Poezja współczesna, Filozofia&Varia


0x08 graphic
Andrzej Maria Leon Bursa, syn Feliksa Radogota i Marii de domo Kopycińskiej, urodzony 21 III 1932 w krakowie (dębniki), zmarł 15 XI 1957 tamże, poeta, prozaik, dziennikarz. studiował filologię polską na uj, pracował w redakcji dziennika polskiego jako reporter. Debiut 1947 w młodej rzeczpospolitej - wesele miało pobudzić i ostrzec. żonaty 26 II 1952 z Ludwiką Szemioth, 26 VII 1952 narodził się jego syn michał. od 1954 publikował wiersze w czasopismach, głównie w studenckiej zebrze. jego twórczość, mocno zaangażowana we współczesność i przeciwko niej zbuntowana, gwałtownie reagująca na niesprawiedliwość i zakłamanie, demaskatorska i bezkompromisowa, niekiedy prowokująca rozmyślną brutalnością i cynizmem, a zarazem poszukująca trwałych wartości humanistycznych, łączy naturalistyczną ostrość obserwacji z nadrealistyczną wizyjnością i ukrytym liryzmem.
od 1967 przyznawana jest nagroda literacka im. a.bursy dla młodych poetów, ufundowana przez krakowską grupę literacką barbarus.
(bezczelnie spisane z literatury polskiej, 1985 + źródła dodatkowe)

zebrał nonFelix pfelix@o2.pl

Aktor prowincjonalny

Zziębnięty Szekspir chlipie zupę

By ulgę przynieść głodnym trzewiom

Mądrością jest w jadle się skupić

By nie przyglądać się pogrzebom

 

Teatr i cmentarz gra bez przerwy

Według obwieszczeń rady miejskiej

O dobrze jest o nikłe resztki

Na dnie talerza łyżkę szczerbić

 

Więc Szekspir z namaszczeniem pokarm

Przyjmuje ile tylko zmieści

Maskę o ścianę szynku oparł

Która runęła jednocześnie

1956

Bajka

Podpadł kiedyś cesarzowi, gdy ten miał zły humor. Cesarz kazał go ściąć. Ale nie miał czasu.
Powiedział tylko:
- Niech się pan zgłasza co godzina w mojej kancelarii i przypomina, że w najbliższym czasie mam panu uciąć głowę.
Więc się zgłaszał. Najpierw to przeżywał. Rozmyślał nad znikomością bytu i skrępowaniem jednostki, zależnością od dzikich kaprysów tępego kacyka. Ale potem się wdrożył. Urzędnicy mieli z nim krzyż pański. Roboty huk, interesanci słabną w kolejce, a tu ten stale:
- Dzień dobry. Cesarz kazał przypomnieć, że w najbliższym czasie ma mi uciąć głowę. Do widzenia.
I tak co godzina.
Punktualnie dwie przed dwunastą wypadał z kawiarni "Ministerialnej" (w innych nie bywał), aby pośpiesznie wygłosić swoja formułkę. Co sobota o jedenastej w nocy, lekko chwiejąc się na nogach po butelce wychylonej w barze "Raj Ambasadora" (w innych nie bywał), zjawiał się w kancelarii i oświadczał bełkotliwie:
- Cesarz kazał przypomnieć...żeby...tego...tamm... że w najbliższym czasie ma mi głowę uciąć.
O czwartej nad ranem zeskakiwał z pryczy, rozstawionej w przedpokoju kancelarii (gdzie indziej nie sypiał), i zaspanym głosem budził drzemiącego sekretarza dyżurnego:
- Cesarz kazał mnie - itd.
Po dwudziestu latach natknął się kiedyś w kancelarii na sędziwego już cesarza.
- A czego ten chce? - spytał cesarz.
- A on się tu zgłasza, że wasza Cesarska Mość ma mu głowę uciąć - rzekł sekretarz.
- No to mu utnijcie - żachnął się cesarz.


No to mu ucięli.


Koniec bajki.

Cagliostro

Bogusławowi Bałosowi


Cagliostro - bękart dziewki z Neapolu

Dziś z markizami w durnia gra przy winie

Szczęście się toczy jak dukat po stole

Peruki chylą się przed łotrem z gminu.

Kiedy niejeden drżał o swoją głowę

I przed Bastylią podwojono warty

On w szklanej kuli pokazał królowej

Zmyślną machinę do ścinania karków.

Zbladła królowa bo pod gilotyną

W szkle poznała rysy swojej twarzy

A mistrz nazajutrz nad dachami płynął

Pośród zachwytów szewców i mularzy.

Więc kiedy ścinać zaczęto naprawdę

I gniew kołysał jak chorągiew ludem

Wołano: Mistrzu dziś - w kościele dawnym

Mszę odpraw czarną papiestwu na zgubę!

Ale Cagliostro swój dorobek kramarski

Ściskając mocno ściągany księżycem

Przynaglał sługę by konie gnał wartko

Przez błotniastą flandryjską granicę.

1955

Casanova

Giuseppe Casanova

któremu tak zazdrościsz

nie był wcale bardzo bogaty

ani bardzo silny

a jego epoka

znała wielu mężczyzn równie pięknych

jak on

lub piękniejszych od niego

ale był grzeczny

tkliwy

rycerski

i zawsze zdobywał

chociaż czasem mógłby bez tego

dopiąć celu

więc o ile chcesz

tak jak on

zdobywaj serca kobiet

i nie zrażaj się trudnościami

Zacznij od własnej żony.

Chory synek


Wróbelkom nie sypiesz bułeczki
Wiewiórka nie przyjdzie do raczki
Mój synek jest chory... Łóżeczko
zdyszane oblepia gorączka

Ach dałbym ci księżyców tysiąc
I pałac miodowy za górą
Osiołka i parę tygrysią
Jak gdybyś już bajki rozumiał

Lecz ty nie rozumiesz biedactwo
I w główce maleńkiej coś marzysz
A żona pobiegła do miasta
Ażeby sprowadzić lekarza

Ucichły na schodach jej kroki
Gdy z synkiem zostaliśmy sami
Jak wielki nietoperz - niepokój
Szybował powoli nad nami

Dno piekła

Na dnie piekła
ludzie gotują kiszą kapustę
i płodzą dzieci

mówią; piekielnie się zmęczyłem
lub: piekielny dzień miałem wczoraj
Mówią: muszę się wyrwać z tego piekła
i obmyślają ucieczkę na inny odcinek
po nowe nieznane przykrości
ostatecznie nikt im nie każe robić tego wszystkiego
a są zbyt doświadczeni
by wierzyć w możliwość przekroczenia kręgu
mogliby jak ci starcy
hodowani dość często w mieszkaniach
(przeciętnie na dwie klatki schodowe jeden starzec)
karmieni grysikiem
i podmywani gdy zajdzie potrzeba
trwać nieruchomo w proroczym geście
z dłońmi uniesionymi ku górze

ale po co
dokładne wydeptywanie dna piekła
uparte dążenie
z pełną świadomością jego bezcelowości
ach ileż to daje satysfakcji.

1957

Dobry psychiatra

(Wiatroaeroterapia)

Najpierw było tak jak przypuszczałem

bicie

lodowaty prysznic

cuchnące towarzystwo

natchnionych rękodzielników z prowincji

aż przyszedł dobry psychiatra

nie zadawał nam głupich pytań

nie znęcał się

na długich długich sznurach

pozwolił nam do woli fruwać nad ogrodem

długość sznurów przekraczała wysokość

najzawrotniejszych pułapów naszych wizji

o dobrze nam było

doktor jeszcze zachęcał

wyżej wyżej dzieci

o dobrze nam było

ta metoda nazywa się

wiatroaeroterapia

wia-tro-aero-te-ra-pia

wia-tra-pia

ae-ra-pia

pia! pia! pia!

Depesza


do redakcji przyszła depesza
następującej treści
"mordujemy wszystkich poetów
od dnia pierwszego września"

depeszowiec zbladł jak biuletyn
czy można zamieścić
czy można zamieścić
tę opóźnioną depeszę
o tak niejasnej treści

więc dzwoni do naczelnego
ale w słuchawce zahuczał jakiś demon
jest zdezorientowany
nic nie wie z tego

więc szuka w encyklopediach
pod "antypoetyzacja" i w biuletynach
i tomach lenina
lecz i u lenina nic nie ma

i tylko noc ołowiana ściana
i w kw nikt nie siedzi o tej porze
i z tą depeszą
i z tymi poetami

o rozpaczy najczarniejsza redaktora
1956

* * *

Doktor C bogacz i cudotwórca

a wszystko o własnych siłach

(trudne dzieciństwo o własnych siłach

gimnazjum o własnych siłach

medycyna o własnych siłach

willa wygodniejsza niż niebo

i dwa samochody piękniejsze niż gwiazdy

też o własnych siłach)

kolekcjonuje kadłubków

takich frajerów bez rąk i nóg

ma ich 22

czyli dwie jedenastki

i powiada

hopla chłopcy dziś uczymy się grać w piłkę nożną

- nie mamy nóg - chrypią ci abnegaci

- e bzdura - marszczy się doktor

ja szedłem przez życie o własnych siłach

o własnych siłach cuda zdziałać można

i mruga na pielęgniarza wysłużonego ex-sierżanta

pół roku trwały treningi w sanatorium za kolczastym drutem

ja nie wiem czy wyrosły im nogi

nie wiem jak to się stało

ale widziałem ich wiosenny mecz

grali chłopaczkowie w football że ha.

Dyskurs z poetą

Jak oddać zapach w poezji...

na pewno nie przez proste nazwanie

ale cały wiersz musi pachnieć

i rym

i rytm

muszą mieć temperatury miodowej polany

a każdy przeskok rytmiczny

coś z powiewu róży

przerzuconej nad ogniem

rozmawialiśmy w jak najlepszej symbiozie

aż do chwili gdy powiedziałem:

"wynieś proszę to wiadro

po potwornie tu śmierdzi szczyną"

możliwe że to było nietaktowne

ale już nie mogłem wytrzymać.

Dyskusja z mądrym


Ledwo przemówił, zaczęły ze mnie wychodzić demony. Udając, że z uwagą słucham jego wywodów (arcysłusznych zapewne), obserwowałem moje demony, których iolość wzrastała w miarę jego słów, jego obłędu i wyczerpania. Wreszcie liczba demonów osiągnęła 40 000. Zastąpiły cały tlen w pokoju. Wtedy miał dość. Zbladł i wyjąkał:

- Może pan otworzy okno.

Nie drgnąłem. Zbliżył się chwiejnym krokiem do okna i zastawszy je szeroko otwarte, zwrócił na mnie pytające spojrzenie.

Z przekonaniem skinąłem głową.

Ach, jak zaświtało w całym pokoju... ach, jak śmiały się moje demony...

Kiedy on trrach... z czwartego piętra w dół...

Kiedy on trrrrach... na dół.

Dziewictwo


minąłem salę błękitną gdzie pili wino
i szmaragdową gdzie poker szedł
minąłem salę żółtą gdzie palili opium
i herbaciarnię gdzie żuli peyotl
wstąpiłem też do kabiny purpurowej
zaciemnionej jak trumna
o przeznaczeniu odrażającym i rozkosznym

dopiero po północy
uznawszy że jestem wystarczająco nasycony kolorami
odważyłem się wyjść na ulicę

cóż kiedy i tak
lilijna biel mojej duszyczki
zwróciła uwagę policjanta.
1957

Epilog


Nad winnicą Szmpanii

Srebrna głowa księżyca

Niosą republikanie

Głowę księżyca na tyce

A jak zmęczył się jeden

To drugiemu oddawał

I tak szli nocy siedem

Bo mieli drogi kawał

Fiński nóż


miałem błyszczący fiński nóż
z napisem "made in finland"
gdy zmierzch podmiejskich sięgał wzgórz
we flechtach krew tętniła

bawoła mogłem zabić nim
ciąć na ogniska trzaski
a gdy się wlókł już gęsty dym
rzeźbić psi łeb na lasce

aż raz gdy noc zapadła już
szmer obcy w krwi zatętnił
więc chciałem sięgnąć po swój nóż
gdy stanął przy mnie księżyc

piętnastoletnich głupich ust
uściski wśród bzów mokrych
i zgasł jak świeczka fiński nóż
w szufladzie rdzą się okrył

miałem błyszczący fiński nóż
bawoła bym nim zabił
gdy zmierzch podmiejskich sięga wzgórz
dobywam go z szuflady

w kącikach flechtów wieczór już
lśni jak porzeczka krwawa
ukradkiem z rdzy wycieram nóż
i między bajki wkładam

1955


Funkcja Poezji


Poezja nie może być oderwana od życia
Poezja ma służyć życiu

Gospodyni domowa powinna:
wytrzeć kurze
wynieść śmieci
wymieść spod łóżka
wytrzepać dywan
nakarmić dziecko
pójść po zakupy
podlać kwiatki
napalić w piecu
przyrządzić obiad
wymyć rondle
wypłukać szklanki
wyprać pieluchy
zaszyć spodnie
przyszyć guzik
zacerować skarpetki
zapisać wydatki

i jeszcze
zrobić
tysiąceinnychrzeczyok-
tórychniemamypo-
jęcia
a potem lektura wielkich romantyków
i lu-lu...



Generał


Generał zza barykady czarnych telefonów

Świat przewracał pchnięciami flankowych uderzeń,

A podczas nocy bardziej od zmierzchów czerwonych

Spał pod wełnianym pledem w ołowianej wieży.

Gdy w miejscu plam błękitnych i kółeczek czarnych

Na mapie dłużej palec zatrzymał generał,

To nad wodopojami wiadomymi sarnom

Gajowi i rybacy musieli umierać.

I skrzypiały na drogach wozy i rzemienie,

Pył usta zaciśnięte i rany oblepiał,

Pod obcasem czerwono bulgotała ziemia,

Niebo karmione ogniem złym patrzyło ślepiem.

Generał na koniku, generał na tanku

Wciąż nowe siły puszczał z żelaznego pudła,

Aż raz gdy sztab w dąbrowie stanął o poranku,

Wyszedł cichcem z namiotu i stanął u źródła.

Krynica odbijała oczu jego kolor,

Dzień młody do rąk przyszedł jak zwierzę,

Generał długo, długo stał z dłonią przy czole,

Aż ramiona rozpostarł i krzyknął: - Żołnierze.

Koniec wojny już bliski, zbierzcie wszystkie siły.

Widziałem dziś pod lasem jutrzenkę różową.

Dla nas wszystkich jej blask... Z tarczami wrócimy

Za rok, za kwartał, miesiąc... hej, podnieście głowy.

I z radosnym okrzykiem przebiegł przez obozy,

Aż zdyszany ochrypł od próżnego trudu.

Oni głów nie podnieśli, bo urwane głowy

Nie chciały już do martwych przyrosnąć kadłubów.

1955

Hamlet


Gdy kur blaszany pieje rano
i warta nocna zmienia konie
Hamlet przygląda się kolanom
nóg swoich gładko utoczonych

Zrzuciwszy płaszcz z lubością stwierdza
ud twardość i wypukłość piersi
w cuchnącej świeżym trupem twierdzy
Hamlet kryguje się do śmierci

Sztylet uderza w zamku cicho
sto uszu każdy kąt ma pusty
wiec Hamlet nie chce budzić licha
bezgłośnie śmieje się przed lustrem

1956

***

Inaczej wyobrażałem sobie śmierć

wierzyłem naiwnie

że szczytowy orgazm przerażenia

wytrąci mnie wreszcie ze strefy bólu

Tymczasem wszystko czuję

widzę wszystko

pozostając na prawach trupa

bez możliwości jęku

drgnienia

poruszenia się

uczestniczę całym zapasem strachu i cierpienia

w ogranym kawałku dra Tulpa

Student nieśmiały i gorliwy

wierci mi w mózgu jakimś dziwnym instrumentem

Patrząc na brzydką twarz chłopca

ubogi i niemodny strój puszek na wardze

myślę

możliwe że on jest jeszcze niewinny

i złośliwa satysfakcja przynosi mi pewną ulgę

(o ile można doznawać ulgi w

trakcie wiercenia w mózgu)

Znam wszystkie narowy profesora

starego i łysego jak koń

znam posępne dowcipy studentów

zdołałem zapamiętać absurdalne frazesy medycyny

których pokryciem jest rzekomo

moje udręczone ciało

skazane na odkrywanie

coraz okrutniej zdumiewających

bukietów tortur

1957

Ja chciałbym być poetą


ja chciałbym być poetą
bo dobrze jest poecie
bo u poety nowy sweter
zamszowe buty piesek seter
i dobrze żyć na świecie

ja chciałbym być poetą
bo byczo u poety
bo u poety cztery żony
a z każdą dawno rozwiedziony
a ja lubię kobiety

ja chciałbym być poetą
może mnie przecież przyjmą
bo dla poety zakopane
nie trzeba wcześnie wstawać rano
a wstawać rano zimno

bo fajno jest poecie
nie musi w biurze ślipić
i fuk mu cała dyscyplina
tylko gitara i dziewczyna
i złote gwiazdy liczyć

i mylić się i liczyć
i liczyć wciąż od nowa
na ziemi w drzewie i błękicie
trudnego szukać słowa

i gniewać się i martwić
bo ciągle jeszcze nie to
i ciągle baczyć ciągle patrzeć
ja nie chcę być poetą

Jack London

 

W czujnym uśpieniu koczowiska

Jack London majaczeniem myśli

Której na razie nie uściśla

Zadaje kłamstwo nienawiści

 

Oto jest step zeschnięty na wiór

Ogniska dogasanie płowe

I galopuje nocy bawół

Przez kryształową gwiazd niemowę

 

Lecz ziemia nie śpi a głód nagli

Dobry jest nocą łów i połów

London z kamiennych czyta tablic

Prawa nadane dla żywiołów

 

Ziemia powietrze ogień woda

A noc jak karty je wymienia

Lecz kiedy w krew się zmienia woda

W kamienną glebę głód się zmienia

 

London to poznał London przeżył

W tym jego mądrość jest i młodość

Że poznał gorycz lecz uwierzył

W przewagę myśli nad przyrodą

 

Ogień o ziemię z wodą walczą

Lecz od fal wyższe i płomieni

Kobiety czczone bałwochwalczo

Mężczyzn przymierze i milczenie

 

London to poznał więc zapalić

Spokojnie może i pociągnąć

Koniaku z flaszki gdy w oddali

Zaśpiewa czarny rytm pociągu

 

Już może iść i śmiało stopę

Stawiać bo ułaskawił ziemię

Czerwoną słońca antylopę

Złych kwiatów mrozu roziskrzenie


***


Jaki miły mądry facet
naprawdę mądry
nie z tych przemądrzałych
obieżyświat
co to z niejednego pieca chleb jadł
wyrozumiały i uprzejmy
cała anatomia jego twarzy
zdradza lekki wysiłek
ust:
...by mądrzej i grzeczniej
do mnie mówić
oczu:
...by uważniej i uprzejmiej
mnie słuchać
Taaak
naprawdę nie mogłem
nie napluć mu w twarz

Jesień


Przez złoty park pies kosmaty goni
Wiewiórka w liściach rudy orzech chowa
Opowiadaj mi moja mała żono
O srebrnych trąbkach wołających w dąbrowach


Październik z trudem wiąże koniec z końcem
Purpurowa kurteczka nie ukryje biedy
Usiadł sobie w gospodzie pod Nowym Sączem
Żółte piwo popija na kredyt


A gdy ostatnią przepije kapotę
Wymknie się wiatrem i złoty liść przez okno rzuci
Ach opowiadaj opowiadaj mi o tym
Jak oszwabiony szynkarz się zasmucił


Jedzie zima w kożuchu na wozie
Nasze palta ostrą igłą wiatr podszywa
Będziemy patrzeć wieczorami w ogień
Jak nastroszył czerwoną grzywę.

1955


Języki obce


Czy twój ojciec pali fajkę?
Tak mój ojciec pali fajkę
Yes, my father smokes the pipe
powtórz to zdanie
otworzy ci ono
o-
knonaświat
Gdy będziesz siedział na Broadwayu
w barze piękniejszym niż oczy szatana
spytają cię niezawodnie
czy twój ojciec pali fajkę
wtedy odpowiedz z uśmiechem
Yes, my father smokes pipe
Widzisz
jak to będzie cudownie

Karnawał


Karnawał

Tak do umierania

Podobny

Jak odbicie do postaci

Odbicie w stali zwierciadlanej

Gdzie się realność kształtu traci

W dewocjonaliach z celofanu

Wirując pióropuszem pysznym

jak posuwiście

jak wspaniale

Karnawał jedzie karawanem

Stuk stuk galop

Pustą ulicą

Stangret zasypia pod warkoczem

Przepraszam czy to tu kostnica

W chichocie głowa drga na tacy

Czemu tak późno proszę proszę

Jarzy się kadłub restauracji

Lampiony barwnym lśnią obrotem

Ach... teraz prawie jest wesoło

Śmiech śmiech wibruje w szkła rozpryskach

Do dna napełnia ktoś kieliszki

Obchodząc stolik dookoła.


Karusia


W majowym słonku Zosia Karusia Kasia

Szły w przyciasnych buciczkach przez niedzielny lasek

Cały tydzień stukały na maszynie w biurze

Aż czterdziestka minęła je na czarnej chmurze

Biczowane przez liście w słońca jasne pręgi

Niosą przestałe ciała miękkie i zbyt tęgie

Aż usiadłszy z torebek wyciągają żarcie

Wstydliwie chrzęszczą w trawie ich niebieskie halki

W srebrnym takcie strumyka moczą żółte pięty

Tylko Karusia wzrok ma ciężki jak przekleństwo

Bo przy srebrnym strumyku nad którym się pieni

Oszalały od słońca zły ogier zieleni

Kiedyś chłopiec skrzydlaty bujny i szalony

Błagał ją i zaklinał wplatając w ramiona

Drażniony słomką słońca w zieleni się dusi

Obrzękły maj pod wzrokiem otyłej Karusi

1956

Kasjer


Co on myśli ten facet

ten blady krętek

segregujący pieniądze

pomiędzy jednym a drugim kęsem bułki z kiełbasą

która jest wyrzeczeniem

na niekorzyść krawata

poprawiając krawat

kiedysiejsze wyrzeczenie bułki

krawat wyrzeczenie krzesło

palto niedzielne popołudnie

też wyrzeczenie

co on myśli

zwilżając palce jak higienistka

by sprawniej układać

stosy najwyższego piękna

najwyższego bo będącego tylko wyobraźnią

co on myśli

ten brzydal

urodzony dzięki wyrzeczeniu

i przez wyrzeczenie

rozmnażający się

segregujący sztampowe staloryty

piękniejsze od Giocondy

co on myśli

jaka religia powstrzymuje go przed szaleństwem

Kat


Podobno kat

wcale nie ma fraka

ani maski

(może w Paryżu u nas nie)

Tylko ubrany jest

zwyczajnie

„zwyczajnie” to ja wiem jak

szaryalbogranatowywpaski

żałosne petroniuszowstwo

małomiejskiego gulona

skarżą się na kryzys teatru

a nawet tego nie umieją wyreżyserować ze smakiem

jak mnie będą wieszać

kat ma być we fraku.

1957

Katowanie


Co dzień odwiedzam katownie

katownie wykrzywionej grymasem secesji

katownie urządzone ze złym smakiem

katownie domy szpitale

mieszkania przyjaciół

monumentalne budy hyclów w śródmieściu

i ubogie ogródki pokątnego cierpienia

siadam na sprzętach

przygotowanych zawczasu by mnie torturować

pozwalam zgniatać się ścianom

wstrząsać szokami

znam katownie projektowane jako przedsionki raju

jako ciche przystanie

ba nawet

świątynie świętych

1957

Koń

     Czy widzieliście, szanowni państwo, konia tkwiącego bez ruchu na klepisku otoczonym pustymi stajniami i budynkami gospodarskimi? Koń taki wkopany w ziemię, nie posiada żadnej wartości pociągowej, nie służy do niczego. Wystawiony na deszcz, mróz i skwar, ćwiczony batem, dręczony przez muchy i bąki -cierpi. To jego funkcja.
     Skóra konia pełna oparzelin i zacieków jest istotną mapą bólu, pełną geograficznych paradoksów i niespodzianek. Ot, np. przeraźliwa na pozór, ogromna oparzelina jest tylko zdrętwiałym płatem skóry bez czucia, a niewidoczna na pierwszy rzut oka drobna rana w okolicach pachwiny kryje przebogate pokłady bólu.
     Ponieważ, jak już powiedzieliśmy, nogi konia wkopane są w ziemię, nie jest on w stanie ruszyć z miejsca, a cały wysiłek jaki robi w tym celu pod ciosami bata, pomnaża tylko jego udrękę. Koń jest więc akumulatorem cierpienia. Samoczynnie przez własny wysiłek naładowuje się bólem. Rezerwy posiada tak wielkie, że można by nimi obdzielić wiele rodzin.
     Ale pokażcie mi dziś, szanowni państwo, takich, którzy szukają cierpienia.
     Mimo to jednak koń jest niezbędny i trudno byłoby sobie wyobrazić normalny bieg rzeczywistości bez niego.


Kopniaki


Przyszedł rzeczowo żeby coś osiągnąć
ale już w pierwszych drzwiach kopniak
uśmiechnął się
kopniak wydał mu się dosyć dowcipny
spróbował znowu
kopniak
postanowił iść piętro wyżej
spadł znów na parter strącony kopniakiem
przywarował grzecznie w korytarzu
kopniak
kopniak w bramie
na ulicy znowu kopniak

więc zapragnął przynajmniej poetycznej śmierci
rzucił się pod samochód

i oberwał tęgiego kopniaka od szofera.

Likwidacja zakładu dla umysłowo chorych w Kobierzynie przez Niemców


Nie znosi obłęd faraonów

Szaleństw ubogich pustelników

Kogucie pianie śpiew czajnika

Wizje Chrystusów i Szymonów

Miażdży brunatna gąsienica

Pustka matowych labiryntów

Substancja szara nieświadoma

To są proroctwa mrocznych szynków

Naftową lampą oświetlonych

Gdy rwie się jedność ich znikoma

Pękają... w niewiadome nikłe

Spływa w czerwony śluz zastygłe

W rogatym hełmie archaicznym

W mosiężny profil faszyzm dzwoni

Nad Kobierzynem do Skawiny

Wieczór zapala się od salwy

Stosem najpiękniej urojonym


Liryka Rudolfa Hoessa

Rudolf Hoess, komendant oświęcimskiego obozu śmierci, faszystowski rycerz bez skazy, w chwilach szczególnego podniecenia nerwowego siadał wieczorem na konia i galopował wokół obozu. Zdanie z pamiętnika Hoessa: „Uczucie nienawiści jest mi w ogóle obce.”


Kiedy czuję się zmęczony pracą

Gwiazdy obóz otaczają kolczaste

Pochylony na skrzypiącej kulbace

Pędzę konno chorowitym laskiem


Czując ciepłą śledzionę na pięcie

Czując ciosy gałęzi suchych

Żywy człowiek z żywym zwierzęciem

W pełzających ciężko dymach trupich

W trupi dym w ostry gąszcz duszny piach

Mocny Niemiec w sukno skórę stal okuty

Tam nienawiść ból i strach

Po imieniu dzwonią na mnie druty

Jutro znów pracowicie palił będę

Trupie buty segregował trupie zęby

Więc dziś niech mój ogier staje dęba

Niech zahuśtam się jak diabeł na popręgach

Syn pastora w najgorętszych piekła kręgach

1955


List do żony i synka na wakacjach


jak dwa złote pieniążki
ukryci w lesie
każdy dzień was jak drzewo mi przesłania
dziś mogę po dwunastej w nocy
tłuc się wróciwszy do mieszkania

nie muszę uspokajać naszego psa
gdy zaskomli słysząc moje kroki w korytarzu
pies jest z wami pośrodku beskidzkiej polany
z księżycem nasuniętym na kosmate ucho
stoi na straży

właściwie jest mi wygodnie
w południu nad wieżami chmury
(w nocy) redakcja szumi
właściwie cały świat jest jak redakcja
wyleź ze skóry
a musi codziennie wyjść numer

ale o tym nie chciałem wam pisać
u mnie w porządku wczoraj jadłem lody
byłem na ładnym filmie a u was co słychać
cieszę się że macie pogodę

kończę gwiazdy całym wyległy miotem
po fasadach i ulicach chodzą cienie
nie patrzę w gwiazdy
nie chcę by minęły się nasze spojrzenia
choć uczyłaś mnie gdzie jest wielka niedźwiedzica

Luiza

 

Krajobraz I

 

Luizo... Ja wiedziałem tu uderzy piorun
Nad drzew błogosławieństwem zwisa jasny miecz 
Pagórki zapylone motylem wieczoru
Wąwozy ścieżki szosy przeszedłem wzdłuż i wszerz 


Szedłem tędy śpiewając niosąc biały narcyz 
Słuchałem bzdur wierutnych kipiącego serca
I wracały na tarczy (krwawej słońca tarczy) 
Poległe tu marzenia moje i bluźnierstwa 


Tutaj Eros prowadzi srebrnopióry rower 
A Herkules z rodziną je jajka na twardo 
Diana wiedzie wilczura... mych ulic bogowie 
Tu bogowie bogowie hulają co się zowie 
Krzywoprzysięstwa dyszą popędliwe wargi 


Lecz gdy widnokrąg oko rozszerzy czerwone 
Miasto jak pięść pancerna nieomylnie grozi 
I niesyty radości ten jarmark ubogich
Stąd ten piorun ukryty i ten miecz wzniesiony


Krajobraz II

 

Drzewa żywą krwią wzbierają i bolą 
Zielona kukułka w wiklinie
Gryziony pęd zapiecze w ustach gorzką solą 
Gdy gardło wieczoru milknie


Sztylety zabijają rzekę po kryjomu 
Tętno wody stygnące i sztyletów poślizg 
Na lasu zwęglonych ramionach
Gaśnie pejzaż naszej miłości


Luizo mnie tu wszystko do łez do krwi znane 
Każdy znak na metalu i niebie rozumiem 
Popatrz to nasz sekretny alfabet składany
W pejzażu zagrożonym mieczem i piorunem

Piosenka jazzowa


Dlaczego mnie zabrano z mojej Afryki
Pytam: Dlaczego mnie zabrano z mojej Afryki? 
Gdzie zwierzęta me rzeźbione w korze 
Amulety i kościane noże...
Po co było tak długo pracować mi
Na plantacji bawełny w którą słowa się mota 
Gdy prawdziwa jest tylko stara piosenka krwi 
Którą wyśpiewać umie tylko saksofon
Co ja tu robię 
Przecież od lat
Miałem statkiem pirackim odpłynąć
Na księżycu i gwiazdach oznaczaliśmy czas 
Z brodatym kapitanem w Szczecinie
Lecz tchórz... uląkłem się spienionej bryzy 
Wyszło na jaw że kapitan to szuler i złodziej 
Teraz szukam w uściskach Luizy
Snów zgubionych jak ślady na wodzie

Pętla architektury


"Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze, 
Ten młody zdusi centaury".
Mickiewicz


Za dużo pustych spojrzeń wdeptałem tu w ciszę 
Wierzchołków starych strychów legend cudzych okien 
Więc dziś łagodne miasto odwet bierze mści się
Rażąc mnie znad kopuły ognistym obłokiem


To biegną na mnie wieże z betonu i spiżu 
Beczący łeb bezkrwawo mur ucina krzywy 
W wesołych łódkach dłoni ukryj mnie Luizo
Przed straszną konsekwencją martwej perspektywy


Lecz urok nie odwróci od skazańca pętli 
Zabitego spojrzenia długo krąży astral
Bo kto dzieckiem w kolebce przed chimerą klęknął 
Ten młody zginąć musi pod toporem miasta

Książę


Chłopięcy książę mocą przeczucia Luizy
W gorączce się przemyka poprzez chłodne sale 
Ściskając krótki mieczyk do cieni się zbliża
Płosząc je spod stóp kolumn wyrżniętych w krysztale


Waleczność księcia duchy zwycięża rogate 
Lecz najmężniejsze serce pojąć nie jest w stanie 
Dzwonów ciszy w pomrukach elektrycznych świateł 
Wież i baszt fatalizmu w bałamuctwie planet


Książę... Królestwo twoje obraca się w popiół 
Istotne jest to czego nie osiągniesz nigdy 
Osamotnienie spojrzeń bezcelowość kroków 
Krew wina puls kryształu konstrukcja obłoków 
Rozgrzeszy bieg planety i krater wystygły

Zodiak


Kłamią fałszywe lustra wszystkich barw wieczorów
Ze strategii zodiaku niechybnie wynika
Że w Ryby się przesila Koziorożca pora
Śmieszna rzewność Barana w tępą jurność Byka


Szarlataństwo zodiaku ścisły tworzy wykres
Nagiej cierpkości wiosen i herbów jesieni
Źródło cichych tajemnic klarowne i czyste
Ciemne wino czerwonej młodości zapieni


Wtedy gwiazdę Luizy zatapiają chmury
Jej postać osieraca w marzeń widnokręgi
Tylko nad głową rosną w absurdu potęgę
Zodiakalnych przeznaczeń złowrogie figury

Ogród Luizy


W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy
Którego nieistnienie zabija jak topór
Zawieszony na tęczy pod gwarancją wizji
Rozżarza się w olśnieniu purpurowych kopuł
W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy


Luiza której lekkość gracja i swoboda
Metal z różą a krzemień z obłokiem kojarzy
Biega bezbronna w ciemnych lewadach ogrodu
Serca wyryte w korze mając na swej straży
Luiza której lekkość gracja i swoboda


Kawalkada dąbrowy czujność sarnich blasków
Gamę śmiechu Luizy powtarza gdy ona
Rozrzucająca włosów rozgwiazdę na piasku
Poddaje nagie gardło śmiechem zwyciężona
Kawalkada dąbrowy czujność sarnich blasków


Łaskę Luizy może zdobyć tylko męstwo
Pewność rzutu i nerwów szaleńcze napięcie
Zwycięzco umazany gęstą krwią zwierzęcą
Przynieś jej lwią paszczękę i serce łabędzie
Łaskę Luizy zdobyć może tylko męstwo

Prostotę tajemnicy ogrodu Luizy
Labiryntów i altan puszcz i klombów kwietnych
Ptaszarni i rykowisk gonów gazel chyżych
Pojąć potrafi tylko prawy i szlachetny
Prostotę tajemnicy ogrodu Luizy


Którego nieistnienie zabija jak topór
Realnością śmiertelnych poczekalni ziemi
Przeklęty rojeniami dzieci i idiotów
Wydrwiony mgieł nonsensem ginie w neurastenii
Którego nieistnienie zabija jak topór

Zbrodnia Luizy


Wśród mahoniowych biurek lśniących płyt kredensów
Stąpają nosorożce i mamuty czarne
W salonie odczynionym przez wieczór z nonsensu
Douglas chrapie w fotelu z poderżniętym gardłem


To Luiza sprawczynią tej zbrodni i bredni
Ona szyny i mury zawiązuje w pętlę
I cios miecza się spełni i piorun się spełni
Ale piersi Luizy pozostaną piękne


Luiza wymuskana oddechem zachodów
Wypasiona na stęchłej padlinie newrozy
Nieprawdziwa jak mleczne brody starych bogów
Nad pejzażami staje i rozpina grozę


Rozżarzona krwi igła sycząca na nerwach
Tworzy brednie Luizy z kolorów powietrza
Luiza to jest dramat co się nie rozegra
I w tym jego fatalność że Douglas jest wieprzem

1956

Malarstwo obłąkanego


Rozmawiają ze mną uprzejmie

Aha teraz ze mną rozmawiają uprzejmie

A przedtem każdy dzień tłukł we mnie mechanicznym świdrem

Moje ciało krew komórki

Rozwijające się młode chcą rosnąć

Zamykane w naczyniu osobliwego nabożeństwa

O osobliwym zaiste kształcie

Podobno ludzi można produkować syntetycznie

Nie wiem

Ja jestem zrobiony z krwi skóry i włosów

A byłem manekinem guzikiem automatem numerem w kartotece

Aha teraz ze mną rozmawiają uprzejmie

Pewno za chwilę będą mnie bić

Ja widziałem jak się bije ludzi

Chłodną żmiją dreszcz biegnie po plecach

Krew jak farba rękawy brudzi

Ja widziałem nieraz takie hece

Dziś cichutko od ich zmysłów

Wytresowanych beznadziejnie

Uwolniłem się lekki i czysty

Więc rozmawiają ze mną uprzejmie

Wizja pierwsza

Wchodzę bramą bez muru

Bramą co nie zamyka tylko otwiera

Rozgwieżdżone błękitne chóry

Rozmarzający ocean

Pasterz gra na błękitnej kobzie

Brodaty faun na purpurowej trąbie

W mlecznej miazdze gwiazd białe koźlę

Nasłuchuje jak pasterz gra na trąbie

La la la błękitne instrumenty

Partytury z nieba usunięte

Cały glob przeczarowują w błękit

Moje białe idiotyczne nuty

W drzewostanie mlecznym ciału dobrze

Pasterz śpiewa na błękitnej kobzie

Wizja druga

Patrzcie jacy oni dostojni

(tytuł grafiki Goyi)

Mój szef miał oczy kota

Kiciuś mruczek idiota

Gdyby babcia miała wąsy babcia ma wąsy

Na policzkach purpurowe pąsy

Dziewiczej cioci dąsy

Oni mieli wszyscy sierść kły i pazury

Ja tylko zęby paznokcie i skórę

I dlatego zawsze byli górą

I dlatego to była tortura

B a d a n i e

Prowadzili mnie przez korytarz

Morderczo higieniczny

Przez korytarz polarnie biały

Gumę metal i kauczuk przykładali do ciała

Prąd elektryczny metal mogą zabić nagle

Drżałem przed aparatem kontaktem i kablem

Wizja trzecia

Odarła mnie żywcem ze skóry

Lodowata logika maszyn

Nie mogłem znieść metalowej temperatury

Olbrzym zjadł mnie w purpurowej kaszy

W żywej kaszy z przerażenia zębów tkanki

Schrupały nas na miazgę mądre przedmioty

I krew pulsowała przez żółte firanki

A ściana miała żywe zielone oczy

Moje nerwy rozpięte na dachu w antenę

Moje czterotaktowe serce zamieniono w turbinę

Aż turbiny wdeptały w parującą ziemię

Żywe nogi w pończochach mechanicznej dziewczyny

Dialog

Malarz:

Teraz chyba tylko zostać szewcem

Nie znam nawet farby niebieskiej

Na spotkanie z Nową Epoką

Wyjdzie dziecko pod rękę z idiotą

Poeta:

Już za długo o wieki za długo

Żywe palce wkręcano w śruby

Oczy usta krew żyły ręce

Były młotem klamrą i przęsłem

Korowody heroicznych wyrzynań

Tysiącletnie symfonie rozpaczy

Wariat to ten co nie wytrzymał

Malarz:

Wariat to ten który zobaczył

Poeta:

Nam nie wolno zwariować

Zresztą kto z nas zupełnie normalny

W chustach z wrzasków wariackich na głowach

Głosimy hasła politycznie lapidarne

Malarz:

Bram na których tłuczone szkło nie sterczy

Orkiestr gwiezdnych ziemską wziętych w błękit

Poeta:

Rękom tylko instrumenty i braterstwo

Ustom miłość i instrumenty

Malarz:

Nieśmy celną myśl uściśloną

I wariacki sztandar wyobraźni

Poeta:

Zapalajmy gwiazdy czerwone

ZAPALAJMY CZERWONE GWIAZDY


Melomani miasta Metz


Melomani miasta Metz,
mecenasujący mez-
zosopranom-małolatkom
(może mniej - mężatkom, matkom
mrowia malców & matronom),
mruczą: - Marny masz metronom,
Mimi! Mdłymi merdnięciami
monotonnie Mimi mami
małowarta maszyneria...
Minus miasta Metz: mizeria
małoopłacalnych Muz!
Merkantylizacji mus
mchem mogiłę Muzom mości...
Mur mieszczańskiej mentalności:
mason, masarz, masażysta,
masochista, maszynista!...
Mierność mędrca, modelarza,
ministranta, metrampaża,
mierniczego, metodysty,
mitomana, medalisty,
mechanika, menadżera,
maga, męta, mima, mera!
Muzykalna ma młodzieży!
My, miejscowi milionerzy,
moc moralną mecenatu
maksymalizujmy! Matu-
rzystko-mezzosopranistko!
Miałżebym, minimalistko,
mierzyć moją miłość mini-
aturową miarką, Mimi?
Misją mą - monumentalna,
momentalna, monetarna
materializacja marzeń,
mózg mącących mgieł mirażem!
Motto: Marzysz - możesz mieć!
Miotaj, Mimi, monet miedź;
masakrując mą mamonę,
mów mi: - Muszę mieć mielone
mięso, mydelniczkę, mufkę,
miód, magazyn >>Moi<<, miętówkę!
Mienie - mieniem marnowanem?
Minie miesiąc - Mediolanem
Mniejszym mianujemy Metz,
miasto Muz, mazd, mezz. & mec.!


Miasteczko


Kuternoga z wiatrakiem w rogu w karty trzaska

Na policzkach kelnerki czerwone plamy

Dostaniesz tylko piwo i suche kiełbaski

W gospodzie lśniącej żółtym lakierem na ścianach

Socjalizm napracował się w kamieniołomie

I do budki odjechał na małej drezynce

W uliczkach suche grzywy przesypują konie

I chłopi końskie zdrowie przepijają w szynku

Ej miasteczko chędogie butne rzeczywiste

Z którego wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Po tabakę zapałki i wodę ognistą

Wiodą dżdżyste wieczory grząskie koleiny

Tam gdzie brunatna broda grzyba na pułapie

Szczekające kominy blaski w szklankach błędne

I ludzie co godziny mielą jak wiatraki

Kiedy im przytupuje tłusty król żołędny

1956


Miłość


Tylko rób tak żeby nie było dziecka
Tylko rób tak żeby nie było dziecka

To nieistniejące niemowlę
jest oczkiem w głowie naszej miłości
kupujemy mu wyprawki w aptekach
i w sklepikach z tytoniem
tudzież pocztówkami z perspektywą na góry i jeziora
w ogóle dbamy o niego bardziej niż jakby istniało
ale mimo to

...aaa

płacze nam ciągle i histeryzuje

wtedy trzeba mu opowiedzieć historyjkę
o precyzyjnych szczypcach
których dotknięcie nic nie boli
i nie zostawia śladu
wtedy się uspokaja

nie na długo niestety.

***


Młodzieniec Paramonow

kolejarskim młotkiem

moralność socjalistyczną

rozbija od środka

przeciw racjonalistycznym nowościom

naiwnie uzbrojony

w młotek kolejarski i paczkę kondonów.

Panowie moraliści dlaczego krzyczycie

że jednostkę pochłania życia wir.

Ach patrzcie na to cudowne dziecię

L'homme de la nature.

Moje polowanie


Ja nie muszę mieć karty łowieckiej

Aby w sidła uchwycić myśl dziecka.

I nie muszę pełzać w badylach,

By serc tajne gniazda rozchylać,

Kuropatwę zamienię w kamień -

Sarnę w kruchą i smutną panią,

Dla mnie księżyc jak wyżeł złoty

Mleczną drogą biegnie za tropem.

1954

Mowa pogrzebowa


Cichy pracownik

niezbędny miastu jak dobre powietrze

wytrwały i cierpliwy

nie pragnący zaszczytów

sumienny i obowiązkowy

nieugięty

prawy

bohater

(chodzi o asenizatora

utopionego przypadkowo w gównie)

mroźny wieczór


żona   nie idź nigdzie lepiej w domu siedź
             coraz niżej w termometrze rtęć
             lód chodniki poskuwał bose
             noc taka czarna jak smutek

ja         kupię tylko w budce papierosy
             zaraz do ciebie powrócę

żona  miły miasto w biały grób się kładzie
             starą fajkę znalazłam w szufladzie
             albo lepiej zrobię ci herbaty

ja         miła miła nie mam tytoniu
             przetrząsnąłem wszystkie schowki w domu
             bez tytoniu tylko siąść i płakać

żona  miły miły lepiej w domu siedzieć
             mróz czatuje jak biały niedźwiedź
             lodowaty polarny i dziki
             noc taka czarna jak smutek

ja         mam na niego broń nie lada jaką
             mam wełniane ciepłe nauszniki
             które dla mnie zrobiłaś na drutach
1956


Modlitwa dziękczynna z wymówką


Nie uczyniłeś mnie ślepym
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie garbatym
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie dziecięciem alkoholika
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie wodogłowcem
Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie jąkałą kuternogą karłem epileptykiem
hermafrodytą koniem mchem ani niczym z fauny i flory
Dzięki Ci za to Panie

Ale dlaczego uczyniłeś mnie Polakiem?

Nadzieja

Jeżeli nam się uda to cośmy zamierzyli
i wszystkie słońca które wyhodowaliśmy w doniczkach
naszych kameralnych rozmów
i zaściankowych umysłów
rozświetlą szeroki widnokrąg
i nie będziemy musieli mówić że jesteśmy geniuszami

bo inni powiedzą to za nas
i aureole
tęczowe aureole
... ech szkoda gadać
Panowie jeżeli to się uda

To zalejemy się jak jasna cholera

Nasze ognisko


Roznieciliśmy nasze ognisko
By odgrodzić swoje wieczory
Od ludzi wszystkich jak od chorób
Niech się kołysze i błyska
Niech złote śpiewają iskry
W naszym ognisku...

Siedzimy wieczorami
Coś niedobrze się dzieje
Płomień gaśnie ciemnieje
Kopeć oczernił pokój
Pyta żona: Co ci kochany?
- A daj mi spokój...

Ja wiem czemu smutno mój drogi
My lubimy bardzo czworonogi
Zwierzę najlepszy przyjaciel
Już na ulicy jestem jednym skokiem
Przemierzam całe miasto szerokie
Wracam
Z ogromnym kotem pod pachą

Siedzimy wieczorami
Coś niedobrze się dzieje
Kot straszy bursztynowym okiem
Płomień gaśnie ciemnieje
Przeglądamy... malarstwo włoskie...
Rany Boskie... jak nudno...
No - mówię - rady nie ma...
Widać się do siebie nie nadajemy
Koniec z naszym ogniskiem
Ale sprośmy jeszcze na ostatek
Wszystkich naszych starych kamratów
Ze szkolnej ławy
Z popijawy...
Zrobimy zabawę...

Przyszli goście
Każdy opowiada
Barwna talia się rozkłada
Z prostych opowieści
Chwalimy życie z całej mocy
Śpiewamy pieśni do północy

Pierwsza Goście już za progiem
No i cóż moja droga
I nam trzeba zabierać walizki
Ale popatrz... popatrz
Jak się kołysze i błyska
Wielkim ogniem... słoneczną iskrą
Nasze ognisko...
I nasz kot jest bardzo piękny z tym bursztynowym okiem


Nauka chodzenia


Tyle miałem trudności
z przezwyciężeniem prawa ciążenia
myślałem że jak wreszcie stanę na nogach
uchylą przede mną czoła
a oni w mordę
nie wiem co jest
usiłuję po bohatersku zachować pionową postawę
i nic nie rozumiem
"głupiś" mówią mi życzliwi (najgorszy gatunek łajdaków)
"w życiu trzeba się czołgać czołgać"
więc kładę się na płask
z tyłkiem anielsko-głupio wypiętym w górę
i próbuję
od sandałka do kamaszka
od buciczka do trzewiczka
uczę się chodzić po świecie

Nic


On jest nic

on się nie liczy

jego nie ma

może tylko marynarka

zbyt luźne spodnie

potworne czarne półbuty

mogą wzbudzić odrazę lub politowanie

ale twarz nieważna

ręce nieważne

nieważne oczy i usta

godzinami wyczekuje przed bramą

a nadziei

że znajdzie się po jej drugiej stronie

ale przecież on jest nic

więc to wszystko jedno

po której stronie

niczego nie będzie

czytając gazetę

kurczy jak ślimak swoją znikomość

lub nadyma jak paw swoją nicość

mimo że gazety dotyczą rzeczy istniejących

a jego nie ma

mówi

lecz nikt go nie słyszy

dźwięk jego głosu

jest nieważny dla ucha ludzkiego

bo on jest nic

a raczej jego nie ma

mimo że jada obiady

mimo spodni i półbutów

mimo że czasami

ma nawet dobry humor

Noc długich noży


Znajomy sierżant rację miał

4 wagony długich noży

wtoczono dzisiaj na bocznicę

5 ciężarówek przez całą noc

z towarowego dworca na miasto

O świcie kredą ktoś poznaczył

wszystkie kościoły i bóżnice

*

W żydowskim barze pod papugą

blondyni w kręgle grają cały dzień

Przy takim skwarze grać w kręgle cały dzień

nie zdejmując przy tym marynarek

Jakiś zblazowany jegomość oferował mi lipny długi nóż

w nocy ujdzie całkiem dobrze za prawdziwy

ale wymówiłem się niezręcznie

za wielki ze mnie tchórz i nerwowiec

Spojrzał na mnie gorzej niż jakby splunął

*

Trąb jerychońskich więcej w mieście niż klaksonów

Samochody ma tylko kilkuset burżujów

a na każdym poddaszu trąby archanielskie

4 na głowę

W ogóle Bóg objawia się masowo

lecz

nie uzurpuje sobie żadnego wpływu na bieg wypadków

jest na to za rozsądny

*

Milanowski nie chce o niczym słyszeć

robi doświadczenia termojądrowe

w swoim pokoiku

nie większym od królikarni

na skutek czego u Kowalskich

spaliły się makaty

jeleń pędził przez krzak ognisty

on był piękniejszy od wszystkich wizji Salwadora Dali

(to także blagier)

Ten fascynujący jeleń

Ten feeryczny jeleń

I ten góral w kapeluszu z gwiazdy

*

Cyganowi wszystko jedno

bo Cygan nie ma nic

oprócz żony dzieci i warsztatu

i wszystkich rzeczy które jego są

zupełnie jak każdy inny człowiek

Usiadł Cygan na placu

Noże ostrzyć

Noże ostrzyć

woła

Wyskoczyli dwaj kręglarze z baru

jakie noże coooo...

na kogo noże... heee...

skurczył się Cygan

zeznikomiał

jak nów

w srebrną grudkę

coraz mniejszą

coraz mniejszą

przeszukali cały plac

nie znaleźli srebrnej grudki

*

Do kawiarni ogródka

gdzie zbiera się kwiat

czarno-karatowego rycerstwa

wszedł nóż

długi na 1 m 85 cm

ale nikt na niego nie zwrócił uwagi

Kelner podszedł do niego zupełnie jak do człowieka

- proszę kawę - wybąkał nóż - małą

na biszkopcik już mu nie starczyło

wynudził się przez cały wieczór

przy wszystkich stolikach

mówili o cenach długich noży

*

A jeżeli jeszcze dodać że referent P.

(zatrudniony przy segregacji długich noży)

wielodzietny i od dawna zamieniony w karalucha (patrz Kafka)

kupił samochód ogromne czarne słońce

i odczłowieczał (ręczę że odwalił sobie sztosa

z tą Jasną z tą piękną Jasną po dansingu)

że owoce macic perłowych

znajdują przytulisko (mówię oględnie)

w macicach bogatych kobiet

że najbardziej zaskoczyła niezwykłość chwili

poetów

tych gówniarzy

gryzmolących „odważny bełkot”

tych pętaków

którzy nie dorośli do szaleństwa

O ile to wszystko weźmiemy pod uwagę

To

n i e w ą t p l i w i e

sierżant miał rację

*

Ach dajcie mi lepsze mieszkanie

a powieszę w nim portret prezydenta

Dajcie mi działkę za miastem

a będę spiskował w imię króla

Przy rozdzielniku mieszkań siedzą demokraci

(oni mówią „demokraci” to potworne)

a w urzędzie zieleni

wydziedziczeni monarchiści

chabety starego typu jednak nie bez wpływów

(dłubią w zębach ohyda)

więc jednym mówię tak drugim tak

kiedy tam chodzę w moim ubranku z drewna

To nie jest autoironia

Ja naprawdę potrzebuję

mieszkania

i ogródka

*

4 wagony długich noży

2 tony zakopane żydowskiego złota

Za wielki ze mnie tchórz i nerwowiec

nie dla mnie żydowskie złoto

*

To nic że ten młody facet w trenczu jest diabłem

a ten stary z fujarką świętym

To nie ma znaczenia wobec nocy długich noży

To w ogóle nie ma znaczenia

ani tej nocy

ani następnych

Chyba w logice:

Wszyscy kelnerzy są diabłami

więc pewien kelner jest diabłem

A:B

ma się

jak wół do karety

jak piernik do wiatraka

*

Lubię patrzeć jak kogoś biją

chociaż sam nie rwę się do bitki

gdy huknęli dzisiaj jednego

z ust i nosa

czerwoną fontanną

sikło

myślałem że ku chwale

Pobiegłem przez miasto w wieńcu

Wołałem ku chwale

ku chwale

ale przyjechał służbowy wóz

i skończyło się wszystko

Bruk upał krew jak gąbka wchłonął

o cymbale liryki

kiedy wygrasz chwałę

tego cymbała z rozbitym nosem

*

Krzywonos czy Krzyworóg

mniejsza o złodziejskie pseudo

gdy był małym chłopcem

wdrapał się na figurę Boga Ojca

by mu wyjąć złote jabłko z dłoni

Ale jabłko okazało się z gipsu

Krzywonos przestał wierzyć w cuda

Lecz jakby żydowskie pierścionki

okazały się gipsowe

czy odwróciłoby to noc długich noży?

*

Zresztą noże nie mają być użyte wcale przeciw Żydom

nie wolno tak mówić aniż pisać

Noże w ogóle nie będą użyte

wagony stoją na bocznicy

ciężarówki wożą tylko sprzęt

urzędnikowi po prostu się poszczęściło

po życiu pełnym wyrzeczeń

A oni lubią grę w kręgle

Naprawdę lubią grę w kręgle

Cisza

Ciiiszaaa...

Obrona żebractwa

Uważa pan że żebrakom nie należy dawać jałmużny…

że większość z nich mogłaby pracować

pracować… dobre słowo

czyli gdyby ten owrzodziały z głową Tołstoja machał

łopatą przy jakimś wykopie

a ten starzec ze sztuczną raną warował przy magazynie

łopat…

a ta czarownica (czy był pan kiedyś dzieckiem) plewiła

buraki…

byłbyś pan usatysfakcjonowany

ależ oni pracują drogi panie jak jeszcze…

za jakikolwiek datek o każdej porze dostarczają nam

emocji czystej i nie sfałszowanej…

oni nie jedzą drewnianego chleba…

nie markują (słowo godne waszej kultury) śmierci jak

w waszych teatrach…

ale grają całym ciałem wystawionym na mróz skwar

i ulewę każdym gestem głosem i wszą na

kołnierzu…

aby osiągnąć zamierzony efekt muszą surowo przestrzegać

trybu życia nakazanego regułą

spać na ławkach w parkach i na dworcach nie dojadać

i upijać się,,,

a pomimo że śmierć i chleb jest u nich prawdziwy,,,

sztuka ta nie jest ani trochę naturalistyczna…

osiągają pełnię realistycznego uogólnienia o czym nawet

marzyć nie mogą wasze wypchane akademickie

trupy…

oni są na wskroś nowocześni…

mimo że tradycja ich jest stara jak nędza…

artyści awangardy winni uczyć się od nich i co mądrzejsi

robią to…

W pociągu Kraków-Przemyśl stanął nagle w drzwiach

przedziału ślepiec z laską

czy pan wie że każde z tych drętwiejących na ławce ciał

dążących do wygodniejszego usadowienia się

zostało nagle postawione przed problemem…

którego najsłabszego echa trudno się doszukać w waszej

sztuce…

to wy nie pracujecie…

co pan dziś zrobił panie literacie…

jaki jest twój "zawód" konferansjerku…

za co ci tyle płacą dziwko z ekranu…

za co chleje twój reżyser………….?

(najbardziej bawią mnie ci którzy zarzucają żebrakom że

czasem piją wódkę)

jak wy w ogóle wyglądacie?

karzeł wzrost około 1 m 30 cm

numer obuwia około 45

gra na harmonii

rękami konarami (trzy buraczkowe krzywule przy każdej

dłoni)

pieśń kościelną

Łączy Grand Guignol

z misterium religijnym

i robi to ze smakiem

a ten rzucany drgawkami

(u was balet polega ciągle

na erotycznym rajcowaniu

ojców rodzin)

zubożały inteligent (ach co za charakteryzacja)

mówi że wyszedł niewinny z więzienia

przeżywa głęboki konflikt

trudno mu jest prosić

zaobserwuj gest jakim chowa 10 złotych

staruszek z pieskiem na dywaniku

żeby miękko było biedactwu

obłąkana w męskim kapeluszu

ojciec niepocieszony po stracie

trzech synów bohaterów

oni grają przez całe życie jedną rolę

ale robią to doskonale

Nie pomyślcie że fratenizuję się z lumpami

żebracy są przeważnie ograniczeni i cuchną

czuję do nich taki sam wstręt

jak do was panowie… artyści

tyle że bardziej gustuję w ich sztuce

niż w waszej.

Opowiadanie oprawcy


Najzabawniejsi są ci którzy się dziwią

Przeżyli swoje latka w zbrodni

Mieli czas coś niecoś zrozumieć

aż tu nagle zdumienie

jak to: mnie mają obdzierać ze skóry

to przecież niemożliwe że za chwilę wyłupią mi oczy

przepraszam to ja mam być spalony żywcem

zatyka ich

bełkocą z wywalonymi oczami

nagle przypominają sobie

imiona bogów

nieprawdziwych królów

frazesy z nie czytanych książek

wykrzykują do późnej nocy

tłukąc w ściany rozbieralni przed katownią

1957

Ostatni promyk nadziei


Przepiłem jedyne 10 oboli

został mi ostatni promyk nadziei

rzuciłem go na bufet

szynkarz nie spodziewał się takiej gradki

znał się na tym więc poznał w lot

że to nie jest byle jaka sztuka

to nie jest troska wyrobnika

ani kalkulacja kupca

ani niepokój spadkobiercy

ale nadzieja bezwzględna i okrutna

luksusowa

wielokaratowe

arystokratyczna

nadzieja zniszczenia świata

i kreacji idiotycznych ogrodów

o jak pięknie w palcach tego głupca

lśni mój ostatni promyk nadziei.

1957

Pantofelek


Dzieci są milsze od dorosłych
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek

no to co

milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie

1957


Pasterz


Gdy brzęczenie zachodu przetopi się w dzwon

Pasterz z głową barana zstępuje w doliny

Posłuchaj jego fletu bo zwierzęcy ton

Potrafi łbem wieczoru kołysać jak wino

W szpalerach drzewostanu rozklaskany cień

Ostrokrzewu znikomość przenika i nuci

Klaskanie zagłusz fletem nim nastanie dzień

Chroń w skórzanym bukłaku wodę do zatrucia

Zasuszone na piersiach jadowite ziele

Barani łeb odurzy rozjątrzeniem warg

Klaszcze wśród ostrokrzewu i nuci wisielec

I powróz zaciśnięty zamienia się w żart


Pedagogika


Z dziećmi trzeba surowo
Zamiast płaszcza łach

Ubierz łach
Zapnij łach
Szanuj łach

Ten łach to moja praca
Moje wyprute żyły

Ten łach

Moje stracone złudzenia
Moje niedoszłe posłannictwo
Moje złamane życie
Moja martwa perspektywa
Wszystko ten łach

Ubierz łach
Zapnij łach
Szanuj łach

1957

Pijany

z cyklu: W leśniczówce


Przez las idzie pijany

Czerwone rany na głowie porąbanej

Zawadza głową kudłatą

Słodką od krwi i wódki

O ostrą chłodną gwiazdę nad świerkami

Wołał: Ja wam pokażę

Jeszcze mnie poznacie

Jeszcze zobaczycie

Nic nie pokazał

Nic nie poznali

Nic nie zobaczyli

Omszały konar podciął go jak kosą

Leży twarzą w podmokłym mchu

Pod pięknym wachlarzem sosen

Z granatową nogawką unurzaną w glinie

Śpij synku śpij...

1956

Piosenka chorego na raka podlewającego pelargonie


Rak jest choroba nieuleczalną
Śmierć jest zjawiskiem nieodwracalnym
W śmiesznym ubranku w piżamie pasiastej
Podlewam pelargonie

Pelargonie jak krew czerwone
Pelargonie białe jak mleko
W błękitnym brzęku lata o zmierzchu
Na szpitalnym balkonie

Ptaki wróżą rosę doktorze
Rosa biała furie upałów
Ja podlewam nasze pelargonie
Mądry biały doktorze

Rak jest chorobą nieuleczalną
Życie jest treścią niezwyciężoną
Trzeba uważać w dni upalne
żeby nie zwiędły pelargonie

Pochwała władz miejskich


Nie przemawiam z pozycji człowieka przerażonego

lamenty na temat owej hiper-hochenergii

zdolnej rzekomo

zamienić nas w srebrny deszcz

napawają mnie niesmakiem

jak prowincjonalne anegdoty

pretorianie

również mnie nie wzruszają

za wiele widziałem kłódek z pancerzy

tylko egzekutorzy od gazu

elektryczności

i

psich medali

ci nędzarze

nękający nas nieuchronnie

i regularnie

nie zrażając się arogancją

tylko oni

wzbudzają respekt.

1957

Poeta

Poeta cierpi za miliony
od 10 do 13.20
O 11.10 uwiera go pęcherz
wychodzi
rozpina rozporek
zapina rozporek
Wraca chrząka
i apiat'
cierpi za miliony

Pożegnanie z psem


Na szept mój wielki łeb się poruszył.
No cóż, mój drogi - bieda.
Przykro mi bardzo, ale brak funduszów.
Trzeba cię sprzedać.
Już nie będę pod przewodem twoich czujnych uszu
Brnął w puszcz matecznikacz, wykrotach.
Nie będzie już puszczy,
Będzie park Jordana - pełen błota.
Ach, jakie ty miałeś skoki i susy,
Jak szczałeś z łapy triumfalnym zadarciem,
Wiatr płoszyłeś ogona białym pióropuszem.
Ale trudno, nie ma żarcia.
Ty dużo potrzebujesz, to wiadomo.
U mnie zawsze tragedia z groszem,
Zresztą straszy kłopot był w domu:
Już pożarłeś czterech listonoszy.
No, chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy
Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.
Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,
Toby było mi o wiele lepiej.
Idź już leżeć. Nie warto płakać.
W życiu gorsze udręki będą jeszcze.
Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki
I zmierzwioną sierść pachnącą deszczem.

1955


***


prowadziły nas lata tamtego niedziele
i przez niebo wiozły jak biały szybowiec,
kędy obłaskawione sarny i daniele
cętkowane blaskami w cienistej zagrodzie.

dzień był posągiem słońca ... a z każdym dotknięciem
wiatru, włosów na twarzy, gałęzi czy dłonie
stukało serce mocno jak wesoły dzięcioł
w rezerwacie, gdzie chodzić nie wolno pod bronią.

a gdy dzień słabnąć zaczął i majaczyć łuną
miasto na nas jak czołgiem wjechało wieżami,
hałas ulic zatopił błękitne poszumy
i wzrok odwracaliśmy żegnając się w bramie.
1954

***

...ty znasz moje chwyty, ja znam twoje,
                      marnujemy czas.
                     
roger vailland


przecież znasz wszystkie moje chwyty
życie moje
wiesz kiedy będę drapał krzyczał i rzucał się
znasz upór moich zmagań
i drętwe pozbawione smaku i czucia wyczerpanie
wtedy zatruwasz mój sen majakami
aby uniemożliwić mi jakikolwiek azyl
znam twoje słodycze
które przyjmuję ze skwapliwą wdzięcznością
i po których szarpią mnie torsje
przywykłem do twoich okrucieństw
nauczyłem się śmiać z własnego trupa
(znasz dobrze ten mój ostatni chwyt)
znudziliśmy się sobie życie moje
                     mój wrogu

cóż kiedy wkręciłeś iskry bólu w moje szczęki
aby utrudnić mi ziewanie
1957

Rankiem w parku

Rankiem odprawiając w parku rekolekcje z drzewami

spotykam samotnika z walizeczką na ustronnej ławce

zaglądam do walizeczki

         brrr

                w walizeczce poćwiartowane

                niemowlę

dyskretnie skręcam w boczną aleję

idzie jakiś

tobół tobół dźwiga

pac... z toboła wypada ucięta noga kobieca

tego już za wiele

uciekam w najodleglejszy zakątek

gdzie park łączy się z wygasłym szutrowiskiem

tu mogę spotkać tylko znajomego niedojdę-buchaltera

amatora zielnika ale cóż to koło niego kroczy?

                            koń?

                            pies?

 coś mniejszego od konia

 a wznioślejszego od doga

 ach... to Chimera

 on tu pasie w samotności swoją Chimerę

 biedny staruszek

 1957


Rówieśnikom kameleonom


Brzdąkający ostrożnym cynizmem

Uchodzący za dobrą monetę

Czekający na mannę z nieba

Gdzież mam myśleć o miłości ojczyzny

My nawet jednej kobiety

Nie umiemy kochać jak trzeba

Zaprawieni w kłamstwie doskonale

Niewiniątka udające zuchów

Z kieszonkowym przekonań bagażem

My już twarzy nie mamy wcale

My mamy papierowe maski zamiast twarzy

Chodzimy zrównoważeni i mali

Nie gardzący dobrym obiadem

A gdy późny zmierzch zakrzepnie w ołów

Przechadzamy się pod latarniami

I ograne płyty z końcem świata

Nakręcamy gestem apostołów

Rzeźnia


Dwaj rzeźnicy grają w karty
O koronę króla
O mieczyk waleta
O uciechę z damą

W kojcach rząd baranów swojskich
Śpiewa w płaszczach apostolskich

Kto wygra koronę
Kto miecz brylantowy
A kto białogłowę

Komu skarb
Komu zawieja
Komu miecz
A komu róża

Diamentowy kwiat nadziei
Rozjaśnia ściany szlachtuza

Scena balkonowa


Kleryk Józef ma wesołe oczy ciemne

Siostra Klara ma dziewiętnastowieczną wiosnę

Na dziedzińcu seminarium w dzień wiosenny

Kleryk Józef zobaczył ją z okna

A dzień dobry... dzień dobry siostro Klaro

Ach przelękłam się księże Józefie...

Kwiecień mamy upalny nie do wiary

Ano cóż grzeje słoneczko pięknie

Rzeka targa złotą rdzą szuwaru

Wierzgający obłok przy niej czeka

Śnieżny jaśmin mroczne ścieżki zasłał Klaro

Wąski liść wikliny srebrem drga Józefie

Kleryk Józef ma bary syna ludu

Siostra Klara uśmiechem go obdarza

Ale stanął pośrodku podwórza

Anioł z mieczem płonącym na straży

1957


Skarżypyta


...em
...em
...em

łbym
łbym
łbym

ten tego
ten tego
ten tego

- Panie kierowniku jak kolega ściągnął spodnie
w latrynie to zauważyłem że on ma tyłek odlany
ze spiżu


Smok

     Do odjazdu autobusu pozostało mi jeszcze kilka godzin popołudnia i cały niemal wieczór. Gotowy do drogi, z teczką i trenczem przerzuconym przez ramię, usiadłem na skarpie porośniętej bujną trawą. Materiał do reportażu o trudnościach i problemach wytworów stylowych uprzęży we wsi Grząźle miałem zebrany solidnie, tak że nawet przeglądanie brulionu celem skontrolowania notatek nie miałoby sensu.

Pozostawało mi więc sześć godzin bezczynnego oczekiwania w Grzęźlach na autobus.

Na szczęście było ciepło i słonecznie, mogłem więc wyciągnąć się wygodnie na łące. Było stąd widać prawie całą wieś. Grząźle były wsią dużą, szeroko wybiegającą przysiółkami w okoliczne wzgórza i kotliny. W rynku obok zwyczajnych, słomą krytych chałup stały dwie jednopiętrowe kamieniczki i murowana piekarnia mechaniczna. Niżej ciągnęły się pola i płynęła pośród wiklin wartka rzeczka. Wszystko to otaczały góry porosłe na szczytach świerkowym lasem. Grząźle były typową wsią górską, mieszkańcy ich trudnili się przede wszystkim pasterstwem i wyrobem stylowych uprzęży. Z racji swojego położenia geograficznego Grząźle odcięte były od większych ośrodków, ale mimo to grzęźlacy byli stosunkowo dość kulturalni i chętnie garnęli się do szkół, nawet, jak mnie poinformowano, pewien niedawno zmarły profesor najstarszych wszechnicy kraju pochodził z Grząźli.

Tak więc leżąc na brzuchu wśród bujnej trawy, przyglądałem się grzązielskim zabudowaniom i przyrodzie. Leniwie paliłem papierosy i mrużyłem oczy pod słońce, co dawało mi jaką taką rozrywkę. W pewnej chwili zauważyłem, że niedaleko mnie przycupnął jakiś chudy staruszek. Po chwili staruszek zbliżył się do mnie niosąc w palcach krótki sczerniały niedopałek i poprosił o ogień. Poczęstowałem go papierosem. Początkowo się wzbraniał, ale w końcu skwapliwie wziął dwa. Zapalił i rozsiadł się wygodnie koło mnie. Przyjąłem to z rezygnacją. Ostatecznie staruszek nie wydawał mi się bynajmniej bardziej nudny od grzązielskich obłoków.

Zaczęliśmy pogawędkę. Staruszek był emerytowanym nauczycielem grzązielskiej szkoły. Skarżył się na bóle w stawach. Byłem nawet zadowolony z takiego obrotu rozmowy. Staruszek nie żądał, abym dzięki mojemu dziennikarskiemu stanowisku wystarał mu się o zapomogę i nie wtajemniczał mnie w spray mieszkańców Grząźli. Byłem mu za to wdzięczny i uprzejmie wysłuchiwałem jego skarg na bóle w stawach. Paliliśmy już drugiego papierosa, gdy zauważyłem, że na rynku zbierają się ludzie. Zbiorowisko to przypominało wieśniaków wychodzących z Sumy. O ile mogłem z daleka rozpoznać, chłopi odzisni byli odświętnie i czysto. Staruszek spojrzał w ich stronę i zakonkludował obojętnie:

- Ocho, już się szykują...

- Do czego?

- Pan redaktor nie wie? - zdziwił się - dziś dwudziesty maja... Święto smoka

- Jakiego smoka?

- Jak to, nie słyszał pan o grzązielskim smoku? Ludzie panu nie powiedzieli?

- Nnnie... A może?

Przypomniałem sobie, że gdy mówiłem w klubie o swoim wyjeździe do Grząźli, któryś z kolegów wspomniał o grzązielskim smoku. W tym momencie jednak kelner przyniósł wódkę i po wypitej kolejce rozmowa zeszła na inne tory. W dzisiejszej rozmowie z prewodniczącym Rady Wiejskiej też zdaje się padło słowo „smok”, a bodajże nawet „święto smoka”. Jednak niczego więcej się nie dowiedziałem, więc poprosiłem swojego rozmówcę o wyjaśnienie, na czym polega święto smoka.

- O, to stary zwyczaj - powiedział staruszek - sięgający chyba jeszcze pogańskich czasów. A polega to na tym, że raz do roku, wieczorem, dwudziestego maja, rzuca się smokowi mieszkającemu w jamie nad rzeką na pożarcie najdorodniejszego chłopca i najdorodniejszą dziewuchę, z tym że obydwoje nie mogą mieć lat więcej niż osiemnaście, a mniej niż szesnaście. Oczywiście przymiotnika „najdorodniejszy” nie można rozumieć dosłownie. Wybiera się po prostu jednego z wielu zdrowych chłopców i jedną z wielu zdrowych dziewcząt w tym wieku drogą losowania.

- A co nazywamy smokiem? - zapytałem ubawiony.

- Smok jest najzupełniej autentyczny. Jest to stary, ogromny jaszczur o nie określonym bliżej gatunku. Mieszka tam... - starzec wskazał palcem w kierunku olszyn po przeciwnej stronie rzeki. - Zresztą może pan zechce przyjrzeć się uroczystości? Przyłączymy się do ludzi, którzy muszą tędy przechodzić. Zobaczy pan cały ceremoniał pożarcia.

Nie wiedziałem, czy starzec kpi sobie ze mnie, czy bredzi. Staruszek zauważył moją rozterkę i uśmiechnął się:

- Pan się dziwi? Wszyscy przejezdni dziwią się, gdy się o tym dowiedzą. A potem oswajają się z tym faktem. Jakieś trzydzieści lat temu Towarzystwo Krzewienia Wiedzy wsród Ludu podjęło pierwszą kampanię przeciw smokowi, ale przegrało. Problemem tym interesowały się nawet czynniki rządowe i partyjne, ale jak do tej pory nie podjęły w tej sprawie żadnych zasadniczych kroków. Wie pan, prawdę mówiąc, władze licząc się z koserwatyzmem i umiłowaniem tradycji przez miejscowych górali przymykają po trosze oczy na sprawę smoka. Ja sam blisko trzydzieści lat temu jako działacz TKW w L ostro występowałem przeciw smokowi i innym zabobonom szerzącym się wśród ludności wiejskiej. Napisałem nawet kiedyś artykuł specjalnie poświęcony sprawie smoka pt. Potwór wysysa sok najżywotniejszy. Artykuł ukazał się w czasopiśmie „Pochodnia” będącym naszym organem. Już pięć lat przed wojną przestało wychodzić to czasopismo.

- Jak to - zawołałem wzburzony - więc co roku skazuje się na śmierć dwoje niewinnych ludzi, prawie dzieci?

- A tak... Wieś na tym specjalnie nie cierpi, bo grząźlanki są szerokie w biodrach i rodzą nader łatwo, prawie bez bólu. Istnieje nawet takie przysłowie: „Grząźlanka, daj Bóg zdrowa, bez łez wnuków się dochowa”. Ksiądz nawet trochę sarkał na to przysłowie, twierdząc, że sprzeczne jest ono ze słowami Pisma Świętego.

- A co robi smok przez pozostałą część roku?

- Leży w swojej jamie i śpi przetrawiając dwoje ludzi. Nie upomina się już o nic.

- A gdyby tak... gdyby tak... odmówić mu ofiary... Co by się stało?

- Nie wiem. Jeszcze nikt tego nie próbował.

- A gdyby tak zabić tego potwora... - zawołałem.

- To nie takie proste. Wydaje mi się, że tak rzadkie zwierzę znajduje się pod ochroną. Z resztą nie jest on wcale aż taki groźny, jak sobie pan redaktor wyobraża... Zobaczy pan.

     Tymczasem gościńcem nadchodził już pochód. Na czele szedł przewodniczący Rady Wiejskiej w towarzystwie dwóch chłopów, z których w jednym poznałem sekretarza komórki partyjnej, a w drugim artystę ludowego, snycerza Lelka. W odległości dobrych paru metrów za nimi dwie starsze kobiety, strojone w wykrochmalone spódnice i korale, prowadziły chłopca. Chłopiec, mimo iż nie miał więcej niż osiemnaście lat, był rosły i barczysty jak dojrzały mężczyzna. Czoło przecinała mu głęboka pozioma zmarszczka. Był to bardzo dorodny blondyn. Na szyi chłopca wisiał krótki sznur, poza tym był wolny, tylko baby podtrzymywały go lekko pod ramiona. Twarz chłopca była cała mokra od potu, szczęki lekko drżały. Dalej dwaj starzy chłopi w czarnych surdutach prowadzili dziewczynę. Ta ubrana w jedwabną sukienkę i pantofelki na wysokim obcasie szlochała bez przerwy. Raz po raz sięgała do białej torebki, by wyciągnąć z niej chustkę, wycierała hałaśliwie nos, chowała chustkę i znów wyciągała ją z powrotem. Dalej walił tłum bab chłopów i dzieci.

Zeszliśmy z moim staruszkiem ze skarpy i przyłączyliśmy się do pochodu. Chłopi rozstąpili się i dali nam miejsce na czele tłumu tuż za dziewczyną. Pochód brnął w pyle rozgrzanej drogi, ludzie ocierali spocone czoła i posapywali. Po półgodzinnym marszu doszliśmy do kładki na rzece. Przed kładką dziewczyna zaczęła histeryzować. Kładła się na ziemię, czepiała się butów chłopów i spazmowała. Pochód zatrzymał się, aby przeczekać atak. Niektórzy zapalili papierosy. Po chwili dziewczyna wstała, otrzepała sukienkę i posłusznie przeszła przez kładkę. Kładka była tak wąska, że przejść przez nią możne było tylko pojedynczo, przeprawa trwała więc dosyć długo. Niektórzy zzuwali buty i przechodzili rzekę w bród.

Miejsce, w którym pochód zatrzymał się, nie różniło się niczym od całej przestrzeni ciągnącej się wzdłuż rzeki. Może tylko zarośla olch i wiklin były tu gęstsze. Lud ustawił się półkolem. Przewodniczący wzniósł rękę i wyrecytował:

O smoku zielony

Siarką karmiony

Do tego sioła

Gromada woła

Przyjm ofiarę

Przyjm ofiarę

W wiklinie zaszurało coś i wyszedł smok. Był to czterometrowej długości gad ślepy i wyleniały. Z trudem stawiał miękkie, stare łapy.

Stań se pyskiem do zorzy

Do zachodu chwostem

wyrecytował znów przewodniczący, a widząc, że smok grzebie się niezgrabnie, uderzył go kijem w grzbiet: - Nuże, nastąp się! - zawołał ostro.

Smok prychnął i stanął posłusznie, jak mu kazali. Chłopiec, który dotychczas zachowywał się spokojnie, zzieleniał i poruszył się.

- Matko - wymamrotał do jednej z trzymających go bab - zamdliło mnie trochę.

Baby odprowadziły go kilka kroków w bok i troskliwie przytrzymały mu głowę. Chłopiec zwymiotował i skwapliwie otarł usta rękawem. Baby zaprowadziły go pod sam pysk smoka i cofnęły się. Chłopiec ukląkł na ziemi, przeżegnał się i wybełkotał naśladując ton przewodniczącego:

Żegnam ciebie rodzino

I ty miła dziewczyno

I słoneczko jasne

I pole zielone.

- Amen - odpowiedział tłum.

Wtedy smok zbliżył się, obwąchał chłopaka, zgarnął łapami pod siebie i rozerwał. Rozerwane szczątki połknął trzema długimi kęsami. Teraz przyszła kolej na dziewczynę. Nie płakała już. Uklękła, wytarła nos i wyrecytowała formułkę. Smok załatwił się z nią dwoma kłapnięciami paszczy.

Przewodniczący powiedział:

Smoku ofiara ci dana

Wracajże do swojej jamy.

Smok uniósł się z wysiłkiem i zniknął w wiklinie. Przewodniczący zaintonował pieśń. Ludzie śpiewali ospale. Ostatnich słów nikt już nie śpiewał. Tłum rozchodził się. I na mnie była już pora. Autobus odchodził za dwadzieścia minut.


Sobota


Boże jaki miły wieczór
tyle wódki tyle piwa
a potem plątanina
w kulisach tego raju
między pluszową kotarą
a kuchnią za kratą
czułem jak wyzwalam się
od zbędnego nadmiaru energii
w którą wyposażyła mnie młodość
możliwe
że mógłbym użyć jej inaczej
np. napisać 4 reportaże
o perspektywach rozwoju małych miasteczek
ale
mam w dupie małe miasteczka
mam w dupie małe miasteczka
mam w dupie małe miasteczka!

Sobie samemu umarłemu


kiedy umarłem już na amen
cicho do żony rzekłem:
bardzo przepraszam cię kochana
lecz wyjdę na chwileczkę

gdy na krupniczą mój upiór wchodził
szepnąłem do koleżanki:
wiesz ja nie żyję... nie przeszkadzajcie sobie
ale nie mogłem ukryć żem już martwy

koledzy mnie obsiedli gwarnie
z papierosami żywi spoceni
pytali: co z tobą umarłeś?
to nic andrzejku tylko się nie łam...

ulicami co świat mi zamknęły na rygle
na dworzec i przez kolejowe tory
chodziłem cichy i wystygły
gdzie kiedyś żywy chodziłem upiorem

szlakiem w nudzie straconych najgorzej
dni młodości stęsknionej i pustej
uderzonej w żywe sercem nożem
uderzonej kastetem w usta

1957

Syberyjskie striptizerki


Syberyjskie striptizerki
słyszą sardoniczne szmerki
sarkającej szpetnie sali
(sala - sami swoi, stali
smakoszowie strip-spelunek,
super-samczy swój stosunek
sygnalizujący spazmem
śmiechu, sykiem ,,Sssss!'', sarkazmem
Sybiraka-sybaryty):
,,Ściągać szuby, seniority!'';
,,Seniority? Skąd! Seniorki!'';
,,Starzejemy się, sikorki-
-sześćdziesięciosześciolatki?
Sklęsły słynne super-zadki?'';
,,Skandal! Szwindel! Szmalu strata!
Striptizerka - szpakowata!'';
,,Szokuj, sławo seks-salonów,
Szarmem swoich salcesonów!''
Satyrycznym szpilkom spekta-
torów stępia szpice sekta
starowierów; starowierzy
sądzą: ,,Skoro Seks się szerzy -
Seks stanowi sedno Sensu,
stąd slogany: SEKS-SZALEŃSTWU
SERCEM SPRZYJAJ, STAROWIERZE;
STRIPTIZERKI SZANUJ SZCZERZE!''
Solidarne stanowisko
siurpryzuje środowisko,
satysfakcjonując szereg
syberyjskich striptizerek.


Sylogizm prostacki


Za darmo nie dostaniesz nic ładnego
zachód słońca jest za darmo
a więc nie jest piękny
ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima sorta
trzeba zapłacić za wódkę
ergo
klozet w tancbudzie jest piękny
a zachód słońca nie

a ja wam powiem że bujda

widziałem zachód słońca
i wychodek w nocnym lokalu

nie znajduję specjalnej różnicy

1957

Szachy

     Mój kumpel, tępy i złośliwy jak sto mułów, przynosi stalową szachownicę i pyta - Grasz? - Cha, cha, znam ten kawał. Wiem, że w miarę gry moje figury rozpalają się do białości. Już przy trzecim ruchu będą syczeć przy dotknięciu i zwęglać naskórek. Ale gram, oczywiście, że gram.
     Szach, garde, szach. Tracę dwa konie i wieżę, a palce dymią mi jak fabryka. Próbuję przesunąć piona paznokciem, ale napotkawszy ironiczne spojrzenie partnera zaniechuję tego. Partner jest zresztą wspaniałomyślny.- Stracisz królówkę - ostrzega - cofnij ten ruch. - W ten sposób pomnaża się moja tortura.
     Gdy bije mi drugą wieżę, mam ochotę się poddać, zaprzestać tej idiotycznej udręki. Ale przecież on się odsłonił. Więc krzywiąc się z bólu, znów robię jakiś ruch fatalny. - Hi hi - rechocze mój tępy kumpel - tak jak w życiu. - Na lepszy dowcip go nie stać, to już końcówka. Ostatnim oparzeniem przesuwam króla na miejsce mata nieodwołalnego.
     Kumpel rechocze i zgarnia szachy.
     Wtedy ja wołam: - Teraz rewanż.


Szczury


chcieliśmy mieć najpiękniejsze zwierzęta,
drapieżniki prężne i złote,
pokochaliśmy skok, galop i tętent,
fosforyczny blask kociego oka.

nasza stałość, której nie zmieni
nawet układ gwiazd, jakim obrazem
ma się sycić... chyba walką jeleni,
podpatrywać tygrysi szmer wśród głazów.

mówiąc tak szliśmy ulicą pustą
zmordowani ustami, dłońmi,
gdy księżyca okrągłe lustro
zakrył obłok burzy niespokojny.

noc dusiła mściwym, późnym majem,
aż na chodnik z betonowej rury
histerycznym cichym wynajem
wyskoczyły rozpasane szczury.

szybko, zwinnie, lubieżnie... cicho sza,
szczurze pląsy, śmietników girlandy,
szczur się płoni, szczur na flecie gra,
szczur różami obsypuje szczurzą bandę.

łożem, salą betonowe rury,
tańce, harce, zaloty bezszelestne
otoczyły ruchliwe wieńce szczurów
patetycznych kochanków współczesnych.
1954


Śmierć mamusi


chlip.....
chlip.....
chlip.....

.....chlap.....
.....chlap.....
.....chlap.....

chlup.....
chlup.....
chlup.....

.....- mamo daj mi chleba z serem
.....- nie ma mamusi
nikt ci nie da chleba z serem


Święty Józef


Ze wszystkich świętych katolickich
najbardziej lubię Józefa
bo to nie był żaden masochista
ani inny zboczeniec
tylko fachowiec
zawsze z tą siekierą
bez siekiery chyba się czuł
jakby miał ramię kalekie
i chociaż ciężko mu było
wychowywał Dzieciaka
o którym wiedział
ze nie jest jego synem
tylko Boga
albo kogo innego
a jak uciekali przed policją
nocą
w sztafażu nieludzkiej architektury Ramzesów
(stąd chyba policjantów nazywają faraonami)
niósł Dziecko
i najcięższy koszyk

1957

Tęsknota Michała Lermontowa

Na dróg rozstajach śpiewa czart na rogu,

A rankiem w dziką przemienia się gruszę.

Pod skrzydłem świtu nie na pierwszej drodze

Lermontow koniom patrzy w smagłe uszy.

A kiedy szpadel opajęczy pył,

Wiorosty zagubią się w kół rozhoworze

I potok obkleja błyskiem końskiej sierści -

Powtórzy słowa nie swojego wiersza.

Ja was lubił,

Lubow jeszjo, byt możet...

Tęsknota w oczy uderza jak pył,

Nad głową krąży jak nad sępem orzeł,

Dniem biały promień, nocą gwiazda spada

I wilk znajduje gniazdo w gorzkich trawach.

Ja was lubił,

Lubow jeszjo, byt możet...

Gardą pałasza waląc w obce drzwi

Chłop przed mundurem znów gębę otworzył,

Ubogie ściany struchleją przed świecą.

Kożuch się wilkiem najeży na piecu.

Ja was lubił,

Lubow jeszjo, byt możet...

Jutro znów w skwar albo w zawieję śnieżną,

Aż serce zmorzy późnych ognisk dym,

Koniom jak mędrcom gwiazdy łby obwieszczą

I traw milczenie szepnie naraz świerszczom.

Ja was lubił, lubow jeszjo, byt możet...

Noc nie przespana zagmatwa się w cieniach,

Na dróg rozstajach pułki i wąwozy,

Czart rankiem w dziką gruszę się przemienia.

1954


Trudno o przyjaciół


Jeżeli w rozmowie z niedużym gościem
będę używał w stosunku do ludzi niskiego wzrostu
określeń:

kurdupel

korek
jamnik

to już mam w moim rozmówcy wroga
ale gdy powiem przy blondynie herkulesie
podobają mi się wysocy chłopcy blond
to wspaniały gatunek facetów

to na pewno nie zyskam przyjaciela.

1957


Trzynastoletnia

z cylku: Miasteczka takie dobrze znam

Podwórko jak skóra ośla

Na bębnie napięte suche

W oknach nieświeża pościel

Kiśnie w majowym zaduchu

Trzynastoletnia głosikiem

Rączką grubości patyczka

Kołysze wprawiona nawykiem

Półrocznego braciszka

Dziecko pod słońcem zatrutym

W męce wymyślnej się targa

Przewija mokre pieluchy

Chuda bezpierśna i smagła

Piętnastoletni ciekawie

Z okna spojrzenia śle do niej

To zbliża się piekło krwawe

Porodów i poronień

***


Uliczki takie dobrze znam

Skrzypiące szczudła domów

Chodziłem nimi tu i tam

W dzieciństwie rozmarzonym

Uliczki takie dobrze znam

Nie muszę drogi pytać

Chodziłem nimi tu i tam

W młodości mej niesytej

1955

Uwaga dramat!

Mały szary człowiek

taki szary jak poniedziałek po niedzieli

szary jak szara mysz na szarym polu

dowolnie sortowany

magazynowany i sprzedawany

hurtownie

oraz krążący w obiegu detalicznie

jako jeden z detali

ogromnej sumy

identycznych detali

detal właściwie zbędny

o wiele bardziej zbędny

od cyfry pod którą jest zapisany

z a p ł o n ą ł w i e l k ą m i ł o ś c i ą.

1957


W tramwaju


wsiedli nieprawidłowo
niosąc boleść po tatusiu
konduktor ani nie pisnął
zablokowali pół wozu
nikt ani nie mrugnął
boleść po tatusiu
wielka rzecz
po tatusiu boleść
a jeszcze napominali ludzi
nasza boleść jest świeża
zabrudzi pan trencz
biały trenczyk
szkoda
żeby się miał pobrudzić
o naszą boleść po tatusiu

W Wiedniu wśród wielorybników

W Wiedniu wśród wielorybników
wzmianka ,,WIEDEŃ: WZRASTA WYCHÓW
WIELORYBA (VEL WALENIA)''
wywołuje wiele wrzenia:
wrzasków, westchnień ,,Wreszcie!'', waleń
w werble, wołań ,,Wiwat waleń!'',
werwy, wrzawy, wiecowania,
wzajemnego winszowania:
,,Wiedeńczyku, wniosek wyłów:
wzrasta wychów ó wzrośnie wyłów!''
Wyławiacze-weterani
(w Wiedniu wręcz wenerowani)
wieszczą: ,,Wierzcie wieści! Weźcie
wędki: większy wyłów wreszcie!
W wigor Wiednia wkład wniesiecie:
wszak wieloryb w winegrecie
wiecznie wabił wiedeńczyka!
Wino, wdówka, wir walczyka?
Wszystko warte wdzięcznej wzmianki;
woń wszelako wątrobianki
wielorybiej wyznaczała
wszechideał wiktuała;
wyznaczała? - wciąż wyznacza!''.
Wyławiacza-wyjadacza
(współwiedeńczyk, więc współsmakosz!)
wiertło wątpień wierci wszakoż:
Wartoż wrzeszczeć? Wieści waga -
wielka; wniosek: wieść wymaga
właśnie wyciszenia wrzenia!
Wnet wywęszy woń walenia
w wodach Wiednia Węgier wraży,
wykorzysta wiec wędkarzy -
wściekła wrogość wzrośnie wszędy:
,,Wspólne wody - wspólne wędy!'',
,,Wolą Węgier - wykwint wiktu!'';
widać widmo wszechkonfliktu,
więc wierchuszka wojsk Wspólnoty
Wzdłużdunajskiej wodoloty
(wewnątrz: welocypedyści
wodni) wyśle (WRRRUUUM!), wymyśli
wyjście, wreszcie... - Wodogłowie
władz wojskowych! Wszak w wychowie
wieloryba (vel walenia)
wskutek właśnie wojsk wkroczenia
wystąpiła wyrwa wredna...
Widok współczesnego Wiednia:
wędkarz (wodoloty: WRRRUUUM!),
wzdycha, wpatrzon wzwyż: ,,Warum?''

Wernyhora

Czekałem kilka lat

aż wreszcie przyszedł Wernyhora

zanudzał mnie przez całą noc

wypalił mi wszystkie papierosy

nic nie rozumiałem unieruchomiony na krześle

bolała mnie prawa noga krzesła

nie czułem swojej ręki

ścierpła mi lewa noga krzesła

policzyłem wszystkie jego guziki

i wszystkie paski jego swetra

nad ranem poszedł

teraz znów czekam

1957

Wezwanie

Od czasu do czasu, któryś z mężczyzn naszego miasta otrzymuje wezwanie do stawienia się w określonym miejscu celem poddania się ucięciu prawej dłoni.

Wezwanie takie zawiera zaledwie jedno zdanie dość wyraźnie napisane atramentem na ćwiartce taniego, kratkowanego papieru. U dołu kartki znajdują się jakieś czarne plamy, co do których nie wiadomo, czy jest to po prostu rozpryskany atrament, czy słabo odbita pieczęć. Żaden z wezwanych dotychczas nie potrafił z pewnością osądzić, że to nie jest pieczątka. Termin stawienia się jest zazwyczaj odległy o dwadzieścia do trzydziestu pięciu dni od dnia otrzymania wezwania. Przeważnie petenci otrzymują wezwanie w maju, tak że data stawienia się wypada na czerwcowe kanikuły.

W określonym dniu wezwany mężczyzna wymyka się pod lada jakim pozorem z domu i udaje się pod wskazany w wezwaniu adres z prawą dłonią zaciśniętą w pięść w kieszeni spodni i wciśnięta w pachwinę. Dom pod wskazanym adresem jest niską pretensjonalną kamieniczką, stanowiącą przybudówkę do gmachu Ubezpieczalni Społecznej. Na schodach można tu często spotkać lekarzy i sanitariuszy, którzy skracają sobie tędy drogę do narożnej trafiki. Na pierwszym piętrze w korytarzu petent oddaje schludnej panience wezwanie. Jeszcze nie zdążyło się, żeby ktoś został załatwiony od razu. Panienka prosi petenta, aby łaskawie poczekać dwie do trzech godzin lub zgłosił się za kilka dni. przed kamienicą znajduje się bujny, zielony skwer. Tam czekają wszyscy petenci.

Operacja odbywa się w przytulnym gabinecie, przypominającym trochę gabinet dentystyczny. Na suficie i jednej ze ścian umieszczona jest potężna, skomplikowana maszyneria, kilkanaście tarcz stalowych o bardzo ostrych, cienkich brzegach i kilka lamp. Operacji dokonuje stary, niedołężny lekarz i dwudziestoparoletnia asystentka. Właściwie tylko ona się liczy. Z podziwu godną zręcznością tamuje błyskawicznie krew wytrysła po ucięciu dłoni ostrą tarczą. Przeważnie petent mdleje z bólu i budzi się dopiero po kilkunastu godzinach, trochę wyczerpany, lecz rześki i pozbawiony dłoni.

Jeszcze się nie zdarzyło, aby ktoś z wezwanych nie zgłosił się. Raz tylko pewien maturzysta w przeddzień stawienia się wyjechał z miasta i przez kilka dni błąkał się po okolicznych polach i lasach. Znaleziono go w jakimś stogu obłąkanego i przewieziono do zakładu dla umysłowo chorych. Do dziś tam pozostaje. Ocalił dłoń, ale został wariatem na zawsze.

Wiara

wierzę że Bóg podobny jest do gołębicy

że człowiek może zmienić się

w dowolną część maszyny

co nie oznacza

że nie ma mu wyrosnąć lwia grzywa

albo skrzydła anielskie

(w anioły także wierzę)

Wierzę w insygnia wszystkich mocarstw

Wierzę we wszystkie ideały

i w szaleństwo ich głosicieli

Nie wykluczam:

samorództwa

dzieworództwa

zapłodnienia przez styk damskiego zadka z fotelem

na którym od dawna nikt nie siedział

Wierzę że facet któremu się nic nie udaje

może zostać nagle synem szczęścia

Że największym poetą naszego kraju

nie jest ten siwy pan z dochodami

ani ten młody dobijający się do dochodów

ale stary tragarz który nie napisał nic

oprócz kilku podań

Wierzę w praducha

i pramaterię

i wszystkie pre-pradokumenty i we wszystkie pro anty korr i kontra

Nie wierzę tylko w niemożliwe

Wszystko jest możliwe na tym świecie

składającym się

hiii… hiii

z wirujących punkcików

których jeszcze

hiii… hiii nikt nie widział.

Z kociego jestem rodu

Jak widzu tutaj każdy z was
Z kociego jestem rodu
Wyglądam oto tak en face
En face to znaczy z przodu

Ot tak wyglądam zaś z profilu
Z profilu znaczy z boku
I staram się być w każdej chwili
Godnym rodziny kotów

Mamusia mnie uczyła tak
Kotka uczona wielce
Pomruków jej boi się ptak
W myszy zamiera serce

Synku - mówiła - zrozum to
Niewielkie masz rozmiary
Ale pamiętaj żeś jest kot
I zuchem byś się staraj

Mój wujek lew (I ciocia lwica)
Z królewskiej rodziny starej
Pracują w upalnej Afryce
W departamencie Sahary

Większy niż radio na sto lamp
Popłoch głos wujka czyni
To po wujaszku widać mam
Ten pociąg do pustyni

Tak jak w Afryce wujek lew
Dla wszystkich jest postrachem
Pogromcą Azji tygrys jest
(To także mój wujaszek)

Ja także idę czasem w las
Przez południową ciszę
Pytam: kto ma odwagę z was
By zmierzyć się z tygrysem?

Gdyby tak bardzo długo iść
Doszłoby się do puszczy
Gdzie mieszka dziki brat mój ryś
(Miotełki ma na uszach)

Brat ryś po drzewach skacze w lot
W koronach ich się czai
Ot tak wygląda rysi skok
Czasem się nie udaje

Dokładnie wprawdzie nie wiem sam
Gdzie leży państwo Meksyk
Lecz wiem że jaguar mieszka tam
Mój starszy brat cioteczny

Na grzbiecie gór czai się on
Gdy w dole słychać stad gwar
Na owcy grzbiet spada jak grom
Tak właśnie czyha jaguar

Wie każdy afrykański zwierz
Że z nami nie ma żartów
I drży gdy w tropikalny zmierzch
Idą na łów lamparty

Pośród bambusów suchych traw
Chrzęszczących od upału
Na dżunglę pada blady strach
Gdy wychodzimy na łów

Jak groźny ród mój widzicie więc
Zaczynać z nami nie radzę
A teraz cicho bo ja śpię
Proszę mi nie przeszkadzać

Z zabaw i gier dziecięcych

Gdy ci się wszystko znudzi
spraw sobie aniołka i staruszka
gra się tak:
podstawisz staruszkowi nogę że wyrżnie mordą o bruk
aniołek spuszcza główkę
dasz staruszkowi 5 groszy
aniołek podnosi główkę
stłuczesz staruszkowi kamieniem okulary
aniołek spuszcza główkę
ustąpisz staruszkowi miejsca w tramwaju
aniołek podnosi główkę
wylejesz staruszkowi na głowę nocnik
aniołek spuszcza główkę
powiesz staruszkowi "szczęść Boże"
aniołek podnosi główkę
i tak dalej
potem idź spać
przyśni ci się aniołek albo diabełek
jak aniołek wygrałeś
jak diabełek przegrałeś
jak ci się nic nie przyśni
r e m i s

1957

Zabicie ciotki

fragment


Zabrałem się z powrotem do roboty. Wciągnięcie trupa do łazienki udało mi się stosunkowo łatwiej, niż przypuszczałem. Gorzej było z władowaniem go do wanny. Ciało wymykało mi się z rąk, stawiało opór, to głowa to nogi tłukły o kafelki posadzki. Wreszcie udało mi się tam umieścić ciało. Nogi sterczały tylko do góry i spódnica opadła do połowy ud. Machinalnie nasunąłem ją na kolana i prawie jednocześnie uświadomiłem sobie bezcelowość tego, gdyż i tak będę musiał rozebrać trupa do naga. Myśl ta zakłopotała mnie trochę. Nigdy nie widziałem ciotki nagiej. Raz tylko w przelocie zobaczyłem przypadkowo jej pośladki i przez cały dzień czułem się wobec niej trochę nieswojo.

Wróciłem do kuchni i usmażyłem sobie na gazie jajecznicę, którą przykryłem zimnymi parówkami i chlebem. Gaz na szczęście był już lepszy.

Zażalenie


Panie ministrze sprawiedliwości...
Pan mnie obraża.
Nie znam pana, ale widziałem pańską fotografię w gazecie
I czuję się głęboko obrażony,
Na nieszczęście nie tylko przez pana,
Większość instytucji państwowych i społecznych
Jest dla mnie afrontem,
Prawie wszyscy obywatele naszego państwa
Są obelgami skierowanymi bezpośrednio we mnie.
Doprawdy, nieraz zapytuję się komu zależało na zbudowaniu
Tak ogromnej machiny
Z architekturą, wojskiem, prawem i przestępczością,
Żeby mnie
Osobiście mnie nękać
Nawet na rogu ulicy zainstalowano ślepca, żeby mnie
Doprowadzał do szału.
A jakbyście tak np. przysłali mi paczkę z listem:
Panie Bursa
Jest pan niegłupim i niebrzydkim chłopcem
Ofiarowujemy panu tę oto parę butów nr 42
Podpisano: Ludzkość
Rząd
Wzgl. Rada Świata
Ale nie
Na to wam szkoda pieniędzy.
Ale na tworzenie całych ideologii i apostołów, z których
Każdy musi mieć co najmniej 20 par butów (w tym kozłowe
Z cholewkami), po to, żeby mnie robić na złość.
Na to jest grosz
Panie ministrze!
Do pana nie mam ostatecznie pretensji. Jest pan jedną
Gorzką pigułką wrzuconą mi ukradkiem (wasze dowcipy)
Do porannej kawy. Strawię i pana.
Ale prawo, co prawo na to?

Zbereźnicy ze Zbaraża

Zbereźnikom ze Zbaraża
zaraźliwy zez zagraża:
zje, zuch, zwykły zraz zbaraski -
zaraz zieją zeń zarazki;
zjadacz zrazu, zrazu zdrów -
zezem zarażony znów!
Zdaniem znawców zagadnienia,
ze zwykłego zagapienia
zbarażanin zbaraniały
(znaki zawsze zabraniały
zajadania zrazów!) zrazy
zeżre, zdrowe zaś zakazy -
,,ZRAZ (ZRAZ ZWŁASZCZA ZAWIJANY)
ZASADNICZO ZAKAZANY!'' -
zlekceważy. Zatem: zaliż
znak zakazu znowu zwalisz,
zbirze ze Zbaraża, zjesz
zraz złowrogi? - (Zeżre, zwierz.)

Zbrodnia w pomorskim miasteczku


Morski wiatr

Trąbki mosiężne

Miasteczkiem jak Krzyżak zabity

Aaaa... stało się nieszczęście

Zastrzelił żonę oficer

Mewy wrzeszczą: zdrada, zdrada

Ludzie bredzą: zbrodnia, zbrodnia

Chyba go opętał dur

Wartownik piosenkę nuci

Wieczór na nogach kogucich

Podchodzi pod pruski mur

1955


Ze sposobów znęcania się nad gośćmi niskiego wzrostu

      Podczas zabawy wywołaj go do drugiego pokoju i poczęstuj papierosem. Gdy kurdupel szarmancko poda ci zapaloną zapałkę, odbierz mu ją, chwyć go za kołnierz, unieś do góry i potrzymaj nad ogniem. Z początku będzie protestował. Daj mu wtedy prztyczka w nos i zwróć mu uwagę, że jeżeli będzie zachowywał się zbyt głośno, może tu przybiec jego dziewczyna, tańcząca właśnie z którymś z twoich kolegów. Po chwili kurdupel umilknie i przestanie wierzgać, tylko oczy staną się wilgotne i będą świecić w ciemnym pokoju. Wtedy go postaw na ziemi. Gdy kurdupel będzie się starał wyśliznąć cichaczem z pokoju, uderz go na odlew w twarz. Przystanie i zamruga, wtedy wal.
      Kurdupel będzie ci usłużnie podsuwał to prawy, to lewy policzek, błagając cię półgłosem i spojrzeniem, by uderzenia nie były zbyt hałaśliwe, aby nie usłyszała ich przypadkiem jego dziewczyna. To jest najzabawniejszy moment, zwłaszcza, że mały będzie jednocześnie drobił poparzonymi stopami. Teraz już możesz go puścić. Zobaczysz, jak pomknie w lansadach do swojej dziewczyny. Możesz mu wtedy posłać ironiczne spojrzenie, ale raczej nierób tego. Zbyt tani efekt.
      Podobnie jak z kurduplami można postępować z garbusami. Tylko wtedy trzeba działać ostrożnie. Taki w krytycznej chwili potrafi zabić.

Zgaśnij Księżycu

Z misiem w rączkach zasnęło dziecko
Miasto milczy jak tajemnica
Przyczajony za oknem zdradziecko
Zgaśnij zgaśnij księżycu!

księżyc srebrne buduje mosty
Księżyc płacze zielonymi łzami
Księżyc jest tylko dla dorosłych
Zasłoń okno zasłoń okno mamo.

Z wież wysokich przez liście szpalerów
Na dorosłych zstępuje księżyc
synek ma trzy lata dopiero
jemu jeszcze wolno tęsknić.

Jeszcze będą burzliwe noce
Srebrne miasta dużo goryczy
Wstań mamusiu zasłoń okno kocem
Zgaśnij zgaśnij księżycu!

48



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Poezja współczesna, Filozofia&Varia
Poezja współczesna, Filozofia&Varia
Poezja współczesna, Filozofia&Varia
Poezja współczesna wobec tradycji sztuki barokowej[1]
DEPRECJACJA CZŁOWIEKA w ujęciu współczesnej filozofii
mysl lewicowa, Filozofia&Varia
Praca nt. Rafała Wojaczka, Filozofia&Varia
Praca nt. Rafała Wojaczka, Filozofia&Varia
rozdział 1 Wstęp do współczesnej filozofii program, Wstęp do filozofii współczesnej A.Nogal
Poezja współczesna, TADEUSZ R˙˙EWICZ: Motywy tematyczne w poezji: a)˙wiadomo˙˙ i psychika cz˙owieka,
A milczenie nie jest milczeniem, Filozofia&Varia
Filozofia wspolczesna WSHE - Problemy współczesnej filozofii i etyki
poezja współczesna W57E5ZCJNHTFSC4ZCE4K2PYVJKAS4JYN5TGCFTA
Praca nt. Rafała Wojaczka, Filozofia&Varia
Skarga, współczesna filozofia kultury
Spór o naturę i istotę człowieka nowożytnej i współczesnej filozofii
Filozofia grecka i fizyka współczesna, Filozofia, FILOZOFIA I NAUKA

więcej podobnych podstron