216

60 lat temu we Wrocławiu obradował Światowy Kongres Intelektualistów 25 sierpnia 1948 r. we Wrocławiu rozpoczął się Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. Wzięło w nim udział kilkuset pisarzy, artystów i naukowców reprezentujących 46 państw. Przebieg, trwających do 28 sierpnia w Auli Politechniki Wrocławskiej obrad, w dużym stopniu podporządkowany został dyrektywom Kremla, mającym na celu mobilizowanie światowej opinii publicznej przeciwko imperialistom amerykańskim. Organizując szeroką kampanię na rzecz pokoju Związek Sowiecki prowadził jednocześnie intensywne prace nad własnym programem nuklearnym. Większość źródeł podaje, iż pomysłodawcą zorganizowania w Polsce Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju był Jerzy Borejsza. Jego inicjatywa miała zostać następnie zaakceptowana przez Moskwę. Prof. Krystyna Kersten pytana o tę kwestię przez Annę Bikont i Joannę Szczęsną, autorki książki Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, stwierdziła: „Mogę się podzielić tylko swoimi przypuszczeniami. Wydaje się mało prawdopodobne, by pomysł wyszedł od Borejszy, a jeśli nawet, to w ramach sowieckiego zamysłu przygotowania ruchu obrońców pokoju. Z archiwów Kominformu wiadomo, że to na jego trzecim posiedzeniu, w styczniu 1949 roku, zadekretowano, że walka o pokój jest nowym priorytetem międzynarodówki komunistycznej, ale przecież wcześniej też na pewno prowadzono jakieś tajne działania w tej sprawie. Kominform był tylko wykonawcą, czyli decyzje musiały zapaść w wydziale międzynarodowym KC KPZR” Ideę zwołania Kongresu poparli komuniści zachodnioeuropejscy oraz część środowisk lewicowych. Jego przygotowaniem zajął się Polsko-Francuski Komitet Organizacyjny, w skład którego wchodzili m.in. Irene i Frederic Joliot-Curie, Le Corbusier, Jean Vercors, Kazimierz Ajdukiewicz, Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Xawery Dunikowski, Tadeusz Kotarbiński i Jan Parandowski. Organizatorzy zapraszając gości, nawiązywali do tradycji Międzynarodowego Kongresu Pisarzy w Obronie Kultury, który odbył się w 1936 r. w Paryżu. We wrocławskim Kongresie, który obradował od 25 do 28 sierpnia 1948 r., wzięło udział kilkuset pisarzy, artystów i naukowców, reprezentujących 46 państw. Sekretarzem generalnym Kongresu był Jerzy Borejsza. Wśród zagranicznych gości byli m.in. Pablo Picasso, Louis Aragon, György Lucas, wspomniani już Irene i Frederic Joliot-Curie, Fernand Leger, Roger Vailland, Salvatore Quasimodo, Paul Eluard, Ilija Erenburg, Aleksander Fadiejew, Michał Szołochow, a także dyrektor generalny UNESCO Julian Huxley. W skład polskiej delegacji, której przewodniczył Jarosław Iwaszkiewicz, wchodzili m.in. Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Andrzej Panufnik, profesorowie Józef Chałasiński, Ludwik Hirszfeld, Tadeusz Kotarbiński, Kazimierz Wyka, Stanisław Lorentz i Stanisław Ossowski. Na początku obrad odczytano, ocenzurowany wcześniej, krótki list Alberta Einsteina do uczestników Kongresu, w którym pominięto apel o utworzenie światowego rządu, mającego kontrolować energię atomową. Przyjazny początkowo klimat obrad zmienił się radykalnie po wystąpieniu przewodniczącego sowieckiej delegacji Aleksandra Fadiejewa, który ostro zaatakował politykę USA, mówiąc m.in., że „kajdany amerykańskich imperialistów mają zamienić świat w komisariat policyjny, a jego ludność w niewolników kapitału”. Krytykując pisarzy, którzy jego zdaniem zdradzili proletariat, Fadiejew oświadczył: „Gdyby szakale mogły nauczyć się pisać na maszynie, gdyby hieny umiały władać piórem, to, co by tworzyły, przypominałoby z pewnością książki Millerów, Eliotów, Malraux i innych Sartre'ów”. Odpowiadając na przemówienie Fadiejewa, które wywołało konsternację części delegatów, historyk z Oksfordu prof. Alan J.P. Taylor stwierdził: „Zadaniem intelektualistów jest głoszenie tolerancji i zgody, a nie nienawiści. A tu się głosi wojnę, a nie pokój. Porównywanie demokracji amerykańskiej z faszyzmem jest niedopuszczalne”. Atmosfera na Kongresie stawała się coraz bardziej nieprzyjemna. Obecny na nim dziennikarz Francoise Bondy, tak ją wspominał w rozmowie z autorkami cytowanej już wcześniej książki Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu: „Fadiejew, kiedy mówił ktoś z Zachodu, demonstracyjnie zdejmował słuchawki. (...) Erenburg był wyraźnie niesympatyczny. Trudno było udawać, że kongres przebiega w serdecznej atmosferze. Dla Polaków ton nadany przez Rosjan to była klęska. Dla nich kongres jawił się jako szansa na podtrzymanie więzi ze światem zachodnim. A Rosjanie obecni na kongresie swymi wystąpieniami potęgowali wszystkie rozbieżności między wypowiedziami intelektualistów z obu stron żelaznej kurtyny”. Wobec zaistniałej sytuacji część uczestników Kongresu, wśród nich Julian Huxley i Alan J.P. Taylor, opuściła obrady. Pozostali przyjęli rezolucję skierowaną do intelektualistów całego świata, w której stwierdzali m.in.: „Kulturze krajów europejskich, które wniosły ogromny wkład do światowego dorobku ludzkości, grozi niebezpieczeństwo utraty oblicza narodowego. (...) Ludzie, którzy przyjęli metody faszyzmu, uprawiają w swoich krajach dyskryminację rasową, prześladują wybitnych przedstawicieli nauki i sztuki. (...) Podnosimy głos w obronie pokoju, w obronie swobodnego rozwoju kulturalnego narodów, w obronie ich niepodległości narodowej, ich ścisłej współpracy i przyjaźni”. Za przyjęciem rezolucji głosowało 371 spośród 391 obecnych delegatów, którzy powołali także Komitet Łączności Intelektualistów dla Obrony Kultury i Pokoju oraz wezwali do tworzenia komitetów krajowych. Uczestnicy Kongresu odwiedzili również zorganizowaną w tym czasie we Wrocławiu Wystawę Ziem Odzyskanych. Część z nich pozostała w Polsce po zakończeniu obrad, podróżując po kraju i spotykając się z przedstawicielami władz państwowych. Biorąca udział w obradach Kongresu Maria Dąbrowska tak oceniała go w swoim dzienniku: „Nie ulega wątpliwości, że kongres nie był skierowany przeciwko wojnie w ogóle, ale przeciwko ewentualnemu wybuchowi wojny amerykańsko-rosyjskiej teraz, w tej chwili, kiedy wojna jest dla Rosji niedogodna. (...) Kongres ten jest tylko dowodem, że Rosja nie ma jeszcze bomby atomowej (choć nie wątpię, że ją przygotowuje), i dlatego dąży do zmobilizowania wszystkich sił dostępnych w jakikolwiek sposób jej zasięgowi lub jej wpływom, by rozkładać gotowość wojenną we wszystkich krajach prócz własnego”. Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju w dużym stopniu podporządkowany został dyrektywom Kremla, mającym na celu mobilizowanie światowej opinii publicznej przeciwko „imperialistom amerykańskim”. Organizując szeroką kampanię na rzecz pokoju Związek Sowiecki prowadził jednocześnie intensywne prace nad własnym programem nuklearnym. Należy pamiętać, że Kongres odbywał się w okresie ogromnych napięć politycznych pomiędzy Waszyngtonem a Moskwą, wywołanych m.in. rozpoczętą przez Związek Sowiecki blokadą zachodnich sektorów Berlina. Dodatkowym czynnikiem pogarszającym atmosferę we Wrocławiu był także polityczny konflikt sowiecko-jugosłowiański. Analizując problem wykorzystywania przez władze komunistyczne pojęcia walki o pokój Wojciech Tomasik, współautor Słownika Realizmu Socjalistycznego, pisał: „Hasło ‘obrony pokoju’ stało się zatem narzędziem propagandowym szczególnie użytecznym, bo przemawiało do wszystkich (...). Pozwalało tworzyć i wzmacniać wspólnotę ‘obrońców’, w której każdy członek uznawać musiał autorytet ‘dowództwa’ i bezwzględnie respektować wydawane nakazy.(...) Hasło ‘obrony pokoju’ pozwalało nadto usprawiedliwiać sytuację, jaką można nazwać permanentnym stanem wyjątkowym, a która jest normalnym trybem funkcjonowania państwa totalitarnego. Wbrew pozorom ‘pokój’, o którym dużo mówiło się w Polsce lat 40. i 50., był więc kategorią zinstrumentalizowaną i zideologizowaną, służącą do realizacji strategicznych celów partii komunistycznej”. PAP

Kocha, lubi, szanuje, czy nie dba, a może żartuje Debata "Super Expressu" prezentująca kształt przyszłej prezydentury Bronisława Komorowskiego oraz Jarosława Kaczyńskiego i ich poglądy na najważniejsze kwestie. Dziś: SPRAWY OBRONNOŚCI I BEZPIECZEŃSTWA RZECZPOSPOLITEJ Bogdan Klich: Marszałek Komorowski kocha wojsko (WYWIAD) "Super Express": - Dlaczego Bronisław Komorowski miałby być lepszym zwierzchnikiem sił zbrojnych niż Jarosław Kaczyński? Bogdan Klich: - Byłby nie lepszy, lecz znacznie lepszy. Dlaczego? Ponieważ ma znacznie lepsze rozeznanie w sprawach wojskowych. Był wiceministrem, a następnie ministrem obrony narodowej. Byłem jego zastępcą i widziałem go w akcji. Bronisław Komorowski kocha wojsko.

- Chyba bez wzajemności. Zwłaszcza na zagranicznych misjach. Przecież wśród żołnierzy głosujących w Iraku i w Afganistanie przegrał z kretesem z Kaczyńskim. - Najważniejszym powodem takiej sytuacji mogła być niejasność co do planów rządu odnośnie do przyszłego kształtu reformy emerytalnej. Dlatego korzystając z okazji, na łamach "Super Expressu" stanowczo zapewniam wszystkich żołnierzy, że nikt nie będzie "dłubał" w ich emeryturach. Zmiany będą dotyczyć tylko tych, którzy przyjdą do służby od 1 stycznia 2012 r. Ich emerytury będą wprowadzone do systemu powszechnego.

- Z jakimi wyzwaniami w wojsku zetknie się przyszły prezydent? - Pod nową prezydenturą będziemy kończyć program profesjonalizacji. Nastąpi to niebawem - na przełomie lipca i sierpnia. Bronisław Komorowski jest doskonale wdrożony w ten program. W ubiegłym roku armia stała się w pełni zawodowa, a od stycznia bieżącego roku osiągnęła taką wielkość, jaką przewidywał rząd - sto tysięcy żołnierzy. Drugim wyzwaniem będzie kontynuacja naboru do Narodowych Sił Rezerwowych, czyli stworzenie nowej formacji, którą będzie wykwalifikowana rezerwa o liczebności do 20 tys. żołnierzy. W lipcu nastąpi też pierwsza wypłata świadczenia mieszkaniowego. Oczywiście od tego jest MON, żeby takie projekty koordynować, ale będzie znakomicie, gdy prezydent będzie mieć rozeznanie w tych niełatwych procesach. A Bronisław Komorowski po prostu się na tym zna.

- A może będzie musiał uderzyć pięścią w stół, bo raport Najwyższej Izby Kontroli zarzuca pana resortowi wręcz łamanie prawa... - To czysto polityczna zagrywka na użytek kampanii wyborczej.

- To poważne oskarżenie... - Każdy w Polsce wie, że w zeszłym roku było mniej pieniędzy, niż byśmy sobie życzyli. I że o każdą złotówkę szła walka. A jednak znaczna większość planowanych przez nas działań została zrealizowana, np. w tym trudnym budżecie udało nam się podnieść wynagrodzenie dla wszystkich żołnierzy zawodowych średnio o 257 zł miesięcznie. W tej chwili żołnierz zarabia 3960 zł. To oznacza, że w działaniach mojego poprzednika z PiS było bardzo dużo marnotrawstwa publicznego grosza. Okazało się, że z kryzysu można wyjść obronną ręką i wykorzystać go dla racjonalizacji wydatków - czyli że można gospodarować pieniędzmi lepiej, aby to samo uzyskiwać za mniejsze pieniądze.

- Prezydent jest wybierany na pięcioletnią kadencję... - Jeżeli polskiej armii się poszczęści i za zwierzchnika będzie mieć Bronisława Komorowskiego, to pomyślnie zostanie zrealizowany program rozwoju sił zbrojnych na lata 2009-2018. Cel jest jeden: jeszcze lepsze wojsko.

- I to dlatego jesteśmy zmuszeni uczestniczyć w misjach poza granicami naszego kraju? - Polska musi uczestniczyć w misjach, w których biorą udział nasi sojusznicy i partnerzy z NATO i z Unii Europejskiej. Bronisław Komorowski nie kwestionuje sensu takich operacji. Udział polskiego wojska w misjach jest potrzebny dla podtrzymania wiarygodności naszego kraju w tych organizacjach. A wiarygodność jest nam niezbędna do tego, co najważniejsze - do zabezpieczenia naszego kraju, tu gdzie się on znajduje. Musimy być tam, aby bezpiecznie było tu. Bogdan Klich

Minister obrony narodowej, polityk PO, historyk i politolog (psychiatra)

Romuald Szeremietiew: Kaczyński skuteczniej obroni Polskę "Super Express": - Kwestia bezpieczeństwa i obronności kraju jest jedną z tych, które w przypadku prezydenta RP wykraczają poza prawo weta i inicjatywę ustawodawczą.

Prof. Romuald Szeremietiew: - Uprawnienia prezydenta mniej dotyczą bieżącej polityki, a bardziej spraw strategicznych, np. wyznaczania kierunku rozwoju państwa. Z racji pełnionego stanowiska prezydent jest wręcz odpowiedzialny za bezpieczeństwo narodowe. Jest zwierzchnikiem sił zbrojnych, mianuje najwyższych dowódców wojskowych, podpisuje polityczno-strategiczną dyrektywę obronną państwa.

- Jaką politykę strategiczną prowadził Lech Kaczyński? - Jego wizja polityki wschodniej nie przez wszystkich była dobrze rozumiana. Uważał, że relacje ze wschodnimi sąsiadami są kluczowe dla naszej polityki bezpieczeństwa. Rozwiązania korzystne dla Polski nie pokrywają się z planami Federacji Rosyjskiej. Ta sprzeczność z kolei nie jest właściwie rozumiana przez niektórych partnerów Polski w Unii Europejskiej. Koniec końców, zatwierdzona przez UE wspólna polityka wschodnia, nazwana Partnerstwo Wschodnie, w pewnej mierze jest potwierdzeniem polityki Lecha Kaczyńskiego.

- Który z kandydatów na urząd prezydenta lepiej przysłużyłby się obronności Polski? - Bronisław Komorowski był współsprawcą usunięcia mnie z MON. Po uniewinnieniu mnie nie przeprosił za to, co zrobił. Mimo to staram się zachować obiektywizm. I tak patrząc na obu kandydatów uważam, że o bezpieczeństwo narodowego lepiej może zadbać prezydent Jarosław Kaczyński. Dostrzega on potrzebę mocniejszego zakotwiczenia bezpieczeństwa Polski w strukturach międzynarodowych. Wie, że musimy mieć mocną pozycję w NATO, aby plany ewentualnej obrony naszego regionu przez Sojusz zostały wreszcie stworzone. Poza wymiarem militarnym, widzi też potrzebę zapewnienia bezpieczeństwa w sferze polityczno-gospodarczej, co może dać Unia Europejska. Komorowski zbyt dużą wagę przykłada do tego drugiego aspektu kosztem pierwszego.

- Co miał na myśli Kaczyński, mówiąc podczas niedzielnej debaty, że jego rząd był mniej minimalistyczny w sprawie armii niż obecny? - Chodziło mu zapewne o obecny kształt polskich sił zbrojnych, a więc o kwestię uzawodowienia wojska. Komorowski wyraźnie stoi na stanowisku, że armia ma być wyłącznie zawodowa. Potrzebujemy wojsk operacyjnych, dobrze wyszkolonych, uzbrojonych i dowodzonych. Obecny stan armii, co jest zasługą politycznego zaplecza Komorowskiego, jest pod tym względem mizerny. Ponadto powinniśmy mieć wojska obrony terytorialnej. Obywatele powinni umieć bronić swego dobytku w razie klęsk i kryzysów i w razie obcej napaści. Takie zdolności można nabyć po 2-3-miesięcznym przeszkoleniu. PiS jest znacznie bliższy takiemu rozwiązaniu niż Platforma.

- Jak wyglądałyby relacje na linii MON - Pałac Prezydencki w przypadku zwycięstwa Komorowskiego, a jak Kaczyńskiego? - O tym, że prezydentura Komorowskiego nie przysłuży się bezpieczeństwu państwa, świadczy zamieszanie w sprawie Afganistanu. Gdy mianowany przez Komorowskiego szef BBN Stanisław Koziej ogłosił przegraną NATO w Afganistanie, przeciwne stanowisko zajął w tej sprawie wyznaczony też przez Komorowskiego na szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Cieniuch. Komorowski przy okazji popełnił karygodną gafę, oświadczając, że wraz z premierem opracował strategię wyjścia z NATO. Później tłumaczono, że się przejęzyczył, mając na myśli Afganistan. Takie oświadczenie jest sygnałem dla wroga, że wzmagając ataki i zabijając polskich żołnierzy, skłonią polskie władze do spełnienia zapowiedzi Komorowskiego. Kandydat PO na prezydenta także z tego powodu powinien uważać na to, co mówi. prof. Romuald Szeremietiew

W POLSCE JEST SUPER. A W NBP JESZCZE „SUPEROWIEJ" „W porównaniu z krajami, gdzie chcielibyśmy żyć – z Europą czy Ameryką – w Polsce start jest stosunkowo łatwy, jego koszty są stosunkowo niewielkie, system podatkowy sprzyja tworzeniu firm”.

Nie , nie to nie żaden z kandydatów na urząd Prezydenta RP opowiada takie banialuki tylko nowy Prezes NBP. (Wywiad z Markiem Belką, nowym prezesem NBP No revolution Rozszerzona wersja wywiadu, w którym Marek Belka mówi m.in. o całkiem sensownym polskim kapitalizmie, o nie zawsze racjonalnym wolnym rynku, niemądrych doktrynach i mądrzejących politykach

Wywiad opublikowała POLITYKA w numerze 25/2010. My dziś prezentujemy Państwu jego rozszerzoną wersję, która ze względu na objętość nie zmieściła się w wydaniu papierowym.

Jacek Żakowski: Czym dzisiejsza Polska różni się od Polski, z której Pan półtora roku temu wyjechał do Waszyngtonu? Marek Belka: Cztery i pół roku temu, bo zanim zostałem dyrektorem departamentu europejskiego MFW, trzy lata pracowałem w Genewie jako szef Europejskiej Komisji Gospodarczej ONZ.

Wie Pan, że my tu przez te lata przeżyliśmy kawał historii. Nie pewnie. To widać nawet na słynnych polskich drogach.

Jeździć się nie da, bo wszędzie kopią. Ale to jest optymistyczne.

A coś zaskakującego? Dyskusja w sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Nie było jednego głupiego pytania. Nie jest prawdą, że posłów stać tylko na tani populizm. Są dużo lepsi, niż się na ogół wydaje.

Lepsi niż ci, z którymi rozmawiał pan jako premier? Chyba tak.

Powszechne przekonanie jest dokładnie przeciwne. No właśnie. Media kochają ludzi wyrazistych. Zwłaszcza media elektroniczne.

A wyraziści nie koniecznie są najmądrzejsi. Jakby zaczęli mówić mądrze, czyli nudnie, to byście ich nie zapraszali.

Coś Marek Belka zrobił się strasznie ostrożny. Bo taki powinien być prezes NBP. Staram się hamować. A poza tym – jest kilka pozytywnych zmian.

Staraliśmy się, kiedy Pan wojażował. I to widać. Ale na przykład te powszechnie powtarzane bzdury o korupcji w Polsce… Idiotyzm. Albo raczej świadomie prowadzona gra polityczna.

Nie ma już w Polsce korupcji? Była, jest i będzie. Ale na pewno jesteśmy krajem dużo mniej skorumpowanym, niż nasi sąsiedzi.

Na wschodzie. Na południu też.

Czyli cała kampania antykorupcyjna była stratą czasu i energii? Nie. Ale jeżeli dziś urzędnicy boją się podjąć jakąkolwiek decyzję, to ta słuszna walka może się okazać potwornie kosztowna.

Urzędnik z natury nie lubi decydować. Jak ktoś chce szybko podejmować decyzje, idzie do prywatnego sektora. Zgoda. Ale to się w Polsce jeszcze pogorszyło, a pan pytał o zmiany. Albo niech pan spojrzy na polskie oświadczenia majątkowe. Ja takie oświadczenia wypełniałem najpierw w Polsce a potem w ONZ i w MFW. Tam kompletnie ich nie obchodziło, ile jest wart mój dom i ile mam domów.

A co ich obchodziło? Czy posiadam aktywa, które mogły by tworzyć konflikt interesów z moja pracą w ONZ albo MFW. Czy moja poufna wiedza zdobyta w MFW nie umożliwi mi osiągania korzyści materialnych. A u nas chodzi o to, żeby człowieka wyhaczyć. Nie sposób się przecież nie pomylić.

Bo tam chodzi o ujawnienie konfliktu interesów, a u nas o to, żeby się pan nie nakradł. Oni chcą likwidować pokusy, a my chcemy przyłapać złodzieja. Wiadomo, że człowiek obejmuje urząd, żeby się nakraść. Ale będąc premierem mógł pan te mechanizmy zmienić. Chyba taki mocny nie byłem.

A potem przyszła doktryna, że skoro nie przyłapaliśmy pana na kradzieży, to znaczy że zawiodły organy ścigania. I przez to autostrady budujemy wolniej. Jeszcze wolniej. Chociaż już mamy pieniądze.

Dawniej inne doktryny panu przeszkadzały. W sierpniu 2001 r. pisał pan w Polityce, że „w Polsce przestajemy realistycznie myśleć o gospodarce. Staliśmy się niewolnikami doktryn i ekonomicznych fetyszy”. Ono oddawało też moją intuicję. Czyli wracamy do pierwszego pytania. Bo to się zmieniło. Pod wpływem szoku, jakiego ekonomiści na świecie doznali na skutek obecnego kryzysu.

Ale nie wszędzie ekonomiści byli w aż takim stopniu niewolnikami doktryn i fetyszy. Bo mało jest krajów, w których doktryna zapisana w tzw. konsensie waszyngtońskim zasadniczo sprawdziła się tak dobrze jak w Polsce. Polska odniosła sukces w transformacji. To sprawiło, że proste reguły, według których ją przeprowadzono, zdominowały polski dyskurs ekonomiczny. Prosty liberalizm zdominował debatę. Antyetatystyczny, fundamentalnie prorynkowy.

Monetarystyczny… Monetaryzm to w ekonomii jest już prehistoria. Nie ma nawet z czym polemizować. Ważne, że takie fundamentalistycznie rynkowe nastawienie ma praktyczny wymiar. Na przykład przez system podatkowy, który jest bardzo proprzedsiębiorczościowy, a mocno obciąża pracę.

Ciągle słyszę i czytam, że polskie państwo dusi przedsiębiorczość. Niech pan tych bzdur nie słucha.

Nie da się. Wszyscy tak mówią i piszą. No właśnie. To pokazuje, jak bardzo nasz publiczny dyskurs ekonomiczny jest zdominowany przez skrajne poglądy prorynkowe, czy neoliberalne. Bo bardziej prorynkowy, prokapitalistyczny system w Europie trudno sobie wyobrazić. Ja ciągle czytam i słyszę, że w Polsce strasznie trudno jest założyć i prowadzić przedsiębiorstwo.

A jest łatwo? Zależy z czym porównać. W porównaniu do jakiegoś nieistniejącego państwa idealnego, albo do ultraliberalnego Hongkongu jest trudno. Ale nie wiem czy wielu Polaków chciało by żyć w Hongkongu. W porównaniu z krajami, gdzie chcielibyśmy żyć – z Europą czy Ameryką – w Polsce start jest stosunkowo łatwy, jego koszty są stosunkowo niewielkie, system podatkowy sprzyja tworzeniu firm. Przecież w Polsce każdy, kto zadeklaruje, że jest przedsiębiorcą, płaci 19 proc. podatku liniowego i drastycznie zaniżone składki na ubezpieczenia socjalne. Dobrze, bo gospodarka jest bardziej dynamiczna, bardziej amerykańska, niż kontynentalne systemy europejskie. A źle, bo system podatkowy jest mało wydajny.

Czyli? Jak ktoś może płacić 19 proc. zamiast 32, to z tego korzysta, a budżet na tym traci.

Nie wierzy pan w wyznawaną przez neoliberałów tzw. krzywą Leffera, czyli wzrost wpływów do budżetu powodowany przez obniżenie stopy podatkowej. Krzywa Leffera to bzdura. Może się potwierdzić w jakichś skrajnych warunkach. W warunkach normalnych nigdy się nie sprawdziła. Jak ktoś w takie bajki wierzy, to potem ma dziury w ZUS-ie i w budżecie.

Więc dobrze, że mamy taki prokapitalistyczny system czy niedobrze? W warunkach kryzysu roku 2008 – dobrze. Bo korzystamy z tego, że jako jedyni w regionie wykształciliśmy klasę rodzimych przedsiębiorców, którzy zaczynali od szczęk, a dziś mają silne firmy eksportujące na zachód. Kryzys pokazał, że polskie oddziały międzynarodowych koncernów, które produkują na potrzeby globalnych sieci dystrybucyjnych, bardzo ucierpiały w wyniku implozji handlu zagranicznego, a polscy eksporterzy trzymają się dobrze. I nie chodzi tylko o producentów polskiej kiełbasy. Fakro robiące okna dachowe też się doskonale trzyma. Polskie okna wciąż się dobrze sprzedają.

I autobusy… No właśnie. Polscy przedsiębiorcy są bardziej elastyczni i mniej wrażliwi na wahania koniunktury, niż koncerny globalne. Dzięki temu kryzys pozwoli im wejść na jeszcze wyższe szczebelki drabiny globalnych eksporterów. Raz już tak się stało w kryzysie roku 2000. Bo konsumenci zaczęli się oglądać za towarami tańszymi. I były takie towary pochodzące z Polski. A kiedy się okazało, że są dobrej jakości, zostali przy nich także po kryzysie. To jest korzyść z naszego prokapitalistycznego systemu.

A cena? Większe rozwarstwienie.

Które jest złe czy dobre? W Europie – złe. My nie lubimy rozwarstwień. Ale dopóki ludzie będący niżej w hierarchii dochodowej wierzą, że mogą się wdrapać wyżej, rozwarstwienie jest dobre, bo mobilizuje do pracy. Amerykanie wierzą – nie całkiem racjonalnie - że kto chce, ten z pucybuta stanie się milionerem. I tam taki system działa. W Polsce też ta wiara jest dużo silniejsza niż w Niemczech czy we Francji. Dopóki Polacy wierzą w mobilność pionową, możemy żyć z dużym rozwarstwieniem. Profesor Czapiński by panu powiedział, jak długo jeszcze możemy tak się rozwijać.

Czapiński twierdzi, że ten model się kończy, bo nie buduje kapitałów społecznych koniecznych na wyższym poziomie rozwoju. Ja Czapińskiego niezwykle szanuję, bo on konsekwentnie od lat pokazuje, że do rozwoju potrzebny jest kapitał społeczny czyli zdolność do wspólnego działania. A my dobrze działamy tylko w obrębie rodziny.

Kuzyni… W tym nie ma nic złego. Na kuzynach oparte są fantastyczne firmy we Włoszech. I to na północy. Ale gospodarka lepiej się rozwija, gdy kapitał społeczny jest silniejszy niż w Polsce. Polakom brakuje umiejętności wspólnego działania.

Czwarta RP zwalczając korupcję i nepotyzm miała ten brak złagodzić. Niczego nie rozwiązała, a stworzyła wiele nowych problemów.

Jakich? Prezes NBP powinien w tej sprawie milczeć.

Ale NBP pełni w Polsce bardzo ważną funkcję edukacyjną. I słusznie. Ale w egzegezę IV RP nie powinienem się wdawać.

Może lepiej nam pójdzie z kryzysem. Czego on nas nauczył? Po pierwsze przypomniał, że nie tylko państwo może być niesprawne i nieefektywne, ale rynki także. Upadła teza o nieomylności rynków. Jeżeli ktoś jeszcze wierzy, że rynek zawsze ma racje, że musi być efektywny, że jest racjonalny, że ceny rynkowe oddaja rzeczywiste relacje, to teraz z cała pewnością wiemy, że się myli. Bo przekonaliśmy się, że zachowania uczestników rynku były racjonalnie nieracjonalne. To, co z punktu widzenia indywidualnego uczestnika rynku było racjonalne, prowadziło do nieracjonalności rynku jako całości.

Czyli? Czyli spowodowało kryzys. Wiara, że rynki mogą być nieregulowane upadła kompletnie. Wszyscy – poza skrajnymi doktrynerami - kompletnie inaczej myślą dziś o rynkach finansowych.

A państwo jest w stanie regulować rynki? Jak nie państwo, to kto?

Pytam. Samoregulacja zawiodła. Planowanie i sterowanie przez państwo nie raz zawodziły. Może świat nie może dobrze działać? Nie może działać idealnie. Ale trzeba próbować unikać gwałtownych załamań. Musimy próbować z powrotem okiełznać rynki. To jest pierwsza wielka nauka z kryzysu. Spory dotyczą tego jak, a nie czy. Jest też druga lekcja tego kryzysu szczególnie istotna dla naszego regionu. Od początku mieliśmy przekonanie, że trzeba dbać, żeby deficyt był niski, dług publiczny mały i żeby sektor publiczny był ogólnie w porządku, a sektor prywatny sam się wyreguluje.

To było nietrafne? Oczywiście, że nie. Okazało się, że to kolejna bajka, bo gospodarka jest jedną wielką całością. W Estonii dług publiczny właściwie nie istniał. Podobnie na Łotwie, Litwie, w Irlandii, Islandii, Bułgarii.

Teraz jest trochę inaczej. Bo się okazało, że kiedy dług prywatny rośnie bez umiaru, to gospodarka też się załamuje, a w dodatku część długów prywatnych staje się długiem publicznym. A poza tym, kiedy wybucha kryzys, wpływy budżetowe maleją, wiec deficyty rosną. To, że państwo musi też pilnować, co dzieje się w gospodarce prywatnej.

Lepiej, żeby firmy rozwijały się wolniej, a mniej ryzykownie? I równo. Wyścig gospodarczy to bieg długodystansowy, a nie sprint czy bieg na 800 metrów.

Z tymi ośmiuset metrami… Wiem… Lepiej mówić o 400 metrach. Z ostrożności dodajmy przeszkody.

I rów z wodą. Ważne, żebyśmy myśleli o długim dystansie - wielu okrążeniach, o całej gospodarce: publicznej i prywatnej. W Irlandii pęknięcie długu prywatnego zmusiło państwo do przejęcia wielkich zobowiązań. Czyli – pragmatyzm, pragmatyzm, pragmatyzm. Ale to nie znaczy, że dług publiczny teraz już się nie liczy. Kraje, które miały niski dług publiczny są generalnie w lepszej sytuacji od tych, które były bardziej zadłużone. Grecja to przykład kliniczny.

Włochy są bardziej zadłużone niż Grecja i nic im się nie stało. Bo włoskie gospodarstwa domowe dużo oszczędzają i mało się zadłużają. Włoskie państwo zadłużało się głównie u własnych obywateli, a Grecja musiała się zadłużać zagranicą. Obcy inwestorzy dużo szybciej wycofują swoje kapitały. Kto pożycza zagranicą, ten więcej ryzykuje.

Może trzecia lekcja kryzysu brzmi: sprawy nie są tak proste, jak by się wydawało. Zgoda, dziś jedna prosta prawda nie starczy, by wytłumaczyć działanie gospodarki. Wracamy do starej prawdy, że ekonomia jest nauką społeczną. Ale już się czuję okropnie, bo ciągnie się za mną legenda, że jestem jakimś strasznym…

…monetarystą… A myślę, że cała moja działalność publiczna temu przeczy.

Kiedyś pan ukuł formułę, że jest pan lewicowym ekstremistą wśród liberałów I liberalnym ekstremistą wśród lewicowców.

W pańskim artykule z sierpnia 2001 roku znalazłem takie zdanie: „doktrynerstwo czyni mnie pesymistą jeśli chodzi o możliwość wypracowania rozsądnego kompromisu z Radą Polityki Pieniężnej” To już jest zupełnie passe. Dziś nie ma doktrynerstwa w Ministerstwie Finansów ani w NBP.

A co się z nim stało? Życie zmodyfikowało poglądy ludzi myślących. Niech pan spojrzy na działania Ministra Finansów. Przecież Jacek Rostowski jest piewcą antyetatystycznego liberalizmu. Ale wie, że trzeba działać stopniowo. Po stronie banku też jest trzeźwe spojrzenie na polską sytuację. Nawet w politycznym dyskursie ostatnie lata zmieniły podejście do doktryn. I to się częściowo dzieje. Wróciliśmy częściowo do korzeni przypominając sobie o keynesizmie, który nas nauczył, że o wielkości dochodu narodowego decyduje wielkość popytu. Zapomnieliśmy o tym.

Bo obowiązywała ekonomia podażowa. Ale tu nie ma sprzeczności. Strona podażowa decyduje o długookresowym rozwoju. Mówi: reformuj, a na długą metę będziesz mógł rosnąć szybciej. To prawda. Ale między bajki możemy włożyć neoliberalną tezę o niekeynesowskich skutkach zacieśnienia fiskalnego. A do niedawna wielu ekonomistów wierzyło, że kiedy państwo obniży wydatki, to nie tylko zmniejszy zadłużenie, ale też ożywi gospodarkę.

Ma pan w RPP Andrzeja Rzońcę, który kilka lat temu napisał doktorat o niekeynesowskich skutkach… Jestem ekonomistą na tyle obskakanym, że mogę prowadzić dyskusję na ten temat. Zresztą, jak pisał doktorat na ten temat, to łatwiej mu będzie zrozumieć, jakie tu są ograniczenia. Jak ja pisząc doktorat z Friedmana, poznałem jego słabe strony. Bardziej boję się ludzi, którzy na jakiś temat wiedzą trochę i są zauroczeni.

Bo przy bliższym poznaniu także w ekonomii zauroczenie mija? Tak bywa.

Wśród ekonomistów wyłania się neopragmatyczny konsens… Co znaczy, że trzeba jeszcze więcej wiedzieć i rozumieć, niż dotąd.

Nie starczy powtarzać, że trzeba ciąć wydatki i obniżać podatki. Zdecydowanie.

Ale po latach neoliberalnej edukacji publicznej taki jest stan społecznej wiedzy ekonomicznej. Dlatego trzeba publicznie rozmawiać o gospodarce. Dziesięć lat temu, kiedy Leszek Balcerowicz był szefem NBP, a ja byłem ministrem finansów, mieliśmy w sejmie taką cywilizowaną wymianę poglądów. Myślę, że i teraz by się coś takiego opinii publicznej przydało. I myślę, że mogła by to być rozmowa na znacznie wyższym poziomie.

Dlatego, że opinia publiczna może więcej zrozumieć, czy dlatego że wy więcej rozumiecie? Myślę, że jedno i drugie. A poza tym, klasa polityczna jest dziś lepiej wyedukowana. Polska klasa polityczna jest dziś powyżej średniej europejskiej.

Dlatego, że sejm wybrał Marka Belkę na szefa NBP, czy jest jeszcze jakiś inny argument. Ja to mówiłem wcześniej.

Ale to od klasy politycznej Polacy się dowiedzieli, że najlepsze by były podatki 3x15. Ludzie w to jeszcze wierzą, a politycy wymyślają nowe latające smoki. Jak pan słyszał 3x15, to co pan sobie myślał? Że to jest 45.

Trochę mniej niż pół sensu. Myślmy pozytywnie. W kampanii prezydenckiej nikt już nie rzuca lunatycznych pomysłów gospodarczych. Nikt nie chce już w Polsce robić rewolucji. No Revolution. No more. Mieliśmy jedną w 1989 i starczy.

A drugą w 2005. Mniej udaną. Teraz już każdy poważny polityk rozumie, że dalej trzeba budować, pracować i naprawiać, budować, pracować i naprawiać. Nic więcej. To jest duży postęp. Jacek Żakowski). I dodaje: „przecież w Polsce każdy, kto zadeklaruje, że jest przedsiębiorcą, płaci 19% podatku liniowego i drastycznie zaniżone (podkreślenie moje) składki na ubezpieczenia socjalne”. W stosunku DO CZEGO są one zaniżone? W stosunku do tych, które płacą pracownicy? A może to składki pracowników są zawyżone??? Moja teza pasowałaby, do następnego zdania Pana Prezesa o tym, że: „system podatkowy jest bardzo proprzedsiębiorczościowy, a mocno obciąża pracę”.  No właśnie. Może za bardzo obciąża pracę? Tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że „system podatkowy jest mało wydajny (podkreślenie moje).  Jak ktoś może płacić 19% zamiast (podkreślenie moje) 32%, to z tego korzysta, a budżet na tym traci (podkreślenie moje). Czyżby wydajność systemu zależała od wysokości stawki podatkowej? Czy jakby Pan Premier Miller nie przeforsował stawki 19% dla osób prowadzących działalność gospodarczą zamiast obowiązujących wówczas 40% to byłoby lepiej? Jeśli tak, to może trzeba wrócić do stawki 45%, która obowiązywała przez kilka lat?  Czy budżet na tym zyska?  Zgodnie z teorią Pana Prezesa musiałby zyskać, bo: „Krzywa Leffera to bzdura. Może się potwierdzić w jakichś skrajnych warunkach. W warunkach normalnych nigdy się nie sprawdziła (podkreślenie moje). Określenia „skrajny” i „normalny” są w naukach społecznych dość trudne do skwantyfikowania, więc Pan Prezes używa ich bezpiecznie. Zawsze może powiedzieć, że akcyza na alkohol, która obowiązywała w Polsce, a którą obniżył jego następca na stanowisku Ministra Finansów – też słynny ekonomista Grzegorz W. Kołodko – powodując zwiększenie wpływów podatkowych była „skrajna”. I dlatego Krzywa Laffera zadziałała. Podobnie jak  w przypadku opodatkowania samochodów, obniżki ceł w Wielkiej Brytanii w XIX wieku, czy podatku PIT w USA w latach 20-tych, 60-tych i 80-tych.  Wielce ciekawa jest tez odpowiedź Pana Prezesa na pytanie Jacka Żakowskiego: „Więc dobrze, że mamy taki prokapitalistyczny system czy niedobrze?”. Otóż „w warunkach kryzysu roku 2008 – dobrze. Bo korzystamy z tego, że jako jedyni w regionie wykształciliśmy klasę rodzimych przedsiębiorców, którzy zaczynali od szczęk, a dziś mają silne firmy eksportujące na zachód.”  Ergo: jak już „prosocjalny” system doprowadza do kryzysu to wtedy „prokapitalistyczny” system jest „dobry”.  Amen. A co Pan Prezes powiedziałby na taką oto tezę: dzięki obniżeniu podatków dla przedsiębiorców w momencie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej z 40% do 19% polscy przedsiębiorcy nie byli dyskredytowani fiskalnie jak wcześniej, gdy, co prawda, płacili podobne stawki podatku PIT, ale za to od wielokrotnie niższych dochodów niż ich zagraniczni konkurenci, dzięki czemu, jak nadszedł kryzys finansowy, byli w stanie wyciągnąć gospodarkę z dołka, w który nieuchronnie by wpadła, gdyby system nie był tak „prokapitalistyczny” jakim zostawił go Premier Miller (abstrahując oczywiście od faktu, że wcale nie był on „prokapitalistyczny” – jednak relatywnie bardziej niż za czasów PO – primo voto KLD)? Zdaniem Pana Prezesa kryzys „przypomniał, że nie tylko państwo może być niesprawne i nieefektywne, ale rynki także. Upadła teza o nieomylności rynków.” O to, co to są „rynki” i kto stawiał tezę o ICH nieomylności, Żakowski Pana Prezesa nie zapytał!  A szkoda. Bo czy na przykład taki BIG Bank, albo ABN AMRO to „rynki”, czy też nie? „Rynek” to PRAWO a nie miejsce, czy jacyś ludzie!!! „Wróciliśmy częściowo do korzeni przypominając sobie o keynesizmie, który nas nauczył, że o wielkości dochodu narodowego decyduje wielkość popytu” – konkluduje Pan Prezes Belka. No to do drukarni! Nakręcimy taki popyt, że ho, ho...

Na koniec Pan Prezes stwierdził, że „pisząc doktorat z Friedmana poznał jego słabe strony”. I w tym momencie nie wytrzymałem. Dopiero w tym – taki jestem cierpliwy. Sam się z Friedmanem nie we wszystkim zgadzam, ale o teorii sprawiedliwości komutatywnej Friedmana doktorant Belka pisał nawet nie z „drugiej”, tylko z „trzeciej” ręki („Doktryna społeczno ekonomiczna Miltona Friedmana”, Warszawa 1986). Przedstawił wynurzenia Wojciecha Sadurskiego na temat Friedricha Hayeka („Neoliberalny system wartości politycznych”, Warszawa 1980). Skoro jednak poglądy na temat wolności i sprawiedliwości Hayeka i Friedmana są podobne, to do teorii Friedmana można – jego zdaniem – odnieść opinie Sadurskiego o Hayeku (s. 34-35) Opis doktryny wolności Friedmana, najważniejszej przecież dla całego liberalizmu, znowu jest za Sadurskim (s. 39-40) Te społeczne poglądy Friedmana mają zresztą „wyraźne uwarunkowania klasowe”. Jego doktryna „odpowiada interesom klas posiadających, broni istniejącej struktury podziału bogactwa i prawa do nieskrępowanego jego użytkowania” (s. 35) Pewnie dlatego poglądy Friedmana  „są generalnie błędne” aczkolwiek „tkwi w nich ziarno prawdy”. (s. 70) Skoro jednak Friedman, podobnie jak Keynes, był przedstawicielem szkoły popytowej, która „nas nauczyła, że o wielkości dochodu narodowego decyduje wielkość popytu”, to na czym polega generalny błąd Friedmana? Może na tym, że starał się przy pomocy zasady monetary rule postawić tamę dla prasy drukującej dolary?  Czy może jednak nie poglądy ekonomiczne są najbardziej „błędne” tylko właśnie społeczne – te WOLOŚCIOWE??? Twierdzenie Friedmana, że „osiągnięciem kapitalizmu nie była akumulacja własności, ale stworzenie w ogromnej skali możliwości rozwoju ludzkich zdolności i umiejętności” doktorant Belka kwituje następująco:  „jest to przyczyna tłumacząca fakt, jakoby (podkreślenie moje) kapitalizm prowadził do mniejszego zróżnicowania dochodów niż jakikolwiek inny system”. Bo tak naprawdę, a nie jakoby to jakiś inny system prowadził do mniejszego zróżnicowania dochodów. Ciekawe jaki? Feudalizm? Nie bez przyczyny - zdaniem Belki - Friedman „proponuje porównanie sytuacji dzisiejszej Skandynawii, Francji czy Stanów Zjednoczonych z sytuacją w Indiach lub Egipcie. Ewentualną (podkreślenie moje) możliwość porównania z krajami socjalistycznymi bezpiecznie (podkreślenie moje) wyklucza” (s. 36) To chyba jednak nie z feudalizmem doktorant Belka chciałby kapitalizm porównać, tylko z socjalizmem. Bo oczywiście ewentualne takie porównanie byłoby dla kapitalizmu niebezpieczne, dlatego bezpiecznie zostało pominięte. Na koniec deser (numeracja zdań pochodzi ode mnie): „(i) W czerwcu 1974 roku Friedman, wierny swym przekonaniom, stwierdził, że kartel naftowy OPEC wkrótce się rozpadnie, a ceny ropy znacznie spadną. (ii) Przez wiele lat (podkreślenie moje) proroctwo Friedmana było przedmiotem złośliwych uwag. (iii) Dzisiaj OPEC wprawdzie (podkreślenie moje) istnieje, ale przynajmniej nic nie wskazuje, że targany wewnętrznymi sprzecznościami może odzyskać swą pozycję. (iv) Friedman mógłby (podkreślenie moje) powiedzieć, że kartel rzeczywiście się rozpadł. Czy niemal (podkreślenie moje) dziesięć lat, które upłynęło to okres krótki czy długi?” (s. 75) Konia z rzędem komuś, kto wie o co w tym akapicie chodzi autorowi!  Jaki jest związek między zdaniem (i) i (iii)? Czy zdanie (ii) ma jakiś wpływ na ewentualny związek wynikania pomiędzy zdaniami (i) i (iii)? Skoro „wprawdzie” OPEC istnieje, to mogłoby znaczyć, że Friedman  jednak nie miał racji.  Ale skoro cena ropy od 1981 roku zaczęła spadać po siedmiu latach od proroctwa Friedmana, to czy siedem jest „niemal dziesięć”? Pewnego wyjaśnienia dostarcza taki fragment doktoratu Pana Profesora: „Z fałszywych przesłanek można wyciągnąć prawidłowe wnioski, a prawdziwe twierdzenia mogą wynikać z błędnych założeń” (s. 88) I tę „mądrość” nazywa autor „oczywistością”!!! Co prawda fałszywość przesłanek nie przesądza o fałszywości wniosku, ale tylko w przypadku dedukcji i nie odwrotnie. Jeśli wszystkie przesłanki są prawdziwe, to POPRAWNE logicznie wnioskowanie, prowadzi nas do wniosku prawdziwego. Gwiazdowski

Tajemnice Komorowskiego Bronisław Komorowski na początku lat 90. był wiceprezesem Rady Fundatorów Fundacji Kultury w Wojsku „Artwoj”. W tym czasie fundacja podpisała umowę na dzierżawę automatów do gier, które trafiły do jednostek wojskowych. O związkach obecnego marszałka Sejmu z „Artwojem” można dowiedzieć się jedynie z akt rejestrowych – tego fragmentu życiorysu nie ma w oficjalnych biogramach Bronisława Komorowskiego. Fundacja została założona 26 marca 1990 r. w celu m.in. wspierania kultury w wojsku, a jej siedziba mieściła się przy ul. Batorego. Nadzór nad nią sprawował minister obrony narodowej, którym wówczas był gen. Florian Siwicki. Władze fundacji stanowiły: zarząd oraz Rada Fundatorów, której wiceprezesem został Bronisław Komorowski, ówczesny wiceminister obrony narodowej ds. wychowawczo-społecznych. W „Artwoju” działał także aktor Maciej Rayzacher, obecnie członek komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego – kandydata Platformy Obywatelskiej na urząd Prezydenta RP.

Automaty do gier w wojsku W czasie gdy Bronisław Komorowski zasiadał w Radzie Fundatorów „Artwoju”, fundacja podpisała umowę na dzierżawę automatów do gier z belgijską firmą „Seeben”. „(...) Automaty są rozwożone do jednostek wojskowych, które wyraziły chęć dysponowania tymi maszynami, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży żetonów ostatecznie zasilać będą rozwój kultury w tych właśnie jednostkach (...)” – czytamy w protokole z posiedzenia Rady Fundatorów. Rozprowadzanie automatów do gier w jednostkach wojskowych było jednym z ważniejszych celów „Artwoju” – z akt znajdujących się w Krajowym Rejestrze Sądowym wynika, że koszty z tytułu automatów wykazywane były do 2000 r. Wydzierżawienie automatów do gier, które później trafiły do jednostek wojskowych, było możliwe dzięki pieniądzom, jakie fundacja uzyskała na prowadzenie działalności gospodarczej. „Na rozruch działalności gospodarczej Fundacja uzyskała – decyzją Ministra Obrony Narodowej – pożyczkę w 1990 r. w wysokości 30 milionów złotych i w 1991 r. w wysokości 3 miliardów złotych z centralnego rachunku nadwyżek działalności pozabudżetowej. Obie pożyczki zostały całkowicie spłacone do końca 1992 roku z dochodów z działalności gospodarczej (ostatnia rata w grudniu 1992 r)” – czytamy w sprawozdaniu z działalności Fundacji. Przychody z działalności gospodarczej fundacja „Artwoj” uzyskiwała z eksploatacji automatów do gier, pośrednictwa i organizacji usług lotniczych dla celów gospodarczych i prowadzenia wspólnych przedsięwzięć z podmiotami krajowymi i zagranicznymi. Fundacja posiadała także akcje i udziały w spółkach handlowych, m.in. w Porcie Lotniczym Wrocław oraz w Centrum Handlowo-Przemysłowym Wschód-Zachód. Udziałowcami tej ostatniej – oprócz fundacji „Artwoj” – była m.in. Polsko-Radziecka Izba Handlowo-Przemysłowa oraz Izba Handlowo-Przemysłowa Rosji, a prezesem Ryszard Grabas, były I sekretarz Ambasady PRL w Moskwie. Fundacja „Artwoj” zarabiała również na wynajmie lokali, które wcześniej wydzierżawiała od wojska. Nie ma wątpliwości, kto był głównym beneficjentem tandemu fundacja–armia. W jednym z dokumentów „Artwoju” czytamy: „(...) Przedstawiciel Szefostwa Służby Zakwaterowania i Budownictwa Głównego Kwatermistrzostwa – płk Prokopiuk wyraził opinię, iż Fundacja – poprzez podnajmowanie lokali innym firmom – czerpie ogromne zyski kosztem Szefostwa SziB Garnizonu Stołecznego (wynajmowanych według bardzo niskich stawek czynszowych, a 10 proc. zysków z lokali przeznaczonych dla Szefostwa jest kwotą zbyt mało znaczącą, by mówić o korzyściach dla wojska”. Fundacja „Artwoj” oprócz wspomnianej pożyczki dysponowała wojskowymi nieruchomościami i lokalami. Sprawa wydawania pieniędzy przez „Artwoj” została poruszona w Sejmie. 17 listopada 1994 r. poseł Unii Demokratycznej Julisz Braun stwierdził: „Fundacja Kultury w Wojsku Artwoj uzyskane dochody przeznaczyła na finansowanie darowizn oraz na upominki i nagrody dla osób fizycznych związanych z fundacją”.

Sprawdzone kadry W Radzie Fundatorów, gdzie wiceprezesem został Bronisław Komorowski, znaleźli się wyłącznie wysocy rangą wojskowi, którzy karierę zrobili w Ludowym Wojsku Polskim. Jaskrawym przykładem są gen. broni Antoni Jasiński, gen. bryg. Zdzisław Rozbicki czy też płk Józef Skrzypiec. Gen. broni Antoni Jasiński był w latach 80. I zastępcą szefa Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego i wiceministrem obrony narodowej. Gen. Zdzisław Rozbicki należał do głównych ideologów stanu wojennego – za rządów gen. Wojciecha Jaruzelskiego pracował w Głównym Zarządzie Politycznym Ludowego Wojska Polskiego – instytucji, która była odpowiedzialna za realizowanie polityki PZPR w wojsku. Oficerem politycznym przed 1990 r. był także płk Józef Skrzypiec, późniejszy szef wydawnictwa Bellona. Obydwaj za czasów wiceministra Bronisława Komorowskiego pracowali w Departamencie Wychowania Ministerstwa Obrony Narodowej. W radzie fundacji „Artwoj” znaleźli się także ludzie, którzy później współpracowali z Bronisławem Komorowskim, jak np. płk Paweł Nowak. W roku 2001został on dyrektorem Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych MON, któremu bezpośrednio podlegała kontrola nad przetargami. Decydujący wpływ na wybór Patrii miała Komisja Przetargowa MON, powołana jeszcze w sierpniu 2001 r. decyzją ministra Komorowskiego. Jej przewodniczącym był właśnie płk Paweł Nowak. Już jako generał został szefem Departamentu Zamówień MON. W 2004 r. oskarżono Nowaka (po jego odejściu z departamentu) i jego podwładnych o spowodowanie niemal 10 mln zł szkody w związku z tzw. aferą bakszyszową. Sąd okręgowy uniewinnił wszystkich podsądnych, nie dopatrując się w ich działaniach przestępstwa. W roku 2007 Sąd Najwyższy uchylił wyrok uniewinniający Nowaka z zarzutów w sprawie nieprawidłowości przy realizacji umowy na pociski przeciwpancerne dla polskiej armii. Gen. Nowak ma też zarzuty w śledztwie w sprawie nieprawidłowości przy zakupie kołowego transportera opancerzonego. Wojskowa prokuratura zarzuciła mu m.in. niedopełnienie obowiązków. W 1990 r. prezesem Rady Fundatorów „Artwoju” został gen. Stanisław Fryń – w 1986 r. był on szefem Sztabu Głównego Kwatermistrzostwa Ludowego Wojska Polskiego. Dziś fundacja „Artwoj” znajduje się w stanie likwidacji – część akcji i udziałów, które miała w różnych spółkach, zostało sprzedanych. Aktualnym jej prezesem i likwidatorem jest emerytowany płk Jan Falkowski, także były prezes i likwidator spółki Port Lotniczy Biała Podlaska, która miała bardzo burzliwe dzieje. Na początku lat 90. teren bialskopodlaskiego lotniska należał do wojska. Pierwszą próbę jego komercjalizacji podjęło wspomniane wcześniej Centrum Handlowo-Przemysłowe Wschód-Zachód, w którym udziały miała fundacja „Artwoj”. 7 sierpnia 1991 r. Centrum podpisało umowę z DWLOP (ówczesne Dowództwo Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej) o współużytkowaniu lotniska. Rozpoczęto negocjacje z przewoźnikami na temat organizacji przewozów. 10 października podpisano umowę pomiędzy Centrum a Urzędem Rejonowym w Białej Podlaskiej o dzierżawienie części terenów położonych w rejonie lotniska, wcześniej przekazanych przez MON na rzecz skarbu państwa. Rozpoczęte zostały przygotowania do utworzenia strefy wolnocłowej. W czasie gdy wiceprezesem Rady Fundatorów „Artwoju” był wiceminister Bronisław Komorowski, członkiem zarządu fundacji był płk Jan Ohnsorge, który z ramienia fundacji trafił do spółki Port Lotniczy Biała Podlaska. O perypetiach lotniska prasa szeroko pisała w 2003 r. W spółkę oprócz fundacji „Artwoj” była zaangażowana firma należąca do Wiesława Huszczy, pierwszego skarbnika SdRP.

Niepamięć marszałka Sprawa została nazwana przez media „Białamorganą”. Zrobiło się o niej głośno we wrześniu 2002 r., kiedy minister środowiska Stanisław Żelichowski (PSL) zgodził się, by na 508 ha ochronnego lasu koło Białej Podlaskiej wójt gminy planował ogromną inwestycję za 6 mld dol. Inwestorem miał być turecki biznesmen Vahap Toy, który ostatecznie nie dotrzymał zobowiązań i zniknął. Bronisław Komorowski, kandydat na prezydenta z ramienia Platformy Obywatelskiej, mimo że był wiceprezesem Rady Fundatorów „Artwoju”, a jako minister obrony narodowej nadzorował tę fundację, nigdzie o tym nie wspomina. Czy na niepamięć obecnego marszałka Sejmu wpłynął fakt, że fundację tworzyli zasłużeni żołnierze Ludowego Wojska Polskiego i ideolodzy stanu wojennego, czy też konflikt interesów na linii – wiceszef obrony narodowej i jednocześnie wiceprezes Rady Fundatorów? Dorota Kania

30 czerwca 2010 Nowaja Ekonomiczeskaja Polityka. Takie wrażenie można odnieść, słuchając  demokratycznych kandydatów na prezydentów III Rzeczpospolitej. Powtarzają coś, czego  młode pokolenie już nie pamięta- bo niby skąd... Jak telewizja karmi je codzienną papką  bzdur i obrazków. Ja ciągle widzę redaktora  Hajzera wdzierającego się do klasy z uczniami i opowiadającego im głupstwa o jakiś proszkach.. Tak jakby któregoś z uczniów ta sprawa w ogóle obchodziła. Żeby biel była bielsza od poprzedniej bieli.. A ta jeszcze bielsza od tej jeszcze bardziej poprzedniej i bielszej. „Na dziesięć lat Polska potrzebuje planu”- twierdzi kandydat Jarosław Kaczyński. z Prawa i Sprawiedliwości. A jeszcze czterdzieści z górą lat   temu, profesor Włodzimierz Brus, mąż pani Heleny Wolińskiej, stalinowskiej prokurator, twierdził, że: ”socjalizm  z jego planową gospodarką jest jedynym realistycznym lekarstwem na ewidentnie nieuleczalne choroby kapitalizmu”(????) Bo o chorobach socjalizmu nie mówił ani słowa.. Socjalizmu nie tykają , żadne choroby.. Socjalizm jest bezchorobowy.. A w tym czasie jak pan profesor Brus chwalił socjalizm, na ulicach kolportowano ulotki o następującej treści: „Bauman z Brusem i Baczką to podstępna szajka Pastwiła się nad Polską jak czerewzwyczajka”. Tak jak dzisiaj szajka pastwi się nad nami wymyślając co rusz to  nowe głupstwa… Ja czuję się jak Kasparow w szachu.. A państwo? Wszystko to postępowcy: jedni nazywają się  solidarnymi konserwatystami, a inni liberalnymi demokratami. A nieżyjący już Kierdziołek, czyli Jerzy Oficerski mówił, że:” człowiek postępowy nie wierzy w przesądy, chyba, że w te prawdziwe”(???). I słuszna jego konserwatywna racja.. Bo „ lepiej milczeć i sprawiać wrażenie idioty, niż  odezwać się , rozwiewając wszelkie wątpliwości”- jak uważał Mark Twain. Nie znam szczegółów tego planu, który Polska potrzebuje na 10 lat, bo, kandydat na prezydenta, być może sam nie zna tego planu,  a tym bardziej  nie ma czasu tłumaczyć, o co w nim chodzi- rozumiecie państwo – wybory demokratyczne i tumaniące, ale przeżyliśmy już plany Balcerowicza, przeżyjemy z pewnością pana Kaczyńskiego, tak jak Warszawiacy będą musieli przeżyć likwidację warzywniaków w śródmieściu Warszawy przez panią  Hannę Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej i tworzenie idiotycznych buspasów, które blokują motoryzacyjnie stolicę W ramach” liberalizacji” administracyjnej.... Jak tak dalej pójdzie miejsce będzie wyłącznie dla rowerów- niekoniecznie chińskich. Bo Chińczycy porzucili rowery - mają samochody, i wzrost gospodarczy na poziomie - uwaga! - 12% PKB (!!!!) Wszystkie te plany, które- jak to się mówi- można z całą stanowczością o d….ę potłuc, bo i tak są one kolejnym odejściem od wolnorynkowej ustawy Wilczka. z 1988 roku.  Tym bardziej, że coraz ciemniej w państwie, gdy łotry na świeczniku.. Jak to ktoś  umiejętnie ujął: stare i nowe stado nietoperzy wampirów nas oblepiły.. Przy okazji lejącej się propagandy sukcesu obu  pozorowanych stron pozorowanego konfliktu demokratycznego przy okazji wyborów na prezydenta III wyśnionej Rzeczpospolitej, dowiedziałem się, że socjalista Jacek Vincent Rostowski z politycznej  poręki Platformy Obywatelskiej  robił jakiś czas u brytyjskich Torysów(????) Czyli brytyjskich konserwatystów.. Jeśli konserwatywni Torysi zatrudnili u siebie człowieka, który jedynie – jako główny księgowy państwa polskiego- umie jedynie zadłużać nas i nasze wnuki i dzieci( za jego księgowania mamy kolejne 200 miliardów złotych zadłużenia!)- to dzięki za taki Torysizm.. Chyba, że pan minister Rostowski robił u  Partii Pracy, ale pomyliły mu się nurty. To jest możliwe, bo u nas propaganda przedstawia obie partie głównego ścieku, pardon- nurtu politycznego i demokratycznego  jako „prawicowe”, co już nawet  nie   śmieszy i nawet ręce nie opadają, ale dłonie  zaciskają  się w pięść.. Tą pięść-w miliony palców zaciśniętą.. Aż kiedyś walnie! I nie będzie patrzyła kto zacz, kto z kim, kto komu.. Takiego oberwania chmury głupoty i zakłamania  do pewnego momentu nie da się wytrzymać.. W pewnym momencie hamulce muszą  puścić.. W takiej Nowej Zelandii nie pozwalają osiedlać się ludziom z nadwagą(???). Ciekawe, czy pozwalają się osiedlać ludziom propagujących demagogię w sposób skrajnie demagogiczny..? Pan Jarosław Kaczyński grzmiał wczoraj” Polska potrzebuje prawdy”(!!!). To nie Polska potrzebuje- tylko my , mieszkańcy Polski potrzebujemy prawdy, jak kania potrzebuje dżdżu.. Ale nie możemy się jej doczekać od dwudziestu lat tzw. przemian, a naprawdę pogłębiania  socjalizmu demokratycznego i demagogicznego. Pan Maciej Słomczyński, znany z pseudonimu  Joe Alex i jeszcze z jednego, którego nie pamiętam, ale trzeba  byłoby poszperać w archiwach MSW, napisał był swojego czasu jak żył” W antycznej tragedii nie  powinna ginąć biżuteria”. W naszej współczesnej tragedii demokratyczno- socjalistycznej codziennie giną miliony złotych- ale nie jest to tragedia antyczna. To jest nasza tragedia.. współczesna! Drugi kandydat do fotela prezydenckiego, ten liberalny, w odróżnieniu od solidarnego, to znaczy pan Bronisław Komorowski herbu Korczak, w odróżnieniu od swojej koleżanki partyjnej pani Róży Grafin von Thun und Hohenstein z innego herbu, żeby nie być gorszym od tego pierwszego, proponuje dla młodzieży studiującej zniżki  w korzystaniu  z  PKP i to parytetowe, bo 50 procentowe..(????). Nie mają dla nas litości ci socjaliści, nawet herbowani... Nie dość, że dopłacamy jako podatnicy do PKP, to teraz będziemy dopłacali jeszcze więcej, jak pan Bronisław Komorowski zostanie prezydentem.. Bo ulżenie studiującej młodzieży o 50 procent na cenach biletów, spowoduje zwiększone dopłaty z budżetu- jak mówią socjaliści budżetowi- państwa.. Bo ten budżet państwa to jest coś nienamacalnego  i pojemnego.. Wszystkie wymyślone wydatki można w nim zmieścić. I jeszcze więcej.. Bo co prawda Św.. Augustyn twierdził, że „Bóg, wszystko umieścił według miary, liczby i wagi”, ale widać pomiął w tym Polskę socjalistyczną.. Bo u nas wszystko jest inaczej! Na przykład pan Bronisław Komorowski był wczoraj  z wizytą ”prywatną” u pana Henryka Blidy, którego żona Barbara odebrała sobie sama życie nie czekając na wolę boską, a związana była  z polskim węglem półkowym i  przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego czuła się prześladowana,. Tak przynajmniej twierdzi pan Ryszard Kalisz z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, do którego główne pretensje ma  siostra pana Krzysztofa Olewnika, zabitego przez… No właśnie przez kogo? Zainteresowało mnie, że wizyta pana Komorowskiego u pana Henryka Blidy była „prywata”(???) Czy państwo wybierając się na prywatną wizytę zabierają ze sobą trzydzieści kamer telewizyjnych  i co najmniej stu dziennikarzy???? Czy ONI kiedykolwiek  powiedzą nam choć odrobinę  prawdy? Wiem, sam o tym pisałem. W demokracji prawda nie istnieje. Jak nawet gdzieś się plącze to i tak ją przegłosują demokratycznie i większościowo.. Na razie : demagogia, demagogia, i jeszcze raz demagogia.. A jak zabraknie to jeszcze – demagogia, demagogia, demagogia.. Niedawno mieliśmy powódź.. Teraz mamy powódź demagogii. A propos powodzi:. Co się stało z powodzianinem , który na wałach powodziowych uderzył pana premiera Tuska w twarz? Uszkadzając mu wargę.. No cóż, jak pisał Janusz Korwin- Mikke w tytule swojej książki:” Nerwy puszczają- kupa wariatów”. Ale dla wszystkich nie starczy kaftanów bezpieczeństwa.. To pewne! A Mao Tse Tung nazywał się naprawdę , po przetłumaczeniu.. Owłosienie Moczaru Wschodu..(???) Ale z Mieczysławem Moczarem nie miało to nic wspólnego.. Bo kto nie z Mieciem, tego zmnieciem.. A kto zmiecie ich wszystkich? WJR

Przypadek – czy nowy etap? Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ks. Bronisław Bozowski. Wkrótce po znalezieniu znajdującego się stanie zaawansowanego rozkładu ciała doktora Dariusza Ratajczaka, który – mimo zaawansowanego rozkładu - zdołał zajechać samochodem, ustawić go na parkingu, a następnie taktownie ułożyć swoje ciało między siedzeniami, żeby trudniej go było zauważyć – odbył się pogrzeb nieboszczyka i w ten oto sposób tajemnicę najsłynniejszego w Polsce „kłamcy oświęcimskiego” skryła ziemia. Nie jest jednak wykluczone, że kiedy nastąpi kolejna zmiana etapu i los dla takich nieboszczyków okaże się łaskawszy, ktoś zażąda ekshumacji, i kto wie - może podobnie jak to się stało w przypadku Stanisława Pyjasa - okaże się, że ciało doktora Dariusza Ratajczaka miało jakieś poważne obrażenia, wskazujące, że mogli go zamordować przeciwnicy nienawiści? Wprawdzie podawanie w wątpliwość hipotez policji czy prokuratury jest sprzeczne z instynktem samozachowawczym, chociaż z drugiej strony, po zabójstwie Krzysztofa Olewnika można odnieść wrażenie, jakby – wraz z niezawisłymi sądami – pozostawały one w zaawansowanym stosunku zależności nie tylko od tajnych służb, czyli razwiedki, ale nawet od ich tajnych współpracowników ze środowisk kryminalnych. Więc instynkt samozachowawczy swoją drogą - ale też nikt nie ma obowiązku w te hipotezy, a nawet prawomocne wyroki tak od razu wierzyć. Bo jakże tu wierzyć, kiedy przecież pamiętamy, jak to w Republice Południowej Afryki przeciwnicy nienawiści rasowej zakładali rasistom płonące opony samochodowe na szyje, likwidując nienawiść rasową razem z jej nosicielami? Trudno tak od razu odmówić im słuszności, bo przecież nienawiść nie unosi się w powietrzu, tylko wiadomo - rozsiewana jest przez siewców nienawiści. Zatem nie ma innego skutecznego sposobu walki z nienawiścią, jak eliminowanie nienawistników, najlepiej w jakiś dyskretny i nie pozostawiający wyraźnych śladów sposób. Zresztą - co tu sięgać aż do Południowej Afryki, kiedy przecież i u nas, w latach 40-tych i 50-tych płomienni bojownicy o świetlaną przyszłość i szczęście ludzkości też się nie wahali, kiedy trzeba było eliminować podstępnego wroga klasowego. Wróg klasowy też był nosicielem nienawiści, tyle, że nie rasowej, a klasowej, która nawiasem mówiąc, się zaostrzała, toteż każda metoda była dobra, a zwłaszcza – gwarantująca ostateczne rozwiązanie. Ponieważ płomienni bojownicy o świetlaną przyszłość i szczęście ludzkości, w odróżnieniu od wielu wrogów klasowych, dochowali się zdrowego i licznego potomstwa, które trud walki ze znienawidzoną nienawiścią i jej nosicielami na obecnym etapie podjęło w środkach masowego przekazu, z „Gazetą Wyborczą” na czele, proces ten nabiera własnej dynamiki. Pomysły, na poprzednim etapie przedstawiane w charakterze intelektualnych propozycji, obecnie przybrały już postać pozorów legalności, to znaczy - przepisów za którymi stoi przemoc państwa, mającego w dyspozycji mnóstwo dyskretnych środków skutecznego działania. Jednym z takich pozorów legalności jest przepis wprowadzający karalność tzw. „kłamstwa oświęcimskiego” – a więc prób podważania wersji najnowszej historii zatwierdzonej dla potrzeb formującej się na naszych oczach „religii holokaustu”. To narzędzie terroru wymaga obsługi - przede wszystkim w postaci sieci donosicieli – i taka sieć powstała w skali całej Europy – z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych na czele. Współpracują z nią krajowe centra delatorskie, finansowane z subwencji różnych finansowych grandziarzy, z „filantropem” na czele, którzy przy tej okazji rozbudowują sobie nie tylko sieć konfidentów, ale i agenturę wpływu. W Polsce rolę takiego centrum odgrywa Helsińska Fundacja Praw Człowieka, z którą kolaborują organizacje pozarządowe, zwabione nadzieją łatwego zarobku. Ale samo wykrywanie i demaskowanie stanowi zaledwie etap wstępny, więc prędzej czy później musi nastąpić przejście do etapu bardziej zaawansowanego. Nie można wykluczyć, że zagadkowa śmierć doktora Dariusza Ratajczaka może być zwiastunem tej następnej fazy. Dodatkową poszlaką jest jej podobieństwo do przypadku chorążego Zielonki. Jak wiadomo jego zwłoki znajdujące się w stanie jeszcze bardziej zaawansowanego rozkładu znaleziono nad brzegiem Wisły, a tak się szczęśliwie złożyło, że przy tym rozkładającym się nieboszczyku znajdowały się dokumenty umożliwiające jego bezbłędną identyfikację. Szczęśliwy zbieg okoliczności dodatkowo sprawił, że zwłoki owe zostały znalezione akurat, gdy francuska gazeta zaczęła wypisywać duby smalone, jakoby chorąży Zielonka uciekł do Chin, zabierając ze sobą wszystkie znane sobie szyfry, jakimi posługuje się nasza zwycięska armia w kontaktach z innymi państwami NATO. W przypadku doktora Dariusza Ratajczaka takie poważne zastawki nie wchodziły oczywiście w grę, ale z drugiej strony okoliczność, że będąc w stanie posuniętego rozkładu zdołał przecież dojechać samochodem na parking i taktownie ułożyć swe ciało między siedzeniami sugeruje, że tę metodę walki z nienawiścią profesjonaliści już przetrenowali i teraz szwadrony miłości będą mogły stosować ją rutynowo. Jak wiadomo, wobec Polski wysuwane są roszczenia majątkowe, szacowane na 65 miliardów dolarów. Wysokość tych roszczeń potwierdził niedawno pan Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Warszawie, który na pewno jest w tej sprawie dobrze poinformowany. Wiadomo także, że władze Stanów Zjednoczonych, najwyraźniej traktujące w tej sprawie Polskę nie jako kraj zaprzyjaźniony, ale jako kraj podbity – bo tylko na kraj podbity nakłada się kontrybucje – wywierają na Polskę systematyczne naciski, żeby zadośćuczyniła żądaniom żydowskich organizacji wiadomego przemysłu. I oto właśnie w przedwyborczą sobotę przybędzie do Polski pani Hilaria Clintonowa, sekretarz stanu USA. Ponieważ już wcześniej angażowała się w wywieraniu na Polskę presji w sprawie żydowskich roszczeń, podobnie zresztą, jak jej protegee, ambasador USA w Warszawie Lee Feinstein, nie jest wykluczone, że podczas spotkania z panem marszałkiem Komorowskim będzie chciała uzyskać od niego jakieś konkretne obietnice w tej sprawie i że pan marszałek Komorowski w pogoni za władzą te obietnice złoży. Ponieważ realizacja tego rabunku Polski mogłaby wzbudzić jakieś głosy sprzeciwu, w takiej sytuacji profilaktyczne zaostrzenie walki z nienawiścią byłoby posunięciem logicznym, więc kto wie, czy i zagadkowa śmierć doktora Dariusza Ratajczaka nie jest zwiastunem tego nowego etapu? SM

Idioci nadają ton Finał kampanii prezydenckiej pokazuje, do czego doprowadza ludzi, nawet skądinąd rozsądnych, konieczność podlizywania się idiotom. Inna rzecz, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Najpierw Jarosław Kaczyński, najwyraźniej licząc na odebranie marszałkowi Komorowskiemu głosów idiotów, oskarżył go o zamiar sprywatyzowania szpitali. Wystraszony perspektywą utraty reputacji wśród idiotów, marszałek Komorowski kategorycznie temu zaprzeczył i nawet wytoczył prezesowi Kaczyńskiemu proces. W normalnych warunkach pewnie wykorzystałby okazję do przekonania ludzi, że prywatyzacja sektora ochrony zdrowia oznacza pozbycie się biurokratycznych pośredników, którzy pod pretekstem organizowania służby zdrowia łupią podatników ze skóry, rzucając im na otarcie łez jakieś ochłapy. Idioci, ma się rozumieć by tego nie pojęli, bo bez dziedzica, bez partii, czy jakiegoś innego opiekuna, nie wyobrażają sobie życia – ale w imię dobra narodu i pomyślności państwa, prawdziwy mąż stanu nie powinien na idiotów zwracać uwagi, a już w żadnym wypadku nie powinien dostrajać całego państwa do ich wyobrażeń. Niestety żaden z faworytów tych wyborów prawdziwym mężem stanu nie jest. Ot, tacy sobie mężykowie, spoceni w pogoni za władzą, z której – obawiam się – nie potrafiliby nawet zrobić właściwego użytku. Bo Jarosław Kaczyński tak samo uważa, że powinien podlizywać się idiotom. Właśnie marszałek Komorowski oskarżył go, iż w swoim czasie, w wywiadzie dla jakiejś zagranicznej gazety powiedział, że dopłaty rolnicze powinny być zlikwidowane, zaś te pieniądze przeznaczone na tworzenie europejskiej armii. Pani Kluzik Rostkowska w obawie przed utratą głosów idiotów zaczęła temu gwałtownie zaprzeczać. Tymczasem prezes Kaczyński, gdyby był prawdziwym mężem stanu, powinien wykorzystać tę okazję do wytłumaczenia Polakom, że dopłaty rolnicze są jednym z największych głupstw, jakie przytrafiło się eurokołchozowym biurokratom. Że na te dopłaty przeznacza się połowę budżet Eurokołchozu, który pochodzi ze składek państw członkowskich, m.in. Polski. Oznacza to, że połowa z 11 mld złotych polskiej składki idzie m.in. na dopłacanie do brytyjskiej królowej, francuskich winiarzy – a jakieś resztki trafiają do chłopów, którym polski rząd musi najpierw odpowiednią część owych 11 miliardów odebrać. Oczywiście Jarosław Kaczyński nie byłby sobą, gdyby zaproponował, żeby po likwidacji dopłat rolniczych rząd już podatnikom tyle pieniędzy nie odbierał. O tym nie ma mowy, rząd – wiadomo – odbierać podatnikom musi, choćby po to, by wydarte w ten sposób pieniądze przeznaczyć na tworzenie europejskiej armii. Jeśli prezes Kaczyński rzeczywiście to powiedział, to najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że tworzenie europejskich sił zbrojnych niezależnych od NATO jest niemiecka strategią na wyprowadzenie Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. Że Niemcy mają w tym interes – to oczywiste, zwłaszcza, gdyby na tę operację złożyły się wszystkie państwa Eurosojuza. Ale jaki interes w tym może mieć Polska – Bóg jeden wie – no i oczywiście – pan prezes Kaczyński. Ale nie o to już nawet chodzi, bo znacznie gorsze jest to, że obydwaj kandydaci, w pogoni za głosami wyborców, basują najbardziej szkodliwym przesądom, pozwalając w ten sposób idiotom nadawać ton publicznej debacie. SM

Grypa czy angina? Pani Joanna Kluzik-Rostkowska, będąca szefową Sztabu Wyborczego Wczc. Jarosława Kaczyńskiego udzieliła wywiadu dziennikowi „Fakt”. Ponieważ p. Kluzik-Rostkowska powszechnie znana jest z tego, że nie rozumie, co się do Niej mówi – a nawet: co sama mówi – przeto można by się tym nie zajmować – gdyby nie to, że „Fakt” ma ogromny nakład, a ludzie nieświadomi rzeczy traktują p. JK-R poważnie: w końcu jest szefową sztabu! Nota bene Jarosław Kaczyński uczynił Ją kiedyś ministerką. Kaczyński to niewątpliwie polityk roztropny: wie, że jeśli minister się w czymś orientuje, to może prowadzić politykę samodzielną; a jeśli się nie orientuje – to w każdej sprawie będzie pytał o wskazówki. I tą zasadą kierował się przy obsadzani stanowisk w PiS – i ewentualnie „Rządzie”. Kobiety mają przy tym znakomitą pamięć – i potrafią bezbłędnie powtarzać to, co usłyszą. Dlatego właśnie zeznania p. Kluzik-Rostkowskiej przed Paniami: Sonią Termion i Joanną Berendt są tak istotne. Otóż, zdaniem p.JK-R, „Katastrofa wpłynęła na nas wszystkich, zmieniła patrzenie na świat. Ja sama dotychczas - jako polityk o poglądach obyczajowych bliższych lewej strony - zawsze się oburzałam na sugestie, że jestem lewicowa. Bo lewicowość była dla mnie tożsama z postkomuną. Znaczenie dobrego wyniku Napieralskiego wykracza poza kampanię prezydencką. Jest rzeczywiście swoistym nowym początkiem.” Z czego by wynikało, że Pan Bóg doświadczył nas tą katastrofą głównie po to, by Lewica mogła szerzej rozwinąć skrzydła. Co się p. JK-R bardzo – bo zawsze była obyczajowo po lewej stronie Mocy – podoba. Co więcej: ma Ona całkowitą rację: przez 80 lat Lewica rządząca na ziemiach polskich uczyła się rozumu, uczyła – i wreszcie przestała być Lewicą. I to wyjaśnia dlaczego intuicja p. JK-R jest słuszna: to „SOLIDARNOŚĆ” była ruchem lewicowym – a nie „post-komuna”. To jeszcze raz dowodzi, że intuicja potrafi prowadzić kobiety do poprawnych wniosków – choć logiczne uporządkowanie tego może przekraczać ich możliwości. Dalej bowiem p. JK- R tłumaczy: PiS jest konserwatywny w sprawach obyczajowych, ale ma program oparty na "wrażliwości społecznej", w zachodnich demokracjach kojarzonej z lewicą. Czyli dokładnie odwrotnie, niż przed chwilą o sobie powiedziała p. JK-R – która jest lewicowa właśnie obyczajowo. Co Ona po tym robi w PiSie? Ano właśnie: w świecie kobiecym nie panuje Logika ani żadne Zasady: ona po prostu czuje, że tu jest jej miejsce – i na takie drobiazgi, jak zasady programowe, uwagi nie zwraca. Natomiast warto zwrócić uwagę na odpowiedź na kolejne pytanie:

„Pani sobie wyobraża koalicję PiS-SLD po następnych wyborach?” „Ja osobiście tak, ale nie sądzę, by było to powszechne przekonanie w naszej partii”. Problem polega na tym, że ta koalicja już świetnie funkcjonuje na obszarze IV Władzy – czyli w reżymowej telewizji. O ile PO dzielnie okopała się w TVN, z TVP na jej okopy oddawane są salwy dwóch, ramię w ramię walczących oddziałów wojsk.

Pamiętajmy bowiem, że poza sprawami obyczajowymi i społecznymi istnieje jeszcze gospodarka. A w tym obszarze Jarosław Kaczyński reprezentuje poglądy gdzieś tak pomiędzy wczesnym Gierkiem, a aktualnym Łukaszenką. Z drugiej strony mamy Bronisława Komorowskiego – którego lubię nawet bardziej niż Jarosława Kaczyńskiego. Poparłbym Go niewątpliwie – gdyby nie to, kto Go popiera..

Mamy tu postacie tak złowrogie, jak p. gen. Marek Dukaczewski, szef WSI, odpowiedzialny za rozwalanie Prawicy w latach 90.; człowiek, którego nazwisko nawet posłowie wymawiali ze strachem. Mamy prawdziwych euro-mędrców, jak p. Lech Wałęsa oraz ogromną masę aferałów, rozumiejących tylko jedno: „Jak liberalizm – to można kraść”. Otóż ludzie z PiSu też kradną, na potęgę – oczywiście. Tyle, że mają ciasne horyzonty, więc kradną mniej – a poza tym Jarosław Kaczyński bardziej tego pilnuje. Więc znów to samo... Wybór między tymi, którzy być może znają się na gospodarce, ale kradną – i tymi, którzy być może nie kradną, ale za to nie znają się na niczym...Zanim Państwo otrzymają ten numer do rąk, będę po rozmowach z obydwoma Kandydatami. Wątpię jednak, by mnie czymś konkretnym przekonali. JKM

Korwin Mikke: Na kogo zagłosować? Niestety, dwaj Kandydaci, którzy przeszli do drugiej tury wyborów, nie wytrzymali napięcia i zaczęli bredzić. Przede wszystkim trzeba spytać o źródło tego napięcia. Wyraźnie widać, że JE Donald Tusk żartować raczył, mówiąc, że prezydent w zasadzie to jest tylko od polerowania żyrandoli w Pałacu. Walka o te posadę idzie na noże – bo ona umożliwi Platformie przeprowadzenie bez zgrzytów swoich planów. I tych słusznych – i tych, niestety, niesłusznych. Co powoduje, że człowiek ma roztrojenie jaźni. Pierwsza bowiem myśl po usłyszeniu, jak obydwaj Kandydaci odnoszą się do p. Grzegorza Napieralskiego (z którego telewizja – czwarta władza – zrobiła prawdziwego zwycięzcę tych wyborów), to machnąć na nich ręką i 4 lipca spokojnie spędzić w domu, wyłączywszy radio i telewizję. Naprawdę obrzydzenie brało: każdy z nich był bardziej lewicowy od drugiego, a obydwaj bardziej lewicowi od tow. Napieralskiego! W szczególności nie rozumiem Bronisława Komorowskiego. Z całą pewnością nie więcej niż 1% wyborców SLD poszłoby głosować na Jarosława Kaczyńskiego. Załóżmy, że ani jeden nie zagłosowałby na BK, gdyby ten ich nie zachęcił. Wtedy te 41% z 86% to prawie połowa głosów! Gdyby BK powiedział p. Napieralskiemu, by wezwał swoich wyborców do głosowania na JK (czego On na pewno by nie zrobił!), to oprócz swoich głosów otrzymałby głosy wyborców p. Andrzeja Olechowskiego, moich wyborców (którym by się to bardzo spodobało!), a kto wie, czy i nie części wyborców JK, którzy mylnie uważają Go za prawicowca. A BK podlizuje się Lewicy!!! Debata między kandydatami niczego nie wniosła. Powtórzyli stare slogany. Uderzyło mnie, że w dyskusji o in vitro nikt nie odniósł się do podstawowej kwestii: kto ma za to płacić? JK odmówił zresztą jasnej odpowiedzi, wyjaśniając tylko, że „jest katolikiem”.

I – Polityka społeczna: JK głosił socjalizm pełna parą. „Państwo nie powinno odwracać się tyłem do obywatela” (tylko przodem – i wsuwać mu łapska do kieszeni – JKM). JE Donald Tusk – zdaniem JK – nie ma racji, mówiąc ludziom: „Jesteście sobie winni, bo wybraliście złego wójta” (państwo wybrałoby wam lepszego?). Obywatele są – zdaniem JK – bardzo aktywni, więc… państwo powinno prowadzić bardzo aktywną politykę społeczną. Bo „jeśli pojedziemy do Francji i Niemiec, to widzimy, że obywatele korzystają z socjalnych funkcyj państwa”.

II – Gospodarka. BK chwali się, że Polska pod rządami PO jest jedynym krajem w Europie, który nie ma kryzysu. Ominął temat emerytur i stwierdził – słusznie zresztą – że problemy biedy najlepiej rozwiązują się, gdy „idziemy do przodu”. Na co JK zauważył – też słusznie – że obniżki podatków to robota p. Zyty Gilowskiej w Jego „Rządzie”. JK słusznie wspomniał o konieczności dywersyfikacji dostaw nośników energii. Przy okazji pominięto pytanie zasadnicze: czy „Rząd” w ogóle ma prawo zawierać umowy na 20 lat? A na 99? JK chce też (otwarcie!) popierać polski kapitalizm. Panowie stanęli po przeciwnych stronach w sprawie kupców wyrzucanych z KDT. Nikt natomiast nie wspomniał, że na tym miejscu ma stanąć kompletnie absurdalne Muzeum Sztuki Nowoczesnej. BK dwa razy powtarzał, że „Rząd” da na drogi nie 8 mld, a 30 mld, a zamiast 30 mld na zdrowie – da 50 mld. JK nie przygwoździł Go stwierdzeniem, że ta różnica to akurat deficyt budżetowy…

III – Polityka zagraniczna i bezpieczeństwo. Tu dowiedzieliśmy się od BK, że 20% środków na idzie na 2,5% żołnierzy – tych na Bliskim Wschodzie. Zdumiewające. JK sądzi, że „najwięcej ochrony potrzebują Polacy na Białorusi” (a nie na Litwie czy Ukrainie) i porozmawia o tym… z JE Dymitrem Miedwiediewem (!!) A „rozmowa z takimi reżymami jak Łukaszenki jest skuteczna tylko wtedy, gdy się dysponuje środkami nacisku”. Przypominam, że JE Włodzimierz Putin miał środki nacisku i nic nie wskórał. BK słusznie zauważył, że to oburzające: jakby Berlin rozmawiał o Polsce z Moskwą…!

BK z kolei zabełkotał, że „Polska musi się integrować z UE, bo to jest nasz narodowy interes”. Powiedział też: „Nie ma sensu utrzymywać wojsk tam, gdzie nie mamy naszych narodowych interesów”. Już ma wyborców tow. Napieralskiego?

W finale obydwaj bełkotali. JK na konkretach: „Jeśli idzie o wieś, to będę dbał, by ceny były właściwe!” (czyli wysokie – p. Andrzej Lepper się kłania…). Będzie bronił praw emerytalnych, dbał o mecenat państwowy nad kulturą. Użalał się, że młodzież „napotyka szklany sufit”. Wreszcie: „odrzucam zasadę, że każdy sobie rzepkę skrobie”. Mamy ją dostać od państwa – już oskrobaną, do głąba. BK bełkotał bez konkretów. Zanim Państwo otrzymają ewydanie do rąk, będę po rozmowach z obydwoma kandydatami. Wątpię jednak, by mnie czymś konkretnym przekonali. Jeśli tak będzie – podam do wiadomości. JKM

"Konsulgate" za 8 milionów dolarów o publikacji "Naszego Dziennika" NIK prezentuje raport na temat wydatków firmowanych przez resort Radosława Sikorskiego Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało na remont konsulatu w Chicago 25 milionów złotych, z czego 1 milion niemalże rozpłynął się w powietrzu - ocenia Najwyższa Izba Kontroli. Do nieprawidłowości dochodziło na każdym etapie inwestycji. Sprawę ponad rok temu opisał "Nasz Dziennik". MSZ roztrwoniło pieniądze podatników, wydając bajońską sumę - ponad 8 milionów dolarów, na odrestaurowanie konsulatu w USA. Taka kwota wystarczyłaby na wybudowanie budynku od fundamentów lub postawienie kilku mniejszych. "Najwyższa Izba Kontroli zakończyła kontrolę w zakresie realizacji zadania inwestycyjnego pn. Dobudowa i remont budynku konsulatu przy 1530 N. Lake Shore Drive oraz remont budynku mieszkalnego przy 1525 N Astor St. w Chicago. (...) NIK negatywnie oceniła realizację objętego kontrolą zadania inwestycyjnego, bowiem nieprawidłowości wystąpiły na każdym etapie jego wykonania" - czytamy w raporcie, który jest odpowiedzią na zapytanie posła Arkadiusza Mularczyka przesłane do NIK. Tak jak pisaliśmy, remont Konsulatu RP w Chicago kosztował polskich podatników potężną sumę - 8 mln 242 tys. USD. Wówczas, cytując doniesienia amerykańskiej Polonii, podkreślaliśmy, że jest to mocno zawyżona kwota. Część Polaków z Chicago podkreślała ponadto, że w ich opinii doszło do nadużyć przy wyborze wykonawcy. Trafiający dziś w nasze ręce raport nie pozostawia w tej kwestii żadnych wątpliwości. NIK jest zdania, że "naruszono określoną w art. 7 ust. 1 ustawy z dnia 29 stycznia 2004 r. Prawo zamówień publicznych zasadę uczciwej konkurencji i równego traktowania wykonawców". Kontrolerzy potwierdzają, że firma Cianciara Architects wygrała przetarg na wykonanie remontu, mimo że nie złożyła odpowiednich dokumentów. Brakowało nie tylko wymaganych pism, niemożliwe było ustalenie nawet daty wpływu oferty firmy Cianciara. NIK chciała sprawdzić, czy wpłynęła terminowo, w konsulacie w żaden sposób nie zostało to zewidencjonowane. Szereg zastrzeżeń NIK zgłosiła też co do innych podmiotów biorących udział w tej inwestycji. Konsulat m.in. zgodził się na podjęcie prac przez firmę, która nie podała szczegółowego zestawienia kosztów ani nie przedstawiła listy podwykonawców. Dyplomaci zgodzili się, aby wybrany wykonawca dostarczył wymagane dokumenty... już po terminie składania zamówień. Wyjątkowo bulwersujący jest także fakt, że jeden spośród składających oferty projektantów, a mianowicie Zbigniew Cianciara, dokonywał oceny przedstawionych konsulatowi ofert! Ten sam projektant zawarł także umowę z pełniącym obowiązki kierownikiem Konsulatu RP w Chicago Pawłem Pietrasieńskim na opracowanie aranżacji wnętrz budynku. Jak informuje NIK, udzielenie tego zamówienia nie zostało udokumentowane zgodnie z przepisami ustawy, co w jej ocenie było działaniem nierzetelnym. Im dalej wczytujemy się w raport, tym sprawa staje się bardziej niejasna. Okazuje się bowiem, że MSZ na jednym z etapów remontu wydało 257,8 tys. zł, co nie zostało poświadczone żadnymi pisemnymi umowami. Ponadto aż 882,2 tys. zł wydano na usługi, na które kontrahenci nie przedstawili rachunków za ich wykonanie. Wychodzi więc na to, że ponad 1 mln 100 tys. zł pochodzących z kieszeni podatników wydało MSZ i nie ma najmniejszego pokwitowania, na co przeznaczyło nasze pieniądze. W sumie - jak czytamy w raporcie - Konsulat Generalny RP w Chicago w związku z remontem poniósł w latach 2004-2009 koszty 8 mln 272,4 tys. USD, przy czym "na dzień zakończenia kontroli w konsulacie (tj. 6 listopada 2009 r.) zadanie to nie zostało zamknięte i rozliczone". Jakby tego było mało, jedna z firm wykonujących zadanie wystąpiła do konsulatu z roszczeniem pokrycia dodatkowych kosztów w kwocie 479,3 tys. USD, czyli blisko 1,5 mln złotych. Swoje żądania tłumaczy wzrostem kosztów robocizny. Konsulat z kolei odpowiada, że owe roszczenia są nieuzasadnione. W uzasadnieniu NIK podkreśla, że zwróci się do ministra spraw zagranicznych z wnioskiem o wzmożenie nadzoru służb inwestycyjnych MSZ nad ostatecznym zakończeniem i rozliczeniem inwestycji, w tym załatwienia roszczeń zgłaszanych przez wykonawców. Jak zaznacza w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" poseł Arkadiusz Mularczyk, prośba o kontrolę ze strony MSZ to może być zbyt mało. W jego opinii, informacje przedstawione w raporcie kwalifikują się do tego, aby sprawą nieprawidłowości i niejasnych interesów wokół remontu polskiej placówki dyplomatycznej w Chicago zajęła się prokuratura. - Ten raport jest porażający. Jeśli Najwyższa Izba Kontroli nie skieruje go do prokuratury, wówczas ja sam rozważę taki krok - mówi poseł Prawa i Sprawiedliwości. - Jeśli już jest raport NIK-u, będziemy musieli go przesłać do naszego Departamentu Audytu i Kontroli i wówczas zobaczyć, czy oni wniosą jakieś uwagi do tego raportu - mówi nieco zaskoczony informacją o ukazaniu się dokumentu rzecznik MSZ Piotr Paszkowski. - Ja rozumiem, że jest to bardzo skomplikowa na materia, i dopiero po zapoznaniu się z całością materiału będziemy mogli dać odpowiedź - dodaje. Łukasz Sianożęcki

Prokurator zapuka do Sikorskiego? Z Arkadiuszem Mularczykiem, posłem PiS, autorem wniosku do NIK o zbadanie nieprawidłowości przy remoncie polskiego konsulatu w Chicago, rozmawia Łukasz Sianożęcki Raport NIK potwierdził doniesienia amerykańskiej Polonii i "Naszego Dziennika". - Tak, doszło co najmniej do zaniedbań i niegospodarności, jeśli nie do poważniejszych przestępstw przy modernizacji tego budynku. NIK oceniła, że na każdym etapie zadania inwestycyjnego odnotowano nieprawidłowości. Stwierdzono, że nieprawidłowo przeprowadzono procedurę o zamówieniach publicznych, tzn. pomijano pewne jej etapy i złamano szereg przepisów ustawy. Najbardziej absurdalne w mojej ocenie wydaje się to, że znaczne kwoty wydatkowano bez zawarcia umów pisemnych. Nie ma umów na co najmniej 250 tys. złotych. Na ponad 800 tys. złotych nie ma żadnych rachunków, że wykonano usługi. Choćby te dwa fakty świadczą o olbrzymich nieprawidłowościach.

Jak NIK zamierza zareagować na stwierdzone zaniedbania? - W raporcie, który otrzymałem, nie jest wprawdzie wymienione, jakie dalsze działania zamierza podjąć bądź już podjęła NIK, ale w mojej ocenie, ta sprawa nadaje się do prokuratury. Będę pytał Najwyższą Izbę, czy zamierza takie kroki poczynić. Z tego bowiem, co widzimy, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo popełnienia szeregu przestępstw przy tej inwestycji. Jeśli NIK nie skieruje tego do prokuratury, wówczas ja sam rozważę podjęcie takiego kroku.

Najwięcej kontrowersji budziła kwestia wyboru wykonawcy tego remontu. - To jest wyjątkowo bulwersujące, że wybiera się wykonawcę z pominięciem procedury przetargowej czy nawet bez podstawowych dokumentów. Te sześć stron, które otrzymałem, jest po prostu porażające. Pokazują one, w jak skandaliczny sposób dysponowano publicznymi środkami. A odbywało się to na każdym etapie inwestycji.

Ostatecznie jako projektanta wybrano firmę Cianciara Architects... - Tak. Zdecydowano się na nią, gdyż rzekomo przedstawiła najkorzystniejszą ofertę. Wybrano ją, mimo że nie przedstawiła wymaganych dokumentów, specyfikacji warunków zamówienia, uprawnień, dyplomów czy kwalifikacji. Inne firmy zostały odrzucone, a wygrał właśnie ten projektant pomimo tak drastycznych uchybień. Dziwne są również związki tej firmy jako projektanta z późniejszym wykonawcą remontu.

Pytał Pan o tę sprawę MSZ. Wówczas, a było to już ponad rok temu, odpowiedź była lakoniczna. Dostał Pan bardziej wyczerpujące wyjaśnienia? - Nie. Niestety, nic się nie zmieniło. Poza tą lakoniczną odpowiedzią sprzed roku nie otrzymałem nic ponadto. Wprawdzie odwołano konsula kilka miesięcy temu, co - jak przypuszczam - ma związek z tym raportem, nie wiem jednak, czy podjęto jakieś inne działania prawne.

Dlaczego sporządzenie tego raportu trwało tak długo? O nieprawidłowościach "Nasz Dziennik" informował już ponad rok temu. - Też mnie to zastanawia. Z informacji dostarczonej przez NIK wynika, że 8 kwietnia 2010 roku została zakończona kontrola. A więc odpowiedź otrzymałem dopiero po dwóch miesiącach. Ten długi czas mógł z drugiej strony pozwolić na to, by dokładnie skontrolować tę inwestycję, która także przecież była prowadzona przez wiele lat. Rozpoczęła się bowiem już w 2004 roku i od tego czasu już procedury. Dziękuję za rozmowę.

Kłuszyn, Moskwa, hołd ruski Mija właśnie 400 lat od dnia, kiedy w bitwie pod Kłuszynem wojsko polskie rozbiło wielokrotnie silniejszą armię rosyjską. Kłuszyn był nie tylko jednym z najwspanialszych militarnych zwycięstw w całej naszej historii, lecz to także chwała i sława oręża polskiego. To apogeum potęgi politycznej i świetności Rzeczypospolitej pod koniec jej złotego wieku. Takich wiktorii jak Kłuszyn mieliśmy w naszej historii zaledwie kilka. Można je policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Zdecydowanie więcej mieliśmy wielkich klęsk narodowych. Przegrane powstania, tragiczny wrzesień 1939, klęska Polski w II wojnie światowej w 1945 roku, Katyń, Oświęcim, deportacje na Syberię... Tak - rocznice tych tragicznych wydarzeń są na ogół uroczyście czczone, odsłaniane są tablice, pomniki, składa się kwiaty, a politycy przypominają okoliczności historyczne tych wydarzeń. A zwycięstw często jakbyśmy się wstydzili. Dotyczy to przede wszystkim Kłuszyna, którą to nazwę cenzura komunistyczna PRL wykreśliła na pół wieku z kart polskiej historii i ten cenzorski zapis jakby nadal obowiązuje, chociaż PRL już dawno przestała istnieć. Od połowy XVI wieku, szczególnie w okresie panowania cara Iwana Groźnego, Moskwa prowadziła zdecydowaną ekspansję na Zachód, nie tylko przeciwko Polsce, ale też przeciwko cywilizacji europejskiej, której katolicka Polska była przedmurzem i symbolem, a zarazem stanowiła całkowite zaprzeczenie azjatyckiego systemu ideowo-politycznego, który panował w Rosji. W 1609 r. został zawarty traktat w Wyborgu pomiędzy prawosławną Rosją a protestancką Szwecją. Skierowany był on przeciwko Rzeczypospolitej. W Polsce złotego wieku obaj agresorzy widzieli zamożne, bogate państwo, które można było złupić, a co ważniejsze - przewidywali zagarnięcie i podzielenie się częścią terytorium Polski, co stanowiło preludium do późniejszych rozbiorów. Rosjanie i Szwedzi wnikliwie obserwowali sytuację w Warszawie, a zwłaszcza konflikty polityczne w Polsce, licząc na słabość Rzeczypospolitej. Rachuby te okazały się wtedy jeszcze przedwczesne. Dzięki hetmanowi Stanisławowi Żółkiewskiemu rozpoczęto prewencyjne działania bojowe. Problemem były: brak pieniędzy na sformowanie nowych oddziałów, presja czasu, a przede wszystkim ogromna przewaga rosyjska w ludziach i artylerii. Mimo to wojsko polskie ruszyło na Moskwę, a w październiku 1609 roku rozpoczęło się oblężenie Smoleńska. To w trakcie otoczenia tej twierdzy większość bojarów uznała polskiego królewicza Władysława, który zagwarantował Rosjanom prawosławie, za władcę Rosji. W tych okolicznościach pomiędzy Smoleńskiem a Moskwą pod Kłuszynem doszło do bitwy 4 lipca 1610 roku. Armia rosyjska złożona z doborowych pułków dowodzona była osobiście przez brata carskiego wielkiego kniazia Dymitra Szujskiego. W jej skład wchodził 5-tysięczny korpus Szwedów, a także ponad 6 tysięcy najemników z Niemiec, Francji, Holandii, a nawet z Hiszpanii. W sumie armia rosyjska przekraczała 40 tysięcy ludzi, w dodatku posiadała artylerię. Przeciwko nim hetman Żółkiewski wystawił zaledwie 7-tysięczny korpus polski, którym dowodził osobiście. Główną siłą uderzeniową i trzonem nielicznych wojsk polskich była husaria - najlepsza wtedy, niepokonana ciężka jazda, słynna w całej Europie. Mobilność wojsk oraz odwaga i determinacja żołnierzy polskich, a wreszcie znakomite dowodzenie i geniusz strategiczny Stanisława Żółkiewskiego doprowadziły do całkowitego rozbicia armii rosyjskiej. Krwawa bitwa miała swój moment krytyczny, kiedy do decydującej szarży ruszyła polska husaria, której uderzenie dosłownie rozniosło wielokrotnie liczniejszego przeciwnika. Pobici i zdemoralizowani Rosjanie w popłochu uciekli z pola bitwy. Zdezerterował m.in. dowódca armii rosyjskiej wielki kniaź Dymitr Szujski. Zwycięscy husarze zdobyli jego złotą buławę oraz główny sztandar armii rosyjskiej ze złowieszczym carskim dwugłowym orłem. Przed polskim wodzem skapitulowali natomiast najemnicy europejscy suto opłacani przez Rosjan. Do polskiej niewoli już po zajęciu Moskwy dostał się zarówno pobity pod Kłuszynem Dymitr Szujski, jak też jego brat - car Wasyl. Rosyjski car dostał się do polskiej niewoli i musiał się ukorzyć przed polskim królem w Warszawie! W 1611 roku odbył się w Warszawie tzw. hołd ruski, czyli tryumf, jakiego nikt w Polsce nigdy nie widział! Przez Krakowskie Przedmieście "szła kareta skórzana otworzysta Króla Jego Mości, sześciom koni. Siedział w niej car Rosji Wasyl Szujski, przybrany w szatę z białego złotogłowiu i wysoki szłyk futrzany. 'Oczu parzystych, ponurych, surowych' - patrzył w ulicę, na której 'konkurs był większy ludzi'". W Sali Senatorskiej Zamku Królewskiego hetman Stanisław Żółkiewski oddał go królowi, w pięknej i ludzkiej przemowie uszanował jeńców, polecił ich łaskawości zwycięzcy. W obecności wszystkich posłów i senatorów podczas wspólnego posiedzenia Sejmu i Senatu car Wasyl pochylił odkrytą głowę, dotknął dłonią posadzki, ucałował własne palce. Kniaź Dymitr Szujski, niefortunny wódz spod Kłuszyna, uderzył czołem raz jeden. Najmłodszy brat cara kniaź Iwan uczynił to po trzykroć i płakał. Podobnie jak hołd pruski z 1525 roku, tak samo hołd ruski z 1611 roku był zmarnowaną szansą Polski. Politycznie Rzeczpospolita nie potrafiła wykorzystać wielkiego zwycięstwa pod Kłuszynem, zabrakło woli politycznej, koncepcji polityki wschodniej i szerokich strategicznych pomysłów w polityce zagranicznej. Mało kto wie, że słynna kolumna Zygmunta przed Zamkiem Królewskim została postawiona w 1644 roku, w kolejną rocznicę zwycięstwa wojsk polskich nad Rosją. Wystarczy wczytać się w łacińskie inskrypcje znajdujące się na podstawie kolumny. Strzegą jej z czterech stron polskie orły, bo to nasza polska pamięć i tożsamość. Klęska pod Kłuszynem jest dla Rosjan od 400 lat ważnym memento. W rosyjskiej tradycji do dziś (!) czuje się charakterystyczny respekt przed Polakami oraz Polską dużo słabszą od Rosji. Józef Szaniawski

Propaganda i naiwność wystarczą, aby zdobyć władzę. Co w polityce jest najważniejsze? Schludny wygląd, klarowne poglądy, konkretne plany działania, a może osiągnięcia z przeszłości? Nic z tych rzeczy. Od setek lat na czołowe stanowiska w wielu państwach (nie koniecznie demokratycznych) wysuwano ludzi o różnej przeszłości. Wystarczyło odpowiednio ich przedstawić, część faktów przemilczeć lub uzyskać poparcie autorytetów. Przypomnijmy tu, że Adolf Hitler został wybrany w demokratycznych wyborach na Kanclerza III Rzeszy. Podobnie Winston Churchill, który miał całkiem sporo za uszami. Jednak obaj panowie działali wedle zasady “Historie piszą zwycięzcy”. I dziś o byłym premierze Wielkiej Brytanii pisze się wyjątkowo pochlebnie. Uznano go nawet najwybitniejszym Brytyjczykiem wszech czasów. A jak ocenia się przegranego Hitlera, chyba wszyscy wiemy. Z pewnością role odwróciłyby się, gdyby losy II Wojny Światowej miały inny przebieg. Jakby nie było, obaj opisani wyżej politycy byli siebie warci. Jak to się dzieje? Kluczem jest wiedza. A raczej niewiedza społeczeństwa. Naród (dowolny) nie ma nigdy pełnej wiedzy na temat swoich przedstawicieli. Część informacji jest specjalnie tajona, aby nie ujmować autorytetu “wielkim” tego świata. Świadomość społeczna tworzą media. Dawniej były to gazety, później radio, a obecnie głównym źródłem opiniotwórczym stała się telewizja i powoli staje się nim internet. I o ile internet ma pewną swobodę w przekazie (czytelnik może wybrać co chce przeczytać lub poszukać tematów jakie go akurat interesują), o tyle telewizja, czy radio swoje serwisy informacyjne już nam narzuca. I dla wielu zwykłych obywateli takie wiadomości są już pewnikiem, w który należy wierzyć i go popierać. I właśnie takie osoby decydują o losach demokratycznych krajów. Bo przecież głos ma każdy obywatel. I nie jest ważne, czy jest to profesor, lekarz, pijaczek spod sklepu, czy sympatyczny staruszek. Liczy się jego głos. W demokracji, która jest zwana także “rządami motłochu” chodzi o to, aby zebrać większość. I chyba nie muszę tłumaczyć, że większość społeczeństwa polityką ani losami kraju specjalnie się nie interesuje? Mają swoje problemy, obowiązki w pracy i w domu, czy kredyty do spłacenia. Nie mają czasu na politykę, gospodarkę i inne nudne rzeczy. W efekcie ludzie niezainteresowani decydują o kształcie naszego Państwa. A swoją decyzje o wyborze kandydata opierają na medialnym przekazie, tudzież opowieściach rodziny/znajomych. I dlatego właśnie tak istotne w polityce jest, aby dotrzeć do ludzi z odpowiednim przekazem, który zachęci ich do głosowania właśnie na “naszego kandydata”. I nie jest ważne jaki to jest człowiek. Ważne, że prości ludzie w niego uwierzą. W III Rzeszy problem ten zgłębiał dr Goebbels (minister propagandy – takie stanowisko piastował). I jak wiemy, dość skutecznie. A jak problem wygląda w Polsce? Praktycznie tak samo. Proszę nie wierzyć w to, że Polacy to świadomy naród, który wybiera mądrze. Niczym nie odbiegamy od reszty świata. Ani dziś, ani sto lat temu (pomińmy fakt, że 100 lat temu Polski nie było). U nas także do wyborów garną się masy ludzi nie mający zielonego pojęcia na kogo oddają głos. Liczy się, że media o kimś mówią pochlebnie, sondaże pokazują spore poparcie, czy sąsiedzi deklarują na kogo “warto” głosować. I jest jeszcze coś. Dziś propaganda poszła o krok do przodu. Nie wystarczy już kogoś wychwalać. Teraz równie skuteczne jest również obrzucanie swojego przeciwnika błotem. Spójrzmy na ataki na braci Kaczyńskich, na postawę posła Palikota, czy p. Niesiołowskiego. Stworzono tak daleko idący “czarny PR”, że wśród społeczeństwa część elektoratu gotowa oddać głos na p. Kaczyńskiego zaczyna się tego wstydzić. Zwróćcie uwagę, co dzieje się obecnie w społeczeństwie. Określenie, że coś jest “PiSowskie” stało się synonimem czegoś złego. Zauważyliście to? Nawet kilka dni temu na tym forum pojawił się post jakiejś dziewczyny (podejrzewam, że to tylko prowokacja), która zastanawiała się, czy rzucić chłopaka, bo chce głosować na Kaczyńskiego. Bo to obciach przed znajomymi… Demokracja zakłada pluralizm, tolerancję i wolność wyboru. Każdy ma pełne prawo głosować na kogo chce. Jednak zasianie w Polakach tego poczucia obciachu, które było lansowane przez media (np. Kuba Wojewódzki, Kropka nad i, Szkło kontaktowe) doprowadziło do sytuacji, że głosowanie na jednych jest “trendy”, a na innych “passe”. A kto jest najbardziej podatny na taki przekaz? Oczywiście młodzież. I to ona może kształtować polityką kraju w nadchodzących i kolejnych wyborach. Spin doktorzy PO doskonale o tym wiedzą i starają się za wszelką cenę podtrzymać tą tendencję. Wystarczy nastraszyć “Kaczorem”, a młodzi pójdą tłumnie bronić kraju przed wizja “Kaczyzmu”. Chociaż do dziś nikt nie potrafi powiedzieć, czym ów Kaczyzm jest. Dziś do rządzenia krajem wystarczy sprawna tuba propagandowa i naiwność wyborców. Nic więcej. Paweł Witkowski

Spindoktorzy rozlali mleko Futboliści znają określenie „zakiwać się na śmierć”. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że właśnie kandydat PiS do fotela prezydenckiego zrobił to pod wpływem fatalnej taktyki, zamiast oddać strzał w światło bramki. Nie dosyć, że obwieszcza całemu światu, iż o wewnętrznych sprawach Białorusi będzie rozmawiać z Moskwą, co w oczywisty sposób wpycha Łukaszenkę w objęcia Niemiec, które i tak wysforowały się na adwokata tego kraju w UE, nie dość, że pokazuje światu twarz rusofila-neofity, to jeszcze w sporze o dopłaty bezpośrednie dla rolników z łatwością można mu dorobić gębę frontmana interesów Albionu.

Obserwowałem PiS w PE przez dwa lata. W poprzedniej kadencji PiS było członkiem UEN (Unia na rzecz Europy Narodów, 44 mandaty), stawiając na Alleanza Nationale. Nie mieli żadnego wpływu na nic, chociaż Marcin Libicki, jako przewodniczący komisji petycji, nagłośnił proceder uprawiany przez niemieckie Jugendamty. Niestety, sąd kapturowy w PiS odsądził go od czci i wiary i pozbawił niemal pewnego mandatu eurodeputowanego w obecnej kadencji. UEN zakończyła żywot haniebnie: przewodniczący grupy, Irlandczyk Brian Crowley z Fianna Fail (teraz w PE we frakcji demoliberałów), wspólnie i w porozumieniu z Potteringiem i Cohn-Benditem, urządził połajankę prezydentowi Czech na Hradczanach. Ciekawe? W obecnej kadencji PiS w liczbie 15 osób współtworzy nową grupę, o nazwie Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy (ang. ECR, 54 mandaty, piąte miejsce za frakcją Zielonych). Miało być około 80-90 deputowanych i trzecie miejsce po detronizacji frakcji demoliberalnej, ale skończyło się na apetytach. Anglicy to sojusznik nie tyle bardziej egzotyczny od Włochów, co znacznie przebieglejszy, cieszący się zasłużoną sławą mistrzów inspiracji, co Dmowski wcześniej, zaś Cat-Mackiewicz nieco później, opisywali wiele lat temu. Wiceprzewodniczącym komisji rolnictwa PE jest Janusz Wojciechowski z PSL-Piast (Grupa ECR), który już zdążył na swoim blogu skrytykować Bronisława Komorowskiego za odgrzewanie nieświeżego kotleta, ale cóż z tego? Rzeczone zdanie które wywołało rejwach brzmi tak: “Kaczyński powiedział, że UE powinna restrukturyzować budżet i stopniowo odchodzić od dopłat rolnych”. Co prawda stopniowo, nie mniej jednak – mleko się rozlało. Premier RP Jarosław Kaczyński powiedział coś, o czym – wziąwszy pod uwagę społeczną delikatność materii – politykowi na takim stanowisku wolno mówić jedynie w zaciszu gabinetu. ”European Voice” należy do globalnej Economist Group, z siedzibą w Londynie. Kto teraz zaślepi armaty z których strzela Komorowski? Spindoktorzy? W arytmetyce Parlamentu Europejskiego liczy się „banda trojga”, a więc frakcje: chadecka (należy tu PO w liczbie 28 deputowanych), socjalistyczna (7 z SLD) i demoliberalna. Jeśli założyć obecność w PE w imię obrony polskich interesów, to członkostwo w drugoligowej ECR po prostu nie ma sensu, tak jak nie miało sensu członkostwo w UEN. 15 mandatów PiS w ECR idzie na rozkurz. Chyba, że ten cel jest inny – np. czarny piar przeciwko UE. No, ale wówczas narzuca się współpraca w ramach Grupy Europa Wolności i Demokracji (ang. EFD), z takimi jastrzębiami jak Nigel Farage z brytyjskiej UKIP, nie zaś z Torysami, których lider ołgał Brytyjczyków w sprawie referendum lizbońskiego. Byłoby to nawet in tune [tu: zgrane - przyp. adm.] z wizerunkiem partii „prawdziwych Polaków”. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, nie sposób nie zadać obrazoburczego pytania: czy aby na pewno PiS wie czego chce w Brukseli? Czy rzeczywiście chce bronić interesów Polski – cokolwiek to jeszcze znaczy w tych warunkach? Zaryzykuję: czy aktywność PiS w Brukseli nie jest aby inspirowana przez ośrodek któremu zależy wyłącznie na działaniach pozorowanych, zaś werbalna obrona „interesu narodowego” to jedynie standardowa papka dla mediotów? Bo jeśli cokolwiek tam ugrać, to we frakcji chadeckiej, razem z PO. To wcale nie wymusza jakiejś ścisłej współpracy z wrażą, niemiecką CDU, natomiast wymaga reorientacji na rzecz aliansu z francuską UMP, co z kolei byłoby en accord w kontekście współpracy z Francją w Trójkącie Weimarskim. W przeciwnym razie pozostaje sojusz egzotyczny i strojenie groźnych grymasów, które nie robią już na nikim żadnego wrażenia. Marek Bednarz

Wiejska dyskoteka zdecyduje o prezydenturze Grzegorz Napieralski uzyskał dobry wynik w wyborach prezydenckich nie dlatego, że w naszym kraju wzrosła sympatia do postkomunistów, albo Polacy pokochali nagle ideologię gejów czy feministek. Zagłosowało na niego około 30 procent młodych, słabiej wykształconych wyborców ze wsi, których przyciągnęła dyskotekowa piosenka dwóch bliźniaczek. Na kogo zagłosuje wiejska dyskoteka w drugiej turze? Huczy sowa, muczy krowa – bach! A na horyzoncie już tylko morze i wiatr Miłość wśród lipowych drzew i ogórkowa bluzka Koks, koka kola, koktajl Mołotowa Flesze w ruch, para buch Feta w nos, ziele w luf I tańczą, na gazie, na ostrej fazie W świecie marzeń Ultrafiolet zdradził łupież małolaty A pan didżej zapodał bit i już tańczą psubraty Na parkiecie, w naszym powiecie Mgła na oczach tłumu Świat, gdzie wszystko jest możliwe. Kuba Wicher, „Gówno wiecie o naszym powiecie”, tomik „Flaki z Nietoperza. Manifest Poetycki Akcji Alternatywnej Naszość”, Zysk i S-ka 2005 W internecie krążą odzywki z wiejskiej dyskoteki, zalecane jako skuteczny podryw w stosunku do dziewczyn: „Co tak stoisz jak widły w gnoju?! Zatańczymy?”, „Studiuję lotnictwo i kosmonautykę... Za chwilę cię przelecę”, „Aniołku, bardzo się potłukłaś, jak spadałaś z nieba?”, „Zadzwońmy do Mattela, bo uciekła im Barbie”, „Hej bejbi, wijesz się jak liana i tak se rozkminiam, że brak ci Tarzana”. Przytaczam tylko cenzuralne, będące w mniejszości. Wrzucam w Google tekst o widłach, by poszukać owych odzywek więcej, a nuż jakąś ciekawą przeoczyłem? Wyskakuje mi jedno z internetowych forów, gdzie z tekstów takich się śmiano. Na forum odnajduję okienko YouTube, w nim rączki jakiejś ściskającej się parki. Klikam, rączki znikają i startuje... reklama kandydata na prezydenta, Bronisława Komorowskiego. Nie ma wątpliwości – wiejska dyskoteka znalazła się na pierwszej linii politycznej walki. Jak do tego doszło?

Ole, Olek na bis Kiedy okazało się, że Grzegorz Napieralski uzyskał zaskakująco dobry wynik w wyborach prezydenckich, wielu komentatorów zastanawiało się, skąd zdołał on pozyskać dodatkowy elektorat, który nie głosował wcześniej na SLD. Wbrew oczekiwaniom niektórych, nie byli to raczej studenci z wielkich miast, zwolennicy praw gejów czy feministek, dla których Komorowski miał zbyt prawicowy wizerunek. Do głosowania na Napieralskiego nie namawiała raczej „Gazeta Wyborcza”. Jedyny wiarygodny sondaż OBOP dla TVP pokazał co innego: na Napieralskiego zagłosowało około 30 procent spośród młodych, słabiej wykształconych wyborców ze wsi. Trafiła do nich piosenka „aniołków Napieralskiego” – 22-letnich bliźniaczek z zespołu „2Sisters”. W tę konwencję wpisywała się także żona kandydata, Małgorzata Napieralska, występująca w lekko kiczowatej sukience z serduszkiem. Postkomuniści drugi raz w III RP zdołali podobną metodą uderzyć do wiejskiego elektoratu. I nie przypadkiem znów dotyczy to wyborów prezydenckich. Poprzednio było tak w 1995 r., gdy rywalizację z Lechem Wałęsą wygrał Aleksander Kwaśniewski. Jego hitem wyborczym była wówczas piosenka discopolowego zespołu „Top One” „Ole, ole, Olek”. Skąd tak wielka skuteczność wydawałoby się najprostszego z możliwych zabiegu PR-owego? Dlaczego akurat wiejska dyskoteka integruje tak bardzo, że potrafi wpłynąć na wybory polityczne?

Prowincja w postkomunizmie Polska prowincja to świat zupełnie odmienny od wielkomiejskiego. Nawet w stosunkowo bogatej Wielkopolsce wystarczy wyjechać kilkadziesiąt kilometrów za miasto, by znaleźć się w zupełnie innym świecie, dalekim od błyszczących szyldów. Młodszy kolega, który wyjechał niedawno z Poznania do niedużego wielkopolskiego miasteczka, by po studiach farmaceutycznych odbyć staż w aptece, odkrył, że obok owej apteki właściciel jednego ze sklepów sprzedaje denaturat na szklanki – po 90 groszy. Oferta cieszy się powodzeniem. A właścicielowi 90 groszy od szklanki poważnie zwiększa obroty. Dysproporcja pomiędzy bogatymi wielkimi miastami i biedną wsią jest cechą charakterystyczną posowieckiego obszaru. Najbardziej widoczna jest w Rosji, gdzie bogate centrum Moskwy jaskrawo kontrastuje z bijącą po oczach biedą prowincji, a nawet wielkomiejskich peryferii. U nas wiejska dyskoteka to dla wielu młodych Polaków próba oderwania się od skrzeczącej rzeczywistości polskiej prowincji. Zacytowałem powyżej odzywki w klimacie wiejskiej dyskoteki nie przypadkiem. Czy faktycznie bywalcy wiejskich dyskotek używają do podrywu cytowanych wyżej tekstów? Oczywiście nie, to karykatura. Chwilami zdrowa i normalna, chwilami nieładna. W stereotypie wiejskiej dyskoteki nie brak elementów brzydkich w klimacie pogardy miastowych dla wieśniaków, nowoczesnych dla ciemnogrodu, inteligentów dla roboli.
Nie kupuję stereotypu wiejskiej dyskoteki z cytowanych wyżej dowcipów. Miejska dyskoteka nie jest lepsza od wiejskiej. Myślę, że więcej prawdy o tej wiejskiej mówi cytowany na początku wierszyk Kuby Wichra o poszukiwaniu „świata marzeń” „gdzie wszystko jest możliwe”. Dyskoteka to dla młodych Polaków z prowincji, odpoczywających po ciężkiej i słabo płatnej robocie, jedyna możliwość odreagowania, znalezienia się na parę godzin w innym świecie. Twierdzę, że związek emocjonalny, który powoduje, że bywalec wiejskiej dyskoteki jest skłonny uzależnić od niej swoje decyzje polityczne, wynika z dwóch czynników. Pierwszy to wspomniany fakt, że jest to jedyna dostępna na prowincji forma ucieczki do innego świata. Drugi to poczucie, że jego ulubiona forma rozrywki jest niesprawiedliwie przedstawiana jako gorsza od tych, jakie lubi lepiej sytuowana część społeczeństwa. I oto nagle pojawia się ważny polityk, który mówi owemu wyborcy: wcale nie jesteś głupszy, ja też lubię chodzić do dyskoteki i wcale nie boję się, że ci lubiący podkreślać swoją wyższość powiedzą mi, że jestem obciachowy. Kontestacyjna subkultura hip-hopu potrafiła się automatycznie obronić przed podobnymi zabiegami Napieralskiego. Hip-hopowy utwór reklamujący lidera postkomunistów przebił się głównie na stronie Najwiekszeporazki.pl. Pozbawiona ideologii wiejska dyskoteka nie ma wpisanych w swój system podobnych mechanizmów obronnych.

Swojski żandarm proboszcz Ale wyborcy z wiejskiej dyskoteki, którzy głosowali na Napieralskiego (bo wszyscy politycy kradną, ale ten to jakiś bliższy naszego świata), mają sporo znajomych głosujących na Kaczyńskiego. Na wsi Kaczyński wygrał z Komorowskim 45:31. Na ile wiejska dyskoteka jest kontestacją, a na ile częścią wsi głosującej na Kaczyńskiego? Czy miał znaczenie dla jej wyborów antyklerykalizm Napieralskiego? Myślę, że raczej niewielkie. Wiejski antyklerykalizm jest specyficzny, mniej ideologiczny od wielkomiejskiego. Na wsi czy w małym miasteczku proboszcz to osoba często najbardziej wpływowa, więc powodem antyklerykalizmu może być jego „fura” czy nadmierne korzystanie z ziemskich przyjemności. Pod drugie, o ile w wielkim mieście jakakolwiek presja Kościoła na młodzież w kwestiach jej niemoralnego prowadzenia się jest – przynajmniej po ukończeniu szkoły średniej – fikcją, o tyle na wsi istnieje ona jak najbardziej realnie. Proboszcz jest dla dyskotekowej młodzieży żandarmem, ale żandarmem swojskim, z którym przyjaźni się ciocia, szwagier kładł mu podłogę na plebanii, a babcia skrytykowała go za wysokość kościelnych opłat. Fakt, że Kaczyński jest katolikiem, nie robi z niego w oczach dyskotekowej młodzieży potwora, bo przecież babcia, ciocia i szwagier są nimi też. Jak ma się to do drugiej tury wyborów? Po 1989 r. na głosach elektoratu wiejskiego zyskiwały różne ugrupowania: prawica, postkomuniści, PSL czy Samoobrona. Ani razu nie była to Unia Wolności czy PO. Informacja, że na Komorowskiego głosują Leszek Balcerowicz, Jan Krzysztof Bielecki czy Janusz Lewandowski to na wsi dla kandydata pocałunek śmierci. Lepper nie wziął się znikąd. Skala krzywdy polskich rolników w czasie transformacji komunizmu w postkomunizm była naprawdę olbrzymia. Inaczej niż w wielkich miastach, była udziałem także tych, którym było dobrze w PRL. Dotyczyła zarówno szeregowych rolników, pracowników PGR-ów, jak i średniego szczebla nomenklatury wiejskiej, która wzięła kredyty i za Balcerowicza popadła w pułapkę zadłużeniową. Ojcowie dzisiejszych sympatyków „aniołków Napieralskiego” pozwolili głosować synom na taką ekstrawagancję jak lider SLD, bo za komuny żyło się jako tako. Ale poparcie PO to byłby już dla nich zbyt wielki „hardkor”. Zabiegi PR-owców Kaczyńskiego w kierunku pozyskania byłych działaczy PZPR głosujących na Napieralskiego raczej nie mają szans na powodzenie. Ale gdy chodzi o wiejską dyskotekę, sprawa wydaje się otwarta. Piotr Lisiewicz

Znana dziennikarka donosiła na kolegów?! Irena Dziedzic (85 l.), znana dziennikarka w czasach PRL, według Instytutu Pamięci Narodowej była tajnym i świadomym współpracownikiem bezpieki. Dziedzic miała przekazywać SB „wiele informacji o charakterze operacyjnym” m.in. o poecie Adamie Ważyku, romansie koleżanki z pracy czy wyjeździe kolegi do RFN. IPN chce uznania Dziedzic za kłamcę lustracyjnego. Dziennikarka przed sądem zaprzecza. TW „Marlena” - taki według IPN był pseudonim Dziedzic jako agentki bezpieki. W aktach Instytutu zachowały się kopie pokwitowań odbioru pieniędzy oraz zapisy oficera prowadzącego o nazwisku Lipiński. Materiały te według IPN dowodzą, że Irena Dziedzic w latach 1958-1966 była współpracownikiem PRL-owskich służb specjalnych. Zachowały się pokwitowania odbioru od SB 6 tysięcy złotych wypłaconych „w związku z wyjazdem do Paryża”. Dziedzic miała też wziąć od bezpieki 9 tysięcy złotych pożyczki, którą oddała dopiero po 4 latach. – Taka nieoprocentowana pożyczka z funduszu operacyjnego była rzadkością, wymagała zgody na najwyższym szczeblu – podkreślił w rozmowie z PAP prokurator Jarosław Skrok z IPN. Do współpracy miał zwerbować Irenę Dziedzic funkcjonariusz kontrwywiadu MSW o nazwisku Lipiński. Według IPN zaproponował jej, by przekazywała informacje o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL. Dziedzic miała się zgodzić i przekazać „wiele informacji o charakterze operacyjnym” m.in. o poecie Adamie Ważyku, romansie koleżanki z pracy czy wyjeździe kolegi do RFN. Irena Dziedzic przed sądem prowadzącym jej proces zaprzecza tym informacjom. Twierdzi, że dokumenty IPN nie są wiarygodne. – W tych papierach wszystko jest przedstawione w esbeckiej interpretacji – oświadczyła na sali sądowej. I dodała, że pokwitowania odbioru pieniędzy mogą być sfałszowane, bo często rozdawała autografy. By rozwiać te wątpliwości, na temat autentyczności podpisów dziennikarki wypowiedzą się przed sądem biegli od grafologii. FAKT

Po trupie do celu Piosenkę pod takim tytułem jak powyżej piszą już, mam nadzieję, Jakub Wojewódzki i jego pomagier, wicewojwódzki Figurski. Bo przecież są niezależnymi satyrykami, a nie jakimiś najemnymi błaznami, które wiszą tylko u jednej klamki. Skoro zatem Bronisław Komorowski zaprzągł do swojej kampanii trupa Barbary Blidy, to słynny duet powinien to z właściwym sobie dowcipem skomentować. Sytuacja jest interesująca, ale i irytująca, stąd ten wpis. Od samego początku zmagań o prezydenturę Platforma oraz sprzyjające jej media i komentatorzy podnosili larum, że kandydat PiS będzie swoją kampanię prowadził po trupach pasażerów tupolewa i na ich trumnach. Czy coś takiego nastąpiło? Trzeba by mieć maksymalnie złą wolę, aby takie momenty odnaleźć. W ogóle odniesienia do katastrofy pojawiały się w kampanii PiS niezwykle rzadko, zaś wizyta Jarosława Kaczyńskiego przy grobie Lecha Kaczyńskiego była zorganizowana w sposób możliwie najdyskretniejszy. Przy czym nikt uczciwy nie powinien mieć wątpliwości, że kandydat na prezydenta może mieć prawo pomodlić się chwilę u grobu brata przed starciem. A trudno przecież, żeby skradał się tam po kryjomu, pod murem, po nocy. Bronisław Komorowski to samo miejsce odwiedzał w ramach oficjalnego pobytu w Krakowie, z pełną pompą. Platforma doprowadziła skutecznie także do tego, że wątek śledztwa w sprawie katastrofy właściwie zniknął z kampanii, choć śledztwo to nie posuwa się ani trochę lepiej, a pytań wciąż jest mnóstwo. PiS pragmatycznie z tej sprawy zrezygnował – mam nadzieję, że jedynie czasowo. W ten oto sposób, zlikwidowawszy w kampanii PiS „nekrofilię” – jak to był uprzejmy elegancko ująć jeden z autorytetów PO – Platforma zaczęła uprawiać własną. Wyciągnięcie sprawy Blidy to najklasyczniejszy przykład kampanii robionej na trumnie. Do tego jeszcze nagłośnione przez „GW” poparcie wdowca dla Komorowskiego. Nie przypominam sobie, żeby rodzina którejkolwiek z ofiar katastrofy – zwłaszcza spośród ofiar, związanych z PiS lub z prezydentem Kaczyńskim – oficjalnie i głośno poparła Jarosława Kaczyńskiego. Choć pewnie wiele z tych osób na niego zagłosuje. W tym wszystkim jest oczywiście jeden zasadniczy fałsz: Blida zabiła się sama. To trzeba przypominać, bo część mediów o jej śmierci mówi w taki sposób, jakby osobiście przyłożyli jej pistolet do głowy i pociągnęli za spust Jarosław Kaczyński lub Zbigniew Ziobro. Można mieć zastrzeżenia do sposobu, w jaki Blidę zatrzymywano. Gdyby dochowano wszelkich procedur, czyli gdyby nie humanitarny gest oficer ABW, która pozwoliła zatrzymywanej pójść samej do toalety, sprawy by nie było. Może nie byłoby jej, gdyby ABW pojawiła się dwie godziny później. Nie zmienia to jednak faktu, że Blida zabiła się sama. I nikt mi nie wmówi, że cokolwiek ją do tego zmuszało. Przyczyn tego desperackiego kroku trzeba szukać w jej psychice i życiorysie, a nie w rządzie PiS. Łukasz Warzecha

"Ostał się ino żyrandol" Rafał Ziemkiewicz, publicysta "Rzeczpospolitej" snuje wizję tego, jak będzie wyglądała Polska po wygranej Komorowskiego. Wszystko było dobrze, a nawet jeszcze lepiej. A jednak  prezydenta Comorro na dźwięk otwieranych drzwi ogarnął nieokreślony niepokój. Zawsze go ogarniał na widok premiera.

− Spocznij, Como − rzucił od niechcenia Don Naldo. − Wizyta robocza.
− Czyżbym coś ostatnio zapomniał ci podpisać? Może Sławka zawieruszyła w papierach, ja zaraz…
− Spokojnie, Como, wszystko jest dobrze.
− A nawet jeszcze lepiej − odezwał się towarzyszący premierowi garnitur, który niewtajemniczonym mógł się wydawać pusty. W istocie był to sławny niewidzialny piarowiec Iggo, bez którego premier nigdzie się nie ruszał.
− A nawet lepiej − potwierdził premier. − Połuchaj, Iggo mówi, że po wygranym plebiscycie potrzebujemy nowej strategii. Naród nas co prawda kocha, ale musimy jeszcze bardziej poprawić swój wizerunek na świecie. Wiesz, drażni mnie, kiedy piszą o nas bananowa republika.
− Przecież u nas nie ma bananów − zauważył po dłuższej chwili Comorro, dając dowód swej powszechnie cenionej bystrości.
− Żeby być ścisłym, to była strategia piarowska numer 377/2011, „Warszawa tonąca w pomarańczach” − przypomniał Iggo. − Udało nam się stworzyć wrażenie, że spożycie cytrusów wzrosło za naszych rządów dwunastokrotnie, co dowiodło ogólnego wzrostu zadowolenia…
Zniecierpliwiony Don Naldo przerwał machnięciem ręki.
− Chodzi im o to, że robiliśmy dziś ten plebiscyt o dożywotności urzędów zamiast wyborów. A jak mam robić wybory, skoro nie ma innych partii, tylko nasza?
− Ale za to przecież w naszej mieszczą się wszystkie siły reformatorskie i europejskie, dlatego popiera ją miażdżąca większość obywateli. W tej sytuacji likwidacja pozostałych była zrozumiałą oszczędnością…
− Też im tak mówię − premier znowu. − Iggo, a właściwie dlaczego ja im to muszę mówić? Nie mamy już Madam Ichnik, i tych jej, jak tam, cele… tele… ktualistów?
− To nasza strategia piarowska numer 011/2010, szefie. Jest pan silnym przywódcą na scenie międzynarodowej i dlatego wszystko załatwia pan sam, z wielkimi tego świata za pan brat. Na marginesie przypomnę, że chodziło wtedy o młodego Rado Sicco, za bardzo się pchał na afisz.
− Ale jaki jest problem? − nie rozumiał prezydent. − Naród jest z nas zadowolony, kocha nas… Kraj przecięły nowe drogi, a przy nich powyrastały…
− Mówić ściśle, strategie 629 do 704/2010 rzeczywiście przyniosły pełny sukces − Iggo jak zwykle miał wszystko w małym palcu. − 94 proc. ankietowanych uważa, że już mamy autostrady, 97 proc., że już jesteśmy  strefie euro, nawet liczba przekonanych, że publiczna służba zdrowia funkcjonuje i jest bezpłatna przekroczyła już 65 proc. Wszystkie problemy uważa za rozwiązane dwie trzecie obywateli, w tym wszyscy młodzi, dobrze wykształceni i z mniejszych miast. Dla reszty rozważamy strategię 321/2012,  czyli utworzenie, jeśli zagranica nadal będzie się tego domagać, Partii Niezadowolonej Ciemnej Mniejszości pod wodzą wypuszczonego Le Perra, oczywiście jako opozycji konstruktywnej…
− Dobra, Iggo, nikt tego wszystkiego nie wie lepiej niż ja − rzekł premier. − Ty mi lepiej powiedz, jak to przetłumaczyć tym bubkom z agencji ratingowych, funduszu walutowego i banków. Bo oni tylko w kółko: a gdzie konkrety, a gdzie reformy, gdzie kasa…
− Tu jest odpowiedź − doradca podniósł do niewidzialnych oczu Ipoda. − W głosowaniu poparcie dla partii i rządu właśnie przekroczyło 110 proc., wliczając głosujących w Anglii i Irlandii. Możemy śmiało…
Ale nikt nie dowiedział się, co mogli, bo w tym momencie do gabinetu wpadła z krzykiem „ratunku!” szefowa prezydenckiej kancelarii. Comorro odruchowo skrzywił się − ilekroć na nią spojrzał, przypominał sobie przystojnego bruneta i źle myślał o strategii 129/2010, zwanej „parytetową”.
− Ratunku! − krzyczała szefowa. − Ludzie! Ludzie idą na pałac!
− To niemożliwe! Ludzie nas popiera… − słowa zamarły premierowi w gardle. Niestety, za oknem widać było coś zupełnie innego, niż w telewizji i widok ten nie pozostawiał wątpliwości.
− Wołać wojsko! − krzyknął prezydent.
− Jakie znowu wojsko? − zirytował się Don Naldo. − Wojsko to my mamy, ale w strategii… którejś tam, nie pamiętam. Iggo!
− No cóż, sondaże chyba się nam minęły z… tworzywem − rzucił tylko niewidzialny doradca i zrzuciwszy błyskawicznie garnitur, krawat oraz koszulę zniknął.
− Como, mamy jeszcze twoją fuzję! Nie udawaj, wiem od Bonda Ricco, że ciągle ją gdzieś tu chowasz!
Ale zdumiony prezydent patrzył tylko na pałacowy sufit, jakby mógł stamtąd przyjść ratunek.
− „Ostał nam się ino żyrandol” − wyszeptał.
I choć, jak zwykle, gdy próbował cytować, trochę poplątał, premierowi błysnęła myśl, że w zmienionej sytuacji może to jest jakaś strategia… Rafał A. Ziemkiewicz

Znów bredzą o euro Rząd, który zadłużył Polskę bardziej niż kilka poprzednich gabinetów razem wziętych, teraz boi się, jak na tę politykę zareagują rynki i czy nie spowoduje to zapaści złotego. Dlatego, wzorem kampanii przeprowadzonej jesienią 2008, tuż przed pierwszą falą kryzysu, kancelaria premiera usiłuje wskrzesić temat „wejścia Polski do strefy euro”. Gdy ekonomiści na całym świecie dyskutują nad ewentualnym rozpadem strefy euro, rząd powraca do tematu przyjęcia euro przez Polskę. Tym razem szermuje argumentami politycznymi, a nie ekonomicznymi, jako że udowodniono już niezbicie, iż z punktu widzenia ekonomii to właśnie własna waluta – złoty – uratowała nas w chwili kryzysu. W debacie przekonywano, że wejście do strefy euro pozwoliłoby nam brać udział w podejmowaniu decyzji o sprawach istotnych dla całej Unii. - Jeśli się chce współdecydować o klubie, to trzeba być jego członkiem – oświadczył minister w kancelarii premiera Adam Jasser. Oprócz niego w dyskusji wzięli udział dwaj ekonomiści – Dariusz Rosati i Witold Orłowski. Obaj zaprezentowali pogląd, że wiadomości o „śmierci eurostrefy są mocno przesadzone”. Profesor Rosati przekonywał, że problemy Grecji to tylko kryzys finansów publicznych tego kraju, a nie przejaw załamywania się całej strefy euro. Przyczyną zapaści greckich finansów jest, jego zdaniem, brak po stronie organów UE skutecznego mechanizmu kontroli nad przestrzeganiem dyscypliny fiskalnej przez poszczególne państwa. System automatycznego nakładania kar na niezdyscyplinowane kraje powinien wszystko załatwić. Rosati uważa, że gdyby Grecja została w porę ukarana za fałszowanie statystyk i przekroczenie dopuszczalnego deficytu budżetowego, to do finansowej zapaści by nie doszło. Profesor Orłowski z kolei przekonywał, że bankructwo któregoś z krajów należących do obszaru wspólnej waluty nie jest problemem dla euro. – Przez ostatnie 150 lat poszczególne stany Stanów Zjednoczonych bankrutowały po kilkadziesiąt razy. Od kilku lat na krawędzi niewypłacalności balansuje Kalifornia. I nikomu nie przyszłoby do głowy, by mówić o załamaniu dolara – dowodził Orłowski. - Dolar był w Ameryce od zawsze, euro jest walutą ustanowioną odgórnie zaledwie 10 lat temu. Wiara, że euro zbuduje Stany Zjednoczone Europy, jest mirażem, dowodzi tego obecna sytuacja krajów położonych na skraju eurostrefy: Grecji, Hiszpanii, Irlandii, Włoch – twierdzi Jerzy Bielewicz, prezes Stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”. – Zamiast tworzyć coraz bardziej jednolitą Unię, kraje te niedopasowane gospodarczo do „francuskoniemieckiego centrum” kreują jej rozpad. Wspólna waluta nie prowadzi do konwergencji gospodarczej, lecz odwrotnie, pogłębia różnice i powoduje niekontrolowany wzrost zadłużenia publicznego w krajach słabszych gospodarczo, położonych na skraju eurostrefy. Dlatego najpierw należy stworzyć kompatybilne gospodarki, a potem dopiero myśleć o wspólnym obszarze walutowym – tłumaczy finansista.- Właściwie obecnie nie wiadomo, co będzie się dalej działo ze strefą euro. Jeśli chodzi o kraje południa Europy i Irlandię, to nie wiadomo, czy wszystkie one jeszcze będą w strefie wspólnej waluty w momencie, gdy my zechcemy do niej wejść – ostrzega dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. Jego zdaniem, przyjęcie euro zahamowałoby rozwój gospodarczy Polski. – W rządowej projekcji wzrostu PKB, zawartej w Programie Konwergencji, przewidziano, że po przyjęciu euro wzrost w Polsce stopnieje do zaledwie 0,3 proc. PKB w 2050 r. – argumentuje dr Mech. Według prof. Orłowskiego, nie ma obecnie mechanizmów opuszczenia strefy euro przez kraj członkowski, który sobie nie radzi we wspólnym obszarze walutowym. Nie można także odgórnie wykluczyć żadnego z państw. - Kryzys w strefie euro objawia się m.in. spadkiem wartości euro – zwraca uwagę Bielewicz. – W relacji euro do dolara nie jest to widoczne, ponieważ obie waluty tracą siłę nabywczą. Inwestorzy uciekają obecnie do inwestycji m.in. w złoto i transakcji denominowanych we frankach szwajcarskich – dodaje. Małgorzata Goss

Jaki kandydat, taka kampania RMF FM: Na wyraźną prośbę polskiego MSZ amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton miała zrezygnować z planów złożenia kwiatów na grobie Lecha i Marii Kaczyńskich - ustalili reporterzy RMF FM Marek Balawajder i Roman Osica. Taki punkt programu początkowo znajdował się w planie sobotniej wizyty sekretarz stanu USA w Krakowie. Został jednak z niego usunięty. Nieoficjalnie chodzi o to, żeby Hillary Clinton w żaden sposób nie angażowała się w kampanię prezydencką w Polsce. Dlatego nie odwiedzi krypty na Wawelu. W zamian pani sekretarz ma złożyć kwiaty przed Krzyżem Katyńskim u stóp Wawelskiego Wzgórza. Amerykanom zależało na oddaniu hołdu prezydenckiej parze, tym bardziej że prezydent Barack Obama nie dotarł na pogrzeb Lecha i Marii Kaczyńskich. Propozycja złożenia kwiatów w krypcie na Wawelu wpłynęła do polskiego MSZ, ale zasugerowano stronie amerykańskiej, że taki charakter wizyty Hillary Clinton na dzień przed wyborami może być w Polsce odebrany jako poparcie dla jednego z kandydatów. Jeśli to się potwierdzi, to tego co wyprawia Platforma, żeby doholować Komorowskiego pod wymarzony żyrandol nie da się dłużej oceniać językiem parlamentarnym. Wczoraj Komorowski dziarsko wywijał trupem Blidy (jak to było, panie premierze? "Uważam za rzecz wyjątkowo obrzydliwą, kiedy politycy uprawiają taką nekrofilię polityczną. Śmierć Barbary Blidy, rzecz bardzo przykra i smutna, stała się orężem w walce politycznej ludzi nieuczciwych i niemoralnych"), dzisiaj okazuje się, że jego koledzy równolegle prowadzą cichą walkę z inną trumną, żeby przypadkiem nie pojawiła się w migawkach z wizyty pani Clinton, która w sobotę ma dodawać prestiżu Komorowskiemu, i tylko jemu. Niedobrze się robi, ale nie powiem, żeby mnie taki styl kampanii Komorowskiego dziwił. Nie od czasu kiedy przeczytałam sms-a jakiego, w ramach "zgody budowania" rozsyła bardzo wysoki polski dyplomata. A sms brzmi tak "Przyjacielu mam do Ciebie ogromną prośbę, ale proszę nie zawiedź mnie - idź 4 lipca na wybory i zrób wszystko co możesz, aby w przyszłości w czasie spotkań dyplomatycznych Pierwsza Dama nie szczała do kuwety". Urocze, prawda? Podkreślam, nie rozsyła tego jakiś stuknięty gówniarz, tylko naprawdę wysoka figura polskiej dyplomacji, pewnie nawet ze służbowej komórki. W każdym normalnym kraju, za takie zachowanie zapłaciłby natychmiastową dymisją, u nas pewnie koledzy gratulują mu dowcipu. Nie zdziwi mnie zatem żadne zachowanie tej ekipy, bo to ludzie zwyczajnie pozbawieni jakichkolwiek hamulców w walce o władzę. Gdybym nie miała żadnych merytorycznych powodów, żeby odrzucać kandydaturę Komorowskiego, odrzucałaby mnie od niego ohydna kampania wyborcza. Ohydna, chyba najbardziej obrzydliwa z tych, jakie obserwowałam do tej pory, bo jeszcze nigdy w tak chamski i bezpardonowy sposób nie atakowano rodziny kandydata, choć jej w kampanii w ogóle nie ma. A oprócz tego "dowcipnego" sms-a, politycy Platformy rozsyłają jeszcze jeden, bijący w Martę Kaczyńską, którego nawet nie chcę cytować. Na wypadek zaś, gdyby to nie wystarczyło, niezawodny Palikot wziął się też za panią Jadwigę, żeby Kaczyńskiego przed debatą odpowiednio "rozgrzać". I proszę mi nie tłumaczyć, że to samowolka, którą Komorowski i Tusk się brzydzą. Sam Palikot się chwali swoim wpływem na kampanię, tym, że podrzuca pomysły, i że to jemu Komorowski zawdzięcza prowadzenie. Rytualne odcinanie się od Palikota już nie działa, wszystko co w tej kampanii robi należy zaliczać na konto Komorowskiego. Więc jeśli marszałek po raz setny deklaruje, że umie łączyć a nie dzielić, to ja się pytam, skoro umie, to dlaczego choć raz nie spróbuje? Kataryna

NSZZ Solidarność: Komorowski mówił nieprawdę o podwyżkach dla nauczycieli Ryszard Proksa, przewodniczący Sekcji Krajowej Oświaty i Wychowania NSZZ „Solidarność” wydał oświadczenie w sprawie nieprawdziwych informacji na temat podwyżek dla nauczycieli, jakie podał w trakcie debaty telewizyjnej 27 czerwca br. Bronisław Komorowski. „W związku z wypowiedzią kandydata na Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego podczas debaty telewizyjnej 27 czerwca br. na temat rzekomej 30 proc. podwyżki płac dla nauczycieli zrealizowanej przez Rząd Donalda Tuska oświadczamy, że marszałek Bronisław Komorowski podał nieprawdziwe informacje.  W roku 2008 waloryzacja płac nauczycieli wyniosła 10 proc. przy inflacji 4,2 proc. W 2009 r. w skali całego roku 6,7 proc. (5 proc. od stycznia i 5 proc. od września 2009 r.) przy inflacji 3,5 proc. W 2010 r. podwyżka dopiero będzie od września br. w wysokości 7 proc.(średniorocznie 2,3 proc. – szacowana inflacja 2,5 proc. ). W planach rządowych na 2011 r. w dokumencie „Plan Rozwoju i Konsolidacji Finansów 2010-2011” jest mowa o ponownej 7 proc. waloryzacji płac od września 2011 r. (czyli ponownie 2,3 proc. średniorocznie przy planowanej inflacji również 2,3 proc. ). A zatem do dziś Rząd PO-PSL zrealizował 16,7 proc. waloryzację płac nauczycieli przy inflacji 7,7 proc. w latach 2008-2009 r., czyli realny wzrost o 9 proc. W ciągu czterech lat 2008-2011 realny wzrost płac wyniesie 8,8 proc. ( 21,3 proc. waloryzacja minus 12,5 proc. inflacja).” – czytamy w oświadczeniu Ryszarda Proksy. Na koniec oświadczenia przewodniczący zwrócił się do marszałka Bronisława Komorowskiego o nie wprowadzanie opinii publicznej w błąd.

Dział Informacji KK

Dlaczego szumi w czarnych skrzynkach Tupolewa? Nie każda kopia wiernie odzwierciedla zapis oryginału Kopiowanie taśm analogowych, a na takich pracowały czarne skrzynki w prezydenckim Tupolewie, może spowodować ich zaszumienie. A to z kolei może być środkiem do ukrycia śladów montażu. Nie każda kopia wiernie odzwierciedla zapis oryginalny – twierdzą biegli od zapisów fonoskopijnych, m.in. Jacek Rzeszotarski, ekspert Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Brak w stenogramach rozmów z kabiny pilotów prezydenckiego Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem, komendy kontroli lotów, jakoby załoga miała zejść do 50 m, nasuwa poważne wątpliwości co do ich autentyczności. Eksperci zwracają uwagę, że zaszumienie występujące w kopiach nagrań analogowych może być środkiem do ukrycia śladów montażu. Zaszumienie występujące w kopiach nagrań analogowych może być środkiem do ukrycia śladów montażu Porucznik Artur Wosztyl, pilot Jaka-40, który przyleciał do Smoleńska przed prezydenckim samolotem, miał zeznać przed polską prokuraturą, że słyszał w pokładowym radiu polecenie kontroli lotów, aby Tu-154 zszedł na wysokość 50 metrów. W udostępnionej przez Rosjan wersji stenogramu z zapisów czarnej skrzynki brak takiej wypowiedzi, ale eksperci MAK zaznaczyli jako niemożliwe do odczytania blisko 20 proc. nagrania. Oficjalnie przyznawano, że to z powodu szumów. Akurat w miejscu, gdzie należałoby szukać tej komendy, w stenogramie brak 1,5 minuty nagrania zaznaczonego jako nieodczytane. Biegli od zapisów fonoskopijnych (m.in. Jacek Rzeszotarski, ekspert ABW) zwracają uwagę, że kopiowanie taśm analogowych, a na takich pracowały czarne skrzynki w prezydenckim tupolewie, może spowodować zaszumienie, co z kolei może być środkiem do ukrycia śladów montażu. Dlatego eksperci podkreślają, że nie każda kopia wiernie odzwierciedla zapis oryginalny. Odnosząc się do informacji o zeznaniach polskiego pilota, mecenas Rafał Rogalski reprezentujący rodziny ofiar katastrofy stwierdził, że ich potwierdzenie rodzi wątpliwości co do autentyczności kopii zapisu rejestratorów. – Idąc za tym, to nagranie budzi wątpliwości, dopóki polska prokuratura nie otrzyma oryginałów i ich autentyczność nie zostanie potwierdzona przez polskich ekspertów – ocenia adwokat. Dodaje, że gdy porównuje się materiał dowodowy i znany zapis stenogramu, pojawia się “bardzo wiele elementów budzących wątpliwość”. – Ktoś się mija z prawdą – uważa Rogalski. – Jeżeli tak było faktycznie, to niezaprzeczalny dowód, że zostali wystawieni na śmierć – ocenia zeznania polskiego pilota Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, który zginął pod Smoleńskiem. Również inni bliscy ofiar mają poważne wątpliwości co do podawanych przez stronę rosyjską okoliczności katastrofy. – Rosjanie zakładają tylko jedną wersję, winę pilota – wskazują. Maria Kała, dyrektor Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie, gdzie badane są kopie rejestratorów, w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” poinformowała, że sporządzanie ekspertyzy dotyczącej zapisów na VCR z tupolewa potrwa jeszcze kilka miesięcy. Drugą kopię rejestratorów badają eksperci policyjni. Zenon Baranowski

10 kwietnia 2010 – Zamach Stanu Przejęcie obowiązków Prezydenta dokonało się z rażącym naruszeniem przepisów Konstytucji. Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności wydarzeń z tragicznego 10 kwietnia 2010, uzasadnionym jest podejrzenie, iż doszło w Polsce do faktycznego zamachu stanu z uzurpacją władzy Prezydenta przez Marszałka Sejmu RP. Marszałek Sejmu RP, Bronisław Komorowski przejął obowiązki Prezydenta na mocy art. 131 pkt. 2 Konstytucji, który enumeratywnie wylicza przypadki objęcia przez Marszałka Sejmu obowiązków Prezydenta. Należą do nich:

1) śmierć Prezydenta Rzeczypospolitej,
2) zrzeczenie się urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej,
3) stwierdzenie nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze,
4) uznanie przez Zgromadzenie Narodowe trwałej niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia, uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków Zgromadzenia Narodowego,
5) złożenie Prezydenta Rzeczypospolitej z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu.

Przejęcie obowiązków przez Marszałka Sejmu zostało ogłoszone publicznie dn. 10 kwietnia 2010 około południa. Pierwsze czynności faktyczne dokonane na mocy upoważnień od Marszałka Sejmu pełniącego obowiązki Prezydenta RP (m.in. ogłoszenie żałoby narodowe) zostały wykonane przed godziną 14. W czasie, w którym Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski formalnie i faktycznie przejmował obowiązki Prezydenta RP na mocy art. 131 pkt. 2 Konstytucji RP nie nastąpiło jeszcze formalne stwierdzenie zgonu Prezydenta Rzeczypospolitej, Jego Ekscelencji Lecha Kaczyńskiego. Zarówno z litery, jak i z ducha prawa (panował wtedy jeszcze ogromny chaos informacyjny i pojawiały się sprzeczne informacje o osobach, które mogły przeżyć katastrofę lotniczą w Smoleńsku) Pan Prezydent Kaczyński był w tych godzinach osobą zaginioną. Przejmowanie obowiązków Prezydenta przez Marszałka Sejmu w przypadku czasowej niemożliwości sprawowania urzędu (a za taki przypadek wobec zamkniętego katalogu przyczyn z art. 131 pkt.2 należy uznać zaginięcie Prezydenta) reguluje art. 131 pkt. 1 Konstytucji RP. Przytaczam brzmienie tegoż artykułu, zd. 2 i następne: „Gdy Prezydent Rzeczypospolitej nie jest w stanie zawiadomić Marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu, wówczas o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej rozstrzyga Trybunał Konstytucyjny na wniosek Marszałka Sejmu. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Trybunał Konstytucyjny powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej” Należy przy tym nadmienić, że nie miała miejsca okoliczność z art. 30 par. 1 Kodeksu Cywilnego, gdzie jest uregulowana możliwość uznania za zmarłego uczestnika m.in. podróży powietrznej. Przytoczony przepis wymaga bowiem upływu 6 miesięcy od daty katastrofy. Pierwsze informacje o zidentyfikowaniu ciała Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego pojawiły się dopiero w sobotę wieczorem. Reasumując, przejęcie obowiązków Prezydenta dokonało się z rażącym naruszeniem przepisów Konstytucji, stanowiąc delikt konstytucyjny. Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności wydarzeń z tragicznego 10 kwietnia 2010, uzasadnionym jest podejrzenie, iż doszło w Polsce do faktycznego zamachu stanu z uzurpacją władzy Prezydenta przez Marszałka Sejmu RP. Krzysztof Skalski

Komorowski – niebezpieczne wykorzystywanie Kościoła Bronisław Komorowski chętnie opowiada o swoim katolicyzmie (jak sam go określa – „soborowym”). Jednak w praktyce nie przekłada się on na zaangażowanie społeczne. Może jednak zwodzić niezorientowanych. Spotkania z biskupami (choćby z kard. Stanisławem Dziwiszem), poparcie (całkowicie oficjalne) części duchownych (by wymienić tu tylko szefa Religia TV ks. Kazimierza Sowy) czy pokazywanie się w czasie uroczystości religijnych (marszałek Sejmu jako jedyny polityk zorganizował spotkanie z dziennikarzami po uroczystościach beatyfikacyjnych ks. Jerzego Popiełuszki) – Bronisław Komorowski bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje Kościół do swojej kampanii wyborczej. Jeśli do tego dodać opowieści o pracy w seminarium, zaangażowaniu w Przymierze Rodzin i „katolicyzmie soborowym” – to obraz religijnej części kampanii stanie się w miarę pełny.

Katolik niekatolicki To wszystko nie przeszkadza Bronisławowi Komorowskiemu nie tylko głosić poglądów całkowicie sprzecznych z nauczaniem Kościoła, ale także podpisywać ustawy groźne dla milionów rodzin czy dla wolności wychowania dzieci w normalnych rodzinach. Marszałek Sejmu otwarcie lekceważy nauczanie Kościoła w sprawie zapłodnienia in vitro, opowiadając, że jest za życiem, więc jest za tą metodą prokreacji, a pomijając całkowicie milczeniem, że aby na świecie powstało trzy miliony dzieci poczętych tą metodą potrzebne było 15 milionów innych dzieci, którym urodzić się nie było dane… Jakby tego było mało swoje odrzucenie jasnego nauczania Kościoła Komorowski przykrywa opowieściami o tym, że jego poglądy wynikają z „katolicyzmu soborowego”… Obojętność na los dzieci w prenatalnym stanie rozwoju widać również w stosunku Komorowskiego do obecnej ustawy chroniącej życie. Tej ostatniej oczywiście obecny marszałek Sejmu zmieniać by nie chciał, jednakże los ponad 500 dzieci zabijanych zgodnie z polskim prawem nie zaprząta jego uwagi. Jednoznaczny jest także stosunek Komorowskiego do prawa rodziców do wychowania własnych dzieci. A najlepszym tego dowodem jest niedawne podpisanie przez niego ustawy (czego robić nie musiał), która znacznie ogranicza uprawnienia rodziców, a nawet przekazuje niemałą część tych uprawnień państwu. To zaś oznacza przypisanie instytucjom państwowym uprawnień, których zwyczajnie one nie mają, i odebranie naturalnych praw rodzicom… Wszystko oczywiście w imię walki z przemocą w rodzinie (bo, jak uważają autorzy ustawy, poza nią się ona nie zdarza). Sztabowcy marszałka (choćby Sławomir Nowak), a także jego główny pomocnik Janusz Palikot, nie wahają się także otwarcie wspominać o potrzebie takiej zmiany polskiego prawa, by pozwalało ono osobom tej samej płci zawierać konkubinaty z częścią uprawnień małżeńskich. I choć obecnie raczej do tego nie dojdzie (za małe poparcie w sondażach), to testowanie opinii publicznej już się odbywa, a jeśli słupki pójdą w górę, to można się spodziewać i takich zmian prawnych, do wprowadzenia których wzywa nieustannie Polskę Unia Europejska czy Europejski Trybunał Praw Człowieka.

Niezrozumiałe poparcie Już tylko tak krótka analiza poglądów Komorowskiego czyni niezrozumiałym akty poparcia, jakich udziela mu część polskich hierarchów. Nie jest jasne, dlaczego kardynałowie i biskupi spotykają się z nim (i to na kilka dni przed wyborami, tak by kontekst wyborczy był całkowicie jasny), dlaczego KAI publikuje wywiady z prawnikami (zresztą nie kanonicznymi, a rzymskimi), którzy wykazując się nieznajomością orzeczeń Stolicy Apostolskiej przekonują, że polityk deklarujący katolicyzm nie musi być przeciw in vitro, dlaczego wreszcie Konferencja Episkopatu Polski wyrzuca ze swojego oświadczenia jakiekolwiek odniesienia do odpowiedzialności polityków za stanowione prawo bioetyczne, a zasady moralne odnosi jedynie do lekarzy i rodziców dzieci poczętych metodą in vitro. Trudno nie dostrzec w tym – nieszczególnie skrywane – poparcie dla kandydata PO. I trudno nie zadać sobie pytania, w imię czego to poparcie jest udzielane? Bo przecież nie w imię wierności nauczaniu Kościoła, ani tym bardziej nie w imię jego odważnej obrony na niwie publicznej. Nie jest także w drugiej turze Bronisław Komorowski kandydatem mniejszego zła, bowiem jego poglądy w porównaniu z poglądami Jarosława Kaczyńskiego (któremu też można zarzucić działanie na szkodę inicjatywy Marka Jurka zmiany konstytucji ) są o wiele mniej katolickie, a jego działania pokazują, że stanowisko Kościoła nie ma dla niego w praktycznym działaniu najmniejszego znaczenia, szczególnie gdy media lub słupki sondażowe z owym nauczaniem pozostają w sprzeczności.

Niebezpieczne granie Kościołem I wreszcie sprawa ostatnia. Unia Demokratyczna, z której wywodzi się Bronisław Komorowski, przez całe lata nie tylko głosowała (w swojej większości) przeciwko nauczaniu Kościoła, ale też robiła wszystko (z pomocą części publicystów „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”), by udowodnić, że to właśnie poglądy niekatolickie, sprzeczne z nauczaniem Stolicy Apostolskiej, są tak naprawdę zgodne z duchem Ewangelii czy Soboru. I po podobną technikę działania sięga już teraz Bronisław Komorowski. Jego słowa o potrzebie miłosierdzia dla rodziców, którzy nie mogą mieć dzieci, czy o „katolicyzmie soborowym”, który dopuszcza odrzucanie nauczania moralnego Kościoła całkowicie jednoznacznie to pokazują. I rodzą obawy o to, że po wygranej w wyborach Komorowski będzie po taką metodę sięgał za każdym razem, gdy będzie chciał podpisać ustawę całkowicie sprzeczną z nauczaniem katolickim czy z interesami milionów rodziców, którzy chcą mieć możliwość wychowania swoich dzieci w zgodzie z zasadami, które wyznają… to zaś oznacza, że jest on kandydatem niebezpiecznym. Także dla zdecydowanego odważnie głosić zasady moralne Kościoła. Tomasz P. Terlikowski

Czy Sikorski oszalał? RMF FM: Na wyraźną prośbę polskiego MSZ amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton miała zrezygnować z planów złożenia kwiatów na grobie Lecha i Marii Kaczyńskich (...) Taki punkt programu początkowo znajdował się w planie sobotniej wizyty sekretarz stanu USA w Krakowie. Został jednak z niego usunięty. Nieoficjalnie chodzi o to, żeby Hillary Clinton w żaden sposób nie angażowała się w kampanię prezydencką w Polsce. Dlatego nie odwiedzi krypty na Wawelu. W zamian pani sekretarz ma złożyć kwiaty przed Krzyżem Katyńskim u stóp Wawelskiego Wzgórza. Hillary Clinton ma przylecieć w sobotę i podpisać porozumienie z Sikorskim ws. rakiet Patriot. Chciała złożyć kwiaty na grobie śp. Pary Prezydenckiej. Z informacji do jakich dotarli dziennikarze wynika, że nie zrobi tego po prośbie MSZ.  Pytam, czy to prawda? Czy minister polskiego rządu, tak bardzo wstrząśnięty po tragedii smoleńskiej, zasugerował amerykańskiej minister stanu, by nie odwiedzała Wawelu? Osica i Balawajder to dziennikarze raczej nieprzychylni braciom Kaczyńskim i PiS. To oni swego czasu angażowali się w obronę Janusza Kaczmarka i go uwiarygadniali. Nie sądzę więc, by wypuścili szokującą i niesprawdzoną informację, uderzającą w ministra PO.  Mam nadzieję, że to jednak plotka. Bo jeśli nie, to mamy do czynienia z chocholim tańcem nad symbolicznym miejscem. I nie mają tu żadnego znaczenia wybory. Właściwie nie wiem, jak to skomentować, więc wolę się wstrzymać. Trzeba poczekać na komentarz ze strony samego Sikorskiego. gw1990

MSZ poprosiło, by Clinton nie składała kwiatów na grobie prezydenckiej pary Na wyraźną prośbę polskiego MSZ amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton miała zrezygnować z planów złożenia kwiatów na grobie Lecha i Marii Kaczyńskich - ustalili reporterzy RMF FM Marek Balawajder i Roman Osica. Taki punkt programu początkowo znajdował się w planie sobotniej wizyty sekretarz stanu USA w Krakowie. Został jednak z niego usunięty. Nieoficjalnie chodzi o to, żeby Hillary Clinton w żaden sposób nie angażowała się w kampanię prezydencką w Polsce. Dlatego nie odwiedzi krypty na Wawelu. W zamian pani sekretarz ma złożyć kwiaty przed Krzyżem Katyńskim u stóp Wawelskiego Wzgórza. Amerykanom zależało na oddaniu hołdu prezydenckiej parze, tym bardziej że prezydent Barack Obama nie dotarł na pogrzeb Lecha i Marii Kaczyńskich. Propozycja złożenia kwiatów w krypcie na Wawelu wpłynęła do polskiego MSZ, ale zasugerowano stronie amerykańskiej, że taki charakter wizyty Hillary Clinton na dzień przed wyborami może być w Polsce odebrany jako poparcie dla jednego z kandydatów. Reporterzy RMF FM próbowali w tej sprawie skontaktować się z rzecznikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz z odpowiedzialnym za organizację wizyty Clinton, dyrektorem jednego z departamentów. Do tej pory jednak bezskutecznie. Reklama Amerykańska sekretarz stanu przyleci do Krakowa dopiero w sobotę, a nie jak wcześniej zakładano - w piątek. Podczas błyskawicznej, trwającej tylko jeden dzień wizyty, odwiedzi muzeum w fabryce Schindlera, podpisze porozumienie z szefem MSZ Radosławem Sikorskim w sprawie rakiet Patriot i złoży kwiaty przed Krzyżem Katyńskim.Jak dowiedzieli się reporterzy RMF FM Hillary Clinton weźmie też udział w bankiecie w Teatrze Słowackiego w Krakowie. Z planów podróży do Polski wypadła wizyta w muzeum Auschwitz. Marek Balawajder, Roman Osica

Czy marszałek Komorowski złamał Konstytucję przy przejęciu władzy Od razu uprzedzam, że stawiam pytanie i czekam na opinie fachowców, a nie młodzieżówek. Liczę na dyskusję ad argumentum! Nie mam najmniejszych wątpliwości [w mojej opinii], że Bronisław Komorowski złamał Konstytucję RP w chwili przejęcia władzy 10 kwietnia 2010 roku. Nieudolność lub brak znajomości procedury konstytucyjnej dla mnie jest poważnym ostrzeżeniem i staje się powodem nieufności w kompetencje Marszałka Sejmu RP. Musimy sobie wyjaśnić, że przejęcie władzy przez marszałka jest stosowane w przypadkach przewidzianych przez Konstytucję. Enumeratywnie zostały one wypisane w artykule 131 Konstytucji RP z 1997 roku. Teraz fakty – śmierć Prezydenta jest stanem przewidywanym, ale … marszałek Komorowski zastosował klauzulę z art. 131, ust. 2 pkt. 1 który określa marszałka depozytariuszem władzy prezydenckiej w Polsce w [P.O. – pełniącego obowiązki Prezydenta RP]. I tu jest problem. Otóż w chwili ogłaszania przez Bronisława Komorowskiego żałoby narodowej o 13.41 nie można było stwierdzić prawnie zgonu Prezydenta RP. Nawet kiedy znaleziono zwłoki taki stan uprawomocnia się dopiero po rozpoznaniu zmarłego w chwili ogłaszania przez Bronisława Komorowskiego żałoby narodowej o 13.41 nie można było stwierdzić prawnie zgonu Prezydenta RP. Nawet kiedy znaleziono zwłoki taki stan uprawomocnia się dopiero po rozpoznaniu zmarłego. Co to oznacza? Tylko tyle, że marszałek Komorowski powinien przejąć władzę p.o. Prezydenta RP zgodnie z artykułem 131 ustęp 1, a zatem do stwierdzenia zgonu Prezydenta RP [proszę spojrzeć na kodeks cywilny], należało stosować się do procedury że Prezydent nie był w stanie zawiadomić marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu. Zgodnie z Konstytucją i prawem nie było prawnego UZNANIA za zmarłego. Zatem trzeba było stosować tylko tę procedurę. Marszałek winien złożyć wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta i to Trybunał powierza obowiązki Marszałkowi Sejmu. Na wniosek zresztą marszałka. Kiedy zatem potwierdzono zgon Prezydenta JE Lecha Kaczyńskiego? Wtedy kiedy jego brat rozpoznał go wśród ofiar lotu, czyli po godzinie 18.00. Co to oznacza? Marszałek Komorowski powinien przejąć władzę do 18.00 godziny 10 kwietnia 2010 roku tylko w trybie wniosku do Trybunału o stwierdzenie niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta i tym samym przekazaniu jemu jako sprawującemu władzę organowi Sejmu [marszałek Sejmu to nie jest organ władzy państwa], który został przewidziany w Konstytucji do prezydentury Ad Interim. Po godzinie 18.00 a więc po spełnieniu dwóch warunków: zgon i akt zgonu wraz z rozpoznaniem przez brata można było bez wniosku i w trybie zastosowanym przejąć władzę. Ale tylko wtedy. W przypadku kiedy następuje potwierdzenie zgonu Prezydenta RP wtedy automatycznie stosuje się art. 131 ust. 2 pkt. 1 Dla mnie oznacza to złamanie ustawy zasadniczej i stanowi dla mnie przykład słabości polskiej elity politycznej lub szybkość przejmowania władzy! Jeśli moje opinie okazałyby się ważne i poprawne to oznaczałoby to możliwość postawienia Bronisława Komorowskiego [którego chcę nadal szanować, ale ten fakt bardzo mocno nadwyręża moją sympatię] przed Trybunałem Stanu, a co za tym idzie uniemożliwienie mu być może startu w wyborach prezydenckich. Oczywiście warto zapytać konstytucjonalistów o zdanie. Warto także określić wykładnię w tej sprawie.

Art. 131.
1. Jeżeli Prezydent Rzeczypospolitej nie może przejściowo sprawować urzędu, zawiadamia o tym Marszałka Sejmu, który tymczasowo przejmuje obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej. Gdy Prezydent Rzeczypospolitej nie jest w stanie zawiadomić Marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu, wówczas o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej rozstrzyga Trybunał Konstytucyjny na wniosek Marszałka Sejmu. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Trybunał Konstytucyjny powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej.

2. Marszałek Sejmu tymczasowo, do czasu wyboru nowego Prezydenta Rzeczypospolitej, wykonuje obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej w razie:
1) śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej,
2) zrzeczenia się urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej,
3) stwierdzenia nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze,
4) uznania przez Zgromadzenie Narodowe trwałej niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia, uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków Zgromadzenia Narodowego,
5) złożenia Prezydenta Rzeczypospolitej z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu.
3. Jeżeli Marszałek Sejmu nie może wykonywać obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej, obowiązki te przejmuje Marszałek Senatu.
4. Osoba wykonująca obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej nie może postanowić o skróceniu kadencji Sejmu. To nie jest szukanie na “siłę” problemów. Albo szanujemy prawo, albo nie. Nie wiem czy w tym wypadku nie chodziło raczej o szybkość niż przestrzeganie procedur konstytucyjnych. Mnie to oburza. Mam prawo do swojego w tym wypadku zdania. Kompetencje Bronisława Komorowskiego są mocno dyskusyjne. Nie mogę nie zauważyć, że marszałek Sejmu po prostu nie zna Konstytucji RP. Po pierwsze niezgodnie z procedurą konstytucyjną przejął władzę w Polsce [w mojej opinii], po drugie nie doczytał rozdziału o stanach nadzwyczajnych. Dziwie się, że konstytucjonaliści nie żądają konwalidacji przejęcia władzy przez Pełniącego Obowiązki Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Można zrozumieć wiele, lecz w programie szkoły średniej znajduje się w przedmiocie Wiedzy o Społeczeństwie kompleksowa wiedza o konstytucjonalizmie oraz obecnej Konstytucji, którą musimy umieć stosować. I tu jest problem. Bronisław Komorowski nie ZNA NAJWAŻNIEJSZEGO AKTU PRAWNEGO państwa, w którym jest szefem izby niższej parlamentu i głową państwa ad interim.

Jeśli najwyżsi urzędnicy państwa są tak “kompetentni” to dlaczego dziwicie się, że posłami zostają osoby “bierne, mierne, ale wierne?”. Dowiadywanie się o kompetencjach Rady Bezpieczeństwa Narodowego oraz BBN – u przez Bronisława Komorowskiego z Wikipedii jest po prostu dowodem na zagubienie kandydata. Niestety na prawie niekompetencja Komorowskiego się nie kończy. Miałem niezłą zabawę jak dwóch kandydatów do Prezydentury w PO na konwencji prawyborczej mylili polskich monarchów i wkładając w usta ich samych zdania, których nigdy nie wypowiedzieli. Błędy Komorowskiego i Sikorskiego MOGŁYBY NIE DZIWIĆ, gdyby nie fakt, że OBAJ SĄ HISTORYKAMI Z WYKSZTAŁCENIA … [SIC!]. Czy Państwo zrozumieliście ten komunikat? Konstatacja – do polityki pchają się ludzie, którzy nie chcę czytać nic wartościowego, chcę władzy. Niestety, często aby dostać się na listy wyborcze trzeba spełnić podstawowy warunek – być bez kręgosłupa, a najlepiej być przeciętnym lub troszkę głupszym. I to jest problem polskiego życia politycznego! Kompetentnego Jana M. Rokitę zniszczono. tomjaskola

FRANCUSKA KOMISJA NADZWYCZAJNA DO SPRAW STRZELANIA GOLI I ZWIĘKSZANIA DŁUGU Raymond Domenech – trener piłkarskiej reprezentacji Francji  oraz były już szef francuskiej federacji piłkarskiej Jean-Pierre Escalettes, tłumaczyli się przed posłami dlaczego piłkarze nie strzelali goli w RPA!!! Pewnie deputowani powołają parlamentarna komisję śledczą w tej sprawie. Minister do spraw Zdrowia, Młodzieży i Sportu, Pani Roselyne Bachelot, stwierdziła, że „rząd zdecydował się przyjąć całą odpowiedzialność (jak rozumiem za to, że piłkarze nie strzelali goli), ale najpierw przeprowadzi dogłębną analizę i audyt zewnętrzny (podkreślenie moje) ponieważ ci, którzy zawiedli, nie są w stanie przeprowadzić takiej analizy”. Ciekawe czy do zrobienia takiego „forensic’a” zatrudnią kogoś z „wielkiej czwórki”??? Może bardziej przydałby się takowy w związku z wykonaniem budżetu? Według danych agencji statystycznej Insee, na koniec marca francuski dług publiczny wyniósł 80% PKB!!! Oznacza to wzrost ogólnego zadłużenia o 2,2% w skali kwartału i aż o 10,8% w skali roku. Zadłużenie Francji wynosi już 1,5 bln euro!!! Za tak duży skok długu „odpowiada zeszłoroczne spowolnienie gospodarcze, które zmusiło francuski rząd do zwiększenia liczby branych pożyczek”!!! Normalnie spadek wpływów zmusza człowieka do ograniczenia wydatków. A w przypadku państwa spadek wpływów „zmusza” rząd do zwiększenia długu. Przecież to oczywiste. Komentując dane o zadłużeniu, Minister Finansów Christine Lagarde i Minister ds. Budżetu Francois Baroin stwierdzili, że „dług publiczny rośnie, aby zmniejszyć deficyt budżetowy i pomóc w zwiększeniu wzrostu gospodarczego”!!! Zważywszy, że francuski rząd wydaje rocznie około 90 mln euro na reprezentację w piłce nożnej, dla francuskich piłkarzy, którzy mogą potrzebować adwokata, mam wytłumaczenie: nie strzelali bramek z powodu „spowolnienia” formy. Ale rząd nie powinien zmniejszać wydatków na reprezentację, a wręcz przeciwnie –  powinien je zwiększyć, gdyż to może „zmniejszyć deficyt formy” i zwiększyć ilość strzelanych bramek. Na wszelki wypadek Pan Sepp Blatter, szef FIFA, która bynajmniej nie ma żadnego deficytu budżetowego, ostrzegł przed jakimikolwiek „manipulacjami” w krajowej federacji. „Zgodnie ze statutem FIFA, nie można tolerować żadnej politycznej ingerencji” - stwierdził. Mam więc pomysł dla Komisji Europejskiej na rozwiązanie rynkowe – zgodne ze „strategią lizbońską” (jeśli jeszcze ktoś pamięta co to takiego). Można wydać dyrektywę, że rządy poszczególnych państw członkowskich mają co 2 lata organizować przetargi publiczne, w których jedynym kryterium będzie cena, na prawo posługiwania się przez chętnych flagą państwową, hymnem i nazwą kraju w rozgrywkach piłkarskich. Zwiększy to wpływy budżetowe, a zmniejszy „wpływy” FIFA – nie tylko te finansowe, ale i polityczne. Gwiazdowski

Jak NIE rozumować (w polityce zagranicznej)? Wywody ludzi przedstawianych jako „eksperci” są często traktowane od razu jako „poważne” - i, co gorsza, tym bardziej poważne, im trudniejszym językiem pisze ekspert. Czasem jednak można prowadzić karkołomne rozważania – zrozumiałym językiem Na stronie: (CHINY I ROSJA ZACIEŚNIAJĄ WSPÓŁPRACĘ Wielokrotnie w GLOBALECONOMY powtarzaliśmy, że świat po obecnym kryzysie już nie będzie taki jaki był, że tworzy się nowy po­rządek w światowej gospodarce. Kolejnymi dowodami potwierdzającymi tę tezę są wydarzenia ostatnich tygodni. Od pewnego czasu Rosja i Chiny razem z Francją i krajami Zatoki Perskiej prowadzą sekretne rozmowy o odstąpieniu od dolara w cenach surowców ener­getycznych. Gdyby to nastapiło, skutki są jeszcze trudne do przewidzenia. Ostatni tydzień dołożył kilka nowych wydarzeń, które potwier­dzają także tezę, że inicjatywa światowych przemian przenosi się do Azji. Jest nim zapowiedź stworzenia przez trzy czołowe kraje azjatyckiej i światowej gospodarki, a więc Chiny, Japonię i Koreę strefy wolnego handlu i zamiar podwojenia wymiany handlowej między tymi krajami do 2013 roku. Jest nim też ostatnie spotkanie w Pekinie szefów rządów państw należących do Szanghajskiej Organizacji Współpracy (Chiny, Rosja, Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan i Tadżykistan), które podjęło zestaw decyzji o wspólnych działaniach do­tyczących walki ze skutkami globalnego kryzysu gospodarczego. Trzecim istotnym wydarzeniem w tym regionie świata, na które chcę zwrócić uwagę jest kolejne spotkanie premierów Rosji i Chin. Jego wyniki wskazują na coraz bardziej rozwijającą się współpracę gospodarczą (ale i militarną) i na wyniki tego spotkania chcę zwrócić uwagę w tym komentarzu... To kolejne spotkanie rosyjsko-chińskie coraz silniej wiąże obie gospodarki, które w obecnej fazie światowego kryzysu gospodarczego mają zupełnie różne atuty. Chiny w tym roku będą miały wzrost gospodarczy na poziomie 9%, podczas gdy Rosja zanotuje spadek PKB na poziomie ok. 7%. Chiny mają problemy z nadmiernymi rezerwami walutowymi (ok. 2,3 bln USD), podczas gdy Rosja ma poważny deficyt i potrzebuje kredytów. Rosja jest największym eksporterem ropy i gazu, podczas gdy Chiny potrzebują surowców energetycz­nych do dynamicznie rozwijającej sie gospodarki W tym roku Rosja dostała od Chin już prawie 27 mld USD kredytów, a ostatniemu spotkaniu premierów towarzyszyło podpisanie kon­traktów na kolejne miliardy USD. Uzgodniono, że Chiny zainwestują w Rosji w branżę paliwową, banki, cementownie, koleje i stocznie. Podpisano umowę Gazprom-CNPC w wyniku której od 2014 r. dwoma nowymi rurociągami z zachodniej i wschodniej Syberii do Chin płynie rocznie do 70 mld m sześc. gazu. Oznacza to, że Chiny staną się wtedy największym klientem Gazpromu na świecie... Jest to rosyjskie uzupełnienie do chińskiego gazociągu o długości 7 tys. km zasilanego gazem ze złóż w Turkmenistanie i Kazachstanie. Chiny dadzą Gazpromowi pożyczkę w zamian za długoletnie dostawy surowca. Podobna, rosyjsko-chińska umowa została podpisana na poczatku roku w sprawie dostaw ropy (w zamian za zgodę na tę inwestycję i dostawy ropy przez 20 lat Chiny udzieliły 25 mld USD taniego kredytu dla rosyjskich państwowych koncernów naftowych). Podpisano też umowę na budowę wspólnej rafinerii w Chinach (Rosnieft i CNPC) kosztem 3 mld USD (pieniądze chińskie, a ropa rosyj­ska). Chiny będą też sprowadzać rosyjski węgiel (na ponad 1 mld USD rcznie). Wspólnymi siłami pod Sankt Petersburgiem będzie zbudowana cementownia i stocznia. Są też porozumienia w dziedzinie rozwoju nowych technologii ( budowa w Rosji przez chińskie firmy linii kolejowej dla pociągów je­żdżących z prędkością ponad 350 km/godz.) w tym stworzenie systemu łączności satelitarnej dla państw Azj... W planach jest współpraca na wielką skalę przy eksploatacji syberyjskich złóż surowców naturalnych także przy masowym udziale chińskich robotników... Henryk S. Tuszyński)  - i jest to rzeczowa informacja. Niestety Administrator GOLDENLINE, Andrzej Z., próbuje na tej podstawie bronić zaiste szokujących tez. Radzę to przeczytać – by zdać sobie sprawę, CO można zrobić, by odwrócić kota ogonem! A piszę o tym tylko dlatego, że sprawa dotyczy ważnego fragmentu polskiej polityki. Otóż teza tego Komentatora jest taka. JE Radosław Sikorski chciał usunąć p. gen. Marka Dukaczewskiego, niejawnego dyktatora Polski z ramienia WSI w latach 90.tych – i zesłać Go do Pekinu jako attaché wojskowego. [ Temu działaniu należy przyklasnąć – bo wyeliminowanie p. Dukaczewskiego ze spraw polskich to jedno z naczelnych zadań każdego polityka - JKM]. Z tajemniczych powodów to się p. Radosławowi nie udało... Trudno. Obecnie p. Dukaczewski może szczęśliwie doprowadzić do przegranej NCzc. Bronisława Komorowskiego, bo udzielił ogromnego wywiadu - w którym zapewnia, że jeśli wygra Komorowski, to On otworzy szampana. Co u ludzi rozsądnych jest sygnałem, by zamknąć oczy i głosować na WCzc. Jarosława Kaczyńskiego... Natomiast Komentator próbę wysłania p. Generała do Pekinu interpretuje jako... chęć wspomożenia Federacji Rosyjskiej!!! Rozumowanie jest takie. Chiny to ważny sąsiad Rosji. A więc: „ Chiny są coraz mocniej zinfiltrowane przez rosyjskie służby specjalne. I wywiad cywilny i wojskowy są obecnie nakierowane na budowanie jak najsilniejszego wpływu Rosji w Chinach, masowo werbowani są agenci ze wszystkich sfer chińskiego życia, głównie (podobnie jak w Polsce) w polityce, wymiarze sprawiedliwości i mediach. Kierunek chiński jest dla Rosji kierunkiem najważniejszym spośród krytycznych, kluczowym.” A więc posłanie tam zdolnego (nikt wybitnych zdolności p. Dukaczewskiemu nie odmawia!) oficera służb specjalnych to oddelegowanie go, by wspomagał działania Moskwy!! Autor powtarza tę tezę jeszcze dobitniej: Problem z nominacją Dukaczewskiego (o czym Sikorski nigdy nie wspomniał) polegał na tym, że w czasie prac Komisji Weryfikacyjnej WSI, nowe służby wojskowe SKW poznały tajną instrukcję sowieckiego GRU, nakazującą kierowanie absolwentów jej szkół na... kierunek pekiński.” (PRZYJACIELE Z DAWNYCH LAT – (4) Są w polskiej polityce ludzie, których działalności nie sposób zdefiniować jednym zdaniem i poddać jednoznacznej ocenie. Karty ich życiorysów zapisane czynami godnymi, mieszają się z aktami nikczemności i renegacji. Te ostatnie, z zadziwiającą prawidłowością pojawiają się w biografiach wówczas, gdy na horyzoncie politycznej kariery możemy dostrzec działania oficerów WSW/WSI. Można pokusić się o tezę, że „ukąszenie wojskówki” przemienia postaci polskiej polityki, niczym trujący jad wampira. Przypadek obecnego marszałka sejmu nie wydaje się odosobniony. Nie może zatem w tekstach „PRZYJACIÓŁ Z DAWNYCH LAT” – opisujących korelację zdarzeń z początku lat 90- tych, z obecną kontrakcją polityczną zabraknąć postaci, której biografia zdaje się potwierdzać fatalne skutki owego „ukąszenia”. Tym bardziej, że wokół tego polityka znajdziemy ludzi WSI znanych już z poprzednich tekstów – w tym wielce zasłużonego, protegowanego Bronisława Komorowskiego - płk. Lucjana Jaworskiego. W roku 1992 Wojskowe Służby Informacyjne, uzasadniając wszczęcie Sprawy Operacyjnej Rozpracowania twierdziły, że nasz bohater jest „zaangażowany w działalność polityczną ugrupowań stawiających sobie za cel osłabienie struktury i spoistość wojska, chce osłabić autorytet Zwierzchnika Sił Zbrojnych i kierownictwa MON. W perspektywie podporządkowania Sił Zbrojnych określonym celom politycznym „Szpak” szczególnie zaciekle atakuje Wojskowe Służby Informacyjne podważając ich cele i zadania, chce paraliżować działania WSI.” Na stronie 74 Raportu z weryfikacji WSI znajdziemy następującą informację: „Prowadzenie SOR „SZPAK” również zlecono płk. R. Loncy a nadzór nad nim sprawowali płk Lucjan Jaworski i płk Janusz Bogusz. Według wyjaśnień płk. Loncy prowadzenie SOR „SZPAK” miał mu zlecić sam szef WSI, gen. Izydorczyk, a on był jedynie kontynuatorem sprawy, która była już prowadzona. W toku sprawy podjęte zostały działania mające na celu inspirowanie artykułów prasowych negatywnie pokazujących osobę Sikorskiego, zwłaszcza jako wiceministra obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego. Jedną z inspirowanych przez WSI osób był dziennikarz „Gazety Wyborczej”, Edward Krzemień. Niewykluczone, że w trakcie prowadzenia SOR „SZPAK” WSI same mogły kreować negatywny wizerunek figuranta (tj. wiceministra Sikorskiego) poprzez ujawnianie i nagłaśnianie dyskredytujących zdarzeń z jego udziałem.” W przypisie 108 do tej informacji znajdziemy niezwykle ciekawą relacje, ukazującą mechanizmy, jakimi posługują się ludzie WSI w zakresie „inspirowania zdarzeń medialnych”. Warto mieć ją na uwadze – szczególnie w ocenie wielu obecnych publikacji medialnych. „Wcześniej dokonano rozpoznania operacyjnego osoby E. Krzemienia za pośrednictwem rzecznika prasowego MON Ryszarda Tabora – który był OZI obsługiwanym przez płk R. Loncę. Poprzez R. Tabora WSI uzyskało informacje o negatywnym nastawieniu red. E. Krzemienia do postulowanych przez środowiska prawicowe zmian w WP i do osoby wiceministra R. Sikorskiego. W toku dalszych działań ustalono, że red. E. Krzemień jest zainteresowany napisaniem krytycznego artykułu o R. Sikorskim i skompromitowaniu go. Dzięki temu doszło do sytuacji ocenionej jako niezwykle „korzystna” dla WSI w aspekcie podjęcia działań inspirujących. Wówczas prowadzący sprawę zdecydowali się podstawić red. E. Krzemieniowi oficera WSI, który miał podsuwać mu materiały źródłowe do planowanych przez niego artykułów. E. Krzemień w swoich artykułach dotyczących sytuacji w resorcie obrony narodowej bardzo negatywnie przedstawiał osobę wiceministra R. Sikorskiego.”
Dokładna data wszczęcia SOR „Szpak” nie jest znana, choć pierwsze zachowane notatki pochodzą z maja 1992r. W notatce tej zawarte są informacje – uzyskane od „źródeł osobowych” – o zajęciach zawodowych i kontaktach towarzyskich Sikorskiego. Podano nawet sumę rachunku za połączenia telefoniczne z początku maja 1992 r. a autor tego dokumentu (prawdopodobnie płk R. Lonca) podkreślił wręcz, że są to „dane operacyjne”. Płk Ryszard Lonca w czasie wysłuchania przed Komisją Weryfikacyjną WSI stwierdził, że: „Teczka sprawy „SZPAK” była grubsza, jej część została zniszczona bądź wyłączona ze sprawy”. Można powiedzieć, że WSI nie miało, za co kochać Sikorskiego i założenie sprawy operacyjnego rozpracowania leżało w interesie ówczesnego układu. Przez trzy lata na podsłuchu były telefony Sikorskiego, m.in. linia miejscu zamieszkania. "Pluskwy" założono również w chobielińskim dworku. Sprawa miała zostać zakończona w roku 1995. Jakie materiały zebrano, czego dowiedziano się o kontaktach Sikorskiego, o jego rzekomo burzliwej i bohaterskiej przeszłości - nie wiemy. Tym bardziej, że teczka SOR SZPAK jest niekompletna. Niemniej – ten okres z politycznej kariery Sikorskiego wydaje się najistotniejszy dla zrozumienia jego późniejszych zachowań. Sam Sikorski, ujawniając 30 czerwca 2006 roku na swojej stronie internetowej zawartość teczki, zamieścił również własny komentarz. Możemy tam m.in. przeczytać: „Jako polityk uważam, że w odniesieniu do mojego życia prywatnego stosują się wyższe wymogi jawności niż w przypadku osób niezaangażowanych w życie publiczne. Doświadczenie naszej niedoskonałej demokracji pokazuje ponadto, że każda teczka prędzej czy później jest elementem gry politycznej. Nie życzę sobie, aby mną grano. Precedensem jest odtajnienie i ujawnienie materiałów wytworzonych już w wolnej Polsce - przed czym generalnie bym przestrzegał. Usprawiedliwia to fakt, że - jak wynika z samej zawartości teczki „Szpak” - WSI wczesnych lat 90-tych była instytucją głęboko zanurzoną w mentalności i metodach PRL. [...] Satysfakcję daje mi fakt, że trzy lata prześwietlania przez WSI nie dało żadnych podstaw do podważania mojej wiarygodności. W płaszczyźnie czysto ludzkich emocji nie sposób nie odczuć zadowolenia, że to w co tylu wątpiło - inwigilacja prawicy i prowokacje wobec członków pierwszego w pełni demokratycznie wyłonionego rządu RP - znajduje tak namacalne potwierdzenie. Był to czas zemsty na ludziach pierwszego rządu, który może ułomnie, ale w dobrej wierze próbował przerwać patologie odziedziczone po okresie dyktatury. Oby nadużycie władzy, które miało miejsce wobec mnie, już nigdy się nie powtórzyło. Napawa otuchą fakt, że większość żołnierzy, którzy pracowali ze mną w trudnym okresie przełomu początku lat 90-tych odmówiła donoszenia na mnie. Podnosi na duchu i umacnia wiarę w sens ludzkich przyjaźni to, że ówczesnemu WSI nie udało się zwerbować żadnego z moich przyjaciół czy znajomych.[...] Mam nadzieję, że ujawnienie teczki „Szpak” będzie stanowiło ostrzeżenie dla oficerów dzisiejszych służb specjalnych i polityków, którzy ich nadzorują, aby powierzonej sobie władzy nad ludzkimi losami używali wyłącznie w interesie publicznym. Zanim ktokolwiek wyda lub wykona nielegalny rozkaz, powinien mieć na przestrodze to, że jego działanie może być kiedyś ujawnione i ocenione.” W czasie, gdy Sikorski pisał te odważne słowa był członkiem rządu Jarosława Kaczyńskiego i ministrem obrony narodowej. Czy powtórzyłby je dzisiaj? W roku 1992, już pod upadku rządu Jana Olszewskiego, w znanym artykule w angielskiej gazecie „Spectator”, Sikorski, wspominając swoją pracę w ministerstwie obrony napisał: „Krytykowano nas za zwalnianie ludzi. Przykro mi, że skróciłem tyle wspaniałych komunistycznych karier. Nie można jednak było myśleć o dołączeniu do NATO na szczeblu politycznym, gdy nasi wykształceni w Moskwie funkcjonariusze wpadali podczas nieudolnych operacji wywiadowczych w zachodnich stolicach, gdy niektórzy nasi wykształceni w Moskwie generałowie byli w kontakcie ze starymi kumplami w Rosji, gdy wreszcie nasze uzbrojenie było nieporównywalne z zachodnim. Zmiany trzeba było wprowadzić. Nie chcieliśmy antagonizować Rosji, a jednocześnie naprawdę musieliśmy oddzielić od nich nasz aparat bezpieczeństwa". Na temat Wojskowych Służb Informacyjnych miał jednoznaczną opinię: „WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry. Jeszcze długo po puczu w Związku Radzieckim polscy szefowie WSI wciąż myśleli, że ich czas może nadejść. (...) Obecni i byli oficerowie WSI mieli mieszkania i zagraniczne konta bankowe, prowadzili operacje przemytu broni, mieli własne źródła dochodu i własne kontakty na Wschodzie i na Zachodzie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy komunizmu sprzedawali swe tajemnice każdemu, kto gotów był zapłacić". Wówczas, te wyznania wywołały w Polsce gwałtowne reakcje. W wywiadzie zatytułowanym „Nie ma niechęci”, jakiego Bronisław Komorowski udzielił „Gazecie Wyborczej” w nr 165, wydanie waw z dnia 15.07.1992 r. , str. 14 możemy przeczytać, co obrońca wojskowych służb ma do powiedzenia o Sikorskim. Na pytanie J. Kurskiego - „Na czym polegają patologiczne układy w służbach specjalnych MON?” – Komorowski odpowiada: - „Nie wiem. Nie podzielam spiskowej teorii dziejów. Przez dwa lata pracy w MON nie zetknąłem się z sytuacjami, które mogłyby potwierdzić istnienie takich układów. [...] Między służbami specjalnymi Wojska Polskiego i armii radzieckiej istniała ścisła współpraca. Była to jednak raczej współpraca instytucji a nie kontakty agenturalne oparte na zasadzie indywidualnego werbunku. Po co więc radzieckie służby specjalne miałyby lokować agentów w instytucji w pełni sobie podporządkowanej? To jest wątpliwe. W ramach tej zinstytucjonalizowanej współpracy, na wysokich szczeblach byli przedstawiciele służb radzieckich. To są fakty i temu nikt nie przeczy. Uważam, że odwołanie radzieckich oficerów łącznikowych - rezydentów, powinno przerwać współpracę. A oni odwołani zostali już dawno. Zarzut współpracy z obcym wywiadem to ciężkie oskarżenie. Takich oskarżeń nie można wygłaszać publicznie, jeśli się nie ma niezbitych dowodów. Podtrzymywanie przez Sikorskiego tych zarzutów dzisiaj, po odejściu z ministerstwa, jest próbą usprawiedliwienia własnej nieudolności. To nie jest gra fair.” W odpowiedzi na pytanie dziennikarza o fragment artykułu Sikorskiego, który powyżej przytoczyłem, Komorowski mówi: „To mocne stwierdzenie, którego autor nie próbuje nawet udowodnić. Sikorski w westernowej konwencji opisuje scenę odwołania adm. Wawrzyniaka. Oczywiście, minister ma do tego prawo. Ale czym różni się Wawrzyniak od skądinąd sympatycznego gen. Sobolewskiego, który przyszedł na jego miejsce. Po co rozwijać sztandary desowietyzacji i dekomunizacji, jeżeli obaj kończyli te same moskiewskie akademie i służyli w tym samym komunistycznym - jak stwierdza Sikorski - wojsku. Wystarczy powiedzieć wprost: mieliśmy większe zaufanie do Sobolewskiego! Gdyby zapytać, jakie konkretne zmiany ekipa Sikorskiego przeprowadziła w MON, to się okaże, że sprowadzają się one do kilku hałaśliwych posunięć personalnych. W ciągu poprzednich dwóch lat na 168 generałów odeszło z wojska 93. Ale był to efekt zmian strukturalnych i świadomej polityki kadrowej zmierzającej do odmłodzenia kadry. Analogiczne zmiany w ciągu ostatniego półrocza dotyczyły siedmiu generałów i robione były na zasadzie pokazywania palcem: ten zły, a ten dobry. To stwarzało atmosferę oburzenia i upokorzenia. Jak zresztą mogli zareagować oficerowie na dziecinną komendę "nie chcący zbliżenia z Zachodem - wystąp". Nietrudno zauważyć, jak poglądy Komorowskiego i Sikorskiego z tego okresu różnią się zasadniczo. Wydaje się, że różnice nie dotyczą wyłącznie spraw związanych z wojskiem, ale rozciągają się na wiele innych, politycznych i światopoglądowych kwestii. Cóż, zatem wydarzyło się w życiorysie Radosława Sikorskiego, co doprowadziło go do dzisiejszej roli renegata w rządzie PO-PSL? W czasie kolejnych kilku lat, po zakończeniu SOR „Szpak”, w postawie Sikorskiego musiały zajść na tyle pozytywne zmiany, że w roku 1998 został wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie Jerzego Buzka. Nominację otrzymał na wyraźne życzenie Bronisława Geremka, szefa MSZ, z którym przez cały okres pracy w ministerstwie łączyły go doskonałe stosunki. Być może trafną diagnozę tej przemiany, oddał człowiek niewątpliwie dobrze poinformowany – niedawny oponent Sikorskiego - Bronisław Komorowski, gdy stwierdził: „ Pod koniec lat 90. trwał już niewątpliwie proces politycznego "szlifowania" Sikorskiego”. Po odejściu z rządu Buzka, Sikorski wyjechał do Ameryki, gdzie m.in. kierował programem Nowa Inicjatywa Atlantycka, w waszyngtońskim American Enterprise Institute, w którym amerykańscy neokonserwatyści opracowali założenia prowadzonej obecnie przez Busha polityki zagranicznej. Nowa Inicjatywa Atlantycka skutecznie wylansowała pomysł przeniesienia amerykańskich baz wojskowych na terytorium krajów "nowej Europy", w tym Polski. Na tyle skutecznie, że idea, o której nie śniło się nawet największym miłośnikom pobytu "amerykańskich chłopców" na polskiej ziemi, została uwzględniona w oficjalnych dokumentach NATO i jak wiemy – wcielona w życie. W tym sensie, można powiedzieć, że Sikorski jest polskim „współtwórcą” idei „tarczy antyrakietowej”. Sądzę, że to ważny rys w jego biografii. Powołanie go na szefa MON w PIS – owskim rządzie Marcinkiewicza nie mogło więc nikogo zaskoczyć. Zaskakująca, lecz nie dla wszystkich była dymisja Sikorskiego, dokonana w atmosferze skandalu. Gdy w lutym 2007 roku ważyły się jego losy w rządzie, warto zwrócić uwagę na zachowanie posłów Platformy Obywatelskiej. W obronie zdymisjonowanego szefa MON wystąpił wówczas lider PO Donald Tusk. Jego zdaniem, dymisja Sikorskiego nastąpiła w "tajemniczych okolicznościach" i była "oczekiwana" przez prezydenta i premiera. W ocenie lidera PO, w kontekście polskiej misji w Afganistanie "wygląda na to, że działalność Antoniego Macierewicza, prawdopodobnie tego, który triumfuje teraz po dymisji Radka Sikorskiego, to działalność w dużej mierze destrukcyjna". Zdaniem Bogdana Zdrojewskiego, szefa klubu parlamentarnego PO - „to właśnie Macierewicz, a nie Sikorski powinien zostać odwołany.” W opinii ówczesnego wicemarszałka Sejmu, Bronisława Komorowskiego, zmiana na stanowisku ministra obrony narodowej następuje "w złym stylu i w złym momencie”. Do tych głosów obrońców Sikorskiego dołączył nawet Janusz Zemke, szef sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, twierdząc, iż „to bardzo smutna informacja, która pokazuje, że bardziej się liczą teczki, grzebanie i poszukiwanie agentów niż dobre przygotowanie misji w Afganistanie i dobre przygotowanie negocjacji ze Stanami Zjednoczonymi w sprawie tarczy antyrakietowej” Trzeba przypomnieć, że dymisja Sikorskiego miała związek z likwidacją WSI. „Nie wiem, jaki będzie kształt ustaw o likwidacji WSI i powołaniu wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, które trafią do Sejmu” – twierdził Sikorski po spotkaniu z prezydentem Kaczyńskim. Człowiek, który jeszcze w roku 1992 nazywał WSI „organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem” stał się nagle rzecznikiem rozwiązań „cywilizowanych”, optując przeciwko „opcji zerowej” w sprawie WSI i dążąc do zachowania wyłącznie wojskowego składu przyszłych służb kontrwywiadu. Sądzę, że decydujące znaczenie w usunięciu Sikorskiego z rządu, mogła mieć sprawa forsowanej przez niego nominacji gen. Dukaczewskiego, ostatniego szefa WSI. Sikorski nie zaprzeczał , że miał plany personalne wobec Dukaczewskiego: „Uważam, że państwo polskie nie powinno tracić z pola zainteresowania osób, które sprawowały ważne funkcje państwowe i które posiadły duży zakres wiedzy poufnej” – tłumaczył dla „Wprost” powody swoich propozycji. „W krajach NATO szefowie służb specjalnych, którzy popadają w niełaskę, trafiają na prestiżowe, acz mało wpływowe stanowiska, najlepiej poza granicami kraju. W tym duchu głośno myślałem o oferowaniu gen. Dukaczewskiemu dowództwa jednego ze szczątkowych dzisiaj okręgów wojskowych. Poważnie rozważałem wysłanie go w tradycyjne miejsce odpoczynku byłych szefów WSI, to znaczy do attachatu RP w Chinach […] Biorąc pod uwagę dzisiejszą aktywność medialną gen. Dukaczewskiego, nadal sądzę, że byłoby to rozwiązanie optymalne z punktu widzenia obozu rządzącego” – tłumaczył logicznie. Już po przejściu do Platformy Sikorski przedstawiał sprawę następująco: „Przecież to ja Dukaczewskiego zdymisjonowałem i wyrzuciłem z wojska! Żadna PiS-owska propaganda tego nie zmieni. Rzeczywiście chciałem go wysłać do Pekinu. Dzisiaj Dukaczewski mówiłby jak wielkim przyjacielem Chin jest Kaczyński i jak wizjonerskie są reformy ministra obrony narodowej, Aleksandra Szczygło. A tak, Dukaczewski jest liderem kilku tysięcy byłych ludzi Wojskowych Służb Informacyjnych i doradza Aleksandrowi Kwaśniewskiemu jak wrócić do władzy. Uważam, że moja koncepcja była mądrzejsza. Wierzę w antykomunizm skuteczny, a nie histeryczny. Ta ekipa tak chciała lustracji, że ją spartaczyła. Wszystko można robić mądrze, albo na wariata. Oni robią na wariata.”
Problem z nominacją Dukaczewskiego, ( o czym Sikorski nigdy nie wspomniał) polegał na tym, że w czasie prac Komisji Weryfikacyjnej WSI, nowe służby wojskowe SKW poznały tajną instrukcję sowieckiego GRU, nakazującą kierowanie absolwentów jej szkół właśnie na… kierunek pekiński. Czy Sikorski mógł wiedzieć o tej instrukcji, czy może uległ jedynie sugestiom ostatniego szefa WSI? W jakim stopniu „awantura” z dymisją ministra obrony narodowej, w rządzie Kaczyńskiego była efektem „naturalnego”, wynikającego z różnych wizji politycznych i charakterów konfliktu z Macierewiczem, a na ile została sprowokowana lub zamierzona? Jaką rolę spełniał Radosław Sikorski w tym rządzie i dlaczego tak chętnie powitano go w szeregach Platformy Obywatelskiej? Być może, przyszłość przyniesie odpowiedzi na te i inne pytania, związane z postacią obecnego ministra spraw zagranicznych i pozwoli dokonać pełniejszej oceny jego działań. Niełatwo pozbyć się wrażenia, że od momentu zbliżenia z Platformą, Sikorski stał się przedmiotem politycznych, ale też operacyjnych rozgrywek. Na tyle zaangażowanym, że wziął udział w medialnym rozpętywaniu „afery Marszałkowej”, gdy 15 listopada 2007 podzielił się z odbiorcami TVN24 bulwersującą informacją: „Dziennikarz "Wiadomości" czytał mi fragmenty tekstu, które wyglądały na fragmenty aneksu do raportu WSI. To ciekawe, bo aneks jest nadal dokumentem tajnym. Polityk dodał, że "uważa taką sytuację za karygodną". Sikorski twierdził, że ta sytuacja pokazuje, jak upolitycznionym i niewiarygodnym dokumentem jest aneks do raportu ws. WSI. - „Pamiętajmy o tym, że póki co do aneksu nie ma dostępu nawet marszałek Senatu Bogdan Borusewicz i marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Jednoznacznie można więc powiedzieć, skąd te fragmenty wyciekają” – sugerował Sikorski. To bardzo ważna postać w naszej najnowszej historii. Swoją publiczną działalnością łączy okres początku lat 90 – tych, z dzisiejszą polityką. Bezkompromisowa, niepodległościowa postawa Sikorskiego, jaką prezentował w okresie rządu Jana Olszewskiego, ustąpiła miejsca obecnej sylwetce człowieka uwikłanego w agenturalne interesy zaplecza Platformy, „utrwalacza” Wojskowych Służb Informacyjnych, reaktywującego najgorsze, zgubne dla Polski układy III RP. Czy i na ile, ta zdumiewająca metamorfoza ma związek ze sprawą operacyjnego rozpoznania „Szpak”, czy wolno jej przyczyn upatrywać w „ukąszeniu wojskówki”? Czy może odpowiedzi trzeba szukać w czasach, gdy Sikorski przebywał poza granicami Polski? Chciałbym tym tekstem zwrócić uwagę na rzeczywistą rolę WSW/WSI w kreowaniu polskiej rzeczywistości po roku 1989, ale też podkreślić, w jaki sposób ingerencja wojskowych służb w życie polityków, przekłada się na dostrzegalne zmiany w ich zachowaniach i postawach. Spotkanie tych dwóch postaci polskiej sceny politycznej – Bronisława Komorowskiego i Radka Sikorskiego, mogło nastąpić tylko w tworze politycznym pod nazwą Platformy Obywatelskiej. Jeśli ktoś podziela moje opinie, wyrażone w tekstach „POLITYCZNEJ AGENTURY WPŁYWU” – nie będzie zdziwiony, że w sytuacji zagrożenia układ WSI zagarnia pod skrzydła, ale też wykorzystuje wszystkie swoje „zdobycze”. Nawet „szpaki”. Ścios).
  Otóż jest to schizofrenia połączona z paranoją. Być może: z paranoją zaszczepianą w SKW przez JE Antoniego Macierewicza. Otóż jest faktem, że ChRL i FR są naturalnymi konkurentami. Faktem jest też, ze nacisk USA spowodował, ze te dwie potęgi zaczynają współpracować, a nawet się przyjaźnić. Jednak nasilanie działań wywiadowczych w jakimś kraju nie jest objawem rosnącej między okopującymi te kraje reżymami sympatii!! Wręcz przeciwnie! ChRL za kilkanaście lat będzie najprawdopodobniej najsilniejszym mocarstwem świata. Nic dziwnego, że Moskwa chce tam mieć możliwie liczną siatkę szpiegowską – ale dlaczego nie miałaby jej tam mieć Warszawa??? Jeśli założymy, ze p. Dukaczewski byłby lojalny w'obec III Rzeczypospolitej. Jeśli jednak – jak chyba sugeruje Komentator – p. Generał tak naprawdę pracuje dla Rosji, to czy nie lepiej, by przekazywał Moskwie informacje z Chin, niż informacje z Polski?? Jeśli zaś III RP miałaby traktować p. Generała jak zdeklarowanego wroga (Ja Go o to bynajmniej nie oskarżam! Uważam, ze pracował On na rzecz międzynarodowej Lewicy!) , to zawsze mogłaby szepnąć Chińczykom słówko, że pracuje On dla Rosjan... I jeszcze dwie uwagi na koniec. Dobrze, że SKW ma źródła informacji w GRU. Bardzo niedobrze, że publikuje się informację o tym, że je mamy - tam, skąd na pewno dotarła do GRU! JKM

01 lipca 2010 Z wysokości marzeń lewicowej fantazji.. tych wszystkich lewicowych ugrupowań, które okupują  scenę polityczną i demokratyczną, a często nazywają się „ prawicowymi”,. chyba lepiej widać Polskę i nas, którzy w najbliższą niedzielę mają spełnić „ obowiązek patriotyczny i obywatelski”, chociaż żadnego obowiązku ustawowego odnośnie przymusowego głosowania na razie nie ma, tak jak nie było go w poprzedniej komunie. Może będzie- jak socjaliści dojdą do wniosku, że „obywatele” w niewystarczającej liczbie fatygują się do demokratycznych urn.. A co ma to wspólnego z patriotyzmem? Przecież chyba jeszcze  można być patriotą nie chodząc na demokratyczne wybory- chyba, że już coś przemajstrowano demokratycznie w tej sprawie, o czym nie wiemy, a o czym nas socjaliści nie poinformowali. Bo w końcu” obywatel” może nie mieć swojego kandydata i powinien mieć możliwość niegłosowania. Co prawda w drugiej turze mamy dwóch kandydatów, ale czym oni się różnią od siebie? Bóg jeden raczy wiedzieć, jeśli oczywiście interesują Go te sprawy jako  Króla, co też  demokraci wyprawiają na tym padole ziemskim i demokratycznym. W takiej na przykład Grecji obowiązek głosowania demokratycznego  i obywatelskiego jest – i co…? Państwo bankrutuje! Może właśnie z tego powodu, bo z nadmiaru demokracji – na pewno. Przegłosowywali wydatki demokratycznego państwa w nieskończoność, aż doprowadzili do bankructwa. I skonstruowali państwo, w którym niewielu już pracuje efektywnie. Głównie budżetówka, związki zawodowe, bezrobotni i wszyscy ci co pobierają pieniądze z budżetu państwa. My . jesteśmy na tej samej drodze- drodze do socjalizmu, który z kolei prowadzi do zniewolenia- jak uważał Friedrich August von Hayek. Nie tylko do zniewolenia „obywateli”- okazuje się,  ale również  do bankructwa państwa. Bo w jaki sposób zatrzymać obłędną ideę przegłosowywania  demokratycznego  i powiększania długu  tzw. publicznego? Którego nie potrafił  odróżnić od deficytu budżetowego pan marszałek Bronisław Komorowski z Platformy Obywatelskiej i  oczywiście demokratycznej. No i kandydat na demokratycznego prezydenta.. Nie wiedział także, że Norwegia nie należy do Unii Europejskiej..  A może pomylił swoje marzenia z rzeczywistością? Pan śp. Lech Kaczyński rozróżniał te dwa pojęcia, ale” nie uważam długu publicznego za zło samo w sobie”(???) Tak mówił jeszcze w marcu bieżącego roku.. A ja nie będąc prezydentem uważam dług publiczny za wielkie zło robione nie tylko obecnym „ obywatelom” demokratycznego państwa prawnego, ale i  przyszłym „ obywatelom”, którzy z tym długiem – tak jak my- nie mają nic wspólnego. Tylko tyle, że będziemy go spłacać, choć nie myśmy go zrobili, i  choć żyjemy w demokratycznym państwie prawnym, które chce urzeczywistnić zasady społecznej sprawiedliwości- a to oczywiście kosztuje. Często- jak w przypadku Grecji-. istnienie państwa. I tak się składa, że kiedyś w Atenach próbowano demokracji.. I nic z tego nie wyszło! Ale wtedy nie było państwa- były miasta –państwa.. I prześladuje nas do dziś- jak” wyrzut serca na przełęczy czasu i drzwi wielkim zatrzasnął piorunem” –jak pisał poeta. Piorunem z Olimpu.. W czasie u nas trwającej kampanii demokratycznej ma urząd prezydenta, w takim Parlamencie Europejskim i też demokratycznym,  demokratycznym aż do szpiku kości, przegłosowano nowy pomysł socjalistyczny, na mocy którego …. jaja nie będą sprzedawane na sztuki, ale na  wagę(????).  Czego to ludziska w demokracji nie wymyślą? Oczywiście  nie mam nic przeciw temu, że ktoś sprzedaje jajka na wagę.. Może nawet sprzedawać osobno żółtko, osobno białko i osobno skorupkę. I osobno błonkę... Może nawet sprzedawać jajka razem z wagą i to wszystko na wagę. To jego problem i problem potencjalnego klienta, który to jajko- rozłożone na czynniki pierwsze- chce kupić.. Ale wszystkim narzucać, żeby sprzedawali jajka na wagę.(???) I może jeszcze trzeba będzie zaznaczać cenę w przeliczeniu na tonę. Bo i tak tuzin już oznacza dziesięć.. A kiedyś- jak ja chodziłem do szkoły- tuzin to było dwanaście.. Podobnie rzecz się miała  z zapałkami. Kiedyś było dwanaście pudełek w paczce - teraz jest dziesięć. I to się nazywa tuzinem.. Bo malejąca ilość masła w maśle z demokracją nie ma nic wspólnego. Chodzi mi o to, że kostka jest coraz mniejsza, chociaż jest nadal kostką. . Co innego z osełkami.. A demokraci też jedzą masło, żeby się wzmocnić przed demokratycznym głosowaniem.  Na początku lat dziewięćdziesiątych lansowano w III Rzeczpospolitej hasło, że margaryna jest lepsza od masła- i wielu” obywateli” uwierzyło w ten oczywisty nonsens.. Wystarczy siła propagandy! Siła argumentu propagandy- a nie  siła argumentu. logiki . Dokładnie tak jak przy demokratycznych wyborach..  Decyduje siła propagandy- no i kto liczy głosy.. Myślę, że następnym pomysłem europarlamentarzystów będzie sprzedawanie piachu nie na wagę, ale na ziarenka.. Każde ziarenku będzie miało swoją cenę, i będzie musiało być oznaczone cenowo, żeby klient mógł sobie wybrać odpowiednie ziarenko.. Takie które jest mu potrzebne.. Można jeszcze coś poprawić w sprawie sprzedawania soli i węgla.. Bryłkę węgla da się jakoś oznaczyć cenowo.. Ale ziarnko soli? Chyba, że będzie wyjątek- i będzie można sprzedawać na szczypty.. „ poproszę szczyptę soli”- powie klient w aptece, bo sól jako szkodliwa, powinna być sprzedawana w aptece,  i to na receptę refundowaną z budżetu państwa..  Wcale to nie musi być żart, bo już w Nowym Yorku demokratyczni  radni chcą zakazać używania soli( może już zakazali!) jako ciała szkodliwego.. Szkodzącego ciśnieniu ludzkiemu, a przecież demokracja wymaga” obywateli” i urn, i cóż jej po ‘obywatelach’ z nadciśnieniem.? Bo urny zawsze jakoś da się zorganizować. Chyba, że lewicowi ekolodzy nie  wyrażą zgody i będą wchodzić na drzewa, żeby zablokować demokratycznie ich wycinkę na tekturę służącą do konstruowania urn. Ale chyba na to się nie odważą. Oni te są za demokracją, a demokracja bez urn? Czy to ktoś widział.? Bez kart do głosowania- to jeszcze- tak jak w Brukseli niedawno! To znaczy nie było ich przy wydawaniu, ale pojawiły się  podczas liczenia głosów.  Ale bez urn? Wtedy zobaczylibyśmy nagość demokracji z  jej listkiem figowym w postaci urn.. I tak ciśnienie zwiększa się  u „ obywateli” przed każdymi wystarczająco demokratycznymi wyborami.. Każdy chciałby mieć swojego kandydata, a tu jest tylko dwóch  i do tego obaj  jednacy.. I jeszcze najedzą się soli.. Nie wiem jak będzie można sprzedawać cement, jeśli nie na wagę.. Ale znając socjalistów, ich nie poskromioną twórczą wenę w wymyślaniu głupstw- zawsze coś wymyślą dobrego dla nas, „obywateli”. No i sprawa pierza też chyba jeszcze nie jest uregulowana..  Pierze jakoś zawsze kojarzy mi się z poduszką. Ale czas skończyć ze  stereotypami.  Tak jak w przypadku małżeństw i kobiet. Pierze nie musi być w poduszce, tak jak nie muszą być poduszki z pierzem…. Może być pierze sprzedawane osobno i poszwy do poduszek  też sprzedawane osobno... Każde pierzowe piórko osobno.. Z oznaczoną ceną. W miejscu widocznym i rzucającym się w oczy.. W każdym razie w każdej demokratycznej kampanii głównie  płynie i leje się strumieniami woda.. Bez wody w demokracji ani rusz! Ale woda bez demokracji? Demokracja- jak pisał Walerian Kalinka- „Prawdy wprost nie burzy, lecz pozostawia ją w półcieniach”(!!!!) No i wczoraj była  kolejna debata pomiędzy tymi samymi kandydatami.. Ale między nami niewolnikami możemy sobie jeszcze pogaworzyć..I to wszystko co jeszcze możemy… Ale przyjdzie czas zmiany.. Żelazo długim wypróbowane ogniem wytrzyma  nawet silne uderzenia… WJR

Platforma obiecuje na potęgę Na kilka dni przed ubiegłorocznymi wyborami do PE usłyszeliśmy, że "już prawie jest" inwestor z Kataru, który uratuje polski przemysł stoczniowy. Teraz obserwujemy powtórkę tego scenariusza Po blisko trzech latach od parlamentarnej kampanii wyborczej politycy Platformy Obywatelskiej ponownie przystąpili do składania obietnic. To, co jeszcze przed paroma tygodniami było niemal niemożliwe lub o czym nawet nie było mowy, dzisiaj w obliczu kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego ministrowie rządu Donalda Tuska obiecują z lubością. Wygląda na to, że albo budżet państwa nagle stał się pełny, albo Platforma traktuje składane zobowiązania tak samo lekko, jak to, co obiecywała wyborcom przed trzema laty. To trzy lata temu słyszeliśmy z ust polityków Platformy m.in. o likwidacji podatku Belki, wprowadzeniu jednomandatowych okręgów wyborczych czy też podatków trzy razy 15 procent. Tuż po wyborach pomysły te zostały jednak porzucone. Nie przeszkadza to jednak kandydatowi Platformy w wyborach prezydenckich ponownie mamić wyborców tymi samymi obietnicami. 18 maja w Częstochowie Bronisław Komorowski obiecywał wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych - "na dobry początek" w wyborach radnych. Marszałek Sejmu nie miał też oporów, by wrócić do obietnicy zajęcia się podatkiem Belki, czyli podatkiem od dochodów kapitałowych np. od zysków z lokat bankowych. Pomysł jego likwidacji w przeszłości stanowczo krytykował minister finansów Jacek Rostowski. W ubiegły piątek Komorowski podczas spotkania z przewodniczącym PSL, wicepremierem Waldemarem Pawlakiem zapowiedział częściowe zniesienie podatku Belki. Im bliżej dnia wyborów, rzeczy, które w ustach rządzących jeszcze niedawno były niemożliwe, zdają się jak najbardziej realne, a z każdym dniem bliższym wyborom obiecywać jest coraz łatwiej. 11 czerwca, podczas spotkania ze studentami w Szczecinie, Komorowski, pytany o przywrócenie 50% ulg na przejazdy dla studentów, odsyłał zainteresowanych do "rządu SLD", który im te ulgi przed laty zabrał. Zasłaniał się przy tym sytuacją budżetu państwa. Jak się okazało, na 6 dni przed wyborami pieniądze się chyba znalazły, gdyż we wtorek na wiecu w Sosnowcu kandydat Platformy ogłosił, iż "stopniowo" 50-procentowe ulgi będą przywracane. Gdy związkowcy ze służb mundurowych zwrócili się do obu kandydatów o wyrażenie opinii na temat ewentualnych zmian w systemie emerytur mundurowych, odpowiedzi, jak twierdzą, doczekali się jedynie od Jarosława Kaczyńskiego, a przez Bronisława Komorowskiego zostali zignorowani. Niespodziewanie za to do mundurowych listy wysłał premier Donald Tusk. Szef rządu zapewniał, że nie są prowadzone żadne prace mające na celu odebranie przywilejów emerytalnych pracownikom służb mundurowych. A list w tej sprawie miał trafić do rąk własnych każdego funkcjonariusza. Co ciekawe, cały czas trwały w rządzie przymiarki do ograniczenia przywilejów emerytalnych mundurówki, czego skutkiem było odchodzenie ze służby tych funkcjonariuszy, którzy nie chcieli ryzykować, iż podpadną pod nowe, niekorzystne przepisy emerytalne. Wszystko wskazuje na to, że premier Tusk zmienił zdanie w tej sprawie... w końcówce kampanii wyborczej. Równie gorliwi w robieniu kampanii wyborczej Bronisławowi Komorowskiemu byli inni ministrowie. Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk długo pozostawał nieugięty, jeśli chodzi o odpłatność za przejazd autostradowymi obwodnicami miast. Utrzymywał, że bez tych pieniędzy nie będzie można budować kolejnych autostrad. W ubiegłą niedzielę, na tydzień przed wyborami, Grabarczyk ogłosił jednak, że przejazd odcinkami autostrad w pobliżu miast będzie dla samochodów osobowych i motocykli bezpłatny. Uaktywniła się także minister zdrowia Ewa Kopacz. Wczoraj, czyli na cztery dni przed wyborami, obiecała podczas spotkania z Ogólnopolskim Związkiem Zawodowym Pielęgniarek i Położnych poprawę warunków pracy i więcej pieniędzy dla pielęgniarek. Ile warte są obietnice i słowa Donalda Tuska i spółki, mogliśmy się już przekonać. Przed wyborami obiecać można wszystko, trudno później słowa dotrzymać. Jak choćby przed ubiegłorocznymi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Na kilka dni przed głosowaniem usłyszeliśmy, że "już prawie jest" inwestor z Kataru, który uratuje polski przemysł stoczniowy. Dopiero po wyborach okazało się, że tajemniczemu inwestorowi z Kataru bliżej było do wytworu bujnej wyobraźni Donalda Tuska i ministra skarbu Aleksandra Grada, wymyślonego na potrzeby kampanii wyborczej, niż do realnego bytu. Zadziwiające jest też, jak szybko, bo między pierwszą a drugą turą wyborów, muszą być znajdowane pieniądze na realizację wyborczych obietnic. Z dużym prawdopodobieństwem można jednak przyjąć, iż wszystko skończy się tak jak wtedy, gdy o pieniądze upomnieli się lekarze. Premier Donald Tusk, stwierdzając, iż "dzisiaj wydaje się mało realne, że jakimś czarodziejskim sposobem znajdzie pieniądze w budżecie państwa", rozkładał tylko ręce, dodając: "Jak coś jest niemożliwe, to jest niemożliwe".

Artur Kowalski

Tusk z Komorowskim będą się tłumaczyć Wniosek o przesłuchanie premiera Donalda Tuska i marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego w sprawie okoliczności wyboru procedury badania przyczyn katastrofy smoleńskiej złożył wczoraj w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej mecenas Stefan Hambura reprezentujący syna Anny Walentynowicz, która zginęła w katastrofie prezydenckiego samolotu na smoleńskim lotnisku. Mecenas powołuje się na komunikat centrum prasowego kancelarii premiera, które podało, że 10 kwietnia 2010 r. odbyła się rozmowa telefoniczna premiera Donalda Tuska z premierem Władimirem Putinem i prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem. Komunikat ten mówi, iż "prezydent Miedwiediew zapewnił, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku będzie prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich". Hambura podkreśla w swoim wniosku, że "rozmowa ta miała miejsce jeszcze przed odlotem premiera Donalda Tuska na miejsce tragedii, gdzie się spotkał z premierem Władimirem Putinem". Berliński adwokat chce, by podczas przesłuchania premier Tusk wyjaśnił, "czy i przez kogo zostały poczynione międzyrządowe ustalenia w ten sposób, że odstąpiono od zapewnienia prezydenta Miedwiediewa, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku będzie prowadzone wspólnie przez prokuratorów polskich i rosyjskich". Hambura wskazuje, że taką procedurę przewiduje polsko-rosyjskie porozumienie w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych Rzeczypospolitej Polskiej i Federacji Rosyjskiej w przestrzeni powietrznej obu państw z 14 grudnia 1993 roku. Na podobne pytanie powinien także odpowiedzieć marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który z racji przejęcia obowiązków prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej "winien mieć wiedzę od tego momentu co do faktów, czy i przez kogo zostały poczynione międzyrządowe ustalenia w ten sposób, że odstąpiono od zapewnienia prezydenta Miedwiediewa". Pełnomocnik syna Anny Walentynowicz chce również, aby prokuratorzy zapytali premiera Tuska o rozmowy prowadzone z premierem Rosji Władimirem Putinem podczas wcześniejszych uroczystości katyńskich, które odbyły się 7 kwietnia, ponieważ "premier Donald Tusk winien mieć wiedzę, czy premier Władimir Putin lub inny członek jego rządu chciał znać listę polskiej delegacji na centralne uroczystości w dniu 10 kwietnia 2010 r. upamiętniające 70. rocznicę mordu na polskich oficerach, na której czele miał stać prezydent Lech Kaczyński". Inni przedstawiciele rodzin ofiar tragedii smoleńskiej zapowiedzieli złożenie podobnych wniosków do prokuratury. Chcą, aby ustaliła ona, dlaczego gospodarzem postępowania została wyłącznie strona rosyjska, przy czym zupełnie zignorowano zapisy w umowach międzynarodowych pozwalające na wspólne prowadzenie działań dochodzeniowych. We wcześniejszych wypowiedziach Tusk zapowiedział już, że stawi się w prokuraturze i złoży stosowne wyjaśnienia dotyczące okoliczności związanych z wyjaśnianiem katastrofy pod Smoleńskiem i przygotowywaniem uroczystości katyńskich. Zenon Baranowski

Kto popiera Komorowskiego Wybór prezydenta RP to przede wszystkim sprawa naszego bezpieczeństwa narodowego, a o bezpieczeństwie państwa decydują w dużym stopniu tajne służby: wywiad i kontrwywiad. Jedyną formacją, która nie poddała się kontroli nowego demokratycznego państwa polskiego po 1989 roku, były Wojskowe Służby Informacyjne, których kadry były szkolone w Moskwie przez tajne sowieckie służby GRU i KGB. Z działalnością WSI należy wiązać aferę FOZZ, nielegalny handel bronią i wiele działań o charakterze przestępczym, o których ciągle mało wiemy. W wydanej ostatnio książce "Lech Kaczyński. Portret", na którą składają się teksty przyjaciół, znajomych i współpracowników Lecha Kaczyńskiego, a także historyków, publicystów i polityków, tragicznie zmarłego prezydenta wspomina m.in. Artur Balazs. W czasie gdy Lech Kaczyński był ministrem sprawiedliwości, Balazs jako minister rolnictwa zwracał się do niego z prośbą o wyjaśnienie kilku afer. Jedna z nich dotyczyła cukru przechowywanego przez państwową cukrownię w magazynach prywatnej firmy. Cukier ten bez zgody właściciela został sprzedany, a zawiadomiona o kradzieży prokuratura nie chciała w tej sprawie nic zrobić. Jak się okazało, za prywatną firmą stali ludzie z WSI. Lech Kaczyński doprowadził do ukarania właściciela magazynu, ale zmieniła się władza, stare układy wróciły i cukrownia do dziś nie odzyskała swoich pieniędzy. Drugi przypadek, o którym wspomina Artur Balazs, dotyczył wykorzystywania seksualnego kilku nieletnich dziewcząt przez znanego szczecińskiego dziennikarza. Policja i prokuratura umywały ręce. Po interwencji Lecha Kaczyńskiego okazało się, że bezkarność pedofila wynikała z jego silnych powiązań ze służbami specjalnymi PRL. I tu odejście z urzędu Lecha Kaczyńskiego pozwoliło uniknąć przestępcy odpowiedzialności. Były minister rolnictwa wspomina z wdzięcznością pomoc Lecha Kaczyńskiego, kiedy to w czasach rządu Leszka Millera te same służby zbierały na niego haki w postaci fałszywych zeznań. Niechybnie poszedłby do więzienia, gdyby nie pomoc Lecha Kaczyńskiego. I tu także, po zmianie ekipy PiS na PO, determinacja w wyjaśnieniu pełnego tła tej afery ustała, a na uczciwych prokuratorów spadły represje. O WSI mówiło się dużo po ujawnieniu sprawy o kryptonimie "Szpak", czyli inwigilacji Radosława Sikorskiego. W tym czasie Bronisław Komorowski był wiceministrem obrony narodowej, a sprawę "Szpak" prowadził mianowany przez niego na szefa kontrwywiadu WSI, po konsultacji z Florianem Siwickim (jednym z tych, którzy wprowadzali stan wojenny), płk Lucjan Jaworski. Ten sam, który w brutalny sposób, jak pisze Antoni Macierewicz, ścigał w 1982 roku opozycję, występując przeciwko "Tygodnikowi Mazowsze", "Tygodnikowi Wojennemu" i "Wiadomościom". Szczególnie zasłużył się, inwigilując rodzinę Ryszarda Bugaja. Trudno sobie wyobrazić, by o przeszłości pułkownika nie wiedział nic Bronisław Komorowski, działacz opozycji demokratycznej, internowany w stanie wojennym w Jaworze. Znacznie mniej wiemy o 8 latach zmagań Romualda Szeremietiewa o prawdę. W 2001 roku był wiceministrem obrony narodowej odpowiedzialnym m.in. za modernizację polskich sił zbrojnych, w tym przetargi na samoloty F-16, transporter opancerzony Rosomak oraz najnowocześniejszą w Europie haubicę bojową. W wyniku prowokacji Szeremietiew oraz jego asystent Zbigniew Farmus zostali oskarżeni o korupcję i zmuszeni do odejścia z ministerstwa. WSI nadzorował wtedy przełożony Szeremietiewa - Bronisław Komorowski. Dziś Romuald Szeremietiew, oczyszczony z zarzutów przez sądy, stwierdza, że Komorowski nie ma moralnego prawa kandydować na urząd prezydenta. A jak po tych latach wygląda polski przemysł zbrojeniowy, który był oczkiem w głowie Szeremietiewa, sami widzimy. Jeden z kandydatów na najwyższy urząd w państwie Jarosław Kaczyński i jego brat dążyli do zlikwidowania WSI, co w końcu nastąpiło w maju 2006 roku. Drugi kandydat, Bronisław Komorowski, jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej wraz z 46 członkami SLD głosował przeciwko rozwiązaniu WSI. Do dziś twierdzi, że umieszczenie jego nazwiska w raporcie o likwidacji WSI w kontekście nielegalnego handlu bronią było wyłącznie atakiem na jego osobę. Równocześnie kontratakuje, rozgłaszając, że rozwiązanie WSI przez braci Kaczyńskich było osłabieniem polskiego wywiadu i kontrwywiadu, a więc państwa polskiego.I jest jeszcze sprawa najświeższa, a zarazem najtragiczniejsza: katastrofa pod Smoleńskiem. Jarosław Kaczyński chce wyjaśnić tę tragedię dogłębnie, a dotychczasowe śledztwo uważa za źle prowadzone. Domaga się powołania międzynarodowej komisji. Z kolei Bronisław Komorowski podkreśla pełne zaufanie do rosyjskich śledczych i uważa, że polski rząd wszystko w tej sprawie zrobił. Różnic zasadniczych pomiędzy dwoma kandydatami jest znacznie więcej, niż pokazały to debaty telewizyjne. Niezwykle znamienne jest to, że Bronisława Komorowskiego oficjalnie poparli Wojciech Jaruzelski, Jerzy Urban i Marek Dukaczewski, były szef WSI.

Wojciech Reszczyński

Kaczyński powinien wygrać Jarosław Kaczyński jest mężem stanu. Można go nie lubić, ale nie sposób odmówić mu, że posiada na to papiery. Dlatego powinien wygrać - pisze Stanisław Janecki, felietonista Faktu Po co nam podróbka, skoro możemy mieć oryginał – tak często argumentuje się w kampanii wyborczej. O Jarosławie Kaczyńskim nigdy tak nie powiedziano, bo to stuprocentowy oryginał. O Bronisławie Komorowskim mówiono i pisano jako o podróbce: Donalda Tuska, Jerzego Buzka czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Na pytanie, jaka jest polityczna myśl Komorowskiego, odpowiedź brzmi: jest zbiorem pustym. Albo mówi się, że ta myśl to antologia głosów cudzych. Wtórność Komorowskiego nie przystaje do rangi wyborów prezydenckich. W powszechnym głosowaniu powinno się wybierać oryginał. Kopie zwykle są masowe i tanie, robione gdzieś w Chinach czy Wietnamie. Produkt chiński jest  wprawdzie na czasie, ale polski prezydent made in China to jednak ekstrawagancja.

Kaczyński powinien wygrać, bo, po pierwsze, jest najbardziej doświadczonym politykiem z aktywnych obecnie na polskiej scenie.  I miał bodaj największy wpływ na kształt wolnej Polski, także jako premier. To on uczestniczył w obradach „okrągłego stołu”, a później aranżował historyczny sojusz drużyny Solidarności ze Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym i Stronnictwem Demokratycznym. Dzięki temu powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego i doszło do marginalizacji, a wreszcie upadku PZPR. To on nadawał kształt prezydenturze Lecha Wałęsy, będąc na początku szefem jego kancelarii. Obowiązująca wtedy tzw. mała konstytucja dała prezydentowi wielki wpływ na politykę zagraniczną, wewnętrzną i obronną. Kaczyński je współkształtował. Jednocześnie nie obciążają go późniejsze patologie, bo w proteście przeciw nim w 1991 r. z Lechem Wałęsą i jego obozem się rozstał.

Kaczyński, po drugie, był i jest politykiem niezwykle samodzielnym. Tego nie da się powiedzieć nie tylko o Komorowskim, ale nawet o Tusku (przynajmniej do 2007 r.). Dałoby mu się przypisać rolę politycznego trendsettera. Samodzielność prezesa PiS widać nie tylko w wizji silnego państwa i jagiellońskiej polityki zagranicznej – mocno zakorzenionej na Wschodzie i hardej wobec Zachodu. Widać ją nawet w języku, jakim operuje.

Były premier, po trzecie, jest politykiem odważnym. Czasem nawet desperacko odważnym. Ta odwaga pchnęła go do opuszczenia obozu Wałęsy, choć mógł tam bezpiecznie trwać jeszcze przez kilka lat. Odwaga sprawiła, że jego Porozumienie Centrum od wielkiej potęgi na lata zeszło do roli małej partii kadrowej. Dzięki temu jej polityczne koncepcje nie umarły, jak w wypadku KPN, ZChN, UW, ROP czy AWS, lecz odrodziły się w postaci silnego PiS. Kaczyński był też odważny, gdy w 2007 r. rozpisał nowe wybory, choć było prawie pewne, że je przegra. Jako premier był też odważny w stosunkach z Brukselą, Berlinem, Moskwą i Waszyngtonem.

Kaczyński, po czwarte, jest mężem stanu. Można go nie lubić, ale nie sposób odmówić mu, że posiada na to papiery. Obecnie w tej kategorii można postawić obok niego jedynie Donalda Tuska. Mąż stanu nie przeżywa wahań i nie hamletyzuje, lecz działa. Daje obywatelom odczuć, że nie potrzebuje setek doradców i analiz, żeby podejmować ważne decyzje. Szybko je podejmować. I nie pęka w sytuacjach krytycznych, co jest niezwykle ważne, gdyby ujawniło się jakieś zewnętrzne zagrożenie. Mąż stanu wie, po co sprawuje urząd i do czego służy państwo.

Prezes PiS, po piąte, jest zwierzęciem politycznym. To nie tylko oznacza, że całe dorosłe życie poświęcił dla polityki, ale też na polityce się zna i rozumie jej głębokie mechanizmy. W Polsce mamy bardzo dużo polityków przypadkowych. Albo wykreowanych na wielkości wskutek różnych zbiegów okoliczności. Dopiero gdy mają pokazać polityczną klasę, okazuje się, że albo są niedecyzyjni, albo nie mają wizji, nie potrafią porwać tłumów, a nawet powiedzieć czegoś sensownego bez kartki i podpowiadaczy. Prezydent z powszechnego wyboru nie może być produktem marketingu, niezgułą, marionetką czy tylko wiecznym wice lub etatowym cieniem. Pod tym względem Kaczyński bije Komorowskiego na głowę. Ale wyborcy wcale nie muszą wybierać racjonalnie. Na złość mamie wciąż wielu odmraża sobie uszy. Stanisław Janecki

Palikot zaprasza na piwo Janusz Palikot: Zapraszam na dzisiejszy happening i spotkanie z górnikami z kopalni Bogdanka! Start o godzinie 13.30. Przedstawię kolejne kłamstwa Jarosława Kaczyńskiego, dotyczące tym razem przemysłu górniczego. Po happeningu zapraszam na piwo do pobliskiej stołówki. Art. 78 ust. 4 Ustawy o wyborze prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej: Zabrania się podawania oraz dostarczania, w ramach kampanii wyborczej na rzecz kandydata na Prezydenta Rzeczypospolitej, napojów alkoholowych nieodpłatnie lub po cenach sprzedaży netto możliwych do uzyskania, nie wyższych od cen nabycia lub kosztów wytworzenia.
Jeśli Palikot zapraszając na piwo zamierza je postawić, a na to wygląda, złamie prawo. Nie pierwszy raz zresztą. Pamiętacie zorganizowany przez Palikota konkurs "Wywieś Bronka i wyjedź do Wenecji"? On też był nielegalny. Art. 78 ust. 3 Ustawy o wyborze prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej: Zabrania się organizowania w ramach kampanii wyborczej na rzecz kandydata na Prezydenta Rzeczypospolitej gier losowych i konkursów, w których wygranymi są nagrody pieniężne lub przedmioty o wartości wyższej niż wartość przedmiotów zwyczajowo używanych w celach reklamowych lub promocyjnych. Jeśli Palikot zrealizuje obietnicę i postawi zwycięzcy konkursu podróż do Wenecji, to złamie prawo. Chyba, że szybko znajdzie jakąś wioskę Wenecja w mazowieckim i wyśle tam zwycięzcę PKS-em. Bo tylko tak będzie mógł uratować twarz i zrealizować obietnicę, nie łamiąc przy tym ustawowych zakazów. Nie rozumiem dlaczego tak ostentacyjne łamanie prawa wyborczego Palikotowi uchodzi na sucho, i dlaczego tej kampanii wyborczej nie da się prowadzić uczciwymi metodami. Aż taki kiepski kandydat, że grając fair nie miałby szans? Mam nadzieję, że ktoś się wybierze na dzisiejszy happening Palikota i sprawdzi jak w praktyce wygląda u Palikota "zapraszam na piwo". Bo może jestem przewrażliwiona i zaproszenie polega na tym, że on zaprasza, ale każdy płaci za siebie. Tylko czy czytelnicy bloga, którzy się dadzą zaprosić nie poczują się oszukani, gdy im przyjdzie za to piwo płacić. PS. Polecam filmik będący świetną metaforą tego co sztab PiSu wczoraj zrobił z Palikotem, rozwalając mu szoł Rewińskim. Kataryna

Przed II turą wyborów Glosa do Gontarczyka Po serii sztampowych analiz autorstwa specjalistów spod znaku TVN i pokrewnych mediów mamy pierwsze sensowne uwagi na temat preferencji wyborczych Polaków. Wczorajsza „Rzeczpospolita" (29 czerwca 2010) drukuje tekst Piotra Gontarczyka „Polska B zagłosuje na Komorowskiego?" Co w tych uwagach szczególnie rozsądnego? Otóż autor artykułu w sposób przekonujący dowodzi, iż wiązanie wyników pierwszej rundy wyborów z czynnikami takimi jak dziedzictwo porozbiorowe, wysokość dochodu narodowego na głowę mieszkańca, poziom wykształcenia elektoratu i stopień rozwoju cywilizacyjnego poszczególnych województw, w których wybierano głównie spośród kandydatów PiS-u i PO, służy przede wszystkim celom propagandowym. Według wspomnianych specjalistów na Bronisława Komorowskiego zagłosowali po prostu lepiej wykształceni i bardziej cywilizacyjnie zaawansowani mieszkańcy wielkich aglomeracji tudzież regionów dziedziczących po dawnym zaborze pruskim.Tezy takie nie wytrzymują oczywiście konfrontacji z faktami, bo na marszałka sejmu jako zwycięzcę wskazywali na przykład mieszkańcy biednych Mazur, czyli dawnych Prus Wschodnich, a różnice w poziomie wykształcenia nie przekładają się w zasadzie na podziały regionalne.

Korzenie Analiza Piotra Gontarczyka prowadzi do całkowicie odmiennych wniosków. W jego ocenie „[...] kandydat PiS wygrał niemal wyłącznie na ziemiach, które przed wojną wchodziły w skład niepodległego państwa polskiego. Tu wydarzenia z lat 1939-1989 w najmniejszym stopniu dokonały ingerencji w wielowiekową tkankę społeczną. Wokół wsi i miasteczek znajdują się świątynie, świadectwa kultury materialnej i wojenne cmentarze przypominające o wielowiekowej wspólnocie. Obszar, na którym wygrał Kaczyński, idealnie pokrywa się z mapą najbardziej intensywnych walk powojennego podziemia." Wyborcy Komorowskiego stanowią większość głównie na ziemiach odzyskanych, czyli na terenach przesiedleńczych, opuszczonych przez Niemców i stanowiących po II wojnie światowej „kulturową pustynię". Na terenach tych komuniści nie byli „ciałem obcym jak na ziemiach II RP, tylko organizatorem życia społeczno-politycznego. Po amputacji przeszłości i wyrwaniu z naturalnego środowiska ludność dawnych Kresów Wschodnich łatwiej ulegała wykorzenieniu. Wyniki w postaci znacznego poparcia udzielanego tu postkomunistom w każdych wyborach są znaczące. Ten elektorat przejął Bronisław Komorowski." Trudno nie zgodzić się z tezą Piotra Gontarczyka. Potwierdza ją wiele faktów, choćby to, że enklawy poparcia dla kandydata Platformy Obywatelskiej  na terenach opanowanych przez elektorat Kaczyńskiego usytuowane są bądź to na terenach zamieszkałych przez mniejszości narodowe (jak w powiatach sejneńskim i hajnowskim), bądź też w postkomunistycznych skansenach utworzonych przed laty dla środowisk peerelowskiej milicji i wojska (jak choćby w powiecie legionowskim).

Obyczaje polityczne W swoich ocenach preferencji wyborczych Piotr Gontarczyk zatrzymał się jednak w miejscu, gdzie należałoby pójść dalej, aby w pełni zrozumieć fenomen poparcia Polaków amerykańskich dla Jarosława Kaczyńskiego. Wyniki głosowania w Stanach Zjednoczonych dowodzą oczywiście fałszywości tezy, iż na Komorowskiego głosowała zamożna Polska A, na Kaczyńskiego zaś biedna Polska B. Samo retoryczne pytanie autora artykułu „[...] co w tym modelu zrobić z amerykańską Polonią, która do definicji zapyziałego zaścianka trochę nie pasuje?" niczego jednak nie wyjaśnia. Kaczyński wygrał w Stanach w stosunku 69,57 do 25,17 procent (w okręgu chicagowskim, gdzie mieszka najwięcej Polaków, 79,78 do 16,41 procent głosów). Uderzając w ton patosu można by powiedzieć, że 19 czerwca (w dzień przed wyborami nad Wisłą) serce niepodległej Polski zabiło najmocniej za oceanem. Wyników głosowania w Stanach Zjednoczonych nie da się jednak przełożyć na ani na dobrobyt materialny, ani na poziom wykształcenia wyborców. Kwestią znacznie istotniejszą jest to, że miejscowi Polacy odwykli od politycznego chamstwa, jakie w Polsce demonstruje dziś partia rządząca. Nikt przy zdrowych zmysłach, kto przywykł do standardów amerykańskich, nie poprze ugrupowania, którego obliczem stały się twarze posłów Palikota i Niesiołowskiego. Nikt nie zaakceptuje partii, której wizerunek utrwaliły nieodwracalnie gumowy penis i świński ryj. Czynnikami nie bez znaczenia dla emigracyjnych preferencji mogą być również sprawy takie jak odejście od linii proamerykańskiej polityki zagranicznej poprzedniego rządu, klientelistyczna postawa wobec dawnych zaborców i zagrażający bezpieczeństwu narodowemu Polski i sojuszników flirt z peerelowskimi służbami specjalnymi. Gdy do tego dochodzi tolerowanie korupcji we szeregach PO, postawa polonijnego elektoratu staje się czymś w pełni zrozumiałym. Wyborcze intuicje emigrantów potwierdziło w tym ostatnim przypadku choćby to, że na Bronisława Komorowskiego głosowało ponad 75% przestępców odsiadujących kary w więzieniach. Być może jest to w jakimś stopniu właśnie kwestia optyki, bo kto wie, czy dystans i oddalenie nie pozwalają widzieć w sposób pełniejszy, w jakim kierunku zmierza polityka władz, które przedmiotem ataku czynią Instytut Pamięci Narodowej a przy tym mają na swych rękach krew prezydenta Rzeczypospolitej, dowódców polskich sił zbrojnych i polskich elit politycznych.

Mobilizacja Na wyniki wyborów zawsze ma wpływ stopień mobilizacji społecznej. Nie bez znaczenia są wyborcze hasła. Jeśli ktoś musiał opuścić kraj i szukać pracy za granicą, łatwiej zrozumie że hasło „zgoda buduje" jest tylko przykrywką niesprawiedliwej polityki społecznej. A gdy do tego znany reżyser, członek komitetu honorowego kandydata na prezydenta, który niejednokrotnie w czasach komunistycznych demonstrował pogardliwy stosunek do etosu polskiego, nawołuje do wojny o głosy wyborców, przynosi to tylko niezamierzony przez członków sztabu wyborczego kandydata skutek. Elektorat nie poddany na codzień procesowi prania mózgów łatwo pojmie, że nawoływanie do zgody staje się dymną osłoną agresji. Słowa „Polska jest najważniejsza" adresowane do emigrantów okazują się po prostu o wiele bardziej nośne. W końcu to na wychodźstwie pisał Mickiewicz Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego, w których tłumaczył praojcom, że Polak nie jest ani „tułaczem", ani „wygnańcem", lecz „nazywa się pielgrzymem, iż uczynił ślub wędrówki do ziemi świętej, Ojczyzny wolnej, ślubował wędrować póty, aż ją znajdzie". Poparcie dla Bronisława Komorowskiego jawi się w tym kontekście jako coś, co trzeba by uznać za objaw społecznej patologii. Jest to patologia niebezpieczna dla zdrowia, ale za oceanem nigdy nie przerodzi się w groźną chorobę. Symptomy jej można dostrzec  co najwyżej w środowisku nowo przybyłych studentów i postkomunistycznej kadry naukowej, która znalazła zatrudnienie na tutejszych uniwersytetach. Głosy postkomunistycznych, opiniotwórczych „elit" znad Wisły, które Rafał Ziemkiewicz nazwał kiedyś sarkastycznie „salonem" nie mają tu wielkich szans spenetrowania polskich umysłów. Nikt w Stanach Zjednoczonych nie musi obawiać się „obciachu", że zostanie uznany za „kaczystę", bo do rozumie, iż lęk przed obciachem to symptom alkowianej, nie salonowej mentalności. Ważne jest oczywiście także aktywne zaangażowanie w sprawę. Wyniki wyborów z pierwszej tury w trzech sąsiadujących ze sobą powiatach północnego Mazowsza: przasnyskiego, ciechanowskiego i mławskiego potwierdzają, że liczy się każde słowo, każdy gest poparcia. W każdym z tych powiatów wygrał kandydat PiS-u, ale najlepszy wynik (54,19 w stosunku do 22,87 punktów procentowych) uzyskał w powiecie przasnyskim, tam gdzie powstał lokalny komitet promowania jego kandydatury. To w tamtym ośrodku właśnie po katastrofie smoleńskiej stosunkowo najbardziej aktywne poparcie uzyskał również mój apel do Jarosława Kaczyńskiego by zechciał stanąć do walki o urząd prezydencki. Było ono porównywalne ze wsparciem udzielonym tej inicjatywie przez środowiska emigracji. Wspominam o tym nie dla autoreklamy ale po to, by podkreślić ważność kontaktów między wychodźstwem a lokalnymi ośrodkami w Kraju. Wyniki pierwszej rundy wyborów pokazały, że przekonanie o słuszności popieranych racji wsparte wysiłkiem i mądrym, zsynchronizowanym działaniem może radykalnie zmienić spectrum polityczne i doprowadzić do pełnego zwycięstwa w drugiej turze. Dlatego w przesłaniu zacytuję fragment wiersza „O aniołach" autorstwa emigracyjnego noblisty, który miał na sumieniu różne grzechy, ale przy rozstrzyganiu ważnych kwestii potrafił z reguły wykrzesać z siebie dość siły i mądrości, by nie stanąć po stronie skompromitowanej sprawy: Słyszałem ten głos nieraz we śnie I, co dziwniejsze, rozumiałem mniej więcej Nakaz albo wezwanie w nadziemskim języku: zaraz dzień jeszcze jeden zrób co możesz. Tadeusz Witkowski

UE, czyli świat bezkolizyjny O wyborach można by w nieskończoność. Można by o bezstronności TVN, „Gazety Wyborczej”, „Polityki” albo TOK FM w zestawieniu ze stronniczością TVP (uwaga dla Anny Laszuk – to był żart!). Że to niby media prywatne, a więc wolno im wszystko? Czy oznacza to, że producentów prywatnych nie obowiązują żadne zasady? Jeśli od dostarczycieli usług medycznych, gastronomicznych czy tekstylnych oczekujemy trzymania się standardów, to dlaczego tego samego nie możemy wymagać od dostarczycieli usług medialnych? Ale nie miało być o wyborach, będzie więc o ruchu drogowym. Po przyjęciu przez Polskę dyrektywy UE o ruchu bezkolizyjnym (oryginalna nazwa była oczywiście znacznie dłuższa i bardziej skomplikowana, ale bezkolizyjność była w niej słowem kluczem), korki na głównych rondach naszych miast znacząco się wydłużyły. UE uporządkowała wreszcie chaos europejskiej komunikacji samochodowej. Nie można już skręcać z dwóch pasów, co teoretycznie mogłoby stać się przyczyną kolizji. Powoduje to znaczące spowolnienie ruchu, wydłużenie oczekiwania i napięcie u kierowców, ale cel został osiągnięty. Wprawdzie co jakiś czas zdesperowany kierowca skręca z nie swojego pasa, wywołując tym realne zagrożenie, ale to już łamanie prawa, regulatorzy nie ponoszą więc za to żadnej odpowiedzialności. Ta na pozór drobna sprawa odbija mentalność unijnych prawodawców. Trzeba zaprojektować i zaprowadzić bezkolizyjny świat. Od definicji bytów materialnych po język, którym wolno się nam posługiwać. Ludzie są bytami niedoskonałymi. Należy więc wytyczyć im przepisy na tyle precyzyjne, aby wyeliminować jakiekolwiek możliwe kolizje. Wreszcie jednolite europejskie prawo ureguluje wszystkie sfery naszego życia. Nie zostawi żadnej szczeliny, w którą mogłaby się wkraść ludzka ułomność. Jeszcze kilka wysiłków i regulacji, a samochody i ludzie poruszać się będą wyłącznie po ściśle określonych torach. Nie będzie kolizji. Zapanuje wiekuisty i doskonały ład. A Europejczycy? Nikt ich o zdanie pytał nie będzie. Będą musieli się dostosować.

Bronisław Wildstein

Teraz prokuratury W obliczu grozy „powrotu IV RP” wszystkie środki są dopuszczalne, a nawet wskazane. Po przećwiczeniu na nieboszczce Blidzie „grania trumnami”, czas na kolejny chwyt, który antypisowska propaganda przypisywała uporczywie Kaczyńskiemu, uznając za dowód autorytaryzmu jego rządów i zagrożenie dla demokracji. Prokuratura w Łodzi po dwóch latach żmudnego dochodzenia postawiła nieoczekiwanie zarzuty Jarosławowi Pinkasowi, byłemu wiceministrowi w rządzie PiS. Zarzuty dotyczą rzekomego przyjęcia 55 tysięcy złotych i pióra wiecznego w okresie, gdy był on zastępcą dyrektora warszawskiego Instytutu Kardiologii. Nie wiążą się więc z jego funkcją w rządzie PiS, co nie przeszkadza w niczym w zasypywaniu wyborców tytułami w rodzaju „minister z PiS przed sąd za korupcję”. Na tak licznych obrońców lekarzy, którzy kładli się rejtanem przeciwko prześladowaniu innego kardiologa, niejakiego G., tym razem nie ma co liczyć. Prokuratura w Opolu po jeszcze dłuższym namyśle wystąpiła z aktem oskarżenia przeciwko Dorocie Kani, dziennikarce śledczej znanej z antykomunistycznych poglądów, obecnie związanej z „Gazetą Polską”. Sprawa dotyczy pożyczki od żony Marka Dochnala, która rzekomo miała być łapówką za wpłynięcie na śledztwo w sprawie męża − akt oskarżenia w całości oparto na zeznaniach małżonki głośnego „lobbysty” i jej matki. Pinkasowi grozi 10 lat więzienia, Dorocie Kani 8. Znam obie sprawy, w obu materiał dowodowy wydaje się, delikatnie mówiąc, słaby. Ale bez wątpienia skutkiem tych działań prokuratorskich będzie stworzenie medialnego szumu o „korupcji w obozie PiS”. Szumu korespondującego z zarzutami o stworzenie „układu drogowego”, które, wedle przecieków ze sztabu Bronisława Komorowskiego, ma kandydat PO postawić w trakcie ostatniej przedwyborczej debaty (piszę te słowa jeszcze przed jej rozpoczęciem). Czy można wierzyć, że prokuratury przebudziły się z długotrwałego letargu akurat dziś, a trzy dni przed wyborami, czystym przypadkiem? Można, oczywiście. Ale o walorach umysłu wierzącego nie świadczy to najlepiej. RAZ

Polityka miłości czy walka o pokój? We wczesnych czasach PRL opowiadano sobie następujący dowcip. Dziecko pyta się ojca: „Tato, czy będzie trzecia wojna światowa? - Nie, synku – ale będzie taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie”.  Od ponad dwa i pół roku ze wszystkich stron bombardowani jesteśmy hasłem „polityki miłości”, która ma rzekomo odmienić los Polski i uczynić życie Polaków rajem na ziemi. Mechanizm tej operacji medialnej przypomina inną kampanię propagandową, która rozpoczęła się ponad 60 lat temu. Wkrótce po wprowadzeniu przez Stalina blokady zachodnich sektorów Berlina, 25 sierpnia 1948 roku we Wrocławiu rozpoczął się Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju. Jego przygotowaniem zajął się Polsko-Francuski Komitet Organizacyjny, w skład którego wchodzili m.in. Irene i Frederic Joliot-Curie, Le Corbusier, Jean Vercors, Kazimierz Ajdukiewicz, Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Xawery Dunikowski, Tadeusz Kotarbiński i Jan Parandowski. Przebieg obrad w dużym stopniu podporządkowany został dyrektywom Kremla, który uznał walkę o pokój za jeden priorytetów, mających na celu mobilizowanie światowej opinii  publicznej przeciwko „imperialistom amerykańskim”. Przewodniczący sowieckiej delegacji Aleksander Fadiejew ostro zaatakował politykę USA, mówiąc m.in., że „Kajdany amerykańskich imperialistów mają zamienić świat w komisariat policyjny, a jego ludność w niewolników kapitału”. Krytykując pisarzy, którzy jego zdaniem zdradzili proletariat, Fadiejew oświadczył: „Gdyby szakale mogły nauczyć się pisać na maszynie, gdyby hieny umiały władać piórem, to, co by tworzyły, przypominałoby z pewnością książki Millerów, Eliotów, Malraux i innych Sartre`ów”. Uczestnicy kongresu przyjęli rezolucję skierowaną do intelektualistów całego świata, w której stwierdzali  m.in.: „Kulturze krajów europejskich, które wniosły ogromny wkład do światowego dorobku ludzkości, grozi niebezpieczeństwo utraty oblicza narodowego. (…) Ludzie, którzy przyjęli metody faszyzmu, uprawiają w swoich krajach dyskryminację rasową, prześladują wybitnych przedstawicieli nauki i sztuki. (…) Podnosimy głos w obronie pokoju, w obronie swobodnego rozwoju kulturalnego narodów, w obronie ich niepodległości narodowej, ich ścisłej współpracy i przyjaźni”. Walka o pokój uległa gwałtownej eskalacji z chwilą wybuchu wojny na Półwyspie koreańskim. Została ona wywołana przez miłośników pokoju z komunistycznej Korei Północnej, którzy w ramach walki o pokój najechali Koreę Południową. W owym czasie przeciwnicy pokoju dysponowali przewagą w broni masowego rażenia, stąd też intensyfikacja działań pokojowych w obawie przed możliwym wybuchem III wojny światowej i prawdopodobną zagładą obozu pokojowego. Pełna dyspozycyjność „Ruchu Obrońców Pokoju” wobec Kremla ujawniła się nader dobitnie, gdy w listopadzie 1950 roku uczestnicy odbywającego się wówczas w Warszawie II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju ostro potępili „amerykańską interwencję w Korei” bezkrytycznie przyjmując będące wymysłem komunistycznej propagandy twierdzenie, że to Korea Południowa napadła na Północną i całkowicie przemilczając udział w tej wojnie „ochotników chińskich” w liczbie 400 tysięcy. Taka postawa Kongresu była całkowicie zgodna z celami, dla których powołany został „Ruch Obrońców Pokoju”. Rzeczywistym bowiem celem powołania owego „ruchu” było takie wpływanie na opinię publiczną w krajach zachodnich, by wymuszała ona na tamtejszych rządach korzystne z punktu widzenia Moskwy decyzje w takich sprawach, jak np. wielkość kwot przeznaczanych w budżetach na zbrojenia. W krajach komunistycznych natomiast przedstawianie państw zachodnich jako agresorów i wywoływanie psychozy zagrożenia wojną, było – w połączeniu z odcięciem ludzi od nie podporządkowanych władzom źródeł informacji – potrzebne komunistom dla usprawiedliwienia kosztownych zbrojeń. Organizując bowiem szeroką kampanię „na rzecz pokoju” Związek Sowiecki prowadził jednocześnie  intensywne prace nad  własnym programem nuklearnym „Propaganda pokojowa” stała się wszechobecna,  w każdym przemówieniu partyjnym musiał być fragment o zbrodniczych planach imperialistycznych podżegaczy wojennych i o obozie krajów miłujących pokój, któremu przewodził Józef Wissarionowicz Stalin. Na wiecach skandowano: „Stalin, Bierut, pokój!” a członkowie ZMP krzyczeli: „W odpowiedzi na atomy zbudujemy nowe domy!”. Sam Stalin nazywany był w komunistycznej propagandzie „Chorążym Pokoju” „Generalissimusem pokoju”, czy „Chorążym Światowego Obozu Pokoju, Wolności i Niepodległości”. Analizując problem wykorzystywania przez władze komunistyczne pojęcia „walki o pokój” Wojciech Tomasik, współautor „Słownika Realizmu Socjalistycznego”, pisał: „Hasło  < obrony pokoju> stało się zatem narzędziem propagandowym szczególnie użytecznym, bo przemawiało do wszystkich (…). Pozwalało tworzyć i wzmacniać wspólnotę <obrońców>, w której każdy członek uznawać musiał autorytet <dowództwa> i bezwzględnie respektować wydawane nakazy. (…) Hasło <obrony pokoju> pozwalało nadto usprawiedliwiać sytuację, jaką można nazwać permanentnym stanem wyjątkowym, a która jest normalnym trybem funkcjonowania państwa totalitarnego. Wbrew pozorom <pokój>, o którym dużo mówiło się w Polsce lat 40. i 50., był więc kategorią zinstrumentalizowaną i zideologizowaną, służącą do realizacji strategicznych celów partii komunistycznej”. Donald Tusk w expose w 2007 roku powiedział : „Nie ma solidarności bez miłości. I ja wiem, że niektórzy na tej sali czasami uśmiechają się wątpiąc w to, że te słowa mają głęboki sens. Ja wierzę, bardzo wierzę w sens tych słów. I wiem jedno, prędzej czy później wy, i wy w sens tych słów też uwierzycie, bo one naprawdę mają głęboki sens.”. Dziennikarze cieszyli się, że wreszcie my, Polacy budzimy się spokojnie i zasypiamy spokojnie. Partia Tuska wygrała dzięki koncepcji polityki miłości, która miała być lekarstwem na notoryczne dzielenie narodu na tych, którzy stoją tam gdzie wtedy i na tych gorszych, którzy stoją tam, gdzie stało ZOMO. Medialny przekaz w dużym skrócie można streścić w jednym zdaniu: PO poprowadzi politykę dojrzalszą, mniej awanturniczą, bardziej otwartą. Polska miała być silna, niezależna, ale jednocześnie dojrzała,  skora do współpracy. Była to najważniejsza obietnica wyborcza PO. Co z niej zostało? Od początku swych rządów PO wraz ze swoimi medialnymi zwolennikami przystąpiła do obrażania swych przeciwników najwymyślniejszymi inwektywami. Zaczęto wyzywać Kaczyńskich i osoby głosujące na PiS od durniów, alkoholików, chamów… Czyniono to przez całe 3 lata, z każdym dniem coraz intensywniej. W obecnej kampanii prezydenckiej hasło „polityka miłości” zostało zastąpione przez „Zgoda buduje”. Jak zgoda ta ma wyglądać dobitnie przekonaliśmy się podczas słynnego majowego zebrania Komitetu Honorowego Bronisława Komorowskiego w Łazienkach. Należy zgodzić się z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, który w styczniu 2009 roku napisał: „W rzeczywistości jednak „republika miłości” od początku była budowana na nienawiści i strachu. Elity – i to nawet nie tylko te najbardziej elitarne, creme de la creme III RP – czuły się urażone, dotknięte do żywego, zagrożone kulturowo i społecznie. Profesorowie uniwersytetów, którym groziła lustracja, do dziś pewnie budzą się z krzykiem po nocach, wspominając, jak chciano im złamać charakter, zmuszając do podpisania deklaracji, że nie donosili na kolegów. Co wpisać? – to hamletowskie pytanie zaprzątało umysł niejednego polskiego luminarza i pedagoga”. Komunistyczny Sejm uchwalił 29 grudnia 1950 roku Ustawę o Obronie Pokoju, w której napisano m.in.: „Propaganda i przygotowania do nowej wojny stanowią największą groźbę dla pokojowej współpracy narodów i są zbrodnią przeciw ojczyźnie i całej ludzkości. Wyrażając dążenia milionów Polaków, którzy podpisali Apel Sztokholmski, - manifestując niezłomną wolę narodu polskiego kontynuowania pokojowego budownictwa i jego gotowość obrony swego bezpieczeństwa, suwerenności i pokoju, - solidaryzując się z uchwałami odbytego w Warszawie II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju, - pragnąc wraz z wszystkimi miłującymi pokój narodami współdziałać w unieszkodliwieniu sił dążących do rozpętania nowej wojny światowej, Sejm Ustawodawczy stanowi, co następuje: Art. 1. Kto słowem lub pismem, za pośrednictwem prasy, radia, filmu lub w jakikolwiek inny sposób uprawia propagandę wojenną, popełnia zbrodnię przeciw pokojowi i podlega karze więzienia do lat 15.

Art. 2. Zbrodnię przeciw pokojowi (art. 1) popełnia w szczególności, kto:
- podżega lub nawołuje do wojny,
- ułatwia szerzenie propagandy, prowadzonej przez ośrodki uprawiające kampanię podżegania do wojny,
- zwalcza lub spotwarza Ruch Obrońców Pokoju.

Polscy komuniści postanowili bronić zagrożonego przez „podżegaczy wojennych” pokoju w sposób naprawdę zażarty. Za zagrożoną nawet piętnastoma latami więzienia „zbrodnię przeciwko pokojowi” zostało bowiem uznane już nie tylko nawoływanie i podżeganie do wojny, czy ogólnikowe gloryfikowanie wojny jako zjawiska, ale także ułatwianie „szerzenia propagandy prowadzonej przez ośrodki uprawiające kampanię podżegania do wojny”, lub zwalczanie albo spotwarzanie „Ruchu Obrońców Pokoju”. Popularyzator tego „prawa” Henryk Chmielewski pisał bez żadnych ogródek:  „Zbrodnią przeciwko pokojowi będzie również ułatwianie słuchania propagandowych audycji radiostacji imperialistycznych przez użyczanie do słuchania takich audycji posiadanego aparatu, tym bardziej zaś przez organizowanie takich audycji, zapraszanie sąsiadów na słuchanie radia imperialistycznego itp. Surowa, bliska górnej granicy zakreślonej w ustawie kara (15 lat) będzie właściwym środkiem wychowawczym". Setki osób, które tylko za słuchanie tych radiostacji trafiły w latach pięćdziesiątych do więzień i obozów pracy przekonało się, że nie są to tylko słowa.Ciekawy jestem kiedy politycy Platformy Obywatelskiej wystąpią z inicjatywą uchwalenia przez Sejm III RP, ustawy „o obronie polityki miłości”? Posłem sprawozdawcą tej ustawy powinien zostać Stefan Niesiołowski lub też Janusz Palikot. Godziemba

Najpierw trzeba pokonać wrogów miłości Polaków niezwykle łatwo wzruszyć do łez, ugłaskać dobrym słowem, oburzyć złym. Doprowadzić do wrzenia, uniesienia, ekstazy miłości i wybuchu nienawiści – pisze Zdzisław Krasnodębski, filozof społeczny. Zamiast napawać się obiecaną drugą Irlandią Tuska (przedtem mieliśmy równie ambitne i równie niezrealizowane projekty – drugą Polskę Gierka i drugą Japonię Wałęsy), martwimy się, czy oby nie przydarzy się nam druga Islandia. Można jednak powiedzieć, że to tylko pech, ogólny światowy kryzys finansowy, na który nie mogą mieć wpływu nasi wybitni specjaliści. Nic tu nie pomoże ani profesura bez doktoratu, ani licencjat z Oksfordu, ani nawet tytuł magistra z historii zdobyty na czołowym uniwersytecie pomorskiej Ligi Bluszczowej, zwłaszcza kiedy wokół sieje zamęt niewykształcony, anachroniczny i archaiczny prezydent.

Ekspresja całym ciałem Co jednak z polityką miłości? Miłość można przecież uprawiać także w czasach bessy, bez autostrad, podatku liniowego i emerytury pomostowej. Proklamowanie miłości jako zasady metapolitycznej po pokonaniu kaczyzmu słusznie uwzględniało rolę emocji i uczuć w polityce. Dwie modne teorie (które głoszą, że polityka polega albo na deliberacjach, w których dochodzimy do rozumnego konsensu, albo na chłodnej kalkulacji interesów i racjonalnym wyborze najbardziej stosownych środków i strategii) w niedostatecznym stopniu uwzględniają, że polityka to także sprawa serca i trzewi. A także genitaliów, i to nie tylko w przypadku polityków genderowych i Samoobrony. Max Weber, który twierdził kiedyś, że politykę robi się głową, a nie inną częścią ciała, popadł w idealizm, zapewne pod wpływem fryburskiego i marburskiego neokantyzmu. W praktyce politykę często robi się całym ciałem, wyrasta ona z odruchów: żądzy władzy, lęku, odrazy i zmysłowego pociągu, euforii i przygnębienia, miłości i nienawiści. W spokojniejszych czasach są one powściągane, stłumione i kontrolowane, w czasach napięć silniej dochodzą do głosu. Liczy się także cielesny przekaz, cielesna ekspresja. Szczególnie w naszej medialnie sterowanej demokracji masowej. Ważne jest, czy ciało jest stare czy młode, szczupłe czy przysadziste, jak ułożone są ręce i gdzie wędruje wzrok. Kryteria bywają historycznie zmienne – dziś już tak bardzo nie przeszkadza kolor skóry Obamy, ale gdyby był nie tylko czarny, ale i gruby, miałby o wiele mniejsze szanse. Istnieją zbiorowości, w których emocje w polityce liczą się szczególnie. Należą do nich Polacy, których niezwykle łatwo wzruszyć do łez, ugłaskać dobrym słowem, oburzyć złym, doprowadzić do wrzenia, uniesienia, ekstazy miłości i wybuchu nienawiści. Wykorzystują to stacje telewizyjne oraz specjaliści od wizerunku i marketingu politycznego, choć sami dobrym wizerunkiem nie grzeszą. Media szczególnie zręcznie posługują się narzędziem szyderstwa i śmiechu, zdając sobie sprawę, że przepona to jeden z najważniejszych politycznych organów Polaków. Huśtawka emocjonalna ostatnich lat – kiedy co chwila rwała się koalicja, po taśmach Beger, aferze gruntowej, kiedy słuchaliśmy cotygodniowych pogadanek polityków LPR na temat homoseksualizmu itd. – znużyła wielu Polaków. Ale tylko część wyborców Plaftormy rzeczywiście łaknęła polityki miłości. Naiwna młodzież wierzyła zapewne, że po „moherowej koalicji” zapanuje europejska merytokracja, mądrze, spokojnie rządząca Polską, że skończy się obciach, a zacznie „elegancja Francja”. Media polskie i zagraniczne wmawiały jej, że większym wstydem jest wicepremier taki jak Lepper niż kanclerz taki jak Schröder i że zadaniem polskich polityków jest zasługiwanie na pochwały Zachodu Europy, jakby chodziło o festiwal Eurowizji.

Miłość przyjdzie potem W rzeczywistości jednak „republika miłości” od początku była budowana na nienawiści i strachu. Elity – i to nawet nie tylko te najbardziej elitarne, creme de la creme III RP – czuły się urażone, dotknięte do żywego, zagrożone kulturowo i społecznie. Profesorowie uniwersytetów, którym groziła lustracja, do dziś pewnie budzą się z krzykiem po nocach, wspominając, jak chciano im złamać charakter, zmuszając do podpisania deklaracji, że nie donosili na kolegów. Co wpisać? – to hamletowskie pytanie zaprzątało umysł niejednego polskiego luminarza i pedagoga. Czyż trudno jest się domyślić, na jaką partię głosował profesor Wolszczan? I to mimo że ta partia w swych deklaracjach była bardziej prolustracyjna niż PiS? Adwokaci, przed którymi stanęło widmo utraty wygodnego monopolu i konkurencji zawodowej, wyczekiwali końca rządów PiS jak kania dżdżu. Lekarze drżący ze strachu, że za chwilę wpadnie CBA, wyprowadzi w kajdanach i sfilmuje dla TVP koniaki, zegarki i inne dary dozgonnie wdzięcznych pacjentów. Prominenci, których pozbawiano zaszczytów i miejsc w pierwszym rzędzie. Specjaliści od pojednania, którym przedtem nie szczędzono ani pochwał i orderów, ani pieniędzy, a teraz zarzucano działanie na rzecz obcych interesów. Wszyscy oni mieli i mają zupełnie zrozumiałe powody do nienawiści. Przekraczała ona zresztą granice Polski – ciągle jeszcze niemieccy dziennikarze trzęsą się ze złości, gdy przychodzi im wymówić nazwisko Kaczyńscy.Wszyscy oni na pewno nie będą mieli Donaldowi Tuskowi za złe, że również obietnica powszechnej miłości i spokojnego, koncyliacyjnego stylu uprawiania polityki nie została zrealizowana. Nikt przecież nie może mieć już złudzeń, że panowie Chlebowski, Palikot, Niesiołowski, Graś, Nowak czy Grupiński nadają się na apostołów miłości bardziej niż atakowani przez nich politycy PiS, LPR czy Samoobrony. Ale przecież nie tego się od nich i od Donalda Tuska oczekuje. Miłość przyjdzie potem, gdy pokona się wrogów miłości – tych „wyjców”, którzy nie potrafią uszanować pogardzających nimi autorytetów.

Zdzisław Krasnodębski

Przepraszam - ale ja znów o Niemczech... Dojczmarka Tak naprawdę krajem, który najciężej znosi okupację federastów, są Niemcy. Niemcy to naród, który nawykł do przestrzegania przepisów - więc o ile we Francji czy w Polsce kretyńskie dyrektywy z Brukseli się w miarę gładko omija - to Niemcy je wykonują. Efekt: "rozwój" w tempie -1% średnio rocznie... Niemcy liczyli, że z Unii wyciągną największe korzyści. Obecnie stwierdzili, że dopłacili do interesu - i grubo przepłacili. W ostatnim sondażu 51% Niemców chce powrotu Dojczmarki; za utrzymaniem €uro-waluty opowiada się tylko 30%. Co ciekawe: i Anglia, i Francja, i Hiszpania, i Portugalia - też dopłacały do swoich kolonii. Rosja w ramach ZSRS biedniała - a "republiki związkowe" biedniały znacznie wolniej. Za imperialne mrzonki trzeba płacić... Więc może zachowajmy Układ z Schengen, Wolny (ale naprawdę wolny!) Euro-obszar Gospodarczy - a całą tę Unię (czyli bandę pijawek-biurokratów) poślijmy k cziortu na kuliczki! Im szybciej - tym mniejsze będą straty! Spora część moich zwolenników oświadczyła, że w niedzielę zbojkotuje wybory – bo nie widzi większej różnicy między Kandydatami. Istotnie: w tych wyborach mamy obecnie dwóch rozsądnych polityków; żaden z nich Polski nie skompromituje, ale też żaden niczego szczególnego dla niej nie zrobi. Jednak wielu moich zwolenników pyta: „Który Kandydat jest mniejszym złem?” - i chce iść na niego głosować. Odpowiadam: problemem nie są Kandydaci, tylko stojące za nimi mafie, chcące rozkradać Polskę, obsadzać wysokopłatne posady i brać łapówki. Mafia stojąca za Bronisławem Komorowskim znana jest z większego rozmachu w tym względzie. Co więcej: jeśli ta sama mafia opanuje całe państwo, to znacznie łatwiej będzie jej kraść. Ja bardzo lubię Bronisława Komorowskiego – ale patrzę też, kto Go popiera. I jeśli taki np. gen. Marek Dukaczewski ogłasza, że otworzy szampana, jeśli wygra Komorowski – to tym, co chcą głosować, radzę: zamknąć oczy, zatkać uszy – i głosować na Jarosława Kaczyńskiego! Przepraszam, że użyłem frazy śp. tow. ”Ziuka” - ale ona aż się prosi, gdy przeglądam komentarze po moim Oświadczeniu; zarówno te ganiące, jak i te pochwalające... Ludzi! Kiedy nauczycie się myśleć politycznie? I bardziej długofalowo? Przecież Prezydent ma na sprawy gospodarcze wpływ dość niewielki. Natomiast jeśli chcecie, by następne wybory parlamentarne wygrał PiS – to głosujcie na Bronisława Komorowskiego! Macie to jak w banku! Głodne wilki spod znaku p. Ryszarda Sobiesiaka & Cons. już czekają, by zanurzyć kły w świeżym mięsie. O ile się nie mylę już „ktoś” wynajął dwa „Embroidery” na 4 lata za 300 mln zł; jak Państwo sądzicie: ile wzięto przy okazji w łapę? Przecież za te sumę można by kupić dwa bardzo przyzwoite nowiuteńkie samoloty dla Władz Najwyższych... Jeśli wygrałby Bronisław Komorowski (zacny człowiek, bardzo Go lubię - i gdyby były to wybory na prezydenta o uprawnieniach jak w Niemczech, to bym nań bez wahania zagłosował) to PiS wytykałoby machlojkę po machlojce – i wygrałoby wybory sporą większością. Jasne? JE Donald Tusk słusznie podkreśla, że po części dzięki polityce PO Polska jest jedynym krajem, który (niestety: tylko w liczbach bezwzględnych) nie stracił na wywołanym przez Brukselę pseudo-kryzysie... należy jednak zauważyć, że w odniesieniu tego sukcesu w niczym nie przeszkodził (a może i w czymś pomógł?) śp. Lech Kaczyński, pełniący wtedy funkcję prezydenta! Jest więc duża szansa, że w niczym nie przeszkodzi (a może i pomoże?) w tej samej roli WCzc. Jarosław Kaczyński. Spora część moich zwolenników oświadczyła, że w niedzielę zbojkotuje wybory – bo nie widzi większej różnicy między Kandydatami. Istotnie: w tych wyborach mamy obecnie dwóch rozsądnych polityków; żaden z nich Polski nie skompromituje, ale też żaden niczego szczególnego dla niej nie zrobi. Jednak wielu moich zwolenników pyta: „Który Kandydat jest mniejszym złem?” - i chce iść na niego głosować. Odpowiadam: problemem nie są Kandydaci, tylko stojące za nimi mafie, chcące rozkradać Polskę, obsadzać wysokopłatne posady i brać łapówki. Mafia stojąca za Bronisławem Komorowskim znana jest z większego rozmachu w tym względzie. Co więcej: jeśli ta sama mafia opanuje całe państwo, to znacznie łatwiej będzie jej kraść. Ja bardzo lubię Bronisława Komorowskiego – ale patrzę też, kto Go popiera. I jeśli taki np. gen.Marek Dukaczewski ogłasza, że otworzy szampana, jeśli wygra Komorowski – to tym, co chcą głosować, radzę: zamknąć oczy, zatkać uszy – i głosować na Jarosława Kaczyńskiego!

J.Korwin-Mikke: Radzę zamknąć oczy, zatkać uszy i głosować na Kaczyńskiego! Spora część moich zwolenników oświadczyła, że w niedzielę zbojkotuje wybory – bo nie widzi większej różnicy między Kandydatami. Istotnie: w tych wyborach mamy obecnie dwóch rozsądnych polityków; żaden z nich Polski nie skompromituje, ale też żaden niczego szczególnego dla niej nie zrobi.

Jednak wielu moich zwolenników pyta: „Który Kandydat jest mniejszym złem?” – i chce iść na niego głosować.Tym, co chcą głosować, radzę: zamknąć oczy, zatkać uszy – i głosować na Jarosława Kaczyńskiego! Odpowiadam: problemem nie są Kandydaci, tylko stojące za nimi mafie, chcące rozkradać Polskę, obsadzać wysokopłatne posady i brać łapówki. Mafia stojąca za Bronisławem Komorowskim znana jest z większego rozmachu w tym względzie. Co więcej: jeśli ta sama mafia opanuje całe państwo, to znacznie łatwiej będzie jej kraść. Ja bardzo lubię Bronisława Komorowskiego – ale patrzę też, kto Go popiera. I jeśli taki np. gen.Marek Dukaczewski ogłasza, że otworzy szampana, jeśli wygra Komorowski – to tym, co chcą głosować, radzę: zamknąć oczy, zatkać uszy – i głosować na Jarosława Kaczyńskiego! JKM

NIK krytykuje ministra za próbę zakupu pałacu W ubiegłym roku resort skarbu próbował ułatwić Katarowi zakup pałacu w centrum Warszawy. Miała w nim powstać ambasada. Z najnowszego raportu NIK, do którego dotarł portal tvp.info, wynika, że zakup pałacu był niecelowy i niegospodarny. O tym, że ministerstwo skarbu usiłuje kupić dla Kataru Pałac Szaniawskich przy ul. Miodowej w Warszawie, informował już w ubiegłym roku „Wprost”. W tym samym czasie Polska podpisała z Katarem wieloletnią umowę na dostawę gazu. Rząd bezskutecznie starał się też o pozyskanie katarskiego inwestora, który miał uratować polskie stocznie. Raport NIK, do którego dotarł portal tvp.info, przedstawia kulisy tajemniczej transakcji zakupu pałacu. Dlaczego uczestniczyło w niej ministerstwo? Budynek należał do miasta. Gdyby chciało go sprzedać, musiałoby ogłosić przetarg. Plan resortu Aleksandra Grada był taki, by kupić pałac, korzystając z prawa pierwokupu, a następnie odsprzedać go szejkom znad Zatoki Perskiej. Płatność za budynek wart ponad 21 milionów złotych miała się odbyć w trzech ratach. Pierwszą z nich w wysokości 7,4 miliona złotych ministerstwo przekazało miastu 31 grudnia 2009 roku. „Dokonanie płatności NIK ocenia jako niegospodarne i niecelowe” – piszą kontrolerzy w raporcie, do którego dotarł portal tvp.info. Zarzucają resortowi skarbu, że nie prowadził z szejkami negocjacji. W dniu dokonania płatności resort posiadał tylko informację z MSZ, że Katar analizuje możliwość zakupu budynku pod ambasadę. Wciąż trwały też rokowania z urzędem miasta, które miały określić szczegóły transakcji. Zdaniem NIK, wpłacenie pieniędzy przed zakończeniem rokowań z ratuszem było pogwałceniem ustawy o gospodarce nieruchomościami. Na tym nie kończy się lista nieprawidłowości stwierdzonych przez kontrolerów. Ustalili, że kilka tygodni po wpłaceniu raty okazało się, iż budynek nie spełnia wymogów bezpieczeństwa. MSZ zaalarmowało ministra Grada, że najprawdopodobniej nie powstanie tam ambasada. Pojawiło się zagrożenie, że pałac może zostać przez Katarczyków „nabyty cele inwestycyjne”, czyli sprzedany z zyskiem na wolnym rynku. W efekcie resort skarbu zdecydował się odstąpić od transakcji. 11 marca wystąpił do warszawskiego ratusza o zwrot pierwszej raty. Raport NIK, w którym znalazły się informacje na temat zakupu Pałacu Szaniawskich, dotyczy wykonania budżetu ministerstwa w 2009 roku. Pomimo wątpliwości związanych z pałacem, wykonanie budżetu zostało zaopiniowane pozytywnie. – Dla NIK najważniejsze jest to, że ministerstwo skarbu wycofało się z tej transakcji. W przeciwnym razie ocena być może byłaby inna – informuje rzecznik NIK Paweł Biedziak. Mimo to decyzji o zakupie pałacu broni Maciej Wewiór, rzecznik ministra Aleksandra Grada. – Ambasada Kataru mieściła się w pokoju jednego z warszawskich hoteli. Podczas rozmów na wysokim szczeblu przedstawiciele Kataru poprosili o pomoc w znalezieniu bardziej odpowiedniego budynku. Zaangażowanie rządu w takiej sprawie to normalna procedura. W przypadku kilku innych ambasad było podobnie – informuje Maciej Wewiór. Ostro sprawę komentuje jednak opozycja. – Interesami polskiego rządu z Katarem powinna zająć się komisja śledcza – uważa Marek Suski, poseł PiS z Sejmowej Komisji Skarbu. Jego zdaniem podpisany przed rokiem kontrakt na dostawy do Polski skroplonego gazu jest dla nas niekorzystny. Za dostawy surowca zapłacimy więcej niż inni, przykładowo Japonia, która w tym samym okresie podpisała umowę z Katarem. – Tajemniczy katarski inwestor, który miał uratować polskie stocznie, okazał się być handlarzem bronią. Zastanawiam się, skąd sympatia ministra Grada dla takich ludzi. Niestety w biznesie obowiązuje zasada: pokaż mi z kim robisz interesy, a powiem ci, kim jesteś – komentuje Suski. Wiktor Ferfecki

Jak skarbówka wykańcza kolejne firmy Polskie urzędy skarbowe niszczą przedsiębiorczość, firmy i miejsca pracy. W Polsce jak nie znajdą winnego, to zapłaci przedsiębiorca. Polska to kraj, w którym podatek płacisz za innych – z takimi transparentami przyjechali do Brukseli właściciele firm transportowych. Zebrało się około 80 osób. To członkowie Stowarzyszenia Transportowców Ziemi Łódzkiej wraz z rodzinami. Demonstrują przeciw decyzjom urzędów skarbowych, nakazujących im zwrot podatku VAT od paliwa kupionego w latach 2004-2007. Złożyli skargę w Komisji Europejskiej na polskiego fiskusa. Ich zdaniem, decyzje urzędów skarbowych są niesprawiedliwe oraz niezgodne z prawem i doprowadzają ich firmy do bankructwa. Chodzi o podatek VAT odliczany przy zakupie paliwa przez niektóre firmy transportowe w latach 2004-2007. Okazało się, że część paliwa pochodziło z nielegalnych źródeł. Dlatego urzędy skarbowe zakwestionowały faktury zakupu tych paliw, na podstawie których transportowcy odliczali podatek i uznały, że trzeba go zapłacić. Transportowcy twierdzą, że kupując paliwo, nie wiedzieli, iż pochodziło ono z nielegalnych źródeł. Zakwestionowanie odliczenia podatku VAT dokonane zostało w sposób arbitralny, dowolny, bez wykazania jakiegokolwiek przestępstwa czy innego nadużycia ze strony nas jako przedsiębiorców. Władze skarbowe nie udowodniły żadnemu z dostawców, że dostawy paliwa były fikcyjne. Działania te prowadzą nasze firmy do upadłości – głosi skarga transportowców do KE.

Pikieta w Brukseli - polscy transportowcy walczą z fiskusem Polskie urzędy skarbowe niszczą przedsiębiorczość, firmy i miejsca pracy, W Polsce jak nie znajdą winnego, to zapłaci przedsiębiorca, Polska to kraj, w którym podatek płacisz za innych - z takimi transparentami przyjechali do Brukseli właściciele firm transportowych. Zebrało się około 80 osób. To członkowie Stowarzyszenia Transportowców Ziemi Łódzkiej wraz z rodzinami. Demonstrują przeciw decyzjom urzędów skarbowych, nakazujących im zwrot podatku VAT od paliwa kupionego w latach 2004-2007. Złożyli skargę w Komisji Europejskiej na polskiego fiskusa. Ich zdaniem, decyzje urzędów skarbowych są niesprawiedliwe oraz niezgodne z prawem i doprowadzają ich firmy do bankructwa. Chodzi o podatek VAT odliczany przy zakupie paliwa przez niektóre firmy transportowe w latach 2004-2007. Okazało się, że część paliwa pochodziło z nielegalnych źródeł. Dlatego urzędy skarbowe zakwestionowały faktury zakupu tych paliw, na podstawie których transportowcy odliczali podatek i uznały, że trzeba go zapłacić. Transportowcy twierdzą, że kupując paliwo, nie wiedzieli, iż pochodziło ono z nielegalnych źródeł. Zakwestionowanie odliczenia podatku VAT dokonane zostało w sposób arbitralny, dowolny, bez wykazania jakiegokolwiek przestępstwa czy innego nadużycia ze strony nas jako przedsiębiorców. Władze skarbowe nie udowodniły żadnemu z dostawców, że dostawy paliwa były fikcyjne. Działania te prowadzą nasze firmy do upadłości - głosi skarga transportowców do KE. Według nich, kwoty jakie muszą zwrócić fiskusowi - w zależności o wielkości firmy - wynoszą od kilkudziesięciu tysięcy do miliona złotych. - Usiłuje się nas wkręcić w oszustwa. A byliśmy nieświadomi, padliśmy ofiarą nieuczciwości innych. Czujemy się bardzo pokrzywdzeni. Nie możemy sprawiedliwości znaleźć w Polsce, więc przyjechaliśmy jej szukać tutaj, w Brukseli. Nie czujemy się winni i nie mamy zamiaru podatku odprowadzać drugi raz - mówi Bugusława Janczak ze Stowarzyszenia. Podkreśliła, że wcześniejsze kontrole krzyżowe prowadzone przez urzędy skarbowe nie wykazały żadnych nieprawidłowości, a urzędnicy nie podważali działania firm paliwowych, które - jak się później okazało - handlowały nielegalnym towarem. - To się ciągnie już czwarty rok. Problem się zaczął na ziemi łódzkiej, ale zaczyna dotyczyć całej Polski - dodaje prezes Stowarzyszenia Piotr Karasiński. Przyznał, że sądy administracyjne zaczęły też orzekać w sprawach o zwrot należności podatkowych na niekorzyść przedsiębiorców.Transportowcy podkreślają, że wspiera ich eurodeputowany PiS Janusz Wojciechowski. Z powodu nieobecności posła w Brukseli, zostało zaplanowane spotkanie transportowców w Parlamencie Europejskim z innym eurodeputowanym PiS Zbigniewem Ziobro. Polski fiskus na podstawie zgromadzonego w sprawie tzw. mafii paliwowej materiału stoi na stanowisku, że podatnicy nie mieli prawa do odliczenia podatku VAT wynikającego z faktur. Dotyczy to około stu podmiotów. W ich sprawach prowadzonych jest lub było około 300 postępowań. Część z nich nadal znajduje się w urzędach skarbowych, niektóre badane są w trybie odwoławczym przez Izbę Skarbową w Łodzi. Kilka spraw trafiło już do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Łodzi. Według rzeczniczki Izby Skarbowej w Łodzi Agnieszki Pawlak WSA wydał kilka wyroków, w których przyznał rację organom podatkowym. Rzeczniczka zapewniła, że organy skarbowe nie naruszają przepisów o swobodzie działalności gospodarczej. Michał Kot

Upada piękna idea telefonii wRodzinie – zawinił nieuczciwy kontrahent Z przykrością informujemy naszych słuchaczy, telewidzów, całą Rodzinę Radia Maryja, że w dniu 30 czerwca 2010 roku, podjęliśmy decyzję o wypowiedzeniu Umowy o współpracy z firmą CenterNet S.A., w zakresie prowadzenia projektu telefonii komórkowej wRodzinie. Wypowiedzenie tej umowy i zakończenie współpracy spowodowane zostało nie spełnieniem przez CenterNet warunków do których firma ta zobowiązała się w umowie. Od wielu miesięcy oczekiwaliśmy na uruchomienie usług, które powinien nam zapewnić operator jakim jest CenterNet S.A., takich jak: dostępność do Internetu, roaming dla połączeń międzynarodowych, poczta głosowa, MMS, SMS Premium i innych. Nie mogliśmy również uzyskać wiążącej daty wprowadzenia tzw. usług post-paidowych czyli umów abonenckich. CenterNet nie regulował również swoich zobowiązań wynikających z umów podpisanych z podmiotami uczestniczącymi w tym projekcie a zadłużenie firmy CenterNet z tego tytułu jest bardzo wysokie. Z tego co wiemy, przeciwko firmie CenterNet S.A. skierowano pozwy do sądu z tytułem nakazu zapłaty. Jak Państwo pamiętacie, ideą powstania telefonii wRodzinie było stworzenie takiej marki, która będzie służyć pomocą we wzajemnej komunikacji, utrzymywaniu bliskich więzi rodzinnych i społecznych naszego środowiska. Miała włączyć do tej społeczności również ludzi starszych, którzy dotychczas byli pomijani przez operatorów telefonii komórkowej jako “nieatrakcyjna” grupa docelowa. Oferta wRodzinie jak zapewniał operator tj. CenterNet S.A. miała być również konkurencyjna pod względem jakości i ceny. Nie mogliśmy wpłynąć na realizację tych wszystkich zamierzeń i dlatego zdecydowaliśmy się na zakończenie współpracy. Wszystkie zobowiązania wynikające z zawartych umów telekomunikacyjnych to znaczy opłacone już przez Was połączenia powinny być przez CenterNet zrealizowane, ponieważ zobowiązanie to zgodnie z przepisami prawa telekomunikacyjnego spoczywa na operatorze. Prosimy jednak nie dokonywać nowych wpłat na doładowania i nie doładowywać konta przez zakup tzw. “zdrapek” ponieważ nie wiemy, w jaki sposób zachowa się operator w kolejnych dniach. Pracujemy nad uruchomieniem infolinii, która pozwoli państwu otrzymać odpowiedzi na wszystkie zapytania. Zarząd Fundacji Lux Veritatis

Broń oficerów BOR jest w Moskwie Rosjanie zabrali siedem pistoletów typu Glock, radiotelefony i legitymacje dziewięciorga polskich oficerów Biura Ochrony Rządu, którzy zginęli razem z prezydentem pod Katyniem Oficerowie BOR, którzy strzegli ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku, zabezpieczyli broń, legitymacje, radiotelefony i kamizelki kuloodporne, jakie mieli na sobie ich koledzy lecący na pokładzie Tu-154M. Wszystkie przedmioty należące do funkcjonariuszy polskich służb specjalnych zamiast wrócić do Warszawy, zostały wywiezione do Moskwy. Na czyje polecenie? Biuro Ochrony Rządu chce wiedzieć, gdzie znajduje się broń i inne wyposażenie należące do jego oficerów, którzy zginęli w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Według informacji prokuratury wojskowej przedmioty te znajdują się nadal w rękach rosyjskich, gdy tymczasem osobiste rzeczy ofiar zostały już dawno przekazane stronie polskiej. Biuro Ochrony Rządu wystosowało dwa pisma do Prokuratury Wojskowej w Warszawie i Prokuratury Okręgowej w Warszawie z zapytaniem, gdzie znajduje się wyposażenie funkcjonariuszy biura, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. – To zapytanie o charakterze logistycznym, żeby móc zdjąć ze stanu – wyjaśnia w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” rzecznik prasowy BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz. Dodaje, że biuro pyta, gdzie znajduje się to wyposażenie i czy nadal bada je prokuratura. Chodzi tu nie tylko o siedem pistoletów typu Glock, ale także o radiotelefony, czy chociażby kamizelki kuloodporne oraz legitymacje. Zapytanie skierowane do prokuratury okręgowej zostało przekazane do prokuratury wojskowej. Jej przedstawiciel, płk Zbigniew Rzepa, informuje, że sprzęt ten znajduje się w posiadaniu rosyjskiej prokuratury. Jak twierdzi, “zapewne jest wykorzystywany nadal na potrzeby śledztwa”. Co zastanawiające, wszystkie rzeczy osobiste strona rosyjska już dawno przekazała do Polski z wyjątkiem właśnie tego wyposażenia borowców. Rzecznik BOR wyjaśnia, że sprzęt ten został tuż po katastrofie zabezpieczony przez oczekujących na przylot prezydenckiego samolotu oficerów biura, którzy błyskawicznie znaleźli się na miejscu katastrofy. – To wyposażenie zostało zabezpieczone i przekazane na potrzeby prowadzonego śledztwa – stwierdził rzecznik. Dopytywany, czy przekazano je bezpośrednio stronie rosyjskiej, Aleksandrowicz odpowiedział, że śledztwo prowadzą dwie prokuratury: polska i rosyjska. Biuro Ochrony Rządu na razie nie otrzymało oficjalnej odpowiedzi od prokuratury na temat losu broni prezydenckiej ochrony. Rzecznik, pytany, kto podjął decyzję o przekazaniu m.in. broni, odpowiedział, że nie wie, jak to “formalnie” wyglądało. - Ta broń na pewno powinna trafić do Polski – podkreśla mecenas Rafał Rogalski reprezentujący rodziny ofiar tragedii smoleńskiej. Ocenia, że skoro – jak informują BOR oraz prokuratura – wyposażenie to znalazło się w dyspozycji rosyjskich śledczych, to uzasadnieniem tego było potraktowanie tych przedmiotów jako materiału dowodowego. – Najwidoczniej zostało przekazane do celów dowodowych – stwierdza. Rogalski zwraca uwagę, że do katastrofy doszło na terenie Rosji, i tamtejsi prokuratorzy chcieli przeprowadzić stosowne ekspertyzy. Zwraca jednak uwagę, że inną sprawą jest kwestia zabezpieczenia broni i radiotelefonów. Zdaniem Rogalskiego, należy dokładnie zbadać, czy procedura została właściwie przeprowadzona. Na pytanie “Naszego Dziennika”, czy decyzję o przekazaniu elementów wyposażenia oficerów BOR stronie rosyjskiej podjął zwierzchnik tej służby, szef MSWiA Jerzy Miller, usłyszeliśmy wczoraj w biurze prasowym resortu: “Odmawiam komentarza”. Zenon Baranowski

Paul McCartney: Niewierzący w globalne ocieplenie są jak negacjoniści Holokaustu Paul McCartney, były muzyk zespołu The Beatles, porównał zaprzeczanie zjawisku globalnego ocieplenia do negowania zagłady Żydów. – Niech pan McCartney skupi się na tym, na czym się rzeczywiście zna – ripostują Żydzi. Porównanie z ust muzyka padło w odpowiedzi na pytanie o wyciek ropy u wybrzeży USA, które gwiazdorowi zadał dziennikarz brytyjskiego tabloidu „The Sun”. Piosenkarz uznał, że to wydarzenie ma wymiar pedagogiczny. – Szkoda, że potrzebujemy takich katastrof, żeby pokazać ludziom… Niektórzy ludzie nie wierzą w globalne ocieplenie, tak jak niektórzy nie wierzą w to, że Holokaust się naprawdę wydarzył – powiedział. – Ale fakty są takie, że coś się jednak dzieje i musimy sobie zdawać z tego sprawę, jeżeli chcemy, aby nasze dzieci żyły w przyzwoitym świecie, a nie w całkowitym koszmarze – dodał z troską i zaczął wychwalać Baracka Obamę za wspaniałą interwencję w Zatoce Meksykańskiej. Dokonane przez muzyka porównanie osób sceptycznych wobec teorii o ociepleniu klimatu do rewizjonistów Holokaustu wywołało jednak krytykę zarówno ekologicznych sceptyków, jak i Żydów. – Wiem, że panuje obecnie moda na mówienie w kółko o globalnym ociepleniu. Porównywanie go z zamordowaniem sześciu milionów ludzi – mężczyzn, kobiet i dzieci, porównywanie go z komorami gazowymi jest jednak całkowicie niedopuszczalne – powiedział „Rzeczpospolitej” prof. Israel Gutman z instytutu Yad Vashem, były więzień Auschwitz. – Niech pan McCartney skupi się więc na tym, na czym się rzeczywiście zna, czyli na śpiewaniu i graniu na gitarze. Wypowiadanie się na tematy, o których nie ma pojęcia, powinien sobie darować – podkreślił Gutman. W podobnym tonie wypowiada się amerykański naukowiec Christopher C. Horner. – Cóż to za pomysł, żeby pytać o tak poważne sprawy tych wszystkich naiwnych aktorów i piosenkarzy – powiedział Horner w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. – Ci ludzie traktują tę sprawę jak noszenie modnej torebki, bez której nie wypada pojawić się w „dobrym towarzystwie” – podkreślił Horner. – Chyba nikt nie podejrzewa McCartneya o to, że dogłębnie zbadał sprawę, o której się wymądrzał. Że wysłuchał opinii naukowców przedstawiających różne punkty widzenia i wyciągnął własne wnioski. Nie, on po prostu powtarza usłyszane gdzieś frazesy, żeby pokazać, jaki jest postępowy i wrażliwy na los biednej planety – tłumaczył.

Menedżer McCartneya powiedział, że jego klient nie zamierza komentować swojej wypowiedzi. MJ/Rp.pl

Nienawiść Palikota w ocenie teologów Od jednego z duchownych otrzymałem dwa poniższe teksty. Warto, aby przeczytali je nie tylko katolicy. Szanowni Państwo, trudno uwierzyć, ale poseł Janusz Palikot po tragedii 10 kwietnia mówi jeszcze straszniejsze rzeczy, niż przed nią. Ostatnio powiedział między innymi: „Największym wilkiem polskiej polityki jest Jarosław Kaczyński (…) Bronisław Komorowski pójdzie na polowanie na wilki. Zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy i skórę wystawimy na sprzedaż.” („Szymon Majewski Show 21.06.2010.)

„Zachowania Kaczyńskiego przed 10 kwietnia na pewno były dziełem szatana.”

(„Polska The Times” 21.06.2010 – równocześnie sam poseł Palikot publicznie odżegnuje się od chrześcijaństwa.)

„Kaczyński zawsze był politykiem śmierci.”

(Blog Janusza Palikowa, 6.06.2010.)

Tego rodzaju wypowiedzi jest mnóstwo, można by mnożyć przykłady. Wypowiada je systematycznie, celowo jeden z najważniejszych, najbardziej wpływowych polityków Polski z wyraźnym poparciem i błogosławieństwem swoich kolegów, przyjaciół, zwierzchników i zwolenników, wybija się w tym wysoko ponad wszystkich, dzięki temu właśnie powiększa swoje wpływy. Oznacza to naruszenie najbardziej fundamentalnych wartości i norm nie tylko chrześcijaństwa, ale też wszelkiej zdrowej antropologii. Oznacza to ubliżanie, odmawianie osobowych cech i godności innym przywódcom politycznym, ale też – pośrednio – milionom obywateli, którzy na nich głosowali. Oznacza to dzielenie Polski na dwie klasy, na ludzi (albo nadludzi) i pod-ludzi – według klucza partyjnego. Zostają naruszone same fundamenty człowieczeństwa i ładu społecznego, zostaje podeptana nie tylko Ewangelia, ale także elementarne poczucie przyzwoitości i prawo polskie. Zostają zagrożone standardy zachowań, do których Europa dochodziła podnosząc się i wyzwalając z wojen, spustoszeń i tragedii wywołanych wiekami panowania grupowego egoizmu oraz grupowej nienawiści. W takiej sytuacji, wobec takiego niesłychanego natężenia mowy pogardy i nienawiści, trzeba przypominać słowa Pana Jezusa, który już nawet w odniesieniu do mniej ciężkich przypadków powiedział: “A kto by rzekł swemu bratu: Raka (tzn. “pusta głowo” albo “człowieku godny pogardy”) podlega Wysokiej Radzie. A kto by rzekł: “Bezbożniku”, podlega karze piekła ognistego.” (Mt 5,23). Sprawa jest bardzo poważna. Słowa często wyrażają nas lepiej, niż czyny – bo są bardziej z nami związane, bardziej niezależne od zewnętrznych okoliczności. Dlatego straszne słowa często są wstępem do strasznych czynów, bo z tej samej nienawiści pochodzą. Tak bardzo trzeba dbać o właściwe słowa, które zawsze muszą wyrażać najwyższy szacunek dla każdego człowieka, bo każdy jest Dzieckiem Boga, każdy jest wielki jak katedra i kosmos – ponad wszelkimi poglądami i podziałami partyjnymi, czyli często grupami własnych, doraźnych, egoistycznych i niesprawiedliwych interesów. Najbardziej zacięta kampania polityczna nie usprawiedliwia nawet najmniejszego naruszenia osobowej godności jakiegokolwiek człowieka, tym bardziej milionów ludzi. Mówię to na płaszczyźnie duchowej, zachęcam również do spojrzenia w perspektywie psychologicznej, do lektury artykułu pani profesor Krystyny Ostrowskiej z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalistki od psychologii dewiacji. Z pozdrowieniami Ks. Dariusz

KTO ZAPŁACIŁ ZA LISTY PREMIERA? Niedawno okazało się, że każdy policjant i strażak w Polsce otrzymał przedwyborczy list od premiera Donalda Tuska. Jak dowiedział się portal Niezależna.pl - koszty korespondencji szefa rządu pozostają tajemnicą. - Do policjantów list dotarł za pomocą wewnętrznej poczty. Dzięki temu nie poniesiono dodatkowych kosztów. Nie wiem, jak list premiera kolportowano w innych służbach – przyznaje portalowi Niezalezna.pl Małgorzata Woźniak, rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Policyjni związkowcy protestują. - List premiera był pilnie kserowany w niektórych komendach. Policjantów w całej Polsce jest 100 tysięcy. A papier do kserokopiarek nie jest za darmo – mówi wzburzony podinspektor Andrzej Szary, szef NSZZ Policjantów w Wielkopolsce. – Bieda w policji jest taka, że sami musimy kupować długopisy, ze względu na oszczędności każe się „odzyskiwać” nawet koperty, a teraz wydawane są pieniądze, bo premier chce wpłynąć na funkcjonariuszy przed drugą turą w wyborach prezydenckich. Nie godzimy się na to. O jaki list chodzi? Jego treść została ujawniona w środę na specjalnej konferencji prasowej, na której Jarosław Zieliński, szef MSWiA w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, pojawił się w towarzystwie związkowców z różnych służb. Okazało się, że na początku tygodnia wśród  strażaków, policjantów, żołnierzy, funkcjonariuszy straży granicznej i więziennej rozprowadzano pismo od premiera Donalda Tuska. Tylko tych podlegających MSWiA jest 150 tysięcy osób."Wiem, że plotka i nieprawdziwe informacje potrafią spowodować negatywne skutki i wywołać nieuzasadnione obawy. Dlatego, ucinając wszelkie spekulacje, chcę Was zapewnić, że w moim rządzie nie są i nie będą prowadzone żadne prace zmierzające do odebrania uprawnień emerytalnych osobom, które pracują dziś w służbach mundurowych" – napisał szef rządu. Premier chciał uspokoić związkowców, a odniósł odwrotny skutek. - Donald Tusk nie musi mi obiecywać, że nie zabierze moich praw nabytych, bo o ich obronę potrafimy skutecznie walczyć. Chodzi jednak o ściągnięcie do policji młodych ludzi, a kto zdecyduje się na służbę, jeśli nie będzie miał zagwarantowanych godziwych warunków emerytalnych – irytuje się podinspektor Szary. – Poza tym powtarzane jest kłamstwo, że Platforma Obywatelska nigdy nie planowała zmian przy emeryturach mundurowych. Planowała, a co gorsza boimy się, że wróci do pomysłu, abyśmy pracowali do 65 roku życia. Ale po wyborach. Funkcjonariuszy bulwersuje również sposób kolportowania listu. Z Niezalezną.pl skontaktowali się przedstawiciele różnych służb. Informowali nas, że musieli pisemnie potwierdzać odbiór korespondencji premiera. Innym rzekomo nawet dostarczano list pod prywatne adresy.- W Służbie Więziennej wysłanie listów polegało na wysłaniu kierowców po odbiór wydrukowanych listów i przewiezieniu ich do okręgów. Następnie listy zostały podzielone na wszystkie jednostki w okręgu i tam zawiezione. Tam zostali wyznaczenie funkcjonariusze  odpowiedzialni za zakopertowanie listu i naniesienie adresata na kopercie. Oczywiście, odbywało się to pilnie w niedzielę. Zamiast pilnować więźniów pilnowano listów premiera! – napisał jeden z Czytelników. Z kolei od starszego brygadiera Paweł Frątczaka, rzecznika komendanta głównego Państwowej Straży Pożarnej, dowiedzieliśmy się, że przy rozprowadzeniu pisma Donalda Tuska skorzystano z akcji „Kurier”. - To schemat działań przy dostarczaniu pilnej korespondencji – wyjaśnia nam st. bryg. Frątczak. – Nie wydawaliśmy żadnych wytycznych, aby pisemnie potwierdzać odbiór listu, ale może któryś z komendantów zdecydował się na taki krok. Nie wierzę też, aby listy dostarczano do domu strażakom na urlopie, czy mającym akurat wolny dzień. Otrzymaliśmy zalecenie, aby list dostarczyć niezwłocznie, czyli według kodeksu postępowania administracyjnego w ciągu 30 dni. Zapytaliśmy Małgorzatę Woźniak, dlaczego list wysłano przed niedzielnym głosowaniem. - Premier chciał jak najszybciej sprostować nieprawdziwe informacje – powtarzała kilkakrotnie rzecznik MSWIA, zaprzeczając, aby wiązało się to z kampanią wyborczą. W te zapewnienia nie wierzą policyjni związkowcy.- Skoro premier Tusk i Platforma Obywatelska tak się o nas martwią, to dlaczego Bronisław Komorowski, jako jedyny z czterech kandydatów reprezentujących partie, nie odpowiedział na nasze pytania, jak chce rozwiązać problem emerytur mundurowych – mówi Niezaleznej.pl podinspektor Szary. W czwartek rano zwróciliśmy się mailowo również z pytaniami o list premiera Donalda Tuska do Centralnego Biura Informacyjnego. Odpowiedź nie nadeszła. Grzegorz Broński

Broń oficerów BOR jest w Moskwie Rosjanie zabrali siedem pistoletów typu Glock, radiotelefony i legitymacje dziewięciorga polskich oficerów Biura Ochrony Rządu, którzy zginęli razem z prezydentem pod Katyniem Oficerowie BOR, którzy strzegli ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku, zabezpieczyli broń, legitymacje, radiotelefony i kamizelki kuloodporne, jakie mieli na sobie ich koledzy lecący na pokładzie Tu-154M. Wszystkie przedmioty należące do funkcjonariuszy polskich służb specjalnych zamiast wrócić do Warszawy, zostały wywiezione do Moskwy. Na czyje polecenie? Biuro Ochrony Rządu chce wiedzieć, gdzie znajduje się broń i inne wyposażenie należące do jego oficerów, którzy zginęli w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Według informacji prokuratury wojskowej przedmioty te znajdują się nadal w rękach rosyjskich, gdy tymczasem osobiste rzeczy ofiar zostały już dawno przekazane stronie polskiej. Biuro Ochrony Rządu wystosowało dwa pisma do Prokuratury Wojskowej w Warszawie i Prokuratury Okręgowej w Warszawie z zapytaniem, gdzie znajduje się wyposażenie funkcjonariuszy biura, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. - To zapytanie o charakterze logistycznym, żeby móc zdjąć ze stanu - wyjaśnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" rzecznik prasowy BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz. Dodaje, że biuro pyta, gdzie znajduje się to wyposażenie i czy nadal bada je prokuratura. Chodzi tu nie tylko o siedem pistoletów typu Glock, ale także o radiotelefony, czy chociażby kamizelki kuloodporne oraz legitymacje. Zapytanie skierowane do prokuratury okręgowej zostało przekazane do prokuratury wojskowej. Jej przedstawiciel, płk Zbigniew Rzepa, informuje, że sprzęt ten znajduje się w posiadaniu rosyjskiej prokuratury. Jak twierdzi, "zapewne jest wykorzystywany nadal na potrzeby śledztwa". Co zastanawiające, wszystkie rzeczy osobiste strona rosyjska już dawno przekazała do Polski z wyjątkiem właśnie tego wyposażenia borowców. Rzecznik BOR wyjaśnia, że sprzęt ten został tuż po katastrofie zabezpieczony przez oczekujących na przylot prezydenckiego samolotu oficerów biura, którzy błyskawicznie znaleźli się na miejscu katastrofy. - To wyposażenie zostało zabezpieczone i przekazane na potrzeby prowadzonego śledztwa - stwierdził rzecznik. Dopytywany, czy przekazano je bezpośrednio stronie rosyjskiej, Aleksandrowicz odpowiedział, że śledztwo prowadzą dwie prokuratury: polska i rosyjska. Biuro Ochrony Rządu na razie nie otrzymało oficjalnej odpowiedzi od prokuratury na temat losu broni prezydenckiej ochrony. Rzecznik, pytany, kto podjął decyzję o przekazaniu m.in. broni, odpowiedział, że nie wie, jak to "formalnie" wyglądało. - Ta broń na pewno powinna trafić do Polski - podkreśla mecenas Rafał Rogalski reprezentujący rodziny ofiar tragedii smoleńskiej. Ocenia, że skoro - jak informują BOR oraz prokuratura - wyposażenie to znalazło się w dyspozycji rosyjskich śledczych, to uzasadnieniem tego było potraktowanie tych przedmiotów jako materiału dowodowego. - Najwidoczniej zostało przekazane do celów dowodowych - stwierdza. Rogalski zwraca uwagę, że do katastrofy doszło na terenie Rosji, i tamtejsi prokuratorzy chcieli przeprowadzić stosowne ekspertyzy. Zwraca jednak uwagę, że inną sprawą jest kwestia zabezpieczenia broni i radiotelefonów. Zdaniem Rogalskiego, należy dokładnie zbadać, czy procedura została właściwie przeprowadzona. Na pytanie "Naszego Dziennika", czy decyzję o przekazaniu elementów wyposażenia oficerów BOR stronie rosyjskiej podjął zwierzchnik tej służby, szef MSWiA Jerzy Miller, usłyszeliśmy wczoraj w biurze prasowym resortu: "Odmawiam komentarza". Zenon Baranowski

Zmarnowane pięć minut marszałka Paradoksalnie Trybunał Konstytucyjny może w pełnym zakresie badać prawo unijne rangi traktatowej, ale nie może tego czynić w odniesieniu do tzw. pochodnego prawa unijnego, niższego rzędu, przychodzącego do nas z Brukseli. Żeby zlikwidować tę lukę, potrzeba krótkiej nowelizacji polskiej Konstytucji Traktat z Lizbony, zmieniający konstrukcję Unii Europejskiej, wywołał w trzech krajach naszego kontynentu zasadnicze zastrzeżenia co do sensu zapisanego w nim centralistycznego kierunku integracji. Tymi państwami - przy wszystkich różnicach w proporcjach sił między zwolennikami a przeciwnikami traktatu - są: Czechy, Niemcy i Polska. Pomijam tu specyficzne wyspy eurosceptycyzmu, czyli Wielką Brytanię i Irlandię. W Niemczech zaskarżono traktat do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe. Niemiecki prezydent wstrzymał się z ratyfikacją traktatu do czasu zbadania go przez trybunał. Ten wydał - dokładnie rok temu - wyrok stanowiący prawniczy i polityczny majstersztyk: uznał sam traktat za zgodny z niemiecką konstytucją, ale zażądał obudowania go, i to jeszcze zanim Niemcy go ratyfikują, ustawodawstwem wewnętrznym zapewniającym niemieckim izbom ustawodawczym, Bundestagowi i Bundesratowi, decydujący głos w sprawie stanowiska RFN w wielu ważnych sprawach, które według traktatu mają być normowane na szczeblu unijnym. Dodajmy, że już wcześniej, po podpisaniu traktatu z Lizbony, niemiecki parlament uchwalił podobne ustawy, ale trybunał uznał je za niewystarczające, bo zbyt wiele ważnych decyzji pozostało wyłącznie w rękach rządu. Ustawę ustanawiającą tzw. związany - każdorazowo zależny od zgody obu izb parlamentu - mandat rządu w sprawach Unii Europejskiej uchwalił wiosną 2009 r. parlament Republiki Czeskiej. Uczynił to z inicjatywy wszystkich klubów parlamentarnych. Ustawa umożliwiała przełamanie oporu eurosceptycznych posłów i senatorów w sprawie ratyfikacji traktatu z Lizbony. Mimo to do ostatniej chwili nie chciał go ratyfikować prezydent Vaclav Klaus, uznając, że traktat pozbawia jego kraj suwerenności i jest wyrazem szkodliwych tendencji centralistycznych w Unii. Zanim Klaus, poniekąd zmuszony przez czeski trybunał konstytucyjny, złożył podpis pod traktatem, skłonił czeski rząd do zadeklarowania, że Republika Czeska przy pierwszej nowelizacji traktatu przystąpi do tzw. brytyjskiego czy polsko-brytyjskiego protokołu w sprawie Karty Praw Podstawowych (dalej: KPP), zabezpieczającym państwa, które do niego przystąpiły, przed ryzykiem użycia Karty przeciwko ich narodowym interesom.

Pięć minut dla narodowych parlamentów Traktat z Lizbony podpisano 13 grudnia 2007 roku. Wszedł w życie dopiero 1 grudnia dwa lata później. Państwa członkowskie miały więc prawie dwa lata, żeby gruntownie przygotować swoje wewnętrzne systemy podejmowania decyzji w sprawach Unii w taki sposób, aby stworzyć przeciwwagę dla centralizacji wielu kluczowych decyzji prawodawczych na poziomie Unii i związanego z tym ryzyka marginalizacji parlamentów narodowych. Owe dwa lata to przysłowiowe pięć minut dla szefów narodowych parlamentów, którzy mobilizując wszystkie siły reprezentowane w parlamencie i ekspertów, mogli zadbać o przygotowanie krajowych przepisów wzmacniających rolę narodowych izb ustawodawczych w unijnym procesie decyzyjnym. W ten sposób mogli także pokazać przeciwnikom traktatu z Lizbony, że przynajmniej część ich obaw jest poważnie brana pod uwagę. Przyjrzymy się zatem, jak wspomniane pięć minut czy - jak kto woli - dwa lata między podpisaniem a ratyfikowaniem traktatu wykorzystały w Polsce partia rządząca, dysponująca w tym czasie większością sejmową, i desygnowany przez nią marszałek Bronisław Komorowski. Można wskazać cztery obszary błędów i zaniedbań sejmowej większości na czele z marszałkiem.

Po pierwsze: dezawuowanie polskiego stanowiska w sprawie KPP Nie wysechł jeszcze atrament po podpisaniu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska traktatu wraz z protokołem polsko-brytyjskim, kiedy Sejm 20 grudnia 2007 r. głosami PO, w tym Bronisława Komorowskiego, PSL i SLD, podjął uchwałę, w której "wyraża nadzieję, że możliwe będzie odstąpienie przez Rzeczpospolitą Polską od protokołu brytyjskiego". Mamy zatem odstąpić od czegoś, co było sukcesem polskich negocjatorów. Można by próbować zrozumieć dystansowanie się PO i marszałka od protokołu polsko-brytyjskiego, gdyby rzeczywiście zawierał on jakieś niekorzystne dla polskich obywateli treści. Tymczasem protokół brytyjski mówi w istocie tylko i aż tyle: Trybunał Sprawiedliwości UE i polskie sądy mogą uwzględniać skargi oparte na zarzucie nierespektowania przez Polskę standardów wywodzonych z KPP, o ile standardy te znajdują potwierdzenie w polskim ustawodawstwie. Nic nie stoi przy tym na przeszkodzie, żeby polski ustawodawca wprowadzał do polskiego porządku prawnego te standardy wywodzone z Karty, które są zgodne z dobrem polskich obywateli. Dlaczego PO i marszałek nie mają zaufania do mądrości polskiego ustawodawcy - Sejmu i Senatu? Jak już wspomniałem, do protokołu polsko-brytyjskiego, który marszałek uważa za nasz kłopot, a nie sukces, chce się przyłączyć, przy najbliższej nowelizacji traktatu z Lizbony, Republika Czeska. Czeski prezydent i czeskie partie polityczne (centroprawica, ale także komuniści) obawiają się bowiem, że na podstawie KPP, w razie jej niekorzystnej dla Czech interpretacji, mogą powoływać się Niemcy i Węgrzy, którzy utracili w Czechach majątki na podstawie tzw. dekretów Benesza. Nowa koalicja rządowa w Czechach, wyłoniona w wyniku majowych wyborów parlamentarnych, już potwierdziła zamiar poprzedniego rządu przystąpienia przy najbliższej okazji do protokołu. Prezydent Klaus i politycy różnych partii wręcz chwalą Polskę, że była przezorna i podpisała protokół. Czy PO i Bronisław Komorowski chcą doprowadzić do takiego skandalu, że w chwili, w której Czesi będą przystępować do protokołu, Polska będzie od niego odstępować? Jak się to ma do naszej racji stanu?

Po drugie: nieprzygotowanie do korzystania z uprawnień, jakie parlamentom narodowym daje sam traktat z Lizbony Uprawnienia te nie są duże, ale czasem warto z nich skorzystać. Obejmują one prawo wnoszenia tzw. uzasadnionych opinii o niezgodności projektów unijnych aktów prawodawczych z zasadą pomocniczości, prawo zaskarżania takich aktów do Trybunału Sprawiedliwości z powodu naruszenia tej zasady oraz prawo sprzeciwu wobec projektów niektórych decyzji Rady Europejskiej lub Rady UE. Aby można było z tych uprawnień korzystać, potrzebne jest odpowiednie "oprzyrządowanie" w prawie krajowym. Prawo unijne w wielu istotnych kwestiach nie reguluje bowiem sposobu przygotowania i przedstawienia stanowiska narodowego parlamentu, lecz odsyła do prawodawstwa krajowego. W innych państwach członkowskich uregulowano to w ustawach lub regulaminach izb ustawodawczych. W Niemczech zmieniono ponadto konstytucję i zapisano w niej, że skargę do europejskiego trybunału na akt unijny składa się w imieniu Bundestagu, gdy tego żąda co najmniej jedna czwarta posłów, zatem odchodzi się od wymogu większości i prawo przysługujące według traktatu całej izbie przyznaje się także opozycji. W Polsce niczego podobnego nie mamy do dziś.

Po trzecie: zmarginalizowanie roli Sejmu w sprawach stanowiska, jakie Polska zajmuje na forum Unii Traktat z Lizbony przenosi na szczebel Unii kompetencje do podejmowania ważnych decyzji prawodawczych. W tych sprawach parlamenty narodowe tracą kompetencje, ale mogą je - przynajmniej w pewnym sensie - odzyskać, jeśli ustawodawstwo krajowe przyzna im prawo decydowania o stanowisku, jakie dane państwo zajmuje na forum UE. W Polsce należało przyjąć odpowiednią ustawę, podobną do tych, jakie po podpisaniu traktatu z Lizbony, a przed jego wejściem w życie uchwalono w Niemczech i Czechach. Przyznanie decydującego głosu narodowemu parlamentowi czy każdej z jego izb jest ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, demokracja wymaga, aby o istotnych sprawach porządku prawnego nie decydował sam rząd, lecz w podjęciu decyzji brali udział wybrani przedstawiciele narodu. Po drugie, decyzyjne kompetencje izb ustawodawczych paradoksalnie zwiększają pole manewru przedstawicieli państwa na forum Unii. Doświadczenie bowiem uczy, że lepsze wyniki uzyskuje w Unii nie ten rząd, który samodzielnie decyduje o stanowisku swojego kraju, lecz ten, który na forum Unii może twierdzić, że ma ograniczone pole manewru, ponieważ niezależne od niego instytucje w kraju mogą postawić weto. Na przykład niemiecki minister może uzyskać więcej dla swojego kraju w Radzie UE, kiedy zagrozi, że nie uzyska zgody Bundestagu, Bundesratu lub Federalnego Trybunału Konstytucyjnego, niż polski rząd, który według polskiej ustawy musi uzyskać tylko niewiążącą opinię sejmowej komisji. Marszałek nie zrobił nic, żeby wzmocnić rolę Sejmu, a zarazem blokował odpowiednie projekty opozycji. Twierdził, że polska Konstytucja rzekomo składa politykę w sprawach Unii wyłącznie w ręce rządu (w rzeczywistości niewiele różni się ona pod tym względem od niemieckiej). Ale nawet gdyby rzeczywiście trzeba było zmienić ustawę zasadniczą, to było na to dość czasu. Tymczasem w złożonym w lutym do laski marszałkowskiej projekcie PO jest mowa o ograniczeniu władzy Prezydenta RP, ale o sprawach Unii nie ma ani słowa.

Po czwarte: brak mechanizmu kontroli zgodności przepisów unijnych z polską Konstytucją Pod rządami traktatu z Lizbony coraz więcej przepisów prawnych, które będą obowiązywać w Polsce, będzie stanowionych na szczeblu Unii, w Brukseli. Na obszarze obowiązywania polskiej Konstytucji, tak jak ją interpretuje nasz Trybunał Konstytucyjny, wszystkie stosowane przepisy prawne, w tym przepisy unijne, muszą być z nią zgodne. Powinien więc istnieć mechanizm badania tej zgodności. Paradoksalnie TK może w pełnym zakresie badać prawo unijne rangi traktatowej, ale nie może tego czynić w odniesieniu do tzw. pochodnego prawa unijnego, a więc prawa niższego rzędu, przychodzącego do nas z Brukseli. Żeby zlikwidować tę lukę, potrzeba krótkiej nowelizacji polskiej Konstytucji. I w tej sprawie wkład marszałka - przez zaniechanie - w euroentuzjastycznie pojmowaną integrację jest niepodważalny. Nie tylko nie zainicjował on odpowiedniej zmiany Konstytucji, ale próbował zablokować poprawkę konstytucyjną zgłoszoną przez PiS. Przesłał ją mianowicie do sejmowej Komisji Ustawodawczej, żeby zbadała, czy poprawka jest zgodna z... prawem unijnym! Na posiedzeniu komisji 5 maja 2010 r. poseł Karol Karski mówił m.in.: "Powiem szczerze, że zdziwił mnie wniosek pana marszałka o zbadanie zgodności zmiany Konstytucji RP z prawem europejskim, ponieważ jest to nieporozumienie aksjologiczne. Z punktu widzenia prawa polskiego polska Konstytucja jest aktem nadrzędnym i nie powinna być w żaden sposób porównywana z jakimkolwiek innym systemem prawnym, w tym także z systemem prawnym Unii Europejskiej. (...) Dodam jeszcze, że w analogiczne uprawnienia, jak te zaproponowane, wyposażone są inne sądy konstytucyjne, na przykład niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny, który uznał, iż jest władny do kontrolowania zgodności aktów wtórnych prawa Unii Europejskiej - rozporządzeń, dyrektyw, decyzji - z niemiecką ustawą zasadniczą". Dodajmy, że inicjatywa konstytucyjna PiS spotkała się kilka miesięcy wcześniej z przychylną oceną konstytucjonalistów, których trudno posądzać o eurosceptycyzm. Ostatecznie Komisja Ustawodawcza na majowym posiedzeniu nie podzieliła zastrzeżeń marszałka i 14 głosami przy 3 wstrzymujących dopuściła projekt PiS do dalszych prac. Marszałek nadal jednak trzyma go w tzw. zamrażarce.

Polska w Unii czy Unia w Polsce? Dwa i pół roku pełnienia przez Bronisława Komorowskiego funkcji marszałka Sejmu to podarowane mu przysłowiowe 5 minut, kiedy mógł zrobić coś, dzięki czemu przeszedłby do historii jako marszałek, który przygotował polski Sejm, polskie państwo do poruszania się w nowej architekturze Unii, jaką tworzy traktat z Lizbony. Przez swoje kunktatorstwo i chęć bycia w sprawach unijnych "bardziej papieskim niż sam papież" nie zrobił nic. Kiedy wstępowaliśmy do Unii, zapewniano nas, że w jej strukturach Polska nie ma się czego obawiać. Skutki naszej w niej obecności można oceniać różnie. Możemy się natomiast zgodzić, że marszałek jest gwarantem tego, iż Unia nie ma się czego obawiać w Polsce. Dr Bolesław Banaszkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
216
IV CR 216 77 id 220956 Nieznany
instrukcja laboratoryjna id 216 Nieznany
plik (216)
216
216 gotowy wykroj bluzka z falbank
kpk, ART 435 KPK, II KK 216/05 - wyrok z dnia 17 listopada 2005 r
216
Sturmpanzer Abteilung 216, DOC
216 Bibliografia załącznikowa IIIid 29332
216 242id 29338
metodologia 216 221
instrukcja doswiadczenia id 216 Nieznany
Instrukcja montazu Twist id 216 Nieznany
216 i 217, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
kk, ART 216 KK, III KK 234/07 - postanowienie z dnia 7 maja 2008 r
216-217
216 217

więcej podobnych podstron