897

Samobójczy zamach na Okęciu i tajna misja gen. Petelickiego! To jedna z największych operacji w historii polskiego kontrwywiadu po 1989 roku. Śp. gen. Sławomir Petelicki dowodził jednostką 2305, która ochraniała Operację MOST. W czasie jej trwania udaremniono dwa zamachy bombowe planowane w Warszawie, w tym samobójczy atak na lotnisko Okęcie!

Rok 1990. W Rosji upada komunizm. Tysiące Żydów chce uciec z upadającego imperium do Izraela. Ale kanał przerzutowy przez Wiedeń jest "za wąski". Izrael szuka nowej bezpiecznej drogi. Węgry odmawiają mu jednak pomocy, bo boją się zamachów. Terrorystyczne organizacje arabskie za wszelką cenę chcą dokonać ataków na emigrantów, by wywołać panikę wśród rosyjskich Żydów i zatrzymać ich domach. W zaistniałej sytuacji, Izrael prosi o pomoc rząd Tadeusza Mazowieckiego. Rozpoczyna się Operacja MOST.

- Dnia 26 marca 1990 roku podczas spotkania z przedstawicielami Amerykańskiego Kongresu Żydów w nowojorskim hotelu „Plaza” polski premier zapowiedział udział służb specjalnych RP w planowanej operacji - czytamy na xportal.pl, który opisał te działania.

Departament I MSW, CIA i Mossad nawiązują współpracę. Informacja przedostaje się jednak do krajów arabskich. Już cztery dni po spotkaniu w Nowym Jorku dochodzi do zamachu na samochód attache handlowego ambasady polskiej w Libanie i przedstawiciela Polskiego Przedsiębiorstwa Handlu Zagranicznego Bogdana Serkisa. Serkis i jego żona zostają ranni. Na tym nie koniec. Arabscy terroryści chcą przeprowadzić kolejne ataki. Także w Polsce. Mimo to Operacja MOST nabiera tempa. Do przejścia w Terespolu zawożeni są Żydzi, którzy następnie autobusami są przewożeni do Warszawy. Tam są kwaterowani w budynku MSW (nie mogą go opuszczać) a następnie zawożeni na lotnisko i ewakuowani do Izraela. Każdy transport jest ochraniany przez polskich komandosów. Operacja MOST zakończyła się 20 lat temu. Trwała do jesieni 1992 roku. W jej ramach przewieziono do Izraela 60 tys. rosyjskich Żydów. Polską jednostką, która zabezpieczała jej przebieg, był oddział 2305 dowodzony przez śp. gen. Sławomira Petelickiego. W operacji brał też udział ówczesny szef antyterrorystów Jerzy Dziewulski.  Arabscy terroryści co najmniej dwa razy usiłowali zakłócić jej przebieg. Chcieli zlokalizować budynek, w którym trzymano emigrantów w Warszawie lub zaatakować ich na lotnisku.

Próbowano zlokalizować budynek w którym MSW gromadziła emigrantów, oraz przeprowadzić samobójczy zamach na lotnisku Okęcie – obydwie akcje udaremnił polski kontrwywiad - czytamy na xportal.pl, który dodaje, że znaczną część operacji MOST sfinansował holding... Art-B. Jego właściciele, Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski, jeszcze w czasie trwania Operacji MOST zostali oskarżeni o poważne nadużycia finansowe związane z działalnością ich spółki. Obaj uciekli do Izraela. Bagsik został zatrzymany w 1994 roku w Szwajcarii i wydany Polsce. Na wolność wyszedł w 2004 roku. Gąsiorowskiego do tej pory nie osądzono. Izrael odmówił jego wydania polskim władzom.Xportal.pl

Rząd zrezygnował z obniżki podatku - dla dobra palaczy

Budżet zarabia na palaczach ponad 20 mld zł rocznie. Większą część ceny papierosów stanowią podatki - VAT i akcyza. Ministerstwo Finansów zamierzało wzmocnić budżet, zmieniając proporcje akcyzy zawartej w cenie wyrobów tytoniowych. Akcyza w cenie papierosów jest mieszana i wynosi 31 proc. od ceny paczki oraz 170,97 zł od 1000 sztuk papierosów. Państwo najwięcej zyskuje właśnie na akcyzie - ponad 18 mld zł. Fiskus chciał zagwarantować wpływy do budżetu zwiększając jej część kwotową do 188 zł (liczoną od sztuk, niezależnie od ceny papierosów), proponując równocześnie obniżkę drugiej części do 25 proc. Ten zabieg uniezależniłby wpływy do państwowej kasy od wahań cen papierosów. Ministerstwo Finansów wycofało się jednak z pomysłu obniżki procentowej, tłumacząc, że dla dobra społeczeństwa wszystkie papierosy powinny drożeć o podobną kwotę. - Decyzja ministra finansów jest dla nas dużym zaskoczeniem. Z punktu widzenia przewidywalności dochodów budżetu jest to decyzja cokolwiek niezrozumiała - uważa Przemysław Noworyta z Polskiego Związku Plantatorów Tytoniu. Utrzymano wysoki procentowy składnik akcyzy, co jest wbrew tendencjom ogólnoeuropejskim. W ciągu ostatnich dwóch lat w 18 krajach UE znacząco obniżono tę część podatku. Jest to też niezgodne z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia. Za obniżeniem stawki procentowej (i podwyżką stawki kwotowej) opowiadają się także prozdrowotne organizacje walczące z tytoniowym nałogiem. Ich zdaniem wysoka kwotowa stawka akcyzy gwarantuje stabilne wpływy do budżetu państwa oraz powoduje równy wzrost ceny wszystkich papierosów.

- Wysokie podatki na wyroby tytoniowe, a co za tym idzie wysokie ceny na te produkty są ważnym elementem ograniczania użycia tytoniu. Podatek kwotowy jest o tyle lepszy, że zmniejsza różnice pomiędzy drogimi a tanimi markami co powoduje, że palacze zamiast, po podwyżce zmienić papierosy na tańsze, po prostu decydują się na rzucenie palenia - mówi Anna Kozieł z Biura Światowej Organizacji Zdrowia w Polsce. Z wyliczeń WHO wynika, że podniesienie cen wyrobów tytoniowych średnio o 10 proc. może w Polsce powodować spadek liczby palaczy nawet o 4 proc. Z kolei podwyżka cen o 14 proc. zmniejszyłoby liczbę zgonów w obecnej populacji o 78 000, a wpływy do budżetu o ponad 2 mld.

- Wszyscy zdają sobie sprawę, że akcyza jako podatek musi wzrosnąć na przestrzeni najbliższych dwóch, trzech lat. Jest to związane z unijną dyrektywą, dążymy do poziomu 90 euro na 1000 sztuk papierosów. Mamy wysoki odsetek wyrobów tytoniowych z przemytu, szara strefa jest bardzo mocno rozwinięta, jakiekolwiek ruchy akcyzowe są bardzo ryzykowne i wpłyną na wzrost szarej strefy - ostrzega Noworyta. Utrzymując wysoką część procentową i nieznacznie podnosząc część kwotową akcyzy można spodziewać się różnych negatywnych zjawisk na rynku, bo wzrost ceny legalnych papierosów powoduje, że pieniądze palaczy - zamiast do państwowej kasy - trafiają do szarej strefy.

Stanowisko Ministerstwa Finansów Minister Finansów po analizie, właśnie ze względów społecznych, uwzględniając, że ceny papierosów tanich jak i drogich powinny wzrastać o podobną kwotę, złożył autopoprawkę do ustawy o zmianie niektórych ustaw związanych z realizacją ustawy budżetowej określającą stawki podatku akcyzowego od papierosów na poziomie 31,41 proc. od maksymalnej ceny detalicznej i stawki kwotowej w wysokości 188,00 zł/1000 sztuk. Zapewni to wpływy do budżetu państwa na planowanym poziomie tj. ok. 345 mln zł dodatkowych wpływów w skali roku i wprowadzi równomierny wzrost cen detalicznych dla wszystkich poziomów cenowych papierosów. Dzięki temu osiągnięty zostanie równomierny wpływ podwyżki podatku akcyzowego na poszczególne segmenty cenowe wyrobów tytoniowych i zrealizowany zostanie cel społeczny poprzez równomierne obciążenie podwyżką zarówno tanich jak i drogich papierosów. System mieszany, bez względu na przyjętą strukturę opodatkowania, polega na stosowaniu kwotowo-procentowych stawek podatku akcyzowego, określonych w jednakowej wysokości dla wszystkich rodzajów papierosów i tytoniu do palenia. Akcyza jest podatkiem pośrednim, obciążającym wyrób, a nie producenta. Jeżeli więc dla wszystkich papierosów i tytoniu do palenia obowiązują te same stawki akcyzy, to zachowana jest zasada równego traktowania wszystkich podmiotów tej samej branży. Michał Morek

Prof. Żaryn bronił prawdy u Komorowskiego Czas zerwać z używaniem sporów historycznych do bieżącej politycznej dintojry - powiedział prezydent Bronisław Komorowski podczas Forum Debaty Publicznej "Depozyt Niepodległości". Słowom prezydenta przysłuchiwali się zaproszeni historycy. Ale prof. Jan Żaryn, obecny na spotkaniu, zaprotestował.Forum Debaty Publicznej jest formą prezydenckich konsultacji społecznych.
- Czas zerwać, próbować przynajmniej odizolować się, od pokusy używania wielkich sporów historycznych do załatwiania bieżącej politycznej dintojry czy podkreślania generalnych różnic, które są normalne w demokracji – mówił prezydent Komorowski, który próbował sprowadzić debatę do ogólnych stwierdzeń i większość gości dostosowała się do życzenia gospodarza. W debacie "Depozyt Niepodległości" udział wziął jednak również prof. Jan Żaryn.
- To była debata historyczna, ale odbywająca się tu i teraz, w konkretnej sytuacji. Była więc też zaproszeniem do porównań. Większość zaproszonych gości rzeczywiście mówiła o przeszłości, ale prezydent, organizując Forum, próbuje budować swój wizerunek, a więc powinien umieć odpowiadać na wyzwania – mówi Niezależnej.pl profesor Żaryn. – Zwłaszcza że prezydent prowadzi, chociażby w odniesieniu do Marszu Niepodległości, konkretną grę polityczną.
- Podkreśliłem trzy cechy, które powinny cechować polityka w kontekście Romana Dmowskiego i Józefa Piłsudskiego. Suwerenność, odwaga i gotowość do sprzeciwu wobec antypolskich zachowań – tłumaczy profesor Żaryn, który zwraca uwagę, iż te cechy są konieczne zwłaszcza teraz. Wobec dwóch wyzwań. – Wobec obrony i ochrony polskości przed doprowadzeniem do stadium tubylczości. I wobec katastrofy smoleńskiej, która sprowadzana jest do prymitywnego sporu partyjnego, a przecież nim nie jest. To jest wyjaśnianie tej zbrodni albo nie-zbrodni.
- Na końcu życzyłem prezydentowi Komorowskiemu żeby dorósł do tych wyzwań, choć nie wierzę, aby tak się stało – tłumaczy nam historyk. – Jest jednak Opatrzność Boska, która czyni cuda – dodał. Nawiązując do słów Żaryna dotyczących katastrofy smoleńskiej, doradca prezydenta - były komunista Tomasz Nałęcz - powiedział, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że zarówno Józef Piłsudski, jak i Roman Dmowski... sprzeciwiliby się powoływaniu jakichkolwiek międzynarodowych komisji mających badać najważniejsze dla Polski sprawy.
Niezalezna

Gazprom słabnie i obniża ceny Zamiast grożącej nam podwyżki cen gazu, powinien wkrótce nastąpić ich spadek. Gazprom zgodził się obniżyć ceny dla Polski. W zamian Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo wycofało z międzynarodowego arbitrażu wniosek o rozstrzygnięcie sprawy zawyżonych cen rosyjskiego surowca. Porozumienie w sprawie obniżki cen rosyjskiego gazu zakończyło trwające ponad rok negocjacje w sprawie aneksu do kontraktu jamalskiego. Polska płaciła dotąd za rosyjski surowiec najwięcej w UE. Było to ponad 500 dol. za 1000 m sześc., czyli o kilkadziesiąt procent więcej niż inni europejscy odbiorcy oraz wielokrotność cen obowiązujących w Ameryce. Dzięki zawartemu porozumieniu 18 mln polskich odbiorców – osób prywatnych i firm – powinno płacić od stycznia niższe rachunki za gaz. Nowej ceny dla Polski nie ujawniono. Prezes PGNiG Grażyna Piotrowska-Oliwa stwierdziła tylko, że obniżka jest większa niż 10 proc. Poinformowała także, że PGNiG w połowie listopada złoży wniosek do Urzędu Regulacji Energetyki w sprawie nowej, niższej taryfy gazowej.

– Porozumienie oznacza również, że strategiczna spółka skarbu państwa dzięki zaoszczędzonym miliardom złotych odzyska rentowność i będzie mogła zwiększyć znacząco inwestycje w poszukiwanie i wydobycie gazu – ocenił minister skarbu Mikołaj Budzanowski. Gazprom zwróci także kwoty zawyżonych opłat, które poniosła polska strona od wszczęcia sporu. PGNiG podało, że podpisane porozumienie podwyższy w tym roku zysk grupy przed potrąceniem odsetek, podatków i amortyzacji o 2,5–3 mld zł. Według ekspertów w przyszłym roku dzięki aneksowi, wydatki PGNiG na import gazu z Rosji powinny spaść o 1,5 mld zł.Co ciekawe, pierwszy o porozumieniu z Gazpromem poinformował na Twitterze w poniedziałek po południu minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Szef naszej dyplomacji napisał, że ceny gazu spadną. Ta deklaracja była o tyle dziwna, że Sikorski nie ma kompetencji, aby wypowiadać się w imieniu gazowej spółki giełdowej. Na dodatek jego wpis pojawił się przed godz. 16, a więc w trakcie pracy warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Na koniec poniedziałkowej sesji kurs akcji PGNiG wyniósł 3,95 zł, a następnego dnia ceny akcji skoczyły o ponad pół złotego. Wartość całej spółki po informacji o porozumieniu z Gazpromem wzrosła o blisko 3 mld zł. Prezes PGNiG Grażyna Piotrowska-Oliwa stwierdziła kategorycznie, że nikt ze spółki nie informował ministra Sikorskiego o zawarciu umowy z Gazpromem. Rzecznik Komisji Nadzoru Finansowego Łukasz Dajnowicz na nasze pytanie, czy KNF zajmie się sprawą przecieku o porozumieniu z Gazpromem, odpowiedział, że to, co minister Sikorski napisał na Twitterze, nie było informacją poufną i że kurs PGNiG nie bez powodu zareagował dopiero następnego dnia. Tadeusz Święchowicz

Lasek feruje wyroki Nie mam pojęcia, co kieruje panem Laskiem. Jego agresywne wypowiedzi odbieram jako próbę zdyskredytowania mojej osoby oraz osoby śp. Remigiusza Musia – mówi por. Artur Wosztyl, dowódca Jaka-40, który 10 kwietnia 2010 r. lądował w Smoleńsku Chodzi o wypowiedź Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, członka komisji Jerzego Millera, który w obszernym wywiadzie udzielonym “Gazecie Wyborczej” podważa umiejętności pilotów specpułku. Lasek to ta sama osoba, która jeszcze nie tak dawno przekonywała, że obecność generała Andrzeja Błasika komisja Millera stwierdziła na podstawie kontekstu sytuacyjnego. Tym razem dostało się także nie tylko załodze Tu-154M, która nie może już się bronić, ale też pilotom z Jaka-40, którzy 10 kwietnia 2010 r. lądowali w Smoleńsku z dziennikarzami. Lasek twierdzi, że nie ma żadnego dowodu na to, iż załoga jaka dostała komendę o zejściu na 50 m – nie zarejestrował tego ani rejestrator dźwięku z jaka, ani z tupolewa czy z wieży. Tyle że taśma z jaka w ogóle nie zarejestrowała rozmów tupolewa z wieżą. Deszyfracją nagrań tej taśmy zajmują się jeszcze biegli z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna. Lasek sugeruje, że komendę 50 m dla jaka potwierdził dowódca załogi por. Wosztyl. Tymczasem – jak twierdzi Wosztyl – jego słowa odnosiły się tylko do komendy, jaka padła z wieży pod adresem tupolewa. – Nie słuchałem korespondencji między iłem a wieżą, nie pamiętam, by taka komenda padła wobec jaka. A Remek [Muś - przyp. red.] odsłuchiwał te nagrania jeszcze raz, już po powrocie do Warszawy. Być może wtedy właśnie to usłyszał – twierdzi Wosztyl. Pilot jest zbulwersowany insynuacjami Laska, który feruje wyroki, jakoby załoga złamała podstawowe zasady obowiązujące przy lądowaniu, schodząc poniżej dopuszczalnej wysokości. Otóż prokuratura nie wypowiedziała się jeszcze w tej kwestii, a komisja działająca przy Dowództwie Sił Powietrznych, badająca incydenty lotnicze, już w czerwcu 2010 r. deklarowała, że nie stwierdziła żadnych uchybień ze strony pilota. Komisję – na wniosek Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów – powołał dowódca Sił Powietrznych gen. Lech Majewski. Analizowała ona sytuację m.in. w oparciu o zebrane materiały i zeznania świadków. – Komisja, której przewodniczył ppłk Jacek Jarmuła, stwierdziła, że warunki pogodowe w momencie lądowania pozwalały na jego wykonanie – wskazywał ppłk Robert Kupracz, ówczesny rzecznik Sił Powietrznych. Postępowanie dyscyplinarne przeprowadzone w jednostce przez rzecznika dyscyplinarnego mjr. Alberta Słowińskiego ostatecznie zakończyło się uniewinnieniem dowódcy jaka.

Podejście to nie lądowanie Lasek sugeruje też, że Wosztyl miał nakłaniać załogę tupolewa do lądowania przy widoczności 400 metrów. “To jest absolutnie niezgodne z procedurami wojskowymi, nie można próbować lądować w takich warunkach. Podejść do lądowania – owszem; podejść do minimów, ale tekst: “No, wiecie, tu jest bardzo źle, ale możecie spróbować, nam się udało”. Jak to brzmi? Później jeszcze informują załogę tupolewa, że teraz to widać 200 m. Ale lądowania też nie odradzają” – mówi “Wyborczej” Lasek. – To nieprawda. Mówiłem tylko, że jeśli zdecydują się podejść raz lub dwa razy, to jak najbardziej mogą spróbować. Mówiłem o podejściu, a nie o lądowaniu – zastrzega Wosztyl. I przytacza konkretne punkty regulaminu lotów RL 2006. Paragraf 19 ust. 24 traktuje o tym, kiedy konkretnie dowódca załogi musi przerwać zniżanie: na wyraźną sugestię służb ruchu lotniczego, w przypadku kiedy obok statku powietrznego lub drogi startowej pojawi się obiekt zagrażający lądowaniu oraz kiedy nie ma wzrokowego kontaktu z terenem lub gdy warunki pogodowe nie gwarantują bezpiecznego lądowania i zgodnie z decyzją dowódcy statku powietrznego wykonać powtórny manewr podejścia do lądowania lub odejść na lotnisko zapasowe – o tym, jak zakończy się podejście końcowe, decyduje dowódca załogi. Wosztyl polemizuje też z wypowiedzią Laska co do znajomości języka rosyjskiego. Lasek twierdzi, że lądowanie jaka i słaba znajomość języka rosyjskiego przez załogę wprowadziły “dodatkowe zdenerwowanie na wieży”. “Kontrolerzy nie mogli wykluczyć, że załoga tupolewa również nie zdoła prawidłowo prowadzić korespondencji po rosyjsku” – twierdzi Lasek. Jako dowód słabej znajomości języka Lasek podaje przykład, kiedy to załoga miała nie zrozumieć komendy z wieży i zamiast kołować prosto (po rosyjsku “rulaj priamo”), skręciła w prawo. – Ta komenda padła na głównej drodze kołowania, w momencie, kiedy zwolniliśmy już pas startowy. Poza tym pas startowy zwolniliśmy w lewo, a nie w prawo. Pan Lasek twierdzi, że załoga nie znała języka rosyjskiego. Dlaczego więc nie ustosunkuje się do 7 kwietnia? – pyta Wosztyl. Tego dnia do Smoleńska leciała ta sama załoga jaka, z wyjątkiem technika pokładowego – zamiast Musia leciał inny pilot 36. SPLT. Jak wiózł wtedy członków polsko-rosyjskiej komisji ds. trudnych. Również zeznania Remigiusza Musia były na tyle dokładne, że przytaczał je tekstem komendy w języku rosyjskim. Świetnie znał ten język, co potwierdzają jego koledzy. – To, co mówi pan Lasek, to kompletna bzdura. Remek świetnie znał rosyjski. Przebywał w Rosji nawet po kilka miesięcy podczas remontów samolotów. A co do lądowania jaka, było już orzeczenie komisji. Udowodniono, że Artur nie lądował poniżej minimów. Jaki cel ma więc pan Lasek, tak oczerniając naszych kolegów? – dopytują piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”.

- Nie mam pojęcia, co kieruje panem Laskiem. Jego agresywne wypowiedzi odbieram jako próbę zdyskredytowania mojej osoby oraz osoby śp. Remka Musia – konkluduje Wosztyl.

Multiplikacja tez raportu Millera Lasek z uporem powtarza tezy przedstawione w raporcie KBWLLP: w wywiadzie jest mowa o błędach i niedostatecznym wyszkoleniu załogi tupolewa i jaka, o zderzenia samolotu z brzozą. Wraca nawet kwestia rzekomej obecności dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie – mimo że deszyfracja nagrań z czarnej skrzynki tupolewa nie potwierdziła tego. Lasek na tym nie poprzestaje, powołuje się na eksperyment kanału Discovery – chodzi o przyziemienie Boeinga 727 (prototypu Tu-154M) na płaskiej pustyni. Rzeczywiście – kiedy maszyna przyziemia, kokpit przetacza się pod kadłubem, zostaje przez niego wręcz przemielony. Reszta samolotu rozpada się jednak nie na drobne części, jak to miało miejsce w przypadku rządowego tupolewa, ale na zaledwie kilka dużych elementów. Manekiny, pełniące rolę pasażerów, pozostają integralne. Lasek w swych dywagacjach nie poprzestaje na powtarzaniu sloganów, które od dawna wszyscy znamy – jak to eksperci późniejszej komisji Millera sumiennie pracowali w Smoleńsku, badali wrak samolotu i pobrali nawet kilka próbek (fragmenty ubrań, parasolka, banknot, nadpalona książka). “To wszystko są materiały chłonne, które mają największe szanse na absorbowanie obcego materiału, który mógłby być naniesiony w trakcie wybuchu” – twierdzi Lasek. Warto jednak pamiętać, że żadna ekspertyza biegłych na ten temat nie powstała. A próbki pobrane z wraku tupolewa wciąż czekają na analizę. Anna Ambroziak

Gazprom wystraszył się arbitrażu Obniżenie przez Gazprom ceny o podane “więcej niż 10 proc.” nie wskazuje, by Polska – po latach przepłacania za rosyjski gaz – płaciła teraz mniej niż np. bogatsze Niemcy Od nowego roku mają zostać obniżone ceny gazu także dla odbiorców indywidualnych – obiecuje Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo. To efekt porozumienia zawartego z rosyjskim Gazpromem w sprawie obniżenia ceny gazu dostarczanego do naszego kraju. PGNiG nie ujawniło dokładnej skali uzyskanej obniżki.Dzięki podpisanemu w poniedziałek porozumieniu Rosjanie uniknęli rozstrzygnięcia w sprawie żądanej przez Polskę obniżki ceny gazu przed trybunałem arbitrażowym w Sztokholmie. PGNiG poinformowało, że polski wniosek w tej sprawie został już z trybunału wycofany. W minionych miesiącach Rosjanie, aby uniknąć tego postępowania, poszli na ustępstwa w sprawie ceny za gaz wobec Niemiec, a niektóre inne zakończone postępowania arbitrażowe okazały się dla Gazpromu przykre. Na przełomie czerwca i lipca Gazprom doszedł do porozumienia z niemieckim koncernem E.ON w sprawie obniżenia cen gazu sprzedawanego Niemcom, unikając tym samym orzeczenia w tej sprawie trybunału arbitrażowego. Choć nie podano wtedy oficjalnie, o jaką ulgę chodzi, spekulowano o obniżce ceny o blisko 10 procent. W ubiegłym miesiącu należąca do niemieckiego RWE czeska spółka wygrała z Gazpromem postępowanie arbitrażowe w sprawie odszkodowania, jakie miałaby Rosjanom zapłacić za nieodebrany gaz (klauzula “bierz lub płać”), wyliczonego przez Gazprom na pół miliarda dolarów, a na rozstrzygnięcie arbitrażu oczekuje wniosek tej spółki o obniżenie ceny za płacony gaz. Przed trzema miesiącami trybunał arbitrażowy w Sztokholmie zdecydował, że Litwa nie musi płacić Gazpromowi odszkodowania w związku z niekorzystną z punktu widzenia Rosjan zaplanowaną reformą rynku gazowego na Litwie. Na początku października litewski rząd zdecydował natomiast, iż złoży do trybunału w Sztokholmie pozew o zapłatę przez Rosjan blisko 1,5 miliarda złotych. Na tyle bowiem Litwini ocenili kwotę, jaką w latach 2004-2012 przepłacili za gaz z Rosji.

Dalej przepłacamy Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo nie ujawniło wczoraj, jak wysoką zniżkę udało się, bez udziału trybunału arbitrażowego, uzgodnić z Rosjanami. Prezes PGNiG Grażyna Piotrowska-Oliwa tłumaczyła, że jej wielkość stanowi tajemnicę handlową. – Uzyskana obniżka stawia nas w tej chwili na równi z innymi bardzo dużymi odbiorcami. Ta obniżka jest większa niż 10 procent. (…) Nasze oczekiwania pod tym względem zostały spełnione – powiedziała prezes PGNiG. Minister Skarbu Państwa Mikołaj Budzanowski, który jako reprezentant właściciela PGNiG akceptował rezultat rozmów z Gazpromem, stwierdził, że od 2013 r. Polska będzie płacić średnio do 3 miliardów złotych rocznie mniej za rosyjski gaz. Mniej mamy go z Rosji sprowadzać. Nie 10 mld m sześc., lecz 8,5 mld m sześciennych. – Do tej pory cena gazu znacząco przekraczała kwotę 550 mln dolarów za 1000 m sześciennych. Dzisiejsze porozumienie oznacza ceny znacząco poniżej tego poziomu – dodał Budzanowski. Nie jest to jednak równoznaczne z tym, że zostaliśmy jakoś szczególnie łaskawie potraktowani przez Rosjan. Można ocenić, że zdecydowanie przepłacając przez lata za rosyjski gaz – w porównaniu z cenami oferowanymi przez Rosjan bogatszym państwom Europy Zachodniej, do tego zlokalizowanym dalej niż Polska od źródła gazu – nadal będziemy przepłacać, lecz już mniej. W połowie września br. minister Budzanowski, odnosząc się do oczekiwanego rozstrzygnięcia polskiej sprawy przed trybunałem w Sztokholmie, podczas posiedzenia sejmowej Komisji Skarbu Państwa stwierdził, że cena za rosyjski gaz “jest absolutnie nie do zaakceptowania” i “jest jedną z najwyższych cen importowych na rynki europejskie i w związku z tym powinna być znacząco zmieniona”. – Dzisiaj średnie ceny na rynkach zachodniej Europy, wynikające z kontraktów długoterminowych, są w granicach 400-420 dolarów za 1 tys. m sześciennych. U nas ta cena to ponad 500 dolarów, więc jest zdecydowanie za wysoka – mówił wtedy minister skarbu. Zaznaczył przy tym, że “by ta cena była urynkowiona, czyli zrównana z cenami, jakie są na rynkach zachodniej Europy”, trzeba by mówić o obniżce wyższej niż kilka czy kilkanaście procent.

Nowe taryfyZ obniżki ceny gazu skorzystać ma bezpośrednio nie tylko PGNiG, lecz również m.in. indywidualni odbiorcy. Prezes Piotrowska-Oliwa zapewniała, że Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo złoży do Urzędu Regulacji Energetyki wniosek o nowe taryfy, zakładające obniżenie od stycznia przyszłego roku ceny surowca. Nie podała jednak, jakiej obniżki rachunków za gaz możemy się spodziewać. Wiadomo jednak, że odczuwalne korzyści z obniżki będą po części skonsumowane przez odstąpienie przez PGNiG od planowanej podwyżki cen gazu. – Składaliśmy w tym roku wniosek o podwyżkę ceny do Urzędu Regulacji Energetyki. (…) Podwyżka, o którą prosiliśmy URE, miała być znacząca. Tej podwyżki nie będzie. (…) Spółka złoży w ciągu następnych kilkunastu dni, mniej więcej do połowy listopada, wniosek taryfowy – od 1 stycznia, czyli z dniem, kiedy kończy się obowiązywanie aktualnej taryfy, będą wprowadzone niższe ceny gazu. Na ile niższe, o tym poinformujemy w momencie, kiedy prezes Woszczyk [prezes Urzędu Regulacji Energetyki - red.] zatwierdzi taki wniosek – powiedziała Piotrowska-Oliwa. Jak poinformowała prezes PGNiG, obniżka cen rosyjskiego surowca spowoduje uwolnienie środków na duże inwestycje związane z poszukiwaniem i wydobyciem gazu krajowego. Artur Kowalski

Jaki hojny ten GazpromBędziemy płacili mniej za rosyjski gaz – ogłosiła wczoraj prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa Grażyna Piotrowska-Oliwa. Wtórował jej minister skarbu Mikołaj Budzanowski, który od razu poinformował, że wydał zgodę na podpisanie aneksu do kontraktu jamalskiego. Słowem – kolejny sukces obecnych władz, z którego korzyść mają odnieść też Polacy, bo PGNiG zapowiada, że jeszcze w listopadzie złoży wniosek o zmniejszenie taryfy na gaz od 1 stycznia 2013 roku. Można by więc powiedzieć: same dobre informacje, gdyby nie kilka pytań, które rodzą się po bliższej analizie słów pana ministra i pani prezes. Obniżka ma podobno wynieść “trochę więcej niż 10 procent”, jak wyraziła się prezes Piotrowska-Oliwa, ale i tak gaz sprzedawany Polsce będzie bardzo drogo. Teraz Polska płaci za rosyjski gaz najdrożej w całej Unii Europejskiej – bo ponad 500 dolarów za 1 tys. m sześc., a po obniżce będzie to niemal 450 dolarów, podczas gdy średnia unijna to blisko 380 dolarów. Zysk jest więc niezbyt okazały, a w zamian PGNiG musi odwołać pozew złożony przeciwko Gazpromowi do Międzynarodowego Trybunału Arbitrażowego w Sztokholmie, gdzie polska spółka zabiegała o obniżenie cen na gaz. Nietrudno odnieść wrażenie, że Gazprom obawiał się porażki przed trybunałem, która mogła go kosztować znacznie więcej, dlatego przystał na obniżkę cen dla Polski. Bo przecież rosyjski gigant gazowy nie jest altruistą, godzi się na ustępstwa dopiero wtedy, gdy musi. Te podejrzenia są tym bardziej prawdopodobne, że postępowanie arbitrażowe między PGNiG a Gazpromem miało zostać zakończone w Sztokholmie najpóźniej w marcu przyszłego roku. Może więc nie było powodów do podpisywania ugody już teraz? Może należało jeszcze z tym poczekać, aby próbować uzyskać jeszcze lepsze warunki od Gazpromu? Prezes PGNiG sugeruje, że zyskaliśmy to, czego oczekiwaliśmy. Ale poza jej słowami żadnych dowodów na to nie ma.Nie wiemy też do końca, jaka będzie korzyść z tego aneksu dla odbiorców gazu. PGNiG przecież wcześniej składało w URE wniosek o znaczną podwyżkę taryf gazowych od 1 stycznia 2013 r., a teraz ma złożyć nowy wniosek z niższymi stawkami. Ale czy to oznacza, że podwyżek nie będzie, czy wręcz przeciwnie – ceny dla odbiorców w 2013 r. spadną? Czy też raczej podwyżka będzie, ale nieco niższa niż pierwotnie proponowana? Obawiam się, że ten ostatni scenariusz jest najbardziej prawdopodobny, więc lepiej poczekać z biciem braw rządowi i PGNiG.Zresztą wielce prawdopodobne jest również to, że niektórzy już zarobili na obniżce cen rosyjskiego gazu, ale nie są to jego konsumenci, tylko niektórzy giełdowi inwestorzy, którzy nasłuchiwali ćwierkania ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na Twitterze. Jeszcze w poniedziałek, tuż przed zamknięciem warszawskiej giełdy, Sikorski napisał: “Intuicja podpowiada mi, że min. Budzanowski wkrótce będzie miał ważne wiadomości ws. cen gazu dla Polski”. To, że minister Sikorski ma intuicję, wiemy nie od dziś. Tylko skąd ona się bierze? Wrodzona? Raczej nie, bo Radosław Sikorski jest mężczyzną. Nabyta? Jak najbardziej. Tylko nie wiemy, w jakich okolicznościach ta “gazowa intuicja” się u ministra narodziła. Wiemy natomiast, że powinno to zostać dogłębnie wyjaśnione, bo przecież nietrudno zauważyć, że minister Sikorski ujawnił poufne dane, zanim spółka PGNiG ogłosiła oficjalny komunikat. A takich praktyk zakazuje prawo giełdowe. Tylko czy w atmosferze sukcesu negocjacji z Gazpromem komuś z władz giełdy będzie się chciało psuć tę atmosferę?Krzysztof Losz

Płacz zwycięzcy Axel Springer Ringier (RAS) jest od wczoraj właścicielem 75% akcji portalu Onet, za które zapłacił słono - prawie miliard PLN. Więc zamiast wiwatować RAS płacze. Przedstawiamy część emailu rozesłanego w zeszłym tygodniu do pracowników. Spółka Axel Springer Ringier AG zapłaciła prawie miliard PLN za 75% akcji portalu Onet i od wczoraj jest ich prawowitym właścicielem:

http://www.wirtualnemedia.pl/artykul/ringier-axel-springer-zaplacil-za-onet

Pierwszy problem leży w tak zwanej “The Winner's Course” czyli w niebezpieczeństwie że inwestor wygrywający aukcję przepłaca za aktyw kupowany na aukcji. Drugi problem leży w inwestowaniu prawdziwych pieniędzy w wirtualny aktyw, o czym przekonali się niedawno inwestorzy giełdowi Facebooka. Atmosfera w Axel Springer Ringier AG wygląda na daleką od triumfalnej. W zeszłym tygodniu władze spółki wysłały płaczliwy email do pracowników, oto fragmenty:

“Utrzymanie rentowności, reagowanie na wyzwania przyszłości i rozwój cyfrowej oferty to cele, który możemy osiągnąć jedynie dzięki zaangażowaniu zmotywowanych i innowacyjnych pracowników. Zachęcamy naszych ludzi do tego, by dzielili się swoimi pomysłami, bo wierzymy, że w efekcie powstawać będą nowe możliwości biznesowe. Praca nad nowymi pomysłami jest szczególnie istotna, gdy przyjrzymy się najważniejszym wnioskom z prognoz dotyczących gospodarki i rynku reklamy, opracowanych przez ekspertów z Credit Suisse i PricewaterhouseCoopers. Przewidują oni postępujący spadek udziału rynkowego dzienników w przyszłości. W odpowiedzi na te prognozy nasi eksperci finansowi omawiali możliwe sposoby poradzenia sobie z transformacją strukturalną, przy jednoczesnym wzroście efektywności naszej działalności.” No tak, tylko jak się utopiło prawie miliard PLN w stary pomysł czyli w landrynkowy portal Onet, praca nad nowymi pomysłami może być utrudniona. Za to dobrze rozumiemy hasła “transformacja strukturalna” i “wzrost efektywności” o których piszą władze Axel Springer Ringier AG. Będą cięcia i zwolnienia ... Balcerac

RPP tnie stopy, banki podwyższają marże Rada Polityki Pieniężnej rozpoczęła cykl obniżania stóp procentowych. Samo oczekiwanie na ten ruch hipotetycznie sprowadziło już raty kredytów mieszkaniowych w dół o kilkadziesiąt złotych. Korzyści z obniżek dla nowych kredytobiorców mogą niestety zniwelować podwyżki marż w bankach. RPP, zgodnie z oczekiwaniami rynku, obniżyła stopy procentowe NBP o 25 punktów bazowych punktów bazowych. Podstawowy wskaźnik, czyli stopa referencyjna, został obniżony z 4,75% do 4,5%. To pierwsza zmiana poziomu stóp procentowych od maja br. i pierwsza obniżka od czerwca 2009 r. Analitycy oczekują, że jest to początek serii cięć, które łącznie mogą sprowadzić stopy procentowe o 75-100 punktów bazowych w dół, czyli w okolice najniższego poziomu w historii (od czerwca 2009 r. do stycznia 2011 r. stopa referencyjna wynosiła 3,5%). RPP będzie chciała w ten sposób zapewnić dopływ tańszego pieniądza do spowalniającej gospodarki.

Na faktyczny spadek raty trzeba poczekać Obniżka stóp procentowych banku centralnego tylko pośrednio przełoży się na obniżenie oprocentowania kredytów opartego o rynkową cenę pieniądza. Stopy procentowe NBP to tylko jeden z czynników wpływających na poziom rynkowych stawek WIBOR, od których bezpośrednio zależą ceny kredytów. Dzisiejsza obniżka stóp procentowych została ze znacznym wyprzedzeniem uwzględniona w stawkach WIBOR Na przykład WIBOR 3M spadł z poziomu ponad 5,1% w miesiącach wakacyjnych do obecnego 4,7%. I to właśnie zmiana tego wskaźnika ma bezpośrednie przełożenie na ceny już udzielonych kredytów złotowych, których oprocentowanie jest sumą tego wskaźnika i marży, stałą w całym okresie kredytowania. Stawka oprocentowania takiego kredytu dość szybko reaguje na zmianę ceny pieniądza na rynku – jednak częstotliwość, z jaką oprocentowanie jest aktualizowane zgodnie ze zmianami poziomu WIBOR, każdy bank określa indywidualnie. A to oznacza, że choć hipotecznie raty powinny spaść w ostatnich miesiącach o kilkadziesiąt złotych, to nie każdy kredytobiorca już odczuwa obniżkę w swoim portfelu.

Spada WIBOR, rosną marże Sytuację osób, które dopiero zamierzają zaciągnąć zobowiązanie kredytowe, jest jeszcze bardziej skomplikowana. Ci klienci dopiero będą negocjowali z bankiem poziom marży kredytowej. Tymczasem od kilku miesięcy obserwujemy niekorzystne z punktu widzenia kredytobiorców zjawisko systematycznego wzrostu marż naliczanych przez bank. Na początku listopada kredytobiorca z wysokimi dochodami i pozytywną historią kredytową pożyczający na 30 lat 300 tys. zł na zakup nieruchomości wartej 400 tys. zł mógł liczyć na marżę na poziomie 1,49 pkt. proc. (mediana dla ofert 21 banków wyliczonych przy założeniu, że klient posiada ROR i kartę kredytową w banku, w którym wnioskuje o kredyt hipoteczny). Tymczasem jeszcze na początku czerwca banki typowo zadowalały się marżą na poziomie 1,2 pkt. proc. Wzrost marży pochłania więc większość obniżki stawki WIBOR 3M, do jakiej doszło w tym czasie (z 5,11% 1 czerwca 2012 r. do 4,70% obecnie). Typowe oprocentowanie udzielanych kredytów hipotecznych jest dziś minimalnie niższe niż w czerwcu, jednak dzieje się to za cenę wyższej marży, którą kredytobiorca będzie zmuszony płacić przez cały okres obowiązywania umowy – także wtedy, gdy rynkowa cena pieniądza pójdzie w górę. Tendencję do podnoszenia marż kredytowych można tłumaczyć na dwa sposoby. Życzliwy wobec banków obserwator rynku zwróci uwagę przede wszystkim na wzrost ryzyka spowodowany hamowaniem gospodarki i dość wysokim bezrobociem. To zwiększone ryzyko banki rekompensują sobie podwyższając marżę kredytów. Jednak w takim działaniu można dostrzec i prostą chęć maksymalizacji zysków. W akceptowalnej dla klienta końcowej cenie kredytu można obecnie przemycić wyższą marżę niż jeszcze pół roku temu i banki z tej możliwości skwapliwie korzystają, zapewniając sobie w ten sposób wyższy zarobek na lata.Piotr Ceregra, Idea Expert Katarzyna Siwek

Gmyz, czyli jątrzyciel ukarany Tygodniowa afera wokół artykułu Cezarego Gmyza na temat śladów materiałów wybuchowych we wraku tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r., znalazła swój przykry epilog. Dyscyplinarnie zwolniono jednego z najbardziej znanych polskich dziennikarzy śledczych, wraz z nim poleciała część kierownictwa redakcji. Pożar został ugaszony, jątrzyciele ukarani i od dziś, cytując słowa Agnieszki Kublik, dziennikarki „Gazety Wyborczej”, rząd może zacząć „wielkie nauczanie” o Smoleńsku. Sytuacja wokół awantury o artykuł Gmyza od początku wywoływała upiorne wrażenie czegoś znajomego. Przy pełnej świadomości rozwagi, z jaką należy stosować tego typu analogie, to, z czym mamy do czynienia w tym wypadku, to procesy istniejące w państwach autorytarnych, a nie demokratycznych. To procedury, które znał PRL i których wykorzenienie jest fundamentalne dla zaistnienia normalnych mediów kontrolujących jakkolwiek władzę. Oczywiście nasza rzeczywistość nie jest rzeczywistością PRL, a zakres naszej wolności w sferze prywatnej jest bez porównania większy. Także cokolwiek by mówić o naszych instytucjach państwowych, daleko im do koszmaru komunistycznego. Ale już konstrukcje propagandowe używane przez obecny obóz władzy są dokładnie takie same, sposoby działania też. Zresztą przyjrzyjmy się im. Podstawową figurą, która wróciła z całą mocą z PRL-owskich mroków, jest figura jątrzyciela. Takiego, który zaburza spokój i ład naszego świata. Jątrzyciel nie jest tożsamy z kozłem ofiarnym. Kozioł ofiarny musi być członkiem wspólnoty, elementem, który należy wygnać, by uniknąć winy. Tutaj mamy jednak obcego. Kreta, który ryje pod naszymi stopami. Dziennikarz jako ucieleśnienie figury jątrzyciela jest dla władzy wręcz idealny. Budzi pożądane skojarzenia. Siedzi w cieniu, szpieguje, szuka informacji, o których nikt nie wie i które przecież nikomu nie są potrzebne, tylko „zakłócają ład”.
Prostytutki i cnotaWokół centralnej figury jątrzyciela, który zaburza spokój całego państwa, który jest bytem zewnętrznym i groźnym, którego więc należy wytropić, błyskawicznie organizuje się istna brygada państwowej samopomocy. Zewsząd słyszymy głosy przestrzegające przed zagrożeniem. Dyżurne autorytety, „odpowiedzialni dziennikarze”, zafrasowani politycy z koalicji. Listy poparcia dla władz, postulaty stanowczych działań wobec jątrzycieli i żądania ich ukarania. Wszystko to przypomina niestety nagonki z Marca ’68, z tym że oczywiście nie ma porównania między wyrzuceniem jednego dziennikarza z pracy a zorganizowaniem ekscesów antysemickich na skalę całego kraju. Ale u swojego źródła propaganda jest konstruowana w sposób analogiczny. Tylko figura jątrzyciela przydzielana jest różnym grupom, w zależności od potrzeb. Jeszcze jedna rzecz zbliża nas do okresu PRL. Otóż w roli arbitrów smaku, rzetelności i profesjonalizmu znów stoją ci, którzy są najbardziej skompromitowani i umoczeni w kontakty z władzą. Czy może być coś bardziej groteskowego niż dziennikarze „Gazety Wyborczej”, autorzy kłamstw i wrzutek o gen. Andrzeju Błasiku, czterech podejściach do lądowania czy kłótni przed wylotem Tu-154, strojący się w szatki mentorów i profesjonalistów? Co będzie dalej – prostytutka wypowiadająca się o cnocie?
Oczywiście wiadomości, które usiłuje przekazać reszcie wspólnoty jątrzyciel, nie są rozpatrywane pod kątem ich ewentualnej prawdziwości. I tak, ku naszemu zdumieniu, bez żadnego skrępowania, 23 lata po upadku komunizmu, publicznie rozpatrywano artykuł dziennikarski u w kontekście jego politycznych konsekwencji.
„Komu to służy i kto za tym stoi?” W tej sytuacji sam artykuł oraz status dziennikarza, szerzej – samo dziennikarstwo przestaje istnieć. To właśnie przerabiamy w wypadku Cezarego Gmyza. Nikogo nie interesowały jego wyjaśnienia, żadne media mainstreamowe nie drążyły stopnia wiarygodności doniesień prokuratury wojskowej. Podstawowy nacisk postawiono na polityczne implikacje artykułu. Sygnał jednoznaczny – nie informacje się liczą, ale to, jak zostaną wykorzystane. Sam zaś dziennikarz staje się formą polityka, tylko bez państwowej diety. Najpełniejszy wyraz dał temu poseł PO Andrzej Szejnfeld, który na Twitterze, mówiąc o Cezarym Gmyzie, skonstatował: „Tych panów zwolniono. Czy teraz nie nadszedł czas na tych, którzy wydali werdykt o zamachu, spisku i mordzie?”. Równie explicite o politycznym wymiarze, jako fundamentalnym, w swoim oświadczeniu podającym przyczyny zwolnienia Cezarego Gmyza pisał Grzegorz Hajdarowicz. Zdaniem wydawcy „Rzeczpospolitej” Gmyz wywołał wojnę polsko-polską, a tego tolerować nie wolno. Stąd zapewnienia o przyszłych zwolnieniach. Od teraz dziennikarze wiedzą, że przed każdym artykułem muszą się zastanowić, czy nie „podpalą Polski” – czytaj: dadzą amunicję opozycji. Jeszcze dalej poszli Jacek Żakowski i Seweryn Blumsztajn, którzy stwierdzili, że od dziś istnieć ma tylko dziennikarstwo „odpowiedzialne”. Czyli rozważne, prorządowe, wspólnie z politykami budujące nową, wspaniałą, ludową, przepraszam, platformerską Polskę. Dziennikarze nie są po to, by władzę denerwować, ale by z nią współpracować. A gdy ostatni jątrzyciele znikną, znów nastąpi spokój. Jak napisała Kublik: możliwe będzie wielkie nauczanie smoleńskie. Rząd w spokoju, zapewne rozdając broszurki w każdej stołówce, rozpocznie przywracanie ładu w głowach, a my, obywatele, znów będziemy ufali państwu. Zresztą na stronie „GW” wisiało już to swoiste wyznanie wiary pt. „Wierzę, że moje państwo jest przeciętnie normalne”.
„Wierzę, że polski rząd…” To wszystko powoduje w głowach odbiorców wspomnianej propagandy kompletne pomieszanie pojęć. I w tym tkwi podstawowe zagrożenie, bo o ile rząd zmienić się da, to umysł wymienić ciężko. Tymczasem odbiorcy rządowej propagandy naprawdę przestają pojmować, że dziennikarstwo z zasady ma patrzeć władzy na ręce i ją denerwować. Przestaje ich obchodzić to, że jak dotychczas to państwo, a nie Cezary Gmyz, kłamało i mataczyło w sprawie Smoleńska przez ponad dwa lata i robi to nadal. Nie przeszkadza im, że Naczelna Prokuratura Wojskowa już wcześniej odcinała się od doniesień, które okazywały się prawdziwe. Że płk Ireneusz Szeląg w czasie swojego wystąpienia kluczył i utajniał informacje niezbędne do pełnej oceny artykułu. Sam zresztą nie ukrywał, że celem konferencji nie była prawda, tylko „uspokojenie opinii publicznej”. Nie przeraża ich to, że zwolnienie Cezarego Gmyza nastąpiło z powodu nacisków politycznych. Wszystko w imię świętego spokoju. Ponieważ refleksja zostaje u nich zastąpiona wiarą. Wiarą w skorumpowane i bazujące na kłamstwie struktury państwowe.
„Wierzę, że polski rząd, polski premier nie mordował swoich przeciwników politycznych, a gdyby miał taki zamiar, to chociaż na instytucje państwowe władza może naciskać, to nie może nakłonić setek urzędników do kłamstwa. Wierzę, że prokuratura jako instytucja nie może uczestniczyć w spisku rządowym. Wierzę, że moje państwo jest przeciętnie normalne”. Tak zaczyna się tekst (list jednej z czytelniczek), który w sobotę wisiał na głównej stronie „GW”. Nic pełniej nie oddaje quasi-religijnego charakteru obrony dzisiejszych rządzących przed kolejnymi skandalami, które wybuchają w naszym państwie – czy to w sprawie Smoleńska, czy to korupcji bądź nepotyzmu.
Czekając na IV RP Ta wiara jednak bardzo wiele nas kosztuje. Widzimy nagonki na dziennikarzy, znów słyszymy o „świrze” (tymi słowami Jarosława Kaczyńskiego określa showman TVP Tomasz Lis). O czym to świadczy na pewno? O poczuciu zagrożenia. Po katastrofie smoleńskiej jeden z wścieklejszych ataków salonu obserwowaliśmy, gdy zapadła decyzja o pochowaniu Lecha Kaczyńskiego na Wawelu oraz gdy pokazany został film dokumentalny „Solidarni 2010” obrazujący, że ci, którzy negują rządową wersję zdarzeń, to nie jakaś grupka z kanałów, tylko ludzie odważni i dumni. Dziś obserwujemy podobne symptomy, tak przerażające dla rodzimych decydentów. Mamy wzrastające poparcie dla prawicy, sondaże pierwszy raz od kilku lat dają konsekwentne, stałe prowadzenie PiS. Manifestacja „Obudź się, Polsko” niezależnie od tego, czy było tam sto, czy kilkaset tysięcy osób, była największą demonstracją w  Warszawie po Okrągłym Stole. Kolejne ekshumacje, kolejne pogrzeby (których, gdyby nie polityka państwa, które „zdało egzamin”, w ogóle by nie było) oraz kolejne dowody na wybuch w tupolewie można spokojnie uznać za potężny budzik dla społeczeństwa. Zwróćmy też uwagę, że to już nie formacja rządząca narzuca sposób mówienia o Smoleńsku. Ma władzę w rękach, więc jest w stanie wyrzucić niezależnego dziennikarza z jego miejsca pracy. Ale nie jest już w stanie kierować debatą o Smoleńsku poprzez kolejne wrzutki, tak jak w wypadku kłamstw o gen. Błasiku. Zbyt wiele prawdy wydostało się już do opinii publicznej.Przypomnijmy analogiczną sytuację z tzw. listą Bronisława Wildsteina. Po jej ujawnieniu szefostwo „Rzeczpospolitej” zdecydowało o zwolnieniu go, o czym poinformowała… „Gazeta Wyborcza”. Wtedy też rozpętano na niezależnego dziennikarza analogiczną nagonkę. W tym samym roku postkomuniści oddali władzę i zaczęła się tzw. IV RP. Warto o tym pamiętać. Niech to będzie optymistyczny akcent na koniec tego smutnego tekstu. Dawid Wildstein, Samuel Pereira

Alergia na nazwiska katów Gwałtowna reakcja rosyjskiego historyka na upublicznienie nazwisk sowieckich oprawców rozstrzeliwujących polskich oficerów pod Charkowem w 1940 roku. – Mówi się o nazistowskich zbrodniarzach wojennych, dlaczego my nie możemy mówić o obywatelach rosyjskich, którzy dokonywali takich zbrodni? – ripostował prof. Wadim Zołotariow z Ukrainy. Archiwa dotyczące egzekucji polskich oficerów w 1940 r. zostały zniszczone, dlatego trudno ustalić dokładnie, kto bezpośrednio dokonywał rozstrzeliwań – twierdzi ukraiński historyk prof. Wadim Zołotariow z Uniwersytetu w Charkowie. Niewielu historyków zajmowało się tą sprawą w Rosji czy na Ukrainie.

- Po 30 latach przechowywania zniszczono dokumenty osobowe, dlatego odtworzenie życiorysów osób, które dokonywały egzekucji, jest praktycznie niemożliwe – zaznaczył prof. Zołotariow. Podczas międzynarodowej sesji naukowej o sowieckich obozach dla jeńców wojennych wygłosił on wykład o sprawcach rozstrzelania oficerów polskich w Charkowie w 1940 roku.Pewne ustalenia można poczynić w oparciu o szczątkowe dokumenty archiwalne, m.in. listę funkcjonariuszy NKWD, którym Ławrentij Beria 26 października 1940 r. przyznał nagrody pieniężne za przygotowanie i przeprowadzenie egzekucji Polaków.Niewielu historyków w Rosji i na Ukrainie zajmowało się tym tematem. Jednym z nich jest rosyjski naukowiec Nikita Pietrow, który napisał książkę “Kaci. Oni wykonywali zlecenia Stalina”, w której przedstawił sylwetki największych stalinowskich oprawców. Opublikował również artykuł w “Zeszytach Katyńskich”. Jednak w oparciu o szczątkowe dokumenty Zołotariow wskazał kilka nazwisk osób, które mogły rozstrzeliwać polskich oficerów z obozu w Charkowie. Byli to m.in. kierowcy N. Galicyn Szukałow, nadzorca Sziepka, a także T. Burd. Według historyka, pewne jest tylko jedno nazwisko – Timofieja Kupryja, które jednak w zachowanych dokumentach praktycznie nie figuruje. Wymiana nazwisk wywołała gwałtowną reakcję jednego z obecnych na sali rosyjskich historyków, który zaapelował do Zołotariowa, żeby zachował naukową solidność i nie podawał niesprawdzonych informacji.

- Proszę zajrzeć do przypisów, tam podaję źródła – ripostował ukraiński historyk. – Mówi się o nazistowskich zbrodniarzach wojennych, dlaczego my nie możemy mówić o obywatelach rosyjskich, którzy dokonywali takich zbrodni – pytał dalej Zołotariow.Profesor Uniwersytetu w Charkowie wymienił dalej także Iwana Wezrukowa, który przyjeżdżał z Moskwy osobiście kontrolować proces rozstrzeliwania. Fragmentaryczne dokumenty pozwalają odtworzyć procedurę rozstrzeliwania. Regulowały to odpowiednie instrukcje. Jeńca prowadzono do specjalnej celi, gdzie specjalna komisja zadawała pytania i odczytywała rozkaz egzekucji. Przed rozstrzelaniem jeńcom kazano patrzeć w jeden punkt, krępowano im ręce na plecach sznurkami, a czasem kablami. Odnaleziono jeden z protokołów wykonanej egzekucji, sporządzony przez Aleksandra Szaszkowa, niestety nie wynika z niego konkretnie, kto dokonał egzekucji. Sowietolog prof. Wojciech Materski (PAN) podkreślił, że przez obozy specjalne NKWD po 1939 r. przewinęło się 240-250 tys. polskich żołnierzy (w tym 10 tys. oficerów) wziętych do niewoli podczas wojny obronnej. Jeszcze w 1939 roku 85 tys. z nich zostało albo zwolnionych, jak żołnierze pochodzący z terenów wcielonych do ZSRS, albo przekazanych III Rzeszy, jak osoby pochodzące z terenów okupowanych przez Niemców. W przypadku 14 tys. żołnierzy wyższych stopniem z obozów specjalnych i 11 tys. jeńców zapadła decyzja o ich rozstrzelaniu 5 marca 1940 roku, mimo że początkowo planowano ich skazać i wysłać do gułagów na Dalekim Wschodzie. Szeregowych żołnierzy Sowieci wykorzystywali przy budowie wielu zakładów przemysłowych, dróg itp. Jak podkreślali prelegenci, taki był los jeńców oraz osób internowanych u schyłku epoki stalinowskiej w ZSRS. Doktor Tamas Stark (WAN w Budapeszcie) podaje, że w obozach sowieckich w latach 1945-1955 przebywało 600 tys. obywateli węgierskich, z czego 200 tys. to były osoby cywilne. Byli zmuszani do pracy przy odbudowie zniszczonego kraju. Pracowali w kopalniach, kamieniołomach, odbudowywali porty, budowli linie kolejowe na Dalekim Wschodzie czy drogi na Kaukazie. Więziono ich w bardzo prymitywnych warunkach. – Prymitywne warunki prowadziły do tego, że wielu z nich zmarło już podczas pierwszego miesiąca po uwięzieniu – podkreślił Stark. Wśród jeńców mnożyły się choroby, jak szkorbut, byli ofiarami wypadków, zamarzali. – Wróciło mniej niż 400 tys. więźniów, prawie jedna trzecia zmarła w niewoli sowieckiej – podkreślił węgierski historyk.

- Warunki pracy jeńców były bardzo ciężkie, szczególnie ciężka była zima 1945-1946, nie posiadali odpowiedniej odzieży – podkreślał również dr Ritvars Jansons (Muzeum Historii Okupacji Łotwy). Na terenie Łotwy i Estonii jeńcy pracowali przy odbudowie portów, kolei, także w zakładach przemysłowych. Przy odbudowie miast i elektrowni wodnej eksploatowano też 63 tys. niemieckich jeńców wojennych. Organizatorem konferencji naukowej “Sowieckie obozy dla jeńców wojennych i internowanych 1939-1956″ jest Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi, a partnerami w jej realizacji są Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Instytut Historii Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach Filia w Piotrkowie Trybunalskim. Patronat nad sesją objął “Nasz Dziennik”.

Zenon Baranowski

Seremet ujawnił Tuskowi tajemnice śledztwaProkurator generalny Andrzej Seremet przekazał premierowi Donaldowi Tuskowi informacje ze śledztwa smoleńskiego, w tym także o wynikach badań polskich biegłych. – To niedopuszczalne – uważają politycy opozycji. Według naszych informacji w spotkaniu wzięli udział przedstawiciele prokuratury wojskowej. Zapytaliśmy rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk. Zbigniewa Rzepę, kto z wojskowych śledczych wziął udział w spotkaniu oraz kto i jakie informacje ze smoleńskiego śledztwa przekazał prokuratorowi Seremetowi.

„Uprzejmie informuję, że pytania nie wchodzą w zakres informacji publicznej i jako takie nie podlegają udostępnieniu w świetle ustawy z dnia 6 września 2001 r. o dostępie do informacji publicznej” – odpisał nam płk Rzepa.Ustaliliśmy, że z Andrzejem Seremetem w sprawie smoleńskiego śledztwa spotkał się płk Jerzy Artymiak, szef NPW, który przekazał informacje na temat poczynionych w Smoleńsku ustaleń polskich biegłych.Ustaliliśmy również, że te informacje zostały przekazane premierowi Donaldowi Tuskowi, z którym Andrzej Seremet regularnie się spotyka. Jedno z tych spotkań miało miejsce przed publikacją dziennika „Rzeczpospolita”, z której wynikało, że we wraku rządowego tupolewa polscy śledczy mieli znaleźć ślady materiałów wybuchowych, w tym trotylu.

– Tak, informowałem o tej sprawie premiera Tuska. Uprzedzałem o tych właśnie faktach, mając na uwadze relacje międzynarodowe– potwierdził w rozmowie z dziennikarzami prokurator generalny. Teraz, gdy funkcja prokuratora generalnego została oddzielona od funkcji ministra sprawiedliwości, przekazywanie informacji ze śledztwa jest złamaniem prawa. Takie spotkanie byłoby zasadne w sytuacji, gdyby prokurator generalny przekazał premierowi informacje o zagrożeniu stanu bezpieczeństwa państwa – np. że w Smoleńsku na wraku znaleziono ślady materiałów wybuchowych i mogło dojść do zamachu – uważają nasi rozmówcy. To przypomina sytuację z sędzią Ryszardem Milewskim, który mówił o Tusku jako o „swoim przełożonym” – mówi „Codziennej” prof. Krzysztof Szczerski. – Jeśli trzeba było niespotykanego trybu, a takim jest spotkanie niezależnego prokuratora generalnego z politykiem, to pokazuje, że sprawa jest poważniejsza, niż oficjalnie przedstawili to wojskowi prokuratorzy – dodaje polityk PiS-u. Podobnego zdania jest Krzysztof Janik, były szef MSWiA. – Nie ma takiego zakazu, ale oprócz norm prawa pisanego są pewne obyczaje i nic nie usprawiedliwia informowania premiera przez prokuratora o szczegółach postępowania w tej sprawie – mówi polityk SLD.Przypomnijmy, że gdy premier Jarosław Kaczyński spotkał się z ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym Zbigniewem Ziobrą oraz z krakowskim prokuratorem Wojciechem Miłoszewskim, spotkało się to z ostrą krytyką posłów PO, co ostatecznie stało się jednym z argumentów do postawienia Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu.

– Ile czyniono zarzutów za sam fakt spotykania się tych panów! Dziś tych problemów nie ma, a prokurator Seremet regularnie spotyka się z premierem Donaldem Tuskiem. Skutki widać w wielu sytuacjach, gdy – mówiąc delikatnie – Seremet dostraja się do oczekiwań premiera – mówi „Codziennej” Stanisław Piotrowicz (PiS), członek Krajowej Rady Prokuratury.Według naszych ustaleń Andrzej Seremet regularnie spotyka się z Donaldem Tuskiem. Podczas tych narad premier dowiedział się o wizycie polskich biegłych w Smoleńsku oraz ustaleniach ich badań. Andrzej Seremet swoją wiedzę czerpie z informacji przekazywanych przez płk. Jerzego Artymiaka, szefa NPW, który swoje stanowisko zawdzięcza właśnie Seremetowi. Według nieoficjalnych informacji płk. Artymiaka zarekomendował na obecnie zajmowane stanowisko Zbigniew Ćwiąkalski, który jest nieformalnym mentorem Seremeta.

– Gdy Ćwiąkalski został szefem resortu sprawiedliwości, ściągnął do ministerstwa Grażynę Artymiak, z którą wspólnie pisał książki prawnicze. Do Warszawy trafił też jej mąż płk Artymiak, który pracował w rzeszowskiej prokuraturze wojskowej. Teraz jest on najbardziej zaufanym człowiekiem Seremeta w prokuraturze wojskowej – mówi nam jeden z wojskowych śledczych. Dorota Kania, Wojciech Mucha

Chore podatki System podatkowy jest tak zużyty, ze trzeba go zbudować od nowa, inaczej dochody podatkowe, będą z roku na rok mniejsze, mimo wzrostu gospodarczego i stosunkowo wysokiej inflacji corocznie wyższej niż ta zapisywana w budżecie.

1. Wczoraj w siedzibie BCC odbyła się konferencja organizowana między innymi przez Krajową Izbę Gospodarczą i właśnie BCC, poświęcona tzw. luce podatkowej w podatku VAT w Polsce.Termin luka podatkowa to różnica pomiędzy teoretycznymi wpływami do budżetu państwa z tytułu jakiegoś podatku, a wpływami rzeczywistymi, przy uwzględnieniu wszystkich okoliczności, które wpływają na tę różnicę. W praktyce chodzi więc o różnicę pomiędzy tym co podatnik powinien wpłacić do budżetu, a tym co faktycznie płaci w określonym czasie. Luka podatkowa w podatku VAT w Polsce, zdaniem ekspertów uczestniczących w tej konferencji, w wersji optymistycznej wynosi około 5 mld zł, w wersji pesymistycznej aż 65 mld zł. Na konferencji zostały również zaprezentowane badania prowadzone na zlecenie Komisji Europejskiej w 25 krajach członkowskich UE (badania z 2006 roku), według których średnia wielkość tej luki, została określona na około 12% teoretycznych wpływów. Według tego badania luka w podatku VAT w Polsce w roku 2011 wyniosła więc około 16 mld zł. Zakładając jednak, że tzw. szara strefa w Polsce, jest wyraźnie większa niż w starych krajach członkowskich UE, luka ta może wynosić od 20 do 30 mld zł rocznie. Niezależnie od tego jaka jest ostatecznie wielkość tej luki podatkowej czy jej wartość jest bliższa wspomnianym 16 mld zł czy też 30 mld zł, w zestawieniu z dochodami budżetowymi, które wynoszą blisko 300 mld zł rocznie, mówimy o ogromnych pieniądzach.

2. Oczywiście wymiar finansowy tej luki ma duże znaczenie dla dochodów budżetowych, a w konsekwencji także dla corocznych wydatków ale także luka ta, bardzo negatywnie wpływa na to co dzieje się w gospodarce. Po pierwsze urzędy skarbowe mając corocznie mniejsze dochody z podatku VAT od tych zaplanowanych, mnożą kontrole u uczciwych podatników i starają się zapełnić przynajmniej część tej luki, poprzez kary na nich nakładane, nawet za drobne (a często wydumane) sprzeniewierzenie się przepisom skarbowym. Po drugie nieuczciwi podatnicy, którzy nie odprowadzają pełnych obciążeń z tytułu podatku VAT, mają dodatkowe środki finansowe i w związku z tym mogą prowadzić agresywną konkurencję z podmiotami, które ponoszą pełne obciążenia podatkowe. Wreszcie istnienie tak ogromnej luki, zresztą powiększającej się z roku na rok, powoduje, że nie można nawet myśleć o obniżeniu stawek w podatku VAT, a istniej wręcz presja na ich podnoszenie (przypomnę tylko, że rząd Tuska zdecydował się podwyższyć stawkę podatku VAT o 1 pkt procentowy, zostawiając sobie opcję podwyżki tej stawki o kolejne punkty procentowe w przypadku pogorszenia się relacji długu publicznego do PKB).

3. Wszystkie te problemy Prawo i Sprawiedliwość zgłasza na forum Sejmu RP już od kilkunastu miesięcy, niestety bez specjalnego zainteresowania rządzącej koalicji PO-PSL i samego ministra Rostowskiego. Taką diagnozę przedstawiliśmy także podczas słynnej debaty ekonomistów jaka odbyła się przed niespełna dwoma miesiącami w siedzibie PAN w Warszawie. System podatkowy jest tak zużyty, ze trzeba go zbudować od nowa, inaczej dochody podatkowe, będą z roku na rok mniejsze, mimo wzrostu gospodarczego i stosunkowo wysokiej inflacji corocznie wyższej niż ta zapisywana w budżecie, na której przecież oparte jest liczenie wpływów podatkowych. Podane zostały przy tym bulwersujące przykłady dotyczące zarówno podatków dochodowych jak i VAT-u. W tym pierwszym przypadku wpływy z podatków dochodowych w tym roku są niższe i to nominalnie od tych z roku 2008, a przecież sumaryczny wzrost gospodarczy za lata 2008-2012 wyniósł około 18 % PKB, a sumaryczna inflacja w tym okresie wyniosła przynajmniej kilkanaście procent. W przypadku VAT wpływy w tym roku, będą aż o 12 mld zł niższe niż zaplanowano w budżecie i to mimo 3% wzrostu PKB i 4% średniorocznej inflacji. Podaliśmy między innymi jako przykład tzw optymalizacji podatkowej, rozwiązanie wprowadzone w kwietniu 2011 roku, pozwalające każdej firmie, która nie ma oficjalnej siedziby w Polsce, a dokonuje transakcji na polskim rynku, opiewających na miliardy złotych rocznie, wcale nie płacić podatku VAT.

4. W tej sytuacji wypada tylko wyrazić radość, że także inne środowiska w tym znaczące środowiska gospodarcze, dochodzą do podobnych konkluzji jak eksperci i posłowie klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości. Być może powstanie w ten sposób presja środowisk gospodarczych na rozpoczęcie w Sejmie prac nad projektami ustaw budujących nowy system podatkowy w Polsce. Projekty takich ustaw klub PiS, złożył już do laski marszałkowskiej, kilka miesięcy temu. Kuźmiuk

Nieuczciwi podatnicy w socjalistycznych oczach Kuźmiuka Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa,Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majest

 Filon z Aleksandrii „„ Ilekroć banda złodziei uchwyci w pewnym stopniu władzę, potrafią oni zagrabić całe państwa, nie obawiając się wcale represji prawa, ponieważ czują się silniejsi od prawa. Są to jednostki o skłonnościach oligarchicznych, spragnione tyranii i panowania, a dokonując potwornych kradzieży, osłaniają je dostojną nazwą majestatu legalnej władzy i rządu, które są w istocie dziełem rabunku” „...(więcej)

PiłsudskiTowarzysze, jechałem czerwonym tramwajem socjalizmu aż do przystanku , ale tam wysiadłem”. Te słowa wypowiedział Józef Piłsudski pod koniec 1918 roku do kolegów z Polskiej Partii Socjalistycznej, odrzucając ich apel o polityczne poparcie.”.....(źródło)

Kuźmiuk ”Zakładając jednak,że tzw. szara strefa w Polsce, jest wyraźnie większa niż w starych krajach członkowskich UE, luka ta może wynosić od 20 do 30 mld zł rocznie. „.....”Po drugienieuczciwi podatnicy, którzy nie odprowadzają pełnych obciążeń z tytułu podatku VAT, mają dodatkowe środki finansowe i w związku z tym mogą prowadzić agresywną konkurencję z podmiotami, które ponoszą pełne obciążenia podatkowe.„...(źródło)

Michalkiewicz „A z „szarą strefąrzecz jest taka, że według Głównego Urzędu Statystycznego,powstaje tam około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co się w Polsce produkuje i sprzedaje. W tej sytuacji likwidacja „szarej strefy”, o ile by się naszym okupantom powiodła, może doprowadzić do gwałtownych paroksyzmów gospodarczych „....”Setki tysięcy, a właściwie – miliony ludzi, w poczuciu odpowiedzialności za własne rodziny, za własne przedsiębiorstwa, a nawet – za gospodarkę narodową, z całym poświęceniem omijają szkodliwe przepisy. Dzięki temu nasza gospodarka jako-tako funkcjonuje, stwarzając naszemu narodowi w miarę odpowiednie warunki przetrwania. Dlatego też każda próba likwidacji „szarej strefy” łączy się z ogromnym ryzykiem zagrożenia ekonomicznych podstaw życia narodu. „....(źródło)

Nie przypadkowo w tekście o szarek strefie i „nieuczciwych” Polakach , podatnikach, którzy w obliczu istnienia bandyckiego, wywłaszczającego ich z pracy systemu podatkowego wybierają dbanie o swoje rodziny , a nie o zapełniania koryta mafijnego państwa jak nazwała II Komunę Staniszkis ( więcej) przywołałem słowa Piłsudskiego . Również dla zrozumienia sytuacji ważna jest diagnoza Michalkiewicza „III Rzeczpospolita jest kolejną okupacyjną formą państwowości polskiej, w której organy państwowe używane sądo zwalczania interesów narodowych„...(więcej )

Kaczyński ze swoim podkreślaniem solidarności jako bazy wspólnoty narodowej w czasie okupacji postępuje dokładnie tak samo jak Piłsudski . Idee socjalne są niezbędną baza integracji narodowej i budowie oporu przeciwko okupantom wyniszczającym ekonomicznie i kulturowo społeczność naród . Cytaty i teksty pod spodem świadczą o świadomości Kaczyńskiego ,że socjalizm w gospodarce i administracji państwowej to droga ku przepaści . Dlatego Kaczyński jest za likwidacją pruskiego systemu emerytalnego i wprowadzania popieranego przez Centrum Adama Smitha systemu kanadyjskiego. Kaczyński obiecał również przywrócenie ustaw Wilczka Świadczy to o tym , że możemy mieć nadzieje , że Kaczyński po dojściu do władzy , rozbiciu obcych stronnictw , w tym pruskiego , reformie ustroju , utworzeniu IV Rzeczpospolitej przejdzie na ostry kurs antyetatystyczny i wolonorynkowy. Że tak samo jak Piłsudski wysiądzie całkowicie na przystanku Niepodległość z czerwonego tramwaju Nie służy temu szkalowanie przez Kuźmiuka przedsiębiorców , którzy terrorem podatkowym i urzędniczym wypchnięci zostali w szarą strefę. Przedsiębiorcy to sól ziemi . To oni , ukrywający się przed mafijnym państwem , wegetujący w szarej strefie kiedyś zbudują potęgę gospodarcza , ekonomiczna , finansową IV Rzeczpospolitej . O ile PiS nie dopuści do ich całkowitego wytrzebienia przez II Komunę. Polacy prowadzący firmy , pracujący na swój rachunek są dla II Komuny konkurencją . II Komuna oparła swoja społeczną strukturę na milionie urzędników . II Komuna swoja ekonomiczną strukturę oparła na wynajmie polskich roboli , polskiego chłopstwa pańszczyźnianego dużym firmom , w tym zagranicznym. Firmy te za każdego wynajętego od II komuny polskiego „robola” płacą haracz w postaci podatku dochodowego, zusu i vat. Zniszczenie polskich przedsiębiorców da II Komunie dwie korzyści . Przedsiębiorcy nie będą konkurować z dużymi firmami o polskiego pracownika , a zniszczeni ekonomicznie i administracyjnie sami staną się źródłem taniej siły roboczej wynajmowanej przez II Komunę dużym przedsiębiorcom. O skutecznym zniszczeniu technologicznym , innowacyjności , polskiej gospodarki i przekształceniu się Polski w prymitywny kraj taniej siły roboczej świadczy fakt , ze już za rok polski robol będzie tańszy od chińskiego (więcej)

PiS powinien w swojej ocenie Polaków , ciężko pracujących , aby utrzymać swoje rodziny w tak zwanej szarej strefie oprzeć się na etyce pracy profesora Wojciechowskiego , którego obronę Polaków zepchniętych przez wrogie państwo do szarej strefy przedstawiam pod spodem Aby zilustrować do czego zdolne jest zdolne socjalistyczne państwo w eksploatacji swojej warstwy proli zwracam uwagę ,że ponad dwa miliony Polków pomimo pracy na cały etat nie jest w stanie opłacić rachunków . Tusk i Platform depcze buciorami jedno z podstawowych praw człowieka „Otóż prawa człowieka w dziale wolności i prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne zawiera prawo człowieka  do „odpowiedniego i zadowalającego wynagrodzenia, zapewniającego jednostce i jej rodzinie egzystencję odpowiadającą godności ludzkiej„ ...(więcej)

Obawiam się pozytywizmu prawnego Kuźmiuka .Żadna kosmetyka bandyckiego systemu podatkowego II komuny nic nie da . System ekonomicznego niewolnictwa jaki buduje II Komuna należy zniszczyć . PiS powinien po obaleniu rządu Tuska uwolnić Polaków od niemieckich , pruskich totalitarnych rozwiązań podatkowych i wprowadzić system podatkowy zaproponowany przez Centrum Adama Smitha , który zapewniłby Polakom minimum wolności ekonomicznej. Zbigniew Girzynski „PiS powstawał jako ugrupowanie wrażliwe społecznie, odwołujące się do zasad państwa solidarnego. Praktyka rządzenia pokazała jednak (a bycie w opozycji to potwierdza), że najlepszym sposobem realizacji zasad społecznej wrażliwości jest modernizacja państwa w kierunku coraz bardziej wolnorynkowym. W ten sposób to na Prawie i Sprawiedliwości ciąży obowiązek przejęcia inicjatywy w zakresie przeprowadzania niezbędnych refom.” …..(więcej)

Artur Górski , poseł Prawa i Sprawiedliwości „Prezes Kaczyński dostrzega ideowość i żywotność Unii. Obie partie mogą wypracować formułę bezpiecznej współpracy w sytuacji, gdy obecny rząd „liberalny” będzie podnosił podatki, „....”Taka współpraca UPR i PiS, raczej mniej niż bardziej oficjalna ze względu na dość różne elektoraty, może być korzysta dla obu partii, a także dla Polski, gdyż niewątpliwie przyczyni się do stępienia socjalnego ostrza w programie Prawa i Sprawiedliwości „.....(więcej)

Profesor Wojciechowski „Wojciechowski „”W niezarejestrowanej działalności gospodarczej chodzi, nierzadko bardziej niż w legalnej, o zadowolenie klienta i o zdobycie jego zaufania „..”Jakie są tu plusy? Klient oszczędza, a przedsiębiorcy i pracownicy zyskują utrzymanie, gdyż po odprowadzeniu podatku ich praca stałaby się nieopłacalna. Wiele z tych dóbr legalnie w ogóle by nie powstało. Odpowiada to moralnym celom gospodarki w ogóle, gdyż polega ona na produkowaniu i dostarczaniu ludziom potrzebnych im do życia dóbr materialnych. „.....”Szara strefa to termin potoczny, lepiej ją określać -  tak jak statystycy -  jako „gospodarkę nierejestrowaną"....”Tymczasem chodzi tu o pożyteczną działalność gospodarczą: produkcję dóbr i usług oraz obrót nimi. Według szacunków GUS dostarcza ona Polsce kilkanaście proc. PKB, a według niektórych ekspertów blisko 30 proc. PKB „...”Mówi się o niej jednak dużo rzadziej niż o części gospodarki nadzorowanej przez urzędy. „....”Czy ktoś jest okradziony? Rząd uważa, że tak, gdyż nie uzyskał podatku. Otóż, po pierwsze, uzyskał podatki pośrednie, wpływy z VAT i akcyzy za zużyte towary. Likwidując siłą szarą strefę, utraciłby te dochody. Po drugie, w sytuacji, gdy podatki są nadmierne, a rządy pozwalają na to, by z powodu bezzasadnych świadczeń, rozrostu administracji, marnotrawstwa i korupcji środki z nich były trwonione, należy przyznać podatnikom moralne prawo do niepłacenia części podatków. „.....”Drugi zarzut to wyzysk pracowników. Jednakże zatrudnienie w szarej strefie odbywa się na podstawie wolnej umowy. Jej rejestracja jest potrzebna ZUS, a nie stronom. „Chcącemu nie dzieje się krzywda" -  mówi prawo rzymskie. Jeśli zarobki są zbyt niskie, to z powodu wielkiego bezrobocia, a temu winne są rządy, które przez wysokie podatki i krępujące przepisy blokują przedsiębiorczość, a tym samym utrudniają zatrudnienie. Nieuczciwe jest natomiast pobieranie jednocześnie płacy i zasiłku -  do czego jednak kusi polityka socjalna rządów. „.....”Sytuacja taka jest typowa dla wielkiego biznesu. Chroniony przez rządy przed konkurencją może sobie pozwolić na zmowy i dyktat cenowy. Żyje w części z zaopatrywania firm drobniejszych, które produkują konkretne towary i usługi. To je więc wyzyskuje i ich klientów. Rządom cała ta sytuacja dogadza, gdyż może zyski takich firm opodatkować, czyli uzyskać udział w łupach (chyba że na skutek nieudolności lub korupcji pozwala zyski ukryć i wywieźć). „.....”W Polsce ochronę własności intelektualnej w 2011 roku wyceniono w punktach na 6,6, a materialnej na 5,6 (na 10,0). Ten ostatni wynik jest zresztą bardzo słaby, odpowiada 90. miejscu na 129 krajów zbadanych, obok Malawi, Kazachstanu itp.; w Europie gorzej jest tylko w krajach bałkańskich. „....(więcej)

Pomysł Centrum Adama Smitha „ Wydaje się, że z wymienionych przyczyn bezrobocia,najważniejszą jest opresja podatkowa, której praca podlega. Głównym celem nowego systemu podatkowego powinno być więcuwolnienie zasobów przedsiębiorczości i pracy. Waga tego celu powoduje, że niektóre inne cele muszą zejść na plan dalszy. Najważniejsze elementy w projekcie Centrum Adama Smitha to:
(i)  likwidacja składek na ZUS i wszystkich innych składek obciążających pracę,
(ii) likwidacja podatku PIT,
(iii)likwidacja podatku CIT,
(iv) wprowadzeniepodatku od funduszu wynagrodzeń w wysokości 25%płaconego przez każdego przedsiębiorcę niezależnie od wielkości przedsiębiorstwa, który wypłaca jakiekolwiek wynagrodzenie, bez względu na jego tytuł prawny, osobom fizycznym nie prowadzącym działalności gospodarczej,
(v) wprowadzenie podatku od wartości sprzedaży przedsiębiorstw prowadzących pełną rachunkowość w wysokości 1%,
(vi)wprowadzenie podatku od kapitału własnego przedsiębiorstw prowadzących pełną rachunkowość w wysokości 2 promili miesięcznie (2,4% rocznie),
(vii)wprowadzenie jednolitej stawki podatku VAT w wysokości 20% na wszystkie towary i usługi płaconego przez przedsiębiorstwa prowadzące pełną rachunkowość,
(viii) wprowadzenie zryczałtowanego podatku VAT dla małych przedsiębiorstw w wysokości 350 złotych miesięcznie;
wprowadzenie zryczałtowanego podatku od działalności gospodarczej dla małych przedsiębiorstw w wysokości 350 złotych miesięcznie;” „....(więcej)

Kuźmiuk „Termin luka podatkowa to różnica pomiędzy teoretycznymi wpływami do budżetu państwa z tytułu jakiegoś podatku, a wpływami rzeczywistymi, przy uwzględnieniu wszystkich okoliczności, które wpływają na tę różnicę. W praktyce chodzi więc o różnicę pomiędzy tym co podatnik powinien wpłacić do budżetu, a tym co faktycznie płaci w określonym czasie. „....”Zakładając jednak, że tzw. szara strefa w Polsce, jest wyraźnie większa niż w starych krajach członkowskich UE, luka ta może wynosić od 20 do 30 mld zł rocznie. „.....”Po pierwsze urzędy skarbowe mając corocznie mniejsze dochody z podatku VAT od tych zaplanowanych, mnożą kontrole u uczciwych podatników i starają się zapełnić przynajmniej część tej luki, poprzez kary na nich nakładane, nawet za drobne (a często wydumane) sprzeniewierzenie się przepisom skarbowym. „....”Po drugie nieuczciwi podatnicy, którzy nie odprowadzają pełnych obciążeń z tytułu podatku VAT, mają dodatkowe środki finansowe i w związku z tym mogą prowadzić agresywną konkurencję z podmiotami, które ponoszą pełne obciążenia podatkowe. „..”„ System podatkowy jest tak zużyty, ze trzeba go zbudować od nowa, inaczej dochody podatkowe, będą z roku na rok mniejsze, mimo wzrostu gospodarczego i stosunkowo wysokiej inflacji corocznie wyższej niż ta zapisywana w budżecie, na której przecież oparte jest liczenie wpływów podatkowych. „...”Kuźmiuk „ System podatkowy jest tak zużyty, ze trzeba go zbudować od nowa, inaczej dochody podatkowe, będą z roku na rok mniejsze, mimo wzrostu gospodarczego i stosunkowo wysokiej inflacji corocznie wyższej niż ta zapisywana w budżecie, na której przecież oparte jest liczenie wpływów podatkowych. „....””Zakładając jednak, że tzw. szara strefa w Polsce, jest wyraźnie większa niż w starych krajach członkowskich UE, luka ta może wynosić od 20 do 30 mld zł rocznie. „.....”Po drugie nieuczciwi podatnicy, którzy nie odprowadzają pełnych obciążeń z tytułu podatku VAT, mają dodatkowe środki finansowe i w związku z tym mogą prowadzić agresywną konkurencję z podmiotami, które ponoszą pełne obciążenia podatkowe. „...(źródło) Marek Mojsiewicz

Wyroki za łgarstwa Cezarego Gmyza Nie rozumiem tego "pospolitego ruszenia" części dziennikarzy w obronie Cezarego Gmyza. Gmyz przegrywał proces za procesem i dał się poznać ze skrajnej nierzetelności.

Marzec 2008. "Rzeczpospolita", piórem Cezarego Gmyza, informuje, że Krzysztof Bondaryk - wówczas nowo powołany szef ABW - gdy w PTC zajmował się bezpieczeństwem danych, nakazał sprawdzenie służbowym sprzętem do wykrywania podsłuchów pomieszczeń użytkowanych przez Brochwicza, swego znajomego (obaj byli wiceszefami MSWiA w rządzie Jerzego Buzka). "Rz" pisała też, że Bondaryk nie będzie miał postawionych zarzutów w sprawie wycieku tajnych informacji z PTC. Brochwicz skierował sprawę do sądu. Ta zakończyła się ugodą. Na jej mocy, na łamach "Rz" pojawiło się oświadczenie redakcji, w którym napisano: Wyrażamy głębokie ubolewanie, jeżeli Pana Wojciecha Brochwicza dotknęły niezasłużone, negatywne skutki zamieszczenia artykułu ma łamach naszej gazety.

W czerwcu 2011 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie nakazał "Rzeczpospolitej" przeprosić szefa ABW Krzysztofa Bondaryka za "krzywdzące sugestie", jakoby miał on związek z przemytem złota i z odwołaniem szefa Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku Sławomira Luksa. Cezary Gmyz (autor artykułu) napisał w tekście, że Bondaryk, który kierował delegaturą UOP w Białymstoku w czasie, gdy jego brat był podejrzany o przemyt złota, miał stać za zwolnieniem prokuratora, który nadzorował śledztwo w tej sprawie.

W październiku 2009 sąd nakazał Gmyzowi publicznie przeprosić. Tym razem byłego szefa MSW Janusza Kaczmarka. Gmyz napisał, że Kaczmarek złożył nieprawdziwe oświadczenie majątkowe. Sąd zwrócił uwagę, że Gmyz nie skontaktował się z Kaczmarkiem, aby uzyskać jego stanowisko w sprawie. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo parę tygodni temu Sąd Okręgowy w Warszawie zarejestrował mój pozew przeciwko Cezaremu Gmyzowi, Tomaszowi Wróblewskiemu i Presspublice. Chodzi o artykuł na temat mojej osoby i mojej książki, opublikowany przez "Rz" w kwietniu tego roku, który mogę nazwać jednym słowem "Paszkwil". Na łamach dziennika, autorem artykułu był tajemniczy "ceg", w wesji internetowej już "Cezary Gmyz". Gmyz był także bohaterem pozytywnym swojego tekstu. Ergo "obiektywny dziennikarz" Cezary Gmyz napisał artykuł, którego bohaterem był... Cezary Gmyz, czytaj: pisał sam o sobie w trzeciej osobie. Lista kłamstw w tym artykule naruszających moje dobra osobiste zawiera kilkanaście punktów. A dlaczego w artykule nie ma mojego stanowiska? Po prostu Gmyz nie raczył do mnie zadzwonić, wysłać maila, ani w jakikolwiek sposób skontaktować się ze mną. Zaś jego późniejsze maile dotyczące sprawy określić można najdelikatniej, jako niegrzeczne. W wyniku tego nieszczęsnego artykułu, wydawnictwo, z którym kilka miesięcy wcześniej zawarłem umowę na wydanie książki, przysłało mi wypowiedzenie. Straciłem, co najmniej kilkadziesiąt tysięcy złotych. Liczę, że Sąd zobowiąże Gmyza, by z własnych środków zwrócił mi tą kwotę. Gdyby nie ta strata, z artykułu Gmyza można byłoby się śmiać - był tak skrajnym przykładem indolencji, nierzetelności, głupoty i złej woli. Przykład pierwszy z brzegu: Gmyz opisał mojego kolegę Janka Pińskiego, który miał go szantażować, nie chcąc dopuścić do opublikowania negatywnych informacji na temat książki. W artykule określił go, jako "wydawca". Tyle, że wydawcą był, kto inny, nie Piński. Wystarczyło przeczytać choćby wewnętrzną stronę okładki, by zweryfikować informację, kto jest wydawcą. Czy to naprawdę tak dużo, dziennikarzu śledczy Gmyz? A mojego stanowiska brakło pewnie, dlatego, że jednym zdaniem obaliłbym całą treść jego artykułu. Chamski paszkwil Cezarego Gmyza tłumaczyłem sobie tym, że pracował nad książką na ten sam temat, a ja go wyprzedziłem (jego książka po dziś dzień się nie ukazała). Dziś zadaję sobie pytanie: czy za kilka, kilkanaście miesięcy, gdy proces się skończy, dołączę do grona osób przepraszanych przez "Rz" za łgarstwa Cezarego Gmyza? Szymowski

Poprzewracało się im we łbach Poprzewracało się ludziom podpisanym pod listem do swojego wydawcy, dotąd bezkarnie łamiącym wszelkie standardy dziennikarstwa i zamieniającym „Rzeczpospolitą” w podławy, brutalnie prostacki, biuletyn partyjny Kaczyńskiego. Jak bardzo poprzewracało się we łbach ludziom, którzy za swoją usługowość wobec Kaczyńskiego wiedli życie na luksusowym poziomie, jeśli w tym ostatnim liście do Grzegorza Hajdarowicza z jednej strony starają się usprawiedliwić własny oportunizm a z drugiej zgłaszają gotowość własnego koniunkturalizmu. Jak bardzo odwrócone mają podstawowe pojęcia o moralności i etyce zawodowej. Jak bardzo nie wiedzą, po co właściwie są. Dziennikarz jest to zawód służący zbieraniu i przekazywaniu informacji. Informacji o wszystkim. A to rzepowe zdemoralizowane  towarzycho pisze:
„Dziennikarstwo to dziedzina w dużej mierze oparta na zaufaniu - do informatorów, źródeł, ale również do kierownictwa redakcji, które w sytuacji kryzysowej powinno stać po stronie dziennikarza. Cezary Gmyz takiego wsparcia nie otrzymał.”
ICH zaufanie się liczy. Ludzie – trzymajcie mnie! Ani słowa o zaufaniu CZYTELNIKA do gazety.Jeśli oni rzeczywiście TAK rozumieją pojęcie „zawód zaufania publicznego” - to ich wydawca powinien wywalić to wszystko na zbity pysk. Toż ma KOMUNĘ u siebie. Ale prawdziwą perłę znajdujemy chwilę później:
„Naszym obowiązkiem jest patrzenie władzy na ręce, kontrolowanie jej działań, zadawanie niewygodnych pytań, a także publikowanie nawet najbardziej kontrowersyjnych tekstów. Dlatego zasadne jest pytanie czy będzie to obecnie możliwe w "Rzeczpospolitej". Obawiamy się, że dziennikarze mogą zostać pozbawieni niezbędnego wsparcia redakcji wobec ewentualnych nacisków.”
A kto tym palantom naopowiadał takich bredni? Kto im powiedział, ze są od patrzenia na czyjekolwiek ręce? Jaki obowiązek? Z czego niby wynikający? Kto wam ten obowiązek nakazał? No kto? Jesteście od ganiania długimi korytarzami w oczekiwaniu na to aż ten wasz przykrótki pryncypał znowu was na władzę poszczuje. I to nazywacie patrzeniem władzy na ręce? Każdy podły paszkwil, każdą propagandówkę propisowską, każdy haniebny, zdobny w podłe karykatury, oszczerczy tekst służący Kaczyńskiemu nazywacie patrzeniem władzy na ręce? Z czyjego upoważnienia  patrzycie na te ręce – a nie patrzycie na ręce czyniące Polsce szkody, rozwalające Polskę i dążące do przelania krwi? Ten nieudany zamach stanu, którego praprzyczyną jest pojmowanie przez jednego z was właśnie tak swojej roli dziennikarza, jako działającego PRZECIWKO POLSCE I JEJ WŁADZOM, a na rzecz człowieka, który za pieniądze wydawców-frajerów (Grzesiek, to o Tobie!) ma własny biuletyn partyjny – dowodzi jak bardzo poprzewracało wam się we łbach. I myślicie, ze nadal będziecie tym zbrojnym ramieniem Kaczyńskiego i PiS? Że nadal będzie korzystać z dawnej dobrej sławy porządnej gazety, jaką kiedyś była „Rzeczpospolita” - wy, którzy ją zeszmaciliście sprowadzając do partyjniackiego barachła? Zrobicie wszystko by tam zostać, będziecie się kurczowo trzymać swoich stołków. Zgodzicie się NA WSZYSTKO, jedynie jakimś podpisem pod jakimś listem bez znaczenia, próbując odgrywać rolę „niezależnych” i „niepoprawnych”. Zgodzicie się i nawet poprosicie o to, by was nie karać, zapewnicie, ze jesteście gotowi i podporządkujecie się - licząc na to, ze jakoś tak bocznym torem nadal będziecie robić dobrze płatną robotę pisowskich propagandzistów. Zgodzicie się nawet na nieco mniejsze pieniądze, by nadal móc korzystać z prezentacji: „Iks.Ypsylon - „Redakcja Rzeczpospolitej” Nie ośmielajcie się uzurpować sobie prawa do „patrzenia władzy na ręce”.
Nie macie MOJEGO zaufania. Ani upoważnienia do tego. Jesteście do kupienia. I do sprzedania  też.

Renata Rudecka-Kalinowska

Naimski: Rosjanie bali się arbitrażu Według posła Naimskiego Rosjanie uzyskują dla swojego gazu w Polsce przemysłowych, dużych odbiorców. Zbudowane przez nich elektrownie gazowe, będą pracowały na rosyjskim gazie, sprzedawanym na podstawie długoterminowego kontaktu. Stefczyk.info: Czy porozumienie z Gazpromem, to faktycznie taki sukces, jak słyszymy od wczoraj? Piotr Naimski, poseł PiS: Uważam, że to nie jest wielki sukces. To jest porozumienie, którego szczegółów i zasady, tak naprawdę nie znamy. Wiemy tylko o jednym aspekcie tego porozumienia, czyli, że Gazprom zgodził się na obniżkę ceny gazu z Jamału o 10, a może kilkanaście procent. Warto jednak przy tej okazji powiedzieć, że w tej chwili gaz w Europie jest sprzedawany za 380-390 dolarów za tysiąc metrów sześciennych, a PGNiG płaci ponad 500 dolarów za tysiąc metrów sześciennych. Z prostego wyliczenia wynika, że nawet po tym upuście, PGNiG będzie płacił więcej niż reszta Europy. Rosjanie cofnęli się po prostu w haraczu, który został wymuszony na stronie polskiej w 2006 roku, a który trzeba było przyjąć, dlatego, że Rosjanie warunkowali sprzedaż dodatkowych dwóch i pół miliona metrów sześciennych gazu zgodą na podniesienie ceny jamalskiego kontraktu. Teraz, wycofując się z tamtego żądania, oni ogłaszają razem z PGNiG, że jest sukces. To jest pewnego rodzaju nieporozumienie, ale oczywiście to dobrze, że będziemy trochę mniej płacili.

Jaką cenę tego porozumienia poniesiemy? To jest właśnie niezwykle ważne. Otóż pan Radosław Dudziński, wiceprezes PGNiG powiedział publicznie jaka jest ta cena. Jest nią wspólna budowa elektrowni gazowych w Polsce. To znaczy, że Rosjanie uzyskują dla swojego gazu w Polsce przemysłowych, dużych odbiorców. Zbudowane przez nich elektrownie gazowe, będą pracowały na rosyjskim gazie, sprzedawanym na podstawie długoterminowego kontaktu. W związku z tym poza kontraktem jamalskim, będą dodatkowe porozumienia. Rosjanie w ten sposób uzyskują to, co było przedmiotem ich zabiegów od wielu lat, tzn. bezpośredni dostęp do polskiego rynku. I to jest strategiczny błąd Polski. Nie należy godzić się na coś takiego! A ponieważ sprawa jest szalenie kontrowersyjna, wystąpienie pana Dudzińskiego zostało po chwili zdjęte ze strony internetowej. Okazało się, że pan wiceprezes powiedział o trzy akapity za dużo, a opinia publiczna w Polsce nie jest uprawniona do tego, żeby wiedzieć na jakich zasadach porozumiewa się PGNiG z Gazpromem.

Czy to porozumienie może spowodować wycofanie się z inwestowania w łupki? Radosław Dudziński zapowiedział współpracę PGNiG-u w pracach wiertniczych i eksploatacyjnych na terenie Federacji Rosyjskiej. Innymi słowy, ograniczone zasoby techniczne PGNiG, będą kierowane do prac na terenie Federacji, podczas gdy siły tego rodzaju, którymi dysponuje PGNiG, powinny być wykorzystywane w Polsce do eksploracji zasobów łupkowych. I to jest kontrowersja, która ujawniła się przy tej okazji. Wszystkie te rzeczy będą przedmiotem badania i pytania na posiedzeniu komisji gospodarki w Sejmie, która będzie zwołana w trybie niejawnym, bo będzie dotyczyć kontraktów handlowych. Będziemy żądali informacji od zarządu PGNiG oraz od ministra Skarbu Państwa i ministra gospodarki.

A może w arbitrażu można było uzyskać korzystniejszą cenę? Trudno powiedzieć. Pewne jest to, że Rosjanom bardzo zależało na tym, żeby PGNiG wycofał skargę ze Sztokholmu. I właśnie warunkiem wejścia w życie ogłoszonego wczoraj porozumienia było to, że PGNiG wycofa skargę z arbitrażu, co już uczynił.  Widać Rosjanie obawiali się, że PGNiG może uzyskać lepsze warunki w arbitrażu niż te dawane bezpośrednio przez Gazprom. Rozmawiała DLOS

Wbrew deklaracjom premiera Tuska, rząd nie zrobił nic by odwołać się od raportu MAK. A premier tak bardzo zachwalał wybór konwencji chicagowskiej 12 stycznia 2011 roku w Moskwie zaprezentowano raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK). Premier Donald Tusk musiał nawet przerwać swój urlop w Dolomitach, bo jego rosyjscy przyjaciele zrobili mu niespodziankę i raport ogłosili pod jego nieobecność w kraju. Następnego dnia  konferencji prasowej deklarował:

Tylko niektóre z polskich uwag zostały w tym raporcie uwzględnione, choć wszystkie pozostałe zostały do tego raportu dołączone, ale nie włączone. To oznacza, że z punktu widzenia strony polskiej raport zgodnie z tym co wiemy już na temat przyczyn, o czym świadczą dowody, a w niektórych przypadkach poszlaki, że nie jest to raport kompletny. Co wynika z tej sytuacji? Po pierwsze dzisiaj wyraźniej niż kiedykolwiek widać, jak użyteczna była i będzie także w najbliższej przyszłości konwencja chicagowska jako ramy prawne i międzynarodowe na która zgodziły się obie strony. Bo ta konwencja daje nam scenariusz dalszego postępowania, a także dochodzenia do, czy szukania szansy na wspólne stanowisko. A więc w dalszym ciągu polska strona ma możliwości ubiegania się o uwzględnienie naszych uwag. Konwencja chicagowska gwarantuje stronie polskiej odniesienie się do tego raportu w taki sposób, który doprowadzić powinien do rozmów obu stron. To gwarantują nam punkty tej konwencji 84 i 85, zgodnie z którymi, jeśli nie ma uzgodnionego wspólnego stanowiska w raporcie, pożądane są na wniosek strony takiej, jaką dzisiaj jest Polska, pożądane są rozmowy w celu uzgodnienia, ustalenia wspólnej wersji raportu i z takim wnioskiem strona polska, zgodnie z konwencją, zwróci się do Rosji. Przedstawialiśmy wątpliwości dotyczące procedury. Konwencja chicagowska daje precyzyjne procedury, a także opisuje obowiązki i uprawnienia każdej ze stron uczestniczące w postępowaniu. W związku z tym będziemy wykorzystywali tę możliwość. Gdyby była taka potrzeba, także możliwość odwołania do instytucji międzynarodowych, jeśli rozmowy nie doprowadzą do uzgodnienia wspólnego stanowiska, co także przewiduje przyjęta przez nas konwencja chicagowska. W związku z takimi deklaracjami premiera 28 sierpnia 2012 skierowałem interpelację do szefa rządu z następującymi pytaniami:

1. Kto, kiedy, w jakim trybie zwrócił się do strony rosyjskiej z propozycją podjęcia rozmów nad "ustaleniem wspólnej wersji raportu"?

2. Kiedy i w jakim gronie toczyły się ewentualne rozmowy z przedstawicielami strony rosyjskiej w sprawie "ustalenia wspólnej wersji raportu"? Jakie są efekty tych rozmów?

3. Jeśli do wspólnych ustaleń nie doszło, to kiedy, kto i w jakim trybie zwrócił się do instytucji międzynarodowych, jakie to były instytucje i jak odniosły się do wniosku strony polskiej?

4. Jakie decyzje podjął pan w celu wypełnienia publicznie danego słowa?

5. Jakie są powody, dla których rząd zaniechał zwrócenia się do strony amerykańskiej o udzielenie pomocy prawnej w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy? Jakie konkretne czynności podejmował polski rząd, kontaktując się z administracją USA, aby zdobyć materiały mogące przyczynić się do ujawnienia rzeczywistych przyczyn katastrofy?

6. W oparciu o jakie przepisy Rada Ministrów zdecydowała się powierzyć prowadzenie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej stronie rosyjskiej? Czy w tej sprawie zlecano sporządzenie ekspertyz prawnych? Kto był ich autorem, jakie były stawiane w nich pytania?

Niedawno dostałem odpowiedź, z upoważnienia premiera Tuska,  podpisaną przez pana ministra Adama Jassera. Oto jej meritum:

uprzejmie informuję, że katastrofę badała, w celu ustalenia jej okoliczności i przyczyn oraz wydania zaleceń profilaktycznych, Komisja Badania Wypadków Lotnictwa Państwowego. Komisja ta zakończyła prace w roku 2011, ogłaszając „Raport końcowy z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/1 samolotu TU-154M nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny”. Obecnie śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej prowadzi Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Jak łatwo można przeczytać odpowiedź zupełnie nie odnosi się do moich pytań. Nie pytałem ani o komisję Millera, ani o śledztwo prokuratury. Pytałem w jaki sposób Donald Tusk wywiązał się z publicznie złożonej deklaracji podjęcia rozmów ze stroną rosyjską w celu ustalenia wspólnej wersji raportu, a gdyby to nie dało rezultatu to odwołania się do instytucji międzynarodowych? Pytania zadałem ponad półtora roku od deklaracji premiera Tuska, a więc było wystarczająco dużo czasu, aby podjąć działania o których mówił podczas konferencji. Rozumiem sytuację w jakiej znalazł się minister Jasser. Nie mógł wprost przyznać, że Donald Tusk nie wywiązał się ze złożonej obietnicy. Nie mógł napisać, że polski rząd nic nie zrobił w sprawie odwołania się od raportu generał Anodiny. Szumne zapowiedzi o tym jak dobrym posunięciem był wybór konwencji chicagowskiej oraz deklaracje premiera Tuska, że strona polska będzie dążyć do ustalenia wspólnej wersji raportu okazały się kłamstwami Donalda Tuska. Nie pierwszymi i zapewne nie ostatnimi. Warto przypomnieć Donaldowi Tuskowi jego słowa także wypowiedziane na tej konferencji: Biorę pełną polityczną odpowiedzialność za postępowanie moje, polskiego rządu i polskich służb od pierwszych godzin po katastrofie. Marcin Mastalerek

GW w formie! Wymagało to trochę akrobacji, ale w końcu udało się dowieść, że ciała prezydenta Kaczorowskiego nie rozpoznał Jarosław Kaczyński Aż miło patrzeć, jak Gazeta Wyborcza niestrudzenie dąży do pokazania całej prawdy o katastrofie w Smoleńsku. Redaktor Paweł Wroński rozmawia na łamach z dwoma dyplomatami, których imion ani nazwisk nie ujawnia, a którzy twierdzą, że byli w Smoleńsku po katastrofie. Dyplomaci twierdzą, że to nie odwołany wiceminister Jacek Najder jest odpowiedzialny za pomyłkę przy identyfikacji ciała Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego.

Dyplomata A: Przeprosił i wziął to wszystko na siebie dlatego, że to on podpisał protokół identyfikacji zwłok pana prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Uważamy, że opinia publiczna powinna wiedzieć, jak do tego doszło. (…) Ciała do Moskwy były transportowane śmigłowcami. Zeszliśmy do podziemia, ogromnej chłodni, gdzie było przechowywanych kilkanaście ciał najlepiej zachowanych z katastrofy smoleńskiej. Rosjanie wysuwali szuflady. To była druga, może trzecia szuflada. W niej znajdowały się zwłoki, jak wówczas uważaliśmy, prezydenta Kaczorowskiego. (...) Nikt z nas nie miał wątpliwości. Dyplomaci mówią także, że ciało prezydenta błędnie rozpoznano już wcześniej, w Smoleńsku. Pomylić mieli się, według relacji, dyplomaci, funkcjonariusze BOR ale także oddające hołd nie temu ciału co należy delegacje rządowa i skupiona wokół prezesa PiS, Jarosława Kaczyńskiego.

Dyplomata A: (…) Te zwłoki zostały wyniesione z miejsca katastrofy jako jedne z pierwszych. Były w białej koszuli i w ciemnych spodniach, bez butów. Widoczny był ciężki uraz głowy, ale twarz była niemal nietknięta. Ten człowiek [nie jest to osoba publiczna, nie podajemy nazwiska] był niezwykle podobny do prezydenta. Od początku właśnie te zwłoki zostały uznane za zwłoki prezydenta Kaczorowskiego.

Dyplomata B: Wieczorem 10 kwietnia do Smoleńska przybyły dwie polskie delegacje. Najpierw delegacja na czele z premierem Donaldem Tuskiem, potem delegacja na czele z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim. Obu tym delegacjom przedstawiono spoczywające na folii odnalezione właśnie zwłoki prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jednego z polityków PiS oraz właśnie Ryszarda Kaczorowskiego, to znaczy ofiary podobnej do prezydenta Kaczorowskiego. Najpierw oglądała je i oddała im hołd delegacja rządowa, potem delegacja PiS.

Gdyby to napisano w innej gazecie, to może nawet za szokujące uznalibyśmy domysły, że współodpowiedzialnego za pomyłkę ciała próbuje się czynić Jarosława Kaczyńskiego. W przypadku Wyborczej, to nie dziwi, ani trochę. Dziwi, wręcz szokuje inne stwierdzenie. Istotne jest, że od początku te zwłoki zostały powszechnie uznane za zwłoki prezydenta Kaczorowskiego. O co tu chodzi? Co to za brednie? Co to znaczy "zwłoki zostały powszechnie uznane"? Gdzie badania DNA? Pachnie na kilometr żałosną prowokacją. Na szczęście redaktor Wroński nie musi zdradzać (nie to, co w "Rzeczpospolitej"), kim są i czy w ogóle istnieją dyplomaci A i B. Ważne, że udało się gdzieś przemycić, że Kaczyński też nie rozpoznał prezydenta Kaczorowskiego. Taki był bajzel. No, to jak np. taka biedna Kopacz mogła sobie z czymkolwiek poradzić? Marcin Wikło

Salon, Żydzi i szpiedzy w aferze trotylowej Ale się zakotłowało po publikacji pana red. Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej” o obecnosci trotylu we wraku prezydenckiego Tupolewa! Najwyraźniej poruszone zostały Moce, które najwyraźniej czegoś się obawiają, maskując tę obawę troską o państwo. No a czegóż mogą się tak obawiać? Ja na przykład uważam, że jeśli katastrofa w Smoleńsku była następstwem zamachu, to znacznie bardziej prawdopodobne jest to, iż jego sprawcami mogli być nie Rosjanie, tylko dawni funkcjonariusze wojskowej razwiedki – formacji, która nie tylko przygotowała, przeprowadziła i nadzoruje transformację ustrojową, ale za pośrednictwem rozbudowywanej przez cały czas agentury (Sławomir Cenckiewicz w książce „Długie ramię Moskwy” o razwiedce wojskowej pisze, że w roku 1990 dysponowała ona 2500 konfidentami, a przecież nie było to ostatnie słowo, ale raczej parva principia, czyli skromne początki) i korumpowania wszystkich środowisk społecznych, okupuje nasz nieszczęśliwy kraj, kontrolując kluczowe segmenty gospodarki i życia publicznego. Do takich podejrzeń skłania mnie gorączkowe poszukiwanie przez wysłanników pana marszałka Komorowskiego, przejmujących Kancelarię Prezydenta w dniu 10 kwietnia 2010 roku „Aneksu” do „Raportu o rozwiązaniu WSI”. Ten „Aneks” pierwotnie miał być opublikowany, ale na skutek dokonanej z inicjatywy prezydenta Kaczyńskiego nowelizacji ustawy, którą następnie zmasakrował Trybunał Konstytucyjny, podstawa prawna publikacji „Aneksu” przestała istnieć. Nawiasem mówiąc – podejrzewam też, że wspomniania nowelizacja obliczona była na taki właśnie rezultat. Tak czy owak, wszystkie rewelacje zawarte w „Aneksie” pozostawały w wyłącznym posiadaniu prezydenta, który w pewnym momencie dał sygnał, że nie tylko różne rzeczy wie, ale również – że nie zawaha sie zrobić z nich użytku. Jak pamiętamy, pan prezydent zwrócił się do pani red. Moniki Olejnik per: „Stokrotka”, na co tamta zareagowała spazmami, więc widocznie nie była ujawnieniem tego pseudonimu zachwycona. Groźba wykorzystania rewelacji zawartych w „Aneksie” w roku wyborów prezydenckich mogła zostać uznana przez soldateskę za zagrożenie na tyle poważne, by zdecydować o przeprowadzeniu zamachu. Jakieś porozumienie z Rosjanami w tej sprawie musiałoby być – i pewnie, dlatego trójka klasowa: premier Tusk, Paweł Graś i Tomasz Arabski, w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej podjęła decyzję o zastosowaniu w sprawie katastrofy konwencji chicagowskiej, która wprawdzie expressis verbis stosuje się do samolotów cywilnych, ale miała tę zaletę, że jej zastosowanie do katastrofy wojskowego Tupolewa pozwoliło na pozostawienie nie tylko wraku, ale wszystkich dowodów rzeczowych w Rosji, dzięki czemu ryzyko, że jakaś niepowołana Schwein zacznie przy nich gmerać, stawało się bardzo mało prawdopodobne. Z punktu widzenia Rosjan takie postawienie sprawy też mogło być uznane za szalenie korzystne, bo zyskiwali oni w ten sposób potężny instrument umożliwiajacy nie tylko wysadzenie w każdym momencie w powietrze premiera Tuska i całego tego destantu gdańskiego, ale również – co jest o wiele ważniejsze – dodatkowy i bardzo skuteczny instrument dyscyplinowania rzadzącej faktycznie Polską wojskowej bezpieki. Toteż nieprzypadkowo po wybuchu afery trotylowej odezwały się głosy, że wszystkim kieruje zatajona ręka ruskich szachistów. Więc tego właśnie mogą obawiać się wojskowi bezpieczniacy, którzy wprawdzie 11 kwietnia 2010 roku „Aneks” przejęli, ale ujawnienie zamachu mogłoby nie tylko położyć kres zorganizowanej w 1989 roku przez generała Kiszczaka i grono osób zaufanych okupacji Polski, ale utratę wszystkich nagromadzonych łupów – bo wiadomo przecież, że ruscy szachiści niewygodnych, a zwłaszcza – niepotrzebnych już świadków też bez ceregieli likwidują. Na nic tedy zakładanie starych rodzin, na nic fortuny – „marność nad marnościami, wszystko marność”! Dlatego Moce zostały tak poruszone, a skoro poruszone zostały Moce, to również wysługujący się Mocom Zasrancen poprzebierani za dziennikarzy niezależnych mediów głównego nurtu, no i oczywiscie – Salon, ze stadem autortytetów moralnych, jako swoim najtwardszym jądrem. Przecież zarówno Zasrancen, (zresztą mniejsza o nich, bo zawsze zrobią, co im tam oficer prowadzący nakaże) ale przede wszystkim – autorytety moralne w przypadku potwierdzenia, iż przyczyną katastrofy był zamach, zostałyby na wiek wieków obsrane, bez jakiejkolwiek możliwości oczyszczenia się hyzopem. W tej sytuacji jak zwykle „zbawienie przychodzi od Żydów”, a konkretnie – od żydowskiej dynastii Smolarów. Pan Aleksander Smolar jest chyba najważniejszym w Polsce cadykiem, jako plenipotent na nasz nieszczęśliwy kraj słynnego finansowego grandziarza, co to prowadzi w Europie hodowlę elit dla mniej wartościowych narodów tubylczych za pomocą swoich „fundacji”. Otóż pan Aleksander Smolar potrzebuje mieć syna Piotra Smolara, który jest na posadzie dziennikarza we francuskiej lewicowej gazecie „Le Monde”. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, a zatem mogło być i tak, jak to się robiło za komuny; kiedy partia chciała kogoś obsmarować w sposób bardziej przekonujący niż zwykle, to robiła tak: agentowi zatrudnionemu na posadzie dziennikarza w jakiejś „Morning Star”, czy innej „L`humanite” dawano rozkaz napisania artykułu według wskazówek razwiedki, po czym „Trybuna Ludu” artykuł ten przedrukowywała, pokazując, że to wcale nie tutejsza, PRL-owska propaganda, tylko „zachodnia prasa” prezentuje takie oceny – no i delikwent był pogrążony. Nie jest zatem wykluczone, że starszy pan Smolar, który takie rzeczy doskonale przecież pamięta, udzielił paryskiemu synowi telefonicznej instrukcji – co i jak ma nasmarować w swojej gazecie, no a potem warszawska żydowska gazeta dla Polaków to z satysfakcją omówiła, pokazując mniej wartościowym snobom tubylczym, co w Paryżu mówią o oszołomach wierzących w zamach. Po takim prysznicu żaden snob w żaden zamach nie odważy się uwierzyć, żeby go nawet w stępie tłuc. Dlaczego Żydzi również są zaangażowani w aferę trotylową? Tego nie wiem, ale myślę, że niezależnie od ich prywatnych powiązań w razwiedką, śladów należy szukać w spotkaniu Szymona Peresa z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem w Soczi. 18 sierpnia 2009 roku Szymon Peres ujawnił, że on obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, iż Izrael nie zaatakuje Iranu (myślę, że nie bezterminowo, tylko w jakimś granicznym terminie) oraz że „przekona” amerykańskiego prezydenta Obamę do wycofania tarczy antyrakietowej z Polski. I rzeczywiście – Iran nie został do te pory zaatakowany, a tarcza z Polski – wycofana, co prezydent Obama zapowiedział 17 września 2009 roku. Zatem Szymon Peres słowa dotrzymał. No dobrze – ale co w zamian obiecał mu prezydent Miedwiediew? Tego oczywiście nie wiem, ale podejrzewam, że cokolwiek by to było, to obietnice złożone przez prezydenta Miedwiediewa mogły dotyczyć naszego nieszczęśliwego kraju. Jesli tak, to jasne jest, że spełnienie tych obietnic – cokolwiek by to miało znaczyć – wymaga utrzymania dotychczasowego układu, a przede wszystkim – dotychczasowej hierarchii władzy, na której szczycie jest wojskowa razwiedka. To by tłumaczyło zaangażowanie Żydów po stronie soldateski, co zrozumiemy tym łatwiej, kiedy przypomnimy sobie, iż to własnie Aleksander Smolar, jako najważniejszy cadyk w Polsce, zatrąbił na odwrót od „postjagiellońskich mrzonek”, to znaczy – od angażowania się Polski w amerykańską politykę w Europie Środkowo-Wschodniej w charakterze jednego z dywersantów – co było treścią polityki wschodniej prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przecież i finansowy grandziarz też musiał być przez prezydenta Peresa w różne sprawy wtajemniczony, a zatem czyż nie udzielił instrukcji swoim cadykom, że etap własnie sie zmienia? Czego Żydzi sie po tym wszystkim spodziewają, to oni wiedzą nalepiej, ale faktem jest, że od 2011 roku w sprawę „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej” zaangażował się również Izrael, współtworząc z Agencją Żydowską grupę HEART i molestując w tej sprawie mniej wartościowe rządy tubylcze. Dlatego żydostwo tak ujada na Orbana, który zaczął im szurać i pod tym i pod innymi względami. I wreszcie Józef Oleksy, którego wystąpienie w aferze trotylowej w ogóle skłoniło mnie do napisania tych słów. Józef Oleksy, jak wiadomo, został zdekonspirowany jako agent AWO to znaczy – Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego, będącego zakonspirowaną razwiedką w wojskowej razwiedce. Jak nas w tej sprawie dezinformowano, agenci AWO mieli być na wypadek wojny przerzucani na terytorium wroga, by tam siać śmierć i zniszczenie. Możemy to spokojnie włożyć miedzy bajki, kiedy tylko spojrzymy na pana Józefa Oleksego. Z jego charakterystycznym wyglądem, przypominajacym księżyc w pełni, zostałby on natychmiast przez wroga rozpoznany, więc używanie go w tym charakterze mijałoby się z celem. Jeśli przyjmiemy natomiast, że agenci AWO stanowili sui generis rezerwę kadrową, do prokurowania w naszym nieszczęśliwym kraju tzw. „elity władzy”, przy pomocy której ruscy szachiści trzymaliby w Polsce ręke na pulsie bez względu na wszystkie transformacje ustrojowe, to wszystko wygląda już bardziej prawdopodobnie. I rzeczywiście – w grudniu 1995 roku Józef Oleksy został przez ministra spraw wewnętrznych własnego rządu oskarżony o szpiegostwo na rzecz Rosji. Minęło od tamtej pory ponad 17 lat – a nikt z tego powodu nie zostal pociagnięty do odpowiedzialności, co stanowi dodatkową, bardzo poważną poszlakę, że rzeczywistą władzę sprawują u nas bezpieczniackie watahy, wysługujące się obcym państwom. Zatem skoro Józef Oleksy publicznie domaga się postawienia Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu „za sianie nieustannej wojny wewnętrznej”, to wydaje mi się, że dla symetrii należoałoby również jakoś zakończyć tamtą sprawę sprzed 17 lat – bo albo Józef Oleksy był szpiegiem – a w takim razie powinien już dawno być starym nieboszczykiem, albo szpiegiem nie był, a w takim razie Andrzej Milczanowski powinien dożywać swoich dni jęcząc i płacząc de profundis. Widocznie jednak Józef Oleksy nie liczy sie z tą pierwszą możliwoscią, bo w przeciwnym razie zachowywałby się bardziej powściągliwie, nawet jeśli został podstawiony prezydentowi Komorowskiemu na „doradcę ekologicznego”. Skoro jednak zachowuje sie buńczucznie prezentując nieubłagane postawy propaństwowe, to czyż nie należałoby odświeżyć mu trochę pamięci? Co niniejszym czynię. No i wreszcie pan red. Gmyz, który aferę trotylową rozpętał. Gdzie on teraz? Akurat piszę te słowa w sobotę, a soboty upodobał sobie szczególnie seryjny samobójca. Jest to niepokojące tym bardziej, że i Rada Ndzorcza „Rzeczpospolitej” z panem właścicielem Hajdarowiczem na czele „srogie głosi kary” na wypadek niedochowania „należytej staranności”, a wiadomo, że najsurowszą karą jest samobójstwo „bez udziału osób trzecich”, jako że kara śmierci w naszym nieszczęsliwym kraju została zniesiona.

SM

Marsze Zamiast Niepodległości Ach, jaka szkoda, że generał Petelicki tego nie dożył! Jaka szkoda, że w czerwcu musiał stracić życie i to „bez udziału osób trzecich”, tak samo, jak chorąży Remigiusz Muś, którego żona znalazła onegdaj w piwnicy powieszonego! Już te dwa przypadki pokazują, jak wiele racji miał ksiądz Józef Baka, kiedy w „Uwagach o śmierci niechybnej”, wspierany proroctwami pisał: „Cny młodziku, migdaliku, czerstwy rydzu, ślepowidzu (...) Szpaczkujesz, nie czujesz? Śmierć jak kot, wpadnie w lot!” A przecież któż nie pamięta, że jeszcze w ubiegłym roku pan generał Petelicki nie tylko gotował się pójść na Marsz Niepodległości, ale nawet stanąć na jego czele? „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” - powiada inny poeta i słusznie - bo na widok ubiegłorocznego Marszu i kontrmarszu, jaki urządziły europejsy, na czele zapragnął stanąć sam pan prezydent Komorowski - ten sam, po którego wyborze generał Marek Dukaczewski z Wojskowych Służb Informacyjnych, których jak wiadomo, „nie ma”, podobnie jak izraelskiej broni jądrowej, - więc generał Marek Dukaczewski ślubował, że otworzy butelkę szampana. W takiej sytuacji o wszelkie próby stawania na czele Marszu Niepodległości ze strony generała Petelickiego byłyby niezbyt taktowne, a z drugiej strony, jeśli już miałby on dołączyć do Marszu, to gdzież, jeśli nie na czele? I tak źle i tak niedobrze - więc generał Petelicki nie tylko że w ogóle na Marsz się nie stawił, to za kilka miesięcy utracił życie i to „bez udziału osób trzecich”. Co na ten temat ma do powiedzenia ksiądz Baka? „Mości panie weteranie (...) Młody może, stary musi bryknąć, bo go kaszel dusi”... Kaszel, czy tam co innego - skoro „musi”, to musi - zwłaszcza, gdy na macierzystą bezpieczniacką watahę generała Petelickiego najwyraźniej przyszła kryska. Zatem kiedy w ten oto prosty sposób rozwiązany został problem przewodzenia naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu w jego triumfalnym Marszu Niepodległości, nagle Marsze zaczęły rozmnażać się niczym króliki. Jeden Marsz Niepodległości zapowiedział pan prezydent z weterany. Oczywiście nie tylko z weterany; z weterany daleko by pan prezydent nie zaszedł - i dlatego za plecami weteranów w marszu wezmą udział co najmniej trzy bataliony bezpieczniaków poprzebieranych za przedstawicieli różnych stanów Rzeczypospolitej, a z tyłu pomaszerują konfidenci w strojach operacyjnych, które, jak wiadomo, mają nie rzucać się w oczy. Oczywiście zaprojektowany został również Marsz Niepodległości Niezależny i Samorządny, w którym każde Środowisko będzie szło niby to razem, ale jednak osobno, gwoli zaznaczenia w ten sposób chwalebnej niezależności. Dzięki temu jeden Marsz może sprawiać wrażenie Marszu Gwiaździstego tym bardziej, że europejsy wraz z młodzieżą żydowską i kochającą inaczej też szykują się do przemarszu w kontrmarszu. No a w tle tych spontanicznych manifestacji - policja wykonująca zadania. Jakie? Aaa, to tajemnica; już tam nasi okupanci na pewno o wszystkim pomyśleli, więc pewnie nie zapomną też o jakimści efektownym spaleniu samochodu, może nawet znowu pomalowanego w barwy TVN? Zatem marsze będą co najmniej trzy, zgodnie ze starożytnym spostrzeżeniem, że omne trinum perfectum, co się wykłada, że wszystko co potrójne, jest doskonałe, no a poza tym - jakże inaczej? Im mniej niepodległości, tym więcej marszów, to chyba jasne? Marsze Zamiast Niepodległości? O, to, to! Co to komu szkodzi, a zwłaszcza - co to szkodzi naszym okupantom i ich mocodawcom, naszym sąsiadom, strategicznym partnerom? Na pewno im to nic nie szkodzi - bo czyż w przeciwnym razie pan prezydent Komorowski ośmieliłby się stanąć na czele? Czy jednak wszystko ma się sprowadzać do maszerowania? Wygląda na to, że nasi okupanci z tegorocznym Marszem niepodległości wiążą rozmaite nadzieje - wśród nich również nadzieję na wypromowanie nowej siły politycznej. Posiadacze Woli Mocy już przebierają nogami z niecierpliwości, a że z obfitości serca usta mówią, to swoim uczuciom dają też wyraz werbalnie. Oto pan red. Engelgard nie może nachwalić się prezydenta Komorowskiego, że „złoży hołd” pod pomnikiem Romana Dmowskiego zaś pan Ronald Lasecki idąc na całość, puszcza wodze państwotwórczej fantazji, wyrażając nadzieję, że chociaż na skutek opóźnionego podpisania przez prezydenta Komorowskiego ustawy ograniczającej swobodę zgromadzeń, centrum stolicy zostanie znowu opanowane przez „zanarchizowane tłumy” i „antypaństwowy motłoch”, to przecież są siły, które tym orgiom mogą położyć kres. Mon general - nous voila! Oczywiście nie Platforma Obywatelska, bo to płynny Scheiss, który nie jest w stanie utworzyć zapory przeciwko niczemu. Również prezydent Komorowski zachowuje się jak jakiś niemrawiec, stając na czele marszu. Tymczasem wszystko powinno wyglądać inaczej - i pan Lasecki rozwija przed naszymi zdumionymi oczami całą l i t u r g i ę obchodów - oczywiście z prezydentem w roli głównej. Ma być tak: „głowa państwa powinna z odpowiedniej trybuny w otoczeniu najwyższych dostojników państwowych odbierać hołd defilującej przed jej obliczem armii i państwowych organizacji społecznych: zawodowych, sportowych, kobiecych etc.” - a dopiero trochę dalej, za barierkami, mogłaby stać „gawiedź” przyglądająca się temu pokazowi siły państwa „z rozdziawionymi z podziwu ustami”. Któż może pozostać głuchy na to wołanie serca gorejącego? Im mniej niepodległości, tym większe społeczne zapotrzebowanie na circenses dla „gawiedzi”, która tylko powinna za to wszystko zapłacić i w razie potrzeby odsiedzieć - a w tym celu zostanie już przypilnowana przez „państwowców”. Czyż to nie jest właśnie ta dziarska awangarda, która z powodzeniem może zastąpić farbowanych lisów z Platformy Obywatelskiej, wypromowanych na Umiłowanych Przywódców przecież tylko na zasadzie mniejszego zła? SM

Kamiński: Byliśmy przekonani, że nastąpił przełom w smoleńskim śledztwie "Kilka dni temu byliśmy przekonani, że nastąpił przełom w śledztwie smoleńskim, a prezes PiS stracił tam najbliższych, więc ma moralne prawo stawiać pewne kwestie bardzo ostro" - tak wystąpienie, w którym Jarosław Kaczyński mówił o zabiciu w Smoleńsku 96 osób tłumaczy Mariusz Kamiński, wiceprezes PiS, gość Kontrwywiadu RMF FM. Konrad Piasecki: Panie pośle, kto dopuścił się morderstwa smoleńskiego? Mariusz Kamiński: - Na pewno trzeba badać dalej tę sprawę.

Trzeba badać, kto się dopuścił. Rozumiem, że już nie trzeba badać, czy już było morderstwo i czy był zamach, bo to już wiecie. - Trzeba badać wszystkie wersje cały czas. Byliśmy przekonani kilka dni temu, że nastąpił w śledztwie przełom. Mieliśmy prawo to przypuszczać. Proszę zwrócić uwagę, że po powrocie naszych ekspertów ze Smoleńska, prokurator generalny Seremet spotkał się specjalnie z premierem rządu, żeby przedstawić mu ustalenia w tej sprawie. To jest sytuacja oczywiście nadzwyczajna. Ja zakładam jednak, że niezależny prokurator nie spotyka się na co dzień z premierem, żeby omawiać z nim śledztwo. Ale wydarzyło się coś tak istotnego, że uznał, że musi spotkać się z premierem.

Ale to, że pan mówi, że byliście przekonani, ma oznaczać, że już dzisiaj nie jesteście przekonani, że doszło do przełomu? - Właśnie, odpowiedź na to pytanie jest kluczowa. Czy rzeczywiście jest przełom w śledztwie, czy nie.

A pan wie, że jest przełom, bo prezes wie? - Moim zdaniem może być przełom w śledztwie.

Ale nie musi. - Ale prokuratura nie chce tego potwierdzić. Ja uważam, że uczciwy komunikat prokuratury po tych ustaleniach, których dokonali nasi eksperci, powinien być taki - wykryto wysokoenergetyczne cząstki, które wskazują na to, że mogły być tam materiały wybuchowe.

No i komunikat prokuratury jest taki, że wykryto wysokoenergetyczne cząstki, ale to nie jest trotyl. Albo nie wiemy, póki co, czy to jest trotyl. - Proszę zwrócić uwagę, że dzień przed publikacją redaktor naczelny spotkał się w tej sprawie z prokuratorem generalnym Seremetem. W wyniku tej rozmowy uznał, a jest to człowiek doświadczony i człowiek inteligentny, uznał, że uzyskał potwierdzenie dla tezy, która miała być postawiona w artykule. Doszło również do tajemniczego spotkania. Uważam, że opinia publiczna ma obowiązek dowiedzieć się o jego przebiegu. Wydawcy i właściciela "Rzeczpospolitej", pana Hajdarowicza, z panem Pawłem Grasiem.

A skąd wiecie o tym spotkaniu? - Informacja na ten temat jest informacją powszechnie dostępną. My złożyliśmy również interpelację w tej sprawie.

Czy uważa pan, że Hajdarowicz dowiedział się czegoś od Grasia, czy wręcz przeciwnie - Graś wyprowadził Hajdarowicza z błędu? - To świadczy o tym, że wbrew temu, co teraz sugeruje, wiedział, jakie treści ukażą się następnego dnia w "Rzeczpospolitej". I w wyniku spotkania z Pawłem Grasiem nie zablokował tej publikacji.

Co do tego spotkania to nie wiem skąd pan ma taką pewność, bo mam wrażenie, że żaden z dwójki panów nie potwierdził. - Ale uczestniczyła trzecia osoba w tym spotkaniu pan Wróblewski, redaktor naczelny. I mam nadzieję, że pan Wróblewski przerwie milczenie na temat tego, a w tej sprawie złożyliśmy oficjalną interpelację do premiera rządu na temat okoliczności spotkania i przebiegu spotkania. Ale to świadczy również o tym, że rząd był uprzedzony o tej publikacji, prokuratura była uprzedzona o tej publikacji i przez szereg, szereg godzin nie zrobiono nic.

Jakby rząd zaczął blokowac taką publikację, to by dopiero był pan pierwszym, który zakrzyknąłby: skandal. - Oczywiście, obowiązkiem rządu i prokuratury było wydanie natychmiast, z samego rana, komunikatu w tej sprawie. A czekano szereg, szereg godzin. Proszę sobie przypomnieć jakie były pierwsze reakcje.

Uważa pan, że sprowokowano prezesa PiS-u do tej reakcji? - To nie jest kwestia prowokowania prezesa PiS-u. Jakie były pierwsze reakcje polityków? Jednym z pierwszych występujących tego dnia w jednej z audycji porannych był Janusz Palikot, który zarządał dymisji rządu.

Janusz Palikot co drugi dzień rząda dymisji rządu a co drugi dymisji prezesa Prawa i Sprawiedliwości. - Nie, w tej sprawie ufamy publikacji "Rzeczpospolitej", którą traktowaliśmy jako przełom w śledztwie. Doszło do manipulowania opinią publiczną.

Czy jest tak, że dzisiaj dla Prawa i Sprawiedliwości morderstwo smoleńskie pozostaje hipotezą, czy już tezą którą uznajecie za potwierdzoną? - Nie ma oficjalnego stanowiska Prawa i Sprawiedliwości.

Ale jest chyba jakieś stanowisko partii, prezesa partii? - Trwa śledztwo z jednej strony, bardzo źle prowadzone, jesteśmy niezykle krytyczni. Z drugiej strony trwają prace zespołu smoleńskiego. Kamiński: Byliśmy przekonani, że nastąpił przełom w smoleńskim śledztwie

Czyli, rozumiem powie pan dzisiaj, że prezes się trochę pospieszył z tym oskarżeniem? - Ja nie mogę tak powiedzieć.

Bo nie wypada panu tak powiedzieć o prezesie? - Nie, nie.

Chociaż pan tak sądzi. - Ja uważam, że Jarosław Kaczyński ma moralne prawo, uważam, że ma moralne prawo...

...do czego? - Moralne prawo stawiać pewne kwestie bardzo ostro. Nie dlatego, że jest liderem opozycji, jest osobą, która straciła najbliższych. Straciła brata, bratową, szereg przyjaciół i współpracowników. I ma moralne prawo stawiać twardo pewne tezy.

Bardzo wiele osób w tej katastrofie straciło bliskich, straciło przyjacół. Nie jest tak, że każdy może mówić ty jestes mordercą, ty jesteś zamachowcem, ja to wszystko wiem. - Uważam, że rodziny ofiar mają moralne prawo, a niektóre z nich uważają to także za swój obowiązek stawianie twardo tych kwestii. Jeśli są wątpliwości, jeśli wersja o zamachu jest wersją uprawnioną to trzeba to twardo stawiać.

A jest wersją uprawnioną? - Szereg elementów wskazuje na to, że możemy o tym mówić w sposób całkowicie racjonalny. Nie jest to spiskowa teoria.

Nie, nie. Ale prezes nie mówi, że jest to hipoteza. Prezes mówi wiem, że żamordowano tam 96 osób. - Ja uważam, że ta wersja musi być traktowana nie jako wersja, jako teoria spiskowa, ale jako wersja równouprawniona.

Ale to może powiedzieć jest jedną z hipotez to, że był zamach, a nie powiedzieć, zamordowano tam prezydenta. - Panie redaktorze. Mam, dosyć działania prokutratury w ten sposób jak działa prokuratura. Na początku tego roku, szereg miesięcy temu rozmawialiśmy na Komisji Sprawiedliwości z prokuratorem Seremetem, którzy obiecał, złożył publiczną deklarację, że co miesiąc opinia publiczna będzie informowana przez prokuraturę o kolejnych postępach w śledztwie.

Informuje, przychodzi do studiów telewizyjnych, radiowych i informuje. - Nie ma nic. Żadnych informacji. Miesiąc temu jedyną informację jaka po powrocie ze Smoleńska przekazał prokurator Seremet to była jego wizyta u Donalda Tuska, gdzie uznał, że to, co ustalili eksperci, o tym musi natychmiast poinformować premiera.

Panie pośle, panie pośle, nie boi się pan, że po tym feralnym wtorku, miesiące budowy PiS-u, merytorycznego, spokojnego poszły w niebyt? - Nie obawiam się.

Premier Gliński skarży się, że zburzyliście jego koncepcję. - Nie, nie skarży się..

Mówił to w tym studiu. Jego koncepcja merytorycznej dyskusji została zburzona. - Tak, ja słuchałem wywiadu z profesorem Glińskim i profesor Gliński powiedział, że atmosfera w tym momencie stała się tak gorąca i tak napięta, że rzeczywiście niektóre sprawy merytoryczne zostają chwilowo przesłonięte, ale ta sprawa jest również jedną z istotnych spraw pokazujących w jakim stanie jest nasze państwo, jak funkcjonuje prokuratura, jak funkcjonuje rząd.

Teraz odchodząc od zamachu i Smoleńska. "Hasło marszu "Odzyskajmy Polskę" potraktujmy dosłownie szykujmy się na przewrót i zamieszki w tym dniu, a w ich konsekwencji na zajęcie budynków rządowych nie ma już odwrotu", pisze jeden z radnych Prawa i Sprawiedliwości, aż tak jest? - Nie, no, oczywiście ten radny twierdzi, że to był żart. Natomiast ponieważ sprawa nie jest dla nas do końca jasna, czy to jest jego tłumaczenie czy nie. Wczoraj podjęliśmy decyzję o zawieszeni w prawach członka Prawa i Sprawiedliwości, zostało wszczęte postępowanie dyscyplinarne.

Tego radnego? - Tak.

Bo nie szykujecie się na listopadowy zamach stanu? - Nie, nie szykujemy się na listopadowy zamach stanu, wręcz przeciwnie oczekujemy, że odbędzie się szereg patriotycznych uroczystości w wielu z nich będą brali udział członkowie PiS-u. My również jak kierownictwo PiS-u będziemy brali udział podczas uroczystości na Wawelu.

Wy w Krakowie, a w Warszawie politycy PiS-u przejdą, jak rozumiem w tym marszu nie prezydenckim, bo ten rozumiem bojkotujecie? - To nie jest kwestia bojkotu..

Ale po prostu nie będzie was tam. - Uważamy, że jest szereg uroczystości. W Warszawie będzie marsz obywatelski organizowany przez Społeczny Komitet.

Z Janem Kobylańskim między innymi. A ta obecność Kobylańskiego nie przeszkadza posłom PiS-u? - Moim zdaniem to jest bardzo nie dobra rzecz. Uważam, że...

Powinni wystąpić z tego Komitetu? - Organizatorzy nie powinni zapraszać tak kontrowersyjnych osób, które dzielą Polaków. To był ewidentny błąd. To jest jakby kwestia nie PiS-u, ale komitetu organizacyjnego, który z Prawem i Sprawiedliwością ma niewiele wspólnego.

Na koniec pytanie od słuchaczy. Pan Jacek pyta "czy czuje się pan politykiem?" - Czy czuję się politykiem? Pełnię funkcję polityczną, natomiast przede wszystkim czuję się obywatelem zaangażowanym w sprawy państwa..

Bo pan Piotr z kolei pyta, "czy można być politykiem, potem apolitycznym szefem CBA, znów politykiem i kolejny raz apolitycznym szefem CBA"? - Wszystko jest polityczne można powiedzieć. Tak, można pełnić bezstronnie funkcję szefa CBA mając pewne poglądy polityczne. Ja starałem się tą funkcję tak wykonywać...

Rozumiem, że obowiązuje to wszystkich szefów CBA, przeszłych, przyszłych i teraźniejszych. - Tak jest, tak jest. Ważne, żeby pewne funkcje wypełniać w sposób bezstronny. RMF

A po Grossie jest „Pokłosie” Polacy dostali prezent na Święto Niepodległości. To nie są kotyliony p. Komorowskiego, ale film „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego (tego od „Psów”, sagi poświęconej byłym ubekom), Premiera filmu odbyła się 6 listopada, w przeddzień rocznicy wybuchu „Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej”, co może nie jest przypadkowe, bowiem produkcje filmu zasiliły nie tylko fundusze z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej (3,5 mln zł), ale także деньги z Rosji W gazetach można przeczytać entuzjastycznie pisane wiadomości o premierze i zachwyty nad filmem Andrzeja Wajdy („wspaniały, poruszający film”). Cytują też wypowiedź Bogdana Zdrojewskiego, ministra Kultury i… Dziedzictwa Narodowego, który wyraził podziw dla reżysera za “odwagę podjęcia trudnego tematu“. A Pasikowski nakręcił film o mieszkańcach polskiej wsi, którzy podczas drugiej wojny światowej zamordowali grupę Żydów. Słowa ministra skomentował Internauta (pod notatką w dziennik,pl toczy się dyskusja):

„~Jarząbek 2012-11-07 07:40 Jaka odwaga?! Dziś w Polsce żeby dokopać Polakom nie trzeba żadnej odwagi! Odwaga to by była jakby ktoś np. nakręcił film o okupacji radzieckiej, i zachowaniu społeczności żydowskiej!” A co tak zachwyciło Wajdę? W filmie Pasikowskiego „Psy” mamy obrzydliwą scenę jak pijani esbecy wynoszą na ramionach zapitego nieprzytomnego kumpla, śpiewając „Balladę o Janku Wiśniewskim”. Teraz reżyser poszedł dalej i w nowym jego filmie mamy sekwencję jak to polscy chłopi przybijają do krzyża ćzłowieka, który chciał zadbać o groby zamordowanych Żydów. A chłopi, wszak katolicy, robią to dlatego, że Żydzi byli sprawcami ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. Cóż ciemny polski lud! Prawda jaki wyrafinowany intelektualnie pomysł? DoktorJoseph Paul Goebbels by tego lepiej nie wymyślił. Reżyser opowiada w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej”, że sfilmowanie czegoś takiego podsunął mu jednak nie Goebbels, ale jakiś kolega. Pasikowski mówi, że długo nie był przekonany, czy warto coś takiego kręcić, ale przełamał się, gdy przeczytał jakąś ksiązkę makabrycznego bajkopisarza Jana Grossa. Żydów mordowali normalni ludzie, nie żaden margines – tak o Polakach, wg Grossa sprawcach tych mordów, mówi Gross. I nagle Pasikowskiego olśniło: „Pomyślałem sobie wtedy, że to jest to. Za to “warto” zabić na drzwiach stodoły.” – za co? Za ukrzyżowanie Chrystusa??? I tak powstała opowieść filmowa Pasikowskiego o dziejach Kalinów (taka słowiańska odmiana Kaina) tworząc „nierozerwalną, logiczną całość”, a na początku tego był pomysł o krzyżowaniu, jednak „prawda jest taka, że zacząłem od końca” - tłumaczy się reżyser. Związki Pasikowskiego z Grossem są tak oczywiste, że podkreślił je nawet w recenzji „Gross trafia pod strzechy” „Tygodnik Powszechny” (Nr 46/2012). W recenzji czytamy: „Wieś wfilmie Pasikowskiego została zbudowana z samych klisz: antysemickie graffiti wita już na przystanku, a tłuszcza ogniem i siekierą broni zdobytego w niejasnych okolicznościach mienia.” I recenzent, jakby przerażony tym co napisał dodaje: „Trudno dyskutować z filmem, który bezwzględnie powinien był powstać. Jeszcze trudniej krytykować pierwszą tak spektakularną próbę zmierzenia się z przeklętym tematem „polskich sąsiadów” na gruncie kina popularnego. Władysław Pasikowski musiał nakręcić „Pokłosie”, bo nie widać w dzisiejszej Polsce nikogo, kto mógłby zrobić to lepiej.” No proszę – „trudno dyskutować”, a „jeszcze trudniej” film „krytykować”, chciałoby się rzec, nawet nie wypada źle traktować obrazu, który „powinien był powstać” i to „bezwzględnie”, zwłaszcza, że reżyser „musiał” film nakręcić. Nie wiadomo kto go do tego zmusił, ale uwaga recenzenta, że nie ma nikogo, kto zrobiłby to lepiej jest przesadna. Jest przecież spora grupka reżyserów potrafiących nie gorzej od Pasikowskiego popluwać na Polskę, byle tylko można było na takiej „twórczości” zarobić, a ciągle można! Wspomniałem o dyskusji pod notatka o premierze filmu. Można tam przeczytać kilka przytomnych opinii.

„~Palligniot 2012-11-07 09:48 Teraz czekamy na film pokazujący druga stronę tzn. kolaborację ludności żydowskiej z najeźdźcą sowieckim, współsprawstwo w zsyłkach i łapankach partyzantów, donosicielstwo na chłopów ukrywających żywność, błyskawiczna reorientacja antypolska i wchodzenie w struktury władzy sowieckiej. To bolesne doświadczenia, których konsekwencją było nasilenie wrogich postaw wobec ludności żydowskiej. Bez pokazania tych wątków nie sposób zrozumieć wzajemnych relacji z mniejszością żydowska na wschodnich terenach II RP Zupełnie inny film powinien powstać na relacje wzajemne w GG. Tu czekamy na prawdę o Granatowej Policji i żydowskich szpiclach denuncjujących własnych rodaków i pomagających im Polaków, Domagamy się także pokazania represji wobec Polaków pomagających Żydom przez Niemców. Postsżydotkomuniści w rodzaju Wajdy, Pasikowskiego, Holland, to propagandziści a nie poszukiwacze prawdy. Ta ich nie interesuje, ich zadaniem jest wykrzywić rzeczywistość.” I kolejna wypowiedź:

„~~~1863 2012-11-07 09:29 Swoją wizje Polski miał Piłsudski, miał Dmowski. Mieli ją także Hitler i Stalin i to właśnie ich plan jest realizowany w tak zwanej III Rzeczpospolitej. Plan ten to kilkanaście milionów pozbawionych tożsamości, zmanipulowanych ludzi i obca elita. Skutkiem obcości tej obecnej elity jest choćby rytualne przepraszanie za dokonaną przez Niemców zbrodnie w Jedwabnem, co uzasadnia tak powszechne dziś określenie „polskie obozy śmierci”. Powyższe stwierdzenie natychmiast odwołam, jeśli ktokolwiek poda podobne temu wydarzenie, kiedy w państwie prawa świeckiego duchowni zatrzymali toczące się śledztwo. Miało miejsce w Jedwabnem, gdy wyniki śledztwa rozmijały się z oczekiwaniami ich wspólnoty, a niespalone zwłoki ofiar dawały pewność wykrycia prawdziwych sprawców zbrodni. Tak jak Katyń był kłamstwem założycielskim PRL-u, tak Jedwabne jest kłamstwem założycielskim „III Rzeczpospolitej”. W ten właśnie sposób pozbawia się nas i nasze dzieci dumy z przynależności do najbardziej katolickiego narodu Europy, dumy z bycia Polakami. Z Narodu, który przez kilkanaście lat kosztem nieprawdopodobnych ofiar, przez długie okresy samotnie, wielokrotnie zdradzany, prowadził walkę z dwoma totalitaryzmami czyni się dziś wbrew prawdzie twórców „obozów śmierci” i winnych palenia w pogromach swoich sąsiadów. Mają w tym swój wielki udział środowiska dziś rządzące naszym krajem.” W zasadzie wszystkie głosy w dyskusji tak zabrzmiały. Ujawnił się też jeden odmienny:

„~hehe 2012-11-07 09:15 Na forum sami prawdziwi Polacy i katolicy (czytaj: nieudacznicy, lenie, szowiniści i antysemici). Pozdrawiam zaplutych jadem.” Prawda jaka merytoryczna i pozbawiona jadu wypowiedź. Mamy taki obraz polskiej rzeczywistości: głosy rozsądne i wyważone Polaków i szkalującą, żerującą na Polsce tzw. elitę. Czas najwyższy, aby Polacy obudzili się - wiem, wiem, to nazistowskie wszak zawołanie, ale co można powiedzieć, gdy tak wielu ciągle nie widzi, że w polskim chlebie zalęgły się robaki. Dziwić może jedno, że Bogdan Zdrojewski chce być ministrem takiego “dziedzictwa”, jakie pokazuje Pasikowski, chyba że minister też należy do „odważnych”, jak pan reżyser! A może Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego nie o polskie dziedzictwo i kulturę chodzi? Romuald Szeremietiew

Obserwator Staruch będzie siedział dalej. Jego koledzy ujawnili dlaczego tym razem prokurator będzie chciał przedłużyć areszt na następne 3 miesiące:
"Jak zapewne wszyscy doskonale wiecie gniazdo prowadzącego doping na Żylecie funkcjonuje niczym biuro rzeczy znalezionych. Ludzie przynoszą tam karty kibica, dokumenty tożsamości, odzież oraz inne rzeczy zgubione przez kibiców podczas meczów. Potem, w wolnej chwili, gniazdowy wyczytuje nazwisko z dokumentu i prosi o zgłoszenie się właściciela po odbiór. Tak też robił od zawsze Piotrek "Staruch". Jeśli nie udało się odnaleźć właściciela karty kibica to oddawał ją w klubie, a dowody osobiste odsyłał na adres zameldowania na nich widniejący. Niestety, jak wiadomo Piotrek został zatrzymamy pod koniec maja tego roku. Podczas przeszukania w domu znaleziono u niego dwa osobiste, których nie zdążył odesłać. Teraz przypomniał sobie o tym prokurator, który postawił mu dwa kolejne zarzuty (no bo w przecież dwa dowody!) "ukrywania dowodu osobistego należącego do innej osoby". To z kolei będzie prawdopodobnie wystarczającym argumentem do wnioskowania o przedłużenie aresztu dla Piotrka na kolejne 3 miesiące. Prokuraturze nie przeszkadza nawet fakt, że kibice Ci zeznali już, iż zwyczajnie zgubili te dowody osobiste na meczu i nie wnoszą żadnych roszczeń..." Tak Tusk mści się na swoich przeciwnikach. Staruch siedzi bo wymyślił nośne i prawdziwe hasło"Donald matole twój rząd obalą kibole..."

Rzeczpospolita spacyfikowana I nikt już nie napisze nieprzyjemnie „trotyl”, tylko mniej wybuchowo - „cząstki wysokoenergetyczne” „Rzeczpospolita” spacyfikowana, zbyt dociekliwa dziennikarska brać rozpędzona na cztery wiatry.

Telewizja „Trwam” bez miejsca na multipleksie, tata Luft nie pogadał z synkiem Luftem... Radio Maryja jeszcze z koncesją, ale za chwilę dostanie do zapłaty kilkadziesiąt milionów podwyższonych opłat – i ucichnie... Jeszcze trzeba znaleźć jakiś kij na „Nasz Dziennik” i GPC – no i w zasadzie niemal cały przekaz medialny znajdzie się pod kontrolą emanującej miłością i dobrocią władzy. I nikt już więcej nie napisze nieprzyjemnie „trotyl”, ale od razu znajdzie inne, mniej wybuchowe określenie, na przykład „cząstki wysokoenergetyczne”. I nikt nie będzie zadawał głupich pytań, na przykład takich - dlaczego, te cząstki wysokoenergetyczne muszą być obowiązkowo zapuszkowane w Moskwie? A to przecież jasne i oczywiste, że wszystkie dowody katastrofy muszą być oddane Rosjanom na przechowywane i tylko oszołom, przepojony nienawiścią, może uważać, że powinno być inaczej. Przecież w Rosji jest wrak, w Rosji są czarne skrzynki, to i cząstki wysokoenergetyczne tam być muszą. Nikt nie będzie też głupio dociekał, dlaczego to „cząstki wysokoenergetyczne” mają być zbadane dopiero za pół roku. Jest już późna jesień, rosyjskie drogi rozmokły, zaraz zasypie je śnieg, więc jak próbki przywieźć? Przywiezie się je, gdy nadejdzie rosyjska wiosna, o której tak pięknie śpiewał Okudżawa ...gdy wiosna nad ziemią szaleje od bzu...”. A gdy głupie pytania ucichną, można będzie się zająć reedukacją tych sześćdziesięciu paru procent durnego społeczeństwa, które kręci nosem i nie wierzy, że katastrofa została w pełni wyjaśniona. Janusz Wojciechowski

Gierek, Matrix i obciach III RP Jak daleko pozwalamy na zidiocenie życia publicznego w Polsce? Odpowiedź jest prosta: bardzo daleko. Czy Edward Gierek tłumaczyłby podwyżkę cen żywności spadkiem pogłowia bydła w Dakocie? Nawet on wymyśliłby do spółki z Jerzym Łukaszewiczem (odpowiedzialny w KC PZPR za prasę i propagandę – taki Ostachowicz z PRL-u) coś bardziej prawdopodobnego. Przecież i tak wszyscy wiedzieli, że naszej żywności nie ma na półkach, bo wysyłamy ją masowo do ZSRS i do NRD. Widziałem, na własne oczy, w pamiętnym czerwcu 1976 roku mięso w kolonijnej kuchni wycofane z eksportu do kraju Stasi i salami. Tak się bali komuniści robotniczej rewolty, że zabrali żeberka Erichowi Honeckerowi. Edward Gierek - na tle posępnego ostatnio, wręcz zmarnowanego Donalda Tuska - był niezwykle pogodnym facetem, głosił otwarcie podległość Sowietom bez żadnej ściemy, wpisując ją po prostu do konstytucji PRL. Stała się wtedy rzecz okrutna dla Polski, ale nikt nie owijał tego w bawełnę. Komuna i już, najprawdziwsza, słodka jak Maryla Rodowicz i liberalna jak Hotel „Victoria”. Groziła nam amerykańska broń neutronowa i niemieccy rewanżyści, w co specjalnie nie wierzono, ale jak to się ma do tego, co dziś wygadują tacy mistrzowie narracji jak pułkownik Szeląg, czy minister wszelkich resortów Radek Sikorski? Mamy dziś komunę wyrafinowaną, kryjącą swoje posunięcia, ale w sposób straszliwie wręcz nieporadny. No gdyby taki, dajmy na to Stefan Olszowski, partyjny beton, szef MSZ – tu w czasach minionych gdzieś chlapnął, „zatweetował” w jakimś partyjnym organie typu „Trybuna Śląska”, że za trzy dni wzrosną ceny kiełbasy zwyczajnej i myśliwskiej, to przecież towarzysze by go ukamieniowali! To byłby jego ostatni „tweet” w karierze, chyba, że chodziłoby o jakiś partyjny pucz. Afera kiełbasiana mogłaby być początkiem zmian na samej górze., takie było znaczenie kiełbasy w najbardziej „liberalnym” okresie PRL –u. Nic nie było tak pilnie strzeżone wtedy jak komunikaty o podwyżkach. Obniżek, o ile pamiętam nie było, albo ich nie ogłaszano. Gdyby Gierek wpadł na genialny pomysł obniżania co jakiś czas ceny mięsa, może porządziłby o dwa lata dłużej, a jego dług byśmy spłacili dopiero za jakiś czas, a nie już teraz. Polacy, podkreślę jeszcze raz, POLACY, a nie jakieś elity, zapragnęli w 1980 roku wolności, prawdy, byli gotowi zapłacić za to wysoką cenę i zapłacili. Nie marzyli o finlandyzacji Polski, o nowej, postmarksowskiej Europie, jak rodzące się wtedy nowe elity, tylko o wolności. I na krótki czas ją sobie wywalczyli. Co było dalej, wiadomo. W każdym razie Olszowski poszedłby siedzieć za takie odchylenie. Ujawnić podwyżkę cen kiełbasy? Szaleniec! Kreml by też to opisał, a i sam Breżniew by się mocno zaniepokoił. „Nie ma miejsca dla Towarzyszy, którzy chcą wywołać niepokoje w naszej wielkiej socjalistycznej rodzinie” – brzmiałby zapewne komunikat KC PZPR. A teraz? Po słynnym wpisie Radka Sikorskiego na Twitterze, reaguje z przekąsem zaprzyjaźniony dziennik zachodni. I tyle. Bo przecież wroga systemowi reakcja prawicowych krzykaczy nie mogła być inna. Jednak w demokracji to można bezkarnie największe głupoty robić bez konsekwencji, to znaczy w demokracji Donalda Tuska, bo nie w zachodniej, która zresztą też już się chyli chyba ku upadkowi. Szczytem zidiocenia ostatnich tygodni jest jednak sprawa trotylu (czy szerzej śladów substancji wybuchowych) wykrytego przez sprytne urządzenia na wraku TU – 154. Nie ma nawet z czym porównać słynnej konferencji pułkownika Szeląga z czasami gierkowskimi, bo jednak „przerwy w pracy” zamiast słowa „strajk” to był jakiś poziom, po prostu strajk inaczej. Mamy poważny tekst w poważnym dzienniku, poważnych polskich specjalistów z poważnym i profesjonalnym sprzętem do badania obecności substancji wchodzących w skład materiałów wybuchowych ze wskazaniem nazwy takiej substancji, mamy działanie – W INTERESIE PAŃSTWA POLSKIEGO tychże specjalistów – a prokurator sobie wychodzi i mówi o namiotach, o jakichś PCV, szminkach, perfumach, po prostu ośmiesza siebie, mundur, który nosi, a nade wszystko państwo, które reprezentuje. Te bzdury powtarzają, przetwarzają i twórczo rozwijają na kolejne, coraz bardziej niesamowite wersje tabuny posłusznych cyngli, tak, że w końcu mam prawo uwierzyć, że ten trotyl to zostawił tam „Rudy” 102. Nie mam żadnych sentymentów do PRL-u, żeby była jasność, do tamtej epoki politycznej, choć mam sentyment do młodzieńczych zdarzeń z tamtego okresu – czasu posierpniowej wolności, bibuły, miłości, smaku dawnych, popularnych „kasztanów”, ale nie do totalitarnego systemu. Ale odnoszę jednocześnie, być może mylne wrażenie, że tamta władza, prosta i toporna w tej swojej propagandzie socjalistycznego sukcesu, nie traktowała ludzi, tych socjalistycznych mas pracujących jak kompletnych idiotów, jak debili, a ta robi to, i się w ogóle nie cyka, że w końcu ktoś jej za to wszystko da po prostu „w mordę”. To każe mi też przypuszczać, że oni nie wiedzieli jednak do końca, co się święci, kiedy rano drukowano artykuł redaktora C. Gmyza. No bo gdyby wiedzieli, to coś innego chyba by ustalili, jakiś inny przekaz. A nie takie bzdury. To, co w ogóle tworzy, wygaduje to towarzystwo, to nie jest nawet żaden Matrix. Matrix to była jednak poważna sprawa, dobrze zrealizowana, filmowa robota, ze świetnymi efektami specjalnymi i z wiarygodną akcją. A tu mamy efekty na poziomie gościa biegającego z dymem na „patelni” po wojennym planie filmowym, niczym Pazura w filmie Koterskiego. Jakby to był Matrix, to byłoby u nas tak jak u Obamy. To nie Matrix, tylko obciach. GrzechG

Panika na "Titanicu" Jeżeli coś zmienia się diametralnie z wtorku na środę to nawet „ciemny lud” jest w stanie takie zjawisko dostrzec i zarejestrować w swoich mózgownicach. Wyobraźmy sobie reakcję ludzi gdyby nazajutrz po swoim pierwszym expose, w którym Tusk mówiący o tym, że on, człowiek, który urodził się na morzem, przywróci i ożywi gospodarkę morską oraz skończy z odwracaniem się kolejnych rządów od tej problematyki, zlikwidował nagle stocznie, rozłożył na łopatki rybołówstwo to każdy natychmiast zrozumiałby, że gość łże bezczelnie w żywe oczy. Jeżeli zaś takie uspakajające kłamstwa są tylko zasłoną dymną, a lont wystarczająco długi by późniejszy wybuch nie kojarzył się z wcześniejszymi kłamstwami to ludzie nie bardzo potrafią dostrzec tego, jak bezczelnie nabijani są w butelkę. Podobnie jest z wyjaśnianiem przyczyn tragedii smoleńskiej. Dzisiaj, kiedy minęło już od tamtej strasznej soboty z 10 kwietnia 2010 roku 31 miesięcy, tylko niewielka liczba osób jest w stanie zauważyć, jak odwróciła się smoleńska narracja i do jakiej defensywy zepchnięta została sekta pancernej brzozy. Teraz ci wszyscy Osieccy, Hypcy i spółka oraz „najwyżej cnieni” dziennikarze nie rozprawiają na temat tego czy generał Błasik siedział sam osobiście za sterami samolotu czy tylko na polecenie prezydenta zmuszał do lądowania kompletnie nieodpowiedzialną i źle wyszkoloną załogę. Czuchnowski nie przekonuje nas o tym, że na płycie lotniska doszło do kłótni na linii Błasik-Protasiuk, a TVN24 nie zastanawia się czy czasami nie zatrudnić eksperta od czytania z ruchu warg, który by definitywnie potwierdził istnienie samobójczego spisku. Nie widzimy już na ekranach telewizorów symulacji, na której samolot o rozpiętości skrzydeł wynoszącej 37 metrów po uderzeniu na wysokości sześciu metrów w brzozę, kręci beczkę upada na plecy i zamienia się w tysiące większych i mniejszych kawałków. Tej symulacji nie zobaczymy już zapewne nigdy po tym jak w ubiegłym tygodniu członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych lądując awaryjnie dwuosobowym motoszybowcem ściął betonowy czy stalowy słup oświetleniowy. Dzisiaj dyskusja toczy się wokół zupełnie innych spraw. Ta cała armia złożona z „wiodących” dziennikarzy, ekspertów, celebrytów i autorytetów pewna do tej pory „ładujących debeściaków”, „pijanego generała” „naciskającego prezydenta”, „pancernej brzozy”, słów „jak nie wyląduję to mnie zabije” oraz Jarosława Kaczyńskiego sprowadzającego samolot na lotnisko w Smoleńsku za pomocą rozmowy telefonicznej prowadzonej z warszawskiego Żoliborza, musi nas przekonywać rozpaczliwie o tym, że na zewnątrz wraku oraz w jego wnętrzu nie było materiałów wybuchowych. Drugim równie niewdzięcznym i karkołomnym zadaniem jest przekonanie społeczeństwa o tym, że państwo zdało egzamin mimo zamiany ciał w trumnach i odnalezieniu w zwłokach zaszytych tam gumowych rękawic, szmat, niedopałków papierosów, kawałków gałęzi, grud ziemi i metalowych nitów. Każdy musi dziś przyznać, że huraganowa propagandowa polsko-rosyjska ofensywa kłamstwa zamieniła się w dość rozpaczliwą i chaotyczną defensywę z wyraźnymi oznakami paniki. Jeżeli ktoś jeszcze tego nie widzi, to tylko dlatego, że jak napisałem na wstępie nie stało się to z wtorku na środę. Kokos26

O kończeniu się "Rzepy" Niestety nie mogę przyłączyć się akurat teraz do bojkotu „Rzepy”, ponieważ kiedyś dałem się nabrać, że to już i bojkotuję papierową „Rzepę” od tak dawna, że nawet nie zdążyłem polubić jej na Fejsbuku. Więc co poradzić, nie zalajkuję jej teraz, żeby demonstracyjnie odlajkować wraz z wydaniem stosownego oświadczenia. Nie to, żeby mi nie było szkoda Gmyza i żebym całej tej akcji nie uważał za czystej wody kurewstwo. Uważam, solidaryzuję się, protest też podpisałem, tylko jeden, ale zawsze. Kłopot w tym, że gdyby przejrzeć nasze strony, portale i fora, pewnie wyszłoby, że tych ogłoszonych „końców +Rzepy+” było już prawie tyle, co na przykład końców PiS. I ja za którymś razem, a było to jeszcze za Lisickiego, co więcej, chyba nawet sporo przed Smoleńskiem, ale za to nie ręczę, bo dokładnie nie pamiętam, faktycznie sobie kupowanie „Rzepy” odpuściłem. Później zaś spotkała mnie cała seria zdziwień, gdy osoby, które deklarowały, ze „Rzepy” nigdy więcej do rąk nie wezmą, ponownie ogłaszają koniec pisma, bo leci Lisicki. Lisicki, który chwilę wcześniej miał tę „Rzepę” zarżnąć a na debacie w sprawie katastrofy smoleńskiej, organizowanej kiedyś przez Rebelya.pl mało nie został… No ok, nie został zlinczowany, ale miło też mu na pewno nie było. Niemniej z pewnym zdziwieniem obserwowałem, jak to symbol trwania na barykadzie może nie całkiem okrakiem, ale jednak jakoś tak dziwacznie nagle staje się symbolem wolności słowa. Potem przyszedł Hajdarowicz, więc „Rzepa” się kolejny raz skończyła, tym bardziej, że i Wróblewski, i Talaga – wszyscy wiedzą, o co chodzi. Nam zostaje „Uważam Rze” i to pewnie na chwilę. Chwila się wydłużała, po drodze doszło jeszcze „URze Historia”, które według mnie jest kawałem bardzo potrzebnej pracy u podstaw, czymś, co – choćby miało zaraz zniknąć z rynku – zostanie i będzie procentować. Tak więc znowu się nie kończyło, choć w Plusie-Minusie zamiast bodajże Semki (kolejny wielki symbol wolnego słowa, który, gdy było trzeba, wpadł na promocję wywiadu-rzeki z Lechem Kaczyńskim by stanowczo zaznaczyć dystans wobec jego brata i wrócić do domu, zapewne, aby zjeść coś chociaż raz w życiu) pojawił się nudnawy i przewidywalny Talaga. Teraz widać sprawy na tyle przyspieszyły, że Hajdarowicz postanowił „Rzepę” już definitywnie zarżnąć, zamienić ją w przystań dla wyrzuconych z „Wyborczej”. Przy okazji wyrzucając z pracy faceta, którego sam prawdopodobnie podpuścił do spółki z wicenaczelnym, który w nagrodę zastąpi bezpłciowego z lekka naczelnego... W pakiecie wywala też innego faceta, którego nawet w pracy wtedy nie było, ale za to ma piątkę dzieci. Można więc mniemać, że i eksperyment pod hasłem „Uważam Rze” zmierza ku końcowi, no chyba, że koledzy jakoś dojdą do ładu z tą dwuznacznością, że odchodzą od złego Hajdarowicza w Rzepie pod skrzydła dobrego w „Urze” – na tyle wierzę w naszych dziennikarzy, że sądzę, że jakoś dadzą sobie z tym radę. Tymczasem chciałbym na koniec zacytować, kompletnie bez związku z powyższym tekstem, fragment książki „Wieża komunistów” Witolda Gadowskiego:

Opowiem ci o Kacprze Pieniężnym (…). Młody chłopak, w latach osiemdziesiątych był działaczem opozycji. Wpadł z ulotkami i zgodził się na współpracę z Wojskową Służbą Wewnętrzną. Wykonywał dla nich różne mało ważne zadania. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku, na nartach w Zakopanem, spotkał generała Ogorzelskiego. Generał polubił go i polecił przekazać mu pieniądze na założenie hurtowni kosmetycznej. Po dwóch latach hurtowania rozrosła się do rozmiarów ogólnopolskiej firmy. Wtedy Ogorzelski jeszcze raz wezwał do siebie Pieniężnego i nakazał mu udział w sprywatyzowaniu kilku dużych firm. (…) Jedna firma produkowała kable, a druga silniki lotnicze. Obie posiadały spore grunty. Pieniężny obłowił się w łatwy sposób, sprzedając ziemię z kilkusetprocentowym przebiciem. W dwutysięcznym roku Ogorzelski zabrał go ze sobą do Brazylii. (..) Kiedy Ogorzelski w dwutysięcznym roku zjawił się tam z Lwowskim i młodym Pieniężnym, ten ostatni dostał zadanie zakupienia w Brazylii wielkich połaci ziemi. Dostał na to dolary, które do tej pory tkwiły, jako niewyprane, na tajnych kontach dawnego Funduszu Budowy Gospodarki. Tak rozwinął się brazylijski biznes słynnego dziś Pieniężnego. Wczorajszą pikietę pozwolę sobie skwitować stwierdzeniem, że na miejscu redaktora Hajdarowicza bym się nią specjalnie nie zmartwił. Dzisiejszy poranek przynosi jednak nowe, ciekawe informacje o skali domniemanej współpracy między właścicielem Rzepy a urzędnikami państwa nominalnie polskiego. Oto bowiem Hajdarowicz w przeddzień publikacji miał spotkać się zarówno z prokuratorem Seremetem, jak z rzecznikiem rządu. Oczywiście musiałbym być bardzo złym człowiekiem, by podejrzewać, że panowie (Graś i Hajdarowicz) się ze sobą umówili i załatwili za jednym zamachem (przepraszam, za jednym błędem pilota) kilka spraw ku wspólnej korzyści. Ideowej oczywiście, bo przecież panowie są ideowcami. Pan Hajdarowicz roznosił ulotki, gdy ja zaczynałem chodzić do przedszkola. Co i dla kogo robił, gdy przedszkole kończyłem – mogę się tylko domyślać, może zresztą wolę nie wiedzieć. Hajdarowicz ma zresztą rację, zauważając, jak to on, trzeźwo acz bezwzględnie, że dziennikarze Rz przyjdą do niego po pensje. Zapomina jednak o tym, że ta część czytelników „Rzepy”, która nie kupuje jej wyłącznie ze względu na tematykę prawną czy biznesową, kupuje ją dla kilku nazwisk i – uwaga – nie ma wśród nich nazwiska Hajdarowicz. Zdaje się jednak, że tę część właściciel i tak miał sobie odpuścić. Część, jak ja, sama sobie odpuściła, o czym pisałem w pierwszej części tego tekstu kilka dni temu. Ciekawsze jednak dla mnie są zarówno losy tygodnika „Uważam Rze”, jak postawa jego redakcji. Jakoś tak się składa, że wciąż nie kupiłem ostatniego numeru. Przez czysty przypadek początkowo, ale jakoś coraz mniej mam motywacji. Pewnie w końcu kupię, bo przecież mam wszystkie numery. Zacząłem je zbierać od początku z myślą, że dużo i tak ich raczej nie będzie. Tymczasem – niespodzianka. Udało się zrobić najlepszy (dla mnie, oczywiście) tygodnik w Polsce od czasów starego „Nowego Państwa” i co więcej, wcale nie padło to po kilku tygodniach i nawet Hajdarowicz nie rozwalił. To znaczy – przez dłuższy czas nie rozwalił. Bo teraz, nawet jeśli dalej nie ruszy swojego najlepiej sprzedającego się tytułu, to przecież czytelnik będzie w kropce. Bo jak to – kupować coś od Hajdarowicza? No, teraz to już prawie, jak od Michnika coś kupić, czy to się godzi („czy katolik może…”)? A w jakiej kropce muszą być dziennikarze „U Rze”! No, chyba, że nie są. Bo co tu zrobić? Wypada przyjść na demonstrację w obronie kolegi, ale szef zapowiedział, ze kogo zobaczy na zdjęciu, ten poleci. No to się nie przyjdzie, albo się stanie z boku, tak jedną nogą na demonstracji, a jedną ot tak – jakby się wyszło z budynku zapalić. Takie czasy plugawe, co zrobić… O, albo jeszcze gorzej – chciałoby się na przykład, będąc autorem niepokornym, napisać jakie to świństwo w tej Rzepie się stało (a stało się świństwo niewątpliwie – tylko, uwaga poboczna, ale ważna: osobom, które mają większe niż ja przebicie medialne, radziłbym nagłaśniać również pozostałe zwolnienia, ponieważ one stawiają Hajdarowicza w bardzo złym świetle, a zarazem trudniej zbyć je argumentami politycznymi), ale jak to napisać, będąc na pensji u głównej postaci negatywnej całej sprawy? Jak redaktorzy „Uważam Rze” potraktują w następnym numerze wydarzenie, będące przecież jednym z wątków tematu tygodnia? Zupełnie poważnie nie chciałbym być teraz w ich skórze. Na sytuacji może trochę zyskać „Gazeta Polska Codziennie”. Mam jednak wrażenie, że dziennik ten dość mocno zniechęcił wielu potencjalnych czytelników stylem pierwszych numerów. Mimo, że sporo już pracy włożono w poprawę wizerunku i jakości gazety, nie wszyscy, którzy odpuszczą sobie „Rzepę” zdecydują się na „GPC”. Wyglądana to, że na cos liczy też „Dziennik Gazeta Prawna”, który jak widzę, konsekwentnie nagłaśnia wątpliwości wokół zachowania szefów konkurencji.

http://niepoprawni.pl/blog/6206/pikieta-przed-si...

http://wiadomosci.dziennik.pl/media/artykuly/409...

Budyń78 - blog

Wybory i po wyborach Wybory w Ameryce w tym roku odbyły się wcześnie, bo już latem. Jedynym prawdziwym wyborem był wybór między Ronem Paulem a resztą w prawyborach partii republikańskiej. Ron Paul był jedynym mężem stanu mogącym zmienić kurs Ameryki. Jako jedyny zbierał tłumy, jego libertariańskie motto rezonowało przede wszystkim wśród młodych. Aktywnie jednak zwalczany przez kontrolujące media republikańskie elity dla których był zagrożeniem Ron Paul nie przebił się ze swoją misją. Ameryka poniosła wielką stratę. Zwycięstwo Baracka Obamy w tym roku było więc pewne od miesięcy, z oczywistymi implikacjami inwestycyjnymi, o czym pisaliśmy otwartym tekstem w Twonuggets Newsletter. Gwarantowane stało się co najmniej od czasu gdy partia republikańska nie skorzystała z jednej jedynej drogi odstawienia Obamy od władzy – zaproponowania ‚ticketu’ (pary kandydatów na prezydenta i wiceprezydenta) Romney – Paul. Nie byłoby to ani łatwe ani tanie. Ron Paul z pewnością zażądałby odpowiednich koncesji, osłabiając religijny beton republikański i wpływy lobby żydowskiego. Ale ticket taki nadałby ofercie republikanów dużo większą trakcję społeczną efektywnie odmawiając Obamie wsparcia krytycznego, wolnorynkowego elektoratu Paula. Obecność Paula oznaczałaby mocny sygnał że porządkowanie Ameryki zaczyna się na poważnie i stanowiła rękojmię że niepopularne a konieczne reformy zostaną przeprowadzone. Nie było to jednak do przyjęcia obecnie przez republikańskie elity. Zrezygnowały one także z tradycyjnego balansu pary kandydatów. Tradycyjnie na kandydata na wiceprezydenta wybiera się kogoś mogącego wnieść wkład komplementarny to tego jaki wnosi kandydat na prezydenta. Kandydata z ‚liberalnego’ wybrzeża wschodniego stara się równoważyć innym, z bardziej zachowawczego południa, młodszemu wiekiem dodaje się kogoś starszego z percepcją ‚doświadczenia’, niedostatki ekspertyzy w pewnej dziedzinie pokrywa drugi kandydat który spędził w tym akurat więcej czasu. Nic z tego w tej kampanii. Ryan i Romney pokrywali się na zbyt wielu polach, zwracając się zasadniczo do tego samego elektoratu. Ostatecznym gwoździem do trumny Romneya był incydent na konwencji republikańskiej w Tampie w sierpniu. Jej organizatorzy nie dopuścili tam nawet Rona Paula na podium aby pozdrowił stamtąd rzesze swoich zwolenników. Byłaby to kurtuazja a odmowa była samobójczym posunięciem, frustrującym języczek u wagi jaki stanowił krytycznie ważny elektorat Rona Paula. Widząc to wielu jego zwolenników, rozważających mimo wszystko udział w wyborach po stronie republikanów, pozostało po prostu w domu. Ci co poszli prawdopodobnie z oporem i mieszanymi uczuciami oddali swe głowy prędzej na socjalizm Obamy niż na firmowaną przez Romneya nową burdę izraelską na Bliskim Wschodzie. Od konwencji republikańskiej elektorat Paula był dla Romneya stracony. Sam Romney stał się polityczną zombie nie mającą szans na prezydenturę. Zwycięstwo Obamy teraz, socjalisty z krwi i kości, nad Romneyem ma jeszcze jeden pozytywny efekt – jasność. Wynik przeciwny byłby fatalny dla Ameryki i dla świata. Ticket Romney-Ryan nie dawał żadnych szans na zasadniczą zmianę kursu i odnowę której Ameryka tak potrzebuje. Wzbudziłby tylko niepotrzebne nadzieje i utrudnił przyszłą korektę. Za cztery lata skompromitowana partia republikańska zostałaby zmieciona ze sceny, z demokratycznym marksistą typu być może Roosevelta dochodzącym do władzy w atmosferze kryzysu i skrajnie populistycznych nawoływań. Znacznie lepiej gdy podczas kolejnych 4 lat „tego samego” socjalizm Obamy ostatecznie sam padnie a Ameryka dojdzie do nieuniknionego finału na jego wachcie. Socjalizm musi sam dojść do ściany i się o nią rozbić, żadne korekty i stopniowe wprowadzanie rozsądku nie działa. Będzie to okazja do przemyślenia wielu rzeczy a za bajzel obwiniana będzie tylko i wyłącznie partia demokratyczna. Republikanie, o ile znowu bezmyślnie nie zawalą rzeczy, dostaną władzę spadającą im po prostu z nieba, bez wysiłku. Ich kandydat wygra w cuglach i zacznie odbudowę na serio i od zgliszcz. Paradoksem by było gdyby był nim Rand Paul, syn Rona. DwaGrosze

Murowana ściema Prezes TVN oznajmił wczoraj że TVN kupi budynek swojej siedziby na Wiertniczej od ITI za 45 milionów Euro. Problem w tym że ITI już sprzedało budynek BRE Bankowi, w 2006 roku, za 39 milionów Euro. Co się dzieje w murach TVN ? Giełdowa spółka TVN wynajmowała przez 8 lat swoją siedzibę od ITI. Teraz TVN zamierza zapłacić dużą kwotę, 45 milionów Euro za budynek, bo zarząd twierdzi że tak będzie taniej. Skoro tak, to dlaczego TVN przepłacała przez ostatnie 8 lat ? Prezes TVN oznajmił wczoraj że TVN kupi swoją siedzibę na ulicy Wiertniczej od ITI. Ale ITI już sprzedało budynek BRE Bankowi w 2006 roku, za 39 milionów Euro ! Transakcja została zawarta 16 sierpnia 2006 roku ze spółką BREL-IMMO Sp. z.o.o., spółką zależną od BRE Banku, jako tzw. transakcja sale and lease-back (właściciel sprzedaje budynek i następnie wynajmuje budynek od nabywcy). ITI miała płacić BRE Bankowi miesięczny czynsz przez 12 lat i na końcu dopłacić jeszcze 25% sumy sprzedaży. Chodziło oczywiście o dostarczenie gotówki spłukanej ITI. Przez ostatnie 6 lat ITI wynajmował budynek od BRE Banku a TVN wynajmowało z kolei budynek od ITI. Domyślamy się że ITI inkasuje skromną prowizję za swoje pośrednictwo. Transakcja z BRE Bankiem miała trwać jeszcze 6 lat, ale zostanie zakończona w końcu tego roku. Ze słów prezesa TVN wynika że TVN kupi budynek od ITI - pomimo tego że ITI nie jest właścicielem budynku - i to za 6 milionów Euro więcej niż zapłacił za budynek BRE Bank. Spodziewamy się więc niezłych akrobacji finansowych, co nie jest niczym nowym w historii wizjonerskiej ITI. Niestety jak zwykle, spodziewamy się że giełdowa spółka TVN będzie na nowo zrobiona w konia. Może BRE Bank wyjaśni kto zainkasuje 45 mln Euro od giełdowej TVN ? Balcerac

Jadwiga Staniszkis: to dlatego coraz więcej młodych ludzi popiera PiS Być może młodzi ludzie dostrzegli, że na listach PiS, obok resztek starej, nieinspirującej gwardii, są nowi ludzie – eksperci z prawdziwego zdarzenia, od prawa gwarantującego wolność gospodarczą, podatków, energii, emerytur Kiedy czytam o rosnącym poparciu młodych ludzi (18-24 lat) dla PiS, nie dziwię się. To skutek antyrozwojowej polityki PO - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Masowe bezrobocie w tej grupie wiekowej i zawłaszczenie przez rząd pieniędzy Funduszu Pracy przeznaczonych na praktyki zawodowe młodzieży; przerzucanie długu na przyszłość (przejęcie środków z OFE i znów – zawłaszczenie Funduszu Rezerwy Demograficznej); wypychanie na samozatrudnienie i krótkie kontrakty, a potem cyniczne wypowiedzi Tuska, że rząd zwróci się do banków, by mimo tego dawały kredyty. Obcięcie programu mieszkaniowego Rodzina na Swoim. Izolowanie całych połaci kraju przez mechaniczne cięcia inwestycji infrastrukturalnych, bankructwa oddziałów PKS i likwidacje pociągów. I, co ważne, represje za samo wyrażanie opinii w internecie czy na stadionowych transparentach. Jak na Białorusi! Być może młodzi ludzie dostrzegli też, że na listach PiS, obok resztek starej, nieinspirującej gwardii, są nowi ludzie – eksperci z prawdziwego zdarzenia, od prawa gwarantującego wolność gospodarczą, podatków, energii, emerytur. I są też posłowie już doświadczeni, którzy nie grzali stołków ale walczyli – na przykład o rozwiązania konstytucyjne sprzyjające prowadzeniu w Unii polityki zgodnej z naszymi interesami. Mam na tych listach wielu kolegów z różnych pokoleń. Podziwiam ich gotowość do wzięcia odpowiedzialności za Polskę w trudnych czasach. W kampanii wyborczej mało ich widać: inercja i interesy „starego PiS” przeważają. Ale oparta na wartościach i wiedzy oferta, liberalna i prorozwojowa w gospodarce i – konserwatywna w sferze norm (przyzwoitość, rodzina, szacunek dla tradycji i przyrodzonej godności osoby ludzkiej) zaczyna się przebijać. Bo kryzys wymaga elit na poziomie, a nie – oportunistów i cyników. Na zakończenie: rozumiem dramatyczną wypowiedź ministra Rostowskiego w Europarlamencie. Proces rekonfiguracji w Unii przyspieszył jej rozkład – i nie chodzi tu tylko o kryzys. Sama często mówię o powrocie skali i pragmatyzmu dawnego Imperium Rzymskiego - w którym była też Brytania - i obcości na tym tle Niemiec zanurzonych w swoich wizjach i nieuczestniczących w wiekach instytucjonalnych praktyk szeroko rozumianego basenu Morza Śródziemnego. Turcja ze swoją nową strategią też wydaje się grac na podział Europy. Pamiętam wypowiedź George'a Schoeplina z London School of Economics z 1987 r. który przewidział rozpad Bałkanów. I tam wspólna waluta, przy różnych poziomach, modelach i efektywności gospodarek pozwalała jednym jechać na plecach drugich. Dziś nie chodzi jednak - jak tam - o wojnę, ale o realny podział - może z granicą przebiegającą, jak kiedyś, przez Trewir? W Polsce trzeba wybrać ludzi - z różnych partii - którzy są w stanie sprostać tym wyzwaniom. I którzy - współpracując - znajdą dla Polski innowacyjną, nie naśladowczą, strategię rozwoju. Po wypowiedzi Rostowskiego widać, że retoryka "zielonej wyspy" zmienia się w panikę i myślenie o synekurach ("zielona karta" do USA). Ja jestem wciąż optymistką: Chiny pokazały że zacofanie i zaniedbanie pewnych dziedzin może być szansą. Bo ich usunięcie zwiększa dynamikę. Szansą byłoby też stworzenie w krajach postkomunistach nowych form regionalnej współpracy odpowiadających naszemu stadium rozwoju. A przede wszystkim, wciąż czeka na odblokowanie energia ludzi unieruchomionych przez złe rządzenie PO. Jadwiga Staniszkis

Niemcy bronią się przed wyjściem z euro Dlaczego więc Chińczycy są krytykowani za niechęć do aprecjacji juana? Edward Chncellor w poniedziałkowym artykule Financial Times’a „It pays for Berlin to quit the eurozone” napisał wprost to o czym mówię od lat, że strefa euro nie tworzy optymalnego obszaru walutowego: „It’s clear that the eurozone doesn’t meet the standard economic criteria for an optimal currency area.” Płace nie są elastyczne, a nawet jeśli z Grecji wyemigrowało za chlebem do Niemiec prawie milion Greków, to i tak jest to zbyt niski poziom migracji między krajami strefy. Ponadto wbrew założeniom okazało się że od 2000 r. eksport Niemiec do krajów strefy rósł wolniej niż do reszty świata. W tym samym czasie kraje peryferyjne, południowa flanka Europy – Włochy, Hiszpania, Portugalia i zwłaszcza Grecja, miała własny pomysł na strategię swoich gospodarek w UE. Pod koniec ubiegłego wieku wydawało się, że dla ciepłych krajów strefy euro postawienie na turystykę i inwestycje w nieruchomości to rozsądny sposób na włączenie się do międzynarodowego podziału pracy UE. Nadchodzący wiek jawił się jako wiek wypoczynku dla starzejącego się społeczeństwa Europy i że słońce i korzystny klimat sprawią, że będą się tam osiedlać i wypoczywać zamożni pracownicy i emeryci z krajów północy. Inwestycje w turystykę i nieruchomości miały wykorzystać naturalną przewagę tych krajów nad deszczową Anglią i zimną północą Europy. Przystąpienie do euro miało ten proces tylko przyspieszyć w sytuacji kiedy rentowność obligacji spadła do poziomu stóp procentowych Europejskiego Banku Centralnego i powstała możliwość taniego zdobycia kapitału na konieczne inwestycje, na równi z dodatkowymi środkami strukturalnymi na infrastrukturę. W efekcie kraje peryferyjne zaciągnęły dodatkowe zobowiązania w relacji do PKB na poziomie €2,5 bln. Niestety, to wszystko zawiodło w zderzeniu z kryzysem, który spowodował że kraje północy ograniczając jego skutki zaapelowały do obywateli o wypoczynek we własnym kraju. Na dodatek okazało się, że w momencie kryzysu kraje południa były już tak głęboko uwikłane w struktury europejskie, że nie były już w stanie działać jak kraje niezależne, czyli skierować do głównych beneficjentów euro - Niemiec i częściowo Francji – żądania w formie ultimatum: albo dostarczycie nam solidarnego wsparcia jakie przysługuje krajom występującym w optymalnym obszarze walutowym, albo opuścimy strefę euro i nasze długi spłacimy we własnej walucie. Zaskoczone na równi z rynkiem kapitałowym odmową zostały zmuszane do obniżania swojego standardu życia, schładzania koniunktury oraz spłacania długów które w relacji do dochodów cały czas wzrastają. Dlatego kryzys w tych krajach wypada tak koszmarnie i będzie trwał dziesięciolecia, do momentu kiedy jak to wyliczył Dirk Meyer z Helmut Schmidt University niemiecka €390 mld strata na inwestycjach w tych krajach nie okaże się niższa od utraconych korzyści z rozpadu tej strefy. Niestety ale istniejący stan niepewności spowodował, że oprocentowanie obligacji radykalnie wzrosło, gdy okazało się, że kraje bogate nie gwarantują ich wypłacalności i nastąpiło trwale zmniejszenie konkurencyjność przemysłu krajów peryferyjnych. Jak przyznaje sam EBC w strefie euro nastąpiła „fragmentacja” rynku kapitałowego i proces dywergencji kosztów kapitałów nietypowy dla optymalnego obszaru walutowego. Oprocentowanie kredytów w wysokości €1 mln na okres od jednego do pięciu lat dla biznesu w Hiszpanii wzrosło w sierpniu do 6,6%. Najwyżej od października 2008 r. podczas gdy jak podaje Financial Times w artykule „Draghi comes close to urging nations to use bond-buy plan” oprocentowanie analogicznych kredytów w Niemczech w tym samym czasie spadły do poziomu zaledwie 3,8%. A więc poziomu najniższego od 2008 r. kiedy te dane są zbierane. Ponadto optymalny obszar walutowy wymaga transferów fiskalnych takich jakie istnieją między landami w Niemczech czy też krajami w Wlk. Brytanii. Wszyscy pamiętamy że zachodnie Niemcy przeznaczyły €1 bln wsparcia dla dawnych landów przyłączonej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Również obecnie jak oblicza Chancellor transfery z Niemiec aby zapobiec rozpadowi eurostrefy powinny sięgać €93 mld rocznie czyli 3,6% ich PKB. Wyliczenia dotyczące tej wysokości opierają się na założeniu że ich wysokość powinna pokrywać obecnie obniżony poziom deficytu bilansu płatniczego krajów peryferyjnych. Przy czym należy pamiętać że istnienie tych transferów nie gwarantuje wzrostu produktywności w krajach peryferyjnych. Wg Andrew Hunt Economics świadczyć o tym może niższy o 30% poziom produktywności w Walii w porównaniu ze średnią Wlk. Brytanii, jak i fakt że od włączenia Niemiec Wschodnich produkcja na osobę w tych landach pozostaje uparcie poniżej poziomu reszty kraju. Powyższa sytuacja ukazuje słabość Unii, która przestaje być zbiorowiskiem państw optymalizujących swój wzrost i wyrównujących poziom rozwoju, a staje się scentralizowanym „układem Merkozy” w którym głos obywateli państw UE coraz mniej znaczy w zderzeniu z grupami interesów. Powoli na naszych oczach relacje przekształcają się z partnerskich i demokratycznych w relacje o charakterze neokolonialnym. Niestety ale jako kraj peryferyjny, który na dodatek w drodze prywatyzacji pozbył się swoich przedsiębiorstw i banków, tym boleśniej konsekwencje opisanych procesów odczujemy w naszym własnym kraju. Cezary Mech

Są tylko dobre pytania (marsz 11 listopada)

1."Cieszy mnie decyzja Pawła Kukiza (tak jak wcześniejsze wypowiedzi Roberta Mazurka czy Marka Magierowskiego), który mocno zaprotestował przeciwko obecności w Komitecie Poparcia Marszu Niepodległości Jana Kobylańskiego. A po dzisiejszym wywiadzie, jakiego udzielił portalowi Fronda.pl jeden z organizatorów marszu nie mam wątpliwości, że i ja nie mam ochoty, by maszerować razem z młodymi ONR-owcami i tymi, którzy uznają Jana Kobylańskiego za autorytet.Niepodległość jest wartością, jest nią patriotyzm, ale nie może być zgody by wartości te firmowały niechęć do innych narodów."

www.fronda.pl/a/terlikowski-nie-takiego-patriotyzmu-chce-uczyc-moich-dzieci,23409.html

No proszę! Jak odważnie! A to Panu Redaktorowi nie przeszkadza? > http://www.wprost.pl/blogi/

Występowanie obok niejakiego Andrzeja Rozenka na ten przykład? Jaki się nam Redaktor wrażliwy zrobił, no, no – to pewnie wg metod Cyryla tak trzeba teraz....

2. "W Marszu Niepodległości weźmie udział Tomasz Sakiewicz. Redaktor naczelny "GP" zawiesił jednak swój udział w honorowym komitecie poparcia Marszu Niepodległości z powodu znalezienia się w nim Jana Kobylańskiego - organizatora zjazdu, na którym atakowano śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego." (dokładniej Świtoń coś tam palnął, jak zwykle - p.m.) "Dociera do nas coraz więcej sygnałów o próbie wykorzystania 11 listopada do budowy nowych inicjatyw politycznych. Wiele z nich jest wprost inspirowanych z Rosji".

http://niezalezna.pl/34549-kluby-gp-ida-pod-pomnik-pilsudskiego

Następny bardzo mądry człowiek, ciekawe czy zna tę wypowiedź o Kobylańskim >

* Jan Paweł II : "Drugi Ignacy Domeyko Ameryki Łacińskiej i arcyambasador Polski w świecie".

3. No i nasz idol, czyli Kukiz – szczegóły u Coryllusa, też mu (Kukizowi oczywiście, a nie Coryllusowi) Kobylański podpadł.

http://coryllus.salon24.pl/461626,pan-kukiz-czyli-koncesja-na-wolne-slowo

No i co? Fajne, nie? Jeszcze nie zaczęli, a juz się pożarli i oczywiście publicznie o tym opowiedzieli. A teraz się obrzucają (co pomniejszy plankton) wyzwiskami na blogach. Kukiz, wiadomo - się odciął i teraz w glorii obrońcy starszych braci w wierze może jechać do USA dolary zarabiać, zamiast się po Warszawie tłuc w niedzielę i jeszcze jakieś pałowanie ryzykować.Co odwaliło Sakiewiczowi, to nie wiem – rozumiem, że on chce uczcić także Piłsudskiego( i popieram z całego serca), ale czemu musiał o tym Kobylańskim? A Łażący Łazarz na NE oczywiście z radością obsmarowuje Sakiewicza. No, a Terlikowski to już w ogóle się podłączył jak ostatnia sierotka, Michnikiem poleciał prawie.

Jak brzmi dobre pytanie? Ono brzmi tak >

DLACZEGO TERAZ NAGLE ZACZĘLI ROZRABIAĆ, W OSTATNIEJ CHWILI?

Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie. I tylko tych dzieciaków mi żal, co przyjadą z całej Polski ryzykując pobicia, zatrzymania i wyroki. A panowie celebryci prawicowi już dzielą skórę na niedźwiedziu, już się wypinają i odcinają i ustawiają do przyszłego zwycięstwa. Za szybko, panowie, za szybko...... ESKA

Gmyz, czyli jątrzyciel ukarany Tygodniowa afera wokół artykułu Cezarego Gmyza na temat śladów materiałów wybuchowych we wraku tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r., znalazła swój przykry epilog. Dyscyplinarnie zwolniono jednego z najbardziej znanych polskich dziennikarzy śledczych, wraz z nim poleciała część kierownictwa redakcji. Pożar został ugaszony, jątrzyciele ukarani i od dziś, cytując słowa Agnieszki Kublik, dziennikarki „Gazety Wyborczej”, rząd może zacząć „wielkie nauczanie” o Smoleńsku. Sytuacja wokół awantury o artykuł Gmyza od początku wywoływała upiorne wrażenie czegoś znajomego. Przy pełnej świadomości rozwagi, z jaką należy stosować tego typu analogie, to, z czym mamy do czynienia w tym wypadku, to procesy istniejące w państwach autorytarnych, a nie demokratycznych. To procedury, które znał PRL i których wykorzenienie jest fundamentalne dla zaistnienia normalnych mediów kontrolujących jakkolwiek władzę. Oczywiście nasza rzeczywistość nie jest rzeczywistością PRL, a zakres naszej wolności w sferze prywatnej jest bez porównania większy. Także cokolwiek by mówić o naszych instytucjach państwowych, daleko im do koszmaru komunistycznego. Ale już konstrukcje propagandowe używane przez obecny obóz władzy są dokładnie takie same, sposoby działania też. Zresztą przyjrzyjmy się im. Podstawową figurą, która wróciła z całą mocą z PRL-owskich mroków, jest figura jątrzyciela. Takiego, który zaburza spokój i ład naszego świata. Jątrzyciel nie jest tożsamy z kozłem ofiarnym. Kozioł ofiarny musi być członkiem wspólnoty, elementem, który należy wygnać, by uniknąć winy. Tutaj mamy jednak obcego. Kreta, który ryje pod naszymi stopami. Dziennikarz jako ucieleśnienie figury jątrzyciela jest dla władzy wręcz idealny. Budzi pożądane skojarzenia. Siedzi w cieniu, szpieguje, szuka informacji, o których nikt nie wie i które przecież nikomu nie są potrzebne, tylko „zakłócają ład”.

Prostytutki i cnota Wokół centralnej figury jątrzyciela, który zaburza spokój całego państwa, który jest bytem zewnętrznym i groźnym, którego więc należy wytropić, błyskawicznie organizuje się istna brygada państwowej samopomocy. Zewsząd słyszymy głosy przestrzegające przed zagrożeniem. Dyżurne autorytety, „odpowiedzialni dziennikarze”, zafrasowani politycy z koalicji. Listy poparcia dla władz, postulaty stanowczych działań wobec jątrzycieli i żądania ich ukarania. Wszystko to przypomina niestety nagonki z Marca ’68, z tym że oczywiście nie ma porównania między wyrzuceniem jednego dziennikarza z pracy a zorganizowaniem ekscesów antysemickich na skalę całego kraju. Ale u swojego źródła propaganda jest konstruowana w sposób analogiczny. Tylko figura jątrzyciela przydzielana jest różnym grupom, w zależności od potrzeb. Jeszcze jedna rzecz zbliża nas do okresu PRL. Otóż w roli arbitrów smaku, rzetelności i profesjonalizmu znów stoją ci, którzy są najbardziej skompromitowani i umoczeni w kontakty z władzą. Czy może być coś bardziej groteskowego niż dziennikarze „Gazety Wyborczej”, autorzy kłamstw i wrzutek o gen. Andrzeju Błasiku, czterech podejściach do lądowania czy kłótni przed wylotem Tu-154, strojący się w szatki mentorów i profesjonalistów? Co będzie dalej – prostytutka wypowiadająca się o cnocie? Oczywiście wiadomości, które usiłuje przekazać reszcie wspólnoty jątrzyciel, nie są rozpatrywane pod kątem ich ewentualnej prawdziwości. I tak, ku naszemu zdumieniu, bez żadnego skrępowania, 23 lata po upadku komunizmu, publicznie rozpatrywano artykuł dziennikarski u w kontekście jego politycznych konsekwencji.

„Komu to służy i kto za tym stoi?” W tej sytuacji sam artykuł oraz status dziennikarza, szerzej – samo dziennikarstwo przestaje istnieć. To właśnie przerabiamy w wypadku Cezarego Gmyza. Nikogo nie interesowały jego wyjaśnienia, żadne media mainstreamowe nie drążyły stopnia wiarygodności doniesień prokuratury wojskowej. Podstawowy nacisk postawiono na polityczne implikacje artykułu. Sygnał jednoznaczny – nie informacje się liczą, ale to, jak zostaną wykorzystane. Sam zaś dziennikarz staje się formą polityka, tylko bez państwowej diety. Najpełniejszy wyraz dał temu poseł PO Andrzej Szejnfeld, który na Twitterze, mówiąc o Cezarym Gmyzie, skonstatował: „Tych panów zwolniono. Czy teraz nie nadszedł czas na tych, którzy wydali werdykt o zamachu, spisku i mordzie?”. Równie explicite o politycznym wymiarze, jako fundamentalnym, w swoim oświadczeniu podającym przyczyny zwolnienia Cezarego Gmyza pisał Grzegorz Hajdarowicz. Zdaniem wydawcy „Rzeczpospolitej” Gmyz wywołał wojnę polsko-polską, a tego tolerować nie wolno. Stąd zapewnienia o przyszłych zwolnieniach. Od teraz dziennikarze wiedzą, że przed każdym artykułem muszą się zastanowić, czy nie „podpalą Polski” – czytaj: dadzą amunicję opozycji. Jeszcze dalej poszli Jacek Żakowski i Seweryn Blumsztajn, którzy stwierdzili, że od dziś istnieć ma tylko dziennikarstwo „odpowiedzialne”. Czyli rozważne, prorządowe, wspólnie z politykami budujące nową, wspaniałą, ludową, przepraszam, platformerską Polskę. Dziennikarze nie są po to, by władzę denerwować, ale by z nią współpracować. A gdy ostatni jątrzyciele znikną, znów nastąpi spokój. Jak napisała Kublik: możliwe będzie wielkie nauczanie smoleńskie. Rząd w spokoju, zapewne rozdając broszurki w każdej stołówce, rozpocznie przywracanie ładu w głowach, a my, obywatele, znów będziemy ufali państwu. Zresztą na stronie „GW” wisiało już to swoiste wyznanie wiary pt. „Wierzę, że moje państwo jest przeciętnie normalne”.

„Wierzę, że polski rząd…” To wszystko powoduje w głowach odbiorców wspomnianej propagandy kompletne pomieszanie pojęć. I w tym tkwi podstawowe zagrożenie, bo o ile rząd zmienić się da, to umysł wymienić ciężko. Tymczasem odbiorcy rządowej propagandy naprawdę przestają pojmować, że dziennikarstwo z zasady ma patrzeć władzy na ręce i ją denerwować. Przestaje ich obchodzić to, że jak dotychczas to państwo, a nie Cezary Gmyz, kłamało i mataczyło w sprawie Smoleńska przez ponad dwa lata i robi to nadal. Nie przeszkadza im, że Naczelna Prokuratura Wojskowa już wcześniej odcinała się od doniesień, które okazywały się prawdziwe. Że płk Ireneusz Szeląg w czasie swojego wystąpienia kluczył i utajniał informacje niezbędne do pełnej oceny artykułu. Sam zresztą nie ukrywał, że celem konferencji nie była prawda, tylko „uspokojenie opinii publicznej”. Nie przeraża ich to, że zwolnienie Cezarego Gmyza nastąpiło z powodu nacisków politycznych. Wszystko w imię świętego spokoju. Ponieważ refleksja zostaje u nich zastąpiona wiarą. Wiarą w skorumpowane i bazujące na kłamstwie struktury państwowe. „Wierzę, że polski rząd, polski premier nie mordował swoich przeciwników politycznych, a gdyby miał taki zamiar, to chociaż na instytucje państwowe władza może naciskać, to nie może nakłonić setek urzędników do kłamstwa. Wierzę, że prokuratura jako instytucja nie może uczestniczyć w spisku rządowym. Wierzę, że moje państwo jest przeciętnie normalne”. Tak zaczyna się tekst (list jednej z czytelniczek), który w sobotę wisiał na głównej stronie „GW”. Nic pełniej nie oddaje quasi-religijnego charakteru obrony dzisiejszych rządzących przed kolejnymi skandalami, które wybuchają w naszym państwie – czy to w sprawie Smoleńska, czy to korupcji bądź nepotyzmu.

Czekając na IV RP Ta wiara jednak bardzo wiele nas kosztuje. Widzimy nagonki na dziennikarzy, znów słyszymy o „świrze” (tymi słowami Jarosława Kaczyńskiego określa showman TVP Tomasz Lis). O czym to świadczy na pewno? O poczuciu zagrożenia. Po katastrofie smoleńskiej jeden z wścieklejszych ataków salonu obserwowaliśmy, gdy zapadła decyzja o pochowaniu Lecha Kaczyńskiego na Wawelu oraz gdy pokazany został film dokumentalny „Solidarni 2010” obrazujący, że ci, którzy negują rządową wersję zdarzeń, to nie jakaś grupka z kanałów, tylko ludzie odważni i dumni.

Dziś obserwujemy podobne symptomy, tak przerażające dla rodzimych decydentów. Mamy wzrastające poparcie dla prawicy, sondaże pierwszy raz od kilku lat dają konsekwentne, stałe prowadzenie PiS. Manifestacja „Obudź się, Polsko” niezależnie od tego, czy było tam sto, czy kilkaset tysięcy osób, była największą demonstracją w Warszawie po Okrągłym Stole. Kolejne ekshumacje, kolejne pogrzeby (których, gdyby nie polityka państwa, które „zdało egzamin”, w ogóle by nie było) oraz kolejne dowody na wybuch w tupolewie można spokojnie uznać za potężny budzik dla społeczeństwa. Zwróćmy też uwagę, że to już nie formacja rządząca narzuca sposób mówienia o Smoleńsku. Ma władzę w rękach, więc jest w stanie wyrzucić niezależnego dziennikarza z jego miejsca pracy. Ale nie jest już w stanie kierować debatą o Smoleńsku poprzez kolejne wrzutki, tak jak w wypadku kłamstw o gen. Błasiku. Zbyt wiele prawdy wydostało się już do opinii publicznej. Przypomnijmy analogiczną sytuację z tzw. listą Bronisława Wildsteina. Po jej ujawnieniu szefostwo „Rzeczpospolitej” zdecydowało o zwolnieniu go, o czym poinformowała… „Gazeta Wyborcza”. Wtedy też rozpętano na niezależnego dziennikarza analogiczną nagonkę. W tym samym roku postkomuniści oddali władzę i zaczęła się tzw. IV RP. Warto o tym pamiętać. Niech to będzie optymistyczny akcent na koniec tego smutnego tekstu.

Dawid Wildstein, Samuel Pereira

8 listopada Weronika Luiza Ciccone zapowiedziała przed końcem kampanii wyborczej na prezydenta Stanów Zjednoczonych, że w przypadku zwycięstwa jej faworyta - na jednym z koncertów wystąpi…. Nago (????). Weronika Luiza Ciccone nazywa się bluźnierczo – Madonną, co miałoby nawiązywać do postaci biblijnej, z która pani Weronika Luiza Ciccone nie ma wiele wspólnego. A nawet więcej- jest jej przeciwieństwem Tak jak z Chrystusem, którego imituje wieszając się na krzyżu przy każdej nadarzającej się okazji, zakładając sobie na głowę koronę cierniową. Wygląda na to, że oprócz tego, że potrafi śpiewać i tańczyć, spełnia jakąś rolę ideologiczną polegającą na atakowaniu i ośmieszaniu chrześcijaństwa jako religii, akurat chrześcijaństwa, jakby nie było innych religii, które można byłoby ośmieszać i z nich drwić.. Chrześcijanie to potulne baranki w porównaniu z Muzułmanami czy Żydami.. Niechby spróbowała! To zobaczyłaby z pewnością ruski miesiąc, a jak dobrze i sprawiedliwie pójdzie ze sprawą, która toczy się przeciw niej w Sankt Petersburgu, o sprawę o wyśmiewanie religii chrześcijańskiej przegra- to w przypadku triumfu sprawiedliwości, będzie musiała unikać Federacji Rosyjskiej ze swoimi bluźnierczymi występami. Inaczej poniesie karę.. Podobnie jak inny guru lewicowych mediów, pan Roman Polański, który wiele lat temu zadawał się seksualnie z trzynastolatką, nie może wjechać na teren Stanów Zjednoczonych, bo może skończyć w więzieniu. Zadekował się na razie w Europie i dalej kręci te swoje propagandowe filmy, na przykład film „Piraci”, który swojego czasu opisywałem, a pełno w nim odniesień do zwycięskiej „Rewolucji Francuskiej”.. Piraci posługują się językiem Rewolucji Francuskiej..(???) Naprawdę niezły ubaw miałem, oglądając ten film.. I jakoś media nie nazywały pana Polańskiego „pedofilem” – choć zadawał się z dzieckiem seksualnie…. Swój- to go bronimy! Gdyby to był ktoś z prawicy- to zupełnie co innego.. Codziennie byłoby o pedofilu w mainstreamowych mediach.. Nie znam prawa w poszczególnych stanach Stanów Zjednoczonych odnośnie nagiego występowania publicznie, ale sądzę , że w wielu z nich- występowanie nago jest zakazane, jako obraza moralności, więc pani Weronika Luiza Ciccone będzie miała kłopot z dotrzymaniem obietnicy występowania nago na scenie, bo przecież zwyciężył jej faworyt- skrajnie lewicowy Barck Obama i znowu zamieszka na kolejne cztery lata w Białym Domu, czyli Baraku Obamy.. I będzie podnosił podatki Amerykanom, wpychał ich wszystkich do państwowego systemu ubezpieczeń, takiego ZUS-u, dodrukowywał pieniędzy, nie 1,5 biliona dolarów- tak jak w minionej kadencji, ale co najmniej 3 bilionów dolarów.. Posunie do przodu sprawę związków homoseksualnych i żeby im dać na wychowanie dzieci, tak jak to zrobiono kilka dni temu w socjalistycznej Francji i socjalistycznej Hiszpanii, gdzie tamtejszy Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że związki homoseksualne i powierzenia im dzieci na wychowanie- nie są sprzeczne z tamtejszą konstytucją.(????). Ale są sprzeczne z moralnością, która niestety już nie obowiązuje- nawet w katolickiej kiedyś Hiszpanii.. Moralność sobie- a prawa ustanawiane przez człowieka przeciw moralności- sobie ..Będzie obowiązywała jakaś inna moralność.. Moralność prawoczłowiecza zaprzeczająca moralności chrześcijańskiej.. We Francji całość przegłosował parlament, i homoseksualiści będą mogli wychowywać dzieci, na… homoseksualistów. Będzie więcej homoseksualistów we Francji, bo chyba tego Francji potrzeba najbardziej.. Będą odbierać dzieci parom heteroseksualnym pod byle pretekstem i przekazywać je na wychowanie homoseksualistom,. To wszystko w następnej kolejności odchodzenia od zasad moralności chrześcijańskiej.. Na razie zadowalają się kolejną zdobyczą anytycywilizacyjną, którą przepchnęli w Świątyni tamtejszego Rozumu.. Ciekawe ile będzie kosztował bilet na występ pani Weroniki Luizy Ciccone nago, być może będą dodatkowe atrakcje, będzie można zobaczyć co ma między nogami taka „ gwiazda” ideologiczna.. Może będzie przy okazji promować życie w konwencji porno, w końcu nieźle tańczy, i śpiewa.. To zawsze jest atrakcyjne dla fanów.. A fanów ma wielu, w końcu wydaje płyty w milionowych nakładach. Ma przełożenie na tłumy. A tłumy są nieobliczalne; uwielbiają swoich bogów.. Dzisiejsze „gwiazdy- to współcześni bogowie dla mas.. Tradycyjna Ameryka przegrała. Przegrała wizja Ameryki , jako kraju wolności, odpowiedzialności, samostanowienia o sobie.. To nie jest ten kraj, który dał ludziom dobrobyt, przy pomocy wolności, wiary w Boga, pracowitości.. Miliony Amerykanów, nierozumiejących czym, była Ameryka- tzw. kolorowych głosowały na Baracka Obamę, w nadziei na spełnienie ich marzeń socjalnych. Głosowały emocjonalnie kobiety, glosowali Meksykanie, Murzyni, Azjaci.. Oni popierają socjalistę demokratycznego- Baracka Obamę. I te 50 milionów Amerykanów, którzy pobierają karty żywnościowe… Długi sięgają 18 bilionów dolarów(??!!!) Tak wygląda dzisiaj Ameryka, kiedyś normalny kraj- dzisiaj pękający pod ciężarem socjalizmu.. I będzie go jeszcze więcej. Na razie szykuje się podwyżka podatków.. Ale może napięcie rozładuje pani Weronika Luiza Ciccone swoim występem nago. Nie znam oczywiście szczegółów występu, ale nieźle mogłaby sprzedawać się nagość na krzyżu chrześcijańskim w koronie cierniowej. Z umiejętnie rozłożonymi nogami Byłaby to woda na młyn wszystkim przeciwnikom.. A Chrześcijanie i tak nadstawią drugi policzek.. Pan prezydent Barck Obama powinien usiąść w pierwszym rzędzie występu i postępu, tak jak u nas swojego czasu pan profesor Jerzy Buzek, który nie widział jak artysta Krzysztof Skiba zdjął spodnie i pokazał mu goły tyłek na te jego cztery reformy i pogrzeb. Pan profesor Buzek zapytany wtedy przez dziennikarzy czy widział ten goły tyłek, odpowiedział, że nic nie widział.. Chociaż siedział w pierwszym rzędzie.. Mógł oczywiście nie widzieć, ale dlaczego wyszedł gwałtowanie? Nie mógł odczekać chociaż chwili?Różnica będzie taka, że z góry wiadomo, że Weronika Luiza Ciccone będzie z gołą pupą, sala lub stadion będą pełne- i będzie można sobie popatrzeć na latające cycki i krocze” gwiazdy”, która maszeruje w pierwszym rzędzie postępu- zatraciła już wszelkie hamulce, które normalnemu człowiekowi nie pozwalają robić określonych rzeczy. Na drodze kompletnego wariactwa stoi moralność, której pani Weronice Rosatti, pardon- oczywiście pani Weronice Luizie Ciccone brakuje.. Weronika Luiza Ciccone na prezydenta Stanów Zjednoczonych! Na pewno wygra w cuglach! Tłum lubi takie rozbieranki.. Swojego czasu wybrał do parlamentu Ciociolinę- „gwiazdę „ filmów porno we Włoszech.. Cała ta pornografia parlamentarna miała swoją „ gwiazdę”.. Niczego sensowne i tak nie uchwalili, ale otarli się o prawdziwą pornografię.. Żebyśmy żyli w ciekawych czasach.. No i co- nie żyjemy? WJR

Znów afera w SN: pół miliona za stronę www Za modernizację strony internetowej Sąd Najwyższy zapłacił ponad pół miliona zł. Co więcej, zlecenie zostało udzielone nie na podstawie przetargu, tylko w trybie zapytania o cenę. Zdaniem ekspertów z dziedziny IT Sąd Najwyższy sporo przepłacił za odświeżenie swojej strony internetowej i systemu intranetowego. Za 554 tys. zł można było stworzyć przyzwoity portal urzędowy i przeszkolić w jego obsłudze cały zespół administratorów. Sąd Najwyższy najwyraźniej wybrał drogę na skróty i bez przetargu przyjął ofertę, która jak się okazało jest daleka od ideału. Z ustaleń "Dziennika Gazety Prawnej" wynika, że Sąd Najwyższy broni się, że modernizacja była tak droga, bo trzeba było zmieniać archaiczny, zbudowany 12 lat temu portal. Na całą sprawę nowe światło rzuca Fundacja ePaństwo, która uzyskała dostęp do umowy z zewnętrzną firmą odpowiedzialną za modernizację strony SN. Specjaliści nie pozostawiają na nowym projekcie suchej nitki.

- Oprócz niespecjalnie rozbudowanej funkcjonalności strona dodatkowo jest dziurawa, są na niej liczne błędy bezpieczeństwa pozwalające zewnętrznym użytkownikom na dostęp do treści, które miały być przeznaczone tylko dla administratorów portalu Sądu Najwyższego - tłumaczy Daniel Macyszyn z Fundacji ePaństwo.

Dziennik Gazeta Prawna

Tajemnice porozumienia gazowego w Sejmie

http://creativecommons.org/licenses/ by-sa/2.0/)

Za tydzień z inicjatywy posłów PiS-u zbierze się na niejawnym posiedzeniu sejmowa komisja gospodarki, aby wysłuchać informacji przedstawicieli władz na temat porozumienia PGNiG z Gazpromem. Posłowie PiS-u chcą wiedzieć, jakie zobowiązania podjęliśmy za zgodę rosyjskiego giganta na obniżkę cen surowca. PiS chce, żeby o szczegółach porozumienia z Gazpromem opowiedzieli m.in. wicepremier Waldemar Pawlak i minister skarbu Mikołaj Budzanowski. Posłowie podejrzewają, że w aneksie do umowy z Gazpromem mogą być zobowiązania, których nie ujawniono. Powołali się tu na informacje ze sponsorowanego m.in. przez PGNiG portalu Centrum Informacji o Rynku Energii Cire.pl o tym, że spółka chce wspólnych inwestycji z Gazpromem. Wiceszef PGNiG Radosław Dudziński ujawnił tam, że „przed wszczęciem postępowania arbitrażowego obie firmy powołały zespół analizujący projekt budowy wspólnego bloku gazowego”. – Nie jest tajemnicą, że zależy nam na inwestycjach w wytwarzanie, nie widzę przeszkód, by współpracować przy tym z Gazpromem – powiedział. Posłowie PiS-u zaznaczyli, że wypowiedzi wiceprezesa PGNiG zostały usunięte ze strony Cire.pl. Dawid Jackiewicz zastanawia się, czy zobowiązaniem za obniżkę cen gazu nie była rezygnacja z budowy elektrowni w Ostrołęce, na którą wydano już 200 mln zł. Rosjanie są gotowi dostarczać prąd do północno-wschodniej Polski ze swojej elektrowni budowanej w Kaliningradzie. Poseł Jackiewicz zauważa też, że porozumienie z Gazpromem kończy trwający od blisko roku spór w Trybunale Arbitrażowym. – Pozostanie w arbitrażu było o wiele skuteczniejszym narzędziem dochodzenia naszych praw, gdyż decyzja byłaby korzystna dla strony polskiej – powiedział. Według Jackiewicza wypowiedzi ministra o tym, że będziemy płacili najniższe ceny w UE, są okłamywaniem Polaków. Także poseł Piotr Naimski, były wiceminister gospodarki, podkreśla, że wynegocjowana obniżka jest niewystarczająca. Komentując porozumienie z Gazpromem, minister Budzanowski stwierdził, że dzięki kilkunastoprocentowej obniżce od 2013 r. Polska będzie płaciła do 3 mld zł rocznie mniej za rosyjski gaz. Inne liczby podaje prasa rosyjska. Moskiewski dziennik „RBK-daily”, powołując się na ekspertów, twierdzi, że na rewizji cen gazu dla Polski rosyjski monopolista straci rocznie ok. 500 mln dol. Inny dziennik, „Kommiersant”, podkreśla, że zachowano zasadę „take or pay” (bierz lub płać), która sprawia, że Polska musi płacić za zakontraktowane dostawy, nawet gdyby ich nie odebrała. Podkreśla też, że nowa formuła cenowa utrzymuje powiązanie ceny z produktami ropopochodnymi. To ten właśnie mechanizm umożliwiał w ostatnich latach windowanie cen za rosyjski gaz ponad jego wartość rynkową.

„Kommiersant” cytuje analityka Sbierbanku Walerija Niestierowa, który stwierdza, że Gazprom zmuszony jest do obniżki cen pod naciskiem władz europejskich. Dziennik zaznacza przy tym, że wysokie ceny już doprowadziły do utraty przez rosyjski koncern części europejskiego rynku. Tadeusz Święchowicz

Uzda dziennikarzy coraz krótsza A jednak zwolnili Czarka Gmyza. Dla mnie to oczywisty skandal. Stawiający w fatalnym świetle tych, którzy taką decyzję podjęli. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się jej. Zwykła kalkulacja właściciela podpowiadała, że wyrzucenie Gmyza musi pociągnąć prawie same negatywne skutki, a żadnych pożytków. Pierwszym objawem nowej, niekorzystnej sytuacji gazety, jest list protestacyjny olbrzymiej grupy dziennikarzy i jej współpracowników w obronie Czarka Gmyza i pozostałej trójki zwolnionych. Restrykcje, jakie spotkały zwolnionych wskazują na brak zaufanie kierownictwa gazety do własnych dziennikarzy, a bez tego praca jest praktycznie niemożliwa – piszą sygnatariusze listu. Kierownictwo redakcji w trudnych dla dziennikarza sytuacjach winno go ochraniać, trzymać jego stronę. Zwłaszcza wobec dziennikarza zasłużonego dla swej gazety, znanego z wielu głośnych tekstów. Jeden, nawet jeśli nie do końca udany materiał, nie może przekreślać jego całego dorobku. Stać się podstawą do dyscyplinarnego wyrzucenia. Zwolnienie w takim trybie w gruncie rzeczy przypomina wyrok sądowy, wydany przez nieznaną szerszej opinii publicznej Radę Nadzorczą, składającej się z ludzi całkowicie podporządkowanych właścicielowi Rzeczpospolitej, Grzegorzowi Hajdarowiczowi. Decyzja o zwolnieniu Gmyza pod innym jeszcze względem przypomina wyroki polskich sądów na dziennikarzy. Dla sądu liczy się tylko opinia strony oskarżającej dziennikarza. Zwykle strona ta żali się, że dziennikarz naruszył jej dobre imię, podając fałszywe informacje. Sąd z reguły żąda , aby dziennikarz przedstawił mocne dowody, poświadczające prawdziwość jego słów. Na nic zdają się wyjaśnienia pozwanego przed sąd dziennikarza, że działał w dobrej wierze, bo o swoim bohaterze, z reguły negatywnym, miał informacje z dwóch albo i z trzech różnych źródeł. Najczęściej informatorzy, ze względu na możliwości zastosowania przez owego bohatera najróżniejszych represji, bo tak silne i szerokie są jego wpływy , zastrzegają się, że ich nazwiska nigdy nie mogą zostać ujawnione. Dziennikarz często stosuje nawet dodatkowe środki maskujące swoich informatorów, aby zapewnić im komfort bezpieczeństwa. Zamknąć inkryminowanej osobie, urzędowi lub instytucji , drogę do odwetu. W przypadku tej konkretnej sprawy, nawet jeśli Rada Nadzorcza „Rzeczpospolitej” przepytywała Czarka Gmyza, jest prawdopodobne, że chroniąc swoich informatorów, nie mógł ujawnić tych, którzy mu część wiedzy o śladach materiałów wybuchowych w Tu-154 przekazywali. Polskie sądy, nie honorują zasady o działaniu dziennikarza w imię dobra społecznego. Często zdarza się, że dziennikarz, kierując się tym nadrzędnym w naszym zawodzie celem, ma tylko szczątkową wiedzę o ważnej społecznie sprawie. Ujawnia ją po to, by, po dokonaniu różnego rodzaju manipulacji formalnych i rzeczowych, nie została ukryta na zawsze. Polskie sądy ten rodzaj uzasadnienia odrzucają. Czemu jednak Zarząd gazety zignorował tę zasadę , która winna być żelazną wskazówką właściwego postępowania? To dla mnie prawdziwa zagadka. Nawet jeśli tekst nie był w pełni ścisły, nawet jeśli zawierał rzeczowe błędy, patrząc nań z punktu widzenia specjalistycznej wiedzy, to wszyscy wiemy, że największą jego siłą i jednocześnie wystarczającym usprawiedliwieniem, aby go opublikować, było, a właściwie nadal pozostaje, jego znaczenie dla rozwikłania smoleńskich znaków zapytania, na które do tej pory nie znamy pełnej odpowiedzi W przekonaniu Hajdarowicza, tak przynajmniej zakłada w oficjalnym oświadczeniu, jego skrócenie dziennikarzom uzdy przywróci gazecie wiarygodność. Mylne to przeświadczenie, o czym świadczą setki wpisów blogerów. Mówią oni, iż Rzeczpospolita straciła wiarygodność, podporządkowując się oczekiwaniom obecnej władzy. Uważają, że Hajdarowicz swoją decyzją wpisał się w obszar mediów mainstreemowych. Potwierdził tym samym intencje, o które posądzano go w momencie przejęcia Rzeczpospolitej. Zapowiadane protesty i akcje, choćby planowana na środę pikieta pod redakcją Rzeczpospolitej, nie zmienią zapadłej decyzji, podobnie jak nie wstrzymały jej wcześniejsze apele w obronie Czarka Gmyza, podpisane przez dziesiątki znanych dziennikarzy, uznawanych umownie za prawicowych. Zarazem znaczące jest jednak, znowu tylko umownie, pozostałego środowiska dziennikarskiego. Szkoda, bo ten sam mechanizm, niszczący resztki dziennikarstwa niezależnego, może za chwilę dotknąć ich samych. Czyżby i w sprawie obrony wolności mediów nasze środowisko było również ostro podzielone? Jerzy Jachowicz

Kto w Rosji gra kartą smoleńską? Czy prawda o Smoleńsku zniszczy Władimira Putina? W rosyjskich elitach rośnie sprzeciw wobec autorytarnego i izolacjonistycznego kursu Kremla. Jeśli podjazdowe walki zmienią się w otwartą wojnę na górze, przeciwnicy prezydenta mogą skompromitować go w oczach świata. Obciążyć winą za Smoleńsk, by zdobyć Kreml. To ryzykowne i ostateczne, ale nie dające się wykluczyć. Bez analizy obecnej sytuacji w Rosji ocena ostatnich wydarzeń w sprawie smoleńskiej byłaby niepełna. Rosyjska gra dowodami i informacjami nt. wydarzeń 10 kwietnia 2010 r. toczy się na dwóch poziomach. Jeden to działania wobec polskich elit politycznych i wpływanie na sytuację wewnętrzną w Polsce. Drugi to narastająca walka w rosyjskich elitach. W pierwszym przypadku najwięcej stracić może Tusk, w drugim – Putin.

Smoleński kompromat Pełną wiedzę i dowody na to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Siewiernyj, mają tylko Rosjanie. A wraz z tym skuteczny instrument nacisku na rządzącą w Polsce ekipę. Odpowiednio dozując i podsuwając pewne fakty związane ze Smoleńskiem, mogą dyscyplinować Tuska i wpływać na sytuację polityczną w Polsce. Ujawnienie zamiany ciał ofiar smoleńskich, publikacja ich drastycznych zdjęć w rosyjskim internecie czy wreszcie ostatnia sprawa ujawnienia na wraku tupolewa śladów materiałów wybuchowych, uderzają w Tuska i jego ekipę. Rosjanie mogą w ten sposób dyscyplinować polskiego premiera z obawy, że chce on niemiecko-rosyjskie kondominium, jakim stała się Polska za rządów Tuska, przekształcić w wasala wyłącznie Berlina. Nie ma wątpliwości, że w razie potrzeby Moskwa może odpalić taką „smoleńską bombę”, że rząd Tuska upadnie. Ale to ostateczność. Zgodnie z kagiebowską szkołą, korzystniej jest trzymać „obiekt” w szachu kompromatami. I to może być jedno wytłumaczenie ostatnich wydarzeń. Ale jest też drugie – niekoniecznie wykluczające pierwsze. Ostatnie smoleńskie przecieki mogą mieć związek z coraz ostrzejszą wojną na górze w Moskwie i słabnącą pozycją czekistów Putina. Za tą wersją przemawia choćby sposób relacjonowania wydarzeń w Polsce przez rosyjskie media. Inny w mediach podporządkowanych Putinowi i siłowikom, a inny w środkach masowego przekazu zaliczanych do zaplecza obozu antyputinowskiego. Choć sprawę smoleńską prowadzą pretorianie Putina (FSB i Komitet Śledczy), to pewną wiedzę mogą mieć także struktury z drugiej strony barykady: skonfliktowana z Komitetem Śledczym prokuratura, a przede wszystkim GRU, za rządów Putina sukcesywnie osłabiane. W końcu do śmierci polskiego prezydenta i elity wojskowo-politycznej Polski doszło na terenie wojskowym. Zapomina się też o ogromnych technicznych możliwościach GRU, wojskowe specsłużby Rosji pod tym jednym względem wciąż mają przewagę nad cywilną konkurencją. Jeśli nowe fakty ws. Smoleńska szkodzą Tuskowi, to mogą też zaszkodzić Putinowi. Łatwo sobie wyobrazić geopolityczne skutki, jakie dla czekistowskiej Rosji miałoby udowodnienie, że to ona stoi za zamachem lub co najmniej zatajała informacje o terrorystycznym zamachu na głowę państwa NATO na swoim terytorium. Jeśli to przeciwnicy Putina grają dziś kartą smoleńską, nie powinno to budzić zdziwienia. Rosja weszła w ostatnich miesiącach w najostrzejszą od lat fazę konfliktów wewnętrznych, a Putin osłabł już na tyle, że nie może – jak za pierwszej czy drugiej kadencji – brutalnie rozprawić się z przeciwnikami. Jeśli sprawy potoczą się dalej w tym kierunku, można oczekiwać kolejnych nowych (dla Polski) faktów ws. Smoleńska, do utraty przez stronę rosyjską kontroli nad przeciekami włącznie.

Moskiewski kontekst W stolicy Rosji huczy od plotek o zdrowotnych problemach Władimira Władimirowicza. Duma nie przypomina dotychczasowej kremlowskiej maszynki do głosowania – toczy się m.in. gorąca debata ws. nowych przepisów o kontroli prywatnych finansów urzędników średniego i wysokiego szczebla, knebluje się usta deputowanym (sprawa Gudkowa). Media żyją aferą korupcyjną w ministerstwie obrony i odliczają dni do końca kariery jego szefa Anatolija Sierdiukowa. Śledczy polują na „spiskowców”, a opozycja bije na alarm po porwaniu przez FSB z Kijowa jej działacza. Na Kremlu jest coraz bardziej nerwowo – w tym samym dniu, w którym informacja o trotylu i nitroglicerynie wstrząsnęła polską opinią publiczną, Putin zdymisjonował za jednym zamachem aż pięciu generałów policji ze ścisłego kierownictwa MSW. Putin cierpi na bóle pleców i może być konieczna nawet operacja. Przełożono planowany na 2 listopada szczyt WNP, odwołano też kilka międzypaństwowych wizyt. Problemów ma on dużo więcej. Wszystko wskazuje na to, że pod koniec zimy w kraju wybuchną masowe protesty, sondaże pokazują ciągły spadek poparcia dla władz, a najbardziej dla samego prezydenta. Z sondażu przeprowadzonego przez Centrum Lewady w 60. urodziny prezydenta wynika, że tylko 15 proc. Rosjan jest usatysfakcjonowanych jego polityką socjalną i antykorupcyjną, podczas gdy 50 proc. ocenia ją krytycznie. Dlatego Putin szuka popularności, sięgając np. po prawosławie jako instrument mobilizacji (proces Pussy Riot) i tradycyjnie szermując ostrą antyzachodnią retoryką. Problem w tym, że w przeciwieństwie do swoich dwóch pierwszych kadencji nie może już liczyć na zdyscyplinowaną biurokrację. Walki między różnymi klanami narastają. O ile kiedyś Putin sam nimi manipulował, o tyle teraz częściej tylko reaguje na działania różnych środowisk. Dawni „ekonomiści” Putina, jak German Gref czy Aleksiej Kudrin, otwarcie wyrażają niezadowolenie z odchodzenia prezydenta od programu modernizacji. Z Miedwiediewem relacje są dużo gorsze niż kiedyś. Dziś Rosja otwarcie zdąża od quasi-demokracji ku skorumpowanemu autorytaryzmowi. Już na samym początku kadencji Putin unieważnił większość „innowacji” Miedwiediewa. To powoduje, że coraz liczniejsza grupa „bojarów” obawia się białorusinizacji Rosji. Oczywiście nie w trosce o demokrację, lecz o własne majątki i biznesy.

Wojna na górze W otoczeniu Putina za nieformalnego lidera przeciwników uważa się Dmitrija Miedwiediewa. Spór o to, czy utrzymać firmowany przez niego „modernizacyjny” kurs polityki państwa, czy wręcz przeciwnie, pójść w interwencjonizm na fundamencie wielkich zbrojeń i państwowych molochów przemysłowych forsowany przez Putina, to ciąg dalszy konfliktu siłowików, w tym FSB i Komitetu Śledczego oraz lobby zbrojeniowego, z „liberałami”, dużą częścią generalicji i GRU. Od kilku miesięcy otoczenie Putina dąży do usunięcia Miedwiediewa. Otwarta wojna między nimi wybuchła już kilka miesięcy temu, a fakt, że prezydent wciąż nie zdymisjonował premiera, świadczy o jego coraz słabszej pozycji. Zaczęło się w rocznicę agresji na Gruzję, gdy w umieszczonym w internecie „dokumencie” grupa aktywnych i emerytowanych generałów zaatakowała Miedwiediewa za jego „niezdecydowanie i tchórzostwo” w czasie wojny 2008 r. Tę wersję poparł Putin, ale Miedwiediew przedstawił własną. Pierwszy raz tak otwarcie doszło do różnicy zdań, wręcz konfliktu publicznego na linii Putin–Miedwiediew. Ważnym frontem wojny na górze jest walka o kontrolę nad sektorem energetycznym. Awanse lidera klanu siłowików Igora Sieczina oraz niedawna transakcja z Brytyjczykami ws. TNK-BP czyniąca Rosnieft’ (koncern zdominowany przez siłowików) największą firmą naftową świata, spotykają się z dużym oporem rządu Miedwiediewa. Częścią wojny z premierem jest też ostatnie uderzenie w ministra obrony Anatolija Sierdiukowa (który w 2008 r. stanął po stronie Miedwiediewa). 25 października rzecznik Komitetu Śledczego Władimir Markin zaszokował Moskwę, publicznie oskarżając należący do resortu obrony holding Oboronserwis o korupcję i defraudację „ponad 3 mld rubli” (100 mln USD) z budżetu federalnego. Jedną z głównych podejrzanych osób w sprawie jest Jelena Wasiljewa, zaufana współpracowniczka Sierdiukowa. Należący do medialnych zasobów Putina portal Lifenews.ru doniósł, że śledczy, którzy przyjechali rano przeszukać mieszkanie Wasiljewej, znaleźli w nim... Sierdiukowa. To on był prezesem zarządu Oboronserwisu w latach 2008–2011. Obecnie na czele zaatakowanego holdingu stoi były szef GRU, gen. Aleksandr Szliachturow. Sprawę Oboronserwisu można więc uznać za atak siłowików (podobno główną rolę gra w tej sprawie szef prezydenckiej administracji Siergiej Iwanow), sprzymierzonych z wicepremierem Dmitrijem Rogozinem, na rząd i GRU.

Przecieki i sugestie Ostatnie wydarzenia związane ze sprawą smoleńską też mają wewnątrzrosyjski aspekt. Pierwsza sprawa to pojawienie się w internecie drastycznych zdjęć ofiar smoleńskich. Pomijając wszystko inne, jeśli komuś w Rosji miało to zaszkodzić, to Putinowi. Jeśli to faktycznie nie są zdjęcia śledczych rosyjskich, to kto je zrobił, w czyim interesie i dlaczego teraz opublikował? Pierwsza miała umieścić zdjęcia w sieci Tatiana Karacuba, która rzekomo dostała je od anonimowego internauty. Była sowiecka dyplomatka i niemal na pewno oficer KGB cieszyła się dużymi wpływami w politycznych elitach Rosji za czasów Jelcyna. Zmiana warty na Kremlu oznaczała zepchnięcie jej na margines, nie ma więc za co darzyć Putina i obecnej władzy sympatią. Czy zagrała swoją rolę w grze napisanej przez siły konkurujące z Kremlem? Tutaj pojawia się pytanie, kto zrobił te zdjęcia czy też wszedł w ich posiadanie w celu późniejszego wykorzystania. Rzecznik Komitetu Śledczego nie musiał kłamać, mówiąc, że nie ma ich w aktach sprawy.

Polscy prokuratorzy twierdzą, że podjęli decyzje o ekshumacjach sześciu ciał ofiar, bo nabrali wątpliwości co do rzetelności danych przedstawionych przez stronę rosyjską. Pojawia się pytanie, czego się dowiedzieli i skąd, że dopiero po 2,5 roku zdecydowali się na taki krok? Za tym idzie kolejne pytanie: z jakich źródeł strona polska otrzymuje kolejne informacje ws. Smoleńska? Czy tylko jest to oficjalny kanał od prowadzącego śledztwo Komitetu Śledczego wiernego Putinowi? Warto pamiętać, że polska prokuratura ma kontakty także z prokuraturą generalną Rosji, skonfliktowaną z Komitetem Śledczym. Choć to ten ostatni prowadzi dochodzenie, wiedzę nt. 10 kwietnia 2010 r. ma też z pewnością prokuratura. A polska prokuratura, chcąc nie chcąc, znalazła się w centrum wojny Aleksandra Bastrykina (szef KŚ) z Jurijem Czajką (prokurator generalny). Prawne umocowanie obu tych struktur powoduje, że podczas styczniowej wizyty w Moskwie polski prokurator generalny Andrzej Seremet spotykał się i z Bastrykinem, i z Czajką. W polskim areszcie wciąż siedzi Aleksandr Ignatienko, kluczowy świadek w „sprawie kasyn”, mogący pogrążyć prokuratora generalnego Jurija Czajkę. Do tej pory Komitetowi Śledczemu nie udało się sprowadzić Ignatienki do Rosji. Na zróżnicowane – zależne od politycznych powiązań – podejście do sprawy smoleńskiej w Rosji wskazuje także sposób relacjonowania ostatnich wydarzeń przez tamtejsze media. Te należące do obozu putinowskiego trzymają się dotychczasowej, prezentowanej przez Kreml i Tuska linii. I tak „Komsomolskaja Prawda”, pisząc o śmierci technika pokładowego Jaka-40 Remigiusza Musia, podkreślała, że „na razie nie ma żadnych podstaw do podejrzeń, że z jego śmiercią mogą mieć związek osoby trzecie”. A po publikacjach o obecności materiałów wybuchowych w Tu-154 ostro zaatakowała te twierdzenia w mocno antypolskim artykule, wyśmiewając „spiskowe teorie”. Natomiast będący nieoficjalną tubą FSB portal Life News od razu zacytował źródło w Komitecie Śledczym, według którego „informacja o obecności materiałów wybuchowych na pokładzie nie może być wiarygodna”. „Jest to albo błędna interpretacja realnych danych, albo prowokacja” – oznajmił anonimowy rozmówca portalu. Tak jednoznacznych opinii nie ma w mediach kojarzonych z premierem Miedwiediewem. Rządowy organ „Rossijskaja Gazieta” określił Musia jako „kluczowego świadka” w sprawie smoleńskiej, a „Moskowskij Komsomolec” (obecnie czołowy tytuł krytykujący Putina) w artykule zatytułowanym „W Polsce zaciśnięto smoleńską pętlę”, pytał: „Czy komuś może zależeć na »usunięciu« świadków katastrofy?”. Gazeta napisała, że „wartość zeznań technika pokładowego polega na tym, iż – jak twierdził – kontroler zezwolił maszynie na zejście do 50 metrów, podczas gdy oficjalna wersja zbudowana jest na tym, że kontroler takiej zgody nie dawał i że samolotowi polecono, aby z powodu gęstej mgły nie schodził poniżej 100 metrów”. Jak zaznaczył „MK”, „znaczenie Musia jako świadka wzmacniał fakt, że losy nagrania, które miało utrwalić te rozmowy, są nieznane. Ponadto twierdził on, że słyszał dwa wybuchy przed katastrofą”. W podobnym tonie „MK” pisał o sprawie trotylu. Nie przyjął bezrefleksyjnie zaprzeczeń prokuratury (jak większość rosyjskich mediów) i pozostawił tę kwestię otwartą. Zwraca też uwagę zdanie: „Grupie ekspertów-pirotechników, złożonej z polskich i rosyjskich specjalistów, udało się wykryć ślady materiałów wybuchowych w kabinie samolotu i na skrzydłach”. Jakich rosyjskich? Jaką instytucję reprezentowali? Czy właśnie tutaj kryje się odpowiedź na pytanie, kto po rosyjskiej stronie i dlaczego pozwolił Polakom na badanie wraku, co otworzyło drogę do przełomowego odkrycia w śledztwie? Prokurator wojskowy Ireneusz Szeląg rozpoczął konferencję prasową ws. doniesień o obecności trotylu i nitrogliceryny na szczątkach tupolewa znamiennym stwierdzeniem, że „pragnie uspokoić opinię publiczną”. Czy uspokoił Tuska i jego ludzi? Wątpliwe. Im bardziej bowiem zaostrzać się będzie wojna polityczna w Rosji, tym więcej będzie przecieków z tamtej strony. Antoni Rybczyński

We Frankfurcie się nudzą, więc czytają Mam nadzieję, że w kolejnych miesiącach EBC nadal nie będzie prowadził intensywnej polityki pieniężnej i pracownicy EBC będą mogli oddać się jeszcze bardziej wnikliwej lekturze dzieł Misesa.

Europejski Bank Centralny ostatnio nie działa zbyt aktywnie. Co prawda Mario Draghi ogłosił, że w razie potrzeby zacznie skupować hiszpańskie obligacje (o ile oczywiście Hiszpanie obiecają zreformować swoją gospodarkę), ale na razie nic takiego nie ma miejsca — EBC nie przeprowadza żadnych gwałtownych operacji. Ostatnio frankfurcki bank przyznał się, że z planowanych 40 mld euro listów zastawnych udało mu się kupić jedynie papiery warte ok. 16,4 mld euro. Tego typu porażki winne są kształtowi poniższych wykresów — pierwszy obrazuje sumę bilansową EBC (w mln euro), drugi zmiany rok do roku tej samej wielkości. Widzimy, że po opisywanym na Kryzys Blogu szaleństwie trzyletnich LTRO, EBC raczej nie gromadzi nowych aktywów. Tempo wzrostu bilansu frankfurckiej instytucji spadło z 60% rdr do nędznych 30% (z podobną sytuacją mieliśmy do czynienia w 2009 r. po silnych interwencjach podczas kryzysu finansowego). Jednocześnie sektor bankowy nie bardzo ma ochotę kreować nowe kredyty, przez co podaż pieniądza rośnie niewiele jak na współczesne standardy (roczny wzrost M1 o 5%, M3 o 2,7% przy praktycznie zerowej dynamice akcji kredytowej dla sektora prywatnego). Generalnie pracownicy EBC mogą narzekać na nudę (zwłaszcza relatywnie do przełomu 2011 i 2012 r.). Nie dziwi więc, że niektórzy z nich zabrali się do badań i pisania raportów. Najnowszy taki raport poświęcony jest wirtualnym walutom m.in. Bitcoinowi. EBC twierdzi, że na razie Bitcoin nie stanowi ryzyka dla stabilności cen i stabilności systemu finansowego, chociaż jeśli stałby się znacznie bardziej popularny, to mógłby osłabić popyt na pieniądze produkowane przez banki centralne i tym samym utrudniać mierzenie podaży pieniądza i kontrolę stóp procentowych w gospodarce. Jako że płatności w Bitcoinach nie są należycie nadzorowane przez władze, to użytkownicy wirtualnych walut są według EBC narażeni na liczne ryzyka (płynności, kredytowe, prawne). Do tego w Bitcoinach mogą rozliczać się złoczyńcy handlujący substancjami zakazanymi przez państwa dla naszego dobra. Co zaś najważniejsze handlowanie w wirtualnych walutach może podmyć reputację banków centralnych, a reputacja według EBC jest niezwykle ważna. Nie wiem, czy obawy EBC względem np. Bitcoinów są uzasadnione. Mam nadzieję, że tak, ale nie to jest dla mnie w raporcie najciekawsze. Moją uwagę przykuła ramka na stronach 22-23 poświęcona ekonomicznym korzeniom idei Bitcoina. Według autora (być może autorów, nie znalazłem nigdzie nazwisk autora(ów) raportu) korzenie te tkwią w austriackiej szkole ekonomii. Raport podaje dość ładne streszczenie austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (choć zaczerpniętą z raczej dość popularnonaukowego dzieła Rothbarda), wspomina o sympatii austriaków dla standardu złota i przywołuje Heyekowską ideę denacjonalizacji pieniądza, czyli pozwolenia każdemu na emitowanie własnej waluty — i niech najlepsza zwycięży. W raporcie twierdzi się także, że Bitcoin nie jest jednak ideałem austriaków, ponieważ:

a) Bitocoiny nie mają żadnej wewnętrznej wartości jak np. złoto, są to tylko bity zapisane na komputerze;

b) system Bitcoinów nie przechodzi testu „Misesowskiego teorematu regresji”, który wyjaśnia, że pieniądz nie jest akceptowany z powodu nakazu rządowego lub z powodu społecznej konwencji, ale ponieważ ma korzenie w towarze reprezentującym już jakąś siłę nabywczą.

Moim zdaniem oba zarzuty (wzięte z jakiegoś niezbyt znanego blogu) są nietrafione. Dobra nie mają żadnej wewnętrznej wartości, nawet złoto. Oddajmy najlepiej głos samemu Misesowi

"Wartość to znaczenie, jakie działający człowiek przypisuje ostatecznym celom. […] Wartość nie należy do istoty rzeczy, nie tkwi w ich wnętrzu. Jest w nas; jest sposobem, w jaki człowiek reaguje na warunki swojego otoczenia. (Ludzkie działanie, tłum. W. Falkowski, Warszawa 2007, s. 81)" Co do kwestii drugiej, to Bitcoin nie jest jeszcze pieniądzem — nie jest powszechnie przyjmowanym środkiem wymiany. Jakieś wymiany się z jego pomocą dokonują, lecz do statusu pieniądza jeszcze wiele mu brakuje. Dzisiejsi uczestnicy systemu tej wirtualnej waluty mogą brać w nim udział, chcąc korzystać z usług wymiany, jakie on oferuje. Dzięki istniejącemu kursowi wymiany na dolara czy inne waluty mogą oszacować siłę nabywczą Bitcoina. Skąd ona jednak się wzięła — innymi słowy, po co twórcy i pierwsi użytkownicy Bitcoina chcieli poświęcać czas i rzadkie zasoby na posiadanie tej wirtualnej waluty. Takich powodów mogło być wiele — chęć uczestnictwa w projekcie, który jest ciekawy od strony informatycznej, chęć uczestnictwa w projekcie, który sprzeciwia się państwowemu monopolowi w jakimś zakresie i pozwala na anononimowość względem Wielkiego Brata itp. Choć takie dobra są niematerialne, to dalej są to dobra, które uzyskały później w wymianach swoją cenę rynkową, która pozwoliła z kolei oszacować ich siłę nabywczą. Nie ma tu nic niezgodnego z teorematem regresji.

Bardzo się ucieszyłem, kiedy w raporcie EBC zobaczyłem wzmianki o austriakach i ich teorii pieniądza i cyklu koniunkturalnego. Wydaje się to ciekawy objaw rozprzestrzeniania się solidnej wiedzy ekonomicznej. Mam nadzieję, że w kolejnych miesiącach EBC nadal nie będzie prowadził intensywnej polityki pieniężnej i pracownicy EBC będą mogli oddać się jeszcze bardziej wnikliwej lekturze dzieł Misesa. Mateusz Benedyk

Giertych w chomącie Komorowskiego na marszu II Komuny Giertych „ Ja nie chcę sobie utorować drogi do polityki w ogóle. Jeżeli coś miałoby mnie kiedyś skłonić do powrotu, to jedynie zagrożenie powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego, Giertych „ Ja nie chcę sobie utorować drogi do polityki w ogóle. Jeżeli coś miałoby mnie kiedyś skłonić do powrotu, to jedynie zagrożenie powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego, czego na razie nie widzę „....”W tym roku, były minister edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, zapowiedział, że przyjmie zaproszenie Bronisława Komorowskiego i weźmie udział w marszu organizowanym przez prezydenta .  – Pan prezydent zaprosił mnie na marsz. A, że pan prezydent po raz pierwszy w historii zdecydował się w ramach Święta Niepodległości uczcić nie tylko Józefa Piłsudskiego, ale i Romana Dmowskiego – po raz pierwszy zdecydowałem się wziąć udział w obchodach 11 listopada....”Martwię się tym, że Młodzież Wszechpolska dzisiaj związała się z ruchem narodowo-radykalnym, z którym ja zawsze miałem raczej wojnę, niż przyjaźń. To, co dzisiaj robi Młodzież Wszechpolska, to że wspólnie z ONR-em, z różnymi dziwnymi ludźmi, którzy głoszą teorie smoleńskie zupełnie oderwane od rzeczywistości, organizuje ten wspólny marsz – to nie budzi mojej sympatii - „....(źródło)

Giertych w swoim psychodelicznym wywiadzie opisał swoją rolę konfidenta Tuska w rządzie Kaczyńskiego , obszernie i bez żadnej żenady mówił o swoich intrygach , o istnieniu informatora, kreta w otoczeniu Kaczyńskiego, służącego Giertychowi i Tuskowi , o działaniu z Tuskiem w celu destabilizacji i obalenia rządu Kaczyńskiego . Giertych „Nigdy nie byłem sojusznikiem PiS. To ja doprowadziłem jego rząd do upadku. „...(więcej)

Marsz Niepodległości jest manifestacją antyrządowa , anty systemową , antykomunistyczną . Utrwala podział na my i oni . Sprzyja odbudowie społeczeństwa świadomego braku legitymizacji, prawowitości władz . Właśnie takie społeczeństwo , taki naród przetrwał zabory , odbudował niepodległość. Przetrwał czas I Komuny , PRL. Nawet jeśli Kaczyński nie zdobędzie władzy, to Obóz Patriotyczny pozwoli przetrwać Polakom nawet kolejne dziesięciolecia II Komuny II Komuna zmobilizowała wszystkich , nie tylko Giertycha. Korwin Mikke wysługujący się II Komunie od dwudziestu lat pierwszy pokuśtykał wspomóc marsz Komorowskiego. Wymyślił sobie ,że aby odseparować środowiska wolnorynkowe od manifestacji wspólnoty z zresztą Polaków zrobi swój własny Marsz„ „11 listopada prawdopodobnie będą szły dwa marsze: Marsz Jedności organizowany przez środowiska kombatanckie pod patronatem prezydenta Komorowskiego, a drugi Marsz Niepodległości przez środowiska narodowe. W którym pan będzie brał udział?
JKM- Jako Nowa Prawica, będziemy organizowali swój Marsz Niepodległości w dniu 7 października w związku z ogłoszeniem tego dnia przez Radę Regencyjną niepodległości Polski.” ...(więcej)

Tutaj w rozważaniach dotyczących serwilistycznej postawy Giertycha i Korwina Mikke odwołam się do analizy Krasnodębskiego , w której wysunął tezę o nieprawowitości władz II Komuny Krasnodębski „Krasnodębski „Jak wobec władzy powinien się zachowywać przyzwoity człowiek? Co jest jeszcze realizmem, a co już oportunizmem i zdradą wartości? Czy działać w ramach istniejącego systemu, czy też budować struktury równoległe? Czy liczyć na stopniowe zmiany i działać na ich rzecz od wewnątrz, czy raczej liczyć na zryw, przełom, powstanie? „ ….” ”Znamienne, że dylematy współczesnego Polaka wyartykułowali ostatnio ci, którzy w zasadzie negują ich sensowność, twierdząc, że mówienie o „drugim obiegu” czy potrzebie budowania równoległego społeczeństwa, „... „„Polski wolnych Polaków” przeciwstawionej „Polsce lemingów” ….”. Nad jednym jednak nie można przejść do porządku dziennego – nad tragedią smoleńską. Jest ona punktem zwrotnym w historii Polski po 1989 r. „.... ”Cóż to bowiem znaczy „działać w ramach istniejącego systemu”? Czym innym jest usiłowanie przekonania innych Polaków do swoich racji, czym innym współdziałanie z rządem „.....”wolni ludzie zawsze powinni być gotowi do obrony, bo inaczej nie zachowają wolności. „.....”Na przykład jeśli ktoś powołuje się na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, jeśli czyni z dawnej współpracy z nim swój kapitał polityczny, to powinien powstrzymywać się od przyjmowania zaszczytów, nagród i orderów od obecnej władzy do czasu, gdy okoliczności jego tragicznej śmierci zostaną wyjaśnione „.....”Nie można także uwiarygodniać obecnych władz. Są legalne, ale – dopóki działania przed- i posmoleńskie nie zostały ukarane – nie są prawowite. „..(więcej)

Chciałbym jeszcze odnieść się do sprawy Kukiza i jego odejścia z honorowego komitetu marszu „Paweł Kukiz odchodzi z komitetu honorowego Marszu Niepodległości. Powód? Wokaliście nie podoba się obecność Jana Kobylańskiego wśród osób popierających manifestację. "Z Ku-Klux-Klanowcem również mi nie po drodze. Amen" - napisał na swoim oficjalnym profilu na Facebooku Kukiz. „....(źródło)

Kukiz popełnia błąd . Aby nie wdawać się w rozważania o podziałach, różnicach politycznych i programowych , zacytuję fragment wiersza Broniewskiego „Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt: wysączymy ją z piersi i z pieśni „Ziemkiewicz „nie chcę 11 listopada świętować z ludźmi, który w mojej ocenie hańbią swoją osobą najwyższe urzędy w państwie”.....”To próba pacyfikowania opozycji, likwidowania oburzenia społeczeństwa. Ci, którzy 11 listopada przychodzą nie na oficjalne obchody z udziałem Prezydenta RP i premiera, tylko na Marsz Niepodległości, który jest potępiany przez czynniki oficjalne, na który prorządowe media szczują dziarskich chłopców z Antify i sprowadzają na jego uczestników bandytów z Niemiec, dokonują pewnego wyboru. Oni przychodzą na Marsz właśnie dlatego, że tam nie ma pana Tuska i pana Komorowskiego. Jeśli oni przyjdą na Marsz Niepodległości, to ja z tymi ludźmi idziemy gdzie indziej. „....(więcej) Marek Mojsiewicz

Nieczysty biznes Jak rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz sprzedawała pożydo wską kamienicę w centrum Warszawy

Rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz w lutym 2007 r. zarobiła parę milionów złotych na sprzedaży prywatnej spółce pożydowskiej kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 w Warszawie. Waltzowie i ich krewni odziedziczyli większość udziałów w tej nieruchomości po Romanie Kępskim, wuju męża prezydent stolicy. I odzyskali ją od stołecznej gminy w ekspresowym jak na tutejsze warunki tempie. Sęk w tym, że Kępski nabył udziały w kamienicy, jak wynika z akt policji II RP i peerelowskiej milicji, od szajki oszustów, najprawdopodobniej tzw. szmalcowników. Oszuści bezprawnie przywłaszczyli ją sobie podczas wojny, gdy zginęli albo uciekli jej żydowscy właściciele. Mimo potwierdzających tę wersję dowodów urzędnicy stołecznego ratusza już w III RP dali wiarę fałszywkom wystawionym pół wieku wcześniej przez sprytnych złodziei i w październiku 2006 r. przekazali nieruchomość m.in. Waltzom.

Interes z oszustami Właścicielami wybudowanego w 1910 r. budynku przy ul. Noakowskiego 16 byli Szlama Oppenheim, Pessa Regirerowa, Artur P. Regirer i Hirsz Freudenberg. Tuż po wojnie jako ich rzekomy pełnomocnik z prawem do swobodnego dysponowania kamienicą objawił się jednak Leon Kalinowski. Do spółki z dwoma kompanami, Leszkiem Wiśniewskim i Janem Wierzbickim, sfałszował zarówno pełnomocnictwo (antydatowane na 30 sierpnia 1939 r.), jak i wiele aktów notarialnych i odpisów z nich. Liczył na bezkarność, bo żydowscy właściciele kamienicy zginęli podczas wojny, a archiwa notariusza, który rzekomo sporządził owe pełnomocnictwo, spłonęły podczas bombardowania. W grudniu 1945 r. Kalinowski za „szacunkowy milion złotych" sprzedał trzy czwarte kamienicy Romanowi Kępskiemu i jedną czwartą Zygmuntowi Szczechowiczowi. Wtedy okazało się, że żona i spadkobierczyni Szlamy Oppenheima, Maria, przeżyła wojnę i rozpoczęła w 1946 r. starania o zwrot należących do jej rodziny kamienic (w tym tej przy ul. Noakowskiego 16). Wpisała swoje roszczenia do księgi wieczystej nieruchomości. Wkrótce Kalinowskiego, Wiśniewskiego i Wierzbickiego aresztowano za fałszowanie dokumentów (w maju 1950 r. zostali prawomocnie skazani; potem Kalinowski za kolejne oszustwa trafił znów – tym razem na kilkanaście lat – do więzienia). Co prawda, sąd grodzki w lipcu 1947 r. oddalił wniosek adwokata Marii Oppenheim o wykreślenie Kępskiego i Szczechowicza z księgi wieczystej, ale to orzeczenie zostało zaskarżone. Adwokat poprosił o zawieszenie postępowania do czasu zakończenia procesu karnego Kalinowskiego i jego szajki. Jak wynika z pisma prezydium warszawskiej Rady Narodowej do Wydziału Gospodarki Mieszkaniowej i Terenów z 1 sierpnia 1952 r., toczyła się wtedy sprawa o uznanie za nieważne sprzedaży przez nich kamienic przy ul. Noakowskiego 10, 12 i 16. Została ona zawieszona dlatego, że na mocy tzw. dekretów bierutowskich najpierw stołeczna gmina, a potem skarb państwa przejęły wspomniane nieruchomości. Roman Kępski odwołał się od decyzji nacjonalizującej nieruchomość do Ministerstwa Gospodarki Komunalnej, ale 7 listopada 1953 r. resort podtrzymał decyzję prezydium warszawskiej Rady Narodowej (RN) o przejęciu kamienicy i gruntu pod nią.

Szybka ścieżka Kępski, który w 1997 r. wszczął w Urzędzie Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast starania o odzyskanie kamienicy przy ul. Noakowskiego 16, o wątpliwościach dotyczących jej prawowitych spadkobierców powinien wiedzieć, gdyż był uczestnikiem kilku postępowań, w których podważano legalność sprzedaży tej nieruchomości w 1945 r. Powinni o tym wiedzieć również warszawscy urzędnicy. Tymczasem w ciągu sześciu lat Kępski, a później jego spadkobiercy uzyskali trzy decyzje niezbędne do odzyskania kamienicy (w tym kluczową decyzję Samorządowego Kolegium Odwoławczego). – To ekspresowe tempo. Zwykle tego typu sprawy trwają w Warszawie około 10 lat, a na końcową formalność, czyli decyzję prezydenta miasta czeka się trzy – pięć lat – komentuje Mirosław Szypowski, prezes Polskiej Unii Właścicieli Nieruchomości. Szypowski dziwi się, że SKO, które w wypadku innych osób starających się odzyskać zabrane przez komunę nieruchomości zwykle czepia się najdrobniejszych szczegółów, w ogóle uznało Romana Kępskiego za stronę w postępowaniu, choć z dokumentów wynikało, że tytuł jego własności był oprotestowany, a postępowanie w sprawie unieważnienia zakupu przez niego kamienicy zawieszono tylko z uwagi na przejęcie jej w 1952 r. przez skarb państwa. Co ciekawe, na spowolnienie tempa odzyskiwania kamienicy nie wpłynęła śmierć Kępskiego w 1999 r. Trzy lata później sąd stwierdził ustawowe nabycie spadku po nim przez żonę, brata, dwie siostrzenice i siostrzeńca. Wskutek śmierci części tych osób w następnych latach udziały w kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 przechodziły na kolejnych spadkobierców. Udziały Haliny Kępskiej, żony Romana, po jej śmierci w październiku 2002 r. odziedziczyła m.in. najbliższa rodzina obecnej prezydent Warszawy: siostrzeńcy zmarłej – Janusz Waltz i Andrzej Waltz (mąż Hanny Gronkiewicz-Waltz), jej siostrzenica Barbara Machej oraz Dominika Waltz. Tylko Janusz, Andrzej i Dominika odziedziczyli w sumie prawie 29 proc. udziałów w kamienicy.

Zdążyć przed prawem Kamienica stoi w bardzo atrakcyjnym punkcie miasta, w centrum, między ulicą Koszykową a placem Politechniki. Zdaniem agentów z biur nieruchomości, rynkowe ceny mieszkań w tej okolicy wynoszą dziś 11-14 tys. zł za 1 m2. Nawet uwzględniając duże koszty wyremontowania kamienicy i urządzenia w niej ładnych apartamentów, wartość budynku (6 tys. m2 powierzchni użytkowej) można oszacować na przynajmniej 30-40 mln zł. Spółka z zagranicznym kapitałem Fenix Capital formalnie nabyła go w lutym 2007 r. od spadkobierców Kępskiego i Szczechowicza (w tym rodziny Waltzów) za – jak wynika z naszych informacji – mniej więcej 8 mln zł. Czy jest możliwe, że transakcji dokonano tak szybko i po tak niskiej cenie dlatego, że zbywcy mogli mieć świadomość wątłości swoich praw do kamienicy? Gdyby rzetelnie wyjaśnić sprawę nieruchomości przy ul. Noakowskiego 16, okazałoby się, że są tylko dwa wyjścia: oddanie jej spadkobiercom prawowitych żydowskich właścicieli albo, w razie braku takowych - skarbowi państwa.

Jak rodzina Hanny Gronkiewicz-Waltz sprzedawała pożydo wską kamienicę w centrum Warszawy

Andrzej WALTZ Sprawa kamienicy przy ul. Noakowskiego 16 jest mi znana od 2002 r., czyli od momentu śmierci Haliny Kępskiej, mojej ciotki (siostry mojej matki). Wówczas powziąłem informację o toczących się postępowaniach dotyczących zwrotu nieruchomości, wszczętych na wniosek Romana Kępskiego. W masie spadkowej po jego żonie znalazły się prawa do wskazanej kamienicy jako część spadku odziedziczonego przez nią po mężu Romanie Kępskim, który był jednym ze współwłaścicieli kamienicy. Od tego momentu sprawą zajmowali się w moim imieniu adwokaci ze względu na to, że prawa spadkowe do tej nieruchomości miało kilkanaście osób z różnych rodzin. Badali oni zgodność dokumentów i decyzji administracyjnych, a nie historię kamienicy. Pan Roman Kępski do końca życia starał się o zwrot swojej własności i sprawy z tym związane były jeszcze za jego życia mocno zaawansowane. Wiele lat trwało sprawdzanie prawidłowości wszystkich dokumentów. Ostateczna decyzja o zwrocie tej nieruchomości została podjęta w okresie, gdy prezydentem Warszawy był Lech Kaczyński. Fizyczne przekazanie spadkobiercom kamienicy aktem notarialnym zostało dokonane w czasie, gdy komisarzem Warszawy był Kazimierz Marcinkiewicz. Dla wszystkichspadkobierców czy organów administracji publicznej (wojewody mazowieckiego, prezesa Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast), jak i samorządowej (SKO w Warszawie, prezydenta Warszawy), uczestniczących procesie decyzyjnym, było oczywiste, że dokumenty dotyczące tej nieruchomości są w porządku i nie budzą wątpliwości. Wszystkie formalności związane z jej przekazaniem spadkobiercom zostały zakończone, zanim moja żona objęła funkcję prezydenta Warszawy. Zbycie tej kamienicy nastąpiło w wyniku wspólnego aktu notarialnego, podpisanego przez kilkunastu spadkobierców z kilku rodzin. Być może historia kamienicy i inne szczegóły są lepiej znane bezpośrednim spadkobiercom poprzednich właścicieli. Piński, Trąbski

Demokracja przyszłości Z lektoratu języka angielskiego, zaliczonego w prehistorycznych czasach PRL-u, zapamiętałem do dziś najlepiej jeden aforyzm – pouczający, że „a woman is as old as she looks and a man is as old as he feels”. Nieco później dowiedziałem się, że część owego powiedzenia bardzo wymownie skomentował Ferdynand Goetel, pisząc: „– Mam tyle lat, na ile się czuję! – zapewniał pewien starowina, bałamucąc szesnastolatkę. – Mylisz się, mój drogi; masz tyle, ile czuję ja – odrzekła”.

Zasady gry Według tych samych zasad zdaje się być prowadzona współczesna walka polityczna naszych rodzimych „gogów” i „magogów” (jedni wyglądają, inni czują), w ramach której opozycja zaczęła „budzić” Polskę, powołując nawet „cienia” Tuska w osobie profesora Glińskiego, przez co natychmiast sondaże po raz pierwszy bodajże od pięciu lat strąciły z piedestału PO, wobec których to zdarzeń premier postanowił wygłosić „drugie exposé” i przypieczętować swój mandat do rządzenia sejmowym wotum zaufania. Tym sposobem ruch w politycznym biznesie nabrał rozmachu, bo ludziom trzeba stworzyć iluzję, że coś się dzieje, że na coś mają jeszcze wpływ, nawet jeżeli ten wpływ dokonuje się w ich imieniu rękami posłów związanych dyscypliną klubową. Przypomnę w tym miejscu opowiadanie, które w 1955 roku opublikował Isaac Asimov (taka amerykańska wersja Stanisława Lema) i które zgrabnie przewidywało demokrację przyszłości, tj. demokrację elektroniczną. Demokracja przyszłości (autor ową przyszłość określił na 2008 r., co można zrozumieć, gdyż w 1955 r. data ta mogła wyglądać na wybitnie futurystyczną – niektórzy pamiętają przecież słynny „Kosmos 1999”) opisana we „Franchise” („Prawo głosu” w polskiej wersji) opiera się na tym, że wszystkie zmienne wpływające na proces wyborczy są już okiełznane przez proces obliczeniowy, tylko jednej zmiennej nie można jeszcze przewidzieć, tj. procesu decyzyjnego człowieka w danym dniu. Maszyna losuje więc najpierw jakieś próby wyborców i na ich podstawie ustalane są rzeczywiste wyniki wyborów, później postęp sprawia, że tych wylosowanych może być coraz mniej, aż na końcu okazuje się, że Multivacowi wystarczy głos jednego jedynego wyborcy, by móc ustalić wiarygodne wyniki wyborów dla całego elektoratu. Angielski termin franchise lepiej oddaje istotę takiej sytuacji, gdyż oznacza on nie tylko prawo wyborcze, ale także koncesję, ponieważ de facto „wyborca roku” otrzymywał koncesję na reprezentowanie wszystkich wyborców. Asimov z jednej strony interesująco przedstawia, do czego może zostać sprowadzona demokracja, z drugiej strony przedstawia proces psychiczny, jaki zachodzi w owym przypadkowo wylosowanym „wyborcy roku”, który, początkowo pełen zniechęcenia, a nawet obaw związanych z nałożoną na jego barki odpowiedzialnością, w końcu, w momencie wyborów, czuje rosnące w sobie poczucie misji, swojej ważności, a nawet poczucie patriotyzmu. Nawet jeżeli Asimov nakłada na ten opis cień pastiszu, to mimo wszystko trafnie pokazuje, że właśnie na takich elementach opiera się także „prawo głosu”, do takich emocji apelują różne propagandowe chwyty, również głosowanie nad „wotum zaufania”, które w obecnej sytuacji parlamentarnej nie jest żadnym „sprawdzam”, ale kolejną lojalką podsuniętą posłom koalicyjnych partii.

Polityka zbiorów rozmytych Bez względu na to, jaki scenariusz będą realizować obecnie najsilniejsi gracze polityczni, można stwierdzić, że sympatie polityczne wyborców bardziej niż jeszcze rok temu przypominają zbiór rozmyty. Może to być objaw słabnięcia duopolu PO-PiS, stąd można to także postrzegać jako szansę na forsowanie konkurencyjnych projektów politycznych. Warto zauważyć, że nawet rządzący dostrzegają nieefektywność niektórych obecnych rozwiązań, tylko nie mają dość odwagi, by te rozwiązania wprost zanegować. Przykładowo: zapowiedź premiera dotycząca powołania jakiejś kolejnej specagencji do finansowania inwestycji jest przyznaniem nieefektywności obecnej formuły wydatkowej, chociaż część opozycji z pewnością skupi się na wynikających z takiego rozwiązania możliwościach tworzenia kolejnych posad i zagrożeniach korupcjogennych. Jest to jednakże coraz szerzej uprawiana ścieżka wyprowadzania budżetu i instytucji rządowych do agencji jako instytucji kontrolowanych przez rząd, ale mających większą elastyczność w gospodarowaniu środkami. Bowiem po raz kolejny okazuje się, że łatwiej ominąć niewygodne prawo, które się samemu stworzyło – tzn. pardon: dostosowało do prawa unijnego – niż to prawo zmienić na bardziej sensowne. Nie od dzisiaj na tych łamach piszę i piszemy, że rzeczywisty zwrot w polskiej polityce może nastąpić dopiero po załamaniu fałszywej dychotomii PO-PiS. Nota bene jako wnikliwie onegdaj studiującemu różne problemy ekonomiczne owa fałszywa dychotomia przypomina mi forsowaną przez keynesistów dychotomię na linii bezrobocie-inflacja. Według tej teorii, zmniejszenie bezrobocia było rzekomo możliwe jedynie kosztem wyższej inflacji i na odwrót – walka z inflacją musiała prowadzić do wzrostu bezrobocia. Niestety wbrew tym teoryjkom praktyka lat późniejszych pokazała, że proinflacyjna polityka monetarna doprowadziła także do rozchwiania rynku i ostatecznie nie tylko do wyższej inflacji, której towarzyszył wzrost bezrobocia, ale i do stagnacji ekonomicznej (stagflacja).Dzisiaj PO zwalcza się PiS-em, a PiS Platformą – w rezultacie mamy nie tylko atrofię życia politycznego, ale i utrwalaną niewydolność systemu społeczno-ekonomicznego.

Zmielenie wyborcy Mecenas Roman Giertych, któremu obok twierdzeń „rozmytych” zdarzają się także trafne spostrzeżenia, w niedawnej „spowiedzi” dla „Gazety Wyborczej” co najmniej trzykrotnie zauważył konieczność alternatywy dla obecnego politycznego duopolu. Były wicepremier wyraził się m.in., że chciałby, aby „powstała partia na prawo od Platformy”, że „klincz można przełamać, tylko tworząc nową siłę na prawej stronie między PO i PiS”, a także że „przed wyborami trzeba zbudować partię na prawo od Platformy, a na lewo od PiS, zabrać PiS, ile się da, i domknąć układ rządowy”. Pomijając już milczeniem owo zagadkowe „domykanie układu rządowego” (Radek Sikorski „dorzyna”, Giertych „domyka” – jakiś klub na „do-” czy co?), faktem jest, że rodzimy Multivac, zmaterializowany w sondażach przedwyborczych, pokazuje zmianę nastrojów, co nie musi oznaczać, że rzeczywiście PiS wygrywa, ale może pokazywać, że PO słabnie, a właściwie może nie tyle PO słabnie, co Multivac chce już jakiejś podmiany. W tej sytuacji pojawiają się jacyś „zmieleni”, którym za program wystarcza procedura wyborcza, a ta, którą propagują, uczyniłaby system wyborczy jeszcze bardziej „domkniętym”, niż to ma miejsce obecnie. Jak zaczadzeni inicjatywę tę popierają także nawet działacze Nowej Prawicy – partii, która pierwsza powinna zaskarżyć zapisy o progach wyborczych jako niekonstytucyjne. Ale skoro „nie życzymy sobie d***kratyzacji”, to może i sensowne jest uchwalanie poparcia dla idei JOW. Już tyle razy poruszałem kwestię ordynacji, że sam czuję niechęć do powtarzania się – zresztą co tam argument, nawet najmądrzejszy, skoro tyle autorytetów, od Zbigniewa Brzezińskiego po Karla Poppera, „poppera” JOW, a śpiewa o tym sam Kukiz. Przypomnę tylko, że „ojcowie założyciele” Stanów Zjednoczonych tak bardzo bali się europeizacji, czyli upartyjnienia amerykańskiego parlamentu, że tworząc konstytucję, ani słowem nie wspomnieli o partiach, a głosowanie przeprowadzano na konkretnych kandydatów. Mimo to w tak wyłonionym amerykańskim parlamencie od samego początku zaczęły tworzyć się frakcje i stronnictwa, a w efekcie tylko w latach 1790-1796 „liczba kongresmenów niegłosujących konsekwentnie za jednym lub drugim stronnictwem spadła z 42 do zaledwie 7 procent”. Tak – wbrew intencjom – powstały partie republikanów i federalistów. Więcej – niektórym nie bardzo podobała się polaryzacja na tylko dwie partie, a jeden z pierwszych prezydentów USA John Adams (ojciec późniejszego prezydenta Johna Quincy’ego) wyraził się nawet, że „podział republiki na dwie potężne partie (…) to najgorsze nieszczęście, jakie może się przydarzyć w ramach naszego porządku konstytucyjnego”. Tak zaczęli pojawiać się „quidsi” (od tertium quid) jako „trzecia możliwość”. Nota bene owi amerykańscy „quidsi” do dzisiaj nie zdążyli zaistnieć na tamtejszym rynku politycznym – w odróżnieniu np. od Polski, gdzie ową „trzecią możliwością” były dotychczas zawsze rządy lewicy. Nigdy nie były nią rządy prawicy – takiej prawicy rzeczywiście na prawo od tego, co prezentuje dzisiaj PO i PiS. Thomas Jefferson, który był – po Washingtonie i Adamsie – trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych, wygrał wybory pod hasłem „Czas na zmiany” (jak to rzeczywiście wszystko już było). No proszę – zaledwie 25 lat od ogłoszenia Deklaracji Niepodległości i 12 lat od ustanowienia urzędu prezydenta, a już był „czas na zmiany”. U nas wystarczyłoby, aby trzech posłów koalicyjnych dostało sraczki – i rząd pada, a i tak nie ma czasu na zmiany… Krzysztof M. Mazur

Smoleńsk – czyli niebezpieczeństwo! Natychmiastowe zwolnienie z pracy w „Rzeczpospolitej” redaktorów Cezarego Gmyza, Bartosza Marczuka, Mariusza Staniszewskiego i Tomasza Wróblewskiego jest dowodem, kolejnym zresztą, na dalsze ograniczanie wolności słowa, a tym samym demokracji w Polsce. Dziennikarz śledczy Cezary Gmyz ujawnił informację o odnalezieniu przez polskich śledczych śladów obecności trotylu we wraku tupolewa przetrzymywanym przez Rosjan na lotnisku w Smoleńsku. Informacji tej zaprzeczyła prokuratura wojskowa na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg powiedział, że nie stwierdzono obecności we wraku tupolewa trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego. Nie stwierdzono – dodał – co nie znaczy, że go nie było, bowiem – jak tłumaczył – dopiero badania laboratoryjne mogą być podstawą do stwierdzenia istnienia bądź nieistnienia materiałów wybuchowych na pokładzie samolotu. Mimo dwuznacznej, a raczej pokrętnej formy tej wypowiedzi władza mogła triumfalnie ogłosić w zaprzyjaźnionych mediach, cytując słowa prokuratora o braku śladów materiałów wybuchowych, że do żadnej eksplozji samolotu Tu-154M nie doszło, zatem „Rzeczpospolita” w artykule Cezarego Gmyza „Trotyl we wraku tupolewa” napisała nieprawdę. Skoro tak, to przystąpiono do czystek w redakcji, mimo podjętej przez redaktora naczelnego Tomasza Wróblewskiego, wbrew woli autora artykułu, próby sprostowania informacji, a nawet przeprosin czytelników. Nic to jednak nie dało. Nie zamierzano czekać do zakończenia zapowiadanej za pół roku analizy próbek, która by potwierdziła m.in. i to, czy Cezary Gmyz napisał prawdę, czy też nie. Wyrok zapadał więc w chwili, gdy dziennikarze „Rzeczpospolitej” postanowili upublicznić szczegóły badań prowadzonych przez polskich specjalistów w Smoleńsku, gdy zdecydowali się ujawnić tajemnicę śledztwa. A jak wiadomo, nie ma w Polsce bardziej chronionego tajemnicą śledztwa, jak „śledztwo smoleńskie”. Tak samo zareagował rzecznik rządu Paweł Graś, mówiąc o „wycieku informacji”. Czyli ktoś bezczelnie śmiał ukraść informację, która nie miała prawa do niego należeć i jeszcze ujawnił ją społeczeństwu. I znowu namnożył wątpliwości na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, która przecież w wersji o zamachu już dawno została odrzucona i nie powinna nas ponownie niepokoić. Oświadczenie Zarządu Głównego SDP uznaje działania podjęte przez radę nadzorczą i właściciela wydawnictwa Presspublica wobec Cezarego Gmyza za „naruszenie obowiązujących w wolnych i niezależnych mediach zasad postępowania wobec dziennikarzy śledczych”. Chodzi tu o kardynalną zasadę, w myśl której dziennikarz, w poczuciu dążenia do poznania prawdy, jest zobowiązany ujawniać informacje, także te, które są ukrywane przez władzę i jej służby. SDP uznaje też „jako niedopuszczalną” próbę wymuszenia na dziennikarzu „Rzeczpospolitej” ujawnienia jego informatorów. Jak mówił Cezary Gmyz, informacje, które złożyły się na jego artykuł, uzyskał aż z czterech niezależnych od siebie źródeł. W podobnym do ZG SDP tonie wypowiada się Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP. Przy okazji dowiadujemy się, że zwolniony z pracy redaktor Bartosz Marczuk w czasie, gdy opublikowano artykuł Cezarego Gmyza, był na urlopie. Oświadczenie CMWP SDP wyraża także „oburzenie brakiem solidarności” dużej części środowiska dziennikarskiego ze zwolnionymi z pracy redaktorami. To niestety bardzo smutny fakt, potwierdzający fatalną kondycję moralną ludzi pracujących dziś w mediach. Jest oczywiste, że nie bronią Cezarego Gmyza, a wręcz potępiają go ci, którzy tworzyli i rozpowszechniali liczne kłamstwa w sprawie „śledztwa smoleńskiego”. Ale dlaczego inni, uczciwi dziennikarze nie wykazują chęci obrony niesłusznie zwolnionych z pracy kolegów? Czyżby już pojawił się, jak za komuny, najgorszy z dziennikarskich doradców, czyli strach przed władzą, wydawcą, właścicielami? Wszystko wskazuje na to, że tak się właśnie dzieje. Władza absolutna, jaką sprawuje w Polsce obóz liberalno-postkomunistyczny, panująca nad olbrzymią większością mediów, uczyniła ze „śledztwa smoleńskiego” swoistą nową „rację stanu”. Za komuny był nią świecki dogmat o wiecznym socjalizmie w wiecznej przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Dziś bezwarunkowa i nieomylna ma być „arcybolesna prawda” o tym, co wydarzyło się w Smoleńsku, ustalona zgodnie przez komisję Jerzego Millera i rosyjski MAK. Zwolennicy tej „prawdy”, nie mogąc udowodnić nam, że do eksplozji i zamachu na polski samolot z prezydentem na pokładzie nie doszło, a równocześnie odstraszając nas od szukania potwierdzenia takiego scenariusza, pogłębiają tylko wątpliwości co do wiarygodności prowadzonego przez prokuraturę „śledztwa smoleńskiego”. Szykany wobec dziennikarzy tylko zwiększają rosnący brak zaufania do władzy oraz do tzw. niezależnej prokuratury; zachowują się one bowiem tak, jakby chciały ukryć najtrudniejsze fakty, a przy okazji zastraszyć środowisko dziennikarskie, aby poważnie i samodzielnie nie zajmowało się „śledztwem smoleńskim”. Poszedł mocny, czytelny sygnał, nie tylko do dziennikarzy: uważajcie, „śledztwo smoleńskie” - niebezpieczny temat, lepiej się tym mnie zajmować, można stracić pracę, a może nawet coś więcej. Świadoma taktycznie i pokrętna wypowiedź prokuratora Ireneusza Szeląga, poprzedzona dodatkowo równie przewrotnymi słowami, że pragnie uspokoić opinię publiczną tym, co za chwilę powie, w normalnym, demokratycznym kraju byłaby raczej dowodem na potwierdzenie obecności materiałów wybuchowych we wraku tupolewa, a nie zaprzeczeniem tego faktu. A już na pewno nie stałaby się pretekstem do czystek personalnych wśród poważnych i odważnych dziennikarzy wykonujących solidnie swoją pracę. Demokracja kończy się całkowicie, gdy władza chwyta za twarz wolnych duchem dziennikarzy, a towarzyszy temu rechot dziennikarskich sprzedawczyków nabijających się ze zwolenników „spiskowych teorii”.

Wojciech Reszczyński

Antysemici i Drzwi od Stodoły "(...) W filmie Polacy przedstawieni są jako opętana antysemityzmem tłuszcza, która w finałowej scenie krzyżuje człowieka na drzwiach od stodoły (film rozgrywa się we współczesnej Polsce!). Produkcja Pasikowskiego jest oparta na jego starszym scenariuszu "Kadisz", odrzuconym kilka lat temu przez TVP (miała być współproducentem) jako antypolski.(...)

Piotr Gociek: Na pokazie „Pokłosia” Władysława Pasikowskiego podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego dr Krzysztof Persak z IPN powiedział: „Ten film jest ekranizacją rzeczywistości. Gdy po raz pierwszy przeczytałem scenariusz, byłem pod ogromnym wrażeniem tego, jak bardzo te wszystkie sytuacje są trafne. I postacie i sytuacje mają swoje pierwowzory w rzeczywistości.”Ty ostro polemizowałeś z tą tezą już tydzień temu, na łamach „Rz”.

Piotr Zychowicz: Mam wrażenie, że widzieliśmy inny film. „Pokłosie” nie jest bowiem „ekranizacją rzeczywistości”, tylko jej groteskowym zniekształceniem. Scenariusz „Pokłosia” nie jest wcale dobry. Jest fatalny. A sytuacje w nim przedstawione nie są trafne. Są wyjątkowo nie trafione.

Ale Persak precyzował: „Już w latach 80. Zbigniew Romaniuk w Brańsku zaczął wydobywać poniszczone macewy, czyścić je, stawiać i odczytywać napisy. To wszystko jest wzięte z rzeczywistości”.

To porównanie w znakomity sposób ilustruje cały film i jego — delikatnie mówiąc — luźny związek z prawdą i zdrowym rozsądkiem. Otóż rzeczywiście pan Zbigniew Romaniuk, wspaniały historyk i działacz społeczny, już w latach 80. zaczął restaurować stare macewy w Brańsku, za co mu cześć i chwała. W filmie Pasikowskiego aktor grający postać wzorowaną na Romaniuku został jednak zadręczony i ukrzyżowany (!) przez owładniętych antysemickim szałem polskich sąsiadów. Wcześniej zarąbali mu siekierą psa i spalili zbiory. Tymczasem w rzeczywistości prawdziwy Romaniuk został... przewodniczącym Rady Miasta Brańsk. Jest dziś najbardziej szanowanym i znanym mieszkańcem miejscowości. Właśnie tak ma się „Pokłosie” do rzeczywistości. Ten film to nie ilustracja prawdy, ale ekranizacja publicystycznych tez Jana Tomasza Grossa, tyle, że zwulgaryzowanych i sprymitywizowanych przez Pasikowskiego."

Zwracam uwagę na kuriozalną wypowiedź zatrudnionego w IPN "historyka". Po jej lekturze zaczynam się na poważnie zastanawiać, czy nie stanąć w jednym szeregu z SLD, domagając się likwidacji IPN. Niejaki Persak jest bowiem żywym dowodem na to, że ta instytucja zaczyna się przekształcać w twór iście orwellowski, którego dalsze istnienie może przynieść Polsce wyłącznie szkody. A może persakom o wywołanie takiego właśnie wrażenia chodzi?

O samym filmie ubeckiego reżysera, który znalazł wreszcie miejsce na realizacje swoich najstrytszych marzeń w rosnącej w siłę, ubeckiej Polsce, pisał nie będę. O takich rzeczach, jak o każdej, jawnej agresji, nie ma co pisać czy medytować. Z całą pewnością zresztą ze skupieniem i troską pochyli się nad dziełem i autorem Red Kłopotowski. W końcu chce przenieść do Polski pół miliona Żydów i na pewno pragnąłby ich bezpieczeństwa. Nadciąga "Jesień Antysemitów". BTW

Ten "film" otrzymał na festiwalu w Gdyni nagrodę "dziennikarzy". To tak a propos kondycji owego "środowiska".

Impertynator

Pełnomocnik Kaczyńskiego wystąpił do Seremeta o odebranie śledztwa ws. Smoleńska prokuraturze wojskowej Mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, wystąpił do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta o przekazanie do innej prokuratury sprawy śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej, które prowadzi obecnie Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie.

"Kiedy tylko wniosek wpłynie, zostanie rozpoznany przez właściwego prokuratora" - powiedział PAP rzecznik Prokuratora Generalnego Mateusz Martyniuk, nie przesądzając o wyniku tego rozpoznania. W czwartkowym komunikacie mec. Pszczółkowski poinformował PAP, że wniosek o przekazanie sprawy śledztwa smoleńskiego do innej jednostki prokuratury, skierował do Prokuratora Generalnego w środę. W jego opinii, taka decyzja powinna być także związana z "delegacją prokuratorów referentów sprawy smoleńskiej do tej jednostki".

Zdaniem Pszczółkowskiego, za zmianą prokuratury, która bada katastrofę smoleńską przemawia m.in. "publiczne dezawuowanie przez WPO w Warszawie znaczenia dowodowego wskazań detektorów materiałów wybuchowych podczas badań w Smoleńsku, w sytuacji pozostawania zabezpieczonych próbek na terenie państwa obcego". Kuriozalna - w ocenie pełnomocnika prezesa PiS - jest deklaracja prokuratury o "konieczności sześciomiesięcznego oczekiwania na wykonanie badań w przedmiocie wykluczenia lub potwierdzenia występowania  materiałów wybuchowych na próbkach zabezpieczonych na lotnisku w Smoleńsku i wraku TU 154M". Pszczółkowski zaznaczył ponadto, że do chwili obecnej nie zlecono Centralnemu Laboratorium Kryminalistycznemu w Warszawie "rozpoczęcia prac nad badaniem posiadanych w Polsce próbek pobranych z ekshumowanych ciał ofiar". Argumentem na rzecz zmiany prokuratury jest - według Pszczółkowskiego - także fakt, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu prowadzi postępowania "w kierunku niedopełnienia obowiązków - zaniechania obecności polskich prokuratorów przy oględzinach i sekcjach zwłok ofiar katastrofy w Moskwie oraz niewykonania tych czynności w kwietniu 2010 roku w Polsce". "Sprawa ta dotyczy właśnie oceny postępowania prokuratorów Naczelnej Prokuratury Wojskowej i Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie" - podkreślił. Pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego negatywnie ocenił "sposób działania prokuratury w zakresie podejmowania decyzji o ekshumacjach ciał ofiar, a także odmowę udziału w takich czynnościach biegłych, o których udział wnioskują strony". Ponadto -  według Pszczółkowskiego - WPO w Warszawie prowadzi "niedopuszczalną politykę informacyjną" i informuje opinię publicznej o przebiegu śledztwa "w sposób wzajemnie sprzeczny". We wniosku wskazano także potrzebę prowadzenia jednego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej, które "poprowadzi zespół prokuratorów mający dostęp do całości materiału dowodowego dotyczącego organizacji, zabezpieczenia i przebiegu lotu TU 154 M" w kwietniu 2010 roku. W ubiegłym tygodniu prezes PiS rozmawiał o śledztwie smoleńskim z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem.

"Spotkałem się tam również z prok. (Ireneuszem) Szelągiem (szefem WPO w Warszawie) i powiedziałem mu szczerze, co myślę na temat jego śledztwa. Będziemy się starali w odpowiedniej procedurze prawnej o zmianę prokuratury" - mówił Kaczyński w ubiegłotygodniowej rozmowie z portalem niezależna.pl.

W ubiegłym tygodniu dziennik "Rzeczpospolita" podał, że polscy prokuratorzy i biegli, którzy ostatnio badali wrak w Smoleńsku, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych - trotylu i nitrogliceryny. Informacje te zdementowała Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Płk. Szeląg powiedział m.in., że "powołani przez prokuraturę biegli nie stwierdzili obecności na wraku tupolewa trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego". Dodał, że szczątki wraku zbadano tzw. spektrometrami ruchliwości jonów pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym wybuchowe; pobrano próbki. Szeląg zaznaczył, że "dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nieistnieniu śladów materiałów wybuchowych".
PAP/Sil

Anatomia wybuchu „Rzeczpospolita”: – W Smoleńsku znaleziono trotyl. Macierewicz: – Była zbrodnia. Kaczyński: – I morderstwo.  Dziś, gdy kurz już opadł, politycy PiS mówią: – Znów daliśmy się podpuścić. To robota służb. Lont został odpalony dwa tygodnie temu. Cezary Gmyz przyszedł do redakcji i powiedział, że trafił na mocny temat: polscy specjaliści, którzy byli w Smoleńsku, wykryli na wraku substancje mogące wskazywać na materiały wybuchowe. Stężenie miało być tak duże, że aparatura aż zawyła. Prokuratorzy wpadli w popłoch i o odkryciu szybko powiadomili prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. 2 października sprawa miała wylądować na biurku premiera. Temat objęto w redakcji „Rzeczpospolitej” ścisłą tajemnicą, wiedziało o nim tylko kilka osób, m.in. redaktor naczelny Tomasz Wróblewski i jego zastępca Andrzej Talaga. Obaj początkowo byli nastawieni sceptycznie. Wróblewskiego Smoleńsk nie interesuje z zasady, na kolegiach często mówi, że „Rzeczpospolita” pisze dla innego czytelnika. Zastrzeżenia Talagi były bardziej konkretne. Omawiając swoje ustalenia po raz pierwszy, Gmyz nie precyzował, jaki rodzaj materiałów stwierdzono na wraku tupolewa. Mówił, że może chodzić o C4 – środek wchodzący w skład pocisków i bomb lotniczych – ale przyznawał, że nie jest tego pewien. Taladze, który przez lata pisał o wojskowości, wersja o C4 się nie spodobała. Kazał Gmyzowi zweryfikować dotychczasowe informacje i dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego. Wątpliwości miał podobno także sam Gmyz. Jeden z pracowników „Rzepy”:

Czarek na papierosie mówił mi, że nie wie, co o tym wszystkim sądzić, bo to przecież może być rosyjska prowokacja. Miał też świadomość, że taki news odpali polityczną, a może nawet międzynarodową bombę. Decyzja o publikacji materiału zapadła w zeszły poniedziałek. Gmyz wycofał się z wersji o C4, zastępując ją trotylem i nitrogliceryną. Mimo zapewnień, że zweryfikował wszystkie informacje w kilku źródłach, chciał opisać swoje ustalenia, jak to określił, „na miękko”: specjaliści wykryli coś, co z dużym prawdopodobieństwem może – choć nie musi – wskazywać na obecność materiałów wybuchowych. Jakich konkretnie? Tego nie zamierzał precyzować, bo, jak tłumaczył, nie zna się na pirotechnice. Drwiłem z zamachu, przepraszam Kierownictwo redakcji uznało, że sprawa jest na tyle poważna, iż wymaga osobistej rozmowy Wróblewskiego z Seremetem. Termin spotkania wyznaczono na poniedziałkowe popołudnie. Miejsce: Prokuratura Generalna przy ul. Barskiej w Warszawie. Opowiada jeden z dziennikarzy:

– Wróblewski pojechał na tę rozmowę bez przekonania, ale wrócił z niej nakręcony. Twierdził, że Seremet nie tylko potwierdził wykrycie trotylu, ale też poprosił o rozważenie wstrzymania się z publikacją ze względu na rację stanu. Opowiadał też, że po jego wyjściu u Seremeta szykowała się jakaś ważna narada. Podobno przed budynek zajechało kilka limuzyn z ważnymi prokuratorami. Wyglądało, że mamy bombę. Inny dodaje:

Po powrocie z prokuratury Wróblewski podjął decyzję, że piszemy „na twardo”. Dostał na to zielone światło od Hajdarowicza [Grzegorz Hajdarowicz jest właścicielem wydawnictwa Presspublika wydającego „Rzeczpospolitą” – przyp. red.], który tego dnia był w Austrii. Gdy dowiedział się o szykowanym materiale, wsiadł w samolot i przyleciał do Polski. Gdy Wróblewski z Talagą siedzieli nad tekstem Gmyza, z redakcji zaczynały już wychodzić pierwsze sygnały wskazujące, że w gazecie trwa wzmożenie. Już na kilka godzin przed zamknięciem numeru dziennikarz „Rzeczpospolitej” Wojciech Wybranowski, zapoznawszy się z ustaleniami Gmyza, zamieścił na swoim Facebooku emocjonalne oświadczenie: „Popełniłem błąd, wyśmiewając teorię o zamachu i tych, którzy domagali się jej wyjaśnienia. (...) Przepraszam tych, z których drwiłem, gdy domagali się, by hipotezy o zamachu nie wykluczać, ale badać ją równie wnikliwie jak inne wątki. Przepraszam”. W nocy Talaga nagrał jeszcze wideokomentarz, który następnego ranka miał zostać opublikowany w internecie.

– Teoria o zamachu staje się dużo bardziej prawdopodobna niż wcześniej – mówił z lekką emfazą. – Odkrycie śladów materiałów wybuchowych może sugerować, że na terytorium obcego państwa prezydent zginął wskutek wybuchu.

Pisaliśmy o bombie, zanim stało się to modne Trotyl odpalił we wtorek rano. Tekstu spodziewała się jedynie Prokuratura Generalna, do której Gmyz jeszcze w poniedziałek wieczorem zadzwonił z informacją, że redakcja nie zamierza wstrzymywać jego materiału. W Kancelarii Premiera artykułu nie spodziewał się nikt. Rzecznik rządu Paweł Graś był na tyle zaskoczony, że, występując w porannym programie TVP „Polityka przy kawie”, stwierdził, iż możliwe jest wznowienie prac komisji Millera, czym doprowadził Donalda Tuska do szału. Współpracownik premiera:
– W Kancelarii Premiera zakotłowało się strasznie. Wszyscy wiedzieli, że Tusk raz na jakiś czas spotyka się z Seremetem, ale nikt się tym nigdy nie przejmował. Nigdy nie było atmosfery w stylu: „Seremet był u szefa i coś mu powiedział. O Boże, teraz to dopiero będzie”. O tekście Gmyza nikt z nas nie miał pojęcia, a we wtorek przez pół dnia trwało wydzwanianie do prokuratury wojskowej z pytaniem, czy to, co on napisał, jest prawdą.Na prawicy od rana panowało wielkie poruszenie. Bronisław Wildstein, który kilkanaście minut po ósmej był gościem Radia Wnet, już na początku rozmowy zaapelował: – Polacy powinni wyjść na ulice i żądać odwołania rządu.Wzmogły się też portale społecznościowe: Twitter i Facebook. Dawid Wildstein, syn Bronisława:

– Jeśli ta wiadomość okaże się prawdziwa – czas pociągnąć ten rząd do odpowiedzialności. Niech siedzą w pierdlu za zdradę stanu. Dzielnicowy radny PiS z Warszawy Dariusz Lasocki: – Robimy akcję wysyłania pustych pudełek do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, aby się chłopaki mieli w co spakować. Samuel Pereira, dziennikarz „Gazety Polskiej Codziennie”, z żalem:

– Inna sprawa, że „Gazeta Polska” pisała o bombie w samolocie, zanim to było modne. Ilu się z tego śmiało wtedy.

Witam rodziny ofiar tej zbrodni W PiS alarm podniósł się kilka minut przed ósmą, kiedy do członków kierownictwa dotarła wiadomość o nadzwyczajnym komitecie politycznym. Posiedzenie rozpoczęło się o 10.50 w Sejmie, a jego głównym gościem był Antoni Macierewicz. Szef smoleńskiego zespołu od razu ogłosił, że artykuł w „Rzeczpospolitej” jest prawdziwy. Mówił, że są dowody. Jakie? Członek komitetu: – Dysponujemy nagraniem, na którym nasze źródło w śledztwie opowiada, co odkryto na wraku. Mówi tam wprost o śladach materiałów wybuchowych.

– Skoro tak, to dlaczego tego nie ujawnicie? – dopytuję z niedowierzaniem. – To materiał na wypadek, gdyby temu człowiekowi stało się coś złego. Członek komitetu PiS Marek Suski:

Nie widziałem tego dowodu na własne oczy, ale słyszałem o jego istnieniu. W świetle tego, co dzieje się ze smoleńskimi świadkami, takie zabezpieczenie jest zrozumiałe. Posiedzenie trwało około 40 minut. Kaczyński i Macierewicz po jego zakończeniu przeszli do drugiej części sejmowego kompleksu, gdzie za chwilę miało się zacząć spotkanie zespołu smoleńskiego zwołanego kilkanaście godzin wcześniej. Posiedzenie szybko zdominowała sprawa trotylu. I wbrew temu, co ustalono na komitecie, już na wstępie padły mocne słowa:

– Chcę przywitać rodziny ofiar tej zbrodni. Panią generałową Błasik, panią Kochanowską, pana Mamontowicza, pana Melaka – rozpoczął Macierewicz. Po nim głos zabrał prezes PiS. Mówił chłodno: – Zamordowanie 96 osób, w tym prezydenta RP, to jest po prostu niesłychana zbrodnia. Każdy, kto choćby tylko poprzez matactwo czy poplecznictwo miał z nią cokolwiek wspólnego, musi ponieść tego konsekwencje. Polityk PiS:

– Czy prezes dał się ponieść? Myśmy wszyscy byli przekonani, że o godz. 13 wyjdzie Seremet i wszystko potwierdzi.

Trotyl? Pomyliliśmy się Wszystko pękło koło godziny czternastej. Wbrew zapowiedziom konferencja Seremeta się nie odbyła. Zamiast niego z dziennikarzami spotkali się wojskowi prokuratorzy, którzy ogłosili, że trotylu na wraku nie stwierdzono. Wykryto jedynie cząsteczki, które mają zostać poddane dokładnej analizie. Dopiero to badanie da odpowiedź, czy na tupolewie znaleziono ślady materiałów wybuchowych, czy nie. Poseł PiS:

– Po tej konferencji wszystko mi się ułożyło. Seremet się schował, bo bał się, że Wróblewski wziął na spotkanie z nim dyktafon. A wojskowa prokuratura wystąpiła tak późno, by prezes mógł się wypowiedzieć pierwszy i rzucić najcięższe oskarżenia. Zostaliśmy wypuszczeni. To musiała być robota służb. Nawet jak za pół roku się okaże, że na wraku jednak jest trotyl, to już nikt nie potraktuje tego poważnie. Od czasu publikacji Gmyza Seremet unika kontaktów z mediami. Jego rzecznik mówi jednak, że potwierdzenie wykrycia trotylu w rozmowie z Wróblewskim nie padło. Dzwonię do „Rzeczpospolitej”.

– Macie taśmę ze spotkania z Seremetem? – Nie. Wracam do mojego rozmówcy w PiS: – Wasze nagranie, które miałoby świadczyć o prawdziwości artykułu Gmyza, pochodzi ze spotkania Seremeta z Wróblewskim?

– Nie, to jeszcze co innego. My mamy świadectwo człowieka zaangażowanego w samo dochodzenie.W redakcji „Rzeczpospolitej” nastrój siadł po piętnastej. – Czarek, widziałeś, że redakcja wycofała się z twojego artykułu? – spytał go jeden z dziennikarzy. Gmyz, który pisał już kolejną czołówkę, wszedł na stronę internetową gazety. Od kilku minut wisiało na niej oświadczenie redakcji. Jego kluczowe zdanie brzmiało: „Pomyliliśmy się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie”.

– K...! – Gmyz wstał zza biurka i ruszył w kierunku szefa działu. Był wściekły, że kierownictwo gazety za jego plecami wycofało się z ustaleń w sprawie materiałów wybuchowych. Parę minut później z awanturą do Talagi przyszli komentatorzy z działu opinii, Dominik Zdort i Piotr Semka. Po dwóch godzinach zdanie o pomyłce zniknęło z oświadczenia. W tym czasie do dziennikarzy działu online przyszedł e-mail od Talagi z żądaniem, by wszystkie teksty dotyczące Smoleńska przed publikacją na stronie internetowej przechodziły przez jego ręce. Po chwili wszyscy dziennikarze dostali zakaz komentowania tematów redakcyjnych. Sprawę trotylu zamknął wideokomentarz Wróblewskiego: – W tym wszystkim najbardziej niepokoi nas to, że rzeczy, które można było dawno temu uśmierzyć, są przyczyną ogromnych konfliktów. Dzieje się to w czasach, kiedy powinniśmy się koncentrować na kwestiach rozwoju kraju i edukacji. Pracownik „Rzeczpospolitej”:

– W redakcji panuje przekonanie, że pierwszą wersję oświadczenia napisał Talaga. Inny rozmówca:

– Przykro mi to mówić, ale Wróblewski okazał się miękiszonem. Najpierw sam wcisnął gaz do dechy, a potem się wycofał. To Talaga zasiał w nim wątpliwości. Jego zdaniem redakcja dała się wypuścić służbom specjalnym. Kolejny:

– Wróblewski i Talaga mają wspólny sekretariat. Najważniejsze decyzje w gazecie podejmują wspólnie, ale dominującą postacią w tym tandemie jest Andrzej. To on zwalnia ludzi, obcina kasę. Wróbel od dłuższego czasu jest rozbity i nie panuje nad gazetą. Kiedyś to był silny facet, z energią. A dziś? Zamyśla się, zdarza się, że chodzi poplamiony zupą.

Wrogów czniam O szesnastej, czyli pół godziny po publikacji pierwszego oświadczenia „Rzeczpospolitej”, Kaczyński w towarzystwie Macierewicza wszedł na spotkanie z Seremetem. Prokurator podtrzymał, że nie ma dowodów na obecność trotylu. Kaczyński wybuchł. Całą winą za nieudolne dochodzenie obarczył wojskowego śledczego płk. Ireneusza Szeląga, który siedział obok Seremeta. W tym samym czasie w studiu Tok FM występował ekspert lotniczy Tomasz Hypki. Do studia przyszedł z egzemplarzem „Rzeczpospolitej”, na którym zaznaczył sobie fragment artykułu Gmyza mówiący o trotylu znalezionym na śródpłaciu samolotu. – Zrobiłem sobie analizę słownictwa użytego przez autora tego tekstu i ciekawą rzecz zauważyłem. Poseł Macierewicz używa takiego słowa: „śródpłacie”. Jak Boga kocham, zajmuję się lotnictwem trzydzieści parę lat i nigdy się nie spotkałem z takim słowem. Po polsku to zawsze był centropłat. To jest trop mówiący, kto podpowiadał autorowi tego artykułu. Gmyz zapewnia, że swoje ustalenia zweryfikował w czterech niezależnych źródłach. We wtorek wieczorem, już po wydaniu redakcyjnego zakazu wypowiadania się, napisał na Twitterze: „Z niczego się nie wycofuję. Moi informatorzy to ludzie o najwyższej wiarygodności. Źródła od siebie niezależne. I zawsze będę ich chronił. Przyjaciołom dziękuję za wsparcie. Wrogów czniam”. Wsparcie rzeczywiście było duże. Jak powiedział jeden z moich rozmówców w „Rzeczpospolitej”, wyrzucenie Gmyza z pracy będzie oznaczać protesty większe niż po „liście Wildsteina”. Ale przecież nie o taki wybuch chodziło.

Michał Krzymowski, współpraca Monika Matuszewska

MO-2M wykrywa tylko trotyl! Ten sprzęt zabrano do Smoleńska! Zadzwoniliśmy do dystrybutora sprzętu służącego do detekcji śladów materiałów wybuchowych, który wyposażał polską policję w swój sprzęt. Prezes firmy Korporacja Wschód Sp. z o.o. poinformował fakt.pl, że przenośny detektor MO-2M (ten model miał zostać zabrany przez ABW do Smoleńska) nie jest urządzeniem, które wykrywa wszystkie materiały wysokoenergetyczne. MO-2M wykrywa jedynie te, które pochodzą z detonacji substancji określanych jednoznacznie... wybuchowymi!

- Specjalnie zawęziliśmy spektrum substancji poddanych detekcji, by nasze urządzenie pokazywało tylko pary materiałów wybuchowych - tłumaczy fakt.pl prezes firmy Korporacja Wschód Sp. z o.o.

- Wycięliśmy więc np. azotan amonu, którego można użyć do wybuchu, ale potrzebna byłaby tu duża ilość substancji. Na stronie spółki Korporacja Wschód czytamy, że MO-2M "stosowany jest przy kontroli bagażu, bagażu ręcznego, ubrań itp. w portach lotniczych, w pociągach, biurach, obiektach użyteczności publicznej, obiektach administracji państwowej, lokalnej itd. na obecność materiałów wybuchowych prowadzonej metodą analizy powietrza zasysanego z powierzchni obiektu, co do którego istnieje podejrzenie o obecność materiałów wybuchowych".

Czy detektor MO-2M wykazał obecność takich materiałów w Smoleńsku? Prokuratura wojskowa informowała na swej konferencji prasowej, że "biegli nie stwierdzili obecności na badanych elementach jakichkolwiek materiałów wybuchowych". Pułkownik Ireneusz Szeląg poinformował, że wszystkie szczątki wraku zbadano tzw. spektrometrami ruchliwości jonów pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne. Wyniki tych badań mamy poznać dopiero za pół roku. Powstaje, więc pytanie o to, jakie jeszcze urządzenia zabrano do Smoleńska, które mogły stwierdzić istnienie materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych? Udało nam się ustalić, że pozostałe urządzenia są dedykowane do badań innych niż te, które mają poszukiwać ślady ewentualnego wybuchu. Detektory firmy Raytech (seria FD i FT) to, bowiem analizatory chemiczne poszukujące nietypowych substancji, ale nie trotylu i nitrogliceryny (jak sugerowała "Rzeczpospolita").

Pozorne państwo. Wielka ściema Pozornie państwo, pozornie zdaje egzamin. Urzędy są przecież otwarte, prokuratury prowadzą śledztwa, sądy skazują. Państwo ma reprezentację w UE, prowadzi działania dyplomatyczne, inwestuje w infrastrukturę. Jest jawna opozycja, która jest zwykle gwarantem pilnowania aby rząd nie miał ciągot totalitarnych. Mamy Prezydenta, który normalnie jest reprezentantem wszystkich Polaków. A jednak wszystko razem „nie gra”.  Bo co z tego, że Państwo jest jeśli zarządzający nim nie wykonują nałożonych na nich prerogatyw. Na urzędach osiedli kolesie, prokuratura umarza jawne nieprawidłowości, ujawnia pod potrzeby polityczne informacje wrażliwie.Inną, ważną dla społeczeństwa wiedzę manipulując lub zatajając dla własnych potrzeb. Dla sędziów szefem jest premier, a status materialny chroni przekręcaczy na miliony, zamykając matki samotnie wychowujące dzieci z powodu niedużych zaległości skarbowych. Inwestycje w infrastrukturę okazują się być wielokrotnie przepłacane z powodu nieudacznictwa lub jakiegoś interesu państwowego zleceniodawcy. Reprezentacja zwycięskiej koalicji w UE bardziej pilnuje interesów mocarzy unijnych niż własnych. A po zaakceptowaniu niewygodnych dla Polski rozwiązań ich nie dotrzymuje, co powoduje nakładanie kar na polski budżet. Jakość działań polskiej dyplomacji budzi co i rusz oburzenie Polaków i opinii międzynarodowej. Bo poklepywanie za uległość Polski wobec mocnych tego świata to jedno, ale jak się publicznie ośmieszają to klapsa dać wypada. Jest znacząca opozycja, ale praktycznie nie ma prawa głosu. Pozbawiona ważnych funkcji w Komisjach Parlamentarnych, ośmieszana na każdym kroku gdy rozpoczyna batalię o jakieś prawa dla swoich wyborców. Ba, jej wyborcy też mają status dzieci gorszego Boga. Mniejsze grupy opozycyjne maja o tyle lepiej, ze ich wyborców nich nie piętnuje. Jest prezydent, który wspiera wszystkie rozwiązania prowadzące do ograniczenia roli opozycji. Pozornie nie jest obojętny na różne negatywne zjawiska bo potrafi ganić ekipę Tuska, ale zwykle robi to przy pomocy Palikota lub ustami swojego doradcy Nałęcza. Doradcy do spraw historii i dziedzictwa narodowego. Jeśli spojrzeć na wybory polityczne owego doradcy to jego 20 letnia przynależność do PZPR i kontynuacja kariery politycznej w jednoznacznie lewicowych ugrupowaniach może wyjaśniać wiele decyzji Komorowskiego (także dziwne zaostrzenie ustawy o stanie wyjątkowym i wojennym). Źródła podobnych decyzji (jak ograniczania swobody zgromadzeń)można upatrywać w wyjątkowym przywiązaniu Komorowskiego do WSI. Co przekładało się na, co najmniej dwuznaczne spotkania ówczesnego Marszałka z płk Lichockim* i Tobiaszem. Ten ostatni zanim zaczął zeznawać nagle zmarł. Jak wielu innych świadków, w wielu niewyjaśnionych sprawach. Można wymieniać dalej różne przykłady, ale wystarczy ich na to, aby wyciągnąć jednoznaczny wniosek: państwo pozoruje działanie jeśli nie egzekwuje przepisów prawa albo świadomie łamie kanony zdrowej demokracji.** Od ponad 5 lat w Polsce władza nie tylko nie odpowiada za własne przyrzeczenia przedwyborcze(to się zdarza w innych państwach) – ona praktycznie nie odpowiada za nic. Kłamie premier, kłamią marszałkowie, kłamie prokuratura. A prezydent chlapie, co mu ślina na język przyniesie. Tak wygląda funkcjonowanie pozorowanego państwa. Czasami nawet nie chce się pozorować. Tak jak było przy okazji pogrzebu śp. Ryszarda Kaczorowskiego. Reprezentacji najwyższych władz państwowych na pogrzebie ostatniego Prezydenta na Uchodźstwie nie było. Premier w drodze do Singapuru, marszałkini Sejmu -nie wiadomo gdzie, marszałek Senatu Borusewicz na smacznym obiadku w gdańskiej restauracji, prezydent RP w okolicach Zakopanego (być może w związku ze świętem Hubertusa). A Sikorski jak zwykle na Twitterze. Nic dziwnego, że data 11 listopada i Święto Niepodległości Polski nie jest tylko radosnym świętem Polaków dumnych ze swojej podmiotowości w świecie. Znowu staje się jak kiedyś przez lata kompilacją demonstracji dumy i oczekiwań wypełniania przez administrację Tuska swoich obowiązków w spoob należyty i zgodny z konstytucją. Niezakłócona radość zapanuje po ich spełnieniu.
* płk. L […] spotkałem w listopadzie 2007 r., zgłosił się do mnie poprzez pośrednictwo gen. Józefa Buczyńskiego, swego czasu szefa departamentu kadr, a potem attaché wojskowego w Pekinie. Pan gen. Buczyński poinformował mnie, że jest taki pan pułkownik, który może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące. Wymienił nazwisko pułkownika L […]. Postanowiłem przyjąć go w swoim biurze poselskim przy ul. Krakowskie Przedmieście. Było to ok. 19 listopada 2007 r. L […] przyszedł sam. W rozmowie z nim nikt więcej nie uczestniczył. Pan L […] w rozmowie ze mną sugerował możliwość dotarcia albo do tekstu albo do treści całości lub fragmentu dotyczącego mojej osoby – aneksu do raportu WSI. (...) Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią tego raportu.”
**http://www.bryk.pl/teksty/liceum/historia/prace_przekrojowe/11249 społeczeństwo_demokratyczne_zarys_historyczny_idei_demokracji.html

Małgorzata Puternicka/1Maud

Bronisław Komorowski o zróżnicowanych trumnach oraz "ogromnym rozgoryczeniu i osobistym bólu" Donalda Tuska Chcę pokazać Polakom ofertę. Pokazuję Polakom, moim rodakom: kochani, możemy obchodzić 11 listopada w wymiarze czysto partyjnym, możemy traktować tę tradycję jako maczugę polityczną, którą walimy w łeb konkurencję polityczną - a ja chcę odzyskać święto 11 listopada, tradycję narodowego Święta Niepodległości dla każdego przeciętnego Polaka, który chce, żeby tradycja nas nie dzieliła, tylko łączyła - powiedział Bronisław Komorowski w wywiadzie dla TOK FM. Ofertą prezydenta jest niedzielny marsz "Razem dla niepodległej", który zorganizował jako kontrmanifestację wobec Marszu Niepodległości, odbywającego się w Warszawie od wielu lat. Prezydent postanowił zawłaszczyć marszowe tradycje i przejąć kontrolę nad taką formą obchodów Dnia Niepodległości. Jednak uczestnicy tradycyjnego marszu nie przyłączą się do jego apelu. Marsz Niepodległości odbędzie się niezależnie od prezydenckich uroczystości.

Ile lat można zgadzać się na to, że trumny (Romana) Dmowskiego i (Józefa) Piłsudskiego Polaków dzielą w dalszym ciągu? - mówił prezydent w TOK FM. Pytany o to, czy dziś raczej nie dzielą nas "trumny smoleńskie", prezydent przyznał:

Coś jest w tym,  że chce się postawić kolejne trumny po to, aby Polaków w dalszym ciągu dzielić, mimo tego, że przecież w katastrofie smoleńskiej zginęli ludzie o bardzo różnych poglądach, przynależnościach partyjnych (...) i z PO, i z PiS, i z SLD, i z ruchu ludowego. Są tacy ludzie, którzy by chcieli te wszystkie trumny, mimo że one są tak zróżnicowane, ustawić przeciwko komuś, przeciwko konkurentowi politycznemu. To jest jakieś paskudne zjawisko, które w polskiej myśli politycznej i praktyce politycznej daje o sobie znać - zaznaczył. Podkreślił przy tym, powtarzane nieustannie zabiegi o zjednoczenie ponad podziałami:

Ja chcę, żeby historia łączyła, a przynajmniej - w taki sposób - dzieliła, żeby to nie niszczyło tego fundamentu, poczucia, że jesteśmy razem w najważniejszych sprawach. Odnosząc się do ubiegłotygodniowych wydarzeń po opublikowaniu przez "Rzeczpospolitą" artykułu o śladach środków wybuchowych na wraku Tu-154 M (szef PiS Jarosław Kaczyński mówił wtedy m.in. o "zamordowaniu 96 osób"), prezydent powiedział, że - na nieszczęście dla polskiej demokracji - "została przekroczona kolejna bariera". Komorowski podkreślił też - niezgodnie z prawdą, co potwierdzają późniejsze wypowiedzi Cezarego Gmyza, autora tekstu "Trotyl na wraku tupolewa" - że stało się to w sposób "bardzo nieuzasadniony, dlatego że przecież cała podstawa tych oskarżeń została następnie zburzona przez autorów, dziennikarzy, którzy wywołali problem".

Ten artykuł został zdezawuowany przez sam tytuł prasowy, ale burza została wywołana straszliwa - z bardzo bolesnymi konsekwencjami, nieuprawnionymi, nieuzasadnionymi w związku z tym oskarżeniami także natury politycznej - mówił. Premier Donald Tusk odnosząc się do wypowiedzi szefa PiS oświadczył wówczas m.in., że Kaczyński dzieli Polaków na zwolenników i przeciwników tezy, że rząd "współuczestniczył w zbrodni zabójstwa prezydenta" i że nie sposób ułożyć sobie życia w jednym państwie z tymi, którzy formułują tego typu wnioski.

W ocenie Komorowskiego ta wypowiedź Tuska była przejawem "ogromnego rozgoryczenia i osobistego bólu". "Jeżeli się znajduje pod ostrzałem tak daleko idących i tak bolesnych oskarżeń, to wiele słów można zrozumieć" - dodał. Natomiast nie sądzę, żeby pan premier miał na myśli to, że jest niemożliwe życie w ramach jednego państwa. No bo żyjemy w ramach jednego państwa. Czasami jest trudno (...), ale oczywiście trzeba próbować, trzeba wierzyć w to, że jednak potrafimy te polskie swary utrzymać w jakichkolwiek ryzach - podkreślił prezydent. To, gdzie widzę największy problem i największe zagrożenie budzące mój największy niepokój, to jest to, jak ogromna jest łatwość zamącenia ludziom w głowach i zbudowania negatywnej opinii publicznej w kwestiach jakości polskiego państwa, w kwestiach uczciwości polskich władz. To mną naprawdę wstrząsnęło - podkreślił. To mną wstrząsnęło, że tak łatwo jest przekonać ludzi do jakiejś straszliwej wizji spisku wszechogarniającego, niszczącego Polskę z udziałem polskich władz, polskiego państwa - dodał. Moim zadaniem jest próbowanie - pomimo wszystko - budowania tego, co może przynajmniej zmniejszyć poziom agresji. Stąd na przykład moje zaangażowanie w tej chwili w 11 listopada (...), żeby nie burzyć możliwości odwoływania się przynajmniej do wspólnej przeszłości - mówił prezydent. Według niego stało się coś złego, że obecnie "wróciły tkwiące pewnie w każdym pokłady czarnowidztwa i łatwości wierzenia w rzeczy złe". To budzi mój niepokój, bo uważam, że zabija to dumę polską, naturalną potrzebę uzyskania trochę rekompensaty po trudnej historii we współczesności, która przecież - jeżeli patrzeć oczyma innych narodów - powinna nam dawać ogromną satysfakcję - podkreślił Komorowski. Odnosząc się do propozycji powołania międzynarodowego zespołu ekspertów ds. smoleńska prezydent ocenił, że jego zdaniem "nikt ze zgłaszających te pomysły nie wierzy w to, że będzie można powołać komisję międzynarodową, która będzie obdarzona zaufaniem polskim". Jest to niepoważne, jest to według mnie szkodliwe, a na koniec będzie nieskuteczne - ocenił. Według niego powstaje też pytanie:

Jak to, Polska ze swoim potencjałem, ze swoją historią, żeby rozwikłać sprawę katastrofy lotniczej powołuje komisję międzynarodową, poddaje się werdyktom zewnętrznym? Co na to, że tak powiem, wszyscy polscy patrioci, którzy codziennie mówią o potrzebie podkreślania suwerenności państwa, a jak przychodzi do trudnego problemu, gdzie trzeba trochę poczekać na werdykt prokuratury polskiej, to zaczyna się wyścig - kogo z zewnątrz, kogo z obcych poprosić, żeby za nas o czymś rozstrzygnął? - mówił Komorowski. Zaraz się zacznie: o ten naukowiec jest z Niemiec, a ten z Rosji, a ten może z Izraela, a może Ameryki, a może stamtąd... a na końcu będzie tak, że wszyscy będą ciężko sfrustrowani - dodał. Jego zdaniem nie ma natomiast żadnej przeszkody, żeby świat naukowy podjął dyskusję w sprawie katastrofy. Uważam, że zabrakło rzetelnej dyskusji ludzi uwiedzionych przez fantazje z ludźmi trzeźwych umysłów i naukowego punktu widzenia - powiedział. Jednocześnie prezydent podkreślił, że nic nie zastąpi w tej sprawie werdyktu polskiej prokuratury. Według niego praca wykonana "na łapu-capu" jest większym zagrożeniem nawet niż praca przeciągająca się. Dajmy im szansę zakończyć to śledztwo - dodał. Odnosząc się do zarzutów kierowanych ostatnio pod adresem prokuratury Komorowski przyznał, że problem z polską prokuraturą jest. Według niego, prokuratura wymaga "jakiegoś uzdrowienia". Czekam na inicjatywę ministra sprawiedliwości, bo uważam, że jest czas na głęboką zmianę nie tyle personaliów - one mogą być pochodną zmian głębszych - co natury ustrojowej - dodał. Jednocześnie ocenił, że fakt, iż prokuratura jest krytykowana "z różnych kierunków", być może świadczy też o tym, że jest obiektywna. Mall / PAP


Wyszukiwarka