5781


Autor: Isamar

Dla R.

A przed końcem



     — Myślę, że ta historia nie może się inaczej skończyć — mówi z uśmiechem Luna, obracając w palcach łodygę mlecza z litościwie pozostawionym jednym płatkiem. Żółty palec dotyka nosa, którego słomkowy kapelusz z wielkim rondem nie uchronił przed piegami. — Nie, nie.
     — Może, nie może. Chcę wiedzieć, jak będzie, a nie jak może czy powinno być.
     — Będzie jak powinno być, zawsze jest. No zobacz, Ginny. — Podsuwa jej pod nos kwiatek z jednym płatkiem. Na nadgarstku ma plecionkę z jakiejś dziwnej rośliny.
     — Na pewno?
     — Na pewno — odpowiada Luna, a potem długo patrzy na płatek. — Wciąż tu jesteś? — śmieje się, gdy podnosi wzrok. — Na pewno. Ta historia kończy się tylko tak. Jeszcze tego nie rozumiesz, Ginny? To twoja kara, nie dar.
     — A co z nagrodą?
     — Dostanie ją ktoś inny. — Luna układa się na plecach z rękami i resztą kwiatka pod głową.
     — To niesprawiedliwe. Nie zasłużyłam na karę! — buntuje się Ginny, mimowolnie przejmując sposób rozumowania Luny Lovegood.
     — Czyżby? — Słyszy w odpowiedzi chichot.
     — No co?
     — Chcesz nagrodę? — Siada. Jej oczy, niebieskie i bardzo blade, nie tak jak kiedyś, błyszczą diabelsko, a po ustach błąka się uśmiech. Wargi ma czerwone, pełne, nierówno pomalowane szminką. — Połóż się.
     — Po co? — pyta Ginny, spełniając polecenie z czerwieniejącymi policzkami. Luna kładzie się obok i wyciąga rękę do góry.
     — Widzisz tą chmurę? — Wskazuje palcem, który w słońcu wydaje się półprzezroczysty.
     — Przypomina słonia.
     — No. To może być twoja nagroda.
     — Myślałam raczej o Harrym — marudzi Ginny, a rumieniec odpływa z jej twarzy.
     Luna chichocze. Ten dźwięk mógłby być przerażający, ale Ginny nie boi się małej, szalonej Luny.
     — Harry nie może być nagrodą. Jest zwycięzcą. To on dostaje nagrody.
     — W porządku. Mogę być nagrodą Harry'ego.
     — Głupia, głupia Ginny — mówi Luna przy wtórze śmiechu drugiej dziewczyny.
     — Głupia, głupia Luna — odwdzięcza się jej Ginny. W niebieskich oczach widzi swoje odbicie — czerwień ze szczyptą bieli. Między nami panuje doskonałe porozumienie, myśli.
     — Między nami panuje doskonałe porozumienie — mówi Luna — ale ta historia ma tylko jedno zakończenie.
     W nocy pada deszcz i Luny nie ma na łące.
     — A co się może wydarzyć przed końcem? — pyta Ginny z mokrą twarzą.
     Wie, że deszcz to żadna przeszkoda dla Luny.
     Daleko, daleko widzi ciemne okna posiadłości Lovegoodów.


     — Powinieneś się ożenić, Potter.
     W dni, w które nie słyszy „powinieneś się ożenić”, Harry wrzuca trzy sykle do Fontanny Magicznego Braterstwa. I żartuje, że szpital świętego Munga byłby może wdzięczny, gdyby robił to także wtedy, kiedy słyszy „powinieneś się ożenić” tylko raz lub dwa dziennie.
     — Ta, jasne — mruczy.
     Kiedy się odwraca, widzi Draco Malfoya w progu drzwi, które łączą ich biura.
     — Zbieraj się szybciej, Potter, wszyscy już czekają w holu — mówi obojętnie Malfoy. — Dzisiaj piątek, zapomniałeś?
     Draco Malfoy zawsze pojawia się bezszelestnie i kiedy chce. Harry już dawno przestał czuć się skrępowany badawczym spojrzeniem, którym obdarzał go od czasu do czasu, bez wyraźnego powodu.
     — Dlaczego uważasz, że powinienem się ożenić? — pyta ostrożnie.
     Wymiana spojrzeń kwitnie między nimi od tych kilku miesięcy, które przepracowali w jednym departamencie. Zastąpiła dawne wymiany złośliwości.
     — Skąd ci przyszło do głowy, że tak sądzę?
     Czasem towarzyszy im rozmowa na błahy temat, który nie interesuje żadnego z nich.
     — Powiedziałeś, że powinienem się ożenić.
     A czasem mówią nie tylko po to, żeby mówić, ale też — żeby usłyszeć.
     — Uważam, że ministerstwo i tak już nieźle zarobiło na majątkach wszystkich zamkniętych w Azkabanie śmierciożerców. Chyba nie sądziłeś, że forsa z tej fontanny faktycznie trafia do świętego Munga?
     Malfoy znika za drzwiami. Harry słyszy szelest papierów gdzieś z boku.
     — Nie przejmuj się nim i wrzuć kilka drobniaków. — Scott, odpowiedzialny za zbiórkę i przekaz datków z fontanny, mruga do niego zachęcająco.
     Właściwie Harry lubi rozmawiać z Malfoyem. Wydaje mu się wtedy, że zdołał go oswoić.
     — Zgoda. — Harry uśmiecha się, szukając sakiewki, którą dostał kiedyś od Hagrida. — Galeon za każdym razem, gdy on to powie.


     — Naprawdę nie powinnaś z nią spędzać tyle czasu, Gin.
     Ręce Hermiony ugniatają ciasto. Opaska, którą bezskutecznie próbuje podtrzymać włosy, opada na czoło. Najmłodsza pani Weasley poprawia ją nadgarstkiem.
     — Luna jest w porządku — mówi Ginny, przyciskając do nosa pojedynczy mlecz. — Pisze książki — stara się argumentować, ale Hermiona tylko prycha.
     — Też mi książki! Widziałaś je chociaż na oczy? Gusła, taksówki i opętany sprzęt do nurkowania! Wszystko razem: mieszanka wybuchowa.
     — Zawsze sądziłam, że to ty będziesz pisać książki — Ginny próbuje zmienić temat. — Zawsze tyle ich czytałaś, pisałaś niewiarygodnie długie wypracowania i…
     — Ginny. — Hermiona odwraca się, a mąka na jej zmarszczonym czole wcale nie wydaje się komiczna. — Posłuchaj mnie uważnie. Luna… zawsze była inna. Szalona w pewien sposób. Ale niegroźna, miła i tylko trochę za mocno wierzyła w te wszystkie swoje potworki. Ale teraz to co innego. To nie jest niegroźna mania. Ona jest chora, Gin. Wymaga fachowej pomocy i wielkim błędem pana Lovegooda jest to, że nie chce jej pomóc i udaje, że wszystko jest w porządku.
     — Luna nie jest…
     — Jest — przerywa bezlitośnie Hermiona. — I sama dobrze o tym wiesz. Źle się stało, że tak długo przebywała sama wśród mugoli, a potem tak nagle wróciła. Zgubiła się w tym wszystkim. Wiem, jak jej musiało być trudno, bo sama przez siedem lat krążyłam między światem mugoli i czarodziejów. Ale znałam jeden i drugi, miałam obok ludzi, którzy mi pomogli to uporządkować. Luna za długo była sama. A teraz… Zupełnie się wyizolowała, żyje w swoim własnym świecie. Gada od rzeczy i myśli, że jest kolejnym wcieleniem Trelawney. Zastanów się, czy odkąd tu jest, powiedziała ci choć jedną sensowną rzecz?
     — Powiedziała, że ja i Harry musimy być w końcu razem — odpowiada gwałtownie Ginny, wojowniczo wysuwając podbródek. Hermiona przez chwilę ma minę, jakby chciała powiedzieć „No właśnie!”, ale potem jej twarz łagodnieje.
     — Biedna, mała Ginny. Znowu Harry.
     — No właśnie — mówi Ginny, która już dawno nie jest ani mała, ani biedna, bo czuje, że ktoś to musi powiedzieć.
     — Mój nierozgarnięty przyjaciel tak długo się w sobie zbiera, że zaczynasz traktować Lunę jak wyrocznię, zamiast poczekać, aż sam ci powie, że cię kocha — podsumowuje Hermiona gderliwym tonem starej, wszechwiedzącej matrony.
     — Nie każdy ma szczęście trafić na faceta, który, jak mój brat, od razu zechce iść do ołtarza.
     — Tylko nie waż się sugerować, że ślub ze mną był ze strony Rona przejawem bezmyślności. — Hermiona grozi jej żartobliwie wałkiem i wraca do swojego ciasta.
     Ginny wdycha zapach Nory, wciąż takiej samej, od lat, mimo ciągłych zmian. Ma nadzieję, że jej dom też na zawsze będzie pachniał szczęściem, które wniesie w posagu.
     Znów łaskocze nos mleczem.


     — To gdzie dzisiaj, panowie? Może dla odmiany do Pantery? — pyta ktoś z przodu, zaraz wzbudzając mnóstwo sprzeciwu. — No co? Znowu będziemy leźli do Trzech Mioteł, jak uczniacy?
     — Jak tradycja, to tradycja, Jackins! — odpowiada mu ktoś inny.
     Copiątkowy pochód aurorów przez Hogsmeade, gdzie oblewają koniec tygodnia, jest jak zwykle głośny, roześmiany, swojski. Harry'ego co chwilę ktoś klepie po plecach, ktoś ciągnie za łokieć, ktoś śmieje mu się do ucha. Tylko jedna osoba trzyma się w pewnym odizolowaniu od tego, choć z nieznanych przyczyn zawsze im towarzyszy.
     — Zachowałbyś się raz jak człowiek, Malfoy — mówi Harry, dołączając do niego.
     — Skoro tylko raz, to muszę to sobie zachować na wyjątkową okazję. — Słyszy w odpowiedzi. — A może już wykorzystałem ten raz?
     — Myślę, że nikt się nie obrazi, jeśli ludzkie zachowanie wejdzie ci w nawyk.
     Niebo nabiera karmazynowego odcieniu, a wrzaski stają się nieco przytłumione. Milczenie nie przeszkadza Harry'emu, jest takie, jak otaczający go świat: ciepłe, pogodne, spokojne.
     Iluzję burzy jasnowłosa dziewczyna, w której twarzy rozpoznaje Lunę Lovegood.
     — Masz — mówi, bezceremonialnie wciskając mu coś w rękę, i znika.
     Harry prostuje palce. Na otwartej dłoni spoczywa zmaltretowany mlecz.


     — Mamo? Skąd wiesz, że kochasz tatę? — pyta Ginny ostrożnie, odnajdując matkę w salonie, zajętą robieniem trzech weasleyowskich swetrów na raz.
     — To dosyć proste. — Molly śmieje się radośnie jak podlotek. — Pewnego dnia się w nim zakochałam. Opowiadałam ci o tym nie raz.
     — Ale skąd wiesz, że kochasz go teraz, na co dzień, nie wtedy.
     — Bo czuję, że to nie minęło. Nie zastanawiam się nad tym, Ginny. Po prostu kocham, i już.
     — Ale skąd wiesz, że to nie przyzwyczajenie? Że go kochasz, a nie po prostu jesteś, bo tak się stało, i już?
     Molly odkłada trzymane druty, pozostałe dwie pary też opadają na stolik. Wyciąga ręce do córki.
     — Wiesz, kochanie… Czasami kiedy zaczynasz się zastanawiać, czy kogoś jeszcze kochasz, to może być znak, że już nie…
     — Wcale nie twierdzę, że zastanawiam się, czy kocham Harry'ego! — krzyczy Ginny, odsuwając się gwałtownie od wyciągniętych dłoni matki. Palce niechcący zahaczają o plecionkę na jej nadgarstku, łodyga zrywa się i mlecz upada na podłogę. — Pytałam tylko o ciebie, nie o siebie!
     — Więc powiem ci, że dla mnie to po prostu oczywiste, że kocham tatę. A dlaczego i czym jest miłość — tego się chyba nie da wytłumaczyć. Sama zrozumiesz. — Molly patrzy na córkę i stara się mówić łagodnie, ale Ginny słyszy tylko przyganę, oschłość i wyrzut.
     W duchu obiecując, że później przeprosi, ucieka z Nory, a potem daleko, w las. Kiedy przebiega przez podwórko, chwyta pojedynczego mlecza w zastępstwie tamtego.


     — Ufaga! Ufaga! Prosz o fagę! — Kaczor próbuje przekrzyczeć rozbawiony tłum, łykając głoski i dziwnie akcentując wyrazy. — Ufaga! Tost będzie!
     — Tak, toast! — popiera go Stanley, który również wstaje. — Mamy dzisiaj wśród nas dwóch kawalerów, którzy wkrótce rozstaną się z tym szlachetnym tytułem, wkraczając na nową drogę picia! Znaczy, no, życia. — Wśród śmiechu próbuje połączyć ślubny kobierzec, parę młodą i małżeńskie szczęście w jedno. — No, tak czy inaczej — kończy wreszcie zrezygnowany — zdrowie Kaczora! I zdrowie Malfoya!
     — A co z tobą, Potter? — pyta jakiś rozbawiony głos, zanim Harry zdąży się zdziwić, że padło nazwisko Malfoya. — Już miałem nadzieję, że o tobie mowa!
     — Tak, Potter! — podłapuje jeszcze ktoś.
     Wszyscy doskonale znają znienawidzone przez niego zdanie i zaraz je zbiorowo wykrzykują:
     — Powinieneś się ożenić!
     Harry patrzy w prawo na Malfoya, oddzielonego od niego zaledwie dwoma krzesłami.
     — Dajcie mi rok — mówi z nagłym postanowieniem. — I jeszcze jeden, a dorobię się nawet syna.
     — Ale wiesz, że to niekoniecznie w tej kolejności musi być? — Śmieje się Scott, wznosząc kufel. — No to jeszcze zdrowie Pottera, panowie! Niech mu Merlin wynagrodzi!
     — W córkach! — dodaje ktoś inny.
     Mija kolejka, a po niej druga. Ktoś wstaje, ktoś krzyczy, ktoś odchodzi, ktoś się przesiada. Kiedy Harry odwraca głowę, dwa krzesła po prawej są wolne.


     — Jesteś pewna, że go kochasz? — pyta Hermiona, kiedy wieczorem zostają w salonie same.
     Kubek z resztką gorącej czekolady znów się wywrócił, ale nie ma taty, który zagoniłby ją do łóżka, więc Ginny podnosi go sama, plamę sprząta zaklęciem, a otwartą książkę odkłada na stolik okładką do góry.
     — Johny'ego z The Hipogriff? — zastanawia się niewinnie z udawaną powagą. — Wiesz, nie jestem pewna. Ma świetny głos, ale czy ten od bębnów nie jest lepszy?
     — Daj spokój, Ginny! — denerwuje się Hermiona, odkładając także swoją książkę. Ginny zerka na okładkę, gdzie brzydka dziewczyna i przystojny facet o prezencji gbura patrzą sobie głęboko w oczy. Duma i uprzedzenie, mówi jej intuicja, a tytuł to potwierdza. Kto z nich był dumny, a kto uprzedzony?, zastanawia się nieskładnie. — Pytam poważnie: jesteś pewna, że kochasz Harry'ego?
     — Kocham go od ponad dziesięciu lat. Nie sądzisz, że przez ten czas zdążyłam już się upewnić?
     — No właśnie — mówi triumfalnie Hermiona i Ginny ma absurdalne przeświadczenie, że jest to owo „No właśnie”, którego nie powiedziała dawno temu, kiedy rozmawiały. — Od dziesiątego roku życia jesteś przekonana, że go kochasz. Bez żadnej przerwy, od zawsze. Nie przyszło ci nigdy do głowy, że to wciąż to samo dziecinne zauroczenie, wspomagane przejawami wzajemności z jego strony? Że tak naprawdę wcale go nie kochasz, ale wmawiasz to sobie, bo odkąd pamiętasz, zawsze wydawało ci się, że go kochasz? Że to nie miłość, ale przyzwyczajenie do tej myśli?
     Ginny milczy przez chwilę. Na twarzy Hermiony są brzydkie, różowe plamy, ale czoło ma wysoko podniesione, pewne.
     — Za kogo się masz, żeby mówić innym, że tylko im się wydaje, że kogoś kochają?
     Ogień w kominku płonie, a Ginny przypomina sobie wiersz o Prometeuszu, w którym ogień wesoło buzował na kominku. Nie pamięta, kim był Prometeusz, a jej ogniowi daleko do wesołości. Ale był tam cichy śmiech, którym wyrażało się niezgodę. Ginny śmieje się cicho, na próbę, zastanawiając się, na co nie zgadzał się Prometeusz.
     Hermiona jest już obok, jak zwykle wyższa i silniejsza, a jej ramiona zatrzymują Ginny w miejscu.
     — Przepraszam, wcale tak nie myślę. Nie mówię, że go nie kochasz, ja tylko… Chciałam, żebyś się zastanowiła nad tym z tej strony. Bo nie chce, żebyście oboje byli nieszczęśliwi. Harry jest taki… Ty jesteś taka… — Hermionie, tak wymownej zwykle, zaczyna brakować słów, więc Ginny przerywa szybko:
     — Zastanawiałam się. Nie jeden raz. I wiem, czego chcę, uwierz mi.
     — Zgoda — mówi Hermiona. W jej głosie pobrzmiewa lekkie westchnienie, lekka nagana, ale Ginny nie chce tego słyszeć. I nie słyszy.


     — To dlatego powiedziałeś, że powinienem się ożenić. Bo sam się żenisz — pyta Harry, odnajdując drogę do krzesła obok Malfoya, a jego pytania brzmią jak stwierdzenia.
     Spojrzenie Malfoya wydaje mu się obojętne i czyste, wolne od zwykłej złośliwości, drwiny, a nawet niechęci; zmęczone.
     — O ile mnie pamięć nie myli, wyjaśniłem ci już, dlaczego.
     — Załóżmy, że pojawiły się nowe dowody w tej sprawie — mówi Harry. Ma wrażenie, że coś jeszcze nie zostało powiedziane i koniecznie musi się stać, zanim już nie będzie mogło.
     — Tylko z twojej perspektywy. Jeśli chodzi o mnie, od rana nic się nie zmieniło — odpowiada grzecznie Malfoy.
     — Śmiem wątpić. — Harry uśmiecha się złośliwie, kiedy przed nimi pojawiają się kolejne kufle.
     — Wątpienie jest przywilejem mędrców — Draco parafrazuje antycznego filozofa. — Więc powinieneś im to pozostawić — dodaje, a Harry mimowolnie śmieje się. — Chcesz posłuchać bredzenia pijanego Malfoya, Potter? Przykro mi, nie jestem aż tak wstawiony.
     — Możemy poudawać — podpowiada rozbawiony Harry, mając na ten temat nieco inne zdanie.
     — Zgoda. W końcu udawanie nieźle nam wychodzi. Ale daj mi to.
     Harry podąża za jego wzrokiem i odkrywa, że trzyma w rękawie zielsko, które dała mu dziewczyna o twarzy Pomyluny.
     — A po co ci? — pyta, ale bez protestu oddaje mlecza.
     Draco nie odpowiada. Wrzuca kwiatka do czyjegoś kufla z niedopitym piwem i przygląda się mściwie, jakby roślina mu czymś bardzo zawiniła.
     — Bo widzisz, Potter — mówi, jakby kontynuował swobodny ciąg myślowy — my dwaj jesteśmy niemal idealnym przeciwieństwem. Jak negatyw i pozytyw.
     — Tak — zgadza się Harry z udawaną powagą. — Ja mam ciemne włosy, a ty jasne.
     — Tak — potwierdza kpiąco Draco. — Ja jestem ładny, a ty brzydki, ale nie o tym mówię. Zresztą, w ogóle o tym nie mówię. Ja ci tylko zwróciłem na to uwagę. Resztę i konkretne przykłady sam możesz zaobserwować.
     — Nie jesteśmy idealnymi przeciwieństwami. Są pewne podobieństwa — zauważa Harry.
     — Oczywiście — kwituje Draco. — Muszą być jakieś podobieństwa. Gdybyśmy ich nie było, nie zauważalibyśmy różnic. — Podnosi kufel do ust, a widząc nierozumne spojrzenie Harry'ego, dodaje: — Gdybyś ty był gumochłonem, nikt nie doszukiwałby się różnic między tobą a mną.
     — A jaki to ma związek z tym, czy powinienem się ożenić, czy nie?
     — Żadnego — odpowiada luźno Draco, ale myśli Harry'ego idą własnym torem.
     — Jeśli mamy być przeciwieństwami, to czy nie powinienem się nie żenić, skoro ty to robisz? — pyta.
     — Nie.
     — Dlaczego?
     — Bo niebytu nie ma — Draco nawiązuje do kolejnego filozofa, ale o tym Harry już nie wie. — To tylko pozór. Nie można szukać różnicy w czymś, czego nie ma. Gdyby ciebie nie było, a ja bym był, nikt nie doszukiwałby się różnic między nami — wyjaśnił uprzejmie. — Prawdziwa odwrotność tego przypadku polega na czymś innym.
     — A na czym?
     — Na tym, że ja będę szczęśliwy, a ty nie — oświadcza z niezachwianą pewnością siebie Draco.
     — No tak. Tacy jak ty zawsze są szczęśliwi — mówi Harry.
     — A tacy jak ty zawsze są nieszczęśliwi — odgryza się Draco, opróżniając kufel.
     I obydwaj myślą, że jest w tym trochę prawdy.


     Jesień tego roku Ginny fotografuje starym aparatem Colina Creeveya, który dostała od młodego Dennisa, i wkleja do albumu, malując jego strony na różowo.
     Wśród brzdęku szklanek, kieliszków, butelek i innych, mniej ważnych naczyń oraz chóralnego śpiewu gości świętujących wrześniową, okrągłą rocznicę państwa Weasleyów, Harry'emu udaje się wreszcie powiedzieć to, co zawsze chciała usłyszeć.
     Potem długo opowiada jej o domu, który dla niej zbuduje, dzieciach, które będą mieli, i drzewach, które zasadzi nie sam, ale razem z nią, bo teraz, kiedy ma ją, chce, żeby zawsze byli razem, o ile ona też będzie chciała, oczywiście.
     Tak, tak, potwierdza Ginny, wtulając się w zagłębienie jego szyi. Nie wie, kogo Harry próbuje przekonać, siebie czy ją, ale postanawia mu pomóc, bo to przecież — teraz tym bardziej — jej Harry. Dlatego przekrzykuje tłum, informując wszystkich, że Harry chce coś oznajmić. Ucisza George'a, który ze śmiechem woła, że nie powie niczego, czego wszyscy nie wiedzieliby od lat. Przyjmuje gratulacje braci i taty, łzy mamy, niespokojny uśmiech Hermiony i swoje własne zapewnienie, że jest szczęśliwa.
     Wyrzuca z wazonu dmuchawce i zamienia je na bukiecik zielonych jeszcze liści, który wręcza jej Harry, mówiąc z rozczulającym żalem, że nie pomyślał o kwiatach.
     Bo przecież ta historia nie może się inaczej skończyć, prawda?


     — Gratulacje — mówi Harry.
     — Moje kondolencje — odpowiada jego odbicie w Krzywym Zwierciadle, które zarekwirował Scott i z braku lepszych pomysłów, pozostawił w biurze.
     Przez chwilę odbicie ma jasne włosy, bladą cerę i drwiący uśmiech.
     Przez chwilę Harry chce powiedzieć coś jeszcze.
     Ale odbicie mówi pierwsze:
     — To nie ma sensu.
     — Chyba tak — odpowiada Harry i odchodzi bez protestu.
     W progu mija kolejne odwrotne odbicie.
     — Potter, ty głupku — wydaje mu się, że dobiega go głos Draco, ale jest już zbyt daleko, więc pewnie słyszy to tylko w swojej głowie — to przecież Krzywe Zwierciadło.


     Październik jest szary i ciepły. Jasne smugi na niebie zastępują chmury, a wyciągnięta ręka Luny maluje w powietrzu litery.
     G — I — N — N — Y.
     — A co z twoją historią? — pyta Ginny, układając się obok na plecach.
     — Z moją? — Luna śmieje się. L — U — N — A. Litery układają się w kolejne imię. — Moja historia jest nieważna.
     — Nieprawda — zaprzecza Ginny, spokojnym tonem starając się zastąpić brak pewności.
     Chichot Luny brzmi tym razem nieodwracalnie.
     N — I — E — W — A — Ż — N — E.

Koniec.


Lublin, grudzień 2008r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
5781
5781, W6 - górnictwa
5781
5781
5781
5781
05 opracowanieid 5781 Nieznany

więcej podobnych podstron