Attenborough David NA ŚCIEŻKACH ŻYCIA

DAVID ATTENBOROUGH

Na ścieżkach życia



WPROWADZENIE

KMSIĄŻKA TA - podobnie jak serial telewizyjny nakręcony w trakcie jej powstawania - stanowi ostatnią część trylogii poświęconej historii naturalnej? Część pierwsza nosiła tytuł "Życie na Ziemi". Podjęto w niej próbę zgłębienia ogromnej różnorodności świata zwierzęcego. Dlaczego wśród zwierząt istnieje tak niesłychana rozmaitość, skoro wszystkie z nich robią mniej więcej to samo? Dlaczego wieloryb jest stałocieplny i oddycha płucami, a zbliżony doń wielkością potwór zwany rekinem wielorybim jest zmiennocieplny ima skrzela? Dlaczego ssaki rdzennie australijskie noszą młode w torbie, a ssaki zamieszkujące półkulę północną-w macicy, gdzie płód jest odżywiany za pomocą łożyska? Odpowie­dzi na te pytania wymagają znajomości historii naturalnej. Toteż "Zycie na Ziemi" śledziło proces historycznego rozwoju organizmów, od zarania - około trzech milionów lat temu - aż do dnia dzisiejszego, ilustrując najważniejsze momenty tej drogi przykładami zaczerpniętymi z życia współcześnie żyjących zwierząt.

Druga z książek- "Żyjąca planeta", skupiła się na innym ważnym czynniku, wpływającym na kształt i budowę zwierząt, a mianowicie na środowisku. Ssaki żyjące na pustyni mąjąc z reguły dłuższe uszy i nogi niż ich kuzyni z zimniejszych rejonów: tak ukształtowane ciała łatwiej pozbywają się nadmiaru ciepła. Ptaki lądowe, rzucone przez los gdzieś na dalekie wyspy, często stają się nielotne, o ile bowiem nie ma w ich otoczeniu żadnych lądowych drapieżników, nie potrzebują wzbijać się w powietrze. Również inne organizmy, z którymi zwierzę dzieli środowisko, wywierają nań wpływ. I tak na przykład, zimą futro zająca polar­nego, oprócz tego, że zapewnia mu ciepło, zmienia barwę z brązowej na białą. Dzięki temu zając staje się niemal niewidoczny dla drapieżników. "Żyjąca planeta" badała wspólnoty ekologiczne na całym świecie, od suchych i gorą­cych pustyń, po wilgotne, tropikalne lasy; od oceanicznych głębin po najwyższe warstwy atmosfery.

Słowem, dwie poprzednie książki zajmowały się budową ciał różnych zwie­rząt i sposobem, w jaki zostały one ukształtowane. Natomiast w niniejszym tomie mówi się o tym, w jaki sposób zwierzęta posługująsię ciałem, a więc jakie mają obyczaje.

Z oczywistych względów, obyczaje stanowią najbardziej bodaj frapujący aspekt historii naturalnej. Są pełne akcji i dramatyzmu. Oto orka, wdzierająca się na plażę, by porwać młodą uchatkę; oto mrówka, nieomylnie steru jąca przez Saharę dzięki obserwacji słońca; oto matka-nietoperz, przedzierająca się pod sklepieniem jaskini przez tłum żebrzących o jedzenie młodych, aby nakarmić

własne, i tylko własne, dziecko. Ze względu na swą atrakcyjność, zachowania i obyczaje zwierzęce mogłyby więc zupełnie dobrze stanowić temat już pierwszej części trylogii. Rzecz jednak w tym, że dziesięć lat temu, gdy wraz z kolegami rozpoczynaliśmy pracę nad książką, nie potrafilibyśmy jeszcze obserwować wielu spośród opisanych tu zachowań, a już na pewno nie zdołalibyśmy utrwalić ich na kliszy.

Przyczyny tęgo były czysto techniczne. W ciągu ostatniego dziesięciolecia zarówno w dziedzinie fotografii jak i elektroniki dokonał się ogromny postęp. Dziś możemy obserwować i rejestrować wydarzenia, które ze względu na zbyt słabe światło były do niedawna nieuchwytne dla najczulszych emulsji fotogra­ficznych, a nawet dla naszych oczu.

Z pomocą elektronicznych wzmacniaczy obrazu i superczułych .błon może­my dziś fotografować świetliki z mangrowych bagien Malezji — rozbłyskujące synchronicznie niczym niezliczone lampki choinkowe - i nie widzimy już bezkształtnych plam światła, lecz maleńkie chrząszcze, oddające się skompli­kowanemu rytuałowi zalotów. Dzięki stosowanym w medycynie światłowodom możemy po raz pierwszy w dziejach nauki zajrzeć do wnętrza gigantycznej kuli, utworzonej przez milionową armię mrówek obozujących pod pniem zwalonego drzewa w tropikalnym lesie Panamy.

Ważniejszy jednak od postępu technicznego był w ostatnim dziesięcioleciu znaczny wzrost liczby naukowców, aktywnie zajmujących się obserwacją dziko żyjących zwierząt. Niemal wszystkie grupy większych zwierząt są dziś objęte badaniami naukowymi w różnych częściach świata. Prowadzący te badania uczeni posiedli tak głęboką wiedzę na temat swych podopiecznych i tak dobrze znają ich zwyczaje, że bez wahania potrafili kierować nas we właściwe miejsca

o właściwej porze, tak byśmy mogli podpatrzeć te akurat zachowania, które nas szczególnie interesowały.

Niewiele dyscyplin naukowych wymaga takiego poświęcenia i znoszenia takich niewygód fizycznych jak obserwowanie dzikich zwierząt w ich natural­nym środowisku. Christophe Boesch jest szwajcarskim zoologiem, zajmującym się szympansami, które żyją w gęstym lesie na Wybrzeżu Kości Słoniowej w Afryce Zachodniej. Christophe i jego żona Hedwige rozpoczęli realizaąję swego przedsięwzięcia dziesięć lat temu, spędzając całe tygodnie, dzień po dniu, na niespiesznym chodzeniu po lesie. Przez pierwszy rok Christophe uważał dzień za szczęśliwy, jeśli w ogóle udało mu się zobaczyć szympansa. Nie pozwalał sobie na przekupywanie małp jedzeniem w celu zwabienia ich na otwarty teren, gdyż uważał, że byłoby to naruszenie ich naturalnego zachowania, fałszujące wyniki badań. Dopiero po czterech latach niestrudzonego podgląda­nia i tropienia, szympansy na tyle przywykły do towarzystwa milczącego ludzkiego cienia, że nie okazywały już lęku i po prostu ignorowały go.

Minęło kilka następnych lat, zanim Christophe nauczył się rozpoznawać poszczególnych członków stada, co było nieodzowne dla jego badań. Dziś nie

tylko zna z wyglądu każdego z około sześćdziesięciu szympansów tworzących stado, lecz potrafi także większość z nich rozpoznać po głosie, choćby dochodził z dużej odległości. Każdego dnia idzie za nimi, gdy wędrują przez las; zatrzy­muje się, gdy małpy stają na popas; rusza biegiem, gdy zwiększają tempo. Dopiero gdy zabierają się, jak co wieczora, do moszczenia na drzewach legowisk nocnych, Christophe rozstaje się z nimi. A rano, zanim słońce wzejdzie, znów wyrusza do lasu na spotkanie z szympansami. Jeśli trzeba, biegnie przez godzinę i dłużej, żeby nie zgubić tropu małp, zanim przeniosą się w jakąś odległą część lasu, gdzie trudno byłoby je odszukać. Cała ta nieustanna i wyczerpująca praca zaowocowała między innymi odkryciem, że szympansy są zawołanymi myśli­wymi i że dla potrzeb polowania wykształciły tak skomplikowane formy dzia­łania grupowego, jakich nie spotykamy u żadnego innego zwierzęcia, z wyjątkiem człowieka. To, że Christophe zgodził się, byśmy towarzyszyli mu z kame­rami i filmowali polujące małpy, było dla nas wielkim przywilejem.

Christophe jest zresztą tylko jednym z wielu badaczy, którzy udzielili nam pomocy. Nazwiska tych, którzy pomogli mnie osobiście zamieszczam na stronie 310. Poza tym cała masa ludzi służyła wielkodusznie radą i wskazów­kami praktycznymi reżyserom i operatorom, kręcącym nasz telewizyjny serial, dzięki czemu mogliśmy obejrzeć rzeczy, które oni sami zobaczyli dopiero po latach wytężonych i cierpliwych badań. Dług, jaki u nich zaciągnęliśmy, jest nie do spłacenia. Nauka o zachowaniach zwierzęcych, którą uprawiają tacy badacze, znana jest pod nazwą etologii. Nie próbowałem w niniejszej książce opisywać jej podstaw teoretycznych, podobnie jak w "Życiu na Ziemi" nie analizowałem teorii ewolucji. Czytelnik, który pragnąłby bliżej zapoznać się z takimi tematami jak samolubne geny, teoria gier, altruizm, czy związek między wiedzą nabytą a instynktowną, powinien sięgnąć do bardziej specjalistycznych tekstów. Moim zamiarem było raczej opisanie pewnych zdarzeń, niż rozszyfrowanie kryjących się za nimi psychologicznych czy ewolucyjnych mechanizmów. Zamiar ten

- z czego dziś zdaję sobie sprawę o wiele wyraźniej niż nji początku - nie jest bynajmniej łatwy do wykonania.

Zachowanie nie zawsze da się oddzielić od anatomii i pod tym względem to, co tu napisałem, z konieczności pokrywa się w niektórych punktach z treścią dwóch poprzednich książek. W paru przypadkach zdarzyło się, że jakiś gatunek opisano po raz drugi - po prostu dlatego, że obyczaje należących doń zwierząt są unikalne i tak niezwykłe, że bez dodatkowego opisu sam obraz byłby niewybaczalnym zubożeniem. Jednak różnorodność form życia zwierzęcego jest tak ogromna, że przeważnie mogłem ilustrować swoje tezy wieloma roz­maitymi przykładami, i jeśli nawet wiązało się to z*pominięciem słynniejszych i bardziej oczywistych egzemplifîkacji, być może nie należy tego żałować. Tak jak poprzednio, nie przeciążałem tekstu naukowymi, zaczerpniętymi z łaciny nazwami, o ile tylko istniał dla nich jakiś rozsądny odpowiednik w naszym języku. Prowadzi to nieuchronnie do pewnego zmniejszenia precyzji, ale ci

Czytelnicy, którzy chcieliby dokładnie wiedzieć, o jakim stworzeniu mowa, mogą zajrzeć do indeksu na końcu książki, gdzie kursywą podano łacińskie nazwy rodzajów, a niekiedy i gatunków omawianych zwierząt.

Wszystkie organizmy troszczą się przede wszystkim o to, by przekazać swe geny następnemu pokoleniu. Wydaje się - z punktu widzenia beznamiętnego i uważnego obserwatora - że stanowi to główny cel ich istnienia. Jednak na drodze wiodącej do spełnienia tego celu czeka je cała masa problemów, z k tórymi muszą się uporać, idąc przez życie. Problemy te, zasadniczo biorąc, są zawsze takie same, bez względu na to, czy chodzi o pająki, wiewiórki, myszy, małpy, lamy czy kraby. Sposób, w jaki radzą sobie z nimi poszczególne gatunki jest ogromnie zróżnicowany i często napawa zdumieniem. Ale problemy te stają się dla nas bardziej zrozumiałe i mniej obojętne, gdy uświadomimy sobie, że są to wyzwania, którym i my sami musimy stawić czoło.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

PRZYJŚCIE NA ŚWIAT

JHest północ na wybrzeżu Wyspy Bożego Narodzenia na Oceanie Indyjskim, Mdwieście mil na południe od Jawy. Listopadowy księżyc w trzeciej kwadrze; nadciąga przypływ. Za wąską, piaszczystą plażą wznosi się strome, koralowe urwisko, wysokie na dwadzieścia metrów. Na jego pionowym zboczu, pod skalnymi nawisami, zapełniając trzema-czterema warstwami wszystkie szcze­liny, tłoczy się milion szkarłatnych krabów. Miejscami panuje taki ścisk, że ciała krabów przywierają do siebie i urwisko wygląda jak pomalowane na purpurowo. Nigdzie indziej na świecie nie ma takich krabów. Są to spore stworzenia pokryte błyszczącymi, zaokrąglonymi pancerzami o średnicy około dwunastu centyme­trów. Wszystkie z nich to samice, każda z ogromną bryłą brązowych jaj, wybrzuszających spód ciała. Szykują się właśnie do ich złożenia.

Miesiąc wcześniej, razem z samcami opuściły swoje norki w lesie, gdzie spędziły większość roku, i rozpoczęły długi marsz ku wybrzeżu. Przy tej okazji w dramatyczny sposób ujawniły się rozmiary ich kolosalnej populacji: liczyła około stu dwudziestu milionów osobników. Wędrowały przeważnie wczesnym rankiem lub wieczorem, ponieważ łatwo wysychają i nie mogą przebywać w pełnym, tropikalnym słońcu. Ale gdy słońce zachodziło za chmury, a zwła­szcza gdy ulewny deszcz zrosił leśne poszycie, szły przez większą część dnia. Nic ich nie odstraszało. Niekiedy ich tradycyjne szlaki krzyżowały się z dro­gami zbudowanymi przez ludzi, którzy zamieszkują dziś Wyspę Bożego Narodzenia. Tysiące maszerujących ginęły wtedy zmiażdżone kołami pojaz­dów, lecz rzesza parła wciąż naprzód, dzień po dniu, przez dwa lub więcej tygodni. Po dotarciu na wybrzeże, samce znów wykopały norki i w ich ukryciu połączyły się ze swymi towarzyszkami. Po czym zawróciły w głąb lądu, opuszczając samice, które musiały czekać w norkach przez następne dwa tygodnie, aż zapłodnione jaja dojrzeją.

Teraz zaś nadszedł czas ich złożenia. Kraby spełzają po zboczach, ponieważ ich jaja, jeśli mają się wylęgnąć, muszą trafić wprost do morza.Towarzyszy jednak temu pewne ryzyko. Choć bowiem ich dalecy przodkowie przyszli z morza, są to kraby lądowe. Oddychają powietrzem i nie umieją pływać. Jeśli odpadną od skały lub porwie je fala, na pewno utoną.

W miarę, jak przypływ osiąga najwyższy poziom, szerokość plaży zmniejsza się do kilku metrów. Samice czym prędzej złażą z urwiska i depcząc po sobie, pędzą przez żwir i kamienie ku przybrzeżnym falom, w gorączkowym wyścigu

do wody. Niebawem plaża zostaje okolona od strony morza szkarłatnym dywa­nem połyskliwych pancerzy, splątanych odnóży i wysuwanych, słupkowatych

oczu. Kiedy wreszcie zalewa je fala, każda samica wstrząsa konwulsyjnie ciałem, aby brązowe jaja spłynęły do wody, po czym - najwyraźniej uradowana

- unosi zamaszystym ruchem szczypce nad głowę, jakby chciała zasalutować.

Na obu krańcach plaży, gdzie fale uderzają wprost o ścianę urwiska, kraby przeżywają o wiele cięższe chwile. Ruch jest tutaj tak wielki, te, które nadciągają z góry, by dostać się do morza, zderzają się z tymi, które już - łożyły jaja i właśnie wracają. Wiele samic nie może dopchać się do wody. Muszą wtedy pozbyć się jaj tam, gdzie są - na skale; co chwilę więc brązowa st r;;.■ . ścieka z wysokości kilku metrów w dół. W zamieszaniu mnóstwo krabów traci grunt pod nogami, spada do wody i ginie w niej na zawsze.

Każda z tych samic składa około stu tysięcy jaj. Fale i woda zmieniają się w gęstą, brunatną zupę. A gdy na wschodzie niebo zaczyna się przejaśniać, kraby opuszczają miejsce na skraju morza i podążają z powrotem w stronę lasu. Na brzegu pozostaje tylko kilka maruderek. Tu i ówdzie unoszą się w płytkiej wodzie zwiotczałe ciała, a całe połacie plaży pokrywa warstwa brązowych ziarenek, które nie są ziarnkami piasku, lecz jajami. Niezwykły lęg dobiegł końca i powtórzy się dopiero za rok. Wydane na świat krabie potomstwo musi odtąd radzić sobie samo.

Ogromne ilości świeżo wylęgłych krabów są natychmiast pożerane przez ryby, krążące na mieliznach wokół raf. Mureny podpływają wężowym ruchem pod sam brzeg i łapczywie rzucają się na łatwą zdobycz. Stworzonka, które przeżyją, zostają uniesione przez fale w głąb morza, gdzie często, odcedzone z wody, padają łupem wielkich ryb. polujących z otwartymi paszczami. Są bezbronne, zdane całkowicie na łaskę fal i prądów. Żywią się maleńkimi cząsteczkami pokarmu pobieranymi z wody. Od czasu do czasu zrzucają swą cienką, przezroczystą skórę, zmieniając w trakcie tego kształt. Dopóki jednak nie /najdą się na lądzie, nie mogą osiągnąć ostatecznej, dorosłej postaci i nie są zdolne do rozmnażania. Ogromna większość nigdy nie doczekuje tej chwili. Umiera, nie zaznawszy partnera, bezpotomnie. Najczęściej ginie cały lęg. Ale mniej więcej raz na sześć lat, jakieś szczęśliwe zawirowanie prądów morskich wyrzuca młode z powrotem na brzeg wyspy, gdzie przed miesiącem po raz pierwszy znalazły się w wodzie; i oto przy grudniowej, wysokiej fali, z morza wynurza się czereda maleńkich, nie większych od mrówek, krabików, które dziarskim krokiem przemierzają plażę i kierują się w głąb lądu, w stronę znanego nam już lasu.

Strategia lęgowa tych lądowych krabów jest rozrzutna i marnotrawna, ale skuteczna. Wielorakie niebezpieczeństwa, w obliczu których stają młode kraby

- drapieżne ryby. kapryśne prądy morskie, brak wysp na niezmierzonych obszarach oceanu - są przeciwważone samą liczebnością skorupiaków, która ostatecznie przynosi im zwycięstwo. Jego koszt jest jednak zatrważająco wyso­ki. Każda samica żyje około dziesięciu lat i na przestrzeni tego czasu składa

około miliona jaj. Prawie wszystkie młode giną w przeciągu kilku tygodni od złożenia jaj. Ale jeśli choć dwa osobniki z tego miliona dożyją wieku dojrzałego, ich populacja na Wyspie Bożego Narodzenia ocaleje.

Ten nieoszczędny sposób na przetrwanie stosuje wiele zwierząt, należących do różnych gatunków. Samica dorsza może w jednym lęgu złożyć sześć milio­nów jaj. Na lądzie tę samą strategię spotykamy u owadów. Trudno wprawdzie oczekiwać, że maleńka muszka owocowa dorówna samicy dorsza, ale i tak potrafi ona w ciągu jednego tylko sezonu znieść dwa tysiące jaj, w porcjach po sto sztuk na raz. Jednak prawdziwymi rekordzistami w ilości składan > oh jaj są znacznie prymitywniejsze od dorsza organizmy morskie, takie jak korale, krąż- kopławy, jeżowce i mięczaki. Absolutny zaś prym w tej dziedzinie, zarówno na lądzie jak i na morzu, dzierży prawie na pewno przydacznia. Potrafi ona wydać na świat miliard jaj, w jednym gargantuicznym upuście. I może powtarzać ten niesłychany wyczyn reprodukcyjny co roku, przez trzydzieści lub czterdzieści lat z rzędu.

Istnieje wszelako alternatywa dla tej rozrzutności. Samica, miast poświęcać wszystkie swe fizyczne rezerwy na wyprodukowanie maksymalnej ilości jaj, składa ich nieco mniej, ale za to każdemu z nich zapewnia większą szansę przetrwania dzięki dostarczeniu mu w tej czy innej formie pożywienia na pierwsze, najtrudniejsze dni. Niektóre zwierzęta gromadzą pożywienie w jaju pod postacią żółtka. U prostszych stworzeń, drobinki pokarmu są równomiernie rozprowadzone wewnątrz całego jaja; w jaju żaby - skupiają się w jednym końcu; u ptaków natomiast wypełniają początkowo większą część skorupki. Ptaki zresztą tak szczodrze obdarowują swoje potomstwo, że pisklę nie potrze­buje już żadnego innego pożywienia, by jego niewyrośnięte ciało miało wszy­stko, co należy - mięso, kości, pióra - i jeszcze tyle energii, by samodzielnie wydostać się ze skorupki.

Jeśli chodzi o jaja owadów, zawierają one bardzo mało żółtka.Często nato­miast matki pomagają młodym w ten sposób, że składają jaja w miejscu, gdzie świeżo wylęgłe potomstwo samo sobie może znaleźć pożywienie, gdy tylko wystawi głowę z jaja.Motyl umieszcza jaja na liściach rośliny, którą żywią się jego gąsienice; mucha plujka składa je w martwym mięsie, którym będą objadać się jej larwy ; niektóre zaś gatunki żądłówek dla dobra swych młodych stają się porywaczami ciał.

Szczerklina - bo o niej mowa - gdy nadchodzi czas lęgu, przystępuje do wygrzebania w ziemi norki. Najchętniej wybiera do tego celu skrawek gołej, piaszczystej gleby. Jeśli jej powierzchnia pod wpływem palących promieni słońca zmieniła się w skorupę, owad używa głowy jak świdra pneumatycznego; wierci dziurę, zatapiając w ziemi swe twarde, ostre żuwaczki. Po pokonaniu zewnętrznej warstwy drążenie staje się łatwiejsze, toteż szczerklina wydobywa teraz na powierzchnię cale grudy piasku, ściskając je mocno między przednimi nogami. Kiedy tunel jest skończony, owad zaczyna przetrząsać okoliczne krzaki i zakamarki terenu w poszukiwaniu gąsienic. Gdy tylko znajdzie jakąś ofiarę,

Przyjście na świat 19

paraliżuje ją ukłuciem swego długiego żądła , używając go tak, jakby to była strzykawka z narkozą. Następnie bierze unieruchomioną gąsienicę pod siebie i leci z powrotem do norki. Powoli, z mozołem, wciąga swoje brzemię w głąb szybu i tam, w ciemnościach, składa na bezwładnym ciele pojedyncze jajo. Jedna norka może pomieścić około pół tuzina sparaliżowanych więźniów, z których każdy skazany jest na to, że we właściwym czasie zostanie zjedzony żywcem przez larwę szczerkliny, która wylęgnie się na jego ciele. Kiedy norka zapełni się gąsienicami, szczerklina zasklepia otwór piaskiem, ubijając go i wygładzając trzymanym w żuwaczkach ziarnkiem żwiru.

W ten sposób kilka tysięcy gatunków żądłówek na całym świede zabezpie­cza swoje młode na przyszłość. Oxybelus, trochę mniejszy od szczerkliny, gromadzi dla swych dzieci prowiant w postaci much. Samica, po schwytaniu i sparaliżowaniu ofiary, nie wyciąga żądła z jej ciała, lecz leci z powrotem do norki, z muchą sterczącą z tyłu jak kiełbasa na patyku. Pepsis, prawdziwy olbrzym wśród żądłówek, o rozpiętości skrzydeł dochodzącej do piętnastu centymetrów, żyje w Ameryce Południowej i poluje na ptakożeme pająki, wielkie jak ludzka dłoń. Po sparaliżowaniu pająka, odcina mu nogi, aby ułatwić sobie transport.

Norki tych zbójeckich owadów są zazwyczaj tak zręcznie ukryte, że rzadko któremu z innnych zwierząt udaje się je odnaleźć i obrabować. Jednak jaja

- zwłaszcza te z dobrze zaopatrzonych "magazynów" - są tak łakomym kąs­kiem, że wiele zwierząt kradnie je przy każdej sprzyjającej okazji. Dlatego rodzice poświęcają mnóstwo czasu i energii na zapewnienie potomstwu bezpie­cznego schronienia.

Ptaki z niektórych gatunków - na przykład żyjące w Ameryce Południowej kacyki i oropendole, a także afrykańskie wikłacze - budują-z.reguły gniazda w pobliżu siedzib groźnych żądłówek, od których wiele innych zwierząt trzyma się z daleka, żeby uniknąć kłopotów. O dziwo, owady nie zwracają wcale uwagi na zajęte budową ptaki, atakują natomiast wszystkie inne stworzenia, które ośmielą się podejść do ich własnych gniazd lub do gniazd ptaków.

Meksykańska mucha z rodzaju Ululodes składa jaja w kilku partiach na spodniej części gałązek drzew. Gdy skończy, schodzi po gałązce trochę niżej i składa jeszcze jedną porcję. Te ostatnie jaja różnią się jednak od poprzednich. Nigdy się nie wylęgają. Są odrobinę mniejsze, zbliżone kształtem do maczugi i powleczone błyszczącą brązową substancją, która nigdy nié twardnieje ani nie wysycha, lecz pozostaje wilgotna przez, trzy lub cztery tygodnie, które są potrzebne wyżej położonym jajom do osiągnięcia dojrzałości. Jeśli w między­czasie jakaś mrówka zapędzi się w poszukiwaniu jedzenia aż do zapory z nieza- płodnionych jaj i dotknie ich czułkami, natychmiast cofa się gwałtownie, a nawet może bezwładnie runąć w dół. Przez dobrą chwilę myje się zawzięcie, po czym podejmuje poszukiwanie pożywienia - ale już gdzie indziej.

Większość gadów, po zakopaniu jaj w piasku lub ukryciu ich w inny sposób, odchodzi. Niektóre jednak pozostają w pobliżu i dzielnie bronią lęgu przed

rabusiami. Kobra królewska układa się na ziemi koło wzgórka swoich jaj, oplatając go pierścieniem ciała, a krokodyle nie odstępują zbudowanego z resztek roślinnych gniazda przez dwa miesiące, w ciągu których z jaj powinny

wylęgnąć się młode.

Ptaki nie mają pod tym względem wyboru. Są stałocieplne i taką też cechą odznacza się ich ukryte wewnątrz jaj potomstwo. Jeśli pozwoli się, by jaja zziębły - w momencie; gdy rozpoczął się już proces rozwoju - pisklęta umrą. Toteż zazwyczaj jedno z ptasich rodziców musi większość czasu poświęcać jajom. Ogrzewa je, przyciskając do plamy lęgowej, to znaczy do pozbawione­go piór obszaru skóry na piersi, który może pojawiać się u ptaka wyłącznie w porze lęgowej albo występuje zawsze, przykryty rosnącymi wokół długimi piórami.

Groźba wychłodzenia jest bardzo powszechna, ale na pustyni może z kolei

zaistnieć niebezpieczeństwo przegrzania, które również prowadzi czasem do śmiertelnych skutków. Dlatego skrzydłoszponka żałobna, zamieszkująca wschodnią Afrykę, stoi nad jajami, ocieniając je przy pomocy rozpostartych skrzydeł i starając się, by owiała je choć odrobina wiatru; w Australii zaś, bocian żabiru nabiera do dzioba wody i zrasza nią jaja, kiedy te niebezpiecznie się nagrzeją.

Ptaki z rodziny nogali żyjące w Australii i na wyspach zachodniego Pacyfiku, wynalazły szczególnie pomysłowy sposób inkubacji. Najprostszą metodę sto­suje nogal zwany kurą zaroślową, zamieszkujący północno-wschodnie obszary kontynentu. Samica składa pojedyncze jaja do wykopanych w starannie dobra­nych miejscach dołków, gdzie w czasie dnia ogrzewa je słońce, a w nocy ich temperatura jest utrzymywana na odpowiednim poziomie przez zachowujący ciepło piasek. Na niektórych wyspach, ptaki te ostrożnie umieszczają jaja w szczelinach skał wulkanicznych o podobnych do piasku właściwościach termi­cznych. Na jednej czy dwóch wyspach Pacyfiku, nogale do ogrzania jaj wyko­rzystują żar bijący z podziemnych wulkanów. Jeszcze inne kuraki z tej rodziny, żyjące w wilgotnych lasach tropikalnych, wznoszą z resztek roślinnych pięcio­metrowej wysokości kopce - "inkubatory" - w których jaja ogrzewane są ciepłem wydzielanym przez fermentację roślin.

Najbardziej skomplikowaną spośród tego typu technik lęgowych spotykamy u nogala pręgoskrzydłego, żyjącego na rozległych, pokrytych rzadko rosnącymi krzewami terenach południowej Australii. Zimą samiec wygrzebuje w piasku dół głębokości około metra i szerokości około dwóch metrów, po czym wypełnia go materiałem roślinnym. Na szczycie drąży trzydziestocentymetrowej głębo­kości komorę, w której w przyszłości zostaną złożone jaja. Kiedy pierwsze wiosenne deszcze dobrze nasączą kompost wodą, samiec przysypuje całą kon­strukcję warstwą piasku. Umieszczone w wykopie rośliny, odcięte od dopływu powietrza, zaczynają fermentować; kopiec robi się coraz cieplejszy. Kura do tej pory nie brała udziału w pracy. Pasła się natomiast nieopodal, i to bardzo intensywnie, żeby zgromadzić w ciele rezerwy nieodzowne do wyprodukowania jaj. Teraz, gdy jest gotowa do lęgu, kogut zgarnia z wierzchołka kopca trochę

piasku, by odsłonić gnijące wewnątrz rośliny. Kura znosi w zagłębienie jedno jajo, a kogut bezzwłocznie zasypuje je z powrotem ziemią. Odtąd co pewien czas starannie kontroluje temperaturę kopca, wtykając weń dziób. Na początku poiy lęgowej, gdy zakompostowane rośliny gwałtownie fermentują,może dojść do przegrzania. W takich razach samiec odgarnia część piasku, pozwalając uchodzić ciepłu. Po kilku tygodniach fermentacja i powstające dzięki niej ciepło zaczynają się zmniejszać. Ale za to słońce świeci coraz mocniej. Aby więc nie dopuścić do wzrostu temperatury wewnątrz kopca, trzeba go przysypać cienką warstwą ziemi, chroniąc zawartość przed promieniami słońca. Gdy zaś miną największe upały, nadchodzi czas, by zmienić taktykę. Niebezpieczeństwo kryje się teraz nie w przegrzaniu, lecz w wychłodzeniu. Dlatego za dnia samiec odkrywa kopiec, żeby maksymalnie wykorzystać coraz słabiej świecące słońce, natomiast z nadejściem nocy ponownie go przykrywa, by zachował nagroma­dzone ciepło.

Przy pomocy opisanych metod, tak fachowo dobieranych w zależności od zmieniających się pór roku, nogal pręgoskrzydły potrafi przez kilka miesięcy utrzymywać w swoim inkubatorze temperaturę około 34°C. Przez cały ten czas kura znosi co kilka dni po jednym jaju. Jeśli w okolicy jest pod dostatkiem pożywienia, może to robić nawet co drugi dzień. W niekorzystnych warunkach zdarza się, że znosi jedno jajo raz na dwa tygodnie. Kogut musi za każdym razem dokopać się do zadołowanych roślin, a potem przykryć kompost z powrotem. Najwyraźniej uważa on doglądanie kopca za swój prywatny obowiązek i rzecz leżącą wyłącznie w jego kompetencjach, bo ilekroć kura chce znieść jajo w kopcu w czasie, gdy odsłonięcie go mogłoby spowodować groźne skoki tempe­ratury, samiec nie dopuszcza do tego i odpędzają. Nim pora lęgowa dobiegnie końca, para nogali i ich "inkubator" są w stanie wydać na świat do trzydziestu pięciu kurcząt.

Jaja zaczynają się rozwijać, gdy tylko zostaną ogrzane do odpowiedniej temperatury - czyli wkrótce po złożeniu ich w komorze lęgowej. Jajo nogala jest wyjątkowo duże jak na rozmiary samego ptaka i bardzo bogate w żółtko. Dzięki temu świeżo wyklute pisklę jest w pełni rozwinięte i zdolne do samo­dzielnego utorowania sobie drogi na świat poprzez warstwę piasku. Po parugo- dzinnym odpoczynku pędzi w zarośla w celu znalezienia pożywienia, a po upływie zaledwie dwudziestu czterech godzin od wyklucia umie już latać. Zanim kura zniesie ostatnie w sezonie jajo, jej pierwsze kurczę od dawna chodzi własnymi ścieżkami.

To, że kurczęta wykluwają się z jaj na przestrzeni tak długiego czasu, nie stanowi żadnego problemu dla nogali. Rozłożony w czasie wylęg nie jest też niczym uciążliwym dla takich ptaków jak orły, które budująniedostępne gniazda na wierzchołkach drzew, gdzie orlęta - zanim nie nauczą się samodzielnie wzbijać w powietrze - mają zapewnione bezpieczeństwo. Jednakże wiele pta­ków gnieżdżących się na ziemi znalazłoby się w poważnych tarapatach, gdyby ich młode przychodziły na świat w zbyt dużych odstępach czasu. Pisklęta takich

ptaków są na początku zbyt słabe, by latać i nie potrafią samodzielnie zdobywać pożywienia. Rodzice muszą przenosić się z nimi z miejsca na miejsce, w celu znalezienia pokarmu i schronienia. Byłoby to niezmiernie utrudnione, gdyby młode wykluwały się w różnym czasie, a tym samym znajdowały aa różnych etapach rozwoju i dysponowały niejednakową siłą. Dlatego na przykład prze- 5rka, składająca w jednym lęgu około tuzina jaj, nie przystępuje do ich ysiadywania, dopóki nie zniesie wszystkich, przy czym ostatnie musi się ijawić najpóźniej w dwa tygodnie po pierwszym. W ten sposób wszystkie jaja iczynają się rozwijać o jednej porze.

Jednakże przy tak obfitym lęgu przepiórce ciężko jest zapewnić wszystkim ijom w gnieździe jednakową temperaturę.Te z brzegu mogą mieć mniejszą ciepłotę od tych ze środka. Poza tym samiczka musi systematycznie przewracać jaja na różne strony, żeby ich wewnętrzne błony nie przywierały do siebie ani do skorupki. Tak więc, gdy zbliża się pora wyklucia, nie wszystkie jaja są do tego jednakowo przygotowane. Aby nadać sprawom właściwy bieg, niewyklute jeszcze pisklęta zaczynają porozumiewać się z sobą za pomocą sygnałów dźwiękowych. Jeśli w tym okresie przyłoży się do jaja lekarski stetoskop, można usłyszeć dobiegające z wnętrza popiskiwanie. Sąsiednie jaja również słyszą ten dźwięk. Jeśli nie osiągnęły jeszcze tego samego stadium, popiskiwanie pobudza je do szybszego rozwoju. O tym, że tak się dzieje, można się przekonać puszczając wybranej grupie jaj nagrane na taśmie popiskiwanie, wskutek czego pisklęta wykluwają się z nich znacznie wcześniej niż z jaj, trzymanych osobno i w ciszy.

Tak czy inaczej, czas lęgów jest szczególnie uciążliwym i niebezpiecznym okresem w życiu ptaka. Młode, nawet zanim jeszcze się wyklują, wymagają bardzo troskliwej opieki. Nie dają rodzicom czasu, by zadbali o własne poży­wienie i zmuszają ich do nieustannego siedzenia na ziemi lub na drzewie, gdzie narażeni są na znacznie większe niebezpieczeństwa niż w powietrzu. Tego rodzaju ryzyko i trud są jednak nieuniknione dla większości ptaków.

Aczkolwiek nie dla wszystkich. Na przykład kukułka zawsze znajduje spo­sób, żeby ich całkowicie uniknąć. Zmusza mianowicie podstępem inne ptaki, by doglądały jej potomstwa. W Europie, ofiarą oszustwa kukułki padają pokrze- wki, pokrzywnice i rudziki. Akcja przebiega bardzo szybko. Kukułka przysiada na brzegu upatrzonego gniazda, chwyta w dziób jedno ze znajdujących się tam jaj, odlatuje z nim na ubocze i pożera. Po czym błyskawicznie wraca, by zastąpić skradzione jajo własnym. Szybkość jest tu ogromnie istotna, chodzi bowiem o to, by okpione ptaki nie zauważyły intruza ani jego podstępu; w przeciwnym razie mogłyby porzucić gniazdo. Kukułka nie ma czasu, by usiąść i spokojnie znieść jajo, toteż często spada ono do gniazda z niewielkiej wysokości. Nie rozbija się jednak, ponieważ jego skorupka jest dwukrotnie grubsza od skorupek jaj gospodarza.

Kukułka potrafi znieść jajo jak na zawołanie, gdyż pozostaje ono w jej ciele do dwudziestu czterech godzin od chwili okrycia się skorupką; gotowe do

złożenia. Toteż samica może je znieść natychmiast, gdy tylko nadarzy się okazja. Poza tym ukryte w jaju pisklę, pozostając przez ów dodatkowy okres w ciepłym ciele matki, zaczyna się już rozwijać. Zresztą czas inkubacji, jakiego wymaga jajo kukułcze i tak jest zawsze o dzień lub dwa krótszy od czasu potrzebnego jajom jego gospodarzy. Dlatego młode kukułczę ma duże szanse przyjścia na świat przed prawowitym potomstwem . Jeśli tak się zdarzy, natęża wszystkie siły i wypycha inne jaja z gniazda.

W większości przypadków kukułcze jajo wygląda podobnie jak ja ju gospo­darzy. Gdyby było inaczej, ci ostatni mogliby odkryć zamianę i pozbyć się podrzutka. Choć kukułka jest większym ptakiem niż trzcinniczek czy którykol­wiek inny z jej stałych gospodarzy, jej jaja są - proporcjonalnie - niezwykle drobne, dzięki czemu nie ma wielkiej różnicy między nimi a jajami należącymi do właścicieli gniazda. Nie koniec na tym: kukułka nadaje też swoim jajom zabarwienie, z grubsza odpowiadające barwie jaj gospodarza. I tak kukułki, które podrzucają dzieci świergotkom, znoszą jaja nakrapiane, te zaś, które rozmnażają się kosztem żyjących na kontynencie europejskim pleszek, znoszą jaja jednolicie błękitne.

Kukułka jest u nas najsłynniejszym z ptaków, zachowującym się w tak nieodpowiedzialny sposób, ale bynajmniej nie jedynym. Rodzina kukułek nale­ży do bardzo licznych; obejmuje sto pięćdziesiąt gatunków, rozproszonych po całym świecie, z czego blisko połowa tak właśnie postępuje. Istnieją też "paso­żyty lęgowe" - jak je nazywamy - należące do innych rodzin. W Ameryce Południowej starzyki należące do kilku różnych gatunków pasożytują u ponad stu gatunków małych ptaków z rzędu wróblowatych; w Afryce, rodzicielskie instynkty innych ptaków wykorzystują bezwstydnie wdówki i miodowody. Sztuczka z jajami przynosi, jak widać, ogromne korzyści, pod warunkiem, że umie się ją wykonać. Celują w niej zresztą nie tylko ptaki. Zwyczaj ten jest jeszcze bardziej rozpowszechniony wśród owadów.

Szczerklina - opisana już wcześniej żądłówka polująca na gąsienice 1 musi bacznie strzec swych sparaliżowanych ofiar. Zdarza się bowiem, że gdy porzuca na chwilę lup, by otworzyć zasklepione wejście do norki, nadlatuje jakaś mucha i składa na ciele gąsienicy własne jajo. Bardzo szybko wylęga się z niego larwa muchy, która zjada zarówno jajo szczerkliny jak i przygotowaną dlań gąsienicę. Brzmiki nachodzą gniazda innych pszczół i składają w nich jaja, po czym oddalają się, pozostawiając troskę o wykarmienie i wychowanie dzieci na głowie mieszkanek gniazda. Niektóre robią to ukradkiem: przenikają chyłkiem do środka wraz z rojem zapracowanych robotnic, szybko składają jajo w woskowej komórce tuż obok jaj należących do budowniczych komórek i niezauważone wyślizgują się z powrotem. Z kolei pszczoły z rodzaju Nomadda pozyskują sobie przychylność kolonii, na której pasożytują, dzięki wydzielaniu specjalnego zapachu, bardzo atrakcyjnego dla pszczół-żywicielek. Jeszcze inne, z rodzaju Sphecodes, wdzierają się przemocą do kolonii, uśmiercając wszystkie pszczoły, które próbują im w tym przeszkodzić. We wszystkich tych przypadkach larwy

tak zwanych "kukułek pszczelich", podobnie jak pisklęta kukułek-ptaków, zabijają prawowite potomstwo i zjadają przeznaczone dlań zapasy. Tak więc niewylęgłym jeszcze jajom -bez względu na to, czy należą do owadów, ptaków, krabów czy gadów i zagrażają zewsząd wielorakie niebezpieczeństwa. Najbar­dziej radykalnym sposobem zapewnienia jajom ochrony jest noszenie ich przez matkę wewnątrz ciała.

Samiec gupika2 małej rybki południowoamerykańskiej, ma na brzuchu dwie płetwy, ukształtowane w rodzaj lufy, przez którą wystrzeliwuje w kierunku otworu płciowego samiczki niewielkie porcje spermy. Te, które trafią w cel, dostają się do ciała samiczki i zapładniają znajdujące się wewnątrz jej organizmu jaja. Tam też wylęgają się i rozwijają młode, utrzymywane przy życiu przez żółtko, w które wyposażyła je matka. W miarę dojrzewania robią się coraz większe i ciemnieją, wskutek czego na podbrzuszu matki - na wprost płetw odbytowych - pojawia się czarny trójkąt. W końcu samiczka "rodzi" młode. Każda rybka, wielkości małego listka herbaty, opuszcza ciało matki zwinięta w pół, głową dotykając ogona, i czym prędzej odpływa, aby ukryć się wśród roślin wodnych.

Wśród igliczni jest ryba, której samiec - o dziwo - "zachodzi w ciążę". Podczas kopulacji iglicznie splatają się ciałami. Samica wyciska z siebie jaja, które przywierają do skóry na brzuchu samca. Skóra stopniowo pęcznieje, aż w końcu jaja chowają się w czymś w rodzaju torby lęgowej, w której samiec nosi je dopóki nie wylęgną się młode osobniki. Konik morski-pływający w pozycji pionowej bliski kuzyn igliczni - idzie znacznie dalej w kierunku urzeczywist­nienia zasady "męskiej ciąży". Otóż na trzy lub cztery dni przed kopulacją, na brzuchu samca rozwija się torba lęgowa. Gdy nadchodzi chwila zalotów, samiec przybliża swój brzuch do brzucha samicy i partnerzy splatają się ciałami. W ciągu pięciu sekund samica wstrzykuje do torby samca kilka tysięcy jaj, po czym para rozłącza się. Sperma samca także trafia wprost do torby, toteż jaja zostają zapłodnione szybko i skutecznie. "Podszewka" torby staje się teraz mięk­ka i gąbczasta; wydziela odżywczy płyn wchłaniany przez młode. W dwa tygodnie później ciałem samca zaczynają wstrząsać dreszcze, a z jego torby wyskakują maleńkie koniki morskie. Może to trwać przez całą dobę, w ciągu której ojciec wydaje na świat tysiąc i więcej dzieci.

Takie zapłodnienie wewnątrz ciała jest rzeczą niezwykłą wśród stworzeń wodnych. Większość z nich po prostu składa jaja i spermę, pozostawiając wodzie połączenie ich w jedno. Ale zwierzęta, które łączą się w pary na lądzie, nie mogą sobie na to pozwolić. Dla nich zapłodnienie przebiegające wewnątrz ciała samicy stanowi regułę. Pozostawanie zapłodnionego jaja w łonie matki przez czas potrzebny do wyklucia nie wymaga żadnych zasadniczych zmian anatomicznych czy fizjologicznych, nic więc dziwnego, że wszystkie główne grupy zwierząt lądowych obejmują gatunki, które nazywamy żyworodnymi. Jedyny wyjątek stanowią ptaki. Dzieje się tak przypuszczalnie dlatego, że

rrzyjscie na świat zy

dodatkowe obciążenie — w postaci kilku dojrzewających w ciele ptaka piskląt

- utrudniałoby samicy latanie lub wręcz czyniło je niemożliwym.

Nawet owady — które na ogół składają liczne drobne jaja, schludnie zapako­wane w pięknie rzeźbione pakiety - w jednym czy dwóch wypadkach wydają iwiat "żywe" (to znaczy nie okryte osłoną jaja) potomstwo. Samica gza owczego przechowuje jaja w jajowodzie, dopóki nie przeobrażą się w larwy.

stępnie wstrzykuje je do nozdrzy jakiejś nieszczęsnej owcy, gdzie larwy bezzwłocznie przystępują do konsumowania śluzu wydzielanego w zatokach isowych żywicielki.Mucha tse-tse przechowuje potomstwo w ciele jeszcze dłużej, odżywiając je wydzieliną specjalnych gruczołów znajdujących się w tak zwanej macicy. Przez cały ten czas larwa oddycha przez dwa przewody wysta­jące z otworu płciowego samicy. Od czasu do czasu zmienia nawet zewnętrzny oskórek, a gdy się rodzi, jest od razu zdolna do przepoczwarczenia.

Sposób ten wiąże się z pewnymi ograniczeniami. Otaczanie młodych tak wielką troską, pielęgnowanie ich aż do momentu osiągnięcia odpowiedniej dojrzałości - wszy stko to ogranicza liczbę potomstwa, które samica może wydać na świat. Gdzie tam musze tse-tse do setek jaj składanych przez muchę domową! Tse-tse może urodzić na raz tylko jedno młode, a w ciągu całego swego sześciomiesięcznego życia nie ma ich więcej niż tuzin . Ale efekty jej strategii lęgowej są aż nadto odczuwalne dla każdego, kto kiedykolwiek podróżował przez zamieszkałe przez tse-tse rejony Afryki.

Mszyca - inna żyworódka - znalazła nawet sposób i na te ograniczenia. Latem, gdy liście roślin dostarczają obfitego pożywienia, samica wydaje na świat młode, które rozwinęły się z niezapłodnionych jaj. Wszystkie z nich są płci żeńskiej, a ponieważ są również samowystarczalne pod względem reprodu­kcji, potrafią robić to samo, co matka, i to zanim jeszcze opuszczą jej ciało. W rezultacie mszyca wydaje na świat równocześnie dzieci i wnuki, a potomstwo pojedynczej samicy potrafi w ciągu kilku godzin oblepić cały krzak róży.

Wśród gadów żyworodność jest wyjątkowa, natomiast jajożyworodność i jajo- rodność spotyka się często. Dusiciele są wyłącznie jajożyworodne; wśród grze- chotników, kameleonów i legwanów tylko część gatunków jest jajożyworodna. Natomiast wszystkie pytony i prawie wszystkie kobry są jajorodne z wyjątkiem jednej, żyworodnej kobry plującej. Jajo gada, otoczone skorupką, która chroni jego zawartość przed wyschnięciem, zostaje zwykle złożone na ziemi. Jaja, które pozostają w ciele samicy aż do wylęgnięcia młodych albo mają bardzo cienką skorupkę, albo nie mają jej wcale. Każde gadzie jajo zawiera w sobie pokaźną ilość żółtka, jednakże wiele gadów żyworodnych wynalazło sposób na dodat­kowe dożywianie potomstwa. Jaja zostają luźno przymocowane do ściany macicy, a w miejscach spojenia wytwarzają się naczynia krwionośne, dzięki czemu młode mogą pobierać pożywienie z krwi matki. W ten sposób samica może dostarczyć potomstwu o wiele więcej pożywienia niż zmieściłoby się w pojedynczym jaju, a co ważniejsze: może to robić przez dłuższy czas, bez konieczności gromadzenia całego zapasu żywności w jednym momencie.

Ssaki, czyli Mammalia, mają swój własny, niepowtarzalny sposób odżywia­nia rozwijającego się potomstwa. Mamma znaczy po łacinie "wymię"; Mammali są producentami mleka. Te, które obecnie żyją wyłącznie na półkuli południowej -a więc torbacze-zaczynają produkować mleko, gdy ich młode są rzeczywiście bardzo młode. Pewien problem stanowi tylko połączenie tych dwóch rzeczy

- młodych i mleka - razem. Antechinus jest niedużym australijskim torbaczem, rozmiarami i kształtem zbliżonym do myszy. Jego młode wydostają się z ciała matki kanałem porodowym już po miesiącu od chwili poczęcia. Są nic większe od ziarenek ryżu. Mają mocne przednie łapki, za to tylne - ledwie rozwinięte, trochę tylko większe od zarodków. Te drobniutkie, wilgotne kawałeczki różo­wego mięsa pełzną wzdłuż brzucha matki, przedzierając się przez jej szczeci- niastą sierść, ku grupie dwunastu sutków. Sutki są częściowo zakryte dwoma niewielkimi fałdami skóry tworzącymi rodzaj korytarza, który prawdopodobnie pomaga maleństwom znaleźć drogę do mleka. Droga nie jest długa - zaledwie kilkucentymetrowa - toteż młode szybko docierają do sutków. Kiedy tak się stanie, pyszczek małego Antechinusa zaciska się wokół sutka, dzięki czemu młode mocno przywiera do ciała matki. Tam też pozostaje przez następne pięć tygodni, ssąc mleko i rosnąc w błyskawicznym tempie. Pod koniec tego okresu matka wygląda jakby dźwigała pod brzuchem kiść różowych winogron, a przeła­żenie przez gałęzie czy bieganie po nierównościach terenu staje się uciążliwe nie tylko dla niej, lecz również, jak się zdaje, dla jej pociech.

Istnieją jednak torbacze, w przypadku których metoda takiego "odkrytego" transportu doprowadziłaby niewątpliwie I ze względu na ich tryb życia - do śmierci młodych. Borsuki workowate, podobnie jak wombaty, są kopaczami, które w poszukiwaniu pożywienia drążą w ziemi długie tunele. Podczas takiej czynności nieosłonięte niczym, przyssane do sutków pokarmowych młode prędko odpadłoby od brzucha matki. Dlatego wymiona samic nie są przykryte fałdami skóry, lecz znajdują się wewnątrz głębokiego worka. Poza tym, ujście tego worka jest zwrócone ku tyłowi, tak że gdy matka rozgrzebuje ziemię przednimi nogami, ta spada nie czyniąc krzywdy młodym, niewzruszenie popi­jającym swoje mleko w głębi matczynego worka. Japok, torbacz żyjący w Ameryce Południowej, jest pływakiem. Fakt ten, jak się zdaje, również mógłby zagrażać życiu młodych. Ale torba japoka posiada u ujścia mięsień, działający na zasadzie ściągacza, który w momencie wejścia samicy do wody tak silnie się zaciska, że młodym japokom nie grozi utonięcie.

Największe i najsłynniejsze z wszystkich żyjących torbaczy - kangury i walabie

- są oczywiście skoczkami. Młody kangur bardzo prędko znalazłby się "za burtą", gdyby jedynym punktem zaczepienia był dlań sutek pokarmowy matki, przemierzającej skokami ogromne obszary lądu. Torba kangurzycy tworzy jednak głęboki worek, którego ujście znajduje się dopiero pod jej klatką piersio­wą. Spoczywającemu wewnątrz dziecku nie grozi wypadnięcie nawet podczas najbardziej dynamicznych susów matki. Ale takie rozwiązanie sprawy oznacza również, że kangurzątko, kiedy po raz pierwszy wynurzy się z otworu rodnego,

ma do przebycia iście maratońską trasę. Od otworu do brzegu torby jest blisko dwadzieścia centymetrów. Matka nie robi nic, żeby pomóc dziecku. Jego łapki zakończone są małymi pazurkami, którymi młode może się czepiać włosów . Z determinacją posuwa się więc naprzód na podobieństwo kraulisty, rzając głowę raz z jednej, raz z drugiej strony i machając na przemian ni. Ponieważ na tym etapie rozwoju oczy i uszy noworodka nie są jeszcze e wykształcone, by mógł z nich korzystać, prawdopodobnie odgaduje ę do torby węchem.

edy wreszcie przyssie się do sutka, koniuszek brodawki pęcznieje mu zczku, tak że nie może go wypluć, choćby nawet chciał. Po upływie mniej j miesiąca jego głowa jest już na tyle rozwinięta, że zwierzątko może iewrzeć szczęki. Teraz wolno mu już oderwać się od sutka i poruszać wewnątrz torby, ale nadal pozostaje uzależnione od mleka matki, aż do osiem­nastego miesiąca życia. W miarę, jak młode rośnie, skład mleka zmienia się, tak by zaspokoić potrzeby rozwijającego się organizmu. Po około dziewięciu mie­siącach od chwili narodzin, małe zaczyna wyłazić z torby i podrygiwać przy boku matki. Wciąż jednak powraca do worka - w razie niebezpieczeństwa lub gdy chce się napić mleka. W miesiąc później młody kangur opuszcza torbę na dobre, choć nie przestaje ssać, wtykając co jakiś czas głowę do worka i chwytając za sutek. Jest to tym bardziej godne uwagi, że w międzyczasie matka może wydać na świat następne dziecko, które odnajduje drogę do torby i przysysa się do wymienia, skąd płynie mleko o zupełnie innym składzie.

Ssaki łożyskowe rozwiązują ten problem w odmienny sposób. Co prawda mleko również stanowi życiodajny pokarm ich młodych, ale te ostatnie opusz­czają łono matki i zaczynają ssać znacznie później niż torbacze. Jajo ssaka łożyskowego nie zawiera w ogóle żółtka; mimo to samice potrafią bardzo skutecznie odżywiać noszone w łonie potomstwo. Stosują przy tym system podobny do tego, który wypracowały żyworodne gady, lecz o niebo wydajniej­szy. Wokół zarodka wytwarza się mianowicie gąbczasta osłona, zwana łoży­skiem, która przywiera do ściany macicy. Dzięki temu składniki pokarmowe, czerpane z krwi matki, zostają - za pośrednictwem pępowiny - przekazane płodowi. Przy tak skutecznym sposobie odżywiania płodu w łonie matki, dziec­ko osiąga znaczne rozmiary i ciężar, tak że w konsekwencji wydanie go na świat zaczyna nastręczać trudności. Po wydostaniu się na zewnątrz, młode nadal potrzebują pokarmu matki, tym razem w postaci mleka, aby nie uległ przerwaniu proces budowania ich wysoce skomplikowanych ciał; niektóre ssaki mogą ssać mleko przez całe lata.

Mimo tej wyjątkowej troski i uwagi, poświęcanej dzieciom, ssaki stoją przed takim samym wyborem jak owady, ryby, kraby i gady, a mianowicie: czy skoncentrować się na wydaniu na świat jak największej liczby młodych i pozosta­wić je potem własnemu losowi, czy też ograniczyć się do bardzo niewielu, ale za to zapewnić im staranną opiekę.

Opos wirginijski, jeden z torbaczy amerykańskich, stosuje tę pierwszą stra­tegię. Samica rodzi w jednym miocie do dwudziestu dwóch młodych. Natych­miast po przyjściu na świat czeka je pierwsza próba: wyścig do torby, połączony z przedzieraniem się przez futro matki. Samica ma tylko trzynaście sutków. Te z młodych, które dopadną do nich przed innymi, wygrywają pierwszy ze swych życiowych sprawdzianów. Pozostałe muszą umrzeć.

Największy miot, jaki spotykamy wśród łożyskowców jest jeszcze liczniej­szy niż miot oposa: trzydzieści dwoje młodych. Może się nim poszczycić tenrek z Madagaskaru i kuzyn ryjówki, osiągający wzrost królika. Jeśli jednak za miernik płodności przyjąć liczbę młodych wydanych na świat w ciągu jednego sezonu, wówczas rekord będzie należeć do jednego z gatunków drobnych myszy łąkowych, a mianowicie do polnika żyjącego w Ameryce Północnej. Samica tego gryzonia potrafi nie tylko urodzić dziewięcioro dzieci za jednym razem, ale może mieć w jednym okresie rozrodczym aż siedemnaście miotów; jest więc w stanie wydać rocznie na świat do stu pięćdziesięciu młodych.

Polnik buduje gniazdo pod ziemią, w norce, gdzie samica może bez obaw urodzić mniej zaawansowane w rozwoju młode, po czym w ciągu kilku godzin przygotowuje się do następnego miotu. Jej dzieci są ślepe i głuche. Nie mają sierści i nie potrafią same utrzymać nieodzownej ciepłoty ciała. Ale matka, uwolniona od ich ciężaru, może wyskoczyć z nory, żeby zdobyć coś dojedzenia, dzięki czemu jej gruczoły będą produkowały mleko, tak bardzo potrzebne młodym. Wiele innych zwierząt żyjących w norach - na przykład szczury i króliki

- również wydaje na świat młode mniej zaawansowane w rozwoju. Silne, agresywne zwierzęta robią to nawet wówczas, gdy nie dysponują podziemnymi schronami 1 ponieważ i tak potrafią obronić swoje potomstwo.

Możliwości, kryjące się w rozwoju łożyskowym, najpełniej wykorzystały te ssaki, których życie jest narażone na szczególne niebezpieczeństwa. Gryzonie gnieżdżące się na powierzchni ziemi (w przeciwieństwie do swych kuzynów mieszkających w norach) i takie jak świnka morska czy aguti - umieją biegać niemal natychmiast po urodzeniu, a cielęta antylopy gnu, przychodzące na świat w okresie wędrówki stada, wstają na nóżki i truchtają w ślad za matką już w pięć minut od chwili, gdy po raz pierwszy dotknęły ziemi.

Tak więc miliony żywych stworzeń przychodzą na świat na milion różnych sposobów: wyskakując z torby, wychodząc z łona, wypełzając z otoczki, wy­kluwając się z jaja lub wpadając do morza. Niektóre z nich mają nieporównanie większą szansę przetrwania od innych. Ale dla wszystkich kilka następnych miesięcy będzie najniebezpieczniejszym okresem w życiu.

rozdział drugi

DORASTANIE

Dzieciństwo to czas wielkich napięć. Dla rodziców jest ono nie kończącym się okresem trudów i wyrzeczeń, obarczenia młodymi, które bez przerwy domagają się jedzenia, ograniczają swobodę rodziców i narażają ich na liczne niebezpieczeństwa. Dla dzieci jest z kolei za krótkie: muszą w tym czasie osiągnąć wzrost i siłę dorosłych osobników, a także opanować wszystkie umie­jętności potrzebne do samodzielnego utrzymania się przy życiu.

Niewiele młodych ssaków dorasta tak szybko jak potomstwo słonia morskie­go. Już w kilka chwil po wyślizgnięciu się z łona matki i wyswobodzeniu z połyskliwych błon płodowych, młode znajduje wymię i zaczyna ssać mleko. Ale jakie mleko! Jest ono dwunastokrotnie bogatsze w tłuszcz i czterokrotnie zasobniejsze w proteiny niż mleko najlepszych krów dżersejskich. Samica słonia morskiego wytwarza ten płyn z tłuszczu, którego grubą warstwę nosi pod skórą. Osesek zaś z powrotem przerabia mleko na tran. Czas nie pozwala na razie na rozbudowywanie ciała i kości. Ten długotrwały proces można odłożyć na później.

Pośpiech matki wynika z faktu, że znalazła się poza swym żywiołem. Dziedzictwo przodków zmusiło ją, by opuściła morze i urodziła młode na brzegu: foki pochodzą bowiem od ssaków lądowych i choć z czasem ich kończyny zmieniły się w znakomite wiosła, a ciało nabrało opływowych kształ­tów, ułatwiających poruszanie się w wodzie, nigdy - w przeciwieństwie do wielorybów i delfinów - nie nauczyły się rodzić młodych w morzu. Potrafią to robić wyłącznie na lądzie. Dopóki jednak samica tkwi wraz z młodym na plaży, nie ma co jeść. Im szybciej więc wróci do wody, tym lepiej.

Młode żłopie mleko prawie bez przerwy i w dodatku tak łapczywie, że dosłownie rośnie w oczach. W chwili przyjścia na świat waży około czterdziestu kilogramów. W ciągu tygodnia przybywa mu następnych dziewięć. Leży u boku matki, od czasu do czasu odrywając się od wymienia. Gęste jak śmietana mleko ścieka mu wtedy po pysku, a matka ma chwilę wytchnienia i przesuwa się na piasku, żeby młode mogło dostać się do innego sutka. Przez cały ten, niedługi zresztą okres, matka i dziecko nie mają nic do roboty prócz przekazywania i po­bierania "paliwa".

Plaża, na której przebywają słonie morskie jest bardzo zatłoczonym miej­scem, a może się znajdować na jednej z wysp otaczających Antarktykę lub w Patagonii, na krańcach kontynentu południowoamerykańskiego. Wraz z począt-

flH , - *

kiem okresu rozrodczego na plaży pojawia się i biorąc teren w posiadanie

- olbrzymi samiec.

Jest największy z wszystkich fok; dochodzi do czterech i pół metra długości oraz dwóch i pół tony wagi. Znana nam już samica przybyła tu zwabiona jego obecnością. Podobnie zresztą uczyniła setka innych samic. Samiec leży więc teraz w otoczeniu swego haremu, czujny i gotów do walki z każc'3 m innym samcem, który próbowałby naruszyć jego uprawnienia.

Te walki samców stanowią ogromne zagrożenie dla młodych. Gdy bowiem jakiś śmiałek rozjuszy władcę plaży, ten rzuca się w jego kierunku przez piasek, sprężając i rozprężając swe gigantyczne cielsko z nieoczekiwaną chyżością i nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co znajduje się na jego drodze. Szczenięta zostają zmiażdżone. Jeśli nawet matka i dziecko zdążą w takiej sytuacji zejść samcowi z drogi, łatwo dochodzi do ich rozdzielenia, a wtedy młode, próbując dotrzeć z powrotem do matki, może zostać zaatakowane i poważnie pokiereszo­wane przez inne samice, zdenerwowane tym, że zakłócono im spokój. Na każde dziesięć urodzonych na plaży foczek, jedna ginie w taki właśnie sposób.

Po trzech tygodniach, młode zwiększa swą wagę trzy- lub nawet czterokrot­nie. Matka poświęca mu każdą wolną chwilę. Wskutek tego traci większość zgromadzonego tłuszczu i przymiera głodem. Żeby odzyskać siły, musi wrócić do morza. Powoli, kołysząc ciałem, sunie przez plażę ku przybrzeżnym falom, zapada w wodę i odpływa.

Szczenię musi teraz samo troszczyć się o siebie. Jeśli dopisze mu szczęście, może jeszcze raz zmienić się w oseska, gdy mianowicie trafi na samicę, która utraciła własne dziecko, a wciąż ma mleko. W takich razach młody słoń morski w dalszym ciągu rośnie jak na drożdżach, aż zmieni się w ważącego dwieście i więcej kilogramów tłuściocha.

Odłączone od matki młode zaczyna teraz tracić na wadze, wykorzystując nagromadzony tłuszcz do budowania wewnętrznych organów ciała. Trwa to dość długo. Ciemne futro, w którym zwierzę przyszło na świat i które pozwalało mu zachować ciepło w ciągu pierwszych dni życia, obecnie linieje, odsłaniając krótszą, lśniącą sierść, o wiele wygodniejszą dla pływaka. Korpulentne kształty ciała stopniowo ulegają wydłużeniu. Foka pozostaje na plaży przez dalszych sześć do ośmiu tygodni. Czasem znajduje parę krabów lub innych bezkręgow­ców, które spożywa w charakterze przekąski; jeśli nie - obywa się bez jedzenia. Niemniej jednak systematycznie nabiera sił. Wreszcie któregoś dnia podpełza na sam brzeg morza. Ogarniają ją chlupoczące fale, coraz głębsza woda unosi jej ciało z piasku - i młoda foka odpływa w dal. Jej krótkie dzieciństwo dobiegło końca.

Ścisk i tłok towarzyszący narodzinom słoni morskich nie wychodzi młodym na dobre. Ale dla innych nowo narodzonych zwierząt duża liczba zgromadzo­nych w jednym miejscu osobników stanowi rękojmię bezpieczeństwa. Mewy postępują tak dlatego, że one same i ich pisklęta są o wiele bezpieczniejsze w gromadzie.

Pisklętom, przycupniętym na ziemi, w otwartym terenie grozi nieustanne niebezpieczeństwo, zarówno z lądu jak i z powietrza. Kolonie mew-śmieszek na wybrzeżach północnej Anglii są często napastowane przez lisy. Dziesięć tysięcy dorosłych ptaków plus tyle samo piskląt to ogromna masa mięsa. Ale rozmiary miejscowej populacji lisów kształtują się w zależności od ilości pożywienia zdobywanego nie w chwilach obfitości 1 takich jak ta - lecz w okre­sach niedostatku, kiedy mewy opuszczają gniazda i odlatują. Toteż w sąsie­dztwie kolonii czyha zaledwie kilka lisów, które mogą grasować tylko na obrzeżu gromady. Znajdujące się w głębi pisklęta są więc zupełnie bezpieczne. A nawet te, które przebywają bliżej zewnętrznych granic, mają o wiele większą szansę przetrwania, niż gdyby siedziały w samotnym gnieździe, z dala od innych, zdane wyłącznie na łaskę lisów.

Atak może nastąpić również z powietrza. Ptaki-grabieżcy, takie jak mewy srebrzyste, porywają i pożerają pisklęta, gdy tylko nadarzy się sposobność. Pojedynczej mewie-śmieszce byłoby bardzo ciężko odeprzeć napaść na dziecko, ale w warunkach kolonii oburzeni rodzice łączą się razem i, otaczając intruza całą chmarą, wydają gniewne okrzyki, nacierają nań i zmuszają do ucieczki. W obliczu tak zmasowanego oporu, mewa srebrzysta ma niewielkie szanse na porwanie pisklęcia, a już na pewno nie jest w stanie zrobić tego ukradkiem, nie zauważona przez dorosłe ptaki.

Jednak mimo stosowania tych środków obronnych, kolonia ponosi ogromne straty, i to z różnych powodów. W jednej z większych kolonii mew-śmieszek w północnej Anglii naukowcy odkryli, że nawet w najlepszych latach zaledwie piętnaście procent jaj doczekało chwili, gdy wykluły się z nich opierzone pisklęta. Ale i tak był to wyższy wskaźnik narodzin niż w przypadku samotnych, położonych z dala od kolonii gniazd. Jednego roku poddano obserwacji ponad trzysta takich gniazd. W żadnym z nich nie przyszło na świat opierzone pisklę.

Mewy przemierzają wielkie obszary lądu i wybrzeża, zbierając pożywienie. Napełniają nim wole i wracają, by nakarmić młode. Są jednak zwierzęta-zwła­szcza te rodzące wiele dzieci na raz - które ze względów praktycznych wolą zabierać potomstwo z sobą, gdy wyruszają na poszukiwanie pożywienia.

Ryjówki przychodzą na świat w miotach po pięć-sześć sztuk. Są to zwierząt­ka nadzwyczaj aktywne i już po paru tygodniach - gdy przejrzą na oczy, a ich futerka zbrązowieją - uzupełniają mleko matki o samodzielnie upolowane owady i inne bezkręgowce. Główne zadanie matki polega na tym, by nie stracić małych z oczu. Gdy gniazdu grozi niebezpieczeństwo i samica zadecyduje, że trzeba uciekać, młode zachowują się w niezwykle zdyscyplinowany sposób. Jedno z nich przytrzymuje matkę za futro u nasady ogona i mocno zaciska szczęki. Ledwie skończy, a już drugie chwyta go w ten sam sposób i w ciągu kilku sekund cały miot formuje karawanę, na czele której stoi matka. Ryjówki ruszają do przodu i choć posuwają się bardzo szybko, idą noga w nogę, tak że cała grupa bardziej przypomina wijącego się wśród ściółki węża, niż uciekającą z młodymi matkę.

Małe trzymają się tak mocno, że nawet gdy matkę podniesie się do góry, nie spadają, lecz tworzą drgający, futrzany sznur. Oczywiście, gdy nadchodzi czas żerowania, rozpierzchają się we wszystkie strony. Ale przy najmniejszej oznace niebezpieczeństwa natychmiast zbierają się razem i błyskawicznie oddalają, niczym świetnie wyszkoleni tancerze, opuszczający scenę w nieskazitelnym szeregu.

Również młode kaczki zgodnie podążają w ślad za matką, prowadzącą je na poszukiwanie jadła. W istocie, mają one zakodowany w mózgu mechanizm psychiczny, zmuszający je do pójścia za pierwszym dużym, poruszającym się obiektem, który zobaczą po wykluciu się ze skorupki, nawet jeśli nie jest to ich matka. Reakcję tę jako pierwszy zbadał i wyjaśnił wielki austriacki przyrodnik, Konrad Lorenz, który nazwał ją "imprintingiem" czyli wpajaniem.

U krzyżówek, moment rozpoczęcia się tego procesu jest ściśle określony w czasie: przypada mianowicie między trzynastą a szesnastą godziną życia. Jeśli w ciągu tego czasu kaczęta nie zobaczą w pobliżu nic prócz — na przykład

- zielonych gumowych butów, to odtąd będą usiłowały chodzić w ślad za zielonymi gumowymi butami, o czym przekonało się wielu hodowców ptactwa wodnego.

Ten zakodowany w umyśle drogowskaz nie zawsze ma charakter wzrokowy. Karolinka gnieździ się w dziuplach. W ciemności jej pisklęta niewiele widzą, mogą natomiast słyszeć swych rodziców, dlatego przez resztę swego kaczego żywota będą podążać za pierwszym dźwiękiem, który do nich dotrze w tym decydującym okresie utrwalania się "imprintingu".

Kaczki nie są zresztą jedynymi ptakami, mającymi zakodowany tego rodzaju instynkt podążania w ślad za rodzicami. Lorenz przeprowadzał swe pionierskie eksperymenty na gęsiach, a chruściele, łyski i kury domowe również reagują w ten sam sposób. Niewykluczone, że proces ten występuje u wszystkich piskląt, które muszą bardzo wcześnie opuścić gniazdo i podążyć w ślad za rodzicami.

Do takich ptaków należą między innymi strusie. Samiec strusia jest poliga- mistą. Najstarsza z jego żon jako pierwsza składa jajo w zagłębieniu wygrzeba­nym dla niej w ziemi przez męża. W sumie znosi ich aż dwanaście. Ale samiec parzy się się również z kilkoma innymi, młodszymi samicami, które kolejno przychodzą do gniazda, aby wnieść swój własny wkład do lęgu wysiadywanego przez samca. Ten, w rezultacie, może zostać opiekunem nawet i czterdziestu jaj. Jemu również przypada w udziale wodzenie potomstwa, ponieważ pierwszym dużym, poruszającym się obiektem, jaki widzą pisklęta po wykluciu się z jaj, są dwie potężne, trójpalczaste nogi ojca, których obraz mocno odciska się w umysłach młodych ptaków, zmuszając je do podążania w ślad za oryginałem

Ale małym strusiom pisane jest trudniejsze dzieciństwo niż większości innych piskląt. Od samego początku narażone są na liczne niebezpieczeństwa. Choćby były najposłuszniejsze i choćby ich mocarny ojciec nie szczędził im opieki, nie na wiele się to zdaje; trudno jest ocalić przed wrogami Mika tuzinów młodych. Oto z szybkością strzały spada z nieba jastrząb i porywa pisklę. Na

maruderów czyhają szakale. Wkrótce tylko niewielka część pierwotnego stada uwija się wokół ojca. W czasie wędrówki za pożywieniem strusie mogą spotkać innego samca, któremu również towarzyszy orszak młodych. W takiej sytuacji często dochodzi do scysji. Jeśli sporu nie uda się załatwić polubownie, jeden z samców zostaje odpędzony i ucieka. Ponieważ biegnie przez sawannę ogromnymi krokami i z wielką prędkością, młode nie są w stanie go dopędzić. Przez chwilę wahają się. Ale potem spostrzegają przed sobą-jak niegdyś - parę olbrzymich, trójpalczastych nóg i raptem orszak zwycięskiego strusia powiększa się o grono dodatkowych piskląt. Nie wiadomo, czy samce rozmyślnie szukają takiej okazji. Prawdopodobnie chcą po prostu zawładnąć żerowiskiem, mając na względzie dobro własnego potomstwa. Niemniej jednak powiększenie w ten sposób przychówku jest dla nich korzystne. Jeśli bowiem jakiemuś drapieżcy uda się porwać pisklę, istnieje szansa, że nie będzie to rodzone dziecko danego osobnika. Cel wszystkich rodziców - kontynuacja własnej linii genetycznej

- zostaje więc osiągnięty.

Niezależnie od motywów, do takiego łączenia się stad może dochodzić kilkakrotnie w ciągu okresu, w którym samiec sprawuje opiekę nad potom­stwem. Zdarza się, że struś wodzi do sześćdziesięciu młodych, pochodzących z różnych lęgów i przybyłych na świat o różnym czasie, a więc niejednakowo rozwiniętych.

Tak duże skupiska młodych pozostających pod opieką bardzo niewielu dorosłych nazywa się zwykle "szkółkami" lub "żłobkami". "Szkółka" może być bardzo wygodnym sposobem ulżenia rodzicom w ich problemach z potom­stwem. Kaczka edredonowa zostaje porzucona przez kaczora w momencie, gdy przystępuje do wysiadywania jaj. Edredony budują zazwyczaj gniazda przy ujściu rzek do morza; tam też samica z pełnym poświęceniem siedzi na jajach, z rzadka tylko opuszczając gniazdo. W tym czasie w ogóle nie je. Zanim pisklęta wyklują się z jaj, jest już porządnie głodna. Gdy młode staną się zdolne do chodzenia, matka wyprowadza je z gniazda na wybrzeże. O ile wylęg nie był pierwszym w sezonie, łatwo może spotkać duże stado innych kacząt, strzeżo­nych przez jedną lub dwie dorosłe samice. Są to na ogół ptaki, które aktualnie nie mają własnych piskląt. Młode natychmiast nawiązują znajomość i cała "szkółka" zaczyna zgodnie taplać się w wodzie w poszukiwaniu drobnych skorupiaków i mięczaków. Teraz i matka ma okazję się najeść. Ale w pobliżu nie widać nic, co mogłoby zaspokoić jej apetyt. Ulubionym przysmakiem tej kaczki są małże, które może znaleźć na głębszej wodzie. Po kilku dniach jej głód staje się tak przemożny, że zostawia młode pod opieką innych samic i odpływa, by najeść się do syta.

W stadzie, do którego przyłączyły się jej młode, może być około stu piskląt. Zdarzają się jednak "żłobki" liczące i pięćset sztuk. Samice towarzyszące kaczętom nazywa się "ciotkami", choć należałoby raczej mówić o niańkach: są one bowiem doskonałymi opiekunkami i wychowawczyniami, ale w większości wypadków nie łączy ich z podopiecznymi żadne pokrewieństwo. Gdy w pobliżu

pojawiają się drapieżne mewy, "ciotki" podnoszą alarm, na co młode zbijają się wokół nich w ciasną gromadkę. Jeśli mewa mimo wszystko odważy się zaata- bywa, że "ciotka" potrafi złapać ją za nogę i wciągnąć pod wodę. fta tworzące "żłobek" potrzebują od "ciotek" wyłącznie ochrony, gdyż izi o zdobywanie pożywienia, radzą sobie z tym zupełnie dobrze same. >t młode ssaki nie mogą być aż tak niezależne. Potrzebują od dorosłych :o regularnie. I choć wśród ludzi zdarza się, że matki oddają dzieci do lienia innym kobietom, wszystkie pozostałe ssaki robią to same, poświę- la potrzeby młodych większą część - albo i całość - posiadanego mleka. Ale i tak niektóre spośród ssaków widzą sens w oddawania potomstwa do "żłobka".

Na chłodnych, wietrznych równinach Patagonii można czasem trafić na wykopaną w ziemi norę o rozmiarach dużej jamy króliczej. Wytężywszy słuch, usłyszymy dobiegające z wnętrza odgłosy krzątaniny. Jeśli zaczaimy się w odległości kilku metrów od nory, dostrzeżemy niebawem smukłego gryzonia, wielkością i pokrojem przypominaj ącego królika, ale o długich, szczudłowatych nogach i wdzięcznych ruchach, zbliżającego się do nory z nosem przy ziemi. Gryzoń ten nazywany jest marą, chociaż niektórzy zoologowie nadali mu miano świnki patagońskiej, ponieważ łączy go pokrewieństwo z występującą w An­dach świnką morską. Jeśli nadchodzące zwierzę jest - jak się najczęściej zdarza

samicą, wówczas wydaje z siebie raptowny świst i oto z nory wyskakuje tuzin młodych, które gorączkowo uwijają się wokół przybyłej, próbując na oślep sięgnąć pyszczkiem do jej sutków. Samica odskakuje i wymyka się maleń­stwom, obwąchując jednocześnie ich tylne części ciała, aż w końcu znajduje dwa, których szuka, czyli swoje własne młode, po czym odprowadza je na bok i tam, pod osłoną krzaka karmi je.

Przez cały ten czas jej partner stoi obok, bacznie obserwując rozwój wyda­rzeń. Jeśli nadchodzi jakaś inna para, a samica nie skończyła jeszcze karmienia, samiec odpędza nowo przybyłych, szarżując na nich z wyciągniętą szyją. Mniej więcej po godzinie dwójka młodych wraca pędem do norki, a samica wraz z samcem udają się na popas, czasami w bardzo odległe strony.

Niedługo po ich odejściu pojawia się następna para i przywołuje swe własne młode w analogiczny sposób. Jeśli "żłobek" jest duży - a niektóre liczą do dwudziestu maluchów, — wówczas jedna para dorosłych może pełnić straż praktycznie przez cały dzień. Dorośli mają oko na dzieci, i w porę - dzięki doświadczeniu i mądrości wynikającym z ich wieku - potrafią świstem ostrzec wszystkie młode przed niebezpieczeństwem, tak by zdążyły schronić się we wspólnej norze. Sami jednak nigdy nie schodzą pod ziemię. Budowę nory rozpoczyna jedna z samic, kopiąc tunel; wkrótce potem rodzi niedaleko wejścia dwoje lub troje dobrze rozwiniętych dzieci. Te o własnych siłach wpełzają do środka. W ciągu najbliższego czasu około tuzina innych samic przyczynia się w ten sam sposób do powiększenia stanu ilościowego ukrytego w tunelu "żłobka".

Choć podczas odwiedzin w "żłobku" każda matka robi, co może, by zacho­wać mleko wyłącznie dla własnego potomstwa, inne otaczające ją młode są tak ne, że nie zawsze jej się to udaje. Problemy mary są jednak banalne w porównaniu z problemami karmiącej samicy nietoperza. Bywa bowiem, że ta isi odnaleźć swoje dziecko nie wśród tuzina, lecz wśród miliona innych młodych.

ku samice molosów opuszczają swych partnerów i lecą z Meksyku na 5 Stanów Zjednoczonych, pokonując dystans tysiąca trzystu kilometrów, mienne i szukają odpowiedniego miejsca, w którym mogłyby uro­dzić i wychować młode. Jeśli małe nietoperze mają się prawidłowo rozwijać, muszą, po pierwsze, dysponować ciepłą i wilgotną jaskinią, w której wahania temperatury pomiędzy dniem a nocą są bardzo niewielkie. Jeśli, po wtóre, matki mają im zapewnić właściwe wyżywienie, musi to być okolica obfitująca w ćmy i inne latające nocą owady. Niewiele istnieje jaskiń, które sprostałyby tym wysokim wymaganiom. Na całym obszarze południowo-zachodniej Ameryki znajduje się ich może z dziesięć. Za to nietoperzy jest co niemiara, toteż w jas­kiniach panuje nieopisany tłok. W niektórych przebywa pięć i więcej milionów nietoperzy. W jednej - zwanej Bracken Cave, w Teksasie - naliczono ich ponad dwadzieścia milionów.

Wewnątrz takiej jaskini powietrze jest aż gęste od zapierających dech wy­ziewów amoniaku, które unoszą się z zaścielającej dno jaskini warstwy mokrych odchodów. Panuje tu temperatura około 38°C, utrzymywana przez ciepło bijące z ogromnej masy stłoczonych ciał. Śmiałek, który chciałby zapuścić się w głąb jaskini, powinien zaopatrzyć się w respirator do odświeżania powietrza i w odpo­wiedni ubiór chroniący przed nieprzerwanie spadającym z góry deszczem uryny i kału. Najdogodniejszą porą do prowadzenia obserwacji jest noc, ponieważ samice, wylatując na polowanie, nie obarczają się niepotrzebnym balastem w postaci młodych. Umieszczają je natomiast w specjalnym zakątku jaskini, jedno blisko drugiego, tak by ich nagie ciała nie traciły cennego ciepła. Na pierwszy rzut oka nie widać, że to nietoperze. Wyglądają jak mokra, lśniąca skała, mieniąca się tu i ówdzie na różowo. Dopiero w świetle latarki widać, że te wielkie bloki skalne to maleńkie, nagie nietoperze, przypominające błyszczą­ce śliwki i stłoczone po dwa tysiące sztuk na metr kwadratowy powierzchni. Wydaje się nieprawdopodobne, by którakolwiek samica potrafiła odnaleźć swoje dziecko w takiej ciżbie. Do niedawna zresztą nikt nie brał pod uwagę takiej możliwości. Sądzono, że samica po powrocie z polowania karmi mlekiem pierwsze z brzegu młode, któremu uda się przyssać do sutka. Dziś, dzięki badaniom naukowym, pozwalającym przeprowadzać testy genetyczne na mat­kach i ssących je dzieciach, wiemy, że jest inaczej.

Powracająca do jaskini samica przysiada nieopodal miejsca, w którym ostat­nio zostawiła dziecko. Oczywiście trudno przypuszczać, że jej latorośl znajduje się dokładnie tam, gdzie przedtem, bo w ciągu nocy między młodymi raz po raz wybuchają utarczki i przepychanki, tak, że każde z nich może przemieścić się

nawet o pół metra. Po wylądowaniu, samica przez kilka sekund woła więc na dziecko, a ono odpowiada. Wydaje się to niewiarygodne, że mimo panującego w jaskini zgiełku, każda matka potrafi rozpoznać głos własnego dziecka, ale nietoperze słyną przecież z tego, że potrafią wychwycić echo swoich ponaddźwiękowych pisków i na tej podstawie obrać właściwy kierunek lotu. Dzięki zastosowaniu tej umiejętności, odnalezienie dziecka staje się stosunkowo proste. Otóż poszczególne osobniki wydają bardzo odmienne odgłosy. Jeśli nagramy je na taśmę magnetofonową i zwolnimy obroty tak, by stały się słyszalne dla naszych uszu, przekonamy się, że różnią się donośnością, czasem trwania, wysokością i częstotliwością, oraz że mają charakter pisków, skowy­tów, pomruków i treli. Kiedy matka i dziecko rozpoznają nawzajem swoje głosy, próbują zbliżyć się do siebie. Nie jest to jednak łatwe. Na samicę, torującą sobie drogę ku dziecku, napierają zewsząd inne oseski, próbując uszczknąć jej choć trochę mleka. Sutki molosów są umieszczone pod pachami; samica przyciska więc mocno skrzydła do boków i przedziera się naprzód, kopiąc i gryząc najbardziej dokuczliwych natrętów. Niektórym z nich udaje się jednak ukraść trochę mleka. Zamieszanie jest okropne, wskutek czego zdarza się, że samica nie zdoła dotrzeć do swego dziecka; musi wtedy odlecieć na bok i jeszcze raz zacząć od początku. Gdy wreszcie dochodzi do spotkania, matka unosi skrzydło, a młode wkłada łebek pod jej pachę i zabiera się do jedzenia. Ssie przez pięć minut, w trakcie których matka przesuwa go delikatnie od jednej brodawki do następnej. Skończywszy karmienie, samica odlatuje w dalszą część jaskini, gdzie pandemonium szaleje z nieco mniejszą siłą. Uczyniwszy wszystko, co leżało w jej mocy, aby jej jedyne dziecko otrzymało należną mu porcję mleka, zawisa teraz głową w dół pod pułapem jaskini, udając się na dobrze zasłużony odpoczynek.

Jeśli młode zwierzę jest tylko jednym z wielu, tworzących miot lub lęg, nie może liczyć na tak wielką troskliwość ze strony rodziców. Wiele ptaków rozmyślnie faworyzuje niektóre ze swych młodych, w zależności od tego, ile ich ma na wychowaniu i w jakim stopniu potrafi je wykarmić. Sowy, podobnie jak większość drapieżnych ptaków, zaczynają wysiadywać jaja zaraz po ich znie­sieniu, w związku z czym jedne pisklęta wykluwają się wcześniej, a inne później. Toteż pomiędzy najstarszym a najmłodszym pisklęciem może zachodzić zna­czna różnica wzrostu. To, które wykluło się jako pierwsze, jest siłą rzeczy mocniejsze i energiczniejsze od tych, które przyszły na świat później. Gdy rodzice przylatują do gniazda z pożywieniem, młody osiłek odpycha rodzeństwo na bok i dostaje jeść w pierwszej kolejności. Jeśli w danym okresie jest pod dostatkiem pożywienia, wszystkie pisklęta mogą najeść się do syta. Jeśli nie, wtedy najmłodsze i najsłabsze przymiera głodem i wkrótce ginie. Jego wycień­czone ciało zostaje natychmiast pożarte przez starsze rodzeństwo,,tak że nie marnuje się ani kęsek mięsa. Z ludzkiego punktu widzenia wygląda to może okrutnie i bezwzględnie, ale cel sowich rodziców i czyli wydanie na świat i zapewnienie przetrwania nowej generacji - staje się dzięki temu bliższy

urzeczywistnienia. W okresach niedostatku, karmienie wszystkich piskląt po równo mogłoby doprowadzić cały lęg do śmierci z niedożywienia. A tak, przynajmniej jedno pisklę ma spore szanse przeżycia.

większości rodziców, zdobycie odpowiedniej ilości pożywienia w okre­sów jest najważniejszym zadaniem życiowym. Niekiedy związane z tym tak czasochłonne, że nawet najpracowitsi rodzice nie daliby sobie rady bez dodatkowej pomocy.

orydzie, modrowronki zaroślowe korzystają w tym celu ze wsparcia iziny. Żyj ą one wśród karłowatych dębów, w pustynnej okolicy, ubogiej zarówno w pożywienie jak i w miejsca nadające się do budowy gniazd. Teren wokół gniazda należy nie tylko do dwojga ptaków-rodziców. Mieszka tu rów­nież kilka młodych, ale już dorosłych ptaków, które przyszły na świat podczas dwóch poprzednich pór lęgowych. Pomagają one rodzicom w zdobywaniu pożywienia dla swych nowo narodzonych braci i sióstr, a także bronią ich przed napastnikami, do których należą głównie węże. Większość młodych pomocni­ków to samce. Młode samice odlatują z reguły w inne strony i tam szukają sobie partnera. Jeśli grupa jest dobrze zorganizowana i energipzna, może powiększyć rodzinne włości. Niekiedy są one tak duże, że któryś z synów zakłada na części terytorium własne gniazdo. Daje mu to znakomitą okazję, by po śmierci rodzi­ców zawładnąć całą resztą. Jednak blisko połowa tych młodych pomocników pozostaje bezdzietna. Poświęcają się dla następnych pokoleń. Nie mają wpraw­dzie własnych następców, lecz opiekując się młodszymi braćmi i siostrami, pośrednio przyczyniają się do przetrwania swych bratanków i siostrzeńców.

Taka rodzinna współpraca jest o wiele bardziej rozpowszechniona niż daw­niej sądzono. Wśród kurek wodnych, strzyżyków i dzięciołów są gatunki, które w pewnych sytuacjach zachowują się w ten właśnie sposób. Podobnie robi dziesięć do piętnastu procent wszystkich ptaków australijskich. Jak również niektóre ssaki.

Pazurkowce - drobne małpki żyjące tuż pod sklepieniem południowoamery­kańskiego lasu tropikalnego - mają ze swymi młodymi bardzo ciężkie życie. Nie dość, że muszą być w nieustannym ruchu, szukając owoców i owadów stanowiących ich pożywienie, to w dodatku przez cały czas dźwigają na plecach dzieci (zwykle dwoje) - wyjątkowo duże, a wymagające noszenia aż do osiąg­nięcia pełnej dojrzałości. Matka z konieczności traci ogromne ilości energii zaopatrując młode w mleko; gdyby jeszcze musiała je dźwigać, przerastałoby to jej siły. Toteż przez większość czasu robi to jej ojciec. Ale i on potrzebuje pomocy, bo nie łatwo schwytać owada lub zerwać chyboczący na gałęzi owoc, jeśli jest się objuczonym parą dorastających dzieci. Dlatego niektóre młode pozostają z rodzicami przez kilka lat i pomagają im jak mogą w transportowaniu młodszego rodzeństwa. Czasami ojciec pozwala nawet by do grupy przyłączyły się młode małpy spoza rodziny, pod warunkiem, że będą go wyręczać w dźwiganiu dzieci. Wskutek tego zdarza się, że w jednej rodzinie jest dziewięcioro doro­słych. Ale tylko jeden samiec i jedna samica spośród nich mają dzieci. Samiec

spółkuje niekiedy z którąś z młodych samic, ale ta - z przyczyn dla nas niepojętych i bodaj nigdy nie zachodzi z nim w ciążę.

Słonie również pomagają sobie nawzajem w wychowywaniu potomstwa. Wszystkie dorosłe osobniki w stadzie są samicami. Na czele stoi najstarsza i najmądrzejsza z nich. Pozostałe są jej siostrami, córkami i wnuczkami. Samce wiodą mniej lub bardziej samotny żywot poza stadem. Narodzin) miątka są wielkim wydarzeniem dla całej wspólnoty. Samice - młode i start tłoczą się wokół nowo przybyłego, wymieniając między sobą tubalne pomruk’, głaszcząc słoniątko trąbami i pomagając mu uwolnić się z błon płodowych. Po godzinie młode potrafi już chodzić i w czasie marszu jako tako nadąża za stadem, ale trzyma się na nogach bardzo niepewnie i wymaga nieustannej opieki. Wystarczy, że trzeba wspiąć się na strome zbocze lub wydostać z błotnistego dołu, a mały słonik zaczyna wydawać rozpaczliwe piski, na co znajdujące się w pobliżu dorosłe słonie hurmem pędzą ku niemu, by zobaczyć, co się stało. Z czasem matka zaczyna objawiać pewne znudzenie alarmującymi wrzaskami malca i po­zwala młodym, wciąż jeszcze entuzjastycznie nastawionym samicom, by wyrę­czały ją przy dziecku.

Słoniątko ssie mleko matki co najmniej do ukończenia drugiego roku życia. Poza tym od czasu do czasu podkrada się do jakiejś młodej słonicy i ssie jej bezmleczne sutki - niczym ludzkie niemowlę, któremu sprawia przyjemność ssanie smoczka. Dorosłe samice zdają się czerpać z tej zabawy równie wielkie zadowolenie jak słoniątko. Jeśli zdarzy się, że mały słoń zostanie sierotą, wówczas jedna z jego ciotek - o ile jest karmiąca - może mu pozwolić ssać razem z jej własnym dzieckiem i w rezultacie adoptuje go.

Podobnie jak wiele innych ssaków, małe słonie poświęcają mnóstwo czasu zabawie. Urządzają zapasy; grają w berka, biegając między nogami swych ciotek jak między wielkimi, ruchomymi kolumnami; tarzają się z upodobaniem w błocie. Obserwując je, nie ma się wątpliwości, że sprawia im to ogromnąfrajdę

- podobnie jak naszym dzieciom gry i zabawy na boisku. Zabawa ta ma jednak poważny i wartościowy cel. Jest mianowicie sposobem zdobywania wiedzy. Jedna z pierwszych rzeczy, którą musi odkrywać młody słoń, to robienie użytku z trąby. Dla miesięcznego czy dwumiesięcznego słoniątka ten długi, dyndający przedmiot stanowi nie lada zagadkę. Malec wstrząsa głową i przygląda się, jak dziwaczny dodatek majta we wszystkie strony; czasem potyka się o niego. Kiedy idzie napić się wody, przykuca i niezgrabnie chłepce wodę pyskiem. Dopiero w wieku czterech, pięciu miesięcy odkrywa nader istotny fakt, że wodę można wessać trąbą, a dopiero potem wdmuchnąć wprost do pyska. Odkrycie to wprowadza oczywiście do zabawy mnóstwo nowych elementów.

Młode lwy także uczestniczą w zabawach, pomagających im opanować umiejętności decydujące dla ich późniejszego życia. Kiedy matka drzemie, jedno z młodych uderza nagle łapą w czarny chwost, wieńczący jej ruchliwy ogon. W przyszłości tym samym ruchem będzie przygważdżać do ziemi drobne zwierzęta. Lwiątka walczą też między sobą. Już w wieku kilku miesięcy ich kły

Dorastanie

i pazury są wystarczająco długie i ostre, by wyrządzić krzywdę. Jednak przed przystąpieniem do zabawy, młode, poruszając się z przesadną sztywnością, sygnalizują, że nie będzie to prawdziwa walka. Poza tym w takich wypadkach uderzając "przeciwnika" łapą, chowają pazury.

W miarę jak rosną, wprawki stają się coraz poważniejsze i znacznie bardziej realistyczne. Lwica, upolowawszy gazelę, nie zawsze zabijają na miejscu, lecz czasem wlecze żywą do gniazda i oddaje lwiątkom, aby ćwiczyły się w powa­laniu na ziemię okaleczonej wprawdzie, ale za to prawdziwej zdobyczy. Wydra daje małym do zabawy półżywą rybę, żeby wprawiały się w sztuce nurkowania i błyskawicznego ataku, czyli umiejętnościach nieodzownych dla prawdziwego podwodnego łowcy.

Ciała dorastających zwierząt stają się nie tylko większe, lecz zmieniają również kształt i barwę. Wiele z nich nosi w okresie dzieciństwa coś w rodzaju specjalnego stroju maskującego. Cętkowana sierść małych jelonków harmoni­zuje z barwą leśnego runa, usianego plamami prześwitującego przez gałęzie słońca. Puchate pisklęta rybitw i mew są tak ubarwione, że przycupnąwszy na kamienistej plaży stają się niemal niewidoczne. Zarówno dorosłe ptaki jak i ich potomstwo święcie wierzą w skuteczność tego kamuflażu. Gdy zbliża się jakiś nieproszony gość, rodzice odlatują, a pisklęta siedzą niewzruszenie w miejscu, bez względu na to, jak blisko znajduje się intruz.

Warchlaki dzika, w przeciwieństwie do rodziców, sąpręgowane. Zachowują się jednak inaczej niż ptaki czy jelenie. Jak się zdaje, nie bardzo wierzą w swoją niewidoczność. Przestraszone, uciekają razem z rodzicami. Prawdopodobnie więc ich młodzieńcze przebranie ma jakiś inny cel. Być może jest to widomy znak, gwarantujący, że rodzice będą traktować je z wyrozumiałością i troskli­wością, należną dzieciom.

Podobny system stosują młode ryby-motyle z gatunku Pomacanthus impe­rator, żyjące na rafach koralowych. W dzieciństwie mają one boki w kolorze morskiego błękitu, pokryte białymi, koncentrycznymi liniami - zupełnie inaczej niż rodzice, efektownie przystrojeni w równoległe, żółte i niebieskie prążki. W ten sposób młode informują, że nie są jeszcze na tyle dorosłe, by traktować je jak poważnych rywali w walce o terytorium czy jak partnerów seksualnych. Przez kilka miesięcy, których potrzebują do osiągnięcia dojrzałości, wolno im więc żerować na rafie u boku rodziców.

I tak dzieciństwo dobiega końca. W przypadku niektórych zwierząt - na przykład słoni i lwów - proces ten ma charakter stopniowy, jako że młode coraz bardziej i bardziej uniezależniają się od rodziców i zaczynają zdobywać poży­wienie na własną rękę. U innych, wejście w dojrzałość jest aż nadto raptowne. Młode albatrosy z Wysp Zawietrznych spędzają całe dni na trzepotaniu skrzyd­łami w celu wyćwiczenia mięśni i nabrania siły. Ale gdy przychodzi wreszcie chwila, w której powinny samodzielnie wzbić się w powietrze, muszą to zrobić za pierwszym razem. Wielu z nich udaje się dokazać tej sztuki. Ich ruchy stają

się z każdym uderzeniem skrzydeł płynniejsze i piękniejsze, gdy ptaki odlatują ponad falami w dal, stopniowo nabierając wysokości.

e mają tyle szczęścia. Niewprawnie młócąc powietrze skrzydłami, wpadają do morza. Tam, szeroko rozdziawiając paszcze, czekają już na nie żarłacze tygrysie, przybyłe jak co roku na nadprogramową ucztę. Niektóre ptaki imiast, połknięte jednym kłapnięciem strasznych szczęk. Inne, pró­bując wznieść się z powrotem w powietrze, są zalewane falami, powstałymi pod wpływem gwałtownych poruszeń rekinów. Dziobią więc odważnie wyciągające im pyski rekinów, jednocześnie gorączkowo wiosłując nogami i trzepo­cząc skrzydłami. Czasem któremuś się udaje. Rekin łapie go wprawdzie za nogę, ale gdy próbuje poprawić chwyt, ptak wyswobadza się i wyskakuje w powietrze ponad grzbietem żarłacza. Zanim ten zawróci, by ponowić atak, młody albatros jest już na tyle wysoko, że nie sposób dosięgnąć go z wody. Wychodzi cało z pierwszej w swym dorosłym życiu opresji.

Również młode molosy muszą w końcu opuścić schronienie. Dopóki są w środku, pozostają względnie bezpieczne. Tam, w jaskini, ginie mniej niż jeden osobnik na sto. Ale gdy tylko podejmująpierwszą powietrzną wyprawę w świat, zaczynają się prawdziwe kłopoty. W górze, pod chmurami krążą jastrzębie, które zawisają na chwilę w powietrzu, a potem z piorunującą szybkością spadają na swe ofiary. Na pniu drzewa, leżącym u jednego z wejść do jaskini, siedzi szop. Jednym ciosem łapy strąca molosy na ziemię, gada z głośnym chrupaniem ich małe ciałka, a błoniaste skrzydła odrzuca na bok, na stale rosnącą stertę odpadków. O zachodzie słońca przez otwór jaskini wylatuje, niczym smuga dymu, chmara młodych molosów. Przed nimi pierwszy etap podróży na południe.

Każdego lata w jaskini Bracken Cave w Teksasie przychodzi na świat dziesięć milionów nietoperzy. Nim minie rok, siedem milionów zginie. Taka jest cena płacona za dzieciństwo.

Chrząszcz, wylądowawszy fla liściu,natychmiast przecina jedną z jego żyłek. Mleczny płyn wycieka przez otwór na ziemię, nie czyniąc owadowi krzywdyj a chrząszcz przystępuje do schrupania tkanek liścia powyżej cięcia, gdzie lateks nie ma już prawa dotrzeć. Niektóre gatunki gąsienic nie tylko nacinają w ten sposób unerwienie liścia, lecz wykrawają w jego spodniej części spory okrąg, po czym żerują wyłącznie wewnątrz tego bezpiecznego, otoczonego jakby fosą, obszaru.

Gąsienice motyla Danaus plexippus potrafią, o dziwo, żerować na mleczu bez zachowywania tych wszystkich środków ostrożności, należą bowiem do bardzo nielicznej grupy owadów, które uodporniły się na truciznę. To godne uwagi biochemiczne osiągnięcie przynosi im znaczne korzyści. Ponieważ wię­kszość zwierząt unika mleczy, gąsienice Danausplexippus mają zwykle wszy­stkie liście do swej wyłącznej dyspozycji. Poza tym przesiąkają zawartą w roślinie trucizną, co zapewnia im skuteczną ochronę, gdyż są równie niesmaczne dla ptaków jak mlecz był niesmaczny dla zwierząt roślinożernych. Ponieważ gąsie­nice te odznaczają się bardzo intensywnym i wyrazistym ubarwieniem, ptaki szybko rozpoznają w nich obiekty niejadalne i dają im spokój. Cząsteczki trucizny pozostają aktywne nawet wówczas, gdy gąsienice przepoczwarzają się w motyle. Te ostatnie nadal więc noszą w sobie truciznę, a ponieważ są równie żywo ubarwione jak gąsienice, przeto i im ptaki nie sprawiają żadnego kłopotu.

Jednak wegetarianie nie zawsze natrafiają na tak poważne trudności przy zdobywaniu pożywienia. Czasami rośliny wręcz zachęcają zwierzęta, by ich skosztowały. Potrzebują bowiem kogoś, kto z jednego egzemplarza rośliny na drugi przeniósłby materiał genetyczny, zawarty w pyłku kwiatowym, i są gotowe poświęcić znaczną jego ilość w charakterze pożywienia dla wykonawcy tego zadania. Aby obwieścić ów fakt, otaczają pyłek i produkujące go pylniki aureolą barwnych płatków.

Trzmiel dysponuje skomplikowaną aparaturą do zbierania pyłku. Poszcze­gólne włoski jego kosmatego ciała są pokryte mikroskopijnymi haczykami, którymi owad, krzątając się koło kwiatu, zgarnia lepkie ziarnka pyłku. Odlatu­jąc, zaczyna się czyścić, czesząc futerko szczeciniastym grzebieniem, zdobią­cym dolną połowę każdej z jego tylnych nóg. Uporawszy się z tym, sięga jedną nogą do drugiej, ściąga pyłek z grzebienia przy pomocy sztywnego pędzelka znajdującego się na końcu nogi i przenosi go do głębokiego zbiorniczka poło­żonego na zewnętrznej części przeciwległej goleni. Zbiorniczek, obramowany kręgiem długich włosów, tworzy coś w rodzaju koszyczka. Następnie, przy pomocy środkowych nóg, trzmiel ugniata pyłek, oblepiając nim cienkie sztyfty, wystające zkażdego koszyczka. Wracając do gniazda z udanej wyprawy, dźwiga na każdej nodze olśniewająco żółtą gałkę pożytku pyłkowego.

U większości kwiatów, pylniki pozbywają się pyłku w ten sposób, że pękają na całej długości i pozwalają wysypać się zawartości. Jednak w przypadku psiankowatych - na przykład pomidorów - odbywa się to zwykle za pośrednic­twem małego otworu na końcu pylnika, skąd pyłek wypada po kilka zaledwie ziarenek na raz. Dla trzmiela jest to stanowczo nadmierna powściągliwość.

Wylądowawszy na takim kwiecie, chwyta sześcioma nogami cały pęk pylników

i wprawia mięśnie w drżenie z takim impetem, że całe jego ciało wibruje, donośnie brzęcząc, a pyłek wysypuje się z pylników jak sól z energicznie potrząsanej solniczki.

W czasie odwiedzin następnego kwiatu, trzmiel musi siłą rzeczy uronić trochę pyłku, ale jeśli pamiętamy, że do zapylenia wystarczy zaledwie kilka ziarenek, a trzmiel w czasie jednej wyprawy może ich zebrać dwa miliony, zgodzimy się, że cena płacona przez rośliny za transport jest bardzo wysoka.

Ziarna pyłku, które w większości składają się z cennego materiału genetycz­nego są roślinie nieodzownie potrzebne - mianowicie do wydania nasion - toteż wiele kwiatów znacznie zmniejsza koszty transportu, oferując owadom po prostu słodzoną wodę, czyli nektar. Wytwarzają ów płyn w narządach zwanych miodnikami, położonych w najgłębszej części kwiatu. Dzięki temu nektar nie wysycha tak szybko jak wówczas, gdyby był produkowany w bardziej odsłonię­tym miejscu. Nie traci również swej słodyczy, ponieważ w głębi kwiatu nie grozi mu rozcieńczenie przez wodę deszczową. Poza tym, takie usytuowanie gwaran­tuje, że owady przylatujące po nektar, nawet jeśli nie szukają niczego poza nim samym, zostają obsypane pyłkiem, który - bo o to chodzi roślinie - mają przenieść na inny kwiat. Pszczoły zbierają zarówno pyłek jak i nektar, spijając go przy pomocy specjalnego aparatu gębowego i przenosząc w brzuchu do gniazda, gdzie gromadzą go w plastrach w postaci miodu.

Z punktu widzenia owadów, wada tego rodzaju pożywienia polega na tym, że jest ono dostępne tylko przez bardzo krótki okres czasu, a mianowicie wtedy, gdy roślina kwitnie. Dlatego żywiące się nektarem motyle mogą być aktywne

- jako dorosłe osobniki - tylko latem, natomiast pszczoły muszą uwijać się jak w ukropie, żeby zebrać tyle pyłku i nektaru, ile tylko się da, a to, czego nie zużyją od razu. magazynują w postaci zapasów, z których korzystają w okresie zimowym.

Różne mrówki, zamieszkujące między innymi centralną Australię, mają podobny problem z magazynowaniem żywności. Rozwiązują go, używając niektórych swych towarzyszek w charakterze pojemników. Te wyspecjalizowa­ne robotnice, zwane przez entomologów "beczkami", nigdy nie opuszczają gniazda, lecz mieszkają w wydrążonych w czerwonej glebie chodnikach, na głębokości dwóch metrów. Kiedy robotnice pracujące na zewnątrz przy zbiera­niu pożywienia, wracają do gniazda z wolami pełnymi rosy miodowej i nektaru, karmią "żywe zbiorniki" tak długo, aż ich odwłoki - zrazu nie większe od ziarenka piasku - pęcznieją do rozmiarów dużego ziarna grochu. Maleńka główka i nóżki "beczki" sterczą w powietrzu, ale mrówka nie potrafi już nimi poruszać. Jedyne, co może, to przylgnąć do sklepienia chodnika; niebawem w podziemnym korytarzu wiszą rzędami setki takich zbiorników. Kiedy przy­chodzi pora sucha i brakuje jedzenia, aktywne robotnice kolonii zachodzą do swych wiszących spiżami i głaszczą "beczki" czułkami, aż te zwrócą parę kropelek pokarmu.

Większość zwierząt żyjących w krajach, gdzie kwiaty nie kwitną przez cały rok, a przy tym nie dysponujących żadnym systemem magazynowania żywności może traktować pyłek kwiatowy i nektar wyłącznie jako pozyskiwany w porze letniej dodatek do normalnego jadłospisu. W Afryce Południowej, małe myszy z gabmkuAetomys namaąuensis zbierają nektar z kilku gatunków roślin z rodzaju Protea (jednocześnie je zapylając), których kwiaty - jakby przez uprzejmość dla myszy - zwieszają się tuż nad ziemią i w dodatku wnętrzem w dół. Na Madagaskarze, gekony spijają nektar z kwiatów palmy. W Europie, sikory modre zbierają go z korony cesarskiej, jedynej europejskiej rośliny zapylanej przez ptaki. Niektóre nietoperze z rodziny rudawkowatych także nie mają nic pizeciwko pokrzepieniu się nektarem, jeśli nadarzy się taka okazja. Rośliny pokładające nadzieję na zapylenie w nietoperzach, otwierają swe kwiaty wyłą­cznie nocą. Kwiaty mają białawą barwę, dzięki czemu są łatwiejsze do zauwa­żenia w ciemności.

Takie zwierzęta - które w pozostałych miesiącach roku żywią się czym innym - nie mogą posiadać specjalnego narządu do zbierania nektaru, ponieważ utrudniałoby im to, lub wręcz uniemożliwiało, spożywanie innych substancji. Jednak w klimacie tropikalnym kwiaty kwitną przez cały rok, toteż żyjące w nim zwierzęta mogą uczynić pyłek i nektar podstawą swego jadłospisu i wykształcić organy zapewniające wysoką wydajność zbioru.

Robi tak na przykład kilka grup ptaków. Języki lor - ptaków należących do rodziny papug - pokryte są małymi brodawkami, które sztywniejąc, mogą utworzyć rodzaj szczoteczki pozwalającej sprawnie zgarniać nektar. Połu­dniowoamerykańskie kolibry, podobnie jak afrykańskie nektamiki, są wyposa­żone przez naturę jeszcze inaczej. Ich język nie przypomina szczoteczki, lecz jest za to niezwykle długi i rozdwojony od połowy do wierzchołka. Dawniej sądzono, że ptaki te spijają nim nektar tak jakby sączyły go przez słomkę. W rzeczywistości zlizują one nektar, błyskawicznie wsuwając język do wnętrza kwiatu; w przypadku kolibrów odbywa się to z szybkością trzynastu ruchów na sekundę.

Dostarczanie zwierzętom obfitych, nie ograniczanych ilości nektaru nie leży w interesie rośliny. Dla jej celów korzystniejsza jest sytuacja, kiedy ptak przylatuje nie raz na jakiś czas, wypijając cały nektar do dna, lecz kiedy powtarza to na przykład co godzinę, dzień po dniu. Zostaje wtedy obsypany kolejnymi porcjami pyłku, w miarę jak dojrzewają, i roznosi je na kwiaty innych przedsta­wicieli danego gatunku rośliny, rozsianych po okolicy. Helikonia - roślina podobna do dzikiego południowoamerykańskiego banana - wytwarza długie zwisające łodygi z szeregiem trójkątnych spiczastych kwiatów po każdej stronie. Kwiaty dojrzewają kolejno, poczynając od najstarszego, rosnącego na szczycie. Każdy z nich produkuje tylko kilka kropli nektaru na raz. Koliber, żerujący na tej roślinie, musi więc odwiedzać wiele kwiatów, jeden po drugim. Po odciąg­nięciu nektaru trzeba chwilę poczekać, zanim miodnik znów się zapełni. Jeśli koliber wróci zbyt szybko, pożywienia będzie za mało, by zrekompensować

energię, którą zużył na dotarcie do kwiatu. Z drugiej strony, jeśli będzie zwlekał >, może zostać uprzedzony przez innego ptaka. Toteż koliber, specja- y się w zbieraniu nektaru helikonii, musi patrolować całą okolicę, odwie­dzaj ąc każdą zwisającą wypustkę kwiecia w stałej kolejności i ściśle przestrzegając pór odwiedzin.

:anie "wynagrodzenia za pracę" w niedużych ratach nie jest jedynym eniem, j akie może wprowadzić roślina w celu zmuszenia nosicieli pyłku mywania korzystnych dla niej czynności. Pyłek przeniesiony na roślinę do innego gatunku to pyłek stracony. Chodzi bowiem o to, by posłańcy przekazywali go okazom dokładnie tego samego gatunku, tak aby komórki męskie połączyły się z żeńskimi i wydały nasiona. Dlatego kwiaty trzymają swój nektar niejako pod kłódką, do której klucz posiadają nieliczne grupy lub wręcz pojedyncze gatunki zwierząt, a jest to klucz o tak wyszukanym wzorze, żejego właściciel albo wcale, albo tylko z najwyższym trudem mógłby nim "otworzyć" inny kwiat.

Niektóre kwiaty rosnące w Ameryce Południowej mają kształt zakrzywio­nych trąbek. Tylko kolibry umieją pić z nich nektar, jako że ich kose dzioby tak doskonale pasują do kwiatów jak zakrzywiony sztylet do pochwy. Storczyk madagaskarski o nazwie Angraecum skrywa swój nektar w zielonej, rurkowatej, długiej na trzydzieści centymetrów odnodze, zwisającej z brzegu gwiaździstego, śnieżnobiałego kwiatu. Tylko dolne półtora centymetra zawiera nektar. Gdy w dziewiętnastym wieku przyrodnicy po raz pierwszy zbadali tę roślinę, głowiono się, jakież to zwierzę mogłoby się nią żywić. Karol Darwin, kiedy zakłopotani botanicy pokazali mu kwiat Angraecum, zawyrokował bez wahania, że - biorąc pod uwagę barwę i wielkość rośliny - jej zapylaczem mogłaby być ćma obdarzona - co brzmiało zupełnie nieprawdopodobnie - trzydziesto- centymetrowej długości trąbką. Ówcześni entomologowie orzekli, że pomysł jest niedorzeczny. W czterdzieści lat później, kiedy odkryto taką ćmę - a miano­wicie zawisaka - dla upamiętnienia przepowiedni Darwina dodano do naukowej nazwy owada słowa forma predicta (forma przepowiedziana).

Tego rodzaju utrudnienia nie wystarczają jednak do powstrzymania każdego wygłodzonego zwierzęcia. Gdzie są kłódki i klucze, tam są również włamywa­cze. Zadrzechnie fioletowe używają swoich piłowatych żuwaczek do wycinania dziur w kwiatach, w celu dostania się do miodników. Cała grupa południowo­amerykańskich ptaków spokrewnionych z tanagrami znana jest - nie bez powo­du - jako "przebijacze kwiatów". Górna połówka ich dzioba tworzy bowiem rodzaj haka, którym ptaki otwierają kwiat. Następnie przy pomocy krótszej, igłowatej szczęki dolnej wykluwają w kwiecie szparę, w którą wsuwają język. Daleko mu wprawdzie do języka kolibra, ale jest na tyle długi, by z tej pozycji doszczętnie obrabować miodniki.

Pod koniec tego okresu, rośliny oferują zwierzętom pożywienie innego rodzaju i służące innym celom. Otóż gdy ich kwiaty zostaną już zapylone, zaczynają rozwijać się nasiona. One również muszą zostać rozparcelowane,

ponieważ lepiej jest, by następne pokolenie rozwijało się z dala od rośliny macierzystej, w miejscu, gdzie nie będzie mu zagrażać jej cień, a zachłanne korzenie nie pozbawią go pożywienia. Niektóre nasiona są na tyle lekkie, że mogą być rozniesione przez wiatr, ale te większe wymagają pomocy zwierząt, toteż raz jeszcze rośliny wytwarzają specjalne pożywienie jako rodzaj zapłaty za pracę.

Figowiec umieszcza swe niezwykle liczne nasiona w kulkach słodkiego miąższu. Gdy W południowoamerykańskich lasach tropikalnych zaczynają owo­cować figowce, zewsząd ściągają ku nim całe watahy zwierząt. Wprawdzie same figi są niewiele większe od żołędzi, ale rosną w ogromnych ilościach i żadne stworzenie nie potrafi oprzeć się pokusie ich skosztowania. Wokół drzewa figowego trwa atmosfera karnawału. Animozje, występujące wśród zwierząt w innych okresach, zostają teraz puszczone w niepamięć w obliczu wspólnej biesiady. Wełniaki i wyjce, czepiaki i kapucynki, tamariny i marmosety łażą po sobie, sięgając po owoce. Papugi chwytają je dziobami. Tukany zrywają figi po jednej na raz, podrzucają w górę i zręcznie łapią wprost do gardła. Nasiona, którymi wypełniony jest każdy owoc, bez uszczerbku przechodzą przez przewód pokarmowy ucztujących i, jeśli szczęście dopisze, zostają wydalone w pewnej odległości od dizewa.

To, że owoc jest lekkostrawny, może być jednak niekorzystne dla rośliny. Owoce są stosunkowo mało pożywne w stosunku do swej masy, toteż żywiące się nimi zwierzęta muszą je zjadać w dużych ilościach. Muszą też szybko trawić i pozbywać się niestrawionych resztek, bo inaczej urosłyby im grube, ciężkie brzuchy. I tak właśnie robią. Niektóre owocożeme ptaki potrafią zjeść owoc i już w pięć minut później wydalić resztki. Wskutek tego wiele nasion upada bardzo blisko miejsca, z którego zostały zabrane, co w poważnej mierze krzyżuje roślinie szyki. Ale przynajmniej część z nich pozostaje w żołądkach i jelitach zwierząt tak długo, aż najedzeni do syta biesiadnicy przeniosą się gdzie indziej.

Niektóre zwierzęta dobierają się do znacznie większych nasion. Gałka musz­katołowa, razem ze swą jadalną osnówką, jest prawie tak duża jak kurze jajo; osiąga do pięciu centymetrów średnicy. Gołąb zwany muszkatelą miedzianą, prawdziwy unikat wśród ptaków, potrafi tak rozewrzeć otwór gębowy zarówno wszerz jak i wzdłuż, że w całości połyka gałkę muszkatołową, nierzadko większą od swej głowy. Nasiona o tak wielkich rozmiarach pozostąj ą przez j akiś czas w żołądku mięśniowym ptaka, gdzie zostają obdarte z mięsistej osnówki, po czym -prawdopodobnie w momencie, gdy gołąb wraca na jedną z gałęzi, na których zwykle przesiaduje zostają wydalone i spadają na ziemię. Muszkatele tak dalece przystosowały się do tego rodzaju pożywienia, że przez ich przewód pokarmowy przechodzą wyłącznie nasiona o »wielkości zbliżonej do gałki musz­katołowej, zwracane nastepnie w postaci wypluwki z odrobiną niestrawionych resztek pokarmu.

Nasiona są oczywiście o wiele bogatsze w składniki odżywcze niż jakikol­wiek powleczony łupiną miąższ. Zawierają w sobie skondensowane pożywię-

nie, mające służyć młodym roślinom w początkowym okresie wzrostu, dopóki

- dzięki wykształceniu liści - nie będą mogły wyżywić się same. O ile jednak rośliny nie skąpią zwierzętom miąższu swych owoców, to robią wszystko, aby zabezpieczyć przed złodziejami nasiona, chroniąc je zazwyczaj czymś w rodza­ju pancerza.

Zwierzęta ze swej strony nie godzą się, aby tak bogate źródło pożywienia pozostawało niewykorzystane. Wrony i sikory przytrzymują małe ziarna jedną stopą i otwierają je uderzeniem dzioba. Grubodzioby mają tak potężny dziób, że bij ąc nim z całej siły, potrafią rozłupać pestkę czereśni a nawet oliwki. Orzech brazylijski należy do najlepiej zabezpieczonych, ale i on ma swego pogromcę. Aguti, długonogi gryzoń nerwowo przemierzający leśne runo w poszukiwaniu pożywienia, posiada ostre jak dłuta przednie zęby, którymi potrafi rozszczepić łupinę i wydostać ze środka jądro.

Przegrana orzecha brazylijskiego nie jest jednak ostateczna. Drzewo rodzi bowiem owoc, w którym wiele nasion, dopasowanych ściśle do siebie niczym cząstki pomarańczy, spoczywa w czymś w rodzaju torebki. Torebka, spadając z drzewa, uderza o ziemię i pęka, a ze środka wysypują się orzechy. Jeśli na miejscu zdarzenia pojawi się aguti, jest wysoce prawdopodobne,żeznajdzieowiele więcej orzechów niż mógłby zjeść za jednym posiedzeniem. Pracowicie zbiera więc dary, wypychając nimi torby policzkowe. Następnie te, których nie może zjeść, chowa po jednym w rozmaitych częściach swego królestwa - na czarną godzinę. Pamięć aguti jest jednak zawodna. Zwierzę nie zawsze pamięta, gdzie zakopało poszczególne orzechy. Tak więc drzewo, które zrodziło orzechy, w ostatecznym rozrachunku - mimo, że nie zdołało zapewnić im całkowitej nienaruszalności - odnosi sukces, ponieważ kosztem poświęcenia pewnego procentu nasion, pozostałe trafiają tam, gdzie trzeba.

Rośliny dysponują też innymi sposobami chronienia nasion przed zakusami zwierząt. Nasączają je mianowicie trucizną. Strychnina, jedna z najbardziej śmiercionośnych toksyn, pochodzi z nasion pewnego wysokiego, zimozielone­go drzewa rosnącego w tropikalnej Azji. Jego owoce wielkością i kolorem przypominają małe pomarańcze, a ich miąższem żywią się wiewiórki i dziobo- rożce. Jedne i drugie bardzo jednak uważają, by nie naruszyć okrągłych nasion.

Z podobnymi problemami borykają się ary - specjalistki od zjadania nasion. Normalnie ptaki te żyją w oddzielnych parach, ale kilka razy do roku gromadzą się wielkimi stadami na brzegach rzek. Tam, w określonych miejscach, rozgrze- bują ziemię. Nie kopią bynajmniej zagłębień na gniazda. Nie jest to także forma popisu. Bardzo niedawno temu odkryto, że ary przylatują w te strony w celu zbierania specjalnych minerałów - takich jak kaolin - które neutralizują truci­znę, wchłoniętą przez ptaki z nasion w ciągu minionej pory roku.

Podobnie jak z nasionami - dostarczającymi wysoce wartościowego pokar­mu tylko tym, którzy potrafią sobie z nimi poradzić i ma się rzecz z ich zwierzęcymi odpowiednikami, czyli jajami. Tutaj również potrzebne są specjal­ne sposoby i narzędzia, aby dostać się do ich wnętrza.

Kuzimanze z zachodniej Afryki, napotkawszy ptasie jajo, opiera się o nie przednimi łapami i z impetem, którego nie powstydziłby się zawodnik amery­kańskiego futbolu, ciska nim w tył, przez rozstawione tylne nogi. Prędzej czy później jajo o coś uderzy i I prędzej czy później - stłucze się. Ścierwnik, wypatrzywszy zniesione przez strusia jaja, bierze do dzioba kilka sporej wiel­kości kamieni i energicznym potrząśnięciem głowy zrzuca je z góry w kierunku gniazda. Niecelność rzutów nadrabia wytrwałością i zazwyczaj udaje mu się rozbić któreś z jaj. Jedzenia jest wtedy w bród, więcej niż ścierwnik mógłby sam pochłonąć, toteż niebawem nadciągają i inne zwierzęta, by wychłeptać rozlane żółtko.

Afrykański wąż jajożer dysponuje zupełnie niezwykłym przyrządem do otwierania jaj. Podobnie jak większość węży, potrafi on odsunąć na znaczną odległość dolną szczękę od górnej, gdy przychodzi mu połknąć coś wyjątkowo dużego; umie również robić jeszcze inne rzeczy. Otóż na dolnej powierzchni kręgów węża, tuż za jego głową, znajdują się wyrostki, zwrócone ostrzem w kierunku gardła zwierzęcia i tworzące małą piłę. Kiedy jajo, popychane skurczami mięśni, przesuwa się w kierunku jelit gada, owa piła przecina sko­rupkę. Żółtko zostaje wyciśnięte, a zgniecioną skorupkę-zazwyczaj zachowaną w całości dzięki wyścielającej ją błonie - wąż zgrabnie wydala.

Ślimaki, z punktu widzenia głodnego zwierzęcia, przedstawiają ten sam problem co jaja; stanowią mianowicie smaczny kąsek, ale zamknięty w twardej skorupie. Wąż ślimakowy z Gujany uważa je za prawdziwy przysmak i dzięki specjalnie ukształtowanym szczękom potrafi dobrać im się do skóry. W szcze­gólności, jego żuchwa zaopatrzona jest w wydłużone przednie zęby, a wąż może ją wysuwać do przodu jak wąską, długą łyżkę. Złapawszy ślimaka, przytrzymuje go mocno zębami górnej szczęki, a dolną wsuwa w otwór muszli. Hakowate zęby umieszczone na końcu żuchwy wbijają się w ciało ślimaka, a wąż spiralnym ruchem wyciąga go zręcznie z muszli i zjada.

Ptaki również wiedzą, jak sobie radzić z ukrytymi w muszlach mięczakami. Żyjąca na Florydzie kania-ślimakojad chwyta ślimaki i odlatuje z nimi na gałąź, na której zwykle się posila. Tam, krzepko trzymając ślimaka szponami jednej stopy, czeka. Po jakimś czasie mięczak powoli i ostrożnie wysuwa na zewnątrz głowę - i natychmiast spada nań dziób kani, wyszarpując go błyskawicznym ruchem z muszli. Drozdy rozwiązują sprawę w znacznie brutalniejszy sposób. Chwytają ślimaki ogrodowe - posiadające stosunkowo cienką muszlę - i trzy­mając je w dziobie, roztrzaskują o kamień.

Ptaki brodzące zbierają ogromne ilości drobnych mięczaków na mieliznach i w przybrzeżnym szlamie, gdy opadnie poziom wody. Wyciągają je z muszli jednym ruchem głowy. Biegusy polują na nie I podobnie jak na skąposzczety i larwy owadów - sondując i ryjąc dziobami muł; wykrywają bowiem pożywie­nie za pomocą dotyku. Zajęcie to bywa czasem niebezpieczne. Na mieliźnie nie ma gdzie się ukryć i ptaki nieustannie muszą rozglądać się dookoła, czy nie grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Nie przypadkiem więc pracują w grupach, dzięki

czemu zawsze znajdą się jakieś osobniki z podniesioną głową, mogące ogłosić alarm w momencie, gdy bezpieczeństwo zespołu staje pod znakiem zapytani Brodźce i sieweczki obrożne również żerują na mieliznach. Na pozór ryzy­kują o wiele bardziej niż biegusy, ponieważ działają w pojedynkę. Dlaczego porzucają bezpieczne towarzystwo grupy? Odpowiedź brzmi: w związku ze sposobem zdobywania pożywienia. Zamiast bowiem grzebać się w mule, brodźce i sieweczki zbierają leżące na powierzchni spiralne muszle i skorupiaki, odnajdując je nie przy pomocy dotyku, lecz wzroku. Potencjalne ofiary, czując drżenie piasku lub falowanie płytkiej wody, w mgnieniu oka zagrzebują się w mule, gdzie brodźce i sieweczki nie mogą już ich dostrzec. Gdyby ptaki te żerowały w grupie, wówczas płoszyłyby sobie nawzajem zwierzynę i wspólna zdobycz byłaby bardzo uboga. Muszą zatem polować indywidualnie, nawet jeśli wiąże się to że zwiększonym ryzykiem.

Owady chowające się w pniach i gałęziach drzew również stanowią bogaty łup dla zwierząt, które umieją sobie z nimi radzić. Ćmy, pluskwiaki i pająki chronią się w szczelinach kory. Maleńki pełzacz wyłapuje je, wczepiając się w pień swymi długimi, cienkimi i zakrzywionymi pazurkami, utrzymując wy­prostowaną postawę dzięki sztywnemu ogonowi, mocno wpartemu w korę. Jest to najdogodniejsza pozycja do wspinania się w górę. Ptak, przeszukując dziobem wszystkie szpary, obiega pień ciasną spiralą, nie pomijając nawet najmniejszego skrawka kory. Po dotarciu do wierzchołka, sfruwa na dół, do stóp następnego drzewa i zaczyna wszystko od początku. Orzechówka, mimo że nieco większa, jest znacznie zwrotniejszą. Nie podpiera się ogonem ani nie obniża swego punktu ciężkości, by uzyskać pewniejszy chwyt. Palce jej stóp są tak mocne, że ptak utrzymuje się na korze bez względu na to, czy głowę ma skierowaną w dół czy w górę. Skacze zwinnie po całym pniu, ani na chwilę nie tracąc równowagi.

Jednak oba te ptaki jedzą tylko to, co da się zdziobać z powierzchni kory lub wydostać ze szczelin. Tymczasem głębiej pod korą lub w samej miazdze drzewnej można znaleźć dużo innych smakowitych kąsków. Dzięcioły na przy­kład przepadają za larwami chrząszczy. Nasłuchują więc, przekrzywiwszy łepki, czy nie doleci ich odgłos przeżuwania miazgi drzewnej, na której to czynności larwy - żywiące się drewnem - spędzają większość czasu. Usłysza­wszy taki dźwięk, ptak błyskawicznie wykuwa dziobem otwór w drzewie i wysuwa swój nieprawdopodobnie długi - niekiedy czterokrotnie dłuższy od dzioba

- język. Jest on usztywniony przez cienki, umieszczony w osłonce ościsty pręcik, który biegnie od tylnej części dzioba poprzez tylną i górną część czaszki aż do twarzy ptaka. U niektórych członków rodziny dzięciołowatych dochodzi jeszcze dalej i owija się wokół prawego oczodołu. Niekiedy jest tak długi, że przechodzi poza oczodołem aż do górnej połówki dzioba, kończąc bieg w prawym nozdrzu, tak że ptak może oddychać wyłącznie lewym. Część dzięciołów używa tego zdumiewającego długiego języka do polowania na mrówki. Ptaki powle­kają go śliną, która jest tak lepka, że mrówki przyklejają się do niej, a ponadto

ma odczyn zasadowy, dzięki czemu neutralizuje kwas mrówkowy, produkowa­ny przez gruczoły jadowe tych owadów.

Wszystko wskazuje na to, że nie ma lepszego urządzenia do wywlekania mrówek i termitów z gniazd, niż taki długi język, bo ptaki nie są jedynymi stworzeniami, które go sobie sprawiły. Spotykamy go również u. niektórych ka grup tych zwierząt z upodobaniem stosuje dietę mrówkową i wszystkie z nich, zupełnie niezależnie od siebie, wykształciły długi, lepki język: australijski torbacz zwany mrówkożerem; afrykański mrównik będący dalekim kuzynem pierwotnych antylop; azjatyckie i afrykańskie łuskowce, pokryte kolczugą z rogowych płytek i przypominające wyglądem chodzące szyszki; i wreszcie trzy różniące się wyglądem mrówkojady z południowej Ameryki - żyjący na sawannie olbrzym, mrówkojad wielki, osiągający wielkość gazeli; karłowaty, nie większy od wiewiórki, mrówkojadek mieszkający w koro­nach drzew; tamandua, wielkości małpy, która również większość czasu spędza na drzewach. Nie wiemy, ile czasu minęło, zanim rozmaici przodkowie tych niepodobnych do siebie zwierząt stali się posiadaczami takich języków; wyko­paliska milczą na ten temat, ale prawdopodobnie trwało to kilka milionów lat. Istnieje jednak zwierzę, które opanowało sztukę wyławiania termitów z gniazda

o wiele prędzej; być może nawet w ciągu kilku ostatnich stuleci, choć nie mamy co do tego pewności. Szympans - bo o nim mowa - nie czekał, aż ewoluq'a przekształci jego ciało w wyspecjalizowane narzędzie. Sporządził je sobie sam, wykorzystując przyrodzoną inteligencję i zręczność. Otóż małpa ta zrywa długie źdźbło trawy, oskubuje je starannie z liści i wsuwa w głąb jednego z otworów, prowadzących do gniazda termitów. Termity-robotnice i termity-żołnierze na­tychmiast atakują źdźbło, tak jak każdego innego intruza. Zaciskając mocno szczęki, zawisająna nim, poświęcając się dla dobra kolonii. Wówczas szympans wyciąga trawę z otworu i zębami zdziera z niej termity,-mlaszcząc wargami z rozkoszy. _ • ■*;

Owady można łapać nie tylko w ich gniazdach i podziemnych tunelach, lecz również w powietrzu. W rzeczy samej, zwierzęta te jako pierwsze opanowały umiejętność latania i robiły to już od dobrych dwóch milionów lat, nim dołączyły do nich ptaki. Do dzisiejszego zresztą dnia, praktycznie wszystkie owady w którymś momencie życia wzbijają się w powietrze. Termity i mrówki robią to tylko w pewnych okresach, a mianowicie gdy przychodzi czas godów, po którym rozlatują się w różne strony i zakładają nowe kolonie. Ogromna ilość innych owadzich gatunków lata przez całe życie. Naturalną więc koleją rzeczy, wiele owadożemych zwierząt ściga je w powietrzu.

W ciągu dnia, nisko nad ziemią, czyhają na nie jaskółki. Wyżej - polujące z otwartymi dziobami jerzyki. Para jerzyków, mająca na utrzymaniu rodzinę, potrafi dziennie złapać dwadzieścia tysięcy owadów. W nocy, owady padają łupem zmroczników i lelków.

Wiele tych owadożemych ptaków ma wokół dzioba szczecinę, o której do niedawna sądzono, że służy do zgarniania kiepsko latających owadów wprost

do otwartej paszczy ptaka; dziś przyjmuje się raczej, że owa szczecina po prostu chroni oczy ptaków w momencie, gdy przeciskają się przez chmarę owadów

Nietoperze, które wkroczyły na podniebne szlaki jeszcze po/ od ptaków również korzystają z tego obfitego źródła protein. Dziesięć mili .• dorosłych meksykańskich molosów przebywających w Bracken Cave, co ntn., wiaz nieba nad Teksasem sto ton drobnych owadów.

Jednak latające owady mają o wiele dawniejszych, wręcz odwiecznych wrogów. Niemal nazajutrz po tym. jak zawładnęły przestrzenią pow -u /ną, inne bezkręgowce - a mianowicie pająki - zaczęły zastawiać na nie pułapki. Wszy­stkie pajaki produkują rodzaj jedwabistej substancji. Jest to plvnne białko, w ydziclane przez tak zwane kądziołki przędne znajdujące się na końcu odwłoka i krzepnące w zetknięciu z powietrzem. Każdy pająk potrafi w poszczególnych gruczołach przędnych wytwarzać różne odmiany jedwabistych nici. Niektóre są mocniejsze od drulów stalowych o tej samej średnicy, a w ogóle pajęczyna jest najmocniejszym z wszystkich naturalnych włókien, jakie znamy.

Pająki używają jej do najróżniejszych celów: do przędzenia kokonów ota­czających jaja, do wyścielania gniazd, do tkania namiocików dla młodych, do asekurowania się niczym liną ratowniczą - podczas skoku itp. Ale najbardziej port?) sio we zastosowanie nici pajęczej to budowa sieci łownej na owady.

Najbardziej aktywnymi krwczyniami są prawie zawsze samice. Pająk z rodzaju Mustophora przędzie pojedynczą nić. którą obciąża z jednej strony lepką sub­stancją Podczas polowania owija ją wokół głowy i opuszcza w momencie, gdy w pobliżu przelatuje owad.

MH trafi, wówczas nić opłata owada i ściąga go w dół. Inny pająk, z rodziny •oatfiikowatych, rozpina pomiędzy gałęziami krzaka a podłożem cały szereg nici i napręża każdą z nich tak mocno, ze gdy jakiś owad - wędrujący po ziemi iftt lecący na niewielkiej wysokości nad ziemią - wpadnie na którąś z nici, ta pęka. a ofiara, przyklejona do niej za pomocą "kleju", zawisa w powietrzu. I wisi tak. dopóki właściciel, a raczej właścicielka pułapki nie przyciągnie zdobyczy do siebie i nie pożre jej Jeszcze inny gatunek - z rodzaju Dinopsis — zwija sieć W mały kłębek i trzyma go między czterema przednimi nogami. Jeśli w pobliżu pojawi się ow ad, pająk prostuje nogi i rozpościera sieć nad głową; owad wpada w pułapkę.

Jednak najbardziej skomplikowaną sieć ze wszystkich przędzie dobrze nam znany pająk-krzyżak. Zazwyczaj zostaje ona rozwieszona w poprzek jakiegoś prześwitu lub otworu, przez który - jak można się spodziewać - często będą przelatywać owady Przystępując do sporządzania sieci, samica pająka wspina się na kraniec otworu i unosi w górę odwłok. Z jednego ze swych kądziołków w ysnuwa cienką niteczkę, która jest tak delikatna, że porywają i unosi najlżejsze poruszenie powietrza. Niteczki wciąż przybywa, a pająk nie przestaje prząść, aż w pow ietrzu zawiśnie dobry metr pajęczyny. W końcu nić jest tak długa, że może sięgnąć drugiego krańca prześwitu i zaczepić się o liść lub gałązkę. Kiedy tak się stanic, zwierzę przestaje wydzielać pajęczynę, odwraca się, napręża mocno nić i przytwierdza ją do czegoś.

Powoli, ostrożnie, samica pełznie teraz przez tę prowizorycznie umocowaną linę, ciągnąc za sobą drugą i grubszą i mocniejszą. Kiedy i ta zostanie przy­twierdzi -na. zwierzę zaczyna zapełniać pustą przestrzeń nićmi, układającymi się na podobieństwo szprych w kole. Na tej osnowie wiąże spiralne "oczka", używa ieńszej - pochodzącej z innego gruczołu przędnego - nici. Owa nić zostaje - . -./leczona na całej długości kleistą substancją. Połączywszy nią pro- mienis'.; ■s icinki pajęczyny, zwierzę trąca napiętą niczym struna nić jedną ze swych nóg, wskutek czego "klej" rozpryskuje się na szereg małych kropelek.

odlegające w tym momencie działaniu dużego ciśnienia powierzch- iciągają nić, która w ich wnętrzu przybiera kształt jakby supełków, m zostaje mocno naprężona. Równocześnie jednak jest ogromnie

elastyczna. Gdy zawieje gwałtowny wiatr lub jakiś rozpędzony owad uderzy z impetem w sieć, supełki ukryte w grudkach "kleju" rozprostowują się, dzięki czemu nić może zwiększyć - nawet czterokrotnie - swą długość i nie pęka. Po czym, gdy napięcie minie, znów się kurczy.

Po zakończeniu prac nad wewnętrzną spiralą pułapka jest gotowa. Pająk może czekać na rozwój wydarzeń, siedząc w centralnym punkcie sieci, lub przyczaić się z boku, opierając jedną ze swych ośmiu nóg na czymś w rodzaju linki sygnałowej, dzięki której czuje każde drgnienie sideł. Powiewy wiatru mogą sprawić, że gęste oczka sieci wybrzuszą się na zewnątrz, lecz po chwili wszystko wraca do normy. Jeśli w pajęczynę zaplącze się jakiś owad, pająk nadbiega, zadaje ofierze szybkie, jadowite ukąszenie, omotuje ją kolejnym - do tej pory jeszcze nie używanym - rodzajem nici i odciąga na bok, żeby w wolnej chwili zaspokoić apetyt.

Tej skomplikowanej i pięknej konstrukcji rzadko kiedy udaje się przetrwać dłużej niż jedną noc. Szarpiące się ofiary mogą ją porozrywać, wskutek czego kleista substancja, wystawiona na działanie powietrza, traci część swej lepkości. W takiej sytuacji pająk zwija sieć i - żeby nie marnować cennego białka z którego została zrobiona - zjada swoje dzieło. Następnej zaś nocy zaczyna całą rzecz od początku.

Wszystkie te drobne bezkręgowce - latające owady, chwytane w sieci przez pająki; ukryte pod korą larwy, wydziobywane przez dzięcioły; zagrzebane w szlamie mięczaki, wyłapywane przez brodzące ptaki; termity, zgarniane językiem przez mrówkojady - wszystkie one, jako zdobycz, nie wymagają od polujących zbyt wielkiego wysiłku; w każdym razie jest to wysiłek niewiele większy od tego, na który zdobywają się zwierzęta spijające nektar, zbierające pyłek, zrywające owoce i żujące liście.

Zwierzętom odżywiającym się w ten sposób, zdobywanie pokarmu przycho­dzi stosunkowo łatwo. Ale nie wszystkie rodzaje pożywienia są równie łatwe do zdobycia. Mięso - najpożywniejsze ze wszystkich - pochodzi od większych kręgowców. Toteż mięsożercy muszą być krzepkimi i energicznymi łowcami. Również ich strategia zdobywania pożywienia musi być inna.

ROZDZIAŁ CZWARTY

ŁOWY I UCIECZKA

Młode otarie, czyli uchatki patagońskie, wylegujące się na wybrzeżu Pata­gonii i powoli nabierające sił przed wypłynięciem w morze, wydają się całkowicie bezpieczne. Od strony lądu nie zagraża im żaden większy drapieżca (z wyjątkiem wszędobylskiego łowcy zwanego człowiekiem), zwłaszcza, że plaże, na których przebywają, rozpościerają się zwykle u stóp stromych zboczy. Przed napaścią z drugiej strony chroni je morze.

Ale morze nie jest aż tak skuteczną zaporą jak można by przypuszczać. Co pewien czas, jedna z wysokich, nadciągających z otwartego oceanu fal, niesie w swym wnętrzu mrocznego, złowieszczego przybysza. Gdy grzebień fali załamie się o brzeg, z wnętrza kaskady wyłania się potworna, biało-czarna postać szarżującej orki. Zabójca dobija do brzegu, niesiony przez opadającą falę i jednym potężnym ruchem ogromnego ciała rzuca się na grupę niczego nie przeczuwających uchatek. Młode idą w rozsypkę, wrzeszcząc wniebogłosy, ale orka już trzyma w paszczy wyrywającego się płetwonoga. W międzyczasie nadciąga następna fala. Orka wykonuje zwrot i zostaje z powrotem zniesiona przez wodę do morza. Odpływając, wstrząsa swym wielkim łbem, wyrzucając żywą jeszcze uchatkę wysoko w powietrze. Zanim nieszczęsne zwierzę, kozioł­kując, spadnie z powrotem do morza, orka smagnięciem ogona po raz drugi wyrzuca je w górę albo chwyta w zęby i roztrzaskuje o powierzchnię wody. Dlaczego drapieżca zabawia się w ten sposób z ofiarą, trudno dociec. Być może potężne wstrząsy mają obłupie drobne ciało ze skóry. Być może jest to gest tryumfu, oznaczający udane łowy. W każdym razie nie trwa to długo. W ciągu minuty młoda uchatka zostaje zabita i pożarta.

Taka szybka i przypadkowa śmierć - nie będąca skutkiem słabości ani błędu, lecz po prostu ślepego trafu - to los bardzo wielu zwierząt, które każdego dnia padająłupem drapieżców. Konik polny, spokojnie jedzący blaszkę liścia, zostaje nagle uderzony maczugowato zakończonym, muskularnym językiem, wyrzuco­nym niczym oszczep z pyska kameleona; mysz, szukająca nasion w leśnym półmroku, pada, przeszyta zakrzywionymi szponami sowy i często wydaje ostatnie tchnienie zanim jeszcze dziób oprawcy zacznie rozdzierać jąna strzępy; jaszczurka z arizońskiej pustyni, ugodzona zębami jadowitego grzechotnika, drętwieje - w miarę jak jad przedostaje się do krwi - i nie stawia żadnego oporu, gdy wąż, zaczynając od głowy, chwyta ją w paszczę i pożera.

Niektóre mrówki wyruszają na łowy wielotysięcznymi armiami, przeczesu­jąc leśne runo w poszukiwaniu krocionogów, pająków, termitów, skorpionów,

myszy i jaszczurek - w gruncie rzeczy wszystkich drobnych stworzeń zamie­szkujących poszycie tropikalnego lasu. Mrówki afrykańskie i mrówki połu­dniowoafrykańskie odkryły i udoskonaliły ten sposób polowania zupełnie niezależnie od siebie. W Ameryce Południowej tworzą one armie liczące trzy czwarte miliona osobników. Można je spotkać między podobnymi do wsporni­ków k< zeniami drzew albo pod zwalonymi pniami, gdzie chętnie rozkładają się na jakiś czas obozem. Zbijają się wtedy w ogromną kulę o średnicy sześć­dziesięciu do dziewięćdziesięciu centymetrów. Jej zewnętrzną warstwę tworzą mrówki-żołnierze, które niczym koronkowa tkanina pokrywają kulę, splecione

z sobą nogami i gotowe zatopić w ciele każdego intruza swe olbrzymie, szeroko rozwarte żuwaczki. Wewnątrz kuli, drobniejsze od żołnierzy robotnice w podo­bny sposób - to znaczy przy pomocy własnych ciał-zbudowały komory, w których wiszą poczwarki. W samym zaś sercu siedzi królowa. Ma prawie dwa i pół centymetra długości - dwukrotnie więcej niż którykolwiek z członków jej armii. Jej ciało aż lśni od czystości, o którą nieustannie dbają robotnice-służące. Jej duża głowa mieści w sobie pokaźnych rozmiarów mózg, kilka razy większy od małego zwoju komórek nerwowych, który jest wszystkim, czym może poszczy­cić się mrówka-robotnica. Natomiast jej odwłok to gigantyczna wytwórnia jaj. W ciągu całego życia królowej, jaja płyną stamtąd niemal nieprzerwanym strumieniem. Każde jajo jest przejmowane przez robotnicę i przenoszone do jednej z komór-wylęgami, gdzie zostaje otoczone troskliwą opieką.

Każdego ranka większość żołnierzy opuszcza obozowisko i udaje się na polowanie, formując przy tym długą, brązową, szeroką na kilkanaście centyme­trów kolumnę, która wężowym ruchem posuwa się przez las. Na jej czele pędzą zwiadowcy. Podobnie jak cała reszta armii są ślepi i tropią zwierzynę za pomocą czułków. Gnając przed siebie, zwiadowcy przecierają jednocześnie drogę, zo­stawiając wyraźny szlak, którym, jak koleiną, mogą podążyć za nimi pozostałe mrówki. Jeśli ścieżka biegnie przez strome zbocze lub zwalony pień drzewa, robotnice przywierają do siebie, tworząc żywą drabinę, po której wspinają się ich towarzyszki. Jeśli zaś drogę zagrodzi kolumnie plama słonecznego światła, wówczas mrówki-żołnierze splatają się nogami i tworzą coś w rodzaju dachu, dzięki czemu słabiej opancerzone robotnice unikają zabójczego żaru.

Oddaliwszy się od obozowiska na odległość mniej więcej trzydziestu me­trów, żołnierze idący na czele kolumny rozbiegają się i zaczynają polowanie. Jeśli natrafią na konika polnego lub chrząszcza, rzucają się nań hurmem, zatapiając żuwaczki w spojeniach zewnętrznego szkieletu owada i rozcinając go z chirurgiczną precyzją. Szczątki zostają zjedzone na miejscu lub odłożone na później; w tym drugim przypadku łowcy, wracając z polowania, zabierają porzuconą zdobycz i zanoszą do obozu, jako pożywienie dla królowej oraz dla mrówek, które zostały, by ją pielęgnować i chronić.

Dzień po dniu, armia plądruje okoliczny las. W międzyczasie z jaj, zniesio­nych w tak olbrzymiej obfitości przez królową, wylęgają się. małe larwy a z osłonek poczwarek zaczynają wyłaniać się nowe zastępy roi lotnie i żołnie­rzy. Oznacza to więcej gąb do wyżywienia. Okolica jest już d<; czętnie splą­drowana, toteż z nastaniem nocy królowa przestaje składać jaja i !a wspólnota

- wraz z larwami dźwiganymi przez robotnice - wyrusza w drogt. Po przebyciu około stu metrów, mrówki zatrzymują się na odpoczynek. Nazajutrz grupa bojowa udaje się na rozpoznanie terenu. Przez następne dwa do trzech tygodni armia kontynuuje długie nocne marsze przez las, do czasu aż larwy - pochłania­jące ogromne ilości pożywienia - zaczną zmieniać się w poczwarki. Wówczas mrówki zatrzymują się na dłużej, królowa przystępuje do składania kolejnych jaj i miesięczny cykl rozpoczyna się od nowa.

Niewiele zwierząt jest w stanie przetrwać zmasowany atak tej szerzącej zniszczenie armii. Osy dysponują jednym z najbardziej jadowitych żądeł wśród owadów, ale nawet ich broń jest nieskuteczna w starciu z mrówkami. Żołnierze wdzierają się do gniazda os, wypędzając zeń prawowitych mieszkańców. Nie­które owady próbują walczyć, szukając celu dla swych żądeł, ale na próżno

- poszczególne mrówki są bowiem za małe, by w nie trafić. Osy, które nie chcą wynieść się z gniazda, zostają zabite. Większość odlatuje. Napastnicy rozpru­wają gniazdo na strzępy, a znalezione w środku blade,- cienkoskóre larwy rzucają kolumnie na pożarcie. Nawet większe zwierzęta - na przykład trzymane na uwięzi psy - mogą ulec przewadze mrówek i giną, porażone dziesięcioma tysiącami ukąszeń. Nie ma właściwie skutecznego środka obrony przeciwko mrówkom, z wyjątkiem jak najszybszego zejścia im z drogi.

W rzeczy samej, jest to sposób stosowany przez wiele zwierząt, które muszą szukać schronienia przed napastnikami w ucieczce. Istnieją jednak i inne spo­soby, dzięki którym nawet najbardziej bezbronne stworzenia mają szanse prze­trwania.

Na rozległych równinach wschodniej Afryki, żyjące tam roślinożerne zwie­rzęta - zebry, antylopy i gazele - mogą zapewnić sobie bezpieczeństwo poprzez

- paradoksalnie - zwiększenie swej liczebności. Pasąca się samotnie gazela stanowi łatwy łup dla geparda. Jeśli bowiem ma się w ogóle pożywić, musi spuścić głowę - a tym samym traci widok na okolicę. W takich właśnie momentach gepard podpełza bliżej. Kiedy gazela podnosi łeb, kot zastyga w bezruchu. Skradając się w ten sposób, potrafi zwykle podejść na odległość pięćdziesięciu metrów do samotnego zwierzęcia. Jeśli mu się to uda, ma duże szanse schwytania gazeli, ponieważ gepardowi wystarczy kilkanaście metrów, by rozwinął maksymalną prędkość, a gdy ją rozwinie - jest najszybszym czworonogiem na świecie. Choćby gazela dokazywała cudów szybkości i zwin­ności, nic już nie odbierze drapieżnikowi zdobyczy. Nieubłaganie, metr po metrze, zostaje doścignięta. Zamaszysty ruch przedniej łapy geparda podcina jej nogi. Skok - i szczęki drapieżcy zaciskają się na gardle ofiary, która zdławiona, rychło umiera.

Jeśli jednak gazela pasie się w stadzie liczącym sto i więcej sztuk, jej szanse;

przetrwania są o niebo wyższe. Przede wszyskim istnieje duże prawdopodobień­stwo, że zostanie w porę ostrzeżona o zbliżaniu się drapieżnej bestii, bo jeśli nawet sama jest akurat zajęta szczypaniem trawy, inne gazele - stojące w tym momencie z podniesionymi głowami i obserwujące okolicę — powiadomią ją parsknięciem o niebezpieczeństwie. Na odgłos parsknięcia stado błyskawicznie zrywa się do ucieczki. Gepard, zmuszony do ataku w chwili, gdy znajduje się jeszcze w dużej odległości od stada, może zmarnować najlepszą okazję, próbu­jąc odnaleźć upatrzoną ofiarę w bezładnej masie pędzących ciał. Jeśli nawet rozpozna ją i ruszy za nią w pogoń, jakaś inna gazela może mu przeciąć drogę, a wtedy ta pierwsza, mimo znużenia pościgiem, ma szansę umknąć. Słowem,

nie ulega wątpliwości, że gazela trzymająca się stada jest o wiele bezpieczniejsza niż gazela zdana wyłącznie na własne siły.

Na pełnym morzu, podobnie jak na otwartej przestrzeni sawanny, również nie ma się gdzie ukryć, toteż wiele drobnych ryb, ustawicznie nękanych przez rekiny, barrakudy, delfiny i tuńczyki, stosuje tę samą taktykę, co gazele, szukając mianowicie ratunku w liczebności. Śledzie tworzą ogromne ławice o blisko kilometrowej średnicy, grupujące wiele milionów osobników. Gdy nadpływa barrakuda, śledzie znajdujące się na obrzeżu ławicy czmychają do środka, wciskając się między srebrzyste ciała swych towarzyszy, tak że ławica ciaśniej zwiera szeregi. Jeśli barrakuda przechodzi do ataku, śledzie rozpierzchają się na boki, zostawiając w środku wolne przejście. Jeśli napastnik nie rezygnuje, wielka ilość śmigających we wszystkie strony ciał jeszcze raz uniemożliwia mu precyzyjne wybranie celu. Być może to jest właśnie jeden z powodów, dla których zwierzęta szukające ochrony w wielkich skupiskach są niemal zawsze identyczne pod względem wyglądu, niezależnie od wieku i płci. Gdyby niektóre z nich posiadały jakieś charakterystyczne znaki lub specyficzny kształt, nietrud­no byłoby je wypatrzeć i schwytać. Jeśli ktoś rzuci nagle w naszą stronę kilka tenisowych piłek, łatwiej nam złapać taką, która różni się kolorem od pozosta­łych, aniżeli jedną z wielu identycznych.

Nawet zwierzęta pędzące zazwyczaj samotny żywot, mogą w obliczu kon­kretnego niebezpieczeństwa docenić korzyści, płynące z przyłączenia się do innych. Maskonury spędzaj ą większość czasu na pełnym morzu, polując na ryby, ale wiosną muszą wracać na ląd, by założyć gniazda i wydać na świat młode. W przeciągu dwóch, trzech dni na wyspę świętej Kildy w archipelagu Szkockich Hebrydów przybywa ich aż milion. Wraz z nimi nadciągają ich najgorsi wrogo­wie - wielkie mewy siodłate. One również szykują się do założenia gniazd i mają zamiar wykorzystać mięso maskonurów jako pożywienie dla swych piskląt.

Maskonury gnieżdżą się w jamach na stromych, pokrytych trawą zboczach. Wewnątrz nor są zupełnie bezpieczne i nie muszą obawiać się mew. Również gdy stoją nieopodal wejścia, nie są narażone na zbyt wielkie niebezpieczeństwo, gdyż w każdej chwili, jeśli zajdzie potrzeba, mogą dać nura do jamy. Niełatwo je także złapać na pełnym morzu, podczas polowania na ryby, bo w powietrzu

Są niesłychanie szybkie i zwrotne. Nawet gdy mewie uda się do nich zbliżyć, jj mogąszukać ucieczki wnurkowaniu, której to umiejętności mewy nie posiadają,® Realne ^bezpieczeństwo grozi im natomiast wtedy, gdy przenoszą się z jednego J z tych miejsc do drugiego. Wychodząc z gniazd, muszą bowiem przebyć pewien 1 odcinek drogi, zanim morze stworzy im możliwość ucieczki. Z kolei gdy wracają* | połowu, objuczone rybami dla młodych, mogą być bezpieczne dopiero w a gniazdach. Toteżmewy czyhają na nie w pobliżu urwistych zboczy, godzinami 1 krążąc w powietrzu dzięki wykorzystaniu prądów wstępujących, powstałych za 9 sprawą wiejącego od morza i załamującego się o brzeg wiatru. Potrafią zakłuć | dziobami pojedynczego maskonura w powietrzu, a nawet strącić go na ziemię 1 uderzeniami skrzydeł.

Maskonury bronią się w ten sposób, że tworzą olbrzymie, napowietrzne koło 1 I dochodzące do ośmiuset metrów średnicy - które przez cały dzień krąży na 1 wprost urwistych zboczy. Ptaki, opuszczające gniazda, błyskawicznie dołączają J do kręgu i poruszając się po wewnętrznym łuku, docierają do morza, gdzie są .1 względnie bezpieczne. Te, które nadlatują od strony morza, robią dokładnie to* samo, tyle, że w odwrotną stronę, opuszczając lotem nurkującym wnętrze koła J w momencie, gdy znajdą się o kilka metrów od własnego gniazda. I choć mewy | od czasu do czasu próbują zapolować na latające wewnątrz koła maskonury, J rzadko kiedy udaje im się dopiąć celu. Ilość i zagęszczenie fruwających ciał praktycznie uniemożliwia im wybranie i schwytanie konkretnego osobnika. J Większość ich ofiar stanowią maruderzy, którzy z jakichś powodów nie zdołali w porę znaleźć się w środku bezpiecznego kręgu.

Nie zawsze zresztą ofiary są całkowicie bezbronne. Wprawdzie rzadko kiedy dorównują siłą napastnikom, lecz nawet słabe fizycznie zwierzęta potrafią j odstraszyć agresora, jeśli dysponują "bronią chemiczną". Płazy mają wilgotną skórę i utrzymują ją w takim stanie dzięki śluzowi, wydzielanemu przez nie­wielkie, rozsiane po całym ciele gruczoły. U wielu gatunków gruczoły te zostały przekształcone w zbiorniczki trucizny. Na głowie wielkiej ropuchy kururu tworzą one guzowate narośla, umieszczone nad jednym i drugim okiem. Jeśli podniesie się zwierzę do góry, z narośli zaczyna się sączyć mlecznobiała ciecz. Rozsierdzona ropucha potrafi strzyknąć w napastnika trucizną na odległość jednego metra. Jeśli wróg mimo wszystko nie zniechęca się i chwyta zdobycz w zęby, trucizna z taką szybkością i siłą poraża jego błony śluzowe, że zwierzę natychmiast wypuszcza ropuchę z pyska.

Oczywiście dla obu zainteresowanych stron jest lepiej, jeśli do takiej sytuacji w ogóle nie dojdzie. Łowca nie traci wtedy czasu na zabieganie o coś, czego i tak nie będzie mógł skonsumować, a niedoszła ofiara zachowuje swą cenną wydzie­linę. Toteż wiele produkujących truciznę płazów wyraźnie i niedwuznacznie ostrzega potencjalnych napastników o fakcie posiadania tego rodzaju broni. Kumak dalekowschodni w normalnych warunkach lubi pozostawać w ukryciu, co zresztą świetnie mu się udaje, bo deseń, który posiada na grzbiecie, w znacznym stopniu upodabnia go do otoczenia. Jeśli jednak zostanie odkryty

i grozi mu Niebezpieczeństwo, przekręca nogi na zewnątrz i wygina grzbiet w tak nieprawdopodobny sposób, że raptem niemile zaskoczonemu napastnikowi ukazuje się brzuch żaby - intensywnie szkarłatny, co stanowi widome ostrzeże­nie, że pokrywająca go skóra wydziela palącą jak ogień truci;!

Jedna z traszek, żyjąca w Chinach, wykonuje w obliczu zagrożenia identji czne skręty ciała, do których dodaje nowy, całkowicie własny element odstra­szający. Jeśli mianowicie czuje się zmuszona do użycia trucizny, wówczas błyskawicznie i z ogromną siłą wypycha na zewnątrz żebra, które przechodzą ' przez skórę i rozrywają gruczoły jadowe.

Najbardziej śmiercionośną spośród produkowanych przez płazy trucizn wy­dzielają małe żabki zwane drzewołazami, buszujące wśród liści zaścielających podłoże południowoamerykańskich lasów tropikalnych. Płazy te tak dalece wierzą w swą nietykalność, że nawet nie próbują się ukrywać. Niektóre z nich są jaskrawo różowe, inne żółto-czarne, jeszcze inne trawiastozielone lub kaszta­nowe w stalowe plamy. Jedna dziesięciotysięczna grama ich trucizny wystarczy, by zabić człowieka. Ta wyjątkowa jadowitość znakomicie chroni je przed większością napastników, lecz jednocześnie ściąga na nie śmiertelne niebezpie­czeństwo właśnie ze strony ludzi. Leśni Indianie chwytają drzewołazy i pieką nad ogniskiem, tak by wyciekła z nich trucizna. Tę ostatnią gromadzą w specjal­nych naczyńkach, a potem nacierają nią końce strzał do łuków i ostrza pocisków do dmuchawek. Substancji potrzeba tak niewiele, że jedna mała żabka wystarczy do zatrucia pięćdziesięciu strzał.

Wśród ssaków niewiele gatunków posiada "chemicznąbroń". Skunks należy do wyjątków. Tuż pod ogonem tego zwierzęcia znajdują się gruczoły wydzie­lające niesłychanie cuchnącą ciecz. Można by sądzić, że sam brzydki zapach nie jest w stanie odstraszyć naprawdę głodnego drapieżnika, ale każdy, kogo do­sięgną! strumień takiej cieczy, wie, że jej odór jest wprost nie do wytrzymania i nierzadko wywołuje wymioty. Wystarczy, że parę kropel spadnie nam na ubranie i ubranie jest do wyrzucenia. Jeśli ciecz dostanie się do oczu, można na kilka godzin stracić wzrok.

Podobnie jak żaby, skunks również robi co może, by nie dopuścić do ostatecznej konfrontacji, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że lepiej trzy­mać się odeń z daleka. Jego sierść ma wyrazisty, czarno-biały deseń. Na terytorium obu Ameryk występuje kilka gatunków skunksów, z których każdy odznacza się swoistą kombinacją plam i pasków. Wszystkie gatunki lojalnie ostrzegają, kim są, ostentacyjnie wystawiając się na spojrzenia obcych i powie­wając krzaczastymi ogonami. Szczególnie widowiskowy popis daje niewielki skunks zwany plamistym. Na początku energicznie przytupuje przednimi łapa­mi i wypręża w górę swój puszysty ogon. Jeśli podejdziemy bliżej, zwierzę staje "na rękach", zadziera w górę tylne łapy i wycelowuje ogón w naszą stronę. Jeśli i to nas nie zrazi, odwraca się tyłem i wypuszcza w naszą stronę strugę cieczy. Skunks z łatwością strzyka płynem na odległość dwóch metrów, a przy sprzy­jającym wietrze potrafi nieźle urządzić przeciwnika nawet i z dwudziestu. Nie

pomoże skradanie się i zachodzenie go z różnych stron. Dzięki swym dwóm gruczołom, zwierzę nie tylko potrafi zmieniać siłę wytrysku w zależności od strony, z której zbliża się wróg, lecz umie również tak ustawić ujścia gruczołów że "strzał" idzie pod kątem. Wszystkie te środki są na tyle skuteczne, że żadne stworzenie nie ośmieli się polować na skunksy - o czym te ostatnie zdają się świetnie wiedzieć, sądząc po beztrosce i pewności siebie, z jaką krzątają się wokół swych spraw.

Jeśli ów system wczesnego ostrzegania ma być skuteczny, muszą go rozu­mieć wszystkie zwierzęta. Płazy adresują swe ostrzeżenia do ssaków, owady do ptaków, ssaki do gadów. Jednak używane przez nie kody mają niemal uniwer­salne znaczenie. Jednym z najbardziej rozpowszechnionych jest wyraziste, żółto-czarne ubarwienie ciała. Przybierają je nie tylko drzewołazy, lecz również salamandry plamiste, gąsienice motyli uzbrojone w parzące włoski, małe rybki zwane kosterami, które - zaatakowane - strzykają jadem, chrząszcze, wydzie­lające gryzącą ciecz, od której powstają na skórze pęcherze, a także osy, pszczoły i szerszenie, kłujące najboleśniej z wszystkich owadów.

Podobnym ubarwieniem pysznią się także muchy bzygowate i motyle z rodziny przeziernikowatych, odwiedzające angielskie ogrody na równi z osami i pszczo­łami. Owady te nie mają jednak żądeł. Ich rzucające się w oczy ubarwienie jest mistyfikacją. Udając, że są jadowite, owe muchówki i motyle unikają napaści ze strony ptaków, które w przeciwnym razie łatwo mogłyby je pożreć.

Ich podobieństwo do os jest uderzające. Pomijając szczegóły, widoczne dopiero przy bardzo dokładnym badaniu, jedyne, co zdradza prawdziwą tożsa­mość muchówki, to jej "stojący" - charakterystyczny dla całej rodziny - sposób poruszania się w powietrzu. Fizyczny wygląd przeziernikowatych nie jest aż tak bardzo zbliżony do wyglądu os, ale motyle nadrabiają to w ten sposób, że do przebrania dołączają efekty dźwiękowe: a mianowicie bzyczą jak osy.

W sytuacji, gdy nie ma się nic na poparcie swego odstraszającego wyglądu, zwracanie na siebie uwagi innych stworzeń może się wydawać lekkomyślne i ryzykowne. Istotnie, taktyka ta nie zawsze przynosi dobre skutki: niektóre gatunki ptaków nauczyły się bowiem odróżniać oryginał od imitacji i bez obaw pożerają "przebierańców". Niemniej jednak, sam pomysł jest znakomity i w przyrodzie spotykamy wiele przykładów jego udanego zastosowania.

Niektóre chrząszcze, jak choćby trzyszcze (ubarwione w czerwono-czarne pasy i obdarzone straszliwymi narządami gębowymi, z których chętnie robią użytek) mają naśladowców wśród koników polnych. Do biedronek (czerwone osłony skrzydeł w czarne kropki i trująca hemolimfa) upodabniają się z kolei karaczany - szukając w ten sposób ochrony przed ptakami, które uważają je za wyjątkowo smaczny kąsek. Południowoamerykański szarańczak jest nie tylko ubarwiony na podobieństwo osy, lecz w dodatku udaje, że ma równie potężną jak ona broń. Porusza się on tylko na pięciu nogach, szóstą zaś trzyma sztywno za sobą, co sprawia wrażenie, jakby z jego odwłoka wystawało żądło. Gąsienica kostarykańskiego motyla 1 jeden z najbardziej niezwykłych przykładów

mimikry - ma na tylnym końcu ciała barwny wzór, który sprawia, że wygląda

jak mała żmija.

że większość zwierząt, próbując uniknąć prześladowców, "przebiera się" w zupełnie inny i znacznie ostrożniejszy sposób. W towarzystwie jaskrawo drzewołazów często przebywają inne, niemal niewidoczne, żaby. lor ich skóry znakomicie harmonizuje z tłem, czyli z butwiejącymi liśćmi; dodatkowe plamy i linie zamazują kontury ich ciała. Na nadmorskich catne i kruche pisklęta siewek kulą się przy ziemi, abarwa ich puchu tak dalece zlewa się z barwą kamieni, iż największe z grożących im niebezpie­czeństw nie polega na tym, że zostaną zauważone i pożarte, lecz właśnie niezauważone i przypadkiem rozdeptane. Na dalekiej północy, gdzie krajobraz

- za sprawą śniegu - zmienia zimą szatę, ssaki (na przykład króliki) i ptaki (takie

jak pardwy górskie) muszą z brązowych stać się białe, a potem znów brązowe

- gdy na wiosnę śniegi topnieją.

Prawdziwymi mistrzami mimikry są owady. Pluskwiaki do złudzenia przy­pominają ciernie; motyle, stuliwszy skrzydła, wyglądają jak uschnięte liście lub jak strzępki porostów. W razie konieczności, przebranie może być uzupełnione

o odpowiednie ułożenie ciała. Gąsienice motyli miernikowców przypominają gałązki nie tylko kolorem i fakturą skóry; często również zaczepiają odnóżami odwłokowymi o jakąś cienką gałąź i odchylają się pod odpowiednim kątem, przez co stają się łudząco podobne do małych gałązek. Afrykańskie pluskwiaki równoskrzydłe skupiają się całymi grupami na łodygach roślin, w ich górnej części, przybierając wygląd zwiędłych kwiatów. Jeden z brazylijskich chrząsz­czy w obliczu grożącego niebezpieczeństwa błyskawicznie podwija pod siebie nogi i przewraca się na bok, odsłaniając biały spód ciała; przypomina w takiej chwili grudkę ptasich odchodów. Żeby zaś nie zdradził go regularny kształt ciała, wystawia i rozpłaszcza na podłożu jedną ze swych białych, przednich nóg, co ma sugerować, że "odchody" są raczej świeże i dopiero co chlapnęły o ziemię.

Ale każdy kij ma dwa końce. Tak jak ścigani mogą używać rozmaitych przebrań, by wyprowadzić w pole ścigających, tak też ścigający mogą zmieniać wygląd, by zwabić swe ofiary w pułapkę.

Żyjące w Morzu Sargassowym ryby żabnicokształtne pokryte są różnymi plamami i naroślami. Dzięki temu upodobniają się do pływających w wodzie glonów do tego stopnia, że stają się niemal niewidoczne dla ludzkiego oka, podobnie jak dla oczu małych rybek, krewetek, czy innych morskich stworzeń, które czasami zapuszczają się w głębsze partie tego nieruchomego morza. Ale nawet tak doskonały kamuflaż nie na wiele by się przydał, gdyby żabnica musiała machać płetwami w celu utrzymania właściwej pozycji w wodzie lub gdyby poruszała się niezależnie od roślin wodnych. Tak się jednak nie dzieje. Przednie płetwy ryby są umięśnione w taki sposób, że żabnica może czepiać się otaczających ją glonów. Kiedy poruszane wodą rośliny kołyszą się, kołysze się i ona.

Owady żyjące w lasach Malezji i przysiadające na białych, wytwornych kwiatach storczyków, łatwo mogą napytać sobie biedy. Oto bowiem jeden z mięsistych płatków storczyka porusza się gwałtownie, a z jego czubka wy­strzela para zakrzywionych ramion: kamuflaż tropikalnej modliszki jest dopraw­dy bliski doskonałości. Osłony, okrywające jej ciało i nogi są ściśle dostoso­wane do barwy i faktury płatków kwiatu. Ani owad, ani człowiek nie są w stanie odkryć oszustwa - dopóki modliszka się nie poruszy. A wtedy - przynajmniej dla owada - jest już za późno.

Niektórzy polujący z ukrycia myśliwi idą jeszcze dalej: zwabiają mianowicie zwierzynę przy pomocy przynęty. Mieszkaniec australijskiej pustyni, zwany zdradnicą śmiercionośną, tak znakomicie upodobnia się barwą i kształtem do żwiru, że właściwie nie sposób odróżnić go od tła, chyba że się poruszy. A porusza się. Koniec jego ogona jest cienki, ostry i bardzo ruchliwy. Wąż kręci nim w ten sposób, że wijąca się nić sprawia wrażenie samodzielnej istoty i wygląda jak smakowity robak. Ptak, który by tak pomyślał i postanowił spożyć "robaka" na obiad, prędko pożegnałby się ze światem. Żyjąca w Ameryce żaba rogata zwabia swe ofiary - w co aż trudno uwierzyć—poruszając po prostu palcami stóp.

Jeszcze inni myśliwi używająjako przynęty różnych przedmiotów. Niewielki pluskwiak z rodziny zajadkowatych, po złapaniu termita i wyssaniu go do cna, ujmuje w paszczękę zwiotczałe ciało ofiary i krąży w pobliżu któregoś z wejść do kopca. Gdy wychodząca ze środka robotnica zobaczy zwłoki, instynktownie! podnosi je z ziemi, z zamiarem usunięcia ich sprzed wejścia - bo to należy do jej codziennych obowiązków związanych ze sprzątaniem gniazda. W chwili, gdy przystępuje do wykonania swego zamiaru, pluskwiak wbija w nią swe sztyletowate żuwaczki. Raz jeszcze zaspokaja apetyt i raz jeszcze wykorzystuje resztki swego posiłku w charakterze przynęty, zastawionej na następną ofiarę. W ten sposób pojedynczy pluskwiak może schwytać pod rząd dziesięć i więcej termitów. W Japonii, spora liczba czapli używa przynęty dokładnie w taki sposób jak robią to wędkarze. Ptak przechadza się wzdłuż brzegu jeziora, zbierając żywe lub martwe owady, a także okruchy chleba i ciastek, pozosta­wione przez turystów. Następnie szybkim ruchem wrzuca je do wody. Przynęta unosi się przez chwilę na powierzchni, ale bardzo szybko podpływają dó niej małe rybki. Wtedy czapla uderza dziobem jak harpunem i pożera je. Zdarza się, że poszczególne czaple nie używająprzynęty jadalnej, lecz "sztuczną", wpostaci

- na przykład - ptasich piór. Umiejętność ta, jak się zdaje, jest stosunkowo nowym nabytkiem, bo posiada jązaledwie garstka japońskich czapli; stopniowo jednak upowszechnia się w świecie. Ostatnio zaobserwowano ten zwyczaj u ptaków, żerujących na stawach w Stanach Zjednoczonych, gdzie ryby są przyzwyczajone do tego, że się je dokarmia.

Tak więc w odwiecznej walce pomiędzy myśliwymi a ich ofiarami, kamuflaż jest stosowany przez obie strony. Podobnie ma się rzecz z techniką wabie­nia i przynęcania. Kalifornijskie scynki - śliczne małe jaszczurki - mają widoczne z daleka błękitne ogony. Kiedy jaszczurka wygrzewa się w słońcu,

bardzo łatwo może zostać napadnięta przez jastrzębia lub nawet schwytani! przez człowieka. W takiej sytuacji - niemal z reguły - jej błękitny ogon nagle odpada i wije się na skale z taką gwałtownością, że uwaga napastnika zwraca się ku niemu, a scynka, korzystając z okazji, wyślizguje si< ucieka. Ów dramatyczny i deprymujący akt samoamputacji - określany tern • m autotomii

- dokonuje się w ten sposób, że jaszczurka kurczy raptownie śnie ogona, powodując rozerwanie jednego z kruchych kręgów ogonow Po jakimś czasie ogon odrasta, ale zwykle jest krótszy od tego pierwszego i. i całkowicie odmienną budowę wewnętrzną, bo zamiast kręgów kostnych, kryje w sobie tylko zbudowaną z tkanki chrzęstnej rurkę.

Motyle są narażone na ataki ze strony ptaków. Jedno dziobnięcie w głowę i i motyl ginie. Ale modraszki opracowały sposób na umknięcie tego fatalnego ciosu. Otóż tylne końce ich skrzydeł zdobią długie wąsy, bardzo podobne do czułków, a przy tym znacznie bardziej widoczne. Motyl, siedząc na kwiecie, może poruszać i przebierać tymi wypustkami. Atakujący ptak łatwo daje się wprowadzić w błąd i zamiast w głowę, trafia owada w ogon. Rzadko kiedy udaje mu się naprawić omyłkę, bo oto na jego oczach spłoszony motyl odlatuje, i to w dodatku nie jak Pan Bóg przykazał, lecz tyłem!

Środki obrony, stosowane przez potencjalne ofiary, są tak pomysłowe i różno­rodne, że "myśliwi" zaczynają doceniać zalety pracy zespołowej. Kormorany polują na ogół samotnie. Przycisnąwszy skrzydła do boków, nurkująz otwartymi oczami pod wodę i energicznie wiosłując stopami, ścigają ryby. Jednak w Brazylii, na wodach Amazonki, ptaki te współpracują z sobą. Najpierw gromadzą się w wybranym miejscu, tworząc ogromną flotyllę, złożoną z tysiąca i więcej osobników, po czym biorą kurs na jakąś małą zatokę. Płynąc, uderzają z całej siły skrzydłami i stopami o powierzchnię wody. Przerażone ryby uciekają w popłochu, ale nie mają gdzie się ukryć i w końcu cała ławica zostaje zamknięta między zwartym szeregiem ptaków a brzegiem rzeki. Jeśli woda jest wystarcza­jąco płytka, kormorany rozrywają szyk i zaczynają nurkować, mordując wśród nieopisanego zgiełku całe roje ryb.

Pelikany są jeszcze lepiej zorganizowane. Kilka tuzinów tych ptaków zbiera się razem, tworząc grupę bojową. Płynąc statecznie przez fale, formują nagle krąg. Po czym z precyzją grupy baletowej, jak na komendę zanurzają głowy pod wodę. Jeśli jakaś ryba, która znalazła się wewnątrz koła, zdoła umknąć przed jednym workowatym dziobem, najprawdopodobniej wpadnie prosto w drugi.

Zresztą i ryby odkryły, że można pracować zespołowo. Marliny, ryby i gatunku Tetrapturus audcuc, najdziksze i najszybsze z morskich myśliwych, często działają w grupach złożonych z trzech lub czterech osobników. Gdy napotkają ławicę mniejszych ryb, osaczają je z wszystkich stron i zmuszają do zbicia się w ciasną gromadę - tak ciasną, że technikę tę nazwano "spędem mięsa".

Wśród ssaków, do polujących zespołowo myśliwych należą lwy. Oczywi­ście, jeśli nadarzy się okazja, poszczególne osobniki ścigają i zabijają zdobycz

na własną rękę, ale ich szanse znacznie wzrastają, gdy działają w grupie. Dotyczy to zwłaszcza lwic. Samice - niekiedy bywa ich pół tuzina - niespiesznie podnoszą się z legowiska, gdzie odpoczywały wspólnie z resztą stada, i pozo­stawiając młode pod opieką samców, odchodzą, poruszając się w sposób pełen : zarazem mający w sobie jakąś złowieszczą celowość. Lwice znako- okolicę, a także - co nie ulega wątpliwości - obyczaje zwierzyny, na którą polują.

zbliżania się do, powiedzmy, stada antylop gnu, rozciągają się i zaczynają się skradać. Podobnie jak gepardy i inne drapieżne koty, iją bez ruchu ilekroć podchodzone zwierzęta patrzą w ich stronę, ię tylko wtedy, gdy nie są obserwowane. Te, które znajdują się na raliery, posuwająsię zwykle szybciej od pozostałych, wskutek czego ostają wzięte w dwa ognie. Każda lwica zwraca baczną uwagę na towarzyszki, rozglądając się co chwilę i upewniając, czy są na swoim miejscu.

Lwice nie są tak szybkie jak gepardy i dlatego muszą podejść znacznie bliżej

- na jakieś dwadzieścia metrów 1 do celu, bo inaczej nie zdołałyby dopędzić antylop w chwili, gdy rozpocznie się wyścig na śmierć i życie. Kiedy już podejdą na tę krytyczną odległość, wówczas albo zostają odkryte, albo któraś z nich decyduje się na atak. W jednym i drugim przypadku, stado rzuca się do ucieczki, a lwice pędzą za nim. Zwierzęta, które atakują z flank, naganiają antylopy towarzyszkom biegnącym w środku. Czy robią to rozmyślnie, czy nie, pozostaje sprawą otwartą i wciąż toczą się wokół tego spory. Większość badaczy obser­wujących życie lwów jest zdania, że dzieje się tak przypadkowo i że nie istnieje żadna z góry opracowana strategia, określająca, że jedna czy więcej lwic ma pełnić rolę naganiaczy, a pozostałe - rolę właściwych łowców. Każda z nich reaguje indywidualnie na ruchy ściganych i każda korzysta z tego, że jej towarzyszki robią to samo.

Afrykańskie likaony i północnoamerykańskie wilki również polują całą watahą. Zmieniając się na prowadzeniu, ścigają antylopę lub łosia tak długo, aż ofiara kompletnie opadnie z sił, a wtedy rzucają się na nią i zagryzają. Wydaje się jednak, że i w tym przypadku - podobnie jak w przypadku lwic - nie ma mowy o jakimkolwiek ustalonym podziale ról. Żaden wük ani likaon nie ma wyłączności na zadanie ofierze pierwszego ciosu. Poza człowiekiem, istnieje jeden tylko gatunek, u którego spotykamy taki podział ról podczas polowania, a jest nim bliski kuzyn człowieka - szympans.

Na kenijskich sawannach, gdzie w swoim czasie podjęto pierwsze poważ­niejsze badania dotyczące życia szympansów w warunkach naturalnych, małpy te odżywiają się głównie na sposób wegetariański, owocami i liśćmi, uzupełnia­jąc tę dietę owadami - na przykład termitami. Rzadko kiedy widywano je w roli zabójców innych zwierząt, takich jak młode pawiany czy małe antylopy. Cza­sem pojedynczy osobnik upoluje jakieś stworzenie, nie korzystając z pomocy innych. Czasem w polowaniu bierze udział kilka szympansów, ale i wtedy współpracują one z sobą w nie większym stopniu niż lwy czy wilki. Ostatnio

jednak, dzięki badaniom prowadzonym od dziesięciu lat w zachodnioafrykań- skiej dżunglii na Wybrzeżu Kości Słoniowej, odkryto, że miejscowe szympansy są zawołanymi myśliwymi i że polują w zespołach, w obrębie których obowią> - żuje stały podział ról, pełnionych przez konkretne osobniki. Ponieważ wolno przypuszczać, że pierwotną siedzibą szympansów nie była saw;, na] lecz raczej wilgotny las tropikalny, przeto myślistwo należy uznać za t\ owy dla tych zwierząt sposób zdobywania pożywienia.

Dżungla porastająca Wybrzeże Kości Słoniowej jest bardzo gę a. Szympansy żyją tu w stadach liczących około sześćdziesięciu członków, choć wędrują w o wiele mniejszych grupach. Poszczególne osobniki mogą opuścić jedną grupę i podróżować z inną. Czasami grupy łączą się razem. Czasami znów małpy rozpraszają się po całym lesie. Utrzymują jednak stałą łączność, porozumiewa­jąc się na odległość za pomocą przeciągłych okrzyków, a także - co brzmi wyjątkowo dramatycznie - bębnienia. To ostatnie jest związane z prawdziwym popisem zręczności. Samiec, po wydaniu kilku wstępnych okrzyków, wykonuje nagle potężny skok, lądując na jednym z ogromnych, deskowatych korzeni-wspor- ników, które niczym płetwy okalają podstawę niektórych wysokich drzew leśnych. Szympans chwyta rękami za górną krawędź wspornika, uderza kilka­krotnie nogami w jeden z jego boków, następnie okłada go pięściami z drugiej strony, w końcu zaś zeskakuje na ziemię. Całość jest wykonana jednym płynnym ruchem, a na zakończenie małpa wydaje szereg przeraźliwych Wrzasków. Po­nieważ gęsto ulistnione drzewa tłumią wysokie tony, przeto stojąc w dalszej odległości, słyszy się tylko gwałtowne dudnienie. Łatwo je wziąć za odgłos murzyńskiego bębna.

Podobnie jak szympansy z sawanny, również ich leśni bracia jedzą owoce, liście i orzechy. Ale przynajmniej raz w tygodniu wyruszają na polowanie w celu zdobycia mięsa. W ciągu trwającej dwa miesiące pory deszczowej mogą to robić nawet codziennie. Ich łupem padają małpy, przede wszystkim dwa gatunki gerez: ruda i białobroda, których jest w dżungli bez liku. Gereza waży przeszło

o połowę mniej niż szympans, toteż może wspinać się na cienkie gałęzie, które złamałyby się pod jego ciężarem. Małpki te są też wspaniałymi skoczkami, potrafiącymi zręcznie przeskakiwać z jednego drzewa na drugie. Natomiast szympansy przechodzą zwykle z drzewa na drzewo tylko wówczas, gdy ich gałęzie są tak blisko, że rozhuśtawszy się na jednej, można dosięgnąć drugiej. Nawet wtedy, gdy muszą zdecydować się na skok, daleko im do tego, co demonstrują gerezy. Teoretycznie więc biorąc, gereza powinna bez trudu uciec szympansowi. Ale szympansy pracują zespołowo i dlatego właśnie udaje im się regularnie chwytać gerezy.

Zespół myśliwych składa się z około pół tuzina dorosłych, doświadczonych samców, które muszą pełnić cztery różne role. Naganiacz jest odpowiedzialny za to, by wypłoszyć gerezy z ich kryjówek na najwyższych piętrach drzew. Z reguły jest to najmłodszy członek zespołu, czasem nawet niedorostek. Jego zadanie nie polega na ściganiu małp, lecz tylko na ciągłym nękaniu ich, tak by

ani przez chwilę nie zaznały spokoju. Osacznicy I tych może być kilku - muszą zająć widoczne z daleka stanowiska na gałęziach drzew i nie dopuszczać, by małpy przerwały linię obławy. Łowcy włączają się do akcji, gdy małpy są już iu. Muszą wskakiwać na drzewa w pościgu za zwierzyną i zwykle to !c oni zadają ofiarom śmiertelny cios. I wreszcie czatownik: rola najtrud- :e wszystkich, wymagająca najwyższych umiejętności, doświadczenia osądu. Pełni ją zwykle sędziwy samiec, który potrafi przewidzieć, •obiegną gerezy i uprzedzając ich zamiary, zasiada na odpowiedniej imykając tym samym linię nagonki. Czatownik liczy sobie zawsze . adzieścia pięć lat życia i w obrębie danego zespołu posiada z reguły wyłączność na swą rolę.

nadchodzi czas polowania, zespół stopniowo gromadzi się w jakimś miejscu. Być może, bębnienie w drzewa służy nie tylko do powiadomienia innych samców, gdzie znajduje się dany członek zespołu, ale i w jakim jest nastroju. W każdym razie samce opuszczają grupy, w których żyją na co dzień i udają się na miejsce zbiórki. W ich zachowaniu następuje dramatyczna prze­miana. Nie ma już żadnego pohukiwania ani pokrzykiwania, nie ma zrywania owoców i skubania liści. Samce kroczą w milczeniu przez las, bacznie obser­wując wierzchołki drzew. Niekiedy przystają, nasłuchując głosów gerez. Od­szukanie małp i zajęcie korzystnej pozycji do ataku trwa niekiedy tylko dwa­dzieścia minut, a niekiedy aż dwie godziny. Raptem naganiacz wbiega na drzewo i, gałąź po gałęzi, błyskawicznie pnie się w górę. Jeśli mu się powiedzie, jedna lub dwie gerezy zostają oddzielone od stada. Większość szympansów stoi na dole w charakterze widzów. Dorosłe samice podrygują i podskakują z podnie­cenia, zadzierając głowy, by zobaczyć, co się dzieje w górze. Jeśli pojedyncza gereza rzeczywiście odłączy się od stada, na drzewa wskakują osacznicy i prze­dzierając się z trzaskiem przez gałęzie - co zupełnie odbiega od ich normalnego sposobu poruszania się - zajmują odpowiednie stanowiska.

Teraz wszystko jest już samą akcją. Czatownik pędem udaje się do swej kryjówki wśród liści, łowcy zaś wyprzedzają naganiacza i przemykając po gałęziach, próbują schwy tac małpę, jednocześnie naganiając ją w stronę, gdzie ukryty wśród liści siedzi czatownik. Gereza, widząc po bokach osaczników, wybiera drogę ku górze, mylnie sądząc, że tam czekają ratunek. Wtedy zza liści wyłania się czatownik. Małpa przez moment waha się, zawraca - i wpada w łapy łowców. Ci wydają okrzyk tryumfu. Ich zew zostaje natychmiast podjęty przez cały zespół i przez stojących w dole widzów, tak że przez dłuższą chwilę las rozbrzmiewa dzikimi, przeraźliwymi rykami szympansów.

Ponad połowa takich polowań kończy się sukcesem. Niektóre trwają zale­dwie kilka chwil. Pojedyncza małpa, szczuta i ścigana przez dziesięć minut, może wpaść w taki stres, że rezygnuje z ucieczki i nieruchomieje w oczekiwaniu na śmierć. Nie krzyczy i nawet nie stawia oporu, gdy myśliwi w końcu ją dopadną.

zdarta na strzępy jeszcze na drzewie. Czasem łowcy znoszą ją lot. Tam otacza ją gęsta ciżba dorosłych samców i samic. Dwa c w stadzie samce - bez względu na to, czy brały udział w łowach, czy ają ciało na dwoje. Każdą połowę obstępuje inna grupa dorosłych »szczególne szympansy - z zachowaniem porządku starszeń- /\ mu ją teraz cząstki mięsa lub mają prawo samodzielnie oderwać ■.' i _ k zdobyczy. Jeśli łup jest niewielki, młodsi myśliwi mogą nie swego udziału. Niedorostki i dzieci nic dostają nigdy ani kęsa. ej odległości od ucztujących, osierocone gerezy nie przestają krzy- trwogę. Szympansy, łapczywie ogryzające kości, wpadają od czasu do irytację, gdy któryś z nich naruszy ustaloną kolejność. Generalnie jednak - po niedawnym zamieszaniu i hałaśliwym tryumfie - panuje spokój. Człowiekowi, obserwującemu całe wydarzenie, scena ta może wydać się okropna. Zmasakrowane ciało małpy aż nadto wyraźnie przypomina swymi proporcjami ciało ludzkie; tryumfalne wrzaski nasuwają myśl o zgrai awanturujących się chuliganów. Niektórzy z nas mogą dojrzeć w tych ociekających posoką małpich obliczach twarze naszych własnych przodków - myśliwych. Ale nawet jeśli mamy takie wrażenie, powinniśmy również dostrzec w tych zwierzętach prekursorów pracy zespołowej i współdziałania, które my, ludzie, rozwinęliśmy na niespotykaną nigdzie indziej skalę i które przyczyniły się do wielu z naszych najwspanialszych osiągnięć.

ROZDZIAŁ PIĄTY

ODNAJDYWANIE DROGI

Zgodnie z powszechnie podzielaną opinią, schyłek dnia na bezkresnych równinach Afiyki Wschodniej to pora wyjątkowo piękna i wspaniała. Słońce

- ogromna, szkarłatna tarcza - zachodzi z dramatyczną raptownością za skłę­bione nad widnokręgiem chmury, malując je najpierw na złoto, a potem na czerwono. Nad sawanną zapada cisza. Zwierzęta przygotowują się na nadejście nocy. Antylopy skupiają się trochę ciaśniej; sępy i bociany przysiadają na wierzchołkach drzew; pawiany - w obawie przed grasującymi nocą lampartami

- wdrapują się na gałęzie. Dla kogoś jednak, kto przemierza tę okolicę pieszo, a w dodatku bez światła, może to być pora nadzwyczaj niebezpieczna. W miarę, jak ciemność błyskawicznie ogarnia coraz dalsze połacie sawanny, ścieżka, którą idziemy, ginie w mroku. Niebawem jedyną rzeczą, która nas prowadzi, są czarne sylwetki drzew lub skał, rysujące się na tle trochę tylko jaśniejszego nieba. Niewidzialne kolce zaczynają szarpać nas za ubranie i ranić skórę. Posuwając się po omacku widzimy tak niewiele, że stanowimy łatwy cel dla każdego zwierzęcia łaknącego świeżego mięsa. Jeśli nie zaniechamy wędrówki, a księżyc jeszcze nie wzeszedł, najprawdopodobniej w ciągu paru najbliższych chwil rozstaniemy się z życiem.

Nie wszystkie jednak ssaki są aż tak bardzo uzależnione od wzroku jak człowiek. Oto na pobliskich, najeżonych kolcami drzewach zaczyna się ruch: z licznych dziupli wyłaniają się pokryte futrem zwierzątka, należące do naczel­nych, a zwane galago karłowate. Ich wielkie oczy są znacznie wrażliwsze od ludzkich, a jednak galago nie są zdane wyłącznie na wzrok. Mają bowiem inny zmysł, który pozwala im odnajdywać drogę w ciemności.

Samiec, usadowiwszy się na gałęzi, przechyla się na bok, podnosi jedną z tylnych nóg i starannie skrapia podeszwę stopy odrobiną moczu. Następnie sięga ręką w tył i przeciąga dłonią po stopie. Uczyniwszy to, przechyla się w przeciwną stronę i powtarza to samo z drugą nogą i ręką, tak że obie jego dłonie i podeszwy stóp zostają nasycone ostrym zapachem. Dzięki temu, w trakcie swych nocnych wypadów, samiec zastawia wyczuwalny węchem trop. Ostrzega to każdego obcego galago, należącego do innej grupy, że dane drzewo ma już swoich właścicieli, gotowych bronić swego terytorium. Zapach informuje także

o płci i tożsamości danego osobnika. Podobne znaki, zostawione przez samice, zawierają wiadomość na temat ich gotowości do współżycia seksualnego. Prócz tego jednak, te długie, "wonne" szlaki, wijące się wśród gałęzi i wytyczane co noc na nowo, są też czymś w rodzaju głównych traktów, dzięki którym galago

mogą w razie konieczności poruszać się szybko po drzewie nawet w absolutnej ciemności.

równinie, drobne gryzonie, które w ciągu dnia przebywają w zaciszu swych nor, pod osłoną nocy ośmielają się wyjść na zewnątrz w poszukiwaniu pożywienia. One również posiadającałąsieć własnych dróg, wijących się wśród rawy. Niekiedy są to długie tunele biegnące pod zwiędłymi, zwisają­cymi ku ziemi łodygami roślin, niekiedy - nikłe, oczyszczone tylko z pyłu ki, przecinające połacie gołej ziemi. Również i te szlaki zachowują swą własną, wyczuwalną węchem tożsamość, ponieważ ich użytkownicy mają na podeszwach stóp gruczoły wonne.

Hieny spędzające dzień na bezcelowym wałęsaniu się po zaroślach lub niespiesznym przechadzaniu się po otwartym terenie, i nastaniem nocy zmie­niają się w gotowych na wszystko myśliwych. Przemierzając w ciemności swe terytorium w poszukiwaniu zdobyczy, zostawiajątu i ówdzie wydzielające ostrą woń drogowskazy. Oprócz tego bowiem, że wypróżniają się wspólnie w spe­cjalnych, przeznaczonych do tego miejscach, stosują również znakowanie. Specjalne gruczoły, znajdujące się pod ogonem hieny, wydzielają silnie wonie­jącą białą substancję. Zwierzęta, dotarłszy na rubieże swego terytorium wyko­nują kilka kroków z zadem trzymanym nisko przy ziemi, tak że długie źdźbła trawy, przesuwające się między ich tylnymi nogami, ocierają się o wspomniany gruczoł i przesiąkają wonią, łatwo wyczuwalną nawet dla ludzkiego nosa.

Węch hieny znacznie jednak przewyższa nasze powonienie. Człowiek ma w nosie nabłonek węchowy o wielkości znaczka pocztowego. Analogiczny nabłonek hieny zajmuje powierzchnię pięćdziesiąt razy większą, toteż trudno nam sobie nawet wyobrazić, jak bogata i różnorodna jest informacja zapachowa odbierana przez to zwierzę. Węsząca hiena potrafi odczytać nie tylko to, co dziej e się tu i teraz, lecz również to, co działo się w danym miejscu w przeszłości. Potrafi zidentyfikować zwierzę, które mogło tamtędy przebiegać kilka godzin wcześniej. Umie rozpoznać "podpisy" zapachowe każdego z członków swojej grupy. Najwidoczniej znakowane kępki trawy są dla hien czymś na podobień­stwo jaśniejących z dala latami morskich, a stałe szlaki stada, opieczętowane łapami poszczególnych osobników - przypominają rzęsiście oświetlone auto­strady. Dla ssaków obdarzonych tak wrażliwym i sprawnym poznawczo wę­chem jak hieny, galago czy myszy, ciemność nie stanowi zbyt wielkiej prze­szkody w odnajdywaniu właściwej drogi.

Jeśli chodzi o ptaki, nie odznaczają się one dobrym węchem. Właściwie tylko jedna ich grupa posługuje się tym zmysłem przy ustalaniu kierunku lotu. Burzyki i petrele należą do rzędu rurkonosych, posiadających rurkowate nozdrza chro­nione przez dwie pochwy rogowe, umieszczone przy podstawie nosa i opadające nieco ku dołowi dzioba. Dzięki temu "urządzeniu" mają one o wiele lepszą percepcję węchową niż inne ptaki. Wprawdzie na otwartym morzu, gdzie spędzają większość czasu, węch nie na wiele im się przydaje — chyba że do odnajdywania unoszącej się na wodzie i wydzielającej silny odór padliny. Ale co roku ptaki z tej grupy muszą udać się na stały ląd, w celu złożenia jaj. Tworzą

wtedy wielotysięczne kolonie i osiadają w długich podziemnych tunelach, które albo przejmują w spadku po królikach, albo kopią samodziel Za dnia, kolonia petreli czy burzyków jest spokojnym, na pozór niezamie­szkałym miejscem. Część dorosłych ptaków poluje na morzu. Reszta, ukryta w głębi nor, wysiaduje jaja lub zajmuje się pisklętami. Nie grożą im tu mewy ani wydrzyki, nękające inne morskie ptaki-gniazdowniki. L i rosłe osobniki pobierają substange tłuszczowe ze stworzeń morskich, którymi się żywią i zwra­cając je, karmią w ten sposób młode. Nie jest to "czysta robota ', a i zapach nie należy I© Najprzyjemniejszych. Większość gatunków strzyka też ową oleistą substancją na intruzów, broniąc się przed napaścią, wskutek czego teren wokół gniazda jest przesiąknięty tłuszczem. To, w połączeniu z fetorem ptasich odcho­dów i z zawiesistą wonią samych ptaków sprawia, że kolonie burzyków i petreli są wyjątkowo cuchnącym miejscem. Być może - jak sądzą niektórzy badacze - ptaki dzięki tym wyziewom odnajdują w nocy powrotną drogę do gniazda.

Kolonia burzyków Manksa wydziela szczególnie silny odór. Ptaki, nadlatu­jące od morza, rzadko kiedy lądują dokładnie przy samym gnieździe. Znacznie częściej opadają z hałasem na ziemię o metr lub dwa dalej. Znajduje się tu tuzin lub więcej jam, ciasno skupionych jedna przy drugiej. Odszukanie po ciemku własnego gniazda byłoby w takiej sytuacji nie lada wyczynem, toteż część uczonych uważa, że ptak potrafi je rozpoznać po zapachu. Inni są zdania, że burzyk po prostu pamięta ruchy, jakie musi wykonać, aby z miejsca, w którym na ogół ląduje, trafić do gniazda.

Spośród innych ptaków, jeden czy dwa gatunki posługują się znacznie precyzyjniejszą metodą odnajdywania drogi w ciemnościach. Salangany, nie­wielkie ptaki zamieszkujące Australię i południowo-wschodnią Azję, gnieżdżą się w jaskiniach. Ptaki nocne - takie jak sowy, które dzięki niesłychanie ostremu wzrokowi potrafią latać nawet przy najsłabszym świetle - zdołałyby może poruszać się w takiej jaskini, ale tylko w pobliżu wejścia. Natomiast niektóre gatunki salanganów gnieżdżą się w głębokich komorach, do których w ogóle nie dociera światło. Sowy byłyby tam całkowicie bezradne i - dosłow­nie - uziemione. Ale salangany latają w ciemnościach bez najmniejszych obaw i z absolutną nieomylnością. W obieraniu właściwego kierunku pomaga im jeszcze jeden, nie wymieniony przez nas do tej pory, zmysł.

Otóż wlatując do jaskini, salangany wydają cały szereg wysokich, ćwierka­jących dźwięków. Ich częstotliwość zmienia się w zależności od sytuacji. W rozległej, pustej grocie waha się ona od czterech do pięciu sygnałów na sekundę, ale w miarę, jak ptaki zbliżają się do ścian jaskini i muszą z absolutną dokładnością znać swoje położenie, aby nie roztrzaskać się o skały, częstotli­wość sygnałów wzrasta do dwudziestu impulsów na sekundę, co dla ludzkiego ucha brzmi jak jeden ciągły terkot. Czas, w jakim poszczególne dźwięki prze­bywają drogę od ptaka do ściany i z powrotem, pozwala salanganowi ocenić odległość, dzielącą go od skały.

Ażeby cały ten system funkcjonował jak należy, sygnał musi być tak krótki, by jego echo dotarło do ptaka, zanim ów wyda następne ćwierknięcie, zagłusza-

jące poprzednie dźwięki. Salangan musi też znać kierunek, w którym znajduie się odbijająca dźwięki przeszkoda. Ustala to na podstawie różnicy w słyszalno- ści dźwięku przez jedno i drugie ucho, a także na podstawie nieskończenie małej różnicy w czasie pomiędzy dotarciem dźwięku najpierw do jednego, potem do drugiego ucha.

Wszystko to, jak widać, wymaga niesłychanie czułej ap -ratury. Jednak technika stosowana przez salangany jest zgoła prymitywna wp< ównaniu z tym, co potrafią nietoperze. Doprowadziły one poszczególne aspekty omawianego systemu do absolutnej doskonałości. Po pierwsze, wysokość dźwięku. Im wy­ższy dźwięk, tym mniejszą powierzchnię można "namierzyć" przy pomocy jego echa. Człowiek słyszy niektóre dźwięki wydawane przez nietoperze, zwłaszcza gdyjest młody i ma dobry słuch, ale są to wyłącznie "wypowiedzi" o charakterze towarzyskim. Natomiast sygnały używane przez nietoperze do nawigacji należą do ultradźwięków i znacznie przewyższają zakres naszej słyszalności. Niektóre są tak wysokie, że wysyłające je osobniki potrafią przy ich pomocy wykryć drut nie grubszy od ludzkiego włosa, rozciągnięty na trasie ich lotu.

Po wtóre, natężenie dźwięku. Im donośniejszy sygnał, tym odleglejsze obie­kty można odkryć przy jego pomocy. Nietoperze wydają piski, które przetłuma­czone na słyszalne dla nas częstotliwości brzmiałyby jak huk młota pneu­matycznego. Prowadzi to zresztą do poważnej komplikacji. "Huk" jest miano­wicie tak głośny, że gdyby nietoperze miały go słyszeć, ich niebywale czułe uszy

- przeznaczone do wychwytywania najsłabszych rezonansów - zostałyby po­ważnie przeciążone. Na szczęście, w uchu środkowym ssaka są trzy drobne kosteczki słuchowe, które przekazują drgania błony bębenkowej do części słuchowej błędnika błoniastego, gdzie z kolei przekształcane są one w impulsy nerwowe. W momencie, gdy nietoperz wydaje pisk, mięsień napinający błonę bębenkową przesuwa kosteczkę słuchową, tak że jest ona na krótki moment funkcjonalnie odłączona. Po czym wszystko wraca do poprzedniego stanu, akurat w porę, by odebrać echo. Nietoperz potrafi powtórzyć tę operację ponad sto razy na sekundę, w idealnie zsynchronizowany sposób.

Po trzecie wreszcie, im szybciej zostanie wysłany dźwięk, tym aktualniejsza będzie informacja uzyskana przez nietoperza, omijającego przeszkody w jaskini lub przemykającego nocą wśród gałęzi i pnączy leśnych drzew. Niektóre nieto­perze potrafią w ciągu sekundy wydać dwieście dźwięków, z których każdy trwa zaledwie tysięczną część sekundy i jest wyraźnie oddzielony od pozostałych

- żeby można było zidentyfikować echo.

Metodą tą, żwaną echolokacją, posługują się tylko drobne, owadożeme nietoperze. Znacznie od nich większe nietoperze owocożeme - rudawki (prawie wszystkie)-przy odnajdywaniu drogi zdająsię na swoje ogromne oczy, wskutek czego - podobnie jak sowy - nie potrafią latać w jaskiniach, w których w ogóle nie ma światła. Natomiast nietoperze owadożeme, dzięki echolokacji, tak zna­komicie orientują się w terenie, że wzrok jest im właściwie niepotrzebny. W rzeczy samej, ich oczy są tak małe, że podczas lotu nie robią z nich prakty­cznie żadnego użytku.

I Oprócz jaskiń, istnieje inny jeszcze mroczny świat, w którym zwierzęta* odnajdują drogę posługując się echolokacją. Wody wielkich rzek - Gangesu, Indusu, Amazonki czy Jangcy - często są tak mętne, że pływające w nich zwierzęta me widzą dalej niż na kilkanaście centymetrów. Dc fin potrafi emito­wać sygnały dźwiękowe, wydmuchując powietrze przez n< tzdrza, położone blisko siebie we wspólnym wgłębieniu wysoko na czole. Na głowie zwierzęcia znajduje się wypełniony tłuszczem twór, zwany melonem, któr y tworzy wybrzu­szenie na czole delfina. Jest to rodzaj "soczewki" skupiające* dźwięk, dzięki której delfin, niczym reflektorem, penetruje wodę przed sobą. Przy pomocy tej aparatury, ssak potrafi wysłać siedemset sygnałów na sekundę i nie tylko wykrywa, na zasadzie echolokacji, znajdujące się w wodzie ciała stałe, lecz potrafi określić ich rodzaj. Odróżnia puszkę wypełnioną wodą od puszki pustej, odróżnia kamień od mięsa. Na otwartym morzu delfiny wykorzystują ten zmysł do odnajdywania i chwytania ryb, ale w mętnych wodach rzek, delfiny słodko­wodne używają swego sonaru do nawigacji. Ponieważ posługiwanie się wzro- ; kiem w tak mrocznym środowisku jest niezwykle utrudnione, oczy delfinów

- podobnie jak oczy owadożemych nietoperzy - uległy z czasem znacznemu zmniejszeniu. Delfiny żyjące w Indusie i w Gangesie mają oczy pozbawione soczewek, toteż w zasadzie posługują się nimi wyłącznie do odróżniania światła od ciemności, dnia od nocy.

Również ryby, żyjące w tych mętnych rzekach mają kłopoty z odnajdywa­niem drogi. Każda ryba wyczuwa jednak obecność znajdujących się w pobliżu obiektów, nawet jeśli ich nie widzi. Zawdzięcza to komórkom zmysłowym, ukrytym w długim, wypełnionym cieczą kanale, który biegnie pod skórą wzdłuż linii środkowej obu boków jej ciała. Ow kanał połączony jest ze środowiskiem zewnętrznym, czyli z wodą, za pośrednictwem porów. Kiedy ryba porusza się, wówczas znajdujące się w pobliżu obiekty powodują nieznaczny wzrost ciśnie­nia wody, odczuwalny przez rybę dzięki wspomnianemu urządzeniu. Jednakże wiele ryb pływających w szczególnie mętnych wodach dysponuje dodatkowymi instrumentami nawigacyjnymi Niektóre posiadają elastyczne wąsy, sięgające połowy długości ich ciała. Ryba wystawia je do przodu i porusza nimi, niczym ślepiec swąlaską. Wąsy te są wrażliwe nie tylko na dotyk, lecz również na smak, toteż ryba potrafi stwierdzić, które z napotkanych w łożysku rzecznym obiektów nadają się do spożycia, a które nie. Sum wyróżnia się spośród innych ryb wyjątkowo obfitymi wąsami - niektóre gatunki maj ą ich aż sześć, wyrastaj ących z górnej i dolnej szczęki.

Jednakże kilka gatunków ryb, żyjących w Amazonce i Kongo, wykształciło system sensoryczny, którego nie spotykamy u żadnej innej grupy zwierząt. Ryby te używają mianowicie elektryczności. Co prawda wszystkie żywe organizmy wytwarzają miniaturowe impulsy elektryczne, będące pośrednikami w procesie przekazywania informacji przez nerwy, a wywoływane przez skurcz mięśni. Jednak wspomniani mieszkańcy mętnych wód wykształcili narządy ze zmodyfi­kowanych komórek mięśniowych, wytwarzających impulsy elektryczne na dużo większą skalę.

Żyjąca w Ameryce rybka z podrzędu gumnotowców mierzy około dwudzie­stu centymetrów długości i odznacza się bardzo osobliwym wyglądem. Zamiast płetwy ogonowej, występującej u innych ryb, posiada tylko mięsisty kikut. Nie ma też płetwy grzbietowej. Jest natomiast wyposażona w jedną długą, wstęgo- watą płetwę odbytową, ciągnącą się wzdłuż podbrzusza od szczątkowego ogona aż po głowę. Wprawiając ją w falujący ruch, ryba posuwa się do przodu lub -z jednakową łatwością- do tyłu. Powyżej płetwy znajduje się ukryty pod skórą rząd organów wysyłających strumień impulsów elektrycznych. Ich napięcie jest niskie - rzędu od trzech do dziesięciu woltów prądu stałego — ale częstotliwość bardzo wysoka, okotó trzystu impulsów na sekundę. W spokojnej wodzie impulsy te tworzą wokół ciała ryby symetryczne pole elektryczne, wyczuwane - przez zwierzę dzięki licznym receptorom skórnym. Jakiekolwiek ciało stałe

- kamień, inna ryba czy nawet łodyga rośliny - powoduje zakłócenie tego pola,

a ryba natychmiast odczuwa zmianę. Reaguje na obiekty znajdujące się zarówno § z tyłu jak i z przodu, a kiedy coś ją zaniepokoi, wycofuje się w głąb swej jamy z prędkością i precyzją, której mógłby jej pozazdrościć niejeden automobilista.

Technika ta ma jednak pewien minus. Otóż gdyby ryba elektryczna wyginała ciało, tak jak to robi podczas pływania większość ryb, wówczas wzorzec pola uległby zniekształceniu. Dlatego wszystkie ryby posługujące się tym systemem

- czy to w rzekach Afryki Zachodniej, czy w Ameryce Południowej - trzymają się tak sztywno jakby połknęły kij i poruszają się falując płetwami. Pole elektryczne ulega zniekształceniu również wtedy, gdy dojdzie do spotkania dwóch ryb posługujących się sygnałami o tej samej częstotliwości. W takiej sytuacji obie ryby natychmiast przestają wysyłać prąd, a podejmując emisję na nowo, zmieniają nieco tempo impulsów.

Jedna z ryb żyjących w Amazonce, zwana węgorzem elektrycznym, dopro­wadziła umiejętność wytwarzania prądu jeszcze dalej. Węgorz ów odnajduje w wodzie kierunek dzięki wysyłaniu impulsów prądu stałego o niskim napięciu, ale potrafi również - korzystając z innego zestawu "generatorów" - emitować potężne wstrząsy elektryczne. Używa ich do ogłuszania zdobyczy, a siła wyła­dowania jest tak ogromna, że potrafi zwalić z nóg stojącego na płyciźnie konia.

Tak więc dzięki wykorzystaniu zmysłu dotyku, smaku i powonienia, dzięki rozwinięciu specjalnych technik echolokacji i wrażliwości na bodźce elektrycz­ne, wiele zwierząt z wielką precyzją odnajduje drogę w ciemności. Ale przez całą masę innych stworzeń, z nami włącznie, świt i wschód słońca witane są z ulgą, jako oswobodzenie od całonocnej, przymusowej bezczynności. Znów można posługiwać się oczyma i widzieć, gdzie się idzie. Ptaki opuszczają swoje stanowiska i wzlatują w niebo; małpy zaczynają skakać po gałęziach w poszu­kiwaniu pożywienia; antylopy raz jeszcze rozbiegają się po pokrytej soczystą trawą równinie, wiedząc, że nawet jeśli nadejdzie wróg, prawdopodobnie zdążą go dostrzec, zanim znajdą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Po raz kolejny wszyscy wyruszają do swych codziennych zajęć, przemierzając znajome szlaki.

Rzadko które zwierzę wędruje na chybił-trafił. Prawie wszystkie stworzenia mają swoje ulubione miejsca, w których regularnie śpią, zaspokajają swoje

pragnienia lub polują, a większość porusza się po ustalonych trasach. Afrykański ryjoskoczek-nerwowy owadożemy ssak wielkości myszy, z długim, przypomi­nającym ruchliwą trąbę nosem - zawdzięcza swoje bezpieczeństwo doskonałej znajomości terenu, lepszej od tej, którą mógłby dysponować ->o ewentualny prześladowca. Ryjoskoczek musi tak dobrze znać swoje szlaki , eby móc każdy z nich przebiec cwałem, z góry przewidując wszystkie zdradliwe niespodzianki terenu i wchodząc w znajome zakręty z wprawą doświadczanego kierowcy rajdowego, po raz n-ty pokonującego treningowy tor. Toteż pierwszą rzeczą, jaką robi każdego ranka, jest przegląd ścieżek, podczas którego zwierzę biegnie truchtem, usuwając zamaszystymi ruchami swych delikatnych przednich łapek wszelkie gałązki i liście, zagradzające mu drogę. Jednak znajomość własnego terytorium nie ogranicza się w przypadku ryjoskoczka do owych stale uczęsz­czanych przezeń ścieżek i szlaków. W razie niebezpieczeństwa zwierzątko biegnie bowiem na skróty, poprzez obszary, na które normalnie nigdy się nie zapuszcza - aby jak najprędzej dotrzeć do zbawczej norki. Najwidoczniej więc ryjoskoczek potrafi sobie wyobrazić przestrzenny układ ścieżek i ich wzajemne połączenia. Musi więc posiadać rodzaj pamięciowej mapy.

Takie mentalne odzwierciedlenie rzeczywistości - tym bardziej niezwykłe, im bardziej się nad nim zastanawiamy - jest czymś, co prawdopodobnie nosi w pamięci większość zwierząt.

Babki - małe rybki, żyjące w stawach o kamienistym dnie i zmiennym poziomie wody - potrafią w szczególnie przekonywujący sposób dowieść, że posiadają taką mapę. Osobniki rodzaj u Bathygobius mają zwyczaj przeskakiwa­nia z jednego stawu do drugiego, gdy opada poziom wody. Choć w tym czasie większość terenu otaczającego staw stanowi naga, odkryta skała, babkom nigdy nie zdarza się na niej wylądować. Wiedzą, gdzie znajdują się inne stawy i potrafią odmierzyć skok z taką dokładnością, że zawsze wpadają wprost do wody. Przypuszczalnie zdobywają wiedzę na ten temat w czasie, gdy poziom wody jest wysoki i gdy mogą swobodnie przepływać z jednej niecki do drugiej; na podstawie uzyskanych tą drogą informacji układają sobie pamięciowy obraz całego terytorium.

Nie wszystkie jednak zwierzęta - nawet na własnym terenie - mogą polegać na takiej wyrytej w pamięci mapie. Na ogromnych, pokrytych piaskiem obsza­rach Sahary nie ma żadnych stałych punktów orientacyjnych, w oparciu o które można by skonstruować "mapę". Piasek jest tak gorący i suchy, że w wielu miejscach nie mógłby na nim wyrosnąć nawet najmniejszy krzak czy kępka trawy - jedyne drogowskazy w takim terenie. Ścieżki w ciągu paru chwil zostają zasypane nanoszonym przez wiatr piaskiem. Szlaki zapachowe wysychają i tracą woń pod wpływem bezlitosnego słońca. Ta pustynna kraina, w której łatwo można stracić wszelką nadzieję, a jeszcze łatwiej - zabłądzić, jest ojczyzną maleńkich mrówek z rodzaju Cataglyphis. Mieszkają one w podziemnych gniazdach, chroniących je przed pustynnymi jaszczurkami i owadożemymi ptakami. Spędzają w nich całe ranki. Ale gdy zbliża się południe, narastający upał sprawia, że jaszczurki i ptaki kryją się w cieniu. Teraz, przez mniej więcej

godzinę, mrówki mogą bezpiecznie zbierać pożywienie. Całe ich setki wyłaniają się nagle z mikroskopijnej dziurki w piasku i puszczają pędem przez wydmy, szukając ciał małych owadów porażonych palącym słońcem. Podczas poszuki­wań każda z mrówek porusza się zygzakiem. Co kilka sekund zatrzymuje się, wykonuje piruet z głową uniesioną do góry, po czym rzuca się w inną stronę. W końcu, jeśli dopisze jej szczęście, znajduje i podnosi z piasku zwłoki małego owada. Teraz musi czym prędzej wrócić do gniazda, jeśli sama nie ma paść ofiarą lejącego się z nieba żaru.

Irodze powrotnej już nie porusza się zygzakiem. Biegnie prosto jak strzelił i z nieomylną precyzją trafia do gniazda, które może znajdować się nawet w odległości stukilkudziesięciu metrów. Najwyraźniej, przemierzając piaski w poszukiwaniu zdobyczy, mrówka potrafi obliczyć i zapamiętać odległości, pokonywane podczas poszczególnych faz podróży. Za każdym razem, podno­sząc głowę i wykonując piruet, ustala swe położenie w stosunku do słońca. Wszystkie te informacje— zebrane w ciągu podróży, która może trwać nawet i kwadrans - pozwalają jej obrać właściwy kurs, kiedy przychodzi czas powrotu do gniazda. Choć wydaje się to niewiarygodne, eksperymenty potwierdziły stosowanie tej metody przez mrówki. W ślad za poszczególnymi mrówkami wysyłano mianowicie pojazd wiozący lustro. Lustro, odbijając promienie, spra­wiało, że mrówki widziały słońce w innym miejscu. Wprowadzone w błąd owady nie umiały trafić z powrotem go gniazda; kierowały się jednak do punktów oddalonych od "prawdziwych" celów o taką samą odległość, o jaką lustro przesuwało obraz słońca.

Pszczoła-robotnica również korzysta, na podobnej zasadzie, z pomocy słońca. Odkrywszy grupę bogatych w nektar kwiatów, potrafi ona - kierując się poło­żeniem słońca - wrócić najkrótszą drogą do ula. Co więcej, potrafi powiadomić inne pszczoły, w którym kierunku muszą polecieć, żeby zdobyć pożywienie. W tym celu wykonuje specjalny taniec, podczas którego chodzi w koło, a następnie przy pomocy energicznych ruchów odwłoka dzieli wytyczony przez siebie okrąg na połowy. Jeśli taniec odbywa się w płaszczyźnie poziomej, wówczas nakre­ślona ruchami odwłoka linia wskazuje bezpośrednio kierunek, w którym znaj­duje się źródło pożywienia. Już samo to zasługuje na uwagę. Ale gdy tańce wykonywane są na wiszących w ulu plastrach miodu - czyli w pozycji pionową -pszczoły posługują się pewną przyjętą w ich świecie konwencją, podobnie jak i my sami posługujemy się konwencją, kiedy górną część mapy kojarzymy z północą. W przypadku pszczół, oś pionową rozumie się jako zorientowaną ku słońcu, natomiast kąt, zawarty pomiędzy tą osią a linią nakreśloną ruchami odwłoka, wyznacza kierunek - w prawo bądź w lewo - w którym należy szukać pożywienia.

Wadą słońca jako drogowskazu jest oczywiścieto, że się porusza. Wprawdzie wyprawy podejmowane przez pszczoły miodne czy przez mrówki i rodzaju Cataglyphis są tak krótkie, że "poruszenia" słońca nie mają dla nich większego znaczenia. Ale w razie konieczności pszczoły potrafią sobie i z tym poradzić. Znalazłszy pożywienie wieczorem, następnego ranka wracają doń najkrótszą

drogą, nadal kierując się położeniem słońca, choć to ostatnie świeci już teraz na wschodzie, a nie na zachodzie.

Jednak o wiele bardziej godnym zaufania przewodnikiem jest ziemskie pole magnetyczne. Nie chowa się ono za chmurami, nie znika na noc, ani nie przenosi się z miejsca na miejsce. Jest niezmiennym, wszechobecnym sygnałem, który my. ludzie, wykorzystujemy - jak wiadomo - wówczas, gdy ustalamy swoje położenie przy pomocy kompasu. Wykorzystują go również ptaki.

Gołąb domowy robi to w iście mistrzowski sposób. Dzika odmiana tego ptaka, gołąb skalny, nie jest wybitnym podróżnikiem; pędzi żywot na stosunko­wo niewielkim, "przydomowym" obszarze. Jednak ludzie już dawno temu odkryli, że ptak ten, wywieziony daleko poza granice owego obszaru, potrafi wrócić do gniazda, przemierzając ogromne odległości w zupełnie nieznanej okolicy. Dwa tysiące lat temu, cesarz Neron korzystał z pośrednictwa gołębi, by poinformować swych przyjaciół i krewnych o wynikach igrzysk.

Współcześnie hodowane gołębie domowe powracają z podróży tak nieomyl­nie, a przy tym są tak oswojone i posłuszne, że stanowią idealny wręcz materiał do badań naukowych nad zdolnościami nawigacyjnymi ptaków. Dzięki staran­nie przeprowadzonym eksperymentom okazało się, że ptaki te zwracają baczną uwagę na topografię oglądanego z góry terenu, a opuszczając gołębnik, zataczają w powietrzu koła, jakby przed odlotem chciały po raz ostatni utrwalić sobie w pamięci wygląd rodzinnych stron. Aby sprawdzić, czy rozpoznanie okolicy ma decydujące znaczenie w odnajdywaniu drogi przez gołębie, naukowcy umiesz­czali w ich oczach przyciemnione szkła kontaktowe, wskutek czego ptaki nie mogły widzieć dalej niż na kilka metrów. Mimo to nadal trafiały do domu. Nasuwało to myśl o kierowaniu się przy pomocy słońca, ale ptaki, wypuszczone w pochmurny, zimowy dzień, kiedy słońce było niewidoczne, również powra­cały bezbłędnie do gołębnika. Gdy jednak w któryś z takich pochmurnych dni przymocowano im do głów niewielkie magnesy, na tyle silne, by stłumić stosunkowo słabe pole magnetyczne Ziemi, wówczas gołębie traciły orientację. Świadczyłoby to o tym, że w niektórych sytuacjach ich przewodnikiem jest ziemski magnetyzm. W jaki jednak sposób ptaki go odczuwają? Rzecz ta nie jest jeszcze do końca wyjaśniona, aczkolwiek ostatnio w czaszkach i w mięś­niach szyjnych gołębi odkryto maleńkie cząstki substancji magnetycznej. Nie­wykluczone, że właśnie dzięki tej substancji ptaki wyczuwają układ siłmagnety- cznych Ziemi.

Wiele zwierząt musi w ciągu życia podejmować dalekie podróże przez nieznane krainy. Niektóre ryby pokonują co roku ogromne odległości. Łosoś atlantycki, zwany także szlachetnym, składa ikrę w europejskich rzekach. Okres dojrzewania potomstwa jest bardzo różny w poszczególnych przypadkach. W chłodnych rzekach Skandynawii, gdzie pożywienia jest niewiele, młode łososie osiągają długość dziesięciu centymetrów dopiero po upływie sześciu lub siedmiu lat od chwili przyjścia na świat. W południowej Anglii trwa to zaledwie jeden rok. W każdym razie, gdy ryby osiągną już tę wielkość, wówczas wyru­szają w podróż z biegiem rzeki. Wędrówka przebiega wolno, gdyż małe łososie

po prostu pozwalają, by unosił je prąd. Poza tym płyną tylko nocą i często nie są w stanie przebyć w ciągu jednej doby więcej niż dwa kilometry. W końcu docierają do morza i dopiero wtedy ich ruchy nabierają większego zdecydowa­nia, co wiąże się z koniecznością zdobycia pożywienia. Po kilku latach, osiąg­nąwszy polny wzrost i wagę, łososie znów kierują się w stronę rzek i na tarło.

Ich podróż w dół rzeki była stosunkowo łatwa. Natomiast droga powrotna jest usiana rozlicznymi przeszkodami. Łososie muszą płynąć pod prąd. Muszą -jeśli zajdzie taka potrzeba - pokonywać skokiem wodospady. Pomimo tych przeciwności, docierają-z małymi wyjątkami-dokładnie do miejsca, w którym przyszły na świat. Pomaga im w tym niezwykle wyczulony zmysł smaku. Nozdrza łososia, nie służące bynajmniej do oddychania, są wygiętymi w kształt litery "U" rureczkami, zawierającymi receptory, przy pomocy których ryba odczuwa smak wody. Każda rzeka to jedyne w swoim rodzaju połączenie rozpuszczonych w wodzie minerałów, gnijącej roślinności i tego wszystkiego, co pozostaje po zamieszkujących ją zwierzętach. Łososie rozpoznają smak tej mieszaniny najpierw ogólnie, w słonawej wodzie u ujścia rzeki, potem zaś z większą dokładnością, w miarę zapuszczania się w coraz mniejsze odnogi i dopływy, aż wreszcie docierają na płyciznę, gdzie nozdrza mówią im, że "to jest to". Dopiero wtedy przerywają podróż i szykują się do złożenia ikry.

Langusty składają jaja na rafach koralowych okalajacych wybrzeże Florydy oraz w pobliżu Wysp Bahama. Gdy jednak pierwsza jesienna burza zmąci wodę, opuszczają swoje ukryte w szczelinach raf mieszkania i skupiają się w wielkie grupy. Następnie formują oddział, złożony z pięćdziesięciu ustawionych w szeregu osobników 1 przy czym każde zwierzę dotyka poprzednika swymi słupkowaty- mi czułkami I i szparkim krokiem ruszają w drogę, przemierzając piaszczyste dno w poszukiwaniu głębszej wody. Woda ta pozwala im uniknąć skutków kolejnych sztormów, a poza tym, dzięki dużo niższej temperaturze, sprawia, że procesy fizjologiczne langust przebiegają w wolniejszym tempie; tym samym, zwierzęta zużywają mniej energii w okresie, gdy nie ma dla nich wystarczającej ilości pożywienia. Być może ich system nawigacyjny opiera się po prostu na instynktownym podążaniu ku wodom o minimalnie niższej temperaturze. Nie­wykluczone też, że langusty kierują się w swych wędrówkach przypływami i odpływami morza oraz wyglądem drobnych fal na powierzchni wody. Wędro­wanie gęsiego zmniejsza napór wody na poszczególne osobniki, z wyjątkiem prowadzącego. Zapewnia też langustom bezpieczeństwo podczas przeprawy przez nagie łachy piasku, na których nie ma gdzie się ukryć. Zaatakowane przez swego największego wroga, rogatnicę, langusty błyskawicznie przegrupowują się i, wystawiwszy do przodu szczypce, tworzą koło - niczym pierwsi osadnicy, przemierzający wozami prerie amerykańskiego Dzikiego Zachodu, którzy w po­dobny sposób odpierali ataki Indian.

Impulsowi, nakazującemu zwierzętom przemieszczać się w kierunku niż­szych temperatur, posłuszne są też I jak wolno przypuszczać 1 australijskie motyle nocne z rodziny sówek. Wiosną, ich gąsienice pasą się na obficie porośniętych trawą łąkach południowego Oueenslandu i Nowej Południowej

Walii. Jednak wraz z nadejściem gorącego lata, gąsienice zmieniają stopniowo postać, by w końcu stać się szaro-czarnymi motylami. Zamiast męczyć się

1 upale, wyruszają w długą podróż w głąb Alp Australijskich. Co roku przeby­wają tę samą trasę, co poprzednie pokolenia - bo i ukształtowanie terenu z którym muszą się liczyć, jest dokładnie takie samo. Lecąc tuż przy zboczach gór, z uporem wznoszą się coraz wyżej i wyżej, ku leżącym w pobliżu szczytów stosom wielkich, granitowych głazów. Dotarłszy tam, zapadają w szczeliny ; skalne, szukając miejsca, w którym mogłyby odpocząć i przeczekać najgorsze upały. Nadających się do tego miejsc nie ma zresztą zbyt wiele. Motyle, które i przybyły jako pierwsze, zajmują oczywiście najdogodniejsze pozycje, głęboko ukryte w chłodnym mroku. Przywierając mocno do siebie, pokrywają kamień szczelną warstwą, niczym dachówki. Niebawem jedyne wolne miejsca pozosta- % ją przy wejściu. Owady, które się tam usadowią, następnego dnia najprawdopo- I dobniej będą musiały polecieć jeszcze wyżej. Niektóre znajdują odpowiednią f kwaterę dopiero na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza. Tam spędzają lato w stanie zawieszonej aktywności życiowej, utrzymując się pizy życiu dzięki zapasom zgromadzonym w czasie, gdy były jeszcze gąsienicami.

Roczne zmiany pogody są również przyczyną wędrówek wielu ptaków. Każdej jesieni, niemal połowa gatunków, które rozmnażają się w północnej Europie, rozpoczyna lot na południe. Obfitość owadów, żab, owoców i małych gryzoni, zapewniających do tej pory byt dorosłym ptakom i ich pisklętom, ulega wyczerpaniu. Spada też temperatura.

Niektóre ptaki pozostają w Europie, tyle że przenoszą się z północy na południe. Inne lecą znacznie dalej - ponad Morzem Śródziemnym i Saharą, aż do południowej Afryki. Na obu kontynentach amerykańskich, ptaki podejmują podobne podróże, aby ujść przed niedolami zimy. Maleńkie kolibry fruną z Nowej Anglii do Luizjany, a następnie jednym nieprzerwanym kursem poko­nują Zatokę Meksykańską, aby po przebyciu ośmiuset kilometrów wylądować na Jukatanie lub w ciepłych dżunglach środkowej i południowej Ameryki. Najdłuższą podróż z wszystkich ptaków odbywa rybitwa popielata. Może ona rozmnażać się na północ od arktycznego koła podbiegunowego. Kiedy pisklęta podrosną, część ptaków leci wzdłuż wybrzeża obu Ameryk aż do Patagonii. Inne kierują się ku Przylądkowi Dobrej Nadziei, przelatując po drodze nad Europą Zachodnią i zachodnim wybrzeżem Afryki. Po osiągnięciu Przylądka, wiele ptaków kontynuuje podróż, lecąc nad Oceanem Antarktycznym w stronę Bie­guna Południowego, gdzie trwa właśnie nieustanny dzień, podczas gdy położone na północy tereny lęgowe rybitw spowija mrokiem noc polarna. Zarówno jedna jak i druga trasa liczy około dwudziestu tysięcy kilometrów, a ptaki lecą non stop, żywiąc się złowionymi po drodze rybami.

Podczas takich podróży ptaki posługują się prawie wszystkimi znanymi nam zmysłami oraz - przypuszczalnie - kilkoma innymi, których nie potrafimy jeszcze zidentyfikować. Niektóre z całą pewnością używają oczu do obserwo­wania geograficznych cech obszarów, nad którymi przelatują, i odnajdują drogę dzięki sporządzonej w ten sposób pamięciowej "mapie". Pomagają im w tym

.rzucające się ty oczy cechy terenu, takie jak wybrzeża, masywy górskie czy I ;$ębokie doliny. Dzięki temu wiele ptaków przecina Morze Śródziemne w naj- I odpowiedniejszym, czyli najwęższym, miejscu - a mianowicie na wysokości I Cieśniny Gibraltarskiej - albo po prostu całkiem je Omija, lecąc przez Bosfor na I wschód, do Azji, a potem wzdłuż wschodniego wybrzeża, na ;::raelem.

Łabędzie lecące z Syberii do Wielkiej Brytanii podróżują :■; ,mi rodzinami, I toteż młode zawdzięczają swoje "mapy" rodzicom, którzy pokazują im drogę. I Łabędziątka zapamiętują także miejsca najważniejszych posto jów, gdzie mogą I się pożywić; odpocząć przed następnym etapem podróży. Nie zawsze jednak I młode mogą korzystać z pomocy rodziców. Tak dzieje się w przypadku kukuł- I cząt. Rodzice podrzucają je przecież, zanim pisklęta wyklują się z jaj. A jednak I młode kukułki również potrafią odnaleźć drogę do południowej Afryki. Jeśli I więc posiadają rodzaj pamięciowej "mapy", musi ona być wrodzona.

Niektóre ptaki wędrowne odnajdują drogę przy pomocy słońca - podobnie I jak pszczoły i mrówki z rodzaju Cataglyphis. Potwierdziły to eksperymenty, I przeprowadzone na schwytanych w sidła szpakach, z wykorzystaniem luster I fałszujących rzeczywiste położenie słońca. Jednak wiele innych małych ptaków I podróżuje nocą - gdyż wtedy nie grozi im niebezpieczeństwo ze strony drapież- I ników. Ptaki te siłą rzeczy nie mogą korzystać ze słońca. Za drogowskazy służą I im więc gwiazdy - co również zostało potwierdzone przez eksperymenty. I Dlatego w pochmurne noce, gdy gwiazdy są niewidoczne, wspomniane ptaki I zbaczają z kursu, a nawet zupełnie tracą orientację. Inne gatunki, podróżujące I zarówno wdzień jak i w nocy, z pewnością używają obu tych metod. Nie ulega I również wątpliwości, że wiele ptaków potrafi, wzorem gołębi, wykorzystywać I do nawigacji ziemskie pole magnetyczne.

Skąd jednak owi wędrowcy wiedzą, że na drugim końcu globu jest lepsza I pogoda albo że na oddalonej o setki kilometrów afrykańskiej sawannie przez I kilka miesięcy w roku można się porządnie najeść? Odpowiedź, jak się zdaje, I spoczywa w odległej przeszłości. Otóż u schyłku ostatniej epoki lodowcowej, J czyli jakieś jedenaście tysięcy lat temu, lodowce ciągnęły się przez cały środek Europy i żyjącym w Afryce ptakom nietrudno było odwiedzać ich południowe krańce, gdzie aż roiło się od owadów i innych smakołyków, a żywiąca się nimi miejscowa populacja była bardzo nieliczna. Kiedy epoka ta dobiegła końca |

i "temperatura ziemi wzrosła, lodowce - z roku na rok — zaczęły się coraz '* bardziej cofać. Jednak zwyczaj wędrowania latem na północ przetrwał wśród ptaków i trwa do dnia dzisiejszego, choć trasa níe wynosi już kilka, lecz kilkaset kilometrów.

Najbardziejbodaj tajemniczy i skomplikowany z wszystkich nawigacyjnych

1 wyczynów ma swój początek w Morzu Sargassowym - tym niewielkim zbior­niku prawie nieruchomej, ciepłej wody, znajdującym się na zachodnim Atlan-’ tyku, pomiędzy Bermudami a Indiami Zachodnimi. Tu, na głębokości od cztery­stu do siedmiuset pięćdziesięciu metrów, w temperaturze około 2°C, węgorze składają jajá. Z jaj wylęgają się larwy - maleńkie stworzenia, tak bardzo niepodobne do swych rodziców, że do dziewiętnastego wieku w ogóle nie

kojarzono ich z węgorzami. Są przezroczyste, zbliżone kształtem do długich wąskich liści wierzby i nie mają płetw - jeśli nie liczyć falistego obrąbka skórnego na obrzeżach ciała.

Te dziwne istoty zostają następnie uniesione na wschód - na głębokości około dwustu metrów - przez potężny prąd morski zwany Prądem Zatokowym. Twierdzi się, że na tym etapie rozwoju narybek węgorza jest całkowicie bierny. Oczywiście, Prąd Zatokowy jest wystarczająco silny, by przenieść go przez Adantyk aż do wybrzeży Europy. Unoszone przezeń nieożywione przedmioty

- takie jak kłody drzewa itp - docierają z jednego brzegu oceanu na drugi w ciągu dziewięciu miesięcy. Młodym węgorzom zabiera to, o dziwo, około półtora roku.

Dotarłszy do krańców kontynentalnego szelfu - kilkaset kilometrów od wybrzeży Europy - węgorzyki zaczynają się przeobrażać. Ich podobne do liścia ciało przybiera kształt obły; prócz tego wyrastają im płetwy piersiowe. Wkrótce potem młode zaczynają przypominać wyglądem miniaturowe dorosłe węgorze, z tym, że nadal są przezroczyste. I w takiej właśnie postaci ruszają na podbój Europy. Po drodze nie przyjmują żadnego pokarmu. Niektóre wpływają do : Bałtyku. Inne, przez Cieśninę Gibraltarską, do Morza Śródziemnego, a nawet dalej - aż do Morza Czarnego. Duża zaś ich liczba kieruje się ku ujściom rzek Wielkiej Brytanii i Europy Zachodniej. Od tej chwili instynkt każe im szukać słodkiej wody i płynąć w górę rzek. Samce na ogół nie kwapią się do zbyt długiej wędrówki i kończą podróż w dolnych odcinkach biegu rzek. Samice natomiast, płynąc pod prąd, pokonują bardzo znaczne odległości. Niektóre z nich docierają nawet do wysoko położonych dolin alpejskich. Drogę wskazują im brzegi rzek, w związku z czym ryby trzymają się niemal zawsze w odległości metra od któregoś z brzegów, unikając w ten sposób zderzenia z głównym nurtem. Węgorze omijają wodospady, pełznąc po mokrej trawie porastającej brzegi rzeki. Kiedy natrafią na jezioro, kierują się bezbłędnie ku ujściom zasilających je w wodę rzek; umożliwia im to wyjątkowa wrażliwość na najlżejsze nawet poruszenia wody.

Po kilku miesiącach spędzonych w słodkiej wodzie, węgorze znów zaczynają jeść i nabierają ciała. Tracą dotychczasową przezroczystość, a ich grzbiety i boki zabarwiają się na żółto. Pozostają w słodkich wodach przez następne kilka lat, ale nie jest to jeszcze kres ich wędrówki. Z nadejściem zimy węgorze opuszczają coraz chłodniejsze górskie strumienie i spływają w dół, ku niżej położonym, cieplejszym odnogom. Wiosnąznów wędrująw górę. Ich zdolności nawigacyjne nadal sąnadzwyczajne. Żółte węgorze, odławiane u ujścia skandynawskich rzek

i po oznakowaniu wpuszczone do innych zbiorników wodnych oddalonych

o ponad sto skilometrów, w ciągu kilku tygodni ponownie pojawiały się w "swo­ich" strumieniach. Inne, porzucone po wyłowieniu w odległości kilkuset metrów od rzeki, błyskawicznie odnajdywały właściwy kierunek i pełzły wprost ku wodzie, nawet wtedy, gdy ukształtowanie terenu zmuszało je do wspinania się pod górę.

W końcu nadchodzi którejś jesieni czas tarła. Samce« liczące obecnie około czterdziestu pięciu centymetrów długości, mogą spędzić w rzece nie więcej niż trzy lata; samice, przebywające W górnych odcinkach rzek, potrafią wytrzymać w słodkiej wodzie nawet i osiem lat - i są trzykrotnie dłuższe od samców. Ale i jedne, i drugie śą w tym okresie bardzo tłuste. Ich dała raz jeszcze ulegają przeobrażeniu. Z żółtych zmieniają się w czarne. Oczy stają się znacznie większe, co każe przypuszczać, że węgorze będą ich niebawem szczególnie potrzebować. Ryby zaczynają spływać w dół rzek, w czasie dnia odpoczywając na dnie, a podróżując głównie nocą. Instynkt, nakazujący im powrócić do morza, jest teraz tak silny, że węgorze, jeśli zajdzie potrzeba, potrafią opuścić zbiornik wodny, w którym przebywają, i pełznąc przez pokryte rosą łąki dotrzeć do strumienia, który zaprowadzi je do słonej wody.

Do niedawna nie wiedziano, co właściwie robią węgorze, kiedy w końcu dotrą do morza. Ostatnio jednak biolodzy zrekonstruowali częściowo ich mar­szrutę dzięki mikroskopijnym nadajnikom radiowym, które podsuwali rybom do zjedzenia lub umieszczali pod ich skórą. Jak wykazały badania, węgorze po opuszczeniu wybrzeża Europy płyną na głębokości około sześćdziesięciu me­trów na północny zachód, aż znowu znajdą się na krańcach kontynentalnego szelfu. Tam, w miejscu, gdzie dno morskie obniża się raptownie o tysiąc i więcej metrów, nurkują na głębokość około pół kilometra i odpływają na południe.

Jest to, jak wiadomo, szlak wiodący na Morze Sargassowe - i tam właśnie zmierzają węgorze. Trudno powiedzieć, czy płyną wprost do celu, czy kluczą, gdyż do tej pory nie złowiono nigdy na środkowym Atlantyku dorosłego węgorza. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że ich podróż przebiega na bardzo dużych głębokościach, daleko poza zasięgiem dryfujących sieci i trałów; a ponieważ w trakcie tej podróży węgorze nie przyjmują żadnego pokarmu, nie ma też co liczyć, że uda się je złapać na wędkę czy na więcierz. Koniec końców, w sześć miesięcy później ryby znów pojawiają się w Morzu Sargassowym. Składają ikrę, a po złożeniu jej - umierają. 5

Co sprawia, że węgorze pokonują tę gigantyczną,1iczącą blisko sześć tysięcy kilometrów trasę tylko po to, by złożyć jaja i tym samym zmusić młode, szukające łowisk, do odbycia podobnej podróży w drugą stronę? Odpowiedź, podobnie jak w przypadku wędrownych ptaków, spoczywa w przeszłości, tyle że znacznie bardziej zamierzchłej, gdyż ryby są grupą zwierząt o wiele starszą od ptaków. Skamieniałe szczątki węgorzy znajdowano w skałach liczących sto milionów lat. Te archaiczne ryby - podobnie jak duża część ich dzisiejszych kuzynów - żyły w morzu. W owym czasie, kontynent północnoamerykański i kontynent europejski leżały jeszcze bardzo blisko siebie, a dzielący je Atlantyk był tylko wąskim pasmem morskiej wody. Być może niektóre węgorze odkryły, że przy ujściach rzek do morza można znaleźć nieprzebraną obfitość pożywienia i zaczęły coraz więcej czasu spędzać w słodkiej wodzie. W międzyczasie dryf kontynentalny nieustannie oddalał od siebie oba kontynenty, poszerzając zara­zem Atlantyk; jednak zwyczaj corocznego powracania przez węgorze do morza

celem złożenia ikry nigdy nie zaniknął, choć dzisiaj wiąże się to z odbyciem bardzo długiej podróży.

Jakimi znakami kierują się węgorze podczas tych zdumiewających marato­nów? Młode, w przeciwieństwie do łabędzi, nie mogą przecież w swej pierwszej podróży naśladować rodziców, bo żaden dorosły węgorz nie wędruje z Morza Sargassowego na wschód przez Atlantyk. Węgorzyki, w przeciwieństwie do łososi, nie pamiętają też zapachu słodkiej wody, bo nigdy w niej nie były. Prawdopodobnie więc, Prąd Zatokowy unosi je z sobą na wschód niejako siłą rzeczy, niezależnie od ich własnych zamiarów. Być może węgorzyki próbują nawet mu się przeciwstawić, co tłumaczyłoby fakt, że dotarcie do przybrzeżnych wód Europy zajmuje im tak wiele czasu. Niewykluczone, że pod wpływem późniejszej przemiany fizjologicznej węgorze nabierają upodobania do słodkiej wody, w związku z czym wędrują w górę rzek, na podobnej zasadzie jak langusty, które w określonej porze roku podążają w stronę miejsc o niskiej temperaturze.

Co się zaś tyczy drogi powrotnej, eksperymenty przeprowadzone na schwy­tanych osobnikach sugerują, że węgorze - podobnie jak niektóre wędrowne ptaki - potrafią odnajdywać drogę dzięki gwiazdom. I chyba właśnie gwiazdy są ich przewodnikami w pierwszej fazie podróży z Europy ku Morzu Sargasso- wemu, kiedy ryby trzymają się stosunkowo blisko powierzchni wody. Co się jednak dzieje, gdy dopłyną do krańca kontynentalnego szelfu? Skąd na pizykład wiedzą, że dopłynęły do miejsca, w którym woda raptownie się pogłębia? Jeden z badaGzy sugerował, że być może węgorze wyczuwają drgania o bardzo niskiej częstotliwości, wzbudzane przez fale i odbijane przez dno morskie, czyli że dysponują systemem echolokacji, funkcjonującym na podobnej zasadzie jak dostrojony do bardzo wysokich częstotliwości system, którym posługują się nietoperze. Nurkując, natrafiają na znany już sobie Prąd Zatokowy i "są.w do­mu". W rzeczywistości jednak kierowanie się samym Prądem jako takim nie wchodzi w rachubę. Żadne zwierzę nie może bowiem wiedzieć, że znajduje się wewnątrz prądu, jeśli nie dysponuje odpowiednim punktem odniesienia w po­staci jakiegoś nieruchomego przedmiotu - na przykład brzegu rzeki. Dno morskie nie nadaje się do tej roli, bo wówczas węgorze musiałyby nieustannie zapuszczać się w przepastne głębiny Atlantyku. Należy raczej sądzić, że przy odnajdywaniu drogi wykorzystują - podobnie jak gołębie - ziemskie pole magnetyczne.

A gdy wreszcie znajdą się w pobliżu Morza Sargassowego, wówczas - być może - zakodowane w ich pamięci wspomnienie szczególnego smaku tych dziwnych, niemal zastygłych wód, prowadzi je wprost ku miejscu, w którym przyszły na świat - tak jak w przypadku dorosłych pstrągów, ciągnących do miejsca swego narodzenia.

Wszystko to jednak jest tylko spekulacją. Faktem natomiast pozostaje to, że musimy jeszcze bardzo wiele nauczyć się o umiejętnościach i predyspozycjach, dzięki którym zwierzęta odnajdują właściwą drogę, zarówno wtedy, gdy pozo­stają na własnym terytorium, jak i wtedy, gdy podróżują po całej kuli ziemskiej.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

BUDOWA DOJV

Niewiele okolic na świecie ma na tyle łagodny i zrównoważony klimat, by żyjące w nich zwierzęta mogły przez cały rok mieszkać pod gołym niebem; niewiele jest też zwierząt, które są tak dobrze "uzbrojone", że nie muszą kryć się przed wrogami, ani szukać bezpiecznego schronienia dla swych młodych, | Innymi słowy, wiele zwierząt - przez pewien okres życia lub przez całe życie- potrzebuje domu. Aby go zbudować, zwierzęta stają się garncarzami i tynkarza­mi, tkaczami i szwaczami, kopaczami, kamieniarzami, budowniczymi ruszto-§ wań, dekarzami i rzeźbiarzami. Wykonywanie tych czynności niekoniecznie wiąże się z przynależnością do danej grupy zwierząt; każdy gatunek - ograni­czony własną budową anatomiczną i warunkami środowiska - posługuje się techniką najbardziej adekwatną do jego potrzeb.

Najprostszym domem ze wszystkich jest oczywiście dziura w ziemi lub w drzewie. Gałąź odpada od drzewa, wewnątrz pnia gromadzi się próchno

- i już sowy, polatuchy, lemury, papugi i tukany mają gotowe mieszkanie. Rzeka

o lekko kwaśnej wodzie toczy wapienną skałę - i oto w skale otwiera się j askinia: dom dla nietoperzy i niedźwiedzi, a niekiedy i dla człowieka. Jednak takich powstałych w naturalny sposób schronień jest stosunkowo niewiele. Większość gnieżdżących się w jamach i norach stworzeń musi samodzielnie drążyć w ziemi swoje domostwa, co często wiąże się z bardzo znacznym wysiłkiem.

Skałotocz drąży swoją norkę w niezbyt twardej skale. Jest to mały mięczak, wielkości jadalnego małża, który rozpoczyna życie jako wolnopływąjąca dro­binka galarety. Owa larwa osiada ostatecznie na skale -zazwyczaj kredowej lub wapiennej - i obrasta złożoną z dwóch części muszlą. Pod względem chemicz­nym, muszla ta składa się głównie z węglanu wapnia, ale jej krawędzie uzbro­jone są na jednym końcu w drobne, twarde kolce, przypominające zęby piły- Młody skałotocz, przy pomocy umięśnionej nogi zakończonej przyssawką, przywiera do podłoża, wpija "zęby" w skałę i zaczyna poruszać tam i z powrotem swą "piłą". Powoli, metodycznie i nieprzerwanie, zwierzę wierci otwór. Po kilku dniach szyb jest tak głęboki, że mięczak znika w nim bez śladu. Bezpiecznie ukryty przed wszelką napaścią, wysuwa teraz przez otwór tunelu długą rurkę zwaną syfonem, i zaczyna wysysać z wody płynące z prądem mikroskopijne cząsteczki pożywienia.

Ptaki - choć brzmi to nieprawdopodobnie - również potrafią drążyć kamień. Jedyne narzędzie, którym mogą się posłużyć, a mianowicie dziób, okazuje się w takich razach zdumiewająco skuteczne. Dziób żołny - przypominający parę

y/y. którymi ptak chwyta w powietrzu pszczoły i inne owady - jest ór delikatny. Gdy jednak żołna przystępuje do robienia gniazda, je jej nieocenione usługi. Obrawszy sobie za cel urwiste, zbudo- , ca zbocze lub pokryty stwardniałym na kamień błotem brzeg kituje doń wielokrotnie, wydziobując ziarnko po ziarnku, aż uda \l niewielkie zagłębienie, w którym może znaleźć oparcie dla

l icra się do kucia i robi to tak skutecznie, że w niedługim czasie w sk; ¡iic powstaje wąski, metrowej długości tunel.

unki żołn tworzą kolonie liczące tysiąc i więcej osobników. Być mo/s a to z niewielkiej ilości nadających się do zamieszkania miejsc, ale dzięki gromnej liczbie osobników, młode ptaki, nie mające jeszcze włas­nych dzieci, mogą pomagać rodzicom w drążeniu otworów - podobnie jak modrowronki zaroślowe z Florydy pomagają swoim rodzicom w wychowywa­

niu piskląt. Czerwonoszyjna żołna nigeryjska z gatunku Merops bulocki roztro­pnie rozpoczyna budowę gniazda pod koniec pory deszczowej - choć do chwili złożenia jaj pozostaje jej jeszcze około trzech miesięcy - bo wtedy grunt jest stosunkowo miękki. Dzięcioły, przyzwyczajone do wydziobywania pożywienia z drewna, nie mają problemów z wykuciem w pniu odpowiednich pomieszczeń na gniazda. Wykonane przez nie apartamenty są tak wspaniałe, że inne zwierzę­ta, nie mające narzędzi ciesielskich, ale za to dysponujące większą siłą - takie jak sowy i wiewiórki - często przepędzają dzięcioły i wprowadzają się do ich dziupli.

Gady również kopią tunele. Żółw norowy, żyjący na południowozachodnich pustynnych obszarach Stanów Zjednoczonych, chroni się pod ziemią w godzi­nach największego upału. W tym celu powolnymi, niezgrabnymi ruchami swych uzbrojonych w pazury przednich łap rozgrzebuje spaloną słońcem glebę. Często się zdarza, że takie tunele osiągają długość ponad dwunastu metrów, co zważy­wszy na iście żółwie tempo ich powstawania każe przypuszczać, że stanowią one dzieło wielu pokoleń i liczą sobie po kilkaset lat.

Znakomitymi kopaczami są także drobne ssaki. Kanguroszczury i postrzałki -podobnie jak żółwie-używają swych nor jako ukrycia przed palącym słońcem; hieny i wilki - jako schronienia dla młodych; borsuki i pancerniki -jako sypialni, w których drzemią w czasie dnia po nocnych łowach; myszy i króliki 8 jako azylu, w którym są niedostępne dla większości swych wrogów.

Jednak nory mające tylko jedno wejście często okazują się śmiertelnymi pułapkami. Ukryte w nich zwierzęta bardzo łatwo można pozbawić jakiejkol­wiek szansy ucieczki; toteż wielu mieszkańców nor i jam podejmuje odpowied­nie kroki w celu zapobieżenia takiej sytuacji. Gnieżdżące się w dziuplach kowaliki z reguły zwężają wejściowy otwór, oblepiając jego brzegi błotem, tak by żadne stworzenie większe od nich samych nie mogło dostać się do środka. Nawet szperający dziób sroki, dybiącej na pisklęta, nie jest w stanie dosięgnąć ukrytych w dziupli ptasząt. Większość dzioborożców idzie jeszcze dalej. W czasie, gdy samica wysiaduje w dziupli jaja, samiec znosi do gniazda zwilżone śliną grudki ziemi. Używając ich jako budulca, oba ptaki - jeden od wewnątrz, a drugi z zewnątrz - zamurowują wejście do dziupli, pozostawiając jedynie małą

szparkę. Przez następnych kilka tygodni samiec podaje przez ten otwór jedzenie dla całej rodziny, aż do momentu, gdy samica rozbija mur i opuszcza dziuplę aby wspomóc męża w zdobywaniu większej ilości pożywienia dla rosnących jak na drożdżach piskląt. Po wyjściu matki, młode same odbudowują mur Kruszągo po raz drugi dopiero wtedy, gdy pokryją się pierzem i są zdolne do latania.

Najlepiej bodaj zabezpieczoną norę buduje samica pająk;: podrzędu ptasz­ników. Mierzy ona około dwóch i pół centymetra długości, a wykopuje w mięk­kiej ziemi jamę głęboką na piętnaście centymetrów. Przy pomocy swej jedwa­bistej wydzieliny wyściela ścianki ziemianki, a także spaja cząsteczki gleby w rodzaj okrągłej pokrywy, mającej dwa centymetry średnicy. Pokrywa zostaje zaopatrzona w jedwabiste zawiasy i obciążona od spodu ziarnkiem żwiru, tak że zamyka się sama, pod wpływem własnego ciężaru. Ponieważ jest zrobiona z materiału dostępnego na miejscu, łatwo zlewa się z otoczeniem, a jej zaokrą­glone brzegi są tak ściśle dopasowane do otworu, że "drzwi" stają się praktycznie niewidoczne. Sam pająk również nie zdradza swej obecności - przynajmniej w czasie dnia. Dopiero z nadejściem wieczoru samica uchyla lekko klapę i wygląda na zewnątrz, by sprawdzić, czy zapadł już zmrok. Jeśli oględziny wypadną pomyślnie, wówczas otwiera właz na całą szerokość i wystawia na zewnątrz dwie pary przednich odnóży. Zdybawszy przechodzącego w pobliżu owada, chwyta go i błyskawicznie wciąga w głąb tunelu. Ciężkie drzwi opadają, zamykając wejście, a pająk, niezagrożony przez nikogo, pożera swą zdobycz.

To ukryte w ziemi gniazdo jest tak bezpieczne, że samica, raz zbudowawszy swój dom, nigdy go już nie opuszcza. Czasami nawet barykaduje się w nim od środka. Wiąże się to z faktem, że w okresie wzrostu pająk co pewien czas musi zrzucać swą nierozciągliwą "skórę". Póki zaś nowa okrywa ciała nie stwardnieje, zwierzę jest nieustannie narażone na zranienie. Dlatego gdy zbliża się moment linienia, samica zamyka się w domu, blokując drzwi przy pomocy swej lepkiej wydzieliny.

Samce budują podobne kwatery, ale opuszczają je, by odwiedzać samice i zapładniać je w ich podziemnych szybach. Po skończonej wizycie samiec wymyka się na zewnątrz, a samica ponownie rygluje drzwi i upewniwszy się, że nic nie zakłóci jej spokoju, wycofuje się w głąb tunelu, aby tam złożyć jaja.

Podziemne mieszkania i zwłaszcza te, które przybierają kształt długich tuneli - mają jeszcze jedną wadę: bywa w nich duszno. Nieświszczuki, zwane też pieskami preriowymi - gryzonie o krótkich nogach i małych uszach, zbliżone wielkością do królika, a żyjące w bardzo licznych społecznościach na stepach zachodniej Ameryki 1 kopią tunele, dochodzące niekiedy do trzydziestu metrów długości i zakończone z obu stron krótkimi ślepymi korytarzami. Każdy tunel ma dwa wejścia, umieszczone na przeciwległych krańcach. Jest to oczywiście bardzo korzystne ze względów bezpieczeństwa. Ale nie tylko. Każde z wejść ma bowiem inny kształt. Jedno z nich jest po prostu dziurą wykopaną w ziemi. Drugie otacza zbudowany i błota i kamieni komin, dochodzący niekiedy do trzydziestu centymetrów wysokości. Ponieważ na tym poziomie wiatr wieje szybciej niż tuż nad ziemią, nagromadzone w tunelu powietrze zostaje pod

Budowa domu 139

wpływem przeciągu odprowadzone na zewnątrz, a przez dolny otwór napływa do środka świeże.

O skuteczności tego systemu można się przekonać zapalając u wylotu dolne­go wejścia nieszkodliwą świecę dymną. Dym zostaje łagodnie wciągnięty do wnętrza ziemi, by po kilku chwilach wyłonić się z położonego dwadzieścia metrów dalej komina.

Kopanie nor i tuneli - nawet tych o stosunkowo skomplikowanym kształcie jak w przypadku piesków preriowych - wymaga raczej siły niż pomysłowości. Natomiast budowa domu jest już naprawdę poważnym przedsięwzięciem: trze­ba przecież zgromadzić odpowiedni materiał, zaplanować układ pomieszczeń i sklecić jakąś sensowną całość. Ssaki na ogół nie zaprzątają sobie głowy takimi sprawami. W zupełności, jak się zdaje, wystarczają im nory i dziuple. Jednym z nielicznych wyjątków jest bóbr.

Bobry żyją w lasach Ameryki Północnej i w wielu częściach Europy. Żywią się liśćmi i świeżą korą drzew. Aby zdobyć to, czego potrzebują, ścinają mniejsze i większe drzewa (dochodzące niekiedy do trzydziestu centymetrów średnicy), przegryzając drewno swymi ostrymi jak dłuta zębami. Potrzebują zaś domu, w którym mogłyby się ukryć przed drapieżnymi zwierzętami - takimi jak rysie czy niedźwiedzie - a także spiżarni, w której mogłyby gromadzić zapasy pożywienia na okres zimy, kiedy ziemię pokrywa gruba warstwa śniegu. Jedno * i drugie osiągają dzięki zbudowaniu tamy.

Świeżo upieczona para bobrów zaczyna wspólne życie od wybrania miejsca pod przyszły dom: najlepiej, jeśli jest to dolina, przez którą przepływa niewielki strumień. Znalazłszy się w takiej dolinie, zwierzęta wprawnym okiem oceniają ukształtowanie terenu i ustaliwszy najdogodniejszy punkt, zabierają się do budowania tamy. Zaczynają od wkopania w łożysko strumienia pionowych pali. Następnie w poprzek pali układają warstwami młode drzewka, obciążając je wydobytymi z wody otoczakami. Powstałą w ten sposób konstrukcję, złożoną z gałęzi, liści i kamieni, oblepiają mułem, który spaja poszczególne elementy w jedną całość. Jeśli miejscowe zasoby młodych drzew ulegną wyczerpaniu, bobry kopią kanały, łączące strumień z położonymi dalej okolicami i sprowa­dzają stamtąd pnie, spławiając je wodą. W miarę jak zapora staje się coraz wyższa, budowniczowie nadają jej ostateczny kształt. Bok tamy stojący "pod prąd" wznosi się teraz bardziej stromo i jest szczelnie oblepiony mułem, by nie przepuszczał wody. Bok ustawiony "z prądem" opada znacznie łagodniej i jest podparty palami, ułożonymi równolegle do ścian doliny, dzięki czemu konstru­kcja może wytrzymać napór spiętrzonej przez tamę wody. Po obu stronach zapory bobry pozostawiają miejsce na odpływ.

Na brzegach powstałego za sprawą tamy jeziora albo na jednej z wysepek, które mogą się pojawić na jego powierzchni, zwierzęta wznoszą swoje żeremie: wielką kopułę zbudowaną z patyków, drągów, gałęzi, kawałków trzciny i mułu, wewnątrz której znajduje się pomieszczenie mieszkalne. Dla obcego, siedziba bobrów jest praktycznie nie do zdobycia — właśnie dzięki tamie — ponieważ jedyne prowadzące doń wejście znajduje się głęboko pod wodą. Toteż tylko tak

wytrawni pływacy jak bobry mogą dostać się podwodnym tunelem do wnętrza żeremia.

Jezioro nie tylko zapewnia ochronę domostwu bobrów. Gdy nadchodzi jesień | ale drzewa wciąż jeszcze mają sporo liści - bobry ścinają młode drzewka i zatapiają je w jeziorze. Leżąc w bliskiej już zamarznięcia wodzie, drzewka nie tracą prawie nic ze swej świeżości. Kiedy śnieg kilkudziesiedoccntymetrową warstwą pokryje ziemię, a lód skuje jezioro, bobry mimo to mogą w każdej chwili opuścić żeremie. Pływając pod lodem, zrywają zielone gałązki i żywią się nimi przez całą zimę.

Utrzymanie tamy w należytym stanie wymaga nieustannej czujności ze strony właścicieli. W czasie silnej ulewy odpływy trzeba powiększać, by stwo­rzyć ujście dla wezbranej wody, która w przeciwnym razie mogłaby zniszczyć zaporę. Gdy zaś deszcz przestanie padać, bobry bardzo często muszą na nowo zamurowywać przepusty, aby nie doszło do sytuacji, w której poziom jeziora tak bardzo by się obniżył, że wejście do żeremia znalazłoby się ponad powierz­chnią wody. Wiele takich jezior istnieje przez całe dziesięciolecia, jeśli nie wręcz stulecia, służąc całym pokoleniom bobrów. W końcu jednak bobrowe jezioro

- podobnie jak każde inne - porasta roślinnością i zmienia się najpierw w bagno, a potem w zieloną łąkę. Niewątpliwie pierwsi osadnicy amerykańscy, dotarłszy do takiego miejsca, natychmiast ulegali jego urokowi - zdumieni, że oto w sa­mym sercu puszczy znaleźli żyzną łąkę - i budowali w pobliżu swoje chaty. Tak więc fakt, że przed wiekami kilku bobrom przypadło do gustu jakieś miejsce, mógł wpłynąć na usytuowanie wielu dzisiejszych miast.

Układanie gałęzi w taki sposób, by powstała trwała i w miarę spoista konstrukcja, wydaje się czynnościąbanalną. Tymczasem jest to bardzo misterna operacja, o czym można się przekonać, obserwując, jak podczas wznoszenia tamy. bóbr starannie wybiera miejsce, w którym ma zamocować belkę: okazując wyraźne niezadowolenie z jej położenia, ściągając ją i wlokąc gdzie indziej

- dopóki w końcu nie upewni się, że wszystko jest w porządku. Podobne umiejętności posiadają ptaki, o czym z kolei łatwo się przekonać, próbując rozpleść nawet najbardziej niestarannie i na pozór przypadkowo uwite z gałązek gniazdo. Większość jego elementów jest wzajemnie powiązana. Często za pozornie nieregularnym ułożeniem gałązek kryje się pewna symetria, w postaci promienistej lub kunsztownie plecionej "na krzyż" osnowy.

Jeśli chodzi o duże, gnieżdżące się na drzewach ptaki - takie jak grzywacze, gawrony, bociany czy orły - robią one dość niewiele, by wymościć swoje stosunkowo płaskie gniazda. Natomiast mniejsze ptaki, w trosce o swe delikatne jaja, formują pośrodku gniazda zagłębienie, które wyściełają następnie jakimś miękkim materiałem. Poszczególne gatunki - w zależności od gustu - używają do tego celu najróżniejszych rzeczy. Drozdy wykładają wnętrze gniazda mułem. Wąsatki wolą płatki kwiatów. Australijski miodowód do tego stopnia uwielbia włosy, że wyrywa je wprost z końskiego ogona, a nawet z ludzkiej głowy. Amerykański strzyżyk śpiewaczek chętnie wykorzystuje zrzucaną przez węża skórę, a edredon wyrywa z własnej piersi puszyste pióra, by sporządzić z nich

miękką i ciepłą kołderkę, z którą nie może się równać żaden z syntetycznych materiałów produkowanych przez człowieka.

Niektóre ptaki są tak drobne, że gałązki drzew - stanowiące z reguły główny budulec gniazd - są dla nich za grube i za ciężkie. Kolibry na przykład używają do budowania gniazd pajęczych nici; ująwszy je w dziób, odlatują na "plac budowy", a końce nici powiewają daleko za nimi. Dzięki zdolności "zawisania" w powietrzu, kolibry potrafią budować gniazda w miejscach, które są za małe nawet dla nich samych i w tym sensie, że nie mogłyby tam usiąść - na przykład na dwóch skrzyżowanych łodyżkach albo i na koniuszku liścia. Wykorzystując lepkość pajęczej nici, ptak wielokrotnie przyciska ją do wybranego miejsca, aż * w końcu nić przyklei się tam, gdzie trzeba. Jeśli gniazdo ma być gniazdem wiszącym, wówczas koliber, latając wkoło, owija osnowę dalszymi nićmi, które razem splecione, tworzą ścianki. Ptak wplata często pomiędzy nici płatki kwia­tów, kawałki puchu i porostów, tak by konstrukcja była mocniejsza. Jeśli gniazdko jest przymocowane jedną stroną do liścia, całość wygląda nieco koślawo, w którym to przypadku koliber wplata w długą, zwisającą z gniazda wypustkę drobniutkie grudki ziemi, które działając na zasadzie przeciwwagi, nadają gniazdu właściwe położenie. Poza tym dzięki takiemu obciążeniu ma­leńki domek nabiera dodatkowej stabilności i nie grozi mu, że przekręci się dnem do góry przy byle gwałtowniejszym podmuchu wiatru.

Żyjący w Indiach krawczyk również używa pajęczej nici, ale w inny sposób

- a mianowicie do szycia. Ptak ten robi gniazdo z żywych liści; zwykle są to dwa liście, rosnące blisko siebie albo. jeden, zwinięty w trąbkę. Trzymając w dziobie pasemko pajęczej wydzieliny, krawczyk przedziurawia liść i wsuwa nić w powstały otwór, rozszczepiając ją na obu końcach, aby nie wyślizgnęła się z powrotem; następnie powtarza wszystko w drugą stronę, tak że powierz­chnie obu liści zostają mocno przytwierdzone do siebie.

Nazwanie tego "szyciem" jest może lekką przesadą, bo krawczyk wykonuje za każdym razem tylko jeden ścieg. Istniejąjednak ptaki, którym zupełnie śmiało można nadać miano "tkaczy", ponieważ przy konstruowaniu swych gniazd stosują dokładnie te same zasady, co prawdziwi tkacze, przeplatający wątek pomiędzy równoległymi nićmi osnowy, by sporządzić tkaninę. Technikę tę odkryły niezależnie od siebie dwie grupy ptaków: afrykańskie wikłacze, blisko spokrewnione z europejskim wróblem, oraz zamieszkujące obie Ameryki kacy­ki i oropendole. Używanym przez nie do tkania tworzywem mogą być długie pnącza, cienkie korzonki, wstęgowate liście traw i trzcin lub pasemka oderwane z szerokich liści bananowca.

Wspomniane ptaki muszą umieć dwie podstawowe rzeczy: wiązać i pleść. Umiejętność robienia węzłów jest im potrzebna do umocowania gniarda ptak zaczyna pracę od przyciśnięcia stopą do gałęzi długiego pasma trawy lub pnącza, z którego zamierza zrobić osnowę, po czym przy pomocy dzioba okręca go parokrotnie wokół gałęzi, przewleka koniec przez jeden ze zwojów i mocno pociąga, powodując zadzierzgnięcie węzła. Czasami przywiązuje osnowę nie do jednej, lec* do dwóch rosnących, obok siebie gałęzi. Konstrukcja staje się wtedy jeszcze mocniejsza.

Skończywszy z przywiązywaniem, ptak przystępuje do wyplatania gniazda. Czynność ta polega na cierpliwym przewlekaniu jednych włókien roślinnych przez inne, mniej więcej pod kątem prostym, a każdy poszczególny splot musi być zakończony odpowiednio mocnym naprężeniem włókna. Czasem, gdy trawa czy pnącze są wyjątkowo długie, wikłacz odwraca kierunek tkania, tak że włókno, opisawszy pętlę, wije się równolegle do samego siebie. Daje to wyjąt­kowo mocny splot.

:i tym dwóm podstawowym umiejętnościom, wikłacze budują na czub­kach gałęzi lub liści kopulaste i wielokomorowe gniazda, odznaczające się absolutną perfekcją wykonania. Niektóre z gniazd otrzymują wodoodporne daszki, sporządzone ze szczególnie szerokich liści. Nad główną komorą, prze­znaczoną na jaja, może znajdować się coś w rodzaju przedsionka. Niektóre gatunki wyposażają także gniazdo w korytarz: rodzaj długiej rury zwróconej wylotem w dół, która chroni gniazdo przed wężami i innymi niepożądanymi gośćmi. Malimbiak, jeden z prawdziwych mistrzów w tym rzemiośle, buduje długą na sześćdziesiąt centymetrów rurę wlotową, używając do tego celu bardzo długich, wąskich włókien, które spiralnie opadają w dół-jedne prawoskrętnie, drugie lewoskrętnie - przeplatając się nawzajem i tworząc konstrukcję o nad­zwyczajnej harmonii i urodzie.

Wikłacze wyhodowane w inkubatorze, po osiągnięciu wieku dojrzałego również potrafią tkać - co świadczyłoby o tym, iż opisane powyżej umiejętności są im wrodzone. Jednak doprowadzenie ich do doskonałości wymaga treningu. Na początku bowiem młode samce budują gniazda urągające tej nazwie: rozła­żące się w szwach, odpadające od gałęzi, nierówno uwite, ze zbyt mocno lub zbyt słabo napiętymi włóknami. Tymczasem od zręczności w tkaniu zależą męskie sukcesy samca, ponieważ samice, zanim wybiorą sobie partnera, poddają gniazda bardzo szczegółowym oględzinom. Pełen nadziei samiec zawisa pod stworzonym przez siebie dziełem, trzepocząc skrzydłami, by zwrócić nań uwa­gę. Jeśli gniazdo zbudowane jest niefachowo, żadna samica nie zaszczyci budowniczego swymi względami. W takim przypadku samiec musi zaczynać całą robotę od początku. Ponieważ w międzyczasie wszystkie dogodne miejsca jak również materiały budowlane zostały wykorzystane przez inne ptaki - rzecz dzieje się bowiem w kolonii wikłaczy - nieszczęsny ptak pracowicie rozsupłuje to, co zrobił i z odzyskanego tą drogą surowca jeszcze raz wije gniazdo w tym samym miejscu.

Istnieje grupa ptaków, której budowanie gniazd sprawia wyjątkowo duże trudności. Jerzyki - bo o nich mowa - są najbardziej "powietrznymi" z wszy­stkich ptaków. Spędzają w powietrzu całe miesiące, bez żadnej przerwy, żywiąc się schwytanymi w locie owadami. W powietrzu również kopulują: łączą się z sobą wysoko, pod samym sklepieniem nieba, i splecione w miłosnym uścisku opadają setki metrów w dół. Niewykluczone, że nawet śpią podczas lotu. Jednej tylko rzeczy nie mogą robić w powietrzu, a mianowicie wysiadywać jaj. Ta akurat czynność wymaga od nich wylądowania na ziemi i znalezienia jakiegoś ustronnego kąta. Nie przychodzi im to zresztą łatwo. Ciała jerzyków tak dalece bowiem przystosowały się do życia w powietrzu, że ich nogi uległy znacznemu

Nwstecznieniu. Owe nogi mają obecnie postać niewielkich, ukrytych pod piórami haczyków, a stały się tak krótkie, że nie są w stanie utrzymać korpusu stojącego na ziemi ptaka na tyle wysoko, by ów mógł rozwinąć skrzydła. Toteż jerzykom które wylądują na ziemi, bardzo trudno jest wzbić się z powrotem w powietrze* a gdy nadchodzi czas budowania gniazda, ptaki te nie potrafią zbierać liści gałązek czy mułu w taki sam sposób jak inni przedstawiciele skrzydlatej rodziny.

Żyjący w Azji jerzyk z rodzaju Collocalia gromadzi budulec na gniazdo w ten sposób, 2» przelatując z dużą prędkością obok drzewa, chwyta w dziób gałązkę i odłamuje ją siłą rozpędu. Następnie przykleja zdobyte przez siebie gałązki do ściany, używając jako spoiwa własnej śliny. Jerzyk żyjący w Ame­ryce - Tachornis squamata - również wydziela lepką ślinę, ale nie próbuje sklejać nią tak pokaźnych przedmiotów jak gałązki. Buduje on swe gniazdo wyłącznie z materiałów możliwych do uzyskania w powietrzu - takich jak strzępki bawełny, włókna roślinne, włosy i ptasie pióra. Natomiast jerzyk z Afryki - Cypsiurusparvus - w ogóle nie zawraca sobie głowy takimi rzeczami i buduje gniazdo niemal w całości ze śliny, nadając mu kształt łyżki i przymo­cowując tę konstrukcję do spodniej strony liścia palmy.

Kiedy liść palmy zaczyna kołysać się na wietrze, los pojedynczego jaja, spoczywającego w maleńkim gnieździe, wydaje się przesądzony. Istotnie, by­łoby po nim, gdyby nie fakt, że ptak nie tylko przykleja gniazdo do liścia, ale i jajo do gniazda. Samo gniazdko jest oczywiście za małe, żeby pomieścić ptaka. Dlatego wysiadujący jajo rodzic siedzi okrakiem na gnieździe. Zresztą i dla pisklęcia jest tam za mało miejsca. Młody ptak, ledwie opierzony, musi siedzieć wyprostowany na bizeżku gniazda.

Południowoazj aty ckie salangany, mieszkające w jaskiniach i znane ze swych zdolności echolokacyjnych, również używają do budowania gniazd własnej śliny, ale w znacznie obfitszych ilościach. Ptaki te mają bardzo dobrze rozwi­nięte gruczoły ślinowe, które w czasie pory lęgowej znacznie się powiększają, wydzielając ogromne ilości śliny. Kilka gatunków salanganów, gnieżdżących się u wylotu jaskiń, wplata wprawdzie do swych konstrukcji trochę piór, ale jeden z nich, zamieszkujący najgłębsze i całkowicie pozbawione światła części jaskiń, buduje gniazdo wyłącznie ze śliny. Zazwyczaj - jeśli trafi się okazja - robi to na jakimś występie skały, ale znakomicie też daje sobie radę z umocowaniem gniazda na pionowej skale, a nawet pod skalnym nawisem.

Ptak rozpoczyna budowę latając nieprzerwanie wokół wybranego miejsca i muskając je raz po raz językiem; ściekająca z języka ślina zostawia na ścianie^ ślad w postaci zakrzywionej linii, wyznaczającej dolną krawędź przyszłego gniazda. Ślina szybko wysycha i krzepnie, toteż dzięki nieustannie ponawianym przez ptaka "nalotom" linia powoli przekształca się w niską ściankę. Kiedy ścianka zgrubnie na tyle,że ptak zdobywa oparcie, szybkość budowy znacznie wzrasta. W ciągu kilku dni ścianka zmienia się w półokrągłą, splecioną z kre- mowobiałych nitek miseczkę, na tyle obszerną, by pomieścić typowy dla salan­gany lęg w ilości dwóch jaj.

Wytwarzanie budulca przy pomocy własnych gruczołów jest wśród ptaków czymś wyjątkowym, ale wśród owadów stanowi nieomal regułę. Jedwab, z któ-

Tego utkane są nasze najelegantsze tkaniny, jest przecież odwijany z kokonów w które osnuwają się gąsienice jedwabnika morwowego zanim rozpocznie się skomplikowany proces ich przemiany w dorosłe osobniki. Wytwarzany przez nie jedwab nie pochodzi jednak z umieszczonych na końcu odwłoka kądziołków przędnych, jak u pająków, lecz z dwóch ukrytych w jamie gębowej gruczołów. Produkowanie go w bardzo poważnym stopniu uszczupla fizyczne rezerwy zwierzęcia i choć jedwabniki, hodowane przez człowieka, dzięki odpowiedniej selekcji wytwarzają ogromne ilości włókna, to inne owady gospodarują nim raczej oszczędnie. Na przykład motyle z rodzaju Spilosoma oszczędzają na materiale, przędąc kokon wyglądający jak siatka o dużych "oczkach".

Mrówki, podobnie jak motyle, wytwarzają jedwabistą wydzielinę tylko w stadium larwalnym, co jednak nie przeszkadza im używać jej do budowania gniazd. Australijskie mrówki z gatunku Oecophylla smaragdina budują domy z żywych liści drzew. Kilka zastępów robotnic chwyta mocno nogami dwa liście, zbliżając ich brzegi do siebie, podczas gdy pozostałe pędzą do wylęgami. Po chwili przynoszą stamtąd w żuwaczkach małe larwy. Teraz, przy pomocy lekkich naciśnięć, robotnice pobudzają larwy do wydzielania jedwabistej sub­stancji, po czym pocierają nimi - niczym żywymi tubkami kleju - miejsce zetknięcia obu liści, aż te, powleczone warstwą białego jedwabiu, przylgną mocno do siebie.

Również pszczoły same wytwarzają surowiec do budowy gniazd. Pod od­włokiem pszczoły-robotnicy ukryte są gruczoły, wydzielające płatki oleistej substancji. Pszczoła zgarnia te płatki szczoteczką, znajdującą się na końcu jej tylnych nóg, i przesuwa je ku przodowi, aż do otworu gębowego, gdzie spaja je przy pomocy śliny. W ten sposób powstaje wosk, z którego robotnice sporzą­dzają plastry, służące jako wylęgarnie dla młodych oraz jako spiżarnie do przechowywania miodu i pyłku kwiatowego.

Kolonia pszczół miodnych - niekiedy licząca aż osiemdziesiąt tysięcy osob­ników - powstaje w momencie, gdy w istniejącej już kolonii przychodzi na świat nowa królowa, która zabiera z sobą połowę robotnic i odlatuje. Pszczoły wybie­rają miejsce na nowe gniazdo (na przykład w dziupli drzewa albo w przygoto­wanym przez pszczelarza oddzielnym ulu) i niezwłocznie przystępują do budo­wania plastrów. Komórki poszczególnych plastrów są do siebie zdumiewająco podobne, zarówno pod względem kształtu jak i wielkości. Mają po sześć ścian stykających się z sobą dokładnie pod kątem stu dwudziestu stopni. Ich kształt nie jest bynajmniej automatycznym i nieuchronnym następstwem budowania wielu komórek na małej przestrzeni - jak się niekiedy twierdzi - bo na przykład trzmiele również budują woskowe komórki, ale w ich przypadku są to bez­kształtne, torbiaste zbiorniczki, pomieszane z sobą bez ładu i składu. Pszczoła miodna opanowała natomiast specjalną, rzadko spotykaną umiejętność, pozwa­lającą jej wykorzystywać zarówno wosk jak i wewnętrzną przestrzeń gniazda w maksymalnie ekonomiczny sposób.

Gdyby komórki były okrągłe, wówczas pomiędzy ich ściankami siłą rzeczy powstawałyby szpary. (Bez względu na to, jak się ułoży kule na stole bilardo­wym, zawsze pozostaje między nimi trochę wolnego miejsca.) Jedynymi figu­

rami, które tak ściśle do siebie pasują, że wszystkie ich boki pokrywają się z bokami figur sąsiednich, są trójkąty, kwadraty i sześciokąty. Spośród nich, sześciokąt posiada najmniejszą sumaryczną długość boków przy danym polu. Tak więc budowanie komórek w kształcie sześciokątów pozwala na znaczne zaoszczędzenie materiału.

Pszczoły dbają też o to, by ścianki komórek, które muszą wytrzymać dość duże ciśnienie, nie były jednak grubsze niż tego wymaga konieczność. Budo­wane przez nie plastry wiszą w pozycji pionowej, z sześciokątnymi komórkami zwróconymi na zewnątrz i lekko odchylonymi do tyłu, tak by miód nie wyciekał z nich, dopóki nie zostanie odsklepiony. Robotnice nie wykonują komórek po jednej, lecz budują od razu całe fragmenty plastra. Ścianka każdej komórki ma początkowo postać grubej przegrody. Następnie robotnica zawęża ją do pożą­danych rozmiarów, wkładając głowę do komórek znajdujących się po obu stronach przegrody i zeskrobując z niej nadmiar wosku. Po zakończeniu tej czynności, mierzy grubość ścianki napierając na nią żuwaczkami i obserwując, jak bardzo się ugina. Ponieważ temperatura wewnątrz gniazda jest stała, a skład wosku jednolity, przeto stopień, w jakim ścianka odgina się pod wpływem przyłożenia tej samej siły, jest adekwatnym sposobem zmierzenia jej grubości. Komórki, budowane przez robotnice, są dwojakiego rodzaju. Te, w których pszczoły będą magazynować miód i pyłek kwiatowy, otrzymują ścianki o gru­bości 0,073 milimetra, te zaś, w których będą się rozwijać młode samce

- 0,094 milimetra. W obu przypadkach ewentualne odchylenia wynoszą zale­dwie 0,002 milimetra.

Ponieważ gniazdo pszczele ma tylko jedno wejście, powietrze nie może przepływać przez nie tak jak przez tunel piesków preriowych. Rój musi oddy­chać. Kiedy w którejś części gniazda poziom dwutlenku węgla wydalanego przez owady jest wyższy niż w pozostałych, setki robotnic zaczynają energicznie machać skrzydłami, przywracając właściwą cyrkulację powietrza wokół pla­strów i likwidując wszelkie zakłócenia równowagi gazów. Jeśli z kolei rośnie temperatura, przekraczając ulubiony przez pszczoły poziom trzydziestu pięciu stopni Celsjusza, robotnice siadają przy wejściu, odwłokami zwrócone na zew­nątrz i wachlują skrzydłami, dzięki czemu nieświeże powietrze zostaje usunięte z gniazda. Po dziesięciu sekundach takich zabiegów pszczoły jak na komendę przestają machać skrzydłami, a do ula zaczyna napływać świeże powietrze.. W ten sposób gniazdo wykonuje jakby trzy pełne wdechy i wydechy na minutę.

Pszczoły znają inne jeszcze sposoby utrzymywania odpowiedniej tempera­tury wewnątrz gniazda. Jeśli mianowicie w ulu robi się zbyt gorąco, robotnice zamiast nektaru zaczynają przynosić wodę, którą gromadzą w postaci kropli lub miniaturowych kałuż wokół komórek, w których przebywają larwy - te ostatnie są bowiem szczególnie wrażliwe na przegrzanie. Następnie przy pomocy skrzy­deł rozpylają wodę, która parując, powoduje obniżenie temperatury. Jeśli nato­miast w ulu robi się zbyt chłodno - szczególnie zimą i robotnice zjadają miód i korzystając z jego energii, wprawiają w drżenie mięśnie piersiowe, używane normalnie do latania. Nie poruszają jednak skrzydłami. Wibrowanie mięśni służy w tym wypadku wyłącznie do ogrzania ciała.

Osy również budują gniazda wypełnione plastrami sześciokątnych komórek, ale nie z wosku, tylko z masy papierowej. Surowiec do budowy uzyskują żując drewno i rozmiękczając je śliną, wskutek czego powstaje wilgotna papka, która w mian; wysychania krzepnie. Otrzymany materiał jest trwały i bardzo lekki. Przy jego pomocy osy z gatunku Polybia occidentalis potrafią budować impo­nujące gniazda. Plastry nie są zawieszone pionowo, jak u pszczół miodnych; nie mieszczą też w sobie miodu ani pyłku kwiatowego - ponieważ osy nie są wegetarianami, lecz w pierwszym rzędzie mięsożercami. W komórkach prze­bywają wyłącznie młode, karmione przez robotnice kawałeczkami przeżutego mięsa, pochodzącego na przykład z ciała gąsienic. Sześciokątne komórki są jednak zbudowane z precyzją i sumiennością, która sprawia, że wcale nie ustępują komórkom budowanym przez pszczołę miodną.

Królowa os sama wybiera miejsce pod przyszłe gniazdo. Gatunki tropikalne często mieszkają na świeżym powietrzu i pod gałęziami drzew lub nawet pod dużymi liśćmi. Natomiast osa europejska woli gnieździć się w ukryciu: w norze wykopanej przez mysz lub jakiegoś innego drobnego ssaka, w dziupli albo na strychu. W tym ostatnim przypadku przymocowuje do belki stropowej zwitek wyprodukowanego przez siebie "papieru", na którego dolnym końcu buduje niewielkie skupisko otwartych ku dołowi komórek i w każdej z nich składa jedno jajo. Jest to zalążek przyszłej brygady roboczej. Z jaj wylęgają się bowiem młode osy i niebawem cała brygada przystępuje do pracy, żując drewno, wytwarzając masę papierową i budując komórki, w których królowa składa coraz większe ilości jaj.

Zawieszone pionowo plastry pszczół miodnych mają komórki po obu stro­nach; natomiast u os z gatunku Polybia occidentalis, plastry są umieszczone poziomo, a komórki pokrywają wyłącznie ich spodnią powierzchnię. Odmienny jest także sposób ustalania wymiarów. Zamiast ostrugiwać ścianki budowanych komórek, osa wyciska papierową papkę wzdłuż linii przyszłej ścianki, a nastę­pnie kształtuje ją żuwaczkami, oceniając jej ustawienie i grubość poprzez nieustanne dotykanie czułkami ścianek sąsiednich komórek.

Po zbudowaniu danego plastra, osy przymocowują doń sterczące pionowo w dół zwitki "papieru", na których będzie zawieszony następny plaster. Jeśli natomiast gniazdo znajduje się pod ziemią, część robotnic wgryza się w podłoże, chwyta cząstki gleby przednimi nogami i wyrzuca je na zewnątrz. Natrafiwszy na kamienie, których nie są w stanie udźwignąć, owady obkopują je dookoła, wskutek czego kamienie, milimetr po milimetrze, zapadają się pod ziemię. Dlatego gdy budowa imponującego kulistego gniazda jest już zakończona, często się zdarza, że jego podłogę pokrywa gruba warstwa żwiru i drobnych kamieni.

Inne gatunki os budują gniazda z mułu. Należą do nich kopułki. Ich samice lepią z błota małe baryłki, w których składają po jednym jaju, razem ze spara­liżowanym pająkiem lub gąsienicą, mającym zapewnić świeżo wylęgłej larwie pierwszy mięsny posiłek.

Samica zaczyna pracę od zgromadzenia budulca, pobranego z mokrego kawałka gruntu. Każdy garncarz wie, że wilgotność gliny jest niezwykle istotna

przy lepieniu naczyń - toteż kopułka sprawdza ją bardzo dokładnie. Jeśli błoto jest zbyt suche, owad zwilża je. Następnie miesi je przy pomocy żuwaczek i przednich nóg, aż błoto zmieni się w miękką kulkę o wielkości połowy głowy owada. Wtedy odlatuje z nim na miejsce budowy. Miejscem tym może być kawałek kory, występ skalny, czy fragment poszycia leśnego. Tam, wykonując żuwaczkami i nogami gesty przypominające ruchy nożyc, samica przekształca kulkę w długi, połyskliwy pasek gliny, który następnie starannie zwija w pier­ścień. Pracuje szybko, układając kolejne wałeczki gliny jedne na drugich, aż ulepi małą butelkę, zakończoną zgrabnym ujściem z wywiniętym na zewnątrz brzegiem. Po umieszczeniu w naczyniu jaja wraz z unieruchomioną gąsienicą, « przeznaczoną na pokarm dla przyszłej larwy, osa zatyka butelkę korkiem zrobionym z ostatniej porcji błota.

Ptaki również lepią. Jaskółki mieszają muł z trawą - w celu wzmocnienia budulca - i układają go bryłka po bryłce, aż pod okapem domu powstanie podobne do głębokiej miseczki gniazdo. Chronione zwykle od deszczu, jestono tak mocne, że po stosownych przeróbkach może służyć mieszkańcom przez dobrych parę lat. Garncarz rdzawy - południowoamerykański ptak zbliżony wielkością i pokrojem do drozda-buduje w sposób naprawdę imponujący. Jego gniazdo osiąga po ukończeniu wielkość piłki futbolowej, ze szczelinowatym wejściem po jednej stronie. Włożywszy palce w szczelinę, nie natrafimy jednak na jaja, lecz na ściankę działową. Jedyne wejście do komory lęgowej, ukrytej za ścianką, wiedzie przez niewielki, umieszczony wysoko w rogu otwór, niedostę­pny ani dla ludzkich palców, ani dla łapy czy dzioba, które chciałyby dobrać się do jaj.

Najzręczniejszymi jednak i najbardziej pomysłowymi z wszystkich budują­cych z błota lub gliny zwierząt są termity. Istnieje ponad dwa tysiące gatunków tych owadów i niemal wszystkie z nich odżywiają się głównie.tkankami roślin­nymi. W większości wypadków mają tak delikatny, cienki i wrażliwy naskórek, że wystawione na bezpośrednie działanie słońca, wysychają i giną. Spędzają więc życie w mroku, a ponieważ nie używają nigdy oczu, są ślepawe. Jedne z nich drążą korytarze w pniach drzew lub we wnętrzu belek używanych do budowy domów i trawią drewno z pomocą mikroorganizmów, żyjących w ich przewodzie pokarmowym. Inne ryją w ziemi w poszukiwaniu szczątków roślin. Jeszcze inne budują z własnych odchodów foremki, w których hodują maleńkie grzyby. Wiele termitów żeruje nocą na powierzchni ziemi, zabezpieczając się jednak starannie przed drapieżnikami poprzez budowanie krytych ścieżek i przysypując zebraną roślinność cienką warstewką ziemi. Są też i takie, które mieszają ziemię ze śliną, wytwarzając zaprawę, która po zastygnięciu jest twarda jak skała i przy pomocy której termity wznoszą najwspanialsze i najbar­dziej skomplikowane z wszystkich spotykanych na świecie budowli, z wyjąt­kiem tych konstruowanych przez człowieka.

Fundamenty tych budowli zostają położone z chwilą, gdy król i królowa termitów -którzy właśnie stworzyli parę - wpełzająprzez jakąś szczelinę w głąb ziemi, wykopują dołek i zaczynają składać jaja. Królowa rośnie-i od tego czasu

przez resztę życia nieustannie produkuje jaja, z których wylęgają się termity-ro- botnicy i termity-żołnierze. To właśnie robotnicy budują dom dla całej kolonii kopiąc ukryte głęboko pod ziemią korytarze, a na powierzchni ziemi wznosząc wielkie kopuły, baszty, wieże i wieżyczki.

Dla mieszkańców tych budowli rzeczą o kapitalnym znaczeniu jest klimaty­zacja. Komunikacja między członkami kolonii opiera się bowiem na systemie wymiany chemicznej, która w warunkach nadmiernie podwyższonej tempera­tury ulega poważnym deformacjom. Jeśli powietrze staje się zbyt wilgotne, grzyb może zaatakować magazyny żywności i zniszczyć przechowywane w nich zapasy. Król i królowa - najważniejsi ze wszystkich - z ich cienką, wrażliwą "skórą", umierają, gdy atmosfera robi się tak gorąca i sucha, że ich ciała tracą swe płyny ustrojowe, albo gdy w gnieździe zapanuje przeraźliwe zimno; śmierć królewskiej pary oznacza zaś zagładę całej kolonii.

Jednak całkowite uodpornienie tych gigantycznych gmachów na skrajne zmiany pogody jest bardzo trudne albo wręcz niemożliwe. Toteż ich mieszkańcy w poszukiwaniu optymalnych warunków muszą czasem przenosić się z jednej części gniazda do drugiej. Jeśli noc jest wyjątkowo chłodna lub dzień wyjątkowo gorący, termity wycofują się w głąb podziemnych korytarzy, gdzie różnice temperatur nie są aż tak duże.

Na niektórych obszarach północnej Australii, gdzie występują wyjątkowo obfite deszcze sezonowe, przez część roku grunt jest tak silnie nasiąknięty wodą, że wyprawy w głąb ziemi są niemożliwe. Jeden z gatunków termitów znalazł jednak i na to sposób. Kolonia buduje mianowicie kopiec w kształcie prostokąt­nego klina, mającego około pięciu metrów wysokości i zwróconego "ostrzem" ku górze. Każdy bok ma około trzech metrów szerokości, cały zaś kopiec jest tak usytuowany, że jego cieńszy koniec pokrywa się mniej więcej z osią północ-południe. Z tego powodu wspomniany gatunek znany jest jako "termit magnetyczny". Jednak bodziec, który sprawia, że owady należące do tego gatunku ustawiają swe budowle w opisany sposób, nie ma nic wspólnego z magnetyzmem, ma natomiast wiele wspólnego z temperaturą.

Rankiem, kolonia narażona jest na zmarznięcie, ponieważ w tamtych rejo­nach temperatura spada w nocy do pięciu stopni poniżej zera. Ale jedna z sze­rokich ścian kopca zwrócona jest przecież na wschód, dzięki czemu niejako "przechwytuje" całe ciepło wschodzącego słońca. W tym czasie termity gromadzą się we wschodnich korytarzach swej budowli. W miarę jak słońce wznosi się coraz wyżej i dzień robi się coraz gorętszy, zewnętrzna powierzchnia kopca nagrzewa się tak bardzo, że aż parzy, jednak siła palących promieni jest ograni­czona do minimum, ponieważ padają one wyłącznie na wąską, szczytową grań kopca. Gdy słońce chyli się ku zachodowi, a dzień staje się chłodniejszy, wówczas blask słońca pada na zachodnią ścianę, podczas gdy wschodnią spo­wija już cień; o tej porze termity mogą sobie wybrać taki korytarz - w pobliżu jednej lub drugiej ściany - w którym czują się najlepiej.

Trzeba tu dodać, że choć wszystkie kopce "magnetycznych" termitów na danym obszarze stoją równolegle do siebie, nie zawsze kierunek, w którym są zwrócone, ściśle odpowiada linii północ-południe. Odchylenie na wschód lub

Budowa domu 157

zachód dochodzi czasem do dziesięciu stopni. Można to wytłumaczyć tym że słonce nie jest jedynym czynnikiem wpływającym na temperaturę kolonii. Wpływa na nią także kierunek wiatru, ukształtowanie terenu i wiele innych rzeczy; dlatego lekkie przesunięcie linii kopców w jedną lub drugą stronę w stosunku do magnetycznej północy jest czasem korzystnie jsze dla termitów. Jak powiedziano, reagują one nie na magnetyzm, lecz na temperaturę, i zgodnie | tym budują.

Nie znaczy to, że termity, o których mowa, nie wyczuwają ziemskiego pola tnagnfifyr.7np.go. Przeciwnie: zarówno te jak i większość innych termitów z pew­nością wyczuwają to pole. Potwierdziły to eksperymenty, w czasie których wokół gniazda umieszczano silne magnesy, zakłócające normalne środowisko magnetyczne. Wprawdzie termity nadal budowały kopce, których brzeg zwró­cony był dokładnie w tę samą stronę co poprzednio, ale zmieniały rozlokowanie podłużnych pomieszczeń, znajdujących się wewnątrz gniazda. Prawdopodobnie więc robotnicy, budujący korytarze w kompletnej ciemności, orientują się w przestrzeni i uzgadniają działania kierując się polem magnetycznym Ziemi.

Termity, żyjące w tych częściach krajów tropikalnych, w których przez cały rok jest mokro, mają inne problemy. Wskutek obfitych opadów, miejsca takie porośnięte są wysokim, gęstym lasem, w którym zawsze panuje upał i wilgoć. Termity nie muszą więc zaprzątać sobie głowy zmianami temperatury . Grozi im natomiast zalanie i zmoknięcie. Dlatego w takich okolicach budują one okrągłe wieże, pokryte stożkowatymi dachami, których okapy wystają na zewnątrz, tak że strugi deszczu, zalewające wieżę, spadają na ziemię w pewnej odległości od jej podstawy. Każde kolejne piętro może posiadać swój własny dach, toteż cała budowla wygląda jak chińska pagoda.

Im większy kopiec, tym sprawniejsza musi być wentylacja. Jedne z najwię­kszych kopców na świecie wznosi afiykański gatunek termitów, słynący z wyjąt­kowo agresywnych wojowników, a noszący nazwę Macrotermes bellicosus. Ów szczególny gatunek ma dodatkowe powody do kontrolowania temperatury wewnątrz gniazda. Wiele innych termitów trawi spożywany przez siebie pokarm

- mający niezbyt apetyczną postać gałązek i szczątków roślinnych - z pomocą żyjących w ich przewodach pokarmowych mikroorganizmów. Natomiast termi­ty z gatunku Macrotermes bellicosus należą do grupy, która stosuje odmienną metodę trawienia. Zamiast mianowicie trawić samodzielnie, zatrudniają do tej czynności grzyby. Robotnicy nie jedzą właściwie nic innego poza uschniętym drewnem. Choć sami czerpią zeń niewiele, ich odchody zawierają sporo niewy­korzystanych składników odżywczych. Owady wypróżniają się więc w specjal­nych komorach wewnątrz gniazda i na swym własnym nawozie hodują grzyby. Cieniutkie strzępki grzyba wnikają w nawóz, pobierając zeń wiele wartościo­wych składników i zmieniającharakter podłoża oraz wytwarzająmaleńkie kulki, przypominające wyglądem białe główki od szpilek. Po sześciu tygodniach takiego "dojrzewania" nawozu, termity są już w stanie spożyć go i strawić, wraz z nitkami grzybni, z białymi kuleczkami, z podłożem i całą resztą.

Grzyb, oddający te nieocenione usługi, należy do grupy, która żyje wyłącznie w gniazdach termitów; każdy z gatunków hodujących grzyby uprawia swoją

własną odmianę. Termity są od nich całkowicie zależne, podobnie jak grzyby są zależne od termitów. Grzyb rozwija się najlepiej w temperaturze 30-3rc. Jednak procesy rozkładu, towarzyszące uprawie, wytwarzają ogromną ilość ciepła. Półtora miliona żyj ących w kolonii termitów - również. Poza tym owady zużywają świeże powietrze, ponieważ - jak wszystkie zwierzęta - wdychają tlen, a wydychają dwutlenek węgla. Dlatego dla kolonii hodujących grzyby termitów, sprawna klimatyzacja jest rzeczą o fundamentalnym znaczeniu Termity zapewniają jej właściwe funkcjonowanie środkami o charakterze architektonicznym. Jak powiedzieliśmy, na obszarach, gdzie żyje Macrotermes bellicosus, klimat jest przeważnie jednolity. Natomiast gleby są ynarmip bar­dziej zróżnicowane, w związku z czym wspomniany gatunek dostosowuje charakter swych gniazd do rodzaju i jakości dostępnego w okolicy budulca. Niektóreztychgniazdmająpostać masywnych, dwumetrowej wysokości kopuł. Inne wyglądają jak niskie wzgórki ziemi Jeszcze inne, na piaszczystej glebie, są prawie całkowicie ukryte pod ziemią. Natomiast w pewnym zakątku Nigerii, każde gniazdo stanowi kompozycję architektoniczną, złożoną z licznych baszt i wieżyczek, zgrupowanych wokół centralnej wieży, mierzącej niekiedy sześć metrów wysokości. Ta szczególna budowla mieści w sobie urządzenie chłodzą­ce o niezrównanej elegancji.

Główna część gniazda leży pod powierzchnią ziemi, u stóp wież. Dwa metry niżej znajduje się olbrzymia, kolista piwnica, o średnicy trzech i wysokości dwóch trzecich metra, do której z powodzeniem mógłby wpełznąć człowiek Jej pagórko­wata podłoga usiana jest otworami licznych szybów, głębokich na cztery lub więcej metrów i dochodzących aż do powierzchni wód gruntowych. Niewiele termitów zapuszcza się na sam dół. Te, które tam docierają, są małymi, bladymi robotnikami, przemierzającymi tam i z powrotem piwnicę i schodzącymi w głąb szybów w celu zdobycia wilgotnego mułu potrzebnego do dalszych prac budowlanych. Rozmiary otaczających je konstrukcji architektonicznych są tak ogromne, że owady wyglą­dają jak grupa tragarzy zmierzająca przez wzgórza do kopalni.

Na samym środku piwnicy stoi potężny gliniany słup. Podtrzymuje on grubą płytę ziemną, tworzącą sklepienie piwnicy, a zarazem stanowiącą podstawę centralnej części gniazda, z piętrami komór lęgowych, z plantacjami grzybów, z magazynami żywności i - ma się rozumieć - z komnatami królewskimi, w których mieszkają król i królowa. To właśnie w dolnej części tej płyty termity z gatunku Macrotermes bellicosus konstruują swój zdumiewający architektoni­czny wynalazek. Kręgi cienkich, pionowych wywietrzników, dochodzących do piętnastu centymetrów głębokości i okalających centralny słup, pokrywają sufit na podobieństwo siatki dyfuzyjnej gigantycznego abażura. W rzeczywistości nie są to oddzielne pierścienie, lecz jedna ciągła spirala, której zwoje dzieli od siebie odległość zaledwie dwóch centymetrów. Jej dolny brzeg jest ozdobiony dziur­kami, jak koronka. Boki spirali pokrywa cienka warstewka soli. Ta delikatna konstrukcja, zbudowana z wyschniętego błota, wchłania wilgoć z położonego wyżej gniayria Pod wpływem zetknięcia z powierzchnią spirali, wilgoć wypa­rowuje. W trakcie parowania wytrąca się sól. Co ważniejsze jednak, parowanie

powoduje ochłodzenie powietrza i sprawia, że piwnica jest najzimniejszym miejscem w całym budynku.

Pod wpływem ciepła, wytwarzanego przez plantację grzybów i przez zgro­madzone w głównej części gniazda termity, powietrze - przechodząc po drodze przez kory i arze i izby mieszkalne - unosi się ku górze, aż dojdzie do centralnych pomies •_ ; ii, znajdujących się w wyższych partiach gniazda i we wnętrzu wież. Stamtąd, : samegp poddasza, biegną w dół liczne kanały wentylacyjne, umie­szczone blisko zewnętrznych ścian budowli i kończące swój bieg dopiero w piwnicy. Jeśli w głównej części gniazda nadal wytwarzane są duże ilości ciepła, powietrze zgromadzone na poddaszu spływa oWymi kanałami w dół. ściągane przez chłód panujący w piwnicy. Zewnętrzne ścianki kanałów sa wykonane z wyjątkowo porowatego materiału, a ponadto ich bieg przecinaja od czasu do czasu poprzeczne odnogi, dochodzące niemal do samych obrzeż} budowli. Dzięki temu wymiana gazów przebiega bardzo sprawnie. W miarę jak zużyte powietrze opada powoli w dół, dwutlenek węgla uchodzi na zewnątrz, a do wnętrza napływa tlen. Powietrze, które dociera do piwnicy, jest więc odświeżone i ochłodzone. Dzięki temu pomysłowemu urządzeniu - prostemu pod względem zasady, ale skomplikowanemu pod względem rozwiązań archi­tektonicznych - termity utrzymują w swoich plantacjach stałą temperaturę 30-31°C, czyli dokładnie taką, jakiej wymagają ich cenne grzyby.

Gdyby rozmiary takiego gniazda przetłumaczyć na język naszych własnych miar i proporcji, przyjmując, że każdy z termitów-robotników odpowiada wzro­stem człowiekowi, wówczas owa zdumiewająca twierdza miałaby półtora kilo­metra wysokości. Gdybyśmy mieli przystąpić do zbudowania takiego giganta

- na co na razie się nie zanosi - łatwo sobie wyobrazić tę armię architektów i inżynierów, te grube tomy. planów, te baterie komputerów i tysiące ton sprzętu, których potrzebowalibyśmy, aby zrealizować nasze przedsięwzięcie. Tymcza­sem milion ślepawych, obdarzonych mikroskopijnym móżdżkiem owadów, wznosi swój monstrualny kopiec, pracując zgodnie w absolutnych ciemno­ściach, i każdy z nich świetnie wie, gdzie powinien układać swoje kulki błota, żeby zbudować wylęgarnie, słupy konstrukcyjne, pomieszczenia mieszkalne, plantacje, kanały wentylacyjne, mury obronne - a także tę niezwykłą, chłodzącą powietrze spiralę.

My zaś - podobnie jak w przypadku wielu innych budowli wznoszonych przez zwierzęta - nie bardzo nawet wiemy, jak się coś takiego robi.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ŻYCIE WSPÓLI

TĄTygodny i bezpieczny dom łatwo przyciąga uwagę obcych. Nie licząc się I V V z Wolą prawowitych właścicieli, mogą wprowadzić się doń "dzicy" loka­torzy. Mangusty karłowate bardzo chętnie osiedlają się w przestronnych kory- taizach termitiery. W średniej wielkości kopcu termitów jest aż nadto miejsca, by pomieścić złożoną z kilkunastu osobników rodzinę mangust. Jeśli więc tylko w termitierze są jakieś wolne pomieszczenia, mangusty natychmiast się do nich wprowadzają.

Także niektóre ptaki, takie jak papugi i dzięcioły, szczególnie upodobały sobie kopce termitów. Jednym z tych ptaków jest australijska papuga zwana świergotką złotoskrzydłą. Gniazduje ona wyłącznie w kopcach termitów. Papu­ga ta często próbuje zasiedlać wielkie, ostro ścięte kopce, budowane przez termity z gatunku Amitermes meridionalis. Najpierw zaczyna wydziobywać w ścianie takiego kopca tunel, by później rozszerzyć go do rozmiarów komory lęgowej. Nim to jednak nastąpi, ptak ku swojemu wielkiemu zdziwieniu prze­kopuje się na drugą stronę termitiery i musi zrezygnować z budowy gniazda. Zazwyczaj jednak świergotki wybierają kopce w kształcie stożka, a wtedy bu­dowa gniazda przebiega na ogół bez niespodzianek. Znalazłszy się wewnątrz termitiery, papuga rozgrzebuje pokruszoną ziemię, osypującą się ze zniszczo­nych galerii. W ten sposób powstaje obszerna, niczym nie wymoszczona, ko­mora lęgowa świergotki.

Przedstawiciele wielu gatunków termitów toczą nieustanną wojnę z takimi intruzami. Nocą wytrwale starają się naprawić szkody, mimo że nazajutrz ptaki równie uparcie niszczą ich pracę. Niekiedy termity wygrywaj ą tę wojnę i pisklę­ta intruzów zostają żywcem pogrzebane w gnieździe. Na ogół jednak ptaki stawiają na swoim, a termity muszą pogodzić się z utratą części swych posiad­łości. Odgradzają wtedy murem zniszczone chodniki, tik że gniazdo staje się osobnym pomieszczeniem, całkowicie niezależnym od głównego budynku.

"Dzicy" lokatorzy często zajmują także tunele, które wykopuje amerykański żółw norowy. W chłodnych wnętrzach tych tuneli chronią się przed upałem węże. Wprowadzają się do nich również niektóre sowy, mimo że wykopywanie w ziemi nor nie sprawia tym ptakom większych trudności. Siedzą potem u wej­ścia, jakby tunel był ich własnością i patrzą obrażone, gdy prawowity właściciel ociężale wkracza do środka.

Na urwistych wybrzeżach Nowej Zelandii, w szczelinach skalnych, znajdują się gniazda buizyków. Gdy po wielu miesiącach spędzonych na morzu, ptaki

powracają na wyspę, często okazuje się, że, korzystając z ich nieobecności w gniazdach zamieszkały podobne do jaszczurek gady, zwane tuatarami. Raz zadomowione, tuatary zostają stałymi rezydentami. Zachowują się przy tym tak jakby były u siebie w domu.

W tej sytuacji powracające wraz ż nastaniem kolejnego okresu lęgowego ptaki mogą jedynie zaszyć się w najdalszych zakamarkach własnych gniazd. Tuatara zjada niekiedy jaja i pisklęta burzyków. Jeżeli jednak dzieli już miesz­kanie z jednym z tych ptaków, to jest na tyle "uprzejma", że nie rusza jaj i piskląt swego schowanego w najdalszym kącie gniazda gospodarza.

Pustelnik wprowadza się do opuszczonych muszli trąbików sfałdowanych, małży i innych mięczaków. Najpierw wsuwa swój miękki, karbowany odwłok do wnętrza spiralnie skręconego tunelu muszli, po czym w całości znika w środ­ku swego nowego domu. Gdy zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo, zasłania szczypcami otwór muszli, jak bokser, który chroni twarz przed ciosem. Muszla nie przylega jednak do ciała kraba na tyle szczelnie, by nie znalazło się w niej miejsce dla jeszcze jednego lokatora. Przedstawiciele pewnego dużego gatunku pustelnika skazani są na stałe towarzystwo nereid. Raz znalazłszy się w muszli, nereida prawie nigdy już jej nie opuszcza. Gdy podczas powolnej, opóźnianej przez ciężką muszlę wędrówki po dnie morza, skorupiak znajdzie wreszcie coś do jedzenia i rozcina szczypcami zdobycz, mały lokator odważnie wysuwa głowę i porywa cząstki pokarmu tuż sprzed pracującego aparatu gębowego gospodarza.

Czasami jednak współmieszkaniec bywa użyteczny. Przedstawiciele innego jeszcze gatunku pustelników dźwigają zwykle na swych muszlach duże okazy ukwiałów. Chwytne ramiona wszystkich ukwiałów wyposażone są w gruczoły i parzydełka, zawierające truciznę. Pod wpływem podrażnienia, ukwiały wypu­szczają w celach obronnych zatrute "strzały", czyli akoncja, przed którymi nawet ośmiornice mają się na baczności. Ośmiornice chętnie zjadają różne skorupiaki, starają się jednak unikać bliższego kontaktu z pustelnikiem idącym w towarzystwie ukwiała. Pustelnik najwyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że obecność ukwiała gwarantuje mu bezpieczeństwo, o czym świadczy następują­cy fakt: z czasem, gdy dotychczasowe mieszkanie pustelnika staje się zbyt ciasne, musi on przenieść się do wygodniejszej muszli. W trakcie przeprowadzki przytrzymuje szczypcami starą muszlę, a pozostałymi odnóżami odrywa od niej ukwiała i umieszcza go na szczycie swojego nowego domu.

Przedstawiciele pewnego gatunku krabów żyjących w Oceanie Indyjskim, podobnie jak pustelniki, wykorzystują ukwiały w celach obronnych. Jednak w odróżnieniu od tych drugich, trzymają swych "obrońców" bezpośrednio w szczypcach, a zaatakowane przez napastnika, chowają się za gardą parzących ramion. Pozbawione towarzystwa ukwiałów, skorupiaki te byłyby całkowicie bezbronne, gdyż z czasem ich szczypce prawie całkowicie tracą siłę. Kraby nie mogą już nawet rozcinać nimi pokarmu - w tym celu muszą posługiwać się następną parą kończyn.

Niekiedy ukwiały same stają się panami domu. Małe ryby ukwiałowe zwane amfiprionami, spędzają większość życia pomiędzy wypełnionymi trucizn^

ramionami swych gospodarzy, me doznając najmniejszej krzywdy. Jest to możliwe prawdopodobnie dlatego, że ukwiały reagują tylko na pewne substai* cje chemiczne, znajdujące się w śluzie pokrywającym ciała ryb, a których brak w śluzie amfiprionów. Gdy młode ryby ukwiałowe po raz pierwszy w życiu zbliżają się do swego przyszłego gospodarza, czynią to bardzo ostrożnie, potrą­cając delikatnie tylko jedno lub dwa z jego ramion. Jednak zażyłość rodzi się bardzo szybko, i wnet ryby beztrosko nurkują pomiędzy czułkami ukwiała. Amfiprionowi nie dzieje się nic złego nawet wtedy, gdy uwięźnie w ramionach swego gospodarza.

Niewątpliwie, ukwiał w znacznym stopniu zapewnia bezpieczeństwo swemu lokatorowi. Amfiprion rzadko błąka się samotnie z dala od gospodarza. Gdy tylko zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo, pędzi z powrotem i nurkuje pomię­dzy opiekuńcze ramiona ukwiała. Nie jest jednak do końca jasne, jakie korzyści z obecności amfipriona może czerpać ukwiał. Ryba od czasu do czasu oczyszcza organizm swego gospodarza z obumarłych tkanek. Wydaje się też, że jej stała obecność zachęca inne małe ryby do podpływania w pobliże ramion ukwiała, dzięki czemu gospodarz amfipriona może je schwytać i najeść się do syta. Istnieje jednak i taki gatunek ryb ukwiałowych, którego przedstawiciele czynnie wspomagają swych gospodarzy. Ryby-motyle, żyjące w rafach koralowych u północnych wybrzeży Australii i Nowej Zelandii są, podobnie jak amfipriony, odporne na oparzenia ukwiałów. Co prawda, ryby te odżywiają się przeważnie drobnymi bezkręgowcami żyjącymi na rafach koralowych, czasami jednak mogą odgryźć spory kawałek ukwiała. Gdy jednak amfiprion zobaczy zbliżającą się w kierunku jego gospodarza rybę-motyla, zaczyna zawzięcie odstraszać napastnika, kłapiąc agresywnie obnażonymi zębami, czym zmusza go do szyb­kiej ucieczki.

Takie współistnienie dwóch organizmów nie jest oczywiście wynikiem świadomie zawieranego porozumienia. Każdy z partnerów dąży po prostu do maksymalizacji własnych korzyści. Zewnętrznemu obserwatorowi często trud­no jest ocenić, które ze zwierząt więcej zyskuje na tym związku. Australijskie mrówki z gatunku Oecophylla smaragdim - które budują gniazda z liści, wy­korzystując przy tym przędzę snutą przez ich larwy - żywią się gąsienicami. Ale gąsienice motyli z gatunku Hypolocaena phrobas mają na grzbiecie małą bro­dawkę, która przy podrażnieniu wydziela spadź, czyli krople słodkiej cieczy, zwanej metaforycznie "miodową rosą". Ich skóra jest ponadto obficie usiana mikroskopijnymi gruczołami, wytwarzającymi bogate w aminokwasy substan­cje białkowe. Mrówki bardzo chętnie zjadają zarówno aminokwasy, jak i spadź, dlatego też zamiast pożreć gąsienice, otaczają je troskliwą opieką. Na noc budują dla nich maleńkie szałasy, a gdy rankiem ich "podopieczne" udają się na poszukiwanie pożywienia, biegają wokół nich niecierpliwie, gramoląc się nawet czasem na ich grzbiety. Jeżeli w okolicy pojawi się jakiś drapieżnik, na przykład osa lub pająk, mrówki przepędzają go, strzykając w jego kierunku kwasem mrówkowym. W zamian za opiekę, owady regularnie "doją" gąsienice, pobu­dzając ich gruczoły do produkcji spadzi, a także wyczesują z ich skóry bogatą

w aminokwasy wydzielinę. Najwyraźniej więc gąsienice są dla nich tym, czym I krowa dla rolnika.

Ale gąsienice również odnoszą pewne korzyści z obecności mrówek. Pozba- I wionę ich opieki, bardzo szybko padają łupem różnego rodzaju drapieżników I Dowiodły tego eksperymenty naukowe, w trakcie których spośród kilkuset I gąsienic, żyjących na drzewach ogołoconych z mrówek, nie ocalała ani jedna. I Czy więc gąsienica tylko biernie czeka na opiekuńcze zabiegi owadów, czy też I aktywnie uczestniczy w kształtowaniu wzajemnych stosunków? Odpowiedź na I to pytanie stanie się łatwiejsza, gdy zwrócimy uwagę na pewien szczegół I anatomiczny. Otóż, gąsienica ma na grzbiecie dwa małe piórka, które w mo- I mencie uniesienia ich do góry wydzielają zapach. Poza tym, gąsienica wydaje I charakterystyczny, niski i głuchy odgłos, który - gdy weźmie się ją do ręki - można I wyczuć jako wibrację. Oba te sygnały przyciągają mrówki. Być może są to I również znaki identyfikacyjne, dzięki którym mrówki orientują się, czy jakaś I gąsienica nadaje się wyłącznie do zjedzenia, czy też należy się nią zaopiekować. I Gąsienicę należałoby więc może porównać nie do hodowanej przez rolnika I krowy, lecz raczej do brzuchatego władcy, któremu gwardia uzbrojonych po I zęby wojowników, służy w zamian za codzienną rację żywności.

Taki oparty na wzaj emności związek łatwo może zmienić się w j ednostronne I wykorzystywanie partnera. Mrówki z gatunku Oecophylla smaragdina spotyka I się również w towarzystwie gąsienic sówek z gatunku Liphyra brassolis, spo­krewnionego z gatunkiem Hypolocaena phrobas. Ciało tych gąsienic nie jest jednak pokryte miękką skórą, tak jak jest to w przypadku ich krewniaków z gatunku Hypoloceaena phrobas, lecz owalnym, brązowym pancerzem. Trud­no je więc porównywać z krowami, czy brzuchatymi władcami - przypominają raczej czołgi. Zmierzając w kierunku gniazda mrówek, dziwne to stworzenie porusza się niezwykle powoli na krawędziach swego "pancerza", dzięki czemu przylega tak ściśle do powierzchni liścia, że uniemożliwia owadom atakowanie od spodu miękkich części ciała. Natomiast na gładkiej, silnie schitynizowanej powierzchni "pancerza", ugryzienia mrówek nie pozostawiają najmniejszego śladu. Po pewnym czasie, gąsienica dociera do tej części gniazda, w której złożone są larwy mrówek. Gdy przesuwa się obok którejś z nich, unosi nagle jedną stronę "pancerza", po czym gwałtownie ją opuszcza, chwytając w ten sposób nieszczęsną larwę w pułapkę. Następnie, bezpiecznie ukryta pod niedo­stępnym pancerzem, powoli zjada swą zdobycz.

Gąsienica spędza w gnieździe mrówek okres oczekiwania na przepoczwar- czenie i przez cały ten czas odżywia się larwami swych gospodarzy. Mrówki nie mogą nic zrobić, aby ją powstrzymać, nie są też w stanie wyrzucić intruza z gniazda. W ich siedzibie następuje przepoczwarczenie gąsienicy; tam też, otoczony przez mrówki, wylęga się dorosły motyl. Wydawać by się mogło, że agresywne, bojowe mrówki wezmą teraz odwet na intruzie. Lecz pomimo braku pancerza ochronnego, dorosły motyl nie jest bezbronny. Jego skrzydła, tułów oraz kończyny pokrywa sypka, biała łuska, która skutecznie oblepia czułki i żuwaczki atakujących mrówek, dzięki czemu motyl może nie tylko wymknąć się owadom, lecz także zmusić je same do ucieczki.

wHm

iw

Jeżeli żyjące w bliskim związku zwierzęta różnią się znacznie rozmiarami ciała, to dla każdego z partnerów związek ten oznacza coś innego. Dla mniej­szego z nich rozległe ciało gospodarza jest po prostu rządzącym się własnymi prawami środowiskiem naturalnym takim samym jak każde inne. Natomiast dla większego z partnerów obecność malutkich gości może być ledwo odczuwalna. Niekiedy bywają oni użyteczni, czasem warto wejść z nimi w bliższą zażyłość.

Jeżeli jednak zwierzęta raz już dojdą do porozumienia, to wraz z upływem czasu ich wzajemne więzi mogą stale się zacieśniać. Leniwce trójpalczaste, wiszące na gałęzi drzew w tropikalnych lasach Ameryki Południowej, przez cały niemal czas pogrążone są w głębokim śnie. Taki śpiący leniwiec sprawia wrażenie kogoś całkowicie pozbawionego troski o swoją higienę osobistą i nie­zdolnego do jakichkolwiek form agresji, co dla niektórych zwierząt może stanowić zachętę do zamieszkania w jego szorstkim, gęstym futrze. I rzeczywi­ście, wiele organizmów korzysta z takiego zaproszenia. Na długich włosach futra leniwca rosną glony. Mikroskopijne komórki glonów znajdują się pod złuszczonymi fragmentami osłonek niektórych włosów. Jednak nie wszystkie włosy pokrywające ciało leniwca mają taką złuszczoną osłonkę. Powstaje więc pytanie, czy jedynym przeznaczeniem tak zbudowanych włosów jest stworzenie glonom odpowiednich warunków rozwoju? A jeśli tak, to jakie korzyści czerpie leniwiec z obecności małych lokatorów? Trudno odpowiedzieć na te pytania. W futrze leniwca buszuje także ogromna ilość ciem. Liczba przebywających w sierści jednego osobnika ciem dochodzi niekiedy do stu owadów. Dotychczas sądzono, że ćmy i ich gąsienice odżywiają się mieszkającymi w futrze leniwca glonami. Jednak najnowsze badania wykazały, że chodzi o coś zgoła innego. Samice ćmy składają jaja na odchodach leniwca, które ów pozostawia na ziemi w specjalnie do tego celu przeznaczonych miejscach. W takich właśnie miej­scach żerują gąsienice ciem i tam przepoczwarzają się w dorosłe osobniki. Z kolei dorosłe ćmy używają futra leniwca jako latającego dywanu, który przenosi je z jednego żerowiska na drugie. Można też przypuszczać, że podczas tych podróży ćmy odbywają kopulację.

W futrze małej myszy, żyjącej w lasach Kostaryki, przebywa stale kilkana­ście chrząszczy. Owady wczepiają się w jej uszy i kark, pełno ich też jest na pysku małego gryzonia. Chrząszcze te tylko bardzo rzadko można spotkać gdzie indziej niż w futrze myszy. Przypuszczano więc, że żywią się one kosztem gospodarzy, wysysając ich krew swymi silnymi żuwaczkami. O dziwo jednak, gryzoń podróżujący stale z gromadą pasażerów, nie wykazuje bynajmniej oznak osłabienia ani niedokrwistości. Przeciwnie, tryska zdrowiem. W istocie, żuwa- czki służą chrząszczom w tym przypadku wyłącznie do tego, by mocno trzymać się futra myszy podczas nocnego biegu przez las. Chrząszcze zaczynają żero­wać dopiero w ciągu dnia, gdy ich gospodarz przebywa w norze. Opuszczają wtedy jego futro i polują na pchły, od których aż roi się mysie gniazdo. Ponieważ więc chrząszcze przyczyniają się do spadku populacji pcheł w gnieździe swego gospodarza, mysz jest tym zdrowsza, im więcej chrząszczy jej towarzyszy .

Niektóre małe zwierzęta są prawdziwymi służącymi swych dużych gospo­darzy. Funkcje służących wobec dużych zwierząt afrykańskich - takich jak

elandy, bawoły afrykańskie, guźce czy nosorożce - pełnią bąkojady, ptaki należące do rodziny szpaków. Na usługach żyrafy pozostaje cała, złożona 1 kilkudziesięciu osobników, gromada tych ptaków. Polując na pchły, kleszcze i różne larwy, bąkojady szybko przemykają po całym jej ciele, penetrując okolice oczu, uszu i ogona. Ciało żyrafy do tego stopnia stało się naturalnym środowiskiem tych ptaków, że spędzają one na nim nawet okres godowy. Związek pomiędzy bąkojadami i żyrafami zrodził się stosunkowo wcześnie w toku ewolucji, dlatego też u tych pierwszych obserwujemy obecnie pewne zmiany przystosowawcze, ułatwiające im funkcjonowanie w nowym środowisku.

Dziób bąkojada uległ mianowicie z czasem znacznemu spłaszczeniu, dzięki czemu ptak może zagłębić go w - ściśle przylegającej do skóry - sierści żyrafy, a następnie na tyle silnie szarpnąć kleszcza, by wyrwać go ze skóry swego gospodarza. Z kolei, pazury bąkojada są wyjątkowo długie, co umożliwia mu utrzymanie się na grzbiecie żyrafy nawet podczas niezbyt wygodnej przejażdżki. Ogony bąkojadów bardziej przypominają ogony dzięciołów niż szpaków - są krótkie i sztywne. Dzięki temu ptaki mogą podpierać się nimi podczas wspinacz­ki po ciałach elandów lub po wysokich szyjach żyraf.

Duże zwierzęta afrykańskie nie mogłyby w wielu przypadkach obejść się bez usług, które świadczą im mali goście. Bez pomocy bąkojadów, guziec prawdo­podobnie nie byłby w stanie pozbyć się kleszczy z uszu, a bawół nie mógłby uwolnić się od larw przywierających u nasady jego ogona. Z tego powodu, zwierzęta te pozostawiają ptakom dość dużą swobodę. Bąkojady wędrują tam, gdzie tylko zechcą, docierając do wszystkich zakamarków ciał swych gospoda­rzy. Jednak obecność bąkojadów nie pociąga za sobą jedynie samych korzyści. Ponieważ ptaki te zjadają wypełnione krwią zwierząt kleszcze, podstawowym składnikiem ich pożywienia stała się właśnie krew. Nie zawsze jednak poprze­stają na uzyskiwaniu jej z "drugiej ręki", Jeżeli na ciele gospodarza pojawi się jakaś rana, bąkojad przywiera obok i rozdziobuje zranione miejsce, po czym powoli wypija sączącą się krew. W ten sposób ptaki rujnują zdrowie swego gospodarza - zamiast przyczyniać się do jego poprawy - gdyż rany goją się

0 wiele dłużej niż zwykle.

Żyjącym na wyspach Galapagos żółwiom słoniowym towarzyszą zazwyczaj zięby Darwina. Opadają one na ziemię tuż przed żółwiem, po czym groteskowo podrygują. Jeżeli żółw pragnie odbyć toaletę, sygnalizuje to unosząc szyję

1 prostując nogi, tak że piasek osypuje się z jego potężnej skorupy. Odsłania w ten sposób - na tyle, na ile to możliwe - ukjryte zazwyczaj zakamarki swego ciała. W tych zakamarkach znajduje się czasem coś wyjątkowo dokuczliwego. Zięby natychmiast podfruwąją do żółwia, a następnie wspinają się na jego uda i rozpoczynają przegląd karku. Podczas tej operacji żółw stoi prawie nierucho­mo z wyrazem niezwykłej cierpliwości, przypominając w tym człowieka, któ­remu fryzjer obcina właśnie włosy.

Z podobnych usług mogą także korzystać zwierzęta morskie. Wielkie samo- głowy wypływają na powierzchnię wody i leżąc na boku, unoszą się na falach, tak że mewy mogą sfrunąć i oczyścić ich ciała z zawszeli. Zaobserwowano, że w ten sam sposób ptaki z rodziny płatkonogich oczyszczają ciała wielorybów.

W obrębie raf koralowych znajdują się miejsca, traktowane przez ryby jak stacje sanitarne. Zawsze gotowa do świadczenia usług, przebywa tam stale załoga, złożona i małych ryb - wargaczy i garnęli. Gdy duży gamik lub papugoryba wpływa do takiej stacji, wtedy "czyściciel" - mała rybka nosząca jaskrawy uniform w niebieskobiałe paski - zaczyna kołysać się tan nie przed przyby­szem. W odpowiedzi gamik otwiera skrzela i pysk, i zasty; > : ruchomo w wo­dzie. Jego ciało unosi się niemal pionowo, czasem skier- ane głową w dół, czasem do góry. Takie ułożenie ciała gamika oznacza, że o je on na zabiegi higieniczne "czyściciela".

Rybk^-czyściciel zaczyna zatem krzątać się wokół swego klienta: usuwa kawałki obumarłej skóry, oczyszcza miejsca zarażone grzybicą, bez wahania zapuszcza się pomiędzy ogromne szczęki gamika i przepływa przez jego otwar­te skrzela. Wiele ryb powraca do stacji sanitarnych co kilka dni w celu powtó­rzenia zabiegu, i mimo że "czyściciele" mogą obsłużyć około trzystu klientów w ciągu godziny, czasem tworzą się kolejki oczekujących.

"Czyściciele" usuwają przede wszystkim drobne skorupiaki, zwane zawsze- lami, które przez całe swe dorosłe życie przebywają na ciałach ryb. Niektóre z tych skorupiaków odżywiają się, zeskrobując tkankę z powierzchni skóry gospodarza, inne natomiast - ssąc jego krew. Są też i takie, które głęboko wżerają się w ciała ryb, tak że na zewnątrz wystają jedynie niewielkie fragmenty ich organizmów. Stworzenia te - w przeciwieństwie do chrząszczy lub ciem - nie są bynajmniej nieszkodliwymi pasażerami. Nie świadczą też swemu gospo­darzowi żadnych usług. Odżywiają się jego ciałem, nie dając nic w zamian. Są pasożytami.

Wiele różnych zwierząt wiedzie pasożytniczy tryb życia. Niektórzy przed­stawiciele gromady pajęczaków przeszli na pasożytnictwo już we wczesnym etapie ewolucji - mowa o kleszczach. Każdy kleszcz ma osiem krótkich, gru­bych odnóży oraz wyjątkowo silne szczękoczułki. Znalezienie żywiciela umo­żliwiają mu specjalne, znajdujące się na zakończeniach przednich odnóży narządy zmysłów, dzięki którym pajęczak ten czuje zapachy oraz rozpoznaje zmiany w wilgotności otoczenia. Głodny, poszukujący pożywienia kleszcz wspina się na łodygę jakiejś rośliny lub na leżący w poszyciu leśnym liść

i przebiera w powietrzu przednimi nogami, czekając na moment, w którym otrze się o niego jakieś stałocieplne zwierzę. Kiedy to nastąpi, kleszcz przystępuje do abordażu. Mogłoby się wydawać, że nadejście takiego momentu jest niezwykle mało prawdopodobne. Ale dorosłe kleszcze są cierpliwe - na kolejny posiłek mogą czekać nawet przez siedem lat.

Kiedy przychodzi upragniona chwila, kleszcz wdrapuje się na swego żywi­ciela, następnie przedziera się przez jego sierść, po czym szczękoczułkami nacina skórę zwierzęcia. Utrzymując się na ciele żywiciela za pomocą haków, wwierca w miejsce nacięcia swój "gwintowany", pokryty wygiętymi do tyłu haczykami narząd gębowy i zaczyna ssać krew gospodarza. Objada się w ten sposób przez kilka godzin, a jego ciało, które pierwotnie miało wielkość ziarnka ryżu, pęcznieje do rozmiarów sporego guzika. Jeżeli jest to osobnik dojrzały

płciowo, to odrywa się,wtedy od swego żywiciela, by rozpocząć proces rozmna­żania.

Roztocza także są spokrewnione z pająkami. Korzystając ze swych niewiel­kich rozmiarów, Zamieszkują one w różnych zakamarkach ciał innych zwierząt. Pewne gatunki roztoczy spotykamy jedynie w małych szczelinach, znajdują* cych się w pokrywach chitynowych skrzydeł chrząszczy z gatunku Arocinus tongimanus, żyjących na Trynidadzie. Inne z kolei występują tylko na piórach skrzydeł lelka, lecz, co charakterystyczne, przedstawiciele tych gatunków roz­toczy wybierają jedynie białe pióra tego ptaka, całkowicie pomijając brązowe. Całe kolonie roztoczy można znaleźć w narządach tympalnych motyli nocnych. Roztocza składają jaja tylko w jednej, wydzielonej części narządu tympalnego ćmy. Osobne części tego narządu służą im także do gromadzenia odchodów

i odżywiania się.

Aby zdobyć pokarm, pasożyty te przegryzają naskórek i wysysają płyny ustrojowe owada. Są jednak na tyle "uprzejme", że wprowadzają się tylko do jednego narządu słuchowego ćmy. Gdyby zajęły oba, ćma straciłaby słuch, a wtedy łatwo mogłaby paść łupem drapieżników, takich jak nietoperze, co byłoby fatalne nie tylko dla owada, lecz także dla roztoczy.

Owady prezentują ogromną różnorodność sposobów pasożytowania. Jak wynika z szacunkowych obliczeń, pasożytuj ące owady stanowią dziesiątą część wszystkich żyjących na świecie gatunków zwierząt. Nawet wśród owadów, wiodących przeważnie samodzielny tryb życia, można spotkać jednego lub dwa, które przeszły ta pasożytnictwo.

Przedstawiciele pewnych gatunków muchówek na stałe zadomowili się na skórze różnych ptaków i ssaków. Rozpełzają się między piórami czy włosami tych zwierząt i wysysają krew swych gospodarzy. Szczególne znaczenie mają dla nich pazurki, stanowią bowiem silne oparcie dla kończyn owadów. Dlatego też pazurki tych muchówek są bardzo dobrze rozwinięte. Ich skrzydła natomiast uległy znacznej redukcji, gdyż stanowiłyby jedynie przeszkodę w pasożytni­czym trybie żyda.

Inny rząd owadów, a mianowicie pchły, jest w całości pasożytniczy, u wszy­stkich przedstawicieli tego rzędu nastąpił całkowity zanik skrzydeł. Pchły muszą jednak w jakiś sposób zmieniać żywiciela, a pozbawione skrzydeł, nie mogą po prostu przefrunąć z jednego zwierzęcia na drugie. Potrafią jednak skakać i robią to doskonale. Wykonywanie skoków umożliwia im specjalny mechanizm, znaj­dujący się po bokach tułowia, który u przodków pcheł służył do przyczepiania skrzydeł. Mechanizm ten zbudowany jest ze specjalnej substancji, zwanej resiUną. Gdy pchła przygotowuje się do skoku, resilina powoli kurczy się, po czym zastyga. Rozprężaniu się tej substancji towarzyszy wyraźny trzask,

i w tym momencie tylne kończyny pchły rozprostowują się z taką siłą, że wystrzela ona w powietrze, wykonując skok, który można porównać do skoku człowieka przez biurowiec. Pchła kocia, w poszukiwaniu nowego żywiciela, potrafi bez trudu skoczyć na odległość trzydziestu centymetrów. Niektóre pchły przez cały niemal czas przebywają w gniazdach lub norach swych gospodarzy, a wskakują na ciała zwierząt tylko wtedy, gdy chcą zdobyć pożywienie, lub gdy

pragną przenieść się na inne miejsce. Przedstawiciele innych gatunków pcheł są natomiast wiecznymi wędrowcami.

Również u wszy nastąpił całkowity zanik skrzydeł. Pierwotnie owady te, podobnie jak pchły, były prawdopodobnie "krwiożerczymi" lokatorami w mie­szkaniach swych żywicieli, z czasem jednak stały się pasożytami zewnętrznymi ssaków. Wszystkie te pasożytnicze stworzenia posiadają wprawdzie mocne narządy pyszczkowe i pazurki, ale nie zawsze potrafią obronić się przed eksmi­sją z ciał swych żywicieli. Duże zwierzęta często drapią się i ocierają o drzewa. Pozbawione nóg węże morskie, zawiązują swe długie ciała w węzły, które następnie zsuwają w dół, od głowy aż po ogon, usuwając wczepione w ich skórę pasożyty. Natomiast ludzie i małpy mogą po prostu palcami wyrywać kleszcze, które zagnieździły się w ich ciałach.

Czasem pasożyt znajduje się w miejscu, do którego żywiciel nie jest w stanie dosięgnąć; w takiej sytuacji zwierzę może skorzystać z usług jakiegoś "czyści­ciela". Wiele jednak pasożytów znalazło schronienie tam, gdzie nic złego nie może ich spotkać, czyli wewnątrz ciał żywicieli. Ryby z rodziny fierasferowa- tych są dobize przystosowane do życia w takim środowisku - ich ciała są długie, wąskie i pozbawione łusek. Większość przedstawicieli tej rodziny mieszka na dnie mórz, w szczelinach skalnych, które są tak wąskie, że ryby nie mogą się w nich nawet obrócić. Chcąc więc wejść do domu, ryba taka musi najpierw wsunąć doń ogon. Ale przedstawiciele pewnego gatunku z rodziny fierasfero- watych, po nocy spędzonej na pełnym morzu chronią się w jamie płaszczowej perłopława. Ryby - jak się zdaje - czują się tam bezpiecznie, choć zdarza się, że któraś z nich z jakiegoś powodu ginie wewnątrz małży. Zostaje wtedy obu­dowana masą perłową i przymocowana do jednej ze ścian skorupy mięczaka. Stąd zresztą przedstawiciele tego gatunku nazywani są rybami-perłami. Przed­stawiciele innego gatunku zwanego fierasferem śródziemnomorskim zadoma­wiają się z kolei w strzykwach. Strzykwy, to przypominające kształtem ogórki kuzyni rozgwiazd. Spoczywają one zwykle na piaszczystym dnie morskim, przepuszczając przez swe przewody pokarmowe wielkie ilości mułu. Gdy fierasfer jest jeszcze mały, wkłada najpierw głowę do otworu stekowego strzyg kwy, po czym z łatwością wsuwa się do obszernej - mieszczącej płuca wodne - jamy ciała swego gospodarza. Z czasem jednak, ten sposób dostawania się do środka strzykwy zaczyna sprawiać mu coraz większe trudności. Gdy dorośnie, wbija więc najpierw swój ostro zakończony ogon w otwór stekowy gospodarza, po czym skręca ciało na kształt spirali, a następnie wwierca się jak korkociąg w głąb owego "morskiego ogórka". Przedstawiciele niektórych ga­tunków ryb fierasferowatych traktują strzykwę jedynie jako schronienie. Inne natomiast podgryzają wewnętrzne organy swego gospodarza, który - z korzy­ścią dla obu stron - może je stale regenerować.

Zwierzęta, które dzięki takim cechom zewnętrznym jak wydłużone ciało, brak kręgosłupa i odnóży, są dobrze przystosowane do życia wewnątrz organi­zmów innych zwierząt, nazywamy często "robakami". Znamy wiele grup zwie­rząt, których dała podzielone są na segmenty w kształcie pierścieni. Należą do

nich między innymi bardzo dobrze nam znane dżdżownice. Taki rodzaj budowy ciała charakteryzuje również odżywiające się głównie krwią pijawki. Ssąc krew, utrzymują się one na powierzchni skóry zwierzęcia dzięki silnym przyssawkom, umieszczonym na końcu ciała. Nigdy jednak nie zapuszczają się do wnętrza ciała żywiciela. Jednak wśród "robaków" spotykamy także obleńce, które nie mają segmentów, a wyglądają jak wijące się nici. "Robakami" są także segmen­towane, przypominające wstążki lub liście płazińce, które poruszająsię po ziemi

i w wodzie charakterystycznym, falistym ruchem. Wszyscy przedstawiciele tych dwóch grup zwierząt są pasożytami wewnętrznymi. |

Mimo że dość trudno jest zobaczyć obleńca, to jednak należy on do najlicz­niejszych i najbardziej zróżnicowanych spośród wszystkich żyjących na świecie zwierząt. W sumie, liczba pasożytujących i żyjących samodzielnie gatunków obleóców przekracza pół miliona. Liczniejszą reprezentację gatunkową spoty­kamy tylko wśród owadów. Żywicielem obleńca może być, jak to wykazały badania, każdy kręgowiec - zarówno ryba, jak i płaz, gad, ptak czy ssak. Gdy "robaki" opanują jakieś zwierzę, zaczynają, przedzierając się przez tkanki, przemieszczać się wewnątrz ciała żywiciela w poszukiwaniu najbardziej dogod­nego dla siebie miejsca. Później, wygodnie usadowione, wchłaniają krew i inne płyny ustrojowe zwierzęcia. Formują cysty w jego mięśniach bądź lokują się w gruczołach; zamieszkują też gałki oczne. Potrafią wywołać taką opuchliznę, żę nogi człowieka osiągają rozmiar nóg słonia.

Pożywieniem przywr, pasożytujących kuzynów tasiemców, jest głównie krew. Niektóre przywry wysysąjąją pozostając na zewnątrz organizmów swych gospodarzy - wpełzają jedynie dd ich nozdrzy, odbytów czy pysków. Jednak liczne przywry nie poprzestają na tym i zajmują również wątrobę oraz inne narządy wewnętrzne zwierząt, utrzymując się tam dzięki aparatowi czepnemu, utworzonemu z przyssawki brzusznej, podzielonej przez podłużne żeberka. Podobne do długich wstążek tasiemce osiągają niekiedy nawet kilka metrów długości. Odżywiają się one strawionym pokarmem, spływającym jelitami żywiciela. Tasiemce nie posiadają żadnych narządów zmysłowych, gdyż po prostu ich nie potrzebują. Nie mają nawet własnego przewodu pokarmowego, ponieważ wszystkie procesy trawienne odbywają się w organizmie gospodarza. Pasożyty te ograniczają się jedynie do wchłaniania płynnych produktów pokar­mowych całą powierzchnią ciała.

Wiele pasożytów nie tylko okrada swych gospodarzy z pewnych ilości pożywienia i krwi, lecz także stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia, a nawet życia zwierząt. Krążąc w organizmie żywiciela, pasożyty te niszczą tkanki oraz uszkadzają narządy wewnętrzne. Zatruwają organizm gospodarza zbędnymi produktami przemiany materii, które powodują gorączkę, a niekiedy śmierć zwierzęcia. Same natomiast są w niezwykle komfortowej sytuacji. Ukryte wewnątrz ciała żywiciela, nie muszą obawiać się żadnych wrogów. Poza tym, dopóki żyje ich gospodarz, są nieustannie zaopatrywane w żywność.

Pasożyty te mają tylko jeden problem w życiu i by ich potomstwo znalazło się w równie dogodnej sytuacji w organizmie innego żywiciela. Może się to nie udać, jeżeli jaja pasożytów pozostaną razem z dorosłymi osobnikami 1 niewielu

bowiem żywicieli uprawia kanibalizm, zjadając przedstawicieli własnego ga­tunku. Jaja muszą w jakiś sposób opuścić organizm żywiciela i najczęściej wydalane są wraz z jego odchodami. Ponieważ jednak większość ptaków i ssa­ków unika raczej zabrudzenia się odchodami swych towarzyszy, sposób ten byłby w wielu przypadkach zawodny.

Ow problem został jędnak rozwiązany w toku ewolucji. Pojawił się miano­wicie żywiciel pośredni. I tak, w cyklu rozwojowym tasiemca żyjącego w prze­wodzie pokarmowym kota, występuje żywiciel pośredni - mysz. Jaja tasiemca wydalane są wraz z odchodami kota. Odchody te mogą znaleźć się niekiedy wśród ziarna lub jakiegoś innego potencjalnego pożywienia myszy. Mysz z kolei może przypadkowo zjeść zanieczyszczony pokarm, a wtedy jaja tasiem­ca dostają się do jej organizmu. W organizmie gryzonia z jaj wylęgają się larwy, które następnie wędrują do wątroby, gdzie tworzą cysty i namnażają się. Powstają wtedy w ogromnych ilościach przedstawiciele kolejnego stadium roz­wojowego tasiemca. Jeżeli teraz kot schwyta i zje taką zainfekowaną mysz, to poszukiwanie nowego domu przez kolejne pokolenie tasiemców zostanie uwieńczone powodzeniem.

Istnieje oczywiście duże ryzyko, że któreś z ogniw takiego cyklu ulegnie rozerwaniu. Myszy przecież wcale nie szukają kocich odchodów, tak że wię­kszość z nich pozostaje nietknięta przez gryzonie. Przyszłość pasożytów nie jest pewna nawet wtedy, gdy mysz przypadkowo zje zanieczyszczony kocimi od­chodami pokarm. Gryzoń może przecież paść ofiarą psa, lisa lub sowy, a w or­ganizmach tych zwierząt tasiemce nie mają najmniejszej szansy na przeżycie. Niewykluczone, że tylko jeden na sto tysięcy pasożytów szczęśliwie trafi do organizmu kota. Z tego też powodu, pasożyty wewnętrzne wytwarzają jaja w astronomicznych ilościach. Żyjący w przewodzie pokarmowym człowieka tasiemiec, który dąży do tego, by jego larwy dostały się do mięsa świni i tą drogą zainfekowały organizm jakiegoś zwolennika wieprzowiny, może wyproduko­wać około miliona jaj dziennie. W ciągu całego swojego życia, pasożyt jest więc w stanie wytworzyć około siedmiu miliardów jaj.

Niektóre pasożyty wewnętrzne postarały się o zmniejszenie ryzyka, które wiąże się z przebiegiem ich cyklu życiowego. W jelitach żyjących w północnej Europie ptaków, takich jakmuchołówki czy drozdy, zamieszkująprzywry. Wraz z odchodami ptaków, jaja tych pasożytów spadają na ziemię. Tam zjadają je czasem żerujące właśnie ślimaki. W organizmie ślimaka z jaj wylęgają się małe, niezwykle ruchliwe larwy, które przewiercają się przez ściankę jelita i przeni­kają do wątroby. W wątrobie namnażają się i tworzą małe cysty. Cysty te każdego ranka odbywają wędrówki do czułków ślimaka. Czułki te są zazwyczaj cienkie, lecz gdy wedrą się do nich pasożyty, pęcznieją i upodabniają się kształtem do maczug. Ich rozciągnięta zewnętrzna ścianka jest teraz niemal przezroczysta, tak że można przez nią dostrzec znajdujące się wewnątrz larwy. Czułki mienią się przy tym wspaniale żółtymi, pomarańczowymi i brązowymi obwódkami oraz pulsują, co sprawia, że ślimak jest doskonale widoczny'na tle otoczenia. Obecność pasożytów zmienia też z jakiegoś powodu zachowanie

ślimaków. Zamiast jak zwykle schronić się bezpiecznie pod liściem tuż po zachodzie słońca, ślimaki długo jeszcze pozostają na otwartej przestrzeni. Pulsujące, kolorowe obwódki na obrzmiałych czułkach szybko przyciągają uwagę poszukujących pożywienia ptaków. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że czułki podobne są teraz do gąsienic, którymi odżywia się wiele ptaków. Tak C2y inaczej, ptaki sfruwają, po czym rozdziobują i połykają czułki ślimaków. I znów nowe pokolenie pasożytów ma okazję zamieszkać bezpiecz­nie w warunkach, które tak doskonale służą ich rodzicom.

Niektóre z pasożytów wewnętrznych muszą jednak przejść bardziej skom­plikowaną drogę, zanim znajdą odpowiedniego gospodarza. Ich cykl życiowy, wymaga obecności już nie dwóch, lecz trzech żywicieli pośrednich. Podobnie jak ogromna większość pasożytów, żyjące w wątrobie królika przywry wydalają swe jaja razem z odchodami żywiciela. Niekiedy odchody te dostają się przy­padkowo do organizmu ślimaka, gdzie jaja pasożytów tworzą otorbione, podo­bne do kulek cysty. Ślimak wydala je na zewnątrz przez mały otwór oddechowy, znajdujący się z boku jego głowy. Teraz z kolei, "kulki" mogą zostać zjedzone przez mrówki. Każda z cyst zawiera tysiące larw pasożytów.

Larwy, znalazłszy się w żołądku mrówki, zaczynają rozprzestrzeniać się po całym organizmie owada. Niektóre z nich docierają aż do mózgu, poważnie zakłócając jego funkcjonowanie. Mrówka zaczyna wtedy zachowywać się dość osobliwie. Nie wraca na noc do mrowiska, lecz zaciska żuwaczki na źdźble trawy i trwa tak aż do rana. Dopiero gdy słońce jest już wysoko i robi się coraz cieplej, mrówka puszcza trawę i wraca do domu. Rzadko jednak udaje jej się tak długo przetrwać. Niczym nie osłonięty, wiszący na źdźble owad, staje się najczęściej przypadkową ofiarą królika, który wczesnym rankiem skubie trawę. Ale dzięki temu larwy przywr trafiają w końcu do organizmu królika. Wkrótce rozwijają się tam w dorosłe osobniki i cały cykl raz jeszcze wypełnia się do końca.

Tak więc tylko nieliczne spośród dużych zwierząt są osobnikami naprawdę niezależnymi. Samotny bawół, stojący na moczarach i obojętnie przeżuwający trawę, nie jest w istocie sam. Na jego bokach przysiadaj ą bąkoj ady, a skórę toczą roztocza. Niewykluczone, że gdy pił wodę, przywarły doń pijawki, które, uczepione warg, znajdują się teraz w jego pysku. Możliwe, że w zwojach jego jelit spoczywa niewidoczne dla oka, długie ciało tasiemca. Niewykluczone też, że w mięśniach zwierzęcia otorbiają się właśnie obleńce, a w wątrobie przywry wchłaniają jego krew. Wszystkie te stworzenia pozbawiają bawoła części jego sił życiowych. Istnieją jednak i inne, jeszcze mniejsze stworzenia, które zapew­niają mu pożywienie. W zakamarkach jego żołądka tłoczą się mianowicie mikroorganizmy, pomagające mu rozłożyć pochodzącą ze zjedzonych roślin celu- łozę, z którą bez ich udziału organizm bawoła nie dałby sobie rady.

Większość dużych zwierząt nie jest wcale tak "pojedyncza" jak by się wydawało. Zwierzęta te są chodzącymi menażeriami, wspólnotami różnych gatunków stworzeń, które zostały w rozmaity sposób skojarzone z sobą przez ewolucję, by w chorobie i zdrowiu, w dobrych i złych chwilach, trwać w tym symbiotycznym związku.

ROZDZIAŁ ÓSMY

WALKA

Twarde reguły, jakie rządzą światem, uniemożliwiają czysto zaspokojenie wszystkich potrzeb życiowych. Każde zwierzę potrzebuje pożywienia, własne­go miejsca, a także - gdy przyjdzie na to czas - towarzysza życia. Aby to wszystko osiągnąć, zwierzę musi czasem podjąć walkę z przedstawicielami własnego gatunku.

Najsilniejszym zwierzęciem w Ameryce Północnej jest niedźwiedź grilli Może on bez trudu zabić człowieka, a nawet łosia. Nie boi się niczego. Prze­ważnie wiedzie samotniczy tryb życia i rzadko tylko toleruje czyjeś towarzy­stwo. Wcale go zresztą nie szuka. Gdy w mroźnej alaskańskiej tundrze znajdzie martwego jelenia, rozpoczyna .ucztę, ze, straszliwą siłą rozdzierając brzuch padłego zwierzęcia i odrywając mięso od kości. Ale w czystym, zimnym powietrzu, zapach padliny rozchodzi się bardzo daleko. Może go wyczuć inny niedźwiedź, który również chciałby uczestniczyć w uczcie. Jeżeli jest dużo mniejszy od szczęśliwego biesiadnika, będzie krążył w bezpiecznej odległości, oczekując w nadziei, że zostanie także coś dla niego. Jeżeli natomiast dorównuje lub przewyższa swego ucztującego krewniaka rozmiarami ciała, nie widzi powodu dla którego miałby opóźniać swój posiłek. Wtedy zaczynają się pra­wdziwe kłopoty. Najpierw rozlegają się pomrukiwania i ryki. Potem następują ugryzienia i straszliwe uderzenia ogromnych łap. Każde ze zwierząt walczy o swój udział w zdobyczy. Walka staje się szczególnie zaciekła, gdy padlina jest zbyt mała, by starczyło jej dla obu niedźwiedzi. Przeciwnicy nie mają dla siebie litości. W takich razach zwycięża po prostu siła, a zwykły strach i rany zmuszają jednego z walczących do ucieczki

Nawet zwierzęta, wiodące zazwyczaj stadny tryb życia, uciekają się czasem do przemocy przy rozstrzyganiu sporów. Kiedy na rozległych równinach Afiyki zginie jakieś zwierzę, natychmiast zlatują się ścierwniki, by uprzątnąć padlinę. Ptaki te wyszarpują jelita, odrywają płaty skóry i wydziobują kawałki mięśni, pozostawione przez zabójców zwierzęcia. Tak duża ilość pożywienia, zgroma­dzonego na małej powierzchni, przyciąga wielu potencjalnych konsumentów. Zaczynąją się kłótnie i swary, gdyż każdy ptak zaciekle i wrzaskliwie zgłasza pretensje do części padliny.

Kłótnie pomiędzy niedźwiedziami czy ścierwnikami wydają się rzeczą na­turalną. Tymczasem, nawet zwierzęta dużo prymitywniejsze i na pierwszy rzut oka zupełnie niezdolne do agresji, mogą również uciekać się do przemocy.

Przyczepione do skał morskich ukwiały, z wolno falującymi w wodzie czułka- mi, wydają się całkiem łagodne. Czasem jednak i one muszą rywalizować o pożywienie. Ukwiały mogą rozwijać się jedynie w takich miejscach, gdzie woda płynie spokojnie i niesie z sobą wystarczającą ilość pożywienia. Aby zawładnąć takim miejscem, muszą i one stawać do pojedynków.

Zdarza się, że w wyniku pączkowania dobrze odżywionego ukwiała, na podwodnych skałach u wybrzeży Europy siedzą przyjaźnie obok siebie identy­czni genotypowo członkowie jednej rodziny i zgodnie poruszają ramionami. Obfitość pożywienia może jednak zwabić w to miejsce innego osobnika tego samego gatunku. Wśród ukwiałów, o których mowa, spotyka się dwie odmiany barwne: brązowoczerwone i zielonkawe. Brązowoczerwone są bardziej aktyw­ne i chętniej podróżują. Ukwiał, dzięki falistym ruchom podeszwy, posuwa się bardzo powoli, milimetr po milimetrze. Potrzebuje godziny na pokonanie odle­głości około dwóch centymetrów. Ale dzięki wytrwałości i uporowi osiąga wreszcie cel. Dla nas, dwa ukwiały różnią się co najwyżej ubarwieniem, lecz ukwiał-rezydent wie dobrze, że dotykające go czułki nie należą do nikogo z rodziny. Są to czułki obcego. Jeżeli chce utrzymać swoje miejsce* musi podjąć walkę.

Bronią ukwiala są mikroskopijne "harpuny", czyli parzydełka zawierające jad. Każdy z tych "harpunów" jest ukryty w osobnej komórce. Część z nich rozmieszczona jest wzdłuż "ramion", inne natomiast zgrupowane są w gęstych skupieniach, zwanych bateriami, na pierścieniu okalającym koronę czułków. Zwykle służą one do chwytania i paraliżowania małych rybek. Teraz baterie te zostaną użyte przeciwko rywalowi. Broniący się ukwiał szybko cofa dotknięte przez intruza "ramiona", a następnie jak gdyby nadyma część pierścienia, tak że "harpuny" zostają wycelowane prosto w przeciwnika. Jeżeli nadal czuje dotyk obcych czułków, wówczas wystrzeliwuje cienkie nitki. Nitki te mocno wbijają się w ciało intruza, wstrzykując żrącą truciznę, która dotkliwie go rani. Rywal dysponuje takim samym typem uzbrojenia - odpowiada więc "ogniem". W koń­cu jeden z walczących poddaje się. Ściąga wtedy do wewnątrz całą koronę czułków i powoli odpełza.

Niezwykle okrutne potrafią być również ślimaki drapieżne. Nie zwracają one na siebie uwagi nawet wtedy, gdy suną powoli w poszukiwaniu dogodnego miejsca do złożenia jaj. Gdy jednak wysunięte do przodu czułki któregoś z nich choćby musną innego osobnika, sytuacja dramatycznie się zmienia. Oba ślimaki odsuwają się od siebie i przygotowują do walki. Każdy z nich nadyma "kaptur", częściowo przykrywający głowę, i staje dęba, prezentując znajdujący się na spodzie stopy otwór gębowy. W otworze gębowym ślimaka znajduje się podo­bna do tarki dolna szczęka, na którą, jak ostrze gilotyny, opada górna. Jeden ze ślimaków atakuje teraz gwałtownie drugiego i zadaje tnące rany w boki swego przeciwnika. Rozpoczyna się wymiana ciosów. Ślimaki toczą z sobą ciężki, wyniszczający pojedynek. W końcu jeden z nich, z dotkliwie poranionymi bo­kami, rozpoczyna odwrót. Z jego ran sączy się trujący śluz. Połknięcie nawet

niewielkiej ilości tego śluzu jest tak nieprzyjemne, że przeciwnik musi przerwać walkę, by wytrzeć o ziemię swój otwór gębowy. Stwarza to pokonanemu ślimakowi szansę ucieczki. Ślimaki z niektórych gatunków wypuszczają cale kałuże takiego śluzu, co może na pewien czas powstrzymać ataki przeciwnika. Ale z reguły nic nie jest w stanie odwrócić uwagi zwycięzcy, który ściga pokonanego, ciągle zadając mu ciosy. Ciosy te okazują się czasem śmiertelne.

. Jednak walka, w wyniku której rywale odnoszą rany lub giną, nie jest oczywiście najlepszym sposobem rozstrzygania sporów. Obie strony konfliktu odniosą większą korzyść, gdy zamiast wszczynać bójkę, spróbują wynegocjo­wać jakieś rozwiązanie, czyli gdy potrafią oszacować nawzajem swoje siły i, bez wystawiania ich na próbę, zaakceptować przypuszczalny wynik walki.

Spory terytorialne, zanim doprowadzą do wymiany ciosów, przechodzą

zwykle przez kilka faz wstępnych. Pierwszą fazą jest ogłoszenie aktu własności. Ptaki posługują się w tym celu głosem. Założywszy wspólny dom, para pusz­czyków pohukuje przez cały rok w różnych punktach własnego terytorium, zniechęcając w ten sposób inne sowy do przekraczania jego granic. Gdy skow­ronek chce potwierdzić swoje prawa do miejsca gniazdowania w kępie traw na łące, wówczas - w braku gałęzi, na której mógłby usiąść - śpiewa, unosząc się wysoko w powietrzu.

Ssaki również używajągłosu zgłaszając swe roszczenia terytorialne. Najwię­ksze z żyjących lemurów - indrisy -prowadzące nadrzewny tryb żyda w lasach Madagaskaru, unoszą głowy i wymieniają między sobą długie serie okrzyków. W ten sposób ogłaszają się właścicielami jakiegoś terenu. Grupy południowo­amerykańskich wyjców oraz żyjące w południowowschodniej Azji rodziny gibbonów "śpiewają" chóralnie rano i wieczorem, co często wywołuje równie wyzywającą deklarację ze strony sąsiadów. Przeciągłe, krzykliwe jodłowanie pary gibbonów, unoszące się echem nad czubkami drzew, jeęt jednym z najbar­dziej uroczych i intrygujących głosów, jakie może usłyszeć podróżnik przemie­rzający lasy Borneo. Dla innych gibbonów jest to natomiast ostrzeżenie przed próbą naruszania granic terytorium. Temu samemu celowi służą przenikliwe dźwięki wydawane przez cykady. Po obu stronach odwłoka cykady mają spe­cjalne, okrągłe membrany dźwiękowe, które wydają charakterystyczny odgłos. Gdy drgają z bardzo dużą prędkością, wtedy daje się słyszeć jeden z najgłoś­niejszych dźwięków owadziej "mowy". Prostoskrzydłe wydają dźwięki pocie­rając udami o krawędzie skrzydeł. Odgłos ten jednak trudno porównać ze wspaniałym śpiewem cykad. Dźwiękowe pojedynki spotykamy nawet wśród niektórych motyli. Samiec południowoamerykańskiego motyla z gatunku Hamadryas poszukuje nasłonecznionej części otoczaka lub pnia, na którym będzie mógł jak najkorzystniej zaprezentować się samicy. Znalazłszy odpo­wiednie miejsce, siada rozkładając skrzydła. Gdy pojawi się inny samiec, motyl wzlatuje w powietrze i przy pomocy mikroskopijnych struktur znajdujących się na skrzydłach, wydaje głośny, klekoczący dźwięk. Oba motyle okrążają się nawzajem, jak myśliwce toczące powietrzny pojedynek, terkocząc swoimi

malutkimi karabinami maszynowymi do momentu, aż jeden z nich się podda. Motyle nie mają najlepszego wzroku, więc zaborczy motyl Hamadryas może czasem wyzwać na pojedynek osobnika należącego do zupełnie innego gatunku, który przelatywał właśnie obok jego nasłonecznionego miejsc a. Zdarza się też, że z pełną determinacją, choć niezbyt rozważnie, atakuje małego ptaka.

Zapach jest pod pewnymi względami jeszcze lepszym środ Ł iem obwieszcza­nia praw własności niż dźwięk. Przede wszystkim jest trwals. I3 iatego borsuk pozostawia odchody w miejscach o znaczeniu strategicznym to znaczy na granicach swego terytorium. Psy używają w tym celu moczu. Gruczoły, znaj­dujące się pod ogonem oraz na policzkach niektórych jeleniowatych produkują cuchnącą substancję, którą zwierzęta te rozmazują potem na pniach i liściach drzew.

Wydzielające zapach podskórne gruczoły żyjących na Madagaskarze lemu­rów katta znajdują się nie tylko pod ogonem, lecz także na przedramionach. Lemury, patrolując swój teren, zaznaczają poszczególne drzewa. Lecz od czasu do czasu te zapachowe znaki wymagają uzupełnienia. Gdy na wspólnej granicy spotykają się dwie grupy lemurów, wtedy samce rozpoczynają "zapachową walkę". Stają na tylnych łapach, przeciągają swymi długimi ogonami między udami i pocierają nimi gruczoły umieszczone na przedramionach. W wyniku tego, całe długowłose futro lemura zostaje nasycone ich wydzieliną. Następnie, zwierzęta opadają na cztery nogi i z przygotowanymi do walki, nastroszonymi ogonami ruszają na wroga. Gdy są już blisko, unoszą w górę swoje okazałe, czarnobiałe ogony i machają nimi w górę i w dół, owiewając w ten sposób przeciwnika własnym zapachem.

Oznajmiane w ten sposób ostrzeżenia przed naruszaniem cudzego terytorium mają bardzo duży zasięg. Ich autorzy czasem nawet nie widzą się nawzajem. Informacje przesyłane za pomocą zapachu bywają też często nieaktualne. Zanim dotrą do odbiorców, ich nadawców może już dawno nie być na danym terenie. Ale tego rodzaju ostrzeżenia są stosunkowo nieszkodliwe. Mogą budzić niechęć, lecz nie wyrządzają nikomu żadnej krzywdy. Podobnie dźwięki - mogą iryto­wać, lecz nie ranią. Dlatego też, jeżeli jakieś zwierzę bardzo chce, może zignorować takie ostrzeżenie i mimo wszystko przekroczyć granice obcego terytorium. W takiej sytuacji, negocjacje - jeżeli w ogóle mają być kontynuo­wane - wymagają użycia bardziej radykalnych argumentów.

Przeciwnicy demonstrują teraz, a nawet wyolbrzymiają niekiedy swą siłę i rozmiary. Podczas takiej demonstracji, koty wyginają grzbiety w łuk, strosząc sierść i unosząc się na czubkach palców. Szczury z kolei, nastroszywszy sierść, odwracają się do siebie bokami, tak by każdy z rywali mógł w pełni oszacować rozmiary przeciwnika. Rozzłoszczone ropuchy i kameleony nadymają się wciągając powietrze. Papugi unoszą pióra na głowie i prostują grzebień, a rozzłoszczony słoń, zmierzając ku swemu rywalowi, gwałtownie pochyla się i rozpościera swoje ogromne uszy, co sprawia, że jego głowa wydaje się dwa razy większa.

Zwierzęta mogą jeszcze wyraźniej odgrażać się rywalom, próbując zwrócić ich uwagę na broń, której, w razie konieczności mogą użyć. Kraby wyciągają na całą długość swe wielkie szczypce i wymachują nimi. Antylopy i konie, których główną bronią są kopyta, przestępują z nogi na nogę. Mewa zadająca ciosy skrzydłami i dziobem, pochyla głowę, wymierza dziób w przeciwnika i lekko unosi skrzydła.

Większość ssaków w trakcie walki po prostu gryzie, dlatego ich pogróżki polegają na eksponowaniu zębów. Rozzłoszczone psy i koty warczą, obnażając kły, a świnki morskie zgrzytają dużymi siekaczami. Wielbłąd nie tylko zgrzyta zębami, lecz także ślini się obficie, co sprawia wrażenie jakby dosłownie pienił się z wściekłości. Wynurzający się z wody i potwornie ziewający hipopotam nie jest wcale zmęczony, ani znudzony. Przeciwnie, próbuje odstraszyć swych rywali, demonstrując im ogromne, tępo zakończone zęby.

Czasem jednak, mimo wojowniczych pogróżek wymienianych ze stosunko­wo niewielkiej odległości, kwestia sporna pozostaje nierozstrzygnięta. Nieunik­nione staje się wtedy rozwiązanie konfliktu przy użyciu siły fizycznej. Jednak nawet teraz istnieje duża możliwość uniknięcia rozlewu krwi, jeżeli obaj rywale zaakceptują pewne reguły walki.

Zamieszkujące tropikalne lasy Amazonii płazy bezogonowe, zwane drzewo- łazami karłowatymi - rzucające się w oczy dzięki jaskrawopomarańczowemu ubarwieniu ciała i czarnym nogom - walczą z sobą według zasad przywołują­cych na myśl japońskie zapasy sumo. Samiec zajmuje terytorium o powierzchni około dwóch metrów kwadratowych i zasiada wewnątrz niego, zwykle na przypominającym wspornik korzeniu drzewa, kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią. Jednocześnie przy pomocy odgłosów zbliżonych do "cykania" świersz­cza, obwieszcza objęcie tego obszaru w posiadanie. Sprowokowany przez inne­go, nie posiadającego własnego terytorium samca, z donośnym okrzykiem zeskakuje na ziemię. Czasem to wystarcza, by przepędzić intruza. Najczęściej jednak prawowity właściciel, chcąc zachować swe terytorium, musi podjąć walkę. Przeciwnicy stają naprzeciw siebie na tylnych nogach, chwytają się w pół, po czym zaczynają energicznie na siebie napierać. Kiedy jeden z nich jest już bliski upadku, drugi wskakuje mu na grzbiet i przygważdża go do ziemi, stosując klasycznego "nelsona". W trakcie walki obaj zapaśnicy stale głośno krzyczą, jakby chcieli dać sobie nawzajem do zrozumienia, że żaden z nich nie zamierza ustąpić. Jeżeli przypadkiem wypadną sobie z objęć, rozpoczynają zapasy od początku. Dwa drzewołazy mogą tak podskakiwać, przepychać się i upadać na ziemię nawet przez pół godziny. W końcu jeden z samców uznaje się za pokonanego. Wyczołguje się poza teren walki, wydając od czasu do czasu nieco przytłumione okrzyki, jakby mimo klęski, chciał zachować resztki god­ności.

Żyrafa zaatakowana przez lwa lub innego drapieżnika, broni się wierzgając kopytami. Może w ten sposób zadawać bardzo groźne ciosy. Gdy jednak żyrafy sprzeczają się między sobą, używają w walce jedynie swych długich szyj. Dwa

zwaśnione samce stają obok siebie, czasem ramię w ramię, czasem zwrócone w przeciwnych kierunkach, i zaczynają wyciągać szyje. Jeżeli nie przynosi to żadnego rozwiązania, wtedy jedna z żyraf odchyla szyję do tyłu, a następnie kiwa nią do przodu tak, że uderza przeciwnika w szyję i bark; znajdującymi się nagłowie krótkimi, tępymi rogami. Rywal odwzajemnia się samym. Gdy walka staje się bardziej zacięta, żyrafy rozstawiają przednie by nie stracić równowagi. Stojąc tak blisko siebie, walczący mieliby pewno lności z zada­waniem kopnięć, ale i tak nigdy do tego nie dochodzi. Su j . kserzy wagi ciężkiej. Każdy z nich mógłby znokautować przeciwnika cio poniżej pasa, ale nie robi tego, gdyż byłoby to wbrew regułom.

Zebry toczą walkę według całego systemu ściśle określonych reguł. Ogier zebry jest głową rodziny, do której należy z reguły kilka klaczy. Często zwracają one uwagę innych młodych samców. Gdy pan domu zobaczy zbliżającego się młodego ogiera, usiłuje go najpierw odstraszyć. Wpatruje się intensywnie w intruza i marszczy górną wargę, odsłaniając zęby, którymi, jeśli będzie nadal prowokowany, może skarcić przybysza. Jeśli jednak nic to nie daje, wtedy rozpoczyna się pojedynek.

Pierwsza runda. Przeciwnicy ostrożnie krążą wokół siebie. Każdy z nich próbuje ugryźć rywala w nogę. Gdy są już blisko i coraz częściej ponawiają swe próby, wtedy jeden z nich po prostu przysiada, chroniąc w ten sposób nogi przed atakami drugiego. W chwili, gdy obaj już siedzą obok siebie, pierwsza runda zostaje zakończona.

Druga runda. Teraz, wciąż siedząc, każdy z walczących ogierów usiłuje przysunąć się do przeciwnika w taki sposób, aby chwycić zębami którąś z jego podwiniętych nóg. Starcie może zakończyć się na tym etapie, jeżeli jedna z zebr dźwignie się na nogi i opuści teren walki. Jeżeli jednak żaden z przeciwników nie zamierza się poddać, rozpoczyna się kolejne starcie.

Trzecia runda. Zaczynają się zapasy. Jeden z ogierów przyciska szyję do szyi rywala i napiera na nią z taką siłą, że przednia część jego ciała unosi się do góry. Walcząc w ten sposób przez jakiś czas, oba ogiery wzniecają wokół siebie tumany kurzu. Intruz ma teraz ostatnią szansę, by zrezygnować z walki i poddać się. Jeżeli tak się nie stanie, walczącym pozostaje tylko rozpocząć ostateczny, rozstrzygający etap tej konfrontacji.

Czwarta runda. Wszystkie chwyty dozwolone. Przeciwnicy zaciekle na siebie nacierają. Stają dęba, kopiąc się wzajemnie przednimi nogami. Wściekłe ugryzienia rozrywają skórę na ich szyjach i nogach. Z grzyw lecą kępy wyrwa­nych włosów, krwawią pokaleczone uszy. Ta bezpardonowa walka trwa do chwili, w której jeden z ogierów uzna, że ma dość. Kwicząc, odwraca się gwałtownie od przeciwnika i rzuca się galopem do ucieczki. Czasem zwycięski ogier rusza w pogoń za pokonanym, lecz taki pościg nie trwa długo. Niekiedy uciekające zwierzę może otrzymać jeszcze ostatni, miażdżący cios - kopnięcie w głowę. Zwycięzca, który albo zachował swe klacze, albo właśnie je zdobył,

nie zapędza się w pogoni zbyt daleko, bo po powrocie mógłby zastać na swoim terytorium następnego samca.

Walka, prowadzona przez zwierzęta dysponujące śmiercionośną bronią, wymaga szczególnych ograniczeń. Jedną z najgroźniejszych tego rodzaju broni jest jad grzechotników. Wstrzyknięty przez długie, zakrzywione zęby jadowe, zabija małego gryzonia w ciągu kilku sekund. Również wśród grzechotników dochodzi niekiedy do waśni. Walki między tymi wężami rozpoczynają się jesienią, na początku okresu godowego. Jeśli nie chcą pozabijać się nawzajem, muszą walczyć bardzo ostrożnie. Dwa samce zbliżają się z przeciwnych kierun­ków, następnie przywierają do siebie szyjami, po czym zaczynają się prostować. Tylna część ich ciała nadal przesuwa się do przodu, przednia zaś wznosi się coraz wyżej. Grzechotniki chwieją się przy tym z boku na bok, popychając jeden drugiego w górę. Gdy ich głowy znajdują się już pół metra lub więcej nad ziemią, wtedy jeden z węży unosi się gwałtownie w górę i spada ciężko na swego rywala, przygważdżając go do ziemi. Teraz węże oddalają się od siebie, by po chwili rozpocząć zapasy od nowa. Walka dwóch grzechotników może trwać nawet pół godziny, ale przez cały ten czas żaden z nich nawet nie próbuje ukąsić swego przeciwnika, choć mógłby to zrobić z łatwością.

Cały ten spektakl wygląda tak niewinnie, że można by pomyśleć, iż jest to taniec godowy samca i samicy. Postronnemu obserwatorowi trudno nawet wskazać zwycięzcę tego pojedynku. Jedno wydaje się pewne - po zakończeniu konfliktu oba węże trzymają się od siebie z daleka. Grzechotniki w trakcie walki przestrzegają bardzo ważnej zasady, znanej również ludziom, a mianowicie powstrzymują się od używania swej najgroźniejszej broni.

Przedstawiciele niektórych gatunków zwierząt dysponują specjalną bronią, która przeznaczona jest tylko do walki z reprezentantami własnego gatunku. Tego rodzaju uzbrojenie pojawia się tylko w okresie godowym, natomiast prawie nigdy nie występuje u samic. Można więc stwierdzić, że główną funkcją tej broni nie jest walka z ewentualnym wrogiem.

Takie okresowe uzbrojenie w najokazalszej formie występuje u samców łosia. Sam łoś jest potężnym zwierzęciem - największym przedstawicielem jeleniowatych. Niekiedy dochodzi do ponad dwóch metrów w kłębie. Wiosną, znajdujące się na jego głowie wyrostki kości czołowej, zaczynają się powię­kszać. W okresie wzrostu "guzy" te osłonięte są silnie unaczynioną, pokrytą krótkim włosem aksamitną skórą. Początkowo rosną tylko prosto w górę, a na­stępnie rozwijają się w ogromnych rozmiarów łopaty. Przez cały okres ich wzrostu łoś zachowuje się bardzo ostrożnie. Uderzenie łopatami w jakąś prze­szkodę byłoby wtedy nie tylko bolesne, lecz mogłoby także doprowadzić do deformacji ich ostatecznego kształtu. Rogi łosia osiągają pełnię rozmiarów w sierpniu. Są teraz największym porożem, jakie pojawia się w całym świecie zwierzęcym. Rozpiętość takiej pary łopat może przekraczać dwa metiy. U pod­stawy poroża rozwija się zgrubienie leżące bezpośrednio na kości, blokujące dopływ krwi. Pokrywająca poroże aksamitna skóra marszczy się i pęka,

odsłaniając białą kość. Zwierzę szybko oczyszcza swe poroże ze zwisających z niego płatów skóry. Łopaty łosia są gotowe do działania.

Mogą one służyć zarówno do ataku, jak i do obrony. Rozłożyste powierzch­nie łopat umożliwiają parowanie ciosów, natomiast otaczające je kolce mogą przecinać skórę przeciwnika, przekłuwać boki, a nawet pozbawić go wzroku.

Walka rozpoczyna się z chwilą, gdy rywale zaczynają zbliżać się do siebie. Powoli kiwają głowami, demonstrując swe poroża w całej oka; ałości. Czasem to wystarcza. Każda łopata dorosłego byka wyposażona jest w dwanaście kol­ców. Natomiast u czterolatka, któremu pierwszy raz w życiu wyrosło prawdzi­we poroże, na każdej łopacie może znajdować się jedynie sześć kolców. Z roku na rok jego poroże będzie coraz większe, jeśli tylko będzie odpowiednio odżywiane. Komplet w pełni rozwiniętych łopat pojawi się na głowie łosia nie wcześniej, niż po ukończeniu ośmiu lat życia. Tak więc wstępne rozpoznanie rywala, oszacowanie jego rozmiarów, ma bardzo duże znaczenie. Gdy młody samiec zetknie się z dorosłym i dobrze uzbrojonym osobnikiem, może dojść do wniosku, że nie nadszedł jeszcze czas, aby sięgnąć po władzę.

Jeżeli natomiast rywale dorównują sobie rozmiarami, wtedy w dalszym ciągu zbliżają się do siebie. Kiedy dzieli ich już tylko odległość około dziesięciu metrów, przystają, pochylają głowy i zaczynają tłuc porożem w znajdujące się przed nimi krzaki. Nagle ruszają na siebie. Wielkie poroża z trzaskiem splatają się z sobą. Zwierzęta, parskając z wysiłku, przepychają się tam i z powrotem, w takim starciu może odłamać się od łopaty jeden z jej kolców. Jeżeli zmęczony walką łoś zbyt szybko odłączy się od swego przeciwnika, w następnej chwili może otrzymać pchnięcie w bok. Jeżeli natomiast obaj są równie wyczerpani, z ulgą decydują się na chwilę wytchnienia, i oddalają od siebie. Jednak tylko na chwilę. Zaraz znów pochylają głowy, tłuką porożami w krzewy i rzucają się do ataku. Walka może się tak ciągnąć, runda po rundzie, nawet ponad dziesięć minut. W końcu jeden z łosi ustępuje i ucieka.

Po miesiącu, to znaczy około połowy września, kończy się okres walk pomiędzy samcami łosia. W międzyczasie niektóre samice zmieniły partnerów, inne pozostały przy dotychczasowych. Stare samce zostały pokonane, młode, bardziej energiczne, powiększyły swoje haremy. Teraz kość łącząca podstawę łopat z czaszką łosia zostaje częściowo zresorbowana - nie może dłużej pod­trzymywać ciężkiego poroża, które w końcu odpada.

Nic dziwnego, że łoś właśnie w tym okresie pozbywa się łopat. Stają się one po prostu bezużyteczne. Byłyby jedynie przeszkodą podczas wędrówek po lesie, a ich ciężar stanowiłby zbyt duże obciążenie dla mięśni szyi. Lecz za cztery lub pięć miesięcy znów zaczną rosnąć. Trudno jednak zrozumieć, dlaczego sezo­nowa broń osiąga aż tak niesłychane rozmiary. Przecież wytwarzanie tych gigantycznych poroży każdego roku od nowa musi pociągać za sobą duże straty w gospodarce energetycznej zwierzęcia.

Wydaje się, że jeżeli samce jakiegoś gatunku zwierząt walczą nie o pojedyn­czą samicę, lecz o cały harem, to w obrębie tego gatunku rozpoczyna się "wyścig

zbrojeń". Jeżeli samiec zwycięża dzięki temu, że dysponuje lepiej rozwiniętą bronią niż jego krewniacy i przez to całkowicie pozbawia niektórych rywali ich potencjalnych partnerek, wtedy sam może spłodzić większą niż pozostałe samce liczbę młodych, a tym samym przekazać im własne geny. Dlatego poroża łosi są tak okazałe i mimo kosztów energetycznych, jakie pochłam; ich produkcja, wciąż rosną. Nie znaczy to, że łosie są posiadaczami najpotężniejszej z tego rodzaju broni. Poroże jeleni zamieszkujących niegdyś Europę północną, miało ponad trzy metry rozpiętości i przekraczało półtora raza ciężar łopat największe­go nawet łosia alaskariskiego. Ci dawni mieszkańcy północnej Europy wymarli przed dwoma lub trzema tysiącami lat. Być może stało się tak między innymi dlatego, że zwierzęta te musiały dźwigać coraz to cięższe poroże.

Tendencja do stałego, silnego rozwoju narzędzi walki występuje także u chrzą­szczy. Herkules, rohatyniec nosorożec, goliat, to tylko kilka przykładów spośród wielkiej ilości gatunków chrząszczy wyposażonych w szczególnie efektowną broń. Przybiera ona różne kształty. Czasem na głowie chrząszcza znajduje się para wygiętych do tyłu "rogów". Czasem znów "rogi" te wyrastają z tułowia owada i biegną w kierunku głowy. Przedstawiciele niektórych gatunków mają jednocześnie oba rodzaje "rogów", które stykają się nad głową chrząszcza jak ramiona cyrkla. Gdy owady te walczą z sobą, nie rzucają się na siebie gwałtow­nie i nie bodą się jak łosie, lecz usiłują oderwać rywala od ziemi i odrzucić go na bok. Używają w tym celu swych "rogów", posługując się nimi na zasadzie obcęgów lub otwieracza do butelek.

"Rogi" jelonka rogacza sterczą prosto do przodu. Nazwa jelonek nie jest w przypadku tego zwierzęcia najtrafniejsza, ponieważ jego "rogi" nie znajdują się na czole, jak u jeleniowatych, lecz są silnie wydłużonymi w kształt rogów żuwaczkami, a więc stanowią element aparatu gębowego. Bardziej właściwe wydaje się porównanie "rogów" jelonka do kłów słonia, lub nawet do ptasiego dzioba, ponieważ chrząszcz może je otwierać i zamykać. Jelonki podczas walki nie sczepiają się "porożami", jak to się dzieje, gdy ścierają się z sobą prawdziwe jelenie. Spotkawszy się na gałęzi drzewa, dwa chrząszcze rozpoczynają zapasy, w trakcie których każdy z nich próbuje chwycić rywala swymi ogromnymi żuwaczkami jak obcęgami. Gdy jeden z walczących w końcu tego dokona, wtedy dźwiga drugiego chrząszcza w górę, odrywając jednocześnie od kory drzewa jego haczykowate pazurki, którymi zakończone są odnóża, a następnie odwraca się i rzuca przeciwnika na ziemię.

"Rogi" przedstawicieli pewnego gatunku chrząszczy z rodziny czamucho- watych zakrzywiają się półkoliście wokół głowy właściciela, a nie sterczą do przodu jak u jelonka. Jednak, tak jak u jelonka, są ruchome. Obserwując które­goś z tych chrząszczy poza właściwym mu środowiskiem, trudno dostrzec zalety tak ukształtowanych "rogów"; wydają się one bowiem całkowicie nieużyteczne w bezpośrednim starciu z przeciwnikiem. Ale chrząszcze należące do tego samego gatunku żyją i walczą w jamkach. Gdy dwa samce natkną się na siebie, wtedy bardziej agresywny z nich krąży wewnątrz jamy, a następnie sunie powoli

w kierunku drugiego, jakby chciał go ominąć, przechodząc nad nim do góry nogami. Lecz gdy ich głowy zrównają się, napastnik odchyla się do tyłu, chwyta rywala rogami-żuwaczkami tuż nad głową i zaciska je tak mocno, że napadnięty zaczyna "krwawić".

Oręż takich zwierząt jak antylopy, bydło, owce i kozy star . ią rosnące na głowach rogi. Powierzchnia tych rogów pokryta jest substancją podobną do tej, z której zbudowane są uzwierząt kopyta i pazury. W odróżnieniu od kostnego poroża jeleniowatych, nie są one jedynie bronią sezonową. Rosną przez całe życie tych zwierząt; Początkowo były to prawdopodobnie małe, ostro zakończo­ne wyrostki, którymi zwierzęta podczas walki uderzały się nawzajem w boki. W toku ewolucji zmieniło się jednak ustawienie walczących - stanęli na prze­ciwko siebie. Jednocześnie przebieg walki zaczął podlegać coraz to większej liczbie zasad. Bodące się byki czy harany rozgrywały prawdziwe turnieje. Zamieszkujące europejskie łańcuchy górskie koziorożce posiadają wydatne, zakrzywione jak kindżały rogi, które służą im jako oręż we wzajemnych utar­czkach. Wyjątkowo widowiskową formę przybrały pojedynki pomiędzy sam­cami żyjących w Górach Skalistych owiec kanadyjskich. Dwa barany ruszają na siebie, a następnie, w pełnym biegu zderzają się głowami z mrożącym krew w żyłach łoskotem, którego echo niesie się po górach. Wywołujące te przeraża­jące dźwięki uderzenia są możliwe dzięki znajdującym się na czołach tych zwierząt rogom, tworzącym po obu stronach głowy misterne zwoje. Barany mają także niezwykle grube kości czaszki. Rozwój ewolucyjny tych kości musiał przebiegać równolegle z rozwojem rogów, gdyż w przeciwnym wypadku, bara­ny porozbijałyby sobie głowy podczas walki.

Inaczej przebiegają pojedynki antylop. Zwierzęta te wykształciły długie, charakterystycznie zakrzywione rogi. Na początku starcia pochylają głowy, sczepiająsię rogami, a następnie przepychają się tam i z powrotem, sprawdzając swe siły. Zasady rządzące takimi zawodami są czasem bardziej skomplikowane niż reguły obowiązujące podczas walki ogierów zebry.

Gazela Granta jest jedną z najbardziej rozpowszechnionych na wschodzie Afryki małych antylop. Jej rogi. o lekko pofalowanej powierzchni są łagodnie, półkoliście wygięte ku tyłowi. Dwa kozły zaczynają pojedynek zbliżając się ostrożnie do siebie z wzniesionymi do góry głowami, postawionymi uszami i pyskiem zadartym do góry, tak że rogi kładą im się na barkach. Kozły nie szarżują. Gdy dochodzi do spotkania, nie są nawet zwrócone do siebie głowami. Przeciwnie, gdy są już blisko, odwracają głowy na bok. Kiedy znajdą się w jednej linii, w odległości kilkunastu centymetrów od siebie, wtedy zwracają się ku przodowi i kołyszą głowami, tak że każdy z nich może obejrzeć rogi rywala w całej okazałości. Znalazłszy się dokładnie obok siebie, kozły zatrzy­mują się i zaczynają wyciągać szyje, dzięki czemu widoczne stają się chara­kterystyczne białe łatki, znajdujące się na gardłach i podbródkach tych zwierząt. Kozły powtarzają taki "taniec" po wiele razy. Ponad połowa tego rodzaju

pojedynków kończy się bez wymiany ciosów - po prostu, jeden z kozłów uznaje pojedynek za skończony i odchodzi.

Jeżeli jednak ta demonstracja siły nie jest dla któregoś z rywali dostatecznie przekonywująca, wtedy kozioł odwraca się, pochyla głowę i sczepia swe rogi z rogami przeciwnika. Pojedynek nie jest już tylko pokazem, lecz staje się sprawdzianem siły obu samców. Przepychają się teraz w tył i a przód. Zwykle nie dochodzi jednak do wyłonienia zwycięzcy. Obaj rywale e<Isuwają się od siebie i, jakby nigdy nic, zaczynają skubać trawę. Jednoznaczni. ¡oztrzygnięcie przynosi tylko jeden na dziesięć tego rodzaju pojedynków. Wtedy słabszy spośród rywali szybko uwalnia rogi i ucieka, uznając się w ten sposób za pokonanego. Mimo, iż w większości pojedynków nie zostaje wyłoniony zwy­cięzca, takie próby sił wystarczają do określenia wzajemnych relacji społecz­nych pomiędzy kozłami.

W podobny sposób, choć oczywiście w o wiele mniejszej skali, rozstrzygają swe spory australijskie muchy z gatunku Phytalma mouldsi. Samce tej muchy różnią się znacznie między sobą rozmiarami ciała. Ich policzki wyposażone są w przypominające rogi wyrostki. Jeżeli jakiś samiec trafi na większego od siebie rywala, wtedy natychmiast ucieka. Jeżeli jednak rozmiary obu przeciwników są porównywalne, wtedy rzucają się oni na siebie z wysuniętymi do przodu "roga­mi" i zaczynają energicznie się przepychać. W trakcie tych zapasów unoszą się coraz wyżej na tylnych odnóżach, tak że w pewnym momencie stoją już niemal pionowo. W końcu, mniejszy z nich przewraca się na grzbiet, po czym, bez żadnych obrażeń, odlatuje.

Imponująca broń oraz siła fizyczna nie są jedynymi czynnikami, decydują­cymi o końcowym wyniku walki, nawet wtedy, gdy jej przebieg obwarowany jest całym systemem reguł. Walczące na własnym terenie zwierzęta, czy będą to antylopy, ptaki, żaby czy muchy, mają-jak się zdaje-pewną psychologiczną przewagę nad intruzami. Wykazał to jeden z pionierów badań nad zachowaniem zwierząt, Niko Tinbergen, w klasycznym już eksperymencie z ciernikami.

Otóż, wraz z nadejściem okresu godowego, brzuch i piersi samców ciernika przybierają jaskrawoczerwony kolor. W tym też czasie samiec buduje gniazdo wśród wodnej roślinności, po czym niespokojnie krąży dookoła. Widząc zbli­żającego się innego samca, staje pionowo i odstrasza intruza, energicznie rusza­jąc płetwami i prostując ciernie na grzbiecie. Teraz może wywiązać się walka, w trakcie której każdy z rywali próbuje ugryźć przeciwnika. Zwykle to intruz uznaje się za pokonanego. Blednie czerwone zabarwienie jego piersi, wiotczeje płetwa grzbietowa, po czym zwyciężony samiec dyskretnie się wycofuje. Tin­bergen umieścił w akwarium dwie pary ciemików. Akwarium to było na tyle duże, by obie pary mogły w nim założyć gniazda i bronić swych terytoriów. Następnie, przeniósł samce do oddzielnych szklanych pojemników, które z kolei umieścił obok siebie na terytorium należącym do jednego z nich. Zgodnie z oczekiwaniami, właściciel tego obszaru stanął pionowo i zaczął szybko poru­szać płetwami, natomiast intruz - zbladł. Teraz z kolei oba pojemniki zostały

przeniesione na teren należący do drugiego ciemika. Były intruz, powróciwszy do domu, natychmiast rozpromienił się i odzyskał pewność siebie, w odróżnie­

niu od drugiej ryby, która nagle znalazła się na obcym obszarze. Ponieważ oba samce były zamknięte w pojemnikach, nie doszło między nimi do walki, nie mógł też dotrzeć do żadnej z ryb silniejszy strumień wody, sygnalizujący energiczne, ostrzegawcze ruchy płetw. Jedyną zmianą, jaka zaszhi w warunkach zewnętrznych, była zmiana wyglądu otoczenia. To wystarczyło, aby doszło do zmiany zachowania ciemików.

Tak jak istnieją zasady regulujące przebieg konfliktu między zwierzętami, tak też istnieją reguły dotyczące zakończenia sporu. Pokonane zwierzę sygnali­zuje kapitulację, przez co unika poważnych obrażeń. Zachowuje się wtedy

dokładnie odwrotnie niż na początku walki, kiedy stara się nastraszyć przeciw­nika. Nie kroczy wyniośle, lecz kuli się ze strachu. Nastroszona podczas ataku sierść leży teraz płasko przy skórze. Rozzłoszczona mewa otwiera dziób i mie­rzy nim w swego rywala; natomiast gdy kapituluje, zamyka dziób i podnosi go w górę. Kameleon z wściekłości ciemnieje, a blednie gdy się poddaje. Podczas walki, zwierzę osłania najbardziej czułe i delikatne miejsca swojego ciała. Gdy zostaje pokonane, zachowuje się odwrotnie - opuszcza gardę i zdaje się na łaskę zwycięzcy. Wilki przewracają się na grzbiet, wystawiając w ten sposób brzuch i gardło na pastwę zębów przeciwnika. Gryzoń aguti kładzie się na boku, prostuje nogi i zamyka oczy. Samiec świnki morskiej najpierw wściekle kwiczy, a następnie odwraca się tyłem do zwycięzcy i nagle, w geście najwyższego poddania, wystawia swe jaskrawo ubarwione podbrzusze. Wszystkie te oznaki kapitulacji zwykle powstrzymują dalsze ataki zwycięzców. Nie tylko ludziom znana jest zasada głosząca, że nie wolno kopać leżącego.

Jednak wszystkie te te reguły, konwencje i zwyczaje nie zawsze są całkowi­cie skuteczne. Walka dwóch lwów bywa niekiedy tak zażarta, że z powodu odniesionych ran, jeden z nich umiera. Zdarza się też, że rogi walczących jeleni tak się z sobą splączą, iż zwierzęta nie mogą się od siebie oddzielić i umierają z głodu. Również walka dwóch słoni kończy się czasem śmiercią jednego z nich. Pokonany szczur, choćby nie odniósł żadnych widocznych ran, wymyka się niekiedy ukradkiem z pola walki i umiera.

Lecz ogólnie rzecz biorąc, walka jest pozytywnym elementem w życiu zwierząt, ponieważ każde następne pokolenie młodych ma zapewnionych naj­silniejszych z całej populacji ojców. Poza tym, w wyniku toczonych między sobą walk, przedstawiciele danego gatunku zwierząt nie osiedlają się zbyt blisko siebie, co umożliwia maksymalne wykorzystanie zasobów zamieszkiwanego przez nich obszaru. Jednocześnie, dzięki powszechnej akceptacji reguł, doty­czących rozwiązywania kwestii spornych, dzieje się to minimalnym kosztem zdrowia i życia zwierząt.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

PRZYJACIELE i RYWALE

W Hele zwierząt żyje w różnego rodzaju wspólnotach. Mogą to być trzody

Mbydła, sfory wilków, społeczeństwa mrówek, roje pszczół, stada gęsi czy gromady małp. Przyczyny, dla których zwierzęta wybierają taki sposób życia są różne. Gazele z afrykańskich równin żyją w grupach ze względów bezpieczeń­stwa. Lwy często polują w stadach, gdyż współpraca ze strony towarzyszy jest im pomocna w zdobywaniu pożywienia. Z tego samego względu wilki tworzą sfory. Obfitość pożywienia na stosunkowo małym terenie może być jedynym powodem, dla którego gołębie zbierają się w grupy.

Życie w dużych skupiskach, poza niewątpliwymi korzyściami, nastręcza licznych problemów. Nieuniknione są sprzeczki o pożywienie, konflikty zwią­zane z zakładaniem gniazd, rywalizacja o partnerów. W interesie każdego zwie­rzęcia leży, aby tego rodzaju spory pochłaniały jak najmniej energii i czasu, i aby, pomimo obowiązywania pewnych reguł walki, nie stawać do pojedynku za każdym razem, gdy tylko pojawi się jakiś nowy konflikt. Krótko mówiąc, wspólnota przynosi swym członkom tym większe korzyści, im więcej norm życia społecznego w niej obowiązuje.

Niektóre zwierzęta grupują się tylko na pewien czas. Z nadejściem jesieni łabędzie krzykliwe kierują się z północy na południe. Przylatują na Wyspy Brytyjskie, aby schronić się przed ciężką zimą w łagodniejszym klimacie. Gromadzą się rok po roku na rozlewiskach wód. Jednak za każdym razem grupa trochę się zmienia. Niektóre ptaki umierają, inne stają się dorosłe. Co roku więc, łabędzie od nowa układają wzajemne stosunki. Gdy dwa samce próbują zdobyć ten sam kawałek jakiejś rośliny, wtedy syczą na siebie, wyciągają szyje i trze­pocą skrzydłami. Jeśli się naprawdę zdenerwują, nacierają na siebie, wzbijając uderzeniami skrzydeł fontanny wody. O wyniku walki przesądzają tu jednak inne czynniki, niż w przypadku konfliktu pomiędzy ciemikami. Ciemika ośmie­la bliskość własnego gniazda, natomiast intruz traci na obcym gruncie pewność siebie. Wśród łabędzi o wyniku starcia decyduje liczebność rodziny. Z reguły rodzina liczniejsza jest rodziną dominującą. Ojciec rodziny złożonej z samicy i kilku łabędziątek pokona samca, który ma tylko jedno młode, a ten z kolei wygra z łabędziem z bezdzietnego związku. Samotny łabędź ma równe szanse jedynie z osobnikiem mającym ten sam status społeczny. Także niesamodzielne jeszcze młode mają taką samą pozycję społeczną, jak ich rodzice. Potrafią więc zmusić do ucieczki każdego dorosłego osobnika, stojącego niżej od nich w hie­rarchii społecznej.Takie okresowe grupy społeczne tworzą również w pewnych

porach roku sikory bogatki. Latem, gdy nie mają trudności ze zdobyciem pożywienia, żyją rozproszone na jakimś zalesionym obszarze. Gdy jednak robi się zimno, zbierają się wszędzie tam, gdzie można zdobyć coś do jedzenia. Pomimo tego, że w przeciwieństwie do łabędzi, sikorom nie towarzyszą całe rodziny, to jednak ptaki te również bardzo szybko rozwiązują konflikty. Zda­niem niektórych badaczy, hierarchia starszeństwa wśród sikorek opiera się na innej, niż u łabędzi, zasadzie. Na żółtych piersiach sikory bogatki widoczny jest podłużny, czarny pasek. Osobnik z wąskim paskiem na piersiach podlega pta­kowi mającemu szeroki pasek, czyli podobnie jak w wojsku, gdzie starszy szeregowy, z jedną belką na pagonach, rozpoznaje swego zwierzchnika - kapra­la - po dwóch belkach. Dzięki takiej hierarchizacji, sikory tracą na sprzeczki w trudnym okresie zimowym tylko minimalną część czasu i energii. Ponieważ wyższe stopniem ptaki nie mogą być równocześnie w kilku miejscach, również ich podwładni sprawują władzę, a zwierzchnicy przejmują "dowództwo" dopie­ro wtedy, gdy warunki zewnętrzne stają się wyjątkowo trudne.

Powstaje jednak pytanie: w jaki sposób można zostać kapralem? Prawdopo­dobnie szeroki pasek rozwija się u tych ptaków, które jako pisklęta były dobrze odżywiane. Może być także dziedziczony po rodzicach. Sprawia to wrażenie, jakby bogatki miały własne rody arystokratyczne. Oczywiście, dziedziczeniu podlegają także takie cechy, jak siła i agresja, lecz takie symbole starszeństwa, jak szerokie paski na piersiach, pozwalają na oszczędzanie energii przy rozwią­zywaniu kwestii spornych, i to w czasie, gdy jest ona najbardziej potrzebna.

Kawki żyją w stadach przez cały rok. Na początku każdego sezonu mają miejsce szumne narady, podczas których rozdzielane są stopnie starszeństwa w stadzie. Po zakończeniu tych obrad, wszyscy zainteresowani zapamiętują stopnie swych towarzyszy oraz to, co zostało uchwalone. Nie muszą już tracić energii na zbędne dyskusje. Gdy spotka się dwóch dawnych rywali, wtedy niższy rangą oznajmia swą uległość w taki sam sposób w jaki ogłosił kapitulację podczas ostatniego konfliktu. Szybkim skinięciem głowy odsłania wrażliwe miejsce na karku, a następnie odwraca się, pozwalając rywalowi zabrać znale­ziony przez siebie kawałek pożywienia. Tego rodzaju zależności obowiązują w całym stadzie. Każdy ptak ma określoną pozycję w hierarchii społecznej. Temu, który stoi najwyżej, podlegają wszystkie inne. Drugi z kolei podlega tylko pierwszemu i nikomu więcej, i tak dalej.

Po raz pierwszy pewien rodzaj społecznej organizacji życia zwierząt zaob­serwowano i opisano w 1922 roku. Obserwacje dotyczyły stada kur domowych. Bliższe przyjrzenie się temu stadu pozwoliło ustalić, który ptak dziobie którego. Tego rodzaju zależność została nazwana porządkiem dziobania. Wkrótce oka­zało się, że termin ten można stosować bardzo szeroko, na przykład przy opisie niektórych form życia społecznego ludzi. Można powiedzieć, że porządek dziobania u zwierząt przypomina hierarchię obowiązującą na przykład w woj­sku, kościele, uniwersytecie, czy na sali konferencyjnej, ale trzeba też stwier­dzić, że zarówno w świecie ludzkim, jak i zwierzęcym porządek ten nie jest ani tak prosty, ani niezmienny, jakby mogło się wydawać na pierwszy rzut oka.

Przyjmijmy, że wśród kawek w stadzie zachodzą następujące relacje: Ptak A dominuje nad ptakiem B, a ptak B dominuje nad ptakiem C. Gdy jednak dojdzie do konfrontacji pomiędzy ptakiem C i ptakiem A, wtedy ten pierwszy okazuje się zwycięzcą. Czasem powstają sojusze, na przykład ptak B jednoczy się z ptakiem C przeciw ptakowi A. Z nadejściem okresu godowego, system zależności w stadzie coraz bardziej się komplikuje. Jeśli młoda samica kawki zaprzyjaźni się z wysoko postawionym samcem, wtedy jej pozycja w stadzie staje się taka sama, jak pozycja jej partnera, co zresztą kawka ta skwapliwie wykorzystuje. Gdy zależności między ptakami okrzepną, wyniki większości starć w obrębie stada są z góry przesądzone.

Kacyki, czarni i żółci przedstawiciele rodziny żyjącej w Ameryce Południo­wej, mają dwie odrębne hierarchie społeczne - jedne dla samców, drugie dla samic. Gniazda budują tylko samice. Przędą długie, przypominające maczugi konstrukcje, które zawieszają na gałęziach drzew. Rywalizują ze sobą zaciekle

o najlepsze miejsca. Najchętniej wybierają drzewa rosnące na małych wyspach, które są trudno dostępne dla takich intruzów, jak małpy czy węże. Zwykle też gniazda kacyków znajdują się w bliskim sąsiedztwie gniazd os, ponieważ owady te tolerują obecność ptaków, a ponadto niezwykle agresywnie bronią swych gniazd przed potencjalnymi złodziejami, ochraniając przy okazji gniazda nale­żące do ptaków. Na jednym drzewie może gniazdować do stu samic kacyków. Dzieje się tak z powodu braku wystarczającej liczby miejsc, nadających się do założenia gniazd. Przebywanie w tego rodzaju koloniach ma także swoje dobre strony. Umożliwia mianowicie gromadne odpieranie ataków jakiegoś intruza.

Mimo wszystko, ataki są nieuniknione, na przykład ze strony wędrujących właśnie w okolicy małp kapucynek. Również tukany, jeśli tylko mają okazję, wybierają jaja i porywają młode z gniazd kacyków. Najbezpieczniejszym miej­scem dla gniazda jest więc środek kolonii i bliskie sąsiedztwo gniazda os. Takie usytuowanie gniazda stwarza możliwość przepędzenia złodzieja, zanim ów zdąży do niego dotrzeć. W związku z tym, samice toczą między sobą walki

o takie właśnie miejsca. Z niezwykłą zaciętością ścierają się z sobą w powie­trzu. Niekiedy któraś z nich spada na ziemię, raniona uderzeniem dzioba lub pazurów. Zwycięzcą jest zazwyczaj ptak o większej wadze ciała. Po zakończe­niu walki, zwycięska samica uzyskuje niejako prawa własności do zdobytego miejsca. Wraz z upływem lat samica zwykle traci na wadze, jednak nawet wtedy nie atakują jej cięższe i silniejsze osobniki.

Samce kacyków zorganizowane są według innych zasad. Nie odstępują drzewa, na którym samice budują gniazda, migocząc swymi żółtozłotymi ogo­nami i błyskając - czasem zalotnie, a czasem wyzywająco - błękitnymi oczami. Toczą z sobą powietrzne walki, siadają na gałęziach zwrócone przodem do siebie i pokrzykują wojowniczo. Zwycięstwo jednego z ptaków w takiej walce jest zwykle bezdyskusyjne. Przy każdym kolejnym spotkaniu obu rywali, poko­nany uznaje wyższość swego pogromcy.

W chwili, gdy gniazdo jest już ukończone i zbliża się pora składania jaj, samce zaczynają rywalizować o samice. Walka jest niezwykle zacięta, a często

także bardzo chaotyczna, gdyż może brać w niej udział nawet kilkanaście ptaków. Przez najbliższe pięć dni po dokonaniu zapłodnienia, zwycięski samiec pozostaje nieustannie w odległości metra lub dwóch od samicy. W ciągu tego czasu zostają złożone wszystkie jaja. Kacyk zapobiega w ten sposób zapłodnie­niu któregoś z jaj przez innego samca. Gdy tylko samica skończy składać jaja, samiec natychmiast rozpoczyna poszukiwanie następnej partnerki. Jeśli trafi na samicę, zapłodnioną przez takiego samca, nad którym odnióst wcześniej zwy­cięstwo, to znaczy przez niższego rangą, wtedy odpędza rywala i przywłaszcza sobie jego partnerkę.

Małpy są bardzo zaradnymi, pojętnymi i ciekawskimi zwierzętami, dlatego też, gdy żyją w grupach, tworzą wspólnoty o niezwykle złożonej strukturze społecznej. Wspólnoty zamieszkujących sawanny Afryki wschodniej pawianów anubisów mogą liczyć nawet około stu osobników. Trzon społeczeństwa stano­wią samice. Niemal zawsze najstarsza z nich stoi na szczycie hierarchii społe­cznej samic. Jej córki zajmują pozycje zbliżone do stanowiska matki. Podlegają im córki wszystkich innych samic. Wyrażają one swe poddaństwo za pomocą czegoś w rodzaju nerwowego śmiechu, zwanego "chichotem strachu", oraz przez jednoczesne pokazanie podeszwy stopy i wzniesienie ogona pionowo w górę.

Samce są prawie dwa razy większe od samic. Potężne kły sprawiają, że wydają się też od nich silniejsze. Ale ich pozycja w stadzie zależy od ich stosunków z samicami. Zanim młody pawian - bez względu na to, czy jest to osobnik pozostający w obrębie grupy, czy też przybywający z innej społeczno­ści - osiągnie trwałą pozycję w stadzie, musi najpierw związać się z jakąś samicą. Gdy więc spotka swą wybrankę, zaczyna wydawać przymilne dźwięki oraz donośnie cmokać. Takie zaloty mogą ciągnąć się przez kilka miesięcy. Gdy młody samiec otrzyma pozwolenie na oczyszczenie futra samicy, oznacza to, że został przez nią zaakceptowany. Przeczesuje wtedy jej futro palcami i zębami, usuwając złuszczoną skórę oraz pasożyty. Młody pawian bardzo angażuje się w tę czynność i powtarza ją przesadnie często. Gdy związek zostanie już zawar­ty, samiec zaczyna spędzać bardzo dużo czasu ze swą partnerką oraz z członka­mi jej rodziny - wspólnie z nimi śpi oraz spożywa posiłki. Jednocześnie zajmuje wtedy taką jak jego partnerka pozycję społeczną.

Aby jednak potwierdzić swoją pozycję, samiec musi stale przyjmować rzucane mu przez inne samce wyzwania. W trakcie konfrontacji pomiędzy dwoma pawianami obowiązuje specyficzny język, w którym zwierzęta te wyra­żają wyzwanie oraz kapitulację. Gdy szeroko ziewając, ukazują kły, znaczy to, iż usiłują się nawzajem przestraszyć. Z kolei, odwrócenie się tyłem do przeciw­nika oznacza kapitulację. Dominujący samiec, chcąc przypieczętować wynik spotkania, chwyta niższego rangą w pasie i wchodzi nań okrakiem. Gdyby na miejscu pokonanego samca znajdowała się samica, takie zachowanie oznacza­łoby wstęp do kopulacji.

Struktura społeczna stada pawianów nie przedstawia się jednak tak prosto. Samica miewa często nie jednego, a na przykład dwóch towarzyszy. Samiec

również może pozostawać w zażyłych stosunkach z więcej niż jedną samicą, choć z reguły ogranicza tego rodzaju zainteresowania do przedstawicielek jed­nej rodziny. Wzajemne stosunki pomiędzy wszystkimi osobnikami w stadzie są tak zagmatwane, że postronnemu obserwatorowi bardzo trudno jest zorientować się w nich na tyle dobrze, by móc przewidzieć wynik każdej konfrontacji pomiędzy samcami. Patrząc na stado pawianów można odnieś rażenie, że one same przestały się w tym orientować. Nieustannie szukają p . rdzenia włas­nej pozycji i nawet podczas posiłków lub w trakcie wypoczynku ciągle "ziewa­ją" ostrzegawczo, śmieją się nerwowo i ulegle odwracają ty

Gdy stado wędruje, każdy osobnik ma w nim wyznaczone jvwne określone miejsce, o którym decyduje jego wiek, płeć oraz pozycja społeczna. W najbez­pieczniejszym miejscu, to jest w środku stada, podróżują najstarsze samice wraz ze swymi partnerami i potomstwem. Obok tych samic, wśród ich najbliższej rodziny, wędrują samce w średnim wieku, zawsze gotowe do obrony idących razem z rodzicami dzieci. Znajdujące się na samym dole hierarchii społecznej najmłodsze samce stanowią przednią szpicę podróżującego stada. Ich zadaniem jest ostrzeganie stada przed niebezpieczeństwem, na przykład przed przyczajo­nym gdzieś w okolicy lampartem. Te osobniki narażone są na największe niebezpieczeństwo. Skupiają na sobie pierwszy impet atakującego stado wroga. Jeśli z jakichś powodów pozostaną w tyle za całą grupą, i wpadną w tarapaty, nikt nie wróci, aby im pomóc. Są młodymi bohaterami, od których męstwa zależy niekiedy los całego stada.

Jest kwestią dyskusyjną, na ile ta rola została młodym pawianom narzucona, a na ile dobrowolnie poświęcają się one dla dobra wspólnoty. Można oczywiście zrozumieć nieustanne, dobrowolne poświęcanie się rodziców dla swoich dzieci. Starają się oni nakarmić swoje młode nawet wtedy, gdy brakuje pożywienia i gdy sami są głodni. Aby ochronić potomstwo, ryzykują własnym życiem. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż w ten sposób osiągają najważniejszy cel w swoim życiu - przekazują swoje geny kolejnemu pokoleniu. Natomiast bardzo trudno wyjaśnić w myśl teorii ewolucji, dlaczego jakieś zwierzę poświęca się dla drugiego, z którym nie wiąże go prawie żadne pokrewieństwo. Istnieje bowiem małe prawdopodobieństwo, że kolejne pokolenie odziedziczy skłonność do samopoświęceń, gdyż osobniki samolubne pozostawiają po prostu większą ilość potomstwa. Dlatego też zachowania altruistyczne są szybko eliminowane w to­ku doboru naturalnego.

Istnieją jednak zwierzęta, które od czasu do czasu zdają się zachowywać w sposób całkowicie pozbawiony egoizmu. Być może wyda się to dziwne, lecz chodzi tu o nietoperze zwane wampirami.

Wampiry odżywiają się wyłącznie krwią. Każdej nocy jeden nietoperz musi wypić ilość krwi równą przynajmniej połowie wagi własnego ciała. Zdobycie aż takiej ilości krwi nie jest łatwe. Wampir musi trafić najpierw na jakiegoś ssaka, najlepiej konia lub krowę, następnie, dzięki wrażliwemu na ciepło noso­wi, zlokalizować znajdujące się tuż pod skórą ofiary naczynia krwionośne, po czym naciąć skórę zwierzęcia swymi trójkątnymi zębami. Ślina tego nietoperza

zawiera środek zapobiegający krzepnięciu krwi, dzięki któremu rana na ciele

ssaka pozostaje otwarta na tyle długo, aby wampir mógł najeść się do syta. Wjego glinie znajduje się także środek znieczulający, którego obecność zmniej­sza znaczni • ryzyko! że ofiara, zdenerwowana grubiańskimi zabiegami nie­toperza, str śnie go z siebie. Napełnienie żołądka zajmuje wampirowi około dwunastu m rat. Jak widać, aby zdobyć pożywienie, nietoperz musi mieć wprawę, ?■ także sporo szczęścia. Z tego powodu co trzeciemu niedorosłemu osobniko1, ;ałej kolonii nietoperzy nie udaje się w ogóle żadna nocna wypra­wa. To lamo spotyka około 7% dorosłych, doświadczonych osobników. Jeśli natomiast nietoperz przez dwie noce z rzędu nie napije się krwi, wtedy umiera.

Samice nietoperza żyją w niewielkich grupach. Każda taka grupa liczy

kilkanaście samic. Przez większą część roku samicom towarzyszą młode. Matki karmiąje nie tylko mlekiem, lecz również, jeżeli nocny wypad był udany, krv. ią. zwracaną z żołądka. Ale mając pełen żołądek krwi, dają ją także swoim doro­słym towarzyszkom, którym nie udało się zdobyć pożywienia. Takie zachowa­nie można wyjaśnić w myśl teorii ewolucji wtedy, gdy dotyczy ono kogoś z bliskiej rodziny, na przykład siostry, córki lub matki. Przy tak bliskim stopniu pokrewieństwa, samice mająbardzo podobne genotypy. Samice nietoperza dążą zatem, podobnie jak rodzice troszczący się o swoje młode, do zachowania swoich genów. Jednak badania pokrewieństwa, oparte o rysunek odcisków palców, wykazały, że dokarmiające się osobniki często w ogóle nie są z sobą spokrewnione. Czy mamy więc do czynienia z przykładem całkowicie altruisty- cznego zachowania, czy też może ono przynosić nietoperzowi jakieś korzyści?

Ofiarodawczyni odniosłaby korzyść z udzielenia pomocy głodującej towa­rzyszce, gdyby w przyszłości, gdy nie dopisze szczęście i sama nie zdobędzie nic do jedzenia, mogła być pewna rewanżu z jej strony. I tak jest w rzeczywi­stości. Bardzo często w większej grupie nietoperzy kilkanaście samic przemie­szcza się z jednego miejsca na drugie. Zwykle trzymają się one wtedy razem. W takiej małej grupie każda z samic ma swą stałą towarzyszkę, która usadawia się obok lub tuż za nią. Te dwie samice są, w pełnym tego słowa znaczeniu, przyjaciółkami. Poświęcają wiele czasu na wzajemną toaletę oraz rozpoznają się, wydając charakterystyczne dźwięki. Oszustka, która, wyprosiwszy sobie pomoc, nie zwróciłaby długu, zostałaby szybko zdemaskowana. Tak więc, ofiarowanie sobie krwi przez dwa niespokrewnione osobniki jest pewna formą wzajemnej pomocy, z której obie strony czerpią korzyści.

Tego rodzaju zachowanie może więc zostać utrwalone w toku ewolucji.

O wiele częstsze są przejawy altruizmu w zachowaniu zwierząt, które łączy z sobą bliskie pokrewieństwo. Prawie wszyscy członkowie zamieszkującej ter­mitierę kilkunastoosobowej grupy mangust karłowatych są z sobą spokrewnieni. Większość z nich to dzieci tej samej pary rodziców - założycieli całej grupy. Jeżeli oboje rodzice żyją i wydają na świat potomstwo, wtedy pozostałe man- gusty powstrzymują się od powiększania rodziny. Poświęcają się natomiast całkowicie opiece nad młodymi i czuwają nad bezpieczeństwem całej grupy.

Niektóre samce - zazwyczaj młode I pełnią rolę wartowników. Gdy cała rodzina wychodzi z termitiery w poszukiwaniu chrząszczy oraz innych owa­

dów, wspinają się one na kopce termitów, a także na gałęzie krzaków, i pilnie obserwują niebo i ziemię. Największymi wrogami mangust są jastrzębie. Dostrzegło zbliżającego się ptaka, strażnicy wydają ostrzegawczy gwizd i wszyscy członkowie rodziny natychmiast szukają schronienia. Zwierzęta, które znal; i ;ię niedaleko kopca, uciekają szybko do tuneli, inne ukrywają się wśród krza:' w. Gdy niebezpieczeństwo mija, mangusty wracajądo przerwane­go połowan;:i. Wtedy następuje zmiana warty. W ten sposób, każdy członek grupy może wyruszyć na żer.

Dzieci, które są zbyt małe, by narażać je na niebezpieczeństwo, pozostają w domu. Tam opiekują się nimi najczęściej młode samice. Pielęgnują one

i zabawiają swych podopiecznych. Zawracają młode, które zawędrowały zbyt daleko od domu. Łapią owady dla małych mangust. Jeszcze bardziej niezwykłe jest to, że młode samice, które nigdy nie miały własnych dzieci, produkują mleko, którym karmią pozostające pod ich opieką młode. To niezwykłe zjawisko zaobserwowano jeszcze tylko u żyjących w niewoli słoni indyjskich.

Drapieżniki stanowią tak duże zagrożenie dla mangust, że poza grupą żadna z nich nie byłaby w stanie zadbać równocześnie o własne bezpieczeństwo w czasie wypraw poza termitierę oraz o bezpieczeństwo i wyżywienie młodych. Można zrozumieć, że dorosłe dzieci pary rodziców-założycieli grupy pomagają sobie wzajemnie, przyczyniając się w ten sposób do zachowania bliskiego im genotypu. Lecz niektóre, należące do grupy mangusty, są przybyszami pocho­dzącymi z innych rodzin. Nie są więc związane pokrewieństwem z parą rodzi­ców i jej dziećmi. Dlaczego więc i one wspomagają grupę? Być może dlatego, że w tak dobrze strzeżonej grupie mają zapewnione względne bezpieczeństwo w czasie żerowania. Niewykluczone też, że przybysze są starsi od wszystkich dzieci pary rodzicielskiej i po śmierci rodziców-założycieli zostaną ich spadko­biercami, dzięki czemu będą mogli wydawać na świat własne potomstwo. Tym ich przyszłym potomstwem będą z kolei opiekowały się młode mangusty - dawni wychowankowie przybyszów.

Przedstawiciele pewnego gatunku ssaków niezwykle wprost rozbudowali system rodzinnego podziału pracy. Zwierzęta te trudno jest jednak w ogóle zobaczyć, gdyż całe życie spędzają pod ziemią w długich tunelach, rozgałęzia­jących się niekiedy na przestrzeni kilku kilometrów. Jedyną oznaką ich istnienia są znajdujące się na powierzchni ziemi kratery o średnicy kilkunastu centyme­trów, z których od czasu do czasu wytryskują "strumienie" świeżej ziemi. Są to kopce golców.

Golec osiąga rozmiary małego szczura, choć na pierwszy rzut oka wydaje się od niego mniejszy, gdyż jest całkowicie pozbawiony futra. Ma różową, pomar­szczoną, workowatą skórę. Zwierzę to posiada dwie pary niezwykle długich siekaczy, które wystają z pyska jak obcęgi. Są one na tyle długie, że golec może używać ich przy kopaniu tuneli, mając jednocześnie zaciśnięte wargi, dzięki czemu ziemia nie dostaje mu się do pysl^a. Oczy golca są bardzo małe i nie ma

w tym nic dziwnego, gdyż zwierzę to może przelotnie zobaczyć trochę światła tylko wtedy, gdy znajduje się niedaleko wylotu kopca. Poza tym żyje w zupeł­nych ciemnościach. Golec ma długi, kościsty ogon. Gdy w wyjątkowo wąskim tunelu zwierzę przesuwa się tyłem, używa swego ogona jak macki, uderzając nim energicznie w ściany korytarza.

Na terenach, na których żyją golce, opady deszczu należą do rzadkości. Dlatego też wiele spośród występujących tam roślin gromadzi . odę w bulwias­tych korzeniach, osiągających niekiedy rozmiary piłek futbo'owych. Z takich właśnie dużych bulw golce czerpią większość swego pożywić . J ednak rośliny rozrzucone są na dużym obszarze i wyrastają w zupełnie przrządkowych miej­scach. Ponieważ więc golce nie opanowały żadnej innej metody wyszukiwania bulw, muszą przekopywać całe metry tuneli, zanim natkną się przypadkowo na jedną z nich. Kiedy im się to w końcu uda, starają się nic nie uronić z jej zasobów. Wycinają najpierw otwór w skórce korzenia, a następnie przegryzają się przez jego miąższ tak, aby nie uszkodzić pozostałej części skórki. W ten sposób roślina zostaje co prawda ograbiona z większości zgromadzonego przez siebie pożywienia, lecz nie ginie. Golce zasypują czasem wejście do tunelu, prowadzącego do splądrowanej rośliny, pozostawiając jej czas na regenerację. Gdy to nastąpi, znów tam powracają.

Członkowie całej społeczności golców znacznie różnią się między sobą pod względem rozmiarów ciała. Najmniejsi z nich mają około siedmiu centymetrów długości. Do nich należy wykopywanie nowych tuneli i oczyszczanie starych. Pracują zespołowo - ustawiają się w rzędzie, jeden za drugim, w drążonym właśnie tunelu i przesuwają świeżo wykopaną ziemię aż do jednego z otworów prowadzących na powierzchnię. Zadaniem ostatniego osobnika, stojącego naj­bliżej wyjścia, jest wyrzucanie ziemi na zewnątrz tunelu. W ten sposób, wyjście z tunelu zostaje otoczone pryzmą ziemi. Każdy młody golec, który ukończy trzeci miesiąc życia, zaczyna pracować przy budowie tuneli.

Po pewnym czasie, kilku spośród tego rodzaju robotników awansuje do wyższej grupy społecznej. Należą do niej osobniki trochę większe od zwykłych budowniczych tuneli, pracujące tylko w połowie tak ciężko jak tamci. Wię­kszość czasu spędzają wylegując się w głównej komorze gniazda.

Do trzeciej grupy należą osobniki przewyższające przedstawicieli pozosta­łych dwóch grup zarówno rozmiarami ciała, jak i ilością wolnego czasu. Golce te prawie nigdy nie pracują - przez cały czas drzemią w komorze gniazda. Jednak i one mają do spełnienia pewną szczególną funkcję. Tworzą mianowicie armię całej kolonii golców. U wejścia do każdego tunelu stoi zawsze jeden robotnik. Odblokowuje on wejście tylko w chwili wyrzucania ziemi na zew­nątrz.

Pomimo tego, czasem jakiemuś wężowi udaje się wśliznąć do tuneli golców. Robotnicy uciekają wtedy w popłochu, szukając schronienia w komo­rze. Żołnierze natomiast ruszają na spotkanie wroga, po czym nieustraszenie rzucają się do ataku, gryząc napastnika swoimi dużymi siekaczami tak dotkliwie, że ów jest niekiedy bliski śmierci.

Przyjaciele i rywale 223

W społeczności golców można wyróżnić - w zależności od charakteru wy­konywanej pracy - robotników, półrobotników i żołnierzy. Do każdej z tych grup należą zarówno samce, jak i samice. Jednak u większości z nich aktywność płciowa ulega wytłumieniu. W obrębie całej wspólnoty tylko jedna samica pozostaje aktywna płciowo - jest to królowa. Żyje ona czasem nawet przez trzynaście lat, a co jedenaście tygodni wydaje na świat potomstwo. Każdy miot liczy kilkanaście młodych. Królowa ma z reguły jednego lub dwóch partnerów wywodzących się spośród żołnierzy. Okres ich aktywności płciowej nie trwa jednak zbyt długo. Rola, którą mają do spełnienia, wymaga takiego wysiłku, że po upływie mniej więcej roku samce te słabną i umierają. Ich miejsce zajmują wtedy inne osobniki.

Królowa nie bierze udziału w kopaniu tuneli, nie uczestniczy również w dzia­łaniach obronnych. Gdy tylko dzieci nie wymagają już karmienia mlekiem, samica powierza je opiece starszego rodzeństwa, spośród półrobotników, którzy karmią młode przeżutymi kawałkami bulwiastych korzeni. Poza czasem spę­dzonym w komorze lęgowej na rodzeniu dzieci, królowa często patroluje tunele i ponagla swych "poddanych" i jednych, w szczególności samice, szczypie, innych popycha nosem. Kiedy umrze, jej miejsce zajmie inna samica, wywo­dząca się spośród półrobotników.

W jaki jednak sposób udaje się królowej utrzymać te despotyczne rządy? Co powoduje, że większość jej dzieci nie osiąga dojrzałości płciowej? Odpowiedź na te pytania związana jest z odchodami królowej. W całej sieci tuneli znajdują się specjalne miejsca, w których wszystkie golce, łącznie z królową, oddają mocz i kał. W moczu królowej znajduje się działająca hamująco substancja hormonalna. Rzecz w tym, że gdy robotnicy odwiedzają te miejsca, na ich nagiej skórze pozostaje trochę odchodów królowej, co czyni z nich niewolników.

Jakie więc korzyści czerpie robotnik z faktu przynależności do wspólnoty, skoro płaci za to utratą płodności? Po pierwsze, w pojedynkę, czy nawet we dwójkę, robotnicy nic byliby w stanie wykopać takiej ogromnej sieci tuneli, jaką zajmuje cała wspólnota, a co za tym idzie, mieliby spore trudności ze znalezie­niem odpowiedniej ilości pożywienia. Po drugie, mimo iż są bezpłodni, odgry­wają jednak pewną rolę w zachowaniu własnych genów, gdyż większość, jeśli nie wszystkie, pozostające pod opieką całej wspólnoty dzieci, to ich rodzeni bracia i siostry. Mają one przynajmniej połowę wspólnych genów. Taką samą ilość swojego materiału genetycznego przekazaliby własnym dzieciom, gdyby je mieli z osobnikami pochodzącymi spoza wspólnoty.

Nie wiemy, jakie drogi doprowadziły przodków gryzoni do założenia tak niezwykłych społeczności. Nie znamy też konkretnych warunków, które ich do tego zmusiły. Cokolwiek się zdarzyło, warunki te musiały powtórzyć się kilka­krotnie w toku ewolucji. Gryzonie, jako ssaki, są jedną z najmłodszych grup zwierząt, jaka pojawiła się w wyniku procesu ewolucji. Niemal najpóźniej ze wszystkich zwierząt rozpoczęły swój marsz przez życie. O wiele dłuższa jest historia owadów. Zamieszkiwały one licznie Ziemię już dwieście pięćdziesiąt milionów lat temu. Już wtedy pewne ich grupy zaczynały organizować się

w wielkie wspólnoty. Pierwsze duże społeczności założyli przodkowie dzisiej­

szych termitów - karaczany. Siedemdziesiąt milionów lat temu u szczytu roz­woju były dwie blisko z sobą spokrewnione nadrodziny błonkówek: mrówki i osy, które niezależnie od siebie wybrały społeczny tryb życia.

Żyjące uneryce Południowej mrówki z rodzaju Atta tworzą jedną z naj­bardziej mych społeczności w całym świecie zwierzęcym. Pod pewnymi, dość islu ni względami, życie mrówek przypomina życie golców. Po pier­wsze, zan 10 mrówki, jak i golce żyją pod ziemią, co pozwala na obronę kolonii ni lkimisiłami wyspecjalizowanych wojowników. Po drugie, w obu przypadk ch, odpowiedzialność za rozmnażanie spoczywa na jednej tylko sa­micy, co wiązałoby się z ogromnym ryzykiem dla wspólnoty, gdyby nie prawie

absolutne bezpieczeństwo, jakie stwarza podziemna forteca. Po trzecie, zarówno wśród golców, jak i u mrówek, płodne samice żyją tak długo, że ich bezpłodne dzieci są świadkami pojawiania się kolejnych pokoleń swojego rodzeństwa.

Podczas jednak, gdy robotnicy golców awansują czasem do wyższej grupy społecznej, mrówki robotnice są na całe życie przypisane do swojej kasty. Ponadto wspólnota golców składa się z kilkudziesięciu osobników, a wspólnota mrówek Atta - z kilku milionów.

Trudny problem trawienia celulozy, z której w głównej mierze składają się tkanki roślin, mrówki Atta rozwiązały zakładając hodowle grzybów, które robią to za nie. Wiele żyjących w Afryce termitów - również gatunki wojownicze - podobnie radzi sobie z tym problemem. Mrówki jednak stosują własną metodę hodowli grzybów. Nie wykorzystują w niej martwej roślinności, lecz liście i łodygi, które odcinają z żywych roślin.

Ich mrowiska są ogromne. Na zewnątrz widoczny jest jedynie niski, niczym nie porośnięty ziemny kopiec, wznoszący się w najwyższym punkcie na wyso­kość jednego do półtora metra ponad poziom otoczenia. Ale podziemny labirynt komnat i korytarzy sięga do pięciu metrów w głąb ziemi. Niektóre z tysięcy otworów, którymi usiana jest powierzchnia kopca, dają początek szerokim na kilka centymetrów, dobrze utrzymanym ścieżkom, które przecinają okoliczny las, i ciągną się niekiedy na przestrzeni około stu metrów. Po ścieżkach tych przez całą dobę wędrują mrówki. Idą niekiedy po dziesięć w rzędzie, niosąc w żuwaczkach małe, odcięte przed chwilą fragmenty liści, które rozpościerają się nad ich grzbietami jak maleńkie parasole.

Dotarłszy do mrowiska, owady zrzucają ładunek na dno komnaty, po czym z powrotem wyruszają w kierunku małego karczowiska. Podążają szlakiem wytyczonym przez zwiadowczynie, które jako pierwsze dotarły do "karczowa­nego" teraz drzewa. Po zwiadowczyniach, szlak ten został przemierzony miliony razy przez ich towarzyszki.

Pozostawionymi w mrowisku kawałkami liści zajmują się mrówki, należące do innej kasty robotnic. Są nieco mniejsze od mrówek-tragarzy; średnica głowy takiej robotnicy wynosi 1,6 milimetra, podczas gdy mrówka-tragarz jest mniej więcej wielkości muchy domowej, a średnica jej głowy wynosi 2,2 milimetra. Robotnice zaczynają najpierw oblizywać przyniesione przed chwilą kawałki

liści, aby usunąć z ich powierzchni znajdujące się tam czasem zarodniki roślin oraz bakterie, które mogłyby zanieczyścić całą hodowlę. Następnie tną liście na coraz drobniejsze części. Gdy skończą, do pracy przystępują ich mniejsze koleżanki. Przeżuwają one drobne kawałki liści na wilgotną papkę i dodają do niej małe kropelki pochodzącej z odbytu cieczy, umożliwiającej proces chemi­czny, w którym ulegają rozkładowi tkanki liści. To, co pozostanie z tak spreparowanych liści, zanoszą do specjalnych komnat-ogrodv We wszystkich takich komnatach znajdują się gąbczaste, szare kule. Najmniejsze z nich są wielkości pomarańczy, największe osiągają rozmiary melonów. Te kule to plantacje grzybów. Z niezwykłą starannością, mrówki umieszczają przetworzo­ne chemicznie liście w otworach, które obficie pokrywają powierzchnie ich plantacji. Teraz do pracy przystępują osobniki z najliczniejszej kasty robotnic. Są to najmniejsze mrówki w całym mrowisku - średnica głowy takiej robotnicy wynosi 0,6 milimetra. Dzięki niezwykle małym rozmiarom ciała, mogą one swobodnie poruszać się wewnątrz gąbczastych hodowli grzybów. Wdrapują się na umieszczone tam wcześniej liście i swymi malutkimi, przypominającymi szczypce żuwaczkami odrywają pęki nitkowatej grzybni, po czym umieszczają je na zmacerowanej powierzchni liści. Grzyby rosną bardzo szybko. W ciągu dwudziestu czterech godzin całkowicie pokrywają kawałek liścia plątaniną białych strzępek. Te maleńkie, karłowate mrówki otaczają plantację troskliwa opieką - regularnie usuwają dostające się tam czasem strzępki obcych grzybni. Gdy grzyby dojrzewają, na końcach strzępek tworzą się niewielkie zgrubienia. Rozpoczynają się teraz zbiory, w których uczestniczą robotnice pochodzące ze wszystkich kast. Niektóre mrówki same zjadają zgrubiałe zakończenia strzępek grzybów, inne natomiast zbierają je i znoszą przebywającym w specjalnych wylęgarniach larwom.

Całej wspólnoty bronią mrówki z kasty żołnierzy. Żołnierz waży trzy razy tyle, ile najmniejsza mrówka i jest tak duży jak pszczoła. W jego głowie wiele miejsca zajmują silnie rozwinięte mięśnie, podtrzymujące potężne żuwaczki. Także człowiek może bardzo boleśnie odczuć ich ugryzienie.

W samym centrum ogromnego mrowiska rezyduje królowa. Wielka jak karaluch, sprawia na tle swego potomstwa wrażenie olbrzyma. Od momentu, w którym założy kolonię, jedynym jej zadaniem jest składanie jaj. W trakcie lotu godowego królowa odbywa kopulację z kilkoma samcami. Nasienie tych samców wnika do torebki kopulacyjnej w jej organiźmie, gdzie może pozostać przez całe jej życie, stale zdolne do zapłodnienia jaj. Jednakże, jak to się dzieje w przypadku wielu owadów, w organiźmie królowej rozwijają się także nieza- płodnione jaja. Niekiedy królowa składa takie niezapłodnione jaja. Dzieje się tak wtedy, gdy zostanie zamknięty kanał, łączący torebkę kopulacyjną z jajo­wodami.

W sumie, liczba zapłodnionych i niezapłodnionych jaj, złożonych przez królową w ciągu całego jej życia sięga dwudziestu milionów.

Królowej dogląda grono mrówek, pochodzących z kasty grupującej robotni­ce średnich rozmiarów. Te robotnice zabierają składane przez królową jaja

i zanoszą je do wylęgami. Z niezapłodnionych jaj wylęgają się samce. Gdy

dorosną, opuszczają kolonię i przestają uczestniczyć w jej życiu. Jednak wię­kszość jaj, które składa królowa, to jaja zapłodnione, z których wylęgają się samice. Ich przynależność kastowa zależy od uwagi, jaką poświęcają im opie­kunki, oraz od dostarczanego im pożywienia. Tylko bardzo niewiele spośród nich czeka objęcie w przyszłości funkcji królowych-matek. Te, gdy przychodzi pora, opuszczają mrowisko i odlatują wraz z samcami, by podjąć próbę założe­nia własnych wspólnot. Ogromna większość młodych mrówek pozostaje bez­płodna. Niektóre z nich zasilają szeregi żołnierzy, inne . ,'ą tragarzami. Jeszcze inne pracują przy obróbce liści i pielęgnacji ogrodów. Wspólnota po­trzebuje ich wszystkich, aby nadal istnieć i rozwijać się.

Pierwsze mrówki pojawiły się na Ziemi wiele milionów lat temu, ale ich

przodkowie prowadzili prawdopodobnie samotniczy tryb życia, podobnie jak przedstawiciele innych żądłówek, żyjących obecnie. Życie samotników trwa krótko, bowiem sami, na własną rękę, muszą borykać się z najważniejszymi problemami życiowymi. Sami muszą zdobywać pożywienie, szukać schronienia przed wrogami oraz troszczyć się o młode. Jeśli nie podołają któremuś z tych problemów, giną, a wraz z nimi ich genotyp. Mrówki Atta, prowadząc życie w społeczności oraz wprowadzając podział pracy, potrafią radzić sobie z wszy­stkim podstawowymi dziedzinami życia. Mogą szybko uporać się z każdym problemem życiowym, nie narażając jednocześnie na niebezpieczeństwo egzy­stencji całej wspólnoty. W takiej wspólnocie wszystko dzieje się równocześnie: zbieranie liści i uprawa ogrodów, składanie jaj, obrona przed ingerencją z zew­nątrz i wzrastanie nowych pokoleń.

Z jednej strony, wydaje się, że w tego rodzaju społeczności altruizm i samo- poświęcenie osiągnęły swe apogeum, ponieważ miliony stworzeń wyrzekająsię niektórych funkcji życiowych, aby służyć jednostce - czyli swojej królowej. Z drugiej jednak strony, kolonia mrówek nie jest właściwie wspólnotą jedno­stek, lecz sama jest jednostką, superorganizmem, na który składają się elementy tak podobne pod względem materiału genetycznego, że można je uważać za członki jednego ciała. Ten superorganizm, w przeciwieństwie do pojedynczej mrówki, nie żyje jedynie przez rok lub dwa, lecz trwa przez całe dziesięciolecia. Jest świetnie zabezpieczony. Tylko jego ramiona wyciągają się w głąb lasu, natomiast reszta ciała nigdy nie ukazuje się na powierzchni ziemi. Stale, bezli­tośnie eksploatuje on okoliczną roślinność. W ciągu jednej nocy może ogołocić z liści krzak albo pozbawić płatków rosnące na najwyższych gałęziach drzew kwiaty. Władcami krainy, zamieszkałej przez mrówki Atta nie są żywiące się liśćmi małpy, ani owadożeme ptaki, ani zastępy gąsipmir^ ani nawet ludzie, szukający nowych terenów dla swych upraw. Prawdziwym panem tej krainy jest maleńka mrówka, która dzięki nieustannemu rozmnażaniu się i odpowiedniej "organizacji społecznej" stała się supergigantem.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

PRZEKAZYWANIE * INFORMACJI iM

U ■niesiona brew, wydęta warga czy wymiana bogatej w hormony śliny są Mbardzo skutecznymi sposobami porozumiewania się w kontaktach bezpo- I średnich. Ale zwierzęta muszą także przekazywać informacje na rialsrs odle­głości obcym osobnikom własnego gatunku, żyjącym w innych grupach. W razie i konieczności muszą nawet porozumiewać się z przedstawicielami innego ga­tunku. W obu sytuacjach używają odmiennych technik. ^

Wiadomość komunikowananaj częściej przedstawicielowi drugiego gatunku jest prosta i jasna: wynoś się! Rozsierdzony słoń szarżujący z rozpostartymi uszami i oznajmiający trąbieniem swą obecność, daje to do zrozumienia szybko i bardzo wymownie. Wszystkie znajdujące się w pobliżu stworzenia - bez względu na to, czy są to polujące lwy, czy zbyt śmiali fotografowie - nie mają w takiej sytuacji żadnych wątpliwości. Międzygatunkowa wymiana informagi może być jednak nieco bardziej skomplikowana^]

Wschodnią Afrykę zamieszkuje ptak wielkości skowronka, zwany miodo- wodem. Żywi się on owadami, a szczególnym upodobaniem darzy larwy pszczół. Ich zdobycie nie jest jednak łatwe. Dzikie pszczoły afrykańskie budują bowiem gniazda w wydrążonych drzewach lub w szczelinach skalnych. Miodowód ma cienki i delikatny dziób, nie jest więc w stanie odłupać drewna, a tym bardziej rozkruszyć kamienia. By zdobyć swe ulubione pożywienie, musi mieć pomocnika. Pomocnikiem tym jest zazwyczaj człowiek.

W północnej Kenii, gdzie do dziś żyją duże ilości miodowodów, zbieraniem miodu trudnią się szczególnie ludzie z na poły wędrownego plemienia Boran. Kiedy jeden z nich wyrusza po miód, wchodzi do buszu i wydaje przeraźliwy gwizd, dmuchając w skorupę ślimaka, w pestkę z wywierconym otworem lub po prostu używając do tego celu złożonych dłoni. Jeśli człowiek ów znajduje się na terytorium miodowoda, ptak pojawia się w ciągu kilku minut, wydając szczególny, świergotliwy głos, jakiego nie używa przy żadnej innej okazji. Skoro tylko obaj skonstatują nawzajem swą obecność, ptak odlatuje znamien­nym, nurkującym lotem, rozkładając ogon tak szeroko, że po obu jego stronach widać wyraźnie białe piórka. Człowiek idzie dalej, gwiżdżąc i pokrzykując dla upewnienia ptaka, iż rozumie jego wezwanie i współdziała z nim.

Ptak może teraz zniknąć na kilka minut. Kiedy wraca, siada wysoko na drzewie w pewnej odległości od człowieka, nawołując głośno i czekając, by pomocnik go dogonił. W trakcie wspólnej wędrówki przez busz, ptak zatrzymuje się i nawołuje coraz częściej, przysiadając na coraz niższych gałęziach, aż

- mniej więcej po upływie kwadransa - jego śpiew ulega zmianie: staje się cichszy i mniej natarczywy. Powtórzywszy swe wołanie dwu- lub trzykrotnie, ptak milknie, leci na ściśle określone miejsce i tam już pozostaje. Obok znajduje się wejście do gniazda pszczół.

Teraz inicjatywę przejmuje człowiek. Jeśli dzień jest upalny, wokół wejścia może krążyć rój pszczół. Trzeba zatem w jakiś sposób je unieszkodliwić, jeśli człowiek i ptak nie chcą narazić się na dotkliwe użądlenia. Człowiek rozpala w pobliżu gniazda ognisko i - jeśli mu się uda — wkłada płonące żagwie w znajdujące się poniżej dziuple, tak by wokół samego gniazda kłębił się dym. Kiedy pszczoły zostaną już częściowo oszołomione, człowiek przy użyciu specjalnego noża rozłupuje drzewo, albo kijem wydobywa ze skalnej szczeliny gniazdo i wyciąga ociekające ciemnobrązowym miodem plastry. To jest to, czego potrzebuje człowiek. Ale nie ptak. Ten woli larwy. Mimo to tradycja wymaga, by człowiek pozostawił dla ptaka choć kawałek plastra miodu, zawie­szając go na gałęzi lub kładąc w jakimś innym widocznym miejscu. Teraz miodowód może otrzymać swój udział. Podfruwa do resztek splądrowanego gniazda i wyciąga z komórek plastra tłuste, białe larwy pszczół. Miodowód, co bardzo znamienne, jest także wielkim amatorem wosku. Jest to jeden z bardzo nielicznych ptaków, które mogą strawić wosk.

Miodowód nie odnajduje pszczelich gniazd w drodze przypadku. Posiada on bowiem dokładną znajomość swego terytorium i doskonale wie, gdzie znajduje się każde gniazdo. Ornitolodzy zaobserwowali z ukrycia miodowoda, który dzień po dniu odwiedzał każde ze swych pszczelich gniazd zupełnie tak, jakby kontrolował ich stan. W chłodny dzień, kiedy pszczoły są spokojne, ptak może podfrunąć na skraj gniazda i zajrzeć do wnętrza. Miodowód, kiedy zaczyna prowadzić człowieka, nie krąży na chybił trafił, ale kieruje się prosto do najbliższego gniazda. A powodem, dla którego opuszcza na krótko swego pomocnika w chwilę po pierwszym spotkaniu, jest właśnie szybki lot do zapa­miętanego gniazda.

Być może miodowód sprawdza wtedy, czy gniazdo jeszcze istnieje. Poza tym, jeśli człowiek, znalazłszy gniazdo, z jakiegoś powodu nie zdoła dobrać się do miodu, ptak, po krótkiej przerwie, ponawia swoje: "chodź za mną" i prowadzi go do następnego gniazda.

To, że miodowódma system trawienny specjalnie przystosowany do radzenia sobie z woskiem, sugeruje, iż ptak ten jada z pszczelich gniazd od długiego czasu, więc i jego związek z człowiekiem jest pradawny. W tej części świata ludzie z całą pewnością zbierali miód od około dwudziestu tysięcy lat, czego dowodzą naskalne malowidła ze środkowej Sahary i z Zimbabwe, które przed­stawiają ich przy tej właśnie pracy. Być może już wtedy zawiązał się ten

partnerski układ. Ale i wcześniej miodowód miał prawdopodobne innych łasych na miód pomocników. Miłośnikiem miodu jest także spokrewniony ze skunksem ratel, z jasno ubarwioną stroną grzbietową i czarnym spodem ciała Spotykając ratela, miodowód zachowuje się w taki sam sposób, jak wobec człowieka, wołając wytrwale "chodź za mną". Ratel odpowiada pomrukami i biegnie za ptakiem. Kiedy odnajdą pszczele gniazdo, ratel zabiera się do niego z wielką wprawą. Jest to potężny kopacz z bardzo silnymi przednimi łapami, dlatego też potrafi przecisnąć się przez bardzo wąskie otwory. W unieszkodli­wianiu pszczół może konkurować nawet z człowiekiem. Podobnie jak jego kuzyni, skunksy, ratel ma pod ogonem duży gruczoł zapachowy, którego wy­dzielina nasyca teren wokół wejścia do gniazda, tak że drzewo lub skała przechodzą tą wonią. Jest ona tak silna, że pszczoły zostają oszołomione, a ludzie, którzy zajrzeli do wnętrza gniazda splądrowanego przez ratela, mówili, iż byli otępieni nieomal tak samo jak pszczoły.

Wymieniane pomiędzy różnymi gatunkami informacje nie zawsze są kiero­wane do przyjaciół. Także i wrogowie uznają wzajemne komunikowanie się za pożyteczne. Niektóre małe antylopy - takie jak tomi czy szpringbok - gdy są ścigane przez likaony lub hieny, zachowują się w dziwny, dramatyczny sposób. Wyskakują mianowicie w powietrze zwyprostowanymi sztywno w dół nogami, po czym opadają na wszystkie cztery nogi jednocześnie. Często wykonują kilka takich skoków jeden po drugim, toteż wyglądają, jakby odbijały się na podo­bieństwo piłki od ziemi. Robi to dziwne wrażenie: w czasie, gdy ich życie znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie i gdy powinny przede wszystkim myśleć o ucieczce, znajdują czas i energię na oddawanie się pozornie bezsen­sownej gimnastyce.

Jeśli ścigającym jest gepard, gazele prawie nigdy nie zachowują się w ten sposób. Gepard zaczyna zwykle polowanie od skradania się, podchodząc coraz bliżej do stada, najwyraźniej skupiony na jednym, konkretnym zwierzęciu, pasącym się w szczególnie dogodnym dla łowcy miejscu. Gdy gazela znajdzie się w zasięgu geparda, drapieżnik porzuca ukrycie i puszcza się biegiem. Rozpoczynając pościg koncentruje się na upatrzonym z góry celu. Jego uwaga może być rozpraszana przez inne przebiegające w pobliżu czy nawet przecina­jące mu drogę gazele; jednak polujący gepard rzadko zmienia cel i albo dopada ofiarę na dystansie około stu metrów i powalają na ziemię, albo daje za wygraną. W takim pościgu gazela nie robi przerw na dziwne, sztywne podskoki. Pędzi co tchu, żeby ujść z życiem.

Likaony natomiast polują w zupełnie odmienny sposób. Atakują całą sforą. Natknąwszy się na gazele, pędzą nieubłaganie krok w krok za stadem. Na razie nie okazują w żaden sposób, że wybrały jedną, konkretną ofiarę i często nękają na zmianę różne osobniki. To właśnie w tej fazie gazele rozpoczynają podskoki. Każdy podskok zawiera informację o sprawności zwierzęcia, a zatem o zdolno­ści ucieczki przed napastnikami. Im wyżej i częściej zwierzę podskakuje, tym

musi być silniejsze. Ofiara, na której likaony skupiają ostatecznie uwagę, zostaje wybrana spośród tych, których skoki były stosunkowo najsłabsze. Najwyżej skaczące osobniki uchodzą z życiem bez konieczności udowadniania swej sprawności.

Jeśli jednak dany osobnik jest na tyle silny, iż rzeczywiścit potrafi zostawić likaony w tyle, dlaczegóż miałby tracić czas i energię na sk: 1 ie, po to tylko, by im to oznajmić? Otóż dzięki takiemu zachowaniu gazc unika znacznie większego wydatkowania energii w długim pościgu, nie lykuje zranienia w zderzeniach czy upadkach, a jeśli bezpośrednio po pierw - - m napastniku zaatakuje ją drugi likaon, nie jest wyzuta z sił, ani bezbronna.

Informacja zawarta w podskokach jest, siłą rzeczy, prawdziwa. Gazela nie może zademonstrować lepszej formy niż ta, w jakiej się znajduje. Natomiast sieweczka okłamuje swoich wrogów. Jeśli w okresie lęgowym zbliżymy się do sieweczki obrożnej wysiadującej jaja na kamienistej plaży, ptak będzie siedział nieruchomo, ufny w swoje barwy ochronne, dopóki nie zbliżymy się na odle­głość kilku metrów. Wówczas, gdy zdemaskowanie wydaje się być nieuniknio­ne, sieweczka zrywa się nagle, wydając głośne, piskliwe dźwięki, z jednym skrzydłem uniesionym nad grzbietem, a drugim wleczonym po ziemi, tak jakby było złamane i niezdatne do lotu. Jeśli akurat polowalibyśmy dla zdobycia pożywienia, moglibyśmy pójść za nią, w przekonaniu, iż tak ciężko ranny ptak będzie łatwym łupem. Bylibyśmy jednak w błędzie. Po kilku metrach, gdy zbliżymy się do ptaka, rozpościera on skrzydła i bez wysiłku wzbija się w po­wietrze. Nasza uwaga została tymczasem odciągnięta od pozostających nadal w bezpiecznym miejscu jaj.

Dość łatwo jest opisać to, co mógłby myśleć podczas takiego spotkania człowiek. Nie można jednak dowiedzieć się, co dzieje się w umyśle sieweczki. Nie mamy podstaw, by twierdzić, że ptak świadomie wysyła sygnał: "Jestem ranny -goń mnie". Być może jego zachowanie jest tylko wynikiem emocjonal­nego konfliktu, który powoduje, że zagrożony ptak rozdarty jest pomiędzy pragnieniem ucieczki a instynktem macierzyńskim, nakazującym mu chronić gniazdo. W takiej sytuacji matka może uciekać z rozwiniętymi do połowy skrzydłami -ni to pozostając, ni to odlatując. Niemniej jednak, zachowanie takie może pomóc w odwróceniu uwagi intruza od gniazda. W rezultacie postępujące w ten sposób samice o wiele skuteczniej chronią swe pisklęta, niż ptaki nie odstępujące ani na chwilę gniazda. Dlatego też reakcja ta i genetycznie zako­dowana w schemacie zachowań sieweczki - jest istotna.

Niekiedy zwierzęta muszą także przesyłać wiadomości innym przedstawi­cielom własnego gatunku na odległość. Potrzeba taka może być podyktowana koniecznością ostrzeżenia ich przed niebezpieczeństwem lub chęcią zaprosze­nia obcych z innych grup w charakterze partnerów seksualnych. Na otwartej przestrzeni (gdzie między innymi pasą się gazele i gdzie fruwają sieweczki) mogą to być sygnały wzrokowe. Na amerykańskich wzgórzach i preriach żyją

widłorogi. Kiedy zbliża się kojot lub jakiś inny wróg, zwierzęta te ostrzegają się nawzajem ża pomocą zadów. Na sierści obu pośladków widłoroga znajduje się duża, biała plama. Jeśli zwierzę poczuje niebezpieczeństwo, kurczy mięśnie pośladkowe, wskutek czego długa sierść układa się w kształt dużej rozety, która świetnie odbija światło. Kiedy mięsień się rozluźnia, biały płat natychmiast się kurczy. Wysyłane w ten sposób białe rozbłyski są tak jasne, że widać je na milp. lub dalej. Inne widłorogi, widząc te sygnały, powtarzają je, toteż ostrzeżenie J przed niebezpieczeństwem rozchodzi się tak szybko, jakby zostało przesłane za i pomocą heliografu.

Widłorogi wzmacniają te wzrokowe ostrzeżenia zapachem wydzielanym • z gruczołów znajdujących się w obrębie rozet. Przesyłany na duże odległości ‘ zapach nie jest jednak zbyt skutecznym sygnałem. Przenosi się on jedynie w kierunku zgodnym z kierunkiem wiatru i z trudem rozchodzi się w stojącym powietrzu. Pomimo tego wiele ciem skutecznie korzysta z tego sygnału w celu zwabienia partnera. Samica pawicy grabówki, kiedy jest gotowa do godów, wydziela zapach z gruczołów umiejscowionych pomiędzy segmentami jej od­włoku. Samiec ma długie, pierzaste czułki, którymi może wychwycić ów zapach i zidentyfikować go, nawet jeśli woń jest bardzo słaba. Pobudzony samiec frunie wytrwale pod wiatr, aż osiągnie źródło owego zapachu. W sprzyjających wa­runkach samica może wabić samce na odległość dwóch kilometrów lub większą.

! Porozumiewanie się na dużą odległość jest szczególnie trudne w gęstym lesie. Zapach jest tu jeszcze mniej efektywny niż na otwartej przestrzeni, ponieważ w takim lesie rzadko wieje choćby najlżejszy wietrzyk. Sygnały wzrokowe nie są widoczne z odległości większej niż kilka metrów. Toteż najbardziej skutecznym środkiem porozumiewania się jest dźwięki -

Ale nie wszystkie dźwięki są równie skuteczne. Dźwięki wysokie szybko zostają stłumione przez zaporę utworzoną z pni i liści. Odgłos ptasich świergo­tów i treli jest tu prawie nie do rozpoznania z powodu odbijania się dźwięków od powierzchni liści i powstawania zwielokrotnionego echa. Tak więc ptaki, które żyją w gęstych lasach - szczególnie te, które mają duże terytoria i muszą być słyszane na znacznej przestrzeni - mają skłonność do wydawania dźwięków głośnych, niskich, o nieskomplikowanej strukturze. Od wydawanych przez ptaki odgłosów pochodzi wiele ich nazw, nic więc dziwnego, że gąszcz lasu jest domem piłodzioba, nocolota i piji krzykliwej ^Zyjący w Ameryce Południowej dzwonnik trójsoplowiec wydaje jeden z najbardziej donośnych głosów. Siedząc na najwyższych gałęziach jednego z drzew, na których zwykle śpiewa, nadyma on gardło i wydaje niezwykle ostry, metaliczny dźwięk złożony z dwóch następujących po sobie tonów, powtarzając go raz po raz z uporem, który może dpprowadzić człowieka do szału.

Dzięcioły wysyłają na dużą odległość proste, nisko brzmiące informacje, stukając dziobami w głucho rezonujące gałęzie. Działanie takie mieści się w schemacie zachowań podczas ostukiwania drzew dla zdobycia pożywienia. /

Wielka czarna arara, żyjąca w lasach północnej Australii, uzupełnia swe dźwię­czne skrzeczenie i niskie gwizdy podobnym, mechanicznym odgłosem. Wyna­lazła ona jednak oryginalny sposób jego uzyskania. Otóż rozmnażające się pary ogłaszają się właścicielami danego terytorium w ten sposób, że odłamawszy szponami mały patyk, udetzają nim o puste w środku drzewo. Są to jedyne ze znanych ptaków, które używają narzędzi do wydawania dźw

W najgęstszym listowiu, pary ptaków oddalone od siebi- nawet o kilka metrów mogą mieć trudności z utrzymaniem kontaktu wzrokowego. I znów najbardziej skutecznym sposobem zaradzenia temu jest dźwięk ¡Ponieważ ptasia para nawołuje się na niewielkiej przestrzeni, głosy samicy i samca są wyższe i bardziej skomplikowane niż sygnały wysyłane na duże odległości. Cierniokręt, który zamieszkuje całą tropikalną Afrykę i często przebywa w gęstym poszyciu

- czy to w lesie, czy w zaroślach - charakteryzuje się czystym, podobnym do dźwięku fletu śpiewem o długich melodyjnych frazach. W rzeczywistości jest to duet: frazę rozpoczętą przez jednego ptaka podejmuje bez słyszalnej przerwy jego partner. Niekiedy jeden z ptaków nie robi nic więcej poza włączeniem pojedynczego tonu w wyśpiewywaną przez partnera sekwencję dźwięków. Te dwa odrębne głosy zespalają się z sobą tak dobrze, iż prawie niepodobna odkryć, że są to dwaj śpiewacy, dopóki słuchacz nie ustawi się tak, że może widzieć oba ptaki jednocześnie. Jeszcze do niedawna nie wiedziano o istnieniu takich due­tów. Dziś, wyposażeni w magnetofony i sonogramy do analizy dźwięku ornito­lodzy mogą stwierdzić, że wiele ptaków komunikuje się z sobą w ten sposób. W tropikalnym lesie Południowej Ameryki na jednym kilometrze kwadratowym można znaleźć tuzin tak właśnie zachowujących się ptasich gatunków. Wzru­szać może odkrycie, że śpiewająca w duecie para pozostaje z sobą z reguły przez wiele sezonów albo i przez całe życie. Ptaki, które rozwinęły taką technikę porozumiewania się, używają jej także jako sposobu utrwalania łączącej je więzi, wyśpiewując swe zawiłe duety nawet wówczas, gdy siedzą naprzeciwko siebie na gałęzi; niekiedy zaś, jeśli jeden ptak z pary jest nieobecny, samotny partner śpiewa wspólną melodię, samodzielnie uzupełniając brakujące frazy.

Lasy Europy nie są tak gęste jak tropikalne dżungle i być może dlatego nie słyszy się tu równie kunsztownych ptasich duetów. Nocne ciemności stwarzają jednak podobne problemy jak leśna gęstwina i sowy - jedne z nielicznych nocnych ptaków - również "śpiewają" w duecie. Słynne tu-uit tu-u puszczyka w rzeczywistości jest dziełem dwóch ptaków. Pierwszy woła tu-uit i zanim wybrzmi ostatnia nuta, drugi ptak odpowiada m-m, tak że oba głosy wydają się być jednym. Nie zawsze dialog toczy się między samcem a samicą. Niekiedy mogą odpowiadać sobie dwa samce, ustalające wzajemnie granice swych tere­nów łownych.

Taki sam duet wykonywany jest w mroku podziemnych tuneli przez rywa­lizujące z sobą ślepce. W przeciwieństwie do ich bliskiego krewnego, golca z terenów pustynnych, zwierzęta te pokryte są w całości futrem. Wyglądają jak żywe, kosmate kiełbaski. Oczy, uszy i ogon ślepca są niewidoczne. Poza

czterema krótkimi i grubymi nogami, charakterystyczną (Sań cechą są dwie pary

długich, zakrzywionych siekaczy, które stanowią narzędzia pomocne w kopa­niu. Ślepiec żyje na stosunkowo urodzajnych terenach, gdzie kopie długie korytarze, aby znaleźć pożywienie składające się z korzeni i bulw. W prze­ciwieństwie do swego kuzyna golca, który tworzy gromady, ślepiec pozostaje samotnikiem . J eśli poza okresem godowym jeden ślepiec napotka drugiego, obaj walczą z sobą na śmierć i żyde. Zwierzęta te potrafią jednak omijać z daleka tunele innyci: osobników dzięki sygnalizowaniu swojej pozycji Ślepiec bije głową o sklepienie swego tunelu, wykonując cztery gwałtowne uderzenia w cią­gu pół sekun dy i powtarzaj ąc ten sygnał osiem lub dziewięć razy pod rząd. Kiedy skończy bębnienie, przyciska szczękę do śdany tunelu, by wyczuć wibracje stanowiące odzew na jego hasło. Jeśli odzew nadejdzie, ślepiec odpowiada nań, Ta wymiana informacji może trwać jakiś czas, po czym zwierzęta, ustaliwszy

swe wzajemne położenie, wracają do samotnego ryda tuneli. W podziemnych korytarzach ślepców ani wzrok, ani zapach, ani dźwięk nie mógłby przenieść takiej wiadomości. Mogą to zrobić jedynie drgania ziemi.

[^Ciemność zmusza wiele zwierząt prowadzących nocny tryb żyda do poro­zumiewania się przy pomocy dźwięków. Gekony, małe nocne jaszczurki, po­wtarzają proste, melodyjne tony. Owady bzyczą, psy wyją, a lwy ryczą. Żaby w okresie godowym napełniają moczary tak rozgłośnym rechotaniem, pomru­kiwaniem i kumkaniem, że człowiekowi trudno jest usłyszeć własną mowę. Ów harmider może być j ednak bardziej uciążliwy dla nas niż dla żab, ponieważ wiele ich gatunków ma uszy, które są wrażliwe tylko na określone pasmo częstotli­wości - a mianowicie to, w którym same kumkają. Jeśli zaś żabom dwóch gatunków zdarzy się kumkać podobnie, wówczas nadają sygnały na zmianę, czekając na swą kolej. _

Jak wszystkie informacje godowe, sygnały wysyłane przez żaby są charak­terystyczne dla ich gatunku, oznajmiając dokładnie, jakim gatunkiem są wysy­łające je zwierzęta i jakiego poszukują partnera. Jednak niektóre sygnały oprócz wiadomości przeznaczonych dla samic niosą z sobą także inne treśd.

Samiec żab zamieszkujących błotniste tereny Ameryki Środkowej, kiedy nawołuje samotnie, bez konieczności współzawodnictwa z innymi osobnikami, wydaje stosunkowo ciche kumkanie au-au-au. Jest to jedyny w swoim rodzaju sygnał rozpoznawczy jego gatunku, powiadamiający samicę o obecności samca. Jeśli jednak samiec jest w towarzystwie - a taki przypadek zdarza się często - musi wówczas włożyć więcej wysiłku w zwabienie samicy. Musi dodać drugą frazę

- czak-czak-czak. Dla samicy jest to informacja o jego indywidualnych właśd- wościach: im samiec jest większy, tym niższe potrafi wydawać tony w owej drugiej frazie. Samice wolą duże, silne samce, a zatem wybierają raczej bas niż tenor. Skoro jednak tak, to dlaczego duże żaby nie zawsze odzywają się pełnym głosem? Ponieważ ich wezwania są słyszalne nie tylko dla ich partnerów, ale i dla wrogów, czyli nietoperzy.

Nietoperze polują na żaby nasłuchując ich głosów. Żaby doskonale o tym wiedzą, toteż wystarczy, że na rozświetlonym blaskiem księżyca niebie pojawi się sylwetka nietoperza, by ucichł cały staw. Co więcej, żaby najwyraźniej zdają sobie sprawę z tego, że owe dwa elementy ich nawoływania nie są w tym samym stopniu ryzykowne. Pierwsza część - au - jest cicha i łagodna, i dlatego utrudnia lokalizację. Czak jednakże, ze swym wyraźnym staccato, jest o wiele łatwiejsze do umiejscowienia i dlatego o wiele bardziej niebezpieczne dia wydającego je zwierzęcia. Jeśli zatem samiec żaby jest sam i nawołuje jako jedyny, przyjdzie do niego każda znajdująca się w pobliżu samica; nie ma więc potrzeby ryzyko­wać czak. Ale jeśli staw jest pełen, samiec musi podjąć o wiele trudniejszą decyzję. By zdobyć samicę, musi dowieść swej przewagi nad innymi. W okresie godowym podobna przechwałka kosztuje każdej nocy życie setki żabich samo­chwałów.

Istnieje inny jeszcze sposób porozumiewania się w ciemności. Zamiast posługiwać się dźwiękiem, można wykorzystać światło. Zimne jarzenie, jakie wytwarzają świecące organizmy, jest dla nas czymś niesamowitym, jako że światło kojarzy się przede wszystkim z ciepłem. Jednak zwierzęta wytwarzają swoje światło w sposób chemiczny. Złożona substancja organiczna zwana lucyferyną, ulegając utlenieniu w obecności enzymu zwanego lucyferazą, wy­syła światło. Każdy luminescencyjny organizm posiada swoją własną, szczegó­łową "recepturę" tych związków, ale reakcja ma charakter czysto chemiczny

i może zostać odtworzona w laboratorium przy użyciu składników syntetycz­nych. W istocie, wyschnięte ciała małych morskich skorupiaków, które za życia świecą, znów zaczną się jarzyć, jeśli zostaną po prostu zwilżone wodą.

Najpospolitszymi świecącymi zwierzętami lądowymi są owady z rodziny świetlikowatych, np: znane u nas świetliki świętojańskiejiie są to ani muchy, ani robaki, ale latające nocą chrząszcze, zaś ich narządy świetlne mieszczą się w tylnej części odwłoka.JPierwotnie mogły one używać swych malutkich latarenek dla umożliwienia sobie wzajemnej orientacji podczas lotu. Wiele osobników robi tak nadal.jjamica północnoamerykańskiego świetlika zbliżając się do ziemi zapala "tylne światło" z coraz większą częstotliwością, a tuż przed momentem lądowania poszczególne błyski przechodzą w jednostajny blask. Po wylądowaniu owad "gaśnie" całkowicie. -

Te świetlne błyski są także używane przy przekazywaniu innych sygnałów. System ów przypomina alfabet Morse’a, ale wersja w wykonaniu owadów jest

o wiele bardziej skomplikowana. Kod Morse’a wykorzystuje po prostu dwa rodzaje błysków: krótki i długi. Błyski świetlików różnią się znacznie długością: jedne trwająpięć sekund, inne zaś są powtarzane czterdzieści razy w ciągu jednej sekundy z szybkością tak wielką, że nasze oko nie jest w stanie dostrzec przerw pomiędzy nimi. Różnią się także tempem, w jakim są wysyłane, liczbą błysków w sekwencji, czasem, który upływa pomiędzy sygnałami i siłą natężenia światła. Wszystkie te różnice mają swoje znaczenie.

Na całym świecie istnieje około dwóch tysięcy różnych gatunków świetli- kowatych. Najefektowniejsze z nich żyją w namorzynach południowo-wschod­niej Azji. Nocna podróż łódką przez zatoki rzeczne na Borneo i w Malezji może być przykra z powodu uporczywych ataków chmar moskitów, ale nagrodą jest jedno z najbardziej czarownych widowisk przyrody. O zachodzie słońca, gdy zapada zmrok, w namorzynach poczynają migotać rozproszone ogniki. Kiedy pojedyncze chrząszcze przelatują z jednej gałęzi na drugą, w mroku pojawiają się łuki pulsujących świateł, wyglądających jak pióropusze drobniutkich, sztu­cznych ogni. Ich liczba rośnie z minuty na minutę. Gałęzie, rysujące się na tle nieba, pokrywają się malutkimi punktami błyszczących zielonych świateł i nie­bawem całe drzewo zdaje się skrzyć i migotać. Już sam ten widok wystarczy* by zaprzeć dech w piersiach, ale to jeszcze nie koniec atrakcji.

Powoli z chaosu tysięcy błysków poczyna wyłaniać się pewien porządek. Na koniec całe drzewo zaczyna rytmicznie pulsować światłem. Nie wszystkie namorzyny są odpowiednie dla takich pokazów. Wiele drzew jest zamieszkiwa­nych przez mrówki, które chwytają i zabijają każdego chrząszcza, jaki usiądzie pomiędzy nimi. Dlatego też drzewa, które owady wybierają dla swych pokazów, często stoją na uboczu, rzucając na powierzchnię wody refleksy świateł i za­ćmiewając pulsującym blaskiem gwiazdy, jaśniejące na tle czarnego, aksamit­nego nieba.

Szybkość pulsowania światła jest tak wielka, iż uchwycenie wzrokiem poszczególnych sygnałów byłoby dla owadów niemożliwe. Każdy z nich posia­da prawdopodobnie wewnętrzny metronom, który "tyka" z taką dokładnością,

i na tyle podobnie, że kiedy owady zgromadzone są razem, cała wielotysięczna grupa włącza i wyłącza swe światełka w doskonałej harmonii. Poza tym rytm pulsowania zmienia się nieznacznie wraz z temperaturą. Im chłodniejszy wie­czór, tym wolniejszy rytm. A jednak wszystkie owadzie metronomy zmieniają się dokładnie w tym samym stopniu, tak że synchronizacja zostaje zachowana.

Taki pokaz w porze godowej dają tylko samce. Zapełniają one drzewa w takich ilościach, że gdyby nie synchronizowały swych sygnałów, błyski uległyby pomieszaniu i byłyby nierozpoznawalne. Poza tym dzięki współpracy owadów, ich światełka odbijają się w wodzie i są widoczne na mokradłach z odległości kilkuset metrów, tak że samice poszukujące partnera swego włas­nego gatunku, mogą je z daleka rozpoznać. Kiedy samice lądują na gałęziach, kopulująz pierwszymi samcami, na które natrafiają, podczas gdy mniej fortunne samce optymistycznie kontynuują w pobliżu swe popisy.

W zachodniej części Stanów Zjednoczonych świetliki działają w pojedynkę. Żyje tu kilka ich różnych gatunków, często zajmujących tę samą łąkę czy leśny teren. Wszystkie samce są o wiele mniejsze niż samice, zaś liczebnie przewyż­szają je w stosunku 50:1. Znalezienie samotnej samicy wymaga od samca podjęcia niezwykle ostrej rywalizacji. Gody rozpoczynaj ą się wkrótce po zacho­dzie słońca i trwają około godziny. Samice wychodzą z ukrycia i zajmują

odpowiednie pozycje, podczas gdy samce krążą w powietrzu, nadając sygnały

i używając swego własnego, charakterystycznego kodu.

Jedne wysyłają długie błyski w tempie jednego sygnału co pół sekundy. Inne nadają dwa oddzielne błyski na sekundę, potem przerywają i czekają. Najbar­dziej powszechną odpowiedzią ze strony samic wszystkich gatunków jest poje­dynczy, krótki błysk, ale czas, jaki upływa przed jego wysłaniem podlega uważnej ocenie i samiec nie zwraca uwagi na odpowiedź, jeśli nie nadchodzi ona we właściwym czasie po wysłanym wezwaniu.

Jeśli człowiek zdoła rozszyfrować owe kody, może je powtórzyć używając do tego celu małej latarki i nakłonić ufnego samca, by przyfrunął i usiadł mu na dłoni. Samice świetlików posługują się podobną sztuczką. Niektóre z nich -należące do gatunków północnoamerykańskich-sądrapieżne (co jest niezwy­kle rzadkie wśród świetlikowatych na całym świecie), a podstawowy składnik ich diety stanowią ogromne ilości małych samców należących do innych gatun­ków. Na tych obszarach, gdzie to samo terytorium zamieszkuje kilka gatunków, samice wysyłają swą przychylną odpowiedź nie tylko samcom swego własnego gatunku, ale i innym. Ich odpowiedź nie jest ani przypadkowa, ani nierozważna, ponieważ samice wiedzą, do jakiego gatunku należą świecące samce i modyfi­kują swój odzew tak, by dostosować go do ich kodów. Niektóre potrafią wysłać stosowną odpowiedź dla co najmniej pięciu gatunków samców i umieją przejść z jednego kodu na drugi, kiedy obok przelatują różne osobniki. Gdy zaś samiec wprowadzony w błąd przysiada obok jednej z tych wielkich, podstępnych samic, nie znajduje partnerki, lecz drapieżnika. Zostaje pochwycony i zjedzony.

Na Nowej Zelandii, owad należący do rzędu muchówek z rodziny bedlisz- kowatych także używa światła do wabienia swych ofiar. Jego larwy żyją w wielu miejscach - pod mostami, pod występami wilgotnych, osłoniętych nabrzeży, w dziuplach drzew - ale najbardziej znane są z gromadzenia się milionami w jaskiniach. Każda z larw buduje ze swej wydzieliny domek w kształcie zamkniętej rurki, podwieszonej poziomo u sklepienia jaskini. Z rurki zwiesza się kilka tuzinów nitek - każda z nanizanymi kuleczkami lepkiej substancji. Kiedy larwa siedzi wewnątrz swego półprzezroczystego mieszkania, jarzy się silnym, ciągłym światłem, tak że całe sklepienie jaśnieje niczym Droga Mleczna. Światło przyciąga komary i inne latające nocą owady, które zostają uwięzione w owych niciach. Larwy, kiedy poczują drżenie powodowane przez uwięzione­go owada, wygryzają otwór w swym kanale i żuwaczkami wciągają nić, niczym wędkarz holujący rybę.

Bioluminescencja jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim na lądzie, za to bardzo rozpowszechnionym w morzu. W pewnych porach roku wokół stworzeń nurkujących w czystych wodach wysp San Blas u wybrzeży Panamy - zarówno ludzi jak i ryb - rozbłyskują zielone punkciki. Dzieje się tak za sprawą żyjątek, które miejscowi nazywają świecącymi pchłami. Są to drobne skorupiaki wiel­kości pchły, o podobnym do krewetki ciele, otoczonym delikatnym, przezroczy­stym pancerzem, takim jak pancerze rozwielitek - stworzeń, od których roi się

w słodkowodnych stawach. Owe "pchły" używają swego światła dla ochrony. Nagły rozbłysk jasności w ciemnej wodzie zaskakuje drapieżne ryby, tak że nawet jeśli pochwyciły już świecący pokarm, mogągo nagle wypluć. Ryba może także uznać rozbłyskujące wokół niej światełka za niepożądane, jako że czynią ją one widoczną dla innych, większych drapieżników; odpływa więc w bezpie­czne, ciemniejsze wody, pozostawiając skorupiaki nietknu

Ale owe świecące skorupiaki używają swego światła również w inny sposób

i to taki, który w dużym stopniu przypomina zachowania świetlików. Około godziny po zachodzie słońca, kiedy gasną w mroku ostatnie błyski dnia, świe­cące samce pcheł rozpoczynają gody. Mimo swych mikroskopijnych rozmia­rów, stworzenia te mogą poruszać się w wodzie bardzo szybko, będąc zaś w ruchu, emitują serie błysków. Osobniki z jednego gatunku pozostawiają za sobą długi ślad równo oddalonych od siebie punkcików światła. Inne mkną pionowo w górę, wysyłając błyski z rosnącą częstotliwością, a każdy z nich trwa kilka sekund. Jeszcze inne, tak jak świetlikowate w południowo-wschodniej Azji, błyskają synchronicznie. Samce, płynąc w odległości około metra od siebie, harmonijnie "włączają" i "gaszą" światła. Celem tych popisów jest niewątpliwie wabienie samic, ale szczegóły zalotów nie zostały jeszcze w pełni zbadane. Te drobne skorupiaki wytwarzają światło za pomocą tego samego rodzaju chemicznej reakcji, który jest tak powszechnie wykorzystywany na lądzie. Lucyferynę produkuje gruczoł położony po jednej stronie otworu gębo­wego, zaś lucyferazę - inny, położony po drugiej stronie. Kiedy obie substancje zostaną wstrzyknięte do wody, wchodzą w reakcję z tlenem i wyzwalają światło. Jednakże wiele zwierząt morskich stosuje zupełnie odmienną metodę. Posługują się one kulturami świecących bakterii, które przechowują w specjalnych orga­nach wewnątrz swoich ciał. Technika ta ma jednak swoje ograniczenia. W przy­padku świetlika, błysk lucyferyny pozostaje pod jego kontrolą. Bakterie skłonne są zaś świecić wtedy, kiedy odpowiada to raczej im, aniżeli ich gospodarzom. Niewielka ryba z gatunku Photoblepharon palpebratus - stworzenie wielkości sardynki - nosi takie kultury bakterii w woreczkach na policzkach, pokrytych płatem skóry. Płat ten może być podnoszony jak powieka, by zakryć nieustannie jarzące się bakterie, kiedy ryba dochodzi do wniosku, że bezpieczniej będzie pozostać niezauważoną. Głębinowe ryby żabnicokształtne noszą swe kultury w małym zbiorniku, umieszczonym na końcu długiego kolca, który zwisa im tuż przed pyskiem. Bakterie jarzą się tylko wówczas, gdy dostarcza się im bogatej w tlen krwi. Żabnica potrafi zwierać drobne naczynia krwionośne odżywiające bakterie i w ten sposób może wydzielać światło wtedy, kiedy chce. Około 90% wszystkich stworzeń pływających w mrocznych głębiach oceanu wykorzystuje światło w ten czy inny sposób. Nasze możliwości obserwowania zachowania się zwierząt na dużych głębokościach nadal pozostają bardzo ogra­niczone, a nasza wiedza o tym, w jaki sposób wykorzystywane są te "żyjące" światła, często właściwie pozostaje w sferze domysłów. Wspomniane wcześniej ryby z gatunku Photoblepharon palpebratus wydają się używać światła do

Utrzymywania wzajemnych kontaktów, kiedy płyną ławicą, a wyłączają je, gdy w pobliżu pojawia się drapieżnik. Ryby żabnicokształtne używają swej wici zakończonej tżw. wabikiem jako przynęty, wykorzystując tę dziwną siłę przy­ciągania światła, jakiej ulegają wszystkie żyjące w morzu zwierzęta. Niektóre kałamamice, gdy są atakowane, wypuszczają obłok świecącego śluzu, tworzą­cego w wodzie zawiesinę, pod osłoną której mogą skutecznie uciekać. Wiele różnych stworzeń, ze specyficznym dla danego gatunku kodem błysków, z pew­nością używa ich do przesyłania informacji przyszłym partnerom seksualnym.

Inne zwierzęta morskie porozumiewają się za pomocą dźwięku. Płetwonur­kowie praktycznie ich nie słyszą, bowiem powietrze w przewodzie ucha zew­nętrznego człowieka działa jak bariera dla dźwięków. Ale jeśli spuści się do morza podwodny mikrofon, można się przekonać, że jest ono pełne najróżniej­szych odgłosów. Ryby z rodziny rogatnicowatych zgrzytają zębami, koniki morskie pocierają głowami o kolce na grzbietach, a dziesięcionóg rozmyślnie kłapie kleszczami, wydając odgłosy podobne do wystrzałów. Langusta, zaata­kowana przez kongera, pociera czułkami sterczące pomiędzy jej oczami zębate ostrze, wydając zgrzytliwy odgłos, na który wszystkie langusty w obrębie pięćdziesięciu metrów pośpiesznie się kryją.

W licznych małych portach zatoki San Francisco spotkać można szeregi przycumowanych na stałe do nadbrzeża łodzi mieszkalnych. Kilka lat temu w zatoce rozpoczęto usuwanie zanieczyszczeń. Po zakończeniu prac, mieszkal­ne łodzie stały się bardzo modne. Później jednak ich czar prysnął. Noc po nocy, mieszkańcy owych łodzi wybijani byli ze snu głośnym, uporczywym warkotem. Niektórzy utrzymywali, iż powodem tego odgłosu była przeprowadzona nie­dawno przez Zatokę linia wysokiego napięcia i zamierzali wystąpić na drogę sądową przeciwko odpowiedzialnej za to firmie energetycznej. Inni sądzili, iż fabryki, które wcześniej zanieczyszczały Zatokę, a którym potem zabroniono spuszczania do niej ścieków, znów potajemnie pompują je pod osłoną ciemności.

Naukowiec z San Francisco Aquarium znalazł prawdziwego winowajcę: żaborybę. Oczyszczenie Zatoki stworzyło dogodne warunki do skolonizowania jej wód. Samce żaboryb rozlokowały się zatem wśród skał pod mieszkalnymi łodziami i zaczęły śpiewać - a właściwie ryczeć—wprawiając w drganie swoje pęcherzyki pławne.

Rozpoczęty "śpiew" ryby kontynuowały co najmniej przez godzinę, a kad­łuby łodzi spełniały funkcję pudeł rezonansowych, wzmacniając dźwięki i po­wodując harmider, który dla ludzi okazał się nieznośny. Natomiast samice żaboryb nie mogą się oprzeć temu "śpiewowi". Urzeczona nim samica płynie w kierunku nawołującego samca, który nagle chwyta ją w paszczę i wlecze do szczeliny, gdzie następuje kopulacja. Ponieważ propozycja usunięcia tych ryb nie spotkała się z aprobatą dostatecznej ilości mieszkańców, postanowiono w zamian świętować ich obecność. Obecnie co roku, w ich okresie godowym, mieszkańcy Zatoki obchodzą Święto Żaboryb.

Najszerszą gamą podwodnych sygnałów dysponują walenie. O delfinach od dawna wiedziano, że są ogromnie muzykalne. Dzięki temu, że zwierzęta te, trzymane w oceanariach, łatwo się oswajają, naukowcy mogli szczegółowo zbadać znaczenie i funkcje ich sygnałów. Otóż oprócz dźwięków, których ssaki te używają do nawigacji - dzięki systemowi, doprowadzonemu do perfekcji przez ślepawe delfiny słodkowodne - wydają one także wiele rozmaitych gwizdów i chrząknięć. Tych ostatnich delfiny używają do sygn a! izowania swych nastrojów i reakcji, podobnie jak pies, gdy szczeka w poci ni ..:niu, warczy ze złości i skowyczy z bólu. Ale delfiny wydając chrząknięcia : pomruki, mogą także jednocześnie gwizdać. Dźwięk ów jest sygnałem rozpoznawczym danego zwierzęcia. Każdy taki dźwięk jest tak charakterystyczny, iż nawet najkrótszy jego fragment, trwający pół sekundy, wystarczy, by umożliwić jednemu zwie­rzęciu rozpoznanie drugiego.

Najnowsze badania prowadzone w czystych, płytkich wodach u wybrzeży Wysp Bahama na liczącym około stu osobników stadzie wolno żyjących delfi­nów, poszerzają coraz bardziej naszą wiedzę na temat sposobu porozumiewania się tych zwierząt. Każdy delfin nie tylko potrafi artykułować dźwięki na trzy­dzieści różnych sposobów, ale może także modyfikować znaczenie każdego z nich przez pozycję, jaką przyjmuje w czasie ich wydawania. Jeśli zwierzę, płynąc, wyda dany dźwięk i jednocześnie skinie głową, sygnał będzie miał inne znaczenie. Właściwy każdemu poszczególnemu zwierzęciu specyficzny gwizd nie jest jedynie znakiem tożsamości. Gwizdu tego mogą używać także inne zwierzęta, jeśli chcą zwrócić uwagę na jego "właściciela" - tak jakby wołały go po imieniu. Młody delfin wykształca indywidualny rodzaj gwizdu, który - choć jedyny w swoim rodzaju - jest pod pewnymi względami podobny do gwizdu charakterystycznego dla jego matki.

Poza dźwiękami jako tako słyszalnymi dla człowieka pod wodą, delfiny posługują się ultradźwiękami, których w ogóle nie jesteśmy w stanie usłyszeć. Poszczególne zwierzęta prawie na pewno potrafią zrozumieć strumień docho­dzących do nich ultradźwiękowych sygnałów i wydają się wymieniać między sobą ultradźwiękowe "spojrzenia" zupełnie tak samo, jak my, kiedy rzucamy na kogoś okiem. Delfiny porozumiewają się także dotykiem - trącaniem, głaska­niem i wzajemnymi muśnięciami.

Wobec tak rozbudowanego zasobu sygnałów, wykorzystującego cztery różne zmysły: wzrok, dotyk, słuch i wrażliwość ultradźwiękową, chciałoby się powiedzieć, iż delfiny posiadają język. Ale język to coś więcej niż słowa. Język musi posiadać system zestawiania wyrazów dla tworzenia dodatkowych zna­czeń. Posiada on strukturę i gramatykę. Delfiny takiego języka nie mają. Jedynymi zwierzętami, które wypracowały taki środek przekazu, są ludzie.

Wieloryby, wielcy kuzyni delfinów, nie wydają pisków ani klekotów, jakich używają delfiny; ale i one mają swój własny "śpiew". Sygnały wysyłane przez humbaka zbadano z większą dokładnością niż w wypadku jakiegokolwiek innego wieloryba. W skład tych sygnałów wchodzą gromkie ryki i pomruki,

przeplatane westchnieniami, szczebiotami i skrzekami. Każdy taki śpiew może

trwać do dziesięciu minut. Po zakończeniu jednego "utworu" humbak powtarza go, szczebiot po szczebiocie i ryk po ryku, i przechodzi dó następnego. Może tak robić godzinami. Nawołującymi są wszystkie samce i każdy z nich, w obrę­bie jednej wielkiej gromady, wydaje podobne odgłosy. Wieloryby pływające w okolicach Hawajów robią to w jednym "dialekcie", atlantyckie - w innym. Najwięk z ą aktywność wokalną przejawiają w okresie godowym, gdy wylegują się w ciepłych wodach, ale nawołują się także w trakcie swych długich wędró­wek. W czasie podróży pieśń się zmienia. Dodawane są nowe frazy, odrzucane inne. Ale wszystkie wieloryby w gromadzie zmieniają swój śpiew w ten sam sposób. Gdy w następnym roku powracają do ciepłych wód, ich śpiew brzmi już inaczej. Funkcja tych sygnałów jest ciągle niejasna. Chociaż pieśni wszystkich

osobników tworzących grupę są nieomal identyczne, odgłosy poszczególnych wielorybów mają swoje cechy indywidualne i są możliwe do identyfikacji; być może zatem służą one częściowo jako sygnały lokalizacyjne. Mogą także pełnić rolę swoistego znaku własności łowisk, a ponieważ są wydawane wyłącznie przez samce, mogą również pełnić jakąś rolę w ramach zachowań seksualnych.

Płetwal błękitny zajmuje specjalne miejsce wśród porozumiewających się waleni. Podobnie jak humbak, śpiewa on wydając niskie, ponure jęki, których każda nuta może trwać przez pół minuty. Płetwal j est największym z wszystkich żyjących zwierząt; dochodzi dó trzydziestu metrów długości. Z tak olbrzymim ciałem, posiadając wielką krtań i ogromne płuca, potrafi wydawać wyjątkowo niskie dźwięki i obdarzać je tytaniczną mocą. Zarejestrowano ryki o natężeniu stu osiemdziesięciu ośmiu decybeli. Jest to najgłośniejszy dźwięk spośród wszystkich odgłosów wydawanych przez zwierzęta. Jego siła znacznie przekra­cza określony dla ludzkiego ucha próg bólu i może być porównana do rozdzie­rającego ryku rakiety, która wynosi na orbitę prom kosmiczny. Płetwale błękitne nie mają może zbyt rozbudowanego zasobu sygnałów, ale z pewnością umieją wyrazić to, co mają do zakomunikowania. Ich ogłuszające ryki niosą się przez ocean i odbijają od brzegów, a wysyłane przez nie sygnały są słyszalne dla obcych z odległości tysiąca mil.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ZALOTY

Kiedy spotyka się z sobą dwoje zwierząt szukających partnera, należy przede wszystkim rozstrzygnąć kwestię, czy zainteresowani należą dp tego samego gatunku. Związki pomiędzy odmiennymi gatunkami rzadko bywają owocne. Koń i osioł mogą spłodzić muła; lew i tygrys - ligera lub tiggona, ale pary te

- zazwyczaj kojarzone przez człowieka - wiążą z sobą gatunki, które w warun­kach naturalnych obcują z sobą rzadko albo wcale.

W przypadku zwierząt żyjących na wolności, podejmowanie współżycia pomiędzy osobnikami z odmiennych gatunków byłoby - z małymi wyjąt­kami - bezproduktywne. Jeśli więc rozglądające się za partnerem zwierzęta nie chcą trwonić czasu i energii, ich przynależność gatunkowa musi być łatwo czytelna. Stanowi to warunek dalszych zalotów.

Ćmy zwane pawicami grabówkami rozpoznają nawzajem swój zapach z od­ległości półtora kilometra; świetliki porozumiewają się przy pomocy sygnałów świetlnych na odległość wielu metrów. Ale większość zwierząt w celu dokona­nia rozstrzygającej identyfikacji musi nawiązać z sobą bezpośredni kontakt.

Najpospolitszymi jaszczurkami na południu Stanów Zjednoczonych są leg­wany; małe, zwinne stworzenia, pokryte łuskami, wydłużonymi w skierowane ku tyłowi kolce. Istnieje wiele różnych gatunków tych jaszczurek, z których kilka zamieszkuje zachodzące na siebie terytoria. W tych warunkach łatwo może dojść do spotkania odmiennych gatunkowo i niedobranych płciowo osobników.

Podczas ciepłego dnia samce sąbardzo aktywne; polująna owady i wyzywają się nawzajem do walki, potrząsając w dół i górę głową. Gest ten jest doskonale widoczny, ponieważ gardła samców mają jaskrawoniebieską barwę. Każdy gatunek potrząsa jednak głową w specyficznym dla siebie tempie, a samice

- podobnie jak w przypadku świetlików — odpowiadają wyłącznie na* zew samców ich własnego gatunku.

Również ptaki muszą na początku zalotów zademonstrować swoje znaki rozpoznawcze - dobrze zresztą znane ornitologom, którzy na ich podstawie odróżniają blisko spokrewnione gatunki i nawiązują do nich, nadając ptakom

ich potoczne nazwy. Co do samych ptaków, wychodzą one wprost ze skóry, by

zwrócić na siebie uwagę. I tak wśród sikor - tokująca sikora czubatka zadziera do góry grzebień; sikora modra wypina swą żółtą pierś, podobnie jak bogatka, przy czym pierś tej ostatniej - również żółtą - przecina czarna pręga, również wąsatki, które mają podobny pokrój i wielkość ciała strosząpiórka na czarnych, podobnych kształtem do wąsów, plamach po obu stronach głowy.

Rybitwy - morskie ptaki o spiczastych skrzydłach, jasnych ciałach i czarnych w okresie godowym wierzchach łebków - są na oko niemal identyczne. Ornito­lodzy odróżniają je po kolorze dzioba. Rybitwa białoczelna ma dziób żółty z czarnym końcem, rybitwa popielata - czerwony, rybitwa zwyczajna - czer­wony z czarnym końcem, czubata - czarny z żółtym końcem, a dziób rybitwy

czarnej jest cały czarny. W czasie zalotów, wszystkie rybitwy wymachują swymi wyraźnie "oznakowanymi" dziobami w górę, w dół i na boki - z korzyścią dla swych partnerów i dla obserwujących je ornitologów.

Inne ptaki obwieszczają kim są, przy pomocy głosu. To również - podobnie jak sygnały wzrokowe - stanowi ogromną pomoc dla przyrodników. Biegły ornitolog potrafi na podstawie śpiewu zidentyfikować ukrytego w zaroślach ptaka na długo wcześniej nim zdoła go zobaczyć. W istocie, łatwiej jest niekiedy rozpoznać ptaka poprzez jego śpiew, niż poprzez wygląd. Tylko bardzo wprawne oko potrafi ustalić gatunek małych, zielonkawo-brązowych ptaszków z rodziny pokrzewkowatych, które odwiedzają każdego lata Anglię. Ale gdy ptaszki zaczną śpiewać, łatwiej uchwycić występujące między nimi różnice. Jedne z nich wydają szereg płynnych, melodyjnych tonów, które w miarę narastania śpiewu stają się coraz wyższe i donośnięjsze, aż osiągnąwszy punkt kulmina­cyjny, opadają kaskadą dźwięków w dół. Są to piecuszki. Drugie rozpoczynają od kłującego: "stip-stip-stip", które nabiera coraz większej szybkości i kończy się przenikliwym trelem. To świstunki leśne. Trzecie zaś, najłatwiejsze do rozpoznania, mająprosty, złożony z dwóch tonów zew, od którego pochodzi ich angielska nazwa "chiff-chajf. Jeśli zaś na podstawie tych różnic w śpiewie nawet człowiek potrafi zidentyfikować poszczególne gatunki, to cóż dopiero ptak!

Skąd jednak dany ptak wie, do jakiego należy gatunku? Wiedza ta jest w dużej mierze wrodzona, zakodowana w jego genach, ale w przypadku niektó­rych przynajmniej ptaków duże znaczenie odgrywają ich wczesne przeżycia z okresu pisklęcego. Jak pamiętamy, zjawisko wpajania - które powoduje, że świeżo wyklute kaczęta podążają w ślad za rodzicami - wyciska niezatarte piętno na życiu młodych. Jeśli jajo bemikli kanadyjskiej umieścimy w gnieździe krzyżówki, wyklute zeń gąsiątko ufnie dołączy do stada kacząt, naśladując dorosłe osobniki w sposobie pływania i zdobywania pożywienia. W tym czasie nie różni się ono zbytnio od innych piskląt. W dwa lata później, gdy zdobędzie już dorosłe upierzenie, znacznie odbiega wyglądem od swego przybranego rodzeństwa. Ale nie może przecież o tym wiedzieć. Toteż gdy zaczyna rozglądać

się za partnerem, nie^ szuka ptaka podobnego do siebie, lecz takiego, który przypomina kaczki, wśród których się wychowało. Jeśli młode jest samcem, wówczas niestrudzenie ugania się po całej rzece za krzyżówkami-samicami, ale na próżno, gdyż żadna z nich nie rozumie jego zgoła rie-kaczych zalotów, polegających głównie na wkładaniu głowy pod wodę.

Prawidłowa odpowiedź na to rozpoczynające zaloty pytanie o tożsamość niekoniecznie prowadzi od razu do zbliżenia. Samiec - u większości gatunków będący właśnie tym, który pyta - może być zmuszony do przekonania swej przyszłej towarzyszki, że ma jej do zaoferowania coś więcej niż inni konkurenci. Ważki równoskrzydłe składają jaja w wodzie i rzadko kiedy się od nich oddalają. Ale w Ameryce Środkowej, największa z wszystkich ważek — kolos o rozpięto- ści skrzydeł dochodzącej do piętnastu centymetrów - potrafiła osiedlić się

w tropikalnym lesie, wykorzystując maleńkie kałuże wody deszczowej, groma­dzącej się w zagłębieniach pni i w dziurach powstałych po odłamanych gałę­ziach. Miejsc takich jest jednak niewiele, toteż samce toczą o nie zażarte boje, atakując się nawzajem z głośnym bzyczeniem, aż któryś z nich ustąpi. Zwycięz­ca krąży wtedy w powietrzu nad swym prywatnym "stawem", wprawiając ogromne, białe skrzydła z błękitnymi plamami na końcach w osobliwy, wirowy ruch, od którego pochodzi jego przydomek: "ważka-helikopter"; w ten sposób ogłasza się właścicielem terenu. Samica, pragnąca złożyć jaja, nie łączy się z pierwszym lepszym samcem, którego spotka w lesie. Przeciwnie, musi to być osobnik, który zapewni jej jajom bezpieczne schronienie.

Samice salamandry czerwonogrzbietowej, żyjącej w Ameryce Północnej, dobierają sobie partnerów w inny sposób. Na początku okresu godowego każdy samiec mieszka we własnej jamie i ma w zwyczaju pozostawiać przed wejściem do domu niewielki pakiecik kału. Samice zainteresowane znalezieniem partnera bardzo starannie sprawdzają te pakieciki. Niekiedy po wielokroć wtykają nos w kał, jakby chciały przekonać się, co zawiera. Salamandry żywią się termitami, które są soczyste i mają miękki oskórek. Jest to ich ulubione danie. Jeśli nie mogą znaleźć termitów, poprzestają na mrówkach, które jednak nie są tak pożywne i mają twardy, silnie schitynizowany oskórek. Samica, podczas oglę­dzin kału, może stwierdzić, co jada samiec i wybiera takiego, który żywi się termitami.

Dokonawszy takiego wyboru, ma pewność, że jej potomstwo zyska najsil­niejszego i nąjzaradniejszego ojca, jakiego mogła znaleźć. Trudno oczywiście twierdzić, że robi to świadomie. Salamandra postępuje w ten sposób, ponieważ jej przodkowie, którzy w przeszłości z takiego lub innego powodu dokonywali

- choćby sporadycznie - podobnego wyboru, płodzili bardziej żywotne i samo­dzielne potomstwo, aniżeli d, którzy postępowali inaczej. Tak więc, wskutek naturalnej selekcji, geny powodujące ten rodzaj zachowania, zostały na trwałe wbudowane w strukturę dziedziczną salamander.

Na podobnej zasadzie, wiele ptasich samic poddaje zalecające się do nich samce licznym próbom, aby upewnić się, że pisklęta będą miały ojca, który nie tylko przekaże im odpowiedni zestaw genów, ale i zdoła zaopatrzyć je w niezbędne w okresie wzrostu pożywienie. Tak więc i tym razem, samice - choć trudno powiedzieć, że działają w pełni świadomie - osiągają pożądany skutek.

Rybitwy żywią się głównie rybami, które łowią, nurkując pod wodę. Zabie­gający o względy samicy samiec przynosi jej w dziobie dną lub dwie rybki. Podobnie zachowują się samce zimorodka. Żołny wykoi;;;j:;. szczególny, połą­czony ze śpiewem, taniec godowy.

Wiosną, po przybyciu do Afryki, ptaki te zaczynają łączyć się w pary. Siedząc u boku samicy, samiec zrywa się nagle, chwyta przelatującego w pobliżu owada i wraca z nim do swej wybranki, trzepocząc rozłożonym w wachlarz ogonem i wydając głośne okrzyki (mimo, że ma zajęty dziób). Czasami samica przyjmu­je dar z wyrazem obojętności, ale kiedy partner budzi jej życzliwość, wówczas pochyla się poziomo ku przodowi, zachęcając go do odbycia kopulacji. Samiec natychmiast korzysta z propozycji i przystępuje do dzieła zanim jeszcze samica zdąży przełknąć swój ślubny prezent.

Samice wojsiłki są szczególnie wymagające, jeśli chodzi o wielkość takich ślubnych podarunków. Wojsiłki i na pierwszy izut oka podobne do komamic- są dużymi owadami, z czterema wąskimi, czamo zakończonymi skrzydłami i spę­dzają wiele czasu zaczepione nogami pod liśćmi. Ostatni człon ich tylnych nóg może się otwierać i zamykać jak ostrze scyzoryka i właśnie z jego pomocą wojsiłki chwytają zdobycz. Samiec-zalotnik, schwytawszy ofiarę, wykonuje z nią krótki lot, wydzielając równocześnie specjalny zapach, po czym wraca pod liść. Samica, znęcona zapachem, siada naprzeciw niego. Wówczas samiec podsuwa jej upolowanego owada. Samica zatapia w nim żuwaczki i zaczyna jeść. Samiec, nie wypuszczając prezentu, wysuwa do przodu odwłok i próbuje rozpocząć kopulację. Jeśli podarunek jest zbyt mały lub stanowiący go owad

- na przykład biedronka - nie smakuje samicy, ta odgina swój odwłok w prze­ciwną stronę i po jakichś pięciu minutach porzuca i samca, i jego prezent. Jeśli jednak sprezentowany owad jest duży i smaczny, samica kontynuuje posiłek nawet i przez dwadzieścia pięć minut, podczas gdy samiec, po osiągnięciu zespolenia, wolno wpuszcza spermę w głąb jej ciała.

Nie zawsze jednak pożycie płciowe wojsiłek układa się tak prosto. Chwytanie owadów jest zajęciem ryzykownym. Wielu łowców wpada przy tym w pajęcze sieci. Ale są i tacy, którzy wynaleźli łatwiejszy sposób zdobywania prezentów, nieodzownych do uwiedzenia samicy. Zdarza się zatem, że obok łowcy, dźwiga­jącego podarunek dla samicy, przysiada inny samiec. Przybysz opuszcza skrzydła, naśladując do złudzenia gest, którym samica wyraża gotowość do kopulacji. Niekiedy łowca nie daje się zwieść i odlatuje, unosząc swój prezent, ale w dwóch trzecich przypadków ofiarowuje go fałszywemu zalotnikowi i próbuje z nim kopulować. Oszust odchyla odwłok w drugą stronę, uniemożliwiając rozpozna-

nie swej prawdziwej płci. Po upływie mniej więcej dwóch minut łowca daje za wygraną i próbuje odzyskać swój prezent. Wywiązuje się walka. Zwycięzcą jest w większości wypadków oszust, który odlatuje z wyłudzoną zdobyczą.

Istnieją inne jeszcze sposoby, dzięki którym samice mogą się przekonać, jak ich przyszli towarzysze radzą sobie ze zdobywaniem pożywienia. Ptaki z rodzi­ny jastrzębiowatych, jeśli mają być niezawodnymi myśliwymi, muszą także szybko i wytrwale latać. Afrykański orzeł bielik, uwodzący samicę w powietrzu, demonstruje swe umiejętności lotnicze w olśniewający sposób. Po wzbiciu się wraz z samicą na znaczną wysokość, wzlatuje jeszcze wyżej, tak by znaleźć się nieco ponad i z tyłu za swą towarzyszką. Wtedy spada nagle nurkującym lotem wprost na nią. Gdy jest już tuż obok, samica wykonuje półobrót i lecąc głową w dół, zaczepia swe szpony o szpony samca. Orły, splecione nogami, opadają kołując w dół, coraz niżej i niżej, aż w końcu - wciąż jeszcze wysoko nad ziemią •^rozplatają uścisk i odlatują razem w dal.

U niektórych gatunków, popisy samca - w przeszłości mające zapewne dowieść jego męskich zalet - ulegają, jak się zdaje, rytualizacji, przybierając czysto symboliczną postać. Perkozy dwuczube rozpoczynają swój skompliko­wany taniec godowy od potrząsania głową, strosząc charakterystyczne czuby i znajdujące się po obu stronach głowy bokobrody, kończą zaś tokowanie obdarowując partnerki nie rybami - którymi żywią się te ptaki—lecz kawałkami zielska. Czułe gruchanie gołębi, połączone z delikatnym dotykaniem się dzio­bami, można rozumieć jako symboliczne ofiarowywanie pożywienia. Niekiedy jednak przymioty, wyraźnie imponujące samicom, wydają się w ogóle nie mieć nic wspólnego ze zdolnością zapewnienia rodzinie schronienia, pożywienia i bezpieczeństwa, ani z jakąkolwiek inną sprawnością, której oczekuje się zwykle od dobrego partnera i ojca.

Talent śpiewaczy, wyrażający się w wykonywaniu pięknych i skomplikowa- nychpieśni, nie na wiele przydaje się w opisanych wyżej przypadkach. Niemniej jednak jest to umiejętność, na podstawie której samice dobierają sobie partne­rów. Śpiewy samców podczas ustalania granic terytoriów godowych niewątpli­wie mogą mieć charakter gróźb, służących do odstraszania konkurentów. Ale stanowią również ważny element zalotów. Rokitniczki na przykład, zająwszy jako pierwsze dane terytorium, wykonują długą, namiętną pieśń. Stopień jej skomplikowania jest jednak różny w przypadku poszczególnych samców. Sta­rannie prowadzone obserwacje i nagrania dowodzą, że ptaki wykonujące bar­dziej wyszukane melodie, szybciej zdobywają partnerki niż mniej biegli śpiewacy. Poza tym, w momencie faktycznego zdobycia samicy, samiec przestaje śpiewać. Jeśli zdarzy się, że musi później odpędzić jakiegoś rywala, nie robi tego przy pomocy głosu, lecz gróźb wizualnych i siły fizycznej.

Sława słowika jako wybitnego śpiewaka pochodzi stąd, że koncejtjije on nocą, gdy większość innych ptaków zachowuje ciszę. Jego śpiew ma na celu zwabienie samic, powracających pod osłoną mroku ze swych położonych na południu, zimowych siedzib—i zapewne dlatego odbywa się nocą. Słowik z całą

pewnością zasługuje na swą sławę, gdyż potrafi kląskać, ćwierkać, gwizdać i wydawać trele, uMdając z tych dźwięków pieśń, która może trwać wiele minut. W miarę upływu czasu, na przestrzeni paru tygodni, ptak stopniowo rozbudowuje i urozmaica swe arie, ale gdy zdobędzie już samicę i gdy zniesie ona jaja, serenady milkną.

Również upierzenie, choćby najwspanialsze, nie wydaje się istotne, jeśli chodzi o zdolność założenia i utrzymania rodziny. Ale samice dobierają sobie partnerów i na tej podstawie. Pióra doskonale nadają się do wywoływania dramatycznych i widowiskowych efektów. Są lekkie, łatwo się unoszą i opadają, nietrudno - nawet na codzień - układać je i utrzymywać w czystości. Samce wiedzą, co z nimi robić, by trafić w upodobania samic.

Wraz z nadejściem okresu godowego, wiele kaczek zrzuca jednostajne, 1 zimowe upierzenie i przyodziewa się w zupełnie nowy strój. Jest on szczególnie bogaty w przypadku małej, chińskiej kaczki wodnej z szarą główką i cętkowaną, brązową piersią. Czubek jej głowy staje się połyskliwie zielony. Na szyi pojawia się kreza z puszystych, ostro zakończonych piórek, a wygięte lotki jej skrzydeł

- rzecz doprawdy nadzwyczajna - tworzą sterczące pionowo nad grzbietem ptaka trójkątne "żagle". Teraz kaczka w pełni zasługuje na swe potoczne miano: mandarynka.

Samce mandarynki popisują się przed samicami całą grupą. Najpierw zanu­rzają w wodzie dzioby, a następnie - wyciągając i wyginając szyje - skręcają głowy, aby koniuszkiem dzioba musnąć wewnętrzną powierzchnię uniesionych "żagli" na skrzydłach; zwykle wybierają w tym celu skrzydło znajdujące się od strony samic, na cześć których odbywa się cały pokaz.

Mandarynka ma w Ameryce Północnej bliskiego kuzyna - karolinkę. Zimą ich pokrewieństwo jest oczywiste, ponieważ samiec karolinki jest łudząco podobny do samca mandarynki, ale z nadejściem okresu godowego również i on ulega przemianie - tyle, że w inny sposób. Jego skrzydła nabierają metalicznej, zielonkawo-błękitnej barwy i nie wykształcają bynajmniej "żagli". Szyja - bez śladu brązowej krezy, charakterystycznej dla mandarynek — jest obecnie cie- mnopurpurowa z białym otokiem. Oczy - zazwyczaj ciemne, podobnie j ak oczy mandarynki - stają się lśniącoczerwone. Krańcowo odmienne upierzenie godo­we tych blisko spokrewnionych ptaków dowodzi, jak kapryśne są upodobania samic.

To, czy samica po odbyciu kopulacji zwiąże się z samcem na dłużej, zależy od tego, czy oboje rodzice muszą opiekować się potomstwem aż do osiągnięcia przez nie dojrzałości. U większości ptasich gatunków, samica nie jest w stanie sama jedna wysiadywać jaj i zdobywać pożywienie dla siebie, a potem i dla piskląt. Czynności te wymagają obecności obojga rodziców. Dlatego też dzie­więćdziesiąt procent wszystkich ptaków żyje w związkach monogamicznych, pozostając razem do czasu odchowania piskląt.

Nie jest to regułą w całym królestwie zwierząt. U wielu gatunków rodzice w ogóle nie troszczą się o potomstwo, a nawet u tych, które to robią, samice

zupełnie dobrze radzą sobie z wychowywaniem dzieci same. Toteż wśród takich gatunków nie istnieje konieczność długotrwałej więzi partnerskiej. Samice i samce w bardzo odmienny sposób przyczyniają się do powstania nowych pokoleń. Samica ssaka czy ptaka może w najlepszym wypadku wyprodukować w jednym sezonie kilka tuzinów jaj. Samiec natomiast wydziela wystarczającą ilość spermy, by zapłodnić ich tysiące. Liczba młodych, dla których będzie on ojcem, zależy od ilości samic, z którymi się połączy. Z ¿ego powodu wiele samców jest poligamistami; walczą one między sobą, by posiąść maksymalnie dużą ilość samic. U takich gatunków, samce, im są starsze, tym stają się większe i silniejsze. Niektóre, jak samce słonia czy chrząszcza herkulesa, biorą siłą każdą napotkaną samicę. Inne - na przykład słonie morskie czy łosie - mają własne haremy. Zaloty - w sensie nakłaniania o wiele mniejszych samic do kopu­lacji 1 praktycznie dla nich nie istnieją. To, czego chcą, zdobywają po prostu siłą.

Poligamia występuje też wśród niektórych ptaków. Ptaki te - należące zresztą do wyjątków - łatwo i szybko mogą zdobyć pożywienie, a ich pisklęta prawie nie wymagają opieki. Samice takich ptaków wysiadują jaja i wychowują młode bez żadnej pomocy. Samce zaś nie zakładają haremów ani nie zdobywają samic siłą, jak wspomniane wyżej ssaki. Uwodzą je natomiast - po j ednej na raz - dzięki spotęgowaniu środków, wypróbowanych skutecznie przez samce monogamiczne, a więc śpiewając urzekające pieśni i pyszniąc się wspaniałym upierzeniem.

Samiec australijskiego lirogona wykonuje jedną z najbardziej skomplikowa­nych pieśni w ptasim świecie. Swój własny, bogaty repertuar, uzupełnia mistrzo­wskimi imitacjami głosów innych gatunków ptaków, żyjących w pobliskich lasach. Podobno jeden osobnik potrafi naśladować do szesnastu innych gatun­ków. Lirogon śpiewa tak głośno, że przy sprzyjających warunkach słychać go z odległości tysiąca metrów. Jakby tego było za mało, wykształca również - dla oczarowania samicy - przepiękne upierzenie. Środkowe pióra jego ogona są wyjątkowo długie, a ich sztywne chorągiewki, osadzone promieniście po obu stronach stosiny, wyglądają jak delikatne srebrne druciki. Ten wspaniały pióro­pusz jest z obu stron obramowany parą szerokich sterówek, pokrytych brązo­wym wzorem i wygiętych wdzięcznie w kształt liry. Miejscem popisów lirogona są tokowiska, które ptak przygotowuje, udeptując - w razie potrzeby - trawę, wykopując korzenie i rozgarniając ziemię. Samiec może urządzić na tym tery­torium nawet i dwadzieścia takich tokowisk; w czasie sezonu godowego odwie­dza je kolejno, śpiewając głośno i kręcąc z wolna ogonem, zwieszonym nad grzbietem i głową w ten sposób, że ptak jest prawie całkowicie ukryty pod drżącym, białym welonem utkanym ze srebrzystych nici. Samice - które nie mają tak długich ogonów - odwiedzają tokowiska, słuchając śpiewu poszcze­gólnych konkurentów i podziwiając ich tańce, aż w końcu wybierają sobie partnera i łączą się z nim w akcie kopulacji.

Wkrótce potem samica oddala się, by złożyć jaja w samodzielnie zbudowa­nym zawczasu gnieździe, a samiec powraca do śpiewu i tańców. W okresie godowym spędza on na tokowaniu połowę dnia. Poszczególne samice nie osiągają zdolności rozrodczych równocześnie, lecz w różnych momentach na przestrzeni siedmiu tygodni, jeśli więc samiec rzeczywiście ma czym zaimpo­nować, może w ciągu jednego sezonu posiąść kilka samic.

Różnorodność i wspaniałość strojów, przywdziewanych przez ptaki z okazji takich konkursowych popisów, przechodzi wszelkie wyobrażenie. Tragopan

- ptak z rodziny bażantowatych - nie tylko odznacza się intensywnie karmazy­nowym upierzeniem, nakrapianym w duże srebrne "grochy", lecz posiada rów­nież dwa mięsiste, ultramarynowe czuby, które może unosić nad głową, oraz skórny worek na piersi, który w szczytowym momencie tańca godowego ptaka nadyma się, tworząc imponujący balon w kolorze indy go, pokryty szkarłatnym deseniem.

Ozdobnik z północnego Oueenslandu w Australii -urodziwy, lecz na codzień nieśmiały ptak z opalizującą, trójkątną tarczą na piersi - z nadejściem okresu godowego staje się ucieleśnieniem namiętności. Jego tarcza zmienia się w kolorową, lśniącą wstęgę, a skrzydła - rozpostarte niczym wachla­rze - wznoszą się w górę, okalając głowę, którą ptak porusza z pasją w górę i na boki.

Sześciopiór białoczelny - rajski ptak wielkości drozda, cały czarny z wyjąt­kiem zielonej plamy na piersi - żyje w lasach Nowej Gwinei. W czasie swego godowego tańca, ptak ten rozkłada pióra w rodzaj krynoliny, niemal całkowicie zakrywającej mu nogi i czyniącej go podobnym do czarnego stożka. Następnie wyciąga szyję, przestępuje powoli z nogi na nogę i połyskując zieloną plamą na gardle, zaczyna kiwać głową na boki, wskutek czego sześć długich piór, wyra­stających mu z czoła, drży z coraz większą szybkością, aż w końcu zlewa się w jedną migoczącą plamę.

Samiec błękitnego ptaka rajskiego ma szafirowe skrzydła oraz białą skórę nad i pod oczami, która sprawia, że wygląda jakby nosił staromodne, lotnicze gogle. W okresie godowym na bokach ciała i na dolnej części piersi wyrastają mu zwiewne piórka, mające taki sam kolor jak skrzydła. Tokowisko ptaka rajskiego znajduje się nie na ziemi, lecz na specjalnie do tego wybranej gałęzi drzewa. Na początku ptak dobywa z siebie kilka prostych, podobnych do dźwięku trąbki tonów. Następnie, mocno ściskając gałąź nogami, robi przewrót w tył i wisząc głową w dół, rozkłada pióra na piersi w lazurowy wachlarz. Szkarłatna linia, która w normalnych warunkach przecina dolną część jego piersi, teraz przybiera kształt drgającej, owalnej tarczy. Nad zalotnikiem powie­wają dwie długie, pozbawione chorągiewek sterówki ogona, każda z niebieskim, łopatkowatym końcem i dwukrotnie dłuższa niż ciało ptaka. Gdy zbliża się samica, ruchy samca stają się coraz bardziej dynamiczne. Nadal wisząc głową w dół, ptak odchyla się w stronę partnerki, gorączkowo wymachując sterówkami

i wydając najdziwniejszy bodaj odgłos, jaki kiedykolwiek wyszedł z ptasiego gardła: niezwykły, mechaniczny warkot, podobny do dźwięku elektrycznej wiertarki, zharmonizowany z rytmem drgających piór.

Tego rodzaju efektowne - choć ekstrawaganckie - upierzenie z pewnością skutecznie przyciąga samice, ale stanowi też poważny mankament. Długie sterówki wloką się za ptakiem, krępując mu ruchy w powietrzu i czyniąc go bardziej widocznym dla wrogów. Toteż pod koniec okresu godowego, samiec, który zafundował sobie dla potrzeb zalotów specjalne pióra, teraz je traci

- podobnie jak samiec łosia, zrzucający rogi. W następnym roku zarówno pióra jak i rogi odrastają - pochłaniając zresztą ogromną ilość energii.

Altanniki - blisko spokrewnione z ptakami rajskimi - wykształciły równie widowiskowy sposób tokowania, wolny jednak od przytoczonych wyżej niedo­godności. Ptaki te żyją na Nowej Gwinei i w Północnej Australii. Niektóre z nich mają wprawdzie grzebienie i czuby, ale nie mają długich, wytwornych piór. Zamiast nich, wykorzystują w trakcie zalotów rozmaite przedmioty o jaskra­wych barwach, zbierane w okolicznym lesie. Każdy gatunek altanników ma własny estetyczny gust i każdy buduje własny typ "altanki", w której wystawia na pokaz swoje skarby.

Istnieją cztery główne odmiany tych budowli. Najprostszą z nich wznosi zębatek - jednolicie brązowy ptak, wielkością zbliżony do kawki. Uprząta on fragment leśnego poszycia o średnicy dwóch i pół metra, starannie usuwając wszystkie śmieci, tak że miejsce to wygląda jak zamiecione szczotką. Ptak oczyszcza nawet u podstawy pnie młodych drzewek, rosnące w obrębie tego obszaru. Następnie ścina liście z określonych gatunków drzew, odpiłowując ich ogonki swym zębatym dziobem. Zdobycie jednego liścia zajmuje mu niekiedy aż piętnaście minut czasu. Ptak używa tych liści do wyścielenia oczyszczonego przez siebie placyku, układając je spodem do góry, tak że połyskują blado w leśnym mroku. Gdy kończy pracę, na tokowisku może znajdować się około stu pieczołowicie ułożonych liści. Każdego dnia ptak usuwa te z nich, które zwiędły, wynosząc je tuż poza granice swego terytorium i każdego dnia zastę­puje je świeżymi. Kiedy miejsce zalotów zostanie urządzone w sposób zadowa­lający, samiec siada powyżej na drzewie, głośno śpiewając. Gdy zjawia się samica, zębatek sfruwa na dół i paraduje przed nią, przemierzając całe tokowisko na nisko ugiętych nogach, trzepocząc skrzydłami i wymachując ogonem.

Parkietnik konstruuje altanki innego rodzaju. Ptak ten wytycza w poszyciu leśnym alejki, które po oczyszczeniu ozdabia skrzydełkami chrząszczy, musz­lami ślimaków, jagodami i bursztynowymi kawałeczkami żywicy. Niekiedy dodaje im nawet świetności piórami, porzuconymi przez rajskie ptaki.

Trzecia grupa ptaków buduje altanki w postaci dwóch równoległych ścianek, wysokich na trzydzieści centymetrów i o tyleż samo od siebie oddalonych, a uplecionych z gałązek ze starannością, jakiej nie spotyka się u żadnego innego spośród ptaków budujących gniazda. Na obu końcach tego korytarzyka, samiec

układa swe ozdoby. Jędwabnice plamiste preferują przedmioty białe: kamyki, muszle, wysuszone kości i małe kryształy. Altanniki lśniące wolą kolor niebie­ski: pióra papużek, jagody, a nawet- na terenach położonych w pobliżu ludzkich osiedli -niebieski plastyk. Ptaki te są zresztą szczególnie gorliwe w upiększaniu swych altanek. Przy pomocy dziobów malują ich ścianki od wewnątrz papką i błękitnych jagód.

Czwarty typ altanek jest jeszcze bardziej wyszukany. Wokół pni młodych drzewek zostaje ustawiona wysoka konstrukcja z patyków. Ogrodnik długoczu- I by wznosi pojedynczą wieżę, okoloną u podstawy ścieżką z niskim murkiem. I Ptak tańczy na tej ścieżce, okrążając wieżę niczym tancerz na majowej zabawie I ludowej, wirujący wokół ukwieconego słupa. Niutonia buduje podwójną wieżę, I wykorzystując dwa rosnące obok siebie drzewka i wznosząc pomiędzy nimi I siodłowaty wał z patyczków, który ozdabia pęczkami jasnych porostów. Naj- I bieglejszy zaś budowniczy ze wszystkich, ogrodnik wielkoczuby, używa pnia I młodego drzewka jako filara podtrzymującego dach stożkowatej chatki, wyso- I kiej blisko na metr, a szerokiej na półtora metra. Przed wejściem do niej, ptak I układa z kawałków zielonego mchu trawnik, na którym starannie rozmieszcza I kwiaty, owoce i jaskrawo ubarwione grzyby.

Teorię, głoszącą że altanki służą temu samemu celowi, co upierzenie godowe, I potwierdza fakt, że istnieje między nimi ścisła, odwrotnie proporcjonalna zależ- I nosc Ostatnie z wymienionych tu gatunków ptaków są z sobą blisko spokrew- I nione. Te z nich, które budują najprostsze altanki - owe "słupy majowe" - mają I wielkie, żółte czuby; niutonia, ze swą podwójną wieżą, ma tylko mały grzebień; I zaś ogrodnik wielkoczuby - który wznosi najbardziej skomplikowaną budów- I lę - nie ma wcale grzebienia.

Altanniki, lirogony i bażanty zakładają-tokowiska w pewnej odległości od I tokowisk rywali. Natomiast inne poligamiczne samce uważają za wskazane I łączyć swe terytoria godowe w jedną wielką arenę, na której mogą z sobą I konkurować.

Tak właśnie dzieje się w przypadku kilku bliskich kuzynów rajskiego ptaka, I żyjących na Nowej Gwinei. Ptaki zwane wumbi, o piórach barwy siarki, groma- I dzą się na drzewie w grupach do dziesięciu osobników - każdy na własnym I odcinku gałęzi - nawołując i chełpiąc się nastroszonymi, drgaj ącymi na grzbie- I cie piórami.

Na amerykańskich preriach, głuszce ostrosteme zbierają się wiosną w grupy liczące kilka tuzinów samców; każdy z nich rozpościera promieniście ogon i nadyma znajdujący się na szyi worek powietrzny, który następnie gwałtownie kurczy, tak iż powietrze wylatuje zeń z hukiem, słyszalnym w odległości pół kilometra.

W południowoamerykańskich lasach tropikalnych, jaskrawopomarańczowe skalikurki - każdy z półokrągłym, wiecznie sterczącym czubem, przypomina­jącym trójgraniasty kapelusz, zawadiacko zsunięty na czoło i dziób - siedzą

nisko na drzewach całymi czeredami, po czterdzieści lub pięćdziesiąt samców. Niekiedy rozpadają się na mniejsze, skrzekliwie waśniące się z sobą grupki. Niekiedy zaś całkiem się rozpraszają; każdy siedzi na drzewie nad własnym poletkiem oczyszczonego gruntu, stanowiącym prywatne terytorium ptaka. Ale gdy tylko pojawią się brązowo upierzone samice, wszystkie skalikurki sfruwają na swoje poletka i przycupnąwszy na nich, rozpłaszczają skrzydła i przechy­lają głowy na bok, tak że ich pomarańczowe czuby przybierają pozycję poziomą.

Spośród samców uprawiających te grupowe popisy, kapucyn - jako jeden I | nielicznych - wyróżnia się tym, że nie posiada jaskrawego upierzenia. Choć jest bliskim kuzynem kwieciście ubarwionego skalikurka, ma jednolicie brązo­we pióra i nie różni się wyglądem od samicy. W czasie godów, pół tuzina samców siada razem na drzewie. Po chwili uroczystego milczenia, jeden z nich bierze głęboki oddech i unosząc się na nogach, wydaje długie, jękliwe "muuu", przypominające głos cielęcia. Gdy skończy, zew podejmuje następny zalotnik. Każdy z ptaków cierpliwie czeka na swą kolej, dzięki czemu ich głosy nie nakładają się na siebie. Natomiast w szczytowym momencie tokowania, kapu­cyn i zamiast puszyć się i podrygiwać - wlepia wzrok w jednego z rywali I i bardzo, bardzo powoli pochyla się do przodu, aż całe jego ciało, razem z wyciągniętą jak struna szyją i głową, przyjmie pozycję poziomą. Ptak zastyga I bez ruchu i trwa tak przez dziesięć minut, a niekiedy i przez trzy kwadranse.

Wiele ptaków, rywalizujących z sobą na wspólnej "arenie", tokuje bez I względu na to, czy w pobliżu są jakieś samice - tak jakby, wzorem niektórych sportowców, nie zależało im na zwycięstwie, lecz na samym współzawodnic­twie. Takie przynajmniej wrażenie sprawiają zdumiewające popisy gorzyków.

Te południowoamerykańskie ptaki są nieco mniejsze od wróbli. Niektóre z nich posiadają bardzo barwne upierzenie, ale ich rywalizacja dotyczy przede wszystkim umiejętności tanecznych. Mono brodaty oczyszcza ze śmieci skra­wek terenu, po czym urządza na nim oszałamiający popis gimnastyczny: skacze tam i z powrotem między równoległymi pniami młodych drzewek, wykonuje skłony ciała połączone z furkotaniem skrzydłami i zbiega po pochyłej gałęzi z taką szybkością, że wygląda jakby zjeżdżał. Wszystko to robi przy wtórze różnych pisków, gwizdów i trzasków, wydawanych mechanicznie, przy pomocy specjalnych, zwężonych lotek.

Szczególnie dziwnymi ptakami sąmanakiny trójbarwne, które w celu uatrak­cyjnienia swych tanecznych popisów tworzą duety, niczym cyrkowi akrobaci. Dominujący samiec rozpoczyna od przywołania pomocnika. Kiedy ów przyby­wa na miejsce, zasiadając obok partnera, oba ptaki wysyłają wspólnie pod adresem samic zaproszenie, mające postać długiego okrzyku. W istocie zew ten intonuje starszy z ptaków, a młodszy przyłącza się doń w ułamek sekundy później. Gdy pojawi się samica, oba samce przenoszą się na specjalną, rosnącą nisko przy ziemi gałąź i zaczynają skakać na przemian w górę i w dół, zaledwie

po kilka cali, pokrzykując przy każdym skoku. Jeśli samica podlatuje bliżś$| akrobacje przybierają na intensywności. Ptaki, zwrócone przodem do samicy* ustawiają się jeden za drugim z ciałami ułożonymi równolegle do poziomi gałęzi i rozpoczynają następną ewolucję. Samiec stojący jako pierwszy wyska­kuje w górę, na moment - trzepocząc skrzydłami - zawisa w powietrzu, po czym sfruwa nieco w tył, lądując za ogonem partnera, który wysunąwszy się na czoło wykonuje tę samą sekwencję ruchów. W miarę, jak podniecenie rośnie, oba ptaki poruszają się coraz szybciej, wzlatując i opadając w stałej kolejności, aż w końcu ich ciała tworzą wirujący, barwny krąg. Jeśli samica, oczarowana kunsztem i tancerzy, nie odlatuje, dominujący samiec wydaje dwa przenikliwe okrzyki, co jest sygnałem dla młodszego, by opuścił tokowisko. Znalazłszy się sam na sam z oblubienicą, ptak kieruje swe zaloty bezpośrednio do niej, zataczając wokół niej koła w powietrzu, raz po raz przysiadając u jej boku, wprawiając w drżenie półotwarte skrzydła i pochylając głowę, tak by samica zobaczyła w całej okazałości jego czerwoną "czapeczkę" i olśniewająco niebieski grzbiet. Jeśli po tych wszystkich popisach samica nadal nie rusza się z miejsca, dochodzi w końcu do zbliżenia. Nie jest to zresztą najbardziej wyrafinowany z tańców, wykony­wanych przez gorzyki. Manakin Azary z południowej Brazylii popisuje się w podobny sposób, z tym, że w pokazie bierze udział trzy lub więcej ptaków, siedzących gęsiego na "godowej" gałęzi i kolejno wyskakujących w górę.

Takie zespołowe występy opisano po raz pierwszy na przykładzie batalionów

- niedużych ptaków brodzących, których samce wykształcają wielkie, różno­barwne krezy i tokują grupowo na moczarach i podmokłych łąkach.

Ale nie tylko ptaki mąjąswoje "areny" godowe. Zjawisko to występuje nawet u owadów. Pszczoły z rodzaju Euglossa, o jaskrawo ubarwionych, metalicznie połyskliwych ciałach, zwabiają samice nie przy pomocy głosu, jak ptaki, lecz zapachu - jak przystało na owady. Samce odwiedzają kwiaty storczyków, zbierają kropelki olejków eterycznych, pakują je do znajdujących się na nogach pojemników zapachowych i odlatują na "arenę", którą zazwyczaj stanowi na­słonecznione miejsce na pniu zwalonego drzewa. Każdy samiec "opieczętowuje" swój odcinek areny ową pachnącą substancją. Następnie zalotnicy tańczą, dotykając głowami kory drzewa, unosząc w górę odwłoki i trzepocząc skrzydeł­kami, których brzęczenie słychać w promieniu dobrych paru metrów. W końcu wzbijają się w górę na wysokość kilku centymetrów, zawisają na moment w powietrzu i opadają z powrotem na pień. Każda z obserwujących popis samic wybiera sobie z grona konkurentów upatrzonego partnera.

Ssaki również mają swoje "areny". Wielkogłów, zwany także psem młoto- głowym - najokazalszy z wszystkich nietoperzy afrykańskich, żyjący w wilgot­nej, zachodniej części kontynentu - z powodzeniem mógłby uchodzić za posia­dacza najdziwniejszej fizjonomii wśród ssaków. Wielkie głowy samców mają olbrzymie pyski o pomarszczonych wargach i obszerne torby policzkowe. Do niedawna sądzono, że cechy te są wynikiem adaptacji, pozwalającej nietoperzo-

wi brać do pyska cały owoc i wyciskać go bez uronienia jednej kropli soku. Szkopuł w tym, że samice, o połowę mniejsze od samców, mają podobne do innych nietoperzy z rodziny rudawkowatych lisie pyszczki, bez śladu owych groteskowych zniekształceń - a przecież odżywiają się tak samo jak samce. Prawdziwą przyczynę odkryto bardzo niedawno. Wiąże się ona z zalotami.

Dwa razy do roku, na początku pory suchej, samce zbierają się w lesie

- najchętniej nad brzegiem rzeki - i zawisają na drzewach, tworząc rodzaj długiej na blisko półtora kilometra tyraliery, w grupkach po dwa-trzy osobniki, oddalonych jedna od drugiej o piętnaście metrów. Zwierzęta początkowo spie­rają się o pozycje, ale po ich ustaleniu zajmują co noc to samo miejsce, wydając głośne, metaliczne piski w tempie kilku dźwięków na sekundę i dwukrotnie szybciej machając skrzydłami. Mniejsze od samców samice latają wzdłuż tyraliery, zawisając w powietrzu naprzeciwko poszczególnych osobników. Sa­miec reaguje na pojawienie się samicy przyciśnięciem skrzydeł do boków, wzmagając zarazem częstotliwość swych okrzyków, które zlewają się niemal w jeden ciągły pisk. Przed dokonaniem wyboru samica może kilkakrotnie przeprowadzić lustrację szeregów, ale gdy w końcu podejmie decyzję, zawisa na drzewie obok wybranego samca, odbywa z nim kopulaqę i w ciągu trzydziestu sekund opuszcza miejsce godów.

Zasadniczy wpływ na jej decyzję wywiera - jak się zdaje - donośność okrzyków samca. Konieczność przekrzyczenia rywali prowadzi oczywiście do ogromnego przerostu krtani - zajmującej większą część klatki piersiowej samca

- oraz do wykształcenia szerokich, wzmacniających dźwięk kanałów powietrz­nych w nosie wielkogłowa. Słowem, zdumiewająca fizjonomia tego zwierzęcia odgrywa podobną rolę jak nadmiernie wydłużone pióra rajskiego ptaka - choć może ustępuje im urodą.

Bliski kuzyn wielkogłowa, nietoperz z gatunku Epomophorus gambiancus, również rywalizuje na tokowisku z innymi samcami. Ich okrzyki nie są jednak tak donośne jak w przypadku wielkogłowów. Samce zwabiają nieco mniejsze od siebie samice środkami o charakterze wizualnym. "Epolety", od których pochodzi angielska nazwa tych nietoperzy i epauletted bat - są kępkami długiej, białej sierści, wyrastającej z zagłębień na każdym ramieniu. Gdy zbliża się samica, samiec i pragnąc za wszelką cenę zwrócić na siebie jej uwagę - uwypukla owe zagłębienia, wskutek czego sierść jeży się, tworząc efektowne białe kule.

Topi są dużymi, afrykańskimi antylopami, o krótkich, wdzięcznie zakręco­nych rogach i lśniącej, kasztanowej sierści z czarnymi znamionami na górnej części nóg. Ich obyczaje godowe są niejednolite. Niektóre samce, żyjące w oko­licach bogatych w pastwiska i porośniętych kępami krzaków, zakładają własne, indywidualne terytoria, których strzegą przed innymi samcami i które mogą być atrakcyjne dla samic ze względu na obfitość pożywienia. Inne natomiast, żyjące na otwartych równinach, przystępują do godów zespołowo.

Samce, w liczbie około stu osobników, udają się na wspólne rykowisko, znajdujące się w stałym, odwiedzanym co roku miejscu. Tam toczą boje o najko­rzystniejsze stanowiska godowe. Najsilniejsze samce opanowują środek pola. Poszczególne zwierzęta są teraz rozlokowane mniej więcej co trzydzieści me­trów, każde na swoim własnym placyku, starannie udeptanym i oznaczonym kopczykiem odchodów. Często miejsce takie jest usytuowane w pobliżu starego, zrujnowanego kopca termitów. Kozioł stoi na nim, op;m\ przednimi nogami

o wierzchołek, z uniesionymi barkami i wyprostowaną głow a, niczym mityczny wartownik.

Od czasu do czasu zrywa się do biegu i okrąża cwałem swoje niewielkie terytorium. Gdy dochodzi do spotkania z sąsiadem, oba samce spoglądają na siebie przez "miedzę", zadzierają głowy w górę, a potem opuszczają je w dół, jakby lada chwila miały zaatakow ać. Niekiedy opadają na kolana i zastygająbez ruchu w pozie wyrażającej groźbę.

Po wejściu w okres rui, na rykowisko przybywają samice. Omijają ostrożnie młodsze samce, kierują się ku środkowi "areny". Młodziki próbują kopulować z przechodzącą samicą, ale ta bez trudu unika zbliżenia, zwłaszcza że kozły nie śmią przekroczyć granicy własnego terytorium. Koza dociera więc w końcu do centrum i tam kopuluje z najstarszym samcem.

Stanowiska położone w środku są bez wątpienia najlepszymi z możliwych, ponieważ są najbezpieczniejsze. Na otwartej przestrzeni topi jest niemal bez­bronny. Lwy i hieny, ukryte w gęstej trawie otaczającej miejsce zalotów, mogą podczolgać się i rzucić na samca, stojącego w palącym słońcu i wyczerpanego igraszkami, a przez to - mniej czujnego. Toteż kozły zajmujące oddalone od środka pozycje są narażone na liczne niebezpieczeństwa. W dodatku rzadko kied) albo i nigd\ nic udaje im się obcować z samicami. Wygląda na to, że są pod każdym względem poszkodowane. Dlaczegóż więc topi, gorzyki czy głuszce uczestniczą w ogóle w takich zbiorowych popisach? Czy nie łatwiej byłoby im zdobyć samicę na własną rękę?

Otóż w przypadku topi, młode samce są nieco mniejsze zarówno od "seniora", okupującego środek pola. jak i od kozłów, zakładających niezależne terytoria na bogatych w pożywienie obszarach. Wspólne konkury być może nie dają młodym zbyt w ielu okazji zdobycia samicy, ale często stanowią okazję jedyną. Niedorostki mogą przeciez posiąść samicę w momencie, gdy ta przemyka ku środkowi terytorium godowego. Może się też zdarzyć, że kilka samic przybędzie na tokowisko równocześnie i "senior" nie zdoła zająć się nimi wszystkimi. W przypadku skalikurków i głuszców, ptaki znajdujące się na obrzeżach wspólne­go tokowiska mogą liczyć na to, że awansują na lepszą pozycję. Pozycje te zajmują bow iem starsze samce, które ze względu na podeszły wiek i wyczerpu­jące skutki zalotów mogą mieć przed sobą nie więcej niż parę sezonów życia. To zaś oznacza w najbliższej przyszłości "rotację stanowisk". Również młody manakin Azary może Uczyć na odziedziczenie miejsca po starszym partnerze, kiedy ów utraci siły.

Znacznie łatwiej zrozumieć, dlaczego "areny" godowe są atrakcyjne dla samic. Barwne i huczne widowisko, stworzone przez samce, musi mieć dla nich nieodparty urok. Z pewnością tokujący w pojedynkę zalotnik nie budzi aż takich emocji. Tam, gdzie samców jest wiele, samice mogą między nimi wybierać, tak by przypadł im w udziale najlepszy. A dlaczegóż nfe miałyby mieć najlepszego, skoro to właśnie na nie spada ciężar wychowania potomstwa, gdy minie pora zalotów?

ROZDZIAŁ DWUNASTY

KONTYNUACJA RODU

PMroces polegający na połączeniu się jajeczka z plemnikiem i wydaniu na świat Mpotomstwa może się wiązać z licznymi trudnościami. Może być ściśle uwarunkowany czasowo; może czynić zaangażowane w nie stworzenia chwilowo bezbronnymi; może narazić je na ciężkie okaleczenia, a niekiedy i na nieuchronną śmierć.

Palolo zmniejsza do minimum ryzyko związane z okresem rozrodu, wyko­rzystując umiejętność, której wciąż jeszcze nie umiemy wytłumaczyć. Jest to wieloszczet o długości trzydziestu centymetrów, który miliardami zamieszkuje rafy wokół Fidżi i Samoa na zachodnim Pacyfiku, drążąc swymi silnymi "szczękami" koralowe rafy i żywiąc się małymi polipami. Wewnątrz wydrążo­nego w skale tunelu jest absolutnie bezpieczny i opuszcza go tylko po to, by żerować.

Jego ciało - podobnie jak ciało dżdżownicy - jest podzielone na segmenty, z których każdy zawiera komplet organów niezbędnych do życia. Jednak gonady rozwijają się wyłącznie w segmentach tylnej połowy ciała. Gdy nadchodzi czas rozrodu, wieloszczet wystawia na zewnątrz tunelu ostatni segment i oddziela go od reszty ciała. Segment wypływa wirującym ruchem na powierzchnię wody i tam wydala komórki płciowe. W ten sposób dorosły palolo, nie opuszczając swej kryjówki, potrafi wydalić komórki płciowe bez narażania się na jakiekol­wiek ryzyko.

Ale powodzenie tej techniki rozrodczej jest uzależnione od zgrania w czasie. Jeśli ma dojść do zapłodnienia, wszystkie wieloszczety muszą oddzielić swe segmenty równocześnie. I tak właśnie robią: o świcie, przez trzy pierwsze dni trzeciej kwadry księżyca w październiku, a potem jeszcze raz o tej samej porze w listopadzie.

Palolo są ulubionym przysmakiem mieszkańców Fidżi i Samoa, którzy potrafią precyzyjnie określić moment pojawienia się zwierząt. W noc poprze­dzającą rozród wieloszczetów, mieszkańcy pobliskich wysp wylęgają na plaże. Na godzinę przed brzaskiem kilku najbardziej niecierpliwych brodzi po ciemku w wodzie, wypatrując przy świetle pochodni oznak obecności zwierząt. Nim jeszcze świt rozjaśni mroki nocy, w czarnej wodzie pojawiają się zielone, wijące włókna, poruszające się spiralnym ruchem w kierunku rzucanego przez pochod­nie światła.

Rozlega się okrzyk: 1 Są! W odpowiedzi śpiący na plaży ludzie zrywają się na nogi i pędzą do morza, uzbrojeni w saki i podrywki.

A gdy świt posrebrzy morze, liczba wypływających na powierzchnię seg­mentów ciał wieloszczetów gwałtownie się zwiększa i wkrótce pokryte są nimi ogromne połacie wody. W dobrych latach grubość kożucha wynosi kilkanaście centymetrów. Z okrzykami podniecenia i radości, ludzie zgarniają obfity łup czerpakami. Między nogami poławiaczy przepływają wielkie ryby, gwałtownie domagające się udziału w zdobyczy. Cienkie ścianki segmentów ciała palolo pękają pod uderzeniami fal, a wydostające się z nich jajeczka i plemniki zabarwiają wodę na matowy, niebiesko-zielony kolor. Na wschodzie wyłania się z morza słońce i w ciągu pół godziny od pojawienia się pierwszych segmen­tów jest już po wszystkim.

Wciąż właściwie nie wiemy, w jaki sposób te nieskomplikowane organizmy z taką dokładnością synchronizują swe działania. Z pewnością nie chodzi tu o jakiś wewnętrzny zegar, który co trzysta sześćdziesiąt pięć dni przypominałby wieloszczetom, że nadszedł czas rozrodu. Cykle księżyca nie pokrywają się przecież z cyklami Ziemi, wskutek czego październikowa trzecia kwadra księ­życa rozpoczyna się każdego roku o dziesięć lub jedenaście dni wcześniej, aż wreszcie jej termin przesuwa się wstecz o cały miesiąc. Palolo nie mogą też rozpoznawać właściwej fazy księżyca na podstawie jego światła, ponieważ składają jaja i nasienie zarówno wtedy, gdy niebo jest czyste jak i wtedy gdy jest całkowicie pokryte chmurami. Nie jest również tak, że jedna grupa czuwa­jących wieloszczetów powiadamia inne, gdyż palolo z okolic Samoa i żyjące

o tysiąc kilometrów dalej palolo z Fidżi wydalają produkty płciowe dokładnie w tym samym czasie. Poza tym wybór konkretnego miesiąca wydaje się całko­wicie dowolny i nie skrępowany ani logiką planet, ani logiką oceanu - gdyż bliski kuzyn wieloszczetów z Pacyfiku, żyjący po drugiej stronie świata w oko­licach Bermudów i tak zwanych Indii Zachodnich, rozmnaża się wprawdzie podczas trzeciej kwadry księżyca, ale nie w październiku lecz w Iipcu.

Palolo są albo samcami, albo samicami, ale wiele stworzeń morskich jest obojnakami. Należą do nich nagie ślimaki morskie o pięknie ubarwionych ciałach. Mięczaki te zadbały jednak o to, by każdy osobnik mógł znaleźć partnera i wymienić z nim komórki płciowe. Otóż niektóre z tych ślimaków wytwarzają jaja i nasienie w tym samym czasie. Gdy dochodzi wówczas do spotkania dwóch dorosłych osobników, stworzenia uczynnie zamieniają się rolami. Najpierw jedno z nich zachowuje się jak samiec, to znaczy wysuwa usytuowany na głowie długi, podobny do czułka penis i podąża spiesznie za drugim, kierując się pozostawionym przezeń śluzem. Kiedy dopadnie wreszcie partnera, ów unosi w górę tylną część ciała, pozwalając ścigającemu włożyć penis w swą torebkę genitalną. Tak zespolone, oba stworzenia poruszają się odtąd razem. Po upływie około dziesięciu minut rozłączają się i zamieniają rolami. Teraz ścigający jest ściganym, a "samica" staje się "samcem". Stworzenia

kopulują ponownie. Mogą tak zresztą robić przez dłuższy czas, stale zmieniając się rolami. Czasem tworzą nawet cały orszak. Znajdujący się na czele osobnik pełni rolę samicy, ostatni i samca, a pozostałe są równocześnie samcami i samicami.

Ślimaki lądowe również są obupłciowe. Niektóre gai ¡ki zaczynają życie jako samice, a w miarę rozwoju stają się samcami, i och ie. Ślimak rdzawy potrzebuje do złożenia jaj ukrytego, wilgotnego miejs. azie konieczności walczy z rywalem, aby je zdobyć. Walka ślimaków poleg; , kaleczeniu boków przeciwnika. Ważną rolę odgrywa tu masa ciała, tok mniejszy z reguły przegrywa. Natomiast nawet małe osobniki mogą wydzielać pełnowartościową spermę. Toteż ślimak rdzawy bardzo wcześnie podejmuje aktywność płciową jako samiec, a dopiero w wieku dojrzałym zaczyna produkować jaja.

Co dziwniejsze, również niektóre ryby mogą zmieniać płeć. Małe amfipriony, buszujące między czułkami ukwiałów, tworzą niewielkie społeczności, w któ­rych centralną rolę odgrywa zawsze jakaś monogamiczna para. Młode, niezdolne jeszcze do rozrodu osobniki, żyją w pobliżu takiej pary, czekając na swą kolej. Jeśli dominujący samiec umiera, jeden z młodych staje się seksualnie aktywny i zajmuje jego miejsce. Gdy jednak ginie płodna samica, wówczas osierocony przez nią samiec zmienia płeć i przejmuje jej rolę, spółkując z nowym, wybra­nym z grona podrostków samcem.

Wargacze z niektórych gatunków, również żyjące na rafach, rozwiązują sprawę w odmienny sposób. Na początku są samicami i jako takie odwiedzają większe od siebie samce, zazdrośnie strzegące swych ukrytych w koralach terytoriów. Potem jednak rosną i stają się wystarczająco duże, by założyć własne terytoria. Zmieniają wówczas płeć, walczą z dotychczasowymi właścicielami i jeśli zwyciężą, osiedlają się wśród korali, oczekując na młode osobniki funk­cjonujące jako samice.

Wiele małych zwierząt - takich jak mszyce, roztocze, termity i różne błonkoskrzydłe - potrafią przez wiele pokoleń rozmnażać się bez rozrodu płciowego. Zwierzęta te wytwarzają jaja, rozwijające się bez żadnego kontaktu z plemnikiem. Młode mszyc, zwane klonami, są pod względem genetycznym identyczne z pojedynczym, dorosłym osobnikiem, od którego pochodzą. Zdol­ność "klonowania" jest szczególnie użyteczna w sytuacji, gdy zwierzę potrze­buje dużej ilości siły roboczej do wykonania jakiegoś nie cierpiącego zwłoki zadania. 1 tak na przykład pojedyncza mszyca może spowodować, że w ciągu paru godzin pęd rośliny zaroi się tysiącem jej replik; samokopiujące się roztocze potrafią utworzyć gęsty dywan, pokrywający każdy wolny skrawek ciała owa- da-żywiciela; natomiast królowe termitów czy pszczół otaczają się całymi zastępami robotnic.

W podobny sposób rozmnaża się także wiele jaszczurek. Co najmniej dwa­dzieścia siedem gatunków należących do siedmiu różnych rodzin egzystuje głównie - jeśli nie wyłącznie - jako samice. Jednakże żadna z tych jaszczurek

nie potrafi rozmnożyć się.w osamotnieniu. Każda potrzebuje zachęty i pobudze­nia ze strony innej samicy, chwilowo występującej w roli zalecającego się samca. W przyszłości, z pomocą innego osobnika, również taki pseudo-samiec wydaje na świat własne potomstwo.

Jeśli jednak możliwe są takie rzeczy, dlaczego jakiekolwiek zwierzę miałoby wybierać najeżoną trudnościami i niebezpieczeństwami drogę obcowania płcio­wego? Biolodzy odpowiadają zwykle na to, że proces takiego obcowania pozwala na rekombinację genów, a w konsekwencji - na wydanie na świat zróżnicowanego genetycznie potomstwa, co z kolei sprzyja wyłanianiu najlepiej przystosowanych osobników drogą naturalnej selekcji. Wszystko to ma ogrom­ne znaczenie dla przetrwania rodu, ponieważ daje gwarancję, że nawet pr2y zmianie warunków środowiska - gdy pojawiają się nieznane dotąd możliwości i zagrożenia - znajdą się osobniki potrafiące wyciągnąć korzyść z nowej sytuacji. Gdyby wszystkie z nich były identycznymi "klonami", najdrobniejsza zmiana środowiska mogłaby je wszystkie zabić.

Niektórzy naukowcy uważają jednak tę odpowiedź za niezadowalającą. Ich zdaniem, w stałych, niezmiennych warunkach, korzyści płynące z rozmnażania się drogą płciową są znikome w porównaniu z opresj ami i niebezpieczeństwami, na jakie narażone są zwierzęta, które muszą znaleźć partnera i odbyć z nim kopulację. O ileż bardziej ekonomiczne i skuteczne byłoby dla zwierzęcia, gdyby zaniechało poszukiwań partnera i poświęciło cały swój czas i energię na wydawanie na świat potomstwa bez niczyjej pomocy. Przeciwko tej z kolei koncepcji podnosi się ostatnio zarzut, że w rzeczywistości istnieje bardzo niewiele środowisk, w których panowałyby "stałe i niezmienne" warunki. Wszę­dzie roi się od wywołujących choroby mikroorganizmów, które - reprodukując się z ogromną szybkością—nieustannie rozwijają się i różnicują, dzięki czemu potrafią błyskawicznie wykorzystać osłabienie i brak odporności u swych po­tencjalnych żywicieli. Zakażone przez nie zwierzęta same więc muszą zmieniać swą strukturę genetyczną, jeśli nie mają całkowicie wyginąć. Spór między uczonymi trwa. Jedno jest pewne - że nawet te zwierzęta, które przez wiele pokoleń nie podejmują żadnych zachowań seksualnych, sporadycznie do nich powracają, i że dla ogromnej większości wyżej rozwiniętych zwierząt, seksual­ność - ze wszystkimi swymi niebezpieczeństwami i komplikacj ami - j est j edyną drogą wiodącą do reprodukcji.

Co do niebezpieczeństw, istotnie ich nie brakuje. Grożą one zwłaszcza zwierzętom, które z natury rzeczy są myśliwymi. Zwierzęta te wyposażone są w kły i pazury oraz rozmaitą inną broń, którą w chwili uniesienia mogą zabić partnera. Do jednej z grup takich zwierząt należą pająki.

Kopulacja jest dla pająków czynnością skomplikowaną. Samiec nie ma żadnego specjalnego organu anatomicznego pozwalającego bezpośrednio wpro­wadzić spermę do ciała samicy. Przędzie więc małą, jedwabną serwetkę, składa na niej kroplę spermy z otworu genitalnego umieszczonego na spodniej stronie

odwłoka i przenosi ją do narządu kopulacyjnego na nogogłaszczkach, znajdują­cych się po obu stronach głowy. Następnie musi wprowadzić ów narząd do otworu genitalnego samicy i strząsnąć nasienie, tak jak spuszcza się płyn z zakraplacza.

Główny problem pająka nie polega jednak na tym, jak przekazać spermę, lecz jak podejść do samicy na tyle blisko, by móc to zrobić, nie narażając się jednocześnie na utratę życia. Samica jest bowiem uzbrojona w śmiercionośną- truciznę, zgromadzoną w znajdujących się na szczękoczułkach gruczołach jadowych. Jak zatem samiec ma jej dać do zrozumienia, że chce być partnerem, a nie posiłkiem?

Pająjd z rodziny pogońcowatych tropią zdobycz przy pomocy wzroku, w czym pomaga im ośmioro bystrych oczu. Dlatego samiec tego pająka w celu przed­stawienia się i powiadomienia samicy o swych zamiarach, używa sygnałów, przemawiajacych do zmysłu wzroku. Samica jest od niego większa, toteż samiec musi zachować ostrożność. Zbliżając się do niej, unosi się wysoko na nogach i daje znaki swymi biało-czarnymi nogogłaszczkami; wymachuje nimi gorącz­kowo, jakby od tego zależało jego życie - co zresztą jest zgodne z prawdą. Powtarza te sygnały wielokrotnie. Jeśli samica nie ma ochoty na bliższą znajo­mość, rzuca się w stronę samca takim samym ruchem, jakim rzuca się na zdobycz; ten zaś czym prędzej rejteruje. Nie rezygnuje jednak i po chwili ponawia próbę. Jeśli w końcu uda mu się przekonać samicę, ta oznajmia swą przychylność drżeniem przednich nóg. Teraz samiec może zbliżyć się do niej bez obaw. Wspina się zatem na ciało samicy, sięga poprzez odwłok do jej otworu genitalnego i wstrzykuje weń kroplę spermy. Potem może przechylić się na drugą stronę i powtórzyć zabieg.

Dolomedes, jeden z europejskich pająków z rodziny pogońcowatych, nie przystępuje do takich pertraktacji z pustymi rękoma. Najpierw łapie muchę i owija ją elegancko w jedwab. Następnie podchodzi bardzo blisko do samicy, staje na tylnych nogach i odchyla się prowokująco do tyłu, z przednimi nogami uniesionymi pionowo nad głową, ściskając prezent w szczękoczułkach. Jeśli samica złakomi się na muchę, musi sama po nią sięgnąć. W momencie gdy to robi, samiec wykonuje obrót, wślizguje się pod jej ciało i podczas gdy samica zajęta jest rozpakowywaniem prezentu, wydala spermę.

Pająki polujące w inny sposób, muszą również inaczej się zalecać. Wielkie, włochate pająki amerykańskie znane jako ptaszniki, nie mają zbyt ostrego wzroku. Samiec, napotkawszy samicę, bębni najpierw odnóżami po jej ciele. Samica reaguje tak, jak to robi zazwyczaj w sytuacji zagrożenia: unosi ostrze­gawczo przednie nogi. Jednak samiec w dalszym ciągu łagodnie ją poklepuje. W odpowiedzi, samica jeszcze wyżej unosi się na tylnych nogach i otwiera swe straszliwe, zakrzywione szczękoczułki. Jedno ich uderzenie mogłoby kosztować samca życie. Ale ów dysponuje odpowiednimi środkami obrony. Dwa haki znajdujące na jego przednich nogach zaczepiają zręcznie o szczękoczułki samicy,

całkowicie je unieruchamiając. W tej pozycji samiec przywiera do ciała samicy, po raz ostatni wybija nogogłaszczkami werbel na jej piersi, a potem pochyla się do przodu i dopełnia dzieła.

Europejski pająk ukośnikowaty także jest "krótkowidzem". Kłopot samca polega na tym, że samica jest znacznie od niego większa. Zbliża się więc do niej z najwyższą ostrożnością. A gdy jest już dostatecznie blisko, unosi odnóża i lekko trąca nimi samicę. Nie przerywając pieszczot wspina się teraz na jej wielki głowotułów, ciągnąc za sobą nitkę jedwabiu. Wędrują« tam i z powrotem po jej olbrzymim ciele, oplata je z wszystkich stron nićmi, aż wreszcie samica zostaje przywiązana do liścia, na którym siedzi. Dopiero wtedy samiec łagodnie unosi w górę jej odwłok i wpełza pod spód, by dokonać aktu kopulacji.

Pająki krzyżakowate są szczególnie wrażliwe na wibrację. Kiedy samica poczuje szarpanie złapanego w jedwabną nić owada, natychmiast nadbiega i zatapia w nim szczękoczułki. Wiele samic siedzi bez przerwy na czatach, toteż szukający partnerki samiec trąca zewnętrzną nić pajęczyny, wprawiając ją w specjalne, regularne drganie, wyraźnie odmienne od chaotycznych wstrząsów powodowanych przez szamoczącego się owada. Następnie posuwa się ostrożnie w stronę samicy, ciągnąc za sobą coś w rodzaju liny asekuracyjnej. Jeśli samica nie rozpozna go i ruszy do ataku, samiec - dzięki "linie" — ma szansę ujść z życiem.

Największą dysproporcję pomiędzy rozmiarami ciała samca i samicy spoty­kamy u prządki - pająka amerykańskich tropików. Samiec musi poradzić sobie z samicą wielką jak ludzka dłoń i tysiąc razy większą od niego samego. Różnica między nimi jest jednak tak ogromna, że samcowi nie grozi żadne niebezpie­czeństwo, ponieważ na takie jak on kruszynki samica w ogóle nie zwraca uwagi. Napotkawszy pilnującą sieci samicę, samiec wpełza pod jej monstrualne ciało i wydala spermę, z czego samica - jak wolno przypuszczać - nie zdaje sobie nawet sprawy.

U ssaków, samiec jest zwykle większy od samicy. Samiec słonia morskiego osiąga ponad cztery metry długości i dwie i pół tony wagi. Samice są o połowę mniejsze i o dwie trzecie lżejsze. Słonie morskie kopulują na plażach i tam też przychodzą na świat ich młode. Plaż takich jest stosunkowo niewiele, natomiast chętnych do korzystania z nich zwierząt - całe mnóstwo, toteż odpowiednio duży i silny samiec może zawładnąć długim odcinkiem plaży wraz z zamieszku­jącymi go samicami, które odtąd stanowią jego harem. Następnie walczy z każ­dym samcem, który pojawi się w pobliżu. Rywale rzucają się na siebie, rozdy- mając przekształcone w ryje nosy, rycząc dziko i kalecząc się nawzajem kłami, aż ich pokiereszowane szyje ociekają szkarłatną krwią. Aby toczyć takie walki, samce muszą dysponować ogromną siłą - i to jest właśnie powód, dla którego są o tyle większe od samic.

Jeden dominujący samiec 1 władca plaży - może utrzymywać harem liczący do stu samic. Kiedy samica przestaje karmić młode, zmiany hormonalne w jej ciele zatrzymują wydzielanie mleka, co z kolei powoduje uwolnienie jaja

z jajników. Samica znów jest płodna. W tym czasie wzmaga się u niej pragnienie powrotu do morza. Przez poprzednie trzy tygodnie, kiedy karmiła dziecko, nie miała co jeść i jest teraz skrajnie wycieńczona. Powoli pełznie więc w kierunku wody. Władca plaży szybko odkrywa jej zamiary i hałaśliwie rzuca się w jej kierunku. Również samce pełniące rolę satelitów - leżące na obrzeżach haremu w rozsądnej odległości od władcy - bacznie obserwują ruchy samicy. Niekiedy więcej niż jedna samica pełznie ku wodzie. Władca jest wtedy w kłopocie. Ostatecznie musi się zdecydować na którąś z nich i zwrócić tylko ku niej. Samica, choćby wytężała wszystkie siły, nie jest w stanie uciec samcowi. Ów chwytają szczękami za fałdę skóry na karku i nieomal miażdży swym ciężarem. Korzystając z sytuacji, jeden z młodych samców może w tym czasie dopaść inną samicę. Nawet jeśli samica zdoła wymknąć się wszystkim samcom na plaży i niezauważona dotrzeć do morza, i tak może ją tam posiąść któryś z samców patrolujących wody przybrzeżne.

Przedstawiony tu sposób zdobywania samic wydaje się tak brutalny i pełen przemocy, że każdy kto był świadkiem takiego dramatycznego wydarzenia, mógłby dojść do wniosku, że nękane przez samce samice robią co mogą, by nie doszło do zespolenia. Niezależnie od tego, czy w tym akurat wypadku jest to prawda, czy nie, u większości gatunków samice palą się do rozrodu tak samo jak samce i czasami zadają sobie naprawdę wiele trudu, by oznajmić komu trzeba swą gotowość do współżycia.

Chomiki syberyjskie są mniejszymi kuzynami chomika syryjskiego - popu­larnego zwierzątka domowego - żyją zaś na lodowato zimnych, rozległych stepach środkowej Azji. Okres rozrodczy samicy jest z konieczności bardzo ograniczony. Żyje ona krótko, a rozmnażać może się tylko w ciągu jednego, krótkotrwałego syberyjskiego lata. Podobnie jak samice słoni morskich i innych ssaków, nie jajeczkuje, dopóki karmi potomstwo mlekiem. Potrafi jednak wy­korzystać do maksimum dany sobie czas dzięki starannie przeprowadzonej "kampanii reklamowej".

W noc poprzedzającą wydanie na świat potomstwa, samica naznacza roślin­ność wokół wejścia do nory silnie pachnącą wydzieliną z pochwy, po czym wycofuje się pod ziemię, aby przygotować się do porodu. Jej zapach rozchodzi się tymczasem po stepie. Mogą go wyczuć wszystkie samce w promieniu pół kilometra od nory. Następnego wieczoru samica rodzi. Po porodzie ma trzy godziny czasu do chwili rozpoczęcia wydzielania mleka. W ciągu tych paru godzin musi znów zostać zapłodniona. Wokół nory czekają już samce, uprze­dzone zawczasu o stanie samicy. Ta szybko spółkuje z jednym z nich. Następnie wraca pod ziemię, by zaopiekować się nowo narodzonym potomstwem. W ciągu kolejnych osiemnastu dni, podczas których karmi młode, w jej łonie rozwija się nowy miot. Natychmiast po wydaniu go na świat, a przed podjęciem karmienia, samica raz jeszcze zostaje zapłodniona. Tak więc dzięki dobrze zorganizowanej

kampanii reklamowej, może w ciągu swego krótkiego życia wydać na świat cztery mioty.

Samica słonia również obwieszcza wszem i wobec, że jest gotowa do współżycia. Robi to jednak nie przy pomocy zapachu, lecz głosu, a przy tym w sposób gwarantujący, że nie tylko zdobędzie samca, lecz że będzie to najwię­kszy i najsilniejszy z potencjalnych kandydatów. Okres płodny przypada u niej raz na cztery lata i trwa tylko sześć dni. Podstawową "komórkę społeczną" słoni stanowi grupa dorosłych samic - zazwyczaj sióstr i córek - wraz z ich małolet­nim potomstwem. Wędrujące samce regularnie odwiedzają taką grupę, obwą­chując samice, aby przekonać się, czy są w okresie rui. Jeśli któraś z nich jest akurat płodna, może dojść do natychmiastowego zbliżenia; zazwyczaj jednak samiec pokrywa samicę dopiero po krótkotrwałych zalotach.

Ale to dopiero początek. Po skończonej kopulacji, samiec staje u boku samicy, jakby jej pilnował. Ona zaś wydaje z siebie głęboki, grzmiący ryk. Niektóre z tworzących go tonów są słyszalne dla ludzkiego ucha, niektóre jednak znajdują się znacznie poniżej granicy naszej słyszalności. Ryk niesie się daleko po sawannie. Może go usłyszeć nawet słoń znajdujący się w odległości ośmiu kilometrów od samicy. Samce są aktywne tylko przez krótką część roku. W tym czasie z gruczołu mustowego usytuowanego po bokach czoła zwierzęcia zaczy­na sączyć się lepka substancja. Jednocześnie samce stają się bardzo agresywne i spragnione samic. Jeśli do uszu któregoś z nich dotrze basowe, pokopulacyjne porykiwanie samicy, słoń natychmiast rusza śladem tego głosu. Po przybyciu na miejsce może wprawdzie stwierdzić, że strzegący samicy samiec jest większy od niego samego -co na ogół kończy sprawę. Ale jeśli to właśnie on jest większy, wówczas odpędza mniejszego i bezzwłocznie przystępuje do kopulacji z samicą. Ledwie skończy, samica znów wydaje swój tubalny zew. Może go usłyszeć samiec, który jest jeszcze większy od poprzedniego... W wiele kopulacji później, gdy sześciodniowy okres rui dobiega końca, u boku samicy może stać najpotęż­niejszy w promieniu wielu mil samiec. Dopiero teraz w głębi ciała samicy jajo przemieszcza się z jajnika do jajowodu. Dopiero teraz może nastąpić poczęcie.

Lwice, podobnie jak samice słoni, żyją w grupach rodzinnych złożonych z sióstr, córek i ich młodych. Samce i bądź pojedynczo, bądź w grupkach po dwa lub trzy osobniki - mieszkają razem z nimi. Mogą jednak pojawić się inne samce i wyzwać "rezydentów" do walki o przywilej przebywania wspólnie ze stadem. Jeśli przybysze wygrają walkę, przejęciu władzy towarzyszy rzeź. Zwycięskie samce wybijają co do jednego młode, ssące lwiątka. Matki, pozba­wione osesków, przestają wytwarzać mleko i bardzo prędko znów stają się płodne. Nowe samce skwapliwie z tego korzystają.

Zachowanie takie - przerażające z naszego punktu widzenia - można wytłu­maczyć tym, że lew, podobnie jak każde poszczególne zwierzę, nie troszczy się

o dobro gatunku jako całości, lecz o przedłużenie własnej linii, o przekazanie własnych genów. Potomstwo innych samców nie może liczyć na ojcowskie

MM

uczucia czy wsparcie z jego strony. Lew chce zapewnić przetrwanie wyłącznie własnym dzieciom. A ponieważ popycha go do tego aktywność własnych genów, można by rzec, że to właśnie geny jako takie są samolubne i dążą do zapewnienia sobie nieśmiertelności.

Zabijanie przez samce młodych, nie spokrewnionych z nimi samymi osob­ników jest zjawiskiem występującym u wielu zwierząt. Robią to między innymi małpy i na przykład langury. Organizacja społeczna langurów opiera się - po­dobnie jak w przypadku lwów - na grupach złożonych z samic i ich młodych, nad którymi czuwają niewielkie zespoły samców. Tylko nielicznym spośród nich udaje się przebywać z samicami przez dłuższy czas. Po dwóch lub trzech latach zostają odpędzone przez inną grupę samców, a przejęciu władzy i tym razem towarzyszy masakra. Wystarczy moment nieuwagi ze strony matek, a oseski zostają porwane i błyskawicznie zagryzione. Można by sądzić, że matka, której zamordowano dziecko, nie będzie chciała mieć nic wspólnego ze sprawcą tego czynu; ale jest inaczej. Po kilku dniach, a nawet godzinach, już kopuluje z zabójcą.

Instynkt, popychający samca do odebrania życia swym przybranym dzieciom (lub przynajmniej dopuszczający taką możliwość) może pojawić się wyłącznie wśród zwierząt, u których występuje długotrwała ciąża lub których młode przez znaczny okres czasu pozostają niesamodzielne. U większości zwierząt jest jednak inaczej. Toteż samcowi z reguły wystarcza, jeśli ma pewność, że to właśnie on, a nie kto inny, zapłodnił daną samicę. Ale nawet to nie jest takie proste.

Samiec ryb z rodziny bassowatych uwodzi samicę wśród koralowych raf tropikalnych, zalotnie poruszając płetwami i pyszniąc się swym olśniewającym ubarwieniem. Ujrzawszy w pobliżu innego samca, rzuca się nań impulsywnie, odpędza go, po czym nadal nadskakuje samicy, zachęcając ją do tarła. Gdy jednak ryby łączą się razem, pojawia się nagle jeszcze jeden, przyczajony dotąd wśród korali samiec, który prześlizguje się obok samicy, tryska spermą na jej jaja i czmycha. Pierwszy samiec często jest tak zaślepiony własnym pożąda­niem, że nawet nie wie, co się stało. Znamy ponad sześćdziesiąt gatunków ryb, które zachowują się w ten sposób.

Skoro możliwe są takie rzeczy, nic dziwnego, że wiele samców dokłada wszelkich starań, aby posiąść samicę natychmiast gdy tylko stanie się płodna. Samica kraba może połączyć się z partnerem jedynie w trakcie krótkiego okresu pomiędzy zrzuceniem starego, ciasnego pancerza a stwardnieniem nowego i obszerniejszego. Samiec, powiadomiony o zbliżaniu się tego okresu dzięki specjalnym substancjom, wydzielanym tylko przy tej okazji przez samicę, włazi czym prędzej na jej grzbiet i przywiera doń z całej siły, odpierając zakusy wszystkich innych samców aż do faktycznego nadejścia owej ważnej chwili.

Samce motyli z rodzaju Heliconius są równie czujne. Umieją nie tylko rozpoznać, że zwisająca z drzewa niczym wielkie nasiono poczwarka kryje

w sobie osobnika ich własnego gatunku, lecz potrafią nawet określić jego płeć. Poczwarka, z której wyjdzie samiec, nie interesuje ich; ale jeśli jest to przyszła samica, samce dosłownie oblepiają kokon i rosnące w pobliżu gałęzie. Ukryty wewnątrz owad przechodzi właśnie ostatnie fazy przepoczwarczania się w mo­tyla: skurczony, z nogami przyciśniętymi mocno do tułowia, z ułożonymi w ciasne fałdy skrzydłami. Kiedy zbliża się pora wyłonienia, samica zaczyna drżeć. Zakończenie kokonu rozszczepia się i samica powoli zaczyna wychodzić. Podniecone samce trzepoczą z całych sił skrzydłami. Niektórym motylom z tego rodzaju tak jest spieszno do kopulacji, że przy pomocy walw umieszczonych na końcu odwłoka wycinają w ścianie kokonu otwór, przez który wpychają do środka kilka końcowych fragmentów odwłoka. W ten sposób, natrafiwszy na koniec odwłoka samicy, mogą spółkować z nią zanim jeszcze wyjdzie na zewnątrz. Samce z innych gatunków czekają, aż samica wyłoni się z kokonu, po czym kopulują z nią, mimo, że jeszcze nie wyschła ani nie zdążyła rozłożyć skrzydeł.

Ten jeden szybki kontakt zapewnia samicy Heliconius całą potrzebną ilość nasienia. Samica przechowuje je wewnątrz ciała, nie pozwalając mu obumrzeć i czerpiąc zeń męskie komórki do zapłodnienia jaj, które składa - po kilka dziennie - przez około sześć pozostałych jej jeszcze do końca życia miesięcy. Dlatego też samiec musi przedsięwziąć odpowiednie kroki, jeśli chce mieć pewność, że żaden inny motyl nie dostarczy samicy dodatkowej porcji spermy, która mogłaby zastąpić jego własną. Podczas kopulacji naciera więc partnerkę czymś w rodzaju zapachowego anty-afrodyzjaka, zniechęcającego inne samce do kopulacji. W trakcie kolejnych zalotów samica sama rozsiewa tę niemiłą chemiczną informację, odsłaniając gruczoł krokowy i wystawiając umieszczone na końcu odwłoka dwa, podobne do piórek, "kadzidełka". W jaki sposób samiec nakłania ją do tego i dlaczego dla samicy korzystniej jest mieć tylko jednego partnera zamiast kilku - pozostaje wciąż przedmiotem dociekań. Być może gwałt i zamęt towarzyszące kopulacji i zapłodnieniu niosą z sobą tak wielkie ryzyko okaleczenia, że samica woli zawczasu powiadomić potencjalnych kon­kurentów, że jest już zapłodniona.

Inne motyle stosują odmienne metody zapobiegania niepożądanym kopula­cjom. Po wydaleniu nasienia, samiec wstrzykuje samicy zatyczkę z ciągliwej substancji, która w zetknięciu z powietrzem szybko krzepnie, tworząc rodzaj "pasa cnoty", tak szerokiego, obcisłego i twardego, że żaden inny samiec nie zdoła go sforsować. Podobnie postępują samce moskitów i muszek owocowych. Nawet ssaki stosują tę technikę w celu utwierdzenia i ochrony swego ojcostwa. Samiec jeża, po wprowadzeniu spermy do ciała samicy wytwarza coś w rodzaju lepika, którym zapieczętowuje ujście jej pochwy. Szczury, nietoperze i niektóre torbacze robią to samo.

Psy osiągają analogiczny cel w inny sposób. Jest on znany każdemu hodow­cy, choć często nie rozumie się jego funkcji, traktując rzecz jak rodzaj nieszczę-

śliwego wypadku. Otóż po kopulacji, pies schodzi z suki, zdejmując przednie łapy z jej grzbietu i stawiając je na ziemi. Jednak jego członek nadal tkwi w jej ciele, tak że para pozostaje złączona. Dzieje się tak dlatego, że tuż przed wytryskiem, nasada psiego członka nabrzmiewa, przybierając kształt bulwy. Nie mogąc się wycofać 1 nawet gdyby tego chciał - pies przekłada teraz jedną ze swych tylnych łap ponad grzbietem suki, tak że oba zwierzęta, nadal sczepione, stoją do siebie ogonami, pyski zaś mają zwrócone w przeciwnych kierunkach. Mogą tak pozostawać przez pół godziny lub dłużej. W koricu obrzmienie członka ustępuje i zwierzęta mogą się rozdzielić. W międzyczasie nasienie dociera do znajdujących się w jajowodach jaj i zapładnia je. Gdyby nawet suka miała teraz następnego partnera, nie odbierze to ojcostwa pierwszemu psu.

Samce ważek różnoskrzydłych mają jeszcze inny sposób zapewniania prio­rytetu własnemu nasieniu. Ich metoda kopulacji - podobnie jak u pająków - nie jest prosta. Samiec wydziela nasienie w normalny sposób - z otworu płciowego znajdującego się na końcu ciała - ale potem wygina odwłok i przenosi je na specjalny aparat kopulacyjny umieszczony na spodzie ciała, w pobliżu tułowia. Organ ten, choć nazywany prąciem, w rzeczywistości stanowi drugorzędny, a nie główny narząd płciowy samca. Kiedy dochodzi do zbliżenia z samicą, samiec chwytają przydatkami odwłokowymi za przedtułów, a samica wygina ciało w dół i w przód, aż dotknie prącia samca. Ważki łączą się teraz z sobą, tworząc koło; mogą pozostać w tej pozycji nawet przez godzinę. W większości przypadków kopulacja trwa około dwudziestu minut. Przez cały ten czas prącie samca tkwi w otworze płciowym samicy, jednak przez pierwsze dziewiętnaście minut nie dochodzi do przekazania nasienia. Koniec prącia zaopatrzony jest w rozmaite wąsy i haczyki, toteż poruszając się w ciele samicy, skutecznie usuwa wszelkie nasienie, które mógł tam pozostawić poprzedni samiec. U niektórych gatunków czubek prącia w tej fazie kopulacji pęcznieje, wtłacza­jąc wcześniejsze nasienie w najdalsze zakątki dróg rodnych samicy, gdzie staje się bezużyteczne. U jeszcze innych gatunków, koniec prącia osłonięty jest od spodu kołnierzem, którym samiec zgarnia nasienie poprzednika. Dopiero po tych wszystkich zabiegach, w dwudziestej minucie kopulacji, samiec ważki równoskrzydłej wstrzykuje partnerce własne nasienie.

Tak więc każde zwierzę, zarówno samiec jak i samica, stosuje najróżniejsze fortele, aby mieć pewność, że jego własne geny i nie zaś geny rywala I połączą się z genami najlepszego możliwego partnera i zostaną przekazane następnemu pokoleniu. Przyrodnicy przyjmują zazwyczaj, że jeśli obserwowane przez nich konkretne zwierzę zachowuje się w określony sposób, to wszystkie inne osob­niki tego gatunku postępują podobnie. Jednak w miarę rozwoju naszej wiedzy okazuje się, że zwierzęta są o wiele bardziej zróżnicowane i pomysłowe niż moglibyśmy przypuszczać. Szpaki z północnej Europy są wędrowcami, nato­miast te, które żyją w Wielkiej Brytanii prowadzą na ogół osiadły tryb życia; na trawiastych równinach Serengeti lwy polują w inny sposób niż na pustyni

Kalahari. A gdy nadchodzi najbardziej decydująca faza życia-okres rozmna­żania - zwierzęta mogą zmieniać swe obyczaje, by dostosować się do warunków naturalnego i "społecznego" środowiska. Weźmy na przykład tak pospolity gatunek jak pokrzywnica, występująca w obfitych ilościach na przedmieściach angielskich miast. Ornitolodzy zawsze wiedzieli, że samica pokrzywnicy buduje gniazdo i wysiaduje jaja bez niczyjej pomocy, a samiec wspiera ją tylko przy karmieniu piskląt. Tym samym życie rodzinne pokrzywnic uchodziło za przy­kład życia statecznej, monogamicznej pary, nawet jeśli samiec był jako ojciec nieco niedbały. Dopiero gdy zaobrączkowano całą populację - tak że można było rozpoznawać poszczególne osobniki i ornitolodzy zdali sobie sprawę, jak pomysłowe potrafią być te ptaki.

Angielskie ogrody różnią się znacznie od siebie pod względem możliwości zapewnienia ptakom pożywienia i schronienia. Niektóre z nich, z szerokimi trawnikami i alejkami, mają niewiele do zaoferowania; w innych, pełnych krzewów i kwiatów, jedzenia jest w bród. Samice pokrzywnic ustalają swoje terytoria zależnie od ilości dostarczanego przez nie pożywienia. W bujnym, zasobnym ogrodzie może zamieszkać obok siebie kilka samic; w równym mu wielkością, lecz porośniętym głównie trawą-tylko jedna. Samce z kolei zajmują taki obszar, jaki uda im się obronić przed rywalami przy pomocy głosu lub siły fizycznej. Jeśli terytorium samca pokrywa się z grubsza z terytorium samicy, wówczas związek ptaków istotnie ma charakter monogamiczny, a samiec su­miennie pomaga samicy karmić pisklęta owadami. Para taka wychowuje zwykle potomstwo złożone z pięciorga piskląt.

Jeśli jednak ogród jest wyjątkowo zasobny w pożywienie, wówczas na terytorium jednego samca mogą zagnieździć się dwie samice. Ponieważ samiec nie wpuszcza na swoje włości żadnego innego konkurenta, nie pozostaje mu nic innego jak zostać bigamistą. Każda z samic buduje własne gniazdo, samiec zaś kopuluje z jedną i z drugą oraz przynosi pożywienie dla dwóch gromadek piskląt. Ale ma przecież tylko jedną parę skrzydeł. Choćby dwoił się i troił, nie jest w stanie dostarczyć obu rodzinom tyle pożywienia, ile mógłby dostarczyć jednej. Toteż potomstwo obu samic jest nieco mniej liczne niż w przypadku par monogamicznych. Każda z nich wychowuje tylko czworo lub troje piskląt. Samiec odnosi mimo wszystko korzyść z tej sytuacji, ponieważ jest ojcem siedmiorga lub ośmiorga dzieci.

Tam natomiast, gdzie jest dużo trawników a mało miejsc do ukrycia, poje­dyncza samica zastaje kilka namiętnie śpiewających i zajmujących różne części jej terytorium samców. Choć więc buduje tylko jedno gniazdo, może mieć aż dwóch partnerów. Jeden z nich, po serii potyczek z rywalem, obejmuje panowa­nie i zostaje oficjalnym partnerem samicy. Kopuluje z nią często i jawnie. Można by sądzić, że w tej sytuacji słabszy samiec odejdzie, by poszukać szczęścia gdzie indziej. Ale większość terytoriów została już zajęta, a poza tym dla samicy korzystniej jest, jeśli więcej niż jeden samiec przynosi jedzenie dla piskląt.

Odszukuje więc pokonanego ptaka w krzakach i tam, po cichu i w ukryciu, kopuluje również z nim. Po takiej zachęcie samiec pozostaje na miejscu i po­maga w karmieniu piskląt, za których ojca uchodzi dominujący samiec. Każde zapłodnione jajo jest jednak owocem osobnej kopulacji, więc któż to wie? Współpracujące z sobą trio może wychować siedem lub osiem piskląt. Wię­kszość z nich pochodzi zapewne od dominującego samca, a reszta od podległe­go. Ale tak czy owak wygrywa na tym samica. Wszystkie pisklęta mają jej genotyp.

Lista możliwych układów partnerskich pomiędzy pokrzywnicami jeszcze się na tym nie wyczerpuje. Czasami dwa samce dzielą się dwoma partnerkami, tak że każdy spółkuje z jedną i drugą z nich. W innych okolicznościach dwa samce przypadają na trzy partnerki. Te pomysłowe ptaki potrafią modyfikować swoje obyczaje, aby zyskać pewność, że spłodzą tyle piskląt, ile tylko można wykarmić na danym terytorium.

Ludzie sądzą często w swym antropocentryźmie, że taki typ związku mał­żeńskiego, jaki sami preferują, jest regułą. Dla wielu z nas oznacza to monoga- miczną parę, która pozostaje z sobą przez całe życie i dzięki temu może sobie nawzajem pomagać w doprowadzeniu potomstwa do dojrzałości. Tymczasem tylko bardzo nieliczne ssaki układają sobie życie w ten sposób. Nawet wśród ptaków, które ze względu na potrzeby młodych są w większości monogamiczne, partnerstwo trwające przez całe życie jest czymś niezwykłym. Ale czasami się zdarza.

Półkulę południową zamieszkuj ą dwa gatunki wielkich albatrosów: wędrow­ny i królewski. Są to największe i najbardziej długowieczne ze wszystkich latających ptaków; rozpiętość ich skrzydeł dochodzi do trzech i pół metra, a wiek do pięćdziesięciu i więcej lat. Całą wczesną młodość ptak spędza na morzu, żywiąc się kałamamicami, krylem i rybami chwytanymi na powierzchni wody. Kiedy ma około pięciu lat, trafia do rozmnażającej się kolonii - zazwyczaj tej samej, w której przyszedł na świat. Spotyka tam inne młode ptaki w swoim wieku i przystępuje do zalotów, które są najdłuższymi ze wszystkich ptasich tańców. Ptaki "całują się", pocierając dziobem o koniec dzioba partnera. Kleko­czą, uderzając górną częścią dzioba o dolną, z trzaskiem przypominającym grzechot kołatek używanych przez kibiców piłkarskich. Zadzierają głowy ku niebu, unosząc pionowo dzioby i przeciągle zawodząc. Wreszcie rozpościerają swe ogromne skrzydła i podrygują ciężko wokół siebie w dziwacznym tańcu. Ich ruchy są powiązane w długie sekwencje, trwające przez całe godziny, dni i tygodnie. Albatrosy tworzą zazwyczaj grupy złożone z pół tuzina osobników, ze stałymi, regularnie tańczącymi z sobą parami. Czasem jednak, gdy następuje przerwa w zalotach, do tańca włącza się, obejmując prowadzenie, któryś z ob­serwatorów - tak jakby uznano, że nadeszła pora na "odbijany".

Pod koniec tego okresu, gdy biorące udział w zalotach pary złożą już jaja, dorosłe ptaki opuszczają kolonię i wracają na morze, by podjąć swe samotne wyprawy w poszukiwaniu pożywienia. Ale powróciwszy w następnym roku,

osiadają tam, skąd wyruszyły. Zadzierzgnięte rok wcześniej więzy mogą się zacieśnić. Nawet teraz zaloty niekoniecznie muszą prowadzić do kopulacji, W istocie, pary takie mogą tańczyć razem przez dwa lub trzy sezony, okazując sobie wyjątkową wierność i przywiązanie, zanim w końcu połączą się w akcie kopulacji, a potem ulepią wspólnie misę z błota i szczątków roślin, która stanowi gniazdo albatrosa. W gnieździe tym samica składa na koniec jedno ogromne jajo.

Przez cały swój pierwszy okres godowy oba ptaki odnoszą się do siebie | wielką czułością, powtarzając - z nieco mniejszym nasileniem - zaloty, w których uczestniczyły na samym początku znajomości. Wysiadywanie jaj wymaga jednak szczególnych poświęceń. W przypadku albatrosów może ono trwać aż osiemdziesiąt pięć dni, dłużej niż u jakiegokolwiek innego z latających ptaków. Poza tym na zimnych subantarktycznych wyspach, gdzie gnieździ się duża liczba albatrosów, jajo szybko uległoby wychłodzeniu, gdyby pozostawio­no je bez opieki na dłużej niż kilka chwil. Samiec i samica pełnią więc dyżur na zmianę. Kiedy jedno z nich siedzi, drugie wyrusza na morze, żeby się najeść. Ptak może w tym czasie przelecieć tysiąc i więcej kilometrów nad wodami oceanu, podczas gdy jego partner niewzruszenie pilnuje jaja. Czasem mija kilka tygodni, zanim myśliwy powróci z łowów, by objąć swój dyżur, a partnerowi pozwolić odlecieć i najeść się do syta.

Kiedy w końcu z jaja wykluwa się pisklę, rodzicom przybywa obowiązków. Każdego dnia jedno z nich wylatuje, by zdobyć pożywienie, trawiąc je jeszcze podczas pobytu na morzu, a następnie zwracając do dzioba pisklęcia w postaci gęstej, pożywnej papki; dzięki tej metodzie młode otrzymują pokarm maksy­malnie bogaty w kalorie. Po trzech tygodniach tempo karmienia słabnie, a ro­dzice latają po pożywienie coraz dalej i dalej. Dzięki zdjęciom satelitarnym odkryto, że dorosłe albatrosy - rzecz niemal nie do wiary—potrafią w ciągu dnia przelecieć osiemset kilometrów, umiejętnie wykorzystując wiatr i szybując w powietrzu przez długie godziny niemal bez poruszania skrzydłami. Więź, łącząca parę, jest jednak tak silna, że nawet po przebyciu kilku tysięcy kilome­trów, ptaki pokonują z pełnymi żołądkami całą powrotną drogę, by nakarmić pisklę i "zluzować" pilnującego je partnera.

Dorastanie młodego albatrosa trwa wiele miesięcy. Ptak musi wykształcić silne skrzydła, gdyż po opuszczeniu gniazda będzie przez bardzo długi czas przebywał w powietrzu i przez całe lata nie dotknie stopą lądu. Zbudowanie odpowiednich mięśni i pneumatycznych kości wymaga ogromnych ilości poży­wienia. Rodzice pracują w pocie czoła, by zapewnić je dziecku, ale i tak dopiero po dziesięciu miesiącach od chwili złożenia jaja, młody ptak po raz pierwszy rozwija skrzydła i odlatuje w dal.

Odchowawszy szczęśliwie pisklę, rodzice mogą teraz zadbać o samych siebie. Potrzebują z górą dwóch miesięcy, by odzyskać zdolności rozrodcze, a potem odlatują na morze na ponad rok. Po upływie dwóch lat od ostatniego lęgu, ptaki - każdy na własną rękę - powracają, by znów spotkać się razem

w starym gnieździe lub w jego pobliżu. Długotrwały wysiłek, konieczny do wychowania potomstwa wymaga, by samica i samiec pozostawali razem, a łą­cząca je więź, zadzierzgnięta w trakcie zaręczynowych tańców, wydaje się nierozerwalna.

Ktoś, kto spędził dłuższy czas obserwując zwierzęta, musi dojść do wniosku, że nadrzędnym celem życia każdego stworzenia jest przekazanie jakiejś części samego siebie następnemu pokoleniu. Wiele zwierząt robi to bezpośrednio. Nieliczne - jak członkowie stada mangust, pszczoły-robotnice czy modrow- ronki zaroślowe, które uczestniczą w wychowywaniu młodych - robią to pośrednio, okazując pomoc swym krewnym. Dotyczy to także nas samych, ponieważ dziedzictwo, jakie ludzie przekazują następnym pokoleniom, ma charakter nie tylko genetyczny, lecz również i w niespotykanym nigdzie indziej stopniu - kulturowy.

Aby osiągnąć ów cel, zwierzęta - łącznie z nami samymi i znoszą najgorsze niewygody i pokonują wszelkie przeszkody. Wyprowadzają w pole drapieżniki, gromadzą pożywienie, walczą z rywalami, dobierając sobie partnerów i prze­zwyciężają trudności towarzyszące kopulacji — aż wreszcie na świat przybywa nowe pokolenie. Po czym przychodzi kolej, aby ono samo przekazało dalej swe geny, włączając się w odwieczny cykl życiai odpowiadając na jego nie kończące się wyzwania.

OD AUTORA

Wątpię, by jakakolwiek pojedyncza osoba mogła widzieć na własne oczy wszystkie opisane na poprzednich stronach zachowania zwierzęce. Ja w każdym razie nie. W wielu wypadkach oparłem się po prostu na szczegółowych relacjach zamieszczonych w pismach i opracowaniach naukowyc h, poświęconych zoologii. Źródła te są tak liczne i różnorodne, że wymienienie ich wszystkich przekroczy­łoby ramy tej książki. Jak każdy jednak, kto podejmuje zagadnienia naukowe

- czy to w sposób popularny, czy specjalistyczny - nic mógłbym napisać "Na Ścieżkach Życia", gdyby nie prace i obserwacje moich niezliczonych poprze­dników.

Oczywiście, niektóre ciekawe przypadki zachowań zwierzęcych widziałem osobiście, ale zobaczyłbym znacznie mniej, gdyby nie pomoc i przewodnictwo, udzielone mi wielkodusznie przez badaczy, którzy często przez wiele lat zajmo­wali się daną grupą zwierząt. Podczas naszej podróży po Afryce moją bezgra­niczną wdzięczność zaskarbili sobie Christophe i Edwige Boesch, a także Mark Collins, Hussein Isack, Paul Kabochi, Cynthia Moss, Craig Packer, Joyce Poole

i Rudiger Wehlen; w Ameryce Północnej byli to: Victor van Ballenberghe, John Fitzpatrick, John McCosker, Gary McCracken, Chris O’Toole, Henriette Richard, Mel Sunquist i Glen Wolfenden; w Ameryce Południowej i Środkowej: Anne Brooke, Claudio Campagna, Nigel Franks i Larry Gilbert; na Wyspie Bożego Narodzenia - Hugh Yorkston; na Bahamach - Denise Herzing; na Samoa - Lui Bell i Karl Marshall; w Malezji - Iwan Połunin i Jason Weintraub; w ZSRR - Aleksiej Suwarow i Kathy Wynne-Edwards; w Irlandii I Christopher Moriarty; w Nowej Zelandii I Chris Robertson; w Australii zaś - Dawn i Cliff Frith oraz Chris Hill i Peter Jackłyn.

W niektórych przypadkach wykorzystałem jako źródło informacji film, nakręcony przez operatorów pracujących nad serialem telewizyjnym; dzięki ich bystrym i doświadczonym oczom wyraźniej zobaczyłem niektóre aspekty za­chowań zwierzęcych, a niekiedy nawet odkryłem szczegóły, które wcześniej zupełnie uszły mojej uwagi. Także im jestem więc bardzo wdzięczny. Oprócz operatorów, nieocenioną pomoc okazali mi również inni członkowie ekipy telewizyjnej. Wchodzący w jej skład naukowcy opowiadali mi rzeczy, o których nie miałem wcześniej pojęcia; operatorzy dźwięku i asystenci reżysera, słucha­jąc moich wypowiadanych na gorąco opinii, łagodnie przywoływali mnie do porządku, jeśli wyrażałem się mętnie; reżyserzy i producenci, używając rzeczo­wych argumentów, zmuszali mnie do precyzyjnego formułowania myśli i często

- z dobrym skutkiem - przekonywali do własnych racji. Wszystkim im serde­cznie dziękuję, a ich nazwiska zamieszczam na sąsiedniej stronie.

I jeszcze dwie osoby, u których zaciągnąłem wielki dług wdzięczności. Jennifer Fry wyszukała fotografie, którymi zilustrowano książkę, a Nick Upton przeczytał rękopis i uchronił mnie przed popełnieniem wielu rzeczowych

i teoretycznych błędów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Attenborough David ŻYCIE NA ZIEMI
Ty który wkroczyłeś na moją ścieżkę życia
Ocena wpływu alloplastyki stawu biodrowego na jakość życia
na ścieżkach nauki, Na ściezkach nauki
NOWA Biografia jako tworzywo artystyczne na postawie życia i twórczości J Kochanowskiego i J Słowa
JAK WIELKIE KATASTROFY PRZYRODNICZE WPŁYNĘŁY NA EWOLUCJĘ ŻYCIA NA ZIEMI
Na sciezkach wiedzy 100 samochodow
Liczba ścieżki życia
GRZESIUK S Na marginesie życia
Wymień działy psychologii ze względu na wiek życia i kryterium praktyczne, psychologia(2)
pos, Wymień działy psychologii ze względu na wiek życia i kryterium praktyczne
Wpływ?rozoli miejskich na jakość życia
na granicy życia i śmierci Hołyst, pedagogika i inne
NA ŚCIEŻKACH YOGI - Jacques Verlinde, Pomoc duchowa
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy3 Na ścieżkach snów
GALAROWICZ - Na ścieżkach prawdy, Pedagogika
Na drogę życia dostałam dwa kwiatki
06-10 PAM - Zasłużyć sobie na dar życia, CAŁE MNÓSTWO TEKSTU
Matematycy na sciezkach wiary Pascal, naukowiec czy mistyk

więcej podobnych podstron