Zofia Kossak-Szczucka
„Tęcza”, nr 4, Kwiecień 1935, str. 9-14.
Z PRZESZŁOŚCI
Jakkolwiek wydaje nam się, że jesteśmy nieskończenie dalecy i różni od początku naszych dziejów, stare wierzenia, stare przesądy i pojęcia tkwią w nas dotychczas żywe i przytomne. Wyniesione z kolebki rasy, z głębi Indii, a może nawiane z legendarnej Atlantydy, tak odległe, że w porównaniu z nimi nasz okres cywilizacyjny wydaje się mgnieniem, — wychodzą wciąż jeszcze na jaw w bezwiednych odruchach i przyzwyczajeniach.
Nawracając ku tej przeszłości nie chcę ruszać ogólnej dziedziny wróżb, zabobonów, przesądów istniejących do dziś, a używanych świadomie. Zbyt to szeroki temat, zbyt rozległy. Na razie chcę wspomnieć tylko o tych rzeczach, które weszły w naszą psychikę automatycznie, odruchowo, na które reagujemy, nie wiedząc zgoła, lub nie zastanawiając się co oznaczają i skąd swoje źródło wzięły. Jakimi drogami przesiąkły w nasze zracjonalizowane życie i skąd się w nim biorą.
Tak zwany postęp bieży naprzód z nieopisaną szybkością. Ale w stosunku do niego nasza psychika nie nadąża równym biegiem. Zmiany zachodzące w niej są minimalne. I raz po raz, my, ludzie XX wieku, tak dumni ze siebie, przekonujemy się jak blisko stoimy ciągle człowieka pierwotnego.
Tysiąc lat mija jak chrześcijaństwo przeorało błogosławionym pługiem naszą ziemię. Gdy w swojej pracy Bożej i cywilizacyjnej Kościół napotykał zwyczaje tak głęboko wrosłe w glebę, że walka z niemi zdawała się beznadziejna — opatrywał je krzyżem, nadając im przez to prawa obywatelstwa. W ten sposób wielkie Gody zimowe połączył z najradośniejszym dniem chrześcijaństwa — Narodzeniem, a początek roku z początkiem Bożej ery. Wiosenne święto jajka ze Zmartwychwstaniem, święto Maja z Zesłaniem Ducha św. Na straży rozpasanych letnich igrzysk ognia i wody postawił surową postać św. Jana Chrzciciela, — a Zaduszki, Dziady, połączył z dniem Wszystkich Świętych, z darów składanych na grobach zostawiając tylko światło (światło jako symbol, nie jako ogień przy którym zziębłe dusze przychodziły się ogrzewać), resztę darów zamieniając na modlitwę za zmarłych i Msze. W tej uchrystjanizowanej postaci obyczaje te przetrwały do dzisiaj. Lecz te, których Kościół nie zaadoptował, w słabszej formie, lecz przetrwały również. Wymrą zapewne dopiero razem z ludzkością, razem z naszą rasą.
Codzienne zjawiska o których chcę mówić podzielić można na parę grup: resztki podświadomego kultu słońca i księżyca, — kultu czterech żywiołów, szczególniej ognia i wody, — obawa przed złymi mocami, — zapewnienie sobie pomocy sił dobrych.
Do pierwszej grupy, najstarszej, można zaliczyć tak rozpowszechniony po wsiach przesąd, że dziecku nie wolno ukazywać palcem na księżyc. Podobnież, że należy starać się zobaczyć młody nów prawem okiem, po swej prawej stronie, nie lewej. I tak dziwnie pomyśleć, że w tym usiłowaniu gaździna śląska powtarza te same gesty i tak samo przechyla głowę, jak czciciel bogini Astarte, pasterz chaldejski przed tysiącami, tysiącami lat... Również na Śląsku Ciesz, jeszcze teraz, gdy o zmroku w chatach góralskich zapala się lampę, zapalający żegna się, a pozostali wstają, mówiąc „dobry wieczór”. Oddają cześć światłu. I choć nie wiedzą czemu, ale nie dozwalają by ktoś zaplugawił ogień, pluł weń, albo rzucał nieczystości. Bo ogień może się pomścić.
Niemniej ważną od ognia i potężną była woda. Nawet większą, silniejszą, bo ogień w wodzie się czyścił. Należało obchodzić się z nią z należnym szacunkiem, to też jeden ze starożytnych pisarzy mówi o Słowianach, że myli się tylko trzy razy w życiu: po urodzeniu, w dniu wesela i po śmierci. Chodziło tu o obmycia sakralne, obrzędowe, pocieszmy się, że zdarzały się one częściej, gdyż np. każdej wiosny dziewczęta biegły obmywać się do rzeki, jak to jeszcze do dziś czynią w Beskidach, w Wielki Piątek o północy.
Niegdyś każde zetknięcie się z wodą było obrzędowe. Wierzono, że woda bieżąca, lub woda żywa, czyli ze źródła, leczy, woda moc przywraca, a my dziś jeszcze wolimy spotkać babę niosącą pełne wiadra niż puste.
Na równi z żywiołami szanowana była sól, czysta i oczyszczająca, której po dziś dzień nikt nie lubi przy obiedzie rozsypać, albo przysunąć drugiemu. Sól chroniła od czarów. Rozsypanie jej było grzechem równym z upuszczeniem chleba. Przysunięcie jej dawało do poznania, że się danego człowieka uważa za nieczystego, potrzebującego soli aby się oczyścić. Stąd obraza. Homer nazywał sól boską. Potwierdzał to Platon. Wierzono, że morze, dzięki swej zawartości soli zmywa wszystkie grzechy ludzkie. A któż z nas, gdy potrawa przesolona, nie mówi, że kucharka się zakochała? Tzn. straciła głowę do tego stopnia, że nieopatrznie obchodzi się z rzeczą tak cenną i świętą jak sól.
Nie lubimy przysuwać soli, darowywać szpilki (koniecznie trzeba obdarowanego zakłuć nią) — lubimy natomiast znaleźć na drodze podkowę i przynieść do domu na próg. W tych dwóch ostatnich zabobonach przetrwało pojęcie o magicznych i czarodziejskich własnościach żelaza, tak szerokie mających zastosowanie w świecie czarów (nóż!).
Nie lubimy też witać się nad progiem. — „Nie, nie przez próg!” mówimy półżartem, ani przypuszczając dlaczego. Trzy były punkty święte i przed innymi ważne w każdym domostwie słowiańskim. Tymi punktami był próg, ślemię lub siestrzan, czyli belka z wyrzezanym na niej godłem, i kąt uczciwy przy piecu za stołem, gdzie siadały duchy dziadów. Z tych trzech, próg był najważniejszy. Pod progiem chowano dzieci nieżywo zrodzone, duchy ich na progu siadały, pilnie baczące, by im nie uchybić. Podawanie nad niemi rąk w powitaniu było zapoznawaniem ich obecności, za co umiały mścić się natychmiast i boleśnie. Pojęcie ważności progu przechowała mowa. Nie przestąpisz mojego progu! Za wysokie progi itp. — Zawracanie do domu z drogi też było uchybieniem. — Mowa, wierna strażniczka zapomnianych form, przechowała więcej wierzeń podobnych. — Na przykład, mówi się: pozostała wdową. „Pozostała”... To znaczy nie została z mężem spalona na stosie, lub zakopana z nim w grobie, dziwnym, a szczęśliwym dla niej zbiegiem okoliczności, pozostała wdową. Albo „obchodzić” święto. Obchodzić imieniny... Dlaczego, „obchodzić”?... To nawiązanie do rzeczywistego obchodzenia wokoło trzy razy domu, osoby, czy rzeczy, na cześć których uroczystość miała miejsce, zakreślanie potrójnego magicznego koła chroniącego od uroków. Okrążanie. Dlatego dożynki zwą się też okrężnym, że przed odprawianiem ich okrążano wkoło pole, by nie dopuścić do uczestnictwa złych mocy. Same dożynki to zgęszczony zbiór starych wierzeń. Wszystko jest w nich okultystycznym zabiegiem, zaczynając od pieśni: „Plon niesiemy plon”, — która nie oznacza bynajmniej „plonu” w naszym pojęciu korzystnego zbioru, lecz bóstwo zwane Plon, dobrego ducha żniwa. Sakralnym był wieniec przodownicy, sakralnym wiązanie gospodarza powrósłem i każdy gest uczestników.
Wieloma nićmi łączyła się z dożynkami cześć chleba. Chleb nie był uważany za symbol, lecz sam przez się stanowił istotę płodności ziemi, jej słodycz i moc. Był święty jak woda, ogień i sól. Z niezliczonych obrzędów dotyczących chleba pozostał jeszcze w niektórych miejscowościach Śląska piękny zwyczaj kreślenia znaku krzyża na odwrocie chleba w chwili zaczynania nowego bochenka. Utrzymało się gdzieniegdzie pieczenie, równocześnie z chlebem z resztek ciasta podpłomyka (jako ofiara na odczepne dla skrzatów domowych) i wstręt przed rzucaniem okruchów chleba na podłogę. Ten ostatni zwyczaj jest silnie zakorzeniony i szkoda byłoby gdyby zaginął; jest ładny. Chleb można tylko komuś oddać, można nakarmić nim człowieka lub zwierzę, albo go trzeba spalić. Chleb nie może się poniewierać. Można wyrzucić do śmieci niepotrzebne resztki mięsa, jarzyny, ale nie chleba. Bo to... chleb.
Chleb służył nieraz jako zastępstwo ofiar ludzkich i zwierzęcych składanych Bogom. Wtedy wypiekało się go w kształt ofiary, jaką zastępował. I tak, na kołaczu weselnym koniecznym był warkocz z ciasta upleciony (obserwowane do dziś). Uosabiał on ofiarę z dziewictwa dziewczyny. A teraz, gdy z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia nasze sklepy przepełnione są Mikołajkami, szczodrakami itp., warto przypomnieć, że już w IV wieku św. Eligjusz w kazaniach swoich gromił i potępiał „bałwochwalcze figury, pogańską modłą na kształt zwierząt, ludzi albo roślin wyrobione z poświęconej mąki i słodkiego nie kwaszonego ciasta”. Pomimo tych gromów św. biskupa, mikołajki, szczodraki i chrósty przetrwały dotychczas. Tylko któż z nas domyśla się ich pierwotnego znaczenia!
Walną obroną przeciw złym mocom, stanowiła ślina. Własna ślina. I ten ruch tak charakterystyczny, tak wszystkim nam znany, plunięcie w garść przed zabraniem się do jakiej ciężkiej roboty, czy do bitki, — to nie co innego, tylko odruch dawnej wiary w cudowną moc śliny. Przez plunięcie człowiek zabezpieczał własne dłonie przed czarami mogącymi tkwić w przedmiotach jakie miał ująć. A stukanie w stół, by czegoś nie przechwalić, czyli nie ściągnąć uroku? To ostatnie bywało dwoiste. Najważniejszym, najskuteczniejszym było stukanie w spód stołu, świętego stołu na którym leżał chleb na białym płótnie, stołu w którym mieszkały życzliwe duchy dziadów. Stuknięciem wzywało się ich pomocy, zwracało uwagę, budziło czujność. W razie gdy stołu, i to własnego nie było, należało zastukać w drzewo, rosnące, żywe drzewo. Tu już zachodził inny proces. Przeniesienie uroku na drzewo. Podobnie przenosiło się urok na psa, czego ślad pozostał w mowie: „na psa urok”. Wszelkie stukania w inne przedmioty drewniane są bezmyślnym odruchem bez znaczenia.
Złe duchy, przed którymi obawa zatruwała życie pierwotnego człowieka, nie znosiły wrzawy, a szczególnie dźwięku dzwonu. I bicie w dzwony kościelne uważane dziś tylko za sygnał zwołujący, lub splendor podnoszący powagę nabożeństwa, był mocą czarodziejską i niezastąpioną. „Demones fugo” głosił napis na każdym dzwonie. Głos dzwonu odganiał czarta. Maleńki dzwonek zwany loretańskim, chronił obejście od piorunu i gradu. Dzwonek konających, czyli konajączek, jęczał w godzinie konania, by ułatwić duszy przejście śmiertelnej granicy i nie dopuścić do niej duchów złych. O czym się śpiewa w starej pieśni:
Księdzum dała korale
Niech mi biją w wielki dzwon
Żebym miała lekki zgon, lekki zgon...
Nawet tak zdawałoby się kulturalny akt zamurowywania dokumentu erekcyjnego w nowo wznoszonym budynku, ma swój tragiczny odpowiednik w przeszłości. Dziś zamurowuje się papier, czasem na dodatek garść pieniędzy. Niegdyś zamurowywano w ten sam prawy węgieł — żywego człowieka. „Na szczęście dla domu”. Znaną jest historia z XVI wieku, jak ks. Radziwiłł na Birżach, nie mogąc ukończyć zamku, kazał zamurować w węgieł pod wieżą parę nowożeńców. Za co ksiądz go przeklął, że książę zmarł bezpotomnie i dotychczas w ruinach zamku straszy.
Tak znany u harcerzy „change”, wymiana, pragnienie zadokumentowania szczerej życzliwości przez wzajemną zamianę jakiejś części ubioru, jest odbiciem dawnego wierzenia, że odzież na równi z ciałem stanowi część integralną ludzkiego ja. Otrzymawszy żądany szczegół — sprzączkę, czapkę, szablę osiągało się władzę nad poprzednim jego właścicielem. Przeto wymiana wzajemna była doniosłym aktem zaufania, zawarciem pewnego rodzaju pokrewieństwa. Do tejże samej grupy należy łamanie się chlebem (opłatkiem), przepijanie do siebie i powiedzenie: napiję się po tobie wody — poznam twoje myśli.
Gdy człowiek XX wieku, szofer, lotnik (te dwa zawody są szczególnie przesądne, dodajmy do nich jeszcze literatów) albo nawet zwykły sobie „szary człowiek” wychodzi rano z domu i pierwszą osobę jaką napotka jest ksiądz, lub zakonnik, w 80%, choćby był najgorliwszym katolikiem, czuje się niezadowolony i „zapeszony” tak, jak gdyby wyczytał w Ilustrowanym Kurierze Codziennym najgorsze przepowiednie Starzy Dzierzbickiego. Myśląc tak, ulega odruchowi niezmiernie szeroko rozpowszechnionemu w całej wschodniej Europie i Azji, i jak wszystkie poprzednio cytowane pojęcia, nieprawdopodobnie staremu. Ksiądz, kapłan, wieszczun, żerec, był tym, do którego nie miały dostępu złe duchy. Mocą swojej władzy trzymał je w odległości i posłuszeństwie. Ciągnęły one za nim, o parę kroków, wściekłe i bezsilne, z tym większą zażartością rzucając się na przechodzących mimo (obok). I to przed nimi trzeba się było bronić spluwaniem (jak już wspomniałam, ślina odczyniała uroki i stanowiła obronę), — rzucaniem źdźbła słomy itd. Tak, że ta ostrożność, manifestacyjnie okazywana dotąd np. na Rusi, była w zasadzie hołdem złożonym sile kapłana, nie uchybieniem.
Lecz tenże sam człowiek XX wieku, jak jest zadowolony i wesoły, gdy w miejsce księdza spotka po wyjściu z domu kominiarza! Jak wiele obiecuje sobie w dniu dzisiejszym korzyści, oczywiście, o ile zdąży w porę chwycić się za guzik i okręcić go w palcach... A to znów dlaczego?... Dlaczego?... Kominiarz odziedziczył w prostej linii wszystkie atrybuty płanetnika. Płanetników, czyli chmurników, było według dawnych wierzeń dwunastu. Z tego jeden chromy, który zawsze pozostawał w tyle i stąd w niektórych okolicach powstawała susza. Płanetnicy na wielkich linach holowali chmury deszczowe i gradowe, sprawiali wiatry. Czasem zmęczony płanetnik schodził na ziemię odpocząć. Wyglądał wtedy jak zwykły człowiek, czarny z utrudzenia, ze zwojem lin na ramieniu. Spotkanego można było uprosić o potrzebny deszcz, czy pomyślny wiatr, a tym samym, osiągnąć korzyść materialną. Lecz rozmawiając z płanetnikiem, należało mocno trzymać spięcie ubrania, obciskać na sobie opończę, by chmurnikowi nie przyszła do głowy ochota dla figla dmuchnąć, wypełnić poły odzieży wiatrem i porwać petenta na chmury. I dlatego oto, dzisiejszy człowiek chwyta się za guzik widząc kominiarza i ze spotkania tego jest zadowolony, choć nie ma pojęcia dlaczego!!
Te tysiączne przeżytki nie zasługują ani na szyderstwo, ani na prześladowanie. Nie szkodzą przecież nikomu. Tylko należy je znać. Wiedzieć skąd pochodzą. Jakie było ich pierwotne znaczenie. Do tych poszukiwań można się zapalić, jak się zapala do poszukiwania starych ksiąg, czy pergaminów. Boć to są nasze niepisane pergaminy, rodowody, najstarsze jakie być mogą.
Zasięg ich jest niezmiernie szeroki. Obejmuje cały świat. Podobnie jak człowiek ze zdumieniem odnajduje wzory naszych kilimów, lub pisanek na wieżach Azteków, tak samo, niespodzianie, polski zabobon spotyka się u Polinezyjczyków, Kafrów, albo Eskimosów. Szczególna identyczność pod tym względem łączy wszystkie ludy indoeuropejskie. I nie wiedzieć, czy ta wspólność jest dowodem tej samej kolebki, czy wierzenia te przeszły od ludu do ludu, czy też wytworzyły się samodzielnie, niezależnie jedne od drugich, pod wpływem podobnego środowiska i podobnych warunków bytu?
Jedna jest tylko dziedzina, w której przeżytki pogaństwa stanowią cechę przykrą i rażącą, — dziedzina śmierci. Poza obrządkiem kościelnym bowiem, wszystkie nasze zwyczaje, ogólny nastrój, atmosfera pogrzebu, są czysto pogańskie. Jakaż bowiem zasadnicza różnica dzieliła światopogląd chrześcijański, od pogańskiego? Różnica w pojęciu śmierci. Dla chrześcijanina śmierć była przejściem do lepszego życia, dla którego człowiek był właściwie przeznaczony i stworzony. To też ze starych stel chrześcijańskich, z katakumb, biją spokój, pogoda i ufność. Nikt się zmarłych nie obawiał. Nikt się ich bliskości nie lękał.
Według wierzeń pogańskich natomiast, życie za grobowe istniało również, ale jakże ono było ponure i nędzne! „Lepiej być pastuchem wśród żywych, niż królem w krainie śmierci”, woła Achilles, i ten pogląd grecki podzielał cały świat ówczesny. Życie zagrobowe przedstawiało się jako blada egzystencja, której jedynym urokiem było rozpamiętywanie minionego życia, sztuczne przedłużanie go za pomocą przedmiotów służących poprzednio, a razem z ciałem złożonych do grobu. Zmarły, skazany na ten byt żałosny, zazdrościł straszliwie pozostałym przy życiu tego, że żyją, starał się wrócić, manifestować swą obecność, jeśli się da, zaczerpnąć sił od kogoś z żyjących (upiory).
Więc lęk przed możliwym powrotem zmarłego górował nad wszystkimi uczuciami pozostałych krewnych. By mu przeszkodzić, stosowano czary i zaklęcia. Zarazem starano się zjednać nieboszczyka przez wspaniały pochówek, przez włożenie mu do grobu wielkiej ilości dobytku, przez uczczenie go stypą, tą makabryczną ucztą, której resztki pokutują dotychczas. Po śmierci, w „pusty” wieczór, czyli smutny, bo pusty w starym słowiańskim języku oznaczało smutek. (Pust, post, — post od tego samego, — później dopiero przeniosło się to pojęcie na próżnię.) Więc w pusty wieczór, wśród zaklęć i czarów, likwidowano puściznę zmarłego, czyli oddzielano rzeczy, które były mu specjalnie miłe, aby mu je oddać, albo spalić, by go nie drażnić. Nie będę opisywać wszystkich tych szczegółów i zabiegów, ograniczając się tylko do zwrócenia uwagi na te, które trwają dotychczas.
Więc przede wszystkim ten sam pogański, niechrześcijański, nieopanowany, a tak powszechny lęk przed zmarłym, przed pozostaniem w jednym pokoju z trupem, ten dreszcz trwogi na myśl, że zmarły mógłby wstać, przemówić. Ta panika na widok ducha, zjawy... Spotyka się jeszcze wiele domów, gdzie w pokoju w którym leży zmarły zasłaniają starannie lustra. Dlaczego? No... bo taki zwyczaj... Zwyczaj ten pochodzi z obawy, by duch zmarłego nie przejrzał się w lustrze, nie utrwalił w nim swego odbicia, które później mogłoby się stawać widzialne dla innych.
Podobnie do dziś dnia w wielu wsiach, gdy pogrzeb wyjdzie z domu, wylewają za nim wodę z wiadra lub konewki na drogę. Też „taki zwyczaj”. I ten zwyczaj, równie jak poprzednie, skierowany był przeciw zmarłemu. Odcinał mu powrót do domu. Ani duch, ani upiór nie mogą przejść przez wodę. We wszystkich ludowych baśniach i legendach nawet śmierć we własnej osobie nie może przebyć rzeki i prosi się, aby ją ktoś przeniósł. Woda, święty czysty żywioł, stanowiła najlepsze zabezpieczenie przed niepożądanym powrotem.
A czarna krepa na twarzy, ciężki welon, żałoba, które zdają się nam tak doskonałym wyrazem żalu, oderwania się od świata, pozostania sam na sam ze swoim smutkiem i zmarłym? Skąd one się wzięły? Och — nie z żalu, nie! To wszystko interpretacje znacznie późniejsze. Już przed tysiącami lat, tu, na słowiańskiej ziemi, smarowano sobie przed pogrzebem twarze na czarno i narzucano na głowy zgrzebne radna, ale po to, żeby zmarły nie poznał swoich najbliższych, i ich śladem do domu nie wrócił! To przed nim osłaniano lica, przed tym, który do wczoraj był najdroższym i niezbędnym, a z chwilą śmierci stał się groźnym, natrętnym i niepotrzebnym! ...Byle nie wrócił!...
I ta ochronna żałoba trwała tyle czasu, wiele sądzono, że trzeba, by dusza zmarłego oddaliła się ostatecznie od ziemi, odwykła od poprzedniego życia. Ten okres narzucał rozliczne obowiązki i ciężary, mające wszystkie na celu zabezpieczyć się przed duchem i u jednać go. Dopiero po upływie oznaczonego okresu, trwającego nieraz długo, można było odrzucić żałobę i wrócić do normalnego życia. Zmarły nie mógł już stać się upiorem, ani strzygą. Nie mógł widomie powrócić. Stawał się niematerialnym, dobrotliwym cieniem, „dziadem”, niegroźnym rodzinie, owszem, opiekuńczym, zamieszkującym w stole, na którym na białym radnie leżał święty chleb.
Z tego co powiedziałam, nie wynika zresztą jakobym była za zniesieniem żałoby z racji jej pierwiastkowego znaczenia. O nie! Znaczenie to przetworzyło się już gruntownie w ciągu wieków, i zrosło z nami. Nie, mnie chodzi tylko o psychiczny stosunek do śmierci.
Czyż życie nasze, nas, którzy jesteśmy ustawicznie narażeni na stratę kogoś ze swoich najbliższych, nie byłoby lżejszym i jaśniejszym, gdybyśmy patrzyli na śmierć nie przez pryzmat żałosnego okrzyku: „Lepiej być pastuchem wśród żywych, niż królem w krainie cieni!” — lecz z pełnymi spokojnego triumfu słowami św. Pawła:
...Pożarta jest śmierć w zwycięstwie... Gdzie jest zwycięstwo twe, śmierci, — gdzie jest, śmierci, oścień twój?...
2