Prawdziwa miłość CAŁOŚĆ


0x01 graphic

„Prawdziwa miłość”

Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety,

bojąc się spędzić Dzień Zakochanych w śnieżnej zaspie

gdzieś w Minnesocie.

Tęskni więc za tą, która rozgrzeje mu serce.

Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego

rzeczywistą wagę romansu, napisz w skreślonym od serca

liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny wieczór w

roku z rycerzem, zwanym inaczej Panem Podrywalskim.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Równo wycięte czerwone serca. Były wszędzie. Ściany, sufit, okna, kaloryfery i

meble, na wszystkim tym czyjaś dłoń zawiesiła odwieczne symbole miłości. Duże, małe,

błyszczące, matowe...

Edward Cullen leżał na dentystycznym fotelu i czuł się dokładnie tak, jak wszyscy inni

w jego sytuacji. Widział nad sobą białą sylwetkę doktora Masena, który trzymał w ręku

wiertarkę.

— Meggi wykonała kawał świetnej roboty, nie sądzisz?

— zauważył dentysta swoim landrynkowatym głosem i uśmiechnął się z taką aprobatą

jakby to on sam był świętym Walentym.

Edward kiwnął głową.

— Robota wzorowa — mruknął, lecz wypchane ligniną usta wydały z siebie dźwięki

układające się w całkiem odmienne słowa: „zaraza morowa”

I w zasadzie to oddawało najtrafniej jego samopoczucie. Nienawidził tych wizyt,

borowania, a nawet samego zapachu gabinetu dentystycznego.

Meggi, asystentka Masena, rozkładała właśnie na tacy narzędzia. Gdy ustał ich

niesamowity brzęk, wybrała coś do złudzenia przypominającego haczyk na duże ryby i

wręczyła to lekarzowi. Edward poczuł, że się poci.

— Walentynki to taki uroczy dzień — powiedziała, patrząc gdzieś w przestrzeń, co

świadczyło, że mówi nie tyle do pacjenta, co do samej siebie.

Edward miał ochotę powiedzieć, że urok tego dnia jest z pewnością porównywalny do

przyjemności chodzenia boso po śniegu, lecz zaoszczędził sobie wysiłku bełkotania przez

knebel z ligniny.

— Styczeń to taki długi i mroźny miesiąc, chciałam więc jakoś ożywić ten gabinet,

wiesz, czymś, co byłoby bliskie każdemu — kontynuowała Meggi. — Ostatecznie, miłość

jest osią tego świata.

— Jako ktoś, kto ma za sobą trzydzieści pięć lat małżeństwa, na wszelki wypadek

przyznam ci rację — oświadczył doktor Masen, zabierając się do swoich „rzeźnickich”

— Edwardowi inne określenie nie przychodziło do głowy — czynności.

Meggi zachichotała.

— Och, doktorze, nie tak łatwo mnie nabrać. Wiem, że w głębi serca jesteś

romantykiem.

Dentysta włożył obleczone gumową rękawiczką palce do jamy ustnej Edwarda.

— Nie jestem pewien, czy moja żona zgodziłaby się

z taką oceną. Edward wszystko wie lub powinien wiedzieć o miłości. Jest przecież

kawalerem, a nie jakimś tam podstarzałym pantoflarzem.

Edward przywykł już do faktu, że ludzie stawiali znak równości pomiędzy stanem

kawalerskim, a nieprzerwanym ciągiem erotycznych przygód. Zastanowił się, co „rzeźnik”

i jego pomocnica pomyśleliby sobie, gdyby powiedział lin, że chce wyłowić swoją

Walentynkę przy pomocy ogłoszenia matrymonialnego. I najprawdopodobniej nie

uwierzyliby mu.

Zresztą sam nie mógł w to uwierzyć. Ale egzemplarz „Daily Tribune” z poprzedniego

tygodnia stanowił dowód, którego w żaden sposób nie dawało się obalić. Widniało tam

czarno na białym to, co zaniósł niedawno do biura ogłoszeń.

Od chwili, gdy opłacił należność, wpadł w chroniczny niepokój. Nie powinien był

przystępować do tej gry. Na czternastego lutego nie chciał przypadkowej partnerki. Ale tak

właśnie kończyły się wszystkie spotkania z Jasperem i Emmettem: jakimś mniej lub

bardziej głupawym pomysłem, z którego później nie sposób było się wywikłać.

A jednak nie mógł zrzucać na nich całej winy. Miał w sobie żyłkę hazardzisty i oni

dobrze wiedzieli, że przyjmie wyzwanie.

Bo właśnie do tego sprowadzał się ów zbliżający się dzień świętego Walentego — do

wyzwania i hazardu. Edward wstąpił na ścieżkę, którą nie tyle chciał kroczyć, co był

zmuszony kroczyć. Bądź co bądź, nazywano go niegdyś panem Podrywalskim. Nosił

przezwisko, na które uczciwie zapracował sobie w college.

Jego kumple, oczywiście, nie mieli zielonego pojęcia, że wcale nie zamierzał bić

żadnych rekordów co do liczby randek w tygodniu czy miesiącu, lecz tylko próbował

nadrobić stracony czas.

Zazdroszczono mu w college, zazdroszczono mu i teraz. Kawaler. Człowiek wolny.

Wolny od przymusu rodzinnego rytuału. Wolny w doborze osób, z którymi chce się

spotkać. Wolny w porywach serca.

Kiedy był młodszy, wszystko szło mu jak po maśle

— studia architektoniczne, sprawy osobiste, praca. Ostatnio jednak zaczął się

zastanawiać, czy czasami nie popełnił błędu, nie zakładając rodziny jeszcze przed

trzydziestką. Znużony był już kobietami, które potrafiły przez cały wieczór przekonywać

go, że właściwie mogą obyć się bez mężczyzny.

Dlatego nie miał większych złudzeń, że Walentynowa partnerka z ogłoszenia, o ile w

ogóle się pojawi, będzie odbiegać od tego zasmucającego standardu. Czyż jednak było

jakieś inne wyjście? Nie mógł przecież skompromitować się w oczach przyjaciół.

— Hej, Edward, nie zamykaj ust! Muszę mieć dostęp do tej twojej szóstki.

Edwarda bolały już szczęki, posłusznie jednak zastosował się do polecenia. Wiertło

tonęło w miazdze zębowej, a świsty i zgrzyty przenikały mózg na wylot. Mimo

to Edward zamknął oczy i próbował skupić myśli na projekcie kompleksu budynków

mieszkalnych, nad którym właśnie pracował. Nagle Meggi powiedziała coś, co przykuło

jego uwagę.

— Jeżeli chcesz, doktorku, żeby najbliższe Walentynki okazały się dla ciebie i twojej

Esme niezapomnianym dniem, zwróć się o radę do Bella Swan, specjalistki

od tych Spraw.

Masen zarechotał.

— Sądzisz, że potrafi przemienić starego konia w narowistego, ognistego źrebca?

Meggi cmoknęła.

— Jeszcze nie jesteś starym koniem, a poza tym zawsze warto skorzystać z czyjejś

wiedzy. Delikatna sfera uczuć wymaga pielęgnacji, odpowiedniego nastroju, oprawy,

symboliki. Jeżeli ktoś jest w tym dobry, dlaczego mamy żałować kilku dolarów?

Edward wydał z siebie szereg dźwięków, który w jego intencji miał być pytaniem, na

czym polega wiedza specjalistki od Spraw miłosnych, jednak wyszedł z tego bełkot

nieszczęśliwca, któremu obcięto język.

A przecież stał się cud. Przywykłe do tego rodzaju karykaturalnych zniekształceń ucho

Meggi wychwyciło sens.

— Agencja nosi nazwę „Wyjątkowe Chwile” i cieszy się sporą popularnością wśród

małżeństw i par, które po prostu nie mają czasu, żeby zaplanować sobie udany wieczór czy

wyjazd.

Edward, który nagminnie korzystał z usług innych ludzi przy sprzątaniu domu, praniu

bielizny i organizowaniu jedzenia, natychmiast uznał za rzecz naturalną zwrócenie się do

takiej agencji z prośbą, by ułożyła mu w najdrobniejszych szczegółach walentynkową

randkę.

Ostatecznie ta Swan musi znać się na rzeczy, skoro żyje z udzielania tego typu porad.

Może więc mu w poważnym stopniu ułatwić wygraną.

Pół godziny później, opuszczając gabinet dentystyczny, Edward uśmiechnął się do

siebie. Kto wie, czy najbliższa przyszłość nie przyniesie jakichś zasadniczych zmian w

jego życiu?

— Bells, znalazłam go. Idealnego dla ciebie faceta. Bella Swan obróciła się na

krześle i spojrzała na swoją koleżankę. Zajmowały w pracy sąsiednie biurka i łączyła je

przyjaźń.

— Angela, nie szukam nikogo takiego.

Angela, pulchna, kipiąca energią blondyneczka, poderwała się z krzesła i szybkim

krokiem podeszła do Bella.

— Wiem. I dlatego wzięłam to na siebie.

Bella westchnęła. Odkąd Angela Yorke zaręczyła się, opętała ją idea znalezienia

męża również i dla niej. Jak na razie jednak jedynym rezultatem tych poszukiwań były

zszarpane nerwy samej zainteresowanej. Nawiasem mówiąc, aktywność Angela wzrastała w

miarę zbliżania się Dnia Zakochanych.

— Ma trzydzieści trzy lata i żadnych żon, z którymi by się rozwiódł, ani dzieci, które

by porzucił. — Wbiła w przyjaciółkę swój płonący wzrok, oczekując jej reakcji.

Bella spojrzała na fotografię i skrzywiła się.

— Stokrotne dzięki. Jak na mój gust, zbyt atletycznie zbudowany.

— Większość kobiet lubi, gdy mężczyzna ma klatę — odparła Angela, biorąc się pod

boki.

Bella wzruszyła ramionami.

— Cóż, właśnie uświadomiłaś mi, że nie zaliczam się do tej większości.

Angela machnęła ręką.

— Gdybym nie znała cię tak dobrze, pomyślałabym, że masz zamiar spędzić

Walentynki, stawiając sobie pasjansa.

— W każdym razie nie mam ochoty na randkę. Bella zebrała część leżących na

biurku papierów i włożyła je do brunatnej koperty, którą z kolei schowała do szuflady.

— Dlaczego?

— Ponieważ do Walentynek nie przykładam większej wagi. Nie traktuję tego dnia

jako jedynej szansy w roku.

— Jak to? Organizujesz innym wszystkie te romantyczne spotkania, a nie chcesz

żadnego dla siebie?

Faktycznie, była w tym jakaś ironia. Bella kojarzyła ze sobą pary i była dobra w tej

robocie, lecz jeszcze nigdy nie wykorzystała swych zawodowych umiejętności dla siebie.

— Chcesz wiedzieć, co myślę o tym wszystkim? — Angela nie czekała na odpowiedź. —

Myślę, że jesteś jak ta pracownica z fabryki czekolady, której już żaden łakoć nie będzie

smakował. Żaden mężczyzna nie wywrze na tobie wrażenia.

— Mylisz się. — Bella kontynuowała sprzątanie biurka.

— Czyżby? Zrobiłaś się zbyt wybredna i grymaśna. Czekasz na rycerza na

białym koniu, który cię porwie, zanim zdążysz pomyśleć, czy istotnie zasługuje na to,

żebyś zamieniła z nim dwa zdania.

— Trudno rozmawiać, trzęsąc się na grzbiecie szkapy.

Angela groźnie zmarszczyła czoło.

— Bądź poważna!

— Nie mogę. Przynajmniej nie wtedy, gdy mowa o mężczyznach, Temat jest zbyt

przygnębiający.

— Wiem, że ostatnio nie odnosisz jakichś oszałamiających sukcesów, ale...

— Oszałamiających? — Bella uniosła wzrok ku górze. — Bądźmy szczere, nie

odnoszę żadnych sukcesów!

— Bo nie szukasz mężczyzny i nie jesteś otwarta na spotkanie. Odkąd zerwałaś ze

Jacobem, zamknęłaś się w sobie zupełnie, — Jest zasadniczy powód, Angela. Mam grubo

ponad trzydziestkę, czyli, żeby nie owijać rzeczy w bawełnę, minimalne szanse na

spotkanie tego „wymarzonego”, „idealnego” lub choćby tylko „odpowiedniego” partnera.

— Daj spokój. Chyba nie wierzysz w te wszystkie statystyki i absurdalne wykresy

szans na zamążpójście?

— Jasne, że chciałabym skwitować je wzruszeniem ramion, ale nawet ty musisz

przyznać, że elementu czasu nie da się pominąć, a w powiedzeniu „spóźniła się na ostatni

pociąg” kryje się gorzka prawda.

— Tym bardziej powinnaś odpowiedzieć na ogłoszenie tego faceta — upierała się

Angela. — Przynajmniej sprawdź, czy jest w twoim typie.

— Nawet jeżeli będzie miał ochotę umówić się ze mną, to jeszcze wcale nie znaczy,

że zechce się ze mną ożenić

— odpowiedziała Bella z cynicznym uśmieszkiem.

— Bells, zaczynasz działać mi na nerwy. Gdzie się podział twój optymizm? Czyżbyś

już nie wierzyła, że ludzie są z góry sobie przeznaczeni i jedyny problem tkwi w

odszukaniu tej drugiej osoby, z którą spędzi się resztę

życia?

— Przyznaję, że trochę zbyt długo patrzyłam na świat przez różowe okulary.

— Po prostu żaden z tych facetów, z którymi miałaś dotąd do czynienia, nie był tym

przeznaczonym tobie.

— Wątpię, żeby tym razem zanosiło się na coś innego.

— I tu nie masz racji. Przemawia przez ciebie gorycz. Tymczasem musisz wyjść z tej

skorupy, w której się schroniłaś, i rozejrzeć się wokół siebie.

— Wolałabym, żeby to on mnie znalazł — powiedziała

Bella z miną upartej dziewczynki.

— Gdzie twoja wyobraźnia? Czy pomyślałaś już, co powiedzą twoi klienci, kiedy

jakimś sposobem dowiedzą się, że ich mistrzyni od spraw erotycznych spędziła

Walentynki w kapciach, w szlafroku i przed telewizorem?

— Powiedz że zmęczona staraniami, żeby inni spędzili ten dzień możliwie

najprzyjemniej i najowocniej, została w domu, żeby odpocząć.

Angela aż sapnęła ze złości.

— Jesteś niemożliwa. Za każdym razem, kiedy pcham

cię w kierunku jakiegoś mężczyzny, wynajdujesz tysiące argumentów,

usprawiedliwiających twoją bierność. — Spojrzała na zegarek. — Muszę pędzić.

Umówiłam się z Erikiem w chińskiej restauracji. Zjesz z nami?

Bella podziękowała. Wzięła z domu kanapki i nie chciała, by się zmarnowały. A

poza tym nie miała najmniejszej ochoty na gapienie się, jak Angela i jej narzeczony będą

robić do siebie słodkie oczy nad potrawką z kurczaka.

— To przynajmniej obiecaj mi, że dokładnie przemyślisz to ogłoszenie — nalegała

Angela.

Bella niechętnie kiwnęła głową kiedy zaś została sama, ponownie rzuciła okiem na

mężczyznę na zdjęciu. Facet był naprawdę świetnie zbudowany. Nie mówiąc już o jego

zaraźliwym uśmiechu i oczach pełnych zmysłowego blasku. Lecz przecież Jacobowi też

nie można było niczego zarzucić, a jednak okazał się niewypałem. Westchnęła i odłożyła

zdjęcie.

Angela niech się zachwyca mięśniami, ona woli u mężczyzny rozum i inteligencję.

Przykładała też ogromną wagę do szczerości, bezpośredniości i spontaniczności

zachowania. Brzydziła się udawaniem. Unikała też mężczyzn, którzy w kontakcie z kobiet

która odniosła zawodowy sukces, tracą poczucie humoru.

Oczywiście natychmiast pojawiało się pytanie, czy ktoś taki w ogóle istnieje?

Westchnęła. Być może Angela ma rację. Być może ona, Bella, rozgląda się za

nieosiągalnym ideałem?

Tak czy owak, nie trafiła jeszcze wśród swoich klientów na takiego mężczyznę.

Zresztą większość z nich to ludzie żonaci. A poza tym, czy ktoś taki zwracałby się do niej

o pomoc? Cóż ona mogłaby radzić komuś, kto sam zgłębił tajniki flirtu i uwodzenia?

Znieczulenie nie przestało jeszcze działać i Edward wciąż miał poczucie, iż

pozbawiono go lewej połowy twarzy. Ponadto doktor Masen sugerował mu, by

powstrzymał się od jedzenia przez najbliższe dwie godziny, zrezygnował więc z lunchu i

pojechał prosto do centrum miasta.

Tutaj, kierując się zasłyszanymi od Masena i Meggi informacjami, bez trudu odnalazł

biurowiec, w którym mieściła się agencja „Wyjątkowe Chwile”. Wjechał windą na siódme

piętro i pchnął szerokie, mahoniowe drzwi z mosiężną tabliczką.

Znalazł się w niewielkim, ale przytulnie i ze smakiem urządzonym pokoju. Osoba

siedząca za jednym z dwóch biurek uniosła ku niemu wzrok.

Edward spodziewał się zobaczyć kobietę doświadczoną z długoletnią praktyką, wiekiem

zbliżoną do pięćdziesięcioletniej Meggi oraz — w jakimś sensie było to również istotne —

ubraną w nienagannie skrojony, granatowy kostium. Tymczasem osoba, na którą patrzył,

jaskrawo kontrastowała z jego wyobrażeniem. Wyglądała młodo, miała na sobie czerwony,

obcisły sweterek i trzymała w lewej dłoni jabłko. Jej nieskazitelnie biała cera stanowiła

doskonałe tło dla brązowych oczu. Miała piękne brązowe długie pofalowane włosy opadające zgrabnie na ramiona.

Uśmiechnęła się życzliwie.

— Czym mogę panu służyć?

— Agencja „Wyjątkowe Chwile”, chyba dobrze trafiłem?

— zapytał.

Tak. — Włożyła nadgryzione jabłko do papierowej torebki, którą schowała do

szuflady biurka. — Przyłapał mnie pan na jedzeniu lunchu.

Edward nie mógł oderwać od niej oczu. I nie dlatego, że była bardzo atrakcyjna, ale

ponieważ miał wrażenie, że już ją kiedyś spotkał.

— Proszę wybaczyć mi, że wchodzę bez pukania.

— Ależ nic nie szkodzi. Po prostu oczekiwałam pana dopiero o trzynastej —

powiedziała, biorąc pomiędzy dwa pałce jakiś okruch i rzucając go do kosza.

— Nie byłem umówiony.

To nie rozmawiam z panem Demetriim?

— Przykro mi. Nazywam się Edward Cullen.

Spodziewał się gestu wskazującego mu drzwi, lecz ona z uśmiechem wyciągnęła rękę.

— Bella Swan.

Uścisnęli sobie ręce. Przez sekundę trzymał w swojej delikatną dłoń.

— Jeśli przyszedłem nie w porę, proszę tylko o wyznaczenie mi terminu wizyty. —

Nie mógł pozbyć się wrażenia, że swoim niespodziewanym wtargnięciem zakłócił jej

porządek dnia.

- Nie szkodzi. W czym mogę panu pomóc, panie Cullen?

Nagle poczuł, że wyrasta w nim i ogromnieje jakaś przeszkoda. W gardle zaczęło mu

coś uwierać, jak gdyby utkwił tam kłębek włóczki lub pokaźny zwitek dentystycznej

ligniny. Autentycznie przerażała go perspektywa wywnętrzania się przed tą

urodziwą kobietą ze swoich sercowych problemów.

— A więc? — Bella czekała.

Miał ochotę wycofać się pod pierwszym lepszym pretekstem, kiedy przyszli mu na

myśl Emmett i Jasper. Zwycięstwo z nimi warte było zszargania opinii.

— Chciałbym skorzystać z pani usług.

— Chętnie je panu wyświadczę. — Uśmiechnęła się, opadła na oparcie krzesła i

otworzyła notes. — Proszę usiąść i powiedzieć mi, o jaką uroczystość chodzi. Rocznica?

Urodziny? — Pozostałe pytania zamknęła w jasnym spojrzeniu.

— Dzień Zakochanych — odparł, siadając na obitym skórą krześle. — Chcę, żeby

okazał się najbardziej romantycznym dniem w życiu kobiety, z którą go spędzę.

— W takim razie trafił pan do właściwej osoby. Specjalizuję się w romansach, by tak

rzec.

Zauważył, że kobieta ma szczupłe i wypielęgnowane dłonie. Musiała być pedantką,

gdyż na jej biurku panował wzorowy, posunięty aż do przesady porządek. Na przykład

równo poukładane ołówki zwrócone były ostrzarni w jednym kierunku.

- Czy zapoznał się pan już z zakresem i charakterem naszych usług?

— Przyznaję, że nie miałem okazji.

— W takim razie ta broszura zorientuje pana w naszej ofercie. — Podała mu całkiem

pokaźną książeczkę.

Prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty na czytanie długiego tekstu. Wolał

patrzeć na jej delikatną twarz, włosy o niezwykłym połysku i duże brązowe oczy. Wciąż

nurtowało go pytanie, dlaczego Bella Swan wydaje mu się znajoma. Owszem, mogli już

gdzieś się spotkać, chociaż problem tkwił w tym, że chyba nie mógłby zapomnieć o

spotkaniu tak atrakcyjnej kobiety.

— Pan zajmie się lekturą naszego informatora, a ja tymczasem przygotuję kawę.

Wstała zza biurka i skierowała się ku kuchennemu kącikowi. Miała na sobie krótką

obcisłą spódniczkę z rozcięciem z tyłu. Spódniczka uwydatniała doskonałe proporcje

jej figury, szczególnie zaś nogi, długie i smukłe, szczupłe w kostkach i bardzo

młodzieńcze. Edward, wzorem wszystkich mężczyzn, zawiesił wzrok w miejscu,

gdzie ginęły uda.

Skąd znał tę brązowooką czarodziejkę? Bo już niemal był pewien, że ich drogi

gdzieś, kiedyś się zeszły.

Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę aparatu stojącego na drugim biurku.

— Agencja „Wyjątkowe Chwile”. W czym mogę panu pomóc?

I po chwili:

— Nie, Angela wyszła na lunch. Tu Bella. Czy mam jej coś przekazać?

Bella! W końcu dotarło do niego to imię, ciemności rozproszyły się. Bella Swan,

najpopularniejsza dziewczyna w liceum.

Wszyscy wówczas zgadzali się co do jednego. Izabelli sądzona jest kariera gwiazdy

filmowej i telewizyjnej; Hollywood i Nowy Jork będą z niej dumne. Więc jak to się stało,

że spotyka ją za biurkiem w roli konsultantki od spraw sercowych?

Czegoś tu w żaden sposób nie mógł zrozumieć. Bo przecież była to ta sama Izabella,

która prawie nie wytykała nosa z pracowni fizycznej, głucha na serenady chłopaków

proponujących jej randki. Ta sama Bella, która wrzuciła podarowany jej przez niego na

Dzień Zakochanych różowy goździk do kosza na śmieci. Ta sama Bella, która

spoliczkowała swojego chłopca, bo ośmielił się ukraść jej pocałunek.

— Czy już zapoznał się pan z naszą broszurką? — spytała, stawiając przed nim

filiżankę z kawą.

Edward poczuł się jak detektyw na chwilę przed rozwiązaniem zagadki kryminalnej.

— Czy kończyła pani liceum Kennedy'ego?

Na jej bladych policzkach osiadła jak gdyby różowa mgła.

-Zgadza się. Pan też?

Udaje, że nie przypomina mnie sobie, pomyślał z odrobiną cynizmu. Postawiłby

wszystkie swoje oszczędności, że poznała go w pierwszej sekundzie, mogłaby więc

darować sobie tę całą komedię.

— Chodziłem tylko do klasy maturalnej. Przenieśliśmy się z Kalifornii.

- Edward Cullen - powiedziała, spoglądając w głąb studni zwanej pamięcią lub tylko

udając, że to robi. — Oczywiście! Teraz przypominam sobie. — Wykrzywiła wargi w

uśmiechu tak autentycznym jak trzydolarowy banknot.

— Cały czas wydawało mi się, że skądś pana znam.

Swobodny ton jej głosu nie zwiódł go w najmniejszym stopniu. Była napięta i

niespokojna.

Edward rozsiadł się wygodniej na krześle. Czuł się jak kot, który złapał myszkę i teraz

ma ochotę trochę się z nią pobawić.

— No, no, no... — Lustrował ją wzrokiem, jakby był selekcjonerem, ona zaś

kandydatką na modelkę.

— Co znaczą te wszystkie „no”?

— Zmieniłaś się. Musiałem długo grzebać w pamięci, zanim cię rozponałem.

Odetchnęła, i to chyba z ulgą. Widocznie obawiała się, że zacznie od przypominania

jej, z jaką okrutną obojętnością wtedy go traktowała.

— Oboje zmieniliśmy się. Upłynęło tyle lat. Nie widziałam cię na zjeździe

koleżeńskim.

— Cóż, zbyt krótko chodziłem do tego liceum i nie zdążyłem poczuć się częścią klasy.

— Ktoś mi mówił, że wróciłeś do Kalifornii.

— Zaraz po obronie pracy dyplomowej. Tutaj jestem od kilku miesięcy. Pracuję w

firmie architektonicznej.

— Miło słyszeć, że jesteś architektem.

Bawiła się ołówkiem, a sposób, w jaki to robiła, zdradzał, że mimo zewnętrznego

opanowania wciąż drąży ją niepokój.

Zauważył, że Bella nie ma na palcu obrączki.

— Lubię swój zawód. A co u ciebie?

— Ja też nie narzekam na pracę. — Przysiadła na blacie biurka, obciągając

spódniczkę.

— A na czym ona właściwie polega? Bo muszę przyznać, że niewiele wyczytałem z

tego informatora.

Westchnęła z uśmiechem.

- Służę pomocą i radą w tym wszystkim, co wykracza poza dzień powszedni wraz z

jego rytmem pracy i odpoczynku, i co jest właśnie najdosłowniej wyjątkową chwilą. Zatem

będą nią urodziny, rocznice, awanse, oficjalne wizyty, chrzciny, komunie, wesela, podróże

poślubne... — W przelocie dotknęła opuszkiem wskazującego palca dolnej wargi. — A

także, oczywiście, miłosne spotkania, czyli to, co w tej chwili obchodzi cię najbardziej. Bo

chyba dobrze zrozumiałam? Chcesz, żebym pomogła ci spędzić dzień z kobietą w sposób

wyjątkowo atrakcyjny, a nawet romantyczny.

Słuchając jej czuł, jak coraz szybciej i szybciej bije mu serce, Wróciły dawne czasy.

Okazało się, że jej władza nad nim nigdy nie minęła.

Milczał, co sprowokowało ją do pytania:

- A może zmieniłeś zamiar?

Miał wrażenie, że chciała, żeby się wycofał. I właściwie powinien był to uczynić.

Kiedyś ślubował sobie, że będzie unikał jej jak ognia, i było to rozsądne ślubowanie.

Teraz jednak wewnętrzny głos podpowiadał mu, że nadszedł czas odpłaty.

Uśmiechnął się.

— Myślę, że jesteś osobą której szukam.

ROZDZIAŁ DRUGI

— A więc zaplanować mam dla ciebie romantyczny wieczór?

- Tak.

Bella zamyśliła się.

- W porządku - odparła po dłuższej chwili.

A jednak nic tu nie było proste i uporządkowane. Gubiła się w przypuszczeniach.

Miała kłopoty z przeprowadzeniem znaku równości pomiędzy tym wysokim pewnym

siebie mężczyzną, a tamtym chudym jak szczapa, natrętnym i nieznośnym wyrostkiem,

który włóczył się za nią po korytarzach szkoły. Przez te minione lata zmężniał i rozrósł się

w barach, ale jego włosy pozostały takie same, kasztanowe i w artystycznym nieładzie.

Był żabą która przemieniła się w księcia.

— Więc od czego zaczynamy?

— Zawsze dostosowuję się do życzeń klientów. — Starała się zachować pozory

rzeczowej, profesjonalnej rozmowy, lecz w głębi duszy bała się jego przenikliwego wzroku.

— Z praktyki wiem, że każdy przypadek jest inny

i nie sposób stosować tu wspólnej miary. Oczekiwania

i pragnienia ludzi są funkcją ich indywidualności.

— Cieszę się, że tak mówisz, gdyż mój przypadek jest na pewno nietypowy.

Uraczyła go pełnym zrozumienia uśmiechem.

— Nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale przede wszystkim musisz

zdecydować, ile pieniędzy przeznaczysz na tę imprezę.

Rozłożył ręce.

— Żadnych ograniczeń. Po prostu tyle, ile okaże się konieczne. Rzecz tkwi w czymś

innym — w zorganizowaniu takich Walentynek, o jakich kobieta zamarzy.

I znów ten sam profesjonalnie wszystkowiedzący

uśmiech na jej twarzy.

— Rozumiem. Porozmawiajmy jednak raczej nie o kobiecie w ogólności, tylko o tej

konkretnej. Muszę wiedzieć o niej możliwie najwięcej. Czy jest to twoja żona?

— Nie jestem żonaty.

— Narzeczona?

Potrząsnął głową.

— Nie mam też narzeczonej. Chodzi o zwykłą randkę.

Przystojny i... wolny. Bella usłyszała dzwonek alarmowy. Zazwyczaj ufała własnej

intuicji.

— Powiedz mi w takim razie coś o kobiecie, z którą planujesz to spotkanie. Na

przykład, czy lubi niespodzianki?

— Nie mam pojęcia.

— Dobrze. Co wobec tego wiesz o jej gustach kulinarnych? Woli kuchnię francuska,,

włoską czy chińską.

— Obawiam się, że na to pytanie też nie otrzymasz odpowiedzi.

— A jej zainteresowania i namiętności? Co robi w wolnym czasie?

— Tu także możesz wpisać znak zapytania.

Pióro Bella zawisło nad formularzem. Brzęczenie dzwonka alarmowego osiągnęło

maksimum natężenia. Czyżby Edward zaliczał się do tych, którym w głowie tylko własna

przyjemność?

— Przyznasz, że uzyskałam o tej kobiecie niewiele informacji. Jak więc mogę

zorganizować wieczór, który okazać się ma dla niej niezapomnianą chwilą?

— Przykro mi, ale na każde twoje pytanie odpowiedziałem zgodnie ze swoją najlepszą

wiedzą.

— Jak mam to rozumieć?

— Zwyczajnie. Nie znam jeszcze tej kobiety.

— A więc randka z nieznajomą — powiedziała z nutką kpiny w głosie.

Edward wzruszył ramionami.

— Faktycznie, nie znam jej jeszcze, ale wiem, że się pojawi. Na razie chcę podjąć

pewne przygotowawcze kroki, i dlatego właśnie widzisz mnie przed sobą.

Bella odłożyła pióro.

— Czyżbyś oczekiwał, że znajdę ci partnerkę na Dzień Zakochanych?

Edward stuknął palcem w okładkę informatora.

— Tu jest napisane, że waszą ambicją jest spełniać wszystkie życzenia klientów,

— I jest to prawda, ale w zakresie naszych usług nie mieści się kojarzenie par —

odparła z oburzeniem.

— Myślę, że wyciągnęłaś błędne wnioski.

— Naprawdę?

Kiwnął głową.

— Nie oczekuję, że znajdziesz mi partnerkę. Chcę, żebyś pomogła mi w wyborze

kandydatki z całej masy zgłoszeń.

Angela ostrzegła ją przy jakiejś okazji, że nadejdzie dzień, kiedy spotka kogoś, kto zagra

z nią w zakryte karty. Oczywiście przyjaciółka nie mogła wiedzieć, że tym kimś będzie

kolega z ławy szkolnej.

— Przyjmujesz podania kandydatek gotowych spędzić z tobą Walentynki? — zapytała

z gryzącą ironią.

— Ciepło, ciepło, ale wciąż dalece od prawdy. — Edward sięgnął do wewnętrznej

kieszeni marynarki, a wyjąwszy stamtąd złożony kawałek gazety, podał go Bella.

— Rzuć na to okiem.

Utkwiła wzrok w zakreślonym czerwoną obwódką ogłoszeniu.

Skostniały z zimna rycerz poszukuje gorącej kobiety, bojąc się spędzić Dzień

Zakochanych w śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Tęskni więc za tą, która rozgrzeje

mu serce. Ty, która wyglądasz ukochanego rozumiejącego rzeczywistą wagę romansu,

napisz w skreślonym od serca liściku, jak wyobrażasz sobie najbardziej upojny wieczór w

roku z rycerzem, zwanym inaczej Panem Podrywalskim.

— Ten pan Podrywalski to ty? — spytała Bella. Edward uniósł kąciki ust w

autoironicznie zarozumiałym uśmieszku.

To przezwisko, które wyniosłem razem z dyplomem z college”u.

Pokiwała głową z pobłażliwą miną. Jasne, że nikt go by tak nie nazwał w liceum. Była

wówczas bodaj jedyną dziewczyną którą próbował poderwać. Oboje wiedzieli,

z jakim skutkiem.

— A więc dałeś to ogłoszenie w nadziei, że tym sposobem znajdziesz partnerkę na

Walentynki.

Powiedziała to bardziej do siebie niż do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie

biurka. Dręczył ją niepokój. Zresztą zawsze pomiędzy ni a Edwardem panowało jakieś

dziwne napięcie. Nigdy nie czuła się w jego obecności swobodna i odprężona.

Pamiętała ten dzień, kiedy pojawił się w ich klasie po raz pierwszy, ubrany w coś, co

na nim wisiało, jakby zostało wygrzebane z szafy ojca. Była właśnie lekcja angielskiego, a

on usiadł przy niej i od razu się pochwalił, że czytał już „Romea i Julię” Szekspira. A

kiedy zapytała go, czy nie wolałby raczej przysiąść się do któregoś z chłopców,

odpowiedział, że sprawia mu przyjemność siedzenie przy dziewczynie .

Pewnego razu nauczyciel angielskiego polecił im dwojgu przeczytać przed klasą na głos pewne

partie z „Romea i Julii”. Była w tym szansa co najmniej na przyjaźń, lecz ona, Bella, nie

mogła przezwyciężyć niechęci wobec Edwarda.

Nabrała przekonania, że zna go na wylot. Pojawił się dopiero w klasie maturalnej, ale

miała wrażenie, jakby przeżył z nimi wszystkie lata liceum.

A teraz siedzi tutaj i oczekuje od niej konkretnych, choć wciąż mało sprecyzowanych

usług. Nie wyglądał na mężczyznę, który musi uciekać się do umieszczania ogłoszeń w

rubrykach towarzyskich. Wręcz przeciwnie. Zaliczał się do typów wywierających na

kobiety wpływ magnetyczny.

— Nie spodziewałem się, że otrzymam aż tyle zgłoszeń — oświadczył z rozbrajającą

szczerością.

— Naprawdę. jest tego tak dużo?

— Wiem tylko, że nie przebrnę przez wszystkie. Zwyczajny brak czasu. I dlatego liczę

na twoją pomoc.

Spojrzenie, które na nią skierował, miało w sobie coś takiego, że odczuła pokusę

sprawdzenia w lusterku, czy czasami nie wyskoczył jej jakiś pryszcz na policzku lub czole.

O ile pamiętała, zawsze tak na nią patrzył. Inni chłopcy rzucali jej łakome i skryte

spojrzenia, natomiast Edward patrzył uparcie i zuchwale, wręcz wlepiał w nią oczy.

Odczuwała to jako irytującą dokuczliwość, lecz obecnie w jego spojrzeniu było dużo ciepła.

Zwilżyła wargi.

Więc kogo mam wybrać z tego legionu, z tej zainteresowanej panem Podrywalskim

rzeszy? Jakie cechy i przymioty musi posiadać ta kobieta?

— Ostateczny wybór biorę na siebie — odparł z uśmiechem, który, okazało się, miał

właściwość wywoływania miłych dreszczy. — Chodzi o to, żebyś dokonała wstępnej

selekcji zgłoszeń i odrzuciła te, które z tych czy innych powodów uznasz za nie do

przyjęcia. W tym również skłamane i fikcyjne.

— Liczysz się więc i z takimi?

— Mówimy o ogłoszeniu w gazecie, która wychodzi w okręgu zamieszkałym przez

kilka milionów ludzi, a ludzie są różni.

Zmarszczyła czoło i próbowała zebrać myśli. Pozwól, że uporządkuję to, co do tej

pory powiedziałeś. Mam dokonać selekcji nadesłanych ofert, po czym przekazać ci te,

które moim zdaniem są najbardziej atrakcyjne, a kiedy wybierzesz z nich jedną, pomóc ci

zaplanować dzień z tą osobą.

— Właśnie. Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia?

- Nie.

— Nie?

— Powtarzam, nie zajmujemy się szukaniem osób i kojarzeniem par. Ograniczamy się

tylko do aranżowania uroczystości i wyjątkowych spotkań, w tym oczywiście spotkań

romantycznych.

— Zapłacę podwójnie.

Miała już na końcu języka, że pieniądze nie odgrywają tu żadnej roli, gdy nagle

pomyślała sobie, że byłoby niewybaczalną głupotą spławiać Edwarda tylko dlatego, że

zaliczał się do tych reliktów odległej przeszłości, z którymi nie wiązała najlepszych

wspomnień.

Edward tymczasem opadł na oparcie krzesła i nonszalancko założył ręce.

Zdumiewasz. mnie, Bella.

— Dlaczego?

— Bez wątpienia jesteś osobą twórczą i pomysłową. Dla kogoś takiego nie powinno

być żadnym problemu spełnienie trochę niekontrowersyjnej prośby klienta.

— Rzecz w tym, że nie odpowiada mi sam pomysł. To nie jest sfera, w której

czułabym się pewnie pod względem zawodowym.

— Mam pomysł. Przeczytaj na próbę kilka listów i dopiero potem podejmij decyzję.

Nagle przestała ją nurtować kwestią czy podjąć się tego zadania, a w jej miejsce

pojawiła się inna — czy mu podoła. Przede wszystkim bowiem bała się zachować głupio,

nie wiedziała zaś, co byłoby głupsze — odrzucić proponowane pieniądze, czy też pomóc

Edwardowi w znalezieniu odpowiedniej partnerki.

— Więc jak? Mogę przynieść te listy? Zostawiłem je w samochodzie. — Wskazał

głową drzwi.

Bella przypomniała sobie, że o trzynastej ma spotkanie. Znalazła tym samym

pretekst do odwleczenia decyzji.

— Za chwilę zjawi się tu klient. Pozwól więc, że przemyślę całą sprawę i niebawem

dam ci znać, co postanowiłam — powiedziała, rozkoszując się falą ulgi, jaka ją zalała. ją

- Wspaniale.

Wstał i podał jej rękę. Nie miała wyboru, jak tylko przyjąć.

Nie puszczał jednak jej dłoni. Nachylił się i rzeki do niej głosem zbliżonym do szeptu:

— Kiedy wszystkie słowniki zostały skradzione, bibliotekarce zabrakło słów.

Spojrzała na niego ze zdumieniem w oczach.

- To tylko taki żarcik językowy - wyjaśnił, po czym zrobił do niej perskie oko i

wyszedł.

Izabella Swan obiecała się odezwać, lecz Edward wątpił w szczerość tego

zapewnienia. Stąd też, kiedy nazajutrz zadzwoniła do jego biura, był mile zaskoczony.

— Podejmę się tego — oświadczyła.

— Cudowna wiadomość. Kiedy mogę podrzucić ci te listy?

— Jutro o każdej porze. Lecz korzystając z okazji, rozmawiamy, chciałabym zadać ci

kilka pytań.

Choćby i tysiąc. Zamieniam się w słuch. Bella odchrząknęła.

- Wspomniałeś w ogłoszeniu o śnieżnej zaspie gdzieś w Minnesocie. Czy ewentualnie

mogłoby to oznaczać, że lubisz ruch na świeżym powietrzu i sporty zimowe?

Wybuchnął głośnym śmiechem.

— Nie mam nic przeciwko sportom zimowym, ale nie znoszę zimna. Wolę słuchać

trzasku płonących polan na kominku, niż wycia lodowatego wichru na szczycie góry.

— Wyciągam stąd wniosek, że Dzień Zakochanych wolałbyś spędzić w jakimś

przytulnym wnętrzu. A co byłbyś gotów zrobić, żeby ten dzień okazał się udany?

— Wszystko. Ale udany nie wystarczy. Ma być wypełniony po brzegi romantyzmem.

— To bardzo dobrze — powiedziała, lecz jej słowom zaprzeczał jakby naganny ton

głosu.

— Kiedy mogę spodziewać się pierwszych konkretnych propozycji?

— Wszystko to wymaga starannego zaplanowania, wyobraźni i energii — odparła.

Czyli, jej zdaniem, akurat tych zalet, których mi brakuje, pomyślał Edward, po czym

rzekł:

— Dlatego właśnie zwróciłem się do ciebie.

Porozmawiali jeszcze chwilę o rzeczach nie związanych z Walentynkami i rozłączyli

się.

Bella dość szybko zorientowała się, że sama nie zdoła przebrnąć przez dostarczoną

jej przez Edwarda korespondencję. W sobotę rano zwróciła się więc z prośbą o pomoc do

Angeli i bez problemu dobiły targu. W rewanżu Bella miała pójść razem z nią na mecz

baseballowy, organizowany w ramach karnawałowego festynu.

— Wiesz, to naprawdę zdumiewające, jeśli nie zabawne — zauważyła Angela, gdy już

rozsiadły się na dywanie w mieszkaniu Bella wokół całkiem pokaźnej kupki listów. —

Nie miałam pojęcia, że rubryki towarzyskie posiadają taką ilość wiernych czytelniczek.

— Ja w każdym razie nie zaliczam się do nich — odparła Bella, otwierając już nie

list, tylko paczuszkę, w której znalazła kilkanaście ciasteczek domowego wypieku,

cokolwiek pokruszonych. — Oto przedstawicielka naszej płci, która wyznaje pogląd, że do

serca mężczyzny można trafić wyłącznie przez żołądek.

— A jeśli w przypadku Cullena to prawda?

— Właściwie nie mogę tego wykluczyć.

— Powiedziałaś, że chodziłaś z tym facetem do jednej klasy...

— Tak, i dlatego teraz znajduję się w sytuacji dość kłopotliwej.

— Czy w tamtych czasach chodziłaś z nim lub coś w tym rodzaju?

— Coś w tym rodzaju.

Angela pisnęła i chwyciła ją za ramię.

— Mów! Tylko szczerze! Co było między wami?

— Nic. Podkochiwał się we mnie.

— Jeśli mam wierzyć twojej siostrze Heidi, nie było chłopaka, któremu nie

zawróciłabyś w głowie.

Bella chrząknęła.

— Heidi lubi czasami przesadzać. Kiedy mówi na przykład

o dorodnych śliwkach, porównuje je do melonów.

— Więc między tobą a Edwardem było coś szczególnego. Zabij mnie, ale muszę

wiedzieć, czym było to „coś”.

— Pokażę ci pewną pamiątkę. — Bella wstała z dywanu, podeszła do komody z

wiśniowego drewna i wyjęła z jednej z szuflad oprawiony w półskórek szkolny pamiętnik.

Wróciła na swoje miejsce. — Spójrz, oto on we własnej osobie — powiedziała, wskazując

palcem na jedno z wklejonych zdjęć.

Angela gwizdnęła przez stulone wargi.

— Nie widzę twarzy. Kudły spadają mu aż na nos.

— Zauważ, jak jest ubrany. Spodnie z zaprasowanym kantem, sztywny kołnierzyk

koszuli i krawat! Nikt poza nim nie nosił krawata.

Jasne. Wszyscy nosili dzwony i różne wzorzyste koszulki. Chryste, patrz! Buty na

grubej podeszwie! Ale była wtedy moda, co? Edward w gruncie rzeczy wyglądał całkiem

normalnie.

— Tak, normalnie jak prezes klubu szachowego.

— Myślałam, że lubisz szachy.

— Dziś tak, ale wtedy do klubu szachowego należały tylko świry. Zdaje się, że Edward

grał w szachy, brał nawet udział w rozgrywkach międzyszkolnych, no i, pamiętam,

obsługiwał projektor, kiedy jakiś nauczyciel zaserwował nam film na lekcji.

Teraz już nie ma projektorów — zauważyła Angela z nostalgią w głosie. —

Niepodzielnie króluje wideo.

- Umarł król, niech żyje król.

— Więc ten chłopak w krawacie i z włosami jak gniazdo bocianie, który grał w szachy

i znał się na projektorach, uganiał się za tobą?

— Mam nadzieję, że o tym ostatnim zapomniał.

Była to jednak nadzieja zbudowana na bardzo wątłych podstawach. Biorąc pod uwagę

sposób, w jaki na nią patrzył podczas swojej pierwszej wizyty, Bella skłaniała się raczej

ku przypuszczeniu, że pamięta wszystko w najdrobniejszych szczegółach, włącznie z

pocałunkiem, który bezczelnie skradł jej pewnego dnia przy wchodzeniu do klasy.

— A jak wygląda dzisiaj? Jest wysoki? Niski? Roztył się? Wyłysiał?

Bella wzruszyła ramionami.

— Taki sobie przeciętny facet, bez wyraźnych plusów i minusów.

Nie powiedziała prawdy. żadna kobieta nie nazwałaby Edwarda Cullena przeciętnym

facetem. Odwrotnie. Jego niezwykła uroda wręcz rzucała się w oczy. Niewykluczone, że był najprzystojniejszym klientem, jaki kiedykolwiek przekroczył próg jej agencji.

— Muszę wiedzieć o nim coś więcej, skoro już mam razem z tobą bawić się w swatkę.

— Nie bawię się w swatkę — zaprzeczyła Bella. — Po prostu wykonuję dla niego

określone zlecenie.

— Nazywaj to, jak chcesz. Tak czy inaczej, jeśli ta selekcja listów ma mieć jakiś sens,

muszę przynajmniej wiedzieć, jak wygląda ten nasz przyszły Walentynkowicz.

— Cóż, ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, naturalnie kasztanowe włosy i... dość na

tym. Wyraźnie przecież określił,, że kryterium wyglądu zewnętrznego nie powinno

odgrywać w wyborze kandydatki najmniejszej roli.

— Jeśli powiedział to szczerze, to jest chyba jedynym tego typu mężczyzną pod

słońcem.

Dokładnie tak samo myślała Bella. Trudno jej było zrozumieć, czym powodował się

Edward, rzucając się w przygodę, której wedle wszelkich oznak wcale gorąco nie pragnął, i

która na pewno będzie kosztowała go sporo pieniędzy.

— Myślę, że tę ofertę musimy przedstawić mu do wyboru. — Angela podała przyjaciółce

list z dołączonym zdjęciem. — Co o niej sądzisz?

Bella rzuciła okiem na twarz i sylwetkę.

— Chyba żartujesz sobie. Ta kobieta wygląda na osobę, której szczytem

intelektualnych możliwości jest zasuwanie i rozsuwanie błyskawicznego zamka.

— Dobra, twarzy nie ma zbyt inteligentnej, ale przeczytaj list. Pisze w nim, że

chciałaby czternastego lutego zjeść spokojną kolację we dwoje, a potem pójść na spacer do

parku w południowej części miasta, który jest zarazem galerią rzeźb. Naszemu panu

Podrywalskiemu powinno to odpowiadać, gdyż bądź co bądź jest architektem.

— Czy jesteś pewna, że autorka listu i dziewczyna ze

zdjęcia to ta sama osoba? — Bella nie chciało pomieścić się w głowie, by

dziewczyna ubrana w skórzaną kurtkę i szorty, siedząca okrakiem na Harleyu Davidsonie,

marzyła o kontemplowaniu rzeźb w świetle księżyca.

— Myślę, że wybrała sobie ten kostium i motocykl jako rekwizyt, żeby pokazać, jak

kształtne i długie ma nogi.

— Uważam, że naszych decyzji nie powinnyśmy opierać na zdjęciach.

— Chyba masz rację. Gdyby Edward przykładał jakąś wagę do wyglądu zewnętrznego

tych kobiet, wtedy w ogłoszeniu zaznaczyłby, że zależy mu na zdjęciach.

— Niektóre jednak załączają je z własnej inicjatywy. Spójrz na to. Ta kobieta

wygiąda, jakby za całodzienny posiłek wystarczała jej łyżka płatków owsianych z kroplą

mleka, Prawdopodobnie nie doceni wytwornej kolacji i dlatego mam zamiar ją odrzucić.

— A może po prostu spala nadmiar kalorii dzięki szybszej przemianie materii. — W

głosie Angeli zabrzmiała zazdrość. — Radziłabym dołączyć ją jednak do listy. Kto wie, może

pan Podrywalski lubi szczapy.

Bella wpisała nazwisko do notesu.

— Dobrze, jak dotąd mamy sześć... nie, siedem. Masz jeszcze jakieś kandydatki?

— A co powiesz o tym? — Angela wręczyła Belli seledynową kartkę listowego

papieru. — Ta kobieta opisuje swój ideał randki, Z jej słów wynika, że najchętniej niczego

by nie planowała, a po prostu zdała się na okoliczności.

— Gdyby Edward chciał czegoś takiego, nie zwracałby się do mnie o pomoc.

Bella wrzuciła list do kosza.

Patrz. Ta aż zadała sobie trud nagrania i przesłania taśmy wideo. Obejrzymy?

— Dlaczego by nie?

Bella włożyła kasetę do magnetowidu i nacisnęła odpowiedni klawisz.

Gdy na ekranie pojawił się obraz, Angela zareagowała przeciągłym gwizdem. Na łóżku

w kształcie serca leżała w kuszącej pozie platynowa blondynka, ubrana w kostium

kąpielowy w tygrysie prążki.

— Cześć — powiedziała, mrużąc oczy i rozchylając karminowe wargi. — Mam na

imię Senna, Wybierz mnie, a twoje marzenia zostaną spełnione.

Bella zerknęła na Angela.

— To chyba jakaś gwiazda filmowa.

— Patrz, tam w głowach łóżka leży pejcz. Jak sądzisz, do czego może go używać?

— Och, nie będziemy zawracały sobie tym głowy. — Bella wyłączyła magnetowid.

— Moim zdaniem, powinnaś wciągnąć ją na listę.

— Wiele bym dała, żeby zobaczyć minę Edwarda na tę scenkę — powiedziała Bella.

Kilka godzin później przyjaciółki miały już za sobą dziesiątki przejrzanych listów,

dwa dzbanki wypitej kawy i sześć drożdżówek z pobliskiej cukierni. Obejrzały dodatkowe

dwie kasety wideo i wysłuchały trzech nagrań na taśmach magnetofonowych.

Listy pisane były na różnych gatunkach i rodzajach papieru, od kartki wyrwanej ze

szkolnego zeszytu po papiery ze znakami wodnymi. Nadawczynie najwyraźniej

wolały pisać piórem, tylko co czwarta korzystała z maszyny. Wszystkie jednak równie

intensywnie marzyły o spędzeniu Dnia Zakochanych z panem Podrywalskim.

— Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nigdy bym nie uwierzyła, że tak wiele

kobiet odpowiada na ogłoszenia. Angela wzruszyła ramionami.

Szukasz ogłoszenia — zauważyła Bella, wpatrując się w kosz pełen odrzuconych listów.

Angela raz jeszcze przeczytała ofertę Edwarda, tym razem uważniej.

— Wiesz, sama bym chętnie stanęła do rywalizacji o ten dzień i tego faceta.

— Angela, jak możesz! Przecież jesteś zaręczona i wychodzisz za mąż.

— Nie wiem tylko, czy Erik to sobie uświadamia.

— Coś nie tak?

— Z Erikiem nigdy nic nie wiadomo. Nawet nie wiem, kiedy powinnam się martwić, a

kiedy cieszyć. Zresztą, znasz go.

Tak, Bella znała Erika bardzo dobrze. Znała też Angelę i dlatego do ich

małżeńskich planów miała stosunek pełen rezerwy. W jednej minucie zdawali się być

upojeni szczęściem, by już w następnej skakać sobie do gardła.

— Sama nie wiem. Może jakaś przygoda na boku mogłaby uzdrowić nasz związek. —

Angela w zamyśleniu wpatrywała się w kolumnę towarzyską.

Bella wyrwała jej z rąk gazetę.

— Nie polecałabym ci tego rodzaju przygód. odtrutki, a możesz znaleźć truciznę.

— Chyba masz rację. — Angela sięgnęła po jedną z ostatnich paczuszek. Po chwili

trzymała w palcach czerwone bikini. — Wprost nie do wiary, że kobieta może wpaść na

pomysł przesłania nieznajomemu facetowi czegoś takiego.

Bella pokręciła głową z rozbawieniem.

— Mieliśmy już ciasteczka, prezerwatywy, słodycze i świece, mogą więc być i skąpe

majteczki wraz z równie skąpym biustonoszem. One chyba wierzą w jakąś magiczną moc

tych upominków.

— Cóż się im dziwić? Edward przedstawił się jako skostniały z zimna rycerz, chcą

więc go rozgrzać na różne sposoby.

Bella zamknęła notes z nazwiskami, a listy i paczki wybranych kandydatek włożyła

do tekturowego pudełka.

— Nasza robota skończona. Teraz od niego zależy, z którą z tych kobiet spędzi

Walentynki.

— W takim razie czas zapomnieć o panu Podrywalskim i pooddychać mroźnym

powietrzem naszego miasta.

Bella jęknęła.

- Czyżbyś więc nie miała zamiaru zwolnić mnie z obietnicy?

— W żadnym wypadku. Ubieraj się i chodźmy. Za godzinę Erik zaczyna miażdżyć

przeciwników.

Był styczeń, środek zimy, i Edward czuł się jak borsuk zagrzebany w ciepłej norze,

oczekujący wiosennych roztopów. W dni wolne od pracy przesiadywał przed kominkiem,

najczęściej z książką w ręku, od czasu do czasu rzucając okiem za okno, gdzie szalały

zadymki i zawieje lub skrzył się śnieg na dachach w lodowatym słońcu.

Urodzony w Kalifornii, wśród winorośli i drzew pomarańczowych, nienawidził mrozu

i śniegu i wolał z bezpiecznej odległości obserwować, jak inni mieszkańcy północnego

stanu Minnesota, ryzykując grypy i katary, jeśli nie wręcz odmrożenia, korzystają na różne

sposoby z tak zwanych uroków zimy.

Tej soboty jednak miał przerwać swój sen zimowy.

Miasto zostało opanowane szaleństwem karnawału, urządzano najprzeróżniejsze

imprezy, każdy chciał się bawić i zmuszał innych do zabawy. Otóż filia, w której Edward

pracował, skupiająca czołowych architektów z całego okręgu, tradycyjnie o tej porze roku

wystawiała baseballową drużynę przeciwko reprezentacji sieci Benny”s Bar and Grill.

Edwarda zaproszono do udziału w meczu. Niewiele namyślając się i kompletnie

nieświadomy faktu, iż ze względu na warunki pogodowe oraz miejsce spotkania mecz ten

będzie bardziej przypominał hokej niż baseball, Edward wyraził zgodę.

Istotnie, zawodnicy stawili się na podmiejskim zamarzniętym jeziorze, które na jakiś

czas miało przemienić się w boisko, ubrani jak hokeiści. Ich wielowarstwowe kostiumy,

zimowe buty i narciarskie czapki nadawały im wygląd trochę pozaziemskich istot. Edward

w swoich buciorach czuł się jak kosmonauta na Księżycu. Jego kolega, Alec Morgan,

podał mu zwój specjalnej taśmy, której przeznaczeniem było poprawiać przyczepność

podeszew.

— Masz. Oklej tym spody, to nie będziesz się tak ślizgał.

— Hej, Cullen, stajesz na pozycji odbijającego — po- wiedział James, szef firmy, tutaj

zaś z powołania i chęci trener drużyny.

Gracze obu zespołów zajęli wyznaczone stanowiska. Edward przebiegł wzrokiem po

twarzach przeciwników. Uwagę jego przykuł na dłużej mężczyzna we flanelowej koszuli

w czerwono-czarną kratę, z podwiniętymi po łokcie rękawami. Dwie kokieteryjnie

obszarpane dziury w dżinsach odsłaniały czerwoną skórę jego kolan. Jedyną

oznaką, że facet ma zamiar grać w baseballa, była sportowa rękawica na jego prawej

dłoni.

— Co się dzieje z tym chłopem? — zapytał Edward Aleca, szczękając zębami na

sam widok nagusa, kąsanego kilkunastostopniowym mrozem. — Czy on myśli, że jest w

Australii i poluje na kangury?

— To Erik Maloy. Myślę, że ubrał się tak, żeby uzyskać nad nami psychologiczną

przewagę.

Edward przyjął te słowa niczym wyzwanie. Podniósł swój drewniany kij i, siekąc

powietrze, machnął nim kilka razy w obie strony. Nie wyszło to najlepiej. Puchowa, gruba

bluza tamowała swobodę ruchów.

Spojrzał w kierunku widowni. Na pewno nie można było nazwać jej imponującą.

Składała się z niewielkiej grupki osób, przeważnie kobiet i dzieci. Wszyscy oni przyszli

popatrzeć na swoich mężów, przyjaciół, sympatie i ojców i dodać im ducha.

Najgłośniejszą i najbardziej żywiołową osobą w tej grupie była jasna blondynka

w narciarskiej kurtce, która z dłońmi przyłożonymi do ust na kształt tuby zagrzewała

krzykiem do walki zawodników z reprezentacji sieci barów.

Ale prawdziwą niespodzianką była osoba, która towarzyszyła tej rozkrzyczanej

entuzjastce baseballu. Bella Swan miała na głowie białe nauszniki, które cudownie

kontrastowały z jej włosami, a na sobie długi płaszcz. Siedziała sztywno na

rozkładanym krzesełku, jak gdyby z powodu panującego zimna bała się poruszyć.

Uśmiechnął się do niej, lecz ona chyba zamarzła, gdyż nie odwzajemniła pozdrowienia.

Rozległ się gwizdek sędziego i mecz się rozpoczął.

W kierunku Edwarda ze świstem poszybowała piłka.

Rzut, precyzyjny i piekielnie silny, okazał się nie do przyjęcia. Sędzia ogłosił punkt

dla przeciwników.

Niebawem sytuacja się powtórzyła. Facet w kraciastej koszuli i z dziurami na

kolanach wziął zamach i posłał piłkę wprost na ciało Edwarda. O przyjęciu jej w ogóle nie

było mowy.

— Tylko tak dalej, Erik! — rozkrzyczała się blondynka. — Jeszcze jedna taka

bomba, a wykasujesz gościa.

W odróżnieniu od swojej towarzyszki, Bella Swan zdawała się w ogóle nie brać

duchowego udziału w grze. Trzymała w dłoniach okrytych rękawiczkami plastikowy

kubek z parującą kawą czy herbatą i patrzyła na boisko- lodowisko nieobecnym wzrokiem.

Erik tymczasem szykował się do zadania zabójczego ciosu, co oznaczało, że Edward

znalazł się w sytuacji kogoś, kto walczy o życie. Ugiął nogi, pochylił się do przodu i

czekał. Wszystkie mięśnie miał napięte niczym postronki. Z tamtej strony piłka już

wyleciała. Edward zamachnął się, rzuciło nim w lewo, nogi uciekły gdzieś do tyłu, upadł na

twarz i zarył nosem w śniegu. Usłyszał jeszcze nad sobą wyrok sędziego:

— Przewaga trzech i pauzujemy.

Bardziej upokorzony niż obolały, Edward dźwignął się na nogi i powędrował ku ławce

rezerwowej. Wzrok trzymał utkwiony w czubku oszronionego drzewa, żeby tylko nie

patrzeć na Bella Swan. Nagle jednak postawa ta wydała mu się śmieszna i dziecinna.

Spojrzał w jej kierunku. Uśmiechnęła się i pomachała mu ręką. Pokonanym nie wolno

ignorować tak ciepłych oznak sympatii.

— Cześć — powiedział podchodząc. — Jak się bawisz?

— Nie narzekam.

— Poślizgnąłem się.

— Zauważyłam.

— Nikt nie dorówna Erikowi — wtrąciła siedząca obok blondynka, która nawet nie

starała się ukryć lekceważącego uśmieszku. — A już na pewno nie pan, panie z

czternastym numerem.

— Jeszcze zobaczymy — odparł niczym bokser, który mimo zmasakrowanej twarzy

rwie się na ring. - Nazywam się Cullen, Edward Cullen.

- Pan Podrywalski! - wykrzyknęła entuzjastka, szeroko otwierając oczy.

Widząc mimikę jej twarzy, Edward mógł się tytko nie bez obaw domyślać, jaki to

portret jego osoby naszkicowała przed blondynką Bella Swan. Zapewne wizerunek

ciemięgi, która przez cały rok nie potrafiła poderwać dziewczyny.

— Powiedziałaś mi, że to przeciętniak — szepnęła Angela do ucha Belli. —

Całkowicie nie zgadzam się z tobą. Wygląda przebojowo, choć na pewno nie jest

przebojowym graczem.

Bella zaczerwieniła się.

— Ja i Angela razem pracujemy — powiedziała w formie wyjaśnienia, zarazem

przedstawiając przyjaciółkę.

— A ja myślałem, że jesteś barmanką w jakimś lokalu, skoro tak gorąco popierasz

tamtych — rzekł, puszczając oko do blondynki.

— Lubię kibicować zwycięzcom — odpowiedziała z powabnym uśmiechem.

— Zwycięstwo jest dzisiaj nam pisane.

— Tak sądzisz, panie Podrywalski? — zapytała Angela z ironicznym uśmiechem.

— Jestem tego pewien.

— Zaskoczyła mnie twoja obecność — rzuciła tymczasem Bella. — Nie pamiętam,

żebyś jakoś szczególnie udzielał się sportowo w szkole.

— Może nie jestem sportowym zapaleńcem, ale jako dzieciak trochę otarłem się o

baseballa.

— Również na lodzie?

— Po lodzie nawet jeszcze dotąd nie chodziłem — odparł zgodnie z prawdą.

— Mnóstwo chłopców przewraca się — powiedziała Angela jakby w zamiarze dodania

Edwardowi otuchy. Jej oczy patrzyły z życzliwą kokieterią. — Życzę szczęścia w dalszych

partiach.

— Powiedziałaś to tak, jakbym faktycznie go potrzebował.

— Zgadza się. Drużyna, której kibicuję, wygrywała te spotkania przez trzy lata z

rzędu. Wygra i po raz czwarty. Ale żeby tak się stało, mój Erik nie może umrzeć z

pragnienia. Pójdę i zapytam, czy nie napiłby się czegoś.

— Czy też masz hopla na punkcie baseballu na lodzie, jak twoja koleżanka z pracy?

— zapytał Edward Bellę, gdy Angela odeszła.

— Skąd. W gruncie rzeczy to żadna przyjemność siedzieć bez ruchu na mroźnym

wietrze.

— Więc dlaczego tu przyszłaś?

Wypada pokibicować przyjaciołom — odparła, a Edward natychmiast zadał sobie

pytanie, których to w szczególności zawodników ma na myśli.

W tym samym momencie zobaczył, że macha na niego trener.

— Obowiązek wzywa.

— Połam nogi — powiedziała Bella z uśmiechem.

— Obiecuję, że tym razem dam im do wiwatu. Będziesz świadkiem całkiem dobrego

widowiska,

Obietnicy tej miał pożałować. Gra na lodzie wymagała dużo większych umiejętności,

niż to sobie wyobrażał. Boisko było czymś w rodzaju szachownicy. Miejscami zalegał

kopny śnieg, miejscami zaś odsłonięty i wyślizgany lód zmuszał do karkołomnych i

najczęściej nieudanych wysiłków utrzymania pozycji pionowej.

Na szczęście zawodnicy z jego drużyny nie byli żółtodziobami. Rzucili się do walki i

powoli zaczęli odrabiać straty z początku gry. Gdy Edward znów stanął na stanowisku

gracza odbijającego piłki, było trzy do dwóch dla przeciwników. Zaczęła się ostatnia część

meczu.

Był przemarznięty, zmęczony, zniechęcony. Gdyby nie duch rywalizacji, już dawno

powiedziałby trenerowi, że pięknie dziękuje i wraca do domu. Znaczną rolę odgrywała też

duma. Bella Swan była świadkiem jego poślizgnięcia się i upadku.

Postanowił zrehabilitować się w jej oczach. Przedtem chciał się wykazać i wyszedł na

fajtłapę. Teraz miał ostatnią szansę zmazania tej kompromitacji.

Spojrzał w kierunku, gdzie siedziała. Dzieliła ich spora odległość, więc musiała chyba

bardziej wyczuć niż dostrzec jego spojrzenie, tak czy inaczej dla dodania mu otuchy

uniosła kciuk do góry.

Ku zaskoczeniu wszystkich kij Edwarda odbił pod cudownym kątem piłkę rzuconą

przez Erika, która minęła gracza na drugiej bazie i poszybowała na środek pola.

Edward rozpoczął bieg. W połowie drogi poślizgnął się znowu i zwalił jak długi na lód.

Dobiegły do niego pełne zachęty okrzyki kolegów. Poderwał się i obiegł wszystkie

bazy. Wrócił na swoje stanowisko w momencie, gdy łapacz z drużyny przeciwnika

wyciągał rękę po piłkę.

— Zaliczony! — ogłosił sędzia.

Bella skoczyła na równe nogi i jęła klaskać co sił w dłoniach, podczas gdy Angela

zamknęła oczy i jęknęła. Erik ponurym wzrokiem wpatrywał się w kupkę śniegu pod

stopami. Edward zaś, który ni stąd, ni zowąd wyszedł na bohatera, znoszony był na rękach

z boiska przez rozradowanych kolegów.

— Rany! Erik ma minę, jakby rozbił dopiero co kupiony samochód — zawołała Angela.

— Lepiej natychmiast wiejmy stąd. Dokąd nie pogodzi się z myślą o przegranej, wolę być

od niego z daleka. — Złożyła swoje krzesełko i ruszyła w stronę samochodu.

Bella zawahała się. Nie wypadało odchodzić tak bez słowa i nie pogratulować

Edwardowi. A jednak ostateczną decyzję wymusiła na niej Angela, która szybko wróciła i

prawie ze łzami w oczach szepnęła:

— Błagam, szybko. Jeśli w przeciągu najbliższych minut nie znajdę się w aucie,

będzie nieszczęście.

Bella rzuciła jeszcze okiem na zbitą grupę zawodników. W końcu udało się jej w tej

gęstwie odszukać Edwarda. Był bez swojej czapki narciarskiej i jego ciemnymi włosami

bawił się w tej chwili mroźny wiatr.

Angela miała rację. To był cudowny facet. Prawdę mówiąc, zawsze bił innych na głowę

urodą i prezencją.

I jeszcze jedna myśl nie dawała jej spokoju. Przypomniała sobie pocałunek Edwarda z

czasów szkolnych i stwierdziła, że jak na kogoś, kto w tamtych czasach raczej nie miewał

randek, Edward całował po mistrzowsku.

ROZDZIAŁ TRZECI

Bella wróciła do domu, marząc o ciepłym posiłku i spędzeniu reszty dnia w łóżku z

dobrą książką w ręku.

Zdążyła jednak tylko wziąć kąpiel i ubrać się w grubą, flanelową piżamę, gdy

pojawiła się Angela.

— Wyglądasz jak pięcioletnia dziewczynka, która dopiero co obejrzała dobranockę —

powiedziała, siadając na obitej wzorzystym perkalem kanapie. — Kobieto, jest sobotni

wieczór.

— Tak, ale nie każdy ma w sobotę randkę.

— Nie żartuj! Erik nie wydobył się jeszcze z psychicznego dołka, więc poradziłam

mu, by wypożyczył sobie kasety z Flipem i Rapem.

— Wciąż gryzie się tą przegraną?

Angela kiwnęła głową.

— Ale musi sam sobie z tym poradzić. Ja nie nadaję się do roli opiekunki i

pocieszycielki. Wyskakuj z piżamy. Idziemy do miasta.

Bella zupełnie nie uśmiechała się perspektywa wyjścia w mroźny, zimowy wieczór.

A jednak na twarzy Angela malowała się taka tęsknota za jakąś rozrywką że zapytała:

— To znaczy gdzie?

— Na uliczne karnawałowe tańce.

Bella jęknęła.

— Tylko nie to. Dopiero co odtajałam i nie planuję powrotu na Grenlandię.

— Spokojna głowa. Organizatorzy pomyśleli o ogrzewanym namiocie. Mówię ci,

zapowiada się świetna zabawa.

Bella zawsze była na bakier z tańcami. Uważała się za antytalent w tej dziedzinie i w

towarzystwie zawsze tak lawirowała, by nie zrobić z siebie pośmiewiska.

— Wiesz, że nie tańczę.

— Nie musisz. Posłuchamy po prostu różnych zespołów muzycznych, fundniemy

sobie kiełbaski z rożna i popijemy je grzanym piwem. — Angela przybrała teatralną pozę. —

Och, nie skazuj mnie na samotność — wykrzyknęła z manierą aktorki dramatycznej.

— Dobra. Pojadę na ten twój głupi ubaw, ale jeżeli zmarznę, uciekam do domu,

choćbyś błagała mnie na kolanach.

Gdy dojechały na miejsce, stwierdziły z prawdziwą satysfakcją, że ogrzewany namiot

i kiełbaski z rożna to nie mit, tylko rzeczywistość. Gdyby jeszcze nie było tu takiego

ścisku, a gitary i inne instrumenty muzyczne wytwarzały mniej decybeli, byłoby całkiem

fajnie. Bella w gruncie rzeczy wdzięczna była Angela, że wyciągnęła ją z domu.

Edward wraz z kolegami przepychał się przez tłum. Przyjechali tu, by uczcić

zwycięstwo, i już trochę szumiało im w głowach. Byli na luzie i w szampańskim nastroju.

Mimo wszystko Edward rozważał właśnie decyzję o pożegnaniu się, wiedząc, jak łatwo jest

wypić o jeden kieliszek za dużo. Nagle wśród morza głów dostrzegł plamę koloru brązowego.

To mogły być tylko włosy Belli Swan. I faktycznie, coś jadła i wydawała się być sama.

A potem zobaczył Angelę, jej zabawną i mimo wszystko sympatyczną przyjaciółkę.

Upewniwszy się jeszcze, czy czasami nie towarzyszą im jacyś panowie, pod błahym

pretekstem odłączył się od grupy kolegów i podszedł do dwóch kobiet.

Bella na jego widok szeroko otworzyła oczy i szybko przełknęła przeżuwany

właśnie kęs.

— Cześć — odwzajemniła mu pozdrowienie.

Uśmiechnął się.

— No to się pomyliłaś.

- Z czym?

— Że tamci wygrają.

— To Angela zabawiała się w odgadywanie przyszłości.

— Chcesz powiedzieć, że wynik cię nie zaskoczył?

Wzruszyła ramionami.

— Na lodzie każdy wynik jest możliwy. Gdyby Peter nie stracił piłki na zewnętrznym

polu, byłbyś wyeliminowany.

— I cieszyłabyś się z tego powodu?

— Na pewno cieszyłaby się Angela. Erik jest jej narzeczonym.

— A gdzie jest twój narzeczony? Czy przypadkiem nie było go w drużynie naszych

przeciwników?

— Nie. Ja nie mam narzeczonego. — Skończyła kiełbaskę i cisnęła papierową tackę

do kosza.

— W takim razie możemy chyba zatańczyć. Wyciągnął ku niej rękę, lecz ona

gwałtownie potrząsnęła głową.

— Ja tak nie uważam.

— Nie?

— Nie. — Zapanowała krępująca cisza. — Mimo to cieszę się, że cię tu spotkałam.

— Naprawdę? — Edward odzyskał nadzieję.

— Tak. Po meczu, niestety, nie mogłam z tobą porozmawiać, lecz teraz informuję cię,

że lista, o którą prosiłeś, jest już gotowa.

Nadzieja znów opuściła Edwarda. Bella żyła tylko swoją pracą. Poza nią nie widziała

świata.

— No to szybko uwinęłaś się z tą robotą. A może jednak zatańczysz? Twój klient

poczułby się zaszczycony.

— Przykro mi, ale nie tańczę z klientami — oświadczyła chłodno.

— Ale ja tańczę — powiedziała Angela, której wreszcie udało się uwolnić od

zanudzającej ją starszej pani z kotem na ręku.

I zanim Edward zorientował się, co robi, już wirował przy muzyce country na zbitym z

desek parkiecie. Angela dwoiła się i troiła, by zrobić na nim jak najlepsze wrażenie, lecz on

myślał o kobiecie, z którą tak bardzo chciał zatańczyć, lecz która uraczyła go odmową.

W poniedziałek Bella zadzwoniła do Edwarda i umówiła się z nim na spotkanie w

czasie, kiedy nie będzie Angeli. Nie miało to nic wspólnego z zazdrością. Po prostu nie

mogłaby znieść widoku przyjaciółki robiącej słodkie miny do klienta.

W sobotę w drodze powrotnej do domu Angela paplała tylko o Edwardzie. Wynosiła go

pod niebiosa. Jej zdaniem, był najbardziej czarującym mężczyzną, z jakim tańczyła na

przestrzeni kilku ostatnich lat. Później, już w domu, posypały się dalsze „naj”. By ich nie

słyszeć, Bella nastawiła radio.

Kiedy jednak pojawił się w agencji, musiała w duchu przyznać, że Angela w gruncie

rzeczy tak bardzo nie przesadziła.

— Odzie twoja przyjaciółka i wspólniczka? — zapytał, siadając.

— Wyszła gdzieś z narzeczonym — odparła tonem, który miał być rzeczowy, a okazał

się oschły.

Edward wyjął z teczki kolejną porcję listów i położył ją na biurku.

— W drodze do ciebie wpadłem do biura ogłoszeń i przekazano mi tam resztę

korespondencji.

Skrzywiła się.

— Myślałam, że mamy to już za sobą.

— Ja też tak myślałem. Ale widocznie bywają ogłoszenia, które wywołują prawdziwe

trzęsienia ziemi. Potrząsnął głową z rozbawieniem.

— Bez wątpienia ograniczyłbyś liczbę respondentek, gdybyś podał swój wiek. A tak

odpowiadają na apel samotnego mężczyzny zarówno panie osiemdziesięcioletnie, jak i

szesnastolatki.

-Osiemdziesięcioletnie? Chyba żartujesz?- Bella przeszła nad tym pytaniem do

porządku i spojrzała z paniką w oczach na pietrzącą się przed nią stertę kopert.

— Tego musi być przynajmniej setka — westchnęła.

— Mam jeszcze paczuszkę.

Wzięła podany jej pakunek. Poczuła, że jest miękki.

— Mam wrażenie, że w środku jest coś z ubrania. Zresztą, po co mamy zgadywać.

Najlepiej rozerwij papier i sam się przekonaj.

Edward uczynił to i po chwili trzymał w ręku białe, męskie gatki, usiane czerwonymi

serduszkami.

— Prezent — rzekł z miną człowieka, który wszystkiego by się spodziewał, tylko nie

tego.

— Do rozporka jest przypięta kartka — zauważyła Bella.

— „Jeśli nie są na ciebie za duże, to jesteś mężczyzną w sam raz dla mnie” —

przeczytał.

— Chyba są trochę za duże — mruknęła złośliwie.

— Tak sądzisz?

Na moment zaschło jej w gardle, gdyż spojrzał na nią tak, jakby ją rozbierał

wzrokiem.

— A co do prezentów, to jest ich więcej — powiedziała, sięgając po tekturowe

pudełko. — Są tu nawet dwie taśmy wideo.

— Oglądałaś je” Zarumieniła się mimo woli.

— Tylko początek jednej. Resztę niech ogląda osoba, do której są adresowane, czyli

ty. Masz też do przeczytania kilkanaście z ponad dwóch setek listów pierwszej partii.

— Chwileczkę — przerwał jej. — Przeczytałaś ponad dwieście listów?

— Dokładnie dwieście piętnaście. Ale pomogła mi w tym Angela.

Następnie Bella zaczęła rozwodzić się nad tym, jakimi to kryteriami wyboru się

kierowała. Edward kiwał ze zrozumieniem głową, lecz faktycznie niczego nie rozumiał i w

ogóle prawie jej nie słuchał. Spoglądał na jej smukłą szyję, muskał wzrokiem jej

dopasowaną bluzkę i był w tej chwili jak najdalszy od interesowania się kwestią, z jaką to

osobą spędzi Walentynki.

Bella jednak, jakby na przekór temu, podała mu przez biurko pudełko z listami i

paczkami od wybranych kandydatek.

— Proszę. Reszta należy do ciebie.

— A jeśli żadna mi się nie spodoba?

— Wtedy będę musiała zająć się tymi listami. — Skinęła głową ku kupce leżącej na

biurku, zaś wyraz jej twarzy jednoznacznie wskazywał, że nie jest tą perspektywą zachwycona.

Zadzwonił telefon. Bella .sięgnęła po słuchawkę.

Chcąc nie chcąc, musiał się czymś zająć i zaczął przeglądać listy od kobiet, z których

każda chciała zostać jego wybranką. Równocześnie słuchał uważnie wszystkiego, co

Bella mówiła do tamtej osoby.

— A więc są jeszcze wolne miejsca?... Wspaniale. Weźmiemy pierwsze wolne... Co

powinnyśmy przynieść?... Tak, mamy odznaki, o których pan mówi... Moja partnerka

nazywa się Angela Yorke... A więc w sobotę w Centrum Biurowym... Będziemy na

pewno. Dziękuję.

Odłożyła słuchawkę.

-Przepraszam za ten telefon. A więc jak? Masz jakieś pytania?

Pytania! Edward chciałby zapytać ją o tysiąc rzeczy,

lecz żadne nie dotyczyłoby sprawy, w związku z którą tu przyszedł. Przede wszystkim

chciałby dowiedzieć się, jak zamierza spędzić Walentynki. I co w ogóle lubi robić, gdy

akurat nie planuje dla innych wyjątkowych, miłych, szczęśliwych chwil?

Bella nerwowo zastukała piórem w blat biurka i nagle Edward uświadomił sobie, że

przecież czeka na jego odpowiedź. Ostatecznie zjawił się tutaj w konkretnej sprawie, a nie

dla własnej przyjemności. „tymczasem patrzenie na Bellę i rozmawianie z nią sprawiało

mu ogromną przyjemność, nawet jeżeli Bella nie odczuwała niczego podobnego i

uważała go za dopust Boży.

— Przejrzę te listy i zadzwonię do ciebie — powiedział, przenosząc zawartość

pudełka do teczki.

Na dole w kiosku kupił gazetę. Szybko znalazł blok ogłoszeń, a w nim listę

planowanych karnawałowych imprez.

Organizatorzy starali się różnicować atrakcje. Parada starych sań, golfowy turniej na

śniegu, a wreszcie największy na świecie konkurs w układaniu puzzli w tutejszym

Centrum Biurowym. Wstęp kosztował dziesięć dolarów, plus opłata za specjalny znaczek,

stanowiący pamiątkę tego karnawału.

Edward uśmiechnął się do swych myśli. Nigdy by nie odgadł, że Bella lubi

układanki. Ciekaw był teraz, o czym marzy.

Urodzona w St. Paul, Bella uwielbiała panującą tu podczas karnawału atmosferę

zabawy. Jako mała dziewczynka dzielnie wystawiała swoje piegowate policzki na

siarczysty mróz, byleby tylko nie uronić niczego z karnawałowego pochodu płynącego

głównymi arteriami miasta lub z wyścigu sań.

Ostatnio, zawalona pracą, a i też mniej spragniona rozrywek, ograniczyła swój udział

w licznie organizowanych przez rajców miejskich imprezach do zwiedzania wystawy

rzeźb wykutych w bryłach lodu oraz kibicowania chłopcom grającym w baseballa.

Prawdziwie jednak przeżywała jedynie swoje czynne uczestnictwo w konkursie układania

puzzli, organizowanym w Centrum Biurowym.

Była w tej dziedzinie prawdziwą mistrzyni choć jeszcze nigdy nie udało się jej

wygrać. Cóż, w konkursie rywalizują ze sobą sami mistrzowie i wygrana w dużym stopniu

zależy od szczęścia oraz współpracy z partnerem.

Jej stałą partnerką była do tej pory Angela. Umówiły się w głównym holu przy fontannie,

lecz Angela się spóźniała. Po dwudziestu minutach nerwowego oczekiwania Bella zaczęła

się niepokoić. Co chwila spoglądała na zegarek i rzucała wzrokiem w kierunku drzwi.

Kiedy postanowiła pobiec do telefonu, usłyszała swoje imię i odwróciła się. Przed nią stał

uśmiechnięty Edward.

— Czyż nie wspaniały zbieg okoliczności? — rozpoczął rozmowę od retorycznego

pytania.

Bella nie bardzo wierzyła w tego rodzaju przypadki i właściwie miała ochotę

zapytać go, czy czasami jej nie śledził, w porę jednak się pohamowała.

— Co cię tu przyniosło?

— Czy na kogoś czekasz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

— Tak, Angela spóźnia się już około pół godziny — wyjaśniła, po raz setny spoglądając

na zegarek.

— Bierzecie udział w konkursie?

— Taki przynajmniej miałyśmy zamiar, ale chyba nic z tego nie będzie.

W tym momencie głośniki ożyły i spiker poinformował publiczność, iż wszyscy chętni

mają potwierdzić swoje uczestnictwo w przeciągu pięciu minut.

Bella i Edward podeszli do stołu, na którym widniała tabliczka z napisem

„Rejestracja”

— Nazywam się Bella Swan. Czy moja partnerka, Angela Yorke, zostawiła tu

może jakąś wiadomość?

Siwowłosa kobieta w okularach sięgnęła po leżącą z boku różową kartkę papieru.

— Owszem. Dziesięć minut temu osoba o tym nazwisku zadzwoniła do nas z

informacją że zepsuł się akumulator w jej samochodzie i jest zmuszona czekać na pomoc

drogową.

Bella bezradnie opuściła ramiona.

— A więc jesteśmy zdyskwalifikowane?

Kobieta uśmiechnęła się najcieplejszym z uśmiechów, ale jej słowa zabrzmiały

niczym wyrok:

— Niestety, przepisy są bezwględne. Zabraniają nam dopuszczać zawodników do

udziału w konkursie po określonym czasie. Ma pani jednak szansę znalezienia sobie

zastępcy.

— Szaleję na punkcie układanek — rzekł Edward , zbliżając usta do ucha Belli.

Poczuła zapach jego wody kolońskiej.

— Czy mam rozumieć, że chcesz być moim partnerem?

— Jestem do dyspozycji. Decyzja należy do ciebie. — Uśmiechnął się. — O ile

oczywiście twoja etyka zawodowa pozwala ci wchodzić w tego rodzaju stosunki z

klientem.

— Nie chciałabym zabierać ci czasu... — zaczęła z niepewną miną.

— Mam go mnóstwo.

— Ale przecież mówiłeś, że nie możesz zająć się listami właśnie z powodu nawału

zajęć.

— Czytanie listów od nieznajomych kobiet to jedna sprawa, układanie z tobą puzzli to

druga. Nie można tych dwóch rzeczy ze sobą porównywać.

— Proszę państwa — wtrąciła się urzędniczka — czas mija. Kończymy rejestrację,

musicie więc w tej chwili podjąć decyzję.

Edward sięgnął po portfel, wyjął z niego banknot dwudziestodolarowy i położył na stole.

Następnie pokazał przypięty do klapy marynarki karnawałowy znaczek.

— Pana godność? — zapytała kobieta.

- Edward Cullen.

— Edward — powtórzyła z jakąś szczególną przyjemnością.

Westchnęła, po czym opieczętowała prawe dłonie Edwarda i Belli, wyczarowując na

nich błękitne płatki śniegu.

— To wasz symboliczny znak uczestnictwa w konkursie. Zadaniem państwa będzie

ułożyć w jak najkrótszym czasie obraz przedstawiający pałac zimowy, ten sam, który

wzniesiono z bloków lodu na wyspie Harriet. Odszukajcie więc jak najszybciej numer

siedemdziesiąt dziewięć i... powodzenia.

Wskazała ręką ku długim stołom, za którymi, oddzieleni przegródkami, siedzieli już

zawodnicy, i pożegnała ich uśmiechem.

Bella i Edward bez trudu odnaleźli swoje miejsca i dołączyli do reszty. Po prawej

mieli za sąsiadów i rywali dwóch wyrostków ubranych w dżinsy i flanelowe koszule, po

lewej zaś kobietę i mężczyznę w średnim wieku, którzy wyglądali na małżeństwo.

— Wszyscy zawodnicy proszeni są o zajęcie miejsc

— rozległ się głos spikera. — Za chwilę zaczynamy.

Edward przysunął się ze swoim krzesłem bliżej Belli.

— Co ty wyprawiasz? — spytała.

— Przecież mamy współpracować.

— Współpracować, owszem, ale nie przeszkadzać sobie. Jeżeli się nie odsuniesz,

będziemy trącali się łokciami.

Potulnie spełnił jej życzenie.

Spoza stołu sędziowskiego podniósł się główny arbiter zawodów i zbliżywszy

mikrofon do ust zapoznał wszystkich

z regulaminem konkursu. Następnie rozległo się przejmujące solo na trąbce,

będące sygnałem startu. Z setek nerwowo otwieranych pudełek posypały się kawałki

układanki.

Bella poczuła przyspieszony bicie serca. Opanowała ją gorączka współzawodnictwa.

Przywykła do kierowania Angelą, wydała komendę Edwardowi:

— Ja przewracam elementy na prawą stronę, ty bierzesz się do układania brzegów.

— Wolałbym zająć się białymi — powiedział. — Ułożenie ramki jest proste.

— Ale białe to dominujący kolor.

— Właśnie. Kiedy ułożymy białe płaszczyzny, będziemy w domu.

I posłał jej uśmiech tchnący takim optymizmem, że poczuła niemal wyrzuty sumienia

z powodu swych wątpliwości.

Skupiła się na swojej części układanki, gdzie z kolei dominowały różne szarości i

brązy, lecz od czasu do czasu zerkała na szczupłe i długie palce Edwarda, które śmigały w

jakimś szczególnym balecie ponad blatem stołu. Za którymś tam razem uchwycił jej

spojrzenie. Oblała się rumieńcem.

— Czy coś nie tak? — zapytał.

— Nie, wszystko dobrze.

Przy różnych okazjach ich dłonie spotykały się i za każdym razem odczuwała coś w

rodzaju miłego podniecenia.

Edward dwoił się i troił. Kiedy ona zajmowała się układaniem nieba, wykonywał swoją

część zadania i podsuwał jej równocześnie kawałki szarego błękitu. Był dobry i wiedział o

tym. Wyraz jego twarzy, na której malowała się skupiona pewność siebie, mówił sam za

siebie.

Pracowali w milczeniu, porozumiewając się wyłącznie oczami. Oboje wierzyli w

zwycięstwo i jedno podtrzymywało drugie w tej wierze. Kiedy do końca konkursu pozostał

zaledwie kwadrans, wyglądało na to, że lada chwila skończą.

Nagle rozległ się dzwonek, oznajmiający, iż którejś z par zawodników udało się

ułożyć całość, a zaraz po nim dało się słyszeć zbiorowe westchnienie — wyraz

zawiedzionych nadziei. Wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku. Zwycięzcy,

dwóch mężczyzn w podeszłym wieku, nie kryli swojej radości.

- Przegraliśmy - oświadczył grobowym głosem Edward.

— Ale niewiele nam brakowało. Tylko dziesięć minut.

— Bella była zaskoczona rozczarowaniem malującym się na jego twarzy. — Głowa

do góry. Nagroda wynosi tylko sto dolarów.

— Nie chodzi o pieniądze, tylko o to, że przegraliśmy.

— Rozumiem, ale popatrz, jaki piękny jest ten pałac.

— Pogładziła opuszkami palców spękaną powierzchnię układanki.

Nagle rozległ się głos spikera:

— Jeśli komuś z państwa brakuje do ukończenia całości mniej niż dwadzieścia pięć

elementów, proszę podnieść rękę.

— Może mamy szansę na drugie miejsce. — W oczach Edwarda zabłysła nadzieja,

kiedy podnosił rękę do góry.

Okazało się, że aż trzy pary spełniały podany przez spikera warunek. Bella i Edward

zajęli czwarte miejsce. Sędzia pogratulował im i wręczył Belli długą białą kopertę.

— Co wygraliśmy? — zapytał Edward.

Bella wyjęła ze środka koperty podłużną kartkę i przebiegła wzrokiem

wydrukowane na nim słowa.

— To zaproszenie na kolację do „Heartthrob Cafe”. Na dwie osoby

— „Heartthrob Cafe”? — Edward ściągnął brwi. — To chyba odpowiedni lokal, żebyś

się tam mogła pokazać ze swoim klientem, prawda?

— Ty to weź — powiedziała, kładąc zaproszenie po jego stronie stołu. — W końcu

zapłaciłeś za wstęp.

Edward przesunął kartonik po blacie stołu w jej stronę.

— To nie fair. Oboje zapracowaliśmy na tę kolację.

— Ty bierzesz zaproszenie, a ja biorę układankę. W ten sposób będziemy kwita.

— Skorzystam z tego zaproszenia wyłącznie pod warunkiem, że wybierzemy się tam

razem — powiedział stanowczo.

— Dobrze, niech będzie — zgodziła się z bijącym sercem. — Tak czy owak, będzie to

dobra okazja, żeby porozmawiać o Walentynkach.

— W takim razie chodźmy już dzisiaj. Chyba że masz inne plany na ten wieczór?

Mogła wykręcić się od tej kolacji, tyle że nie chciała.

— Czy już wybrałeś walentynkową partnerkę?

— Tak, ale wolałbym nie rozmawiać o tym w tej chwili. Po prostu myślę tylko o tej

kolacji.

— Tylko nie pomyl jej z randką.

— A to dlaczego?

Zawahała się.

— Nie umawiam się na randki z moimi klientami.

Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

— A nie mogłabyś choć raz zrobić wyjątku? Dla faceta, który niegdyś śnił po nocach

o tym, żebyś została jego dziewczyną?

Bella wiedziała, że powinna powiedzieć „nie”, tymczasem usłyszała swoje słowa:

— Dobrze. Ze względu na stare, dobre czasy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zjawił się kelner z zamówionymi potrawami, błyskawicznie rozstawił je na stole i

ulotnił się na swoich łyżworolkach. Cała obsługa w „Heartthrob Cafe” poruszała się

zresztą w ten sposób: jeżdżąc w rytm puszczanych z grającej szafy dawnych przebojów

rock-and-rollowych. W rezultacie lokal przypominał bardziej dyskotekę niż miejsce dla

spotkań we dwoje.

Edward lustrował otoczenie spojrzeniem, w którym najwyraźniej dominował krytyczny

dystans. Bella nie mogła tego nie zauważyć.

— Jesteś tu po raz pierwszy, prawda? — zapytała, przysuwając swój talerz do siebie.

— Tak, i chyba raczej będę unikał tego miejsca, skoro

pobyt w nim łączy się z ryzykiem, że w każdej chwili któryś z tych baletmistrzów

może się potknąć i na twoim ubraniu wyląduje zawartość sosjerki, talerza czy salaterki.

Przyznaję, że oczekiwałem czegoś zupełnie innego. Ciszy i prywatności, a nie gagów

z niemych komedii.

— Wszystko zależy od gustu. Zaproponowałam raz ten lokal pewnemu małżeństwu

dla uczczenia trzydziestej rocznicy ich ślubu i wyobraź sobie, że odnaleźli tu atmosferę

tamtych lat, kiedy byli nastolatkami i poznali się.

— Przeszłość zawsze traktujemy z nostalgią.

— A poza tym miłość ma dar upiększania i dlatego para, o której ci wspomniałam,

odnalazła tu atmosferę romantyzmu.

Skomentował jej słowa uniesieniem brwi.

— Uważam, że każdy ma inne wyobrażenie tego, co jest, a co nie jest romantyczne —

dodała.

— A jakie jest to twoje wyobrażenie, Bella? Przyćmione światła, bezszelestnie

poruszający się kelnerzy, słodka melodia płynąca z przemyślnie ukrytych głośników? Czy

to właśnie lubisz?

— Owszem, lubię. Ale wszystko zależy od okoliczności.

— Chcesz powiedzieć, że zależy od tego, czy twoim partnerem jest akurat kapitan

drużyny futbolowej, czy też mistrz szachowy?

Uwielbiał jej rumieńce. Ożywiały jej bladą twarz, rozjaśniały spojrzenie, nasycały

ciepłem całą jej osobowość.

— Może w młodości było to mi obojętne, ale teraz jestem bardziej wybredna —

odparła dziwnie oschłym głosem.

Zapraszając Bellę na tę kolację, a właściwie wymuszając ją na niej, Edward miał

nadzieję, że wreszcie raz na zawsze otrząśnie się z dawnego zauroczenia Bellą Swan i

że teraz okaże się ona całkiem przeciętną kobietą. Jak dotąd, fascynacja jednak nie mijała.

— Powiedz mi, jak to się stało, że zostałaś konsultantką od spraw sercowych? —

zapytał, zmieniając temat, by dać jej chwilę oddechu.

Ubarwiała właśnie pieczyste ketchupem i musztardą i czynność ta zdawała się całkiem

ją pochłaniać.

— Cóż, byłam już trochę zmęczona wspinaniem się po drabinie kariery, której

szczeble zbyt często się łamały.

— A czym konkretnie się zajmowałaś?

— Badaniem rynku dla potrzeb tutejszych przedsiębiorstw. Angela robiła to samo i tak

się poznałyśmy.

— Masz dyplom z tej dziedziny?

— Dziwi cię to?

Tak. Był tym wszystkim raczej zaskoczony.

— Pamiętam, że w swoim czasie obiło mi się o uszy, że Bella Swan wybiera się do

szkoły modelek.

Serdecznie się roześmiała.

— Głodówki z myślą o zachowaniu linii nigdy mnie nie pociągały. Poza tym jestem

zbyt niska jak na modelkę

— Wiesz, znam tylko dwie osoby, które używają równocześnie ketchupu i musztardy.

Ty jesteś tą drugą, a pierwszą jestem ja.

Po chwili i na jego talerzu pojawił się czerwono-żółty wzór.

Bella wciąż milczała.

— Więc jak dokonałaś tego skoku od ekonomicznej analizy rynku do spraw, którymi

się obecnie zajmujesz?

Wytarła usta serwetką.

— Pewnego razu, w chwili wielkiej chandry, ja i Angela zaczęłyśmy zastanawiać się nad

tym, co by tu zrobić, żeby uzyskać finansową niezależność. W końcu wpadłyśmy na

wspaniały pomysł. Ludzie żyją nie tylko towarami, zarabianiem i wydawaniem pieniędzy.

Jest jeszcze cały bogaty świat duchowy, świat stosunków międzyludzkich oraz rytuałów i

form z nim związanych.

— Rozumiem, że pomysł wypalił?

— Nie możemy narzekać. Powodzi się nam lepiej, niż oczekiwałyśmy.

Pokręcił głową z rozbawieniem.

— Gdyby ktoś w szkole powiedział mi, że założysz kiedyś swój własny interes, nie

uwierzyłbym mu.

— A czy można wiedzieć, jak wyobrażałeś sobie moją przyszłość?

Wzruszył ramionami.

— Widziałem cię na ganku białego domu z dziećmi i mężem, i z psem leżącym u

twoich stóp.

Dolał do swojej szklanki wody mineralnej.

— Chciałabym mieć psa.

— A męża i dzieci?

Tym razem to ona wzruszyła ramionami.

— Myślę, że mogłabym być matką.

— A co z tym mężem?

— Jak dotąd, nie spotkałam się z kuszącą propozycją.

Odkrył w tym ślad wyzwania. W ogóle im dłużej obcował z Bellą Swan, tym

bardziej intrygowała go jej osobowość.

— Czy nie uważasz, że na świecie żyje mnóstwo mężczyzn spragnionych

romantycznej miłości?

— Być może, lecz prawdziwie romantyczną duszę posiada co najwyżej dwóch czy

trzech na tysiąc.

Opadł na oparcie krzesła i utkwił wzrok w kobiecie, w której kiedyś kochał się na

zabój.

— Czegoś tu nie pojmuję. Bo skoro tak uważasz, to jak mogłaś zbudować swoją

karierę na założeniu, że w każdym mężczyźnie tkwi romantyk?

— Odwrotnie, zawsze twierdziłam, że to kobiety są romantyczne i spragnione uczuć

— odparła z pewnym siebie uśmiechem, dzielnie wytrzymując jego badawczy wzrok.

— Naprawdę?

— Naprawdę. — Odłożyła sztućce i ciągnęła rzeczowym tonem: — Dobrze

pamiętam, że nie chciałeś, żeby ten obiad stał się okazją do poruszania spraw konkretnych,

lecz skoro już dotknęliśmy pewnego tematu...

Sięgnęła po torebkę i wyjęła z niej sporych rozmiarów brązowy notes. Edward

pomyślał, że oto obcuje z osobą wyśmienicie zorganizowaną, jedną z tych, które o

czwartej trzynaście umawiają się na towarzyską pogawędkę, by już o czwartej pięćdziesiąt

dziewięć zasiąść w fotelu przed kamerą telewizyjną w celu udzielenia wywiadu.

— Chciałabym podzielić się z tobą kilkoma projektami, które opracowałam.

Oczywiście, którą z tych moich propozycji wybierzesz, będzie zależało w poważnym

stopniu od tego, która z kandydatek będzie ostatecznie twoją walentynkową sympatią.

Podała Edwardowi rozłożony notes. Gdy zapoznał się z treścią kilku gęsto zapisanych

kartek, wiedział przynajmniej tyle, że Bella Swan rzetelnie podchodziła do swojej

pracy. Opracowała na jego użytek aż sześć wariantów. Różniły się wyobrażeniem stylu,

nastroju i symbolicznych detali dnia we dwoje. Kolacja w polinezyjskiej restauracji i

podróż pociągiem przez góry w zimowej scenerii, wieczór w teatrze i intymne sam na sam

przed płonącym kominkiem, a wszystko to dokładnie skalkulowane i wyliczone co do

centa.

— Biorę na siebie wszystkie niezbędne rezerwacje, na tobie zaś spoczywa wyłącznie

obowiązek stawienia się z partnerką w wyznaczonych miejscach.

Usłyszał w jej głosie nutkę sceptycyzmu. Najpewniej wątpiła, czy faktycznie kieruje

się romantycznymi motywanii. Intuicja nie myliła jej. W pierwszym odruchu

chciał odsłonić przed nią kulisy całej sprawy, lecz w porę się powstrzymał. Z

pewnością fakt, że chodzi tu tylko o wygranie zakładu z kolegami, nie poprawiłby jego

opini w jej oczach.

— Który z tych wariantów jest twoim zdaniem najbardziej romantyczny? — zapytał.

— Sądzę, że powinieneś to sam osądzić — odparła chłodnym tonem.

Edward odniósł wrażenie, że Bella traktuje go z pewną wyższością. Poczuł się, jakby

znów miał siedemnaście lat.

— Dobrze, ale teraz po prostu jestem ciekaw, jak ty chciałabyś spędzić ten dzień,

gdybyś stanęła przed takim wyborem — powiedział z nutką irytacji w głosie.

Uśmiechnęła się przepraszająco.

— Chciałabym słuchać trzasku płonących polan, czuć miłe ciepło na twarzy i od czasu

do czasu spoglądać w okno, za którym jest wiatr i mróz.

Nagle uświadomiła sobie, że swoją odpowiedzią wprowadziła do rozmowy z

Edwardem nutkę serdeczności i zwierzeń. Z tą chwilą przestawali być osobami, z których

jedna świadczy, a druga zamawia usługi, i zmieniali się w ludzi sobie bliskich.

Zdecydowała, że czas na zmianę tematu.

— Naprawdę lubisz układanki?

— Czy inaczej chciałbym zostać twoim partnerem? A poza tym, podobnie jak ty, nie

cierpię zimna. — Uniósł kieliszek w geście toastu. — Okazuje się, że łączy nas coś więcej

niż tylko świadectwa tej samej szkoły średniej.

W jego oczach zabłysły uwodzicielskie ogniki i Bella poczuła wokół serca ciepło.

— Ciekaw jestem, co by powiedzieli nasi kumple z klasy, gdyby nas teraz zobaczyli.

Oto ten przybłęda i odmieniec Edward Cullen siedzi przy jednym stoliku

z najpopularniejszą i zarazem najzimniejszą w szkole dziewczyną, Bellą Swan.

— Nie byłeś przybłędą i odmieńcem — zaprzeczyła przez grzeczność.

— Byłem, Bella, i oboje o tym wiemy. — Zamilkł, spoglądając w przeszłość. — To

dlatego byłaś taka zła, kiedy cię wtedy pocałowałem.

— Pasowałoby tu bardziej słowo „oburzona”. Przecież mieliśmy tylko czytać „Romea

i Julię”, a nie wcielać się w parę kochanków.

— Więc pamiętasz?

Utkwiła wzrok w talerzu.

— Cała szkoła paplała o tym co najmniej przez tydzień.

Faktycznie, incydent stał się głośny i szeroko komentowany, ale ona zapamiętała go z

jednego tylko powodu

— Edward całował jak prawdziwy Romeo.

— O pocałunku, czy też o tym, że ten twój hokeista podbił mi oko z zazdrości?

— Paul był piłkarzem, a nie hokeistą.

— Obojętnie. Był kimś z paczki, był swoim chłopakiem, czego na pewno o mnie nie

można było powiedzieć.

Bella dobrze wiedziała, co ma na myśli Edward, rozgraniczając pomiędzy sobą, a

resztą. Chłopakowi z paczki uchodziły pewne rzeczy, przybyszowi nie. Edward do końca

pozostał w jakimś sensie obcy, i dlatego jego pocałunek okazał się tak wielką sensacją.

— Przykro mi z powodu tamtego sińca pod okiem. I że nie byłam wtedy milsza dla

ciebie. Ale wtedy nie byłam dla nikogo miła.

— Więc nie byłem jedyny, który otrzymał od ciebie prztyczka w nos?

Sięgnęła po torebkę. Stanowczo nie miała ochoty na tego typu zwierzenia.

— Robi się późno i na mnie już czas.

Pochylił się ponad stolikiem i dotknął dłonią jej ramienia.

— Posiedź ze mną jeszcze trochę. Obiecuję, że już więcej nie będę pytał o osobiste

rzeczy.

Była nieugięta.

— Wracam do domu — odparła, wstając i odsuwając krzesło.

Opuściła restaurację, zanim zdążył załatwić z kelnerem wszystkie formalności.

Dogonił ją dopiero przy windzie na parking.

Wsiedli.

— Bella, daj się udobruchać. Wiem, że nie powinienem był wyciągać tych

wszystkich dawnych spraw. Przepraszam.

Obserwowała ze skupioną uwagą płynnie zmieniającą się numerację pięter. Wiały od

niej chłód i obcość.

— Mówiłem o szkolnych czasach głównie dlatego, że rzucają one cień na nasz obecny

układ. Myślę, że jesteśmy skrępowani z powodu tego, co się stało przed kilkunastu laty.

— Nic się wtedy nie stało — powiedziała.

Uśmiechnął się.

— Właściwie masz rację. Raczej było tak, że to ja chciałem, żeby coś się stało. Ty nie.

Drzwi windy rozsunęły się. Znajdowali się na kondygnacji, gdzie mieścił się parking.

— Byłeś inny niż reszta chłopców — oznajmiła, idąc w stronę zaparkowanego

samochodu.

— Chciałem być inny. Zależało mi na tym. Zresztą nadal chcę się różnić od reszty.

Tylko że teraz nie podkreślam już swej indywidualności niekonwencjonalnym

strojem, lecz wyrażam ją za pomocą architektonicznych projektów.

— Angela jest tobą zachwycona — rzuciła, pragnąc zakończyć ten wieczór jakimś miłym

akcentem.

— Niestety, Angela nie jest akurat tą osobą, którą chciałbym wprawić w zachwyt.

Pochylił głowę i spojrzał na Bellę, jak gdyby zamierzał ją pocałować. W zasadzie

nie miałaby nic przeciwko temu. Warto przecież byłoby sprawdzić, jak zareaguje tym

razem. Czy również na podobieństwo księżniczki z kawałkiem lodu zamiast serca? A

gdyby jej reakcja była wręcz przeciwna?

Przestraszyła się i szybko usadowiła za kierownicą swojego jeepa.

— Zadzwoń, gdy się zdecydujesz na wybór swojej Walentynki.

Przekręciła kluczyk w stacyjce, wrzuciła bieg i odjechała.

Przez całą drogę powrotną do domu Edward wyrzucał sobie, jak mógł tak spartaczyć

wspólny wieczór z Bellą. Zamiast pozwolić się jej odprężyć, sprawił przez własną

głupotę, że rozstała się z nim napięta, czujna i nieufna.

A wszystko to dzięki temu, że powtórzyła się jakby bez zmian sytuacja z czasów

szkolnych. Bella wciąż fascynowała go i wciąż wykazywała zadziwiająco dużą

odporność na jego miłe słówka. On zaś chciał przetrzeć sobie do niej drogę i zniwelować

dzielący ich dystans. Nadał czepiał się jej, jak wówczas w klasie maturalnej, gdy włóczył

się za nią jak cień i w jakimś sensie prześladował.

zbliżyć się do niej, by lepiej ją poznać, lecz na tym nie kończyły się jego pragnienia.

Chciał również dotknąć jej włosów w kolorze Wielkiego Kanionu i dotykać ustami jej

miękkich warg. Chciał, by to ona została jego Walentynką.

Z drugiej jednak strony przegrałby zakład, gdyby jego koledzy dowiedzieli się, że

Dzień Zakochanych spędził z kobietą, która nie miała nic wspólnego z ogłoszeniem

w prasie.

Zresztą nie miał żadnych gwarancji, czy Bella przyjęłaby jego propozycję. Był

nawet pewien jej odmowy. Ostatecznie widziała w nim jedynie samą antyromantyczną

przeciętność.

Będzie więc musiał udowodnić jej, że fałszywie go oceniła.

— Wybrał Jessicę, tę tancerkę kabaretową — powiadomiła Bella swoją

przyjaciółkę w poniedziałek rano.

— Tę, która również kręci laseczką i fika nogami przed meczami na stadionach?

— Tę samą. Nie mogę uwierzyć, że ją wybrał.

— O ile dobrze pamiętam, mówiłaś mi, że też rozgrzewałaś kibiców w czasach

szkolnych.

— Jest zasadnicza różnica pomiędzy fikającą dziewczyną a fikającą dojrzałą kobietą.

— Jessica przekroczyła już trzydziestkę. Mógł ostatecznie wybrać coś bardziej

zielonego.

Angela wyrzucała Edwardowi obojętność na młodość, lecz akurat w tej kwestii Bella ze

zrozumiałych względów nie mogła się z nią zgodzić.

— Umieściłyśmy na tej liście wiele kobiet z mózgiem. Dlaczego jego wybór nie padł

na jedną z nich?

— Skąd pewność, że Jessica nie może pochwalić się dyplomem uniwersyteckim? —

Angela wbiła w przyjaciółkę badawcze spojrzenie. — I w ogóle dlaczego podchodzisz do tej

sprawy tak osobiście?

— Traktuję ją czysto zawodowo. — Bella zamknęła notes, jakby od włożonej w to

siły zależało jej życie.

— Po prostu staram się najlepiej wykonywać swoją pracę.- Intuicja podpowiadała Angeli

coś całkiem innego.

W tygodniu poprzedzającym Dzień Zakochanych Bella była zbyt zajęta, by myśleć

o czymkolwiek prócz pracy. Między innymi zaangażowała całą swoją pomysłowość i

doświadczenie, by walentynkowa randka Edwarda z Jessicą okazała się wydarzeniem

udanym i pamiętnym dla obu stron. Wszystko wskazywało na to, że Jessica była kobietą

wymagającą i pełną fantazji, toteż kolacja w starej gospodzie za miastem oraz szalona

sanna przez ośnieżone pola w świetle księżyca powinny chyba ją zadowolić.

Dzień czternastego lutego Bella zaczęła od wydawania telefonicznych dyspozycji

dotyczących wysyłania kwiatów i słodyczy pod wskazane adresy. Zajęciu temu przez cały

czas towarzyszyła myśl, że nie ma nikogo, kto mógłby jej przysłać róże lub czekoladki, ale

starała się spychać ją gdzieś w podświadomość. W południe zadzwoniła do matki z

życzeniami miłego dnia, po czym zamknęła biuro i udała się na drugi koniec miasta do

schroniska dla porzuconych zwierząt.

Odwiedzała to miejsce już od siedmiu lat, i to zawsze tego szczególnego dnia w roku.

Postanowiła bowiem, że dokąd nie spotka kogoś, komu odda swe serce, będzie spędzała

ten dzień ze stworzeniami, które już kochała.

Walentynki w schronisku łączyły się z szeroko reklamowaną w prasie i telewizji

aukcją czworonożnych, dwunożnych, a nawet beznożnych lokatorów, którzy tego dnia

znajdowali nowych właścicieli. W klatkach na ten moment czekały psy, koty, króliki, ptaki

oraz trzy węże.

Przez schronisko po południu przewinęły się tłumy. Setki zwierząt zostało

przekazanych w nowe ręce. Najbardziej wzruszał widok dzieci, które z uszczęśliwionymi

minami wyprowadzały wybranego psa lub kotka.

Gdy zegar wybił szóstą, Bella pomyślała o Edwardzie. Oto w tej chwili wysłana po

Jessica limuzyna dojeżdża z nią do lotniska, gdzie już czeka Edward i skąd mają oboje

przenieść się helikopterem do gospody w lasach okalających St. Paul od północy. Tam, w

intymnej atmosferze...

Bella potrząsnęła głową pragnąc zatrzeć plastyczny obraz bombowej blondynki

uwodzonej z wdziękiem przez pana Podrywalskiego. Ona — jasne złoto, on — heban i

węgiel.

Nie było sensu zaprzeczać, Edward podobał się jej i z wielką chęcią zamieniłaby się z

Jessicą rolami.

Ale była tutaj, w pustej sali wypełnionej klatkami, i tak chyba musiało być. Klatki

były puste z wyjątkiem jednej. Błyszczały w niej brązowe ślepka małego pieska. Jego rasy

nie sposób było ustalić. Prawdopodobnie był to kundel, ale mordka zwierzęcia i jego

spojrzenie posiadały tyle szlachetności, jakby jego przodkowie wylegiwali się pod

królewskimi stołami.

Rozdarła kopertę i wyjęła z niej okolicznościową kartkę. Na dole widniał napis:

„,Zostaniesz moją Walentynką? Edward.”

— Nikt cię nie chciał, piesku — zwróciła się do niego Bella — a ja, choć pragnę

tego całą duszą, nie mogę cię wziąć ze sobą.

Pies cicho zaskomlał, jakby w pełni pojmując swoją i jej sytuację, Bella zaś

mimochodem zauważyła, że sierść zwierzęcia, jednorocznej suczki, jest takiej samej barwy

jak jej włosy.

Pogłaskała przez pręty bezpańskiego kundla, pieszczotliwie wytargała go za uszy i ze

ściśniętym sercem wróciła do swojego biurka, przy którym zbierała datki od

odwiedzających schronisko ludzi.

Usiadła i od razu zauważyła kopertę z jej nazwiskiem. Pewnie w tej formie personel

schroniska dziękuje jej za okazaną pomoc.

Poczuła miłe ciepło w okolicy serca i odruchowo rozejrzała się po sali. W pobliżu

drzwi, oparty o stół, stał Edward i mierzył ją niezgłębionym, choć pozornie tylko

ubawionym spojrzeniem.

Ubrany był w ciemne dżinsy, czerwony sweter i zieloną zamszową marynarkę. Szyję

okalał mu rozpięty kołnierzyk białej koszuli.

— Masz minę, jakbyś zobaczyła ducha.

— Co tu robisz? Przecież miałeś być na lotnisku?

— Jessica odwołała spotkanie w ostatniej chwili — rzekł spokojnym głosem, który

kontrastował z jej wzburzeniem.

— Och, nie! Przepadło tyle pieniędzy!

Wzruszył ramionami.

— Pieniądze są najmniej ważne.

Była szansa odzyskania choć części.

— Szkoda, że nie skontaktowałeś się ze mną wcześniej.

— Dzwoniłem do biura i Angela przysłała mnie tutaj. —

Wyciągnął na całą długość prawą rękę, która dotąd była schowana plecami. Trzymał

w niej różowy goździk. — To dla ciebie.

— Z jakiej okazji?

— Przecież mamy dziś Walentynki. Czy już zapomniałaś, co różowe goździki

znaczyły w szkole?

Czyż mogła zapomnieć? Czerwone, białe i różowe goździki królowały czternastego

lutego. Innych kwiatów prawie nie widywało się na korytarzach i w klasach szkoły.

Czerwone oznaczały miłość, białe — przyjaźń, różowe zaś zdawały się mówić: „Pragnę

poznać cię bliżej”. W klasie maturalnej Bella otrzymała trzy goździki:

czerwony od swojego chłopaka, biały od przyjaciółki Jane i różowy od Edwarda.

— Dziękuję.

— Mam nadzieję, że nie wrzucisz go do kosza.

Raz przynajmniej udało się jej nie zaczerwienić.

— Nie. Tym razem nie dostałam czerwonego.

Rozległo się psie skomlenie. Spojrzeli w kierunku klatki, po czym, jakby posłuszni

wewnętrznemu nakazowi, zgodnie podeszli do niej.

— Jego sierść jest tego samego koloru co twoje włosy

— zauważył Edward, podczas gdy Bella obsypywała psa pieszczotami.

— Jej sierść — sprostowała. — Kupiono dziś tyle psów, a jej urody jakoś nikt nie

zdołał docenić.

Edwarda ujęła czułość, jaką okazywała zwierzęciu.

— Czy chcesz wziąć ją do siebie?

— Nie mogę. Właściciel domu, w którym mieszkam, zabrania lokatorom trzymania

psów. — Uniosła wzrok na Edwarda. — Nie przypuszczam, żebyś szukał towarzyszki?

— Owszem, szukam, ale interesują mnie bardziej te dwunożne — odparł z błyskiem w

oczach.

— Pies sprawia mniej kłopotu. Spójrz. Już cię polubiła.

I faktycznie, mimo że Edward nie kiwnął dotąd palcem, by zostać pokochanym, suczka

patrzyła na niego z oddaniem i miłością.

Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

— Nie patrz tak na mnie — zwrócił się do pieska. — Nie byłbym dobrym panem.

Mam trudny charakter.

— Jeden z tutejszych pracowników powiedział mi, że pozostawiono ją na schodach

szpitala dla zwierząt. Będzie posłuszna i wierna każdemu, kto się nią zaopiekuje.

— Za wyjątkiem weekendów, bywam w domu praktycznie tylko wieczorami — rzekł

tonem usprawiedliwienia, po czym pogładził psa, co w tej sytuacji było prawdziwym

błędem.

Została przebadana przez weterynarza. Nie doszukał się żadnych chorób.

Edward nie odpowiedział. Pozwalał, by piesek lizał mu dłoń.

Tymczasem Bella nie ustawała w zachwalaniu bezpańskiego kundla.

— Jest mała i żywienie jej nie zrujnuje twojego budżetu. Poza tym z pewnością nie

będziesz musiał się martwić, że pogryzie ci buty.

Edward wciąż milczał.

— Spójrz, jakie ma rozumne oczy. Jeżeli nocą z twojej kuchenki zacznie ulatniać się

gaz, ona cię na pewno obudzi.

Na twarzy Edwarda odbiła się wewnętrzna walka.

Bella sięgnęła po ostateczny argument.

— Zostanie uśpiona, jeśli nie znajdzie właściciela powiedziała drżącym głosem.

Ich oczy spotkały się. Edward poczuł się zwyciężony. Był sam przeciwko dwóm

istotom płci żeńskiej.

— Jak się wabi?

— Arizona. Dziwię się, że nikt się nią nie zainteresował.

Edward pomyślał to samo, tyle że o Belli. I gotów był wszystko zrobić, włącznie z

kupieniem psa, byleby tylko na ten wieczór została jego Walentynką.

— Obawiam się, że nie bardzo wiem, jak zaopiekować się czymś takim — powiedział,

patrząc na wilgotny nosek Arizony.

— Dostaniesz tutaj wszelkie niezbędne informacje.

Edward od ukończenia studiów zawsze mieszkał sam i cenił sobie swobodę. Z drugiej

jednak strony nie chciał rozczarować Belli.

— Być może nadszedł czas, żeby w moim życiu pojawiła się wreszcie jakaś kobieta.

— Z namysłem potarł ręką kark. — Jeżeli, jak mówisz, dostanę tu czarno na białym, jak

zostać tatusiem tego rodzaju stworzonka, to chyba ją wezmę.

— Naprawdę?! — zawołała z rozpromienioną twarzą.

— Lecz pod warunkiem, że pojedziesz z nami i pomożesz nam się urządzić.

Bella nie była z tych, co się cofają, gdy zwycięstwo jest o krok. Chwyciła za pióro i

zaczęła wypełniać konieczne formularze. Po kilku minutach wstała i oświadczyła głosem

pracowniczki urzędu stanu cywilnego:

— Pan, panie Cullen, staje się z tą chwilą prawnym właścicielem obecnej tu —

wskazała patetycznym gestem w stronę klatki — Arizony. A teraz proszę przejść z tym

dokumentem do kasy i uiścić należną opłatę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Bella pojechała do domu Edwarda wyłącznie z powodu psa. Gdy jednak się tam

znalazła, uświadomiła sobie, że jest tu właściwie dlatego, iż nie doszła do skutku jego

zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach randka.

Tak czy owak, ona, Bella, po raz kolejny z rzędu nie będzie miała swoich

Walentynek. Wieczór ten, chociaż nietypowy, nie zapowiadał się romantycznie. Już

zresztą pierwsze słowa Edwarda, gdy wysiadł z samochodu, ona zaś podeszła do niego od

strony zaparkowanego trochę dalej jeepa, świadczyły o tym dobitnie:

— Mówiłaś, że jest przyuczona do załatwiania się na dworze.

— Owszem.

— No bo właśnie obsikała mi przednie siedzenie.

Bella zajrzała do wnętrza luksusowego samochodu.

— Dlaczego wyjąłeś ją z klatki?

— Piszczała.

Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, aby zauważyć, że Arizona jest

przestraszona.

— Krzyczałeś na nią? — Bella rzuciła na Edwarda podejrzliwe spojrzenie.

— Nie. Powiedziałem jej tylko, że pochlebia mi, że

czuje się w moim samochodzie tak swobodnie — odparł z nie skrywanym sarkazmem.

Bella wzięła suczkę na ręce, doczepiła do jej obroży smycz i postawiła na śniegu.

Arizona natychmiast zaczęła się trząść jak liść osiki.

— Co z nią? — spytał zaniepokojony Edward. — Powiedziałaś, że jest zdrowa.

— I powiedziałam prawdę. Tylko że ona nie ma futra, które chroniłoby ją przed

siarczystym mrozem. Lepiej szybko chodźmy do domu.

Edward wskazał ręką w kierunku parterowego budynku ze spadzistym dachem i po

chwili stali już w oświetlonym rzęsiście holu.

Arizona z miejsca zabrała się do obwąchiwania obcego otoczenia. Edward śledził jej

wyprawę w głąb mieszkania z dużym zainteresowaniem.

— Czy już miałeś kiedyś psa? — zapytała Bella.

Zaprzeczył ruchem głowy.

— Moja matka nie tolerowała w domu żadnych zwierząt. Nawet rybek.

— A kiedy wyprowadziłeś się od rodziców?

— Wtedy zacząłem życie koczownika i ani mi w głowie było obarczać się jakimś

zwierzęciem.

— Więc naprawdę nie wiesz, jak się opiekować psem?

— Nie, ale przeczucie mi mówi, że szybko się nauczę.

I faktycznie. Po godzinie Edward recytował jak z nut wyuczoną lekcję, zaś Arizona

poczuła się równie swobodnie, jak gdyby tutaj jej matka wydała ją na świat.

— Być może powinniśmy wyjść z nią na spacer — zasugerowała Bella, gdy Arizona

nagle uznała, że salon, jadalnia i kuchnia mogą być wspaniałym torem wyścigowym. —

Rozpiera ją energia.

— Powiedziałbym raczej, że jest podekscytowana moim towarzystwem. Tak działam

na kobiety. Wstępuje w nie demon.

Bella zachichotała.

— W ciebie też wstąpiłby demon, gdybyś był zamknięty w klatce przez kilka dni.

Podobno kiedy się opuszcza więzienie, ma się przede wszystkim ochotę na bieganie.

Edward kiwnął ze zrozumieniem głowa po czym dołożył drew do ognia.

— A co byś powiedziała na wspólną kolację? — zapytał, wstając z klęczek. — Bądź

co bądź, masz u mnie dług wdzięczności za wykład o psach.

Tak, to był kolejny dowód, że mimo trzaskającego w kominku ognia i miękkich foteli,

jego i ją łączyły wyłącznie zobowiązania.

— Tego pierwszego dnia raczej nie powinieneś zostawiać Arizony samej.

— No to zostańmy w domu i zróbmy sobie coś do zjedzenia.

— Gotów jesteś stanąć przy kuchni?

— A cóż w tym osobliwego? — Zbliżył się do niej i naturalnym gestem ujął ją za

ręce.

— Zapomniałeś, jaki dziś mamy dzień? — Czuła ciepło jego dłoni, które rozchodziło

się falami po jej ciele.

Śmiejące się oczy Edwarda rzucały na nią czar.

— Dzień Zakochanych. Tym bardziej żadne z nas nie powinno jeść w samotności.

Uwolniła swoje dłonie w nadziei, że odzyska jasność myślenia.

Gdy wciąż milczała, zapytał:

— Więc jak? Zjesz ze mną kolację czy też mam rywala, który obiecał ci wieczór pełen

romantycznych wrażeń?

Głęboko westchnęła.

— Daj spokój. Od dawna nie wierzę w romantyczne zawroty głowy.

— Wstydź się, Bella. Każda kobieta powinna mieć w swoim życiu choć chwilę

szczęścia. — Delikatnie pogładził ją po policzku, po czym wziął za ramiona i posadził na

fotelu. — Grzej się tu przed kominkiem, a ja tymczasem ruszam do boju.

— Ale przecież twoje Walentynki miały być niezapomnianą chwilą w życiu —

powiedziała z żalem.

— Nie martw się, jeszcze będą — odparł, po czym zniknął w kuchni.

Bella została sama, lecz na krótko. Zaraz bowiem, jak gdyby wyczuwając jej

samotność, dołączyła do niej Arizona. Położyła łeb na jej udzie i zamknęła oczy.

Bella rozejrzała się po salonie. Nie było tu żadnych ekstrawagancji. Przede

wszystkim uderzał widok masy książek. Stały na półkach, gzymsach, meblach. Jedną z

półek zajmowały powieści detektywistyczne, Bella uśmiechnęła się. Ona je także lubiła.

Wszedł Edward, niosąc tacę z dwiema wysokimi szklankami i dzbankiem napełnionym

jakimś rubinowym płynem. Rozlał go, po czym wzniósł toast za pomyślność

i szczęście.

Bella nie zdążyła odpowiedzieć. Nie zdążyła nawet skosztować rubinowego napoju,

bo nagle znalazła się w jego ramionach i poczuła, że ją całuje.

— Chyba tym razem nikt nie podbije mi za to oka?

Roześmiała się.

— Nikogo takiego nie widziałam. — Upiła łyk. — Co to za cudo?

— Poncz egzotyczny. — Gwałtownie pomachał ręką. — tylko nie pytaj o przepis.

Wziął tacę i znów zniknął w kuchni. Przez następne pięć minut pojawiał się i znikał

kilka razy, aż stół został zastawiony. Bella zachodziła w głowę, jakim cudem

wyczarował tak szybko wszystkie te wspaniałości. Były sałatki, owoce, bulion z

grzankami, trzy rodzaje pieczywa, smażona ryba..

Nim zasiedli do stołu, włożył do odtwarzacza płytę kompaktową i pokój wypełniła

hawajska muzyka.

Bella smakowało wszystko i czuła się wspaniale. Kojąca, falująca, a zarazem

przesycona erotyzmem muzyka. Soczyste, wonne ananasy i chrupkie tortiile. Ciepło bijące

od kominka. Ciche, półsenne skomlenie Arizony. I ten mężczyzna siedzący naprzeciwko,

niby podobny do innych mężczyzn, a przecież jakże od nich inny.

Sięgnęła pamięcią do dawnych czasów. Edward już wtedy podkreślał swoją

odmienność. Nie obawiał się być sobą, nie upodabniał się do innych, nie wkładał barw

ochronnych. Wiedziała już, że tego wieczoru nigdy nie zapomni.

Po deserze Edward spytał:

— Zatańczymy czy zagramy w grę komputerową? -Dla Belli, która we własnym

przekonaniu miała dwie lewe nogi, wybór był oczywisty.

Położyli się więc na dywanie i zapatrzeni w ekran jęli oblegać zamki, mierzyć się ze

sobą na turniejach, roznosić w puch bandy zbójców, brać udział w wyprawach

krzyżowych, walczyć ze smokami.

Gdy rycerz Bella zdobył królewski skarb przed rycerzem Edwarda, zawołała:

— Udało się! Wygrałam!

— Znasz tę grę, prawda?

— Nie, przysięgam — odparła, wachlując dłonią rozpalone policzki. — Używam

komputera tylko do pracy. Ale to się zmieni. Teraz wiem, jaką frajdę może sprawić taka

gra. Co za fajna zabawa!

— To ty jesteś fajna — powiedział cicho.

— Uff, ależ tu gorąco! — Spojrzała na zegarek. — Rany! Ależ późno! Muszę uciekać.

— Może odwiozę cię? Masz w sobie dużo ponczu.

— A ty co? Nie byłeś wcale gorszy.

Położył dłoń na piersi w geście przyznania się do winy.

— Wobec tego zostań na noc.

— Jednak chyba pójdę. — Usiłowała podnieść się z dywanu, lecz coś jej w tym

przeszkadzało. — Co było w tym ponczu?

— Powiedziałem ci, żebyś nie pytała o przepis.

— Przepis truciciela. Rozumiem. To dlatego nie mogę się ruszyć. — Spojrzała na

niego z wyrzutem.

— Przykro mi.

W jej oczach pojawiła się nieufność.

- Wątpię.

— Nie mógłbym cię okłamać, Bello.

Chciała mu wierzyć, lecz równocześnie zalęgło się w niej podejrzenie, że sobie to

wszystko ukartował. Upił ją, by została i spędziła z nim noc.

— Możesz zająć mój pokój. Ja prześpię się tutaj. Ta kanapa jest rozkładana.

— Nie podoba mi się ten pomysł. — Nie ufała nie tyle jemu, co sobie. — Zresztą nie

mam rzeczy na zmianę

— dodała.

— Mogę pożyczyć ci moją koszulę do spania.

--Nie mam szczotki do zębów.

— Mam zapasową. — W jego oczach i uśmiechu pojawiła się czułość. — Na dworze

jest okropnie. Zostań. Sprawisz tym przyjemność również Arizonie.

Odruchowo spojrzała w kierunku psa. Spał sobie smacznie, złożywszy łeb na

wyciągniętych łapach.

— Muszę być w pracy o dziewiątej.

— Wstaję codziennie o wpół do siódmej. Obudzę cię.

— Mogłabym wezwać taksówkę, a po samochód przyjechać jutro. — Jej protesty były

coraz mniej przekonujące.

Nie chciała wychodzić i Edward dobrze o tym wiedział.

Wziął ją za rękę i zaprowadził do swojej sypialni. Pokój utrzymany był w dwóch

kolorach: złocie i czerni. Wszystko tu wydawało się duże — łóżko, szafa, lustro.

Wyjął z szafy bawełnianą koszulkę.

— To do spania. — Wskazał drzwi — A łazienka jest tam.

A potem znów ją pocałował, tym razem delikatnie i czule.

Bella doznała czegoś w rodzaju zawodu, że pocałunek tak szybko się skończył.

— Edward? — powiedziała, widząc, że chce opuścić sypialnię.

- Tak?

— Jesteś naprawdę romantyczny.

W jej miękkim głosie zabrzmiało przyzwolenie. Musiał zmobilizować całą swoją

wolę, by pozostać w miejscu, gdzie stał. Uczciwość nakazywała mu nie korzystać z okazji.

Poza tym uświadomił sobie, że przyrządził poncz dużo mocniejszy, niż zamierzał.

Dzisiejsza noc nie skończy się więc spełnieniem, lecz drzwi zostały otwarte.

Zrozumiał, że Bella nie tylko czarowała go i nęciła. Chyba zakochał się w niej. Tak, na

pewno zakochał się w niej, a miłość potrafi być cierpliwa.

— Dobranoc, Bello— rzekł i wyszedł na korytarz.

Bellę zbudziło nieprzyjemne tarcie metalu o beton. Wyskoczyła z łóżka i uchyliła

żaluzję. Ujrzała Edwarda odgarniającego łopatą śnieg. Sypało tej nocy i na ziemi leżała

półmetrowa warstwa oślepiającego puchu. Jej Samochód, podobnie jak inne, miał na dachu

grubą, baranią czapę. W pobliżu Edwarda wesoło hasała Arizona, to zapadając się w

zaspach, to wyłaniając się z nich niczym z morskiej piany.

Uwagę Bella przykuła woń świeżo parzonej kawy.

Znalazła w kuchni nie tylko kawę w dzbanku, lecz także złociste, słodkie bułeczki z

malinami.

Pokusa była zbyt wielka. Kończyła właśnie drugą bułeczkę, kiedy wszedł Edward,

wpuszczając do środka mroźny powiew zimy.

— Jak ci się spało? — zapytał na dzień dobry.

— Dobrze — odparła, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że ma na sobie

tylko kusą koszulkę.

— Widzę, że znalazłaś śniadanie.

Odłożyła kawałek bułki na talerzyk.

— Robisz wspaniałą kawę.

— Mam dziś rano spotkanie, inaczej zaprosiłbym cię na śniadanie z prawdziwego

zdarzenia. — Zdjął kurtkę, nie odrywając oczu od Bella.

— To mi zupełnie wystarczy. Rano zazwyczaj jem nawet mniej. Gdzie jest Arizona?

Edward zaniepokoił się, poszedł ku drzwiom i gwizdnął. Pies wpadł do środka i

energicznie otrząsnął się ze śniegu.

— Tak jej się tam podobało, że nie chciała wracać — powiedział z uśmiechem.

— Jest przemoczona do suchej nitki! — zawołała Bella. — Lepiej czymś ją wytrzyj.

Zniknął, po czym wrócił z żółtym, puchatym ręcznikiem i zaczął wycierać suczkę.

Kiedy wziął ją na ręce, okazało się, że na jej brzuchu wiszą sopelki lodu.

— Chyba potrzebujemy suszarki do włosów — powiedziała Bella. — Inaczej

gotowa nam zamarznąć.

Poszli do łazienki przy sypialni Edwarda, a po skończonym zabiegu Arizona znowu

zaczęła biegać po całym mieszkaniu.

— Kup jej sweter — poradziła Bella, wyciągając wtyczkę suszarki z kontaktu.

Nagle poczuła, że w łazience zrobiło się ciasno. W lustrze napotkała wzrok Edwarda.

— Jesteś cała mokra — powiedział nieswoim głosem.

— Ty też — odparła, spoglądając na jego mokrą koszulę i krawat. — Nie możesz tak

iść do pracy.

-Ani ty.

Spojrzała na siebie i poczuła się naga. -

Tymczasem Edward spoglądał na nią jak za dawnych czasów — z podziwem i

uwielbieniem, jak gdyby była najpiękniejszą dziewczyną w szkole, jak gdyby pragnął ją

tulić i pieścić, jakby przysięgał jej miłość po wieczne czasy.

— Chyba się przebiorę.

Odwróciła się i weszła do sypialni Edwarda, która przez jedną noc należała do niej. On

wszedł tam za nią.

— Zabiorę swoje rzeczy, to będziesz się mógł tu przebrać — powiedziała i

pospiesznie zgarnęła swoją garderobę, po czym ruszyła ku drzwiom.

- Zapomniałaś o czymś.

Zatrzymała się i powoli odwróciła. Ujrzała w jego ręku swój czarny, koronkowy

stanik.

Nie chciał jej denerwować, lecz czuł, że czerń tych koronek, brąz jej oczu i kolor

tych wspaniałych włosów kruszą jego wolę. Odkąd pojawiła się znów w jego

życiu, myślał wyłącznie o niej. Zadurzenie z czasów szkolnych okazało się wyjątkowo

trwałe.

Ona zaś tęskniła za mężczyzną, który troszczyłby się o ni i niepokoił, gdyby długo nie

wracała do domu, który wybudowałby dla niej dom otoczony parkanem z niziutkich

sztachet, pomalowanych na biało, który dzieliłby jej zainteresowania i pasje. Za kimś

takim jak Edward.

Kiedy powoli zawróciła w jego stronę, by wziąć stanik, Edward powiedział:

— Bella? Chyba tak naprawdę nie chcesz się przebierać? Powiedz.

— Spóźnimy się do pracy — zaprotestowała, lecz w jej głosie zabrzmiało

przyzwolenie.

— Nieważne — szepnął i przytulił ją do siebie.

— Przecież masz spotkanie. — Broniła się coraz słabiej.

- Nieważne - powtórzył i pocałował ją.

Pachniała malinami i kawą. On pachniał jodłą rosnącą przed domem i mrozem.

Rzuciła ubranie na podłogę. Przywarła do Edwarda i zarzuciła mu ręce na szyję,

całując go jak w transie.

— Czekałem na to osiemnaście lat — wyszeptał.

— I warto było?

Pozwoliła wziąć się na ręce i zanieść do łóżka. Czekała, aż Edward się rozbierze. A

kiedy położył się przy niej, przypomniała sobie o swojej koszuli. Uklękła, by ją zdjąć, lecz

zatrzymał jej dłonie. Wolał to zrobić sam.

A kiedy dokonał dzieła, musiał stwierdzić, że trzydzieści sześć lat to dla kobiety wcale

nie jest za dużo. Ciało Bella było nadal jędrne, młode i świeże, a równocześnie dojrzałe i

przez to podwójnie pociągające.

Kochali się z wielką czułością i prostotą, jak ludzie, którzy doświadczyli już w życiu

seksualnych rozkoszy, i to niekoniecznie ze szczęśliwie dobranymi partnerami,

i teraz mają nadzieję, że wreszcie wyjdą z ciemnego lasu na jasną polanę.

A potem leżeli obok siebie i w bezruchu raz jeszcze przeżywali to, co przed chwilą

między nimi zaszło.

Bella pierwsza przerwała ciszę.

— Coś się stało — wyszeptała. — Nigdy jeszcze nie czułam się tak...

Jak mogła mu wyznać, że czuła się kochana, skoro on nie wspomniał dotąd ani

jednym słowem o miłości?

Przytulił ją i pogładził po włosach.

— Gdybym wiedział to, co wiem teraz, nie czekałbym osiemnastu lat.

Musnęła jego usta wciąż nabrzmiałymi wargami.

— Nie sądzę, żebym była na to gotowa przed osiemnastu laty. — Westchnęła. — Nie

jestem nawet pewna, czy i dziś nie jest za wcześnie. Albo za późno.

Dźwignął się na łokciu i spojrzał jej w oczy.

— Nie musimy się spieszyć. Mamy czas.

Zadzwonił telefon.

Edward zamknął oczy i opadł na poduszkę.

— A już myślałem, że świat o nas zapomniał. Lecz on dobija się, żebyśmy czasami

nie zostali tu przez cały dzień.

Poczuła lekki chłód i naciągnęła na siebie kołdrę.

— Nie odbierzesz?

Jęknął i niechętnie sięgnął po słuchawkę. Nim jednak zdążył ją podnieść, włączyła się

sekretarka.

— Edward, tu Irina. Dzwonię na prośbę Felixa. Przypomina ci o tym spotkaniu z

przedstawicielami firmy Hobson. Budynek gubernatora, pokój numer 306. Jeżeli nie

wybyłeś jeszcze z domu, zadzwoń. Zaszły pewne zmiany w porządku dziennym, lecz o

nich już na miejscu.

Edward wycisnął na czole Belli mocny pocałunek.

— Patrz, co narobiłaś. Gdyby nie Felix, facet, który zawsze trzyma rękę na pulsie,

zapomniałbym o tym spotkaniu.

— Przykro mi, że mogłeś przeze mnie narazić się na nieprzyjemności.

Obrysował palcem kontury jej twarzy.

— Och, Bells. Twój obecność zdolna jest człowiekowi wynagrodzić wszystko.

Wstał i szybko się ubrał. Od tej pory zdawał się już być pochłonięty czekającym go

spotkaniem i Bella zaczęła mieć wątpliwości, czy czasami nie popełniła błędu,

pozwalając, by w przeciągu tak krótkiego czasu ten mężczyzna stał się dla niej tak ważny.

Odprowadził ją do samochodu, wydawało się, tylko przez grzeczność. Gdy już zapięła

pas, pochylił się ku niej i powiedział:

— Przepraszam za to odrzutowe rozstanie. Niech diabli porwą firmę Hobson i jej

przedstawicieli. Zobaczymy się wieczorem?

— Jeżeli masz ochotę.

— Mam, Bella — odparł tak ciepłym głosem, że w jednej chwili zniknęły wszystkie

jej wątpliwości i obawy.

— Spóźniłaś się. Odebrałam z tuzin telefonów do ciebie, w tym trzy od Edwarda

Cullena — powiedziała Angela do przyjaciółki, gdy ta zjawiła się w biurze.

Bella poczuła, że się czerwieni, i tym mocniej się zaczerwieniła. Umknęła

spojrzeniem w bok.

— Gdzie cię wczoraj poniosło? — dopytywała się Angela, jak zawsze ciekawska. —

Ostatni raz dzwoniłam tuż przed północą, a ciebie wciąż nie było w domu.

— Stary przyjaciel zaprosił mnie na kolację — odparła Bella, zmieniając botki na

wygodne pantofle. — O ile pamiętam, wczorajszy wieczór miałaś spędzić z Erikiem.

Angela prychnęła.

— Tak było w planach, ale okazało się, że mam najmniej romantycznego

narzeczonego w stanie Minnesota. Wiesz, gdzie ten facet mnie zaciągnął? Do kręgielni!

Gdzie zresztą mnie zostawił dla tych swoich słupków i kul. Mogłabym go ukatrupić!

— Myślałam, że do kręgielni chodzi tylko w poniedziałki.

Tak, ale oni weszli w fazę decydujących rozgrywek i jeden z chłopaków poprosił

Erika, żeby go zastąpił. Czy możesz uwierzyć? Ciskał tymi głupimi kulami w te

beznadziejne słupki tylko dlatego, żeby jego kumpel spędził po ludzku Walentynki ze

swoją dziewczyną!

— Ale chyba po tej wizycie w kręgielni zostało wam jeszcze mnóstwo czasu na milsze

doznania?

Angela wsparła się pod boki.

— Nie mam zamiaru być spychana do roli deseru po zasadniczym posiłku. Najpierw

kule, piłka, oglądanie koszykówki, a dopiero potem wierna i potulna Angela. Powinnam była

posłuchać się ciebie. Jeżeli mężczyzna w naszym wieku jest wciąż kawalerem, to chyba

coś jest nie tak z jego dojrzałością. Erik to wyrośnięty ponad miarę chłopak. Poza sportem

nie widzi świata.

Bella chciała powiedzieć coś o Edwardzie, ale Angela nie dała jej dojść do słowa.

Rozgadała się na dobre. Była autentycznie wzburzona i rozgoryczona.

— Właściwie powinnam zwrócić mu pierścionek zaręczynowy. Bo czy mam zawsze

być tą drugą? Po tych jego sportowych romansach? Nie wiem nawet, dlaczego mi się

oświadczył. Nie jestem mu wcale potrzebna. Może spać sobie z owalną bądź okrągłą piłką.

Dołączam do ciebie, Bells. Będziemy razem spędzać sobotnie wieczory

i będzie nam przyjemniej niż z tymi wrednymi, opętanymi facetami.

Bella zrobiło się nieprzyjemnie. Znalazła się wobec Angeli w dość niezręcznej

sytuacji.

Dlatego kiedy zadzwonił telefon, sięgnęła po słuchawkę jak po pomocną dłoń.

Nadarzała się okazja zajęcia się pracą.

Myliła się. Rozpoznała głos Edwarda.

-. Dzwonię, żeby powiedzieć ci, że tak wspaniałych chwil, jak te wczorajsze i

dzisiejsze, jeszcze nie przeżyłem.

— Cieszę się, że dobrze się bawiłeś.

— „Bawić się” to nie jest odpowiednie słowo, Bella. Użyłbym stu innych, tylko nie

tego.

— To miłe z twojej strony — powiedziała, świadoma, że Angela słyszy wszystko,

włącznie z najsubtelniejszymi odcieniami intonacji.

— Czy nie zapomniałaś o naszym spotkaniu?

--Oczywiście, że nie. Na którą się umawiamy?

— Przyjedź zaraz po pracy razem wybierzemy się do restauracji z prawdziwego

zdarzenia.

— W takim razie będę o wpół do siódmej.

Wspaniale. Do zobaczenia.

— Kto to był? — zapytała Angela, gdy Bella odłożyła słuchawkę. — Kimkolwiek

zresztą był ten ktoś, wyczarował wspaniałe rumieńce na twoich policzkach.

Bella brzydziła się kłamstwem. Zresztą przed Angela i tak nic nie mogło się ukryć.

— Rozmawiałam z Edwardem.

— I jak? Udało mu się z tą fikającą Jessica?

— Sęk w tym, że wcale się z nią nie spotkał. Wycofała się prawie że w ostatniej

chwili — odparła Bella, udając, że szuka czegoś w szufladzie biurka.

— Poczekaj! Czy czasami ten stary przyjaciel, z którym byłaś wczoraj na kolacji, to

nie Cullen? — Angela nie kryła podniecenia, jak gdyby była detektywem, który wpadł na trop

mordercy.

— Ściślej mówiąc, zjedliśmy kolację u niego w domu. Zjawił się w schronisku dla

zwierząt tuż przed zamknięciem, ale zdążył jeszcze kupić psa. Poprosił mnie, żebym

wprowadziła go w formę opiekowania się czworonożnym przyjacielem.

— Ach, tak. Teraz zaczynam coś rozumieć.

— Powiedziałam ci prawdę.

— Zaczynam rozumieć, skąd ten twój rozmarzony wyraz twarzy. Jesteś dziś całkiem

odmieniona.

Bella podeszła do kopiarki i zrobiła duplikat dokumentu, który akurat leżał na jej

biurku, lecz który miał być wyrzucony do kosza. Zajmując się czymkolwiek,

chciała ukryć zmieszanie.

— A zatem Edward był wczoraj twoim zziębniętym rycerzem. Mam nadzieję, że go

rozgrzałaś?

— Na miłość boską, Angela! Rozgrzewał nas ogień płonący na kominku. Bawiliśmy się

z psem, graliśmy w grę komputerowe coś tam zjedliśmy. To wszystko.

— Wiem, że przyrzekłaś sobie już nigdy więcej nie zakochać się w żadnym

przystojniaku, ale chyba uczyniłaś wyjątek?

— Nie zakochałam się — zaprzeczyła Bella, lecz bez przekonania. — Po prostu

mamy ze sobą wiele wspólnego.

— Jasne, miłe szkolne wspomnienia.

— Zostawmy ten temat, Angela, i zajmijmy się wreszcie pracą.

Angela, posłuszna prośbie przyjaciółki, nie wymieniła już tego dnia imienia Edwarda. Nie

musiała tego robić. Bella wciąż o nim myślała i bodaj ze sto razy dochodziła do

wniosku, że pan Podrywalski chyba ją poderwał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kiedy Bellaprzekroczyła próg domu Edwarda, ciepło i serdecznie powitała ją

Arizona, skacząc z radości i liżąc jej nogi i dłonie.

— Cieszę się, że widzę ją wciąż przy życiu — powiedziałaBella, prostując się i

spoglądając na Edwarda z ironicznym uśmieszkiem.

— Na razie oboje jakoś się trzymamy. — Odebrał od niej płaszcz i powiesił go w

szafie. — Cieszę się, że przyszłaś.

— Ja też.

— Chciałbym porozmawiać z tobą o tylu rzeczach, ale może najpierw coś zjemy.

— Naprawdę jesteś głodny?

— Yhm — zamruczał i pociągnął ją za sobą do sypialni.

Kiedy skończyli i leżąc bez ruchu uspokoili trochę swoje serca, Edward westchnął:

— Przeleżałbym tu z tobą całą zimę, aż do wiosny.

— Ja też. — Jej głos przypominał mruczenie kotki.

— Niestety, Arizona najwyraźniej żali się na coś, zapewne na samotność. Słyszysz?

Edward zrobił minę skazańca prowadzonego na szafot.

— Poczekajmy chwilę, może przestanie. Skomlenie jednak nie ustawało i trzeba było

jakoś temu zaradzić.

- Nie mogę pozwolić żeby w moim domu ktoś cierpiał

- przemówił Edward głosem pełnym teatralnego patosu.

— Ja zostaję, więc wrócisz do ciepłego łóżka — powiedziała, ocierając się o niego

bezwstydnie.

Mimo tej pokusy wstał i włożył spodnie.

— Może jednak powinnaś się ubrać. Chciałem cię zabrać na kolację.

— Raczej pozwól mi przyrządzić coś w twojej kuchni.

— Obawiam się, że mam pustą lodówkę.

— Zobaczę. Jeśli uznam, że istotnie nic się nie da zrobić, wtedy wyjdziemy.

Pochylił się i pocałował ją.

— Szlafrok znajdziesz w szafie. Zaraz wracam.

Gdy zamknął za sobą drzwi, Bella wstała z łóżka i otworzyła szafę. W jej wnętrzu

pachniało lawendą i miętą. Tak samo pachniał jedwabny bordowy szlafrok,

którym się okryła.

Zadzwonił telefon. Przez chwilę wahała się, czy go odebrać. I jak wówczas Edwarda,

tak i ją teraz wybawiła z kłopotu podjęcia decyzji automatyczna sekretarka.

— Cześć, Eddi, tu Emmett — usłyszała z głośnika telefonu.

— Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy dopisało ci szczęście z Walentynką. Daj znać,

czy masz prawo do noszenia swojego przezwiska.

Bella poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.

Boże, więc to wszystko było udawaniem i grą! To dlatego, Edward nie wykazywał

większego zainteresowania wyborem kandydatki. W tym zakładzie nie liczyła się osoba

lecz efekt. A kiedy Jessica w ostatniej chwili wycofała się, trzeba było jak

najszybciej znaleźć dublerkę. I wybór padł na nią!

Rozczarowanie, ból i upokorzenie zalały Bellę gwałtowną falą. Miała ochotę rzucić

się na łóżko i wybuchnąć płaczem. Nagle jednak ogarnęła ją złość. Zrzuciła szlafrok i

ubrała się w rekordowym tempie, mało zważając, czy wszystkie guziki trafiły do

odpowiednich dziurek lub czy wszystkie części garderoby włożone zostały na prawą

stronę. Przede wszystkim chciała jak najszybciej stąd uciec.

Wybiegła z sypialni, jakby wybuchł w niej pożar, i po chwili była już na dworze.

Dopiero teraz Edward ją zauważył. Stał przy garażu i czekał na Arizonę.

— Bella! Co ty wyprawiasz? Co się stało?

— Jadę do domu, a ty możesz pochwalić się przed kumplami swoim wyczynem. Jeśli

masz drański charakter, to może nawet wymienisz moje nazwisko. — Miała trudności z

trafieniem kluczykiem do stacyjki.

— Zaczekaj. O czym ty w ogóle mówisz?

— Dobrze wiesz, o czym mówię, a dla pewności przesłuchaj automatyczną sekretarkę.

Zamknęła mu drzwi przed nosem i nie zważając na jego dalsze gesty i słowa, ruszyła z

piskiem opon.

Edward dzwonił do agencji kilkanaście razy i Angela niezmiennie informowała go, że

Bella jest chwilowo nieosiągalna, lecz że na pewno zadzwoni.

Nie doczekał się jednak telefonu. Wiedział zresztą, że naiwnością byłoby liczyć na to.

Uczynił więc jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji: pojechał do jej biura.

Na szczęście zastał ją. Siedziała za biurkiem i wyglądała równie pięknie, jak podczas

jego pierwszej wizyty. I podobnie jak wówczas, gdy po raz pierwszy

spotkali po osiemnastu latach, spoglądała na niego jak obcego człowieka.

— Chciałbym z tobą porozmawiać — rzekł, zerkając na Angelę, która zajęta była

pisaniem.

— Za chwilę mam klienta — odparła głosem zimnym jak głaz.

— Więc wpisz mnie na listę wizyt.

— Nie mam już wolnych miejsc.

— To może pójdziesz ze mną na lunch?

- Nie.

Na kolację?

- Nie.

Westchnął.

— Daj spokój, Bella. To nie jest szkoła. Nie będziesz chowała się przede mną w

damskiej toalecie.

— Bells, ja na chwilę wychodzę a wy powspominajcie sobie dawne czasy —

powiedziała Angela i taktownie Zostawiła ich samych.

— Lepiej już sobie idź — powiedziała Bella.

— Muszę ci wyjaśnić, o co chodziło.

— A co tu wyjaśniać? Że dwóch czy pięciu dorosłych facetów umawia się, że ten,

któremu uda się spędzić Walentynki w łóżku z nowo poznaną kobietą, wygrywa ileś tam

dolców?

— To nie było tak.

— Nie? To co, nie dałeś ogłoszenia w związku z tym

zakładem?

- Tak, ale...

— I nie wciągnąłeś mnie do całej tej gry, żebym ułatwiła ci zwycięstwo?

- Tak, ale...

Drzwi otworzyły się i wszedł starszy, elegancko ubrany mężczyzna z laską.

— Niestety, muszę cię pożegnać. Mam klienta.

— Nie wyjdę stąd, dopóki wszystkiego ci nie wyjaśnię

— powiedział Edward z miną upartego chłopca.

— Czy ten młody człowiek naprzykrza się pani? — zapytał nowo przybyły jegomość,

najwidoczniej czując się w obowiązku stanięcia w jej obronie.

— Ależ skąd, panie Watkins. Ten pan już wychodzi. Edward nie miał zamiaru

ryzykować, że starszy pan zacznie okładać go laską.

Zanim jednak opuścił biuro, powiedział dobitnie:

— Jeszcze się zobaczymy, Bella.

— Wyjeżdżasz gdzieś? — Angela wskazała ruchem głowy na walizkę stojącą przy

biurku Belli.

— Do Heidi.

— A czy czasami za tą twoją nagłą tęsknotą za siostrą nie kryje się chęć ucieczki

przed Edwardem Cullenem?

— Edward nie ma tu nic do rzeczy — skłamała Bella.

— Więc co mam mu powiedzieć, kiedy zadzwoni?

— To samo, co innym. Że chwilowo nie ma mnie w mieście.

— Lecz przecież wrócisz. I wtedy on zapuka do tych drzwi.

— Być może.

— Żadne „być może”. Pamiętam, jak ostatnio patrzył na ciebie. Łatwo się go nie

pozbędziesz.

— Jeszcze zobaczymy.

— Na miłość boską! Co ten biedaczysko ci zrobił? Raz na dźwięk jego imienia

wydajesz się wniebowzięta, a już po godzinie pałasz żądzą wykrajania mu serca i rzucenia

go psom na pożarcie.

— Ten biedaczysko, jak ty go nazywasz, posłużył się mną w celu wygrania zakładu.

Nie jest lepszy od innych zimnych drani, z którymi zły los zetknął mnie w ostatnich latach.

— Bella była bliska łez.

- O czym ty w ogóle mówisz?

Bella pokrótce opowiedziała przyjaciółce całą historię.

— Do ostatniej chwili niczego nie podejrzewałam. A przecież powinnam była

usłyszeć jakiś dzwonek alarmowy. Był taki bez skazy, zbyt idealny, jak na faceta z krwi i

kości. W takich wypadkach zawsze należy sprawdzić, czy czasami nie mamy do czynienia

z aktorem.

— Nie wpadaj tylko w manię prześladowczą. Bo czy wszystkiego możesz być pewna?

A jeśli wyrobiłaś sobie błędne pojęcie o tym zakładzie? Pozwól mu, niech ci wszystko

wyjaśni.

— To zbędne. Powiedział mi przecież, po co korzystał z moich usług. A kiedy randka

z Jessica nie wypaliła, pomyślał o kimś w rodzaju dublerki i wtedy przyszedł do mnie.

Przecież chciał wygrać zakład.

Kiedy zaś Angela nadal nie wydawała się do końca przekonana, Bella wybuchnęła:

— I w ogóle dlaczego próbujesz go bronić? Nie dalej jak wczoraj, w związku z

Erikiem i jego sportowymi wyczynami, przeklinałaś wszystkich mężczyzn.

— Tak, tylko że wczoraj Erik w jakimś sensie zrehabilitował się, grzebiąc przez dwie

godziny na mrozie przy hamulcach w moim samochodzie. Co wcale nie znaczy, że

przestałam być na niego wściekła.

— Ale w końcu przestaniesz być wściekła i znów wrócicie do swoich słodkich

gruchań, a ja Edwardowi nigdy nie wybaczę — powiedziała Bella z zapiekłą

determinacją w głosie. — Dlatego jeśli chcesz założyć razem z nim towarzystwo

wzajemnej adoracji, wolna droga.

Kiedy Bella wsiadła do samochodu i odjechała, Angela natychmiast wykręciła numer

telefonu Edwarda Cullena.

— Cześć. Tu Angela Yorke, wiesz, przyjaciółka Belli. Czy nie zjadłbyś dziś ze

mną lunchu?

To było straszne. Edward musiał przyznać w duchu, że wpadł w nielichą kabałę. Stracił

kobietę w sposób najgłupszy z możliwych. I nie jakąś tam kobietę, tylko kobietę swych

marzeń.

W chwili gdy ją spotkał; powinien był natychmiast zadzwonić do kolegów i wycofać

się z zakładu. Powinien był skupić się wyłącznie na niej. A gdy nadeszły Walentynki,

powinien był obsypać ją słodyczami i kwiatami. Słowem, powinien był potraktować ją

jako dar losu i wybrankę serca, nie zaś wciąż widzieć w niej dziewczynę, która nim kiedyś

wzgardziła.

Lecz on bał się powtórzenia sytuacji sprzed osiemnastu laty, a strach nie jest dobrym

doradcą. Jasne, że drugą i przegraną przyjąłby jako dotkliwy cios,

szansa jednak kryła się w podjęciu ryzyka.

Zamiast więc bawić się w podchody i chłodną dyplomację, powinien był rzucić się w ten

romans, jak to mówią, głową w dół, nogami do góry.

Zrobił coś wręcz przeciwnego. Do końca roztaczał przed Bella fikcję randki z

Jessica, tą puszystą tancerką mimo że nawet nie skontaktował się z nią i pieniądze

wyrzucił w błoto. Nic więc dziwnego, że Bella wbiła sobie do głowy, iż użyta została w

roli dublerki.

— Wyglądasz coś nietęgo, panie numerze czternasty

— oświadczyła Angela, siadając po drugiej stronie stolika

w narożnym barze.

— Bo zgrałem się do nitki.

— Być może szczęście jeszcze się do ciebie uśmiechnie. Tymczasem wiedz, że Bells

już od kilku godzin nie ma w mieście.

— Wyjechała?

Angela kiwnęła głową.

— Nigdy jej jeszcze nie widziałam w takim stanie. Chyba się zakochała.

Twarz Edwarda rozpogodziła się, lecz zaraz znów zachmurzyła.

— Tyle że nigdy mi tego nie powie.

— Jeżeli będziesz tu tak dumał i nie kiwniesz palcem, to rzeczywiście nigdy.

— Więc co mam zrobić?

— To zależy.

— Od czego?

— Od tego, kim ona jest dla ciebie. Dawną szkolną koleżanką, konsultantką od spraw

sercowych czy może..

— Kocham ją, Angela. I to prawdopodobnie od momentu, gdy po raz pierwszy ją

zobaczyłem. A więc całe osiemnaście lat temu.

— Czy powiedziałeś jej to?

- Nie miałem kiedy. Sama widziałaś, jak mnie potraktowała. A teraz wyjechała,

Angela kiwała ze zrozumieniem głową. Przez chwilę badawczo przypatrywała się

Edwardowi, po czym wyjęła kartę wizytową i coś na niej szybko skreśliła.

— Tu masz adres. Jest u swojej siostry Heidi. Zawsze do niej ucieka po różnych niepowodzeniach z

mężczyznami. Uważa Heidi za jedyną istotę na świecie, która ją rozumie.

— Wracaj do domu.

Bella nie wierzyła własnym uszom. Patrzyła na swoją drobną, jasnowłosą siostrę i

niczego nie pojmowała. Jak Heidi może wystąpić z taką radą po tym wszystkim, co od niej

usłyszała? Do tej pory zawsze znakomicie jej doradzała, co więc się stało, że tym razem

zawiodła ją siostrzana intuicja?

- Chyba mnie nie słuchałaś. Czy mam powtarzać wszystko od początku? — zapytała z

rozpaczą w głosie.

— To zbędne. Słuchałam cię bardzo uważnie i dlatego mówię: wracaj do domu.

— Nie mogę.

— Dlaczego?

— Bo on tam jest. Chodzi za mną krok w krok. Wydzwania kilkadziesiąt razy na

dzień. Wręcz prześladuje mnie. I tak jakoś... patrzy.

— Zakochani mężczyźni tak się czasami zachowują. I niektóre kobiety to lubią —

powiedziała Heidi sucho.

— Ale nie takie kobiety jak ty czy ja. My jesteśmy niezależne.

— Takie kobiety, jak widać, ukrywają się w domach swoich sióstr — odparła Heidi z

ironią.

— Nigdzie się nie ukryłam. Przyjechałam do ciebie poradę.

— I otrzymałaś ją. Wracaj do domu. Architekci sporo zarabiają ale ten Cullen straci

cały majątek, jeżeli będzie wydzwaniał tu co godzinę, żeby w zamian usłyszeć, że,

niestety, nie możesz podejść do telefonu.

Bella nerwowo bawiła się zegarkiem.

— Daj mi jeszcze trochę czasu do namysłu. Minęły dopiero dwa dni, odkąd tu jestem.

Dwa dni wydłużyły się w trzy, trzy stały się czterema. Dopiero piątego dnia

wydarzyły się dwie rzeczy, które skłoniły Bellę do podjęcia decyzji o wyjeździe.

Około południa zjawił się wysoki i chudy mężczyzna, który obsypał Heidi

pocałunkami i zostawił bagaże w jej sypialni z taką naturalności jakby to była jego stała

kwatera. Aro Volturii, jak Bella się dowiedziała, miał niebawem zostać jej szwagrem.

Drugim wydarzeniem był list adresowany na jej nazwisko. Nie zawierał wielu słów.

Leżąc na kanapie, Bella przeczytała:

„To nie pulchna tancerka o imieniu Jessica, lecz pan Podrywalski zrezygnował z

randki. Powód: nie wyobrażał sobie lepszej partnerki na ten dzień od swojej konsultantki

od spraw sercowych.”

Bella bezzwłocznie spakowała walizkę.

Było już dobrze po północy, kiedy ujrzała światła St. Paul. Heidi nakłaniała ją

wprawdzie do przesunięcia wyjazdu na ranne godziny, lecz gdy Bella podejmowała

jakąś decyzję, przystępowała natychmiast do jej wykonania.

Jak najszybciej musiała zobaczyć się z Edwardem, aby powiedzieć mu, jak bardzo go

kocha.

Na pierwszym większym skrzyżowaniu skręciła w prawo i nacisnęła pedał gazu.

Roznosiła ją niecierpliwość, a ulice miasta zapraszały wręcz o tej porze do

szybkiej, ryzykownej jazdy. Na szczęście obyło się bez spotkania z wozem

policyjnym.

Gdy zajechała przed swój dom, dostrzegła kątem oka, że na obrzeżu parkingu bieleje

jakiś kształt. Kształt ten z jakiegoś powodu zaintrygował ją. Wysiadła i poszła w kierunku

tego czegoś. W pewnym momencie wydała stłumiony okrzyk. W świetle latami rozpoznała

bryłę pałacu, odtworzoną w śniegu według wzoru widniejącego na układankach.

Jego twórcą mógł być tylko Edward.

Bella odruchowo rozejrzała się wokół.

Dostrzegła samochód Edwarda, ale był pusty.

Obeszła pałac dookoła i stwierdziła, że tylna ściana nie jest jeszcze skończona. W

środku, ubrany w gruby, wojskowy płaszcz, spał Edward.

— Panie Podrywalski, czy spędzając tu noc, nie ryzykuje pan przeziębienia?

— Czekałem na ciebie — powiedział zdrętwiałymi od zimna wargami, lecz z

uśmiechem w oczach. — Heidi powiedziała mi przez telefon, że wracasz dopiero jutro.

— A więc mam sobie iść?

Z trudem stanął na nogi i zesztywniałym z zimna ramieniem usiłował ją objąć.

— Myślałem, że po Walentynkach już ode mnie nie uciekniesz.

— Przepraszam. Bałam się. Ciebie. I siebie.

— A teraz?

— A teraz cię kocham. Czy zrobiłeś ten pałac dla mnie?

— Pomyślałem, że jakiś skromny dowód miłości nie zawadzi. Bo ja cię kocham,

Bella.

— Chodźmy, nocny rycerzu. Czas, żebym roztarła twoje stopy i dłonie.

— A co z tym pałacem?

— Przysuniemy łóżko do okna i będziemy na niego patrzeć.

Pogładził ją po włosach.

— Nie masz pojęcia, jak się cieszę.

POSCRIPTUM

— Dostaliśmy przesyłkę od Belli — powiedziała Meggi, przyglądając się z

ciekawością trzymanej w ręku miniaturowej paczuszce.

— Nie widziałem jej od stycznia. Była wtedy na okresowym przeglądzie —

oświadczył doktor Carlisle Masen.

— Czy mogę ją rozpakować?

Dentysta kiwnął głową.

Po chwili kluskowate palce Meggi uporały się z ozdobnym papierem.

— To pudełko — stwierdziła Meggi niewątpliwą oczywistość, po czym przeczytała

widoczny na wieczku napis, ułożony ze złotych liter: — „Bella i Edward wstępują w

związek małżeński”.

— Niech Bóg im błogosławi. — Doktor Masen, nie wiedzieć czemu, poczuł się

wzruszony.

Meggi wiedziała, że każde pudełko posiada jakieś wnętrze, nie omieszkała zatem

podnieść wieczka. W środku znajdował się pergaminowy zwój, przewiązany złocistą

wstążką. Meggi zsunęła wstążkę i rozwinęła pergamin.

— Doktorku, miła niespodzianka! — Pomachała pergaminem, jakby to był czek na

milion dolarów. — Zapraszają nas na ślub, a potem na wesele. W kościele św. Andrzeja,

czternastego lipca, o siedemnastej.

„KONIEC”

To nie jest moje opowiadanie.

Zostało całkowicie oparte na książce „ Pan Podrywalski” Pameli Bauer.

Ja zmieniłam tylko imiona i dodałam trochę od siebie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PRAWDZIWA MIŁOŚĆ NIE WYCZERPUJE SIĘ NIGDY REFLEKSJE NA PODSTAWIE LEKTURY MAŁY KSIĄŻE
Prawdziwa miłość, S E N T E N C J E, E- MAILE OD PANA BOGA
Prawdziwa milość
Prawdziwa Miłość, Slayers fanfiction, Oneshot
Small Bertrice Dziedzictwo Skye 01 Prawdziwa miłość (poprawiony)
Small Bertrice Dziedzictwo Skye 01 Prawdziwa milosc
Szukając Miłości całość
CZekAjĄc nA iDeAł mOżNa PrZeGaPić PrAwDziWą mIŁoŚć
Prawdziwa miłość
Prawdziwa Milosc
Mala ksiazeczka o prawdziwej milosci
PRAWDZIWA MIŁOŚĆ
inne mala ksiazeczka o prawdziwej milosci anselm gr n ebook
Maleńka miłość całość
Prawdziwa Miłość
Parfait Amour PRAWDZIWA MIŁOŚĆ

więcej podobnych podstron