Mniejsza o ministra i NFZ |
|
Spory-polemiki: "Służbo zdrowia, ulecz się sama" |
|
Lekarz kazał mi zrobić rutynowe badanie krwi. Ponieważ wiarę w ubezpieczalnię straciłem już dawno, poszedłem do lekarskiej spółdzielni na rogu. Wynik był tak dobry, że lekarz kazał powtórzyć badanie. Wpadłem więc na szalony pomysł, aby je zrobić w szpitalu przy ulicy Banacha w Warszawie. Przecież to wielki szpital, więc - rozumowałem - musi mieć dobre laboratorium, a przecież świadczą tam odpłatne “usługi dla ludności”. Pieniędzy im brakuje. Wiem o tym nie tylko z prasy. Gdy parę miesięcy temu leżałem tam, w dniu wyjścia szefowa ekipy obiadowej stanowczym głosem rzekła: “Pan dziś wychodzi, to dla pana tylko zupa, drugie się nie należy!”. |
|
2004-02-08 |
|
|
Pojechałem więc na Banacha. Najpierw nie mogłem się dopytać, gdzie iść - a ten szpital to całe miasteczko. W końcu usłyszałem, że mam opłacić badanie w rejestracji, gdzie rejestrują się pacjenci, przychodzący do szpitala. Tam kolejka była długa i nieprzyjemna. Ludzie, zapisujący się do szpitala, nie są na ogół we wspaniałych humorach. Rejestratorka wielokrotnie nie potrafiła wytłumaczyć bardziej skomplikowanych spraw prostym pacjentom, którzy przeważają. Ona nie potrafi tłumaczyć, oni nie są w stanie jej zrozumieć... W końcu usłyszałem, że ktoś do mnie przyjdzie. Rzeczywiście przyszła jakaś pani, która pobrała ode mnie opłatę, ręcznie wypisała kwitek itd. - wszystko w taki sposób, iż było oczywiste, że nie zdarza się jej to często. Co lepsze, zapytała o dowód osobisty - choć nie było to badanie na odczyn Wassermanna. Wykorzystałem jednak moment i pokazałem legitymację profesorską. W tym momencie stałem się pacjentem chyba bardziej poważanym. Takie przynajmniej miałem wrażenie. |