Jacek Dukaj Książę Mroku musi umrzeć

Książę Mroku musi umrzeć


Więc jest pan szatanem?

- Szatanem? Nie. Nie, nie.

- Przecież mówił pan...

- Co mówiłem? Książę mroku, powiedziałem. Szatana pan doprawił.

- No dobrze. Książę mroku.

- Nie „No dobrze”. Jak tylko ktoś usłyszy Pan Ciemności, Władca Nocy, to od razu szatan. To są zupełnie... no, może nie zupełnie, ale jednak różne rzeczy. Rozumie pan?

- W porządku. Książę mroku i nic więcej.

- Właśnie.

- To pana... stanowisko... wiąże się z pewną władzą, jak sadzę. W każdym razie tytuł tak sugeruje.

- Dla jasności: książę na wygnaniu.

- Na wygnaniu skąd?

- I tu się chyba poplączę. Mój ród nie został wygnany z żadnego terytorium, posiadłości, czy kraju. Nie jest to wygnanie w zwykłym sensie, ale ponieważ nie mogę znaleźć lepszego słowa, używam tego.

- W takim razie o jaki sens chodzi?

- O sens... cholera, ja wiem, chyba duchowy, tak, to najbliższe słowo.

- Zaplątał się pan.

- Pan to powinien lepiej rozumieć. W gruncie rzeczy to proste.

- Tak?

- Wierzy pan we mnie?

- Słucham?

- Wróć. Źle się wyraziłem. Wierzy pan, że mówię prawdę? Że rzeczywiście jestem księciem mroku? Co?

- Hmmm.

- Nie pytam pana jak psychiatry, ale zwykłego człowieka.

- No...

- Inaczej. Czy pana zdaniem przeciętny przechodzień uwierzy mi?

- Prawdę mówiąc, nie liczyłbym na to.

- No i ma pan odpowiedź... Zostałem wygnany z umysłów, z myśli ludzi. Kto dziś wierzy w czarownice, wilkołaki, zjawy, duchy? Można pójść do kina i obejrzeć perfekcyjnie zrobionego upiora, i wrzeszczeć ze strachu. Potem wraca się do domu i kręci głową - jak oni to zmontowali? Można zaczytywać się horrorami i gapić w mrok jak w taki horror, ale na widok faceta, co czarnego kota odpędzać będzie zaklęciami i krzyżem, popukać się w czoło. Źle mówię?

- Nie, dalej niezbyt pojmuję. Co panu da wiara w zabobony, czy nawet wiara w pana? Oczywiście, poza zadowoleniem. Zyskuje pan coś? Chodzi mi o bardziej materialne sprawy niż tytuł.

- Jasne, że zyskuję. Utraconą władzę.

- Nad czym? A może - nad kim?

- Nad moim ludem. Jestem księciem mroku.

- Aha.

- Przynajmniej nie traktuj mnie pan jak wariata, dobrze? Irytuje mnie to.

- Przepraszam.

- Nie ma za co. Rutyna, nie? Którym pacjentem jestem dzisiaj? Dziesiątym?

- Szóstym.

- Też nieźle. Ze mną ma pan chociaż rozrywkę. Nie każdy opowiada takie bajki.

- Nie każdy. Poprzedni cierpiał na bezsenność. Twierdził, że żona rzuciła na niego urok, żeby się wykończył nerwowo, bo ma kochanka, a wie, że on nie zgodzi się na rozwód. Scenariusz mieszczący się w normie. Ale, jak pan widzi, nie wszyscy utracili wiarę w czary.

- E, tam. Przypuszczam, że to był zwykły szaleniec. Wymyślił historyjkę, żeby zrzucić na kogoś winę, a żona pewnie przypaliła mu obiad, to zwalił na nią. Zresztą, pan go wziął za takiego?

- Wie pan...

- Najłatwiej popukać się w czuto.

- Coraz bardziej mnie pan zaciekawia.

- Doprawdy? To chyba niedobrze.

- Przecież chce mnie pan zaciekawić.

- Szczerze mówiąc, przywlekła mnie tu córka. Dla niej zgodziłem się na tę wizytę, ale proszę nie robić sobie nadziei na następne. Po tym wypadku jest strasznie... rozdrażniona i nie chciałem jej..

- Wypadku? Wspominała mi o tym. Ponoć od niego się zaczęło.

- Moje szaleństwo, chciał pan powiedzieć. Rąbnęło mnie w móżdżek i fiksuję, tak?

- A jaka jest pana wersja?

- W tym wypadku mało mnie nie zabiło. Znajdowałem się w stanie śmierci klinicznej i... udało mi się porozumieć z rodzicami. Powiedzieli mi prawdę o mnie.

- Dziwnie wymawia pan to słowo. – „Wypadek”?

- Tak. Myśli pan, że to ktoś...

- Też klasyka, co?

- Skoro zdaje pan sobie z tego sprawę.

- Mogłem wybrać bardziej oryginalną wersję? Cóż, nie ja ją wybierałem.

- Więc kto chciał pana zabić?

- Ci z królestwa dnia.

- Królestwa dnia?

- Och, proszę się tak nie zachowywać! Królestwa dnia, królestwa dnia!

- A można wiedzieć, czemu chcieli pana zabić? To znaczy, poza tym, że występujecie w konfliktowych barwach.

- To wcale nie jest śmieszne. I proszę nie przepraszać. To też mnie denerwuje.

- W ogóle jest pan zdenerwowany.

- Nie da się ukryć, ciągle na mnie polują.

- Ci z królestwa dnia? Prze... Proszę mówić dalej.

- Dowiedzieli się, że jestem prawowitym spadkobiercą nocy i postanowili mnie usunąć. Spróbowali i nie udało się. Więc dalej będą próbować, jak sądzę.

- Taak. Pana rodzice nie żyją?

- Od dwustu pięćdziesięciu trzech lat.

- No wie pan!

- To nie był żart.

- Proszę mówić.

- Przeczuwali swoją śmierć. Złożyli w Banku mój kilkutygodniowy embrion, a sprawę powierzyli firmie adwokackiej. Zacząłem się rozwijać w dwieście lat po ich śmierci. W ten sposób zatarli ślady. Oni się nie uratowali, dzienni ich dopadli, ale ja przetrwałem i nikt o mnie nie wiedział, nawet ja nie miałem pojęcia, kim jestem, dopóki dusze rodziców nie dotarły do mnie. Akurat na czas. Właściwie to dzienni działali przeciwko sobie - gdyby nie zmontowali tego wypadku, nigdy nie poznałbym prawdy.

- Ta historia z narodzinami po dwustu latach... można ją sprawdzić?

- Nie uda się panu. Nawet moi fałszywi rodzice byli przekonani, że jestem ich dzieckiem. Musiało tak być, rozumie pan? Tamtym dogrzebanie się do prawdy zajęło dwa i pół wieku, a mają dojścia, o jakich panu się nie śniło.

- Zdaje pan sobie sprawę, że...

- Tak. Nie oczekuję, że pan uwierzy. Opowiedziałem to, bo potem Eveyil skontaktowałaby się z panem i gdyby coś się nie zgadzało... Mam bardzo upartą córkę.

- Jak zareagowała, kiedy zwierzył się pan ze swego objawienia?

- Przecież mówiłem: ona mnie tu przywlokła.

- Jej matka nie żyje?

- Umarła przy porodzie.

- Jakim cudem?

- Rodziła w dzień.

- Och.

- To może pan sprawdzić. Oficjalna diagnoza pełna jest opisów awarii przeróżnych urządzeń. Wie pan, jakie jest prawdopodobieństwo takiego przypadku? Wypłacili nam trzynastocyfrowe odszkodowanie. Ile kosztuje człowiek?

- Rzeczywiście, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Tak, tak, sprawdzę to.

- Proszę.

- Nie ma pan więcej dzieci?

- Nie.

- To znaczy, że pana córka jest teraz...

- Tylko linia męska. Jeśli będzie miała syna, to on przejmie tytuł i władzę. O to panu chodziło?

- Tak.

- Co pan jeszcze chce wiedzieć?

- Mówił pan... Kto jest tym pana ludem?

- Dzieci nocy, że się wyrażę poetycko.

- A zwyczajnie?

- Ci, którzy żyją nocą, dosłownie i w przenośni. Mordercy, włamywacze, dziwki, męty wszelkiej maści. Ci, których miasto wyrzuca w noc, dla których jest ona dniem. Zdaje się, że siew to pana zdziwiło, co? A przecież z tym, że jestem szatanem, to znaczy podaję się za szatana, był pan gotów się zgodzić. Dziwne. Szatan jest już zbyt abstrakcyjny. On, wielki i prawie wszechmocny, jest niczym w porównaniu z oprychem, w przykłada nóż do gardła.

- Bo nóż jest realny.

- Oczywiście. Ale w zaciszu bezpiecznego domu, wśród przyjaznych, zwykłych rzeczy, jest równie nieprawdziwy jak diabeł. A jednak na moją deklarację, deklarację jednego z szaleńców, których ma już pan powyżej uszu, a więc na stwierdzenie, iż jestem księciem mroku, zareagował pan przestawieniem w mózgu odpowiednich trybików i uprzejmym pochyleniem głowy. Ale kiedy przyznaję, że moim ludem są prawdziwi przestępcy, co prawdziwymi nożami podrzynają gardła, zdaje się pan być zszokowany. Pan, zaprawiony w bojach psychiatra. Trochę to dziwne.

- Zaskoczył mnie pan. Nie oczekiwałem...

- Czego? Że odwołam się do naszego pospolitego, namacalnego świata?

- Powiedzmy.

- Że będę tak brutalnie szczery?

- Brutalnie szczery? Widzi pan... budując taki pomost w realność stwarza pan możliwość zakwestionowania swych wyobrażeń. Chyba że byłby pan już zupełnie obłąkany i zamknięty na argumentacje, a tak nie jest. Sprawia pan wrażenie inteligentnego i świadomego sytuacji. To nie pasuje.

- A więc udaję szaleńca?

- Możliwe.

- Czy mógłby pan taką opinię przekazać Eveyil?

- He. Drań z pana.

- Zaraz, tego mi pan nie udowodnił.

- Jak to. Władca morderców, złodziei sam musi być...

- I tu się pan myli. Ja powinienem być ponad tym. Nie mogę się poddawać żadnemu punktowi widzenia. By móc stanąć po pewnej stronie i uczynić to w pełni świadomie, nie można być ograniczonym kategoriami myślenia danej grupy. Murzyn nie dlatego jest Murzynem, że spodobało mu się mieć czarną skórę, lecz dlatego, że taki się urodził. Dlatego też z zasady będzie odnosił się do białych przynajmniej z niechęcią.

- Ale pan przecież urodził się księciem.

- A dowiedziałem się o tym dopiero po pięćdziesięciu latach zwykłego życia.

- Co nie zmienia sytuacji. Pan nie miał wyboru.

- Miałem.

- Tego też nie rozumiem.

- Myśli pan, że dlaczego żyję? Umarłem i było po mnie, ą do życia wróciłem tylko dlatego, że zgodziłem się być księciem. Gdybym odmówił, po prostu nie ocknąłbym się i prawda zostałaby objawiona synowi czy wnukowi Eveyil.

- O, to już był szantaż!

- Skąd! Ja nie wiedziałem, że jeśli się nie zgodzę - umrę. Powiedziano mi to po podjęciu decyzji. Podejmowałem ją jako zwykły człowiek.

- Nie wiem, czy taki zwykły. Według pana przeciętny przechodzień ni z tego, ni z owego... Nie, nie. Pan musiał być uwarunkowany. Geny w końcu... Skąd pan wie, że nikt nie manipulował embrionem przez te dwieście lat?

- Zadziwiająco dobrze wczuł się pan w moje szaleństwo, doktorze.

- Na tym polega moja rola. Wróćmy do sprawy.

- Tak?

- W jakim sensie posiada pan władzę nad swoim ludem?

- I czy ją kiedyś sprawdzałem, co?

- I czy kiedyś ją pan sprawdzał?

- Już mówiłem, że jestem księciem na wygnaniu i tłumaczyłem, na czym to wygnanie polega. Zapomniał pan? O to właśnie chodzi, że utraciłem tę władzę poprzez utratę wiary.

- Zrównuje pan te rzeczy.

- Wiarę i władzę?

- Nie, w ogó1e... Wiarę i byt. Sama wiara wystarczy, by rzecz, nie chodzi jedynie o materialny przedmiot, zaistniała, tak? Trochę przestarzały pogląd.

- Proszę nie uogólniać, tylko nie uogólniać. Jasne, że nie zmaterializuję jabłka na tym stole tylko dlatego, że uwierzę w jego istnienie. Zresztą, można by się spierać o te granice wiary, od kiedy nabiera ona mocy stwórczej.

- Więc?

- To jest szczególny przypadek. Mój przypadek, mojego rodu. Tak samo kameleon jest szczególnym przypadkiem zwierzęcia, co nie znaczy, że każde zwierzę musi posiadać zdolność mimikry i znalezienie żyrafy, która nie przybierze koloru otoczenia, nie jest dowodem przeciwko istnieniu kameleonów.

- Długo musiał pan nad tym myśleć.

- Jasne. Sądzi pan, że nie próbowałem znaleźć dziury w rozumowaniu rodziców?

- Ale uwierzył pan im.

- Na ten teren proszę nie wchodzić, doktorze. Cóż pan może wiedzieć o zachowaniu się człowieka w stanie śmierci klinicznej podczas spotkania z duchami nagle odnalezionych rodziców, których istnienia nie podejrzewał. Prawa pańskiej nauki nie sięgają takich sytuacji, podobnie jak prawa naszej fizyki nie sięgają wszechświata sprzed Wielkiego Wybuchu.

- Cholera, pan to naprawdę musiał nieźle zgryźć.

- Teraz pan gra?

- Słucham?

- Nie... nie wiedziałem, czy nie gra pan takiego zachowania, żeby sprowokować we mnie pożądane reakcje. Chyba nie wpada pan w zachwyt nad przypadkiem każdego pacjenta?

- Nie, ale z pana jest niezły oryginał. Rzadko trafia mi się ktoś z tak rozbudowanym i spójnym, wymyślonym światem.

- Prawda? To co, pozostanie pan przy wersji wesołego symulanta?

- No... nie wiem.

- Nie zrobi mi pan tego, doktorze. Proszę powiedzieć Eveyil, że udaję, dobrze?

- Będzie na pana wściekła. Albo nie uwierzy mi.

- Och, to i tak lepsze od otwartego nazwania mnie szaleńcem.

- Dziwny z pana człowiek. Mógł pan przecież wierzyć sobie w tę historię nie opowiadając jej nikomu.

- Chyba że do czegoś potrzebne mi jest świadectwo niepoczytalności, tak?

- Istnieje i taka możliwość. Ale żeby je uzyskać, nie trzeba wymyślać takich skomplikowanych historii. Nie trzeba też wpadać pod samochód. Może więc rzeczywiście jest pan obłąkany...

- Może.

- Dziwny z pana człowiek - powtórzył doktor Chakolf i strzepnął popiół z papierosa do masywnej popielniczki wznoszącej się na rogu jego antycznego biurka niczym niezdobyta twierdza na skraju płaskowyżu czarnej ziemi czy wieża w końcu szachownicy.

Doktor Chakolf był jasnowłosym mężczyzną o ostrej, lecz proporcjonalnej twarzy, która w swym lenistwie rzadko kiedy uznawała za godne przekazać światu, co dzieje się za jej ciemną maską. Gdy już drgnął na niej jakiś mięsień, wydarzenie to urastało do rozmiarów wielkiego gestu - Chakolf mógłby być mimem. Potrafił nieco zwolnionym podnoszeniem papierosa do ust oddać niesamowite zdumienie; szybszym niż zwykle o ułamek sekundy wypuszczeniem dymu z płuc ukazać wstrząs, jaki właśnie przeżył; mrugnięciem doprowadzić rozmówcę do wściekłości. Pacjent, który nie miał dość silnych nerwów, by ignorować tę grę, bądź tak słabych, żeby w ogóle nie zdawać sobie z niej sprawy - powinien po kilku słowach rzucić się na doktora, albo do drzwi, z wściekłością bądź przerażeniem. Nie zanotowano takich wypadków. Jodel znał masę ludzi, którzy po kilku minutach podobnej rozmowy z Chakolfem - zwariowaliby. Wobec nich jednakże doktor stosował najwyraźniej inne metody. Ta - gadającej rzeźby - nie robiła na Jodlu większego wrażenia. Od pewnego czasu coś tak ludzkiego jak wrażenie nie docierało do niego. Od pewnego czasu, od wypadku.

Chakolf palił papierosa doskonale imitującego starożytne śmiertelne nikotynowce. Nawet dym tak samo ciężko snuł się w powietrzu, w zwolnionym tempie pnąc się ku pracującemu niezauważalnie przewietrznikowi. Giął się i szarpał w nagłych podmuchach ciemnoszarą smugą, malując holodeowe mętnawe obrazy. Podczas gdy umysł Jodla bezbłędnie wybierał odpowiedzi na pytania psychiatry, jego głębokie oczy śledziły ten darmowy pokaz niezależnymi impulsami śląc wyobraźni coraz to nowe konstrukcje skojarzeniowe. I tak: straszliwy wąż w mocarnych splotach dusił ofiarę, co łapała powietrze rybio otwartymi ustami. Dalej - wąż przekształcał się w karawanę pełznącą po górskich zboczach, morskiego potwora machnięciami swych łapopłetw posyłającego na dno dziesiątki statków, smoka ziejącego ogniem w smukłego rycerza z długim mieczem. Rycerz potężnym cięciem ucina głowę smokowi i unosi przyłbicę...

- Co?

- Pytałem, skąd pan ma tę popielniczkę! - niezwykle ostrym głosem powtórzył Jodel.

- To... - Chakolf przesunął ją po mrocznym blacie. Znalazła się w jednej z plam światła przesiewanego przez okienny wzór i jej kontury nagle strzel delikatnością i pięknem. Z plątaniny figur wyłoniły się kształty. - Nie pamiętam, chyba dostałem od jakiegoś pacjenta.

- Dostał pan od jakiegoś pacjenta? - Jodel niemal wywarczał te słowa. Cały jego spokój i opanowanie przeciwstawiane kamienności psychiatry umknęły świadomie odegnane.

Chakolf potarł opuszkiem paznokieć lewego kciuka; włączył się „cichy” system ochronny, który kryły grube ściany gabinetu. Nie musiał dotychczas z niego korzystać i miał nadzieję, że nigdy nie będzie musiał, nie zawahał się jednak przed zamontowaniem go, choć kosztowało to niemało. Teraz czujne nieśmiertelną czujnością maszyny ożyły i przez swe niewidoczne ślepia zaczęły śledzić każdy ruch Jodla - jedynego człowieka w tym pomieszczeniu, który nie odpowiadał wzorcom „bezpiecznych”.

Jodel wstał i podszedł do biurka. Psychiatra uniósł prawą brew okazując poważne zaniepokojenie. System ochronny przeskoczył na wyższy poziom reakcji.

Jodel dźgnął palcem w kierunku popielniczki:

- Błąd. Powinieneś to ukryć. - Popielniczka ciemno połyskiwała w słonecznym blasku. Składające się na nią dziewięć postaci nagich kobiet, stojących w kręgu, ze splecionymi rękoma, unoszących twarze ku górze - zajaśniało, jakby to pot zaperlił się na ich ciałach od straszliwego wysiłku, w jakim wykrzywione były ich piękne oblicza.

- To, kochany panie doktorze, jest krąg dziewięciu dziewic i doskonale pan wie, co oznacza. Myślę - przeniósł wzrok w oczy Chakolfa - że nie mamy już o czym rozmawiać. Żegnam.

- Chwileczkę! Panie Jodel!

- Żegnam.

Jodel odwrócił się i wymaszerował z gabinetu. Drzwi rozpłynęty się przed nim, a potem zmaterializowały na powrót, gdy stanął na nieznośnie miękkiej wykładzinie poziomej korytarza, co jak jelito potwora przecinał cały Blok Medyczny. Panowała w nim nienaturalna cisza - wokół przemykali ludzie, wizualny rozgardiasz aż rzucał się w oczy, lecz wyciszacze ścinały gdzieś po drodze te wszystkie odgłosy i w tym odcinku sinobladego jelita tylko westchnienie Eveyil ośmieliło się przekroczyć normy.

- Czemu czekałaś?

- Och, dobrze wiesz czemu.

- No, jazda, idź, spytaj się tego drania, czy jestem szalony.

- Tato!

- Co: tato? Nie po to czekałaś?

- Tak! Właśnie po to.

Poderwała się z ławy ciągnącej się wzdłuż ściany jak zgrubienie powierzchni kiszki i niemal podbiegła do drzwi gabinetu Chakolfa. Kiedy się za nimi rozmywała, Jodel zdążył jeszcze pomyśleć, jak bardzo to ona nadawałaby się na księżną mroku, z tą jej żelazną rzeczowością, nieugiętością i praktycyzmem, który kazał jej zawlec go tu, narobić zamieszania w poczekalni; gdyby nie wyciszacze-wykrzyczeć na cały Blok jego szaleństwo, jakby takie publiczne wyznanie mogło zmyć z niego obłęd. Miała też szczęście, że Chakolf zgodził się go od razu przyjąć, choć powinien odczekać. Tak, myślał Jodel, popełniłem błąd, że wszystko jej opowiedziałem. Ale cóż, nie da się cofnąć. A trudno było wtedy wymagać, żeby milczał i to przed własną córką. Teraz jednak, kiedy jest księciem mroku, ciążą na nim obowiązki i sam od siebie powinien wymagać... czego? Nieludzkiego wyrachowania? A tak! I okrucieństwa!

- Przepraszam.

Obrócił się gwałtownie.

- Tak?

- Doktor Chakolf... Pan jest Autistenem Jodlem, prawda? Doktor Chakolf polecił mi zaprowadzić pana...

- Kiedy polecił?

- Co ?

- Kiedy otrzymał pan od niego takie polecenie?

- Przed chwilą. Mam zaprowadzić pana...

- Nigdzie nie pójdę! Jestem wolnym człowiekiem!

- Tak, tak. - Mężczyzna w pozosie Opiekuna delikatnie ujął go za ramię. Gdy jednak Jodel spróbował się wyrwać, delikatny chwyt zatrzasnął się w kamienne zamknięcie i Jodel został więźniem.

- Pan nie ma prawa!

Opiekun uśmiechnął się.

- Spokojnie.

Był wzrostu Autistena, lecz zdecydowanie młodszy, a wybrzuszenia pozosu w pasie świadczyły, iż nawet gdyby miał mięśnie stulatka i tak chwyt pozostałby żelazny. Opiekun z dosiłaczami, a więc już go skazano?

- Chakolf - mruknął Jodel.

- Nie dopadniecie mnie...

Nie był młody, tak, miał te pięćdziesiąt lat na karku, lecz po wypadku przydzielono mu dożywacze, a on ich jeszcze nie odłączył.

Prawa, wolna ręka śmignęła w górę, ominęła wzniesione w obronie ramię Opiekuna i uderzyła w jego twarz. Zgięte w szpony palce trafiły w oczy, zgięły się jeszcze bardziej, nacisnęły. Opiekun ogłuszony bólem zwolnił uchwyt i Jodel natychmiast się oswobodził. Szarpnął swą ofiarę w dół, a kiedy osunęła się bezwolnie na podłogę, kopnął ją z całej siły w podstawę nosa. Opiekun wrzasnął i zamarł.

Autisten pochylił się nad nim. Chciał odpiąć dosiłacze, lecz odchyliwszy połę pozosu zmartwiał nie zakończywszy ruchu: na piersi Opiekuna błyszczał srebrny krzyżyk.

Jęknął, ale przezwyciężając strych - urojony czy prawdziwy; co za różnica - sięgnął pasa i rozerwał przegubowy zestaw dosiłaczy. Nie miał go jak ukryć pod odzieżą, zapiął więc na wierzchu - mocno kontrastował swą nieskazitelną bielą z szarym swetrem.

Choć wrzask Opiekuna zgasł zdmuchnięty przez wyciszacze, niezwykły widok zaczął już ściągać gapiów. Ktoś nawet biegł ku nim pokrzykując ostrzegawczo. Jodel zerknął za siebie, a i tam ujrzawszy zbliżających się ludzi, skoczył w pierwszy boczny korytarz. Biała przesłona smugowa błysnęła za nim krótko.


- To znaczy, co mu jest, panie doktorze?

Chakolf wydął policzek językiem. Musiał być porządnie wyprowadzony z równowagi.

- Pani Reglov, proszę się nie denerwować.

- Nie denerwować? On jest moim ojcem! Proszę powiedzieć, co mu jest?

- Tak. Sądzę, że powinna pani poznać prawdę.

- Do cholery, ja też tak sądzę!... Przepraszam.

- Przede wszystkim muszę panią ostrzec. Pani ojciec może być niebezpieczny.

- Co?

- Urojenia tak silnie go opanowały, że nawet morderstwo może uznać za w zupełności usprawiedliwione, jeśli tylko będzie się zgadzało z jego chorą filozofią. Bardzo ciężki przypadek.

Eveyil zatrzepotała powiekami.

- Nie wierzę.

- Och, przekona się pani. Monarchowie skazywali na tortury tylko dlatego, że mieli zły poranek. On czuje się takim monarchą, a przy tym nie kryje nawet swych... hm... upodobań, choć może określa je w dziwny sposób. Książę mroku... Nigdy przed wypadkiem o tym nie wspominał?

- Nie. Przynajmniej ja nic nie słyszałam. - Jeszcze nie tak dawno ograniczyłaby się do „absolutnie nie”. Teraz niczego nie była pewna.

- Do tego mania prześladowcza - ciągnął Chakolf.

- Nie jest dobrze.

Deok w biurku skrzeknął. Doktor machnął ręką w jego paśmie wywoławczym. Odezwała się dyżurna.

- Doktorze Chakolf?

- Tak, słucham?

- Pana pacjent... Autisten Jodel. Eveyil skamieniała.

Chakolf spojrzał na nią przelotnie.

- Co się stało?

Dyżurna podniosła głos.

- Napadł na Opiekuna i uciekł. Ukradł mu dosiłacze, a przedtem... Opiekun jest nieprzytomny, wiozą go na błyskawiczną. Dyrektor chciałby usłyszeć pana opinię o tym Jodlu. Chakolf zwrócił się do Eveyil.

- Sama pani widzi.

- To... - córka wariata chciała zaprzeczyć, ale uświadomiła sobie, że cokolwiek by teraz krzyknęła, byłby to właśnie krzyk córki wariata. Zatrzymała więc słowa tłoczące się w gardle i tylko gorący wzrok utkwiła w psychiatrze. Nie miała większych szans, on już podjął decyzję.

- Stopień drugi, blokada Bloku. Proponuję wprowadzić do akcji Osod, pacjent jest niebezpieczny. Ostrożnie. Nie liczyć na dezorientację ani panikę. Ma dosiłacze, uważać. Ostrożnie.

- Dziękuję - powiedziała dyżurna. - Dyrektor zastosuje się do pańskich rad.

Chakolf wyłączył deoka, a Eveyil opuściła wzrok.

Pierwsza Brama nie przepuściła go. Zdążyli wpisać do systemu jego kod i teraz Blok stał się więzieniem Autistena Jodla. A chociaż duże było to więzienie i wiele w nim miejsc do ukrycia, nie miał wątpliwości, znajdą go. A wtedy wtedy... Istniało tylko jedno wyjście - ekspresówka z dachu. Kiedy lecieli do Bloku, widział ją cienką kreską tnącą błękitne niebo. To był ratunek.

Odwrócił się od Bramy i pobiegł korytarzem oznaczonym czerwoną linią podłogową. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w prawo, pamiętał bowiem, że tam mniej więcej znajdowały się wznośniki. Dopadł ich wreszcie, lecz wszystkie tunele były nieczynne. Wokół żywej duszy. Tylko piekielna biel ścian, cisza, on i niewidoczne oczy Bloku, przez które go podpatrywano.

Ewakuowano tę część budynku, jakby zaraza tu spadła - był nosicielem, a zarażał szaleństwem - niebezpieczna to choroba. Ale on odbierał to inaczej. Boją się go! Boją się księcia mroku! Wściekłość, duma i podniecenie rozsadzały umysł nie tak dawno wskrzeszonego Jodla, na którym płonęło piętno obłędu. I wszyscy je widzieli; biegnąc tak korytarzami nie schylał głowy, patrzył prosto, nie kryjąc się przed wzrokiem minikamer. W oczach migotał płomień, co przez całe życie ledwo się tlił, gdzieś tam pielęgnowany, podsycany - kontrolowany by nie przekroczył dozwolonych rozmiarów. Teraz książę sam sobie wyznaczał granice - radość była w jego determinacji. Podobnie cieszą się obrońcy straconego grodu, kiedy po długim wyczekiwaniu nadchodzi moment szturmu i choć nie ma już nadziei ratunku, to nie ma i wahania. Dokonało się, amen.

Przebiegł do sektora pionu pochylni i po nich zaczął się wspinać ku niebosiężnemu dachowi Bloku. Wspomagany niezmordowanymi mechanizmami biegł lekko, ciesząc się dawno zapomnianą przyjemnością czystego fizycznego wysiłku póki jeszcze można. Tak, był zdesperowany, lecz nadzieja ratunku nie wygasła. Nawet gdyby logika mówiła mu, że nie ma szans, to jako książę musi próbować, chociażby po to... chociażby po to, żeby potem mówili o nim z szacunkiem, żeby mówili: odważny był książę. Żeby opowiadali o nim po nocy - mordercy, złodzieje, dziwki - kiedy nadejdzie czas.

Biegł, biegł i biegł; jeszcze jedna pochylnia i jeszcze jedna, aż w końcu wspiął się na siedemdziesiątą drugą i biała ściana wybuchnęła mu w twarz.

Podmuch cisnął go w dół, lecz zdążył się chwycić głównego filara i tylko zakręciło nim w powietrzu. Kilka dni temu nie pomyślałby nawet, że może dokonać takiego wyczynu. Z szarej dziury po ścianie wynurzyli się ludzie w zielonych mundurach z czerwonym krzyżem - ludzie z Osodu medycznego. Dwóch na przodzie z bronią w dłoniach, dwóch następnych pchało nosze, z tyłu, za nimi, tłoczyli się dalsi. Jodel skoczył, kopnął lufę ogłuszacza (tak, to wygląda na ogłuszacz, ale na pewno nim nie jest, dopaść mnie chcą, dzienni i honoru nie mają, o tyle, sukinsyny!) i odepchnął Osodczyka na próbującego go obejść kolegę. Ci z noszami zatrzymali się i Jodel dostrzegł na półce pod nimi jakiś długi pakunek w białym materiale, na którym widniały napisy Bloku, ale to go nie zmyliło - ofiarny miecz tam mieli, by czym prędzej z nim skończyć. Tak, głowę mu utną.

Wyrwał się padającemu Osodczykowi od noszy, co potknął się o tego z ogłuszaczem, zwalonego szybkim sierpowym, i pognał w górę w kilka sekund ginąc prześladowcom z oczu. Udało się. Ta zasadzka nie zadziałała, ale będą następne, już pewnie się przygotowują. Dobrze, że przynajmniej muszą zachować pozory, bo tak to od razu poszliby na całego - myślał- nawet gdyby mieli rozwalić cały ten budynek. Ale oficjalnie jestem tylko szaleńcem, więc muszą się starać, żeby wyglądało to w miarę normalnie. Skurwiele. A to wszystko przez Eveyil. Zawlokła go tu i całemu Blokowi opowiedziała o nim. Ten Chakolf też jest jednym z nich: od razu go złapał, wiedział co robi, a teraz ma mnie w garści; doktorek pieprzony.

Szaleństwo sięgało coraz głębiej. Gdyby tylko mógł - udusiłby Chakołfa. Zadusiłby ich wszystkich... Pośród tej wściekłości dudniła jedna myśl: Eveyil, Eveyil musi się uratować, by móc dać światu następnego księcia mroku.

Sto piętnasta pochylnia. Okręcił się wokół filara, postawił nogę na wyższym poziomie - i zaraz ją cofnął. W połowie pochylni płonęła jaskrawymi zakosami Sieć. Ostre błyskawice wyładowań skakały pomiędzy jej nićmi tworząc na mgnienie oka kanciasty zarys postaci wielkiego energetycznego pająka, co rozsiadł się między ścianami, by pochłonąć księcia, gotów uderzyć obezwładniającym piorunem, gdy tylko on się zbliży.

Jodel już obrócił się i zamierzał skoczyć w boczny korytarz tego poziomu, lecz i tym razem cofnął nogę - identyczna Sieć skrzyła się po lewej stronie. Był w pułapce. Nie mógł iść do góry, nie mógł obejść bariery innym pionem pochylni; pozostawili mu tylko drogę w dół - ku śmierci. Ku hańbie, dodał w myślach - już całkowicie przestawił się i ciągi skojarzeń uwarunkował swą monarszą godnością, pozycją księcia - właśnie honorem władcy nocy. I Śmierć zmusił do respektowania swych praw: umrzeć, ale jak przystało księciu mroku.

Kilka kroków dalej, w opadającej ścianie dostrzegł zarys drzwi. Przyjrzał się potężnemu Oknu, niemal pancernemu, zamykającemu od zachodu pion pochylni. Od górnej Sieci dzieliło go nie więcej jak cztery metry. Mogło się udać.

Za drzwiami mieścił się magazyn jakiegoś laboratorium. Stały tam sterty ciężkich pojemników o niewiadomej zawartości, szatki, stelaże i wózki. Wózki - one najlepiej się nadawały. Załadował na jeden z nich kilkudziesięciokilogramową pakę dosiłacze nawet nie zauważyły tego przeciążenia - i wypchnął wózek na zakręt zablokowanej pochylni. Spieszył się. W każdej chwili z dołu mógł nadejść kolejny atak, przed którym nie zdołałby się uchronić ani uciekając, ani ginąc. Dopadliby go, żywego księcia mroku.

Pchnął wózek z całej siły prosto w Sieć. Błysnął piorun, zatrzymał pędzącą masę w miejscu - koniec wyładowania liznął Okno. Rozprysło się w jednym, wielkim fajerwerku śmiercionośnych strzępków błonoszkła. Macka pająka światła zwinęła się i na pochylni zapanował spokój. Kawałki rozdartego wyładowaniem Okna topiły się pozbawione siły utrzymującej je w całości; do Bloku wdarł się wiatr i rzucał nimi po korytarzu, aż wreszcie zniknęły całkowicie - płatki sztucznego śniegu.

Jodel wyszedł zza filara i podszedł do skraju przepaści. W dole - tak daleko, że aż nieprawdziwie - mozolnie coś drgało, poruszało się ohydnymi pełznięciami. Ulice wyższe, poprzylepiane do ścian budynków, nie ukazywały swego wnętrza i Autisten mógł tak stać w środku miasta, w jego sercu, sam i tylko z wiatrem w objęciach. Gdyby zdołał się wychylić i spojrzeć w górę, dojrzałby szczyt Bloku z wyrastającą z niego gałęzią ekspresówki - wysoko, wysoko, setki metrów wyżej, dokąd nie dobiegłby i w godzinę. Lecz nie mógł się wychylić i tak było dobrze - twarzą do ziemi skoczy, nie. odda Im hołdu.

Otulony delikatnym welonem pocieszającego szeptu wiatru usłyszał tupot nóg Osodczyków dopiero, kiedy wdarli się na najbliższy pełny poziom. A wówczas już się nie zastanawiał. Nic w nim nie pozostało z dawnego Autistena Jodla, pechowca i konformisty, który życie przegrał walkowerem i nawet tracić nie potrafił z godnością. Teraz był księciem mroku i wspaniale czuł się w tej postaci o granicach jak promień lasera ostrych i wyraźnych, o przeznaczeniu prostym i nieodwoływalnym, o losie, który można było nazwać wyróżnieniem. Czuł się wspaniale, choć za chwilę miał zginąć - i to też było w tym odczuciu - oddychał swym szalonym światem pełną piersią, jak tym wiatrem niemal materialnym; to już ostatnie łyki.

- Nie ruszaj się!

- Stój!

- Kurwa, co on robi!

- Stój, stój, idioto!

Zrobił ten Krok, skoczył, a ręce Osodczyków rozminęły się z nim o milimetry.

Nim dotknie ziemi, czeka go długi lot - chociaż tak krótki i nikt mu nie odbierze tych sekund swobodnych myśli w swobodnym spadaniu. Nie będzie krzyczeć.

Książę mroku, i ja nawiedzę swego wnuka, kiedy nadejdzie czas, ród nie wygaśnie, Eveyil.

Ziemia zbliżała się jak rozkwitający chwast.


Obraz na ekranie w gabinecie Chakolfa zgasł i zgasła Eveyil.

- Jak... Dlaczego on to zrobił?

- Nie płakała, w tej chwili i płakać nie mogła.

Psychiatra nie miał już kamiennej twarzy, ale chociaż nie była ona nieruchoma, nadal nie wyrażała niczego. Może po prostu nie wiedziała, co wyrażać.

- Próbowaliśmy go zatrzymać. Nie zdawałem sobie sprawy, że jego szaleństwo posunęło się tak daleko.

- Tak... Nie, to nie pana wina.

- A tym bardziej nie pani! Proszę się nie obwiniać, zrobiła pani, co mogła:

- Ale... dlaczego?

Chakolf machnął ręką i ekran znikł.

- W tym naszym naukowym, prostym świecie...

- Proszę przestać!

- Tak.

Zamigotały drzwi i do środka wszedł kalition Osodu medycznego. Jego spojrzenie załopotało pomiędzy psychiatrą a Eveyil.

- Doktorze...

- Mhm?

Eveyil uniosła głowę.

- Może pan mówić.

Kalition wbił wzrok w Chakolfa. Doktor niezauważalnym ruchem palców wyłączył wciąż czynny system ochronny.

- Spadł na krawędź estakady - zameldował Osodczyk. Rozerwało go na pół i... twarzą w dół.

Chakolf skinął głową i wstał. Otworzył szufladę biurka, wyjął z niej coś i ścisnął w prawej ręce. Lewą położył na popielniczce.

Eveyil spojrzała na niego pytająco.

Osodczyk sięgnął do kieszeni, szybkim ruchem wyszarpnął pistolet i płynnym półobrotem wymierzył go w głowę córki szaleńca.

Otworzyła usta, ale jak płacz, tak i słowa nie mogły się teraz zrodzić. Patrzyła tylko.

Psychiatra i kalition wymienili ciężkie spojrzenia: Chakolf uniósł prawą rękę. Błysnął w niej srebrny krzyż.

- W imię Ojca i Syna... - zaczął.

Eveyil w niekontrolowanym skurczu przerażenia wciągnęła do płuc powietrze.

- Co...?

- ...aby dopełniło się w dniu oczyszczenia Słowo... -ciągnął uroczyście Chakolf, a twarz, co po raz pierwszy wyglądała na ludzką, jaśniała natchnieniem - ...i zmiażdżony został wąż...

Kalition nacisnął spust.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dukaj Jacek Książę Mroku musi umrzeć
Ktos musi umrzec by zyc mogl ktos, Konspekty zajęć
Ktos musi umrzec by zyc mogl ktos F23 adu, Konspekty zajęć
Gérard? Villiers Chiński zbieg musi umrzeć
książę mroku
31 Ktos musi umrzec by zyc mogl ktos
Ktos musi umrzec by zyc mogl ktos, Konspekty zajęć
Jacek Dukaj Baśń t 2
Jacek Dukaj Zlota Galera
Jacek Dukaj Baśń t 1
jacek dukaj zlota galera
Jacek Dukaj Baśń
Jacek Dukaj Afryka
31 Ktos musi umrzec by zyc mogl ktos
Jacek Dukaj Jeden, Dwa
Jacek Dukaj Złota Galera

więcej podobnych podstron