nad ulicą opuszcza się drugi śmigłowiec i zostawia następnych
czterech komandosów. Znalazł się w kleszczach ubranych po cywilne-
mu żołnierzy, zagradzających mu drogę zarówno od południa, jak
i od północy.

Stał jak wryty. Gdzie się podział głos wewnętrzny człowieka do-

świadczonego? Wtem pod wpływem niewytłumaczalnego impulsu
odwrócił głowę. Stojący po drugiej stronie ulicy komandos przyjrzał
mu się uważnie, a potem spojrzał na nadgarstek.

Nagle Jerry znów wiedział, co robić. Z lewej strony znajdowało

się kino wyświetlające „Trzydzieści dziewięć kroków" Hitchcocka.
Dał susa do środka, mijając zaskoczonego portiera.

Ale ucieczka nie była mu pisana. Bynajmniej.
Sto pięćdziesiąt metrów ponad kinem bezgłośnie krążył trzeci śmi-

głowiec, stanowiący centrum dowodzenia operacją, której celem by-
ło pojmanie Jerry'ego Fletchera. Na pokładzie siedział Jonas i, dyry-

105

background image

gując atakiem, starał się przewidzieć posunięcia namierzonego obiek-
tu. W pewnej chwili usłyszał meldunek od jednego z komandosów
na ulicy:

- Cel wszedł do kina.

Jonasa nie zachwyciła taktyka Jerry'ego. To był plagiat.

- O ile dobrze sobie przypominam, Oswald próbował tej samej

taktyki.

Jerry przepchnął się przez bileterów w foyer i wbiegł do ciemnej

sali. Jeden z pracowników krzyknął coś i już miał biec za nim, gdy ko-
lega trącił go łokciem i wskazał na czteroosobowy pościg. Obydwaj
doszli do wniosku, że lepiej oddać sprawy w ręce fachowców.

Na ekranie zakuci w kajdanki brytyjscy aktorzy, prowadząc weso-

łą pogawędkę, próbowali wymknąć się ze szponów tajemniczej siatki
szpiegowskiej. Mimo niebezpieczeństwa mieli pewność, że w Anglii
anno domini 1935 przyzwoite obyczaje wezmą górę nad wszystkim
innym.

Jerry nie posiadał takich gwarancji. Wprost przeciwnie -jedyna

rzecz, jakiej mógł być pewien, to że gdyby się dostał w ręce ścigają-
cych go ludzi, zostałby potraktowany z bezlitosną brutalnością.

Postanowił zniknąć w tłumie wypełniającym niemal całą salę. Bo-

jąc się siadać w środku i chcąc być daleko od przejść między rzędami,
zdecydował się na jedyny możliwy do wykonania w tych okoliczno-
ściach manewr - usiadł przed ekranem, gdzie był całkowicie odsłonię-
ty. Obejrzawszy się przez ramię, dostrzegł czterech komandosów, dys-
kretnie obserwujących twarze widzów. Szli w kierunku pierwszych
rzędów.

Przez chwilę próbował się zrelaksować i udawać, że siedzi na swo-

im miejscu od chwili zgaszenia świateł i pojawienia się na ekranie na-
pisów wstępnych. Próbował grać rolę zwykłego miłośnika sztuki fil-
mowej, zachwyconego wczesnym dziełem brytyjskiego mistrza.
Zastanawiał się też nad objęciem siedzącej obok dziewczyny, a nawet
nad pocałowaniem jej. Szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu,
bo ona najprawdopodobniej zdenerwowałaby się i zaczęła krzyczeć,
a wtedy nie miałby żadnych szans na ucieczkę.

Im bliżej byli komandosi, tym bardziej Jerry nabierał przekona-

nia, że będzie musiał się ewakuować. A nie chciał tego - po stokroć
wolałby cudownie zamienić się w normalną osobę, taką samą jak
każda inna w kinie. W widza, który zapłacił siedem dolarów za obej-
rzenie filmu o międzynarodowych intrygach. On znajdował się w sa-

106

background image

mym środku jednej z nich. Żałował, że nie może być zwyczajnym no-
wojorskim taksówkarzem, którego najpoważniejszymi zmartwienia-
mi są korki uliczne i niestrawność po zjedzeniu zbyt pikantnego chili.
Nade wszystko jednak pragnął, aby ubrani po cywilnemu komando-
si i łysy sadysta Jonas dali mu święty spokój, tak żeby mógł więcej
czasu poświęcić Alice. Nie chciał już nigdy ratować jej z płonącego
budynku ani opowiadać o spiskach knutych przez tajemnicze organi-
zacje. Pragnął w sobotni wieczór zaprosić ją do kina i na kolację, bo
przecież chyba tak postępują normalni ludzie, gdy są w sobie zako-
chani. Stosunki międzyludzkie to sprawa skomplikowana nawet bez
codziennych ataków profesjonalnych łapsów.

Przez chwilę kłębiły mu się w głowie takie myśli, ale szybko wró-

cił do bieżącego problemu. Znalazł się w ślepym zaułku i niewiele wi-
dział przed sobą możliwości. Rozważył kilka z nich i doszedł do
wniosku, że każda ewentualność niesie ze sobą ryzyko utraty życia.

Sekundy mijały, komandosi nadchodzili. Kiedy dotarli do połowy

sali, Jerry zdecydował się na wykonanie ruchu. W porównaniu z inny-
mi planami ucieczek, jakie kiedykolwiek opracował, ten nie wydawał
się nazbyt błyskotliwy. Po prostu wstał i najostrożniej, jak się dało, ru-
szył do wyjścia ewakuacyjnego. Istniała pewna szansa - ale nic ponad
to - że komandosi uznają go za faceta, któremu nie spodobał się film.
Będąc jedyną osobą na nogach pomiędzy setką siedzących, czuł się
niczym zabandażowany palec. A jednak uśmiechnęło się do niego
szczęście. Komandosi tak bardzo byli zajęci obserwacją twarzy, że
nie zauważyli, jak wstaje z fotela.

On natomiast uchodził z kina żywy - to było więcej, niż mógł się

spodziewać.

Nagle wyjście ewakuacyjne stanęło otworem i w drzwiach pojawił

się komandos. Teraz Jerry nie mógł już pozostać nie zauważony. Ni-
czym sarna stojąca w zasięgu świateł nadjeżdżającej furgonetki zrozu-
miał, że pozostało mu już tylko kilka sekund życia. Gdy się wycofy-
wał, komandos nadał drogą radiową wiadomość do kolegów.

- Jest w południowej części kina.
Wówczas Jerry rzucił się do ucieczki. Biegł prosto przed siebie, ale

na widok odcinających mu drogę komandosów musiał nagle skręcić.
Pozostał mu do wypróbowania jeszcze tylko jeden sposób.

- Bomba!!! - wrzasnął na całe gardło. - Na sali jest bomba!
Po incydentach z Szalonym Bombiarzem w latach pięćdziesiątych

i w World Trade Center przed kilku laty nowojorczycy dokładnie wie-

107

background image

dzieli, jak reagować w sytuacji zagrożenia wybuchem. Natychmiast
powstała panika. Wszyscy zerwali się na równe nogi i jak jeden mąż
ruszyli w kierunku wyjścia.

Jerry uśmiechnął się. Chwilowo był bezpieczny.
Ludzie staczający codziennie walkę o wejście do metra nie są

w stanie przeprowadzić spokojnej ewakuacji. Komandosi przeklina-
li do mikrofonów, a Jerry w zamieszaniu zniknął.

Okazało się jednak, że otwierająca się przed nim furtka została

uchylona niedostatecznie. Po chwili komandosi uporali się z zasko-
czeniem i zajęli miejsca przy wyjściach, aby dokładnie obejrzeć każ-
dą opuszczającą salę osobę. Jerry posuwał się wraz z tłumem i pierw-
szego komandosa lustrującego twarze minął nie rozpoznany.

Chowając się za większymi od siebie kinomanami, zmierzał w kie-

runku ulicy. Z przodu kolejny komandos próbował wyłowić go z tłu-
mu. Jeszcze nie widział Jerry'ego, który szedł z odwróconą w bok
głową, aż znalazł się na wyciągnięcie ręki od wysłannika Jonasa. Wte-
dy gwałtownie go popchnął i komandos uderzył głową o ścianę.

Niemniej jednak nie stracił równowagi. Wyciągnął spod kurtki pi-

stolet maszynowy i otworzyłby do Jerry'ego ogień, gdyby ten jeszcze
dwukrotnie nie uderzył facetem o ceglany mur. W końcu żołnierz osu-
nął się na ziemię - na ringu z pewnością byłby teraz liczony. Jerry
sprawdził, czy nikt go nie obserwuje, i napotkał wzrok przerażonej
kobiety. Nie chciał, żeby zaczęła krzyczeć.

- Nie podobał mi się wygląd tego gościa. A pani?

Kobieta ugodowo potrząsnęła głową. Była zbyt zdezorientowa-

na, żeby wzywać policję. Jerry wykorzystał to i umknął na ulicę.

Jednakże kierownictwo kina powiadomiło policję i po chwili nad-

jechało kilka radiowozów. W drodze znajdowały się też karetki pogo-
towia, straż pożarna i dziennikarze.

Ośmiu komandosów Jonasa powiadomiło o tym centrum dowo-

dzenia zainstalowane na pokładzie śmigłowca. Otrzymali rozkaz prze-
rwania działań. Po zdjęciu słuchawek z mikrofonami tajni żołnierze
przypominali wszystkich innych ludzi z tłumu. Równie cicho jak przy-
byli, rozpłynęli się teraz pomiędzy wystraszonymi kinomanami.

Wydawało się, że wcale ich tam nie było. Nikt ich nie widział. Nikt

ich nie słyszał. Zupełnie jakby istnieli tylko w wyobraźni Jerry'ego
Fletchera.

background image

Rozdział 10

VVWyczerpana wydarzeniami minionej doby Alice Sutton zasnęła,

gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki. Normalnie przed położe-
niem się do łóżka wykonywała cały szereg rutynowych czynności,
lecz po powrocie z joggingu po prostu zabrakło jej na nie sił.

Spała jak zabita.

Jednakże po kilku godzinach kamiennego snu jej umysł odpoczął

na tyle, aby zacząć rozpatrywać niezdrową sytuację, która zakłóciła
zwykły rytm życia. Lawirując na pograniczu snu i jawy, Alice odbie-
rała częściowo bodźce z otoczenia, a w duszy na nowo przeżywała
wszystko to, co ostatnio przeszła. Czując nagle wyraźne zagrożenie,
ciało znalazło się w stanie połswiadomej czujności. Być może był to
wynik nocnego koszmaru, a być może - zasłyszanych hałasów.

Otrząsnęła się i przewróciła na drugi bok.
Czuła, że w pokoju rozlegają się nieznajome dźwięki, przypomi-

nające ściszone głosy. Jakby szepty, jakby ostrożnie wymawiane sło-
wa. Dotyczyły Alice, brzmiały konspiracyjnie i były niezrozumiałe.

W pobliżu okna zamajaczył cień. Nagle Alice usiadła na łóżku

i głosy umilkły. Ale co to za cień? Czy stanowił tylko fragment kosz-
marnego snu, czy też widziała go naprawdę? Nie wiedziała. Poczucie
niepewności samo w sobie jest irytujące; było takie zwłaszcza dla Ali-
ce, która należała do kobiet lubiących sprawy jasne. Normalnie
do-
skonale potrafiła uchwycić granicę pomiędzy snem a jawą. Zawsze
wiedziała, co jest rzeczywiste, a co nie.

Dotąd znała świat konkretnych wypowiedzi, świat czerni i bieli,

w którym rzadko spotyka się jakiekolwiek szarości. Jednakże od cza-

109

background image

su poznania Jerry'ego Fletchera zaufanie do tej wizji świata
zaczęło
ulegać pewnym modyfikacjom. Dlatego teraz czuła się nieswojo.

Siedziała na łóżku i nasłuchiwała. Wyczuwała niebezpieczeństwo

i czuła się coraz bardziej zdenerwowana, choć nic nie słyszała. Po-
myślała, że tylko idiotka może drżeć ze strachu we własnej sypialni.
O ile dobrze sobie przypominała, po raz ostatni miała podobne uczu-
cie, gdy jeszcze jako nastolatka mieszkała u ojca na farmie w Connec-
ticut. Jak to możliwe, że dwudziestoośmioletnia Alice Sutton, absol-
wentka Uniwersytetu Stanforda i Szkoły Prawniczej w Yale,
prawniczka z Departamentu Sprawiedliwości, trzęsie się ze strachu
jak małe dziecko?

Z powrotem położyła się na poduszce, zamknęła oczy i od razu jej

się wydało, że słyszy coś z drugiego pokoju. Usiadła, potrząsnęła gło-
wą i nasłuchiwała uważnie. Czy to możliwe, że zgrzytnęła klamka? Że
w kuchni rozlegają się odgłosy kroków? Przestraszona nie na żarty,
nie zapalając światła, wstała z łóżka i przeszła do drugiego pokoju.

Gdy przez okno wpadł do mieszkania refleks świateł odjeżdżają-

cego samochodu, zobaczyła na podłodze swój wydłużony cień. Cała
sytuacja budziła wiele niepokoju. Alice lubiła to mieszkanie i podo-
bał jej się widok z okna na park. Po śmierci ojca wstawiła tu kilka je-
go ulubionych mebli i dobrze się czuła w ich otoczeniu. Dzięki nim
odnosiła wrażenie, że ma ojca trochę bliżej siebie. Zwyczajne miesz-
kanie po raz pierwszy stało się prawdziwym domem.

A jednak tej nocy wszystko wyglądało jakoś inaczej. Spojrzała na

mieszkanie z innej perspektywy, i nie było to przyjemne doświadcze-
nie. Cień rzucany przez biblioteczkę przestał już być zwykłym cie-
niem, stał się zaś groźnym miejscem, w którym może się ktoś czaić.

Sięgnęła ręką do kontaktu, zapaliła światło i z ulgą stwierdziła,

że w pokoju jest pusto.

Ale na tym jeszcze nie koniec. Gdzieś w mieszkaniu nadal odzy-

wało się źródło dźwięku, który ją obudził. Minęła odziedziczony po
ojcu stolik w stylu ort dóco, oparła się o ścianę i zajrzała do pokoju
z bieżnią treningową. Tu też zapaliła światło. Nic - nie czyhał tu ża-
den morderca. Pusto. Żadna agencja rządowa nie przeprowadza dzia-
łań. Żaden ukryty za kotarą stuknięty wyznawca spiskowej teorii
świata nie znalazłby dla siebie nic atrakcyjnego.

Również w łazience wszystko było w porządku. Czy aby na pew-

no? Zasłona prysznicowa zdawała się wisieć jakoś inaczej niż zwykle.
Czyżby ze zmęczenia nie odsunęła jej, tak jak to robi co wieczór?

110

background image

A może ktoś się tam schował i teraz czeka na odpowiednią chwilę, by
zaatakować? Nie chciała ulegać irracjonalnemu niepokojowi i posta-
nowiła wracać do łóżka. Niemniej jednak wiedziała, że jeśli nie
sprawdzi łazienki do końca, nie przestanie jej dręczyć niepewność.

Powoli odsunęła zasłonę. Nic nie zobaczyła. Pod prysznicem by-

ło pusto.

Wracając do sypialni, zaskoczona stwierdziła, że wcale nie jest jej

głupio z powodu własnego zachowania. Wprost przeciwnie. Wzięła
z kuchni butelkę i powiesiła ją na klamce drzwi wejściowych. Chwilę
popatrzyła na prymitywne urządzenie alarmowe i pokręciła głową.
Nie wiedziała, czy się śmiać, czy płakać. Było to przedziwne uczu-
cie. Zdała sobie sprawę, że zaczyna powielać nawyki osoby lekko
stukniętej.

- Zamieniam się w Jerry'ego.

Rano czuła się zmęczona i, idąc do biura, z trudem wspinała się

po schodach gmachu Departamentu Sprawiedliwości. W świetle dnia
świat wyglądał weselej i odeszły ją przerażające myśli, a w drodze do
pracy chodziło jej po głowie tylko jedno - żeby wypić dwie duże ka-
wy. Bez solidnej dawki kofeiny dzień zapowiadał się makabrycznie.

Nie zapomniała bynajmniej o Jerrym ani o Jonasie i zamierzała

od razu porozmawiać z szefem, a potem rozpocząć dochodzenie. Ty-
le tylko że nie czuła bezpośredniego zagrożenia, tak jak to się działo
w nocy. Wracając do biura, nabrała pewności siebie, odzyskała opa-
nowanie i przestała uważać, że ktoś na nią czyha.

Myliła się.
Wschód słońca wypędza być może demony straszące dzieci, lecz

nie sprawdziło się to w wypadku tajnych agencji inwigilujących dzia-
łania Alice. Gdy wchodziła do gmachu Departamentu Sprawiedliwo-
ści, każdy jej krok śledzili dwaj agenci siedzący na czatach w czarnej
furgonetce. Ukryci za lustrzanymi szybami, uważali, że są niewidocz-
ni i znakomicie zakamuflowani.

Mylili się.
Ktoś śledził śledzących.

W oknie pustej kafejki stał Jerry Fletcher i przez małą lornetkę

obserwował wóz z dwoma agentami. Spędził noc na pilnowaniu
mieszkania Alice i wiedział, że Departament Sprawiedliwości będzie
obstawiony od samego rana. Zdawał sobie sprawę, że ponieważ ludzie
Jonasa go nie znaleźli, liczą, iż Alice naprowadzi ich na jego ślad.

111

background image

On miał jednak zdecydowanie inne plany.

Normalnie Wilson poprosiłby Alice o zajęcie miejsca, ale tego

dnia stało się inaczej. Nie był zbyt dokładnie zorientowany w jej kło-
potach i właściwie nie zamierzał wdawać się w szczegóły. Wiedział
tylko, że wydaje niedwuznaczne polecenia i chce mieć pewność, że
ona je wypełni.

Chociaż Wilson i Alice nie przyjaźnili się ze sobą, to jako współ-

pracownicy darzyli się wzajemnym szacunkiem. Ona ze swej strony
przedstawiła plan śledztwa w sprawie zarzutów, jakie stawiano Jer-
ry'emu Fletcherowi. Wszystko brzmiało zbyt absurdalnie, aby mogło
być prawdą. Kto uwierzy, że NASA próbuje zabić prezydenta? A jed-
nak na własne oczy widziała atak przeprowadzony na mieszkanie Jer-
ry'ego.

Nie wiedziała, w co Jerry wdepnął, ale zamierzała się tego dowie-

dzieć.

Wilson nie miał ochoty jej słuchać.

- Dostałem wyraźne polecenie zaniechania podejmowania jakich-

kolwiek kroków w sprawach związanych z Jerrym Fletcherem. Mamy
nie rozmawiać o nim ani z policją, ani z nikim. Został aresztowany
przez straż tego budynku i trzeba przedstawić raport na temat tego,
w jakim celu chciał się z tobą skontaktować.

Alice była zdumiona.

- Przecież to nie ma sensu.

Wilsonowi brakowało do emerytury tylko kilka lat i dla niego

wszystko jak najbardziej miało sens. Chciał, aby i Alice to zrozumiała.

-A właśnie, że ma. Działania w terenie to nie nasza działka.
-Mnie się to nie podoba. Coś tu jest nie tak.
-Doktor Jonas uważa, że możesz okazać nieposłuszeństwo. Dla-
czego?

Wszystko zaczynało ją denerwować. Dlaczego Wilson tak się do

niej zwraca? Przecież ufa jej i wierzy. Przecież dobrze wie, że jest naj-
lepsza w jego zespole. Chyba nie ma zamiaru liczyć się ze słowami
Jonasa kwestionującymi jej lojalność. Na temat tego psychiatry mia-
ła zresztą własne zdanie.

- Nie wiadomo, kim ten Jonas jest. Nie wiadomo, dla kogo pra-

cuje.

Ale Wilson wiedział. Nie należał do osób tchórzliwych, czuł jed-

nak, kiedy się wycofać, a kiedy zrobić unik.

112

background image

- Alice, po tym, co wczoraj widziałem, wiem, że nie należy zada-

wać zbędnych pytań. My się tym nie zajmujemy. Jesteśmy poza tą
sprawą. Nas to nie dotyczy. Zrozumiałaś?

I cóż Alice miała na to powiedzieć? Udzieliła dokładnie takiej od-

powiedzi, jakiej oczekiwał Wilson.

- Rozumiem.

Ale prawdę powiedziawszy, nie rozumiała nic a nic. A nie należa-

ła do osób, które łatwo się poddają. Jeszcze nawet nie zaczęła wyja-
śniać nurtujących ją spraw.

Teraz jednak mogła tylko udać, że przyznaje szefowi rację i bez

słowa wyjść z jego gabinetu.

Szła przez korytarz zamyślona. Miała przed sobą trudne zadanie.

Opór zwierzchnika na pewno nie pomoże w jego wykonaniu. Cze-
kało ją wiele pracy, ale po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, od cze;
go zacząć.

Przed swoim gabinetem dostrzegła grupkę kolegów. Skrzywiła się

na ich widok. Na pierwszy rzut oka poznała, że nie przyszli w po-
ważnych intencjach, i nie miała ochoty z nimi rozmawiać.

Trzech pracujących od roku w Departamencie Sprawiedliwości

prawników poprawiło krawaty i wyszczerzyło zęby w uśmiechu. Zna-
li wszystkie opowieści o Alice - że wciąż tylko pracuje, że od wielu lat
nie była na wakacjach, że nie śmieje się z dowcipów, że od śmierci oj-
ca nie umawia się na randki - ale każdy z nich uważał, że akurat dla
niego zrobi wyjątek.

Mylili się.
Najbardziej pewny siebie ruszył w jej stronę.

-Alice, chcielibyśmy, żebyś bezstronnie rozstrzygnęła pewną sprawę.
Ani trochę nie zwolniła kroku.
-A co to ja jestem? - powiedziała. - Szwajcaria czy co?
Szybkim krokiem weszła pomiędzy prawników, którzy przylgnęli

do ścian, żeby zrobić jej przejście. Najmłodsi popatrzyli za nią tęsk-
nym wzrokiem i pogrążyli się w smutku po wspólnej porażce.

Przechodząc obok sekretarki, nie pofatygowała się powiedzieć ani

„cześć", ani „dzień dobry", tylko nieznacznie się uśmiechnęła.

- Jest coś dla mnie?
Nie, nic nie było.
Alice była zaskoczona, ale weszła do gabinetu. Uprzątnąwszy

biurko, jeszcze raz zwróciła się do Jill:

- Na pewno nie ma dla mnie żadnych wiadomości?

• 113

background image

-Ani jednej.

Westchnęła, otworzyła aktówkę i wyjęła egzemplarz broszurki

pod tytułem „Teoria spiskowa". Znów zadziwiła ją śmiałość wstępnej
analizy dotyczącej NASA. Odłożyła gazetkę i wzięła do ręki listę pre-
numeratorów. Widniało na niej tylko pięć osób, więc mie powinna
stracić zbyt wiele czasu na zweryfikowanie kilku rzeczy.

Nacisnęła włącznik komputera i zasiadła do pracy. Czego oczy

Wilsona nie widzą, tego jego sercu nie żal.

Minęło trochę czasu, a Jerry Fletcher nadal prowadził obserwację

oddziału inwigilującego Alice. Z potężnych biurowców wysypali się
ludzie śpieszący na lunch, na chodnikach zapanował tłok.

Kiedy Jerry uznał, że ścisk jest wystarczająco duży, włożył cza-

peczkę bejsbolową i wyszedł na ulicę. Kierując się prosto do czarnej
furgonetki, pozwolił sobie na cichy chichot.

- Pod latarnią zawsze najciemniej.

Zmierzając w stronę ludzi Jonasa, trzymał w lewej dłoni urządze-

nie niewiadomego przeznaczenia. Składało się ono z nawiniętej na
szpulę mocnej metalowej linki oraz dwóch silnych zapinek. Bynaj-
mniej nie krył się ze swoim sprzętem i cieszyła go myśl, że każdy, kto
zobaczy to urządzenie, uznaje za jakiś powiększony kołowrotek węd-
karski. I nie będzie to domysł pozbawiony słuszności. Jerry uważał
bowiem, że zaraz zacznie łowić rekiny.

Mijając furgonetkę, zajrzał przez przednią szybę do środka,

i stwierdziwszy, że w kabinie nie ma nikogo, uznał, iż agenci Jonasa
chowają się z tyłu. Doszedłszy do końca samochodu, pochylił się, jak-
by chciał zawiązać sznurowadło.

Zwiadowcy słuchali akurat tylko tego, co się dzieje z dala od

nich,
i mieli za to słono zapłacić.

Siedząc w furgonetce, nie zdawali sobie sprawy, że obiekt swoich

poszukiwań mają tuż pod nosem. Całą uwagę koncentrowali na ma-
gnetofonie szpulowym, który włączył się pod wpływem podniesienia
słuchawki telefonu.

Gdzieś z daleka dobiegał kobiecy głos ze środkowozachodnim ak-

centem. Agenci z uwagą nasłuchiwali każdego słowa. Dano im jasno
do zrozumienia, że cokolwiek Alice powie, jest ściśle tajne i istotne
dla bezpieczeństwa państwowego. Jonas dorzucił także ostrzeżenie,
że jeśli zawiodą, to następnym razem zostanie im przydzielona misja,

114

background image

oględnie mówiąc, niezbyt przyjemna. Coś w rodzaju nadzorowania
pierdzących wielbłądów w Iraku. Tak więc dwaj eksperci solidnie się
przykładali do prowadzenia podsłuchu na telefonie Alice.

- Chciałabym rozmawiać z panem Ketchamem.

Nastąpiła chwila ciszy, a potem usłyszeli pełną rezerwy odpo-

wiedź:

- Mówi pani Ketcham.

Siedząca w swym gabinecie Alice spojrzała na egzemplarz „Teorii

spiskowej" i postanowiła udawać pracownicę kolportażu.

- Dzień dobry, pani Ketcham. Pani mąż prenumeruje naszą gazet-

kę. Chciałabym zapytać, czy zamierza kontynuować prenumeratę.

Czekała niecierpliwie, pani Ketcham zaś wyraźnie nie mogła się

zdobyć na odpowiedź. Na linii panowała głucha cisza.

Co się stało? Czy to takie trudne pytanie? Albo chcą prenumero-

wać, albo nie. A najlepiej niech odda słuchawkę mężowi. Jedno z troj-
ga. Wystarczy tylko wybrać - ale szybko, ponieważ Alice ma zbyt
mało czasu, żeby godzinami wyczekiwać na decyzję jakiejś flegma-
tyczki.

Jednakże nie miała racji. Wahanie pani Ketcham było ze wszech

miar uzasadnione. A kiedy już się odezwała, jej odpowiedź zmieniła
kierunek śledztwa. A może nawet kierunek całego życia Alice.

- Mój mąż nie żyje. Zginął dziś w nocy w wypadku samochodo-

wym.

Specjaliści od podsłuchów uważnie analizowali rozmowę. Ani

przez chwilę nie zdawali sobie sprawy, że człowiek, którego szukają,
klęczy właśnie przy ich posterunku obserwacyjnym.

Jerry zaś, upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, przy-

mocował linkę do tylnej osi furgonetki i zabezpieczył ją jedną z zapi-
nek. Później wstał i, zuchwale rozwijając linkę, ruszył w stronę wóz-
ka z hot dogami. Zamówił hot doga z dodatkami i przyklęknął,
udając, że starannie zawiązuje sznurowadło. Gdy sprzedawca wkładał
do bułki z parówką cebulę, przyprawy i musztardę, Jerry odnalazł
ośkę wózka i dalej realizował swój plan.

Alice spoglądała na listę prenumeratorów „Teorii spiskowej".

Cztery nazwiska, w tym także Berniego Ketchama, były przekreślo-
ne. Wyglądało na to, że z rozprowadzeniem następnego numeru Jer-
ry może mieć niejakie trudności. Zostało do sprawdzenia tylko jedno
nazwisko: Henry Finch z Milwaukee.

115

background image

Gdy czekała na połączenie z tym człowiekiem, w drzwiach poja-

wiła się Jill z bukietem siedmiu słoneczników.

- To dla ciebie.

Alice była zmieszana. Kto miałby przysyłać jej kwiaty?
Cały Departament Sprawiedliwości był jednocześnie zaskoczony

i zachwycony. Potajemne życie miłosne Alice stało się obiektem spe-
kulacji.

Otworzyła załączony do bukietu bilecik, lecz zagadka nie wyjaśni-

ła się do końca. Przeczytała: Wyjdź z budynku i idź do autobusu jadą-
cego na zachód.

Najwyraźniej jej tajemniczym wielbicielem był Jerry. O co tu mo-

gło chodzić? Przecież telefony Departamentu Sprawiedliwości są
sprawdzone i bezpieczne. A może Jerry w to nie wierzy? I co z tymi
słonecznikami? Czy one też mają jakieś szczególne znaczenie? Czy
symbolizują światło albo roślinę pnącą się ku słońcu? Chciała poznać
odpowiedź. Tak czy inaczej, postanowiła zrobić dokładnie to, o co
prosi Jerry.

Wstała, wzięła telefon komórkowy i zostawiła instrukcje dla Jill.

- Czekam na telefon z poczty w Milwaukee. Jak będzie połącze-

nie, daj znać.

Gdy wyszła z gmachu Departamentu Sprawiedliwości i ruszyła

w stronę pobliskiego przystanku autobusowego, do akcji wkroczyli
ludzie Jonasa. Jeden z nich przeszedł do kabiny furgonetki i zasiadł za
kierownicą, drugi natomiast uruchomił system komunikacyjny i zło-
żył meldunek w kwaterze głównej:

- Obiekt rusza w drogę.

Byli zaskoczeni posunięciem Alice; nie znali jej zamiarów. Kiedy

wsiadała do autobusu, kierowca furgonetki włączył silnik i przygoto-
wał się do odjazdu.

Za wozem, w odległości zbliżonej do zasięgu przymocowanej do

niego stalowej linki, sprzedawca przygotowywał hot dogi dla dwójki
turystów. Od zamiejscowych zawsze dostawał napiwki, więc krzątał
się teraz przy wózku z dodatkową dawką nowojorskiego wdzięku.
Hot dogi leżały już na ladzie, a sprzedawca przyprawiał je wprawny-
mi, energicznymi ruchami. Klienci byli pod wrażeniem.

Nagle jednak ogarnęła ich konsternacja, albowiem wózek z hot do-

gami odjechał ulicą, zostawiając sprzedawcę z głupią miną i plamą
musztardy na chodniku. Czy to przedstawienie specjalnie dla turystów?

116

background image

Sprzedawca, który jak większość nowojorczyków uważał, że wi-

dział w życiu już wszystko, był załamany. Co tu się, do diabła, stało?
Przecież wózki z hot dogami nie mają silników. Jak to możliwe, że
wózek - że jego wózek - pruje samopas niczym samochód wyścigo-
wy indy 500? Zdumieni przechodnie, sprzedawca i turyści obserwo-
wali, jak wózek pędzi ulicą za czarną furgonetką, obijając się przy
okazji o liczne samochody.

Minęło trochę czasu, zanim kierowca furgonetki zorientował się,

że dobiegają go z tyłu odgłosy stłuczek. Miał wrażenie, że pojawił się
jakiś anioł z nieba i puka w samochody niebiańskim młotem. Spoj-
rzał ze zdziwieniem w lusterko wsteczne i zobaczył, że - nie wiadomo
dlaczego - ciągnie za sobą wózek z hot dogami. Na taki widok nie
mógł zareagować w sposób opanowany. Wcisnął hamulec i furgonet-
ka zahamowała z piskiem opon. Jednakże wózek nawet nie
zwolnił
i z hukiem walnął w tył samochodu.

Drugi z agentów otworzył tylne drzwi i próbował odczepić wó-

zek, ale stalowa linka była mocno przytwierdzona do tylnej osi. Zroz-
paczony kierowca nacisnął klakson.

-Zgubimy ją!
Nie było wyboru. Człowiek Jonasa zrezygnował z wysiłków i na

powrót wskoczył do samochodu. Ciągnąć wózek z hot dogami to jed-
no, ale stracić z oczu Alice Sutton i narazić się na gniew dowódcy,
doktora Jonasa, to coś zupełnie innego i o wiele poważniejszego.

Kierowca wcisnął gaz do dechy i furgonetka pełną parą ruszyła

w ślad za autobusem wiozącym Alice Sutton. Za furgonetką podąża-
ła oryginalna przyczepka, zostawiając za sobą sosy i różne inne przy-
prawy do hot dogów. Gdy na skrzyżowaniu włączyło się czerwone
światło, kierowca w żaden sposób nie mógł się zatrzymać. Wszyscy
jadący przecznicą, łącznie z kierowcą wozu policyjnego, wcisnęli ha-
mulce i rozległy się piski opon.

Samochód policyjny nie stanął jednak w miejscu, tylko potoczył

się jeszcze kilka metrów, wjeżdżając przy okazji na stalową linkę. Wó-
zek zachował się jak lądujący na lotniskowcu odrzutowiec marynar-
ki wojennej, który nagle coś powstrzymało.

W tym samym czasie kierowca furgonetki wcisnął pedał gazu i sil-

nik straszliwie zawył. Wóz jednak nie zareagował. Nie było napędu.
Za to tył pojazdu uderzył o jezdnię i posypały się iskry.

Bez tylnych kół bardzo trudno było manewrować i utrzymać kon-

trolę nad pojazdem. W końcu zatrzymali się, agent wysiadł zza kie-

117

background image

równicy i dopiero wówczas dostrzegł istotę problemu. Gdy wózek
z hot dogami zderzył się z policyjnym radiowozem, została wyrwana
tylna oś furgonetki.. Leżała teraz na jezdni i przypominała trochę
szkielet świeżo wyfilletowanej ryby.

Pościg dobiegł końca. I chociaż agenci nie przejmowali się nad-

chodzącą utarczką z policją, bo agencja z pewnością wszystko zatu-
szuje, to drżeli na rmyśl o spotkaniu z Jonasem. Całkiem poważnie
zaczęli się obawiać nadobnych irackich wielbłądów, o których tak
wiele słyszeli.

background image

Rozdział 11

IX

a kwartały na zachód od wraku furgonetki zatrzymał się auto-

bus wiozący Alice i do środka wsiadło kilku nowych pasażerów.
Znajdujący się między nimi Jerry stanął obok niej. Zasmucił ją jego
widok. Zachowywał się dziwniej niż zwykle. Unikał kontaktu wzro-
kowego i spoglądał przez tylne okna autobusu w kierunku nieodgad-
nionego obiektu. Gdy tylko jednak zaczął rozmowę, okazało się, że
humor mu dopisuje.

- Widziałaś to?

Alice nie widziała i nie miała pojęcia, o co chodzi. Jerry'emu

chciało się śmiać, ale zdołał jakoś zachować powagę.

- Normalka. Nikt nigdy nie widzi tego co ja.

W każdym razie jego plan powiódł się doskonale. Gdy autobus

skręcał na północ, Alice i Jerry mieli agentów Jonasa z głowy. Na ja-
kiś czas byli wolni.

Alice nie pozwoliła Jerry'emu się odezwać. Miała do zadania wie-

le pytań i chciała natychmiast otrzymać odpowiedzi.

-Jerry, skąd wytrzasnąłeś tych swoich prenumeratorów?
-Dałem ogłoszenie w sieci komputerowej. Żeby mnie nie wyśle-
dzono, skorzystałem z komputera bibliotecznego.

Z miny Alice bez trudu dało się wyczytać, że coś ją niepokoi. Wy-

jęła listę prenumeratorów „Teorii spiskowej".

- Czworo spośród nich nie żyje. Wszyscy zginęli w przeciągu

ostatnich dwudziestu czterech godzin. Jeden wypadek samochodo-
wy, jeden napad, dwa ataki serca. Nie skontaktowałam się jeszcze tyl-
ko z Henrym Finchem.

119

background image

O dziwo, Jeny, który wszędzie węszył spisek, był zdumiony. Usły-

szał właśnie bardzo ważną wiadomość. Wiadomość nieporównywal-
ną z niczym innym. Zanim zdołał wydobyć głos, minęło trochę czasu.
Wszyscy jego prenumeratorzy zginęli w przeciągu dwudziestu czte-
rech godzin? Ci bezlitośni spiskowcy mieli dłuższe macki, niż mu się
początkowo wydawało.

Henry Finch... Henry Finch... Dlaczego akurat on przeżył? Ile

czasu jeszcze pociągnie? Pomimo ostrożności zachowywanej podczas
rozsyłania broszurki, on, Jerry, musiał gdzieś popełnić błąd. Nie do-
cenił możliwości swoich przeciwników i ponosi winę za śmierć prenu-
meratorów.

- Powinienem był zdawać sobie z tego sprawę. Oni docierają wszę-

dzie i inwigilują wszystkich. Wcześniej czy później musiało do tego
dojść.

Nie było jednak czasu na dywagacje. Alice potrzebowała konkre-

tów. Jasnych i wyraźnych faktów.

- Mógłbyś uściślić, kim są „oni"?

W innych okolicznościach Jerry święciłby teraz triumf. Alice prze-

stała mu pobłażać i nie traktowała go już jak postrzeleńca. Od razu
przeszła do rzeczy i chce go wysłuchać.

-To są rozmaite ugrupowania określane wieloma różnymi skró-
tami. Generalnie jednak należą do dwóch wrogich sobie
frakcji.

-

Aby zilustrować wywód, uniósł jedną rękę zaciśniętą w pięść. -
Pierw-
sza składa się z rodzin, które od stuleci gromadziły bogactwo.
Oni
pragną tylko jednego. Stabilizacji. - Uniósł drugą pięść. -
Druga
frakcja to cały złożony przemysł wojskowy. Oni chcą
destabilizacji.
-I według ciebie jedna frakcja toczy wojnę z drugą?

No właśnie. Aby przedstawić sprawę jeszcze jaśniej, zderzył ze so-

bą pięści i ze smutkiem pokiwał głową.

- Chcesz znać ostatnią ofiarę? Został zamordowany jeden z naj-

bogatszych ludzi w Ameryce. Ernest Harriman.

Chwila, chwila, coś tu się nie zgadza. Alice znów poczuła irytację.

- Harriman zamordowany?

Przecież czytała coś innego. Coś zupełnie innego. Do głowy znów

przyszła znajoma myśl o szaleństwie Jerry'ego.

On jednak nie zauważył powątpiewania Alice. Był pewien swego.

-Tak, tak, zamordowany. I to tutaj, na Manhattanie.

background image

-W gazetach pisano, że przez przypadek utopił się w basenie.
Gdzieś w Newport.

120

background image

Od prawie stu lat Newport na Rhode Island stanowiło tereny re-

kreacyjne dla najbogatszych rodzin w kraju. Jerry jednak podtrzy-
mywał swe twierdzenie.

- W Newport nikt nie umarł. Tam nie tknęliby nawet Sunny'ego

Von Bulowa. Harriman utonął, ale nie w Newport.

Alice nie miała czasu na przekomarzanie się. Chciała natychmiast

wyjaśnić najpilniejsze kwestie.

- Dokąd jedziemy?

Długa na cały kwartał stacja metra pod Times Sąuare znajdowa-

ła się w zupełnie innym świecie niż ekskluzywne złote wybrzeże New-
port. Chociaż nowy burmistrz starał się, aby w Nowym Jorku było
czysto i życie stawało się coraz przyjemniejsze, dla zwykłego pasaże-
ra metro nie wyglądało najlepiej. I mimo że jazda nim zapewniała
stosunkowo bezpieczne i szybkie poruszanie się po mieście, Alice
skrzywiła się z niesmakiem, gdy Jerry prowadził ją schodami na pe-
ron. W powietrzu unosił się zapach nieczystości. Alice niemal co-
dziennie jeździła pociągiem numer jeden, ale nie potrafiła sobie przy-
pomnieć, kiedy po raz ostatni metro wydało jej się tak odstręczające
jak teraz. Białe płytki podłogi pokrywały pokłady błota. Od końca lat
osiemdziesiątych stacja nie znajdowała się w tak opłakanym stanie.
Cała ta sytuacja wydawała się Alice trochę dziwna i jak najszybciej
chciała się dowiedzieć, po co Jerry ją tutaj przywiózł. W odpowiedzi
nawiązał do rozmowy prowadzonej w autobusie:

- Chcesz wiedzieć, gdzie został zamordowany Harriman? Wła-

śnie tutaj. Na stacji metra przy Siódmej Alei.

Była to tak niedorzeczna wypowiedź, że Alice zaczęła wątpić we

własne zdrowie psychiczne. Po co ona w ogóle go słucha? Dlaczego
pozwala mu wozić się bez celu po całym mieście?

- Daj sobie spokój. Miliarder czekający ną metro? Dlaczego nie

utopili go w limuzynie?

Jerry'emu jednak nie było do śmiechu.

- Oglądasz wiadomości? - zapytał spokojnie. - Czytasz gazety?

Kilka dni temu to miejsce znajdowało się pod wodą.

Owszem, Alice czytała o tym, choć niewiele to miało wspólnego

ze spiskami.

- Pękła rura.

Jerry zaczynał się trochę denerwować. Czy ona naprawdę nic nie

rozumie?

121

background image

-Wiesz, jaki budynek stoi tuż obok tego miejsca? Wieżowiec Har-
rimaia. Tam zostały zalane sutereny! Nie utopił się w żadnym
base-
nie! Zadzwoń do lekarza sądowego na Rhode Island i zapytaj,
czy
zmarły miał w płucach chlorowaną wodę!
-W porządku. Zadzwonię.
Jerry był przygotowany na większy opór ze strony Alice, a tymcza-

sem okazało się, że ma w niej prawdziwego poplecznika. Jeszcze ni-
gdy żaden urzędnik nie okazał mu pomocy.

-Naprawdę zadzwonisz?
-Jeśli ty tego chcesz, to tak, zadzwonię.

Alice właściwie nie wiedziała, dlaczego się zgodziła. Z jednej stro-

ny, opowieść Jerry'ego osiągnęła już szczyty absurdu, tak że nic do-
dać, nic ująć, jednak z drugiej - wchodziło w grę coś jeszcze. Coś, co
bardziej ją trapiło. Alice chciała mu pomóc. Nie z tego powodu; że
było jej go szkoda czy że bała się jakiegoś strasznego spisku. Po pro-
stu pragnęła pomóc w przepędzeniu demonów nawiedzających Jer-
ry'ego Fletchera, choć nie wiedziała dlaczego.

Poruszyła go propozycja pomocy. Od dawien dawna spotykał się

z samymi odmowami i teraz brakło mu słów.

- Nie wiem, co powiedzieć.

Wtedy odezwało się coś, co nurtowało go od dłuższego czasu. Ni-

gdy nie umiał specjalnie panować nad swymi odruchami, więc na-
tychmiast wyrzucił z siebie:

- Kocham cię.
Obydwoje byli zaskoczeni.
- Co takiego? - zapytała z niedowierzaniem, bo nie mogła się zdo-

być na nic innego.

Sporo czasu minęło, odkąd po raz ostatni zwierzał się kobiecie

z tak intymnych uczuć. I dlatego obawiał się, czy to wyznanie nie zra-
zi Alice. Dziewczyna rzeczywiście była wstrząśnięta, choć z innego
powodu. Właśnie po sześciu miesiącach znajomości prawie uznała, że
Jerry nie jest skończonym szaleńcem, a on wyskakuje z czymś jeszcze
gorszym niż opowieści o potwornej intrydze związanej z zamordo-
waniem Ernesta Harrimana w zalanej stacji metra. Jerry natomiast
czuł, że musi kontynuować rozmowę. Cokolwiek powie, odciągnie
myśli Alice od swego wyznania, a jeśli dopisze mu szczęście, jakoś ją
udobrucha.

- Ja... to znaczy... postanowiłem dzwonić do ciebie sto razy dzien-

nie, a potem w staroświecki sposób poprosić cię o rękę. - Wzruszył

background image

122

background image

ramionami, jakby czymś naturalnym były nadzwyczajne uczucia do
kogoś tak nieprzeciętnego jak ona. - Każdy twój ruch, każdy twój
gest tak czarujący jest...

Alice niemal mu uwierzyła. Na tym właśnie polega problem

z ludźmi szalonymi. Jerry mówi zupełnie szczerze, nie znaczy to jed-
nak, że wie, co mówi. Nie przypadło jej do gustu to wyjaśnienie.

-Jerry, to tylko słowa piosenki o miłości.
-Wiem, ale... jestem taki zdenerwowany.

Oto facet, który przeżył atak elitarnego oddziału komandosów,

teraz denerwuje się w jej obecności. Nie wiedziała, co o tym wszyst-
kim sądzić.

Jerry mówił dalej:

- Wiem, że to tylko piosenka miłosna, ale akurat mi się przypo-

mniała, a wyraża właśnie to, co czuję.

Sytuacja stała się niezręczna, a nawet śmieszna. Alice postanowi-

ła przystopować go, zanim będzie za późno, aby obyło się bez przy-
krości.

- Nie obraź się, Jerry, ale bredzisz.

Nastrój wymarzonej chwili uleciał. Jerry chciał Alice wszystko

wyjaśnić.

- Wczoraj dziwiłaś się na widok obrazu. Teraz już wiesz, dlacze-

go mógł powstać.

- Jerry, to nie jest najlepszy moment na roztrząsanie tych spraw.
Postanowił spróbować po raz ostatni, chociaż nie wiedział, jak

wyrazić swe uczucia.

- To jest Geronimo. Miłość. Dzięki niej widzisz więcej i możesz

wejrzeć głębiej. Pokochałem cię od pierwszego wejrzenia.

Aż za dobrze wiedziała, że Jerry widzi więcej i potrafi „wejrzeć"

w sprawy, których inni nie widzą. Problem polega na tym, że on wca-
le nie jest zakochany, tylko chory psychicznie. Najdelikatniej jak
umiała, spróbowała przywrócić go do rzeczywistości.

- Nie, Jerry, ty mnie nie kochasz.

Chociaż usiłowała być subtelna, sprawiła mu ból. Jeśli miałby wy-

bierać, to wolałby przejść przez kolejną sesję tortur Jonasa, niż usły-
szeć, że ktoś kwestionuje jego miłość. Tonąć i nie móc oddychać to
straszna rzecz. O wiele gorsze jednak jest uczucie rozrywania serca na
kawałki. Cierpiąc z powodu tortur Jonasa, Jerry chciał walczyć o ży-
cie. Ból, jaki mu zadała Alice, sprawiał, że chciał umrzeć. Nie miał nic
więcej do powiedzenia.

123

background image

- Myślałem... dlaczego... Miłość wszystko obraca wniwecz, praw-

da?

Odwrócił się i pobiegł, torując sobie drogę przez tłum ludzi.

- Jerry, wracaj!

Alice nie chciała w taki sposób zakończyć spotkania. Pomyłka co

do własnych uczuć nie oznacza, że nie mogą ze sobą współpracować.
Poczuła się trochę tak, jakby zabrała kule człowiekowi ze złamaną
nogą. Przez chwilę patrzyła za nim, ale na peronie panował duży tłok
i Jerry szybko zniknął jej z oczu.

Nadjechał pociąg i do środka zaczęli wchodzić pasażerowie.

W chwili gdy zamykały się drzwi i wagony ruszały, dostrzegła Jer-
ry'ego. Pobiegła za powoli jadącym pociągiem i zapukała w okno,
aby zwrócić na siebie uwagę. Na pewno ją słyszał, a jeśli nie, to przy-
najmniej zauważył zdziwione miny pasażerów. Jednakże nie spojrzał
w jej kierunku. Stał ze wzrokiem wbitym w podłogę; wyglądał na nie-
wiarygodnie smutnego i zagubionego.

Pociąg zaczął nabierać szybkości i Alice musiała się zatrzymać.

Spoglądała za znikającym Jerrym i wiedziała, że popełniła błąd.

Jedyne, czego pragnął, to popatrzeć na nią. Przez te wszystkie

chwile, kiedy przebywał w pobliżu Alice, widział w życiu sens. Pomi-
mo swego żałosnego życia, pomimo że dybały na niego różne organi-
zacje, wiedział, że ze wszystkim sobie poradzi, jeśli tylko będzie mógł
być z Alice. Ona jednak nie kochała go i zrobiło mu się tak smutno,
jak jeszcze nigdy w życiu.

Była tam, po drugiej stronie szyby, biegła za nim, ale on nie mógł

podnieść głowy. Lepiej będzie już nigdy jej nie widzieć, chociaż taki
obrót spraw może go zabić.

Jednakże gdy ustało pukanie do okna, ogarnęła go tęsknota. Zdał

sobie sprawę, iż gdyby tylko jeszcze raz zobaczył jej twarz, to mógłby
umrzeć choćby zaraz. Jak będzie żył, wiedząc, że Alice jest daleko, że
żyje własnym życiem i nie chce mieć z nim nic wspólnego?

Gdy tylko pociąg odjechał ze stacji i pierwsze wagony zniknęły

w tunelu, Jerry podszedł do okna i spojrzał na peron, szukając wzro-
kiem Alice.

Widział, że patrzy w jego stronę i ze smutkiem obserwuje nabiera-

jące prędkości wagony. Jak zwykle, była piękna i wspaniała, lecz na-
gle stała się również słaba i krucha. W jednej chwili zrozumiał, że po-
pełnił straszliwy błąd. Jak mógł ją tak opuścić i zostawić na pastwę

124

background image

Jonasa i spiskowców z NASA właśnie teraz, kiedy najbardziej po-
trzebuje pomocy? Jego cierpienie tu się nie liczy. On ma zapewnić
bezpieczeństwo Alice.

Zaprzepaścił jednak szansę na spełnienie tej misji.

Pociąg wjechał do tunelu i ogarnęła Jerry'ego nieprzenikniona

ciemność. Nieprzenikniona - jeśli nie liczyć białych lampek migają-
cych niby pulsacyjny reflektor. Nagle Jerry poczuł, że osaczają go ha-
lucynacje. Chociaż wiedział, że musi odwrócić głowę, nie mógł się na
to zdobyć. Ostatkiem sił udało mu się zamknąć oczy i na chwilę za-
znał spokoju. Zastanawiał się, jak uciec przed niebezpieczeństwem,
które stanowiło pulsujące światło. I nagle usłyszał wypowiadane kon-
spiracyjnym szeptem słowa. Światło wyrządziło już Jerry'emu pierw-
sze szkody.

Otworzył oczy i wściekłym wzrokiem rozejrzał się po wagonie.

Nadal słyszał głosy, ale nie widział nikogo, kto mógłby je wydawać.
Skąd one pochodzą? Rozpaczliwie szukał czegoś normalnego - ja-
kiejś miłej twarzy lub choćby munduru strażnika. Czegoś, co pozwo-
liłoby mu na nowo uchwycić się rzeczywistości. Pewna starsza dama
odwróciła głowę i spojrzała mu w oczy. Dzięki Bogu. Przypominała
trochę czyjąś babcię. Jednakże jej uprzejmy uśmiech w oczach Jer-
ry'ego szybko zamienił się w odpychający grymas.

Oderwał od niej wzrok i ze zdziwieniem stwierdził, że przygląda-

ją mu się wszyscy pasażerowie - niby zwykli ludzie, a patrzą jakoś
złowrogo.

I nagle znalazł się zupełnie gdzie indziej. W miejscu o wiele gor-

szym niż wagon metra.

Przed nim stał pewien odwrócony plecami człowiek. Jerry rozpo-

znawał w nim mężczyznę z fotografii w mieszkaniu Alice. Tak, to sę-
dzia Sutton, jej ojciec. Jerry podszedł ostrożnie do sędziego i popa-
trzył nań z bliska. Szepty w głowie stawały się coraz głośniejsze
i nagle zobaczył, jak jego własna ręka unosi się i przykłada pistolet do
głowy sędziego. Głosy krzyczały, a sędzia Sutton odwrócił się, żeby
spojrzeć swemu zabójcy w oczy.

Gdy tylne światła pociągu zniknęły w tunelu, Alice stała jeszcze

chwilę na peronie. Była na siebie wściekła. Nie o taki obrót spraw jej
chodziło. Jerry zniknął i nie wiadomo, gdzie go szukać.

Nagle odezwał się telefon komórkowy; z radością podniosła go

do ucha. Zgodnie z instrukcjami dzwoniła sekretarka.

125

background image

-Alice, dzwonili z poczty w Milwaukee. Przesyłki do Henry'ego
Fincha były odsyłane tutaj, na Manhattan.
-A dokładnie?
-Do Międzynarodowej Fundacji do spraw Fuzji i Wykupu Firm.

Gdy Jill podawała adres kwatery MFFWF, Alice poczuła, że ciar-

ki przebiegają jej po krzyżu. Może mimo wszystko najgorsze koszma-
ry Jerry'ego Fletchera okazały się prawdą?

Wsiadła w najbliższy pociąg jadący na południe. Po drodze pró-

bowała rozpatrywać różne interpretacje informacji, jaką właśnie
otrzymała, i doszła do wniosku, że prawie na pewno nie może być
mowy o zbiegu okoliczności. Pół godziny później weszła do westy-
bulu urzędowego budynku i czytała tablicę informacyjną, dokładnie
tak samo jak Jerry przed kilkoma dniami. Centralna Agencja Wy-
wiadowcza zajmowała piętra od dziewiętnastego do dwudziestego
pierwszego, a Międzynarodowa Fundacja do spraw Fuzji i Wykupu
Firm znajdowała się na piętrze dwudziestym trzecim. Jerry opowia-
dał, że został porwany, naszpikowany narkotykami i torturowany
bezpośrednio po wizycie w tym budynku. Utrzymywał, że we
wszystkim, co mu się przytrafiło, maczała palce CIA. Alice nie by-
ła do tego zupełnie przekonana, ale serce zabiło jej mocniej. Bez
względu na to, czym się ta fundacja zajmuje, Alice miała duszę na
ramieniu.

Kiedy winda stanęła na dwudziestym trzecim piętrze, Alice we-

szła drzwiami z matowego szkła do siedziby fundacji. Zgodnie z prze-
widywaniami, znalazła się pośród wielu ważnych osobistości, które
wykonują w fundacji brudną robotę, nazywaną tutaj działalnością
dobroczynną. Minęła ją grupka pogrążonych w dyskusji urzędników
w tradycyjnych białych koszulach; nasłuchiwała uważnie, w nadziei
że doleci ją jakieś słówko związane ze spiskową teorią Jerry'ego i je-
go czterema martwymi prenumeratorami. Ale nic z tego. Wyłapała
tylko kilka nudnych prognoz gospodarczych dotyczących stóp pro-
centowych i deficytu w przemyśle. Równie dobrze mogła zostać w do-
mu i posłuchać radia.

Jeszcze bardziej niż dotąd pragnęła wszystkie posiadane informa-

cje złożyć w całość. Co człowiek mieszkający w Milwaukee ma wspól-
nego z Jerrym Fletcherem i z NASA próbującą zamordować prezy-
denta? Podeszła do lady recepcyjnej.

- Przyszłam na spotkanie z Henrym Finchem.

126

background image

Recepcjonistka odłożyła czasopismo i spojrzała na nią obojętnym

wzrokiem.

-Z kim?
-Z Henrym Finchem. - Serce Alice waliło jak młotem. Pozostać
teraz z pustymi rękami to byłaby katastrofa. Chciała natychmiast
wy-
jaśnić ważne sprawy, a nie miała czasu na żmudne
poszukiwania.

Teraz recepcjonistka uważnie zmierzyła ją spojrzeniem.

- Jest pani umówiona?

Alice się uśmiechnęła. A więc Henry Finch istnieje i jest w pobli-

żu. Kimkolwiek się okaże, stanowi być może pierwsze solidne ogni-
wo w łańcuszku poszlak zrodzonych w umyśle Jerry'ego. Ucieszyła
się tym drobnym zwycięstwem i nabrała pewności siebie. Ale nagle
straciła przekonanie, że rzeczywiście chce iść na to spotkanie, rozma-
wiać z Henrym Finchem i zrobić kolejny krok do labiryntu, który
może na zawsze odmienić jej życie. Poza tym praca w Departamen-
cie Sprawiedliwości stanie pod znakiem zapytania, jeśli Wilson się
dowie, że ona na własną rękę prowadzi śledztwo w sprawie Jeny'ego
Fletchera. Jednakże najgorszy scenariusz mógł wyglądać jeszcze
groźniej.

Poddanie się nigdy nie jest dobrym wyjściem. Wrodziła się w ojca,

a wiedziała aż nadto dobrze, że on nigdy nie rezygnował z opowiada-
nia się za prawdą tylko dlatego, że wiązało się to z koniecznością pod-
jęcia ryzyka. Za tę odwagę zapłacił życiem, a Alice nie mogła teraz
zdradzić pamięci po nim. Machnąwszy dociekliwej recepcjonistce
przed nosem legitymacją służbową, zagrała na zimno, jak rasowy po-
kerzysta.

- Nazywam się Alice Sutton, jestem z Departamentu Sprawiedli-

wości. Zechce pani przekazać panu Finchowi, że muszę się z nim na-
tychmiast zobaczyć.

Najwyraźniej taktyka okazała się skuteczna, bo już po kilku mi-

nutach sekretarka prowadziła Alice przez zakamarki korytarza. Mi-
jały dziesiątki urzędników tak dalece zajętych własnymi sprawami,
jakby naprawdę pracowali w zwykłej instytucji zajmującej się finan-
sami. Wkrótce się okaże, czy to prawda.

Została wprowadzona do imponującego gabinetu z widokiem na

Empire State Building. Słyszała odgłosy mycia rąk zza uchylonych
drzwi do prywatnej łazienki.

Sekretarka obdarzyła ją uprzejmym uśmiechem.

- Pan Finch za chwilę wyjdzie.

background image

127

background image

Podczas oczekiwania znów ogarnęły Alice wątpliwości. Co ona

właściwie robi? Co, u licha, skłoniło ją do przypuszczeń, że potężny
międzynarodowy spisek ma coś wspólnego z anonimowym finansi-
stą? Co właściwie zamierza powiedzieć temu Finchowi? Czy facet
zdenerwuje się, że nachodzi go prawniczka z Departamentu Sprawie-
dliwości? Czy jest ustosunkowany? Komu może się poskarżyć?

Kimkolwiek jest, na pewno ma czyste ręce, bo w łazience właśnie

przestała lecieć woda. Wkrótce Alice dowie się, o co w tym wszystkim
chodzi.

Chwilę później z łazienki wyszedł Jonas.

Obydwoje byli zdumieni. Ani on nie liczył, że ją tu zobaczy, ani

ona nie spodziewała się ujrzeć akurat jego. Jednakże oboje byli stu-
procentowymi profesjonalistami, więc szybko się opanowali i przeszli
do rzeczy. Jonas przybrał typową dla siebie postawę człowieka suro-
wego, a jednocześnie wesołego.

- Jestem pod wrażeniem. Jak tam Jerry?
Zaczęła się zastanawiać, dlaczego Jonas pojawia się wszędzie tam,

gdzie ona się obróci. Na pewno zakres jego wpływów w CIA znacz-
nie przewyższa możliwości zwyczajnego lekarza. Dlaczego Jonas zaj-
muje się Jerrym Fletcherem? Alice nie była w nastroju do przekoma-
rzania się.

-W porządku. Kim pan jest i co się tu, do diabła, dzieje?
-To o wiele poważniejsze pytania, niż się pani wydaje. Proszę sia-
dać.

Nie mała zamiaru słuchać jego poleceń. Gdyby poprosił, żeby sta-

ła, wtedy na pewno zajęłaby miejsce siedzące. Przyglądał się jej ba-
dawczym wzrokiem i nie sposób było odgadnąć jego myśli.

- Z przyczyn, które wkrótce okażą się aż nadto oczywiste - ode-

zwał się sympatycznym tonem, przyprawiającym jednak Alice o gęsią
skórkę - zamierzam zdradzić pani tę tajemnicę. Dowie się pani, kim
jestem. Kilka lat temu pracowałem w CIA nad programem M.K.
ULTRA. Mówi to pani coś?

Wiedziała na ten temat wszystko. A przynajmniej tyle, ile ujawnio-

no publicznie.

W latach pięćdziesiątych, kiedy zimna wojna uległa nasileniu, ar-

mia amerykańska rozpoczęła realizację programu, który miał za za-
danie stworzenie żołnierza doskonałego. Pentagon wiedział, że So-
wieci odnoszą spore sukcesy w dziedzinie kontroli umysłów, i obawiał

128

background image

się inwazji komunistycznych upiorów, przekraczających granice Eu-
ropy zachodniej. Plan ULTRA był reakcją na takie zagrożenia. Jeśli
Sowieci mogą zamienić żołnierza w bezmyślną maszynkę do zabija-
nia, to możemy i my.

Szybko jednak okazało się, że moralnej ceny za utrzymanie pod

kontrolą ludzkiego umysłu nie są w stanie zaakceptować nawet ko-
muniści. Stosowano okrutne, brutalne metody, które nie nadawały
się do wprowadzenia na szeroką skalę. Amerykańskie wojsko szybko
zrezygnowało z badań.

Wkrótce kontrola umysłów zeszła na margines działalności służb

wywiadowczych. Widząc, że stworzenie dywizji ludzkich maszynek
do zabijania to plan zupełnie nierealny, CIA rozpoczęła badania nad
stworzeniem zabójcy doskonałego - pojedynczego człowieka, znako-
micie wyszkolonego i potrafiącego wyrządzić wrogowi nieobliczalne
szkody.

Tego typu eksperymenty zdarzały się już w dziejach ludzkości.

Oznaczające zabójcę angielskie słowo assassin pochodzi z arabskiego
zwrotu hashishyun. Już wiele wieków temu przed wysłaniem człowie-
ka do walki z wrogiem aplikowano mu haszysz. Technika ta znakomi-
cie spełniała swoje zadanie. Mordercy w stanie uniesienia nie obawia-
li się o własne życie i wypełniali rozkazy z niezwykłą skutecznością.

W programie badawczym CIA tradycyjne środki odurzające za-

stąpiono najnowszymi wynalazkami technologii farmaceutycznej.

Tak, wiedziała co nieco o planie ULTRA.
- Chodziło o kontrolę umysłu. Coś w rodzaju „Mandżurskiego

kandydata", zgadza się?

W 1962 roku powstał film pod tytułem „Mandżurski kandydat"

z Frankiem Sinatrą w roli głównej. Tematem dzieła były eksperymen-
ty przypominające program badawczy ULTRA.

Zazwyczaj niewzruszony Jonas wydał się urażony tym porówna-

niem.

- Może niezbyt dokładnie, ale rzeczywiście chodziło o przekształ-

cenie zwykłego człowieka w zabójcę. Właśnie taki stawialiśmy przed
sobą cel. Program M.K. ULTRA został przerwany w 1973 roku. Ba-
dania jednak trwały nadal. - Jonas na chwilę zamilkł, a potem wyło-
żył karty na stół. - Ja je prowadziłem. Chce pani słuchać dalej?

Alice była zdumiona, ale udało jej się zachować spokój.

- Prawda uczyni cię wolnym.

129

background image

Niewielu ludziom wspominał o starych, dobrych czasach, ale te-

raz był święcie przekonany, że opowiadając Alice o przeszłości Jer-
ry'ego, zyska w niej stronnika.

-Prowadziliśmy badania nad halucynacjami, stosowaniem elek-
trowstrząsów w celu uzyskiwania konkretnych stanów
psychicznych,
robiliśmy także nieodwracalne eksperymenty nad pozbawianiem
sen-
soryki.
-Nieodwracalne? - Alice poczuła się, jakby dostała obuchem po
głowie. Myślała, że coś źle usłyszała. Na pewno nie chodziło
mu
o nieodwracalne eksperymenty.

A jednak słyszała dobrze. Jonasowi chodziło dokładnie o to, co

powiedział.

- Tak, ich wynikiem była śmierć.

Ta zadziwiająca informacja wyraźnie ją poruszyła. Początkowo

nie chciała przyjąć do wiadomości tego, co słyszy. Nie wierzyła, że
rząd Stanów Zjednoczonych zgodziłby się na realizację takiego pro-
gramu. Gdy już trochę ochłonęła, Jonas mówił dalej:

- Ja uważałem się za wybrańca, uważałem, że to moja misja. No

i teraz próbuję naprawić wyrządzone szkody.

Wreszcie Alice zrozumiała.
- Czy przez to wszystko, o czym pan mówił, przeszedł Jerry?
Jonas nie zaprzeczył. Fragmenty układanki zaczęły łączyć się

w całość. A więc Jerry nie jest zwykłym szaleńcem ani człowiekiem
wymagającym dobrego psychiatry, lecz ofiarą ohydnej polityki rządo-
wej. Siedzący przed nią człowiek dosłownie zniszczył umysł Jerry'ego.
Całą duszą była po stronie postrzelonego taksówkarza i miała na-
dzieję, że uda jej się uchronić go przed dalszymi krzywdami, jakie za-
mierza wyrządzić mu Jonas.

Szczere wyznania najwyraźniej nie sprawiały kłopotu psychiatrze

CIA. Chciał tylko, aby Alice dokładnie zrozumiała, co się zdarzyło.

- M.K.ULTRA to były eksperymenty naukowe. Niestety, skoń-

czyły się w chwili, gdy John Hinckley strzelił do Ronalda Reagana. -
Jonas bawił się dobrze i był zachwycony szokiem, w jaki wprawił Ali-
ce. Zawsze sprawiało mu przyjemność rozbijanie cudzego „pancerza
psychologicznego", niezależnie od tego, czy zadawaniem tortur, czy
też po prostu mówieniem prawdy. O to właśnie chodziło mu w tej roz-
mowie i Alice reagowała tak, jak sobie życzył. Bawił się wybornie.
Niemniej jednak chciał wyjaśnić kilka spraw dotyczących próby za-
machu na życie prezydenta Reagana. - To nie była nasza sprawka.

background image

130

background image

Wykradziono nam tę technologię i otwarto puszkę Pandory. Skra-
dziono i wykorzystano w sektorze prywatnym moje obiekty. Jednym
z nich jest właśnie Jerry.

Zdruzgotana Alice była w stanie tylko powtórzyć zasłyszaną in-

formację:

-A więc był jednym z pańskich obiektów naukowych.
-Teraz ważną sprawą dla mnie jest dowiedzieć się, kto skradł tę
technologię. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby stymulować
Jer-
ry'ego do wyjawienia wszystkiego, co wie.
-Stymulować? Technologię? - Była przerażona zdehumanizowa-
nym językiem Jonasa, a także tym, czego właśnie się dowiedziała.
Jo-
nas nie traktował Jerry'ego jak istoty ludzkiej.
-Alice, on stanowi zagrożenie. Dokonywał morderstw.
Nie chciała już słuchać niczego więcej. Mogła teraz tylko nie za-

łamać się, co nie było wcale łatwe. Odwróciła się od Jonasa i stanęła
przy oknie. Obserwowała miasto. Było czymś normalnym, czymś, co
przypominało o istniejącym dookoła świecie. Czy jednak świat jest
naprawdę taki, jaki jej się wydawał dawniej? Teraz już wszystko wy-
gląda inaczej. Dowiedziawszy się prawdy, inaczej interpretowała rze-
czywistość i odsunęła od siebie koszmarne spojrzenie na świat, jakie
prezentował Jerry. Niebo nad miastem pozostawało być może takie
samo, ale wiedziała, że świat ulega ciągłym zmianom. Nienawidziła
Jonasa. Nienawidziła go za to wszystko, co jej powiedział, i za to
wszystko, co uczynił Jerry'emu oraz Bóg jeden wie, ilu jemu podob-
nym ofiarom.

- Alice, aby dowiedzieć się, kto wykorzystał Jerry'ego, muszę go

znaleźć. A bez pani to będzie niemożliwe - mówił Jonas tonem prośby.

Z kartonowej teczki leżącej na biurku wyjął niewielką fotografię.

- Poznaje pani?

Alice nie chciała patrzeć, ale ogarnęła ją ciekawość. Okazało się,

że Jonas dysponuje pomniejszoną odbitką zdjęcia przedstawiające-
go Alice, jej ojca i Tancerza Johnny'ego. W jaki sposób znalazła się
w jego rękach? Co on znowu knuje?

- Skąd pan ma to zdjęcie?

Jonas uśmiechnął się współczująco.
- A więc poznaje pani? - zapytał uprzejmym tonem.
Tak, poznawała, oczywiście że poznawała.
- To odbitka należąca do mojego ojca. Zawsze trzymał ją w port-

felu. Skąd pan ma tę fotografię?

background image

131

background image

Wsta! z fotela i zbliżył się do niej. Przeczuwała, że za chwilę usły-

szy coś, co znów zmieni jej spojrzenie na świat. Czuła się jak uwięzio-
na na rozpędzonej karuzeli. Jonas właśnie skończył wyjawianie
okrutnych tajemnic, a jednak nadal mówił znaczącym tonem.

-Co pani wie na temat śmierci swego ojca? - zapytał, wręczając
jej fotografię.
-Był sędzią federalnym i nie zezwolił na wypuszczenie z więzienia
człowieka, który miał mieć nowy proces. Ezekial Walters...
-Walters nie ma nic wspólnego ze śmiercią pani ojca - przerwał
jej Jonas.

Była coraz bardziej zdenerwowana.

- Mówi to pan z taką pewnością.

Jonas w milczeniu obserwował Alice oglądającą zdjęcie. Przełknę-

ła ślinę i z trudem próbowała powstrzymać się od płaczu.

- Kiedy go znaleziono, miał przy sobie portfel, w którym brako-

wało tylko tego zdjęcia. Skąd pan je ma?

Jonas uniósł kółko z dziwnym kluczykiem, który CIA skonfisko-

wała w szpitalu Jerry'emu Fletcherowi.

- Znajdowało się w sejfie depozytowym Jerry'ego.

Alice starała się odepchnąć od siebie tę sugestię. Nie mogła o tym

wszystkim myśleć. Jonas zaczął wyjawiać szczegóły:

-Jak pani myśli, gdzie Jerry po raz pierwszy panią zobaczył?
Gdzie się poznaliście?
-Napadnięto mnie, a on przyszedł mi na ratunek. - Słowa te wy-
dały jej się puste, ale nadal starała się zachować przekonanie, że
spo-
tkali się przypadkowo. Że był to tylko zbieg okoliczności i nic
więcej.
-Być może uratował panią, ale na pewno nie znalazł się tam przy-
padkiem. Proszę myśleć tak, jak przystoi prawniczce.

Ale ona nie chciała być teraz prawniczką. Przynajmniej nie w tej

sprawie. Szereg zestawionych ze sobą dowodów prowadził do niepo-
żądanego wniosku. Jonas jednak nie miał zamiaru cofnąć się przed
tym, co nieuniknione.

- Pani ojciec został zamordowany.

Alice chciała uciec, ale stała jak sparaliżowana. Straciła dech

w piersiach i łzy popłynęły jej po policzkach. Nie mogła się dłużej
bronić przed wnioskiem z logicznego wywodu. A więc to Jerry zabił
jej ojca.

- I od tamtej pory - bezlitośnie dodał Jonas - ten łajdak ma na

pani punkcie obsesję.

background image

132

background image

Wiedziała, że to prawda. Wszystkie fakty potwierdzały takie wy-

jaśnienie. Pogodziła się z tym, ale musiała usiąść, bo w przeciwnym
razie upadłaby na podłogę. Jonas objął ją ramieniem, podtrzymał
i odprowadził do fotela.

- Przykro mi. Naprawdę. - Nie było go stać na nic więcej.
Jierry nie ochraniał jej przed żadnym nieznanym mordercą. On

sam był zabójcą.

background image

Rozdział 12

t/erry stał siedemdziesiąt pięć pięter ponad ulicami południowego
Manhattanu i badał wzrokiem okolicę. Wślizgnięcie się podczas lun-
chu do biur firmy prawniczej Berger, Cowden, Goldman & Young
nie sprawiło mu żadnej trudności. Ubrany w strój roboczy, z wiadrem
spienionej wody i ścierkami w ręku, wyglądał jak zwyczajny sprzą-
tacz. Nikt nie prosił go o dokumenty, gdy wjeżdżał na piętra położo-
ne wysoko ponad miastem.

Aby wszystko wyglądało jak należy, na wypadek gdyby ktoś wcze-

śniej wrócił z lunchu, umył połowę okna, a dopiero potem zabrał się
do poważnej pracy. Za pomocą niewielkiego, lecz silnego teleskopu
obserwował, co się dzieje wokół Departamentu Sprawiedliwości.

Gmach znajdował się pod obserwacją, lecz Jerry nie wiedział, pod

czyją. Dwa czarne samochody czekały cierpliwie i, gdyby Alice wy-
szła z biura, zapewne pojechałyby za nią. Nie miał pewności, czy na
czatach stoją akurat agenci Jonasa, ale zakładał, że to właśnie oni.

Uniósł lekko teleskop i przyjrzał się okolicznym dachom. Na bu-

dynkach sąsiadujących z Departamentem Sprawiedliwości panował
spokój. No, może nie tak do końca. Na dachu po drugiej stronie uli-
cy pojawiło się dwóch komandosów w cywilu. Mieli słuchawki na
uszach i trzymali wycelowane w gmach Departamentu Sprawiedli-
wości silne mikrofony dalekiego zasięgu.

Jerry uśmiechnął się. Stracił ostatnie wątpliwości - to na pewno

elitarny oddział Jonasa. Z pewną przekorą triumfował, gdyż naresz-
cie ktoś traktował go poważnie. I chociaż przeciwnicy byli niebez-
pieczni, to cieszył się, że dokładnie wie, z kim ma do czynienia. Ob-

134

background image

myślił pewną strategię, właśnie po to, aby stawić czoło Jonasowi wy-
taczającemu do boju najcięższe działa.

Spojrzał na zegarek. Dlaczego to tak długo trwa? Wpasowanie

się w czas stanowiło ważny element planu. Wszystko weźmie w łeb, je-
śli coś nie odbędzie się mniej więcej zgodnie z opracowanym harmo-
nogramem.

Nagle pewien szczegół przyciągnął jego wzrok w stronę chodnika.

Po schodach Departamentu Sprawiedliwości biegł dostawca pizzy.
Dobrze jest. Chłopak z „Pizza Parlor" to pierwszy element strategii.
Wszystko idzie jak po maśle. Jerry złożył teleskop i ruszył w stronę
drzwi.

- Chwileczkę! - rozległ się donośny głos. W tej samej chwili po-

czuł na ramieniu czyjąś silną dłoń. Zacisnął pięści i przygotował się
do ataku.

Nic jednak mu nie groziło.

- To ma być umyte okno?

Młody prawnik nie chciał pracować w budynku z brudnymi

oknami i uważał, że sprzątacz nie wywiązał się dobrze ze swych obo-
wiązków.

Alice, Jonas i Wilson wraz z wieloma niższymi rangą współpra-

cownikami siedzieli w biurze szefa sekcji dochodzeniowej Departa-
mentu Sprawiedliwości. Nie wyglądali na ludzi zbytnio przykładają
cych się do ścigania groźnego mordercy. Najbliższy ruch należał do
Jerry'ego i wszyscy zakładali, że „zabójca doskonały" jakoś da o so-
bie znać. Nie wiedzieli dokładnie jak, ale rozproszeni po okolicy ko-
mandosi byli przygotowani na każdą ewentualność. Dopóki Jerry nie
nawiąże kontaktu, dopóty mogą tylko siedzieć i czekać.

Gdy otworzyły się drzwi gabinetu Wilsona, Alice niemal podsko-

czyła w fotelu. Sekretarka, która weszła, znała ją z wielu licznych
śledztw i uważała, że ta kobieta ma nerwy ze stali. Lecz dzisiaj sy-
tuacja wyglądała inaczej. Ściganie Jerry'ego to coś zupełnie innego
niż pogoń za zwyczajnym przestępcą. Tutaj w grę wchodziły prywat-
ne sprawy Alice. Jerry zabił jej ojca, a ona nie chciała, żeby uszło mu
to płazem.

Sekretarka wniosła do biura płaskie pudełko.

-Pizza dla pani Sutton.
-Pizza? - Przecież nikt nic nie zamawiał. Co to znów za kawał? -
Nie zamawiałam...

135

background image

W jednej chwili Jonas i Alice zrozumieli, kto złożył zamówienie.

Alice przerwała w pół zdania, a psychiatra chwycił pudełko i położył
je przed nią na stoliku. Spojrzała na Wilsona i rozpieczętowała opa-
kowanie.

W środku była pizza pepperoni i kartka.
- „Idź w kierunku północno-wschodnim - czytała Alice - i weź ze

sobą pizzę. Mam ci coś ważnego do powiedzenia". - Alice zawahała
się przed czytaniem dalszej części. - Tu jest wiersz. - Przesunęła
wzrokiem po tekście, ale nic nie zrozumiała z pogmatwanych słów.
Może inni wykażą się większą przenikliwością. - „Róże i begonie
kwitną w Waszyngtonie. Jeśli papież wyrusza tam w drogę, to i ja tak-
że mogę".

- Co to, do diabła, ma znaczyć?
Wszyscy popatrzyli po sobie ze zdziwieniem.
- Niech ktoś się dowie, czy papież ma przyjechać do Waszyngto-

nu! - polecił Wilson. Kilka osób zaczęło się krzątać w poszukiwaniu
aktualnych planów podróży papieża.

Jonas wziął kartkę i uważnie przeczytał tekst.

- Jerry ma ci coś ważnego do powiedzenia.

Odłożył list i oficjalnie poprosił Alice o podjęcie współpracy z je-

go oddziałem. Potrzebował pomocy, której tylko ona mogła mu do-
starczyć.

- Zrobię wszystko, żeby zaczął mówić. Wystawi go nam pani? To

się nie wiąże z żadnym niebezpieczeństwem.

Zaskoczył ją nagły sprzeciw Wilsona.

- Nie ma mowy. Za duże ryzyko.

Doceniała fakt, że szef się o nią troszczy, ale nie mogła odrzucić

prośby Jonasa. Ona, Alice, zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby Jerry
Fletcher został ujęty. Jeśli zginie - cóż, to jej ryzyko zawodowe. Nie
chciała już dłużej uciekać przed bólem po zamordowaniu ojca. Była
gotowa stanąć z zabójcą twarzą w twarz.

- Zgadzam się. To także moja sprawa.

Jonas podał pizzę jednemu ze swoich współpracowników.

- Założyć tu podsłuch i nie ruszać bekonu!

Trzymając pizzę pod pachą, Alice wyszła na ulicę i zgodnie z in-

strukcją ruszyła w kierunku północno-wschodnim. Po chwili podje-
chała żółta taksówka. Za kierownicą siedział Jerry.

- Dokąd pani sobie życzy?

136

background image

Nadludzkim wysiłkiem powstrzymała gniew. Jak on może stroić

sobie żarty? Miała ochotę wydać rozkaz, aby jej obstawa otworzyła
ogień. Myśl, że musi spędzić w obecności Jerry'ego Fletchera jeszcze ja-
kiś czas, napawała ją grozą. Wiedziała jednak, że jeśli ma zamiar do-
trzeć do ludzi, którzy uknuli zamordowanie jej ojca i zlecili wykonanie
tego zadania Jerry'emu, ona musi grać dalej. Dokąd chce jechać?

- Ty decydujesz, Jerry.
Wsiadła do taksówki, zatrzasnęła drzwi, a on zjechał na jezdnię.
Tak jak przewidywał, w bezpiecznej odległości za nimi ruszyły

dwa samochody.

Kilka kwartałów dalej wzniósł się czarny śmigłowiec z komando-

sami na pokładzie i poleciał w ślad za żółtą taksówką.

Właśnie tego Jerry się spodziewał.

Dokładnie w tym samym czasie Jonas, Wilson i kilku ich pod-

władnych wbiegło do stojącej przy gmachu Departamentu Sprawie-
dliwości czarnej furgonetki. Kierowca włączył monitor przedstawia-
jący plan miasta i obserwował migający punkcik, który przesuwał się
w kierunku East River.

Wilson wydał rozkaz i kierowca wkroczył do akcji. Pościg za Jer-

rym Fletcherem należał do operacji zorganizowanych perfekcyjnie.
Jonas założył na głowę urządzenie nadawczo-odbiorcze i z fotela fur-
gonetki dyrygował wszystkimi posunięciami.

Gdy Jerry dotarł do rzeki, nie widział nawet śladu helikoptera czy

też pościgu naziemnego. Oddział Jonasa znał się na rzeczy. To bardzo
dobrze - Jerry lubił podejmować wyzwania.

Podczas gdy pilot manewrował w miejskich kanionach utworzo-

nych przez wieżowce, jego partner wyglądał przez okno niczym snaj-
per na polowaniu.

-Kierują się na wschód - poinformował drogą radiową resztę od-
działu pościgowego. - Numer boczny 6x24.
-Mamy go - padło potwierdzenie z pierwszego samochodu po-
ścigowego. - Jest siedemdziesiąt pięć jardów przed nami.

W taksówce napięcie stawało się niemal namacalne. Tak to przy-

najmniej odbierała Alice. Instynktownie trzymała się jak najdalej od
kierowcy, oparta o drzwi. Nic nie mówiła, tylko przyglądała się, jak
Jerry skręca na północ. Zaczynała się niepokoić. Dokąd ją wiezie?
A najgorsze, że dopisuje mu znakomity humor. Czy on nie rozumie,
że tu nie ma żartów?

137

background image

Jerry natomiast cieszył się, że znów może przebywać w jej towa-

rzystwie. Otworzył pudełko i ułamał kawałek pizzy.

- Smaczna, częstuj się.

Alice nie była w stanie nic odpowiedzieć. Nie chciało jej się jeść.

Jak mogła pozwolić się tak oszukać? Jerry, nieświadom jej wrogości,
cały czas próbował nawiązać rozmowę.

- Jak zareagowali na ten kawałek o papieżu? Sam to napisałem.

Tak dla zmyłki.

Kiedyś Jerry wydawał jej się na swój sposób czarujący, ale to wra-

żenie już minęło. Jego zachowanie przestało ją rozweselać, a zaczyna-
ło doprowadzać do furii. Miała już dosyć tej jazdy w nieznane i nie
wiedziała, czy zdoła nad sobą zapanować, jeśli on nie zamilknie.
Spojrzała w lusterko, aby sprawdzić, czy widać pościg.

Jerry źle zrozumiał jej intencje.

-Wyglądasz wspaniale.
-Dziękuję - powiedziała oschłym, pozbawionym emocji tonem.
Nie chciała słuchać jego komplementów. Nienawidziła siebie za
ciepłe
uczucia, którymi go kiedyś darzyła. Cały czas udawała, że tylko
go
żałuje, choć w głębi duszy wiedziała, że to nieprawda.

Gardziła i sobą, i Jerrym.

Jeśli zauważył jej zdenerwowanie, zinterpretował je błędnie. Bli-

skość Alice dodawała mu energii. Słowa same cisnęły się Jerry'emu na
usta, jak zakochanemu pierwszy raz w życiu nastolatkowi.

- Już się nie gniewasz? Żałuję, że przedtem zacząłem mówić

o tamtym. Ale na uczucia nie ma rady. Nie jesteś chyba zła, co?

Alice ze wszystkich sił próbowała zachować spokój.
-Nie, to byłoby z mojej strony nieuczciwe. Co mi chciałeś powie-
dzieć?
-Nie wiem, czy uwierzysz.
W furgonetce, dwóch samochodach osobowych i na pokładzie

śmigłowca wszyscy przysłuchiwali się ich rozmowie. Wilson i pozo-
stali ludzie z Departamentu Sprawiedliwości byli naprawdę podeks-
cytowani. Nie co dzień bierze się udział w pościgu zabójcy wykre-
owanego podczas legendarnego programu ULTRA. Przez ostatnie
godziny Jerry urósł w ich oczach. Nawet wytrawni urzędnicy pań-
stwowi, którzy widzieli już w życiu chyba wszystko, uważali tę po-
goń za... wydarzenie historyczne.

Tylko Jonas zachowywał kamienny spokój. On miał do wykona-

nia zadanie i całą swą uwagę koncentrował na tej sprawie. Zanim Jer-

background image

138

background image

ry Fletcher wyrządzi dalsze szkody, trzeba go powstrzymać. Jonas
miał nadzieję, że wszystko pójdzie gładko, lecz w razie jakichś kom-
plikacji nie będzie się przejmował przypadkowymi ofiarami. Do nie-
go należy tylko uziemienie tego człowieka.

Jerry ominął nieuważnego przechodnia. Serce Alice biło jak sza-

lone. Denerwowała się, bo wiedziała, że komandosi Jonasa mogą za-
atakować dosłownie w każdej chwili. Ona miała za zadanie uspoka-
jać Jerry'ego i wyciągać z niego wszelkie informacje przydatne do
sformułowania oskarżenia przeciwko niemu i przeciwko jego pryncy-
pałom. Jerry się martwi, że ona mu nie uwierzy, powinna więc roz-
proszyć jego obawy.

- Jerry, poznanie prawdy to bardzo ważna rzecz.

Spojrzał na nią i już wiedział, że powie o wszystkim. Nie potrafił

ukryć przed nią niczego. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się działo.
Ot, po prostu, tak było i już. Usiadł wygodniej. Zwierzenia to nie ta-
ka prosta sprawa.

- Chyba wiem, kto naprawdę zabił...

Przerwał. Alice odruchowo nastawiła ucha. A więc to tak. Zamie-

rza jej wyznać prawdę. Morderstwo ojca przestanie otaczać tajemni-
ca. Alice skończy z zadawaniem sobie bólu i spróbuje ułożyć życie
od nowa. Jonas, Wilson i inni wstrzymali oddech.

- Wiem, kto zabił prezydenta McKinleya.

Prezydent William McKinley został zamordowany w 1901 roku.
Jonas miał ochotę komuś przyłożyć. Było już tak blisko. Czy Jer-
ry naprawdę przejmuje się zamachem sprzed stu lat, czy tylko udaje?
Myśli Alice były dokładnie takie same.

- Zaciągnąłeś mnie tutaj tylko po to, żeby mi to powiedzieć?
-Nie.

Jerry włączył lewy kierunkowskaz, lecz skręcił w prawo i przeje-

chał dwa pasy. Rozległy się klaksony, a samochody pościgowe mu-
siały się sporo namanewrować, żeby utrzymać taksówkę w polu wi-
dzenia. Jechali Pierwszą Aleją na północ. Alice nie miała pojęcia,
dokąd zmierzają, a Jerry usilnie próbował pochwycić umykające mu
myśli.
-

Czuję to, co chcę powiedzieć, ale nie potrafię tego sprecyzować.

Alice niczego nie pojmowała, a Jerry'emu zależało na jej zrozu-
mieniu, więc zdobył się na kolejne wyjaśnienie:

- To jest tak, jak z piosenką, którą potrafisz sobie dopiero przypo-

mnieć, gdy ją śpiewasz razem z kimś. A bez melodii jesteś bezradna.

139

background image

Jadący w pościgu Wilson zaczynał się denerwować. Jerry Fletcher

mówił coraz bardziej od rzeczy, a on nie chciał wystawiać Alice na
niebezpieczeństwo dłużej, niż to jest absolutnie konieczne.

- Łapcie go wreszcie.

Jonas nie zgodził się. Uważał, że trzeba zachować cierpliwość.
Jerry spojrzał w lusterko wsteczne, by przyjrzeć się siedzącym mu
na ogonie pojazdom.

-Coś nie tak? - Alice udawała obojętność. Była lepszą prawnicz-
ką niż aktorką, ale Jerry'emu nie robiło to żadnej różnicy.
Doskona-
le wiedział, że mają towarzystwo, upewniał się tylko, czy ludzie
Jona-
sa nadążają za nim. W jego skomplikowanym planie każdy
element
miał jakąś funkcję do spełnienia. Na razie najważniejsza była
rozmo-
wa z Alice.
-Nie, wszystko w porządku, nic się nie martw. Zabieram cię na
zabawę.
-To znaczy dokąd?

Wcisnął gaz do dechy i taksówka wyrwała do przodu. Chciał jej

pokazać, na czym polega dobra zabawa.

Taksówka i ścigające ją pojazdy zbliżały się do skrzyżowania.

Światło zmieniło się na żółte, ale Jerry - posiadając znakomite wy-
czucie - postanowił jechać dalej. Zaklął, gdy zatrzymał się jadący
przed nim samochód. Na pewno jakiś wieśniak, bo żaden szanujący
się nowojorczyk nigdy nie stanąłby na żółtym świetle. Jerry nie miał
wyboru. Ominął stojący wóz i przemknął przez skrzyżowanie led-
wie kilka cali od przednich zderzaków samochodów jadących przecz-
nicą.

Pierwszy samochód pościgowy próbował gonić Jerry'ego, ale nad-

jeżdżająca z boku ogromna ciężarówka zmusiła kierowcę do rezygna-
cji z tych zamiarów. Pogoń utknęła na światłach.

- Wykiwał nas! - krzyknął do mikrofonu kierowca.

Całe wydarzenie obserwowali z helikoptera lecący nad Pierwszą

Aleją komandosi. Nie widzieli żadnego problemu.

- My go mamy. Jedzie w kierunku mostu.

Drugiemu samochodowi pościgowemu udało się skręcić w lewo

i uniknąć czerwonego światła, które powstrzymało ich kolegów. Mie-
li zamiar jechać za ściganym obiektem równoległymi ulicami i spo-
tkać się z nim przy moście Queensboro.

- Jedziemy za nim! - poinformował kierowca samochód z do-

background image

wództwem.

140

background image

W pędzącej furgonetce Jonas obserwował na monitorze migające

światełko, które oznaczało taksówkę Jerry'ego.

- Jonas do jednostek naziemnych. Śmigłowiec ma go pod obser-

wacją. Wycofajcie się, niech myśli, że was zgubił.

W chwili gdy samochody pościgowe wykonywały rozkaz, Jerry

skręcił na wjazd prowadzący do dwupoziomowego mostu Queens-
boro, łączącego brzegi East River. Zdecydował się pojechać niższym
poziomem.

-Zabawa będzie w Queens? - zapytała zdenerwowana Alice.
-Nie dzisiaj. - W jego głosie czuło się napięcie. Był skoncentrowa-
ny na czymś, co miało wkrótce nastąpić.

Pilot śmigłowca zrozumiał, że sprawy wymykają mu się spod kon-

troli, ale było już za późno na ratowanie sytuacji. Jadąca dolnym po-
ziomem taksówka zniknęła z pola widzenia.

- Jedzie przez most - nadawał pasażer śmigłowca do Jonasa - ale

po niższym poziomie.

Helikopter poleciał na wschód, aby oczekiwać Jerry'ego na dru-

gim brzegu.

Na pewien czas Jerry zniknął ścigającym go ludziom. Wiedział, że

dopóki nie dotrą do Queens, taksówka jest bezpieczna i nikt jej nie
widzi.

Piłka jednak nadal pozostawała w grze. Chociaż chwilowo udało

im się wymknąć, nie mogło być jeszcze mowy o bezpieczeństwie.
W połowie drogi przez most Jerry bez żadnego ostrzeżenia zaczął ha-
mować.

W jednej chwili Alice zastanawiała się, jaką rolę w planie Jerry'ego

odgrywa Queens - być może chodziło mu o któreś lotnisko albo
chciał jechać na Longisland - a w następnej krzyczała, ponieważ
Jerry spowodował kontrolowany poślizg i tak wymanewrował tak-
sówką, że stanęła drzwiami w stronę nadjeżdżających samochodów.
Zablokowali ruch uliczny napływający z Manhattanu.

Piszczały hamulce, dymiły opony, przed oczami kierowców bły-

skały czerwone światła stopu. Kiedy ta reakcja łańcuchowa dobiegła
końca, zawyły klaksony i chór rozszalałych nowojorczyków zaczął
dawać upust swej złości.

Nie bacząc na nic, Jerry wyskoczył z taksówki i kazał Alice zrobić

to samo. Ze strachu odchodziła od zmysłów; nie miała pojęcia, co on
knuje. Czyżby zgubił ogon? Czyżby domyślił się podstępu? A może
w końcu paranoja doprowadziła go na skraj obłędu i widzi wrogów

141

background image

niedostizegalnych dla nkogo innego? Chwyciła pudełko z pizzą
i spełniła polecenie. Licz/ła, że w tym zamęcie Jerry nie zwróci na
pizzę uwagi, bo w przeciwnym razie mógłby stać się podejrzliwy.
A ściślej - bardziej podejrzliwy niż zazwyczaj. Musiała jednak zary-
zykować, jeżeli nie chciata tracić kontaktu z Jonasem i Wilsonem.
Myśl, że może zostać sam na sam z Jerrym, napawała ją przeraże-
niem. Ten człowiek to mimo wszystko maszynka do zabijania.
Zaprowadził ją do barierki ciągnącej się przez środek jezdni.

- I co teraz? - spytała niepewnym głosem.
Jerry był spokojny i opanowany, jakby gawędzili sobie na spacerze

w parku, a nie na środku jednej z najruchliwszych arterii miasta.

- Za mną.
Wspiął się na barierkę i zeskoczył po stronie, na której ruch ulicz-

ny zmierzał w kierunku Manhattanu. Wyciągnął rękę, ofiarując Ali-
ce pomoc. Zawahała się, podskoczyła i, straciwszy na chwilę równo-
wagę, upuściła pudełko. Jerry przytrzymał ją, ale pizza upadła na
ziemię. Nie pozwolił jej podnieść - nie znał prawdziwej funkcji wło-
skiego przysmaku.

- Zostaw to! Kupię ci drugą!

Podniósł dłoń, zatrzymał ruch na jezdni i, ciągnąc Alice za rękę,

przeszedł na drugą stronę. Na pasie awaryjnym stał opuszczony sa-
mochód marki Monte Carlo, rocznik 1978. Przednia część wozu
opierała się na lewarku.

- Pani przodem - powiedział Jerry, z udaną galanterią wskazując

zardzewiały wrak. Alice nie rozumiała, o co chodzi, więc musiał ją
ośmielić. - Wszystko w porządku. To ja go tu zostawiłem.

Jednakże taka informacja niczego nie wyjaśniała. Wręcz przeciw-

nie - siała jeszcze większy zamęt. Po co on ją ciągnie do zdezelowane-
go wraka, stojącego na środku mostu Queensboro? Nagle ją olśniło.
A więc wszystko zostało skrupulatnie ukartowane. Jerry realizuje
swój perfekcyjnie opracowany plan. Zostawił tu wrak pozornie nie-
zdatny dojazdy, ale doskonale wiedziała, że wóz ruszy i zaraz gdzieś
pojadą, nie mając za sobą nikogo. Upuszczenie pizzy ostatecznie ze-
rwało wszelki kontakt z Wilsonem i Jonasem.

Alice zdana była wyłącznie na siebie.

-Dokąd jedziemy?
-Do Connecticut.
-A po co?
-No... na zabawę.

142

background image

Wskazał jej miejsce z przodu, sam usiadł za kierownicą, przekrę-

cił kluczyk, włączył silnik i... zamarł w bezruchu. Silnik warczał,
a Jerry wpatrywał się przed siebie, jakby ujrzał coś nieprawdopodob-
nego. Alice spojrzała tam, gdzie on, lecz dostrzegła tylko trzy biało-
czerwone kominy elektrowni Con Edison mieszczącej się na wschod-
nim wybrzeżu Manhattanu w pobliżu budynku ONZ.

I

Zanim zdążyła zapytać, na co Jerry patrzy, ocknął się i przełożył

drążek automatycznej skrzyni biegów na pozycję „jazda". Tylne ko-
ła zapiszczały, samochodem szarpnęło, lewarek się przewrócił
i przednie koła dotknęły asfaltu. Jerry włączył się do ruchu i odje-
chali.

Wśród załogi śmigłowca krążącego ponad zjazdem z mostu

w Queens narastało zdziwienie.

- Zejdź niżej - polecił pasażer pilotowi.
Wysłannicy Jonasa nagle uprzytomnili sobie, że z mostu przesta-

ły zjeżdżać samochody.

- Coś iest nie tak - powiedział do nadajnika jeden z członków

załogi.

Ludzie jadący w drugim samochodzie pościgowym tkwili w kor-

ku na początku mostu. Nie mieli pojęcia, co się dzieje. Blokady ruchu
ulicznego zdarzają się codziennie i trudno je zaliczyć do rzeczy dziw-
nych. Nie przejmowali się zbytnio przestojem, bo pocieszała ich myśl,
że Jerry i Alice również nie jadą do przodu. Nie było im zbyt wesoło,
ale nie stracili ściganego obiektu. Dlatego też nie przejęli się zbytnio
otrzymaną ze śmigłowca wiadomością. Nagle jednak popłynęło dro-
gą radiową następne polecenie:

- Wkraczamy.

Właśnie to pragnęli usłyszeć. Oddziały pościgowe „wkraczają"

tylko w przypadku poważnych komplikacji. Wszyscy jak jeden mąż
wyskoczyli z samochodu i ruszyli biegiem na poszukiwanie tak-
sówki.

Znaleźli ją dość szybko, ale po Jerrym i Alice nie było ani śladu.

Kiedy rozwścieczone jednostki naziemne rozglądały się dokoła,

a załoga schodzącego nisko helikoptera próbowała zobaczyć, co Się
dzieje na niższym poziomie mostu, Jerry pruł swym monte carlo z po-
wrotem w kierunku Manhattanu.

Przeprowadził ucieczkę fachowo i sprawnie - dokładnie tak, jak

został wyszkolony. Jonas ze swymi ludźmi nie miał przy nim żadnych
szans.

143

background image

Pomimo licznych i skomplikowanych starań Alice straciła kon-

takt z pościgiem i znalazła się w poważnych opałach. Jechała samo-
chodem z człowiekiem, który zamordował jej ojca i na którym prze-
prowadzono szalony eksperyment, uwieńczony stworzeniem
bezdusznej i niepohamowanej maszyny do zabijania, zwanej Jerry
Fletcher.

background image

Rozdział 13

JL/ojazd do Connecticut i przekroczenie granicy nie zajęło zbyt wie-
le czasu. Wraz z wieczornym zmierzchem Jerry zjechał z głównej au-
tostrady i kontynuowali swą podróż bocznymi, spokojniejszymi dro-
gami. Connecticut to właściwie dwa stany w jednym. Główne miasta
- New Haven, Waterbury i Hartford - borykają się z takimi samymi
problemami jak wszystkie inne skupiska miejskie. Ubóstwo, prze-
stępczość i beznadzieja szerzą się tam równie gwałtownie, jak w nie-
których dzielnicach Nowego Jorku czy Los Angeles. Jednakże więk-
szości ludzi Connecticut kojarzy się z terenami, do których właśnie
zmierzał Jerry. Tam widać bogactwo, urocze miasteczka, ogromne
posiadłości, farmy, wspaniałe plaże i rozległe obszary, czekające jesz-
cze na swego odkrywcę.

Alice znała te okolice jak własną kieszeń, ponieważ tutaj się wy-

chowywała. Gdy Jerry jechał znajomymi drogami, narastał w niej
niepokój. To zabawne, myślała. Powrót w rodzinne strony powinien
sprawić więcej przyjemności. Jednakże wybór, jakiego dokonał Jerry,
budził w niej wściekłość. Starała się siedzieć jak najdalej od niego.
Dokąd on jedzie? Nie miała już pewności, czy chce poznać odpo-
wiedź na to pytanie.

Od opuszczenia Manhattanu Jerry nie powiedział ani słowa. Z ra-

dia płynęła łagodna muzyka rockowa. Alice z trudem powstrzymywa-
ła krzyk, bo Jerry'emu chyba spodobała się jedna z ballad i zaczął
nucić pod nosem. Nienawidziła go z powodu uprowadzenia i nie
zniosłaby słuchania w spokoju jego serenad. Po pewnym czasie
wszakże doleciały ją wyraźniejsze słowa i - choć nie słyszała ich do-

145

background image

kładnie - zorientowała się, że to wcale nie jest pieśń miłosna. Stopnio-
wo zaczęła dochodzić do wniosku, że mimo wszystko wolałaby, aby
nucił balladę Barry'ego Manilowa.

- Ted Bundy. David Berkowitz. Richard Speck.

Nie oczekiwał od Alice jakiejkolwiek odpowiedzi. Imiona i na-

zwiska będące symbolem ludzkiego okrucieństwa i szaleństwa zawi-
sły w powietrzu.

Alice ze wszystkich sił próbowała odtworzyć w pamięci wiado-

mości z historii.

Ted Bundy - absolwent college'u i student prawa - wabił kobiety

przystojną powierzchownością. Swoje ofiary mordował w całej Ame-
ryce. Zmarł na krześle elektrycznym na Florydzie.

David Berkowitz to głośny seryjny morderca, znany pod pseu-

donimem Syn Sama. Specjalizował się w tropieniu i zabijaniu mło-
dych ludzTuprawiających miłość w samochodach. Obecnie przebywa
w szpitalu dla psychicznie chorych i prawie na pewno nigdy go nie
opuści.

Richard Speck w latach sześćdziesiątych zamordował w sypialni

kilka uczennic szkoły pielęgniarskiej w Chicago. Alice nie potrafiła
przypomnieć sobie więcej szczegółów i nie wiedziała, czy ten czło-
wiek jeszcze żyje. Miała nadzieję, że nie.

Była zdziwiona i przestraszona, ale starała się w żaden sposób nie

reagować, żeby nie dodawać słowom Jerry'ego ważności. Nie można
jednak ignorować personaliów trzech okrutnych morderców, znajdu-
jąc się w obecności czwartego. Czy Bundy, Berkowitz i Speck mają
dla niego jakieś specjalne znaczenie? Czy są godnymi naśladowania
wzorami? Wbrew rozsądkowi zadała pytanie:

-Co z nimi?
-Jak to się dzieje, że seryjni mordercy mają tylko jedno imię,
a jednokrotni zamachowcy aż dwa? John Wilkes Booth. Mark
David
Chapman. Lee Harvey Oswald.

Najwyraźniej Jerry dużo myślał na ten temat podczas drogi z No-

wego Jorku.

Alice próbowała znaleźć jakiś kontrargument.

- A ten facet, co strzelał do Reagana? John Hinckley. Ma tylko

jedno imię.

Jerry nie dał się zbić z tropu. Był pewien swego.

- Reagan przeżył zamach. Gdyby zginął, wszyscy poznaliby dru-

gie imię Johna.

146

background image

Ni stąd, ni zowąd Jerry serdecznie się uśmiechnął. Był pod wraże-

niem własnych hipotez - w przeciwieństwie do Alice. Ona patrzyła na
tę kwestię inaczej. Osoba zaabsorbowana mordercami musi budzić
niepokój, zwłaszcza gdy przebywa się z nią sam na sam. Poza tym
umysł Jerry'ego rzeczywiście został fatalnie nafaszerowany.

Po zbiciu argumentu swej pasażerki Fletcher z powrotem skupił

się na jeździe. Alice głowiła się, jak bez zwracania uwagi nawiązać
kontakt z Wilsonem lub Jonasem. Któremuś z nich musi dać o sobie
znać. I to szybko. Od chwili upuszczenie pudełka z pizzą nie mogła li-
czyć na niczyją pomoc. Napawało ją to strachem. Wpadła na pewien
pomysł i postanowiła wykonać coś w rodzaju nadajnika radioloka-
cyjnego, choć nie wiedziała, czy jej się to powiedzie.

Mając pewność, że Jerry jest całkowicie zajęty prowadzeniem wo-

zu, ostrożnie wyjęła z kieszeni telefon komórkowy. Trzymając go po-
za zasięgiem wzroku Jerry'ego, pomiędzy ciałem a drzwiami samo-
chodu, włączyła zasilanie i wcisnęła automatyczne wybieranie
numeru. Gdy na ekraniku pojawiło się nazwisko WILSON, zasłoni-
ła palcem niewielki głośnik.

Po powrocie na Manhattan Wilson, Jonas oraz pracownicy ich

szacownych departamentów przygotowywali się na pracę do późnej
nocy. Nie mieli pojęcia, dokąd Jerry zabrał Alice, ale zamierzali do-
wiedzieć się tego i aresztować go. Nikt nie pójdzie do domu, dopóki
Alice Sutton nie będzie bezpieczna.

Jonas słuchał Wilsona i przytakiwał jego szlachetnym motywa-

cjom. Skryte ambicje psychiatry były mniej skomplikowane. Urato-
wanie Alice wymagało wnikliwego planowania i dobrze zorganizowa-
nej współpracy. On chciał jedynie dostać Jerry'ego Fletchera.
A najłatwiej będzie go zabić, bo wtedy istnieje tylko kwestia oddania
celnego strzału. Prostota pragnień Jonasa praktycznie gwarantowała
ich realizację.

Gdzieś w pobliżu gabinetu Wilsona zaczął dzwonić telefon. Ode-

brała sekretarka. Odczekała kilka sekund, a ponieważ nie słyszała
niczyjego głosu, odłożyła słuchawkę. Pomyłka.

Chociaż Jonas właśnie wygłaszał dla swoich ludzi wykład doty-

czący strategii pościgu, na pewnym poziomie świadomości zaczął roz-
myślać o głuchym telefonie. Jego mózg niczym komputer wielkiej mo-
cy potrafił wykonywać kilka czynności jednocześnie. Nikt prócz
niego nie zwrócił uwagi na dzwoniący telefon.

147

background image

Monte carlo jechało na północ pod osłoną nocy. Zerkając w pra-

wo, Alice ze zdenerwowaniem obserwowała gasnące światełka telefo-
nu komórkowego. Bała się, że po ciemku Jerry może zauważyć poma-
rańczową poświatę, lecz mimo to postanowiła spróbować jeszcze raz.

- Tu biuro pana Wilsona. Halo. Halo! Kto mówi?
Sekretarka chciała po raz drugi odłożyć słuchawkę. Zaczynał ją

trafiać szlag. Po pierwsze musiała zrezygnować z zaplanowanej kola-
cji. Po drugie, chociaż nie przepadała za arogancką Alice Sutton, nie
chciała, aby stało jej się coś złego. Ludzie z wydziału Wilsona cza-
sem załażą sobie wzajemnie za skórę, lecz w obliczu niebezpieczeń-
stwa zawsze stoją po tej samej stronie barykady.

Miała jeszcze wiele innych powodów do wściekłości, a tu jakiś

dureń blokuje linię w kryzysowej sytuacji, kiedy spodziewane są waż-
ne telefony. Przeniosła słuchawkę nad widełki i już miała rzucić nią
tak mocno, aby żartowniś po drugiej stronie linii na zawsze ją popa-
miętał.

Jednakże plany te pokrzyżowała silna dłoń, która przytrzymała jej

rękę w pół drogi. Jonas pochylił się i chwycił sekretarkę za nadgar-
stek. Wyrwał jej słuchawkę, przyłożył do ucha i uważnie nasłuchiwał.
Słyszał tylko trzaski na łączach i odgłos jadącego samochodu. Zrozu-
miał, że stoi o krok od zwycięstwa.

- To ona. Mamy połączenie, trzeba ją teraz namierzyć. Szybko.
Wszyscy zerwali się na równe nogi i ruszyli do akcji.

Alice kątem oka obserwowała światełka na aparacie telefonicz-

nym. Tym razem nie zgasły. Połączenie jest podtrzymywane. Ktoś
w biurze Wilsona zrozumiał jej intencje. Pojawił się cień szansy, że tej
nocy nie straci życia. Nadchodziła pomoc.

Starając się zachowywać naturalnie, sięgnęła za fotel i położyła

włączony telefon na podłodze.

Po pomyślnym zrealizowaniu planu miała szansę na obserwację

okolicy. Gdy Jerry skręcił z głównej szosy w drogę ciągnącą się wzdłuż
rzeki Bumps, wiedziała że za kilka mil zaczną się poważne problemy.

- Dokąd my właściwie jedziemy?

Jerry koncentrował się wyłącznie na jeździe. Wydawało się, że nie

wie, dokąd jechać, choć był tutaj już wiele razy.

- No dokąd?

Jerry machnął ręką w stronę zagajnika.

- Gdzieś tam. To musi być gdzieś tam.

148

background image

Za kamiennym murem oświetlonym światłem księżyca stała szopa

majjąca swe najlepsze czasy już za sobą. Pięćdziesiąt metrów dalej
wzmosił się duży, porośnięty pnączami dom w stylu kolonialnym. Tu
wychowała się Alice.

Bacznym wzrokiem obserwowała Jerry'ego. Nie udawał-napraw-

dę nie wiedział, gdzie jest, chociaż sam ją tutaj przywiózł.

-Jesteśmy w domu mojego ojca - powiedziała Alice, w nadziei
że usłyszy ją Jonas lub Wilson. Jerry okazał umiarkowane
zaskocze-
nie itą informacją i wysiadł z samochodu.
-Chodźmy.

Alice spojrzała na leżący z tyłu telefon komórkowy. To był strzał

w dziesiątkę.

Była pewna, że pomoc jest już w drodze. Teraz postawiła sobie za

cel zachowanie życia aż do chwili przyjazdu Wilsona i Jonasa. Tylko
jak tego dokonać? Uciec i ukryć się w pobliskim zagajniku? Kiedyś
przechodziła szkolenie w zakresie samoobrony, więc może powinna
spróbować unieszkodliwić Jerry'ego. I chociaż złojenie mu skóry
sprawiłoby jej wiele satysfakcji, to wiedziała, że wobec zabójcy z pro-
gramu ULTRA nie ma żadnych szans. Na razie więc wypełniała jego
polecenia i szła ciemną ścieżką w stronę szopy. Jerry podążał kilka
kroków za nią.

- Mam jeszcze jednego! - Nastrój Jerry'ego znów uległ zmianie

i Fletcher z człowieka poważnego stał się ujmującym postrzeleńcem.
Zachowywał się jak mały chłopiec na wycieczce. Alice bała się bar-
dziej niż zwykle. - James Earl Ray. Jednokrotny zamachowiec
o dwóch imionach.

Pomimo zimnego, jesiennego wieczoru oblał ją pot i zaschło jej

w gardle. Denerwowała się piekielnie. Jerry powoli tracił kontakt
z rzeczywistością. Uważnie obserwowała każdy szczegół posiadłości
z nadzieją, że wypatrzy coś, co przyniesie jej ratunek.

Nie było nic. Miała w głowie zamęt, gdy usiłowała znaleźć sposób

na ucieczkę przed zabójcą ojca. W końcu postanowiła rozwinąć teo-
rię dotyczącą imion głośnych morderców.

- Jest jeszcze Sirhan Sirhan. Ciekawe, jak on może mieć na drugie

imię.

Gdy zbliżyli się do budynku, Jerry już wiedział, że będą musieli

wejść do środka. Pomimo zabezpieczeń przed intruzami, drzwi ustą-
piły pod silniejszym naciskiem. Jerry był zachwycony, że Alice zrozu-
miała jego hipotezę, i spróbował zażartować.

149

background image

-

Może tak naprawdę nazywa się Sirhan Sirhan Sirhan.

Bardziej przypominał komika niż mordercę. Ale żarty się skoń-
czyły.

Gdy stanęli na progu tonącego w ciemności wnętrza szopy, zapa-

dła nagła cisza i Alice zaczęła bać się jak nigdy w życiu. Jerry za-
mknął drzwi i przez dłuższą chwilę, przyzwyczajając oczy do ciemno-
ści, stali w milczeniu. Alice zupełnie już nie wiedziała, co się wokół
niej dzieje. Czy mogłaby teraz jakoś uciec? Jakie myśli krążą mu po
głowie? Kiedy po raz ostatni był w tym domu? Co robił tamtej nocy?
Pomimo śmiertelnego przerażenia nie mogła oderwać się od wspo-
mnień o ojcu. Być może Jerry zabije ją za wytknięcie mu prawdy pro-
sto w oczy, ale nie mogła już dłużej udawać. Przecież pozbawił ją je-
dynej naprawdę ważnej osoby w życiu. Jerry ją kocha? Czyżby? A ona
się nim brzydzi i najwyższy już czas, żeby skończyć z tymi roman-
tycznymi fantazjami psychopaty.

- Jerry, a jak ty masz na drugie imię?

W dziwny sposób poruszył głową, jakby nie zrozumiał pytania.

Dwa imiona. Zabójcy zawsze mają dwa imiona. Alice chciało się wyć.
Czyż nie taką wysnuł hipotezę? A więc jak ma na drugie imię?

Ale Jerry z bezbronną, przestraszoną miną zrobił krok do tyłu.

- Co masz na myśli?

Nie rozumiał zmiany w tonie głosu Alice. Dlaczego ona się złości?

Czy zrobił coś niestosownego? Pełen obaw ruszył w jej stronę.

Alice odruchowo cofnęła się. Jego fizyczna bliskość działała jej na

nerwy. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu,
którym mogłaby zadać cios. Nie widziała jednak niczego odpowied-
niego. Wszystko wskazywało na to, że podzieli los swego ojca. Skoro
to już koniec, niech Jerry się dowie, że ona o wszystkim wie i niena-
widzi go za to. W ten sposób sprawi mu ból.

-Jerry, to ty go zabiłeś?
-Alexandra Hamiltona? Nie, urodziłem się o wiele później.

Minister skarbu, Alexander Hamilton, został zabity przez wice-

prezydenta Aarona Burra podczas pojedynku stoczonego w 1804
roku.

Znów traci kontakt z rzeczywistością czy też przed popełnieniem

morderstwa zabawia się z nią? Nie wiedziała tego. I nic jej to nie ob-
chodziło. Pragnęła tylko zadać mu ból.

- Czy zabiłeś mojego ojca?
-Nie.

150

background image

Nie? W takim razie jak wyjaśni niezbity dowód, jakim jest zdję-

cie znalezione w jego sejfie depozytowym? Zrobił kolejny krok w jej
stronę.

- To prawdopodobne.

Prawdopodobne? Nie zapomina się takich rzeczy, jak strzelenie

komuś w potylicę.

-Ale nie sądzę, żebym ja to zrobił.
-Nie sądzisz? - Alice nie wierzyła mu. Jerry był dobrym aktorem
i umiał grać bardzo sugestywnie. Uważała, że gdyby nie został
mor-
dercą, miałby szanse na karierę w Hollywood.
Musiała wyjaśnić jeszcze kilka spraw. Jako doświadczona pracow-

nica Departamentu Sprawiedliwości nieraz stykała się z socjopatami
- z ludźmi mającymi na sumieniu okrucieństwa, a uważającymi się za
niewinne owieczki. Wiedziała, że musi poruszyć sprawę ewidentnego
dowodu.

- Skąd w twoim sejfie depozytowym wzięło się zdjęcie mego ojca?
Jerry zastanawiał się chwilę nad odpowiedzią.
-On... on mi je dał.
Dobre sobie. Zanim strzelisz mi w głowę, przyjmij, proszę, portret

mojej rodzinki. Możesz też umówić się z moją córką. Ona nie ma
chłopaka. Będziecie do siebie pasować.

Jerry to wariat. Dlaczego ojciec miałby dawać mu fotografię?

- Gdzie ci ją dał?

Wskazał na środkową część budynku.

- Mniej więcej tam.

-

Tam właśnie zginął. To ty go zabiłeś? Odpowiedz.

Wypowiadając bezładne słowa, odszedł od niej. Myślami był zu-
pełnie gdzie indziej.

- Tego dnia byłaś na torze wyścigowym. Po raz ostatni jeździłaś

konno, prawda?

Skąd on to wie? W dzień zamordowania ojca rzeczywiście dosia-

dała Tancerza Johnny'ego. Wygrała wtedy półfinał zawodów regio-
nalnych w Litchfield i nie mogła się doczekać następnego etapu. Ale
po powrocie na Manhattan ziemia usunęła jej się spod nóg. Na kory-
tarzu czekał na nią Wilson i przekazał straszliwą wieść, że ojciec zo-
stał kilka godzin wcześniej zastrzelony.

Od tamtego czasu nie widziała Tancerza Johnny'ego ani razu.
Tylko skąd o tym wie Jerry? Czyżby śledził ją już wtedy? Doszedł

właśnie do miejsca, gdzie zginął sędzia Martin Sutton.

151

background image

- Wydaje mi się, że masz wyrzuty sumienia...

Alice podbiegła do niego, chwyciła go za ramię i odwróciła w swo-

ją stronę. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale po raz pierwszy tego
wieczoru przestała tłumić emocje. Smutek, złość, strach i frustracja
eksplodowały po zbyt długim okresie wyciszania.

- Błagał o darowanie życia? Widział, jak nadchodzisz? To ty wy-

celowałeś w niego i strzeliłeś! Prawda, że to ty? No, prawda?

Jerry'ego nachodziły obrazy z przeszłości. Wybuch Alice sprawił

mu ból.

y

- Już prawie sobie przypominam...

I nagle pamięć została odblokowana, a wspomnienia popłynęły

niczym woda przez zerwaną groblę.

Wstyd powiedzieć, ale wyraźnie sobie przypomniał, że miał zabić

sędziego Suttona.

- Miałem to zrobić w sądzie podczas przesłuchania Ezekiala Wal-

tersa. Dostałem pistolet, ale nie strzeliłem, bo ty tam byłaś. Alice,
właśnie tam ujrzałem cię po raz pierwszy.

Już się nie bała. Teraz dawała upust złości.

- Miłość od pierwszego wejrzenia, co? Śledziłeś mnie. Wdarłeś się

do mego życia.

Jerry nie był w stanie się ruszyć. Paraliżowało go poczucie wi-

ny za zbrodnię, której nie pamiętał. Alice nic sobie z tego nie ro-
biła.

- Ojciec zginął właśnie tutaj, w szopie. Jak jakieś zwierzę. Ty to

zrobiłeś? Ty zabiłeś mojego ojca?!

Jerry ze spuszczoną głową patrzył w podłogę i nic nie mówił.

- Odpowiedz mi!

Nadal panowała cisza. W końcu Alice straciła panowanie nad so-

bą. Najpierw uderzyła go w pierś, potem w twarz, a później biła już
na oślep, gdzie popadło. Chciała mu się odpłacić za wszystkie krzyw-
dy, jakich od niego doznała. Waliła z całych sił i wkrótce na twarzy
Jerry'ego pojawiła się krew. Ta jednostronna walka była czymś w ro-
dzaju zadośćuczynienia za nieudzielenie ojcu pomocy przed kilkoma
miesiącami. Nie było jej wtedy w domu i zginął w samotności z ręki
człowieka, którego teraz miała przed sobą.

Jerry bardziej przejmował się gniewem Alice niż bólem po jej cio-

sach. Jeśli byłby winny, to przyjmowanie kary stanowiłoby dlań praw-
dziwe szczęście. On jednak po prostu nie wiedział, czy ponosi odpo-
wiedzialność za śmierć sędziego, czy nie. Pewien był tylko jednego -

152

background image

że Alice wpadła w rozpacz i potrzebuje pomocy. Gdy łzy popłynęły
mu z oczu, chwycił ją w końcu za ręce i uspokoił krótko:

- Przestań.

Przerwała atak niczym wyrwana z transu.
- Musisz mi powiedzieć, co tu się działo. - W jej głosie słychać

było zarówno błagalną prośbę, jak i żądanie.

Czy to w wyniku wybuchu Alice, czy z powodu szoku na widok jej

nagłego cierpienia, czy też wskutek znalezienia się na miejscu okrut-
nych wydarzeń sprzed wielu miesięcy, Jeny zaczął sobie przypominać
szczegóły tamtej tragicznej nocy.

- Wiedziałem, że po rozprawie sądowej przyślą kogoś innego.

Dlatego też pilnowałem, żeby sędziemu nic się nie stało.

Czy to możliwe, aby Jerry został wysłany do zamordowania sę-

dziego, zapałał miłością do Alice, przeszedł na drugą stronę baryka-
dy i stał się sekretnym obrońcą Martina Suttona?

Jerry mówił chyba szczerze. Więcej, jego słowa zgadzały się z tym,

co wiedziała na temat ostatnich dni swego ojca.

-Mój ojciec czuł, że ktoś go śledzi. Zaczął nawet nosić ze sobą
broń.
-Wiem. Wycelował we mnie, gdy przyszedłem mu się przed-
stawić.
Alice zdumiała się. A więc Jerry znał jej ojca? Czyżby mocny z po-

zoru łańcuszek dowodów miał swoje słabsze ogniwa? Zawsze w życiu
kierowała się logiką. Ona dodawała jej sił i tylko na niej mogła w peł-
ni polegać. Nagle świat przewrócił się do góry nogami.

Nie wszystkie przebłyski pamięci Jerry'ego były koszmarem. W je-

go wspomnieniach znajdowały się też rzeczy dobre - przyjaźń, czas
spędzony z czarującym człowiekiem i odkupienie, jakie niesie ze sobą
obrona kogoś, kto został wyznaczony na ofiarę.

- Zaprzyjaźniliśmy się. Parzył znakomitą kawę. Próbował mi po-

móc... w przypominaniu sobie przeszłości. - Wszystko jednak skoń-
czyło się tego dnia, kiedy Jerry zostawił sędziego i poszedł na wyści-
gi, w których brała udział Alice. - Wtedy pojawił się któryś z ludzi
Jonasa i dokończył dzieła. Kiedy ja się tam zjawiłem, twój ojciec już
nie żył.

Alice starała się poukładać wszystko w całość, ponieważ wiedzia-

ła, że słyszy szczerą prawdę.

-Co Jonas ma wspólnego z Ezekialem Waltersem?
-Walters był tylko kozłem ofiarnym, odpowiedzialnym za podło-

153

background image

żenię bomby w banku. Jonas kreuje sobie takich facetów, którzy ro-
bią coś i nie pamiętają dlaczego. Niektórzy z nich noszą drugie imię.
Ja też miałem być jednym z nich.

Jonas chciał zrobić z Jerry'ego człowieka, który nie będzie pamię-

tał swoich zbrodni. Alice jednak udało się przywrócić mu pamięć.
Wszelka broń z arsenału psychiatry CIA okazała się niczym w po-
równiu z kobiecym wdziękiem.

Na czym polegał związek pomiędzy sędzią Sutłónem a Ezekia-

lem Waltersem? Odpowiedź na to pytanie Jerry miał na końcu języka,
lecz nie potrafił jej zwerbalizować. Patrzył na Alice przepraszającym
wzrokiem. Ona musiała się dowiedzieć; nie zazna ulgi w cierpieniu,
jeżeli nie dowie się całej prawdy. Jerry nie chciał, żeby cierpiała. Pra-
gnienie zapewnienia jej ochrony pobudzało pamięć.

-Twój ojciec zamierzał ponownie wziąć na wokandę sprawę Wal-
tersa, bo nie wierzył w oficjalną wersję wydarzeń.
-Ale dlaczego nie wierzył?... Dlaczego?

Odpowiedź na to pytanie byłaby kluczem do reszty spraw.

- Ponieważ uwierzył w moje słowa.

Jerry przyklęknął w miejscu, gdzie Martin Sutton padł trupem.

- Nawet w chwili śmierci ojciec martwił się o ciebie. Wyjął z port-

fela zdjęcie i mówił o tobie „moja mała dziewczynka".

Podniósł głowę i spojrzał Alice w oczy.

- Obiecałem mu, że otoczę cię opieką. Wziąłem twoje zdjęcie i od

tamtej pory śledzę cię i wdzieram się w twoje życie.

A zatem tak wygląda prawda. Jerry nie zagrażał Alice - wprost

przeciwnie, troszczył się o nią i zapewniał jej bezpieczeństwo. Miał
bzika na jej punkcie; był dzielnym rycerzem wypełniającym ostatnią
wolę jej ukochanego ojca.

Z Alice opadła cała złość. Uklękła przy Jerrym.

-Wierzę ci.
-Naprawdę? - Od dawien dawna nikt nie dawał wiary jego sło-
wom.

Uwierzyła mu z powodu drobnego szczegółu.

- Mój ojciec rzeczywiście parzył znakomitą kawę.

Po tym wszystkim, co przeszli, nie pozostawało nic więcej do po-

wiedzenia. Najstraszliwsze obawy Alice okazały się bezzasadne, a Jer-
ry odzyskał pamięć; wyrażali swą radość bezgłośnie. Uścisk dwojga
ludzi stojących u progu przełomu życia łagodził ból i powodował
zjednoczenie dusz -jednej zatraconej, a drugiej osamotnionej.

154

background image

Ale tylko na krótko.

Gdy Jerry przytuli! ją mocniej, wyrwała mu się z rąk.

-Musisz stąd uciekać. Mam w samochodzie telefon komórkowy.
-Namierzą go.
-Przepraszam.

Nie gniewał się. Rozumiał ją.

- Wszystko w porządku. Ty... ty myślałaś, że jestem złym człowie-

kiem.

Zanim Alice zdążyła odpowiedzieć, staranowane drzwi szopy wy-

padły z zawiasów. Komandosi Jonasa wtargnęli do środka. Oświetli-
li zaskoczoną parę silnymi latarkami i wzięli na muszkę pistoletów
maszynowych kalibru 9 milimetrów.

Jerry chwycił Alice za rękę i pociągnął w stronę bocznego wyjś-

cia.

Nie uciekli zbyt daleko.
Gdy tylko wyskoczyli z szopy, usłyszeli rozkaz z głośnika:

- Ręce na głowy!

Oświetlał ich intensywny strumień światła z krążącego tuż nad

głowami śmigłowca. Helikopter wojskowy typu Nightsun był tak sil-
ny, iż wydawało się, że powiew powietrza rozerwie Jerry'ego i Alice na
strzępy. Nie mogli się ruszyć ani ustać na nogach. Ucieczka się nie
powiodła.

Jerry wiedział, że koniec jest już blisko, ale po głowie kołatało mu

się jeszcze jedno pytanie, na które musiał poznać odpowiedź. Był pe-
wien, że ma przed sobą ostatnią szansę na rozmowę z Alice.

-Prawda, że zamieniłaś karty?
-Jerry, nie teraz.
-Nie mamy więcej czasu. Zamieniłaś karty?
Ponownie usłyszeli rozkaz z głośnika:
-Ręce na głowę! Panno Sutton, proszę od niego odejść!
Komandosi Jonasa podchodzili z odbezpieczonymi pistoletami.

Ich twarze owiewane powietrzem wprawionym w ruch przez wirniki
nightsunów zdawały się anonimowe, pozbawione wyrazu i jakichkol-
wiek cech ludzkich.

Jerry na nic nie zwracał uwagi. Uparcie błagał Alice o odpowiedź.

-Powiedz mi, proszę cię.
-Tak. Zamieniłam karty.

• Zważywszy na okoliczności, zwycięstwo Jerry'ego nie należało do

oszałamiających. Miał jednak przynajmniej pewność, że nie zwario-

155

background image

wał. Wydarzenia nie powstawały wyłącznie w jego głowie. Alice pozo-
stawało już tylko jedno wyjście.

- Alice, idź stąd.
Nie zrozumiała go. Zamierzała nadzorować aresztowanie i upew-

nić się, że wobec Jerry'ego zostaną spełnione wszelkie wymogi praw-
ne. Potem ona poprowadzi w imieniu Departamentu Sprawiedliwości
śledztwo dotyczące zbrodniczych występków Jonasa.

-Uciekaj - nalegał Jerry, a ona nadal nic nie rozumiała. Dlacze-
go każe jej uciekać? I przed kim?
-Proszę odejść, panno Sutton.

Czterech komandosów pochwyciło Jerry'ego, skuło mu ręce i po-

ciągnęło go w stronę helikoptera. Nie odezwali się ani słowem. Nie
powiedzieli Jerry'emu, jakie ma prawa, ani nawet nie złożyli wyja-
śnień jej, która z całą pewnością przewyższała ich stanowiskiem.

Ruszyła za nimi.

- Chwileczkę.

Jeden z komandosów odepchnął ją od wiszącego nad ziemią śmi-

głowca. Jerry odwrócił się i uderzył komandosa ramieniem. Podwład-
ny Jonasa z wyrazem zdumienia na twarzy upadł na ziemię. Pozosta-
ła trójka powstrzymywała Jerry'ego, który szamotał się, aby odwrócić
głowę w stronę Alice. Martwił się nie o siebie, ale o nią.

- Uciekaj!

Mocne ciosy komandosów przywróciły go do porządku. Kilka

metrów dalej wylądował śmigłowiec. Otworzyły się drzwi i ze środka
wysiadł Wilson. Gdy kierował się w stronę Alice, minęli go komando-
si ciągnący Jerry'ego na pokład.

- Nic ci nie jest, Alice? - zapytał szef sekcji dochodzeniowej De-

partamentu Sprawiedliwości.

Ucieszyła się na widok szefa, ale jednocześnie zrozumiała, że mu-

siało zajść coś niezwykłego.

Silnik śmigłowca zwiększył obroty i maszyna uniosła się do lotu.

Zdumiony Wilson obejrzał się za siebie i zrozumiał, że zostawiono
ich na ziemi. O co tu, do diabła, chodzi?

Nagle zarówno Alice, jak i Wilson ujrzeli coś, co wzburzyło ich

krew. W drzwiczkach helikoptera pojawił się Jonas i pokiwał im na
do widzenia.

Na pokład maszyny nie wsiadło także trzech komandosów. Zosta-

li, aby zrobić porządek. Wycelowali automaty w Wilsona i Alice. Bra-
kowało tu jakiegokolwiek sensu.

156

background image

Nic nie szkodzi. Nic, co w jakikolwiek sposób wiąże się z Jona-

sem, nie ma chyba sensu. Alice zrozumiała to, w chwili kiedy Wilson
zgiął się w pół, trafiony strzałem jednego z komandosów.

Nie zamierzała zadawać żadnych pytań. Rzuciła się w stronę do-

mu. Komandosi otworzyli do niej ogień, lecz ku własnemu zdziwieniu
żaden z nich nie trafił. Alice zareagowała szybko i w znakomity spo-
sób potrafiła wykorzystać osłonę ciemności.

Na pokładzie helikoptera Jerry wyszarpnął się swoim oprawcom.

Przylgnął do okna i obserwował, jak na dole Alice ucieka morder-
com.

Jonas był zachwycony, że może gościć Jerry'ego.

- Przysporzyłeś mi kłopotów, chłopcze. Przez ciebie dowiedzieli

się o mnie niepożądani ludzie.

Jerry nie słuchał. Potężny przypływ energii pozwolił mu stawić

opór komandosom i dalej patrzeć na Alice. Biegła sprężystym kro-
kiem i coraz bardziej zwiększała dystans dzielący ją od uzbrojonych
zbirów. Dzięki wysportowanemu ciału i targającej nią złości osiągnę-
ła oszałamiające tempo i pomnożyła szanse na dotarcie do domu.

Szarpanina Jerry'ego przyprawiała Jonasa o śmiech. Bliska per-

spektywa przelewu krwi powodowała u niego przypływ dobrego hu-
moru.

-Tak to zorganizowaliśmy, że ty weźmiesz na siebie całą winę.
Wszyscy wiedzą, że nachodziłeś tę biedną dziewczynę.
-Alice!!! - krzyknął Jerry, chociaż w żaden sposób nie mogła go
usłyszeć. Był to okrzyk miłości, a zarazem strachu. Chciał
zachęcić
dziewczynę do szybszego biegu i kontynuowania ucieczki. W
jego
głosie brzmiała też chęć połączenia sił przeciwko wspólnemu
wro-
gowi. Napiął każdy mięsień szyi i twarzy. Zrobił się purpurowy
z wściekłości i patrzył błękitnymi oczami na ukochaną kobietę z
taką
intensywnością, że niewiele brakowało, a siłą woli
powstrzymałby
ciężkiego nightsuna.
- Lepiej na to nie patrz, Jerry. Dla niej nie ma już nadziei.
Jonas bawił się znakomicie. Chociaż komandosi dusili Jerry'ego,

udało mu się wyrzucić z siebie słowa, które miały wykpić uwagę psy-
chiatry:

- Nigdy nie widziałeś, jak ona biega.

background image

Udało mu się wytrwać przy oknie na tyle długo, aby ujrzeć Alice

znikającą pomiędzy drzewami. Zrozpaczony własną bezsilnością,

157

background image

walnął czołem w szybę. Nagle ujrzał uśmiech Jonasa. Wyrwał się
z rąk komandosa i rzucił na psychiatrę.

Jonas pozbawił go przytomności kopnięciem w głowę. Wykonał

ruch niewielki, lecz bardzo skuteczny. Z równą łatwością mógłby roz-
deptać robaka. Bitwa dobiegła końca, a zwycięzcą został Jonas. Nie-
mniej jednak kręcił głową z rozdrażnieniem. Jak zwykle, pracujący
dla niego ludzie nie wywiązali się ze swoich zadań. Czy naprawdę
wszystko musi robić sam? Gdy milczący podwładni rozkuwali nie-
przytomnego Jerry'ego, Jonas przeszedł do kabiny i zaczął obmyślać
następny ruch.

Alice nie miała szans na snucie jakichkolwiek planów. Przeciwni-

cy posiadali przewagę liczebną i dysponowali o wiele większą liczbą
broni. Na jej korzyść przemawiała tylko dobra znajomość posiadło-
ści. Gdy jeden z komandosów zagrodził jej drogę, skręciła za narożnik
domu i dostrzegła drobną, niepozorną rzecz, która mogła ocalić jej
życie.

Pod przegniłymi deskami znajdowała się głęboka studzienka. Oj-

ciec od dawna planował zrobienie solidniejszej pokrywy, aby nikt nie
wpadł do dołu, ponieważ pechowiec taki niechybnie straciłby życie.
Niestety, nie zdążył zrealizować swoich planów przed śmiercią. Ale to
dobrze, ponieważ rzadka u sędziego Suttona opieszałość mogła teraz
uratować życie jego córce.

Alice biegła z ogromną szybkością, wykorzystując silne mięśnie,

które tak zawzięcie trenowała. Dobiegła do drugiego narożnika, znik-
nęła za ścianą i na moment była bezpieczna.

Ścigający ją komandos miał pecha, bo wbiegł na przegniłe deski

i wpadł do śmiercionośnie ziejącej dziury.

Alice pędziła dalej w stronę zagrody, w której ojciec trzymał konie.

W krótkim czasie znalazł się za nią drugi z komandosów. Wiedziała,
że nie mając broni, musi go czymś zaskoczyć. Jak jednak tego doko-
nać, skoro komandos dokładnie widzi każdy jej ruch? Nie miała naj-
mniejszych szans ukrycia się ani zorganizowania obrony.

Wybawienie mogła przynieść brama prowadząca do zagrody.

Jeśli Alice uda się zwabić komandosa na zagrodzony teren w od-

powiedniej chwili - będzie miała pewną przewagę.

Słyszała za sobą głośny oddech wysłannika Jonasa. Facet był zmę-

czony. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinno się udać. Wbrew wszelkim
instynktom zwolniła kroku i pozwoliła goniącemu zbliżyć się do siebie.

158

background image

Zaimprowizowany naprędce manewr zadziałał znakomicie. Gdy

Alice zwolniła, komandos poczuł się zdopingowany. Dogonił ją, w mo-
mencie gdy wbiegała do zagrody. Zsynchronizowała wszystkie swe ru-
chy co do ułamka sekundy. Napastnik już miał złapać ją za ramię, gdy
nagle odwróciła się i z całej siły pchnęła mu na twarz metalową bramę.

Dwa zero dla niej. Pozostał już tylko jeden.
Chociaż teoretycznie znalazła się w lepszej sytuacji, wiele jeszcze

brakowało, aby uznać ucieczkę za udaną. Ostatni napastnik mógł ob-
rócić wniwecz wszystkie dotychczasowe wysiłki.

Kiedy drugi komandos został wyeliminowany z gry, trzeci stanął

w miejscu i wycelował z karabinu. W noktowizorze widział ciemno-
zieloną sylwetkę biegnącej Alice. Znał się na zabijaniu. Lubił to
robić
i wiedział, że ma szansę przypodobać się Jonasowi. Ten strzał może
zadecydować o jego karierze.

Jednak gdy pociągnął za spust, w polu widzenia pojawiła się po-

tężna zielona postać.

Komandos, któremu bezlitosna brama do zagrody wybiła zęby,

podniósł się z trudem akurat w takiej chwili, że zdążył przyjąć na sie-
bie kulę przeznaczoną dla Alice. Bezzębny uśmiech stanowił teraz je-
go najmniejsze zmartwienie. Stracił życie, zanim kawałki czaszki
i resztki mózgu rozprysły się po piasku.

Alice słyszała przytłumiony strzał ostatniego z komandosów. Nie

miała wątpliwości co do tego, że jest żywa, i wobec tego pobiegła jesz-
cze szybciej. Wiedziała jednak, że choćby pędziła nie wiadomo w ja-
kim tempie, nie prześcignie kuli. Musiała zejść z otwartej przestrzeni,
bo na niej była zbyt łatwym celem. Trzeba zmienić teren. Jeżeli na-
pastnik posługuje się karabinem automatycznym, to Alice największe
szanse będzie miała wewnątrz domu, gdzie ciasne zakamarki mogą
mu utrudniać działanie.

Wskoczyła na schody, chwyciła stojące na ganku krzesło i rozbi-

ła nim okno widokowe. Gdy zniknęła w ciemnym domu, ostatni ko-
mandos pojawił się na stopniach ganku.

On miał w ręku broń, ale ona potrafiła poruszać się w ciemno-

ściach po domu. Przemknęła przez salon i znalazła się w holu, a na-
pastnik potknął się o podnóżek i upadł na podłogę. Alice wróciła do
salonu, chwyciła przedmiot stojący przy kominku i po cichu znów
wyszła do holu.

Komandos podniósł się i nasłuchiwał. Był dobrze wyszkolony

i zamierzał wywiązać się z powierzonego zadania. Ta kobieta nie ma

159

background image

przy nim żadnych szans. Kimkolwiek jest, musi zniknąć z powierzch-
ni ziemi.

Cisza działała Alice na nerwy. Gdzie ten komandos? Dlaczego za

nią nie idzie? Może coś mu się stało? Czyżby nic jej już nie groziło?
Chciała wychylić się zza węgła ściany, lecz pod stopą zaskrzypiałaby
podłoga. Równie dobrze Alice mogłaby wejść na minę przeciwpie-
chotną. Gdyby się poruszyła, ujawniłaby swą pozycję. Najlepszym jej
sprzymierzeńcem było w tej chwili zaskoczenie. Istnieją jednak różne
rodzaje zaskoczeń. Pomimo skrzypiącej podłogi zdecydowała się
przejść przez hol. Musiała działać szybko i nie mogła pozwolić sobie
na najmniejszy błąd.

Komandos rzucił się przez salon i stanął na progu holu. Teraz

wszystko pójdzie gładko jak strzelanie do kaczek na moście. Jeszcze
przed wschodem słońca będzie popijał piwo z kolegami.

Nagle pomieszczenie wypełnił sopranowy śpiew o straszliwym

stopniu nagłośnienia. Stuosobowy chór śpiewał na całe gardło „Cy-
ganerię". Był to ogłuszający dźwięk. Komandos aż nie chciał wie-
rzyć, że sprzęt muzyczny może wydawać dźwięki o takim natężeniu.
Obrazy na ścianach zaczęły drżeć, na stole przewrócił się pusty wa-
zon. Komandos usiłował koncentrować się na wykonywanym zada-
niu, ale był całkowicie zdezorientowany muzyką. Nie słyszał nawet
własnych myśli. Wyjście było tylko jedno. Najpierw wyłączyć muzy-
kę, a dopiero potem zabić kobietę.

Szybkim krokiem ruszył do miejsca, gdzie stał sprzęt muzyczny.

Im bliżej źródła dźwięku, tym hałas stawał się uciążliwszy. Niemal
się materializował. Żyrandol wpadł w wibracje.

Komandos wycelował pistolet w urządzenie nagłaśniające. Nie

dane mu było jednak uciszyć muzyki. Z cienia wyłoniła się Alice
i uderzyła go w głowę pogrzebaczem kominkowym.

Patrząc z góry na swego niedoszłego zabójcę, nie czuła zupełnie

nic. Zasługiwał na to, sukinsyn jeden. Nie dość że próbowali zabić
ją, to jeszcze zamordowali Wilsona. A Bóg jeden wie, co się w tej
chwili dzieje z Jerrym.

Będą musieli za to zapłacić.
Alice czeka sporo pracy. Trzeba coś zrobić z Jonasem i jego dwu-

licową instytucją. Do kogo jednak zwrócić się o pomoc? Jonas miał
wpływy w Departamencie Sprawiedliwości i niewykluczone, że praco-
wało dla niego wielu jej kolegów. Nikogo nie była pewna i nie mogła
sobie pozwolić na ryzyko. Komu więc zaufać?

160

background image

Wpadł jej do głowy pewien pomysł - ani dobry, ani zły, ale zawsze

to lepsze niż bezczynność i popadanie w rozpacz. Podniosła słuchaw-
kę telefonu i wykręciła numer. Po chwili odezwała się telefonistka:

-Federalne Biuro Śledcze.
-Chciałabym rozmawiać z agentem Lowrym. - Sama się dziwiła,
że potrafi zachować tyle spokoju.

Agenta Russella Lowry'ego poznała, będąc u Jerry'ego w szpita-

lu. Śledził ją, gdy jechała przez miasto z Jerrym ukrytym na tylnym
siedzeniu.

- Biuro jest już nieczynne - powiedziała telefonistka. - Czy to pil-

na sprawa?

Alice zaczęła się denerwować. Czy czasem nie popełnia błędu?

Właściwie nic o tym facecie nie wie. Uświadomiła sobie, że zaczęła
myśleć dokładnie tak jak Jerry. Być może to nic złego. Owa „parano-
ja" pozwoliła mu przetrzymać bardzo ciężkie próby. Jednak w końcu
nawet tak zaszczuty człowiek jak on musiał zaryzykować i komuś
uwierzyć. Na tym świecie nikt nie poradzi sobie sam, a Russ Lowry
wyglądał na najprzyzwoitszego i najrozsądniejszego gościa, jakiego
od dłuższego czasu spotkała.

Niemniej jednak drżała ze zdenerwowania. Na początek musiała

ustalić sprawę podstawową.

-Czy może się pani skontaktować z agentem Lowrym?
-Tak.

Niewiarygodnie prosta odpowiedź. Żadnych dwuznaczności, żad-

nych aluzji. Jak miło słyszeć coś takiego. Czuła się jak u siebie -
a przynajmniej bardzo podobnie.

- A więc to sprawa bardzo pilna.

Gdy po długim dniu pracy w mieszkaniu na wschodnim Manhat-

tanie pewien człowiek zasiadł, by poczytać gazetę, na stoliku zadzwo-
nił telefon. Człowiek ten szybko podniósł słuchawkę, żeby nie obudzi-
ła się żona.

-Lowry. Słucham.
-Mówi Lynn Mathews z FBI. Przepraszam, że niepokoję pana
w domu, ale dzwoni jakaś Alice Sutton z Departamentu
Sprawiedli-
wości. Mówi, że to bardzo pilne.
Lowry przeczesał rzadkie siwe włosy. Zdziwił się, że do sześćdzie-

sięciolatka przed emeryturą ktoś może dzwonić w nocy z pilną spra-
wą. Spokojne wieczory stanowią przywilej podeszłego wieku. Spra-

161

background image

wami nagłymi zajmują się młodsi agenci. Nigdy nie słyszał o

Alice

Sutton.

- Nie znam tego nazwiska - powiedział. Ponieważ jednak doszedł

do wniosku, że nie ma nic lepszego do roboty, zgodził się na rozmo-
wę. - Ale proszę ją połączyć.

W pozbawionej okien sali nasłuchowej w niewiadomym miejscu

na Manhattanie młody przystojny człowiek, znany Alice jako agent
Lowry, czekał z telefonem w dłoni, aż pracownicy techniczni go po-
łączą. Słyszał, jak telefonistka FBI mówi do Alice:

- Łączę, panno Sutton.

Alice mówiła pewnym głosem, ale wyczuwało się w nim niejako

ulgę, gdy odezwała się do agenta FBI:

- Russ Lowry?

Pracownik techniczny skinął głową i na pytanie odpowiedział

podstawiony agent Lowry:

- Alice? Czym mogę ci służyć?

W mieszkaniu na wschodnim Manhattanie prawdziwy Russ Low-

ry usłyszał w słuchawce ciągły sygnał.

- Halo? Halo?

Z niezadowoleniem odłożył słuchawkę. Na skutek tajemniczego

telefonu serce zabiło mu mocniej i pierwszy raz od dłuższego czasu
poczuł przyjemny przypływ adrenaliny. Przez chwilę ekscytował się
myślą o powrocie do trudnych akcji, ale później przypomniał
sobie
o zaletach przytulnego domu, spokojnych nocy i chodzenia spać
o stałej porze. Włączył telewizję kablową i zapomniał o Alice
Sutton.

Na dwudziestym trzecim piętrze urzędowego budynku w połu-

dniowej części miasta otworzyły się drzwi windy. Strażnik wprowadził
do holu Alice, człowieka znanego jako agent Lowry oraz sześciu rze-
komych pracowników FBI. Zatrzymali się przed wejściem do Mię-
dzynarodowego Funduszu Fuzji i Wykupu Firm. Gdy strażnik prze-
kręcał klucz w zamku, Lowry i jego ludzie wyciągali pistolety. Po
otwarciu drzwi wpadli do środka gotowi do akcji.

Nie było jednak do kogo strzelać, nikogo też nie trzeba było aresz-

tować. Znaleźli się w pustym, pozbawionym mebli lokalu biurowym.
Nie było recepcjonistki ani biznesmenów rozprawiających o intere-

background image

162

background image

sach. Nie było biurek ani żadnego gabinetu z wizytówką Henry'ego
Fincha. Nie było Jonasa.

Jedynie gdzieniegdzie leżały narzędzia malarskie, brezent, farby

i drabiny. Na tym koniec.

Alice stała zdumiona.
Strażnik zdenerwował się, że zawracają mu głowę takimi bzdu-

rami.

- Przecież mówiłem. Stoi puste od roku.

background image

Rozdział 14

t/erry wrócił do miejsca, w którym nie chciał znaleźć się już nigdy.
Wolałby zginąć w posiadłości Martina Suttona.

Te same zapuszczone płytki. Te same brudne okna. Rzędy drzwi.

Zimne korytarze. Budynek jakiejś instytucji. Szpital wariatów równie
zwariowany jak pacjenci, dla których został wzniesiony.

Ale Jerry zniósłby to wszystko, gdyby nie tortury w zbiorniku hy-

droterapeutycznym.

Podtapianie w wodzie. Ból w płucach. Krztuszenie się. Wiotczeją-

ce kończyny. Oślepiające światła. Uśmiechnięta twarz Jonasa.

Dopiero gdy Jerry przestawał się ruszać, psychiatra podnosił mu

głowę nad powierzchnię. Wtedy Jerry wciągał powietrze, ale nie od
razu dostawało się do płuc. Ciało przeżywało straszliwe męki. Umie-
rał, a Jonas dla zabawy odwlekał chwilę ostatecznego zgonu.

Pozbawione tlenu synapsy przekazywały informację na chybił tra-

fił i wywoływały pozbawioną sensu paplaninę:

- Palec małpy... Napij się coli... Małpa pije colę...

Kilka minut później umysł zaczął funkcjonować normalnie i Jer-

ry wiedział już, co zaszło. Wolałby jednak nigdy nie odzyskać przy-
tomności. Jonas ostrożnie chwycił go za podbródek, podniósł mu
głowę i spojrzał w oczy.

- Zniszczyłeś moje dzieło. Wspomniałeś o nim w swojej broszur-

ce i przez to zginęli wszyscy twoi prenumeratorzy. Powiedziałeś Alice
Sutton. Ona również zginęła.

Gdy usłyszał o śmierci Alice, zapragnął, żeby jak najszybciej na-

stąpił koniec.

164

background image

- Więc nie musisz mnie już torturować.

Skoro ma zamiar go zabić, to mógłby się z tym pośpieszyć.

- O tym ja zadecyduję. - Jerry mógł dostarczyć jeszcze wiele inte-

resujących informacji. Jonas przyłożył mu dłoń do czoła, odczekał
chwilę i lekko popchnął. - Może to i moja obsesja, ale chcę wiedzieć,
kto jeszcze wie to, co my wiemy?

Jerry milczał. Bał się nowego podtopienia, ale cieszył się, że za

chwilę nadejdzie zapomnienie.

Więc Alice nie żyje. Co gorsza - zginęła z jego powodu. Takiej

tortury jak ta świadomość nie byłby w stanie wymyślić nawet Jonas.
Wraz z zanurzeniem głowy pod wodę zniknęły wszelkie obawy. Jerry
pragnął, aby jak najszybciej nadeszło to, co nieuniknione.

Alice, Lowry, agenci FBI i strażnik wsiadali do windy na dwu-

dziestym trzecim piętrze. Alice przestała orientować się w sytuacji,
ale wiedziała, że musi porozmawiać z Lowrym w cztery oczy.

- Możemy zamienić kilka słów?

Lowry poprosił swoich ludzi, żeby zostawili ich na kilka minut sa-

mych.

Gdy zamknęły się drzwi windy, Alice nie kryła rozpaczy i bezrad-

ności.

-Wierzysz mi?
-Tak, wierzę.

-Ja też chciałabym ci ufać.
Lowry nie zrozumiał.
-Co masz na myśli?
Alice wyjęła pistolet zabrany jednemu z martwych komandosów

Jonasa i wycelowała agentowi w głowę. W jednej chwili przestała być
zrozpaczoną i bezradną.

-Kto jest zastępcą dyrektora FBI?
Lowry zdenerwował się.
-Nie ma czasu na takie kawały. Daj spokój.

Alice odbezpieczyła pistolet. W tym wypadku, nawet gdyby nie

znał odpowiedzi na pytanie, nie pociągnęłaby za spust.

- Kto jest zastępcą dyrektora?

Wzruszył ramionami. Nie wiedział. Został zdemaskowany.

- Czym się zdradziłem?

Jeśli przeżyje ten epizod, będzie miał nauczkę na przyszłość.

- Niczym. Po prostu sprawdzam.

165

background image

Alice już niczego nie brała za dobrą monetę. Nie podejrzewała

Lowry'ego, nawet go lubiła, wiedziała jednak, że Jerry nikomu nie
wierzył na słowo. Nauczył ją czytać między wierszami i dzięki temu
być może udało jej się ocaliłć życie.

- A więc kim jesteś?

Lowry bez słowa pokręcił głową.
Tym razem Alice się zdenerwowała.

- Szukam Jerry'ego. Jesteś jednym z nich? No mów.

Teraz już gotowa była pociągnąć za spust. Lowry też to zrozu-

miał. Nadszedł czas, aby zacząć się bronić.

-Zupełnie nie ma znaczenia, kim jestem. Pomyśl o CIA i jej
przedstawicielach. Jestem pracownikiem rządowym i przez jakiś
czas
sprawowałem nadzór nad Jerrym.
-A Jonas?
-Właśnie z jego powodu śledziłem Jerry'ego. On był przynętą na
Jonasa.
-Psychiatra już się ujawnił. - W żyłach Alice burzyła się krew.
Ilu ludzi jeszcze zabije Jonas, zanim Lowry i jego agencja
-jakkol-
wiek się nazywa - go przystopują? - Dlaczego go nie aresztujecie,
nie
zabijecie albo czegoś z nim nie zrobicie?

To nie było takie proste.

- Jonas wypuszczał morderców mających likwidować różnych lu-

dzi. Być może wielu z nich jest właśnie w trakcie wykonywania zada-
nia. Musimy się dowiedzieć, kim są i dla kogo on pracuje.

Wyjaśnienie Lowry'ego nie różniło się tak bardzo od słów Jonasa.

Psychiatra przedstawił Alice coś w rodzaju ulotki dezinformacyjnej.
Zahaczał o podstawowe fakty, lecz kilka zasadniczych spraw prze-
inaczył. Na przykład, kto w tej sytuacji jest postacią pozytywną,
a kto negatywną.

-Jonas zabił mego ojca, tak?
-Tak nam się wydaje.
-A gdzie, według ciebie, jest teraz Jerry?

Lowry nie miał pojęcia, ale chciał wiedzieć, co zamierza zrobić Alice.

- Zamierzam go odnaleźć. On na pewno by mnie odnalazł.

Z całą pewnością, gdyby ona nie rozpoczęła poszukiwań, nie zro-

biłby tego nikt. Zniknięcie Jerry'ego było na rękę konkurującym ze
sobą agencjom rządowym. Dla nich stanowił tylko jeszcze jedną ofia-
rę nieudanego projektu. Jego nieszczęśliwy przypadek był dla nich
solą w oku i woleli o nim zapomnieć.

background image

166

background image

Lowry ofiarował swą pomoc. Jego agencja mogła oddać nieoce-

nione przysługi. Alice jednak odmówiła. Jedyną osobę, na której
w pełni mogła polegać, jeszcze kilka godzin wcześniej uważała za
psychicznie chorą.

- Weź przynajmniej mój telefon - nalegał Lowry. - Zadzwonisz

w razie potrzeby.

Sięgnął do kieszeni i w tym samym momencie Alice uderzyła go

kolbą pistoletu w głowę. Wolała nie ryzykować. Gdy upadł na podło-
gę, z ręki wyleciała mu wizytówka. A więc jednak nie sięgał po broń.
Trudno. Miała nadzieję, że głowa nie będzie go bolała za bardzo.
Podniosła wizytówkę i pobiegła w stronę wyjścia ewakuacyjnego.

Gdy Lowry leciał na podłogę, był na wpół przytomny. Przypo-

mniał sobie, że Jerry znokautował go w taki sam sposób, i doszedł do
wniosku, że tych dwoje pasuje do siebie. Resztki jego świadomości
wypełniła myśl o podwyżce.

Jak na męki, które musi przeżywać, zarabia zdecydowanie za mało.

background image

Rozdział 15

VVejścia Alice do dawnego mieszkania Jerry'ego na pewno nie

można by nazwać dyskretnym. Nie wiedziała, czego się spodziewać,
więc szła z pistoletem w jednej ręce, a latarką w drugiej. Była przygo-
towana na wszystko.

Zatrzymała się przy drzwiach oklejonych żółtą taśmą policyjną

z napisem „teren śledztwa". Swego rodzaju zabezpieczenie stanowiły
niewielkie listewki, przytrzymujące drzwi przy futrynie. Oderwała kil-
ka z nich i weszła do mieszkania.

W środku nic się nie zmieniło od jej poprzedniej bytności. Tyle że

materac leżący pod włazem do górnego mieszkania był teraz pusty.

Nie wiedziała dokładnie, czego szuka, ale doskonale zdawała so-

bie sprawę, co chce obejrzeć. Spojrzała na oświetlone latarką intrygu-
jące malunki ze Ściany Cudów. Chciała znaleźć w katastroficznych
dziełach jakąś ukrytą wskazówkę, coś, co naprowadzi ją na trop.
W tej obrazkowej historii ludzkiego szaleństwa powinny się znaleźć
jakieś aluzje do przeżyć Jerry'ego. I choć nie miała żadnych logicz-
nych przesłanek, aby tak sądzić, to opierała się na odkrytym ostatnio
szóstym zmyśle.

Może znajdzie coś w swoim portrecie na Tancerzu Johnnym prze-

skakującym przez przeszkodę? Nie wiedziała, co sądzić o tym obra-
zie, i czuła się przy nim niezręcznie. Złościło ją szpiegowanie Jer-
ry'ego, a jednocześnie była mu wdzięczna za niezwykle subtelne
uchwycenie chwili jej radości. Nie pamiętała już, kiedy była tak szczę-
śliwa, jak na tym obrazie. Portret ukazywał jej, jak z powrotem stać
się człowiekiem takim jak dawniej.

168

background image

Jakże mogłaby być zła za taki dar?

Na Ścianie Cudów poruszyło ją coś jeszcze. Nigdy nie zajmowa-

ła się interpretacją sztuki, ale musiała zwrócić uwagę na motywy, ja-
kie kierowały Jerrym, gdy pośród wielu dramatycznych ilustracji
umieszczał olbrzymi wizerunek uszczęśliwionej kobiety. Zrozumia-
ła, że stanowiła dla niego jedyną nadzieję w okrutnym świecie, i po-
czuła szacunek dla ogromu jego miłości.

Jeżeli jednak na Ścianie Cudów znajdowała się wskazówka, gdzie

szukać Jerry'ego, to Alice nie potrafiła jej odnaleźć. Im dłużej przy-
glądała się malunkom, tym bardziej czuła się sfrustrowana. Znajdo-
wała się już tak blisko prawdy, a nie mogła pomóc Jerry'emu - taka
sytuacja doprawdy budziła wściekłość.

Jeszcze przez jakiś czas bezskutecznie oglądała ścianę i już miała

rezygnować, gdy światło latarki padło na rysunek znajdujący się
w kąciku nad podłogą. Minęło kilka sekund, zanim zrozumiała, na
co patrzy, a zaraz potem zorientowała się, że właśnie tego szukała.

Jerry kolorowymi kredkami z talentem przedstawił wnętrze po-

koju. Tak przerażającego widoku nie widziała jeszcze nigdy w życiu.
W tle stał fotel z paskami, linkami i innymi akcesoriami zmuszający-
mi ofiarę do nieruchomego siedzenia. Wokół fotela leżały na podło-
dze groźnie wyglądające strzykawki - niektóre bez igieł, a inne wypeł-
nione podejrzanymi płynami.

Na drugim planie znajdowało się źródło oślepiającego światła na-

kierowanego na fotel. Alice przypomniały się reflektory śmigłowca krą-
żącego nad posiadłością ojca. Widok ten robił koszmarne wrażenie.

Blask światła rozmywał kontury wszystkiego, co znajdowało się

w pobliżu fotela. W poszukiwaniu śladów, które mogłyby naprowa-
dzić ją na trop Jerry'ego, uważnie analizowała każdy szczegół. Zwró-
ciła uwagę na szerokie lustro wiszące na ścianie. Czyżby odbijała się
w nich jakaś postać? Czy ta twarz należy do Jonasa? Nie potrafiła
powiedzieć.

Serce zabiło jej mocniej, gdy pod rysunkiem zauważyła podpis:

W moim pokoju. Ogarnął ją tak głęboki smutek, jakiego zaznała tyl-
ko po śmierci ojca. Co musiał przecierpieć Jerry? Czego w życiu do-
świadczył? Nic dziwnego, że jego umysł nie działa sprawnie. Nic dziw-
nego, że Jerry w każdym człowieku widzi agenta i wszędzie węszy
spisek.

Jeszcze bardziej zapragnęła go uratować. Nie wiedziała tylko, jak

się do tego zabrać, ale gotowa była nawet umrzeć, aby dopiąć swego.

169

background image

Nagle jej uwagę przykuło okno znajdujące się w tle rysunku. Wi-

dok z okna wydał się dziwnie znajomy - trzy słupy w biało-czerwone
paski.

Przyjrzała się dokładniej. Nie, to nie słupy. Coś podobnego wi-

działa w towarzystwie Jerry'ego kilka godzin temu.

Wybiegła z mieszkania. Przyszedł jej do głowy pomysł, jak po-

móc Jerry'emu. Nie miała ani chwili do stracenia .

Samochód Alice zwolnił na moście Queensboro, w miejscu gdzie

dzień wcześniej stał „porzucony" monte carlo. Panorama Manhatta-
nu zapierała dech w piersiach. Alice jednak nie przyjechała tu podzi-
wiać widoczków. Oglądała trzy biało-czerwone kominy elektrowni
Con Edison wznoszącej się na wybrzeżu Manhattanu.

Kominy wyglądały dokładnie tak samo jak na rysunku ze Ściany

Cudów. Gdziekolwiek znajdował się „pokój" Jerry'ego, widać z niego
było elektrownię. Alice nabrała otuchy.

W następnej kolejności musiała ustalić, z którego budynku Jerry

mógł widzieć kominy. Wykluczyła wszystkie miejsca po stronie
Queens, ponieważ obserwator patrzący zza East River widziałby ko-
miny o wiele mniejsze.

Rozważyła kilka budowli na Manhattanie, ale i te także odrzuci-

ła, bo nie zgadzał się kąt widzenia. W końcu stało się oczywiste, że sa-
la tortur Jerry'ego musi się znajdować na wyspie Roosevelta - kilku-
milowym skrawku lądu na środku East River. W miejscu tym,
zwanym niegdyś Wyspą Dobrobytu, wznosiło się wiele opuszczonych
budynków, rzadko wykorzystywany szpital psychiatryczny oraz kilka
domów ze wspaniałą panoramą na Manhattan.

Alice starała się wyobrazić sobie, co widać z poszczególnych bu-

dynków szpitala mieszczącego się na południu wyspy Roosevelta, ale
żadne z oświetlonych okien nie mogło oferować widoku takiego jak
na rysunku. Jedyna ewentualnie pasująca budowla to ciemne i puste
skrzydło szpitala. Jaki w tym wszystkim sens? Jak to możliwe? Poza
tym, jeśli kiedyś Jerry był tam więziony, to wcale jeszcze nie znaczy, że
ona teraz też tam go znajdzie. Żaden argument nie świadczył o tym,
że trzeba szukać w opuszczonym budynku.

Alice jednak słuchała głosu serca. Jeśli popełnia błąd, zapłaci za

niego życiem. Czas mijał nieubłaganie, a Jerry znajdował się w po-
ważnych opałach. Modląc się, aby jeszcze trochę wytrzymał, wcisnę-
ła pedał gazu.

170

background image

Wjechała na szpitalny podjazd, ale nie zatrzymała się. Było już

późno i głównego wejścia strzegł strażnik. Musiała dostać się do
środka inną drogą.

Pojechała na tyły kompleksu szpitalnego i znalazła to samo wej-

ście, którym kilka dni wcześniej uciekł Jerry. Magazynowa rampa,
którą dostarczano do szpitala pościel, żywność i medykamenty, po-
zostawała nie strzeżona.

Alice zaparkowała samochód i podążyła za dostawcą wiozącym

żywność na wózku.

Weszła do szpitalnej kuchni i szybko znalazła schronienie za zmy-

warką, gdzie zastanawiała się przez chwilę, dokąd pójść. W kuchni
panował spokój. Starsza kobieta sprawdzała dostarczone towary
z fakturą i była całkowicie pochłonięta tym zajęciem. Nie powinna
sprawić żadnego kłopotu.

Zanim Alice wyszła z kryjówki, zwróciła uwagę na pewną rzecz.

W niewielkiej odległości od niej wisiał na haczyku fartuch z nazwą
szpitala. Fałdy fartucha układały się w ten sposób, że Alice nie wi-
działa całego napisu i zamiast „Property of the Germaine O. Nicols
Mental Hospital" przeczytała „Ger O. Nicols Mental Hospital".

Wydało jej się, że nazwa ta brzmi jakoś znajomo, ale nie wiedzia-

ła dlaczego. Podeszła do fartucha i złożyła go trochę inaczej.

Nagle wszystko nabrało sensu. Elementy układanki pasowały do

siebie.

„Ger-O-Ni-Mo". Wzięła głęboki oddech i miała ochotę głośno

krzyknąć. Radowała się jednak swym zwycięstwem w milczeniu.
„Geronimo"! To samo słowo Jerry wyrył widelcem w szpitalu tej no-
cy, kiedy zamieniła karty. Tym samym słowem określał miłość. Jeśli
miała jakiekolwiek wątpliwości, czy znajduje się w odpowiednim
miejscu, to teraz wszystkie one zostały rozwiane.

Wymknęła się z kuchni, odczekała, aż pielęgniarka zniknie za na-

rożnikiem, i szybkim krokiem ruszyła przez korytarz.

Zauważyła otwarte drzwi i zajrzała do środka. Na sali leżało

trzech mężczyzn w średnim wieku. Chociaż spali, widać było, że są
chorzy. Sen nie przynosi ulgi w cierpieniach psychicznych. Alice po-
kręciła głową i minęła po cichu pokój pielęgniarek, gdzie pełniąca
dyżur kobieta oglądała wieczorne wiadomości.

Uchyliła drzwi i w sali z grającym cicho czarno-białym telewizo-

rem dostrzegła trzy pacjentki. Dwie spały w łóżkach, a trzecia sie-
działa na podłodze i, kołysząc się, mamrotała coś pod nosem.

171

background image

Tego dnia Alice widziała już wiele strasznych rzeczy, ale jęczący

pacjenci tego oddziału budzili w niej większe przerażenie niż trupy
w posiadłości ojca. Musi znaleźć Jerry'ego, i to szybko.

Obserwując mamroczącą kobietę, stopniowo zaczęła zwracać

uwagę na płynące z telewizji wiadomości. Program został przerwany
i prezenter odczytywał pilną informację. „Prezydent opuścił tamte
okolice ledwie kilka minut wcześniej i obecnie przebywa w Niem-
czech, gdzie jego bezpieczeństwu już nic nie zagraża. Trzęsienie ziemi
w południowej Turcji miało siłę 7,8 stopni w skali Richtera. Tysiące
ludzi poniosło śmierć, wielu jest zaginionych i rannych..."

Gdy to usłyszała, cała sala zawirowała jej przed oczami. Nie, to

niemożliwe. To zbyt niewiarygodne, aby w ogóle o tym myśleć. Spisek
mający na celu zamach na prezydenta przy wykorzystaniu trzęsienia
ziemi spowodowanego wystrzeleniem promu kosmicznego był tema-
tem artykułu z pierwszej strony „Teorii spiskowej". Ta sprawa przy-
ćmiewała całe szaleństwo ostatnich kilku dni. Czy to prawda, czy tyl-
ko najdziwniejszy na świecie zbieg okoliczności?

Poczuła kłucie w żołądku. Nie wierzyła już w przypadki. Odkąd

w jej życiu pojawił się Jerry, wiele się nauczyła. Do usiłowania zabój-
stwa doszło dokładnie w taki sposób, jak to przewidział. Czyżby to
kolejna sprawka Jonasa? Innej odpowiedzi być nie mogło. Wyjaśnia-
ła się również śmierć wszystkich prenumeratorów „Teorii spiskowej".

Jerry potrzebował natychmiastowej pomocy. Idąc labiryntem

zniszczonego szpitala, modliła się, aby zdążyć na czas.

Droga przez korytarze pełne jęków i krzyków uwięzionych pacjen-

tów stanowiła jeden wielki koszmar. Alice nie wiedziała, dokąd iść,
ale nie mogła stać w miejscu.

Weszła po schodach na inny oddział. Ruszyła korytarzem i na-

tknęła się na strażnika. Potężny mężczyzna nie był zadowolony ze
spotkania.

- Czym mogę służyć? - zapytał, trzymając ręce na biodrach.

Najlepszą metodą na służbistów jest ujawnienie swego wysokie-

go stanowiska. Alice machnęła legitymacją Departamentu Sprawie-
dliwości. Mężczyzna nie zareagował. Stał w miejscu, nie okazując
ani respektu, ani wrogości, ani uprzejmości. Alice wyjęła portfel i za-
proponowała to, co zwykle - studolarowy banknot. Łapówki czy-
nią cuda.

- Chciałabym zobaczyć wszystkich pacjentów, których przywie-

172

background image

ziono w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin - od razu prze-
szła do rzeczy.

Zauważyła, że strażnik wpatruje się w pistolet. Złagodniała, gdy

zdała sobie sprawę, że ten człowiek po prostu się boi.

-Może pan powiedzieć, że groziłam panu zastrzeleniem.
Strażnik uspokoił się.
-To chyba dobra wymówka. Chodźmy.

Dopiero teraz Jerry zrozumiał, co Jonas miał na myśli, mówiąc

o miejscu pozbawionym nadziei. Pragnął już tylko umrzeć, ale psy-
chiatra nie miał zamiaru mu na to pozwolić. Tortury w zbiorniku
hydroterapeutycznym ciągnęły się w nieskończoność. Świat Jer-
ry'ego ograniczył się do bólu, podtapiania i przygnębienia. Zwinię-
ty w kłębek, leżał na zimnej i wilgotnej podłodze gabinetu hydrote-
rapii.

Wiedział, że nie przeżyje następnej serii tortur.

Jimmy Williams starał się, jak mógł. Wydawało mu się, że po pięt-

nastu latach dyżurów na nocnej zmianie w szpitalu nic nie jest w sta-
nie go zaskoczyć. Jednakże piękna i uprzejma kobieta z groźnym pi-
stoletem w dłoni to było doprawdy coś nowego. Zaprowadził ją na
pierwsze piętro i pozwolił zaglądać do sal przez niewielkie okienka
w drzwiach.

- Proszę tutaj. Biały mężczyzna, trzydzieści kilka lat.
Pacjent leżał tyłem do nich, więc Alice oświadczyła, że chce zoba-

czyć jego twarz. Jimmy otworzył drzwi i weszli do środka.

Widząc pacjenta od tyłu, nie mogła być pewna, czy to Jerry. Po-

chyliła się i delikatnie, żeby go nie przestraszyć, dotknęła ramienia.
Mężczyzna gwałtownie odwrócił głowę i lubieżnie się uśmiechnął. To
nie Jerry. Zawiązany w kaftan szaleniec szarpał się wściekle, a Alice
z żalem pokiwała nad nim głową. Wyszli z sali.

Przeszli do drugiego korytarza, ale możliwości szybko się wyczer-

pały. Strażnik naprawdę robił, co mógł, nie był jednak w stanie wię-
cej pomóc. Alice zaczynała popadać w desperację. Jerry musiał być
gdzieś blisko. Nie mogła jednak krzyczeć, bo nikomu nie wyszłoby to
na dobre. Wiedziała, że wcześniej czy później ktoś, kto więzi Jer-
ry'ego, dowie się o jej przybyciu.

A to mogło oznaczać koniec dla nich obojga.

173

background image

To nie była świadoma decyzja. Stracił już przytomność i nie mógł

kontrolować myśli. Gdy leżał z głową na zimnym betonie, jakaś bar-
dziej litościwa część mózgu postanowiła przenieść go w przyjemniej-
sze miejsce. Przestało się liczyć, gdzie spoczywa ciało, bo myślami
powrócił do miłych, a nawet szczęśliwych wspomnień.

Obserwował w nich, jak Alice ćwiczy na bieżni treningowej i pod-

śpiewuje piosenkę z radia. Chciał jej zawtórować, i choć ledwie był
w stanie wydać z siebie jakikolwiek odgłos, zaczął śpiewać.

-„Jesteś zbyt dobra, aby istnieć naprawdę... Wciąż przyciągasz
mój wzrok. Kocham cię, moja droga, i jeśli chcesz, możesz mieć
każ-
dą moją samotną noc..."

-Nic pani nie jest? - Jimmy'emu wydawało się, że młoda kobieta
z pistoletem i ważnymi dokumentami ma jakieś poważne
kłopoty.
Alice oparła się o ścianę. Zaczynała dochodzić do wniosku, że
znala-
zła się w ślepym zaułku. Razem ze strażnikiem obeszli już
wszystkich
pacjentów odpowiadających rysopisowi Jerry'ego i nie wiedziała,
co
robić dalej. Nie zamierzała jednak dawać za wygraną. Poddanie
się
oznaczałoby skazanie Jerry'ego na śmierć. Mogła jednak liczyć
tylko
na cud.

Podszedł do niej Jimmy.

- Przywieziono paru nowych pacjentów w zeszłym tygodniu -

próbował ją pocieszyć. - Chce ich pani zobaczyć?

Miło z jego strony, pomyślała, ale to nie ma sensu. W zeszłym

tygodniu Jerry chodził swobodnie po ulicach i toczył bitwę w jej o-
bronie.

Nie skorzystała z propozycji strażnika. Przy końcu korytarza za-

trzymała się i wyjrzała przez okratowane okno. Na dworze świtało.

Popełniła straszliwy błąd, za który Jerry zapłaci życiem. Nie było

go w tym szpitalu. Został umieszczony w zupełnie innym zakątku
miasta. Zdany sam na siebie, znalazł się w rękach Jonasa i jego mor-
derców. Ile czasu straciła niepotrzebnie? Czy potrafiłaby uratować
Jerry'ego, gdyby nie zasugerowała się biało-czerwonymi kominami
z jego rysunku?

- Proszę pani, muszę już wracać do pracy. - Jimmy mówił prze-

background image

praszającym tonem, ale zastanawiał się, czy kobieta, za którą biegał
po szpitalu jak kot z pęcherzem, znalazła się tu jako gość, czy jako
pacjentka.

Zanim jednak zdążył odejść, Alice chwyciła go za rękę.

174

background image

- Słyszał pan?
Jimmy nic nie słyszał. Halucynacje słuchowe należą do najpoważ-

niejszych symptomów utraty kontaktu z rzeczywistością. Ileż to razy
Jimmy był świadkiem, jak lekarze wyjaśniali te sprawy rodzinom pa-
cjentów? Popatrzył na Alice ze współczuciem. Wszystko wskazywało
na to, że przydałoby się poddać ją jakiejś terapii. Zanim ta kobieta
wyjdzie ze szpitala, Jimmy powinien poinformować o niej dyżurnego
lekarza.

Cofnął się o krok, w nadziei że uda mu się ją uspokoić. Miał

w tym pewne doświadczenie, a jego głęboki, spokojny głos potrafił
czynić cuda. Problem polegał jedynie na tym, że nigdy nie uspokajał
człowieka z pistoletem w dłoni. Niemniej jednak ta młoda kobieta
wyglądała raczej na przerażoną niż niebezpieczną.

Pomimo doświadczenia aż podskoczył, gdy Alice gwałtownie się

poruszyła i z paniką w oczach zaczęła rozglądać się po korytarzu.
W końcu jej wzrok spoczął na wywietrzniku. Przysunęła wózek
z pościelą do ściany, wspięła się na sam szczyt i przystawiła ucho do
kratki.

Przez system wentylacyjny dobiegał ją ledwie słyszalny głos:

- „Jesteś zbyt dobra, aby istnieć naprawdę. Wciąż przyciągasz mój

wzrok..."

Nie była pewna, czy to śpiew Jerry'ego. Słuchała z natężoną uwagą:

- „Kocham cię, moja droga, i jeśli chcesz, możesz mieć każdą mo-

ją samotną noc..."

Jerry wiele przecierpiał i zmienił mu się głos. Jednak Alice go po-

znała.

Tak, to Jerry, nie może być co do tego żadnych wątpliwości. Jest tu

gdzieś w szpitalu i... i żyje. Przynajmniej na razie.

Jerry nadal leżał skulony na podłodze gabinetu hydroterapeutycz-

nego. Gdyby byt przytomny, być może usłyszałby słowa Alice dolatu-
jące przez przestarzały system wentylacyjny. Wołała go po imieniu,
lecz znajdował się zbyt daleko realnego świata, aby to usłyszeć.

Zupełnie jak człowiek umierający na pustyni, pocieszał się zro-

dzonymi w umyśle fatamorganami. Wydawało mu się, że słyszy Ali-
ce śpiewającą z nim w duecie. Skoro ma umrzeć, to chciałby, żeby
ostatnia myśl w życiu wyglądała właśnie tak - wtedy nie będzie się ni-
czego bał. Przez chwilę zachwycał się pięknem jej głosu, ale później
duszę rozdarł mu silny ból. Przecież Alice nie żyje.

175

background image

Częściowo odzyskał przytomność. Otworzył oczy. Coś wyciągnę-

ło go z próżni, w której lewitował przez ostatnie minuty. Słyszał
gdzieś z oddali kobiecy głos.

- „Wciąż przyciągasz mój wzrok..."

Potem znów to samo. Umysł zaczął pracować trochę sprawniej

i Jerry zdał sobie sprawę, że to nie złudzenie. Czy to możliwe jednak,
aby śpiewała Alice? Przecież Jonas ją zabił.

-„Jesteś zbyt dobra, aby istnieć naprawdę".
-„Jesteś jak gwiazdka z nieba".

Ona żyje. Jonas kłamał. Jerry znów nabrał ochoty do życia. Zmo-

bilizowawszy całą swą energię, usiadł i zaczął się zastanawiać, skąd
dobiega głos Alice.

Wszystkie podejrzenia Jimmy'ego potwierdziły się, gdy zobaczył,

że dama z pistoletem stoi na wózku z pościelą i śpiewa do wywietrz-
nika. To przykre, że ktoś tak sympatyczny cierpi na obłęd. Z dobro-
dusznym uśmiechem ruszył w stronę wózka. Nie chciał jej zdenerwo-
wać, ale musiał coś zrobić.

Alice nie zauważyła, że Jimmy podchodzi i podaje jej rękę. Nagle

zaczął się obawiać również o własne zdrowie psychiczne. Czyżby sza-
leństwo było zaraźliwe? Zdumionym wzrokiem patrzył na kratkę wy-
wietrznika, skąd dolatywał cichutki głos.

- „Kocham cię, moja droga, i jeśli chcesz, możesz mieć każdą mo-

ją samotną noc..."

Szalona kobieta, która wcale nie okazała się tak bardzo szalona,

zaśpiewała trochę głośniej, jakby chciała zachęcić swego partnera.

- „...możesz mieć każdą moją samotną noc..."

Podczas długiej kariery w tutejszym szpitalu Jimmy Williams jesz-

cze nigdy nie widział czegoś tak dziwnego, a zarazem cudownego. Je-
mu także zachciało się śpiewać.

Jerry oparł się o obdrapaną ścianę gabinetu hydroterapeutyczne-

go i słuchał głosu Alice. Początkowo zaczął ogarniać go gniew. Potem
uczucia uległy zmianie. Jednak Jonas się mylił. Ta współczesna sala
tortur nie była miejscem pozbawionym wszelkiej nadziei.

W końcu przestała śpiewać.

-Alice?
-Gdzie jesteś?

W tym prostym pytaniu zawierała się obietnica uwolnienia.

176

background image

Miłość niesie ratunek.

- Tutaj. W północnym skrzydle. Na parterze.

Jimmy dostrzegł we wzroku Alice prośbę o pomoc, ale nie wie-

dział, co robić. Przecież to wszystko nie ma sensu. Kto umieszczałby
tam pacjenta? Północne skrzydło stoi puste i nie pracują w nim żad-
ni lekarze.

-Tamto skrzydło jest wyłączone... - Alice nie chciała tego słu-
chać. Jimmy natomiast wiedział, że dama z pistoletem będzie
chcia-
ła go tam zaciągnąć.
-Chodźmy. Tędy, proszę.

Alice chwyciła go za rękę i zeskoczyła z wózka z pościelą. Zapro-

wadził ją do budynku szpitalnego, do którego podczas jego długolet-
niej pracy nikt nie zaglądał.

A łatwo można było zgadnąć, dlaczego od dawna nie postała tam

niczyja stopa. Do środka nie dało się wejść po cichu. Stalowe drzwi
wydawały się nie do zdobycia. Metalowy skobel również wyglądał na
niemożliwy do sforsowania. Każdy, kto zapragnął odwiedzić północ-
ne skrzydło, musiał narobić hałasu i narazić się na ryzyko przyłapania.

Alice skinęła głową, a Jimmy za pomocą potężnej gaśnicy próbo-

wał rozwalić zamknięcie. Bezskutecznie. Ponowił próbę. Nic z tego.
Po raz trzeci walnął gaśnicą z całej siły. Tym razem skobel się roz-
padł.

Zasapany Jimmy cofnął się, a Alice odważnie popchnęła drzwi.

Zajrzała do środka i wzdrygnęła się. Jeśli intruza nie zniechęciły sta-
lowe odrzwia i ciężki skobel, to do eskapady nie kusił bynajmniej wi-
dok korytarza. Panowały tu kompletne ciemności. Podłogę pokry-
wały sterty kurzu i śmieci. Ponieważ okna dostarczające powietrze
i światło były zamknięte na cztery spusty, wszędzie śmierdziało stęch-
lizną.

Jimmy'ego oblał zimny pot. Williams nie miał pojęcia, po co ktoś

miałby umieszczać tutaj pacjenta. Bez względu na wszystko posta-
nowił zostawić Alice samą.

- Dalej iść nie mogę.

Miał na utrzymaniu rodzinę i nic go nie obchodziły tajemnice pół-

nocnego skrzydła.

Alice rozumiała go i nie miała pretensji. Ją też odrzucało wprost

od tego budynku. Niemniej jednak Jimmy mógł coś dla niej zrobić.

- Niech pan zadzwoni na policję,

177

background image

Strażnik skinął głową. Alice zastanawiała się przez moment, czy

policja poradzi sobie z Jonasem. Doszła do wniosku, że nie, i zmieni-
ła zdanie. Powinna chyba zadzwonić do Lowry'ego, bo skoro jego
agencja -jak utrzymywał - ściga Jonasa, to może się okazać pomoc-
na. Jeśli jednak Lowry kłamał, wezwanie go będzie błędem i Jonas
szybko się dowie, że ktoś buszuje po jego terenie. W końcu zdecydo-
wała się dać Jimmy'emu wizytówkę Lowry'ego.

- Proszę też zadzwonić pod ten numer.

Strażnik skinął głową i uśmiechnął się na pocieszenie. Potem po-

biegł po pomoc, a Alice zniknęła w obskurnym korytarzu.

Jerry musiał coś przedsięwziąć. Nadchodziła Alice i powinien ja-

koś odwrócić uwagę komandosów. Płynąca w żyłach adrenalina po-
magała mu w trzeźwym myśleniu, więc zaczął obmyślać plan.

Niewiele jednak mógł uczynić. Spróbował wstać, ale zaraz dostał

zawrotów głowy i upadł na kolana. Nie czekając na poprawę, zaczął
się czołgać do wbudowanej w ścianę wanny.

W tej samej chwili Alice biegła korytarzami północnego skrzydła.

Nie wiedziała dokładnie, gdzie powinna prowadzić poszukiwania.
Pozostawała metoda prób i błędów.

Nagle stanęła jak wryta. Czyżby słyszała odgłosy zbliżających się

kroków? Ktoś nadchodził w szybkim tempie. Wśliznęła się do puste-
go pomieszczenia i przepuściła nadchodzącego człowieka. Był to
ubrany po cywilnemu komandos Jonasa, uzbrojony w pistolet kali-
bru 9 milimetrów.

Serce waliło jej jak młotem.
Gdy komandos zniknął, wyskoczyła z kryjówki i pobiegła koryta-

rzem w przeciwnym kierunku.

W gabinecie hydroterapeutycznym Jerry czołgał się pomiędzy ka-

wałkami potłuczonego szkła, ze wszystkich sił starając się zachować
przytomność. Nadal czuł zawroty głowy, był wycieńczony. Droga
przez trzymetrowy gabinet ciągnęła się w nieskończoność. Wciąż miał
wrażenie, że się spóźni. Bał się, że podczas rutynowego obchodu
przyłapie go któryś z ludzi Jonasa. A jeszcze bardziej się lękał, że
straci przytomność i zostawi Alice sam na sam z okrutnym wrogiem.

Obawy te dodawały mu sił. Nie chciał znów wpakować Alice w ta-

rapaty.

Gdy w końcu dotarł do wanny, oddychał z trudem. Nie było jed-

nak ani chwili do stracenia. Musiał działać dalej. Musiał wytrwać.

178

background image

Oparł się plecami o zimną ścianę, a stopy przycisnął do wanny. Przy-
wołując na pomoc resztki energii, pociągnął za rurkę doprowadzają-
cą wodę. Nie stało się nic. Pociągnął mocniej. Cały oblał się potem,
a nabrzmiałe żyły na szyi omal nie pękły. Rurka chrupnęła i zazgrzy-
tała. Jerry nie był pewien, czy mu się uda. Czyżby cały wysiłek miał
pójść na marne? Ogarnęła go złość. Pomyślał o Jonasie i zbiorniku
hydroterapeutycznym. Rurka nie ustępowała. Wtedy pomyślał, co Jo-
mas zrobiłby z Alice, gdyby wpadła mu w ręce.

Rurka pękła i pod wpływem wysokiego ciśnienia gejzery wody

trysnęły w powietrze, ochlapując Jerry'emu twarz.

Słysząc dziwny hałas, komandos zajrzał przez okienko do gabi-

netu i ujrzał, że aresztowany majstruje coś przy wannie, a wszędzie
dokoła jest pełno wody.

- Co tu się, do diabła, dzieje? - krzyknął zdenerwowany strażnik,

wchodząc do gabinetu z zamiarem udzielenia aresztantowi nauczki,
której tamten nigdy nie zapomni.

W dłoni trzymał pistolet. Nagle prosto w oczy trysnęła mu fon-

tanna wody. Gdy wycierał twarz, Jerry rzucił się na niego.

Ale nie miał szans. Komandos był doskonale wyszkolony i powa-

lił Jerry'ego jednym uderzeniem kolby.

Gdy więzień leżał już na podłodze, strażnik wskazał palcem na

pękniętą rurę.

- I czego ty się po tym spodziewałeś?

Jakby w odpowiedzi na to pytanie Jerry przestał się wić po pod-

łodze i z wyrazem szczęścia w oczach uśmiechnął się do koman-
dosa.

W drzwiach pojawiła się Alice.
Podniecony jej widokiem Jerry zerwał się na równe nogi. Czego się

spodziewał po wyrwaniu rury?

- Właśnie tego, co jest.

Strażnik podniósł broń, aby powtórzyć uderzenie. Zamarł jednak

w bezruchu, gdy poczuł na karku lufę pistoletu Alice.

- Rzuć broń - powiedziała opanowanym głosem. Strażnik spełnił

polecenie. - Odwróć się.

Gdy stanął przodem do Alice, Jerry podniósł rurkę, zamachnął

się i walnął go w potylicę. Strażnik upadł. Wysiłek okazał się dla Jer-
ry'ego zbyt wyczerpujący. Sam również runął na podłogę.

-Nic ci nie jest? - Alice ukucnęła przy nim.
-Już nie.

179

background image

Powiedział szczerą prawdę. Jak na człowieka ledwie żywego, był

niesłychanie szczęśliwy.

Pod główne wejście szpitala zajechały dwa samochody. Z jednego

wysiadł Flip Tanner, a z drugiego agent Russ Lowry. Jerry nie po-
znałby właściciela stoiska z gazetami, który nie siedział już na wózku
inwalidzkim, lecz poruszał się równie sprawnie, jak wysportowany
człowiek w doskonałej kondycji fizycznej.

Zabawne, że choć Jerry wszędzie węszył spiski i nie wierzył niko-

mu, Flipa Tannera darzył pełnym zaufaniem. Pomimo bystrego oka
nie dostrzegł, że pod postacią kalekiego straganiarza kryje się agent.

Kwestią otwartą pozostawało to, czy Jerry będzie miał szansę

uśmiać się z własnej naiwności. Nie było też wiadomo, czy przybycie
Lowry'ego i Tannera pomoże Alice i Jerry'emu utrzymać się do rana
przy życiu.

Przy głównym wejściu szpitalnym spał w fotelu podstarzały por-

tier. Po wielu latach pracy mógł przychodzić tylko na nocne zmiany,
które lubił najbardziej. Szpital Germaine O. Nicols nigdy nie pełnił
ostrych dyżurów, bo tym zajmowało się z powodzeniem wiele innych
ośrodków. Tutaj o dziewiątej wieczorem główne drzwi były zamyka-
ne na łańcuch.

Zazwyczaj stary portier spał kilka godzin, a potem szedł do kuch-

ni coś przekąsić i porozmawiać ze znajomymi. Czasami, gdy czuł się
bardziej dziarsko, udawał się na oddział, by poflirtować z pielęgniar-
kami.

Tamtej nocy jednak utarty rytm został zakłócony.
Głośne szarpanie frontowymi drzwiami wyrwało portiera

z drzemki. Staruszek nie wiedział, co się dzieje, i był zbyt zaszokowa-
ny, aby zadzwonić na policję. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że
ktoś usiłuje dostać się do środka, co musiało budzić zdziwienie.
Ośrodki takie jak szpital Germaine O. Nicols projektuje się raczej
tak, aby uniemożliwiać wyjście na zewnątrz.

Nadmiernie jednak się nie martwił, ponieważ łańcuch przytrzy-

mujący drzwi był solidny. Wstał z fotela i już miał wykręcić numer
policji, gdy zobaczył coś, co zmusiło go do odłożenia słuchawki na
widełki.

Russ Lowry popychał drzwi, a Flip Tanner rozcinał palnikiem

ogniwo łańcucha. Chwilę później bezużyteczny łańcuch upadł na

180

background image

podłogę, a Lowry i Tanner wtargnęli do środka i minęli zdumionego
staruszka, nie zwracając na niego żadnej uwagi.

W północnym skrzydle Alice pomagała Jerry'emu stanąć na nogi.

Czuł się już o wiele lepiej, ale był znużony i osłabiony.

-Możesz chodzić?
Przytrzymał się jej ręki.
-Pocałuj mnie - zmienił temat.

-Co takiego? - Alice przygotowana była na rozmaite ewentual-
ności, ale ta prośba ją zdziwiła.
-Daj mi buzi na szczęście.

Znajdowali się w straszliwych opałach, groziła im śmierć, a Jerry
zaczynał się do niej zalecać.
-Wariat jesteś.

- I to z papierami. No chodź, pocałuj mnie, a potem uciekamy

stąd.

Alice nie wiedziała, co robić, a Jerry zamknął oczy i nadstawił

usta. Pragnęła jak najszybciej wydostać się z północnego skrzydła,
ale wiedziała, że bez pocałunku Jerry nawet nie drgnie. Przysunęła
się więc i pocałowała go.

Już miała cofnąć głowę, gdy uważniej spojrzała na jego twarz.

Przez ostatnie tygodnie właściwie nie dostrzegała, jak bardzo jest
przystojny. Co więcej, nie tylko mówił o miłości, ale naprawdę ją, Ali-
ce, kochał. Udowodnił to w tragiczny i szlachetny sposób. Nie cofnę-
ła głowy. Wyczuwając jej oddanie, Jerry uniósł powieki i popatrzyli
sobie w oczy. Dopiero po tych wszystkich przejściach Alice zrozu-
tmata, ie naptawd^ psagnte. tego pocatvmku. Pociątkcwo zamtemtft
z uprzejmości dać mu buziaka, ale teraz pocałunek stał się świadec-
twem odwzajemnianej miłości.

Przylgnęła mocniej do jego ust, a on jeszcze czulej przytuli! j#f)t

siebie.

Tak bardzo zaabsorbowały ich własne uczucia, że żadne i)MH[

uważyło wchodzącego do gabinetu Jonasa. Bezbłędnie jedninfli
poznali głos.

- Jerry, nie przestajesz mnie zadziwiać.

Alice i Jerry znieruchomieli. Przy drzwiach stał Jonas wJ|^Hc

dwóch komandosów. Jerry nie znosił Jonasa z wielu powftdpIWle
dopiero myśl, że przez niego może już nigdy więcej nie pamowmi
Alice, wzbudziła w nim prawdziwą nienawiść.

181

background image

Znajdowali się w trudnym położeniu i przyszłość nie wyglądała

najweselej. Jednego Jeny był pewien - Jonas nie tknie Alice. Nie wie-
dział, jak go powstrzyma, ale kule nie mogły przeszkodzić mu
w obronie ukochanej.

Gestem ręki Jonas rozkazał Alice rzucić pistolet. W chwili gdy

kładła broń na podłodze, gdzieś z oddali doleciały odgłosy strzałów.
Jonas podniósł pistolet i wycelował w pierś Jerry'ego, a swoim lu-
dziom polecił zbadać, co się dzieje.

Alice miała buntowniczy nastrój. Jeśli Jonas ich pokonał, to chcia-

ła mu przynajmniej powiedzieć, że poznała prawdę.

-Zamordowałeś mojego ojca, tak?
-Niezwykła z ciebie dziewczyna, Alice. - Jak zwykle, mówił z fał-
szywą przyjaźnią w głosie. - Przykro mi, że tak to się skończyło.

Z korytarza doleciały dalsze strzały. Jonas zerknął za siebie, aby

zobaczyć, co się dzieje. Alice po raz pierwszy dostrzegła u niego lek-
ki niepokój. Ktokolwiek strzelał, był bliżej niż poprzednio.

Lowry i Tanner z pistoletami w dłoni biegli przez korytarz pół-

nocnego skrzydła. Poruszali się z wprawą świadczącą o wielu wspól-
nie przeprowadzonych akcjach.

Zanim stawili czoło komandosom wysłanym przez Jonasa do zba-

dania sytuacji, mieli na sumieniu już kilka trupów. Komandosi za-
częli strzelać, a Tanner i Lowry odpowiedzieli pięknym za nadobne.
Rozegrała się ostra bitwa. Wszyscy czterej należeli do doskonale wy-
szkolonych i doświadczonych uczestników walk. Byli najlepszymi
z najlepszych - śmietanką wojska i służb wywiadowczych.

I próbowali pozabijać się nawzajem.

Jonas, nagle spięty, spoglądał w kierunku rozgrywającego się zaj-

ścia. Zaczynało się robić gorąco.

Alice postanowiła wykorzystać ten moment odwrócenia uwagi Jo-

nasa od nich dwojga i rzuciła się na psychiatrę. Nie przemyślała jed-
nak swojego ruchu i zrobiła rzecz niezbyt rozsądną. Zdecydowanie le-
piej byłoby poczekać, aż się wyjaśni, kto strzela na korytarzu. Być
może nadchodzi pomoc. Jednakże w głębi duszy wiedziała, że choć-
by rzeczywiście ktoś szedł im z odsieczą, to Jonas nie daruje życia
ani jej, ani Jerry'emu.

Na ułamek sekundy zyskała przewagę. Próbowała wykręcić Jona-

sowi rękę i zabrać mu pistolet, a gdy psychiatra stracił równowagę,

182

background image

prawie osiągnęła cel. Jednak Jonas szybko odzyskał panowanie nad
sytuacją. Kilkoma mocnymi uderzeniami w głowę i brzuch powalił
Alice na podłogę.

Usiłowała się podnieść, ale była zbyt oszołomiona. Pod pewnym

względem zaimponowała Jonasowi hartem ducha. Chociaż zadała
mu ból, nie ogarnęła go złość. Właściwie nigdy nie dawał się ponieść
emocjom. Decyzję o zabiciu Alice podjął z wyrachowania. Za dużo
o nim wiedziała i nie mógł pozostawić jej przy życiu.

Zanim jednak oddał strzał, Jerry chwycił go jednocześnie za gardło

i za przedramię. Jonas był tak zajęty Alice, że dał się zaskoczyć. Nie
zapomniał o istnieniu Jerry'ego. Uznał tylko, że sesja hydroterapeu-
tyczna na tyle go osłabiła, iż facet nie stanowi już żadnego zagrożenia.

Dzięki treningom, jakie dawno temu zafundował mu Jonas, Jerry

mógł teraz wykorzystać eałą swą siłę pomimo poranionego ciała
i nadwątlonego ducha.

Przez gabinet przetoczyli się mężczyźni złączeni śmiertelnym uści-

skiem. Jerry postawił sobie za cel odciągnięcie psychiatry jak najda-
lej od Alice. Nad tym, co robić potem, będzie się zastanawiał, gdy
już zapewni jej bezpieczeństwo.

Nie miał jednak szans na podjęcie żadnej decyzji, bo obydwaj

wpadli do zbiornika z wodą.

Nie wiadomo, czy Jerry'emu dodała sił skumulowana złość na Jo-

nasa, czy też ponowne znalezienie się w wodzie, przez którą tak wie-
le wycierpiał. W każdym razie potrafił przezwyciężyć ból zadanych
ran.

Wepchnął Jonasowi głowę pod wodę i topił go. Domyślał się, że

psychiatra nie wyzionie ducha zbyt szybko.

Wszystko przewróciło się do góry nogami. Teraz Jonas był pod

wodą i obserwował zniekształcone rysy twarzy Jerry'ego Fletchera.
Próbował nie wpadać w panikę. Przecież jest dobrze wyszkolony, nie
odniósł żadnych obrażeń i jakoś się z tego wygrzebie.

Ale gdy płuca zaczęły domagać się tlenu, stracił nad sobą panowa-

nie. Skrzywił się i nagle zrozumiał, że tym razem może z Jerrym prze-
grać. Choć przecież to nieprawdopodobne. On jest mistrzem, a Jerry
tylko uczniem. On jest panem, a Jerry tylko więźniem. Jednak to wła-
śnie on topi się w sali tortur, którą sam zaprojektował. To jemu usu-
wa się grunt spod nóg. Tak... dłużej... być... nie... może. Wciągnął
wodę do płuc i krzyknął bezgłośnie, dokładnie tak samo jak Jerry
przed kilkoma godzinami. Po chwili znów mógł trzeźwo myśleć.

183

background image

Gdy ze strachu zaciskał pięści, stopniowo zaczął sobie zdawać

sprawę, że coś trzyma w dłoni. Coś zimnego, stalowego. Nadal miał
w ręce pistolet automatyczny. Z każdą sekundą ciało stawało się co-
raz słabsze, lecz resztką sił zdołał unieść broń na wysokość piersi Jer-
ry'ego i dwukrotnie wypalić.

Tracąc przytomność, usłyszał wysoki dźwięk kul tnących wodę

niczym torpedy. Choć to nieprawdopodobne, wydawało mu się, że
chybił, ponieważ uścisk Jerry'ego nie zelżał ani trochę. Na oddanie
kolejnych strzałów zabrakło mu sił. Koniec był już blisko.

Przed śmiercią zdobył się na ostatni wysiłek. Opór Jerry'ego

osłabł i Jonas z ulgą wynurzył usta ponad powierzchnię. Zaczerpnął
powietrza, a potem znów został wepchnięty pod wodę. Napór jed-
nak całkowicie różnił się od poprzedniego. Ożywiony tlenem Jonas
zdał sobie sprawę z otaczającej go czerwieni. To musi być krew Jer-
ry'ego.

Jerry nie czuł trafiających go pocisków, ale wiedział, że opuszcza

go życie. Woda w zbiorniku przybrała rubinową barwę. Klatka pier-
siowa miała kolor purpury. Obiecywał sobie przedtem, że nie po-
wstrzymają go nawet kule, i prawie mu się udało spełnić to przyrze-
czenie. Niewiele brakowało. Gdyby zdołał utrzymać Jonasa pod
wodą kilka sekund dłużej, Alice byłaby bezpieczna. Coraz trudniej
było mu zachować przytomność. Trzeba bronić Alice. Nieważne, co
się z nim stanie, byleby jej zapewnić bezpieczeństwo.

Napierająca z góry siła nie wpychała Jonasa pod wodę. Nagle zdał

sobie sprawę, że Jerry nie żyje, a jego ciało tonie obok. Wyzwolił się
z uścisku i wynurzył głowę na powierzchnię. Nadszedł czas, aby raz
na zawsze rozprawić się z Jerrym Fletcherem i Alice Sutton.

Nie dane mu było cieszyć się nawet pierwszym oddechem.

Dostał pięć strzałów w pierś i, zanim zanurzył się z powrotem, już

nie żył. Kiedy zimna woda ocuciła Jerry'ego, wyciągnął rękę do Ali-
ce. Odrzuciła pistolet i pomogła mu wydostać się ze zbiornika. Przez
chwilę stał o własnych siłach i uśmiechał się. Alice żyje, a niebezpie-
czeństwo zostało zażegnane. Wypełnił obietnicę złożoną jej ojcu. Po-
tem osunął się na podłogę.

Uklękła przy nim i spostrzegła, że robi się coraz bledszy.

- Ratunku! - krzyknęła. - Niech ktoś mi pomoże!

Położyła sobie jego głowę na kolanach i zapragnęła, aby na nią

spojrzał.

- Jerry, nie umieraj przy mnie. Dobrze?

184

background image

- Niczego nie mogę ci obiecać.

Rozpłakała się. Miała mu tak wiele do powiedzenia. Przede

wszystkim musiała mu podziękować.

- Od tak dawna byłeś moim najlepszym przyjacielem, a ja nawet

o tym nie wiedziałam.

Uśmiechali się do siebie. Jerry'ego ogarniało uczucie błogości.

-Geronimo.
-To nazwa tego miejsca, tak?
-Nie tylko. Geronimo to miłość. A miłość dodaje ci skrzydeł
i dzięki nim możemy stąd odlecieć.

Pragnęła tego nad życie. Jednak Jerry umierał. Przecież są w szpi-

talu, więc gdzie lekarze? Gdzie policja?

-Nie rób mi tego.
-Nie wiem dlaczego, ale tak bardzo cię kocham.

Mówił tonem niemal przepraszającym, jakby wcale nie umierał.

Jak gdyby przepraszał za narażenie jej na te wszystkie okropne prze-
życia.

Pochyliła głowę. Serce rozdzierał jej ból. Pragnęła powiedzieć pew-

ną rzecz i nienawidziła siebie, że tak późno ją sobie uświadomiła.

-Ja też cię kocham.
-W końcu to powiedziałaś! - Jerry westchnął z ulgą, a zarazem
z rezygnacją. Zamknął oczy.

Przytuliła go do siebie, a chwilę później usłyszała kroki dobiega-

jące z korytarza. Nie wypuszczając Jerry'ego z uścisku, odwróciła
głowę, aby zobaczyć, kto idzie. Nadchodzili Russ Lowry i Flip Tan-
ner.

- Pomóżcie mu. Błagam. - Ton jej głosu zdradzał boleść w sercu.

Po kilku minutach Alice znalazła się w centrum wydarzeń rozgry-

wających się przed szpitalem psychiatrycznym. Wszędzie dookoła
kręcili się policjanci i agenci federalni. Z przerażeniem patrzyła, jak
Jerry zostaje załadowany do śmigłowca ratunkowego, a potem pod-
czas reanimacji elektrody wstrząsają jego ciałem.

W końcu policjant zamknął właz helikoptera i dał pilotowi sygnał

do odlotu. Alice straciła Jerry'ego z oczu. Wirniki zaczęły się obracać
z większą szybkością. Dookoła zerwał się wiatr.

Ale ona wcale się tym nie przejmowała. Szła prosto pod startują-

cy śmigłowiec.

- Czekaj! Czekaj chwilę! - Russ Lowry i Flip Tanner, zmagając się

185

background image

z naporem powietrza, gonili Alice i w końcu udało im się ją zatrzy-
mać, zanim doszło do wypadku. Gdy helikopter wzbijał się w
górę,
próbowała wyzwolić się z ich uścisku, lecz była za słaba.

Uspokoiła się, dopiero gdy uznała, że nie dogoni Jerry'ego. Low-

ry i Tanner próbowali ją pocieszać, ale nie bardzo im to wychodziło.
Wyczerpana przeżyciami ostatnich godzin, Alice ledwie trzymała się
na nogach.

Już po wszystkim.
Jonas był martwy, prezydent ocalał, a Jerry walczył o życie.

Musiała się z tym pogodzić. Nadszedł czas, aby ułożyć sobie życie

od nowa.

background image

Rozdział 16

jLjimcwe słońce rzucało słabe światło na szare tereny rozciągające
się wokół małego miasteczka w Connecticut. Świat wyglądał na opu-
stoszały, nie było ani ptaków, ani ludzi - tylko groby i bezlistne drze-
wa.

Chłód przedzierający się przez płaszcz pogłębiał smutek Alice.

Stała nad świeżo usypanym grobem.

Jerry Fletcher przegrał swą ostatnią walkę.
Była sama i próbowała się pogodzić ze stratą człowieka, którego

kochała, ale zrozumiała to dopiero, gdy było już za późno. Ze stratą
człowieka, który oddał za nią życie. Który cierpiał dla niej nie tylko
fizycznie, ale przeszedł też okrutne tortury psychiczne. Ileż musiał się
namęczyć, gdy w samotności obserwował ją z samochodu! Jak się
czuł, gdy wracał do domu pełnego obskurnych kartotek i pożółkłych
gazet? Zycie ze świadomością ciągłego zagrożenia musi być straszne.

Pocieszała się myślą, że ostatnie chwile Jerry spędził w jej obecno-

ści. Wiedziała, że to go uszczęśliwiło. Na pewno odczuł nie mniejszą
radość niż ta, którą odtworzył w jej portrecie namalowanym na Ścia-
nie Cudów.

Zastanawiała się, co by było, gdyby Jerry przeżył. Czy jej miłość

pomogłaby mu wrócić do zdrowia? Czy dałoby się wyleczyć jego
umysł? Pewien bezlitosny pocieszyciel uznał, że stan Jerry'ego naj-
prawdopodobniej nie rokował żadnych nadziei. Gdy ktoś zajdzie tak
daleko, rzadko kiedy jest w stanie powrócić. Tego rodzaju myśli pod-
trzymywały ją na duchu. Wiedziała, że Jerry przynajmniej nie cierpi.
W pewnym sensie zaznał spokoju.

187

background image

- Jerry, udało ci się uciec. Już nigdy cię nie znajdą.

Nie była w stanie wykrztusić nic więcej. Łzy napłynęły jej do oczu,

ale próbowała je powstrzymać.

- Trzymaj się, najdroższy.

Patrzyła na grób jeszcze chwilę, a potem odwróciła się i odeszła.

Nie spojrzała za siebie ani razu.

W środku tygodnia w stajniach klubu myśliwskiego Ox Ridge

zwykle panuje cisza. Została jednak na chwilę przerwana, gdy duży,
piękny koń zarżał z radości. Nadchodził ktoś, na czyj widok dorod-
ny ogier cieszył się z całego serca.

Alice oglądała konia, gładząc go po pysku. Wyglądał wspaniale

i była wdzięczna klubowi za troskę, jaką otaczano zwierzę podczas jej
nieobecności. Nawet boks był nieskazitelnie czysty. Miała wyrzuty
sumienia, że nie odwiedzała Tancerza Johnny'ęgo, ale cieszyła się, że
jest zadbany.

- Wróciłam, Johnny. Przebaczysz mi?

Delikatnie pogłaskała go po szyi, a on trącił kopytem o ziemię.

Ostatni raz widziała Johnny'ego tuż po śmierci ojca. Od tamtej pory
minęło dużo czasu i zarówno koń, jak i Alice ucierpieli z powodu roz-
łąki.

Ich spotkanie przerwał niesympatyczny z wyglądu stajenny, które-

go zdziwiło rżenie Johnny'ego. Pracował w klubie od niedawna i jesz-
cze nigdy nie słyszał, żeby ten koń z czegoś się cieszył. Wydawało mu
się, że Tancerz Johnny jest zwierzęciem cichym i ponurym.

- Czym mogę pani służyć?

Alice nie spodobało się to najście i krzyknęła do stajennego

ostrym głosem:

-Ma pan siodło? To mój koń.
-Nigdy wcześniej tu pani nie widziałem - powiedział zaskoczony.

Alice westchnęła, sięgnęła do kieszeni i wyjęła studolarowy bank-

not. Pieniądze wszystko załatwią. Za sto dolarów chłopak zrobi, co
ona mu każe.

Stajenny podszedł bliżej boksu, ale nie zauważył przygotowanej

łapówki. Spojrzał tylko na drobne zadraśnięcie na nodze zwierzęcia
i uznał, że goi się dobrze.

Alice już miała wsunąć mu banknot do ręki, ale się powstrzyma-

ła. Wiedziała, że popełniłaby straszny błąd. Nie chciała dalej iść przez
życie, kupując sobie ludzką przychylność za pieniądze, choć to nie-

188

background image

zwykle skuteczna metoda. Istnieją inne sposoby zjednywania
ludzi
i ich uczuć.

Jerry'ego wcale nie interesowały pieniądze, a zrobił dla niej więcej

niż ktokolwiek inny. Zrozumiała wtedy, że życie nie może polegać na
unikaniu ludzi. Jeśli warto żyć, to właśnie po to, żeby ich poznawać
i żeby dzielić się z nimi swymi uczuciami.

Schowała pieniądze do kieszeni i spróbowała zerwać z brzydkim

zwyczajem.

- Pomoże mi pan stąd wyjechać?

Alice nie zrobiła dobrego wrażenia na stajennym. Kimkolwiek by-

ła, odpychała swoją arogancją. Później jednak poczuł, że pożałowa-
ła własnej szorstkości. Sam też złagodniał.

- Chyba znajdę jakieś siodło dla tego konika.

Alice wyjechała na tor. Początkowo zarówno koń, jak i ona za-

chowywali wobec siebie lekką rezerwę, ponieważ rozłąka trwała dłu-
go i musieli na nowo się do siebie przyzwyczaić.

Szybko jednak pojechali pewnym krokiem. Łączące ich więzy prze-

trwały próbę czasu. Należeli do siebie i czuli się ze sobą wspaniale.

W siodle zrobiła pierwszy krok na drodze powrotu do normalne-

go życia. Nagle zwróciła uwagę na płot otaczający tor. Tancerz John-
ny najwyraźniej miał ochotę go przeskoczyć. Decyzja jednak należa-
ła do niej. Rozważyła kilka możliwości, a później pochyliła się
i szepnęła Johnny'emu do ucha:

- Geronimo.

Geronimo. Miłość doda ci skrzydeł i uczyni cię wolnym.
Galopująca na koniu amazonka z każdą chwilą nabierała szybko-

ści. Lekko przeskoczyła przez płot i znalazła się na polu rozciągają-
cym się wokół toru.

Była teraz wolna. Przeszłość zostawiła za sobą.

Ale nie była sama.

Ktoś ją obserwował.

Wiejską drogą podążała za nią czarna furgonetka. Przez przy-

ciemnione szyby nie było widać pasażerów.

Gdyby Alice zauważyła furgonetkę, przypomniałyby jej się samo-

chody używane przez Jonasa i jego ludzi. Na pewno zjechałaby z dro-
gi i rzuciła się do ucieczki przez pola.

Ale nie zrobiła tego.

189

background image

Upajała się wolnością i niczego nie podejrzewała; nie miała poję-

cia, że skomplikowane urządzenia namierzyły ją i znalazła się pod
obserwacją. Tancerz Johnny należał do bardzo szybkich koni, ale nie
prześcignąłby furgonetki, która jechała teraz w takim tempie, jakby
pasażerowie tylko czekali na odpowiednią chwilę do oddania strzału.

Gdyby żył Jerry Fletcher, nie pozwoliłby Alice wystawiać się na

takie niebezpieczeństwo. Przypomniałby jej, że zawsze trzeba czujnie
obserwować otoczenie i być przygotowanym na ewentualne niebez-
pieczeństwo.

Chociaż Alice cały czas myślami była przy Jerrym, wyzbyła się

podejrzliwości, jakiej jej nauczył. Jadąc na koniu, powoli zapomina-
ła o okrucieństwach ostatnich kilku dni i znów zaczynała odczuwać
radość.

W czarnej furgonetce opuściła się przyciemniona szyba. Wystar-

czył teraz tylko jeden celny strzał, a ostatni świadek całego zamiesza-
nia zamilkłby na wieki.

Uważne oczy nieruchomo wpatrywały się z samochodu w obrany

cel. Absolutnej koncentracji nie rozpraszały nawet mrugnięcia po-
wiek.

- Wszystko w porządku.

Głos człowieka o błękitnych oczach budził mieszane uczucia, jego

właściciel bowiem uznany został za zmarłego, chociaż żył i miewał
się dobrze.

Jerry Fletcher przeżył i cieszył się, że widzi Alice w doskonałej for-

mie. Niemniej jednak było mu przykro, gdyż minie wiele czasu, zanim
będzie mógł jej się pokazać. Nie wiedział nawet, czy na pewno to kie-
dyś nastąpi.

Przypatrując się amazonce na koniu, myślał o czekającej go trud-

nej misji.

Alice galopowała po polach. Po raz pierwszy od czasów dzieciń-

stwa ucieszyła się na widok zachodu słońca. Znów zaczęła sobie
przypominać, że istnieją na świecie przyjemne rzeczy. Jerry Fletcher
wyzwolił ją z mroku panującego nad jej życiem i pokazał, czym mo-
że być radość.

Jadąc na koniu podśpiewywała wesołą piosenkę.

- „Jesteś zbyt dobra, aby istnieć naprawdę".

190

background image

Jerry obserwował uszczęśliwioną Alice. Uniosła głowę i wystawi-

ła twarz do słońca. Potem w radosnym geście wyrzuciła ręce do góry.

Jerry już kiedyś ją taką widział. W podobnej pozycji uwiecznił ją

na Ścianie Cudów. Tamten portret był symbolem wiary i nadziei ist-
niejących pomiędzy anarchią i zamętem, które panują na świecie tar-
ganym samobójczą wojną.

*

Jerry'emu udzieliła się radość Alice.

Złożył kiedyś obietnicę sędziemu Suttonowi, że będzie bronił jego

córki. Dotrzymał słowa.

I tylko to się teraz liczyło.

Jerry'ego Fletchera zamieniono w mordercę i skradziono mu du-

szę. Odzyskał ją i dzięki temu powrócił do normalnego życia.

Powiedział Alice „do widzenia" i zamknął okno. Podczas gdy fur-

gonetka nabierała prędkości, nucił piosenkę, która pomogła mu
w trudnej sytuacji. Spoglądając przed siebie, zaczął opracowywać
plan wykonania czekających go zadań.

- Dopóki wszyscy uważają, że nie żyję, szefowie Jonasa zostawią

Alice w spokoju. Jest bezpieczna, tak?

Siedzący za kierownicą Russ Lowry uśmiechnął się, a zajmujący

fotel pasażera Flip Tanner odwrócił głowę do tyłu.

- Zgadza się.

Jerry nie prowadził j

f

uż samotnęMato Działał teraz w zespole,

który miał do spełnienia misję poleg«ppB&a wytropieniu zwierzchni-
ków Jonasa oraz odnalezieniu obiektów jego eksperymentów.

Przez jakiś czas będzie musiał kochać Alice z daleka. Póki pozo-

staje „martwy", kumple Jonasa nie będą się interesować bliskimi mu
ludźmi, bo nie czują się zagrożeni. Na razie tylko w ten sposób mógł
dalej roztaczać opiekę nad swą ukochaną.

Czekająca ich misja była bardzo trudna, ale nie wątpił, że odnio-

są sukces.

Nie mają wyboru.
- Dziękuję, że pozwoliliście mi zobaczyć ją ten ostatni raz.
Nadszedł czas, aby wracać do pracy.

Lowry wcisnął pedał gazu i furgonetka zostawiła z tyłu Alice i jej

konia.

- Dotrzymaliśmy umowy.
Jerry też był gotów wywiązać się z obietnicy. Długo nikt nie chciał

wierzyć jego słowom, ale w końcu znalazł uważnych słuchaczy. Miał
opowiedzieć Lowry'emu i Tannerowi wszystko, co wie na temat Jona-

191

background image

sa, programu ULTRA i organizacji siejących na świecie zamęt. Zobo-
wiązał się przekazać każdą zapamiętaną informację i przypomnieć
sobie wszystko, co się da.

Jerry, Lowry i Tanner zawarli umowę o współpracy i dzięki temu

ich misja miała szansę zakończyć się powodzeniem.

Czekało ich wiele roboty. Jerry jednak codziennie będzie myślał

o Alice Sutton. Będzie za nią tęsknił i wspominał krótkie chwile spę-
dzone razem, kiedy dodawała jego życiu blasku i wyrwała go z ot-
chłani wyniszczającego mroku.

Gotów był podjąć czekające go w przyszłości wyzwania. Szansa

na ponowne ujrzenie Alice będzie go mobilizować do działania. Jeśli
kiedykolwiek znów będą razem, nie pozwoli, aby coś ich rozdzieliło.

Była zbyt dobra, aby istnieć naprawdę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Marks J H Teoria spisku
SPISKOWA TEORIA SPISKU, NAUKA, WIEDZA
Teoria spisku, Ratajczak Dariusz
ADIS teoria spisku , spiskowe teorie itp
Marks teoria walki klas (1)
teoria bledow 2
sroda teoria organizacji i zarzadzania
W10b Teoria Ja tozsamosc
Teoria organizacji i kierowania w adm publ prezentacja czesc o konflikcie i zespolach dw1
wZ 2 Budowa wiedzy społecznej teoria schematów
TEORIA NUEROHORMONALNA EW
zarzadcza teoria 3
Ruciński A Teoria Grafów 1, wyklad6
Społeczno pragmatyczna teoria uczenia sie słów
rozwojowka slajdy, Wyklad 5 Srednia doroslosc teoria czasowa

więcej podobnych podstron