Dukaj Jacek Afryka


I. Afryka

1

Rzekł mi N'Goto:

- O, nie. Ja nie wierzę w czas. Czas nie istnieje. Tylko popatrz na Słońce. Popatrz na Słońce.

A po wielokroć przeczy swej niewierze. Mówi: "kiedy byłem młody..."; mówi: "za chwilę"; mówi: "zabiję go". W prostocie swego umysłu radzi sobie z niezliczonymi sprzecznościami czasu - starannie omijając je myślą; ignorując. Psychologia dziecka: nakryję głowę kołdrą, czego nie widzę, tego nie ma. Lecz N'Goto jest z tą swoją filozofią szczęśliwy. Cóż go obchodzi ilość wschodów i zachodów Słońca i Księżyca pomiędzy posiłkami, cóż go w ogóle obchodzi przyszłość i przeszłość? Dzieje się, co dziać się musi; bogowie wiedzą, bogowie rządzą, bogów prawo. A czas? Czas nie istnieje.

Rzecz jednak w tym, że owszem, istnieje. Noże, których nie ma, nie ranią.

Afryko, Afryko, uwodzisz mnie, by zniszczyć. Twój śmiertelny urok drapieżnika zniewolił mnie. Konasz, ale mimo to - wciąż jesteś piękna. Zadurzyłem się w tobie od pierwszej nocy na pustyni, pierwszego świtu na sawannie. I tak jak dostrzeżona u ukochanej raz i drugi jakaś skaza, wada, skryty cień przyszłej szpetoty - jedynie podkreśla nieskończone piękno kobiety; tak i ta druga strona twego oblicza, mroczna, cuchnąca śmiercią i cierpieniem, tylko wzmaga moc pajęczego czaru, jakim mnie oplotłaś. Chora miłość do ciebie jest jedyną przyczyną mego wygnania. Kara mnie spotkała w nagrodę. A może nagroda za karę. Czyż nie śniłem o przedwiecznej samotności w sercu twej dziczy? Czyż zmrocznie nie roiłem sobie rozpustnie ascetycznego życia na twojej rozpalonej malaryczną gorączką ziemi? Ty znasz noc mego serca. Ach, okrutna, po stokroć okrutna.

Kopię sobie grób. Ludzie z wioski N'Goto palą swoich zmarłych - natomiast kobiety, dzieci i zhańbionych w walce wynoszą na pożarcie padlinożercom; odwiedziłem ten ich cmentarz: suche, brudnopylne pole, poznaczone białowapiennymi plamami czaszek i miednic, krzywymi kreskami kości, żeber i kręgosłupów, na niebie nad nim szerokie krzyże sępów, a wszystko to w dotykalnej zawiesinie żaru i oślepiającej jasności wielkiego Słońca. Nie chcę tak skończyć, kopię sobie kościaną łopatą grób za kraalem. Podchodzi Batanabe, pyta, co robię; już rozumiem to narzecze na tyle, by móc bez świadomych starań wychwytywać sens niezbyt skomplikowanych w nim wypowiedzi, a oni raczej nie budują zdań wielokorotnie złożonych. Pomagając sobie rękami odpowiadam, iż przygotowuję podziemny dom dla mego ciała. Uśmiecha się: to dobrze, dobrze, kop dalej. Nie wiem, co on z tego zrozumiał. Oddala się, szczerząc do siebie zęby. Ciekawym, jaką nową wieść o mnie przyniesie wieczorem Mały Ptak. O czymże by oni plotkowali, gdyby nie ja?

Odkąd przestałem nosić ubranie - a właściwie odkąd przestały się jego nędzne resztki nadawać do noszenia - ustały, do tej pory nieustanne, zapalenia skóry, drobne owrzodzenia oraz parchy odpotne; i pocę się nieporównanie mniej. Zaczynam nabierać jednolitego, rzemiennobrązowego koloru, jakiemu jeszcze nie tak dawno temu nie mogłem się nadziwić u van der Broetela. (...Nie tak dawno? A ileż to dni minęło? Ile miesięcy? Dni i miesiące nie istnieją... Co się stało... co się stanie... co się dzieje z moim burskim przewodnikiem, z wszystkimi naganiaczami, nosicielami broni, całym safari, za które tyle zapłaciłem? Też wygnani? Gdzie? Kiedy? Żyją, nie żyją? ...Co za różnica, kiedyś tam ich życie trwa.) Czy i pomarszczyłem się wietrznie wzorem van der Broetela? Nawet w stojącej wodzie bardzo trudno się przejrzeć, i niewiele w niej widać prócz cienia. Mały Ptak mówi, że jestem stary i brzydki, ale to chyba kwestia rasy; nie wiem, nikogo innego o barwie skóry różnej od głębokiego hebanu nie widział tu nikt za wyjątkiem N'Goto, a jego przecież o taką rzecz nie spytam, i tak Batanabe rozpowiada, że siedzi we mnie dziesięć razy po dziesięć i jeszcze dziesięć diabłów.

Nie mogę się przyzwyczaić do tych dzieci. Wszędzie ich pełno. Tyle się mówi - będzie mówić - o śmiertelności afrykańskich niemowląt. To ileż, do cholery, przychodzi ich na świat, po siedem w miocie? Inna rzecz, że nie uświadczysz tu kobiety, która albo nie byłaby w ciąży, albo nie dźwigała już niemowlęcia w nosidle na plecach. Rodzą jak maszyny. Płodne niczym szczurzyce. Pojęcia nie mam, jak ci twardziele nadążają z zapładnianiem, taki M'Banu ma szesnaście żon (co prawda trzy już cokolwiek przeterminowane), a N'Goto trzynaście lub czternaście, najstarsza dwadzieścia osiem lat, wygląda na pięćdziesiąt, najmłodsza lat jedenaście, wygląda na szesnaście, dziewięć zachodów Słońca temu ją kupił, zresztą chyba od siebie samego. Muszę popytać Małego Ptaka, ona będzie wiedzieć - jeśli coś przebija mnie jako temat plotek, to chyba właśnie kwestia potencji poszczególnych wojowników; przy okazji wzbogacę słownictwo. Jak to N'Goto zrobił? Drań jest kuty na cztery nogi. Uch, ależ ta ziemia twarda...

Cholerne dzieciaki! Będzie mi tu szczał do grobu! Won! Czyj to szczeniak, dlaczego żadna go nie pilnuje? Bo zdzielę łopatą po tyłku!

Oho, coś się dzieje. Bydło czemuś niespokojne. Oglądam się na wyrostków wyznaczonych na pasterzy. Wstali z kucków, coś krzyczą, nie rozumiem, są na wzgórzu za rzeką, za daleko, za daleko. Czyżby znowu trzęsienie ziemi? Zwierzęta to wyczuwają.

Aaaaahh...! Oślepłem! Boże, moje oczy! Co się...

Gwiazdy. Gwiazdy, noc najprawdziwsza... Chryste, co ja bym począł, gdybym rzeczywiście oślepł...

Ludzie wychodzą z chat, krzyczą, śpiewają, Batanabe wyje opętańczo, dzieci płaczą; wszyscy gapią się w niebo, ja też. Noc, noc w ułamku sekundy. Jasno, bo Księżyc w pełni. Jeszcze upał zmaleć nie zdążył, ale zaraz zmaleje; lekki wietrzyk na opotniałej skórze twarzy... Ocean jest wystarczająco blisko. Cholera, nie znam się na meteorologii - będzie huragan? nie będzie? W Afryce i tak zawsze noc i dzień nastają po sobie w szaleńczym tempie, wahania temperatur są tu ogromne. Więc? N'Goto, zdaje się, mówił, że już im się zdarzały nagłe ucieczki i ataki Słońca. Trzeba by się dowiedzieć. Noc. No noc, jak Boga kocham...

Podnoszę łopatę, schodzę ku wiosce. Oni też wracają do siebie. Uch, znowu wdepnąłem w jakieś gówno, i do tego muszę się przyzwyczaić; wycieram stopę w trawę. Kobieta z dzieckiem na ręce przygląda mi się z otwartością, którą dawno przestałem uważać za bezczelność.

Mały Ptak woła mnie sprzed chaty, macha ręką. Spokojnie; przecież już idę, idę.

2

Smak wielomącznych placków, smażonych na rzecznym kamieniu, rozpalonym żarem oszczędnego ognia z podpalonych bydlęcych odchodów - smak ten śnić mi się będzie do śmierci; w istocie przypuszczam, że mój język przeczuwał go na długo zanim spróbowałem ich po raz pierwszy. Tak, właśnie tak smakuje Afryka.

- Jedz, jedz. Dobre.

- Jem.

Coraz zimniej; chłód nagłej nocy przenika do wnętrza naszej chaty mimo jej trzcinowo-błotnej izolacji, pomimo tego ogniska na nawozie. Kiedyś w nocy wyszedłem w pole - było to jeszcze za czasów mej nieustającej biegunki - i zobaczyłem blady nalot szronu na falach ostrych ździebeł trawy oraz na asymetrycznych koronach pobliskich akacji. Na pustyni nie tak trudno zamarznąć; tym bardziej teraz.

Mogąc wybierać pomiędzy imaas, zsiadłym mlekiem samic tej nieznanej rasy bydła, a nieprawdopodobnie gęstym piwem z tutejszej odmiany prosa - wybieram imaas, tym się jeszcze nikt na moich oczach nie zatruł. Potem Mały Ptak podsuwa mi suszone mięso, ale mam dość. Czekałem cierpliwie, widząc tę dziecięcą radość w jej oczach, ale dłużej nie wytrzymam. Najpierw woła mnie, jakby się paliło, a teraz nie chce mówić. Tej łobuzerskiej przekory, mieszającej powagę spraw ważnych i humor w sprawach błahych w schizofreniczny chaos reakcji - po prostu nie jestem w stanie sobie przyswoić; w takiej atmosferze trzeba się wychować. Wzrok błąka mi się wokół pęku stalowych assegai i świeżych trzcin, w półmroku chaty mylę jedne z drugimi. Może powinienem sprawić jej porządne lanie, N'Goto podczas ostatniego polowania czynił jakiejś aluzje, Mały Ptak traci ponoć przeze mnie twarz. Szlag by go, nie będę bił kobiety. (Będę; wiem, że będę). Na miły Bóg, o co chodzi tej dziewczynie??

- Wojownik nie kopie dziur w ziemi - odzywa się, ale patrzy na swoje uda i wiem, iż nie jest to to, co chciała rzec - źle widzieć wojownika przy pracy kobiety.

- Kopałem sobie grób. To już grobu wykopać sobie nie mogę?

- Ah-ah, nie, nie, panie; tobie wszystko wolno; kop, kop. Jakże bym mogła czegokolwiek ci zabronić?

- Cieszę się.

- Oh-oh, Biały Słoń jest wielkim wojownikiem, robi co chce, wszyscy widzą, że robi co chce, nikt nie myśli inaczej, wszyscy widzą, kopie w ziemi, Biały Słoń jest potężnym wojownikiem, ale może jakiś głupiec, jakaś głupia, stara kobieta pomyśli sobie, dlaczego kopie, ma młodą, silną żonę, czy ta żona jest leniwa, czy ta żona nie ma godności, potem żona słyszy jak powtarzają to wszystkie stare, głupie kobiety w wiosce i słyszy ich śmiech, kiedy idzie nad rzekę...

Rozmowa z Małym Ptakiem przypomina walkę z cieniem. Mówi dalej, ale już sobie nie tłumaczę jej szczebiotu; i tak zawsze postawi na swoim, nie mam szans, ani razu nie zdołałem zmienić jej postanowień; może i nazywa się tu mężczyzn wojownikami, lecz pozbawieni kobiet byliby jak niezaprogramowane komputery.

Co? Co ona powiedziała?!

- Coś ty powiedziała?!

- Jest czas, dziewięć księżyców, a po czasie jest dziecko, i to jest syn.

Nawet nie zwracam uwagi na jej mimowolne przyznanie istnienia czasu: właśnie stwierdziła, że jest w ciąży.

- Nieprawda. Kłamstwo.

Wywija wargi. - Byłam u Samabati. Samabati powiedziała.

Samabati, tutejsza akuszerka-czarownica. Ponoć nigdy się nie pomyliła, przepowiada płeć dziecka w pierwszym miesiącu.

Ale to niemożliwe, niemożliwe. Tym razem musiała się pomylić, nie ma innego wytłumaczenia.

Opieram się plecami o wklęsłą ścianę chaty; siadam - mimo wszystko wolę siedzieć, niż kucać na piętach, za stary jestem na nowe prostowanie sobie kości i trenowanie mięśni. Mrużę oczy - Mały Ptak trwa w bezruchu, tylko płynne światłocienie pełgają na jej miękko czarnej skórze, ma piersi pełniejsze, twardsze i cięższe, niż u jakiejkolwiek białej kobiety, ma biodra szersze i węższą talię, pod skórą tłuszczu nawet mniej, aniżeli u innych żon w wiosce; ma piętnaście lat. Może i nie tyle; mówi: "kiedy czas się skończył, miałam lat dwanaście". Zakładam, uśredniając, upływ w chaosie trzydziestu miesięcy. Jest córką mego brata w śmierci, N'Goto. Darem. Czasami budzę się w nocy, widzę jej okrągłe, i we śnie uśmiechnięte oblicze - i nie wiem, kim jestem.

Szepczę:

- Dziewczyno, ja jestem bezpłodny. - Mówię to jednak po serbochorwacku, i ona rozumie tylko mój smutek. Wyciąga do mnie rękę, ale ignoruję ją.

A widzę, widzę przecież logiczne wyjaśnienie. Czy mam jednak czekać te dziewięć księżyców, by przekonać się o mej racji, a Małego Ptaka skazać na ukamieniowanie? I jakże mogę ją winić? Swoją drogą powinna być jednak bardziej przewidująca, jestem tu wszak jedynym białym... Czy mogła po prostu o tym nie pomyśleć, nie znając w ogóle pojęcia mieszańca, Mulata? Czy mogła bezświadomie przyjąć, iż każde dziecko zrodzone z czarnej matki również jest czarne? A jeśli rzeczywiście wszyscy tu żyją w takim przekonaniu? Nie: N'Goto. N'Goto - on się zorientuje. I cóżeś ty najlepszego uczyniła? Śmierć w męczarniach cię czeka.

...Lecz jeśli mimo wszystko urodzi się o skórze zaledwie jasnobrązowej...? Niemożliwość, niemożliwość.

A któż jest ojcem? To oczywiste: Fanduga. To jemu byłaś przyrzeczona przed powrotem N'Goto, to on nigdy mu tej decyzji nie wybaczył i nigdy się do mnie słowem nie odezwał. Jakże mogę cię winić? To młody bóg, demon wojny, wojownik posągowy; słyszałem świst ciśniętej przez niego assegai, widziałem go w tańcu myśliwego. Masz rację, jestem brzydki i stary.

...Lecz jeśli tak - czemu zatem uśmiechasz się do mnie, skąd ta radość w twych oczach, ów entuzjazm wyznania matki pierwszego dziecka? Ty nie potrafisz kłamać. Nie potrafisz udawać. Nie patrzyłabyś tak na mnie.

Po prawdzie - jakie to ma znaczenie? Żadnego. Niedługo umrę; wiem. Muszę się pospieszyć z grobem. To już. Coraz bliżej. Trochę wysiłku i przypomnę sobie swoją śmierć. Zdaje się, że będzie nagła; zdaje się, że nie będę cierpiał. Dobre i to. Dzięki Ci, Panie, za nieliczne łaski Twe.

Grób. Gdzie łopata? Muszę się pospieszyć. Nie zeżrą mnie hieny i sępy.

Wstaję. Ona oczywiście również.

- Cieszę się - mówię, bezbronny w swym sztucznym uśmiechu. - Cieszę się. Żona, która nie rodzi dzieci, nie jest żoną. Syn. Cieszę się. Na pewno będzie wielkim wojownikiem. Wybierz dla niego dziecinne imię.

- Oh-oh... - rozpromienia się. - Ja...

Podnoszę łopatę i wychodzę. Grób czeka.

Noc mnie zrozumie.

3

Musiało mu powiedzieć któreś z dzieci. Przyszedł ze skórą lamparta narzuconą na plecy; łeb drapieżnika wystaje mu znad prawego barku, oczy zwierza spoglądają na mnie z góry: N'Goto jest wyższy o pół głowy. Zatrzymuje się dwa kroki od dołu, potem kuca. Patrzy na mnie. Machinalnie wywijam łopatą.

Trwa noc - o tak, trwa noc - i lśni w śliskim świetle Księżyca skóra pierworodnego syna wodza, dziedzica władcy tego spłachetka ziemi (N'Kosi M'Banu! N'Kosi M'Banu!), okrutnego tyrana, humorzastego, pomarszczonego niczym papier toaletowy starucha, który dla własnej rozrywki potrafi skazać niewinnego na tortury, a dla mojej - darzy mnie bowiem niebezpieczną sympatią - darować mu szybką śmierć; tyrana, który wymordował swych braci i ich rodziny do ostatniego pokolenia, a którego kochają szczerze ponad wszelkie wyobrażenie białego człowieka wszyscy członkowie plemienia i gotowi są oddać zań życie, co zresztą czynią dość często - otóż lśniąc mokro skóra syna owego despoty zdaje mi się w tym chłodnym wielocieniu rytualnie pomazana świeżą krwią, tak bowiem lśnić potrafi tylko czerń ludzkiej posoki - i wiem, wiem, że objąwszy władzę po M'Banu, mój przyjaciel N'Goto, najodważniejszy mężczyzna, jakiego znam, mój wybawiciel, i przeze mnie od śmierci wybawiony, szlachetny ponad wszelkie wyobrażenie białego człowieka - że będzie wówczas wodzem jeszcze okrutniejszym i więcej krwi spłynie za jego panowania, a księżycowe refleksy na opotniałych jego ramionach teraz mnie o tym ostrzegają wbrew czasowi, ponieważ bliska jest ma śmierć i nie zagrozi mi już szaleństwo.

- To grób.

- Tak.

- Dla ciebie.

- Tak.

- Umrzesz?

- Tak.

- Nie mogę razem z tobą stanąć do walki?

- Nie będzie walki. - Wspieram się na łopacie. - Czy walczysz z deszczem? Czy walczysz z wiatrem?

- Gdy deszcz i wiatr chcą mnie zabić.

- To moja śmierć, N'Goto.

Nie podoba mu się to. Wojownik nie rezygnuje, wojownik się nie poddaje, nie ma takiego słowa, a więc nawet pomyśleć o tym nie jest w stanie.

- Teraz nie istnieje również przeznaczenie. Możesz oszukać los. Jeśli chcesz.

Czy chcę? Nie mam siły na analityczną szczerość. Trzeba kopać.

- Życie jest dobre - akcentuje milczenie N'Goto.

To nie mój aksjomat. On mówi, że życie jest dobre; bliższe oryginałowi byłoby inne tłumaczenie tego stwierdzenia: życie jest smaczne. Jemu smakuje.

Być może - ale tylko być może - N'Goto ma rację: nie chce mi się żyć.

- Pamiętasz - zaczyna, i po intonacji tego słowa wprowadzającego w przeszłość (która nie istnieje) poznaję głębokość zanurzenia N'Goto w trans wspomnieniowy - pamiętasz, Shetozah, jak przez noce i noce szedłeś sam przez piaski pustyni, ku wodzie, by nie umrzeć? Pamiętasz, pamiętasz, jak walczyłeś z łowcami i zabiłeś dwóch, by zachować wolność, nie zostać zakutym w żelazo, nie zginąć? Pamiętasz, pamiętasz, jak uciekaliśmy rybom-ludojadom, płynęliśmy szybciej od łodzi, szybciej od statku, pomimo kajdan, pomimo sztormu? Pamiętasz, jak wyciągnąłeś mnie przez dziurę w burcie z dolnego pokładu, jak ja rozerwałem twój łańcuch? Pamiętasz, jak ukręciłeś głowę tamtemu Arabowi?

Tak, on wie: duma i pycha potrafią mi zastąpić każdą motywację do życia; on to rozumie. W gruncie rzeczy nie różnimy się aż tak bardzo.

Przerywam na moment kopanie; grób jest już dosyć głęboki, ale ma być jeszcze głębszy, by padlinożercy nie dogrzebali się ciała.

- Posłuchaj, N'Goto. Przypomniałem sobie swoją śmierć. I spodobała mi się. Wolę umrzeć tak. Niech się dokona. Nie chcę niepewności. Pozwól mi. Tego pragnę.

- Tylekroć stałeś już naprzeciw niej. Mówiłeś: nie.

- Wystarczy.

- Ja wiem, dlaczego. To Batanabe, prawda? To przez dym jego krwi.

- A jeśli tak?

- Chcesz wrócić do swojej rodziny. Chcesz wrócić na swą ziemię. W dymie zobaczyłeś życie utracone. Batanabe jest zły. Cieszy się zasmucając innych. Zapomnij o tym. Idź do Samabati, pokaże ci zwierzęta, których nigdy nie upolujesz, kobiety, których nigdy nie posiądziesz, krainy, których nigdy nie zobaczysz, skarby, których nigdy nie zdobędziesz; wróci ci apetyt.

- Jesteś bardzo mądry, N'Goto.

- Wiem.

Ale nie wie, że tak naprawdę nie posiadałem żadnej rodziny, ani żadnej ziemi; ostatni mego nazwiska zginęli pod megatonowymi uderzeniami ponadatmosferycznych rakiet w Trzeciej Wojnie Jugosłowiańskiej, a mymi posiadłościami były ciągi cyfr w pamięciach komputerów bankowych Brukseli, Zürichu, Amsterdamu i Kajmanów Wielkich. Sława mych czynów była mroczną sławą: od moich słów i działań ludzie ginęli tysiącami. Och, gdybyś wiedział, ilu zabiłem (zabiję) w rzeczywistości! Nie potrafisz sobie wyobrazić, mój drogi N'Goto, co to znaczy prawdziwe ludobójstwo; przekracza twą imaginację już liczba niewolników w jednym transporcie na Zanzibar, nie byłeś w stanie objąć umysłem ogromu tego systemu nawet jako jego część, wtłoczony w ciemność, smród, śmierć i ból ciasnych podpokładów "Perły", przepełnionej żywym ładunkiem, w skład którego wchodziłem i ja. Czy wiesz, co to znaczy "milion"? Czy wiesz, co to znaczy "eksterminacja"? Czy znasz potęgę słowa? Najbardziej śmiercionośną bronią wymyśloną przez człowieka jest telefon.

Ale w jednym ma rację. Tęsknię. Tęsknię za utraconym... czym? Która ze zmian była zmianą na gorsze? ...Afryka mnie zwyciężyła. Przygniotła. Wypaliła ognistymi promieniami swego Słońca.

- Ty nawet nie umiesz wymówić mego imienia. Nazwiska.

Zrozumiał. Opuszcza głowę, spogląda w mrok grobu.

- Mały Ptak... Mały Ptak nie daje ci radości.

- Nie wiń jej.

- Już tego nie czynię.

Skojarzyłem.

- To ona ci powiedziała.

- Tak. Przyszła do mnie. Będziesz miał syna. To ważne.

Dziewczyno, dziewczyno, czyż nie widzisz, że sama siebie pogrążasz? Co ty najlepszego robisz?

- Na pewno urodzi dużego i silnego.

- Na pewno. Będzie cierpieć przez twoje odejście.

Może. Niedługo w każdym bądź razie. Fanduga ją pocieszy.

Zbieram się w sobie, by poprosić N'Goto o litość dla niej. Wtedy pada strzał. Ważna jest kolejność wydarzeń. Najpierw trzask uderzenia pocisku w drewniany trzonek łopaty, ból odpryśniętych drzazg wbijających się w mięśnie mego przedramienia; potem, pozostały w tyle, dźwięk przelotu kuli, ów niesamowity świst, który paraliżuje żołnierzy; zaś sam grzmot wystrzału nie dobiega do nas w ogóle. Nie czekam, już leżę w grobie. To okop sobie wygrzebałem. Tu jestem bezpieczny. Ściągam weń zdezorientowanego N'Goto; zgubił gdzieś swą lamparcią skórę.

Kto strzela do nas z nocy? Kto chce zabić? I którego z nas? Nie N'Goto przecież. Czyżby więc właśnie w tej chwili ominęła mnie śmierć? Czy na tę kulę czekałem? Może zatem lepiej wstać i spokojnie przyjąć następną? Dlaczego się przed nią kryję? Co się dzieje?...

To choroba pytań, dopust niepewności. Ziemia. Ziemia, sypki pył afrykańskiej gleby, szorstki piasek, twarda glina - ona istnieje. Czuję ją. Tak. Już dobrze, już dobrze.

- Widziałeś płomień?

- Co?

- Błysk jasności, kreska Słońca. Widziałeś?

Nie widział. Karabin snajpera wyposażony jest zapewne również w tłumik ognia. A dlaczegóżby nie, w tym osiemnastym-dziewiętnastym wieku tak samo to nieprawdopodobne. W efekcie nie mam pojęcia z której strony zamachowiec do mnie mierzy. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać, ewentualnie spróbować przeczołgać się w dół zbocza, ku wiosce, ten kierunek wydaje się najbardziej bezpieczny; lub krzyczeć o pomoc.

Obracam się ku N'Goto, jego prędzej posłuchają - ale N'Goto już tu nie ma. Wyskoczył, biegnie pod Księżycem. Oszalał, nie inaczej. Zaraz go snajper ustrzeli jak kaczkę.

Mimowolnie wychylam się niebezpiecznie z dołu: głowa i ramiona ponad poziom gruntu. N'Goto niczym czarny gepard - on, czy jego cień? Tam, tam i tam, i nie ma go. Skryć się! Jednak jeszcze szybki rzut oka: nigdzie nikogo, snajper niewidoczny. Skryć się, schować! Przecież tak naprawdę - nie chcę umrzeć.

Wtem - opływa mnie gorący oddech, tchnienie rozpalonego wiatru. Fala ciepła uderza ze strony wioski. Dezorientuje mnie utrzymująca się nadal cisza afrykańskiej nocy. Coś się dzieje dookoła mnie, jakieś niepojęte, niepojmowalne rzeczy. A ja kulę się we własnym grobie.

Spojrzenie wstecz: w wiosce spokój, bezruch, ciemność. Wiatr z inferna przewiał; powietrze zasypia ponownie. Snajper nie daje znaku życia, podobnie jak wchłonięty przez mrok N'Goto: leży gdzieś tam na ciepłej ziemi, z długimi kończynami rozrzuconymi marionetkowato, i wysącza mu się krew z rozłupanej niechybnym pociskiem głowy; stygnie mój N'Goto. Ile to czasu minęło od strzału w łopatę? Minuta? Dwie? Mógłbym liczyć własne oddechy - lecz ledwo zacząłbym zwracać na nie uwagę, zakłóciłbym tym ich rytm. Czas nie istnieje.

Czyż ma zatem sens oczekiwanie? I na co mam czekać, tu, w swej mogile?

- Ty! - krzyczę, odruchowo po angielsku. - Pokaż się! Czego chcesz?! - Potem powtarzam to po francusku, niemiecku, arabsku i w farsi, a nawet po serbochorwacku i w miejscowym narzeczu. Wrzeszczę tak sobie w noc, niczym muezzin meczetu wieży Babel, a póki wrzeszczę, on przecież nie może mnie zabić. W końcu jednak wyczerpuję me lingwistyczne zdolności i wydaję z siebie ciężkie milczenie.

Na to odpowiada ze śmiertelnych głębin nocy N'Goto.

- Ha-ah! - rozdziera strach jego tryumfalny ryk. - Pożarłem!

Odetchnąwszy z ulgą, wychodzę z grobu skrytobójczego snajpera.

4

- Ślina Słońca - stwierdza Batanabe. - Słońce splunęło na ciebie.

- W środku nocy?

- Nie ma nocy, nie ma dnia.

- Noo, w każdym razie po ciemku nie trafiło.

Sklnie mnie rozwścieczony? Ależ skąd, nie uczyni tego, czego się spodziewam, przestałby wzbudzać strach zachowując się w sposób przewidywalny.

Wybucha śmiechem.

Znajdujemy się w centrum uwagi całej wioski, nie mam wyjścia, muszę się śmiać razem z nim. Zresztą - to rzeczywiście jest śmieszne.

Po chwili śmieją się już wszyscy wokół. Rechocze, śliniąc się ohydnie, sam M'Banu. Odsuwa przepaskę i oddaje mocz na szklaną tarczę: z wgłębienia unosi się z sykiem słup pary. I znowu - nie mija pięć oddechów, a wszyscy szczają w brudnobursztynowe koło pogorzeliska. Chichoczą głupkowato, niczym upośledzone umysłowo dzieci. Lekki wiatr porusza powietrze; przez nikogo nie zatrzymywany, wycofuję się z amoniakalnych oparów, poza krąg czarnych ciał popadłych w nagłe szaleństwo mężczyzn, kobiet i dzieci. To ma jakiś związek z owymi opętańczymi tańcami plemiennymi, intuicyjnym poczuciem wspólnoty - ta niesamowita podatność na nastrój zbiorowości; to jest jedna z rzeczy, których nigdy nie zrozumiem, ponieważ jestem Europejczykiem i ponieważ urodziłem się o kilka wieków za późno.

Mały Ptak czeka przy obejściu N'Goto. Żyje, bo poszła się poskarżyć na swego męża swemu ojcu. Inaczej byłaby częścią popiołu wtopionego w szkliwo koła spieczonej ziemi, na której stała nasza chata. Teraz nie wie, jak zareaguję.

W srebrnym świetle Księżyca błyszczą łzawo jej oczy. Noc nie pasuje do sytuacji: w wiosce gwar, ruch, płoną ogniska, plączą się w międzychatnych wielocieniach nie do końca rozbudzone, wielkogłowe dzieci. W oddali odzywa się w urywanych pytaniach bęben.

- Ojciec cię zaprasza.

- Tak.

- Mieliśmy szczęście. Bogowie ci sprzyjają, Biały Słoniu.

- Tak.

- Twoja ręka...

- Nic.

Wchodzę do chaty, którą mi wskazała; to jedna z mniejszych należących do N'Goto. Zamożniejszy odeń jest jedynie M'Banu. I tak być powinno. Rosnący w siłę wbrew woli wodza rychło okazują się zdrajcami.

Wewnątrz płonie tylko mały ogienek z suszonych traw; wystarczyłyby Księżyce, ale wejście musi pozostać zasłonięte. N'Goto kuca nad trupem. Jego bezruch to słowo. Teraz znaczy: czekaj. Kucam naprzeciwko. Ciało snajpera pomiędzy nami. N'Goto jest jedynym człowiekiem, z którym mogę milczeć bez skrępowania.

W końcu dotyka czoła nieboszczyka i podnosi na mnie wzrok.

- Twój.

Zostawia mnie samego. Musi się jeszcze pokazać u boku M'Banu, nikt nie powinien bowiem zauważyć nieobecności najstarszego syna wodza - poprosiłem N'Goto o zachowanie sprawy nocnego strzelca w tajemnicy i spełnił mą prośbę bez słowa, niepojęte zniszczenie mej chaty tylko ułatwiło mu sprawę.

Jestem więc posiadaczem świeżych zwłok. Tyle przynajmniej że nie własnych. Straciłem co prawda dom, ale nie ma nic darmo. Więcej takich nocy, a Batanabe wyjdzie przy mnie na Piętaszka. Tak nie można żyć, to nie komiks. Boże mój, czy ja nie mogę się wreszcie zezwyczajnić...? Widać nie... Nie ma człowieka, który wytrzymałby nerwowo podobne szaleństwo. To niedawne przeczucie śmierci (niemal słuszne przecież!) stanowiło prawdopodobnie sygnał ostrzegawczy; otóż ja naprawdę pragnąłem umrzeć. Ulżyłoby mi. Nic nie robić; poddać się... Tymczasem wessany zostałem w jeszcze większy chaos. Co prawda minęły mi te samobójcze ciągoty, ale i tak żyję tylko siłą inercji. Piekło to brak nadziei.

...Jak N'Goto go zabił? Chyba kark mu skręcił. Cóż, przyjrzyjmy się, kogóż to zesłał mi los na kata. Ubranie, jak na Afrykę, raczej dziwne. To dżinsy? Coś podobnego w każdym bądź razie. Szpanerska kurtka. Co on tu ma... Rozebrać go. No, pokaż buźkę, mój mały. Albinos, nordyk, tylko że kurdupel; faktycznie, chyba nie można być bielszym, wygląda jak wyprany we wszystkich najbardziej żrących proszkach i wybielaczach. Młody chyba... No, teraz druga rączka; taak. Kieszenie potem. Teraz spodnie. Buty.

Trochę to trwało, chociaż snajper nie zdążył jeszcze zesztywnieć; nie miał prawa, wiem przecież, po jakim czasie zaczyna przeszkadzać w tego typu czynnościach rigor mortis. (O, wiem doskonale!) Ostatecznie przesunąłem trupa pod ścianę, a rzeczy - łup - rozłożyłem przy ogniu. Badam je, sztuka po sztuce - podrównikowy porucznik Columbo.

Zacząć od drobnostek: papierosy, bilet, kwit, kolczyk, bilon, płatnicze karty, długopis, zapalniczka, breloczek... Śmieci pospolite. Wszystko ważne; to są niepodważalne świadectwa anachroniczności albinosa w tym czasie, w tej Afryce. A on dziecko mojego wieku, tak. Będę się modlić do tych papierosów. Cóż to za marka, swoją drogą...? Dingtony. Pierwsze słyszę. O, w kieszeni miał nóż. Jak to cudo się otwiera? Mhm, sprytne; zdaje się, że ów wąski czarny pasek reaguje na ciepło dotyku ludzkich palców. A ten drugi, szerszy? Czy to od migotu płomienia drży mi w spojrzeniu skalpelowe ostrze noża skrytobójcy? Nie, ono naprawdę wibruje; przyłożywszy klingę płasko do skóry odczuwam lekkie swędzenie; przyłozyć inaczej się nie odważę, wypróbuję jej ostrość na pudełku. O cholera; przecięte bez najmniejszego nacisku - zaiste, jak skalpel; dobrze, że wysypałem papierosy, szkoda by było. No-no-no; skąd to przybył mój zabójca? Skiedy?

Karty płatnicze biją w oczy wielokolorowymi holograficznymi logo nieistniejących systemów bankowych. Breloczek reklamuje motel w Niedelskraad. Długopis pisze na czarno. Kwit jest wystawiony na przechowalnię bagażu w Nowym Madrycie, datowany dwudziestego pierwszego marca dwa tysiące sto drugiego roku. Czyli jednak kilkadziesiąt lat do przodu. Ten białas zatem nie urodził się za mojego życia. Nie należał do mojego czasu. Nie istniał w moim świecie. Pochodzi z przyszłości mojej przyszłej przeszłości.

Wiedziałem. Gdy się odrzuci wszystko, co prawdopodobne...

A jednak - szok. Podróże w czasie to się ogląda w kinie, w telewizji, w książkach się o nich czyta; ale tak naprawdę nikt przecież w nie nie wierzy, czas jest stałą niewzruszoną; wczoraj było wczoraj i nigdy nie będzie jutro, nie powrócisz do dni minionych i nie spojrzysz w twarz sobie samemu sprzed roku, ani nie zabijesz swojego dziadka i nie trafisz na dwór króla Artura; zegar tyka - tik, tak, tik, tak - a każda odmierzona sekunda zapada w niezmienialną przeszłość, w historię, po kres wszechświata taka sama, jaka ci się przeżyła i nic nie naruszy bagażu tych lat, które zużyłeś. Wszystko może się zdarzyć, ale nie świt o zmierzchu.

Świt o zmierzchu już się zdarzył, nie raz jeden zresztą; teraz się zdarzają większe niemożliwości. Nowomadrycki albinos z dwudziestego drugiego wieku w dziewiętnastowiecznej Afryce chce mnie zabić za pomocą strzelby jak z komiksu. Cóż to za dziwo futurologiczne, elektroniczna zabawka? Ujmuję delikatnie w dłonie czarny, prostopadłościenny skrzep metalowych, plastikowych i ceramicznych części; pozbawiony lufy, kolby, spustu, celownika; ciężki niesamowicie; wyglądający jak gruby, złożony laptop, z wystającymi asymetrycznie naroślami, wypęczniały, rozciągnięty; poręczny dzięki miękko wyprofilowanemu otworowi na dłoń. Wiem, że to broń, bo rozpoznaję wciśnięty weń magazynek (ale zaraz potem, obok - drugi, o innym kształcie) oraz odczytuję niemiecki grawer: Egzemplarz nr 0023097 wyprodukowany w zakładach w Stroegen 12.02.2098. Patent Rieger Korporation. TAC-1030 132+ Goerner. Kaliber .73 mm. Zasięg absolutny 6,8 km. System-system. Jak to się włącza? Żadnych części ruchomych, przełączników czy owych pasków sensorycznych. W końcu przypadek: potrząsam Goernerem za uchwyt i broń rozkwita mi w dłoni czarnym kwiatem, w pół drgnięcia powieki, bezdźwięcznie. Wypycha się wstecz kolba, wyskakuje rękojeść z wbudowanym płaskim, szerokim cynglem, odkrywa się mikroskopijny wręcz otwór lufy, ona sama wysuwa się nie więcej jak na dziesięć centymetrów. Lufa nie ma muszki, strzelba nie ma celownika. Po lewej, powyżej magazynków, wyrosły co prawda trzy przyciski - szary, biały i czerwony - ale po naciśnięciu żadnego z nich nic nowego się nie dzieje, i oto staję bezradny wobec tej zagadki. Jak z tego celować? Obawiam się skutków oddania próbnego strzału w zamkniętej przestrzeni i ostatecznie rezygnuję z pomysłu. Unoszę Goernera do ramienia, leży doskonale, kolba przylega do barku jak żywa (chyba faktycznie reaguje na zmiany układu kości i mięśni), tylko że tam, gdzie powinna znajdować się lunetka celownicza, znajduje się pustka. A wszak to oręż snajpera. Przymykam lewe oko, składam się do strzału w środek czoła zwłok albinosa...

Albinos się porusza.

Zamieram. Nagle pot występuje mi na skórę. Wysycha mi w ustach. Przecież ja sprawdzałem: nie oddychał, nie biło mu serce! Przecież nie żył! Martwy był! Trup! Trupy się nie poruszają. Na miłość boską.

Już miałem palec na spuście i strzeliłbym do niego, bynajmniej nie próbnie; strzeliłbym - gdyby nie to cierpienie na jego twarzy, jęki dziecinne.

- Och, Booooże... - jęczy po niemiecku. - Bożeeee mój, Boooożeee... Haaaahahh...

Tylko współczuć takiego zmartwychwstania. Ależ on się męczy; cóż znaczyła w porównaniu z tym jego szybka śmierć w ramionach N'Goto?

Wstaję, podchodzę do niego, wciąż z Goernerem w ręce. Stoję nad ożywieńcem, ognisko mam z tyłu i po lewej, światło pada na obficie wyperloną potem twarz zombie. Krzywią się jego wargi, przygryza je do krwi (która płynie, choć płynąć nie powinna, zatrzymana w bezruchu jego serca), marszczy brwi i czoło, i - nadal jęcząc - unosi wreszcie powieki.

Widzi mnie, niebieskooki.

Szept: - Boże, to on...

To ja. Przestraszył się? Raczej zdziwił.

Przystawiam mu czarną lufę Goernera do piersi.

- Kim jesteś? - i ja posługuję się piękną mową Hitlera. - Skąd jesteś? I dlaczego, dlaczego?

Ale on patrzy gdzieś poza mnie, w cień. Intensywność jego spojrzenia prowokuje mnie do zerknięcia wstecz. Nic. Lecz to nie była pułapka, prostacki blef. Nadal się tam gapi; widzi coś, czego ja dojrzeć nie jestem w stanie. W moim własnym cieniu.

- Mów!

Co robić, zagrozić mu śmiercią? Wszak raz już umarł.

- Mów, bo znowu będziesz musiał się wskrzesić.

Nareszcie oprzytomniał, skupił na mnie wzrok - to zmartwychwstania się boi.

- Svetozar Crnjenski.

- Ja.

- Umrzesz.

- Każdy umiera. Niektórzy widać po wielokroć.

- Umrzesz wkrótce, taka jest wola Boga.

Czyżby fanatyk? Czy tak wyglądają oczy szalonego fundamentalisty?

- Nie wierzę w Boga - stwierdzam i zaraz absurdalnie przeczę temu stwierdzeniu: - Boga nie ma.

Podnosi się na łokciach, uśmiecha krzywo; od krwi z własnych warg wampirzy to uśmiech.

- Bóg jest samoświadomą i samoorganizującą się formą stałego wypaczenia czasoprzestrzeni, kształtem pustki - mówi. - Bóg jest inteligencją skrzepu ciała wszechświata. Bóg jest wiecznym nowotworem continuum. Bóg jest istotą ładu w łonie chaosu. Bóg jest dzieckiem przypadku, zrodzonym ze zmarszczenia i sfałdowania wszechwymiarowej powierzchni uniwersum w echu eksplozji prajądra. Ja jestem sługą Boga. Bóg chce twojej śmierci, Svetozarze Crnjenski.

5

Są religie i są kulty, a to jest szaleństwo. Jak rozmawiać z człowiekiem dotkniętym obłędem? Nie znaczą dlań me słowa to, co znaczą dla mnie, gdy je wypowiadam. Wszystko przenicowane. Ja mówię "Bóg", a on widzi jakieś zwierzę kwantowe.

Jedno zrozumie: groźbę. Strach przed cierpieniem jest uniwersalny.

- Wszystko mi powiesz, bo wiesz, co cię czeka.

Już siedzi; masuje sobie kark, popatrując zmrużonymi oczyma na rozłożone po drugiej stronie ogniska przedmioty, nie do niego teraz należące. Obaj jesteśmy nadzy, lecz w kontraście barw naszych skór ja zdaję się co najmniej Mulatem. Jest niższy i mniejszy; on siedzi, ja stoję; i to ja posiadam broń.

- Mów, mów.

- Nie mam nic do powiedzenia. Mój Bóg skazał cię na śmierć. Umrzesz. Ja i ty nie posiadamy na to żadnego wpływu. Temporystom nie podskoczysz. Umrze



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dukaj Jacek Afryka
Dukaj Jacek Książę Mroku musi umrzeć
Dukaj Jacek Rej Main
Dukaj Jacek Wielkie Podzielenie
Dukaj Jacek Złota Galera
Dukaj Jacek Wielkie podzielenie
Inne Światy Różalski Jakub, Chutnik Sylwia, Dukaj Jacek,
Dukaj Jacek Jeden, Dwa
Dukaj Jacek Śmierć Matadora
Dukaj Jacek Przybliżenie
Dukaj Jacek Baśń 2
Dukaj Jacek Sierpniowa noc
Dukaj Jacek Baśń 02
Jacek Dukaj Afryka
Jacek Dukaj Baśń t 2
Jacek Dukaj Zlota Galera
Jacek Dukaj Baśń t 1
Jacek Dukaj Książę Mroku musi umrzeć
jacek dukaj zlota galera

więcej podobnych podstron