Roberts Nora Night Tales 2 Cienie nocy

Nora Roberts



Cienie nocy



NIGHT SHADOW

















ROZDZIAŁ PIERWSZY


Chodził nocami. Sam. Niespokojny. W czerni i w masce. Cień pośród cieni; szept wśród szmerów i pomruków ciemności.

Wypatrywał tych, którzy atakują bezbronnych i bezradnych. Nieznany, niewidzialny, niechciany, śle­dził napastników w ciemnej dżungli, jaką było miasto. Poruszał się bez przeszkód po mrocznych przestrze­niach, ślepych alejkach i ulicach pełnych przemocy. Jak dym unosił się znad stromych dachów i spływał w dół, do wilgotnych piwnic.

W razie potrzeby spadał jak grom - pełen wściekłej furii. A potem był już tylko błysk, widzialne echo - pozostałość po błyskawicy, która rozcięła niebo.

Nazywali go Nemezis i był wszędzie.

Chodził nocami, szerokim łukiem omijając miejsca, w których rozbrzmiewał śmiech i radosny, świąteczny gwar. Ciągnęło go tam, skąd dobiegały jęki i płacz ludzi samotnych, i skargi bezradnych ofiar. Noc w noc ubierał się na czarno, ukrywał twarz pod maską i przemierzał ciemne, wymarłe ulice. Nie robił tego w imię prawa. Prawem zbyt łatwo można manipulować, jeśli ktoś ma je w pogardzie. Zbyt często bywa też ono nagina­ne i naciągane przez tych, którzy powinni go strzec.

257

Wiedział o tym aż nazbyt dobrze. I nie potrafił zapom­nieć.

Gdy ruszał w miasto, robił to w imię sprawiedli­wości - kobiety z przepaską na oczach.

Tam, gdzie jest sprawiedliwość, można mówić o karze i równowadze szal.

Strzegł miasta niczym czarny cień.


Deborah O’Roarke szła, jak zawsze, szybkim kro­kiem. Musiała się bardzo spieszyć, jeśli chciała nadążyć za własnymi ambicjami. Teraz jej eleganckie, wygod­ne buciki stukały w żwawym tempie na popękanych chodnikach East Endu w mieście Urbana. To nie strach kazał jej jednak spieszyć w stronę samochodu, chociaż East End - zwłaszcza nocą - był miejscem bardzo niebezpiecznym dla samotnej, atrakcyjnej kobiety. Skrzydeł dodawała jej radość z odniesionego sukcesu. Jako zastępczyni prokuratora okręgowego, zakończy­ła właśnie przesłuchanie świadka jednej z ulicz­nych strzelanin, które stały się plagą Urbany.

Powodowała nią jedna myśl - wrócić jak najprędzej do biura i sporządzić raport, tak by tryby sprawiedli­wości mogły wreszcie zacząć się obracać. Wierzyła w sprawiedliwość - w jej ustalone i systematyczne procedury. Mordercy młodego Rica Mendeza odpo­wiedzą za swoją zbrodnię. I jeśli jej się poszczęści, to ona zostanie oskarżycielem.

Na ulicy przed rozpadającym się budynkiem, w któ­rym przez godzinę maglowała zawzięcie dwóch wy­straszonych chłopaków, panowały ciemności. Poza dwiema, wszystkie uliczne latarnie, stojące wzdłuż wyboistego chodnika, były zepsute. Księżyc z rzadka przeświecał zza chmur. W mrocznych bramach kuliły się cienie - pijacy, dilerzy albo prostytutki. Mijając ich, powtarzała sobie, że sama mogła skończyć w jednym z tych ponurych, obdrapanych budynków, gdyby nie upór starszej siostry, która z zawziętą determinacją dążyła do tego, by zapewnić jej dom, wyższe wykształ­cenie i dobre życie.

Dlatego, ilekroć udało jej się doprowadzić jakąś sprawę do finału w sądzie, czuła, że spłaca część tego długu.

Jeden z cieni w bramie rzucił za nią bezosobowym obscenicznym wyzwiskiem. Zawtórował mu ochrypły kobiecy skrzek. Deborah była w Urbanie dopiero od półtora roku, ale już wiedziała, że lepiej się nie zatrzymywać i nie zdradzać po sobie, że w ogóle cokolwiek usłyszała.

Szybkim, zdecydowanym krokiem zeszła z chod­nika i skierowała się do samochodu. I w tym momencie ktoś chwycił ją od tyłu.

- Uhm, kotku, ale jesteś milutka.

Był od niej wyższy o dobre pół głowy i żylasty. I cuchnął. Jednak nie alkoholem. Odwróciła głowę i w ułamku sekundy wyczytała z jego szklistych oczu, że jest napompowany nie whisky, lecz chemikaliami, dzięki którym nie stanie się ospały, tylko szybki. Posługując się obiema rękami, uderzyła go w żołądek skórzaną teczką. Napastnik stęknął głucho i rozluźnił uścisk. Wtedy wyrwała mu się i rzuciła do ucieczki, rozpaczliwie szukając kluczyków do samochodu.

Ledwie jej dłoń zacisnęła się w kieszeni na po­brzękującym metalu, znów ją dopadł, a jego palce wsunęły się pod kołnierz jej żakietu. Usłyszała trzask rozdzieranego materiału i odwróciła się, gotowa do walki. I wtedy zobaczyła nóż sprężynowy, a potem krótki błysk ostrza, zanim przycisnął je do miękkiej skóry pod jej podbródkiem.

- Mam cię - zaskrzeczał.

Zamarła. Ledwie śmiała oddychać. W jego oczach dostrzegła złośliwą radość, głuchą na wszelkie błaga­nia czy argumenty. Mimo to starała się mówić cicho i spokojnie.

- Mam tylko dwadzieścia pięć dolarów.

Dźgając ją czubkiem noża w szyję, naparł na nią.

- Ho, ho, złotko, masz o wiele więcej niż dwa­dzieścia pięć dolarów. - Okręcił sobie jej włosy wokół ręki i szarpnął raz, a mocno. Kiedy krzyk­nęła, zaczął ją ciągnąć w gęstniejącą ciemność alej­ki.

- Krzycz sobie! - Zarechotał. - Lubię, kiedy takie krzyczą. No, dalej! - Zadrasnął ją nożem w gardło.

Krzyczała więc, a krzyk niósł się w dół mrocznego kanionu ulicy, odbijając się echem od ścian budynków. Z bram dobiegały wołania zachęty, skierowane do napastnika. Za zaciemnionymi oknami ludzie pogasili światła i udawali, że nic nie słyszą.

Gdy pchnął ją na wilgotny mur w bocznej uliczce, zdrętwiała z przerażenia. Umysł jej, zawsze tak bystry i otwarty, wyłączył się na dobre.

- Proszę - odezwała się, choć wiedziała, że to próżny trud - nie rób tego.

W odpowiedzi odsłonił zęby w wilczym uśmiechu.

- Zobaczysz, że ci się spodoba. - Koniuszkiem noża odciął górny guzik jej bluzki. - I to bardzo.

Strach, jak każde gwałtowne doznanie, wyostrzył jej zmysły. Czuła swoje własne, gorące łzy, spływające po policzkach. Czuła jego nieświeży oddech i odór gnijących śmieci. A w jego oczach widziała siebie - pobladłą i bezradną.

Będę jeszcze jedną statystyczną pozycją, pomyślała tępo. Kolejnym numerem na wydłużającej się wciąż liście ofiar.

Powoli, a potem z coraz większą siłą, gniew zaczął wypierać strach. Nie będzie płaszczyć się i skamleć. Nie podda się bez walki. To właśnie wtedy poczuła bolesny ucisk kluczyków. Wciąż trzymała je w kur­czowo zaciśniętej pięści. Skupiła się i kciukiem wy­pchnęła ich końce pomiędzy zesztywniałymi palcami. Wstrzymując oddech, spróbowała skierować całą ener­gię do ręki, trzymającej kluczyki.

Podniosła dłoń i w tej samej chwili napastnik jakby uniósł się w powietrze, a potem, wymachując ramiona­mi, poszybował wprost na blaszane kubły na śmieci.

Deborah poderwała się. Była pewna, że z sercem tak mocno pompującym krew zdoła w mgnieniu oka dotrzeć do samochodu, zamknąć drzwi i odpalić silnik. Ale wtedy właśnie go zobaczyła.

Cały w czerni, wysoki, smukły cień pośród cieni. Spięty, stał nad dzierżącym nóż ćpunem, na szeroko rozstawionych nogach.

- Odsuń się! - rozkazał, gdy machinalnie postąpiła krok do przodu. Jego głos brzmiał jak szept, a zarazem groźny pomruk.

- Myślę...

- Nie myśl! - warknął, nawet na nią nie patrząc.

Zjeżyła się, słysząc ten ton, i w tym samym momen­cie ćpun podniósł się i zawył, a jego nóż zakreślił w powietrzu śmiercionośny łuk. Oszołomiona i za­szokowana, zarejestrowała błyskawiczny ruch, usły­szała krzyk bólu i brzęk noża, sunącego po betonie.

Nie zdążyła nawet odetchnąć, a człowiek w czerni znów stał w takiej samej pozie jak przedtem. Napast­nik zaś klęczał na ziemi i z jękiem masował sobie żołądek.

- To było... - rozdygotana, spróbowała znaleźć stosowne słowo -... niesamowite. Ja... miałam właśnie powiedzieć, że trzeba wezwać policję.

Nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, nieznajo­my wyjął z kieszeni plastikową linkę i skrępował jęczącemu ćpunowi kostki oraz nadgarstki. Potem podniósł z ziemi nóż. Ostrze schowało się z cichym sykiem. Dopiero wtedy odwrócił się do Deborah.

Zauważył, że łzy już obsychały jej na policzkach. A choć oddech miała nierówny, nie sprawiała wraże­nia, jakby zamierzała zemdleć albo dostać ataku his­terii. Musiał przyznać, że jej spokój był godny po­dziwu.

Przyjrzał jej się beznamiętnie i stwierdził, że jest niezwykle piękna. Jej cera o odcieniu kości słoniowej wydawała się jeszcze bledsza w zesta­wieniu z rozwichrzoną falą kruczoczarnych włosów. Rysy miała miękkie i delikatne - niemal dziecięce - póki człowiek nie spojrzał jej w oczy. Ich nie­ugięte, zdecydowane spojrzenie zadawało kłam szczupłemu ciału, które wciąż drżało ze zdenerwo­wania.

Miała rozdarty żakiet, a rozcięta bluzka odsłaniała koronkę jedwabnej halki w kolorze zimnego błękitu. Interesujący kontrast z surowym, niemal męskim gar­niturem.

Otaksował ją, nie jak mężczyzna kobietę, ale jakby była jedną z niezliczonej rzeszy innych ofiar czy napastników, z którymi miał do czynienia. Jego włas­na, nadspodziewanie silna reakcja mocno go zaniepo­koiła. Takie rzeczy potrafiły być groźniejsze niż noże sprężynowe.

- Jest pani ranna? - Głos miał niski i beznamiętny, i nadal ukrywał się w cieniu.

- Nie. Nie, raczej nie. - Będzie miała mnóstwo urazów, tak na ciele, jak i na duszy, ale tym zacznie się martwić później. - Jestem po prostu w szoku. Chciała­bym podziękować panu za... - podjęła, podchodząc bliżej. I nagle w bladym świetle ulicznej latarni zoba­czyła, że jego twarz jest ukryta pod maską. Gdy otworzyła szeroko oczy, odkrył, że mają barwę głębo­kiego, elektryzującego błękitu.

- Nemezis*1 - mruknęła. - A myślałam, że jesteś wytworem czyjejś wybujałej wyobraźni.

- Jestem tak samo prawdziwy jak on. - Głową wskazał jęczący kształt wśród kubłów na śmieci, i nagle spostrzegł na jej szyi cieniutką strużkę krwi. Rozwścieczyło go to ponad miarę.

- Trzeba być skończoną idiotką!

- Słucham?

- Przecież to rynsztok tego miasta. Nikt przy zdro­wych zmysłach nie przychodzi tutaj - chyba że nie ma wyboru.

Poczuła, że budzi się w niej złość, ale jeszcze nad nią panowała. Jakby nie było, człowiek ten jej po­mógł.

- Miałam tutaj pewne sprawy do załatwienia.

- Nie - poprawił ją. - Nie masz tu żadnych spraw do załatwienia, chyba że chcesz zostać zgwałcona i zamordowana w ciemnej uliczce.

- Nie mam najmniejszej ochoty. - W miarę jak rosło jej zirytowanie, lekki południowy akcent stawał się coraz bardziej wyraźny. - Sama potrafię o siebie zadbać.

Jego wzrok prześlizgnął się w dół, zatrzymał się na rozdartej bluzce, a potem znów spoczął na jej twarzy,

- To widać.

Nie była w stanie określić koloru jego oczu. Były ciemne, nawet bardzo ciemne. W mrocznym świetle latarni sprawiały wrażenie czarnych. Była jednak w stanie wyczytać w nich lekceważenie oraz arogan­cję.

- Podziękowałam już panu za to, że mi pan pomógł, chociaż wcale o to nie prosiłam. Sama bym sobie z nim poradziła.

- Naprawdę?

- Naprawdę. Miałam zamiar wyłupić mu oczy. - Podniosła do góry pięść ze sterczącymi groźnie koń­cami kluczyków. - Tym.

Znów zmierzył ją uważnym wzrokiem, po czym skinął wolno głową.

- Tak, myślę, że mogłaś to zrobić.

- Oczywiście, że mogłam.

- Czyli wygląda na to, że na próżno traciłem czas.- Wyjął z kieszeni kwadrat czarnego materiału, owinął nim nóż i podał Deborah. - Będzie ci to potrzebne jako dowód rzeczowy.

Wzięła nóż do ręki i mimowolnie przypomniała sobie uczucie bezradności i trwogi. Stłumiła przekleń­stwo, starając się jednocześnie opanować złość. Kim­kolwiek on jest, zaryzykował życie, by jej pomóc.

- Jestem panu wdzięczna.

- Nie szukam wdzięczności.

Uniosła hardo podbródek.

- Więc czego?

- Sprawiedliwości.

- Ale nie w taki sposób... - zaczęła.

- To mój sposób. Miałaś, zdaje się, wezwać policję?

- Tak. - Przycisnęła dłoń do skroni. Poczuła lekkie zawroty głowy i silne skurcze żołądka. Nie czas i miejsce na dyskusje o moralności i przestrzeganiu prawa. Zwłaszcza z tym walecznym zamaskowanym mężczyzną. - Mam w samochodzie telefon.

- Proponuję wobec tego, żebyś go użyła.

- W porządku. - Była zbyt zmęczona, by się kłócić. Wstrząsana dreszczem, ruszyła w dół uliczki. U jej wylotu zobaczyła swoją teczkę. Z uczuciem ulgi pod­niosła ją i schowała do niej nóż.

Potem zadzwoniła na 911, podała namiary i okolicz­ności i po pięciu minutach ponownie ruszyła ciemną alejką.

- Wysyłają wóz patrolowy. - Znużonym gestem odgarnęła włosy, zasłaniające jej twarz. Zobaczyła nieruchomego ćpuna, zwiniętego w kłębek na betonie. Miał dzikie, szeroko otwarte oczy. Odchodząc, męż­czyzna w czerni zapowiedział mu, co go spotka, jeżeli jeszcze raz zostanie przyłapany na próbie gwałtu.

A jego słowa zabrzmiały realnie, nawet w uszach człowieka, będącego pod wpływem narkotyków.

- Halo? - Marszcząc brwi, zlustrowała wzrokiem alejkę.

Nie było go. Zniknął.

- A niech to, dokąd poszedł? - Oparła się o wil­gotną ścianę. Jeszcze z nim nie skończyła - co to, to nie.


Był tak blisko, że nieomal mógł jej dotknąć. Ona natomiast nie mogła go zobaczyć. Było to błogo­sławieństwem, a zarazem przekleństwem, nagrodą za stracone dni.

Nie wyciągnął ręki, choć, ku swemu zdumieniu, bardzo tego pragnął. Przyglądał jej się tylko, starając się wryć sobie w pamięć kształt jej twarzy, gładkość skóry, a także barwę i połysk włosów, otaczających miękką linią jej policzek.

Gdyby był romantykiem, rozumowałby pewnie w kategoriach muzyki lub poezji. On jednak powtarzał sobie, że czeka i obserwuje ją tylko dlatego, by mieć pewność, że jest bezpieczna.

Gdy ostry dźwięk syren przeciął noc, zobaczył, jak zapinając zniszczony żakiet na rozdartej bluzce, wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów.

Przy ostatnim ścisnęła mocniej uchwyt teczki, uniosła głowę i pewnym krokiem ruszyła w stronę wylotu ulicy.

A on, stojąc samotnie w swoim świecie pomiędzy rzeczywistością a iluzją, wciąż czuł subtelny, zmys­łowy zapach jej perfum.

I po raz pierwszy od czterech lat obudziły się w nim słodkie, bolesne tęsknoty.


Deborah nie miała ochoty na uczestniczenie w przy­jęciu. W swoich marzeniach nie stała wystrojona w czerwoną suknię bez ramiączek, z plastikowymi fiszbinami wpijającymi jej się w boki. Nie miała na nogach uwierających sandałków na niebotycznych obcasach. I nie uśmiechała się tak szeroko, że twarz omal się jej nie rozpękła na dwoje.

W marzeniach pochłaniała tajemniczą powieść oraz czekoladowe ciasteczka, zanurzona w gorącej kąpieli z bąbelkami, gojąc obrażenia, które nadal trochę bola­ły, choć od tej nieprzyjemnej przygody w uliczce na East Endzie minęły już trzy dni.

Niestety, jej wyobraźnia nie miała takich mocy, by uchronić ją przed bólem stóp.

Jeśli zaś chodzi o przyjęcie - w porównaniu z in­nymi okazało się całkiem udane. Muzyka była może trochę za głośna, ale to akurat jej nie przeszkadzało. Po latach spędzonych z siostrą, zagorzałą fanatyczką rock and rolla, była doskonale przystosowana do życia w świecie głośnej muzyki. Wędzony łosoś i kanapki ze szpinakiem to wprawdzie nie czekoladowe ciasteczka, ale i tak były smaczne. Natomiast wino, które ostrożnie sączyła, okazało się naprawdę znakomite.

Była też masa splendoru i blichtru, mnóstwo cału­sów w policzek i wylewnych powitań. W końcu przyjęcie wydawał Arlo Stuart, magnat hotelowy, w ramach kampanii wyborczej Tuckera Fieldsa, bur­mistrza Urbany. Stuart, podobnie jak miejska adminis­tracja, miał nadzieję, że kampania zakończy się w lis­topadzie ponownym wyborem obecnego burmistrza. Deborah nie zdecydowała jeszcze, czy postawi na sprawdzonego kandydata, czy na młodego i obiecują­cego Billa Tarringtona. Szampan i paszteciki nie będą miały na to żadnego wpływu. Jej wybór będzie oparty na konkretnych wynikach, a nie na powiązaniach partyjnych, społecznych czy politycznych. W dzisiej­szym przyjęciu wzięła udział z dwóch powodów. Po pierwsze, przyjaźniła się z asystentem burmistrza, Jerrym Bowerem. A po drugie, jej szef zastosował właściwą kombinację nacisku i dyplomacji, by prze­pchnąć ją przez pozłacane obrotowe drzwi Stuart Palące.

- Deborah, wyglądasz bosko! - Jerry Bower, przy­stojny i elegancki, w świetnie skrojonym smokingu, z jasną czupryną falującą wokół opalonej, sympatycz­nej twarzy, zatrzymał się, by cmoknąć ją w policzek. - Przepraszam, że nie miałem czasu z tobą pogadać, ale trzeba się było spotkać i przywitać z masą ludzi.

- Prawa ręka wielkiego szefa zawsze jest zaję­ta - rzuciła, po czym wzniosła z uśmiechem kieli­szek. - Całkiem niezła impreza.

- Stuart dał z siebie wszystko. - Okiem polityka Jerry zlustrował tłum. Cieszyło go to zgromadzenie ludzi bogatych, sławnych oraz wpływowych. Kam­pania miała oczywiście również inne aspekty. Bycie na widoku publicznym, kontakt z właścicielami sklepów, pracownikami fabryk i instytucji - niebieskimi, szary­mi i białymi kołnierzykami, konferencje prasowe, przemówienia, oświadczenia. Jerry wykombinował so­bie jednak, że jeśli ma szansę spędzić mały ułamek jednego osiemnastogodzinnego dnia pracy, głaszcząc jedwabiste ramiona i zajadając wykwintne kanapki, postara się ją jak najlepiej wykorzystać.

- Jestem należycie olśniona - zapewniła go Deborah.

- Ach, tak, ale nam chodzi o twój głos.

- Może go dostaniecie.

- Jak się czujesz? - Korzystając z okazji, zaczął nakładać sobie zakąski na talerz.

- Dobrze. - Spojrzała leniwie na blaknący siniec na przedramieniu. Pod czerwonym jedwabiem kryło się więcej podobnych, bardziej kolorowych śladów.

- Naprawdę?

- Naprawdę - zapewniła go z uśmiechem. - Nie chciałabym już nigdy więcej powtarzać tego doświad­czenia, ale zarazem dzięki niemu pojęłam jasno i wyra­źnie, że czeka mnie jeszcze masa pracy, zanim ulice Urbany staną się bezpieczne.

- Nie powinnaś była tam chodzić.

Najwyraźniej dotknął jej czułego punktu, bo oczy jej się zaświeciły, rumieniec wystąpił na policzki, a podbródek wysunął się zaczepnie do przodu.

- Niby dlaczego? Dlaczego w naszym mieście miałoby być jakiekolwiek miejsce, gdzie nie można bezpiecznie chodzić? Mamy tak po prostu pogodzić się z faktem, że pewne rejony Urbany są niedostępne dla normalnych ludzi? Jeżeli my...

- Dosyć już, dosyć. - Uniósł rękę w geście ka­pitulacji. - Jedynym człowiekiem, którego polityk nie zagada, jest prawnik. Zgadzam się z tobą. - Zgarnął lampkę wina z tacy przechodzącego kelnera i przypomniał sobie ze smutkiem, że może to być jego jedyny kieliszek podczas tego długiego wie­czoru. - Ja tylko stwierdziłem fakt. Co wcale nie znaczy, że to jest słuszne, a tylko że jest zgodne z prawdą.

- Ale nie powinno być zgodne z prawdą. - Oczy jej pociemniały z gniewu.

- Burmistrz prowadzi ostrą kampanię na rzecz zwalczania przestępczości - przypomniał jej Jerry, po czym z uśmiechem skinął głową przechodzącym obok wyborcom. - Nikt w tym mieście nie zna lepiej niż ja danych statystycznych. Są przygnębiające, to nie ulega kwestii, i zamierzamy je poprawić. Ale to musi po­trwać.

- Tak. - Z westchnieniem wycofała się, by nie doprowadzić do kłótni, których miała z Jerrym więcej, niż była w stanie zliczyć. - Tylko że to już trwa zbyt długo.

Jerry wbił zęby w plasterek marchewki.

- Tylko mi nie mów, że zamierzasz przejść na stronę tego tajemniczego mściciela. Jak brzmi jego maksyma? „Jeżeli prawo szybko się z tym nie upora, ją to zrobię”?

- Nie zamierzam. - Tego była absolutnie pewna. Prawo wymierzy sprawiedliwość we właściwy sposób. Szanowała prawo nawet teraz, kiedy sądy były tak bardzo przeciążone. - Ja nie wierzę w żadne krucjaty. Ani w żadne akcje obywatelskie. Choć rzeczywiście byłam mu wdzięczna za to, że tamtej nocy wystąpił w mojej obronie.

- Ja też. - Jerry delikatnie dotknął jej ramienia. - Na samą myśl o tym, co się mogło stać...

- Ale się nie stało. - Uczucia bezradności i strachu były wciąż zbyt świeże, by chciała się nad tym dłużej rozwodzić. - Poza tym mimo całej tej romantycznej otoczki, jaką zapewnia mu prasa, z bliska jest szorstki i obcesowy. - Upiła łyk wina. - Jestem jego dłużniczką, ale nie muszę go lubić.

- Nikt lepiej nie rozumie tego uczucia niż polityk.

Rozluźniła się i ze śmiechem rzuciła:

- No, dosyć już tych rozmów na tematy zawodowe. Powiedz mi lepiej, kto tu jest, kogo nie znam, a znać powinnam.

Przez następnych kilka minut Jerry, przełykając kanapki, przypisywał nazwiska oraz kategorie podat­kowe do twarzy ludzi, tłoczących się w sali balowej Stuart Palace. Słuchając jego inteligentnych, dowcip­nych komentarzy, chichotała półgłosem. Kiedy zaczęli się przechadzać pośród tłumu, ujęła go pod rękę. Przypadek zrządził, że odwróciła głowę i spośród morza twarzy, wyłowiła jedną.

Stał w grupie pięciu czy sześciu osób, z dwiema pięknymi kobietami uwieszonymi u każdego ramienia. Atrakcyjny, owszem, pomyślała. Jednak sala pełna była atrakcyjnych mężczyzn. Gęste ciemne włosy tworzyły ramę dla szczupłej, pociągłej twarzy naukow­ca. Miał wydatne kości policzkowe i głęboko osadzone oczy - brązowe, o odcieniu gorzkiej czekolady, które w tym momencie wydawały się spoglądać z lekkim znudzeniem. Na jego pełnych, raczej marzycielskich ustach igrał cień uśmiechu.

Smoking nosił tak, jakby się w nim urodził. Natural­nie i jakby od niechcenia. Smukłym palcem odgarnął ognisty pukiel z policzka rudowłosej piękności, która się do niego przysunęła, i uśmiechnął się szerzej, kiedy mu coś powiedziała.

A potem, nie odwracając głowy, przeniósł wzrok na Deborah i spojrzał jej w oczy.

- ... więc kupiła tym małym potworom szerokoekranowy telewizor!

- Co? - Deborah zamrugała powiekami i, choć to absolutnie bez sensu, doznała uczucia, jakby nagle czar prysł. - Co?

- Opowiadałem ci o pudlach pani Forth-Wright.

- Jerry, kto to jest? O, ten, tam, pomiędzy rudą a blondynką.

Jerry spojrzał w tamtym kierunku, a potem skrzywił się i wzruszył ramionami.

- Dziwię się, że jeszcze jakaś brunetka nie siedzi mu na karku. Kobiety kleją się do niego, jakby miał na sobie zamiast smokinga lep na muchy.

Nikt nie musiał jej mówić tego, co sama widziała.

- Kto to jest?

- Guthrie. Gage Guthrie.

Zmrużyła lekko oczy i wydęła wargi.

- Czemu brzmi to znajomo?

- Bo prawie co dzień możesz o mm poczytać do woli w dziale towarzyskim „The Word”.

- Nie czytuję rubryk towarzyskich. - Mając ab­solutną świadomość, że to niegrzecznie, nie przesta-wa­ła uporczywie wpatrywać się w mężczyznę po drugiej stronie sali. - Znam go - mruknęła. - Tylko nie mogę sobie przypomnieć skąd.

- Musiałaś o nim słyszeć. Był policjantem.

- Policjantem? - Zaskoczona, uniosła brwi. Wy­glądał za bardzo na swoim miejscu, jakby rzeczywiście był jednym spośród tych bogatych i uprzywilejowa­nych, by mógł być policjantem.

- Tak, i podobno bardzo dobrym, tutaj, w Urbanie. Parę lat temu on i jego partner wpakowali się w kłopo­ty. I to poważne. Jego partner zginął, a Guthriego zostawili, bo myśleli, że nie żyje.

Wytężyła pamięć i nagle coś zaskoczyło.

- Tak, teraz sobie przypominam. Śledziłam jego historię. Mój Boże, był w śpiączce przez...

- Dziewięć czy dziesięć miesięcy - podpowie­dział Jerry. - Podtrzymywano go sztucznie przy życiu, a kiedy mieli już postawić na nim krzyżyk, otworzył oczy i odzyskał przytomność. Ponieważ nie mógł już pracować na ulicach, zasiadł przy biur­ku. Gdy przebywał w „strefie mroku”, otrzymał niezły spadek, można więc powiedzieć, że wyszedł na swoje.

To nie wystarczy, pomyślała. Żadna kwota nie mogła tego zrekompensować.

- To musiało być okropne. Stracił prawie rok życia.

Jerry grzebał wśród obfitych zapasów na talerzu, szukając czegoś ciekawego.

- Nadrobił stracony czas. Jak widać, kobiety uwa­żają, że nie sposób mu się oprzeć. Oczywiście może to być również dlatego, że z odziedziczonych trzech milionów zrobił trzydzieści. - Skubiąc pikantną kre­wetkę, Jerry patrzył, jak Gage gładko wynurza się z grupy i zmierza w ich kierunku.

- No, no - powiedział cicho. - Wygląda na to, że zainteresowanie jest obopólne.

Gage czuł jej obecność od momentu, w którym wkroczyła do sali balowej. Patrzył cierpliwie, jak miesza się z tłumem, by się potem odizolować, i pro­wadził towarzyską rozmowę, choć był całkowicie świadomy każdego jej ruchu. Widział, jak uśmiecha się do Jerry'ego, zauważył, jak ten ją całuje i poufałym gestem kładzie jej rękę na ramieniu.

Pomyślał, że dowie się, co ich łączy.

Nie będzie to jednak miało żadnego znaczenia. A ra­czej nie będzie mogło mieć znaczenia, poprawił się w myślach. On nie ma czasu na ostre brunetki o bystrych oczach. Mimo to zmierzał pewnie w jej stronę.

- Jerry. - Gage uśmiechnął się. - Miło cię znów zobaczyć.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Guthrie. Dobrze się pan bawi?

- Oczywiście. - Guthrie przeniósł wzrok z Jer­ry'ego na Deborah. - Witam.

Nagle zaschło jej w gardle.

- Deborah, chciałbym ci przedstawić pana Guthriego. Gage Guthrie - Deborah O’Roarke, zastępca prokura­tora okręgowego.

- Ach, tak. - Uśmiech Gage'a stał się jeszcze bardziej czarujący. - Miło wiedzieć, że sprawied­liwość spoczywa w tak ślicznych rękach.

- Kompetentnych - powiedziała. - To o wiele waż­niejsze.

Uwaga! Ostrzegawcze światełko zapaliło się w gło­wie Deborah w chwili, gdy spotkały się ich ręce.

- Przepraszam. - Jerry znów położył dłoń na ra­mieniu Deborah. - Burmistrz daje mi znaki.

- Nie ma sprawy. - Obdarzyła go uśmiechem i ze wstydem uświadomiła sobie, że zapomniała, iż przez cały czas stał obok.

- Pani pewnie od niedawna w Urbanie - odezwał się Gage.

Mimo zmieszania spojrzała mu prosto w oczy.

- Mniej więcej od półtora roku. A czemu pan pyta?

- Bo musiałbym panią znać.

- Doprawdy? Czy pana interesują wszystkie zastęp­czynie prokuratora?

- Nie. - Musnął palcem perłową kroplę w jej uchu. - Tylko te piękne. - Nagły błysk podejrzliwości w jej wzroku sprawił mu niekłamaną przyjemność. - Ma pani ochotę zatańczyć?

- Nie. - Odetchnęła głęboko. - Nie, dziękuję. Naprawdę nie mogę zostać dłużej. Mam jeszcze pracę.

Gage spojrzał na zegarek.

- Jest już po dziesiątej.

- Prawo nie zna zegara, panie Guthrie.

- Gage. Odwiozę panią.

- Nie. - Nagle i całkiem bezsensownie spanikowa­ła. - Nie, to nie jest konieczne.

- Skoro nie jest to konieczne, niech zatem będzie to przyjemność.

Jest szarmancki, pomyślała. Stanowczo zbyt szar­mancki jak na faceta, który dopiero co odtrącił blon­dynkę i tę rudą. A jej nie uśmiecha się wizja, że miałaby być brunetką, zamykającą ten tercet.

- Nie chciałabym wyciągać pana z przyjęcia.

- Nie zostaję zbyt długo na przyjęciach.

- Gage. - Rudowłosa piękność o wilgotnych nadąsanych ustach podeszła, kołysząc się w biodrach, i pociągnęła go za rękę. - Kochanie, nie tańczyłeś dziś ze mną. Ani razu.

Deborah skorzystała z okazji, by pomknąć w stronę wyjścia.

Musiała przyznać, że to głupie, ale jej organizm zbuntował się na myśl o tym, że miałaby zostać z nim sam na sam. Czysty instynkt, pomyślała, bo Gage Guthrie z pozoru sprawiał wrażenie czarującego i at­rakcyjnego mężczyzny. Ona jednak wyczuła coś - ja­kieś podskórne prądy. Mroczne i niebezpieczne. Ma jednak tyle innych spraw na głowie, że nie zamierza dopisywać Gage'a Guthriego do tej listy.

Wyszła na dwór w parną letnią noc.

- Mam wezwać taksówkę, panienko? - zapytał odźwierny.

- Nie. - Gage ujął ją mocno za łokieć. - Dziękuję.

- Panie Guthrie... - zaczęła.

- Gage. Mój wóz stoi obok, panno O’Roarke. - Wskazał na lśniącą czarną limuzynę.

- Piękny - powiedziała przez zęby - ale taksówka w pełni zaspokoi moje potrzeby.

- Ale nie moje. - Skinieniem głowy dał znak wysokiemu, zwalistemu mężczyźnie, który wyślizgnął się z miejsca kierowcy i otworzył tylne drzwi. - Na ulicach jest w nocy niebezpiecznie, a ja chciałbym tylko mieć pewność, że dotarła pani na miejsce.

Cofnęła się, by mu się uważnie przyjrzeć, tak jak zwykła oglądać fotografię podejrzanego. Nie wyda­wał jej się już taki niebezpieczny, z tym uśmiesz­kiem igrającym na ustach. Szczerze mówiąc, wy­glądał, jakby był trochę smutny. I troszeczkę sa­motny.

Odwróciła się w stronę limuzyny. Spojrzała przez ramię, żeby się za bardzo nie rozklejać.

- Czy nikt panu nie mówił, że jest pan natarczywy, panie Guthrie?

- Bardzo często, panno O’Roarke.

Rozsiadł się obok niej i wręczył jej czerwoną różę o długiej łodydze.

- Widzę, że jest pan zawsze przygotowany - mruk­nęła, zastanawiając się, czy kwiat czekał na blondynkę, czy może na rudą.

- Staram się. Dokąd chciałaby pani pojechać?

- Do budynku sądu. To jest na Szóstej Ulicy i...

- Wiem, gdzie to jest. - Gage nacisnął guzik i szyba oddzielająca ich od kierowcy otworzyła się bezszelest­nie. - Do sądu, Frank.

- Tak jest, proszę pana. - Szyba znów się zasunęła, zamykając ich w kabinie.

- Pracowaliśmy po tej samej stronie - rzuciła Deborah.

- To znaczy po której stronie?

- Po stronie prawa.

Odwrócił się do niej; jego ciemne oczy zdawały się ją hipnotyzować. Zaczęła się zastanawiać, co takiego widział, kiedy miesiącami dryfował w tym dziwnym stanie połowicznego życia. Albo połowicznej śmierci.

- Jest pani rzeczniczką prawa?

- Lubię tak myśleć.

- Mimo to nie miałaby pani nic przeciwko układom z przestępcami?

- System jest przeciążony - próbowała się bronić.

- O tak, system. - Nieznacznym wzruszeniem ra­mion zamknął temat. - Skąd pani jest?

- Z Denver.

- Nie. Ktoś, kto jest z Denver, nie ma w głosie nuty cyprysów i magnolii.

- Urodziłam się w Georgii, ale dość często przeno­siłyśmy się z siostrą. Przed przyjazdem do Urbany mieszkałam w Denver.

Z siostrą, zauważył. Nie z rodzicami, nie z rodziną, tylko z siostrą. Ale nie naciskał. Jeszcze za wcześnie.

- Dlaczego pani tu przyjechała?

- Bo było to dla mnie wyzwanie. Chciałam zrobić dobry użytek z tych wszystkich lat moich studiów. Lubię myśleć, że mogę mieć jakiś wpływ. - Przypom­niała sobie sprawę Mendeza i czterech członków gangu, którzy zostali aresztowani i czekali teraz na proces. - I mam wpływ.

- Jest pani idealistką.

- Może. Czy to źle?

- Idealistów zwykle spotykają ogromne rozczaro­wania. - Urwał i przez chwilę przyglądał jej się w milczeniu.

Światła ulicznych latarni i nadjeżdżających z prze­ciwka samochodów wdzierały się w głąb wozu, a po­tem bladły. Wdzierały się i bladły. A ona była piękna i w świetle, i w mroku. Prócz urody miała jeszcze w spojrzeniu swoisty rodzaj siły, która brała się z połą­czenia inteligencji z determinacją.

- Chciałbym zobaczyć panią w sądzie - powie­dział.

Uśmiechnęła się, dodając jeszcze jeden atrybut do swojej siły i urody. Ambicję. Była to wręcz niesamo­wita kombinacja.

- Jestem zabójcza.

- Tak myślałem.

Chciał jej dotknąć; opuszkiem palca musnąć te cudowne kremowe ramiona. Zaczął się zastanawiać, czy by mu to wystarczyło. Pohamował się, ponieważ obawiał się, że nie oparłby się pokusie. Gdy limuzyna podjechała do krawężnika i zatrzymała się, przyjął to z ulgą, a zarazem przygnębieniem.

Deborah odwróciła się do okna i obojętnie spojrzała na stary budynek sądu.

- Szybko przyjechaliśmy - zauważyła nieco zawie­dziona. - Dzięki za podwiezienie. - Gdy szofer ot­worzył jej drzwi, wystawiła na zewnątrz nogi.

- Jeszcze się spotkamy - rzucił Gage.

Po raz drugi spojrzała na niego przez ramię.

- Może. Dobranoc.

Wysiadła, a on siedział przez dłuższą chwilę bez ruchu, oszołomiony delikatną wonią jej perfum.

- Do domu? - odezwał się szofer.

- Nie. Zaczekaj tu i odwieź ją do domu, kiedy skończy, Frank. Ja muszę się przejść.


ROZDZIAŁ DRUGI


Jak bokser, ogłuszony zbyt wielką liczbą ciosów, Gage próbował wydostać się z koszmaru. W końcu zdołał wypłynąć na powierzchnię, brakowało mu jed­nak tchu i był cały zlany potem. Gdy ustąpiły dotkliwe mdłości, wyciągnął się na wznak i wbił wzrok w sufit sypialni.

Zdobiły go wyrzeźbione w gipsie 523 rozetki. Liczył je dzień po dniu, podczas długiej i nudnej rekonwalescencji. A teraz znowu zaczął je liczyć, czekając, aż puls mu się wyrówna.

Leżał nieruchomo wśród zmiętych, wilgotnych prześcieradeł i liczył. Dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem. W pokoju unosił się delikat­ny zapach goździków. Któraś z pokojówek postawiła wazon na biurku pod oknem. Nie przerywając liczenia, próbował odgadnąć, jaka to porcelana. Waterford, Wedgwood? Skupił się tylko na tym oraz na monoton­nym liczeniu, aż wreszcie poczuł, że zaczyna się uspokajać.

Nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy ten koszmarny sen znowu powróci. W gruncie rzeczy powinien się cieszyć, że nie prześladował go noc w noc, a tymczasem jego kapryśne wizyty okazały się jeszcze gorsze.

Już spokojniejszy, nacisnął guzik przy łóżku. Za­słony na szerokim łukowatym oknie rozsunęły się, wpuszczając do środka światło. Ostrożnie napiął kolej­no każdy mięsień, by się upewnić, że nadal sprawuje nad nimi kontrolę.

Jak człowiek ścigający swoje demony, odtworzył w myślach cały przerażający sen. I jak zwykle, jawił mu się on przed oczyma z krystaliczną jasnością, angażując wszystkie zmysły.

Działali incognito. Gage i jego partner, Jack McDowell. Po pięciu latach byli już dla siebie kimś więcej niż tylko partnerami. Stali się braćmi. Każdy z nich nie­raz ryzykował życie, by uratować partnera. I każdy z nich zrobiłby to znów bez wahania. Razem praco­wali, pili, razem chodzili na mecze i kłócili się na tematy polityczne.

Przez ponad rok działali pod nazwiskami Demerez i Gates, udając dilerów kokainy i jej jeszcze bardziej zabójczej pochodnej. Cierpliwością i podstępem zdo­łali przeniknąć do jednego z największych karteli narkotykowych na Wschodnim Wybrzeżu, którego centrum znajdowało się w Urbanie.

Mogli zaaresztować całe tuziny płotek, uznali jed­nak, podobnie jak władze ich departamentu, że głów­nym celem jest człowiek na samej górze.

Człowiek, którego nazwisko i twarz wciąż pozo­stawały tajemnicą.

Ale tej nocy wreszcie się z nim spotkają. Cała akcja została przygotowana w najdrobniejszych szczegó­łach. Demerez i Gates mieli pięć milionów gotówką w walizeczce o wzmocnionych stalą bokach. Zamienią ją na najwyższej klasy kokę. I będą rozmawiać tylko z samym szefem.

Jechali w stronę przystani w wykonanym na zamó­wienie maserati, z którego Jack był taki dumny. Mając dwa tuziny ludzi w odwodzie i solidne papiery, byli w świetnych humorach.

Jack był bystrym policyjnym weteranem, o niewy­parzonym języku, szczerze oddanym swojej rodzinie. Miał ładną, cichą żonę i malutkiego synka - istne żywe srebro. Z zaczesanymi do tyłu włosami, sygnetami na palcach, w jedwabnym, nienagannie skrojonym gar­niturze wyglądał, jakby był jednym z tych bogatych, bezwzględnych dilerów.

Jack pochodził z długiej dynastii policjantów i wy­chował się na drugim piętrze bez windy, w czynszówce na East Endzie, gdzie mieszkał wraz z rozwiedzioną matką. Ojciec, który sięgał po butelkę równie często jak po broń, odwiedzał go sporadycznie. Jack wstąpił do policji natychmiast po ukończeniu szkoły średniej.

Gage pochodził z rodziny biznesmenów, pełnej ludzi sukcesu, którzy spędzali wakacje na Palm Beach i grywali w golfa w ekskluzywnych klubach. Jego rodzice, wedle rodzinnych standardów, byli jednak bliżsi klasy pracującej, gdyż woleli zainwesto­wać pieniądze, czas i marzenia w elegancką francus­ką restauracyjkę na górnym East Endzie. W ostatecz­nym rezultacie marzenie to ich zabiło.

Pewnej rześkiej jesiennej nocy zostali obrabowani i brutalnie zamordowani niespełna trzy kroki od jej drzwi.

Osierocony przed swoimi drugimi urodzinami, Gage został wychowany pośród luksusów i wygód przez kochające go wujostwo. Grał w tenisa na kortach zamiast w piłkę na ulicy i wszyscy zachęcali go, by zajął miejsce brata swego zmarłego ojca, jako prezes rodzinnego imperium Guthriech.

On jednak nigdy nie zapomniał okrucieństwa i bez­sensu tragicznej śmierci rodziców. Dlatego natych­miast po ukończeniu college'u wstąpił do policji.

Mimo że pochodzili z odmiennych środowisk, obaj mieli jedną zasadniczą wspólną cechę - wierzyli w prawo.

- Tej nocy dobierzemy mu się do tyłka - po­wiedział Jack, zaciągając się głęboko dymem z pa­pierosa.

- Długo trwało, zanim do tego doszło - mruknął Gage.

- Sześć miesięcy przygotowań, osiemnaście mie­sięcy tajnych operacji. Dwa lata to niedużo, żeby przygwoździć tego drania. - Odwrócił się i mrugnął do Gage'a. - Możemy oczywiście wziąć te pięć milionów i dać nogę. Co ty na to, młody? - Choć Jack był tylko o pięć lat starszy od Gage'a, wciąż zwracał się do niego per „młody”.

- Zawsze chciałem pojechać do Rio - odparł Gage.

- Ja też. - Jack wyrzucił przez okno niedopałek, który odbił się o asfalt i zgasł z sykiem. - Moglibyśmy kupić sobie po willi i żyć na wysokiej stopie. Kobiety, rum i słońce... Co ty na to?

- Jenny mogłoby się to nie spodobać.

Na wzmiankę o żonie Jack zaśmiał się pod nosem.

- Tak, mogłaby się wkurzyć. Kazałaby mi przez cały miesiąc spać w komórce. Dlatego lepiej będzie, jak dokopiemy temu gościowi. - Chwycił miniaturo­wy przekaźnik. - Tu Królewna Śnieżka, słyszycie nas?

- Potwierdzam, Śnieżka. Tu Gaptuś.

- Jakbym tego nie wiedział - mruknął Jack. - Wjeż­dżamy do portu, molo siedemnaste. Trzymajcie nas na muszce. To do Śmieszka i Kichusia i całej reszty krasnoludków.

Gage zatrzymał samochód w ciemnościach doku i zgasił silnik. Czuł zapach wody oraz zgniły odór ryb i śmieci. Zgodnie z otrzymaną instrukcją, mignął dwa razy światłami, odczekał, a potem zrobił to jeszcze raz.

- Zupełnie jak James Bond - rzucił Jack z uśmie­chem. - Jesteś gotowy, młody?

- Jestem.

Jack zapalił kolejnego papierosa i wydmuchał dym między zębami.

- No to zaczynamy.

Ruszyli ostrożnie przed siebie. Jack niósł walizecz­kę z mikroprzekaźnikiem. Obaj mieli na ramieniu kabury z policyjnymi trzydziestkami ósemkami, a Gage dwudziestkę piątkę przymocowaną do łydki, jako dodatkowe zabezpieczenie.

Plusk wody uderzającej o drewno, skrobanie szczu­rzych pazurów po betonie. Przyćmione światło księży­ca zza chmur. Ostry zapach tytoniu z papierosa Jacka w powietrzu. Mała, spływająca wolno kropelka potu miedzy łopatkami.

- Coś mi tu nie gra - cicho powiedział Gage.

- Nie strasz mnie, młody. Dziś w nocy damy im do wiwatu.

Skinieniem głowy Gage odpędził niepokój. Jednak gdy z mroku wychynął drobny mężczyzna, sięgnął po broń. Mężczyzna uśmiechnął się i uniósł ręce do góry, rozczapierzając palce.

- Przyszedłem sam - powiedział. - Jak zostało ustalone. Jestem Montega i będę waszą eskortą.

Miał ciemne zmierzwione włosy i długie wąsy. Gdy się uśmiechnął, w jego ustach błysnęły złote zęby. Podobnie jak oni, był ubrany w drogi garnitur uszyty w ten sposób, by można było ukryć pod nim broń automatyczną. Montega ostrożnie opuścił rękę i wyjął smukłe cygaro.

- Przyjemna noc na małą przejażdżkę łódką, si?

- Si. - Jack pokiwał głową. - Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy cię obszukali? Czulibyśmy się znacznie lepiej, mając przy sobie całe żelastwo, póki nie dotrzemy tam, dokąd zmierzamy.

- To zrozumiałe. - Montega przypalił papierosa długą zapalniczką. Nie przestając się uśmiechać, we­tknął cygaro między zęby. Gage zobaczył jego rękę, niedbałym ruchem wrzucającą zapalniczkę do kiesze­ni. A potem była eksplozja i odgłos - zbyt dobrze znany odgłos kuli wystrzelonej z lufy. I wypalona dziura w kieszeni garnituru za tysiąc pięćset dolarów. Jack runął do tyłu.

Nawet teraz, po czterech latach, Gage zobaczył całą resztę w monstrualnie zwolnionym tempie. Zamglone, martwe oczy Jacka, którego impet kuli odrzucił o dwa metry. Długi, powolny lot koziołkującej walizeczki. Krzyki policjantów, już pędzących w ich stronę. Swoje własne, niewiarygodnie zwolnione ruchy, gdy sięgał po broń.

Uśmiech, rozszerzający się uśmiech, i złoty błysk, gdy Montega odwrócił się do niego.

- Śmierdzące gliny - powiedział i wypalił.

Nawet teraz Gage czuł gorący, rozdzierający cios, który eksplodował w jego piersi. A także żar, nie do zniesienia i nie do opisania. Widział siebie lecącego do tyłu. Lecącego bez końca w ciemność.

I był już martwy.

Wiedział, że jest martwy, bo widział sam siebie. Spojrzał w dół i zobaczył swoje ciało rozciągnięte na zakrwawionym pomoście. Gliniarze uwijali się nad nim, opatrywali jego ranę, klęli i biegali w kółko jak mrówki. Patrzył na to wszystko bez bólu i beznamięt­nie.

Potem zjawili się pielęgniarze i w jakiś sposób wciągnęli go z powrotem w strefę bólu. A jemu zabrakło sił, by z nimi walczyć i pójść tam, dokąd chciał pójść.

Sala operacyjna. Jasnoniebieskie ściany, ostre świa­tło, błysk stalowych instrumentów. Pikanie monito­rów. Mozolny syk i wydech respiratora. Dwukrotnie wyślizgnął się bez trudu ze swego ciała - jak oddech, cicho i niewidocznie - by przyjrzeć się, jak ekipa chirurgów walczy o jego życie. Chciał im powiedzieć, że mają przestać, że nie chce znowu wracać tam, gdzie będzie odczuwał ból.

Oni byli jednak zręczni i zdeterminowani i we­pchnęli go z powrotem do tego biednego, uszkodzone­go ciała. I znów na jakiś czas powrócił w ciemność. To akurat się zmieniło. Pamiętał, jak pływa w ja­kiejś szarej cieczy, przywodzącej mu na myśl pierwot­ne wspomnienia z brzucha. Było tam bezpiecznie. I tak spokojnie. Od czasu do czasu słyszał, jak ktoś mówi. Ktoś głośno i uporczywie powtarzał jego imię. Ale on nie zwracał na to uwagi. Płacz jakiejś kobiety - jego ciotki. I drżący, błagalny głos wuja.

Potem pojawiło się światło, jak niemiły wtręt, a chociaż nie mógł czuć, wyczuł, że ktoś uniósł mu powieki i wpuścił kropelkę światła w jego źrenice.

Był to naprawdę fascynujący świat. Mógł nawet słyszeć bicie własnego serca. Łagodny, uporczywy stukot i szmer. Czuł zapach kwiatów. Ale tylko od czasu do czasu, bo później przytłumił go ostry, anty-septyczny zapach szpitala. Słyszał także muzykę - ła­godną, cichą muzykę. Beethovena, Mozarta, Chopina. Później dowiedział się, że jedna z pielęgniarek wzruszyła się do tego stopnia, że wstawiła mu do pokoju mały magnetofon. Często przynosiła też kwia­ty, siedziała przy nim i mówiła do niego łagodnym, macierzyńskim tonem.

Czasami brał ją nawet za własną matkę i było mu przeraźliwie smutno.

Gdy mgły w tym szarym świecie zaczęły się rozwiewać, próbował z tym walczyć, bo chciał w nim pozostać. Jednak bez względu na to, jak głęboko nurkował, wciąż wypływał coraz bliżej powierzchni.

Aż w końcu otworzył oczy do światła.

Teraz uważał, że to właśnie była najgorsza część koszmaru. Kiedy otworzył oczy i uświadomił sobie, że żyje.

Znużony, zwlókł się z łóżka. Pokonał już to ży­czenie śmierci, które prześladowało go przez pier­wsze tygodnie. Jednak o świcie męczyły go kosz­mary i miał ochotę przeklinać kunszt oraz poświę­cenie zespołu lekarzy, którzy przywrócili go do ży­cia.

Niestety, nie udało im się to w przypadku Jacka. Nie uratowali jego rodziców, którzy odeszli, zanim Gage zdążył ich dobrze poznać. Nie mieli wystarczających umiejętności, by uratować jego wuja i ciotkę, którzy wychowali go z bezgraniczną miłością i zmarli zaled­wie kilka tygodni przed tym, jak ocknął się ze śpiączki.

Ale jego uratowali i szybko zrozumiał dlaczego.

Powodem tego był przeklęty dar, jaki otrzymał podczas tych dziewięciu miesięcy, które jego dusza przeżyła w tym szarym, płynnym świecie. A ponieważ go uratowali, nie miał wyboru - musiał zrobić to, co było mu pisane.

Z rezygnacją oparł prawą rękę na jasnozielonej ścianie sypialni i spróbował się skoncentrować. Usły­szał szum w mózgu - szum, którego nikt inny nie mógł usłyszeć. A potem nagle jego ręka zniknęła bez śladu.

To znaczy, nadal istniała. Czuł ją, ale nawet on nie mógł jej zobaczyć. Nie było zarysu, nie było kształtu palców. Od nadgarstka w górę jego dłoń zniknęła. Wystarczyło się skupić i z jego ciałem stanie się to samo.

Doskonale pamiętał, kiedy to się zdarzyło po raz pierwszy. I jak straszliwie go to przeraziło. A także zafascynowało. Wysiłkiem woli sprawił, że dłoń znów się pojawiła, po czym uważnie ją obejrzał. Była do­kładnie taka sama. Szeroka, o długich palcach i trochę szorstka, ze zgrubiałą skórą. Zwyczajna dłoń człowie­ka, który przestał być zwyczajny.

Niezły numer, pomyślał, dla kogoś, kto przemierza nocami ulice w poszukiwaniu odpowiedzi.

Zacisnął pięść, a potem poszedł do łazienki, żeby wziąć prysznic.


O godzinie 11.45 Deborah czekała w budynku komisariatu. To, że ją tam wezwano, wcale jej nie zdziwiło. Czterech członków gangu, którzy zastrzelili Rica Mendeza, zamknięto w osobnych celach. W ten sposób łatwiej można będzie uzyskać od nich przy­znanie się do morderstwa pierwszego stopnia, do współudziału w zbrodni, nielegalnego posiadania bro­ni palnej i zakazanych substancji oraz wszystkich innych zarzutów, wyszczególnionych w protokole zatrzymania. I z każdym z nich zrobią to indywidual­nie, nie dając im możliwości uzgodnienia swoich zeznań.

Punktualnie o dziewiątej dostała telefon od obroń­cy, przydzielonego z urzędu Parinowi. Miało to być ich trzecie spotkanie. Przy każdym poprzednim stanowczo sprzeciwiała się jakiejkolwiek ugodzie. Obrońca Parina domagał się Bóg wie czego, a sam Parino był arogancki i antypatyczny. Zauważyła jednak, że za każdym kolejnym razem, gdy zasiadali w sali kon­ferencyjnej, Parino zeznawał coraz chętniej.

Intuicja podpowiadała jej, że Parino rzeczywiście miał jakiś argument przetargowy, powstrzymy-wał go jednak strach.

W myśl swojej strategii Deborah zgodziła się na spotkanie, ale kazała je przełożyć o kilka godzin. Wyglądało to tak, jakby Parino był gotowy do roz­mów, a ponieważ udowodniła mu posiadanie broni, z której strzelano, i przedstawiła dwóch naocznych świadków, byłoby dla niego lepiej, gdyby miał asa w rękawie.

Czekając, aż przyprowadzą Parina z celi, prze­glądała notatki, dotyczące tej sprawy. A ponieważ znała je na pamięć, wróciła myślami do poprzedniego wieczoru.

Zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju człowie­kiem jest Gage Guthrie. Typ, który wciąga oporną kobietę do swojej limuzyny już po pięciominutowej znajomości. A potem zostawia tę limuzynę do jej dyspozycji na dwie i pół godziny. Pamiętała to uczucie miłego zaskoczenia, kiedy po wyjściu z budynku sądu o pierwszej w nocy zobaczyła długą czarną limuzynę z jej małomównym, zwalistym kierowcą, czekającym cierpliwie, by odwieźć ją do domu.

Na polecenie pana Guthriego.

A choć pana Guthriego nigdzie nie było widać, przez całą drogę z centrum do jej mieszkania na West Endzie, czuła jego obecność.

Silny typ, pomyślała. Z wyglądu, pod względem osobowości, a także męskiego seksapilu. Rozejrzała się wokoło, próbując wyobrazić sobie mężczyznę w smokingu zatrudnionego w takim miejscu.

Dwudziesty piąty rewir był jednym z najcięższych w mieście. Przy okazji zaspokajania swojej ciekawości Deborah odkryła, że detektyw Gage Guthrie tu właśnie przepracował większą część ze swoich sześciu lat w wydziale śledczym.

Trudno skojarzyć ze sobą eleganckiego, zabójczo przystojnego mężczyznę z ponurym linoleum, ostrym fluorescencyjnym światłem oraz odorem potu i skwaśniałej kawy, zmieszanym z żywicznym aromatem płynu do czyszczenia.

Musiał lubić muzykę klasyczną, bo to Mozart sączył się z głośników limuzyny. A jednak przepracował całe lata pośród krzyków, przekleństw i ostrych dźwięków telefonu w 25. komisariacie.

Z informacji, które wyczytała, gdy uzyskała dostęp do jego akt, dowiedziała się, że był dobrym policjan­tem. Bywał wprawdzie czasami porywczy, nigdy jed­nak nie przekroczył dopuszczalnych granic. Niczego takiego w każdym razie nie odnotowano. Wprost przeciwnie, jego dossier aż pękało od pochwał.

Wraz ze swoim partnerem przerwali krąg prostytuc­ji, żerujący na młodych dziewczynach, które uciekły z domu; uzyskali zgodę na aresztowanie trzech pro­minentnych biznesmenów, których tajne operacje ha­zardowe naraziły ich nieszczęsnych klientów na niewysłowione tortury; namierzyli wielu dilerów nar­kotykowych, tych drobnych i tych wielkich, wpadli również na trop nieuczciwego policjanta, który po­sługiwał się swoją odznaką w celu wyłudzenia pienię­dzy za ochronę od właścicieli małych sklepików w az­jatyckiej dzielnicy Urbany.

A potem zdecydowali się wziąć udział w tajnej akcji, by wreszcie złamać kark jednemu z najwięk­szych karteli narkotykowych na Wschodnim Wybrze­żu. I źle się to dla nich skończyło.

Czy to właśnie sprawiało, że Gage wydawał się taki fascynujący? - zastanawiała się Deborah. Że ten wy­kształcony, zamożny biznesmen to dawny odważny i twardy gliniarz? A może Gage wrócił po prostu do swego uprzywilejowanego środowiska, a lata spędzo­ne w policji były jedynie aberracją? Kim właściwie jest ten prawdziwy Gage Guthrie?

Potrząsnęła z westchnieniem głową. Ostatnio często myślała o złudzeniach. Zwłaszcza od tej nocy w uliczce, gdy z przerażeniem uświadomiła sobie własną śmiertelność. I została uratowana - wbrew swemu przeświadczeniu, że sama by się uratowała - przez kogoś, kto zdaniem wielu był niczym innym niż złudzeniem.

Mężczyzna zwany Nemezis okazał się jednak wy­starczająco prawdziwy. Widziała go przecież i słyszała, a nawet ją zirytował. A jednak, ilekroć go sobie przypominała, był jak dym. Czy, gdyby spróbowała go dotknąć, jej ręka przeszyłaby go na wylot?

Nonsens. Będzie musiała więcej sypiać, skoro jej mózg z przepracowania robi w środku dnia takie wycieczki w krainę fantazji.

Mimo to zamierzała odnaleźć tego ducha i w jakiś sposób go przyszpilić.

- Panna O'Roarke?

- Tak. - Wstała i podała rękę młodemu obrońcy z urzędu o udręczonej minie.

- Witam znowu, panie Simmons.

- No, cóż... - Simmons poprawił grube okulary na haczykowatym nosie. - Jestem wdzięczny, że zgodziła się pani na to spotkanie.

- Przestań pieprzyć! - Za Simmonsem pojawił się Parino, eskortowany przez dwóch policjantów w mun­durach. Twarz wykrzywił mu pogardliwy grymas, a ręce miał skute kajdankami. - Jesteśmy tu, żeby się dogadać, bierzmy się więc do rzeczy.

Deborah skinęła głową i ruszyła przodem. Po wej­ściu do małej sali konferencyjnej położyła teczkę na stole, po czym usiadła i splotła dłonie. W szykownym granatowym kostiumie i białej bluzce wyglądała jak typowa piękność z Południa, o nienagannych manie­rach. Ale jej oczy zapłonęły, gdy prześlizgnęły się po aresztowanym. Wcześniej obejrzała uważnie policyjne zdjęcia Mendeza i widziała, co nienawiść oraz broń automatyczna mogą zrobić z ciałem szesnastolatka.

- Panie Simmons, pan zdaje sobie sprawę z tego, że spośród czwórki podejrzanych oskarżonych o morder­stwo Rica Mendeza pański klient wiedzie prym, jeśli chodzi o najpoważniejsze zarzuty?

- Nie można by tego zdjąć? - Parino wyciągnął skute ręce.

- Nie - rzuciła twardo Deborah.

- Daj spokój, kotku. - Obdarzył ją spojrzeniem, które, jego zdaniem, miało być uwodzicielskie. - Chy­ba się mnie nie boisz?

- Pana, panie Parino? - Kąciki jej ust drgnęły leciutko, ale ton był pogardliwy. - Nie, skądże znowu. Ja codziennie rozgniatam takie wstrętne pluskwy. Pan za to powinien się mnie bać. Bo to ja jestem tą osobą, która wsadzi pana za kratki. - Przeniosła wzrok na Simmonsa. - Nie traćmy czasu po raz kolejny. Wszys­cy troje wiemy, jaka jest stawka. Pan Parino ma dziewiętnaście lat i będzie sądzony jak dorosły. Nato­miast nie zdecydowano jeszcze, czy pozostali będą sądzeni jako dorośli, czy jako nieletni. - Wyjęła notatki, choć były jej potrzebne co najwyżej jako rekwizyt. - Broń, za pomocą której dokonano morder­stwa, została znaleziona w mieszkaniu pana Parina i były na niej odciski jego palców.

- Została podrzucona - upierał się Parino. - W ży­ciu jej nie widziałem.

- Zostawcie sobie tę bajeczkę dla sędziego - za­proponowała Deborah. - Dwaj świadkowie widzieli go w samochodzie mijającym róg Trzeciej Ulicy i rynku o jedenastej czterdzieści pięć, drugiego czerwca. Ci sami świadkowie zidentyfikowali pana Parina podczas konfrontacji jako mężczyznę, który wychylił się z tego samochodu i oddał dziesięć strzałów do Rica Mendeza.

Parino zaczął przeklinać kapusiów. Krzyczał, co im zrobi, kiedy wyjdzie na wolność. I co zrobi z Deborah. Ale ona, nie podnosząc głosu, mówiła dalej, patrząc na Simmonsa:

- Pański klient jest absolutnie załatwiony. Za mor­derstwo pierwszego stopnia prokurator zażąda kary śmierci. - Położyła splecione dłonie na swoich notat­kach i skinęła głową w stronę Simmonsa. - A o czym pan chce pomówić?

Simmons szarpnął się za krawat. Dym z papierosa Parina szczypał go w oczy.

- Mój klient ma informacje, które skłonny jest przekazać prokuraturze. - Chrząknął głośno. - W za­mian za zmianę kategorii ciążących na nim zarzutów. Z morderstwa pierwszego stopnia na nielegalne posia­danie broni palnej.

Deborah uniosła brwi i milczała przez chwilę.

- Czekam na puentę.

- To nie żarty, siostro. - Parino wychylił się nad stołem. - Mam coś na wymianę i radzę ci skorzystać.

Deborah ostentacyjnie schowała notatki do teczki, zatrzasnęła zamek i wstała.

- Cwaniak z ciebie, Parino. Choćbyś miał Bóg wie co, już nigdy nie wrócisz na ulicę. Jeżeli ci się wydaje, że możesz traktować w ten sposób mnie albo okręgową prokuraturę, to się lepiej zastanów.

Ruszyła do drzwi.

- Panno O'Roarke - poderwał się Simmons - pro­szę, nie moglibyśmy porozmawiać?

Obróciła się na pięcie.

- Jasne, że moglibyśmy. Jak tylko złożycie mi sensowną ofertę.

Parino zaklął krótko i tak dosadnie, że Simmons pobladł. Deborah natomiast obrzuciła go zimnym, beznamiętnym wzrokiem.

- Prokurator postawi zarzut morderstwa pierwsze­go stopnia i zażąda kary śmierci - powiedziała ze spokojem. - I może mi pan wierzyć, ale dopilnuję tego, by oderwać pańskiego klienta od społeczeństwa jak pijawkę.

- Ja kiedyś wyjdę! - krzyknął Parino, zrywając się na równe nogi. Wzrok miał dziki. - A kiedy wyjdę, znajdę cię, ty suko!

- Nigdy nie wyjdziesz. - Zimnym, niewzruszonym wzrokiem spojrzała na niego ponad stołem. - Ja, Parino, jestem bardzo dobra w tym, co robię, czyli w zamykaniu w klatce takich małych wściekłych zwierzaków. A w twoim przypadku zrobię wszystko, co w mojej mocy. Nigdy nie wyjdziesz - powtórzyła. - A kiedy będziesz się pocił w celi śmierci, pomyśl o mnie.

- Morderstwo drugiego stopnia - szybko powie­dział Simmons. Zawtórowało mu dzikie wycie jego klienta:

- Chcesz mnie sprzedać, ty sukinsynu!

Nie zwracając uwagi na Parina, Deborah przyjrzała się nerwowo rzucanym spojrzeniom Simmonsa. Coś jest na rzeczy, pomyślała. Czuła to instynktownie.

- Morderstwo pierwszego stopnia - powtórzyła - ze wskazaniem na dożywocie raczej niż na karę śmie­rci. O ile macie coś, co mnie zainteresuje.

- Proszę, niech mi pani pozwoli porozmawiać z moim klientem. Proszę dać nam minutkę.

- Oczywiście. - Wyszła, zostawiając spoconego obrońcę z jego wrzeszczącym klientem.

Po dwudziestu minutach znów zasiadła za znisz­czonym stołem, naprzeciw Parina. Po wypaleniu pa­pierosa aż do samego ustnika był bledszy i nieco spokojniejszy.

- Karty na stół, Parino - zwróciła się do niego.

- Chcę mieć immunitet.

- Za zarzuty, które będzie można postawić w opar­ciu o przekazane mi informacje. Zgoda - osadziła go w miejscu.

- I ochronę. - Parino zaczął się pocić.

- O ile prawo ją gwarantuje.

Parino zawahał się. Zaczął się bawić papierosem i popaloną plastikową popielniczką. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie ma wyjścia. Dwadzieścia lat. Obrońca powiedział mu, że po dwudziestu latach będzie pewnie mógł dostać warunkowe zwolnienie.

Dwadzieścia lat w pudle to lepsze niż krzesło elektryczne. Wszystko jest lepsze niż to. Bystry gość może się nieźle urządzić nawet w pudle. A on miał się za bystrego gościa.

- Załatwiałem dostawy dla kilku facetów. Jakichś grubych ryb. Przewoziłem ciężarówką towar z doków do tego śmiesznego sklepiku z antykami w centrum. Płacili dobrze, aż za dobrze, więc się domyśliłem, że w tych skrzynkach musiało być coś jeszcze prócz starych wazonów. - Skuty kajdankami, odpalił nie­zgrabnie papierosa od tlącego się filtra w popielniczce. - Pomyślałem sobie, że zajrzę do środka, i otworzyłem jedną skrzynkę. Była załadowana koką. Człowieku, nigdy nie widziałem takiej masy koki. Jakieś sto, a może nawet sto pięćdziesiąt funtów. I to była czysta koka.

- Skąd wiesz?

Oblizał wargi, a potem się uśmiechnął.

- Wziąłem jedną paczuszkę i schowałem pod koszu­lą. Mówię wam, było tam dosyć, żeby uszczęśliwić każdy nos w tym mieście przez następne dwadzieścia lat.

- Jak się nazywa ten sklep?

Znów oblizał wargi.

- Chcę wiedzieć, czy dobijemy targu.

- Jeżeli twoja informacja zostanie zweryfikowana, tak. A jeżeli mnie nabierasz, nie.

- „Ponadczasowy”. Tak się nazywa. To jest na Siódmej Ulicy. Dostawy szły raz, może dwa razy w tygodniu. Nie mam pojęcia, jak często przywoziliś­my kokę zamiast starych stołów.

- Jakieś nazwiska?

- Facet, z którym pracowałem w dokach, nazywał się Myszka. Myszka, i nic więcej. To wszystko, co wiem.

- Kto cię zatrudnił?

- Jakiś gość. Przyszedł do baru Loreda na West Endzie, gdzie przesiadują Demony. Powiedział, że jest robota, o ile mam mocny grzbiet i umiem trzymać gębę na kłódkę. Więc ja i Ray zgłosiliśmy się do niego.

- Ray?

- Ray Santiago. Jest jednym z nas, Demonów.

- Jak on wyglądał? Ten człowiek, który was za­trudnił?

- Taki mały facecik, trochę stuknięty. Wielkie wąsiska, kilka złotych zębów. Wszedł do Loreda w eleganckim garniturze, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby z nim zaczynać.

Deborah robiła notatki, kiwała głową i naciskała, dopóki nie nabrała pewności, że wycisnęła z Parina wszystko.

- W porządku. Sprawdzę to. Jeżeli grałeś ze mną uczciwie, przekonasz się, że i ja będę uczciwa. - Wsta­ła i spojrzała na Simmonsa. - Będziemy w kontakcie.

Kiedy wyszła z sali konferencyjnej, w głowie jej szumiało. Dopadły ją przykre skurcze żołądka - jak zawsze, kiedy miała do czynienia z ludźmi pokroju Parina.

On ma tylko dziewiętnaście lat, na Boga, myślała, rzucając plakietkę z napisem „gość” na biurko sierżan­ta. Dopiero od niedawna może głosować, a już z niena­wiścią zastrzelił inną ludzką istotę. Wiedziała, że nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia. Gang Demo­nów uważał uliczne strzelaniny za coś w rodzaju plemiennego rytuału. A ona, jako reprezentantka pra­wa, dobijała z nim targu.

Tak właśnie pracuje system, przypomniała sobie, wychodząc z dusznego komisariatu w parne popołu­dnie. Przehandluje Parina jak stawkę w pokerze, z na­dzieją na impas w większej grze. W ostatecznym rezultacie zapłaci Parino - spędzając całą młodość oraz większą część dorosłego życia za kratkami.

Miała nadzieję, że rodzina Rica Mendeza uzna, iż sprawiedliwości stało się zadość.

- Zły dzień?

Wciąż zasępiona, odwróciła się i wzrok jej padł na Gage'a Guthriego.

- O, cześć! Co ty tu robisz?

- Czekam na ciebie.

Uniosła brwi, zastanawiając się nad stosowną od­powiedzią. Tym razem Gage miał na sobie popielaty garnitur, elegancki i niewątpliwie drogi. Mimo że powietrze przesycone było wilgocią, jego biała koszula wyglądała świeżo, a szary jedwabny krawat był zawią­zany bardzo starannie.

Wyglądał na prężnego, zamożnego biznesmena. Dopóki nie spojrzało się mu w oczy, pomyślała Debo­rah, bo wtedy człowiek uświadamiał sobie, że kobiety lgnęły do niego z bardziej naturalnych przyczyn niż pieniądze i pozycja.

Odpowiedziała jedynym pytaniem, jakie wydało jej się na miejscu.

- Niby dlaczego?

Gage uśmiechnął się. Bawiła go jej ostrożność.

- Żeby cię zaprosić na lunch.

- Och, to bardzo miło z twojej strony, ale...

- Jesz chyba?

Kpił z niej - co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.

- Tak, prawie co dzień, ale w tej chwili pracuję.

- Jesteś pełną poświęcenia urzędniczką państwo­wą, prawda, Deborah?

- Tak mi się przynajmniej wydaje. - W jej tonie zadźwięczała nuta sarkazmu. Podeszła do krawężnika i podniosła rękę, żeby wezwać taksówkę. Autobus przejechał obok, posapując i wypuszczając kłęby spa­lin. - To było bardzo miłe z twojej strony, że ubiegłej nocy zostawiłeś mi limuzynę. - Odwróciła się i spo­jrzała na niego. - Ale to nie było potrzebne.

- Często robię rzeczy, które inni uważają za niepo­trzebne. - Ujął ją za rękę i samym tylko delikatnym naciskiem sprawił, że ją opuściła. - Jeżeli nie na lunch, to na kolację.

- To bardziej przypomina rozkaz niż prośbę. - Była­by wyrwała rękę, ale wyglądałoby to dość głupio, gdyby mocowali się jak para dzieciaków, i to w miejs­cu publicznym. - Tak czy inaczej, muszę odmówić. Dziś wieczorem pracuję do późna.

- No to jutro. - Uśmiechnął się czarująco. - To prośba, pani prokurator.

Trudno było nie odpowiedzieć uśmiechem, skoro spoglądał na nią tak życzliwie, a w jego oczach malowała się... tęsknota?

- Panie Guthrie. Gage - poprawiła się, zanim on zdążył to zrobić. - Namolni faceci zazwyczaj mnie denerwują. A pan nie jest wyjątkiem. Ale z jakichś powodów zjem z panem kolację.

- Przyjadę po ciebie o siódmej, bo muszę wcześnie wstać.

- Dobrze. Podam ci mój adres.

- Znam go.

- Oczywiście. - Przecież jego kierowca odwiózł ją pod same drzwi poprzedniej nocy. - Bądź łaskaw puścić moją rękę, bo chcę wezwać taksówkę.

Nie posłuchał od razu, tylko spojrzał na jej dłoń. Była drobna i z pozoru delikatna, jak cała Deborah. Jednak palce znamionowały siłę. Paznokcie miała krótko obcięte, starannie zaokrąglone, z warstwą jas­nego lakieru. Nie nosiła pierścionków ani bransoletek, tylko wąski, praktyczny zegarek, który, jak zauważył, szedł co do minuty.

Oderwał wzrok od dłoni i spojrzał jej w oczy. Zobaczył ciekawość, odrobinę zniecierpliwienia i, po raz kolejny, zmęczenie. Zastanawiając się, jak to możliwe, że zwykłe zetknięcie dłoni potrafiło wstrząsnąć nim tak dogłębnie, uśmiechnął się sam do siebie.

- Zobaczymy się jutro. - Puścił ją i odsunął się. Nie ufając własnemu głosowi, skinęła tylko głową.

Wsiadła do taksówki i odwróciła się, ale jego już nie było.


Gdy Deborah dotarła do antykwariatu, minęła dzie­siąta wieczorem. Sklep był, oczywiście, zamknięty, ale przecież i tak nie spodziewała się tam niczego znaleźć. Wcześniej napisała raport i przekazała przełożonemu szczegóły spotkania z Parinem. Nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by samej tam nie zajrzeć.

W tej lepszej części miasta ludzie albo siedzieli nad kolacją, albo się bawili. Kilka par minęło ją w drodze do klubu lub restauracji. Uliczne latarnie tworzyły świetlne strefy bezpieczeństwa.

Pomyślała, że w gruncie rzeczy to głupi pomysł, żeby się tam wybrać. Czego się mogła spodziewać? Że zastanie otwarte drzwi, by mogła wejść i odkryć skrzynkę narkotyków w osiemnastowiecznej szafie?

Witryna była nie tylko ciemna, ale także zakrato­wana i zasłonięta. Podobnie jak sklep, spowity taje­mnicą. Tego dnia poświęciła wiele godzin na próby odszukania nazwiska właściciela, który ukrył się bar­dzo skutecznie pod gmatwaniną różnych korporacji. Papierowy szlak pełen był pułapek i zakrętów. Jak dotąd każdy trop, którym poszła, kończył się ślepym zaułkiem.

Sklep istniał jednak naprawdę. Jutro, a najpóźniej pojutrze, będzie miała w ręku nakaz sądowy. Policja przeszuka wtedy wszystkie schowki i zakątki. Księgi zostaną skonfiskowane. Będzie miała wszystko, czego potrzeba, by wnieść oskarżenie.

Podeszła bliżej do ciemnego okna i nagle coś kazało jej się odwrócić i spojrzeć w światło i cień ulicy za jej plecami.

Wieczorny ruch przetaczał się obok z hałasem. Roześmiana para spacerowała ramię w ramię po chod­niku, po drugiej stronie ulicy. Muzyka buchająca przez otwarte okna samochodów, głośna i chaotyczna, po­przecinana była dźwiękami klaksonów i od czasu do czasu piskiem hamulców.

Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie. Nie spostrzegła niczego, co mogłoby spowodować to swę­dzenie między łopatkami. A jednak gdy lustrowała wzrokiem ulicę i pobliskie budynki, by się upewnić, że nikt nie zwraca na nią uwagi, nie opuszczało jej uczucie, że jest śledzona.

W końcu doszła do wniosku, że to pewnie gęsia skórka. Dreszcz strachu musiał być pozostałością po tej nocy w alejce, postanowiła więc nie zwracać na niego uwagi. Nie można żyć, jeśli człowiek jest zbyt przestraszony, by wyjść nocą na ulicę. Albo jest takim paranoikiem, że zagląda za każdy róg, zanim zdecyduje się wziąć zakręt. Dla niej, przynajmniej, to niemożliwe.

Przez większą część życia była kochana, otoczona opieką, a nawet rozpieszczana przez starszą siostrę. I choć zawsze będzie wdzięczna Cilli, po wyjeździe z Denver do Urbany powzięła pewne postanowienie, że wyciśnie swoje piętno. Nie da się jednak tego osiągnąć, jeśli będzie uciekała przed cieniem.

Postanawiając pokonać własne niezdecydowanie, obeszła cały budynek, szybkim krokiem pokonując krótkie, wąskie przejście między antykwariatem a są­siednim butikiem.

Tyły budynku okazały się równie solidnie zabez­pieczone i mało zachęcające jak jego front. Sklep miał jedno okno z żelaznymi kratami oraz szerokie drzwi z potrójną zasuwą. Tutaj nie było już ulicznych latarni, które rozproszyłyby mrok.

- Nie wyglądasz wcale głupio.

Na dźwięk tego głosu odskoczyła i byłaby się potknęła o rząd kubłów na śmieci, gdyby jakaś ręka nie chwyciła jej za nadgarstek. Otworzyła usta do krzyku, podniosła pięść do walki i wtedy rozpoznała swego towarzysza.

- To ty! - Ubrany na czarno, był ledwie widoczny w ciemnościach. Ale ona już wiedziała.

- Myślałem, że masz już dosyć uliczek na tyłach domów. - Nie puścił jej, choć powinien. Jego palce zamknęły się jak bransoletka wokół jej nadgarstka, i wyczuły szybki, mocny puls.

- Śledziłeś mnie.

- Są kobiety, od których nie sposób oderwać wzro­ku. - Jednym szarpnięciem za rękę przyciągnął ją bliżej, ku zaskoczeniu obojga. Głos miał niski i lekko schrypnięty, w oczach zaś gniewne błyski. Kombina­cja ta wydala jej się pociągająca. - Co ty tu robisz? - rzucił, a jej nagle zaschło w ustach.

Przyciągnął ją tak blisko, że ich uda się zetknęły. Na wargach poczuła ciepły powiew jego oddechu. Chcąc zachować dystans oraz pewną kontrolę, położyła mu rękę na piersi.

Dłoń jej nie przeniknęła jednak na wylot, lecz natrafiła na ciepłą, solidną przeszkodę, za którą po­czuła szybkie, miarowe bicie serca.

- To moja sprawa.

- Twoją sprawą jest przygotowywanie konkret­nych aktów oskarżenia i osądzanie przestępców, a nie zabawa w detektywa.

- Ja się nie bawię... - Urwała i zmrużyła oczy. - Skąd wiesz, że jestem prawnikiem?

- Wiem o tobie bardzo dużo, panno O'Roarke - rzucił z uśmiechem. - Na tym polega moja praca. Siostra ciężko pracowała na twoje studia prawnicze. Nie po to ukończyłaś je z pierwszą lokatą, by teraz zakradać się od tyłu do zamkniętych budynków. Zwła­szcza jeśli front tego budynku jest przykrywką dla śmierdzących interesów.

- Więc wiesz o tym miejscu?

- Jak już mówiłem, wiem wystarczająco dużo.

Pomyślała, że skutkami jego nagłego wtargnięcia w jej życie zajmie się później. Teraz musi wykonać pewne zadanie.

- Jeżeli masz jakiekolwiek informacje lub dowody, dotyczące tej domniemanej operacji narkoty-kowej, twoim obowiązkiem jest przekazanie ich prokuraturze.

- Jestem w pełni świadomy moich obowiązków. Nie obejmują one jednak targów z łajdakami.

Żar ogarnął jej policzki. Nawet go nie spytała, skąd wiedział o jej rozmowie z Parinem. Wystarczy, że poddawał kontroli jej działania.

- Poruszam się w granicach prawa - rzuciła ze złością. - A to więcej, niż ty możesz powiedzieć o sobie. Ty zakładasz maskę i bawisz się w Zorro, ustanawiając własne reguły. Przez to stajesz się częścią problemu, a nie rozwiązania.

Jego oczy w rozcięciach maski zwęziły się w szparki.

- Byłaś mi bardzo wdzięczna za to rozwiązanie zaledwie kilka nocy temu.

Uniosła głowę. Żałowała, że nie może zmierzyć się z nim na swoim gruncie, czyli w świetle dnia.

- Już ci dziękowałam za pomoc. Zresztą, całkiem niepotrzebną.

- Powiedz mi, zawsze jesteś taka zarozumiała, panno O'Roarke?

- Raczej pewna siebie - poprawiła.

- I zawsze wygrywasz w sądzie?

- Mam znakomite wyniki.

- Zawsze wygrywasz? - powtórzył.

- Nie, ale nie o to chodzi.

- Właśnie, że o to. W tym mieście toczy się wojna, panno O'Roarke.

- A ty mianowałeś siebie generałem grzecznych chłopców.

Nie uśmiechnął się.

- Nie. Ja walczę samotnie.

- Nie próbuj...

Nie dał jej skończyć, lecz przerwał jej raptownie, zakrywając usta dłonią w czarnej rękawiczce. Nie dlatego, że coś usłyszał, tylko że coś poczuł - jak niektórzy czują głód lub pragnienie, miłość lub nienawiść. Albo, jak przed wiekami, gdy ludzkie zmysły nie były jeszcze stępione przez cywilizację, człowiek po­trafił wyczuć niebezpieczeństwo.

Nim zdążyła zareagować, odciągnął ją na bok, popchnął na ziemię i nakrył swoim ciałem za ścianą sąsiedniego budynku.

- Co ty wyprawiasz, do jasnej cholery?!

Od wybuchu, który spuentował jej słowa, zadzwo­niło jej w uszach. Nagły błysk światła zwęził jej źrenice. Nim zdążyła zamknąć oczy, oślepione blas­kiem, zobaczyła wzlatujące w powietrze odłamki szkła i pociski ze spalonej cegły. Ziemia zadrżała pod nią, gdy eksplodował antykwariat.

Przerażona, a zarazem zafascynowana patrzyła, jak śmiercionośny odłamek betonu roztrzaskał się niespeł­na metr od jej twarzy.

- Nic ci się nie stało? - zapytał, a ponieważ nie odpowiadała, cała drżąca, ujął dłonią jej twarz i od­wrócił ku sobie.

- Deborah, nic ci się nie stało?

Musiał dwukrotnie powtórzyć jej imię, zanim jej oczy utraciły ten szklisty wyraz.

- Nic - wykrztusiła. - A tobie?

- Nie czytasz gazet? - Blady cień uśmiechu prze­mknął przez jego wargi. - Jestem niezniszczalny.

- Racja. - Westchnęła i spróbowała usiąść. Przez chwilę nie ruszał się, tylko pozwolił, by jego ciało pozostało tam, gdzie było; gdzie chciał, by teraz było. Przytulone do jej ciała. Zaledwie centymetry dzieliły jego twarz od jej twarzy. Zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby pokonał ten dystans i pozwolił ustom napotkać jej wargi.

Deborah uświadomiła sobie, że chce ją pocałować, i zamarła. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Nie gniew jednak, jak się mogła spodziewać, lecz podniecenie - instynktowne i dzikie. Przepływało przez nią potężną falą, blokując inne odczucia. Z cichym pomrukiem przyzwolenia uniosła rękę do jego policzka.

Palce musnęły jego maskę. Żachnął się, jakby dała mu w twarz. A potem nagle podniósł się i pomógł jej wstać. Walcząc z druzgocącą kombinacją upokorzenia i furii, okrążyła mur i poszła obejrzeć tyły antyk­wariatu.

Trzeba przyznać, że niewiele z niego zostało. Po­trzaskane cegły, szkło i beton. Wewnątrz okaleczone­go budynku szalał pożar. Dach zapadł się z przeciąg­łym hukiem.

- Tym razem cię pokonali - powiedział.- Nic już nie znajdziesz - żadnych papierów, narkotyków, żad­nych dowodów.

- Zniszczyli tylko budynek - rzuciła przez zaciś­nięte zęby. Nie chciała, żeby ją pocałował. Była wstrząśnięta i oszołomiona. Widocznie padła ofiarą chwilowego zaćmienia umysłu. - Ale ktoś jest jego właścicielem, i dowiem się, kto to.

- To miało być ostrzeżenie, panno O'Roarke. Może wzięłabyś to pod uwagę.

- Nie dam się zastraszyć. Ani przez wybuchające budynki, ani przez ciebie. - Odwróciła się i bez zdumienia skonstatowała, że zniknął.


ROZDZIAŁ TRZECI


Było już dobrze po pierwszej w nocy, gdy Deborah dowlokła się wreszcie do drzwi swojego mieszkania. Większą część minionych dwóch godzin spędziła, odpowiadając na pytania, składając zeznania i unikając reporterów. Jednak na dnie potwornego zmęczenia wciąż tliło się uczucie złości na człowieka, którego nazywano Nemezis.

Praktycznie rzecz biorąc, po raz kolejny ocalił jej życie. Gdyby w odpowiednim momencie nie odciąg­nął jej na bezpieczną odległości od sklepu, zginęłaby. Potem jednak zostawił jej na głowie cały ten bałagan, który musiała sama uporządkować przed policją.

Na domiar wszystkiego podczas ich krótkiej roz­mowy dał jej wyraźnie do zrozumienia, że nie wierzy w skuteczność działalności oficjalnych przedstawicieli prawa. A przecież, odkąd skończyła osiemnaście lat, studiowała i pracowała, mając przed oczyma jeden cel - chciała zostać prokuratorem. On tymczasem wzru­szeniem ramion skwitował te wszystkie lata jako zmarnowane.

Tymczasem on, myślała, grzebiąc w torebce w po­szukiwaniu kluczy, on woli przemykać ulicami, wy­mierzając sprawiedliwość wedle własnych, osobistych kryteriów. Nie da się na to złapać. Zanim ta sprawa zostanie zamknięta, udowodni mu, że system prawny działa i jest skuteczny.

Natomiast sobie samej udowodni, że jego osoba ani trochę jej nie interesuje.

- Wyglądasz, jakbyś miała ciężką noc.

Odwróciła się, trzymając klucze w ręce. Sąsiadka z przeciwka, pani Greenbaum, stała w otwartych drzwiach i patrzyła na nią przez okulary w czerwonych oprawkach.

- Jeszcze pani nie śpi, pani Greenbaum?

- Właśnie skończyłam oglądać program Davida Lettermana. Ten chłopak mnie rajcuje. - Lil Green­baum, lat siedemdziesiąt, z niezłą emeryturą, chronią­cą ją jak bufor przed kataklizmami losu, żyła wedle własnego zegara oraz własnego widzimisię. W tym momencie miała na sobie stary frotowy szlafrok, papu­cie z wizerunkami księcia Karola i Lady Di oraz jaskraworóżową kokardę zdobiącą farbowane henną włosy. - Może drinka? To ci dobrze zrobi. Co powiesz na gorącą herbatę z whisky?

Deborah już miała odmówić, kiedy sobie uświado­miła, że herbata z whisky to jest dokładnie to, o co jej chodzi. Uśmiechnęła się, wrzuciła klucze do kieszeni żakietu i przeszła na drugą stronę korytarza.

- Może być podwójna.

- Już nastawiłam wodę. Usiądź i zdejmij buty. - Pani Greenbaum poklepała ją po ręce, a potem po­spieszyła do kuchni.

Deborah, przepełniona wdzięcznością, zatonęła w grubych poduchach sofy. Telewizor nadal był włą­czony, a na ekranie migotał czarno-biały obraz. Debo­rah rozpoznała młodego Cary Granta, ale nie film. Pani Greenbaum będzie wiedziała, pomyślała. Lil Green­baum wiedziała wszystko.

Mieszkanie pani Greenbaum, z gościnną sypialnią zawsze gotową dla któregoś z jej licznych wnuków, było zagracone, ale schludne i czyste. Stoły były zastawione licznymi fotografiami i bibelotami. Na telewizorze królowała lampa z wulkanicznej lawy, z olbrzymim symbolem pokoju, wykonanym z mosią­dzu, przytwierdzonym do podstawy. Lil była bardzo dumna z tego, że w latach sześćdziesiątych brała udział w marszach przeciwko establishmentowi. Protestowa­ła także przeciwko reaktorom nuklearnym, wypalaniu tropikalnych lasów oraz wzrostowi kosztów opieki medycznej.

Jak często mówiła do Deborah, lubiła protestować. Bo jeśli potrafisz sprzeciwiać się systemowi, to zna­czy, że jeszcze żyjesz i się nie poddajesz.

- Masz. - Lil przyniosła dwa lekko wyszczerbio­ne ceramiczne kubki, wykonane przez któreś z jej młodszych dzieci. Zerknęła na ekran telewizora. - „Penny Serenade”, tysiąc dziewięćset czterdziesty pierwszy. Czy to nie był przypadkiem Cary Grant? - Postawiła kubki, wzięła pilota i wyłączyła telewi­zję. - A teraz mów, w co się znowu wpakowałaś?

- Czy to aż tak widać?

Pani Greenbaum upiła spory łyk herbaty doprawio­nej whisky.

- Ubranie w kompletnym nieładzie. - Przysunęła się bliżej i pociągnęła nosem. - Pachnie dymem. Na policzku masz smugę sadzy, oczko w pończosze i pasję w oczach. Sądząc po ich spojrzeniu, w grę musi wchodzić jakiś mężczyzna.

- Wydział śledczy mógłby panią zatrudnić, pani Greenbaum. - Deborah sączyła herbatę, rozkoszując się jej smakiem. - Trochę się nachodziłam. Budynek, który chciałam sprawdzić, wyleciał w powietrze.

Żywe zainteresowanie, widniejące w oczach pani Greenbaum, przerodziło się natychmiast w niekłamaną troskę.

- Nic ci się nie stało?

- Nie, mam zaledwie kilka sińców. - Będą pasowa­ły do tych sprzed tygodnia, pomyślała. - Tylko moje ego trochę ucierpiało. Wpadłam na mściciela. - Debo­rah nie wspominała jej o pierwszym spotkaniu, gdyż była boleśnie świadoma namiętnego uwielbienia, ja­kim sąsiadka darzyła tego człowieka w czerni.

Za grubymi okularami oczy pani Greenbaum omal nie wyszły z orbit.

- Naprawdę go widziałaś?

- Widziałam go, rozmawiałam z nim, a na koniec zostałam rzucona przez niego na beton tuż przed tym, nim budynek wyleciał w powietrze.

- O Boże! - Lil wykonała dramatyczny gest. - To nawet bardziej romantyczne niż moje spotkanie z Greenbaumem na wiecu pod Pentagonem.

- Nie było w tym grama romantyzmu. Facet jest nieznośny, przy tym najprawdopodobniej to maniak, i z całą pewnością niebezpieczny.

- To bohater. - Pani Greenbaum pogroziła Debo­rah palcem o szkarłatnym paznokciu. - Nie nauczy­łaś się jeszcze rozpoznawać bohaterów. A to dlatego, że w dzisiejszych czasach nie ma ich zbyt wielu. - Skrzyżowała nogi tak, że Lady Di uśmiechała się do Deborah. - No więc jak on wygląda? Te raporty to istne pomieszanie z poplątaniem. Jednego dnia to dwumetrowy czarnoskóry mężczyzna, a innym ra­zem wampir o bladej twarzy, z kłami. Kiedyś prze­czytałam nawet, że to mała zielona kobieta o czer­wonych oczach.

- On nie jest kobietą - mruknęła Deborah. Zbyt wyraźnie pamiętała to uczucie, gdy całym ciałem przygniótł ją do ziemi. - I tak naprawdę nie mam pojęcia, jak wygląda. Było ciemno, a większą część twarzy miał ukrytą pod maską.

- Jak Zorro? - zapytała pani Greenbaum z nadzieją w głosie.

- Nie. To znaczy, nie wiem. Może... - Westchnęła, a potem nagle postanowiła zaspokoić ciekawość są­siadki. - Ma chyba z metr osiemdziesiąt pięć i jest szczupły, ale dobrze zbudowany.

- A jakiego koloru ma włosy?

- Były zakryte. Widziałam tylko zarys jego pod­bródka. - Mocny, zdecydowany. - I jego usta. - Które na długą, podniecającą chwilę, zawisły nad jej ustami. - Nic specjalnego - powiedziała szybko, i pociągnęła łyk herbaty.

- Hmm. - Pani Greenbaum miała własną wersję. Była dwukrotnie zamężna i dwukrotnie owdo­wiała, nie mówiąc o tym, że przeżyła całą serię romantycznych przygód. Dlatego bez trudu rozpoznała symptomy. - Jego oczy? Rasę mężczyzny zawsze można poznać po oczach. Choć ja bym raczej obejrzała jego tyłek.

Deborah zachichotała.

- Ciemny.

- Jak to, ciemny?

- Po prostu ciemny. On zawsze przebywa w mro­ku - wyjaśniła.

- Przemyka się w mroku, żeby wykorzenić zło i bronić niewinnych. Czy może być coś bardziej romantycznego?

- Ale on zwalcza system.

- Też tak uważam. I uważam też, że się go za mało zwalcza.

- Nie mówię, że nie pomógł wielu ludziom, ale wyszkoliliśmy przecież w tym celu stróżów prawa. - Marszcząc brwi, zajrzała w głąb swojego kubka. Za każdym razem, kiedy potrzebowała pomocy, w po­bliżu nie było ani jednego policjanta. Nie mogą być wszędzie. A ona, w obu wypadkach, prawdopodobnie sama by sobie poradziła. Prawdopodobnie. Postanowi­ła użyć ostatniego i definitywnego argumentu: - On nie ma żadnego szacunku dla prawa.

- Chyba się mylisz. Myślę, że ma dla niego wielki szacunek. Interpretuje je tylko inaczej niż ty. -Znów poklepała Deborah po ręku. - Dobra z ciebie dziewczyna i bystra, ale nauczyłaś się chodzić bardzo wąską ścieżką. Powinnaś pamiętać, że ten kraj zrodził się z buntu. Często o tym zapominamy, a potem rozleniwiamy się i hodujemy brzuchy, i tak jest, dopóki ktoś się nie pojawi i nie zacznie kwestionować status quo. Potrzebujemy buntowników, w tym samym stopniu, co bohaterów. Bez nich świat byłby smutny i nudny.

- Może - przyznała bez większego przekonania De­borah. - Ale potrzebujemy też zasad.

- O tak. - Pani Greenbaum uśmiechnęła się. - Po­trzebujemy zasad. Bo jak inaczej moglibyśmy je ła­mać.


Gage zamknął oczy, gdy kierowca wiózł go limuzy­ną przez miasto. Przez całą noc po eksplozji i cały następny dzień rozważał w myślach dziesiątki powo­dów, dla których powinien odwołać randkę z Deborah O'Roarke.

Wszystkie były bardzo praktyczne, rozsądne i uza­sadnione. A jako przeciwwagę miał tylko jeden nie­praktyczny, szaleńczy powód.

Pragnął Deborah.

Przeszkadzała mu w pracy, zarówno w dzień, jak i w nocy. Od chwili gdy ją zobaczył, nie był w stanie myśleć o nikim innym. Skorzystał z Internetu, by zdobyć każdą nawet najdrobniejszą informację na jej temat. Wiedział, że urodziła się w Atlancie, dwadzieś­cia siedem lat temu. Że gdy była dzieckiem, straciła rodziców, brutalnie zamordowanych. Że wychowywa­ła ją siostra i razem przemierzyły cały kraj. Siostra pracowała w radiu i była teraz nowym dyrektorem rozgłośni KHIP w Denver, gdzie Deborah uczęszczała do college'u.

Po studiach podjęła pracę w prokuraturze okręgo­wej w Urbanie, gdzie zyskała sobie opinię osoby sumiennej, skrupulatnej i ambitnej.

Wiedział, że miała jeden poważny romans i że po jego zakończeniu spotykała się sporadycznie z paroma mężczyznami.

Był zły na siebie, gdy sobie uświadomił, że tę ostatnią informację przyjął z ogromną ulgą.

Deborah stanowiła dla niego zagrożenie. Czuł to i rozumiał, a jednak nie potrafił go uniknąć. Nawet po ich spotkaniu poprzedniej nocy, gdy doprowadziła Gage'a do takiego stanu, że niewiele brakowało, a był­by stracił panowanie nad sobą, nie był w stanie wyrzucić jej ze swoich myśli.

Spotykać się z nią nadal, znaczyło oszukiwać ją - i samego siebie.

Mimo to, kiedy samochód skręcił na podjazd przed domem, w którym mieszkała, wysiadł, wszedł do budynku i wjechał windą na piętro.

Gdy Deborah usłyszała pukanie do drzwi, przestała krążyć nerwowo po pokoju. Przez ostatnie dwadzieścia minut pytała samą siebie, czemu zgodziła się spotkać z mężczyzną, którego prawie nie znała. I to takim, który wprawdzie uchodzi za znawcę kobiet, ale jest poślubiony swojej firmie.

Musiała przyznać, że podbił ją swoim wdziękiem. Może zaintrygowała ją także jego skłonność do dominacji? Może stała się ona dla niej wyzwaniem? Zastyg­ła na moment z ręką na klamce. To bez znaczenia, zapewniła samą siebie. To tylko jeden wieczór, zwy­czajna kolacja. Nie jest przecież naiwną nastolatką i nie spodziewa się niczego prócz dobrego jedzenia oraz inteligentnej rozmowy.

Ciemnogranatowy jedwab, z którego uszyty był wieczorowy kostium, podkreślał barwę jej oczu. Spód­niczka, krótka i obcisła, pozwalała podziwiać długie, smukłe, zgrabne nogi. Zaś doskonałe uszyty żakiet, o kroju męskiej marynarki, kazał się zastanawiać, czy ma pod nim kolejną warstwę jedwabiu, czy gołe ciało. Światło lampy zapalonej przy drzwiach, odbijało się w kaskadach białych i niebieskich kamyków, które wpięła w uszy.

Tanie komplementy, do których rozdawania był przyzwyczajony, wydały mu się nie na miejscu.

- Jesteś punktualna - wykrztusił.

- Zawsze. - Uśmiechnęła się do niego. - To jest jak nałóg. - Zamknęła za sobą drzwi. Nie za­prosiła go do środka, bo tak było, jej zdaniem, bezpieczniej.

Kilka chwil później rozsiadła się na tylnym siedze­niu limuzyny, obiecując sobie, że będzie się dobrze bawić.

- Zawsze jeździsz w ten sposób? - zapytała.

- Nie. Tylko kiedy jest mi wygodniej.

Nie mogąc oprzeć się pokusie, zdjęła buty i za­nurzyła stopy w mięsistym, złotobrązowym dywa­nie.

- Ja wołałabym tak podróżować. Nie trzeba polo­wać na taksówki ani pędzić do metra.

- Ale traci się dużo z życia na ulicach - i pod nimi.

Odwróciła się do Gage'a. W ciemnym garniturze i krawacie w delikatny prążek wyglądał na eleganckiego człowieka sukcesu. Przy mankietach białej koszuli połyskiwały złote spinki.

- Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że jeździsz metrem.

- Owszem, kiedy wydaje mi się, że tak będzie najwygodniej - odparł z uśmiechem. - Chyba nie wierzysz w to, że przy pomocy pieniędzy można się odizolować od rzeczywistości?

- Nie, nie wierzę. - Była jednak zdumiona, że i on w to nie wierzy. - Szczerze mówiąc, nigdy nie miałam ich aż tyle, żeby mnie kusiło spró­bować.

- Nie kusiłoby cię. - Musiało mu wystarczyć to, że musnął palcami jej włosy. - Mogłaś przecież wziąć prywatną praktykę w jednej z najlepszych kancelarii, z pensją, przy której twoje pobory w prokuraturze wyglądałyby jak kieszonkowe. A jednak nie zrobiłaś tego.

Wzruszyła ramionami.

- Nie myśl sobie, że nie ma takich momentów, w których nie podawałabym w wątpliwość mojej poczytalności. - Uznając, że bezpieczniej będzie prze­nieść się na bardziej bezosobowy grunt, spojrzała przez okno. - Gdzie jedziemy?

- Na kolację.

- A to mi ulżyło, bo nie jadłam dziś lunchu. Miałam na myśli: dokąd.

- Jesteśmy na miejscu. - Wziął ją za rękę w chwili, gdy limuzyna zatrzymała się przy kra­wężniku. Znajdowali się na obrzeżach miasta, w świecie prestiżu i pieniądza. Tutaj odgłosy uli­cznego ruchu były już tylko odległym echem, a w powietrzu unosił się delikatny zapach kwitną­cych róż.

Deborah wysiadła i stłumiła okrzyk zachwytu. Widziała wprawdzie zdjęcia tego domu, ale to jednak nie to samo, co zobaczyć go na własne oczy. Górował dumnie nad całą ulicą.

Zbudowany został w neogotyckim stylu, na przeło­mie dziewiętnastego i dwudziestego wieku, dla pew­nego filantropa. Deborah czytała gdzieś, że Gage nabył go jeszcze przed wyjściem ze szpitala.

Baszty i wieżyczki strzelały w niebo. W wąskich oknach odbijało się słońce, chylące się już z wolna ku zachodowi. Szerokie tarasy płynną linią otaczały węg­ły budynku. Na najwyższym piętrze dominowało ol­brzymie łukowate okno, z którego roztaczał się widok na całe miasto.

- Widzę, że wziąłeś sobie do serca maksymę „Mój dom to moja twierdza”.

- Lubię przestrzeń i prywatność. Zdecydowałem się jednak zrezygnować z fosy.

Deborah podeszła ze śmiechem do rzeźbionej bramy.

- Masz ochotę na małą turę przed jedzeniem?

- Oczywiście. - Ujęła go pod ramię. - Skąd za­czniemy?

Gage poprowadził ją przez kręte korytarze, pod wysoko sklepionymi stropami, do olbrzymich komnat. Nie mógł sobie przypomnieć, by jego dom sprawiał mu kiedykolwiek radość większą niż teraz, gdy go oglądał jej oczyma.

W domu znajdowała się imponująca biblioteka pełna książek - od najnowszych egzemplarzy po kie­szonkowe wydania z wytłuszczonymi rogami. Były salony z rzeźbionymi starymi stolikami i delikatną porcelaną. Wazy Ming, konie Tang, kryształy Lalique'a... Ściany pomalowane na głębokie, nasycone kolory równoważyło lśniące drewno i malarstwo im­presjonistów.

We wschodnim skrzydle znajdowały się oranżeria, kryty basen oraz w pełni wyposażona sala gimnastycz­na z osobnym jaccuzi i sauną. Kolejny korytarz i kręte schody prowadziły na piętro, do czterech sypialni, w których królowały łoża albo rzeźbione, albo pod baldachimem.

W pewnym momencie Deborah przestała liczyć pokoje.

Jeszcze jedne schody, a potem olbrzymi gabinet z czarnym ogromnym biurkiem i szerokim oknem, które zachód słońca zabarwił na różowo. I komputery, w milczącym oczekiwaniu. Dalej pokój muzyczny, wyposażony w biały fortepian i starą grającą szafę. Oszołomiona Deborah weszła do lustrzanej sali balo­wej i popatrzyła na swoje zwielokrotnione odbicie. W górze trzy wspaniałe kandelabry skrzyły się oślepia­jącym blaskiem.

- Zupełnie jak w filmie - mruknęła. - Powinnam chyba mieć na sobie suknię z krynoliną i upudrowaną perukę.

- Nie. - Gage znów dotknął jej włosów. - Myślę, że dobrze jest tak, jak jest.

Potrząsając głową, weszła w głąb sali, a potem, wiedziona impulsem, obróciła się trzy razy wokół własnej osi.

- To naprawdę niewiarygodne. Nigdy nie czułeś potrzeby, żeby wejść do tej sali i zatańczyć?

- Aż do tej pory nie. - Ku zaskoczeniu obojga, objął ją w talii i porwał do walca.

Powinna się roześmiać, rzucić mu rozbawione, zalotne spojrzenie i potraktować ten impulsywny gest tak, jak na to zasługiwał. Niestety, nie potrafiła. Mogła tylko patrzeć mu w oczy, gdy wirował z nią wzdłuż ścian lustrzanej sali.

Położyła dłoń na jego ramieniu, druga zaś uwięziona była w jego ręce. Ich kroki były nadspodziewanie zgrane, choć wcale się o to nie starali. Zastanawiała się tylko, dość niemądrze, czy on słyszy tę samą muzykę, co ona.

On jednak nie słyszał nic, prócz jej miarowego oddechu. Nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykol­wiek był tak całkowicie i bez reszty świadom obec­ności drugiej osoby. Sposobu, w jaki jej długie, czarne rzęsy obramowują oczy. Subtelnego odcienia brązu roztartego na powiekach. Bladoróżowego, wilgotnego błyszczyka na wargach.

Tam, gdzie objął Deborah w talii, jedwab był rozgrzany od jej ciała. A ciało to zdawało się płynąć wraz z jego ciałem, uprzedzając każdy krok, każdy obrót. Włosy miała rozwiane, a on aż do bólu pragnął zanurzyć w nie ręce. Spowijał go delikatny zapach perfum, słodkawy i kuszący. Zaczął się zastanawiać, czy poczułby ich smak, gdyby przycisnął usta do długiej, białej szyi.

Zobaczyła zmianę w oczach Gage'a, ciemnieją­cych, w miarę jak rosło jego pożądanie. I tak jak jej kroki zgrane były z jego krokami, tak stało się również z jej pragnieniem. Czuła, jak budzi się i rozrasta, niczym żywe stworzenie, aż całe jej ciało zaczęło wibrować. Nachyliła się do Gage'a, z niemym pyta­niem.

Gage zatrzymał się. Ich sylwetki zwielokrotniły lustra. Mężczyzna i kobieta splecieni w uścisku, na granicy czegoś, czego żadne z nich nie rozu­miało.

Deborah poruszyła się pierwsza - zrobiła ostrożny krok do tyłu. Taką już miała naturę, że musiała się poważnie zastanowić przed podjęciem decyzji. Gage zacisnął dłoń na jej ręce. Z jakichś powodów pomyś­lała, że miało to być ostrzeżenie.

- Ja... kręci mi się w głowie.

Wolno, bardzo wolno, odsunął rękę od jej talii.

- Wobec tego lepiej będzie, jak cię nakarmię.

- Tak. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Tak będzie lepiej.

Jedli krewetki z wody, przyprawione pomarańczą i rozmarynem. A choć Gage pokazał jej wcześniej olbrzymią jadalnię z ciężkimi mahoniowymi kreden­sami i bufetami, kolację spożyli w małym saloniku, przy stole pod łukowatym oknem. Pomiędzy kolej­nymi łykami szampana mogli oglądać zachód słońca nad miastem. Na stole stały dwie smukłe świece i pojedyncza czerwona róża.

- Jak tu pięknie - powiedziała Deborah. - Wspa­niały widok na miasto. Widzisz wszystkie jego moż­liwości i żadnych problemów.

- Czasami dobrze jest cofnąć się o krok. - Patrzył przez chwilę na miasto, a potem odwrócił się, jakby o nim zapomniał. - W przeciwnym wypadku problemy te pochłonęłyby cię żywcem.

- Nadal jednak jesteś ich świadomy. Wiem, że przekazujesz duże darowizny na rzecz bezdomnych, na centra rehabilitacyjne oraz akcje charytatywne.

- Łatwo jest dawać pieniądze, kiedy ma się ich więcej niż potrzeba.

- To brzmi cynicznie.

- Raczej realistycznie - skwitował z chłodnym uśmiechem. - Jestem biznesmenem, Deborah. Daro­wizny odpisuje się od podatku.

Przyjrzała mu się uważnie, marszcząc brwi.

- Moim zdaniem, szkoda byłoby, gdyby ludzie okazywali hojność tylko wtedy, kiedy mają z tego korzyść.

- Teraz mówisz jak idealistka.

Zirytowana, postukała palcem w swój kieliszek.

- Już po raz drugi w ostatnich dniach mi to za­rzucasz. Powiem ci, że mi się to nie podoba.

- Nie było to zamierzone jako zarzut, tylko kon­statacja - Odwrócił wzrok, bo w tym momencie do pokoju wszedł Frank, niosąc dwa czekoladowe suflety. - Nic więcej nie będzie nam potrzebne tego wieczoru.

Potężny mężczyzna skinął głową.

- Dobrze.

Deborah zauważyła, że Frank poruszał się z gracją tancerza - rzadki talent u kogoś tak wysokiego i zwalis­tego. Ostrożnie zanurzyła łyżeczkę w deserze i zapytała:

- Czy to twój kierowca, czy lokaj?

- I to, i to. A także ani to, ani to. - Dolał jej wina. - Można powiedzieć, że to mój wspólnik z po­przedniego życia.

Zaintrygowana, uniosła brwi.

- Co to znaczy?

- Był kieszonkowcem, którego przymknąłem raz czy dwa, kiedy byłem policjantem. Potem był moją wtyczką. A teraz... prowadzi mój wóz i wpuszcza gości - między innymi.

Spojrzała na długie palce Gage'a, obejmujące smu­kłą nóżkę kryształowego kieliszka.

- Trudno wyobrazić sobie ciebie, pracującego na ulicach.

- Chyba tak - przyznał z uśmiechem, patrząc, jak blask świec odbija się w jej oczach.

- Jak długo byłeś policjantem?

- O jedną noc za długo - odparł krótko i stanowczo, po czym wziął ją za rękę. - Chcesz zobaczyć widok z dachu?

- Tak, chętnie. - Odsunęła się od stołu, rozumiejąc, że temat jego przeszłości został zamknięty.

Zamiast schodów wybrał małą windę z przydymio­nego szkła.

- Masz wszystkie wygody - zauważyła, gdy ruszyli do góry. - Dziwię się, że nie ma tu lochu i tajemniczego przejścia.

- Ależ, są! Może ci nawet pokażę... innym razem.

Ale czy ona chce tego innego razu? Niewątpliwie spędziła fascynujący wieczór. Atmosfera zaś, z wyjąt­kiem tego krótkiego momentu napięcia w sali balowej, była całkiem swobodna i serdeczna. Jednak Deborah wyczuwała, że pod pozą nonszalanckiego zamożnego człowieka kryje się niespokojny duch.

To właśnie ją pociągało, a zarazem niepokoiło.

- O czym myślisz?

Uznała, że najlepszym wyjściem będzie zachować szczerość.

- Zastanawiałam się, kim jesteś, i czy chcę być przy tobie na tyle długo, by się tego dowiedzieć.

Drzwi windy otworzyły się z cichym sykiem, ale on nie ruszył się z miejsca.

- A chcesz?

- Nie jestem pewna. - Z saloniku wspięła się na najwyższą wieżyczkę budynku. Z westchnieniem za­chwytu i zaskoczenia podeszła do szerokiej panora­micznej szyby. Słońce już zaszło i całe miasto tonęło w światłach i cieniach. - To niesamowite. - Odwróciła się do Gage'a z uśmiechem. - Naprawdę niesamowity widok.

- A będzie jeszcze lepszy. - Gage wcisnął guzik w ścianie. Cicho i jak za sprawą czarów szyba roz­sunęła się, odsłaniając taras. Gage ujął Deborah za rękę i wyprowadził na dwór.

Oparła się o kamienną balustradę i wychyliła, wy­stawiając na podmuchy gorącego wiatru.

- Widać drzewa w parku miejskim i rzekę. - Nie­cierpliwie odgarnęła włosy, zasłaniające jej oczy. -Budynki wyglądają tak ładnie z zapalonymi światłami. - W oddali ujrzała migoczące światełka wiszącego mostu Dover Heights. Układały się jak brylantowy naszyjnik na tle ciemnego aksamitu nocy.

- O świcie, kiedy robi się jasno, budynki są perłowoszare i różowe. A słońce zapala się we wszystkich szybach.

Popatrzyła na Gage'a i na miasto u jego stóp.

- Czy dlatego kupiłeś ten dom? Dla tego widoku?

- Dorastałem o kilka przecznic stąd. Ilekroć szliś­my do parku, ciotka mi go pokazywała. Uwielbiała ten dom. Jako dziecko, bywała tu na przyjęciach - ona i moja matka. Przyjaźniły się od dzieciństwa. Po śmierci rodziców ciotka i wuj wychowywali mnie. Gdy po powrocie ze szpitala dowiedziałem się, że odeszli... byłem zdruzgotany. A potem zacząłem myśleć o tym domu i wydało mi się słuszne, że powinienem go kupić i w nim zamieszkać.

Dotknęła jego dłoni, spoczywającej na balustradzie.

- Nie ma chyba nic gorszego niż strata kogoś, kogo się kocha i potrzebuje, prawda?

- Prawda.

Gdy spojrzał na Deborah, dostrzegł w jej pociem­niałych oczach smutek, zrodzony z jej własnych wspo­mnień, a także ze współczucia dla jego przeszłości. Wyciągnął rękę i odgarnął jej włosy z twarzy, a potem otoczył dłonią jej policzek.

- Powinnam już iść - odezwała się Deborah drżą­cym głosem, kładąc rękę na dłoni Gage'a pieszczot­liwym gestem.

- Owszem, powinnaś. - Nie cofając ręki i nie przestając spoglądać jej w oczy, przesunął się, za­mykając ją w pułapce, między sobą a kamienną balustradą. Następnie delikatnie, opuszkami palców pogłaskał jej szyję.

- Nigdy cię nie kusiło, by postąpić w sposób, o którym wiedziałaś, że jest błędny? Wiedziałaś, a jed­nak nie mogłaś się powstrzymać.

Mgła przesłaniała jej umysł. Potrząsnęła głową, by oprzytomnieć.

- Ja... nie. Nie, nie lubię popełniać błędów - po­wiedziała.

Mimo to czuła, że jest o krok od tego. Jego dłonie w zetknięciu z jej skórą były takie ciepłe. A oczy mroczne i przenikliwe. Zamrugała powiekami, gdyż nagle poraziło ją uczucie deja vu.

Jednak nigdy tu nie była. Powtarzała to sobie, gdy powiódł kciukami po delikatnej skórze pod jej podbród­kiem.

- Ja też nie.

Westchnęła i zamknęła oczy, ale on musnął tylko wargami jej czoło. Ten przelotny kontakt wywołał w niej silną reakcję. Drżała pośród upalnej nocy, gdy jego usta delikatnie dotykały jej skroni.

- Pragnę cię. - W jego schrypniętym głosie za­brzmiało napięcie, gdy wsunął palce w jej włosy. Otworzyła szeroko oczy. W jego wzroku dostrzegła wyraźne pożądanie. - Pragnę cię tak, że brak mi tchu. Jesteś moją pomyłką, Deborah. Taką, której nigdy nie zamierzałem popełniać.

Jego usta dotknęły jej warg zachłannie, bez tej drażniącej uwodzicielskiej nuty, której się spodzie­wała i której zdecydowana była się oprzeć. Gdzie się podział ten elegancki, wyrafinowany biznesmen, z którym jadła niedawno kolację? Miała przed sobą ogarniętego namiętnością, groźnego mężczyznę, któ­rego wcześniej widziała tylko w przelotnych momen­tach.

Mężczyzna ten przerażał ją, fascynował i uwo­dził.

Odpowiedziała bez wahania, nie zważając na nic, bez zastanowienia. Siła zderzyła się z siłą, a pragnienie z pragnieniem.

Nawet nie poczuła szorstkiego kamienia pod pleca­mi, gdy Gage do niej przywarł, tylko jego umięśnione, wysmukłe ciało. Całując, odkryła coś tajemniczego - upojny smak nieokiełzanej namiętności. Z wes­tchnieniem rozkoszy przyciągnęła go tak blisko, jak to tylko możliwe.

Przekroczyła jego najśmielsze marzenia. Gładka jak jedwab, pachnąca, giętka jak liana. Jej gorące wargi poddawały się jego ustom, by za chwilę żądać. Wsunę­ła ręce pod marynarkę, a palce nie zaprzestały swej wędrówki, nawet gdy odchyliła głowę w geście pod­dania, doprowadzając go do szaleństwa.

Puls głośno łomotał w zagłębieniu jej szyi, kusząc go, by przycisnął tam usta i odkrył nowy smak, zanim znów dotknie ustami jej warg.

Poczuł, jak Deborah drży, potem uświadomił sobie, że on także drży, i dopiero wtedy ostatkiem sił odzyskał panowanie nad sobą. Bardzo ostrożnie, jak człowiek cofający się znad przepaści, odsunął się od Deborah.

Oszołomiona, podniosła dłoń do skroni i patrząc na niego, próbowała złapać oddech. Jakie on ma moce, zastanawiała się, skoro potrafi zmienić ją, osobę roz­sądną, w rozdygotaną galaretę.

Odwróciła się, przechyliła przez balustradę i zaczer­pnęła łapczywie powietrza, jakby to była woda, a ona konała z pragnienia.

- Nie wydaje mi się, żebym była na ciebie goto­wa - wyjąkała po chwili.

- Ja też nie jestem jeszcze na ciebie gotowy. Ale później nie będzie można się cofnąć.

Potrząsnęła głową. Dłonie miała tak mocno przyciś­nięte do balustrady, że czuła, jak kamień wpija jej się w ciało.

- Będę musiała się nad tym zastanowić.

- Kiedy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.

Spokojniejsza, znów odwróciła się do Gage'a. Już czas - a może nawet wręcz za późno - by ustalić podstawowe zasady. Dla nich obojga.

- Gage, bez względu na to, jak to zabrzmi po tym, co się właśnie wydarzyło, ja nie miewam romansów z mężczyznami, których prawie nie znam.

- To dobrze. - On także był już spokojniejszy, gdyż podjął decyzję. - Kiedy będziemy mieli romans, chcę mieć wyłączność.

- Chyba wyraziłam się nie dość jasno - odrzekła stanowczym tonem. - Jeszcze nie zdecydowałam, czy chcę się w to zaangażować, a już na pewno nie potrafię powiedzieć, czy chcę, by ta znajomość zakończyła się w łóżku.

- Już się zaangażowałaś. - Wyciągnął rękę, i nim zdążyła się uchylić, objął ją za szyję. - Oboje też chcemy, by nasza znajomość zakończyła się w łóżku.

Odsunęła ostentacyjnie jego dłoń.

- Ja wiem, że jesteś przyzwyczajony do tego, iż kobiety padają ci posłusznie do stóp. Ale nie mam najmniejszego zamiaru przyłączać się do tego stada. I sama podejmę decyzję.

- Mam cię znowu pocałować?

- Nie. - Oparła mocno dłoń o jego pierś i nagle przypomniała sobie, że dokładnie w ten sam sposób stałą z mężczyzną zwanym Nemezis. Wspomnienie to wstrząsnęło nią do głębi. - Nie. To był cudowny wieczór, Gage. - Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. - Mówię poważnie. Cieszyło mnie twoje towarzystwo, kolacja i... i widok. Byłoby mi przykro, gdybyś to zepsuł swoją arogancją.

- Konieczność pogodzenia się z tym, co nieunik­nione, to samo życie. - W jego oczach pojawił się błysk. - Jest coś takiego jak przeznaczenie, Deborah. Miałem mnóstwo czasu do namysłu, a także by się z tym pogodzić. - Zmarszczył brwi i spojrzał na nią. - Niech Bóg ma nas w swojej opiece, ale jesteś mi przeznaczona. - Odwrócił wzrok, a potem podał jej rękę. - Odwiozę cię do domu.


ROZDZIAŁ CZWARTY


Nie otwierając oczu, Deborah z jękiem sięgnęła do telefonu, stojącego na nocnym stoliku. Strąciła przy tym książkę, mosiężny świecznik i podkładkę do pisania, zanim udało jej się powiedzieć słabym gło­sem.

- Halo?

- O'Roarke?

Odchrząknęła.

- Tak.

- Mówi Mitchell. Mamy problem.

- Problem? - Krzywiąc się, spojrzała na budzik. Jedyny problem to, że szef dzwoni do niej o 6.15 rano.

- Chodzi o tego Slagermana? Czy rozprawa została przełożona? Była wyznaczona na dziewiątą.

- Nie. Chodzi o Parina.

- O Parina? - Potarła twarz i spróbowała usiąść. - Co z nim?

- Nie żyje.

- Nie żyje! - Potrząsnęła głową, by się zupełnie rozbudzić. - Co to znaczy, nie żyje?

- Jest martwy jak głaz - stwierdził rzeczowo Mitchell. - Strażnik znalazł go jakieś pół godziny temu.

Deborah w jednej chwili otrzeźwiała. Usiadła wy­prostowana jak struna, a jej mózg pracował na zdwojo­nych obrotach.

- Ale... ale jak?

- Nożem. Wygląda na to, że podszedł do kraty, żeby z kimś porozmawiać, i został pchnięty w serce.

- O Boże!

- Nikt nic nie słyszał. Nikt nic nie widział - dodał Mitchell z goryczą. - Na kratach morderca przykleił kartkę. Było na niej napisane: „Martwy ptak nie śpiewa”.

- Musiał być jakiś przeciek, że przekazał nam informacje.

- Możesz być pewna, że się dowiem, kto to zrobił. Posłuchaj, O'Roarke, tym razem nie uda nam się uciszyć prasy. Dlatego pomyślałem, że lepiej jak usłyszysz to ode mnie niż w wiadomościach, podczas picia porannej kawy.

- Tak. - Przycisnęła dłoń do żołądka, który już zaczynał się buntować. - Tak. Dzięki. A co z Rayem Santiagiem?

- Na razie ani śladu. Zaczęliśmy szperać tu i ów­dzie, ale jeżeli się zadekował, to może jeszcze trochę potrwać, zanim go znajdziemy.

- Oni też będą go szukać - powiedziała cicho. - Ten, kto zlecił morderstwo Parina, będzie chciał do­paść Raya Santiaga.

- Wobec tego musimy znaleźć go pierwsi. A ty sobie teraz odpuść - powiedział jej. - Wiem, że to wszystko wygląda bardzo kiepsko, ale twoim prioryte­tem jest w tej chwili sprawa Slagermana.

- Poradzę sobie.

- Nigdy w to nie wątpiłem. Daj mu popalić, dziew­czyno.

- Jasne. Tak zrobię. - Deborah odłożyła słuchawkę i patrzyła nieruchomo w przestrzeń, póki budzik nie zadzwonił o 6.30.


- Hej! Hej, ślicznotko! - Jerry Bower wspinał się po schodach budynku sądu za Deborah. - Jezu, to dopiero koncentracja - wysapał, gdy wreszcie zdołał chwycić ją za łokieć i zatrzymać. - Wołam za tobą od polowy ulicy.

- Przepraszam. Mam być w sądzie za piętnaście minut.

Uśmiechnął się i zlustrował ją szybkim spojrze­niem. Włosy zawinęła z tyłu w klasyczny węzeł, a w uszy wpięła perłowe kolczyki. Czerwony lniany kostium, mimo prostego kroju, podkreślał każdą sub­telną krągłość. W efekcie wyglądała kompetentnie, profesjonalnie i kobieco.

- Gdybym to ja był w składzie sędziowskim, wy­dałbym wyrok „winny” jeszcze przed końcem twojej mowy wstępnej. Wyglądasz niesamowicie.

- Jestem prawnikiem - rzuciła sucho - a nie Miss Listopada.

- Ej że! - Musiał podbiec trzy stopnie, żeby ją złapać. - Posłuchaj, przepraszam. To był bardzo kiep­ski komplement.

Z trudem udało jej się pohamować irytację.

- Nie, to ja przepraszam. Jestem dziś trochę roz­drażniona.

- Słyszałem już o Parinie.

Z posępnym uśmiechem Deborah kontynuowała wspinaczkę po schodach, prowadzących do wysokich, rzeźbionych drzwi siedziby sądu miejskiego.

- Wieści szybko się rozchodzą.

- Był chodzącym przypadkiem w statystyce za­bójstw, Deb. Nie przejmuj się tym tak bardzo.

- Ale zasługiwał na swój dzień w sądzie - powiedziała. Przecięła wykładany marmurem hol i skierowa­ła się do wind. - Nawet on na to zasługiwał. Wiedzia­łam, że się bał, ale nie potraktowałam tego wystar­czająco poważnie.

- Myślisz, że to miałoby jakiekolwiek znaczenie?

- Nie wiem. - Pytanie to będzie ją prześladować do końca życia. - Po prostu nie wiem.

- Posłuchaj, burmistrz ma dziś bardzo napięty har­monogram. Wieczorem wydaje kolację, ale myślę, że mógłbym się wymknąć, zanim podadzą brandy i cyga­ra. Może wybralibyśmy się do kina na wieczorny seans?

- Marny ze mnie kompan, Jerry.

- Dobrze wiesz, że to nie ma znaczenia.

- Ale dla mnie ma. - Cień uśmiechu przemknął przez jej wargi. - Znów bym cię atakowała, a potem znienawidziłabym samą siebie. - Wsiadła do windy.

- Powodzenia, pani prokurator. - Jerry uśmiechnął się i uniósł kciuk do góry, zanim drzwi windy zasunęły się z cichym sykiem.

Prasa czekała na Deborah na czwartym piętrze. Tego się spodziewała. Przepchnęła się szybko przez tłum, udzielając zwięzłych odpowiedzi i odmawiając komentarzy.

- Czy rzeczywiście oczekuje pani, że sąd skaże alfonsa za pobicie dwóch dziewczyn?

- Kiedy idę do sądu, zawsze oczekuję wygranej.

- Czy zamierza pani powołać na świadków te prostytutki?

- Byłe prostytutki - poprawiła, pozostawiając py­tanie bez odpowiedzi.

- Czy to prawda, że Mitchell przydzielił panią do tej sprawy, bo jest pani kobietą?

- Prokurator okręgowy nie dobiera oskarżycieli według płci.

- Czuje się pani odpowiedzialna za śmierć Carla Parina?

Pytanie to zatrzymało ją na progu sali sądowej. Odwróciła się i zobaczyła reportera o ciemnych kręco­nych włosach, zuchwałym spojrzeniu i sarkastycznym uśmieszku. Był to Chuck Wisner. Już wcześniej miała z nim niejedno starcie i pewnie nieraz jeszcze będzie miała. W swojej codziennej rubryce w „The Word” Wisner przedkładał sensację ponad fakty.

- Prokuratura okręgowa ubolewa nad tym, że Carl Parino został zamordowany i że nie dane mu było stanąć przed sądem.

Szybkim, wyćwiczonym ruchem zastąpił jej drogę.

- Ale czy czuje się pani odpowiedzialna? W końcu to pani prowadziła pertraktacje.

Stłumiła odruchową chęć, by się bronić, i spojrzała mu prosto w oczy.

- Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni, panie Wisner. Przepraszam pana.

Dziennikarz przesunął się, odpychając ją od drzwi.

- Odbyła pani jeszcze jakieś spotkania z tym mści­cielem? Co może nam pani powiedzieć o swoich osobistych kontaktach z najnowszym bohaterem tego miasta?

Poczuła, że budzi się w niej gniew. Co gorsza, zdawała sobie sprawę z tego, że Wisner na to właśnie liczy.

- Nic, co mogłoby konkurować z pańskimi konfabu­lacjami. A teraz zechce się pan odsunąć. Jestem zajęta.

- Ale nie aż tak bardzo zajęta, żeby się nie spotykać z Gage'em Guthriem. Czy to romantyczna znajomość? To dość ekscentryczny trójkąt, prawda? Nemezis, pani i ten Guthrie.

- Odwal się, Chuck - rzuciła, odpychając go łok­ciem od drzwi.

Ledwie zdążyła zająć miejsce za stołem i otworzyć teczkę, gdy sędziowie przysięgli wkroczyli na salę sądową. Ich wybór zajął jej oraz obrońcy bite dwa dni, była jednak zadowolona z tej reprezentacji płci, ras i sposobów na życie. Mimo to będzie musiała przeko­nać tych dwanaścioro mężczyzn i kobiet, że para prostytutek zasługuje na sprawiedliwość.

Odwróciła głowę i przyjrzała się dwóm kobietom w pierwszym rzędzie. Zgodnie z jej instrukcjami, obie ubrały się skromnie, ograniczając do minimum maki­jaż oraz lakier do włosów. Miała świadomość, że znajdą się one tego dnia na cenzurowanym w tym samym stopniu, co mężczyzna oskarżony o ich zniewa­żenie i pobicie. Siedziały teraz, tuląc się do siebie, dwie młode, ładne dziewczyny, które można by wziąć za studentki. Posłała im pokrzepiający uśmiech i znów się odwróciła.

James P. Slagerman, lat trzydzieści dwa, siedział przy stoliku wraz ze swym obrońcą. Z bujną blond czupryną, w ciemnym garniturze z krawatem, prezen­tował się niezwykle przystojnie. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać młody pracownik kierow­niczego szczebla. Jego agencja hostess działała cał­kowicie legalnie. Płacił podatki, wspierał akcje dob­roczynne i należał do Stowarzyszenia Młodych Przed­siębiorców.

Główne zadanie Deborah miało polegać na przeko­naniu sędziów przysięgłych, że Slagerman nie różni się niczym od ulicznych alfonsów, żyjących z kobiet, sprzedających swoje ciało. Póki tego nie osiągnie, nie ma żadnych szans na skazanie go za naruszenie niety­kalności cielesnej.

Gdy woźny zaanonsował sędziego, cała sala po­wstała.

Deborah wygłosiła krótką mowę wstępną, podczas, której starała się wpłynąć na przysięgłych, ujawniając stopniowo najistotniejsze informacje. Nie próbowała ich olśnić swoją wiedzą i elokwencją, gdyż przewidy­wała, że ten styl wybierze obrona. W przeciwieństwie do nich, zdecydowała się zagrać niższą kartą i po­stawiła na prostotę.

Przesłuchanie rozpoczęła od wezwania lekarza, któ­ry udzielił pierwszej pomocy Marjorie Lovitz. Kilko­ma zwięzłymi pytaniami ustaliła rozmiar obrażeń Mar­jorie tej nocy, gdy wraz z Suzanne McRoy zostały przywiezione na pogotowie. Chciała, by sędziowie usłyszeli o złamanej szczęce, podbitych oczach i poła­manych żebrach zanim, jako dowód rzeczowy, przed­stawi fotografie poszkodowanych, zrobione tamtej nocy.

Ostrożnie dobierała szczegóły medyczne, przyta­czała zeznania lekarzy, personelu karetki, policjantów, pracowników socjalnych. I przez cały czas odpierała kontrataki przeciwnika. Do przerwy południowej uda­ło jej się już przygotować fundament oskarżenia.

Gdy ogłoszono przerwę, zaprowadziła Marjorie i Suzanne do taksówki i zawiozła je na drugi koniec miasta na lunch oraz ostatnią próbę.

- Czy będę musiała stawać dziś przed sądem, panno O'Roarke? - Marjorie wierciła się na krześle i nic nie jadła. Choć w ciągu tych tygodni, które minęły od pobicia, jej sińce już zbladły, nadal bolała ją szczęka. - Może wystarczy to, co powiedzieli lekarze i reszta, a ja i Suzanne nie będziemy musiały ze­znawać?

- Marjorie. - Deborah położyła dłoń na jej ręce, drżącej i zimnej jak lód. - Oni wysłuchają lekarzy i obejrzą zdjęcia. I uwierzą, że ty i Suzanne zostałyście pobite. Ale to ty, to wy obie musicie ich przekonać, że zrobił to Slagerman. Że on nie jest tym miłym biznesmenem, jakiego udaje. Bez was wykpi się i będzie nadal robił to samo.

Suzanne przygryzła wargi.

- Jimmy mówi, że tak czy siak wygra. Że ludzie dowiedzą się, kim byłyśmy wcześniej, chociaż, dzięki pani mamy teraz stałą pracę. Grozi, że kiedy to się skończy, znajdzie nas i się z nami policzy.

- Kiedy tak powiedział?

- Wczoraj w nocy. - Oczy Marjorie napełniły się łzami. - Dowiedział się, gdzie mieszkamy, i zadzwo­nił. Powiedział, że jeszcze nam pokaże. - Wierzchem dłoni otarła łzę. - Mówił, że pożałujemy, że w ogóle zaczęłyśmy. Ja nie chcę, żeby mnie znowu tak pobił.

- Nie zrobi tego. Nie mogę wam pomóc, jeżeli wy mi nie pomożecie. I jeżeli mi nie zaufacie.

Przez następną godzinę mówiła - uspokajając, gro­żąc, kusząc i obiecując. Ostatecznie, o drugiej po południu obie wystraszone dziewczyny znowu stawiły się w sądzie.

- Sąd wzywa Marjorie Lovitz - zaanonsowała Deborah, patrząc zimno na Slagermana.

Gage wślizgnął się do sali sądowej w chwili, gdy Deborah powoływała pierwszego świadka z popołu­dniowej sesji. Chcąc przyjść, musiał odwołać dwa ważne spotkania. Chęć zobaczenia Deborah okazała się jednak silniejsza niż potrzeba wysłuchania sprawoz­dań kwartalnych.

Szczerze mówiąc, silniejsza od wszystkich potrzeb, jakie kiedykolwiek odczuwał.

Przez trzy dni trzymał się z daleka. Przez trzy bardzo długie dni.

Życie często przypomina partię szachów, pomyślał. I potrzeba czasu, żeby wykonać następny ruch. Wybrał miejsce z tyłu sali sadowej i usiadł, by oglądać Debo­rah przy pracy.

- Ile masz lat, Marjorie? - pytała Deborah.

- Dwadzieścia jeden.

- Zawsze mieszkałaś w Urbanie?

- Nie, wychowałam się w Pensylwanii.

Za pomocą kilku prostych pytań Deborah pomogła Marjorie odmalować obraz jej środowiska, biedy, nie­szczęść oraz przemocy w rodzinie.

- Kiedy przyjechałaś do miasta?

- Jakieś cztery lata temu.

- Miałaś wtedy siedemnaście lat. Po co tu przyje­chałaś?

- Chciałam zostać aktorką. To może zabrzmi głu­pio, ale w szkole występowałam w różnych przed­stawieniach. Myślałam, że to będzie łatwe.

- A było?

- Nie, było ciężko. Naprawdę ciężko. Na ogół nawet nie docierałam do etapu przesłuchań. I skoń­czyły mi się pieniądze. Znalazłam dodatkową pracę jako kelnerka, ale to nie wystarczało. Odcięli mi prąd i gaz.

- Nigdy nie myślałaś o tym, żeby wrócić do domu?

- Nie mogłam. Mama powiedziała, że skoro uciek­łam, nie chce mnie więcej znać. A mnie się ciągle wydawało, że sobie poradzę, jeśli tylko dostanę szansę.

- I co? Dostałaś tę szansę?

- Tak mi się wydawało. Ten gość przyszedł do baru, w którym pracowałam. Zaznajomiliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać, i tak dalej. Powiedziałam mu, że jestem aktorką. A on na to, że domyślił się, jak tylko mnie zobaczył. I co ja, taka ładna i utalentowana dziewczyna, robię w tej spelunce? Powiedział mi, że zna mnóstwo ludzi, i jeżeli zgodzę się u niego pracować, przedstawi mnie komu trzeba. Dał mi swoją wizytówkę...

- Czy mężczyzna, którego poznałaś tamtej nocy, jest dziś na sali sądowej?

- Jasne, że tak. To był Jimmy. - Marjorie wbiła wzrok w swoje splecione ręce. - Jimmy Slagerman.

- Zgodziłaś się u niego pracować?

- Tak. Następnego dnia poszłam do niego, do biura. Miał supersalon - biurka, telefony i skórzane fotele. Naprawdę fajne miejsce, w samym centrum. Nazywało się „Elegancka Eskorta”. Powiedział, że mogę zarobić sto dolarów za noc tylko za samo chodzenie z różnymi biznesmenami na kolacje i przy­jęcia. Kupił mi nawet ciuchy, naprawdę ładne ciuchy, kazał zrobić fryzurę i w ogóle co trzeba.

- I za te sto dolarów za noc miałaś tylko towarzy­szyć im na kolacjach i przyjęciach?

- Tak twierdził. Na początku.

- Czy to się zmieniło?

- Po jakimś czasie... zaczął mnie zabierać do dob­rych restauracji i różnych innych miejsc. Kupował mi kwiaty i...

- Uprawiałaś z nim seks?

- Sprzeciw. To nie ma żadnego związku ze sprawą - zaoponował obrońca.

- Wysoki Sądzie, stosunki świadka z pozwanym, ich stosunki cielesne, mają bardzo poważny związek ze sprawą.

- Oddalam sprzeciw. Proszę odpowiedzieć na py­tanie, panno Lovitz.

- Tak, poszłam z nim do łóżka. Był dla mnie taki miły. A potem dał mi pieniądze - na rachunki, tak utrzymywał.

- A ty je wzięłaś?

- Tak. Chyba domyślałam się już, co jest grane, ale udawałam, że nie rozumiem. Kilka dni później oznaj­mił, że ma dla mnie klienta. Kazał mi się ładnie ubrać i pójść na kolację z tym facetem z Waszyngtonu.

- Jakie instrukcje dał ci pan Slagerman?

- Powiedział: „Marjorie, musisz odpracować te sto dolarów”. Odparłam, że wiem, a on mi przykazał, żebym była bardzo miła dla tego gościa. Więc się zgodziłam.

- Czy pan Slagerman podał ci definicję słowa „miła”, Marjorie?

Dziewczyna zawahała się, a potem znów spojrzała na swoje ręce.

- Polecił robić, co ten gość mi każe. Że jeżeli będzie chciał mnie potem zabrać do hotelu, mam z nim pójść albo nie dostanę pieniędzy. Musisz to dobrze zagrać, wyjaśnił. Udawałam, że świetnie się bawię z tym facetem, że mi się podoba, i udawałam też, że jest mi z nim dobrze w łóżku.

- Czy pan Slagerman powiedział ci wyraźnie, że będziesz musiała uprawiać seks z tym mężczyzną?

- Oświadczył, że to należy do mojej pracy, tak samo jak śmianie się z kiepskich dowcipów. I jeżeli okażę się w tym dobra, przedstawi mnie swojemu znajomemu reżyserowi.

- A ty się zgodziłaś?

- Zabrzmiało to nieźle. Więc tak.

- Czy były jeszcze inne okazje, kiedy zgodziłaś się uprawiać seks za pieniądze, w ramach swoich obowiąz­ków hostessy z agencji pana Slagermana?

- Sprzeciw.

- Zapytam inaczej. - Deborah zerknęła na sę­dziów przysięgłych. - Czy nadal byłaś zatrudniona u pana Slagermana?

- Tak, proszę pani.

- Jak długo?

- Trzy lata.

- I byłaś zadowolona z warunków?

- Nie wiem.

- Nie wiesz, czy byłaś zadowolona?

- Przyzwyczaiłam się do pieniędzy - przyznała się Marjorie. - Po jakimś czasie można się przyzwyczaić, jeżeli w trakcie myśli się o czymś innym.

- Czy pan Slagerman był z ciebie zadowolony?

- Na ogół. - Przestraszona, popatrzyła na sędziów. - Ale czasem dostawał szału i wściekał się na mnie albo na którąś z dziewczyn.

- Były tam inne dziewczyny?

- Jakiś tuzin, a czasami więcej.

- A co robił, kiedy dostawał szału?

- Bił.

- Chcesz powiedzieć, że cię uderzył?

- Wściekał się i...

- Sprzeciw.

- Podtrzymuję.

- Czy cię kiedykolwiek uderzył, Marjorie?

- Tak.

Deborah pozwoliła, by prostota tej odpowiedzi zaciążyła nad ławą przysięgłych.

- Opowiedz nam, co wydarzyło się w nocy dwu­dziestego piątego lutego tego roku.

- Miałam pracę, ale się rozchorowałam. - Mar­jorie, zgodnie z instrukcją, starała się nie spuszczać wzroku z Deborah, żeby nie patrzeć na Slagermana. - To była grypa czy coś w tym rodzaju. Miałam gorączkę i kłopoty z żołądkiem. Nie mogłam nic jeść, bo wszystko zwracałam. Suzanne przyszła, żeby się mną zaopiekować...

- Suzanne?

- Suzanne McRoy. Też pracowała dla Jimmy'ego. Została moją przyjaciółką. Byłam taka chora, że nie mogłam wstać z łóżka i pójść do pracy, więc Suzanne zadzwoniła do Jimmy'ego, żeby go zawiadomić. - Za­częła nerwowo wyłamywać palce. - Słyszałam, jak kłóciła się z nim przez telefon i mówiła, że jestem chora. Zaproponowała, że jak jej nie wierzy, może sobie sam przyjechać i sprawdzić.

- I przyjechał?

- Tak. - Marjorie zalała się łzami. Wielkie krople popłynęły jej po policzkach. - Był potwornie wkurzo­ny. Krzyczał na Suzanne, a ona też na niego wrzesz­czała: że jestem naprawdę chora i mam wysoką gorącz­kę. A on powiedział... - Oblizała wargi. - Powiedział, że jesteśmy leniwe, kłamliwe dziwki. Potem usłysza­łam jakiś rumor i płacz Suzanne. Wstałam z łóżka, ale zakręciło mi się w głowie. - Otarła oczy, rozmazując tusz. - Wtedy on wszedł do pokoju i mnie przewrócił.

- Jak? Zderzył się z tobą?

- Nie. Walnął mnie na odlew, rozumie pani?

- Tak. Mów dalej.

- Potem zawołał, że mam podnieść tyłek i ubierać się. Że klient zażyczył sobie mnie, więc muszę to zrobić. Mówił, że mam się tylko położyć na wznak i zamknąć oczy. - Poszukała chusteczki i wytarła nos. - Odparłam, że nie mogę, bo jestem chora. Wtedy on zaczął krzyczeć i ciskać rzeczami. A potem zagroził, że już on mi pokaże, co to znaczy być naprawdę chorą. I zaczął mnie bić.

- Gdzie cię bił?

- Wszędzie. Po twarzy, po brzuchu. Ale głównie po twarzy. I nie chciał przestać.

- Wzywałaś pomocy?

- Nie mogłam. Brakowało mi tchu.

- Czy próbowałaś się bronić?

- Chciałam się wyczołgać, ale mnie dopadł i dalej bił. Aż w końcu zemdlałam. A kiedy się ocknęłam, była przy mnie Suzanne. Twarz miała całą we krwi. To ona wezwała karetkę.

Deborah nie przestawała wypytywać łagodnym to­nem Marjorie. A gdy skończyła, zajęła miejsce przy stoliku prokuratora i zaczęła się modlić, by Marjorie nie załamała się pod krzyżowym ogniem pytań.

Po niemal trzech godzinach zeznań Marjorie była blada i roztrzęsiona. Mimo usilnych starań obrony, by ją złamać, schodząc z podium, wyglądała delikatnie i młodo.

I taki właśnie obraz zachowają w pamięci sędziowie przysięgli, pomyślała z satysfakcją Deborah.


- Doskonała robota, pani prokurator.

Deborah odwróciła głowę i z irytacją, a zarazem radością popatrzyła na Gage'a.

- Co ty tu robisz?

- Oglądam cię przy pracy. Gdybym kiedykolwiek potrzebował prawnika...

- Zapomniałeś, że jestem prokuratorem?

Uśmiechnął się.

- Skoro tak, muszę się pilnować, żeby nie złamać prawa. - Gdy wstała, ujął ją za rękę. Gestem mimowol­nym, niemal przyjaznym, który, nie wiedzieć czemu, wydał jej się dość zaborczy. - Mogę ci zaproponować podwiezienie? Kolację, deser? Spokojny wieczór?

A przecież mówił, że nie będzie jej więcej kusił. To dopiero pech!

- Przykro mi, ale mam jeszcze coś do zrobienia.

Gage przyjrzał się jej z ukosa.

- Chyba rzeczywiście mówisz poważnie.

- Ja naprawdę mam mnóstwo roboty.

- Nie, miałem na myśli to, że jest ci przykro.

Jego przepastne oczy spoglądały na nią tak ciepło, że westchnęła.

- Wbrew zdrowemu rozsądkowi, tak. - Wyszła z sali na korytarz.

- To może chociaż cię podwiozę?

Zniecierpliwiona, spojrzała na niego przez ramię.

- Chyba już ci mówiłam, co myślę o nachalnych facetach?

- Tak, ale mimo wszystko zjadłaś ze mną kolację.

Roześmiała się. Po pełnych napięcia godzinach w sądzie przyniosło jej to ulgę.

- No cóż, skoro oddałam swój wóz do warsztatu, możesz mnie podwieźć.

- To bardzo trudny przypadek - powiedział, wsia­dając za nią do windy - ale można sobie wyrobić dobrą reputację.

Obrzuciła go chłodnym wzrokiem.

- Czyżby?

- Zyskujesz prasę o krajowym zasięgu.

- Ja nie biorę spraw po to, żeby później zbierać wycinki z gazety. - Głos jej był równie zimny jak spojrzenie.

- Jeżeli zamierzasz zostać w tym fachu, musisz mieć grubszą skórę.

- Dziękuję, skórę mam w porządku.

- Zauważyłem. - Oparł się niedbale o ścianę. - Myślę, że każdy kto cię zna, zdaje sobie sprawę z tego, że prasa to produkt uboczny, a nie cel. Ty podnosisz kwestię, że nie wolno się nad nikim znęcać, bez względu na to, kim lub czym jest ta osoba. Mam nadzieję, że wygrasz.

Tak dokładnie zrozumiał, o co jej chodzi! A ona nie potrafiła powiedzieć, czemu ją to rozzłościło.

- Wygram - oświadczyła, po czym wysiadła z win­dy do wyłożonego marmurem holu.

- Podoba mi się twoje uczesanie - rzucił Gage, zadowolony, że udało mu się zbić ją z tropu. - Wy­glądasz bardzo ładnie i bardzo profesjonalnie. Ile spinek powinienem wyjąć z twoich włosów, żeby je rozpuścić?

- Nie sądzę, żeby to było...

- Istotne? - podpowiedział jej. - Dla mnie to bardzo istotne. Jak wszystko, co ciebie dotyczy, bo nie mogę przestać o tobie myśleć.

Deborah nadal szła szybkim krokiem. To takie typowe dla niego, myślała. Mówić takie rzeczy kobie­cie w holu pełnym ludzi, sprawiając zarazem, że czuła się, jakby byli sami.

- Musiałeś mieć jednak również inne zajęcia. Widziałam dziś twoje zdjęcie w porannej gazecie, z blondynką uwieszoną u ramienia. Na obiedzie wydanym przez Tarringtona. - Widząc, że Gage nie przestaje się uśmiechać, rzuciła przez zęby: - Mó­wiąc językiem gazet, szybko zmieniasz sympatie polityczne.

- Mówiąc językiem gazet, nie mam żadnych sym­patii politycznych. Chciałem po prostu usłyszeć, co ma do powiedzenia opozycja Fieldsa. I powiem ci, że byłem pod wrażeniem.

Przypomniała sobie podchmieloną blondynkę w ob­cisłej czarnej sukience.

- Chętnie w to wierzę.

Tym razem to on się uśmiechnął.

- Przykro mi, że cię tam nie było.

- Już ci mówiłam, że nie lubię być częścią stada. - Przy szerokich szklanych drzwiach przystanę­ła, by zebrać siły. - Skoro już mowa o stadach... - Z uniesioną dumnie głową wkroczyła w tłum repor­terów, czekających na schodach przed budynkiem sądu.

Strzelali w nią pytaniami. A ona w nich odpowie­dziami. I choć była zła na Gage'a, na widok jego czarnej limuzyny ze zwalistym kierowcą poczuła ulgę.

- Panie Guthrie, co pana interesuje w tej sprawie?

- Lubię oglądać sprawiedliwość w akcji.

- Powiedz raczej, że lubisz oglądać piękną panią prokurator w akcji. - Wisner przepchnął się przez tłum i podetknął Gage'owi pod nos mikrofon. - No, Guthrie, co jest między tobą a naszą kochaną Deb?

Słysząc cichy pomruk Deborah, Gage chwycił ją ostrzegawczo za ramię i odwrócił się do reportera.

- Znam cię, prawda?

Twarz Wisnera wykrzywił szyderczy grymas.

- Jasne. Często na siebie wpadaliśmy w dawnych złych czasach, kiedy pracowałeś dla miasta, zamiast je posiadać.

- Tak. Wisner. - Zlustrował go szybkim, lekcewa­żącym spojrzeniem. - Może mam kiepską pamięć, ale nie przypominam sobie, żebyś wtedy był takim dur­niem jak teraz - rzucił, po czym wepchnął chichoczącą Deborah do limuzyny.

- Dobra robota - stwierdziła.

- Będę musiał rozważyć kupno „The Word” tylko po to, by móc go z radością wyrzucić.

- Przyznam się, że podziwiam twój sposób myś­lenia. - Deborah zsunęła z westchnieniem buty i zamk­nęła oczy. Pomyślała, że mogłaby się przyzwyczaić do podróżowania w ten sposób. Wygodne szerokie sie­dzenia i muzyka Mozarta, płynąca cicho z głośników. Szkoda, że to nierealne. - Strasznie mnie bolą nogi. Będę musiała kupić sobie krokomierz, żeby sprawdzić, ile kilometrów pokonuję podczas przeciętnego dnia w sądzie.

- Pojedziesz do mnie, jeżeli ci obiecam masaż stóp?

Otworzyła jedno oko i pomyślała, że pewnie jest w tym dobry. W masowaniu kobiecych stóp - albo czegokolwiek, co akurat boli.

- Nie. - Znowu zamknęła oko. - Muszę wracać do biura. Poza tym jest z pewnością mnóstwo innych stóp, które możesz masować.

Gage otworzył na moment szybę, by powiedzieć Frankowi, dokąd ma jechać.

- Czy to cię gnębi? Te inne... stopy w moim życiu?

Nienawidziła myśli, że tak właśnie jest.

- To już twoja sprawa.

- Ale ja lubię wszystko, co jest twoje - stopy, nogi, twoją twarz. I całą resztę pomiędzy.

Zignorowała albo raczej starała się zignorować lekki dreszczyk podniecenia - widomą reakcję na jego słowa.

- Zawsze próbujesz uwodzić kobiety na tylnym siedzeniu limuzyny?

- A wolałabyś gdzie indziej?

Otworzyła oczy. Pewne sprawy lepiej załatwić od razu.

- Gage, dużo myślałam o tej sytuacji.

- Sytuacji? - powtórzył z czarującym uśmiechem.

- Tak. - Wolała nie nazywać tego związkiem. - Nie zamierzam udawać, że mi się nie podobasz. Albo że nie pochlebia mi to, że o mnie zabiegasz. Ale...

- Ale? - Podniósł do ust jej dłoń i musnął wargami przegub. Skóra w tym miejscu miała świeży zapach deszczu.

- Nie. - Zająknęła się, gdy odwrócił jej rękę, by złożyć leniwy, gorący pocałunek we wnętrzu dłoni. - Nie rób tego.

- Uwielbiam, kiedy jesteś taka chłodna i zasad­nicza, Deborah. Jestem szaleńczo ciekawy, jak szybko potrafię cię rozpalić. - Dotknął wargami jej nadgarstka i poczuł szybkie uderzenia pulsu. - Co mówiłaś?

Czy to może być prawda? Która kobieta byłaby w stanie myśleć racjonalnie, kiedy on na nią patrzy? Albo kiedy jej dotyka? Deborah cofnęła szybko rękę i powiedziała sobie, że na tym właśnie polega jej problem.

- Nie chcę brnąć dalej w tę... sytuację z kilku istotnych powodów.

- Uhm - mruknął i zaczął się bawić perłą w jej uchu.

Odepchnęła jego rękę.

- Mówię serio. Wiem, że przywykłeś brać i rzucać kobiety jak żetony w kasynie, ale mnie to nie inte­resuje. Graj sobie z kimś innym.

- To ciekawa metafora - przyznał. - Czasami jednak wolę zatrzymać wygraną, niż dalej obsta­wiać.

Odwróciła się, rozgniewana.

- Wyjaśnijmy sobie jedno. Ja nie jestem wygraną tego tygodnia. I nie mam najmniejszego zamiaru być środową brunetką po wtorkowej blondynce.

- Czyli znowu wracamy do tych stóp.

- Możesz to uznać za żart, ale ja - zarówno na płaszczyźnie osobistej, jak i zawodowej - podchodzę do życia bardzo poważnie.

- Może zbyt poważnie.

Żachnęła się.

- To moja sprawa. Rzecz w tym, że nie zamierzam zostać jednym z twoich podbojów. Nie mam ochoty zadawać się z tobą w żaden sposób, w żadnej formie i na żadnym poziomie. - Spojrzała przez okno i gdy limuzyna podjechała do krawężnika, rzuciła: - Tutaj jest mój przystanek.

Zaskakując i siebie, i ją, odwrócił się nagle i pociąg­nął ją tak, że wylądowała mu na kolanach.

- Już ja dopilnuję, żebyś się tak uwikłała, że się nigdy nie wypłaczesz - powiedział Gage i zawładnął ustami Deborah.

Nie walczyła. Nie wahała się. Ostygły emocje, jakie przeżywała w trakcie jazdy - pozostało jedynie pożą­danie. Nieodparte. Naglące. Porywające. Zanurzyła palce w jego włosy, a jej usta zaczęły gwałtownie i łapczywie poruszać się pod jego ustami.

Nigdy dotąd nie pragnęła nikogo w ten sposób. Nawet w najśmielszych marzeniach. Pożądanie było do tego stopnia porażające, że nie pozostawiało miejs­ca na głos rozsądku.

Podobnie jak przekonanie o słuszności tego, co się działo, nie pozostawiało miejsca na wahanie. Istniała tylko chwila i to niewiarygodne pożądanie.

Gage nie był już tak cierpliwy. Jego usta sunęły gorączkowo po jej twarzy i szyi.

Nie znał dotąd kobiety, która w tak idealny sposób odpowiadałaby jego pragnieniom. Miała w sobie we­wnętrzny ogień i wystarczyło jej dotknąć, by stanęła w płomieniach. A choć dobrze wiedział, co to pożąda­nie, nigdy jednak nie było ono tak rozpaczliwe i drę­czące jak teraz.

Chciał popchnąć ją na siedzenie, szarpać i zdzie­rać z niej ten jej szykowny kostium, póki nie byłaby naga.

Jednak chciał również dodać jej otuchy, okazać miłość i zrozumienie. Dlatego przyjdzie mu jeszcze poczekać, aż Deborah będzie gotowa.

Z niekłamanym żalem poskromił swoje rozbiegane ręce i odsunął ją od siebie.

- Jesteś wszystkim, czego pragnę - powiedział cicho. - A ja zawsze potrafię dostać to, czego chcę.

Oczy miała szeroko otwarte. Gdy przygasła w nich namiętność, w jej miejsce pojawiły się lęk i zakłopota­nie.

- To nie tak - wyszeptała. - To niedobrze, że przez ciebie dzieje się ze mną coś takiego.

- To niedobrze dla nas obojga. Ale to fakt.

- Nie pozwolę, by rządziły mną emocje.

- Wszyscy im ulegamy.

- Ale nie ja. - Roztrzęsiona, sięgnęła po buty. - Muszę już iść.

- Będziesz należała do mnie - powiedział, otwiera­jąc jej drzwi.

Potrząsnęła głową.

- Najpierw muszę stać się na powrót panią siebie. - Wydostała się z wozu i pomknęła w stronę domu.

Gage patrzył na jej odwrót, a gdy zniknęła, otworzył zaciśniętą pięść. Doliczył się sześciu spinek do włosów i uśmiechnął się.


Deborah spędziła cały wieczór z Suzanne i Marjorie w ich maleńkim mieszkanku. Nad chińskim daniem na wynos omawiała z nimi ich sprawę. Rzucenie się w wir pracy zawsze pomagało, pozostawiając niewiele czasu na rozmyślania o Gage'u oraz jej reakcji. Reakcji, która, poza wszystkim, martwiła ją także dlatego, że równie silny pociąg fizyczny odczuwała do tajem­niczego wybawcy zwanego Nemezis.

A ponieważ pragnęła obydwu, nie mogła wybrać żadnego. Była to kwestia moralności. Deborah wy­znawała zasadę, że jeśli kobieta zaczyna wątpić w swo­ją moralność, musi zwątpić we wszystko.

Na szczęście przypomniała sobie, że są jeszcze dziedziny, nad którymi potrafi zapanować. Praca, styl życia oraz ambicje. Tego wieczoru miała nadzieję dokonać czegoś, dzięki czemu mogłaby wpłynąć na wynik prowadzonej przez nią sprawy.

Za każdym razem, kiedy dzwonił telefon, odbierała osobiście, a Marjorie i Suzanne siedziały na sofie, trzymając się kurczowo za ręce. Przy piątym telefonie nareszcie się doczekała.

- Marjorie?

- Nie - zaryzykowała.

- Suzanne, ty dziwko!

Złowieszczy uśmiech przemknął przez wargi Debo­rah.

- Kto mówi?- zapytała drżącym głosem.

- Dobrze wiesz kto. Tu Jimmy.

- Nie powinnam z tobą rozmawiać.

- W porządku. To posłuchaj. Jeżeli myślisz, że dałem ci wtedy wycisk, to pestka w porównaniu z tym, co ci zrobię, jeżeli będziesz jutro zeznawać. Ty kur­wiszonie, wziąłem cię z ulicy, gdzie zarabiałaś dwa­dzieścia dolców za numer, i nagrałem ci nadzianych frajerów. Jesteś moją własnością i radzę ci o tym nie zapominać. Wyświadcz sobie przysługę, Suze, i po­wiedz tej nadętej prokurator, że zmieniłaś zdanie. Że ty i Marjorie kłamałyście od A do Z. Bo jak nie, to zrobię ci krzywdę. Naprawdę. Zrozumiałaś?

- Tak. - Odłożyła słuchawkę i zapatrzyła się na telefon. - O tak. Zrozumiałam. - Odwróciła się do Marjorie i Suzanne. - Zamknijcie porządnie drzwi na noc i nigdzie nie wychodźcie. On jeszcze o tym nie wie, ale właśnie sam zarzucił sobie pętlę na szyję.

Zadowolona z siebie, pożegnała się z dziewczyna­mi. Musiała użyć całej siły perswazji, by prokurator generalny zgodził się założyć podsłuch na linię Marjo­rie i Suzanne. Jeszcze więcej starań będzie ją koszto­wało załatwienie zgody na włączenie do sprawy nagrań telefonicznych Slagermana. Ale ona to załatwi. Gdy za kilka dni Slagerman stanie za barierką dla świadka, spotka go przykra niespodzianka - jego i jego obrońcę.

Postanowiła przejść kawałek piechotą, zanim spró­buje złapać taksówkę. Noc była parna. Na drugim końcu miasta czekał na nią klimatyzowany pokój, chłodny prysznic i zimny napój. Nie chciała jednak wracać do domu. Jeszcze nie. Bo jeśli będzie sama, siłą rzeczy zacznie rozmyślać o swoim życiu. I o Gage'u.

Tego popołudnia w jego ramionach straciła panowanie nad sobą. Zaczynało to już wchodzić jej w krew, czym się, zresztą, wcale nie przejmowała. Nie było sensu zaprzeczać, że jest nim zauroczona. Co więcej, czuje do niego instynktowny, niemal pierwotny po­ciąg, któremu nie potrafi się oprzeć.

Z drugiej strony równie silny pociąg odczuwa do mężczyzny w masce.

Jak to możliwe, że ona, która ponad wszystko ceni sobie lojalność i wierność, żywi tak wyraziste uczucia do dwóch różnych mężczyzn?

Miała nadzieję, że winę ponosi fizyczna strona jej natury. Pragnąć mężczyzny jeszcze nie oznacza, że go potrzebuje. A ona nie dojrzała do tego, by związać się z mężczyzną - nie mówiąc już o dwóch!

Tak naprawdę w tej chwili potrzebowała tylko jednego - by odzyskać kontrolę nad swoimi emocjami, swoim życiem i swoją karierą. Przez większą część życia była ofiarą okoliczności. Tragicznej śmierci rodziców oraz bezmiaru strachu i rozpaczy w jej następstwie. Również pracy jej siostry, która to praca wymagała ciągłych przenosin z miasta do miasta.

Teraz jednak wyrabiała sobie nareszcie własną markę na swój sposób i w swoim tempie. Przez ostatnie półtora roku pracowała ciężko i z determinacją, by zdobyć zasłużoną opinię nieugiętej i uczciwej przed­stawicielki wymiaru sprawiedliwości. Wystarczy, że będzie kroczyć nadal tą drogą.

Gdy weszła w cień wysokościowca, usłyszała swoje imię wypowiedziane szeptem. Znała ten głos, słyszała go w snach, których nie chciała przyjąć do wiado­mości.

Wyłonił się z mroku - cień, sylwetka, a wreszcie mężczyzna. Widziała jego oczy, ich błysk pod maską. Przypływ tęsknoty był tak nagły, tak gwałtowny, że niewiele brakowało, a byłaby głośno westchnęła.

A gdy ujął ją za rękę, by wciągnąć w mrok, wcale się nie opierała.

- Wygląda na to, że samotne spacery po nocy stały się twoim zwyczajem.

- Wracam z pracy. - Mimowolnie ściszyła głos do szeptu. - Chodzisz za mną?

Nie odpowiedział, ale jego palce zacisnęły się zaborczo na jej dłoni.

- Czego chcesz? - zapytała.

- Tutaj grozi ci niebezpieczeństwo. - Zauważył, że włosy miała rozpuszczone na ramiona. - Ci, którzy zamordowali Parina, będą cię śledzić. - Poczuł, że jej puls gwałtownie przyspieszył, ale nie ze strachu. Był tego pewny, bo potrafił odróżnić strach od podniece­nia.

- Co wiesz na temat Parina?

- Nie będą przejmowali się tym, że jesteś kobietą, jeżeli staniesz im na drodze. Nie chcę, żeby stało ci się coś złego.

W poczuciu bezradności przysunęła się bliżej.

- Dlaczego?

Równie bezradny, podniósł obie jej ręce do ust i trzymał przez chwilę w uścisku. Ich oczy się spotkały.

- Dobrze wiesz dlaczego.

- To niemożliwe. - Nie cofnęła się jednak, gdy musnął ręką jej włosy. - Nie wiem, kim jesteś. I nie rozumiem tego, co robisz.

- Czasami i ja tego nie rozumiem.

Tak bardzo pragnęła, by wziął ją w ramiona. Chciała przekonać się, jak to jest znaleźć się w jego objęciach, poczuć na ustach jego gorące wargi. Miała jednak swoje powody, uznała, cofając się. Zbyt wiele powo­dów. Dlatego musi być silna - na tyle silna, by nie tylko mu się oprzeć, ale również go wykorzystać.

- Powiedz mi, co wiesz. O Parinie, o morderstwie. Pozwól mi wykonać moje zadanie.

- Daj sobie spokój. To wszystko, co mam ci do przekazania.

- Ty coś wiesz. To widać - odparła, cofając się. Dystans był jej potrzebny, by mogła znów usłyszeć głos rozumu i przypomnieć sobie, że jest urzędnikiem sądowym. A on wyłomem w systemie, w który żarliwie wierzyła. - Masz obowiązek mi powiedzieć.

- Znam swoje obowiązki.

Odrzuciła włosy do tyłu. On miałby ją pociągać? Dobre sobie! On ją po prostu wściekał.

- Jasne - rzuciła z furią. - Przemykanie się w ciem­nościach, wymierzanie sprawiedliwości wedle włas­nych zasad. To nie są obowiązki - to twój wybór. - A kiedy nie odpowiadał, zrobiła z westchnie-niem krok w jego stronę. - Mogłabym cię oskarżyć o zataja­nie informacji. To sprawa policji, prokuratu-ry, a nie gra.

- Rzeczywiście, to nie jest gra. - Głos wciąż miał cichy, lecz wychwyciła w nim nutę rozbawienia, a za­razem irytacji. - Są w niej jednak pionki. A ja nie chciałbym, żeby posłużono się tobą jak pionkiem.

- Potrafię sama o siebie zadbać.

- Ciągle to powtarzasz. Tym razem jednak to nie twoja liga, pani prokurator. Daj sobie lepiej spokój. - Cofnął się.

- Chwileczkę! - zawołała, ale on już zniknął. - Niech cię, jeszcze z tobą nie skończyłam! -Sfrustrowana, kopnęła w ścianę budynku. - Daj sobie spokój - mruknęła. - Nigdy w życiu!


ROZDZIAŁ PIĄTY


Ociekając wodą i klnąc, Deborah popędziła do drzwi. Pukanie o 6.45 rano znaczyło dokładnie to samo, co telefony o trzeciej nad ranem. Kłopoty. Gdy otworzyła i zobaczyła Gage'a, wiedziała, że instynkt jej nie zawiódł.

- Wyszłaś spod prysznica? - zapytał.

Niecierpliwym gestem przeciągnęła ręką po mok­rych włosach.

- Tak. Czego chcesz?

- Śniadania. - Nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. - Bardzo tu ładnie - stwierdził.

Wnętrze urządzone było w delikatnych odcieniach kości słoniowej, z plamami żywych kolorów - szmarag­du, karminu, szafiru - na tapicerce niskiej sofy oraz na dywanikach pokrywających wyfrotero-wany par­kiet. Na tym samym parkiecie zauważył wilgotne ślady.

- Wygląda na to, że przyszedłem o jakieś pięć minut za wcześnie.

Nagle dotarło do niej, że pasek szlafroka się roz­wiązał, więc się nim mocno ścisnęła.

- Nie, bo w ogóle nie powinno cię tu być. A teraz...

Przerwał jej długim, gorącym pocałunkiem.

- Uhm, jesteś cała mokra.

Szczerze mówiąc, była zdziwiona, że woda nie zaczęła jeszcze z niej parować. Zdumiała ją także odruchowa chęć, by oprzeć głowę na jego ramieniu.

- Posłuchaj, ja nie mam na to czasu. Muszę być w sądzie...

- Za dwie godziny - przytaknął. - Zostaje mnóstwo czasu na śniadanie.

- Jeżeli sobie wyobrażasz, że zrobię ci śniadanie, to się gorzko rozczarujesz.

- Nie śmiałbym nawet o tym marzyć. - Jego wzrok prześlizgnął się po jedwabnym szlafroczku. Podczas krótkiego uścisku przekonał się, że nie miała nic pod spodem. - Podobasz mi się w tym kolorze. Powinnaś zawsze ubierać się na niebiesko.

- Doceniam twoje porady w dziedzinie mody, ale... - Urwała, gdyż usłyszała kolejne pukanie.

- Ja otworzę - zaproponował Gage.

- Sama mogę u siebie otworzyć. - Kipiąc ze złości, pomaszerowała do drzwi. Z rana nigdy nie była w naj­lepszym humorze - nawet jeśli musiała radzić sobie tylko z samą sobą. - Chciałabym wiedzieć, kto wywie­sił szyld, że tego ranka prowadzę dom otwarty. - Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z kelnerem w białej marynarce, popychającym olbrzymią tacę na kółkach.

- Ach, to śniadanie. Postaw je pod oknem. - Gage, zaprosił go gestem do środka. - Pani lubi mieć ładny widok.

- Tak jest, proszę pana.

Deborah ujęła się pod boki. Niełatwo jest składać oświadczenia przed siódmą rano, czuła jednak, że musi to zrobić.

- Gage, nie wiem, do czego zmierzasz, ale nic z tego nie będzie. Myślałam, że wyraziłam się dość jasno. Nie mam w tej chwili ani czasu, ani ochoty... Czy to kawa?

- Tak. - Gage z uśmiechem podniósł srebrny dzba­nek i napełnił filiżankę. Zapach był wręcz upojny. - Napijesz się?

Wydęła wargi.

- Może.

- Powinnaś polubić tę mieszankę. - Podszedł do niej i podsunął jej filiżankę pod nos. - To jedna z moich ulubionych.

Upiła łyk i zamknęła oczy.

- Nie grasz fair.

- Nie.

Otworzyła oczy, by przyjrzeć się kelnerowi, który uwijał się żwawo po pokoju.

- Co tam jeszcze jest?

- Jajka sadzone, grillowana szynka, rogaliki, sok pomarańczowy - świeży, oczywiście.

- Oczywiście.

- Maliny ze śmietaną.

- Hmm. - Westchnęła z lubością.

- Może chcesz usiąść?

Deborah nigdy nie uważała się za kobietę słabą. Jej salon wypełniały jednak tak cudowne, smakowite za­pachy...

- Chyba tak. - Poddała się i zajęła jedno z krzeseł, które kelner przysunął do stołu.

Gage pokwitował rachunek i wydał instrukcję, by przyszedł pozbierać talerze za godzinę.

- Powinnam chyba spytać, po co to wszystko? - Nie zaprotestowała, gdy Gage dolał jej kawy.

- Chciałem zobaczyć, jak wyglądasz o poranku. - Nalał soku z kryształowego dzbanka. - Wydawało mi się, że to najlepszy sposób. - Wzniósł toast filiżanką, a jego oczy spoczęły na twarzy Deborah, bez makijażu, w obramowaniu zaczesanych do tylu czarnych wło­sów. - Jesteś piękna.

- A ty czarujący. - Dotknęła płatków czerwonej róży, leżącej obok jej talerza. - Ale to niczego nie zmienia. - W zamyśleniu postukała palcem w brzos­kwiniowy obrus. - Mimo to nie widzę powodu, dla którego taka masa jedzenia miałaby się zmar­nować.

- Jesteś osobą bardzo praktyczną. - Na to właśnie liczył. - To jedna z tych cech, które wydają mi się w tobie najbardziej atrakcyjne.

- Nie rozumiem, co może być atrakcyjnego w by­ciu praktycznym. - Ukroiła cieniutki plasterek szynki i wsunęła do ust.

Gage poczuł nagły skurcz żołądka.

- Zapewniam cię, że to może być... bardzo atrak­cyjne.

W jednej chwili przeszył ją dreszcz, starała się jednak nie zwracać na to uwagi i spróbowała skoncent­rować się na bardziej bezpiecznym rodzaju głodu.

- Powiedz mi, czy zawsze jadasz takie wystawne śniadania?

- Kiedy wydaje się to stosowne. - Nakrył dłonią jej rękę. - Masz podkrążone oczy. Nie wyspałaś się?

Pomyślała o długich, nerwowych godzinach.

- Nie wyspałam się.

- To przez tę sprawę?

Wzruszyła ramionami. Jej bezsenność nie miała nic wspólnego z tą sprawą, za to wiele wspólnego z mężczyzną spotkanym w ciemnościach. Jak więc to wytłumaczyć, że potrafi być równie zafascynowa­na mężczyzną, z którym siedzi teraz w promieniach słońca?

- Chcesz o tym porozmawiać?

- Nie. - Cofnęła przezornie rękę.

Gage zdawał się z rozbawieniem śledzić ten niezbyt subtelny atak i odwrót.

- Moim zdaniem, zbyt ciężko pracujesz.

- Robię, co do mnie należy. A ty? Szczerze mó­wiąc, nie wiem nawet, co tak naprawdę robisz.

- Kupuję i sprzedaję, chodzę na zebrania, czytam raporty.

- Jestem pewna, że to bardziej skomplikowane.

- I często bardziej nudne.

- Trudno w to uwierzyć.

Gdy przełamał chrupiący rogalik, rozszedł się upoj­ny zapach świeżego pieczywa.

- Buduję różne rzeczy i kupuję.

- Na przykład co? - Pomyślała, że nie da się spławić.

Uśmiechnął się.

- Jestem właścicielem tego budynku.

- Właścicielem tego budynku jest firma Trojan Enterprises.

- Tak. A właścicielem Trojan Enterprises jestem ja - wyjaśnił.

- Ach, tak.

- Większość pieniędzy Guthriech pochodzi z nie­ruchomości - ciągnął Gage. - To nadal jest podstawa. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zaczęliśmy jednak inwestować w innych branżach. Tak więc jedna gałąź zajmuje się transportem morskim, druga górnictwem, a trzecia produkcją.

- Rozumiem. - To nietuzinkowy mężczyzna, po­myślała. - Daleko odszedłeś od dwudziestego piątego komisariatu.

- Tak. - Cień przemknął przez twarz Gage'a. - Na to wygląda. - Nabrał na łyżkę malin ze śmietaną i podał Deborah.

Potrzymała przez chwilę owoce na języku.

- Nie brakuje ci go?

Pomyślał, że gdyby ją w tej chwili pocałował, usta jej miałyby cierpki, świeży smak owoców.

- Nie pozwalam sobie na tęsknoty. A to pewna różnica.

- Tak. - Rozumiała go, bo ona także starała się nie tęsknić za najbliższymi. Tymi, którzy odeszli - a także tymi, od których dzieliły ją setki kilometrów.

- Wyglądasz bardzo ponętnie, kiedy jesteś smutna, Deborah. - Gage powiódł palcem po grzbiecie jej dłoni. - Szczerze mówiąc, trudno ci się oprzeć.

- Nie jestem smutna.

- Ale trudno ci się oprzeć.

- Nie zaczynaj. - Z namaszczeniem nalała poranną kawę. - Mogę ci zadać fachowe pytanie?

- Jasne.

- Jeżeli właściciel jakiejś nieruchomości albo wła­ściciele nie chcą, by ten fakt przedostał się do wiado­mości publicznej, czy mogą to ukryć?

- Bez trudu. Na przykład dekując się w fikcyjnych spółkach pod różnymi numerami identyfikacji podat­kowej. Jedna spółka jest właścicielem drugiej, druga jeszcze innej, i tak dalej. Mogę wiedzieć, czemu pytasz?

Deborah wychyliła się do przodu i machnięciem ręki zbyła jego pytanie.

- Czy bardzo trudno byłoby namierzyć prawdzi­wych właścicieli?

- To zależy od kłopotów, w jakich się znaleźli, a także od powodów, jakie skłoniły ich do zatajania nazwisk.

- Czy, przy odpowiedniej dozie uporu i cierpli­wości, można by dotrzeć do tych nazwisk?

- Być może. Jeżeli tylko zdołasz odnaleźć wspólny wątek.

- Wspólny wątek?

- Jakieś nazwisko, numer, miejsce. Coś, co się będzie pojawiać podejrzanie często. - Kierunek, w ja­kim zmierzało to przesłuchanie, byłby go może zanie­pokoił, gdyby nie świadomość, że wyprzedza ją o krok. Mimo to uznał, że ostrożność nie zawadzi. - O co ci chodzi, Deborah?

- Ja tylko wykonuję swoją pracę.

Bardzo ostrożnie odstawił filiżankę na spodek.

- Czy ma to coś wspólnego z Parinem?

Spojrzała na niego ostro.

- Co wiesz o Parinie?

- Nadal mam swoje kontakty w dwudziestym pią­tym komisariacie. Nie jesteś wystarczająco zajęta przy procesie Slagermana?

- Nie stać mnie na luksus zajmowania się wyłącz­nie jedną sprawą.

- Przy tej akurat nie powinnaś w ogóle pracować.

- Słucham?

- To niebezpieczne. Ludzie, którzy zlecili morder­stwo Parina, są niebezpieczni. Nie masz pojęcia, w co się bawisz.

- Ja się nie bawię.

- To prawda, ale oni też nie. Są doskonale chronieni i znakomicie poinformowani. Znają każdy twój krok, zanim zdążysz go zrobić. - Oczy mu pociemniały. - Jeśli uznają cię za przeszkodę, usuną cię szybko i definitywnie.

- Skąd wiesz aż tyle o ludziach, którzy zabili Parina?

- Byłem gliniarzem, pamiętasz? To nie jest coś, w co powinnaś się angażować. Powinnaś przekazać tę sprawę komuś innemu.

- To śmieszne!

Nim zdążyła się poderwać, przytrzymał ją za rękę.

- Nie chcę, żeby coś ci się stało.

- A ja chciałabym, żeby ludzie przestali mi to powtarzać. - Wyrwała się i wstała. - To moja sprawa. I tak już zostanie.

Oczy mu pociemniały, ale nie ruszył się z miejsca.

- Ambicja to kolejna atrakcyjna cecha, Deborah. Nie pozwól, by cię zaślepiła.

Odwróciła się do niego bardzo wolno, z furią w oczach.

- W porządku, to częściowo ambicja. Ale to jesz­cze nie wszystko. Ja wierzę w to, co robię, Gage. Uważam, że robię to dobrze. Zaczynałam od chłopaka, który nazywał się Rico Mendez. Nie był on bynajmniej podporą naszego społeczeństwa. Tak naprawdę, był drobnym złodziejaszkiem, który już wcześniej siedział i pewnie jeszcze nieraz by siedział, gdyby któregoś dnia nie został zastrzelony na rogu ulicy, ponieważ należał do niewłaściwego gangu i nosił niewłaściwe kolory.

Zaczęła krążyć po pokoju, zawzięcie gestykulując.

- Potem jego zabójca został zabity, bo zgodził się ze mną rozmawiać. Bo się z nim dogadałam. Powiedz mi, kiedy to wreszcie się skończy? Poza wszystkim poczuwam się częściowo do winy. Miałabym teraz zrezygnować?

Gage wstał i podszedł do Deborah.

- Ja nie kwestionuję twojej uczciwości.

- Tylko moje osądy?

- Owszem. Tak samo jak własne. - Jego ręce wślizgnęły się do rękawów jej szlafroczka. - Zależy mi na tobie.

- Myślę, że...

- Nie myśl. - Przywarł ustami do jej warg, a pal­ce zacisnął na jej ramionach, gdy przyciągał ja. Do siebie.

Nagła fala gorąca; niezwykle pożądanie. Obejmując ją, nie zastanawiał się nad tym, że potrafiła pozbawić go rozumu, a zarazem stymulować. Że sycąc jego głód, potrafiła go jednocześnie pobudzać. Dzięki niej był silny, a zarazem pozbawiony sił. Gdy była przy nim, zaczynał nieomal wierzyć w cuda.

Cofnął się, wciąż trzymając ręce na jej ramio­nach. Ona tymczasem starała się odzyskać równo­wagę. Jak to możliwe, że coś takiego dzieje się z nią za każdym razem? Że wystarczy jedno dotknięcie?

- Nie jestem na to gotowa - wykrztusiła.

- Ani ja, ale to nie ma znaczenia. - Znów ją przytulił. - Chcę cię zobaczyć tej nocy. Chcę być z tobą tej nocy.

- Nie, nie mogę. - Oddychała z trudem. - Prowa­dzę proces.

Gage stłumił przekleństwo.

- Dobrze. Kiedy ten proces dobiegnie końca. Nie możemy ciągle przed tym uciekać.

- To prawda. - On miał rację. Pora wreszcie coś postanowić. - Nie możemy. Ale ja potrzebuję czasu. Proszę, nie popędzaj mnie.

- Może będę musiał. - Odwrócił się do drzwi i nagle zatrzymał się z ręką na klamce. - Deborah, czy jest jeszcze ktoś inny?

Już miała zaprzeczyć, ale pomyślała, że Gage za­sługuje na szczerość.

- Nie wiem.

Kiwając głową, zamknął drzwi i z gorzką ironią uświadomił sobie, że konkuruje sam ze sobą.


Deborah do późna w nocy ślęczała nad doku­mentami i książkami prawniczymi przy biurku w sy­pialni. Po rozprawie, przez wiele godzin sprzątała swoje i tak już wysprzątane mieszkanie. Był to jeden z najlepszych sposobów, jakie znała, na rozładowanie napięcia. Albo na to, by o nim zapomnieć. Drugim wyjściem była praca, rzuciła się więc w jej wir, czując, że i tak tej nocy nie zaśnie.

Sięgała właśnie po kubek z kawą, gdy zadzwonił telefon.

- Halo.

- O'Roarke? Deborah O'Roarke?

- Tak, kto mówi?

- Santiago.

Chwyciła ołówek.

- Szukaliśmy pana, panie Santiago.

- Tak. Wiem.

- Bardzo bym chciała z panem porozmawiać. Pro­kuratura gotowa jest zaproponować panu współpracę, a także ochronę.

- Taką, jaką dostał Parino?

Na moment ogarnęło ją poczucie winy, ale się otrząsnęła.

- Mimo wszystko z nami będzie pan bardziej bez­pieczny niż na własną rękę.

- Może. - W jego głosie brzmiały strach i napięcie.

- Jestem gotowa załatwić rozmowę o każdej porze, jaka będzie panu odpowiadała.

- Nie ma mowy. Nigdzie nie pójdę. Dopadliby mnie, zanim zdążyłbym dotrzeć do najbliższej przecz­nicy. - Zaczął mówić tak szybko, że słowa niemal zderzały się ze sobą. - Ty przyjdź do mnie. Wiem więcej niż Parino. O wiele więcej. Mam nazwiska, papiery. Chcesz posłuchać, siostro, to przyjdź do mnie.

- Dobrze. Każę policji...

- Żadnych gliniarzy! - rzucił z przerażeniem. - Żad­nych gliniarzy albo nici z interesu. Ty masz przyjść, i to sama. Koniec. Kropka.

- Wobec tego, niech będzie po twojemu. Kiedy?

- Teraz. Natychmiast. Jestem w hotelu Darcy, po­kój dwadzieścia siedem.

- Daj mi dwadzieścia minut.


- Jest pani pewna, że to tutaj chciała pani przyje­chać? - Choć pasażerka miała na sobie stare dżinsy i trykotowy podkoszulek, taksówkarz nie miał wątp­liwości, że osoba tej klasy nie pasuje do takiej spelunki, jak hotel Darcy.

Poprzez ulewny deszcz Deborah zobaczyła ciem­ne okna, zniszczoną fasadę budynku i wymarłą ulicę.

- Tak, ale nie uda mi się chyba namówić pana, żeby pan zaczekał?

- Niestety, proszę pani.

- Tak też myślałam. - Wsunęła banknot przez szczelinę w grubej kuloodpornej szybie. - Niech pan zatrzyma resztę. - Zaczerpnęła tchu, dała nurka w deszcz i popędziła na górę po zniszczonych scho­dach, prowadzących do wejścia.

W holu zatrzymała się, ociekając wodą. Recepcja znajdowała się za zardzewiałymi kratami i nie było w niej nikogo. Zapalona lampa rzucała żółte światło na lepkie od brudu linoleum. W powietrzu unosił się zapach potu i brudu. Odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodach.

Jakieś dziecko płakało, zawodząc przeciągle. Roz­paczliwe dźwięki wypełniły całą klatkę schodo-wą, pokrytą graffiti. Coś przemknęło obok stóp Deborah i zniknęło w dziurze. Wzdrygnęła się, ale dalej wspina­ła się na górę.

Usłyszała podniesione głosy mężczyzny i kobiety, kłócących się zajadle. Kiedy skręciła w korytarz; pierwszego piętra, jedne z drzwi otworzyły się skrzypiąc, a potem się zatrzasnęły i usłyszała brzęk łańcucha.

Pod stopami chrzęściły jej odłamki szkła ze stłuczo­nej lampy pod sufitem. Z dołu, z ciemnego holu, dobiegał pisk hamulców. To w telewizji trwał samo­chodowy pościg. Za oknami błysnęło; grzmot przeto­czył się tuż nad jej głową.

Przed pokojem numer 27 przystanęła. Za drzwiami telewizor ryczał na cały regulator. Podniosła rękę i mocno zastukała.

- Panie Santiago!

Nikt nie odpowiedział, zapukała więc ponownie i zawołała, a potem ostrożnie nacisnęła klamkę. Drzwi otworzyły się bez trudu.

W szarym, migającym świetle telewizora zobaczyła ciasny pokój z jednym brudnym oknem. Wszędzie walały się stosy śmieci i ubrań. W jedynej komodzie brakowało szuflady. W powietrzu unosił się odór skwaśniałego piwa i zepsutej żywności.

Na widok wyciągniętej na łóżku postaci głośno zaklęła. Nie dość, że czeka ją wątpliwa przyjemność rozmowy ze świadkiem w tej cholernej norze, to jeszcze będzie musiała go przedtem doprowadzić do stanu używalności.

Zirytowana, wyłączyła telewizor. Teraz słychać było już tylko szum deszczu i odgłosy kłótni na drugim końcu korytarza. Wzrok jej padł na zardze­wiałą umywalkę, przytwierdzoną do ściany, z ob­tłuczoną porcelanową miską. Może się przydać, po­myślała, o ile uda się zanurzyć w niej głowę Raya Santiaga.

- Panie Santiago! - Podniosła głos, a potem ruszyła przez pokój, starając się omijać brudne opakowania po jedzeniu i kałuże rozlanego piwa. - Ray! - Podeszła do łóżka, zaczęła go szarpać za ramię i wtedy zauważyła, że ma otwarte oczy. - Jestem Deborah O'Roarke - zaczęła. A potem do niej dotarło, że on wcale na nią nie patrzy. Że on już na nic nie patrzy. Cofnęła drżącą rękę i zobaczyła, że jest mokra od krwi.

- O Boże! - Zrobiła niepewny krok do tyłu, wal­cząc z przypływem mdłości. Kolejny chwiejny krok. I jeszcze następny. Odwróciła się i omal nie wpadła na niskiego, dobrze zbudowanego mężczyznę z wąsi­kiem.

- Seniorita - odezwał się cichym głosem.

- Policja - wykrztusiła. - Trzeba wezwać policję. On nie żyje.

- Wiem. - Mężczyzna uśmiechnął się. W jego ustach błysnęło złoto. A potem dostrzegła srebrny błysk, gdy uniósł sztylet. - Panno O'Roarke, czekałem na panią.

Rzuciła się do drzwi, ale on chwycił ją za włosy. Krzyknęła z bólu, a potem zapadła cisza - śmiertelna cisza, kiedy poczuła ukłucie ostrza u nasady szyi.

- W takim miejscu jak to nikt nie słucha krzy­ków - powiedział złowieszczo łagodnym tonem, od­wracając ją do siebie. - Jesteś bardzo piękna, seniorita. Szkoda byłoby oszpecić tak piękny policzek. - Nie spuszczając z niej wzroku, przytknął do niego ostrze. - Powiesz mi, por favor, o czym Parino rozmawiał z tobą przed... swoim wypadkiem. Wszystkie nazwiska i szczegóły. I, oczywiście, z kim podzieliłaś się tą informacją.

Zdrętwiała ze strachu, rozpaczliwie próbowała ze­brać myśli. Spojrzała mu w oczy i wyczytała w nich swoje przeznaczenie.

- Zabijesz mnie, tak czy inaczej.

Znów się uśmiechnął.

- Mądra i piękna. Ale są różne sposoby. Niektóre bardzo powolne i bardzo bolesne. - Przesunął lekko ostrzem po jej policzku. - Dlatego powiesz mi wszyst­ko, co chcę wiedzieć.

Nie miała żadnych nazwisk; nic, o co mogłaby się targować. Został tylko jej rozum.

- Zapisałam je. Wszystko zapisałam i zamknęłam w sejfie.

- A komu powiedziałaś?

- Nikomu. - Przełknęła ślinę. - Naprawdę nikomu.

Obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem..

- Myślę, że kłamiesz - orzekł, obracając w palcach sztylet. - Pokażę ci, do czego to służy, może wtedy będziesz bardziej chętna do współpracy. Ach, ten policzek. Gładki jak aksamit. Jaka szkoda, że muszę go rozerwać.

Sprężyła się i w tym samym momencie błysnęło, a potem rozległ się brzęk stłuczonej szyby.

To on! Cały w czerni. Oświetlony ostrzem kolejnej błyskawicy. Tym razem od grzmotu zatrząsł się cały pokój. Nie zdążyła nawet odetchnąć, gdy poczuła na gardle nóż, a krzepkie ramię opasało ją w talii.

- Spróbuj tylko podejść bliżej - rzucił jej prze­śladowca - to poderżnę jej gardło od ucha do ucha.

Nemezis zastygł w miejscu. Nie patrzył na nią. Nie śmiał. Oczyma duszy widział jednak jej pobladłą, z przerażenia twarz i szkliste oczy. Czy sprawił to jej strach, czy jego własny, że nie był w stanie skoncen­trować się i wejść do pokoju jako cień, a nie jako mężczyzna? Gdyby mógł to teraz zrobić, gdyby mógł oddzielić się od własnego lęku o jej osobę i zniknąć, czy zdołałby ją obronić? A może sztylet ugodziłby w cel, zanim zdążyłby zadziałać? No cóż, skoro nie okazał się wystarczająco szybki, by ją uratować, bę­dzie musiał okazać się wystarczająco bystry.

- Jeżeli ją zabijesz, stracisz swoją tarczę.

- Ryzyko, które obaj podejmujemy. Nie zbliżaj się.

Napastnik przycisnął jej ostrze do gardła tak mocno, że cicho jęknęła.

- Jeżeli ją zranisz - w głosie mściciela strach mieszał się z furią - zrobię z tobą rzeczy, których nie wyobrażałeś sobie nawet w najstraszliwszych kosz­marach.

I wtedy zobaczył twarz zbira, długie wąsy i złoty błysk w ustach. I nagle czas się cofnął. Znów był tam, w dokach, czuł zapach ryb i gnijących śmieci, słyszał plusk wody. Poczuł eksplodujący żar w piersi i omal się nie potknął.

- Znam cię, Montega - rzucił niskim, chrapliwym głosem. - Szukałem cię od dawna.

- No, to mnie znalazłeś. - Choć ton Montegi był arogancki, Deborah poczuła bijący od niego zapach potu, który obudził w niej nadzieję. - Odłóż broń.

- Nie mam broni - powiedział mężczyzna zwany Nemezis, rozkładając ręce. - Nie jest mi potrzebna.

- Wobec tego jesteś głupcem. - Montega puścił Deborah i wsunął rękę do kieszeni. Strzał huknął w momencie, gdy Nemezis uskoczył w bok.

Wszystko stało się tak szybko. Później Deborah nie potrafiła powiedzieć, kto wykonał pierwszy ruch. Zo­baczyła, jak kula przebija poplamioną tapetę oraz gipsową ścianę, a potem upadającego mściciela. Napę­dzana wściekłością i strachem, z całych sił walnęła Montegę łokciem w żołądek.

On jednak, bardziej w tej chwili zajęty nową zdoby­czą, odepchnął ją na bok. Upadając, uderzyła głową o brzeg umywalki. Nocny mrok rozdarła kolejna błys­kawica. A potem zapadła ciemność.


- Deborah, Deborah, otwórz oczy. Proszę.

Nie chciała tego zrobić, bo wokół wciąż wybuchały groźne eksplozje. Ale głos brzmiał tak rozpaczliwie, tak błagalnie, że z najwyższym wysiłkiem uniosła powieki. W polu widzenia ukazał się mściciel.

Trzymał ją w objęciach, kołysał, tulił do piersi jej głowę. Przez moment widziała tylko jego oczy. Takie piękne oczy, pomyślała na wpół przytomnie. Zakocha­ła się w nich od pierwszego wejrzenia. Wypatrywała ich pośród tłumu, oślepiona światłami, ale widziała tylko te oczy.

Jęknęła cicho i dotknęła guza, który już wyrastał na skroni. Pomyślała, że musiała doznać wstrząsu mózgu. Mściciela zobaczyła po raz pierwszy w ciemnej ulicz­ce. Był też nóż. Zupełnie jak tej nocy.

- Nóż - mruknęła. - On miał nóż.

Osłabły z ulgi, nachylił się nad nią.

- Wszystko w porządku. Nie miał nawet szansy, by go użyć.

- Myślałam, że cię zastrzelił. - Dotknęła jego twarzy i przekonała się, że jest ciepła.

- Nie.

- Zabiłeś go?

Wyraz jego oczu nagle się zmienił. Troska ustąpiła miejsca furii.

- Nie. - Na widok Deborah, osuwającej się na podłogę, ogarnęło go przerażenie, o jakim zdążył dawno zapomnieć. Dlatego Montega mógł bez trudu uciec. Ale będzie jeszcze następny raz. Obiecał to sobie. Będzie szansa na sprawiedliwość. I na zemstę.

- Uciekł?

- Na razie.

- Ty go znałeś. - Choć w głowie jej huczało, spróbowała zebrać myśli. - Zwróciłeś się do niego po nazwisku.

- Tak, znałem go.

- Miał broń. - Zacisnęła powieki, ale ból nie chciał ustąpić. - Gdzie ją miał?

- W kieszeni. Dlatego tak często niszczy swoje garnitury.

Pomyślała, że nad tym będzie się zastanawiać póź­niej.

- Musimy wezwać policję. - Oparła się o jego ramię, by złapać równowagę, i nagle poczuła coś mokrego i lepkiego pod palcami. - Ty krwawisz.

Spojrzał na miejsce, gdzie drasnęła go kula.

- Trochę.

- Jak bardzo? - Nie zwracając uwagi na pul­sujące skronie, odsunęła się. Nim zdążył odpowie­dzieć, już rozdzierała mu rękaw, żeby odsłonić ra­mię. Na widok długiej, brzydkiej rany żołądek pod­szedł jej do gardła. - Trzeba zatamować krwawie­nie.

Nie mogła widzieć jego uniesionych brwi, ale usły­szała podziw w jego głosie.

- Mogłabyś zrobić z podkoszulka opaskę uciska­jącą.

- Masz szczęście. - Rozejrzała się po pokoju, starannie omijając wzrokiem postać, leżącą na łóż­ku. - Nie widzę tu nic, od czego nie mógłbyś dostać zakażenia.

- Spróbuj tym. - Podał jej kwadrat czarnego mate­riału.

Zaczęła niezdarnie bandażować rękę.

- To moja pierwsza rana postrzałowa, ale uważam, że powinno się ją oczyścić.

- Później się tym zajmę. - Patrzył na nią, jak marszcząc w skupieniu brwi, delikatnie dotyka pal­cami jego skóry. Znalazła zamordowanego człowieka i sama omal nie została zamordowana. Mimo to wzięła się w garść i robiła to, co należy.

Jest praktyczna, pomyślał, i usta drgnęły mu w uśmiechu. Tak, to może być bardzo atrakcyjne.

Kiedy się nachyliła, poczuł zapach jej włosów oraz ich miękkość, gdy musnęły policzek.

Słyszał jej wolny, miarowy oddech na tle cich­nącego deszczu.

Po opatrzeniu rany Deborah przysiadła na piętach.

- Czy nadał chcesz mi udowodnić, że nie jestem nieczuła?

- Stawiam moją reputację - powiedział z uśmie­chem, a jej serce zamarło w piersi.

Gdy uklękli na podłodze, w brudnym pokoiku, zapomniała o bożym świecie. Przez chwilę wpatrywała się w niego jak urzeczona, a potem wzrok jej spoczął na jego ustach. Jaki będzie ich smak? Jakie cuda jej pokaże?

- Śnię o tobie. - Wyciągnął rękę, by przygarnąć do siebie Deborah. - Nawet na jawie. Śnię, że cię dotykam. - Jego dłonie powędrowały w górę, by objąć i pieścić jej piersi. - Że czuję twój smak. - Ukrył usta w zagłębieniu jej szyi, gdzie zapach i smak były najintensywniejsze.

Przytuliła się, oszołomiona i zdruzgotana dzikim zewem krwi. Jego usta były jak rozpalone piętno na jej skórze. A jego ręce... O Boże, te ręce! Z niskim, gardłowym jękiem odchyliła się do tyłu, chętna i go­towa.

Nagle przed oczyma stanęła jej twarz Gage'a.

- Nie! - żachnęła się, przerażona i zawstydzo­na. - Tak nie można.

- Rzeczywiście, tak nie można - przyznał, klnąc w duchu siebie, ją i okoliczności... Jak mógł dotykać jej w takiej chwili, w takim miejscu? - Nie pasujesz tu. - Wstał i cofnął się.

Choć była bliska łez, głos zabrzmiał ostro.

- A ty?

- Bardziej niż ty - mruknął. - Znacznie bardziej niż ty.

- Wykonywałam tylko pracę. To Santiago do mnie zadzwonił.

- Santiago nie żyje.

- Wtedy jeszcze żył. - Przycisnęła palce do oczu, modląc się w duszy o spokój. - Zadzwonił i prosił, żebym przyszła.

- Ale Montega dotarł tu pierwszy.

- Tak. - Powiedziała sobie, że jest silna. Opuściła ręce i spojrzała na niego. - Ale jak to możliwe? Skąd wiedział, gdzie szukać Santiaga? Skąd wiedział, że tu będę? On na mnie czekał. Znał moje nazwisko.

- Mówiłaś komuś, że wybierasz się tu tej no­cy? - zapytał, nie spuszczając z niej wzroku.

- Nie.

- Zaczynam podejrzewać, że jesteś głupia. - Od­sunął się od niej. - Przychodzisz w takie miejsce, i to sama, żeby spotkać się z człowiekiem, który równie dobrze mógł ci wpakować kulkę w głowę.

- On nic by mi nie zrobił. Był przerażony i gotowy do rozmów. Poza tym wiem, co robię.

Znów się do niej odwrócił.

- -Nie masz pojęcia.

- Ty, oczywiście, wiesz, co robisz. - Dotknęła potarganych włosów. Ostry ból przeszył jej czaszkę. - Och, idź sobie wreszcie! Daj mi święty spokój! Nie przysparzaj mi dodatkowych zmartwień. Mam mnóst­wo roboty.

- Jedź do domu, a tę sprawę zostaw innym.

- Santiago nie zadzwonił do innych - burknęła. - Tylko do mnie. To ze mną rozmawiał. I gdybym dotarła do niego pierwsza, wiedziałabym wszystko, co chcia­łam. Ja nie...- Urwała, bo poraziła ją pewna myśl. - Mój telefon! A niech to, założyli mi podsłuch! Dlatego zorientowali się, że będę tu tej nocy. Mój telefon biurowy także był na podsłuchu. Stąd wiedzieli, że mam dostać sądowy nakaz rewizji w antykwariacie. - Oczy jej miotały błyskawice. - To da się szybko załatwić.

Poderwała się. Pokój zawirował wokoło. Mściciel złapał ją, zanim osunęła się na podłogę.

- Przez dzień czy dwa nie będziesz nic robić w pośpiechu. - Zręcznym ruchem podsunął jej pod kolana zgięte ramię i podniósł ją.

Spodobało jej się to, że ją niesie. Może nawet za bardzo.

- Weszłam do tego pokoju na własnych nogach, Zorro. Więc tak samo wyjdę.

- Zawsze jesteś taka uparta? - zapytał po wyjściu na korytarz.

- Tak. I nie potrzebuję twojej pomocy.

- Widziałem już, jak świetnie sobie radzisz.

- To prawda, miałam przedtem pewne kłopoty - przyznała, gdy zaczął schodzić na dół. - Ale teraz znam już nazwisko. Montega, sto siedemdziesiąt cen­tymetrów, osiemdziesiąt kilo. Ciemne włosy i oczy, ciemne wąsy. Dwa złote siekacze. Złapanie go nie powinno być zbyt trudne.

Zatrzymał się. Wzrok miał lodowaty,

- Montega jest mój.

- Prawo nie zezwala na prywatne wendety.

- Masz rację. Nie zezwala.

Coś w jego tonie - może nuta goryczy? - kazało jej dotknąć jego policzka.

- Było bardzo źle?

- Tak. - Boże, jak bardzo żałował, że nie może się do niej zwrócić. Że nie może ukryć twarzy w jej włosach i dać się pocieszyć. - Bardzo źle.

- Pomogę ci. Powiedz mi, co wiesz, a przysięgam, że zrobię wszystko, żeby Montega oraz ci, którzy za nim stoją, zapłacili za to, co ci zrobili.

Wiedział, że zrobiłaby wszystko. Wzruszyło go to, a zarazem przeraziło.

- Sam wyrównuję swoje długi i na swój sposób.

- I kto tu jest uparty, do cholery! - Zaczęła się kręcić, kiedy wyszli na deszcz. - Jestem gotowa nagiąć swoje zasady i pracować z tobą jak z partnerem, a ty...

- Nie potrzebuję partnera...

Poczuła, jak zesztywniał przy tych słowach.

- Dobrze. Świetnie. Och, puść mnie, nie będziesz mnie przecież niósł przez pół miasta.

- Nie mam najmniejszego zamiaru. - Ale mógłby. Mógł sobie wyobrazić, że niesie ją w deszczu aż do jej domu, do mieszkania, do łóżka. Zamiast tego poszedł w kierunku następnej przecznicy, do świateł na skrzy­żowaniu.

- Wezwę taksówkę - powiedział, zatrzymując się przy krawężniku.

- Wezwiesz taksówkę? Tak po prostu?

Zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że potrafiła go rozpalać i rozśmieszać zarazem. Odwrócił głowę i zobaczył, że patrzy na niego łakomie, gdy ich usta zatrzymały się o centymetr od siebie.

- Możesz chyba podnieść rękę, prawda?

- Tak, mogę podnieść rękę. - Zrobiła to, a potem czekała, kipiąc ze złości. Po pięciu minutach, pod­czas których przemokli do suchej nitki, taksówka podjechała wreszcie do krawężnika. Wściekła, Debo-rah nie mogła się jednak powstrzymać od śmiechu na widok miny taksówkarza, kiedy ten zobaczył jej to­warzysza.

- Jezu, to pan, prawda? Nemezis! Podwieźć cię, koleś?

- Nie, ale zabierz tę panią. - Bez wysiłku we­pchnął Deborah na tylne siedzenie. Jego dłoń w ręka-wiczce musnęła w przelocie jej policzek. - Na twoim miejscu zrobiłbym sobie okład z lodu i wziął aspirynę.

- Dzięki. Wielkie dzięki. Posłuchaj, jeszcze nie skończyliśmy...

Ale on cofnął się już i zniknął w ciemności, w sią­piącym deszczu.

- To rzeczywiście był on, prawda? - Taksówkarz odwrócił głowę do Deborah, ignorując trąbienie klak­sonów. - Co on zrobił? Uratował pani życie czy coś w tym rodzaju?

- Coś w tym rodzaju - mruknęła.

- O rany! Ale żona się zdziwi. - Wyłączył z uśmie­chem taksometr. - Ta jazda jest na mój koszt.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


Dysząc i ociekając potem, Gage po raz kolejny uniósł ciężarki. W samych tylko spodenkach gimnas­tycznych, leżał na plecach, na ławce w siłowni. Mimo bólu mięśni był zdecydowany osiągnąć swoją normę stu podrzutów. Pot wsiąkał mu w opaskę na czole. Wbił wzrok w niewielką plamę na suficie. Nawet z bólu potrafił czerpać satysfakcję.

Wciąż pamiętał te czasy, kiedy był zbyt słaby, żeby unieść gazetę. Miał nogi jak z waty, a po przejściu szpitalnego korytarza dostawał zadyszki. Zapamiętał frustrację i towarzyszące mu poczucie bezsilności. Początkowo stanowczo odmawiał pod­jęcia terapii; wolał siedzieć samotnie w posępnej zadumie. Potem poddał się jej w ramach kary za to, że on żyje, podczas gdy Jack jest martwy. I cierpiał jak potępieniec.

Aż nadszedł dzień, gdy słaby, ledwie żywy, po­grążony w depresji, stanął na drżących nogach, czepia­jąc się ściany szpitalnego pokoju. Miał tylko jedno pragnienie: zniknąć bez śladu.

I tak też się stało.

W pierwszej chwili myślał, że to halucynacje. Że traci zmysły. Później, przerażony i zafascynowany, raz po raz wypróbowywał nową umiejętność, ustawiając lusterko tak, by mógł widzieć, jak rozpływa się i wtapia w pastelową ścianę obok łóżka.

Nigdy nie zapomni tego poranka, gdy pielęgniarka weszła ze śniadaniem na tacy i minęła go, złorzecząc pod nosem na pacjentów, którzy zapominają, że ich miejsce jest w łóżku.

Zrozumiał wtedy, że ze śpiączki wyniósł pewną umiejętność. Umiejętność, którą powinien odpowied­nio wykorzystać.

Terapia stała się więc dla niego czymś w rodzaju religii, której poświęcał wszystkie siły. Nie pobłażał sobie, aż wreszcie jego mięśnie odzyskały siłę i spręży­stość. Zaczął intensywnie ćwiczyć sztuki walki, godzi­nami podnosił ciężary, biegał po bieżni, katował się, przepływając codziennie niezliczone długości base­nów.

Ćwiczył też umysł, czytając, co tylko się da, starając się rozeznać w gąszczu odziedziczonych przedsiębiorstw, dzień po dniu, godzinami ucząc się obsługi skomplikowanych programów komputero­wych.

Był silniejszy, szybszy, bystrzejszy niż w czasach służby w policji. Jednak już nigdy nie będzie nosił odznaki policyjnej ani pracował z partnerem.

I nigdy więcej nie będzie bezsilny,

Głośno wydmuchał powietrze z płuc. Gdy Frank wniósł dużą szklankę soku z kostkami lodu, ćwiczył dalej.

- Dokręca pan sobie śrubę - stwierdził Frank. Odstawił szklankę na stolik obok ławki i przez chwilę przyglądał się Gage'owi w milczeniu. - Pew­nie dlatego, że wczoraj tak było, i przedwczoraj. Że też niektóre babki zmuszają facetów do wyciskania siódmych potów na siłowni. - Puścił oko do Gage'a.

- Odczep się, Frank.

- Ładna babka. To fakt - ciągnął niezrażony Frank. - Do tego pewnie niegłupia, skoro pracuje w tych całych sądach. Łatwo jednak zapomnieć o tym, co ma w główce, kiedy tak patrzy na człowieka tymi wielkimi, niebieskimi ślepiami.

Gage ze stęknięciem odstawił sztangę.

- Idź już lepiej rąbnąć jakiś portfel.

- Zerwałem z tym. - Przez szeroką twarz Franka przemknął kolejny uśmiech. - Nemezis dałby mi popalić.

Wybrał ręcznik z równej sterty przy ławce. Gage w milczeniu otarł pot z twarzy i czoła.

- Jak ręka? - zapytał Frank.

- W porządku. - Nawet nie spojrzał w stronę białego bandaża, którym Frank zastąpił opatrunek Deborah.

- Nie jest pan już taki szybki jak dawniej. Nie widziałem, żeby się panu coś takiego zdarzyło.

- Chcesz wylecieć z pracy?

- Znowu? Ojej. - Czekał cierpliwie, aż Gage prze­siądzie się na przyrząd do treningu nóg. - Zależy mi na stałej, bezpiecznej posadzie. Jeśli pana zabiją gdzieś na mieście, będę musiał wrócić do okradania turystów.

- W tej sytuacji nie mogę się rozstać z życiem. Turyści mają dość kłopotów w Urbanie.

- Gdybym był z panem, nie doszłoby do tego.

Gage spiorunował go wzrokiem, nie przerywając ćwiczeń.

- Pracuję sam. Takie mam zasady.

- Ale ona tam była.

- W tym cały problem. Jej miejsce jest nie na ulicach, tylko na sali sądowej.

- Ale najchętniej by ją pan widział w sypialni.

- Zamknij się. - Gage z hukiem odstawił odważ­niki.

- Ma pan bzika na jej punkcie i przez to wszystko się panu plącze. - Frank znał Gage'a zbyt długo, by przejmować się jego słowami. - Koncentracja panu nawala. Panu to wyraźnie nie służy.

- Raczej ja jej nie służę. - Wstał i wziął ze stolika szklankę soku. - Ona czuje coś i do mnie, i do mojego drugiego wcielenia. Dlatego jest nieszczęśliwa.

- To niech pan jej powie, że kocha tego samego faceta, i wreszcie będzie spokój.

- Co mam jej, do diabła, powiedzieć? - Opróżnił szklankę i z trudem powstrzymał się, by nie cisnąć nią o ścianę. - Mam ją zaprosić na kolację i przy koktaj­lach napomknąć: nawiasem mówiąc, Deborah, choć jestem biznesmenem i podporą społeczeństwa, mam swój cień. Swoje alter ego. Prasa ochrzciła go Neme­zis. I obaj szalejemy za tobą, więc kiedy wezmę cię do łóżka, mam być w masce czy bez?

- Coś w tym rodzaju - stwierdził Frank po namyśle.

- Jest na to zbyt prostolinijna. - Gage z uśmiechem odstawił szklankę. - Wiem coś o tym, bo sam byłem taki. Widzi świat w czerni i bieli - występek i sprawied­liwość. - Nagle przygasł i omiótł wzrokiem połyskliwą wodę basenu. - Nigdy nie zrozumie, co robię ani czemu to robię. Znienawidziłaby mnie za to, że ją oszukiwa­łem, bo ilekroć z nią jestem, właśnie to robię.

- Nie wiem, czemu ma pan o niej takie niskie mniemanie. Ma pan przecież swoje powody.

- Taak... - Mimowiednie dotknął zygzakowatej blizny na piersi. - Mam swoje powody,

- Mógłby jej pan to wyjaśnić. Jeśli naprawdę coś do pana czuje, na pewno zrozumie.

- Może wysłuchałaby mnie, a nawet zaakceptowała, nie aprobując. Mogłaby mi nawet wybaczyć kła­mstwa. Ale co z resztą? - Położył dłoń na ławce, patrząc, jak wtapia się w pokrywającą ją wilgotną dermę. - Jak ją mam namawiać, żeby dzieliła życie z cudakiem?

Frank zaklął dosadnie.

- Nie jest pan żadnym cudakiem. Ma pan dar.

- Owszem. - Gage uniósł dłoń i poruszył palca­mi. - Niestety, to właśnie ja muszę z nim żyć.


Punktualnie o 12.15 Deborah weszła do ratusza i skierowała się prosto do biura burmistrza. Z portretów spoglądały na nią surowo twarze dawnych burmist­rzów, gubernatorów i prezydentów. Mijała mar­murowe popiersia ojców narodu. Obecny burmistrz Urbany preferował tradycyjny wystrój. Podłogi biura pokrywały czerwone dywany.

Nie miała mu tego za złe. W gruncie rzeczy lubiła poważne, komfortowe otoczenie. Lubiła mijać drzwi, zza których dochodził cichy stukot klawiatury, po­stękiwanie kopiarek, stłumione rozmowy telefoniczne urzędników miejskich.

Weszła do sekretariatu. Sekretarka Tuckera Fieldsa uniosła wzrok znad biurka i uśmiechnęła się na widok Deborah.

- Pan burmistrz czeka na panią, panno O'Roarke. Już dzwonię.

Nie minęło 20 sekund, a Deborah wprowadzono do biura burmistrza. Fields siedział za biurkiem, schlud­ny i elegancki, z siwą grzywą nad ogorzałą twarzą, odziedziczoną po przodkach farmerach. Jego asystent, Jerry Bower, wyglądał przy nim jak szczeniak.

W ciągu sześciu lat urzędowania Jerry zyskał repu­tację człowieka, który jest gotów ubrudzić sobie ręce, byle utrzymać miasto w czystości.

W chwili gdy wchodziła do gabinetu, Fields siedział bez marynarki; podwinięte mankiety białej koszuli odsłaniały pulchne ręce. Na widok Deborah sięgnął do kołnierzyka, by wyprostować przekrzywiony krawat.

- Deborah! Miło cię widzieć, jak zawsze.

- Ja też się cieszę, że pana widzę. Witaj, Jerry.

- Rozgość się - poprosił Fields, rozsiadając się na swoim krześle o miękkim, skórzanym oparciu. - Jak przebiega proces Slagermana?

- W porządku. Chyba będzie zeznawał po połud­niowej naradzie sądu.

- Jesteś gotowa?

- Aż za bardzo.

- To dobrze, to dobrze. - Skinął ręką na sekretarkę, która stanęła z tacą w progu. - Pomyślałem, że skoro przeze mnie tracisz lunch, poczęstuję cię chociaż kawą z pączkiem.

- Dziękuję. - Uniosła filiżankę i wdała się w luźną pogawędkę, choć wiedziała, że nie wezwano jej tutaj na plotki przy kawie.

- Słyszałem, że wczorajsza noc była niespokojna.

- Tak. - Spodziewała się tych słów. - Straciliśmy Raya Santiaga.

- Bardzo niedobrze. I ten cały człowiek o przezwis­ku Nemezis też tam był? - spytał podejrzliwie.

- Tak.

- Był też przy wybuchu w sklepie z antykami na Siódmej Ulicy. - Fields odchylił się do tyłu i splótł palce. - Zaczyna mi to wyglądać, jakby miał z tym coś wspólnego.

- Nie, to chyba nie tak, jak pan myśli. Gdyby nie było go tam zeszłej nocy, nie siedziałabym teraz naprzeciw pana. - Była zła, ale czuła, że ma obowiązek bronić tajemniczego mściciela. - On nie jest przestęp­cą, przynajmniej w zwykłym tego słowa znaczeniu.

Burmistrz uniósł brwi.

- Zwykłym czy nie, każę policji zaostrzyć czujność w mieście.

- Całkowicie zgadzam się z panem.

Skinął głową, zadowolony.

- A ten człowiek... - Przewertował papiery na biurku. - Montega?

- Enrico Montega - uzupełniła Deborah. - Znany również jako Ricardo Sanchez i Enrico Toya. Kolum­bijski imigrant, od jakichś sześciu lat w Stanach. Podejrzany o zamordowanie dwóch dilerów w Kolum­bii. Przez pewien czas miał bazę w Miami, gdzie uzbierano grubą teczkę na jego temat. Podobnie jak Interpol. Prawdopodobnie kieruje siatką na Wschod­nim Wybrzeżu. Cztery lata temu zamordował oficera policji i poważnie zranił drugiego. - Przerwała, myśląc o Gage'u.

- Widzę, że odrobiłaś lekcje - zauważył Fields.

- Lubię mieć solidne podstawy, kiedy kogoś ścigam.

- Hm. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Debo­rah, że Mitchell uważa cię za swojego najlepszego oskarżyciela. - Uśmiechnął się porozumiewawczo. - Oczywiście nie przyzna się do tego. Mitch nie lubi prawić komplementów.

- Wiem.

- Jesteśmy bardzo zadowoleni z twoich działań, zwłaszcza z kierunku, w jakim potoczył się proces Słagermana. Obaj z Mitchem jesteśmy też zgodni co do tego, że powinnaś bardziej skupić się na tej sprawie. Uznaliśmy więc, że odbierzemy ci tę drugą sprawę.

- Jak to?

- Zdecydowaliśmy, że przekażesz swoją kartotekę i dokumentację innemu prokuratorowi okręgowemu.

- Żartuje pan?

Fields uniósł rękę.

- Po prostu wspomagamy policyjne śledztwo. Dla­tego uznaliśmy, że przy tylu obowiązkach lepiej bę­dzie, jak przekażesz twoje materiały dotyczące tej sprawy komuś innemu.

Odstawiła z trzaskiem filiżankę.

- Parino był mój.

- Parino nie żyje.

Spojrzała na Jerry'ego, ten jednak uniósł tylko bezradnie ręce. Wstała, starając się panować nad ner­wami.

- Tak, ale od niego wszystko się zaczęło. To jest moja sprawa. Prowadzę ją od samego początku.

- I naraziłaś dobro sprawy oraz własne życie już dwukrotnie.

- Spełniałam obowiązki służbowe.

- Od jutra ktoś inny przejmie ich część. - Fields rozłożył ręce. - To nie jest kara, Deborah, tylko podział obowiązków.

Potrząsając głową, chwyciła teczkę.

- Tak łatwo się nie poddam. Sama porozmawiam z Mitchellem. - Obróciła się na pięcie i wybiegła. Z trudem zachowując resztki rozsądku, nie trzasnęła drzwiami.

Jerry dogonił ją przy windzie.

- Zaczekaj, Deb.

- Możesz się nie wysilać.

- O co chodzi?

- Nie próbuj mnie uspokajać i pocieszać. - Wcis­nęła przycisk i Odwróciła się gwałtownie. - Co tu jest, u diabla, grane, Jerry?

- Jak mówi burmistrz.,.

- Nie wciskaj mi tego kitu. Dobrze wiedziałeś, co się szykuje, dlaczego mnie tu wezwano, i nic mi nie powiedziałeś. Nie ostrzegłeś mnie nawet, żebym się mogła przygotować.

- Deb... - Położył rękę na jej ramieniu, strząsnęła ją jednak. - Nie powiem, żebym się nie zgadzał z tym, co powiedział burmistrz...

- Zawsze się zgadzasz.

- Nie wiedziałem. Do diabla, nie wiedziałem - po­wtórzył, gdy patrzyła na niego bez słowa. - Aż do dziś, do dziesiątej rano. Byłbym cię przecież uprzedził, bez względu na to, co o tym sądzę.

Przestała uporczywie wciskać guzik windy.

- W porządku, przepraszam, że tak na ciebie na­skoczyłam. To jednak nie jest w porządku. Coś tu się nie zgadza.

- Byłaś o krok od śmierci - przypomniał. - Kiedy Guthrie przyszedł dziś rano...

- Gage? - przerwała. - Gage był tutaj?

- O dziesiątej.

- Rozumiem. - Zaciskając pięści, odwróciła się z powrotem w stronę windy. - To on za tym wszystkim stoi!

- Był zaniepokojony, i tyle. Zasugerował...

- Mam jasny obraz sytuacji - przerwała mu po raz kolejny, wsiadając do windy. - To jeszcze nie koniec, możesz to powtórzyć swojemu szefowi.


W momencie, gdy przekroczyła próg sądu, musiała poskromić gniew. Tutaj nie było miejsca na prywatne kłopoty. Tu reprezentowała wymiar sprawiedliwości oraz dwie młode kobiety.

Usiadła i zaczęła starannie robie notatki, podczas gdy obrona przesłuchiwała Slagermana. Gage'a i jego sprawki całkowicie wymazała z myśli.

Kiedy przyszedł czas na krzyżowy ogień pytań, była gotowa. Przez chwilę, nie wstając, przyglądała się uważnie Slagermanowi.

- Uważa się pan za biznesmena, panie Slagerman?

- Tak.

- A działalność pańskiej firmy polega na wynaj­mowaniu towarzystwa płci obojga dla jej klientów?

- Dokładnie. „Elegancka Eskorta” świadczy usłu­gi, polegające na zapewnianiu stosownego towarzys­twa biznesmenom, zarówno mężczyznom, jak i kobie­tom, często zamiejscowym.

Pozwoliła mu blagować przez chwilę.

- Rozumiem - Wstała i zaczęła przechadzać się przed ławą sędziowską, - Czy jednak do - nazwijmy to, warunków zatrudnienia - któregokolwiek z pra­cowników należy świadczenie usług erotycznych tym­że klientom?

- W żadnym wypadku. - Przystojny i poważny, wychylił się w stronę przysięgłych. - Mój zespół jest starannie dobrany i wyszkolony. W przypadku nawią­zania tego rodzaju relacji z klientem nasza firma bezwzględnie zwalnia.

- Czy orientował się pan, że niektórzy z pańskich pracowników oferowali jednak seks za pieniądze?

- Teraz już wiem. - Spojrzał z wyrzutem na Su­zanne i Marjorie.

- Czy wymagał pan od Marjorie Lovitz lub Su­zanne McRoy świadczenia usług erotycznych dla klientów?

- Nie.

- Jednak wiadomo panu, że to robiły?

Nawet jeśli zaskoczył go kierunek, w jakim rozwija­ło się to przesłuchanie, nie drgnęła mu powieka.

- Naturalnie. Zeznały to przecież pod przysięgą.

- Owszem, zeznawały pod przysięgą, podobnie jak pan, panie Slagerman. Czy kiedykolwiek uderzył pan swojego pracownika?

- W żadnym wypadku.

- Ale zarówno panna Lovitz, jak i panna McRoy zeznały pod przysięgą coś innego.

- One kłamią - stwierdził z uśmiechem.

- Panie Slagerman, czy odwiedził pan pannę Lovitz w jej mieszkaniu w nocy dwudziestego piątego lutego i pobił ją za karę, że nie mogła pracować?

- To chyba jakieś żarty!

- Czy jest pan gotów zaprzeczyć pod przysięgą?

- Sprzeciw. Pytanie sugeruje odpowiedź.

- Oddalam sprzeciw - zawyrokował sędzia.

- Panie Slagerman, czy kontaktował się pan z pan­ną Lovitz albo panną McRoy od chwili rozpoczęcia procesu?

- Nie.

- Nie dzwonił też pan do żadnej z nich?

- Nie.

Skinęła głową, wróciła do stołu i wzięła plik papierów.

- Czy numer pięć-pięć-pięć-dwa-pięć-dwa-zero coś panu mówi?

- Nie.

- To dziwne. Jest to pański prywatny numer, panie Slagerman. Nie zna pan własnego numeru?

Uśmiechnął się, jednak w jego oczach pojawiła się nienawiść.

- Dzwonię z tego numeru, a nie na ten numer, więc nie muszę go pamiętać.

- Rozumiem. Czy z tego właśnie numeru dzwonił pan wieczorem, osiemnastego czerwca do mieszkania, w którym obecnie mieszkają panna Lovitz i panna McRoy?

- Nie.

- Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To prowadzi donikąd.

Patrząc sędziemu w twarz Deborah, przesunęła się tak by, nie zasłaniać przysięgłym Slagermana.

- Wysoki Sądzie, zaraz udowodnię, do czego to prowadzi.

- Oddalam sprzeciw.

- Czy może mi pan wyjaśnić, panie Slagerman, dlaczego w billingach telefonicznych widnieje roz­mowa przeprowadzona z pana prywatnej linii osiem­nastego czerwca o dziesiątej czterdzieści siedem wie­czorem z mieszkaniem panny Lovitz i panny McRoy?

- Każdy mógł użyć mojego telefonu.

- Pańskiej prywatnej linii? - Uniosła brwi. - Po co zakładać prywatną linię, skoro każdy może jej uży­wać? Dzwoniący przedstawił się jako Jimmy. Pan znany jest jako Jimmy, nieprawdaż?

- Podobnie jak wiele innych osób.

- Czy rozmawiał pan ze mną przez telefon wieczo­rem osiemnastego czerwca?

- Nigdy nie rozmawiałem z panią przez telefon.

Z chłodnym uśmiechem wróciła na swoje miejsce.

- Czy zauważył pan, panie Slagerman, że dla niektórych mężczyzn wszystkie kobiece głosy brzmią podobnie? Że dla niektórych mężczyzn wszystkie kobiece ciała służą jednemu celowi?

- Wysoki Sądzie! - Obrońca poderwał się z miej­sca.

- Oddalam sprzeciw.

Deborah patrzyła Slagermanowi prosto w oczy.

- Czy może pan wyjaśnić, panie Slagerman, jak doszło do tego, że ktoś posługując się pańską prywa­tną linią i pańskim imieniem, zadzwonił do panny McRoy w nocy osiemnastego czerwca? I jak to się stało, że ów posługujący się pańskim imieniem i te­lefonem człowiek, biorąc mnie za pannę McRoy, groził mi? - Zrobiła pauzę. - Nie interesuje pana, co mówił?

Nad górną wargą Slagermana pojawiły się kropelki potu.

- Może sobie pani zmyślać do woli.

- To prawda. Na szczęście jednak założyliśmy podsłuch na telefon panny McRoy. Mam tutaj tekst rozmowy. - Odwróciła kartkę papieru. - Czy mam odświeżyć pańską pamięć?


Wygrała. Chociaż pozostały jeszcze mowy koń­cowe, wiedziała, że wygrała. Gdy teraz szła energicz­nie przez gmach sądu, inne sprawy zajmowały jej myśli.

Mitchella zastała w biurze, ze słuchawką przy uchu. Był to wielki mężczyzna o potężnej klatce piersiowej, trenujący podczas pobytu w college'u. Ściany gabinetu zdobiły jego fotografie w swetrze z nadrukiem drużyny oraz kolekcja dyplomów. Miał krótko przystrzyżone rude włosy i masę piegów, które w najmniejszym stopniu nie łagodziły jego surowych rysów.

Na widok Deborah skinął ręką, wskazując jej krzes­ło. Wolała jednak na stojąco zaczekać, aż skończy rozmowę.

- Slagerman?

- Miałam go już na muszce. - Zrobiła krok w kie­runku biurka. - Sprzedałeś mnie.

- Pieprzysz.

- Co powiedziałeś? Zostałam wezwana do biura burmistrza, a następnie odsunięto mnie na bok. Do diabła, Mitch, ta sprawa należy do mnie.

- To jest sprawa stanowa - poprawił ją, przy­gryzając koniuszek niezapalonego cygara. - Nie jesteś jedyną osobą, która ją może poprowadzić.

- To ja wytropiłam Parina. Ja doprowadziłam do ugody. - Oparła się dłońmi o krawędź biurka, tak że ich oczy znalazły się na jednym poziomie. - To ja nad­stawiałam karku.

- Przekraczając przy okazji swoje uprawnienia.

- To ty mnie nauczyłeś, że prowadzenie sprawy nie polega wyłącznie na mizdrzeniu się w kostiumiku w prążki przed ławą przysięgłych. Do diabła, znam się na mojej robocie.

- Samotna wyprawa do Santiaga to był typowy błąd.

- Teraz ty pieprzysz. Dzwonił do mnie. Chciał się ze mną zobaczyć. Proszę bardzo, powiedz mi, co byś zrobił, gdyby zadzwonił do ciebie.

Mitchell skrzywił się.

- To co innego.

- Nie, dokładnie to samo - odparowała, gdyż jego wzrok sugerował, że świetnie o tym wie. - Gdybym coś spartaczyła, mogłabym się spodziewać, że mnie wyle­ją, ale tak nie było. Nieźle się napociłam i nagłowiłam nad tą sprawą. A teraz, kiedy wpadłam na właściwy trop, dowiaduję się, że Guthrie zaczyna ćwierkać, a wy z burmistrzem mdlejecie z wrażenia. Wiecznie ta sama sitwa starych kumpli, co, Mitch?

- Nie wciskaj mi tego feministycznego kitu. - Mitch machnął cygarem w jej stronę. - Ja nie patrzę, na którą stronę ktoś zapina koszulę.

- Ostrzegam cię, Mitch, że jeśli odsuniesz mnie od sprawy bez istotnych powodów, odchodzę. Nie mogę pracować dla ciebie, jeżeli nie mogę na tobie polegać. Równie dobrze mogę otworzyć własną praktykę i zająć się sprawami rozwodowymi, po trzysta dolarów za godzinę.

- Nie lubię, jak mi się stawia ultimatum.

- Ja też nie.

Odchylił się do tylu i otaksował ją wzrokiem.

- Usiądź.

- Nie zamierzam...

- Siadaj, O'Roarke, do cholery!

Usiadła, zaciskając usta.

- Słucham.

- Gdyby Santiago zadzwonił do mnie - zaczął Mitch, obracając w palcach cygaro - pojechałbym oczywiście, tak jak ty. Ale - ciągnął, nim zdążyła otworzyć usta - twój sposób prowadzenia tej sprawy nie jest jedynym powodem, dla którego zastanawiałem się, czy ci jej nie odebrać.

Słowo „zastanawiałem” osłabiło jej impet.

Skinęła głową, lekko uspokojona.

- Słucham dalej.

- Wzbudziłaś duże zainteresowanie mediów.

- Nie widzę związku.

- Miałaś w ręku poranną gazetę? - Wziął z biurka dziennik i zamachał nim przed twarzą Deborah. - Czy­tałaś nagłówek?

Czytała już, zdegustowana, wzruszyła więc tylko ramionami. „Słodka Deb przemknęła przez miasto w objęciach tajemniczego mściciela”.

- I co z tego? Jaki związek ze sprawą ma fakt, że jakiś taksówkarz chciał zobaczyć swoje nazwisko w gazetach?

- Kiedy nazwiska moich oskarżycieli zaczną być łączone z tym zamaskowanym mścicielem, wszystko będzie miało związek ze wszystkim. - Włożył cygaro z powrotem do ust. - Nie podoba mi się to, że ciągle na niego wpadasz.

Jej również się to nie podobało.

- Skoro policja nie potrafi go ująć, trudno winić mnie o to, że ciągle gdzieś się pojawia. Wkurza mnie myśl, że chcesz mnie wyłączyć z tej sprawy tylko dlatego, że jakiś kretyn musiał czymś wypełnić swoją rubrykę.

Prywatnie Mitch nie cierpiał tego wścibskiego repor­tera. Nie popierał też burmistrzowskiej strategii twardej ręki.

- Daję ci dwa tygodnie.

- Nie wystarczy mi czasu na...

- Dwa tygodnie. Wybór należy do ciebie. Przynie­siesz mi coś, co będziemy mogli przedstawić w sądzie, albo przekażę piłeczkę komu innemu. Rozumiesz?

- Tak. - Wstała. - Rozumiem.

Wybiegła, odprowadzana ciekawskimi spojrzenia­mi kolegów. Na drzwiach jej biura widniała przy­klejona kartka. Ktoś fluorescencyjnymi flamastrami narysował karykaturę Deborah w objęciach mężczyz­ny o zapadłych policzkach i potężnych muskułach. „Dalszy ciąg przygód Słodkiej Deb” głosił napis pod spodem.

Rozwścieczona zerwała ją, zgniotła w kulę i wy­chodząc, wcisnęła do kieszeni. W planie miała jeszcze jedną wizytę.


Nie zdejmowała palca z dzwonka Gage'a, dopóki Frank nie otworzył jej drzwi.

- Jest?

- Tak, proszę pani. - Cofnął się, kiedy wparowała do środka. Widywał już wcześniej rozwścieczone ko­biety i, mówiąc szczerze, wolałby mieć do czynienia ze sforą wygłodniałych wilków.

- Gdzie?

- W gabinecie. Z przyjemnością powiadomię go o pani przybyciu.

- Sama go powiadomię - oznajmiła i już wbiegała po schodach.

Frank spojrzał na nią, wydymając wargi. Zastana­wiał się, czy nie zadzwonić przez interkom do Gage'a, aby go ostrzec. Niespodzianka dobrze mu zrobi, skon­statował jednak z uśmieszkiem.

Deborah nie pofatygowała się, żeby zapukać. Pchnęła drzwi i wpadła jak burza do gabinetu. Gage siedział za biurkiem, z telefonem w jednej i piórem w drugiej ręce. Ekrany komputerów migotały.

Naprzeciwko niego siedziała schludna kobieta w śred­nim wieku, z tekturową podkładką na kolanach. Nagłe wtargnięcie Deborah sprawiło, że wstała i spojrzała pytająco na Gage'a.

- Zadzwonię jeszcze do ciebie - rzucił do słuchaw­ki, zanim odłożył ją na widełki. - Witaj, Deborah.

Cisnęła teczkę na krzesło.

- Sądzę, że wolałbyś porozmawiać w cztery oczy.

Skinął głową.

- Może pani przepisać notatki jutro, pani Brickman. Jest już późno. Proszę iść do domu.

- Tak, proszę pana. - Pani Brickman pozbierała swoje rzeczy, po czym ulotniła się szybko i dyskret­nie.

Deborah wsunęła kciuki w kieszenie spódnicy, niczym rewolwerowiec w kabury. Widział ją już w ta­kiej pozycji w sądzie.

- To musi być bardzo przyjemne - zaczęła. - Sie­dzieć sobie i wydawać rozkazy. Założę się, że to rozkoszne uczucie. Jednak nie wszystkim z nas się tak powiodło. Nie mamy tyle pieniędzy, żeby kupować sobie zamki, prywatne samoloty czy marynarki za tysiąc dolarów. Pracujemy na ulicach. Większość z nas jednak pracuje solidnie i jest zadowolona. - Mówiąc to, zbliżała się powoli do biurka Gage'a. - Wiesz, co nas jednak denerwuje, Gage? Co nas naprawdę wku­rza? To, że ktoś wtyka swój bogaty, ustosunkowany nos w nasze sprawy. Denerwuje nas tak bardzo, że zastanawiamy się poważnie nad wymierzeniem po­rządnego prztyczka w ten wścibski nochal.

- Mam zadzwonić po rękawice bokserskie?

- Wolę walczyć gołymi pięściami. - Oparła dłonie na biurku, jak wcześniej u Mitchella. - Za kogo ty się masz, u diabła? Kto dał ci prawo chodzić do burmistrza i wywierać naciski, żeby odsunął mnie od sprawy?

- Poszedłem do burmistrza - odparł powoli - żeby przekazać mu swoją opinię.

- Twoją opinię! - syknęła z wściekłością, chwyta­jąc z biurka onyksowy przycisk do papierów. Choć miała wielką ochotę cisnąć nim w szybę za plecami Gage'a, poprzestała na przerzucaniu go z ręki do ręki. - Założę się, że wyłaził ze skóry, żeby zadowolić ciebie i twoje miliony.

Gage patrzył, jak Deborah krąży po pokoju, i czekał, aż będzie mógł przemówić jej do rozumu.

- Zgodził się ze mną, że lepiej pasujesz do sali sądowej niż miejsca morderstwa.

- Kim jesteś, żeby decydować, gdzie lepiej pasu­ję? - spytała głosem nabrzmiałym furią. - Przez całe życie przygotowywałam się do tej pracy i nikt nie będzie mi wmawiał, że nie nadaję się do jakiejkol­wiek sprawy, którą podejmuję. - Odstawiła z hukiem kamienny przycisk na marmurowy blat biur­ka. - Trzymaj się z dala od moich spraw i mojego życia.

Nie, stwierdził, nic nie jest w stanie trafić jej do rozumu.

- Skończyłaś?

- Nie. Zanim wyjdę, chcę cię poinformować, że twoje wysiłki spełzły na niczym. Nadał uczestniczę w sprawie i będę uczestniczyć. Zmarnowałeś tylko czas swój i mój. Poza tym uważam, że jesteś arogancki, nadgorliwy i apodyktyczny.

- Skończyłaś? - powtórzył, zaciskając pięści pod biurkiem.

- Wyobraź sobie, że tak. - Porwała teczkę i obró­ciwszy się na pięcie, ruszyła w stronę drzwi.

- Ale ja nie - cicho rzucił za nią Gage, wciskając guzik pod biurkiem. Zamek szczęknął w drzwiach.

Nie przypuszczała, że potrafi być jeszcze bardziej wściekła. Kiedy zawróciła do biurka, oczy przesłoniła jej czerwona mgła.

- Otwórz natychmiast drzwi albo znajdziesz się na liście oskarżonych.

- Zabrała pani już głos, pani prokurator. - Wstał. - Teraz moja kolej.

- Nie interesuje mnie to, co masz do powiedzenia.

Stanął przed biurkiem i oparł się o jego krawędź. Nie ufał sobie jeszcze na tyle, by się zbliżyć do Deborah.

- Zebrała więc pani wszystkie dowody, pani proku­rator? Wszystkie szczególiki do kupy. Wobec tego, żeby oszczędzić nam czasu, przyznam się do stawia­nych mi zarzutów.

- Skoro tak, nie mamy o czym rozmawiać.

- Oskarżyciela nie interesują motywy?

Odrzuciła głowę do tyłu i skrzyżowała ręce na piersiach. Gdy zaczął iść w jej stronę, coś w jego ruchach, powolnych i bezgłośnych, wywołało u niej przebłysk skojarzenia. Zgasł on jednak pod wpływem gwałtownych emocji.

- W tym przypadku nie motyw jest istotny, lecz skutek.

- Mylisz się. Poszedłem do burmistrza i poprosi­łem go, by użył swoich wpływów, aby wyłączyć cię z tej sprawy. To jednak nie jest moje jedyne przewinie­nie. Możesz mnie również oskarżyć o to, że się w tobie kocham.

Nagle opadły jej ręce; teczka wysunęła się z nich i upadła na podłogę. Deborah otwarła usta, żeby coś powiedzieć, nie mogła jednak wydobyć z siebie głosu.

- Zdumiewające. - Oczy pociemniały mu z wściek­łości, gdy robił ostatni krok w jej stronę. - Dla tak bystrej kobiety nie powinno to być takim zaskocze­niem. Powinnaś to była zauważyć za każdym razem, kiedy patrzyłem w twoją stronę. Gdy cię dotykałem. - Położył jej dłonie na ramionach. - Powinnaś to była poczuć za każdym razem, kiedy cię całowałem.

Przycisnął ją do drzwi i musnął jej wargi. A potem zaczął zachłannie całować.

Poczuła, że kolana się pod nią uginają. Choć trudno jej było w to uwierzyć, drżały pod nią tak bardzo, że musiała się go trzymać, żeby się nie osunąć na podłogę. Widziała to, o czym mówił; czuła w jego dotyku i pocałunkach. Słyszała też jego słowa i ich echo we własnej głowie.

Zatracił się w niej. A im bardziej otwierała się przed nim, tym głębiej leciał w przepaść. Badał dłońmi jej twarz, włosy, ciało, jakby chciał ją całą poznać. I prze­konać się, że drży tak jak on.

Kiedy spojrzała mu w oczy, zobaczyła w nich miłość zmagającą się z pożądaniem. Nie rozumiała źródeł tej walki.

- Spędziłem wiele nocy - powiedział cicho - setki bezsennych nocy, pocąc się i usiłując doczekać poran­ka. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek spotkam kogoś, kogo będę kochał, pożądał. Jednak nawet naj­śmielsze marzenia nie mogą się równać z tym, co czuję do ciebie.

- Gage. - Dotknęła jego twarzy. A jednak zawład­nął jej sercem. Nie mogła jednak zapomnieć, że po­przedniego wieczoru przytulała się do innego męż­czyzny. - Sama nie wiem, co czuję.

- Nie wierzę.

- To znaczy wiem, ale boję się moich uczuć. Nie jestem całkiem fair. Może to nieuczciwe z mojej strony, ale muszę cię poprosić o czas do namysłu.

- Nie jestem pewien, czy mam czas.

- Tylko chwilę, proszę. Otwórz drzwi i wypuść mnie.

- Są otwarte. - Nacisnął klamkę. W ostatniej chwili jednak zastąpił jej drogę. - Deborah, następnym razem nie pozwolę ci wyjść.

- Wiem.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


Zespół sędziowski wyszedł na naradę. Deborah spędziła ten czas w biurze, przy telefonie i kom­puterze, usiłując prześledzić to, co Gage nazwał wspólnym wątkiem. Sklep z antykami należał do firmy Imports Incorporated, której adres opiewał na niezabudowaną parcelę w śródmieściu. Firma nie zgłosiła strat do towarzystwa ubezpieczeniowego, a kierownik sklepu przepadł bez śladu. Policja nadal poszukiwała mężczyzny, którego Parino nazywał Myszką.

Po dłuższych poszukiwaniach Deborah trafiła na Triad Corporation zakotwiczoną w Filadelfii. Jej tele­fon do Triad przyjął automat, informując, że numer został wyłączony. Zadzwoniła do biura prokuratury okręgowej w Filadelfii, a następnie wprowadziła wszyst­kie zebrane dane do komputera.

Dwie godziny później miała listę nazwisk, nume­rów identyfikacyjnych i zaczątki bólu głowy.

Gdy sięgała po słuchawkę, telefon zadzwonił pod jej ręką.

- Tu Deborah O'Roarke.

- Czy to ta sama Deborah 0'Roarke, której nazwis­ko nie znika z nagłówków gazet?

- Cilla. - Na dźwięk głosu siostry ból głowy zelżał nieznacznie. - Co słychać?

- Martwię się o ciebie.

- A co poza tym? - Ściągnęła łopatki, żeby rozluź­nić zesztywniałe mięśnie, a potem odchyliła się w krześle. Ze słuchawki dobiegały ledwie słyszalne dźwięki muzyki, która zapewne wypełniała gabinet Cilli w radiostacji. - Jak się miewa Boyd?

- Teraz już kapitan Fletcher.

- Kapitan? - Wyprostowała się na krześle. - Kiedy to się stało?

- Wczoraj. - W głosie Cilli wyraźnie pobrzmiewa­ła radosna duma. - Obawiam się, że będę musiała się teraz pilnować, skoro sypiam z kapitanem policji.

- Powiedz mu, że jestem z niego dumna.

- Powiem, wszyscy jesteśmy. A w ogóle...

- Jak się miewają dzieciaki? - Deborah nauczyła się podchodów i uników na długo przed otrzymaniem dyplomu na wydziale prawa.

- To ryzykowne pytać matkę, jak jej dzieci mają się podczas letnich wakacji; żadnych szkół i przedszkoli, tak więc mają nade mną i gliniarzem przewagę trzy do dwóch. - Cilla wybuchnęła serdecznym, ciepłym śmiechem. - Wszyscy członkowie szatańskiej szajki czują się dobrze. Allison wyrzuciła piłeczkę na aut w rozgrywkach Małej Ligi w ubiegłym tygodniu, a potem wdała się w bójkę z miotaczem przeciwnika.

- Mówisz, jakby była jakimś nieudacznikiem.

- A tymczasem Allison zawsze była zwycięzcą. Musiałam na niej siadać okrakiem, żeby się wreszcie poddała. Co dalej... Bryant wybił sobie ząb na wrot­kach, a ponieważ jest małym sprytnym kapitalistą, sprzedał go za pięćdziesiąt centów chłopcu z sąsiedz­twa. A Keenan to połknął.

- Co połknął?!

- Pięćdziesiąt centów. Pięć monet. Mój najmłodszy syn jest wszystkożerny. Zastanawiam się, czy nie założyć sobie gorącej linii z pogotowiem. A teraz powiedz, co u ciebie?

- W porządku. A co się dzieje w KHIP?

- Bałagan, podobnie jak w domu. Szczerze mó­wiąc, wolałabym wypoczywać na Hawajach. - Cilla natychmiast rozpoznała strategię odwlekania i zaczęła mocniej naciskać. - Deborah, muszę wiedzieć, czym się zajmujesz.

- Pracą. Zdaje się, że niedługo wygram sprawę. - Spojrzała na zegar, obliczając, jak długo trwała już narada sędziów. - Mam nadzieję.

Cilla uznała, że czasami jedynym wyjściem jest zapytać wprost.

- Odkąd to zaczęłaś umawiać się na randki z face­tami w maskach?

Nie można wiecznie stosować uników, skonstato­wała niechętnie Deborah.

- Daj spokój, Cilla, nie należy wierzyć we wszyst­ko, co wypisują w gazetach.

- Racja. Albo we wszystko, co pokazują w telewi­zji, chociaż twoje przygody mogliśmy oglądać wczoraj w wiadomościach co godzina. Nawet gdybym się nie postarała o gazety z Urbany i tak usłyszelibyśmy tę wrzawę. Robisz karierę na skalę krajową, moja mała, więc chciałabym wiedzieć, co jest grane. Stąd moje przesłuchanie.

Zazwyczaj łatwiej było się wykręcić, jeśli się pod­rzuciło parę ziaren prawdy.

- Ten Nemezis to jakieś utrapienie. Prasa robi z niego bożyszcze, a to jeszcze nie wszystko. Dziś rano w sklepiku dwie przecznice od sądu widziałam na wystawie podkoszulki z jego wizerunkiem.

- Czyż handel nie jest cudowny? - Cilla nie miała jednak zamiaru połknąć ponownie przynęty. - Debo­rah, dosyć długo pracowałam w radiu, żeby nauczyć się czytać z głosów, zwłaszcza z głosu mojej małej siostrzyczki. Powiedz mi, co jest między wami?

- Nic - odparła Deborah, łudząc się, że tak jest. - Po prostu nadziałam się na niego parę razy podczas śledztwa, które właśnie prowadzę, a prasa to rozdmuchała.

- Zauważyłam, moja Słodka Deb.

- Och, proszę cię.

- Chcę wiedzieć, co się dzieje, ale jeszcze bar­dziej, dlaczego zaangażowałaś się w coś tak niebez­piecznego. I dlaczego muszę dowiadywać się z ga­zet, że jakiś maniak przykładał nóż do gardła mojej siostry?

- To przesada.

- Twierdzisz więc, że nikt nie trzymał ci noża na gardle?

Deborah dobrze wiedziała, że Cilla przejrzy każde jej kłamstwo.

- To nie było tak groźne, jak się wydaje. I nic mi się nie stało.

- Noże przy gardle - mruknęła Cilla. - Budynki wybuchające ci w twarz. Na litość boską, Deb, nie macie tam policji?

- Po prostu chciałam trochę pospacerować. Nie zaczynaj znowu - powiedziała szybko. - Czy ty wiesz, Cilla, jakie męczące jest powtarzanie, że wiem, co robię, że potrafię się o siebie zatroszczyć i znam się na swojej pracy?

- Tak. - Cilla westchnęła przeciągle. - Nie mogę przestać martwić się o ciebie, Deborah, tylko dlatego, że dzielą nas tysiące kilometrów. Całymi latami nie mogłam pogodzić się z tym, co się stało tacie i mamie. Nie zniosłabym tego, gdybym ciebie straciła.

- Nie stracisz mnie. Najbardziej niebezpieczną rze­czą obok mnie jest w tej chwili komputer.

- Dobrze już, dobrze. - Cilla wiedziała, że kłótnia z siostrą niczego nie zmieni. Bez względu na to zresztą, co powie jej Deborah, ona i tak zawsze będzie się o nią martwić. - Posłuchaj, widziałam zdjęcie mojej siost­rzyczki z jakimś milionerem. Chyba założę zeszyt wycinków prasowych. Nie masz mi nic do powiedze­nia na ten temat?

- Sama nie wiem. Sprawy skomplikowały się ostat­nio i nie miałam czasu ich przemyśleć.

- A musisz coś przemyśleć?

- Tak. - Ból głowy znowu powracał. Sięgnęła do szuflady po buteleczkę aspiryny. - Parę spraw - mruk­nęła, mając na myśli Gage'a i Nemezisa. Tutaj nawet Cilla nie mogła jej pomóc. Były zresztą jeszcze inne sprawy. - Cilla, czy jako żona kapitana policji, mog­łabyś skłonić go do wyświadczenia mi pewnej przy­sługi?

- Postraszę go, że zacznę gotować. Wtedy zrobi dla mnie wszystko.

Deborah ze śmiechem wzięła do ręki jeden z wy­druków.

- Chciałabym, żeby sprawdził dla mnie kilka na­zwisk. George P. Drummond i Charles B. Meyers, obaj z adresami w Denver. - Przeliterowała oba na­zwiska, potem dodała numery identyfikacyjne. - Za­pisałaś?

- Aha - mruknęła Cilla, notując dane.

- Chodzi mi jeszcze o Solar Corporation, również z siedzibą w Denver. Drummond i Meyers zasiadają w radzie nadzorczej. Gdyby Boyd mógł przepuścić te dane przez policyjny komputer, oszczędziłby mi biuro­kratycznych podchodów.

- Postraszę go moją zapiekanką.

- To powinno zadziałać.

- Deb, będziesz uważać na siebie, prawda?

- Na pewno. Uściskaj wszystkich ode mnie. Tęs­knię za tobą. Za wami. - Mitchell stał już w progu, kiwając na nią ręką. - Muszę iść, Cilla. Sędziowie wracają.


W głębokich zakamarkach domu, w mrocznym pokoju o pustych ścianach, Gage obserwował monito­ry połączonych komputerów. Istniały prace, których nie wykonywał w gabinecie. Z rękami w kieszeniach dżinsów wpatrywał się w monitory. Na ekranach migały nazwiska i cyfry.

Na jednym z monitorów widział wszystko, co De­borah wprowadziła do komputera po drugiej strome miasta. Robi postępy, pomyślał. Co prawda, powolne, jednak wciąż go to martwiło. Skoro on potrafił śle­dzić jej kolejne poczynania, inni także z łatwością mogli to uczynić.

Z czujną miną i skupionym spojrzeniem przebierał palcami po kolejnych klawiaturach. Musi znaleźć bra­kujący element. Jeśli mu się to uda, krok po kroku dotrze w końcu do nazwiska człowieka odpowiedzial­nego za śmierć Jacka. Musi zrobić to wcześniej niż Deborah. Wtedy ona będzie bezpieczna.

Komputery proponowały mu jedną metodę. On jednak mógł wybrać jeszcze inną. Niech maszyny same zajmują się swoją pracą. Odwrócił się i nacisnął guzik. Na przeciwległą ścianę wysokiego pokoju spły­nęła mapa. Podszedł do niej i zaczął studiować powięk­szony wycinek Urbany.

Posługując się inną klawiaturą, pozapalał kolorowe światełka w różnych partiach miasta. Każde z nich oznaczało ważny ośrodek narkobiznesu, niekoniecznie znany policji miejskiej.

Światełka migotały zarówno w East Endzie, jak i West Endzie, w ekskluzywnych okolicach na północy miasta, w dzielnicy latynoamerykańskiej i pośród biu­rowców śródmieścia. Wydawało się, że nie ma żad­nego klucza. A przecież zawsze jest jakiś schemat. Należy go tylko rozszyfrować.

Kiedy studiował mapę, oczy mu nagłe zalśniły i zatrzymały się na jednym budynku. Mieszkanie Deborah. Zaczął się zastanawiać, czy wróciła już do domu i czy jest bezpieczna. Czy siedzi w błękitnym szlafroczku, studiując akta? Czy myśli o nim?

Potarł twarz. Frank miał rację. Przeszkadzała mu w koncentracji. Co mógł jednak na to poradzić? Wszel­kie zabiegi, mające ją skłonić do wycofania się z pro­wadzenia śledztwa, zawiodły. Była zbyt uparta, żeby się podporządkować.

Uśmiechnął się pod nosem. Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek się zakocha. W dodatku dosyć nie­odpowiednio, bo w kobiecie całkowicie oddanej służ­bie publicznej. Takiej, która nigdy nie ustąpi. On też był nieugięty. Mimo to, choć doskonałe panował nad swoim ciałem i umysłem, nie potrafił zapanować nad uczuciami.

Nie porywała go sama jej uroda. Choć zawsze kochał piękno, gdyż wychował się wśród ludzi, którzy cenili je za samo istnienie. Kiedy wyszedł ze śpiączki, czerpał pewną pociechę z otaczania się pięknem. Różnorodne barwy i kształty po miesiącach płaskiej szarości.

Nie chodziło też tylko o jej intelekt. Chociaż żywił szacunek dla jej inteligencji. Jako policjant i biznes­men, wiedział, że bystry umysł jest bronią najskutecz­niejszą, ale i najbardziej niebezpieczną.

Urzekło go to, co nieokreślone, coś poza jej urodą i umysłem. Był bowiem w równym stopniu więźniem jej, jak i własnego losu. I nie miał pojęcia, jak obie te sprawy rozwiązać.

Jednego był pewny - że pierwszym krokiem będzie znalezienie klucza, nazwiska oraz doprowadze-nie do zwycięstwa sprawiedliwości. Kiedy się z tym upora i ona także będzie już miała to za sobą, pojawi się szansa na wspólną przyszłość.

Ocknął się z rozmyślań. Nachylił się nad klawiaturą komputera i wziął się do pracy.


Balansując pudełkiem pizzy, butelką lambrusco i wypełnioną papierami teczką, Deborah wysiadła z windy. Zastanawiając się, jakim cudem wydobędzie klucze z torebki, podniosła wzrok na drzwi swojego mieszkania. Ktoś przykleił do nich kolorowe litery z papieru. GRATULACJE, DEBORAH.

Pani Greenbaum, pomyślała z uśmiechem. W tej samej chwili sąsiadka otworzyła drzwi.

- Słyszałam o wszystkim w wiadomościach o szós­tej. Rozprawiłaś się z tym szczurem. – Lil Greenbaum obciągnęła farbowany trykot. - Jak się czujesz?

- Dobrze. Czuję się dobrze. Co pani na to, żebyśmy uczciły to pizzą?

- Propozycja nie do odrzucenia. - Pani Greenbaum zatrzasnęła drzwi za sobą i na bosaka przeszła przez korytarz. - Nie wiem, czy zauważyłaś, że nasza klima­tyzacja znowu wysiadła?

- Zauważyłam to podczas sauny w windzie.

- Tym razem powinnyśmy chyba zmobilizować wszystkich lokatorów. - Spojrzała z ukosa na Debo­rah. - Zwłaszcza gdyby na naszym czele stanął szczwany, wygadany prawnik.

- Pani już stoi na naszym czele - powiedziała Deborah, przekładając butelkę do drugiej ręki. – Jeśli potrwa to dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, skontaktuję się z administratorem i zacznę nacis­kać. - Pogrzebała w kieszeni. - Nie mam pojęcia, co zrobiłam z kluczami.

- Mam zapasowy, który mi dałaś. - Z kieszeni workowatych dżinsów pani Greenbaum wydobyła kół­ko z kluczami.

Weszły do środka. Deborah odstawiła pudełko z pizzą na stół.

- Przyniosę kieliszki i talerze.

Pani Greenbaum uniosła pokrywkę i z zadowole­niem stwierdziła, że pizza zawiera masę składników.

- Taka piękna, młoda dziewczyna jak ty powinna bawić się w piątkowy wieczór z przystojnym, młodym mężczyzną, a nie ze starą babą.

- Jaka stara baba? - krzyknęła z kuchni Deborah, rozśmieszając sąsiadkę.

- Dobrze. Z kobietą nieco powyżej wieku śred­niego. A co z tym apetycznym Gage'em Guthriem?

- Nie wyobrażam sobie, żeby jadł pizzę, popijając tanim winem. - Wróciła, niosąc butelkę i dwa kielisz­ki. Pod pachą ściskała papierowe talerze i ser­wetki. - To typ z gatunku tych, co wolą kawior.

- Co w tym złego?

- Nic. - Deborah ściągnęła brwi. - Ale ja lubię pizzę. A jak się najem, muszę siąść do roboty.

- Kochanie, czy ty nigdy sobie nie odpuścisz?

- Mam pilny termin - odparła Deborah z wy­rzutem. Napełniła kieliszki i podała jeden Lil. - Za sprawiedliwość - wzniosła toast. - Najpiękniejszą ze znanych mi dam.

Zaledwie rozsiadły się nad smakowitymi porcjami pizzy, ktoś zastukał do drzwi. Oblizując palce umazane sosem, Deborah poszła otworzyć i ujrzała wielki kosz czerwonych róż.

- Przesyłka dla Deborah O'Roarke. Mogę to gdzieś odstawić, proszę pani?

- Tak... jasne, aha. Tutaj. - Wspięła się na palce i zobaczyła czubek głowy doręczyciela. - Na stoliku.

Podpisując kwit, skonstatowała, że róże nie tylko stanęły na stoliku, ale całkowicie zasłoniły blat.

- Dziękuję. - Wyjęła z portmonetki banknot.

- Od kogo? - chciała wiedzieć Lil, gdy zostały same.

Deborah udała, że nie wie. Sięgnęła po bilecik.

Niezła robota, pani prokurator.

Gage”


Nie umiała ukryć uśmiechu, który wykwitł na jej ustach.

- Od Gage'a.

- Gość wie, jak się wyrazić. - Oczy Lil błysnęły za szkłami. Od romansów bardziej podniecały ją jedynie wiece protestacyjne. - Najmniej pięćdziesiąt róż.

- Piękne. - Deborah wsunęła bilecik do kiesze­ni. - Powinnam chyba zadzwonić i podziękować.

- Co najmniej. - Pani Greenbaum odgryzła kęs pizzy. - Czemu nie zrobisz tego teraz, za świeżej pamięci? - I, oczywiście, kiedy ona będzie podsłuchi­wać.

Deborah wahała się. Nie, pomyślała, potrząsając głową. Gdyby teraz zadzwoniła, mogłaby powiedzieć coś zbyt pochopnie.

- Później - zdecydowała.

- Wahasz się - stwierdziła starsza pani z pełnymi ustami.

- Tak - przyznała bez skrępowania Deborah i usia­dła. Jadła przez chwilę w milczeniu, po czym podnios­ła kieliszek do ust. - Pani Greenbaum - zaczęła, ze ściągniętymi brwiami wpatrując się w swoje odbicie w szkle - była pani dwukrotnie zamężna.

- Jak dotąd - odparła Lil z szelmowskim uśmie­chem.

- Kochała pani ich obu?

- Absolutnie. Byli bardzo dobrymi ludźmi. - Małe. bystre oczka Lil nagle stały się młode i rozmarzo­ne. - Za każdym razem myślałam, że będzie to trwało wiecznie. Byłam mniej więcej w twoim wieku, kiedy mój pierwszy mąż zginął na wojnie. Przeżyliśmy razem tylko parę lat. Z Greenbaumem mieliśmy trochę więcej szczęścia. Tęsknię za jednym i za drugim.

- Czy zastanawiała się pani kiedyś... Wiem, że jest to dziwne pytanie, ale czy zastanawiała się pani kiedyś, co by było, gdyby spotkała ich pani jednocześnie?

Pani Greenbaum uniosła brwi, lekko zaintrygo­wana.

- To już byłby pewien problem.

- Rozumie więc pani, o czym mówię. Kochała pani ich obu, gdyby jednak pojawili się w pani życiu jednocześnie, nie mogłaby pani obu pokochać.

- Serce potrafi płatać dziwne figle.

- Ale nie można kochać w ten sam sposób dwóch mężczyzn jednocześnie. - Nachyliła się, a na jej twarzy odmalowała się wewnętrzna walka. - A nawet gdyby tak było, albo, gdyby się pani wydawało, że tak jest, nie mogłaby pani związać się z żadnym z nich, nie zdradzając drugiego.

Pani Greenbaum dolała sobie i Deborah do pełna, żeby zyskać na czasie.

- Kochasz Gage'a Guthriego?

- Może. - Deborah rzuciła spojrzenie na kosz pełen róż. - Chyba tak.

- A jednocześnie kogoś innego?

Z kieliszkiem w dłoni Deborah wstała od stołu i zaczęła krążyć nerwowo po pokoju.

- Tak, ale to nie jest normalne, prawda?

Nic, co wiąże się z miłością, nie może być nienor­malne, pomyślała Lil. Dla niektórych taka sytuacja byłaby cudowna i podniecająca. Ale nie dla Deborah. Jej sprawiała ona wyraźny dyskomfort.

- Czy jesteś pewna, że w obu przypadkach to miłość, a nie tylko seks?

Deborah westchnęła głęboko i znów usiadła.

- Myślałam, że to zwykły pociąg fizyczny. Chcia­łam, żeby tak było. Jednak zbadałam uczciwie własne uczucia i wiem, że tak nie jest, Oni czasami mylą mi się w myślach. Nie próbuję ich porównywać, po prostu, gdyby byli jedną osobą, wszystko byłoby prostsze. - Napiła się. - Gage wyznał, że mnie kocha, i wierzę mu. Nie wiem, co robić.

- Idź za głosem serca - doradziła Lil. - Wiem, że to brzmi banalnie, ale tak najczęściej brzmią najgłębsze prawdy. Niech serce przejmie stery, a umysł będzie mu posłuszny. Wtedy zazwyczaj dokonuje się prawid­łowego wyboru.


O jedenastej Deborah włączyła telewizor. Nie bez satysfakcji obejrzała swoje zwycięstwo nad Slagermanem, uznane za wiadomość dnia. Widziała siebie, udzie­lającą krótkiego wywiadu na schodach sądu, pochmur­niejącą na chwilę, gdy Wisner, jak zwykle, przepchnął się przez tłum dziennikarzy, by zadawać idiotyczne pytania o tajemniczego mściciela.

Kolejne wiadomości dotyczyły ostatnich wyczy­nów mściciela; uniemożliwienia rabunku w sklepie monopolowym; schwytania przez niego napastnika, zapobieżenia morderstwie.

- Jaki zapracowany - mruknęła Deborah, dopijając resztki wina. Gdyby pani Greenbaum nie spędziła z nią wieczoru, wypiłaby zapewne kieliszek, a nie pół butelki.

Cóż, jutro sobota, pomyślała, wzruszając ramiona­mi, gdy spiker informował o nadchodzących wyborach na stanowisko burmistrza. Może pospać trochę dłużej, zanim pójdzie do biura. Nie zrobi jednak nic, jeśli będzie siedzieć przed telewizorem.

Doczekała aż do prognozy pogody, w której zapo­wiadano nieustające upały, nieznośną duchotę i moż­liwość burzy. Wyłączyła telewizor i poszła do sypialni, by zasiąść przy biurku.

Zostawiła okno otwarte, licząc na powiew wiatru. Hałas uliczny docierał na czwarte piętro jako jedno­stajne buczenie. Upał, odbity od chodników, wzmagał się z każdym piętrem. Czuła to każdym nerwem.

Gorące noce. Gorące pragnienia.

Podeszła do okna, mając nadzieję, że lekki powiew uśmierzy pragnienie, którego nawet wino nie potrafi ugasić. Mimo to nadal czuła głębokie, rytmiczne pul­sowanie. Czy on gdzieś tam jest? - zastanawiała się, przykładając dłoń do skroni. Nie była nawet pewna, którego mężczyznę ma na myśli. Niestety, byłoby najlepiej, gdyby nie myślała ani o jednym, ani o drugim.

Zapaliła lampkę przy biurku i otworzyła akta. Jej wzrok spoczął na telefonie.

Przed godziną telefonowała do Gage'a, jednak ma­łomówny Frank powiedział jej, że pan Guthrie spędza wieczór poza domem. Nie bardzo wypadało jej dzwo­nić ponownie. Wyglądałoby to, jakby go sprawdzała. Nie miała do tego prawa - zwłaszcza że to ona prosiła go o trochę czasu.

Sama tego chciała. Ma to, o co jej chodziło. A myś­lenie o Gage'u nie pomoże jej znaleźć odpowiedzi ukrytych w papierach, rozłożonych na biurku.

Zaczęła je ponownie wertować, robiąc notatki. Pra­cowała, nie dostrzegając upływu czasu. Z oddali na­płynął pomruk grzmotu.


Nie powinien był przychodzić, wiedział, że to zły pomysł. Jednak kiedy wędrował ulicami, każdy krok przybliżał go do jej mieszkania. Ukryty w ciem­nościach, spojrzał w górę. W jej oknie paliło się światło. Stojąc pośród upalnej nocy, czekał, obiecując sobie, że odejdzie, kiedy światło zgaśnie. Na pewno.

Ono jednak wciąż płonęło, bladym, lecz jednostaj­nym blaskiem.

Ciekawe, czy potrafiłby sobie wmówić, że chciał ją tylko zobaczyć i porozmawiać. Rzeczywiście, powi­nien wybadać, jak wiele wiedziała i jak była bliska rozwiązania. Dane z komputera nie mówiły nic o jej przeczuciach i podejrzeniach. Im bliżej była odpowie­dzi, tym bardziej stawała się zagrożona.

Kochał ją bardzo, ale jeszcze bardziej chciał ją chronić.

Ale nie dlatego przeszedł przez ulicę i zaczął wspinać się po drabince przeciwpożarowej. Po prostu nie potrafił się powstrzymać.

Zobaczył ją przez otwarte okno. Siedziała przy biurku. Światło lampy padało ukośnie na dokumenty. Pospiesznie coś notowała.

Czuł jej zapach. Zmysłowa woń perfum, których używała, podziałała jak zaproszenie. Albo wyzwanie.

Widział ją tylko z profilu, krzywizny policzka, podbródka, kontur ust. Krótki błękitny szlafroczek był tylko luźno przewiązany paskiem i widział jej smukłą, białą szyję. Podniosła rękę i pomasowała kark. Szlaf­rok podsunął się do góry, odsłaniając jej uda, a następ­nie rozchylił się lekko, gdy założyła nogę na nogę i znów pochyliła się nad pracą.


Po raz trzeci czytała ten sam paragraf, kiedy dotarło do niej, że nie może się skupić. Potarła powieki, szykując się do ponownej lektury. Nagle zamarła i oblała się żarem. Odwróciła się powoli.

Stał przy oknie, ukryty w ciemnościach. Serce jej waliło jak młotem - nie z zaskoczenia, lecz w oczeki­waniu.

- Przerwa w walce z przestępczością? - spytała, licząc na to, że ostry ton głosu zamaskuje jego drże­nie. - W wiadomościach o jedenastej mówiono, że jesteś zajęty.

Nie miał siły wymyślać riposty. Ten raz, ten jeden raz, chciał być z nią jak normalny człowiek.

- Podobnie jak ty.

- Nadal jestem zajęta. - Drżącą ręką odgarnęła włosy z czoła. - Jak się tu dostałeś? Muszę pamiętać, żeby je zamykać - stwierdziła, kiedy spojrzał w kierun­ku okna.

- Na nic by się to zdało. W każdym razie po tym, jak cię zobaczyłam.

Każdy nerw w jej ciele był napięty do ostateczności.

- Tak nie może być dłużej. - Wstała, żeby dodać sobie powagi.

- Już tego nie powstrzymasz. Ani ja. - Jego wzrok powędrował w stronę papierów rozłożonych na biurku. - Nie posłuchałaś mnie.

- Nie. I nie zamierzam. Przeniknę wszelkie kłam­stwa, przebrnę przez wszystkie ślepe uliczki, aż znajdę prawdę. Dopiero wtedy skończę. - Krążyła przed nim, czujna i spięta. W jej wzroku malowało się wyzwa­nie. - Jeżeli chcesz mi pomóc, powiedz, co wiesz.

- Wiem, że cię pragnę. - Wsunął dłoń pod pasek jej szlafroka, próbując ją zatrzymać. W tej chwili miał tylko jedno pragnienie, jedną potrzebę, jeden cel: Deborah. - Teraz. Dziś.

- Musisz już iść - Nie mogła opanować drżenia, w jaki wprawiło ją odczuwane pożądanie. Jej opanowa­nie walczyło o lepsze z namiętnością. - Musisz już iść.

- Czy wiesz, jak bardzo cię pożądam? - szepnął ochrypłym głosem, przyciągając ją do siebie. - Muszę cię mieć, choćby na przekór prawu i moralności. Wiesz, co znaczy takie pragnienie?

- Wiem. - Sama znajdowała się w jego władzy. - To nie jest dobre.

- Dobre czy złe, jest tu i teraz. - Jednym ruchem zgasił lampę. Kiedy pokój zatonął w ciemnościach, wziął Deborah w objęcia.

- Nie możemy. - Na przekór odmowie, palce kurczowo wpiła w jego ramiona.

- Musimy.

Wciąż potrząsała przecząco głową, kiedy jego usta, zaborcze i uwodzicielskie, wzięły w posiadanie jej wargi. Siła jego pocałunków wstrząsnęła nią - nagle poczuła, że słania się na nogach. Była bezradna, niezdolna oprzeć się dojmującemu pragnieniu. Ogłu­szona i oślepiona jego pocałunkami, odkryła nagle sercem prawdę, której rozum nie chciał przyjąć do wiadomości.

Przygniótł ją do łóżka, jego oszalałe usta niecierp­liwie błądziły po jej twarzy, a dłonie zdzierały cienki szlafrok. Była dokładnie taka, jak sobie wymarzył. Rozpalona, gładka i pachnąca. Zerwał rękawiczki, by poczuć to, czego straszliwie pragnął.

Przelewała mu się przez ręce. Czuł się tak, jakby zaraz miał w niej zatonąć. Choć pragnął ujrzeć to, co miało należeć do niego, zadowalał się dotykiem, sma­kiem, zapachem. Tej upalnej nocy, pośród pomruków nadciągającej burzy, był niestrudzony.

Był dla niej tylko cieniem, ale już go znała. I pra­gnęła. Głucha na głos rozumu, wszelki rozsądek, przywarła do niego, ustami poszukując jego warg. Rozpaczliwie spragniona, by poczuć jego ciało przy swoim, a szaleńcze bicie jego serca zestroić z uderze­niami własnego, zdarła z niego koszulę. Wtedy on obsypał cudownymi, czułymi pocałunkami jej usta, szyję, piersi...

Zagrzmiało, błyskawica przecięła nocne niebo. W powietrzu unosił się duszny zapach róż i pożądania. Deborah dygotała, nieprzytomna z rozkoszy, którą ją tak szczodrze obdarzał.

Żądza i uniesienie mocne aż do bólu. Szlochając, zaczęła błagać, by nigdy nie kończył. A on natych­miast spełniał jej życzenia, pogrążając ją w bolesnym pożądaniu. Mroczne, tajne rozkosze. Szepty i jęki. Dzikie pocałunki. Nienasycone pragnienie.

Kiedy poczuła, że odchodzi od zmysłów, zespolili się. Owładnęło nią szaleństwo. Poddała mu się z całą żarliwością i mocą.

- Kocham cię.

Jej słowa wypełniły go tak, jak on ją wypełniał. Poruszyły go tak, jak poruszały się zgodnie ich cia­ła. Ukrył twarz w jej włosach, a ona wpiła palce w jego plecy. Drżąc spazmatycznie, doznał całkowi­tego spełnienia, a zaraz po nim ona, wykrzykując jego imię.


Leżał w ciemnościach. Zamęt w jego umyśle się uspokajał; słyszał teraz wyraźnie z dołu dźwięki ulicy i głęboki, nierówny oddech Deborah. Jej ręce nie obejmowały go już, lecz opadły bezwładnie. Leżała cicha, bez ruchu.

Powoli, zły na siebie za własną słabość, odsunął się od Deborah. Nie poruszyła się. Przyłożył dłoń do jej twarzy. Była mokra. Nienawidził tej części siebie, która sprawiła jej ból.

- Kiedy się zorientowałaś?

- Dopiero dziś. - Zanim jej dotknął ponownie, odwróciła się, szukając w ciemnościach szlafroka. - Myślałeś, że nie poznam cię po pocałunku? Choćby było nie wiem jak ciemno, choćbym była nie wiem jak zdezorientowana, gdy raz to już się stało, zawsze cię rozpoznam.

W jej głosie nie było gniewu, lecz ból. Gniew by zniósł.

- Nie, nie myślałem.

- Nie? - Zapaliła lampę przy łóżku i spojrzała na niego. - Ty, taki bystry, Gage, taki cholernie bystry, popełniłeś taki błąd?

Spojrzał na Deborah. Włosy miała w nieładzie, skóra wciąż była zaróżowiona po miłosnym akcie. W jej oczach lśniły łzy, za którymi czaił się gniew.

- Skąd wiesz, czy nie wiedziałem? Może po prostu nie chciałem, żeby to zaważyło na czymkolwiek. - Podniósł się i wyciągnął do niej rękę. - Deborah...

Uderzyła go raz, potem drugi.

- Do diabła, okłamywałeś mnie. Przez ciebie zwąt­piłam w siebie, w moje zasady. Wiedziałeś, musiałeś wiedzieć, że zaczynam się w tobie zakochiwać. W was obu. - Odwróciła się od niego z gorzkim śmiechem.

- Posłuchaj. - Dotknął jej ramienia, ona jednak odsunęła się.

- Nie radzę ci dotykać mnie teraz.

- W porządku. - Zacisnął pięść. - Zakochałem się w tobie tak szybko, że nie miałem czasu na myślenie. Wiedziałem tylko, że cię kocham i chcę, żebyś była bezpieczna,

- Więc założyłeś maskę i zacząłeś mnie pilnować? Nie licz na moją wdzięczność.

Niezłomność jej głosu wprawiła go w panikę.

- Deborah, to, co zaszło między nami tej nocy...

- Tak, to, co zaszło między nami. Zdecydowałeś się mi zaufać. - Skinęła w stronę łóżka. - Ale nie w innych kwestiach. Nie na tyle, by być ze mną szczerym.

- Nie mogłem. Bo znałem twoje zdanie o tym, co robię.

- To już całkiem inna sprawa, prawda? - Otarła łzy. Gniew powoli ustępował miejsca rozżaleniu. - Skoro czułeś, że musisz mnie okłamywać, dlaczego nie trzymałeś się z daleka ode mnie?

Siłą woli powstrzymał instynktowną chęć, by zno­wu jej dotknąć. Okłamał ją, a tym samym zranił. Teraz mógł tylko ofiarować jej prawdę, licząc na to, że wszystko naprawi.

- Jesteś jedyną przeszkodą, jakiej nie udało mi się pokonać w ciągu ostatnich czterech lat. Jedyną istotą, której pragnę tak bardzo, jak chcę żyć. Nie oczekuję od ciebie zrozumienia ani aprobaty - proszę tylko, byś mi uwierzyła.

- Sama już nie wiem, w co mam wierzyć. Od kiedy cię poznałam, Gage, byłam rozdarta, sądząc, że ko­cham dwóch mężczyzn. A okazało się, że jesteś tylko ty. Nie wiem, co robić. - Przymknęła oczy z wes­tchnieniem. - Nie wiem, co jest słuszne.

- Kocham cię, Deborah. Nie ma nic słuszniejszego od mojej miłości. Daj mi szansę dowieść tego, czas, bym mógł wyjaśnić resztę.

- Nie mam chyba wielkiego wyboru. Gage, nie mogę się pogodzić... - Otwarła oczy i po raz pierwszy dostrzegła długą, zygzakowatą bliznę na jego piersi. Poderwała się z przerażeniem. - Oni ci to zrobili? - spytała pełnym grozy szeptem.

Żachnął się.

- Nie potrzebuję litości, Deborah.

- Nie mów nic. - Położyła się na nim, mocno go obejmując. - Przytul mnie. Nie tak, mocniej. Mogłam cię stracić wtedy i nigdy bym cię nie poznała. - W jej oczach zalśniły łzy. Uniosła głowę. - Nie wiem, co robić ani nawet co jest słuszne. Ale dzisiaj wystarczy mi, że jesteś tutaj. Zostaniesz ze mną?

- Tak długo, jak tylko zechcesz - odparł, całując ją czule.


ROZDZIAŁ ÓSMY


Deborah zawsze miała kłopoty ze wstawaniem. Zapadała z powrotem w sen, głucha na klaksony i warkot silników w dole. Pneumatyczny młot terkotał jak karabin maszynowy, ona jednak ziewnęła tylko i poruszyła się lekko. Z powodzeniem mogłaby prze­spać nawet wybuch bomby. Nie hałas skłonił ją więc do otwarcia zaspanych oczu, lecz delikatny, cudowny aromat świeżo parzonej kawy.

Dziesiąta trzydzieści, zauważyła, patrząc na zegar. Dziesiąta trzydzieści! Zmusiła się, by usiąść i odkryła, że jest w łóżku sama.

Gage, przypomniała sobie, przecierając oczy. Czy znowu zamówił śniadanie? Jajka po wiedeńsku, gofry flamandzkie? Na Boga, oddałaby wszystko za zwykłą filiżankę czarnej kawy i czerstwego pączka.

Zerwała się z łóżka, rozglądając za szlafrokiem, który leżał zmięty na podłodze. Pod nim znalazła kawałek czarnego materiału. Podniosła go i znów opadła na łóżko.

Maska. Zważyła materiał w dłoni. Nie był to więc sen. To wszystko było jawą. Przyszedł do niej tej nocy, kochał się z nią. Obaj jej wymarzeni mężczyźni. Czarujący biznesmen i arogancki nieznajomy w czerni. Stali się jednym mężczyzną, jednym kochankiem.

Jęknęła, ukrywając twarz w dłoniach. Co teraz pocznie? Jak, do diabła, ma sobie z tym poradzić? Jako kobieta? Jako prokurator okręgowy?

Tak, kocha go. A kochając, łamie swoje zasady. Jeśli wyciągnie jego sekret na światło dzienne, będzie się to równało zdradzie.

Czyż mogłaby go kochać, nie rozumiejąc? Tak jednak było i w żaden sposób nie mogła już powstrzymać swej miłości.

Będą musieli porozmawiać, stwierdziła. Spokojnie i rozsądnie. Mogła mieć tylko nadzieję, że odnajdzie w sobie siłę i stosowne słowa. Nie wystarczy powie­dzieć mu, że nie aprobuje jego postępowania. O tym już wiedział. Nie wystarczy, że powie mu, że się boi. Podwoiłby tylko wysiłki. Musi odnaleźć takie słowa, które pozwolą mu zrozumieć, że droga, na którą wkroczył, jest nie tylko niebezpieczna, ale również niewłaściwa.

Skuliła się pod kołdrą, szykując się na rozmowę. Kiedy rozległ się dźwięk telefonu, zaklęła pod nosem. Walcząc ze szlafrokiem, sięgnęła przez łóżko po słuchawkę.

- ... siostra Deborah. - W głosie Cilli brzmiały ciekawość i rozbawienie. - A ty jak się miewasz?

- Dobrze, dzięki - usłyszała głos Gage'a. - Debo­rah jeszcze śpi. Czy mam ją...

- Już jestem. - Deborah rozczesała palcami potar­gane kosmyki. - Cześć, Cilla.

- Cześć.

- Do widzenia, Cillo. - Deborah usłyszała, jak Gage odkłada słuchawkę. Zapadła krępująca cisza.

- Hmm... chyba zadzwoniłam nie w porę.

- Ale skąd, właśnie wstawałam. W Denver jest chyba jeszcze bardzo wcześnie?

- Przy trójce dzieci to już prawie południe. Bryant, czy mógłbyś grać w kosza na dworze? Wynocha! Kuchnia nie jest miejscem do dryblingu. Deb?

- Słucham.

- Wybacz. Po prostu Boyd sprawdził nazwiska i przyszło mi do głowy, żeby od razu przekazać ci te informacje.

- To świetnie. - Sięgnęła po długopis.

- Oddaję słuchawkę Boydowi. - Coś zachrobotało w słuchawce. - Ja go wezmę. Keenan, nie bierz tego do buzi. Jezu, Boyd, czym on jest cały umazany? - Usłyszała chichot, stukot słuchawki upadającej na podłogę kuchni i tupot oddalających się nóg.

- Deb?

- Gratulacje, kapitanie Fletcher.

- Dzięki. Domyślam się, że Cilla znowu się prze­chwalała. Jak tam, wszystko w porządku?

Spojrzała na maskę, którą nadal trzymała w ręku.

- Nie jestem całkiem pewna. - Otrząsnęła się i poweselała. - Tam u was wszystko jest takie nor­malne.

- Nic tu nigdy nic jest normalne. Allison, proszę cię, nie dawaj psu... - Kolejne trzaski i oszalałe szczekanie psa. - Już za późno.

Owszem, to właśnie brzmiało absolutnie normalnie.

- Boyd, dzięki, że tak szybko zdobyłeś te informa­cje.

- Nie ma za co.

- Właśnie, że jest.

- Cóż, nie mam tego wiele. George P. Drummond był hydraulikiem, miał własną firmę...

- Był? - przerwała mu.

- Tak. Zmarł trzy lata temu z przyczyn naturalnych. Miał osiemdziesiąt dwa lata i żadnych powiązań z Solar Corporation ani niczym podobnym.

Przymknęła oczy.

- A drugi?

- Charles R. Meyers. Nauczyciel przedmiotów ścis­łych w liceum i trener piłki nożnej. Nie żyje od pięciu lat. Obaj czyści jak łza.

- A Solar Corporation?

- Jak dotąd, nie znaleźliśmy nic. Adres, który podałaś Cilli, nie istnieje.

- Powinnam się była domyślić. W jakąkolwiek stronę bym poszła, zawsze trafiam na ślepą uliczkę.

- Znam ten ból. Będę jeszcze szukał. Przykro mi, że nie mogłem ci bardziej pomóc.

- Pomogłeś mi.

- Dwóch nieboszczyków i fałszywy adres? To niewiele. Deborah, śledzimy tutaj prasę. Możesz mi powiedzieć, czy ta sprawa ma coś wspólnego z tym człowiekiem-widmem w masce?

Zgniotła czarny materiał w dłoni.

- Nieoficjalnie - tak.

- Sądzę, że Cilla już ci to mówiła, ale uważaj, dobrze?

- Dobrze.

- Ona chce z tobą znowu porozmawiać. - Usłysza­ła przytłumioną rozmowę, potem chichot. - O facecie, który odebrał telefon do ciebie. - Boyd zaśmiał się ponownie i Deborah ujrzała oczyma duszy, jak wyry­wają sobie słuchawkę.

- Chciałam się tylko spytać. - Cilla mówiła pod­nieconym szeptem. - Boyd, dość już tego. Idź, nakarm psa albo coś w tym rodzaju. Chciałam tylko wiedzieć, kto jest właścicielem tego zabójczego, seksownego głosu.

- Mężczyzna.

- Domyśliłam się. Ma jakoś na imię?

- Owszem.

- Mam zgadywać? Phil, Tony, Maximillian?

- Gage.

- Ten milioner? Ładne rzeczy!

- Cilla...

- Wiem, wiem. Jesteś dorosłą, rozsądną kobietą, która ma własne życie. Nie powiem nic więcej. Ale czy on...?

- Zanim się rozgadasz, chciałam tylko wtrącić, że nie piłam jeszcze porannej kawy.

- W porządku, ale masz do mnie zadzwonić, i to szybko. Muszę poznać szczegóły.

- Dam ci znać, jak sama je poznam. Odezwę się.

- Będę czekać.

Deborah odłożyła słuchawkę i przez chwilę siedzia­ła bez ruchu. Wyglądało na to, że wróciła do punktu wyjścia. Najpierw jednak będzie musiała załatwić inne sprawy, pomyślała w drodze do kuchni, z której dolaty­wał upojny aromat kawy.

Gage stał przy kuchence, boso, w dżinsach i roz­piętej koszuli. Sam jego widok nie zaskoczył jej, zdumiało ją natomiast to, co robił.

- Gotujesz? - spytała od progu.

Odwrócił się. Widząc ją w ostrym świetle słonecz­nym, zaspaną, ale jednocześnie czujną, przeżył szok.

- Cześć. Przepraszam za telefon, pomyślałem, że go odbiorę, żeby cię nie zbudził.

- Nie ma sprawy. Ja... nie spałam. - Zdjęła kubek z haczyka nad zlewem i nalała sobie kawy. - Siostra dzwoniła.

- Aha. - Objął ją i zaczął gładzić, zsuwając dłonie coraz niżej. Zesztywniała. Poczuł w sercu ukłucie bólu. - Czy wolałabyś, żeby mnie tu nie było?

- Sama nie wiem. Musimy chyba porozmawiać. - Wcale jednak nie czuła się na siłach. - Co robisz?

- Grzanki z jajkiem. Twoja lodówka świeciła pust­kami, więc poszedłem na róg i zrobiłem zakupy.

Poczuła ucisk w żołądku. To wszystko było takie proste, takie normalne.

- Od jak dawna jesteś na nogach?

- Dwie, trzy godziny.

- Niewiele spałeś.

Gdy ich spojrzenia się spotkały, stwierdził, że wciąż jest zła i obrażona. Nadal jednak są razem.

- Nie potrzebuję już teraz dużo snu. - Wbił dwa jajka do miski z mlekiem. - Większość tego roku przespałem. Odkąd wyszedłem ze śpiączki, wystar­czają mi cztery godziny na dobę.

- To zapewne pozwala ci pracować na dwie... zmiany.

- Tak. - Wymieszał składniki, następnie zanurzył w nich kromkę. - Zmienił się mój metabolizm. - mię­dzy innymi. - Obtoczona w jajku kromka zaskwierczała w zetknięciu z gorącym tłuszczem. - Czy mam cię przepraszać za wczorajszą noc?

Otwarła kredens.

- Wyjmę talerze - odezwała się po chwili milczenia.

Zaklął pod nosem.

- W porządku. Zaraz będą gotowe.

Zaczekał, aż Deborah usiądzie przy stole. Dziobała swoją porcję z talerza. Jej milczenie i smutek w oczach bolały go bardziej, niż gdyby obrzuciła go stekiem wyzwisk.

- Teraz twoja kolej.

- Wiem.

- Nie będę przepraszał za to, że cię kocham. Ani za to, że się z tobą kochałem. To, co było między nami, to najważniejsze, co przydarzyło mi się w życiu. - Przyj­rzał jej się uważnie. - Nie wierzysz mi?

- Nie wiem już sama, w co wierzę. W co mogę wierzyć. - Wzięła kubek w dłonie. - Okłamywałeś mnie od samego początku, Gage.

- Tak było. - Z trudem pohamował chęć dotknięcia jej, choćby leciutko. - Przeprosiny nie na wiele się tu zdadzą. Robiłem to świadomie i, gdyby to było moż­liwe, oszukiwałbym cię nadal.

Odsunęła się od stołu i skrzyżowała ramiona.

- Wiesz, jak się z tym czuję?

- Chyba tak.

Pokręciła głową.

- Nawet sobie tego nie wyobrażasz. Przez ciebie zwątpiłam w moje najbardziej podstawowe zasady. Zakochiwałam się w tobie, w was obu, i czułam wstyd. Jak mogłam nie połapać się wcześniej? Czułam to samo wobec dwóch, jak sądziłam, mężczyzn. Pat­rzyłam na niego i myślałam o tobie, patrzyłam na ciebie i myślałam o nim. - Przytknęła rękę do ust. Słowa wyrywały się zbyt szybko. - Tamtej nocy w pokoju Santiaga, kiedy mnie objąłeś, spojrzałam w twoje oczy i przypomniałam sobie, jak poznałam cię w sali balowej w Stuart Palace. Myślałam, że zwario­wałam.

- Nie chciałem cię ranić, tylko ochraniać.

- Przed czym? Przede mną? Przed sobą? Za każ­dym razem, kiedy cię dotykałam... - Oddychała gwałtownie, próbując odzyskać równowagę. W końcu był to jej problem, jej emocje. - Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć i zaufać. Nie wiem, chociaż cię kocham.

Nie próbował jej dotknąć, czując, że by go odep­chnęła.

- Nie mogę już cofnąć tego, co się stało. To ty podziałałaś na mnie tak, że popełniłem błąd. - Pomyś­lał o swoim darze. Swoim przekleństwie. - Nie mam nawet prawa cię prosić, żebyś zaakcepto-wała mnie takim, jaki jestem.

- W tym? - Wyjęła maskę z kieszeni szlafroka. - Nie, nie masz prawa mnie prosić, żebym cię zaakceptowała w czymś takim. Ale ty właśnie to robisz. Prosisz mnie, żebym cię kochała. I żebym przymknęła oko na to, jak postępujesz. Całe moje życie poświęciłam prawu. Mam teraz milczeć, patrząc, jak ty je łamiesz?

- Omal nie straciłem życia w obronie prawa. A mój partner oddał za nie życie. Nigdy nie lekceważyłem prawa.

- Gage, to nie jest sprawa osobista.

- Właśnie, że jest. Wszystko, co czytasz w swoich prawniczych księgach, wszystkie te precedensy i pro­cedury odnoszą się do konkretnych ludzi. Wiesz o tym. Czujesz to. Widziałem, jak pracujesz.

- W świetle prawa - nie ustępowała - to, co robisz, jest nielegalne, nie mówiąc już o tym, że niebezpiecz­ne. Musisz przestać.

- Nie zrobię tego nawet dla ciebie.

- A jeśli pójdę do Mitchella, do komisarza policji, do Fieldsa?

- Zrobię, co będę musiał, ale nie przestanę.

- Dlaczego? - Podeszła do niego z maską w rę­ce. - Czemu, do diabła?

- Ponieważ nie mam wyboru. - Podniósł się i chwycił ją mocno za ramiona. - Nie mam na to żadnego wpływu. - Puścił ją i odwrócił się.

- Wiem o Montedze. - Mówiąc to, dostrzegła cień goryczy na jego twarzy. - Współczuję ci, Gage, bardzo ci współczuję z powodu tego, co cię spotkało. I z powo­du tego, co przydarzyło się twojemu partnerowi. Dopad­niemy Montegę, przysięgam. Jednak kierowanie się zemstą nie jest właściwe. I być nie może.

- To, co zdarzyło się cztery lata temu, zmieniło moje życie. To nie przenośnia. To prawda. - Oparł dłoń o ścianę, przyjrzał jej się, potem schował ją z powrotern do kieszeni. - Czytałaś raporty o tym, co wydarzy­ło się w noc zabójstwa Jacka?

- Czytałam.

- Fakty zrelacjonowano ściśle - powiedział ci­cho - ale nie ujawniono całej prawdy. Czy napisano w raporcie, że kochałem go jak brata? Ze miał śliczną żonę i małego synka, który uwielbiał jeździć na czer­wonym trójkołowym rowerku?

- Och, Gage. - Oczy zaszły jej łzami. Chciała go dotknąć, ale się odsunął.

- Czy było napisane w raporcie, że poświęciliśmy niemal dwa lata na rozpracowanie tej sprawy? Dwa lata obcowania z szumowinami, które miały luksusowe jachty i domy, wypchane portfele - a wszystko za pieniądze ze sprzedaży narkotyków drobnym dilerom, którzy mają na czynsz dzięki temu, że rozprowadzają je po ulicach i placach zabaw. Dwa lata posuwaliśmy się, krok za krokiem, do przodu. Ponieważ byliśmy gliniarzami i wierzyliśmy, że możemy wpłynąć na bieg świata.

Mówiąc, zaciskał dłonie w pięści. Mogła tylko w milczeniu przyglądać się, jak zalewa go fala wspo­mnień.

- Jack zamierzał wziąć urlop po zamknięciu spra­wy. Nigdzie się nie wybierał, chciał po prostu kręcić się po domu, kosić trawę, naprawić cieknący kran, spędzać czas z Jenny i dzieciakiem. Mówił mi to. Ja myślałem o wyjeździe do Meksyku na parę tygodni, ale Jack nie miał wielkich marzeń, tylko całkiem zwyczajne.

Przeniósł wzrok za okno, nie dostrzegał jednak świecącego słońca.

- Wysiedliśmy z auta. Mieliśmy walizkę pełną znaczonych banknotów. Zapewniono nam fachową osłonę. Co poszło nie tak? Byliśmy obaj przygotowani, solidnie przygotowani. Mieliśmy spotkać ich wysłan­nika. Było gorąco. Pachniało wodą. Słychać było jej chlupot w dokach. Pociłem się, nie z powodu upału, ale dlatego, że czułem, że coś jest nie w porządku. Nie posłuchałem jednak własnego instynktu. A wtedy Montega...

Widział go, jakby to było dziś, stojącego w ciem­nościach, ze złotym zębem połyskującym w krzywym uśmieszku.

Śmierdzący gliniarze!”

- Zabił Jacka, zanim zdążyłem sięgnąć po broń. Byłem jak sparaliżowany. Na jedną chwilę, jedno uderzenie serca. To jednak wystarczyło, by mnie trafili.

Pomyślała o bliznach na jego piersi i zabrakło jej tchu. Na jego oczach zamordowano mu partnera. Przez ułamek sekundy widział nadchodzącą własną śmierć. Przeszył ją ostry, dojmujący ból...

- Przestań. Jaki sens ma powracanie do przesz­łości? Nie mogłeś uratować Jacka. Choćbyś był nie wiem jak szybki, choćbyś nie wiem co robił, nie byłeś w stanie go uratować,

- Nie wtedy. Wtedy umarłem.

Sposób, w jaki to powiedział, głuchy i beznamiętny, sprawił, że przeszedł ją zimny dreszcz.

- Przecież żyjesz.

- Śmierć w dzisiejszych czasach stała się nieomal terminem technicznym. Z technicznego punktu widze­nia umarłem. A część mnie opuściła moje ciało. - Zobaczył, że Deborah pobladła. Musiał jej jednak powiedzieć. - Widziałem, jak się mną zajmują. Tam w dokach. I potem na sali operacyjnej. Czułem, że odpływam. A potem... utknąłem.

- Nie rozumiem.

- Powróciłem do ciała, ale nie do życia. - Uniósł dłonie z rozczapierzonymi palcami. Nigdy dotąd nie próbował tego nikomu wytłumaczyć i nie był pewien, czy potrafi. - Czasem powracał mi słuch - słyszałem głosy, muzykę, którą puszczały przy łóżku pielęgniar­ki, płacz. Albo czułem zapach kwiatów. Nie mogłem mówić. Nie widziałem. Ale, przede wszystkim, nic nie czułem. - Opuścił ręce. - Nie chciałem. A potem obudziłem się i zacząłem czuć aż za wiele. Wprost rozsadzały mnie emocje.

Nie wiedziała do końca, o czym mówi, podzielała jednak jego ból i rozpacz.

- Tak naprawdę nie wiem, przez co przeszedłeś. Nikt chyba tego nie może wiedzieć. Cierpię jednak na myśl o tym. Martwię się także tym, przez co nadal musisz przechodzić.

Zobaczył, że łzy płyną jej po twarzy.

- Tamtego wieczoru, kiedy spotkałem cię w zauł­ku, moje życie znów się odmieniło. Nie mogłem tego powstrzymać. Byłem równie bezsilny jak poprzednim razem. - Spojrzał na maskę, którą ściskała kurczowo. - Teraz moje życie jest w twoich rękach.

- Nie wiem, co powinnam zrobić.

- Daj mi trochę czasu. Chociaż kilka dni.

- Nie wiesz, o co prosisz.

- Wiem - odparł, przytrzymując ją, kiedy spróbo­wała się odsunąć. - Nie mam jednak wyboru. Deborah, gdybym nie skończył tego, co zacząłem, mógłbym równie dobrze zginąć cztery lata temu.

Otwarła usta, żeby zaprotestować, ale powstrzymał ją wyraz jego oczu.

- Czy rzeczywiście nie ma innego sposobu?

- Nie dla mnie. Tylko kilka dni - powtórzył. - Po tym czasie będziesz mogła donieść swoim przełożo­nym o tym, co uznasz za stosowne, i nie będę miał o to żalu. Zgodzę się również ponieść wszelkie możliwe konsekwencje.

Przymknęła oczy. Wiedziała to, o czym on nie wiedział. Że dla niego gotowa jest na wszystko.

- Mitchell dał mi dwa tygodnie - powiedziała bezbarwnym tonem. - Więcej nie mogę ci obiecać.

Gage zdawał sobie sprawę, ile ją to kosztuje, i mod­lił się, by nadszedł czas, kiedy będzie mógł jej to wynagrodzić.

- Kocham cię.

Spojrzała mu w oczy.

- Wiem - wyszeptała, opierając mu głowę na piersi. W palcach wciąż trzymała maskę. - Wiem o tym.

Czuła, jak otacza ją silnym ramieniem. To było dojmująco realne. Uniosła głowę i, choć w jej duszy toczyła się walka, przytknęła wargi do jego ust, by poczuć jego długi pocałunek, pełen żarliwych obiet­nic.

Co z nimi będzie? Zalękniona, przywarła do niego jeszcze mocniej.

- Dlaczego to nie może być proste? - szepnęła. - Czemu nie może być normalnie?

Niezliczoną liczbę razy zadawał sobie to samo pytanie.

- Przykro mi.

- Nie. - Odsunęła się, kręcąc głową. - To mnie jest przykro. Na nic zda się rozdzieranie szat. - Zaszlochała, ocierając łzę. - Może nie wiem, co się dzieje, ale wiem, co muszę zrobić. Muszę iść do pracy. Może uda mi się znaleźć jakieś wyjście. - Uniosła brwi. - Czemu się uśmiechasz?

- Bo jesteś wręcz idealna. Absolutnie idealna. - I znów, jak w nocy, pociągnął ją za pasek szlafro­ka. - Chodź ze mną do łóżka, to ci pokażę, co mam na myśli.

- Zbliża się południe - zaprotestowała, gdy pochylił głowę, by musnąć wargami jej ucho. - Mam mnóstwo pracy.

- Jesteś pewna?

Zamknęła oczy, a jej ciało samo wychyliło się w jego stronę.

- Ach... tak. - Odsunęła się, rozkładając ręce. - Tak, naprawdę. Nie mam czasu. Żadne z nas go nie ma.

- W porządku. - Uśmiechnął się na widok jej kapryśnie wydętych warg. Widocznie zbyt łatwo wyra­ził zgodę. Może, wobec tego, przy odrobinie szczęścia, uda mu się podarować jej trochę normalności. - Ale pod jednym warunkiem.

- Jakim?

- Mam dziś imprezę charytatywną. Będzie kolacja, kilku wykonawców, tańce. W Parkside.

- W Parkside. - Pomyślała o starym, ekskluzywnym hotelu przy parku miejskim. - Chodzi o ten letni bal?

- Właśnie. Miałem sobie darować, ale zmieniłem zdanie. Wybierzesz się ze mną?

Uniosła brwi.

- Pytasz mnie w południe, czy pójdę z tobą na największe, najbardziej eleganckie przyjęcie w tym mieście, które zaczyna się za osiem godzin? I pytasz, kiedy właśnie wybierałam się do pracy, nie mam żadnych szans dostać się do fryzjera ani czasu na kupno stosownej kreacji.

- Skończyłaś już? - powiedział po chwili.

Westchnęła z rezygnacją.

- O której chcesz po mnie wstąpić?


O siódmej Deborah weszła pod gorący strumień wody. Nie wierzyła, że zdoła pozbyć się bólu i była już po dziennej dawce aspiryny. Sześć godzin przed kom­puterem, ze słuchawką przy uchu, przyniosło minimal­ne rezultaty.

Okazało się, że wszystkie sprawdzane nazwiska należą do osób od dawna nieżyjących. Każdy adres prowadził w ślepy zaułek, a kolejna firma wiodła do labiryntu innych.

Pomyślała, że teraz, bardziej niż kiedykolwiek, musi poznać prawdę. To już nie tylko kwestia wymie­rzenia sprawiedliwości. To sprawa osobista. A choć wpływało to negatywnie na jej obiektywizm, nie mogła nic na to poradzić. Póki nie rozwiąże tej sprawy, nie ma nawet prawa myśleć o przyszłości swojej i Gage'a.

Może jej nigdy nie będzie, pomyślała, owijając się ręcznikiem. Spotkali się jak grzmot i błyskawica. Burze mają to do siebie, że są przelotne. A jeśli chce się wytrwać w związku, potrzeba czegoś więcej niż tylko namiętności. W małżeństwie jej rodziców była namięt­ność, ale zero zrozumienia. A tu potrzeba nawet czegoś więcej niż tylko miłości. Jej rodzice kochali się i mimo to byli nieszczęśliwi.

Zaufanie. Bez zaufania miłość i namiętność bledną, by w końcu zniknąć.

Chciała ufać Gage'owi. I chciała w niego wierzyć. Ale on jej nie ufał. Przecież znał fakty, które mogły przybliżyć jej prawdę. I to w sprawie, w którą oboje byli tak głęboko zaangażowani. On tymczasem za­chował tę wiedzę dla siebie, bo uważał, że tylko jego metoda jest słuszna.

Zaczęła z westchnieniem suszyć włosy. Czy i ona nie była równie przekonana o słuszności swojej me­tody?

A skoro istnieje między nimi różnica zdań w spra­wach tak fundamentalnych - czy wystarczy sama miłość?

Mimo to zgodziła się spotkać z nim tego wieczoru. Ale nie dlatego, że chciała iść na bal. Gdyby zaprosił ją na hot doga i kręgle, też by poszła, bo nie potrafi już trzymać się od niego z daleka. Jeśli uważa się za osobę uczciwą, musi przyznać, że nie chce się trzymać z daleka.

Nakładając starannie róż, pomyślała, że ofiaruje sobie tę noc. Gdy skończy się bal, będzie musiała, jak Kopciuszek, stanąć oko w oko z rzeczywistością.

Energicznym krokiem przeszła do sypialni. Na łóżku leżała suknia kupiona niecałą godzinę temu. Zrządzenie losu, pomyślała, wodząc dłonią po po­łyskliwych cekinach. Gage mówił, że podoba mu się w kolorze niebieskim. Gdy wpadła jak oszalała do sklepu, sukienka już tam na nią czekała. Lejąca się fala głębokiego królewskiego błękitu, wyszy­wana srebrzystymi cekinami. Pasowała też jak rę­kawiczka, od wysokiej stójki po dół, sięgający ko­stek.

Cena na metce otrzeźwiła ją na chwilę, ale potem Deborah zacisnęła zęby i bez mrugnięcia okiem wyda­ła miesięczną pensję.

Teraz, patrząc w lustro, nie żałowała tej spontanicz­nej decyzji. Kolczyki z górskich kryształów w uszach idealnie pasowały do sukni. Włosy zaczesane do tyłu odsłaniały obnażone ramiona, jak również większą część pleców.

Wkładała właśnie buty, kiedy rozległo się pukanie. To Gage.

Gdy otworzyła drzwi, uśmiech zamarł mu na ustach.

- No i jak? Co o tym myślisz?

Odkrył po chwili, że jeśli spróbuje bardzo powoli, jest w stanie oddychać.

- Cieszę się, że nie dałem ci więcej czasu na przygotowanie.

- Dlaczego?

- Nie zniósłbym tego, gdybyś była jeszcze pięk­niejsza.

Uniosła głowę.

- Pokaż mi.

Niemal bał się jej dotknąć. Ostrożnie położył jej ręce na ramionach i pocałował. Smak jej ust wstrząsnął nim do tego stopnia, że zacisnął palce, czując nagły przypływ pożądania. Mrucząc cicho, sięgnął do drzwi, by je zamknąć.

- Och, nie. - Brakowało jej tchu i do tego stopnia osłabła, że musiała się oprzeć o framugę. Była jednak również absolutnie zdecydowana. - Zapłaciłam za tę suknię takie pieniądze, że chcę się w niej pokazać w miejscu publicznym.

- Zawsze taka praktyczna. - Obdarzył ją ostatnim, przeciągłym pocałunkiem. - Możemy przyjść póź­niej.

Uśmiechnęła się.

- Możemy wyjść wcześniej.


Kiedy przyjechali, sala pękała w szwach od sław­nych, wpływowych i bogatych. Deborah zlustrowała wzrokiem gości przy stolikach.

Zobaczyła gubernatora, zabawiającego znaną aktor­kę, potentata wydawniczego, cmokającego w policzek operową diwę, burmistrza wymieniającego uśmiechy z autorem bestsellerów.

- Twoje zwykłe towarzystwo? - mruknęła z uśmie­chem do Gage'a.

- Paru znajomych. - Stuknął kieliszkiem w jej kieliszek.

- Uhm. To Tarrington, prawda? - Wskazała gło­wą młodego, poważnego mężczyznę. - Myślisz, że ma jakieś szanse w zbliżających się wyborach?

- Ma sporo do powiedzenia - stwierdził Gage. - Czasami bywa nietaktowny, ale mówi rozsądnie. Pyta­nie tylko, czy uda mu się przeciągnąć na swoją stronę wyborców po czterdziestce.

- Gage. - Arlo Stuart zatrzymał się przy ich stoliku i położył rękę na ramieniu Gage'a. - Miło cię widzieć.

- Cieszę się, że udało ci się przyjść.

- Nie przepuściłbym takiej okazji. - Wysoki, ogo­rzały mężczyzna, o bujnych siwych włosach i zielo­nych oczach zatoczył krąg swoją szklaneczką whisky. - Ładnie to wszystko urządziłeś. Nie byłem tu jeszcze po zakończeniu remontu.

- Nam się tu podoba.

Deborah dopiero po chwili zrozumiała, że mówią o hotelu. I że hotel należy do Gage'a. Podniosła wzrok na imponujące kryształowe kandelabry. Powinna była się domyślić.

- Miło wiedzieć, że konkurencja ma klasę. - Arlo zatrzymał wzrok na Deborah. - A skoro już mowa o klasie. Pani twarz wydaje mi się znajoma. Jestem jednak za stary, by mogło to cokolwiek znaczyć.

- Arlo Stuart, Deborah O'Roarke - przedstawił ich sobie Gage.

Stuart zmiażdżył dłoń Deborah w krzepkim uścisku i uśmiechnął się.

- O'Roarke... O'Roarke... - Wzrok miał przyjaz­ny, a zarazem przenikliwy. - To pani jest tą za­wziętą prawniczką, prawda? Tą panią prokurator, która utarła nosa tej kreaturze, Slagermanowi. Zdję­cia w gazetach w najmniejszym stopniu nie oddają pani urody.

- Panie Stuart...

- Burmistrz jest o pani jak najlepszego zdania. Mówi same dobre rzeczy. Będziemy musieli później zatańczyć, by mogła mi pani opowiedzieć wszystko, co pani wie o naszym przyjacielu, tym o przydomku Nemezis.

Dłoń jej drgnęła, mimo to nie przestawała patrzeć mu w oczy.

- Byłaby to krótka rozmowa.

- Inaczej twierdzą nasi ulubieni dziennikarze. Oczywiście Wisner to osioł. - Nadal nie puszczał jej ręki. - Mogę wiedzieć, Gage, gdzie poznałeś naszą obiecującą panią prokurator? Widocznie bywam w niewłaściwych miejscach.

- W twoim hotelu - odparł Gage. - Podczas kwesty na reelekcję naszego burmistrza.

Stuart wybuchnął gromkim śmiechem.

- Stąd nauczka, że powinienem biegać i zbierać głosy na Fieldsa. Niech pani nie zapomni o naszym tańcu.

- Nie zapomnę - odparła, wdzięczna, że wreszcie uwolniła rękę.

Po jego odejściu poruszyła zdrętwiałymi palcami.

- Czy on zawsze jest taki... wylewny?

- Tak. - Gage podniósł do ust jej dłoń. - Niczego ci nie złamał?

- Chyba nie. - Zadowolona, że trzyma ją za rękę, rozejrzała się po sali. Bujne palmy, grająca fontanna, lustrzane sufity. - To twój hotel?

- Tak. Podoba ci się?

- Może być. - Wzruszyła ramionami, gdy się uśmiechnął. - Nie powinieneś poudzielać się trochę towarzysko?

- Właśnie to robię.

- Jeżeli nie przestaniesz tak na mnie patrzeć...

- Proszę, mów dalej.

Z jej ust wyrwało się drżące westchnienie.

- Chyba zrobię sobie małą wycieczkę, żeby się odświeżyć.

Była już w połowie sali balowej, gdy burmistrz chwycił ją za łokieć.

- Mogę prosić na chwilkę, Deborah.

- Oczywiście.

Obejmując ją w talii i rozdając szerokie wyborcze uśmiechy, przeprowadził ją sprawnie przez tłum oraz wysokie drzwi sali balowej.

- Chciałbym porozmawiać na osobności.

Zerknęła za siebie i zobaczyła zmierzającego w ich stronę Jerry'ego. Na dany przez burmistrza znak zatrzymał się, posłał Deborah przepraszające spojrzenie, po czym wmieszał się z powrotem w tłum.

- Co za elegancka impreza - zaczęła Deborah, wiedząc, że burmistrz woli sam wybrać temat.

- Zdziwiłem się, widząc tu ciebie. - Pociągnął ją od drzwi w stronę wnęki z roślinami w donicach i auto­matami telefonicznymi. - Chociaż nie powinno mnie to dziwić, skoro ostatnio twoje imię pojawia się tak często obok imienia Gage'a.

- Owszem, spotykam się z nim - odparła sztywno. - Jeżeli o to panu chodzi. Na płaszczyźnie osobistej. - Miała już dość zabawy w kotka i myszkę. - Czy o tym chciał pan ze mną porozmawiać, panie burmistrzu? O moim życiu prywatnym?

- Tylko dlatego, że ma ono wpływ na twoje życie zawodowe. Zaniepokoiła mnie i rozczarowała wiado­mość, że wbrew memu życzeniu nadal zajmujesz się tym śledztwem.

- Wbrew pana życzeniu? - zdziwiła się ironicznie. - Czy pana Guthriego?

- Szanuję i podzielam jego punkt widzenia. - W oczach Fieldsa błysnął gniew, rzadko okazywany poza zaciszem gabinetu. - Mówiąc szczerze, jestem niezadowolony z twojego postępowania w tej sprawie. Sukcesy na sali sądowej nie rekompensują bezmyśl­nych błędów popełnianych poza nią.

- Bezmyślnych? Może mi pan wierzyć, panie burmistrzu, że nie zaczęłam jeszcze działać bezmyś­lnie. A co się tyczy tego śledztwa, wykonuję tylko polecenia przełożonych. Skoro je zainicjowałam, za­mierzam doprowadzić do końca. A ponieważ jesteśmy podobno po tej samej stronie, zaangażowanie proku­ratury powinno pana cieszyć. Nie ustajemy w wysił­kach, by wyeliminować handlarzy narkotyków oraz ująć Montegę, zabójcę policjanta, i oddać go w ręce sprawiedliwości.

- Nie musisz mi mówić, po czyjej jestem stro­nie. - Pogroził jej palcem. Widać było, że z trudem nad sobą panuje. - Pracowałem dla tego miasta, kiedy ty nie umiałaś nawet włożyć butów. Nie rób ze mnie wroga, młoda damo. Kieruję Urbana i zamierzam robić to nadal. A młodych, nadgorliwych prokuratorów mam na pęczki.

- Grozi mi pan zwolnieniem?

- Ja cię tylko ostrzegam. - Z najwyższym wysił­kiem zdołał się opanować. - Albo działasz w zgodzie z prawem, albo przeciw prawu.

- Wiem. - Ścisnęła mocniej wieczorową torebkę.

- Podziwiam cię, Deborah - powiedział już spokoj­niej. - Masz wiele entuzjazmu, ale brak ci jeszcze doświadczenia, a w tym przypadku potrzeba nam bardziej doświadczonych rąk i umysłów.

- Mitchell dał mi dwa tygodnie - powtórzyła z upo­rem.

- Mam tego świadomość. Pilnuj się jednak, by działać w zgodzie z prawem przez ten czas, który ci pozostał. - Choć nadal miał srogą minę, poklepał ją dobrotliwie po ręce. - Baw się dobrze dziś wieczorem. Menu jest wyśmienite.

Zostawił ją, a ona jeszcze przez dłuższą chwilę stała, trzęsąc się ze złości. A potem w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby się uspokoić, skręciła do damskiej toalety. W przedsionku przemaszerowała pod dwoma fikusami i weszła do przyległego pomiesz­czenia o różowych fotelach i seledynowych blatach. Cisnęła torebkę na blat, po czym opadła na fotel przed jednym z owalnych luster.

A więc burmistrz jest z niej niezadowolony, pomyś­lała. Jest zawiedziony. I zaniepokojony. Wyszarpnęła pomadkę z torebki i spróbowała się skupić na malowa­niu ust. A tak naprawdę burmistrz był wściekły, bo ośmieliła mu się sprzeciwić.

Czyżby uważał, że jest tylko jeden sposób, jedna droga do wyboru? Co może być złego w objazdach lub bocznych drogach, skoro prowadzą do tego samego celu? Zwłaszcza jeśli doprowadzą do niego prędzej.

Wrzuciła szminkę do torebki i sięgnęła po puderniczkę. W lustrze napotkała swoje spojrzenie.

Co ona sobie właściwie wyobraża? Niespełna dobę temu była pewna, że istnieje tylko jeden sposób, jedna droga. I choć nie pochwalałaby taktyki burmistrza, przyklasnęłaby jego odczuciom.

A teraz? Teraz nie była już tego taka pewna. Czy nawet w tej chwili nie zbacza z drogi, w którą tak wierzyła? Godząc się na to, by uczucia do Gage'a kolidowały z jej etyką zawodową?

A może wszystko sprowadza się do kwestii dobra i zła? A ona już nie wie, które jest które? Jak może dalej żyć i funkcjonować jako prawnik, skoro nie potrafi powiedzieć, co jest jedynie słuszne?

Gdy tak siedziała, analizując swoją twarz oraz morale, nagle zgasły światła.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Deborah chwyciła torebkę i dla orientacji oparła się o blat. Taki olbrzymi, elegancki hotel, pomyślała, a tu wysiadły korki. Choć próbowała dopatrzyć się w tym komizmu, serce biło jej jak młotem. Zaklęła, gdy uderzyła biodrem o fotel, brnąc po omacku w ciemności.

Może to głupie, ale się bała. Miała wrażenie, że znalazła się w pułapce.

Nagle skrzypnęły drzwi. Krótki błysk światła, a po­tem znów ciemność.

- Hej, ślicznotko!

Zamarła, wstrzymując oddech.

- Mam dla ciebie wiadomość. - Mówił cienkim, piskliwym głosem, chichocząc na końcu każdego zda­nia. - Nie denerwuj się, Nie zrobię ci krzywdy. Montega chce cię mieć tylko dla siebie. I byłby wściekły, gdybym wziął się za ciebie pierwszy.

Poczuła zimny dreszcz. Sparaliżowana strachem, przypomniała sobie jednak, że on nie może jej widzieć, dzięki czemu mają równe szanse.

- Kim jesteś?

- Ja? - Kolejny chichot. - Szukałaś mnie, ale mnie nie tak łatwo znaleźć. Dlatego nazywają mnie Myszka. Bo mogę być wszędzie.

Sunął bezszelestnie w jej stronę. Odgadywała je­go ruchy na podstawie kierunku, z którego napływał głos.

- Bystry z ciebie gość - rzuciła, przesuwając ostroż­nie stopę w lewo.

- Jestem dobry. Jestem najlepszy. Nie ma lepszego niż Myszka. Montega kazał mi powiedzieć, że jest mu naprawdę przykro, że nie mieliście wtedy okazji poroz­mawiać dłużej. Chce też, byś wiedziała, że ma cię na oku. Przez cały czas. Ciebie i twoją rodzinę.

Deborah ogarnęło przerażenie. Od razu porzuciła myśl, by go przechytrzyć i przemknąć się do drzwi.

- Moją rodzinę?

- On ma też swoich ludzi w Denver. Cwanych jak należy. - Był teraz na tyle blisko, że czuła jego zapach. Nie ruszyła się jednak z miejsca. - Jeżeli pójdziesz na współpracę, dopilnuje, żeby twoja siostra i cała reszta przespała spokojnie tę noc w swoich łóżkach. Wszyst­ko jasne?

Sięgnęła po torebkę i namacała chłodny metal.

- Tak, wszystko jasne. - Wyjęła broń, wycelowała w stronę, z której dobiegał głos, i wystrzeliła.

Myszka zwalił się z krzykiem na fotele. Deborah ominęła go i zaczęła obmacywać ścianę po ścianie, dopóki nie natrafiła na drzwi. Szarpnęła za klamkę, słysząc za sobą płacz i przekleństwa Myszki, i z przera­żeniem odkryła, że drzwi są zablokowane.

- O Boże! O Boże! - Spanikowana, mocowała się z klamką.

- Deborah! - Ktoś wykrzyknął jej imię. - Odejdź od drzwi! Odsuń się od drzwi!

Zrobiła jeden niepewny krok do tyłu i usłyszała głuchy odgłos. Potem jeszcze jeden - i drzwi ustąpiły z trzaskiem. Pobiegła w kierunku światła, prosto w ra­miona Gage'a.

- Nic ci się nie stało? - Jego dłonie błądziły delikatnie po jej ciele, szukając obrażeń.

- Nic. Nic. - Ukryła twarz na jego ramieniu, nie zwracając uwagi na zbierający się tłum. - On jest w środku. - A gdy Gage chciał się odsunąć, przywarła do niego spazmatycznie. - Nie, proszę.

Gage, marszcząc brwi, dał głową znak dwójce ochroniarzy.

- Chodź, usiądź - zwrócił się do Deborah.

- Nie, nic mi nie jest. - Wciąż oddychała z tru­dem, odsunęła się jednak, by popatrzeć na jego twarz. Widząc na niej żądzę mordu, wzmocniła uścisk. - Naprawdę. On mnie nawet nie dotknął. Próbował mnie tylko przestraszyć, Gage. Nie zranił mnie.

Wpatrując się w jej pobladłą twarz, powiedział cicho:

- Myślisz, że w związku z tym będę miał mniejszą ochotę go zabić?

W drzwiach pojawił się zapłakany Myszka, z twarzą ukrytą w dłoniach, pomiędzy dwoma zwa­listymi ochroniarzami. Miał na sobie uniform kel­nerski.

Zaniepokojona spojrzeniem Gage'a, Deborah spró­bowała przyciągnąć z powrotem jego uwagę.

- On jest w znacznie gorszej formie niż ja. Bo użyłam tego. - Drżącą ręką uniosła do góry puszkę z gazem pieprzowym. - Noszę to zawsze przy sobie od tamtej nocy w uliczce.

Niepewny, czy ma się roześmiać, czy zakląć, Gage przyciągnął ją po prostu do siebie i pocałował.

- Wygląda na to, że nie mogę spuścić cię z oka.

- Deborah. - Jerry łokciami utorował sobie drogę poprzez tłum gapiów. - Wszystko w porządku?

- Teraz już tak. Skąd się tu wzięła policja?

- Sam ich wezwałem. - Jerry spojrzał na Gage'a. - Trzeba ją stąd zabrać.

- Nic mi nie jest - upierała się Deborah, zadowolo­na, że długa suknia zakrywa jej drżące kolana. - Muszę pojechać na komisariat i złożyć zeznania. Ale najpierw muszę zadzwonić.

- Ja zadzwonię, do kogo tylko sobie życzysz. - Jerry ścisnął ją mocno za rękę.

- Dzięki, ale wolę sama to zrobić. - Za jego plecami dostrzegła burmistrza. - Wyświadcz mi tę przysługę i przytrzymaj na chwilę Fieldsa.

- Już się robi. - Jerry znów spojrzał na Gage'a. - Zajmij się nią.

- Taki mam zamiar. - Trzymając ją mocno za łokieć, Gage wyprowadził Deborah z tłumu. Przeszedł szybko przez hol i pociągnął ją ku windom.

- Dokąd idziemy?

- Mam tu swoje biuro, więc będziesz mogła stąd zadzwonić. - W windzie odwrócił ją znów ku sobie i mocno przytulił. - Jak to się stało?

- Zaczęło się od tego, że Fields próbował mnie przywołać do porządku. Nie był ze mnie zadowolony. - Kiedy otworzyły się drzwi windy, odsunęli się od siebie, by wyjść na korytarz. - Kiedy się rozstaliśmy, miałam czerwoną mgłę przed oczami. Chciałam po­prawić makijaż i trochę ochłonąć, więc wstąpiłam do toalety. - Była już spokojniejsza i na szczęście prze­stała się trząść. - Nawiasem mówiąc, bardzo eleganc­kiej.

Wsuwając klucz do zamka, zerknął na nią z ukosa.

- Cieszę się, że ci się spodobała.

- Nawet bardzo. - Weszła do holu i przecięła puszysty beżowy dywan. - Dopóki nie zgasły światła. Próbowałam odzyskać orientację, kiedy drzwi otwo­rzyły się i do środka wszedł on. Nieuchwytny Myszka - dodała i znów poczuła skurcz żołądka. - Miał dla mnie wiadomość od Montegi.

Na sam dźwięk tego nazwiska Gage'owi stężały mięśnie.

- Usiądź. Przyniosę ci brandy.

- A telefon?

- Jest tutaj. Dzwoń - powiedział, po czym, zmaga­jąc się z własnymi demonami, poszedł do barku po karafkę i dwa kieliszki.

Deborah została sama. A choć potrafiła sobie nieźle radzić, miała nerwy w strzępach.

Kiedy usłyszał ten krzyk... Palce zbielały mu na karafce. Gdyby to był Montega, Deborah mogłaby już nie żyć. A on znowu by się spóźnił. Nic, co go wcześniej spotkało, i nic, co mogło go jeszcze spotkać w przyszłości, nie mogłoby być gorsze od utraty Deborah.

Gdy wrócił do pokoju, siedziała sztywno wypros­towana, z twarzą przeraźliwie bladą i podejrzanie pociemniałymi oczyma. Trzymając w jednej ręce słu­chawkę, drugą ściskała kurczowo sznur telefonu. Mó­wiła coś szybko - do szwagra, jak się Gage po chwili domyślił.

Zrozumiał, że grozili jej rodzinie. A obawa, że ich skrzywdzą, przerażała ją bardziej niż jakikolwiek za­mach na jej własne życie.

- Macie do mnie dzwonić codziennie - nalegała. - Dopilnujcie, żeby Cilla miała ochronę w rozgłośni. A dzieci... - Zakryła twarz dłonią. - Boże, Boyd. - Słuchała przez chwilę, kiwając głową i próbując się uśmiechnąć. - Tak, wiem, wiem. Nie zostaje się kapitanem za nic. Tak, będę na siebie uważać. Kocham was. Wszystkich was kocham. - Urwała i wzięła głęboki oddech. - Tak, wiem. Pa.

Odłożyła słuchawkę. Gage bez słowa wcisnął jej kieliszek do ręki. Trzymała go przez chwilę, wpatrując się w bursztynowy płyn, a potem znów wzięła głęboki oddech, przytknęła kieliszek do ust i upiła długi łyk. Otrząsnęła się i znów się napiła.

- Dzięki.

- Twój szwagier jest dobrym policjantem. Nie pozwoli, żeby coś im się stało.

- Przed laty ocalił Cilli życie. To właśnie wtedy się w sobie zakochali. To jest naprawdę potworne, Gage. Oni są moją rodziną. Jedyną, jaka mi pozostała. Myśl, że coś, co zrobiłam... co robię... mogłoby... - Urwała, odpychając od siebie tę niewyobrażalną wi­zję. - Po stracie rodziców myślałam, że już nie może być gorzej. Ale to... - Potrząsając głową, znów spo­jrzała na swój kieliszek. - Moja matka była policjan­tką.

Wiedział o tym. Wiedział o wszystkim, mimo to ujął jej dłoń i pozwolił mówić dalej.

- I to dobrą, tak mi przynajmniej mówili. Miałam wtedy zaledwie dwanaście lat, kiedy to się stało. Tak naprawdę, nie znałam jej zbyt dobrze. Nie była stwo­rzona na matkę.

Wzruszyła ramionami, ale nawet ten zdawkowy, obojętny gest świadczył o zadawnionych bliznach.

- A mój ojciec - ciągnęła - był prawnikiem. Obrońcą z urzędu. Starał się, jak mógł, żeby to wszyst­ko utrzymać... rodzinę... iluzję rodziny... Ale nie udało im się. - Znów pociągnęła łyk brandy, wdzięczna za jej otępiającą moc. - Dwóch mundurowych przyszło do szkoły tamtego dnia. Wywołali mnie i zabrali do domu. Musiałam się wtedy domyślić, że matka nie żyje. Powiedzieli mi, w miarę delikatnie, że chodzi o ich oboje. Jakiś drań, którego bronił mój ojciec, zdołał przemycić broń. Kiedy byli w sali konferencyjnej, sytuacja wymknęła się spod kontroli.

- Tak mi przykro, Deborah. Wiem, co to znaczy stracić rodzinę.

Kiwając głową, odstawiła pusty kieliszek.

- Myślę, że właśnie dlatego postanowiłam zostać prawnikiem, prokuratorem. Moi rodzice poświęcili życie w obronie prawa. Nie chciałam, żeby zginęli na próżno. Rozumiesz?

- Tak. - Podniósł do ust jej dłonie. - Jakiekolwiek były powody, dla których postanowiłaś zostać praw­nikiem, podjęłaś słuszną decyzję. Jesteś dobrym praw­nikiem.

- Dzięki.

- Deborah... - Zawahał się, szukając najlepszych słów na wyrażenie myśli. - Szanuję twoją bezkom-promisowość oraz twoje kwalifikacje.

- Czuję, że zbliża się jakieś „ale”.

- Chciałbym cię znowu poprosić, żebyś się wyco­fała. Zajmij się tym, co robisz najlepiej, to znaczy oskarżaniem Montegi i jego bandy. A resztę zostaw mnie.

Przez chwilę zastanawiała się, chcąc, podobnie jak on, możliwie jasno przedstawić swój punkt widzenia.

- Gage, kiedy burmistrz mnie zwymyślał, poszłam się odświeżyć do toalety. Gdy minęła mi złość, za­częłam analizować sytuację i moje motywy. Zaczęło mi się wydawać, że może jednak burmistrz miał rację. Może rzeczywiście należało przekazać tę sprawę ko­muś z większym doświadczeniem, a mniejszym osobi­stym zaangażowaniem. - Potrząsnęła głową. - Jednak nie mogę tego zrobić. Zwłaszcza teraz. Oni grozili mojej rodzinie. Jeżeli się wycofam, już nigdy nie będę mogła sobie zaufać i stracę wiarę w siebie. Muszę doprowadzić tę sprawę do końca. - Zanim zdążył coś powiedzieć, położyła mu ręce na ramionach. - Nie zgadzam się z tobą. Nie wiem też, czy kiedykolwiek będzie to możliwe. Ale w głębi serca rozumiem, co robisz i dlaczego. I proszę cię o to samo.

Jak mógł jej odmówić?

- Wobec tego na razie sytuacja jest patowa.

- Muszę zejść teraz na dół i złożyć oświadcze­nie. - Wstała, wyciągając rękę. - Pójdziesz ze mną?


Nie pozwolili jej porozmawiać z Myszką. Deborah doszła więc do wniosku, że na razie poradzi sobie i bez tego. Do poniedziałku będzie miała policyjne raporty, a może nawet coś więcej. Myszka był przez cały czas pod ścisłą ochroną i mało prawdopodobne, by przyda­rzył mu się wypadek podobny do tego, który spotkał Parina.

A o potrzebne informacje będzie się targowała z Myszką, tak jak targowałaby się z samym diabłem.

Złożyła zeznanie i znużona czekała, aż przepiszą je na maszynie i dadzą jej do podpisu. W sobotni wieczór w komisariacie panował ruch jak na dworcu. Prostytut­ki i alfonsi, dilerzy i ofiary napadów, gangsterzy i zagonieni obrońcy z urzędu. To była rzeczywistość, nieodłączny element systemu, który reprezentowała i w który wierzyła. Mimo to po wyjściu odetchnęła z ulgą.

- Ciężka noc - mruknęła.

- Doskonale sobie poradziłaś. - Gage dotknął jej policzka. - Musisz być wykończona.

- Szczerze mówiąc, umieram z głodu. - Uśmiechnę­ła się. - Wiesz co, nie byliśmy nigdy razem na kolacji.

- Postawię ci hamburgera.

Roześmiała się, a potem zarzuciła mu ręce na szyję.

- Mój ty bohaterze.

Gage dotknął ustami jej szyi.

- Kupię ci tuzin hamburgerów - wyszeptał. - Tyl­ko, na miłość boską, wróć potem ze mną do domu.

- Tak. Tak.


Gage umiał przygotować odpowiednią scenerię. Gdy Deborah weszła za nim do sypialni, księżyc zaglądał przez okno, przez świetlik w suficie sączył się gwiezdny pył, a świece ciepłym blaskiem rozjaśniały ciemność. W powietrzu unosił się słodki zapach róż. Tę romantycz­ną aurę potęgowały jeszcze dźwięki skrzypiec.

Nie miała pojęcia, jak zdołał tego dokonać przy pomocy zaledwie jednego telefonu z małej hałaśliwej knajpki, w której zjedli kolację. Nie miało to jednak dla niej znaczenia. Wystarczyła świadomość, że o tym pomyślał.

- Jak cudownie. - Była zdenerwowana mimo unie­sień ubiegłej nocy. Podchodząc do stolika, na którym stała butelka szampana w kryształowym naczyniu z lodem, czuła się niepewnie. - O wszystkim pomyślałeś.

- Myślałem tylko o tobie. - Musnął wargami jej usta, zanim rozlał wino. - Wyobrażałem sobie ciebie setki razy. Nawet tysiące. - Podał jej kieliszek.

- Ja też. - Ręka jej drżała, gdy unosiła go do ust. To do głosu dochodziły stłumione pragnienia. - Kiedy mnie po raz pierwszy pocałowałeś, tam, na wieży, świat się przede mną otworzył. Wcześniej nigdy cze­goś takiego nie zaznałam.

- A ja byłem gotów cię błagać, byś ze mną została tamtej nocy, chociaż byłaś na mnie zła. - Wyjął jej kolczyk z ucha i zaczął pieścić palcem wrażliwą konchę. - Ciekawe, czy byś wtedy została?

- Nie wiem. Ale chciałabym.

- To mi prawie wystarczy. - Rozpiął drugi kolczyk i położył oba na stoliku. Potem, nie spuszczając wzro­ku z Deborah, zaczął jedna po drugiej, wyjmować spinki z włosów. - Ty drżysz.

Jego ręce były delikatne, a wzrok naglący.

- Wiem.

Wziął kieliszek z jej omdlałej dłoni i odstawił na bok. Wciąż spoglądając jej w oczy, wyjmował spinki, muskając koniuszkami palców jej kark.

- Boisz się mnie?

- Raczej tego, co możesz ze mną zrobić.

W jego wzroku pojawiły się mroczne błyski. Po­chylił głowę i złożył delikatny pocałunek na jej skroni.

Oszołomiona, poprosiła:

- Pocałuj mnie, Gage.

- Dobrze. - Usta zaczęły sunąć po jej twarzy, drażniąc i pozostawiając uczucie niedosytu. - Już się robi.

- Nie musisz mnie uwodzić. - Oddech miała przy­spieszony.

Powiódł palcem w górę i w dół jej obnażonych pleców, a gdy zadrżała, uśmiechnął się.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Chciał jednak, by była to również jej przyjemność.

Poprzedniej nocy dał upust namiętności i pożąda­niu. Teraz zapragnął ukazać jej tę łagodniejszą stronę miłości. Gdy się do niego przytuliła, powściągnął pożądanie.

- Wczoraj kochaliśmy się po ciemku - wyszeptał, a jego palce już rozpinały guziczki sukni. - Tej nocy chcę na ciebie patrzeć.

Suknia ześlizgnęła się na podłogę, tworząc połysk­liwą niebieską plamę u stóp. Deborah miała na sobie tylko przejrzysty koronkowy gorsecik, który podtrzy­mywał jej piersi i obciskał biodra. Jej uroda zaparła mu dech w piersi.

- Ilekroć na ciebie patrzę, zakochuję się od nowa.

- To nie przestawaj na mnie patrzeć. - Sięgnęła, by mu rozwiązać elegancki krawat. Jej palce ześlizgnęły się w dół, by rozpiąć ukryte guziki. - Nigdy nie przestawaj. - Rozsunęła poły koszuli, a potem przy­tknęła usta do jego rozgrzanej skóry. Zanim w geście zaproszenia odchyliła głowę do tyłu, czubkiem języka zakreśliła na torsie Gage'a wilgotny ślad. Oczy jej lśniły szafirowym blaskiem za zasłoną czarnych rzęs.

- Pocałuj mnie teraz.

Równie urzeczony jak ona, przywarł ustami do jej warg. W pokoju jednocześnie z dwóch piersi - wy­rwał się gardłowy jęk. Ręce Deborah przesunęły się wolno w górę, po torsie Gage'a, by opaść bezwład­nie, gdy zaczął ją całować łagodniej, głębiej i delika­tniej.

Wziął ją na ręce, jakby była z kruchej porcelany, a nie z krwi i kości. Trzymał ją tak przez chwilę, spoglądając w oczy. Niosąc ją do łóżka, obsypywał pocałunkami lekkimi jak piórko.

Usiadł, trzymając ją na kolanach. Widział, jak niemal wzlatuje do góry, a oczy same jej się zamyka­ją. Ciało jej stało się nagle gibkie jak liana. Serce waliło głucho pod jego dłonią. Taką właśnie chciał ją oglądać. W pełni zadowoloną. I tylko jego. Napawa­jąc się egzotycznym smakiem jej ust, pomyślał, że mógłby robić to całymi godzinami. Ba, nawet całymi dniami.

Odczuwała wszystkie niesłychanie delikatne rodza­je dotyku - muśnięcie czubkiem palca, głaskanie dłonią, i tak bardzo cierpliwą wędrówkę warg. Jej ciało zdawało się lekkie jak powietrze przesycone zapachem róż, ale ręce miała zbyt ciężkie, by mogła je unieść. Muzyka i pomruki Gage'a zlewały się w jej umyśle w jeden uwodzicielski zew. A w tle tego rozbrzmiewał jej galopujący puls.

Czuła, że nigdy nie była bardziej skłonna udać się tam, gdzie zamierzał ją zabrać.

Wiedziała już, czym jest miłość - silniejsza niż głód i pragnienie.

Westchnęła cicho, gdy usta Gage'a wyszeptały coś nad czubkami jej piersi. Jego język wślizgnął się wolno i podniecająco pod koronkę, by drażnić jej stwardniałe sutki. Palce błądziły po delikatnej skórze ponad poń­czochą, aż wsunęły się pod trójkąt przejrzystego mate­riału.

Jednym ruchem wyniósł ją po raz pierwszy na szczyt. Wygięła się w łuk, odsyłając mu, jak strzałę, swoją rozkosz. Zdawała się topnieć w jego ramio­nach.

Bez tchu, w upojeniu, wyciągnęła ręce.

- Gage, pozwól mi...

- Pozwolę. - Stłumił ustami jej okrzyk i wciąż drżącą położył na łóżku.

Teraz, pomyślał. Mógłby wziąć ją teraz, uległą, rozgrzaną i wilgotną. Blask księżyca padał na jej ciało, na włosy. Biała koronka, którą miała na sobie, wyda­wała się złudzeniem.

Deborah zadrżała, gdy musnął palcami jej ciało, odpinając pończochę. Powolnym, niemal leniwym ruchem zsunął ją aż do kostki, a w ślad za tym podążyły jego usta, obsypując pocałunkami nogę. Wodził językiem po zagłębieniu kolana i wzdłuż łydki, a Deborah wiła się w jego ramionach, nie­przytomna z rozkoszy.

Znów wyciągnęła ręce, on jednak uchylił się, by skupić się na drugiej nodze. Usta powędrowały wolno w górę, zatrzymując się i krążąc, nie odnalaz­ły warg Deborah. Wtedy uniosła się; z jej ust wy­rwało się jego imię i bliska łez przyciągnęła go do siebie.

Już przy pierwszym dotknięciu wstąpiły w nią nowe siły.

Jej rozpalone ciało spotkało się z jego ciałem. To jej jednak nie wystarczało. Zaczęła niecierpliwie szarpać go za koszulę, wiedziona desperackim prag­nieniem, by posiąść go jeszcze głębiej. A gdy szarpnęła za pasek do spodni, usłyszała, jak wciągnął gwałtow­nie powietrze.

- Pragnę cię. - Jej usta przywarły chciwie do jego warg. - Boże, jak ja cię pragnę.

Do tej pory trzymał się jakoś, teraz jednak resztki samokontroli opuściły Gage'a. Uległ miażdżącej fali pożądania, rozgorączkowanym dłoniom Deborah i jej zaborczym ustom. Oddech palił mu płuca, gdy zdzierał z siebie ubranie.

Uklękli wśród skłębionej pościeli - drżący, wpat­rzeni w siebie. Gage wsunął rękę pod rąbek koronki i szarpnął mocno. A potem ujął biodra Deborah i przy­ciągnął ją do siebie.

Wygięła się cała podczas tego szaleńczego miłos­nego aktu. Ręce zsunęła po jego smukłych ramionach, odnajdując punkt oparcia. Staczając się w otchłań szaleństwa, wyszlochała jego imię.


Osłabła, leżała na łóżku, z jedną ręką na oczach, a drugą zwisającą bezwładnie z materaca. Czuła, że nie może się ruszyć, nie była pewna, czy potrafi mówić, wątpiła nawet, czy oddycha.

A jednak, gdy Gage złożył pocałunek na jej ramie­niu, znów zadrżała.

- Chciałem być delikatny.

Otworzyła z trudem oczy. Twarz Gage'a była tak blisko. Czuła we włosach jego palce.

- Wobec tego będziesz musiał próbować, aż ci się uda.

Usta Gage'a drgnęły w uśmiechu.

- Wydaje mi się, że to potrwa dość długo.

- To dobrze. - Koniuszkiem palca obrysowała jego wargi. - Kocham cię, Gage. Tylko to się liczy tej nocy.

- To jedyne, co się liczy. - Nakrył dłonią jej rękę. Gest ten symbolizował więź równie głęboką i intymną jak ich seks.

- Przyniosę ci wina. - Mówiąc to, wstał.

Z błogim westchnieniem opadła na poduszki.

- Nigdy nie myślałam, że mogę być taka.

- To znaczy jaka?

Zobaczyła swoje odbicie w szerokim lustrze po drugiej stronie pokoju - naga wśród rozrzuconych poduszek i zmiętych prześcieradeł.

- Taka rozpustna. - Słowa te rozśmieszyły Deborah. - Na studiach miałam opinię osoby chłodnej, bardzo pilnej i nieprzystępnej.

- Szkoła się nie liczy. - Gage usiadł na łóżku i podał jej wino.

- Chyba nie. Ale nawet później, kiedy zaczęłam pracować w prokuraturze okręgowej, opinia pozo­stała. Poważna O'Roarke - dorzuciła, marszcząc nos.

- Lubię, kiedy jesteś poważna - stwierdził, sącząc wino. - Mogę sobie ciebie wyobrazić, jak w bibliotece prawniczej ślęczysz nad grubymi, zakurzonymi księ­gami, robiąc notatki.

Skrzywiła się.

- Ta wizja nie do końca mi odpowiada w tym momencie.

- Mnie się podoba. - Pochylił głowę, by schwycić delikatnie zębami jej ucho. - Miałabyś na sobie jeden z tych konwencjonalnie uszytych kostiumów, w two­ich ulubionych bardzo niekonwencjonalnych kolorach. - Na widok jej lekko naburmuszonej miny zaśmiał się cicho. - Wygodne buty i bardzo dyskretną biżu­terię.

- Mówisz tak, jakbym była jakąś świętoszką.

- A pod spodem miałabyś coś cienkiego i seksow­nego. - Zahaczył palcem rozdarty kawałek koronki i uniósł go do światła. - Bardzo osobisty wybór dla bardzo przyzwoitej pani prokurator. A potem zaczęła­byś recytować listę moich poprzedników, doprowa­dzając mnie do szaleństwa..

- Na przykład Warner Kowalski?

- Na przykład. Ale tylko ja jeden wiedziałbym, że potrzeba sześciu spinek, by upiąć twoje włosy w ten bardzo skromny węzeł.

- Wiem, że bywam czasami zbyt poważna - przy­znała Deborah. - Ale tylko dlatego, że to, co robię, jest dla mnie takie istotne.- Spojrzała na swój kieli­szek. - Muszę mieć pewność, że moja praca ma znaczenie. Że reprezentowany przeze mnie system funkcjonuje prawidłowo. - Gdy cofnął się, by się jej przyjrzeć, westchnęła. - Wiem, że to po części sprawa ambicji, ale również wrodzonego poczucia sprawied­liwości. Dlatego tak się martwię, jak rozwiążemy tę sytuację.

- Nie rozwiążemy jej tej nocy.

- Wiem, ale...

- Nie tej nocy - powtórzył, kładąc jej palec na wargach. - Tej nocy jesteśmy tylko ty i ja. Potrzebuję tego, Deborah. I ty też.

Skinęła głową.

- Masz rację. Znów zaczynam być zbyt serio.

- To da się załatwić. - Gdy podniósł kieliszek do światła, zaperliły się bąbelki.

- Mamy się upić?

- Coś w tym rodzaju. - W jego oczach zabłysły wesołe iskierki. - Może nauczyłbym cię, jak... mniej poważnie pić szampana? - Przechylił kieliszek i struż­ka chłodnego wina spłynęła po jej piersi.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


Patrząc na śpiącą Deborah, Gage stracił poczucie czasu. Świece wypaliły się, pozostawiając po sobie zapach gorącego wosku. Ręka Deborah spoczywała w jego dłoni i nawet przez sen nie przestała go leciutko ściskać.

Cienie uniosły się i rozpłynęły w perłowej po­świacie ranka. Coraz jaśniejsze światło padało na włosy Deborah, na jej twarz i ramiona. Idąc jego śladem, zaczął znaczyć wargami delikatny szlak na jej ciele.

Zbyt wiele pozostało jeszcze do zrobienia. Ze zbyt wielu spraw chciał ją nadal wyłączyć. Czuł, że cele, jakie przyświecały mu od ponad czterech lat, w ostat­nich tygodniach zeszły na dalszy plan. Teraz nie wystarczała mu już zemsta za śmierć przyjaciela. Zapłata za zmarnowany czas oraz kawał życia także go nie zadowalała. Sama chęć wymierzenia sprawied­liwości przestała być wystarczającą siłą napędową.

Będzie musiał się spieszyć, bo każdy dzień bez odpowiedzi to kolejny dzień zagrożenia dla Deborah. A nie było teraz ważniejszej sprawy od jej bezpie­czeństwa.

Odsunął się i bezszelestnie wstał z łóżka, żeby się ubrać. Musi nadrobić te wszystkie godziny, podczas których wolał być z Deborah, zamiast w pracy albo na ulicach. Gdy się odwrócił, poruszyła się na łóżku i wtuliła głębiej w poduszki. Będzie spała przez cały ranek. A on będzie w tym czasie pracował.

Wcisnął guzik pod rzeźbioną boazerią, na ścianie oddalonej od łóżka. Panele rozsunęły się, Gage wkro­czył w ciemność, po czym ściana zamknęła się za jego plecami.

Deborah wymruczała poranne powitanie i zamruga­ła nieprzytomnie powiekami. Czy to sen? Gotowa była przysiąc, że widziała, jak Gage zniknął w jakimś sekretnym przejściu. Zdezorientowana, uniosła się na łokciach. Gdy chciała go objąć przez sen, poczuła, że nie ma go obok niej, i obudziła się dokładnie w chwili, kiedy ściana się otworzyła.

To nie był sen. Gage'a rzeczywiście nie było, a prześcieradła, na których leżał, zdążyły już wystygnąć.

Następny sekret, pomyślała rozżalona tym kolejnym objawem braku zaufania. Po spędzonych wspólnie nocach, mimo miłości, jaką jej okazywał, nadal jej nie ufał.

Trzeba coś z tym zrobić, pomyślała. Nie będzie siedzieć z założonymi rękami i roztkliwiać się nad sobą, tylko zażąda wyjaśnień. Wstała, zajrzała do szafy i znalazła szlafrok. Z miękkiej bawełny w szarym odcieniu, sięgał jej do kostek. Podwinęła rękawy i zaczęła gorączkowo szukać mechanizmu, który ot­wierał panel.

Mimo że znała w przybliżeniu jego położenie, zajęło jej to dziesięć frustrujących minut, i jeszcze dwie, zanim odkryła, jak działa.

Kiedy panele rozsunęły się, cmoknęła z zadowole­niem, po czym bez wahania wkroczyła w wąski, ciemny korytarz.

Trzymając się jedną ręką ściany dla orientacji, ruszyła przed siebie. Wbrew przypuszczeniom, nie wyczuła zapachu zatęchłej wilgoci. Powietrze było czyste, a ściana sucha i gładka. Nawet gdy po zamk­nięciu panelu znalazła się w ciemnościach, nie czuła się niepewnie. Wiedziała już, że nie usłyszy skrobania pazurów o podłogę. Jasne było, że dokąd­kolwiek wiodło to przejście, Gage musi go często używać.

Szła ostrożnie przed siebie, wytężając wzrok i słuch. Korytarzyki, kręte jak węże, odchodziły od głównego korytarza. Ona jednak, wiedziona instynktem, trzy­mała się prostej drogi. Po jakimś czasie zobaczyła przyćmione światło i przyspieszyła kroku. Kamienne schody prowadziły stromo w dół. Trzymając się cien­kiej żelaznej poręczy, zaczęła schodzić, by na dole ujrzeć przed sobą trzy tunele, biegnące w różnych kierunkach.

- Gage, którędy poszedłeś? - Jej szept odbił się echem od ścian i zamarł.

Krzyżując ręce na piersi, wkroczyła pod strome sklepienie, by zmienić zdanie i wybrać środkowe przejście. Znów zawahała się. A potem usłyszała ciche, przytłumione dźwięki muzyki, dobiegające z głębi ostatniego korytarza.

Znów zanurzyła się w ciemność. Kierując się ku źródłu dźwięku, stąpała ostrożnie po pochyłej ka­miennej posadzce. Nie miała pojęcia, jak głęboko znajduje się pod ziemią, ale powietrze gwałtownie się ochłodziło. Muzyka stawała się coraz głośniejsza, a w tunelu robiło się coraz jaśniej. Na koniec usłysza­ła mechaniczny szum i stukot - jakby ktoś pisał na maszynie.

U ujścia tunelu zastygła z szeroko otwartymi ocza­mi, zdumiona i zaskoczona.

Przed sobą miała olbrzymie pomieszczenie o ka­miennych ścianach i łukowatym sklepieniu, przypomi­nającym grotę. Ciągnęło się co najmniej piętnaście metrów w każdym kierunku. Nie było to jednak prymi­tywne, ponure pomieszczenie, pomyślała, owijając się ciasno szlafrokiem Gage'a.

Wprost przeciwnie. Było rzęsiście oświetlone i wy­posażone w system komputerów, drukarek oraz miga­jących monitorów. Do jednej ściany przymocowano ekrany telewizyjne. Drugą zajmowała gigantyczna mapa Urbany. Z niewidzialnych głośników sączyła się romantyczna muzyka. Na pulpitach z szarego granitu znajdowały się stanowiska pracy, telefony oraz stosy zdjęć i papierów.

Przed pulpitem kontrolnym, najeżonym masą włączników, guzików oraz dźwigni siedział Gage, a jego palce poruszały się w szybkim tempie. Na mapie zamigotały światełka. Gage przesunął się, by włączyć kolejne urządzenia. Na ekranie komputera ukazała się mapa Urbany.

Wyglądał jak obcy człowiek, z posępną twarzą, na której malowało się napięcie.

Zeszła na dół, po trzech kamiennych schodkach.

- No, no - zaczęła, gdy odwrócił się raptownie. - Kiedy mnie oprowadzałeś po swoim domu, nie włą­czyłeś tego do programu wycieczki.

- Deborah! - Wstał, machinalnie wyłączając moni­tor. - Miałem nadzieję, że pośpisz dłużej.

- O, jestem tego pewna. - Ukryła zaciśnięte pięści w głębokich kieszeniach szlafroka. - Najwyraź-niej przerwałam ci pracę. Ciekawe... przejście - rzuciła. - Powiedziałabym nawet, w stylu mężczyzny zwanego Nemezis. Dramatyczne i tajemne. - Mijając rząd komputerów, podeszła do mapy. - Jaka dokładna - mruknęła. - Bardzo szczegółowa. - Obróciła się na pięcie. - Mam jedno pytanie. Najważniejsze w tej chwili. Z kim właściwie sypiam?

- Jestem przecież tym samym mężczyzną, z któ­rym byłaś tej nocy.

- Czyżby? Jesteś tym samym człowiekiem, który mówił mi, że mnie kocha, i który mi to okazał na dziesiątki cudownych sposobów? A zarazem tym sa­mym człowiekiem, który zostawił mnie w łóżku, żeby tu przyjść? Jak długo jeszcze masz zamiar mnie okła­mywać?

- Nie chodzi o to, że cię okłamuję. Ja po prostu muszę to robić. Wydawało mi się, że rozumiesz.

- To ci się źle wydawało. Nie rozumiem, dlaczego chciałeś to przede mną ukryć. Dlaczego wolałeś praco­wać beze mnie, zatajając informacje?

Na jej oczach zaczął się nagłe zmieniać. Stał się chłodny i wyniosły.

- Dałaś mi przecież dwa tygodnie.

- Niech cię wszyscy diabli! Dałam ci znacznie więcej. Dałam ci wszystko - stwierdziła z gniewem. Chciał do niej podejść, ale powstrzymała go, pod­nosząc rękę.

- Nie. Nie będziesz grał tym razem na moich uczuciach.

- W porządku - odparł, choć jego własne emocje rozpaczliwie domagały się ujścia. - To nie sprawa uczuć, ale logiki. Powinnaś to bez trudu pojąć, De­borah. Jestem tu w pracy. A twoja obecność tutaj jest równie niepożądana jak moja u ciebie, na sali sądo­wej.

- Logiki? - odrzekła ze złością. - Wszystko jest logiczne, jeśli pasuje do twoich celów. Masz mnie za idiotkę? Myślisz, że nie widzę, co się tu dzieje? - Mach­nęła ręką w stronę jednego z monitorów. - Trzy­majmy się tematów zawodowych. Masz wszystkie informacje, o które dobijałam się z takim trudem. Wszystkie nazwiska, wszystkie numery - znacznie więcej, niż ja byłam w stanie zdobyć. A jednak mi nie powiedziałeś. I nie miałeś zamiaru powiedzieć.

Znów przywdział nieprzeniknioną maskę.

- Pracuję sam.

- Wiem, zdaję sobie z tego sprawę. - Szła ku niemu, a jej głos pobrzmiewał goryczą. - Żadnych partnerów. Chyba że w łóżku. Tam jestem wystar­czająco dobra, żeby być twoją partnerką.

- Co ma jedno z drugim wspólnego?- żachnął się.

- Wszystko. - Z trudem powstrzymała się od krzy­ku. - Jedno wiąże się z drugim. Jeżeli nie potrafisz mi zaufać we wszystkim, jeżeli nie potrafisz mnie szano­wać, i jeżeli nie potrafisz być ze mną szczery na każdy temat, to nic nas nie łączy.

- Nie wiesz wszystkiego, Deborah! - Chwycił ją za ręce. - Ty nic nie rozumiesz!

- Rzeczywiście, nie rozumiem. Bo ty nie chcesz mi tego ułatwić.

- Ja nie mogę ci na to pozwolić - poprawił ją i przytrzymał mocniej, gdy chciała się wyrwać. - Mię­dzy okłamywaniem a zatajaniem informacji jest pewna różnica. Nie można rozpatrywać wszystkiego w kate­goriach czarne-białe.

- Właśnie, że można.

- To są groźni ludzie, Deborah. Bez sumienia, bez litości. Próbowali już cię zabić i ledwie uszłaś z ży­ciem. Nie będę cię narażał. A jeżeli chcesz mieć to wyraźnie powiedziane, proszę bardzo. - Zaczął nią potrząsać, wyraźnie akcentując każde słowo: - Nie będę cię narażał.

- Nie powstrzymasz mnie przed robieniem tego, co do mnie należy, albo tego, co uważam za słuszne. Zapamiętaj to sobie.

- Klnę się na Boga, że jeśli będę musiał cię zamk­nąć na klucz do końca sprawy, żeby ci zapewnić bezpieczeństwo - zrobię to.

- A co potem? Czy tak samo będzie następnym razem, i następnym?

- Będę robił wszystko, żeby cię chronić. To się nigdy nie zmieni.

- Nie masz takiej małej, plastikowej kapsułki, w której mógłbyś mnie schować? - Chwyciła go za ręce, w nadziei, że zrozumie. - Jeżeli mnie kochasz, musisz pokochać mnie całą - taką, jaka jestem. Tego się domagam, podobnie jak tego, bym mogła poznać i pokochać ciebie całego. - Widząc w jego oczach błysk zrozumienia, tłumaczyła dalej: - Nawet dla ciebie nie potrafię stać się kim innym. Kobietą, która siedzi i czeka, aż się nią zajmiesz.

- Nie proszę cię o to.

- Naprawdę? Jeżeli teraz nie możesz mnie za­akceptować, to nigdy tego nie zrobisz. Gage, ja chcę spędzić z tobą życie. Nie tylko kilka nocy w łóżku, ale całe życie. Z dziećmi, domem i naszą wspólną historią. Ale jeżeli nie chcesz mi powiedzieć, co wiesz i kim jesteś, to nie może być dla nas wspólnej przyszłości. - Odsunęła się. - A skoro tak, będzie lepiej dla nas obojga, jak odejdę.

- Nie odchodź! - Chwycił ją, zanim zdążyła się odwrócić. Chęć przetrwania, nawet bardzo głęboka, była niczym wobec wizji życia bez Deborah. - Musisz dać mi słowo - ścisnął ją mocno za ręce - że nie będziesz ryzykować i że zamieszkasz ze mną, przynaj­mniej dopóki to się nie skończy. Nic z tego, czego się dowiemy, nie może się wydostać poza te mury. Nie możesz ryzykować i zawiadomić o tym prokuratury okręgowej. Jeszcze nie.

- Gage, mam obowiązek...

- Nie - uciął. - Wszystko, co robimy i czego się dowiemy, musi zostać między nami, póki nie przyjdzie pora na nasz ruch. Nie mogę ci nic więcej obiecać, Deborah. Proszę tylko o kompromis.

- W porządku - powiedziała, widząc, ile go to kosztuje. - Nie pójdę do Mitchella, póki oboje nie będziemy mieli pewności, że przyszła pora. Ale chcę wiedzieć wszystko, Gage. Wszystko. - Mówiła spo­kojniej. - Zdaję sobie sprawę, że coś przede mną ukrywasz. Coś niezwykle ważnego, co nie ma nic wspólnego z potajemnymi przejściami czy bazą da­nych. I jest mi bardzo przykro.

Gage odwrócił się. Jeżeli miał dać jej wszystko, musiał zacząć od siebie. Zapadła długa cisza, a potem zaczął mówić:

- Jest coś, czego o mnie nie wiesz, Deborah. Co może ci się nie spodobać i czego może nie będziesz w stanie zaakceptować.

Już od samego tonu zaschło jej w ustach, a puls zaczął bić nieregularnym rytmem.

- Tak mało masz wiary we mnie?

Pomyślał, że ulokował w niej całą swoją wiarę.

- Nie miałem prawa dopuścić do tego, by sprawy między nami zaszły tak daleko, zanim ci nie powie­działem, kim jestem. - Wyciągnął rękę i dotknął jej policzka z nadzieją, że nie robi tego po raz ostatni. - Nie chciałem cię przerażać.

- Powiem ci, że teraz mnie przerażasz. Jeżeli masz mi coś do powiedzenia, zrób to. Jakoś sobie poradzimy.

Bez słowa odwrócił się i podszedł do kamiennej ściany. Tam znów się odwrócił i patrząc na Deborah, zniknął.

Otworzyła usta ze zdumienia, lecz wydobył się z nich tylko stłumiony jęk. Cofnęła się, ze wzrokiem wbitym w miejsce, w którym powinien się znajdować Gage. Nie tylko powinien, ale musiał, wmawiał jej zdezorientowany umysł. Drżącą ręką chwyciła za opar­cie krzesła i osunęła się na nie.

Podczas gdy jej umysł wciąż zaprzeczał temu, co widziały oczy, Gage powrócił nagle, materializując się jakieś trzy metry od miejsca, w którym zniknął. Przez moment patrzyła poprzez niego, jakby był tylko du­chem stojącego przed nią człowieka.

Chciała wstać, potem się rozmyśliła, chrząknęła i powiedziała:

- Dziwna pora na sztuczki magiczne.

- To nie jest sztuczka. - Ruszył ku niej, zastanawia­jąc się, czy się żachnie albo cofnie. - Przy-najmniej nie taka, jak myślisz.

- A te wszystkie gadżety, które tu zgromadziłeś? - powiedziała, chwytając się logiki jak koła ratunkowe­go pośród morza zamętu. - Nie wiem, czego używasz, ale złudzenie optyczne jest niesamowite. Pentagon byłby bardzo zainteresowany - dodała.

- To nie złudzenie. - Dotknął jej ramienia, a choć się, wbrew jego obawom, nie uchyliła, skórę miała zimną i wilgotną. - Teraz się mnie boisz.

- Bzdura! - zaprotestowała drżącym głosem, po czym wstała. - To tylko sztuczka, nawet efektowna, ale...

Urwała, gdy położył rozpostartą dłoń na granito­wym blacie. Dłoń zniknęła aż po nadgarstek.

- O Boże! - Podniosła na niego oczy, pociemniałe ze zdumienia. - To niemożliwe! - Przerażona, szarpnę­ła go za rękę i z ulgą zobaczyła jego dłoń, całą i ciepłą.

- To możliwe. - Tą samą ręką dotknął delikatnie jej twarzy. - Widzisz, jest prawdziwa.

Uniosła drżącą dłoń.

- Daj mi minutę. - Odwróciła się i odeszła o kilka kroków. Poczucie odtrącenia przeszyło go jak tępe ostrze.

- Przepraszam cię. - Z trudem zdołał zapanować nad głosem. - Nie znałem lepszego i łatwiejszego sposobu, żeby ci to pokazać. Gdybym próbował ci to opowiedzieć, nie uwierzyłabyś.

- Nie, nie uwierzyłabym. - Choć widziała to na własne oczy, umysł jej wciąż był gotów się spierać, że to niemożliwe. Że to tylko jakaś zabawa, zwykła sztuczka, i nic więcej. A choć byłoby jej wygodnie w to uwierzyć, pamiętała, jak Nemezis znikał przed jej oczami.

Odwróciła się i zobaczyła, że Gage przygląda się jej w napięciu. To już nie były żarty. Roztrzęsiona, za­częła sobie rozcierać ramiona, w nadziei, że się roz­grzeje i uspokoi dygoczące mięśnie.

- Jak ty to robisz? - zapytała.

- Nie wiem tak do końca. - Rozpostarł dłonie, popatrzył na nie, a potem zacisnął je w pięści i w po­czuciu bezradności wsunął do kieszeni. - Coś się ze mną stało, kiedy leżałem w śpiączce. Coś się we mnie zmieniło. Odkryłem to niemal przez przypadek parę tygodni po tym, jak odzyskałem przytomność. Musia­łem się z tym pogodzić, musiałem nauczyć się tym posługiwać, bo czułem, że otrzymałem ten dar w pew­nym celu.

- Stąd Nemezis.

- Tak, stąd Nemezis.- Powoli zaczynał się uspo­kajać. Gdy spojrzał na Deborah, zobaczyła, że wzrok ma obojętny i dziwnie martwy. - Nie miałem wyboru, ale ty go masz.

- Wydaje mi się, że tego nie rozumiem. - Chwyciła się za głowę i zaśmiała się nerwowo. - Wiem, że tego nie rozumiem.

- Opowiadając ci o sobie, nie byłem z tobą szczery. Mężczyzna, w którym się zakochałaś, był normalny.

Zdezorientowana, opuściła ręce.

- Nic już z tego nie rozumiem. Przecież zakocha­łam się w tobie.

- Ale ja nie jestem normalny, do cholery! - W jego oczach błysnęła wściekłość. - I nigdy nie będę. Co gorsza, będę musiał to znosić do końca życia. Nie potrafię ci powiedzieć, skąd to wiem, ale wiem.

- Gage... - Wyciągnęła ręce, ale on się cofnął

- Nie chcę twojej litości.

- Wcale się nad tobą nie lituję - wypaliła. - Bo niby dlaczego? Nie jesteś przecież chory. Wręcz przeciwnie - jesteś cały i zdrowy. A ja jestem zła tylko dlatego, że to także zataiłeś przede mną. I domyślam się dlaczego. - Cofając się, przeczesała palcami włosy. - Uznałeś, że odejdę, prawda? Że jestem za słaba, za głupia albo za delikatna, żeby sobie z tym poradzić. Nie wierzyłeś w moją miłość do ciebie! - wykrzyknęła w przypływie ślepej furii. - Nie wierzyłeś w moją miłość - po­wtórzyła. - Do diabła z tobą, Gage! Ale ja i tak cię kocham i zawsze będę kochać.

Pobiegła w stronę wyjścia. Gage dopadł ją u stóp schodów, odwrócił do siebie i przytulił, choć prze­klinała i próbowała się wyrwać.

- Nazywaj mnie, jak chcesz. - Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął. - Daj mi w twarz, jeśli chcesz. Ale nie odchodź.

- Myślałeś, że cię zostawię, prawda? - Spróbowała się wyrwać. - Że się okręcę na pięcie i odejdę?

- Tak.

Zaczęła na niego krzyczeć. A potem zobaczyła w jego oczach to, co tak skrzętnie przed nią ukry­wał. Strach. W jednej chwili zapomniała o oskar­żeniach.

- Myliłeś się - powiedziała cicho. Patrząc mu w oczy, otoczyła dłońmi jego twarz, wspięła się na palce i pocałowała go w usta.

Zadrżeli. I on, i ona. Zalała ich podwójna fala ulgi. Gage zamknął Deborah w miażdżącym, zaborczym uścisku. W miejsce potwornego strachu pojawiło się silne pożądanie. To nie litość przemawiała przez jej usta, ale namiętność.

Z cichym, uwodzicielskim pomrukiem wymotała się ze szlafroka. Nie tylko chciała się oddać, ale domagała się, by Gage wziął ją taką, jaka jest. A także by pozwolił jej wziąć siebie. Z przekleństwem, które przemieniło się w jęk, zaczął wodzić rękami po jej ciele, pogrążony w oczyszczającym miłosnym szale.

Szarpnęła go niecierpliwie za koszulę.

- Kochaj się ze mną. - Z głową odchyloną do tylu, oczyma i głosem rzucała mu wyzwanie. - Kochaj się ze mną. Teraz!

Gdy kładli się na podłodze, nie przestawała zdzierać z niego ubrania, rozpalona i spragniona. Gdy zwarli się ze sobą, namiętność buchnęła jak płomień podsycany wiatrem. Zawsze tak było między nimi, pomyślała wstrząsana dreszczem. Teraz jednak pojawiło się coś więcej. Jedność, współczucie, zaufanie, wrażliwość wymieszały się z wszechogarniającym pożądaniem. Nigdy bardziej nie pragnęła Gage'a.

Z rękami wczepionymi w jego ciemne włosy unios­ła się nad nim. Chciała widzieć jego twarz, jego oczy.

- Kocham cię. - Z gardła wyrwał jej się chrapliwy oddech. - Chcę ci pokazać, jak cię kocham.

Szybka, zwinna i spragniona, zaczęła się nad nim poruszać, wodząc ustami po jego szyi, torsie, po brzuchu. Napięte mięśnie drżały pod dotykiem jej wilgotnych, zaborczych ust.

Była cudem, drugim, jaki mu się w życiu przy­trafił. Sięgając po nią, sięgał po miłość i wybawie­nie.

Tarzali się po podłodze, niepomni na twarde kamienne podłoże i szum pracujących na ślepo urządzeń. Przyspieszone oddechy, galopujące serca. Każdy smak, każdy dotyk wydawał się mocniejszy niż kiedy­kolwiek przedtem.

Gage ujął biodra Deborah i uniósł ją. Przyjęła go w siebie, otoczyła sobą, i wtedy przeszył ich dreszcz rozkoszy. Ręce ich się spotkały, a palce splotły kur­czowo.

Z otwartymi oczami, złączeni, przytuleni, gnali przed siebie, by wspólnie runąć w przepaść.

Osłabła, Deborah osunęła się na Gage'a. Usta jej musnęły raz i drugi jego wargi, nim złożyła głowę na jego ramieniu. Nigdy dotąd nie czuła się pięk­niejsza, bardziej pożądana i bardziej spełniona niż teraz.

Odwróciła się z uśmiechem i przycisnęła usta do jego szyi.

- Chciałam ci po prostu pokazać, że ugrzęzłeś przy mnie na dobre.

- Podoba mi się sposób, w jaki dałaś mi to do zrozumienia. - Przesunął delikatnie ręką po jej kręgo­słupie. Należała do niego. Jak mógł być takim głup­cem, by w to wątpić? By w nią wątpić? - Czy to znaczy, że mi wybaczyłaś?

- Niekoniecznie. - Oparła mu ręce na ramionach i podciągnęła się do góry. - Nadal nie rozumiem, kim naprawdę jesteś. I może nigdy nie zrozumiem. Ale jedno wiem. Chcę mieć wszystko albo nic. Napat­rzyłam się na to, co uniki, zaprzeczenia i odmowy zrobiły z małżeństwem moich rodziców. Ja nie zamie­rzam tak żyć.

Delikatnie uścisnął jej dłoń.

- Czy to oświadczyny?

- Tak - odparła bez wahania.

- Chcesz usłyszeć odpowiedź już teraz?

Zmrużyła oczy.

- Tak. I nie myśl sobie, że się wykręcisz, znikając. Ja po prostu poczekam spokojnie na twój powrót.

Roześmiał się, zdumiony, że mogła żartować z cze­goś, co - był tego absolutnie pewny - miało ją zniechęcić.

- Skoro tak, będziesz musiała wyjść za mnie.

- Taki mam zamiar. - Pocałowała go, po czym odwróciła się, by włożyć szlafrok. - I nie ma mowy o żadnym długim narzeczeństwie.

- W porządku.

- Jak tylko uporamy się z tamtą sprawą, a Cilla i Boyd będą mogli przywieźć dzieci, bierzemy ślub.

- Zgoda. - W jego oczach zamigotały wesołe iskierki. - Jeszcze coś?

- Chcę od razu mieć dzieci.

- Jakąś konkretną liczbę? - spytał, zapinając dżin­sy.

- Po jednym naraz.

- To brzmi rozsądnie.

- I jeszcze...

- Zamilknij na chwilę. - Gage ujął ją za ręce. - Deborah, chcę się z tobą ożenić. Pragnę już do końca życia mieć pewność, że zawsze będziesz obok. I chcę mieć rodzinę. Naszą wspólną rodzinę. - Przycisnął usta do palców, które zacisnęły się wokół jego dłoni. - Chcę na zawsze być z tobą. - Widząc, jak mruga powiekami, by powstrzymać łzy, delikatnie ją pocało­wał. - Ale teraz marzę o czymś innym.

- O czym?

- O śniadaniu.

Wybuchnęła śmiechem.

- Ja też - przyznała, zarzucając mu ręce na szyję.

Jedli w przytulnej kuchni, śmiejąc się i rozmawia­jąc, jakby od zawsze wspólnie spożywali ten pierwszy posiłek dnia. Słońce jasno świeciło, kawa była mocna. Deborah, która chciała zadać Gage'owi tuziny pytań, powstrzymała się jednak. Wolała, by choć przez tę jedną godzinę mogli być zwyczajną zakochaną parą.

Zwyczajną, pomyślała. To dziwne, ale jej zdaniem byli i mogli być zwyczajną parą mimo nadzwyczaj­nych aspektów ich życia. Czego im potrzeba, to właś­nie takich momentów jak ten, kiedy będą mogli sie­dzieć w słońcu i rozmawiać na błahe tematy.

Drzwi kuchenne otworzyły się i stanął w nich Frank. Widząc Deborah, skinął uprzejmie głową.

- Potrzebuje pan czegoś tego ranka, panie Guthrie?

- Ona już wie, Frank. - Gage ujął dłoń Deborah. - Wie o wszystkim.

Szeroką, sprytną twarz Franka rozjaśnił promienny uśmiech.

- No cóż, chyba najwyższy czas. - Rezygnując z oficjalności, przeszedł przez pokój, by wziąć kawa­łek grzanki. Usiadł w kąciku śniadaniowym, wbił zęby w grzankę i gestykulując ręką, powiedział; - Mówiłem mu, że nie ucieknie pani, gdzie pieprz rośnie, kiedy dowie się pani o tych zniknięciach. Jest pani na to za odważna i zdecydowana.

- Powinnam ci podziękować. Chyba. - Deborah zaśmiała się cicho i reszta grzanki zniknęła za jednym zamachem.

- Ja się znam na ludziach - powiedział Frank, biorąc od Gage'a talerz z bekonem. - W moim zawo­dzie, to znaczy, w moim poprzednim zawodzie, trzeba było szybko rozgryźć człowieka. A ja byłem w tym dobry, prawda, Gage?

- Prawda, Frank.

- Potrafiłem wyczuć ofermę na kilometr. - Zama­chał przed Deborah plastrem bekonu. - A pani nie jest ofermą.

A ona uważała go za mrukliwego faceta! Musiała przyznać, że fascynował ją sposób, w jaki starał się to nadrobić, terkocząc jak karabin maszynowy i błys­kawicznie uprzątając naczynia.

- Jesteś od dawna z Gage'em.

- To już osiem lat - z krótkimi przerwami, kiedy mnie posłał za kratki.

Deborah roześmiała się.

- Ona mi się podoba, Gage - stwierdził Frank. - Fajna dziewczyna. Mówiłem ci, że jest w porządku.

- Mówiłeś. Aha, Deborah tu teraz zostanie. Po­wiedz mi, Frank, nie miałbyś ochoty zostać drużbą?

- To nie żart?

Deborah nigdy by nie podejrzewała, że Frank po­trafi się uśmiechnąć jeszcze szerzej. A potem zobaczy­ła w jego oczach łzy i w tym momencie podbił jej serce.

- To nie żart. - Wstała, ujęła w dłonie jego szeroką twarz i mocno pocałowała go w usta. - Jesteś pierw­szym, któremu dane było pocałować przyszłą pannę młodą.

- No, no! Coś podobnego! - Frank zrobił się czerwony jak burak.

- Chciałbym, żeby Deborah przywiozła tu dziś trochę rzeczy - wtrącił się Gage.

Spojrzała na pożyczony szlafrok. Prócz niego, miała ze sobą tylko wieczorową suknię, parę pończoch i ele­gancką torebkę.

- Przydałoby mi się parę drobiazgów - stwierdziła, myśląc raczej o dużym pokoju na dole, o komputerach i informacjach, które Gage miał w zasięgu ręki.

Gage bez trudu odgadł tok jej myśli.

- Masz kogoś, kto mógłby spakować potrzebne ci rzeczy? Frank zabrałby je później z twojego mieszkania.

- Tak. - Pomyślała o pani Greenbaum. - Muszę tylko zadzwonić.

Za pół godziny była z powrotem w sekretnym pokoju Gage'a - w dżinsach, przewiązana paskiem od jego szlafroka, w świeżo wyprasowanej płóciennej koszuli, która sięgała jej do pół uda. Uważnie patrzyła na mapę i słuchała objaśnień Gage'a.

- To są punkty przerzutowe dla większych transak­cji. Udało mi się namierzyć kilku pośredników.

- Czemu nie przekazałeś tych informacji policji?

Obrzucił ją krótkim spojrzeniem. W tym względzie może nigdy nie będą zgodni.

- Nie pomogłoby to w zbliżeniu się do ludzi na górze. Sam rozpracowuję system. - Podszedł do jed­nego z komputerów i po chwili przywołał ją gestem. - Punkty oddalone są od siebie o co najmniej dwadzie­ścia przecznic. - Wskazał na rysunek na monitorze. - Odstępy czasowe także są mniej więcej stałe. - Wcis­nął kilka guzików. Na ekranie pojawiła się lista dat. - Dwa tygodnie, czasami trzy.

Marszcząc w skupieniu brwi, zapatrzyła się w ek­ran.

- Mogę dostać wydruk?

- Po co?

- Chciałabym przepuścić go przez mój biurowy komputer. Zobaczyć, czy znajdę jakiś wspólny punkt zahaczenia.

- To nie jest bezpieczne. - Zanim zdążyła zaprotes­tować, wziął ją za rękę i zaprowadził do następnego stanowiska. Wystukał kod na klawiaturze i wywołał plik. Deborah otworzyła usta ze zdumienia. Na ekranie ukazała się jej własna praca.

- Wdarłeś się w mój system - mruknęła. - I to na wiele sposobów.

- Rzecz w tym, że jeżeli ja mogę, może również ktoś inny. Znajdziesz tu wszystko, co może ci być potrzebne.

- Na to wygląda. - Usiadła, choć nie była pewna, czy lubi, by ktoś - nawet Gage - zaglądał jej podczas pracy przez ramię. - Czy jestem na dobrej drodze?

Gage bez słowa wystukał nowy kod.

- Szukałaś firm i dyrektorów. To logiczny punkt wyjścia. Ten, kto stworzył siatkę, zna się na interesach. Cztery lata temu nie mieliśmy ani informacji, ani technologii, by dotrzeć tak blisko. Dlatego musieliśmy zdecydować się na fizyczną infiltrację. - Nazwiska przesuwały się na ekranie. Niektóre były jej znane, inne nie. Przy wszystkich widniał napis „nie żyje”. - Nie udało się, bo nastąpił przeciek. Ktoś, kto zdobył dane o tajnej operacji, przekazał informacje drugiej stronie. Montega czekał na nas i wiedział, że jesteśmy z policji. - Powiało chłodem, choć powiedział to spokojnie. - Musiał być także dokładnie poinformowa­ny, jak byliśmy rozstawieni tej nocy, co do jednego człowieka. W przeciwnym wypadku nie zdołałby się wymknąć z okrążenia.

- Któryś z policjantów?

- Jest taka możliwość. Mieliśmy dziesięciu staran­nie dobranych ludzi tamtej nocy. Sprawdziłem każ­dego z nich, ich konta bankowe, przebieg służby, styl życia. I jak dotąd, niczego nie znalazłem.

- Kto jeszcze wiedział?

- Mój kapitan, komisarz i burmistrz. - Wzruszył niecierpliwie ramionami. - Może ktoś jeszcze. Byliś­my tylko gliniarzami. Nie mówili nam wszystkiego.

- Co będzie, kiedy wreszcie trafisz na właściwy trop?

- Będę czekał, obserwował i śledził. Człowiek z pieniędzmi zaprowadzi mnie do człowieka na górze. A o to mi chodzi.

Wzdrygnęła się mimowolnie i przyrzekła sobie w duchu, że spróbuje przekonać w jakiś sposób Ga-ge'a, by przekazał sprawę policji, gdy tylko zgromadzą wystarczająco dużo informacji.

- Kiedy ty będziesz tym zajęty, ja chciałabym skoncentrować się na nazwiskach, czyli nadal szukać wspólnego wątku.

- W porządku. - Pogłaskał ją po głowie, a potem jego ręka spoczęła na jej ramieniu. - Ta maszyna jest podobna do tej, której używasz w biurze. Ma kilka dodatkowych...

- Skąd wiesz? - przerwała mu.

- Ale co?

- Jakiej maszyny używam w biurze?

- Deborah... - Pochylił się z uśmiechem, by ją pocałować. - Nie ma takiej rzeczy, której bym o tobie nie wiedział.

Zaskoczona, odsunęła się, a potem wstała.

- Czy znajdę tutaj zaprogramowane moje nazwi­sko?

- Tak. - Patrząc na nią, pomyślał, że będzie musiał postępować bardzo dyplomatycznie. - Mówiłem so­bie, że to rutyna, ale prawda wyglądała tak, że byłem w tobie zakochany i ciekaw nawet najdrobniejszych szczegółów. Wiem, kiedy się urodziłaś, co do minuty, a także gdzie. Wiem, że złamałaś rękę w nadgarstku, kiedy spadłaś z roweru. Miałaś wtedy pięć lat. Wiem, że po śmierci rodziców zamieszkałaś z siostrą i jej mężem, a po ich rozwodzie wyjechałaś z siostrą. Mieszkałaś w Richmond, w Chicago, w Dallas. Wresz­cie w Denver, zaliczyłaś college w trzy lata, i podjęłaś studia prawnicze, które ukończyłaś z jednym z najlep­szych wyników na roku. Egzamin adwokacki zdałaś już za pierwszym podejściem. Byłaś na tyle dobra, że mogłaś liczyć na propozycje od największych kancela­rii prawniczych w naszym kraju. Ale ty wolałaś przyje­chać tutaj i podjąć pracę w prokuraturze okręgowej.

Otarła dłonie o spodnie.

- To takie dziwne uczucie, wysłuchać w skrócie swojego życiorysu.

- Pewnych informacji nie mogłem zdobyć z pomo­cą komputera. - Ważnych, pomyślał. Wręcz podstawo­wych. - Jak pachną twoje włosy. Że twoje oczy przybierają barwę indygo, kiedy jesteś zła lub pod­niecona. Co poczuję, kiedy będziesz mnie dotykać. Nie zaprzeczę, że naruszyłem twoją prywatność, ale nie zamierzam za to przepraszać.

- Wiem. - Westchnęła. - I nie mogę poczuć się jakoś szczególnie dotknięta, bo i ja cię sprawdziłam.

Gage uśmiechnął się.

- Wiem.

Roześmiała się, potrząsając głową.

- Bierzmy się do pracy.

Ledwie usiedli, jeden z telefonów zaczął dzwonić. Deborah nawet się nie obejrzała, gdy Gage podnosił słuchawkę.

- Guthrie.

- Gage, tu Frank. Jestem w mieszkaniu Deborah. Lepiej, żebyście tu zaraz przyjechali.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


Z łomoczącym sercem Deborah szybko wyskoczyła z windy i pobiegła korytarzem, wyprzedzając o krok Gage'a. Telefon Franka sprawił, że przemknęli przez miasto sportowym wozem Gage'a w rekordowym tempie.

Drzwi do mieszkania były otwarte. Na widok znisz­czeń Deborah zastygła w progu i oddech uwiązł jej w piersi. Poobrywane zasłony, potłuczone pamiątki, stoły i krzesła złośliwie połamane i rozrzucone po podłodze. Jęknęła, a potem zobaczyła Lil Greenbaum, bladą jak śmierć, skuloną na szczątkach połamanej, podartej sofy.

- O Boże! - Kopnęła na bok śmieci, podbiegła do Lil i osunęła się na kolana. - Pani Greenbaum! - Zamk­nęła w ręce jej drobną dłoń.

Cienkie powieki Lii zatrzepotały, a jej krótko­wzroczne oczy spróbowały dojrzeć coś bez dobro-czyn­nych okularów.

- Deborah. - Głos miała słaby, zdołało się jednak uśmiechnąć. - Nigdy by im się to nie udało, gdyby mnie nie zaskoczyli.

- Jest pani ranna? - Spojrzała na Franka, który wyłonił się z sypialni z poduszką. - Dzwoniłeś po karetkę?

- Nie pozwoliła mi. - Frank ostrożnie wsunął Lil poduszkę pod głowę.

- Nie potrzebuję karetki. Nienawidzę szpitali. To tylko guz na głowie - powiedziała pani Greenbaum, ściskając Deborah za rękę. - Miewałam je wcześniej.

- Mam się zamartwić na śmierć? - Mówiąc to, Deborah zsunęła palce w dół, by zbadać jej puls

- Twoje mieszkanie jest w gorszym stanie niż ja.

- Rzeczy łatwo zastąpić innymi. Ale kto mógłby mi zastąpić panią? - Deborah ucałowała zaciśniętą dłoń Lil. - Proszę zrobić to dla mnie.

- Dobrze. - Lil westchnęła z rezygnacją.- Niech mnie obejrzą. Ale nie zostanę w szpitalu.

- Zgoda. - Odwróciła się, a Gage już podnosił słuchawkę.

- Telefon jest głuchy - powiedział.

- Mieszkanie pani Greenbaum znajduje się dokład­nie naprzeciwko.

Gage dał Frankowi znak głową.

- Klucze... - zaczęła Deborah.

- Frank nie potrzebuje kluczy. - Podszedł i przykuc­nął obok Deborah. - Pani Greenbaum, może nam pani powiedzieć, jak to się stało?

Przyjrzała mu się, mrużąc oczy, póki nie znalazł się w niewyraźnym polu widzenia.

- Ja skądś pana znam. To pan wstąpił po Deborah ubiegłej nocy, w eleganckim smokingu. Pan to potrafi całować.

Odpowiedział uśmiechem, lecz i jego ręka dotknęła jej nadgarstka, by zbadać puls.

- Dziękuję.

- To pan siedzi na worach złota?

Może i ma guza na głowie, pomyślał Gage, ale jej mózg pracuje sprawnie.

- Tak jest.

- Deborah podobały się te róże. Była wniebowzięta.

- Pani Greenbaum! - Deborah przysiadła na pię­tach. - Nie musi pani zabawiać się w swatkę, bo poradziliśmy sobie sami. Proszę nam lepiej opowie­dzieć, co tu się stało.

- Miło mi to słyszeć. Młodym ludziom w dzisiej­szych czasach zajmuje to nieraz całe lata.

- Pani Greenbaum.

- Dobrze już, dobrze. No więc wzięłam listę rze­czy, o które prosiłaś, i poszłam do sypialni, żeby wyjąć je z szafy. Tak na marginesie, ma w niej idealny porządek - zwróciła się do Gage'a. - Straszna porządnicka.

- A to mi ulżyło.

- Właśnie wyjmowałam granatowy kostium w prąż­ki, kiedy usłyszałam za sobą jakiś szelest.- Skrzywiła się, bardziej zażenowana niż poruszona. - Słyszałam go już wcześniej, ale po przyjściu do twojego miesz­kania nastawiłam radio, żeby posłuchać listy przebo­jów. Już miałam się odwrócić, a wtedy ktoś wyłączył światło.

Deborah nachyliła się nad Lil, targana uczuciami wściekłości, strachu, a także poczuciem winy. Przecież to starsza osoba, pomyślała, próbując się opanować. Co to za człowiek, który atakuje siedemdziesięcio­letnią staruszkę?

- Tak mi przykro - powiedziała, siląc się na spo­kój. - Ogromnie mi przykro.

- Przecież to nie twoja wina.

- Właśnie, że moja. - Deborah uniosła głowę. - Im chodziło o mnie, i tylko o mnie. Wiedziałam, że będą mnie szukać, mimo to poprosiłam panią, żeby pani tu przyszła. Gdzie ja miałam rozum? Nie wpadłam na to.

- Co za bzdury. To ja dostałam po głowie i nie muszę ci chyba mówić, że jestem wściekła. Gdyby mnie nie zaskoczyli, wypróbowałabym na nich kilka ciosów karate. - Lil zacisnęła usta. - Muszę znowu poćwiczyć. Jeszcze nie tak dawno temu potrafiłam rzucić Greenbauma na deski i nadal jestem w formie. - Spojrzała na pielęgniarzy, którzy właśnie pojawili się w drzwiach. - O Boże - mruknęła, zdegustowana. - No to już po mnie.

Przytulona do Gage'a, Deborah cofnęła się, a Lil zaczęła pouczać pielęgniarzy, utyskując przy każdym nacisku i dotknięciu. Trajkoczącą zawzięcie, położyli w końcu na noszach i wynieśli na korytarz.

- Co za kobieta! - skomentował Gage.

- Najlepsza ze wszystkich - przyznała Deborah, czując pod powiekami wzbierające łzy. - Nie wiem, co zrobię, jeżeli...

- Wydobrzeje. Puls miała silny i jasny umysł. - Gage ścisnął ją za rękę, po czym zwrócił się do Franka: - Opowiedz, jak to było?

- Drzwi nie były zamknięte na klucz. - Frank wskazał kciukiem w kierunku wyjścia. - Narobili bałaganu podczas wyważania. Wdepnąłem w coś takiego. - Wskazał na otaczające go zniszczenia w salonie. - Pomyślałem sobie, że obejrzę resztę, zanim do was zadzwonię, i wtedy znalazłem starszą panią w sypialni. Właśnie się ocknęła i chciała mi przyłożyć. - Uśmiechnął się do Deborah. - To twarda staruszka. Uspokoiłem ją, a potem zadzwoniłem. - Pomyślał, że był taki czas, kiedy nie wzgardziłby torebką jakiejś miłej staruszki, jednak nigdy w życiu nie podniósłby na nią ręki. - Musiałem się z nimi rozminąć o dziesięć, piętnaście minut. - Zacisnął pięści. - Gdyby było inaczej, nigdy by stąd nie wyszli.

Gage pokiwał głową.

- Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił.

Odwrócił się do Deborah i delikatnie ujął w dłonie jej twarz.

- Każę mu wezwać policję - powiedział, jakby czytając w jej myślach - a ty zobacz, czy nie uda się uratować czegoś, co mogłoby ci się przydać do jutra.

- Dobrze. - Zgodziła się, bo chciała na chwilę zostać sama.

Ubrania zostały pogniecione i podarte, a kolek­cja zbieranych latami antycznych buteleczek i słoicz­ków potłuczona w drobny mak i rozrzucona na sto­sach jedwabiu i bawełny. Zniszczyli też jej łóżko. Na biurku ktoś wyrył nożem kilka obscenicznych słów. Wszystko, co miała, zostało zniszczone albo uszko­dzone.

Uklękła i podniosła strzępek papieru. Kiedyś była to fotografia, jedna z wielu przedstawiających jej rodzi­nę, które tak pieczołowicie przechowywała.

Gage wszedł bezszelestnie do pokoju, ukląkł obok niej i położył jej rękę na ramieniu.

- Deborah, chcę cię stąd zabrać.

- Nic mi nie zostało. - Starała się powściągnąć drżenie głosu. - Wiem, że to tylko rzeczy, ale nic mi nie zostało. - Jej palce zacisnęły się na strzępku fotografii. - Moi rodzice... - Potrząsnęła głową, a po­tem ukryła twarz na jego ramieniu.

Gage tulił Deborah do piersi, pozwalając jej się wypłakać, ale w duchu poprzysiągł sobie, że dopadnie tych, którzy tak ją skrzywdzili. Nie potrafił też pozbyć się obłędnego strachu, który wciąż ściskał go za gardło. Przecież to ona mogła być wtedy w mieszkaniu. Sama, w tym pokoju, kiedy przyszli. A wtedy, zamiast znisz­czonych pamiątek i bibelotów, znalazłby ją martwą na podłodze.

- Zapłacą za to - obiecał jej. - Przysięgam.

- Na pewno zapłacą. - Gdy podniosła głowę, zoba­czył, że jej ból przerodził się w furię. - Zrobię wszystko, żeby ich przyskrzynić. - Wstała, odgar­niając włosy. - Jeżeli im się wydawało, że mnie w ten sposób przestraszą, to się grubo pomylili.- Kopnęła to, co zostało z jej ulubionego czerwonego kostiumu. - Bierzmy się do roboty.

Następne godziny spędzili w podziemiach pod do­mem Gage'a, sprawdzając dane i wprowadzając nowe do komputerów. Deborah głowa pękała od szumu urządzeń, jednak ani na chwilę nie ustawała w po­szukiwaniach. Gage pracował na drugim końcu pomie­szczenia, ale rzadko odzywali się do siebie. Nie było im to potrzebne. Po raz pierwszy przyświecał im wspólny cel, a różnice poglądów przestały mieć jakie­kolwiek znaczenie.

Obojgu zależało na tym, by nadrobić czas stracony na rozmowy z policją i próby pozbycia się namolnego Wisnera, który pojawił się w ślad za policjantami w mieszkaniu Deborah. Pomyślała z irytacją, że znów będzie główną bohaterką poniedziałkowych wydań. Rozgłos pociągnie za sobą dalsze naciski ze strony ratusza. Była na to przygotowana.

Nie klęła już, ilekroć natrafiała na przeszkodę, lecz skrupulatnie i z cierpliwością, o jaką nigdy by siebie nie podejrzewała, cofała się do punktu wyjścia. Gdy zadzwonił telefon, nawet go nie usłyszała. Była taka skupiona, że Gage musiał dwukrotnie zawołać, by ją wyrwać z transu.

- Tak, o co chodzi?

- To do ciebie. - Uniósł w górę słuchawkę. - Jerry Bower.

Niezadowolona, że jej przerwano, bez pośpiechu podeszła do telefonu.

- Cześć, Jerry.

- Dobry Boże, Deborah, nic ci się nie stało?

- Nic. Skąd wiedziałeś, gdzie teraz jestem?

Usłyszała, jak dwukrotnie głęboko odetchnął.

- Od wielu godzin próbowałem skontaktować się z tobą, żeby się dowiedzieć, jak się czujesz po tamtej nocy. W końcu postanowiłem pójść do ciebie i przekonać się na własne oczy. Nadziałem się na kilku gliniarzy i tego szczura Wisnera. Twoje miesz­kanie...

- Wiem. Ale nie było mnie tam wtedy.

- Dzięki Bogu. Powiedz mi, co jest grane, Debo­rah? My z ratusza powinniśmy trzymać rękę na pulsie, tymczasem wciąż mam wrażenie, jakbym błądził po omacku. Burmistrz dostanie szału, kiedy o tym usły­szy. Co mam mu powiedzieć?

- Powiedz mu, żeby się skupił na debacie za­planowanej na przyszły tydzień. - Potarła skro­nie. - Znam już jego stanowisko w tej sprawie, a on zna moje. Stracisz tylko masę nerwów, próbując nas pogo­dzić.

- Posłuchaj, wprawdzie on jest moim szefem, ale ty jesteś moją przyjaciółką. Mogę coś zrobić dla ciebie?

- Sama nie wiem. - Marszcząc brwi, spojrzała na migoczące światełka na mapie. - Ktoś jasno i wyraźnie przesyła mi komunikat, a ja nie wiem, jak przekazać odpowiedź. Posłuchaj, jeżeli uda mi się zamknąć tę sprawę przed wyborami, będzie to spektakularny suk­ces burmistrza. Możesz mu to powtórzyć?

Jerry zawahał się.

- Chyba masz rację - przyznał po namyśle. - Może to najlepszy sposób, żeby przestał ci siedzieć na karku. Bądź tylko ostrożna, dobrze?

- Dobrze.

Odłożyła słuchawkę, kręcąc w zamyśleniu głową, Gage spojrzał w jej stronę.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, by w „The Word” zamieścić ogłoszenie na całą stronę o naszych zaręczynach.

Zamrugała powiekami, zdezorientowana, a potem wybuchnęła śmiechem.

- Nie bądź głupi. Jesteśmy z Jerrym tylko parą dobrych kumpli.

- Uhm.

Podeszła z uśmiechem i objęła go w pasie.

- Nie było między nami tkliwych pocałunków. A na coś takiego mam w tej chwili ochotę.

- Mogę ci ofiarować przynajmniej jeden. - Gage pochylił głowę.

Mrucząc cicho, powiódł dłońmi po jej plecach, masując delikatnie mięśnie i łagodząc ich napięcie. Był spokojny. Zadowolony. Odprężony. Potrafiła dopro­wadzić go do takiego stanu, podobnie jak on umiał ją roznamiętnić i wprawić w drżenie. Z cichym pomru­kiem zadowolenia Gage pogłębił pocałunek.

- Przepraszam, że wam przerywam. - Frank wyło­nił się z tunelu, niosąc dużą tacę. - Ale skoro pracujecie tak ciężko... - Uśmiechnął się od ucha do ucha. - Pomyślałem sobie, że powinniście coś zjeść, żeby nabrać sił.

- Dzięki. - Deborah odsunęła się od Gage'a i po­ciągnęła nosem. - Ojej, co tak pachnie?

- Moja specjalność. Pikantne chilli. - Mrugnął do niej. - Możecie mi wierzyć, ale dzięki niemu nie zmrużycie oka.

- Pachnie wręcz niesamowicie.

- Bierzcie się do jedzenia. Macie tu kilka piw, termos z kawą i trochę serowych nachos.

Deborah przysunęła sobie krzesło.

- Frank, jesteś wspaniały - stwierdziła, a on po­czerwieniał. Skosztowała potrawy, parząc sobie usta, gardło oraz błonę śluzową żołądka. - To rozumiem, to jest prawdziwe chilli - dodała z aprobatą.

Frank przestąpił z nogi na nogę.

- Cieszę się, że pani smakuje. Panią Greenbaum umieściłem w złotym pokoju - zwrócił się do Gage'a. - Pomyślałem sobie, że spodoba jej się łóżko z bal­dachimem i tak dalej. Je teraz rosół z kury i ogląda „King Konga” na wideo.

- Dziękuję, Frank. - Gage nabrał łyżkę chilli.

- Zadzwońcie, gdybyście jeszcze czegoś potrzebo­wali.

Deborah poczekała, aż echo kroków Franka ucich­nie w tunelu.

- Przywiozłeś ją tutaj? - zapytała cicho.

- Nie podobało jej się w szpitalu. - Gage wzruszył ramionami. - Frank rozmawiał z lekarzem. Doznała tylko lekkiego wstrząsu mózgu, co u osoby w jej wieku można uznać za cud. Serce ma mocne jak dzwon. Wszystko, czego jej teraz potrzeba, to odrobiny spoko­ju i kilku dni rozpieszczania.

- Więc ją tu przywiozłeś?

- Nie powinna być sama.

Deborah wychyliła się i pocałowała go w policzek.

- Tak bardzo cię kocham.

Gdy po skończonym posiłku wrócili do pracy, myśli Deborah wciąż krążyły wokół Gage'a. Co za skompli­kowana natura. Piekielnie arogancki, kiedy mu tak wygodnie, niegrzeczny, kiedy mu się tak podoba, potrafił zarazem być przymilny i czarujący jak irlandz­ki poeta, gdy miał odpowiedni nastrój. Prowadził multimilionowe interesy, a jednocześnie uwalniał ulice od rabusiów, złodziei i gwałcicieli. Kochanek, o jakim marzą wszystkie kobiety. Romantyczny, seksowny, a zarazem godny zaufania i solidny jak granit. Ten sam człowiek miał jednak niepojętą umiejętność przenika­nia poprzez ściany i wtapiania się w noc.

Potrząsnęła głową. Nie dojrzała jeszcze do prób zgłębienia tego aspektu jego osobowości.

Jak to możliwe, że człowiek z krwi i kości potrafi na zawołanie stać się duchem? A jednak widziała to na własne oczy. Nie zawsze jest tak, jak się człowiekowi wydaje.

Przeciągnęła się i ze zdwojoną energią wzięła się do pracy. Gdy liczby zaczynały jej się rozpływać przed oczami, wlewała w siebie kolejną kawę. Miała już pół tuzina nowych nazwisk. Najpewniej także przypisa­nych do akt zgonu.

Wyglądało na to, że sprawa jest beznadziejna, ale póki nie sprawdzi tego tropu do końca, nie ma innej drogi. Mamrocząc pod nosem, przeglądała stronę po stronie. Nagle zamarła, wytężyła wzrok, a potem cofnęła się o jedną, a potem jeszcze jedną stronę. Nie odważyła się uśmiechnąć, bo obawiała się uwie­rzyć, że wreszcie udało jej się rozszyfrować kod. Po kolejnych pięciu minutach uważnej lektury przywo­łała Gage'a.

- Wydaje mi się, że coś znalazłam.

On także coś znalazł, ale wolał zachować tę wiado­mość dla siebie.

- Co takiego?

- Ten numer. - Pokazała go palcem na ekranie, kiedy Gage się nad nią nachylił. - Znalazłam go wśród numerów spółki, numerów identyfikacji poda­tkowej i wszystkich innych numerów identyfikacyj­nych tej firmy. - Gdy Gage podniósł rękę, by po­trzeć jej kark, odchyliła się i z wdzięcznością pod­dała masażowi. - Jakiejś rzekomo zbankrutowanej firmy, nawiasem mówiąc, nieistniejącej już na rynku od półtora roku. A teraz popatrz na to. - Otworzyła nową stronę. - Inna firma, inny adres, inne nazwiska i numery. Z wyjąt­kiem... tego jednego. - Postukała palcem w ekran. - Znajduje się w innym miejscu, ale numer jest ten sam. O, i tutaj. Tutaj figuruje jako numer rejestracyjny spółki, tu jako numer branży, tutaj jako NIP. - Zaczęła mu pokazywać, strona po stronie. - A tu jako numer pliku.

- Numer ubezpieczenia - mruknął Gage.

- Co?

- Dziewięć cyfr. Moim zdaniem, to numer ubez­pieczenia. Bardzo ważny. - Odwrócił się, by podejść szybko do konsolety.

- Co robisz?

- Sprawdzam, do kogo należy.

Westchnęła, lekko zawiedziona, że nie okazał wię­cej entuzjazmu dla jej znaleziska. Mało nie oślepła przy tej robocie, a on nawet nie poklepał jej po plecach.

- W jaki sposób?

- Warto się cofnąć do głównego źródła. - Ekran nad jego głową zamigotał.

- To znaczy gdzie?

- Do urzędu skarbowego.

- Do... - Poderwała się z krzesła. - Chcesz mi powiedzieć, że można się włamać do komputerów urzędu skarbowego?

- Tak - odparł, stukając w skupieniu w klawiatu­rę. - Już mi się prawie udało.

- Przecież to wbrew prawu! To przestępstwo fede­ralne!

- Aha. Chcesz mi może polecić jakiegoś dobrego prawnika?

Całkiem już zdezorientowana, załamała ręce.

- To nie żarty.

- Nie - przyznał, ale usta drgnęły mu, gdy zaczął czytać informacje na ekranie. - W porządku. Udało się. - Spojrzał na nią z ukosa. Walka, jaką toczyła sama ze sobą, odbiła się wyraźnie na jej twarzy. - Idź na górę i poczekaj, aż skończę.

- To nie ma znaczenia. Przecież wiem, co robisz. Tym samym staję się twoją wspólniczką. - Zamknęła oczy i zobaczyła pobladłą, pobitą Lil Greenbaum, leżącą na połamanej sofie. - Rób swoje - powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu.

Gage wstukał znalezione przez nią numery, wcisnął kilka klawiszy i czekał. Na ekranie wyświetliło się nazwisko.

- O Boże! - Palce Deborah wpiły się w ramię Gage'a.

Zastygł bez ruchu, wstrzymując oddech, a mięśnie stężały mu jak kamień.

- Tucker Fields - mruknął. - Kawał skurwysyna!

Poderwał się tak szybko, że omal nie przewrócił Deborah. Wiedziona rozpaczą, chwyciła go za rękę.

- Nie rób tego! Nie możesz! - Zobaczyła jego oczy, płonące jak te pod maska. Pełne furii i morderczej żądzy. - Wiem, co zamierzasz - powiedziała szybko, tuląc się do niego. - Chcesz iść do niego już teraz. Chcesz go rozerwać na strzępy. Ale nie możesz. To nie jest metoda.

- Zabiję go - powiedział zimnym tonem. - Musisz to zrozumieć. Nic mnie nie powstrzyma.

Poczuła, że zaczyna jej brakować powietrza. Jeżeli Gage teraz wyjdzie, utraci go na zawsze.

- Co chcesz w ten sposób osiągnąć? Nie przy­wrócisz Jackowi życia. Nie cofniesz także tego, co cię spotkało. A nawet nie dokończysz tego, co obaj za­częliście tamtej nocy w dokach. Jeżeli zabijesz Fieldsa, ktoś inny go zastąpi i wszystko będzie jak dawniej. Musimy skręcić kark tej organizacji, Gage. Musimy wydobyć to na światło dzienne, żeby ludzie widzieli. Jeżeli to Fields jest odpowiedzialny za...

- Jeżeli?

Zaczerpnęła tchu, żeby się uspokoić, i wzmocniła uścisk.

- Nie mamy jeszcze wszystkiego. Mogę wytoczyć sprawę i zamknąć ich, jeżeli dasz mi trochę czasu. Mogę zamknąć ich wszystkich.

- Mój Boże, Deborah, czy ty naprawdę myślisz, że uda ci się go postawić przed sądem? Człowieka o ta­kich możliwościach? Prześlizgnie ci się przez palce jak piasek. Jeśli zaczniesz śledztwo, dowie się o tym w tej samej minucie i się zadekuje.

- Prowadź więc dalej twoje dochodzenie tutaj, a ja zamydlę mu oczy z mojego biura. - Mówiła szybko, w nadziei, że go przekona, a tym samym uratuje ich oboje. - Stworzę pozory, że jestem na fałszywym tropie. Gage, musimy mieć pewność. Zrozum to. Jeżeli pójdziesz teraz do niego, tak po prostu, zniszczysz wszystko, nad czym pracowałeś; wszystko, co za­częliśmy wspólnie budować.

- Próbował cię zabić. - Gage dotknął delikatnie jej twarzy, ale z każdego palca emanowało napięcie. - Nie rozumiesz, że niczym, nawet morderstwem Jacka, nie podpisał na siebie wyroku śmierci w sposób bardziej nieodwołalny?

Chwyciła go za nadgarstki.

- Przecież jestem tu z tobą. I tylko to się liczy. Mamy co robić. Trzeba udowodnić, że Fields jest w to zamieszany, i zbadać zasięg korupcji. Spra­wiedliwości stanie się zadość, Gage. Mogę ci to obiecać.

Gage powoli odetchnął. Deborah miała rację - przynajmniej w pewnym stopniu. Zabicie Fieldsa gołymi rękami sprawiłoby mu satysfakcję, ale nie oznaczałoby zamknięcia sprawy, którą samotnie rozpoczął. Pocze­ka aż do końca. Miał jeszcze jeden atut w zanadrzu i będzie w stanie poczekać niecały tydzień na jego ujawnienie.

- W porządku. - Zobaczył, jak wracają kolory na jej policzki. - Nie chciałem cię przestraszyć.

- Mam nadzieję, bo mnie śmiertelnie przeraziłeś. - Odwróciła głowę, przycisnęła usta do jego ręki i z bladym uśmiechem dodała: - Ponieważ już złamali­śmy prawo federalne, czemu by nie pójść jeszcze o jeden krok dalej i zajrzeć do zeznań podatkowych burmistrza z kilku ostatnich lat?

Kilka minut później siedziała obok Gage'a przy konsolecie.

- Pięćset sześćdziesiąt dwa tysiące - mruknęła po przeczytaniu zadeklarowanego dochodu Fieldsa za ubiegły rok podatkowy. - To więcej niż roczne zarobki burmistrza Urbany.

- To nie do wiary, że mógł być na tyle głupi, by podawać w rozliczeniu aż takie sumy. - Gage przejrzał zeznanie z innego roku. - Podejrzewam, że ma kilka razy więcej na kontach szwajcarskich.

- Nigdy go nie lubiłam - oznajmiła Deborah - ale zawsze go szanowałam. - Wstała i zaczęła krążyć po pokoju. - Jak sobie pomyślę o jego możliwościach - bezpośrednie połączenie z policją, z biurem prokura­tora okręgowego, z firmami, z zakładami użyteczności publicznej... Nic nie dzieje się w Urbanie bez jego wiedzy. I wszędzie może wsadzić swoich ludzi. Ilu urzędników miejskich jest na jego prywatnej liście płac? Ilu policjantów, ilu sędziów?

- Jemu się wydaje, że jest dobrze kryty. - Gage odsunął się od konsolety. - A Bower?

- Jerry? - Deborah z westchnieniem pomasowała zesztywniały kark. - Chodząca lojalność bez żadnych ambicji politycznych. Mógł przymknąć oko na kilka drobnych machlojek, ale nie tego kalibru. Fields był na tyle sprytny, by wybrać młodego zapaleńca, o dobrym pochodzeniu i nieskazitelnej reputacji. - Potrząsnęła głową. - Jest mi przykro, że nie mogę mu o tym powiedzieć.

- A Mitchell?

- Nie. Daję głowę. Od lat w prokuraturze. Nigdy nie był szczególnym fanem Fieldsa, ale szanuje urząd. Trzyma się rygorystycznie przepisów, bo wierzy w przepisy. Płaci nawet mandaty za złe parkowanie. Co robisz?

- Nie zaszkodzi sprawdzić.

Ku konsternacji Deborah, sprawdził zwroty poda­tkowe najpierw Jerry'ego, a potem Mitchella, a nie znajdując w nich nic, przeszedł do drugiej kon­solety.

- Możemy zacząć sprawdzać konta bankowe. Po­trzebna nam lista ludzi zatrudnionych w ratuszu, w de­partamencie policji, w prokuraturze. - Spojrzał na Deborah. - Boli cię głowa.

Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że pociera skro­nie.

- Trochę.

Zamiast włączyć urządzenie, wyłączył pozostałe.

- Za dużo pracowałaś.

- Nic mi nie będzie. Mamy masę roboty.

- Ja już zrobiłem dość dużo. - Był zły na siebie, że tak długo ją męczył. - Kilka godzin odpoczynku niczego nie zmieni. - Objął ją w talii. - Co powiesz na gorącą kąpiel i małą drzemkę?

- Hm. - Oparła mu głowę na ramieniu i weszli objęci do tunelu. To brzmi fantastycznie.

- I masaż pleców.

- Tak, o tak.

- A może zrobię ci też obiecany masaż stóp?

Uśmiechnęła się. Czy to możliwe, że mogła się kiedykolwiek poważnie przejmować czymś tak niepo­ważnym jak inne kobiety?

- Czemu nie?

Gdy przez otwarty panel weszli do sypialni Gage'a, Deborah już prawie spała na stojąco. W poło­wie ziewania zastygła i wbiła wzrok w pudełka na łóżku.

- Co to jest?

- Wszystko, co masz w tej chwili, to moja koszula na grzbiecie. A chociaż ją lubię... - przesunął palcem po guzikach - i to bardzo, pomyślałem sobie, że chciałabyś może mieć coś na zmianę.

- Na zmianę? - Przygładziła potargane włosy. - Jak to?

- Dałem Frankowi listę. On potrafi być bardzo obrotny.

- Frank? Ale przecież dziś niedziela. Połowa skle­pów jest zamknięta. - Przycisnęła dłoń do żołąd­ka. - O Boże, chyba tego nie ukradł?

- Chyba nie. - Gage wziął ją ze śmiechem w ramio­na. - Jak mam żyć z tak bezwzględnie uczciwą kobietą? Nie, zapewniam cię, wszystko zostało za­płacone. To bardzo proste. Wystarczy kilka telefo-nów. Zauważyłaś, że te pudełka są od Atheny?

Skinęła głową. Był to jeden z największych i najele­gantszych domów mody w mieście. I nagle ją olśniło.

- Ty jesteś właścicielem?

- Przyznaję się do winy. - Pocałował ją. - Wszyst­ko, co ci się nie spodoba, można zwrócić. Ale myślę, że to twój styl i rozmiar.

- Nie musiałeś tego robić.

Sądząc po jej tonie, rzeczywiście sobie tego nie życzyła. Odgarniając jej włosy za ucho, zaczął cierp­liwie tłumaczyć:

- To nie był zamach na twoją niezawisłość, pani prokurator.

- Wiem. - Pomyślała, że to zakrawa na brak wdzięczności. - Ale...

- Pomyśl praktycznie. Jak by to wyglądało, gdybyś się jutro pokazała w biurze w moich spodniach? - Pociągnął za pasek i dżinsy zsunęły jej się do stóp.

- To byłby szok - przyznała i uśmiechnęła się, gdy podniósł ją do góry, by postawić obok kupki drelichu.

- Do tego w mojej koszuli? - Zaczął rozpinać guziki.

- Masz rację. Jesteś bardzo praktyczny. - Chwyciła go za ręce, żeby nie mógł odwracać jej uwagi. - Doce­niam to. Ale to nie jest w porządku, że kupujesz mi ubrania.

- Możesz spłacić ten dług. W ciągu następnych sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu lat. - Gdy chcia­ła coś powiedzieć, dodał: - Deborah, mam znacznie więcej pieniędzy, niż człowiekowi potrzeba. Jeżeli jesteś gotowa dzielić ze mną moje kłopoty, to logiczne, że podzielę się z tobą moją fortuną.

- Nie chciałabym, żebyś sobie pomyślał, że pienią­dze są dla mnie ważne lub mają jakikolwiek wpływ na moje uczucia do ciebie.

Gage pokiwał sceptycznie głową.

- Wiesz co, nigdy bym nie przypuszczał, że jesteś w stanie wymyślić coś równie głupiego.

- Może to i głupie, ale kocham cię, mimo że jesteś właścicielem hoteli, apartamentowców i domów mo­dy. I jeżeli nie otworzę chociaż jednego z tych pudełek, oszaleję.

- Wobec tego zadbaj o swoje zdrowe zmysły, a ja w tym czasie przygotuję kąpiel.

Gdy zniknął w łazience, chwyciła na chybił trafił jedno z pudełek, potrząsnęła nim, a potem zdjęła pokrywkę. Pod warstwą cieniutkiej bibułki znalazła jedwabną koszulę nocną w odcieniu jasnego błękitu. - No, no! - Podniosła ją do góry i zauważyła, że tył jest wycięty poniżej talii. - Frank zdecydowanie zna się na damskiej bieliźnie. Ciekawe, co powiedzą chłop­cy w biurze, kiedy jutro przyjdę w tym do pracy?

Nie była w stanie oprzeć się pokusie. Zdjęła koszu­lę. Cienki, chłodny jedwab ześlizgnął się w dół, mus­kając jej głowę i ramiona. Idealny krój, pomyślała, głaszcząc się po biodrach. Zadowolona, odwróciła się do lustra w chwili, gdy Gage wrócił do pokoju.

Nie był w stanie wykrztusić słowa, a tym bardziej oderwać od niej oczu. Długi lśniący jedwab pieścił z szelestem jej ciało, gdy odwracała się do Gage'a. Oczy miała ciemne jak północ, rozświetlone tajem­niczą radością.

Usta z wolna wygięła w uśmiechu. Jaka kobieta na tym świecie nie marzyłaby o tym, by ukochany męż­czyzna spoglądał na nią tak wygłodniałym wzrokiem? Przechylając zalotnie głowę, koniuszkami palców po­wiodła leniwie w dół przez środek koszuli - a potem równie leniwie w górę.

- Co o tym sądzisz?

- Sądzę, że Frank zasłużył na bardzo dużą pod­wyżkę.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


Przez następne trzy dni i trzy wieczory pracowali razem. Krok po kroku przygotowywali akt oskarżenia przeciwko Tuckerowi Fieldsowi. Siedząc w biurze, Deborah eliminowała ścieżki prowadzące donikąd, pieczołowicie konstruując fałszywy trop.

Noc w noc Gage wstawał z łóżka, ubierał się na czarno i błądził po ulicach. Nawet jeżeli wie­dział, jak często Deborah nie spała, rozdarta wewnęt­rznie i niespokojna, dopóki nie wrócił tuż przed świ­tem, nie próbował się tłumaczyć ani przepra­szać. Nie miał bowiem nic na swoje usprawiedli­wienie.

Prasa w dalszym ciągu trąbiła o ostatnich wyczy­nach człowieka w czerni. Oni sami o tej nocnej działalności nigdy ze sobą nie rozmawiali. Dzieliła ich ona jak gruba ściana, której nie dało się przebić z żadnej strony.

Deborah to rozumiała, lecz nie mogła się z tym pogodzić.

Gage rozumiał, lecz nie dawało mu to spokoju.

I choć dążyli do wspólnego celu, w dalszym ciągu ich osobiste przekonania stawiały ich na przeciwleg­łych pozycjach.

Deborah siedziała przy biurku, na którym obok stosu książek prawniczych leżała popołudniowa gazeta.


Nemezis upolował Kubę Rozpruwacza z East Endu”


Nie przeczytała tekstu, nie była w stanie się do tego zmusić. Słyszała już o człowieku, który w ciągu ostatnich dziesięciu dni zabił cztery osoby swoim ulubionym narzędziem - nożem myśliwskim. Nagłó­wek artykułu wystarczył, by zrozumieć, dlaczego zna­lazła ślady krwi na umywalce.

Kiedy to się skończy? - zadawala sobie pytanie. Kiedy on z tym skończy? Nożownik-psychopata nie miał przecież nic wspólnego z Fieldsem i kartelem narkotykowym. Jak długo jeszcze będą udawali, że ich związek, ich przyszłość mogą być normalne?

On nie udawał jednak, przyznała Deborah z wes­tchnieniem. To ona udawała.

- O'Roarke. - Mitchell rzucił plik dokumentów na biurko - Miasto nie wypłaca ci królewskiej pensji za marzenia na jawie.

Spojrzała na dokumenty, które właśnie wylądowały na stosie innych.

- Czy to coś da, jeżeli przypomnę, że liczba spraw, które mam na głowie, pobiła rekord świata?

- Podobnie jak współczynnik przestępczości w tym mieście. - Ponieważ wyglądała na przemęczoną, sięg­nął po dzbanek z kawą i nalał kubek gorzkich po­płuczyn. - Gdyby Nemezis wziął sobie parę dni urlopu, nie bylibyśmy tak przepracowani.

Gdy sączyła kawę, jej surowa mina zmieniła się w grymas.

- To zabrzmiało prawie jak komplement.

- To tylko fakty. Nie muszę akceptować jego metod, by cieszyć się z efektów.

Zaskoczona, spojrzała na krągłą, stanowczą twarz Mitchella.

- Naprawdę tak uważasz?

- Ten psychopata zakatrupił cztery osoby i właś­nie zabierał się do piątej, gdy pojawił się Nemezis. Nie ma co narzekać, że ktoś, nawet jakieś zabłąka­ne, zamaskowane widmo, podrzuca nam na próg ta­ką kreaturę i ocala życie osiemnastoletniej dziew­czynie.

- Tak - mruknęła - masz rację.

- Ale nie myśl sobie, że jestem jednym z tych, co kupują koszulkę z jego podobizną i chcą się zapisać do jego fanklubu. - Mitchell wyjął cygaro i zaczął obracać je w grubych palcach. - A jak tam postępy w twojej ulubionej sprawie?

Wzruszyła ramionami.

- Mam jeszcze tydzień - odparła wymijająco.

- Jesteś uparta, O'Roarke. To mi się podoba.

Deborah otworzyła szeroko oczy.

- To na pewno był komplement.

- Żeby tylko woda sodowa nie uderzyła ci do głowy. Burmistrz jest nadal z ciebie niezadowolony, za to sondaże są z niego bardzo zadowolone. Jeżeli znokautuje jutro Tarringtona w debacie, będziesz mia­ła ciężkie życie aż do następnych wyborów.

- Nie martwię się o burmistrza.

- Rób swoje, dziewczyno. Ten Wisner ciągle wpy­cha twoje nazwisko na szpalty. - Uniósł dłoń, zanim zdążyła coś odburknąć. - Staram się trzymać Fieldsa z daleka od ciebie, ale gdybyś mogła działać nieco dyskretniej...

- Tak, to przez moją głupotę zdemolowano mi mieszkanie.

- No dobrze. - Mitchell miał na tyle przyzwoitości, by się zaczerwienić. - Jest nam wszystkim bardzo przykro z tego powodu, ale byłoby nam lżej, gdybyś choć na chwilę przestała się pakować w tarapaty.

- Przykuję się łańcuchem do biurka - wycedziła przez zęby. - I jak tylko będę miała ku temu okazję, kopnę Wisnera prosto w jego legitymację prasową.

Mitchell uśmiechnął się.

- Spokojnie. Ach, i daj mi znać, gdybyś potrzebo­wała parę dolców, zanim zajmie się tym firma ubez­pieczeniowa

- Dzięki, nie trzeba. - Spojrzała na stos doku­mentów. - Mając tyle roboty, nie myślę o miesz­kaniu.

Kiedy Mitchell zostawił ją samą, Deborah ot­worzyła nowe akta i ukryła twarz w dłoniach. Czy to ironia losu, czy przeznaczenie sprawiło, że przy­pisano ją do sprawy psychopaty z East Endu? Klu­czowy świadek, jej kochanek, był akurat jedyną osobą, z którą nie mogła nawet o tym podyskuto­wać.


Gage czekał na nią o siódmej przy narożnym stoliku we francuskiej restauracji na skraju parku miejskiego. Wiedział, że już wkrótce będzie po wszyst­kim i że kiedy to się skończy, będzie musiał wy­tłumaczyć Deborah, czemu nie wtajemniczył jej w szczegóły.

Będzie oczywiście urażona i wściekła. Jak najbar­dziej słusznie. On jednak wolał, żeby była urażona i wściekła, ale żywa. Świetnie wiedział, jak ciężkie były dla niej ostatnie dni i noce. Gdyby miał wybór, oddałby wszystko, łącznie z sumieniem, byle tylko była szczęśliwa.

Ale nie miał wyboru. Nie miał go od momentu, gdy ocknął się ze śpiączki.

Nie pozostawało mu nic innego, jak powiedzieć i okazać jej, jak bardzo ją kocha. I nie tracić nadziei, że jest możliwy kompromis pomiędzy tymi silnymi, prze­ciwstawnymi mocami, które nimi kierują.

Spostrzegł ją, jak wchodziła, śliczna w szafirowym kostiumie z żółto-zieloną lamówką. Jaskrawe kolory i wygodne buty. Czy ma pod spodem koronkę, jedwab, czy satynę? Zapragnął porwać ją teraz daleko stąd i samemu znaleźć odpowiedź.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedziała.

Zanim kelner zdołał ją posadzić, Gage wstał i przy­ciągnął ją do siebie. Jego pocałunek nie był ani dyskretny, ani krótki. Siedzący w pobliżu goście re­stauracji zaczęli przyglądać się im z wyraźną zazdroś­cią i zaciekawieniem.

Wstrzymała bezwiednie oddech. Pociemniało jej w oczach, ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Stra... strasznie się cieszę, że się spóźniłam.

- Pracowałaś do późna.

Miała podkrążone oczy. Gage nie mógł na to pat­rzeć, czując, że to przez niego.

- Tak. - Wciąż zdyszana, zajęła miejsce przy stoliku. - O piątej przynieśli mi na biurko kolejną sprawę.

- Coś ciekawego?

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Nożownik z East Endu.

Jego wzrok nie zdradzał emocji.

- Rozumiem.

- Czyżby, Gage? Zaczynam w to wątpić. - Wy­rwała dłoń z jego uścisku i opuściła ją na kola­na. - Pomyślałam, że powinnam się wycofać, ale jaki mogłabym podać powód?

- Nie ma żadnego powodu. Ja go złapałem, a teraz ty musisz dopilnować, żeby zapłacił za swoje zbrodnie. Jedno nie przeszkadza drugiemu.

- Chciałabym mieć tę pewność. - Wzięła serwetkę i zaczęła ją nerwowo miąć w palcach - Z jednej strony postrzegam cię jako kogoś, kto łamie prawo, z drugiej - jako bohatera.

- A prawda leży gdzieś pośrodku. - Sięgnął ponow­nie po jej dłoń. - Kimkolwiek jestem, kocham cię, Deborah.

- Wiem. - Mocniej ścisnęła jego dłoń - Tak, wiem, ale Gage...

Przerwała, gdy kelner przyniósł szampana, którego Gage zamówił, jeszcze zanim przyszła do restauracji.

- Napój bogów - powiedział kelner z wyraźnym francuskim akcentem. - Świętujemy coś? Piękna ko­bieta, piękne wino.

Na twierdzące skinienie Gage'a zamaszyście odkorkował butelkę, z której na chwilę wyłoniła się kusząco perlista piana.

- Monsieur spróbuje? - Nalał szampana do kielisz­ka Gage'a.

- Wyśmienite - mruknął Gage, nie odrywając wzroku od Deborah.

Kelner obrzucił Deborah spojrzeniem pełnym ap­robaty i napełnił najpierw jej kieliszek, a następnie Gage'a.

- Monsieur ma znakomity gust.

Po odejściu kelnera Deborah zachichotała cicho i stuknęła się kieliszkiem z Gage'em.

- Chyba mi nie powiesz, że to miejsce też do ciebie należy?

- Nie. A chciałabyś?

Śmiejąc się, pokręciła głową.

- Za co pijemy?

- Za dzisiejszą noc. I za dzień jutrzejszy.

Gage wyciągnął z kieszeni aksamitne puzderko i podał je Deborah. A gdy długo patrzyła na nie bez słowa, wpadł w panikę. Jego spokojny głos nie zmienił jednak barwy.

- Prosiłaś, żebym się z tobą ożenił, ale ten przywi­lej należy do mnie.

Otworzyła puzderko. W blasku świec szafir zalśnił ciemnym, głębokim błękitem. Otaczały go śnieżnobia­łe brylanty. Migotały triumfalnie w oprawie z bladego złota.

- Jest przepiękny.

Gage sam wybrał kamienie. W jej oczach spodzie­wał się jednak ujrzeć radość, zamiast strachu. Nie podejrzewał też, że i nim zaczną targać obawy.

- Wahasz się?

Spojrzała na niego i pozwoliła przemówić sercu.

- Nie mam żadnych wątpliwości co do moich uczuć do ciebie. I nigdy nie będę ich miała. Ja się po prostu boję, Gage. Próbowałam udawać, że tak nie jest, ale boję się. Nie tylko tego, co robisz, ale i tego, że to może mi ciebie odebrać.

Gage nie zamierzał składać obietnic, których nie mógłby dotrzymać.

- Wyciągnęli mnie ze śpiączki w pewnym celu. Nie ma tu żadnej logiki ani faktów. Tylko uczucia i in­stynkt. Jeśli przestanę robić to, co jest moim powoła­niem, znowu umrę.

Odruchowy sprzeciw uwiązł jej w gardle.

- Wierzysz w to?

- Ja to wiem.

Jak mogła patrzeć na niego i tego nie zauważyć? Ileż razy patrzyła mu w oczy, widziała... co? Coś odmiennego, szczególnego. Wiedziała, że jest męż­czyzną z krwi i kości, ale i czymś więcej. Tego nie dało się zmienić. I po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że już wcale tego nie chce.

- Zakochałam się w tobie dwa razy. W obydwu wcieleniach. - Spojrzała na pierścionek, a potem wyjęła go z puzderka - Do tamtej pory byłam pewna wybranej drogi, moich pragnień i potrzeb, i konsek­wentnie dążyłam w tym kierunku. Byłam przekonana, że jeśli się zakocham, to w bardzo spokojnym, bardzo zwyczajnym mężczyźnie.

Podała mu pierścionek.

- Myliłam się. Ty nie wróciłeś tylko po to, by walczyć o sprawiedliwość. Wróciłeś po mnie. - Uśmiech­nęła się, wyciągając rękę. - Dzięki Bogu.

Gage wsunął jej pierścionek na palec.

- Chcę cię zabrać do domu.

Nie zdążył jeszcze podnieść do ust jej dłoni, gdy do stolika podbiegł kelner.

- Wiedziałem. Henri nigdy się nie myli. - Deborah zaśmiała się, a on zaczął napełniać kieliszki -Wybraliście mój stolik. Więc wybraliście dobrze. Mu­sicie mnie zostawić menu. Musicie! To będzie nieza­pomniany wieczór. A dla mnie przyjemność. Ach monsieur, jest pan najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. - Złożył hałaśliwy pocałunek na dłoni Debo­rah.

Śmiała się jeszcze, gdy kelner pobiegł na zaplecze, po czym spojrzała na Gage'a i zauważyła, że jest skupiony na czym innym.

- Co się dzieje?

- Fields. - Gage uniósł kieliszek, lecz jego oczy śledziły burmistrza, który szedł przez salę. - Właśnie przyszedł z Arlem Stuartem i paroma innymi szychami oraz twoim kumplem Bowerem w odwodzie.

Deborah odwróciła głowę. Zmierzali w kierunku stolika na osiem osób. Rozpoznała znaną aktorkę i prezesa jednej z firm motoryzacyjnych.

- Mocna obsada - zauważyła cicho.

- Ma show-biznes, przemysł, finansjerę i świat sztuki przy jednym stoliku. Zanim skończy się wieczór, ktoś pojawi się i zrobi parę „przypadkowych” ujęć.

- To nie będzie miało znaczenia. - Położyła dłonie na dłoniach Gage'a. - Już za tydzień to nie będzie miało żadnego znaczenia.

Nawet prędzej, pomyślał Gage, ale pokiwał głową.

- Idzie Stuart.

- No proszę! - Stuart klepnął Gage'a w ramię. - Co za miły zbieg okoliczności. A pani jak zwykle za­chwycająca, panno O'Roarke.

- Dziękuję.

- Świetna restauracja. Nikt nie przyrządza lepiej ślimaków - powiedział, uśmiechając się do nich oboj­ga. - Nienawidzę, jak się marnują na tych pogadankach biznesowo-politycznych. Ale wy trafiliście w dziesiąt­kę. Szampan, świece.

Jego bystre spojrzenie padło na pierścionek zdobią­cy dłoń Deborah.

- A cóż to za śliczne cacko? Czyżbyście chcieli coś obwieścić? - Zerknął na Gage'a.

- Przyłapałeś nas na gorącym uczynku, Arlo.

- Miło to słyszeć. Spędźcie miesiąc miodowy w jednym z moich hoteli. Na koszt firmy.

Wciąż szczerząc zęby, skinął na burmistrza. Nie zaszkodzi wizerunkowi Fieldsa, pomyślał, jeśli jako pierwszy złoży gratulacje czołowemu biznesmenowi w mieście i najbardziej znanej pani prokurator.

- Gage, Deborah. - Szerokiemu uśmiechowi Field­sa przeczyło sztywne skinienie głowy. - Miło was widzieć. Jeżeli jeszcze nic nie zamówiliście, zapra­szam do naszego stolika.

- Nie dzisiaj - odezwał się Stuart, zanim Gage zdążył otworzyć usta. - Mamy przed sobą świeżo zaręczoną parę, Tuck. Nie chcą marnować wieczoru na rozmowy o strategii kampanii wyborczej.

Fields, wciąż uśmiechnięty, spojrzał na pierścionek Deborah, ale nie był zadowolony.

- Gratuluję.

- Cieszy mnie myśl, że poznali się dzięki nam. - Stuart, jak zwykle wylewny, objął ramieniem Fieldsa. - Przecież to stało się w moim hotelu podczas twojego benefisu.

- Tworzymy jedną szczęśliwą rodzinę. - Fields spojrzał na Gage'a. Poparcie Guthriego było mu po­trzebne. - Żenisz się ze wspaniałą kobietą, świetną prawniczką. Parę razy przyprawiła mnie o ból głowy, ale uwielbiam jej zasady.

Ton Gage'a był chłodny, acz grzeczny.

- Ja również.

Stuart znów wybuchnął dudniącym śmiechem.

- Ja podziwiam w niej coś więcej niż tylko zasa­dy. - Mrugnął znacząco do Deborah - Bez obrazy. A teraz wracajmy do polityki i zostawmy tych dwoje w spokoju.

- Drań! - syknęła Deborah, gdy znaleźli się poza zasięgiem głosu. - Chciał ci się podlizać.

- Nie. - Gage stuknął kieliszkiem w jej kieli­szek. - Nam obojgu.

Ponad jej ramieniem zobaczył moment, w którym Jerry Bower usłyszał najświeższą wiadomość. Aż pod­skoczył i zaczął rozglądać się dokoła. Gage prawie mógł usłyszeć, jak wzdycha, spoglądając na plecy Deborah.

- Nie mogę się doczekać, kiedy go przyskrzynimy.

W jej głosie było tyle jadu, że Gage nakrył dłonią jej rękę i mocno uścisnął.

- Spokojnie. To już długo nie potrwa.


Była taka prześliczna. Gage leżał w łóżku, wpat­rzony w Deborah. Wiedział, że śpi głębokim snem, nasycona miłością i wyczerpana namiętnością. Chciał, by przespała spokojnie aż do rana.

Nie mógł znieść myśli, że były takie chwile, gdy budziła się w środku nocy i nie znajdowała go przy sobie. Ale tej nocy poczuł zbliżające się niebezpie­czeństwo i pragnął się upewnić, że ona śpi.

Wstał i zaczął się po cichu ubierać. Słyszał jej oddech, powolny i równomierny, i to go uspokoiło. W księżycowej poświacie zobaczył swoje odbicie w lustrze. Nie, nie odbicie, pomyślał. Własny cień.

Wsunąwszy dłonie w opięte czarne rękawiczki, otworzył szufladę. W środku leżał policyjny rewolwer kaliber 38, którego rękojeść znał lepiej niż uścisk dłoni przyjaciela. Ale nie użył go od tamtej pamiętnej nocy w dokach, przed czterema laty.

Nie było potrzeby.

Tej nocy jednak znów ją poczuł. Nie walcząc już z instynktem, wsunął pistolet do kabury i zapiął ją w pasie.

Otworzył panel i zatrzymał się. Chciał jeszcze raz popatrzeć na śpiącą Deborah. Teraz wyczuwał już niebezpieczeństwo - gorzki smak w ustach, w gard­le. Jedyną pociechą był fakt, że jej nic się nie stanie. A on wróci. Obiecał to przecież sobie i jej. Los nie mógłby zadać takiego zabójczego ciosu dwa razy w życiu.

Wszedł do tunelu i zniknął w ciemności.


Po niespełna godzinie telefon wyrwał Deborah ze snu. Nieprzywykła do telefonów o tej porze, mru­cząc coś do Gage'a, namacała słuchawkę, która sturlała się z aparatu.

- Halo?

- Seniorita!

Głos Montegi podziałał na nią jak kubeł zimnej wody.

- Czego chcesz?

- Mamy go. Tak łatwo było zastawić sidła.

- Co?

Przerażona sięgnęła w stronę Gage'a, ale nim jej dłonie natrafiły na pustą pościel, już wiedziała.

- O czym ty mówisz? - Głos drżał jej z trwogi.

- On żyje. Na razie chcemy, żeby żył. Jeśli ty też tego chcesz, to przyjedź szybko, sama. Wymienimy go za wszystkie twoje papiery, wszystkie akta. Wszystko, co masz.

Zakryła ręką usta, próbując grać na zwłokę, dopóki będzie w stanie pomyśleć.

- Zabijesz nas oboje.

- Być może. Ale możesz być pewna, że go zabiję, jeżeli ty nie przyjdziesz. Spotkamy się w magazynie na East River Drive. East River Drive trzysta dwadzieścia pięć. Dojazd zajmie ci pół godziny. Jak będzie to trwało dłużej, obetnę mu prawą dłoń.

Deborah poczuła gwałtowny skurcz żołądka.

- Będę tam. Tylko nie zrób mu nic złego. Chciała­bym jeszcze z nim porozmawiać...

Montega odłożył słuchawkę.

Deborah wyskoczyła z łóżka. Narzucając szlafrok, pobiegła do pokoju Franka. Jeden rzut oka wystarczył jej, by stwierdzić, że pokój jest pusty. Zbiegła więc na dół, gdzie zastała panią Greenbaum w łóżku, oglądają­cą stary film, z puszką orzeszków w ręce.

- Gdzie jest Frank?

- Wyszedł do całodobowej wypożyczalni wideo i po pizzę. Postanowiliśmy zrobić sobie festiwal braci Marx. Coś się stało?

Deborah ukryła twarz w dłoniach i zaczęła się kiwać. Musiała coś wymyślić.

- Frank wróci za dwadzieścia minut.

- To za późno. - Deborah opuściła ręce. Nie było już ani chwili do stracenia. - Powiedz mu, że miałam telefon i musiałam jechać. Przekaż mu, że chodzi o Gage'a.

- Widzę, że masz kłopoty. Mów, o co chodzi.

- Nie, powtórz mu to, proszę. Jak tylko wróci. Ze pojechałam na East River Drive trzysta dwadzieścia pięć.

- Nie możesz. - Lil zaczęła gramolić się z łóż­ka - Nie możesz tam jechać sama o tej porze.

- Muszę. Powiedz Frankowi, że musiałam. - Chwyciła Lil za ręce.- To sprawa życia i śmierci!

- Zadzwonimy po policję...

- Nie. Powtórz tylko Frankowi wszystko, o czym ci mówiłam. I powiedz mu, o której wyszłam. Obiecaj mi to.

- Oczywiście, ale... Deborah już wybiegła.

Kilka bezcennych minut zajęło jej ubranie się i spa­kowanie wydruków do teczki. Gdy dobiegła do samo­chodu, dłonie miała mokre od potu. Pędząc przez ulice, w myślach powtarzała jak mantrę imię Gage'a. Z gard­łem ściśniętym paniką patrzyła, jak zegar na desce rozdzielczej odmierza minuty.


Nemezis, niczym duch, obserwował wymianę nar­kotyków na pieniądze. Tysiące banknotów za tysiące gramów cierpienia. Nabywca rozciął jedną z torebek na próbę, nabrał odrobinę białego proszku i wsypał go do fiolki, by sprawdzić jego czystość. Diler przeliczał banknoty

Kiedy obaj uznali, że są zadowoleni, dobito targu. Wymienili niewiele słów. To nie był przyjemny inte­res.

Nemezis patrzył, jak nabywca zabiera swój nędzny towar i odchodzi. Wiedział, że będzie mógł szybko i bez trudu odnaleźć tego mężczyznę, poczuł jednak ukłucie żalu. Gdyby nie to, że tropił większą aferę, z największą przyjemnością wrzuciłby obu kontrahen­tów wraz z ich towarem do rzeki.

Odgłos kroków odbił się echem. W wysokim budyn­ku z pustaków była świetna akustyka. Różne pudła i skrzynie piętrzyły się pod ścianami oraz na długich, metalowych półkach. Narzędzia i półprodukty leżały stłoczone na stołach warsztatowych. Duży wózek wid­łowy, służący do przewożenia zmagazynowanych tam stosów drewna, stał przy aluminiowej bramie do gara­żu. Chociaż wokół rozchodził się zapach trocin, potęż­ne piły zamarły w grobowym milczeniu.

Nagłe do pomieszczenia wszedł Montega.

- Oto nasze pierwsze trofeum tej nocy. - Podszedł do walizki pełnej gotówki, odpychając obstawę. - Przyjdzie ktoś jeszcze bogatszy.

Zamknął walizkę.

- Kiedy się pojawi, wprowadź go tutaj.

Gdy tak stał, niewidoczny jak powietrze, którym oddychał, dłonie zaciskały mu się w pięści. Teraz. To jest właśnie ta noc, pomyślał. Część jego istoty, ta, która pragnęła jedynie zemsty, marzyła, by wyciągnąć broń i strzelić. Z zimną krwią.

Lecz krew miał zbyt gorącą na takie szybkie, anonimowe rozwiązanie. Usta wykrzywił mu ponury grymas. Są lepsze sposoby.

Już miał się odezwać i wtedy usłyszał głosy i stukot butów na betonowej posadzce.

Zostawił Deborah w łóżku, śpiącą.

Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu. Nad­chodziło niebezpieczeństwo, które wcześniej wyczuł. Ale zagrażało nie jemu. Dobry Boże, nie jemu, tylko jej. Patrzył, jak Deborah wpada do pomieszczenia, w towarzystwie dwóch uzbrojonych goryli. Na moment zawahał się pomiędzy światem cieni a jej świa­tem.

- Gdzie?! Gdzie on jest?! - Stała naprzeciw Montegi jak tygrysica, z głową wysoko uniesioną i płonący­mi oczami - Zginiesz, jeśli go skrzywdziłeś. Przysię­gam.

Przechylając głowę, Montega klasnął w dłonie.

- Niesamowite. Zakochana kobieta.

Nie było miejsca na strach przed Montegą, kiedy wszystkie jej lęki dotyczyły tylko Gage'a.

- Chcę go zobaczyć.

- Jesteś w gorącej wodzie kąpana, seniorito. Przy­niosłaś to, o co prosiłem?

Deborah uniosła teczkę.

- Zabierz to ze sobą do piekła!

Montega podał teczkę ochroniarzowi i skinięciem głowy nakazał mu, by zaniósł ją do sąsiedniego pomiesz­czenia.

- Cierpliwości - powiedział Montega, unosząc rę­kę. - Może usiądziesz?

- Nie. Dostałeś, czego chciałeś, a teraz daj mi to, po co przyszłam.

Drzwi otworzyły się ponownie. Deborah otworzyła szeroko oczy.

- Jerry?

Po zaskoczeniu nadeszła pierwsza fala ulgi. To nie Gage, pomyślała. To nie Gage'a złapali. To był Jerry. Szybko podeszła do niego, by go chwycić za ręce.

- Tak mi przykro. Tak mi przykro, że to się stało. Nie miałam pojęcia.

- Wiem. - Uścisnął jej ręce. - Byłem pewny, że przyjedziesz. Liczyłem na to.

- Mam nadzieję, że to pomoże któremuś z nas.

- Już pomogło. - Objął ją, patrząc na Montegę. - Sprawa poszła gładko, jak mi się wydaje.

- Zgodnie z oczekiwaniami, panie Bower.

- Świetnie. - Jerry przyjacielsko poklepał Deborah po plecach. - Musimy porozmawiać.

Poczuła, że cała krew uciekła jej z twarzy.

- Ty... ty nie byłeś wcale zakładnikiem, prawda?

Pozwolił jej odsunąć się, ale ruchem dłoni zawez­wał z powrotem ochroniarzy. Nie miała dokąd uciec, a on chciał być wspaniałomyślny.

- Nie i, niestety, ty też nim nie jesteś. Przykro mi.

- Nie mogę w to uwierzyć! - Wstrząśnięta, uniosła dłonie do skroni. - Wiedziałam, że ślepo popierałeś Fieldsa, ale to... Na Boga, Jerry, nie możesz być w to zamieszany. Czy ty wiesz, co on robi? Narkotyki, morderstwa... To nie jest polityka, to przestępstwo na wielką skalę.

- To wszystko polityka. - Uśmiechnął się. - Chyba nie wierzysz, że ta bezwolna marionetka, jaką jest Fields, stoi za całą organizacją? - Tym razem zaśmiał się i kazał przynieść krzesło. - Ale uwierzyłaś, bo stworzyłem przyjemną, wyraźną ścieżynkę z okrusz­ków dla ciebie i wszystkich, którym chciało się szukać. - Położył jej dłoń na ramieniu i popchnął ją na krzesło.

- Ty? - Spoglądała na niego nieprzytomnym wzro­kiem. - Chcesz powiedzieć, że ty za tym stoisz? Że Fields...

- Jest tylko pionkiem. Przez ponad sześć lat trzy­małem się dwa kroki za nim, załatwiając, co się dało i naciskając wszystkie guziki. Fields nie potrafiłby zarządzać sklepem z tandetą, a co dopiero całym miastem. Albo stanem... - Jerry usiadł. - Jak ja za pięć lat.

Deborah nie bała się, Znała tego mężczyznę od prawie dwóch lat, uważała go za przyjaciela, za osobę uczciwą, choć trochę słabą.

- Jakim sposobem?

- Pieniądze, władza, umysł - wyliczył na trzech palcach - Ja byłem mózgiem. Fields trzymał władzę. Uwierz mi, on był bardziej niż chętny, by zostawić wszystkie detale, administracyjne i inne, w moich rękach. Jest świetnym mówcą, wie, kogo w tyłek kopnąć, a kogo pocałować. Resztę robię ja, i to od sześciu lat, odkąd wsadzono mnie do jego biura.

- Kto cię tam wsadził?

- Bystra jesteś. - Z podziwem pokiwał głową. - Arlo Stuart. To on ma pieniądze. Problem tkwił w tym, że jego interesy - te legalne, z których się musiał rozliczać - przynosiły większe zyski, niż sobie tego życzył. Będąc biznesmenem, znał inny sposób na zainwestowanie tej nadwyżki.

- Narkotyki.

- Znowu masz rację. - Założył nogę na nogę i zerknął obojętnie na zegarek. Nie musiał się spieszyć, skoro był to ich ostatni raz. - Był szefem Wschodniego Wybrzeża przez ponad dwanaście lat. To coś znaczy. Ja powoli piąłem się po szczeblach organizacji. Stuart lubi inicjatywę. Ja mia­łem wiedzę - prawo, nauki polityczne - a on miał Fieldsa.

Pytania. Musiała zadawać mu pytania i pilnować, by na nie odpowiadał. Dopóki… nie przyjdzie Gage? - zastanawiała się. Czy Frankowi udało się z nim skontaktować?

- Więc współpracowaliście we trzech?

- Fields nie. Nie chciałbym, żebyś go przeceniała, bo za bardzo szanuję twoją opinię. On jest tylko wygodną marionetka i nie ma pojęcia o naszym przed­sięwzięciu. A nawet jeśli ma, jest na tyle rozsądny, by przymknąć na to oko. - Wzruszył ramionami. To zresztą bez znaczenia. - We właściwym czasie ujawnimy informacje podatkowe i to wszystko, co już odkryłaś. Nikt nie będzie bardziej zaskoczony od Fieldsa. A skoro to ja będę tym, który sprawiedliwie i z żalem to ujawni, bez problemu zajmę jego miejsce. I tak dalej...

- To się nie uda. Nie jestem jedyną osobą, która o tym wie.

- Guthrie. - Jerry oplótł rękami kolana. - Och, muszę się spotkać z Guthriem. Kazałem Montedze zlikwidować go cztery lata temu, ale nie dokończył roboty.

- Ty? - wyszeptała. - To ty mu kazałeś?

- Arlo zostawia tego typu szczegóły mnie. - Wy­chylił się do przodu tak, by tylko ona mogła go usłyszeć.- Lubię szczegóły, na przykład takie, co robi twój nowy narzeczony w wolnych chwilach. Tym razem to ty mnie do niego doprowadziłaś, Deborah.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Potrafię świetnie oceniać ludzi. A ty jesteś osobą bardzo przewidywalną. Ty, zasadnicza, inteligentna i lojalna kobieta związana z dwoma mężczyznami? To mało prawdopodobne. Tej nocy prawdą okazało się to, co podejrzewałem od wielu tygodni. Tylko jeden człowiek potrafiłby rozpoznać Montegę, zdobyć twoje serce i mieć dość powodów, by mnie ścigać jak fanatyk. - Poklepał ją po ręce. - To nasza mała tajemnica. A ja lubię tajemnice.

Jerry wstał.

- I chociaż jest mi przykro, naprawdę, tylko jedno z nas może stąd wyjść z tym sekretem. Powiedziałem Montedze, żeby zrobił to szybko. W imię starych dobrych czasów.

Chociaż ciałem jej wstrząsały dreszcze, znalazła w sobie dość siły, by wstać.

- Nauczyłam się wierzyć w przeznaczenie. Nie wygrasz. On się o tym dowie. Ty mnie zabijesz, a on cię dopadnie. Myślisz, że go znasz, ale mylisz się. Nigdy go nie dopadniesz.

- Jeśli to cię pociesza. - Oddalił się o parę kro­ków - Nie mamy go... na razie.

- Mylisz się!

Wszystkie głowy w pomieszczeniu odwróciły się na dźwięk tego głosu. Wokół nie było niczego prócz gołych ścian i stosów drewna. Pod Deborah ugięły się kolana. O mały włos, a byłaby osunęła się na ziemię.

Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Ochroniarz stojący przy ścianie rzucił się do tyłu, zaskoczony. Gdy jego ciało prężyło się i szamotało, jego karabin zaczął pluć ogniem. Mężczyźni z krzy­kiem dawali nurka, by się ukryć. Ochroniarz wrzas­nął i odskoczył od ściany. Zastrzelili go jego towa­rzysze.

Biegnąc za rzędem półek, Deborah gorączkowo szukała jakiejś broni. Chwyciła łom i cofnęła się, gotowa do obrony. Ku jej zdumieniu, strażnikowi o wybałuszonych oczach ktoś nagle wyrwał karabin. Oszalały ze strachu, rzucił się z krzykiem do ucieczki.

- Nie ruszaj się! - dobiegł ją głos.

- Dzięki Bogu. Myślałam, że...

- Po prostu odsuń się. Tobą zajmę się później.

Stanęła w miejscu, dzierżąc łom. Nemezis powrócił, pomyślała. Jak zwykle arogancki. Odsunąwszy na bok pudło, spojrzała przez szparę na toczącą się walkę. Zostało jeszcze pięciu mężczyzn - ochroniarze, Montega i Jerry. Strzelali na oślep, równie przerażeni jak zdezorientowani. Kiedy jedna z kul wbiła się w ścianę niecałe pół metra od jej głowy, przykucnęła.

Ktoś wrzasnął. Ten dźwięk sprawił, że zacisnęła mocno powieki. Czyjaś dłoń chwyciła ją za włosy i podniosła do góry.

- Kim on jest? - syknął jej Jerry do ucha. A choć ręka mu drżała, nie rozluźnił uścisku. - Kim on jest, do cholery?

- On jest bohaterem - powiedziała, patrząc wyzy­wająco w jego oszalałe oczy. - Ty tego nigdy nie zrozumiesz.

- On będzie trupem, zanim to się skończy. Pój­dziesz ze mną. - Pchnął ją przed siebie. - Jeden fałszywy ruch, a strzelę ci w plecy.

Deborah wzięła głęboki oddech i uderzyła Jerry'ego łomem w brzuch. Gdy runął na ziemię, charcząc, rzuciła się do ucieczki, klucząc pomiędzy stołami roboczymi i regałami. Ale Jerry szybko się pozbierał i na poły biegnąc, na poły pełznąc, dopadł ją i chwycił za kostkę. Zaklęła i kopnęła go, świadoma, że w każdej chwili może dostać kulę w plecy. Wspięła się na stertę desek, wierząc, że jeśli uda jej się wdrapać na bez­pieczną wysokość, nie będzie mógł użyć jej jako tarczy.

Słyszała, jak gramoli się za nią, zyskując przewagę, w miarę jak odzyskiwał oddech. W desperacji wyob­raziła sobie, że jest jaszczurką, zwinną i szybką, trzymającą się drewna. Nie wolno jej spaść. To wszyst­ko, co wiedziała. Drzazgi wpijały jej się w palce, ale ona tego nie czuła.

Z całych sił zamachnęła się łomem na Jerry'ego, trafiając go w ramię. Zaklął i zachwiał się. Wiedząc, że lepiej nie oglądać się za siebie, zacisnęła zęby i prze­skoczyła ze sterty na wąską, metalową drabinę. Spoco­ne dłonie ześlizgiwały się, ale trzymała się mocno i zdołała się wspiąć na wyższy poziom. Coraz bardziej zdyszana, popędziła metalowym podestem, na którym walały się materiały budowlane i izolacyjne.

Dalej nie było już dokąd uciekać. Kiedy dotarła do najdalszego zakątka, zrozumiała, że znalazła się w pułapce. Jerry dotarł już prawie na szczyt. Nie mogła zejść niżej, nie miała też szansy, by półtorametrowym susem przeskoczyć na podwieszoną metalową półkę z większą liczbą uchwytów.

Jerry ciężko oddychał, z ust ciekła mu krew. A w rę­ku miał pistolet. Deborah zrobiła chwiejny krok w tył i spojrzała w dół, gdzie osiem metrów poniżej Nemezis zmagał się z trzema przeciwnikami. Zdawała sobie sprawę, że nie może go zawołać. Odwrócenie jego uwagi, choćby na sekundę, mogło kosztować go życie.

Postanowiła stawić czoło byłemu przyjacielowi.

- Nie wykorzystasz mnie, by go złapać.

Jerry otarł wierzchem dłoni krew i ślinę z ust.

- Wóz albo przewóz.

- Nie.

Cofnęła się i uderzyła w łańcuch podnośnika. Był gruby i ciężki, używano go do podnoszenia dużych partii drewna na wyższy poziom składowania.

- Nie - powtórzyła i z całych sił walnęła go łańcuchem w twarz.

Usłyszała chrzęst łamanych kości, potem krzyk, jeden przeraźliwy krzyk, zanim ukryła twarz w dło­niach.

Nemezis, który właśnie załatwiał swoje porachun­ki z Montegą, spostrzegł ją, bladą jak trup, balan­sującą na krawędzi wąskiej, metalowej półki. Nie spojrzał nawet w kierunku mężczyzny, który spadał z krzykiem na betonową posadzkę. Biegnąc w jej kierunku, usłyszał świst kuli przelatującej obok jego głowy.

- Nie! - zawołała w jego stronę, walcząc ze słaboś­cią. - On jest za tobą!

Nagle zobaczyła z ulgą, a Montega patrzy z niedo­wierzaniem, że Nemezis skręcił w lewo i zniknął.

Ostrożnie, pragnąc odwrócić uwagę Montegi od Deborah, Gage sunął wzdłuż ściany. Obrzucał Montegę obelgami, a potem uskakiwał w lewo albo w pra­wo, zanim ten zdążył wycelować pistolet i wypalić.

- Zabiję cię! - Trzęsąc się ze strachu, Montega znów wystrzelił i trafił w ścianę - Widziałem, jak krwawisz. Zabiję cię.

Dopiero gdy Gage się upewnił, że Deborah zeszła na dół i bezpiecznie skryła się w cieniu, pojawił się dwa metry od Montegi.

- Już raz mnie zabiłeś. - Gage pewnie wycelował w serce Montegi. Wystarczyło tylko pociągnąć za cyngiel i byłoby po wszystkim. Skończyłyby się cztery lata piekła.

Ale wtedy spostrzegł Deborah - jej bladą twarz, lśniącą od potu. Poluzował palec, spoczywający na cynglu.

- Przyszedłem po ciebie, Montega. Będziesz miał dużo czasu, by zastanowić się dlaczego. Rzuć broń!

Oniemiały Montega upuścił pistolet na beton. De­borah, blada, lecz opanowana, podeszła i podniosła broń.

- Kim jesteś? - dopytywał się Montega. - Kim jesteś?

Powietrze przeszyły dwa strzały. Nie zdążyły jesz­cze przebrzmieć, gdy Montega leżał bez oznak życia na ziemi. Gage podszedł do ciała.

- Jestem twoim przeznaczeniem - wyszeptał, od­wrócił się i wziął Deborah w objęcia.

- Powiedzieli, że cię schwytali. Mieli cię zabić.

- Trzeba było mi zaufać.

Odwrócił ją, by uchronić ją od widoku otaczającej ich śmierci.

- Ale ty tu byłeś - powiedziała i nagle zatrzymała się. - Skąd tu się wziąłeś? Skąd wiedziałeś?

- System. Usiądź. Cała się trzęsiesz.

- Mam przeczucie, że za chwilę będę trzęsła się ze złości. Wiedziałeś, że oni tu będą?

- Tak, wiedziałem. Siadaj. Przyniosę ci wody.

- Przestań, przestań! - Obiema rękami chwyciła go za koszulę. - Wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś. Wiedziałeś o Stuarcie, o Jerrym.

- O Jerrym nie wiedziałem. - I zawsze będzie tego żałował. - Dopóki nie wszedł tutaj dzisiaj i nie opowiedział ci wszystkiego, byłem skupiony na Fieldsie.

- Więc skąd tu się wziąłeś?

- Rozszyfrowałem system parę dni temu. Każda transakcja miała miejsce w budynku należącym do Stuarta. Między kolejnymi były co najmniej dwa tygodnie przerwy i odbywały się one w innej części miasta. Spędziłem parę nocy, obserwując inne miejsca, ale wylądowałem tutaj. A nie powiedziałem ci, bo chciałem uniknąć tego, co się stało tej nocy. Cholera, kiedy martwię się o ciebie, nie mogę się skoncent­rować. Nie mogę wykonywać swojej roboty.

Deborah wyciągnęła rękę.

- Widzisz ten pierścionek? Podarowałeś mi go zaledwie parę godzin temu. Noszę go, bo cię kocham i uczę się akceptować ciebie, twoje uczucia, twoje potrzeby. Jeżeli nie możesz zrobić tego samego dla mnie, to weź go sobie z powrotem.

Skryte za maską oczy były ciemne i nieruchome.

- Nie chodzi o to, by robić to samo...

- Ale tak właśnie było. Zabiłam dziś człowieka. - Głos jej drżał, ale odepchnęła go, gdy chciał ją znowu objąć. - Zabiłam człowieka, którego znałam. Przyby­łam tu gotowa wymienić nie tylko moją etykę, ale własne życie za twoje. Nie waż się już nigdy więcej mnie chronić i rozpieszczać albo myśleć za mnie.

- Skończyłaś?

- Nie. - Oparła się o krzesło - Wiem, że nie przestaniesz robić tego, co robisz. Martwię się o ciebie, ale nie będę stać ci na drodze, a ty nie będziesz mi przeszkadzał.

Pokiwał głową.

- Czy to już wszystko?

- Na razie.

- Masz rację.

Deborah otworzyła usta, zamknęła je, po czym głęboko odetchnęła.

- Możesz to powtórzyć?

- Masz rację. Trzymałem cię z dala od tych spraw, ale zamiast cię chronić, naraziłem cię na jeszcze gorsze niebezpieczeństwo. Za to przepra­szam. Poza tym wyznaniem muszę ci jeszcze powie­dzieć, że nie zamierzałem go zabić. - Spojrzał na leżącego Montegę, po czym przytrzymał Deborah za podbró-dek, by nie mogła popatrzeć w tę stronę. - Chciałem, to prawda. Przez chwilę czułem smak zemsty. Ale gdyby się poddał, oddałbym go w ręce policji.

Po jego oczach poznała, że mówił prawdę.

- Dlaczego?

- Bo spojrzałem na ciebie i poczułem, że mogę ci zaufać. Że istnieje sprawiedliwość. - Wyciągnął rękę. - Deborah, potrzebuję partnera.

Uśmiechnęła się przez łzy.

- Ja też - powiedziała i zamiast uścisnąć mu rękę, padła mu w ramiona.

- Nic nas nie powstrzyma - wyszeptała, gdy w od­dali zabrzmiał dźwięk pierwszych syren. - To pewnie Frank ściągnął kawalerię. - Pocałowała go. - Wy­tłumaczę ci później. W domu. A teraz lepiej już idź. - Cofnęła się z westchnieniem. - Trzeba będzie dobrego prawnika, żeby to wszystko wyjaśnić.

Na odgłos zbliżających się kroków Gage cofnął się i wtopił się w ścianę za Deborah.

- Będę przy tobie.

Uśmiechnęła się, kładąc na ścianie rozpostartą dłoń, pewna, że on zrobił to samo po drugiej stronie.

- Liczę na to.

1* Nemezis - w mitologii greckiej bogini ludzkiego losu, strażniczka powszechnego ładu, uosobienie zemsty bogów.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts, Nora Night Tales 2 Night Smoke
Roberts, Nora Night Tales 03 Nightshade
Roberts Nora Night Tales 4 Nocne Fajerwerki
Roberts, Nora Night Tales 05 Night Shield
Roberts Nora Night Tales 4 Nocne Fajerwerki
Nora Roberts Cienie nocy
ROBERTS NORA CIENIE NOCY
Nora Roberts Cienie Nocy 02 Cienie Nocy
Nora Roberts 02 Cienie nocy Cienie nocy
Nora Roberts Night Tales 03 Nightshade
Roberts Nora Cienie nocy
Nora Roberts Night Tales 02 Night Shadow
Roberts Nora Cienie nocy nocne opowiesci 02
Nora Roberts Night Tales 04 Night Smoke
Nora Roberts Night Tales 01 Night Shift
Roberts Nora Cienie nocy GR96 062012
Roberts Nora Opowieści Nocy
Cienie nocy
Roberts Nora Honest Ilusions Uczciwe złudzenia

więcej podobnych podstron