Od serca z kamienia do serca z ciała


Andre Dalgneault



Od serca kamien-nego

do serca z ciała



przez życiowe kryzysy


tłumaczyła Agnieszka Kuryś





SPIS TREŚCI



Wprowadzenie 7

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Od lęku do zaufania 15

ROZDZIAŁ DRUGI

Od bezpieczeństwa do zawierzenia 31

ROZDZIAŁ TRZECI

Od stłumienia do przejrzystości 61

ROZDZIAŁ CZWARTY

Od zmagania się z życiem do akceptacji 87

ROZDZIAŁ PIĄTY

Od ucieczki do konfrontacji 113

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Od kryzysu wieku średniego do odnowy serca 129

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Od depresji do płodności 149

ROZDZIAŁ ÓSMY

Od pragnienia bycia kochanym do radości

z kochania siebie 167

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Długa podróż do pogody ducha 193

Piękna historyjka o pluszowym koniku 208

Posłowie 209

O Autorze 215

Wybrana bibliografia 217

Od serca z kamienia do serca z ciała to walka na całe życie. Zatwardziałe serce nie otworzy się na przebaczenie. Zatwardziałe serce stanie się skąpe.


Wiara w nieskończoną czułość

powoli roztapia zatwardziałość naszego serca.

Gasi w nas nienawiść i urazę.

Uczy nas rozumieć

i usprawiedliwiać drugiego człowieka. Jest to długa droga,

która wiedzie przez całe życie i uczy nas, że najpierw samemu trzeba przejść próbę, żeby umieć wejść w serce innego człowieka tak, by go nie zranić".


Rene Coste

WPROWADZENIE







Wszyscy przeżywamy w życiu kryzysy. Chcielibyśmy ich uniknąć, ale są one nieodłączną częścią drogi każdego człowieka.

U schyłku XX wieku ludzie przeżywają takie same stany ducha, takie same uczucia i emocje, jak nasi przodkowie, poczynając od Adama i Ewy. Nie jest to więc nic nowego. Niegdyś ludziom brakowało słów na wyrażenie tego, co przeżywali - ale przecież prze­żywali to samo, co my dzisiaj. Oczywiście pomijając wszelkie materialne i technologiczne udogodnienia, jakie przyniosła nam nowożytność. Przy Stworzeniu mężczyzna i kobieta nie mieli tych udogodnień, ale wykazywali się takimi samymi zachowaniami, jak my dzisiaj.

Tytuł niniejszej książki trafnie wyraża jej treść. Przejść od serca z kamienia do serca z ciała - oto pro­gram na całe nasze życie. Niezależnie od tego, kim je­steśmy: mężczyznami czy kobietami, bogaczami czy biedakami, pracodawcami czy pracownikami, czy je­steśmy silni czy słabi, zdrowi czy niepełnosprawni, nikt nie ucieknie przed tym programem, który osta­tecznie okazuje się wielkim, prawdziwym wyzwa­niem naszego życia.

Napisałem tę książkę, by wykazać, że człowiek znajduje wewnętrzny pokój i pewną pogodę ducha dopiero po przebyciu rozmaitych kryzysów życio­wych. Aby tego dowieść, przeprowadziłem paralele z niektórymi postaciami biblijnymi. Jak zobaczymy, ludzie znani nam z Biblii także przechodzili przez róż­ne kryzysy, tak jak my.

Nie zapominajmy, że niniejsza książka nie jest traktatem teologicznym czy egzegetycznym. Czerpię tylko inspirację z niektórych postaci biblijnych, aby udowodnić, że również i ci ludzie, tak samo jak my, przechodzili w swoim życiu przez różne etapy.

Najpierw zobaczymy, jak Adam i Ewa utracili wszystko przez pychę: kuszeni przez Szatana nie opar­li się pragnieniu, by stać się bogami. Zgrzeszyli, by to osiągnąć. Do tamtej chwili nigdy nie popełnili żadne­go grzechu i żyli szczęśliwie. Kierowani pychą i rosz­czeniem, żeby obyć się bez Boga, po grzechu zostają pełni wstydu.

Zachowanie Adama i Ewy pod każdym względem przypomina nasze zachowanie, kiedy grzeszymy: za własny błąd obwiniają oni innych. Któż z nas tak nie zareagował, kiedy popełnił grzech? Obwiniając in­nych za swoje grzechy, zachowujemy twarz i pozory. Nie chcemy zobaczyć siebie w swojej nagości grzesz­ników. Ukrywamy się aż do chwili, gdy zaakceptuje­my swoją ludzką kondycję.

W Nowym Testamencie widzimy, że Jezus -w przeciwieństwie do Adama - zanurza się do głębi w ludzkiej rzeczywistości. Jezus staje się człowiekiem

z solidarnej miłości do ludzi dotkniętych najwięk­szym brakiem, do wykluczonych. To miłość prowadzi Jezusa na krzyż. Brak miłości, czyli odmowa zaakcep­towania swojej ludzkiej kondycji, prowadzi Adama i Ewę do grzechu.

Nieco dalej ujrzymy zamęt, w jakim znalazł się Abraham. Najpierw Bóg żąda od niego, by zostawił swoje ziemie, wyszedł, opuścił wszystko, nie ogląda­jąc się za siebie. Abraham zawierza Bogu i w całkowi­tej niepewności idzie, nie wiedząc, dokąd prowadzi go Bóg.

Bóg obiecuje mu wówczas liczne potomstwo. Abra­ham i Sara o mało nie wybuchają śmiechem, gdyż Sara nie jest już w wieku pozwalającym rodzić dzie­ci. Powstaje w nich zwątpienie, aż do narodzin Iza­aka. Ku wielkiej uldze Abrahama, Bóg spełnia swoją obietnicę.

Oto jednak Bóg żąda od Abrahama, by złożył w ofierze jedynego syna, Izaaka. Abraham odnosi wrażenie, że Bóg już nie wie, czego chce; trochę tak, jakby jedną ręką dawał, a drugą zabierał. Mimo to jest posłuszny Bogu. Bóg po prostu chciał wiedzieć, jak daleko Abraham może się posunąć. W historii tego człowieka Biblii widzimy, że podstawą wszyst­kiego jest wiara.

Będziemy czynić kolejne porównania swoich za­chowań z zachowaniami innych postaci biblijnych: faryzeuszy i celników. Jeśli przyjrzymy się własnym postawom, czy możemy sobie uczciwie powiedzieć, że jesteśmy w stu procentach zadowoleni ze swojego

sposobu działania? Czyż nie jest tak, że łatwiej nam dostrzec drzazgę w oku bliźniego niż belkę tkwiącą w naszym oku? Któż z nas tego nie doświadczył?

Robiąc rzetelny rachunek sumienia, zobaczyliby­śmy, że ludzie, którzy w naszych oczach wydają się grzeszni i słabi, znacznie przewyższają nas zrozumie­niem, pokorą i miłosierną miłością.

Potem dojdziemy do rozdziału poświęconego wal­ce Jakuba. Ta walka z Bogiem jest prowadzona w sa­motności. Jakubowi nikt nie może przyjść z pomocą. Sam musi odkryć i zaakceptować swoją podatność na zranienie. A przecież jest silny, albo przynajmniej tak sądzi. Bóg jednak musi go zranić, aby złagodniał, uwolnił się od samego siebie, nauczył się zależności od Boga i od innych ludzi.

Każdego z nas czeka w życiu okres samotności. Sa­motność budzi lęk, ale jest konieczna, byśmy zdjęli maskę, skorupę, żeby lepiej zobaczyć swoje jestestwo ze wszystkimi jego słabościami i zranieniami.

Potem przychodzi faza ucieczki. Chcemy zrealizo­wać swoje życie wedle własnych zamiarów. Aby osią­gnąć zamierzone cele, często uciekamy przed wolą Boga. Zamiast iść tam, gdzie żąda Bóg, udajemy głu­chych i idziemy w przeciwną stronę, tak jak Jonasz.

Nadchodzi sławetny kryzys wieku średniego, czy­li połowy życia - naszego życia. Wszystko kwestionu­jemy, bo już nie wiemy, na czym stoimy. Moglibyśmy to nazwać kryzysem nostalgicznym. Na powierzch­nię znów wychodzi wszystko, co przeżyliśmy w okre­sie dorastania. Tak bardzo chcielibyśmy powrócić do

tamtego okresu życia. Faktycznie, przyjmujemy nie­które postawy i zachowania nastolatka. Nie zgadzamy się na starzenie; ubieramy się młodzieżowo, upijamy się na nudnych przyjęciach, już nie chcemy sprostać swoim odpowiedzialnym obowiązkom. Mamy wraże­nie, że nikt nas nie rozumie. Wielką rolę w tym kry­zysie odgrywa nasza seksualność. Zadajemy sobie pytanie: „Jak długo jeszcze?".

Niezgoda na starzenie się powoduje wiele we­wnętrznej szarpaniny i konfliktów ze współmał­żonkiem i dziećmi, w przypadku osób żyjących w małżeństwie. Kryzys wieku średniego nie omija celibatariuszy, zakonnic, zakonników i księży. Czasem także i oni wszystko kwestionują i nierzadko dowia­dujemy się, że niektórzy opuszczają swoje środowisko, żeby przeżyć coś innego.

Wszystkie kryzysy mają swoją wagę, ale najbar­dziej kluczowe znaczenie ma kryzys wieku śred­niego. Już nie pora na dokonywanie wyborów na przyszłość: zostawiamy swoje obowiązki albo nadal żyjemy zgodnie ze zobowiązaniami podjętymi świa­domie i dobrowolnie, gdy mieliśmy ze dwadzieścia czy trzydzieści lat.

W kolejnym rozdziale zatrzymamy się nad wypale­niem [burnout] Eliasza. Dziwne wydaje się stwierdze­nie, że Eliasz padł ofiarą jakiegoś wypalenia, skoro można by sądzić, że tego rodzaju wyczerpanie ujaw­niło się dopiero w ostatnim czasie. Eliasz padł jednak ofiarą właśnie wypalenia. Wypalenie: choroba końca XX wieku! Tak i nie. Uderzającym tego przykładem jest Eliasz. Każdy człowiek będący ofiarą wypalenia

przeżywa dokładnie to samo co Eliasz. Kontekst jest inny, ale problem pozostaje ten sam.

Wszyscy znamy ofiary wypalenia; być może sami tego doświadczyliśmy? Czyż nie jest tak, że pozby­cie się tej przypadłości wymaga wiele czasu? Trzeba dodać, że wypalenie nie pojawia się całkiem nie­spodzianie. Im więcej odpowiedzialnych funkcji gromadzimy z przekonaniem, że jesteśmy niezastąpieni, tym szybciej zmierzamy ku nieuchronnemu. Wszystko jest sprawą miary, umiaru i rozłożenia od­powiedzialności. A przede wszystkim respektowania swoich ograniczeń.

Bóg nie chce, żeby tak było, ale pycha wykręca nam wredne numery. Osobom cierpiącym na wypale­nie potrzeba odpoczynku, przerwy przed ponownym podjęciem pracy, a także właściwego odżywiania. Bóg uzdrowił Eliasza, zmuszając go do odzyskania sił, do pokrzepienia. Ten sposób działania nazywamy dzisiaj terapią.

I wreszcie podejmiemy zasadnicze przykazanie, wymagające, byśmy kochali bliźniego jak siebie same­go. Aby kochać bliźniego jak siebie samego, musimy zaakceptować siebie -zarówno ze swoimi słabościami i wadami, jak z talentami i zaletami.

Jakże trudno zaakceptować siebie takim, jakim się jest! A przecież właśnie tutaj tkwi sekret udane­go życia. Kiedy zaakceptujemy siebie w całej pełni, siłą rzeczy nie musimy niczego zazdrościć bliźniemu. Nie należy sądzić, że wtedy nie trzeba się już nicze­go uczyć od innych, jednakże całościowa akceptacja

naszej ludzkiej kondycji pozwala nam osiągnąć we­wnętrzny pokój, który ujawnia się w naszych posta­wach i uczynkach.

Wtedy bez żadnych roszczeń możemy łatwiej roz­wijać się w swoim życiu, praktykując największe Boże przykazanie.

W ten sposób stopniowo, z pomocą Boga i bliźnie­go, zdołamy wyrzec się swojego serca z kamienia i za­stąpić je prawdziwym sercem z ciała.

Rozdział pierwszy


OD LĘKU DO ZAUFANIA



Granica między królestwem dobra a królestwem zła biegnie przez moje serce". Św. Franciszek Salezy


Trzeba czasu, wiele czasu, żeby nasze serce / z kamienia w miarę kolejnych klęsk, zra­nień, cierpień, powoli stało się sercem z ciała. Każdy okres życia jest po to, żebyśmy próbowali zmiękczyć swoje serce, sprawić, by stało się współczujące, czułe i miłosierne - takie, jak nasz Ojciec.

Wygrać w życiu czy wygrać swoje życie: albo stanie­my się łagodni i współczujący, albo zamkniemy się w swoim egoizmie, czyli staniemy się sercem z ciała lub sercem z kamienia.

Moglibyśmy przyjrzeć się niektórym postaciom biblijnym przez pryzmat owej walki Boga z człowie­kiem, żeby nauczyć się stawać kruchymi i podatnymi na zranienie.

Na czym polega różnica między ludźmi dojrzałymi i w podeszłym wieku, którzy roztaczają wokół siebie miłość i mądrość, a innymi, którzy roztrząsają swoją przeszłość, uskarżając się, że są ofiarami? Czy różni­ca nie bierze się stąd, że człowiek zaakceptował zra­ –

nienie i bezbronność swojego serca, a po latach walk i zmagań nauczył się, że tylko zranione i bezbronne serce dziecka może stać się sercem z ciała?



Lęk przed kruchością

Spontanicznym odruchem każdego mężczyzny i każdej kobiety jest lęk przed własną kruchością i słabościami. Ukrywamy się pod pozorami siły. Kie­dy tylko stwierdzimy, że w tej czy innej kwestii nie możemy liczyć na swoje siły, zagraża nam niepokój, który może nawet przerodzić się w lęk. Tymczasem jednak droga naszego życia ludzkiego i duchowego musi stopniowo prowadzić nas do rezygnacji z oso­bistych zabezpieczeń, ujawniając w nas to, co mo­żemy nazwać podatnością na zranienie, kruchością, ograniczeniami naszej ludzkiej kondycji. Jak bardzo boimy się słabości! Skąd taki lęk przed własnymi sła­bościami? Te słabości istnieją. Być może przez długi czas nie chcieliśmy na nie patrzeć. Życie musi nas jed­nak oswoić i powoli zmusić do uznania, że słabości są częścią naszej osoby. Nie są jakąś zewnętrzną przypa­dłością, której pozbędziemy się kiedyś raz na zawsze.

Życie to walka, w której stopniowo musimy pozwolić, aby nasze serce z kamienia roztopiło się, aby sta­ło się sercem z ciała. Ojciec dopuści w naszym życiu jakiś grzech, wobec którego nie będziemy mogli za­negować swojej kondycji grzesznika. Zmusi nas do zupełnie jednoznacznego stwierdzenia, że nasze zdol­ności są bardzo ograniczone.

Paradoksalnie, osoby, które są w stanie przyjąć swoje słabości, tym samym wykazują wielką siłę we­wnętrzną, natomiast ludzie, którzy stale chcą ucho­dzić za silnych, okazują się wewnętrznie słabi.

Akceptacja swojej słabości jest zawsze przejawem prawdziwej dojrzałości ludzkiej i duchowej. Faktem jest, że każdy człowiek doświadcza niepewności, ma różne zranienia i braki, wielu jednak chce je ukry­wać, nie przyznając się do najmniejszego uchybienia, przekonując innych o swojej wyższości lub zrówno­ważeniu. W rzeczywistości jednak wysiłek wkładany w ukrywanie swojej prawdziwej osobowości i słabości dowodzi, że ludzie ci nie chcą utożsamiać się ze zwy­kłymi śmiertelnikami. Chcą wykazać, że przewyższa­ją innych, a pragnienie bycia pozbawionym słabości świadczy o tym, że brak im prawdziwej znajomości lub akceptacji swojego stanu. Ich ego jest tak kruche, że nieustannie muszą nosić maskę siły, bowiem nie są w stanie przyjąć prawdy. Uważają się za mocnych, gó­rujących nad innymi. Potrzebują pochwał, podziwu, schlebiania.

Przeważająca większość ludzi zwalczających swo­ją niższość pragnie „być na równi" albo „wyżej". Próbują to osiągnąć, przyjmując zachowania kontro­lujące. Uzyskanie kontroli stwarza iluzję kompensa­cji, która na krótką metę łagodzi poczucie niższości. Takie zachowanie daje im poczucie, jakoby posiada­li silną osobowość. Niestety, te sposoby działania nie powodują trwałych dobrodziejstw, gdyż prędzej czy później skorupa pęka; opada maska i człowiek w wie­ku czterdziestu czy pięćdziesięciu lat przeżywa klę ­–

skę, załamanie, nie wiedząc zbyt dobrze, kim jest i po co żył.

Jeśli oswoimy swoje słabości, to nie będą one sta­nowić dla nas zagrożenia, ale staną się okazją do wej­ścia w kontakt z Bogiem. Właśnie dlatego musimy stopniowo się z nimi zżyć.

Wcześniej czy później trzeba zdjąć maskę, przy­najmniej przed samym sobą. Pogodzić się z faktem, że jest się tylko tym, czym się jest, w swojej własnej biedzie: wszystko się w tym zawiera. Nie być pokor­nym to tkwić w złudzeniach co do samego siebie i nie poznawać siebie. Aby rzeczywiście być obecnym dla drugiego człowieka, najpierw trzeba spotkać się z sa­mym sobą. Chodzi o to, by poprzez życiowe zmaga­nia stawać się sobą ze swoimi słabościami i przestać mniemać, że jest się wielkim i silnym.

Czym jest wygrane życie? Ileż sukcesów jest przy­krywką dla klęski, smutku i dogłębnej nudy! Wielu ludzi otoczonych podziwem angażuje się w pożytecz­ne działania, ale cierpi, nawet nie przyznając się do tego przed sobą, z powodu prowadzonego stylu życia; doznają oni szoku, słysząc, że wyglądają na szczęśli­wych. Boją się dostrzec swoją kruchość. Wolą stłumić część dzieciństwa i uodpornić się na jakąkolwiek in­gerencję.


Zdrowe «ja» jest elastyczne. Psychiczna elastyczność jest bowiem największym atrybutem zdrowia umysłowego. Im bardziej człowiek czuje się kruchy od we­wnątrz, tym bardziej usiłuje wytworzyć wokół siebie skorupę, tak, żeby sprawiać mylne wrażenie czy to siłą mięśni, czy rozmiarami brzucha. Podobnie, im bar­dziej jego stwierdzenia są pozbawione niuansów, im bardziej są kategoryczne i definitywne, tym bardziej służą maskowaniu głęboko skrytej niepewności" (G. Corneau, Pere manguant, fils manąue, Montreal 1989, s. 40).

Czemu tak bardzo boimy się naszego serca z cia­ła? Czemu tak bardzo boimy się cząstki dzieciństwa w nas? Jeśli bowiem tylu dorosłych nosi w sobie tak wielkie napięcie, lęk czy depresję, to być może dlate­go, że stłamsili dziecko, które w nich żyje.

Im więcej spotykam łudzi, tym głębiej wchodzę w ludzkie serce. Zauważam, że wielu dorosłych jest aktywnych, skutecznych, podziwianych za pozory widoczne na zewnątrz, ale pod maską wielkoduszno­ści są spięci, smutni, dominujący.

Wielu mężczyzn i wiele kobiet, pochłoniętych ko­niecznymi obowiązkami życia zawodowego, które często służą im za alibi, stało się „twardymi" i skost­niało, nawet tego nie dostrzegając. Ci ludzie ucho­dzą za logicznych realistów, ale skrywają swoje serce. Tworzą wokół siebie napięcie i dziwią się, kiedy ich dziecko ucieka z domu.

Jak mawiał Jules Renard, „w cieniu mężczyzny, który odniósł sukces, jest zawsze kobieta, która cier­pi". Dodałbym: „i dzieci, i nastolatki".

Czemu się ukrywamy? Czemu tak bardzo boimy się ujawnić? Zaraz na początku Biblii możemy prze­czytać, że mężczyzna i kobieta skrywają się przed sobą nawzajem.



Ukryli się

Mężczyzna i jego żona [...] skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu".

Wszyscy doświadczaliśmy, doświadczamy i będzie­my doświadczać potrzeby ukrycia się. Małe dziecko pokazuje, jakie jest naprawdę, ale kiedy tylko minie wczesne dzieciństwo, samo łapie się na tym, że zaczy­na ukrywać się i kłamać.

Istnieją oczywiście prawdziwe kłamstwa, w sło­wach lub w uczynkach. W miarę możliwości ich uni­kamy. Istnieją też jednak kłamstwa niewyjawione i wykręty, w psychologii nazywane projekcjami.

Zamiast przyznać, że komuś zazdrościmy, wma­wiamy sobie, że to on jest o nas zazdrosny.

Naszym pierwszym odkryciem samych siebie - pisze Adrian Van Kaam - powinno być bolesne uświadomienie sobie ukrytej zazdrości. Kiedyś bę­dziemy zmuszeni uznać, że jesteśmy do głębi zazdro­śni, że zazdrość wsącza się w nasze życie i zniewala naszą duszę. Dopiero wtedy, gdy uznamy bardzo sil­ną obecność resentymentów, będziemy mogli z nimi pertraktować"^.



Poczuć swoją nagość


Przestraszyłem się, bo jestem nagi, i ukryłem się".

Poczuć swoją nagość pod spojrzeniem innych to groźne doświadczenie, które sprawia, że mamy po­czucie niższości i tracimy pewność. Potrzeba głębo­kiej przyjaźni, żeby móc nieco obnażyć serce, wyjawić swoje sekrety i narazić się na to, że ktoś je pozna.


2 A. Van Kaam, Religion et personnalite, Paris 1967, s. 93.

Przyjaciel - mawiał Św. Augustyn - to ktoś, kto wie o mnie wszystko i mimo to mnie kocha". Zostać poznanym, zostać obnażonym to próba budząca lęk, ale to również głębokie pragnienie ludzkiego serca.

Nagość nie jest głównym skutkiem grzech, ale ra­czej bolesna uświadomieniem sobie tej sytuacji: „po­znali, że są nadzy". I zareagowali, wkładając na siebie odzienie.

Aby zrozumieć to, co Biblia rozumie pod sło­wem „nagość", najpierw trzeba stwierdzić, że w Izra­elu to słowo w ogóle nie miało takiego wydźwięku jak w naszej kulturze nowożytnej. Dla Izraelitów na­gość nie ma znaczenia nagości-przyciągania czy na-gości-bezwstydu. Im kojarzy się to przede wszystkim jako nagość-upokorzenie, a nawet jeszcze mocnej: na-gość-nędza. A to znaczy: stanąć jako człowiek słaby, podatny na zranienie, bezbronny i bezradny wobec jakiejś groźnej obecności.

W symbolice języka Biblii w każdej nagości istnie­je swoisty lęk przed gwałtem, lęk fizyczny, ale jeszcze bardziej lęk duchowy. Człowiek to istota, która pró­buje chronić siebie znacznie bardziej niż za pomocą ubrania. Próbuje odgrywać jakąś postać, mieć jakąś rangę, puszyć się. A puszenie się w swoich własnych oczach i w oczach innych - nosi miano pozorów.



Utworzenie sobie fasady

Przed upadkiem Adam i Ewa akceptują siebie ta­kimi, jakimi są. „Są nadzy" - mówi Biblia; nie nadzy

wyłącznie fizycznie, ale również z obnażonym sercem i duszą. Są przejrzyści.

Jak więc jeszcze głębiej zrozumieć wątek nagości? Jeszcze raz podkreślmy, że nagość spontanicznie koja­rzy się ze słabością, z podatnością na zranienie. Oso­ba naga jest bezbronna i wystawiona na zranienie.

Głębokie znaczenie ma fakt, że Nowy Testament przedstawia Jezusa, nowego Adama, doskonale nie­winnego i doskonale wsłuchanego w Boga, jak umie­ra zupełnie nagi na krzyżu, w słabości, z przebitym sercem, tak osaczony, że może odwołać się wyłącznie do mocy swojego Ojca.

Często postępujemy tak jak Adam i Ewa. Ukry­wamy się. Tłumimy swoje uczucia. Mówimy czasem coś zupełnie przeciwnego, niż myślimy. Jesteśmy hi­pokrytami, nie zawsze świadomie. Św. Paweł mówi nam: „Każdy człowiek jest kłamcą". Zwłaszcza ci, którzy zbyt skwapliwie twierdzą, że wcale nie. Czasa­mi jesteśmy tak zranieni, że zamiast swoich własnych wad widzimy hipokryzję innych.



Pancerz

Najgłębiej ze wszystkiego człowiek poszukuje ta­kiego spotkania, które stanie się prawdziwą komunią, w której będziemy dzielić się tym, co w nas najlep­sze. Przemożnie pragniemy miłości, a jednocześnie straszliwie się jej boimy. Miłość domaga się, byśmy się odsłonili, byśmy porzucili swoją skorupę i pan­cerz, byśmy wydobyli na powierzchnię świadomości

swoją kruchość i swoje sekrety. Krótko mówiąc, ozna­cza to obnażenie serca i dzielenie się tym, co nosimy w najtajniejszej głębi siebie.

To przedziwne, ale dwie połączone biedy zamie­niają się w bogactwo. „Gdyby tak można było widzieć serce" - mówi pewna piosenka.

W pewnej sztuce Anouilha, La Samage [„Dzi­kuska"], kobieta zamierzająca opuścić męża nagle odkrywa, że on wcale nie jest silnym i samowystar­czalnym bogaczem, za jakiego go uważała. Uświada­mia sobie, że jej mąż wątpi, wstydzi się, że jest mu źle i że nie jest bogaty. Wchodzi na piętro, żeby się spako­wać, i znienacka trafia na płaczącego męża. Wolała­by, żeby wykrzyczał jej swoją rozpacz. Mąż ze swojej strony boi się, że żona go nie zrozumie. Żona stwier­dza, że mąż potrzebuje jej pomocy tak samo, jak ona potrzebuje pomocy od niego. Miała odejść jak idiot­ka, z tego prostego powodu, że mąż nie powiedział jej o swoich potrzebach, o swoich słabościach. Bał się poprosić ją o pomoc.

Wiele porażek w miłości bierze się stąd, że nie wie­my, co dzieje się pod skorupą drugiego człowieka. Nie widzimy jego serca.

Adam i Ewa znaleźli sobie osłonę. Ten obraz przed­stawia naszą naturalną skłonność do ukrywania się, do obawy przed pokazaniem się w pełnym świetle. Skłonność do udawania, że jesteśmy mocni. Aby móc odpowiedzieć na pytanie Boga: „Gdzie jesteś?", czło­wiek musi najpierw wyznać Bogu i wyznać sobie sa­memu: „Ukryłem się". Ukryliśmy się za fasadą: swojej pracy, siły, złudzeń, wykonywanego zawodu, a na-

"24" Andre Daigneaułt • Od sera z kamienia do sera z ciała



wet swojego apostolatu. Tak, ukryliśmy się jak Adam i Ewa. Tak jak oni, podlegamy pierwszej konsekwen­cji grzechu: boimy się i ukrywamy.


Obnażyć swoje serce

O osobach przeżywających głębokie i długotrwa­łe przyjaźnie mówimy, że wszystkie one mają ze sobą coś wspólnego: otwartość na innego człowieka. Mają pewnego rodzaju przejrzystość, która pozwala lu­dziom widzieć to, co dzieje się w ich wnętrzu.

Psycholog Sidney Jourard w swojej książce The Transparent Self [„Przezroczyste «ja»"] objaśnia nie­które kwestie związane z odsłonięciem swojego „ja". Najważniejszym jego odkryciem jest fakt, że człowiek w najtajniejszej głębi siebie ma naturalną i wrodzoną skłonność do odsłaniania się, a skłonność ta często bywa jakby blokowana, co wcześniej czy później pro­wadzi do poważnych problemów psychologicznych.

Jourard pisze: „Zaczynałem się zastanawiać, czy nie istnieje jakiś związek między odrzucaniem przez moich pacjentów uznania przez innych, a ich potrze­bą konsultacji z terapeutą". Jourard dochodzi do po­dwójnego wniosku: ciągłe udawanie i zamknięcie w sobie prowadzi do rozpadu osobowości, a szczerość może okazać się dosłownie szczepionką na chorobę umysłową i na niektóre choroby psychiczne.

Szwajcarski psycholog CG. Jung zalecał swoim pacjentom analizowanie tego, co nazywał „ukrytą i mroczną stroną naszej osobowości". Tej strony sa­mych siebie nigdy nie odsłonimy przed kimś innym.

dopóki budzi w nas ona tak wielki lęk. Rzeczą na­turalną jest sądzić, że inni nas znienawidzą, kiedy poznają tę mroczną stronę. Kiedy jednak ktoś zoba­czy nas w naszej kruchości i bez maski, czyli obna­żonych, okazuje się znacznie bardziej pobłażliwy od nas. Słusznie moglibyśmy uznać tę reakcję za dziwną, choć ludzką. Czyżby ten ktoś nie miał swojej ciem­nej strony?

Inny słynny psychiatra mawiał, że odkrył metodę, dzięki której pacjenci otwierali się przed nim zaraz przy pierwszym spotkaniu. Zapytano go o sekret tej magicznej formuły. Był bardzo prosty: na początku rozmowy wyjawiał pacjentowi coś bardzo osobistego na swój temat, jakiś sekret. Gdyby pacjent kiedykol­wiek go wyjawił, mógłby zaszkodzić terapeucie.

Nieważne, jakie uzasadnienie miała ta technika te­rapeutyczna, ale powodowała pożądany skutek: skła­niała pacjenta do mówienia. Tę samą zasadę można odnieść do wszystkich relacji międzyludzkich. Jeśli zdejmiemy maskę i ośmielimy się podjąć inicjatywę, odsłaniając siebie, drugi człowiek wyjawi nam swo­je sekrety. Niestety! Robimy coś dokładnie przeciw­nego: ukrywamy się, maskujemy, i boimy się innego człowieka.



Cudza wina

Jednostka ma zawsze tendencję do zrzucenia winy za swoje nieodpowiedzialne zachowanie na kogoś in­nego. Zamiast przyjąć odpowiedzialność za swoje czyny, przypisujemy błąd komuś innemu. Dotykamy

zatem drugiego skutku grzechu: obwiniania innego człowieka.

Tendencję tę nazywamy „racjonalizacją". W nieco dalszej części tej książki wyjaśnimy bardziej szczegó­łowo to psychologiczne zjawisko, które często ma jed­nocześnie charakter duchowy.

Na razie warto zwrócić uwagę, że także i Adam ra­cjonalizuje swoje złe postępowanie. Zrzuca winę na Ewę. Z kolei Ewa racjonalizuje swój czyn: obwinia Szatana. Jaki był główny powód skłaniający Adama i Ewę do racjonalizacji swojego zachowania? „Prze­straszyłem się" - mówi Biblia (Rdz 3,10). Bardzo czę­stym źródłem racjonalizacji własnych czynów jest lęk.

Nie powinno nas dziwić, że trudno nam przyjmo­wać negatywne konsekwencje swoich własnych po­staw i działań. Jest to bezpośredni skutek zranienia w człowieku, które Biblia nazywa grzechem. Jednym z najpierwszych przejawów grzechu jest lęk: lęk przed tym, że nie będziemy kochani, zostaniemy odrzuceni, stracimy twarz, zostaniemy ukarani; lęk przed przyję­ciem konsekwencji swoich działań, lęk, że zostaniemy zmuszeni do podjęcia odpowiedzialności.

Najbardziej dramatyczna ilustracja racjonalizacji własnego postępowania znajduje się w Nowym Testa­mencie. Mowa o Piłacie, na którym - wedle prawa rzymskiego - spoczywała odpowiedzialność za los Je­zusa Chrystusa. Choć nie znalazł w Nim żadnej winy, „wydał [Go] na ukrzyżowanie" (Mt 27, 26)^. Wcze -


Wszystkie cytaty biblijne w tłumaczeniu polskim: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Poznań 2000'.

śniej jednak „wziął wodę i umył ręce wobec tłumu, mówiąc: «Nie jestem winny krwi tego Sprawiedliwe­go. To wasza rzecz»" (Mt 27, 24).

Piłat wydał niewinnego na śmierć, z przekona­niem, że sam nie ponosi winy. Umywając ręce, pró­bował uwolnić sumienie od zżerającego je poczucia winy. Oto kolejny czynnik racjonalizacji.



Uznać swoje błędy

Istnieją ludzie winni, którzy ukrywają się lub zrzu­cają winę na innych, zamiast uznać swoje pomył­ki i grzechy. Zaprzeczają również swojemu poczuciu winy. Boją się uznać własne błędy. Często tak postę­pujemy.

Neurotyk sprawia wrażenie osoby będącej w sta­nie postrzegać wszystko wyłącznie w kategoriach winy i kary. [...] Źródłem podejrzliwości i rzekomych ataków na jego osobę jest wyidealizowany obraz sie­bie. [...] Obraz ten jednak nie dopuszcza możliwo­ści pomyłki. A zatem jeśli jego decyzje lub działania wpędzą go w kłopoty, musi zafałszować całą spra­wę i przypisać niebędące po jego myśli konsekwen­cje działaniu kogoś innego. [...] Jego wyidealizowany obraz siebie sprawia, że dostrzega w sobie wyłącznie zalety i nieograniczone możliwości. [...] Jest bardzo niechętny - niechętny podświadomie - by brać odpo­wiedzialność za skutki własnych czynów'"*.


"* K. Horney, Nasze wewnętrzne konflikty: konstruktywna teoria nerwic, tłum. A. Gomola, Poznań 1994, s. 177-179.

Czyż nie zachowujemy się często tak jak Adam? „To nie moja wina, ale jego. Oni mnie nie zrozumieli. To wina społeczeństwa. To wina mojej żony, mojego męża, moich dzieci". Inni są w błędzie, odrzucają nas. Inni są hipokrytami, nie rozumieją nas.



Zanegować lub zaakceptować rzeczywistość

Adam chciał zanegować ludzką rzeczywistość, chciał postępować jak nadczłowiek. Jezus Chrystus czyni się podatnym na zranienie, akceptuje ludzką rzeczywistość, akceptuje ludzkie ograniczenia.

Najbardziej zrównoważonymi ludźmi są ci męż­czyźni i te kobiety, którzy akceptują swoje ograni­czenia i swoją rzeczywistość ludzkich stworzeń^.


Wielkim zaskoczeniem bywa załamanie się ludzi, którzy wydawali się nam silni i dojrzali, podczas gdy niektórzy inni, o znacznie bardziej kruchej osobowości, wytrzymują ciężkie próby. Pewien amerykański lekarz i psycholog przeana­lizował przypadki około stu księży, którzy porzucili posługę kapłańską, i tak

  1. tym pisze: „Poznałem wielu księży, którzy porzucili kapłaństwo, i pracowa­łem z nimi. Znałem ich przed ich odejściem i potem. Niemal zawsze byli to lu­dzie, którzy najmniej ze wszystkich księży sprawiali wrażenie, że mogą porzucić posługę kapłańską. Tymczasem wydaje się, że jednym z czynników tkwiących u źródeł ich odejścia była ich niezdolność do niesienia swojej własnej ludzkiej słabości, najgłębszego wymiaru własnego człowieczeństwa. Ci ludzie wydawali się wykonywać i faktycznie wykonywali świetną robotę. Zabiegali o doskona­łość, nie w tym znaczeniu, jakoby wywierano na nieb presję w tym kierunku, ale w tym, że sami z siebie stale dążyli do niemal doskonałego postępowania

  1. prawie im się to udawało. Zresztą to właśnie bliskość osiągnięcia przez nieb ideału sprawiała, że ludzie dziwili się ich odejściu. Przyglądając się temu z bli­ska, można było jednak stwierdzić, że ci kapłani prawie wcale nie przejawiali prawdziwego życia emocjonalnego. Nie tylko tłumili swoje emocje, ale wydawali się wręcz przeczyć ich istnieniu. Ich najbardziej podstawowe potrzeby były tak dogłębnie negowane jako nieznośne, że wydawali się pozbawieni tych potrzeb. 1 nagle owe potrzeby przebijały się przez zakrywające je negację i stłumienie. Lu­dzie ci z powodu swojego perfekcjonizmu nie byli w stanie wytrzymać istnienia

Zaakceptować rzeczywistość taką, jaką ona jest, a przy tym nie popaść w bierność, zniechęcenie czy bunt - oto fundament pokory, która stawia nas na drodze do prawdziwej świętości. Nie jest to łatwe. Oznacza zanurzenie w rzeczywistości życia. Jest to swoisty chrzest, który moglibyśmy nazwać „chrztem z rzeczywistości".

Przyjmujemy wówczas swoją wewnętrzną rze­czywistość, nie uciekając w jakieś fantastyczne «ja», zbudowane wyłącznie na pewnej pięknej idei czy zewnętrznym wzorcu. Wiemy, że nie jesteśmy ani doskonali, ani skazani na nieuchronny upadek. Re­zygnujemy z wszelkich niezdrowych prób porów­nywania się z innymi. Spokojnie budujemy swoją osobowość na tych psychologicznych fundamentach, które są wpisane w same korzenie naszego jestestwa. Jednocześnie stajemy się zdolni do kochania naszych bliskich tak, jak kochamy samych siebie: pogodnie i pobłażliwie"^.

Żyć w prawdzie to przyjmować życie, które daje nam Bóg, dziękować za nie i je kochać. Kochać życie to także kochać siebie samego. Kochać siebie samego to również kochać drugiego człowieka. Kochać życie, siebie samego i drugiego, to otwierać się na przyjmo­wanie.




tego, co stanowiło o ich człowieczeństwie. Ponieważ nie zaakceptowali swoich ludzkich ograniczeń i swojej rzeczywistości człowieka żyjącego w ciele, w okoli­cach czterdziestki okazywali się zupełnie bezbronni" (R.J. McAllester, w: ,Jour-nal of Religion and Mental Health", lipiec 1965, s. 335). P. Avril, Toutes miles deployees, Quebec 1986, s. 21.

W naszym własnym życiu odnajdujemy coś z do­świadczenia Adama i Ewy, opisanego w trzecim rozdziale Księgi Rodzaju. Jeśli zaś przyjrzymy się prze­nikliwie swojemu rzeczywistemu życiu, to powinni­śmy dostrzec, w czym jesteśmy do nich podobni.

Rozdział drugi

OD BEZPIECZEŃSTWA DO ZAWIERZENIA



Odważyć się żyć - to przedłożyć ryzyko nad bezpieczeństwo".

Jacques Leclerc


esteśmy ludem w drodze, ale wciąż dozna­jemy pokusy, żeby zatrzymać się w miej­scu, zawrócić, stać się „twardym". Nieustannie trwa w nas walka starego człowieka z nowym.

Nie iść dalej do przodu, pozostać tam, gdzie je­steśmy, cofnąć się - innymi słowy, spocząć na tym, co mamy - to bardzo nęcąca pokusa. Przyglądając się swojemu stanowi posiadania, będziemy usiłowa­li kurczowo się go trzymać, by czuć się bezpiecznie.

Unikamy ryzykownego kroku w nieznane, gdyż się boimy. Pewne jest tylko to, co dawne i doświadczone, albo co przynajmniej takie się wydaje. Każdy nowy krok kryje w sobie niebezpieczeństwo porażki. Jest to jeden z powodów, dla których ludzie czasem wolą uzależnienie niż wolność... „Prawda was wyzwoli" -mówił Jezus, kiedy faryzeusze kurczowo trzymali się tego, co dawało im poczucie bezpieczeństwa.

Stary człowiek w nas dyskutuje i bije się o to, żeby wszystko zachować w dotychczasowym stanie i nie

iść do przodu. Kurczowo czepia się wszystkiego, co obiecuje mu bezpieczeństwo i ochronę.

Jeśli ma się w nas trwale zacząć coś nowego, jeśli nastąpi zmiana kierunku, to oznacza, że coś dawne­go musi umrzeć. Nie możemy przezwyciężyć swoich uzależnień, poczucia bezpieczeństwa i przyjąć no­wej, wyzwalającej postawy, jednocześnie zachowując dotychczasowy stan ducha. Trzeba umieć przerwać swoje uzależnienia; trzeba umieć wszystko opuścić. Trzeba podjąć długą podróż do Ziemi Obiecanej.

Pokusą jest cofnięcie się. Przechodzenie z jedne­go etapu na kolejny w ciągu rozwoju to podstawowe prawo ludzkiej natury. Boimy się wyzwań, koniecz­ności dostosowania się na nowo i przystosowania do tego, co nowe i nieznane. Wyzwanie zawsze polega na tym, żeby zdobyć się na odwagę i ruszyć do przodu. Jesteśmy ludem w drodze, a Bóg poprzez wydarzenia skłania nas do wyruszenia ku Ziemi Obiecanej bez oglądania się za siebie.

Czyż różnica między duchem „sekty" a prawdzi­wym duchem „eklezjalnym" nie polega na potrzebie bezpieczeństwa, ochrony, a także na odmowie wzię­cia swego losu w swoje ręce?

Myślę bowiem, że głęboką racją bytu każdej sekty jest zapewnienie złudnego poczucia bezpieczeństwa. Sekta powstaje w zamkniętym środowisku zawsze po to, żeby bronić się przed jakąkolwiek zmianą czy ja­kimkolwiek zakwestionowaniem. Chodzi o chronie­nie siebie przed pytaniami stawianymi przez świat zewnętrzny. Sekta jest przeciwieństwem miłości; jest

niezgodą na ruch, lękiem przed życiem, lękiem przed opuszczeniem tego, co daje poczucie bezpieczeństwa"



Ryzyko

Prawdziwa świętość to ryzyko. To pozostawienie czegoś za sobą i pójście dalej. Pozostawiamy za sobą to, co jest pewne, i zapuszczamy się w nieznane. Re­zygnujemy z tego, co jest nam drogie, i kontynuujemy marsz jak wędrowcy, nie oglądając się za siebie.

Ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego" (Łk 9, 62). Znane powiedzenie mówi: „Wyjechać to tro­chę umrzeć". To pożegnać się z osobami, z rzeczami, z miejscami, do których jesteśmy bardzo przywiąza­ni. Wyjechać to odciąć, oddzielić się od swojego ego. To należy do naszego życia. Boimy się wyjazdu, bo­imy się powiedzieć Bogu prawdziwe „tak".

Bóg oczekuje właśnie mojego „tak" - nie „tak" od ludzi, którzy mnie otaczają lub od których jestem nad­miernie uzależniony, ale mojego własnego „tak". Nikt nie wypowie go za mnie. Owo osobiste „tak" mu­szę wypowiedzieć w samotności swojego serca. Jeśli przywykłem do poczucia, że otaczają mnie inni, je­śli potrzebuję czyjejś aprobaty, moje „tak" nie będzie obiektywne; będę przekonany, że pełnię wolę Boga, kierując się obawą przed utratą czyjegoś uczucia.



M. Oraison, La Tmnshumance, Paris 1970.

przed wykluczeniem z grupy albo przed utratą zabez­pieczenia, w którym znalazłem schronienie. Muszę zstąpić w głębiny siebie samego, aby zrobić najważ­niejszy krok w swoim życiu. Ten, kto zawsze chce być otaczany przez ludzi, zachęcany, wspierany przez jed­ną czy więcej osób, nigdy tej głębi nie osiągnie. Cho­dzi o to, żeby zaakceptować samotność, a właśnie tego człowiek najbardziej się obawia.

Wielu poszukuje wspólnoty z lęku przed samot­nością. Ponieważ nie mogą być sami, wypędza ich coś między ludzi. Również chrześcijanie, którzy nie mogą sobie poradzić ze swoją samotnością, którzy mają złe doświadczenie z samym sobą, pokładają nadzieję we wspólnocie, ufają, że od innych ludzi otrzymają po­moc. [...] Wspólnota chrześcijańska nie jest jakimś duchowym sanatorium. [...] Kto nie może być sam, niech się strzeże wspólnoty".

Samotność - mówi nam Jean Sullivan - to jedy­na brama dająca dostęp do rzeczywistej wspólnoty. Zawsze istnieje pustynia, przez którą trzeba przejść, a która równie dobrze istnieje w samym środku miast, wśród tłumów".

Sullivan dodaje: „Tym, co w nas odrzuca samot­ność i przed nią ucieka, nie jest potrzeba łączności z innymi, ale to, co lęka się prawdziwego spotkania, co nie chce umrzeć, co mówi «nie» prawdziwej łącz­ności i każe nam tłoczyć się obok siebie jak owcom, które chcą, żeby im było ciepło, ale które nie spotyka-



D. Bonhoeffer, Życie wspólne, tłum. K. Wojtowicz, Kraków 2001, s. 83.

ją się ze sobą. Wszyscy boimy się pustyni, samotności, ponieważ boimy się spotkania".

Odmówić wyjścia, odmówić opuszczenia wszyst­kiego, schronić się w poczuciu bezpieczeństwa -to właśnie blokuje wzrost i powoduje skostnienie. W skrajnych przypadkach może spowodować nerwicę.



Jak Abraham

Abraham jest naszym ojcem w wierze. Pewnego dnia Bóg zażądał od niego bezwarunkowego „tak".

Powiedzenie Bogu „tak" zawsze kryje w sobie ry­zyko i wymaga odwagi. Oznacza pozostawienie cze­goś za sobą i ruszenie dalej. Pozostawiamy za sobą to, co wydaje się pewne, i zapuszczamy się w nieznane.

Takie wyjście zawsze jest trudne. Odciąć, umrzeć dla siebie - to prawo życia duchowego. Ziarno musi obumrzeć, zgnić w ziemi, żeby przynieść owoce. Nie­mowlę musi uwolnić się z brzucha swojej matki, żeby się narodzić, dziecko musi opuścić bezpieczne dzie­ciństwo, żeby stać się nastolatkiem, a młody człowiek musi opuścić rodziców, żeby wybrać swoje własne po­wołanie.

Być chrześcijaninem znaczy w istocie żyć w sytu­acji wyjścia. Wyjść, opuścić wszystko, to część życia.

Abraham jako ojciec wierzących spełnia zasad­niczą rolę w pochodzeniu naszej wiary. Jezus często o tym mówi. W czwartym rozdziale Listu do Rzy­mian i w drugim rozdziale Listu do Hebrajczyków św. Paweł mówi nam o Abrahamie, opisując, co znaczy

być człowiekiem wiary. Przyglądając się najważniej­szym etapom jego życia, jego rozmaitym ciężkim pró­bom, widzimy, w jaki sposób Abraham może być dziś dla nas wzorem.

Pierwszą próbą, przez jaką przechodzi Abraham, jest wyrwanie z dotychczasowego życia, ze swojego kraju, ze swojej rodziny, z domu swojego ojca. Musi zostawić swój sposób życia, zostawić to, co mu zapew­nia poczucie bezpieczeństwa. Musi się wyprowadzić. Zostaje zmuszony do zmiany nurtu swojego życia. Bóg kieruje do niego wezwanie, które rozbrzmiewa również w naszym życiu ludzkim i chrześcijańskim: „Wyjdź!".



Wyjść

W każdym prawdziwym powołaniu chrześci­jańskim zawsze pojawia się jakieś wyjście. Jesteśmy wezwani do tego, by opuścić wszystko, dać się wy­prowadzić.

Pan rzekł do Abrahama: „Wyjdź z twojej ziemi ro­dzinnej". Wyjść: jak mocno dźwięczy to słowo w na­szych wspomnieniach, marzeniach czy lękach!

Nic dziwnego, że historia zbawienia zaczyna się od wyjścia, tak bowiem zaczyna się nasze ludzkie życie i nasza historia. Narodziny są wyjściem. Nie­mowlę opuszcza brzuch swojej matki - taki jest po­czątek przygody, w której dziecko przez kolejne etapy wzrasta, by osiągnąć pełny rozwój. Pewnego dnia to niegdysiejsze dziecko musi opuścić ojca i matkę, aby

połączyć się w jedno z żoną lub z mężem. Z kolei obo­je razem przekazują życie. Stają się źródłem nowych narodzin, nowych wyjść. Jeśli to niegdysiejsze dziec­ko ma powołanie do celibatu konsekrowanego lub do życia zakonnego, również musi wyjść, wyrwać się ze swojej naturalnej rodziny, żeby w sposób dojrza­ły i w pełnej wolności podjąć za siebie odpowiedzial­ność, dać siebie swojej nowej wspólnocie życia.

Człowiek jest powołany do wyjścia, a czyż w chwi­li śmierci jednym z najbardziej odpowiednich słów oznaczających ziemskie zamknięcie naszego życia nie jest „wyjście"? „Odszedł, zostawił nas". Nie zapadł się w nicość, ale odszedł gdzie indziej, do innego świata, do kraju, który na niego czekał.

Między wyjściem w chwili narodzin i wyjściem w chwili śmierci życie człowieka jest przepełnione lę­kiem i pragnieniem wyjścia lub wyjścia na nowo, gdy nastąpiła klęska lub gdy zagraża rutyna.

Wyjście jest więc jednym z najbardziej uniwersal­nych symboli. Jeśli bowiem człowiek został stworzo­ny dla nieskończoności, to czyż w pewien sposób nie jest wiecznym wychodzącym, wiecznym debiutan­tem?

Być może jednak wiara jest przede wszystkim nie tyle wyjściem, co podążaniem do przodu. Wyjść, żeby pójść tam, gdzie poprowadzi nas Bóg.

Kiedy przykładamy rękę do pługa, nie należy się cofać. Wciąż zagraża nam niebezpieczeństwo co­fania się, urządzania się w swoistej przeciętności. Szaleństwo miłości budzi w nas lęk. Wolimy to, co

nazywamy złotym środkiem, a co bardzo często jest faktycznie tylko letniością. Boimy się zanurzenia w nieznanym, boimy się spalenia miłością. W każ­dym powołaniu chrześcijańskim, które jest wezwa­niem do świętości, zawsze istnieje jakaś cząstka szaleństwa, sprzeczna z duchem tego świata.



Lęk przed wyjściem...

Boimy się wyjść ku nieznanemu. Ten lęk uniemoż­liwia nam ludzkie i chrześcijańskie wzrastanie. Dla większego poczucia bezpieczeństwa wolimy raczej trzymać się tego, czym już jesteśmy, niż podejmować ryzyko i iść ku temu, co nieznane.

Każda jednostka ludzka ma w sobie oba zespo­ły czynników. Jeden zespół trzyma się kurczowo bez­pieczeństwa i obrony powodowanej strachem, skłania do cofania się i trzymania kurczowo przeszłości, boi się odejścia od pierwotnej łączności z łonem i z piersią matki, boi się ryzyka, boi się stracić to, co już ma, boi się niezależności, wolności i odrębności. Drugi zespół czynników popycha jednostkę do przodu, ku pełni jaźni i jej niepowtarzalności, ku pełnemu funkcjono­waniu jej wszystkich uzdolnień, ku zaufaniu do świa­ta zewnętrznego wraz z jednoczesną akceptacją jej najgłębszego, rzeczywistego, nieświadomego «ja»"*^.

Boimy się niepewności, boimy się tego, co nie­znane; dążymy do tego, by nas otaczano, brano pod


A.H. Maslow, W stronę psychologii istnienia, tłum. I. Wyrzykowska, Poznań 2004, s. 65-66.

opiekę, zabezpieczano. Często istnieje w nas lęk przed dorośnięciem, pragnienie uczepienia się tych cech osobowości, które ciągną nas wstecz albo wręcz po­wodują nasz regres. Jest to zrozumiałe, gdyż wzra­staniu zawsze towarzyszy pewne ryzyko. Zawsze obawiamy się nieco tego, co nieznane. Naszą drugą naturą są przyzwyczajenia, mamy skłonność do od­twarzania przeszłości i do kurczowego trzymania się złudzeń. Czujemy się dobrze na znanym gruncie, ze znanymi osobami; boimy się zmierzenia z tym, co inne, opuszczenia tego, co bezpieczne. Wezwanie od Boga wyprowadza nas z naszego miejsca.

Bóg wyrywa Abrahama z jego klanu, z dotych­czasowego życia, ukształtowanego przez jego śro­dowisko; czyni z niego osobę przez jego osobiste posłuszeństwo osobistemu nakazowi. Aż po ostatnią stronicę Biblii napotkacie ludzi wyrwanych do odpo­wiedzi przez Boga, wyciągniętych przez to wezwanie z przesądów ich klanu, z popędów ich instynktów, z automatyzmu ich zwierzęcego życia. W ten sposób ludzie ci stają się osobami i prorokami, czyli ludźmi wyzwolonymi, wielkimi, twórczymi, odkrywającymi prawdziwy sens rzeczy i uczącymi tego innych"*°.

W chwili, gdy rozlega się Boże wezwanie, Abra­ham ma żonę, sługi, dobra, i już nie jest zbyt młody. Ale Bóg mówi, a on słucha. Opuszcza swój sposób ży­cia i wyrusza w nieznane.





P. Tournier, Bibie et medecine, Neuchatel 1951.

Czysta wiara


Pierwszą próbą życia Abrahama jest opuszczenie dawnych wartości, dawnego sposobu życia, i wyjście. Musi wyjść. Wyrusza w nieznane. Abraham musi opuścić swój sposób widzenia i wznieść się na wyższy poziom - na poziom woli Bożej.

W życiu każdego człowieka, który chce dążyć do świętości, zawsze istnieje wewnętrzny nakaz wyjścia. Nie wiedząc, dokąd zmierza, człowiek zadowala się wiedzą i wiarą, że to Bóg go prowadzi.

To wyrwanie jest trudne, a im bardziej człowiek się starzeje, tym bardziej uciążliwe staje się wyjście, gdy nie wiadomo, dokąd się idzie. W wymiarze du­chowym chodzi o to, byśmy pozwolili się prowadzić. Czasem droga wydaje nam się długa i ciemna. Prze­stajemy cokolwiek widzieć. Jest to wyrzeczenie się kierowania swoim życiem wedle własnego rozezna­nia. Czysta wiara!



Wyrzeczenie

Wiara jest zawsze rozłąką, wyrzeczeniem. W pierw­szej kolejności wyrzeczeniem się swojej podszytej py­chą samowystarczalności, poczucia, że nasz rozum umie wykaraskać się z kłopotów o własnych siłach, że wcale nie potrzebuje Bożej ingerencji. Musimy jed­nak wiedzieć, że wszelka wiara polega przede wszyst­kim na porzuceniu swojej samowystarczalności. Mamy wyjść, nie wiedząc, dokąd zmierzamy. Święty

Grzegorz z Nyssy posuwa się do stwierdzenia: „Ponie­waż Abraham nie wiedział, dokąd idzie, wiedział, że jest na dobrej drodze, gdyż w ten sposób miał pew­ność, iż nie zdaje się na światło własnego umysłu, ale że prowadzi go wola Boga".



Zmienić swoje życie

Abraham zmienia całe swoje życie. Wyrusza ku nieznanemu sobie miejscu przeznaczenia.

W Bojaźni i drżeniu Kierkegaard pisze o Abraha­mie: „Jedno pozostawił, jedno zabrał z sobą; zostawił za sobą swoje ziemskie rozumienie, a wiarę z sobą za­brał; wolałby nie porzucać swojej ziemi, ale rozumiał, że tego nie da się uniknąć"".

Również w naszym życiu Bóg często żąda, byśmy kogoś lub coś opuścili. Musimy godzić się z tym, że niektórzy przyjaciele nas opuszczają, jeśli chcemy pozostać wierni temu, czego Bóg od nas chce. Stale mamy być w stanie gotowości.

Co pewien czas Bóg zaprasza nas do przemiany życia, w takiej czy innej kwestii. Niekoniecznie musi chodzić o rezygnację z uciążliwego życia na rzecz lepszego, ale o przejście do nowego etapu, być może związane z wyrzeczeniem się czegoś, co samo w sobie jest dobre, dla czegoś równie dobrego. Mamy opuścić swój kraj, porzucić przyzwyczajenia i to, co nam daje poczucie bezpieczeństwa.



S. Kierkegaard, Bojaźń i drżenie, tłum. J. Iwaszkiewicz, Kraków 2008, s. 50.

Błędem jest mniemanie, jakoby największą poku­są dla chrześcijanina był bunt. Wielką pokusą jest ra­czej pragnienie poczucia bezpieczeństwa. Boimy się wolności, boimy się „opuścić" to, co dawało nam poczucie bezpieczeństwa. Po Abrahamie, w czasach Mojżesza, Hebrajczycy boją się swojej nowej wolności i dochodzi do tego, że żal im Egiptu: „Wybierzmy so­bie przywódcę i wracajmy do Egiptu".

Niektórzy mogą wręcz sądzić, że są istotami nad­przyrodzonymi, gdyż są posłuszni i kierują się po prostu czysto ludzkim przywiązaniem do jakiejś oso­bowości, która daje im poczucie bezpieczeństwa. Oj­ciec Eugeniusz Maria od Dzieciątka Jezus w drugim tomie swojego najważniejszego dzieła Chcę widzieć Boga tak tłumaczy istotę złudnego posłuszeństwa:

Uległym, czy nawet biernym z natury, pozbawio­nym osobistych poglądów, obdarzonym wolą, której brakuje energii, mogącej potwierdzić własną osobo­wość i podejmować jakiekolwiek ryzyko - posłuszeń­stwo wydaje się zwykle, jeśli nie stale, najłatwiejszą drogą [...]. Ich posłuszeństwo jest łatwe, ale w małym stopniu lub wcale nie nadprzyrodzone.

Podobne niebezpieczeństwo grozi tym, którzy są zbytnio przywiązani do swego przełożonego. Takie uprawnione przywiązanie zawsze jest godne pochwa­ły, kiedy zachowuje umiar. Ryzykuje się jednak, że dusza pozostanie w zwykłych, naturalnych stosun­kach z przełożonym, co powstrzyma jej poryw wiary.

Tak więc wybitne zalety przełożonego [...] mogą stać się przeszkodą wstrzymującą lot wiary ku Bogu

[...]. Człowiek wierzył, że jest posłuszny w sposób do­skonały. Zmienia się przełożony i oto ulatnia się całe posłuszeństwo'"^.

Nie chcieliśmy „opuszczać" poprzedniego przeło­żonego i pozwolić, żeby nowy odebrał nam poczucie bezpieczeństwa. Wydawało nam się, że żyjemy posłu­szeństwem zakonnym, a tymczasem raczej czuliśmy się bezpiecznie dzięki osobowości, która się nami zaj­mowała. „Daj nam króla, który pójdzie przed nami" -mówił lud Boży. Jest to wciąż ta sama pokusa: wrócić do tego, co było, i nie zgodzić się na porzucenie dane­go sposobu życia. „Wyjdź" - mówi Pan do Abrahama.

Jakże trafnie opisuje to Alain Grzybowski: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej! Dzisiaj jest to prawda wielu moich braci: Wietnamczyków, Laotańczyków, Kam­bodżan, Libańczyków, Palestyńczyków, uchodźców politycznych z Ameryki Łacińskiej czy z Afryki. Jest to prawdą w odniesieniu do wszystkich mniej lub bardziej wymuszonych zmian miejsca zamieszkania. Ileż bolesnych zwierzeń na temat wielokrotnego wy­rwania spowodowanego przeprowadzkami, na poły chcianymi, na poły przymusowymi! Ileż to razy mu­simy usłyszeć, w przenośnym znaczeniu, owo «Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej>>. Wyjdź z twojej ziemi ro­dzinnej... z twojego sposobu życia... nie masz zatrud­nienia i czeka cię bezrobocie. Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej... i popatrz nowymi oczyma na współmał­żonka"".


Eugeniusz Maria od Dzieciątka Jezus, Jestem córką Kościoła, Kraków 1984, s. 178-179.

" A. Grzybowski, Sous le signe de 1'Alliance, Paris 1986, s. 26-27.

Pustynia i milczenie


Niełatwo jest wyjść z jakiegoś środowiska, kraju, domu. Dla naszego rozumu jeszcze trudniejszą rzeczą jest wyjść, nie wiedząc, dokąd idziemy, nie wiedząc, co będziemy robili, i długo iść, pozornie nie docho­dząc do celu.

W naszym życiu duchowym i apostolskim napo­tykamy etapy, na których już nic nie rozumiemy i nie wiemy zbyt dobrze, dokąd zmierzamy. Jest to pusty­nia i milczenie Boga.

Przez te wszystkie lata milczenia Abraham z pew­nością zadaje sobie pytania i czuje lęk spowodowany milczeniem Boga. „Czyżbym się pomylił? Czyżby to było złudzenie?". Nie rozumie. Doświadcza próby pu­styni. Idzie, nie znając ani drogi, ani etapów, ani celu. Abraham zawierza Bogu. Biblia mówi: „Abraham wę­drował z miejsca na miejsce" (Rdz 12, 9).

Świętość to podążanie z miejsca na miejsce, często w nocy, gdy nie widać drogi ani jej kresu, ale gdy wie­my, że trzymamy dłoń w dłoni Ojca.



Długie oczekiwanie

Poza milczeniem i pustynią, w tym samym czasie, następuje dla Abrahama coś, co nazwę próbą czasu. Bóg składa mu obietnicę. Jego żona Sara nie jest już w wieku, w którym mogłaby urodzić dziecko. Pewne­go dnia Pan mówi do Abrahama: „Twoje potomstwo uczynię licznym jak pył ziemi" (Rdz 13,16).

Choć obietnica wydaje się nieprawdopodobna, Abraham ją przyjmuje. Wierzy słowu Boga. Po ludz­ku obietnica nie może się ziścić, skoro jest bezdzietny. Mijają łata, a on znosi próbę czasu i długiego oczeki­wania; Boża obietnica coraz bardziej bowiem wyda­je się snem.

Milczenie Boga trwa przez całe lata. Wydaje się, że obietnica nie chce się spełnić. Jakże trafnie ujął to ojciec Molinie: „Abraham ma wszelkie powody po temu, żeby sceptycznie podchodzić do Bożych obiet­nic, gdyż nie zanosi się na ich rychłe spełnienie. Ten przykład wystarczy do określenia stałej sytuacji, w ja­kiej znajdują się słudzy Boga. Muszą się oni zmierzyć ze sprzecznością, której nie zdoła przezwyciężyć żad­na mądrość: z jednej strony, powtarzane zapewnienia o niezwykłej i zazdrosnej miłości, poparte również niezwykłymi znakami - to na zewnątrz - a w środ­ku trawiący ogień, który skłania do tego, by «mieć nadzieję wbrew wszelkiej nadziei». Z drugiej strony, niepodważalne, powszechne, niezliczone, przytłacza­jące fakty, którym skrycie sprzyja ludzkie serce - gdy jest pozostawione samo sobie, natychmiast popada w nieodparte poczucie (jakże uzasadnione, myślimy, wszystkimi tymi faktami), że przecież to nie może być, że to wszystko sen albo bajka... właśnie wtedy bowiem czeka na nas Szatan, żeby poprzez zwątpie­nie wciągnąć nas w zawrotny wir nicości i w mroki lęku"".




" M.-D. Molinie, Le combat deJacob, Paris 1982, s. 24-25.

Tak, próba czasu i oczekiwania jest bardzo ciężką próbą, gdyż wszystko wydaje się nam mówić: „Pomy­liłeś się". Tak jak w przypadku Abrahama, wydaje się, że obietnica nigdy się nie ziści, a dążenia serca wydają się złudzeniem albo pięknym snem.



Oczekiwać na spełnienie obietnicy

Ujmując to bardziej konkretnie, pamiętajmy, że dla Żyda udane życie oznaczało posiadanie ziemi i dzieci. Abraham zaś nie miał ani ziemi, ani dzieci. Właśnie wtedy Bóg obiecuje mu ziemię i potomstwo. Ta obiet­nica dotyka samej istoty klęski Abrahama.

Spójrzmy raz jeszcze na naszą osobistą historię. Gdzie ponieśliśmy klęskę w życiu? To miejsce w na­szym życiu, gdzie odczuwamy klęskę, jest trochę jak rana, która czeka na uzdrowienie. To tutaj mogliby­śmy wyraźniej zobaczyć obietnicę szczęścia, złożoną nam osobiście przez Boga.

W następstwie tej obietnicy Abraham wstaje i wy­chodzi ze swojego zapadłego kraju, aby ruszyć w dro­gę i pójść tam, gdzie poprowadzi go Bóg.

A co my opuściliśmy, żeby pójść za Bogiem? Co jeszcze powinniśmy opuścić?

Po tym wyjściu, po tym zerwaniu prawdopodob­nie doświadczamy, że obietnica nie urzeczywistnia się w pełni. Jesteśmy podobni do Abrahama, skoro - tak jak on - musimy czekać, aż Boża obietnica względem nas się spełni.

Abraham wyszedł już dawno. Wciąż jeszcze nie znalazł ziemi ani nie doczekał się dziecka. Obietni­ca wydawała się niemożliwa do spełnienia, gdyż jego żona była niepłodna. Sara radziła więc Abrahamowi, by wziął jej służącą Hagar i miał z nią dziecko: „Prze­cież Bóg nie jest szalony. Dobrze wie, że jestem nie­płodna...".

To jest pokusa przymuszania Boga: wymuszania, by obietnica spełniła się według naszych zapatry­wań. Co wyprawiamy, kiedy w naszym życiu obieca­ne szczęście zwleka, żeby samemu, bez Boga, spełnić obietnicę, którą miał spełnić On sam, zgodnie ze swo­imi zapewnieniami?

Jak wyglądają nasze rozwiązania? Jak z powrotem bierzemy w swoje ręce sprawy, które pozostawiliśmy Bogu? Co wyprawiamy, żeby spełnić obietnicę Boga, żeby samodzielnie się zbawić i powiedzieć sobie, że nie jesteśmy tacy sami jak reszta ludzi? Dlaczego tak bardzo boimy się wyznać swoją słabość i podatność na zranienie?

Bóg lubi działać przez ubóstwo, klęskę i słabość. To, co niemożliwe dla człowieka, jest możliwe dla Boga. Nasz Bóg jest Bogiem tego, co niemożliwe!



Próba krwi

Abraham i Sara czekali przez całe lata na speł­nienie obietnicy. Urodziło się dziecko, urosło i stało się młodzieńcem. Abraham nareszcie ma widzialny

znak, że to, co wiele lat temu powiedział mu Bóg, zi­ści się w Izaaku. I wtedy przychodzi próba krwi.

Bóg poddaje próbie wiarę Abrahama, tak dalece, że doprowadza ludzkie rozumowanie do szaleństwa. To będzie oczyszczenie umysłu. Św. Symeon Nowy Teolog stwierdza z mocą, że „nie przechodząc przez tygiel lęków i nie stawiając czoła wielu próbom, nie można wejść w autentyczne doświadczenie duchowe i dostąpić oczyszczenia duszy i serca".

Abraham przechodzi przez najstraszliwsze oczysz­czenie, które uczyni go „ojcem" wierzących. Składa w ofierze swoje ojcostwo w jego ludzkim wymiarze. Każe umrzeć temu wszystkiemu, co mogłoby w nim być zbyt zaborcze, zbyt paternalistyczne, zbyt domi­nujące.

W rozdziale 22 napotykamy być może najbar­dziej porażające w Księdze Rodzaju opowiadanie: „Bóg wystawił Abrahama na próbę. Rzekł do niego: «Abrahamie!». A gdy on odpowiedział: «Oto jestem» - powiedział: «Weź twego syna jedynego, którego mi­łujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofie­rze na jednym z pagórków, jaki ci wskażę»" (Rdz 22, 1-2).

Naprawdę jest to próba krwi: noc wiary, noc umy­słu. Abraham przez całe życie wyczekiwał narodzin Izaaka, dziecka obietnicy... Tylko po to żył.

Bóg obiecał mu potomstwo jak pył ziemi i gwiazdy na niebie. Jego żona Sara była niepłodna. Wkroczył Bóg i dziecko przyszło na świat. Obietnica właśnie się spełniała. A oto Bóg wydaje się zaprzeczać sobie sa -

memu, skoro żąda od niego złożenia w ofierze syna, jedynaka, właśnie owego dziecka obietnicy.

Jest to zatem całkowite oczyszczenie, wielki dra­mat jego życia. Dramat Abrahama nie polega przede wszystkim na złożeniu ofiary z syna (takie rzeczy zda­rzały się w tamtych czasach wśród różnych ludów). Dramat i próba Abrahama polega na tym, że musi on nadal wierzyć, iż Bóg da mu potomstwo - że jednak, mimo wszystko. Bóg będzie wierny swojej obietnicy.

Jest to rozdarcie między sprzecznością i obietnicą, której nie chce zaprzeczyć. Szaleństwo mądrości Boga przeczy mądrości człowieka.



Złożyć w ofierze naszego Izaaka

Św. Jan Chryzostom w homilii o ofierze Abrahama woła: „Bóg przeczy Bogu, wiara przeczy wierze, na­kaz przeczy obietnicy".

W pewien sposób my także przeżywamy próbę Abrahama w swoim życiu chrześcijańskim. Wszyscy mamy jakiegoś „Izaaka", którego powinniśmy złożyć w ofierze. Być może jest to jakiś plan, jakaś grupa, ja­kaś osoba, na której nam zależy. Zaangażowaliśmy się całymi sobą, żeby utworzyć jakąś grupę, a oto mu­simy złożyć ją w ofierze, oderwać się od niej. Mieli­śmy marzenie, a oto wydaje się, że wszystko runęło. Trwa ciemna noc: przez długie dni mamy wrażenie, że Boża obietnica jest złudzeniem, gdyż Bóg wydaje s\ę chcieć, żebyśmy złożyli w ofierze to, czego w na­szym przekonaniu od nas chce. W konsekwencji prze-

żywamy rozdarcie, straszny lęk, okropną śmierć. Jest to oczyszczenie naszej wiary.

Abraham jest prawdziwym „ojcem" naszej wiary. My także przejdziemy przez próbę krwi i ofiarowania naszego „Izaaka", jeśli w swoim życiu chrześcijań­skim chcemy być wierni temu, czym mamy żyć zgod­nie z wezwaniem Biblii.



Zacisnąć czy otworzyć dłoń?

Abraham wystawiony na próbę rozpoznał Izaaka jako dar. Nie zrobił z niego swojej własności, nie zaci­snął dłoni ani nie odmówił swojego syna. Oddał swo­jego Izaaka, gdyż chciał, żeby syn stał się mężczyzną, czyli sobą, a nie tylko synem Abrahama.

Iluż rodzicom, iluż ojcom duchowym i wychowaw­com przydałaby się medytacja nad ofiarą Abrahama! Jakże łatwo jest sobie wmówić, że jesteśmy bezintere­sowni, gdy świadczymy dobro ludziom, a nie zdajemy sobie sprawy, że jesteśmy nadmiernie paternalistyczni i chcemy dominować nad innymi, upodabniając ich do siebie.

Potrzebujemy oczyszczenia. Każdy z nas jest za­mknięty za murami egoizmu i często wszystko spro­wadza do siebie. Trzeba umrzeć dla siebie, żeby osiągnąć prawdziwe wyzwolenie serca i świętość. Najpierw umrzeć dla zaborczej miłości, która boi się samotności, boi się rozłąki z innymi, potrzebuje do­minacji nad drugim człowiekiem i boi się sprawić przykrość z obawy przed odrzuceniem. Trzeba nam

umrzeć dla fałszywej wielkoduszności przepojonej subtelnym szukaniem siebie i dominacją, pod pozo­rem „dobra, jakie chcielibyśmy świadczyć innym". Jest to wyrzeczenie najtrudniejsze ze wszystkich - wy­rzeczenie się swojego obrazu siebie.



Fałszywi ojcowie...

Prawdziwe ojcostwo nie jest tym, za co jest po­wszechnie uważane. Potrzebuje oczyszczenia z wszel­kiej zaborczości.

Mogą zdarzyć się fałszywe poszukiwania, co jakże trafnie zauważa Henri Samson w książce Propos spirituels d'un psychiatre [„Wypowiedzi pewnego psychia­try na tematy duchowe"]: „Bywa, że szukamy ojca, ale nie we właściwy sposób. Sądzimy, że to, czego nie otrzymaliśmy od rodzonego ojca, odnajdziemy w re­lacji z ojcem, z którym wiążemy się uczuciowo. Chcie­libyśmy, żeby ten nowy ojciec mówił nam, co robić. Chcielibyśmy, żeby raz na zawsze objął w posiada­nie nasze sumienie, żeby nim kierować. Chcielibyśmy zawierzyć się duchowo w ręce tego ojca, co do któ­rego mamy pewność. Szukamy poczucia bezpieczeń­stwa, ochrony, oparcia, ale okazuje się, że staliśmy się zależni, mając prawdziwe oparcie, ale niezdolni do samodzielnego poruszania się. Szukamy ojca w wy­paczony sposób. W miarę lat zdarza się, że ta zależ­ność staje się niezdrowa. Wytwarza nową potrzebę: potrzebę pozostawania zależnym, niepodejmowania własnej odpowiedzialności. Poszukiwanie ojca staje

się jeszcze bardziej chorobliwe, kiedy ojciec narzuca się nieustanną uwagą. Nie zdając sobie z tego spra­wy, idealizujemy jakąś postać. Wytwarzamy sobie wyidealizowany obraz nowego ojca. W rzeczywisto­ści kierują nami potrzeby emocjonalne. Jeśli fałszywy ojciec sam jest ofiarą swoich potrzeb emocjonalnych, pewnego dnia odkrywamy, że on również jest czło­wiekiem uzależnionym i słabym. Nie zawsze jednak jesteśmy gotowi uwierzyć, że te więzi są fałszywe. Fał­szywy ojciec może również być człowiekiem, które­go od dawna podziwiamy, który wydaje się wiedzieć wszystko. Jest tak swobodny, że bierzemy go za czło­wieka silnego, naturalnego, dojrzałego, i ulegamy mirażowi, otaczającym go pozorom. Odkrywamy w sobie jakby nową osobowość na usługach tej posta­ci i ten, którego chcieliśmy mieć za opiekuna, okazuje się tym, którego sami musimy chronić"".



Wykorzystanie „swojej cnoty"


Pierre Van Breemen w książce zatytułowanej Je t'ai apele par ton nom [„Wezwałem cię po imieniu"] opo­wiada o pewnej zakonnicy, która po dwudziestolet­niej karierze pielęgniarki odkrywa z osłupieniem, że w rzeczywistości nigdy nie poświęcała się dla innych. Osoby, którym chciała pomagać, były jej potrzebne tak naprawdę do zaspakajania jej własnych nieupo­rządkowanych potrzeb psychicznych. Potrzebowała swojego apostolatu, żeby coś sobie udowodnić. Ni-


H. Samson, Propos spirituels d'un psychiatrę, Montreal 1964, s. 34-36.

gdy nie zaparła się siebie i nigdy nie straciła siebie dla kogoś innego. To, co nazywała służbą chorym i apo­stolatem, było tylko służeniem samej sobie. Może się to wydać przesadzone, ale jest możliwe. W pracy, w apostolacie możemy wykorzystywać swoją tak zwa­ną bezinteresowność i służbę dla budowania swojego własnego królestwa.

Żyjemy wtedy w świeci iluzji, pozorów dobra. Je­śli jesteśmy odrzucani, czujemy się niemal prorokami czy świętymi. Skoro zadano nam cierpienie, to zna­czy, że mamy rację, i uznajemy się wręcz za cierpiące­go sługę z Księgi Izajasza, zamiast spojrzeć na własne grzechy. Właśnie wtedy wykorzystujemy swoją cno­tę i swoje cierpienia dla swojej własnej chwały. Lubi­my uchodzić za osoby cnotliwe i miłosierne, o zawsze czystych intencjach. Jeśli inni zadają nam cierpienie, to dlatego, że są niemiłosierni i nie rozumieją nas, biednych ofiar.



Fałszywa dobroć

W każdym człowieku jest lęk przed tym, że zosta­niemy sami. Lęk przed samotnością może być nie­zdrowy i może udaremniać danej osobie podjęcie decyzji przeciwko komuś, kogo ona ceni, gdyż boi się, że zostanie przez tego kogoś odrzucona. Podpo­rządkowuje się w lęku przed podjęciem ryzyka. Taka osoba może przez całe życie utrzymać niedojrzałe za­chowania. Czasem ukrywa się za maską fałszywej do­broci i nieustannie potrzebuje akceptacji.

Jak pisze Adrian Van Kaam: „Potrzeba akcepta­cji sprawia, że jestem niezwykle wyczulony na wszel­kiego rodzaju odrzucenie ze strony kogokolwiek, ale przede wszystkim ze strony osób stanowiących dla mnie autorytet w dziedzinie religii. Może mnie na­wet kusić zaniedbywanie tego, czego chce ode mnie Bóg, jeśli czuję, że to może zagrozić akceptacji, której tak bardzo potrzebuję. Zamiast wsłuchiwać się w Du­cha i zgadzać się z pokornym sercem na ryzyko po­pełnienia błędów i ściągnięcia na siebie dezaprobaty, kusi mnie, żeby słuchać tylko swojej własnej potrzeby wzbudzania ciepłych uczuć i podziwu. Idąc tokiem tego rozumowania, mogę posunąć się aż do zwodze­nia samego siebie: być doskonałym w oczach innych to być doskonałym w oczach Boga. Od tej chwi­li moje życie duchowe staje się fasadą. Moje posłu­szeństwo może być wówczas wykorzystywane jako okazja do ucieczki przed ryzykiem odpowiedzialno­ści w dziedzinach, które pozostają otwarte dla moje­go wolnego wyboru. Jeśli jednak pozostaję w swoim ciepełku, urządzam się tak, że żaden przełożony nie jest w stanie znaleźć najmniejszej skazy w moich po­glądach czy działaniach. Nikt nie może potępić ini­cjatywy, która nie istnieje"".



Życie per procura

Innym symptomem neurotycznych skłonności w moim dążeniu do doskonałości religijnej może się


A. Van Kaam, Religion et personnalite, s. 210.

okazać moja potrzeba księdza, kierownika duchowe­go czy pobożnego przyjaciela, którzy zgodziłby się przejąć pełną odpowiedzialność za moje życie religij­ne. Jeśli moja osobowość religijna jest neurotyczna, będę usiłował żyć swoim życiem duchowym pośred­nio, za pośrednictwem tej osoby, niejako «per procura». Nienawidzę bycia samotnym i opuszczonym. Posługuję się podświadomie kierownictwem ducho­wym, żeby zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa, zamiast uczynić z niego środek służący osobistemu wzrostowi".

Zamiast podejmować różnego rodzaju ryzyko, zmuszam się do tego, by niczego nie żądać. Fałszy­wie obieram za ideał bycie skromnym, niezauważanym, usuwanie się na bok. Mogę sobie wyobrażać, że ta postawa świadczy o mojej pokorze. Bardziej pogłę­biona analiza udowodniłaby mi jednak, że ta postawa wynika z mojego neurotycznego lęku przed przegraną czy przed utratą aureoli powściągliwości i zapomnie­nia o sobie. Gdybym jednak był osobą autentycznie religijną, zaakceptowałbym odrzucenie, zaakcepto­wałbym wzięcie za siebie odpowiedzialności i znosze­nie zazdrości ze strony innych. A wtedy Jego wola znaczyłaby dla mnie więcej niż fakt bycia akceptowa­nym przez innych jako osoba święta'"^

Aby stać się dojrzałym człowiekiem i dorosłym chrześcijaninem, muszę zgodzić się umrzeć dla same­go siebie.



A. Van Kaam, Religion and Personality, Denville, N.J. 1968, s. 154-159. Tamże.

Umrzeć dla swoich dzieł

Abraham poświęcił Izaaka. Uznał go za dar, nie zatrzymał go dla siebie. Ojcostwo Abrahama według ciała musiało przejść przez śmierć, żeby Izaak stał się niosącym błogosławieństwo i sam z kolei przekazy­wał życie. Abraham dobrze zrozumiał powód swojej ofiary.

My także mamy „Izaaka", którego powinniśmy złożyć w ofierze. Wszyscy jesteśmy skłonni przywią­zywać się do swoich dzieł, prac, apostolatu, do swoich biologicznych czy duchowych dzieci. Tak, trzeba bę­dzie, byśmy i my z kolei poświęcili swojego „Izaaka" i być może wydali na śmierć to, do czego jesteśmy naj­mocniej przywiązani.

Jak trudno jest kochać" - śpiewa Gilles Yigneault. Kochać kogoś nie znaczy organizować dla niego wszystko. Kochać kogoś nie znaczy pochylać się nad nim. Kochać to pragnąć, by drugi człowiek wzrastał, rozwijał się, stawał się sobą, czyli kimś innym niż ja.



Oczyszczenie

Miłość stale potrzebuje oczyszczenia. Weźmy na przykład nauczyciela i ucznia albo ojca duchowego i człowieka, który prosi go o pomoc w postaci towa­rzyszenia.

Być może właśnie tutaj ryzyko jest większe, bo bardziej subtelne. Ryzyko zawłaszczenia przez ojca, który powie: „Synu, mój wybrany, rób to, co ci po­ -

wiem. Wzoruj się na mnie, jestem twoim przewod­nikiem. Niczego się nie obawiaj. Nie próbuj innych dróg niż te, które ja przeszedłem. Jestem twoim wzo­rem". A syn czy uczeń odpowie: „Mistrzu, pójdę za tobą wszędzie". Wtedy nie jest to już droga duchowe­go wzrastania, ale gnuśnienie w niedobrym zaufaniu.

Jack Dominian w swojej książce Cykle afirmacji ludzkich tak tłumaczy epizod ze świątyni, gdzie dwu­nastoletni Jezus oddalił się od swoich rodziców: Je­zus „nie miał wątpliwości co do pierwszeństwa swych stosunków z Ojcem Niebieskim. Potrafił oderwać się od Maryi i Józefa, wyraźnie bez jakiegokolwiek po­czucia lęku, i zwrócił się ku zadaniu, co do którego nie miał żadnych wątpliwości. W tym wczesnym sta­dium życia potrafił żyć sam bez strachu, odłączony od rodziców, i potrafił uczynić to wiedząc, że mógł sprawić im ból, także wyraźnie bez poczucia winy. Epizod ten pokazuje niezbicie, że w tym wieku Chry­stus wewnętrznie oddzielił się od swych ziemskich ro­dziców bez strachu, bez poczucia niepokoju czy winy, i uczynił to bez odrzucania rodziców"".

Dzięki tej rozłące można więc nazwać Maryję „córką Abrahama". To znaczy, że rezygnuje Ona z ja­kiejkolwiek dominacji czy zaborczości wobec swojego Syna; tym samym staje się wzorem dla matek, które - kochając swoje dzieci - umieją przeciąć psycholo­giczną pępowinę, wiążącą dzieci z ich autorytetem. Emocjonalne zawłaszczenie jest zawsze czymś ogrom­nie subtelnym.


" J. Dominian, Cykle afirmacji ludzkich, tłum. ti. Bednarek, Warszawa 1986, s. 16-17.

Kiedy więź przyjaźni czy towarzyszenia ma miej­sce w sferze religijnej, ryzyko staje się podwójne, gdyż więź zostaje obciążona kłamliwym mniemaniem, że służymy Bogu i Jego chwale. Właśnie w tym przy­padku akceptacja odmienności musi być najbardziej radykalna; tutaj także jest najbardziej bolesna. Chrze­ścijański ojciec duchowy zawsze powinien mieć za wzór Jana Chrzciciela. „Trzeba, żeby Chrystus wzra­stał, a ja żebym się umniejszał" - mówił ten święty.

Ileż kłótni i zerwań między ojcami i nastolatka­mi ma swe głębokie korzenie właśnie tutaj? Ten ojciec zapomina, że nie płodzi się dziecka dla siebie, ale dla niego samego. Że dziecko nie jest niczyją własnością, chyba że samego siebie i Boga. I że chodzi o to, żeby je wychować, czyli wyprowadzić na zewnątrz, aby zre­alizowało swój własny ludzki plan, swoją nową i nie­przewidzianą przygodę'"".

Dopóki ojciec biologiczny czy duchowy nie po­święci swojego „Izaaka", w swoim ojcostwie czy rze­komym kierownictwie duchowym będzie poszukiwał samego siebie. Ten, kto chce nadmiernie kierować in­nymi, towarzyszyć innym, nawet pod pretekstem mi­łości i duchowości, musi najpierw, w świetle Ducha Świętego, przyjrzeć się swoim głębokim motywacjom.

Tylko ten, kto jest dostatecznie przejrzysty, żeby otworzyć się na innego człowieka, nie zostawiając so­bie żadnej kryjówki, może zacząć myśleć, że mógłby pomagać innym w ich drodze^*.


P. Ferlay, Dieu Trinitedans notre vie, Paris 1988, s. 158-159.

Dominiąue Casera twierdzi, że istnieją przeciwwskazania dla stania się „poma-

gającym". Według tego autora „nie powinni nieść terapeutycznej pomocy dusz-

ABRAHAM - PRAWDZIWY OJCIEC


Abraham już nigdy więcej nie powie zaborczo: moja ziemia, mój ojciec, moja matka, moja żona, moja siostra, mój syn. Jest dla nas przykładem wyrze­czenia się posiadania, przykładem wiary i oderwania. Jest przeciwieństwem „paternalisty".

Naprawdę słuchał głosu Boga. Bóg mówi wówczas do Abrahama: „Ponieważ posłuchałeś mojego głosu". W tym sensie Abraham jest na pozycji przeciwstaw­nej do Adama, który posłuchał głosu węża i zapra­gnął zrobić z siebie boga.

Abraham jest wzorem posłuszeństwa i wiary. Abraham przywraca sens stworzeniu, akceptując fakt, że tylko Bóg jest Bogiem i Ojcem, i zawierzając Mu siebie z zaufaniem i miłością.

Izaak nie tylko przeżył, ale stał się pierwszym z po­tomstwa mającego zaludnić ziemię. Abraham, zgadza­jąc się złożyć w ofierze swojego syna, nie poprzestał, jak sądził, na podporządkowaniu się nakazowi Pana - całe jego jestestwo odtworzyło wówczas ojcostwo Boga, które nie należy do porządku biologicznej prokreacji, ale przechodzi przez całkowity dar z siebie.




pasterskiej: ci, którzy czują silną potrzebę dominacji, zachowują się w sposób autorytarny czy dogmatyczny; ci, którzy uprawiają kult swojej misji pomocnika, kult, który sprawia, że są sztywni i utrzymują dystans. Te dwie ostatnie cechy można często obserwować u duchownych, a są one wielkim zniekształceniem ducha ewangelicznego. Duszpasterzowi zawsze grozi autorytaryzm. Często po­strzega on siebie jako zajmującego nadrzędną pozycję. Staje się osobą-ratunkiem, u której pacjent zasięga rady, ekspertem od kryzysów. Trudno mu zejść z piedestału" (D. Casera, A 1'ecoute de la desesperance, Montreal 1978).

przez wyrzeczenie się posiadania. Kochać to być ubo­gim i wyrzec się władzy nad drugim człowiekiem.

Tak jak Bóg, Abraham zgodził się nie uznawać swojego syna za swoją własność. Postępując w ten sposób, zapoczątkował z synem związki należące do innego porządku, analogiczne do związków Boga z ludzkością. Stał się ojcem według Boga, upodab­niając się do Boga w sposobie sprawowania ojcostwa. Abraham jest ojcem wierzących, prawdziwym ojcem, który jest rzeczywiście płodny, gdyż jest wolny i ode­rwany od samego siebie. Jest dla nas wzorem. Swoim życiem uczy nas, czym jest wiara i prawdziwe ojco­stwo.

Rozdział trzeci


OD STŁUMIENIA DO PRZEJRZYSTOŚCI





Potępiamy innych, ponieważ unikamy uznania siebie

takich, jacy jesteśmy". Św. Serafim z Surowa


Biblii napotykamy ideę, że jakaś część nas samych, być może zbuntowana przeciwko życiu, przeciwko innym i Bogu, wymyka się naszej świadomości... „Ja, Pan, badam serce i do­świadczam nerki" (Jr 17, 10), „z wnętrza bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli" (Mk 7, 21). Człowiek nie chce jednak przyjąć, że to właśnie „z serca" (Mt 15, 18-19) pochodzą wszystkie złe rze­czy, które Biblia nazywa grzechem.

Biblia proponuje nam, byśmy byli prawdziwi aż do głębi jestestwa. Dobrze wiemy, że takie objawy, jak zmęczenie czy ból głowy biorą się czasami z gwałtu zadanego prawdzie; na przykład, kiedy usiłujemy od­grywać rolę jakiejś postaci, którą w rzeczywistości nie jesteśmy.

Od początku świata człowiek boi się obnażenia swojego serca i ukrywa się" (por. Rdz 3, 9-10). Ukry -­

wa swoje radości, popędy, wzruszenie, gniew. Czło­wiek boi się samego siebie, innych i Boga.

A przecież Bóg pragnie uwolnić człowieka od lęku, od niepokoju. Czyż nie świadczy o tym około 366 wersetów biblijnych, zawierających zwrot „nie lękaj się"? Bóg chce zapewnić człowiekowi bezpieczeństwo i dać mu żywą wiarę. „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. [...] Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka" (J 14, 27).

Nasz sposób postrzegania życia i wiary odgrywa bowiem ogromnie ważną rolę dla naszego zdrowia i naszej równowagi. Pewien wybitny lekarz powtarzał opinię patologa ze swojego szpitala, że 70% przypad­ków skierowanych na leczenie było skutkiem złych nawyków myślenia i życia.

Współczesny człowiek cierpi na pewną chorobę duszy - zżera go sumienie. Stare przysłowie mówią­ce, że „najlepszą poduszką jest czyste sumienie", jest dzisiaj potwierdzane przez ludzi, którzy spędzają bez­senne noce na twardej poduszce materializmu i przy­jemności dla przyjemności.

Jakże trafnie ujął to Fulton Sheen w książce Peace of Soul [„Pokój duszy"]: „Innym sposobem stosowa­nym przez współczesnego człowieka, żeby uciec przed swoim sumieniem, jest zaprzeczanie mu. Spędzanie życia na zachowywaniu pozorów i zaprzeczanie gło­sowi swojego sumienia nieuchronnie sprowadza pro­blemy".

Kiedy ktoś nie jest w pokoju z samym sobą - kon­tynuuje Fulton Sheen - w jego zewnętrznych działa -

niach nic nie funkcjonuje prawidłowo. Dzisiaj tysiące ludzi na świecie cierpią na lęk, który w rzeczywisto­ści jest często tylko konsekwencją ich ukrytych nie­prawości".

Mamy wnosić światłość, kroczyć w światłości, ale często wolimy ciemności.



światłość i ciemność

Jeżeli zaś chodzimy w światłości, tak jak On sam trwa w światłości..." (1 J 1, 7).

Światło oświeca i ujawnia, zaś ciemności ukrywa­ją. Dzieło światłości polega na objawieniu nam tego, czym jesteśmy. „Wszystko, co staje się jawne, jest światłem" (Ef 5, 13). Ale wszystko, co czynimy czy mówimy (a nawet przemilczamy) w celu ukrycia tego, czym rzeczywiście jesteśmy, pochodzi z ciemności.

Pierwszym skutkiem grzechu w nas jest zawsze ukrywanie tego, czym jesteśmy naprawdę. Grzech za­wsze prowadzi nas do kryjówki, do nierzeczywistości, do odgrywania ról, do podwójności, do pielęgnowa­nia pozorów, do usprawiedliwiania się i zwalania winy na innych.

Żaden człowiek nie lubi dotykać ukrytych w nim mocy zła i śmierci. Zawsze chcemy uchodzić za do­brych i doskonałych, chcemy uważać siebie za spra­wiedliwych i nie lubimy się mylić.

Czyż głębokie zdrowie nie przychodzi wówczas, gdy rezygnujemy z tkwienia w złudzeniach? W ten sposób uznajemy naszą ludzką rzeczywistość" - mówi

Jean Yanier. I dodaje: „Przyznam wam, że dopiero wtedy, gdy dotknąłem swojej własnej nędzy i prze­strzeni nienawiści, które mam w sobie, mogło mnie poruszyć Boże miłosierdzie i mogłem odkryć tajem­nicę Jezusa, który przychodzi, żeby uzdrowić serca i nas zbawić. Dopiero wtedy mogłem dotknąć nędzy innych, nie miażdżąc ich, mając serce pełne współ­czucia".



Odgrywanie niewinnego


Ewangelista mówi nam, że Jezus, opowiadając przypowieść o faryzeuszu i celniku, miał na myśli „niektóry[ch], co dufni byli w siebie, że są sprawiedli­wi" (Łk 18, 9).

Sama istota grzechu polega na tym, że odgrywa­my niewinnych, wypieramy się swoich błędów, od­rzucamy odpowiedzialność, tłumimy poczucie winy, usprawiedliwiamy swoje postępowanie.

Jakże łatwo się oszukujemy! Jakże łatwo jest stłu­mić i zdusić sumienie! Jakże trudno jest wyjść ze swo­jego faryzeizmu! Ileż osób naprawdę wierzy w swoją szczerość, nie uświadamiając sobie dwoistości swoje­go myślenia i postępowania?

W świetle psychoanalizy Erich Fromm wykazu­je, że człowiek może wierzyć w to, co mówi, jedno­cześnie wykazując brak szczerości. „Dany człowiek może wierzyć, że jego zachowanie wynika z poczucia sprawiedliwości, a jednak będzie ono motywowane okrucieństwem. Może wierzyć, że kieruje nim miłość,

a jednak działać będzie powodowany pragnieniem masochistycznej zależności. Człowiek może sądzić, że to obowiązek jest jego przewodnikiem w życiu, cho­ciaż tak naprawdę pchać go będzie próżność'"^.



Zamaskowanie swojego „ja"

Faryzeusz nie ma świadomości, że stłumił swoje prawdziwe „ja". Ale Jezus był świadom tych spraw: w Kazaniu na górze podkreśla bowiem, że nie moż­na zostać zbawionym, upodabniając się do wyideali­zowanego obrazu siebie (sprawiedliwość faryzeuszy). Wobec sprawiedliwości faryzeuszy Jezus podkreśla, że przyjęcie przez Boga nigdy nie zależy od wysiłków, jakie wkładamy w odtwarzanie wyidealizowanego obrazu, wysiłkom tym zawsze bowiem towarzyszy pycha, alienacja rzeczywistego „ja" i Boga oraz hipo­kryzja.

W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy winni prób maskowania i ukrywania swojego rzeczywistego „ja". Chcemy bowiem za wszelką cenę, żeby inni utożsa­miali nas z naszym wyidealizowanym obrazem. Przy­pomina o tym A.W. Tozer w komentarzu do trzeciego błogosławieństwa: „Błogosławieni cisi (pokorni, ule­gli, podatni na zranienie), albowiem oni na własność posiądą ziemię":

Cisi zostaną uzdrowieni z brzemienia udawania [...], z tego jakże częstego pragnienia, by pokazać się



E Fromm, Psychoanaliza a religia, tłum. J. Karłowski, Poznań 2000, s. 112.

W lepszym świetle i ukryć przed otoczeniem swoje we­wnętrzne ubóstwo [...]. Rzadko zdarzają się ludzie, którzy mają odwagę być tylko tym, czym są, i nie pró­bują przerabiać rzeczywistości. Ludzie boją się, że ktoś odkryje, jacy są naprawdę, i ten strach ich zżera'.

Według Ewangelii, nawet apostołowie popadli w złudzenie, że mogą upodobnić się do wyideali­zowanego obrazu siebie. Przysięgając, że nigdy nie opuści Pana, Piotr szczerze wierzył w swoją obiet­nicę, ale w istocie była ona odzwierciedleniem jego wyidealizowanego obrazu człowieka silnego, a nie jego rzeczywistego „ja". Ileż osób nieustannie mówi o „sprawiedliwości" i „miłości", żeby zakryć stłu­mioną agresję swojego rzeczywistego „ja". Zawsze są ofiarami jakiegoś spisku i nie ośmielają się przyglądać swojej odpowiedzialności za własne czyny.



Jaka niesprawiedliwość?

Niektórzy ludzie często mówią, że przytłacza ich niesprawiedliwość. To słowo należy usunąć z naszego słownictwa. Kiedy przyjrzymy się życiu takich osób, niechybnie stwierdzimy, że są to „zawodowe ofiary". Osoby te nie wiedzą, że ich wewnętrzne, podświa­dome postępowanie powoduje na zewnątrz nieład, z którym muszą się zmierzyć.

W życiu spotykamy dwa rodzaje ludzi: tych, któ­rzy obarczają siebie odpowiedzialnością za wszystkie


w. Kirwan, Biblical Concepts for Christian Counseling, Grand Rapids, Mich. 1984, s. 219.

swoje czyny, za wszystko, co im się przydarza, nie przypisując innym odpowiedzialności za swój los, oraz - tych niestety jest najwięcej - tych wszystkich, którzy odpowiedzialność za swój los zrzucają na in­nych, na fatum, na niesprawiedliwość, a nawet na Boga'"4.

Kim jesteśmy, żeby oskarżać innych i chronić się w swojej rzekomej niewinności? Trafnie ujmuje to Mi­chel Laroche: „Dla chrześcijanina, którzy bierze za sie­bie odpowiedzialność, nie ma nigdy czegoś takiego jak niesprawiedliwość. Każda zewnętrzna trudność poja­wia się na jego drodze tylko po to, żeby pozwolić mu odkryć jego własną, wewnętrzną wytrzymałość'"^.

Ojcowie Kościoła przypominają bezwzględ­ną konieczność brania za siebie odpowiedzialności w zdarzających się nam ciężkich próbach. Skądkolwiek one przychodzą, człowiek duchowy wie, że nie przyszłyby, gdyby Bóg ich nie dopuścił, i gdyby ich ukrytą w nich samych przyczyną, ich prawdziwym motywem, nie było to, że mają na celu jego duchowe oczyszczenie"^^.



Maska cnoty

Im silniejszy i potężniejszy jest człowiek, tym mniej przystępu ma do niego dialog. Kiedy staje się nazbyt pewny siebie, przy konfrontacji zawsze staje


M. Laroche, Sur la terre comme au ciel, Paris 1985, s. 89.

Tamże, s. 87.

Tamże.

się „twardy". Wierzyć w swoją niewinność, zawsze mieć rację, logicznie ją uzasadniać - to zapewniać so­bie zwycięstwo, potęgę.

Dlaczego łatwiej nam dostrzec raczej drzazgę w oku braci niż belkę przesłaniającą nam wzrok? Je­steśmy mniej przenikliwi w odniesieniu do siebie niż do innych. Faryzeusz ocenia innych na podstawie ich czynów; siebie ocenia jednak na podstawie swoich in­tencji, które dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze są dobre i słuszne. Inni są o niego zazdrośni, ale on o innych wcale nie. Inni są wobec niego niesprawie­dliwi, ale on wobec innych bynajmniej. On nie ma sobie nic do zarzucenia. Zawsze pełni wolę Boga, a swoje podświadome motywacje skrywa pod spra­wami duchowymi. Uważa, że jest niewinny.

Nikt nie jest niewinny! Jezus odrzuca te subtelne rozróżnienia, jakie wprowadzamy, żeby podzielić lu­dzi na dwa obozy: niewinnych i potępionych. Twier­dzi, że wszyscy ludzie są podobni. Nie należymy do obozu niewinnych i nie możemy potępiać innych.

Noszenie maski cnoty czyni z nas hipokrytów. Nie­bezpieczeństwo hipokryzji grozi nam stale, a szcze­gólnie wtedy, gdy nie przyjmujemy do wiadomości swoich ograniczeń i wmawiamy sobie, że pokazujemy innym swoją prawdziwą osobowość.



Prawda o nas samych

Pierwszym krokiem, jaki powinniśmy zrobić, żeby być szczerymi wobec siebie, jest przyjęcie prawdy

O nas samych. Większość naszych depresji wynika ze spychania do podświadomości błędów, jakie popeł­niliśmy, i robienia wszystkiego, żeby zapomnieć. Nie­uświadomiona nawet niezgoda na przyjęcie prawdy o sobie, żeby ukryć się za jakąś postacią, jest czymś nieuczciwym. Jest próbą odgrywania niewinnego mę­czennika. Zamiast wyznać swoje słabości, subtelnie usiłujemy dominować nad innymi za pomocą fałszy­wej dobroci, podszytej stłumioną agresją.

Stłumiona agresja ma wpływ na nasze zdrowie fi­zyczne. Moglibyśmy obrać wiele przykładów i stwier­dzić, unikając przy tym uogólnień, że znaczna część naszych chorób ma charakter psychosomatyczny.

Nawet jeśli lekarze nie stwierdzają jednogłośnie dokładnej przyczyny chronicznego reumatyzmu, ist­nieje dostatecznie wiele klinicznych dowodów po­zwalających stwierdzić, że stłumiona wrogość często powoduje zapalenie stawów. Wielu pacjentów z tym schorzeniem to ludzie na zewnątrz spokojni i łagodni. Często wcale nie wiedzą, że w ich podświadomości zawsze istniała wrogość, którą bardzo wcześnie w ży­ciu nauczyli się tłumić.

W swojej książce o medycynie psychosomatycznej Franz Alexander przedstawia badania naukowe prze­prowadzone na grupie osób cierpiących na reuma­tyczne zapalenie stawów. Tłumaczy: „Na ogół chorzy ci silnie kontrolują wyrażanie emocji. Oprócz skłon­ności do kontrolowania swoich uczuć wykazują rów­nież skłonność do kontrolowania swojego otoczenia, poświęcając się dla niego. Są najczęściej wymagają­cy wobec swoich bliskich i wiele dla nich poświęcają.

Jest to jednak pewnego rodzaju przytłaczająca do­broć, mieszanka skłonności do dominacji i masochi­stycznej potrzeby służenia innym".

Potrzeba dominacji i posiadania może kryć się pod pozorem żarliwej miłości, co już jest agresją samą w sobie.

Paul Tournier pisze: „Ci ludzie szczerze określają się jako kochający i usposobieni pokojowo, podczas gdy niezaprzeczalnie panowali nad swoimi otocze­niem. I w prostocie ducha utrzymują, że pokój trwał­by długo, gdyby jakiś mąciciel nie przeciwstawił się ich nadrzędnej woli".

Te osoby, z pozoru tak miłe i uczynne, często do­minują poprzez podziw, jaki budzą, poprzez wpływ swojej doskonałości. Nic nie umacnia ich bardziej niż świadomość, że inni obierają je za wzór życia.



Doskonała harmonia?

Kiedy jestem autentyczny, a kiedy nie? Jak udo­wodnił Sokrates, nigdy całkowicie nie poznamy samych siebie. Można jednak zbliżyć się do tego po­znania na tyle, na ile pogodzimy się z tym, że istnieją



Kiedy ktoś jest przywiązany do pieniędzy, to na ogół o tym wie i raczej próbo­wałby się z tym kryć. Kiedy nurtuje go potrzeba zmysłowej rozkoszy, ma świa­domość swoich popędów i zdarza mu się przykrywać je zachowaniami, które mogą wprowadzać w błąd. Kiedy jednak kieruje nim pragnienie dominacji, wy­starczy je zaspokoić, wykorzystując swoje najszlachetniejsze dary. Poświęcenie to wielka rzecz, zapał również. A tymczasem zdarzało się, że poświęcenie i zapał przykrywały swoimi wielkodusznymi płaszczami szaleńczy wyścig do władzy" (G. Pietri, UHeure du choix, Lyon 1989, s. 147).

W nas sprzeczności. W naszym życiu zawsze istnie­je domieszka dobra w złu i odwrotnie. Zresztą ludzie zbyt „doskonali" często przytłaczają innych, wcale tego nie chcąc.

Paul Tournier tak tłumaczy wpływ nazbyt wiel­bionego szefa na otaczające go osoby: „To może być nawet najświętszy człowiek, najbardziej oddany i po­korny, na przykład otaczany czcią przywódca jakie­goś zgromadzenia, którego wszyscy członkowie darzą niezmiernym nabożeństwem i przywiązaniem. Popa­trzcie, jak są od niego zależni - jak dzieci. To jego zalety, a bynajmniej nie wady, jego renoma, bogac­two duszy sprawiają, że oni wszyscy są w mniejszości. Namawia ich do wykazywania większej inicjatywy, ale na próżno. Wykażą się inicjatywą dopiero wtedy, gdy on odejdzie ze stanowiska. Małe drzewka słabo się rozwijają, kiedy rosną zbyt blisko wielkiego drze­wa. Pomyślcie więc o przypadku czynnego, przedsię­biorczego, dynamicznego biznesmena. Wszyscy są na jego usługi, jego współpracownicy, rodzina, wszy­scy współpracują gorliwie i z radością, gdyż wejście w jego krąg oddziaływania to pasjonująca przygoda. Ale właśnie dlatego, że jest to jego sfera oddziaływa­nia, nikt przy nim nie jest w stanie utworzyć swojej własnej sfery.

Dopiero gdy wybuchnie kryzys, nagle ujawnia się podświadoma dominacja i agresja, dotąd ukryta pod pozorem idealnej harmonii w rodzinie czy w grupie.




P. Tournier, Yiolence etpuissance, Neuchatel 1977, s. 47.

Odrzucenie uczciwości

Nasz faryzeizm skłania nas do uznawania siebie za sprawiedliwych. Nie chcemy przyjąć, że pomyliliśmy się, a niekiedy przyznać, że byliśmy pełni pychy i za­zdrości. Czasem wolimy ukryć swoją wolę pod płasz­czykiem niezrozumienia ze strony innych czy nawet dobra, jakie chcielibyśmy im wyświadczyć.

Ktoś uważa, że jest czysty i sprawiedliwy, gdyż boi się lęku, który ujawniłby mu jego stłumione poczu­cie winy. Potrzebuje mówić sobie i powtarzać, że się nie pomylił. Boi się wyznać winę przed samym sobą, a im bardziej się boi, tym bardziej musi udowadniać, że jest silny.

Karen Horney pisze na ten temat, że im bardziej rozpaczliwie człowiek czuje się schwytany w pułapkę swoich lęków i mechanizmów obronnych, tym bar­dziej kurczowo trzyma się złudzenia, że ma rację, że jest doskonały, i instynktownie odrzuca pośrednią nawet aluzję do tego, jakoby miał w sobie coś złego i powinien się tego pozbyć".

Pewien psychoanalityk stwierdził na jednej z kon­ferencji: „Osoba, która stale obwinia innych za swoje problemy i cierpienia, ma znikome szanse na uzdro -



Lęk przed zdemaskowaniem to prawdziwy lęk. Symbolizuje on siłę utożsamie­nia jednostki z jej społeczną maską, z jej osobą. W miarę zmuszania się do po­dobania się innym i do uśmiechów, człowieka ogarniają negatywne i agresywne uczucia wobec innych - uczucia, których nie ośmiela się, a często nawet nie może odsłonić. Dlatego takie osobowości okazują się tak wrażliwe na krytykę. Negatywna opinia ma moc odebrać im w parę sekund szacunek do siebie i wy­trącić z równowagi na wiele dni. Lęk przed złym osądem jest piętą achillesową herosów" (G. Corneau, Pere manguant..., s. 49 i 52).

wienie". Dopóki obwiniamy innych lub okoliczności, a sami odgrywamy niewinnego lub ofiarę, nigdy nie wyzdrowiejemy.

Uznawać się za niewinnych i obwiniać innych z powodu naszych problemów to rzecz bardzo ludz­ka. Pamiętajmy o Adamie i Ewie, na samym początku Biblii. Adam mówi: „To nie moja wina, to niewiasta". Mówi, że jest niewinny i jest biedną ofiarą. A jak tłu­maczy się Ewa? „To nie moja wina, to wąż".

Prawdziwy grzech, istniejący od początku, polega na tym, że nie uznajemy siebie za grzeszników i stale obwiniamy innych lub okoliczności, zamiast wyznać swoje grzechy. Spędzamy kawał życia na bronieniu się, noszeniu swoich masek i próbach usprawiedliwia­nia się przez odgrywanie niewinnego.



W służbie innym

Ludzie najbardziej dominujący często okazują się najbardziej niespokojni o siebie. Próbują uzyskać kon­trolę nad życiem innych, właśnie dlatego, że brak im kontroli nad własnym życiem.

Wszyscy potrzebujemy oczyszczenia ze swoich roszczeń, jakobyśmy byli wielkoduszni w służbie in­nym. Jak słusznie stwierdza psychoanalityk Henri Samson: „Widać, że w to, co wydaje się prawdziwym pragnieniem życia wewnętrznego, wkrada się wiele złudzeń. Można podtrzymywać zadowolenie z siebie w przekonaniu, że czyni się dobro. Zamiłowanie do dominacji można ukryć pod mianem apostolatu.

Mówi się wtedy o pokusie czynienia dobra. Pod tą skłonnością można ukryć wszystkie swoje pragnienia dominacji. Ten, komu świadczy się dobro, jest ogra­niczony lub skazany na podrzędną pozycję. Pod pasją czynienia dobra można ukryć wiele swoich dziwactw. Można również uczynić z tego sposób, żeby wszędzie się wślizgnąć, dodać sobie znaczenia, wyróżnić swo­je «ja», popaść w złudzenie posiadania władzy, dostać się na najważniejsze stanowiska, rządzić pod pozo­rem służenia".



Osądzanie innych

Ponieważ osoba dotknięta poczuciem winy oba­wia się, że będzie krytykowana i obwiniana, zrobi wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Rozwinie takie zachowanie, które uchroni ją przed wszelką krytyką, również przed lękiem wobec poczucia winy. Taka oso­ba stara się wówczas pokazać się oczom innych w tak doskonałym świetle, że staje się nietykalna. Mówi so­bie podświadomie: „Za żadną cenę nie mogą mnie zdemaskować. Jeśli mnie zdemaskują, zobaczą, jaki jestem naprawdę, przestaną mnie kochać i odrzucą". I rozumowanie idzie dalej: „Muszę zatem pokazać się z takiej strony, że krytykowanie mnie będzie niemoż­liwe".

Neurotyk cierpiący na poczucie niższości za­wsze będzie krążył wokół następujących spraw: po­trzeba dominacji, potrzeba władzy, siły, wyższości, wzbudzania podziwu. Te potrzeby wynikają z poczu­ –

cia bezradności i słabości. Człowiek ten zrobi więc wszystko, żeby nie dopuścić do tego, co jego zda­niem przypomina słabość. Na przykład zaciekle od­mawia przyjęcia czyjejś rady. Odrzuca możliwość, że może nie mieć racji. Nie znosi krytyki itd. Dlaczego? Wszystkie te działania są przecież oznaką tego, że po­trzebuje być oparciem. Czuje się upokorzony i popa­da w agresję, jeśli inni nie zabiegają o jego pomoc. Nie pojmuje, że może być z kimś innym «na równi». Albo czuje się gorszy, albo lepszy.

Faryzeusz odczuwa potrzebę wytykania innych palcem i racjonalizowania swoich błędów, gdyż czę­sto czuje się zalękniony i gorszy od innych. Na ze­wnątrz wydaje się potężny, dominujący, pewny siebie. Może wydawać się bardzo dobry, dający wszystko, wypruwający z siebie żyły dla innych, niczego nie od­mawiający. W środku nieustannie boi się popełnienia pomyłki, czuje się gorszy i bezradny, brak mu pewno­ści siebie i doświadcza uczuć lęku, wrogości i poczu­cia winy.



Kto jest szczery?

Ewangelia przebacza tym, którzy uznają swoją winę; budzi natomiast świadomość winy u ludzi, któ­rzy pochlebiają sobie, że winni nie są.

Kto jest szczery? Kto nie jest po trosze faryze­uszem? Jeśli Biblia ma być naszym zwierciadłem,


P. Daco, Les pmdigieuses rictoires de la psychologie modernę, Verviers 1960, s. 206-207,

musimy zdobyć się na odwagę i zobaczyć siebie w skó­rze faryzeusza. W istocie bowiem osoba, która sta­le oskarża innych o brak miłości i nieszczerość, jest być może najmniej szczera ze wszystkich. „Prawdzi­wa szczerość polega przede wszystkim na przyznaniu przed sobą, że brak nam szczerości" - mawiał Paul Tournier.

Nie chcemy zdjąć swojej maski. Im bardziej odgry­wamy niewinnego i im bardziej utożsamiamy się ze swoją maską lub z odgrywanymi przez siebie rolami, tym bardziej tłumimy swoje sumienie.

Zamiast wyznawać swoje grzechy, wolimy pod­dawać je represji i tłumić swoje poczucie winy. Re­presja jest przeciwieństwem wyznania i często bywa skutkiem braku uczciwości i szczerości wobec siebie samych. Wolimy wtedy mówić, że to inni nie są szcze­rzy i uczciwi, żeby uniknąć zmierzenia się z własną hipokryzją i nieuczciwością. Zamiast zwyczajnie za­akceptować swoje błędy i grzechy, wolimy represję. Mówimy, że jesteśmy niewinni, i zrzucamy swoje wła­sne wady na innych. Używamy nawet swojego rozu­mu i intelektu, żeby przekonać się co do własnej racji.

Zamiast zaakceptować swoją winę i odpowiedzial­ność, wolimy ukrywać się pod pobożnymi słowami. Gorszymy się cudzymi grzechami seksualnymi, żeby nie dostrzec pychy, nienawiści i zazdrości we wła­snym sercu.

Odwrócenie wartości

W ewangelicznym epizodzie z cudzołożnicą Jezus nie neguje winy kobiety, ale nie potępia osoby. Przed­tem skierował do jej oskarżycieli inne słowa, mające rozbudzić ich stłumione poczucie winy: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamie­niem". Przed Jezusem nie ma już dwóch różnych ka­tegorii ludzi - winnych i sprawiedliwych. Są tylko winni. Kobieta, której Jezus udziela Bożego przeba­czenia, i ci mężczyźni, którzy wreszcie uznają swoją winę, po cichutku się wycofując i odchodząc - wszy­scy oni należą do kategorii winnych.

Na tym właśnie polega owo wielkie odwrócenie, ukazane przejmująco w opowieści o cudzołożnicy, ale obecne w całej Biblii. W kategoriach psycholo­gicznych można by to ująć następująco: „Bóg zmazuje uświadomioną winę i uświadamia winę stłumioną".



Wyznanie na spowiedzi

Wyznanie swoich win włącznie z sięgnięciem aż do ich korzeni jest oczywiście trudne i upokarzają­ce. Jednakże jest drogą, która prowadzi do uwolnie­nia i pokoju serca. Ojciec Bernard Bro w książce Le secret de la confession [„Tajemnica spowiedzi"] mówi jasno: „Nie ma zbawienia bez uwolnienia, ale nie ma uwolnienia bez wyznania i nie ma wyznania bez za­łamania".

Posłuchajmy, co powiedział Jan Paweł II do gru­py biskupów: „Związek między wyznaniem i prze­baczeniem, już wpisany w naturę rzeczy, bierze się bowiem z istoty sakramentu. Nigdy nie dość pod­kreślania konieczności osobistego wyznania grze­chów ciężkich, po którym następuje indywidualne rozgrzeszenie. Lud Boży nie jest jednolitym stadem: każdy z jego członków jest jedyny i niepowtarzalny przed Bogiem, a także przed swoim pasterzem, któ­ry dla każdego wiernego jest ojcem, mistrzem i sędzią w imieniu Boga".

Ojciec Bro w tejże książce pisze jeszcze: „Można postępować tak, jak gdyby problemu wyznania już nie było. Ale on jest. A unikanie go jest zdradą, w tej samej mierze, w jakiej odbudowanie naszej godno­ści wiąże się dla każdego z nas z błogosławieństwem uznania swojej prawdziwej winy. Mylą się ci, którzy usuwają wyznanie pod pretekstem odnowy sakra­mentu pokuty".

Aby wyznać, musimy uznać się za słabych i grzesz­nych. Aby odsłonić się przed innym człowiekiem, trzeba naprawdę mu oznajmić, że kochamy go i że uznajemy się za słabych, bezradnych, winnych. Po­tężny nic nie wie o miłości i ignoruje wyznanie, gdyż nie zna poczucia winy. Być potężnym to wyobrażać sobie, że jest się niewinnym, czyli lepszym.

Ojciec Bro dodaje: „Cóż znaczyłaby spowiedź, roz­grzeszenie, bez rozdarcia, bez upokorzenia i bez wy­znania?".

Albo stać się „twardym", albo się załamać

Wyznanie to załamanie. Ktoś, kto rozmyślnie trzy­ma w sobie coś, o czym wie, że to coś ciężkiego, nie załamuje się. I tyle. Jeśli trzymamy coś, w sobie dlate­go, że wydaje nam się to upokarzające lub zbyt trudne do wyjawienia, wtedy się nie załamujemy i nie może­my naprawdę poznać szczęścia i radości przebaczenia.

Wszelkie wyznanie nazbyt niejasne, nazbyt ogól­nikowe, które nie upokarza, często bywa raczej usprawiedliwieniem niż prawdziwym wyznaniem. I właśnie dlatego znika radość.

Przeciwieństwem spowiedzi jest piekło. Przypo­mnieliśmy jego definicję: „Sam będę należał do sie­bie". Aby zaś należeć do siebie, kłamiemy. Nie chcemy wyznać swoich win. Wszystkie kłamstwa stają się do­bre, uzasadnione, upragnione; mamy należeć sami do siebie i stać się „twardymi".

Bóg oczekuje nas na spowiedzi. Proponuje, byśmy się rozbroili: „Czy chcesz? Czy chcesz nie okłamywać siebie?".

Wyznać, załamać się, to zaprzeć się samego siebie. Chcemy się usprawiedliwiać, a nie załamywać. Uspra­wiedliwiamy swoje winy za pomocą wszelkich możli­wych pretekstów.

Mamy fantastyczną zdolność do stawania się „twardymi" i do okłamywania samych siebie. Istnieje taki sekretny, chroniony, strzeżony punkt, w którym, patrząc na swoją przeszłość, mamy moc powiedzieć „nie", i to ze wszystkimi możliwymi usprawiedliwie -­

niami. Tak pękamy od własnych zasług i godności, że zamiast wyznać, wycofujemy się w najbardziej nie­dostępną samotność. Raczej cierpieć niż się załamać. Raczej cierpieć niż poprosić o przebaczenie.

Pewnego dnia ojciec Bro zapytał zakonnice klau­zurowe o tajemnicę zła i grzechu w ich życiu. Jed­na z nich świetnie to wytłumaczyła: „Zderzyłam się kiedyś z grzechem w całej jego nagości. Pojawiła się jednoznacznie kwestia przebaczenia. Sam fakt prze­baczenia rodził we mnie bunt: zgodzić się na to, żeby o wszystkim zapomnieć, żeby już nigdy nie mieć ni­czego na sercu. Bóg pokazywał mi jasno, czego chce: żebym posunęła się aż tak daleko i żebym dobrowol­nie się na to zgodziła. Całe moje jestestwo odpowia­dało: «nie». Sama myśl o «tak» była dla mnie nie do zniesienia. Oznaczało to utratę swojej godności. I wte­dy pojęłam niemal fizycznie, czym jest grzech: po­wiedzieć Bogu «nie». Byłam wtedy na skraju piekła, ale wolałam raczej piekło niż powiedzieć «tak» i się załamać. Tańczyło przede mną to króciutkie zdanie: «Miłujcie waszych nieprzyjaciół». I wtedy świadomie powiedziałam «tak». Właśnie w tej chwili, która była krótka, wybrałam Jego, Boga, przeciwko sobie, gdyż miałam wrażenie, że mówiąc «tak», tonę, rezygnuję z bycia sobą".

Sam akt spowiedzi bardzo często bywa przytłacza­jący. Nie ma sensu tego ukrywać. Ale właśnie ten trud ma wielką wartość. Cierpienie, trud widzenia siebie jako człowieka pełnego pychy, nieczystego, zazdro­snego, egoistycznego, upokorzenie wyznaniem, że jest

się nędznym i grzesznym, skłania nas do żalu z powo­du przeszłości.

We włoskim wydaniu „L'Osservatore Romano" z 2 sierpnia 1983 roku kardynał Daneels, ówczesny arcybiskup Malines, opublikował artykuł pod tytu­łem Yalore antropologico delia confessione [„Antro­pologiczna wartość wyznania"]. Stwierdza w nim: „Kiedy bierzemy grzech na swoje wargi, żeby go wy­powiedzieć, wówczas go poznajemy. Przed wyzna­niem nosiliśmy swój grzech w sobie. Teraz widzimy go na zewnątrz siebie, ukryte w nim zło budzi w nas pewną odrazę, pragnienie oddalenia się... Wyznanie skłania do pokory i do wszystkich duchowych bo­gactw, jakie przynosi ta cnota".

W tym samym czasie, gdy wielu naszych braci pro­testantów na nowo odkrywa sens jasnego wyznania swoich grzechów, część katolików z tego rezygnuje. Czyż to nie dziwne?

Przeczytajmy te słowa: „W naszym współcze­snym świecie bardzo wielu ludzi szuka spowiednika, zwłaszcza na terenach protestanckich, gdzie kon­kretna spowiedź jest zbyt rzadko praktykowana. In­teresujące jest studium dr. Josepha Millera na temat związków między katolicką spowiedzią a psychote­rapią. Wszystko potwierdza to, o czym mówi nam Biblia: dla zdrowia duszy rzeczami najbardziej nie­zbędnymi są spowiedź i skrucha. Biblia daje nam pewność przebaczenia, dlatego wybitny spowied­nik. Proboszcz z Ars, był gorliwym orędownikiem spowiedzi".

Kto to mówi? Otóż bynajmniej nie ksiądz katolic­ki, ale protestant i psychoanalityk, dr Paul Tournier, w swojej książce La Bibie et la medecine [„Biblia i me­dycyna"].

Faryzeusz czy celnik? Jest w nas coś z każdego z nich, i często wiele nieuświadomionego faryzeizmu. Jakże trafne jest stwierdzenie Philiberta Avrila: „Kie­dy nie możemy znieść swojego lęku i poczucia winy, próbujemy się uwolnić, przenosząc je na nasze oto­czenie. Oskarżamy otoczenie o to, że jest przyczyną naszego nieszczęścia, czy to w wymiarze osobistym, czy też dlatego, że reprezentuje organizację, uznaną za szkodliwą. Co więcej, posuwamy się do zarzucania samemu Bogu, że postawił nas w sytuacji, którą po­czątkowo odczuwaliśmy jako dobrą, a teraz przeży­wamy jako uciążliwą.

Grzeszny człowiek przejawia więc skłonność do spontanicznego zaprzeczania, że pomylił drogę. Wy­korzeniony, rozcięty na pół, zamknięty w swoim cho­robliwym nieszczęściu, siłą rzeczy podkreśla słabości, ograniczenia i niedoskonałości innych, bezzasadnie przypisuje im przewrotne intencje względem niego i ostatecznie podejrzewa ich o to, że bezpośrednio lub pośrednio są u źródeł jego nieszczęścia'"^

Jak pisze Michel Laroche, „Spotykamy w życiu dwie kategorie osób: «zawodowe ofiary» i tych, któ­rzy poczuwają się do odpowiedzialności. Pierwsi za wszystkie swoje nieszczęścia i kłopoty obwiniają in­nych. Nie odpowiadają za swe życie. Drudzy [...] dale -


P. Avril, Delwre-nous du mai, Paris 1981.

cy są od tego, by przypisywać zewnętrzne trudności, które napotykają w życiu, «pechowi», nieubłaganemu fatum. Zwracają się do samych siebie i siebie samych karcą"".

Ten, kto przestając dostrzegać drzazgę w oku swo­jego brata, odkrywa belkę we własnym oku, według Ojców Kościoła przypisuje sobie całą odpowiedzial­ność za to, co mu się przydarza. A więc nawet wów­czas, gdy spotka go prawdziwa niesprawiedliwość, wykorzysta tę sytuację i odkryje na modlitwie to, co w nim samym jest niesprawiedliwe i mroczne, a wte­dy światło Ducha Świętego rozproszy te mroki i roz­świetli jego jestestwo w całej pełni.

Jak słusznie radzi św. Maksym Wyznawca, „Jeśli spadnie na ciebie jakieś utrapienie, to nie badaj, od kogo, lecz w jakim celu ono cię spotkało, a wtedy od­niesiesz z niego korzyść. Rzecz to obojętna, czy ten lub tamten był jego sprawcą, w każdym bowiem wy­padku musiałeś wypić gorzki kielich kary Bożej. Fale doświadczeń mają na celu u jednych ekspiację za po­pełnione grzechy w przeszłości, u drugich odpuszcze­nie grzechów teraz popełnionych, jeszcze u innych uchronienie od przyszłych grzechów. Człowiek ro­zumny, który w zrządzeniach boskich widzi drogę uzdrowienia, znosi z wdzięcznością zesłane z nieba krzyże i nie składa na nikogo winy za swój marny los, tylko ją wyłącznie sobie przypisuje. Człowiek znowu nierozumny nie chce widzieć w drodze krzyżowej mą­drej ręki Opatrzności i winę za swoje życie, znaczone


M. Laroche, Mały Kościół. Mistyczna przygoda małżeństwa, tłum. J. Grzegorczyk, Hajnówka 2006, s. 26.

męką i karą, nie przypisuje swym grzechom, lecz sa­memu Bogu i ludziom"".

Jak bowiem mówi Jezus, nie chcemy widzieć swo­jej „belki" i uznać swojej odpowiedzialności; spędza­my czas na osądzaniu intencji innych i doszukiwaniu się „drzazgi" w oku naszych braci.

Oto nasza belka - zaakceptować siebie jako ta­kiego samego biedaka jak nasz brat i nauczyć się przebaczać; umieć nazywać „braćmi" tych, którzy wyrządzili nam krzywdę, nawet tych najgorszych. W istocie oznacza to ułaskawienie innych, czyli naśla­dowanie Boga w dawaniu darmo, w umarzaniu dłu­gów, w przebaczaniu zniewag, nie podporządkowując swojej postawy postawie innych, nie czyniąc tak, jak poganie i celnicy.

Jeśli chcemy, żeby Ojciec nam przebaczył, musi­my dostrzec belkę, która zasłania nasze oko, musimy przyjąć postawę Ojca, gdyż to On sprawia, że pada deszcz i świeci słońce zarówno nad dobrymi, jak nad złymi.

Bóg wymaga od nas, byśmy kochali naszych nie­przyjaciół, czyli traktowali ich jako przyjaciół, świad­czyli im dobro i pożyczali, niczego nie oczekując w zamian.

Będziecie synami Najwyższego, ponieważ On jest dobry dla niewdzięcznych i złych" (Łk 6, 35).



Św. Maksym Wyznawca, Księga miłości. Drugie sto sentencji, 42, 45 i 46, w: An­tologia życia wewnętrznego. Dialog o życiu wewnętrznym. Księga Miłości. Księga Oświeconych. Wykład Modlitwy Pańskiej. List o Miłości, tłum. A. Warkotsch, Po­znań 1980, s. 290.

Bóg miłuje swoich nieprzyjaciół; dobrze czyni tym, którzy Go nienawidzą; błogosławi tym, którzy Go przeklinają, i modli się za tych, którzy Go oczer­niają i prześladują" (por. Łk 6, 27).

Grzech celnika, który uznaje swoją słabość, biedę, i błaga o Boże miłosierdzie, bardziej zasługuje na prze­baczenie niż grzech faryzeusza pełnego pychy, który nie dostrzega belki, ograniczającej jego spojrzenie.

Przejście od serca z kamienia do serca z ciała to czasem długa i bolesna droga. Pokonywanie jej spra­wia, że nasze oko powoli pozbywa się belki, która za­słania mu widoczność. Pole widzenia oka poszerza się. Najpierw jest to widzenie do wewnątrz, a potem również na zewnątrz. Rozjaśnione i uspokojone.

Rozdział czwarty


OD ZMAGANIA SIĘ Z ŻYCIEM DO AKCEPTACJI



Największy podróżnik nie odbywa tak długich wypraw jak ten, kto zstępuje w głąb swojego serca".

Julien Green


Nasze życie to walka i ciąg kryzysów. Na samym jego początku istnieje w nas coś, co nazwałbym „strukturą paschalną" (śmierć-zmartwychwstanie): zrezygnować, aby znaleźć, umrzeć dla czegoś, aby odżyć.

Każdy kryzys jest bolesny, gdyż obejmuje zmianę. Zmienić to porzucić coś, co mamy lub czym jesteśmy - dobrze o tym wiemy. Wyrwać się z tego, co nas trzy­ma, i opuścić to, co znamy, żeby wyruszyć ku czemuś nieznanemu. Obawa przed nieznanym może stać się dla niektórych źródłem lęku. Ileż osób raczej woli być „drugimi" niż przeżywać lęk z powodu wzięcia za sie­bie odpowiedzialności i pełnienia znaczących funkcji jako „pierwsi"! Ileż osób woli raczej znosić czyjąś do­minację i zachować poczucie bezpieczeństwa niż sa­motnie wyruszyć w nieznane!

Zauważmy, że we wszystkich życiowych kryzysach napotykamy trzy wymiary, wzajemnie sobą rządzące:

poszerzenie horyzontów, osobisty postęp i porzucenie jakiegoś znanego, oswojonego terenu.

W życiu duchowym i we wzrastaniu jest tak samo. Zycie wewnętrzne to życie, więc na właściwej sobie płaszczyźnie podlega prawom wszelkiego życia.

Bóg ma na celu rozwój dusz i doprowadzenie ich do doskonałej dojrzałości. Bierze się za to nieco po­dobnie jak człowiek-wychowawca. W pewnym mo­mencie popycha duszę do wejścia w nowy etap i do przekroczenia nowego progu jej duchowej drogi, czyli do dokonania postępu. Ale również i tutaj, jak w ludz­kim życiu, zmiana ma charakter kryzysu.



Wyruszyć ku nieznanemu

Przez całe lata dusza przywykła do horyzontów, które stały się dla niej swojskie, i przywiązała się do nich. Był to na przykład pewien sposób widzenia spraw Bożych, rozumienia duchowości. Było to być może zbyt zmysłowe przywiązanie do kierownika du­chowego lub do grupy, z którą się niejako stopiła. Aby wzrastać, trzeba w pewnej mierze porzucić to wszyst­ko, a tym samym odejść od samego siebie, by zapuścić się w nieznany i czasem przerażający świat. W tej du­chowej walce człowiek zostaje sam i często doświad­cza niepokoju.

Tutaj także, na płaszczyźnie duchowej, stale na­potykamy trzy elementy każdego kryzysu w ludzkim życiu: porzucenie znanego terenu, poszerzenie hory­zontów i osobisty postęp.

Umrzeć, aby żyć

Przyjrzyjmy się teraz życiu patriarchy Jakuba, wnuka Abrahama. Biblia opowiada nam o nim, po­czynając od rozdziału 25 do samego końca Księgi Ro­dzaju.

Poprzez wydarzenia swojego życia Jakub uczy się tego, czego i my powinniśmy się nauczyć, żeby stać się prawdziwymi uczniami Jezusa Chrystusa. Aby żyć życiem Boga, trzeba przejść przez wiele kryzysów i umrzeć dla samego siebie. Jakub jest do nas podob­ny. Przede wszystkim sam siebie ukształtował i trzeba było, żeby Bóg „stoczył z nim walkę", by zgodził się na swoje ubóstwo i prawdziwie zawierzył siebie.



Nie uciekać przed swoim ubóstwem

Boża pedagogia polega na tym, żeby zmusić nas do dotknięcia swojego ubóstwa. Boża pedagogia ma w zamierzeniu nas „przetrawić", żebyśmy przestali żyć w złudzeniu co do samych siebie i postrzegali sie­bie w sposób realistyczny.

W gruncie rzeczy najbardziej uciekamy przed swo­im ubóstwem. Natura ludzka jest taka, że całymi lata­mi można budować bariery, które zakryją przed nami nasze zranienia i ciemności.

Wszyscy możemy żyć w złudzeniu, uznając, że je­steśmy w porządku, czyli wygodnie urządzeni i zado­woleni z siebie. Straszliwie boimy się prawdy o sobie. Powiedziałbym, że cała Boża pedagogia opiera się na

takich wydarzeniach, jak klęska, konflikty czy na­wet grzech, które każą nam odkryć, kim naprawdę jesteśmy: kim jesteśmy z tym, co w nas piękne i do­bre, ale także z tym wszystkim, co jest egoizmem, lę­kiem, zazdrością, uprzedzeniem, pychą, niepokojem, nienawiścią, agresywnością. Oto Boża pedagogia: oczyszczenie i zubożenie, żeby zmusić nas do odkry­cia, kim jesteśmy.

Trudne jest to odkrycie. A przecież cała Boża pe­dagogia polega na sprawieniu, byśmy odkryli i do­świadczyli, że jesteśmy ubodzy i coraz bardziej krusi. To budzi w nas lęk. Wielu ludzi twierdzi, że w roze­znaniu, czy Duch Święty działa, podstawową sprawą jest pokój. To prawda, ale tylko w pewien sposób. Jak stwierdza św. Ignacy, istnieje też coś takiego jak róż­nego rodzaju fałszywy pokój - taki pokój, który pielę­gnujemy, bo nie chcemy widzieć prawdy o sobie i nie chcemy podjąć takiej czy innej decyzji, która rzuciła­by nas w sytuację jakiejś niepewności, z dala od zna­nego, oswojonego gruntu.

Jeśli boimy się spojrzeć na ukryte w nas ciemności, odsuwamy je, bo to prowadzi nas do lęku, a my nie chcemy stawiać mu czoła. Szukamy wtedy fałszywego pokoju i nawet możemy sądzić, że nasza decyzja jest dobra, skoro mieliśmy w sobie pokój. Czyż jednak bu­dząca lęk droga niepewności, oderwania i zerwania nie jest drogą woli Bożej względem nas, nawet jeśli ta myśl nas przeraża? Nie rozwiniemy się duchowo, jeśli nie przejdziemy przez pewien lęk, przez uświadomie­nie sobie własnych przywiązań i zranień.

szachraj

Imię Jakub znaczyło: szachraj, wyłudzacz, ak­tor, hipokryta. Bóg poświęcił całe lata na oczyszcze­nie i walki, żeby zmienić to imię na Izrael, co znaczy „walczył z Bogiem".

Odniesienie życia Jakuba do nas jest oczywiste: Bóg walczy z małym Jakubem, który jest w nas. Bóg walczy z szachrajem, z hipokrytą, z zuchwalcem, z wyłudzaczem, który jest w nas. Bóg chce zmienić w nas „Jakuba" na „Izraela". Chce, żeby żyło w nas „Jego dziecko", nie szachraj, lecz ten, który „walczył z Bogiem". Przez chrzest jesteśmy bowiem synami i córkami Boga, braćmi i siostrami Chrystusa, żywy­mi świątyniami Ducha Świętego.



Dlaczego on?

Fakt, że Bóg wybrał Jakuba przed jego narodzina­mi, powinien skłonić nas do refleksji. Dlaczego on? Jest to tajemnica darmowego wyboru, darmowej mi­łości, wybraństwa. Bóg ma dla nas plan, ale ten plan nie zrealizuje się za jednym zamachem. Jest to miło­sna walka.

Patrząc na Jakuba, widzimy, że jest to człowiek mający swoje wady i słabości tak jak my, dodałbym nawet: wielkie wady. Jest to szachraj, chytrus. Wyłu­dził błogosławieństwo swojego ojca Izaaka, będąc hi­pokrytą i podając się za swojego brata Ezawa. Później

wzbogacił się kosztem swojego teścia Labama dzięki niejasnej historii z owcami.

Pomimo swoich wad i chytrości Jakub jest kocha­ny przez Boga, wybrany przez Boga. On także, tak jak jego dziadek, otrzymał od Niego obietnicę. I mogli­byśmy sobie powiedzieć: „Skoro Jakub ze swoimi wa­dami został wybrany przez Boga, to dlaczego nie ja?". Jesteśmy przecież ulepieni z tej samej gliny co on, je­steśmy tak mało godni - być może są z nas tacy sami szachraje, chytrusi, kłamcy i hipokryci jak on?



Dwa spotkania

Całe życie Jakuba zawiera się między dwoma spo­tkaniami z Bogiem w ciągu dwudziestu lat. Pierwsze spotkanie z Bogiem ma miejsce pod koniec kryzy­su wieku młodzieńczego, czyli w okresie młodości. Drugie spotkanie odbywa się, gdy Jakub ma około czterdziestki, czyli w czasie kryzysu wieku średniego. Podczas obu spotkań z Bogiem i w obu tych kryzy­sach Jakub zostaje sam.

Opowiadanie o pierwszym spotkaniu możemy przeczytać w rozdziale 28 Księgi Rodzaju: „We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierz­chołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy się wspinali i schodzili po niej na dół. A oto Pan stał nad nim i mówił: «Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Iza­aka. Ziemię, na której leżysz, oddaję tobie i twemu potomstwu. A potomstwo twe będzie tak liczne jak proch ziemi, ty zaś rozprzestrzenisz się na zachód i na

wschód, na północ i na południe; wszystkie plemiona ziemi otrzymają błogosławieństwo przez ciebie i przez twych potomków. Ja jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz»" (Rdz 28, 12-15).

Pomimo swoich wad, słabości i wszystkiego, co mu się przydarza, Jakub przez całe życie trzyma się kur­czowo tej obietnicy Boga.



Końcowa walka

Dwadzieścia lat po obietnicy Bóg po raz kolejny przypiera Jakuba do muru i dogłębnie oczyszcza. Jest to końcowa walka, ostateczne nawrócenie, które zbie­ga się z kryzysem wieku średniego.

Jakub jest teraz silny: ma dzieci i posiada stada. Musi zatem przejść przez groźną próbę wieku dojrza­łego. Dwadzieścia lat wcześniej, przy pierwszym spo­tkaniu, nie posiadał niczego i wszystko dopiero miał zyskać: miał tylko laskę. W połowie życia, dobrze po czterdziestce, Jakub ma wszystko do stracenia. Jakże jest wtedy podobny do wielu z nas!

Czasem czujemy się zbyt silni; wydaje nam się, że nie dosięgnie nas żaden atak, a oto dopada nas lęk i strach. Tracimy pewność siebie i rozpoczyna się wal­ka w naszym wnętrzu.

Gdy zaś Jakub pozostał sam jeden, ktoś zma­gał się z nim aż do wschodu jutrzenki, a widząc, że nie może go pokonać, dotknął jego stawu biodrowe­go i wywichnął Jakubowi ten staw podczas zmaga­nia się z nim. A wreszcie rzekł: «Puść mnie, bo już

wschodzi zorza!». Jakub powiedział: «Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz!». Wtedy [tamten] go zapytał: «Jakie masz imię?». On zaś rzekł: «Jakub». Powiedział: «Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi i zwycięży­łeś*. Potem Jakub rzekł: «Powiedz mi, proszę, jakie jest Twe imię?». Ale on odpowiedział: «Czemu pytasz mnie o imię?» - i pobłogosławił go na owym miejscu" (Rdz 32, 25-30).



Jakub pozostał sam jeden

w walce Jakuba odkrywamy kilka cech, które od­noszą się do każdego mężczyzny i do każdej kobiety.

Jakub pozostał sam jeden". Kiedy dziecko ro­śnie, przychodzi chwila, gdy oznajmia z całej siły: „Ja sam!". Wyrywa się z ramion matki i podejmuje ryzyko samodzielnego stawiania kroków, bez niczy­jej pomocy. Aby osiągnąć dojrzałość, będzie musiało przeżyć takie „ja sam" w różnych formach. Stanie się dorosłe tylko wówczas, gdy zgodzi się zostawać samo w pewnych godzinach. Przechodząc przez tę próbę wśród swoich zajęć i kłopotów, miłości i przywiązań, myśli i obrazów, doświadczy samotności. Samotno­ści, która nie jest wyobcowaniem, ale stanięciem twa­rzą w twarz z samym sobą.

Ktoś zmagał się z nim aż do wschodu jutrzenki". Walka duchowa toczy się w nocy. Właśnie w nocy na­szego życia dochodzi do najbardziej rozstrzygających walk i dzieje się to w samotności, a ściślej biorąc po

trzydziestce i na początku czterdziestki, kiedy musi­my dokonać wyboru. Każdy mężczyzna i każda ko­bieta dochodzi pewnego dnia do takiego kluczowego momentu w swoim życiu.

Możemy żyć w stanie wolnym lub w małżeństwie, być świeckimi, księżmi czy osobami konsekrowany­mi, ale niektóre walki, ludzkie i duchowe zmagania, toczą się tylko w samotności. Istnieją w naszym życiu takie okresy, kiedy nie może nam pomóc nikt z wy­jątkiem Boga, ale wtedy nawet Bóg wydaje się zosta­wiać nas samych.

Musimy zgodzić się na przeżycie swojej samotności i nie próbować nieustannie jej unikać, ciągle ucieka­jąc przed sobą^*. Niektórzy wciąż się boją, że zostaną


Czasem możemy ulec pokusie ziej samotności. Jest to samotność kogoś, kto w społeczności, w której żyje - rodzinnej lub zawodowej - nie czuje się uznany przez innych. Już nie zna siebie jako przedmiotu miłości lub więzi osobowych. Naprawdę jest sam.

Ta samotność jest zła, gdyż przykuwa człowieka do samego siebie. Nie czując się akceptowanym, a przecież będąc zmuszonym, by żyć w społeczności, czło­wiek wytwarza sobie jakąś postać, zgodną z oczekiwaniami innych. Jego krew­ni i przyjaciele nie zdają sobie sprawy z oszustwa; ma w sobie mnóstwo werwy i daje cięte riposty. Wybucha śmiechem według normy. Byleby miał zalety ak­tywności czy inteligencji, a ma swoje miejsce na świecie. Ale w chwilach opusz­czenia życie wydaje mu się puste. Ucieka sam przed sobą, nudzi się, usztywnia. Nie znosi siebie samotnego. Taki stan nie pozwala zbudować prawdziwych więzi. Jeśli powiecie temu człowiekowi o apostolacie, o darze z siebie, to ponieważ chce on odgrywać postać zgodną z cudzymi oczekiwaniami, zapala się do uczuć, któ­rych nie ma, i wysiłkiem woli kocha Boga i innych ludzi. Jego miłość staje się sztywna, spięta i bezosobowa. W samym środku najbardziej pochłaniającej ak­tywności, która, jak się wydaje, musi wyprowadzać go poza własne «ja», wciąż żyje postacią, którą sobie skonstruował.

Istnieje innego rodzaju samotność, która jest dobra. Niemożliwa jest bez niej miłość w celibacie, podobnie zresztą jak miłość w małżeństwie. Jest samotnością człowieka, który rozpoznał siebie jako przedmiot miłości przed Bogiem i przed innymi ludźmi, akceptuje siebie poprzez nawiązywane więzi, w ograniczeniach swojego życia. Akceptacja siebie i swoich ograniczeń nie jest zrezygnowanym poddaniem się temu, co nieuchronne, skutkiem urazy czy pychy, ale jest pozna­ –

sami. Muszą być nieustannie otoczeni ludźmi. Muszą być czymś zajęci: boją się samotności.

Człowiek, który wchodzi w kryzys wieku śred­niego, często boi się wydać swoją „walkę Jakubową" i ucieka przed samotnością. Usiłuje zapomnieć

0 niedogodnej sytuacji, w jakiej się znajduje, i prze­milczeć nowe potrzeby, które próbują wtedy dojść do głosu; daje się pochłonąć aktywnym zajęciom, któ­re utrzymują go na powierzchni samego siebie. Powi­nien się zatrzymać i zmierzyć z samym sobą, ale rzuca się w wir nadaktywności. W tym okresie życia aktywizm staje się obroną przed samym sobą. To dobra pora, żeby się zatrzymać, być może wyjechać na jakiś czas do jakiegoś klasztoru, pobyć sam na sam ze sobą

1 z Bogiem, aby sobie uświadomić, że jeśli nie jesteśmy w stanie powstrzymać nurtu zajęć pochłaniających nasze życie, to dlatego, że przeczuwamy, iż zatrzyma­nie się, zgoda na czasową bezczynność, oznaczałyby wejście w swoją samotność, zmierzenie się ze swoimi lękami, zrobienie wyłomu na świat naszego wnętrza i wyczucie echa milczących głosów, które nas niepo­koją. Zamiast się modlić - dyskutujemy; zamiast iść w głąb - filozofujemy. Nawet w życiu zakonnym na­sze postępowanie coraz częściej jest zgodne z ideałem społeczeństwa konsumpcyjnego: za wszelką cenę dą­żyć do zapewnienia sobie bezpieczeństwa, wycisnąć


niem siebie w miłości. Kiedy ktoś osiągnął zdolność do takiej samotności, to znaczy kiedy przebudził się do wolności, która kolejno przyjmuje i daje siebie, staje się wówczas zdolny do prawdziwych więzi z innymi. Nie ma już nic do ukrycia. Ponieważ sam za siebie wziął odpowiedzialność, odnajduje się wobec innych. Już nie jest wyizolowany sam w sobie" (J. Łapiące, Le Pretre, Paris 1969, s. 89).

Z życia jak najwięcej, przyznać sobie wszelkie satys­fakcje, jakich potrzebujemy. Jest to odwieczna propo­zycja głupca, cytowana w Biblii: „Upajajmy się winem wybornym i wonnościami i niech nam nie umkną wiosenne kwiaty, uwijmy sobie wieniec z róż, zanim zwiędną" (Mdr 2, 7-8).

Oczywiście nie wyrażamy tego w taki sposób, ale ujmujemy to inaczej: „W końcu się napracowałem, mam prawo miło spędzać czas"; „To moje, zarobione pieniądze, mam prawo z nieb korzystać" itd. I stop­niowo stajemy się powierzchowni i puści, bez życia wewnętrznego i bez mądrości.

Próbujemy wówczas ukryć pustkę swojego ży­cia, chcemy zrobić coś opłacalnego i skutecznego, co przysparzając nam szacunku ze strony środowiska, do którego staramy się upodobnić, możliwie jak najdalej odsuwa owo „twarzą w twarz", przed którym chce­my uciec.

Można by podać mnóstwo przykładów: biznesmen chce za wszelką cenę odnieść sukces przed czterdziest­ką, żeby wreszcie udowodnić swojemu ojcu i rodzi­nie, że jest kimś; przykładny pod każdym względem ksiądz wychodzi z siebie, żeby stać się najlepszym, i zabiega o to, by zawsze mieć szczelnie wypełniony kalendarz, bo wydaje mu się, że bez tego nie byłby księdzem zgodnym z ludzkimi oczekiwaniami.

Jest to podświadoma pogoń za sukcesem i lęk przed spotkaniem z samym sobą.

Stać SIĘ „twardym" czy wyrozumiałym?

Jakub pozostał sam jeden" - mówi Biblia. Pozo­stał sam na sam ze sobą i z Bogiem. Było to dla niego - tak jak dla Adama i Ewy - spotkanie z ogołoceniem swojego jestestwa. Przedtem był przyodziany w swo­ją siłę, trzymał się mocno swojej potęgi. Teraz jest samotność. Musi stawić czoło swojej podatności na zranienie.

Musimy nauczyć się elastyczności, nauczyć się sta­wać podatnymi na zranienie. Mając około czterdziest­ki, musimy dokonać wyboru: stać się „twardym" czy zmięknąć. Stać się elastycznym i wyrozumiałym albo cynicznym i bezwzględnym.

W pewnym momencie życia musimy zmierzyć się ze swoimi lękami w samotności swojego serca. Czy zauważyliście, że kiedy się boimy, to spinamy się, usztywniamy, nie dopuszczamy do siebie odczuć? Na­wet palce nam sztywnieją, nie ma w nich życia ani ciepła. Lęk w nas wyraża się przez nasz dotyk i rodzi niepokój, a także inne lęki czy agresję.

Odkrywamy bowiem, że sztywność ciała i sztyw­ność ducha często idą w parze. Trzeba się nauczyć ela­styczności, przestać się spinać, uwolnić się od samych siebie, zawierzyć. Nie czepiać się kurczowo - oto lek­cja na całe życie!

Wyjście sprawia ból. Zawierzenie budzi lęk. Kryzys wieku średniego ujawnia nasze lęki i słabości. Często jakaś duża przeszkoda zagradza nam drogę prowadzą­cą do dojrzałości. Tą przeszkodą jest lęk. Lęk przed

wyjściem, przed utratą kontroli, wreszcie przed roz­luźnieniem uścisku.

Początek mądrości jest wówczas, kiedy uznamy, że jesteśmy sztywni i sami hamujemy przemianę z po­wodu lęku. Jeśli chcemy kochać prawdziwie i głębo­ko, musimy się nauczyć rozluźniać uścisk. Musimy się nauczyć stopniowo uwalniać się od swoich lęków. Prawdziwa miłość zawsze przejawia się w otwartych dłoniach.

Zawierzenie jest istotą prawdziwego przebaczenia. Im bardziej pielęgnujemy urazy, nienawiść, tym bar­dziej tkwimy w negacji, a im więcej bólu zadajemy so­bie, tym więcej bólu zadajemy innym. Aby kochać, musimy się wyzbyć krytycyzmu, zamiłowania do są­dzenia, analizowania, krytykowania osób czy grup i przyzwyczajenia, by to czynić.

Nieważne jest doznane zło czy popełnione błędy. Zamiast obwiniać, musimy nauczyć się bezwarunko­wo przebaczać, a nawet puszczać w niepamięć, naj­bardziej jak to możliwe. Nienawiść, uraza, stłumiona agresja zżerają nam serce. Nienawiść, zazdrość, zra­nienia, nadużycia, wyrzuty sumienia to łańcuchy krępujące wewnętrzny pokój. Przywiązują nas do przeszłości. Zżerają nas wewnętrznie, trochę tak, jak nadkwasota żołądka.

Płaci za to nasz układ endokrynologiczny. Tłumiąc agresję i gniew, bezwiednie stajemy się podatni na cu­krzycę, zapalenie stawów, alergie, a nawet na raka. Ogólnie rzecz biorąc, cukrzyca, zapalenie stawów, alergie i inne dolegliwości wynikają po prostu z pew­ –

nego rozregulowania fizjologicznego. Nie wszystkie choroby można przypisać przyczynom psychologicz­nym. Bardzo ważne jest, byśmy wzięli to pod uwagę i o tym pamiętali.

Jeśli chcemy zakosztować pokoju wewnętrznego i uleczyć swoje ciało, musimy nauczyć się zmieniać swoje postawy czy nawyki, a przede wszystkim spo­sób myślenia. Nauczyć się przepraszać innych i prze­baczać samym sobie. Musimy nauczyć się rezygnować z tego, co negatywne, a co kiedyś nazywaliśmy grze­chami głównymi: z pychy, skąpstwa, zazdrości, gnie­wu, nieczystości itd.

Pierwszym krokiem, jaki należy zrobić, jest jed­nak przyznanie się do słabości, zdjęcie masek oraz zaakceptowanie swoich zranień i swojej podatności na zranienie. Jest to prawdziwa walka. Wychodzimy z niej poranieni, ale znacznie bardziej czuli, elastycz­ni i ukojeni.



Służyć czy służyć sobie?

Musimy nauczyć się radzenia sobie ze swoją sa­motnością. Nie możemy bowiem żyć prawdziwym życiem rodzinnym czy prawdziwym życiem wspól­notowym, jeśli nie nauczyliśmy się radzić sobie z sa­motnością. W przeciwnym razie możemy posługiwać się innymi po to, by wypełnić swoją samotność. Nie­którzy, pod pretekstem ofiarności i świadczenia dobra innym, uciekają przed swoją samotnością, mając nad­

miernie rozbudzoną potrzebę dominowania lub rzą­dzenia.

Karen Horney wyjaśnia: „Tendencja do domino­wania [...] nie musi przybierać formy jawnej wrogości wobec ludzi. Może być zamaskowana takimi apro­bowanymi społecznie formami, jak skłonność do dawania rad, zajmowanie się cudzymi sprawami, prze­jawianie inicjatywy czy przyjmowanie roli kierowni­czej. [...] Inną cechą szczególną osób z silną potrzebą dominowania jest niezdolność do zawierania jakich­kolwiek związków partnerskich opartych na zasadzie równości. Muszą oni być przywódcami, gdyż inaczej czują się zupełnie zagubieni, zależni i bezradni”.

Lęk przed własną słabością to istota problemu człowieka dobiegającego połowy życia. Musi on zmie­rzyć się z samym sobą, stawić czoło swojej samotno­ści, ale nazbyt często chce ukryć słabość za pozorami siły.

Nie chce, aby inni widzieli, że czuje się bardzo słaby, niepewny i bezradny, że wcale nie potrafi wal­czyć o swoje prawa i że odczuwa silny lęk, dlatego tworzy pozory własnej siły. Im bardziej jednak dąży do poczucia bezpieczeństwa poprzez dominację i w związku z tym im bardziej jego poczucie dumy za­leży od siły, tym silniej sobą gardzi. Nie tylko widzi w słabości niebezpieczeństwo, ale uważa ją także za coś godnego pogardy, zarówno u siebie, jak u innych. [...] Z zasady więc gardzi wszelką «słabością» u siebie



K. Horney, Neurotyczna osobowość naszych czasów, tłum. E Grzegołowska, Po­znań 2004, s. 148-149.

i mimo woli przekonany jest o tym, że inni tak samo będą nim gardzić, jeśli odkryją w nim słabość, wobec czego rozpaczliwie usiłuje ją ukryć. Zawsze jednak boi się, że prędzej czy później zostanie zdemaskowa­ny, i dlatego odczuwa ciągły lęk'"*.

Osoby takie przeważnie chcą mieć zawsze rację i złoszczą się, jeżeli im się wykaże błąd. [...] Dążenie do władzy chroni przed poczuciem bezradności. [...] Neurotyk odczuwa taką niechęć do najdrobniejszych nawet przejawów własnej bezradności czy słabości, że będzie unikał rozmaitych sytuacji uważanych przez człowieka zdrowego za całkowicie banalne, takich na przykład, jak przyjmowanie informacji, rady czy po­mocy, jakakolwiek zależność od ludzi czy sytuacji, zgadzanie się z innymi lub ustępowanie im. [...] Im bardziej neurotyk czuje się ograniczony swymi za­hamowaniami, tym mniej jest pewny siebie. Im jest słabszy, tym bardziej musi unikać wszystkiego, co na­wet w minimalnym stopniu przypomina słabość. [...] U neurotyka wytwarza się sztywny i nieracjonalny ideał siły, który każe mu wierzyć, że powinien umieć poradzić sobie w każdej sytuacji, choćby najtrudniej­szej".



Mocni przeciwko Bogu

w Biblii znajdujemy wiele przykładów na to, że Bóg pracuje z różnymi ludźmi, którzy już zaakcepto-


" Tamże, s. 201.

3^ Tamże, s. 144 i 142.

wali przeżywanie swojej samotności i zaakceptowali swoją słabość.

Tajemnicza walka, z której Jakub, pierwszy „Izra­el", wychodzi zraniony, to obraz naszego życia i prze­znaczenia. Mocni przeciwko Bogu w ciągu życia, stawiamy opór, ale tak jak „Izrael" wychodzi złama­ny ze swojego oporu, tak i my z każdego stawianego oporu wychodzimy złamani, porażeni w biodro, czyli w ten tajemniczy punkt naszego jestestwa, w którym zbiegają się starania, zachowania, postawy i działanie.

Patrząc na walkę Jakuba z Bogiem, możemy zadać sobie pytanie: Czemu Bóg nie pokonał Jakuba bez ca­łonocnych zmagań? Bóg przeznacza na walkę z nami całą noc, długi czas, całe lata.

Jakub musi najpierw utracić swoją osłonę, skoru­pę, moc. Jakub był człowiekiem silnym, sam kierował swoim życiem. Nie chciał się zawierzyć. Bóg musiał więc go zwichnąć. Jakub zbytnio polegał na sobie i swoich zaletach, żeby spełniło się to, co powinno było nastąpić. Jakub musiał zrozumieć, że jest ubogi i potrzebuje zależności od Boga i od innych.



po niemoc

Aby zrozumieć wielkie oczyszczenie Jakuba i zwy­cięstwo Boga nad jego życiem, trzeba przeanalizować to, co Bóg z nim uczynił i co być może uczyni, aby nas oczyścić.

Pierwszym sposobem, jakiego użył Bóg dla oczysz­czenia Jakuba, było pozostawienie go w samotności.

Drugim sposobem - przyparcie go do muru, żeby do­szedł do kresu samego siebie. Trzeba było, żeby jego własna siła została złamana i żeby stracił zaufanie do swoich wrodzonych cnót. Trzeba było, żeby stawił czoło swoim ograniczeniom.

Jakub musiał dotknąć zupełnej niemocy. My rów­nież, tak jak Jakub, musimy przygotować się na to, że zostaniemy porażeni w biodro, że doświadczymy swojej klęski i niemocy.

My również, tak jak Jakub, musimy pewnego dnia dojść do kresu samych siebie. Bywamy zaangażowani, pełnimy apostolat, ale w swojej działalności apostol­skiej często podświadomie szukamy siebie.

Istnieje pewnego rodzaju wielkoduszność - mówi nam Jean Yanier - która bierze się z pragnienia od­niesienia sukcesu w dziedzinie cnoty. Działanie nie płynie z serca, lecz z potrzeby bycia cenionym. Może to spowodować w człowieku wielkie wewnętrzne na­pięcie. Człowiek nieustannie musi działać, czynić do­bro; jeśli zaprzestanie, to czuje się winny. Takie osoby dochodzą w pewnej chwili do takiego zmęczenia i wyczerpania, że załamują się fizycznie lub psycho­logicznie".

Ten subtelny egoizm duchowy popycha ludzi do sukcesu. W skrajnym przypadku taki człowiek wy­korzystuje innych, żeby coś sobie udowodnić, żeby pielęgnować swój własny obraz cnotliwej osoby. Ist­nieje pewnego rodzaju wielkoduszność, będąca nader subtelnym poszukiwaniem siebie. Istnieje pewnego rodzaju fałszywa dobroć, będąca nadaktywnością:

biegamy innym na pomoc, ale nie chcemy zobaczyć czy zaakceptować swojego własnego ubóstwa.



Etapy do przejścia

Kiedy przyglądamy się temu, co Bóg uczynił z Ja­kubem, widzimy, jakimi sposobami posługuje się Bóg, żeby nas zmienić i pomóc nam stać się tym, czym On chce, byśmy byli.

Na podstawie tekstu o walce Jakuba z Bogiem wy­różniamy cztery etapy, którymi posługuje się Bóg, żeby kogoś przemienić i oczyścić. W trakcie zmaga­nia z Bogiem trzeba nam przejść przez kryzys, decy­zję, wyznanie i współdziałanie.

Kryzys. - Jakub zawsze kierował swoim życiem tak, jak chciał. We wszystkim mu się wiodło. Ale w poło­wie życia nagle poczuł, że jest u kresu sił. Sytuacja go przerastała. Już nie mógł wszystkiego mieć pod kon­trolą. Zawsze czuł się mocny, bo miał władzę, ale wo­bec swojej słabości przestraszył się załamania.

Naukę, jaką należy z tego wyciągnąć, można ująć tak: kiedy Bóg chce nas przemienić, zaczyna od po­stawienia nas w sytuacji, której nie możemy kontrolo­wać. Musimy się zmierzyć ze swoimi ograniczeniami. A im więcej walczymy, tym bardziej się męczymy. Jest to sytuacja kryzysowa. Przestajemy rozumieć. Już nie wiemy, co robić.

Jeśli w takiej chwili przechodzimy kryzys, wyraź­nie sobie powiedzmy, że Bóg ma dla nas jakiś plan. Tak jak Abraham, musimy coś opuścić, zmierzyć się

Z nieznanym, wejść w czarny tunel zawierzenia. Opu­ścić to, co daje nam poczucie bezpieczeństwa.

Decyzja. - Jakub mówi: „Nie puszczę cię".

W tejże chwili Jakub jest naprawdę zdecydowany walczyć do końca.

Kiedy Bóg dopuścił, byśmy weszli w kryzys, by­najmniej od razu go nie rozwiązuje. Zostawia nas samych. Chce wiedzieć, czy naprawdę jesteśmy zde­cydowani zmienić się i do samego końca iść razem z Nim. Istnieją ludzie, którzy - gdy Bóg zaczyna ich oczyszczać - zniechęcają się, nie podejmują decyzji i spędzają całe lata raczej na kręceniu się w kółko niż na podejmowaniu swoich problemów i stawianiu czo­ła kryzysowi.

Żyjemy w społeczeństwie kawy rozpuszczalnej i zupy błyskawicznej. Nawet w życiu duchowym brak nam cierpliwości i łatwo popadamy w zniechęcenie.

Psychologowie mówią nam, że zanim coś stanie się nawykiem, trzeba to wykonywać codziennie co naj­mniej przez sześć tygodni. Trzeba naprawdę się zde­cydować.

Wyznanie. - Nieznajomy pyta Jakuba: „Jakie masz imię?". On zaś odpowiada: „Jakub", czyli „szachraj".

Dlaczego Nieznajomy go o to pyta? Po to, by Jakub wreszcie zdjął maskę i zaakceptował swoją grzesz­ność. To tak, jakby Bóg pytał go: „Kim jesteś napraw­dę? Od kiedy byłeś młodzieńcem, odgrywasz jakąś postać i nosisz maskę, ale jaki w końcu naprawdę masz charakter? Kim naprawdę jesteś?".

I Jakub wreszcie wyznaje. Mówi: „Tak, jestem sza­chrajem, chytrusem, hipokrytą".

Identyfikuje się za pomocą swojego imienia. Jakże to ważne na naszej drodze duchowej! Wzrost w wy­miarze ludzkim i duchowym uda nam się tylko pod warunkiem, że uczciwie przyznamy się do swoich win, grzechów, oszustw, do swojej zazdrości, pychy, hipokryzji i słabości.

Mamy tak silną skłonność do wynajdywania usprawiedliwień dla swoich win i błędów, że zamiast je wyznać, zrzucamy winę na innych, tak jak Adam i Ewa.

Aby przejść przez trzeci etap, trzeba przyznać się do swojej odpowiedzialności i nie szukać usprawiedli­wień dla swoich błędów.

Tak, to prawda, mam na imię Jakub, to ja jestem szachrajem, ale miej litość nade mną. Panie".

Współdziałanie. - W życiu Jakuba możemy do­strzec coś jeszcze. Jakub często miał w życiu proble­my, bo dopuścił się oszustwa i był hipokrytą. A to często sprowadzało na niego problemy.

Ilekroć jednak pojawiał się problem, Jakub nie sta­wiał mu czoła i uciekał. Nie współdziałał z Bogiem. Wtedy Bóg poraził mu biodro. Ta rana ma przede wszystkim charakter nie fizyczny, ale symboliczny. Skoro Jakub jest ranny, nie będzie już mógł tak szyb­ko uciekać. Będzie więc zmuszony stawiać czoło swo­im problemom, współdziałać z Bogiem.

Czasami Bóg rani nas i dopuszcza w naszym życiu jakąś porażkę, chorobę, próbę, samotność, żebyśmy

przestali uciekać w pracę, w przyjemności, w seksual­ność, a nawet w apostolat. Musimy wtedy stawić czo­ło samym sobie.

Czy naprawdę chcemy dążyć do świętości? W ta­kim razie Bóg uczyni dla nas to, co uczynił dla Jakuba: sprawi, że staniemy się słabi i podatni na zra­nienie, aby Jego moc rozwijała się w naszej słabości.

Jakże czuję się szczęśliwa, widząc się tak niedo­skonałą, i tak bardzo potrzebującą miłosierdzia Bo­żego. To tak słodko czuć się słabą i małą! Doznaję wielkiej radości, gdy czuję, że jestem niedoskonała. Ta radość jest mi milsza nad wszystkie pochwały'"^ -napisała Teresa z Lisieux.

Niemal dosłownie powtórzyła słowa św. Francisz­ka Salezego: „Kiedy czuję się nędzny, wcale mnie to nie trwoży, a czasem wręcz cieszy". Te zaś słowa są echem wołania św. Pawła: „Dlatego mam upodobanie w moich słabościach [...], albowiem ilekroć niedoma­gam, tylekroć jestem mocny" (2 Kor 12,10).

Kiedy apostoł wie, że jest ubogi, i liczy tylko na Boga, wtedy rozkwita płodność apostolska. Cała rzecz polega na byciu ubogim. Jak dopisała jeszcze Teresa z Lisieux, „trzeba zawsze być ubogim i bezsil­nym; na tym polega cała trudność'"^.

Trzeba być ubogim i jednocześnie wiele pragnąć. Wielki sekret małych i słabych dusz polega na tym, że



'* Por. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Ostatnie Rozmowy, w: Pisma mniejsze, tłum. Karmelitanki Bose, Kraków 2004.

Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, List 197 do siostry Marii od Najświętszego Serca, w: Listy, tłum. 1. Koperka, Kraków 2004, s. 378.

mogą one uzyskać wszystko, dając Bogu do napełnie­nia swoją nicość.

Kiedy już popełnimy błędy czy nawet grzechy, bunt niczemu nie służy. Trzeba zaakceptować to, że jesteśmy słabi przed Bogiem, a nawet się z tego cie­szyć, aby zamieszkała w nas odkupieńcza wszechmoc Boga. Aby uciec od swojej słabości grzesznika, wy­starczy ją uznać i przyjąć, jednocześnie nadal ją zwal­czając i pragnąc świętości.



Walka modlitewna

Na tekst mówiący o walce Jakuba możemy też spojrzeć jako na obraz walki modlitewnej. Najpierw widzimy, że „Jakub pozostał sam jeden". Znaczy to, że modlitwa potrzebuje samotności i ciszy. Potem przychodzi Bóg: „ktoś zmagał się z nim". I Jakub wal­czy przez całą noc, czyli przez długi czas, który okaże się ciężki i trudny.

Modlitwa jest walką. Człowiek nie przyzwala na działanie Boga w postawie biernej rezygnacji; nigdy nie powinien z rezygnacją poddawać się woli Boga. Obrazy biblijne mówią o intensywnej aktywności na modlitwie: człowiek szuka, puka do drzwi, nale­ga. „Walczcie razem ze mną na modlitwie" - prosi Św. Paweł (por. Rz 15, 30; Ef 6, 10-20). Dla Chrystu­sa nawet modlitwa była modlitwą walki (Łk 22, 44), wyrażała głośne wołanie (Hbr 5, 7). „Ojcze, chcę!" (J 17, 24). W tej walce człowiek nie wydziera Bogu przyzwolenia - to Bogu zostaje wydarte przyzwolenie

człowieka. Pragnieniem człowieka jest Boże wezwa­nie, znajdujące echo w jego sercu.

Dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Ja­kubowi ten staw".

Kiedy przechodzimy przez próby, przez noce, przez okresy jałowości, przez oczyszczenie, musimy da­lej prowadzić walkę na modlitwie, gdyż ta walka nas przemienia. W osiąganiu swojego celu na modlitwie człowiek nie jest samotny.

Przede wszystkim Bóg zostaje wysłuchany: On, który stwarza po to, by się udzielać, i którego chwa­ła jest w objawieniu Jego miłości, nie domaga się od ludzi, żeby zasypali Go swoimi darami, ale prosi, by przyjęli Jego dary.

Człowiekowi, który modli się za innych, wydaje się, że sprawi, iż Bóg się ugnie i ulituje. Walczy przez całą noc, ale o poranku to on zostaje obdarowa­ny dobrocią i nieskończonym miłosierdziem. To on w swojej walce wznosi się aż do Bożego daru i zostaje przyjęty przez Boga. Modlitwa zawsze zostaje wysłu­chana w błagającym. W ten sposób można rozumieć sens słów: „Proście, a otrzymacie".

Wiara oznacza bycie dostatecznie upartym, żeby dalej prowadzić walkę w nocy. Wiara to bycie śmia­łym jak Abraham: „Pozwól, o Panie, że jeszcze ośmie­lę się mówić do Ciebie" (Rdz 18, 27).

Mamy zamiar zestarzeć się w naszej wierze, utracić ducha dziecięctwa, zaprzestać walki. A przecież Jezus mówi: „Nieustannie się módlcie". Trzeba kołatać, jak naprzykrzający się przyjaciel z Ewangelii. Święty Pro -­

boszcz z Ars mawiał: „Modlitwa jest siłą człowieka i słabością Boga".

Bóg chce dać nam jakąś łaskę, ale niejako potrze­buje naszej modlitwy, to znaczy „chce" jej potrzebo­wać. Chce, byśmy byli na tyle dziećmi, żeby krzyczeć do Niego z samego dna naszej słabości, abyśmy zosta­li przemienieni przez swoją modlitwę.

Tak jak Jakub myśleliśmy, że jesteśmy silni, a Bóg chciał nam pokazać naszą słabość i chciał, byśmy na­dal walczyli, błagali w nocy. Ale z tego zmagania wyj­dziemy przemienieni, tak jak Jakub, w nowych ludzi.



Zaakceptować swoje zranienia

W duchowej walce wydanej przez człowieka je­dyna szansa na zwycięstwo tkwi w akceptacji moż­liwych zranień. Życie objawia swoją wielkość tylko tym, którzy wiedzą, że są podatni na zranienie. Dum­ni, samowystarczalni i pełni pychy nie znają sekretu swojej własnej nędzy.

Po kryzysie wieku średniego człowiek staje się po­godniejszy, zbliża się do swojego serca. Nabywa zalety dziecka, jednocześnie zachowując mądrość dorosłego.

Walka nie jest celem sama w sobie. Szukanie sa­mego siebie nie jest celem; nieokreślone poszukiwanie siebie obraca się w egocentryzm. Któż nie zna takich osób, które nadmiernie analizując siebie, unieszczęśliwiają się i zamęczają swoje otoczenie. Chodzi o za­akceptowanie siebie ze swoimi ograniczeniami, tak,

byśmy zaakceptowali życie i innych takimi, jakimi są. Czyż nie to jest początkiem mądrości?

Nasze serce z kamienia przemieni się w serce z cia­ła poprzez wiele walk i zmagań. Musimy akceptować te walki i zmagania, jeśli chcemy, żeby nasze serca dostąpiły przemiany. Niezgoda na walki i zmagania oznacza zamknięcie się w sobie i odrzucenie możli­wości, jaką daje nam Bóg - możliwości, by osiągnąć obiecaną mądrość.

U kresu walki Jakuba już nie boimy się być sobą. Przez całe życie chodzimy zamaskowani, wszyscy udajemy, że jesteśmy uczciwi i ofiarni; wszyscy uda­jemy, że nikt nie jest nam potrzebny. To straszne, od­ważyć się zdjąć maskę i stanąć nago, jako człowiek kruchy, podatny na zranienie, prawdziwy. Osądzanie innego zawsze jest postawą defensywną. Ponieważ boimy się innego, z góry go odsuwamy, rzucamy mu w twarz argumenty, potępiamy go za pomocą swo­ich zasad, zanim jeszcze go wysłuchamy. Nie ma doj­rzałości bez cierpienia. Nie ma duchowego porodu bez bólu. Dopiero po wielokrotnym doświadczeniu samotności i przyjęciu swojej słabości przejdziemy -tak jak Jakub - od serca z kamienia do serca z ciała, i staniemy się dla innych dobrocią. Jakież to zmaganie i jakież wyzwolenie, nareszcie stać się sobą!

Rozdział piąty


OD UCIECZKI DO KONFRONTACJI



Porażka może okazać się konieczną drogą do odrodzenia".

Paul Tournier


|Z powodu skutków grzechu pierworodnego w nas, wszyscy, nawet jako chrześcijanie, mamy skłonność do „racjonalizacji", czyli do wynaj­dywania sobie takiego motywu, jaki uznamy za „ra­cjonalny", zamiast stawić czoło prawdzie. Uciekamy przed swoją kruchością i przed prawdziwą odpowie­dzialnością.

Jakie są tego przyczyny? Dlaczego doszukujemy się racjonalnych argumentów dla uzasadnienia swojego postępowania? Niewątpliwie z powodu lęku. Od cza­su, kiedy Adam i Ewa racjonalizowali swoje działania z powodu lęku, odziedziczyliśmy to samo zachowa­nie. Rodzice obwiniają dzieci, a dzieci obwiniają ro­dziców. Mąż obwinia żonę, a żona męża. Obwiniamy innych, a nawet Boga, bo doznajemy lęku. A przecież Biblia mówi: „doskonała miłość usuwa lęk" (1J 4,18).

Zamiast z powodu własnych słabości obwiniać in­nych, powinniśmy stawić czoło rzeczywistości.

Zazdrość

Zazdrość jest uczuciem, którego nie lubimy. Swo­je porażki z przeszłości często przypisujemy zazdrości innych. Ale wzbraniamy się przed zaakceptowaniem swojej własnej zazdrości; zaakceptowanie, że jesteśmy zazdrośni tak jak ci, których oskarżyliśmy, byłoby dla nas zbyt wielkim upokorzeniem.

Zazdrość sprawia, że zamykamy się w sobie, i izo­luje nas od innych; bywa, że ujawnia się to w życiu bardzo wcześnie. Tak jak w dzieciństwie możemy okazywać uczucie, tak samo możemy popaść w za­zdrość, bo nie czujemy się kochani ze względu na nas samych.

Zazdrość często bierze się z braku zaufania do na­szych własnych darów. Dary innych ranią nas, za­miast cieszyć. Weźmy przykład: Maria dostrzega, że Joanna pięknie śpiewa. Stwierdza również, że Joan­na znacznie częściej niż ona jest proszona o śpiew na różnych spotkaniach. Maria zazdrości Joannie, ale ponieważ jest chrześcijanką, nie chce tego przyznać sama przed sobą, gdyż wstydzi się swojej zazdrości i uważa ją za coś bardzo brzydkiego. Stopniowo i pod­świadomie zaczyna więc myśleć, że Joanna jest pełna pychy, gdy śpiewa. Uważa, że nie powinno się jej tak często prosić o śpiew, gdyż, jak sobie mówi, „przecież inni też śpiewają". Maria racjonalizuje w ten sposób swoją własną zazdrość pod „duchową" przykrywką pomocy Joannie w osiągnięciu pokory.

Potrzeba bezpieczeństwa

Ilekroć Jan boi się popełnienia błędu, zawsze wy­najduje uzasadnione powody, żeby nie wziąć udziału w jakimś zebraniu czy w zawodach. Zamiast stawić czoło odczuwanemu brakowi poczucia bezpieczeń­stwa, oznajmia, że jest przemęczony albo zbyt zaję­ty. Nie jest w stanie wyrazić i wyznać braku poczucia bezpieczeństwa i lęku, więc racjonalizuje swoje za­chowanie i znajduje powód możliwy do przyjęcia dla jego sumienia.

Niektórzy są w stanie zracjonalizować nawet swo­je pragnienia seksualne. Zamiast przyznać się przed samym sobą do pewnych przywiązań, postaw czy za­chowań, człowiek racjonalizuje swoje postępowanie.

Jakiś porządny chrześcijanin powie, że bezwzględ­nie musi zobaczyć pewne przedstawienie, żeby móc zrozumieć ludzi, którzy idą je obejrzeć. W ten spo­sób racjonalizuje swoje pragnienie, w obawie przed przyznaniem się przed sobą do skrywanego podglądactwa.

Jakiś człowiek zaangażowany w apostolat odkryje w sobie dar pomagania pewnej kobiecie, wdowie lub żyjącej w separacji. Będzie do niej przychodził raz czy dwa na tydzień, żeby wspólnie modlić się Biblią. Nie umie jednak przyznać się przed sobą, że już od dawna nie rozmawia z własną żoną i najwyraźniej przywią­zał się do tej kobiety w potrzebie. Racjonalizuje swo­je potrzeby emocjonalne za pomocą apostolatu wśród porzuconych. Wydaje mu się, że pełni apostolat, ale raczej szuka uczucia. To samo zjawisko zachodzi

W różnych osobach, które angażują się w „spotkania modlitewne", żeby uciec przed odpowiedzialnością za swój dom.



Pycha

Wielu racjonalizuje swoje zachowanie z powodu pychy. Weźmy za przykład Marcela, który nie może się pogodzić z tym, że jest drugi.

We wszystkim musi zająć pierwsze miejsce. Kie­dy gra w tenisa i czuje się zobowiązany zmierzyć się z przeciwnikiem, który może go pokonać, wynajduje uzasadnione powody czy usprawiedliwienia, próbując uniknąć meczu. Nie zawsze udaje mu się nie dopuścić do konfrontacji. Jeśli więc nie wygra, winą za swoją klęskę obciąży niewyspanie, rzekomy ból głowy czy jakąkolwiek dolegliwość.

Nie jest w stanie zaakceptować przegranej i otwar­cie przyznać, że ktoś inny naprawdę okazał się lepszy od niego. Pełen pychy, zawsze chce wygrywać i zaj­mować pierwszą pozycję. Racjonalizując swoje po­stępowanie, wynajduje możliwe do zaakceptowania motywy, żeby wyjaśnić, dlaczego nie wygrał. Nigdy nie chce wprost przyznać, że przeciwnik okazał się lepszy. Nie pozwala mu na to pycha.



Racjonalizacja przez ucieczkę

Pewna zakonnica, uchodząca za bardzo gorliwą, wykazywała jednak niezgodność charakteru z inną

zakonnicą, o całkiem odmiennym temperamencie. Oto odbywają się wybory przełożonej w klasztorze. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, na przełożoną zo­staje wybrana tamta siostra o innym temperamencie. Po paru miesiącach pozornie gorliwa zakonnica za­czyna myśleć o wyjeździe na misje. Chce wyjechać ze swojego klasztoru i zacząć pracę na dalekiej misji swo­jej wspólnoty, zajmującej się biednymi. Ta zakonni­ca, postrzegana z zewnątrz jako bardzo gorliwa, czyta ewangelię o miłości, o akceptacji innej osoby, o po­słuszeństwie itd., nie jest więc w stanie świadomie za­akceptować faktu, że nie potrafi wytrzymać z nową przełożoną. Podświadomie znajduje dobry powód, żeby oddalić się od przełożonej: „Mam nową misję wśród ubogich". Wszystko wydaje się bardzo uducho­wione, tyle, że jej gest kipi agresją. Racjonalizuje swo­je zachowanie pod przykrywką misji wśród ubogich. Ucieka w inną stronę zamiast stawić czoło woli Boga.



Jonasz czyli ucieczka

Któż z nas nie uciekał przed wolą Boga w racjo­nalizację? Każdego czasem kusi ucieczka przed od­powiedzialnością, jaką powierza mu Bóg, ucieczka przed wolą Boga.

Psychologowie twierdzą, że w każdym z nas tkwi podświadome pragnienie powrotu do bezpiecznego matczynego łona. Chcemy wrócić do czasu całkowi­tego bezpieczeństwa, kiedy nie trzeba było podejmo­wać żadnych decyzji. Chcemy wrócić do czasu, kiedy było nam ciepło i wygodnie.

Jonasz to ja...

Popatrzmy teraz, jak często jesteśmy podobni do proroka Jonasza, zwłaszcza kiedy stawiamy opór woli Boga. Tak jak Jonasz, chcemy uciec od tego, czego żąda od nas Bóg.

Prorok Jonasz otrzymał od Boga nakaz, by pójść do Niniwy: „Wstań, idź do Niniwy" (Jon 1,1). Prorok bynajmniej nie słucha Boga, lecz ucieka. Odwraca się od tego, czego żąda Bóg. „A Jonasz wstał, żeby uciec do Tarszisz" (Jon 1, 3).

Jonasz musiał znaleźć jakiś uzasadniony powód, żeby nie wypełnić woli Boga. Racjonalizował swoje postępowanie. Racjonalizacja to próba przekonania samego siebie i innych, że robimy coś dobrego, nawet jeśli w głębi serca wiemy, że tak nie jest. Racjonaliza­cja daje nam wiarygodne usprawiedliwienie, które lu­dzie przyjmą, ale które jest tylko podobne do prawdy.

Szesnastoletni Franek bardzo lubi uczestniczyć we Mszy podczas spotkania modlitewnego. Lubi to przede wszystkim ze względu na ciepło, jakie poja­wia się przy pocałunku pokoju. Może wtedy tulić młode dziewczyny w ramionach, a z powodu wiel­kiej nieśmiałości nie odważa się na taki gest w in­nych sytuacjach. Franek wydaje się bardzo gorliwym uczestnikiem spotkań modlitewnych, ale na niedziel­ne Msze nie chodzi. Podaje inne, bardzo racjonalne wytłumaczenia, zamiast przyznać się do wielkiej po­trzeby czułości.

Wszyscy racjonalizujemy swoje postępowanie w pewnych momentach życia. Bóg wzywa nas, tak

jak Jonasza, do zrobienia czegoś, ale my wynajdujemy wszelkie możliwe powody, żeby gdzieś uciec i potem usprawiedliwić nieposłuszeństwo jakimś wyjaśnie­niem, które wydaje się racjonalne, a czasem uducho­wione.



POSŁUCHAĆ czy uciec

Prorok Jonasz otrzymuje od Boga nakaz pójścia do Niniwy i odwraca się od tego, czego żąda Bóg. Być może zracjonalizował to sobie tak: „To musi być wspaniałe miasto. Będę skutecznie sprawował swoje posłannictwo w Tarszisz".

Jonasz o czymś zapomina. Gdyby posłuchał i po­szedł do Niniwy, zaniósłby autentyczne przesłanie od Boga i łaska Boża by mu towarzyszyła. Ale idąc do Tarszisz, pod pięknymi pretekstami, idąc pracować i trudzić się dziesięć razy bardziej niż w Niniwie, Jo­nasz zapomina, że Bóg nie będzie z nim. Może mó­wić o Bogu, ale nie może mówić za Boga i na miejscu Boga. A to zupełnie co innego. Istotą życia duchowe­go jest pełnić wolę Boga. Często wolimy podejmować wielkie projekty, które raczej pochlebiają naszej py­sze, niż pokornie okazywać posłuszeństwo woli Boga.

Kiedy Bóg nakazuje Jonaszowi iść do Niniwy, Jo­nasz nawet Mu nie odpowiada. Nie poświęca czasu na to, żeby zastanowić się i przemodlić to, czego chce Bóg, ale czym prędzej ucieka. Być może mówi so­bie: „Jeśli zacznę rozmawiać z Bogiem na modlitwie, dam się złapać i będę musiał przyjąć Jego wolę. Lepiej

ucieknę". Ale wątpi: „Trzeba uciec jak najszybciej i nie czekać, aż Pan znów do mnie przemówi".



Ucieczka w przeciwieństwo

Czasem w naszym życiu, kiedy czujemy, że Bóg mógłby czegoś od nas zażądać, uciekamy. Niektórzy uciekają w aktywizm i w pracę. Powstało na to okre­ślenie: pracoholik. Upijamy się, podchmielamy się pra­cą, używamy pracy i aktywności w pewnym sensie jak narkotyku. Praca staje się wówczas ucieczką.

Uciec możemy nawet w apostolat - żeby się nie za­trzymać i nie wejść głęboko we własne wnętrze.

Jonasz nie tylko ucieka, ale ucieka w przeciwnym kierunku, niż chce Bóg. Mówi sobie: „Niniwa jest na Wschodzie, więc pójdę na Zachód".

W naszym życiu, kiedy czujemy, że Bóg chciałby nas dogłębnie zaangażować w jakąś konkretną misję apostolską, bywa, że uciekamy w modlitwę. Nawet modlitwa może być ucieczką. Jak nam mówiła Mat­ka Teresa: „Godzina święta przed Eucharystią ma nas prowadzić do godziny świętej z ubogimi". To właśnie siostry od Matki Teresy poprosiły biskupa San Fran­cisco o możliwość zajęcia się ofiarami AIDS, odrzuca­nymi przez porządnych chrześcijan.

Ludzie, którzy fałszywie się modlą, mówią: „My, porządni, przeżywamy razem coś mocnego. Módlmy się razem, bo jesteśmy wybrani przez Pana". Ludzie modlący się prawdziwie powiedzą raczej: „Wszyscy jesteśmy grzesznikami. Co możemy zrobić dla na­

szych poranionych braci? Pozwólmy, by przeszkadza­li nam ci niekochani".

Czasem odwrotna strona medalu okazuje się rów­nie prawdziwa. Kiedy czujemy, że Bóg chciałby do nas przemówić w głębokiej modlitwie, wynajdujemy uza­sadnione powody, żeby się nie zatrzymać. Uciekamy w działanie, uciekamy w apostolat. Mówimy, że jeste­śmy bardzo zaangażowani.



Ucieczka w sen

Biblia mówi nam o czymś jeszcze innym, co jest jednocześnie powszechnym zjawiskiem psychologicz­nym. Jonasz ucieka nie tylko do Tarszisz, ale również ucieka w sen. „Jonasz zaś zszedł w głąb wnętrza okrę­tu, położył się i twardo zasnął" (Jon 1, 5).

Ten tekst biblijny pokrywa się z tym, co mówią niektórzy współcześni psychologowie. Są tacy lu­dzie, którzy zamiast zmierzyć się wprost ze swoimi problemami, uciekają w sen. Można by to nazwać pośrednim samobójstwem: „Zasnę zamiast podjąć obowiązki, za które odpowiadam". Tak jak alkoholik będzie pił zamiast stawiać czoło swojej odpowiedzial­ności, tak niektórzy uciekną w sen.

Popatrzmy na swoje życie. Poobserwujmy świat wokół siebie. Może znamy ludzi, którzy tak postępu­ją, a być może sami tak robiliśmy? Kiedy coś się nie układa, kiedy nie są w stanie czegoś zaakceptować, wtedy śpią. Tak jak Jonasz, takie osoby boją się woli Boga. Wymykają się i uciekają w sen.

Opór

Jonasz wycofuje się. Chce wrócić wstecz, w cza­sy, kiedy nie musiał podejmować odpowiedzialności. Chce odnaleźć dobrą matkę, która go karmiła, bez żadnego wysiłku z jego strony. Jonasz śpi i pozwala utrzymywać się przy życiu.

Ten epizod z życia proroka Jonasza pokazuje nam, że kierowały nim emocje. Umieścił swoje emocje na górze, a rozum oraz zdrowy rozsądek - na dole. Praw­dopodobnie Jonasz nie obnosił się w życiu z postawą człowieka sentymentalnego czy ulegającego emo­cjom. Im bardziej ktoś boi się swoich emocji, tym bar­dziej pozuje na silnego i racjonalnego. Wszystko, co mówi, zawsze wydaje się logiczne, ale w gruncie rze­czy kieruje się swoimi emocjami. Jonasz stawia opór woli Boga, przekonując siebie, że pełni Jego wolę. Ukrywa swój opór pod uzasadnionymi powodami.



Moja lub Jego wola

Tak jak Jonasz, często uciekamy przed wolą Boga i nie chcemy być Mu posłuszni. Dlaczego stawiamy opór Słowu Bożemu? Powodów jest kilka.

Po pierwsze, często stawiamy opór woli Boga, gdyż wydaje nam się, że lepiej od Boga wiemy, co jest dla nas dobre. Czasem nawet wydaje nam się, że Bóg nie jest rozsądny, żądając od nas pewnych rzeczy, bo na­szym zdaniem popsuje to wszystkie nasze plany.

Po drugie - z powodu pychy. Kiedy postanawia­my służyć Bogu na naszych warunkach, możemy po­wiedzieć, że pycha zastąpiła wolę Boga naszą własną wolą. Chcemy trudzić się, być ofiarni, angażować się w przeróżne organizacje, ale poza wolą Boga. Właśnie tak jak ten człowiek, który prowadzi spotkania mo­dlitewne, prowadzi ewangelizację, zajmuje się ubogi­mi, ale nie umie zostać w domu z żoną, żeby zająć się dziećmi. Wszyscy go podziwiają. Z wyjątkiem żony, która cierpi z powodu jego nieobecności, i dzieci, któ­re odrzucają praktyki religijne z powodu ojca, nadgor­liwego „apostoła" poza domem.

Jonasz chętnie pracowałby jak szalony i służył Bogu w Samarii, na swoich własnych warunkach. Jo­nasz nie był ateistą. Był człowiekiem bardzo religij­nym, ale zbytnio przywiązanym do swojej własnej woli, pełnym pychy i upartym. Popełnić grzech ze słabości nie jest zbyt poważną sprawą, jeśli bardzo szybko się podźwigniemy. Trwać w uporze, bronić się, wynajdywać dobre motywy dla usprawiedliwia­nia swoich czynów i nadal pełnić swoją wolę zamiast woli Boga - tu właśni tkwi ciężar grzechu.

Po trzecie, stawiamy Bogu opór przez własny upór, bo sami siebie oszukujemy. Jonaszowi wiele czasu za­jęło przyznanie się do uporu. A czy nam trudno jest uznać swoje błędy? Czy trudno nam jest uznać, że się pomyliliśmy? Przez całe lata Bóg będzie musiał nas oczyszczać i zostaniemy sami, przyparci do muru. Bóg poczeka, aż przestaniemy trwać w uporze i wresz­cie będziemy gotowi przyznać się do swoich błędów.

Jonasz mógłby wyjść z tego przez wyznanie i skru­chę, ale wybrał upór.



Burza

Jonasz podejmuje ucieczkę i zamiast stawić czoło swoim problemom, ucieka w sen. Odmawia podjęcia odpowiedzialności. Biblia mówi nam, że znajduje się on na dnie okrętu, z dala od życiowych przeciwno­ści, z dala od problemów, z dala od cierpienia innych.

Jonasz stara się zapomnieć o tym, czego chce od niego Bóg. Co się wtedy dzieje? Nadchodzi wiel­ka burza i miota okrętem. Możemy mieć uzasadnio­ne powody, żeby uciekać przed tym, czego chce Bóg, możemy racjonalizować swoje zachowanie i wynajdy­wać motywacje duchowe, i usiłować wmawiać sobie, że Bóg chce dla nas czegoś innego. Ale nie ucieknie­my przed wolą Boga. Musimy podjąć odpowiedzial­ność, bo jeśli uciekniemy, to tak jak w życiu Jonasza, nadejdą burze i wstrząsną naszym statkiem. Jeśli je­steśmy poza wolą Boga, rozsypią się wszystkie nasze piękne plany, które w naszym mniemaniu pochodziły od Boga. Zostaniemy sami i wylęknieni.

Będziemy mieli jeszcze jedną szansę, bo Bóg pro­si, byśmy wyznali, że uciekliśmy, że powinniśmy byli przyjąć Jego wolę zamiast przed nią uciekać. Bóg po­prosi, byśmy szczerze powiedzieli: „Pomyliliśmy się, byliśmy w błędzie".

Tak jak ta zakonnica, która wolała raczej uciec do Afryki niż być posłuszną swojej przełożonej w swo­ -

im własnym domu, musimy przyznać, że uciekaliśmy w przeróżne plany zamiast pełnić wolę Boga. Dopó­ki będziemy racjonalizować swoje postępowanie, tak długo w naszym życiu będą szaleć burze i lęki, a my wciąż będziemy próbowali oskarżać wszystkich do­okoła zamiast się nawrócić.



Zanurzyć są w morzu

Nie uciekniemy przed wolą Boga. Czasami baliśmy się pełnić Jego wolę, bo wydawało nam się to zbyt trudne, i oto burza rozbija nasz statek.

Kiedy Jonasz zostaje wrzucony w morze, burza cichnie. Wtedy morze się uspokaja. Jonasz zaczyna być prorokiem wiernym swojej misji, kiedy pozwala się wrzucić w morze.

Tak jak Abraham, Jonasz musi porzucić swoje za­bezpieczenia, łatwe życie, żeby zanurzyć się w nocy wiary. W Biblii morze symbolizuje zło i grzech.

Żeglarze wrzucają więc Jonasza w morze, i czy­tamy, że w morzu, w złu, swobodnie krąży wielka ryba. Symbolizuje ona Jezusa Chrystusa. I ta ryba, pływająca w złu, połyka Jonasza. Potem Jonasz zosta­je oczyszczony i uwolniony. Upodabnia się do Jezusa Chrystusa, który zstąpi na samo dno zła, by po trzech dniach powstać z martwych.

Los apostoła

Taki jest los chrześcijańskiego apostoła: zostać wrzuconym w morze, na głęboką wodę. Każdy Boży apostoł przeżywa też owe trzy dni w morskich od­mętach, gdzie wszystko wydaje się unicestwione. Jest noc, przerażenie, lęk, noc zmysłów i ducha.

Po tych nocach rozpoczyna się jednak prawdziwa misja; nastąpi drugie nawrócenie. Możemy przeczy­tać w Biblii: „Pan przemówił do Jonasza po raz dru­gi tymi słowami: «Wstań, idź do Niniwy, wielkiego miasta, i głoś jej upomnienie, które Ja ci zlecam*. Jo­nasz wstał i poszedł do Niniwy, jak powiedział Pan" (Jon 3,1-3).



Drugie nawrócenie

Tak jak Jonasz, czasami bywaliśmy nieposłuszni wobec Bożego wezwania. Być może uciekaliśmy przed tym, czego chciał dla nas Bóg. Tak jak Jonasz, ucieka­liśmy w sen, żeby nie podjąć odpowiedzialności.

A wtedy rozpętywały się burze, zawieruchy, zapa­dały noce, i także zostawaliśmy wrzuceni w morze, w samotność i lęk.

Jeśli jednak w takiej chwili pozwolimy się oczy­ścić, jeśli się poddamy, wyznamy swoje błędy i bę­dziemy posłuszni woli Boga, wówczas nastąpi nowy etap w naszym życiu duchowym, drugie nawróce­nie. Najpierw trzeba jednak przestać uciekać i stanąć w prawdzie.

Przyjąć siebie w prawdzie

Człowiek często ucieka przed prawdą. Widać to powszechnie u ludzi, którzy uważają się za religij­nych i cnotliwych. Psychologowie nazywają to cza­sem kompensacją.

Kompensacja sprowadza się do bardzo prostego mechanizmu psychologicznego. Ktoś wyczuwa pust­kę lub fałsz jakiejś swojej postawy, ukierunkowania, działania, poglądu itd. Chociaż to przeczucie pozosta­je na poziomie podświadomości, to wytwarza pewien niepokój. Czujemy, że należałoby coś zmienić, że trze­ba by przyznać się do błędów, pojednać się z kimś... Wobec tego niepokoju wygląda to jednak tak, jakby­śmy potrzebowali jakiegoś zabezpieczenia.

I wtedy pojawia się kompensacja. Zamiast pod­jąć jakieś zakwestionowanie siebie, jakieś wyzna­nie, a przede wszystkim reformę siebie, jaka powinna z tego wyniknąć, kompensujemy: tym mocniej wy­znajemy czy rozgłaszamy jakąś wartość czy jakieś wymaganie, im bardziej nie możemy sobie darować, że tak naprawdę do tego nie dorastamy.

Ktoś dobitnie rozprawia o sprawiedliwości, bo w gruncie rzeczy jest niesprawiedliwy dla innych. Stwierdzenia psychologów na temat kompensacji po­krywają się z tradycyjnym nauczaniem wielkich mi­strzów życia duchowego i Ojców Kościoła na temat lęku przed poznaniem samego siebie i naszych spon­tanicznych reakcji ucieczkowych na każdą okazję wejścia w prawdę o samym sobie. Zawsze wolimy

oskarżać innych niż widzieć samych siebie w praw­dzie.

Psychologowie i mistrzowie życia duchowego mó­wią tu dokładnie o tym, czego doświadczył Izra­el: Hebrajczycy wyrażający nienawiść do pustyni w szemraniu przeciwko własnemu przywódcy, Moj­żeszowi, stanowią doskonały obraz człowieka (jed­nostki, grupy lub wspólnoty), który w postawach i ocenach innych ludzi wyraża nienawiść do pustki, którą przeczuwa w sobie.

A tymczasem mamy być miłosierni także wzglę­dem siebie. Przyjmować siebie takimi, jakimi jeste­śmy, zamiast odgrywać jakąś rolę. W tym celu trzeba przyjrzeć się swojemu życiu i pokornie zaakceptować fakt, że z etapu na etap odsłania ono przed nami pu­stynię, oraz zgodzić się na wchodzenie w nią coraz głębiej, nawet jeśli się tego boimy.

To jest właśnie to: dać się wyprowadzić na pusty­nię. Odkryć, że jesteśmy słabi i podatni na zranienie, a przy tym nie znienawidzić siebie; zobaczyć siebie ta­kimi, jakimi jesteśmy; przyjąć siebie w prawdzie, na­wet jeśli odkryjemy, że jesteśmy biedni i nadzy, i że - tak jak Jonasz - często uciekaliśmy przed wolą Boga względem nas. Zaakceptujmy to, że jesteśmy kochani w swojej nędzy, i otwórzmy się na miłosierdzie.

Postępując w ten sposób, mamy duże szanse, że stopniowo uda nam się przemienić nasze serce z ka­mienia w serce z ciała.

Rozdział szósty

OD KRYZYSU WIEKU ŚREDNIEGO DO ODNOWY SERCA



Ach, jakże pięknie jest mieć czterdzieści cztery lata;

już być na świecie, przyjść na świat".

Jean Lapointe


ail Sheehy w bestsellerze zatytułowanym Pora przejściowa tak opisuje etapy dorosłe­go życia: Pierwszy etap: wyrwać się ze swoich korzeni (18-22 lat); drugi etap: trudności dwudziestki (22-28 łat); trzeci etap: przekroczenie trzydziestki (28-32 lat); czwarty etap: zakorzenienie i rozwój (32-39 lat); pią­ty etap: dziesięciolecie ostatniej granicy (35-45 lat); w końcu szósty etap: odnowa lub rezygnacja - po czterdziestym piątym roku życia.

Na każdym z etapów dorosłego życia przeżywamy kryzys i przejście. I tak, na przykład, od ostatnich lat przed pełnoletniością do połowy między dwudziestką a trzydziestką musimy osiągnąć niezależność, odcho­dząc z domu rodzinnego, żeby określić swoją praw­dziwą tożsamość.

Każdy etap jest jak kryzys, który wymaga nowej oceny swojego życia. Etap czterdziestki jest być może bardziej intensywny od etapu dojrzewania. Nazywa­

my go czasami „kryzysem wieku średniego"; pojawia się na ogół między trzydziestym piątym a pięćdziesią­tym piątym rokiem życia.

Czy powinienem robić coś innego?

Jak opisać kryzys wieku średniego? „Tuż po czter­dziestce młodzieńcze ideały zaczynają blaknąć. Tak, jakby w wykonywanej pracy nie było już nic ekscy­tującego. Człowiek czuje się tak, jakby zaraz miał umrzeć".

A wtedy mówi sobie: „Może powinienem robić coś innego? Powinienem inaczej postępować? Czyż nie jestem więźniem swojego małżeństwa, swojego po­wołania? Po co ciągnąć to dalej, jak do tej pory? Być może otwarcie na coś innego, nowy start, nowe ukie­runkowanie, nowe małżeństwo otworzyłoby przede mną nowe szlaki?". W tym momencie kryzysu kwe­stionujemy rolę, jaką pełnimy od lat, podjęte zobo­wiązania, a nawet przekonania religijne.

Jest to czas rozczarowania swoim życiem, z któ­rego wynika kryzys i oczyszczenie wiary. Właśnie na etapie rozczarowania niektórzy po raz pierwszy się zakochują, a inni, którzy wydawali się szczęśli­wi w małżeństwie, zaczynają myśleć o innej kobiecie czy o innym mężczyźnie. W latach kryzysu wszystkie obowiązki wydają się przytłaczające" - pisze Adrian Van Kaam.

W tym wieku czujemy, że przechylamy się ku dru­giej połowie swojego życia. Siedzimy między dwoma

krzesłami. Tak jak nastolatkowi trudno jest rozstać się z dzieciństwem, a jednocześnie chciałby stać się doro­sły, tak samo osoba przeżywająca kryzys wieku śred­niego znajduje się w niewygodnej pozycji.

Właśnie wtedy zaczynamy sobie mówić, że musi­my zrezygnować z wielu rzeczy: z wigoru, z wiotkiej talii, z doskonałego wzroku, z marzenia, że zostanie­my gwiazdą w hokeju albo w telewizji. Trzeba po­rzucić nadzieję, że przeczytamy wszystkie książki, które przysięgliśmy sobie przeczytać, że odwiedzi­my wszystkie miejsca, które kiedyś przysięgliśmy so­bie odwiedzić. Tracimy nadzieję, że ocalimy świat od raka lub od wojny. Przestajemy nawet wierzyć, że uda nam się być szczupłym albo nieśmiertelnym.

Przeżywamy wstrząs. Lękamy się, nie przyznając się do tego. Nie czujemy się bezpieczni. Jeśli żyjemy w małżeństwie, dzieci stopniowo wychodzą z do­mów, do innych domów, innych miast, czasem do in­nych krajów. Wymykają się naszej kontroli i naszej trosce.

Nagle nasi przyjaciele - jeśli nie my sami - zaczy­nają mieć problemy małżeńskie, zawały serca, nad­miar tłuszczu we krwi, początki raka. Niektórzy - nasi rówieśnicy! - umierają. W gruncie rzeczy chcie­libyśmy zyskać poczucie bezpieczeństwa; najlepiej, gdyby ktoś nam powiedział: „Nie bój się, ty nigdy nie umrzesz".

Wiemy jednak, że mamy więcej lat za sobą niż przed sobą. Można wtedy popaść w depresję, i w wie­lu przypadkach tak się dzieje. Czasem człowiek gorzk -­

nieje - „Czyżby nic innego już nie było?" - albo czuje głębokie rozczarowanie, że nie osiągnął swoich ide­ałów, swoich celów. Albo czuje tylko nudę i tajemni­cze znużenie. Niektórzy, nie chcąc wejść w kryzys, przyjmują postawę autodestrukcyjną: piją, prowadzą samochód z wielką prędkością, łykają pigułki, za­zdroszczą młodym - nawet własnym dzieciom - cho­dzą na lekcje tańca, żeby stworzyć sobie złudzenie młodości i żywotności. Niektórzy są przytłoczeni cię­żarem poczucia winy, nieustannie myśląc o błędach, jakie popełnili albo mogli popełnić; czują potrzebę życia duchowego, pójścia w głąb, ale jednocześnie uciekają przed życiem wewnętrznym.

Na tym etapie połowy życia ludzie stawiają sobie takie pytania: „Kim jestem? Co zdziałałem? Czy to, co robię, ma naprawdę jakąś wartość? Czy chcę nadal być tym, czym jestem, i robić to, co zawsze robiłem?"

Ten kryzys powoduje wstrząs i przemianę. Czy ta­kie okresy kryzysu w naszym życiu są pożądane? Od­powiadam twierdząco i dodaję, że musimy przez nie przechodzić, żeby stawać się bardziej autentyczni. To są chwile prawdy.

Przede wszystkim - stwierdza Gall Sheehy - trze­ba zaakceptować kryzys, gdyż pozwala on uwolnić się od naszych demonów. Wszystkie problemy nieroz­wiązane podczas wcześniejszych momentów zwrot­nych pojawią się na nowo i zburzą nasz spokój".

Kryzys wieku średniego jest zaproszeniem do głę­bokiej przemiany, jest czasem odpowiednim na zna­lezienie głębokiego sensu naszego życia, minutą

prawdy, mającą wyzwolić to, co w nas najlepsze, a co wyłania się z głębi naszego jestestwa i pozwala nam przeczuć, że istniejemy nieskończenie pełniej, niż nam się wydaje.

Czy kryzys jest nie do uniknięcia?

Czy kryzys wieku średniego jest nie do uniknię­cia? Trzeba wiedzieć, że w wieku 35-45 lat (czasem aż do pięćdziesiątego piątego roku życia) większość z nas doświadcza tej chwili prawdy. Prędzej czy póź­niej wszyscy musimy stawić czoło ważnym zmianom w naszej osobowości i będziemy musieli się z tym zmierzyć. Jedni nagle, inni stopniowo. Stłumione w pewnym momencie wcześniejsze problemy wyło­nią się na nowo później, z większą mocą, powodu­jąc wówczas dramat, kryzys. Kryzysy nierozwiązane wtedy, gdy mieliśmy osiemnaście czy trzydzieści lat, a które wybuchają około pięćdziesiątki, mogą być straszne, choć bynajmniej nie są nie do rozwikłania.

Drugie dojrzewanie

Czy istnieją podobieństwa między kryzysem wie­ku dojrzewania a kryzysem wieku średniego? W jaki sposób człowiek mający czterdzieści osiem lat przeży­wa podczas kryzysu wieku średniego to samo, co szes­nastolatek?

Najpierw w sferze fizycznej: zarówno nastolatek, jak człowiek po czterdziestce usiłują się przystosować

do nadchodzących zmian fizycznych. Nastolatek wi­dzi, jak rośnie jego ciało, i ma trudności z popędami płciowymi; jest zakłopotany z powodu trądziku i mu­tacji głosu. Człowiek po czterdziestce również zmaga się z fizycznością: ma problemy z nadwagą, jego mię­śnie nie są już tak twarde i elastyczne jak wcześniej, skóra zaczyna wiotczeć, włosy siwieją lub wypada­ją. Kiedy biegnie za piłką rzuconą przez jego dziecko, szybko łapie go zadyszka. Z konsternacją i lękiem czu­je, że maleją jego możliwości seksualne, i ma pokusę, żeby udawać, że wciąż jest młody.

W wymiarze psychologicznym

Jeśli osoba w wieku średnim ma problemy w wy­miarze fizycznym, to jeszcze głębiej odczuwa pro­blemy w wymiarze psychologicznym. W jaki sposób czterdziestopięciolatek przypomina nastolatka? Na­stolatka przepełnia agresywna energia. Łatwo zmie­nia mu się nastrój i szybko przechodzi od rozpierającej radości do melancholii czy od entuzjazmu do przy­gnębienia. Wczoraj kipiał energią, dzisiaj powłóczy nogami i kręci się w kółko. Nastolatek charakteryzu­je się również narzekaniem i pretensjami. Narzeka na szkołę, na rodziców, na przyjaciół, którzy go nie rozu­mieją. W gruncie rzeczy, niewiele w życiu wydaje się go zadowalać. Nastolatek czasem chciałby wrócić do dzieciństwa i trudno mu jest jasno zobaczyć, dokąd zaprowadzi go przyszłość. Jego dociekanie skłania go do częstego i długiego analizowania siebie. Widać, jak całymi godzinami przesiaduje ze słuchawkami na

uszach i zatraca się w słuchanej muzyce. Czasem wy­daje się przebywać w jakimś innym świecie.

Zdradzono mnie!"

Człowiek w połowie życia, około czterdziestki, zmaga się z problemami zadziwiająco podobnymi do problemów nastolatka. Nastolatek z niepokojem za­daje sobie pytanie: „Co to jest płciowość?", a czter­dziestolatek z lękiem stawa sobie pytanie: „Jak długo jeszcze płciowość?". Fizyczne i emocjonalne zmęcze­nie może w nim budzić lęk przed impotencją, a to może bardzo zaprzątać jego myśli, tak jak w wieku dojrzewania.

Nastolatek często bywa agresywny. Osoba w kry­zysie wieku średniego często żywi agresywne uczu­cia wobec społeczeństwa, wobec młodych, krewnych, czasem nawet wobec Boga, którego często uznaje za niesprawiedliwego. Buntuje się przeciwko życiu.

Podobnie jak dorastający młody człowiek, osoba około czterdziestki ma zmienne nastroje. Raz wszyst­ko idzie dobrze, następnego dnia przestaje rozumieć samą siebie. Potrafi wskoczyć do samochodu i gnać z wielką prędkością, żeby pobyć sam na sam ze sobą. Przez kilka miesięcy jest ogromnie wydajna, po czym nagle popada w swoisty letarg i mówi sobie: „Po co to wszystko? Czy miłość i przyjaźń naprawdę istnieją? Czy mogę ufać innym? Tyle razy mnie zdradzono!".

Nastolatek często uskarża się na wszystko i nic. Człowiek pogrążony w kryzysie wieku średniego

skarży się na swoje dzieci, które uważa za niewdzięcz­ne, na współmałżonka, którego odbiera jako zimne­go i obojętnego, na pracę, którą uważa za nudną, na wszystko, co trzeba zrobić w domu i wokół domu, na podatki, politykę itd. Wydaje mu się, że wszystko w życiu przybiera zły obrót.

Tak jak szesnastolatek w samym środku kryzysu często nie widzi wyjścia ze swoich problemów, tak i człowiek w połowie życia sądzi, że nie wybrnie ze swoich. Zagubiony w swoim kryzysie, między wie­kiem trzydziestu ośmiu a pięćdziesięciu lat, jest jak nastolatek - skoncentrowany na sobie, pochłonięty sobą, samotny, milczący, pragnie na wszystkie sposo­by znaleźć sobie rozrywkę, ale czuje się coraz bardziej osamotniony i czasem niemal wpada w rozpacz.

Przyjaźnie

Nastolatek ma trudności w sferze więzi społecz­nych i przyjaźni. Czasem przyprowadzi do domu przyjaciela. Rodzice myślą, że to głęboka przyjaźń, ale po kilku tygodniach okazuje się, że młodzieniec pokłócił się z przyjacielem.

W tym znaczeniu kryzys wieku średniego jest jak drugie dojrzewanie. Czterdziestolatek, który miał wielu przyjaciół, nagle staje się agresywny wobec bli­skich. Zbulwersowani przyjaciele przestają go rozu­mieć. Tak jak nastolatek, oznajmia: „Zostawcie mnie w spokoju. Chcę być z kim mi się podoba, kiedy mi się podoba. A przede wszystkim chcę być sam".

Jest to czas rozczarowań. Czterdziesto- czy pięć-dziesięciolatek często przeżywa rozczarowanie otaczającymi go ludźmi... „Posłużono się mną, wy­korzystano! Po co tak się poświęcałam dla dzieci? Co z tego mam?". W takim momencie kryzysu osoba ta może pozostawić przyjaciół i stać się antyspołecz­na. Może kochać współmałżonka, a jednocześnie go krzywdzić. Czuje lęk i przestaje siebie rozumieć.

Kryzys tożsamości

Zarówno nastolatek, jak człowiek w połowie życia przeżywają kryzys tożsamości. Każdy z nich zastana­wia się na swój sposób: „Kim jestem? Co chcę zrobić ze swoim życiem? Jakie wyznaję wartości?".

Zwróćmy uwagę na różnicę między tymi pytania­mi, o której nie powinniśmy zapominać. Szesnastola­tek stawia to pytanie, patrząc w przyszłość, natomiast człowiek w wieku lat czterdziestu i więcej stawia py­tanie, patrząc w przyszłość, ale opiera się na swojej przeszłości, na przeżytym doświadczeniu.

Nastolatek bywa obrażony na otoczenie, które uczyniło go tym, czym jest: na swój świat, na swo­ich rodziców, rodzinę, a nawet na Boga. Czterdzie­stolatek nie może w całości obwiniać otoczenia za to, czym jest: najbardziej szokuje go to, że uświadamia sobie, iż jest dogłębnie ukształtowany przez dokona­ne przez siebie wybory. W pewien sposób wzmaga to jego gniew: „Byłem naiwny. Dałem się nabrać. Zbyt­ -

nio szukałem zabezpieczeń. Bałem się przygody. Uda­ło im się ze mną!".

Pewien czterdziestosześcioletni dentysta tak wy­raża swój żal: „Pewnie, że teraz czuję się w pułapce. Czemu nie miałbym się tak czuć? Mniej więcej dwa­dzieścia pięć lat temu jakiś młody idiota, wychodząc z liceum, zdecydował, że będę dentystą. I oto jestem dentystą. Wpadłem. Kto powiedział temu młode­mu człowiekowi, że może decydować, co mam robić przez resztę życia? Chciałbym to wiedzieć".

Kryzys jest konieczny

Wszyscy wiemy, że wiek dojrzewania stanowi waż­ny etap rozwoju osoby. Rodzice powinni zrozumieć kryzys, przez jaki przechodzi nastolatek, i pomóc mu stać się sobą, wspierając go możliwie jak najlepiej.

Człowiek w średnim wieku tak jak nastolatek po­trzebuje oparcia, żeby przebrnąć przez swój kryzys. Przyjaciele powinni przy nim trwać, żeby go wspierać i zachęcać, by nie uciekł od procesu kryzysu. Przyja­ciele powinni skłonić go do zanurzenia się w tej sa­motności i w tym lęku, żeby osiągnął dojrzałość, by wreszcie przejść do kolejnego etapu życia.

Dwa kluczowe momenty

Po kryzysie następuje zmiana i pojawia się nowy sposób patrzenia na życie. Wiek dojrzewania i kryzys

połowy życia to dwa kluczowe momenty w życiu. Na­stolatek i osoba w połowie życia zmienią się po przej­ściu swojego kryzysu. Jeśli nie cofną się, jeśli odważą się przejść przez kryzys, później nie będą już całkiem tacy sami.

Każdy (nastolatek i czterdziestolatek) porzuci daw­ne sposoby życia, dawne sposoby widzenia siebie i świata. Biblia mówi: „Gdy byłem dzieckiem, mó­wiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecinne" (1 Kor 13, 11).

Osoba w połowie życia ma przynajmniej pod jed­nym względem przewagę nad nastolatkiem. Może te­raz posłużyć się swoją przeszłością, ocenić całe swoje życie i przyjąć nowe ukierunkowanie, pomagając so­bie własnym doświadczeniem. Nastolatek nie może się posłużyć doświadczeniem z tej prostej przyczyny, że jeszcze go nie nabył.

Istnieje natomiast niebezpieczeństwo, które­mu musi stawić czoło człowiek w wieku 38-50 lat, a z którym nie musi zmagać się nastolatek. Osoba w sile wieku przechodzi przez tę złożoną przemia­nę w kontekście swoich bezpośrednich, codziennych obowiązków. Nastolatek może założyć słuchawki i słuchając muzyki, zanurzyć się w innym świecie, ni­kogo nie raniąc. Człowiek w sile wieku nie może sobie pozwolić na taką ucieczkę. Musi zajmować się swo­ją rodziną, nadal być produktywnym w pracy, opła­cać rachunki, utrzymywać kontakty w społeczności, w której żyje. Czasem miałby ochotę uciec jak na­stolatek, sprzedać wszystko i wyruszyć w drogę; ma

jednak odpowiedzialne obowiązki, więc czuje się roz­darty i zalękniony. Musi dochodzić do porozumienia z prawdziwym życiem, które go otacza, jednocześnie stawiając sobie wstrząsające pytania. Musi nadal pro­wadzić swoje zwykłe życie, jednocześnie zmagając się z wewnętrznymi konfliktami.

Jak z tego wyjść?

Istnieją różne sposoby wychodzenia z kryzysu wie­ku średniego. Można to zrobić bezpośrednio, podej­mując problem wprost. Krótko mówiąc, najlepszym sposobem uniknięcia lęku przed tą burzliwą przepra­wą naszego życia jest „wzięcie byka za rogi".

Nigdy nie zapominajmy, że każdy kryzys może mieć dobre, pozytywne strony. Wiek dojrzewania to jedna pora naszego życia, a wiek średni to inny czas. Po zimie zawsze przychodzi obiecująca wiosna. Tak, każdy kryzys może przynieść coś nowego.

Podczas kryzysu połowy życia przeżywamy inten­sywnie czas ocen. Oceniać się to otworzyć swoje serce i duszę, żeby lepiej zobaczyć siebie. To musi boleć. Tak jak lekarz musi otworzyć ciało pacjenta, żeby usunąć z jego organizmu to, co szwankuje, tak osoba w wie­ku średnim musi zejść w głąb siebie, żeby zobaczyć to, co przestało właściwie funkcjonować. Po dokonaniu tej operacji pacjent i osoba w połowie życia odzyskują krzepiące i stymulujące dobre samopoczucie - częściej niż wówczas, gdyby do tej operacji nie doszło.

Niezgoda na wejście w ten proces

Niektórzy nie chcą wejść w ten etap swojego ży­cia. Jeszcze bardziej uciekają w pracę, w przyjemno­ści, w rozrywki i w seksualność.

Osoba przeżywająca kryzys wieku średniego często doświadcza nieudolności, gdy próbuje wejść w swoje wnętrze, i obawia się samotności. A wtedy boleśnie odczuwa niemożność głębokiego porozumienia z in­nymi. Za wszelką cenę chce pozostać młoda. Ubiera się młodzieżowo i neguje początek starzenia się. To czas, kiedy mężczyzna sprawia sobie perukę, a kobie­ta myśli o operacji plastycznej twarzy.

Człowiek miota się wtedy, żeby uciec przed sa­mym sobą. Próbuje się zabawić, ale wszystko go nuży. W istocie nie jest w stanie żyć razem z innymi, tak jak czuje, że nie jest w stanie żyć samotnie. Nie może znieść ani siebie, ani innych. Tak jak nastolatek, goni za modą, szuka nowości, bawi się i wpada w panikę, gdy nie ma nic do roboty.

Należałoby wtedy wejść w siebie, zadać sobie za­sadnicze pytania na temat życia, sensu życia, ducho­wości itd. Czasem budzi to łęk, gdyż wiadomo, że konieczna jest zmiana zachowania i postawy.


To, co się odradza

Okres oceny, jaki przeżywamy około czterdziest­ki, jest jeszcze bardziej intensywny niż analogiczny okres w wieku młodzieńczym. Wszystko się rozsypu­ -

je. Dlatego w czasie kryzysu, zamiast kurczowo trzy­mać się przeszłości, lepiej jest obserwować to, co na naszych oczach właśnie zaczyna się tworzyć i rozkwi­tać. Zamiast patrzeć na to, co tracimy, przyglądajmy się temu, co zyskujemy. Zamiast rozpaczliwie przy­wiązywać się do tego, co obumiera, przywiązujmy się do tego, co się odradza. Każdy kryzys stanowi bo­wiem okazję do rozjątrzenia się na nowo nierozwiąza­nych konfliktów z wcześniejszych etapów.

Ten kryzys jest walką. Walką z samym sobą, z ży­ciem i z Bogiem. Czyż Jakub nie doświadczył walki z Bogiem, którą trzeba doprowadzić do końca? Bóg poraził mu staw biodrowy. Po tej walce i po tym du­chowym kryzysie Jakub już nigdy nie będzie tym sa­mym człowiekiem.

Pewnego dnia Bóg rani nas i paraliżuje, tak jak Ja­kuba! Często jest to łaską, którą nam daje w środku naszego życia.

Nigdy nie zapominajmy o tym, że wszelki kryzys, wszelka próba ma nas rozmiękczyć, gdy tymczasem my chcemy stać się „twardymi". Ma nas otworzyć, gdy tymczasem my chcemy się zamknąć; ma nas ob­nażyć, a nam zależy na tym, by pozostać w ubraniu; ma nas rozbroić, gdy my zakuwamy się w pancerz. Nastolatek nosi maskę, którą musi zdjąć, żeby osią­gnąć dojrzałość, ale osoba w okolicach czterdziestki nosi pancerz, który musi zdjąć, żeby dojść do praw­dziwej mądrości.

Elliot Jacąues twierdzi, że kryzys wieku średniego to zasadniczy etap życia. Na tyle, na ile jednostka jest

W stanie go przeżyć i przekroczyć, na tyle zachowa zdolność do twórczego działania. Kryzys ten obejmu­je jednak przeżycie żałoby po dzieciństwie i młodo­ści. Jacąues podkreśla: „Paradoksem jest, że wejście w środek naszego życia zaznacza początek końca. Jego kresem jest śmierć. Śmierć nie jest już jakimś ogólnym pojęciem lub utratą kogoś innego: staje się sprawą osobistą, własną śmiercią, faktem, że my sami jesteśmy realnie i prawdziwie śmiertelni". Rozwiąza­nie konfliktu związanego z kryzysem wieku średnie­go zakłada spotkanie z wyobrażeniem swojej własnej śmierci i akceptację pewnej skończoności życia.

W związku z tym Elliot Jacąues pisze jeszcze: „Dla każdego z nas wejście w czterdziestkę to okres, w któ­rym przestaje być możliwe zaczynanie nowych rzeczy w życiu. To poczucie staje się szczególnie dojmujące w wieku około czterdziestu pięciu lat. Poczucie, że ży­cie już nie przyniesie zmian, zostaje zasygnalizowane już podczas kryzysu wieku średniego. To, co zostało podjęte, musi zostać doprowadzone do końca".


Po kryzysie

Czasem trzeba wszystko stracić, żeby wszystko rozpocząć na nowo, pogrążyć się w ciemności, żeby odnaleźć dzienne światło. Czasem trzeba wszystko stracić, żeby wszystko znaleźć; zaakceptować długo­trwałą samotność, żeby nauczyć się wchodzić w głę­boką komunię z innymi. Czasem trzeba wszystko

zaprzepaścić, żeby wszystko podjąć od nowa, wszyst­ko skończyć, żeby wszystko na nowo zacząć.

Po kryzysie pojawia się nowa, nieznana dotąd ła­godność. „Wiek połowy życia - pisze Jean Guitton - to czas, kiedy światłość twarzy, jej świetlistość i promienność, nie pochodzi z natury i z istnienia, co w istocie jest pozorem, ale płynie z osobistego do­świadczenia, z zaakceptowanych prób, z pobłażliwo­ści". W tym czasie człowiek nagle staje się świadomy swojego wieku. Zabawny opór przed otwartym przy­znaniem się do swojego wieku po przekroczeniu trzy­dziestego dziewiątego roku życia świadczy o tym, że liczby 40 czy 50 wywołują w nas instynktowny lęk przed starzeniem się.

Kryzys połowy życia, czasami odczuwany jako druga młodość, często sygnalizuje potrzebę po­jednania się ze swoim życiem. W tym okresie na powierzchnię naszego jestestwa wyłania się agresyw­ność. Śmierć lub choroba któregoś z rodziców może rozbudzić nienasycony gniew, a niektóre wydarze­nia mogą doprowadzić do ujawnienia nierozpoznanej wrogości. Gniew przeciwko rodzicom lub stłumione poczucie winy wynikające z dawnej, destrukcyjnej skłonności, mogą osiągnąć nowy poziom świadomo­ści, co wymaga uzdrowienia i głębokiego pojednania. W okresie między trzydziestym ósmym a pięćdziesią­tym piątym rokiem życia istnieje potrzeba przebacze­nia błędów i zranień z przeszłości oraz ostatecznego usunięcia destrukcyjnych skłonności w sobie i wokół siebie. Takie pojednanie podczas kryzysu połowy ży -­

cia może rozstrzygnąć o tym, czy starość będzie po­godna, czy pełna goryczy.

Pojednanie, które koniecznie trzeba przeprowa­dzić w wieku czterdziestu pięciu lat czy zaraz po prze­kroczeniu pięćdziesiątki, jest pojednaniem z samym sobą i z Bogiem. Nawet osoby konsekrowane mogą żywić podświadomy żal do Boga. Pod koniec kryzy­su wieku średniego powinienem dojść do pojednania z moją przeszłością, przy akceptacji moich własnych ograniczeń i mojej grzeszności w sposób, który był niemożliwy przed wejściem w kryzys. Aby łagodnie wejść w starość, muszę przeprowadzić wewnętrzne pojednanie z samym sobą i z Bogiem; czasami musi mu towarzyszyć pojednanie z osobami, które niegdyś osądzałem - ze współmałżonkiem, z ojcem, matką, dziećmi, bliskimi przyjaciółmi itd.

Kryzys wieku średniego często zbiega się w cza­sie z tym, co autorzy z dziedziny życia duchowego nazywają drugim nawróceniem. Charles Peguy mó­wił: „Jeśli w wieku dwudziestu lat jest się poetą, nie jest się poetą, jest się po prostu dwudziestolatkiem składającym wiersze. Ale kiedy jest się poetą w wie­ku czterdziestu lat, to tak, wtedy naprawdę jest się poetą". To samo dzieje się w wymiarze duchowym: w wieku dwudziestu, trzydziestu lat sądzimy, że ko­chamy Boga całym sercem, ale jest w tym wiele po­szukiwania siebie, ludzkiej wielkoduszności. Kiedy jednak przejdziemy przez próby, przez noce zmy­słów i duszy, a kryzys wieku średniego odrze nas ze złudzeń i z naszej fałszywej wielkoduszności, wów­czas pojawia się coś, co pochodzi od Ducha Święte -

" 146 ■ Andre Daigneaułt • Od serca z kamienia do serca z dala


go. W tym momencie naszego życia Bóg może w nas działać mocą swojego ducha, ponieważ przestaliśmy już żywić złudzenia co do samych siebie, co do swo­ich zdolności do nienawiści i do pychy, i wiemy, że możemy kochać Boga i innych tylko sercem Boga, które kocha w nas. Żeby naprawdę się nawrócić, trze­ba doświadczyć swojej niezdolności do kochania. Nie dzieje się to u początków naszego życia duchowego, ale bardzo często w okolicach „trudnej czterdziestki" albo w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Jest to ważny etap ludzkiej i duchowej drogi, a wszyscy wiemy, że właśnie w tym okresie życia wiele osób porzuca stan zakonny.

Jean Lafrance w książce Perseverants dans la priere [„Wytrwali na modlitwie"] wyjaśnia nam, co przy­darzyło się Taulerowi u progu pięćdziesiątki i co spo­wodowało jego drugie nawrócenie, w samym środku jego kryzysu wieku średniego.

Po przekroczeniu czterdziestki Tauler przeszedł ciekawe doświadczenie. Był u szczytu swojej posługi kaznodziejskiej, w której dokonywał cudów. Pewne­go dnia spotkał męża Bożego, który uświadomił mu, jak bardzo w swojej posłudze szuka siebie, jak wiele jest w tej posłudze próżności, a nawet pewnej pychy - i ten mąż Boży radził mu spędzić dwa lata w samot­ności, oddając się modlitwie. Tauler pojął, że na dnie jego serca kryje się rozdwojenie. Sam mówił, że pod koniec tego czasu pustyni i modlitwy stał się nowym człowiekiem".

A oto jak sam Tauler tłumaczy swoją drogę - drogę każdego człowieka, który chce się stać prawdziwym

człowiekiem ducha: „Cokolwiek człowiek by czynił, jakiekolwiek stosowałby środki, nie zyska prawdziwe­go pokoju i nie stanie się człowiekiem prawdziwie nie­bieskim, zanim nie osiągnie czterdziestego roku życia. Do tego czasu zajmuje się on bowiem zbyt wielu spra­wami, natura popycha go raz tu, raz tam, przybierając najrozmaitsze formy, i często kieruje nim tam, gdzie według jego przekonania rządzi Bóg. Nie może więc on przed upływem tego czasu osiągnąć prawdziwe­go, pełnego pokoju ani stać się człowiekiem w pełni niebieskim. Następnie musi on czekać jeszcze dziesięć lat i dopiero wtedy zostanie mu naprawdę udzielony Duch Święty Pocieszyciel. [...] Mimo że osiągnąwszy czterdziesty rok życia, stał się człowiekiem rozważ­nym. Bożym i niebieskim, i zapanował nad swo­ją naturą, trzeba mu jeszcze dziesięciu lat. A dopiero gdy osiągnie pięćdziesiąty rok życia, otrzyma Ducha Świętego w najszlachetniejszy i najwyższy sposób'"*.

Po przebyciu kryzysu stajemy się też bardziej tole­rancyjni i miłosierni wobec innych i wobec samych siebie. Bardziej szanujemy siebie. Dajemy sobie czas na to, żeby mieć czas. Bardziej zajmujemy się swoim życiem wewnętrznym. Potrafimy wówczas wszystko wybaczyć - swoim rodzicom, sobie samemu - i po­zwolić, by nam wybaczono. Stajemy się mniej zabor­czy. Bez żalu pozwalamy naszym dzieciom odejść.

Po kryzysie wieku średniego serce powoli wytraca energię i wchodzi w jesień życia, która z wolna przy­gotowuje zimę. „Wbrew temu, co się sądzi - pisze Gil-


J. Tauler, Kazanie 19, w: Kazania, tłum. W. Szymona, Poznań 1985, s. 161-162.

bert Cesbron - czasem nadziei wcale nie jest młodość, lecz zima". Zima życia to początek starości; naśladu­je jej ogołocenie. U kresu naszego życia, kiedy już po­jednaliśmy się z tym życiem i ze swoją przeszłością, w naszej piersi zaczyna bić serce z ciała i wtedy mo­żemy wreszcie powiedzieć za Maurice'em Zundelem: „Nasza młodość jest przed nami, gdyż zbliżamy się do naszych narodzin".

Kim stajemy się po przejściu kryzysu wieku śred­niego? Już nie możemy być tacy sami jak przedtem. Na świat przychodzi nowy człowiek; jak śpiewa Jean Lapointe: „Ach, jakże pięknie jest mieć czterdzieści cztery lata, już być na świecie, przyjść na świat".

Jest to nowy start. Jeśli nie uciekliśmy i jeśli na­prawdę przeszliśmy przez ten kryzys, wówczas naresz­cie stajemy się sobą. Czeka nas nowe życie. Widzimy odrodzenie serca. Powoli przechodzimy od serca z ka­mienia do serca z ciała.

Rozdział siódmy

OD DEPRESJI DO PŁODNOŚCI



Wszyscy wartościowi ludzie czasem bywają zdeprymowani. Ludzie puści i powierzchowni nigdy nie doświadczają depresji".

Walter Trobisch

Od czasu do czasu każdy ma chandrę. Życie staje się mniej interesujące. Ogarnia nas smutek i przygnębienie. Niektórzy przeżywają takie stany jesienią albo kiedy zima nie spieszy się z odej­ściem, czyli jakoś w lutym czy w marcu. Inni do­świadczają takich stanów w porze świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku.

Takie „dołki" są normalne, gdy trwają kilka dni. Kiedy jednak kryzys spowodowany chandrą, smut­kiem i lękiem rozciąga się poza pięć czy sześć dni, większość lekarzy powie, że pora temu zaradzić.

Źródła depresji

Depresja bywa objawem wtórnym jakiejś choroby fizycznej. Jeśli cierpimy z powodu jakiejś dolegliwości fizycznej, trzeba ją leczyć. Wyleczenie z zaburzeń fi­zjologicznych często uwalnia nas od depresji.

Jednakże sam fakt, że żyjemy w aktualnym spo­łeczeństwie, bardziej niż kiedyś sprzyja depresji

i wypaleniu. Większość z nas przechodzi okresowo czas „niżu", większego stresu czy zamętu. Czasem jesteśmy zbytnimi perfekcjonistami, nadmiernymi idealistami. Tworzymy sobie niedosiężny ideał i popa­damy w rozpacz, bo nie jesteśmy w stanie go osiągnąć.

Niezaspokojone oczekiwanie

Wypalenie i depresja kwestionują niezaspokojone oczekiwanie. Jesteśmy nadwątleni czy znużeni, ponie­waż to, co w naszym przekonaniu musiało nastąpić, nie doszło do skutku. Niezaspokojone oczekiwanie zasadniczo wiąże się z oczekiwanymi nagrodami, których nie dostaliśmy, takimi jak radość, pochwała, uwaga, uczucie satysfakcji, dobre samopoczucie i po­czucie bezpieczeństwa. Nieusatysfakcjonowanie czę­sto pojawia się z powodu nadmiernie wygórowanych oczekiwań.

Niektóre wydarzenia z życia proroka Eliasza moż­na odczytać jako analizę przypadku wypalenia lub depresji, ponieważ jego oczekiwania nie spełniły się. W swoich kontaktach z królową Izebel, po wielkim zwycięstwie nad prorokami Baala i po ucieczce na pustynię w następstwie tego zwycięstwa, Eliasz ujaw­nia wiele symptomów charakteryzujących to, co na­zywamy dzisiaj depresją albo wypaleniem. Analiza wydarzeń opisanych w Pierwszej Księdze Królewskiej ukazuje przyczynę tego stanu i działanie Boga, ma­jące zmienić go w Eliaszu. Zastosowanie tego „pro­gramu nadprzyrodzonego dobrego samopoczucia"

do naszego własnego życia może doprowadzić do od­wrócenia się spirali naszej depresji.

Któż mógłby pomyśleć, że Eliaszowi może kiedyś zagrozić depresja? Jak wyjaśnia św. Jakub (Jk 5, 17), Eliasz był człowiekiem podobnym do nas, a nie ja­kimś supermenem, jak mogłoby się wydawać.

Eliasz doznaje wyczerpania

Ponieważ Eliasz zbiegł z Jizreel do Beer-Szeby, żeby ocalić życie, prawdopodobnie był coraz bardziej przygnębiony i coraz bardziej wycieńczony fizycznie. Nietrudno to zrozumieć: nie spełniły się jego ocze­kiwania wobec Izebel; w wymiarze duchowym wo­lał zdać się raczej na odrobinę siły fizycznej, jaka mu jeszcze została, niż polegać na swojej zależności od Boga.

Zostawiając swojego sługę i odchodząc samotnie na pustynię, tylko pogłębił problem. Nie mając przy sobie nikogo przyjaznego, kto by mu pomógł czy do­dał otuchy, uległ rozpaczy i zaczął użalać się nad swo­im losem.

Przyjrzyjmy się uważnie uczuciom, jakie w Pierw­szej Księdze Królewskiej targały Eliaszem, kiedy usiadł pod janowcem i zapragnął umrzeć: „«Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków*. Po czym położył się [...] i zasnął" (1 Kri 19, 4b-5a).

Eliasz czuł się oderwany od wszystkich i wyob­cowany. Koncentrował myśli na sobie. Trawiło go

pragnienie, żeby odnieść większy sukces niż jego przodkowie. Wytyczenie sobie nierealistycznych ce­lów i dążenie do nich doprowadziło Eliasza do wy­palenia i do depresji. Dzisiaj takie sytuacje często prowadzą do tych samych skutków.

Objawy „wypalenia" u Eliasza

W następujących słowach aż roi się od sympto­mów wypalenia: „Żarliwością zapłonąłem o Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymie­rze, rozwalili Twoje ołtarze, a Twoich proroków zabi­li mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie" (1 Kri 19,10).

Zwróćmy uwagę na następujące objawy:

Egocentryzm. Egocentryzm Eliasza wiąże się z jego poczuciem wierności. W końcu Bóg przypomniał prorokowi, że nie tylko on pozostał wierny i że jesz­cze siedem tysięcy innych nie ugięło się przed Baalem. Jednakże w tamtym momencie Eliasz był przekonany, że jest sam. Jego pospieszne uogólnienie zaprzaństwa Izraela jest prawdą tylko po części.

Uraza i żal. Był poirytowany faktem, że inni opu­ścili Boga, a żal bardzo pochłaniał jego emocje.

Uczucie paranoi. Prorok mówi: „oni godzą jeszcze i na moje życie". Wydaje się, że z zagrożenia śmier­cią Eliasz zrobił narodową krucjatę na rzecz odebra­nia mu życia.

Użalanie się nad swoim losem. Zwróćmy uwagę na podkreślanie „ja" w wypowiedzi Eliasza.

Uraza i gniew na Boga. Bóg z pewnością nie mu­siał sobie przypominać żarliwości Eliasza w obro­nie Jego imienia. Prosząc o zabranie mu życia (w. 4) i skarżąc się, że „oni godzą jeszcze i na moje życie" (w. 10), Eliasz wykazuje niezadowolenie i brak zaufa­nia do najwyższej pieczy Boga nad jego życiem, a tak­że pragnienie osobistego sprawowania kontroli nad końcem swojego życia.

Wszystkie te emocje z pewnością odczuwa czło­wiek dręczony obsesjami i impulsami, będący ofiarą wypalenia. Skoro Eliasz był nam podobny, bez trudu widzimy, że analiza jego depresji może być dla nas po­mocna w naszym dzisiejszym zmaganiu się z depresją.

Kandydat do depresji

Czasem przy lekturze Biblii jesteśmy tak bar­dzo skłonni idealizować proroków, że zapominamy

0 tym, iż ze swoimi lękami, kruchością, egoizmem

1 niepokojem byli oni ludźmi takimi jak my.

Aby to dobrze zrozumieć, przyjrzyjmy się bliżej de­presji proroka Eliasza. W 19 rozdziale Pierwszej Księ­gi Królewskiej czytamy: Eliasz wystraszył się, powstał i odszedł, aby ujść z życiem. Po dniu marszu przez pu­stynię usiadł pod janowcem. Zapragnął wtedy umrzeć i powiedział: „Wielki już czas, o Panie! Zabierz moje życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków".

Zauważmy, że zniechęcenie i czarne myśli nacho­dzą go w bardzo krótkim czasie po fali sukcesów, peł­nionym apostolacie i po odniesionych zwycięstwach.

Biblia mówi nam, że: 1) przestraszył się; 2) uciekł; 3) na pustynię; 4) „usiadł"; 5) „zapragnął umrzeć"; 6) powiedział: „Wielki już czas, zabierz moje życie".

Depresja i wypalenie Eliasza pojawiają się w bar­dzo znaczącej chwili. Eliasz właśnie wydał jedną z wielkich walk w swoim życiu. W stanie wyczerpa­nia, wskutek gróźb Izebel, doświadcza poważnego napięcia psychicznego. Próba go przerasta, wręcz po­grąża. Pozostaje tylko rzeczywistość przegranej i klę­ski. Wobec tego oczywistego faktu, który jest nie do uniesienia, jedynym wyjściem wydaje mu się uciecz­ka i śmierć.

W tle kondycji Eliasza widać sześć elementów sta­nu depresji. Występują one często podczas kryzysu wieku średniego. Omówmy te elementy:

Bunt przeciwko życiu, zmieszany z poczuciem nie­sprawiedliwości i opuszczenia. Uczucie, że zostaliśmy zmanipulowani lub wykorzystani przez innych lub przez Boga. Człowiek niedostrzegalnie oskarża Boga. Eliasz dwukrotnie mówi: „ja sam tylko zostałem".

Żal, że zgodziliśmy się wyświadczyć wymagającą przysługę - nieustannie ponawiane zaangażowanie siebie bez reszty - a po tylu latach nastąpił zupełny krach... „Ależ byłem naiwny!".

Spadek poczucia wartości samego siebie, swojego apostolatu, pracy, świadectwa. „Co to dało?". Wyda­je się, że nic.

Żywy niepokój wywołany rzeczywistością sprowa­dzoną tylko do rozmiarów ludzkiego pojmowania. Pesymistyczna wizja przyszłości, brak nadziei.

Głęboki smutek, zanik poczucia humoru, drama­tyzowanie wszystkich wydarzeń, myśl, że śmierć jest lepsza od życia, a życie jest głupie i niewarte, żeby je przeżyć.

Stan niepokoju. Człowiek już nie jest w stanie my­śleć ani nawet się modlić. Pogrąża się, podporząd­kowuje się biegowi życia. Czuje się zdany na łaskę fatum.

Jak możemy zauważyć, Eliasz naprawdę był kandy­datem do depresji: był zmęczony fizycznie i emocjo­nalnie. Biblia mówi nam, że przeżywał urazę, smutek, niepokój i poczucie winy.

Ostatecznie Eliasz zaczyna negatywnie postrze­gać dawne i obecne wydarzenia w swoim życiu. Tu­taj trzeba zrozumieć, że Eliasz bardziej przygląda się swoim uczuciom niż rzeczywistości. Zwróćmy uwagę, że kiedy jesteśmy przygnębieni, bardziej koncentruje­my się na swoich uczuciach niż na faktach i na rze­czywistości. Zamiast sobie powiedzieć: „Czuję się jak nieudacznik i niezdolny do niczego", Eliasz stwierdza: „Jestem nieudacznikiem, niezdolnym do niczego".

Człowiek podatny na depresję często bywa skłon­ny do porównywania się z innymi. „Gdybym był taki jak on, jak ona... Gdybym miał jego talent, moje życie byłoby szczęśliwe".

Zapamiętajmy jeszcze jedno: Eliasz wszystko bie­rze na siebie. Sądzi, że jeśli ludzie się nie nawrócili, to z jego winy. Zamyka się w sobie i obciąża się winą.

Przyczyny depresji

Spróbujmy teraz zobaczyć inne przyczyny depre­sji Eliasza i przyjrzyjmy się, jak może to nam pomóc w zrozumieniu różnych spraw w naszym życiu.

Pierwszą przyczyną depresji Eliasza jest fakt, że był on nazbyt impulsywny i nagle postanowił uciec. Wła­śnie otrzymał wiadomość od Izebel, że zamierza go ona zabić, i nagle się przestraszył.

Eliasz nie dał sobie czasu do namysłu, nie modlił się, nie rozeznawał. Zbytnio zawierzył swoim uczu­ciom. Uciekł i nieco później, uświadamiając sobie swój gest, poczuł się bezwartościowy i odrzucił siebie. „Ależ był tchórz ze mnie - powiedział sobie - przecież Bóg dał mi tyle łask. Uciekłem przed swoim obowiąz­kiem. Przestraszyłem się. Do niczego się nie nadaję".

Drugą przyczynę depresji Eliasza można przypi­sać emocjonalnemu rozchwianiu, w jakie popadł po otrzymaniu wielu łask. Wiemy, że depresja często na­stępuje po „doświadczeniach na górze". Eliasz jest tego dowodem - zarówno symbolicznym, jak dosłow­nym. Doświadczył największych uniesień na szczycie góry Karmel. Zwróćmy uwagę, że kiedy w dziedzinie emocji przeżywamy uniesienia, to zaraz potem do­świadczamy dna.

Trzecią przyczyną depresji Eliasza jest przeciąże­nie umysłowe i nerwowe. Depresja często zbiega się ze stanem wyczerpania fizycznego i emocjonalnego. Człowiek jest w stanie działać tylko w ramach pew­nych psychologicznych i fizjologicznych ograniczeń. Kiedy odrzucamy te ograniczenia, to konsekwencje

są nieuchronne. A jeśli nie pokrzepimy się i nie odzy­skamy sił, nie jesteśmy w stanie wrócić do normalne­go rytmu.

Przez trzy i pół roku Eliasz przeżywał niezwykłe apostolskie napięcie i osiągnął szczyt walki w olśnie­wającym zwycięstwie na Karmelu nad kapłanami Ba­ala (1 Kri 18).

Po napięciu odczuwanym przy doświadczeniu na górze Karmel Eliasz był więc wyczerpany. Znacznie przekroczył ograniczenia normalne dla istoty ludzkiej i kiedy okazało się, że zagraża mu Izebel, zabrakło mu energii do dalszej walki. Dlatego uciekł. Podczas gdy zazwyczaj wykazywał odporność emocjonalną, teraz był u kresu wytrzymałości.

Kiedy w naszym życiu doznajemy emocjonalnych uniesień, kiedy przeżywamy długie okresy napięć i nadaktywności, musimy być gotowi na poniesienie konsekwencji. Istnieje ewentualność, że spadniemy w dół emocjonalny, zwłaszcza jeśli wyczerpaliśmy fi­zyczne i psychologiczne rezerwy. Popadamy wówczas w stan wielkiego zmęczenia.

Pamiętajmy też, że depresję powodują rozczarowa­nia i doznane zawody.

Zmęczenie i wyczerpanie

Jeszcze innej przyczyny depresji można się dopa­trywać w fizycznym zmęczeniu, wygłodzeniu i braku snu. Widzieliśmy, że wielkie napięcie emocjonalne, jakie przeżył Eliasz w czasie doświadczeń z fałszywy­ -

mi prorokami, bardzo go wyczerpało. I zanim zdążył się odespać, najeść i nabrać sił, oto otrzymuje wiado­mość, że Izebel chce go zabić.

Kiedy jesteśmy zmęczeni, wszystkie sprawy i wy­darzenia urastają dla nas do olbrzymich rozmiarów. Drobne problemy stają się gigantyczne, a zwyczajne trudności wydają się straszliwie złożone. Nie możemy dostrzec światła na końcu tunelu. Tak jak Eliasz, do­chodzimy do kresu wytrzymałości.

Boże lekarstwa

Po jakie lekarstwa sięga Bóg, żeby Eliasz przeszedł przez jesień swojego życia apostolskiego?

Najpierw Bóg przywraca mu siły fizyczne. Jako lu­dzie musimy wiedzieć, że Bóg stworzył nas z osobo­wością, która ma kilka twarzy. Mamy w sobie wymiar fizyczny, psychologiczny i duchowy. Te trzy wymiary naszego jestestwa ściśle się ze sobą wiążą. Nie zapo­minajmy, że kiedy brak nam dobrej formy fizycznej, odczuwamy tego skutki w życiu psychicznym i ducho­wym. Kiedy przygniata nas napięcie psychologiczne, często mamy wtedy dolegliwości w życiu fizycznym i duchowym. Kiedy mamy problemy duchowe, doty­kają one fizycznego i psychologicznego wymiaru na­szej osobowości.

W tym momencie życia Eliasza zbiegły się wszyst­kie te czynniki. Prorok Eliasz rzeczywiście był w stanie fizycznego wyczerpania. Przygniatało go psychologiczne napięcie, któremu wcześniej podlegał

- tak bardzo, że już nie widział sytuacji we właści­wym świetle.

Zjeść i odpocząć

Warto zauważyć, że Bóg zaczął proces uzdrawia­nia Eliasza od pokrzepienia fizycznego. Czytamy w Słowie Bożym, że dał mu jeść i zapewnił mu odpo­czynek.

Po czym położył się pod jednym z janowców i za­snął. A oto anioł, trącając go, powiedział mu: «Wstań, jedz!». Eliasz spojrzał, a oto przy jego głowie podpło­myk i dzban z wodą. Zjadł więc i wypił, i znów się położył. Ponownie anioł Pański wrócił i trącając go, powiedział: «Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga». Powstawszy zatem, zjadł i wypił. Następnie umocnio­ny tym pożywieniem szedł czterdzieści dni i czter­dzieści nocy aż do Bożej góry Horeb" (1 Kri 19, 5-8).

Kiedy jesteśmy zalęknieni i wszystko widzimy w czarnych barwach, wtedy często pierwszą rzeczą, jaką należy zrobić, jest wyspać się, najeść i dobrze od­począć. Chodzi o przywrócenie równowagi w życiu: zaczerpnąć powietrza, wykonać kilka ćwiczeń, za­pewnić sobie dostatecznie wiele snu, przyjrzeć się sto­sowanej diecie itd.

Podobno pewna siostra powiedziała kiedyś św. Teresie z Awili: „Matko, jedna z naszych sióstr ma wizje, co mamy robić?". Wtedy św. Teresa odparła z właściwą sobie równowagą i poczuciem humoru: „Zakończcie jej post, dajcie jej smacznego kurczaka.

a jeśli nadal będzie miała wizje, to przyprowadźcie ją do mnie".

W przypadku depresji najpierw należy przyjrzeć się stronie fizycznej i równowadze w życiu; od tego powinniśmy zaczynać, jeśli cierpimy na depresję albo mamy jakiś problem emocjonalny. To nie musi być główna przyczyna naszych problemów, ale od tego trzeba zacząć. Niewykluczone, że u źródeł naszego depresyjnego stanu kryje się brak snu, niewłaściwe odżywianie i zaburzenie równowagi w trybie życia.

Musimy odprężyć się i zapewnić sobie wystar­czająco dużo odpoczynku, gdyż bez tego sami sobie stworzymy trudności. Istnieją okresy, kiedy musimy zużywać znaczne ilości energii fizycznej i psychicz­nej, i jeśli nie przeznaczymy odpowiednio wiele czasu na odpoczynek, to grozi nam utrata równowagi i wy­czerpanie w bezproduktywnych wysiłkach.

Aby to dobrze zobrazować, Gene A. Getz opowia­da taką historię: „Dwaj ludzie podjęli podróż przez Biegun Północny z dwiema sforami psów. Pierwszy postanowił robić postój i dawać odpoczynek psom raz w tygodniu; drugi przeciwnie, zdecydował się po­dróżować jednym ciągiem.

Po pierwszym tygodniu pierwszy z nich zatrzymał się zgodnie z planem i zapewnił swoim psom cało­dzienny odpoczynek. Drugi kontynuował drogę. Pod koniec drugiego tygodnia podróżnik, który dał odpo­cząć zwierzętom, prawie dogonił drugiego. Ale siód­mego dnia on i jego psy ponownie zrobili sobie postój na odpoczynek.

Pod koniec trzeciego tygodnia pierwszy podróżnik prześcignął tego, który się nie zatrzymywał, i pierw­szy dotarł do celu.

Potrzeba odpoczynku jest jednym z fizycznych, psychologicznych i duchowych praw nadanych przez Boga. Doświadczenie to potwierdza'"'^

Wyrażaj swoje uczucia

Innym sposobem obranym przez Boga, żeby wydo­być Eliasza z depresji, było nakłonienie go do wyraże­nia swoich emocji, rozczarowań i swojego cierpienia. Bóg pozwolił, żeby Eliasz wybuchł, i nie osądzał jego uczuć.

Kiedy ktoś jest przygnębiony depresją, nie mówmy mu: „Nie myśl o tym, czas wszystko uleczy, miej po­zytywne nastawienie", , bo zamiast pomóc mu w wy­zdrowieniu, tłumimy lub ukrywamy problem.

Co robi Bóg z Eliaszem? „Co ty tu robisz, Elia­szu?". I oto Eliasz wybucha żalem, cierpieniem i roz­czarowaniem: „Żarliwością zapłonąłem o Pana, Boga Zastępów, gdyż Izraelici opuścili Twoje przymierze, rozwalili Twoje ołtarze, a Twoich proroków zabili mieczem. Tak że ja sam tylko zostałem, a oni godzą jeszcze i na moje życie" (1 Kri 19, 9-10).

Wszyscy zostawili mnie samego", „wszyscy są przeciwko mnie" - takie myśli często nasuwają się osobom w depresji.


G.A. Gertz, Sous pression, Nimes, s. 145.

Kiedy jesteśmy zdeprymowani, potrzebujemy ko­goś, kto wysłucha nas bez osądzania. Często jest to bardzo ważne i niezbędne dla uzdrowienia. Podczas depresji potrzeba nam podzielenia się swoimi uczu­ciami otwarcie i szczerze. Nie chcemy zostać osądzeni i odrzuceni - chcemy tylko zostać wysłuchani.

Kiedy wiemy, że jesteśmy akceptowani przez ko­goś, komu ufamy, ta świadomość często rozprasza uczucia lęku i depresji. Potrzebujemy jednak kogoś, kto nie tylko nas wysłucha, lecz także zareaguje z miłością, dobrocią i zrozumieniem. Eliasz tego do­świadczył dzięki swojej więzi z Bogiem. Bóg najpierw okazał mu, że go akceptuje, a potem dał mu rozwią­zania.

W depresji Eliasza - podobnie jak w większości przypadków depresji - zadziwiające jest to, że na dnie osoby zawsze kryje się gniew i agresja. Na zewnątrz człowiek wydaje się łagodny, dobry i panujący nad sobą, ale możemy mieć pewność, że w jego wnętrzu tli się bunt.

Ludzie dotknięci depresją rzadko uznają, że mają w sobie agresję i gniew. Mówią na przykład: „Ludzie mnie nie rozumieją. Nic mi się nie chce, mam ochotę tylko na sen. Chciałbym umrzeć".

Ludzie ci, jeśli im w tym nie pomożemy, często nie są w stanie sobie uświadomić swojego gniewu i agre­sywności.

Większość ludzi dotkniętych depresją skrywa w so­bie potężną dawkę gniewu, do którego się nie przy­znają. Boją się z nim zmierzyć, ale kiedy już go uznają

i zaczną go sobie uświadamiać, są na drodze do wy­zdrowienia. Takie osoby często potrzebują pojedna­nia z kimś. Potrzebują także zaakceptowania swoich ograniczeń i rzeczywistości kondycji człowieczej''^.

Zaakceptować rzeczywistość taką, jaką ona jest, a przy tym nie popaść w bierność, zniechęcenie łub bunt - oto pierwszy akt pokory, stawiający nas na drodze do uzdrowienia.

Czyni z niego ojca

Bóg czyni jeszcze coś innego, żeby uzdrowić pro­roka Eliasza: daje mu nowy apostolat i prosi, by stał się ojcem i przyjacielem dla młodego ucznia. Mówi mu: „Idź, wracaj swoją drogą ku pustyni Damasz­ku. A kiedy tam przybędziesz, namaścisz Chazaela na króla Aramu. Później namaścisz Jehu, syna Nimsziego, na króla Izraela. A wreszcie Elizeusza [...] nama­ścisz na proroka po tobie" (1 Kri 19, 15-16).




Kiedy osoby, które wydawały się silne i jakby zbyt idealnie zrównoważone, po­padną w depresję, można sądzić, że ich poczucie bezpieczeństwa rozpadło się na kawałki, bo już nie są w stanie ukryć swojej kruchości za maską. W głębi człowieka istnieje lęk przed słabością i niezgoda na swoje ograniczenia, skrywa­ne za potrzebą wzbudzania podziwu i przewyższania innych. Karen Horney tak to tłumaczy: Podkreślałam wcześniej poczucie bezpieczeństwa, jakie zapewniają danej osobie dążenia neurotyczne. Musi wystarczyć ich wyliczenie i pobieżne zestawienie ich głównych cech. Są to: neurotyczna potrzeba miłości i aprobaty; neurotyczna potrzeba władzy; neurotyczna potrzeba panowania nad sobą i in­nymi; neurotyczna potrzeba bycia podziwianym; neurotyczna chęć osiągnięcia sukcesu w życiu; neurotyczna potrzeba samowystarczalności i niezależności; neurotyczna potrzeba doskonałości i odporności na wszelkie ataki (Por. K. Hor­ney, Autoanaliza, tłum. A. Gomola, Poznań 2000, s. 45-51).

Depresja Eliasza prowadzi go do odkrycia swoich darów i rozwinięcia innych. Depresja, zwłaszcza gdy przychodzi w czasie kryzysu wieku średniego, często stanowi okazję, żeby dostrzec i zaakceptować swoje ograniczenia. Depresja i wypalenie mogą być dla apo­stoła okazją do nowego startu, nowego apostolatu, nowej posługi.

Boża terapia depresji Eliasza obejmowała więc i czwarty etap: Bóg dał Eliaszowi towarzysza, przy­jaciela i syna duchowego imieniem Elizeusz (por. 1 Kri 19, 12-21). Kiedy Eliasz „zarzucił na niego swój płaszcz", Elizeusz wiedział, że Bóg go powołuje, by stał się duchowym synem i pomocnikiem Eliasza.

Więzi między Eliaszem i Elizeuszem obejmują punkty możliwe do zastosowania w naszym życiu. Każdy człowiek potrzebuje przyjaciół, osób, z który­mi może utrzymywać głębsze kontakty niż ze zwy­kłymi znajomymi. Jest to sposób stworzony przez Boga, aby nam pomóc w zachowaniu równowagi psy­chologicznej.

Eliasz doznał radości kształtowania swojego na­stępcy, „syna duchowego", Elizeusza. Wyszedł z de­presji, stając się płodny, angażując się w nowy apostolat i dając swojego „ducha" komuś młodszemu. Przestał wpatrywać się w przeszłość, aby zaangażo­wać się w przyszłość przez zaufanie młodości.

Podsumowanie

Depresja jest często okazją do odkrycia siebie i wej­ścia w prawdziwą pokorę. Teresa z Awili napisała: „Bóg jest najwyższą Prawdą, a pokora polega na by­ciu w prawdzie". Jeśli pokora jest prawdą, to jest także prawdziwym poznaniem siebie, dzięki któremu wi­dzimy równie wyraźnie nasze talenty i zalety jak na­sze ubóstwo, ograniczenia i zranienia.

Depresja może nam pomóc stać się pokornymi, gdyż być w prawdzie to akceptować swoje ograni­czenia. Być w prawdzie to być tym, czym jesteśmy, i stawać się tym, czym mamy być. Człowiek, który akceptuje swoje błędy, który akceptuje rzeczywistość, który podejmuje ryzyko prawdy - i tym samym do­świadcza swojej maleńkości - uzyskuje szansę stania się sobą.

Dla człowieka pełnego pychy - a wszyscy takimi jesteśmy - przeżycie depresji i doświadczenie pustki, biedy, nocy, często jest łaską. Depresja uczy nas, że miłość i sukcesy niekoniecznie idą w parze.

Po depresji i po wyjściu z kryzysu wieku średniego musimy nauczyć się akceptować siebie, kochać swo­ją maleńkość, znosić swoją słabość i swoje wady. Kie­dy lęk i nasze własne ubóstwo staną się odskocznią do zaufania i całkowitego zawierzenia Bogu, wówczas rozpocznie się druga część naszego życia duchowego i apostolskiego. Mamy duże szanse na to, że nasze ser­ce z kamienia przemieni się w serce z ciała właśnie w tym szczególnym okresie naszego życia.

Rozdział ósmy


OD PRAGNIENIA BYCIA KOCHANYM DO RADOŚCI Z KOCHANIA SIEBIE



Każdy, kto kocha swojego bliźniego, ale nie kocha siebie samego, pokazuje, że jego miłość bliźniego nie jest prawdziwa".

Erich Fromm


ak mówi Pismo Święte, mamy kochać in­nych tak jak samych siebie i tak, jak ko­cha nas Bóg. Innymi słowy, istnieje głęboki związek między prawdziwą miłością, jaką żywimy do samych siebie, a miłością, jaką darzymy Boga i innych ludzi. Jeśli nie kochamy siebie, to cierpią na tym wszystkie nasze więzi z innymi.

W eseju zatytułowanym UAcceptation de soi-meme [„Akceptacja samego siebie"] Romano Guardini pi­sze: „U podstaw wszystkiego tkwi fakt zaakceptowa­nia siebie samego. Trzeba, żebym zgodził się na bycie tym, kim jestem. Zgodził się na posiadanie zalet, któ­re mam. Zgodził się na przeżywanie w swoim wnę­trzu ograniczeń, z którymi się zderzam. Ta jasna, odważna akceptacja jest fundamentem całego życia".

Trudno jest zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy, i niewielu ludziom się to udaje. Niektórzy

chrześcijanie uważają, że wiara katolicka naucza, iż wskutek grzechu pierworodnego człowieczeństwo jest nie tylko zranione, ale dogłębnie złe. Skutki tej błędnej koncepcji często odciskają piętno na naszym życiu. Tacy ludzie nienawidzą życia, ponieważ niena­widzą samych siebie.

Źródło gniewu

Ktoś, kto nie kocha siebie, jest często człowiekiem pełnym lęku. Taka osoba bywa nieraz agresywna i choleryczna, gdyż boi się kochać i być kochaną. Nie zapominajmy, że jedną z najczęstszych przyczyn agre­sywności czy gniewu jest lęk, zwłaszcza lęk przed od­rzuceniem.

Człowiek, który nie kocha siebie i nie czuje się kochany, jest także zaborczy, arogancki czy nawet uzależniony. Nasze niewłaściwe oczekiwania predys­ponują do wewnętrznego gniewu lub okazywanej na zewnątrz agresji. Ktoś, komu zabrakło miłości, chciał­by, żeby świat był doskonały, a ludzie pozbawieni wad. Jeśli ktoś z otoczenia go rozczarowuje, mówi so­bie: „Wiedziałem. Na tym świecie nikomu nie moż­na zaufać".

Ludzie tego typu, którym zabrakło miłości i którzy nie kochają siebie, mogą reagować w sposób przeciw­ny niż człowiek uzależniony. Taki człowiek jawi się jako osoba silna, która odpowie na wszystkie pytania, sprawiająca wrażenie bardzo pewnej siebie. Jest po­nad innymi i wypruwa z siebie żyły, chcąc pomagać

innym, pochylając się nad ich biedą'". Czuje potrze­bę, żeby uchodzić za osobę wielkoduszną i oddaną, ale brak jej wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa. Taka osoba nie kocha siebie, ale czuje potrzebę poma­gania innym. Inni stają się dla niej potrzebą i środ­kiem służącym do tego, żeby poczuć się kimś.

Świetnie to ujęła Franęoise Dolto: „Jeśli ten, kto był miłosierny, zachowa w sobie jakieś wymaganie względem tego, któremu kiedyś pomógł, jeśli spodzie­wa się od niego wdzięczności, to udowadnia, że chciał go sobie kupić, a zatem nie był miłosierny.

Ileż to razy słyszymy, że ludzie przekonani o swo­im miłosierdziu czy ofiarowanym darze wyrzucają potem innym brak wdzięczności: «Jak pomyślę o ca­łym moim poświęceniu dla ciebie... a ty mnie teraz zostawiasz*. «Jak pomyślę o wszystkim, co zrobiłam dla tego człowieka, a on mnie teraz opuszcza*. Ten, kto tak myśli, nigdy nie był prawdziwie miłosierny. W swoich aktach miłosierdzia szukał siebie".




w naszej kulturze niewielu ludzi ma odwagę być sobą. Większość odgrywa role, gra, przybiera maski lub buduje fasady. [...] Jedną z funkcji roli czy maski jest ukrycie przed sobą tych aspektów osobowości, które są zbyt bolesne lub prze­rażające, by stawić im czoło. Osoba z maską uśmiechu nie chce poczuć smutku, który jest poza jej polem widzenia. [...] Często rolą, jaką przyjmują ludzie, jest rola «niosącego pomoc». Pomagający to taka osoba, która jest charakterologicznie ustrukturowana, aby «być dla innych», czyli reagować na ich potrzeby, nawet gdy dzieje się to kosztem własnym. [...] Struktura ciała osoby «niosącej pomoc» również jest dość sztywna. Nie może ona pozwolić sobie na upadek, ponieważ inni są od niej zależni. Sztywno trzyma więc ramiona, by udźwignąć ciężar problemów innych ludzi. Jedną z charakterystycznych cech tego typu oso­bowości jest niemożność proszenia o pomoc, ponieważ oznacza to bycie słabym i potrzebującym. Pomagający nie płacze łatwo" (A. Lowen, Lęk przed życiem, tłum. A. Świtalska, Koszalin 2010, s. 83, 85 i 86-87).

Spodziewa się odrzucenia

Osoba, która nie akceptuje siebie, nie kocha siebie i nie czuje się kochana, na zewnątrz wydaje się pod­porządkowana albo bardzo silna i agresywna. Stare powiedzenie mówi, że najbardziej rozzłoszczonym człowiekiem na świecie jest w rzeczywistości czło­wiek najbardziej przerażony. Sądzę, że jest to bardzo prawdziwe.

Bardzo często ktoś, kto zawsze chce mieć ra­cję i kto swobodnie wyraża swoje zgorszenie, gniew i agresję, w głębi siebie cierpi z powodu braku poczu­cia bezpieczeństwa i z powodu przerażenia. Taki czło­wiek nie ufa innym, bo nie ma zaufania do samego siebie. Zawsze z góry zakłada, że inni są hipokrytami i że nie zostanie naprawdę zaakceptowany.

Człowiek, który nie kocha siebie, spodziewa się odrzucenia. Nieufny, czujny, jest bardzo uwrażliwio­ny na negatywne stwierdzenia - rzeczywiste lub bę­dące wytworem wyobraźni. Szykuje się do ataku na kogoś innego, bo sądzi, że ten drugi z pewnością go zaatakuje.

Taki człowiek czuje się bardzo skrępowany gesta­mi czułości. Jest skłonny dopatrywać się w nich ko­notacji seksualnej. Ponieważ potrzebuje miłości i nie ośmiela się wierzyć, że miłość jest możliwa, z góry ją odrzuca.

Substytuty miłości

Ogólnie można stwierdzić, że kiedy ktoś nie kocha siebie i nie czuje się kochany, to różne rzeczy i wyda­rzenia nabierają w jego życiu ogromnej wagi. Takimi rzeczami może być dominacja, przyjemność, posiada­nie, praca, wpływ na innych, poważanie i całe mnó­stwo innych substytutów^"*.

Walcząc z brakiem poczucia bezpieczeństwa, czło­wiek, który nie kocha siebie, buduje swój wyideali­zowany obraz. Alfred Adler mawiał, że usiłujemy czuć się nadrzędni w odpowiedzi na poczucie niż­szości. Pojęcie „wyidealizowanego obrazu" najlepiej moim zdaniem zdefiniowała Karen Horney: „Jeśli w centrum zainteresowania [neurotyka] znajduje się rzeczywiste «ja», które w porównaniu z «ja» wyide­alizowanym budzi pogardę i niechęć jednostki, na pierwszy plan wysunie się krytycyzm i skłonność do poniżania siebie. Jako że obraz własnego «ja» odar­ty z wszelkich pozytywnych cech jest równie odległy od rzeczywistości jak wyidealizowany obraz własnej


z powodu braku miłości pozornie wypełnione życie niektórych ludzi jest pu­ste. Zwierza się z tego wielu księży w okolicach czterdziestki. Byli przeciążeni pracą, nadaktywni, i nagle, pozostawieni sami sobie, tracą równowagę. Co się stało? Osiągnęli dojrzałość prowadząc działanie, którego stali się panami, i nie dopuścili do tego, by owo działanie wypływało z najgłębszych źródeł miłości. Są świetnymi organizatorami, ale mają zimne serce, a ich myśli brakuje głębi. Nie odnawiają swojej osobistej miłości. Inny ksiądz uchodzi za najbardziej znaczą­cą osobowość w grupie, do której należy. Wszystko mu się udaje. Kiedy jednak pozwoli sobie na prywatne zwierzenia, wówczas jawi się jako ktoś, kto szukał potwierdzenia na wszystkie strony tylko po to, żeby ukryć strach przed samym sobą. Odgrywa rolę, której inni od niego oczekują, i odgrywa ją bardzo dobrze. W rzeczywistości jego działanie nie wypływa z jego jestestwa" (J. Laplace, Le Pretre, s. 119).

osoby, można by go nie bez słuszności nazwać ob­razem zrodzonym z pogardy do siebie. Jeśli wreszcie neurotyk koncentruje się na różnicy między obrazem wyidealizowanym a «ja» rzeczywistym, to jedynym, czego jest świadom [...], są bezustanne próby przerzu­cenia mostu między tymi dwoma stanami i ciągłe zmuszanie siebie do perfekcji'"".

Jak twierdzi Karen Horney, można wyróżnić trzy niezdrowe cechy wysiłku mającego na celu wytwo­rzenie wyidealizowanego obrazu: 1) nienasyconą ambicję; 2) perfekcjonizm; 3) stłumioną agresywność.

Nienasycona ambicja często skłania do wytyczenia sobie niedosiężnych celów. Nie wystarczy dobrze coś wykonać; trzeba być najlepszym lub największym, i to za wszelką cenę. Człowiek szybko się męczy, bo nieustannie żyje pod presją. Musi być doskonały.


K. Horney, Nasze wewnętrzne konflikty, s. 100. AIexandre de Willebois w książce La Societe sans pere [„Społeczeństwo bez ojca"] objaśnia, co dzieje się z dziećmi, które nie miały dzieciństwa i które zmuszono do przedwczesnego wejścia w do­rosłość:

Dziecko, któremu stale przedstawiano okaleczony obraz siebie, dziecko, które­mu zbyt wcześnie narzucono jakąś rolę, od którego oczekuje się wyników prze­kraczających jego możliwości, dziecko zmuszane do przedwczesnego wejścia w dorosłość - takie dziecko może być przytłoczone poczuciem niższości i może w sobie rozwinąć nieuświadomioną nienawiść do siebie. Aby dodać sobie wartości, może się zdarzyć, że takie dziecko zechce uwolnić się od swojego rzeczywistego «ja» i w późniejszym życiu spróbuje się potwierdzić za pomocą jakiejś zapożyczonej osobowości. Jest to fasada, oparta na spektakular­nej pseudo-osobowości, za pomocą której usiłuje wymusić podziw na otoczeniu. Jest to rozwiązanie narcystyczne, szukanie chwały".

Brak miłości kryje się pod fałszywą pewnością. Karen Horney opisuje ukry­tą w takim człowieku zranioną osobowość w następujących słowach: „Chce kontrolować zarówno innych, jak i siebie. Chce sam wszystko inicjować lub akceptować. [Wykazuje] niezdolność do zawierania jakichkolwiek związków partnerskich opartych na zasadzie równości. [Tacy ludzie muszą] być przywód­cami, gdyż inaczej czują się zupełnie zagubieni, zależni i bezradni" (K. Horney, Neurotyczna osobowość naszych czasów, s. 143 i 149).

bo W istocie dąży do osiągnięcia doskonałości. Rodzi to w nim jednak wielką agresję. Skoro bowiem nie jest w stanie przystosować się do wyidealizowanego obra­zu i już nie może za to obwiniać rzeczywistego „ja", które stłumił, zwraca się przeciwko swojemu otocze­niu, oskarżając je o to, że jest ono przeszkodą dla jego perfekcjonistycznego i dominującego planu; ma o to do niego pretensje i w miarę możności stara się je upo­karzać, przedstawiając się jako niewinna ofiara.

Dzieciom, które nie otrzymują od rodziców miło­ści ani czułości, ogromnie trudno jest zyskać zaufanie do samych siebie. Wynika z tego nadmierna potrzeba szacunku do siebie. Karen Horney podkreśla, że ta po­trzeba uzewnętrznia się wówczas na cztery sposoby:

  1. Neurotyczna potrzeba mocy". Dążenie do pa­nowania nad innymi dla samego panowania. Czło­wiek dąży do dominacji albo za pomocą inteligencji, albo służby, albo wolą i pozorną siłą.

  2. Potrzeba społecznego szacunku i prestiżu". Człowiek robi wszystko, żeby zwrócić na siebie uwa­gę i być akceptowany. Innych ocenia według ich sku­teczności i zdolności do zyskania szacunku otoczenia.

  3. Potrzeba bycia szanowanym dla siebie". Ludzie, którzy w dzieciństwie nie doznali miłości i czułości, często kompensują ten brak, budując wyidealizowany obraz siebie, karmiony podziwem innych.

  4. Potrzeba osobistego sukcesu". Żal do rodziców, a zwłaszcza do ojca wzbudził w tych ludziach „po­trzebę przewyższania innych". Chcą być najlepsi we wszystkim, co podejmują, ale bardzo im trudno na­wiązać trwałą więź bliskości z jedną osobą.

Człowiek, który nie kocha siebie, nie oczekuje od innych przyjaźni czy miłości. Ponieważ wątpi we wła­sną wartość, czuje się zagrożony przez innych i staje się rywalem. Kiedy inni są zbyt wysoko cenieni, czuje się zagrożony. Negatywne postrzeganie samego siebie stanowi potężną barierę, która nie pozwala mu zbli­żyć się do innych w pozytywny sposób i nie pozwa­la ich kochać.

Więzi z innymi są chwiejne z powodu jego słabej osobowości i braku ufności we własną wartość. Taka osoba poczuje się dobrze dopiero wtedy, gdy zdomi­nuje innych i pokieruje nimi, gdyż jej zdaniem potrze­bują oni jej pomocy i rad, ponieważ są słabi.

Bardzo rzadko się zdarza, że dobrze kochamy. Ko­chać to bowiem wyjść poza siebie, żeby zaufać Bogu i zaufać innym. Wszyscy odczuwamy pokusę, żeby zamknąć się w swojej samotności. Dąsy i złość na­szych dzieci wyraźnie odsłaniają tę subtelną pychę, tę szatańską skłonność, jakże dobrze znaną ludziom: „Nigdy się nie poniżę. Nigdy nikogo o nic nie popro­szę. Raczej umrzeć niż przeprosić" - mówi sobie cza­sem dziecko, które tkwi w swoim kącie, podczas gdy cała rodzina woła je serdecznie, żeby wróciło do krę­gu, w którym panuje bliskość i radość.

To jest właśnie nasza pokusa: przestać kochać, za­mknąć się w swojej arogancji i samotności; mieć pre­tensje do ludzi, którzy już nas nie potrzebują i uważać się za niezbędnych. Zamiast być szczęśliwymi i słu­żyć bez oczekiwania nagrody, dąsamy się w swoim kącie, nazywając siebie „biednymi ofiarami, których nikt nie rozumie". Tak jak nadąsane dziecko, chcemy

zaszyć się w kącie, w samotności, tam, gdzie zostawią nas w spokoju, gdzie w końcu przestaniemy cierpieć, gdzie schronimy się w pysze, w myśleniu, że już niko­mu nie uda się nas dotknąć, bo jesteśmy sami, w swo­jej wieży z kości słoniowej.

To jest piekło

Czy jednak pomyśleliśmy, że to właśnie jest pie­kło? To zaczyna się tu, na ziemi: poradzić sobie sa­memu, nie zgodzić się na bezinteresowne wyjście ku drugiemu, zatracić zamiłowanie do obdarzania za­ufaniem, uwierzyć, że człowiek nigdy się nie zmieni, skoro raz nas zawiódł. To jest piekło: zostać samemu z przekonaniem, że lepiej cieszyć się tą szatańską sa­motnością niż wyznać, że potrzebujemy innych. To jest piekło: wieczna samotność. To jest piekło: zatra­cić zamiłowanie do miłowania, żeby już więcej nie cierpieć, i woleć raczej cierpieć w samotności niż cie­szyć się radością innych, uniżając się. To jest piekło: woleć raczej pozostać silnym i niezależnym, i cierpieć z tego powodu, niż zaakceptować z radością bycie sła­bym, podatnym na zranienie i zależnym.

Odciąć się od innych

Boimy się kochać. Źle kochamy. Chcemy posiadać drugiego człowieka tylko dla siebie. Chcemy uczyć drugiego, robić coś dla drugiego, ale dla siebie, po swojemu. A jeśli drugi stawia opór, osądzamy go i za -­

mykamy się w sobie. „Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem. To niewdzięcznik". Wszyscy przeżywamy nieustanną pokusę samowystarczalności, odcięcia się od pewnej komunii z innymi i z Bogiem.

To jest pycha. Nie ma nic gorszego niż pycha „bez­interesownej" osoby, która staje na głowie dla innych - bo w tych innych powstanie poczucie winy, jeśli się od niej oderwą. „Po tym wszystkim, co dla was zro­biłam" - mówi taki ktoś innym, żeby dać im odczuć, jak bardzo są winni, zamierzając odejść od całego do­bra, jakie chciałaby jeszcze im wyświadczyć.

Aby prawdziwie kochać, nie można być zaborczym i władczym. Aby prawdziwie kochać tak, jak kocha Bóg, musimy stać się pokorni. Być pokornym to mó­wić innym jak Jezus Samarytance: „Daj mi pić, po­trzebuję cię". Jednakże dla pychy czymś strasznym jest zaakceptować, że potrzebujemy innych, otworzyć się na innych. Instynkt mocy bywa niekiedy wzmac­niany poczuciem, że daliśmy coś innym. Powiedzieć: „Daj mi pić, potrzebuję cię", to zaakceptować, że po­trzebujemy pomocy kogoś innego, a to jest upokarza­jące dla naszej pychy. Ale to jest właśnie prawdziwa miłość.

Celem ludzkiego życia jest nauczyć się kochać: ko­chać samego siebie, kochać innych i pozwolić, żeby inni nas kochali. Bardzo rzadko jednak się zdarza, że ktoś umie kochać. Ileż egoizmu kryje się pod pozo­rami miłości! Ileż osób interesuje się innymi, bo nie może stawić czoła samym sobie? Bywa to nazywa­ne neurotyczną wielkodusznością lub bezinteresow­nością.

Przyjrzyjmy się samym sobie! Mówimy, że zajmu­jemy się innymi, ale być może potrzebujemy tego, aby żyć? Nasz apostolat podnosi naszą wartość. Sta­le mówimy, że inni nas potrzebują. Ale być może to my potrzebujemy tego, żeby inni nas potrzebowali. Chcemy przywiązać innych miłością, którą w swoim mniemaniu koniecznie chcemy im dać. Czy napraw­dę kochamy?

Mówimy, że „tę osobę chcemy ocalić, chcemy się dla niej poświęcić, zgadzamy się umrzeć, zniknąć dla jej zbawienia. Czyżbyśmy nie byli bezinteresowni?". Tak, być może chcemy jej pomóc, ale pod warunkiem, że to my ją ukształtujemy, że to my ją ocalimy. Czy jednak gdyby poszła do kogoś innego, gdyby się od nas oderwała, gdyby pomagał jej ktoś inny, czy cie­szylibyśmy się tak samo? Nadmierna uwaga, jaką wy­dajemy się darzyć innych, w gruncie rzeczy jest tylko daremną próbą ukrycia i zrekompensowania porażki, jaką ponieśliśmy, zajmując się sobą. Wydaje nam się, że kochamy innych, że służymy innym, ale znajduje­my poczucie bezpieczeństwa we władzy, jaką pełnimy wobec innych, pod pozorami dobroci, jaką chcieliby­śmy ich obdarowywać. „Daj mi ludzi, którym będę pomagać, daj mi dobro, które będę robić, bo bez tego będę doświadczać lęku". Próbujemy kochać innych, żeby zapomnieć, że nie kochamy siebie.

Wspólnota dominujących, zdominowanych

Trudno jest kochać i kochać siebie. Osoba, która zawsze chce coś udowodnić i udowodnić sobie, że jest

godna miłości, to często osoba, która nie miała praw­dziwego dzieciństwa, która uciekała w aktywność i pozory, żeby zyskać szacunek i miłość innych. Przez całe życie - o ile nie nastąpi uzdrowienie - dąży do władzy i dominacji.

Kiedy jakiś mężczyzna lub jakaś kobieta nie chce uznać swoich zranień, czasem ukrywa się pod pozo­rami cnoty. Jeśli ktoś tzw. uduchowiony neguje swoje rzeczywiste uczucia i cząstkę dziecięctwa, którą nosi w sobie, usiłuje czasem poświęcać się jakiejś sprawie społecznej czy religijnej, dominując nad innymi.

Adrian Van Kaam wyjaśnia, co mogłoby się zda­rzyć we wspólnocie zakonnej złożonej z niedojrzałych osób, uchodzących za silne i doskonałe: „Jeśli boję się zmierzyć ze swoją lękliwością i jeśli skłonności neu­rotyczne wpływają na moje dążenie do doskonałości religijnej, być może będę się ubiegać o władzę w orga­nizacji religijnej, której jestem członkiem, niezależnie od tego, czy jestem świeckim, księdzem czy zakonni­kiem. Będę wtedy żarliwie pragnąć władzy dla niej sa­mej, a nie po to, żeby służyć wspólnocie zakonnej czy wspólnocie wiary. Ponadto na moim osobistym ży­ciu duchowym odciśnie piętno moje zamiłowanie do władzy. Poświęcę się sprawie religijnej, jeśli to umocni moje panowanie nad sobą i nad innymi.

Będę zwracał baczną uwagę na naturę mojej dzia­łalności religijnej. Pod rozmaitymi pretekstami będę unikał wszelkiej pracy, która nie zapewniłaby mi zwiększenia władzy i prestiżu. Wszystko musi być ja­sne, dobrze zorganizowane, pewne. W innym razie czuję lęk, bo panowanie nad moim światem jest dla

mnie jedynym sposobem uczynienia z niego miejsca, w którym mogę żyć całkiem bezpiecznie.

Wierzący neurotyk równie często odczuwa poku­sę otaczania się osobami myślącymi tak samo jak on. Jego «religijna» miłość do ludzi istnieje więc tylko wtedy, gdy mogą oni zaspokoić w nim potrzebę bycia podziwianym, pragnienie bycia kochanym i jeśli ota­czają go czcią, uważając go za mędrca, świętego, czło­wieka zrównoważonego i wyrozumiałego.

Ten symptom neurozy pod pozorem doskonałości i równowagi może sprawić, że taki człowiek otoczy się rodzinami i przyjaciółmi, którzy również kierują się potrzebą podziwiania, kochania księdza, zakon­nika czy świeckiego apostoła. Jeśli ta neurotyczna skłonność rozciąga się na całą grupę, wspólnota się zdegraduje, zamknie w sobie i przerodzi się w towa­rzystwo wzajemnej adoracji".

Uzdrowienie byłoby możliwe, gdyby taka osoba uznała, że pod jej skłonnościami kryje się brak mi­łości, ale zbyt często tacy ludzie nie chcą się przy­glądać przeżywanym przez siebie emocjonalnym zranieniom; stale napawa ich to lękiem"*. A jeśli ktoś


*^ Nie mamy tu miejsca na rozwijanie zagadnienia kryteriów przyjmowania kan­dydatów do życia zakonnego i do kapłaństwa. Podamy jednak kilka punktów odniesienia.

Jack Dominian w książce Cykle afirmacji ludzkich stwierdza: „Przede wszystkim istnieje problem przystępowania nowych kandydatów do życia zakonnego. Wy­daje mi się istotne, aby życie zakonne nie stało się niebem dla tych, którzy boją się doświadczyć swego ciała. Chcę przez to powiedzieć, że do życia zakonnego nie powinno się przyjmować kobiet i mężczyzn, którzy wyobcowali się ze swego ciała jako środka doświadczania uczuć związanych z płcią, gniewu czy przywią­zania. Wydaje mi się, że praktyka badania kandydatów, w której podkreśla się ich społeczne i intelektualne aspekty, a pomija ich fizyczną i emocjonalną doj­rzałość, czyni bardzo złą przysługę ideałom życia zakonnego [...] W przeszłości

zaproponuje im jakąkolwiek terapię, wpadają we wściekłość, następuje wybuch agresji, który niemal uniemożliwia zmierzanie ku wyzwoleniu.

Kochać siebie, żeby kochać

Aby kochać, musimy akceptować siebie, zaś aby akceptować siebie, musimy zrozumieć, że jesteśmy ta­kimi samymi ludźmi jak inni.


dręczyły nas dwie głównie obawy. Po pierwsze, że wyłączność w stosunkach będzie prowadziła do homoseksualizmu. Sądzę, że jeśli ktoś ma skłonności ho­moseksualne i chce to wyrażać w jawnie seksualny fizyczny sposób, nie ma dla niego miejsca w życiu zakonnym. Tego jednak rodzaju obawy szkodziły możli­wościom przytłaczającej większości ludzi, którzy są doskonale zdolni do bardzo bliskiego przywiązania bez narażania swej seksualnej integralności. [...] Osoby zakonne zdecydowały się na niewyrażanie [swej płciowości] w sposób fizyczny w małżeństwie ani w stosunkach homoseksualnych. Na tym polega ślub czysto­ści. Czystość nie oznacza jednak zaprzeczenia swej seksualności" (s. 53-54). Marcel Eck w książce Sacerdoce et sexualite stwierdza, że czystość jest możliwa i powtarza, że w życiu kapłańskim czy zakonnym nie ma miejsca na fizyczny wyraz hetero- czy homoseksualnej płciowości; utrzymuje natomiast, że przyzna­nie się przed samym sobą do zaburzonej czy zboczonej skłonności emocjonalnej czy seksualnej jest zdrowsze od skłonności stłumionej, ukrywanej pod „racjo­nalizacją": „Nie jest to bezwzględną regułą, ale uświadomienie sobie zboczonej skłonności często bywa lepsze od niewiedzy. Łatwiej walczyć ze skłonnością uznaną niż ze skłonnością stłumioną". Tenże autor stwierdza, że często najbar­dziej niebezpieczni są ci, którzy ukrywają się pod fałszywą siłą i często wydają nieprzejednane osądy na temat innych: „Są jednostki, które często trudno jest wykryć, a które lepiej byłoby usunąć z zakonu. Są nieliczne, ale niebezpieczne. Na pierwszy rzut oka nie wydają się homoseksualistami, czasem nawet sami nie wiedzą, że są homoseksualni, i nigdy nie martwią się swoją orientacją emocjo­nalną. Prezentują się jako ludzie silni, lubiący tylko to, co wydaje im się potęż­ne, gardzą tym, co kobiece, uznając to za symbol słabości; często są to urodzeni organizatorzy, ale dominujący. Początkowo nie wydają się ani paranoikami, ani homoseksualistami, ale są i jednym, i drugim. W ich życiu może się to ujawnić późno, w woli mocy, w charakterze aspołecznym, w niesubordynacji, którą nie­którzy nazwaliby dzisiaj duchem kontestacji. Freud nie mylił się, kiedy ustalił - być może w nazbyt systematyczny sposób - związki między paranoją a homo­seksualizmem".

Akceptacja siebie jest pierwszą oznaką spokojnej i uporządkowanej miłości do siebie samego. Obiera­jąc ją za punkt wyjścia, można zaakceptować i osta­tecznie pokochać bliźniego. Nigdy nie uda nam się miłosiernie wybaczyć cudzych błędów, jeśli nie po­trafimy tolerować własnych. I przeciwnie, kiedy zaak­ceptujemy swoje błędy, łatwiej nam będzie tolerować wszystkie niedoskonałości bliźniego. Dopóki nie za­akceptujemy samych siebie, nie będziemy przynosić duchowych owoców.

Zawsze trzeba zaczynać od miłości do siebie same­go. Akceptować drugiego tak, jak akceptujemy siebie - oto podstawowe kryterium wszelkiej miłości do in­nych. Chrześcijanin, który prawdziwie kocha siebie, umie wówczas wyjść w wolności ku bliźniemu, nie wykorzystując go do rozwiązania własnych nieroz­wiązanych problemów emocjonalnych.

Któż nigdy nie zetknął się z nietolerancyjną i zacie­kłą gorliwością kogoś, kto wewnętrznie jest w stanie represji wobec siebie samego? Nie kocha życia, nie ko­cha siebie i wydaje mu się, że pomaga innym, przeko­nując ich, że ziemia jest tylko padołem łez.

Któż głęboko się nie ulitował nad taką zgorzknia­łą ofiarnością? Kto zresztą może ocenić gorzki ak­tywizm człowieka, który żyje, odrzucając samego siebie?

Ewangelia - o czym świadczy etymologia tego sło­wa - szerzy się jako szczęście, którym apostoł nie­cierpliwie pragnie się dzielić. Jezus wielokrotnie to pokazywał, opisując między innymi radość gospody­

ni, która odnalazła zgubioną monetę i czym prędzej rozgłasza sąsiadkom dobrą nowinę.

Jezus oczyszcza nasze podświadome motywacje i w następstwie tego - jakkolwiek paradoksalne mo­głoby się to wydawać - buduje darmowość miłości bliźniego na uporządkowanej miłości, która zaczyna od samego siebie i wyzwala z egoistycznych obsesji. Jeśli bowiem istnieje egoizm szczęścia, który wzbra­nia się przed dzieleniem, to istnieje również egoizm nieszczęścia, który posługuje się wszystkim, żeby za­pomnieć o sobie. Cierpienia niekoniecznie czynią z nas świętych. Prawdziwi święci najpierw szukają miłości, a nie ofiary.

Egoizm a miłość do siebie

To dziwne, jak często mylimy miłość do sie­bie z egoizmem. A przecież są to dwie różne rzeczy. Erich Fromm zauważa, że egoiści interesują się tylko sobą, nawet kiedy wydają się poświęcać dla innych. Ale kontynuując swoje rozważania dowodzi, że ego­izm i miłość do siebie, bynajmniej nie będąc na tym samym poziomie ani nie należąc do tej samej kate­gorii, są w istocie przeciwstawne. „Prawdziwi ego­iści doznają trudności nie tylko w kochaniu, ale nade wszystko w kochaniu samych siebie".

Ojciec Henri Roy prosił czasami nas, młodych, żebyśmy znajdowali wpierw swoje zalety, a dopiero w dalszej kolejności wady. Zupełnie nas to zaskoczy­ -

ło i mieliśmy trudność ze znalezieniem w sobie jed­nej zalety. A przecież umielibyśmy znaleźć tysiąc wad!

To prawda, musimy uznać swoje ograniczenia, mieć wyczucie grzechu; koniecznie jednak musimy ak­ceptować siebie, kochać siebie. Najpierw musimy ko­chać samych siebie, żeby móc kochać innych.

Rzadko można spotkać kogoś, kto prawdziwie ko­cha siebie w pełnym tego słowa znaczeniu, albo kto nauczył się akceptować siebie takim, jaki jest, bez żalu czy niechęci, ale z prawdziwą dobrocią.

Odrzucenie miłości do samych siebie rozwija w nas nadmierny lęk z powodu ujawnienia naszych słabości i sprawia, że przyjmujemy postawę obronną wobec innych i wobec życia jako takiego. Im niższy poziom osobistego zaufania, tym bardziej sztywniejemy, no­simy maskę odgrywanej przez siebie postaci i stajemy się podejrzliwi, a potem agresywni.

Gdybyśmy kochali siebie

Fromm podkreśla wyborną uwagę Mistrza Eckharta na temat miłości do siebie: „Jeśli kochasz, kochasz wszystkich tak jak siebie. Dopóki będziesz kochał inną osobę mniej niż siebie, dopóty nie uda ci się na­prawdę kochać siebie".

Kiedy zaczynamy naprawdę kochać siebie i wi­dzieć wartość swojego stanu pomimo swojej brzy­doty i swoich słabości, wówczas jesteśmy wolni, by kochać innych ludzi i traktować ich z miłującą troską. Kiedy posiądziemy prawdziwy szacunek do samych

siebie, przestajemy tkwić na pozycjach obronnych, stale zwracając uwagę na wady innych. Przestajemy chronić swoje ego za tarczą krytyki i agresywności. Przestajemy niepokoić się tym, co inni mogą o nas powiedzieć, gdyż wiemy, kim jesteśmy, i wiemy, że postępujemy najlepiej jak możemy.

To, co mówią inni, niczego nie doda ani nie ujmie temu, czym jesteśmy. Krytyka ze strony innych nas nie zrani, bo wiemy, że przekroczyła myśl jej auto­rów. Zaczynamy zapominać o sobie i zwracać się ku innym, myśląc o nich i o tym, co ich dotyka. W ten sposób możemy okazać im prawdziwą miłość. Nie musimy już niczego sobie udowadniać. Znamy swoje słabości i możemy się z nich śmiać. Możemy wówczas wychodzić ku innym bez lęku, a także bez paternali­zmu i chęci dominacji.

Kilka kroków ku miłości do siebie

Pierwszym krokiem prowadzącym ku miłości do samego siebie jest podjęcie świadomej decyzji, że będę patrzeć na siebie poprzez spojrzenie Boskiego Oblu­bieńca. Bóg jest Miłością, i Bóg kocha nas indywidu­alnie.

Drugi krok polega na uznaniu, że większość ludzi nie kocha siebie. W tej dziedzinie nie jesteśmy więc jedyni i nie powinniśmy zniechęcać się czy wpadać w rozpacz.

Trzeci krok ku miłości do siebie to przyjmowa­nie przebaczenia innych, nauczenie się tego. Znacz­

nie łatwiej nam przebaczać niż akceptować to, że nam przebaczono. Łatwiej nam udzielać przebaczenia niż je przyjmować. Piotr zaparł się Jezusa. Paweł z kolei prześladował zmartwychwstałego Chrystusa i usiło­wał zniszczyć Jego Kościół. Obydwaj, w przeciwień­stwie do Judasza, przyjęli Boże przebaczenie i zostali fundamentami Kościoła.

Musimy zaakceptować to, że stajemy się słabi, mu­simy wykorzystać szansę i nawiązać osobisty kontakt z innymi ludźmi tak, jak czynił to Jezus. Nie bójmy się zdrady. Nigdy nie powinniśmy mówić: „Już nie mogę mu zaufać".

Potrzebujemy przyjęcia miłości, nawet jeśli ta mi­łość czyni nas podatnymi na zranienie. Nie możemy kochać siebie, jeśli nie pozwolimy, żeby inni nas ko­chali. Rzadko udaje nam się prawdziwie kochać sie­bie, chyba że w tej swoistej interakcji z innymi, gdy akceptujemy i jesteśmy akceptowani, przebaczamy i akceptujemy, że nam przebaczono, kochamy i ak­ceptujemy, że jesteśmy kochani. Nikt nie jest samot­ną wyspą. Jeśli odrzucamy przebaczenie innych, jeśli próbujemy wciąż być sami, staniemy się bezwzględni i nieludzcy.

Jezus bez trudności przyjął pomoc Szymona Cyrenejczyka (Mk 15, 21), ponieważ w swojej Męce nie odgrywał żadnej postaci. Kiedy odrzucamy czyjąś po­moc, czy wiemy, jaki jest głęboki sens naszej odmo­wy? Być może istnieje w nas postać, która zamierza radzić sobie sama, obywając się bez innych? Jedną z najtrudniejszych do realizacji form prawdziwej mi­ -

łości do siebie jest przyjmowanie pomocy bliźniego, gdy jesteśmy w potrzebie, i proszenie o tę pomoc.

B kochanym, aby kochać siebie

Największą potrzebą człowieka jest być akcepto­wanym, uznanym i kochanym takim, jakim się jest. Aby kochać innych, trzeba kochać siebie, aby zaś rze­czywiście kochać siebie, wpierw trzeba być kochanym bezwarunkowo. Bóg jest odpowiedzią na potrzebę miłości, ale Bóg chce również przechodzić przez lu­dzi, aby dawać swoją miłość.

Żyjemy w świecie zimnym, osieroconym, poranio­nym. Tak wiele jest rozbitych rodzin, rodzin z jednym rodzicem, tylu młodych, którzy są rozdarci, poranie­ni, którzy nie kochają siebie i którzy szukają swojej tożsamości. Młode pokolenie nigdy nie było tak po­ranione i tak bezbronne jak dzisiaj! Nigdy tak mu nie brakło minimalnego bezpieczeństwa emocjonalnego, niezbędnego dla zwykłej odwagi bycia - rodziny ze­spolonej w czułości ojca i matki, którzy się wzajem­nie kochają.

Jak widzieliśmy, mężczyzna, kobieta i młody czło­wiek, którzy nie czują się kochani i akceptowani, mają trudność z kochaniem siebie i często usiłują coś sobie udowodnić albo zdominować innych, żeby od­naleźć swoją tożsamość.

Ludzie, a szczególnie dzisiejsi młodzi, na wszelkie sposoby usiłują usprawiedliwić swoje życie. Jeśli nie mieli ojca i matki, którzy akceptowaliby ich takimi,

jakimi są, i utwierdzali w ich jestestwie, ich usprawie­dliwienia wynikają głównie z faktu, że gorąco pragną stać się kiedyś godni akceptacji i miłości. Na zewnątrz mogą odnosić sukcesy w interesach, w polityce, a na­wet piastować wysokie stanowiska wśród duchowień­stwa, a mimo wszystko przeżywać głęboką pustkę i wewnętrzną samotność.

Człowiek zaczyna rzeczywiście żyć, czuć się kimś, kiedy uwierzy w miłość daną w wolności, w miłość, której nie można kupić, która nie zostanie mu ode­brana. Oczywiste jest, że w naszym technicznym i uprzemysłowionym społeczeństwie, opartym na wydajności i skuteczności, ludzie są uwarunkowa­ni szukaniem usprawiedliwienia dla siebie w swoich dziełach. Stale trzeba tam udowadniać swoją war­tość. W rzeczywistości, kiedy ktoś odnosi wrażenie, że musi udowadniać, iż jest godzien miłości, to do­chodzi do wniosku, że nie jest jej godny.

Wiele osób, które nie kochają siebie, zostało­by uzdrowionych, gdyby poświęcały czas na osobi­stą modlitwę i adorację Najświętszego Sakramentu, gdyby pozwoliły się kochać Bogu. Modlitwa posiada właściwości terapeutyczne, o których nazbyt często zapominamy.

Bóg jednak, aby nas uleczyć, chce również prze­chodzić przez mężczyzn i kobiety, którzy nas otacza­ją. Traumą dla wielu młodych jest rodzic - nieznany, odległy lub nieobecny. Wielu młodych często odkry­wa na nowo zaufanie i wiarę poprzez dobroć, czułość i akceptację jakiejś osoby wyznającej wiarę chrze­ścijańską, która ma odwagę dawać miłość nie tylko

swoim dzieciom, ale wszystkim sierotom. Wówczas powoli mogą oni zacząć kochać samych siebie i ko­chać innych.

Każdy z nas rodzi się z wieloma możliwościami -mówi Pierre Van Breemen - ale jeśli nie przebudzi nas serdeczność i akceptacja innej osoby, pozostaniemy uśpieni. Tylko kiedy jestem kochany, w tym głębokim znaczeniu całkowitej akceptacji, dopiero wtedy mogę stać się sobą".

Pre-ewangelizacja

Wielu młodych odkryje na nowo Boga i Kościół dzięki pomocy ojców, matek, rodzin, małżeństw i in­nych młodych chrześcijan, którzy ich zaakceptują i pokochają bezwarunkową miłością. To właśnie na­zywam czasem pre-ewangelizacją serca.

Kiedy ktoś odkrywa, że jest kochany bezwarunko­wo i bezinteresownie przez inną osobę, wówczas to, co przeżywa w swoim wnętrzu, przerasta możliwo­ści rozumienia. Osoba kochana mogłaby sobie powie­dzieć: „To wstrząsające, że on mnie kocha. Ta miłość przemienia moje życie. Czuję, że jestem czyimś dziec­kiem. Jego akceptacja i miłość poruszyły moje serce. Nadaje to mojemu życiu nowy sens. Wydaje mi się, że odżywam. Czuję, jakby spadł ze mnie ciężar. To wyzwolenie, które przyjmuję jako dar, nie pochodzi ode mnie, ale pochodzi z tej bezinteresownej miło­ści". Mogłaby dodać: „Ale ja nic nie zrobiłam, żeby zasłużyć na tę miłość. Dlaczego jestem tak bardzo ko -­

chana, skoro tak często byłam niedobra? W ogóle na to nie zasłużyłam!".

Potem, gdyby mogła dalej analizować swoje do­świadczenie, z pewnością powiedziałaby: „Mam wra­żenie, że mogę kochać samą siebie, bo teraz czuję, że dla kogoś jestem kimś. Mogę kochać siebie i widzę teraz, że moje relacje z innymi mogą się całkowicie zmienić. Już nie ma potrzeby, żebym odgrywała ja­kąś rolę. Już nie muszę walczyć, żeby coś innym udo­wodnić. Czuję, że jestem niepowtarzalną osobą. Ta bezinteresowna miłość mnie przemieniła. Zaczynam wierzyć, że możliwe jest odpowiedzieć na miłość. Mogę kochać innych, jednocześnie urzeczywistnia­jąc na tym świecie coś, czego nikt za mnie nie zrobi".

Ta rzeczywistość jest prawdziwa na płaszczyź­nie psychologicznej, ale również na płaszczyźnie do­świadczenia chrześcijańskiego. Aby kochać siebie, wpierw trzeba doświadczyć, że jest się kochanym. Wyzwolenie i urzeczywistnienie w naszym życiu Dobrej Nowiny Ewangelii wiążą się z prawdziwym przekonaniem, że jesteśmy kochani i akceptowani, niezależnie od wszystkiego, co robimy. Św. Jan wyra­ża to słowami, że Bóg pierwszy nas umiłował, kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami.

Dobra Nowina

Ostatecznie człowiek może zacząć kochać samego siebie, uznawać siebie za godnego miłości i mającego prawo istnieć, po prostu dlatego, że ktoś pokochał go


bezinteresownie i realnie, a nie dla jakichś szczegól­nych powodów.

Kiedy ktoś odkrywa z zachwytem Dobrą Nowinę Ewangelii, to przestaje być bezwzględny i opancerzać się przed swoimi braćmi i siostrami. Jest gotów na­prawdę doświadczyć przebaczenia, gdyż odkrył Ojca, który kocha go z czułością.

Ewangelia może przynieść prawdziwe wyzwo­lenie. Psychoanaliza może uwolnić od pewnych za-blokowań, ale nie może przemienić serca z kamienia w serce z ciała. Bóg może przemienić ludzkie serce. Prawdziwa miłość serca owładniętego czułością Boga może przemienić ludzkie serce.

Myślę - mówi Jean Yanier - że sam Bóg jako Oj­ciec może uzdrowić ludzkie serce od wewnątrz, po­zwalając mu odkryć, że jest kochane, a więc godne miłości, że ma wartość i że On, Bóg, kocha je takie, jakim jest, z jego systemami obronnymi i z jego biedą. Człowiek nie musi być doskonały, jest Jego umiłowa­nym dzieckiem. Właśnie wtedy zaczyna być w stanie kochać samego siebie".


MÓJ Ojciec

Tym, co może przemienić ludzkie serce, jest Dobra Nowina - wiemy, że Ojciec nas kocha. „Bóg tak umi­łował świat" - mówi św. Jan. Bóg tak umiłował każ­dą istotę ludzką: biednego, małego, młodego, starego, dziewczynę, chłopca, kobietę, mężczyznę. Tak umiło­ -

wał! Jak dodaje św. Jan, „nie przyszedł po to, by świat potępić, lecz zbawić".

Dzisiaj czuję się wyszydzony, odrzucony, nieko­chany, zasługujący na nienawiść. A tymczasem z Do­brej Nowiny dowiaduję się, że kimkolwiek jestem, jestem kimś dla Kogoś. Jestem dzieckiem Ojca.

W Biblii możemy odkryć Miłość Boga do nas. Aby kochać innych, trzeba kochać samych siebie. Jednak aby kochać siebie, wpierw trzeba doświadczyć bezin­teresownej miłości Boga i zostać ukochanym przez kogoś innego, takim, jakim się jest.

Rozdział dziewiąty

DŁUGA PODRÓŻ DO POGODY DUCHA



Tylko ludzie, którzy kochają, pozostają młodzi. Egoiści schną. Tylko ci, którzy kochają, umieją stać się na nowo młodzi".

Michel Bous



Dzieciństwo, dojrzewanie, dorosłość, czas połowy życia, starość, śmierć - to etapy, których chciał Bóg i które mamy zaakceptować i prze­żyć. Ominięcie tego czy innego etapu, chęć cofnięcia się, gardzenie etapem właśnie przeżywanym ostatecz­nie przynosi tylko frustrację, lęk i żal; ponadto przy­gnębia otaczające mnie osoby. Jestem częścią natury i podlegam jej prawom: prawom narodzin, wzrostu, dojrzałości, śmierci. Natura ma swoje pory, prawa, rytmy, i muszę je respektować.

W miarę jak posuwamy się w latach, życie coraz bardziej prowadzi nas raczej do tego, by „być", niż „mieć" czy „robić". Już nie chodzi o skuteczność, lecz o płodność, a to zupełnie co innego. Jeśli dobrze prze­żyliśmy swoje życie, jeśli przebyliśmy kryzys połowy życia, wtedy w trzecim czy w czwartym wieku pozo­stanie z życia tylko wiara, nadzieja i miłość, ponieważ możemy wtedy mniej „robić" i niebawem będziemy

musieli zostawić na ziemi swoje „mieć". Paul Tournier pisze: „Teraz już nie ocenia się człowieka wedle tego, co zrobił, lecz wedle tego, kim jest"".

Zaakceptować życie

Zanim wejdziemy w trzeci wiek, powinniśmy po­godzić się z samym sobą, zaakceptować życie, zaak­ceptować swoje życie. Trzeba przestać odgrywać rolę i przejść od serca z kamienia do serca z ciała. Gdy je­steśmy młodzi, marzymy, że kiedyś uda nam się zro­bić wszystko, czego jeszcze nie zdołaliśmy zrobić. Im bardziej jednak posuwamy się w latach, tym wyraź­niej widzimy rozziew między tym marzeniem a rze­czywistością. I oto dochodzimy do drugiego zakrętu w naszym życiu. Jak mówi Jung, chodzi o „odkrycie wartości własnej osobowości", o „właściwe zrozumie­nie sensu swego życia osobistego". Chodzi o uwewnętrznienie, o wejście w życie wewnętrzne: „To, co młodzież znalazła i powinna znaleźć na zewnątrz - pisze Jung - dorosły, w południe życia, powinien znaleźć w sobie samym". Aby nasza starość była po­godna i szczęśliwa, powinniśmy wejść w drugi zakręt życia około pięćdziesiątki, a nawet zaraz po czterdzie­stce. Jung nie sytuuje drugiego zakrętu naszego życia w czasie emerytury, ale w samo południe życia.

Południe życia - pisze - jest okresem najwyższe­go rozwoju, kiedy człowiek bez reszty oddaje pracy swe możliwości i chęci. Ale wtedy również rodzi się


P. Tournier, Pod wieczór życia, tłum. K. Olszewska, Warszawa 1980, s. 218.

zmierzch, zaczyna się druga połowa życia... W połu­dnie rozpoczyna się powolne zstępowanie rozstrzyga­jące o przemieszaniu wszystkich wartości i wszystkich ideałów poranka'""*.

Akceptacja wędrówki w dół to wielki dramat za­krętu „środka życia"; wielu ludzi przed nim ucieka, gdyż nie chce zrezygnować ani ze złudzenia mocy, ani ze złudzenia swojej rzekomej siły. Pod koniec kryzy­su połowy życia czeka nas dokonanie akceptacji i po­jednania.

Paul Tournier w książce Pod wieczór życia tak pisze

  1. akceptacji: „Uderzyło mnie, jak wielu ludzi odrzuca­ło rzeczywistość życia i jak ta odmowa podrywała ich zdrowie fizyczne i moralne, a bunt pogłębiał jeszcze ich cierpienia. A przecież akceptacja mogła im ulżyć, a nawet przyczynić się do uzdrowienia chorych. Za­akceptować życie, wiek, ciało, płeć; zaakceptować ro­dziców, małżonków, dzieci, jakimi są; zaakceptować ciężkie próby, chorobę, kalectwo, żałoby; zaakcepto­wać samego siebie, własny charakter, swoje porażki

  2. błędy"^^

Aby udało nam się zyskać pogodę ducha i pokój na starość, trzeba zacząć zdobywać je wcześniej, a nie opóźniać to, ile tylko się da, udając młodzieńca. Waż­ne, żeby w połowie życia podjąć refleksję, zatrzymać się, nie bać się życia wewnętrznego, zorganizować so­bie życie z myślą o długiej jeszcze przyszłości, zamiast




Cytaty z C. Junga za: P. Tournier, Pod wieczór życia, s. 16. P. Tournier, Pod wieczór życia, s. 188.

rzucać się w wir działalności po to, by zapomnieć

  1. swoich zranieniach i ograniczeniach.

Starcami mającymi w sobie najwięcej dziecięctwa wcale nie są ci niepogodzeni ze starością czy udający młodzieńców, ale ci, którzy odnaleźli serce dziecka, akceptując swoje ograniczenia i swoją skończoność. Żyją wówczas prawdziwą duchowością dziecięctwa, która jest całkowitym przeciwieństwem infantylizmu.

Serca czyste czy serca twarde

Kiedy Jezus mówi: „Błogosławieni czystego ser­ca" (Mt 5, 8), ma na myśli przede wszystkim nie czy­stość pojmowaną materialnie, ale ową czystość serca, które stało się uległe, serca, które przeszło od zatwar­działości do łagodności, serca, które stało się pokorne

  1. uznało swoje słabości, nie chcąc ich usprawiedliwiać ani negować. Istnieją ludzie, którym na pewno nigdy nie uda się wyjść całkowicie ze swoich wad, ale nie osądzają oni innych i uznają swoje grzechy bez za­bójczego poczucia winy. Te osoby nigdy nie grzeszą przeciwko Duchowi Świętemu; zachowują czyste ser­ca. I przeciwnie, są tacy, którzy na zewnątrz wygląda­ją na doskonałych i czystych, i z pewnością popełnili mniej grzechów niż wielu innych, ale nie akceptu­ją swojej grzeszności, negują swoją słabość w posta­wie wyższości. Takie osoby mają serce nie czyste, ale twarde, nie są dziećmi w ewangelicznym znaczeniu'".


Istnieją ludzie, którym próby i spotkania na nic się nie zdały: ich uszy nic nie usłyszały, ich oczy nic nie ujrzały, życie pomarszczyło im twarze, ale ich nie

Aby na nowo nauczyć się kochać i przejść od ser­ca z kamienia do serca z ciała, człowiek musi pójść do szkoły życia, której nic nie zastąpi. Życie stopniowo uczy nas kochać i pozwalać się kochać, życie uczy nas potrzebować innych. Na początku człowiek może so­bie wyobrażać, że najwyższa mądrość polega na tym, żeby radzić sobie samemu, by nie musieć się z nikim liczyć; jeśli taki człowiek pozwoli, by życie go uczyło, to pewnego dnia dozna radości, że musiał liczyć się ze wszystkimi. Dostrzeże, że jest biedakiem, przestanie być bezwzględny i odgrywać jakieś role.

Serce z kamienia czy serce z ciała? Wybór należy do nas. Tuż po przekroczeniu pięćdziesiątki jest to za­sadniczy wybór w naszym życiu. Tego właśnie przej­ścia powinniśmy dokonać pod koniec kryzysu wieku średniego. Smutne są spotkania z ludźmi, którzy ni­gdy nie dokonali tego przejścia; pozostają „twardzi" i sztywni.

W ostatnich latach spotkałem kilka osób, które pozostały więźniami odgrywanych przez siebie po­staci: pozornie spokojne, ale sztywne, niby racjo­nalne, lecz agresywne, albo wewnętrznie nerwowe, puste, wylęknione, ale ukrywające to za pozorem sa­mokontroli. Ludzie umiejący rozprawiać o polityce, o sporcie, o religii, o duszpasterstwie, ale rzadko o so­bie! Ludzie często niezdolni prawdziwie odsłonić się przed sobą, ale usatysfakcjonowani, kiedy ktoś od­słoni się przed nimi! Wobec tych osób zawsze czu­łem się trochę nieswojo, bo wydawało mi się, że życie


przeorało. Nie osiągnęli dojrzałości, nie stali się jak dzieci, pozostali infantylni" (J. Sarano, Ledefide 1'esperance, Paris 1973, s. 20).

i cierpienie, zamiast sprawić, by złagodniały, uczyni­ło je jeszcze twardszymi. Kryzys wieku średniego nie rozbił ich skorupy. I na próżno szukałem w nich tego dziecka, które chciało żyć i które zrobiłoby z nich ła­godnie uśmiechniętych mędrców, przyciągających do siebie serca swoją dobrocią. Mówiłem sobie, że nigdy nie należy tracić nadziei i być może ostatnia próba Bożego chirurga zburzy ich ostatni szaniec, a ich ser­ce z kamienia nagle zmięknie.

Jakże długa bywa droga do pokoju serca -a w gruncie rzeczy wszyscy wiemy, że kluczem do niej jest przebaczenie!

Doskonałość chrześcijańska, jak pisał ojciec Monier, nie polega na tym, żeby nie mieć wad, żeby nie popełniać głupstw. Polega na przebaczeniu. A kiedy przebaczymy, to od razu dostajemy wszystko inne.

Kiedy zobaczycie, że ktoś dochodzi do prawdzi­wego przebaczenia, to nawet jeśli grzeszy, możecie być spokojni. Bóg zawsze przebacza tym, którzy prze­baczają".


Pojednać się z samym sobą...

Kiedyś trzeba nauczyć się pojednania z samym sobą, dać żyć dziecku w najtajniejszej głębi naszego serca. Warto zauważyć, że ci dorośli, którzy są naj­zdrowsi, najbardziej zrównoważeni emocjonalnie i przejawiający cechy prawdziwej dojrzałości, to ci, którzy są najbliżej swojego dzieciństwa: nie są zma­nierowani, już nie odgrywają żadnych ról, wzbraniają

się przed osądzaniem, szufladkowaniem; są otwar­ci na doświadczenie, spontaniczni. Wyczuwa się, że przy nich można być sobą i że ich prostota nie jest infantylnym regresem, ale zachwytem nad życiem i tym, co istnieje. Ci ludzie akceptują życie i akceptują siebie takimi, jacy są, nie boją się przyszłości, nie żyją przeszłością, są gotowi do nowego wzrastania, a teraz zgadzają się na swoje starzenie z pewną dozą humo­ru. Są blisko młodych, jednocześnie pozostając sobą.

Tym, czego wymaga się od nas w połowie życia, jest pokorna akceptacja tego, co życie odsłania nam z nas samych - nie w duchu rezygnacji, ale zawie­rzenia, i bez zniechęcenia tym, że jesteśmy tak mało zaawansowani. Naszym wzorem jest ewangelicz­ny celnik, który w głębi świątyni z prostotą wyznaje swoją nędzę i wychodzi usprawiedliwiony przez mi­łosierdzie...

Jak pisze Claude Dagens w książce Eloge de notre faiblesse [„Pochwała naszej słabości"], „świętość za­czyna się tam, gdzie kończą się obsesje perfekcjoni­zmu: od prostego stwierdzenia, że jesteśmy ludźmi, słabymi istotami potrzebującymi pomocy i czułości. Prawdziwa radość nie polega na dążeniu do ponad-ludzkiej doskonałości, ale przeciwnie, na akceptacji ograniczeń swojego człowieczeństwa. Ktoś, kto ma­rzy o doskonałości, nie osiągając jej, siłą rzeczy jest bezwzględny wobec siebie, a co za tym idzie, również wobec innych".

Życie ze swoimi radościami i trudami odsłania nas przed nami samymi i daje nam poznać nasze ogra­niczenia i możliwości. Stopniowo, na tej długiej dro -

dze od serca z kamienia do serca z ciała, dochodzimy do akceptacji siebie takimi, jakimi jesteśmy, z naszy­mi słabościami; wreszcie przestajemy odgrywać jakąś postać, ale zdążamy do duchowej dojrzałości poprzez odnalezione dzieciństwo.

Trzeba złożyć broń, i właśnie o to chodzi w dłu­gotrwałym zmaganiu w połowie życia. Patriarcha Atenagoras tak to tłumaczy: „Przez całe lata trzeba prowadzić najcięższą wojnę, którą jest wojna z samym sobą. Trzeba dojść do rozbrojenia siebie. Prowadziłem tę wojnę przez całe lata; była ona straszna. Ale teraz jestem rozbrojony. Już niczego się nie boję, bo miłość usuwa lęk. Jestem rozbrojony z woli posiadania ra­cji, z usprawiedliwiania się przez dyskwalifikację in­nych. Przestałem być czujny, zazdrośnie skupiony nad swoimi bogactwami. Przyjmuję i dzielę się. Nie zależy mi szczególnie na moich poglądach czy planach. Je­śli ktoś mi przedstawi lepsze, a raczej nie lepsze, lecz dobre, bez żalu je przyjmuję. Zrezygnowałem z po­równań. Najlepsze jest dla mnie zawsze to, co dobre, rzeczywiste, prawdziwe. Dlatego już się nie boję. Kie­dy człowiek nie ma już nic, to przestaje się bać. Jeśli złożymy broń, zrezygnujemy z posiadania, jeśli otwo­rzymy się na Boga-Człowieka, który wszystko czyni nowe, to wtedy On zmaże złą przeszłość i zwróci nam nowy czas, w którym wszystko jest możliwe".

Prawdziwe oblicze naszego dzieciństwa

Przejście od serca z kamienia do serca z ciała to długa droga przez życie, mająca na celu odnalezienie, za wszystkimi naszymi maskami, prawdziwego obli­cza naszego dzieciństwa. Im dalej bowiem posuwa­my się w życiu, tym bardziej powinniśmy uważać, że możliwość zachowania pewnej naiwności wobec ży­cia, ludzi, zdarzeń jest łaską czy szczęściem.

Trzeba wiele czasu, żeby stać się młodymi" - ma­wiał Picasso. Do mądrości prawdziwego dziecięctwa duchowego na pewno nie dojdziemy, jeśli nie będzie­my się zgadzali na swoje starzenie.

Filozof Gustaye Thibon stwierdził kiedyś z właści­wym sobie poczuciem humoru: „Jedynym sposobem, żeby pozostać młodym, kiedy się starzejemy, jest rezy­gnacja z tego, by wydawać się młodym".

Nie mogę się powstrzymać od zacytowania kil­ku zdań z książki Wspomnienia dla jutra Jeana-Louisa Barraulta: „Iluż ludzi krąży po ulicach, uważając się za żywych, choć przemienili się już tylko w odgry­wane postacie, podobni do pustych zbroi w starych, nawiedzanych przez duchy zamczyskach. [...] Tych, którzy - przeciwnie - wygrali bitwę dzieciństwa, ła­two rozróżnić po szczególnym blasku w oczach. Czy mają dwadzieścia, czy dziewięćdziesiąt lat, w źreni­cach ich błyszczą gwiazdy.

Widzę więc możliwość czterech etapów w życiu: dzieciństwo - wytwór matczynego łona; zdziecinnie­nie - dla tych, którzy uchylili się od walki i zatrzymali w drodze; dojrzałość - dla tych, którzy padli w walce;

i wreszcie świat wieczystego dzieciństwa - dla tych, którzy zdołali się przebić i umieli je osiągnąć, wiecz­nie zachowując dziewiczość, ciekawość, zdolność zdumienia i zachwytu'"*.

Prędzej czy później trzeba zgodzić się na zakwe­stionowanie siebie, na złożenie broni. Nasze za­twardziałe, egoistyczne, wyschłe od lęku serce musi powoli dać się przepoić łagodną wodą Ducha Święte­go. Prędzej czy później musimy się naprawdę nawró­cić, dokonać wyboru, kim ostatecznie chcemy być. Wszystko to dokonuje się powoli. Kiedy mówię „prę­dzej czy później", niekoniecznie mam na myśli na­gły zwrot, choć może się to zdarzyć. Chodzi raczej

0 owoc długotrwałego dojrzewania, które zdziera z nas maski.

Po złożeniu w ofierze swoich „Izaaków" i po na­szej „walce Jakuba" oto nadchodzi etap rewizji nasze­go życia. Oczywiście, do tego nabrania świadomości mogą doprowadzić pewne wydarzenia: żałoba, cho­roba, długotrwałe zmartwienie, depresja, seria po­ważnych pytań, głębokie pokrzepienie duchowe albo napad radości będącej dla nas wstrząsem.

Owa rewizja życia najczęściej bierze się z przygnę­bienia po wielu zmaganiach. Ten, kto zaakceptuje oczyszczenie serca, ujrzy, jak rozpadają się całe po­łacie murów. Jest to jednocześnie noc i światło, ból

1 ukojenie, smutek i bezmierna czułość.




'' J.-L Barrault, Wspomnienia dla jutra, tłum. E. Krasnowolska, Warszawa 1977, s. 79.

A Wtedy trzeba wyruszyć w nową drogę; zostawić stare nawyki, stare zapatrywania. Mamy wrażenie, że zostaliśmy nadzy, tak bardzo jesteśmy niepewni. Jest to ostatnia walka między sercem z kamienia i sercem z ciała, przeżywana przed osiągnięciem pewnej mą­drości. Jest to wejście w prawdziwą ludzką i chrześci­jańską dojrzałość.

Po tym oczyszczeniu już nie możemy wydawać ka­tegorycznych sądów, a tym bardziej potępiać innych. Ewangelia słusznie mówi, że prawda wyzwala, i po­zwala spaść łuskom z naszych oczu. Tak dojdziemy do chrześcijańskiej dojrzałości, będącej zarazem do­świadczeniem duchowego dziecięctwa.

Serce łagodnieje

Gdy jesteśmy młodzi, wydaje nam się, że umrzeć jest łatwo. Kiedy się starzejemy, jest nam wstyd, że nie umieliśmy smakować i cenić życia. Droga od serca z kamienia do serca z ciała to długa walka, niezbęd­na, żeby dorosły, stając się mądry i dojrzały, jednocze­śnie stał się na nowo dzieckiem: być może dzieckiem, którym nigdy nie był, którym nigdy nie umiał być. Oto staliśmy się dziećmi - być może po raz pierw­szy. Jakże długie, pracowite oczyszczenie, żeby zdjąć wszystkie maski, zostawić wszystkie odgrywane po­stacie!

Po długotrwałej walce wieku dojrzałego serce ła­godnieje. „Święci mają serce płynne" - mawiał świę­ty Proboszcz z Ars. Wreszcie ośmielamy się być sobą;

Śmiejemy się ze swoich wad, nie deprecjonując się ponad miarę. Wreszcie wiemy, kim jesteśmy i czego chcemy. Jesteśmy elastyczni i pełni gotowości. Prze­żywamy pojednanie z samymi sobą, z innymi, z ży­ciem, ze swoją przeszłością. Daliśmy sobie prawo do istnienia.

Kiedy jesteśmy młodzi, pięćdziesiątka wydaje nam się czymś bardzo odległym i mówimy sobie, że to ko­niec życia. Ale niezależnie od tego, czy dochodzimy do tego wieku raptownie czy łagodnie, zdajemy sobie sprawę, że w gruncie rzeczy w wieku pięćdziesięciu lat jest się młodym i że ci, którzy zmarli jako sześć-dziesięciolatkowie, odeszli zdecydowanie zbyt młodo. Zycie nadal jawi nam się jako coś, co trzeba odkryć, chociaż już musieliśmy się pogodzić z wieloma stra­tami. Ciało daje nam do zrozumienia, że sił i urody ubywa. Trudniej nam się skupić, potem zaczynamy mieć „dziury" w pamięci. Ale jednocześnie odzysku­jemy dziecięce serce.

Prawdziwie wielkim człowiekiem jest ten, kto ni­gdy nie stracił serca dziecka" - mawiał Gilbert Ces­bron. Jakże to prawdziwe, i jak wiele czasu niekiedy potrzeba, żeby dopuścić do siebie to dziecko, które zawsze żyje na dnie naszego serca! Ponieważ jeste­śmy chrześcijanami, doświadczenie życia jako dzieci prowadzi nas do doświadczenia Paschy. Tracąc swo­je życie, odzyskujemy je. Wybierając ostatnie miejsce, znajdujemy pierwsze. Być może także, zgadzając się na to, by stać się na nowo małymi dziećmi, naprawdę stajemy się dojrzali w wierze.

Prawdziwa mądrość jest przeciwieństwem mądro­ści ludzkiej i przechodzi od serca z kamienia do ser­ca z ciała. Jest to wejście w nową mądrość, w której wszystko zostaje odwrócone. To, co słabe, staje się mocne; to, co małe, staje się wielkie. To, co mocne w oczach świata, w naszych oczach staje się słabością.

Świat potrzebuje łudzi, którzy są szczęśliwi, że żyją, pomimo wszystko. W życiu ważne jest nadawa­nie sensu życiu. Ważne jest odkryć prawdziwy skarb, który sam wypełni nasze serce. Możemy spotykać chrześcijan pełnych wiedzy, ale jeśli nie dadzą oni so­bie nadziei i radości, to ich wiedza niewiele jest warta.

Dopóki nie wiemy w życiu, jak zabrać się za to, by być szczęśliwymi i uszczęśliwiać innych, by naprawdę kochać, to kim jesteśmy? Możemy bardzo dużo wie­dzieć, ale jeśli nie damy sobie nadziei, jeśli nie będzie­my promienieć radością życia, jeśli nie będzie w nas prawdziwej mądrości, to nie wiemy nic.

Mając piętnaście lat sądzimy, że wiemy wszystko. W wieku dwudziestu pięciu wydaje nam się, że wiemy dużo. Mając czterdzieści lat już niewiele wiemy, a ma­jąc pięćdziesiąt wiemy, że nic nie wiemy. Zaczynamy uczyć się na nowo jak dziecko, bo wreszcie zgadzamy się na przyjmowanie od innych. Ostatecznie, co czło­wiekowi z tego, że wszystko wie, jeśli jest nieszczęśli­wy? Co człowiekowi z tego, że zyska cały świat, jeśli zatraci swoją duszę, swoje serce i swoje życie?

Jezus dziwi się słowom Nikodema, tego uczone­go, który wiedział mnóstwo rzeczy, ale nie miał po­jęcia o nowych narodzinach: „Ty jesteś nauczycielem

206 ■ Andre Daigneaułt • Od serca z kamienia do serca z ciała


Izraela, a tego nie wiesz?" (J 3, 10). Natomiast jeśli niewiele wiemy, jeśli mamy prawdziwą mądrość, je­śli umiemy tak postępować, żeby być szczęśliwymi i uszczęśliwiać innych, to wówczas wiemy dostatecz­nie wiele.

Patrząc w kategoriach fizyczności, zaczynamy jako dzieci, a szczytem jest młodość. Człowiek młody jest giętki, zręczny i silny. W miarę jednak, jak posuwamy się w latach, stajemy się sztywniejsi i słabsi. Nasze cia­ło traci odporność.


Przytulić się do swojego życia...

Patrząc w kategoriach duchowych, dzieje się coś przeciwnego. Rodzimy się starzy, powolni i sztywni, z kamiennym sercem! Ale wszystkie zmagania nasze­go życia ludzkiego i duchowego uczą nas elastyczno­ści i prowadzą do serca z ciała.

Pewnego dnia powinniśmy wszyscy zrobić to,

0 czym mówi jedna z postaci dramatu Arthura Mil­lera: „Na koniec każdy musi wziąć swoje życie w ra­miona i je przytulić". Dopiero bowiem wówczas, gdy naprawdę zaczniemy kochać to, czym jesteśmy, zdo­łamy z tego uczynić cud. Odnajdziemy serce dziecka

1 całe nasze widzenie życia zostanie dzięki temu prze­mienione. Ten, kto odnalazł serce dziecka, już nie do­patruje się w bliźnim konkurenta czy wroga, ale widzi w nim przyjaciela i sprzymierzeńca, z którym może dzielić się radością życia i miłowania.

Ten, kto odnalazł serce dziecka, nie przyjmuje au­torytarnej postawy i nie ciemięży innych, ale tak jak Jezus jest mały i podatny na zranienie. Dlatego ludzie przychodzą do niego bez lęku. Ponieważ zdjął z siebie maskę, daje innym nadzieję, że też zdołają zrezygno­wać ze swoich masek. Przejście od serca z kamienia do serca z ciała to zadanie na całe życie i sekret świętości.

PIĘKNA HISTORYJKA O PLUSZOWYM KONIKU



ewnego dnia mały króliczek zapytał plu­szowego konika, który już od bardzo daw­na walał się w pudle z zabawkami:

POSŁOWIE








utor przeprowadza nas długą drogą du­chowego dojrzewania - od stanięcia w nagości po ukochanie siebie. Przechodząc przez uświadomienie sobie, jak bardzo jesteśmy podatni na zranienie i ograniczeni, dochodzimy do osoby Jezu­sa Chrystusa.

Każda przywołana w niniejszej książce postać bi­blijna - Jakub, Abraham, Eliasz i inni - pokazuje, że Bóg wychowuje nas i uczy drogi miłości, uwzględ­niając naszą kruchość. Prawdziwy powrót do Stwór­cy musi prowadzić przez Jego miłosierdzie i miłość, inaczej człowiek czuje się zagubiony i szybko poszu­ka schronienia w jakiejś ludzkiej, złudnej mocy. Lęk i strach od zawsze mieszkające w istnieniu zostaną ukojone tylko wówczas, gdy uświadomimy sobie ten stan istnienia, w bezpośrednim odniesieniu do Tego, który zapewni nam bezpieczeństwo. Chrystus bo­wiem sam jeden pokonał śmierć.

Wszystkie wspomniane refleksje odnajdziemy w niniejszym traktacie o różnych funkcjach „ja" w służbie Chrystusowi i we wsłuchaniu się w Chry­stusa. Autor udowadnia, że bardzo ważne jest dobrze

poznać i pokochać siebie, przede wszystkim jednak uświadamia nam daremność tego procesu, jeśli nie prowadzi on do Chrystusa.

Zasadnicza trudność w gruncie rzeczy polega na tym, w jaki sposób zająć się sobą, żeby dojść do osoby Chrystusa. Niektórzy powiedzą, że trzeba się zawie­rzyć, dać ukształtować mistrzowi. Czy jednak w ta­kim razie ja jako ja mam tu coś do zrobienia?

Nie wiem zbyt dobrze, co mam do zrobienia, ale mam jasne wyobrażenie o tym, czego powinienem unikać. Czy jest to podejście negatywne? Raczej reali­styczne, gdyż tylko Bóg może mnie skłonić do czynie­nia dobra, kiedy z pomocą Ducha Świętego koryguję i przemieniam świat swoich popędów. Nasze instynk­ty, skłonności i pragnienia staną się dla nas pożytecz­ne tylko pod warunkiem, że przejdą drogę przemiany.

Najbardziej szkodliwym z zachowań człowieka jest bowiem jego pragnienie spełnienia i urzeczywistnie­nia seksualnych i agresywnych instynktów bez pod­dawania ich przemianie. Wszyscy specjaliści, którzy badali psychiczną strukturę człowieka wiedzą, że na­sze instynkty seksualne i agresywne muszą podle­gać spokojnej, szybkiej i automatycznej kontroli. To psychologiczne zjawisko nazbyt często prowadzi nas do złudnych wyobrażeń co do naszej drogi ducho­wej. Jeśli mówimy, iż rzeczywistość należy przeżywać w zwyczajny sposób, to ciało należy traktować tak samo. Nie można nieustannie wprawiać go w różne stany podniecenia. Mówi się w psychologii, że takie postępowanie odpowiada zasadzie homeostazy.

Posłowie

211-


Trudność z osiągnięciem tego stanu równowagi często sprawia, że doświadczamy problemów w dzie­dzinie pracy, różnych działań i więzi z ludźmi. Każdą relację widzimy raczej w ciemnych barwach, których nie może rozjaśnić żadne światło. Własne nieupo­rządkowane pragnienia oślepiają nas i uniemożliwia­ją zbudowanie dojrzałej więzi.

Niektóre wypaczone praktyki religijne są tylko kryjówką służącą temu, by nie rozpoznać Chrystusa: umarłego, owszem, tak... ale nie zmartwychwstałego. Ludzie, którzy je podejmują, często mówią o wyższo­ści swoich sukcesów, swoich wyczynów i swojej cno­ty. Nawet kierownictwo duchowe jest pożywką dla ich narcyzmu, co trafnie podkreśla autor.

A przecież zmierzanie ku Chrystusowi, bycie lu­dem w drodze, powinno wymagać przemiany nasze­go narcyzmu w dar z siebie. Tylko ktoś, kto dąży do autonomii i niezależności od świata, wchodzi na Bożą drogę. Jest to jedna z możliwych dróg przemiany in­stynktów w czynne miłosierdzie wobec siebie samego i wobec innych.

Działanie Boga w nas musi uzyskać naszą zgodę, by mogło przemieniać i rozwijać całe nasze jestestwo. Świadome gesty, jakie możemy i powinniśmy czynić, jeśli chcemy korzystać z przemieniającego działania Jezusa Chrystusa, przyzywają naszą wolność. Dzięki niej stajemy się możliwie jak najbardziej dyspozycyj­ni dla Jezusa Chrystusa, żeby móc coraz bardziej zbli­żać się do miłości.

Tak więc, przy każdym ze świadomych gestów, jakie możemy czynić, autor unaocznia nam wpływ podświadomych motywacji, zmieniających bieg na­szych planów. Co więcej, pokazuje nam, że cała ta rzeczywistość prowadzi nas do Chrystusa. Istotnie, tylko Jezus Chrystus pomoże nam właściwie spojrzeć na to, co w nas jest nieujawnione i co sami ujawnić nie chcemy, ponieważ pokazał nam, że potrafił wziąć na siebie całą naszą kruchość. Chrystus rozumie na­szą biedę.

Każdy człowiek powinien więc osiągnąć jasną świadomość wewnętrznych i zewnętrznych wyda­rzeń. Powinien sobie uświadamiać, nawet pod wpły­wem stresu, co do niego należy i co powinien robić. Dlatego wszelkie emocjonalne zrozumienie we­wnętrznych czy zewnętrznych sytuacji osobistych powinno dokonywać się elastycznie i niemal automa­tycznie. Każda jednostka ma też obowiązek przewi­dzieć skutki swoich czynów i ocenić ich znaczenie. Nasza wiara nie chroni nikogo przed tym obowiąz­kiem i przed tą wielką rzeczywistością życia.

Jednym z najgorszych rozwijanych przez nas odru­chów jest ciągłe poszukiwanie zewnętrznego potwier­dzenia dla naszych wewnętrznych i zewnętrznych dokonań. Swoją rzeczywistość powinniśmy przeży­wać w zwyczajny sposób, aby nie utknąć w infan­tylnych stanach emocjonalnych, co na dłuższą metę groziłoby nam utratą stabilności.

Analiza opisująca trudność związaną z przyjęciem swojej własnej tożsamości jest zresztą jedną z najlep­szych w swoim rodzaju. Żadna z postaci biblijnych.

Posłowie

213-


przeanalizowanych poprzez ich powołanie czy we­zwanie, nie wypiera się swojej tożsamości. Przeciw­nie, uświadamiamy sobie, jak dalece Bóg bierze tę rzeczywistość pod uwagę. Aby umieć udzielić odpo­wiedzi na to wezwanie, trzeba odróżniać swoje wła­sne uczucia i motywacje od uczuć i motywacji innych ludzi.

Po lekturze tej książki nikt nie może pozostać obo­jętny na spuściznę lęku i depresji, na brak odwagi do właściwej oceny siebie. Sprzeciwiając się tej postawie, autor proponuje nam, byśmy rozwinęli w sobie zdol­ności do przyglądania się bolesnej i negatywnej ma­terii, z którą regularnie musimy się zmagać. Niechęć do uznania tej materii jest częścią świata dzieciństwa, z którego kiedyś trzeba wyjść. A zatem drugi człowiek nie będzie już przedłużeniem mnie samego, a nasza niezależność będzie naszą rękojmią miłości. Pienią­dze, dobra materialne i zaszczyty przestaną zastępo­wać miłość.

Podsumowując, trzeba zrobić wszystko, żeby roz­winąć swoje emocjonalne, intelektualne, społeczne i cielesne talenty, po to, by Chrystus mógł ukierunko­wać to dążenie na swoją jak największą chwałę. Ten traktat o działaniu prowadzi nas zatem do rozwoju siebie, do umiłowania drugiego człowieka i Boga na drodze przechodzenia przez przeciwności, jakie nie­sie rzeczywistość, i wsłuchiwania się w głos tożsamo­ści. Autor pokazuje nam, jak należy się bronić, nie przyjmując pewnych rzekomo cnotliwych sposobów działania. Proponuje konkretny i precyzyjny plan ży­ciowy, kierujący nas ku osobie Chrystusa.

Wszystkim, którzy przeczytają ten traktat o dzia­łaniu w miłości, życzę tego samego szczęścia, jakiego doświadczyłem, karmiąc się jego treścią.


Andre Cóte,

dyplomowany specjalista psychoterapii analitycznej, członek Kanadyjskiego Towarzystwa Psychologicznego

o AUTORZE




ndre Daigneaułt urodził się w Montre-

alu w robotniczej dzielnicy Saint-Henri. Dzieciństwo i młodość spędził w Yerdun, ukończył szkołę średnią Ecole Richard. Dość chorowity w dzie­ciństwie, stał się niestrudzonym czytelnikiem. Intere­sowało go wszystko - powieści, poezja, psychologia. Przez kilka lat pracował dla kanadyjskiego koncernu Seagram, jednocześnie uczęszczając na wykłady z po­ezji i literatury na Uniwersytecie w Montrealu; brał udział w pracach grupy teatralnej, a w wieku dzie­więtnastu lat opublikował pierwsze wiersze.

Kończąc dwadzieścia lat, na nowo odkrył Boga, który mocno go dotknął. Wyjechał z Montrealu i wraz z grupą świeckich osób konsekrowanych za­angażował się w Quebecu w apostolat ludowy. Zo­stał pierwszym redaktorem naczelnym czasopisma „Je Crois" [„Wierzę"], zaś w październiku 1964 roku wszedł do pierwszej ekipy ruchu La Rencontre [„Spo­tkanie"].

Przez te lata Andre Daigneaułt wygłaszał konferen­cje w bardzo wielu miejscach i nawiązywał kontakt z ruchami odnowy chrześcijańskiej. Zaczął też pro­wadzić sesje formacyjne i spotkania młodych, prze­mierzając Quebec, Ontario i Stany Zjednoczone. Stał się uznanym mówcą, umiejącym trafić do słuchaczy dzięki prostocie i przystępności języka.

" 216 " Andre Daigneanlt • Od serca z kamienia do serca z ciała


W 1974 roku wydał zbiór wierszy Le doux feux [„Łagodny ogień"]. Mając coraz większą świadomość swojego charyzmatu głoszenia, podjął studia uniwer­syteckie w dziedzinie teologii, jednocześnie prowa­dząc różne rekolekcje i sesje. Dnia 10 października 1982 roku przyjął święcenia kapłańskie. W kwietniu 1985 roku opublikował książkę Au coeur de la misere: la misericorde [„W sercu nędzy: miłosierdzie"], któ­ra osiągnęła sukces wydawniczy. Dans Veau pure du coeur [„W czystej wodzie serca"] to wybór wierszy powstałych w latach 1955-1988, a wieczór autorski z okazji promocji tego zbioru w styczniu 1989 roku zgromadził ponad 250 osób w bibliotece Gabrielle-Roy w Quebecu. Aktor Denis Fortin wspaniale wyre­cytował jego najlepsze teksty.

Andre Daigneaułt jest obecnie wicedyrektorem In­stytutu Świeckiego Piusa X. Został mianowany dy­rektorem czasopisma „Je Crois" i wciąż prowadzi różnego rodzaju sesje. Freud mawiał, że poeta potra­fi intuicyjnie uchwycić w ludziach to, co on sam jest w stanie zrozumieć po paroletniej analizie. Z taką właściwą sobie mocą intuicji Andre Daigneaułt w książce Od serca z kamienia do serca z ciała umie powiązać w jedną całość życie i prawdziwą wiarę, wy­chodząc od zasady, że akceptacja oraz wyznanie swo­jej słabości i kruchości jest jedyną drogą prowadzącą do uzdrowienia serca.

WYBRANA BIBLIOGRAFIA



Avril Philibert, Delivre-nous du mai, Ed. du Cerf, 1981.

Baars Conrad W., Feeling and Healing Your Emotions,

Logos International, 1979. Barthelemy Dominiąue, Dieu et son Image, Fol vi-

vante, 1963.

Bro Bernard, La foi n'est pas ce que vous pensez, Fd. du Cerf, 1988.

Combaz Christian, Lioge de i'dge, Robert Laffont, 1987.

Daujat Jean, Psychologie contemporaine etpensee chre-

tienne, Teąui, 1976. De Willebois Alexandre, La societe sans Pere, S.O.S.

Fditions, 1985. Dominian Jack, Cykle afirmacji ludzkich, tłum. H.

Bednarek, IW Pax, 1986. Foucber Daniel, Uamour humain a-t-ii un sens?, Fd. de

Montligeon, 1987. Classer William, La therapiepar ie reei, Fpi, 1971.

Crzybowski Alain, Sous ie signe de PAiiiance, Fd. Saint-Paul, 1986.

Hamaide Jacąues, Jesus de Nazareth que tu dis de toi-meme?, Mediaspaul et Fditions Paulines, 1987.

Herfray Charlotte, La vieillesse, Desclee de Brouwer, 1988.

Hidalgo Nelly, Smets Alexis, Ocalić to, co zginęło: uzdrowienie wewnętrzne, tłum. A. Liduchowska, WAM, 1998.

Horney Karen, Autoanaliza, tłum. A. Comola, Rebis, 2000.

nerwic, tłum. A. Comola, Rebis, 1994.

Crzegołowska, Rebis, 2004. Jan Paweł II, Adhortacja apostolska Reconciliatio et

Paenitentia o pojednaniu i pokucie w dzisiejszym

posłannictwie Kościoła, 1984. Kelsey Morton T., Caring, Paulist Press, 1981.

Linn Denis i Matthew, Uzdrawianie ludzkich zranień. Przez pięć etapów przebaczenia, tłum. A. Bożek, Wydawnictwo M, 2010.

Nouwen Henri, Le chemin du desert, Ed. du Cerf, 1985.

Payne Leanne, Crise de la masculinite, Ed. Jeunesse en Mission, 1985.

Peck Scott, Droga rzadziej wędrowana: psychologia mi­łości, wartości tradycyjnych i rozwoju duchowego, tłum. CE. Urbański, Zysk i S-ka, 2002.

Powell John, Chcę powiedzieć kim jestem, tłum. P. Po­niatowska, „Tum", 1994.

Sanford John, Ministry Bum Out, Paulist Press, 1982.

Bibliografia

-219-


Terruwe Anne, Amour et eąuilihre. Apostolat des Editions, 1969.

Tournier Paul, Bibie et medecine, Delachaux et Niest-le, 1951.

1980.

Van Kaam Adrian, Religion et personnalite, SaIvator, 1967.

Zundel Maurice, Quel homme et quel Dieu?, Ed. Saint--Augustin, 1986.

Przejść od serca z kamienia do serca z ciała - oto program na całe nasze życie; niezależnie od tego, kim jesteśmy [...]. Napisałem książkę, by wykazać, że człowiek znajduje wewnętrzny pokój i pewną pogodę ducha dopiero po przebyciu rozmaitych kryzysów życiowych. Aby tego dowieść, przeprowadziłem paralele z niektórymi postaciami biblijnymi [...]. Niniejsza książka nie jest traktatem teologicznym czy egzegetycznym. Czerpię tylko inspirację z niektórych postaci biblijnych, aby udowodnić, że również i ci ludzie, tak samo jak my, przechodzili w swoim życiu przez różne etapy".

z Uprowadzenia Autora

To już kolejna - po Drodze niedoskonałości - książka Andre Daigneaulta, kanadyjskiego kapłana i kierownika duchowego, która ukazuje się w naszym wydawnictwie. Autor w oparciu o przykładowych bohaterów biblijnych (takich jak: Adam i Ewa, Jakub. Abraham, Eliasz) oraz korzystając z najnowszych osiągnięć psychologii rozwojowej człowieka dorosłego pokazuje drogę duchowego i psychicznego dojrzewania. Nie tylko dzieli się z czytelnikiem swoim własnym doświadczeniem, ale uzupełnia je. powołując się na specjalistów z dziedziny teologii duchowości i psychologii. Wszystko to sprawia, że książka ma charakter egzystencjalny, odnosi się do życia każdego człowieka. Autor ukazuje drogi rozwoju ducha, jednocześnie kompetentnie demaskując pozorne dobro i iluzje pseudoduchowego życia. Polecamy szczególnie osobom zaangażowanym w różne formy posługi w Kościele - zarówno kapłanom, jak i świeckim.

Wydawca

Od serca z kamienia do serca z ciała to walka na cale życie. Zatwardziałe serce me otworzy się na przebaczenie. Zatwardziałe serce stanie się skąpe. Wiara w nieskończoną czułość powoli roztapia zatwardziałość naszego serca. Gasi w nas nienawiść i urazę. Uczy nas rozumieć i usprawiedliwiać drugiego człowieka. Jest to długa droga, która wiedzie przez cale życie i uczy nas. że najpierw samemu trzeba przejść próbę, żeby umieć wejść w serce innego człowieka tak. by go nie zranić".

Rene Coste



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
IV.PRADZIEJE CZŁOWIEKA, 14.IVB.Od epoki kamiennej do czasów metali, Marek Biesiada
Od serca do ucha
opowie�æ przyjaci�³ki od serca
Tak od serca należycie
Dębski Eugeniusz O włos od serca
Święta Małgorzata Maria Alacoque od Serca Jezusowego Wizytka
ZYCZENIA OD SERCA
Roszel Renee Przyjaciel od serca
MacKay Sue Lekarze od serca
Debski Eugeniusz O wlos od serca
Od welfare state do welfare
Od czasu średniowiecznego do czasu nowożytnego, Filologia Polska, WOK
Do masażu ciała

więcej podobnych podstron