ROZPADA SIĘ WIELKA MANGEA Tomasz Szlendak |
O rychłej i nieuchronnej dominacji kobiet w kulturze zachodniej – fragment
Świat kultury kapitalistycznej, zarówno w swoim wolnorynkowym, zachodnim wydaniu, jak i w wydaniu państwowego, centralnie sterowanego industrializmu w realsocjalistycznej rzeczywistości, skonstruowany był ku chwale mężczyzn. On był w istocie światem mężczyzn. Odpowiadał męskim pragnieniom, męskim cechom i męskim celom. W momencie, kiedy od protestanckiego kapitalizmu produkcji i kumulacji zasobów przechodzimy w kierunku post-kapitalizmu masowej konsumpcji i rozrywki, kultura coraz słabiej odpowiada potrzebom mężczyzn, a coraz mocniej kłania się kobietom. Kultura post-kapitalistycznej konsumpcji jest w istocie światem kobiet i światem urządzonym dla spełniania kobiecych potrzeb. Mężczyźni tego nie dostrzegają albo dostrzec nie chcą, pojawia się zatem konieczność zaniesienia w męski ród kaganka, nieprzyjemnego niestety, oświecenia. Oświecenie, nawet niesympatyczne, zawsze się przydaje, można przecież, będąc wyposażonym w wiedzę, zmodyfikować swoje postawy i działania, aby w efekcie nie zostać zmiecionym przez ruchy tektoniczne społecznych przemian. Cóż to za ruchy tektoniczne?
Otóż rozpada się na naszych oczach Wielka Mangea, Pankontynent Mężczyzn. Tkwiła ona przez wieki całe pośrodku Oceanu Zachodniego, niczym starożytna Pangea pośrodku Panoceanu setki milionów lat temu. Ruszyły dziś płyty tektoniczne, dryf poszczególnych części Mangei we wszystkie strony świata jest nieuchronny. Walka z rozpadaniem się wielkiego kontynentu nie ma sensu. To tak, jakby walczyć z grawitacją, ze śniegiem i z wiatrem. Gorzej, grawitację bowiem możemy oszukać w trakcie laboratoryjnych symulacji albo w samolotach służących do treningu kosmonautów, śnieg możemy roztopić, zepchnąć spychaczem, a nawet samemu wytworzyć (żeby poszusować przy braku opadów), od porywów nad morza brzegiem osłania nas choćby wiatrochron. Z dryfem kontynentów nie mamy ani siły, ani środków, by się zmierzyć. Jest jak los i jak przeznaczenie. Poza naszą władzą.
Nie wiemy jeszcze, jak będzie wyglądać przyszłość pozostałości po Mangei, jak poukładają się drobniejsze kontynenty i wyspy, jaka ułoży się z nich mapa, choć możemy tę mapę do pewnego stopnia przewidzieć i zrekonstruować. Wiemy jednak, a naucza tego wiedza o ewolucji, że stwory Mangeę zamieszkujące zmienią się lub wyginą. Mangeę zamieszkują wielgachne zwierzaki – powiedzmy mangaki – świetnie przystosowane do jej surowego, dzikiego i suchego klimatu. Są silnie wyspecjalizowane i adaptacja do jakichkolwiek innych warunków byłaby dla nich szalenie kłopotliwa, wręcz niemożliwa. To tak, jakby kazać poczciwej żabie dostosować się arcysuchego środowiska w ciągu trzech dni. Stawiamy wszystkie oszczędności na to, że żaba prędzej wyzionie ducha, niż się dostosuje. Mangeę jednak zamieszkują także zwierzaki mniejsze – powiedzmy femgynie – słabiej znoszące surowy klimat, mające jednak tę cechę, że znacznie łatwiej niż mangaki przystosowują się do rozmaitych warunków środowiskowych. Duże i agresywne mangaki na rozsypującej się Mangei jeszcze dominują, trochę siłą rozpędu i trochę na wyrost, albowiem w szybkim tempie i nieuchronnie po rozbiciu pankontynentu zmieni się klimat, a one – niezdolne do szybkich modyfikacji zachowania – przegrają batalię o dominację nad pozostałościami Mangei z femgyniami. I kto wie czy nie wyginą w ogóle. Niektóre z mangaków, dostrzegając ruchy rozdzierające ich ukochany kontynent, filozofują o nieprzyjemnej przyszłości, większość jednak wzmiankowanych ruchów tektonicznych nie dostrzega, albowiem ewolucja wykształciła u nich cechy, które znacząco czynienie takich subtelnych obserwacji utrudniają. Jedną z takich mangackich cech jest myślenie hierarchiczne, kompletnie niestosowalne w środowisku poza Mangeą. Zacznijmy naszą opowieść o katastrofie Wielkiej Mangei, jednak już bez odwoływania się do tej nadmiernie może ewolucyjno-katastroficznej metafory, od opisu jednego z zadziwiających, zbiorowych zachowań mangaków-mężczyzn, aby przejść do innych ich cech, które zadecydują o ewolucyjnej wiktorii femgynii-kobiet.
Stroszenie ogona kontra myślenie sieciowe
Pewnego razu na jednym z szacownych polskich uniwersytetów odbywała się publiczna obrona rozprawy doktorskiej. Niby nic szczególnego, setki takich wydarzeń odbywają się każdego roku. Bronił się młody mężczyzna, co także nie jest niczym wyjątkowym, ponieważ w nauce przewaga doktorantów nad doktorantkami jest znaczna niezależnie od dyscypliny. Podczas obrony pracy doktorskiej chodzi mniej więcej o to, aby tę pracę i zawarte w niej tezy – jak nazwa imprezy wskazuje – obronić. Nestorzy nauki: promotor, recenzenci i członkowie komisji – pytają, zestresowany delikwent odpowiada. Zasadą jest, że odpowiedzieć na kierowane doń pytania musi, w innym bowiem wypadku obrona się nie powiedzie i przyjdzie pisać nową pracę albo w ogóle porzucić marzenia o karierze uniwersyteckiej.
Wróćmy do tego szczególnego zimowego południa, kiedy to wykształcony w zakresie dwóch dyscyplin młody człowiek broni się przed komisją. Recenzenci zadają pytania, ów człowiek na pytania te wcale nie odpowiada. Zamiast tego opowiada, jakiż to jest wspaniały, ile ukończył fakultetów, jak znakomicie pisze, jak doskonale pojął naturę świata tego i jak to nikt inny prócz niego na tym świecie nie ma racji. Po czym pytania zadają członkowie komisji, na które delikwent również nie odpowiada, zamiast tego mówiąc, jakiż jest wspaniały, ileż to ukończył fakultetów, jak znakomicie posługuje się komputerową klawiaturą, jakąż to wyrafinowaną zdobył wiedzę o świecie i jak to reszta bożych baranków nie ma o tym świecie najmniejszego pojęcia. Nie tego, przypomnę, oczekuje się od broniącego doktoratu człowieka. Zgodnie z wszelkimi zasadami winny samochwałę spotkać szykany, na przykład prośba, żeby sobie poszedł na kawę i nie zawracał głowy doktoratami w przyszłości, ani sobie, ani żadnym innym komisjom. Jeden z recenzentów stwierdza po usłyszeniu kwiecistych wypowiedzi doktoranta, że jest ów młodzian trwale niezdolny do udzielania odpowiedzi na pytania i do przyjmowania krytyki. No i dobrze, pomyślicie zapewne w sposób brutalny: niech młodzian sobie daruje i idzie, zielona trawka czeka. Nic bardziej mylnego. W trakcie narady komisja głosuje za przyjęciem obrony, mimo rażących uchybień procedury i mimo „puszenia się” delikwenta. Dlaczego? Bo mężczyznom tego rodzaju zachowania à la paw przystoją. To po pierwsze. Po drugie, mężczyźni mają jakąś trwale zakodowaną tendencję do popierania się w podobnych sytuacjach. Poparci zostali tu rzecz jasna wybitni promotorzy i recenzenci puszącego się młodziana. Zapytajmy jednak, co stałoby się w sytuacji, kiedy w ten sposób „broniłaby się” kobieta, a większość szacownej komisji stanowiłyby panie? Sądzę, że miłosierdzia nikt by nie okazał i obrona zakończyła się klapą. Liczyłoby się wyłącznie meritum i nieadekwatny sposób zachowania doktorantki. A oto argumentacja przesądzająca – jak się wydaje – o trafności powyższego domysłu.
Mężczyźni, jak dowodzi po latach badań słynna w feministycznych (acz nie tylko) kręgach Helen E. Fisher, antropolog z uniwersytetu Rutgers, różnią się od kobiet ewolucyjnie ukształtowanym sposobem myślenia i sposobem działania. Ten sposób myślenia zadecyduje jej zdaniem w przyszłości o kulturowym sukcesie kobiet i o społecznej porażce mężczyzn. Jedna z książek Helen E. Fisher – Pierwsza płeć – w której akademickie proroctwa na temat dominacji kobiet w kulturze zachodniej znajdują najpełniejszy wyraz, wywołała w roku 1999 niemałą burzę za Atlantykiem. Wystarczy przyjrzeć się skrajnym (pozytywnym i negatywnym) emocjom, jakie przelali na klawiatury swoich komputerów klienci największej internetowej księgarni świata – amazon.com. Podział – o ile wierzyć pseudonimom sieciowym wypowiadających się klientów – przebiega wzdłuż linii czytelnik-czytelniczka. Ci pierwsi z reguły klną na czym świat stoi, zarzucają książce Fisher, że jest objawem zaawansowanego ideologicznego schorzenia, że jest arogancka i że jest w tym samym stopniu subtelna, jak subtelne były kamienne tablice zniesione ludowi przez Mojżesza (u Mojżesza jest dla przykładu twarde: Nie będziesz miał bogów cudzych nade mną, u Fisher nieprzejednane: Kobieta istotą lepszą jest i basta!). Żadnych światłocieni, tylko biel i czerń. Kobietom z reguły dzieło Fisher bardzo się podoba, co nikogo dziwić nie powinno, wszak wszystkie kulturowe mniejszości winny wysławiać pod niebiosa prace poświęcone swej rychłej społecznej hegemonii.
Pomijając cały szereg wątków pojawiających się w książce, Fisher stawia interesującą z socjologicznego punktu widzenia tezę o zasadniczych różnicach między kobietami a mężczyznami w zakresie sposobu myślenia. Mężczyźni mianowicie charakteryzują się jej zdaniem myśleniem analitycznym, abstrakcyjnym, sekwencyjnym, linearnym i przyczynowo-skutkowym, podczas gdy kobiety charakteryzuje myślenie holistyczne, kontekstowe i sieciowe. Różnice te – co rzeczywiście dokumentują setki przeprowadzonych w ramach nauk społecznych badań, na które Fisher się powołuje – widoczne są wtedy, gdy mężczyźni i kobiety zabierają się na przykład do pracy. Kobieta – skorzystajmy z Fisherowskiej metaforyki – może żonglować wieloma piłeczkami naraz i nosić w jednym czasie wiele kapeluszy. Oznacza to, że może wykonywać kilka czynności naraz, myśleć w jednym czasie o kilku sprawach, prowadzić jednocześnie kilka rozmów. Dysponuje większą wyobraźnią, w związku z czym jej dalekosiężne plany są lepsze od planów mężczyzn, którzy z reguły – jeśli już planują cokolwiek – to raczej na krótką metę. Dla kobiet droga wiodąca do celu jest wszystkim, dla mężczyzn wszystkim jest cel sam w sobie. Mężczyzn charakteryzuje myślenie linearne, co wyraża się w przechodzeniu w ramach dowolnego działania od punktu A do punktu B, potem od B do C i tak dalej. Kobieta rysuje natomiast całą sieć zależności między tymi punktami i rzadko punkty owe układają się w jej umyśle jako sekwencja następujących po sobie w idealnym porządku wydarzeń. Wszystko zależy tu od wszystkiego, wszystko się ze wszystkim wiąże. Dlatego kobiety znacznie lepiej od mężczyzn radzą sobie w sytuacjach niejasnych, lepiej znoszą nierozwiązane albo wręcz nierozwiązywalne problemy. Spróbuj – mówi Fisher – oderwać swojego męża od telewizora, mówiąc w czasie, gdy ogląda mecz, cokolwiek, co uznasz za ważne i co powinien zapamiętać bądź zrobić. Nie zapamięta i nie zrobi, ponieważ jego umysł jest „jednoprzełącznikowy”, mężczyzna ma naturalną, wynikającą z innych zadań wykonywanych w ewolucyjnej przeszłości skłonność do wykonywania tylko jednego zadania w jednym czasie. Kobieta może wykonywać tych zadań choćby pięć, co mężczyzn niejednokrotnie doprowadza do pasji. Fisher jest oczywiście zdania, że w świecie przyszłości – świecie zbudowanym wokół sieci współpracy, a nie w ramach hierarchicznej piramidy zależności, w świecie usług, a nie produkcji – wymienione cechy kobiecego umysłu będą skuteczną bronią. W biznesie wszak skutkować mogą one mniejszym przywiązaniem do biznesplanów, lepszym przetwarzaniem informacji o dużej złożoności (świat pełen jest dziś przecież niedającego się przewidzieć ryzyka), szybkim przełączaniem się między wieloma różnymi zadaniami, czy wiązaniem ze sobą wielu pozornie tylko niezwiązanych ze sobą faktów, zjawisk czy wydarzeń.
Mężczyźni mają tendencję do odczytywania takiego kobiecego myślenia i zachowania w kategoriach stereotypowych, narzuconych w ramach męskiej kulturowej hegemonii, trwającej co najmniej od czasów pojawienia się na naszej planecie pierwszego rolnika. Nie ucieknę od takiego postrzegania damskich zachowań również i ja, a jeśli nawet ucieknę, to raczej niedaleko. Dla ilustracji: złości mnie moja żona potwornie, wychodząc siedemnastokrotnie w czasie oglądania filmu, który zmusza widza – moim oczywiście zdaniem – by się nie rozpraszał i skupił całą swoją uwagę. Doprowadza mnie na skraj rozpaczy, kiedy w tym czasie a) robi sobie kawę/herbatę, b) pali papierosa przy otwartym oknie, c) dzwoni do koleżanki z pracy powiedzieć jej, że właśnie ogląda interesujący film, d) idzie zamienić kilka zdań z moim bratem na temat jego aktualnej życiowej partnerki, e) konsumuje kanapkę, którą f) wcześniej preparuje, g) pyta mnie o szczegóły naszego zeznania podatkowego, h) sprząta łazienkę, i) myje i kroi paprykę do jutrzejszej sałatki, j) zbiera z podłogi zabawki naszej córki i wykonuje wiele, wiele innych rzeczy, których z racji linearności mojego umysłu nie jestem nawet w stanie zarejestrować. Największa rozpacz ogarnia mnie w momencie, kiedy muszę jej powiedzieć, co się aktualnie w fabule wydarzyło, przy czym zaznaczyć należy, że w większości wypadków i tak świetnie wie, co się dzieje, nawet bez mojej pomocy. Dekoncentracja, która uniemożliwiłaby mężczyźnie skupienie na filmowej projekcji, jej zdaje się nic a nic nie przeszkadzać. Tak jak mnie irytuje noszenie kilku kapeluszy naraz w czasie oglądania filmu, tak ją irytuje dla przykładu moje „puszenie się”, które ku mojemu zdumieniu (pilnuję się przecież, jak mogę) skrzętnie wyłapuje z moich codziennych gestów, słów i czynności.
I nic dziwnego, że męskie puszenie się i nadymanie kobiety niezmiernie drażni. Zdaniem Fisher, kobiety miast puszenia się wolą grę zespołową; wolą, żeby inni je lubili raczej niż szanowali, przeważa u nich myślenie kolektywne zamiast indywidualistycznego, tak charakterystycznego dla mężczyzn oraz – co bardzo ważne – brak włączania się w spiralę walki o dominację, co przejawia się u mężczyzn prezentacją pawich piór, tak jak w przypadku opisanego na wstępie doktoranta. On – biedaczysko – tylko stroszył pióra, usiłując się włączyć w odwieczną męską rywalizację z innymi męskimi pawiami przygniatającymi go swoim wysokim społecznym statusem. Starał się nawiązać, być może nie do końca udolnie, do reguł obowiązujących w ramach męskiej, uniwersyteckiej piramidy władzy. Jeżeli butny doktorant chce być kiedyś na szczycie stożka, musi się włączyć w odwieczną grę prezentowania barwnego ogona i akcentowania swojej roli. Kobiety, co można zauważyć na dowolnym zebraniu, odbywającym się w dowolnej instytucji, z reguły nie puszą się, a samo zebranie prowadzić ma w ich zamierzeniu do jakiegoś porozumienia. Z punktu widzenia mężczyzny zebranie doprowadzić ma do wygranej na pawie pióra. Mężczyźni wychodząc z zebrania mają poczucie dobrze spełnionego obowiązku, jeśli – ujmując rzecz całą kolokwialnie – udało im się komuś dołożyć, jeśli wygrali we własnym osądzie batalię o prestiż. To, że jakieś pozaprestiżowe cele nie zostały osiągnięte, to sprawa niewarta ich cennej uwagi.
Można się z Fisher nie zgadzać odnośnie detali i dąsać się bardzo na jej ideologiczne zacietrzewienie, jednak trudno nie dostrzec, że amerykańska antropolog może mieć sporo racji. Stroszenie pawich piór, nieusuwalna hierarchiczność męskich zachowań, a wszystko to połączone z agresją, raczej mężczyznom nie pomogą w epoce postkapitalizmu. Zespołowość działań kobiecych, nastawienie na odczytywanie emocji innych ludzi, szersze postrzeganie rozmaitych zagadnień, myślenie sieciowe, pojmowanie świata w kategoriach gry o sumie nie-zerowej (wygrać mogą wszyscy, a nie tylko ja; wcale nie musi być pokonanych) pomogą kobietom w zdobyciu przewagi w świecie usług niematerialnych, świecie bez wyraźnej i sztywnej męskiej hierarchii, który – jak wynika z socjologicznych obserwacji – nadchodzi wielkimi krokami.
Damy w pracy i bez pracy
W najbliższej, a może i tej dalekiej przyszłości, nowe miejsca pracy powstawać będą w ramach usług, szczególnie zaś w ramach usług o charakterze niematerialnym: w kulturze, mediach, nauce, oświacie, ochronie zdrowia, wypoczynku, sporcie, finansach, opiece nad ludźmi starszymi bądź dziećmi, wychowaniu pozaszkolnym, organizacji czasu wolnego, organizacji obywateli do uczestnictwa w życiu publicznym oraz w rozmaitych dziedzinach związanych z zaspokajaniem coraz mocniej różnicujących się potrzeb indywidualnych, których dzisiaj nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Udział zatrudnienia w tego typu usługach i w usługach w ogóle stale rośnie. W Unii Europejskiej, jeszcze w ramach piętnastki, średnio ponad 70 proc. wszystkich osób pracujących, zatrudnionych było w usługach. Niewątpliwie era przemysłu, maszyny i produkcji jako celu nadrzędnego skończyła się. Kobiety zdają się o tym wiedzieć albo przynajmniej lepiej to przeczuwać niż mężczyźni. W każdym razie znacznie lepiej od mężczyzn przystosowują się do tej zmiany. Mężczyźni zdają się tych przemian nie dostrzegać i życzą sobie – szczególnie w malowniczym kraju nad Wisłą – aby świat biegł starym torem, co widać choćby w momencie, kiedy chcący po staremu pracować górnicy, mamieni obłąkańczymi wizjami ponad trzydziestu różnych central związkowych, rzucają kamieniami w okna ministerstw, które z kolei po staremu chcą rządzić. Centrum, góra piramidy, da wam, górnicy, kochany piramidy tej dole, przywileje, etaty i zabezpieczenia socjalne, jeśli nie będziecie rzucać i grzecznie sobie pójdziecie. Żadnych dalekosiężnych wizji, żadnych dalekosiężnych planów, tylko utrzymanie władzy, tylko górnicze cele doraźne, przechodzimy wszyscy panowie – i ci na górze, i ci na dole – od punktu A do punktu B. I wszyscy po takiej prezentacji pawich piór (my dla was kamienie, wy dla nas czternastki!) zadowoleni, wszyscy wniebowzięci.
Tymczasem świat dawno już odmienił swe oblicze. Do pracy w usługach przyszłości oraz – co ciekawe – do nieuchronnego, jak się wydaje, braku pracy w tej samej przyszłości lepiej przygotowane są kobiety. Lepiej radzić sobie będą w zawodach wymagających nie tylko zdolności “sieciowych”, ale i wyższego wykształcenia, lepiej także zniosą bezrobocie, z tych samych zresztą powodów. Porównując odsetek kobiet kończących szkoły wyższe z analogicznym odsetkiem mężczyzn, nietrudno o spostrzeżenie, że o ile kobiety prą do przodu, o tyle mężczyźni nie tylko nie nadążają i stoją względem kobiet w miejscu, ale po prostu cofają się. W roku 1988 w populacji męskiej 12 proc. stanowiły osoby, które legitymowały się wykształceniem wyższym, podczas gdy ten sam odsetek kobiet oscylował wokół 8 proc. Minęło dwanaście lat, a wskaźniki odwróciły się: w roku 2000 wyższym wykształceniem mogło się pochwalić 11 proc. kobiet i 9 proc. mężczyzn. Nic w tym dziwnego – kobiety stanowią większość studentów w naszym kraju. Lepiej dociera do nich zatem uporczywie lansowany przekaz, że bez wyższego wykształcenia w świecie przyszłości ani rusz. W efekcie kobiety są coraz lepiej w stosunku do mężczyzn wykształcone. Przyda się to nie tylko w warunkach pracy. Będzie to także przydatne w warunkach bezrobocia. O ile wierzyć socjologicznym wieszczom (na przykład Jeremy Rifkinowi), praca będzie w przyszłości przywilejem mniejszości, a nie obowiązkiem większości. Większość nie będzie pracować, a żeby godnie nie pracować, trzeba zająć czymś czas. Studia wyższe i w ogóle edukacja na poziomie wyższym od podstawowego czy technicznego rozwija potrzeby – strasznie się one patetycznie w pedagogice i socjologii nazywają – wyższego rzędu. Inaczej: żeby coś robić na bezrobociu i nie zanudzić się na śmierć, trzeba być wykształconym. Świat bez pracy jako normy w biografii każdej jednostki będzie dla kobiet całkiem do zniesienia, dla mężczyzn jednak będzie zrealizowanym na jawie horrorem, zaowocuje dodatkowo ich społeczną marginalizacją, wycofaniem z życia publicznego, wspólnotowego, a nawet rodzinnego. Są oczywiście tacy (całe hordy chciałoby się dodać, rola trutnia czy maskotki zawsze odpowiadała sporej reprezentacji płci mniej urodziwej), którym taki świat wielce będzie odpowiadał. Nie wszystkim jednak. Ileż bowiem można chodzić pod sklep, by pić pod owym sklepem napoje ogniste w niedogolonej gromadzie? Ileż to meczów można obejrzeć w telewizji? Czy wszyscy mężczyźni zdolni są do prowadzenia takiego właśnie żywota? Raczej nie, a przynajmniej trzeba mieć taką nadzieję.
Jeżeli mężczyźni nie przekonfigurują swoich pomysłów na życie, na swoją rolę w kulturze, to obudzą się pewnego dnia w warunkach, w których tradycyjne męskie prace – z racji niekonieczności znojnej zaprawy fizycznej – staną się domeną kobiet. Wszak one równie sprawnie przebiegają palcami po komputerowych klawiaturach. Do tego dochodzą ich subtelne umiejętności interpersonalne... Pewnego dnia po prostu zabraknie odpowiednio dużej męskiej reprezentacji do zawodów uznawanych w naszej kulturze za prestiżowe i w związku z tym okupowane przez ród męski. Trzeba będzie ich miejsca zapełnić jednostkami, które są przygotowane, zawodowe wakaty bowiem nie znoszą próżni. Nie można mieć wątpliwości, że kobiety łatwo sobie z tym zadaniem poradzą. A jak sobie poradzą, to szukać będą na rynku matrymonialnym partnerów równie dobrze radzących sobie w takich sytuacjach. Widać to już w chwili obecnej, kiedy przyglądamy się wynikom badań dotyczących zmian preferencji względem mężczyzn, objawianych przez babcie, matki i córki.
Pośród dzisiejszych córek trzykrotnie spadło w porównaniu z ich babkami zapotrzebowanie na mężczyznę, którego cechowałaby tradycyjna (a więc hipermęska i związana z siłą) pracowitość. Istotnie wzrosło natomiast znaczenie inteligencji i wykształcenia. Córki wolą elokwentnego, zabawnego towarzysza życia w miejsce upragnionego przez babki pracowitego i silnego męża. Ten ostatni po stracie pracy załamie się najprawdopodobniej i podda alkoholowi, ten pierwszy nawet w sytuacji braku pracy podoła zadaniu: będzie dostarczał rozrywki, zaopiekuje się dziećmi, nie zanudzi. Coraz częściej zresztą taki scenariusz – ona w pracy, on w domostwie – trzeba brać pod uwagę. Kobiety bowiem wyrugują wielu mężczyzn nawet z tych nisz gospodarki, którymi do tej pory zajmowali się wyłącznie panowie.(...) |