Fakty i Mity nr 18 / 2015
Demokracja sterowana
Media i politycy zarzucają nas banałami na temat demokracji.
Czasem trudno w potoku głupstw odróżnić ziarno od plew...
O demokracji, czyli rządach ludu (społeczeństwa), słyszymy wiele przedziwnych zdań.
Najdziwniejsze zapewne padają z ust zawodowych reprezentantów owego ludu, który ponoć
w demokracji rządzi. Co zatem słyszymy? Że na przykład gdzieś demokracji nie było, ale ją
nagle wprowadzono np. w wyniku jakiegoś przewrotu lub nawet zagranicznego najazdu.
Zwykle też słyszymy o twardych przeciwstawieniach: demokracja kontra dyktatura. Często też
przez demokrację rozumie się zresztą jako tzw. wolny system parlamentarny, niezależnie
od tego, jak on działa w praktyce i czy ma coś wspólnego z rzeczywistą realizacją woli
społeczeństwa. Rodzi to mnóstwo nieporozumień i właściwie wcale nie wyjaśnia, czym jest
czy czym powinna być prawdziwa demokracja. A wydaje się, że demokratyzacja jest pewnym
procesem. Demokracji może być mniej lub więcej, może być sprawniejsza lub nie. Czasem
jednak tzw. rządy demokratyczne mogą być tylko parawanem, za którym pilnuje się głównie
interesów warstw uprzywilejowanych.
Rządy wolnych panów
Szczególnym źródłem nieporozumień na temat demokracji jest system amerykański, a także
związana z nim propaganda przejawiająca się tamtejszej kulturze masowej, która jest
wszechobecna na całym świecie. Ileż to razy słyszeliśmy w jakimś hollywoodzkim filmie
takie mniej więcej zdanie: „To jest wolny kraj wolnych ludzi”, wypowiedziane z zachwytem,
oczywiście o Stanach Zjednoczonych. Amerykanie gorąco wierzą, że demokrację wprowadzono
w USA w końcu XVIII wieku. Tyle tylko, że była to „demokracja” zamożnych białych mężczyzn.
Sam Thomas Jefferson, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, był właścicielem
niewolników. Piękna konstytucja amerykańska ładnie opowiada o „poszukiwaniu szczęścia”,
tyle że to było szczęście dla wybranych. A z pewnością nie było to szczęście poddanych
pana Jeffersona. I gdzie tu „wolny kraj wolnych ludzi”?
Zresztą rozmaite ograniczenia wolności w stopniu niespotykanym w wielu innych
cywilizowanych krajach zdarzały się w USA jeszcze zupełnie niedawno. I nie chodzi już nawet
o słynną segregację rasową, która sprawiała, że na sporym obszarze kraju ogromna rzesza
ludzi żyła w czymś w rodzaju totalitarnego państwa rasistowskiego. Nie tylko była pozbawio
na równych praw i poddana poniżającym szykanom, ale mogła być także pozbawiona życia
w dowolnym momencie (patrz fot.). Wszak instytucja linczu miała się tam świetnie jeszcze
w latach 60. XX wieku.
Aby nie zagłębiać się zbyt daleko w przeszłość, przypomnę, że jeszcze w czasach
istnienia „Faktów i Mitów” w niektórych stanach USA istniało prawo zezwalające na wtrącenie
do więzienia ludzi uprawiających seks oralny lub analny, niezależnie zresztą czasem od płci
lub orientacji seksualnej. Przypomnijmy, że w Polsce takie prawo zostało zniesione
w 1932 roku. Trzeba było specjalnych interwencji Sądu Najwyższego USA, aby to idiotyczne
barbarzyństwo znieść mniej więcej 10 lat temu za oceanem. „Wolny kraj wolny ludzi?”.
Nic dziwnego, że z Amerykanów śmieją się, że są najbardziej oszukanym (i dlatego
zadowolonym z siebie) społeczeństwem na naszej planecie.
Okręgi wyborcze
Jednym z narzędzi do skutecznego manipulowania wyborcami mogą stać się granice okręgów
wyborczych, zwłaszcza tam, gdzie występują tzw. okręgi jednomandatowe. Tak, te słynne JOW-y
(jednomandatowe okręgi wyborcze), które tak wytrwale reklamuje Paweł Kukiz, kandydat
na prezydenta. Wcześniej te okręgi podobały się także Platformie Obywatelskiej. Dlaczego
wbrew pozorom mogą się one okazać antydemokratyczne? Można tak dobrać granice okręgów,
żeby reprezentanci klas uprzywilejowanych w wystarczającej liczbie okręgów byli
w większości. To zapewni wygraną ich kandydatom i rządy w parlamencie. To właśnie m.in.
dzięki tego rodzaju sztuczkom w parlamencie USA dominują często reprezentanci prawicy,
choć to lewica cieszy się zwykle poparciem większości społeczeństwa.
JOW-y mają i tę wadę, że władzę oddają de facto najbardziej wpływowym i najbardziej
zamożnym. Betonują scenę polityczną. My zresztą mamy już w zasadzie JOW-y w wyborach
do Senatu. I kogóż mamy w Senacie? Niemal wyłącznie reprezentantów PO i PiS lub ludzi
popieranych przez te partie. Czyli największy na danym terenie bierze wszystko - reszta
zostaje z ręką w nocniku. I to miałaby być ta lepsza forma demokracji?!
W przypadku JOW-ów następuje jeszcze jedno zjawisko - zniechęcenie. Na terenach, na których
trwale dominuje jakaś partia, wyborcy innych ugrupowań nie mają żadnych powodów, aby iść
na wybory - ich głos nie będzie się zupełnie liczył. Nic dziwnego, że w USA połowa ludzi
nie chodzi na wybory. A po cóż mieliby chodzić?
Daty wyborów i pieniądze
W USA jest jeszcze jeden powód niskiej frekwencji wyborczej. Wybory odbywają się
w środku tygodnia. Dla klas uprzywilejowanych to nie ma znaczenia, bo zwykle ich
przedstawiciele sami decydują o czasie swojej pracy. Ale dla niezamożnych to ma wielkie
znaczenie - ci pracują zwykle więcej niż na jeden etat i nie dysponują nadmiarem wolnego
czasu. Dla nich udział w wyborach to czasem luksus, na który nie mogą sobie pozwolić.
Kolejną sprawą są pieniądze. Sprawą zresztą zupełnie kluczową na przykład w USA,
gdzie ilość oddanych głosów jest zwykle proporcjonalna do ilości środków zgromadzonych
przez kandydatów. Duże pieniądze to dużo reklamy, a reklama to głosy. W USA i na przykład
w Brazylii jest kuriozalne prawo, które pozwala firmom wspierać kandydatów środkami
finansowymi. Jest to właściwie forma legalnej korupcji. Z oczywistych powodów większe
szanse mają wówczas kandydaci wspierający interesy wielkiego biznesu. Można to oczywiście
nadal nazywać demokracją, ale taki system powinien się raczej nazywać formą
„korporacjokracji”. Ktoś to zgrabnie kiedyś ujął: „Gdyby wybory mogły coś zmienić,
już dawno byłyby zakazane”. Generalnie system działa w taki sposób, aby niewiele się
zmieniło, mimo że tzw. wolne wybory nadal istnieją. Zresztą w takich krajach jak USA
różnica między lewicą i prawicą jest w praktyce niewielka, a system jest tak skonstruowany,
aby żadna partia spoza układu dwupartyjnego się nie przebiła. Ludzie mogą sobie więc
wybierać niemal do woli, bo wybór jest w zasadzie nieistotny. Nikt spoza establishmentu się
nie prześlizgnie do władzy, a jeśli mu się to uda, to i tak będzie w mniejszości.
Jakieś wnioski?
Ponieważ tzw. demokracją można sterować w sposób niemal doskonały, i to tak, aby
u władzy byli ludzie z grup uprzywilejowanych, trudno mówić o tym, że gdzieś „panuje
demokracja”. Możemy mówić co najwyżej, że pewne rozwiązania lub systemy lepiej lub gorzej
służą rzeczywistej demokracji. Z pewnością służą demokracji głosowania organizowane w dni
wolne od pracy, systemy finansowania ściśle kontrolujące przepływ gotówki między partiami
politycznymi i światem biznesu. Służą też demokracji systemy, w których stosunkowo łatwo
można wprowadzić do parlamentu nowe partie polityczne - a więc takie, gdzie nie ma
na przykład zaporowego 5-procentowe- go progu wyborczego. Są kraje gdzie próg wynosi
3 proc. (np. Finlandia) lub niemal go nie ma (Holandia). I jakoś te kraje potrafią
sformować dosyć sprawne rządy!
Więcej demokracji jest z pewnością też tam, gdzie najbardziej kosztowna reklama
wyborcza jest ograniczona do minimum (np. we Francji). Absolutnie konieczny jest też
pluralizm mediów. W Polsce media niemal w całości należą bądź do partyjnego establishmentu tzw. media publiczne), bądź do wielkich korporacji (Polsat, TVN, Agora). O jakiej
demokracji można w ogóle mówić w tej sytuacji? Przecież korporacje reprezentują na ogół
interesy korporacji, a nie zwykłego zjadacza chleba. Zwykli ludzie w Polsce są de facto
pozbawieni głosu w mediach. A jak w mediach, to i w polityce. Zanim więc zaczniemy mówić
o „krajach demokratycznych” albo o tym, że gdzieś „panuje demokracja”, to dwa razy
zastanówmy się nad tym, co to miałoby właściwie znaczyć.
MAREK KRAK