Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 2 Księżniczka w świetle reflektorów

Meg Cabot

KSIĘŻNICZKA W ŚWIETLE REFLEKTORÓW

PAMIĘTNIK KSIĘŻNICZKI 2

Tytuł oryginału

THE PRINCESS DIARIES, VOLUME II, PRINCESS IN THE SPOTLIGHT
































Mojemu dziadkowi i babci

Bruce'owi i Patsy Mounseyom,

którzy w niczym nie przypominają dziadka i babci z tej książki












Kiedy wszystko układa się najgorzej - po prostu okropnie –

wytężam wszystkie siły i wyobrażam sobie, że jestem księżniczką.

Mówię sobie: „Jestem księżniczką”.

Nie masz pojęcia, jak się wówczas zapomina o wszystkich przykrościach.

Frances Hodgson Burnett Mała księżniczka

przekład Wacława Komarnicka



Poniedziałek, 20 października, 8.00

No, dobra. Zaczęło się tak: siedziałam właśnie w kuchni i jadłam płatki z mlekiem, jak zwykle w poniedziałek rano, a tu mama wychodzi z łazienki z taką dziwną miną. W dodatku była strasznie blada, włosy miała takie jakieś zmierzwione i włożyła aksamitny szlafrok zamiast kimona, a to zwykle oznacza u niej zespół napięcia przedmiesiączkowego.

Powiedziałam więc:

- Mamo, chcesz panadol? Bo nie obraź się, ale wyglądasz, jakby ci był potrzebny.

Trochę nieostrożnie jest odzywać się w ten sposób do kobie­ty, której wkrótce ma się zacząć okres, ale wiecie, to w końcu moja mama i tak dalej. Mało prawdopodobne, żeby z miejsca mnie znokautowała ciosem karate, chociaż zrobiłaby to na pew­no, gdyby zwrócił się tak do niej ktoś obcy.

Ale ona powiedziała tylko:

- Nie. Nie, dzięki. - Takim nieprzytomnym tonem.

I wtedy zrozumiałam, że musiało stać się coś naprawdę okropnego. No wiecie, na przykład że Gruby Louie zjadł na­stępną skarpetkę albo odetną nam prąd, bo znów zapomniałam na czas wyłowić rachunek z wielkiej miski na sałatę, do której mama stale wrzuca całą pocztę.

Złapałam mamę za ramiona i pytam:

- Mamo? Mamo, co się stało? O co chodzi?

Najpierw pokręciła głową, zupełnie jak w chwili, kiedy nie może się połapać w instrukcji odgrzewania pizzy w mikrofalów­ce.

- Mia... - odezwała się wreszcie zdumionym, ale szczęśli­wym głosem. - Mia, jestem w ciąży.

O mój Boże! O MÓJ BOŻE!

MOJA MAMA BĘDZIE MIAŁA DZIECKO Z MOIM NAUCZYCIELEM ALGEBRY.

Poniedziałek, 20 października,
godzina wychowawcza

Wiecie, ja naprawdę próbuję przyjąć to spokojnie. Bo zu­pełnie nie ma sensu denerwować się tym wszystkim.

Ale jak ja mam się NIE DENERWOWAĆ?! Moja mama zostanie wkrótce samotną matką. ZNOWU.

Można by pomyśleć, że dzięki mnie dostała nauczkę i tak dalej, ale najwyraźniej niczego się nie nauczyła.

Jakbym jeszcze miała za mało problemów. Przecież moje życie i tak się praktycznie skończyło. Ja po prostu nie rozu­miem, jak można oczekiwać, że wezmę na siebie jeszcze więcej. Bo czy to nie dosyć, że:

1. Jestem najwyższą dziewczyną w pierwszej klasie.

2. Jestem też najsłabiej rozwinięta w okolicach klatki piersiowej.

3. W zeszłym miesiącu odkryłam, że moja matka spotyka się z moim nauczycielem algebry.

4. Również w zeszłym miesiącu dowiedziałam się, że jestem jedyną pretendentką do tronu pewnego niedużego euro­pejskiego księstwa.

5. Muszę pobierać lekcje etykiety dworskiej u mojej babki ze strony ojca. CODZIENNIE.

6. W grudniu mam zostać przedstawiona obywatelom mojego nowego kraju na antenie telewizji publicznej (w Genowii, która ma tylko 50 tysięcy mieszkańców, ale zawsze).

7. Nie mam chłopaka.


O, nie. Widzicie, wszystko to jeszcze widocznie niedosta­teczne brzemię. Teraz moja mama musiała zajść w ciążę bez ślubu. ZNOWU.

Dzięki, mamo. Wielkie, serdeczne dzięki.

Poniedziałek, 20 października,
dalej godzina wychowawcza

Nie, nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego ona i pan Gianini nie używali środków antykoncepcyjnych? Czy ktoś mógł­by mi to łaskawie wyjaśnić? Co się stało z jej kapturkiemdopochwowym? Wiem, że go używa. Raz kiedyś, kiedy byłam mała, znalazłam go pod prysznicem. Zabrałam go sobie i przez parę tygodni służył jako basenik dla ptaków w ogródku mojego dom­ku dla Barbie, aż mama wreszcie go znalazła i zabrała z powro­tem.

Albo kondomy??? Czy ludziom w wieku mojej mamy wyda­je się, że są odporni na choroby przenoszone drogą płciową? Na zachodzenie w ciążę odporni ewidentnie nie są. Na co oni liczy­li?!

To TAKIE zupełnie w stylu mojej mamy. Ona nie umie za­pamiętać choćby tego, że trzeba kupić papier toaletowy. Jak niby miałaby pamiętać o zażywaniu środków antykoncepcyjnych?

Poniedziałek, 20 października, algebra

Niewiarygodne. To jest naprawdę niewiarygodne.

Ona mu nic nie powiedziała. Moja matka zaszła w ciążę z moim nauczycielem algebry I NIC MU NAWET NIE POWIEDZIAŁA.

Wiem, że mu nic nie powiedziała, bo kiedy weszłam do sali dziś rano, pan Gianini powiedział tylko:

- O, cześć Mia. Jak się masz?

O, CZEŚĆ MIA. JAK SIĘ MASZ???

Nie tak rozmawia się z osobą, której matka zaszła z tobą w ciążę. Mówi się coś w rodzaju:

- Przepraszam, Mia, czy możemy zamienić parę słów?

A potem córkę kobiety, z którą popełniło się ten nietakt, zabiera się do holu, gdzie należy paść przed nią na ugięte kolano i pokornie błagać ją o wyrozumiałość i przebaczenie. Tak się wypada zachować.

Nie mogę się powstrzymać - gapię się ciągle na pana G. i zastanawiam, jak będzie wyglądać moja młodsza siostra albo brat. Mama jest przecież totalnie atrakcyjna, wygląda zupełnie jak Carmen Sandiego, tyle że nie nosi trencza - kolejny dowód na to, że stanowię biologiczną anomalię, bo nie odziedziczyłam po niej ani grzywy gęstych czarnych włosów, ani miseczki C. No więc, z tej strony nie ma się czego obawiać.

Ale pan G.? No, sama nie wiem... Nie żeby pan G. nie był przystojny. To znaczy, jest w końcu wysoki i ma wszystkie włosy (punkt dla niego, ponieważ mój własny ojciec jest łysy jak parkometr). Ale ten jego nos? Totalnie nie umiem wyobrazić sobie dziecka z takim nosem. Jest po prostu za duży.

Mam szczerą nadzieję, że dzieciak odziedziczy nos po mojej mamie, a po panu G. weźmie umiejętność dzielenia ułamków w pamięci.

Najsmutniejsze jest to, że pan Gianini nie ma zielonego pojęcia, jaki cios wkrótce na niego spadnie. Byłoby mi go żal, gdyby nie to, że koniec końców sam jest sobie winien. Wiem, że do tanga trzeba dwojga, ale na litość boską, moja matka jest malarką. On jest nauczycielem algebry.

A teraz mi powiedzcie, kto z tych dwojga powinien mieć trochę zdrowego rozsądku.

Poniedziałek, 20 października, angielski

Rewelacja. Po prostu rewelacja.

Jakby jeszcze było mało, teraz nasza nauczycielka angiel­skiego stwierdziła, że w tym semestrze będziemy pisać DZIEN­NIK. Nie żartuję. DZIENNIK. Przecież ja już prowadzę pa­miętnik.

Wyobraźcie sobie: pod koniec każdego tygodnia mamy PRZYNOSIĆ NASZE DZIENNIKI DO SPRAWDZENIA. Pani Spears BĘDZIE JE CZYTAŁA. Bo chce nas lepiej poznać. Mamy zacząć od przedstawienia się i wymienić nasze najważniejsze dane osobiste. Potem mamy przejść do notowa­nia naszych najgłębszych myśli i odczuć.

Ona chyba żartuje. Już lecę opowiadać pani Spears o swoich najgłębszych myślach i odczuciach. Nie zwierzam się ze swoich najgłębszych myśli i odczuć nawet własnej MATCE. Miałabym się z nich zwierzać NAUCZYCIELCE ANGIELSKIEGO?

No i na pewno nie mogę dać jej do przeczytania TEGO pa­miętnika. Jest tu mnóstwo rzeczy, o których nikt nie powinien wiedzieć. Na przykład choćby to, że moja mama zaszła w ciążę z moim nauczycielem algebry.

No cóż, będę po prostu musiała zacząć prowadzić nowy dziennik. Dziennik NA NIBY. Zamiast notować w nim swoje najgłębsze przeżycia i odczucia, będę zwyczajnie wypisywać kłamstwa i oddawać je do sprawdzenia zamiast prawdziwego pamiętnika.

Jestem kłamczuchą z tak dużym doświadczeniem, że bar­dzo wątpię, czy pani Spears zrobi to jakąkolwiek różnicę.



JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK

Mia Thermopolis


ŁAPY PRZY SOBIE!!!

TAK, TY TEŻ,

CHYBA ŻE NAZYWASZ SIĘ PANI SPEARS!!!


Wstęp


NAZWISKO:

Amelia Mignonette Grimaldi Thermopolis Renaldo, w skrócie zwana Mią

Jej Wysokość księżniczka Genowii albo, w nie­których kręgach, po prostu księżniczka Mia

WIEK:

Czternaście lat

UCZĘSZCZA DO KLASY:

Pierwszej licealnej

PŁEĆ:

Jeszcze nieużywana.

Cha, cha. Pani Spears, tylko żartowałam!

Teoretycznie kobieta, ale brak biustu wprowadza tu ciekawy element androgeniczności.

WYGLĄD:

Wzrost: metr siedemdziesiąt pięć

Włosy: mysiobrązowe (od niedawna pasemka w odcieniu blond)

Oczy: szare

Rozmiar buta: czterdzieści jeden

O reszcie nie warto nawet wspominać

RODZICE

Matka: Helen Thermopolis

Zawód: Malarka

Ojciec: Artur Krzysztof Filip Gerard Grimaldi Renaldo

Zawód: Książę Genowii

ZWIĄZEK ŁĄCZĄCY RODZICÓW:

Ponieważ jestem owocem przelotnego romansu mojej matki i ojca w czasie studiów, rodzice nigdy nie zawarli małżeństwa (ze sobą) i obecnie oboje są sta­nu wolnego. Chyba nawet tak jest lepiej, bo bez prze­rwy się żrą.

To znaczy, ze sobą.

ULUBIONE ZWIERZĘTA:

Jeden tłusty, pomarańczowo - biały kot, Gruby Lou­ie. Louie waży dwanaście kilo. Ma osiem lat i mniej więcej przez sześć z tych ośmiu lat był na diecie. Cza­sem Louie obraża się na nas, na przykład kiedy zapo­mnimy go nakarmić, i wtedy zjada pierwszą lepszą sta­rą skarpetkę, jaka wpadnie mu w łapy. Poza tym ma słabość do małych błyszczących przedmiotów i zgro­madził całkiem sporą kolekcję kapsli od piwa i pęsetek kosmetycznych, które ukrył za muszlą klozetową w mojej łazience. Myśli, że nic o tym nie wiem.

NAJLEPSZA PRZYJACIÓŁKA:

Lilly Moscovitz. Lilly jest moją najlepszą przyja­ciółką jeszcze z przedszkola. Strasznie fajnie spędza się z nią czas, bo jest bardzo inteligentna i ma swój własny program w lokalnej kablówce ogólnego do­stępu, Lilly mówi prosto z mostu. Zawsze potrafi wy­myślić jakiś śmieszny numer, na przykład żeby ukraść styropianową makietę Partenonu, wykonaną na Wie­czór dla Rodziców przez klasę Derywatów z Greki i Łaciny, i wyłudzić za nią okup w postaci pięciu kilo starbursts o smaku limonki.

CHŁOPAK:

Ha! Chciałabym.

ADRES:

Od urodzenia mieszkam z mamą w Nowym Jorku, poza wakacjami letnimi, które zazwyczaj spędzam z ojcem w zamku jego matki we Francji. Mój ojciec mieszka na stałe w Genowii, niewielkim europejskim księstwie, które leży nad Morzem Śródziemnym na po­graniczu Włoch i Francji. Przez długi czas wmawiano mi, że ojciec jest ważnym genowiańskim politykiem, jakimś burmistrzem czy coś takiego. Nikt mi nie wspo­mniał, że tak naprawdę należy do rodziny książęcej Genowii - że w gruncie rzeczy jest panującym monarchą. Bo Genowia to monarchia. Przypuszczam, że nikt by mi o tym nigdy słowa nie powiedział, gdyby mój ojciec nie zachorował na raka jądra i nie nabawił się bezpłodno­ści. W rezultacie ja, jego nieślubna córka, zostałam je­dynym spadkobiercą, jakiego kiedykolwiek będzie miał. Odkąd wreszcie dopuścił mnie do tego MALEŃKIEGO, nieistotnego sekreciku (jakiś miesiąc temu), ojciec mieszka w nowojorskim hotelu Plaza, a jego matka, moja Grandmère, księżna wdowa, daje mi lekcje tego, co po­winnam wiedzieć, żeby odziedziczyć po nim tron.


Do tego wszystkiego mogę dodać tylko jedno słowo: dzięku­ję. SERDECZNIE dziękuję.

A chcecie wiedzieć, co jest w tym opisie NAPRAWDĘ smut­ne? Nie ma w nim ani jednego kłamstwa.

Poniedziałek, 20 października, lunch

Okay, Lilly wie.

No dobra, może nie tyle WIE, co domyśla się, że coś jest nie tak. Jest przecież moją najlepszą przyjaciółką mniej więcej od przedszkola. Potrafi idealnie wyczuć, kiedy coś mi dolega. Totalnie się zaprzyjaźniłyśmy już w pierwszej klasie podstawów­ki, tego dnia, kiedy Orville Lockhead zdjął spodnie, stojąc przed nami w kolejce do pracowni muzycznej. Byłam przerażona, bo nigdy przedtem nie widziałam męskich genitaliów. Jednak na Lilly nie zrobił najmniejszego wrażenia. Widzicie, ona ma bra­ta, więc dla niej to nie była żadna wielka niespodzianka. Spoj­rzała tylko Orvillowi prosto w oczy i powiedziała:

- Widziałam większe.

I WIECIE CO? ORVILLE JUŻ NIGDY WIĘCEJ TEGO NIE ZROBIŁ.

No więc sami rozumiecie, że łączy mnie z Lilly więź silniej­sza niż zwyczajna przyjaźń.

I właśnie dlatego, kiedy dziś podczas lunchu usiadła przy naszym stoliku, wystarczyło jej jedno spojrzenie na moją twarz, żeby zapytać:

- Co się stało? Coś jest nie tak. Nie chodzi o Louie, prawda? Chyba że zjadł następną skarpetkę...

Żeby tylko. To przecież o wiele poważniejsza sprawa. Ja nie twierdzę, że kiedy Louie zeżre skarpetkę, sprawa nie jest total­nie poważna. No bo trzeba go natychmiast wieźć do kliniki dla zwierząt i tak dalej, i to pędem, inaczej może zdechnąć. A tysiąc dolarów później dostajemy na pamiątkę starą, na wpół strawio­ną skarpetkę.

Tyle że kot wraca potem przynajmniej do normy.

Ale to? TEGO tysiąc dolarów nie uleczy. I nic już nigdy nie wróci do normy.

I to jest tak niewiarygodnie żenujące. No bo moja mama i pan Gianini - rozumiecie. ONI TO ROBILI.

Gorzej, ONI TO ROBILI bez żadnego zabezpieczenia. Li­tości. Kto jeszcze TAK POSTĘPUJE?

Powiedziałam Lilly, że nie dzieje się nic złego, że to tylko napięcie przedmiesiączkowe. Totalnie się krępowałam, mówiąc o tym przy moim ochroniarzu. Lars siedział obok i jadł gyrosa, którego Wahim, ochroniarz Tiny Hakim Baba, przyniósł mu z budki przed delikatesami Ho po przeciwnej stronie liceum. Tina ma ochroniarza, bo jej ojciec jest szejkiem naftowym i obawia się, że mogłaby zostać porwana przez kierownictwo jakiegoś konkurencyjnego koncernu, a ja mam ochroniarza, bo... No cóż, chyba tylko dlatego, że jestem księżniczką.

W każdym razie, kto omawia niuanse swojego cyklu men­struacyjnego w obecności własnego ochroniarza?

Ale co innego miałam powiedzieć?

Zauważyłam jednak, że Lars nie dojadł swojego gyrosa. Myślę, że mu go totalnie obrzydziłam.

Czy ten dzień mógł się jeszcze bardziej popsuć?

Niestety, Lilly nawet wtedy nie dała mi jeszcze spokoju. Czasami naprawdę przypomina mi małego mopsa, z tych, które staruszki wiecznie wyprowadzają na spacer do parku. Bo nie dość, że jej twarz jest mała i taka trochę jakby wgnieciona w środku (ale w przyjemny dla oka sposób) - czasem, kiedy coś dopadnie, po prostu już nie wypuści.

Tak jak dziś przy lunchu. Zaraz zaczęła mówić:

- Jeżeli to tylko napięcie przedmiesiączkowe, czemu ciągłe piszesz w swoim pamiętniku? Nie tak dawno wściekałaś się na swoją mamę, że ci go dała. Myślałam, że w ogóle nie masz za­miaru nic w nim pisać.

Co mi przypomniało, że faktycznie BYŁAM WŚCIEKŁA na mamę za to, że mi go dała. Dała mi ten pamiętnik, bo twier­dzi, że jest we mnie mnóstwo stłumionego gniewu i wrogości. Mówi, że powinnam jakoś wyrzucić to z siebie, skoro nie mam kontaktu ze swoim wewnętrznym dzieckiem i cierpię na wro­dzoną niezdolność werbalizowania uczuć.

Mama musiała być wtedy bezpośrednio po rozmowie z ro­dzicami Lilly. Oni oboje są psychoanalitykami.

Ale potem odkryłam, że jestem księżniczką Genowii i za­częłam prowadzić pamiętnik, żeby zapisywać swoje przeżycia, a patrząc wstecz na tamte zapiski, widzę, że faktycznie byłam dość wrogo nastawiona.

Jednak to betka w porównaniu z moim obecnym samopo­czuciem.

Nie żebym była WROGO NASTAWIONA do pana Gianiniego i mojej mamy. Są w końcu dorośli i tak dalej. Mogą decy­dować o sobie. Czy oni jednak nie widzą, że to jest ta jedna jedyna decyzja, która wpłynie nie tylko na ich własne życie, ale i na życie wszystkich dokoła? No bo Grandmère się NIE ucie­szy, kiedy się dowie, że moja mama będzie miała JESZCZE JEDNO nieślubne dziecko.

A mój ojciec? On już miał w tym roku raka jąder. Odkrycie, że matka jego jedynej córki urodzi dziecko innemu mężczyźnie, może go po prostu zabić. Nie żeby był wciąż zakochany w mojej matce, czy coś takiego. W to raczej wątpię.

A Gruby Louie? Jak on zareaguje na obecność dziecka w do­mu? Jest już i tak wystarczająco niedopieszczony. Trzeba brać pod uwagę, że tylko ja w tym domu pamiętam, żeby go karmić. Mógłby próbować uciekać z domu albo z połykania tylko skar­petek przerzucić się na połykanie pilota od telewizora, czy coś takiego.

W sumie nie miałabym nic przeciwko małej siostrzyczce czy braciszkowi. Właściwie mogłoby być nawet fajnie. Jeżeli urodzi się dziewczynka, mogłabym z nią dzielić pokój. Kąpałabym ją w pianie i stroiła tak, jak z Tiną Hakim Baba stroiłyśmy jej małe siostrzyczki - chociaż braciszka też stroiłyśmy, teraz sobie przypominam.

Chyba nie chcę mieć braciszka. Tina Hakim Baba powie­działa mi, że niemowlęta płci męskiej sikają ci w twarz, kiedy próbujesz im zmienić pieluchę. To takie obrzydliwe, że nawet nie chcę o tym myśleć.

Uważam, że moja matka mogła zastanowić się nad takimi sprawami, zanim zdecydowała się uprawiać seks z panem Gianinim.

Poniedziałek, 20 października, rozwój zainteresowań

A przy okazji jeszcze jedno. Ile randek z panem Gianinim miała w sumie do tej pory moja mama? Niewiele. To zna­czy, może z osiem. Osiem randek i okazuje się, że już z nim spala? I to prawdopodobnie parę razy, bo trzydziestosześcioletnie kobiety nie zachodzą w ciążę ot tak sobie. Wiem o tym, bo ile razy bierze się do ręki egzemplarz „New York”, nie sposób nie zauważyć milionów ogłoszeń ofiar wczesnej menopauzy, któ­re poszukują wśród młodszych kobiet dawczyń komórek jajo­wych.

Ale nie moja mama, o, nie. Moja mama jest soczysta jak owoc mango.

Powinnam była się zorientować, oczywiście. Był przecież taki poranek, kiedy weszłam do kuchni, a na środku stał pan Gianini w bokserkach...

Usiłowałam wyprzeć z pamięci to wspomnienie, ale chyba mi się za bardzo nie udało.

A poza tym, czy ona w ogóle zastanowiła się nad swoim zapotrzebowaniem na kwas foliowy? Dam głowę, że nie. Jeśli można, chciałabym zaznaczyć, że kiełki lucerny mogą być za­bójcze dla rozwijającego się płodu. A my mamy kiełki lucerny w lodówce. Nasza lodówka jest śmiertelną pułapką dla nienaro­dzonego dziecka. W pojemniku na warzywa leży PIWO.

Być może moja matka sądzi, że nadaje się na rodzica, ale musi się jeszcze sporo nauczyć. Kiedy wrócę do domu, bez­względnie zamierzam przekazać jej wszystkie informacje, które wydrukowałam sobie z sieci. Jeżeli jej się wydaje, że może wy­stawiać na szwank zdrowie mojej przyszłej młodszej siostry, jeść w kanapkach kiełki lucerny, pić kawę i tak dalej, to się mocno zdziwi.

Jeszcze poniedziałek, 20 października, wciąż RZ

Lilly przyłapała mnie na przeglądaniu w Internecie witryn na temat ciąży.

Powiedziała:

- O mój Boże! Czy w czasie twojej randki z Joshem Richte­rem zaszło coś, o czym mi nie wspominałaś?

Nie byłam specjalnie zachwycona, bo powiedziała to przy swoim bracie, Michaelu - nie wspominając już o Larsie, Borisie Pelkowskim i całej reszcie klasy. W dodatku powiedziała to na­prawdę głośno.

Wiecie, tego typu sytuacje nie miałyby miejsca, gdyby na­uczyciele w naszej szkole wykonywali swoje obowiązki i od cza­su do czasu faktycznie prowadzili zajęcia. No bo, poza panem Gianinim, chyba każdy nauczyciel w tej szkole uważa, że całko­wicie wystarczy zadać nam coś do zrobienia, a potem już można zostawić klasę i pójść na papierosa do pokoju nauczycielskiego.

Co prawdopodobnie jest łamaniem przepisów BHP, sami rozumiecie.

A już najgorsza ze wszystkich jest pani Hill. Ja przecież rozumiem, że rozwój zainteresowań to w ogóle nie jest normal­ny przedmiot. Służy bardziej jako czas do nauki indywidualnej dla uczniów nieprzystosowanych społecznie. Ale gdyby pani Hill posiedziała od czasu do czasu w klasie i dopilnowała nas, ludzie tacy jak ja, którzy wcale nie rozwijają swoich zainteresowań, a wylądowali na RZ, bo tak się złożyło, że zawalają algebrę i potrzebują czasu na powtórkę materiału, otóż ludzie tacy jak ja nie byliby narażeni na nieustanne zaczepki ze strony przypi­sanych do tych zajęć geniuszy.

Bo prawdę mówiąc, Lilly doskonale wie, że podczas mojej randki z Joshem Richterem zaszło tylko to, że odkryłam jak totalnie Josh Richter mnie wykorzystywał, i to tylko dlatego, że przypadkiem jestem księżniczką, a on miał nadzieję, że uda mu się trafić na okładkę „Teen Beat”.

Przecież nawet nie zostaliśmy sam na sam, chyba żeby uznać jazdę jego samochodem, a to i tak się nie liczy, bo był z nami Lars i sprawdzał, czy nie ma w pobliżu antyglobalistów z Euro­py, których mogłoby korcić, żeby mnie porwać.

W każdym razie, próbowałam naprawdę szybko zamknąć witrynę Ty i twoja ciąża, którą właśnie przeglądałam, ale spóź­niłam się. Lilly ciągnęła:

- O mój Boże, Mia, dlaczego nic mi nie powiedziałaś?

Trochę zaczynało mnie to już krępować, mimo to jednak wyjaśniłam, że piszę pracę na biologię na dodatkowy stopień, co właściwie nie było kłamstwem, bo ja i mój partner od za­jęć w laboratorium, Kenny, z powodów etycznych jesteśmy przeciwni dokonywaniu sekcji na żabach - a tym właśnie ma się w następnej kolejności zająć nasza klasa - więc pani Sing powiedziała, że zamiast tego możemy napisać prace semestral­ne.

Tylko że nasze prace semestralne mają dotyczyć cyklu ży­ciowego mącznika. Ale Lilly tego nie wie.

Próbowałam zmienić temat, pytając Lilly, czy zna całą praw­dę na temat kiełków lucerny, ale ona dalej plotła i plotła o mnie i Joshu Richterze. Naprawdę nie miałabym większych preten­sji, gdyby nie to, że tuż obok siedział jej brat Michael i zamiast pracować nad swoim webzinem Crackhead, jak powinien, słu­chał nas. No bo przecież on mi się podoba chyba od zawsze.

Oczywiście, nie ma o tym pojęcia. Dla niego jestem tylko najlepszą przyjaciółką jego młodszej siostry i to wszystko. Musi być dla mnie miły, inaczej Lilly rozpowie wszystkim w szkole, że przyłapała go kiedyś, jak popłakiwał, oglądając powtórkę Siódmego nieba.

Poza tym, jestem przecież tylko marnym pierwszakiem. Michael Moscovitz jest w ostatniej klasie i ma najwyższą śred­nią ocen w całej szkole (po Lilly) i jest najlepszym uczniem w swojej klasie. I w przeciwieństwie do siostry nie odziedziczył genu odpowiedzialnego za wklęśniętą twarz. Michael mógłby się umawiać z każdą dziewczyną z Liceum imienia Alberta Ein­steina, gdyby tylko zechciał.

No cóż, oprócz cheerleaderek. One umawiają się wyłącznie z chłopakami z drużyny.

Chociaż nie można powiedzieć, żeby Michael nie miał spor­towej sylwetki. Co prawda nie wierzy w gry zespołowe, ale bi­cepsy ma fantastyczne. W gruncie rzeczy wszystkie jego mięśnie są świetne. Zauważyłam to, kiedy ostatni raz wszedł do pokoju Lilly, żeby się na nas wydrzeć, bo wywrzaskiwałyśmy brzydkie słowa podczas wideoklipu z Christiną Aguilerą. Przypadkiem nie miał na sobie koszulki.

Więc naprawdę mam Lilly za złe, że stała tam i omawiała te­mat mojej ewentualnej ciąży przed samym nosem swojego brata.



PIĘĆ GŁÓWNYCH POWODÓW,

DLA KTÓRYCH TRUDNO JEST BYĆ PRZYJACIÓŁKĄ

NIEWĄTPLIWEGO GENIUSZA

1. Ona używa wielu słów, których nie rozumiem.

2. Często nie potrafi przyznać, że mogę wnieść znaczący wkład do jakiejkolwiek rozmowy czy działania.

3. Kiedy jesteśmy w grupie, nie umie zrezygnować z kon­trolowania mnie.

4. W przeciwieństwie do zwykłych osób, rozwiązując jakiś problem, nie przechodzi od A do B, tylko od A do D, co nam, niższym formom życia, utrudnia nadążanie za jej rozumowaniem.

5. Nie można jej o niczym powiedzieć, żeby tego natych­miast nie przeanalizowała na śmierć.



PRACA DOMOWA

Algebra: zadania ze str. 133

Angielski: krótko opisać historię swojej rodzi­ny

Historia cywilizacji: podać przykłady negatyw­nej stereotypizacji Arabów (film, telewizja, literatu­ra) i oddać razem z ilustrującym je wypracowaniem

RZ (rozwój zainteresowań): nie dotyczy

Francuski: écrivez une vignette parisienne

Biologia: układ rozrodczy (wziąć odpowiedzi od Kenny'ego)



JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK


Historia mojej rodziny


Drzewo genealogiczne mojej rodziny ze strony ojca sięga ko­rzeniami 568 roku n.e. W tamtym roku wódz Wizygotów imie­niem Albion, najwyraźniej cierpiący na coś, co w obecnych cza­sach określa się sadystycznym zaburzeniem osobowości, zabił króla Italii i całą masę innych ludzi, a potem koronował się na władcę tego kraju. A kiedy już został królem, zdecydował się poślubić Rosagundę, córkę jednego z generałów starego króla.

Tyle że Rosagunda nie przepadała za Albionem, odkąd zmu­sił ją, żeby napiła się wina z czaszki własnego ojca, więc zemści­ła się na nim podczas nocy poślubnej i udusiła go warkoczami, kiedy spał.

Wkrótce po śmierci Albiona tron Italii objął syn starego króla. Był tak wdzięczny Rosagundzie, że nadał jej tytuł księżniczki ziem. które dzisiaj znane są jako księstwo Genowii. Zgodnie z jedynymi istniejącymi źródłami pisanymi z tego okresu, Rosagunda była wład­czynią dobrą i mądrą. Jest moją pra - pra - i tak chyba z 60 razy babką. To właśnie ona sprawiła, że Genowia ma obecnie najniższe wskaź­niki analfabetyzmu, umieralności niemowląt i bezrobocia w całej Eu­ropie - Rosagunda wprowadziła bardzo skomplikowany (jak na owe czasy) system kontroli rządów i raz na zawsze zniosła karę śmierci.

Ze strony mamy, przodkowie rodziny Thermopolisów byli pa­sterzami kóz na Krecie aż do roku 1904, kiedy Dionizjusz Thermopolis, pradziadek mojej mamy, stwierdził, że dłużej tego nie zniesie i uciekł do Ameryki. Ostatecznie osiedlił się w Versailles w stanie Indiana, gdzie otworzył sklep żelazny. Od tamtej pory jego potom­kowie prowadzą w Versailles, w stanie Indiana, sklep przy rynku, pod szyldem ARTYKUŁY ŻELAZNE - POŻYTEK I TRWAŁOŚĆ. Mama mówi, że jej wychowanie byłoby o wiele mniej represyjne, żeby nie powiedzieć: liberalne, gdyby dorastała na Krecie.



ZALECANA CODZIENNA DIETA

DLA KOBIET CIĘŻARNYCH

Dwie do czterech porcji białka w postaci mię­sa, ryb, drobiu, sera, tofu, jajek albo połą­czenia: orzechy - zboża - strączkowe - nabiał lub ich kombinacje

Litr mleka (pełne, odtłuszczone, maślanka) lub jego zamienniki (ser żółty, jogurt, twarożek)

Jedna lub dwie porcje produktów bogatych w wi­taminę C: ziemniak w mundurku, grejpfrut, po­marańcza, melon, zielona papryka, kapusta, tru­skawki, inne owoce, sok pomarańczowy

Żółty lub pomarańczowy owoc albo warzywo

Cztery lub pięć kromek pełnoziarnistego chle­ba lub porcja naleśników, tortilli, chlebka kukurydzianego, pełnoziarnistych płatków zbo­żowych albo makaronu. Dla wzbogacenia warto­ści odżywczych innych produktów jeść kiełki pszenicy i drożdże piwne

Masło, margaryna z mikroelementami, olej roślinny

Sześć do ośmiu szklanek płynów: soki owocowe i warzywne, woda i herbatki ziołowe. Unikać soków dosładzanych cukrem, napojów gazowanych typu cola, alkoholu i kofeiny

Na przekąskę: suszone owoce, orzechy, nasiona dyni i słonecznika, popcorn


Mama będzie stawiać straszny opór. Nie pójdzie na to, chy­ba że pozwoli się jej wszystko obficie polewać śliwkowym sosem do chińszczyzny.



ZANIM MAMA WRÓCI DO DOMU

Wyrzucić: Kupić:

heinekena multiwitaminę

kuchenną sherry świeże owoce

kiełki lucerny kiełki pszenicy

pieczeń po kolumbijsku jogurt

chrupki czekoladowe

salami


Nie zapomnieć:

o butelce wódki

z zamrażarki!

Poniedziałek, 20 października, po szkole

Myślałam już, że gorzej być nie może, ale nagle okazało się, że owszem.

Zadzwoniła Grandmère.

To tak strasznie nie fair. Myślałam, że wyjechała do Baden - Baden na krótki odpoczynek. Ogromnie się cieszyłam, że od­pocznę od tych tortur - znanych również jako lekcje etykiety, które biorę, zmuszona przez ojca despotę. To znaczy, mnie też przydałoby się trochę oddechu. Czy oni naprawdę wierzą, że w Genowii kogoś obchodzi, czy ja umiem jeść rybę widelcem? Albo czy potrafię usiąść tak, żeby nie pognieść sobie spódnicy z tyłu? Albo czy wiem, jak powiedzieć „dziękuję” w suahili? Czy moi przyszli poddani nie powinni raczej troszczyć się o moje poglądy na temat ochrony środowiska? Albo prawa do posiadania broni? Albo kwestii przeludnienia?

Ale według Grandmère, obywateli Genowii żadna z tych spraw nie obchodzi. Oni tylko chcą mieć pewność, że podczas żadnego przyjęcia na szczeblu państwowym nie narobię im wstydu.

Akurat. Powinni się obawiać wyłącznie o Grandmère. No bo czy to JA zrobiłam sobie na powiekach makijaż permanentny? Czy to JA ubieram swojego pieska w bolerko z szynszyli? JA nigdy nie byłam bliską i serdeczną przyjaciółką Richarda Nixona...

Ale nie, skąd, to właśnie O MNIE wszyscy rzekomo muszą się martwić. Jakbym to JA mogła popełnić jakąś potworną gafę w trakcie grudniowej uroczystości, kiedy oficjalnie przedstawią mnie obywatelom Genowii.

Jasne.

Ale nieważne. Tak czy inaczej, okazało się, że nigdzie nie pojechała, ponieważ bagażowi w Baden - Baden strajkują.

Szkoda, że nie znam szefa związku zawodowego bagażowych w Baden - Baden. Gdybym go znała, natychmiast zaproponowa­łabym mu sto dolarów dziennie (które tata płaci w moim imie­niu na konto Greenpeace w zamian za to, że wypełniam obo­wiązki następczyni tronu Genowii), żeby tylko on i pozostali bagażowi wrócili do pracy i uwolnili mnie na trochę od Grandmere.

W każdym razie, Grandmère zostawiła mi na sekretarce moc­no niepokojącą wiadomość. Mówi, że ma dla mnie „niespodzian­kę”. Mam do niej jak najszybciej oddzwonić.

Ciekawe, co to za niespodzianka. Znając Grandmère, praw­dopodobnie coś totalnie okropnego, na przykład futro uszyte ze skórek szczeniąt pudli.

Hej, naprawdę wcale bym się nie zdziwiła.

Będę udawać, że nie dostałam żadnej wiadomości.

Poniedziałek, trochę później

Właśnie skończyłam rozmowę z Grandmère. Pytała, dla­czego nie oddzwoniłam. Powiedziałam, że nie dostałam żadnej wiadomości.

Czemu tak okropnie kłamię? No bo przecież ja nie umiem powiedzieć prawdy w najprostszej sprawie. Na litość boską, po­dobno jestem księżniczką. Która księżniczka kłamie, ile razy otworzy usta?

W każdym razie, Grandmère mówi, że wysyła po mnie li­muzynę. Ona, mój tata i ja mamy razem zjeść kolację w jej apar­tamencie w Plaza. Grandmère mówi, że opowie mi wtedy wszyst­ko o tej niespodziance.

OPOWIE mi o niej. OPOWIE, a nie POKAŻE. Co, mam nadzieję, wyklucza futro ze skórek szczeniąt pudla.

Właściwie to chyba nawet dobrze, że zjem dziś wieczorem kolację u Grandmère. Mama zaprosiła pana Gianiniego na na­sze poddasze, bo chce z nim „porozmawiać”. Nie była uszczęśli­wiona, że wyrzuciłam całe piwo i kawę (tak naprawdę wcale nie wyrzuciłam, tylko oddałam naszej sąsiadce, Ronnie). Teraz mama chodzi z kąta w kąt i narzeka, bo jak przyjdzie pan Gianini, to co ona mu da do picia?

Wytknęłam jej, że to wszystko dla jej własnego dobra, a je­żeli pan Gianini w ogóle jest dżentelmenem, to sam zrezygnuje z piwa i kawy, żeby ją wesprzeć w tym trudnym okresie. Wiem, że sama oczekiwałabym takiego gestu od ojca mojego nienaro­dzonego dziecka.

To znaczy, w tym mało prawdopodobnym wypadku, że kie­dykolwiek zdarzy mi się uprawiać seks.

Poniedziałek, 20 października, 23.00

No, to faktycznie miałam SPORĄ niespodziankę.

Ktoś naprawdę powinien wytłumaczyć Grandmère, że nie­spodzianki powinny być miłe. Nie widzę nic miłego w tym, że udało jej się zorganizować wywiad, który przeprowadzi ze mną Beverly Bellerieve dla nadawanego w najlepszym czasie anteno­wym programu Dwadzieścia Cztery/Siedem..

Nic mnie nie obchodzi, że to podobno najpopularniejszy program informacyjny w Ameryce. Tysiące razy powtarzałam Grandmère, że nie życzę sobie żadnych zdjęć, co dopiero mówić o wystę­pach w telewizji. Czy to nie okropne? Wszyscy moi znajomi wiedzą, że wyglądam jak chodzący patyczek do czyszczenia uszu, nie mam biustu, a moja fryzura przypomina kształtem znak drogi podpo­rządkowanej... Nie mam ochoty, żeby odkryła to cała Ameryka.

Ale Grandmère twierdzi, że tego wymaga moja rola. Bo na­leżę do książęcej rodziny Genowii. I tym razem udało jej się wciągnąć w całą sprawę tatę, który ciągle mi powtarzał:

- Twoja babcia ma rację, Mia.

Tak więc następne sobotnie popołudnie mam spędzić, udzie­lając wywiadu Beverly Bellerieve.

Mówiłam Grandmère, że moim zdaniem ten wywiad to na­prawdę niedobry pomysł. Powiedziałam jej, że nie jestem jesz­cze gotowa na wydarzenie tej skali. Tłumaczyłam, że powin­nam chyba zacząć od czegoś skromniejszego i udzielić wywiadu komuś takiemu jak Carson Daly.

Ale nie przekonałam Grandmère. Nigdy jeszcze nie spotka­łam kogoś, komu tak bardzo potrzebny byłby relaks i odpoczy­nek w Baden - Baden. Grandmère jest mniej więcej tak samo wyluzowana jak Gruby Louie, kiedy weterynarz wsadza mu termometr, sami wiecie gdzie, żeby zmierzyć temperaturę.

Oczywiście, to może mieć coś wspólnego z faktem, iż Grandmère goli sobie brwi i na ich miejsce maluje nowe co­dziennie rano. Nie pytajcie mnie, dlaczego. No bo przecież ma zupełnie normalne brwi. Widziałam odrosty. Ostatnio jednak zauważyłam, że rysuje te brwi coraz wyżej i wyżej na czole, co nadaje jej taki wiecznie zdziwiony wygląd. Moim zdaniem to efekt licznych operacji plastycznych. Jeżeli nie będzie uważała, któregoś dnia powieki podjadą jej w okolice płatów czołowych.

A tata wcale mi nie pomógł. Zadawał tylko masę pytań na temat Beverly Bellerieve - na przykład, czy to prawda, że w 1991 roku zdobyła tytuł Miss Ameryki i czy Grandmère przypad­kiem nie wie, czy ciągle chodzi (Beverly, nie babcia) z Tedem Turnerem, czy to już może skończone.

Przysięgam, jak na faceta, który ma tylko jedno jądro, mój ojciec naprawdę mnóstwo czasu spędza na myśleniu o seksie.

Sprzeczaliśmy się o ten wywiad przez całą kolację. Na przy­kład, czy mają nakręcić wywiad w hotelu czy na naszym podda­szu. Gdyby kręcili w hotelu, ludzie nabraliby fałszywego pojęcia o mojej stopie życiowej. Ale jeśli wywiad nakręcą u nas na pod­daszu, upierała się Grandmère, ludzie przerażą się widokiem brudu, w jakim od małego wychowuje mnie matka.

Totalnie nie fair. Nasze poddasze wcale nie jest brudne. Ma tylko ten miły, lekko zabałaganiony wygląd mieszkania, w któ­rym ktoś naprawdę mieszka.

- Chciałaś chyba powiedzieć: wygląd mieszkania nigdy niesprzątanego - poprawiła mnie Grandmère. Ale nie miała racji, bo nie dalej niż przedwczoraj całe poddasze przetarłam cytry­nowym cifem.

- Nie wiem, jak wy w ogóle możecie utrzymać dom w czy­stości przy tym waszym zwierzaku - powiedziała Grandmère.

Ale Gruby Louie wcale nie jest odpowiedzialny za nasz ba­łagan. Kurz, jak wszyscy wiedzą, w dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z komórek ludzkiego naskórka.

Zauważam w tym wszystkim jedną zaletę - przynajmniej ekipa filmowców nie będzie się za mną włóczyła po szkole ani nic takiego. Już za to jedno dziękuję Bogu. No bo wyobraźcie sobie, co by było, gdyby zaczęli filmować jak Lana Weinberger znęca się nade mną na lekcji algebry? Ona natychmiast zaczęła­by wymachiwać mi przed nosem tymi pomponami cheerleaderki, czy coś w tym stylu, a wszystko po to, żeby pokazać producentom, jaka ze mnie czasami niunia. Ludzie w całej Ameryce zadawaliby sobie pytanie: „Co jest, u licha, z tą dziewczyną? Czemu nie potrafi zachowywać się asertywnie?”

A gdyby, nie daj Boże, sfilmowali RZ? Nie dość, że na tych zajęciach w ogóle nie można liczyć na opiekę nauczyciela, to jeszcze mamy zwyczaj zamykania Borisa Pelkowskiego w szafie na materiały biurowe, żeby tylko nie wysłuchiwać, jak ćwiczy grę na skrzypcach. Przecież to musi podpadać pod łamanie za­sad obchodzenia się z niebezpiecznymi substancjami.

W każdym razie, podczas całej sprzeczki chodziło mi po głowie jedno: WŁAŚNIE TERAZ, KIEDY SIEDZIMY TUTAJ I KŁÓ­CIMY SIĘ NA TEMAT TEGO GŁUPIEGO WYWIADU, MOJA MATKA INFORMUJE SWOJEGO KOCHANKA - A MOJEGO NAUCZYCIELA ALGEBRY - ŻE ZASZŁA Z NIM W CIĄŻĘ.

Co pan Gianini na to powie? - zastanawiałam się. Postano­wiłam nasłać na niego Larsa, gdyby się okazało, że wyraził ja­kiekolwiek inne uczucie niż radość. Naprawdę. Lars pobiłby pana Gianiniego i może nawet nie policzyłby mi drogo. On ma trzy byłe żony, którym musi płacić alimenty, więc zawsze przy­da mu się dziesięć dolców gotówką. Więcej nie mogę zapłacić wynajętemu bandycie.

Naprawdę muszę dopilnować, żeby zaczęli mi dawać więk­sze kieszonkowe. No bo kto to widział, żeby księżniczka dosta­wała tylko dziesięć dolarów tygodniówki? Za to nawet się nie da iść do kina.

No dobra, da się. Ale na popcorn już nie starczy.

Rzecz jednak w tym, że teraz, po powrocie na poddasze, nie mam pojęcia, czy trzeba będzie nasłać Larsa na mojego nauczy­ciela algebry czy nie. Pan G. i mama siedzą w jej pokoju i roz­mawiają szeptem.

Nie słyszę ani słowa z tego, co się tam dzieje, nawet kiedy przytykam ucho do drzwi.

Mam nadzieję, że pan Gianini dobrze to przyjął. Jest najfaj­niejszym facetem, z jakim kiedykolwiek spotykała się moja mama, mimo że omal nie postawił mi jedynki. Chyba nie zrobi nic głupiego, to znaczy nie rzuci jej ani nie zacznie się ubiegać o przyznanie mu prawa wyłącznej opieki nad dzieckiem...

Z drugiej strony, w końcu jest mężczyzną, więc kto go tam wie?

To zabawne, właśnie kiedy to pisałam, dostałam wiadomość na ICQ. To od Michaela! Pisze:


CracKing: CO SIĘ Z TOBĄ DZIAŁO DZISIAJ W SZKO­LE? WYGLĄDAŁAŚ, JAKBYŚ PRZEBYWAŁA W ZUPEŁNIE INNYM ŚWIECIE.


Odpisuję mu:


GrLouie: NIE MAM ZIELONEGO POJĘCIA, O CZYM MÓ­WISZ. NIC SIĘ ZE MNĄ NIE DZIAŁO. WSZYSTKO JEST W TOTALNYM PORZĄDKU.


Jestem okropną kłamczuchą.


CracKing: DOBRA, MIAŁEM JEDNAK WRAŻENIE, ŻE NIE SŁYSZAŁAŚ ANI SŁOWA Z TEGO, CO MÓWIŁEM O FUNK­CJACH LINIOWYCH.


Odkąd odkryłam, że moim przeznaczeniem jest któregoś dnia rządzić pewnym małym europejskim księstwem, naprawdę ciężko pracuję, żeby opanować algebrę, bo wiem, że będę musia­ła zadbać kiedyś o równowagę budżetową Genowii. Dlatego co­dziennie po szkole chodzę na zajęcia wyrównawcze, a w czasie rozwoju zainteresowań Michael też mi trochę pomaga.

Bardzo trudno mi uważać, kiedy Michael mnie uczy. To dla­tego, że on naprawdę bardzo przyjemnie pachnie.

Jak ja mam myśleć o funkcjach liniowych, kiedy facet, na którego lecę odkąd pamiętam - och, właściwie od zawsze - sie­dzi tuż koło mnie i pachnie mydłem, a czasem otrze się kola­nem o moje kolano?


Odpowiadam:


GrLouie: SŁYSZAŁAM KAŻDE TWOJE SŁOWO NA TEMAT RÓWNAŃ LINIOWYCH. PRZY DANYCH LICZBACH M+Y, OD­CINEK PROSTEJ (O,B) MA RÓWNANIE Y+MX+B NA ODCIN­KU PROSTEJ.

CracKing: CO???

GrLouie: A NIE MAM RACJI?

CracKing: JESTEŚ PEWNA, ŻE WIDZIAŁAŚ COŚ TA­KIEGO W PODRĘCZNIKU?


Jasne.

Oho, mama stoi pod drzwiami.

Poniedziałek, jeszcze później

Mama zajrzała do mnie. Myślałam, że pan Gianini już wy­szedł, więc zapytałam:

- Jak poszło?

A potem zobaczyłam, że mama ma w oczach łzy, więc pode­szłam do niej i uściskałam ją bardzo mocno.

- Wszystko będzie dobrze, mamo - powiedziałam. - Zawsze jeszcze masz mnie. Pomogę ci we wszystkim, w nocnych kar­mieniach, w przewijaniu, we wszystkim. Nawet jeśli to będzie chłopiec.

W odpowiedzi mama mnie uściskała, ale okazało się, że nie płakała z rozpaczy. Płakała z radości.

- Och, Mia - powiedziała. - Chcemy, żebyś dowiedziała się pierwsza.

A potem wciągnęła mnie do salonu. Pan Gianini stał tam i miał naprawdę głupią minę. Ogłupiałą ze szczęścia.

Wiedziałam, zanim jeszcze cokolwiek powiedziała, ale i tak udawałam zaskoczenie.

- Pobieramy się!

Mama przyciągnęła mnie do siebie i z panem G. mocno mnie między sobą uściskali.



To trochę dziwaczne uczucie, kiedy ściska cię twój nauczy­ciel algebry. Nie mam nic więcej do dodania na ten temat.

Wtorek, 21 października, 1.00

Hej, myślałam, że mama jest feministką, nie wierzy w hie­rarchie wartości ustalane przez mężczyzn i sprzeciwia się podporządkowaniu i zacieraniu kobiecej indywidualności, któ­re są nieodłączne od instytucji małżeństwa.

A przynajmniej zawsze dotąd tak twierdziła, ilekroć pyta­łam ją, czemu ona i mój ojciec nigdy się nie pobrali.

Ja sama zawsze myślałam, że on jej się po prostu nie oświad­czył.

Może dlatego poprosiła mnie, żebym nikomu jeszcze o tym nie mówiła. Chce zawiadomić ojca po swojemu, tak mówi.

Od tego zamieszania rozbolała mnie głowa.

Wtorek, 21 października, 2.00

O mój Boże. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że jeśli moja mama wyjdzie za mąż za pana Gianiniego, on z nami za­mieszka. No bo przecież mama nigdy się nie zgodzi przeprowa­dzić do niego, na Brooklyn. Zawsze mówiła, że jazda metrem wzmaga jej niechęć do hord pracowników wielkich korporacji.

Niewiarygodne. Będę codziennie rano jadła śniadanie w to­warzystwie mojego NAUCZYCIELA ALGEBRY.

A jeśli przypadkiem zobaczę go nagiego czy coś takiego? To może raz na zawsze zakłócić rozwój mojej umysłowości.

Lepiej przypilnuję, żeby zamek w drzwiach łazienki napra­wiono, zanim on się tu wprowadzi.

A teraz oprócz głowy boli mnie jeszcze gardło.

Wtorek, 21 października, 9.00

Kiedy obudziłam się dziś rano, tak mnie bolało gardło, że nie mogłam nawet mówić. Mogłam tylko chrypieć.

Przez chwilę chrypiałam, żeby mama do mnie przyszła, ale nie usłyszała. No więc spróbowałam walić w ścianę, ale od tego tylko spadł mi plakat Greenpeace'u.

Wreszcie nie miałam innego wyjścia i musiałam wstać. Owi­nęłam się pledem, żeby się nie doziębić i nie rozchorować jesz­cze bardziej, i poszłam korytarzem do pokoju mamy.

Ku mojemu przerażeniu na łóżku mamy leżał nie jeden, ale DWA toboły owinięte kołdrami!!! Pan Gianini został na noc!!!

No, dobra. Ostatecznie przyrzekł już, że zrobi z niej uczci­wą kobietę.

Mimo wszystko, trochę to niezręczne - wpaść do sypialni matki o szóstej rano i zastać tam z nią swojego NAUCZYCIE­LA ALGEBRY. Kogoś mniej wytrzymałego niż ja coś takiego mogłoby naprawdę podłamać.

Ale nieważne. Stałam, chrypiąc, na korytarzu, bo totalnie się wstydziłam wejść do środka, aż wreszcie mama otworzyła jedno oko. Wtedy powiedziałam jej szeptem, że jestem chora i trzeba zadzwonić do sekretariatu szkoły i wyjaśnić, że dziś nie przyjdę na zajęcia.

Poprosiłam ją też, żeby zadzwoniła i odwołała moją limuzy­nę i dała znać Lilly, że nie wstąpimy po nią po drodze do szkoły.

Powiedziałam jej również, że jeśli planuje iść do swojej pracow­ni, będzie musiała poprosić, żeby ojciec albo Lars (proszę, tylko nie Grandmère!) przyszedł na poddasze i dopilnował, żeby nikt nie próbował mnie porwać albo na mnie napaść, kiedy jej nie będzie, a ja będę się znajdować w tym stanie fizycznego osłabienia.

Chyba zrozumiała, co mówię, ale nie jestem do końca pewna.

Mówię wam, księżniczki naprawdę nie mają lekkiego życia.

Wtorek, trochę później

Mama dzisiaj nie poszła do pracowni i została w domu.

Chrypiałam do niej, że nie powinna. Za niecały miesiąc ma wystawę w galerii Mary Boone i wiem, że wykończyła tylko połowę obrazów, które ma pokazać. Jeżeli padnie ofiarą poran­nych mdłości, to równie dobrze można ją uznać za martwą ma­larkę realistyczną.

Ale uparła się i została w domu. Myślę, że czuje się winna. Chyba uważa, że zachorowałam przez nią. Jakby niepokój o stan jej macicy osłabił mi system odpornościowy czy coś takiego.

A to przecież totalnie bez sensu. Jestem pewna, że cokol­wiek mi dolega, przywlokłam to ze szkoły. Liceum imienia Al­berta Einsteina jest jednym wielkim szkiełkiem laboratoryjnym pełnym bakterii, jeśli chcecie znać moje zdanie, a to ze względu na zadziwiającą liczbę uczniów, którzy oddychają przez usta.

W każdym razie, mniej więcej co dziesięć minut moja umę­czona poczuciem winy matka wchodzi do pokoju i pyta, czy mam na coś ochotę. Zapomniałam już, że ona ma kompleks Florencji Nightingale. Ciągle robi mi herbatę i grzanki cynamonowe z odkrojoną skórką. Muszę przyznać, że to bardzo przyjemne.

Niestety, zmusiła mnie też, żebym rozpuściła sobie na języ­ku trochę cynku, bo jedna z przyjaciółek powiedziała jej, że to podobno świetny sposób na zwalczenie typowego przeziębienia.

A to wcale nie było przyjemne.

Chyba dopadły ją wyrzuty sumienia, kiedy przez ten cynk dobrą chwilę się krztusiłam. Nawet pobiegła na dół do delikate­sów i kupiła mi w nagrodę taki wielki batonik crunch.

Później próbowała wmusić we mnie jajka na bekonie, żebym odzyskała nadwątlone siły, ale w tym miejscu powiedziałam stop. Nie porzucę przecież wszystkich swoich zasad wegetarianki tyl­ko dlatego, że leżę na łożu śmierci.

Mama właśnie zmierzyła mi temperaturę. Trzydzieści sie­dem i pięć.

Gdyby to było średniowiecze, pewnie już bym nie żyła.



WYKRES TEMPERATURY

11.45 37,4 °C

12.14 37,3 °C

13.27 37,0 °C

Ten głupi termometr na pewno się zepsuł!

14.05 37,2 °C

15.35 37,3 °C


Najwyraźniej, jak tak dalej pójdzie, nie będę mogła udzielić wywiadu Beverly Bellerieve w sobotę.

HURRRAAA!!!

Wtorek, jeszcze trochę później

Lilly właśnie wpadła do mnie na chwilę. Przyniosła mi wszystkie lekcje. Mówi, że wyglądam okropnie i że mam głos jak Linda Blair w Egzorcyście. Nigdy nie widziałam Egzorcy­sty, więc nie wiem, czy to prawda, czy nie. Nie lubię filmów, w których ludziom głowy zaczynają się nagle obracać w kółko albo jakieś potwory rozrywają im klatki piersiowe. Lubię filmy, w których dziewczyna z brzydkiego kaczątka zmienia się w pięk­ność i w których jest dużo tańca.

W każdym razie Lilly mówi, że w szkole najnowszą sensa­cją jest pogodzenie się Pierwszej Pary, to znaczy Josha Richte­ra i Lany Weinberger, po zerwaniu, które trwało cały tydzień (to osobisty rekord dla obojga: ostatnim razem, kiedy się roz­stawali, wytrzymali tylko trzy dni). Lilly mówi, że kiedy po­szła do mojej szafki po książki, Lana stała tam w swoim ko­stiumie cheerleaderki i czekała na Josha, który ma szafkę tuż obok.

A potem przyszedł Josh i obdarzył Lanę takim głośnym, mokrym pocałunkiem, że pod względem siły ssania mógł stanowić odpowiednik tornada o sile F5 w skali Fujimoto, przysięga Lilly, tak że nie mogła nawet zamknąć z powrotem mojej szafki (jak ja dobrze znam ten problem!). Lilly jednak dość szybko poradziła sobie z sytuacją, pozornie przypadkiem, ale w gruncie rzeczy z pełną premedytacją szturchając Josha w kręgosłup czub­kiem ołówka numer dwa.

Zastanawiałam się, czy nie podzielić się z Lilly swoją własną sensacją. No wiecie, chodzi mi o mamę i pana G. Przecież i tak w końcu się dowie.

Może to ta infekcja krążąca po moim organizmie, ale po prostu nie potrafiłam się do tego zmusić. Nie umiałam znieść myśli, co Lilly mogłaby powiedzieć na temat rozmiaru nosa mojego przyszłego brata lub siostry.

W każdym razie, mam mniej więcej tonę lekcji do odrobie­nia. Nawet ojciec mojego nienarodzonego rodzeństwa, po któ­rym mogłabym chyba oczekiwać pewnej wyrozumiałości, doła­dował mi pracy. Mówię wam, jeśli wasza matka zaręcza się z waszym nauczycielem algebry, nic dobrego was nie czeka. Nic dobrego.

No cóż, wyjąwszy takie chwile, kiedy on przychodzi do nas na obiad i pomaga mi odrabiać pracę domową. Ale nigdy nie chce mi podpowiadać, więc i tak na ogół ląduję w okolicach sześćdziesięciu ośmiu punktów na sto. A to niezmiennie daje mi tylko troję.

A ja jestem teraz naprawdę chora! Temperatura podskoczy­ła mi do trzydziestu siedmiu i siedmiu! Niedługo dojdzie do trzydziestu ośmiu.

Gdyby to był odcinek Ostrego dyżuru, pewnie już by mnie podłączyli do respiratora.

Nie ma mowy, żebym w tym stanie udzielała wywiadu Be­verly Bellerieve. NIE MA MOWY.

Tralala.

Mama wstawiła mi do pokoju swój nawilżacz powietrza i włączyła go na maksa. Lilly mówi, że jest tu jak w Wietnamie i spytała, czemu, na litość boską, nie uchylę choć trochę okna.

Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam, ale Lilly i Grandmère są do siebie pod pewnymi względami bardzo po­dobne. Na przykład, Grandmère dzwoniła przed chwilą. Kiedy jej powiedziałam, jak strasznie jestem chora i że chyba nie będę w stanie udzielić tego wywiadu w sobotę, ona mnie praktycznie SKRZYCZAŁA.

Tak właśnie. Skrzyczała mnie, jakby to była MOJA wina, że zachorowałam. A potem mi opowiada, że w dzień swojego ślubu miała trzydzieści siedem i dziewięć gorączki, ale czy choroba ją powstrzymała przed przebrnięciem przez dwugodzinną ceremo­nię ślubną, a potem przejażdżkę otwartym powozem ulicami Genowii z machaniem ręką poddanym, i jeszcze potem przed zjedzeniem prosciutto z melonem na przyjęciu weselnym i tań­czeniem walca do czwartej nad ranem?

Pewnie się strasznie zdziwicie, ale nie. Choroba jej nie po­wstrzymała. A to dlatego, powiedziała Grandmère, że księżnicz­ka nie zasłania się słabym zdrowiem jako wymówką, żeby nie wykonywać swoich obowiązków wobec poddanych.

Jakby obywateli Genowii obchodziło, czy udzielę jakiegoś durnego wywiadu dla Dwadzieścia Cztery/Siedem. Oni tam na­wet nie odbierają tego programu. Może oprócz tych, którzy mają anteny satelitarne.

Lilly ma mniej więcej tak samo współczujący charakter jak Grandmère. W gruncie rzeczy, moja przyjaciółka wcale nie jest miłym gościem, kiedy człowiek choruje. Zasugerowała, że prawdopodobnie mam gruźlicę, jak Elizabeth Barrett Brow­ning. Powiedziałam, że moim zdaniem to tylko zapalenie oskrzeli, a Lilly mi na to, że Elizabeth Barrett Browning też tak myślała, zanim umarła.



PRACA DOMOWA

Algebra: zadania na końcu rozdziału 10

Angielski: opisać w swoim dzienniku ulubiony program telewizyjny, film, książkę, potrawę itp.

Historia cywilizacji: wypracowanie na tysiąc słów opisujące konflikt między Iranem a Afganistanem

RZ: e tam

Francuski: écrivez une vignette amusant (I co jeszcze?)

Biologia: układ hormonalny (wziąć odpowiedzi od Kenny'ego)

Boże! Co oni w tej szkole usiłują zrobić, tak szczerze mówiąc? Chcą mnie zamordować?

Środa, 22 października

Dzisiaj rano mama zadzwoniła do ojca, do jego apartamen­tu w Plaza, i kazała mu przysłać limuzynę, żeby zawieźć mnie do lekarza. To dlatego, że kiedy zmierzyła mi temperaturę po przebudzeniu, miałam trzydzieści siedem i dziewięć, zupeł­nie jak Grandmère w dzień swojego ślubu.

Powiem wam jedno - nie miałam najmniejszej ochoty tań­czyć walca. Z trudem się w ogóle ubrałam. Miałam taką gorącz­kę, że w efekcie założyłam jeden z kostiumów kupionych mi przez Grandmère. Wylądowałam więc od stóp do głów w Cha­nel, a oczy miałam zupełnie szklane i cała świeciłam się od potu. Tata podskoczył na pół metra w górę, kiedy mnie zobaczył. Chyba musiał mnie przez sekundę wziąć za Grandmère.

Tyle że jestem o wiele od Grandmère wyższa, oczywiście. I nie mam tak natapirowanej fryzury.

Okazuje się, że doktor Fung był jedną z niewielu osób w Amery­ce, które jeszcze nie słyszały, że jestem księżniczką, więc musie­liśmy siedzieć w poczekalni przez chyba dziesięć minut, zanim nas przyjął. Mój tata spędził te dziesięć minut, bajerując recep­cjonistkę, która nosiła bluzkę odsłaniającą pępek, mimo że w zasadzie jest już zima.

I chociaż tata jest zupełnie łysy i przez cały czas chodzi w garniturach zamiast w bojówkach, jak normalny ojciec, widać było, że recepcjonistka z miejsca się w nim zadurzyła. To dlate­go, że mimo swojego europejskiego akcentu tata wciąż jest sza­lenie atrakcyjnym facetem.

Lars, który jest również na swój sposób atrakcyjny (bo jest niesamowicie wysoki i owłosiony), siedział obok mnie i czytał egzemplarz Matki i dziecka. Widziałam wyraźnie, że wolałby ostatni numer Żołnierza fortuny, ale tego się nie subskrybuje na potrzeby Rodzinnej Poradni Medycznej SoHo.

Wreszcie doktor Fung mnie przyjął. Zmierzył mi tempera­turę (38,7 °C) i obmacał węzły chłonne, chcąc zobaczyć, czy są powiększone (były powiększone). Potem spróbował pobrać mi wymaz z gardła, żeby sprawdzić, czy nie mam gronkowca.

Tyle że kiedy dziabnął mnie tą szpatułką po gardle, zakrztusiłam się tak okropnie, że zaczęłam bez opamiętania kasz­leć. Nie mogłam przestać, więc między jednym kaszlnięciem a drugim powiedziałam mu, że idę napić się wody. Myślę, że musiałam już zgłupieć z gorączki, bo zamiast iść po wodę, wyszłam z przychodni. Zeszłam do limuzyny i kazałam szofe­rowi wieźć się natychmiast do Emerald Planet, żeby napić się shake'a.

Na szczęście szofer był dość przytomny, żeby nigdzie mnie nie zabierać bez mojego ochroniarza. Włączył radio i powiedział parę słów, a potem Lars zszedł do limuzyny z moim tatą, który spytał, co ja u diabła wyprawiam.

Miałam ochotę zapytać go o to samo, tylko w odniesieniu do recepcjonistki z kolczykiem w pępku. Ale gardło za bardzo mnie bolało na mówienie.

Doktor Fung okazał się na koniec bardzo miłym człowie­kiem. Dał sobie spokój z pobieraniem wymazu i tylko przepisał mi jakieś antybiotyki i jeszcze syrop na kaszel z kodeiną - ale najpierw kazał jednej z pielęgniarek zrobić zdjęcie, jak ściska­my sobie ręce w limuzynie, żeby móc powiesić je sobie na ścia­nie, gdzie umieszcza zdjęcia sławnych ludzi. Ma tam fotografie, na których ściska ręce innych swoich sławnych pacjentów, na przykład Roberta Gouleta i Lou Reeda.

Teraz szalona gorączka już mi spadła, widzę zatem, że zacho­wywałam się kompletnie irracjonalnie. Muszę przyznać, że wy­cieczkę do gabinetu tego lekarza mogłabym zaliczyć do najbar­dziej żenujących momentów mojego życia. Oczywiście, było tych momentów tak wiele, że trudno ją tu gdzieś z miejsca zakwalifi­kować. Myślę, że umieściłabym ją na równi z tamtą sytuacją, kiedy upuściłam półmisek przy bufecie na bar micwie Lilly i przez resztę wieczoru wszyscy niechcący włazili w rybę w galarecie.



PIĘĆ NAJBARDZIEJ ŻENUJĄCYCH MOMENTÓW

W ŻYCIU MII THERMOPOLIS

1. Kiedy Josh Richter mnie pocałował na oczach całej szko­ły i wszyscy się na mnie gapili.

2. Kiedy miałam sześć lat, a Grandmère kazała mi uściskać swoją siostrę, ciotkę Jeanne Marie, a ja zaczęłam płakać, bo bałam się wąsów Jeanne Marie i uraziłam jej uczucia.

3. Kiedy miałam siedem lat, a Grandmère zmusiła mnie, żebym wzięła udział w nudnym koktajl - party, które urzą­dziła dla wszystkich swoich przyjaciół. Byłam tak znu­dzona, że wzięłam sobie mały stojak z kości słoniowej na podstawki do kieliszków. Ten stojak miał kształt rikszy, więc jeździłam nim po stoliku do kawy, udając, że mówię po chińsku, a potem wszystkie podstawki wypadły z sie­dzenia rikszy i potoczyły się po podłodze, robiąc okrop­ny hałas, a wszyscy na mnie spojrzeli. (Teraz, kiedy o tym myślę, jestem jeszcze bardziej zażenowana, bo prze­drzeźnianie Chińczyków jest bardzo niegrzeczne, o po­prawności politycznej już nie wspominając).

4. Kiedy miałam siedem lat, a Grandmère zabrała mnie z jakimś kuzynostwem na plażę, a ja zapomniałam za­brać górę od bikini i Grandmère nie chciała mi pozwolić wrócić do zamku po kostium. Powiedziała, że to Fran­cja, na litość boską, i powinnam opalać się topless jak wszystkie dziewczyny, i chociaż biustu miałam dokład­nie tyle co teraz (czyli zero), wstydziłam się śmiertelnie i nie chciałam zdjąć bluzki, i wszyscy na mnie patrzyli, bo myśleli, że mam jakąś wysypkę albo szpecące znamię, albo zasuszone zwłoki syjamskiego bliźniaka zwisają mi z brzucha.

5. Kiedy miałam dwanaście lat i dostałam pierwszej miesiącz­ki, i byłam w domu Grandmère, i musiałam jej o tym powiedzieć, bo nie miałam żadnych podpasek ani nic takiego, a wieczorem, kiedy schodziłam na obiad, pod­słuchałam, że Grandmère mówi o tym wszystkim swoim przyjaciołom, i przez cały wieczór oni wszyscy robili so­bie żarty z tego cudu kobiecości.

Kiedy się teraz nad tym zastanawiam, prawie wszystkie z moich najbardziej żenujących przeżyć mają coś wspólnego z Grandmère.

Ciekawe, co by na ten temat powiedzieli rodzice Lilly jako psychoanalitycy.



WYKRES TEMPERATURY

17.20 37,4 °C

18.45 37,3 °C

19.52 37,2 °C


Czy to możliwe, żebym już dochodziła do siebie? To okropne. Jeżeli mi się poprawi, będę musiała iść na ten głupi wywiad...

Sytuacja wymaga drastycznych środków zaradczych. Dziś wieczorem poważnie zamierzam wziąć prysznic i wystawić mo­krą głowę za okno.

Jeszcze zobaczę.

Czwartek, 23 października

O mój Boże. Zdarzyło się coś tak bardzo podniecającego, że aż mi trudno pisać.

Dzisiaj rano, kiedy leżałam na moim łożu boleści, mama podała mi jakiś list i powiedziała, że przyszedł z wczorajszą pocztą, tylko ona zapomniała mi go przekazać.

Nie wyglądał mi na rachunek za elektryczność czy kablów­kę, o których moja mama zapomina natychmiast po odebraniu poczty. To był prywatny list adresowany do mnie.

Ponieważ jednak adres na kopercie był drukowany, nie spo­dziewałam się niczego niezwykłego. Myślałam, że to jakieś pis­mo ze szkoły czy coś takiego. Na przykład zawiadomienie o otrzymanym wyróżnieniu (CHA, CHA). Jednak nie było żad­nego adresu zwrotnego, a zwykle poczta wychodząca z Liceum imienia Alberta Einsteina ma w lewym górnym rogu zamyśloną twarz patrona i pod spodem adres.

Możecie więc wyobrazić sobie moje zdumienie, kiedy otwo­rzyłam kopertę i znalazłam tam nie jakąś ulotkę z prośbą o oka­zanie ducha solidarności i pomoc w pieczeniu chrupek ryżo­wych przeznaczonych na kwestę na rzecz drużyny szkolnej, ale ten oto tekst... który z braku lepszego określenia mogę nazwać wy łącznie listem miłosnym:


Droga Mio!

Wiem, że uznasz mnie za dziwaka, kiedy otrzy­masz ten list. Sam czuję się dziwnie, pisząc go. Jednak jestem zbyt nieśmiały, żeby powiedzieć prosto w oczy to, co zamierzam powiedzieć Ci teraz:

A mianowicie, moim zdaniem żadna z dziewczyn, które spotkałem, nie przypomina Josie bardziej niż Ty.

Poza tym chcę tylko, żebyś wiedziała, iż jest taka jedna osoba, która lubiła Cię, na długo zanim odkryłaś, że jesteś księżniczką...

I będzie lubiła Cię nadal, bez względu na wszystko.

Pozdrawiam Przyjaciel


O mój Boże!

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Nigdy w życiu nie dostałam takiego listu. Kto to mógł przysłać? Naprawdę nic nie przychodziło mi do głowy. List był drukowany, tak samo jak adres na kopercie. Pisany nie na maszynie, ale najwyraźniej na komputerze.

Tak więc, powiedzmy, gdybym nawet chciała porównać uderzenia klawiszy z podejrzaną maszyną (jak zrobiła Jan w The Brady Bunch, kiedy domyślała się, że to Alice przesłała jej medalion), nie mogłabym. Na litość boską, nie można po­równać wydruków laserowych drukarek. We wszystkich czcion­ki są takie same.

Ale kto mógł mi przysłać taki list?

Oczywiście, wiem od kogo CHCIAŁABYM go dostać.

Ale szanse, że taki facet jak Michael Moscovitz w ogóle po­lubi mnie kiedyś inaczej niż tylko jako zwyczajną przyjaciółkę, są mniej więcej zerowe. To znaczy, gdyby mnie lubił, miał świet­ną okazję powiedzieć mi o tym podczas Balu Wielu Kultur. Był wtedy na tyle miły, że zainteresował się i poprosił mnie do tańca zaraz po tym, jak Josh Richter tak paskudnie mnie uraził. I nie zatańczyliśmy przecież tylko raz. Tańczyliśmy kilka razy. Same wolne tańce. A po tańcach siedzieliśmy razem w jego pokoju w mieszkaniu Moscovitzow. Jeżeli chciał, mógł mi wtedy coś powiedzieć.

Jednak nie zrobił tego. Nie powiedział ani słowa o tym, że mnie lubi.

A niby czemu miałby coś mówić? Jestem przecież zupełnym dziwadłem, z tym rzucającym się w oczy niedorozwojem gru­czołów piersiowych, gigantyzmem i kompletną nieumiejętno­ścią ułożenia włosów w coś choćby w ogólnym zarysie przypo­minającego fryzurę.

Przypomina mi to, że właśnie uczyliśmy się na biologii o takich ludziach jak ja. Nazywa się ich wybrykami natury. Wy­bryk natury ma miejsce wtedy, kiedy jakiś organizm wykazuje znaczące odbicie od normalności albo brak podobieństwa do ro­dziców, co bywa typowym skutkiem mutacji genetycznej.

To o mnie. To jest totalnie o mnie. No bo jeżeli spojrzeć na mnie, a potem na moich rodziców - a oboje są bardzo atrakcyj­nymi ludźmi - wręcz narzuca się jedno pytanie: CO TU SIĘ POPLĄTAŁO?

Poważnie. Moje miejsce jest wśród X - menów. Jestem zwy­kłym mutantem.

Poza tym, czy Michael Moscovitz to naprawdę taki typ face­ta, który powiedziałby, że ze wszystkich dziewczyn w szkole ja najbardziej przypominam Josie? No bo zakładam, że autor listu mówił o Josie, liderce zespołu Josie and the Pussycats, granej w filmie przez Rachael Leigh Cook. Tyle że ja przecież w ni­czym nie przypominam Rachael Leigh Cook. Chciałabym. Ale Josie and the Pussycats najpierw zdobył popularność jako ko­miks o dziewczęcym zespole muzycznym, który przy okazji roz­wiązuje zagadki kryminalne, jak w Scooby Doo, a Michael prze­cież w ogóle nie ogląda Cartoon Network, o ile się orientuję.

Michael tak właściwie ogląda tylko informacje na PBS, Sci Fi Channel i Buffy - postrach wampirów. Może gdyby w liście było: „Moim zdaniem, ze wszystkich dziewczyn, jakie spotka­łem, właśnie Ty najbardziej przypominasz Buffy...”

Ale jeśli nie Michael, to kto mógł mi przysłać ten list?

To takie fascynujące, że najchętniej zadzwoniłabym do ko­goś i opowiedziała o wszystkim. Tylko komu? Wszyscy moi zna­jomi są w tej chwili w szkole.

DLACZEGO MUSIAŁAM ZACHOROWAĆ???

Zapomnijcie o wystawianiu mokrej głowy za okno. Muszę wyzdrowieć natychmiast, żeby wrócić do szkoły i odkryć, kto jest moim cichym wielbicielem!



WYKRES TEMPERATURY

10.45 37,3 °C

11.15 37,2 °C

12.27 37,0 °C


Tak! TAK! Polepsza mi się! Dzięki ci, Selmanie Waksmanie, wynalazco antybiotyków.

14.05 37,1 °C

Nie. Błagam, nie!

15.35 37,2 °C

Czemu to na mnie spada?

Czwartek, później

Dziś po południu, kiedy leżałam pod kołdrą z woreczkami lodu i usiłowałam zbić sobie gorączkę, żeby móc iść jutro do szkoły i odkryć, kto jest moim cichym wielbicielem, obejrza­łam najlepszy odcinek Słonecznego patrolu w historii serialu.

Serio.

W czasie wyścigów motorówek Mitch poznaje pewną dziew­czynę, która ma strasznie nienaturalny francuski akcent. Total­nie się w sobie zakochują i razem biegają wśród fal w rytm tej naprawdę świetnej muzyki, a potem okazuje się, że dziewczyna była zaręczona z przeciwnikiem Mitcha w wyścigach motoró­wek - ale to jeszcze nie wszystko - tak naprawdę była KSIĘŻ­NICZKĄ JAKIEGOŚ MAŁEGO EUROPEJSKIEGO KRAJU, O KTÓRYM MITCH SŁYSZAŁ PO RAZ PIERWSZY W ŻY­CIU. A jej narzeczony był księciem, z którym ojciec zaręczył ją, kiedy jeszcze była w kołysce!

Kiedy oglądałam ten odcinek, Lilly przyniosła mi następną porcję zadanych lekcji i zaczęła oglądać film razem ze mną, ale kompletnie jej umknęło głębokie filozoficzne przesłanie tego odcinka. Powiedziała tylko:

- Kurczę, ta lala z książęcym tytułem rozpaczliwie potrze­buje depilacji brwi.

Byłam oburzona.

- Lilly - zachrypiałam. - Czy ty nie widzisz, że ten odcinekj Słonecznego patrolu jest proroczy? To zupełnie możliwe, że mnie też zaręczono zaraz po urodzeniu z jakimś księciem, którego ni­gdy na oczy nie widziałam, a mój ojciec po prostu jeszcze nic mi o tym nie powiedział. I bardzo prawdopodobne, że poznam kie­dyś na plaży jakiegoś ratownika i zakocham się w nim do szaleń­stwa, ale cóż z tego, skoro będę musiała wypełnić swój obowiązek i poślubić mężczyznę wybranego dla mnie przez mój lud.

Lilly powiedziała:

- Halo? Ile tego syropu wypiłaś dzisiaj, przyznaj się? Tutaj jest napisane: łyżeczka do herbaty, nie łyżka stołowa, kretynko.

Byłam zła, że Lilly nie potrafi dostrzec szerszej perspektywy. Oczywiście, nie mogłam powiedzieć jej o liście, który dosta­łam. Bo jeśli faktycznie napisał go jej brat? Nie chciałabym, żeby pomyślał, że trzepałam na ten temat ozorem do wszyst­kich znajomych. List miłosny to bardzo osobista sprawa.

Ale w dalszym ciągu oczekiwałam, że moja przyjaciółka będzie umiała spojrzeć na to z mojego punktu widzenia.

- Nie rozumiesz? - wychrypiałam. - Nie ma sensu, żebym w ogóle zaczynała kogoś lubić, skoro jest całkiem możliwe, że ojciec zaaranżował moje małżeństwo z jakimś księciem, którego w ogóle nie znam. Z jakimś facetem, który mieszka na przykład w Dubaju czy gdzieś tam i codziennie wpatruje się w moje zdję­cie, marząc o chwili, w której wreszcie będę należeć do niego?

Lilly stwierdziła, że chyba czytam za dużo romansów dla nastolatek pożyczonych od mojej przyjaciółki Tiny Hakim Baba (to znaczy, pożyczam romanse, a nie nastolatki). Przyznałam, że w za­sadzie stamtąd wzięłam ten pomysł, ale przecież nie o to chodzi.

- Poważnie, Lilly - powiedziałam. - Muszę bardzo, bardzo uważać, żeby nie zakochać się w takim facecie jak David Hasselhoff czy twój brat, bo kto wie, czy koniec końców nie będę mu­siała wyjść za księcia Williama.

Co nie byłoby, prawdę mówiąc, takim wielkim poświęceniem.

Lilly wstała z mojego łóżka i zamaszystym krokiem prze­szła do salonu naszego poddasza. W domu był tylko tata, bo kiedy przyszedł zobaczyć, jak się czuję, mama nagle przypo­mniała sobie, że ma coś do załatwienia i wybiegła.

Oczywiście, tak naprawdę nie miała nic do załatwienia. Mama w dalszym ciągu nie powiedziała tacie o panu G. i swojej ciąży, ani że planują się pobrać i tak dalej. Chyba się boi, że mógłby zacząć na nią wrzeszczeć za to, że okazała się taka nie­odpowiedzialna (a wierzę, że jest do tego zdolny).

Więc zamiast się przyznać, boryka się z takim poczuciem winy, że ucieka przed ojcem, jak tylko go zobaczy. Byłoby to niemal zabawne, gdyby nie świadczyło, że jak na trzydziestosześcioletnią kobietę jest zupełnie niepoważna. Kiedy ja będę miała trzydzieści sześć lat, zamierzam być osobą w pełni aser­tywną i nie dam się przyłapać na robieniu żadnego z głupstw, które notorycznie popełnia moja mama.

- Panie Renaldo - usłyszałam Lilly, która weszła do salonu.

Ona zawsze nazywa mojego ojca panem Renaldo, chociaż doskonale wie, że jest księciem Genowii. Jednak ignoruje to, bo mówi, że jesteśmy w Ameryce i do nikogo nie będzie się zwraca­ła „Wasza Wysokość”. Lilly jest z zasady przeciwna instytucji monarchii - a Genowia, jako księstwo, mieści się w tej katego­rii. Wierzy, że władza należy do ludu. W czasach kolonialnych zaliczono by ją chyba do wigów.

- Panie Renaldo. - Usłyszałam, jak zagaduje mojego tatę. - Czy Mia jest potajemnie zaręczona z jakimś księciem?

Tata opuścił gazetę na kolana. Zaszeleścił nią tak głośno, że usłyszałam to u siebie w sypialni.

- Dobry Boże, skądże - odparł.

- Debilka - powiedziała do mnie, kiedy tak samo zamaszy­ście wróciła do mojego pokoju. - I chociaż rozumiem, czemu wolałabyś nie zakochać się w Dawidzie Hasselhoffie, który - pozwolę sobie zauważyć - jest taki stary, że mógłby być twoim ojcem i trudno go nazwać smacznym kąskiem, niemniej jednak, co ma z tym wszystkim wspólnego MÓJ BRAT?

Trochę za późno zorientowałam się, co właściwie powiedzia­łam. Lilly nie ma pojęcia, co czuję do jej brata Michaela. Wła­ściwie to JA SAMA też tak do końca nie mam pojęcia, co do niego czuję. Poza tym, że bez koszulki wygląda zupełnie jak Casper Van Dien.

Ja bym TAK BARDZO chciała, żeby to on był autorem tego listu. Naprawdę, naprawdę bardzo.

Ale nie mam zamiaru wspominać o tym jego siostrze.

Więc powiedziałam jej tylko, że moim zdaniem postępuje nie fair, domagając się wyjaśnień od kogoś, kto majaczył pod wpływem syropu z kodeiną.

Lilly ograniczyła się do miny, jaką robi czasami, kiedy nauczyciel zadaje jej pytanie, a ona zna odpowiedź, ale na odmia­nę chce dać szansę komuś innemu z klasy.

To bywa naprawdę wyczerpujące, kiedy twoja najlepsza przy­jaciółka ma współczynnik IQ 170.



PRACA DOMOWA

Algebra: zadania 1 - 20, str. 115

Angielski: rozdział 4 Strunka i White'a

Historia cywilizacji: wypracowanie na dwieście słów na temat konfliktu między Indiami i Pakista­nem

RZ: taa, i co jeszcze?

Francuski: Chapitre huit

Biologia: przysadka mózgowa (zapytać Ken­ny'ego!)



LISTA GWIAZD I ICH BIUSTÓW ZEBRAŁY: LILLY MOSCOVITZ I MIA THERMOPOLIS

GWIAZDA

LILLY

MIA

Britney Spears

sztuczny

prawdziwy

Jennifer Love Hewitt

sztuczny

prawdziwy

Winona Ryder

sztuczny

prawdziwy

Courtney Love

sztuczny

sztuczny

Jennie Garth

sztuczny

prawdziwy

Tori Spelling

sztuczny

sztuczny

Brandy

sztuczny

prawdziwy

Neve Campbell

sztuczny

prawdziwy

Sarah Michelle Gellar

prawdziwy

prawdziwy

Christina Aguilera

sztuczny

prawdziwy

Lucy Lawless

prawdziwy

prawdziwy

Melissa Joan Hart

sztuczny

prawdziwy

Mariah Carey

sztuczny

sztuczny

Rachael Leigh Cook

sztuczny

prawdziwy

Czwartek, jeszcze trochę później

Po obiedzie poczułam się na tyle dobrze, żeby wstać z łóżka, więc to zrobiłam.

Sprawdziłam swoją pocztę elektroniczną. Miałam nadzieję, że znajdę w skrzynce coś od mojego tajemniczego „przyjaciela”. Uznałam, że skoro znał adres mojej „poczty ślimaczej”, to na pewno ma też mój adres e - mailowy. Oba są umieszczone w szkol­nej książce teleadresowej.

Napisała do mnie, między innymi, Tina Hakim Baba. Przesłała mi życzenia powrotu do zdrowia. Shameeka też się odezwała. Wspomniała, że próbuje namówić swojego tatę, żeby pozwolił jej zrobić w Halloween imprezę i spytała, czy przyjdę, jeśli jej się uda. Odpisałam, że jasne, jeżeli nie będę zbyt osła­biona kaszlem.

Była też wiadomość od Michaela. Również kartka z życzeniami powrotu do zdrowia, ale animowana, jak krótki filmik. Jest na niej kot, który z wyglądu bardzo przypomina Grubego Louie i wykonuje jakiś krótki, pocieszny taniec. To było bardzo słodkie. Michael podpisał się:

Całuję, Michael.

Nie: „pozdrawiam”.

Nie: „do zobaczenia”.

CAŁUJĘ.

Otworzyłam i obejrzałam tę kartkę ze cztery razy, ale wciąż nie umiem stwierdzić, czy to Michael przysłał mi TAMTEN list. W liście, jak zauważyłam, ani razu nie padło słowo CAŁUJĘ. Tylko to, że nadawca mnie LUBI. I podpisał, że „pozdrawia”.

Ale o całowaniu nic. Ani jednego słówka.

A potem zobaczyłam wiadomość od kogoś, kogo adres e - mailowy nic mi nie mówił. O mój Boże! Czy to mógł być mój anonimowy adorator? Palce zadrżały mi na myszce...

Wreszcie otworzyłam e - maila i zobaczyłam poniższą wiado­mość od niejakiego JoCroksa:


JoCrox: PISZĘ TYLKO PARĘ SŁÓW Z NADZIEJĄ, ŻE JUŻ CI LEPIEJ. BRAKOWAŁO MI DZIŚ CIEBIE W SZKO­LE! DOSTAŁAŚ MÓJ LIST? MAM NADZIEJĘ, ŻE DZIĘKI NIEMU POCZUŁAŚ SIĘ CHOĆ TROCHĘ LEPIEJ, BO WIESZ JUŻ, ŻE KTOŚ GDZIEŚ TAM MYŚLI, ŻE JESTEŚ ŚWIET­NA. WRACAJ SZYBKO DO ZDROWIA.

TWÓJ PRZYJACIEL.


O mój Boże! To ON! Mój anonimowy adorator!

Ale kto to jest JoCrox? Nie znam nikogo o nazwisku JoCrox. Mówi, że brakowało mu mnie dzisiaj na lekcjach, co zna­czy, że prawdopodobnie mamy razem jakieś zajęcia. Ale ja na żadne zajęcia nie chodzę z żadnym Jo.

Może JoCrox to wcale nie jest prawdziwe nazwisko. W grun­cie rzeczy zupełnie nie brzmi jak normalne nazwisko. Może to tylko pseudonim któregoś pakera z drużyny.

Ale ja wcale nie znam żadnych chłopaków z drużyny. To znaczy, nie znam osobiście.

Och, nie, zaraz. Już mam:

Jo Crox. Jo - Si - Rox.

Josie Rocks! Josie z kreskówki Josie and the Pussycats!

Nie, no, to jest takie SŁODKIE.

Ale kto to? KTO TO JEST?

Stwierdziłam, że jest tylko jeden sposób, żeby się o tym prze­konać, więc natychmiast mu odpisałam:


GrLouie: DROGI PRZYJACIELU, DOSTAŁAM TWÓJ LIST. DZIĘKUJĘ CI BARDZO. DZIĘKUJĘ TAKŻE ZA ŻYCZENIA POWROTU DO ZDROWIA.

KIM JESTEŚ? (PRZYSIĘGAM, ŻE NIKOMU NIE POWIEM).

MIA


Siedziałam i czekałam chyba przez pół godziny, z nadzieją, że mi odpisze, ale nie zrobił tego.

KTO TO JEST? KTO TO JEST???

MUSZĘ do jutra wyzdrowieć, żebym mogła pójść do szkoły i zorientować się, kim jest Jo - Si - Rox. Inaczej oszaleję, zupełnie jak dziewczyna Mela Gibsona w Hamlecie, i skończę, unosząc się w wodach rzeki Hudson w mojej koszulce nocnej marki Lanz of Salzburg, obok stert odpadów medycznych.

Piątek, 24 października, algebra

JEST MI LEPIEJ!

No cóż, prawdę mówiąc, wcale aż tak świetnie się nie czuję, ale to nieważne. Nie mam już gorączki, więc mama, chcąc nie chcąc, puściła mnie do szkoły. Żadna siła nie zmusiłaby mnie, żebym przeleżała jeszcze jeden dzień. Nie teraz, kiedy gdzieś tam kręci się Jo - Si - Rox i bardzo możliwe, że kocha się we mnie.

Ale na razie - nic. Po drodze jak zwykłe wstąpiliśmy limuzyną po Lilly i zabraliśmy ją i Michaela, który też akurat wy­szedł z domu. Powiedział mi „cześć” zupełnie zwyczajnym to­nem. Trudno by się było domyślić, że wysłał mi kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia podpisaną „Całuję, Michael”, a co dopiero, że uznał mnie za dziewczynę podobną do Josie. Jest dla mnie zupełnie jasne, że to nie on jest Jo - Si - Roksem.

A to CAŁUJĘ na końcu jego e - maila było tylko takim platonicznym CAŁUJĘ. No bo CAŁUJĘ Michaela najwyraźniej nie znaczy, że faktycznie ma ochotę mnie całować.

Nie żebym kiedykolwiek wyobrażała sobie, że on tego chce Albo że w ogóle mógłby zechcieć. To znaczy, całować mnie.

A jednak odprowadził mnie do samej szafki. To było szalenie miłe z jego strony. Fakt, byliśmy w trakcie ożywionej dyskusji na temat wtorkowego odcinka Buffy - postrachu wampirów, ale i tak żaden chłopak nie odprowadził mnie jeszcze nigdy do szafki. Boris Pelkowski DZIEŃ W DZIEŃ BEZ ŻADNYCH WYJĄTKÓW czeka rano na Lilly przy frontowych drzwiach szkoły, a potem odprowadza ją do jej szafki, i robi to zawsze, odkąd zgodziła się zostać jego dziewczyną.

Dobra, ja wiem - Boris Pelkowski oddycha przez usta i dalej nosi sweter wpuszczony w spodnie, mimo moich częstych uwag, że tu w Ameryce uznaje się to za wykroczenie przeciw kanonom mody. Mimo wszystko, zawsze to chłopak. A przyjemnie jest mieć chłopaka, który odprowadzi cię do szafki, nawet takiego z aparatem ortodontycznym. Owszem, mam Larsa, ale to zu­pełnie co innego, kiedy do szafki odprowadza cię twój OCHRO­NIARZ, a nie CHŁOPAK.

Widziałam przed chwilą, że Lana Weinberger kupiła sobie komplet nowych segregatorów na notatki. Pewnie wyrzuciła wszystkie stare. Powypisywała kiedyś „pani Joshowa Richter” na wszystkich okładkach, a potem poskreślała te napisy, kiedy ona i Josh ze sobą zerwali. Teraz się pogodzili, a ona chyba znów chce zamącić sobie poczucie indywidualności, podpisując się nazwiskiem swojego „męża”, bo już ma trzy KOCHAM JOSHA i siedem PANI JOSHOWA RICHTER na samej okładce segre­gatora do algebry.

Zanim zaczęła się lekcja, Lana opowiadała każdemu, kto się nawinął, o jakiejś imprezie, na którą idzie dziś wieczorem. Nikt z nas nie został zaproszony, oczywiście. To impreza organizowa­na przez jednego z przyjaciół Josha.

Nigdy nie bywam zapraszana na takie imprezy. Wiecie, ta­kie jak z filmów o nastolatkach, gdzie rodzice wyjeżdżają z mia­sta, a cała szkoła zwala się z baryłkami piwa i demoluje dom.

Właściwie nie znam nikogo, kto mieszka w wolno stojącym domu. Tylko w apartamentowcach. A jeśli zacznie się demolo­wać apartamentowiec, sąsiedzi obok dzwonią po ochronę i skła­dają skargę. To się może skończyć poważnym zatargiem z admi­nistracją osiedla.

Nie przypuszczam jednak, żeby Lana kiedykolwiek zasta­nawiała się nad takimi sprawami.


Trzecia potęga x nazywana jest sześcianem x

Druga potęga X to kwadrat X



ODA DO WIDOKU Z OKNA

MOJEJ MATEMATYCZNEJ PRACOWNI

Rozgrzane słońcem betonowe ławki

Obok stołów z planszami do szachów

i graffiti zostawione przez setki

tych, co przed nami namalowane sprayem Day - Glo:

Joanne kocha Richiego

Punk rządzi

Geje i lesby won

i

Amber to dziwka.

Martwe liście i plastikowe torby rozrzucone

wiatrem napływającym z parku

a mężczyźni w służbowych garniturach usiłują przygładzić

te kilka ostatnich kosmyków pokrywających

ich różowe łyse czoła.

Paczki po papierosach i wyzuta guma do żucia

Zaścielają szary chodnik.

A ja zastanawiam się

Czy to ma jakieś znaczenie

że równanie przestaje być liniowe,

jeśli którąś z jego zmiennych

podniesiemy do potęgi?

Przecież wszyscy umrzemy i tak.

Piątek, 24 października, historia cywilizacji


LISTA PIĘCIU PODSTAWOWYCH TYPÓW USTROJU

anarchia dyktatura

monarchia oligarchia

arystokracja demokracja



LISTA PIĘCIU OSÓB, KTÓRE PRZYPUSZCZALNIE MOGĄ BYĆ JO - SI - ROKSEM

Michael Moscovitz (chciałabym)

Boris Pelkowski (proszę, nie)

Pan Gianini (nieudolnie usiłując poprawić mi nastrój)

Mój ojciec (to samo)

Ten dziwaczny chłopak, którego czasem widzę w stołówce - ten, który strasznie się denerwuje, kiedy podadzą chili z kuku­rydzą (proszę, proszę, nie)


AAAAAAAAAAAA!!!

Piątek, 24 października, RZ

Okazuje się, że podczas mojej choroby Boris zaczął się uczyć jakichś nowych utworów na skrzypce. Teraz gra koncert skrzypcowy faceta nazwiskiem Bartok.

I pozwólcie sobie powiedzieć, że ta muzyka brzmi tak samo pięknie jak nazwisko kompozytora. Zamknęliśmy go razem ze skrzypcami w szafie na materiały biurowe, ale to też nie pomaga. Człowiek nie słyszy własnych myśli. Michael musiał pójść do szkolnej pielęgniarki po ibuprofen.

Ale zanim wyszedł, próbowałam sprowadzić rozmowę na temat tamtego e - maila. No wiecie, zupełnie jakby nigdy nic, i tak dalej.

W każdym razie, Lilly opowiadała o swoim programie, Lilly mówi prosto z mostu, a ja ją spytałam, czy wciąż dostaje tyle fan - poczty - jeden z jej największych fanów, ten prześladowca Norman, ciągle przesyła jej darmowe prezenty w nadziei, że Lilly w trakcie programu zdejmie buty. Norman to fetyszysta stóp.

Wtedy dodałam, że sama dostałam ostatnio pewien INTRYGUJĄCY e - mail...

A potem spojrzałam naprawdę szybko na Michaela, żeby się przekonać, jak zareaguje.

Nawet nie podniósł oczu znad laptopa.

A teraz wrócił już z gabinetu pielęgniarki. Nie chciała mu dać ibuprofenu, bo to jest wbrew szkolnym przepisom antynarkotykowym. Więc dałam mu trochę mojego syropu na kaszel z kodeiną. Mówi, że od razu przeszedł mu ból głowy.

Ale to może dlatego, że Boris przewrócił smyczkiem puszkę rozpuszczalnika i musieliśmy go wypuścić z szafy' na materiały biurowe.



DO ZROBIENIA

1. Przestać tyle myśleć o Jo - Si - Roksie.

2. To samo: Michael Moscovitz.

3. To samo: moja mama i kwestia jej rozrodczości.

4. To samo: mój jutrzejszy wywiad dla Beverly Bellerieve.

5. To samo: Grandmère.

6. Bardziej wierzyć w siebie.

7. Przestać ogryzać paznokcie.

8. Być bardziej asertywna.

9. Częściej uważać na algebrze.

10. Uprać szorty na WF.

Piątek, później

Wspominałam coś o wstydzie?! Dyrektor Gupta w jakiś spo­sób dowiedziała się, że dałam Michaelowi trochę mojego syropu na kaszel z kodeiną i wywołano mnie z lekcji biologii do jej gabinetu, gdzie przedyskutowała ze mną temat przemycania na teren szkoły substancji odurzających!

O mój Boże! Naprawdę i szczerze byłam przekonana, że wywalą mnie ze szkoły. Tu i teraz.

Opowiedziałam jej o ibuprofenie i Bartoku, ale dyrektor Gupta nie okazała ani odrobiny zrozumienia. Nawet kiedy wspo­mniałam o tych wszystkich dzieciakach, które stoją przed szko­łą i palą. Czy im się robi trudności, kiedy sępią od siebie nawza­jem papierosy?

A cheerleaderki i ich preparaty z dekstrynami?

Ale dyrektor Gupta powiedziała, że papierosy i dekstryny to co innego, a narkotyki co innego. Zabrała mi mój syrop na kaszel z kodeiną i powiedziała, że mogę go sobie odebrać po lekcjach. Powiedziała mi też, żebym w poniedziałek nie przynosiła go ze sobą.

Nie musi się obawiać. Byłam tak zawstydzona tą całą sytu­acją, że poważnie się zastanawiam, nie tylko czy przyjść do szko­ły w poniedziałek, ale czy w ogóle tu wracać.

Nie wiem, czemu nie mogłabym uczyć się w domu. Na pew­no wyszłoby mi to na dobre.



PRACA DOMOWA

Algebra: zadania ze str. 129

Angielski: opisz przeżycie, które głęboko cię po­ruszyło

Historia cywilizacji: dwieście słów na temat po­wstania Talibanu w Afganistanie

RZ: PROOOOOOSZĘ

Francuski: devoirs - les notes grammaticals: 141 - 143

Biologia: centralny układ nerwowy



JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK


Moje ulubione zajęcia


JEDZENIE

Wegetariańskie lasagne


FILM

Najbardziej ze wszystkich lubię pewien film, który po raz pierwszy obejrzałam na HBO, kiedy miałam dwanaście lat. Na zawsze już pozostał moim ulubionym filmem, mimo wysiłków ro­dziny i przyjaciół, którzy usiłowali zapoznać mnie z przykładami tak zwanej wyższej sztuki filmowej. Zupełnie szczerze uważam, że Wirujący seks z Patrickiem Swayze i Jennifer Grey (jeszcze przed operacją plastyczną nosa) w rolach głównych ma wszyst­ko, czego brakuje takim filmom jak Breathless czy September stworzonych przez rzekomo ambitniejszych autorów. Na przykład, akcja Wirującego seksu toczy się w domu wczasowym. Filmy, których akcja toczy się w domach wczasowych (inne dobre przy­kłady filmów tego typu to Cocktail i Aspen Extreme.), są po prostu lepsze, zauważyłam, niż pozostałe. Poza tym w Wirującym seksie jest mnóstwo tańca. Taniec w filmach zawsze wygląda ładnie. Proszę tylko pomyśleć, o ile lepsze byłyby takie filmy - zdobywcy Oscara, jak Angielski pacjent, gdyby znalazło się w nich trochę scen tanecznych. Zawsze nudzę się w kinie o wiele mniej, jeżeli na ekranie tańczą. Wszystko więc, co mam do powiedzenia tym wielu ludziom, którzy nie zgadzają się ze mną co do Wirującego seksu to: „Na Baby nikt nie patrzy z góry”.


SERIAL TELEWIZYJNY

Moim ulubionym serialem telewizyjnym jest Słoneczny pa­trol. Wiem, ludzie uważają, że jest głupawy i seksistowski, ale naprawdę wcale tak nie jest. Chłopcy są tak samo porozbierani jak dziewczyny, a w ostatnich odcinkach szefem całej jednostki ratowniczej jest kobieta. I cała rzecz w tym, że ile razy go oglą­dam, czuję się szczęśliwa. To dlatego, że niezależnie od rodzaju tarapatów, w jakie właduje się Hobie - olbrzymie węgorze elek­tryczne czy przemytnicy szmaragdów - Mich go wyratuje, a wszystko będzie miało w tle fantastyczną ścieżkę dźwiękową i znakomite ujęcia oceanu. Chciałabym, żeby także w moim życiu znalazł się taki Mitch, który wszystkie codzienne sprawy dopro­wadzałby szczęśliwie do końca.

I chciałabym mieć taki duży biust jak Carmen Electra.


KSIĄŻKA

Moja ulubiona książka nosi tytuł IQ 83. Napisał ją autor best­sellera Rój, Arthur Herzog. IQ 83 opowiada o grupie lekarzy, która majstruje w DNA i niechcący powoduje wypadek, wskutek które­go cała ludzkość traci sporo punktów IQ i zaczyna się zachowy­wać jak banda idiotów. Poważnie! Nawet prezydent Stanów Zjed­noczonych, który kończy jako zaśliniony kretyn! I tylko od doktora Jamesa Healeya zależy, czy kraj zostanie uratowany przed zalud­nieniem przez kupę otyłych debili, którzy całymi dniami nic nie ro­bią, tylko oglądają program Jerry'ego Springera i jedzą prażoną kukurydzę. Ta książka nigdy nie została doceniona tak, jak na to zasługuje. Nawet nie nakręcono filmu na jej podstawie!

To przykład literackiej parodii.

Piątek, jeszcze później

I co ja mam zrobić z tym idiotycznym wypracowaniem do dziennika na angielski: Opisz przeżycie, które głęboko cię poru­szyło? Co zrobić? O czym mam napisać? O tym, jak weszłam do kuchni we własnym domu, a tam stał w bieliźnie mój nauczy­ciel algebry? Może niezupełnie mnie to poruszyło, ale na pewno stanowiło rodzaj przeżycia.

A może powinnam opowiedzieć o tym, jak mojemu tacie zebrało się na zwierzenia i okazało się, że jestem następczynią tronu księstwa Genowii? To też było przeżycie, chociaż nie wiem, czy głębokie. Wprawdzie popłakałam się, ale raczej nie ze wzruszenia. Byłam po prostu wściekła, że nikt mi niczego wcze­śniej nie powiedział. Ja nawet rozumiem, że mógł się wstydzić przyznać obywatelom Genowii, że ma nieślubne dziecko, ale żeby ukrywać ten fakt przez czternaście lat?

Mój partner na ćwiczeniach z biologii, Kenny, który też ma angielski z panią Spears, mówi, że napisze o zeszłorocznej pod­róży ze swoją rodziną do Indii. Złapał tam cholerę i o mało nie umarł. Kiedy leżał na szpitalnym łóżku w obcym dalekim kra­ju, zrozumiał, że jesteśmy na tej planecie tylko krótką chwilę i najważniejsze jest, żebyśmy wykorzystywali każdy moment, który nam pozostał, jakby miał być ostatni. To dlatego Kenny poświęci swoje życie znalezieniu lekarstwa na raka i promowa­niu japońskich anime.

Kenny to prawdziwy szczęściarz. Gdybym tylko mogła zła­pać jakąś potencjalnie śmiertelną chorobę.

Zaczynam sobie zdawać sprawę, że głęboki w moim życiu - jak do tej pory - jest jedynie kompletny i całkowity brak jakiej­kolwiek głębi.



JEFFERSON MARKET

GWARANTUJEMY NAJŚWIEŻSZY TOWAR

SZYBKA BEZPŁATNA DOSTAWA

Zamówienie numer 2764

1 paczka tofu

1 opakowanie kiełków pszenicy

1 bochenek pełnoziarnistego chleba

5 grejpfrutów

12 pomarańczy

1 kiść bananów

1 paczka drożdży piwowarskich

1 litr odtłuszczonego mleka

1 litr soku pomarańczowego (nie z koncentratu)

1 kostka masła

12 jajek

1 paczka niesolonych pestek słonecznika

papier toaletowy

patyczki do czyszczenia uszu


Dostarczyć na adres:

Mia Thermopolis, 1005 Thompson Street, 4A

Sobota, 25 października, 14.00, apartament Grandmère

Siedzę tu i czekam na swój wywiad. Nie dość, że boli mnie gardło, to jeszcze czuję się, jakbym miała zaraz zwymioto­wać. Może zapalenie oskrzeli przekształciło się w grypę. Może falafel, który zamówiłam sobie wczoraj na obiad, przygotowano z nieświeżej ciecierzycy, czy coś takiego.

A może jestem po prostu totalnie zdenerwowana, ponieważ ten wywiad w poniedziałek wieczorem obejrzą widzowie w dwu­dziestu dwóch milionach domów.

Chociaż ogromnie trudno mi uwierzyć, że dwadzieścia dwa miliony rodzin mogłyby w ogóle interesować się tym, co JA mam do powiedzenia.

Czytałam, że kiedy książę William udziela wywiadu, tydzień wcześniej dostaje zestaw pytań, więc ma czas na przygotowanie naprawdę rezolutnych i zjadliwych odpowiedzi. Najwyraźniej członkowie rodziny książęcej z Genowii nie mogą oczekiwać podobnej atencji. Chociaż i tygodniowe wyprzedzenie nie wy­starczyłoby, żebym wymyśliła coś rezolutnego i zjadliwego. No dobra, rezolutnego może, ale zjadliwego na pewno nie.

Cóż, w zależności od pytań, pewnie i rezolutnego też nie.

No więc, siedzę tutaj i naprawdę zbiera mi się na wymioty i żałuję, że nie mogę pogonić ich i mieć już tego z głowy. Powin­no się zacząć dwie godziny temu.

Ale Grandmère jest niezadowolona ze sposobu, w jaki tech­nik kosmetyczny (to znaczy makijażystka) zrobiła mi oczy. Po­wiedziała, że wyglądam jak poulet. Po francusku to znaczy „dziw­ka”. Albo „kurczak”. Ale w ustach mojej Grandmère to słowo zawsze znaczy „dziwka”.

Dlaczego nie mogę mieć normalnej miłej babci, która piecze ciasteczka z serem i uważa, że wyglądam cudownie, niezależnie od tego, co na siebie włożę? Babcia Lilly nigdy w życiu nie wy­mówiła słowa dziwka, nawet w jidysz. Dam za to głowę.

No więc makijażystka musiała zejść na dół do hotelowego sklepu z pamiątkami i sprawdzić, czy nie mają jakiegoś niebie­skiego cienia do powiek. Grandmère chce, żeby był niebieski, bo twierdzi, że ten kolor pasuje do moich oczu. Tyle tylko, że moje oczy są szare. Zastanawiam się, czy Grandmère nie jest czasem daltonistką.

To by wiele wyjaśniało.

Poznałam Beverly Bellerieve. Jedna dobra rzecz w tym wszystkim - ona nawet robi wrażenie ludzkiej istoty. Powie­działa mi, że jeżeli mnie zapyta o coś, co odbiorę jako zbyt oso­biste albo wstydliwe, mogę po prostu stwierdzić, że nie odpo­wiem. Czy to nie miłe?

Poza tym jest bardzo piękna. Powinniście zobaczyć mojego ojca. Już teraz przewiduję, że Beverly zostanie „dziewczyną ty­godnia”. No cóż, jest i tak lepsza niż kobiety, z którymi tata się na ogół pokazuje. Przynajmniej nie wygląda na typową lalkę w stringach. I jej pień mózgowy sprawnie funkcjonuje.

Zatem, biorąc pod uwagę, że Beverly Bellerieve jest taka miła i w ogóle, można by oczekiwać, że nie będę się denerwowa­ła.

I prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy tylko ze względu na wywiad czuję się, jakbym za moment miała wszystko zwrócić. Chodzi raczej o coś, co powiedział do mnie ojciec, kiedy we­szłam. Zobaczyłam go wtedy po raz pierwszy od odwiedzin na poddaszu w czasie mojej choroby. W każdym razie spytał mnie, jak się czuję i tak dalej, a ja skłamałam i powiedziałam, że świet­nie, a potem on powiedział:

- Mia, czy twój nauczyciel algebry...

A ja z miejsca przerwałam:

- Czego chcesz od mojego nauczyciela algebry?

Bo myślałam, że on mnie będzie pytał, czy pan Gianini uczył mnie już o liczbach niewymiernych.

Ale jemu totalnie NIE O TO chodziło. Mianowicie spytał mnie:

- Czy twój nauczyciel algebry mieszka z wami na poddaszu?

No cóż, byłam tak zaskoczona, że nie wiedziałam, co mu powiedzieć. Bo, oczywiście, pan Gianini nie mieszka z nami. Niezupełnie mieszka.

Ale to się zmieni. Prawdopodobnie zresztą bardzo niedługo.

Więc odpowiedziałam tylko:

- Hm, nie.

A tata zrobił taką minę, jakby mu ulżyło! Naprawdę bardzo ulżyło!

Ciekawe, jaką będzie miał minę, kiedy dowie się PRAWDY?

Jest mi bardzo trudno skupić się na tym, że za chwilę będę udzielała wywiadu światowej sławy dziennikarce telewizyjnej, skoro mogę myśleć tylko o samopoczuciu mojego biednego ojca, kiedy odkryje, że mama wychodzi za mąż za mojego nauczyciela algebry, a w dodatku będzie z nim miała dziecko. Nie dlatego, że moim zdaniem tata dalej jest w mamie zakochany, skąd. Tyl­ko że, jak kiedyś zwróciła na to uwagę Lilly, jego chroniczne przeskakiwanie z łóżka do łóżka jest jasną wskazówką, że ma poważne problemy z zawieraniem bliskich związków.

A Grandmère to jego matka, nietrudno sobie zatem wyobrazić, skąd te problemy.

Wydaje mi się, że on naprawdę chciałby przeżyć coś, co spotkało moją mamę i pana Gianiniego. Kto wie, jak przyjmie wia­domość o ich planowanym małżeństwie, kiedy mama wreszcie zbierze się na odwagę i mu powie? Może kompletnie stracić głowę. Może nawet zechcieć, żebym przeprowadziła się do niego do Genowii i pocieszała go w smutku!

I, oczywiście, będę musiała się na to zgodzić, bo przecież jest moim ojcem, a ja go kocham, i tak dalej.

Tylko ja naprawdę nie mam ochoty mieszkać w Genowii. Brakowałoby mi Lilly i Tiny Hakim Baba, i reszty moich przy­jaciół. A Jo - Si - Rox? Jak zdołam odkryć, kim jest? A Gruby Lou­ie? Czy pozwolą mi go zatrzymać? On jest świetnie wychowany (pomijając epizody z łykaniem skarpetek i upodobanie do błysz­czących przedmiotów), a jeśli w pałacu panoszą się szczury, on może ten problem totalnie rozwiązać. Ale jeśli okaże się, że do pałacu nie wpuszczają kotów? No bo przecież jemu nie usunięto pazurów, więc jeśli są tam jakiekolwiek cenne meble albo gobe­liny, czy coś podobnego, można się z nimi spokojnie od razu pożegnać...

Pan G. i moja mama już rozmawiają o tym, gdzie rozmie­ścić jego rzeczy, kiedy wprowadzi się na poddasze. I pan G. ma trochę całkiem luzackich rzeczy. Na przykład stół do piłkarzyków, perkusję (kto by pomyślał, że pan Gianini jest MUZYKAL­NY!?), flipper ORAZ trzydziestosześciocalowy telewizor z pła­skim kineskopem.

Wcale nie żartuję. On jest DUŻO większym luzakiem, niż kiedykolwiek przedtem mi się wydawało.

Jeżeli przeprowadzę się do Genowii, będzie mi strasznie bra­kowało własnego stołu do piłkarzyków.

Ale jeżeli nie przeprowadzę się do Genowii, kto pocieszy mojego biednego ojca w tej chronicznej samotności?

Oho, pani technik kosmetyczny wróciła z niebieskim cieniem.

Przysięgam, że zaraz wszystko zwrócę. Dobrze chociaż, że ze zdenerwowania przez cały dzień nic nie zjadłam.

Sobota, 25 października, 19.00
po drodze do domu Lilly

O Boże, o Boże, o Boże, o Boże, o Boże, O BOŻE!

Schrzaniłam. NAPRAWDĘ schrzaniłam.

Nie wiem, jak to się stało. Szczerze, nie mam pojęcia. Wszystko szło tak dobrze. No bo ta Beverly Bellerieve, ona jest taka... taka MIŁA. Ja się naprawdę okropnie denerwowałam, a ona robiła, co mogła, żeby mnie uspokoić.

Ale coś mi się wydaje, że naplotłam strasznie dużo głupot.

Wydaje mi się? WIEM, że naplotłam.

Nie chciałam, żeby to się stało. Naprawdę nie chciałam. Nawet nie wiem, jak mi się to wymknęło. Byłam po prostu mocno nakręcona i zdenerwowana, a potem te światła i mikro­fon, i wszystko. Czułam się jak... Sama nie wiem. Jakbym znów się znalazła w gabinecie dyrektor Gupty i od nowa przeżywała ten incydent z syropem na kaszel z kodeiną.

Więc kiedy Beverly Bellerieve powiedziała do mnie:

- Mia, ostatnio spotkała cię chyba pewna przyjemna niespo­dzianka...

Zupełnie zgłupiałam. Jedną częścią umysłu zastanawiałam się: „Skąd wiedziała?”. Drugą myślałam: „Zobaczą to miliony. Rób szczęśliwą minę.”

Więc odpowiedziałam:

- Och, tak. No cóż, jestem mocno podekscytowana. Zawsze chciałam mieć młodsze rodzeństwo. Ale oni naprawdę nie chcą robić wokół tego zamieszania, wie pani. Będzie tylko mała ka­meralna ceremonia w ratuszu, ze mną jako świadkiem...

I wtedy tata upuścił na ziemię szklankę, z której popijał wodę Perrier. A potem Grandmère zrobiło się słabo (pewnie na skutek hiperwentylacji) i musiała oddychać do papierowej torebki.

A ja siedziałam tam i myślałam: O mój Boże, o mój Boże, co ja narobiłam?

Oczywiście, okazało się, że Beverly Bellerieve wcale nie na­wiązywała do ciąży mojej matki. Oczywiście, że nie. Skąd niby miałaby o tym wiedzieć?

Ściśle mówiąc, chodziło jej o to, że z algebry wyciągnęłam się z jedynki na trójkę.

Chciałam wstać i podejść do ojca, żeby go pocieszyć, bo wi­działam, jak osunął się na fotel i ukrył głowę w dłoniach. Ale cała byłam oplątana kablem od mikrofonu. Niemal pół godziny zajęło dźwiękowcom odpowiednie ułożenie kabli, więc nie chcia­łam ich poplątać czy coś, ale widziałam, że tacie trzęsą się ra­miona i byłam pewna, że płacze, jak mu się to zawsze zdarza przy końcówce Uwolnić orkę, chociaż twierdzi wtedy, że to tylko katar sienny.

Beverly, widząc to, zrobiła dłonią do kamerzysty taki gest, jakby coś przecinała, i bardzo uprzejmie pomogła mi wyplątać się z kabli.

Jednak kiedy wreszcie udało mi się podejść do taty, okazało się, że wcale nie płakał... Niemniej za dobrze też nie wyglądał. Jego głos również brzmiał nieswojo, kiedy wychrypiał prośbę o szklaneczkę whisky.

Mimo to, po trzech czy czterech łykach prawie odzyskał kolory. Czego nie mogę powiedzieć o Grandmère. Chyba nigdy już nie dojdzie do siebie. Ostatnie, co widziałam, to jak piła sidecara, do którego ktoś wrzucił parę tabletek alka - seltzera.

Nawet nie chcę myśleć, co powie moja mama, kiedy się do­wie, co narobiłam. Bo chociaż tata kazał mi się nie martwić i obiecał, że wyjaśni mamie, co się stało, nie wiem, czego oczeki­wać. Miał taki dziwny wyraz twarzy. Mam nadzieję, że nie pla­nuje podbić oka panu G.

Ja i moja gadatliwa gęba. MOJA WIELKA, ŚMIESZNA, NIEPROPORCJONALNIE SZEROKA I GADATLIWA GĘBA.

Nie mam zielonego pojęcia, co jeszcze mówiłam w dalszej części wywiadu. Byłam tak totalnie zbita z tropu tą pierwszą wpadką, że nie pamiętam ani jednej rzeczy, ani jednego pytania Beverly Bellerieve.

Tata mnie zapewniał, że nie jest ani odrobinę zazdrosny o pana Gianiniego, że bardzo się cieszy szczęściem mojej mamy i że jego zdaniem ona i pan Gianini tworzą świetną parę. Wyda­je mi się, że mówił szczerze. Po pierwszym szoku wcale nie wy­dawał się wytrącony z równowagi. Kiedy wywiad się skończył, zauważyłam, że on i Beverly Bellerieve są w naprawdę świetnej komitywie.

I mogę powiedzieć tylko jedno: dzięki Bogu, że prosto z hote­lu jadę do Lilly. Zaprosiła nas na sfilmowanie przyszłotygodniowego odcinka swojego programu. Chyba zobaczę, czy nie dałoby j się zostać u niej na noc. Może w ten sposób moja mama będzie miała dość czasu, żeby przyzwyczaić się do tego wszystkiego i może zdąży mi przebaczyć, zanim jutro wrócę do domu.

Mam nadzieję.

Sobota, 26 października, 2.00 sypialnia Lilly

Dobra, mam tylko jeszcze jedno pytanie: dlaczego u mnie zawsze tak bywa, że jak jest źle, to zaraz będzie jeszcze gorzej?

Bo najwyraźniej nie wystarczy, że:

1. Urodziłam się niedorozwinięta pod względem wielkości gruczołów piersiowych.

2. Moje stopy mają długość uda przeciętnego człowieka.

3. Jestem jedyną pretendentką do tronu pewnego europej­skiego księstwa.

4. Średnia moich ocen wciąż, mimo wszystko, spada.

5. Mam tajemniczego adoratora, który nie chce się ujawnić.

6. Moja mama jest w ciąży z moim nauczycielem algebry, i...

7. Cała Ameryka dowie się o tym w poniedziałek wieczo­rem z wywiadu ze mną, na który wyłączność uzyskał pro­gram Dwadzieścia Cztery/Siedem.

Nie. Na dodatek do tego wszystkiego, ja jedna jedyna spo­śród wszystkich moich przyjaciółek nigdy jeszcze nie całowa­łam się z języczkiem.

Serio. Do przyszłotygodniowego odcinka swojego programu Lilly uparła się nakręcić coś, co nazwała spowiedzią w stylu Scorsesego, za pomocą której ma zamiar zilustrować stopień degeneracji, w jaką popadła dzisiejsza młodzież. Zmusiła nas wszystkie do wyznania przed kamerą naszych największych grze­chów i okazało się, że Shameeka, Tina Hakim Baba, Ling Su i Lilly - one WSZYSTKIE pozwoliły już chłopakom wsadzić sobie język w usta. WSZYSTKIE.

Tylko ja nie.

Dobra, Shameece wcale się tak bardzo nie dziwię. Odkąd w czasie wakacji urosły jej piersi, chłopcy kręcą się wokół niej, jakby była najnowszą wersją Tomb Raider. A Ling Su i Clifford, jej facet, są bardzo zaangażowani.

Ale Tina? Przecież ona ma ochroniarza, zupełnie jak ja. To niby kiedy ONA została sam na sam z jakimś chłopakiem dość długo, żeby zdążył ją pocałować z języczkiem?

A Lilly? Przepraszam bardzo, ale Lilly, MOJA NAJLEP­SZA PRZYJACIÓŁKA? Która - jak sądziłam - mówi mi o wszystkim (chociaż ja sama nie zawsze odwzajemniam tę szcze­rość)? Poznała dotyk języka jakiegoś chłopca na swoim własnym i aż do TERAZ nawet nie wpadła na pomysł, żeby mi się zwie­rzyć?

Boris Pelkowski najwyraźniej jest o wiele bardziej przebojo­wym facetem, niż można by podejrzewać, biorąc pod uwagę ten zwyczaj co do swetrów.

Przepraszam, ale to jest po prostu chore. Chore, chore, cho­re, chore. Wolałabym już raczej umrzeć jako zasuszona, nigdy niepocałowana stara panna, niż dać się pocałować z języcz­kiem Borisowi Pelkowskiemu. No bo przecież on ma zawsze JEDZENIE w aparacie ortodontycznym. I to nie jakieś zwykłe jedzenie, ale zazwyczaj jakieś dziwne, kolorowe rzeczy, na przy­kład gumisie albo jelly bellies.

Ale Lilly mówi, że kiedy się całują, zdejmuje aparacik.

Boże, jestem takim wyrzutkiem. Jedyny chłopak, który mnie w życiu pocałował, zrobił to tylko po to, żeby jego zdjęcie trafiło do prasy.

No tak, było tam trochę akcji z językiem, ale wierzcie mi, trzymałam mocno zaciśnięte usta.

A ponieważ nigdy nie całowałam się z języczkiem i nie mia­łam nic fajnego do wyznania w jej programie, Lilly zdecydowała się ukarać mnie, rzucając mi Wyzwanie. Nawet mnie nie zapy­tała, czy nie wolałabym zostać spytana o Prawdę.

Lilly wyzwala mnie, twierdząc, że nie odważę się wyrzucić bakłażana na chodnik z okna jej sypialni na szesnastym piętrze.

Powiedziałam, że tak, oczywiście, odważę się, chociaż wcale nie miałam na to ochoty. No bo przecież to taka głupota. Ktoś mógłby zostać poważnie ranny. Jestem absolutnie za ujawnie­niem stopnia degeneracji, w jaką popadła amerykańska mło­dzież, ale nie chciałabym, żeby komuś rozkwaszono przy tym głowę.

Ale co ja mogłam zrobić? To było Wyzwanie. Musiałam się z nim zmierzyć. Już wystarczy, że nigdy nie całowałam się z języczkiem. Nie chcę do tego wszystkiego dostać etykietki mię­czaka.

I nie mogłam przecież wstać jakby nigdy nic i powiedzieć: „No cóż, może nigdy z żadnym chłopakiem nie całowałam się z języczkiem, ale dostałam już od kogoś list miłosny. To znaczy od chłopaka”.

Bo jeśli Michael to Jo - Si - Rox? Ja wiem, że to mało prawdo­podobne, ale... jeśli to on? Nie chcę, żeby Lilly o tym wiedziała - nie chcę tak samo, jak nie chcę, żeby się dowiedziała o wywiadzie, jakiego udzieliłam Beverly Bellerieve, albo o tym, że moja mama i pan G. pobierają się. Z całych sił próbuję być normalną dziewczyną, a szczerze mówiąc, żadna z wyżej wymienionych spraw nie da się zaliczyć do normalnych, nawet z przymruże­niem oka.

Świadomość, że gdzieś tam na świecie jest chłopak, który mnie lubi, dała mi chyba poczucie siły - coś, co przydałoby mi się bardzo podczas mojego wywiadu dla Beverly Bellerieve, ale mniejsza z tym. Może nie umiem sklecić jednego sensownego zdania, kiedy wymierzone jest we mnie oko kamery telewizyj­nej, ale przynajmniej jestem w stanie, stwierdziłam, wyrzucić przez okno bakłażana.

Lilly była zaszokowana. Nigdy przedtem nie przyjęłam po­dobnego Wyzwania.

Naprawdę nie potrafię wyjaśnić, czemu to zrobiłam. Może po prostu próbowałam dorosnąć do mojej świeżej reputacji dziewczyny, która najbardziej z całej szkoły przypomina Josie.

A może bałam się, że jeśli odmówię, Lilly zmusi mnie do czegoś sto razy gorszego. Raz kiedyś zmusiła mnie, żebym nago przebiegła w obie strony korytarzem. I wcale nie korytarzem mieszkania Moscovitzow, tylko korytarzem NA ZEWNĄTRZ.

Cokolwiek mną kierowało, już po chwili usiłowałam chył­kiem prześliznąć się koło państwa doktorostwa Moscovitz - któ­rzy wylegiwali się w salonie w dresach, każde w fotelu otoczo­nym stosami fachowych pism medycznych - chociaż ojciec Lilly czytał „Sports Illustrated”, a mama Lilly przeglądała „Cosmo” - i zakraść się do kuchni.

- Cześć, Mia - zawołał tata Lilly zza swojego magazynu. - Co u ciebie?

- Hm - odparłam nerwowo. - W porządku.

- A jak twoja mama? - spytała mama Lilly.

- Też w porządku - odparłam.

- Dalej widuje się towarzysko z twoim nauczycielem alge­bry?

- Hm. Tak, proszę pani - powiedziałam.

Z dalej idącym skutkiem, niż się pani wydaje.

- A ty ciągle aprobujesz ten związek? - Chciał wiedzieć oj­ciec Lilly.

- Hm. Tak, proszę pana.

Nie sądziłam, żeby należało w tym momencie wspominać, że moja mama będzie miała dziecko z panem G. No bo w sumie byłam przecież w trakcie Wyzwania. Kiedy jesteś w trakcie Wy­zwania, nie powinieneś zatrzymywać się na sesję psychoanalizy.

- No cóż, pozdrów ją ode mnie - powiedziała mama Lilly. - Nie możemy się doczekać kolejnej wystawy jej prac. To będzie w galerii Mary Boone, tak?

- Tak, proszę pani - powiedziałam.

Moscovitzowie są wielkimi fanami malarstwa mojej mamy. Jeden z jej najlepszych obrazów, Kobieta jedząca małą przekąskę w Starbucks, wisi u nich w jadalni.

- Przyjdziemy na pewno - dodał ojciec Lilly.

A potem i on, i jego żona z powrotem zatopili się w swoich pismach, więc szybko ruszyłam do kuchni.

W pojemniku na warzywa znalazłam bakłażana. Schowałam go pod bluzką, żeby państwo doktorostwo Moscovitz nie zoba­czyli, jak skradam się z powrotem do pokoju ich córki z olbrzy­mim jajowatym warzywem, co z pewnością wywołałoby niepo­trzebne pytania. Kiedy go niosłam, myślałam sobie: Oto jak moja matka będzie wyglądała za kilka miesięcy. To nie była zbyt pocie­szająca myśl. Nie sądzę, żeby w ciąży moja mama ubierała się choć trochę bardziej konserwatywnie niż poza ciążą.

A to znaczy: niezbyt konserwatywnie.

Potem, kiedy Lilly poważnym tonem snuła narrację, opo­wiadając do mikrofonu, jak to Mia Thermopolis za chwilę zrobi coś, co zada kłam rozpowszechnionemu wizerunkowi grzecznej dziewczynki, a Shameeka filmowała, ja otworzyłam okno, upew­niłam się, że na dole nie ma żadnych niewinnych przechodniów, a potem...

- Bomby poszły - powiedziałam, jak w filmie.

To był w sumie bardzo luzacki widok, kiedy ten fioletowy bakłażan wielkości piłki futbolowej koziołkował w powietrzu. Na Piątej Alei, gdzie mieszkają Moscovitzowie, jest tyle latarni, że widziałyśmy, jak spadał na dół, mimo że była już noc. Bakła­żan spadał i spadał, mijając okna psychoanalityków i bankierów inwestycyjnych (tylko tacy ludzie mogą sobie pozwolić na miesz­kania w apartamentowcu Lilly), aż wreszcie...

PLASK!

Bakłażan rąbnął o chodnik.

Chociaż właściwie nie uderzył o chodnik, tylko na nim EKSPLODOWAŁ, a szczątki bakłażana pofrunęły na wszyst­kie strony - głównie na miejski autobus sieci M1, który właśnie przejeżdżał, ale sporo poleciało też na jaguara stojącego obok przy krawężniku.

Właśnie wychylałam się przez okno, podziwiając rozplaskany wzór utworzony przez bakłażana na całej jezdni i na chodni­ku, kiedy drzwiczki jaguara po stronie kierowcy otworzyły się i jakiś mężczyzna wysiadł zza kierownicy, a w tej samej chwili spod markiz nad głównym wejściem do apartamentowca Lilly wyszedł odźwierny i podniósł głowę...

I nagle ktoś objął mnie ramieniem w talii i szarpnął do tyłu, zbijając mnie z nóg.

- Na podłogę! - syknął Michael, upychając mnie pod oknem.

Wszyscy schyliliśmy głowy. To znaczy Lilly, Michael, Shamee­ka, Ling Su i Tina schylili głowy. Ja już leżałam na podłodze.

A skąd tu się wziął Michael? Nawet nie wiedziałam, że jest w domu - a możecie być spokojni, że spytałam, choćby z uwagi na to ewentualne bieganie nago po korytarzu. Tak na wszelki wypadek spytałam.

Ale Lilly powiedziała wtedy, że poszedł na Columbię na ja­kiś wykład na temat kwazarów i wróci dopiero za parę godzin.

- Zgłupiałyście dziewczyny, czy co? - Chciał wiedzieć Mi­chael. - Nie przyszło wam do głowy, że w ten sposób można kogoś zabić? A poza tym w Nowym Jorku wyrzucanie czegokol­wiek przez okno jest niezgodne z prawem.

- Och, Michael - powiedziała zdegustowana Lilly. - Doro­śnij wreszcie. To było tylko zwykłe ogrodowe warzywo.

- Mówię poważnie - Michael miał wściekłą minę. - Jeżeli ktokolwiek widział, co Mia zrobiła przed chwilą, mogą ją za­aresztować.

- Nie, nie mogą - odparła Lilly. - Jest niepełnoletnia.

- Więc mogą ją sądzić w sądzie dla nieletnich. Lepiej nie planuj emisji tej sceny w swoim programie - powiedział Mi­chael.

O mój Boże, Michael stawał w obronie mojego honoru! A przynajmniej upewniał się, że nie skończę w sądzie dla nielet­nich. To było z jego strony takie urocze. Takie... no, takie w stylu Jo - Si - Roksa.

Lilly na to:

- Ależ oczywiście, że to wyemituję.

- Więc lepiej opracuj jakoś te ujęcia, na których widać twarz Mii.

Lilly wysunęła podbródek.

- Nie ma mowy.

- Lilly, wszyscy wiedzą, kim jest Mia. Jeżeli puścisz ten frag­ment na antenę, we wszystkich wiadomościach podadzą, że księżniczkę Genowii sfilmowano, jak miotała pociski balistycz­ne z okna apartamentu swojej przyjaciółki, z wysokiego piętra. Rusz głową, dobra?

Michael puścił moją talię, co zauważyłam z żalem.

- Lilly, Michael ma rację - stwierdziła Tina Hakim Baba. - Lepiej wytnijmy ten fragment. Mia nie potrzebuje jeszcze więk­szego zainteresowania mediów niż obecne.

A Tina jeszcze nawet NIE WIE o tej historii z Dwadzieścia Cztery/Siedem.

Lilly wstała i głośno tupiąc, podeszła do okna. Zaczęła się wychylać, pewnie żeby sprawdzić, czy odźwierny albo właściciel jaguara jeszcze tam stoją, ale Michael szarpnął ją do tyłu.

- Reguła Numer Jeden - powiedział. - Jeżeli upierasz się wyrzucać cokolwiek przez okno, nigdy, ale to nigdy nie spraw­dzaj, czy ktoś tam na dole nie stoi i nie patrzy w górę. Zobaczą, że wyglądasz i sprawdzą, w którym mieszkaniu jesteś. A potem zo­staniesz oskarżona o wyrzucenie tego czegoś. Bo nikt inny oprócz sprawcy nie wyglądałby przez okno w takich okolicznościach.

- No, no, Michael - powiedziała Shameeka z podziwem. - To brzmi tak, jakbyś miał w tym jakieś doświadczenie.

Żeby tylko. Przecież on brzmiał zupełnie jak Brudny Harry.

Czyli dokładnie tak, jak sama się poczułam, kiedy wyrzuci­łam bakłażana za okno. Jak Brudny Harry.

I to było fajne uczucie - chociaż jeszcze fajniej było, kiedy Michael w taki sposób stanął w mojej obronie.

Michael odparł:

- Dajmy na to, że kiedyś bardzo się interesowałem przepro­wadzaniem eksperymentów z siłą ciążenia.

Ho, ho. Jest tyle rzeczy, których nie wiem o bracie Lilly. Na przykład, że był młodocianym przestępcą!

Czy taki geniusz komputerowy pół na pół z młodocianym przestępcą mógłby się zainteresować taką jak ja księżniczką o płaskiej klatce piersiowej? Uratował mi przecież życie dziś wieczorem (no dobra, uratował mnie przed odrabianiem za karę iluś godzin prac społecznych).

To nie to samo, co pocałunek z języczkiem, wolny taniec czy nawet przyznanie się do autorstwa tamtego anonimowego listu.

Ale to już jakiś początek.


Wiem, co sobie myślisz

Wystrzelił sześć czy tylko pięć kul?

Szczerze, w całym zamieszaniu,

Sama się pogubiłam.

Ale musisz spytać sam siebie o jedno


(pauza)


Czy mam szczęście?


(długa pauza)


A więc?


(długa pauza)


Jak myślisz, idioto?



DO ZROBIENIA

1. Dziennik na lekcje angielskiego.

2. Przestać myśleć o tym głupim liście.

3. To samo: Michael Moscovitz.

4. To samo: wywiad.

5. To samo: mama.

6. Zmienić kotu żwirek.

7. Odnieść bieliznę do pralni.

8. Poprosić gospodarza domu, żeby założył zamek w drzwiach do łazienki.

9. Kupić: płyn do mycia naczyń

patyczki do uszu

blejtramy (dla mamy)

coś, czym się smaruje paznokcie, żeby źle sma­kowały

upominek dla pana Gianiniego, coś na temat: „Witamy w rodzinie”

upominek dla taty, coś na temat: „Nie martw się, któregoś dnia i ty
spotkasz prawdziwą miłość”.

Niedziela, 26 października, 19.00

Naprawdę się bałam, że kiedy wrócę do domu, mama będzie się na mnie gniewać.

Nie tego, że będzie na mnie WRZESZCZEĆ. Moja mama raczej nie należy do osób, które wrzeszczą.

Ale czasami sprawiam jej przykrość, na przykład wtedy, kie­dy zrobię coś głupiego, powiedzmy - nie zadzwonię, żeby jej dać znać, gdzie jestem, kiedy do późna siedzę poza domem (co, bio­rąc pod uwagę moje życie towarzyskie, czy raczej jego brak, pra­wie nigdy się nie zdarza).

Tym razem jednak narozrabiałam i to potężnie. Naprawdę bardzo ciężko było mi wyjść dziś rano z mieszkania Moscovitzów i wrócić do domu, bo wiedziałam, że może tam na mnie czekać ogromnie rozczarowany człowiek.

Oczywiście, zawsze żałuję, kiedy muszę wyjść od Lilly. Za każdym razem, kiedy tam idę, mam coś w rodzaju wakacji od codziennego życia. Lilly ma taką miłą normalną rodzinę. No cóż - o tyle normalną, o ile normalna może być para psychoana­lityków, których syn prowadzi własny webzin, a córka własny program w kablówce ogólnego dostępu. U Moscovitzów najwięk­szym problemem jest, na przykład, czyja to kolej wyprowadzić na spacer Pawiowa, ich owczarka szetlandzkiego, albo czy zamówić na wynos chińskie czy tajskie jedzenie.

U mnie w domu problemy z reguły są jakby nieco bardziej skomplikowane.

Oczywiście, kiedy jednak zebrałam się wreszcie na odwagę i poszłam do domu, mama totalnie się ucieszyła na mój widok. Uściskała mnie mocno i powiedziała, żebym się nie martwiła o to, co zaszło podczas kręcenia wywiadu. Powiedziała, że tata z nią już rozmawiał i że ona absolutnie mnie rozumie. Spróbowała nawet wmówić mi, że to JEJ wina, bo nie powiedziała mu nic od razu.

Co przecież wcale nie jest prawdą - to dalej moja wina, moja i tej mojej idiotycznej gadatliwości - ale miło mi było słyszeć te słowa, tak czy inaczej.

Potem spędziłyśmy czas bardzo przyjemnie, siedząc sobie i planując jej ślub z panem Gianinim. Mama stwierdziła, że Halloween to świetna data na ślub, skoro sam pomysł zawiera­nia małżeństwa jest taki straszny. Ślub mają wziąć w ratuszu, więc chyba będę musiała zwolnić się z lekcji, co wcale mi nie przeszkadza!

A ponieważ to będzie Halloween, mama zdecydowała, że zamiast sukienki ślubnej założy do urzędu stanu cywilnego strój King Konga. Chce też, żebym się przebrała za Empire State Building (Bóg świadkiem, że wzrost mi na to pozwala). Próbo­wała właśnie przekonać pana G., żeby przebrał się za Fay Raya, kiedy zadzwonił telefon. To była Lilly. Do mnie.

Bardzo się zdziwiłam, bo przecież przed chwilą od niej wy­szłam, ale stwierdziłam, że widocznie zostawiłam u niej szczo­teczkę do zębów czy coś takiego.

Ale ona nie dlatego dzwoniła. Wcale nie dlatego dzwoniła - o czym przekonałam się, kiedy cierpko zapytała:

- Co to znaczy? Słyszę, że w tym tygodniu udzieliłaś wywia­du dla Dwadzieścia Cztery/Siedem?

Ogłuszyła mnie. Totalnie. Pomyślałam sobie, że ma telepa­tyczne zdolności czy coś takiego i przez te wszystkie lata ukry­wała je przede mną. Spytałam:

- Skąd wiesz?

- Bo co minuta zapowiadają go w telewizji, ty kretynko.

Włączyłam telewizor. Faktycznie! Na każdym kanale, w każ­dym programie reklamy namawiały widzów, żeby „jutro wieczo­rem włączyli odbiorniki” i oglądali wywiad z „amerykańską księż­niczką Mią”, na który wyłączność uzyskała Beverly Bellerieve.

O mój Boże. To już koniec wszystkiego.

- No więc, czemu mi nie powiedziałaś, że masz zamiar wy­stąpić w telewizji? - dopytywała się Lilly.

- Nie wiem - odparłam, znów czując, że za chwilę zwymio­tuję. - To się stało dopiero wczoraj. To przecież bez znaczenia.

Lilly zaczęła wrzeszczeć tak głośno, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha:

- BEZ ZNACZENIA??? Udzieliłaś wywiadu Beverly Belle­rieve i to jest BEZ ZNACZENIA??? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy, że BEVERLY BELLERIEVE TO JEDNA Z NAJPO­PULARNIEJSZYCH I NAJOSTRZEJSZYCH DZIENNIKA­REK W AMERYCE i że od niepamiętnych czasów jest dla mnie BOHATERKĄ i WZOREM DO NAŚLADOWANIA?

Kiedy wreszcie uspokoiła się na tyle, żeby pozwolić mi co­kolwiek wtrącić, próbowałam wyjaśnić jej, że nie miałam poję­cia o dziennikarskich zasługach Beverly, a jeszcze mniej o tym, że od niepamiętnych czasów jest ona dla Lilly bohaterką i wzo­rem do naśladowania. Na mnie, powiedziałam, sprawiła po pro­stu wrażenie bardzo miłej osoby.

Ale w tym momencie Lilly miała mnie już powyżej uszu. Powiedziała:

- Tylko dlatego nie jestem na ciebie wściekła, że jutro opowiesz mi o tym ze wszystkimi szczegółami.

- Tak?

A potem zadałam jej ważne dla mnie pytanie:

- Dlaczego miałabyś się na mnie wściekać? Byłam naprawdę ciekawa.

- Bo to MNIE dałaś kiedyś wyłączność na wywiad - wyja­śniła Lilly. - Dla Lilly mówi prosto z mostu.

Wprawdzie tego nie pamiętam, ale pewnie tak było.

Grandmère, jak zorientowałam się z tych zapowiedzi, miała rację co do niebieskiego cienia do powiek. Zaskoczyło mnie to, bo zwykle się myli co do większości spraw.



PIĘĆ SPRAW, CO DO KTÓRYCH

GRANDMÈRE SIĘ MYLIŁA

1. Że mój tata się ustatkuje, kiedy spotka właściwą kobietę.

2. Że Gruby Louie wyssie ze mnie oddech i udusi podczas snu.

3. Że jeśli nie pójdę do żeńskiej szkoły, zapadnę na jakąś społeczną chorobę.

4. Że jeśli przekłuję sobie uszy, zainfekuję się i umrę na zakażenie krwi.

5. Że moja figura zaokrągli się do czasu, kiedy będę nastolatką.

Niedziela, 26 października, 20.00

Nie uwierzycie, co dostarczono do nas do domu, kiedy mnie nie było. Byłam pewna, że to jakaś pomyłka, dopóki nie zoba­czyłam następującego zamówienia. Chyba zabiję własną matkę.



JEFFERSON MARKET

GWARANTUJEMY NAJŚWIEŻSZY TOWAR

SZYBKA BEZPŁATNA DOSTAWA

Zamówienie numer 2803

1 paczka popcornu z serem do mikrofalówki

1 puszka czekoladowego napoju Yoo Hoo

1 słoik oliwek koktajlowych

1 torba cheerios

1 pojemnik lodów czekoladowo - waniliowych

1 paczka hot dogów wołowych

1 paczka bułek do hot dogów

1 paczka sera mozarella

1 paczka chipsów ziemniaczanych o smaku barbecue

1 puszka orzeszków do piwa

1 paczka ciasteczek kokosowych

1 słoik korniszonów

papier toaletowy

sześciofuntowa szynka


Dostarczyć na adres:

Helen Thermopolis, 1005 Thompson Street, 4A


Czy ona nawet w przybliżeniu nie zdaje sobie sprawy, jak źle te wszystkie tłuszcze nasycone i sód podziałają na jej nienaro­dzone dziecko? Widzę, że pan Gianini i ja będziemy musieli w ciągu następnych siedmiu miesięcy zachować wyjątkową czuj­ność. Wszystko oprócz papieru toaletowego oddałam Ronnie, naszej sąsiadce. Ronnie powiedziała, że najbardziej niezdrowe rzeczy też odda dzieciom, które w Halloween będą wyłudzać słodycze. Ona sama musi uważać na linię od czasu operacji zmiany płci. Teraz, kiedy przyjmuje masę zastrzyków z estroge­nem, wszystko idzie jej prosto w biodra.

Niedziela, 26 października, 21.00

Kolejny e - mail od Jo - Si - Roksa! Ten brzmiał tak:


JoCrox: CZEŚĆ, MIA. WŁAŚNIE ZOBACZYŁEM ZAPO­WIEDŹ WYWIADU Z TOBĄ. WYGLĄDAŁAŚ ŚWIETNIE.

PRZEPRASZAM, ŻE NIE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ, KIM JESTEM. DZIWIĘ SIĘ, ŻE DO TEJ PORY SAMA NIE ODGAD­ŁAŚ. A TERAZ PRZESTAŃ SPRAWDZAĆ SWOJĄ SKRZYNKĘ E - - MAILOWĄ I WEŹ SIĘ ZA PRACĘ DOMOWĄ Z ALGEBRY. WIEM, JAK SIĘ DO TEGO ZABIERASZ. TO JEDNA Z RZE­CZY, KTÓRE W TOBIE NAJBARDZIEJ LUBIĘ.

TWÓJ PRZYJACIEL


Ja od tego zwariuję. Kto to może być? No kto???

Natychmiast odpisałam:


GrLouie: KIM JESTEŚ??????????????????????????? ????????????????

????????????????????????????????????????????????????????????????????????????


Miałam nadzieję, że go tym przekonam, ale on mi w ogóle nie odpisał. Próbowałam się domyślić, kto z moich znajomych wie, że zawsze zwlekam do ostatniej chwili, zanim zabiorę się za pracę domową z algebry. Niestety, wydaje mi się, że wiedzą o tym wszyscy.

Jednak osoba, która wie o tym najlepiej ze wszystkich, to Michael. No bo przecież to on pomaga mi codziennie na RZ w odrabianiu algebry. I zawsze mnie objeżdża za to, że przenosząc liczby, nie zapisuję ich równo i tak dalej.

OBY Jo - Si - Rox był Michaelem Moscovitzem. Oby, OBY.

Ale jestem właściwie pewna, że to nie on. Zwyczajnie - za dobrze by było. Takie cuda przytrafiają się tylko dziewczynom w typie Lany Weinberger, ale nigdy takim jak ja. Znając moje szczęście, adoruje mnie ten totalny dziwak od chili. Albo jakiś inny facet, który oddycha przez usta jak Boris.

DLACZEGO PADŁO WŁAŚNIE NA MNIE?

Poniedziałek, 27 października, RZ

Niestety, coś mi się wydaje, że Lilly nie jest jedyną osobą, która zauważyła zapowiedzi dzisiejszego wywiadu.

Wszyscy o tym mówią. Normalnie WSZYSCY.

I wszyscy mówią, że będą go oglądać.

A to znaczy, że jeszcze dzisiaj wszyscy dowiedzą się o mojej mamie i panu Gianinim.

Zresztą, nic mnie to nie obchodzi. Nie mam się czego wsty­dzić. Zupełnie niczego. Ciąża to piękny i naturalny stan.

Tylko szkoda, że tak mało pamiętam z rozmowy z Beverly. Bo jestem pewna, że nadchodzący ślub mojej mamy nie jest jedyną sprawą, o której dyskutowałyśmy. I ja się totalnie martwię, czy nie powiedziałam innych rzeczy, które głupio za­brzmią.

Zdecydowałam, że zbiorę więcej informacji na temat pobie­rania nauki w domu, tak na wszelki wypadek...

Tina Hakim Baba powiedziała mi, że jej matka, która pra­cowała kiedyś w Anglii jako supermodelka, zanim wyszła za mąż za pana Hakim Baba, mówi, że w ramach przysługi dzien­nikarze przeprowadzający z nią wywiady przesyłali jej kopię taśmy przed emisją, więc jeśli miała jakieś zastrzeżenia, mogła jeszcze wyjaśnić sprawę.

Wydało mi się, że to dobry pomysł, więc w czasie lunchu zadzwoniłam do taty do hotelu i spytałam, czy mógłby poprosić Beverly, żeby przysłała mi taśmę.

A on powiedział:

- Zaczekaj chwilkę - i spytał ją.

Okazuje się, że Beverly akurat tam była! W pokoju hotelo­wym mojego taty! W poniedziałkowe popołudnie!

A potem, ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, Beverly Bellerieve sama podeszła do telefonu i powiedziała:

- O co chodzi, Mia?

Wyjaśniłam jej, że wciąż bardzo się denerwuję tym wywia­dem i zapytałam, czy jest jakaś szansa, żebym dostała kopię do obejrzenia, zanim zostanie wyemitowany.

Beverly naopowiadała mi, że prześlicznie wyglądałam i że to zupełnie niepotrzebne. Kiedy zastanawiam się nad tym te­raz, nie potrafię sobie dokładnie przypomnieć, co powiedziała, ale rozmawiając z nią, nabrałam wszechogarniającego poczucia, że wszystko będzie w jak największym porządku.

Beverly to taka osoba, dzięki której sama siebie lubisz. Nie wiem, jak ona to robi.

Nic dziwnego, że mój tata nie wypuścił jej ze swojego poko­ju hotelowego od soboty.


Dwa samochody, z których jeden jedzie na pół­noc z prędkością 65 km/h, a drugi na południe z prędkością 80 km/h, wyjechały z miasta w tym samym czasie. Po ilu godzinach będą oddalone od siebie o 570 km?


A kogo to obchodzi? Nie no, ludzie kochani...

Poniedziałek, 27 października, biologia

Pani Sing, nasza nauczycielka biologii, mówi, że fizjologicz­nie niemożliwe jest umrzeć z nudów albo ze wstydu, ale ja wiem, że to nieprawda, bo dokładnie w tej chwili doświadczam zawału serca.

A to dlatego, że kiedy po RZ Michael, Lilly i ja szliśmy razem korytarzem (Lilly na psychologię, ja na biologię, a Michael na rachunek różniczkowy i całkowy, a wszystkie trzy pracownie mieszczą się w tym samym skrzydle), podeszła do nas Lana Wein­berger - PROSTO DO MNIE I DO MICHAELA - podniosła dwa palce wskazujące, pokazała nimi na nas i spytała:

- Czy wy chodzicie ze sobą?

Mogłabym zupełnie spokojnie teraz umrzeć. Trzeba było zobaczyć minę Michaela! Wyglądał, jakby za chwilę głowa mia­ła mu eksplodować, tak bardzo poczerwieniał.

I jestem pewna, że sama wcale nie byłam taka znów blada.

Lilly też nie pomogła, bo zaczęła się śmiać jak wariatka i rzuciła:

- Co takiego?!

A na to Lana i dziewczyny z jej świty też wybuchnęły śmie­chem.

Nie wiem, co w tym śmiesznego. Te dziewczyny najwyraź­niej nie widziały Michaela Moscovitza bez koszulki. Wierzcie mi, ja widziałam.

Chyba dlatego, że to wszystko było takie idiotyczne, Michael po prostu całą sprawę zignorował. Ale ja wam mówię, coraz trud­niej mi nie zapytać go, czy jest Jo - Si - Roksem. Na przykład bez przerwy próbuję wprowadzić do rozmowy temat Josie and the Pussycats. Wiem, że nie powinnam, ale po prostu nie mogę się powstrzymać!

Nie wiem, jak długo to zniosę. Jestem jedyną dziewczyną w klasie, która nie ma chłopaka.



PRACA DOMOWA

Algebra: zadania ze str. 135

Angielski: „Wykorzystaj swoje możliwości, bo to wszystko, co masz” - Ralph Waldo Emerson

Opisz w dzienniku swoje refleksje związane z tym cytatem

Historia cywilizacji: pytania na końcu rozdziału 9

RZ: nie dotyczy

Francuski: zaplanuj trasę wycieczki po Paryżu

Biologia: Kenny się tym zajmie


Przypomnieć mamie, żeby umówiła się na wizytę u specjali­sty od chorób dziedzicznych. Czy ona lub pan Gianini mogą być nosicielami genu odpowiadającego za mutację Tay - Sachsa? Jest częsta wśród Żydów z Europy Wschodniej i francuskich Kana­dyjczyków. Czy mamy w rodzinie francuskich Kanadyjczyków? DOWIEDZIEĆ SIĘ!

Poniedziałek, 2 7 października, po szkole

Nigdy nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale zaczynam się martwić o Grandmère.

Mówię poważnie. Uważam, że ona zwariowała. Dosłownie.

Weszłam do jej apartamentu hotelowego na swoją lekcję ety­kiety - zaplanowano, że zostanę oficjalnie przedstawiona oby­watelom Genowii gdzieś tak w grudniu i Grandmère chce mieć pewność, że podczas ceremonii nie poobrażam dygnitarzy ani nic takiego - i zgadnijcie, czym ona się zajmowała?

Konsultowała z mistrzem ceremonii księstwa Genowii ślub­ną uroczystość mojej matki.

Mówię jak najbardziej poważnie. Grandmère kazała temu facetowi przylecieć do Stanów. Z samej Genowii! Siedzieli ra­zem przy stole w jadalni nad rozłożoną na nim wielką płachtą papieru, na której namalowane było mnóstwo małych kółe­czek, a Grandmère przyszpilała do nich małe karteczki. Pod­niosła wzrok, kiedy weszłam do środka, i powiedziała po fran­cusku:

- Och, Amelia. Jak to miło. Wejdź i usiądź. Mamy mnóstwo do omówienia, ty, Vigo i ja.

Myślę, że musiałam dostać wtedy wytrzeszczu. Nie wierzy­łam własnym oczom. Totalnie miałam nadzieję, że to, co widzę, nie było - no wiecie... Tym, co widziałam.

- Grandmère, CO TY ROBISZ? - spytałam.

- Czy to nie oczywiste? - Grandmère popatrzyła na mnie spod tych swoich namalowanych brwi, uniesionych jeszcze wy­żej niż zwykle. - Planuję ślub, naturalnie.

Przełknęłam ślinę. Było źle. NAPRAWDĘ źle.

- Hm - powiedziałam. - Ale czyj ślub, Grandmère?

Popatrzyła na mnie bardzo sarkastycznie.

- Zgadnij - odparła.

Przełknęłam ślinę jeszcze raz.

- Hm, Grandmère? - zagaiłam. - Mogę z tobą chwilę pomó­wić? Na osobności?

Ale Grandmère tylko machnęła ręką i stwierdziła:

- Cokolwiek chcesz mi powiedzieć, możesz mówić przy Vigo. Od dawna bardzo chciał cię poznać. Vigo, oto Jej Wysokość, księżniczka Amelia Mignonette Grimaldi Renaldo.

Opuściła Thermopolis. Zawsze to robi.

Vigo zerwał się od stołu i rzucił witać ze mną. O wiele ode mnie niższy, był mniej więcej w wieku mojej mamy i nosił szary' garnitur. Chyba podzielał upodobanie mojej babki do purpury i fioletu, bo miał koszulę z jakiegoś mocno połyskliwego mate­riału w odcieniu lawendy i równie połyskliwy ciemnofioletowy krawat.

- Wasza Wysokość, cała przyjemność po mojej stronie. Tak bardzo się cieszę, że mogę panią poznać - zaczął wylewnie, a do Grandmère powiedział na stronie: - Miała pani rację, madame. Księżniczka ma typowy nos Renaldich.

- Mówiłam ci, nieprawdaż? - Grandmère miała zadowolony głos. - Niesamowite.

- Zdecydowanie.

Vigo palce wskazujące i kciuki ułożył na kształt małej ram­ki do zdjęć i spojrzał na mnie przez nią zmrużonymi oczyma.

- Różowy - powiedział stanowczo. - Wyłącznie różowy. Uwielbiam, kiedy główna druhna nosi róż. Ale pozostałe druh­ny trzeba ubrać w kość słoniową, jak sądzę. TAK BARDZO w stylu Diany. Ale z drugiej strony, Diana zawsze miała WY­CZUCIE.

- Bardzo mi miło pana poznać - powiedziałam do Vigo. - Rzecz w tym jednak, że o ile wiem, mama i pan Gianini plano­wali spokojną cichą uroczystość w...

- Ratuszu - Grandmère przewróciła oczyma.

Można się przerazić, kiedy to robi, bo już dawno temu kaza­ła sobie zrobić makijaż permanentny, żeby nie tracić cennego czasu, który mogłaby na przykład spędzić, zamęczając kogoś na śmierć.

- Tak, już słyszałam. To bez sensu, oczywiście. Pobiorą się w Biało - Złotej Sali w Plaza, a zaraz potem w Wielkiej Sali Balo­wej wydamy przyjęcie, jak przystoi matce przyszłej regentki Genowii.

- Hm - powiedziałam. - Naprawdę sadzę, że oni woleliby coś innego.

Grandmère popatrzyła z niedowierzaniem.

- A niby czemu? Przecież twój ojciec za to zapłaci. A i ja byłam bardzo szczodra. Każde z nich będzie mogło zaprosić dwadzieścia pięć osób.

Opuściłam wzrok na płachtę papieru leżącą przed nią. Było na niej znacznie więcej niż pięćdziesiąt karteczek.

Grandmère musiała zauważyć kierunek mojego spojrzenia, ponieważ dodała:

- No cóż, ja, oczywiście, muszę zaprosić przynajmniej trzy­stu.

Wytrzeszczyłam na nią oczy.

- Trzystu kogo?

- Gości, naturalnie.

Czułam, że przestaję to wszystko ogarniać. Musiałabym chyba zadzwonić po pomoc, żeby dojść z nią do ładu.

- Może powinnam zadzwonić do ojca i pogadać z nim o tym... - powiedziałam.

- Powodzenia - parsknęła Grandmère. - Poszedł gdzieś z tą całą Bellerieve i od tej pory słuch o nim zaginął. Jeżeli nie bę­dzie uważał, skończy tak samo, jak twój nauczyciel algebry.

Tyle że to zupełnie nieprawdopodobne, żeby tata kogokol­wiek zapłodnił, skoro jedyny powód, dla którego zostałam jego spadkobierczynią, zamiast jakiegoś potomka z prawego łoża, to bezpłodność - skutek potężnych dawek chemioterapii, która wyleczyła go z raka jądra. Przypuszczam jednak, że Grandmère wciąż usiłuje o tym zapomnieć, bo bardzo rozczarowałam ją jako następczyni tronu.

Właśnie w tym momencie spod fotela Grandmère dobiegł dziwny jęk. Obie spojrzałyśmy w dół. Na mój widok Rommel, miniaturowy pudel Grandmère, schował się tam ze strachu.

Wiem, że wyglądam paskudnie i tak dalej, ale to naprawdę śmieszne, jak strasznie się mnie boi ten pies. A przecież ja uwielbiam zwierzęta!

Choć przypuszczałam, że nawet samemu świętemu Fran­ciszkowi z Asyżu trudno byłoby zachwycić się Rommlem. Bied­ny piesek dostał ostatnio rozstroju nerwowego (jeśli chcecie znać moje zdanie, to efekt ciągłego przebywania w pobliżu mojej bab­ki), wskutek czego wyszło mu całe futerko, więc Grandmère ubiera go w małe sweterki i płaszczyki, żeby się nie przeziębił.

Dzisiaj Rommel miał na sobie bolerko z norek. Wcale nie żartuję. Ufarbowane było na kolor lawendy, żeby pasowało do tego, które okrywało ramiona Grandmère. Człowiek noszący zwierzęce futro wygląda wystarczająco fatalnie, ale tysiąc razy straszniej wygląda zwierzę w futrze innego zwierzęcia.

- Rommel! - krzyknęła na psa Grandmère. - Przestań war­czeć.

Tyle tylko, że Rommel nie warczał. On jęczał. Jęczał na mój widok. NA MÓJ WIDOK!

Ile razy w ciągu jednego dnia mam doznawać upokorzenia?

- Och, ty głupi psie. - Grandmère wzięła Rommla na ręce, ku jego widocznemu niezadowoleniu. Diamentowe broszki Grandmère wyraźnie uwierały go w kręgosłup (on nie ma na sobie ani grama tłuszczu, a ponieważ nie ma też futerka, jest i szczególnie wrażliwy na kanciaste przedmioty), ale chociaż usi­łował się wyrywać, trzymała go mocno.

- Posłuchaj, Amelio - powiedziała Grandmère. - Chciała­bym, żeby twoja matka i ten, jak mu tam, spisali dziś wieczo­rem nazwiska i adresy swoich gości, żebym mogła jutro dać za­proszenia do rozesłania. Wiem, Mia, że twoja matka będzie chciała zaprosić parę tych swoich, hm... wyzwolonych przyja­ciółek, ale moim zdaniem najlepiej będzie, jeżeli postoją sobie na zewnątrz razem z reporterami i turystami. Mogą jej pomachać, kiedy będzie wsiadała i wysiadała z limuzyny. W ten spo­sób zyskają poczucie, że uczestniczą w ceremonii, a przy okazji nikogo nie wprawią w zażenowanie tymi koszmarnymi fryzura­mi i nieodpowiednim strojem.

- Grandmère - powiedziałam - ja naprawdę myślę, że...

- A co myślisz o tej sukience? - Grandmère podniosła zdję­cie sukni ślubnej od Very Wang z szeroką falbaniastą spódnicą, jakiej mama za żadne skarby nie założyłaby na siebie.

Vigo sprzeciwił się:

- Nie, nie, Wasza Wysokość. Naprawdę uważam, że ta bę­dzie lepsza. - A potem pokazał zdjęcie lejącej się sukienki od Armaniego, której mama również za żadne skarby nie założyła­by na siebie.

- Hm, Grandmère - powiedziałam. - To bardzo ładnie z two­jej strony, ale mama stanowczo nie chce mieć hucznego ślubu. Naprawdę. Stanowczo.

- Pfuit - powiedziała Grandmère.

Pfuit to po francusku „nie”, he, he.

- Zmieni zdanie, kiedy zobaczy pyszne zakąski, jakie poda się podczas przyjęcia. Opowiedz jej o nich, Vigo.

Vigo zaczął recytować z upodobaniem:

- Kapelusze pieczarek nadziewane truflami, czubki szpara­gów owijane plasterkami łososia, strączki młodego zielonego groszku faszerowane kozim serem, endywia z okruchami nie­bieskiego pleśniowego sera w każdym starannie zwiniętym li­steczku...

Powiedziałam:

- Hm. Grandmère? Ona nie zmieni zdania. Uwierz mi.

Grandmère na to:

- Nonsens. Zaufaj mi, Mia. Twoja matka któregoś dnia do­ceni to wszystko. Vigo i ja zamienimy dzień jej ślubu w niezapo­mniane wydarzenie.

W to nie wątpiłam.

Powiedziałam:

- Grandmère, mama i pan Gianini naprawdę planują coś bardzo cichego i niezobowiązującego...

Ale Grandmère rzuciła mi jedno ze swoich spojrzeń - są naprawdę niezwykle przerażające - i powiedziała takim śmier­telnie poważnym tonem:

- Przez trzy lata, kiedy twój dziadek miał ubaw po pachy, walcząc na wojnie z Niemcami, ja broniłam hitlerowcom - nie wspominając o Mussolinim - dostępu do pałacu. Strzelali z moździerzy do jego bram. Próbowali czołgami sforsować fosę. Jednak przetrwałam, choć tylko dzięki sile woli. A ty mi chcesz powiedzieć, Amelio, że nie zdołam przekonać jednej ciężarnej kobiety, żeby spojrzała na parę spraw moim okiem?

No cóż, nie twierdzę, że moja mama w czymkolwiek przypo­mina Mussoliniego albo hitlerowca, ale jeżeli chodzi o stawienie oporu Grandmère... Zawsze bez zastanowienia obstawię zwycię­stwo mamy nad faszystowskim dyktatorem.

Widziałam, że w tym szczególnym przypadku samym rozu­mowaniem nikogo nie przekonam, więc dostosowałam się do sytuacji, wysłuchałam jak Vigo upaja się menu, które ustalił, muzyką, którą wybrał na podkład do ceremonii i na późniejsze przyjęcie, a nawet obejrzałam portfolio fotografa, którego wyna­jął.

Dopiero kiedy pokazali mi jedno z zaproszeń, coś do mnie dotarło.

- Ślub jest w piątek? - skrzeknęłam.

- Tak - potwierdziła Grandmère.

- Ależ to Halloween!

I ta sama data, którą mama wybrała na ślub w ratuszu. A także, przypadkowo, dzień imprezy u Shameeki.

Grandmère miała znudzoną minę.

- I co z tego?

- No wiesz, to po prostu... no, Halloween.

Vigo popatrzył na moją babkę.

- Co to jest to całe Halloween? - zapytał.

I wtedy przypomniałam sobie, że w Genowii Halloween chy­ba nie obchodzą.

- Pogańskie święto - odparła Grandmère, wzruszając ramio­nami. - Dzieci przebierają się w różne kostiumy i domagają się słodyczy od obcych. Obrzydliwa amerykańska tradycja.

- Ale to już za TYDZIEŃ - zaznaczyłam.

Grandmère uniosła swoje narysowane brwi.

- No to co?

- No cóż, to jest... no wiesz. Niedługo. Ludzie... na przy­kład ja... mogą mieć już jakieś inne plany.

- Nie chciałbym być niedelikatny, Wasza Wysokość - powie­dział Vigo - ale chcemy mieć tę ceremonię za sobą, zanim po pani mamie zacznie... no... być WIDAĆ.

Świetnie. Więc nawet organizator imprez państwowych z Ge­nowii wie, że moja matka jest w ciąży. Dlaczego Grandmère nie wynajmie sterowca Goodyeara i po prostu nie ogłosi tego nad terytorium trzech sąsiednich stanów?

A potem Grandmère zaczęła mi mówić, że skoro już jesteś­my przy temacie ślubów i tak dalej, to świetna okazja, żebym zaczęła uczyć się, jakie są oczekiwania wobec moich ewentual­nych książąt małżonków.

Zaraz, chwileczkę.

- Przyszłych KOGO?

- Książąt małżonków - powiedział Vigo z ożywieniem. - Książę małżonek to partner poślubiony przez panującą monarchinię. Książę Filip jest KSIĘCIEM MAŁŻONKIEM królowej Elżbiety. Kogokolwiek zdecyduje się poślubić Wasza Wysokość, będzie to PANI książę małżonek.

Popatrzyłam na niego i zamrugałam oczami.

- Myślałam, że pan jest organizatorem oficjalnych imprez państwowych w Genowii - powiedziałam.

- Vigo nie tylko organizuje dla nas imprezy, ale również zaj­muje się w naszym księstwie kwestiami protokołu dyplomatycz­nego - wyjaśniła Grandmère.

- Protokół? Ja myślałam, że to ma coś wspólnego z armią...

Grandmère przewróciła oczami.

- Protokół to forma ceremoniału i etykiety przestrzegana przez zagranicznych przedstawicieli dyplomatycznych podczas sprawowania funkcji państwowych. W tym przypadku Vigo może wyjaśnić, na czym będą polegały oczekiwania wobec twojego przyszłego księcia małżonka. Żeby nie było potem żadnych nie­miłych niespodzianek.

A potem Grandmère kazała mi wziąć kartkę papieru i spi­sać na niej dokładnie to wszystko, co mówił Vigo, żebym - jak mnie poinformowała - za cztery lata rozpoczynając studia, wie­działa, czemu ona się na mnie wścieknie, jeżeli strzeli mi do głowy związać się z kimś zupełnie nieodpowiednim.

Studia? Grandmère najwyraźniej nie ma pojęcia, że już w chwili obecnej czynnie się mną interesują kandydaci na księ­cia małżonka.

Wprawdzie nawet nie znam prawdziwego imienia Jo - Si - Roksa, ale hej, to w końcu dopiero początek.

A potem dowiedziałam się, co konkretnie musi robić książę małżonek. I trochę zwątpiłam, czy w najbliższym czasie poca­łuję się z kimkolwiek z języczkiem. W gruncie rzeczy rozumiem już, czemu mama mogła nie chcieć wyjść za mąż za mojego ojca - to jest, o ile kiedykolwiek poprosił ją o rękę.

Wklejam tu tę kartkę papieru:



WYMAGANIA WOBEC KSIĘCIA MAŁŻONKA

KSIĘŻNICZKI GENOWII

Książę małżonek będzie prosił księżniczkę o pozwolenie opuszczenia pokoju.

Książę małżonek będzie czekał, aż księżniczka skończy swo­ją wypowiedź, zanim sam zacznie coś mówić.

Książę małżonek podczas posiłków będzie czekał, aż księż­niczka podniesie widelec, zanim weźmie do ręki swój.

Książę małżonek nie będzie siadał, dopóki nie usiądzie księż­niczka.

Książę małżonek będzie wstawał z chwilą, gdy księżniczka się podniesie.

Książę małżonek nie będzie uprawiał żadnych ryzykownych sportów, takich jak wyścigi samochodowe lub motorowodne, wspinaczka wysokogórska albo skoki spadochronowe, do chwili narodzin następcy tronu.

Książę małżonek na wypadek rozwodu wyrzeknie się prawa do opieki nad wszystkimi dziećmi, które urodzą się w trakcie tego związku małżeńskiego.

Książę małżonek zrezygnuje z obywatelstwa swojego kraju i przyjmie obywatelstwo Genowii.


Dobra. A teraz poważnie. Wyobrażacie sobie, z jaką fajtłapą w końcu wyląduję?

Właściwie będę miała szczęście, jeżeli w ogóle ktoś zechce się ze mną ożenić. Trzeba być idiotą, żeby chcieć się ożenić z dziewczyną, której nawet nie można przerwać w pół zdania. Ani wyjść z pokoju w trakcie sprzeczki. I dla której trzeba zre­zygnować z obywatelstwa własnego kraju.

Z drżeniem myślę, za jakiego totalnego nieudacznika bę­dę musiała wyjść któregoś dnia. Już jestem w żałobie po świet­nym rajdowcu, alpiniście i skoczku spadochronowym, których mogłabym poślubić, gdyby nie ten cały idiotyczny numer z dzie­dziczeniem książęcego tronu.



PIĘĆ NAJGORSZYCH STRON

ŻYCIA KSIĘŻNICZKI

1. Nie można wyjść za mąż za Michaela Moscovitza (nigdy nie zrezygnowałby ze swojego amerykańskiego obywatel­stwa na rzecz genowiańskiego).

2. Donikąd nie można pójść bez ochroniarza (lubię Larsa, ale na litość boską, nawet papieżowi czasem wolno po­modlić się w samotności).

3. Muszę wyrażać neutralne opinie na takie ważne tematy, jak przemysł mięsny i palenie papierosów.

4. Lekcje etykiety z Grandmère.

5. Fakt, że wciąż muszę uczyć się algebry, chociaż to nie ma żadnego uzasadnienia, bo przecież w mojej przyszłej roli władczyni małego europejskiego księstwa algebra nigdy nie będzie mi potrzebna.

Poniedziałek, 2 7 października, później

Zdecydowałam się, że jak tylko wrócę do domu, powiem ma­mie, że ona i pan G. muszą uciec, i to bez chwili zwłoki. Grandmère sprowadziła profesjonalistę! Czułam, że będą kło­poty w związku z wystawą prac mamy, która ma się odbyć bar­dzo niedługo i tak dalej, ale oni muszą uciec, inaczej czeka ich książęcy ślub, jakiego to miasto nie widziało od...

No cóż, nigdy nie widziało.

Ale kiedy dotarłam do domu, mama tkwiła w łazience, z głową w muszli klozetowej.

Dopadły ją poranne mdłości. Niestety, w przypadku mamy nie gardzą żadną porą dnia. Mama wymiotuje od rana do wie­czora, nie tylko przed południem.

Czuła się tak fatalnie, że nie miałam serca pogarszać jej stanu, opowiadając, co zaplanowała Grandmère.

- Nie zapomnijcie włączyć wideo! - Mama ciągle wołała do mnie z łazienki. Nie wiedziałam, o co jej chodzi, ale pan Gianini owszem.

Chciała się upewnić, że nagramy wywiad. Mój wywiad z Beverly Bellerieve

Po tym, co zastałam u Grandmère, kompletnie o nim zapo­mniałam. Ale mama pamiętała.

Ponieważ mama była niedysponowana, tylko pan G. i ja usie­dliśmy, żeby wspólnie obejrzeć wywiad - no cóż, w przerwach między bieganiem do mamy, do łazienki i proponowaniem jej alka - seltzera i tabletek solnych.

Zdecydowałam, że opowiem panu G. o Grandmère i ślubie w czasie pierwszej przerwy na reklamy - ale zaraz zapomnia­łam, bo nastąpił nieprawdopodobny horror.

Beverly Bellerieve - niewątpliwie po to, żeby zrobić wraże­nie na moim ojcu - faktycznie przesłała mi taśmę, a nawet i wy­wiadu. Załączę tu fragmenty. W przyszłości, jeśli jeszcze kiedy­kolwiek poproszą mnie o udzielenie wywiadu, będę mogła zerknąć tu i dokładnie sobie przypomnieć, czemu nigdy więcej nie powinnam występować w telewizji.


DWADZIEŚCIA CZTERY/SIEDEM

Edycja poniedziałkowa, 27 października

Amerykańska księżniczka

wywiad B. Bellerieve z M. Renaldo

[W tle Thomson Street, na południe od rzeki Hudson, SoHo, widok na World Trade Center]

Beverly Bellerieve (BB): Zechciejcie państwo wy­obrazić sobie przeciętną nastolatkę. No cóż, o tyle przeciętną, o ile przeciętna może być nastolatka, która mieszka w Nowym Jorku, w Greenwich Village, ze swoją niezamężną matką, znaną malarką, Helen Thermopolis.

Życie Mii wypełnione było tym, co zwykle wypełnia życie nastolatki - odrabianiem lekcji, spotkaniami z przyjaciółmi, czasem jakąś jedynką z algebry... aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.

[Wnętrze apartamentu na ostatnim piętrze, hotel Plaza]

BB: Mia - mogę tak się do ciebie zwracać? A może wolałabyś, żebym mówiła „Wasza Wysokość”? Albo: „Amelio”?

Mia Renaldo (MR): Hm, nie. Proszę do mnie mówić Mia.

BB: Zatem, Mia. Opowiedz nam o tamtym dniu. Dniu, który, jak sama wiesz, całkiem odmienił twoje życie.

MR: No cóż. To było tak. Tata i ja byliśmy tu, w hotelu Plaza, wie pani, i piliśmy herbatę, i ja dostałam czkawki, i wszyscy na mnie patrzyli, i mój tata, wie pani, próbował mi powiedzieć, że jestem jedyną spadkobierczynią tronu Genowii, kraju, w którym mieszka, a ja powiedziałam coś w rodzaju: „Słuchaj, muszę iść do toalety” i poszłam tam, i czekałam, żeby przeszła mi czkawka, a potem wróciłam do stolika i on mi powiedział, że jestem księżniczką, a ja kompletnie straciłam głowę i uciekłam do zoo, i usiadłam tam, i przez jakiś czas przyglądałam się pingwinom, i zu­pełnie nie mogłam w to uwierzyć, bo przecież w siódmej klasie musieliśmy napisać taki raport z opisem wszyst­kich państw w Europie i zupełnie przeoczyłam, że tata jest księciem. I ciągle myślałam, że umrę, jeśli lu­dzie w szkole się o tym dowiedzą, bo nie chciałam skończyć jak takie dziwadło, jak moja przyjaciółka Tina, za którą chodzi po szkole ochroniarz. Niestety, dokładnie tak się stało. Jestem dziwadłem, okropnym dziwadłem.

[Tu jest ta część, w której ona próbuje ratować sytuację]

BB: Ach, Mia, nie wierzę ci. Na pewno jesteś bar­dzo lubianą osobą.

MR: Nie, nie jestem. Wcale nie jestem popularna. W mojej szkole popularni są tylko faceci z drużyny. I cheerleaderki. Ale ja nie jestem popularna. To zna­czy, nie spotykam się z popularnymi ludźmi. Nigdy mnie nie zapraszają na imprezy ani nic. To znaczy na te dobre imprezy, gdzie jest piwo, przytulanki i tak dalej. No, bo nie jestem facetem z drużyny ani cheerleaderką, ani wybitnie zdolnym uczniem...

BB: Och. Ależ na pewno jesteś wybitnie zdolnym uczniem. Chodzisz podobno na zajęcia, które nazywają się Rozwój Zainteresowań?

MR: Tak, ale widzi pani, RZ to coś w rodzaju czasu na naukę indywidualną. Tak naprawdę, to nic na tych zajęciach nie robimy. Normalnie się obijamy, bo na­uczycielki nigdy nie ma w klasie. Zawsze siedzi w pokoju nauczycielskim po drugiej stronie holu i nie ma pojęcia, czym się zajmujemy. A my się obijamy.

[Najwyraźniej wciąż jeszcze myślała, że uda jej się zrobić z tego wywiadu coś sensownego]

BB: Ale ja sobie nie wyobrażam, żebyś miała aż tak dużo czasu na obijanie się, Mia. Na przykład, siedzi­my tutaj w apartamencie na ostatnim piętrze hotelu.! To apartament twojej babki, szanownej księżnej wdowy z Genowii, która, jeśli dobrze się orientuję, udziela ci lekcji dworskiej etykiety.

MR: No tak. Daje mi lekcje etykiety co dzień po szkole. To znaczy, po mojej powtórce z algebry, którą mam po szkole.

BB: Mia, a czy ostatnio nie spotkała cię czasem jakaś miła niespodzianka?

MR: Och, tak. No cóż, jestem bardzo przejęta. Zawsze chciałam mieć młodsze rodzeństwo. Ale oni na­prawdę chcą wziąć cichy ślub, wie pani. Ograniczą się do skromnej ceremonii w ratuszu...

I tak dalej. W sumie, jeszcze dużo więcej powiedziałam. Nie mam siły opowiadać o tym ze szczegółami. Po prostu plotłam jak idiotka jeszcze przez jakieś dziesięć minut, a Beverly Bellerieve gorączkowo usiłowała naprowadzić mnie z powrotem na właściwy temat.

Ale nawet przy tak imponujących dziennikarskich umiejęt­nościach, okazało się to ponad jej siły. Poniosło mnie. Połącze­nie zdenerwowania i, obawiam się, syropu kodeinowego na ka­szel sprawiło, że straciłam umiar.

Pani Bellerieve jednak się nie poddała. Muszę jej to przy­znać. Wywiad zakończył się tak:

[Widok na Thompson Street, SoHo]

BB: Nie jest ani chłopakiem z drużyny, ani cheerleaderką. Jednak, panie i panowie, Amelia Mignonette Grimaldi Renaldo jest kimś, kto przeczy społecznym podziałom, które dziś przeważają we współczesnych instytucjach edukacyjnych. Jest księżniczka. Amery­kańską księżniczką.

A przecież staje ona wobec tych samych problemów i wymagań, z którymi codziennie borykają się nasto­latki w całym kraju... z tą jedną różnicą: któregoś dnia, gdy dorośnie, będzie rządzić całym państwem.

A kiedy nadejdzie wiosna, Mia będzie miała młodsze rodzeństwo. Tak, Dwadzieścia Cztery/Siedem dowiedziało się, że Helen Thermopolis i nauczyciel algebry Mii, Frank Gianini, oczekują w maju przyszłego roku swoje­go pierwszego dziecka. Po przerwie na reklamy wywiad z ojcem Mii, księciem Genowii... tylko w naszym pro­gramie... oglądajcie Dwadzieścia Cztery/Siedem.

Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak przeprowadzić się do Genowii.

Moja mama, która wreszcie pod koniec programu weszła do pokoju, próbowała wspólnie z panem Gianinim przekonywać mnie, że nie było tak źle.

Było źle. Och, wierzcie mi, było źle.

Telefon zaczął dzwonić zaraz po programie, a ja z miejsca zrozumiałam, na co się zanosi.

- O Boże - powiedziała mama, nagle coś sobie przypomina­jąc. - Nie podnoś słuchawki! To moja matka! Frank, zapomnia­łam powiedzieć o nas mojej matce!

Właściwie miałam nawet nadzieję, że to babcia Thermopo­lis. Z babcią Thermopolis, moim zdaniem, rozmawiałoby mi się o wiele lepiej niż z osobą, która faktycznie zadzwoniła - czyli z Lilly.

Rany boskie, ależ ona była wściekła!

- Można wiedzieć, co miałaś na myśli, nazywając nas bandą dziwadeł? - wrzasnęła do telefonu.

- Lilly, o czym ty mówisz? Nie nazwałam cię dziwadłem - i odparłam.

- Poinformowałaś praktycznie cały naród, że uczniowie Liceum imienia Alberta Einsteina dzielą się na różne społeczno - ekonomiczne podgrupy i subkultury, ale ty i twoi przyjaciele jesteście za mało fajni, żeby do jakiejkolwiek należeć!

- No cóż - powiedziałam. - Tak przecież jest.

- Mów za siebie! A co z RZ?

- CO z RZ?

- Przed chwilą poinformowałaś cały kraj, że na tych zaję­ciach siedzimy i obijamy się, bo pani Hill zawsze znika w poko­ju nauczycielskim. Czyś ty do reszty zgłupiała? Teraz będzie miała przez ciebie kłopoty!

Poczułam, że coś mi się w środku zaciska, jakby ktoś bar­dzo, bardzo mocno skręcał mi wnętrzności.

- O, nie - jęknęłam. - Naprawdę tak uważasz?

Lilly wydała z siebie tylko jakiś sfrustrowany wrzask, a po­tem warknęła:

- Moi rodzice kazali życzyć twojej mamie mazel tov. A potem walnęła słuchawką.

Poczułam się gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Biedna pani Hill!

Potem telefon zadzwonił znowu. Tym razem Shameeka.

- Mia - zaczęła - pamiętasz, jak zapraszałam cię na imprezę w Halloween, w ten piątek?

- Tak - odparłam.

- No więc tata już mi nie pozwoli jej zrobić.

- CO? Dlaczego?

- Bo dzięki tobie doszedł do wniosku, że Liceum imienia Alberta Einsteina jest pełne seksoholików i alkoholików.

- Przecież ja niczego takiego nie powiedziałam! - No, przy­najmniej nie dokładnie tymi słowami.

- Ale on tak to odebrał. W tej chwili siedzi w pokoju obok i surfuje po Internecie, szukając szkoły dla dziewcząt w New Hampshire, do której mógłby mnie wysłać w przyszłym seme­strze. I mówi, że na następną randkę z chłopakiem puści mnie, kiedy skończę trzydzieści lat.

- Och, Shameeka - westchnęłam. - Tak strasznie mi przykro.

Shameeka nic nie odpowiedziała. Prawdę mówiąc, musiała odłożyć słuchawkę, bo rozszlochała się tak, że nie mogła mówić.

Telefon zadzwonił znowu. Nie chciałam podnosić słuchaw­ki, ale nie miałam wyboru; pan Gianini podtrzymywał mamie głowę, a ona znów wymiotowała.

- Halo?

To była Tina Hakim Baba.

- O mój Boże! - zawołała.

- Przepraszam cię, Tina - powiedziałam, sądząc, że lepiej będzie, jeżeli zacznę z góry przepraszać każdą osobę, która do mnie zadzwoni.

- Przepraszam? A za co ty mnie przepraszasz? - nawet przez telefon było słychać, że Tina jest w jakimś amoku. - Powiedzia­łaś o mnie w telewizji!

- Hm... no tak. - I jeszcze nazwałam ją dziwadłem.

- To niesamowite! - wrzeszczała Tina. - To po prostu super!

- Ty nie... nie gniewasz się na mnie?

- Dlaczego miałabym się na ciebie gniewać? To najfajniej­sza rzecz, jaka mi się w życiu zdarzyła. Nikt nigdy jeszcze nie mówił o mnie w telewizji!

Przepełniła mnie miłość i uznanie wobec Tiny Hakim Baba.

- Hm... - zaczęłam ostrożnie - a twoi rodzice też to oglądali?

- Tak! Oni też są pod wrażeniem. Mama kazała ci powtó­rzyć, że ten niebieski cień do powiek to przebłysk geniuszu. Odrobina, tyle tylko, żeby chwytać światło. Bardzo jej się podo­bało. I prosiła przekazać jeszcze twojej mamie, że ma świetny krem na rozstępy, który przywiozła ze Szwecji. Wiesz, na ten okres, kiedy twojej mamie brzuch zacznie się powiększać. Wez­mę go jutro ze sobą do szkoły, to będziesz mogła jej dać.

- A twój tata? - spytałam ostrożnie. - Nie ma zamiaru ode­słać cię do szkoły dla dziewcząt albo coś takiego?

- Ależ skąd! Jest zachwycony, że wspomniałaś o moim ochro­niarzu. Teraz, stwierdził, ktokolwiek będzie planował mnie po­rwać, dwa razy się zastanowi. Ups, mam drugi telefon. To pew­nie babcia z Dubaju. Ma antenę satelitarną. Jestem pewna, że słyszała, jak o mnie mówisz! Pa!

Tina się rozłączyła. Świetnie. Ludzie w dalekim Dubaju oglądali wywiad ze mną. A ja nawet nie wiem, gdzie leży Dubaj.

Telefon znów zadzwonił. Tym razem Grandmère.

- No cóż - odezwała się - to było straszne, prawda?

- Czy ja się mogę domagać sprostowania? Bo wcale nie zamie­rzałam powiedzieć, że moja nauczycielka od RZ nic nie robi ani że szkoła jest pełna seksoholików. Bo nie jest, rozumiesz? - odparłam.

- Nie wiem, co chciała osiągnąć ta kobieta - stwierdziła Grandmère.

Było mi przyjemnie, że choć raz w życiu staje po mojej stro­nie. Ale potem zaczęła mówić dalej i zrozumiałam, że chodzi jej o coś, co nie ma żadnego związku ze mną.

- Nie pokazała ani jednego ujęcia pałacu! A przecież jesie­nią jest najpiękniejszy. Drzewa palmowe wyglądają tak wspa­niale. To po prostu parodia. Parodia, mówię ci. Czy ty sobie zdajesz sprawę, jakie możliwości promocyjne zostały tutaj za­przepaszczone? Całkowicie zaprzepaszczone!

- Grandmère, zrób coś, błagam - jęknęłam. - Nie wiem, jak się jutro pokażę na oczy ludziom ze szkoły.

- Turystyka w Genowii stale podupada - przypomniała mi Grandmère - odkąd zabroniliśmy statkom wycieczkowym cu­mowania w zatoce. Ale kto potrzebuje turystów przyjeżdżających na jednodniowy pobyt? Z tymi paskudnymi kamerami wi­deo i w szortach bermudach? Gdyby ta kobieta pokazała cho­ciaż parę zdjęć z kasyn! I plaże! Na litość boską, przecież my mamy jedyne naturalnie białe plaże na całej Riwierze. Wiedzia­łaś o tym, Amelio? Monako musi importować piasek.

- Może udałoby mi się przenieść do innej szkoły. Jak są­dzisz, czy na Manhattanie jest jakaś szkoła, która przyjmie ucznia z jedynką z algebry?

- Zaczekaj... - głos Grandmère nieco przycichł. - Ach, nie, więc jednak! Teraz wrócili na antenę po przerwie i pokazali parę po prostu przepięknych ujęć pałacu. Och, i jest plaża. I zatoka. O, i gaje oliwne. Prześliczne. Po prostu prześliczne. Ta kobieta może ma mimo wszystko trochę oleju w głowie. Chyba jednak będę musiała pozwolić twojemu ojcu dalej się z nią widywać.

I odwiesiła słuchawkę. Moja własna babcia skończyła roz­mowę ze mną bez pożegnania.

Dlaczego ja jestem tak cholernie niewydarzona?!

Poszłam do łazienki, do mamy. Siedziała na podłodze i wy­glądała jak kupka nieszczęścia. Pan Gianini przycupnął na brze­gu wanny. Minę miał ogłupiałą.

No cóż, czy można go winić? Parę miesięcy temu był zwy­kłym spokojnym nauczycielem algebry. Teraz jest ojcem przy­szłego rodzeństwa księżniczki Genowii.

- Muszę sobie znaleźć inną szkołę - poinformowałam ich. - Panie G., czy będzie mi pan mógł jakoś w tym pomóc? Może ma pan jakieś chody w kuratorium oświaty?

Mama na to:

- Och, Mia. Nie było aż tak źle.

- Było - odparłam. - Większości nawet nie widziałaś. Sie­działaś tutaj i wymiotowałaś.

- Tak - powiedziała mama - ale wszystko słyszałam. Czy powiedziałaś chociaż jedno słowo nieprawdy? Wyróżniających się sportowców w naszej kulturze tradycyjnie traktuje się jak bóstwa, podczas gdy ludzi o wybitnej umysłowości z reguły się ignoruje, albo nawet gorzej, wyśmiewa jako wariatów i pomyleńców. Szczerze mówiąc, uważam, że naukowcy pracujący nad lekiem na raka powinni otrzymywać wynagrodzenie, jakie zwykle dostają zawodowi sportowcy. Dobry Boże, zawodowi spor­towcy nie ratują nikomu życia! Oni dostarczają ludziom roz­rywki. I aktorzy. Nie mówcie mi, że aktorstwo to sztuka. Na­uczanie. Oto prawdziwa sztuka. Frank powinien dostawać tyle, ile Tom Cruise, za to, że zdołał cię nauczyć mnożenia ułamków.

Zrozumiałam, że moja mama wskutek mdłości zaczyna chy­ba bredzić. Powiedziałam:

- No cóż, chyba położę się już do łóżka.

Zamiast odpowiedzi matka pochyliła się tylko nad toaletą i znów zaczęła wymiotować. Zobaczyłam, że mimo moich ostrze­żeń ortoksycznym działaniu skorupiaków na rozwijający się płód, najwyraźniej zamówiła sobie w ciągu dnia królewskie krewetki w sosie czosnkowym z Number One Noodle Son.

Poszłam do swojego pokoju i zalogowałam się do sieci. Może, pomyślałam sobie, uda mi się przenieść do tej samej szkoły, do której ojciec wyśle Shameekę. Przynajmniej miałabym wtedy jedną znajomą koleżankę - o ile Shameeka w ogóle zechce jesz­cze ze mną rozmawiać po tym, co zrobiłam. Trochę w to wątpię. Nikt z Liceum imienia Alberta Einsteina, z wyjątkiem Tiny Hakim Baba, która najwyraźniej ma pusto w głowie, nie będzie chciał odezwać się do mnie jednym słowem.

A potem na monitorze komputera zamigotała mi ikonka ICQ. Ktoś chciał ze mną porozmawiać.

Ale kto? Jo - Si - Rox? Czy to był Jo - Si - Rox?!

Nie. Jeszcze lepiej! To był Michael. Przynajmniej Michael jeszcze chciał ze mną rozmawiać.

Wydrukowałam sobie całą naszą rozmowę i wklejam ją tutaj:


CracKing: HEJ, WŁAŚNIE OBEJRZAŁEM CIĘ W TELE­WIZJI. BYŁAŚ DOBRA.

GrLouie: O CZYM TY MÓWISZ? ZROBIŁAM Z SIEBIE KOMPLETNĄ I CAŁKOWITĄ IDIOTKĘ. A CO Z PANIĄ HILL? PEWNIE JĄ TERAZ WYRZUCĄ Z PRACY.

CracKing: NO CÓŻ, PRZYNAJMNIEJ POWIEDZIAŁAŚ PRAWDĘ.

GrLouie: ALE WSZYSCY CI LUDZIE SĄ TERAZ NA MNIE WŚCIEKLI! LILLY MAŁO NIE PĘKŁA!

CracKing: ONA JEST PO PROSTU ZAZDROSNA, BO WIĘ­CEJ LUDZI OBEJRZAŁO CIEBIE W TYM JEDNYM, KRÓT­KIM, PIĘTNASTOMINUTOWYM FRAGMENCIE, NIŻ WSZYSCY WIDZOWIE WSZYSTKICH ODCINKÓW JEJ PROGRAMU RAZEM WZIĘCI.

GrLouie: NIE, TO NIE DLATEGO. ONA UWAŻA, ŻE ZDRADZIŁAM SWOJE POKOLENIE, CZY COŚ TAKIEGO, BO UJAWNIŁAM, ŻE W LICEUM IMIENIA ALBERTA EINSTEI­NA ISTNIEJĄ SUBKULTURY MŁODZIEŻOWE.

CracKing: NO CÓŻ, O TO TEŻ JEST ZŁA. I O TO, ŻE TWIERDZIŁAŚ, ŻE DO ŻADNEJ Z NICH NIE NALEŻYSZ.

GrLouie: NO BO NIE NALEŻĘ.

CracKing: OWSZEM, NALEŻYSZ. LILLY LUBI MYŚLEĆ, ŻE NALEŻYSZ DO EKSKLUZYWNEGO I WYSOCE WYBRED­NEGO KÓŁKA ZNAJOMYCH LILLY MOSCOVITZ. A TY NAWET O TYM NIE WSPOMNIAŁAŚ, I TO JĄ ZABOLAŁO.

GrLouie: NAPRAWDĘ? POWIEDZIAŁA CI TO?

CracKing: NIE POWIEDZIAŁA, ALE JEST PRZECIEŻ MOJĄ SIOSTRĄ. ZNAM JEJ SPOSÓB MYŚLENIA.

GrLouie: MOŻE. SAMA NIE WIEM, MICHAEL.

CracKing: NA PEWNO NIC CI NIE JEST? W SZKOLE DZISIAJ BYŁAŚ JAKAŚ NIEPOZBIERANA... CHOCIAŻ TERAZ JUŻ ROZUMIEM, DLACZEGO. TO NAPRAWDĘ FAJNE - TWOJA MAMA I PAN GIANINI. MUSISZ BYĆ NIEŹLE PODEKSCYTOWANA.

GrLouie: CHYBA TAK. TO ZNACZY, WIESZ, TO TRO­CHĘ ŻENUJĄCE. ALE PRZYNAJMNIEJ TYM RAZEM MOJA MAMA WYJDZIE ZA MĄŻ JAK NORMALNA KOBIETA.

CracKing: TERAZ NIE BĘDZIESZ JUŻ POTRZEBOWAŁA MOJEJ POMOCY W PRACACH DOMOWYCH Z ALGEBRY. BĘ­DZIESZ MIAŁA W DOMU WŁASNEGO OSOBISTEGO KOREPE­TYTORA.


A o tym jakoś jeszcze nie pomyślałam. Okropne! Nie chcę mieć osobistego korepetytora. Chcę, żeby Michael dalej mi po­magał na RZ! Pan Gianini jest w porządku, jasne, ale z całą pewnością nie jest MICHAELEM.

Naprawdę szybko odpisałam:


GrLouie: NO CÓŻ, NIE WIEM. ON BĘDZIE PRZEZ JAKIŚ CZAS OKROPNIE ZAJĘTY, BĘDZIE SIĘ DO NAS PRZEPROWADZAŁ, A POZA TYM JEST DZIECKO I TAK DALEJ.

CracKing: BOŻE. DZIECKO. NIEWIARYGODNE. NIC DZIWNEGO, ŻE SIĘ TAK DZISIAJ SKRĘCAŁAŚ.

GrLouie: TAK, TO FAKT. TO ZNACZY SKRĘCAŁAM SIĘ.

CracKing: A O CO CHODZIŁO TEJ CAŁEJ LANIE? ALE WALNĘŁA! CHOCIAŻ TO DOSYĆ ŚMIESZNE, ŻE WZIĘŁA NAS ZA PARĘ, NIE?


W gruncie rzeczy nie widzę w tym nic śmiesznego. Ale co mu miałam powiedzieć? „Kurczę, Michael, a właściwie czemu nie mielibyśmy spróbować?”

Jeszcze czego.

Zamiast tego odpisałam:


GrLouie: NO, ZAWSZE BYŁA KOPNIĘTA. CHYBA NIGDY NIE PRZYSZŁO JEJ DO GŁOWY, ŻE DWIE OSOBY PRZE­CIWNEJ PŁCI MOGĄ SIĘ PO PROSTU PRZYJAŹNIĆ, BEZ ŻADNEGO ROMANTYCZNEGO PODTEKSTU.


Chociaż muszę przyznać, że myślę o Michaelu - zwłaszcza kiedy jestem u Lilly, a on wychodzi ze swojego pokoju bez ko­szulki - jak najbardziej romantycznie.


CracKing: NO TAK. SŁUCHAJ, CO ROBISZ W PIĄTEK WIECZOREM?


Czy on mnie gdzieś zaprasza? Michael Moscovitz wreszcie ma zamiar zaprosić mnie na RANDKĘ?

Nie. To niemożliwe. Nie po tym, jak zrobiłam z siebie idiot­kę w ogólnokrajowej stacji telewizyjnej.

Jednak, na wszelki wypadek, postanowiłam udzielić mu ja­kiejś niezobowiązującej odpowiedzi, w razie gdyby się okazało, że chciał się tylko dowiedzieć, czy mogę przyjść i wyprowadzić Pawłowa na spacer, bo oni wszyscy wyjeżdżają za miasto.


GrLouie : NIE WIEM, A CO?

CrackKing: BO WIESZ, JEST HALLOWEEN. POMYŚLA­ŁEM, ŻE CAŁĄ PACZKĄ MOGLIBYŚMY PÓJŚĆ NA THE ROCKY HORROR PICTURE SHOW DO VILLAGE CINEMA...


Okay. Więc nie randka.

Ale siedzielibyśmy obok siebie w ciemnej sali! To już coś. A na Rocky Horror można się trochę przestraszyć, więc gdybym wyciągnęła rękę i złapała go za ramię, nie wyglądałoby to chyba bardzo podejrzanie.


GrLouie: JASNE, TO BARDZO...


A potem sobie przypomniałam. W piątek wieczór będzie Halloween, fakt. Ale to także wieczór królewskiego ślubu mojej matki! To znaczy, jeśli Grandmère przeforsuje swoje zdanie.


GrLouie: DAM CI JESZCZE ZNAĆ, DOBRZE? W TEN WIECZÓR MOGĘ MIEĆ RODZINNE ZOBOWIĄZANIA.

CracKing: JASNE. TYLKO JESZCZE SIĘ ODEZWIJ. DO ZOBACZENIA JUTRO.

GrLouie: KURCZĘ. NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ...

CracKing: NIE MARTW SIĘ. POWIEDZIAŁAŚ PRAWDĘ. NIE MOŻNA WPAKOWAĆ SIĘ W KŁOPOTY, MÓWIĄC PRAWDĘ.


Ha! Tak mu się tylko zdaje. A niby dlaczego ja wiecznie kłamię?



PIĘĆ NAJWIĘKSZYCH ZALET KOCHANIA SIĘ W BRACIE NAJLEPSZEJ PRZYJACIÓŁKI

1. Możesz go obserwować w jego naturalnym otoczeniu, nie tylko w szkole, co daje ci dostęp do wielu istotnych in­formacji, na przykład czym różni się jego „szkolna” oso­bowość od osobowości prawdziwej.

2. Widujesz go, kiedy nie ma na sobie koszulki.

3. Widujesz go bardzo często.

4. Widzisz, jak traktuje swoją matkę/siostrę/gosposię (pod­stawowe wskazówki co do sposobu, w jaki będzie trakto­wał swoją przyszłą dziewczynę).

5. Wygoda: spędzasz czas z przyjaciółką, a jednocześnie ob­serwujesz obiekt swoich uczuć.



PIĘĆ NAJWIĘKSZYCH WAD KOCHANIA SIĘ W BRACIE NAJLEPSZEJ PRZYJACIÓŁKI

1. Nie możesz jej powiedzieć.

2. Nie możesz powiedzieć jemu, bo mógłby jej powiedzieć.

3. Nie możesz powiedzieć nikomu innemu, bo mogliby po­wtórzyć to jemu albo (co gorsza) jej.

4. On nigdy nie wyzna swoich prawdziwych uczuć, bo dla niego jesteś tylko najlepszą przyjaciółką jego małej sio­stry.

5. Bez przerwy się na niego natykasz, wiedząc, że nigdy, do końca twojego życia, nie pomyśli o tobie inaczej niż jako o najlepszej przyjaciółce swojej małej siostry, a jednak wciąż za nim tęsknisz, aż każda komórka twojego ciała za nim krzyczy, i myślisz, że prawdopodobnie umrzesz, chociaż twoja nauczycielka biologii twierdzi, że fizjolo­giczną niemożliwością jest umrzeć z powodu złamanego serca.

Wtorek, 28 października, gabinet dyrektor Gupty

O Boże! Kiedy tylko weszłam dziś rano na godzinę wycho­wawczą, wezwano mnie do gabinetu dyrektorki!

Miałam nadzieję, że chce się tylko upewnić, czy nie przy­niosłam do szkoły jakiejś kontrabandy z syropem na kaszel, ale bardziej prawdopodobne, że wezwała mnie ze względu na mój wczorajszy występ w telewizji. A już przede wszystkim, jak są­dzę, może chodzić o część, w której mówiłam, jak pełna podzia­łów i subkultur młodzieżowych jest nasza szkoła.

Tymczasem wszyscy ci, którzy nigdy nie są zapraszani na imprezy robione przez popularnych uczniów, skupili się wkoło mnie. Zupełnie jakbym przywaliła wszystkim snobom z całego liceum czy coś. Kiedy weszłam dziś do szkoły, maniacy hip hopu, prymusi, pasjonaci z kółka aktorskiego - wszyscy zaczęli się ze mną witać:

- Hej, przybij piątkę, siostra!

Nikt nigdy nie nazywał mnie przedtem siostrą. To całkiem przyjemne.

Tylko cheerleaderki traktują mnie tak samo jak zawsze. Kie­dy idę korytarzem, ich oczy prześlizgują się po mnie od czubka głowy do butów. A potem coś do siebie szepczą i chichoczą.

No cóż, jak przypuszczam, to śmieszny widok: amazonka o wzroście metr siedemdziesiąt pięć, z płaskim biustem, buszu­jąca na wolności po szkolnym korytarzu. Dziwię się, że nikt jeszcze nie schwytał mnie w sieć i nie odstawił do Muzeum Hi­storii Naturalnej.

Z moich własnych przyjaciół tylko Lilly - i Shameeka, oczywiście - zdecydowanie nie są zachwycone moim wczoraj­szym występem. Lilly wciąż jest nieszczęśliwa, że wspomniałam o społeczno - ekonomicznych podziałach istniejących w naszym szkolnym środowisku. Nie aż tak jednak nieszczęśliwa, żeby zrezygnować z porannej jazdy do szkoły moją limuzyną.

Co ciekawe, chłodne traktowanie ze strony Lilly tylko zbliżyło mnie z jej bratem. Dziś rano w samochodzie Michael za­proponował, że po drodze do szkoły przejrzy ze mną pracę do­mową z algebry, żeby się upewnić, czy dobrze rozwiązałam równania.

Wzruszyła mnie ta propozycja, a przyjemne uczucie, które mnie ogarnęło, kiedy oświadczył, że wszystkie zadania dobrze rozwiązałam, nie miało nic wspólnego z dumą, ale bardzo wiele ze sposobem, w jaki jego palce musnęły moje, kiedy oddawał mi kartki papieru. Czy on może być Jo - Si - Roksem? CZY TO MOŻ­LIWE?

Oho. Dyrektor Gupta zaraz mnie przyjmie.

Wtorek, 28 października, algebra

Dyrektor Gupta bardzo się niepokoi moim zdrowiem psy­chicznym.

- Mia, czy naprawdę jesteś w Liceum imienia Alberta Ein­steina tak nieszczęśliwa?

Nie chciałam urazić jej uczuć ani nic takiego, więc zaprze­czyłam. No bo szczerze mówiąc, to prawdopodobnie bez znacze­nia, w jakiej szkole mnie umieszczą. Zawsze będę dziwadłem o wzroście metr siedemdziesiąt pięć i bez biustu, niezależnie od tego, dokąd pójdę.

A potem dyrektor Gupta powiedziała coś zaskakującego:

- Pytam tylko dlatego, że wczoraj podczas wywiadu określi­łaś siebie jako osobę niepopularną.

Nie byłam pewna, do czego ona zmierza, więc odpowiedzia­łam po prostu:

- Bo jestem.

I wzruszyłam ramionami.

- Ależ to nieprawda - zaprotestowała dyrektor Gupta. - W szkole wszyscy wiedzą, kim jesteś.

Wciąż nie chciałam psuć jej samopoczucia, bo to nie jej wina, że jestem wybrykiem natury, więc wyjaśniłam bardzo łagodnie:

- Tak, ale tylko dlatego, że jestem księżniczką. Przedtem byłam prawie zupełnie niewidzialna.

Dyrektor Gupta powiedziała:

- To zwykła niedorzeczność.

A ja pomyślałam tylko: A skąd pani może coś o tym wie­dzieć? Nie jest pani na moim miejscu. Nie wie pani, jak to wygląda.

Potem jednak moje współczucie dla niej wyraźnie wzrosło, bo pomyślałam, że ta kobieta żyje w świecie dyrektorskich uro­jeń.

- A może - odezwała się dyrektor Gupta - gdybyś brała udział w większej ilości zajęć pozalekcyjnych, nabrałabyś sil­niejszego poczucia przynależności?

Na te słowa już mi tylko szczęka opadła.

- Pani dyrektor! - Nie mogłam nie wykrzyknąć. - Ja ledwie uniknęłam jedynki z algebry. Cały wolny czas poświęcam na powtórki, żeby przejść z klasy do klasy na dwójce.

- No tak - powiedziała dyrektor Gupta - zdaję sobie z tego sprawę...

- A poza powtórkami mam lekcje dworskiej etykiety z bab­cią, tak że kiedy pojadę do Genowii w grudniu i zostanę przed­stawiona obywatelom kraju, którym będę kiedyś rządzić, nie zrobię z siebie kompletnej idiotki, jak wczoraj w telewizji.

- Myślę, że określenie IDIOTKA jest tu trochę za mocne.

- Ja naprawdę nie mam czasu - ciągnęłam, czując, że jest mi jej coraz bardziej żal - na jakiekolwiek dodatkowe zaję­cia.

- Komitet, który wydaje szkolny almanach, spotyka się za­ledwie raz w tygodniu! - powiedziała dyrektor Gupta. - Albo mogłabyś dołączyć do drużyny lekkoatletycznej. Przed wiosną nie zaczną treningów, a do tej pory, miejmy nadzieję, skończą się już twoje lekcje etykiety.

Tak mnie zaskoczyła, że mrugałam oczami, kompletnie onie­miała. JA? W DRUŻYNIE LEKKOATLETYCZNEJ? Ja led­wie potrafię chodzić tak, żeby się nie zabić o własne olbrzymie stopy. Bóg raczy wiedzieć, co by się stało, gdybym spróbowała biegać.

A komitet szkolnego almanachu? Czy ja naprawdę wyglą­dam jak ktoś, kto chciałby zapamiętać choć jedno ze swoich szkolnych doświadczeń?

- No cóż - powiedziała dyrektor Gupta, która z mojego wyrazu twarzy chyba odczytała, że żadna z jej sugestii mnie nie zachwyciła. - To tylko taki pomysł. Naprawdę uważam, że byłabyś tu, w Liceum imienia Alberta Einsteina, o wiele szczę­śliwsza, gdybyś wstąpiła do jakiegoś klubu. Oczywiście, wiem, że przyjaźnisz się z Lilly Moscovitz i czasami zastanawiam się właściwie, czy ona nie jest dla ciebie... hm, no, negatywnym przykładem. Ten jej program telewizyjny jest okropnie zgryź­liwy.

Zatkało mnie. Biedna dyrektor Gupta robi sobie więcej złu­dzeń, niż sądziłam.

- Ależ nie - sprzeciwiłam się. - Program Lilly ma w gruncie rzeczy bardzo pozytywną wymowę. Nie oglądała pani odcinka poświęconego zwalczaniu rasizmu w koreańskich delikatesach? Albo o tym, że wiele sklepów specjalizujących się w ubraniach dla nastolatek żywi uprzedzenia wobec dziewcząt noszących większe rozmiary, bo nie prowadzą wystarczającego wyboru ubrań w rozmiarach większych niż dwunastka, czyli typowych dla przeciętnej amerykańskiej kobiety? Albo tego, w którym próbowałyśmy doręczyć pół kilo ciasteczek Vaniero do aparta­mentu Freddiego Prinza Juniora, bo wyglądał wtedy jakoś mi­zernie?

Dyrektor Gupta uniosła dłoń.

- Widzę, że masz do tego bardzo osobiste podejście - powie­działa. - I muszę przyznać, że jestem z tego zadowolona. Do­brze wiedzieć, że czymś się bardzo przejmujesz, Mia - a nie że tylko tak nienawidzisz lekkoatletów i cheerleaderek.

Wtedy poczułam się jeszcze gorzej niż przedtem. Odpar­łam:

- Ja nic do nich nie mam. Ja jedynie mówię, że czasami... no cóż, czasami ma się wrażenie, jakby to oni rządzili szkołą, pani dyrektor.

- Ależ, mogę cię zapewnić - odparła dyrektor Gupta - że to nieprawda.

Biedna, biedna dyrektor Gupta.

Wciąż jednak czułam, że będę musiała nieco zakłócić spokój tego świata fantazji, w którym ona ewidentnie żyje.

- Hm - powiedziałam. - Pani dyrektor, w sprawie pani Hill...

- A o co chodzi? - spytała dyrektor Gupta.

- Kiedy powiedziałam, że ona zawsze siedzi w pokoju nauczycielskim w czasie naszych zajęć z RZ, niezupełnie to mia­łam na myśli. Trochę źle się wyraziłam.

Dyrektor Gupta uśmiechnęła się do mnie jakoś tak bardzo sucho.

- Nie martw się, Mia - powiedziała. - Panią Hill już się zajęliśmy.

Zajęli się nią? Co to u diabła znaczy?

Aż się boję dowiadywać.

Wtorek, 28 października, RZ

No cóż, pani Hill nie zwolniono z pracy.

Ale prawdopodobnie udzielili jej jakiejś nagany, bo teraz pani Hill nie rusza się ani na krok zza swojego biurka w pra­cowni RZ.

A to znaczy, że my też musimy tkwić przy naszych stolikach i naprawdę coś robić. I nie możemy zamykać Borisa w szafie na materiały biurowe. Musimy tu siedzieć i pozwolić mu grać.

Grać BARTOKA.

I nie wolno nam ze sobą rozmawiać, bo mamy pracować nad naszymi indywidualnymi projektami.

Jezu, wszyscy są na mnie wściekli.

Ale najbardziej Lilly

Okazuje się, że Lilly w sekrecie planowała, że napisze książ­kę na temat społeczno - ekonomicznych podziałów, które istnieją wewnątrz ścian Liceum imienia Alberta Einsteina. Naprawdę! Nie chciała mi o tym mówić, ale Boris wygadał się dziś podczas lunchu. Lilly rzuciła w niego frytką i rozmazała mu keczup po całym swetrze.

Nie mogę uwierzyć, że Lilly mówiła Borisowi o rzeczach, o których mnie nic nie wspominała. Podobno jestem jej najlep­szą przyjaciółką. Boris to tylko jej chłopak. Dlaczego jemu mówi o fajnych rzeczach, na przykład, że chce napisać książkę, a mnie nie?

- Mogę ją przeczytać? - błagałam.

- Nie. - Lilly była naprawdę wściekła. Nawet nie chciała spojrzeć na Borisa, a on z miejsca wybaczył jej ten keczup, mimo że będzie chyba musiał oddać sweter do pralni chemicznej.

- Mogę chociaż przeczytać jedną stronę? - spytałam.

- Nie.

- Chociaż jedno zdanie?

- Nie.

Michael też nic nie wiedział o tej książce. Powiedział mi, zanim weszła pani Hill, że zaproponował Lilly publikację tej pracy w swoim webzinie Crackhead, ale Lilly odpowiedziała, okropnie zarozumiałym tonem, że poczeka aż znajdzie sobie „prawdziwego” wydawcę.

- A ja w niej jestem? - Chciałam się dowiedzieć. - W tej twojej książce? Jestem w niej?

Lilly powiedziała, że jeśli ludzie nie przestaną jej zawracać głowy tą książką, rzuci się do szkolnego zbiornika z wodą. Oczywiście, przesadza. Zresztą w szkolnym zbiorniku z wodą nie można się utopić, odkąd parę lat temu uczniowie ostatniej kla­sy wpuścili tam w ramach żartu stadko kijanek.

Wierzyć mi się nie chce, że Lilly pracowała nad książką i nie powiedziała mi o tym ani słowa. Owszem, zawsze wiedzia­łam, że ona napisze książkę o doświadczeniach nastolatków w postzimnowojennej Ameryce. Ale nie sądziłam, że zamierza się za nią wziąć, zanim jeszcze skończymy liceum. Jeśli chcecie znać moje zdanie, ta książka nie będzie właściwie wyważona. Bo sły­szę, że w szkole od drugiej klasy robi się znacznie przyjemniej.

Niemniej jednak rozumiem, że mówi się różne rzeczy o so­bie komuś, kto trzymał język w twoich ustach; rzeczy, o których niekoniecznie powiesz najbliższej przyjaciółce. Ale i tak się wściekam na samą myśl, że Boris wie o sprawach Lilly, o któ­rych ja nie mam pojęcia. Ja jej mówię o wszystkim.

No cóż - oprócz tego, co czuję do jej brata.

Och, i mojego tajemniczego adoratora.

Ani o mojej mamie i panu Gianinim.

Ale poza tym mówię jej naprawdę wszystko.



NIE ZAPOMNIEĆ

1. Przestać myśleć o M.M.

2. Dziennik na angielski! Głębokie przeżycie!

3. Jedzenie dla kota

4. Patyczki do uszu

5. Pasta do zębów

6. PAPIER TOALETOWY!

Wtorek, 28 października, biologia

Wszędzie, dokąd dziś pójdę, zyskuję przyjaciół i wpływ na ludzi. Kenny właśnie zapytał mnie, co robię w Hallo­ween. Powiedziałam mu, że być może będę musiała poświęcić czas rodzinnym zobowiązaniom, a on stwierdził, że gdyby uda­ło mi się od tego wykręcić, to z paczką jego znajomych z Klubu Komputerowego wybierają się razem na The Rocky Horror Pictu­re Show i czy nie chciałabym iść z nimi.

Zapytałam go, czy jednym z tych znajomych nie jest czasem Michael Moscovitz, bo Michael jest skarbnikiem Klubu Kom­puterowego, a Kenny potwierdził.

Miałam zamiar zapytać go jeszcze, czy Michael nigdy przy nim nie mówił, czy mnie choć trochę lubi, no wiecie, tak jakoś bardziej niż innych, ale zdecydowałam się tego nie robić.

Bo wtedy Kenny mógłby pomyśleć, że go lubię. To znaczy, Michaela. I wtedy dopiero ŚMIESZNIE bym wyglądała...



ODA DO M

Och, M

Czemu nie widzisz,

że x = ty

a y = ja?

I że

x + y

= ekstaza2

i że razem

bylibyśmy

na zawsze szczęśliwi?

Wtorek, 28 października, 18.00 w drodze od Grandmère na poddasze

W całym tym zamieszaniu po wywiadzie dla Dwadzieścia Cztery/Siedem kompletnie zapomniałam o Grandmère i Vigo, genowiańskim mistrzu ceremonii!

Naprawdę. Przysięgam, na śmierć zapomniałam o Vigo i czubkach szparagów, aż tu weszłam dziś wieczorem do aparta­mentu Grandmère na lekcję etykiety i zastałam tam tłum ludzi, ogromnie zabiegany tłum. Niektórzy poszczekiwali do telefo­nu:

- Nie, chodzi o cztery TYSIĄCE różowych róż na długich łodygach, nie CZTERYSTA.

Albo kaligrafowali kartki wyznaczające miejsca przy stole.

Grandmère odnalazłam w centrum całego tego zamiesza­nia, z Rommlem na kolanach. Wspólnie próbowali czekoladek - pies był modnie przystrojony w pelerynkę z szynszyli ufarbowaną na kolor fiołkoworóżowy

Nie żartuję. Próbowali czekoladek.

- Nie - powiedziała Grandmère, odkładając na wpół zjedzo­ną czekoladkę z powrotem do bombonierki, którą podsuwał jej Vigo. - Nie te, jak sądzę. Zresztą wisienki są takie POSPOLI­TE.

- Grandmère... - Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. O mało nie zaczęłam hiperwentylować, jak Grandmère, kiedy odkryła, że moja mama jest w ciąży. - Co ty WYPRAWIASZ? Kim są ci wszyscy ludzie?

- Ach, Mia! - powiedziała Grandmère z taką miną, jakby się cieszyła na mój widok.

Chociaż zjadła mnóstwo nadziewanych słodyczy (sądząc po resztkach pozostałych w pudełku w rękach Vigo), nie został na jej zębach ani ślad nugatu. To jedna z wielu książęcych sztu­czek, których Grandmère jeszcze mnie nie nauczyła.

- Wspaniale. Usiądź i pomóż mi zdecydować, które z tych czekoladek powinny znaleźć się w bombonierkach. Goście we­selni otrzymają je jako upominek.

- Goście weselni? - Opadłam na fotel, który podstawił mi Vigo i rzuciłam plecak na podłogę. - Grandmère, przecież ci mówiłam. Mama nigdy się na to nie zgodzi. Ona czegoś takiego nie będzie CHCIAŁA.

Grandmère tylko pokręciła głową i powiedziała:

- Kobiety w ciąży zazwyczaj nie działają w sposób racjonal­ny.

Zaznaczyłam, że o ile zakłócenia równowagi hormonalnej faktycznie dają się kobietom ciężarnym we znaki, to nie istnie­je żaden powód, by sugerować, że ten brak równowagi uspra­wiedliwia nieliczenie się z uczuciami mojej matki - zwłaszcza że identyczne zdanie prezentowała, kiedy w ciąży nie była i ja o tym dobrze wiem. Mama nie jest typem dziewczyny, która marzy o królewskim weselu. Raczej taką, która raz na mie­siąc umawia się ze swoimi przyjaciółkami na pokerka i na drin­ka.

- Ona jest matką przyszłej monarchini Genowii, Wasza Wysokość - zaznaczył Vigo. - A skoro tak, jest rzeczą niezmier­nej wagi, aby objąć ją wszelkimi przywilejami i wyświadczyć każdą grzeczność, jaką pałac może zaoferować.

- No to może wyświadczymy jej grzeczność i pozwolimy za­planować własny ślub zgodnie z własną wolą? - powiedziałam.

Grandmère uśmiała się z tego serdecznie. Prawie się zakrztu­siła łykiem sidecara, którym zapijała kolejne kęsy czekoladek, żeby oczyścić sobie podniebienie.

- Amelio - powiedziała, kiedy już przestała kaszleć. Tym kaszlem straszliwie przeraziła Rommla, o ile można wnioskować ze sposobu, w jaki przewracał oczami. - Twoja matka będzie nam dozgonnie wdzięczna za całą pracę, którą w jej imieniu wykonujemy. Zobaczysz.

Zrozumiałam, że nie ma sensu z nimi dyskutować. Pojęłam, co będę musiała zrobić.

I planowałam zrobić to zaraz po lekcji etykiety, na którą tym razem złożyło się pisanie książęcych liścików z podzięko­waniami. Nie uwierzylibyście, ile prezentów ślubnych i rzeczy dla niemowląt ludzie zaczęli przysyłać mojej matce na adres rodziny książęcej z Genowii, hotel Plaza. Poważnie. To niesa­mowite. Cały apartament jest zapchany elektrycznymi tostera­mi, gofrownicami, obrusami stołowymi, dziecinnymi bucikami, dziecinnymi kapelusikami, dziecinnymi ubrankami, dziecinny­mi pieluchami, dziecinnymi zabawkami, dziecinnymi huśtaw­kami, dziecinnymi stolikami do zmieniania pieluch, dziecinny­mi Bóg - wie - co - jeszcze. Nie miałam pojęcia, że aż tyle rzeczy potrzeba do wychowania dziecka. Ale jestem całkowicie przeko­nana, że mama nie będzie nic z tego chciała. Nie przepada za pastelowymi barwami.

Pomaszerowałam do drzwi hotelowego apartamentu taty i mocno zapukałam.

Nie było go! A kiedy na dole w holu spytałam konsjerżkę, czy wie, dokąd poszedł, powiedziała, że nie jest pewna.

Jednego natychmiast była zupełnie pewna: wychodził z ho­telu razem z Beverly Bellerieve.

No cóż, w zasadzie cieszę się, że tata ma nową przyjaciółkę, ale jeden momencik. Czy on nie zdaje sobie sprawy, jaka kata­strofa zawisła tuż nad jego książęcą głową?

Wtorek, 28 października, 22.00,
poddasze

No cóż, stało się. Grożąca nam katastrofa już OFICJAL­NIE nadeszła.

Bo Grandmère kompletnie wyrwała się spod kontroli. Na­wet sobie nie zdawałam sprawy, że to się tak daleko posunęło, dopóki nie wróciłam dziś do domu po lekcji etykiety i nie zoba­czyłam, że przy stole w jadalni siedzi sobie jakaś nieznana mi RODZINA.

Tak właśnie. RODZINA. No cóż, w każdym razie składała się z mamy, ojca i jakiegoś chłopaka.

Nie żartuję. Najpierw myślałam, że to turyści, którzy zabłą­dzili - w naszej okolicy aż roi się od turystów. Być może wyda­wało im się, że idą w stronę parku Washington Square, ale ko­niec końców, śladem faceta, który przynosi chińskie jedzenie na wynos, trafili do nas na poddasze.

Potem jednak ta kobieta, ubrana w różowe legginsy - wyraź­ny znak, że jest spoza miasta - spojrzała na mnie i powiedziała:

- O mój Boże! Chcesz mi powiedzieć, że naprawdę na co dzień tak się czeszesz? Byłam pewna, że to tylko dla telewizji.

Szczęka mi opadła. Powiedziałam:

- PANI THERMOPOLIS?

- Pani Thermopolis?! - Kobieta spojrzała na mnie, mrużąc oczy. - Chyba ten cały książęcy tytuł uderzył ci jednak do głowy. Nie pamiętasz mnie, kotku? To ja, BABCIA.

Babcia! Moja babcia ze strony matki!

A obok niej - mniej więcej o połowę od niej mniejszy, w bejsbolowej czapeczce na głowie - siedział ojciec mojej ma­my, mój dziadek! Niezdarnego chłopaka w koszuli flanelowej i spodniach rybaczkach nie rozpoznawałam, ale to nie miało większego znaczenia. Skąd się wzięli na naszym poddaszu w centrum Village dawno niewidziani rodzice mojej matki, którzy nigdy w życiu nie wyjeżdżali przedtem z Versailles w stanie Indiana?

Szybka konsultacja z mamą wyjaśniła mi wszystko. Znala­złam ją, idąc śladem kabla telefonicznego najpierw do sypialni, a potem do garderoby, w której skuliła się za stojakiem na obu­wie (pustym - wszystkie buty wyrzuciła na podłogę) i szeptem konferowała przez telefon z moim ojcem.

- Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, Filipie - syczała do słu­chawki. - Masz powiedzieć swojej matce, że tym razem posunęła się za daleko. Moi RODZICE, Filipie? WIESZ, CO CZUJĘ DO SWOICH RODZICÓW. Jeżeli ich stąd nie zabierzesz, skończy się na tym, że Mia będzie mogła mnie widywać wyłącznie przez wizjer w drzwiach pokoju w szpitalu dla wariatów w Beilevue.

Słyszałam, że mój tata po drugiej stronie słuchawki mruczy coś uspokajająco. Mama zauważyła mnie i szepnęła:

- Ciągle tam siedzą?

Odparłam:

- Hm, tak. To znaczy, że ty ich nie zapraszałaś?

- Oczywiście, że nie! - Oczy mojej mamy były okrągłe jak oliwki. - Twoja babka zaprosiła ich na jakieś kretyńskie wesele, które ubzdurała sobie wydać dla mnie i Franka w ten piątek!

Przełknęłam ślinę niespokojnie. Ups.

Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że ostatnio było wkoło tyle zamieszania. No bo tak: najpierw dowiaduję się, że mama jest w ciąży, potem zaczynam chorować, potem cała hi­storia z Jo - Si - Roksem, a teraz jeszcze ten wywiad...

Och, dobra. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Je­stem fatalną córką.

Moja mama wyciągnęła słuchawkę w moją stronę.

- On chce z tobą rozmawiać - powiedziała.

Wzięłam słuchawkę i spytałam:

- Tato? Gdzie jesteś?

- Dzwonię z samochodu - powiedział. - Posłuchaj, Mia, przez konsjerżkę zamówiłem dla twoich dziadków pokoje nie­daleko waszego poddasza - w SoHo Grandzie. Okay? Po prostu wsadź ich do limuzyny i wyślij do hotelu.

- Okay, tato - odparłam. - A co z Grandmère i tym nieszczę­snym ślubem? No bo to się tak jakoś wymknęło spod kontroli...

Niedopowiedzenie roku.

- Grandmère biorę na siebie - powiedział tata, brzmiał przy tym zupełnie jak kapitan Picard. Wiecie, ten ze Star Trek - Następne pokolenie. Coś mi się wydaje, że Beverly Bellerieve musiała z nim siedzieć w tym samochodzie, a on usiłował w jej obecności wypaść jeszcze bardziej po książęcemu.

- Okay - powiedziałam - ale...

Nie o to chodzi, że nie ufam tacie albo że moim zdaniem on sobie nie poradzi z sytuacją. Tyle tylko że... No cóż, mówimy tu przecież o Grandmère. Grandmère, kiedy chce, potrafi skutecz­nie zastraszać ludzi. Nawet, dam głowę, własnego syna.

Chyba musiał częściowo się domyślić, co mi chodzi po gło­wie, bo powiedział:

- Nie martw się, Mia. Zajmę się tym.

- Okay - odparłam nękana wyrzutami sumienia, że w niego zwątpiłam.

- Aha, Mia?

Już miałam się rozłączać.

- Tak, tato?

- Zapewnij swoją matkę, że nic o tym nie wiedziałem. PRZY­SIĘGAM.

- Okay, tato.

Odłożyłam słuchawkę.

- Nie martw się - powiedziałam do matki. - Zajmę się wszystkim.

A potem wyprostowałam plecy i wróciłam do salonu. Moi dziadkowie wciąż siedzieli przy stole, jednak ich ubrany jak far­mer znajomy wstał z miejsca. Poszedł do kuchni i zajrzał do lodówki.

- To wszystko, co tu macie? - spytał, wskazując karton mle­ka sojowego i miseczkę twarożku na pierwszej półce.

- Hm, owszem - odparłam. - Usiłujemy nie zapychać lo­dówki truciznami, które mogą zaszkodzić rozwijającej się ciąży.

Facet dalej miał zakłopotaną minę, więc dodałam:

- Zazwyczaj zamawiamy jedzenie na wynos. Rozjaśnił się natychmiast i zamknął drzwi lodówki.

- Och, Domino's? - powiedział. - Super!

- Hm - powiedziałam. - Jeżeli będziesz miał na to ochotę, możesz zamówić Domino's do swojego pokoju hotelowego...

- POKOJU HOTELOWEGO?

Obróciłam się na pięcie. Babcia za moimi plecami zakradła się do kuchni.

- Hm, tak - odparłam. - Rozumiesz babciu, mój tata stwier­dził, że będzie wam wygodniej w jakimś miłym hotelu niż tutaj, na poddaszu...

- No, to już szczyt wszystkiego - powiedziała babcia. - Oto dziadek, Hank i ja przyjeżdżamy z tak daleka, żeby się z wami zobaczyć, a wy nas chcecie upchnąć w jakimś hotelu.

Popatrzyłam na faceta w ogrodniczkach z nowym zaintere­sowaniem. HANK? Mój BRAT CIOTECZNY Hank? Ależ ja go widziałam tylko podczas naszej wizyty w Versailles (drugiej i stanowczo ostatniej), kiedy miał mniej więcej dziesięć lat. W rodzinnym gnieździe Thermopolis zostawiła Hanka rok przedtem jego wiecznie podróżująca po świecie matka - moja ciotka Marie, która nie znosi mojej mamy, głównie dlatego, że - jak to ujmuje mama - sama funkcjonuje w intelektualnej i du­chowej pustce (co oznacza, że Marie jest republikanką).

Wtedy Hank był chudym płaczliwym dzieciakiem uczulo­nym na mleko. Teraz nie był już tak chudy jak wtedy, ale jeśli chcecie znać moje zdanie, wciąż wyglądał, jakby cierpiał na nie­tolerancję laktozy.

- Kiedy zadzwoniła ta Francuzka, nic nie mówiła, że odsta­wicie nas do jakiegoś drogiego nowojorskiego hotelu. - Babcia weszła za mną do kuchni, a teraz stała z rękami opartymi na obfitych biodrach. - Powiedziała, że za wszystko zapłaci, a my nie poniesiemy żadnych wydatków - dodała.

Od razu zrozumiałam, skąd brały się zastrzeżenia babci.

- Och, babciu - powiedziałam. - Oczywiście, mój tata zaj­mie się rachunkiem.

- A, to co innego - rozpromieniła się babcia. - Więc chodź­my!

Postanowiłam pojechać z nimi, po prostu lepiej się upew­nić, że dotrą na miejsce bez problemów. Kiedy tylko wsiedliśmy do limuzyny, Hank zupełnie zapomniał, że umiera z głodu, tak zachwyciła go liczba guzików, które mógł przyciskać. Cudownie się bawił, wystawiając głowę przez szyberdach i chowając ją z powrotem. W pewnym momencie wystawił nawet cały tułów, szeroko rozpostarł ramiona i zaczął wrzeszczeć:

- Jestem królem świata!

Na szczęście okna limuzyny są przyciemniane, więc nie są­dzę, żeby ktokolwiek ze szkoły mnie rozpoznał, i tak jednak zapadałam się pod ziemię ze wstydu.

Nietrudno zatem chyba zrozumieć, czemu o mało nie ze­mdlałam, kiedy już pomogłam im się zameldować w hotelu i tak dalej, a babcia zapytała mnie, czy nie zabrałabym Hanka ze sobą jutro rano do szkoły.

- Och, na pewno nie będzie ci się chciało iść ze mną do szkoły, Hank - powiedziałam szybko. - W końcu masz parę dni wolnego, mógłbyś gdzieś iść i naprawdę dobrze się zabawić.

- Próbowałam wymyślić, co byłoby dla Hanka niezłą rozrywką.

- Możesz na przykład wybrać się do Harley Davidson Cafe.

Ale Hank odparł:

- O kurka, nie. Chętnie pójdę z tobą do szkoły, Mia. Zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda prawdziwe nowojorskie liceum. - Ściszył głos, żeby babcia i dziadek go nie usłyszeli. - Słyszałem, że wszystkie dziewczyny w Nowym Jorku mają poprzekłuwane pępki.

Jeżeli Hank myślał, że w mojej szkole poogląda sobie kol­czyki w pępkach, to czekało go spore rozczarowanie - u nas nosi się szkolne mundurki i nie wolno nam nawet związać koszuli w węzeł nad pępkiem, jak to robi Britney Spears.

Nie przychodziła mi do głowy żadna wymówka, nic, co by mi pomogło wymigać się jakoś od jego towarzystwa. Grandmère powtarza, że księżniczka musi zawsze stawać na wysokości za­dania. No cóż, podejrzewam, że to mój wielki sprawdzian.

Powiedziałam zatem:

- Okay.

Nie brzmiało to specjalnie uprzejmie, ale co innego miałam niby powiedzieć?

Potem babcia mnie zaskoczyła, chwytając w objęcia i mocno ściskając na do widzenia. Nie wiem, czemu tak mnie to zdziwi­ło. Przecież w sumie to zachowanie typowe dla babć. Jednak nie spodziewałam się uścisków, pewnie dlatego, że babcia, z którą spędzam większość czasu, to Grandmère.

Ściskając mnie, babcia powiedziała:

- Jejku, sama skóra i kości, prawda?

Tak, to prawda. Dzięki, babciu. To prawda, że jestem niedo­rozwinięta pod względem gruczołów piersiowych. Ale czy mu­sisz to wykrzykiwać w holu hotelu SoHo Grand?

- I kiedy przestaniesz wreszcie rosnąć? Przysięgam, jesteś już prawie wyższa od Hanka.

Tak, niestety, to również było prawdą.

A potem babcia jeszcze kazała dziadkowi uściskać mnie na do widzenia. Kiedy obejmowałam babcię, była taka bardzo mięk­ka. Dziadek stanowił jej dokładne przeciwieństwo, był bardzo kościsty. Trochę mnie to dziwi, że ci dwoje zdołali zamienić moją silną niezależną matkę w taką roztrzęsioną galaretę. Grandmère na przykład zamykała mojego ojca w lochach pała­cu, kiedy był dzieckiem, a on nie jest ani w połowie tak źle nastawiony wobec niej jak moja mama wobec swoich rodziców.

Z drugiej strony, tata zdecydowanie wypiera pamięć tam­tych przeżyć i cierpi na klasyczny kompleks Edypa. Przynaj­mniej według Lilly.

Kiedy wróciłam do domu, mama przeniosła się już z garde­roby do łóżka. Leżała na nim, przykryta stertą katalogów. To był widoczny znak, że poczuła się nieco lepiej. Zamawianie rze­czy z katalogów jest jednym z jej ulubionych zajęć.

Powiedziałam:

- Cześć, mamo.

Spojrzała na mnie zza wiosennej edycji „Kostiumów Kąpie­lowych”. Twarz miała opuchniętą i jakby w plamach. Ucieszy­łam się, że pana Gianiniego nie ma w pobliżu. Mógłby się za­cząć poważnie zastanawiać nad tym małżeństwem, gdyby przyjrzał jej się teraz z bliska.

- Och, Mia - powiedziała na mój widok. - Chodź tu, niech cię mocno uściskam. Poradziłaś sobie z tym horrorem? Prze­praszam, że jestem taką złą matką.

Usiadłam na łóżku koło niej.

- Nie jesteś złą matką - stwierdziłam. - Jesteś dobrą matką. Po prostu źle się czujesz.

- Nie - odparła mama. Pociągała nosem, więc zorientowa­łam się, że twarz jej tak paskudnie opuchła od płaczu. - Jestem beznadziejna. Rodzice przyjechali aż z Indiany, żeby się ze mną zobaczyć, a ja ich odsyłam do hotelu.

Wyraźnie widziałam, że mama cierpi na zaburzenia równowagi hormonalnej i nie jest sobą. Gdyby była sobą, nie wahałaby się ani chwili przed odesłaniem dziadków do hotelu. Nigdy im nie wybaczyła, że:

a) nie popierali jej decyzji, kiedy postanowiła mnie urodzić,

b) nie zaaprobowali sposobu, w jaki mnie wychowywała, i...

c) głosowali na George'a Busha Seniora, a także na jego syna.


Prawdę mówiąc, zaburzenia równowagi hormonalnej czy nie, mamie nie potrzeba teraz dodatkowych stresów. To powinien być naprawdę szczęśliwy okres w jej życiu. Tak twierdzą we wszyst­kich tekstach na temat ciąży, które czytałam - przygotowanie na narodziny dziecka powinno być świętem i czasem radości.

I byłoby tak, gdyby Grandmère nie wtrąciła się i nie zepsuła wszystkiego, wtykając nos tam, gdzie nie powinna.

Ją TRZEBA powstrzymać, po prostu TRZEBA.

I wcale nie mówię tak tylko dlatego, że bardzo, bardzo chcę iść na Rocky Horror w piątek wieczorem z Michaelem.

Wtorek, 28 października, 23.00

Kolejny e - mail od Jo - Si - Roksa! Ten brzmiał tak:


JoCrox: DROGA MIO.

PISZĘ KRÓTKO, ŻEBY CI POWIEDZIEĆ, ŻE WIDZIA­ŁEM CIĘ WCZORAJ W TELEWIZJI. WYGLĄDAŁAŚ PIĘKNIE, JAK ZAWSZE. WIEM, ŻE NIEKTÓRZY LUDZIE W SZKOLE DOKUCZALI CI Z POWODU TEGO WYWIADU. NIE DAJ IM SIĘ STŁAMSIĆ. WIĘKSZOŚĆ Z NAS UWAŻA, ŻE JESTEŚ ŚWIETNA.

TWÓJ PRZYJACIEL

Czy to nie słodkie? Zaraz mu odpisałam:

GrLouie: DROGI PRZYJACIELU.

BARDZO CI DZIĘKUJĘ. PROSZĘ, POWIEDZ MI WRESZ­CIE, KIM JESTEŚ. PRZYSIĘGAM, ŻE NIE POWIEM NIKO­MU ANI SŁOWA!!!!!!!!!!!

MIA


Jeszcze mi nie odpowiedział, ale myślę, że nie powinien wąt­pić w szczerość moich zapewnień, biorąc pod uwagę te wszyst­kie wykrzykniki.

Powoli go przekonam, po prostu wiem o tym.


JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK


Moje najgłębsze przeżycie miało miejsce











JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK


Wykorzystaj swoje możliwości, bo to wszystko, co masz.

Ralph Waldo Emerson


Moim zdaniem pan Emerson miał na myśli fakt, że człowiek ma tylko jedno życie do przeżycia, a zatem trzeba przeżyć je jak najle­piej. Ideę tę najlepiej ilustruje film, który oglądałam na Lifetime Chan­nel, kiedy byłam chora. Film nosi tytuł Kim jest Julia? W tym filmie Mare Winningham gra rolę Julii, kobiety, która pewnego dnia budzi się po wypadku i odkrywa, że jej ciało uległo kompletnemu znisz­czeniu, a mózg przeszczepiono w nienaruszone ciało osoby, której mózg przestał funkcjonować. Ponieważ Julia przedtem była model­ką, a teraz jej mózg znalazł się w ciele typowej gospodyni domowej (Mare Winningham), jest zrozumiale zasmucona. Chodzi z kąta w kąt i rozpacza, że nie jest już wystrzałową blondynką (pięćdziesiąt pięć kilogramów, metr siedemdziesiąt pięć).

W końcu, dzięki oddaniu męża, który ją kocha mimo tego pa­skudnego nowego wyglądu, i wskutek krótkiego epizodu, kiedy pory­wa ją psychotyczny wdowiec po tamtej gospodyni domowej (chce, żeby wróciła do domu i robiła mu pranie), Julia zaczyna rozumieć, że wygląd modelki nie jest istotny wobec faktu, że w ogóle żyje.

Film stawia nieuniknione pytanie: jeśli twoje ciało ulegnie zniszczeniu w jakimś wypadku i będą musieli przeszczepić twój mózg w ciało innego człowieka, w jakim ciele chciałbyś się znaleźć? Po dłuższym zastanowieniu zdecydowałam, że najbardziej chciałabym znaleźć się w ciele Michelle Kwan, mistrzyni olimpij­skiej w jeździe figurowej na lodzie, bo jest bardzo piękna i posia­da umiejętności, które dobrze się sprzedają. A jak wszyscy wie­dzą, w ostatnich czasach panuje moda na Azjatki.

Albo Michelle, albo Britney Spears, żebym wreszcie mogła mieć duży biust.

Środa, 29 października, angielski

No cóż, jedno nie ulega wątpliwości:

Kiedy taki facet jak mój kuzyn Hank chodzi za tobą krok w krok z jednej klasy do drugiej, z pewnością odciąga uwagę od twojego idiotycznego występu w telewizji poprzedniego wieczoru.

Poważnie. Nie twierdzę wcale, że cheerleaderki zupełnie zapo­mniały o całym tym numerze z Dwadześcia Cztery/Siedem - wciąż od czasu do czasu obrzucają mnie w holu złymi spojrzeniami. Ale gdy tylko podnoszą wzrok na Hanka, coś się nagle zmienia.

Na początku nie mogłam się zorientować, o co im chodzi. Myślałam, że po prostu strasznie się dziwią, spotykając w samym centrum Manhattanu faceta we flanelowej koszuli i ogrodniczkach.

Potem powoli zaczęło do mnie docierać, że chodzi jeszcze o coś innego. Chyba o to, że Hank jest takim sporym byczkiem i ma dość fajne jasne włosy, które mu opadają na ładne niebie­skie oczy.

Wydaje mi się teraz, że to jeszcze nie wszystko. Hank chyba wydziela te feromony, o których uczyliśmy się na biologii.

Tyle że na mnie one nie działają, bo jestem jego krewną.

Jak tylko dziewczyny widzą Hanka, podpływają boczkiem w moją stronę i szepczą: „Kto to jest?”, popatrując tęsknie na jego bicepsy, które w gruncie rzeczy pod flanelą rysują się dość wyraźnie.

Weźcie na przykład Lane Weinberger. Kiedy weszłam z Hankiem, kręciła się po korytarzu w pobliżu mojej szafki i czekała, aż się pojawi Josh Richter, żeby z nim odprawić poranny rytuał ssących pocałunków. Oczy Lany - mocno podkreślone cieniem Bobby Brown - nagle otworzyły się szerzej, a ona odezwała się:

- Kim jest twój przyjaciel? - takim głosem, jakiego jeszcze u niej nie słyszałam. A znam ją już przecież jakiś czas.

Powiedziałam:

- To nie mój przyjaciel, tylko brat cioteczny.

Lana odezwała się do Hanka, wciąż tym samym dziwnym głosem:

- Zatem możesz zostać MOIM przyjacielem.

Na co Hank odparł z szerokim uśmiechem:

- Kurczę, dziękuję pani.

I nie myślcie sobie - na algebrze Lana zrobiła absolutnie wszystko, co w jej mocy, żeby przyciągnąć uwagę Hanka. Swo­imi długimi jasnymi włosami bez przerwy zamiatała mi całą ławkę. Upuściła ołówek chyba ze cztery razy. Co rusz zakładała nogę na nogę. Wreszcie pan Gianini nie wytrzymał i spytał:

- Panno Weinberger, czy potrzebuje pani wyjść do toalety?

To ją uspokoiło, ale tylko na jakieś pięć minut.

Nawet panna Molina, szkolna sekretarka, dziwnie chicho­tała, kiedy wypisywała Hankowi gościnną przepustkę.

Ale to wszystko nic w porównaniu z reakcją Lilly. Zatrzy­maliśmy się, żeby zabrać ją i Michaela, jak co rano. Wsiadła do limuzyny, popatrzyła na siedzenie naprzeciwko i szczeka jej opadła tak, że irysek, którego żuła, wyleciał jej z ust prosto na podłogę. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam, żeby przytrafiło się jej coś takiego. Lilly na ogół świetnie sobie radzi z utrzymy­waniem w ustach tego, co akurat żuje.

Hormony to jednak substancje o potężnej sile. W ich szpo­nach jesteśmy bezradni.

Co niewątpliwie może wyjaśnić tę sprawę z Michaelem.

To znaczy, moje głębokie zauroczenie i tak dalej.


T. HARDY - SERCE POCHOWANO W WESSEX, ALE CIAŁO W WESTMINSTERZE.


Hm, przepraszam, ale to OBRZYDLIWE.

Środa, 29 października, RZ

Nie mieści mi się to w głowie. Naprawdę mi się nie mieści. Lilly i Hank zniknęli.

Tak właśnie. ZNIKNĘLI.

Nikt nie wie, gdzie są. Boris miejsca sobie znaleźć nie może ze zdenerwowania. Nie przestaje grać Mahlera. Nawet pani Hill zrozumiała już, że zamknięcie go w szafie na materiały biurowe jest jedyną szansą ratunku dla resztek naszego zdrowia psychicz­nego. Pozwoliła nam zakraść się do sali gimnastycznej i zwinąć stamtąd kilka materaców do ćwiczeń. Oparliśmy je o drzwi sza­fy na materiały biurowe, żeby wyciszyć te dźwięki.

Niestety, to nie działa.

Chyba potrafię zrozumieć rozpacz Borisa. Kiedy jesteś ge­niuszem muzycznym, a dziewczyna, z którą w miarę regularnie całujesz się z języczkiem, nagle znika z taki facetem jak Hank, można stracić głowę.

Powinnam była wiedzieć, na co się zanosi. Wciąż zadawała Hankowi pytania o życie w Indianie. Na przykład o to, czy był najpopularniejszym chłopakiem w szkole i tak dalej. I, oczywiście, powiedział, że owszem - chociaż osobiście nie uważam za wielkie osiągnięcie etykietki najpopularniejszego chłopaka w jej liceum w Versailles (co, tak przy okazji, w Indiana - mowie brzmi Wer - sejlz).

A potem zaczęła go wypytywać:

- A masz dziewczynę?

Hank się speszył i powiedział, że kiedyś miał, ale Amber rzuciła go kilka tygodni temu dla faceta, którego ojciec jest wła­ścicielem lokalnej restauracji Outback Steakhouse. Lilly zrobi­ła strasznie oburzoną minę i powiedziała, że ta Amber na pew­no cierpi na graniczne zaburzenia osobowości, jeżeli nie widzi, jakim wartościowym człowiekiem jest Hank.

Byłam tak zniesmaczona tym całym przedstawieniem, że ledwie udało mi się nie zwrócić mojego wegetariańskiego burgera.

A potem Lilly zaczęła gadać o wszystkich cudownych rzeczach, które można robić w naszym mieście i że Frank naprawdę powinien skorzystać z okazji, zamiast siedzieć tu w szkole ze mną. Powiedziała:

- Mamy na przykład Muzeum Imigracji. Naprawdę fascy­nujące.

Poważnie. Ona naprawdę powiedziała, że MUZEUM IMI­GRACJI jest fascynujące. LILLY MOSCOVITZ to powiedziała.

Przysięgam, hormony są strasznie niebezpieczne.

A potem dodała:

- A w Halloween w Village jest parada i potem wszyscy idzie­my na The Rocky Horror Picture Show. Widziałeś to już kiedyś?

Hank odparł, że nie, nie widział.

Powinnam była wtedy z miejsca się domyślić, że coś się kroi, ale się nie domyśliłam. Zadzwonił dzwonek i Lilly powiedziała, że chce zabrać Hanka do auli i pokazać mu tę część dekoracji do My Fair Lady, którą sama pomalowała (jedną lampę uliczną). Czułam, że sporą ulgę przyniesie mi, jeśli chociaż na chwilę uwolnię się od ciągłych wspomnień Hanka z naszej ostatniej wspólnej wizyty u dziadków - „A pamiętasz, jak zostawiliśmy rowery na podwórku przed domem i strasznie się martwiłaś, że ktoś może przyjść w nocy i je ukraść?” - więc powiedziałam:

- Okay.

I od tej pory już ich nie widziałam.

Czuję się winna. Hank jest najwyraźniej zbyt atrakcyjny, żeby go puszczać luzem pomiędzy ogół populacji. Powinnam była to zauważyć. Powinnam była zauważyć, że urok niewy­kształconego, ale absolutnie cudownego młodego wieśniaka z Indiany okaże się silniejszy niż pociąg do nie tak znów atrak­cyjnego geniusza muzycznego z Rosji.

A teraz przeze mnie moja najlepsza przyjaciółka stała się zdra­dliwą lalką, która chodzi z dwoma, A DO TEGO wagarowiczką. Lilly nigdy w życiu nie urwała się z lekcji. Jeżeli ją złapią, będzie za karę siedziała w szkole po zajęciach. Ciekawe, czy jej się wyda­je, że siedzenie w szkolnej stołówce całą godzinę po lekcjach ra­zem z innymi młodocianymi przestępcami jest warte ulotnych chwil młodzieńczej żądzy, które dzieli z Hankiem.

Na Michaela wcale nie można liczyć. Zupełnie nie martwi się o siostrę. W gruncie rzeczy cała ta sytuacja chyba bardzo go bawi. Zwróciłam mu uwagę, że nigdy nic nie wiadomo - Lilly i Hank mogli zostać porwani przez libijskich terrorystów - ale on twierdzi, że wydaje mu się to mało prawdopodobne. Uważa, że bardziej sensowne jest założenie, że spędzają uroczo czas na popołudniowym seansie w Sony Imax.

Już to widzę. Hank ma potworną chorobę lokomocyjną, na­wet w kinowym fotelu. Powiedział nam o tym jeszcze dziś rano w drodze do szkoły, kiedy przejeżdżaliśmy obok kolejki linowej Roosevelt Island.

Co powiedzą babcia i dziadek, kiedy odkryją, że zgubiłam im wnuka?



PIĘĆ GŁÓWNYCH MIEJSC, GDZIE MOGĄ BYĆ LILLY I HANK

1. Zwiedzają Muzeum Imigracji.

2. Jedzą kanapki z wołowiną w delikatesach na Drugiej Alei.

3. Szukają nazwiska Dionizjusza Thermopolisa na ścianie imigrantów na Ellis Island.

4. Robią sobie tatuaże na St Mark's Place.

5. Uprawiają dziki namiętny seks w jego pokoju w SoHo Grand.


O BOŻE!

Środa, 29 października, historia cywilizacji

Jeszcze się nie pokazali.






Środa, 29 października, biologia

Dalej nic.






PRACA DOMOWA

Algebra: rozwiązać zadania 3, 9 i 12 ze str. 147

Angielski: głębokie przeżycie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Historia cywilizacji: przeczytać rozdział 10

RZ: dajcie spokój...

Francuski: 4 zdania z: une blague, la montagne, la mer, il a du soleil

Biologia: zapytać Kenny'ego


I co jeszcze? Jak można skoncentrować się na odrabianiu lekcji, kiedy twoja najlepsza przyjaciółka i cioteczny brat zagi­nęli w Nowym Jorku???

Środa, 29 października, powtórka z algebry

Lars mówi, że jego zdaniem w tej chwili jest jeszcze za wcześ­nie, żeby zawiadamiać policję. Pan Gianini zgadza się z nim. Twierdzi, że koniec końców Lilly jest dość odpowiedzialna i nie ma sensu wyobrażać sobie, że pozwoliłaby Hankowi wpaść w ręce libijskich terrorystów. Ja, oczywiście, hasła „libijscy ter­roryści” użyłam tylko tak dla przykładu. Biorę pod uwagę jesz­cze inny scenariusz wydarzeń - scenariusz, który mnie znacz­nie bardziej niepokoi:

Przypuśćmy, że Lilly się w nim zakochała.

Poważnie. Przypuśćmy, że Lilly, wbrew wszelkiemu rozsąd­kowi, szaleńczo i z wzajemnością zakochała się w moim ciotecz­nym bracie, Hanku. Dziwniejsze rzeczy się zdarzają. No bo może Lilly zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że Boris jest wprawdzie geniuszem, ale nadal ubiera się śmiesznie i nie potrafi oddychać przez nos. Może woli poświęcić te długie intelektualne rozmowy prowadzone z Borisem dla związku z chłopakiem, którego jedyną zaletą jest to, co się potocznie określa jako tyłeczek.

A Hanka mogła oszołomić imponująca inteligencja Lilly. W koń­cu jej IQ przewyższa jego IQ o jakieś murowane sto punktów.

Ale czy oni nie rozumieją, że mimo wzajemnego pociągu, ten związek może prowadzić wyłącznie do katastrofy? Przypuś­ćmy, że oni TO ZROBIĄ, albo coś? I przypuśćmy, że mimo wszystkich tych reklam społecznych na MTV, zaniechają upra­wiania bezpiecznego seksu, wzorem mojej mamy i pana G.? Będą musieli się pobrać, a Lilly wyjedzie i zamieszka w Indianie w przyczepie kempingowej, bo tak mieszkają wszystkie nasto­letnie matki. I będzie nosiła sukienki podomki kupowane w Wal - Mart i paliła koole, kiedy Hank będzie wychodził do fa­bryki opon i zarabiał pięć pięćdziesiąt na godzinę.

Czy ja jestem jedyną osobą, która dostrzega, dokąd to wszyst­ko prowadzi? Co im się wszystkim stało?

Po pierwsze - pogrupuj (ustal, które wyrażenia do której grupy, zaczynając od samego środka)

Po drugie - oblicz wszystkie potęgi

Po trzecie - pomnóż i podziel od lewej do prawej

Po czwarte - dodawaj i odejmuj od lewej do pra­wej

Środa, 29 października, 19.00

W porządku. Nic im się nie stało.

Hank podobno wrócił do hotelu około piątej, a Lilly, z te­go, co mówi Michael, nieco przed piątą pojawiła się w domu.

Naprawdę chciałabym wiedzieć, gdzie się podziewali, ale każde z osobna powiedziało tylko:

- A, chodziliśmy sobie tu i tam.

Lilly jeszcze dodała:

- Boże, bardziej zaborcza już chyba być nie możesz?

Zaborcza” i co jeszcze?

Ale mam większe zmartwienia. Już miałam wejść do aparta­mentu Grandmère w Plaza na swoją dzisiejszą lekcję etykiety, kiedy nagle pojawił się tata, z taką zdenerwowaną miną, że Jezu!

Tylko dwie osoby denerwują mojego tatę.

Jedną jest moja mama.

A drugą jest jego mama.

Powiedział cichym tonem:

- Słuchaj, Mia, co do tego całego ślubu...

Odparłam:

- Mam nadzieję, że udało ci się porozmawiać z Grandmère.

- Twoja babka już rozesłała zaproszenia. Ślubne zaproszenia.

- CO TAKIEGO?

O mój Boże. O mój Boże. To katastrofa. KATASTROFA!

Tata musiał z wyrazu mojej twarzy odczytać, co myślę, bo powiedział:

- Mia, nie martw się. Zajmę się tym. Po prostu zostaw to mnie, dobrze?

Ale jak ja mam się nie martwić? Mój tata to dobry facet i tak dalej. A przynajmniej się stara. Ale my tu rozmawiamy o Grandmère. GRANDMÈRE. Nikt się nigdy nie sprzeciwia Grandmère, nawet sam książę Genowii.

I nie wiem, co jej powiedział do tej pory, ale na pewno nic nie wskórał. Ona i Vigo są z każdą chwilą coraz bardziej zaanga­żowani w planowanie tych godów.

- Już dostaliśmy pierwsze potwierdzenia obecności - poin­formował mnie Vigo z dumą, kiedy weszłam do środka. - Od burmistrza, od pana Donalda Trumpa, panny Diane Von Furstenberg, od rodziny królewskiej ze Szwecji, od pana Oscara de la Renty i pana Johna Tesha, i panny Marthy Stewart...

Nic nie odpowiedziałam. To dlatego, że nie mogłam prze­stać myśleć o tym, co powie moja mama, kiedy będzie szła środ­kowym przejściem i zobaczy Johna Tesha z Marthą Stewart. Całkiem możliwe, że ucieknie z sali z dzikim wrzaskiem.

- Przyszła pani sukienka - poinformował mnie Vigo, suge­stywnie ruszając brwiami.

- Moje co? - spytałam.

Niestety, Grandmère usłyszała, co mówię, i klasnęła w dło­nie tak głośno, że Rommel rzucił się szukać jakiejś bezpiecznej kryjówki, najwyraźniej przekonany, że wybuchł pocisk nuklear­ny czy coś.

- Nigdy więcej nie chcę słyszeć, jak mówisz CO. - Grandmère zionęła na mnie ogniem. - Masz mówić: PRZEPRASZAM, NIE DOSŁYSZAŁAM.

Popatrzyłam na Vigo. Usiłował ukryć uśmiech. Naprawdę! Vigo rzeczywiście uważa, że to zabawne, kiedy Grandmère się wścieka.

Jeżeli w Genowii przyznaje się medal za odwagę, ten czło­wiek na niego zasługuje. Totalnie.

- Przepraszam, nie dosłyszałam, panie Vigo - powiedziałam grzecznie.

- Ależ proszę, proszę. - Vigo pomachał ręką. - Proszę się do mnie zwracać po prostu „Vigo”, żadnych ceremonii z tym „pan”, Wasza Wysokość. A teraz proszę mi powiedzieć, co pani o tym myśli?

I nagle wyjął z pudła sukienkę.

W chwili, w której ją zobaczyłam, przepadłam.

Bo piękniejszej sukienki w życiu nie widziałam. Wyglądała zupełnie jak suknia Glindy, Dobrej Czarownicy z Czarnoksiężni­ka z krainy Oz - tylko nie tak błyszcząca. Ale ona też była różo­wa i miała długą, szeroką spódnicę i takie małe różyczki przy rękawach. Jeszcze nigdy żadnej sukienki nie pragnęłam tak jak tej, od pierwszej chwili, kiedy padł na nią mój wzrok.

Musiałam ją przymierzyć. Po prostu musiałam.

Grandmère nadzorowała przymiarkę, a Vigo kręcił się w po­bliżu, co rusz proponując, że zrobi jej nowego sidecara. Oprócz delektowania się ulubionym koktajlem, Grandmère paliła jed­nego ze swoich długich papierosów, więc wyglądała jeszcze bar­dziej królewsko niż zwykle. Co chwila pokazywała na coś papie­rosem i mówiła:

- Nie, tak nie może być.

Albo:

- Na litość boską, Amelio, przestań się garbić.

Stwierdzono, że sukienka jest zbyt obszerna w biuście (też mi odkrycie) i trzeba ją będzie poprawić. Poprawki miały po­trwać do piątku, ale Vigo obiecał dopilnować, żeby wszystko zrobiono na czas.

I wtedy przypomniałam sobie, na jaką okazję szykowana jest ta sukienka.

Boże, co ze mnie za córka... Jestem okropna. Nie chcę, żeby ten ślub się odbył. Moja matka nie chce tego ślubu. Więc co ja tu robię, przymierzając sukienkę przeznaczoną na uroczystość, której nie chce nikt poza Grandmère, i która, jeżeli mojemu tacie się powiedzie, w ogóle nie dojdzie do skutku?

Wierzcie mi, kiedy zdejmowałam z siebie tę sukienkę i wie­szałam ją z powrotem na satynowym ramiączku, myślałam, że mi serce pęknie. To była najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu wi­działam, a co dopiero nosiłam. Gdyby tylko - myślałam bez przerwy - Michael mógł mnie w niej zobaczyć.

Albo chociaż Jo - Si - Rox. Mógłby pokonać nieśmiałość i po­wiedzieć mi prosto w oczy to, co przedtem był w stanie wyznać mi wyłącznie na piśmie... a gdyby się jeszcze okazało, że nie jest tym facetem od chili, to moglibyśmy właściwie iść na randkę.

Ale taka sukienka pasuje tylko na jedną jedyną okazję, to znaczy na ślub. I nieważne, że tak bardzo pragnęłam ją na sie­bie włożyć - przede wszystkim nie chciałam, żeby ten ślub w ogóle się odbył. Moja matka i tak już z trudem zachowuje resztki normalności. Ślub, na którym miał pojawić się John Tesh - a kto wie, może nawet i zaśpiewać - mógłby ją doprowadzić do obłędu.

A jednak dopiero w tej sukience poczułam się jak prawdzi­wa księżniczka.

Strasznie żałuję, że nigdy nie będę miała okazji jej zało­żyć.

Środa, 29 października, 22.00

Wyobraźcie sobie coś takiego: przerzucałam się od niechcenia z kanału na kanał, bo zrobiłam sobie przerwę od nauki i wymyślania głębokiego przeżycia, które mogłabym opi­sać w moim dzienniku na angielski, kiedy nagle przełączyłam się na Channel 67, a tam leciał odcinek programu Lilly mówi prosto z mostu, którego nigdy przedtem nie widziałam. A to dziwne, bo Lilly mówi prosto z mostu leci na ogół w piątki wieczo­rem.

A potem zorientowałam się, że skoro w najbliższy piątek przypada Halloween, to może program Lilly przesunięto, żeby zarezerwować czas na transmisję parady z Village czy coś takie­go.

Siedzę więc w domu i oglądam sobie ten program, aż tu okazuje się, że to odcinek z naszego piżama - party. No wiecie, ten nakręcony w sobotę, kiedy wszystkie pozostałe dziewczyny przyznały się do swojego doświadczenia w całowaniu z języcz­kiem, a ja wyrzuciłam przez okno bakłażana. Tyle że Lilly wy­cięła wszystkie sceny, w których pokazana była moja twarz, więc jeśli nie wiedzieliście, że to Mia Thermopolis nosi piżamę w truskaweczki, nigdy byście nie zgadli, że to ja.

Tak czy inaczej, bardzo wyciszony materiał. Może jakaś naprawdę purytańska mama przejęłaby się tym całowaniem z języczkiem, ale niewiele zostało takich mam w promieniu pię­ciu dzielnic - taki jest zasięg tego kanału.

Potem kamera wykonała taki śmieszny przeskok, a kiedy obraz znów się wyostrzył, pojawiło się zbliżenie mojej twa­rzy. Tak właśnie, MOJEJ TWARZY. Leżałam na podłodze z po­duszką pod głową i mówiłam coś takim strasznie sennym głosem.

Później sobie przypomniałam: na tym piżama - party, kiedy cała reszta już zasnęła, Lilly i ja nie spałyśmy i gadałyśmy so­bie.

I okazuje się, że ona PRZEZ CAŁY CZAS MNIE FILMO­WAŁA!

Leżałam na podłodze i mówiłam:

- Co najbardziej chciałabym robić? Założyć jakiś ośrodek dla bezpańskich zwierząt. Kiedyś pojechałam do Rzymu i wi­działam tam chyba z osiemdziesiąt milionów kotów, które krę­ciły się wśród zabytków. I te koty totalnie by pozdychały, gdyby nie dokarmiały ich zakonnice. Więc myślę sobie, że pierwsze, co zrobię, to otworzę taki ośrodek, gdzie wszystkie bezpańskie zwierzęta z Genowii będą mogły znaleźć opiekę. Wiesz? I nigdy nie pozwolę ich usypiać, chyba że będą naprawdę ciężko chore czy coś. I będą tam psy i koty, i może jakieś delfiny, i oceloty...

Głos Lilly odezwał się zza kadru:

- W Genowii są oceloty?

Odparłam:

- Tak mi się wydaje. Chociaż może jednak nie ma. No, nie­ważne. Każde zwierzę, które potrzebuje domu, będzie mogło tam zamieszkać. I może wynajmę specjalnych treserów - niech przyjadą i wytresują wszystkie psy na przewodników dla niewi­domych. I potem będziemy mogli oddawać je za darmo niewido­mym w potrzebie. A koty będzie się zabierać do szpitali i do­mów starców, żeby pacjenci mogli się z nimi bawić, bo ludzie zawsze od tego czują się lepiej - oprócz takich osób jak moja Grandmère, która kotów nienawidzi. Im możemy zawozić psy. Albo któregoś ocelota.

Głos Lilly:

- I to będzie twoja pierwsza decyzja, kiedy zostaniesz głową państwa w Genowii?

Odparłam sennie:

- Tak, tak mi się wydaje. Wiesz, może po prostu uda nam się cały pałac zamienić na schronisko dla zwierząt? I na przykład mogłyby tam mieszkać bezdomne zwierzęta z całej Europy. Nawet te koty z Rzymu.

- Myślisz, że twojej Grandmère to się spodoba? To znaczy, obecność tych wszystkich bezpańskich kotów w pałacu?

Odparłam:

- A co to za różnica, skoro ona już tego nie dożyje?

O mój Boże! Mam nadzieję, że w Plaza nie mają tego pro­gramu!

Lilly zapytała mnie:

- A czego najbardziej nie cierpisz? To znaczy jako księż­niczka.

- Och, nietrudno odpowiedzieć. Tego, że nie mogę iść do delikatesów i kupić sobie mleka, żeby nie musieć najpierw uprze­dzać sklepu telefonicznie i umawiać się z ochroniarzem, żeby mnie tam zaprowadził. Że nie mogę tak po prostu przyjść do ciebie i posiedzieć sobie bez całego tego uprzedniego zamiesza­nia. Nie cierpię tych sztucznych paznokci. No bo w końcu czyja to sprawa, jak wyglądają moje paznokcie? Co to ma w ogóle za znaczenie? Tego typu rzeczy nie cierpię.

Lilly ciągnęła:

- Denerwujesz się? Tym oficjalnym przedstawieniem oby­watelom Genowii w grudniu?

- No cóż, nie tyle się denerwuję, co... Sama nie wiem. A jeśli mnie nie polubią? Na przykład te damy dworu i tak dalej? No bo w szkole przecież nikt mnie nie lubi. Może w Genowii też nie będę lubiana.

- Ludzie ze szkoły cię lubią - odparła Lilly.

I wtedy, na wprost kamery, zapadłam w sen. Dobrze przy­najmniej, że się nie śliniłam, ani co gorsza, nie chrapałam. Nie mogłabym jutro pokazać się w szkole.

A potem przez ekran popłynęły następujące słowa:


NIE WIERZCIE REKLAMIE! TO BYŁ PRAWDZIWY WY­WIAD Z KSIĘŻNICZKĄ GENOWII.


Kiedy tylko program się skończył, zadzwoniłam do Lilly i spytałam, co konkretnie ją napadło, że to zrobiła.

A ona beztrosko odpowiedziała tym swoim wkurzającym pełnym wyższości tonem:

- Po prostu chciałam, żeby ludzie mieli okazję poznać praw­dziwą Mię Thermopolis.

- Nie, nieprawda - odparłam. - Chciałaś tylko, żeby któraś z większych stacji zainteresowała się tym wywiadem i zapłaciła ci za niego kupę szmalu.

- Mia - powiedziała Lilly zranionym głosem. - Jak mogłaś nawet pomyśleć coś takiego?

W głosie miała takie zdziwienie, że zrozumiałam - tym ra­zem musiałam się pomylić.

- Wiesz - powiedziałam - mogłaś mi powiedzieć.

- A zgodziłabyś się? - Chciała się dowiedzieć Lilly.

- No cóż - odparłam. - No... chyba nie.

- Więc sama widzisz - powiedziała Lilly.

Zdaje się, że nie wyszłam w tym wywiadzie Lilly na jakąś gadatliwą idiotkę, a po prostu na lekką wariatkę z obsesją na punkcie kotów. Naprawdę sama nie wiem, co gorsze.

Ale prawdę mówiąc, zaczyna mi to wszystko obojętnieć. Cie­kawe, czy to się przytrafia wszystkim sławnym osobom. Może na początku naprawdę bierzesz sobie do serca, co o tobie piszą w prasie, ale po jakimś czasie machasz na to ręką, myślisz „co mi tam!”

Ale ciekawa jestem, czy Michael też widział ten program i co myślał o mojej piżamie. Bo jest naprawdę bardzo ładna.

Czwartek, 30 października, angielską

Hank nie poszedł ze mną dzisiaj do szkoły. Zadzwonił z samego rana i powiedział, że niezbyt dobrze się czuje. Nie dziwię się. Wczoraj wieczorem babcia i dziadek zadzwonili, pytając, gdzie na Manhattanie mogą dostać porządny nowojorski stek. Ponieważ na ogół nie bywam w restauracjach, w których podaje się mięso, poprosiłam pana Gianiniego o jakieś wskazówki, a on zrobił rezerwację w jednej dość znanej ze steków restauracji.

A potem, mimo ostrego sprzeciwu ze strony mojej matki, uparł się, że zabierzemy tam babcię, dziadka i Hanka, bo chce lepiej poznać swoich przyszłych teściów.

Moją mamę to już najwyraźniej przerosło. Bez słowa wstała z łóżka, pomalowała tuszem rzęsy, uszminkowała usta, ubrała się i poszła z nami. Przede wszystkim chyba chciała zapobiec takiej sytuacji, w której babcia zniechęciłaby do niej pana Gia­niniego częstym nawiązywaniem do liczby rodzinnych samo­chodów, które moja mama powywracała na polach kukurydzy, kiedy uczyła się prowadzić.

W restauracji - donoszę o tym z przerażeniem - mimo zwięk­szonego ryzyka zapadalności na choroby układu krążenia i niektóre postaci raka, z którymi badania naukowe powiązały tłuszcze nasycone i cholesterol, mój przyszły ojczym, mój brat cioteczny i dziadkowie ze strony matki - nie mówiąc już o Lar­sie, o którego wielkim zamiłowaniu do mięsa nie miałam poję­cia, ani o mojej matce, która rzuciła się na swój stek jak Rosemary na surowy ochłap w Dziecku Rosemary (filmu tak właściwie nie oglądałam, ale słyszałam o tym) - spożyli ilość mięsa odpo­wiadającą chyba całej krowie.

Strasznie mnie to wytrąciło z równowagi i chciałam już im tłumaczyć, jak niemądrze i niezdrowo jest jeść coś, co kiedyś sobie żyło i chodziło po świecie, ale przypomniałam sobie lekcje etykiety, ograniczyłam się więc do patrzenia na swoją porcję wa­rzyw z grilla i nie powiedziałam ani słowa.

Mimo to wcale się nie dziwię, że Hank poczuł się źle. Pew­nie jeszcze teraz to kompletnie niestrawione czerwone mięso siedzi za przypominającymi tarę do prania mięśniami brzucha Hanka (ja tylko zakładam, że on ma mięśnie brzucha przypo­minające tarę do prania, bo - na szczęście - wcale ich nie wi­działam).

Co ciekawe, akurat ten jeden posiłek moja matka zdołała utrzymać w żołądku. Coś mi się wydaje, że z tego dzieciaka nie będzie żaden wegetarianin.

W każdym razie, w Albercie Einsteinie rozczarowanie nie­obecnością Hanka jest wyczuwalne. Panna Molina zobaczyła mnie w holu i spytała ze smutkiem:

- A dziś nie potrzebujesz przepustki dla swojego gościa?

Nieobecność Hanka oznacza również, że moja nadzwyczaj­na dyspensa od niechętnych spojrzeń, którymi obrzucają mnie zwykle cheerleaderki, skończyła się. Dziś rano Lana wyciągnęła rękę, strzeliła moim ramiączkiem od stanika i spytała swoim najpaskudniejszym głosem:

- Po co ty w ogóle nosisz stanik? Przecież nie masz na czym.

Tęsknię za jakimś miejscem, gdzie ludzie traktują się na­wzajem grzecznie i z szacunkiem. Niestety, nie jest to nasze liceum. Może w Genowii? A może na tej stacji kosmicznej zbu­dowanej przez Rosjan, która właśnie rozpada się nad naszymi głowami?

W każdym razie jedyną osobą, która wydaje się uszczęśli­wiona niedyspozycją Hanka, jest Boris Pelkowski. Czekał na Lilly w przedsionku szkoły, kiedy przyjechaliśmy dziś rano, a jak tylko nas zobaczył, zapytał:

- Gdzie jest Honk?

(Bo tak wymawia imię Hanka tym swoim ciężkim rosyjskim akcentem).

- Honk, to znaczy Hank, zachorował - poinformowałam go i nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że wyraz, jaki się odma­lował na twarzy Borisa i ogarnął jej nieregularne rysy, przypo­minał szczęście. Psie przywiązanie Borisa do Lilly bywa draż­niące, ale ja wiem, że reaguję tak tylko dlatego, że jestem zazdrosna. JA TEŻ chcę mieć chłopaka, któremu będę mogła opowiadać swoje najgłębsze sekrety. JA TEŻ chcę mieć chłopa­ka, który będzie mnie całował z języczkiem. JA TEŻ chcę mieć chłopaka, który będzie zazdrosny, jeżeli będę spędzać zbyt dużo czasu z innym facetem, nawet z takim totalnym pacanem jak Hank.

Ale zdaje się, że nie zawsze dostajemy to, czego pragniemy, prawda? Wygląda na to, że dostanę małego braciszka lub sio­strzyczkę, i ojczyma, który wie wszystko o skróconym mnożeniu, i który wprowadza się do nas jutro ze stołem do piłkarzyków.

A, i jeszcze dostanę kiedyś tron pewnego kraju i będę w nim panować.

Wielkie mi co. Wolałabym mieć chłopaka.

Czwartek, 30 października, historia cywilizacji

DO ZROBIENIA (KONIECZNIE)

ZANIM WPROWADZI SIĘ PAN G.

1. Odkurzyć.

2. Wyczyścić kocią kuwetę.

3. Odnieść bieliznę do pralni.

4. Wynieść wszystkie posegregowane śmieci - zwłaszcza te magazyny mamy, które mają uwagi na temat orgazmu na okładkach - bardzo ważne!!!

5. Usunąć damskie artykuły higieniczne ze wszystkich ła­zienek.

6. Znaleźć wolne miejsce w salonie na stół do piłkarzyków/flippera/duży telewizor.

7. Sprawdzić szafkę na lekarstwa - bardzo ważne!!!

8. Usunąć z regałów mamy Nasze ciała, Nasze decyzje i Ra­dość seksu.

9. Skontaktować się z operatorem kablówki. Niech dodadzą Classic Sports Network. Zrezygnować z Romance Channel.

10. Zmusić mamę, żeby przestała wieszać staniki na gałce od drzwi do łazienki.

11. Przestać ogryzać sztuczne paznokcie.

12. Przestać tyle myśleć o M.M.

13. Wstawić zamek do drzwi od łazienki.

14. Papier toaletowy!!!

Czwartek, 30 października, RZ

To jest nie do uwierzenia.

Oni to znów zrobili.

Hank i Lilly ZNÓW razem zniknęli!

O Hanku nic nawet nie wiedziałam, dopóki do Larsa nie zadzwoniła na komórkę moja matka. Była bardzo zła, bo jej matka zadzwoniła do niej do pracowni z histerycznym wrzaskiem, że Hanka nie ma w jego pokoju. Mama chciała się dowiedzieć, czy Hank pojawił się w szkole.

Niestety, a jestem wiarygodnym źródłem informacji, nie pojawił się.

A potem Lilly nie przyszła na lunch.

Nawet nie próbowała zrobić tego jakoś subtelnie. Zdawałyś­my egzamin z ogólnej sprawności na WF - ie, i właśnie przyszła kolej Lilly na wspinanie się po linie, kiedy zaczęła się skarżyć, że ma skurcze.

Ponieważ Lilly skarży się na ból brzucha za każdym razem, kiedy zdajemy egzamin z ogólnej sprawności, niczego nie podej­rzewałam. Pani Potts odesłała ją do gabinetu pielęgniarki i byłam pewna, że spotkam się z cudownie ozdrawiała Lilly na lun­chu.

Tymczasem ona na lunch w ogóle nie przyszła. Według pie­lęgniarki skurcze były tak silne, że Lilly zwolniła się z lekcji i poszła do domu.

Skurcze. Akurat. Lilly nigdy nie miewa skurczów. Za to najwyraźniej miewa ochotę na mojego ciotecznego brata!

Ciekawe tylko, jak długo uda nam się ukrywać to przed Borisem. Pamiętając Mahlera, na którego naraził nas wczoraj, wszyscy staraliśmy się nie komentować tego dziwnego zbiegu okoliczności, że Lilly jest chora, a Hank akurat w tym samym czasie zaginął w tajemniczy sposób. Nikt nie chce, żeby znów trzeba było uciekać się do użycia materaców gimnastycznych. Są strasznie ciężkie.

W ramach prewencji Michael usiłuje zająć uwagę Borisa wymyśloną przez siebie grą komputerową, którą nazwał „Zetnij główki Backstreet Boysom”. Rzuca się nożami, siekierami i inną bronią w członków zespołu Backstreet Boys. Osoba, która ze­tnie głowy większości członków zespołu, przechodzi do następ­nego etapu, gdzie ścina głowy chłopcom z 98 Degrees, a potem N'Sync, i tak dalej. Ten, kto zdobędzie największą liczbę punk­tów, w nagrodę może wyciąć nożem swoje inicjały na nagiej piersi Ricky'ego Martina.

Niewiarygodne, ale Michael dostał tylko piątkę za tę grę, którą opracował na swoje zajęcia z informatyki. Nauczyciel od­jął mu punkty, bo uznał, że gra nie jest wystarczająco brutalna, jak na potrzeby współczesnego rynku.

Pani Hill pozwoliła nam dzisiaj rozmawiać. Wiem dlaczego: po prostu nie chce dzisiaj słuchać, jak Boris gra Mahlera, albo, co gorsza, Wagnera. Wczoraj po lekcji poszłam do pani Hill i przeprosiłam ją za to, co powiedziałam w telewizji - że ona ciągle przesiaduje w pokoju nauczycielskim - chociaż to była prawda. Powiedziała, żebym się już tym nie przejmowała. Je­stem pewna, że wiem dlaczego. Mój tata przesłał jej zestaw kina domowego razem z wielkim bukietem kwiatów zaraz następne­go dnia po emisji tego wywiadu w telewizji. Od tamtej pory jest dla mnie znacznie milsza.

Wiecie, mnie jest strasznie trudno zrozumieć tę całą histo­rię z Lilly i Hankiem. Żeby ze wszystkich ludzi akurat LILLY stała się taką niewolnicą własnej żądzy? Przecież ona nie mogła na serio zakochać się w Hanku. Jest dość miłym facetem i tak dalej - i bardzo przystojnym - ale spójrzmy prawdzie w oczy, jest misiem o bardzo małym rozumku.

Z kolei Lilly należy do Mensy - czy przynajmniej mogłaby należeć do Mensy, gdyby nie uważała, że to taka totalnie burżuazyjna organizacja. Poza tym Lilly trudno byłoby nazwać kla­syczną pięknością - to znaczy, JA uważam, że jest ładna, ale jeśli wziąć pod uwagę współczesny zdecydowanie wąski kanon urody, Lilly nie bardzo się mieści w jego granicach. Jest ode mnie o wiele niższa, trochę za pulchna i ma taką jakby zapad­niętą twarz. Założę się, że faceci tacy jak Hank z reguły nie lecą na dziewczyny takie jak Lilly.

No więc, tak naprawdę, co Lilly i Hank mogą mięć ze sobą wspólnego?

O Boże, nawet mi nie mówcie.



PRACA DOMOWA

Algebra: zadania ze str. 133

Angielski: krótko opisać historię swojej rodzi­ny

Historia cywilizacji: podać przykłady negatyw­nej stereotypizacji Arabów (film, telewizja, literatu­ra) i oddać razem z ilustrującym je wypracowaniem

RZ (rozwój zainteresowań): nie dotyczy

Francuski: écrivez une vignette parisienne

Biologia: układ rozrodczy (wziąć odpowiedzi od Kenny'ego)

Czwartek, 30 października, 19.00,
w limuzynie w drodze powrotnej na poddasze

Kolejny potężny szok. Odnoszę wrażenie, że moje życie za­czyna przypominać jazdę na rollercoasterze, jeśli dalej bę­dzie biegło tym torem, chyba podejmę długoterminową psycho­terapię.

Kiedy weszłam na lekcję etykiety, na jednym z różowych tapczaników Grandmère siedziała babcia - BABCIA - i popija­ła herbatę.

- Och, ona zawsze taka była - mówiła właśnie babcia. - Uparta jak osioł.

Byłam pewna, że rozmawiają o mnie. Rzuciłam torbę na ziemię i wybuchnęłam:

- Nieprawda!

Grandmère siedziała na tapczaniku naprzeciwko babci, w rękach trzymając filiżankę. W tle Vigo kręcił się jak mała zabawka, odbierając telefony i mówiąc rzeczy w rodzaju:

- Nie, kwiat pomarańczy jest na ślub, a róże do dekoracji stołu weselnego.

Albo:

- Ależ OCZYWIŚCIE, że kotleciki jagnięce miały być na przystawkę.

- Co to za sposób wchodzenia do pokoju? - warknęła Grandmère po francusku. - Księżniczka nigdy nie przerywa star­szym osobom, a już na pewno nie rzuca swoich rzeczy na zie­mię. A teraz podejdź tu i przywitaj się jak trzeba.

Podeszłam i pocałowałam ją w oba policzki, chociaż wcale nie miałam na to ochoty. Potem podeszłam do babci i zrobiłam to samo. Babcia zachichotała i powiedziała:

- Zupełnie w europejskim stylu!

Grandmère dodała:

- A teraz usiądź i poczęstuj swoją babcię magdalenką.

Usiadłam, żeby pokazać, że potrafię wcale nie być uparta, i tak jak mnie nauczyła Grandmère, poczęstowałam babcię mag­dalenką z talerza, który stał na stoliku przed nią.

Babcia znów zachichotała i wzięła ciasteczko. Mały palec trzymała przy tym daleko odgięty.

- Dziękuję, kotku - powiedziała.

- A teraz - odezwała się Grandmère po angielsku - na czym stanęłyśmy, Shirley?

- Ach, tak - odparła babcia. - No cóż, jak mówiłam, zawsze taka była. Uparta od rana do nocy. Nie dziwię się, że tak się zaparła w sprawie tego wesela. Wcale mnie to nie dziwi.

Hej, one wcale nie rozmawiały o mnie. Rozmawiały o...

- No bo trudno powiedzieć, żebyśmy byli zachwyceni, kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy. Oczywista, Helen nigdy nam nie mówiła, że on jest księciem. Gdybyśmy wiedzieli, zachęcalibyśmy ją do ślubu.

- Niewątpliwie - mruknęła Grandmère.

- Ale tym razem - ciągnęła babcia - no cóż. Byliśmy po prostu zachwyceni. Frank to uroczy chłopiec.

- No to rozumiemy się znakomicie - powiedziała Grandmère. - Ten ślub musi się odbyć. I się odbędzie.

- Och, absolutnie - odparła babcia.

Prawie się spodziewałam, że naplują sobie nawzajem na dło­nie w ramach dobijania targu, jak każe stary zwyczaj mieszkań­ców stanu Indiana, którego nauczył mnie Hank.

One jednak tylko pociągnęły po łyczku herbaty.

Byłam całkiem pewna, że nie interesuje ich, co ja mam do powiedzenia, ale i tak odchrząknęłam.

- Amelio - odezwała się Grandmère po francusku. - Nawet o tym nie myśl.

Ale było już za późno. Powiedziałam:

- Mama wcale się nie zgodziła...

- Vigo! - przerwała mi Grandmère. - Masz te pantofle? Te, które pasują do sukienki księżniczki?

Vigo pojawił się niczym czarodziej, niosąc najpiękniejszą parę różowych atłasowych pantofelków, jaką widziałam w życiu. Z przodu miały różyczki, które pasowały do różyczek na mojej sukience głównej druhny

- Czy nie są prześliczne? - spytał Vigo, kiedy mi je poka­zał. - Nie przymierzy ich pani?

To było okrutne. Poniżej pasa.

Grandmère to wszystko zaplanowała.

Ale co ja miałam zrobić? Pantofle pasowały idealnie i wy­glądały na mnie, muszę to przyznać, znakomicie. Moim po­dobnym do kajaków stopom nadawały wygląd o numer - a mo­że nawet o dwa numery - mniejszy! Nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę je nosić i sukienkę też. Może jeśli ślub zostanie odwołany, będę mogła je założyć na bal na koniec roku. To zna­czy, jeżeli wszystko się dobrze ułoży między mną a Jo - Si - Roksem.

- Taka szkoda byłoby je odsyłać - westchnęła Grandmère - tylko dlatego, że twoja matka to uparciuch.

Ale z drugiej strony, może jednak nie.

- Nie mogłabym ich zatrzymać na inną okazję? - spytałam.

A nuż, a nuż...

- Och, nie - powiedziała Grandmère. - Różowy kolor nie jest właściwy na żadną okazję poza ślubem.

Dlaczego mnie to spotyka? Dlaczego właśnie MNIE?!

Kiedy lekcja się skończyła - najwyraźniej dzisiaj składało się na nią słuchanie, jak moje obie babcie skarżą się na brak szacunku ze strony swoich dzieci (i wnuków) - Grandmère pod­niosła się i powiedziała do babci:

- No to rozumiemy się, Shirley?

A babcia odparła:

- Ależ oczywiście, Wasza Wysokość.

Zabrzmiało to bardzo złowrogo. W gruncie rzeczy, im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że mój tata nie ruszył choćby jednym palcem, żeby wydostać mamę z tego, co zaczynało wyglądać na niezły pasztet. Według Grandmère, limuzyna przyjedzie jutro wieczorem i zabierze mnie, mamę i pana Gianiniego do hotelu Plaza. Kiedy mama nie zgodzi się wsiąść do samochodu, wszyscy pojmą bez żadnych wątpliwości, że żadnego ślubu nie będzie.

Chyba będę musiała wziąć sprawy we własne ręce. Wpraw­dzie tata zapewniał mnie, że wszystko jest pod kontrolą, ale przecież my tu mówimy o Grandmère. O GRANDMÈRE!

Podczas jazdy z centrum do Village próbowałam wyciągnąć od babci jakieś informacje - no wiecie, dlaczego ona i Grandmère powiedziały sobie, że się nawzajem „rozumieją”.

Ale ona nie chciała puścić pary z ust... nic, poza tym, że ona i dziadek są zbyt zmęczeni całym tym zwiedzaniem, które od­walili - nie mówiąc już o zmartwieniu o Hanka, który nie dal znaku życia - żeby iść dzisiaj gdzieś na miasto na kolację, i mają zamiar zostać w hotelu i zamówić sobie coś na górę do pokoju.

Co bardzo mnie cieszy, bo jestem całkiem pewna, że jeśli jeszcze raz usłyszę słowa „średnio wysmażony”, zwymiotuję.

Jeszcze czwartek, 30 października, 21.00

No cóż, pan Gianini wprowadził się ze wszystkimi rzecza­mi. Już rozegrałam dziewięć partii piłkarzyków. Kurczę, ależ mnie bolą nadgarstki.

W sumie nie jest wcale tak dziwnie mieszkać z nim na stałe, bo przedtem i tak bez przerwy się tu kręcił. Jedyna różnica to duży telewizor, flipper, stół do piłkarzyków i zestaw perkusyjny w kącie salonu, gdzie mama zwykle trzymała naturalnych roz­miarów złocone popiersie Elvisa.

Ale najfajniejszy ze wszystkiego jest flipper. Nazywa się Gang Motocyklowy i ma te wszystkie bardzo realistyczne rysunki wytatuowanych ubranych w skóry Aniołów Piekieł. Poza tym, są tam obrazki dziewczyn Aniołów Piekieł - które wcale nie mają na sobie zbyt wielu ubrań - pochylających się i prezentują­cych swoje olbrzymie biusty. Kiedy wypuszcza się bilę, flipper wydaje taki dźwięk, jakby się bardzo głośno zapuszczało silnik motocykla.

Mama rzuciła jedno spojrzenie na flippera i po prostu sta­nęła jak wryta, kręcąc głową.

Wiem, że ten flipper jest mizoginistyczny i seksistowski, ale poza tym jest naprawdę bardzo, bardzo fajny.

Pan Gianini powiedział mi dzisiaj, że chciałby, żebym mó­wiła teraz do niego „Frank”, skoro jesteśmy już właściwie rodzi­ną. Ja jednak nie mogę się przełamać i przyzwyczaić. Nazywam go więc „Hej”. Mówię:

- Hej, poproszę parmezan.

Albo:

- Hej, gdzie jest pilot od telewizora?

Widzicie? I nie potrzeba imion. Bardzo sprytne, nie?

Oczywiście, nie wszystko idzie nam jak po maśle. Pozostaje na przykład ten drobny fakt, że jutro ma się odbyć wielki ślub z udziałem wielu sław, który, o ile wiem, nie został odwołany, i na którym, o ile wiem, moja matka nie ma najmniejszego za­miaru się pojawić.

Ale kiedy ją o to zapytałam, mama wcale się nie zdenerwo­wała, tylko uśmiechnęła się szalenie tajemniczo i powiedziała:

- Mia, o nic się nie martw.

Ale jak ja mam się o to nie martwić? Jedyne, co zostało defi­nitywnie odwołane, to ślub mojej mamy i pana G. w ratuszu. Zapytałam, czy dalej chcą, żebym przyszła przebrana za Empire State Building, bo uznałam, że chyba pora zacząć szykować sobie kostium i w ogóle, ale mama spojrzała tylko dziwnie i powiedzia­ła, że z tym wszystkim chyba się na trochę wstrzymamy.

W sumie widziałam, że nie bardzo ma ochotę o tym roz­mawiać, więc zamknęłam się i poszłam zadzwonić do Lilly. Najwyższy czas, żeby udzieliła mi paru słów wyjaśnienia na te­mat tego, co tu się właściwie dzieje.

Ale kiedy do niej zadzwoniłam, linia była zajęta. To znaczy­ło, że bardzo prawdopodobnie albo Lilly, albo Michael siedzi w Sieci. Skorzystałam z okazji i odezwałam się do Lilly na ICQ. Odpisała mi natychmiast.


GrLouie: LILLY, GDZIE ZNIKNĘLIŚCIE DZISIAJ RA­ZEM Z HANKIEM? TYLKO NIE KŁAM I NIE MÓW, ŻE NIE BYLIŚCIE ZE SOBĄ.

KbtGórą: NIE WYDAJE MI SIĘ, ŻEBY TO BYŁA W NAJMNIEJSZYM CHOĆBY STOPNIU TWOJA SPRAWA.

GrLouie: NO CÓŻ, POWIEDZMY SOBIE TYLKO, ŻE JEŚLI CHCESZ DALEJ MIEĆ SWOJEGO CHŁOPAKA, LEPIEJ PRZYGOTUJ SOBIE PRAWDOPODOBNIE BRZMIĄCE WYJA­ŚNIENIE.

KbtGórą: MAM BARDZO DOBRE USPRAWIEDLIWIENIE. ALE NIE SĄDZĘ, ŻEBYM CHCIAŁA SIĘ NIM Z TOBĄ DZIELIĆ. WYGADASZ WSZYSTKO Z MIEJSCA BEVERLY BELLERIEVE. ACH, I DWUDZIESTU DWÓM MILIONOM WI­DZÓW PRZY OKAZJI.

GrLouie: TO JEST TOTALNIE NIE FAIR. SŁUCHAJ, LILLY, JA SIĘ O CIEBIE MARTWIĘ. TO DO CIEBIE NIEPODOBNE, ZRYWAĆ SIĘ ZE SZKOŁY. CO Z TWOJĄ KSIĄŻKĄ O SZKOLNEJ SPOŁECZNOŚCI? MOŻLIWE, ŻE PRZEGAPIŁAŚ JAKĄŚ CZĘŚĆ WARTOŚCIOWEGO MATERIA­ŁU.

KbtGórą: OCH, DOPRAWDY? CZY WYDARZYŁO SIĘ DZIŚ COŚ WARTEGO ODNOTOWANIA?

GrLouie: NO CÓŻ, PARU MATURZYSTÓW WŚLIZGNĘŁO SIĘ DO POKOJU NAUCZYCIELSKIEGO I WŁOŻYŁO DO MINILODÓWKI PŁÓD ŚWINI.

KbtGórą: O KURCZĘ, STRASZNIE ŻAŁUJĘ, ŻE MNIE TO OMINĘŁO. MASZ DO MNIE JAKĄŚ KONKRETNĄ SPRA­WĘ, MIA? BO JA W TEJ CHWILI USIŁUJĘ ZNALEŹĆ COŚ W SIECI.


Tak, miałam do niej pewną sprawę. Czy ona nie rozumie, że to nie w porządku spotykać się z dwoma chłopakami naraz? Zwłaszcza że niektóre z nas nie mają nawet JEDNEGO chłopa­ka? Czy ona nie widzi, jakie to egoistyczne i niewłaściwe?

Ale nie napisałam tego. Zamiast tego napisałam:


GrLouie: NO CÓŻ, BORIS BARDZO SIĘ ZMARTWIŁ, LILLY. ON NAJWYRAŹNIEJ COŚ TU PODEJRZEWA.

KbtGórą: BORIS MUSI SIĘ NAUCZYĆ, ŻE W KOCHAJĄ­CYM ZWIĄZKU WAŻNE JEST USTANOWIENIE WIĘZI ZA­UFANIA. NOTABENE, SAMA TEŻ MOGŁABYŚ TO SOBIE ZAPAMIĘTAĆ, MIA.


Zdaję sobie sprawę, oczywiście, że Lilly mówiła o NASZYM związku - jej i moim. Ale jeśli się nad tym zastanowić, to jej słowa odnosiły się nie tylko do Lilly i Borisa, czy do Lilly i do mnie. To się odnosi też do mnie i mojego ojca. Oraz do mnie i mojej matki. Oraz do mnie i... no, praktycznie do wszystkich.

Może to właśnie chwila głębokiego przeżycia, zastanowiłam się. Może powinnam wyjąć dziennik na lekcje angielskiego?

I dokładnie w tym momencie stało się coś jeszcze: dostałam wiadomość od kogoś innego. Od samego Jo - Si - Roksa!


JoCrox: WIĘC WYBIERASZ SIĘ NA ROCKY HORROR JUTRO WIECZOREM?


O mój Boże! O, mój BOŻE!! O MÓJ BOŻE!!!

Jo - Si - Rox idzie jutro wieczorem na Rocky Horror.

I Michael też.

Naprawdę można z tego wyciągnąć tylko jeden jedyny lo­giczny wniosek: Jo - Si - Rox to Michael. Michael to Jo - Si - Rox. MUSI nim być. Po prostu MUSI.

Racja?

Nie wiedziałam, co mam zrobić. Chciałam zerwać się od komputera i zacząć biegać po pokoju i wrzeszczeć, i śmiać się jednocześnie.

Zamiast tego - i nie wiem, skąd wzięłam do tego zimną krew - odpisałam:


GrLouie: CHYBA TAK.


Niewiarygodne. Naprawdę niewiarygodne. Michael to Jo - Si - Rox. Racja? Co ja mam teraz zrobić? Co ja mam teraz zrobić?!

Piątek, 31 października, godzina wychowawcza

Obudziłam się z bardzo dziwnym przeczuciem, że czeka mnie coś nieprzyjemnego. Przez kilka minut nie wiedzia­łam, o co chodzi. Leżałam w łóżku i słuchałam deszczu, który uderzał o szybę. Gruby Louie siedział w nogach łóżka, ugniatał łapkami koc i mruczał bardzo głośno.

A potem nagle sobie przypomniałam: dziś, według mojej babki, jest dzień, w którym moja ciężarna matka ma wyjść za mąż za mojego nauczyciela algebry w trakcie wielkiej ceremonii w hotelu Plaza, przy akompaniamencie muzycznym zapewnio­nym przez Johna Tesha.

Leżałam jeszcze minutę, żałując, że znów nie mam trzy­dziestu ośmiu stopni gorączki, bo nie musiałabym wychodzić z łóżka i stawiać czoła temu wszystkiemu, a zapowiadał się dzień pełen niewątpliwych dramatów i zranionych uczuć.

Potem przypomniałam sobie e - mail z poprzedniego wieczo­ru i wyskoczyłam z łóżka.

Michael jest moim tajemniczym adoratorem! Michael to Jo - Si - Rox!

A jeśli będę miała trochę szczęścia, przed końcem tego wie­czoru powie mi o tym osobiście!

Piątek, 31 października, algebra

Pana Gianiniego nie ma dzisiaj w szkole. Mamy zastępstwo z nauczycielką, która nazywa się pani Krakowski.

To bardzo dziwne, że pana Gianiniego tutaj nie ma, bo rano przecież z całą pewnością był na poddaszu. Zagraliśmy partyjkę piłkarzyków, zanim pojawił się Lars z limuzyną. Nawet zapro­ponowaliśmy panu Gianiniemu, że go podrzucimy do szkoły, ale on powiedział, że przyjedzie później.

Wygląda na to, że DUŻO później.

W gruncie rzeczy nie ma tu dzisiaj mnóstwa osób. Michael, na przykład, nie zabrał się z nami limuzyną. Lilly mówi, że miał do ostatniej chwili kłopoty z wydrukowaniem pracy, którą chciał dzisiaj oddać.

Ale ja się zastanawiam, czy to nie dlatego, że boi się spojrzeć mi w twarz po tym, jak przyznał się, że jest Jo - Si - Roksem.

No cóż, nie do końca się przyznał. Ale prawie.

A może nie?

Pan Howell jest trzy razy starszy niż Gilligan. Różnica wieku między nimi wynosi 48. Po ile lat mają pan Howell i Gilligan?

T = Gilligan

3T = pan Howell

3T - T = 48

2T = 48

T = 24


Och, panie G., GDZIE pan jest?

Piątek, 31 października, RZ

Okay.

Po raz ostatni nie doceniłam Lilly Moscovitz. I nigdy więcej nie będę jej podejrzewała, że kierują nią jakiekolwiek inne niż absolutnie altruistyczne motywy. Uroczyście przysięgam to tutaj na piśmie.

Wszystko stało się w czasie lunchu:

Siedzieliśmy tam sobie wszyscy - ja, mój ochroniarz, Tina Hakim Baba i jej ochroniarz, Lilly, Boris, Shameeka i Ling Su. Michael, oczywiście, siedzi po drugiej stronie, razem z resztą Klubu Komputerowego, więc go z nami nie było, ale poza tym byli tam wszyscy, którzy się liczą.

Shameeka czytała nam głośno z jednej z broszur, które jej ojciec zebrał ze szkół dla dziewcząt w New Hampshire. Każde kolejne zdanie napełniało Shameekę jeszcze większym przera­żeniem, a mnie jeszcze większym wstydem za to, że w ogóle otworzyłam te swoje szerokie usta.

Nagle na nasz mały stolik padł cień.

Podnieśliśmy oczy.

Przed nami stało wcielone bóstwo. Przez chwilę chyba na­wet Lilly wierzyła, że z dawna oczekiwany Mesjasz wreszcie nadszedł.

Okazało się jednak, że to tylko Hank - ale taki Hank, jakie­go jeszcze nigdy dotąd nie widziałam. Miał na sobie czarny kasz­mirowy sweter pod obcisłym czarnym skórzanym płaszczem i czarne dżinsy, które zdawały się nie mieć końca na tych dłu­gich szczupłych nogach. Jego złote włosy zostały po mistrzow­sku ostrzyżone i ułożone, i - przysięgam - tak bardzo przypo­minał Keanu Reevesa z Matriksa, że byłabym w stanie uwierzyć, iż przyszedł do nas prosto z planu filmowego, gdyby nie fakt, że na nogach miał kowbojskie buty. Czarne, drogie z wyglądu, ale jednak zawsze kowbojskie buty.

Wydaje mi się, że to nie złudzenie - cały tłum w stołówce sapnął z wrażenia, widząc, jak Hank osuwa się na krzesło przy naszym stoliku - stoliku odrzuconych, według często słyszane­go określenia.

- Cześć, Mia - powiedział Hank.

Zaczęłam gapić się na niego. Nie chodziło tylko o ubranie. Coś... coś się w nim zmieniło. Jego głos wydawał się jakiś niż­szy. I pachniał... no cóż, ładnie pachniał.

- A więc - odezwała się do niego Lilly, wylizując spory frag­ment kremowego nadzienia ze swojego rogalika. - Jak ci poszło?

- Dobrze - odparł Hank tym samym głębokim głosem. - Patrzysz na najnowszego modela bielizny Calvina Kleina.

Lilly zlizała nadzienie ze swojego palca.

- Hm - powiedziała z pełnymi ustami. - No i fajnie.

- To wszystko zawdzięczam tobie, Lilly - powiedział Hank. - Gdyby nie ty, nigdy by nie podpisali ze mną kontraktu.

I wtedy mnie oświeciło. Hank wydawał się odmieniony, bo gdzieś zniknęło jego zaciąganie rodem z Indiany!

- Momencik, Hank - powiedziała Lilly. - Rozmawialiśmy już o tym. To twoje własne zdolności zawiodły cię tam, gdzie się obecnie znalazłeś. Ja tylko dałam ci kilka wskazówek.

Kiedy Hank obrócił na mnie spojrzenie, zauważyłam, że jego błękitne jak niebo oczy zwilgotniały.

- Twoja przyjaciółka, Lilly - stwierdził - zrobiła coś, czego nie zrobił dla mnie nikt, jak długo żyję.

Spojrzałam oskarżycielsko na Lilly.

Wiedziałam. WIEDZIAŁAM, że uprawiali seks.

Ale wtedy Hank dodał:

- Ona we mnie uwierzyła, Mia. Uwierzyła we mnie na tyle, by uznać, że warto mi pomóc w pogoni za moim marzeniem... marzeniem, które hołubiłem od dziecka. Wielu ludzi - łącznie z moimi własnymi babciami i dzia... - to znaczy z moimi dziad­kami - mówiło mi, że to marzenie ściętej głowy. Ale kiedy powiedziałem o nim Lilly, wyciągnęła do mnie dłoń - Hank wycią­gnął własną dłoń, żeby to zobrazować, i my wszyscy - ja, Lars, Tina, ochroniarz Tiny Wahim, Shameeka i Ling Su - popatrzy­liśmy na tę jego rękę, której paznokciom zrobiono idealny manikiur - i powiedziała: „Chodź ze mną, Hank, a pomogę ci zrealizować to marzenie”.

Hank opuścił rękę.

- I wiecie, co się stało?

Wszyscy - oprócz Lilly, która nie przestała jeść - byliśmy tak zaskoczeni, że gapiliśmy się na niego w bezruchu.

Hank nie czekał, aż odpowiemy na pytanie. Wyjaśnił nam:

- Spełniło się. Spełniło się dzisiaj. Mój sen się ziścił. Podpisa­łem kontrakt z agencją Forda. Jestem ich najnowszym modelem.

Wszyscy patrzyliśmy na niego, mrugając oczami.

- A zawdzięczam to - ciągnął Hank - tej oto kobiecie.

A potem nastąpiło coś naprawdę szokującego. Hank wstał, podszedł do krzesła, gdzie siedziała Lilly, niewinnie dojadając rogalika i nie spodziewając się niczego, i postawił ją na równe nogi.

A potem wszyscy w stołówce mieli okazję zobaczyć - nie wyłączając, jak zauważyłam, Lany Weinberger i całej jej świty przy stoliku cheerleaderek - jak mój kuzyn Hank złożył na ustach Lilly Moscovitz pocałunek. Ale jaki pocałunek! Myśla­łam, że wyssie z niej z powrotem całego tego rogalika.

Wreszcie Hank przestał ją całować i wypuścił z objęć. A Li­lly, która wyglądała trochę tak, jakby ją ktoś potraktował elek­trycznym paralizatorem, bezwładnie osunęła się na swoje miej­sce. Hank poprawił klapy skórzanego płaszcza i zwrócił się do mnie.

- Mia - powiedział - powtórz babci i dziadkowi, że będą musieli znaleźć sobie kogoś innego do pracy w sklepie żelaznym. Ja już nie wracam - to znaczy, już nie wrócę - do Versailles. Nigdy.

I z tymi słowami wyszedł ze stołówki niczym kowboj odcho­dzący w stronę zachodzącego słońca po pojedynku, w którym dopiero co zwyciężył.

Lub raczej powinnam była powiedzieć, ZACZĄŁ odchodzić w stronę zachodzącego słońca. Miał pecha, że nie zrobił tego dość szybko.

Bo jedną z osób, które obserwowały płomienny pocałunek, jakim obdarzył Lilly, był nikt inny, jak tylko Boris Pelkowski.

I oto Boris Pelkowski - tak, ten Boris Pelkowski z apara­cikiem ortodontycznym na zębach i swetrem wpuszczonym w spodnie - wstał i powiedział:

- Nie tak prędko, pilocie.

Nie jestem pewna, czy Boris obejrzał właśnie Top Guna, czy co, ale ten PILOT zabrzmiał dość groźnie, biorąc pod uwagę akcent Borisa i tak dalej.

Hank się nie zatrzymał. Nie wiem, być może nie usłyszał Borisa albo nie miał zamiaru pozwolić, żeby jakiś niewysoki geniusz muzyczny zepsuł mu wielkie wyjście.

I wtedy Boris zrobił coś zupełnie niesamowitego. Wyciągnął rękę i złapał przechodzącego obok Hanka za ramię, a potem powiedział:

- To MOJĄ dziewczynę całowałeś przed chwilą, przystoj­niaczku.

Ja wcale nie żartuję. Dokładnie tak powiedział. Och, jak mi zadrżało serce, kiedy to usłyszałam! Gdyby tylko jakiś facet (no dobra - Michael) powiedział coś takiego o mnie. Nie, że jestem najfajniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał, ale JEGO dziewczyną. Boris naprawdę określił Lilly jako SWOJĄ dziew­czynę! Żaden chłopak nigdy nie nazwał mnie SWOJĄ dziewczyna. Och, wiem wszystko o feminizmie i o tym, że kobieta nie jest własnością mężczyzny i że to seksizm - chodzić i mówić, że nią jest. Ale, och! Gdyby tylko ktoś (no dobra - Michael) powie­dział, że jestem JEGO dziewczyną!

W każdym razie Hank powiedział tylko:

- Hę?

I wtedy, jak grom z jasnego nieba, pięść Borisa poleciała prosto w twarz Hanka. PLASK!

Nie, nie, to nie brzmiało jak plaśnięcie. Już raczej jak trzask. Rozległ się okropny dźwięk pękających kości. Wszystkie dziewczyny jęknęły, myśląc, że Boris zmasakrował piękną jak z okład­ki magazynu twarz Hanka.

Ale niepotrzebnie się martwiłyśmy - to dłoń Borisa wydała ten dźwięk, nie twarz Hanka. Hank wyszedł z tego zupełnie bez szwanku. A Boris ma teraz kostki w gipsie.

Wiecie, co to znaczy?

Nie będzie już Mahlera.

Huraaaa!!!

Jednak cieszyć się nieszczęściem drugiego... to chyba trochę niegodne księżniczki.

Piątek, 31 października, francuski

Pożyczyłam od Larsa komórkę i zadzwoniłam do SoHo Grand między lunchem a piątą lekcją. Doszłam do wnio­sku, że ktoś musi zawiadomić babcię i dziadka, że Hankowi nic się nie stało. No cóż, został modelem Forda, ale w zasadzie nic mu przecież nie jest.

Babcia musiała siedzieć przy telefonie, bo odebrała po pierw­szym dzwonku.

- Clarissa? - powiedziała. - Oni jeszcze się nie odezwali.

To trochę dziwne. Bo Clarissa to imię Grandmère.

- Babcia? - spytałam. - To ja, Mia.

- Och, MIA. - Babcia roześmiała się niepewnie. - Przepra­szam cię, kotku. Myślałam, że to księżna. To znaczy, księżna wdowa. Twoja druga babcia.

Odparłam:

- Uhm, tak. To znaczy nie. To ja. I dzwonię tylko powie­dzieć ci, że miałam wiadomości od Hanka.

Babcia zaczęła krzyczeć tak głośno, że musiałam odsunąć komórkę daleko od ucha:

- GDZIE ON JEST? - wrzeszczała. - POWIEDZ MU ODE MNIE, ŻE KIEDY DOSTANĘ GO W SWOJE RĘCE, TO MU...

- Babciu! - zawołałam.

Trochę byłam zażenowana, bo różni ludzie w holu usłyszeli jej wrzask i zaczęli gapić się na mnie. Próbowałam się schować za plecami Larsa.

- Babciu - powtórzyłam - on podpisał kontrakt z agencją modeli Forda. Będzie prezentował najnowszą kolekcję bielizny Calvina Kleina. Będzie bardzo sławny, zupełnie jak...

- BIELIZNY? - ryknęła babcia. - Mia, powiedz temu chło­pakowi, że ma NATYCHMIAST do mnie zadzwonić.

- No cóż, nie bardzo mam jak, babciu - odparłam. - W związku z tym, że...

- NATYCHMIAST - powtórzyła babcia - albo czekają go DUŻE KŁOPOTY.

- Hm - powiedziałam. I tak dzwonił już dzwonek. - Okay, babciu. Czy, hm, czy ślub jest nadal aktualny?

- CO?

- Ślub - powiedziałam, żałując, że chociaż raz nie mogę być normalną dziewczyną, która nie musi wydzwaniać do ludzi i pytać, czy królewski ślub jej ciężarnej matki i nauczyciela al­gebry jest nadal aktualny.

- No cóż, oczywiście, że tak - powiedziała babcia. - A ty co myślałaś?

- Och - powiedziałam - a, hm, rozmawiałaś z mamą?

- Oczywiście, że tak - powtórzyła babcia. - Wszystko jest już ustalone.

- Naprawdę? - Byłam szczerze zdziwiona. Nie mogłam so­bie wyobrazić, że moja mama zgadza się na to wszystko. - I powiedziała, że tam przyjedzie?

- No oczywiście, że tam przyjedzie - powiedziała babcia. - To przecież jej ślub, nieprawdaż?

No cóż... właściwie tak. Chociaż... Nie powiedziałam tego „chociaż”. Powiedziałam:

- Jasne.

I z poczuciem odniesionej porażki rozłączyłam się.

Przyznaję, że było mi przykro z czysto egoistycznych powo­dów. Trochę żal mi było mamy, bo przecież naprawdę próbowała stawić opór Grandmère. No, naprawdę próbowała. Oczywiście, to nie jej wina, że musiała ugiąć się pod taką miażdżącą przewagą.

Ale najbardziej było mi żal samej siebie. NIGDY nie zdo­łam się wyrwać na tyle wcześnie, żeby zdążyć na Rocky Horror. Nigdy, nigdy, NIGDY. To znaczy, wiem, że film nie zacznie się przed północą, ale wesela potrafią trwać znacznie dłużej.

A kto wie, czy Michael jeszcze kiedykolwiek mnie gdzieś za­prosi? No bo dzisiaj ani razu nie dał mi znać, czy rzeczywiście jest Jo - Si - Roksem, ani razu nie wspomniał też o Rocky Horror. Ani razu. Nawet nie zrobił żadnej aluzji do Rachel Leigh Cook.

A w czasie RZ rozmawialiśmy długo. NAPRAWDĘ DŁU­GO. Na temat zeszłorocznego pamiętnego odcinka programu Lilly mówi prosto z mostu. Ci, którzy widzieli ten odcinek, mieli prawo dziwić się, że Lilly pomogła Hankowi w realizacji marze­nia o karierze supermodela. Tamten odcinek nosił przydługi tytuł: Tak, ty jako jednostka MOŻESZ doprowadzić do upadku seksistowskie, rasistowskie, opętane na punkcie wieku i wymiarów imperium mody (poprzez „krytykowanie reklam, w których po­mniejsza się rolę kobiety i ogranicza nasze pojęcie piękna” oraz „znajdowanie sposobów na uświadomienie naszego niezadowo­lenia reklamowanym firmom” a także „dając znać mediom, że chcemy oglądać bardziej zróżnicowane i realistyczne wizerunki kobiet”. Lilly zachęcała nas, żebyśmy „nie tolerowali mężczyzn, którzy oceniają, wybierają i odrzucają kobiety w oparciu o wy­gląd zewnętrzny”).

Podczas zajęć z RZ nastąpiła poniższa wymiana zdań (pani Hill wróciła już do pokoju nauczycielskiego - należy mieć tylko nadzieję, że na stałe), która obejmowała Michaela Moscovitza, a on, jak się przekonacie ANI RAZU nie wymienił Jo - Si - Roksa ani filmu Rocky Horror:


Ja: Lilly, myślałam, że uważasz środowisko modeli jako całość za seksistowskie, rasistowskie i upokarzające dla ludzkiej rasy.

Lilly: Więc? O co ci chodzi?

Ja: No cóż, Hank twierdzi, że pomogłaś mu zrealizować jego marzenie o zostaniu wiesz kim. Modelem.

Lilly: Mia, kiedy widzę, że ludzka dusza aż krzyczy z tęsk­noty za samorealizacją, nie mogę się powstrzymać. Muszę zrobić, co w mojej mocy, żeby marzenie tego człowieka stało się rzeczywistością.


[Kurczę, nie zauważyłam wcale, żeby Lilly zrobiła aż tak wiele, by mi pomóc w realizacji mojego marzenia o tym, żeby pocałował mnie z języczkiem jej brat. Ale z drugiej strony, fakt, nie do końca ujawniłam przed nią to marzenie].


Ja: Hm, Lilly, nie zauważyłam, żebyś miała aż tak wiele znajomości wśród modelek.

Lilly: Bo nie mam. Po prostu nauczyłam twojego ciotecznego brata jak najlepiej wykorzystać dane mu przez Boga atuty.| Parę prostych lekcji wymowy i uwag na temat stylu i od razu był na dobrej drodze do podpisania kontraktu z Fordem.

Ja: No cóż, ale dlaczego robić z tego taki wielki sekret?

Lilly: Czy ty masz choć cień pojęcia, jak kruche jest męskie ego?


[Tu wtrącił się Michael].


Michael: Ejże!

Lilly: Przepraszam, ale to prawda. Przez tę Amber, Kukurydzianą Królową Versailles, szacunek do samego siebie został już u Hanka zredukowany do minimum. Nie mogłam pozwolić, żeby jakieś negatywne uwagi zrujnowały te resztki poczucia własnej wartości, które mu jeszcze zostały. Wiesz, jak fatalistycznie nastawieni są z reguły chłopcy.

Michael: Ejże!

Lilly: Absolutnie koniecznym warunkiem powodzenia było to, żeby Hank mógł podążyć za swoim marzeniem, nie ulega­jąc żadnym fatalistycznym wpływom. Inaczej, jak wiedziałam, nie miałby nawet cienia szansy. Zatem utrzymałam swój plan w tajemnicy nawet przed tymi, na których zależy mi najbar­dziej. Każde z was, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, mogło storpedować szanse Hanka najniewinniejszą uwagą.

Ja: Daj spokój. Podtrzymalibyśmy go na duchu.

Lilly: Mia, zastanów się chwilę. Gdyby Hank powiedział do ciebie: „Chcę zostać modelem”, co byś zrobiła? No zastanów się. Zaczęłabyś się śmiać.

Ja: Nie, wcale nie.

Lilly: A właśnie że tak. Bo dla ciebie Hank jest alergicznym marudnym ciotecznym bratem z prowincji, który nie wie na­wet, co to jest bajgel. Ale ja, widzisz, potrafiłam zajrzeć głębiej i dostrzec, kim taki Hank może zostać...

Michael: Taaa, człowiekiem, którego przeznaczeniem jest kalendarz z własnymi nagimi zdjęciami.

Lilly: A ty, Michael, jesteś po prostu zazdrosny.

Michael: O, na pewno. Zawsze chciałem, żeby moje wielkie zdjęcie w bieliźnie zawisło nad Times Square.


[Jeśli o mnie chodzi, naprawdę chętnie obejrzałabym coś takiego, ale Michael, oczywiście, mówił to z sarkazmem].


Michael: Wiesz, Lii, ja bardzo wątpię, czy mama i tato będą Pod takim wrażeniem tego wspaniałego pokazu miłosierdzia, żeby przeoczyć fakt, że opuściłaś lekcje, aby go dokonać. Zwłaszcza kiedy odkryją, że w przyszłym tygodniu będziesz z tego powodu zatrzymana po lekcjach.

Lilly (z miną cierpiętniczki): Najbardziej miłosierni często najbardziej za to cierpią.

I to wszystko. Tylko tyle do mnie powiedział, przez cały dzień. PRZEZ CAŁY DZIEŃ.



PAMIĘTAĆ

Sprawdzić w słowniku słowo „miłosierdzie”.



MOŻLIWE POWODY, DLA KTÓRYCH MICHAEL

NIE CHCE PRZYZNAĆ SIĘ, ŻE JEST JO - SI - ROKSEM

1. Naprawdę jest zbyt nieśmiały, żeby się przyznać, co do mnie czuje.

2. Uważa, że ja nie czuję tego samego wobec niego.

3. Zmienił zdanie i jednak wcale mnie nie lubi.

4. Nie chce obarczyć się społecznym piętnem, jakim mu grozi umawianie się z dziewczyną z pierwszej klasy i czeka, aż będę w drugiej, zanim zaprosi mnie na randkę (tylko że wtedy on będzie już studentem pierwszego roku i nie będzie chciał się skompromitować, umawiając się z licealistką).

5. Wcale nie jest Jo - Si - Roksem i okazuje się, że mam obse­sję na punkcie czegoś, co napisał ten facet ze stołówki, któremu odbija na punkcie kukurydzy.



PRACA DOMOWA

Algebra: nic (nie ma pana G.)

Angielski: skończyć opis jednego dnia ze swoje­go życia! Plus Głębokie Przeżycie!

Historia cywilizacji: przeczytać i przeanalizować jeden artykuł z „Sunday Timesa” mówiący o bieżą­cych wydarzeniach (minimum 200 słów)

RZ: nie zapomnieć jednego dolara!

Francuski: str. 120, wyrażenia z huit (ćw. A)

Biologia: pytania na końcu rozdziału 12 - wziąć odpowiedzi od Kenny'ego


JĘZYK ANGIELSKI

DZIENNIK


Jeden dzień z mojego życia

Mia Thermopolis

(zamiast dnia opisałam wieczór, czy tak może być, pani Spears?)


PIĄTEK, 31 PAŹDZIERNIKA

15.16 - Przyjeżdżam do domu w SoHo z moim ochroniarzem (Larsem). Dom ewidentnie pusty. Dochodzę do wniosku, że mat­ka chyba drzemie (ostatnio bardzo często drzemie).

15.18 - 15.45 - Gram w piłkarzyki z ochroniarzem. Wygry­wam trzy z dwunastu gier. Decyduję się ćwiczyć piłkarzyki w wolnych chwilach.

15.50 - Zaciekawiam się, czemu głośna gra w piłkarzyki - nie mówiąc już o strasznie głośnym flipperze - nie obudziła matki z drzemki. Delikatnie stukam do drzwi sypialni. Stoję tam z na­dzieją, że otwierając je, nie zobaczę mojej matki w trakcie dziele­nia łoża z moim nauczycielem algebry.

15.51 - Pukam głośniej. Podejrzewam, że może mnie nie sły­chać w środku ze względu na namiętnie uprawiany seks. Mam szczerą nadzieję, że nie będę przypadkowym świadkiem cudzej nagości.

15.52 - Nie otrzymując żadnej odpowiedzi na pukanie, wchodzę do sypialni matki. Nikogo tam nie ma! Sprawdzenie łazienki matki pozwala odkryć ważne ślady, na przykład z szafki na lekar­stwa zniknął tusz do rzęs, szminka i buteleczka tabletek kwasu foliowego. Zaczynam podejrzewać, że coś jest nie tak.

15.55 - Dzwoni telefon. Odbieram go. To mój ojciec. Wywią­zuje się następująca rozmowa:


Ja: Tato? Mama zniknęła. 1 pan Gianini też. Na­wet nie przyszedł dzisiaj do szkoły.

Ojciec: Dalej go nazywasz panem Gianini, chociaż już z wami mieszka?

Ja: Tato. Gdzie oni są?

Ojciec: Nie martw się o nich.

Ja: Ta kobieta nosi w sobie moją ostatnią szansę na posiadanie rodzeństwa. Jak mam się o nią nie martwić?

Ojciec: Wszystko jest pod kontrolą.

Ja: Niby dlaczego mam w to uwierzyć?

Ojciec: Bo ja tak mówię.

Ja: Tato, moim zdaniem powinieneś wiedzieć, że mam trochę poważnych problemów z ufaniem ci.

Ojciec: Jak to?

Ja: No cóż, częściowo pewnie dlatego, że przez całe moje życie, mniej więcej do zeszłego miesiąca, oszukiwałeś mnie co do tego kim jesteś i czym się w życiu zajmujesz.

Ojciec: Och.

Ja: Więc powiedz mi, GDZIE JEST MOJA MATKA?

Ojciec: Zostawiła dla ciebie list. Dostaniesz go o ósmej wieczorem.

Ja: Tato, o ósmej wieczorem ma się zacząć ceremo­nia ślubna.

Ojciec: Jestem tego świadomy.

Ja: Tato, nie możesz mi tego robić. Co ja mam niby powiedzieć...

Jakiś głos: Filipie, czy wszystko w porządku?

Ja: Kto to jest? Tato, KTO to jest? Czy to Beverly Bellerieve?

Ojciec: Muszę już kończyć, Mia.

Ja: Nie, tato, zaczekaj...


KLIK.


16.00 - 16.15 - Przeczesuję mieszkanie, szukając jakichś śladów, czegoś, co mogłoby mi wyjaśnić, gdzie zniknęła moja matka. Nic nie znajduję.

16.20 - Dzwoni telefon. Babka ze strony ojca. Życzy sobie wiedzieć, czy moja matka i ja jesteśmy już gotowe. Mamy jechać do salonu kosmetycznego na makijaż. Informuję ją, że mama już wyszła (to prawda, czyż nie?). Babka robi się podejrzliwa. Mówię jej, że jeśli ma jakiekolwiek pytania, niech się skontaktuje ze swo­im synem, a moim ojcem. Babka stwierdza, że nie omieszka tego zrobić. Mówi też, że limuzyna podjedzie po mnie o piątej.

17.00 - Limuzyna podstawiona. Ochroniarz i ja wsiadamy. W środku jest babka ze strony ojca (poniżej nazywana Grand - mere) oraz babka ze strony matki (poniżej nazywana babcią). Babcia jest bardzo podekscytowana zbliżającymi się zaślubinami - chociaż jej ożywienie jest nieco skażone faktem, iż brat ciotecz­ny zdezerterował, żeby zostać supermodelem. Z kolei Grandmère jest tajemniczo spokojna. Mówi, że jej syn (mój ojciec) poinfor­mował ją, że panna młoda poczyniła własne przygotowania do ślubu (uczesanie, makijaż). Przypomniawszy sobie zniknięcie ta­bletek kwasu foliowego, nic nie odpowiadam.

17.20 - Wchodzimy do Chez Paolo.

18.45 - Wychodzimy z Chez Paolo. Zaskoczyło mnie nowe uczesanie babci. Nie przypomina już mamusi z filmów Johna Hughesa, ale członkinię drogiego klubu sportowego.

19.00 - Dojeżdżamy do Plaza. Ojciec tłumaczy nieobecność panny młodej jej pragnieniem, żeby przed ceremonią się zdrzem­nąć. Kiedy podstępnie zmuszam Larsa, żeby zadzwonił do domu ze swojej komórki, nikt nie odbiera.

19.15 - Znów zaczyna padać. Babcia zauważa, że deszcz w dniu ślubu źle wróży młodej parze. Grandmère stwierdza, że nie deszcz, tylko perły. Babcia mówi, że nie, bo deszcz. Pierwsze oznaki podziału pomiędzy uprzednio zgodnie połączonymi szykami babek.

19.30 - Zostaję wprowadzona do małego pokoju tuż obok Sali Biało - Złotej razem z innymi druhnami (supermodelkami Gi - sele, Karmen Kaas i Amber Valetta, które moja Grandmère wyna­jęła, gdy matka odmówiła dostarczenia listy własnych druhen). Przebieram się w piękną różową sukienkę i cudne pantofelki.

19.40 - Żadna z druhen nie chce ze mną rozmawiać o niczym innym tylko o tym, jak „słodko” wyglądam. Bez przerwy gadają o wczorajszej wieczornej imprezie, na której ktoś zwymiotował Claudii Schiffer na buty.

19.45 - Zaczynają przyjeżdżać goście. Nie poznaję własne­go dziadka ze strony matki, bo zdjął czapeczkę bejsbolową. W smokingu wygląda całkiem dziarsko. Trochę jak podstarzały Matt Damon.

19.47 - Pojawiają się dwie osoby, które twierdzą, że są ro­dzicami pana młodego. Rodzice pana Gianiniego z Long Island! Pan Gianini Senior zwraca się do Vigo per „byczku”. Vigo jest wyraźnie zachwycony.

19.48 - Martha Stewart stoi przy drzwiach, gawędząc z Do­naldem Trumpem na temat rynku nieruchomości na Manhattanie. Nie może znaleźć apartamentowca, którego zarząd spółdzielni pozwoliłby jej trzymać w domu ulubione szynszyle.

19.50 - John Tesh obciął włosy. Prawie go nie poznałam. Wygląda trochę jak niemowlę. Królowa Szwecji pyta go, czyim jest znajomym, pana młodego czy panny młodej. Z jakiegoś nie­wyjaśnionego powodu odpowiada, że pana młodego, chociaż wiem, przejrzawszy kompakty pana Gianiniego, że Frank nie słu­cha niczego poza Rolling Stones i trochę Who.

19.55 - Wszyscy niecierpliwie czekają. Domagam się, żeby mój ojciec, który dołączył do mnie i do supermodelek, przekazał mi list od matki. Ojciec oddaje mi list.

20.01 - Czytam list.

20.02 - Muszę na chwilę usiąść.

20.05 - Grandmère i Vigo zatopieni w naradzie. Chyba zdali sobie sprawę, że ani panna młoda, ani pan młody, nie mają za­miaru się pojawić.

20.07 - Amber Valetta szepcze, że jeśli się nie pośpieszymy, spóźni się na kolację z Hugh Grantem.

20.10 - Goście cichną, kiedy mój tata, wyglądający wyjątko­wo książęco w swoim smokingu (mimo łysiny), wychodzi na śro­dek Sali Biało - Złotej. John Tesh przerywa grę.

20.11 - Ojciec składa poniższe oświadczenie:


Ojciec: Pragnę podziękować wszystkim za wygospo­darowanie czasu w ramach swoich wypełnionych kalen­darzy zajęć i przybycie tu dziś wieczorem. Niestety, ślub Helen Thermopolis i Franka Gianiniego nie odbędzie się... przynajmniej nie dziś wieczorem. Szczęśliwa mło­da para zrobiła nam psikusa i dziś rano poleciała do Cancun, gdzie, jak rozumiem, mają zamiar zawrzeć związek małżeński przed sędzią pokoju.


[W tym momencie dał się słyszeć ostry krzyk od strony mi­niaturowego fortepianu koncertowego. Chyba nie wydał go jed­nak John Tesh, ale Grandmère].


Ojciec: Oczywiście nalegam, aby dołączyli państwo do nas w Wielkiej Sali Balowej na kolację. I jeszcze raz dziękuję wam za przybycie.


[Ojciec odchodzi na bok. Zaskoczeni goście zbierają swoje rzeczy i idą szukać koktajli. Od strony miniaturowego fortepianu koncertowego nie słychać żadnego dźwięku].


Ja (do nikogo w szczególności): Meksyk! Oni chyba poszaleli. Jeśli moja matka będzie tam piła wodę, mój przyszły brat albo siostra urodzi się z płetwami zamiast stóp!

Amber: Nie martw się, moja przyjaciółka Heather zaszła w ciążę w Meksyku, piła tamtejszą wodę i właśnie urodziła bliźnięta.

Ja: I co, nie mają na plecach płetw grzbietowych?


20.20 - John Tesh podejmuje grę. Gra do chwili, gdy Grandmère warczy: „Och, zamknij się wreszcie!” A oto co zawierał list od mojej mamy:


Mia, kochanie!

W chwili, gdy będziesz czytała ten list, Frank i ja będziemy już małżeństwem. Przykro mi, że nie mogłam Ci wcześniej powiedzieć, ale kiedy Twoja babka zapyta Cię, czy coś o tym wiedziałaś (a na pewno Cię o to zapyta), chciałam, żebyś mogła uczciwie odpowiedzieć, że nie, tak żeby między wami dwiema nie doszło do żad­nych zadrażnień.


[Żadnych zadrażnień między Grandmère a mną? Czy ona żar­tuje? Przecież między nami są wyłącznie zadrażnienia!

No, przynajmniej z mojej strony].


Frank i ja bardzo chcieliśmy, żebyś była obecna na naszym ślubie. Zdecydowaliśmy zatem, że po naszym powrocie pobierzemy się jeszcze raz: tym razem wszystko utrzymamy w całkowitym sekrecie i będziemy mieli bar­dzo kameralny ślub, w obecności wyłącznie Ciebie i garst­ki naszych przyjaciół i rodziny!


[No, to by na pewno było interesujące. Większość przyja­ciółek mojej mamy to wojujące feministki albo artystki perfor - mace. Jedna z nich, na przykład, lubi wchodzić na scenę i oble­wać syropem czekoladowym swoje nagie ciało podczas recytacji poezji.

Ciekawe, jaki kontakt złapią z przyjaciółmi pana G., którzy, o ile rozumiem, są zagorzałymi kibicami sportowymi].


Podczas całego tego szalonego okresu byłaś dla nas, Mia, jak opoka, i chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo ja - a także Twój ojciec i ojczym - to doceniamy. Jesteś najlepszą córką, jaką matka mogłaby sobie wymarzyć, a ten mały chłopaczek (albo dziewczynka) będzie naj­szczęśliwszym dzieciakiem na ziemi, mając Ciebie za siostrę.

Już za Tobą tęsknię

Mama

Piątek, 31 października, 21.00

Jestem w szoku. Naprawdę.

Nie dlatego, że moja mama i nauczyciel algebry uciekli. To akurat jest całkiem romantyczne, jeśli chodzi o moje zdanie.

Nie, chodzi o to, ze tata - MÓJ TATA - pomógł im to zro­bić. Właściwie przecież postawił się własnej matce. OSTRO się jej postawił.

Koniec końców, biorąc to wszystko pod uwagę, zaczynam myśleć, że tata wcale się jednak nie boi Grandmère! Wydaje mi się, że on po prostu chce mieć święty spokój. Chyba uważa, że. łatwiej jest zgadzać się na jej pomysły, niż walczyć z nią. Bo walka z nią jest taka wyczerpująca i skomplikowana.

Ale nie tym razem. Tym razem tupnął nogą.

I można się założyć, że będzie musiał teraz za to zapłacić.

Nie wiem, czy kiedykolwiek się po tym wszystkim otrząsnę. Będę musiała diametralnie zmienić swoją opinię o ojcu. Trochę to przypomina sytuację, kiedy Luke Skywalker odkrył, że jego ojcem tak naprawdę jest Darth Vader. Tylko jakby w drugą stronę.

W każdym razie, Grandmère kryła się za miniaturowym for­tepianem koncertowym, a ja podeszłam do taty, zarzuciłam mu ręce na szyję i powiedziałam coś w rodzaju:

- Udało ci się!

Spojrzał na mnie ciekawie.

- Dlaczego cię to dziwi?

Ups. Totalnie zawstydzona, powiedziałam:

- Och, cóż, dlatego że... no wiesz.

- Nie, nie wiem.

- No cóż - powiedziałam.

(DLACZEGO? DLACZEGO ja mam taką niewyparzoną gębę?)

Zastanawiałam się, czy nie skłamać. Ale, stwierdziłam, tata musiał się domyślać, o czym myślę, ponieważ powiedział tym swoim ostrzegawczym tonem:

- MIA...

- Och, okay - mruknęłam gderliwie, wypuszczając go z ra­mion. - Chodzi mi tylko o to, że czasami sprawiasz wrażenie, tylko wrażenie, rozumiesz, że trochę się boisz Grandmère.

Tata wyciągnął rękę i objął mnie za szyję. Zrobił to dokład­nie na widoku Liz Smith, która podniosła się, żeby z pozostały­mi przejść do Wielkiej Sali Balowej. Ona jednak uśmiechnęła się do nas, jakby uważała, że to słodki widok.

- Mia - powiedział mój tata. - Ja się nie boję swojej matki. Ona naprawdę nie jest taka zła, jak myślisz. Wymaga tylko wła­ściwego podejścia.

To było dla mnie coś nowego.

- Poza tym - ciągnął ojciec - czy ty naprawdę uważasz, że mógłbym cię kiedykolwiek zawieść? Albo twoją matkę? Prze­cież ja zawsze będę was wspierał.

To było takie miłe, że naprawdę przez jakąś minutę miałam łzy w oczach. Ale może mi po prostu zaszkodził dym z tych wszystkich papierosów. Na przyjęciu było bardzo wielu Francu­zów.

- Mia, ale z tobą też całkiem nieźle sobie poradziłem, praw­da? - odezwał się zupełnie niespodziewanie tata.

Zaskoczyło mnie to pytanie.

- Tak, oczywiście, że tak, tato. Oboje zawsze byliście dobry­mi rodzicami.

Tata pokiwał głową.

- Rozumiem.

Widziałam, że taki komplement mu nie wystarczył, więc dodałam:

- No naprawdę! Naprawdę nie mogłabym sobie wymarzyć lepszych... - Ale nie zdołałam się powstrzymać, żeby nie dodać: - Tyle że mogłabym się obyć bez tej hecy z tytułem książęcym.

Spojrzał, jakby miał ochotę zmierzwić mi włosy. To znaczy, gdyby nie ten cały żel, którym by sobie posklejał palce.

- Przepraszam cię - powiedział. - Ale naprawdę uważasz, Mia, że byłabyś szczęśliwsza jako Nancy Zwyczajna Nastolat­ka?

Hm. Owszem.

Ale nie chciałabym mieć na imię Nancy.

Mogłabym w tamtej chwili naprawdę głęboko coś przeżyć, a potem opisać swoje przeżycie w dzienniku na angielski, gdyby nie to, że wtedy podbiegł do nas spiesznie Vigo. Miał zmieszaną minę. Czy można się dziwić? Zaplanowana przez niego ceremo­nia, dopieszczona perfekcyjnie w każdym szczególe, zamieniła się w katastrofę! Najpierw młoda para nie raczyła się pojawić, teraz zaś gospodyni przyjęcia, księżna wdowa, zamknęła się w swoim apartamencie i nie chciała wyjść.

- Co pan ma na myśli, mówiąc, że nie chce wyjść? - dopyty­wał się mój ojciec.

- Dokładnie to, co powiedziałem, Wasza Wysokość. - Vigo miał taką minę, jakby zbierało mu się na płacz. - Jeszcze nie widziałem, żeby kiedykolwiek tak się rozgniewała! Mówi, że jej własna rodzina ją zdradziła i że nigdy już nie będzie mogła pokazać swojej twarzy publicznie, tak wielki jest jej wstyd.

Mój tata wzniósł oczy do nieba.

- Chodźmy - powiedział.

Kiedy doszliśmy do drzwi apartamentu Grandmère na ostat­nim piętrze hotelu, tata dał znak Vigo i mnie, żebyśmy zacho­wali ciszę. Potem zapukał do drzwi.

- Mamo - zawołał. - Mamo, to ja, Filip. Mogę wejść?

Żadnej odpowiedzi. Wiedziałam jednak, że ona musi być tam w środku. Słyszałam ciche pojękiwanie Rommla.

- Mamo - powtórzył mój tata.

Próbował przekręcić gałkę drzwi, ale okazały się zamknięte. W rezultacie głęboko westchnął.

No cóż, to zrozumiałe. Już i tak poświęcił większą część dnia na psucie jej misternie snutych planów. A teraz jeszcze TO?

- Mamo - powiedział. - Chcę, żebyś otworzyła te drzwi.

Dalej bez odpowiedzi.

- Mamo - powiedział mój tata. - Zaczynasz się ośmieszać. Chcę, żebyś otworzyła te drzwi w tej sekundzie. Jeśli tego nie zrobisz, wezwę gospodynię piętra i każę jej wpuścić się do środ­ka. Chcesz mnie zmusić, żebym się uciekał do takich środków? O to chodzi?

Wiedziałam, że Grandmère prędzej pokaże nam się bez ma­kijażu, niż pozwoli, by personel hotelowy stał się świadkiem naszych rodzinnych nieporozumień, więc położyłam dłoń na ramieniu ojca i szepnęłam:

- Tato, ja spróbuję.

Tata wzruszył ramionami i z miną „A - rób - jak - uważasz”, odsunął się na bok.

Zawołałam przez drzwi:

- Grandmère? Grandmère, to ja, Mia!

Nie wiem, czego oczekiwałam. Na pewno nie tego, że otwo­rzy drzwi. To znaczy, skoro nie zrobiła tego dla Vigo, którego zdawała się uwielbiać, ani dla własnego syna, którego może nie uwielbiała, ale przynajmniej był jej jedynakiem - czemu niby miałaby to zrobić dla mnie?

Ale za drzwiami panowała cisza. No cóż, poza tym, że Rom­mel skamlał.

Jednak nie chciałam się poddać. Podniosłam głos i zawołałam:

- Naprawdę mi przykro, Grandmère, ze względu na mamę i pana Gianiniego. Ale musisz przyznać, że ostrzegałam cię, że ona nie chce tej pompy. Pamiętasz? Mówiłam ci, że chce mieć jakiś skromny ślub. Mogłaś się zorientować w sytuacji, choćby po tym, że nie ma tu ani jednej osoby zaproszonej przez moją mamę. To wszystko TWOI przyjaciele. No cóż, poza babcią i dziadkiem. I rodzicami pana Gianiniego. Ale zastanów się - mama nawet nie zna Imeldy Marcos, prawda? A Barbara Bush? Jestem pewna, że to bardzo miła pani, ale nie należy do najbliż­szych kumpelek mojej mamy.

Dalej zero odpowiedzi.

- Grandmère - zawołałam przez drzwi. - Posłuchaj. Naprawdę mnie zadziwiasz. Przecież zawsze mnie uczyłaś, że księż­niczka musi być silna. Przecież mówiłaś, że niezależnie od napotkanych przeciwności losu musi zachować odważne spojrzenie i nie wolno jej kryć się za własnym bogactwem i przywilejami. A przecież dokładnie coś takiego robisz w tej chwili. Czy nie powinnaś być teraz tam na dole, udawać, że wszystko toczy się dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałaś i wznosić toast za szczę­ście nieobecnej młodej pary?

Odskoczyłam w tył, kiedy gałka u drzwi apartamentu babki powoli się obróciła. Chwilę później Grandmère wyszła, zjawi­skowa w purpurowym aksamicie i tiarze we włosach.

Powiedziała z wielką godnością:

- Oczywiście, że zamierzałam wrócić na przyjęcie. Weszłam tu na górę tylko po to, żeby odświeżyć sobie szminkę.

Tata i ja wymieniliśmy spojrzenia.

- Jasne, Grandmère - odparłam. - Naturalnie.

- Księżniczka - dodała Grandmère, zamykając za sobą drzwi - nigdy nie zostawia swoich gości samym sobie.

- Okay - powiedziałam.

- Więc co właściwie wy dwoje tu robicie? - Grandmère spiorunowała wzrokiem mnie i tatę.

- My tylko, hm, przyszliśmy sprawdzić co u ciebie - wyja­śniłam.

- Ach, tak.

A potem Grandmère zrobiła rzecz zaskakującą. Wsunęła dłoń pod moje ramię. Później, nie patrząc na mojego ojca, powiedziała:

- No to chodźmy.

Widziałam, że tata przewrócił oczyma, widząc tak bezczel­ne lekceważenie własnej osoby.

Ale nie wyglądał na przestraszonego, tak jak JA wyglądała­bym na jego miejscu.

- Momencik, Grandmère - powiedziałam.

I sama wsunęłam dłoń pod ramię ojca, tak więc staliśmy we troje razem na korytarzu połączeni... no cóż, przeze mnie.

Grandmère tylko parsknęła i nic nie powiedziała. Ale tata się uśmiechnął.

I wiecie co? Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że dla nas trojga właśnie to był moment głębokiego wzruszenia.

No, dobra. W każdym razie przynajmniej dla MNIE.

Sobota, 1 listopada, 2.00

Wieczór nie okazał się totalną katastrofą.

Całkiem sporo osób zdawało się bardzo dobrze bawić. Na przykład Hank. Pokazał się właściwie dokładnie w porę na ko­lację - w tym zawsze był dobry - i w smokingu od Armaniego wyglądał naprawdę świetnie.

Babcia i dziadek bardzo się ucieszyli na jego widok. Pani Gianini, matka pana Gianiniego, też go sobie wyraźnie upodo­bała. To na pewno przez te jego wyszukane dobre maniery. Nie zapomniał ani jednej z lekcji wymowy u Lilly i tylko raz zrobił uwagę, że w weekendy bardzo lubi „barłożyć”. A potem, kiedy zaczęły się tańce, poprosił Grandmère do drugiego walca - pierw­szego dostał tata - i raz na zawsze wrył się w jej pamięć jako idealny kandydat na mojego księcia małżonka.

Dzięki Bogu, że w Genowii w 1907 roku ustawowo zabro­niono zawierania małżeństw między kuzynami w pierwszej li­nii.

Ale najszczęśliwsza para, z którą rozmawiałam tego wie­czoru, była nieobecna na przyjęciu. Gdzieś tak koło dziesiątej wieczorem Lars podał mi swoją komórkę, a kiedy powiedzia­łam:

- Halo? - zastanawiając się, kto to może być, usłyszałem głos mojej mamy, brzmiący bardzo odlegle i niewyraźny:

- Mia?

Nie chciałam mówić słowa „mamo” zbyt głośno, bo wie­działam, że w pobliżu kręci się Grandmère. I wydaje mi się mało prawdopodobne, żeby Grandmère miała w możliwej do przewidzenia przyszłości wybaczyć moim rodzicom numer, jaki jej wycięli. Zanurkowałam za jakąś kolumnę i szepnęłam:

- Hej, mamo! Pan Gianini zrobił już z ciebie uczciwą kobietę?

No cóż, zrobił. Stało się (nieco po fakcie, jeśli mnie spytacie o zdanie, ale przynajmniej dzieciak nie będzie nosił piętna nie­ślubnego dziecka przez całe życie, jak ja). Tam u nich była zale­dwie jakaś szósta po południu; siedzieli sobie gdzieś na plaży i popijali (bezalkoholową) piña colada. Zmusiłam mamę, żeby mi przyrzekła, że nie będzie tego już więcej piła, bo w tamtych okolicach lód też bywa podejrzany.

- Pasożyty potrafią przeżyć w lodzie - poinformowałam mamę. - Są takie robaki, które żyją w lodowcach na Antarkty­dzie, wiesz? Uczyłam się o nich na biologii. One tam są od ty­sięcy lat. Więc nawet kiedy woda jest zamrożona i tak można od niej zachorować. Zdecydowanie powinnaś używać wyłącznie lodu zrobionego z butelkowanej wody. Hej, daj mi do telefonu pana Gianiniego. Ja mu wyjaśnię dokładnie, co ma robić...

Mama mi przerwała.

- Mia - powiedziała - Jak... - odchrząknęła. - Jak przyjęła to moja mama?

- Babcia? - Spojrzałam w stronę babci.

Prawdę mówiąc, babcia bawiła się jak jeszcze nigdy w życiu. Cudownie się czuła w swojej roli matki panny młodej. Jak do tej pory, zatańczyła już z księciem Albertem, który reprezentował na przyjęciu książęcą rodzinę z Monako, i księciem Andrzejem, który moim zdaniem zupełnie nie tęsknił za Fergie.

- Hm - powiedziałam. - Babcia jest... jest naprawdę wście­kła na ciebie.

Kłamałam, oczywiście, ale wiedziałam, że tym kłamstwem mamę uszczęśliwię. Jednym z jej ulubionych zajęć było dopro­wadzanie własnych rodziców do szału.

- Naprawdę, Mia? - zapytała z zapartym tchem.

- Uhum... - powiedziałam, patrząc jak dziadek okręca bab­cię w piruetach, tańcząc wkoło fontanny. - Chyba nigdy się już do ciebie nie odezwą.

- Och - westchnęła mama radośnie. - To straszna szkoda.

Czasami naturalne uzdolnienia do łgania potrafią się przy­dać.

Niestety, jednak, w tej właśnie chwili przerwało nam połą­czenie. No cóż, przynajmniej mama usłyszała moje ostrzeżenie przed pasożytami w lodzie, zanim nas rozłączyło.

Jeśli chodzi o mnie, no cóż, nie mogę uczciwie stwierdzić, że bawiłam się jak nigdy w życiu - to znaczy, jedyną osobą mniej więcej w moim wieku był Hank, a on tak bardzo zajął się tańcem z Gisele, że nie miał czasu ze mną nawet porozmawiać.

Na szczęście koło jedenastej tata zagaił do mnie:

- Hm, Mia, dzisiaj jest chyba Halloween?

- Tak, tato - odparłam.

- Nie wolałabyś bawić się gdzie indziej?

Wiecie, wcale nie zapomniałam o tym całym Rocky Horror, ale stwierdziłam, że Grandmère będzie mnie potrzebowała. Cza­sami sprawy rodzinne są znacznie ważniejsze niż te związane z przyjaciółmi - a nawet niż te romansowe.

Ale jak tylko usłyszałam słowa taty, powiedziałam:

- Hm, owszem.

Film zaczynał się o północy w Village Cinema w śródmieściu - około pięćdziesięciu przecznic stąd. Jeślibym się pospieszyła, mogłabym jeszcze zdążyć. To znaczy zdążylibyśmy z Larsem.

Był tylko jeden problem. Nie mieliśmy przebrania. A w Hal­loween nie wpuszczają cię do kina, jeżeli przyjdziesz w normal­nym ubraniu.

- Jak to, nie macie kostiumów? - Martha Stewart podsłu­chała naszą rozmowę.

Rozpostarłam spódnicę swojej sukienki.

- No cóż - powiedziałam z wahaniem. - Może mogłabym udać, że jestem Glindą, Dobrą Czarownicą. Tylko nie mam różdżki. Ani korony.

Nie wiem, czy Martha wypiła o parę koktajli z szampanem za wiele, czy po prostu taka już jest, ale zanim się zorientowa­łam, zrobiła dla mnie różdżkę z garści kryształowych mieszadełek do drinków związanych jakimś pędem dzikiego wina, który wyjęła z bukietu stojącego na samym środku stołu. A potem zrobiła mi dużą koronę z kilku egzemplarzy menu, sklejonych klejem w sztyfcie, który wyjęła z torebki.

I wiecie co? Wyglądałam świetnie, zupełnie jak tamta cza­rownica z Czarnoksiężnika z krainy Oz! (Martha wywróciła te menu tekstem do wewnątrz).

- Proszę - powiedziała, kiedy skończyła. - Glindo, Dobra Czarownico. - Popatrzyła na Larsa. - Ty jesteś łatwy do prze­brania. Będziesz Jamesem Bondem.

Lars zrobił zadowoloną minę. Widać było, że od zawsze marzył, by zostać tajnym agentem.

Jednak nikt nie był bardziej zadowolony ode mnie. Marzy­łam o tym, żeby Michael mógł mnie zobaczyć w tej świetnej sukience, i proszę, zaraz się spełni.

Co więcej, ten strój mógł dodawał mi pewności siebie, a po­trzebowałam jej, żeby skonfrontować się z nim w sprawie Jo - Si - Roksa.

Tak wiec, dostawszy błogosławieństwo mojego ojca - chcia­łam się jeszcze pożegnać z Grandmère, ale ona i Gerald Ford tańczyli właśnie tango na parkiecie (tak, mówię serio) - wy­strzeliłam stamtąd jak z procy...

I trafiłam prosto w tłum reporterów.

- Księżniczko Mio! - wrzeszczeli. - Księżniczko Mio, jak się czujesz w związku z ucieczką twojej matki sprzed ołtarza?

Miałam zamiar pozwolić Larsowi wsadzić mnie do limuzyny i nie mówić reporterom ani słowa. Potem jednak wpadłam na pewien pomysł. Złapałam najbliższy mikrofon i powiedziałam:

- Chcę tylko przekazać wszystkim widzom, że Liceum imie­nia Alberta Einsteina jest najlepszą szkołą na Manhattanie, a może nawet w całej Ameryce Północnej, że mamy tam najlep­sze grono pedagogiczne i najlepszych uczniów na świecie, i jeśli ktoś tego nie chce widzieć, po prostu oszukuje sam siebie, panie Taylor.

(Pan Taylor to ojciec Shameeki).

A potem oddałam mikrofon i wskoczyłam do limuzyny.

Ledwie zdążyliśmy Najpierw dlatego, że ze względu na para­dę ruch uliczny w centrum był koszmarny. Po drugie, wokół wej­ścia do Village Cinema wiła się kolejka, która prawie sięgała do następnej przecznicy! Kazałam kierowcy okrążyć kino, gdy Lars i ja rozglądaliśmy się po tym niesamowitym tłumie. Dość trudno było rozpoznać znajomych, bo wszyscy byli w przebraniu.

Ale potem zauważyłam grupę naprawdę dziwacznie wyglą­dających ludzi, przebranych za weteranów z okresu drugiej woj­ny światowej. Cali byli pokryci sztuczną krwią, a niektórzy za­miast rąk i nóg mieli sztuczne kikuty. Nieśli spory transparent ze słowami SZUKAMY SZEREGOWCA RYANA. Obok nich stała dziewczyna w czarnej koronkowej halce i z przyprawioną brodą i chłopak przebrany za mafiosa, z futerałem na skrzypce w rękach.

Te skrzypce mnie naprowadziły.

- Zatrzymaj samochód! - wrzasnęłam.

Limuzyna przystanęła przy krawężniku, a Lars i ja wysie­dliśmy. Dziewczyna w halce zawołała:

- O mój Boże! Przyjechałaś! Przyjechałaś!

To była Lilly. A obok niej, z wielkim kłębem krwawych jelit wylewających się spod wojskowego munduru, stał jej brat, Mi­chael.

- Szybko - powiedział do Larsa i do mnie. - Wchodźcie do kolejki. Wziąłem dla was dwa bilety ekstra, w razie gdyby fak­tycznie udało się wam dojechać.

Ludzie za nami trochę mruczeli, kiedy Lars i ja wcisnęliśmy się do kolejki, ale wystarczyło, że obrócił się tak, żeby było widać futerał, w którym nosi broń pod pachą, i bardzo szybko się uciszy­li. Glock Larsa, prawdziwy i tak dalej, wygląda dość przerażająco.

- Gdzie jest Hank? - Chciała wiedzieć Lilly.

- Nie mógł przyjść - odparłam.

Nie chciałam jej mówić, czemu. Wiecie, kiedy widziałam go po raz ostatni, tańczył z Gisele. Nie chciałam, żeby Lilly uzna­ła, że Hank woli supermodelki od - no cóż - od nas.

- Nie może przyjść. Doskonale - powiedział stanowczo Boris.

Lilly rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie, a potem, pokazu­jąc na mnie palcem, spytała:

- A ty niby za kogo jesteś przebrana?

- Hm - odparłam - Za Glindę, Dobrą Czarownicę.

- Wiedziałem - powiedział Michael - Wyglądasz napraw­dę... Wyglądasz naprawdę...

Wydawało się, że nie jest w stanie dokończyć. Muszę wyglą­dać naprawdę głupio, zdałam sobie sprawę, i serce mi zamarło.

- Jesteś o wiele za elegancka jak na Halloween - uznała Lilly.

Elegancka? No cóż, chyba lepiej wyglądać elegancko niż głu­pio. Ale czemu Michael nie mógł tego powiedzieć?

Przyjrzałam się jej.

- Hm - powiedziałam - a ty za co konkretnie się przebrałaś?

Poprawiła ramiączko halki, a potem podrapała się po sztucz­nej brodzie.

- Halo - powiedziała naprawdę sarkastycznym tonem. - Je­stem pomyłką freudowską.

Boris pokazał swój futerał na skrzypce.

- A ja jestem Al Capone - powiedział. - Taki gangster z Chicago.

- To świetnie, Boris - odparłam, zauważając, że nosił pod spodem sweter, a jakże, schowany w spodnie.

Na to, że jest się cudzoziemcem, człowiek chyba nic nie zdoła poradzić.

Ktoś pociągnął mnie za spódnicę. Obejrzałam się i zobaczy­łam Kenny'ego, mojego partnera z lekcji biologii. On też miał na sobie mundur weterana i brakowało mu ramienia.

- Zdążyłaś! - zawołał.

- Tak - powiedziałam.

Podniecenie unoszące się w powietrzu było zaraźliwe.

A potem kolejka ruszyła. Przyjaciele Michaela i Kenny'ego z Klubu Komputerowego, którzy tworzyli resztę krwawego plu­tonu, zaczęli maszerować i pokrzykiwać:

- Ep, dwa, trzy, cztery! Ep, dwa, trzy, cztery!

No cóż, to nie ich wina. W sumie są członkami Klubu Kom­puterowego...

Dopiero kiedy zaczął się film, zorientowałam się, że coś się dzieje. Bardzo zręcznie ustawiłam się tak, żeby usiąść w fotelu obok Michaela. Lars powinien siedzieć po mojej drugiej stronie.

Tymczasem w jakiś dziwny sposób Lars został zepchnięty na bok, a po mojej drugiej stronie usiadł ostatecznie Kenny.

Nie, żeby to miało jakieś znaczenie... w tamtej chwili. Lars po prostu usiadł w rzędzie za mną. Prawie nie zauważyłam Kenny'ego, chociaż on usiłował ciągle mnie zagadywać, głównie na temat lekcji biologii. Odpowiadałam mu, ale mogłam myśleć tylko o Mi­chaelu. Czy naprawdę uważał, że głupio wyglądałam? Kiedy po­winnam wspomnieć, że wiem, iż to on jest Jo - Si - Roksem? Miałam przygotowaną taką małą mówkę. Chciałam powiedzieć coś w ro­dzaju: „Hej, oglądałeś ostatnio jakieś fajne kreskówki?”

Durne, sama wiem, ale nic innego nie przyszło mi do głowy.

Nie mogłam się doczekać końca filmu, chciałam jak naj­szybciej poruszyć ten temat.

Rocky Horror, nawet jeśli nie możesz się doczekać, aż się skończy, jest dość zabawny. Wszyscy widzowie zachowują się po prostu jak wariaci. Ludzie rzucali w ekran chlebem, a kiedy na ekranie padało, otwierali parasolki i tańczyli Taniec Miednicy. To naprawdę jeden z najlepszych filmów wszech czasów. Prawie bije Wirujący seks w kategorii „mój ulubiony film”, tyle że nie gra w nim Patrick Swayze, oczywiście.

Mimo wszystko zapomniałam, że w tym filmie nie ma żad­nych naprawdę przerażających scen. Więc właściwie nie miałam szansy udawać, że się boję i Michael nie miał pretekstu, by mnie objąć ramieniem, ani nic.

Dość pechowo, jeśli chcecie znać moje zdanie.

Ale hej, w końcu udało mi się usiąść koło niego, prawda? Przez dwie godziny tam siedziałam. Po ciemku. To już coś, nie­prawdaż? A on się ciągle śmiał i patrzył na mnie, żeby zoba­czyć, czy ja też się śmieję. To się liczy, prawda? No bo jeśli ktoś ciągle sprawdza, czy ty te same rzeczy uważasz za śmieszne, to się totalnie liczy.

Jedyny problem tkwił w tym, że nie mogłam nie zauważyć, że Kenny robi dokładnie to samo. No wiecie, śmieje się i patrzy, czy ja się też roześmiałam.

To powinno było dać mi kolejną wskazówkę.

Po filmie wszyscy poszliśmy na śniadanie do Round the Clock. I wtedy wszystko zaczęło się robić jeszcze dziwniejsze.

Oczywiście, bywałam już przedtem w Round the Clock - bo gdzie jeszcze na Manhattanie można zjeść naleśniki za dwa dolary? - ale nigdy o tak późnej porze i nigdy w towarzystwie ochroniarza. Biedny Lars wyglądał już wtedy na nieco zmachanego. Zamawiał jedną filiżankę kawy po drugiej. Ja tkwi­łam przy stoliku między Kennym a Michaelem - dziwne, jak to się powtarzało - a wkoło nas siedział cały Klub Kompute­rowy, Lilly i Boris. Wszyscy rozmawiali naprawdę bardzo głoś­no, i to jeden przez drugiego, i naprawdę trudno mi było zdecydować się, jak mam wprowadzić do rozmowy temat tej kre­skówki, kiedy ni stąd, ni zowąd Kenny powiedział mi prosto do ucha:

- Nie dostałaś ostatnio jakichś interesujących e - maili?

Przykro mi powiedzieć, ale dopiero wtedy oświeciła mnie prawda.

Oczywiście, powinnam była wcześniej się domyślić.

To nie Michael. MICHAEL NIE BYŁ JO - SI - ROKSEM.

Chyba jakąś częścią umysłu musiałam o tym cały czas wie­dzieć. No bo to naprawdę niepodobne do Michaela, żeby robić cokolwiek anonimowo. On po prostu nie jest taki, on jest z tych, co się podpisują. Chyba stanowiłam ciekawy przykład myślenia życzeniowego, czy coś takiego.

NAPRAWDĘ świetny przykład myślenia życzeniowego. I zdaje się, że jestem ciężkim przypadkiem.

Bo, oczywiście, Jo - Si - Roksem był Kenny.

Nie to, żeby Kenny'emu czegokolwiek brakowało. Jest to­talnie w porządku. Jest naprawdę, naprawdę miłym facetem. Naprawdę lubię Kenny'ego Showaltera. Naprawdę lubię.

Ale on nie jest Michaelem Moscovitzem.

Popatrzyłam na Kenny'ego po tej jego uwadze o otrzymanych ostatnio interesujących e - mailach i spróbowałam się uśmiechnąć. Naprawdę spróbowałam.

Powiedziałam:

- Och, Kenny. Więc to ty jesteś Jo - Si - Roksem?

Kenny uśmiechnął się szeroko.

- Tak - powiedział. - Nie zorientowałaś się?

Nie. Bo jestem kompletną idiotką.

- Uhm - powiedziałam, zmuszając się do kolejnego uśmie­chu. - Na sam koniec.

- To dobrze. - Kenny miał zadowoloną minę. - Bo ty mi na­prawdę przypominasz Josie, wiesz? To znaczy, tę z Josie and the Pussycats. Widzisz, nie dość, że jest wokalistką zespołu muzyczne­go, to jeszcze rozwiązuje zagadki kryminalne. Jest świetna. Jak ty.

O mój Boże. KENNY. Mój partner z lekcji biologii, KEN­NY. Wysoki na metr osiemdziesiąt, totalnie niezdarny Kenny który zawsze daje mi ściągnąć pracę domową z biologii. Zapo­mniałam już, że jest przecież wielkim fanem japońskich anime. Oczywiście, że ogląda Cartoon Network. Można powiedzieć, jest uzależniony. BATMAN jest chyba jego ulubionym filmem.

Och, niech mnie ktoś dobije. Proszę, dobijcie mnie.

Uśmiechnęłam się. Obawiam się, że to był bardzo słaby uśmiech.

Ale Kenny tego nie zauważył.

- I wiesz, w dalszych odcinkach - powiedział, zachęcony moim uśmiechem - Josie and the Pussycats lecą w kosmos. Więc ona jest także pionierką odkryć w kosmosie.

O Boże, niech się okaże, że to tylko zły sen. Proszę, niech się okaże, że to zły sen. Niech ja się obudzę i niech to się okaże nieprawdą!

Mogłam jedynie dziękować mojej szczęśliwej gwieździe, że nie powiedziałam nic Michaelowi. Wyobraźcie sobie, jak by to wyglądało, gdybym podeszła do niego z tym tekstem, który so­bie przygotowałam? Pomyślałby, że zapomniałam wziąć leki, czy coś takiego.

- W każdym razie - powiedział Kenny. - Mia, chciałabyś się kiedyś gdzieś wybrać? To znaczy, ze mną?

O Boże. Nienawidzę tego. Naprawdę tego nienawidzę. Wie­cie, kiedy ludzie pytają: „Chcesz się kiedyś wybrać gdzieś ze mną?”, zamiast zapytać: „Chcesz się gdzieś ze mną wybrać we wtorek?” Bo wtedy zawsze możesz znaleźć jakąś wymówkę. Wte­dy zawsze możesz powiedzieć coś takiego jak: „Och, nie. We wtorek mam coś do zrobienia”.

Ale nie możesz odpowiedzieć:

- Nie, nie chcę się z tobą spotkać. NIGDY.

Bo to byłoby strasznie niemiłe.

A ja nie mogę być niemiła dla Kenny'ego. Lubię Kenny'ego. Naprawdę. Jest bardzo zabawny i słodki, i tak dalej.

Ale czy chciałabym, żeby mi włożył język w usta?

Nie bardzo.

Co miałam powiedzieć? „Nie, Kenny”?, „Nie, Kenny, nie chcę nigdy się z tobą umawiać, bo tak się składa, że zakochałam się w bracie mojej najlepszej przyjaciółki”?

Nie można czegoś takiego powiedzieć.

No cóż, może niektóre dziewczyny tak potrafią.

Ale ja nie umiem.

- Oczywiście, Kenny - powiedziałam.

Mimo wszystko, jak beznadziejna mogła się okazać randka z Kennym? Co nas nie zabija, czyni nas silniejszymi. Tak przy­najmniej zawsze mówi Grandmère.

A potem nie miałam już wyboru i musiałam pozwolić Kenny'emu, żeby objął mnie ramieniem - jedynym, które miał, bo drugie było ciasno związane pod mundurem, żeby wyglądał na poważnie rannego po wybuchu miny lądowej.

Ale wszyscy siedzieliśmy tak ciasno stłoczeni przy stoliku, że ramię Kenny'ego, kiedy mnie objął, trąciło Michaela, a ten na nas popatrzył...

A potem bardzo szybko spojrzał na Larsa. Zupełnie jakby on - no, nie wiem...

Zauważył, co się działo i chciał, żeby Lars położył temu kres?

Nie. Oczywiście, że nie. Nie mogło o to chodzić.

Ale to prawda, że kiedy Lars, zajęty dosypywaniem sobie cukru do chyba piątej filiżanki kawy tej nocy, nie podniósł wzro­ku, Michael wstał i powiedział:

- No cóż, ja padam. Może byśmy już zjechali do bazy?

Wszyscy spojrzeli na niego jak na wariata. No bo niektórzy wciąż jeszcze jedli i tak dalej. Lilly nawet odezwała się:

- Co jest, Michael? Pora na dobranoc?

Ale Michael tylko wyciągnął portfel i zaczął odliczać, ile jest za siebie winien.

Więc wtedy ja również szybciutko wstałam i powiedziałam:

- Też jestem zmęczona. Lars, możesz podstawić samochód?

Lars zachwycony, że wracamy, wyrwał z kieszeni komórkę i zaczął wybierać numer. Kenny, siedzący obok mnie, zaczął mó­wić coś w rodzaju:

- Strasznie szkoda, że musisz już iść.

A potem:

- To jak, Mia, mogę do ciebie zadzwonić?

Ostatnie pytanie sprawiło, że Lilly spojrzała na niego, a potem na mnie, i znów na niego. Potem popatrzyła na Michaela. A potem i ona się podniosła.

- Chodźmy już z tej mordowni, Al - powiedziała, stukając Borisa w głowę. - Palimy knajpę.

Boris, oczywiście, nie zrozumiał.

- Co to jest mordownia? - spytał. - I dlaczego będziemy ją palić?

Wszyscy zaczęli szukać po kieszeniach pieniędzy żeby za­płacić rachunek... i wtedy sobie przypomniałam, że nie mam ze sobą nic. To znaczy ani centa. Nawet nie miałam torebki, do której mogłabym włożyć pieniądze. To jedyna część mojego stro­ju druhny, o której Grandmère zapomniała.

Trąciłam Larsa łokciem i szepnęłam:

- Masz jakąś gotówkę? Trochę mi brak w tej chwili.

Lars skinął głową i sięgnął po portfel. A wtedy Kenny, który to zauważył, odezwał się:

- Ależ nie ma mowy, Mia. Ja płacę za twoje naleśniki.

I w tym momencie kompletnie zgłupiałam. Nie chciałam, żeby Kenny płacił za moje naleśniki. Ani za pięć filiżanek kawy Larsa.

- Och, nie - powiedziałam. - Nie trzeba.

Co wcale nie odniosło zamierzonego skutku, bo Kenny od­parł bardzo sztywno:

- Nalegam.

I zaczął rzucać dolarowe banknoty na stół.

Pamiętając, że oczekuje się ode mnie przyjemnego zachowa­nia, godnego księżniczki i tak dalej, powiedziałam:

- No cóż, dziękuję ci bardzo, Kenny.

A wtedy właśnie Lars podał Michaelowi dwudziestkę i po­wiedział:

- To za bilety do kina.

Tyle że Michael też nie chciał słyszeć o przyjęciu moich pie­niędzy - no dobra, to były pieniądze Larsa, ale mój tata przecież by mu zwrócił. Miał taką totalnie zażenowaną minę i powtarzał:

- Och, nie. Cała przyjemność po mojej stronie. - Nawet kiedy zaczęłam stanowczo nalegać.

No więc musiałam w końcu powiedzieć:

- Dobrze zatem, dziękuję ci bardzo, Michael.

Chociaż tak naprawdę chciałam powiedzieć tylko:

- Zabierzcie mnie stąd wreszcie!

Bo z dwoma facetami, z których każdy za mnie płacił, za­czynało to wyglądać tak, jakbym była na randce z oboma naraz!

I w pewien sposób tak chyba właśnie było.

Można by pomyśleć, że strasznie się tym wszystkim przej­mę. No bo, jeśli wziąć pod uwagę, że nigdy przedtem nie byłam na randce choćby z JEDNYM facetem, a co dopiero z DWOMA w tym samym czasie...

Tyle że mnie to totalnie i kompletnie NIE bawiło. Bo, po pierwsze, z jednym z nich wcale nie miałam ochoty się umawiać.

A po drugie, to właśnie on przyznał się, że mnie lubi... na­wet jeśli zrobił to tylko anonimowo.

Wszystko to strasznie mnie zmęczyło i chciałam już tylko iść do domu, położyć się do łóżka, naciągnąć kołdrę na głowę i udawać, że nic się nie stało.

Tylko że nawet tego nie mogłam zrobić, bo skoro mama i pan Gianini są w Cancun, miałam zostawać na noc w Plaza z Grandmère i tatą, dopóki oni nie wrócą.

Ale kiedy myślałam, że wszystko raz na zawsze się popsuło, a ludzie wsiadali już do limuzyny (no cóż, kilka osób prosiło, żeby ich odwieźć do domu, więc jak mogłabym odmówić, prze­cież mamy w środku tyle miejsca), Michael, który w końcu sta­nął obok mnie i czekał na swoją kolejkę, żeby wejść do środka, powiedział mi:

- Mia, wcześniej próbowałem ci powiedzieć, że wyglądasz... że wyglądasz naprawdę...

Zamrugałam oczami, patrząc na niego w świetle różowo - niebieskiego neonu świecącego w szyldzie ROUND THE CLOCK za nami. To niesamowite, ale nawet skąpany w świetle różowo - niebieskiego neonu, ze sztucznymi jelitami zwisającymi mu spod munduru, Michael wciąż wyglądał totalnie...

- Wyglądasz naprawdę prześlicznie w tej sukience - dokoń­czył strasznie szybko.

Uśmiechnęłam się do niego, czując się nagle zupełnie jak Kopciuszek... Wiecie, na koniec filmu Disneya, kiedy Książę nareszcie ją odnajduje i zakłada na jej stopę pantofelek i łach­many zmieniają się nagle w suknię balową, a wszystkie myszy wychodzą i zaczynają śpiewać...

No więc właśnie tak się czułam, przez jedną sekundę.

Bo zaraz potem jakiś głos koło mnie powiedział:

- Ludzie, wsiadacie wreszcie, czy nie?

A myśmy spojrzeli w tamtą stronę, a tam Kenny wystawiał głowę i jedno nieodcięte ramię przez szyberdach limuzyny.

- Hm - powiedziałam, czując się totalnie i zupełnie zażeno­wana. - Tak.

I wsiadłam do limuzyny, jakby nic się nie stało.

Bo właściwie, jeśli się nad tym zastanowić, nic się takiego nie stało.

Tyle że przez całą powrotną drogę do Plaza jakiś cichy gło­sik bez przerwy powtarzał w mojej głowie: Michael powiedział, że wyglądam prześlicznie. Michael powiedział, że JA wyglądam prześlicznie. MICHAEL powiedział, że wyglądam prześlicznie.

I wiecie? To nic, że Michael wcale nie pisał tych notatek. To nic, że wcale nie uważa mnie za dziewczynę, która najbardziej z całej szkoły przypomina Josie.

Ale uznał, że w mojej różowej sukience wyglądałam ładnie. I to wszystko, co się dla mnie liczy.

A teraz siedzę w apartamencie hotelowym Grandmère, otoczo­na stosami prezentów ślubnych i prezentów dla dziecka, z Rommlem, który ubrany w różowy kaszmirowy sweterek trzęsie się na drugim końcu tapczanu. Powinnam pisać karteczki z podziękowa­niami, ale, oczywiście, zamiast tego robię zapiski w pamiętniku.

Chyba jednak nikt tego nie zauważył, bo są tu babcia i dzia­dek. Wstąpili pożegnać się po drodze na lotnisko, przed powro­tem do Indiany. W tej chwili moje obie babcie robią listę imion dla dziecka i zastanawiają się, kogo zaprosić na chrzest (Boże, znów to samo!), a mój ojciec i dziadek rozmawiają o płodozmianach, jako że jest to szalenie ważny temat zarówno dla farme­rów z Indiany, jak i genowiańskich hodowców oliwek. Nieważ­ne, że dziadek jest właścicielem sklepu żelaznego, a tata księciem. Nieważne. Ale przynajmniej ROZMAWIAJĄ.

Hank też przyszedł tutaj, żeby się pożegnać i spróbować przekonać swoich dziadków, że dobrze robią, zostawiając go tu, w Nowym Jorku - chociaż prawdę mówiąc, nie idzie mu to naj­lepiej, zwłaszcza że od chwili, kiedy tu wszedł, nie skończył jeszcze rozmawiać przez komórkę. Większość z tych telefonów jest chyba od wczorajszych druhen.

A ja myślę sobie, że w gruncie rzeczy wcale nie jest źle. No bo tak: niedługo będę miała malutkiego brata albo siostrę, a poza tym dostałam ojczyma, który nie dość, że jest niepraw­dopodobnie dobry z algebry, to jeszcze w dodatku ma stół do piłkarzyków.

A mój tata dowiódł, że jest na tej planecie przynajmniej jedna osoba, która nie boi się Grandmère... a nawet Grandmère wydaje się nieco łagodniejsza niż zwykle, mimo że nie udało jej się wyjechać do Baden - Baden.

Chociaż wciąż nie odzywa się do mojego ojca, oprócz tych chwil, kiedy to naprawdę absolutnie konieczne.

I tak, to prawda - dzisiaj jestem umówiona z Kennym w Vil­lage Cinema na maraton japońskich anime, ponieważ mu to obiecałam, i tak dalej.

Ale potem pojadę do Lilly i mamy zamiar popracować nad jej programem na przyszły tydzień, który będzie dotyczył wy­partych wspomnień. Planujemy spróbować zahipnotyzować się nawzajem i zobaczyć, czy uda nam się odkryć jakieś wspomnie­nia z poprzedniego życia. Lilly jest przekonana, na przykład, że w którymś poprzednim życiu była Elżbietą I.

Wiecie co? Ja tam jej wierzę.

W każdym razie potem zamierzam zostać u niej na noc i wy­pożyczymy sobie do obejrzenia Wirujący seks i będziemy go oglą­dać w taki sposób, jak ogląda się Rocky Horror. Zamierzamy wrzeszczeć do aktorów, wygłupiać się i rzucać w ekran czym popadnie.

I są bardzo duże szanse, że następnego dnia rano przy śnia­daniowym stole Moscovitzow pojawi się Michael w spodniach od piżamy i płaszczu kąpielowym, i że, jak poprzednio, zapo­mni zawiązać płaszcz.

Co, jeśli chcecie znać moje zdanie, mogłoby stanowić dla mnie naprawdę głębokie przeżycie.

BARDZO głębokie przeżycie.

PODZIĘKOWANIA

Serdecznie dziękuję Barb Cabot, Debrze Martin Chase, Bil­lowi Contardiemu, Sarah Davies, Laurze Langlie, Abby McAden, Alison Donalty oraz zwykłym głównym podejrzanym: Beth Ader, Jennifer Brown, Dave'owi Waltonowi, a przede wszyst­kim, Benjaminowi Egnatzowi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 2 Księżniczka w świetle reflektoró‚w
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik księżniczki 02 Księżniczka w świetle reflektorów
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 5 Księżniczka na różowo
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 Księżniczka imprezuje
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 1I2 Urodziny Księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 8 Księżniczka w rozpaczy
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 3I4 Walentynki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 4 Księżniczka na dworze
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 3 Zakochana Księżniczka
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 1 Pamiętnik księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 4 Księżniczka na dworze

więcej podobnych podstron