Odpu Ť¦ç sobie

Odpuść sobie, odpuść dziecku. Nie musi być najlepsze

Agnieszka Jucewicz 04.04.2012

Żeby dziecko nie było gorsze, musi być najlepsze, i to we wszystkim. Niektórzy trenują je, zanim jeszcze się urodzi. Wydaje nam się, że to, jakie będzie, i to, co osiągnie, bądź czego nie osiągnie, zależy wyłącznie od nas. Czy na pewno?

Żeby dziecko nie było gorsze, musi być najlepsze?

W 2005 r. w amerykańskim miasteczku Milford w stanie Connecticut pewna babcia postanowiła postawić w ogrodzie basen dla swoich 14 wnucząt. W pobliżu, na miejskich gruntach, rosło kilka wiekowych drzew orzesznika, a ponieważ jeden z wnuczków miał silną alergię na orzechy, babcia wystosowała pismo do ratusza. Bała się, że zbłąkany orzech wpadnie do basenu, wnuczek niechcący go zje, a potem zginie bezsensowną śmiercią. Burmistrz bał się pozwu, więc nakazał wyciąć stare, piękne drzewa.

To nie żart. Ta historia wydarzyła się naprawdę. Opowiedziała mi ją Lenore Skenazy, nowojorska dziennikarka, matka dwóch nastolatków, którą okrzyknięto "Najgorszą Matką Ameryki" tylko za to, że pozwoliła 9-letniemu synowi przejechać się samodzielnie metrem z Manhattanu na Brooklyn. Chłopiec bezpiecznie wrócił do domu, zachwycony swoim sukcesem. Skenazy, jako dumna mama, opisała wszystko w lokalnej gazecie, czym nieoczekiwanie wywołała medialną burzę. Przez kilka następnych dni była gościem wszystkich telewizji śniadaniowych, tłumacząc się z "zaniedbania", "braku odpowiedzialności" i "bezmyślności" - żeby wymienić tylko łagodniejsze zarzuty. Kiedy fala wzburzenia opadła, wstrząśnięta atakiem "idealnych matek" Skenazy zaczęła prowadzić blog pt. "Dzieci wolnego chowu: czyli jak dać dzieciom wolność, którą sami mieliśmy, i nie zamartwić się na śmierć", potem wydała książkę o tym samym tytule, a dzisiaj prowadzi popularny program o alternatywnym rodzicielstwie na Discovery i jeździ z wykładami. Te historyjki można traktować jako przypowiastki z krainy absurdu, ale można odczytać je też jako opowieści o strachu, który zdominował rodzicielstwo, nie tylko w USA.

Mozart dobry na tortury

Nie trzeba daleko sięgać, by i u nas dostrzec rodziców, którzy przesadnie skupiają się na dzieciach, kontrolują je, obserwują, inwigilują (narzędzi do tego mamy w bród - telefony, GPS-y, kamery w przedszkolach). Albo tych, którzy wolą posadzić dziecko przed komputerem w domu, niż wypuścić na podwórko, by eksplorowało świat ("pełen pedofilii i porywaczy czyhających w krzakach").

Strach dotyczy ich zdrowia i bezpieczeństwa ("Uwaga na pestycydy!", "Włoszczyzna tylko organiczna!", "Pieluchy tylko tetrowe"), ale też ich przyszłości (wtedy staje się jeszcze bardziej irracjonalny i niepohamowany). Boimy się, jak sobie poradzą w świecie. Czy znajdą dobrą pracę? Czy będą mieć udane relacje z ludźmi? (może tym akurat przejmujemy się najrzadziej).

Carl Honoré, kanadyjski publicysta, orędownik ruchu Slow, propagujący wolniejsze tempo życia, autor książek "Pod presją" i "Pochwała powolności", pisze, że "pragniemy dla dzieci wszystkiego, co najlepsze, ale też chcemy, żeby były najlepsze we wszystkim". Chcemy zapewnić im jak najlepsze wykształcenie, dać narzędzia pozwalające poruszać się na konkurencyjnym rynku pracy, zahartować do wyścigu, w którym przyjdzie im uczestniczyć - bo już dzisiaj wiadomo, że bycie tylko dobrym niczego nie gwarantuje, trzeba być najlepszym z najlepszych. W praktyce oznacza to jeszcze lepszą szkołę, więcej zajęć pozalekcyjnych: języki, treningi sportowe, gra na skrzypcach metodą Suzuki, matematyka metodą Kumona - a może warsztaty dla małego geniusza? Próg wieku, w którym wprawiamy tę machinę w ruch, coraz bardziej się obniża ("Przecież wiadomo, że mózg dziecka kształtuje się przez pierwsze kilka lat, a potem to już po ptakach"). Niektórzy już w ciąży puszczają dziecku na okrągło Mozarta (bo przeczytali, że dzięki temu będzie mieć większe szanse na egzaminach np. na medycynę). Inni mówią do brzuchów w języku obcym, żeby zapewnić dziecku "lepszy start". Są już zajęcia z angielskiego dla noworodków, trening małego pływaka dla niemowlaka zakończony certyfikatem, eksperymenty naukowe dla roczniaka. Najnowsze amerykańskie badania dowodzą, że istnieje związek pomiędzy karmieniem dziecka a jego inteligencją i tym, jakie osiągnie wyniki na obowiązkowych egzaminach w szkole podstawowej: "Jeśli jest karmione na żądanie, jego mózg będzie rozwijał się szybciej niż u dziecka karmionego w określonych godzinach". I jak się mają czuć matki, które nie karmią piersią albo wybrały karmienie o określonych porach? I tutaj, obok strachu, pojawia się kolejna cecha wyróżniająca współczesne rodzicielstwo - brak zaufania do własnej intuicji.

Wszechmoc strachem podszyta

Jako świeżo upieczeni rodzice czujemy się zwykle mało kompetentni. Mam podejrzenie, że zawsze tak było, ale kiedyś międzypokoleniowe więzy rodzinne były silniejsze - to dawało oparcie. Pod jednym dachem mieszkały babcie, matki, córki i ciotki. Zwykle w rodzinie było co najmniej kilkoro dzieci. Te dzieci można było obserwować, ich rodziców można było obserwować - wychowywanie odbywało się na zasadzie naśladownictwa i powielania wzorców. Dziecka nie wychowywało dwoje - albo coraz częściej jedno - rodziców, tylko "cała wioska". Można dyskutować o tym, jakie to miało konsekwencje - dobre czy złe, ale prawda jest taka, że wychowanie, jako międzypokoleniowy zestaw prawd, odeszło do lamusa. Dzisiejsi rodzice wychowania uczą się z poradników i gazet dla rodziców, które zamiast uspokajać, jeszcze bardziej podsycają brak wiary we własne możliwości, serwując co chwila sprzeczne informacje (szczepić, nie szczepić, usypiać tak albo śmak, karać, nie karać, spać razem, osobno). Brak kompetencji wypunktuje też kolejna autorytatywna "superniania" z telewizora. Bywa, że zaangażowani rodzice są tak przejęci swoją rolą, że zaczynają traktować ją jak zawód, a swoje dzieci jak kolejny projekt, którym muszą dobrze zarządzać i z którego zostaną rozliczeni. Ta koncentracja na dziecku nie dziwi, biorąc pod uwagę okoliczności - lęk, niepewność, presję na wyniki - oraz fakt, że coraz częściej mamy tylko jedno dziecko. To wszystko sprawia, że rodzice często biorą na siebie odpowiedzialność ponad miarę, która czasami przekształca się w poczucie mocy nieadekwatne do rzeczywistości. Wydaje im się, że to, jakie dziecko będzie, i to, co osiągnie, bądź czego nie osiągnie, zależy wyłącznie od nich (chociaż zdrowy rozsądek i doświadczenie podpowiada, że to nieprawda). Honoré nazywa to dosadniej. W swoich książkach pisze o tym, że mamy do czynienia z syndromem dziecka zarządzanego, którym się steruje, kieruje, naprowadza i nad którym się bez przerwy stoi. Efekt? Wypalenie wśród siedmiolatków, rosnąca fala depresji, stanów lękowych i zaburzeń psychicznych u dzieci, a przede wszystkim brak własnej inwencji, niechęć do podejmowania twórczego ryzyka, nieumiejętność podejmowania samodzielnych decyzji i znoszenia porażek. "Świetne CV i tzw. brak iskry bożej" - mówi Honoré.

Rodzice wiecznie winni

Można się spierać, czy tzw. wychowanie helikopterowe to problem elit w wysoko rozwiniętych społeczeństwach. Honoré zgadza się z tym, że nie wszystkie dzieci mają równy start, miliony dzieci na świecie cierpią raczej na niedostatek opieki niż na jej nadmiar, i przyznaje, że większość rodziców helikopterów wywodzi się z klasy średniej, ale jednocześnie mówi o tym, że takich rodziców spotyka coraz częściej, niezależnie od stopnia zamożności, szerokości geograficznej i kultury, bo to właśnie ta klasa nadaje ton, "a jej kompleksy i dziwactwa przenikają w dół i w górę drabiny społecznej. A w każdym razie wszyscy inni czują się winni, bo nie udaje im się dotrzymać kroku".

I tu, do strachu i do braku zaufania we własne siły, możemy zaprosić trzecią cechę wyróżniają współczesne rodzicielstwo - poczucie winy, którego trudno się pozbyć. Mamy poczucie winy, że nie wszystko zdołamy im zapewnić, więc pracujemy jeszcze więcej i... mamy poczucie winy, że nie spędzamy z nimi wystarczająco dużo czasu. I tak to się kręci. Nowe technologie sprawiają, że zaciera się granica między pracą a odpoczynkiem. Kiedy dziecko buduje wieżę z klocków, można przecież odpowiedzieć na kilka służbowych maili, prawda? Można też je posadzić przed laptopem, a na drugim dokończyć projekt - czy spędzamy wtedy czas z dzieckiem? A nie? A czy rozmowy o życiu w samochodzie - w drodze na zajęcia i z zajęć - nie wpisują się w tzw. czas jakościowy?

W takich momentach włącza się racjonalizacja. Tłumaczymy sobie, że to, co jest, jest słuszne. Zapisujemy dziecko na jeszcze jedne zajęcia i przekonujemy siebie, że to konieczne dla jego rozwoju (zamiast np. pójść z dzieckiem do parku i tam odbyć z nim lekcję biologii w praktyce), szukamy szkoły, która wypełnia mu czas od 8 do 18 - żeby nie traciło czasu na bezproduktywne siedzenie w świetlicy. Mówimy sobie: taki jest świat, taką mam pracę, ktoś zrobi to za mnie lepiej. Ale czy na pewno? Czy tak nie jest aby łatwiej?

Jak szybko zwolnić

Ostatni kryzys pokazał, że system wielkich korporacji i korporacyjnego myślenia o świecie, o związkach i o ludziach ("zróbmy bilans zysków i strat", "zainwestuj w siebie i swoje dziecko", "zarządzać rodziną" itp.) przestaje działać. Apel, żeby się zatrzymać, nie jest nowy, ale nigdy być może nie był tak potrzebny jak dziś. Carl Honoré mówi o tym, że ludzie pytają go: jak to zrobić, żeby zwolnić, ale natychmiast? Szybko się nie da, ale na pewno warto próbować. Ken Robinson, wybitny brytyjski pedagog od kilku lat mówi o tym, że nie tylko współczesne rodzicielstwo, ale i edukacja potrzebuje radykalnej rewolucji. Czas przycinania do jednego wzoru, uśredniania, usystematyzowania już się skończył. Potrzeba nam organicznego, bardziej indywidualnego podejścia do dzieci, bo każdy człowiek jest inny - ma inny potencjał, inny charakter i potrzeby, inne tempo rozwoju. Każda rodzina jest inna. Nie ma jednej recepty na idealne dzieci i idealne dzieciństwo. Ale żeby to odkryć, trzeba się najpierw zatrzymać, rozejrzeć się, zapytać siebie, kim jesteśmy, kim są nasze dzieci, czego pragniemy.


Wyszukiwarka