Blond Georges WIELCY ŻEGLARZE HISTORIA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH

Blond Georges

WIELCY ŻEGLARZE



WSTĘP

Ludzie, o których opowiada niniejsza książka, różnili się pomiędzy sobą narodowością, środowiskiem społecznym, usposobieniem, zdolnoś­ciami. Ale wszyscy odznaczali się jedną wspólną cechą: energią. Czło­wiek lękliwy i niezdecydowany odczuwa strach przed wyruszeniem na bezkresne obszary mórz, toteż wiele tysiącleci prehistorii upłynęło, nim jakiś śmiałek odważył się opuścić rodzime wybrzeże.

W trakcie tej opowieści czytelnik przekona się, że brutalna odwaga i zuchwalstwo nie wystarczyłyby wielkim żeglarzom do dokonania głośnych odkryć, nie pozwoliłyby nawet na podjęcie wypraw. Wszyscy oni, nim zdołali odpłynąć, musieli wyczerpać całe skarbnice wytrwałości i dyplomacji, żeby wywalczyć niezbędne poparcie.

śmieszne byłoby twierdzenie, iż żeglarstwo czyni ludzi doskonałymi, niejednokrotnie bowiem grasowali na morzach brutale i piraci. Ale ci byli źli, nim stanęli na pokładzie. Jeśli się studiuje historię podróży morskich 1 zna osobiście wielu marynarzy, nie sposób znaleźć takich, których żeglarstwo upodliło.

Zupełnie przeciętni kapitanowie, najbrutalniejsi i najbardziej tępi marynarze musieli nauczyć się opanowania, uwagi, cierpliwości i staran­ności, w przeciwnym bowiem razie groziła im zagłada, groziła porażka w walce z żywiołem. Morze często wymagało od nich bezgranicznej cierpliwości. Wspólne zaś pożycie w ciasnych pomieszczeniach, w wa­runkach niewygody i niebezpieczeństwa, z konieczności wpłynęło na wyrobienie cech towarzyskich, których nie posiadali w chwili zaciąg­nięcia się na statek.

Żeglarstwo stwarza takie warunki obcowania z przyrodą, jakich dzi­siejszy człowiek pozbawiony jest przez zmechanizowaną cywilizację, coraz bardziej za nimi tęskniąc. Nigdy jeszcze, w różnych krajach, tyle młodych ludzi nie marzyło o spędzeniu wakacji na morzu, o posiadaniu łódki, a wśród uczniów szkół żeglarskich spotyka się także dużo dziew­cząt. Morze przyciąga, gdyż jest to żywioł pierwotny, którego żaden postęp techniki nie zdoła zmienić, a przecież człowiek przynajmniej od czasu do czasu pragnie powrócić do pierwotnej prostoty. Na przykła­dzie bohaterów tej książki można stwierdzić, że w każdej epoce, nawet 1 dziś jeszcze, wielką prawdę ogłasza okrzyk Baudelaire'a: „Wolny człowiecze, zawsze będziesz uwielbiał morzel"

ZACIĄG W NIEZNANE KRZYSZTOF KOLUMB

Około roku 1480 sąsiadująca z Maderą wysepka Porto Santo była jak gdyby najbardziej wysuniętym krańcem poznanego świata. Dalej na zachód rozciągało się Morze Mroków. Dla większości ludzi stano­wiło ono groźny obszar, na który lepiej było się nie wypuszczać. Po­wszechnie panowało przekonanie, że masy wód wlewają się gdzieś da­leko w ognistą otchłań, która przecież nie mogła być niczym innym, jak tylko piekłem.

Byli jednak w Porto Santo i tacy, którzy nie podzielali tego naiwnego poglądu. Należeli do nich liczni rybacy i paru awanturników prowa­dzących nieco piracki tryb życia, których byle czym nie można było nastraszyć. Ale niekiedy ten i ów zaciągał się na jakiś statek, którego więcej nikt nie oglądał.

W szczególnie słotne dnie, kiedy barki rybackie nie mogły wyjść na połów, marynarze siadywali na brzegu i wpatrywali się w widnokrąg na zachodzie. Olbrzymie fale rozbijające się o plażę rodziły się o ty­siące mil od wyspy, a może nadciągały z owych baśniowych krain, gdzie domy pokryte są szczerozłotymi dachówkami? Albowiem poza legendą o piekielnej otchłani istniały także inne, a ludzie woleli te, w których mowa była o nieprzebranych skarbach.

Rzeczywistość podsycała marzenia snute przy wietrze wiejącym od morza. Niekiedy siedzący na brzegu mężczyźni zrywali się i zgodnym ruchem biegli tam, gdzie rozbijały się grzywacze i fale z zachodu wy­rzucały na brzeg jakiś przedmiot — zupełnie nieznaną roślinę, konary, niekiedy całe drzewo z gatunku nie oglądanego w Europie. Morze wy­rzucało także płynące belki ozdobione dziwnymi ornamentami, rzeźbio­nymi lub malowanymi. Były to jak gdyby tajemnicze posłania zza Morza Mroków.

Pewnego dnia marynarze z Porto Santo pobiegli ku brzegowi z mocno bijącymi sercami. Niesiony przez fale przedmiot był tym razem o wie­le bardziej zdumiewający niż wszystko, co dotychczas widzieli. Nie był to ani konar, ani pień drzewa, lecz łódka — piroga. Za każdym razem, kiedy czółno zsuwało się z wierzchołka fali, widać było w nim coś, co bardzo przypominało ludzkie ciało. A może nawet dwa ludzkie ciała.

Rzeczywiście dwa. Zwłoki mężczyzny i kobiety rasy tak samo nie znanej jak wszystko, co morze dotychczas tu. przyniosło. Rybacy z Por­to Santo byli niesłychanie zaintrygowani ciemnym odcieniem ich skóry i bardzo szerokimi, płaskonosymi twarzami.

Wśród tych, którzy z ciekawością, zabarwioną pewnym niepokojem, oglądali tajemnicze trupy przybyłe zza Morza Mroków, stał brodaty mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, o jasnej, upstrzonej piegami cerze, o niebieskich oczach i rudych włosach, o czole przeoranym głę­boką, pionową zmarszczką, znamionującą niezwykłą siłę woli. Nie był rybakiem z Porto Santo ani też nie uważano go za awanturnika. A w każdym razie, jeśli nawet i miał za sobą jakieś przygody, nikt

o nich nie wiedział. Wiedziano tylko tyle, że przed rokiem czy dwoma laty zaślubił w Lizbonie siostrę obecnego gubernatora wyspy. Pewnie jakiś uczony, gdyż wiele czasu trawił na czytaniu. Nazywano go sen- hor Colom czy Colon*, zresztą, mniejsza o pisownię, gdyż i tak więk­szość tutejszych ludzi nie umiała ani czytać, ani pisać.

Krzysztof Kolumb urodził się w Genui w 1446, 1447 lub 1451 roku. Jego ojciec, Domingo, był gręplarzem, a równocześnie właścicielem szynku. Krzysztof miał dwóch braci, Bartłomieja i Diega. W wieku czternastu lat zaciągnął się jako chłopiec okrętowy. Niekiedy, w prze­rwach pomiędzy podróżami, wracał do domu, żeby pomóc ojcu w szyn­ku. Kochał czytanie, a ze znalezionych w jego książkach notatek wia­domo, że jego ulubionymi bohaterami, wzorami, które chciał naślado­wać, byli: Wenecjanin Marco Polo — wielki podróżnik z XIII wieku, który powrócił z Pekinu z drogimi kamieniami zaszytymi w obrębkach swoich szat — i Juliusz Cezar. Bogactwo i władza.

Nie wszystko wiemy o młodocianych podróżach Kolumba, przede wszystkim dlatego, że on sam jak gdyby znajdował przyjemność w mie­szaniu kart, przestrzegając w ten sposób starej marynarskiej tradycji opartej na ostrożności czy nawet na nieufności. Od czasów Fenicjan żaden żeglarz nie przyznał się publicznie do tego, gdzie naprawdę był, a szczególnie, jakimi szlakami wędrował. Każdy bowiem pragnął za­chować wyłącznie dla siebie korzyści ze swoich odkryć. Rybacy sta­rannie unikali określania miejsca połowów. Legendy, podobne do baśni

0 otchłani, do której wpada Morze Mroków, były rozpowszechniane przez samych żeglarzy — nie chcieli, żeby ktoś płynął ich śladem

1 skądś ich wyrugował. Dlatego tak trudno jest opisywać historie wy­praw morskich z odległych czasów.

W każdym razie Kolumb na pewno bywał w Anglii i Szkocji, w Bri­stolu i na jednej z Wysp Szetlandzkich. Na Morzu Śródziemnym od­wiedził Chios i zakupił tam wonną żywicę, którą w owych czasach dodawano do wina, żeby zaostrzała apetyt. Po wielu przygodach zawi-

tał na czas jakiś do Lizbony. Nie wyjaśnił dlaczego, ale powodu można się bez trudu domyślić.

Lizbona była wówczas jakby latarnią morską oświetlającą wielkie szlaki odkryć. Człowiek, któremu Portugalia zawdzięczała ten prestiż, nie żył już od dwudziestu lat, kiedy Kolumb przybył do tego kraju, lecz jego działalność dopiero zaczynała przynosić owoce, a imię jego dotychczas błyszczy wśród imion marynarzy wszystkich czasów: Hen­ryk Żeglarz. Książę Henryk, trzeci syn króla Jana I, praktycznie wca­le nie pływał, a jednak jemu zawdzięcza Portugalia swoją morską sławę.

Kiedy powrócił do kraju po zdobyciu Ceuty na wybrzeżu afrykań­skim, ojciec mianował go wielkim mistrzem portugalskim potężnego, a zwłaszcza bardzo bogatego Zakonu Chrystusowego. Henryk postano­wił poświęcić morzu oddany mu do dyspozycji kapitał. Ściślej mówiąc— zużyć go na podbój morza.

Pogląd, że Ziemia jest kulista, został wygłoszony przez Arystotelesa trzysta pięćdziesiąt lat przed narodzeniem Chrystusa. Później błędna

1 zbyt dosłowna interpretacja tekstów biblijnych rozpowszechniła prze­konanie, że Ziemia jest płaska. Ten błędny pogląd był już przestarzały w czasach Henryka, który zbudował w Sagres, na Przylądku Sw. Win­centego, obserwatorium astronomiczne i szkołę, gdzie studiowano kos­mografię. Licznie napłynęli uczeni, radzi skorzystać z oddanych do ich dyspozycji możliwości. Z drugiej strony, książę Henryk zapraszał wszystkich powracających z dalekich wypraw kapitanów portugalskich do Sagres, gdzie wypytywał ich o szczegóły podróży. Z powodu wspomnianej już nieufności nie była to najłatwiejsza część jego pracy. Jednakże pełna uroku osobowość Henryka sprawiła coś, co można nazwać cudem: portugalscy żeglarze zrozumieli, że ich współpraca może przysporzyć sławy i potęgi ojczyźnie. Wreszcie książę zbudował warsztaty stoczniowe. Z tych to stoczni wyszły karawele, niosące na pokładzie odkrywców wybrzeży afrykańskich. Kiedy Kolumb przybył do Lizbony, Santarem i Pedro Escovar dotarli, przekraczając równik, do okolic uważanych przez geografów starożytności za nieosiągalne i śmiertelnie niebezpieczne.

Nie ulega wątpliwości, że podczas swego pobytu w Portugalii Ko­lumb bywał u żeglarzy i uczonych; przypuszcza się nawet, że wraz z portugalskimi żeglarzami brał udział w wyprawie do Gwinei. Właśnie w Lizbonie zaślubił w 1480 roku pannę pochodzenia włoskiego, Felipę Muniz Perestrello. Fe li pa była urocza, z dobrej, aczkolwiek biednej rodziny, i przyniosła mężowi w posagu pewne przedmioty, które Ko­lumb uważał za szczególnie ciekawe. Były to liczne dokumenty i mapy morskie, zebrane przez ojca Felipy, Bartłomieja Perestrello. Perestrello był za życia doświadczonym żeglarzem i mężem zaufania infanta Hen­ryka; jako taki miał dostęp do najtajniejszych archiwów akademii

w Sagres. Kolumb pogrążył się w studiowaniu tych dokumentów, a wkrótce potem postanowił osiedlić się w Porto Santo. Przypuszcza się, że pozostał tam trzy lata. Tam też powziął swój wielki projekt do­tarcia do dalekiej Azji — Indii, Japonii, Chin — drogą na zachód. Chciał udać się tam wprost, zamiast okrążać w nieskończoność Afrykę.

U podstaw jego planu tkwił błąd. Wśród dokumentów, które wertował Kolumb podczas swego pobytu w Porto Santo, znajdowała się mapa świa­ta sporządzona przez florenckiego lekarza, Paola Toscanelli. Według tej mapy wschodni kraniec Azji odległy był od Lizbony zaledwie o siedem­set mil, czyli mniej więcej o cztery tysiące kilometrów. Te dane były w przybliżeniu potwierdzone innymi dokumentami z epoki, wśród któ­rych wymienić należy globus ziemski Marcina Behaima oraz „Imago Mundi" kardynała d'Ailly.

Różni historycy twierdzili, że gdyby Kolumb wiedział, jak olbrzymia odległość dzieli, w kierunku zachodnim, Portugalię od Japonii, nigdy by nie wyruszył na swoją wyprawę. Tak czy owak, cztery tysiące kilometrów oceanu, w które wierzył Kolumb, wymagały też nie lada odwagi. Jeszcze żaden żeglarz nie przebył takiej odległości pełnym morzem, płynąc w nieznane.

Kolumb nie był pierwszym Europejczykiem, który dotknął stopą kontynentu amerykańskiego. W 982 roku Islandczyk Leif, syn słynnego Eryka Czerwonego, wyruszywszy z Grenlandii, wylądował na wybrze­żu obecnej Nowej Szkocji. Za nim poszli inni Wikingowie i założyli w tym miejscu kolonię. W naszych czasach natrafiono na szczątki tej osady. Nie wiadomo, z jakich przyczyn uległa zagładzie.

Nie chodzi bynajmniej o pomniejszanie zasług tych pierwszych odkryw­ców. Byli to ludzie o nieokiełznanej śmiałości, skoro ważyli się wyruszać na statkach o dużych zaletach nawigacyjnych, ale bezpokładowych — drakkarach — z ¡których fale oceanu musiały się wydawać potworny­mi górami. Wikingowie przebyli zresztą szlak Europa — Ameryka Północna etapami: Norwegia — Islandia, Islandia — Grenlandia, Gren­landia — Labrador. Ich odkrycia były w dużej mierze wynikiem igra­szek morza.

W końcu XIV wieku, na sto lat przed Kolumbem, Baskowie łowili wątłusza na wodach „Nowej Ziemi” (Nowej Fundlandii). Byli oni tak samo dzielnymi żeglarzami jak Wikingowie. W trakcie polowań na wieloryby, zawadziwszy o brzegi Szkocji i Islandii, docierali do wód północnoamerykańskich.

Kolumb nie miał pojęcia o odkryciach Wikingów. Słyszał coś niecoś

o rybakach baskijskich na Nowej Ziemi, ale Nowa Ziemia — jak wów­czas mówiono: Ziemia Bakalaosów — leżała gdzieś hen, na północy, w bliżej nie określonej odległości. Istnienie tej wyspy nie miało nic wspólnego z projektem dotarcia do Indii drogą zachodnią. Na zacho­dzie rozciągał się nie zbadany bezkres Morza Mroków, któremu nikt

jeszcze nie ośmielił się stawić czoła. Kolumb powziął decyzję: „Ja to zrobię!” Od chwili podjęcia tej decyzji do jej zrealizowania miało upłynąć dziewięć lat.

Jan II Portugalski wstąpił na tron w 1481 roku; był on w rzeczywi­stości pierwszym królem, który skorzystał z prac Henryka Żeglarza. Myślał i otwarcie głosił, że widzi przyszłość swego kraju na morzu. Nic więc dziwnego, że wzbudził zainteresowanie Kolumba.

Genueńczyk uzyskał audiencję. „Przystojny i bardzo wymowny męż­czyzna” — tak najczęściej określali Kolumba jego współcześni. Wszy­stko każe przypuszczać, że potrafił elokwentnie bronić swego projektu. Jego głównym argumentem — co prawda fałszywym, ale on o tym nie wiedział — było to, że w kierunku zachodnim bogactwa Azji są tuż- -tuż, wystarczy rękę po nie wyciągnąć. W każdym razie tak są o wiele łatwiej osiągalne niż nie kończącą się drogą wschodnią.

Król wysłuchał go z uwagą, a może nawet z przychylnością. Ale monarcha nie był sam, otaczali go fachowi doradcy — kosmografowie, fizycy, geografowie. Uczeni ci wydali negatywną opinię.

Toscanelli błędnie ocenił odległość — oświadczyli. — Azja leży

o wiele dalej. Można napotkać nieprzewidziane trudności. Ponadto cała praca odkrywcza Portugalii skierowana jest w inną stronę — na wy­brzeża Afryki. Byłoby nierozsądnie burzyć nasze plany, które pochło­nęły olbrzymie środki i olbrzymie sumy pieniędzy.

A jednak Jan II jeszcze słuchał Kolumba, który uporczywie a wielce wymownie bronił swego projektu, i nic nie wskazywało ¡na to, że król zamierza go odrzucić. Nagle zadał pytanie:

Jakie byłyby wasze warunki, gdybyśmy dostarczyli statków, lu­dzi i potrzebnych pieniędzy? Załóżmy, że wyprawa zostanie uwieńczo­na sukcesem... Czego byście żądali?

Tytułu admirała oceanu oraz wicekróla wszystkich odkrytych ziem, dziedzicznego dla moich potomków, a także jednej dziesiątej wszystkich zysków i zdobyczy.

Jan II wzruszył ramionami, jego doradcy wybuchnęli śmiechem. Ko­lumb pozbierał swoje papiery, złożył ukłon przed królem i wyszedł bez słowa. Ta scena odbyła się w 1488 roku, ale dokładniejsza data nigdzie nie została zanotowana.

W trzy lata później widzimy ponownie Kolumba na audiencji dwor­skiej, tym razem u monarchów Hiszpanii — Ferdynanda i Izabeli Kato­lickiej. Całe trzy lata zużył na zabiegi i przygotowanie gruntu. Dostęp do pary królewskiej miał o tyle trudniejszy, że Hiszpanię pochłaniała całkowicie wojna o wyzwolenie spod jarzma Maurów. Wreszcie Ko­lumb zostaje przyjęty. Królowa słucha uważniej niż ktokolwiek inny. Z pytań jej można wywnioskować, że nie fascynują jej bogactwa.

o których prawi Kolumb, lecz miliony dusz do pozyskania dla chrześ­cijańskiej wiary — oto skarb, jaki ma przed oczami królowa. Wraże­nie jest tak dodatnie, że Kolumb, opuszczając salę audiencyjną, jest pewien, że wygrał. Co by pomyślał, co by począł, gdyby wiedział, że wygra tę grę dopiero za sześć lat?

Trzeba będzie zwalczyć opozycję komisji uczonych, powołanej przez króla do zbadania projektu. Wniosek ich, tak jak ich kolegów portu- galskich — i z tych samych powodów — był nieprzychylny. Trzeba zaczekać, aż upadnie muzułmańskie państwo Grenady, gdyż wówczas Ferdynand i Izabela będą mieli wolniejszą głowę. W ostatniej chwili, w roku 1492, kiedy Kolumb, przekonany, że jest u celu swych wysił­ków, spodziewa się oficjalnej, pozytywnej odpowiedzi — dowiaduje się, iż „król prosi o trochę czasu do namysłu".

Tego było już za wiele. Kolumb decyduje się postawić wszystko na jedną kartę, jak gracz w pokera, zagrożony ruiną. Opuszcza obóz kró­lewski w Santa Fś, oświadczając, że już tam nigdy nie powróci. Odda­la się samotny na swoim mule, bez bagaży.

Zaledwie ujechał dziesięć kilometrów, dogonił go konny posłaniec z królewskiego dworu.

Pokerowe pociągnięcie się udało. Królowa, która już sześć lat temu, ■w trakcie pierwszej audiencji, uwierzyła w Kolumba, wreszcie osta­tecznie przekonała króla. Wszystkie warunki postawione przez Ge­nueńczyka, te same, które wymienił królowi Portugalii, zostały przy­jęte.

Ile ludzi, o których pamięć zachowała Historia, wykazało taką upor­czywość w bronieniu swoich koncepcji? Można powiedzieć, że odkry­cie Ameryki było szczęśliwym skutkiem omyłki na mapie Toscanellego. Ale z większą słusznością można twierdzić, że od samego początku było ono zwycięstwem woli.

Umowa, podpisana 17 kwietnia 1492 pomiędzy hiszpańskimi władca­mi a Kolumbem, głosiła: „Nakazuje się surowo władzom miej­skim w porcie Palos dostarczenie admirałowi Kolumbowi dwóch kara­bel, ich wyposażenie oraz uzbrojenie". W języku morskim uzbrojenie statku oznacza zaopatrzenie w załogę. Obowiązek nałożony na Palos był czymś w rodzaju represji lub, jeśli kto woli, kary „jako zadość­uczynienie za krzywdę wyrządzoną Koronie", krzywdę bliżej nie okre­śloną. Na ratuszu zakonotowano polecenie i nikt nie ruszył palcem. Kolumb zarekwirował dwie karawele, niezbyt świetne, ale jedyne, ja­kie znalazł, i rozgłosił w mieście, że majtkowie, którzy zaciągną się na rejs do Indii, otrzymają zapłatę wyższą, niż przewiduje taryfa korpo­racji (gdyż taka wówczas istniała), a w dodatku korzystać będą z licz­nych przywilejów. Nikt się nie stawił.

Kto to jest ten Kolumb? Admirał, ale gdzie i kiedy pływał? Nikt go tu nie zna. Dlaczego płaci powyżej taryfy? To wszystko jest po­dejrzane.

Takie oto pytania zadawali sobie marynarze z Palos. Kolumb uwa­żał, że zrobi chytrze, jeżeli wystawi na nabrzeżu, przed kapitanatem, „stolik zaciągu" ze złotymi monetami ułożonymi w stosy. Mężczyźni przyglądali się im z daleka. A kobiety — żony, matki i siostry — wy­powiadały uwagi bynajmniej nie zachęcające:

Morze Mroków jest królestwem szatana. Indie wcale nie leżą po tej stronie. Tych, którzy wyruszą, nigdy już nie zobaczymy.

Sprawa wyglądała kiepsko. Czyżby to było możliwe, żeby Kolumb, po ośmiu latach nadludzkich wysiłków, miał ustąpić wobec nieufności i obaw mieszkańców nędznego portu? Nie! Żadna energia nie idzie na marne.

Nagle, w ciągu kilku dni, wszystko się odmieniło, i to w chwili, kiedy Kolumb zaczynał tracić nadzieję. Marcin Alonzo Pinzon, głowa najpo­tężniejszego rodu armatorów z Palos, stanął po jego stronie i zapropo­nował współpracę. Zaledwie Pinzon pokazał się z Kolumbem w porcie, natychmiast majtkowie zaczęli zgłaszać się do stolika. Armator znalazł dwie karawele w lepszym stanie niż te, które zarekwirował Kolumb, a nawet jeszcze i trzecią, której kapitan, Bask zwany Jan de la Cosa, zaciągnął się wraz z całą swoją załogą. Ta partia została wygrana.

Gdyby jakiemukolwiek pasażerowi współczesnej linii transatlanty­ckiej, który zakupił bilet do Ameryki, zaproponowano przejazd na pokładzie jednej z trzech Kolumbowych karawel, niewątpliwie zawo­łałby z oburzeniem: „Przenigdy! Jeszcze mi życie miłel" A jednak, nie miałby racji. Dzisiaj karawele wydają się nam małe i dziwaczne w kształcie — zwaliste, a zarazem wysoko osadzone na wodzie, na dziobie i na rufie przeładowane potężnymi kasztelami — ale w gruncie rzeczy były to statki dość statyczne. W stosunku do wcześniejszych, zachodnich, stanowiły one nawet duży postęp, szczególnie dzięki kształ­towi kadłuba, który miał spód prawie płaski od strony rufy, a część zanurzoną — podobną do wodnego ptaka. Dzięki takiemu naśladowaniu przyrody karawela lekko unosiła się na wzburzonym morzu jak kaczka na falL

Nie ma pewności co do dokładnych wymiarów tych statków. Przy­puszcza się, że „Santa Maria", statek flagowy (ochrzcił go tak Kolumb, dawniej karawela nazywała się „Marigalante"), wypierała trochę ponad sto ton i miała mniej więcej trzydzieści pięć metrów długości. Dwa po­zostałe, karawele „Pinta" i „Ninia", miały dwadzieścia do dwudziestu pięciu metrów długości. Na pokładzie „Santa Maria" było około pięćdziesięciu osób załogi, na dwóch pozostałych — po jakieś trzy­dzieści.

Większa część lipca 1492 zeszła na aprowidowaniu statków. Trzeba było zabrać z sobą zapasy na rok, obliczając rację w stosunku trzystu

gramów mięsa czy ryby oraz funta sucharów na człowieka dziennie. Oczywiście, mięso musiało być wędzone, a ryba suszona. W kambuzie były ponadto suszone jarzyny, sery, oliwa, ocet i mnóstwo cebuli. Rola, a nawet istnienie witamin były podówczas zupełnie nie znane, a jednak wiedziano, że w braku świeżych produktów cebula była najlepszym środkiem przeciwko szkorbutowi. Napoje: dwa litry wi­na na osobę dziennie — to dużo, ale pół kwarty wody na posiłek — to mało.

Piątek 3 sierpnia 1492, szósta rano. Słońce jeszcze się nie ukazało zza gór otaczających od wschodu Palos, małe, białe domki spowija łagodna poświata brzasku. Wszystkie drzwi stoją otworem, ale w do­mach nie ma żywego ducha. Cała ludność podążyła do portu, gdzie panuje zupełnie niezwykłe ożywienie.

Nie, ożywienie nie jest właściwym określeniem. Trzeba by raczej powiedzieć: napięcie. Tłum mężczyzn, kobiet i dzieci stłoczony na brze­gu patrzy na trzy gotowe do wyruszenia karawele, na trzy statki, które popłyną w nieznaną dal. Oto czego nie należy tracić z oczu, gdy się teraz rozważa tę przygodę, której rozmiary mogłyby się nam wydawać z odległości czasu nieznaczne.

Niewątpliwie, pewnego niezbyt dalekiego dnia, w jakimś punkcie naszego globu astronauci będą gotować się do startu na inną planetę układu słonecznego. Nie opodal miejsca startowego mężczyźni i kobie­ty, przyjaciele, bracia, żony i siostry ludzi z przestworzy będą oczeki­wali na odlot rakiety z sercami ściśniętymi obawą. A przecież ci, któ­rzy odlecą, pomimo wielkiego ryzyka, nie poszybują w tak absolutnie nieznane obszary. Zdjęcia teleskopowe, sygnały radarowe przygotują im drogę, a nawet cel podróży będzie widoczny dzięki różnym przy­rządom, najprawdopodobniej będą mogli pozostawać w łączności z Zie­mią, w razie potrzeby za pośrednictwem przekaźników przestrzennych; istnieje także wszelkie prawdopodobieństwo, że próbne loty na tej tra­sie zostaną dokonane przez statki kosmiczne mające na pokładzie żywe zwierzęta.

Wszystkie te stwierdzenia nie mają bynajmniej na celu pomniejsza­nia olbrzymiego ryzyka takiej wyprawy. Celem tego wywodu jest wy­kazanie, że odjazd karawel Kolumba był nie mniej niepokojący, niż będzie wystrzelenie pierwszej międzyplanetarnej rakiety z ludźmi. Bo­wiem jeszcze ani jeden człowiek na świecie nie oglądał niezmierzonych obszarów oceanu, na których podbój wyruszył Genueńczyk ze swymi towarzyszami. Skąd można wiedzieć, czy rzeczywiście nie ma tam jakiejś otchłani, jakiegoś maelstromu, czy nie hulają tam potworne wichury? Nie sposób wyobrazić sobie wszystkich możliwych prze­szkód

W wigilię odjazdu statku, w dzień Matki Boskiej Cudownej, cała ludność Palos na klęczkach, głośno modliła się w kościele.

Nawet teraz jeszcze kobiety odmawiały na brzegu modlitwy, rozle­gające się jak nieustanne brzęczenie. Z pokładów statków dobiegały głosy oficerów wydających komendę oraz zgrzyt kabli. Majtkowie za­częli odwiązywać szoty u żagli. Kolumb stał na tylnym kasztelu „San­ta Marii" w swoim admiralskim, podbitym futrem mundurze w kolorze granatów.

Zza wschodniego widnokręgu wynurzyło się słońce. Zebrani na brze­gu ludzie zobaczyli, że Kolumb ściągnął kapelusz, po czym zawołał donośnym głosem:

W imię Boga, cumy oddajl

Na nabrzeżu marynarze zdjęli cumy z żelaznych kółek, a równo­cześnie na statkach postawiono pierwsze żagle. Wysokie sylwety ka­ra wel zaczęły oddalać się od brzegu, kobiety krzyczały przeraźliwie. Przestały zawodzić, kiedy usłyszały dolatujące ze statków śpiewy. Za­intonowano ..Salve Regina”.

Nad Rio Tinto dmuchał pomyślny wiatr. Na topie masztu „Santa Marii” łopotała admiralska bandera z Chrystusem przybitym na krzyżu. Na „Pincie” i „Ninii” wciągnięto banderę z inicjałami królewskimi oraz zielonym krzyżem uwieńczonym koroną.

Karawele wyszły z zatoki na ocean. Wcale nie sprawiały złego wra­żenia w owej epoce, kiedy rzadko widywano statki większe od „Santa Marii”. Miała ona maszty z większością kwadratowych żagli; jedynie bezanmaszt zaopatrzono w łaciński żagiel trójkątny. Statki „Pinta” i „Ni- nla” były także trójmasztowe, o bardzo małych bezanmasztach z łaciń­skimi żaglami.

Kolumb wziął kurs na Wyspy Kanaryjskie, gdyż liczył, że w tych oko­licach natrafi na stałe wiatry, pasaty, które go popchną na Zachód. Do celu miał dotrzeć 9 sierpnia o świcie.

Na temat wypraw Krzysztofa Kolumba napisano sporo głupstw. Histo­rycy zarzucali mu, że żeglował „metodą zliczeniową", będąc najwidocz­niej przekonani, że ma to oznaczać „na widzimisię, na nos".

Opuszczam pewien port oznaczony na mapie. Przebywam pewną od­ległość w takim to kierunku. Znajduję się więc w określonym punkcie, który nanoszę na mapę. Od tego punktu przebywam inną odległość w obranym kierunku. Znowu wiem, gdzie się znajduję, i oznaczam swoją pozycję. I tak dalej. To jest żeglowanie „zliczeniowe”. Może być dość dokładne. O tyle dokładne, o ile da się dokładnie określić kieru­nek oraz przebytą odległość.

Każdy wie, co to jest morski kompas: namagnesowana igła z podzie­loną na rumby różą wiatrów obracającą się razem z nią. Kolumb miał dość dobre kompasy. A zatem, jeśli chodzi o kierunek, jego obliczenia mogły być dość dokładne.

Zapewne były znacznie mniej dokładne w szacowaniu przebytej dro­gi. Przyrząd, którym posługiwał sią do określania szybkości, był taki sam, jakiego używali liczni rybacy i kabotażnicy jeszcze przed czter­dziestoma laty: log. Rzuca sią do morza, z tyłu za statkiem, deskę przy­wiązaną do linki i obciążoną tak, żeby stała sztorcem. Deska pozostaje na wodzie prawie w miejscu, wtedy wysnuwa się linkę, na której, w re­gularnych odstępach, są porobione węzły; oblicza się, ile ich przeszło przez palce, i wyprowadza się na podstawie prostego rachunku szybkość statku na godzinę. Stąd też pochodzi określenie: robić tyle a tyle wę­złów. Statek, który „robi dziesięć węzłów" (przez pół minuty), przeby­wa dziesięć morskich mil w ciągu godziny. Nawigatorzy Kolumba obli­czali półminutowe odstępy czasu za pomocą klepsydry piaskowej.

Największym szkopułem było to, że nie mieli zegarka, a więc nie mogli ściśle zmierzyć długości geograficznej. Mogli tylko obliczyć sze­rokość drogą obserwacji astronomicznych, mierząc wysokość kątową słońca w południe za pomocą astrolabium luk kwadranta. To i tak wcale nieźle, że w tych warunkach trafili prosto na Wyspy Kanaryjskie.

Admirał Kolumb miał jako kapitana na statku flagowym „Santa Ma­ria" Juana de la Cosa, Baska. Zespół oficerski składał się ponadto z do­wódcy załogi, dwóch nawigatorów, lekarza, archiwisty, szefa policji (al- guazila), notariusza oraz paru zaufanych Kolumba. Statkiem „Pinta" do­wodził Marcin Alonzo Pinzon, jego zaś młodszy brat Wincenty Yanez — „Ninią". Rankiem czwartego dnia po odbiciu od brzegu zepsuł się ster „Pinty": poważna awaria, która mogła okazać się bardzo niebezpieczna przy wzburzonym morzu. Marcin Alonzo Pinzon zreperował go, jak umiał, ale ster pękł nazajutrz ponownie. Znowu go zreperowano. Do­piero w Gomera, porcie Wysp Kanaryjskich, dokąd Kolumb przybił

11 sierpnia, małą karawelę można było starannie naprawić. Skorzysta­no z postoju, żeby wymienić też jej ożaglowanie.

Ekspedycja wyruszyła z Gomera 6 września. Był to faktyczny począ­tek wielkiej wyprawy. Kolumb miał zamiar wziąć kurs prosto na za­chód, wzdłuż 28 równoleżnika. Jak widzieliśmy, umiał dokładnie wyli­czyć szerokość.

Nie jest bynajmniej niemożliwością wyobrażenie sobie codziennego życia na pokładzie ówczesnych statków. W gruncie rzeczy nie różniło się ono wiele od trybu życia na ostatnich żaglowcach „drewnianej ma­rynarki".

Jest piękna pogoda. Trzy karawele płyną w szyku torowym w niezbyt wielkiej od siebie odległości. Jeszcze nie świta, ale nawigator z „Santa Ma­rii" może, gdy się odwróci, zobaczyć na wschodnim widnokręgu pierwszy brzask, który niebawem rozleje się po całym niebie. Na dziobie czuwa marynarz, inny obserwator siedzi w bocianim gnieździe na grotmaszcie, ale pokład jest pusty, wszyscy jeszcze zażywają spoczynku. Oficerowie mieszkają na rufie, w wielkiej nadbudówce zwanej „tolda", nad którą

wznosi się jeszcze „toldilla", gdzie się znajduje kajuta kapitana. Pomie­szczenia dla załogi, gdzie śpią majtkowie, mieszczą się w „castillo" — przednim kasztelu. „Tolda" i „castillo" są od strony pokładu otwarte? na noc lub w czasie niepogody zasłania się otwory plandekami.

Jeszcze przed czterdziestoma laty każdy szczur lądowy cofał się z obrzydzeniem, wchodząc do pomieszczenia załogi na żaglowcu: jak można żyć w tym grobie, ciasnym i ciemnym? Nie ulega wątpliwości, że pomieszczenia mieszkalne na karawelach były jeszcze ciaśniejsze i je­szcze ciemniejsze. Marynarze i oficerowie spali w ubraniu, leżąc na belkach.

Zrobił się dzień, wszyscy wylegli na pokład. Odmawiają na głos modlitwę. Załoga karawel nie składa się ze świętoszków, wielu z mary­narzy ma na sumieniu ciężkie grzechy popełnione w ciągu awanturni­czego życia, ale przed wyruszeniem w drogę wszyscy wyspowiadali się i przyjęli komunię, a teraz zupełnie szczerze — możemy w to wie­rzyć — oddają się pod opiekę Najwyższego: czekające ich nieznane obszary są tak groźnel Po modlitwie — śniadanie. Godziny posiłków mogą się zmieniać za­leżnie od okoliczności, od klimatu i stanu morza, ale dzień zawsze się rozpoczyna od jedzenia.

Mógłby ktoś zapytać:

Przepraszam, a... toaleta? Nikt się nie myje?

To prawda, nikt się nie myje. Woda morska jest do tego celu nieodpo­wiednia, a przecież nie ma mowy, żeby przeznaczać bezcenną słodką wodę do czego innego niż do picia. Znałem marynarzy, którzy pływali na żaglowcach na początku tego stulecia: kubeł wody tygodniowo na człowieka do mycia i do prania — taka była racja. Ten właśnie szczegół mnóstwo marynistów pominęło milczeniem. A przecież zbiorniki na słodką wodę żaglowców z początku naszego stulecia były znacznie po­jemniejsze niż beczułki na karawelachl Nie znaczy to bynajmniej, że marynarze Kolumba byli odrażająco brudni i cuchnący. Od czasu do czasu oblewali się kubłem słonej wody, a morskie powietrze rozpędzało miazmaty.

No, nareszcie załoga zebrała się w grupki, czekając na posiłek. Gotuje się na ceglanych paleniskach rozstawionych na pokładzie i osłoniętych od wiatru deskami. Jada się zapasy zabrane z Palos: wędzone mięso, su­szoną rybę, suszone warzywa. Jeśli pogoda dopisuje, kucharze pieką suchary, słabo wyrośnięte, z mąki rozczynionej morską wodą. Mocne czerwone wino wszystko spłukuje.

Zaczyna się codzienna praca, zaczyna się monotonny dzień na pełnym morzu przy pięknej pogodzie, dzień wypełniony regularnymi zajęciami: wachta na dziobie, wachta przy sterze, czuwanie w bocianim gnieżdzie, prace marynarskie. Uszczelnia się szpary w pokładzie, splata liny, szyje żagle, zabezpiecza łodzie i nadbudówki.

Upał na zmianę z wilgocią szybko niszczą wszystko, -co nie jest syste­matycznie czyszczone, smołowane, uszczelniane czy malowane.

Czwartek, 13 września — pierwszy objaw niepokoju. Najbardziej do­świadczeni marynarze, którzy od czasu do czasu idą na rufę, żeby po­patrzeć na kompas, dostrzegają, że północ róży nie wskazuje dokładnie tego samego co przedtem kierunku. Widzą to, obserwując Gwiazdę Polarną: dotychczas była nieco na prawo od północy kompasu, teraz mają ją bardziej na lewo. Co to oznacza? Może to początek diabelskich sztuczek na Morzu Mroków? Kolumb uspokaja swoich ludzi jednym zda­niem:

Kompas wskazuje prawdziwą północ. Gwiazda Polarna zmieniła nieco pozycję.

To wyjaśnienie wystarcza ludziom, ale Kolumb sam zadaje sobie py­tanie, nie rozumiejąc, podobnie jak jego marynarze, powodu takiej zmiany odchylenia. Rzecz jasna, nie może wiedzieć, gdyż nikt tego nie wiedział w jego czasach, że linie sił pola magnetycznego Ziemi są nie­regularne i że właśnie przekroczył zerową linię odchylenia. Teraz bę­dzie się ono zwiększać w przeciwnym kierunku.

Kto wie, czy majtkowie nie zaniepokoiliby się jeszcze bardziej, gdyby wiedzieli, że admirał oszukuje ich rozmyślnie co do przebytej odległości. Siedemset mil morskich pomiędzy Portugalią a krańcem Azji, takie jest bardzo przybliżone obliczenie Kolumba, który w głębi duszy wcale nie ma pewności, czy ta odległość nie jest większa. Wobec tego, wiedziony przezornością, żeby nie dawać ludziom powodu do niepokoju, decyduje się fałszować zapisy w dzienniku okrętowym. Kiedy przestrzeń przebyta przez dwadzieścia cztery godziny wynosi 60 mil, admirał zapisuje: 48 mil. To matactwo zostało na pewno uzgodnione z braćmi Pinzon.

14 września. Karawele zbliżają się do siebie, kapitanowie zadają z po­kładu na pokład pytanie: co się stało? Oto co: marynarze z „Pinty" wi­dzieli, jak nad statkiem fruwała czapla oraz ptak o długim, cienkim ogo­nie, zwany ościgonek lub faeton. Otóż jeden z uczonych należących do ekspedycji wygłosił stanowczą opinię: faeton nie potrafi oddalić się od lądu dalej niż na dwadzieścia pięć mil. A zatem ziemia jest bliziutko. Czyżby to był kontynent azjatycki lub Cipango (Japonia), a może jakaś inna wyspa?

W rzeczywistości błędem jest absolutnym, że faeton nie oddala się od lądu, a zauważona „czapla" była zapewne albatrosem. Ale wyobraź­nia zagrała, podniecenie znalazło pożywkę. Toteż rośnie ono w następ­nych dniach, podsycane obserwacjami zbyt pośpiesznymi, błędnymi, źle interpretowanymi, a niekiedy zbiorowymi złudzeniami, które świadczą

o wielkim wewnętrznym napięciu każdego z uczestników przygody, nie mającej sobie równej. 17 września morze pokrywa się glonami. Ludzie łowią je 1 stwierdzają, że są one zupełnie świeże: a zatem mogą pocho­dzić tylko z jakichś wybrzeży. Otóż są to glony Morza Sargasowego,

rozciągającego *ię aż do połowy Atlantyku. Na glonach wykrywają maleńkiego krabika, a przecież każdy wie dobrze, że skorupiaki nie za­puszczają się dalej ntt na trzydzieści mil od brzegu... Z wyjątkiem... krabów Morza Sargasowego, ale Kolumb i jego marynarze o tym nie wiedzą! Kosztują nawet wodę morską i stwierdzają, że jest mniej słona... a zatgm karawele znajdują się w pobliżu ujścia wielkiej rzeki.

A tymczasem lądu jak nie widać, tak nie widać. Ludzie nic nie rozu­mieją. Od 19 do 25 września karawele suną po morzu gładkim jak lustro i wciąż jeszcze pełnym glonów. Po podnieceniu następuje przygnębie­nie. Co rano i co wieczór „Pinta" i ..Ninia” zbliżają się do „Santa Marii", żeby odebrać rozkazy Kolumba. Admirał i kapitanowie podają sobie wzajemnie swoje położenie — wypaczone oszustwem w dziennikach okrę­towych, ale uwzględniające zawsze taką samą omyłkę — i wymieniają przez tuby wrażenia. Ludzie słuchają z dobrze zrozumiałą uwagą. Wieczo­rem 25 września admirał, jego zastępca Juan de la Cosa i obaj pozostali kapitanowie zgadzają się co do jednego: na podstawie obliczeń jest rze- csą niemożliwą, żeby jutro, a już najdalej pojutrze nie dostrzec lądu.

1 nagle, jak wystrzał, okrzyk z pokładu „Pinty": „Ziemial" Sam Mar­cin Alonzo Pinzon zauważyć brzeg: na horyzoncie dość wysoką linię, jasną, a nawet gdzieniegdzie białą, jak gdyby tam były uwieńczone śniegiem szczyty. Trochę później widzą ją wszyscy, tę ziemię, albo przy­najmniej wydaje im się, że ją widzą przez chwilę w mroku, tuż przed zapadnląciem ciemności. Na pokładach rozlega się „Gloria in ezcelsis Duo". Noc przechodzi w niesamowitym podnieceniu.

Rankiem — nic. Linia widnokręgu gładka jak rąbek talerza, a nad nią — błękitne niebo I nic więcej. Góry — to były tylko skupiska potężnych cumułusów. Marynarze doskonałe znają to złudzenie i nazywają je „ma- Utną litanią", bo topnieje w miarę przybliżania się do niej. Kolumb 1 Juan de la Coaa, wytrawni żeglarze, może już kiedyś padli ofiarą tego złudzenia, • przecie* i oni dali się nabrać: ta podróż nie jest podobna do Jadnej innej. Potęga nieznanego przekreśla niekiedy zmysł krytyczny.

Wszyscy jak gdyby dostali obuchem w łeb, następne dni przeszły w ponurym przygnębieniu. 6 października Marcin Alonzo Pinzon dora­dził Kolumbowi, żeby zboczył z kursu w południowo-zachodnim kie­runku, skąd nadciągają morskie ptaki. Admirał usłuchał jego rady. Minęło Jeszcze kilka dni, aż wreszcie dał się słyszeć jakiś pomruk. Ale nie na tnorzfł — na pokładzie. Był to pomnik niezadowolenia, pomruk gniewu marynarzy.

Historycy wypowiedzieli słowo „bunt". Będziemy jeszcze mieli okazję asystować przy buntach. Niewiele s nich obeszło się bez przelewu krwi. Kolumb na pewno o tym wie. Zauważył od paru dni, te ludzie groma- się potajemnie, a przecież karawele są zbyt małymi statkami, żeby at* aaraz nie rozniosło, co się święci. Zresztą w tym wypadku nietrudno odgadnąć: marynarze uwalają, że przewidziana odległość została znacz­

nie przekroczona, chcą, żeby zmienić kierunek i wracać do Hiszpanii. Admirał z początku udaje, że nie słyszy, ale kiedy szemranie narasta, podejmuje decyzję, która sama w sobie nie świadczy bynajmniej o sła­bości, jak to niektórzy pisali, wręcz odwrotnie, leży ona w tradycji morskiej: zasięga rady oficerów. Po porozumieniu się ze swoim nawi­gatorem każe karawelom podejść na odległość głosu. Jego rozmowy z kapitanami na pewno nikt nie stenografował, ale taka jest jej istota:

Kolumb: — Moi ludzie się niepokoją i chcą, żeby zawrócić. Co o tym myślicie?

Wincenty Yangz Pinzón, kapitan „Ninii": — Należy zrobić jeszcze dwa tysiące mil. Potem, jeżeli nie trafimy na ląd — zawrócić.

Marcin Alonzo Pinzón: — Weźcie, panie, z pół tuzina krzykaczy 1 wrzućcie do morza. Co? Dopierośmy opuścili Palos, a ich już obleciał strach? Naprzód! ,

Marynarze nie mogli się powstrzymać od śmiechu, słysząc koncept, jakim strzelił Wincenty Yanez, i ten śmiech nagle ich rozbroił, odprę­żył. Nagana Marcina Alonza zawstydziła ich, zrobiła z nich tchórzów. Kolumb nie mógł wymyślić lepszej inscenizacji. Zarzewie buntu zgasło i kiedy admirał dał rozkaz: „Płyniemy dalejl" — nikt nie sarkał,

Rozwiązanie nastąpiło prawie nagle. Nazajutrz dostrzeżono inne obja­wy bliskości lądu: morszczyn na morzu — już nie glony, tylko mor­szczyn — patyk pokryty ślimakami, gałąź z czerwonymi jagodami. Ad­mirał obiecuje wspaniały dar pierwszemu marynarzowi, który dostrzeże ląd: dożywotnią rentę w wysokości dziesięciu tysięcy „maravedí" ze skarbu królowej, od siebie zaś, Kolumba, jedwabny kaftan. Noc zapada nad dniem 1 października. O zmroku widziano papugi.

O północy lekko zachmurzoną niebo się rozjaśnia, świeci księżyc. Dość mocna bryza pcha karawele.

12 października, druga nad ranem. Okrzyk z pokładu „Pinty" parę razy powtórzony: „Ziemia! Ziemial" i wystrzał z bombardy. „Pinta" zbliża się do statku flagowego.

Widziałeś, panie, ziemię? — pyta Kolumb Marcina Alonzo.

Dostrzegł ją jeden z majtków, Bermejo. Zrgsztą teraz już ją widać dobrze. O, proszęl ,

Rzeczywiście. W świetle księżyca ukazuje się ciemny kontur lądu. Tym razem pomyłka jest niemożliwa. Flotylla wpadłaby nań, gdyby da­lej szła tym samym kursgm. Kolumb daje rozkaz zatrzymania statków w oczekiwaniu na świt.

Właściwie cała historia powinna by się na tym zakończyć. Tak, dla chwały Kolumba, gdyż do tej chwili nic jeszcze nie rzuciło cienia na jego sławę. Po raz pierwszy Atlantyk przecięty Jest z jednego końca w drugi, w samym środku, a jakie to ma znaczenIg, że Kolumb dobił

do wyspy w pobliżu kontynentu, a nie do samego kontynentu? O tym drobiazgu potomni ledwo będą pamiętać, a zdanie „Kolumb odkrył Ame­rykę" pozostało na zawsze czymś w rodzaju aksjomatu. Ale może w końcu jest to chwała za wielka dla człowieka, taki wyczyn? Gdyż w tej właśnie chwili, w chwili nie mającej sobie równej w całej historii ludzkości, szatan podszepnie odkrywcy najgorsze pociągnięcie z całego jego życia. Niepodobna tego przemilczeć, najpierw z uczciwości histo­ryka, a po drugie dlatego, że Kolumb ciężko odpokutuje ten karygodny czyn.

Gdy trzy karawele zatrzymały się opodal lądu, Marcin Alonzo przy­był na pokład „Santa Marii" i powtórzył Kolumbowi imię marynarza, który pierwszy zobaczył i zasygnalizował ziemię: Juan Rodriguez Ber- mejo rodem z Triany.

Nie — odparł Kolumb — ja dojrzałem ziemię wcześniej od niego. Wczoraj wieczorem, około dziesiątej, dostrzegłem wśród ciemności sła­be światełko, podobne do małej świeczki. Zawezwałem dwóch ludzi i ci także je widzieli.

1 woła dwóch świadków: jednego ze swoich zaufanych i ochmistrza. Obaj przytwierdzili.

A zatem nagroda mnie przypada — orzekł Kolumb.

Pinzon zamilkł, zgnębiony. W jaki sposób admirał mógł dojrzeć świa­tełko na lądzie o dziesiątej wieczór, kiedy okręty były jeszcze o prze­szło trzydzieści pięć mil oddalone od brzegu? A może było to odbicie jakiejś gwiazdy na wodzie? Zresztą, jak się tu spierać? Jak może admi­rał nie rozumieć, że nawet gdyby racja była po jego stronie, to naj- elementamiejsza sprawiedliwość wymaga pozostawienia nagrody bied­nemu marynarzowi, dla którego stanowiłaby fortunę? Nie, admirał nie rozumie. Pinzon wraca na swój pokład wstrząśnięty i dopiero ogrom wrażeń następnego dnia i dalszych sprawi, że zdoła zapomnieć o tym niepojętym i nieprzyzwoitym postępku.

. Prawie każde widziane z morza wybrzeże jest podniecającą niewiado­mą. A co dopiero wybrzeże nieznanej części światal Kiedy Kolumb za­daje sobie pytanie, czy ma przed sobą brzegi Chin, czy Indii, czy zo­baczą przed sobą miasto o złotych dachówkach, wstajg ranek i ukazuje oczom żeglarzy rzeczywistość. Zielona wyspa ocieniona nieznanymi drzewami. Kolumb nie ma nawet czasu na rozczarowanie, gdyż w tej właśnie chwili marynarze padają przed nim na kolana i błagają o prze­baczenie, że ośmielili się wątpić w niego i chcieli zawrócić, oficerowie zaś biorą go w objęcia.

Widok lądu jest tak pokrzepiający dla ludzi zagubionych na bez­kresnym morzu, że niewiele ich to obchodzi, czy kraj jest bogaty, czy biedny. Zresztą, ten tutaj nie jest bynajmniej odpychający, odwrotnie, wyglądem przypomina raj na ziemi. Wrażenie to potwierdza się póź­niej, kiedy pierwsi tubylcy wychodzą na spotkanie lądujących Hiszpa­

nów. Ci nadzy ludzie są pokojowo usposobieni i ciekawi jak dzieci, z naiwnym zachwytem oglądają i obmacują zbroje, ubrania i broń, a na­wet brody Hiszpanów, toteż przybysze doznają uczucia, że wystarczy tylko iść w głąb nowego lądu, a wszystko będzie się przed nhisi chyliło w ukłonie i witało ich uśmiechem.

Tubylcza nazwa wyspy, do której przybił Kolumb, brzmiała Guanaha- ni. Kolumb ją ochrzcił San Salvador. W naszych czasach nazywa się ona Watling (Watling Island) i należy do grupy brytyjskich Wysp Ba­hama.

Gdybyśmy chcieli śledzić krok za krokiem Kolumba w jego eksplora­cji Indii Zachodnich podczas tej pierwszej wyprawy, stracilibyśmy zbyt wiele czasu i w dodatku nie dowiedzielibyśmy się niczego nowego

o obliczu żeglarza i o jego charakterze. Jego sylwgtka psychiczna naj­lepiej uwypukli się stopniowo, w kulminacyjnych momentach tego świetnego, a zarazem dramatycznego życia.

Kwiecień 1493. Przedziwny pochód przeciąga ulicami Barcelony, po­między dwoma rzędami ciekawskich entuzjastów. Jedni marynarze nio­są długie tyki, na których siedzą przywiązane papugi, wrzeszczące i trzepoczące bajecznie kolorowymi skrzydłami. Inni — rośliny, krze­wy, egzotyczne owoce, bele bawełny} jeszcze inni prezentują na prawo i na lewo złotg maski i dziwne klejnoty. Tłum patrzy z otwartymi usta­mi. Ale najbardziej zdumiewa wszystkich widok pięciu mężczyzn koloru miedzi, jakich tu nigdy nikt nie oglądał; stąpają oni nieśmiało, do pa­sa owinięci kocami. Indianie. Ludzie z tamtej strony ziemi. I dopiero za nimi admirał Kolumb w wielkiej gali, otoczony oficerami i towarzy­szami podróży.

Alp nie wszystkimi. Marcin Alonzo Pinzón zmarł wskutek jakiejś cho­roby po powrocie do Palos, na pokładzie „Pinty". Sam Kolumb powró­cił na pokładzie małego statku „Ninia", gdyż „Santa Maria" rozbiła się w wieczór Bożego Narodzenia o podwodne skały antylskie. Jej szczątki posłużyły do zbudowania fortu Navidad, który Kolumb założył na Espanioli, pozostawiając tam niewielką załogę: W trakcie podróży powrotnej „Pinta" i „Ninia" musiały stawić czoło potwornym nawałni­com.

Ale oto nadeszła chwila triumfu. Cały dwór hiszpański zebrał się wokół króla, królowej i infanta, żeby przyjąć admirała, który składa sprawozdanie ze swojej wyprawy i pokazuje przywiezione z nowego lądu przedmioty. Pewnie, złota jest mało, ale już zdobył trochę korzeni i przypraw, a przecież odkrycia dopiero się zaczęły. Kolumb wyjaśnia, że będzie miał czas na znalezienie złota w trakcie następnej podróży. Zresztą, tak samo jak i prostacy spośród tłumu, para królewska wydaje się być urzeczona widokiem Indian. Kolumb zaś, korzystając z ich zain­

teresowania, mówi o niezliczonych duszach, jakie można tam pozyskać dla wiary chrześcijańskiej. Izabela Katolicka zalewa się łzami, chór ka­plicy królewskiej intonuje „Te Deum". Całe zgromadzenie pada na ko­lana.

Nigsłuszne byłoby posądzenie, że te manifestacje były nieszczere. Na pewno w tym momencie zarówno para królewska, jak Kolumb i większość otaczających go ludzi poświęcają w swych sercach tak pożądane bogactwa nadziei rozpowszechnienia królestwa Chrystusowe­go. Jednak zwycięstwo Dobra byłoby zbyt łatwe, gdyby nic nie oddzie­lało szlachetnej intencji od jej urzeczywistnienia.

Należy wspomnieć tutaj o wydarzeniu, które bywa niekiedy przed­stawiane jako objaw arbitralności, ale które w owych czasach na pewno było pokojowym arbitrażem. Udana wyprawa Kolumba stawiała nagle Hiszpanię i Portugalię w pozycji konkurencyjnej przy zdobywaniu da­lekich ziem. Papież Aleksander VI widząc, że pokój został zagrożony, ogłosił 4 maja 1493 roku, w dwa miesiące po powrocie Kolumba, bullę zwaną „Podziałem świata". Na kuli ziemskiej, w odległości stu mil na zachód od Zielonego Przylądka, wykreślono południk. Ziemie odkryte na zachód od tego południka miały być przydzielone Hiszpanii, na wschód — Portugalii. W zamian za to monarchowie jednego i drugiego państwa zobowiązywali się nawracać na wiarę chrześcijańską podbite na­rody. W następnym roku linia demarkacyjna została przesunięta o dwie­ście mil na zachód, mocą polubownego układu pomiędzy Hiszpanią a Portugalią. Gdy król Franciszek I dowiedział się o tym podziale, oświadczył, że go nie uznaje.

Niech no mi pokażą — powiedział — klauzulę testamentu Adama ustalającą wyłączenie Francji!

Ale nie był jeszcze w pełni gotów, żeby stanąć do wyścigu.

A więc Krzysztof Kolumb jest czczony, fetowany, zapraszany na bankiety i festyny. Właśnie w trakcie jednej z takich oficjalnych uczt któryś z biesiadników powiedział dość perfidnie, że odkrycię nowego lądu nie było w gruncie rzeczy taką trudną sprawą.

Co byście zrobili, panie, chcąc postawić to jajko na stole? — za­pytał go admirał.

Wszyscy znają zakończenie owej anegdoty.

Kolumb przygotował się do wyruszenia 25 września 1493 roku na czele prawdziwej ekspedycji kolonialnej — czternaście karawel i trzy statki towarowe, tysiąc pięćset ludzi, liczny sztab, do którego na­leżał także młodszy brat admirała, Diego. W dwadzieścia dni po opu­szczeniu Wysp Kanaryjskich przybył na archipelag Małych Antyli, który zbadał dokładnie. 27 listopada, gdy zmrok zapadał, flotylla rzuciła kotwice na wprost fortu Navidad, zbudowanego na Espanioli. Admirał kazał wystrzelić ślepym nabojem z działa. Żadnej odpowiedzi. Ani strzału, ani ognia na wybrzeżu.

Jutro, skoro świt, uzbrojony oddział wyląduje na brzegu — rozka­zał Kolumb, pełen złych przeczuć.

Ale jeszcze w nocy do statku flagowego przybiła piroga z tubylcem wysłanym przez indiańskiego kacyka. Człowiek ten wytłumaczył gesta­mi, że w Navidadzie rozegrał się dramat. Hiszpanie zrozumieli wszyst­ko, gdy odkryli ruiny fortu i zmasakrowane szczątki ludzkie. W następ­nych dniach zdołano odtworzyć przyczyny dramatu i jego przebieg: po­kojowo usposobieni tubylcy wpadli w szał i zaczęli mordować białych w obronie swoich kobiet i dobytku, kiedy załoga fortu chciała to wszy­stko zagarnąć dla siebie. Kacyk zapewniał, że na próżno starał się bro­nić Hiszpanów, chociaż ich postępowanie było ohydne. Kolumb był głęboko zasmucony niecnym zachowaniem pierwszych kolonizatorów, które zrodziło nienawiść i mordy. Zasępiłby się zapewng jeszcze bar­dziej, gdyby w tej chwili znał skutki innej jeszcze niesprawiedliwości i krzywdy. Bermejo, pozbawiony przez niego nagrody przyrzeczonej pigrwszemu marynarzowi, który dostrzeże ląd, uciekł do Afryki, do Maurów, i wyrzekł się wiary chrześcijańskiej. Rozpacz i głęboki wstręt doprowadziły go do tego postępku.

Trzy i pół roku — tyle czasu trwał drugi pobyt Kolumba na Anty­lach. Odkrywca nadal wierzy, że jest w dalekiej Azji, i szlifuje morze we wszystkich kierunkach w poszukiwaniu Cipango. Opłynął Kubę pra­wie dookoła, ale nie do końca — jest to jeden z zarzutów, jakie można mu zrobić jako żeglarzowi — i nagle, zamroczony obsesją, każe swoim marynarzom złożyć formalną przysięgę, że Kuba jest półwyspem azja­tyckim.

To miotanie się i kłopoty są niczym w porównaniu z kłopotami Kolumba jako administratora, zwierzchnika kolonii na Espanioli. Do­świadczenia na takim stanowisku nie zdobywa się improwizacją, a prze­cież trzeba pamiętać, że Genueńczyk jest pierwszym na świecie czło­wiekiem, który tę funkcję sprawuje na terenach tak odległych od me­tropolii. Obaj jego bracia: Diego i Bartłomiej, sekundują mu uczciwie, zręcznie i po ludzku, ale inni Hiszpanie myślą tylko i wyłącznie o wzbo­gaceniu się przez wyzysk Indian. Jest rzeczą oczywistą, że to właśnie oni, żeby zrzucić z siebie winę, przekazują do Hiszpanii statkami, które teraz prują ocean w obydwu kierunkach, oskarżycielskie raporty prze­ciwko gubernatorowi...

11 czerwca 1496. Dwie karawele płynące z zachodu wchodzą do portu w Kadyksie. Jedna z nich nosi słynną już teraz nazwę „Ninia". Na jej po­kładzie znajduje się Kolumb. Ale tym razem gubemator-admirał ni§ ubrał się w galowy mundur. Ma na sobie brunatne odzienie, będące — historycy nie są zgodni co do tego punktu — habitem z grubego sukna pokutników franciszkańskich, a może po prostu opończą, jakie wielu

kapitanów nosiło na służbie. Tak czy owak, jest to inscenizacja, gdyż Kolumb wie doskonale, iż tym razem bynajmniej nie wraca jako zwy­cięzca. Nie jest on także, ściśle biorąc, oskarżonym, lecz wysokim funk­cjonariuszem, który musi się uprawiedliwić z pewnych pociągnięć ad­ministracyjnych, i tyle.

Kolumb zna wszystkie pogłoski, jakie dotarły do stóp tronu: poma­wiają go o zaprowadzenie niewolnictwa na Espanioli, o uchybienie kil­ku szlachcicom spośród kolonizatorów, o odmowę wydania poniektórym żywności. Nie będziemy zagłębiać się w szczegóły wykraczające poza temat książki, przypatrzmy się raczej twarzy królowej, kiedy słucha obrony wygłaszanej przez odkrywcę. Jakaż kobieta nie wzruszyłaby się na widok włosów przyprószonych szronem przez parę zaledwie lat, na widok wymizerowanej twarzy i poblakłych oczu? Możliwe, że Kolumb był świetnym obrońcą swojej własnej sprawy, niemniej jednak praw­dą jest, że trudności, na jakie się natknął, są istotne i nękające. Tak czy owak, nie ulega wątpliwości, że jego błędy mogły być tylko mimowolne, albowiem któż bardziej od niego jest zainteresowany dobrobytem ko­lonii?

Kiedy zamilkł, monarchowie byli przekonani o jego racji. Nie tylko ani jeden zarzut nie padł pod adresem Kolumba, ale przyrzeczono mu pomoc w zorganizowaniu trzeciej wyprawy. Ani on, ani król, ani kró­lowa nie wyobrażają sobie w tej chwili, że upłyną aż dwa lata, nim ta wyprawa dojdzie do skutku.

Ciekawa jest przyczyna jej opóźnienia. W trakcie organizowania trze­ciej wyprawy Kolumb natrafił na zaciekły opór dlatego, że wpadł na bardzo słuszną, nie wypowiedzianą dotąd przez nikogo myśl w sprawie kolonizacji. Chciał odpłynąć tym razem nie z żołnierzami i poszukiwa­czami przygód — było ich tam aż nazbyt wielu — ale z rzemieślnikami różnych zawodów, z górnikami i płukaczami złota (odkryto tam kopal­nie złota), z murarzami i budowniczymi urządzeń portowych, krótko mówiąc, z tymi, kogo dziś nazywamy wykwalifikowanymi robotnikami. Otóż zwerbowanie takich rzemieślników stało się prawie niemożliwe wskutek interwencji „repatriantów" z Espanioli, a byli nimi oczywiście najmniej inteligentni, najbardziej leniwi i tchórzliwi spośród tych, któ­rzy odważyli się jechać, jednym słowem — wykolejeńcy i malkontenci. Rozpowszechniali oni wierutne bzdury o niewygodach i nędzy Espanio­li, a nawet zapewniali, że klimat tam jest zabójczy. Można sobie bez trudu wyobrazić, że po wysłuchaniu takich wieści poważni i wykwali­fikowani robotnicy i rzemieślnicy wahali się z podpisaniem kontraktu. W efekcie trzeba było wybrać najgorsze rozwiązanie.

Edykt królewski obwieścił, że skazani na śmierć, którzy zgodzą się jechać do Indii i tam pozostać, zostaną ułaskawieni, skazani na doży­wotnie ciężkie roboty będą mieli karę darowaną po dziesięciu latach pobytu; każdy wyrok z określonym terminem będzie cofnięty po kilko-

letnim pobycie. Oczywiście, amatorzy zaczęli napływać. Kiedy Kolumb wyruszył po raz trzeci, 30 maja 1498 roku, zamiast doborowego towa­rzystwa, jakie się spodziewał zabrać z sobą, wiózł na pokładzie groma­dę obwiesiów, pozbieraną w więzieniach.

Nie będziemy towarzyszyć odkrywcy w jego trzeciej podróży przez Atlantyk. Kolejg jego losu będą dla nas wyraźniejsze, jeśli pozostanie­my w Hiszpanii i będziemy rejestrować słuchy, które tu dochodzą pod jego nieobecność w regularnych odstępach czasu.

Lipiec 1498. Wieść pochodząca z nowego kontynentu głosi przybycie sześciu karawel pod dowództwem admirała Krzysztofa Kolumba. Waż­ny fakt: flotylla stanęła na kotwicy w pobliżu ujścia wielkiej rzeki, któ­ra oczywiście nie może być niczym innym jak Gangesem. Potwierdza się zatem, że dotarła do wybrzeży Indii. Niebawem nadejdą bardziej szcze­gółowe nowiny.

Parę dni później. Rozpoznanie Gangesu nie zostało potwierdzone. Nie wykryto bowiem w pobliżu żadnego większego miasta. Admirał wydał rozkaz wzięcia kursu na Espaniolę.

Espaniola, wrzesień 1498. Sytuacja, jaką zastał admirał w kolonii, jest niezbyt zadowalająca. Podobno utworzyły się tam dwa wrogie obozy i należy się obawiać zbrojnego konfliktu pomiędzy Hiszpanami.

Espaniola, listopad 1498. Dzięki dyplomacji admirała udało się uni­knąć najgorszego. Bratobójcza wojna nie rozgorzeje. Ale sytuacja pozo­staje napięta i niejasna.

Napięta i niejasna — tak można nazwać sytuację na Espanioli przez blisko dwa lata. Kolumb, rzecz pewna, nie okazał się zbyt dobrym ad­ministratorem, ale kto byłby lepszy w okolicznościach, w jakich on się tam znalazł? Chciwość, pycha i przewrotność — oto niestety najbardziej rozpowszechnione wśród kolonizatorów hiszpańskich cechy. Nigdy współczesne słowo „kolonializm" nie mogło mieć tak pejoratywnego znaczenia jak w owej epoce i na tamtych terenach. Do tego stopnia, że na wiosnę 1500 roku zdumiewająca wieść dociera do Hiszpanii.

Espaniola. Admirał Kolumb dał znać ich mościom królowi i królowej, iż życzy sobie, żeby mu przydzielono wysokiego funkcjonariusza, który by mu pomagał rządzić kolonią. Wybór ich mości padł na pana Fran­ciszka de Bobadilla, komtura zakonu Calatrava. Pan Bobadilla ma wsiąść niezwłocznie na okręt i udać się na objęcie swego stanowiska.

Kilka miesięcy ciszy. Potem, w listopadzie 1500 roku inna wiadomość, sensacyjna i zdumiewająca, gruchnęła na południu Hiszpanii jak grzmot: wielki admirał Krzysztof Kolumb wylądował w Kadyksie, razem ze swymi braćmi i panem Bobadillą. Fakt nie do wiary, wielki admirał przybył włańcuchach tak samo jak i jego bracia.

Trzej bracia zostali na Espanioli wtrąceni do więzienia i zakuci w kaj­dany przez Bobadillę pod zarzutem zdrady. Największe trudności miał Bobadilla ze znalezieniem kogoś, kto by się podjął zakuć w kajdany

admirała, i wreszcie jeden jedyny człowiek wyraził zgodę: jego ku­charz, który zawdzięczał mu wszystko. Kapitan, dowódca powracającej karaweli, oburzony do żywego, chciał rozkuć admirała, ale ten odmó­wił. „Jedynie katoliccy monarchowie mogą mnie uwolnić — powie­dział. — Chcę pokazać wszystkim, jak przejawia się wdzięczność Hisz­panii wobec mojej osoby". Wzruszenie jest olbrzymie. Tłum zgromadzo­ny na nabrzeżu Kadyksu wiwatuje na cześć więźniów i wygwizduje Bobadillę.

Niebawem rozeszła się nowina, że król i królowa wydali rozkaz na­tychmiastowego uwolnienia braci i wysłali im sumę dziesięciu tysięcy dukatów, ażeby mogli stawić się u dworu z należną ich randze okaza­łością.

Nic dziwnego, że Kolumbowi udało się uniewinnić przed hiszpańskimi władcami z przestępstw zarzucanych mu przez Bobadillę. Należy raz jeszcze podkreślić, że przecież nikt tak jak Kolumb nie był zaintereso­wany w tym, żeby wszystko za oceanem szło dobrze. Pierwsza wypra­wa kolonizacyjna na pewno nie jest rzeczą łatwą. Ponadto królewska para nie mogła zapomnieć, że jakiekolwiek były trudności i omyłki, jedynie odwadze Kolumba zawdzięczali swoje nowe włości i bogactwa, które zaczynały stamtąd napływać.

Nie jest także dziwne, że król i królowa wydali w stosunku do Ko­lumba pewne zarządzenia restrykcyjne, na przykład zakaz przebywania odtąd na Espanioli: trzeba było za wszelką cenę przywrócić w kolonii porządek, admirał zaś nie był do tego zdolny. Nie można się także dzi­wić, ż§ ta decyzja mocno uraziła Kolumba, tak dalece, że postanowił, przynajmniej na pewien czas, schronić się do klasztoru.

Ale jedno jest wręcz zdumiewające i nie przewidziane: Kolumb, któ­ry wybierając to schronienie chciał z początku dać wyraz swojej ura­zie, wziął potem sprawę na serio, do tego stopnia, że zabrał się do pisania wielkiego tomu wierszem: „Księgi proroctw". Utwór jest dziw­ny, przeładowany szczegółami, tu i ówdzie zdradzający silny wpływ mistycyzmu. Wśród innych przepowiedni autor ogłasza w nim koniec świata na rok 1656.

Osobowość wielkiego człowieka jest zawsze skomplikowana.

Bliskość powszechnego końca nie odstręcza jednak Kolumba od chęci dalszych osiągnięć; wręcz odwrotnie, uważa on, że nie ma nic pilniejsze­go nad zapisanie na swoje konto wielkich czynów, nim nastąpi ogólna zagłada. Taki właśnie argument wytacza odkrywca przed swoimi wład­cami, usiłując otrzymać środki na zorganizowanie czwartej wyprawy.

Jakże królewska para miała się nie zawahać? Dzieło admirała mogło być — a nawet już jest — prowadzone dalej przez innych ludzi, i to lepiej niż przez niego samego. Alg Kolumb tak nalega, że królowa w końcu ustępuje. I Kolumb wyrusza po raz czwarty z Kadyksu, w ma­ju 1502 roku. Cztery małe karawele, a na pokładzie statku flagowego

urzędnik królewski, którego obarczono obowiązkiem kontrolowania wszelkich posunięć admirała.

Kiedy skromna flotylla pruje fale na zachód, Kolumb ma czas, żeby odtworzyć w myśli listę morskich wyczynów, dokonanych przez innych żeglarzy od czasu jego pierwszej przeprawy. Portugalczyk Vasco da Gama — to jest największe osiągnięcie — dotarł do Indii po opłynięciu Przylądka Dobrej Nadzigi. W kierunku na zachód Wincenty Yanez Pin­zón przebył równik, dopłynął do wybrzeży brazylijskich i spenetrował ujście Amazonki. Inni żeglarze, zawodowi lub przypadkowi, wśród któ­rych znajdował się włoski kosmograf Amerigo Vespucci — jego to imie­niem, przez kaprys historii, zostanie nazwany nowy ląd — przepłynął wzdłuż tego kontynentu, od Orinoka do Kolumbii.

Stary admirał wyrusza znowu na morze. Kolumb nie ma sześćdziesię­ciu lat, ale wygląda już na starca, a jego kondycja fizyczna jest opłaka­na. Siwe kosmyki opadają na wymizerowaną twarz, chodzi zgarbiony, udręczony podagrą. Najgorsza tragedia dla marynarza — Kolumb jest ponadto na pół ślepy. W takim oto stanie odkrywca chce uwieńczyć swoje dzieło.

Jego plan jest następujący: dotrzeć do Jamajki, stąd udać się na za­chód i płynąć wzdłuż każdego napotkanego brzegu aż do odkrycia cieś­niny, która wiedzie do Chin czy do Japonii. Gdyż człowiek, który od­krył Amerykę, do końca nie będzie wiedział o swoim odkryciu. Dla nie­go now§, zbadane przez niego ziemie są większymi czy mniejszymi wy­spami, leżącymi bardzo blisko wschodniego krańca Azji, i właśnie do Azji pragnie on nareszcie dotrzeć: do królestwa Wielkiego Chana, opi­sanego przez Marca Polo, do krainy bajecznych skarbów, której władca, liberalny i pokojowy, dałby się nawrócić na wiarę chrześcijańską, po­ciągając za sobą tysiącg swoich poddanych. Nawet w mistycznym pisa­rzu, autorze „Księgi proroctw", pokutuje nadal podwójne marzenie kon­kwistadorów — zdobycie olbrzymich bogactw i zasług duchowych. Otóż takie przedsięwzięcie nikomu się nie udało i schyłek życia Krzysztofa Kolumba stanowi wspaniałą ilustrację prawdy zawartej w Ewangelii: „Nie będziesz służył dwóm panom”.

Po przebyciu po raz czwarty Atlantyku, admirał zawija na Martyni­kę i odpływa w kierunku Jamajki. Zaraz potem zrywa się huragan. Słowo huragan, po angielsku „hurricane", pochodzi wprost z indiańskie­go słowa z Antyli: „huracan"". Karawele Kolumba błądzą po wzburzo­nym morzu, wściekły wiatr zrywa żagle. Admirał daje rozkaz: zmienić kurs. Jego intencją jest płynąć na Espaniolę, której główny port, San Domingo, może im dać schronienie. Kolumb wi§, że wstęp do tej kolonii, którą sam założył, jest mu wzbroniony, ale spodziewa się, że guberna­tor Ovando, zważywszy okoliczności, uczyni na ten raz wyjątek. Płonne nadzieje. Gdy okręty Kolumba zbliżyły się do portu, wciągnięto tam flagi zakazujące wejścia i rozległ się ostrzegawczy wystrzał armatni.

Przygotowanie do zwrotul — rozkazał Kolumb.

Jedynym wyjściem było krążyć w pewnej odległości od brzegu, cze­kając na lepszą pogodę, co też Kolumb uczynił. A kiedy cztery wątłe karawele walczą z nawałnicą, cóż widzą ich załogi? Potężna flota — trzydzieści okrętów — opuszcza brzegi Espanioli. Te okręty przewożą do Hiszpanii skarby zrabowane w ciągu roku, a na pokładzie jednego z nich znajduje się Bobadilla, człowiek, który zakuł Kolumba w kajdany. Kolumb nie wie o tym szczególe, a jego kiepski wzrok nie pozwala mu policzyć okrętów. Ale na pół ślepy admirał doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji tej floty wobec buszującego huraganu. Wie, że w po­bliżu Espanioli okręty znajdują się w strefie burzliwej, ale jeszcze „do zniesienia", lecz dalej na północny wschód, w kierunku, dokąd zmierza flotylla załadowana skarbami, już jest strefa nie do przebycia. Prawa wędrówki cyklonów są marynarzom znane. Z godną podziwu odwagą, z bezinteresownością — nareszciel — Kolumb przybliża swoją kara- welę do jednego z okrętów na odległość głosu i co sił w płucach krzy­czy do kapitana, informując go krótko o sytuacji. Ale któż by usłuchał, nawet gdyby go pochwycił poprzez wycie wiatru, głosu człowieka znie­sławionego, prawie banity? Flota nadal sunie w zabójczą strefę. W kil­ka godzin później — potworna katastrofa! Na trzydzieści okrętów, dwa­dzieścia siedem poszło na dno.

Taki jest ostatni przejaw wiedzy nawigatorskiej Kolumba. Niestety, mądra rada nie została wysłuchana. Jego wrogowie uważali to w owych czasach za czary. Biedny Kolumb! Gdyby był czarownikiem, gdyby za­warł przymierze z diabłem, nie musiałby w. trakcig tej ostatniej podró­ży tak długo szukać wzdłuż brzegów Ameryki Środkowej cieśniny, która, jak sądził, otwierała drogę do Chin.

W czasie tych żmudnych poszukiwań ciężko chory Kolumb musi zatrzymać się w Porto Bello. Ma już tylko dwie karawele, z których jedna przecieka i trzeba ją prowizorycznie załatać. Wielkie wrażenie sprawia rzut oka na mapę, tam gdzie leżało dawne Porto Bello. Miasto nazywa się obecnie Colon, na cześć odkrywcy, i leży przy wejściu do Kanału Panamskiego. Po drugiej stronie przesmyku, w odległości nie­całych siedemdziesięciu kilometrów, rozciąga się bezkres Oceanu Spo­kojnego, którego istnienia Kolumb nigdy nie podejrzewał!

Wyczerpany admirał rezygnuje z dopłynięcia do Azji i postanawia wracać do Hiszpanii, tym razem ostatecznie. Jego obie karawele są zżarte przez sól morską, spróchniałe, ich kadłuby pokryte glonami i muszelkami wloką się po morzu. A jednak Kolumb dociera do Kuby, gdzie statki są oskrobane i naprawione. Nadciąga nowy huragan. Z tru­dem, ale i z dużą zręcznością Kolumb osadza swoje stare balie na plaży, na północ od Jamajki Nie ma mowy o wyjściu w morze na tych wrakach, które nadają się jedynie na mieszkanie dla załogi. Co robić?

Nie można pominąć milczeniem niezwykłego wyczynu żeglarskiego, dokonanego przez dwóch ludzi z karaweli Kolumba: Diega Mendeza, notariusza wyprawy, i genueńskiego marynarza nazwiskiem Fieschi. Ktoś musiał udać się z prośbą o pomoc na Espaniolę. Na ogólnej mapie Ameryki Antyle wydają się skupione, ale w rzeczywistości odległość od plaży, gdzie Kolumb osadził swoje karawele, do najbliższej zamiesz­kanej miejscowości Espanioli (obecnie Haiti) wynosiła 410 dzisiejszych mil morskich, czyli tyle, ile dzieli Marsylię od Bizerty. Notariusz z marynarzem przebyli tę drogę w pięć dni na indiańskiej pirodze z żaglem, do połowy opatrzonej pokładem. Odnaleźli gubernatora Ovando — tego samego, który odmówił Kolumbowi zgody na zawi­nięcie do San Domingo w czasie burzy — i przedstawili mu położenie admirała.

Dobrze, poślę mu dwa ratownicze statki — przyobiecał guber­nator.

Kazał na nie czekać rok.

Przez cały rok Kolumb, na pół oślepły i na pół unieruchomiony po­dagrą, żył na szczątkach statków otoczonych przez wrogie szczepy in­diańskie. Po pewnym czasie załogi statków, oszalałe wskutek samot­ności i wygłodzone, stały się prawie tak samo groźne jak Indianie. Z wielkim trudem udawało się Kolumbowi powstrzymywać zapędy jed­nych i drugich. Wyczuwając pewnego dnia, że Indianie przygotowują napad, kazał się zaprowadzić na ich spotkanie. W czasie włóczęgi po Antylach nauczył się dialektów w stopniu dostatecznym, żeby tubylcy mogli go zrozumieć.

Za osiem dni — oznajmił im — mój Bóg zabierze wam wasz księżyc. Żeby ukarać was za złośliwość w stosunku do nas.

Kolumb ma na pokładzie kalendarz astronomiczny, w którym obli­czana jest data zaćmienia księżyca. Indianie wyśmiewają się z jego przepowiedni, ale kiedy rzeczonego dnia dysk księżyca zaczyna prze­mieniać się w sierp, wszyscy rzucają się do stóp admirała i zanoszą błagalne prośby.

Będę się modlił do mego Boga, może zgodzi się przywrócić wam księżyc — powiedział Kolumb.

Dzięki tym matactwom udało się uniknąć najgorszego. Niemniej jed­nak, kiedy wreszcie przybyły dwa statki ratownicze, ich załogi spoglą­dały z niekłamanym przerażeniem na Kolumba i jego marynarzy, po­dobnych do widm.

Admirał ląduje w porcie San Lucar nie opodal Sewilli 7 listopada 1504 roku. Tak sdę tylko mówi: ląduje. W rzeczywistości opuszcza sta­tek na noszach.

Jego gorliwa protektorka, królowa Izabela, zmarła w dwa tygodnie później. Ale Kolumb jeszcze nie umarł. Przeżył swoje dzieło, przeżył swoją wielką przygodę. Przez pewien czas widywano go w królew­

skich przedpokojach w kapeluszu na głowie — uprawniały go do tego nadane mu tytuły — a potem przestano go widywać. Kiedy zmarł — w Valladolidzie 21 maja 1506 roku — już o nim nikt nic nie mówił. Mógł przypuszczać, że został na zawsze zapomniany.

Ale Historia nie popełniła tej niesprawiedliwości. Postać Kolumba jest niezapomniana, urzekająca pomimo pewnych cieni. A przygoda jego jest nie tylko żeglarska, geograficzna. Pod koniec niespokojnego ży­da, pełnego sprzeczności, błędów i fałszywych posunięć, człowiek, który szukając Azji odkrył Amerykę, osiągnął podobno poczucie prawdziwych wartości. Nareszcie zapomniał o tak pożądanych całe życie bogactwach i zamknął oczy szepcąc: „Składam mego ducha w Twoje ręce, o Panie!"

MAGELLAN NIEZŁOMNY

Juan de Cartagena, złożony z urządu wiceadmirał, siedział wraz z trzema kapitanami w malusieńkiej kabinie skąpo oświetlonej jedną lampką oliwną. Czterej oficerowie mieli kapelusze na głowach l otuleni byli w płaszcze. Mroźny wiatr dmący zimą na południowej półkuli był dla „Concepcion" jak lodowata kąpiel 1 wciskał się w najmniejsze szczeli­ny. Na stojącym na kotwicy statku panowała zupełna cisza, słychać było jedynie kroki dwóch wartowników chodzących po pokładzie tam i z po­wrotem. Ludwik de Mendoza, kapitan „Victor!!", potrząsnął głową.

To znaczyłoby wziąć ' na siebie olbrzymią odpowiedzialność. W rzeczywistości byłby to bunt.

W sytuacji, w jakiej się znajdujemy, nie ma Innego wyjścia! — odezwał się stanowczo Quesada.

Dowodził on „Concepcion". Antonio de Coca, trzeci kapitan, nie do­wodził już niczym. Był, tak jak Cartagena, zdjęty z urzędu. Ten ostatni zabrał głos:

Nie chodzi tu o bunt, lecz o ostrzeżenie. Nie możemy zapominać

o tym, że poza rozkazem dowodzenia otrzymaliśmy jeszcze od króla osobiście polecenie nadzoru. Musimy czuwać nad królewską własnoś­cią, którą stanowi pięć statków należących do wyprawy. Główny ka­pitan, Magellan, może nas zdjąć z dowództwa, ale nie może nas zwolnić z tej misji. Musimy ją wypełnić. A przecież możemy uważać, że wła­sność króla jest w chwili obecnej zagrożona.

Już sześć miesięcy temu opuściliśmy Hiszpanię — dodał Que­sada — a jakie mamy widoki? Zdychamy u progu lodowej pustyni. Wyruszyliśmy, żeby dotrzeć na Moluki, nie zaś w regiony polarne. Statki są w opłakanym stanie, ludzie zamarzają. Jeżeli nie podejmiemy inicjatywy protestu, wybuchnie prawdziwy bunt.

A może przejście na zachód nie jest już zbyt daleko? — odezwał się Mendoza.

Zdymisjonowany wiceadmirał wzruszył ramionami. Rozwinął leżą­cą na stole, pergaminową mapę morską. Palec jego dotknął południo­wego krańca Hiszpanii i posunął się przez Atlantyk wzdłuż szlaku przebytego przez statki: Wyspy Kanaryjskie — Rio de Janeiro. Wschod­

nie wybrzeże Ameryki Południowej zaznaczone było do szerokości Rio de la Plata.

Proszę mnie dobrze zrozumieć — powiedział Cartagena. — Ma­gellan otrzymał tę flotyllę, zapewniwszy króla, że wie, gdzie się znaj­duje przejście na zachód przez nowy kontynent. Jak to wykrył? To już jego sprawa. W każdym razie jednego jestem pewien...

Wiceadmirał położył palec na ujściu La Platy.

Magellan myślał, że przejście jest tu. Był tego pewien. A co zna­lazł? Ujście rzeki. Od tej chwali wodzi nas na los szczęścia. Już trzy miesiące płyniemy wzdłuż wybrzeży, badając każdą zatoczkę, opły­wając każdy cypel. Bez rezultatu. Admirał zaś nic nam nie mówił

Dłoń Cartageny ześliznęła się w dół po mapie.

Przypuśćmy, że ten brzeg będzie się ciągnął w nieskończoność, aż do bieguna ziemi, ai do bariery lodowej. Czy to niemożliwe?

Kapitanowie nic nie odpowiadali. Każdy z nich przeżywał w myśli jeszcze raz całą podrói. Uroczyste odpłynięcie z San Lucar de Barra- meda statkami wyładowanymi po brzegi zapasami i sprzętem, rejs przez Atlantyk dłużący się nieopisanie z powodu nieszczęsnego wejś­cia w strefę zupełnej ciszy? brutalne zdymisjonowanie Juana de Carta­geny: kiedy mu odmówiono wyjaśnień na temat przebytej drogi, on z kolei odmówił oddania przepisowego salutu okrętowi admiralskiemu; sielankowy pobyt w Rio de Janeiro, gdzie tubylcy dawali wszystko za darmo? no 1 wreszcie nie kończące się poszukiwanie sławetnego przej­ścia...

Główny dowódca jest zamknięty w sobie, wyniosły i przykry, ale jednak jest żeglarzem — powiedział Mendoza. — Cztery razy opłynął Przylądek Dobrej Nadziei. Brał udział w portugalskich wyprawach do Indii 1 zna lepiej niż ktokolwiek inny rejony, do których chce nas za­prowadzić...

Nikt nigdy tam nie płynął z tej strony ziemi — powiedział Que- sada. — Nawet on.

Magellan jest żeglarzem — podchwycił Cartagena — ale nawet najlepszy żeglarz może się omylić. Król hiszpański przychylił się do jego wywodów, ale nie zapominajcie, że przedtem jego własny monar­cha odprawił go s kwitkiem.

Tak jak Jan II odprawił Kolumba — powiedział Mendoza. — Co wyszło na korzyść Hiszpanii.

Jaka jest dokładnie sytuacja Magellana w stosunku do korony portugalskiej? — zapytał Ouesada.

Oficjalnie jest on zbiegiem i zdrajcą, gdyż przyjął poddaństwo hiszpańskie — wyjaśnił wiceadmirał. — A tymczasem wszyscy jego najbliżsi są Portugalczykami. Teraz wśród załóg krąży taka pogłoska, te Magellan jest potajemnie na żołdzie portugalskim, żeby doprowa­dzić naszą wyprawę do zguby.

Nie •wierzą w to — powiedział Mendoza.

Ani ja, oczywiście — przyłączył sią Cartagena. —- Ale tak właś­nie myślą marynarze. Zapewniam was, że szykuje sią prawdziwy bunt Naszym zadaniem jest temu zapobiec.

Czego chcecie dopiąć? — zapytał Mendoza.

Żeby admirał sią wytłumaczył. Żeby nam powiedział stanowczo, czy jeszcze wierzy w możliwość znalezienia na tym wybrzeżu przejścia i jakie są jego projekty. I żeby w razie potrzeby naradzał sią z nami, gdyż jesteśmy odpowiedzialni za statki bądące własnością króla.

W jaki sposób chcecie go zmusić do udzielenia wyjaśnień?

No to wyłuszczę swój pomysł...

Oczywiście, rozmowa nie była ani stenografowana, ani zarejestrowa­na na taśmie magnetofonowej. Ale ta jej rekonstrukcja odpowiada dokładnie znanym faktom. Zmowa Juana de Cartageny i trzech hisz­pańskich kapitanów istniała, intryga była uknuta i słowa włożone tutaj w usta aktorów reprezentują istotę tego, co zostało miądzy nimi po­wiedziane.

W czasie tego tajnego zebrania na pokładzie „Concepcion" mężczy­zna w wieku lat czterdziestu, średniego wzrostu, krępy, o czarnych oczach i czarnej brodzie przetkanej srebrnymi nitkami, krąży po admi­ralskiej kabinie na statku „Trinidad". Jest to Magellan. Lekko utyka — pamiątka po ranie odniesionej w Maroku. Magellan, chyba najlepszy żeglarz swojej epoki, posiada także doświadczenie militarne, nabyte w ciągu dziesięciu lat walk w Indiach i Afryce. Był ranny nie tylko ten jeden raz, ale trzykrotnie, zawsze w służbie swojej ojczyzny. Ma­jąc dwadzieścia cztery lata, na Malakce uratował flotę portugalską, zwęszywszy w odpowiedniej chwili knutą przez Malajczyków zdradę. Pod koniec dziesięcioletniej, świetnej służby Magellan, emeryt wojsko­wy, uzyskał posłuchanie u swego króla. Femao de Magalhaes, szlach­cic z urodzenia, miał prawo do takiej rozmowy. Zgięty w ukłonie przed tronem króla Manuela, wypowiedział trzy prośby:

Najjaśniejszy panie, czy mogę uzyskać podwyższenie mojej renty?

Nie.

Miłościwy panie, nie chciałbym pozostawać bezczynny. Aczkol­wiek odniosłem rany, mogę jeszcze służyć ojczyźnie. Czy nie zna­lazłoby się dla mnie stanowisko na morzu lub też w odległej po­siadłości?

Nie.

Czy najjaśniejszy pan miałby coś przeciwko temu, gdybym przy­jął służbę w obcym kraju?

Nie.

To ostatnie „nie" zostało wypowiedziane z obelżywą obojętnością. Rzadko się zdarza, żeby Historia tak dokładnie powtórzyła jakąś sce­nę: Jan n, król Portugalii, odprawia Krzysztofa Kolumba; w trzydzieści trzy lata później, Manuel I, król Portugalii, oddala Magellana. W rze­czywistości podobieństwo nie jest zupełne: doradcy Jana II nie mieli zaufania do Kolumba, Magellana natomiast nie dopuszczono nawet do zająknięcia się o swoim projekcie zakrojonym na wielką skalę — zo­stał jak gdyby wymieciony. Dlaczego?

Odnajdziemy tutaj rys charakteru, który mógłby a priori wydać się mało ważny, ale który w istocie przesądził los Magellana, a także ty­sięcy innych ludzi, którzy pozostali nieznani. Drażliwy do szaleństwa, Magellan cierpiał na przerost ambicji, co w gruncie rzeczy może wyni­kać ze zbytniej nieśmiałości, jak byśmy dzisiaj orzekli. Stając przed obliczem swego władcy, Magellan myślał — i nie bez racji — że ma prawo do zwiększonej renty, a także do stanowiska w czynnej służbie. Niepotrzebnie tylko dał tak wyraźnie po sobie poznać, że pewien jest swego prawa. Wyraził prośbę zgodnie z wymogami protokołu, ale tonem, który nie przypadł do gustu królowi. Rezultat jest wiadomy. I jeżeli póź­niej Magellanowi powiodło się lepiej u młodego Karola V, króla Hisz­panii, to częściowo dlatego, iż wiedząc, że ten monarcha nic mu nie zawdzięcza, użył nieco odmiennego tonu. Uzyskawszy posłuchanie, żeg­larz najpierw wyłożył sedno swego projektu:

Moluki są najbogatszymi w korzenie wyspami i leżą w części przyznanej Hiszpanii bullą podziału świata. Można dotrzeć do nich dro­gą na zachód, gdyż istnieje przejście przez nowy kontynent. Wiem, gdzie się ono znajduje.

Duża część tego oświadczenia, które Magellan złożył z całkowitą szczerością, jest fałszywa: Moluki nie znajdują się w części świata przypisanej Hiszpanii, a żeglarz nie wie, gdzie jest owo przejście. Jemu się tylko wydaje, że wie. Błąd co do położenia wysp jest mało ważny, gdyż niepewność na temat stopni długości była wtedy po­wszechna. O istnieniu przejścia przez nowy kontynent Magellan otrzy­mał informacje od pewnego portugalskiego kapitana, który kiedyś pły­nął wzdłuż wschodniego wybrzeża Ameryki Południowej aż do rzeki La Plata. Ten żeglarz, wprowadzony w błąd wielkością ujścia, myślał, że nowy kontynent tu się kończy lub przynajmniej przerywa.

Karol V, urzeczony nadzieją dotarcia do legendarnych wysp bezpo­średnio, bez potrzeby wchodzenia w zatarg z Portugalczykami na nie kończącej się drodze dookoła Afryki, udzielił małomównemu żeglarzo­wi całego swego poparcia, które było Magellanowi niesłychanie po­trzebne, zanim nawet przygotował się do wyprawy.

Pierwszą uczuciową tragedią Magellana był ów bezlitosny przejaw niewdzięczności ze strony Manuela, króla Portugalii. Drugą było to, że Hiszpanie nie chcieli widzieć w nim człowieka skrzywdzonego przez

swego władcą. Zarówno dla wielkich panów, jak i dla pospólstwa pozo­stał cudzoziemcem, zbiegiem. A nawet kto wie, czy nie zdrajcą? Aż do wyjścia na pełne morze, aż do zawinięcia do samotnej zatoki San Julian w kwietniu 1520 roku niewdzięczność ojczyzny miała ciążyć na Magel­lanie jak tunika Nessosa*.

W nocy owego piątku, poprzedzającego Palmową Niedzielę, Magel­lan nic jeszcze nie wie o zmowie hiszpańskich kapitanów, ale to, co wie, wystarcza, żeby zatruć humor największemu optymiście. Wie, że okręty są w złym stanie, zapasy zbytnio uszczuplone, a załogi szemrzą. Czuje, że sytuacja staje się z dnia na dzień coraz bardziej napięta. Ale wszystko to, aczkolwiek istotne, nie liczy się wobec sprawy najważniej­szej: trzeba jeszcze odkryć przejście przez nowe kontynenty... jeśli ono istnieje. Jeżeli natomiast nie istnieje, musi nastąpić haniebny powrót.

I co odpowiedzieć królowi, który postawi zarzut: „Oszukałeś mnie, waść, zawiodłeś moje zaufanie"?

Palmowa Niedziela 1520 roku, północ. Od statku „Concepcion" od­bija łódź. Wiezie ona trzydziestu zbrojnych ludzi. Z pięciu zakotwiczo­nych statków trzy są dowodzone przez wiernych Magellanowi kapita­nów. Spiskowcy uważają, że jeżeli uda im się zawładnąć jednym z nich, wówczas równowaga sił zostanie odwrócona i główny dowódca nie będzie mógł odmówić narady.

Łódź przybija do burty „San Antonio", dowodzonego przez kapitana Mesąuitę. Ludzie wdrapują się po sznurowych drabinach. Mesquita, zaskoczony w czasie snu, zostaje związany. W tej chwili nadchodzi, zwabiony hałasem, pierwszy oficer, który przeczuwa, że zaszło coś niezwykłego.

Co tu robicie? — pyta Quesady.

Odpowiedzią jest sześć pchnięć sztyletem. Quesada przekroczył gra­nicę dzielącą niesubordynację od otwartego buntu. Wszyscy znajdują­cy się na pokładzie „San Antonio" Portugalczycy zostali zakuci w kaj­dany i wrzuceni pod pokład.

Scena ta odbyła się w ciszy i ciemności nocnej. Na okręcie flago­wym Magellan nie mógł domyślić się niczego.

Dopiero nazajutrz rano zaczyna pojmować, co się stało, kiedy zbun­towane okręty odsyłają łódź, która tak jak codziennie udała się po ludzi do noszenia drzewa i wody. Rozjaśnia mu się już zupełnie w gło­wie, kiedy sternik łodzi przybyłej z „Concepcion” wręcza mu list. Ma­gellan udaje się do swej kabiny, żeby go przeczytać.

Posłanie zredagowane „w imieniu hiszpańskich kapitanów" zatytu­łowane jest „suplika". Jego ton jest grzeczny, a nawet pełen szacunku. Kapitanowie wyjaśniają, że zostali zmuszeni do użycia siły, gdyż Ma­gellan traktuje ich w sposób poniżający i nie udziela żadnych wyjaś­nień. Bynajmniej nie kwestionują autorytetu dowódcy. Proszą tylko

0 lepsze traktowanie i wysłuchanie ich prośby. Pod tym warunkiem będą służyć głównemu dowódcy z oddaniem i respektem. „Pod tym warunkiem". Hiszpanie, będący przecież ludźmi światowymi i odważ­nymi, wykazują, do jakiego stopnia nie zdają sobie sprawy ze znacze­nia dwóch słów, wyrażających podstawową cechę charakteru ich zwierzchnika: nieugiętą wolę.

Magellan wychodzi z kajuty.

Zatrzymać tutaj łódź z „Concepcion" — wydaje rozkaz pierw­szemu oficerowi.

Przywołuje Gonzala Gomeza de Espinosę, alguazila flotylli, i wydaje mu polecenia.

Południe. Łódź z okrętu flagowego płynie do „Victorii". Kapitan Mendoza zauważa ją z pewnym zdziwieniem. Od rana, obserwując ruch łodzi, domyśla się, co się święci. Trzyma on stronę spiskowców, ale jego okręt pozostał dotychczas poza akcją. Łódź przybija, alguazil wchodzi na pokład.

Oto pismo admirała.

Mendoza otwiera pismo. Jest to zaproszenie do przybycia na pokład „Trinidad" na rozmowę. Stawić ma się sam. Mendoza nie może po­wściągnąć uśmiechu. Jego zdaniem wybieg jest trochę zbyt prymitywny. Podnosi oczy, napotyka spojrzenie alguazila i w tej samej chwili uśmiech zamiera mu na wargach. Ulatuje wraz z życiem, gdyż sztylet wbija mu się w pierś. W tym momencie trzydziestu zbrojnych ludzi przybyłych z „Trinidad" inną łodzią, pod dowództwem Duarta Barbo- sy, szwagra Magellana, wdziera się na „Victorię" i opanowuje załogę. Magellan znowu ma trzy okręty „swoje" | („Trinidad", „Santiago"

1 „Victorię") przeciwko dwóm. Jego odpowiedź była piorunująca, a spadła tam, gdzie się jej spiskowcy najmniej spodziewali. Tego sa­mego dnia poddają się „Concepcion" i „San Antonio" — bunt został stłumiony.

Wśród marynarzy zaokrętowanych na „Trinidad" był jeden, dla którego imię Magellan znaczyło tyle, co opieka, dobroć, łagodność. Enrique, malajski niewolnik kupiony na Malakce, mający około dwu­dziestu sześciu lat, ochrzczony, codziennie dziękował Bogu, że mu dał takiego dobrego pana. Byłby zrozpaczony, gdyby Magellan zechciał go uwolnić. Wiedział, że żeglarz zapisał mu wolność w testamencie, ale nie wiedział, iż Magellan zarządził ponadto, żeby z masy Spadkowej

podjąć sumę dziesięciu tysięcy marawedów na utrzymanie byłego nie­wolnika, „gdyż został on chrześcijaninem i żeby prosił Boga o zbawie­nie mojej duszy".

Enrique dałby się posiekać w kawałki dla Magellana. Kiedy zoba­czył, jak pofrunęła głowa Quesady, straconego po rebelii w San Ju­lian, po prostu pomyślał, że tak się należy, gdyż kapitan chciał zrobić zamach na autorytet tak doskonałego człowieka, jakim był Magellan.

Następnym skazanym w procesie był Juan de Cartagena, zdymisjono­wany wiceadmirał. Prosił o łaskę, tłumacząc się, że nie przelał niczy­jej krwi.

Zgoda — powiedział Magellan — nie zostaniesz waść ścięty.

Cartagenę wysadzono na pustynny, nie zamieszkany, niegościnny

brzeg w towarzystwie księdza, który też brał udział w spisku.

Kiedy Enrique przyjechał do Lizbony, wzbudził ogólne zaciekawie­nie i jego z kolei także wszystko interesowało. Potem przyzwyczaił się. Widział Sewillę, gdzie asystował na ślubie swego pana z Beatry- czą, córką Diega Barbosy, alkada arsenału i także Portugalczyka z po­chodzenia, który przyjął hiszpańskie poddaństwo. Teraz już mało co dziwiło Malajczyka. A jednak, tak jak i wszystkich, zdumiał go widok Patagończyków. Pierwszy z nich ukazał się, gdy flotylla jeszcze nie wy­ruszyła z San Luca. Na widok Hiszpanów zaczął tańczyć i posypywać sobie głowę piaskiem.

Róbcie tak jak i on — powiedział Magellan do swoich maryna­rzy. — To na pewno jest czymś w rodzaju powitania.

Admirał się nie mylił — dzikus zaczął się rozpływać w przyjaznych gestach, a po nim także inni. Tubylcy byli bardzo wysokiego wzrostu, odziani w skóry. Hiszpanie patrzyli na ich olbrzymie stopy i mówili „patagaos" — skąd powstała ich nazwa. Stosunki z dzikusami mogłyby pozostać doskonałe i Magellan naprawdę nigdy nie pragnął znęcać się nad tubylcami, zresztą dostatecznym tego dowodem było traktowanie Enrique’a, ale miał przecież wyraźne rozkazy: przywieźć do Europy okazy ludzkie. Tak zrobił Kolumb, wszyscy chcieli oglądać dzikich. Patagończycy zostali więc ujęci podstępem: dano im tyle upominków, że nie mogli ruszać ramionami, a potem wsadzono na nogi kajdany, wmawiając w nich, że są to ozdoby. Jeńcy wyli z rozpaczy i nieba­wem pomarli z braku odpowiedniego pożywienia.

Wygląd i zachowanie się Patagończyków zostały opisane z niezwy­kłą w tym czasie dokładnością przez innego członka wyprawy, który nie był ani Hiszpanem, ani Portugalczykiem, ani Malajczykiem. Pew­nego dnia Karol V udzielił posłuchania młodemu Włochowi, pochodzą­cemu ze starego szlacheckiego rodu z Vicenzy.

Najjaśniejszy panie — powiedział Antonio Pigafetta — proszę

o honor należenia do ekspedycji admirała Magellana. Pragnę ją bowiem opisać.

Król się zgodził, uważając słusznie, że czyn nie opowiedziany to czyn jakby nie istniejący. Pigafetta wykazał się wielkim zmysłem obserwacyjnym i niezwykle zręcznym piórem. Gdyby nie on, byli­byśmy pozbawieni prawie wszystkich robionych na gorąco notatek

o epopei Magellana.

Przejście przez nowy kontynent zostało odkryte 21 listopada 1520 roku, przy końcu okresu nazwanego kalwarią przez członków ekspe­dycji, którzy nie wiedzieli jeszcze o doświadczeniach, jakie ich czekały w przyszłości. Po przezimowaniu w lodowatej pustyni i ciężkich pra­cach nad naprawą statków, po stracie „Santiago" wysłanego na reko­nesans — na szczęście załogę udało się uratować — rozpoczęło się na nowo rozpaczliwe posuwanie wzdłuż brzegu, z północy na południe. Badano każdą zatoczkę, opływano każdy cypel i za każdym razem następowało to samo rozczarowanie. Hiszpańscy oficerowie, czując na sobie żelazną rękę Magellana, słuchali w przygnębionym mil­czeniu. Człowiekiem, dla którego to doświadczenie było najcięższe — prawdziwa moralna kalwaria — był sam Magellan. Każdy dzień nie przynoszący pomyślnych nowin przybliżał go do fatalnej chwili, kie­dy trzeba będzie przyznać się do porażki i wydać haniebny rozkaz powrotu.

Kiedy ekspedycja opłynęła Przylądek Tysiąca Dziewic — Magel­lan nadawał nazwy odkrywanym ziemiom — nikomu nie przyszło do głowy, że leżąca przed nimi przestrzeń wodna jest tym tak bardzo upragnionym przejściem. „To fiord" — stwierdzili nawigatorzy. Wy­sokie brzegi, ciemna i głęboka toń istotnie przywodziła na myśl po­strzępione brzegi krajów Północy. Jeszcze raz, wbrew powszechnej opinii, Magellan wysłał dwa statki na zbadanie wybrzeża.

Widział, jak zniknęły z oczu, i czekał na nie cztery dni, w czasie których zerwała się burza. Na pokładzie „Trinidad" wszyscy myśleli, że statki zwiadowcze zostały rzucone o skały i zatonęły. Na piąty dzień wysokie ściany skalne odbiły wielokrotnym echem strzały armatnie i w chwilę później ukazały się dwa okręty z wciągniętymi na maszty flagami.

Kapitanowie zdali raport Magellanowi, że nie mogli dotrzeć do koń­ca domniemanego fiordu. Brzegi wcale się nie schodziły, odwrotnie, ten dziwny kanał rozszerzał się, woda zaś wciąż była tak samo głęboka i słona. Nie mogło zatem być mowy o rzece.

W drogę — powiedział admirał.

Cały miesiąc zszedł flotylli na przebycie „fiordu" nazwanego odtąd Cieśniną Magellana. Jeśli się rzuci okiem na mapę, widzi się wyraźnie, że nie jest to wcale cieśnina, lecz korytarz, a właściwie labirynt dłu­gości sześciuset kilometrów, i łatwo można zrozumieć, że następni

kapitanowie żaglowców woleli sto razy opływać przylądek Horn, leżą­cy dalej na południe. Brzegi Cieśniny Magellana zapełniły się z czasem szczątkami zatopionych statków. Nawet i dzisiaj, gdy się dysponuje nowoczesnymi mapami i przyrządami nawigacyjnymi, przepłynięcie tego labiryntu jest nielichą zabawą dla żeglarza. W owych czasach było prawdziwym wyczynem przeprowadzenie przezeń bez awarii czte­rech okrętów.

W cieśninie panowała śmiertelna cisza, skaliste brzegi sprawiały wrażenie metalowych. W oddali — pokryte śniegiem szczyty górskie. Ani śladu obecności człowieka. Pierwszego dnia Magellan wysłał łódź na brzeg. Marynarze znaleźli tylko zdechłego rekina na kamienistej plaży, u stóp skał. Tymczasem w nocy na brzegu zapłonęły ognie. Na­zajutrz nowy rekonesans odkrył opuszczony cmentarz i nic więcej. Znowu noc i znowu ognie. „Ziemia ognista" — mówili marynarze. Ni­gdy nie zauważyli tam żywej istoty.

Kanał bez przerwy się rozwidlał. Magellan cierpliwie kazał badać wszystkie odnogi. Dzień po dniu posuwano się na zachód. Woda nadal była słona i głęboka, ale brzegi pomału stawały się mniej złowrogie. Zamiast nagich skał widać było lasy, a nawet łąki. Marynarze zeszli na ląd, pili wodę z kryształowych źródeł — co za rozkosz po słonawej wodzie na statkul — łowili ryby. Mała, obfitująca w ryby rzeczka zo­stała nazwana Rzeką Sardynek.

Gdy dopłynęli do nowego rozwidlenia, Magellan podzielił swoją flo­tę i wysłał „San Antonia" i „Concepcion" na południe, sam zaś z ,tXrił nidad" i „Yictorią" wszedł do kanału zdążającego w kierunku pół­nocno-zachodnim. W parę dni później — 28 listopada 1520 roku — ka­nał zaczął się trochę rozszerzać, potem jeszcze bardziej, ziemia oddali­ła się znacznie na -prawo i na lewo. Wtedy marynarze z „Trinidad" zobaczyli, że przed ich oczami ciągnie się nieskończona linia horyzon­tu: swobodne morzeI

Admirał, krępy, o ciemnych oczach i brodzie przetkanej srebrem, stał na tylnej nadbudówce w milczeniu i tak jak wszyscy przyglądał się linii widnokręgu. Załoga zobaczyła, jak zrobił, kulejąc, dwa kroki, po czym przystanął. Obserwowano go, czekając, co powie. I oto na twarzach obecnych ukazał się wyraz zdumienia. Nieruchomy jak po­sąg i nadal wpatrzony w bezkres morza, admirał płakał.

Tak było już pisane Magellanowi, że nad każdą jego radością musiał się snuć jakiś cień. Z dwóch wysłanych na południowy wschód statków powrócił tylko jeden, „Concepcion". „San Antonio" wyprzedził go i zniknął. Zaniepokojony Magellan uciekł się do sposobu stosowanego podówczas przez bardzo gorliwych chrześcijan. Poprosił swego kosmo­grafa, Andresa de San Martin, który był równocześnie astrologiem — co także było na porządku dziennym — żeby postawił horoskop wróżą­cy, co się stało z „San Antonio".

Nawigator i załoga zbuntowali się i więli kurs na Hiszpanię —- oświadczył astrolog. — Kapitan został uwięziony na statku.

Dziwna rzecz, była to szczera prawda.

Kiedy się patrzy na linię trasy przebytej przez Magellana poprzez bezkresny Pacyfik — na północ, na północny zachód, jeszcze trochę na północ, potem wyraźnie na zachód — doznaje się ciekawego wrażenia: droga wydaje się być wytyczona przez nawigatora, który za wszelką cenę chciał uniknąć widoku ziemi na Pacyfiku. Przypadek, pewnie, ale taki, który niczego nie ułatwił. Magellan otrzymał w darze od niebios niezłomną wolę. Ale los równocześnie jak gdyby ustanowił przeciwwagę: „Żadne z osiągnięć nie będzie ci dane inaczej, jak poprzez największe trudności".

Magellan miał do dyspozycji te same przyrządy nawigacyjne, co Ko­lumb: astrolabium, busolę, log, klepsydrę i na dodatek zegar, dostar­czony przez zegarmistrza w Kadyksie. Ale niedokładność tego przy­rządu była tak wielka, że długość geograficzna pozostawała nadal nie­pewna. Pierwsza morska wyprawa Kolumba — wyprawa w nieznane — trwała zaledwie trzydzieści trzy dni, przy czym Genueńczyk miał na pokładzie swoich statków zapasy na rok, inaczej mówiąc, mógł kilka razy wrócić do Europy. Kiedy Magellan stanął na Pacyfiku, mijał rok od opuszczenia brzegów Hiszpanii. Żagle i osprzęt statków były znisz­czone i, pomimo surowych ograniczeń nałożonych na wszystkich w cza­sie zimy, z zapasów przywiezionych z Hiszpanii nie pozostało prawie nic.

Przez pierwsze dni żeglowania po Pacyfiku dął dość silny wiatr. W nocy „Concepcion" i „Victoria” kierowały się światłami zapalanymi na rufie „Trinidad". Żywności nie było zbyt wiele, ale była ona względnie zdrowa: zasolone ryby złowione przy ujściu Rzeki Sardynek i mięso pingwinów.

Na północ od 34 równoleżnika pogoda się zmieniła, ale początko­wo w sposób przyjemny — pomyślna, niewielka bryza z południo­wego zachodu w ciągu dnia, cichnąca pod wieczór. Noce były wspa­niałe.

Nieco dalej na północ bryza bardzo osłabła, upał się wzmógł. Statki wlokły się po błękitnym, połyskliwym morzu, pod żywym ogniem leją­cym się z nieba. Już przeszło miesiąc jak zniknęła z oczu Ziemia Ogni­sta i nic nie było w polu widzenia. Wyczerpały się zapasy solonej ryby i mięso pingwinów, trzeba było napocząć ostatnie suchary. „Suchary nie były już pieczywem, ale mieszaniną kurzu, robaków i mysiej ury- ny — pisał Pigafetta. — Woda była cuchnąca, zepsuta, z trudem da­wała się pić". Do odpadków sucharów zaczęto dodawać trocin, dzienna porcja stęchłej wody wynosiła szklankę na głowę. Niekiedy na pokład spadała latająca ryba i ten, co ją schwytał, pożerał ją na surowo. Lu­dzie zaczęli trudnić się dość dziwnym polowaniem, którego zwyczaj

przetrwał bardzo długo na starych statkach: kładli się w ciemnym miejscu z kawałkiem śmierdzącego suchara w zębach i czekali na szczura, którego natychmiast chwytali. Cena szczurów dochodziła do pół dukata w złocie za sztukę.

Magellan zapowiedział na początku podróży:

Zawracać nie będziemy. Jeżeli zajdzie potrzeba, będziemy się żywili skórą z rej.

Taka potrzeba nadeszła. Pigafetta zanotował w swoim dzienniku: „Żeby nie umrzeć z głodu, musieliśmy jeść kawałki skóry, które przy wielkiej rei zabezpieczają przed rwaniem się olinowanie. Wystawione na działanie słońca, deszczu i wiatru już przeszło rok, stały się tak twarde, że trzeba było zanurzać je na cztery do pięciu dni w wodzie, żeby zmiękły. Wtedy dopiero wsadzało się je do ognia, a potem zja­dało".

Tutaj wypada po raz pierwszy wymienić nazwę wroga, który przez wieki całe będzie siał spustoszenie wśród wszystkich załóg na statkach dalekiej żeglugi: szkorbut. Pozbawieni świeżego pożywienia, a więc potrzebnego dla organizmu ludzkiego minimum witamin, marynarze

i oficerowie Magellana — i sam Magellan — podobni byli do widm

i mniej odporni zaczynali chorować według klasycznego wzoru: dzią­sła puchną i ropieją, zęby chwieją się i wypadają, w ustach tworzą się wrzody, podniebienie puchnie i chory nie może nic przełknąć. Jed­nocześnie nogi puchną, sztywnieją i zaczynają ropieć. Nawet w tym momencie chory może jeszcze być uratowany, jeżeli otrzyma owoce, sok z cytryn, świeże mięso i ryby lub wyciągi z pewnych roślin. W przeciwnym razie następuje śmierć. W czasie tej podróży dziewięt­nastu marynarzy Magellana umarło od szkorbutu. Inni snuli się, nie­zdolni do najmniejszego wysiłku. Burza w tym czasie zmiotłaby z po­kładu całą załogę. Ale nie przyszła.

Okrutne zawody powiększały jeszcze cierpienia. 14 stycznia mary­narz na oku krzyknął: „Ziemia!". Widma oparły się o narożnik szańco­wy. Niestety, ziemia była jałową skałą, do której nie można było w żadnym wypadku przybić. Po jedenastu dniach — następne skały otoczone rekinami. Magellan odnotował ich położenie i nazwał je Wy­spami Nieszczęścia. Wszyscy ci, którzy jeszcze zachowali resztki świa­domości, uważali teraz, że jeśli nie nastąpi jakiś cud, będzie z nimi koniec.

Cud nastąpił 6 marca, w sto dziesięć dni po odbiciu od Ziemi Ogni­stej. Rankiem w polu widzenia wyłoniły się trzy wyspy, tym razem nie skały, lecz ląd pokryty zieloną roślinnością. Statki były jeszcze w znacznej odległości od złocistej plaży, kiedy morze zaroiło się od piróg z jasnobrunatnymi tubylcami, wiosłującymi zawzięcie. Otoczyły statki i w dziesięć sekund później dzicy byli na wszystkich pokładach: przyjaźni, roześmiani, rozgadani, ale ściągający, co im wpadło w rękę.

Wydawało się, że pojęcie własności jest im zupełnie obce. Po chwili odpłynęli wraz z łupami, a wyczerpane załogi nie miały siły do sta­wiania najmniejszego oporu.

Magellan przyrzekł sobie solennie, że nigdy nie będzie niepokoił tubylców, ale tym razem była to sprawa życia i śmierci. Potrafił pobu­dzić do działania najmniej wyczerpanych ze swoich ludzi. Operacja lądowania pozwoliła nie tylko odzyskać skradzione przedmioty, ale przynieść na pokład ryby, świnie, orzechy kokosowe, banany. Ofiary szkorbutu w ciągu paru dni odzyskały życie i zdrowie. Chcąc do­prowadzić wszystkich swoich ozdrowieńców do przyzwoitego stanu, Magellan zarządził odpoczynek na innej wyspie, zielonej i bez­ludnej.

Tubylcy przybyli pirogą, ale tym razem nie byli to złodzieje. W za­mian za drobne upominki ofiarowali wielkie kosze ryb. Porozumiewa­no się jako tako na migi.

W kilka dni później, 28 marca, przy trzeciej wyspie zdarzył się fakt bezprzykładny w historii ludzkości. Do statku przybiła piroga z ośmio­ma tubylcami:

Zapytaj ich o nazwę tej ziemi — powiedział Magellan do swego wiernego Enrique'a.

Machinalnie niewolnik zwrócił się do przybyłych po malajsku. Naj­pierw osłupieli ze zdumienia, a potem zaczęli mówić wszyscy razem: zrozumieli! Enrique powrócił do swoich, do kolebki swojej rasy.

Pierwszym człowiekiem, który odbył podróż dookoła świata, nie jest Europejczyk, lecz malajski niewolnik, który wyruszył z Sumatry i za­mknął krąg minąwszy Indie, Przylądek Dobrej Nadziei, Lizbonę, Atlan­tyk, Patagonię i Pacyfik na całej jego szerokości.

Wyspa nazywała się Massaua i była rządzona przez królika imie­niem Calambu. Dla ludzi, którzy tyle wycierpieli, była ona istnym ra­jem na ziemi. Zapraszano ich na festyny, na uczty, gdzie była wielka obfitość wieprzowiny przyrządzonej z aromatycznymi przyprawami, pieczonych koźląt, kurczaków z ryżem, owoców i gdzie strumieniami lało się wino palmowe, bogate w alkohol.

Mszę wielkanocną odprawiono na lądzie z wielką pompą. Członkowie ekspedycji stwierdzili z miłym zdziwieniem, że tubylcy, którzy asysto­wali na tej ceremonii, starali się naśladować punkt po punkcie gesty

i postawę chrześcijan. Magellan zaproponował im wzniesienie wielkie­go krzyża na wybrzeżu — przystali z ochotą. Ten symbol nic im nie mówił, ale wszystko, co pochodziło od przybyszów, wydawało się im godne szacunku, gdyż szanowali siłę. Armatnie ślepe wystrzały spra­wiły na nich wielkie wrażenie, tak samo jak pewien pokaz wymyślony przez Magellana: tubylcy zostali zaproszeni do wypuszczenia strzał na ludzi zakutych w zbroje, ci zaś tylko śmieli się z ich pocisków.

Teraz — powiedział do Magellana królik Calambu — zaprowadzą cię do władcy panującego nad całym krajem. Jest to sułtan Cebu.

Trzydniowa przeprawa morzem i flotylla raz jeszcze rzuciła kotwice przed nieznanym wybrzeżem. Było to 7 kwietnia 1521 roku.

Cebu, 14 kwietnia 1521 roku. Niezwykły widok przedstawia sobą główny plac miasta. Ciemnolicy tłum tłoczy się przed estradą obciąg­niętą lśniącymi tkaninami, na której człowiek białej rasy we wspania­łych szatach mówi donośnym głosem. Zatrzymuje się po każdym zda­niu i stojący przy nim tłumacz przekłada je na język miejscowy. Od czasu do czasu szmer przebiega przez tłum.

Zaledwie Enrique przetłumaczył ostatnie zdanie swego pana, rozleg­ły się okrzyki aprobaty. W tym momencie tubylec odziany w prostą białą suknię wchodzi na estradę w towarzystwie księdza z admiral­skiego statku, który natychmiast leje mu na głowę wodę chrztu świę­tego. Ten tubylec to Humabon, sułtan Cebu, który odtąd będzie się nazywał Karol (Carlos). Magellan bierze go w ramiona i ściska. Tłum wydaje ponownie nie kończące się okrzyki radości. I przez cały ten dzień, i przez cały następny mieszkańcy Cebu przeciągają przed księ­dzem i dają się chrzcić. Od przybycia Europejczyków minęło zaledwie siedem dni.

Aż nazbyt często oskarżano odkrywców, że szerzyli Ewangelię szpa­dą lub groźbą, i niekiedy w tych zarzutach jest wiele prawdy. Żeby dowiedzieć się, ile jej jest i tutaj, wystarczy przeczytać część reporta­żu Pigafetty dotyczącą chrztu Cebu: „Magellan oznajmił mieszkańcom, że nie powinni przyjmować chrześcijaństwa ze strachu lub żeby się nam przypodobać. Jeśli chcą naprawdę zostać chrześcijanami, to trze­ba, żeby to było z własnej, nieprzymuszonej woli i z miłości do Boga. Jeśli tego sobie nie życzą — włos im z głowy nie spadnie. Ale ci, któ­rzy przyjmą chrześcijaństwo, będą jeszcze więcej kochani i lepiej trak­towani. Wtedy wszyscy zakrzyknęli jednym głosem, że chcą być chrze­ścijanami, nie ze strachu czy dla przypodobania się Magellanowi, ale z własnej i nieprzymuszonej woli". Młody historiograf włoski, którego relacja jest zawsze trochę naiwna, nie wymyśliłby takiej rozmowy. Gdyby zgoda chrzczonych była osiągnięta innym sposobem, Pigafetta po prostu by to przemilczał.

Tubylcy z Cebu z królem na czele oczywiście nie dali się ochrzcić przez miłość do Boga, którego jeszcze nie zdołano im dać poznać, ale też nie działali pod wpływem groźby: po prostu sądzili, że będą mieli udział w potędze Europejczyków, wielbiąc ich Boga. Z drugiej zaś stro­ny Magellan w ciągu kilku dni zdołał zaskarbić sobie szacunek, a za­razem przyjaźń, bo chociaż odmówił uiszczenia opłat portowych, któ­rych sułtan żądał od każdego zawijającego statku, wymagał jednak od

swoich ludzi absolutnej uczciwości we wszelkich transakcjach i zaka­zywał im wszelkich aktów gwałtu. Po dniach chrztu nastąpiły wielkie festyny, w czasie których dyscyplina moralna Europejczyków osłabła. Magellan nie zawahał się zdegradować swego własnego szwagra, Duar- te Barbosy, za to, że zniknął gdzieś na trzy dni.

Zawarto traktat przyjaźni i sojuszu, który przyznawał Hiszpanom wyłączne prawo prowadzenia handlu na Cebu i okolicznych wyspach. W zamian za to admirał gwarantował nowo ochrzczonemu władcy opie­kę mocarstwa hiszpańskiego.

Prawie natychmiast musiał Magellan wywiązać się z wziętych na siebie obowiązków. Normalnie przyszłoby mu to nieomal bez wysiłku, tak wielka była dysproporcja pomiędzy militarnymi możliwościami ekspedycji a drobnego kacyka, który odmówił posłuszeństwa sułtano­wi Cebu. Ten buntownik imieniem Silapulapu posunął się do tego, że zakazał okolicznym wodzom dostarczania Humabonowi-Karolowi to­warów przeznaczonych dla Hiszpanów. Jego śmieszne królestwo mieś­ciło się na wysepce, której nazwa stała się słynna: Mactan.

Wielkie było doświadczenie wojenne Magellana, a jednak ten żeg- larz-wojownik miał jeszcze do opanowania pewną bardzo trudną formę walki, która właściwie została wypracowana dopiero przez amerykań­skie oddziały desantowe przy atakowaniu atoli będących w rękach Ja­pończyków podczas drugiej wojny światowej.

26 kwietnia 1521. Jeszcze przed świtem korpus desantowy złożony z sześćdziesięciu ludzi pod bezpośrednim dowództwem Magellana wsia­da do łodzi, żeby przepłynąć cieśninę dzielącą Cebu od Mactanu. Sy­tuacja jest następująca:

1. Pertraktacje dyplomatyczne spełzły na niczym, gdyż królik Macta­nu odrzucił przekazaną mu przez Enrique'a propozycję, w której Ma­gellan żądał od niego uznania autorytetu Humabona-Carlosa. Na groźbę białego, że użyje siły, Silapulapu odpowiedział, że jego ludzie „także mają dzidy”.

2. HumabonnCarlos zaproponował Magellanowi oddanie pod jego do­wództwo tysiąca swoich wojowników. Magellan odmówił. Pragnął, żeby pokaz sił został dokonany tylko przez jego oddziały.

3. Siły Silapulapu są szacowane na tysiąc ludzi. Dysproporcja pomię­dzy nimi a sześćdziesięcioma ludźmi Magellana jest tylko pozorna, gdyż tubylcy mają jedynie łuki i strzały przeciwko broni Hiszpanów: włócz­niom, mieczom, a zwłaszcza muszkietom i bombardom.

Kiedy łodzie dopływają do Mactanu, słońce stoi już wysoko. Dosko­nale widać zgrupowane na plaży oddziały tubylców.

Nagle pierwsza łódź osiada na mieliźnie, za nią wszystkie następne. Hiszpanie znajdują się jeszcze w odległości dwóch strzałów z łuku. Przeszkodą, która zatrzymała łodzie, jest koralowa rafa otaczająca wy­spę. Głębokość wody wynosi mniej niż metr.

Rozkaz Magellana: „Czterdziestu chłopa pójdzie za mną. Muszkiety

i bombardy zostaną w łodziach i osłonią nasze posuwanie się naprzód". Nikt nie myśli, że może dojść do starcia na białą broń. Wydaje się oczywiste, że tubylcy będą zmykać jak zające zaraz przy pierwszym wystrzale.

Ludzie pod wodzą Magellana schodzą z łódek Woda sięga im do pa­sa. Zaczynają posuwać się powoli, obciążeni zbroją. Uzbrojeni są we włócznie, miecze i halabardy. Nie można nakazać muszkieterom, aby walczyli w wodzie: potrzebne są im widły do oparcia brom, poza tym proch mógłby zamoknąć.

Tubylcy cofają się w głąb plaży, wypuszczając kilka strzał. Kiedy od­dział desantowy wychodzi na ląd, bombardy i muszkiety z łodzi, sto­sownie do rozkazu, otwierają ogień.

Wtedy widać, że pociski z bombard nie donoszą do brzegu. Kule z muszkietów, osłabione odległością, nie mogą przebić tarcz tubylców.

Magellan ocenia w lot sytuację i woła w stronę łodzi, żeby zaprze­stano ognia, ale jego rozkaz, może źle dosłyszany, nie jest spełniony. Blisko pół godziny muszkieterzy i bombardierzy kontynuują nieszko­dliwą strzelaninę.

Z kolei tubylcy oceniają sytuację. Z wielkim krzykiem zbliżają się powoli, chronieni przez tarcze, których kule nie mogą przebić. Żeby wprowadzić zamieszanie, Magellan wysyła paru ludzi, którzy mają pod­palić pobliskie chaty. W tej chwili tubylcy przypuszczają atak i obsy­pują wroga gradem strzał. Świetnie zauważyli, że pancerze osłaniają jedynie tułów, toteż mierzą w nogi.

Magellan, z nogą przeszytą strzałą, daje rozkaz cofania się krok za krokiem. Wszyscy jego ludzie, z wyjątkiem siedmiu czy ośmiu, wyco­fują się szybko i bezładnie. Tubylcy ścigają Europejczyków w płytkiej wodzie. Poznali białego wodza po jego postawie i biorą go za ceL Przyciśnięty z bliska, Magellan wbija włócznię w pierś dzikusa, ale nie może jej wyciągnąć z powrotem. W tej chwili kamień z procy dosięga go w prawy łokieć. Pigafetta zraniony jest u jego boku. Magellan na próżno usiłuje dobyć miecza. Trafiony jest w lewą łydkę, pada głową naprzód. Przebija go dziesięć dzid.

W ten oto sposób — kończy Pigafetta — ubili nasze zwierciadło, nasze światło, naszą pociechę i naszego wiernego wodza”.

Nie można chyba sobie wyobrazić bardziej niedorzecznej śmierci genialnego człowieka. Wszyscy historycy morscy bez wyjątku określali wyczyn Magellana jako „niezrównany”. O jego geniuszu i jego indy­widualności świadczy inny jeszcze fakt: zaledwie zamknął oczy, wszyscy uczestnicy wyprawy odmienili się raptownie. Doprawdy, przykro pomy­śleć o takim upadku serc i ducha.

Biali, czczeni przez tubylców jako wybrańcy Boga wszechmogącego, zamiast zorganizować przeciwnatarcie, powrócić z posiłkami i przynaj­mniej odbić ciało swego wodza, poniżają się do tego, że proponują kacykowi Mactanu wymianę dostojnych zwłok za szkiełka. Ten odma­wia z obelżywą wyniosłością.

Ale afront bynajmniej nie otwiera Hiszpanom oczu na fakt, że ich sytuacja moralna zmieniła się radykalnie i że utracili aureolę niezwy­ciężonych. Po powrocie do Cebu oficerowie wybierają dwóch następ­ców Magellana: jego szwagra Duarta Barbosę, zdegradowanego przed paroma dniami, na admirała i Carvalha, kapitana „Concepcion", na jego zastępcę. Otóż natychmiast po tej nominacji, od pierwszego kwadransa swego dowodzenia, Barbosa popełni potworny czyn, który zapoczątkuje katastrofę, zapoczątkuje łańcuchową reakcję rozpadu ekspedycji.

Enrique, wierny niewolnik, do ostatniej chwili walczył u boku swego pana. Przyniesiono go rannego na „Trinidad", leży tam na pryczy. Barbosa zbliża się do niego:

Wstawaj, psiel Jeżeli sobie wyobrażasz, że będziesz się dalej wy­legiwał, to jesteś w błędzie. Aż do odwołania jesteś moim niewolnikiem

i ja ci pokażę, jak się pracuje. Wstawaj, bo inaczej każę cię wychło- staćl

Wśród pełnego zażenowania milczenia widzów Malajczyk z trudem wstaje i wlecze się w stronę pomieszczenia załogi, bez słowa. Cztere­ma zdaniami złamano czyjeś sumienie.

Zły uczynek bywa często także głupim. W parę dni później Barbosa, który pragnie przed wyruszeniem w drogę jeszcze wymienić jakieś towary z sułtanem Cebu, musi posłać do niego tłumacza, Enrique'a. Enrique wraca z taką wiadomością: Humabon-Carlos zaprasza na wiel­ką ucztę admirała i wszystkich oficerów, których ten zechce z sobą przyprowadzić.

Czy to nie jest zasadzka? — pyta Carvalho.

Barbosa wzrusza ramionami. Uczta, tancerki, orgie, w to mu graj, już zakosztował tych rozkoszy, już był za nie ukarany.

Czyżbyście się bali? — zapytuje Carvalha.

Bać się? Ja? Idę.

O umówionej godzinie sztab floty prawie w komplecie — dwudzie­stu dziewięciu oficerów — schodzi na ląd i udaje się w kierunku sto­łów bankietowych. Wśród pozostałych na pokładzie znajduje się ranny Pigafetta.

Przed końcem dnia historiograf widzi podpływającą całą mocą wio­seł łódź, a w niej Carvalha i alguazila Gomeza de Espinosę. Nie mogąc złapać tchu, obaj wchodzą na pokład „Trinidad".

Na pewno szykuje się zdrada. Trzeba szybko posłać ludzi i broń. Zanim zdążyli skończyć, z brzegu dobiegają krzyki: zaczęła się ma­sakra Hiszpanów.

Po chwili zupełnego osłupienia Carvalho, którego okoliczności nagle przedzierzgnęły w naczelnego dowódcę, daje rozkaz, by otwarto ogień na osadę. Pierwsze pociski zapaliły kilka chat. Wtedy to rozegrała się scena, może najpotworniejsza z całej podróży.

Jeden z oficerów, jedyny, który zdołał umknąć rzezi, pędem przy­biegł na brzeg. To Serrao. Dopadli go jednak tubylcy, związali, widać, jak się z nimi kłóci. Jest tu Enrique, na pewno jako tłumacz. „Trini- dad" podszedł na odległość głosu. Carvalho każe wstrzymać ogień.

Serrao, na samym skraju plaży, z nogami w wodzie, otoczony przez dzikich, wrzeszczy do dowódcy. Tłumaczy, że tubylcy chcą go oddać za okup: dwie bombardy, dwa muszkiety, miedź.

Carvalho słucha i zastanawia się. Dać dzikim broń do rąk?

Najpierw niech oddadzą jeńca.

Ale nie, najpierw trzeba posłać łódź z okupem. Serrao wyjaśnia to wszystko przerywanymi okrzykami, a tymczasem tubylcy potrząsają wokół niego dzidami. Carvalho namyśla się jeszcze chwilę. Wysłać łódź? A kto zaręczy, że nie zatrzymają i łodzi, i okupu, i jeńca? Car­valho odwraca wzrok od plaży i wydaje rozkaz majtkom:

Grot stawi Trzymać ostro do wiatrul

Ludzie go słuchają, gdyż pragną teraz jedynie jak najprędzej odda­lić się od Cebu, tej jaskini morderców. „Concepcion" i „Victoria" wy­konują zwrot na wzór statku admiralskiego, dziobem na pełne morze. Tam, na lądzie, Serrao ciska przekleństwa na głowę Carvalha, ale po chwili milknie, przebity dzidami. W tym samym czasie runął podcięty wielki krzyż, postawiony w Cebu ku chwale Boga białych.

Działalność niedobitków ekspedycji Magellana przez następne sześć miesięcy można określić jednym jedynym słowem: piractwo. Pozo­stało przy życiu stu piętnastu ludzi na dwustu siedemdziesięciu pięciu wyruszających z Sewilli, a więc za mało, żeby normalnie obsłużyć trzy statki. Na brzegu pustynnej wyspy spalono „Concepcion", który prze­cieka, i podróż trwa dalej. Dokąd? To nieważne. Statki snują się tam

i sam po archipelagu malajskim, grabiąc napotkane dżonki, przybijając do lądu, tu, aby rabować, tam, aby porwać wodza, za którego następ­nie żąda się okupu, ówdzie, żeby gwałcić. Carvalho sam wieńczy ten niesławny rozdział, żyjąc na statku z trzema Malajkami. Tego już jest za wiele dla załogi, która go pozbawia dowództwa. Wybory powołują do władzy triumwirat: aguazila Gomeza de Espinosę, nawigatora Poncero

i Elcana.

Juan Sabastian Elcano, Bask z Guipuzcoa, jest nawigatorem, którego rebelianci z San Julian mianowali dowódcą „San Antonia". Ułaskawiony przez Magellana i przywrócony do swojej funkcji, potrafił długo mil­czeć ale tera7 powiedział sobie, że jego godzina wybiła. Ten dawny

buntownik, marynarz o ciemnej przeszłości, przez pewien czas więziony za sprzedaż statku, którym dowodził, ma dosyć rozprzężenia i bałaganu

i mówi to otwarcie. Jego pragnieniem jest dopłynąć wreszcie na Mo- luki, wziąć pełny ładunek korzeni i wrócić do Hiszpanii. Jeżeli ktoś jest innego zdania, niechaj podniesie rękę. Nikt nie drgnął.

Malajski marynarz, porwany z dżonki, mówi, że pochodzi z Ternato, że jest to jedna z wysp słynących z obfitości korzeni.

Będziesz umiał nas tam zaprowadzić? — pyta Elcano.

Człowiek daje do zrozumienia, że spróbuje. 1.8 listopada 1521 roku „Trinidad" i „Victoria" rzucają kotwice przed Tidore, gdzie zaczyna się załadunek korzeni.

Postój na Molukach trwał od 8 listopada do 21 grudnia 1521 roku. 18 grudnia „Trinidad” zaczął przeciekać, nabrał wody i osiadł na mie­liźnie. Ustalono, że Espinosa będzie się starał go wydźwignąć, a potem dotrzeć do Panamy przez północny Pacyfik. „Victoria” pod dowódz­twem Elcana załadowała jeszcze korzenie na innych wyspach malaj- skich. Pertraktacje były długie, gdyż Elcano chciał płacić najniższą cenę, a poza tym nie wyzbył się jeszcze nawyków pirackich. Wreszcie, 18 lutego 1522 roku, „Victoria" odbiła od Timoru i wzięła kurs na Sewillę. Odległość: trzydzieści tysięcy kilometrów.

Droga morska z Indii na Półwysep Iberyjski nie stanowiła takiej niewiadomej, jak droga, na jaką się zdecydował Magellan pomiędzy Ameryką a Filipinami; ten szlak był, wręcz przeciwnie, dobrze znany

i wiele statków już go przemierzyło. Niestety, bazy i statki były por­tugalskie. Inaczej mówiąc, zawijanie do jakiegokolwiek portu nie wchodziło dla Elcana w grę, a w dodatku dotarły do niego słuchy, że flotylla portugalska poszukuje ekspedycji Magellana, żeby ją zniszczyć: odkrywca wdarł się na portugalski obszar, a wieść o czynach pirackich popełnionych po jego śmierci rozniosła się szeroko.

Żeby mieć pojęcie o losie, jaki spotkałby załogę „Victorii” w razie pojmania, powiedzmy od razu, co się stało z załogą „Trinidad", który opuścił Tidore w kwietniu 1522 roku. Statek, sponiewierany przez złą pogodę, musiał powrócić na Moluki, gdzie eskadra portugalska zarzą­dziła na nim dokładną kontrolę. Wkrótce potem poszedł na dno. Całą załogę, składającą się z czterdziestu pięciu osób, więziono przez pięć lat w obskurnych lochach. Zaledwie czterech ludzi wróciło ostatecznie do ojczyzny.

Co zaś do Elcana, to opuszcza on Timor, uprzedzając swoich ludzi: „Nie zatrzymujemy się nigdzie. Wolę wszystko niż wpaść w łapy Por­tugalczyków”. Bierze kurs na południowy zachód, żeby z daleka omi­nąć Przylądek Burz. 18 marca przepływa nie opodal bezludnej wyspy Nowy Amsterdam i skręca na zachód. Wystarczy rzucić okiem na ma­pę, aby zrozumieć, że tak jak większość Basków ten człowiek jest urodzonym żeglarzem. Na pokładzie wszystko idzie dobrze, manewry

są jak najsprawniej wykonywane, panuje posłuch. Jedyny szczegół — ludzie zaczynają umierać z głodu. Trzeba było wyrzucić za burtę za­brane z sobą, nie dość dobrze zapeklowane mięso, a przy racjach na­rzuconych z konieczności — dwa razy dziennie ryż na wodzie — znowu pojawia się na scenie dawny znajomy marynarzy Magellana — szkor­but.

Wzruszony cierpieniami swoich ludzi, Elcano zgadza się na krótki postój na wschód od Przylądka w ujściu Rzeki Infanta. Niestetyl Miej­scowość jest bezludna i jałowa. Zrozpaczeni chorzy błagają kapitana:

Bierzmy kurs na osady portugalskie Mozambiku. Nasz okręt bę­dzie wzięty do niewoli, ale my przeżyjemy.

Przenigdy — brzmi odpowiedź Elcana.

Kładzie dłoń na rękojeści szpady. Dawny buntownik mówi i zacho­wuje się zupełnie tak, jakby to uczynił Magellan. I zdaje się, że los, rozpoznając tę samą niezłomną wolę, pragnie spiętrzyć przed nim te same przeszkody. Wściekłe, przeciwne wiatry dmą na wysokości Przy­lądka. Elcano dwadzieścia razy próbuje opłynąć ten groźny punkt At­lantyku, mając nadal szkorbut na pokładzie. Prawie codziennie wrzuca się do morza trupy — ogólna ich liczba wynosi dwadzieścia jeden. 9 lipca wynurzają się na horyzoncie wyspy Zielonego Przylądka. Elca­no oznajmia:

Przybijamy do nich.

Te wyspy należą do Portugalii, ale nie ma możliwości ich ominąć: na statku zapasy starczą na dwa dni głodowych racji. Elcano wydaje surowe polecenia:

Czterech ludzi uda się łodzią po żywność. Oto co mają mówić: „Wracamy z Ameryki. Burza zepchnęła nas tutaj mimo naszej woli". Macie przysiąc, że nie powiecie nic innego.

Ludzie przysięgają, łódź płynie do lądu. „Victoria”, zmaltretowana przez burze, ma tak opłakany wygląd, że wersja podana przez Hiszpa­nów zostaje przyjęta. Zagrała solidarność ludzi morza, statek otrzymuje mięso, jarzyny, owoce. Łódź robi trzy kursy bez wypadku. Ale coś niepokoi wysłanych na ląd marynarzy.

Portugalczycy zapewniają, że mamy dziś czwartek.

Czwartek? — zapytuje Pigafetta. — Nie, środę. Chyba że się omyliłem.

Nawet w warunkach największego zamieszania jeden zwyczaj utrzy­muje się na pokładzie każdego okrętu, godnego tego miana: prowa­dzenie dziennika żeglugi. Jest to życiowa konieczność. Porównując swo­je zapiski z tym dokumentem pokładowym, Pigafetta stwierdza: ten dzień musi być środą. Nasi żeglarze, a wraz z nimi cały świat, nie wiedzą jeszcze o fakcie, który wprawi w duże zakłopotanie wszystkich uczonych: okrążając kulę ziemską albo się traci, albo się zyskuje jeden dzień, zależnie od kierunku, w jakim się płynie.

Kiedy łódź wyruszyła po raz czwarty, EIcano zauważył w porcie jakiś ruch. Wielka barka pełna uzbrojonych ludzi — widać, jak błysz­czą halabardy i muszkiety — opuściła nabrzeże i wiosłuje co sił w stro­nę „Victorii". Czyżby któryś z marynarzy się wygadał? Może chciał otrzymać alkohol za korzenie? Wszystko jest możliwe z ludźmi, którzy zakosztowali piractwa. Lecz EIcano odziedziczył także po Magellanie szybką decyzję.

Dawajcie topórI Rąbać linę kotwiczną 1 Żagle stawi

Przez cały dzień „Victoria", mając na karku cztery okręty portugal­skie, pędzi z maksymalną szybkością. Ażeby zachować tę szybkość, trzeba bez przerwy pompować wodę, która przedostaje się do uszko­dzonej ładowni. Przy każdej pompie — dwóch ludzi: zastępują ich inni, kiedy ci padają ze znużenia.

Kapitanie, wrzućmy ładunek do morzaI — błaga załoga. — Nie będzie nam tak ciężko.

EIcano wyrzuca za burtę dziesięć ton cynamonu, nic więcej. Chce wrócić do kraju, ale nie jako nędzarz. Jego energia galwanizuje wid­mową załogę. Wreszcie portugalscy prześladowcy odpadają, zniechę­ceni.

6 września „Victoria" wchodzi do portu San Lucar i niebawem, wzię­ta na hol, płynie w górę Gwadalkwiwiru. Mieszkańcy wybrzeża i mary­narze patrzą na zdezelowany statek i łamią sobie głowy, skąd też może wracać. „Victoria" — nazwa nie mówi nic. Od dawna już wszyscy w Hiszpanii myślą, że ekspedycja Magellana zginęła bez śladu, i zdą­żyli nawet o niej zapomnieć.

A tymczasem, w kabinie swojego kasztelu, dawny buntownik Elca- no zaczyna pisać raport do króla. Ekspedycja wraca z osiemnastoma ludźmi, pozostałymi z dwustu siedemdziesięciu pięciu, i z jednym okrętem.

Ale spełniła swoją misję i przywozi korzenie. W ciągu tysiąca osiem­dziesięciu dni przepłynęła 46 280 mil, czyli 85 700 kilometrów. „Wasza królewska mość raczy odpowiednio ocenić fakt — kończył EIcano — że odbyliśmy podróż dookoła świata, gdyż odpłynęliśmy na zachód, a wra­camy ze wschodu".

EIcano został przyjęty przez Karola V i nobilitowany. Wszyscy po­zostali przy życiu otrzymali nagrody. EIcano, tak samo zręczny, jak energiczny, nie świadczył przeciwko oficerom z „San Antonia" — statku-dezertera, który powrócił do Hiszpanii o rok wcześniej. Dawne­mu buntownikowi zależało na tym, aby rzucić zasłonę na wszystkie minione wydarzenia, 1 dezerterzy zostali uwolnieni.

Ludzie finansujący ekspedycję Magellana dawno spisali na straty swoje wydatki. Tymczasem ładunek samej tylko małej „Victorii"

zwrócił im koszty z czteroprocentowym zarobkiem. Ten szczegół wiele mówi o wartości przypraw korzennych w owych czasachl Na ekspedycji stracili jedynie zmarli, w pierwszym rządzie Magel­lan. Jego spadkobiercy powinni byli dostać, wedle umowy z Koroną, jedną piątą wszystkich beneficjów oraz otrzymać gubernatorstwo od­krytych wysp lub przynajmniej dochody płynące z takiej funkcji. Ale nie było już na świecie nikogo, kto by mógł dochodzić praw spadko­wych. Żona Magellana, Beatrycze, nie żyła, tak samo jak jego starszy syn. Zmarł także drugi syn, którego żeglarz nawet nie znał, gdyż uro­dził się po jego wyruszeniu na wyprawę. Potomstwo odkrywcy zginęło w tym samym czasie, co on. I kiedy rząd hiszpański nadawał herb szlachecki Elcanowi, król portugalski kazał rozbić młotem tarczę her­bową Magalhaesów na ich starym, rodowym domu. Zaiste, nic nie pozostało Magellanowi poza imieniem, które miało zdobyć nieśmiertel­ność w pamięci potomnych. Żeby dokonać większego niż on wyczynu, trzeba będzie opuścić naszą planetę.

PIONIER NOWEJ FRANCJI

Byli ongiś wielcy żeglarze, których imię pozostanie na zawsze niezna­ne. Pierwsze oficjalne ekspedycje, które dotarły do Nowej Fundlandii *, znalazły tam zniszczone groby baskijskie, przeżarte solą, lecz rozpo­znawalne dzięki wyrytej na nich tarczy słonecznej, a tradycja rybacka nazwała to odległe wybrzeże Ziemią Baccalao. „Baccalao" jest słowem baskijskim, które oznacza wątłusza. Także dwa najstarsze wyrazy w słownictwie kanadyjskim: „orignal" — jeleń i „pilotois" — czarow­nik, są słowami baskijskimi.

Basków na wyprawy zamorskie nie ciągnęła chęć grabieży ani fana­tyzm religijny. Wręcz odwrotnie, żyzność kraju i ulewne deszcze wokół Zatoki Biskajskiej mogły były ich skłonić do hodowli bydła i do upra­wiania pól. Ale właśnie burze wyrzucały niekiedy na brzeg ogromne wieloryby. Co za gratka! Góra mięsa, a zwłaszcza kopalnia tłuszczu! Przypomnijmy sobie, jak bardzo Europa, odcięta od krajów zamorskich, cierpiała na brak tłuszczów w czasie drugiej wojny światowej.

Z czasem Baskowie nabrali odwagi: zaczęli polować na wieloryby nie opodal swoich brzegów, wypływając flotyllami łodzi. Mieli szczęście, że stawali do walki z powolnym, ciężkim i łatwym do podejścia walem biskajskim. Ale wieloryby nie są głupie i nauczyły się trzymać z dala od brzegów. Żeby je dosięgnąć na pełnym morzu, trzeba było budować prawdziwe statki, zostać prawdziwymi marynarzami. Baskowie wypra­wiali się jeszcze dalej za inną odmianą, którą później nazwano wa­lem grenlandzkim. Stali się nauczycielami Skandynawów i Anglików. Wreszcie ich statki wielorybnicze zaczęły docierać do regionów pół­nocnoamerykańskich, obfitujących w wątłusza. Natychmiast zabrali się do łowienia tej ryby. Nie ma jednak archiwalnego dokumentu stwier­dzającego, kiedy to się stało.

Co roku, na początku wiosny, flotylle wyruszały, zaopatrzone w sól. Po przybyciu na miejsce naprawiano sprzęt pozostawiony tu ubiegłego roku i wyruszano na połów. Suszono wątłusze na wolnym powietrzu, na skałach, i układano je pod pokładem, przesypując warstwami soli.

Inni jeszcze rybacy nawiedzali te okolice: Portugalczycy, Bretończy- cy. Niewątpliwie, także ludzie odważni. Bo na Północnym Atlantyku trzeba było walczyć nie tylko z nawałnicami: legendy opowiadały

o otchłaniach, trujących mgłach, o potworach morskich druzgocących okręty. Na Nowej Fundlandii, jak zresztą i gdzie indziej, pierwsi zdo­bywcy potrafili zorganizować kontrpropagandę najkorzystniejszą dla obrony swoich łowisk, a nawet, w razie potrzeby, pomagali wyimagino­wanym potworom morskim, żeby odstraszyć konkurentów. Ci zaś z kon­kurentów, którzy na przekór wszystkiemu zdołali się tutaj usadowić, sami z kolei przyłączali się do gry i pazurami bronili łakomego kęska.

Ale nic nie jest w stanie powściągnąć ludzkiej chciwości. Już rozpo­znany „daleki ląd" w czasach Odrodzenia przyciągał jak magnes. Po­nadto po drugiej stronie ziemi przyciągały inne potężne magnesy: Chiny, Indie, do których Kolumb myślał, że dotarł, wyspy rodzące ko­rzenie, dokąd Magellan dopłynął od zachodu kosztem niewiarygodnych trudów. Czyżby nie było na północ od nowego kontynentu północno- -zachodniego przejścia, pozwalającego dotrzeć szybciej i łatwiej do tego eldorado?

W roku 1523 włoski żeglarz Verazzano wyruszył z Dieppe w zamiarze odszukania rzeczonego przejścia. Król Franciszek I popierał to przed­sięwzięcie, a finansowali je zainteresowani chińskimi jedwabiami kupcy liońscy. Verazzano, po obrabowaniu na wysokości Madery kilku hisz­pańskich galionów powracających z Ameryki, pożeglował przeto na północny zachód i wylądował w Karolinie. Jego statek, „La Dauphine", był pierwszym europejskim statkiem, który rzucił kotwicę w ujściu rze­ki Hudson, w miejscu gdzie miało stanąć miasto nazwane początko­wo Nowym Amsterdamem, a potem Nowym Jorkiem. W następną podróż wyruszył w 1526, a z trzeciej, rozpoczętej w roku 1528, już nie powrócił.

W tym okresie sporo odważnych żeglarzy nie powracało z wypraw. A ponieważ ginęli wraz z załogą i statkiem, marynarze i armatorzy przez pewien czas odnosili się z wielką rezerwą do ryzykownych ekspe­dycji. Oto dlaczego kiedy mieszkaniec Saint-Malo, Jakub Cartier, roz­głosił w 1534 roku, że werbuje ludzi na wyprawę dwoma okrętami do dalekich krajów północnego zachodu, nikt się nie pokwapił. Ani jeden człowiek. I to w porcie, który miał się stać gniazdem najsłynniejszych korsarzy i gdzie, jeszcze przed początkiem XVI stulecia, rekrutowano ludzi na dalekie rejsy!

A przecież całą morska ludność Saint-Malo wiedziała dobrze, że Jakub Cartier, mający podówczas czterdzieści lat, długo żeglował z Portugal­czykami wzdłuż wybrzeży Brazylii, skąd przywiózł papugi, a także, w roku 1527, młodą osobę o trochę za ciemnej skórze, ale o przyjemnej powierzchowności, którą po przeszkoleniu w duchu katolickim ochrzczo­no imieniem Katarzyna. Jakub Cartier mówił doskonale po portugalsku,

a nawet był urzędowym tłumaczem z tego języka w Saint-Malo. Uważał jednak, że marnuje się w swoim mieście. Targało nim pragnienie bar­dziej błyskotliwej kariery.

Był w tym czasie we Francji jeszcze jeden człowiek, którym miotała niecierpliwość: król Franciszek I. Ten dwumetrowy olbrzym dostawał szału za każdym razem, kiedy myślał o bulli papieża Aleksandra VI, dzielącej nie odkryty jeszcze świat pomiędzy Portugalię i Hiszpanię. Wielokrotnie powtarzano jego słowa:

Słońce świeci dla mnie tak samo jak dla innych. Chciałbym bardzo zobaczyć klauzulę testamentu Adama, która wyłącza mnie z podziału świata.

Założył Le Havre de Gr&ce, pierwszy wielki port na Atlantyku, z za­miarem wzięcia udziału w żeglarskim wyścigu. Kiedy Filip de Chabot, wielki admirał Francji, doniósł królowi, że pewien mieszkaniec Saint- Malo, zwany Jakub Cartier, doświadczony żeglarz, pragnie zmontować ekspedycję na północny zachód, mając potrójny cel: odkrycie przejścia, poszukiwanie złota i objęcie wę władanie nowych ziem — Franciszek I odpowiedział bez namysłu: ,»Natychmiast!"

12 marca 1534 roku na rozkaz królewski sześć tysięcy liwrów i dwa okręty zostały oddane do dyspozycji Jakuba Cartier. Statki nie były zbyt imponujące, każdy po sześćdziesiąt ton, ale w dobrym stanie, porządnie osprzętowane i obficig zaopatrzone w żywność. Jak już po­wiedziano, ani jeden człowiek nie stawił się na apel.

Mieszkańcy Saint-Malo grubo się mylili sądząc, że ich odmowa spo­woduje rezygnację Jakuba Cartier. Za nim stał wielki admirał, nad tym zaś — sam król. Franciszek I tupnął nogą, gdy się dowiedział o niepo­wodzeniu.

Nałożyć na ten port embargo *1 Ani jeden statek tam nie zawinie

i żaden z niego nie wyjdzie, dopóki Cartier nie zwerbuje załogi!

Jeszcze dwa tygodnie opierało się miasto przyszłych korsarzy, a po­tem ludzie zaczęli się zgłaszać. 15 kwietnia embargo zostało zdjęte, a dwudziestego Cartier rozwinął żagle.

Doskonałość każdego rejsu morskiego polega na tym, żeby był możli­wie krótki i bezawaryjny. Ale wtedy nie ma nic do opowiadania. Tak tei było w wypadku pierwszej podróży żeglarza z Saint-Malo. Wylą­dował na przylądku Boavista, na Nowej Fundlandii, 10 maja 1534 roku, po zaledwie dwudziestodniowej podróży. Poławiacze wątłusza byli już na miejscu, kiedy przybyła ekspedycja. Cartier odnotował ten fakt bez bliższych szczegółów, przestrzegając dyskrecji wymaganej przez zawo­dowców.

Dla niego przejście na północny zachód było celem numer jeden. Wziął więc kurs na północ, żeby opłynąć ląd. W dwa dni później ekspedycja

dotarła do małej wysepki, której powierzchnia była prawie całkowicie pokryta ptakami morskimi. Za naszych czasów w takich wypadkach ba­dacze oddają się studiom zoologicznym i kręcą filmy. Ale marynarze Jakuba Cartier zdawali sobie sprawę, że zapasy solonego mięsa zostały mocno nadszarpnięte, a nie wiadomo było, kiedy będą mogli je uzupeł­nić. Zabito tysiące ptaków i uwędzono sześć ton ich mięsa. Konieczność jest prawem. Niestety, wielu żeglarzy minionych wieków czerpało w ten sam sposób z tych zasobów, wskutek czego wyginęły piękne odmiany, między innymi alka olbrzymia, wielki ptak arktyczny.

Na północ od Nowej Fundlandii, pomiędzy tą wyspą a kontynentem amerykańskim, otwiera się cieśnina Belle Isle szerokości dwudziestu pięciu kilometrów. Dla Cartiera mogło to być przejście północno-za­chodnie do Chin. Wprowadził tam statki 27 maja i wylądował w Zatoce Świętego Wawrzyńca, podówczas nie nazwanej jeszcze i nie zbadanej. Zatoka ta leży w strgfie, po której hulają wiatry z Dalekiej Północy. Niebawem miał nadejść czerwiec i po morzu pływały niezliczone bryły lodu. Cartier musiał schronić się z dwoma statkami w głębi zatoki. Mary­narze spochmumieli i pokazywali sobie palcami tubylców, którzy od czasu do czasu ukradkiem zjawiali się na brzegu: odziani w skóryr

o twarzach koloru brązu, o dzikim wyglądzie, z piórem wetkniętym w czarne, gładkie włosy.

Po dwunastu dniach lody stopniały i wyprawa zaczęła kierować się na południe wzdłuż zachodniego wybrzeża Nowej Fundlandii, po czym Cartier wziął kurs na zachód, dalej szukając przejścia. Codziennie wy­syłał łodzie na ląd i robił notatki o faunie i florze tego kraju. Dzicy trzymali się zawsze w przyzwoitej odległości. Nie widać było ani wóz­ka, ani konia, ani traktu, ani nawet ścieżki — tylko ledwie zaznaczone tropy. Temperatura łagodniała z niezwykłą szybkością. Na początku lipca statki weszły do obszernej i głębokiej zatoki. Na mapie, którą kreślił stopniowo, Cartier nazwał ją Zatoką Upałów.

24 lipca postawiono na szczycie pagórka krzyż wysokości dziesięciu metrów. Wyryto na Tiim trzy lilie oraz napis: „Niech żyje król Francji I" Jakub Cartier brał w posiadanie nowe ziemie.

Tubylcy z oddali przypatrywali się stawianiu krzyża. Kiedy Francuzi powrócili na statki, od brzegu odbiło niewielkie czółno i zbliżyło się do nich. Siedziało w nim czterech mężczyzn. Marynarze przyglądali się z zaciekawieniem czółnu zrobionemu z kory, które wydawało się nie­słychanie lekkie. Dzicy sprawnie wiosłowali. Jeden z nich zaczął coś mówić, żywo gestykulując i pokazując w stronę krzyża. Nikt nie ro­zumiał jego chrapliwej mowy, ale łatwo było się domyślić, że człowiek ten protestuje przeciwko ustawieniu totemu białych. Marynarze zeszli do łodzi i starali się mu wytłumaczyć, że to tylko znak żeglarski, ale porozumienie się było niemożliwe. Jakub Cartier stykał się już z pry­mitywnymi ludami w czasie swoich podróży do Brazylii. Stosunki z tu­

tejszymi dzikusami poprawiły się natychmiast, kiedy otrzymali szkar­łatne czapki i naszyjniki ze szkiełek.

Ekspedycja pozostała w tych stronach około piętnastu dni, przy czym tubylcy okazywali przybyszom coraz większą przyjaźń i ufność. Ma­rynarze nazwali ich „czerwonoskórzy", a także „Huronowie”, gdyż uważali, że mają oni „zabawne pyski*". Zjawiali się zupełnie bezsze­lestnie. Kobiety przyszły także popatrzeć na marynarzy. Czerwono­skórzy dali do zrozumienia, że już widzieli białych, którzy odpłynęli okrętami naładowanymi rybą. Ten, który na początku protestował prze­ciwko ustawieniu krzyża, był kacykiem. Imienia jego nie dało się wy­mówić. Jego dwaj synowie, Domagana i Taignoagny, byli szczególnie towarzyscy. Jakub Cartier podarował im szamerowane ubrania. Bły­skawicznie się przebrali i przybyli na pokład, żeby ich podziwiano. Ma­rynarze dali im wódki. Alkohol natychmiast przypadł im do gustu i wy­warł na ich nie przyzwyczajone organizmy piorunujący efekt: w ciągu kilku minut upili się do nieprzytomności. Ekspedycja prawie natych­miast odbiła od brzegu, uprowadzając obu synów kacyka.

Ten proceder nie wydaje się nam elegancki i na pewno słusznie. Ale rozkaz dla kapitanów wyruszających na odkrywcze wyprawy brzmiał zawsze tak samo: przywieźć tubylców. Dzicy stanowili jedyny niezbity dowód, że ekspedycja dotarła do dalekich lądów. Domagana

i Taignoagny byli bardzo dobrze traktowani na statku. Wyprawa po­wróciła do Saint-Malo piątego września. Chrzest obydwu dzikich ścią­gnął tłumy z całego miasta.

Nowo ochrzczeni znajdowali się na pokładzie „Grande-Hermine” dziewiętnastego maja następnego roku, kiedy Jakub Cartier znowu wziął kurs na zachód. „Grande-Hermine" wypierała sto dziesięć ton. Wyprawa miała jeszcze dwa statki: „Petite-Hermine” — sześćdziesię- ciotonowiec — i „L'Emerillon" liczący czterdzieści ton. Król, zadowo­lony z pierwszych wyników, podwyższył subwencję. Na trzech sta­tkach było stu dziesięciu marynarzy i osiemnastu galerników, przezna­czonych do najcięższej roboty. Sztab wyprawy składał się z kilku szlachciców, dwóch jałmużników, jednego astronoma, chirurga i apte­karza.

Zaraz po wyjściu statków z kanału La Manche Atlantyk uderzył w nie wściekłymi falami. 25 czerwca okręty straciły się wzajemnie z oczu. Ta ewentualność była przewidziana i na wszelki wypadek wy­znaczono spotkanie przy wejściu do cieśniny Belle Isle. Spójrzcie na planisferę Atlantyku, przypomnijcie sobie, jakie były przyrządy nawi­gacyjne w XVI wieku.

I 1

Pomyślcie także o tym, jak przedstawiała się mapa Ameryki Północ­nej: fragmentaryczny zarys, przerywany niepewnymi kropkami i bia­łymi plamami, które oznaczały kompletną niewiedzę. Otóż Cartier przy­był na wyznaczone spotkanie 15 lipca, dwa zaś pozostałe okręty w dzie­sięć dni później. Byłoby niesprawiedliwością przemilczenie nazwisk ich kapitanów: Macś Jalobert, szwagier Cartiera, dowódca „Petite-Her- mine" i Guillaume Le Breton, kapitan „L/Emerillon".

Cartier wydał rozkaz wejścia do cieśniny Belle Isle tak jak w ubieg­łym roku, gdyż wciąż jeszcze myślał, że przejście północno-zachodnie zaczyna się w tym miejscu. Teraz już wiedział, że wypłynie najpierw na wielką przestrzeń wodną, nie mającą jeszcze na jego mapie nazwy. Spojrzał na kalendarz i wpisał nazwę od imienia patrona owego dnia: Zatoka Świętego Wawrzyńca.

Synowie kacyka nauczyli się francuskiego. Dzięki nim Cartier mógł porozumiewać się skutecznie z czerwonoskórymi. Wszyscy oni twier­dzili, że zatoka przechodzi na zachodzie w ujście wielkiej rzeki, którą oni nazywali Kanada. Cartier skierował statki w tę stronę.

Widok ujścia Rzeki Świętego Wawrzyńca w Quebec jest jednym z najpiękniejszych, najbardziej majestatycznych, a dla Francuzów naj­bardziej wzruszających na świecie. „Przylądek Diamentowy" — po­wiedział, przybywając tam, Jakub Cartier. Nie było tu ani jednego diamentu, ale przylądek sypał iskry. W tym miejscu miało powstać miasto Quebec. W owych czasach istniała jedynie, na płaskiej mierzei u stóp skały, indiańska osada Stadacona.

Francuzi nawiązali z początku kontakt ze szczepami Algonkinów, pół- koczowników, uprawiających nędzne poletka kukurydzy w pobliżu ubo­gich, często opuszczonych osiedli: mieszkańcy pozostawiali chaty, żeby zapolować na bizona, kiedy przechodziło jedno z olbrzymich, wędrow­nych stad, lub żeby napaść na wroga względnie od niego umknąć. Nie ma nic bardziej fałszywego jak obraz Hurona, poczciwego dzikusa, wy­myślony przez naszych osiemnastowiecznych filozofów. Pomiędzy szcze­pami trwała prawie nieustannie wojna, dopuszczano się najgorszych okrucieństw. Mężczyźni, którzy w kółku domowym byli dobrymi ojcami rodzin, niezwykle czułymi i cierpliwymi wobec swoich dzieci, potrafili bez pardonu mordować wroga, nie cofając się przed chwytaniem nie­mowląt za nóżki i rozbijaniem im głów o drzewa.

Oczywiście, Francuzi zgłębiali tę mentalność stopniowo, a na razie uderzyły ich szczegóły zewnętrzne: zupełny brak dróg, prawie niewi­doczne ścieżki, którymi czerwonoskórzy przychodzili zawsze zniena­cka w swoich bezszelestnych mokasynach; to obuwie ze skóry jeleniej, bez podeszew, bardzo nietrwałe, zużywało się po dwóch dniach cho­dzenia i „sąuaw" (żony) fabrykowały je całymi dniami bez przerwy,

ą przynajmniej w każdej wolnej chwili, jaką pozostawiała uprawa ziemi

i gotowanie, gdyż mężczyźni nie robili absolutnie nic poza polowaniem

i wojaczką. Posługiwali się łukami, strzałami z kamiennymi grotami lub tomahawkiem, który nie był toporem, lecz ordynarną maczugą z ka­mienia.

Przybycie Europejczyków zastało Indian Północnej Ameryki w pełni wieku kamiennego. Nie mieli ani jednego narzędzia z metalu i nawet nie znali garncarstwa. Ich naczynia, zrobione z drzewa i kory, nie mo­gły, rzecz jasna, być stawiane na ogniu. Kobiety napełniały je wodą

i wkładały do niej wielkie, nagrzane kamienie, żeby ją zagotować, do­kładnie tak, jak to czynili Europejczycy z okresu paleolitu. Kukurydza była najczęściej spożywana pod postacią rzadkiej papki, do której do­dawano trochę ryby i mięsa. Polowanie i rybołówstwo przynosiły znacz­nie mniej korzyści, niżby mogły, z powodu prawie nie ustających wojen.

Francuzi dość szybko odkryli, że prawdziwymi drogami komunikacyj­nymi czerwonoskórych były rzeki. Łodzie ich bynajmniej nie przypo­minały silnych kanadyjskich „canoe", na których mnóstwo sportowców europejskich spływa po rwących bystrzynach. Marynarze Jakuba Car- tier byli nawet mocno zdziwieni konstrukcją tych czółen: wręgi z ce­drowych prętów pokryte płatami kory. Indianie „zszywali" korę włók­nami, po czym pociągali klejem wnętrze czółna, żeby nie przepuszczało wody. Można było do niego wejść tylko bosą stopą, i to bardzo ostroż­nie, żeby nie zadrapać kleju, a trafienie na mieliznę oznaczało katastrofę. Ale te ultradelikatne czółna miały jedną zaletę szczególnie cenioną przez czerwonoskórych: lekkość. Gdyż ich właściciele nie tylko spły­wali w dół bystrzyn, lecz także posuwali się w górę rzek, dźwigając często łodzie na dość długich trasach. Cel był zawsze ten sam: zasko­czenie. Czółno z kory, łatwe do przenoszenia, było idealnym środkiem lokomocji.

Jednym z zadań Jakuba Cartier było zorientowanie się w religii dzikich. A była ona niejasna i mglista. Pomijając wspólne wierzenie w Wielkiego Ducha, najwyższego i dalekiego, każdy szczep brodził w gmatwaninie legend, nie sprecyzowanych, plugawych lub dziwacz­nych. „Kraina snów" była czymś, dokąd dusze powracały po śmierci. Jedne szczepy uprawiały poligamię, inne znów nie. Torturowanie jeń­ców było obrzędem rytualnym i szeroko rozpowszechnionym. Ofiara najczęściej wykazywała zdumiewającą dzielność, stawiając czoło opraw­com do ostatniego tchnienia.

Przed przybyciem ekspedycji Cartiera Indianie ze Stadacony nigdy nie widzieli białych. Synowie kacyka przetłumaczyli wyraz, jakim określili spontanicznie przybyszów: Blade Twarze. Indianie palili tytoń

i zaproponowali go Bladym Twarzom, ale marynarze zaczęli się krztu­sić. Pokazywali także nie bez dumy dziwne, owłosione skóry naciągnięte

na kawałki drzewa. Pe pewnych wyjaśnieniach Europejczycy odkryli jeszcze jeden zwyczaj specyficznie indiański: skalpowanie.

Podobno — oświadczył jeden z tłumaczy — rzeka jest żeglowna daleko w górę.

Cartier patrzył na skalpy, patrzył na rzekę. Ta szeroka droga, wio­dąca ze wschodu na zachód, niewątpliwie zasługiwała na zbadanie, na­wet za cenę pewnych niebezpieczeństw. Pozostawiwszy pod Stadaconą dwa większe okręty, odkrywca popłynął w górę rzeki, zabierając sta­tek ,,L'Emerillon'' i dwie łodzie. Było to 19 września. Kiedy woda wy­dała mu się płytsza, opuścił „UEmerillon" i ruszył dalej łodziami

2 października, po dwustu czterdziestu kilometrach drogi w górę rzeki, indiański przewodnik wskazał jakiś punkt na lewym brzegu i powie­dział, że tam należy przybić. Miejscowość wydawała się bezludna, ale kiedy łodzie się zbliżyły, krzaki zaczęły się poruszać i nagle na brzeg wyskoczyło przeszło tysiąc Indian, podnosząc wielki wrzask. Francuzi pomyśleli w pierwszej chwili, żę to zasadzka, ale Indianie zaczęli tań­czyć, po czym wódz zaprosił Blade Twarze do wioski odległej o godzinę marszu.

Chodźmy — zdecydował Cartier.

Odmowa wydawała się niemożliwa. Większość czerwonoskórych znik­nęła prawie tak szybko, jak się byli pokazali, tylko paru poprowadziło Blade Twarze ścieżynką w coraz gęstszy las. Wreszcie drzewa się skoń­czyły, ukazał się pagórek, a u jego stóp — indiańskie miasto Hochelaga, otoczone polami. Miasteczko składało się z około pięćdziesięciu drew­nianych domów, każdy długości pięćdziesięciu kroków i szerokości dwu­nastu. Ale z zewnątrz widać było tylko ufortyfikowane ogrodzenie z trzech rzędów pni, przebite jedynym wejściem. Poza tą bramą można było dostrzec stosy kamieni, a przy nich kilku czerwonoskórych, nie­ruchomych, z łukami w ręku. Inne głowy, brunatne, dzikie, z piórem wetkniętym we włosy, ukazały się ponad palisadą. Grupa przybyszów weszła przez bramę.

Czerwonoskórzy z Hochelaga byli Irokezami, bardziej osiadłymi i le­piej zorganizowanymi od Algonkinów. Niektóre ich szczepy tworzyły coś w rodzaju konfederacji, która narzucała czasem swoje prawa sąsia­dom. Niekiedy ci ostatni buntowali się i wybuchała wojna, tak samo zajadła jak u Algonkinów. W Hochelaga Cartier także zobaczył skalpy. Jego postawa, zarazem kurtuazyjna i stanowcza, sprawiła na Irokezach dobre wrażenie, toteż dostarczyli białym żywności w zamian za ich tan­detne towary.

Cartier wypytywał ich o kraj. Nie było łatwym zadaniem otrzymać jakieś informacje od ludzi pozbawionych zdolności logicznego rozumo­wania. Cartier tyle tylko pojął, że nie opodal rozciągają się wielkie je­ziora i duża rzeka płynie na południe. Żeby pokazać okolicę Bladym Twarzom, czerwonoskórzy kazali im się wdrapać na pagórek. Cartier za-

notował jego położenie na mapie i nazwał go Mont-Royalj w tym miejscu powstał później Montreal.

Dzisiaj Montreal jest przeszło milionowym miastem, a prawie wszyscy jego mieszkańcy mówią po francusku i po angielsku.

Postawa Irokezów z Hochelaga była poprawna i nawet dość serdeczna, ale Cartier i jego towarzysze nie czuli się swojsko wewnątrz palisady, której jedyną bramę stale zamykano na noc. Po dwóch dniach pożegnali się e gospodarzami. Mała ekspedycja ruszyła z powrotem w dół majesta­tycznej rzeki, której brzegi przez tych kilka dni zmieniły się jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej: zielony kolor prawie zupełnie znik- aął. Liście drzew i krzewów zabarwiły się na kolor żółty, złocisty, na kolor starego złota i miedzi, a w tej orgii barw klony tworzyły akcenty

o rażącej oczy purpurze. Ten cały przepych nazywa się „indiańskim la­te»''. 11 października „L'Emerillon" i obie łodzie dotarły do Stadacony.

Quebec leży mniej więcej na wysokości Saint-Nazaire, ale w pobliżu wybrzeży kanadyjskich nie przepływa odgałęzienie Golfstromu, lecz prąd z Labradoru, który schodzi z bardzo nieprzychylnych okolic. Led­wie Jakub Cartier wrócił do swojej bazy, zrozumiał, że „lato indiań­skie" dobiega końca i że nadchodząca pora roku będzie pozbawiona wszelkich powabów. Naprędce kazał zbudować kilka domów do prze­zimowania oraz ogrodzenie podobne do tego, jakie widział w Hochela­ga. Domy, statki i zapasy znalazły się wewnątrz palisady. Z dział okrę­towych ustawiono baterię tam, gdzie należało.

Zima spadła na małą kolonię jak sęp. 15 listopada olbrzymie bryły lodu ukazały się na Rzece Świętego Wawrzyńca. „Petite-Hermine" doznała awarii, trzeba było ją opuścić zabierając wyposażenie. 20 listo­pada rzeka stanęła całkowicie. Indianie przebiegli po lodzie, żeby obra­bować statek. 21 listopada Francuzi nie mogli otworzyć drzwi swoich domów: warstwa śniegu sięgała metra i dwudziestu centymetrów.

Wszystko, co wiemy o zarządzeniach wydanych w czasie tej zimy przez Jakuba Cartier, świadczy o tym, że wykazał się jako dowódca mądry, ludzki i pełen autorytetu. Niewiele jednak brakowało, a wszelkie jego zalety mogły okazać się daremne wobec śmiertelnego wroga wszystkich żeglarzy, już wymienionego, już opisanego: wobec szkorbutu.

Pierwsi dotknięci nim członkowie ekspedycji tak mało go znali, że mazwali go „chorobą lądową" i żałowali, że nie mogą wyjść na morze, żeby się od niej uwolnić! Szkorbut siał spustoszenie wśród ludzi ży­wionych jedynie papką z kukurydzy i wędzonym mięsem. W połowie grudnia dwadzieścia pięć trupów, sztywnych jak sztaby żelaza, złożono w jednym z szałasów, gdzie czekały na odwilż, która pozwoliłaby je pochować. Czterech konających jęczało w prowizorycznie urządzonej infirmerii. Z pięćdziesięciu mężczyzn mogących jeszcze ustać na no­

gach niecała dziesiątka była naprawdę w dobrym stanie zdrowia. Wśród nich — na szczęście — znajdował się Cartier, który przecież jadł to samo, co wszyscy. Trapił się myślą, że widok słabości załogi zachęci czerwonoskórych do napadu i rabunku, toteż zabronił maryna­rzom wychodzić za ogrodzenie i starał się, żeby dzicy widywali jedynie zdrowych. Postawił także figurę Matki Boskiej, chcąc pozyskać jej opiekę.

Większość Indian najwidoczniej nie cierpiała na „chorobę lądową". Jeden z tłumaczy, Domagana, mieszkający z Francuzami, został także dotknięty szkorbutem i poprosił o pozwolenie pójścia do swoich. Po paru dniach Cartier go spotkał w znakomitej formie, świeżego jak majowy listek. Na zapytanie Cartiera Domagana wyjaśnił, że dano mu do picia wywar z rośliny zwanej „ameda". Cartier zdobył ją natychmiast. „To biała jodła" — stwierdził pigularz ekspedycji. Przygotował napój, lecz tylko dwaj marynarze odważyli się go wypić — inni obawiali się otrucia. Ale ponieważ obaj śmiałkowie wyzdrowieli w ciągu kilku dnir wszyscy zaczęli prosić o indiański lek. Był na to najwyższy czasi

Wreszcie zima rozluźniła okowy, Blade Twarze poczuły, że wraca im życie. Czerwonoskórzy obserwowali wszystkie ruchy białych i do­myślili się niebawem, że ekspedycja szykuje się do powrotu. 3 maja wzniesiono wewnątrz palisady krzyż wysokości dwunastu metrów. Ja­kub Cartier wyprawił posła do kacyka, żeby potwierdzić, iż zbliża się odjazd, i zaprosić go na rytualne „ognisko przyjaźni". Kacyk przybył z dwoma synami i paru notablami.

Jakub Cartier wziął w posiadanie nowe ziemie, ale nie odkrył przej­ścia północno-zachodniego i nie znalazł złota. Dlatego też i tym razem czuł się w obowiązku przywiezienia żywych dowodów swojej podróży. Kacyk, jego obaj synowie i dwaj wodzowie zostali zatrzymani jako jeńcy na pokładzie „Grande-Hermine" wieczorem 3 maja.

Porwanie nie było dramatyczne i ofiary poddały się łatwo losowi. Cartier przyrzekł kacykowi, że powróci przed upływem roku, szczodrze obdarowany przez króla Francji. 6 maja, w dniu odjazdu, kacyk z po­kładu okrętu przemówił do swojego ludu zgromadzonego na brzegu, oświadczając, że odpływa dobrowolnie i powróci, nim minie dwanaście księżyców. Po postoju na Nowej Fundlandii dwa okręty zawinęły do Saint-Malo 6 lipca.

Hydrografia Zatoki Świętego Wawrzyńca była teraz dostatecznie zba­dana i każdy doświadczony kapitan mógł bezpiecznie żeglować po tych wodach. Płynąc w górę Rzeki Świętego Wawrzyńca, blisko tysiąc dwie­ście kilometrów od ujścia, Cartier otworzył szeroko wrota penetracji do wnętrza kontynentu północnoamerykańskiego, udowodnił też, że biali mogą zimować w Kanadzie, używając nieskomplikowanego lekarstwa przeciwko szkorbutowi. Ponadto, mimo dokonanego porwania, stosunki z tubylcami pozostały zadowalające. Wreszcie fakt niezmiernie radu­

jący Franciszka I i wszystkich tych, którzy chcieli się przypochlebić woli królewskiej — Cartier, wbijając dwa krzyże ozdobione liliami w Kanadzie, dowiódł, że świat pozostający do odkrycia nie będzie należał wyłącznie do uprzywilejowanych, wyznaczonych przez papie­ża, ale do tych, którzy go zdobędą.

A jednak ten dodatni bilans nie miał żadnej czy prawie żadnej war­tości w porównaniu z faktem, że odkrywca nie przywiózł złota. W okre­sie pomiędzy jego wyruszeniem a powrotem rozgorzała wojna prze­ciwko Karolowi V i na razie odległe ziemie interesowały tylko

0 tyle, o ile można było z nich wydobyć rzadki metal, który dawał w Europie władzę. Mieszkańcy Saint-Malo zgotowali bardzo gorące przyjęcie statkom „Grande-Hermine" i „I/Emerillon", ale już w parę dni później Cartier zetknął się w urzędach z wrogiem tak samo nie­bezpiecznym jak czerwonoskórzy i szkorbut: z obojętnością.

Człowiek, który zahartował wolę wśród doświadczeń z dala od swego kraju, niełatwo traci ducha. Dyskusja podjęta przez Cartiera z władzami, zmierzająca do otrzymania polecenia powrotu do Kanady

1 założenia tam stałej kolonii, będzie trwała znacznie dłużej od jakich­kolwiek układów z kacykami, bo aż cztery lata. W dodatku jego sta­rania uwieńczył rezultat połowiczny, chybiony, którego przyszłość nie zaaprobuje. Król zezwolił na założenie kolonii, ale jej wodzem nie będzie Cartier. Mianowano „wicekrólem i namiestnikiem generalnym Nowej Ziemi, Labradoru i Kanady" protestanta, Jana Franciszka de la Rocąue, pana na Roberval, który wyruszy z zalążkiem kolonii: kilka małżeństw na ochotnika i nieodzowny kontyngent skazanych przez prawo i ułaskawionych na tę okoliczność złoczyńców. Co zaś do Car- tięra, to pojedzie on w awangardzie, żeby przygotować intronizację Robervala, ale ponadto obarczony zostanie inną jeszcze misją; władze tłumaczą mu, że uzyskał w ten sposób najlepszą szansę zdobycia sławy człowieka, który osiągnął cel — mianowicie ma znaleźć złoto.

Doprawdy, oburzające jest takie lekceważenie najwybitniejszych wa­lorów odkrywcyl Od chwili wyruszenia w drogę można wyczuć, że „to nie zagra", i rzeczywiście nic się nie udaje. Algonkini ze Stadacony oczekiwali z niecierpliwością swego kacyka, a tymczasem zmarł on we Francji wraz ze swymi dwoma towarzyszami. Zawód ten powoduje, że świat indiański zamyka się w sobie; nie ma już mowy o wymianie, panuje wroga rezerwa, a nawet zdarzyło się kilka morderstw. Rzecz jasna, Cartier cierpi z powodu tej zmiany, no i oczywiście poszukiwa­nie złota wcale go nie podnieca, a nawet nie zaprząta jego myśli. Zresztą złoto nadal ni.ę daje się wykryć. Przypadkowi górnicy myślą przez chwilę, że odkryli kopalnię diamentów — nowe rozczarowanie, był to tylko kryształ górski. Wszyscy wpatrują się w horyzont, czy nie ukażą się żagle statków wiozących kolonistów Robervala, ale na próżno, druga ekspedycja się spóźnia. 1 raz jeszcze spada drapieżna

zima. Cartięr oczekiwał jej dobrze przygotowany — dzięki ciepłym ubraniom i domom o podwójnych ścianach, dzięki wywarom z jodły przeciwszkorbutowej przez całą zimę nikt nie umarł.

Koniec kwietnia, ludzie Robervala jeszcze nie przybyli. Marynarze proszą swego kapitana, żeby ich zabrał z powrotem do Francji i Car- tier wyraża zgodę. Nie jest, ściśle mówiąc, rozgoryczony, raczej trochę zniechęcony myślą, że został tu przysłany tylko jako kwatermistrz, że musi pozostawić komuś innemu pasjonujące zadanie zakładania osiedli. A zresztą, dlaczego ten drugi nie przybywa?

Dziwne doprawdy, że dialog pomiędzy imć panem de Robenral a Ja­kubem Cartier, na pokładzie „Grande-Hermine" w porcie Saint-Jean- -de-Terre-Neuve w czerwcu 1542 roku, odbył się w serdecznej atmo­sferze.

Przykro mi, że odjeżdżacie, panie — powiedział wicekról. — Li­czyłem, że zaczekacie na mnie.

Czekałem przeszło rok. Moi ludzie są zmęczeni. To nie są ochot- nicy-koloniści, ale majtkowie zwerbowani na określony rejs, toteż nic dziwnego, iż życzą sobie powrócić. Poza tym muszę złożyć sprawo­zdanie ze swojej drugiej misji.

Czy znaleźliście złoto? — zapytał Robenral.

Właśnie że nie.

Cartier wiedział już, że wytkną mu to, i martwił się tym wielce. Parę miesięcy później zasmuciło go jeszcze bardziej inne niepowodzenie: Robervala. Doświadczenie wykazało, że ten skądinąd inteligentny czło­wiek nie posiadał tych zalet, które niewątpliwie uczyniłyby z Jakuba Cartier wzorowego gubernatora kolonii. Nie potrafił ani zjednać sobie, ani utrzymać w karbach galerników, z których przecież ten i ów nie był wielkim zbrodniarzem. Niesubordynacja zapanowała powszechnie, potworzyły się klany. Czerwonoskórzy stali się bardzo napastliwi wo­bec małego, rozdartego wewnętrznie państewka. Zapasy zostały roz­trwonione. Kiedy nadciągnęła zima, niezdyscyplinowana ludność nie chciała nawet słuchać zalecanych przez Cartiera przepisów przeciw- szkorbutowych i czwarta jej część zginęła. Robenral wysłał do Francji jeden ze swoich okrętów z prawdziwym sygnałem SOS. Pozostałych przy życiu kolonistów repatriowano wiosną 1543 roku. Na wybrzeżu Stadacona pozostały jedynie baraki, z których czerwonoskórzy wy­ciągali gwoździe i dzielili się nimi, oraz wielki krzyż, którego jeszcze nie śmieli obalić.

Człowiek, który zatknął ten krzyż, stał się niebawem w pewnym sen­sie emerytem, kapitanem wielkiej żeglugi jak wielu innych, który pły­wał do dalekich portów, a potem powrócił. Od czasu do czasu Jakub Cartier odwiedzał mieszkających w pobliżu Saint-Malo swoich dwóch

chrzestniaków, dwóch pozostałych przy życiu Indian; obaj ożenili się z Francuzkami i mieli dzieci o ślicznym, miedzianym odcieniu skóry.

Jakub Cartier zmarł na dżumę, która panoszyła się w tych stronach w roku 1557. Żaden z jego rodaków nie rozumiał, że ten doskonały że­glarz skutecznie utorował drogę ludziom, którzy mieli w następnym stuleciu założyć Nową Francję. Dzięki jego dokładnym informacjom mogli oni przybić do zbadanego lądu i osiedlić się tam dość szybko, tak że mimo późniejszych porażek piętno francuskie zostało na zawsze wyryte na Kanadzie. Co zaś do północno-zachodniego przejścia, niko­mu nie przyszłoby do głowy w czasach Jakuba Cartier, że będzie ono odkryte dopiero w trzysta pięćdziesiąt lat później, kosztem niesłycha­nych trudów przez Norwega nazwiskiem Amundsen.

DOBROTLIWY KAPITAN Z PORTU LODÓW

Kotwica opadła wzniecając fontannę bryzgów w zimnej i spokojnej wodzie zatoki. Kapitan Ellings Carlsen przeszedł na osłoniętą stronę mostka i zapisał w dzienniku podróży: „7 września 1871 roku, godzina dziesiąta. Rzuciliśmy kotwicę w nieznanej zatoce leżącej pod 76° sze­rokości północnej i 60° długości wschodniej. Pogoda pochmurna, wiatr słaby zachodni. Posłałem po słodką wodę do ujścia niewielkiej rze­czki". ,

Rzeczywiście, w chwilę później, łódź wioząca kilka baryłek oddaliła się w stronę brzegu. Przy wiosłach siedziało czterech marynarzy.

Kapitan Ellings Carlsen, Norweg, był jednym z żeglarzy-badaczy, którzy pod koniec XIX wieku podjęli na nowo od dłuższego czasu zaniechane poszukiwanie sławetnego „przejścia na północnym wscho­dzie", którędy spodziewano się dotrzeć do Chin, płynąc na północ od Rosji i Syberii, pomiędzy kontynentem a polarnymi ławicami lodowymi Zatoka, gdzie norweski kapitan rzucił kotwicę, leżała na północy wscho­dniego wybrzeża Nowej Ziemi.

Do dzisiejszego dnia mało znamy wybrzeży tak pozbawionych wszel­kiego uroku. Nowa Ziemia jest wyspą w kształcie banana, długości dziewięciuset kilometrów, i stanowi przedłużeni^ łańcucha Gór Ural- skich; leży tuż obok kontynentu rosyjskiego, sięgając na Oceanie Lo­dowatym aż do 77° szerokości. W lecie pokryta jest karłowatą, wątłą roślinnością. Ze zwierząt lądowych spotyka się tam niedźwiedzie i białe lisy, na południu zaś — dzikie renifery i trochę lemingów. We fiordach i przy brzegach pływają łososie, wątłusze, śledzie, foki i wielory­by. Na szczytach wzgórz gnieździ się ptactwo morskie i przelotne dzikie gęsi.

Barka z czterema norweskimi marynarzami na pokładzie dotarła do zupełnie bezludnego brzegu. Nad plażą wznosiło się kilka niezbyt wy­sokich pagórków. Marynarze potoczyli baryłki w stronę strumyka. Jeden z nich wspiął się na mały pagórek.

Słuchajcie nol — krzyknął. — Widzę jakiś doml W odległości około czterystu kroków, lekko zakryta wypukłością terenu, wznosiła się czworokątna, drewniana budowla w dość dziwnym

stylu. Uwieńczona była dużym, stożkowatym kominem, tak samo uło­żonym z drzewa. Na wierzchołku komina widniała przytwierdzona pio­nowo beczułka.

Dziwna chata — odezwał się jgden z Norwegów.

Czterej mężczyźni poszli w kierunku budowli. Z mniejszej odległości sprawiała wrażenie dosyć dużej. Deski ścian i dachu były zupełnie równe i w dobrym stanie, ale jasnoszarego koloru, tak wyblakłe, jak bywa drewno wraków.

Dom miał jedne drzwi i ani jednego okna. W pobliżu nie było żywe­go ducha. Pod drzwiami leżało kilka baryłek, tak samo zbielałych, jak deski chaty. Obok — kilka kupek doszczętnie oczyszczonych kości. Je­den z marynarzy przyjrzał im się bliżej.

Niedźwiedzie — orzekł — i białe lisy.

Drzwi się otwierają — stwierdził inny.

Drzwi zazgrzytały cicho, kiedy je pchnął. Światło dzienne wpadło swobodnie do wnętrza. Marynarze stanęli, zdumieni.

Spodziewali się, że zobaczą urządzenie chaty Lapończyków: parę posłań ze skór, parę foczych pęcherzy wypełnionych tłuszczem. A tym­czasem uszeregowane wzdłuż ścian drewniane prycze były najwidocz­niej zrobione przez wytrawnego cieślę, tak samo zresztą, jak i duży stół. Na tym stole leżały przyrządy nawigacyjne i książki w bardzo dobrym stanie. Obok nich — łyżki, noże, duży cynowy półmisek, świ­der, cynowy dzbanuszek całkiem zgrabnego kształtu, jeszcze jakieś przedmioty. Na podłodze, oparte o ściany, stały wysokie buty. Pod kominem, na środku pokoju, wisiała lufa strzelby. Ale niewątpliwie najbardziej zdumiewającym przedmiotem na tej szerokości geograficz­nej, w tym dzikim kraju był zawieszony na ścianie, obok innej jeszcze broni — zegar.

To dziwne, że nie zauważyliśmy ich statku — odezwał się jeden z marynarzy. — Chyba że zatonęli...

Nie mogli się zbytnio oddalić — powiedział inny. — Może poszli na polowanie. W każdym razie diablo porządne chłopy.

Istotnie, na podłodze nie było najmniejszego śladu śmieci.

Wszystkie meble i sprzęty były w dobrym stanie, jakby używano ich codziennie i starannie utrzymywano. Sprawiało to rzeczywiście wra­żenie, że mieszkańcy domku dopiero co wyszli, może faktycznie żeby zapolować, i że wrócą zaraz, tylko patrzeć.

Tymczasem jeden z Norwegów zbliżył się do stołu. Po chwili wrócił do towarzyszy z dziwnie zmienionym wyrazem twarzy.

Coś niesamowitego — powiedział. — Popatrzcie na te książki i na tę klepsydrę. A to, wiecie, co to jest? Kwadrant. Widziałem takie na starych rycinach. Minęło piekielnie dużo czasu, odkąd się tych rzeczy nie używa. Ciekaw jestem, kto to może być, ci tutaj?

Strzelby też są stare — stwierdził kolega. — A to?

Wskazał na opartą w rogu izby halabardą. Norwescy marynarze zdali sobie teraz sprawę, że wszystkie znajdujące się w tej izbie przedmioty pochodzą sprzed kilkuset lat. A jednak były w tak dobrym stanie, że odnosiło się wrażenie, iż mieszkańcy dopiero co wyszli. Ciarki przeszły wszystkim po plecach. Jacyż to niezwykli ocaleni rozbitkowie, jakie zjawy przekroczą za chwilę próg i zajmą swoje miejsce wokół stołu?

Ale, ale — powiedział nagle jeden z marynarzy — czy to przypad­kiem nie jest dom Holendrów? Tych facetów, o których opowiadał nam kapitan, że w; dawnych czasach dotarli aż tutaj? Jeden z nich na­wet opisał całą historię.

Tymi słowami trafił w sedno. Nie przyszło im to wcześniej do głowy z powodu dobregu stanu przedmiotów, znakomicie utrzymanych dzięki podbiegunowym mrozom. Ani jeden Europejczyk nie zawinął do tej zatoki na Nowej Ziemi od blisko trzech stuleci. Drewniana chata była właśnie schronieniem, które wybudował tutaj holenderski żeglarz Wil- lem Barents wraz ze swymi towarzyszami i gdzie spędzili zimę od paź­dziernika 1596 do czerwca 1597 roku.

Na początku roku 1596 w wielkiej sali ratuszowej miasta Amsterdam odbywało się zebranie najdostojniejszych obywateli. Przemawiał bur­mistrz:

Stany Generalne nie chcą przyznać ani jednego florena, ja zaś wcale nie jestem pewien, że uda mi się przekonać radnych o potrzebie sfinansowania nowej ekspedycji. To kosztuje moc pieniędzy.

To jest nic wobec sum, jakie wydaje holenderski handel na po­dróże do Indii — żywo odparł starszy cechu kupców. — Okrążanie Afryki nie tylko zbyt długo trwa, ale jest także przygodą pełną niebez­pieczeństw. Piraci stali się teraz tak samo groźni, jak Portugalczycy. W dniu kiedy będziemy mogli tam dotrzeć płynąc na północ od Europy i Azji — zaoszczędzimy fortuny. Bądźcie pewni, że do tego kiedyś doj­dzie, my zaś ryzykujemy, że nas na tej drodze wyprzedzą inni. Angli­cy już podejmowali próby i nie zaniechali myśli o dalszych. Możecie być pewni, iż otworzyli składy .w Archangielsku, tuż obok naszych, bynajmniej nie w wyłącznym celu prowadzenia handlu z Rosjanami. Każdego lata ich kapitanowie podejmują rekonesanse w kierunku pół­nocno-wschodnim.

Nasze rekonesanse były przygotowywane znacznie poważniej niż angielskie — powiedział syndyk armatorów — a także ponieśliśmy po­rażkę. Willem Barents poniósł ją dwukrotnie. A przecież to najlepszy z naszych żeglarzy. ,

Nie udało mu się, bo ekspedycje wyruszyły zbyt późno — za­oponował kupiec. — Zatrzymały go lody. I w tym roku zrobi się późno, jeżeli będziemy się spierać jeszcze przez całe miesiące. Mój cech ży­

czy sobie, żeby podjęto nową próbę. Tak jak poprzednio gotów jest częściowo na nią łożyć. Ale potrzebne jest oficjalne poparcie. Byłoby nawet gorszące, gdyby przedsięwzięcie o tak szerokim zasięgu nie zostało przez nasze władze miejskie podtrzymane.

Zapanowała cisza. Burmistrz tymczasem kreślił w zadumie jakieś cyfry.

Miałbym większe szanse przekonania rajców, gdyby wyznaczono na dowódcę ekspedycji kogoś innego zamiast Barentsa — powiedział wreszcie.

Zerwała się burzliwa dyskusja. Starszy cechu kupców, przedstawiciel armatorów i inni notable bronili Barentsa, któremu nie można było zarzucić popełnienia najmniejszego błędu i który zbadał już okolice, dokąd należało powrócić. Burmistrz, nie odparowując ich argumentów, powtarzał stale, że być może łatwiej byłoby przekonać rajców, a na­wet Stany Generalnę, gdyby wystąpiono z jakimś nowym nazwiskiem.

Treść tej dyskusji może się wydać małostkowa, gdy się pomyśli, że w rzeczywistości omawiane przedsięwzięcie było szaleństwem: wy­prawa arktyczna w czasie, kiedy żeglarze nie mieli najlżejszego po­jęcia, czym może być żegluga i pobyt w okolicach podbiegunowych, kiedy nawet długie rejsy w strefie umiarkowanej były dla załóg cięż­kim doświadczeniem. Jak już widzieliśmy, u podstaw wszystkich albo prawie wszystkich wypraw tej epoki leżały zainteresowania handlowe. Należy także odnotować optymizm kupców holenderskich, którzy dą­żyli do szukania drogi do Chin wzdłuż północnych wybrzeży Rosji. Przejście to miało być odkryte przez Szweda nazwiskiem Nordensk- jóld w 1878 roku. W 1596 nic nie pozwalało twierdzić, że taka droga istnieje.

Wreszcie wyznaczono dwóch kapitanów mających dowodzić dwoma statkami tegorocznej ekspedycji: Jakuba Heemskerka i Jana Korneliu­sza Rijpa. Ale cech kupców czuwał: Willem Barents otrzymał kierow­nictwo techniczne jako główny nawigator, dwaj pozostali zaś kapita­nowie byli dostatecznie mądrzy, żeby mu pozostawić faktyczne do­wództwo.

Tłumek Holendrów w sabotach i bufiastych spodniach oraz Holęnde- rek w czepeczkach wymachiwał rękami na drewnianym nabrzeżu portu Texel, kiedy rankiem 14 maja 1596 roku dwa pękate żaglowce zaczęły manewrować pomiędzy ławicami piasku. Niektóre kobiety płakały że­gnając wyruszających w nieznane mężów czy synów. Na pokładzie statku, gdzie się znajdował Barents, umocowano wyjątkowo dużą sza­lupę ratowniczą na wypadek nieszczęścia.

Ekspedycja wzięła kurs na północ. Piątego czerwca marynarz w bo­cianim gnieździe krzyknął, że widzi na morzu łabędzie.

Setki łabędzi!

Barents wzruszył ramionami. Jeden z marynarzy zawołał:

Tych łabędzi na pewno nie będziesz jadł na pieczyste!

Chłopiec z bocianiego gniazda, który nigdy w tych stronach nie był,

dał się oszukać złudzeniu, którego ofiarą padają wszyscy podczas pierwszej podróży. Z oddali olśniewająco białe kawałki lodu, pływa­jące po niebieskim morzu, rzeczywiście przypominają stada łabędzi.

0 tej porze roku były dość małe i nieszkodliwe.

9 czerwca zobaczono wyspę i Barents wysłał łódź na jej rozpoznanie. Wydawała się jałowa i bezludna. Kiedy marynarze opływali mały cy- pelek, zauważyli na brzegu wielkiego osobnika, który kręcił głową patrząc na nich.

Niedźwiedź — stwierdził jeden z wioślarzy.

Zwierzę dało nurka i zaczęło płynąć w stronę łodzi. Trafione kulą ze strzelby, zostało przyholowane i wciągnięte na pokład statku. Ba­rents odnotował na mapie położenie wyspy i wpisał: Wyspa Niedźwie­dzicy, gdyż złowione zwierzę było istotnie samicą. Dzisiaj na Wyspie Niedźwiedziej istnieje stacja meteorologiczna wyposażona według ostat­nich wymogów techniki.

Po tygodniu na horyzoncie znowu wynurzył się jakiś ląd, potem wy­rósł, zaczął się rozszerzać. Widok był wspaniały. W słońcu iskrzył się łańcuch białych gór, na pierwszym planie — ostra iglica. Z powodu tej iglicy Barents zapisał na mapie: Spitsbergen. Nie wiedział, jak zresztą

1 inni żeglarze jego epoki, że Wikingowig już przed paroma wiekami ochrzcili tę ziemię dokładnie tak samo: Svalbard. Tylko że pamięć

0 ich odkryciu zaginęła.

18 czerwca nad ranem oba okręty zatrzymały się na morzu usianym bryłami lodu i kapitanowie zaczęli się naradzać. Znamy jedynie podję­tą decyzję: Rijp miał zbadać wschodni zarys Spitsbergenu, a Heemskerk

1 Barents mieli spełniać swoje zadanie, płynąc w okolice lądu znanego rosyjskim rybakom pod nazwą Nowaja Ziemia — Nowa Ziemia.

Można tu zadać sobie pytanie, a raczej nie można go sobie nie zadać, gdy się popatrzy na mapę: dlaczego ekspedycja wzięła zrazu kurs tak bardzo na północ, zamiast wprost na Nową Ziemię? Na pewno nie wy­nikło to z omyłki, gdyż niezwłocznie po rozstaniu się z drugim statkiem Barents bez wahania skręca na siid-siid-ost, prosto tam, dokąd miał zamiar płynąć. A więc? Nie mamy na ten temat żadnego dokumentu, ale możemy sobie wyobrazić bez większej przesady, że Rijp i Barents postanowili jeszcze przed wyruszeniem, że każdy na swoją rękę będzie się starał znaleźć owo sławetne przejście, które, w gruncie rzeczy, mo­gło równie dobrze leżeć bardziej na zachód, niż dotąd przypuszczano. W każdym razie Barents chyba sądził, że kierunek jego dotychczaso­wych poszukiwań musiał być dobry. Gdy tylko przybył w pobliże No­wej Ziemi, 17 lipca, zaczął ją opływać w kierunku północnym.

Powiedzieliśmy, jak wyglądały brzegi Nowej Ziemi około roku 1871. Na pewno w oczach Barentsa nie przedstawiały się on§ inaczej w roku 1596. W tym czasie żeglarz płynie wzdłuż wybrzeży, nie interesując się zbytnio ich charakterem, pragnąc jgdynie zobaczyć otwierające się przed nim, poszukiwane przejście. Brzeg niknie od czasu do czasu we mgle i wtedy żegluga staje się niesłychanie powolna i ciężka. Nie­kiedy statek posuwa się z szybkością człowieka idącego pieszo, przy nieustannym zapuszczaniu sondy.

Nagłe mgła się rozprasza, ukazuje się ziemia i powierzchnia morza. Mniejsze i większe bryły lodu schodzą z północy. Przepływając tuż obok nich, Barents bada je wzrokiem, przygląda im się, jak gdyby mo­gły mu wyjawić jakąś tajemnicę.

Pływające bryły mogą być słone i słodkie. Lód ze słodkiej wody, po­chodzący z lądowych lodowców i z rzek, różni się od lodu ze słongj wody swoją twardością, a zarazem większą łamliwością, przejrzystoś­cią oraz kolorem, lekko niebieskawym lub zielonkawym. Lodowce z ziem polarnych schodzą aż do morza. To właśnig z ich skrajów odry­wają się góry lodowe o zabarwieniu błękitnym lub zielonym, otoczone parą wodną oraz strefą intensywnego zimna. Tworzenie się lodów, z wody morskiej jest bardziej skomplikowane.

Barents, płynąc wzdłuż brzegów Nowej Ziemi, nie wie nic o tym zróżnicowaniu, mówi sobie po prostu, że współzawodniczy w szybkoś­ci — czy też powolności — z porą roku i że lody zagrodzą mu przejście, jeśli leżący na prawo od niego ląd nie otworzy się niebawem. Jest 12 sierpnia. Barents ma za sobą trzysta pięćdziesiąt kilometrów przeby­tych w kierunku północnym, wzdłuż długiej bariery lądu.

Dyscyplina wśród załogi jest wzorowa. Widok ludzi stłoczonych na małym, pękatym statku nasuwa myśl o wielkich niewygodach, ale w owej epoce żeglowanie równało się niewygodzie, marynarze do niej przywykli, a Holandia nie jest przy tym ciepłym krajem. Zawczasu za­instalowano piec na dziobie, w pomieszczeniu dla załogi, i w kasztelu na rufie, węgla nie braknie w ładowniach. Jedzenia też wystarczy. Ludzie godzą się z jego monotonią — fasola kraszona słoniną, wędzone śledzie — którą przerywają tak często, jak tylko mogą, złowionymi rybami.

13 sierpnia. Coraz więcej kry na morzu, zimno staje się coraz do­kuczliwsze. Ludzie mają wrażenie, że zbliżają się do wrogiego potwora, który dmucha na nich z północy lodowatym oddechem, i to ich wraże­nie zgodne jest z rzeczywistością. Wielka czapa lodowa, która cofa się każdego lata w kierunku bieguna, znowu zaczyna schodzić na połud­nie. Czy też odnajdą przejście? Wreszcie 15 sierpnia ukazuje się pół­nocny kraniec Nowej Ziemi, a za nim, na wschód, otwarte morze. Uratowani!

Nie. Jest już za późno.

Zaledwie zdążyli opłynąć cypel, załoga jest świadkiem wstrząsają­cego zjawiska — tym bardziej wstrząsającego, jeśli się go nigdy nie widziało, jeśli się nie wie, jak może się ono skończyć — zamarzania morza. Na lekko falującej powierzchni tworzą się kryształki, unosi się nad nią jak gdyby mgła. „Morze dymił" — wołają z niepokojem mary­narze Barentsa. Dzisiejsi marynarze używają tego samego określenia, ale wiedzą, jaki jest ciąg dalszy. Kryształki zwiększają się, zbijają w grudki, tworząc druzgot lodowy. Mocny statek posuwa się bez trudu po tej dziwnej zupie, ale zjawisko na tym się nie kończy. 17 sierpnia morze pokrywa się warstwą koloru ołowiu, podobną do krzepnącego tłuszczu. Widać, jak wzdłuż wybrzeża zatoki zaciągają się cienką po­włoką lodu.

Po opłynięciu cypla Barents bierze kurs na południe, gdyż boi się, że morze się zestali wokół jego statku. Przez parę dni jeszcze się łudzi, że zdoła uciec: przed nim jest wolne morze. Ale niepostrzeżenie pole lodowe zsuwa się z bieguna, lodowaty oddech dosięga statku. 25 sierpnia morze znowu przemienia się w lodowy druzgot, a potem robi się ołowiane i wszystko odtąd postępuje bardzo szybko. Holendrzy widzą, jak w ich oczach wzdłuż wybrzeży tworzą się pola lodowe.

Jeszcze jeden dzień i żeglarze docierają do zatoki z nie zamarzniętą wodą. Barents decyduje się wprowadzić tam swój statek, gdyż nie chce ryzykować uwięzienia w lodach daleko od lądu. Z tej zatoki, którą Holendrzy nazwą Portem Lodów, jego statek nie wyjdzie już nigdy.

Załoga musiała spędzić tu całą zimę w wielkim chłodzie, ubóstwie i smutku. 30 sierpnia dookoła statku zaczęły gromadzić się bryły lodowe i padać sypki śnieg. Okręt został uniesiony i otoczony; wszystko, co było w pobliżu i wokół, zaczęło trzeszczeć i pękać. Wy­dawało się, że lada chwila statek rozpęknie się na tysiąc kawałków — rzecz tak straszliwa do oglądania i słuchania, że włosy na głowie stawały dęba". Tak oto wyraża się Gerrit de Veer, jeden z człon­ków wyprawy, wpisany na liście załogi jako balwierz-chirurg. Jego styl może się nam dziś wydawać naiwny i archaiczny, ale spod niego wyziera dramatyczna doprawdy rzeczywistość. Nawet za naszych cza­sów badacze, dysponujący radiem, mogący skontaktować się ze świa­tem cywilizowanym i liczyć w razie potrzeby na pomoc, uważają, że kosmiczne widowisko formowania się pola lodowego, z potwornym wybrzuszaniem i trzaskaniem lodów, sprawia niesłychanie silne wraże­nie. Można więc sobie wyobrazić, czym było w szesnastym wieku dla żeglarzy, którzy nie mieli najmniejszego pojęcia o strefach polarnych i nagle zostali odcięci od reszty ludzkości, absolutnie osamotnieni wobec Nieznanego.

Ponieważ w tym lodowym chaosie istniało ryzyko, że z okrętu wszystko będzie zmiecione, Barents wydał rozkaz wyładowania na ląd żagli, broni, amunicji i zapasów żywności. Załoga, pod kierunkiem cie­

śli, zaczęła budować drewniany dom. Marynarze zbierali pływające deski i jodły syberyjskie, które morze wyrzuciło na piasek. W dachu domu wycięto otwór na komin. Budynek został uszczelniony i pomału przeniesiono tam meble i wszelkie ruchomości ze statku.

Przeprowadzka była bardzo powolna i bardzo trudna, gdyż ludzie ślizgali się na lodzie i prawie każdego dnia jeden lub kilka alarmów przerywało pracę: olbrzymie białe niedźwiedzie napadały mrucząc na zdobycz ludzką, którą zapewne uważały za znacznie bardziej smako­witą od zwykłego pożywienia, złożonego z fok i białych lisów. Mary­narze bronili się strzelając z muszkietów.

21 września załoga nocowała jeszcze na statku, zziębnięta do szpiku kości pomimo rozpalonych pieców. Cieśla kończył właśnie prycze wzdłuż ścian dużej izby. Barents kazał również zainstalować wielką beczkę, mającą służyć za wannę. 23 września cieśla zmarł wskutek wy­czerpania. Pochowano go w rozpadlinie na zboczu wzgórza, gdyż wy­kopanie dołu w zamarzniętej ziemi było niepodobieństwem.

Przenosiny zostały zakończone 2 października. Dzięki wyrzuconemu przez morze drewnu, można było bez przerwy podsycać ogień pośrod­ku domu. Dym uchodził przez komin.

Początki zimowania były znośne. Ludzie żywili się zapasami przenie­sionymi ze statku — fasolą, słoniną, wędzonymi śledziami — i od czasu do czasu białymi lisami, które łowiono w sidła zastawione wokół domu. Zabijali także z muszkietów niedźwiedzie, wypatrując ich z komina jak z wieżyczki obserwacyjnej. Skóry niedźwiedzie były używane jako okrycia, a tłuszcz — do lamp. Ale mięsa niedźwiedziego nie jedzono, uważając je za „niezdrowe i zatrute". Ten błąd odbił się fatalnie na niektórych członkach załogi, gdyż większa ilość świeżego mięsa zdo­łałaby zapobiec szkorbutowi. Codziennie słońce wznosiło się mniej wy­soko i krócej świeciło nad horyzontem. 4 listopada nie wyjrzało w ogó­le. Za naszych czasów członkowie wypraw arktycznych nie przerażają się początkiem nocy polarnej. Wiedzą z dokładnością co do jednej mi­nuty, którego dnia i w jakiej chwili wynurzy się ono zza horyzontu. Barents wytłumaczył swoim towarzyszom, że je zobaczą znowu na wiosnę. Wierzyli mu na ślepo, niemniej pogrążenie się po raz pierw­szy w absolutnej ciemności było nader przykrym doświadczeniem. Przecież dotarli do zupełnie nieznanych okolic, gdzie nie było rzeczy niemożliwych.

Nie kończąca się noc wywiera przygnębiający wpływ na psychikę. Gdyby dowódca nie potrząsał nimi, holenderscy marynarze leżeliby na pryczach przez cały czas. Barents zmuszał ich do wychodzenia na po­lowanie lub żeby się rozruszać, a także zapędzał do kąpania się w beczce.

1 grudnia domek zasypało śniegiem. Tym razem ludzie musieli po­zostać na pryczach przez trzy doby, w ciemności, wśród dymu.

Podawali sobie z łóżka do łóżka rozgrzane kamienie. Ogie6 trzeba było zmniejszyć, żeby się nie udusić dymem. Podłoga i ściany pokryły się pięciocentymetrową warstwą lodu. Wszyscy jęczeli, że przyszła ich ostatnia godzina. Obdarzony niespożytą energią Barents kazał odgarnąć śnieg sprzed drzwi i zorganizował oddziałek, który wyprawił po wę­giel kamienny na statek. Myślał, że ten węgiel będzie lepiej ogrzewał. Nie mylił się co do tego, ale mieszkańcy domku cudem uniknęli śmier­ci od zaczadzenia. Trzeba było wrócić do drzewa. Oddziałek znalazł także na pokładzie statku baryłkę xeresu. Zamarznięty blok wina trzeba było wyrąbywać siekierą.

Mrozy trochę zelżały, ale burze śnieżne prawie nie ustawały podczas stycznia 1597 roku. Nie sposób było nosa wytknąć. Dwudziestego czwar­tego zmarła pierwsza ofiara szkorbutu. Towarzysze mogli wynieść trupa na zewnątrz dopiero po czterech dniach.

Trzeba skorzystać, że wychodzicie, i trochę się pogimnastykować dla zdrowia — powiedział Barents swoim ludziom.

Posłuchali go. Ufali mu bezgranicznie, tak jak dzieci ufają najlep­szemu ojcu.

Wreszcie słońce ukazało się na nowo. Statek trwał na miejscu, wy­niesiony na mały, lodowy pagórek. 15 kwietnia Holendrzy poszli go odwiedzić. Wszyscy wyglądali jak odkopani z grobu, ale śmieli się do bladego słońca, śmieli się, że widzą się wzajemnie jeszcze żywymi. Z wielką radością stwierdzili, że okręt przetrzymał zimę bez szkód. Trzeba było tylko osprzętować go z powrotem. Przykry cień padł jed­nak na ten radosny obraz: Barents, chory, ledwo trzymał się na nogach.

2 maja powiał silny wiatr z południowego zachodu i ławica zaczęła się rozpadać z wielkim trzaskiem, a niekiedy z detonacjami donośnymi jak strzały armatnie. 5 maja pełne morze było już wolne. Ale zatoka pozostawała nadal skuta lodem. Okręt stał nieruchomo jak pomnik w odległości ponad pięciuset kroków od wolnego morza. Trudno było zgadnąć, jak długo potrwa taki stan.

Barents patrzył po swoich marynarzach, osłabłych, przeważnie nie­zdolnych do ciężkiej pracy, niezbędnej dla doprowadzenia statku do pierwotnego stanu. A jednak marynarze nie taili palącej chęci, by spró­bować powrotu, obojętnie jakimi środkami.

Pozostawimy tu statek — zdecydował Barents. — Powrócimy na pokładzie szalupy i łodzi.

Decyzja została przyjęta entuzjastycznie. Na przygotowanie obydwu łodzi trzeba było zaledwie trzech dni, ale potem powstał problem wciąg­nięcia ich aż na brzeg, tak samo jak osprzętu i resztek zapasów. Na tej pracy zszedł miesiąc. Przebić w śniegu, który jeszcze nie stopniał, drogę do otwartego morza, było zadaniem tak samo wyczerpującym, jak zbudowanie i urządzenie domku. W dodatku w trakcie tej pracy na Holendrów napadał ciągle ten sam wróg: biały niedźwiedź. Widać było,

jak te zwierzęta płyną z otwartego morza na bryłach lodu, wychudzo­ne zimowym postem, wygłodzone, dzikie. Odparcie ich ataków stało się kwestią życia i śmierci.

Barents, wciąż jeszcze nie opuszczając łóżka, opracowywał kronikę wyprawy. Gdy przygotowania ukończono, opowieść została umieszczona w lufie muszkietu, zawieszonej pośrodku izby, pod kominem. 13 czerw­ca marynarze ułożyli swego chorego dowódcę na saniach i przewieźli go do szalupy. Żagle postawiono nazajutrz o szóstej rano, porzucając na lodowym cokole pierwszy okręt, który dopłynął do tych szerokości. Unoszony i miażdżony setkami zim polarnych, zniknął bez śladu, gdy tymczasem zbudowany na stałym lądzie domek trwał nieustępliwie.

Obie łodzie płynęły wzdłuż zachodniego brzegu Nowej Ziemi w kie­runku południowym. Drogę często przegradzały im pola lodowe. Trzeba było wtedy rozładowywać łodzie, cofać je, ponownie spuszczać na wo­dę i załadowywać. 20 czerwca de Veer, znajdujący się w łodzi, prze­szedł do szalupy, żeby zameldować Barentsowi, że jeden z maryna­rzy — i to jeden z najlepszych, o francuskim brzmieniu nazwiska: Ni­colas Andrieu — jest konający.

Mój koniec także już nie jest daleki — powiedział Barents.

Ci, co usłyszeli te słowa, zdumieli się, gdyż kapitan był właśnie za­jęty studiowaniem mapy morskiej. Podniósł głowę, spojrzał na nich i dodał:

Opuszczają mnie siły.

I prawie zaraz wyzionął ducha. „Śmierć Willema Barentsa niezmier­nie nas zasmuciła, tym bardziej że był on głównym wodzem i naszym jedynym nawigatorem — pisał de Veer. — Ale nie mogliśmy się sprze­ciwiać woli Boskiej i ta myśl nieco nas uspokoiła".

Podróż odbywała się dalej. Trzynastu pozostałych przy życiu ludzi chorowało na szkorbut. Nie wiadomo, niestety, który z nich, widząc na brzegu rosnącą warzęchę (Cochlearia) — powiedział, że trzeba to jeść. Uście i ziarna tej rośliny zaliczane są do najdoskonalszych środków przeciwszkorbutowych. Uratowani rwali je garściami i pchali do ust. Po czterdziestu ośmiu godzinach wszyscy byli wyleczeni.

Opuściwszy Nową Ziemię, obie łodzie skierowały się na południowy zachód. Rozdzielone przez burze wylądowały wreszcie 25 września na Kildinie, przy Półwyspie Kolskim. Jakiś tubylec wytłumaczył na migi, te nie opodal stoją na kotwicy trzy statki. Ocaleni ludzie myśleli, że śnią, kiedy zobaczyli na masztach holenderskie bandery. Padli zaś na kolana, żeby podziękować Opatrzności, gdy dowiedzieli się, że jednym z trzech żaglowców jest statek Jana Korneliusza Rijpa.

Ekspedycja podjęta za namową cechu kupców z Amsterdamu w ce­lach handlowych doznała z punktu widzenia handlowego porażki. A jed­

nak przedstawiciele cechu wylegli na nabrzeże Texelu wraz z innymi dostojnikami i tłumem mieszkańców Amsterdamu 14 grudnia 1597, kie­dy wśród wiwatów zeszli na ląd marynarze spod bieguna, pierwsi Europejczycy, którym udało się przetrwać polarną noc. Holenderska ojczyzna uczciła ich jak bohaterów, a opowieść o ich podróży została wydana sumptem miasta. Ten mecenat opłacił się sowicie, gdyż książka stała się ówczesnym „bestsellerem".

Przedmioty znalezione w Porcie Lodów — obecnie zwanym Portem Ba­rentsa — są do dzisiaj wystawione w Muzeum Morskim w Hadze, w drewnianym domu identycznym jak domek zbudowany przez więź­niów mrozu. Jest także morze noszące imię Barentsa i było ono często wzmiankowane podczas drugiej wojny światowej w komunikatach z po­la walki, gdyż tam to właśnie toczyły się straszliwe boje i tysiące marynarzy legło na jego dnie. Willem Barents zaś wszedł do Historii w chwale niczym nie skażonej, jako wzór wielkich umiejętności, mąd­rego autorytetu i dobroci.

ODKRYWCY PACYFIKU

BOUGAINVILLE,

COOK, LA PfiROUSE, DUMONT D’URVILLE

Roślina zwana bugęwileą jest tropikalnym krzewem nazwanym tak na cześć jednego z najwybitniejszych żeglarzy wszystkich epok, pierw­szego Francuza, który dokonał podróży dookoła świata.

25 listopada 1758 roku Antoni de Bougainville, stojąc na pokładzie okrętu, który wyruszył z Quebec do Brestu, wpatrywał się w horyzont na wschodzie, z niecierpliwością wyczekując ukazania się wybrzeży Francji. Bougainville miał wówczas dwadzieścia dziewięć lat. Znalazł się na tym okręcie jako oficer marynarki. Nie posiadał dyplomu nawi­gatora, na morze zaś wyruszał zawsze i jedynie w charakterze pasaże­ra. Parał się natomiast wszelkimi zajęciami dozwolonymi w tym czasie dla młodzieńca z dobrej rodziny, syna notariusza i brata członka Aka­demii Francuskiej. Jak sam mawiał, wbrew partykule „de" przed na­zwiskiem, nie pochodził ze szlachty, lecz z uczciwych mieszczan.

Mając dwadzieścia dwa lata, ogłosił drukiem swój „Traktat o rachun­ku całkowym". Jego mistrz, d'Alembert, wyrażał się o tej pracy z en­tuzjazmem, zwróciła ona na siebie uwagę kół naukowych nie tylko Francji, lecz i Europy. Posłuszny woli ojca, Bougainville studiował pra­wo i jako adwokat wygłaszał świetne mowy obrończe. Jeden z jego wujów pan d'Arboulin, bogaty mieszczanin i zręczny finansista, przyj­mowany wszędzie, nawet u dworu, wprowadził go do wytwornych salonów stolicy, co więcej — przedstawił pani de Pompadour. Po śmier­ci ojca Bougainville zdjął togę adwokacką i jako oficer zakosztował życia obozowego, dosiadał konia, bił się w pojedynkach, miał różne miłosne przygody. Te zmiany kierunków nikogo nie dziwiły w czasach, kiedy człowiek wykształcony mógł mieć wiadomości z różnych gałęzi wiedzy, a stosunki otwierały drogę do prawie każdej kariery. Bou­gainville został mianowany adiutantem Montcalma w roku 1756, właśnie z rekomendacji pani de Pompadour.

Teraz kapitan de Bougainville wracał do kraju jako wysłannik mar­kiza de Montcalm, głównodowodzącego sił zbrojnych Francji, które broniły Kanady przed inwazją brytyjską.

Sytuacja była prawie beznadziejna, Montcalm prosił o niezwłoczne przysłanie posiłków.

Po doręczeniu meldunku Bougainville zrozumiał, że urzędy będą zwlekały. Udał się więc do swojej protektorki.

Jakże się cieszę, że pana widzęl — zawołała markiza. — Opowiedz mi, waść, o swoim życiu za oceanem.

Adiutant był człowiekiem światowym i nie pozbawionym dyploma­tycznych talentów. Mówił więc trochę o bitwach i wiele o czerwono- skórych, opowiedział, jak został na pewien czas przybranym synem Irokezów. Przez kilka dni mieszkał razem z dzikimi w szałasie, w sa­mym sercu puszczy.

Madame — dodał — chciałbym z panią pomówić także o innych sprawach.

Wyłuszczył sytuację militarną Kanady i podzielił się z markizą pew­nym planem, powziętym przez niego razem z Montcalmem: trzeba zmu­sić Anglików do zmniejszenia nacisku na Kanadę przez dywersyjny manewr w Karolinie.

Co o tym mówi minister wojny? — zapytała pani de Pompadour.

Nic nie mówi, madame. Nie odpowiada.

A minister marynarki?

Jeszcze do niego nie zdołałem dotrzeć.

Zobaczysz go, waść, jutro.

Ten minister nazywał się Berryer; był to człowiek gruboskórny i nie­zbyt inteligentny. Niecierpliwie wysłuchał relacji Bougainville'a i wo­bec licznie zebranych osób rzucił słynne zdanie:

Panie, kiedy płonie dom, nie należy zajmować się stajniami.

O panu, ministrze, nie można powiedzieć, że rozumuje pan jak koń — odparował Bougainville.

Obecni przy tej rozmowie zagryzali wargi, żeby nie parsknąć śmie­chem. Ośmieszony ciętą ripostą, Berryer musiał oddać tekę Choiseulo- wi, a Bougainville został mianowany pułkownikiem. Jednakże nie otrzy­mał posiłków, o które prosił Montcalm, i Francuzi w Kanadzie dalej walczyli prawie wszędzie w stosunku jeden przeciwko pięciu. Bougain­ville był u boku swego wodza w bitwie pod Carillon, gdzie Montcalm został ranny. Markiz broczył krwią.

Czy moja rana jest śmiertelna? — zapytał chirurga.

Tak, panie markizie.

Ile czasu pozostaje mi do życia?

Nie wiem, czy dwadzieścia cztery godziny, panie markizie.

Tym lepiej! Przynajmniej nie zobaczę Anglików w Quebec.

W roku 1760, po poddaniu się Kanady, Bougainville, na pokładzie angielskiego okrętu, powrócił do Francji jako jeniec uwolniony na słowo honoru. Odznaczył się we wszystkich bitwach. W owych czasach wzięty do niewoli oficer był traktowany jak gość. Bougainville, wybitny matematyk, pobierał lekcje obliczeń nawigacyjnych u oficerów mary­narki brytyjskiej.

Czy mógłby tak samo zdobywać wiadomości u pierwszego lepszego oficera marynarki francuskiej? Na pewno nie. Bynajmniej nie na same pochwały zasługiwali ówcześni oficerowie Wielkiego Korpusu, pełni buty i absurdalnego poczucia kastowego, którzy uważali, że przystoi im tylko walka, wszelkie zaś trudy związane z prowadzeniem okrętu uwłaczają ich stanowisku. Podoficerowie byli nawigatorami i wykony­wali manewry, słuchając rozkazów tyleż arbitralnych, co niefachowych. W dodatku dumnych oficerów pożerała wzajemna zawiść. Z trybuny brytyjskiego parlamentu Pitt mógł powiedzieć, nie bez lekkiej pogar­dy, że niezdyscyplinowanie oficerów marynarki francuskiej ułatwiło jego krajowi pewną ilość morskich zwycięstw.

Choiseul chciał to zmienić i ponownie uczynić z marynarki sprawną broń, którą była ona niegdyś, w Złotym Wieku. Założył Akademię Morską w Breście, gdzie kształcono oficerów nawigacyjnych. Przyjmo­wano do niej nawet pragnących otrzymać ten stopień oficerów armii lą­dowej, którzy znaleźli się bez przydziału po traktacie paryskim. W tym oto dość ponurym okresie historii Francji i z powodu nieszczęść, jakie na nią spadły, Bougainville miał zrobić karierę żeglarza.

Pewnego wiosennego poranka roku 1763 pułkownik de Bougainville został przyjęty na audiencji przez ministra Choiseula.

Panie ministrze — powiedział — chciałem z panem pomówić

o uciekinierach z Kanady. Porzucili wszystko, żeby nie zostać pod pa­nowaniem angielskim.

Choiseul wzruszył ramionami z lekkim zniecierpliwieniem.

Wciąż kładą mi w uszy historię tych dzielnych ludzi. To prawda, padli ofiarą naszej porażki. Ale nie mamy co z nimi zrobić.

Ci, którzy mnie interesują, znajdują się w Saint-Malo. 2yją tam ze skąpej renty królewskiej.

Te skąpe renty pozbierane do kupy tworzą wcale ładną sumkę!

Właśnie, panie ministrze, chciałem panu zaoszczędzić pieniędzy na moich ludzi. Wiem, gdzie ich urządzić. I skarb nie będzie musiał na nich łożyć ani jednego su.

Choiseul zaczął słuchać uważniej. Od pewnego czasu okazywał Bou- gainviUe'owi mniejszą sympatię, z dość niejasnych powodów osobis­tych.

Na południowej półkuli, na południowy wschód od kontynentu amerykańskiego, leży pewien archipelag nie zamieszkany, aczkolwiek nadający się w pełni do zamieszkania. Są to wyspy Maluiny. Tak się nazywają, bo odkryli je ongiś marynarze z Saint-Malo *.

Twarz ministra znowu stała się niedostępna.

Za daleko — powiedział. — Transport i zagospodarowanie waszych ludzi kosztowałyby majątek.

Założyłbym spółką, żeby sfinansować to przedsięwzięcie — po­wiedział Bougainville. — Mój wuj d'Arboulin, mój kuzyn Bougainville de Merville i pewien armator z Saint-Malo wyłożyli już prawie wszyst­kie potrzebne fundusze.

A jak spodziewają się otrzymać z powrotem swoje pieniądze? — zapytał minister.

Z przyszłych zysków kolonii. Prawdę mówiąc, panie ministrze, niezbyt na to liczą. Mój wuj został mianowany generalnym administra­torem poczt francuskich, uważa zatem, że ma coś w rodzaju długu wo­bec państwa.

No to niechże pan złoży im moje gratulacje, zanim zdążę to uczynić osobiście — powiedział Choiseul. — Wydaje mi się, że sprawa jest na dobrej drodze. A czegóż oczekuje pan ode mnie?

Upraszam, odwołując się do pańskiej życzliwości, o stopień w ma­rynarce — powiedział Bougainville. — Chciałbym osobiście poprowa­dzić ekspedycję, a przecież nie mogę tego uczynić jako pułkownik. Gotów jestem udać się do Brestu w celu uzupełnienia wykształcenia żeglarskiego.

Tym razem Choiseul uśmiechnął się szeroko.

Nie ma o tym mowy, kochany Bougainville. Pańska wiedza mate­matyczna jest dostatecznie znana. Gdyby miał pan pojechać do Brestu, to raczej jako profesor. Dobrze, jutro otrzyma pan dyplom kapitana statku i niech pan mi nie dziękuje, zasłużył pan na to podwójnie: swoi­mi talentami i swoją inicjatywą.

Jednak Bougainville umiał podziękować jak należy. Wyszedł dopiero wtedy, gdy odpowiedział na inne pytanie ministra dotyczące wyprawy. Jedyny nzczegół, który ukrył, był ten: w owym przedsięwzięciu on sam, Ludwik Antoni de Bougainville, zainwestował sześćset tysięcy liwrów, czyli całość schedy otrzymanej po ojcu w gotówce.

Wyprawa na Maluimy i założenie tam kolonii odbyły się jak w bajce. Przy końcu pomyślnego rejsu marynarz „na oku" zawołał „Ziemia!" — i rzeczywiście był to upragniony archipelag. Wydawał się krainą mle­kiem i miodem płynącą: łąki, lasy, różnorodna zwierzyna, niesłychane mnóstwo ryb w rzekach, foki dostarczające mięsa i tłuszczu. Wszystkie zwierzęta, tak samo jak i ptaki, nie sprawiały wrażenia wylęknionych, zupełnie jak w ziemskim raju. „Jest rzeczą pewną — pisał Bougain­ville — że człowiek wcale nie nosi na sobie piętna okrucieństwa, po któ­rym nawet słabe zwierzęta rozpoznawałyby czystym instynktem istotę żywiącą się ich krwią. Jednak ufność ich nie trwała długo i niebawem nauczyły się nie wierzyć swemu najokrutniejszemu wrogowi".

Kanadyjczycy, którzy zaznali już życia pionierów w Ameryce, wzięli się do roboty nie tracąc chwili. Bougainville powrócił do Wersalu, został przyjęty przez króla Ludwika XV, otrzymał od niego gratulacje i wyruszył znowu na swoje ukochane Maluiny, dokąd przybył 5 stycz­nia 1756 roku. Wszystko tam szło coraz lepiej, prawdopodobnie aż nazbyt dobrze w pojęciu Anglików, którzy złym okiem patrzyli na próby kolonizatorskie kraju uznanego traktatem paryskim za zwycię­żony. W lutym 1765 roku dwa brytyjskie okręty wojenne pod dowódz­twem komodora Byrona rzuciły kotwicę w głównej zatoce i wycelowa­ły lufy armat na osadę.

Przybyłem, żeby objąć w posiadanie te wyspy w imieniu króla Jerzego III — oznajmił komodor zszedłszy na ląd. — Odtąd będą się one nazywały Wyspy Falklandzkie. Gi, którzy chcą je opuścić, będą mogli to uczynić. Pozostali staną się poddanymi brytyjskimi.

Czy Francja była w tym czasie dość mocna, żeby protestować ina­czej niż na drodze dyplomatycznej? Czy energiczna postawa utrzyma­łaby dla niej Maluiny? Historycy jeszcze się na ten temat spierają. Tak czy owak, w tym momencie ambasador hiszpański w Londynie poinformował, że jego rząd domaga się zwrotu tych wysp jako należą­cych do imperium hiszpańskiego. Być może zrobił to za poduszczeniem Francji, która uważała, że każde rozwiązanie jest mniej upokarzające niż potulne uznanie napaści brytyjskiej za fakt dokonany. Krótko mó­wiąc, Maluiny zostały odstąpione Hiszpanii. Minister Choiseul powie­rzył oficjalną misję przekazania ich Hiszpanii francuskiemu oficerowi, mianowicie Bougainville'owi, który w tym czasie wrócił do Francji. Raz jeszcze uczony oficer stanął przed obliczem księcia de Choiseul.

Oczywiście, wypełnię misję powierzoną mi przez króla — powie­dział Bougainville. — Ale cały świat wie, że straciliśmy Kanadę, Lui- zjanę, Gujanę, a teraz Maluiny. Wydaje mi się, że obecnie potrzebny jest jakiś gest, który by pozwolił trochę zapomnieć o naszych porażkach. Jakiś olśniewający wyczyn.

Co za olśniewający wyczyn? — zapytał minister.

Podróż dookoła świata. Odkrywcza podróż dookoła świata. Pro­ponuję, po dotarciu do Maluin, powrócić Pacyfikiem, tak jak to zrobił Magellan.

Kiedy rozeszła się wieść, że król wyraził zgodę na propozycję Bou- gainviile'a, tysiące dworaków zapragnęło wziąć udział w podróży. Nie można było wymarzyć nic bardziej dystyngowanego niż podróż do­okoła świata. Bougainville nie odmówił nikomu, ale przygotowywał ekspedycję tak skrupulatnie i tak dyskretnie, że kiedy fregata „La Bou­deuse" i frachtowiec „L'Etoile" wyruszyły 5 grudnia 1766 roku z Brestu, najgorliwsi amatorzy już zapomnieli o swoich zamiarach.

Na ich miejsce Bougainville zabrał uczonych, takich jak przyrodnik Commerson, astronom Veron, niemiecki książę Karol von Nassau-Siegea, młodzieniec pełen inteligencji, odwagi i energii, który miał po latach zostać admirałem eskadr Katarzyny II, carycy rosyjskiej.

Pierwsza część misji — oddanie Maluinów — zabrała blisko rok czasu, gdyż Bougainville pragnął pozostawić powierzanych hiszpańskiej opiece kolonistów całkowicie urządzonych, bogato wyposażonych we wszystko i w dobrych stosunkach z władzami w Buenos Aires. Dzielni ludzie płakali widząc, jak miejsce sztandaru ozdobionego liliami zajmu­je godło Hiszpanii.

Prawdziwa przygoda rozpoczęła się w grudniu 1767 roku, kiedy eks­pedycja weszła w nie kończący się i niebezpieczny korytarz zwany Cieśniną Magellana, pomiędzy kontynentem a Ziemią Ognistą. Pierw­szymi napotkanymi tubylcami byli patagońscy olbrzymi, których wszy­scy uznali za wspaniałych. Chirurg Vives, czytelnik i gorący wielbiciel Jana Jakuba Rousseau, oświadczył, że Europejczycy mogliby być tak samo atletyczni, gdyby zgodzili się żyć według praw przyrody. Nieco dalej ukazali się Indianie innej rasy, mali, wątli i ograniczeni, którzy przecież też żyli według praw natury. Ich degenerację przypisano ży­wieniu się w pierwszym rzędzie surowymi małżami.

Dumont d'Urville napisał w roku 1840, że Bougainville przede wszyst­kim zasłużył na nieśmiertelność tym, iż zasygnalizował geografom pewne ziemie, przed nim zupełnie nie znane. Pewne jest, że ten mate- matyk-adwokat-pułkownik, który został żeglarzem, przyczynił się w wielkim stopniu do zbadania hydrografii Pacyfiku, a tym samym po­zwolił niezliczonym nawigatorom żeglować po nim bezpiecznie. Ale naj­bardziej uderza przy czytaniu opisu jego wyprawy fakt, że płonąca w nim żądza wiedzy stale łączyła się z humanitaryzmem w najlepszym sensie tego słowa. Przed rokiem 1760 kapitanowie marynarki, którzy traktowali swoją załogę inaczej niż juczne zwierzęta, należeli do wy­jątków. Bougainville zaś pragnie widzieć swoich marynarzy dobrze ubranych, dobrze odżywionych i tak szczęśliwych, jak tylko to jest możliwe. Zachęca do urządzania rozrywek na statku i sam je organi­zuje.

Jeżeli kapitan nie interesuje się tymi sprawami, pozornie drugorzęd­nymi, nuda nie kończących się podróży morskich demoralizuje ludzi, skłania ich do gwałtów i występków. Pojęcie witamin wówczas jeszcze nie było znane, ale dobrze znano szkorbut, a Bougainville rozumie — i to jest już wieleI — że główną przyczynę choroby stanowi brak świe­żego pożywienia. Nakazuje jak najczęściej łowić ryby w morzu i na każdym postoju zaleca swoim uczonym zbierać zioła i odkrywać rośli­ny przeciwszkorbutowe. A kiedy sytuacja wymaga zmniejszenia racji żywnościowych, Bougainville żąda od oficerów, żeby się poddali ograniczeniom tak samo, jak i marynarze. To równouprawnienie, któ-

re dzisiaj wydaje się nam naturalne, w owych czasach bynajmniej nim nie było.

Oba statki weszły w styczniu na Pacyfik. Na bezmiarach jego wód nic nie było widać aż do 21 marca, kiedy to ukazały się cztery płaskie wysepki, a potem całe ich mnóstwo. Jak gdyby pył wysepek. Bougain­ville ochrzcił nazwą Niebezpiecznego Archipelagu to, co później otrzy­mało tubylczą nazwę Tuamotu — atole pokryte skąpą roślinnością. Nie wylądowano tam wcale z uwagi na niebezpieczeństwo raf kora­lowych.

Drugiego kwietnia wyłoniła się wysoka góra wieńcząca zieloną wy­spę. Z bliższej odległości widać było plaże pokryte drobnoziarnistym piaskiem, obrzeżone palmami kokosowymi. Nieco dalej — doliny

o ukwieconych zboczach, kaskady, strumienie zraszające łąki. Już bli­sko trzy miesiące marynarze nie widzieli żdżbła trawy. Wielu cierpiało na szkorbut. „Obyśmy tylko mogli tutaj wylądować!". Opłynięto cypel: ukazała się cudowna zatoka, osłonięta od fali morskiej dwoma przy­lądkami, pokrytymi bujną zielenią. Pośrodku — plaża z ciemnym pia­skiem, oblamowana białą pianą. Pod drzewami — wioska złożona z ma­łych chat

Tutaj staniemy na kotwicy — powiedział Bougainville.

Zaledwie kotwica przebiła powierzchnię wody, na błękitnym morzu zaroiły się zwinne pirogi. Wypełnione tłumem uśmiechniętych tubyl­ców, otoczyły statki; dzicy w wyciągniętych dłoniach trzymali banany, owoce mango, kokosy, prosiaczki ze związanymi nogami. Bougainville zarządził, żeby nie przyjmować prezentów bez rewanżu, i marynarze powyjmowali z ładowni świecidełka.

W parę chwil później przybyła druga flotylla, tym razem z kobieta­mi. Śmielsze od mężczyzn i widząc, że przybysze są pokojowo usposo­bieni, zwinnie wdrapały się na statki.

Bougainville sam opisał swoją podróż dookoła świata na fregacie „La Boudeuse" i na frachtowcu „L'Etoile", a wielu jego towarzyszy także pisało pamiętniki. Zbiór tych wszystkich wypowiedzi na temat pobytu na Tahiti — tam bowiem wyprawa dotarła — można by zatytu­łować „Pobyt w raju na ziemi". Wydaje się rzeczywiście, że natura nie chciała sprawić zawodu, że pragnęła wynagrodzić Europejczyków, któ­rzy byli jej entuzjastycznymi wielbicielami.

Nie byli oni zresztą pierwszymi białymi, którzy tu wylądowali. Przed niespełna rokiem okręt „Delphin" pod brytyjską banderą, dowodzony przez kapitana Wallisa, rzucił kotwicę przed Tahiti. Widząc statek oto­czony pirogami, Wallis najpierw przerzedził je salwą kartaczy. Następ­nie kazał przez ostrożność porąbać siekierami czółna już wciągnięte na piasek. Wreszcie jedna z wiosek została spalona w odwet za kra­

dzież. Brytyjscy żeglarze uważali, że trzeba przede wszystkim wzbudzić do siebie szacunek. Otóż, pomimo tak brutalnego nawiązania znajo­mości, mieszkańcy Tahiti zaprzyjaźnili się z Wallisem i jego mary­narzami.

Można więc sobie wyobrazić, jak byli traktowani Francuzi Bougain- ville'a, którzy przybyli tak pokojowo usposobieni. Nastąpiły nie koń­czące się uczty, festyny i tańce, Francuzi puszczali sztuczne ognie. Córki i żony mieszkańców Tahiti nie były specjalnie płochliwe, a ma­rynarzy nie trzeba było zachęcać. Nawet oficerom udzielił się ten idylliczny nastrój i Bougainville nazwał Tahiti „Nową Cyterą".

Nie ma na ziemi szczęścia bez chmur, toteż niebawem zaczęły się przykre incydenty. Jakiś tubylec został zastrzelony i nie można było wykryć winnego. W dwa dni później trzej inni zginęli w trakcie bójki z marynarzami, którzy chcieli otrzymać prosiaka w zamian za dwa gwoździe. Tym razem tubylcy zaczęli opuszczać chaty i ukrywać się w górach. Skutki takiej urazy mogły być niebezpieczne. Trzeba było użyć całej dyplomacji Bougainville'a, któremu dzielnie sekundował ksią­żę Nassau, żeby skłonić* ludzi do powrotu. Bougainville kazał zakuć zabójców w kajdany, a nawet zdecydował się rozstrzelać ich publicznie, żeby zadokumentować swoje niezadowolenie i wykazać sprawiedliwość. Ale kiedy Tahityjczycy zobaczyli morderców przywiązanych do słupów i pluton egzekucyjny szykujący broń — zaczęli szlochać i błagać o ła­skę dla skazanych. Bougainville spełnił ich prośbę. Jeszcze raz wymie­niono dary na znak pojednania. Bougainville kazał rozdać narzędzia — topory, rydle, heble — które tubylcy przyjmowali jak skarby, gdyż każdy przedmiot metalowy wydawał im się bezcenny; kolorowe tkani­ny wywoływały u kobiet okrzyki radości. Kazał także zasiać na Tahiti pszenicę i jęczmień i zasadzić warzywa i cebulę. Ofiarował królowi parę indyków oraz kilka kaczek i kaczorów, których potomstwo ist­nieje tam do dzisiejszego dnia.

Tahityjczycy byli spontaniczni, wspaniałomyślni i... kradli na potęgę. „Trzeba było bez przerwy — pisze Bougainville — mieć oko na wszyst­ko, co się przynosiło na ląd, a nawet uważać na kieszenie, albowiem nie ma, nawet w Europie, zręczniejszych złodziejaszków od mieszkań­ców tych wysp. A jednak nie wydaje się, żeby kradzież była czymś powszednim w ich wzajemnych stosunkach — nic się w ich domach nie zamyka, wszystko leży na ziemi lub jest zawieszone, nie ma zam­ków ani stróżów. Zapewne ciekawość wywoływała to gwałtowne pożą­danie, a zresztą wszędzie trafiają się nicponie". Istotnie, ci pierwotni ludzie kradli często z dziecięcej ciekawości. Mądrość polegała na tym, żeby bronić się, nie biorąc spraw zbyt tragicznie, co też świetnie po­trafił Bougainville. Botanik Commerson był tak przesiąknięty ideała­mi filozoficznymi, że absolutnie wybaczał Tahityjczykom drobne kra­dzieże: jakże ci ludzie mogli, według niego, wiedzieć cokolwiek o włas­

ności prywatnej, skoro to pojęcie zostało wymyślone przez demora­lizującą cywilizację?

Commerson zbierał wszędzie zioła w towarzystwie wiernego sługi, młodzieńca nazwiskiem Baré, którego oddanie było wprost wzruszające. Otóż właśnie w czasie pobytu na Tahiti rozeszła się wśród marynarzy pogłoska, że ten Baré jest kobietą. Kobiety ukrywające się pod mę­skim odzieniem — takie rzeczy widywano już na statkach. Ale wyda­rzenia związane z pobytem na wyspie odsunęły chwilowo tę sprawę na dalszy plan.

Morze w pobliżu lądu bywało wzburzone i koralowe skały przecie­rały liny kotwiczne (nie używano jeszcze podówczas łańcuchów). Kiedy w ten sposób stracono dwie kotwice, Bougainville dał rozkaz odpłynię­cia. Ekspedycja przebywała tutaj zaledwie dwanaście dni, ale tubylcy przywiązali się do Francuzów jak do starych przyjaciół. 16 kwietnia, w dniu odjazdu, wszystkie kobiety płakały w pirogach skupionych na błękitnej wodzie zatoki Matavai. Król z królową przysłali kilka łódek załadowanych owocami. Weszli na pokład „La Boudeuse" i żegnali się, łkając, z Bougainville'em. Potem, ku ogólnemu zdziwieniu, wypchnęli naprzód młodego tubylca.

Nazywa się Auturu. Pragnie udać się z tobą do Francji, a my także prosimy, żebyś go zabrał.

Bougainville wahał się jednak z wyrażeniem zgody, w obawie, że chłopiec będzie tęsknił do swego kraju.

On się nam może przydać na innych wyspach — wtrącił książę Nassau. — Wytłumaczy dzikim, jak dobrze traktowaliśmy jego plemię.

Zgodal Niech go ubiorą w marynarski strójl

Młodzieniec był szalenie dumny ze swego munduru. Okazał się rze­czywiście przydatny, ale zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażano: rady, jakich udzielał w trakcie trudnej nawigacji pomiędzy atolami, były zawsze dobre. Jednak na wyspach odwiedzonych po Tahiti — na Samoa (nazwanych przez Bougainville'a Wyspami Żeglarskimi), No­wych Hebrydach, Wyspach Salomona i Nowej Gwinei — Auturu nie umiał porozumieć się z mieszkańcami, którzy w dodatku wcale nie byli pokojowo usposobieni tak jak Tahityjczycy. Niekiedy nawet okazywali wyraźną wrogość.

Lądować można było ukradkiem i zbyt rzadko, żeby zaopatrywać się w świeżą żywność. Na nowo pojawił się szkorbut i załogi cierpiały głód. „Byłem zmuszony — pisał Bougainville — zmniejszyć o jedną trzecią rację »gurgany« (rodzaj bobu), z której gotowano naszą zupę. Mówię »naszą«, gdyż dla wszystkich racje były jednakowe. Dowódz­two i załogi były na tym samym wikcie. Nasza sytuacja równała ludzi jak śmierć". Ta równość, narzucona przez dowództwo, przyczyniała się do utrzymania dyscypliny wśród marynarzy i zwiększała ich przywią­zanie do BougainviUe'a.

A tymczasem pogłoski o służącym Commersona rozchodziły się coraz szerzej i Bougainville nie mógł ich lekceważyć. Zaprosił do siebie rze­komego młodzieńca.

Zgodzisz się na zbadanie, czy wolisz przyznać się, jak jest z tobą naprawdę? — zapytał.

Barć przyznał się z płaczem. Dziewczyna —- sierota, zrujnowana wskutek jakiegoś procesu, zmuszona do szukania pracy — wolała przy­brać męski strój, żeby łatwiej się urządzić.

Tak, oszukiwałam wszystkich łącznie z moim panem — powiedzia­ła — ale jaki zarzut można mi postawić, jeśli chodzi o wykonywanie obowiązków czy zachowanie?

Żadnego, moja panienko — odparł Bougainville.

Udał dyplomatycznie, że wierzy w tę historyjkę. W rzeczywistości panna Barś była na służbie Commersona całe lata w charakterze gospo­dyni. W końcu wyszła za mąż za właściciela ziemskiego na Ile de Fran­ce, zwanej dzisiaj wyspą Mauritius.

Na początku września nad morzem przeciągnął wonny wiatr — zbli­żano się do Moluk, „wysp korzennych". Ludzie cieszyli się, że nieba­wem zawitają do następnego raju. Bougainville zadawał sobie jednak pytanie, czy Holendrzy, mający te wyspy we władaniu, pozwolą im wylądować: wszystko zależało od dyplomatycznej sytuacji w Europie. Otóż, zaledwie się zbliżyli, dwaj żołnierze weszli na pokład z zawiado­mieniem, że tylko okręty Towarzystwa Holenderskiego mają pozwole­nie na lądowanie.

Obyczaje owej epoki były na pewno surowsze niż dzisiaj, mieliśmy zresztą tego przykłady, natomiast stosunki międzyludzkie utrzymywały się niekiedy wbrew wojnie czy napięciu dyplomatycznemu. Bougain­ville wysłał jednego z oficerów do gubernatora, żeby zrelacjonował mu krytyczną sytuację swoich załóg. Holender zmiękł. W ciągu paru dni zagłodzeni i chorzy na szkorbut ludzie jeszcze raz powrócili do zdrowia i nabrali sił.

Zatrzymano się także w Batawii, na Ile de France i na Przylądku Dobrej Nadziei. Było tu jeszcze zupełnie dziko: gdy książę Nassau od­dalił się sam w głąb lądu, został napadnięty przez lwa. Ponoć zadźgał go szpadą. Po króciutkim postoju na Wyspie Świętej Heleny — nazwa ta nie nabrała jeszcze rozgłosu historycznego — ekspedycja dotarła do Saint-Malo 10 marca 1769 roku. W ciągu całej kampanii, która trwała dwa lata i cztery miesiące, Bougainville stracił zaledwie siedmiu ludzi. Był to sukces dotąd nie notowany. Naukowe wyniki wyprawy zasługi­wały na tyleż samo pochwał. Na mapę olbrzymiego Oceanu Spokojnego naniesiono położenie licznych wysp, i to z dużą dokładnością, pomimo braku chronometrów, jedynie dzięki wiedzy dwóch astronomów eks­pedycji, Verona 1 Du Bouchage'a, którzy dla obliczenia długości geo­graficznych używali trudnej metody obserwacji księżyca.

Czterdzieści skrzyń okazów egzotycznej flory wysłano do królew­skich ogrodów. Dopiero po dwóch latach Bougainville opublikował swo­ją opowieść, która pozostała jednym z najklasyczniejszych opisów po­dróży, znanych w literaturze. Na jego cześć urządzono uroczystości w Paryżu, w Wersalu i w Londynie; został też mianowany członkiem Akademii Morskiej.

Ci, którzy nie znają dalszego ciągu jego kariery, dowiedzą się ze zdziwieniem, że wyczyn ten przysporzył Bougainville'owi prawie tyle samo wrogich napaści, co zaszczytów.

Król zaproponował mu, by pozostał w marynarce w stopniu kapitana okrętu, co też żeglarz przyjął, aczkolwiek miał obawy, że oficerowie Wielkiego Korpusu będą patrzeć niechętnym okiem na nadany mu tytuł. A jednak nie docenił potęgi ich zmysłu kastowości. Tworzenie się nowej warstwy oficerów-żeglarzy doprowadzało do wściekłości tych, którzy sami nazywali się „Czerwonymi", w odróżnieniu od „Błę­kitnych", świeżo upieczonych i wywodzących się ze stanu nieszlachec- kiego, a więc godnych pogardy. Szczyt zuchwałościl Taki „błękitny" Bougainville powracał z sensacyjnym sukcesem i na domiar złego po­zwalał sobie jeszcze posiadać talent literacki. „Czerwoni" czynili mu wszelkie możliwe afronty, mieszając w zaciekłości, jak groch z kapustą, najbardziej przeciwstawne zarzuty: jako „wielki podróżnik" Bougain­ville jest podejrzanym awanturnikiem, a jako protegowany pani de Pompadour — po prostu miernotą.

Bougainville, humanitarny, troszczący się o swoich ludzi, cierpliwy i sprawiedliwy wobec mieszkańców wysp, dbał zarazem o swój honor. Pewnego pięknego dnia miał już dość afrontów ze strony „Czerwo­nych". Wyzwał kilku z nich po kolei na pojedynek. A ponieważ bił się dobrze — pozostawiono go w spokoju.

Jednakże dalszemu jego życiu nie sądzone było płynąć spokojnym nurtem. Bougainville zmarł w roku 1811, mając osiemdziesiąt dwa lata, w czterdzieści dwa lata po powrocie ze swojej podróży dookoła globu. Przez ten czas parokrotnie był na wozie i pod wozem, powracał do służby i składał dymisję, a w trakcie wojny w Ameryce brał udział w kilku bitwach. Mając pięćdziesiąt lat, poślubił dwudziestoletnią dziew­czynę, miał z nią trzech synów i niewiele było małżeństw tak serdecz nie z sobą związanych zarówno w szczęściu, jak i w trudnych chwilach życia. Oszkalowany i wygnany do swoich majątków przez Ludwika XV, Bougainville bez chwili wahania odpowiedział na apel Ludwika XVI, który go zamianował dowódcą eskadry w Breście, w chwili kiedy to­nęła cała monarchia. Rewolucja wtrąciła go na pewien czas do więzie­nia, a potem Napoleon go uhonorował mianując prezesem wydziału fizyki i matematyki w Akademii Nauk. „Co za powieść, to moje ży-

ciel" — miał zawołać Napoleon na Świętej Helenie. Na mniej monar­szej płaszczyźnie życie Bougainville'a jest też niesłychanie barwną powieścią.

W niniejszej książce, poświęconej wielkim żeglarzom, autor chciał przede wszystkim naświetlić czyn, który na zawsze rozsławił pamięć Bougainville'a. Z tego właśnie czynu zaczerpniemy też coś w rodzaju postscriptum.

Auturu, młody Tahityjczyk, który chciał towarzyszyć Bougainvil- le'owi, dotarł do Paryża. Inteligentny, obdarzony zupełnie niezwykłymi zdolnościami wrastania w nowe środowisko, uczy się wszystkiego, mię­dzy innymi wzorowego zachowania się przy stole i w salonie. Staje się atrakcją, „hobby" pięknych pań, zostaje nawet przedstawiony na dwo­rze w Wersalu.

Auturu mieszka u Bougainville'a i po pewnym czasie zaczyna sam chodzić do miasta, umie już kupować w sklepikach, umie zamówić so­bie szklankę muszkateli w kawiarni. Nigdy najmniejszego nietaktu, cóż za idealny chłopaki Widuje się go także w operze, a przedstawienia baletowe podobają mu się ponad wszystko na świecie.

Nagle, pewnego dnia, cała radość znika z miłej twarzy Auturu, nie chce więcej wychodzić z domu. Bougainville w lot to zrozumiał.

Tęsknisz za ojczyzną, prawda? A więc wrócisz do swoich. Ja ci to przyrzekam.

Pomiędzy Francją a Tahiti nie istnieje żadna regularna linia komuni­kacyjna, to rzecz pewna. Jedyna możliwość to wynająć specjalnie sta­tek, żeby odwieźć Auturu. Wszyscy dowiadują się ze zdumieniem, że Bougainville bez chwili wahania zdecydował się na takie rozwiązanie. Będzie go to kosztowało trzydzieści pięć tysięcy liwrów, akurat tyle, ile wynosi jego należność u pewnego właściciela huty: jedna trzecia jego majątku.

Otóż w parę dni potem, jak Bougainville dał polecenie przekazania tej sumy armatorowi z Brestu, spada na niego hiobowa wieść: jego dłużnik zbankrutował. A Bougainville, członek Akademii Morskiej, nie ma w gotówce nawet tysiąca liwrów. Co robić?

Bougainville pisze do ministra Marynarki. Prosi o repatriowanie Au­turu na koszt państwa. A oto zakończenie jego listu: „Jeśli okoliczno­ści skłoniłyby Pana Ministra do odmowy, pan de Bougainville ośmiela się błagać, żeby raczono pobrać potrzebną kwotę z żołdu wynoszącego trzy tysiące liwrów, który otrzymuje jako kapitan okrętu".

W urzędach panuje poruszenie, pyszni panowie z Wielkiego Korpusu patrzą po sobie i nic nie rozumieją. Oficer marynarki, który poświęca dziesięcioletnią gażę po to, żeby zwrócić ojczyźnie jakiegoś dzikusa — to przecież nikt inny, jak wariatl Co też postanowi minister?

Na szczęście trafia się okazja. Auturu zostaje powierzony opiece kapitana, który odpływa z pewną misją dwoma statkami Towarzystwa Francusko-Indyjskiego.

Niestety! Auturu nie zobaczy swojej ojczyzny: ten Tahityjczyk, który tak dobrze znosił klimat Paryża, umrze na Madagaskarze, zaraziwszy się ospą.

Diderot napisał „Dodatek do podróży Bougainville'a", w którym chciał wykazać niewinność dzikusów, gnębionych wszędzie przez sko­rumpowanych cywilizowanych odkrywców. Epilog historii Auturu wy­daje się tworzyć „dodatek" o wiele sprawiedliwszy w stosunku do naj­bardziej humanitarnego z odkrywców.

W trakcie obrony Quebecu Bougainville brał udział w szczególnie niebezpiecznej operacji, polegającej na podholowaniu swoich brande- rów • w sam środek floty brytyjskiej, zakotwiczonej na Rzece Świętego Wawrzyńca. Podczas tej akcji marynarze z jego okrętów wymienili •trzały z marynarzami brytyjskimi, będącymi pod rozkazami pewnego podoficera nazwiskiem James Cook.

James Cook nie miał wśród swoich przodków ani jednego szlachci­ca, ani nawet mieszczanina. Urodzony w 1728 roku w Yorkshire, był synem parobka. Kiedy skończył trzynaście lat, ojciec oddał go na prak­tykę do sklepikarza, właściciela pasmanterii. Lecz myśl, że ma spędzić w sklepie całe życie, przyprawiała małego Jamesa o chorobę. W dwa miesiące później uciekł i zgłosił się jako chłopiec okrętowy na wę- glowiec żeglugi przybrzeżnej w Irlandii. Była to twarda szkoła, ale już wtedy silna wola chłopca wytrzymała wszelkie próby. Gdy został marynarzem, niezliczone razy bił się na pięści, kiedy koledzy chcieli go zaciągnąć do szynku. Interesowało go jedno — nauka, toteż prawie całą gażę wydawał na książki. Studiował matematykę — w ładną po­godę na pokładzie, podczas słoty w cuchnących pomieszczeniach dla załogi, przy nędznej lampce, wdając się w bójki z brutalami i pijaka­mi, którzy chcieli mu przeszkodzić.

Kiedy go zmobilizowano do brytyjskiej marynarki wojennej, James Cook nie potrzebował już od nikogo lekcji wytrwałości; także był nie­porównanie bardziej wykształcony od wszystkich rekrutów Royal Navy.

Otrzymał w roku 1760 bez najmniejszego wysiłku stopień podoficera marynarki. Po bitwach w Kanadzie przeciwko Francuzom został zaokrę­towany na statek hydrograficzny, który szkicował mapę wybrzeży La­bradoru.

Pasja nauki nie opuściła go. W 1766 roku przedstawił swoim przeło­żonym pracę matematyczną dotyczącą zaćmień słońca. Po paru dniach został wezwany do kapitana.

Cook, mam przyjemność zakomunikować cl, że będziesz miano­wany chorążym.

Taka decyzja była zdumiewająca. Wszyscy marynarze i podoficero­wie Marynarki Królewskiej będą odtąd mówili „sir" do syna dawnego parobka, tak jak mówili „sir" do każdego innego oficera czy nawet do admirała.

Ta promocja była pierwszą nagrodą za niezłomną energię.

Praca Cooka o zaćmieniach słońca została przedłożona grupie uczo­nych, mających podówczas największy chyba prestiż w świecie — Aka­demii Królewskiej (Royal Society). Dokładnie w tym czasie przygoto­wywała ona wspólnie z Flotą Królewską wyprawę naukową na ziemie południowe. Przebieg służby wielu oficerów został przebadany skrupu­latnie przed powzięciem decyzji, komu zostanie powierzone kierowni­ctwo ekspedycji.

Nie powinno się tutaj brać pod uwagę ani stopnia, ani urodze­nia — oświadczył prezes Akademii. — Potrzeba nam doświadczonego marynarza, który by równocześnie był uczonym.

Ktoś wymienił nazwisko porucznika marynarki Jamesa Cooka. W trzy dni później Cook został wezwany do Admiralicji. Po sześciu miesiącach,

26 sierpnia 1768 roku, wyruszył z Plymouth na pokładzie statku „En­deavour".

Był to potężny żaglowiec o wyporności czterystu ton. W naszych czasach nie byłby uważany za zbyt duży. A jednak miał w ładowniach zapasy na piętnaście miesięcy, ponadto pomieszczenia urządzone we­dług wymagań uczonych biorących udział w ekspedycji: salę map, la­boratorium, składy zabezpieczone przed wilgocią, mogące pomieścić dużą ilość okazów roślinnych i zwierzęcych. Ani jeden z członków załogi nie przekroczył wieku trzydziestu ośmiu lat, z wyjątkiem Cooka, który miał już czterdzieści.

Pierwszym zadaniem było wysadzenie na Tahiti astronoma, który miał dokonać obserwacji przejścia Merkurego przez tarczę słoneczną. Zjawisko to powtarza się w bardzo rzadkich odstępach czasu i pozwala na dokonanie niesłychanie ciekawych obliczeń astronomicznych. Wiele narodów wysłało tego roku uczonych w okolice, skąd przejście Merku­rego mogło być obserwowane.

Na Tahiti, nazwane przez Anglików Wyspą Jerzego III, dotarli

11 czerwca 1769 roku. Cook kazał natychmiast wybudować na lądzie mały fort i ułożył dokładny, a zarazem surowy regulamin, dotyczący stosunków z mieszkańcami wyspy.

Zachowanie się Jamesa Cooka w stosunku do tubylczych plemion, jak również w stosunku do swoich załóg było przez długie lata tema­

tem różnych kontrowersji. „Surowy, ale sprawiedliwy — pisała więk­szość historyków brytyjskich. — Zawsze używał z wielkim umiarem »kota o dziewięciu ogonach«, co zaś do tubylców, to uciekał się do siły i do sankcji jedynie w wypadku absolutnej konieczności”. Pisarze in­nych krajów zarzucali Cookowi bezwzględność i cytowali przykłady represji, wyciągając nawet wniosek, że tragiczny koniec wielkiego że­glarza był skutkiem tej jego cechy charakteru. Obecnie, z dystansu czasu i w oparciu o źródła historyczne, można wydać w tej sprawie bardziej obiektywny sąd.

Dziewięcioogoniastym kotem" nazywano dyscyplinę używaną w ma­rynarce brytyjskiej, gdzie kary cielesne były oficjalnie dozwolone aż do początku XX wieku. James Cook przeszedł w swojej młodości bar­dzo surową szkołę. Wreszcie, w owej epoce, naczelnym zadaniem kształcenia oficerów brytyjskiej marynarki było wpojenie im pojęcia, że ważniejszą od wszystkiego jest służba jego królewskiej mości oraz bezpieczeństwo królewskich statków.

Wszystkie te racje tłumaczą, dlaczego dawny chłopiec okrętowy nie zachowywał się tak jak Bougainville i jego sztab, przepojony humani­tarną filozofią wieku Oświecenia.

Dziewięcioramiennej dyscypliny używano na jego statku tak samo jak i na wszystkich innych okrętach brytyjskich, ani więcej, ani mniej, zgodnie z regulaminem. Cook zaś nie interpretował regulaminu bez­myślnie. Pewnego dnia chory marynarz, zagrożony szkorbutem, odmó­wił zjedzenia swojej porcji świeżego mięsa. Dostał dwanaście batów i to pomogło: idiota zjadł mięso i wyzdrowiał. Cook nie był jedynym kapitanem w owych czasach, który musiał surowo reagować na próby dezercji: minimum piętnaście dni paki. Dezercja była jedną z plag ówczesnej marynarki. Co do wykroczeń w stosunku do tubylców, to rzecz pewna, że się zdarzały. Wtedy nikogo to nie raziło. Bougainville należał do wyjątków.

Mały fort zbudowany przez ekspedycję Cooka na Tahiti, okolony solidnym murem, o ufortyfikowanych bramach, odbijał jaskrawo od dobrotliwego wyglądu chat Jego budowniczowie nazwali go jednak Fortem Wenery, może w hołdzie dla miejscowych piękności. Przej­ście planety Merkury przez tarczę słoneczną było obserwowane w jak najlepszych warunkach 23 czerwca 1769 roku. 13 lipca „Endeavour” podniósł żagle.

Po wyprawie Bougainville’a i przed pierwszą podróżą Cooka geo­grafowie całego cywilizowanego świata stawiali sobie doniosłe pyta­nie: czy istnieje w południowej strefie kuli ziemskiej olbrzymi kon­tynent, sięgający aż do bieguna? Pewne, już częściowo poznane ziemie, jak Nowa Zelandia, uważane były przez niektórych za północny cy­pel tego kontynentu. Cook skierował się ku Nowej Zelandii i opłynął obie jej wyspy: nie była to „Terra australis”.

Na pokładzie „Endeavour" panowała surowa dyscyplina. Już od dwudziestu miesięcy, odkąd wyruszyli w drogę, co cztery godziny, bez najmniejszego wyjątku, młodszy sternik wybijał przepisowe „szkla­nki", anonsując zmianę wachty, a oficer kończący służbę szedł składać raport Cookowi: „Wszystko w porządku, sir'\ Cook, niewzruszony, płynął od jednego lądu do drugiego po Oceanie Spokojnym, ze zdu­miewającą pewnością, jak gdyby posiadał doskonałe mapy tych okolic, a nie sam je wykreślał.

Jednakże kiedy „Endeavour" płynął na północ, w odległości dwu­dziestu pięciu mil od wschodnich wybrzeży australijskich, nagłe ude­rzenie wstrząsnęło okrętem.

Sternik, ostro do wiatru! — rzucił rozkaz oficer wachtowy. — Na foku przebrasować reje do łopotul

Kiedy manewrował, żeby zatrzymać okręt, Cook zbiegał po trapie. Przez otwór w spodzie, na lewej burcie, wdzierała się woda. Fakt dzi­wny i opatrznościowy: otwór był w większej części zaczopowany... odłamkiem skały. Nieco później poznano, że był to blok koralowy szczyt podwodnej rafy, który odłamał się w chwili, kiedy rozpruwał kadłub okrętu.

Ponieważ woda się podnosiła, Cook kazał wyrzucić do morza cały ładunek, a potem część armat. Zatkano otwór wełnianym materacem, przymocowanym zapasowym żaglem. W ten sposób Cook zdołał do­prowadzić okręt do ujścia australijskiej rzeki, której nazwa widnieje dzisiaj na szczegółowych mapach: Endeavour. Naprawa trwała prze­szło dwa miesiące, a przez ten czas przyrodnicy mogli spenetrować okolicę. Plonem ich wycieczek był pierwszy żywy kangur, jakiego zobaczyli biali ludzie.

Inna jeszcze trudność oczekiwała Cooka na pełnym morzu, naprze­ciw wybrzeży Nowej Gwinei. Tym razem już nie blok korala, ale niezmordowany wróg żeglarzy: szkorbut. Choroba ta odstępowała za każdym razem, kiedy zatrzymywano się na postój, i Cook, tak samo jak Bougainville, zawsze zabierał z sobą maksimum świeżego poży­wienia. Ale to, czego się nie zużywało w ciągu paru dni, ulegało ze­psuciu i trzeba było znowu powracać do peklowanego mięsa i suszo­nych warzyw.

Sytuacja na pokładzie „Endeavour" jeszcze się pogorszyła, kiedy na Nowej Gwinei, dokąd podróżnicy wreszcie dotarli, tubylcy przy­brali wręcz groźną postawę i nie pozwalali na odnowienie zapasów. Jeszcze i w naszych czasach pewne szczepy w głębi Nowej Gwinei, otumanione przez czarowników i uprawiające ludożerstwo, należą do najbardziej zacofanych na kuli ziemskiej.

Cook mógł wysadzić na ląd chorych na szkorbut ludzi dopiero w Ba- tawli. Niektórzy z nich byli już tak wyczerpani, że wkrótce zmarli, inni zginęli wskutek malarii. W tych czasach nie znano jeszcze chi*

niny, najczęściej używanym środkiem dezynfekcyjnym był ocet. Cook opuścił Batawię z bardzo przetrzebioną załogą.

Po postojach na Przylądku Dobrej Nadziei, następnie na Świętej Helenie, Cook powrócił do Anglii 11 czerwca 1771. Wielkie były zdo­bycze naukowe wyprawy, ale też wielkie straty w ludziach: trzydzie­stu na ogólną liczbę osiemdziesięciu. Cook został mianowany kapita­nem fregaty Marynarki Królewskiej i nazajutrz wezwany do pierwszego lorda Admiralicji.

Czy pan by się zgodził — zapytał go wysoki dostojnik — wyru­szyć niebawem na czele nowej ekspedycji? Chodziłoby znowu o misję naukową, ale musiałby pan poza tym zbadać możliwości rynkowe od­wiedzanych krajów pod kątem rozwoju brytyjskiego handlu.

Cook powrócił zaledwie przed dziesięcioma dniami z podróży, która trwała czterdzieści trzy miesiące. Niemniej, bez chwili wahania wyraził zgodę. Jednak na przygotowaniach do wyprawy zszedł cały rok. Cook miał już wyruszać z Plymouth 13 lipca 1772 roku z dwiema korwetami „Resolution" i „Adventure".

Kiedy wydał rozkaz stawiania żagli, zobaczył łódź sunącą do okrętu całą silą wioseł.

Co się stało? I — krzyknął.

Sir — odkrzyknął przewoźnik — przyszło na świat dziecko, któ­rego się spodziewała pani Cookl Chłopiec!

Prosto na kursie lodyl — krzyknął marynarz z bocianiego gniazda.

Ster lewo na burtę! — wydał komendę oficer wachtowy. — Przy­gotowanie do zwrotu przez sztagl Przebrasować reje foka do łopotul

Resolution" zaczęła płynąć pod wiatr. James Cook zadarł głowę w stronę bocianiego gniazda.

Na prawo są lody? — zapytał.— A na lewo?

Lody są na prawo i na lewo, sir. Jak gdyby bariera lodowa.

Oficer wachtowy! Trzymać kurs wschód — powiedział Cook.

Spostrzeżenie marynarza było zupełnie słuszne. Biała, dość wysoka

bariera zdawała się przegradzać horyzont. I tak mieli szczęście, że pa­nująca od kilku dni mgła wreszcie rozstąpiła się prawie zupełnie.

Cook zarządził manewr zmierzający do bardzo ostrożnego zbliżenia lię do bariery. Wówczas zobaczyli, że przed nią płynie cała eskadra gór lodowych rozmaitej wielkości, wyglądająca jak jej osłona. Kiedy statki podeszły jeszcze bliżej, mgła rozproszyła się zupełnie, słońce oświetliło lody i marynarze zobaczyli ławicę lodową w całej jej krasie. Jednak nie wywołała ona okrzyków zachwytu, jedynie słowa grozy 1 przekleństwa.

Pasażerowie statków wycieczkowych, udających się dzisiaj na zwie­dzanie ławicy lodowej, mogą bez obawy podziwiać widok białej i nie­

bieskawej twierdzy, porobionej głąbokłmi szczelinami, lśniącej w słoń­cu jak kryształ; wiedzą, że ich kapitan doskonale zna te wody i że posiada wszelkie potrzebne przyrządy nawigacyjne, sondy ultradźwię­kowe i radar, co pozwala żeglować zupełnie bezpiecznie w najbliż­szym sąsiedztwie lodów. Dla marynarzy ekspedycji Cooka bariera i góry lodowe stanowiły wielką niewiadomą i straszliwe niebezpie­czeństwo.

Odnosili wrażenie, że największe z tych fortec, ze zdumiewającymi nawisami, przewyższające niekiedy maszty ich okrętów, zaraz spadną na nie i zmiażdżą jak łupinę. Ławice lodowe nigdy nie pozostają w spoczynku: niekiedy przybijają do nich góry lodowe, kiedy indziej walą się z nich kawałki baszt z ogłuszającym hukiem. „Było to — pisał Forster, jeden z przyrodników wyprawy — jak tonięcie zburzo­nego świata i przypominało poematy opisujące czeluście piekieł. Wra­żenie to spadło na nas z całą brutalnością, a dookoła rozlegały się, powtarzane ze wszech stron przez echo, przekleństwa, wymysły i wrza­ski załogi".

Cook płynął wzdłuż ławicy, gdyż pragnął wreszcie sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje wielki Ląd Południowy, wyimaginowany przez niektórych geografów.

Ten rekonesans w piekle lodowym trwał trzy miesiące. Marynarze po trochu przyzwyczaili się do widoku, który nimi na początku tak wstrząsnął, ale wraz z nadejściem jesieni po morzu zaczęły hulać bu­rze. Mało jest kapitanów, którzy by potrafili tak jak Cook płynąć pod żaglami wśród nawałnic, na skraju ławicy lodowej z rozrzuconymi tu i ówdzie górami lodowymi. Marynarze patrzyli na jego manewry z peł­nym szacunkiem. Kiedy drugą korwetę „Adventure" stracono z oczu, wszyscy myśleli, że już jej nigdy nie zobaczą. A jednak Cook odnalazł „Adventure" w zatoce na Nowej Zelandii w maju 1773 roku. Kapita­nem dowodzącym drugą fregatą był Fumeaux, wybrany osobiście przez Cooka, który znał się na ludziach morza.

Następnie obie korwety pożeglowały w kierunku Tahiti, gdzie spę­dziły południową zimę. Cook opracował program podróży dbając o to, żeby jego ludzie mieli od czasu do czasu wypoczynek, a także żeby się jak najczęściej zaopatrywać w świeżą żywność. Ekspedycja była goto­wa na wiosnę i zabrała z sobą, oprócz zapasów, trzysta żywych świń — dość hałaśliwych podróżników, ale których mięso było mniej szkodliwe od konserw.

Marynarzom sposępniały twarze, kiedy zobaczyli, że prują prościutko na południe, nie zbaczając z kursu. Piekło lodowe wydawało się jesz­cze cięższe do zniesienia po rajskim pobycie na Tahiti. Znowu wpadali w nawałnice i niekiedy płakali z bólu, manipulując przy zamarzniętych na kość żaglach. Ale dawny chłopiec okrętowy zaprowadził żelazną dyscyplinę. Troszczył się o zdrowie swojej załogi, wymagając jedno-

cześnie bezwzględnego posłuszeństwa. Wziął kurs na północ — i to bez wahania — dopiero kiedy stwierdził, że kilku marynarzy znowu zapad­ło na szkorbut 11 marca 1774 roku na horyzoncie ukazał się wulkan Wyspy Wielkanocnej.

Olbrzymie monolityczne posągi Wyspy Wielkanocnej jeszcze i dziś niepokoją umysły archeologów, jednak liczne fotografie już nas oswoiły z ich niezwykłością. Na uczonych i marynarzach Cooka sprawiły one wielkie wrażenie, a także na samym kierowniku ekspedycji, pomimo jego nieprzeniknionej maski. Jednakże sprawa świeżego pożywienia interesowała go ponad wszystko. Udało mu się je zdobyć i raz jeszcze chorzy na szkorbut wrócili do życia.

Na drugą część tej podróży rzucił cień pewien dramatyczny incy­dent. Kiedy Cook wypełniał na Tahiti i kilku archipelagach Pacyfiku swoją misję odkrywcy, badając hydrografię i rynki zbytu, mogące otworzyć się pewnego dnia dla brytyjskiego handlu, Furneaux, który czekał na niego w umówionym miejscu na Nowej Zelandii, posłał na ląd oddział zaopatrzeniowy. Ludzie nie powrócili.

Furneaux odczekał kilka godzin, po czym wysłał nowy oddziałek złożony z dziesięciu zbrojnych pod dowództwem oficera. Kiedy zbliżali się do plaży, oficer zauważył na piasku szczątki łodzi wysłanej po żywność. Szalupa przybiła do plaży, mężczyźni wyskoczyli i podbiegli do wraku. Nie opodal, na ziemi, leżały także szczątki ludzkie.

Patrzcie I — zawołał jeden z marynarzy.

Nieco dalej zobaczyli wyciągnięte na piasek pirogi. Patrol skierował się w tę stronę. O jakieś pięćdziesiąt metrów od czółen dzicy siedzieli pod drzewami, wokół ogniska, ucztując. Oficer zarządził pierwszą sal­wę: biesiadnicy rozproszyli się, pozostawiając resztki festynu. Jakże strasznego! Trzęsąc się z wściekłości i obrzydzenia, marynarze z „Ad­venture" poznali bez trudu szczątki swoich kolegów.

Niezwłocznie po tym nieszczęściu statek „Adventure” powrócił sam prosto do AngliL Cook przybył na „Resolution” w rok później, 30 lipca 1775. Gdy tylko korweta rzuciła kotwicę na redzie Plymouth, na statek weszła pani Cook, żeby przywitać męża, prowadząc za rękę chłopczy­ka. Malec dreptał żwawo po deskach pokładu i patrzył z zaciekawie­niem na kapitana, swego ojca, którego widział po raz pierwszy w życiu. Nieobecność Cooka trwała trzy lata i osiemnaście dni. Tym razem wy­prawa straciła tylko czterech ludzi.

Anglia zawsze umiała i umie dotychczas sprawiedliwie oceniać wszel­kie wyczyny morskie. Po powrocie z drugiej podróży James Cook, dawny chłopiec okrętowy, otrzymał w swoim kraju zaszczyt najwyższy chyba dla żeglarza: został mianowany członkiem Królewskiej Akademii.

Teraz już miał za sobą tyle przebytych mórz i widział tyle wynurza­jących się na horyzoncie lądów, że kiedy podczas swojej trzeciej po­dróży dopłynął do Archipelagu Hawajskiego, po prostu odnotował jego

położenie w swoim dzienniku okrętowym, nie przypuszczając ani przez chwilę, że los wyznaczy mu spotkanie właśnie w tym miejscu.

Wyruszywszy z Anglii w lipcu 1776 roku dwoma okrętami, „Resolu­tion" i „Discovery", opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, przemierzył Ocean Indyjski i minąwszy południowy kraniec Australii dotarł do swego dawnego miejsca zakotwiczenia na Nowej Zelandii. Potem raz jeszcze zawinął do Tahiti, ale tym razem chmurka przesłania błękit nieba: sztab ekspedycji musiał asystować przy składaniu ofiary ludz­kiej. Na Wyspach Towarzystwa, odwiedzonych następnie, paru ma­rynarzy zdezerterowało i żeby ich odnaleźć, trzeba było wziąć zakład­ników spośród ludności. Wreszcie statki przybyły w pobliże wysp, które nazywamy dziś Hawajami, a Cook ochrzcił mianem Wysp Sand­wich, na cześć pierwszego lorda Admiralicji. Oczekiwały go tutaj dwie niespodzianki: tubylcy padli przed nim na twarz jak przed bogiem, a poza tym posiadali jakieś stare narzędzia z żelaza. Postawa adoracji dała się wytłumaczyć miejscową legendą, która głosiła, iż pewnego dnia przybędzie tu bóg „na pokładzie olbrzymiej pirogi". Co zaś do narzędzi żelaznych, tubylcy nie potrafili wyjaśnić ich pochodzenia. Dopiero w późniejszych czasach stwierdzono, że pozostawiła je ekspe­dycja hiszpańska Juana Gaetano, który odkrył te wyspy po raz pierw­szy w roku 1555. Ale tubylcy, jak się zdaje, zupełnie tych odwiedzin nie przechowali w pamięci.

Cook uważał, że są oni inteligentni, pracowici i lepiej zorganizowani od innych ludów Oceanii. Fakt, że mówili prawie tym samym językiem, co Tahityjczycy, świadczył o tym, że byli też znakomitymi żeglarzami: Hawaje leżą o 2300 mil morskich, czyli o 4259 kilometrów na północ od Tahiti, i tęx wielką przestrzeń musieli niejednokrotnie przebywać w pirogach.

Cook otrzymał misję odszukania w trakcie trzeciej podróży „wielkie­go przejścia" na północ od kontynentu amerykańskiego, pomiędzy dwoma oceanami: Atlantykiem i Pacyfikiem. Ta idealna droga została nazwana „przejściem północno-zachodnim" przez żeglarzy, którzy usi­łowali odkryć ją od strony Atlantyku. Cook natomiast chciał popróbo­wać od strony Pacyfiku.

Opuścił Hawaje 17 lutego 1778 roku i w marcu zobaczył brzegi Ka­lifornii, którą opłynął w kierunku północnym. Dotarł do wybrzeży Alaski i wszedł do Cieśniny Beringa. Marynarze, którzy brali udział w poprzedniej podróży, zaczęli kląć, gdyż stanęli wobec tej samej prze­szkody, która powstrzymała ich na morzach południowych: bariera lodowa, postrzępiona, lśniąca ławica obrzeżona niebezpiecznymi „ice- bergami”. Czy znów będą ją opływać jak tamtą, czy znów całymi ty­godniami będą się męczyć w innym piekle lodowym? Cook oświad­czył swoim ludziom, że są oni pierwszymi marynarzami świata, którzy przebyli obydwa kręgi polarne, i że, być może, ten wyczyn nie zosta­

nie przez nikogo powtórzony jeszcze przez długi czas, w czym się zresztą nie mylił. Następnie wydał rozkaz wracania. Pora roku była zbyt zaawansowana, żeby pokusić się o odkrycie „wielkiego przejścia”. Należało to odłożyć do przyszłego roku.

Resolution" i „Discovery" wzięły zatem kurs na Hawaje, dokąd za­winęły 26 listopada 1778 roku.

Na razie wszystko szło doskonale, może nawet za dobrze, Cook na­dal był dla tubylców bogiem „przybyłym na olbrzymiej pirodze" i król Terriobu zdecydował, że jego boskość musi być ogłoszona publicznie, podczas ceremonii religijnej. Przez dyplomację uczony żeglarz i czło­nek Królewskiej Akademii poddał się rytuałowi. Odziano go w pur­purowy płaszcz, zaprowadzono przed ołtarz, namaszczono sokiem orzecha kokosowego, po czym spożył posiłek złożony z pieczonego prosięcia i trzciny cukrowej. Następnie król rewizytował go na statku, gdzie otrzymał cenne prezenty.

Mentalność ludzi pierwotnych nie jest prosta. Cook został oficjal­nie ogłoszony bogiem, a jednak w końcu stycznia 1779 roku król dał mu niedwuznacznie do zrozumienia, że jego poddani pragną już od­jazdu ekspedycji. Tłumaczył, że biali jedzą zbyt dużo. Argumgnt, tylko pozornie prawdziwy, maskował zapewne żal monarchy obserwujące­go, jak jego własny prestiż maleje wskutek przedłużającej się obecności białego boga. Tak czy owak, ponieważ Cook doszedł do wniosku, iż czas już wyruszyć na poszukiwanie „wielkiego przejścia", dał rozkaz przygotowania się do odjazdu 4 lutego 1779 roku. Pożegnanie było bardzo serdeczne. Nim odbili od brzegu, król przysłał kilka piróg na­ładowanych darami.

W naszych czasach prasa i radio informują nas kilka razy do roku

0 zniszczeniach dokonywanych przez tajfuny, które w pewnych okre­sach omiatają Pacyfik. Te potwory noszą nawet imiona i kiedy rusza­ją w drogę, można w przybliżeniu obliczyć ich trasę. W XVIII wieku tajfuny nie były chrzczone i spadały znienacka na statki pozbawione radia i informacji meteorologicznych. Ten, który szalał pomiędzy 4 a 7 lutego 1779 roku na oceanie, na wysokości Hawajów, zerwał więk­szość żagli na obydwu okrętach Cooka i nawet rozłupał fokmaszt na „Resolution". Ekspedycja musiała powrócić na wybrzeże hawajskie, żeby naprawić szkody. Zawinęła do tej samej zatoki, skąd niedawno wyruszyła, zwanej Karakagua.

Anglicy spodziewali się, że na plażę wylegną tłumy przyjazne

1 proponujące swoje usługi. Nic podobnego. Wybrzeże było puste, król Terriobu ogłosił bowiem, że miejsce opuszczone przez białe** go boga jest tabu i nikomu nie wolno tam się zbliżać pod karą ómierci.

Tabu zostało najpierw pogwałcone przez samych Anglików, którzy musieli zainstalować na lądzie warsztaty naprawczy. Stosunki z tubyl­cami rozpoczęły się w warunkach dwuznacznych z powodu pogwał­cenia „tabu". Zaczęły się kradzieże, napadnięto na odddział roboczy udający się po wodę. Niejednokrotnie Hawajczycy obrzucali kamie­niami marynarzy brytyjskich.

Cook panował nad sobą, zły, lecz ostrożny. Kiedy jednak zrabo­wano łódź z „Discovery", zdecydował się na interwencję. Wysłał na ląd grupę operacyjną z zadaniem wzięcia zakładników. Zabronił piro­gom wszelkiego poruszania się w zatoce. 14 lutego rano wylądował osobiście, z dwoma porucznikami i dziewięcioma uzbrojonymi pie­churami. Skierował się w stronę rezydencji króla Tęrriobu, chcąc uzys­kać odszkodowanie.

Król zgodził się udać na pokład „Discovery" jako zakładnik do czasu zwrócenia łodzi. Potem jednak, ubłagany przez swój lud, popro­sił Cooka o zrezygnowanie z tego żądania i Cook się zgodził, w za­mian za przyrzeczenie przeprowadzenia dochodzeń. Wydawało się, że cała sprawa zakończy się pokojowo, pomimo asysty tłumu dość pod­nieconych tubylców.

Kiedy Cook wsiadał do łodzi, rozległ się strzał? to brytyjski mary­narz wystrzelił do pirogi, która chciała opuścić plażę. Na nieszczęście jego kula dosięgła któregoś z wodzów. Hawajczycy nakazali usunąć się kobietom i dzieciom i ruszyli groźnie na białych.

Cook wycofywał się powoli, zwrócony do nich twarzą. Miał już wejść do łodzi, kiedy został trafiony kamieniem. Strzelił do napastnika śrutem, chcąc go nastraszyć, ale nie zabić. Istotnie Hawajczyk się nie przewrócił. Ale fakt, że nie został zabity, wywarł na tubylcach wręcz odwrotny skutek niż ten, jakiego się Cook spodziewał. Tym razem Cook wystrzelił kulą i zabił Hawajczyka. Za późno! W trzy sekundy potem, trafiony kamieniem, wpadł do morza, gdzie został zasztyleto­wany. Przerażeni towarzysze w popłochu powsiadali do łodzi i od­płynęli.

Okręty nie były jeszcze gotowe do drogi. Porucznik Clerke, które­mu przypadło dowodzenie, postanowił pertraktować z tubylcami, żeby wydali ciało Cooka. Grupa ludożerców już napoczęła białego boga. Król Tęrriobu przerwał ich ucztę i odesłał zwłoki na „Resolution”. W ten sposób głowa i szkielet wielkiego żeglarza mogły być włożon,ę do trumny. Spuszczono ją w głąb morza 21 lutego o zachodzie słońca, oddawszy przepisową salwę armatnią. Wybrzeże znowu opustoszało kompletnie.

Pozbawiona dowódcy ekspedycja powróciła do Anglii i paździer­nika 1780 roku. Jak więlu innych wielkich ludzi, Cook, taki przecież czynny, uważał, że żadne przedsięwzięcie nie jest kompletne, jeśli nie zostanie szczegółowo opisane przez tych, którzy brali w nim udział.

Gdy tylko wrócił z drogiej podróży, przygotował wydanig zbiorowego dzieła, którego największa część wyszła spod jego pióra. „Podróże ka­pitana Cooka” miały, obok relacji .Bougainville'a, wejść do literatury marynistycznej po wsze czasy.

Gęsie pióro gładko ślizgało się po papierze. Rękę, która je trzymała, bardzo wypielęgnowaną i trochę pulchną, znaczyło jednak parę blizn i nawet parę zgrubień.

Będziesz waść badał dalej położenie wysp oraz hydrografię Pacy­fiku, zajmując się specjalnie tymi regionami, dokąd nie dotarł ani pan de Bougainville, ani kapitan Cook, a w szczególności będziesz się sta­rał sporządzić dokładne mapy Wysp Japońskich, brzegów Morza Ochoc­kiego oraz północnych wybrzeży Kalifornii. Spenetrujesz waść całe wy­brzeże pomiędzy Alaską a terytoriami znajdującymi się we władaniu Hiszpanii. Postarasz się wytyczyć wygodną drogę pomiędzy tymi pół­nocnoamerykańskimi regionami a Chinami..."

Ludwik XVI — jego to bowiem ręka, ślusarza-amatora, trzymała pióro — rzucił okiem na potężny globus stojący na podłodze po pra­wej stronie biurka i dopisał jeszcze parę linijek: „Zaiste, gdyby Fran­cja mogła prowadzić handel futrami, kupować je od mieszkańców, lo­dowatych okolic i odprzedawać Chińczykom, którzy bardzo je sobie cenią, wówczas bilans Towarzystwa Indyjskiego byłby wyrównany". Następnie król wziął piaskownicę, osuszył arkusz i wsadził go do per­gaminowej koperty, na której można było przeczytać odręczny napis: „Instrukcja dla pana de La Pórouse". Ludwik XVI opracowywał ten temat od paru tygodni.

Kapitan marynarki Jan Franciszek Galaup de la Pórouse, urodzony w Albi w roku 1741, miły, układny, a jednocześnig pełen władczej sta­nowczości, mógł, jak się zdawało, na każdym polu odnosić sukcesy. „Czerwoni" oficerowie szanowali go, „Błękitni" — kochali. W 1782’ roku, w czasie rajdu morskiego na brytyjskie umocnienia w Zatoce Hudsona, zdobył fort, którego komendantem był badacz Samuel Hear- ne. Przede wszystkim zatroszczył się o dostarczenie żywności małemu' garnizonowi, wygłodzonemu w podbiegunowej samotni. W jego ręce wpadły papiery Heame'a, zawierające cenne wskazówki geograficzne.. Oddał je właścicielowi.

Panie, zasługujesz na to, żeby je ogłosić samemu. Świat cywilizo­wany będzie ci za to wdzięczny.

Ten gest wzruszył Anglików, a jeszcze bardziej Ludwika XVI. Fleuriot de Langle, wybrany na zastępcę dowódcy ekspedycji, był' Bretończykiem, wielce opanowanym, o niezrównanej wiedzy fachowej. Członek Akademii Morskiej, uosabiał typ uczonego oficera. Akade­mia Morska w Breście, od chwili Jej założenia przez Choiseula,.

bardzo rozwinęła swoją działalność. Jej ambicją było stać się we Francji tym, czym w Anglii była Akademia Królewska. Jej członkowie przyczynili się swoją pracą do przygotowania ekspedycji, tak samo zresztą, jak i członkowie Królewskiego Towarzystwa Lekarskiego. In­strukcje przeznaczone dla La Pérouse'a utworzyły wreszcie wolumin in quarto objętości pięciuset stron. W trakcie ceremonii, która odbyła się w Wersalu z racji wręczenia tego dokumentu, Ludwik XVI zaprag­nął osobiście odczytać głośno pewne ustępy tekstu, szczególnie bliskie jego sercu. „Pan de La Pérouse poleci członkom swojej załogi zgodne współżycie ze wszystkimi tubylcami. Zabroni im, pod rygorem naj­ostrzejszych kar, odbierania siłą tego, czego miejscowi ludzie nie będą chcieli odstąpić dobrowolnie. Będzie musiał zająć się gorliwie i ser­decznie wszystkim, co może polepszyć ich warunki życia, dostarczając ich krajowi jarzyn, owoców i pożytecznych roślin z Buropy, pouczy ich, jak należy je siać i hodować. Do walki będzie się uciekał tylko w skrajnej konieczności, jedynie w celach obrony i tylko w wypad­kach, kiedy ustępliwość mogłaby zdecydowanie wystawić na szwank bezpieczeństwo statków i życie Francuzów, powierzonych jego pieczy".

Oba okręty wyprawy, „L'Astrolabe” i „La Boussole", były statkami nowymi i potężnymi, najlepszymi, jakie można było sobie wymarzyć na taką podróż. La Pérouse, Fleuriot de Langle oraz ich oficerowie mieli do swojej dyspozycji najdoskonalsze przyrządy nawigacyjne owej epo­ki, między innymi busolę, która należała niegdyś do Cooka, angielski chronometr, pięć morskich zegarów, trzy sekstansy będące ostatnim krzykiem techniki. Na pokładzie obydwu statków znajdowali się astro­nomowie, fizycy, lekarze, przyrodnicy, rysownicy i malarze — praw­dziwa elita uczonych i artystów. Na pokładzie „L'Astrolabe" umieszczo­no rozebraną na części, półpokładową szalupę, przeznaczoną do badań hydrograficznych w zatokach, do których fregata nie mogłaby wejść bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Nie będzie wcale przesadą, jeżeli powiemy, że w tych czasach nie widziano lepiej przygotowanej i lepiej zaopatrzonej we wszystko ekspedycji. Ostatnie linijki skreślo­ne ręką królewską brzmiały: „Jego Królewska Mość będzie uważał za największy sukces wyprawy, jeśli zostanie ona zakończona tak, iż ani jeden człowiek nie przypłaci jej życiem". Odpowiedź losu miała być bezlitosna.

Obie fregaty odpłynęły z Brestu 1 sierpnia 1785 roku. Pierwszą część podróży można streścić w trzech słowach: dziesięć miesięcy sukcesów. Szef służby zdrowia w San Miguel w Brazylii, dokąd zawinęły na pierwszy postój fregaty, był szczerze zdumiony, gdy na zadane przez niego, rytualne pytanie: „Ilu chorych na pokładzie?" — usłyszał odpo­wiedź: „Ani jednego". Oba okręty popłynęły wzdłuż wybrzeży Ame-

ryki, przebyły Cieśninę Lemaire'a na południowy wschód od Ziemi Ognistej i, omijając wejście do labiryntu Magellanowego, zeszły aż do przylądka Horn. Niebezpieczny cypel, przy którym znalazło zgubę tyle żaglowców wraz z ludźmi, niekiedy po dwutygodniowej walce z burzliwym morzem i przeciwnymi wiatrami, został opłynięty za pierw­szym zamachem, bez najmniejszej awarii. Kiedy La Pśrouse zdecydo­wał się zawinąć do Concepcion w Chile, żeby uzupełnić prowiant, gu­bernator wydał ucztę na jego cześć. W trakcie rewanżowego przyję­cia na pokładzie statku Francuzi wypuścili balon napełniony ogrzanym powietrzem. Pasażerowie mieli wrażenie, że uczestniczą w rejsie wy­cieczkowym. 8 kwietnia 1786 roku fregaty były na Wyspie Wielkanoc­nej, a 20 maja wynurzył się na horyzoncie Archipelag Hawajski.

Widzieliśmy wodę spływającą w kaskadach z wierzchołków gór i wpadającą do morza po zroszeniu osiedli tubylczych — pisał La Pś­rouse. — Trzeba być marynarzem i skazanym, tak jak my, na jedną flaszkę wody dziennie w gorących klimatach, żeby zrozumieć ogarnia­jące nas uczucia. Drzewa wieńczące góry, zieleń, bananowce okalające osiedla — wszystko to wywierało na nasze zmysły wrażenie niewysło- wionego uroku". Zabójstwo Cooka, dokonane zaledwie przed siedmio­ma laty, powinno było skłonić La Pśrouse'a do ostrożności. Ale tubylcy jak gdyby zupełnie zapomnieli o konfliktach z poprzednimi gośćmi. Pirogi pełne żywności otoczyły statki. Kiedy przybysze szukali dogod­nego miejsca na zakotwiczenie, rzucono im liny holownicze. Fala wzno­szona przez statki zalewała zupełnie pirogi. Dzicy odwracali je ze śmiechem do góry dnem i opróżniali z wody, nie tracąc nic z ładunku. Wreszcie rzucono kotwice, załogi i dowódcy zeszli na ląd. Dzięki środ­kom bezpieczeństwa i dyscyplinie trzytygodniowy pobyt na Hawajach upłynął bez przykrych incydentów.

1 czerwca La Pśrouse wydał rozkaz podniesienia kotwicy i wziął kurs na północny wschód. Do wybrzeży Ameryki na wysokości 60 rów­noleżnika dopłynęli 23 czerwca. Do tego dnia na żadnym z okrętów nie było ani jednego chorego, ani jednego rannego.

4 lipca La Pśrouse podyktował swemu sekretarzowi notatki, mające służyć do sporządzenia sprawozdania z wyprawy:

Rozpoznaliśmy 23 czerwca Góry Świętego Eliasza odkryte przez Be­ringa. 30 podpłynęliśmy do bardzo głębokiej zatoki. Wszystko świad­czyło o tym, że jesteśmy przy ujściu wielkiej rzeki, gdyż słoność i kolor morza uległy zmianie na szerokości prawie dwóch mil. Nieco później, po dokładniejszym zbadaniu, zdaliśmy sobie lepiej sprawę z istoty rzeczy. Zatoka wrzyna się głęboko w ląd i posiada kształt litery T. Z każdej strony poprzeczki tej litery spełzają do wody lodow­ce i to właśnie ich słodka woda sprawia złudzenie wody rzecznej. Za­toki tworzą wspaniały port naturalny tak jak w Tulonie, ale zarówno większy co do powierzchni, jak dogodniejszy co do swych możliwości.

Nazwałem to miejsce Portem Francuzów. Nasi geodeci i rysownicy w najbliższych dniach sporządzą jego dokładną mapę”.

Klęska spadła ze zdumiewającą szybkością. Ci, co się znajdowali na pokładzie okrętów zakotwiczonych w cieśninie, zobaczyli dwie szalupy wypływające z północnego odgałęzienia litery „T". Prąd morski, za­zwyczaj bardzo silny w czasie odpływu, nadawał im wielką szybkość: można by rzec, iż szalupy ciągnął jakiś niewidzialny holownik. Nagle pierwsza zakręciła się, zboczyła z drogi i runęła na skałę. Ledwo usły­szano trzask rozgniatanego kadłuba, druga szalupa zawirowała dokład­nie w tym samym miejscu, co pierwsza, i w chwilę później roztrzaskała się w kawałki o pobliską skałę. Małe punkciki ludzkich głów rozpro­szyły się, zniknęły w wodnej otchłani...

W cztery dni później na jednej z wysepek śmiertelnej cieśniny wy­ryto na głazie napis: „Przy wejściu do Portu zginęło dwudziestu jeden dzielnych marynarzy. Kimkolwiek jesteście, połączcie wasze łzy z na­szymi". Z mężczyzn, skupionych w ciszy przed kamienną płytą, wielu płakało. Teraz już stracono wszelką nadzieję odnalezienia ciał. Na liście ofiar znalazło się dwóch oficerów, członków Akademii Morskiej, w tym drugi oficer z „La Boussole”, oraz dwaj bracia La Borde, syno­wie królewskiego bankiera.

Nie można oglądać bez zachwytu linii zarysowanej na kuli ziemskiej przez fregaty La Pérouse'a. Jest to bowiem jedna z najbardziej efek­townych tras morskich wszystkich czasów. Wychodzi z Brestu, zagłębia się w południowe obszary Atlantyku, dochodzi do Brazylii, otacza Przylądek Horn, dotyka Chile, pnie się do góry przez cały ogrom Pacy­fiku, aż do Portu Francuzów, gdzie byliśmy świadkami tragedii. Stąd linia biegnie blisko wybrzeży Ameryki w kierunku południowym, do Monterey w Kalifornii. Pomimo nieszczęśliwego wydarzenia trzeba spełnić powierzoną sobie misję, toteż wszystkie ciekawsze punkty wy­brzeży zostają odnotowane. Z Monterey znów trzymiesięczny rejs przez Pacyfik — tym razem ze wschodu na zachód, aż do Makau.

Makau, 3 stycznia 1787. Na redzie stoi kilka francuskich statków, przybyłych z drugiej strony kuli ziemskiej. Oficerowie i marynarze otrzymują pozwolenie zaokrętowania się na fregaty La Pérouse’a, żeby zastąpić ofiary katastrofy w Porcie Francuzów. Już mija siedemnaście miesięcy, jak „L'Astrolabe" i „La Boussole” opuściły Brest. Żaden sta­tek, nawet w naszych czasach, nie może tak długo być na morzu bez remontu. La Pérouse prowadzi obydwie fregaty do stoczni Cavite w Ma­nili.

Wiosną roku 1787 zaczyna się słynna kampania hydrograficzna na Morzu Japońskim. Ani Bougainville, ani Cook nie dotarli do tych miejsc, ani nawet żaden żeglarz rosyjski, z wyjątkiem paru rybaków. Japonia

zaś, zasklepiona w swojej średniowiecznej izolacji, nic nie wie o świe- cie zewnętrznym. Uczeni La Pérouse'a sporządzają mapy ze znawstwem I wielką dokładnością. Dna zatok przybrzeżnych są nierówne i niebez­pieczne, ludność okazuje nieufność, a nawet wrogość. Na północ od Japonii wpływają na Morze Ochockie, gdzie mgła zalega przez kilka miesięcy w roku.

7 września. Na szczęście uporczywa mgła się rozproszyła. „L'Astro­labe" i „La Boussole" idą w odległości niecałej mili od brzegu. Wi­dzą wysokie góry, stromo schodzące do morza, szczyty ich rysują się wyraźnie na błękitnym niebie, śnieg leży na wierzchołkach. Na zbo­czach rosną lasy, niżej — zielenią się łąki. Nieco później La Pérouse widzi wulkan wskazujący statkom wejście do Zatoki Awaczyóskiej, w głębi której leży Pietropawłowsk Kamczacki. W południe kotwice dwóch fregat przebiły spokojne lustro wody w porcie. Na małym, drewnianym molo tłoczy się z pięćdziesięciu tubylców, nieruchomo, ale wznosząc okrzyki. Wszyscy ubrani są w długie bluzy skórzane, przepasane w talii, wszyscy noszą wysokie buty. Przed tym niewielkim tłumem, otoczony uzbrojoną strażą, stoi rosyjski oficer w galowym mundurze: gubernator Pietropawłowska.

Gubernator otrzymał od Katarzyny II rozkaz, aby przyjął Francuzów bardzo uprzejmie, co mu zresztą sprawiło niesłychaną radość: Pietro­pawłowsk jest zabitą dziurą, gdzie najmniejszą rozrywkę wita się entu­zjastycznie. Przez kilka dni gubernator fetuje swoich gości. Jedyną chmurą na jasnym firmamencie jest wspomnienie tragedii w Porcie Francuzów. Z Francji poprzez Syberię przybywa poczta, w której jest pismo królewskie, mianujące La Pérouse'a dowódcą eskadry. Guberna­tor wznosi, rosyjskim obyczajem, niezliczone toasty.

Poczta zawiera jeszcze jedno pismo urzędowe, rozkazujące jednemu z członków ekspedycji, konsulowi de Lesseps, by powrócił do Francji drogą lądową w celu przywiezienia pierwszego sprawozdania. Oficero­wie i marynarze wręczają mu listy do rodzin. Przypatrzmy się dobrze temu urzędnikowi, który przejedzie Syberię, a potem Rosję na wózkach czy saniach zaprzężonych w psy albo w reny, niekiedy nawet na grzbie­cie wielbłąda: odjeżdża bowiem jedyny członek ekspedycji, jaki pozo­stanie przy żydu.

Wyspa Manua, leżąca na 14° szerokości południowej i 71° długości zachodniej, należy do archipelagu Samoa. Ekspedycja dotarła tam 10 grudnia 1787 roku, po ponownym przebyciu prawie całego Pacyfiku z północy na południe.

Na przestrzeni historii różne tragedie, jakie rozegrały się gdziekol­wiek pomiędzy badaczami a tubylcami, przebiegały według klasycznego schematu: wszystko jest w najlepszym porządku, stosunki wspaniałe, potem jakieś nieporozumienie, niekiedy całkiem drobny incydent —

i koniec.

Wszystko szło jak najlepiej na Manua, mężczyźni i kobiety byli goś­cinni, uśmiechnięci. La Pérouse został przyjęty przez wodza w altance oplecionej zielenią, która mu przypomniała podmiejskie oberże Paryża. Wrócił na pokład i nazajutrz Fleuriot de Langle poprowadził wyprawę po wodę, przywożoną dwiema szalupami i kilkoma łódkami. Uzbrojeni fizylierzy osłaniali oddziałek. Kapitan „La Boussole" uważał za stosow­ne wziąć z sobą trochę upominków dla tubylców. Przyjęto je, okazując burzliwą radość. Ale kiedy zakończyło się rozdawanie prezentów, ci, co ich nie otrzymali, zaczęli dopominać się o nie jak małe dzieci. De Langle usiłował im wytłumaczyć, że przyjdzie i na nich kolej, ale to mu się nie udało. Zawód tych pierwotnych ludzi zamienił się we wście­kłość, zaczęli wyciągać szalupy na ląd. Czy salwa z muszkietów przy­wróciłaby porządek? A może de Langle wahał się wydać taki rozkaz, pomny zaleceń Ludwika XVI? Na Francuzów spadł grad kamieni, potem tubylcy przypuścili atak W trakcie potyczki fizylierom zamokła broń

i nie mogli jej użyć. Fleuriot de Langle, wrzucony do wody, został natychmiast zmasakrowany, a wraz z nim jedenastu ludzi.

Jego Królewska Mość będzie uważał za największy sukces wyprawy jeśli zostanie ona zakończona tak, iż ani jeden człowiek nie przypłaci jej życiem". Czy La Pérouse myśli o życzeniu króla, kiedy niezmordo­wanie kontynuuje swoją misję naukową wśród archipelagu malajskie- go? Już stracił trzydziestu dwóch ludzi, nic więc dziwnego, że twarz dowódcy eskadry spochmumiała. Ale wiadomo, że najlepszym lekiem na smutek jest wytężona praca. Na pokładzie obu statków nie ma czło­wieka, który by pozostawał bezczynny.

Na początku 1788 roku La Pérouse widzi, że zapasy świeżej żywno­ści są na wyczerpaniu, a ponieważ stracił zaufanie do wyspiarzy, po­stanawia udać się do Australii. 24 stycznia „L'Astrolabe" i „La Bous­sole" stoją przed Botany Bay, na wschodnim wybrzeżu.

Flota angielska zawinęła tu również: dziewięć transportowców eskor­towanych przez dwa okręty wojenne. Jak się ułożą stosunki? Daleko od Francji, bez radia, jak się orientować w sytuacji dyplomatycznej w Eu­ropie? La Pérouse wciąga na maszt banderę dowódcy eskadry i obser­wuje brytyjską fregatę „Sirius", na której powiewa bandera komandora.

Nim upłynęło dwadzieścia minut, od „Siriusa" odbija łódź. Siedzi w niej komandor w galowym mundurze. No, wszystko w porządku! W tej wyprawie zawsze wszystko zaczyna się dobrze.

Brytyjski oficer wyjaśnia francuskiemu dowódcy, że transportowce, które eskortuje jego konwój, przywiozły właśnie do Australii kolonis­tów: siedmiuset galerników i kobiety, bądź więźniarki, bądź ochotnicz­ki. Są też i dzieci. Z opowiadania komandora można zrozumieć, że po­dróż odbywała się jak wszystkie ówczesne wyprawy tego rodzaju: w ciasnocie, ze szkorbutem, z codziennym wrzucaniem paru trupów do wody. A teraz komandor Phillips nie jest zadowolony z portu w Bota-

ny Bay, chce poszukać innego, bardziej na północ. Ten, który odkryje nie opodal, będzie jedną z najpiękniejszych red świata, nazwaną Syd­ney.

Francuzi natomiast pozostają w Botany Bay. Jest tu prawdziwy raj dla badaczy: niezliczone, nieznane rośliny, przedziwne zwierzęta. Przy­rodnicy napełniają zielniki, chwytają okazy fauny. Pomału rozprasza się smutek spowodowany dwiema tragediami. La Pérouse decyduje, że pozostaną tutaj aż do marca. 7 lutego powierza komandorowi Phillip- sowi list przeznaczony dla Ludwika XVI.

Udam się na północ i wykonam absolutnie wszystko, co zostało mi zalecone w instrukcji... Przez wrzesień i część października odwiedzę zatokę Karpentarię i całe zachodnie wybrzeże, od Nowej Holandii po­cząwszy aż po Ziemię Van Diemena..." W innej części swego posłania La Pérouse opisał wszystkie wydarzenia, jakie zaszły od chwili rzucenia kotwicy w Pietropawłowsku: nie przemilczał też nieszczęścia na wy­spie Manua.

Gdy w kilka miesięcy później Ludwik XVI czyta w Wersalu ten list, twarz jego pochmurnieje.

Ach, co za niedobre nowinyl — mówi do swego ministra Mary­narki. — Kiedy też otrzymamy następne?

Król Ludwik XVI nie otrzyma innych wiadomości od La Pérouse'a. Nigdyl

Sprawa dotychczas nie wyjaśnionej ostatecznie tajemnicy zaginięcia ekspedycji La Pérouse'a jest niejako powieścią kryminalną na skalę oceaniczną.

14 lipca 1789 roku zbuntowany lud Paryża porwał z Hôtel des Invali­des karabiny i armaty ł pomaszerował na Bastylię. Zabił jej komen­danta 1 obnosił po ulicach Paryża jego głowę nasadzoną na pikę. W tym czasie, w Tuileriach, Ludwik XVI otoczony małym sztabem uczonych oglądał mapy i globusy, żeby rozważyć jeszcze raz wszystkie hipotezy na temat milczenia La Pérouse'a.

Proponuję — powiedział minister Marynarki pod koniec zebra­nia — poprosić rząd madrycki o wydanie odpowiedniego rozkazu w portach Pacyfiku i apelu do kapitanów statków, żeby przebadali te strony.

Uważam, że to dobry pomysł — powiedział król.

Nota dyplomatyczna została wysłana, Madryt wyraził zgodę. Ale nic nie nadeszło. 2adna wiadomość.

Los La Pérouse'a i jego towarzyszy dręczył nie tylko króla. W 1790 roku Towarzystwo Przyrodnicze w Paryżu zwróciło się do Zgromadze­nia Narodowego o wysłanie ekspedycji na poszukiwanie zaginionych. Posłowie nie mogli odmówić żądaniu wyrażonemu w imieniu nauki

i humanitaryzmu. Uchwalono kredyty. Ale w arsenałach panował wów­czas wielki nieporządek.

Wyposażone na tą okoliczność dwa statki, „La Recherche" i „L'Espé­rance", oddane pod dowództwo kapitana d'Entrecasteaux, były gotowe dopiero we wrześniu 1791 roku. Opuściły Brest 28 tego miesiąca, w obecności tłumu entuzjastów. Kiedy wypłynęły na pełne morze, od­kryto w ładowniach kilku pasażerów „na gapą". W Tuileriach Ludwik XVI mówił do swego sztabu marynarzy: „Ufam". Ale odpowiedzią znów było milczenie.

21 stycznia 1793 roku „La Recherche" i „L'Esperance" rzuciły kotwice przy wybrzeżu Ziemi Van Diemena, na północ od Australii, po darem­nym poszukiwaniu ekspedycji La Pérouse'a czy jakiegokolwiek jej śladu w Nowej Kaledonii, na Wyspach Salomona i na Nowej Gwinei. Tego samego dnia, w Paryżu, Ludwik XVI wstępował na wózek, mają­cy go zawieźć na szafot. W przeddzień — jest to faktem historycz­nym — zapytał jeszcze więziennego dozorcę:

Czy są wiadomości od La Pérouse'a?

Ekspedycja d'Entrecasteaux miała powrócić do Francji w marcu 1795 bez rezultatów, straciwszy swego dowódcę wskutek choroby.

Lata płyną, we Francji rządy się zmieniają. Rok 1820: nadal nic na temat La Pérouse'a. Jest już teraz rzeczą pewną, że nigdy niczego nie można się będzie dowiedzieć. „La Boussole" i „L'Astrolabe" przyłączy­ły się do olbrzymiej flotylli okrętów-widm, które zaginęły bez śladu.

Rok 1825: dziwny fakt podnosi całą sprawę na nowo.

Och! To bardzo nikły dowód — tłumaczy minister Chabrol królo­wi Karolowi X. — Ale kto wie?

Informacja została przekazana przez ambasadora Francji w Waszyng­tonie. Pewien amerykański kapitan „żeglujący po wodach polinezyj­skich" zapewnia, że znalazł w rękach tubylców krzyż Świętego Ludwi­ka i różne medale. Zapytani, ludzie ci oświadczyli, że przedmioty owe pochodzą z wielkiego statku, który zatonął rozbiwszy się na pobliskich skałach przed trzydziestu czy czterdziestu laty.

Niepewność co do daty jest mniej niepokojąca niż nie ustalone dokładnie miejsce — ciągnie dalej Chabrol. — Ale możemy zażądać z Waszyngtonu szczegółów. Z drugiej strony, mam w swoich aktach podanie kapitana Dumont d'Urville’a, który niedawno powrócił z misji na Morzach Południowych. Chciałby znowu pływać. Dlaczego nie po­wierzyć mu poszukiwań?

Zgodal — powiedział król.

Wystarczy przyjrzeć się portretowi Juliusza Sebastiana Dumont d'Urville'a, żeby zrozumieć, że charakter tego człowieka nie był zbyt gładki, raczej miał sporo chropowatości. Istotnie, Dumont d'Urville przez całe życie kłócił się prawie z każdym, z kim miał służbowo do czynienia, przy czym na ogół racja była po jego stronie. Ale posiadał w najwyższym stopniu talent budzenia zazdrości i drażnienia ludzkich ambicyjek.

Dumont d'Urville wyruszył więc z Tulonu 12 grudnia 1825 roku na pokładzie „L'Astrolabe". Tak został przemianowany statek noszący daw­niej imię „Coquille", na którym już badał Morza Południowe. Popły­nął prosto na Pacyfik, okrążywszy Przylądek Dobrej Nadziei, poprzez Ocean Indyjski. Oto wyjątek z jego dziennika podróży, w chwili kiedy „L'Astrolabe" mijał południowy kraniec Afryki: „30 sierpnia 1826 ro­ku. Nowy podmuch wiatru z nord-ostu, który trwał całą noc, z nasta­niem dnia przerodził się w najokropniejszą nawałnicę. Bałwany tworzą prawdziwe góry osiągając wysokość co najmniej osiemdziesięciu do stu stóp. Na szczęście tylko ich grzebienie się rozbijają, inaczej szybko pochłonęłyby korwetę. Nigdy jeszcze nie widziałem tak potwornego morza. Nie uwierzyłbym, że w jakichkolwiek okolicznościach równo­waga wód może być do tego stopnia zachwiana. Co prawda w tym wła­śnie momencie znajdowaliśmy się tuż przy urwistych brzegach Przy­lądka Igielnego (na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei), a jak wiado­mo, żeglarze od dawna opowiadali o straszliwych burzach w tych okoli­cach, tak groźnych zimą".

Kiedy opublikował ten wyjątek ze swojej „Historii podróży odkryw­czej dookoła świata w poszukiwaniu La Pérouse'a", Arago, astronom

i członek Wyższej Rady Politechniki i Akademii Nauk, dyrektor Ob­serwatorium, wykpił w cierpkich słowach bałwany trzydziestometrowej wysokości. Takie twierdzenie, jego zdaniem, było śmieszne. Według niego najwyższe fale nigdy nie osiągają wysokości większej ponad siedem metrów „nawet w okolicach przylądka Horn, gdzie — według słów żeglarzy — są niezwykłych rozmiarów".

Oczywiście, Arago nigdy sam w tych stronach nie był, ale jako czło­nek Akademii Nauk myślał, że wszystko wie. Studia nie nauczyły go Jednak, że kiedy mowa o morzu, nigdy nie należy mówić „to niemożli­we". Najnowsze obserwacje doprowadziły do następujących wniosków; fale przewyższające siedem i pół metra należą do wyjątków; jednak w trakcie burz zaobserwowano fale wysokości osiemnastu metrów. W lutym 1933, płynąc z Manili do San Diego w Kalifornii, oficerowie amerykańskiego parowca „Bamapo" dokonali, w warunkach pozwalają­cych na wyjątkową dokładność, pomiaru fali wysokości trzydziestu trzech metrów i sześćdziesięciu centymetrów. W czasie tej samej bu­rzy inne pomiary dały wyniki: dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć

i trzydzieści trzy metry.

A więc fale trzydziestometrowe absolutnie nie były niemożliwe w regionie tak pod tym względem uprzywilejowanym, który prżez długi czas nazywano Przylądkiem Burz.

Ale powróćmy do poszukiwań ekspedycji La Pérouse'a. W grudniu 1827 roku statek Dumont d'Urville'a stoi na kotwicy przy brzegach Ziemi Van Diemena, na północ od Australii. Przebył on Ocean Indyj­ski, Pacyfik poprzez archipelagi Oceanii, zawinął na Nową Zelandię,

popłynął na północ aż do Tongatabu, zszedł w dół. Nie odkrył nic na temat La Pérouse'a.

Pewne prawo fizyki znajduje zastosowanie także w dziedzinie mo­ralnej: żaden wysiłek nie pozostaje bez rezultatu. Niekiedy trzeba cze­kać długo, czasem rezultat przychodzi w formie zupełnie nieoczekiwa­nej. Ale zawsze osiąga się jakiś wynik. Tutaj, na tej australijskiej redzie, kiedy Dumont d'Urville nie załamany — to nie leży w jego usposobieniu — ale bardzo niezadowolony, przegląda pocztę przybyłą z Europy, wzrok jego pada na artykuł w „La Gazette", podpisany „Pe­ter Dillon, brytyjski kapitan”. Marynarz ten opisuje, jak w ubiegłym roku, 1826, widział u tubylców przedmioty, mogące pochodzić z wy­prawy La Pérouse'a. Tym razem miejsce jest dokładnie oznaczone: atol Wanikoro na Morzu Koralowym.

W parę dni później dziób „Astrolabe" Dumont d'Urville'a pruje te same wody, gdzie pływała i gdzie zatonęła „Astrolabe” La Pérouse'a. Niebezpieczne są brzegi atolu, najeżone rafami. Wreszcie znajduje się przejście. Ale kilka dni upływa na dyplomatycznych zabiegach, zanim rozwiązały się języki na zakazany temat Dwaj mężczyźni, którzy zde­cydowali się coś powiedzieć — to starcy. Może myślą, że podeszły wiek uchroni ich przed ewentualnymi represjami? W każdym razie jeden z nich prowadzi francuskich oficerów na skraj laguny wewnątrz atolu. Dumont d'Urville sporządził protokół ze swoich odkryć.

Nasi ludzie zauważyli na głębokości trzech czy czterech sążni pod wodą rozrzucone po dnie morskim kotwice, armaty, pociski, a zwłaszcza olbrzymią ilość krążków ołowianych. Zniknęło całe drewno, a naj­mniejsze przedmioty z miedzi czy żelaza zostały zżarte przez rdzę lub kompletnie zniekształcone. Wysłałem szalupę, żeby wyłowić przynaj­mniej jedną kotwicę czy działo i zawieźć je do Francji jako niezbity dowód zatonięcia naszych nieszczęsnych rodaków".

Bardzo prosty grobowiec wzniesiono nie opodal miejsca tego znale­ziska. Kiedy „L'Astrolabe" szykowała się do podniesienia kotwicy, na brzegu zgromadziło się około dwustu milczących tubylców. Najstarsi spośród nich byli zapewne obecni przy katastrofie, a może nawet brali w niej zbrodniczy udział, ale dalsze wypytywanie na nic by się nie zdało. Jeszcze było na to za wcześnie. Ostatnia zasłona otulająca ko­niec ekspedycji La Pérouse'a miała być uniesiona dopiero za naszych czasów, w roku 1959. Zanim zakończymy tym epilogiem, należy jesz­cze parę słów powiedzieć o kapitanie słynącym z trudnego usposobie­nia.

Kiedy jego „Astrolabe” powróciła do portu w Marsylii w marcu 1829 roku, przebył on w ciągu trzech lat 50 000 mil morskich. Dumont d'Urville ustalił w sposób prawie ostateczny hydrografię mórz wokół wysp Oceanii. Przywiezione przez niego zbiory minerałów i roślin były bogatsze niż kolekcje zdobyte przez jakąkolwiek inną ekspedycję.

Dzięki czemu, kiedy zgłosił swoją kandydaturę do Akademii Nauk, otrzymał sześć głosów przeciwko czterdziestu dziewięciu. Jego sukces był zbyt wspaniały, on zaś nie umiał dostatecznie skromnie go prze­milczeć.

Poprosił znowu o wysłanie go na morze. Ludwik Filip wyraził zgodę pod warunkiem, że zbada „okolice bieguna południowego". Ostatni rzut oka na karierę Dumont d'Urville'a daje nam pojęcie o regionach, dokąd niebawem udamy się z innym francuskim żeglarzem, którego imię rozsławiło się także: Janem Baptystą Charcot. Tutaj należy tylko przypomnieć, że kapitan drugiej „Astrolabe" dokonał dwóch doniosłych odkryć w okolicach, do których podróżnicy zaglądali jeszcze bardzo rzadko. Badając dwukrotnie morza Dalekiego Południa, odkrył dwa lą­dy bardzo trudno osiągalne, a nawet trudne do rozpoznania pośród otaczających je lodów: Ziemię Ludwika Filipa i drugą, której nadał imię jedynego człowieka, z którym się nigdy nie kłócił — swojej żony. Ziemia Adeli, będąca dzisiaj wysuniętą bazą o niezrównanej wartości naukowej, ramieniem Francji w tym regionie strategicznym, jest naj­piękniejszym darem złożonym ojczyźnie przez posępnego żeglarza. Po­nurą ironią losu ten wielki odkrywca miał zginąć w jednej z pierw­szych katastrof kolejowych w roku 1842. Jechał wtedy z Paryża do Wersalu.

Chyba nie istnieje na kuli ziemskiej nic bardziej podobnego do klej­notu niż atol widziany z aeroplanu w promieniach tropikalnego słońca. Z turkusowych bezmiarów wyłania się nagle pierścień zieleni, obra­mowany złocistą frędzlą, obrzeżony z zewnątrz białą pianą. Ten pierś­cień stanowi oprawę laguny — małego wewnętrznego morza, dość płytkiego, zawsze spokojnego, cudownie przeźroczystego,* pośrodku znajduje się zadrzewiona wysepka.

Atol Wanikoro powierzył swoje najgłębsze tajemnice dotyczące ka­tastrofy statków La Pórouse'a nie zawodowemu żeglarzowi, lecz czło­wiekowi, którego pasjonowało schodzenie do najbardziej piekielnych czeluści: wulkanologowi Harunowi Tazieffowi. Tazieff udał się tam w roku 1959 z ekipą nurków wyposażonych w najbardziej nowoczesny sprzęt. Dzień po dniu laguna atolu zwracała szczątki: sześć kotwic, działa, kule armatnie, gwoździe mosiężne. A przede wszystkim dowód rzeczowy, który ostatecznie rozwiał ostatnie wątpliwości; srebrny rubel z podobizną Piotra I, cara Rosji. Któż mógł posiadać taką monetę, jeśli nie członek jedynej ekspedycji, która w XVIII wieku dotarła do Sy­berii, zanim pożeglowała na Morza Południowe?

Harun Tazieff wypytał najstarszego mieszkańca Wanikoro. Ten ni­czym już nie ryzykował opowiadając o wyczynach „dziadka swego dziadka". W krajach nie znających pisma tradycje ustne przechowują

często bardzo szczegółowo rozmaite fakty. Poprzez opowieść starca przewijała się taśma niezwykle tragicznego filmu: dwa wielkie okręty wpadają na rafę koralową, tubylcy biegną co sił, żeby poucinać głowy marynarzom. „Na wyspie śpiewa się jeszcze starą piosenkę, w której jest mowa o dniu, kiedy zjadło się dużo białych ludzi".

Dzisiaj prospekty linii okrętowych zachwalają luksusowe podróże po Morzu Koralowym podczas pięknej pogody. Na ilustracjach widzimy pasażerki i pasażerów w jasnych ubraniach, roześmianych i beztroskich na lśniących pokładach białych statków. Te statki suną bez wahania po morzu usianym wysepkami i rafami. Na pomoście oficerowie wach­towi oglądają mapy. Mapy wydarte Nieznanemu, wśród straszliwych niebezpieczeństw, wysiłkiem i ofiarami odkrywców.

THE POLAR GENTLEMAN”

Na początku 1903 roku rząd Szwecji i wszystkie ośrodki naukowe Europy zaczęły poważnie niepokoić się losem wyprawy Nordenskjól- da, która przed dwoma laty wyruszyła na Antarktykę i odtąd nie dała znaku życia. W owych czasach nie istniało jeszcze połączenie radiowe.

Gdyby można było przekazywać wiadomości drogą radiową, wzbu­dziłyby one jeszcze większy niepokój, gdyż świat dowiedziałby się, że Nordenskjóld i jego towarzysze znaleźli się w tragicznej sytuacji. Podczas drugiej zimy spędzonej na Ziemi Króla Oskara badacz od­dalił się od swego statku, ten zaś nie mógł znaleźć już wolnego od lodów przejścia, by do niego dopłynąć. Jego kapitan, nazwiskiem Larsen, chciał sforsować bariery lodowe i wreszcie „Antarctic", zmiażdżony, poszedł na dno. Rozbitkowie schronili się do kamiennego domku na zamarzniętej wysepce, mając za całe pożywienie mięso fok, a za całe paliwo—foczy tłuszcz.

Z Europy wyruszyły wówczas na Antarktydę cztery ekspedycje: angielska, niemiecka, szkocka i znajdująca się właśnie w niebezpie­czeństwie wyprawa szwedzka.

Rząd szwedzki nie poprzestał na niepokoju. Zarządził wysłanie statku ratowniczego. Rządy pozostałych państw, biorących udział we współ­zawodnictwie antarktycznym, uchwaliły kredyty, żeby umożliwić ba­daczom kontynuowanie ich dzieła, a także wzięcie udziału w poszuki­waniu wyprawy Nordenskjdlda. Anglia zainwestowała sumę wysokości trzech milionów złotych franków, Niemcy — półtora miliona i Szko­cja — milion.

W tym samym czasie w Paryżu pewien człowiek, który właśnie zbudował statek specjalnie pomyślany na wyprawy polarne, szturmo­wał do władz państwowych i placówek naukowych, żeby otrzymać subwencję, która by mu pozwoliła reprezentować Francję zarówno we współzawodnictwie antarktycznym, jak i w poszukiwaniach szwedzkiej ekspedycji. Ten człowiek zbudował statek za swoje własne pieniądze. Nie był podejrzanym indywiduum ani kimś nie znanym; wręcz prze­

ciwnie, nosił sławne nazwisko, które otwierało mu wszystkie drzwi. Po czteromiesięcznych staraniach zebrał kwotę dwudziestu tysięcy franków.

Odziedziczenie głośnego nazwiska ma swoje dobre i złe strony. Jan Baptysta Charcot, syn doktora Charcota — ordynatora szpitala Sal- pótriere i autora prac o chorobach nerwowych, które to prace zyskały mu rozgłos na całym świecie — chował się jako dziecko w dostatku, otoczony miłością. Angielska nurse prowadziła go do Ogrodu Luksem­burskiego, gdzie chłopczyk puszczał okręciki w basenie.

Jak wyrosnę, będę marynarzem—mawiał.

To samo twierdzą dziesiątki tysięcy innych chłopczyków. Młodość miał wyjątkowo szczęśliwą. W epoce, kiedy podróże należały do luksu­su, odwiedził Włochy, a także towarzyszył swemu ojcu w podróży do Rosji, dokąd profesora Charcota zaproszono na konsylium przy łożu cara. W domu rodzicielskim widywał i poznał elitę lekarską, literacką

i artystyczną końca ubiegłego stulecia, jego towarzyszami zabaw były dzieci z najlepszych domów. Ale kiedy wyznał ojcu, że pragnąłby zostać marynarzem, ten wzruszył ramionami: rezygnowanie z kariery medycznej, kiedy się nosi nazwisko Charcot, było jego zdaniem czys­tym szaleństwem. To tak jakby ktoś zrzekł się tronu, będąc synem królewskim. Żeby sprawić ojcu przyjemność, Jan Baptysta zaczął studiować medycynę. Wbrew chęciom, ale pilnie.

Pilność połączona z wybitną inteligencją może zdziałać cuda. Zdo­bywszy czwartą lokatę w konkursie lekarzy szpitalnych, Jan Baptysta Charcot objął po śmierci ojca stanowisko szefa kliniki w Salp6tri6re. Zdążył także odbyć w tym czasie służbę wojskową w pułku strzelców alpejskich.

Niezliczona ilość chłopców, którzy puszczali okręciki w basenach Ogrodu Luksemburskiego czy Tuileryjskiego, w taki sam sposób zosta­ła lekarzami, adwokatami, inżynierami czy maklerami. Niektórzy z nich, idąc za głosem dziecięcego powołania, spędzali wakacje na żaglówkach. Tak też robił Charcot kontynuując praktykę lekarską. Ale wielkość statków, które dla siebie zamawiał, i zasięg podejmowa­nych w czasie wakacji podróży pozwalały przypuszczać, że prędzej czy później powołanie żeglarskie weźmie górę nad zawodem wybranym z obowiązku. W 1902 roku miał już czwarty prawdziwy statek, mały dwumasztowiec (szkuner) z żelaza o wyporności dwustu piętnastu ton, „Rose-Marine”. Właśnie na pokładzie „Rose-Marine” zapłonął miłością, która miała się przemienić w namiętność całego życia.

Lubimy sobie wyobrażać, że feeria barw stanowi przywilej okolic tropikalnych. Tymczasem strefy mórz podbiegunowych roztaczają nie­kiedy przed nami wizje o równej intensywności kolorów, a często

znacznie bardziej majestatyczne. Kiedy Charcot podpłynął na swoim jachcie do Wyspy Jana Mayena, na północ od Islandii, zobaczył nie­pokalanej białości wulkan Beerenberg ponad wodami o jaskrawszym błękicie niż Morze Śródziemne, w głębi zatoki, gdzie tłoczyły się zdu­miewające widma—niezliczone pnie drzew przyniesione prądami z Syberii. W kilka dni później, u wybrzeży Islandii, lody rozbłysły w słońcu jak diamenty. Otaczały zewsząd wyspę niepodobną do żadnej innej, z jej olbrzymimi gejzerami, jeziorami lśniącymi srebrem, wodo­spadami godnymi Niagary. Po raz pierwszy Charcot poczuł się wzru­szony aż do łez widokiem krajobrazu. Nikt nie przypuszczał wówczas, że ta Islandia, która podbiła jego serce, zabierze mu kiedyś życie.

Teraz muszę mieć prawdziwy polarny statek — postanowił Char­cot.— Jeśli zajdzie potrzeba, wydam na to wszystko, do ostatniego grosza.

Budowa „Le Français” — takie imię otrzymał statek — nie dopro­wadziła wprawdzie do tej ostateczności, ale poważnie okroiła ojco­wiznę lekarza, który coraz więcej czasu poświęcał morzu i często za­pominał zażądać honorarium. „Le Français" był zbudowany z dębiny, wyjątkowo mocny, o dziobnicy zbrojonej brązem. Dziobnica nie była przeznaczona do cięcia lodu: jej zaokrąglony kształt miał umożliwiać wpełzanie na płytę lodową, którą następnie statek powinien miażdżyć własnym ciężarem. Przemyślny system, zresztą jedyny dobry, jeśli się nie dysponuje bardzo potężną maszyną. „Le Français" — trójmaszto­wiec — miał pomocniczy motor o sile 125 KM. Dzisiaj ta moc wydaje się bardzo mała nawet dla pomocniczego silnika trójmasztowca. Char­cot nie mógł sobie pozwolić na nic lepszego.

Wówczas myślał o Arktyce i miał nawet całkiem sprecyzowany plan: chciał podjąć wyprawę na wybrzeża Nowej Ziemi w lecie 1903 roku. Właśnie w tym momencie wszystkie wielkie dzienniki euro­pejskie publikowały artykuły pełne niepokoju z powodu milczenia Nordenskjólda i zapowiadały bliskie wyruszenie na Antarktykę kilku ekspedycji.

Francji nie może zabraknąć w tych poszukiwaniach — oświadczył Charcot swoim bliskim. — Tam właśnie pojadę.

Dosyć już żeglował po morzach, żeby wiedzieć, iż jego praktyka jachtowa nie wystarczy do zaatakowania ławicy lodowej. Powołany przez niego sztab składał się z dwóch oficerów marynarki, jednego inżyniera i — przede wszystkim — z Adriana de Gerlache, belgijskie­go porucznika marynarki, który w latach 1897—1899 zimował w An­tarktyce, w niesłychanie trudnych warunkach. Charcot myślał, że dys­ponując tak fachową ekipą na pokładzie statku polarnego, zbudowa­nego własnym sumptem, ma pewne szanse otrzymania misji wraz z subwencją, w chwili kiedy udział Francji w tej wyprawie sam się niejako narzucał.

Wymieniono już tutaj kwotą, którą zebrał po czterech miesiącach starań: dwadzieścia tysiący franków. Ministerstwo Marynarki zawia­domiło go po jakimś czasie, że da... sto ton wągla. Ministerstwo Oświe­cenia Publicznego odmówiło wszelkiej subwencji. Ministerstwo Wojny zezwoliło na zakup melinitu do rozsadzania lodówl

Nie może nas tam zbraknąć! — powtarzał Charcot.

Pewnego dnia, kiedy oddał do sprzedaży obraz Fragonarda z ko­lekcji swego ojca, poszedł do Stefana Lauzanne, dyrektora dziennika „Le Matin".

Gdyby pan zechciał wydrukować artykuł wyjaśniający koniecz­ność francuskiej wyprawy, może to by poruszyło opinią publiczną — powiedział. — Może otrzymałbym jeszcze jakieś środki.

Ile panu potrzeba? — zapytał dyrektor.

Charcot zawahał się, zanim wymówił prawie szeptem:

Pięćdziesiąt tysięcy franków.

Otrzyma je pan za trzy minuty. Proszą iść ze mną do kasy.

W ten sposób Charcot wygrał pierwszą batalię, jaką musieli staczać prawie wszyscy wielcy żeglarze przed wyruszeniem na podbój Nie­znanego: batalię przeciwko władzom o fundusze.

Właściwy odjazd w Nieznane odbył się 23 grudnia 1903 roku z Buenos Aires, dokąd „Le Français" na jpierw zawinął. Atlantyk prze­płynął bez awarii, chociaż Charcot natknął się na samym początku na inne trudności, z których najpoważniejszą był zawód sprawiony przez Gerlache'a.

Dopiero co się zaręczyłem i nie mam ochoty rozpoczynać nowej przygody polarnej — powiedział belgijski oficer.

Nie wiadomo, czy był to prawdziwy powód, czy też w rzeczywistości Gerlache obawiał się, że imię jego znajdzie się na drugim planie na liście bohaterów ekspedycji. W każdym razie dla Charcota powstał pro­blem: „Gerlache miał już doświadczenie antarktyczne, ja — nie. Czy mam prawo uważać, że potrafię się obejść bez niego?" Postawił to py­tanie bez ogródek swojej załodze, proponując każdemu, kto zechce, wycofanie się z wyprawy. Jeden z marynarzy odpowiedział:

Zaciągnęliśmy się po to, żeby z panem płynąć, szefie. I z panem pozostaniemy.

1 lutego 1904 roku ukazała się pierwsza góra lodowa w kształcie stołu, a na niej ze dwadzieścia zdumiewających, małych postaci w wieczoro­wych strojach: bezlotki. „Le Français" zachowywał się wśród lodów doskonale, z wyjątkiem maszyny. Pierwszym polarnym doświadczeniem Charcota było stwierdzenie, że w tych regionach może dobrze funkcjo­nować jedynie sprzęt najprzedniejszej jakości.

Po pierwszej awarii trzeba było się zdecydować na postój w niebez­piecznej zatoce, gdzie lody zdawały się rozgrywać partię piłki nożnej. Charcot wydał rozkaz przycumowania szkunera do ławicy lodowej za

pomocą specjalnej kotwicy. Część załogi, pracując dniami i nocami, za­częła naprawiać uszkodzony kondensator, pozostali marynarze bronili statku przed bryłami lodu. Charcot własnoręcznie brał udział w tej wyczerpującej pracy. Pisał potem, że pomimo wręcz opłakanych wa­runków fizycznych i psychicznych doznał „uroczego uczucia odnalezie­nia dzieciństwa". Możliwość spełnienia od najmłodszych lat pielęgno­wanych marzeń kazała mu zapomnieć o wszelkich trudnościach.

19 lutego można było wyruszyć, ale wkrótce potem rury kotłów za­częły przepuszczać i statek musiał płynąć wyłącznie pod żaglami. Lawi­rowanie pomiędzy górami lodowymi nie jest nawet dla doświadczonego żeglarza specjalnie wypoczynkowym sportem i wiele ludzi na miejscu Charcota przestałoby podziwiać piękno przyrody. Ale nie on. Przytoczy­my tutaj parę linijek ze wspomnień lekarza-nawigatora, który był także doskonałym pisarzem: „Słońce chyli się nieznacznie ku zachodowi, błę­kitne barwy gór lodowych, niesłychanie delikatne i różnorodne, nabrały ostrości. Niebawem pozostaje tylko granat rozpadlin i szczelin, potem stopniowo zastępuje go niezwykle subtelny odcień różowy, a jest to tak piękne, że zadając sobie pytanie, czy przypadkiem nie śnię, chciał­bym tak śnić wiecznie. Można by pomyśleć, że są to ruiny wielkiego i wspaniałego miasta, zbudowanego z najczystszego marmuru, nad któ­rym górują niezliczone amfiteatry i świątynie wzniesione przez potęż­nych, boskich architektów. Niebo zamienia się w konchę perłową, w której opalizują, mieszając się harmonijnie, wszystkie kolory przy­rody..."

Tymczasem, ponieważ zima nadciąga, góry lodowe stają się coraz liczniejsze i wreszcie zagradzają drogę. Trzeba zrobić półobrót i po­szukać schronienia, bo już rozpętała się pierwsza nawałnica antarktycz- nej zimy. Schronienie znalazło się w Zatoce Wandela, przed wyspą o tej samej nazwie. Tutaj będą zimować.

Nie można bezczynnie oczekiwać powrotu wiosny. Na pobliskich wzgórzach, na wysokości ośmiuset metrów, założono obserwatoria. Charcot kazał zbudować na lądzie, w odległości dwustu metrów od stat­ku, składany dom, a także parę hangarów na żywność. Ekspedycja po­dejmie obserwacje meteorologiczne i wszelkie inne, przypadające w udziale grupom uczonych, osadzanym w naszych czasach na przykład na Ziemi Adeli lub na Grenlandii. Różnica polega na tym, że niewy­gody były wtedy jeszcze większe niż dzisiaj.

Studiując pewne szczegóły podane przez Charcota i jego towarzyszy, odnosi się wrażenie, że technika wypraw polarnych dokonała więk­szych postępów od roku 1903 do 1960 niż od XVIII wieku do 1903 roku. Ubrania są nie dostosowane do klimatu, co więcej, badacze zdają się wyraźnie nie wiedzieć, że ten klimat nakazuje szczególnie wielką ostrożność. Charcot, który sam przecież pielęgnuje swoich marynarzy, posuwa lekkomyślność co do własnej osoby tak daleko, że wychodzi

nocą w samej piżamie i boso, żeby odnotować temperaturą na którymś termometrze! Kiedy wdrapuje się na jedno z wzniesień, liczące osiem­set metrów, maszeruje 'krokiem Strzelca alpejskiego; rezultat — musi zatrzymywać się kilka razy i kłaść na plecach, żeby móc normalnie oddychać.

Długie unieruchomienie w trakcie zimy daje odczuć, jak bardzo szczupłym pomieszczeniem jest statek. Jeżeli panuje tam dobry na­strój, to jedynie dzięki troskliwości i dobroci Charcota, a także dzięki zapałowi inżyniera Pleneau, który dzielnie mu sekunduje w roli przy­pominającej mocno rolę ojca rodziny.

Odpływając z Ziemi Ognistej, Charcot zwrócił się do swoich mary­narzy z następującym przemówieniem:

Chłopcy, uprzedzam was: odtąd, jeżeli będziecie się źle sprawo­wać, nazwę to podłością z waszej strony, gdyż nie mam możności uka­rania winnych; nie mogę was zakuć w kajdanki, bo, jak dobrze wiecie, nie ma ich na pokładzie, no i załoga jest na to za szczupła. Nie mogę pozbawić was kwaterki wina, gdyż wymaga jej wasze zdrowie. Nie mogę wam potrącić z gaży, bo nic sobie z tego nie robicie. Wobec tego po prostu apeluję do waszego sumienia i liczę, że będziecie wyko­nywali wasze obowiązki trochę przez sentyment do mnie, a głównie dla dobra misji, którą nas obarczono, nigdy nie zapominając, że w wa­szych dłoniach spoczywa honor ojczyzny.

Łatwiej zwerbować jest na daleką wyprawę ludzi „twardych" niż nieśmiałych, toteż marynarze, którzy zaciągnęli się na „Le Français”, nie wszyscy są aniołkami. A jednak w ciągu całej kampanii nie zano­towano ani jednego wypadku złamania dyscypliny. Tak samo w trakcie drugiej wyprawy, w parę lat później, tak samo, jak głosi fama, na żad­nym ze statków Charcota.

Kierownicy wypraw polarnych wiedzą, że w tych specyficznych wa­runkach organizacja rozrywek jest równie ważna, jak dbałość o wy­gody i wyżywienie. Nuda sprzyja demoralizacji i zgubnym niesnaskom. Charcot uczy swoich marynarzy narciarstwa, sportu nie znanego prawie na początku tego stulecia. Organizuje mnóstwo seansów projekcyjnych, koncerty. Pewnego dnia dowiedział się, że niepiśmienni marynarze pro­szą kolegów o lekcje. Charcot proponuje im siebie na nauczyciela, a wyniki nauki są lepsze niż wśród stażystów w szpitalu.

Charcot opowiadał z humorem, że w jednym punkcie jego nauka nie dała rezultatu. W trakcie wykładów starał się przedstawić swoim lu­dziom zgubne skutki alkoholu. Pewnego wieczoru zapytał znienacka, co by im sprawiło największą przyjemność, gdyby nagle zostali prze­niesieni do świata cywilizowanego.

Och, szefiel — odparł jeden z marynarzy. — Już dawno o tym właśnie rozmawiamy! Co sprawiłoby nam przyjemność? Dobry ochlajl

Osobą, która najlepiej mówiła o Charcocie, jest Marta Emmanuel,

jego sekretarka i współpracownica; w dwóch z talentem napisanych książkach umiała wykazać cechy charakteru świadczące o humanita­ryzmie tego niezwykłego człowieka.

Podczas ciężkiej burzy podbiegunowej Charcot zbliża się do sternika. Ten chłopak, energiczny i zahartowany w twardej szkole morza, płacze z bólu, tak ścierpły i zmarzły mu ręce pomimo grubych rękawic. Kiedy dowódca podchodzi do niego, marynarz zdobywa się jeszcze na jakieś żartobliwe słówko. Charcot odpowiada na żart, odsuwa chłopaka, bie­rze drążek sterowy, mówiąc:

—■ Schowaj no ręce do kieszeni.

Po chwili oddaje drążek. Ale ponieważ burza lodowa trwa dalej, stoi prawie godzinę przy marynarzu, odbierając mu ster od czasu do czasu, żeby pozwolić chłopcu na tę cudowną ulgę: wsadzenie na kilka minut rąk do kieszeni.

Jakże mógł komendant, gorący zwolennik przyrody, nie ogarniać swoją dobrocią zwierząt? Na początku tego wieku pingwiny (bezlotki) były jeszcze prawie nie znane. Dzisiaj nie możemy dodać nic nowego do opisów Charcota o tym ludku tak pociesznym i tak inteligentnym, że urządza żłobki dla dzieciarni, odznacza się niezawodną solidarnością i organizuje rozrywki?

Psy wypuszczone pierwszy raz z okrętu rzuciły się na te ptaki i urzą­dziły wśród nich prawdziwą rzeź. Wtedy bezlotki zaczęły szukać opieki u... ludzi, przytulając się do ich nóg. Wzruszony Charcot kazał po­wstrzymać masakrę. Trzeba było tylko dobić ranne ptaki, które zresztą dostarczyły wyśmienitego mięsa.

Na wiosnę marynarze zebrali jaja bezlotków — również pożyteczne uzupełnienie zapasów. Niektórym mogły się wydawać komiczne wy­rzuty sumienia, dręczące Charcota na temat wykradzionych jaj. Ale inteligentny i wrażliwy dowódca wnikliwie rozważył problem i wy­jaśnił, co krępowało go w tym wypadku: to, że ptaki, nie zdając sobie sprawy z wyrządzonej im krzywdy, nadal obdarzały ludzi zaufaniem. Co dziwniejsze, Charcot potrafił wszczepić te same skrupuły swoim towarzyszom, i ci, żeby naprawić wyrządzoną krzywdę, naznosili ka­mieni i zbudowali własnoręcznie, w ciągu paru minut, gniazda, których budowa zajęłaby ptakom po kilka dni... „Ptaki zaś, zupełnie oszołomio­ne, patrzyły na nas poważnie, opowiadając sobie na ucho o swoim zadowoleniu".

W trakcie drugiej wyprawy musiano zabijać inne bezbronne zwie­rzęta: foki. Świeże mięso było absolutnie niezbędne, gdyż paru człon­ków załogi, a wśród nich także i sam Charcot, zaczęli cierpieć na szkor­but. Pewnego dnia znaleziono samicę z małym. Widok noworodka „nie­pokojąco podobnego do maleństwa ludzkiego" do głębi wzruszył Char­cota, który pozostawił we Francji własne małe dziecko. „Zbliżyłem się i z niezwykłą ostrożnością wziąłem foczątko na ręce. Było zachwycone,

nie zdradzało najmniejszego strachu, tuliło się jak dziecko, a kiedy znów położyłem miękkie i delikatne ciałko na lodzie, foczątko przy­pełzło do mnie, ocierając się o moje nogi i dopominając się o dalsze pieszczoty". Tym razem zarówno matka, jak jej młode zostały oszczę­dzone.

Z dużej odległości niepodobieństwem jest wyobrazić sobie, do jakie­go stopnia w strefie podbiegunowej prace określane jako obserwacje naukowe mogą przypominać roboty galerników. Członkowie ekspedycji Charcota wypływali na wielorybniczej łodzi, żeby robić zdjęcia, szkice, plany sytuacyjne. Za każdym razem kiedy nie znajdowano przejścia pomiędzy bryłami lodu, trzeba było podsadzać na bloki łódź, ważącą osiemset pięćdziesiąt kilo, ciągnąć ją i znowu spuszczać na morze, nie­kiedy zanurzając się aż po biodra w wodzie o temperaturze poniżej zeral Takie wycieczki trwały dwadzieścia cztery godziny albo i dłużej.

Po bardzo wesołej wigilii „Le Français" opuścił Zatokę Wandela

25 grudnia 1904 roku i wziął kurs na południe. 15 stycznia 1905 roku, mijając o jakieś dwieście metrów olbrzymią górę lodową, wszyscy po­czuli potworny wstrząs, który zakołysał statkiem: ledwo wystająca nad wodą skała, zamaskowana przez lody, rozpruła kadłubl Z tyłu za statkiem rozciągał się pak lodowy, który dopiero co z tru­dem udało się przebyć, a który właśnie pękał na drobne kawałki. Nie­możliwością było przejść po nim pieszo lub przepłynąć, gdyż żadna łódź nie oparłaby się uderzeniom brył lodu. Jedynym wyjściem było wykonanie manewru zwrotnego, żeby spróbować wyprowadzić statek na wolne od lodów morze, aż do kontynentu amerykańskiego. Ale woda wdzierała się już strumieniami do kadłuba. Ludzie pracowali przy pom­pach.

Od 15 do 29 stycznia, to jest do dnia, kiedy dotarli do Port Lockroy, gdzie statek został bardzo prowizorycznie zreperowany, załoga utrzy­mywała go na powierzchni, pompując ręcznie przez czterdzieści pięć minut na godzinę. Od dwudziestu czterech dni Charcot się nie rozbierał. Odbili 11 lutego. Do kontynentu amerykańskiego dotarli 4 marca 1905 roku w Puerto Madryn, w Republice Argentyńskiej.

Wszyscy myślą, żeście zginęli co do jednego — powiedział Char- cotowi kapitan portu. — Już kilka statków poszukiwało was, ale bez rezultatu. Czy pan wie, że obecnie toczy się wojna pomiędzy Rosją a Japonią?

Charcot nie słyszał o niczym. Patrzył ze wzruszeniem na stoją­cych na pokładzie statku dziewiętnastu ludzi, którzy zawierzyli mu swoje życie; przywiózł Ich wszystkich, wyniszczonych, bladych, ale żywych!

Le Français" był w stanie nie nadającym się do podróży przez Atlan­tyk. Republika Argentyńska zakupiła go od Charcota, żeby po napra­wieniu zrobić z niego frachtowiec zaopatrujący porty Antarktyki.

Charcot wraz z towarzyszami wsiadł na pasażerski statek „Algérie". Ale przez ten czas rząd francuski zrozumiał, jakiego znaczenia nabrał w świecie dowódca ekspedycji, który przed dwoma laty zdołał uzbierać zaledwie dwadzieścia tysięcy franków subwencji. W Tangerze czekał na badacza, na jego sztab i załogę krążownik „Linois", żeby ich odtrans­portować do Tulonu. A kiedy Charcot przyjechał do Paryża, na pero­nie stali członkowie rządu i najwybitniejsi uczeni.

Charcot nazwał „Le Français” statek przeznaczony na jego pierwszą wyprawę antarktyczną, żeby zadokumentować udział swego kraju w naukowym współzawodnictwie, jakie się podówczas rozpoczęło. Ale przy następnym statku powrócił do nazwy „Pourquoi-Pas? *”, jaką na­dawał swoim pierwszym jachtom. Kiedy go proszono o wyjaśnienie, Charcot odpowiadał:

Chciałem wyrazić równocześnie wątpliwość i wolę. Wątpię w sie­bie, ale zarazem robię wszystko, co jest w mojej mocy.

Nazwa statku miała stać się nieodłączna od nazwiska Charcota. Trzeci „Pourquoi-Pas?”, zbudowany tak jak „Le Français” przez „sta­rego Gautier” z Saint-Malo, był trójmasztowym barkiem z pomocniczą maszyną, o solidnym i niskim omasztowaniu. Jego wręgi, kotwice i łań­cuchy były trzykrotnie silniejsze niż na zwykłym statku. Wewnętrzne urządzenia składały się z dwóch laboratoriów, dwóch bibliotek i z rega­łów na książki wewnątrz kabin, pozwalających na zgromadzenie około dwóch tysięcy tomów. Na wszystkich zdjęciach widać, że kształty ża­glowca były zarazem mocne i eleganckie.

W trakcie drugiej ekspedycji przejawi się jeszcze wyraźniej prawość i nieskazitelna uczciwość odkrywcy, które sprawią, że Scott nada mu zaszczytny przydomek „the polar gentleman”.

Wielka to satysfakcja dla badacza — napisał kiedyś dowódca »Pour- quoi-Pas?« — być pierwszym, który określi jakiś punkt geograficzny, a także widzieć na mapach nazwy związane ze swoim rodzinnym kra­jem".

Uczucie to jest do tego stopnia silne, że badacze epoki wielkiego współzawodnictwa żeglarskiego wyruszali cicho, bez rozgłosu, ukrywa­jąc swój odjazd przed konkurentami. Sądzili, że w ten sposób mają szanse przybycia do badanej strefy jako pierwsi. Tak miał na przykład postąpić Amundsen w stosunku do Scotta w roku 1912.

Charcot postępuje wręcz odwrotnie. Dowiadując się, w chwili wyru­szenia na drugą wyprawę, że angielski statek (dowodzony przez Shakle- tona, porucznika Scotta w 1902 roku) kieruje się do Wielkiej Bariery Rossa, natychmiast oznajmia:

Pozostawię badania tej strefy Anglikom. Mają pierwszeństwo« po- nieważ Ross, odkrywca bariery, był Anglikiem.

Żeby zrozumieć wspaniałomyślność takiego gestu, trzeba sobie uprzy­tomnić, że w kierunku Bariery Rossa morze jest wolne do 78° szero­kości południowej. Gdzie indziej — nie. Charcot postanowił ponownie zbadać Antarktykę od strony południowoamerykańskiego kontynentu, będącą, być może, najtrudniejszym odcinkiem.

Charcot wyrusza. Przybywa na teren swoich łowów. Zaraz na po­czątku drugiej wyprawy kładzie rękę na zdobyczy, którą już rozpoznał podczas pierwszej podróży: nieznana ziemia, nazwana przez niego Zie­mią Loubeta. Odkrywca zbliża się do niej i przeprowadza wszelkie obserwacje hydrograficzne i geodezyjne. A oto wnioski, jakie przeka­zuje swojemu sztabowi:

To nie jest ziemia nieznana. Jest to Wyspa Adelajdy, odkryta i tak nazwana przez Biscoe, kapitana angielskiego statku polującego na foki. To ona, chociaż nie odpowiada opisowi pozostawionemu przez Biscoe. Rozumiem zresztą, dlaczego opis Anglika jest niedokładny. Był on znaczenie dalej od wyspy, niż mu się zdawało: o dwadzieścia trzy mile, a nie o trzy. Ten błąd zdarza się często w tych okolicach, gdzie nie ma punktów orientacyjnych. Tak czy owak, odkrycie należy do Biscoe.

I na swojej mapie Charcot wyciera napis Ziemia Loubeta, nanosi na­tomiast: Wyspa Adelajdy. Mógłby nie zwracać odkrywcy tej wyspy i nikt by się nigdy o tym nie dowiedział, gdyż imię Biscoe poszło już w zapomnienie. Ale Loubet będzie miał swoją „ziemię", tak samo zresztą, jak i Fallières: dwa wielkie masywy leżące niedaleko, na wschód i na południowy wschód od Wyspy Adelajdy, dwie ziemie niewątpliwie odkryte po raz pierwszy.

Grudzień 1909. W trakcie zimowania w porcie Circoncision Charcot usłyszał dwie ważne nowiny: Anglik Shakleton dotarł na odległość stu dwunastu kilometrów od bieguna południowego; Amerykanin Perry osiągnął biegun północny.

Wyruszymy, jak się tylko da najwcześniej — postanawia — i po­płyniemy, jak się da najdalej na południe.

Podnieśli kotwicę 23 grudnia. 11 stycznia 1910 roku najdalsza szero­kość osiągnięta na tym odcinku przez wcześniejsze ekspedycje zostaje przekroczona. Charcot wdrapał się na bocianie gniazdo, skąd obser­wuje horyzont. Na południu wynurza się Wyspa Aleksandra I, której oko ludzkie nie oglądało od niemal całego stulecia. Nieco dalej, za nią, jeszcze coś. Góra lodowa? Nie. Inny nieznany ląd, nigdy przez nikogo nie widziany. „Trzeba przeżyć miesiące wyczekiwania i niecierpliwości, obawę przed porażką, chęć postąpienia jak najlepiej, pragnienie przy­

niesienia swojemu krajowi czegoś ważnego, żeby zrozumieć, co kryją w sobie te dwa słowa, które powtarzam po cichu: nowa ziemia".

70° szerokości południowej, 77° długości zachodniej. Nowy ląd na­zwany jest Wyspą Charcota.

Żeby nie było nieporozumień — precyzuje odkrywca — chodzi tu

o nazwisko mego ojca, profesora Charcot, który tyle zdziałał dla fran­cuskiej nauki, a nie moje.

Teraz płyną wzdłuż ławicy lodowej na zachód. Niesłychanie trudna żegluga po zupełnie nie zbadanym morzu. Pomiędzy potwornymi gó­rami lodowymi ani jeden statek nie nakreślił jeszcze swojej trasy. Ma­rynarze w milczeniu obserwują dowódcę, który czuje się tutaj jak u siebie w domu. Nieświadomość? Na pewno nie. Ale Charcot tak ko­cha polarne krajobrazy, jest tak wrażliwy na ich dramatyczne piękno, że wydaje się wprost, iż ten marynarz-samouk posiada specjalny ta­lent do takiej żeglugi. „Zaabsorbowanie — pisze — zmienia się w coś podobnego do upojenia..."

124° długości zachodniej: pole lodowe przegradza drogę, niepodobna płynąć dalej. Zresztą, ładownie są prawie puste, załoga wyczerpana, statek w złym stanie. Nic innego nie pozostaje, jak wziąć kurs na pół­noc. 11 lutego w Puenta Arenas na Ziemi Ognistej, Charcot układa de­peszę następującej treści: „Akademia Umiejętności, Paryż, Francja. Marzyliśmy o czymś więcej. Stop. Zrobiliśmy, co w naszej mocy. Ekspe­dycja Charcot".

7 grudnia tego samego roku członkowie wyprawy Charcota zostali przyjęci na uroczystym posiedzeniu w wielkiej amfiteatralnej sali Sor­bony. Głos zabierali Henryk Poincare, Emil Picard, Edmund Perrier. Charcot otrzymał wielki złoty medal od Francuskiego Towarzystwa Geograficznego; nieco później złoty medal od Londyńskiego Towarzy­stwa Geograficznego, potem od innych. Charcot zdobył światowy roz­głos, tak samo jak Scott czy Amundsen.

Charcot walczył na najtrudniejszym terenie — oznajmił Shakle- ton. — Dotarcie do 124° długości zachodniej, utrzymując się stale po­między 60° a 70° szerokości południowej, jest zaiste niezwykłym wy­czynem.

Wschodnie wybrzeże Grenlandii jest najtrudniejsze do podejścia na­wet w korzystnej porze roku z powodu olbrzymiego pasa lodów. An­gielski statek wielorybniczy „Scoresby" był tym, który w XIX wieku jako pierwszy wszedł do olbrzymiego fiordu czy zatoki, leżącej po tej stronie, a zajmującej obszar wielkości Danii. Na mapach czytamy obec­nie: „Scoresby Sund".

Dalszy ciąg badań tych regionów odznaczył się następującymi wyda­rzeniami. 1833: zaginięcie wraz z załogą statku „Lilloise", dowódca Jean

de Blosseville. 1869: z dwóch statków ekspedycji niemieckiej jeden uległ zmiażdżeniu, drugi był przez rok uwięziony w lodach. 1906: trzej Duńczycy (ekspedycja Erichsena) zimowali na Przylądku Bismarcka i zginęli z powodu wyczerpania się żywności. 1909: innemu Duńczy­kowi, który wyruszył na poszukiwania ciała Erichsena, lody zmiażdży­ły statek. Jego samego po trzech latach odnaleziono na wyspie Shan- non, konającego z głodu. Wiele też ofiar figuruje w annałach opisu­jących przebycie ze wschodu na zachód czaszy lodowej (inlandsis) Grenlandii.

Takie są okolice, gdzie od 1926 do 1936 roku Charcot miał prowadzić prace odkrywcze i badawcze. Musiano wreszcie uświadomić sobie, że jego znajomość, a nawet, można rzec, jego geniusz żeglowania pośród gór lodowych był jedyny w swoim rodzaju.

Trzeba było wreszcie dostrzec, że Charcot jest naprawdę maryna­rzem. Zmobilizowany podczas pierwszej wojny światowej jako lekarz, prosił o bardziej bojowy przydział i w końcu otrzymał, wraz ze stop­niem chorążego marynarki (gdy miał już dobrze szpakowatą brodę), dowództwo trzech frachtowców, specjalnie wyposażonych do polowa­nia na łodzie podwodne i zbudowanych według jego planów. Po wojnie Marynarka zdecydowała się wreszcie zaadoptować go legalnie i awan­sowała go szybko o kilka stopni. W roku 1923, mając pięćdziesiąt sześć lat, został mianowany kapitanem fregaty.

Opowieść o kampaniach dowódcy „Pourquoi-Pas?" na Grenlandii mogłaby nosić tytuł: „Sześćdziesięciolatek w bocianim gnieżdzie". Trze­ba samemu znaleźć się w złą pogodę na tej mikroskopijnej grzędzie tkwiącej prawie na samym czubku masztu, żeby to ocenić. Wdrapy­wanie się na nią też nie należy do najbezpieczniejszych zajęć, a kiedy jest się już na górze, człowiek przemienia się w maleńką planetę, opi­sującą elipsy ponad morzem pełnym białych grzebieni piany, wśród lodowatego wichru. Tam jednak Charcot przebywał ze szczególnym upodobaniem.

W 1926 roku, napotkawszy ławicę lodową w odległości stu mil od brzegu, na pełnym morzu, i szukając kanałów do przejścia, pozostaje czterdzieści osiem godzin z rzędu w bocianim gnieżdzie, z tego dwa­dzieścia osiem godzin bez odrobiny pożywienia, a ma już przecież pięć­dziesiąt dziewięć latl W roku 1931 pisze: „Moje sześćdziesiąt cztery wiosny zostały bez przesady dokładnie przewietrzone w bocianim gnieżdzie". W 1934 roku, żeby wejść do Angmagssalik — portu eski­moskiego położonego bardziej na południe niż Scoresby Sund, „Pour- quoi-Pas?" walczy z morzem od trzeciej nad ranem do pierwszej na­stępnego dnia. Charcot pisze: „Już nie wiem, ile razy wdrapywałem się na bocianie gniazdo. Łaziłem po takelunku równie łatwo jak w cza­sie moich poprzednich wypraw, a przebywałem tam bez zmęczenia i za­wrotów głowy". Ile miał wtedy lat? Sześćdziesiąt siedem.

Pierwszą oznakę zmęczenia u tego niezwykłego człowieka można chyba zauważyć w liście z czerwca 1936 roku, zaadresowanym do mło­dego badacza Freda Mattera. „Za trzy tygodnie wypływam znowu na starym statku. Będzie to prawdopodobnie ostatnia moja podróż... »Pour­quoi-Pas?« starzeje się i ja też. A najważniejsze, że wszyscy mają to gdzieś, moje zaś ostatnie zasoby są już wyczerpane”.

W rzeczywistości znużenie jest przejściowe, list zaś pisany pod wpły­wem zniechęcenia, jakie zawsze towarzyszy Charcotowi przy zabój­czych staraniach o uzyskanie rządowych kredytów. Za każdym razem to samo utrapienie. Ale kiedy 16 lipca 1936 roku „Pourquoi-Pas?" wy­rusza w drogę — zniechęcenie znika. Wręcz przeciwnie, Charcot jest w radosnym nastroju, chociaż rok 1936 jest rokiem burz. Wśród po­rywów wiatru i mgieł stary żeglarz czuje się odmłodzony. Jest jeden tylko cień na tym obrazie: Charcot osiągnął wiek emerytalny dla ofi­cerów marynarki w jego stopniu. Oto dlaczego, chociaż jest nadal pierwszy po Bogu na swoim statku, oficjalnie dowództwo zostało po­wierzone jednemu z oficerów, kapitanowi Le Conniat. Le Conniat, po­czątkowo odnoszący się z pewną rezerwą do żeglugi podbiegunowej, wykształcił się pod kierunkiem Charcota i teraz z zapałem bierze się do roboty. Ale 29 lipca radio zapowiada przeniesienie na emeryturę członków Instytutu w wieku siedemdziesięciu lat. „Czy długo jeszcze mi pozwolą — zadaje sobie pytanie Charcot — brać udział w wypra­wach, nawet pod nominalnym dowództwem kogoś innego?" Wykrył wroga, jedynego, którego się naprawdę zląkł: stan spoczynku.

Jaka jest tym razem jego misja? Udać się na poszukiwanie na Gren­landii członków ekspedycji Paul-Émile Victora, którzy usiłowali prze­być i przebyli „inlandsis" ze wschodu na zachód. Oczywiście Charcot zabiera z sobą całą ekipę uczonych, specjalistów od Arktyki, którzy mają za zadanie robić obserwacje w trakcie podróży.

Sam Charcot — nie zapominajmy, że ma sześćdziesiąt dziewięć lat — dowodząc statkiem, pracuje nad wydaniem książkowym swoich wy­kładów z glacjologii, które wygłosił poprzedniej zimy w Instytucie Oceanograficznym. „W myśli pracuję na mostku kapitańskim i na po­kładzie, po czym schodzę, żeby rzucić na papier parę zdań". Idzie spać

o północy — jeśli pogoda na to pozwala — a wstaje o piątej czy szóstej rano, „Moje ulubione godziny to te, kiedy wszyscy śpią. Nie muszę wtedy reprezentować, staję się znowu sobą i przebywam z sobą sa­mym".

Na ogół wyprawa przebiega pomyślnie. Charcot odnajduje z radością na Grenlandii lodowe pejzaże, których piękno nie ma dla niego rów­nego sobie. Odkrywa jeszcze nie zbadane fiordy i systematycznie wy­pełnia białe plamy na mapie.

W Angmagssalik odnajdują Paul-Émile Victora, transportują go sto pięćdziesiąt mil z pięcioma parami Eskimosów, z kajakami, psami i ca­

łym sprzętem, gdyż Victor zdecydował, że zamiast wracać do Francji, „spędzi rok z Eskimosami, żyjąc tak jak oni". Dwaj pozostali człon­kowie ekspedycji, zamiast czekać na Charcota w Angmagssalik, pro­jektują, że duński statek zaopatrzeniowy odwiezie ich do Scoresby Sund, gdzie mają do wykonania jeszcze pewne prace; przekazują Char- cotowi prośbę, żeby ich stamtąd zabrał. Skutki tego nieprzewidzianego kroku: trzeba będzie dwukrotnie przebyć lody Grenlandii, a przede wszystkim, żeby nie zabrakło paliwa, należy zaopatrzyć się w nie na Islandii.

Zgodal — mówi Charcot.

Bierze kurs na południowy wschód i płynie po węgiel do Isafjórdhur na Islandii. Charcot patrzy niechętnie na torfiasty węgiel, ładowany do "komór: nic nie jest wart. W istocie, stanie się on główną przyczyną dramatu.

Gdyż zawsze musi być jakiś powód, chociaż niekiedy jest on sam w sobie błahy.

21 sierpnia. „Pourquoi-Pas?" wyrusza z Isafjórdhur z parodniowym opóźnieniem, gdyż zatrzymała go w porcie burza. „W odległości około dwudziestu mil od Islandii natknęliśmy się na wielką górę lodową, co jest zjawiskiem anormalnym o tej porze roku i w tych okolicach. Za­sygnalizowaliśmy ją przez radio, żeby ostrzec żeglarzy".

22 sierpnia. Cóż zastają po przybyciu do Scoresby Sund? Telegram od etnografów, po których przyjechali. Nie ma ich tutaj. Ostatecznie pozostali w Angmagssalik, gdzie będą oczekiwać na duński statek, któ­ry ich zabierze do Kopenhagi. Oczywiście, Charcot uważa, że takie za­łatwianie spraw jest trochę... bezceremonialne, ale się opanowuje. Eki­pa uczonych korzysta z tej podróży, żeby porobić liczne zdjęcia i uzu­pełnić mapy.

26 sierpnia. Statek bierze kurs na południe, by porobić obserwacje wzdłuż wybrzeża. „Cisza zupełna, doskonała widoczność, słońce gorące, ale nie przykre, wszystkie możliwe barwy, jaskrawe i łagodne, bez cie­nia wulgarności. Ach, co za widok pośród tysięcy — powtarzam wy­raźnie: tysięcy — gór lodowych!” Wydaje się, że Grenlandia pragnie się zaprezentować w swej najpiękniejszej postaci Charcotowi, który widzi ją po raz ostatni.

Nawet zwierzęta, tak przez niego kochane, przychodzą, zda się, z nim pożegnać. 27 sierpnia trzy białe niedźwiedzie spoglądają nań z kry lo­dowej z pełnym sympatii zaciekawieniem, chociaż, jak wiadomo, nie­wiele jest mniej przyjaznych stworzeń od tego zwierzęcia. Mewa przy­siadła, by odpocząć na pokładzie, i nie chce odlecieć. Charcot każe ją karmić konserwowanym łososiem, mewa pozwala się głaskać. Nazwa­no ją Rita.

30 sierpnia. Statek oddala się od wybrzeży Grenlandii na południo­wy wschód, w stronę Islandii. Wszyscy sądzą, że najniebezpieczniejszą część wyprawy mają poza sobą.

Tego samego dnia o godzinie 22.30 — wybuch gazów palnych w wę­glu załadowanym w Isafjordhur. Kocioł staje się nagle niezdatny do użytku.

Czy to tragedia? Jeszcze nie. Wydaje się nawet, że ten wypadek bę­dzie tylko incydentem, jeszcze jednym w trakcie nie kończących się wypraw Charcota, które przecież zawsze odbywały się w niebezpiecz­nych okolicach. Konsul francuski w Reykjavik, zawiadomiony przez radio — wówczas mówiono jeszcze „telegraf bez drutu" — odpowiada, że duński awizo — lekki stateczek pośpieszny — całą parą płynie na spotkanie „Pourquoi-Pas?". Stateczek podpływa, rzuca hol — wszystko jest w porządku.

31 sierpnia rano pogoda się psuje. Awizo „Hvidbjoman" z trudem holuje „Pourquoi-Pas?"f który stoi sztorcem na fali przy wietrze prze­chodzącym w nawałnicę. O godzinie 13 pęka hol, o pięćdziesiąt mil od Reykjaviku. Kosztem niesłychanego wysiłku daje się zaczepić linę, po­tem przerzucić na awizo, „który manewruje jak złoto". 3 września

o drugiej nad ranem oba statki wchodzą do portu w Reykjavik. Wszys­cy odetchnęli.

Wszyscy, z wyjątkiem Charcota. Dowódca, odpowiedzialny za trzy­dzieści pięć istnień, myśli o tym, że trzeba będzie powrócić do Francji, że pora roku jest paskudna i że nie można się obejść bez pomocy ma­szyny, jeżeli — co jest bardzo prawdopodobne — napotkają przeciwne wiatry. Ale w jakim dokładnie stanie jest ten kocioł? Czy będzie go można zreperować w Reykjaviku?

Tak — oświadczają z początku mechanicy i inżynierowie. — Uszkodzenia nie są zbyt poważne.

Charcot odpowiada „Wspanialel", ale pilnie śledzi tok prac. 7 wrześ­nia mechanicy szacują, że naprawa potrwa o czterdzieści osiem godzin dłużej, niż przewidywali. 8 września próby wypadają dobrze, ale wie­czorem tego dnia znowu wszystko wygląda jak najgorzej. Duński inży­nier oznajmia:

Potrzeba jeszcze sześciu dni, żeby przywrócić kocioł do stanu zu­pełnego bezpieczeństwa.

Zgoda — mówi Charcot.

14 września. Próby na zimno i pod parą są zadowalające. Wreszcie można ruszać. Dokładniej mówiąc, można będzie wyruszyć, jeżeli je­sienne porównanie na to pozwoli. Tymczasem prognozy meteorolo­giczne mówią, że tu i ówdzie tworzą się olbrzymie niże baromet- ryczne.

15 września rano pogoda się poprawia. W południe Charcot czyta biuletyn meteorologiczny dla strefy położonej pomiędzy Islandią a Wys­

pami Owczymi. „Pogoda dobra, morze spokojne". Nie ma co się wahać, trzeba skorzystać z chwilowej ciszy. Charcot wbiega po trapie na mostek.

Załoga na stanowiska manewrowe do od cumowania!

Szczegóły ogłosił jedyny pozostały przy życiu świadek tej katastrofy, starszy sternik Gonidec.

Około godziny szesnastej zaczął padać deszcz. Ze swego pomostu Charcot widział po lewej burcie, z przodu, przeszkodę, którą należało opłynąć przed zwrotem na południe: przylądek Reykjanes, ponury, groź­ny, otoczony rafami.

Wiatr dął z süd-süd-est. Począwszy od godziny 18 siła jego zwięk­szyła się podwójnie, potrójnie, a barometr zaczął spadać w sposób zastra­szający. Charcot zapytał Le Conniata oraz starszego pilota Floury'ego:

Co o tym sądzicie?

Nic normalniejszego od takiego pytania. W poważnych okolicznoś­ciach dowódca zasięga rady. A potem sam decyduje. Charcot postano­wił zawrócić i szukać schronienia za okrążonym poprzednio cyplem Skagi. To było mądre. Ale żadna mądrość nie pomoże, kiedy zły los sprawia, że statek zostaje schwytany przez potężny wybuch furii mo­rza, w warunkach najbardziej niekorzystnych. Tak też się stało z „Pour- quoi-Pas?”, który znalazł się w tym, co marynarze nazywają „półkolem nie sprzyjającym" prawdziwego cyklonu. Żeby zrozumieć, co znaczy „nie sprzyjający", trzeba to słowo przetłumaczyć na „piekielny”.

O północy „Pourquoi-Pas?”* zwija prawie wszystkie żagle, pozostawia tylko dolne sztaksle i kładzie się w dryf. Jest to manewr stosowany niekiedy przez statek żaglowy w czasie bardzo złej pogody: dryfuje on wówczas bez posuwania się naprzód i jest do pewnego stopnia chro­niony przed najsilniejszymi falami. Ale w tym wypadku takie zabezpie­czenie jest złudzeniem: wiatr pchający teraz „Pourquoi-Pas?" na ląd dmie z siłą pięćdziesięciu mil na godzinę, czyli przeszło dziewięćdzie­sięciu kilometrów.

Jednak załoga nie traci nadziei. Dziesięć razy, pięćdziesiąt razy do­wódca wyprowadzał ich z krytycznych sytuacji. Wykonują rozkazy spokojnie, w sposób zdyscyplinowany.

16 września 1936 roku, piąta rano. Zaczyna świtać.

Jesteśmy przy brzegu! — woła paru marynarzy.

Tak, ale w czasie burzy brzeg nie zawsze jest schronieniem, wręcz przeciwnie. Oto zaczynają się pokazywać tuż nad wodą, dookoła statku, zwiastuny śmiertelnego niebezpieczeństwa: podwodne skały okolicy Altanes, na północ od Reykjaviku.

O piątej piętnaście „Pourquoi-Pas?" brutalnie wpada raz po raz na rafy. Kładzie się na prawą burtę, potem potworna fala zmiata pokład.

miażdżąc łodzie jak pudełka zapałek, wyrzucając motorówkę do morza i porywając jednego marynarza. Ta sama fala przeniosła statek ponad skalnym progiem, a równocześnie obróciła go w przeciwną stronę. Do­kładnie w tej chwili rozległ się wybuch: to eksplodował kocioł. t

Z pomostu dobiega głos Charcota:

Staw fok! Staw kliwerl

Stary kapitan próbuje jeszcze ostatniego manewru: wyjść spośród raf w kierunku lądu. Ale nie, statek nie słucha już komendy. Wszelki manewr jest niemożliwy w wirze kipiącym wśród skał podwodnych. Oto następna rafa i tym razem „Pourquoi-Pas?" zostaje zmiażdżony. Teraz już nic nie zdoła go uratować od pójścia na dno. Ludzie rzucają się w morze, porywają ich fale. Gonidec widzi na pomoście Charcota, dowódca ma twarz skurczoną bólem. Słyszy jego rozpaczliwy okrzyk:

Och, biedne dzieci 1

Starszy sternik zdążył jeszcze zaobserwować coś, co wydałoby się nie do wiary, gdyby nie chodziło o Charcota. Kiedy statek rozlatuje się i zagłębia w odmęty, dowódca idzie po klatkę mewy Rity, otwie­ra ją, głaszcze ptaka i wyrzuca go ku niebu. Ostatnie posłanie czło­wieka, który tak bardzo kochał przyrodę, życie i wszystkie żyjące istoty.

Ostatnia wizja Gonideca, który płynie rozpaczliwie, unoszony na grzbiecie fali: na mostku, na poziomie morza, obok siebie stoją dwaj mężczyźni bez pasów ratunkowych: Charcot i Le Conniat. W parę-mi­nut potem „Pourquoi-Pas?" zatonął. Była szósta rano.

O dziewiątej mieszkańcy jednej z pobliskich ferm zauważyli miota­nego przez fale topielca. Zdołali go przyciągnąć do brzegu i tutaj stwierdzili, że wcale nie wyłowili trupa. Rozbitka odratowano. Tylko wyjątkowa wytrzymałość fizyczna pozwoliła starszemu sternikowi Go­nidec owi przeżyć trzygodzinne zanurzenie w lodowatej wodzie. Wi­dział, jak jeden po drugim tonęli dookoła wszyscy towarzysze, którzy także czynili rozpaczliwe wysiłki, aby dopłynąć do brzegu.

Podczas tej burzliwej nocy dwudziestu rybaków z różnych islandz­kich statków zginęło w falach. Z czterdziestu ofiar „Pourquoi-Pas?" morze oddało dwadzieścia trzy ciała. Wiele z nich miało na sobie rany. Charcot, nie draśnięty, z zamkniętymi oczami, wydawał się pogrążony we śnie. Jego piękna, nieruchoma twarz wyrażała tylko spokój. Spokój człowieka, który dokonał tego, na czym mu najbardziej na świecie za­leżało, a któremu nikt nie mógł zarzucić: „Zrobił mi pan krzywdę".

WALKA WRĘCZ Z OCEANEM

Zespół środków oddanych do dyspozycji współczesnego nawigatora stanowi ostatni wyraz techniki i opis wszystkich instrumentów i apa­ratów zająłby gruby tom. Kompas magnetyczny, który przez wieki całe prowadził statki po wszystkich oceanach, zastąpiono kompasem giro- skopowym — jego działania nie zakłóca żadne zboczenie czy odchy­lenie, wskazuje ściśle północ geograficzną. Tysiące radiolatarń zain­stalowanych na wszystkich wybrzeżach świata pozwala kapitanowi odnaleźć swoje położenie namiarem goniometrycznym, robionym nawet z dużej odległości. Kiedy statek zbliża się do jakiegoś brzegu, sondy ultradźwiękowe roztaczają przed oczami wachtowego oficera obraz ści­śle odtwarzający dno, nad którym żegluje; radar pokładowy i radary lądowe pozwalają na ustalenie w każdej chwili dokładnej odległości wszelkich otaczających przedmiotów; kiedy ma wejść do portu, system prowadzenia hyperbolicznego (Decca, Loran czy Gee) utrzymuje go na torze z dokładnością do kilku metrów.

Czy to znaczy, że prawdziwa żegluga przestała istnieć i że oficer no­woczesnej marynarki stał się czymś w rodzaju morskiego motornicze­go? Bynajmniej. Należy przede wszystkim pomyśleć o nowych trud­nościach i nowych wymaganiach, stanowiących przeciwwagę ułatwień, jakie przyniosła technika. Kapitanowie wielkiej żeglugi są teraz odpo­wiedzialni za ładunki reprezentujące fortuny lub za tysiące ludzkich istnień, a konkurencyjna walka pomiędzy towarzystwami okrętowymi zmusza do utrzymywania, wbrew wybrykom morza, punktualności nie­omal kolejowej. Ongiś transatlantyckie parowce przypływały w ter­minach określanych w przybliżeniu. Dzisiaj, z wyjątkiem dni niezwykle burzliwych, przybijają z dokładnością co do minuty. Kapitan zawsze trochę nadrabia w drodze i potem zwalnia przed wejściem do portu, żeby zachować tę kokieteryjną punktualność.

Morze nie jest już wielkim, pustym obszarem, jakim było niegdyś? trasy biegną obok siebie i krzyżują się wymagając wielkiej precyzji nawigacyjnej. Na pomostach kapitańskich wielkich parowców położe­nie jest nanoszone na mapę już nie raz czy dwa razy dziennie, ale co dwadzieścia minut. Może jednak zaczyna świtać świadomość, że na­wigacja nie przestała być sztuką?

To jeszcze nie wszystko. Istnieją okresy, kiedy zawodzą najdosko­nalsze środki techniczne, i to prawie wszystkie naraz. Statki nie prze­stają żeglować w czasie wojny, wręcz przeciwnie. A ponieważ wojna wymaga absolutnej ciszy w eterze (nadawać — znaczy dać się wykryć), zaciemnienie zaś niweczy wszelką sieć znaków świetlnych, aż do wy­gaszania reflektorów włącznie, okręty są tak samo odcięte od świata na obszarze wodnym, jak karawele Kolumba. W czasie drugiej wojny światowej konwoje arktyczne żeglowały wśród burz i gór lodowych, nie mogąc otrzymać najmniejszej wskazówki z lądu. Oficerowie nawi­gacyjni statków-przewodników stali się czy też zostali ponownie mi­strzami nawigacji opartej na pomiarach astronomicznych.

Nawet w czasie pokoju przyrządy techniczne mogą zawieść lub dać fałszywe wskazówki. Kapitanowie olbrzymich parowców naszych cza­sów, wchodząc do Hudsonu, zbliżając się do Hawru lub Southamptonu wiedzą, że mogą zaufać radarowi, który wykaże im wszelkie bliskie przeszkody, ale wiedzą także, że mogą zapobiec niebezpieczeństwu tyl­ko dzięki szybkiej decyzji i zręcznym manewrom — tak jak w starych, dobrych czasach.

Nie ma takiego postępu, który by, jak dotąd, przeszkodził wichrom dąć potężnie, a morzu piętrzyć olbrzymie fale. Masa trzydziestu lub pięćdziesięciu tysięcy ton, jaką posiadają nasze wielkie statki, jest w wysokim stopniu narażona na wiatry i bałwany. Kiedy rozpętają się żywioły, przestaje istnieć nawigacja oparta na naciskaniu guziczków. Kapitan, posiadający najbardziej udoskonalone przyrządy i najpotęż­niejsze maszyny, nie może lekceważyć stanu morza; musi umieć ukła­dać się z płynnym żywiołem — manewrować, a niekiedy także ustąpić. Już niejeden raz „Liberté", „Queen Elisabeth" czy „United States" mu­siały skapitulować przed wzburzonym morzem i zgodzić się pokornie na przybycie do celu już nie z dokładnością co do minuty, ale z dwudzie­stoczterogodzinnym opóźnieniem. Nawet w naszej epoce nadal odbywa się wielki pojedynek pomiędzy człowiekiem a morzem.

Są ludzie, których ten pojedynek szczególnie podnieca jako najwyż­szy rodzaj sportu, a nawet pragną oni stawić czoło morzu, jeśli tak można to określić, w pojedynkę, bez środków technicznych, uzbrojeni wyłącznie w swoją energię. W ten sposób przeżywają dzisiaj na nowo potężne wzruszenia odkrywców, marynarzy dawnych wieków. Są to żeglarze samotni lub prawie samotni, na pokładach małych żaglowców, niekiedy zgoła czółen czy tratew.

Od początku XIX wieku lista ich jest długa, o wiele dłuższa, niż to sobie zazwyczaj wyobrażamy, nie można nawet ustalić, kto na niej był pierwszy. Jest taka legenda, która głosi, że w średniowieczu „czerwony człowiek" przybił pewnego dnia do wybrzeży hiszpańskich w „wydrą­żonym pniu", inaczej mówiąc — w pirodze. Żywy. Skąd przybywał? Tajemnica. Czy to możliwe, żeby płynął aż z Ameryki?

Niepodobna dać na to innej odpowiedzi, jak tylko taką, że w różnych częściach świata istniały na przestrzeni wieków różne legendy, mówią­ce o tajemniczych nieznajomych, którzy sią w podobny sposób zja­wiali — w pojedynkę z morza.

Polinezyjskie pirogi, eskimoskie jednoosobowe kajaki, popychane wiatrem i prądami, przebywały bardzo duże odległości, a wytrzymałość organizmu ludzkiego przechodzi nieraz wszelkie wyobrażenie. W 1942 roku pewien Chińczyk nazwiskiem Poon Lim, marynarz na pokładzie statku brytyjskiego „Ben Lomond”, storpedowanego na środku Atlan­tyku, zdołał uczepić się tratwy zaopatrzonej w trochę zapasów żyw­ności. Został zauważony przez samoloty i wyłowiony dopiero po czte­rech miesiącach. Zapasy wyczerpały się od blisko trzech miesięcy, słodkiej wody starczyło mu na dwa tygodnie. Poon Lim łowił potem ryby, pił wodę deszczową i trochę wody morskiej. Tak jak to miał na­stępnie uczynić Alain Bombard.

Nie wystarczyłoby grubego tomu na opisanie wyczynów wszystkich samotnych żeglarzy. Zresztą ten i ów sam opowiedział swoje przygody. Na „Kon-Tiki" było sześciu pasażerów, ale ich wyprawa podobna jest do wypraw samotników, powieść zaś Thora Heyerdahla stała się kla­syką literatury marynistycznej. Nieco wcześniej czytelnicy francuscy dowiedzieli się o samotnej żegludze dzięki relacji Alaina Gerbaulta, któremu nie zabrakło naśladowców ani we Francji, ani w innych kra­jach. Trzeba umieć wybrać z tej kohorty najodważniejszych. Nie cho­dzi tu o uwieńczenie laurem czy wskazanie mistrza. Wybór może być jedynie subiektywny. Samotny żeglarz, o którym będę mówił najob­szerniej, jest po prostu tym, kogo najlepiej znałem, kogo mogłem długo wypytywać, z kim byłem związany wielką sympatią. Był to cudzo­ziemiec.

Zanim zacznę o nim opowiadać, wydaje mi się, że należy wspomnieć w paru słowach wyczyny niesłusznie puszczone w niepamięć czy pra­wie zapomniane. Któż bowiem, po za tymi, którzy się specjalnie inte­resują sprawami morza, pamięta Alfreda Johnsona, Amerykanina miesz­kającego w Filadelfii (kiedy nie łowił wątłusza w pobliżu Nowej Fund- landii), który w roku 1876 samotnie przebył Atlantyk na pokładzie „dorisa" — łodzi długości pięciu metrów? Jak wiadomo, doris jest wąską i płaską łodzią prawie bez stępki; wielu paryżan zawahałoby się przepłynąć w niej przez Sekwanę. Johnson wyposażył tę łódź w cztery żagle. Wyruszył 25 czerwca 1876 roku z Shake Harbor w Nowej Szkocji i przybył do Abercastel, w Walii, po czterdziestu sześciu dniach żeglu­gi. W czasie jednej z burz jego doris się wywrócił. Johnsonowi udało się go odwrócić po dwudziestu minutach zabawy w berka z falami.

Marbo i Samuelson, z pochodzenia Norwegowie, którzy przyjęli oby­watelstwo amerykańskie, może i nie zasługiwaliby na cytowanie jako przykład bezinteresowności, gdyż wcale nie ukrywali w trakcie przy-

gotowań do podróży, rozpoczętej w Nowym Jorku 6 czerwca 1896 roku

0 godzinie siedemnastej, że chcą we dwójkę przepłynąć Atlantyk, aby zbić majątek. Liczyli na to, że wystawiając swój stateczek w Europie przenosząc go z miasta do miasta, zrobią grube pieniądze. Jednak nie można nie wspomnieć, źe przebyli oni Atlantyk wiosłując. Tak, wiosłu­jąc. Poprosili o sprawdzenie, że nie zabierają z sobą ani kawałka żagla

1 przez pięćdziesiąt pięć dni z rzędu wiosłowali, niekiedy walcząc roz­paczliwie z burzami. Ich łódka — pięć metrów i czterdzieści centy­metrów długości — także się wywróciła i udało im się ustawić ją na nowo. Kiedy wpłynęli do Hawru 7 sierpnia 1896 roku o dziewiątej rano, na ich rękach nie było śladu skóry. Poza tym cieszyli się naj­lepszym zdrowiem. Wystawioną łódź oglądano w Hawrze... przez czte­ry dni, a potem ani żywej duszy. Żeglarze popłynęli w górę Sek­wany aż do Paryża, dalej wiosłując. Fortuna wciąż odpowiadała „Nie!" tym odważnym impresariom oceanicznym. Nigdy się do nich nie uśmiechnęła. Samuelson zmarł w przytułku norweskim w roku 1946.

Pewne szczegóły samotnych wypraw żeglarskich wprawiają w zdu­mienie. Wielka podróż dookoła świata Joshua Slocuma, także Amery­kanina, jest o wiele bardziej znana niż poprzednie, ale ile ludzi wie, że człowiek, który dokonał tego wyczynu w wieku czterdziestu ośmiu lat na pokładzie „Spraya" — tym razem na prawdziwym, trzynastoto- nowym statku, długości jedenastu metrów i dwudziestu centymetrów — nie umiał pływać! Historia jego przeprawy jest epopeą heroikomiczną. Z obawy, że oszaleje w samotności, Slocum sam sobie wydawał roz­kazy i sam sobie odpowiadał:

Kurs na południowy wschód! Jak się sprawuje statek?

Bardzo dobrze, panie kapitanie, bardzo dobrze.

Nie bez powodu nieufny w stosunku do pewnych tubylców poline­zyjskich, wymyślił taki podstęp wojenny, żeby trzymać ich pirogi w przyzwoitej odległości: manekiny — strachy na wróble — ustawione tu i ówdzie na pokładzie żaglowca, którymi poruszał ciągnąc z tyłu za sznurki.

Slocum wyruszył z Yarmouth 14 lipca 1895 roku. Po opłynięciu przy­lądka Horo i Przylądka Dobrej Nadziei powrócił do domu 3 lipca 1898 roku. Miał podówczas pięćdziesiąt jeden lat. Popłynął znowu do Australii, ożenił się, przebył sześć tysięcy mil na Pacyfiku, zabierając żonę jako marynarza, potem znowu zapragnął wyruszyć sam. Opuścił Bristol, w stanie Rhode Island, w 1909 roku na pokładzie swego starego „Spraya”, na nowo osprzętowanego i z nowym poszyciem. Nikt go już więcej nie zobaczył. W przerwach między rejsami nie uważał za sto­sowne nauczyć się pływać.

Howard Blackburn został uznany za kogoś, kto przyniósł „najwyż­szy zaszczyt marynarzom". Wielu pisarzy, między innymi Paul Budker

i Jean Merrien, poświęciło mu niezwykle wzruszające strony. Blackbum i Tom Welch, dwaj rybacy z Nowej Fundlandii, sprawdzali w dori- sach wędki, kiedy burza zapędziła ich daleko od Ich szkunera. Trzeba było wychlustywać wodę, która groziła zatopieniem łodzi, i w trakcie tej pracy Blackburn zgubił rękawice. W krótkim czasie stracił w rę­kach czucie. „Muszę za wszelką cenę dalej wiosłować — pomyślał — bo inaczej jesteśmy zgubieni”. Zagiął palce wokół uchwytów wioseł i zaczekał, dopóki mróz nie przekształcił jego dłoni w coś w rodzaju pierścieni przydatnych do wiosłowania. Jego towarzysz wkrótce sko­nał. Blackburn dotarł do małej zatoki na Nowej Fundlandii — wiosło­wał pięć dni, walcząc z falami, bez jedzenia i picia.

Wyżył, ale palce obu rąk odpadły. Zbiórka pieniężna pozwoliła mu otworzyć małą knajpkę. Każdy myślał, że bohaterski rybak będzie spo­kojnie używał tego lądowego schronienia. Nie. Blackbum wyruszył na pokładzie szkunera z załogą, która płynęła do Kalifornii przez przylą­dek Horn, żeby wziąć udział w wyścigu do złotodajnych pól. Po dwóch latach powrócił o kulach, gdyż złamał sobie nogę.

Tym razem — uznali sąsiedzi — będzie siedział spokojnie. Wzruszyli ramionami, kiedy zobaczyli, że Blackburn zaczyna dłońmi bez palców budować statek: dziewięć metrów długości, dwa metry i sześćdziesiąt centymetrów szerokości. 18 czerwca 1899 roku, człowiek z kikutami zamiast rąk sam wyruszył na pokładzie swojej żaglówki z Gloucester w Stanach Zjednoczonych i 18 sierpnia przybił do Glouce­ster w Anglii. Jednak ten wyczyn nie dał mu pełnego zadowolenia, zbudował więc następny statek, trochę mniejszy — siedem metrów i pięć centymetrów długości — i na jego pokładzie przepłynął Atlantyk z Gloucester w Stanach Zjednoczonych do Lizbony w ciągu zaledwie trzydziestu dziewięciu dni. Umarł w końcu w swoim łóżku, mając prze­szło siedemdziesiąt lat.

Dobrowolny rozbitek" Alaina Bombarda jest inną klasyczną książką

0 morzu. Co roku ginie w falach dwieście tysięcy ludzi, i to w poko­jowych czasach. Alain Bombard chciał udowodnić, że co najmniej jed­nej czwartej wypadków można by uniknąć przy zachowaniu pewnych warunków. Sam przeprowadza doświadczenie.

Kiedy człowiek ogląda jego gumową tratwę „L'Hśretique” (długość — cztery metry i sześćdziesiąt centymetrów), najmniejszą, jaka kiedykol­wiek przepłynęła Atlantyk, wystawioną w Muzeum Marynarki, a rów­nocześnie wyobraża sobie ocean w czasie burzy — wówczas ocenia ten wyczyn tak, jak na to zasługuje. Doktor Bombard naukowo udowodnił, że rozbitek na pokładzie gumowej łodzi nie powinien umrzeć ani z gło­du, ani z pragnienia, że można żywić się surową rybą i planktonem

1 bezkarnie gasić pragnienie morską wodą, pod warunkiem, że się nie doprowadzi do kompletnego odwodnienia organizmu 1 nie przekroczy jednego litra dziennie małymi dawkami.

Wszyscy marynarze, którzy kiedykolwiek zaznali losu rozbitków

między innymi także autor niniejszej książki — żywią ponadto wobec Bombarda wdzięczność, że tak odważnie zaatakował najeżoną kolcami sprawę łodzi ratunkowych. Doświadczenie uczy, że nawet w najbar­dziej sprzyjających okolicznościach nie można wykorzystać więcej niż połowy tych łodzi, ponieważ statek nigdy nie pogrąża się prostopadle, pionowo. Nie może być mowy o spuszczeniu łodzi znajdujących się na prawej burcie, jeśli statek pochyla się na lewą i na odwrót, a więc łodzie gumowe, które można rzucać do morza byle jak, stanowią jedy­ne rozwiązanie. Nieszczęśliwy wypadek, jaki zdarzył się w trakcie do­świadczeń robionych w warunkach szczególnie trudnych i niepodob­nych do warunków katastrofy statku, wcale nie pomniejsza wartości licznych dowodów dostarczonych przez Bombarda, toteż władze mary­narki w wielu krajach postanowiły ich nie ignorować. Co zaś do same­go doktora, to po pierwszych słowach, jakie do mnie wypowiedział, natychmiast zrozumiałem, że żadna przeszkoda nie jest w stanie go zniechęcić, uczuciem zaś, które pobudza w nim tę nieposkromioną energię, jest najbardziej godne szacunku ze wszystkich uczuć ludzkich: miłość bliźniego i chęć przyjścia mu z pomocą.

Lipiec 1954. Życie współczesnego świata idzie normalnym trybem. W wielkich miastach ruch, fabryki produkują, uczeni pracują w swoich laboratoriach. W wielu krajach szybkie samochody, pociągi i samoloty przewożą całe rodziny na wakacje pełne uciech i komfortu. W tym czasie pewien człowiek płynie po niezmierzonym Pacyfiku na pokła­dzie łodzi żaglowej, sam z kotem i papugą. Ma sześćdziesiąt jeden lat. Wyruszył z Callao w Peru i chce zawinąć na wyspy Samoa. Jego żona, także samotna w swoim nowojorskim mieszkaniu, słucha radia, spo­dziewając się złapać retransmisję jakiejś wiadomości o żeglarzu. Ale nic, nie ma żadnych wieści.

Wiatr dmie, tratwa wdrapuje się na grzebienie fal i zsuwa z nich w odmęty piany. Mężczyzna uwiązuje na chwilę drążek steru, biegnie do masztów, nastawia żagle, wraca do drążka. Ani chwili wypoczynku. Nadchodzi noc, ale trzeba nadal zajmować się żaglami i sterem, bez przerwy, pomimo ciemności, potwornego zmęczenia, senności, a trwa to już całe tygodnie. Jednak żeglarz jest szczęśliwy, gdyż spełnił swoje marzenie: dokładnie przewidział morderczy i niebezpieczny tryb życia i przystał nań dobrowolnie. Dlaczego? Kim jest ten człowiek?

Kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy w 1955 roku — mowa była nie o żeglarzu.

Przeczytałem tom poezji zatytułowany „Heli, Hail and Hurrica- nes" — powiedział mi pewnego dnia mój przyjaciel-wy dawca. — Autor, Amerykanin, nazywa się William Willis.

Nie sposób dokładnie przetłumaczyć tego tytułu, zachowując jego wartość poetycką. W przybliżeniu: „Wyruszajmy na spotkanie burz i piekieł"... •

Wiersze są wysokiej klasy — powiedział wydawca. — W dodatku William Willis powrócił z samotnej wyprawy przez Atlantyk na tra­twie i napisze na ten temat powieść. Kupuję prawa na pniu, nie oglą­dając nawet manuskryptu.

Po roku przyjmowałem u siebie amerykańskiego poetę, którego tom „Pieśń Pacyfiku" dopiero co ukazał się w Paryżu, a potem spotykałem go parokrotnie, coraz bardziej urzeczony jego wyjątkową osobowością. Dzisiaj jeszcze wystarczy mi przywołać w pamięci rysy Williama Willi- sa, a natychmiast ukazują się, jako tło dla jego energicznej i dobrotli­wej twarzy, ruchome, płynne wzgórza Oceanu, widzę rekiny i wielo­ryby, jak przebijają zieloną falę, słyszę wśród gwałtownych poświstów wiatru głos poety-marynarza, to poufny, to znów patetyczny.

Willis był robotnikiem-metalowcem, dozorcą drogowym, myśliwym na Alasce, drwalem, lekarzem, marynarzem. Patrząc na jego proste plecy, prostopadłe jak pion ołowianki, mawiałem sobie, że to nie ciężka praca pochyla ramiona człowieka. I podziwiałem tę męską rękę, która dźwigała stukilowe worki, trzymała drążek sterowy, szorowała pokład statku, ale potrafiła także chwycić za pióro i świetnie się nim posłu­giwać.

Wśród żeglarzy-samotników niewielu było prawdziwych pisarzy. Nie­którzy z nich byli mniej lub bardziej zawziętymi mizantropami, trud­nymi w kontaktach osobistych. William Willis nie wyrzeka się towa­rzystwa ludzi ani ich zainteresowań, ani sympatii. Rzadko zdarzyło mi się spotkać kogoś tak bezpośredniego, tak prostego i otwartego. Od czasu do czasu, rozmawiając ze mną, wymieniał spojrzenie ze swoją żoną. Wyraz czułości, który się ukazywał w ich oczach, pozwalał zro­zumieć, jak ciężkim musiało być rozstanie bez wieści dla tej kobiety, także żeglarza, która u boku męża walczyła z żywiołem i tak bardzo chciała dzielić z nim wielką przygodę. Tym razem jednak zapragnął popłynąć samotnie.

William Willis miał już za sobą tysiące przygód marynarskich. Opły­wał na wielkich żaglowcach przylądek Horn, walczył przeciwko bu­rzom. Wszystkiego było mu mało. Jego pragnieniem, jego marzeniem w sześćdziesiątym pierwszym roku życia było wyruszyć w pojedynkę na największy z oceanów. Nie przez próżność. Tłumaczył to tak:

Zawsze byłem przepojony głęboką wiarą w przyrodę, miałem przekonanie, że prowadząc życie surowe, zgodne z prawami natury, będę mógł się do niej jeszcze bardziej przybliżyć i z nią zjednoczyć. Była to dla mnie droga do szczęścia, kroczyłem nią od dzieciństwa, lata zaś utrwaliły we mnie poczucie, że się nie myliłem. Kiedy byłem jeszcze w pełni sił fizycznych i psychicznych, chciałem poddać się tej

próbie, którą każdy człowiek musi sobie pewnego dnia nakazać. Chcia­łem poddać się konieczności pracy bez kresu, bez wypoczynku, skąpo się odżywiać prymitywnffcn pożywieniem, narażać się na ataki żywio­łów, na potworny strach przed samotnością i, tak jak żołnierz w bitwie, żyć pod stałą grozą śmierci.

William Willis zawczasu wyobraził sobie dokładnie swoją tratwę i tak ją też zbudował. Siedem pni drzewa „balsa” razem związanych — stąd pochodzi nazwa tratwy „Siedem Siostrzyczek” — dwa maszty, bukszpryt, trzy nylonowe żagle. Dziesięć metrów długości, sześć metrów szerokości. Na pokładzie prymitywna kabina i łódka ratunkowa. Sama budowa była przygodą trwającą kilka miesięcy. Należało wybrać w pod­zwrotnikowym lesie duże drzewa „balsa", ściąć je, wyciągnąć wołami, następnie załadować na ciężarówki i wreszcie powierzyć rzece, która je spławiła do zatoki Guayaquil. Kiedy tratwa została skończona, wciągnięto ją na pokład statku i przetransportowano do Callao, skąd William Willis wyruszył 6 czerwca 1954 roku.

W przeddzień, w trakcie manewrowania, nabawił się przepukliny. Nikomu nie pisnął ani słowa i kontynuował przygotowania. Powstała sprawa radia. Willis przeszedł w Nowym Jorku kurs radiooperatora. W rezultacie wziął z sobą maleńką stacyjkę nadawczo-odbiorczą zasi­laną silniczkiem na korbę. Z nadanych przez niego wiadomości złapano tylko jedną, w przeddzień zakończenia jego podróży. Zabrał też, jak już wspomniałem, podarowane mu dwa zwierzaki: czarną kotkę Meekie i papugę Eckie. Cel wyprawy — wyspy Samoa.

Dookoła Willisa i przed nim był ocean. Tratwa nie zachowuje się na morzu tak jak statek. Nie zanurza się, a jedynym niebezpieczeń­stwem jest to, że może się rozlecieć. Ale kręci się o wiele bardziej od statku. Doświadczony żeglarz musiał nauczyć się od nowa manewro­wania „Siedmioma Siostrzyczkami". Utrzymywać napięte żagle i trzy­mać się możliwie dokładnie kursu nie było bynajmniej łatwą sprawą, musiał nad tym czuwać bez chwili przerwy. Żeglarzy na „Kon-Tiki" było sześciu i mogli się dzielić pracą. Willis musiał ją wykonywać sam. Szybko zorientował się, co jest jego najgroźniejszym wrogiem: sen. Dziesięciominutowa drzemka od czasu do czasu — oto wszystko, na co sobie mógł pozwolić. I taki tryb życia miał trwać sto piętnaście razy pc dwadzieścia cztery godziny.

Ktoś może zapytać: „A jedzenie?" William Willis zabrał z sobą dwa­dzieścia pięć kilo palonej i mielonej „canihua" i trzydzieści kilo mąki jęczmiennej. „Canihua" jest zbożem rosnącym w Andach, na wysokości czterech tysięcy metrów. Inkowie żywili nią swoich wojowników przed bitwą. Willis liczył na to, że będzie mąkę rozrabiał gorącą wodą. Ale niebawem nadszedł dzień, kiedy maszynka do gotowania odmówiła po­słuszeństwa. Trzeba było papkę spożywać na zimno i rozpuszczać w zimnej wodzie sproszkowaną kawę. Willis miał z sobą dostateczną

ilość słodkiej wody w zalutowanych bańkach j zobaczymy, co się z tym stanie. Żywił się także złowionymi przez siebie rybami, które z koniecz­ności jadł na surowo. Papuga miała do swojej dyspozycji kolby kuku­rydzy i kłosy ryżu w ilościach wystarczających na rok. Spała w klatce, ale w ciągu dnia pan ją wypuszczał i siadała sobie na masztach. Było to stare ptaszysko, posiadające duży i urozmaicony repertuar słów z prze­pięknym zbiorem soczystych przekleństw po hiszpańsku. Kotka Meeckie objadała sią surowymi rybami. Trzeba było jej pilnować i nawet czasem przywiązywać, gdyż jej manią stało sią pochwycenie Eckie. Zmoczona falą, suszyła sią potem na słońcu. Doskonale przystosowała sią do dzi­wacznego dla kota trybu życia.

Droga wiodła w pobliżu Markiz. Willis nawet nie zauważył tych wysp, ale ptaki przyfrunęły go odwiedzić. Przez pewien czas samotny człowiek żeglował „w raju ptaków i ryb". Delfiny i wieloryby zbytko- wały wokół tratwy, rekiny podążały za nią niezmordowanie. Jeden z nich, nazwany przez Willisa „Długim Tomem", towarzyszył tratwie blisko dwa miesiące. Łatwa do rozpoznania, jasna torpeda znikała co wieczór w ciemnościach, a nazajutrz rano znowu była na posterunku. Inne ryby oddalały sią, wymieniały, ale rekin trwał uporczywie. Trzy­mał zakład po stronie morza i czekał na katastrofą. O mały włos zresztą byłby ten zakład wygrał. Pewnego dnia, chcąc złowić delfina, Willis wpadł do wody. W ciągu niespełna minuty znalazł sią o sześćdziesiąt metrów od tratwy, na samym końcu linki. Na szczęście trzymał sią jej mocno, a drugi koniec wędki był przytwierdzony do tratwy. Decymetr po decymetrze, obawiając się, że linka w każdej chwili może trzasnąć, Willis zdołał się podholować i wdrapać na tratwą. Rekin w tym czasie wahał sią jeszcze z zaatakowaniem człowieka żywego i nie krwawią­cego.

Ptaki zniknęły, morska pustynia stała się groźna. Willis widział, ie nasuwają się na niego czarne i szare ściany brzemienne wodą i wi­churą. Woda i wicher nagle na niego spadły. Po raz pierwszy uwie­rzył, że zostanie zwyciężony, i to nie przez morze, lecz przez słabość ciała, przez niewytłumaczony ból, który nagle runął na splot słoneczny i wkrótce stał się nie do zniesienia, potworny, pomimo zażycia papki z proszków aspiryny. Po całych godzinach cierpień Willis skapitulo­wał. To znaczy wysłał SOS, wskazując swoje położenie.

Każdego dnia, kiedy było słońce, Willis mierzył jego wysokość sek- stansem i obliczał swoje położenie — jeszcze jedna praca, którą należy dodać do przemęczenia sterowaniem i manewrowaniem. Otóż w krót­kim czasie po tym, co uważał za kapitulacją, samotnik poczuł, że ból sią zmniejsza, aż wreszcie całkiem ustąpił. Wysłał więc inną wiado­mość: „Anulować SOS. Na pokładzie wszystko w porządku". Żadna z tych wiadomości nie została złapana. Willis był bardziej osamotnio­ny, niż przypuszczał.

Kiedy poszedł do kahiny, żeby przejrzeć się w lustrze — nie poznał sam siebie. Patrzył na niego brodaty upiór o zapadniętych oczach. Morze mogłoby pewnie zatriumfować nad tym widmem, ale udzieliło mu odroczenia, gdyż wtedy właśnie dziesiątki latających ryb spadły na tratwę. Na pewien czas uwolniło go to od obowiązku łowienia — o je­den wysiłek mniej.

6 sierpnia 1954 roku Willis zauważył, że jedna z baniek zawierają­cych wodę rozlutowała się i woda wyciekła. Sięgnął po drugą — także pusta! Prawie wszystkie blaszanki się rozlutowały. Pozostało zaledwie sześć litrów słodkiej wody, a według obliczeń żeglarza podróż miała trwać jeszcze trzy miesiące. William Willis nie zawahał się: „Będę pił wodę morską”. Już w poprzednich wyprawach próbował jej jako środka przeczyszczającego. Wierzył, że woda morska go nie zabije. Kiedy go spotkałem, zapytałem, czy czytał książkę Bombarda. Ależ nie, nie znał jej. Jego intuicja zastąpiła doświadczalną wiedzę dobro­wolnego rozbitka. Woda morska gasi pragnienie nie stwarzając nie­bezpieczeństwa, jeżeli się ją pije przed całkowitym odwodnieniem, przed wyczerpaniem graniczącym z obłędem. Przez cały dalszy ciąg swojej podróży Willis wypijał trzy kubki morskiej wody dziennie

i wcale mu nie szkodziła.

Teraz czuł się lepiej, jak gdyby odżył. Sam pośrodku oceanu śpie­wał całymi godzinami. Śpiewał, żeby przezwyciężyć samotność, ale także po to, żeby jako istota żyjąca i obdarzona płucami uczestniczyć w pełni w życiu Przyrody. W ten sposób pomimo samotności, pomimo zmęczenia i stałych napadów senności był szczęśliwy. Wtedy właśnie zerwała się wielka burza.

Marynarze dobrze wiedzą, jak to się zaczyna: nad mrocznym hory­zontem miedziane niebo. Potem na całe sklepienie rozciąga się matowa czapa, na morzu zarysowują się ciemne doliny. Burza rozpętała się w nocy. Wśród przeogromnego, ryczącego chaosu, mikroskopijny czło­wieczek, trzymający się kurczowo tratwy, ociekający wodą, oślepiony, bez tchu, w skandaliczny sposób upierał się przy życiu. Dla przeciw­stawienia się furii żywiołów miał tylko ludzką wolę, ale ta wola była siłą ducha. William Willis przetrzymał tę noc. Nad ranem zobaczył wokół siebie olbrzymie fale, wysokie jak domy, a pośrodku mas wod­nych — na swojej wysokości czy nawet wyżej, niekiedy tuż przy so­bie — straszliwe wrzeciona rekinów. Tratwa unosiła się i spadała ra­zem z nimi.

Bez jedzenia, bez picia i bez chwili snu Willis wytrzymał jeszcze dzień i następną noc. O świcie usłyszał dźwięk dosłownie rozdziera­jący: wielki żagiel pękł na dwie części. Nic nie pozostało, jak tylko ufać, że sama tratwa się nie przepołowi. Ale tratwa opierała się tak długo, jak długo trwała wola żeglarza. Nieco później, kiedy burza ucichła, Willis postanowił zeszyć żagiel. Trzeba było się zgiąć we dwoje,

jedną ręką trzymając sią przywięzi, pył wodny gryzł twarz, sól piekła w oczy, ale wielka igła nie zbaczała z drogi. Ścieg po ściegu Willis zreperował rozdarcie. A wieczorem, na uspokojonym morzu, znowu za­czął śpiewać.

Były okresy wielkiej ciszy, kiedy żagle zwisały bez ruchu. Płynęły upalne dni. Żeglarz chronił sią pod płócienny daszek, żeby jak naj­mniej odwodnić swój organizm. Nagle z chmur utworzyły sią wielkie zamki, mgła się rozpełzła, z nieba spadła ulewa. Padaj, miły deszczyku! Samotnik wystawił na pokład wszystko, co mogło przyjąć deszcz, ze­brać go, i chciwie, bez umiaru pił słodką wodę: nie musiał już oszczę­dzać. Przyroda raz po raz doświadczała człowieka, jak gdyby chciała go złamać, po czym nagle stawała się macierzyńska.

8 września Willis spadł ze sznurowej drabinki, na którą się wdrapał, żeby odczepić linę. Upadł z czterech metrów, zemdlał. Kiedy wrócił do przytomności, wierna tratwa płynęła nadal. W morzu, o kilka kro­ków, Długi Tom wpatrywał się swoim okrutnym oczkiem w leżącego człowieka. Willis zobaczył go i pomyślał: „Nie, nie dostaniesz mnie". Nie złamał sobie ani jednej kości, ale całe ciało bolało go piekielnie, mógł się tylko czołgać. Doczołgał się do steru, potem do żagli, które trzeba było zrefować. Przyszła noc i samotny człowiek dalej poruszał się jak chory wąż. Całe morze dookoła fosforyzowało. Wyspy Samoa znajdowały się o tysiąc sześćset mil morskich, prawie o trzy tysiące kilometrów. A Willis zaczął sześćdziesiąty drugi rok życia.

Przez wiele dni był bardzo słaby. Niekiedy pytał sam siebie, czy żyje jeszcze, czy nie. Przed oczami defilowały mu statki, na których pokładzie przemierzał świat, słyszał głosy przyjaciół. Wydawało mu się, że go wołają. Widział także twarz Teddy, swojej żony. Ta nic nie mówiła. Czekała.

Jeszcze raz siły powróciły do ciała samotnego człowieka i wtedy za­częła go kusić ziemia. Obliczył, że będzie przepływał w odległości kil­ku mil od malutkiej, odosobnionej wysepki Flint. Najpierw na niebie ukazały się ptaki, potem Willis zobaczył wyspę. Biała plaża obrzeżona pianą, drzewa, prawie nic, ale był to urok ziemi, jej cudowna nieru­chomość. Dlaczego nie przybić tu i nie odpocząć parę dni? Może jest tam źródło z chłodną wodą? Ale William Willis odrzucił pokusę: „Dotrę tam, dokąd zamierzałem, nie zatrzymam się nigdzie przedtem". Wziął kurs na pełne morze.

2 października tratwa płynęła prawie niewidoczna na spokojnym morzu. Jak okiem sięgnąć — pustka. Nawet tratwa wydawała się pu­sta, gdyż nie było widać żeglarza ani przy sterze, ani na pokładzie. William Willis zamknął się w kabinie, szczelnie osłaniając wszelkie otwory, żeby nie wpuścić ani jednego promyka słońca. Był niewidomy. Sól i słońce — obserwacje z sekstansem były bardzo wyczerpujące dla oczu człowieka tak długo pozbawionego snu — spowodowały, że zanie»

widział. Zupełnie. Po omacku zrefował i przywiązał żagle, potem się zamknął. Czekał. Zapytałem go, czy nie wpadł wtedy w rozpacz, przy­najmniej na jakiś czas.

Nie, wierzyłem, że wypoczynek i ciemność przywrócą mi wzrok. No i mówiłem sobie, że ślepy czy nie, i tak w końcu gdzieś dobiję.

Całkowita ślepota trwała trzy dni. Od czasu do czasu maczał ser­wetkę w misce pełnej słodkiej wody i robił okłady na oczy i czoło. Żadnego innego leczenia. Po siedemdziesięciu dwóch godzinach Willis wyzdrowiał. Wyszedł na pokład, poprawił żagle, wziął się za ster.

10 października obliczenia wskazały mu, że powinien przepływać w pobliżu wyspy Tau, jednej z wysp Samoa. Ponad sto dni na morzu, na pokładzie tratwy, takiej, jakich używano w wieku kamiennym, i cel był osiągnięty, ściśle na kursie, akurat na wprost. Wiem dobrze, że sek- stans i zegary pozwalające obliczyć każdego dnia położenie i wziąć dobry kurs nie istniały w epoce kamiennej. Niemniej jednak należy uchylić kapelusza przed tym żeglarzem.

11 października kotka Meekie, która się tak dobrze zaaklimatyzo­wała na morzu, dała się porwać fali. Willis chwycił linkę przymoco­waną do tratwy i skoczył w wodę. Kotka wszystkimi pazurami wpiła się w głowę swego wybawcy. Oboje wdrapali się na tratwę. Meekie tak niewiele na tym ucierpiała, że nazajutrz doprowadziła do skutku swój zamiar powzięty od początku podróży: zadusiła papugę. Nie­szczęsna Eckie wrzasnęła z radości ną widok lądu. Prawie natychmiast rozległ się krzyk agonii — biedactwu nie było sądzone powrócić do ojczyzny ptaków.

Wyspy wynurzyły się 12 października, w rocznicę dnia, kiedy Krzy­sztof Kolumb postawił stopę na nowym kontynencie. Dobra wróżba, pomyślał jego rywal. Willis zbliżył się do brzegu na odległość dzie- więciuset metrów, niespełna pół mili. Wyspa Tau otoczona była ki­pielą, gdyż rafy koralowe sterczą wokół niej jak mury obronne. Trzeba było dopłynąć do brzegu nie rozbijając tratwy, nie ryzykując życia przy lądowaniu. Morze było wzburzone. Willis manewrował przez dwa­naście godzin, na próżno szukając przejścia pomiędzy rafami. Musiał zrezygnować i spróbować przybić do innej wyspy, ale i ta oparła mu się w podobny sposób, potem jeszcze jedna. Wydawało się, że ziemia nie chce teraz przygarnąć człowieka, który się tak długo bez niej oby­wał.

Ratunek przyszedł z morza. Wiadomość podana przez Willisa została złapana i przybrzeżny statek amerykański wyruszył na poszukiwania dookoła wysipy. Wreszcie zauważył tratwę i wziął na hol aż do Pa- go-Pago. Przyjazd nastąpił 15 października 1954 roku o pierwszej trzydzieści nad ranem. Zgromadzony na brzegu w świetle reflektorów tłum tubylców, przystrojonych kwiatami* oczekiwał na zwycięzcę Pacyfiku.

We mnie i w nich kipiało wzruszenie, ulatywało ku ciemnym górom okalającym całą ceremonię — pisał żeglarz-poeta. — Nie mogłem wy­krztusić słowa, stałem jak sparaliżowany w niczym nie zmąconej ciszy. Pochyliłem głowę w pokorze wobec przyjęcia, jakie mi zgotowano. Tratwa weszła w strefę światła, potem przybiła do brzegu".

Taka oto jest lekcja energii udzielona przez człowieka, który skoń­czył sześćdziesiąt jeden lat, takie jest jego ostatnie słowo wypowie­dziane na temat wielkiegb wyczynu: pokora. Myślę, że na tym obrazie można zakończyć. Człowiek, który zmierzył się z bezkresnym morzem, wie, że wobec niego jest niczym i spotka go tylko to, co mu zostało przeznaczone. 1 William Willis zatytułował swoją angielską książkę „The Gods were klnd” — bogowie byli łaskawi.

f


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Skrok Z Odkrywcy ocanów Historia wielkich odkryć geograficznych
Wielkie odkrycia geograficzne Konspekt klasa II gim Historia
Konsekwencje wielkich odkryć geograficznych Konspekt klasa II gim Historia
wielkie odkrycia geograficzne
Wielkie odkrycia geograficzne
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 2.Przyczyny wielkich odkryć, Marek B
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 12.Gospodarka i społeczeństwo, Marek
historia-konsekwencje odkryc geograficznych (2) , KONSEKWENCJE ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH DLA EUROPY I ŚW
Wielkie odkrycia geograficzne, NAUKA, geografia, Geografia(1)
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, II F.Renesans i reformacja w Polsce,
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 4.Skutki Odkryć, Marek Biesiada
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 5.Renesans w Europie, Marek Biesiada
konspekty, rozne, Wielkie odkrycia geograficzne.
konspekty, rozne, Wielkie odkrycia geograficzne.
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 9.Reformacja w Polsce, Marek Biesiad
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 2.Przyczyny wielkich odkryć(2), Mare
I. EPOKA WIELKICH ODKRYĆ GEOGRAFICZNYCH,RENESANSU I REFORMACJI, 6.Złoty wieku kultury polskiej, Mare
WIELKIE ODKRYCIA GEOGRAFICZE-GENEZA I KONSEKWENCJA DLA EUROPY, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawych pl
XV wiek Wielkie odkrycia geograficzne, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawych plików z przeszłości !!!

więcej podobnych podstron