Ornela Vorpsi
KRAJ, GDZIE NIGDY SIĘ NIE UMIERA
Poświęcam tę książkę słowu pokora, które nie występuje w języku albańskim. Jego brak może za sobą pociągnąć nader ciekawe konsekwencje w dziejach narodu.
ZYJ, ZYJ I NIE ZDYCHAJ, ALBAŃCZYKU
To jest kraj, gdzie nigdy się nie umiera.. Ciała wzmocnione przez niekończące się godziny spędzane przy stole, podlewane rakiją, zdezynfekowane ostrą papryczką dodawaną do gęstej oliwy nabierają tutaj nadzwyczajnej siły, pozwalającej przejść wszystkie próby.
Kręgosłup jest z żelaza. Możesz go używać, jak ci się podoba. Jeśli coś się zepsuje, zawsze da się temu zaradzić. Serce, na przykład, może się powiększyć, zrobić niewydolne, może mu się przytrafić zawał, zator i bo ja wiem, co jeszcze, ale nadal dumnie trwa na posterunku.
Jesteśmy w Albanii, tutaj nie ma żartów.
Z pyłu i błota zrobiony jest ten kraj; słońce pali tak mocno, że liście winorośli rdzewieją, a rozum zaczyna się topić. Skutkiem ubocznym tego wszystkiego (obawiam się, że trwałym) jest megalomania, obłęd, który pośród owej flory krzewi się jak chwast. Stąd również brak lęku - chyba że jest to efekt posiadania krzywej i płaskiej czaszki, królewskiej siedziby pychy, jeśli nie całkowitej beztroski.
Lęk jest słowem pozbawionym znaczenia. Widzisz od razu w ich oczach, że są istotami nieśmiertelnymi.
Śmierć jest procesem, który dotyczy obcych.
Latem świty podnoszą głowy około piątej rano. O siódmej starzy wypijają pierwszą kawę. Młodzi śpią aż do południa. Dobry Bóg postanowił, że w tym kraju czas musi płynąć jak najwolniej, niczym łyk pysznej kawy wypijanej przy stoliku na zewnątrz baru, w pobliżu domu, podczas gdy ty skupiasz się na parze zgrabnych nóg jakiejś dziewczyny, która nawet na ciebie nie spojrzy.
Wrząca kawa spływa powoli do przełyku, rozgrzewa ci język, serca, trzewia. Życie nie jest w końcu takie okropne. Smakujesz gorzki płyn pod gniewnym okiem właścicielki baru, która właśnie pokłóciła się z mężem.
Jest wpół do dwunastej. Dzięki Bogu masz przed sobą cały dzień i, co więcej, czas, który nigdy się nie kończy. Tysiąc rzeczy można zrobić, tysiąc rzeczy.
Zmierzch jest jeszcze daleko.
Po chwili wchodzi Dzyfo i drapiąc się po spierzchniętych dłoniach, zaczyna po raz kolejny opowiadać o swoim chorym sercu i rozwalonej wątrobie, jakby to była opowieść o kimś innym. Wszystko staje się przesadne i pogmatwane. Potem dodaje tajemniczym szeptem:
- Wiesz, co się stało? Nasz sąsiad, ojciec Suzi, umarł wczoraj wieczorem pod prysznicem. Wrócił z pracy, wszedł pod prysznic i umarł.
- Jak to? Biedaczek, był przecież taki młody!
- Ach, cóż chcesz, moja droga! Życie jest pełne niespodzianek!
Oto jak umierają inni.
Tak upływa życie w kraju, gdzie wszystko (z wyjątkiem tego, co przydarza się innym) jest wieczne. Ale są sprawy, które zaprzątają umysły ludzi bardziej niż śmierć. Wokół jednej z nich, naprawdę bez przesady, skupia się cała ich egzystencja.
Chodzi o sprawę kurewstwa.
Jakże ich pasjonuje, jakże rozpala ich serca (które płoną z byle powodu), do jakich szaleństw i dramatów prowadzi! To kwestia o zasadniczym znaczeniu, obchodzi starych i młodych, wykształconych i analfabetów.
Są pewne reguły, które duch narodu wytwarza, ot tak, w sposób naturalny, niczym drzewo liście. Reguły te opierają się u nas na jednej zasadzie: ładna dziewczyna jest dziwką, a brzydka - biedaczka! - nie.
W tym kraju dziewczyna musi bardzo uważać na swój „nieskalany kwiat", bo „mężczyzna umyje się kawałkiem mydła i będzie jak nowy, dziewczynie zaś nie wystarczy nawet morze!".
Całe morze.
Kiedy męża nie było w domu, bo wyjechał w interesach albo siedział w więzieniu, mówiono kobiecie, że powinna się trochę zaszyć, aby udowodnić mu, że czekała na niego i tylko na niego i że ta bolesna nieobecność zwęziła jej przestrzeń między nogami (w naszym kraju mąż ma bardzo wyrobiony instynkt własności).
Czasami, kiedy przechodziła jakaś piękna dziewczyna, od stolików, przy których upływał wolno dzień, wznosiły się westchnienia, gorętsze od kawy.
- Popatrz tylko, kto idzie!
- Chyba żartujesz, nie mów mi, ile razy zaszywała się i pruła!
Potem zbolałym tonem ciągną dalej:
- Ach, Ingrid, Ingrid! Masz uda takie białe, takie słodkie, kto cię rozpruł wczoraj w nocy? Chodź, ślicznotko, chodź, dam ci pieniędzy, abyś znowu się zaszyła.
Kiedy idziesz ulicą, ich spojrzenia przenikają cię do szpiku kości, tak głęboko, że stajesz się przezroczysta.
Gdy ich wzrok dotrze już do środka, widzi w tobie każdy drobiazg.
W domu słyszysz wciąż to samo:
- Nie martw się - mówi ciotka - wyślemy cię do lekarza, żeby się przekonać, czy jesteś dziewicą, czy nie.
Przeszywa mnie groźnym wzrokiem, szepcze przez zęby, a ja, chociaż mam dopiero trzynaście lat i nigdy jeszcze nie widziałam, co mężczyźni mają w spodniach (tajemnica związana w jakiś sposób z kurewstwem), czuję się skończoną dziwką. Spojrzenie ciotki mnie upokarza.
Kładę się do łóżka przepełniona lękiem i rozmyślam: „jeśli naprawdę wyśle mnie do lekarza i okaże się, że od urodzenia nie jestem dziewicą, podobnie jak dziecko, które rodzi się bez ręki, głuche, ślepe albo, jeszcze gorzej, bez miłości do Matki-Partii, co ja wtedy pocznę?".
Sen nadchodził, kiedy w moim monologu błagałam ciotkę, aby przyjęła do wiadomości tę straszną prawdę, która spadła na nas niespodzianie: „Przysięgam ci, ciociu, przysięgam, to nie moja wina! Taka się urodziłam! Uwierz mi! Przysięgam!"
W tym kraju, gdzie nikt nie umiera, ciotka nie jest wyjątkiem: ona też nie umiera.
Przed zaśnięciem pojawiały się w mojej głowie pewne obrazy (nigdy nikomu o nich nie mówiłam): marzyłam o jej pogrzebie.
Widzę: czarny szal (wolałabym lekki, koronkowy) otula mi szyję jak Pani Bovary albo Annie Kareninie. Na pewno byłabym blada, płakałabym gorzko, bo przecież tak ją kochałam, ale pragnienie uwolnienia się od niej i jej ataków gniewu było zbyt silne.
Ponieważ Wychowywałam się bez ojca i podobno byłam ładna, kwestia kurewstwa pojawiła się bardzo wcześnie.
- Zostaniesz ostatnią dziwką, tak, tak... - głos ciotki albo kuzynki zawsze nieco drżał, jak gdyby chciały powiedzieć: „Cóż, dobrze o tym wiemy", i potrząsały lekko głową: „Nic nie możemy poradzić, nie wybrałyśmy sobie kogoś takiego jak ty! Będziemy jeść wstyd razem z chlebem, nic innego nam nie pozostało! Któregoś dnia wrócisz do domu z wielkim brzuchem!".
Podczas gdy dziadek dalej zwijał liście tytoniu i się nie odzywał, ciotka i kuzynka cierpiały prawdziwe męki, jak gdyby właśnie w tej chwili jadły chleb posmarowany wstydem.
Wielki brzuch to była straszliwa wizja. Czy widzieliście kiedyś obrazy Boscha? Tę trwogę przepełnioną szaleństwem i masy ludzkie zepchnięte, niczym dusze, do piekieł? Dzięki swojej wyobraźni potrafiłam zobaczyć go naprawdę: cały brązowy i ciemnoczerwony, pełen drobnych i stłoczonych żyjątek, których byłam siedzibą. Wielki brzuch, którego nie możesz nigdzie ukryć, nie możesz przecież u wyskoczyć sama z siebie, jesteś napiętnowana. Ten wielki brzuch znaczył: zerżnięta w krzakach (dla ciotki i kuzynki niedozwolone pieprzenie zawsze odbywało się w krzakach, na pozór było to idealne miejsce dla anonimowych numerków); znaczył: żywić będziesz robactwo zrodzone ze wstydu, embriona, który zniekształcając ci sylwetkę, staje się ucieleśnieniem pieprzenia.
Dziś jeszcze nie mogę się uwolnić od tej wizji: kobieta w ciąży równa się kobieta zerżnięta w krzakach.
Jakże potrzebowali tragedii! Cały mój cudowny kraj jakże spragniony jest tragedii! Wymyśla ją z niczego, jak Stwórca, który ulepił nas z nicości prochu.
Kiedy byłam chora, wszyscy się o mnie troszczyli. Wchodzili do pokoju, szepcząc: „Serduszko", i wychodzili ze słowami „Biedaczka".
Przygotowywali mi smakowite potrawy i nawet na myśl im nie przyszło, że choroba może odebrać mi apetyt. Mój wzrok pieścił marmoladę na szafce nocnej przy łóżku, spoglądał tęsknie na pulpety, ale mdłości zmuszały mnie, abym przestała zwracać uwagę na te kuszące obietnice.
Mama, babka i ciotka stawały się najmilszymi osobami na świecie i byłam pewna, że przy nich, w towarzystwie ich mocnych głosów i przepowiedni, które wygłaszały na każdy temat, nie grozi mi śmierć.
Choroba była zawsze okresem radości, kończyły się po- łajanki, nie musiałam już po szkole smażyć kartofli, mogłam spać, ile tylko chciałam, nie musiałam łuskać ryżu, ziarnko po ziarnku, ani rąbać drewna i, co dziwniejsze,
przestawałam być dziwką. Aż do dnia wyzdrowienia, przeklętego dnia wyzdrowienia, od którego zaczynały się znowu obelgi, ponownie zostawałam dziwką, a marmolada wędrowała do innych chorych jako nagroda pocieszenia: marmoladę je się tylko wtedy, kiedy jest się już jedną nogą w grobie.
W naszym kochanym kraju, gdzie nigdy się nie umiera, gdzie ciało jest mocne jak z żelaza, mamy pewną maksymę, bardzo głęboką maksymę: „Żyj, a będę cię nienawidzić, umrzyj, a będę cię opłakiwać".
To zdanie jest duchowym pokarmem naszego kraju. Po śmierci - ani jednego złego słowa, rzekłabym wręcz, ani jednej złej myśli na twój temat. Śmierć równa się szacunek.
(Na szacunek Albańczyków trzeba sobie zasłużyć, zacznijcie umierać, a obudzicie go, kiedy zaś już będziecie martwi, wreszcie go zdobędziecie).
Nagle okazuje się, że mężczyźni mają wszelkie zalety, a kobiety wszelkie cnoty. Opłakuje się tę cudowną istotę, którą byłeś.
Pretensje znikały i słyszałam, jak ciotka wygłasza z takim samym przekonaniem i z tym samym wieszczym uniesieniem, teraz jednak głęboko wzruszona, inną maksymę naszej ziemi: „Twoi (twoi oznaczają twoją krew, twoich krewnych) zjedzą twoje ciało, ale zachowają kości".
Słyszałam wielką prawdę mojego kraju.
Z głosu ciotki biła wzniosła mądrość.
- Ciociu - odpowiedziałam któregoś dnia - skoro zjedzą moje ciało, mogą wyrzucić również kości, po co im one?
Spiorunowała mnie wzrokiem; zrozumiałam, że nie należę do czystej rasy, okazałam się wypadkiem przy pracy, byłam podobna do niego. Jej spojrzenie mówiło mi jasno: - Cicho bądź, nieodrodna córko swojego ojca.
Jestem cicho, czekam, aż zachoruję.
PLAMY
Miałam sześć albo siedem lat, kiedy przytuliłam się mocno do matki, pojęłam bowiem z przerażeniem, że ona, moja matka, klucz do wszystkiego, jest bezradna.
Zaczęło się od banalnej grypy, jaką łapie się często w moim wieku i która zmusiła mnie do pozostania w łóżku, gdzie spędzałam czas na przeglądaniu książek dla dzieci. Moja kuzynka, starsza ode mnie o dwa lata, pożyczyła mi atlas anatomiczny ludzkiego ciała. Pochłonął mnie całkowicie, te kolorowe rysunki mięśni, trzewi, kości, długie, granatowe żyły...
A więc tacy jesteśmy; w środku byliśmy mieszaniną tych dziwnych i kolorowych części, i nasza wola, albo raczej - moja, nie miała tu nic do powiedzenia.
Mięso i kości, zdajecie sobie sprawę?
Jak to możliwe, mój Boże, jak to możliwe? Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że możemy być tacy inni i tacy bezbronni! Jest czy nie Bóg na tym świecie, ktoś, do kogo można by się zwrócić, ktoś, kogo można by zapytać? Moja matka, biedaczka, nie mogła nic na to poradzić. Ona też była mięsem i kośćmi.
Bolało mnie to, kiedy przytulałam się do jej ciała, jej zapachu, który znałam od zawsze, i cierpiałam na myśl, że ona, biedna moja matka, tak strasznie kochana i budząca lęk, jest taka krucha, że jesteśmy takie kruche, mięso i kości. „Boję się - powtarzałam - boję się, mamo, boję się, że jesteśmy mięsem i kośćmi".
Obejmowała mnie, nie rozumiejąc nic z tego, co do niej mówiłam, głaskała mnie po głowie, jak matka przekonana, że może zaprowadzić spokój w duszyczce swojego dziecka, całowała mnie, powtarzając łagodne słowa w naszej kuchni, w wilgotnej suterenie, z podłogą z białych płytek.
Na jednej z tych płytek, obok kanapy, widać było plamkę, małą jak ziarenko granatu, rubinowoczerwoną, której nie można było zmyć, choćby nie wiem jak mocno pocierało się ścierką. A przecież pocierałam wielokrotnie to czerwone ziarenko. Codziennie, kiedy myłam podłogę, ziarenko domagało się, abym spędzała nad nim nie wiem ile czasu, nad tą małą czerwoną plamką, która była dla mnie czymś bardzo bolesnym. Pieściłam ją podczas mycia.
Byłam pewna i cierpiałam z tego powodu: ta mała czerwona plamka musiała być jej krwią, która skapnęła, kiedy tatuś ją bił. Pchnął ją na ziemię, aż uderzyła głową o podłogę, sama widziałam... I tak plamka ujrzała światło dzienne.
Ziarnko krwi stawiało twardy opór, nie chciało zniknąć.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i spytałam mamę:
- Mamo, co to za czerwone ziarenko, nie wydaje ci się dziwne, to ziarenko w kolorze krwi pośród idealnie białych płytek?
Przyglądałam się jej twarzy, wbijałam wzrok w jej wielkie zielone oczy, usiłowałam przekonać się, czy ta twarz ją zdradzi i czy wreszcie wyzna mi prawdę - że to jej krew - ale ona odpowiedziała spokojnie, zamykając dyskusję:
- Przypuszczam, że to błąd fabryczny, odrobina cementu zabarwionego na czerwono, to wszystko.
Moja mama jest bardzo piękna, potrzebowała wielu godzin, aby zadbać o siebie, tapirowała włosy, aby wydawały się gęstsze, obrysowywała czarną konturówką usta, wkładała dopasowane w talii sukienki, zawieszała na ramieniu kolorową torebkę, którą sama uszyła, i przejrzawszy się wielokrotnie w lustrze, wychodziła ze słowami:
- Bądź grzeczna, nie oddalaj się od domu. Idę odwiedzić babcię.
Wizyta u babci powtarzała się każdego wieczoru. Mama mijała pełne podziwu spojrzenia mężczyzn i zawistne spojrzenia kobiet. Widziałam całkiem konkretnie otaczającą ją monstrualną kobiecą zawiść. Wystarczyłoby jedno takie złe spojrzenie, zaprawione kwasem, który przeżera żyły i trzewia - aby spalić zamki i całe kraje. Obrałyby jej kości z mięsa albo zjadły żywcem, rzuciły na pożarcie psom.
- Uważaj, mateczko.
Tak wyglądała wizyta u babci, chodziło o to, aby się pokazać i wzbudzić pożądanie. Mężczyźni szeptali do niej:
- Jaka jesteś piękna, Delio, chciałbym cię całą zjeść. Twoje nogi, Delio, o Boże, są cudowne jak butelka szampana.
(Muszę uściślić, że w naszym kraju szampan nie istnieje. Wyobraźcie więc sobie, jakie pragnienie musi budzić
ten nieznany, nieosiągalny trunek, nigdy niekosztowany, skoro wszyscy mówią, jaki jest wspaniały. To było marzenie, które przyprawiało o chorobę).
Nogi Delii były szampanem.
W najgorszym wypadku, butelką zawierającą szampana.
A zatem mama szła aleją, syciła się namiętnymi komplementami, trzymała wysoko głowę, wyprostowana, udając, że wszystko to ma za nic. Była przecież młoda, Della miała tylko dwadzieścia osiem lat.
Dużo czasu minęło w ten sposób. Na wizytach u babci.
W małym schowku na regale leżą zapomniane zdjęcia ślubne.
Byłam szczególnie przywiązana do jednego z nich, które zawsze przykuwało na długo moją uwagę, chociaż znałam już na pamięć grę świateł i cieni, ruch białego welonu, który mama miała na włosach, jej wzruszenie z powodu tamtego wielkiego dnia, lekko wyostrzające piękne rysy
Jak każe nasz zwyczaj, kiedy dziewczyna wychodzi za mąż, musi uronić kilka łez, aby pokazać, że smutno jest jej opuszczać ojca i matkę. Tak w naszych stronach zaczyna się małżeństwo, od płaczu, podobnie jak narodziny.
Wraz z upływem czasu zdjęcie pokryło się brązowym nalotem, który usadowił się na prawym oku i sięgał aż do kości policzkowej, zakrywając wszystko. To była wina wilgoci, ale fakt ten nie łagodził mojego ogromnego smutku na widok owej ciemnej plamy sprawiającej, że mama wyglądała na chorą, czyniącej ją smutną, więc pogrążona w podobnych myślach, wybuchałam płaczem, wyobrażając sobie dzień, w którym moje włosy posiwieją.
Zaopiekowałam się tym zdjęciem w nadziei, że kiedy obdarzę je miłością i umieszczę we właściwym miejscu, na przykład w rodzinnym albumie, plama zniknie.
Plamy nie zniknęły.
Pewnego dnia opuściłyśmy ten dom.
Zdjęcie zgubiłam, życie zatroszczyło się o to, abym je zgubiła. Plamy noszę w środku. Te plamy poplamiły mnie. Widzę wciąż ciemne znamię na prawym oku i kości policzkowej mojej matki. Ona nie robi już nic, aby ukryć swój smutek. Czerwone ziarenko mieszka we mnie, a wizyty u babci się skończyły.
ŻÓŁTKA JAJ
Patronem mojej szkoły jest Ayni Rustemi. Towarzysz Rustemi stał się wielkim bohaterem narodowym, odkąd strzelił do Esada paszy Toptaniego w drzwiach paryskiego hotelu Intercontinental.
W domu nasłuchałam się wielu komentarzy na temat Rustemiego. Może kiedyś był bandytą... ale teraz jest już bohaterem.
W budynku szkolnym jest zawsze zimno, bo brakuje opału. Toalety są brudne, a zapach amoniaku unoszący się na korytarzach przyprawia o mdłości, wywołując wrażenie pozornego głodu. Drzwi toalet pokrywają napisy typu: „Entela jest najpiękniejsza w szkole", „Berta to kurwa", „Profesor Toni chce przelecieć Denatę", „Rudi to fajna laska".
Raz przeczytałam, że jestem ładna. Przytrzymując w trakcie siusiania niezamykające się drzwi, ucieszyłam się bardzo, widząc moje imię wypisane czymś ciemnobrązowym, czego natury nie chciałam dociekać, bo po prostu nie miałam ochoty, wystarczyła mi treść zdaniąjprmira jest najładniejsza w klasie iv c, bo ma duże cycki*.
Pamiętam szczególnie dobrze jedną nauczycielkę; nazywała się Dhoksi. Uczyła prac ręcznych odpowiednich dla dziewcząt: haftowania, robienia na drutach, szydełkowania. Przedmiot nie był ważny, Dhoksi - tak.
Bardzo krzywe nogi (moja fantazja próbowała zawsze rozpaczliwie zrozumieć, jak coś tak pokręconego może połączyć się z miednicą), surowy wyraz twarzy, grube wargi pomalowane czerwoną szminką, wielka komunistka. Jej mąż był kimś ważnym w polityce, i tak towarzyszka Dhoksi na krzywych nogach rządziła szkołą. Mnie kazała ciężko pracować, bo tego potrzebowałam. Jako córka więźnia politycznego musiałam przesiąknąć komunistycznym wychowaniem bardziej niż inni, ponieważ byłam zagrożona, także z powodu mojej urody, która wiodła mnie prosto do zguby.
Dhoksi cierpiała na nienasyconą ciekawość, pożerającą ją niczym postępująca choroba: chciała wiedzieć, czy moja matka zajmuje się domem.
Uroda czyniła matkę kimś nader intrygującym. Taka piękna kobieta nie może przecież wykonywać prac domowych (wiadomo, że prace domowe niszczą urodę, od środka i na zewnątrz). To właśnie uroda, ta pierwotna skaza, skłaniała Dhoksi do uciekania się do podstępu i perfidii. Nagle stawała się czuła - w jej słowach kryła się zamaskowana prośba. Brała krzesło i siadała koło mnie: „Powiedz mi - pytała, a jej gorący oddech palił mi małżowinę uszną - czy twoja mama myje naczynia i podłogę? Pierze brudną gazę po menstruacji? Kto się tym wszystkim zajmuje, co? Nie sądzę, żeby ona to robiła, mam rację, prawda? A ten kwiatek, taki ładny, który wyszywasz, ona ci go narysowała?".
Następnie ton jej głosu stawał się bardziej błagalny, ochrypły, drżący. Chciała wiedzieć, czy mogę jej pomóc: „Czy twoja matka kładzie sobie na twarz maseczkę z żółtek jaj, aby być jeszcze ładniejsza? A może okłada się plasterkami ogórka?".
Co robi z włosami, aby mieć takie fale? Gdzie szyje sukienki? Spotyka się z przyjaciółmi mężczyznami? Musi się z nimi spotykać, prawda? A może wielu z nich udziela jej przyjacielskich rad, powiesz mi?
Dhoksi miała pewien zwyczaj, który sprawiał jej szczególną satysfakcję: rozgrzewała żelazny pręt - konkretną formę naszych kar - na piecu, w którym paliło się drewnem. Tyle razy widziałam jego żelazne fajerki, które, kiedy drewno się już rozpaliło (to samo drewno, które przy-nosiliśmy z domu, aby rozgrzać się w klasie), stawały się przezroczystoczerwonym, rozżarzonym żelazem. Położony na nich pręt robił się czerwony jak one. Ten pręt w rękach Dhoksi całował wielokrotnie moje ciało w imię Partii, wychowania, Rustemiego i wszystkich towarzyszy, bohaterów narodowych... W imię jej wewnętrznej złości, ponieważ była brzydka. Ja znajdowałam się pod ręką, płaciłam Dhoksi za niesprawiedliwość świata.
Pewnego dnia przyniosłam do szkoły pocztówki. Stare włoskie kartki pocztowe, które znalazłam w piwnicznym schowku w naszym domu, schowku, do którego zaglądałam tylko ja, wiedziona wrodzoną ciekawością. Odkryłam mnóstwo zapleśniałych przedmiotów, zapomnianych rzeczy, zgromadzonych w ciągu lat przez dziadka i wujów. Tam też natrafiłam na pocztówki, pewien rodzaj pocztówek.
Zrozumiałam, że nie są albańskie, bo żadna z nich nie przedstawiała nieznanego partyzanta na piedestale i wszystkie były bardzo stare: brzegi wyżarł czas, pożółkły, pachniały grzybem z powodu wilgoci.
Ale niebo, niebo na tych pocztówkach było cudownie niebieskie, tajemniczo niebieskie, doskonale niebieskie, chmury bielusieńkie jak kwitnące krzaki bawełny, dom zaś stojący pod tymi chmurami jaśniał spokojnym światłem. Wszystko wyglądało tak, jak gdyby ktoś posmarował słodkim serkiem pozłacany tort. To, co mnie jednak wzruszało i rozmarzało, co pokazałam przyjaciółkom z okrzykiem: „Istnieją, ależ tak, istnieją, mówię wam!", to były małe istoty, dzieci z różowymi pulchnymi policzkami, złotymi kręconymi włosami, nagie, z białymi skrzydłami na plecach, ulatujące w niebo aż ku wystrzępionym rogom pocztówki.
- Ależ tak, istnieją - powtarzałam bez przerwy. - Jakże inaczej mogliby je przedstawić? Widzicie ich twarze, no jakie są? Jak na fotografii. A więc musieli je gdzieś widzieć... a może nawet sfotografować!
Nie wiedziałam, co to są aniołowie. Ale Partia i Dhoksi dobrze wiedziały. I nienawidziły ich.
Fakt, że przyniosłam te pocztówki do szkoły, dostarczył Dhoksi idealnego pretekstu, aby wypalić mi na udach i plecach niezliczoną ilość blizn. Czasami tworzyły się na nich bąbelki wypełnione płynem. Wracając do domu, milczałam, aby mama mnie nie ukarała: twierdziła, że to życie uczyniło ją taką nerwową i właśnie z powodu nerwów uważała, że ja jestem wszystkiemu winna, co do tego nie ma dwóch zdań.
Musiałam dziękować Bogu i komu tam jeszcze, ponieważ, kiedy wracałam ze szkoły, zapadał już zmrok, nie było
więc widać oczu opuchniętych od płaczu, a w nich mojego przerażenia, kiedy rozbierałam się i wślizgiwałam do łóżka, jak jakaś złodziejka, usiłując ukryć czerwone i fioletowe pręgi na ciele.
Płakałam w milczeniu, przerażona myślą, że teraz, z mojej winy (jako nieletnia nie mogłam zostać skazana), zamiast mnie wsadzą do więzienia mamę.
Z mojej winy, moja mama w więzieniu.
„Przysięgam, nie rozumiem, co jest złego w przyniesieniu tych pocztówek do szkoły", powtarzałam sobie. Ale co złego zrobiły te dzieci?
Mocno mnie biła towarzyszka Dhoksi, jej dłoń nie wiedziała, co to zmęczenie.
Brawo, Dhoksi, nie przestawaj! Twój pręt jeszcze się żarzy, Dhoksi, przysięgam, nic nie powiem mamie.
Zrozumiałam. Aniołowie są przeciwko Matce-Partii. Ale Dhoksi nie może się zatrzymać. Jej dłoń unosi się w powietrzu, jak gdyby chodziło o taniec na balu, o którym od dawna się marzyło. No, dalej, Dhoksi, naucz mnie Partii, w przeciwnym razie zostanę dziwką. Uratuj mnie, Dhoksi, masz takie krzywe i porządne nogi. Ty już jesteś uratowana, bo nikt nie chce cię pieprzyć.
KORONA CHRYSTUSA
Taras był zarośnięty winem i pod koniec sierpnia pachniał miodem. Wino rosło niczym dobrze odżywiona klacz i podczas swojej wędrówki wzdłuż muru splatało się z pewną bardzo dziwną rośliną.
Kwiaty miały żółto-białe płatki, pośród których wyrastały wysokie fiołkowe słupki. Elona całymi godzinami przyglądała się kształtowi kwiatu, który w tym kraju nazywa się „kwiatem zegara" z powodu słupków oddalonych od siebie i tworzących szeroki kąt, całkiem jak wskazówki zegara.
Wiele lat później Elona będzie odruchowo szukać tej rośliny w innych krajach. Okazało się, że w jednym z języków nazywa się go „koroną Chrystusa", w innym „fleur de lapassior. Ze smutkiem odkryła, że chodzi o całkiem pospolity kwiat.
Trzecia po południu. Ze swoją przyjaciółką Rudiną wchodzą na taras schodkami z kutego żelaza.
To pora, gdy cienie robią się bardzo krótkie. Obie dziewczynki lubią chować się pod grubymi liśćmi wina
i żuć winogrona poznaczone białymi plamkami po pestycydach.
Pewnego razu Rudina spadła z tarasu. Pozostał jej krzywy nos, ale nie umniejsza to uroku jej niebieskich! oczu ani jej inteligencji.
Elona kocha Rudinę, lecz miłość ta miesza się z inną skłonnością i nigdy nie uda się jej ustalić, która z nich jest silniejsza. Pokój Rudiny wyłożony jest książkami... Same książki, wszędzie książki. Uwielbiają szperać w tych książkach. Rudina czyta historie dla dorosłych i ma zawsze mnóstwo rzeczy do opowiedzenia.
Rzeczy niesłychanych. W jednej książce (czy to był Maupassant?) główna bohaterka, nastolatka, poczuła nagle, że krew spływa jej po udach i zaczęła biec, przekonana, że zaraz umrze.
Mężczyzna - dojrzały mężczyzna - powiedział jej: „Nie bój się, głupia, to normalne u kobiety. Masz miesiączkę".
Krew dziewczyny uderza im do głowy. Tajemnica kobiecej krwi wymusza milczenie między Eloną a Rudiną.
Mężczyźni wiedzieli, czym jest ta krew.
Na końcu uliczki, przy której mieszkaliśmy, za zielonymi drzwiami żyła rodzina z Północy. To była liczna rodzina. Mnóstwo dzieci, mnóstwo ślubów, mnóstwo maluchów.
Była tam dziewczynka, która przychodziła odwiedzać swoją babcię, nazywała się Kristina. Imię pochodziło z Włoch, bo rodzina, która pozostała bardzo katolicka, czuła się związana z Włochami. Babcia modliła się zawsze do Jezusa i Maryi, ale ukradkiem.
Ona też miała na imię Maria.
Kiedy jeden z jej synów wszedł na drewnianą drabinę, aby założyć antenę i móc oglądać filmy, zawołała:
- Luli, Luli, zdejmij buty, mój synu! Wejdź po stopniach boso jak Pan Bóg cię stworzył.
I Luli zdejmował buty. My wszyscy wokół oddychaliśmy wreszcie z ulgą. Skoro Luli stawia na drabinie stopy stworzone przez Boga, nigdy nie spadnie. Tylko buty zrobione przez człowieka mogą przysporzyć kłopotów.
Kristina rzadko przychodziła odwiedzać babcię. Każde jej pojawienie się oznaczało dla Elony święto. Kristina była bardzo piękna, miała zadarty nosek z delikatnymi nozdrzami, smagłą cerę i czarne włosy. Jak jakaś urodziwa Cyganka. Mieszkała sama z matką, ojciec siedział w więzieniu. Ważna różnica: nie był więźniem politycznym, był zwykłym więźniem, to znaczy niegroźnym.
Ukradł. Nie wiadomo dokładnie co takiego, najprawdopodobniej skórę. Skórę na buty, bo był szewcem na państwowej posadzie i przypuszczam, że chciał robić buty nielegalnie. A to oznacza branie pieniędzy tylko dla siebie.
Skończył w więzieniu. Siedem czy osiem lat, coś w tym rodzaju.
Pewnego dnia, kręcąc się po domu, do którego wchodziła i wychodziła, jakby była u siebie, Elona usłyszała, że matka Kristiny nie żyje.
Dziwny dreszcz przebiegł jej po czaszce. Dreszcz doprawdy szczególny, którego nigdy nie pojęła ani nie potrafiła nazwać. Był jednak przerażający.
Zacisnęła dłonie aż do bólu, aby uwolnić się od wrażenia, że drobne mrówki przebiegają jej po owłosionej skórze.
Zmarła była młoda, nie więcej niż dwadzieścia sześć
lat.
Kochała się, ta dziwka, podczas gdy mąż gnił w więzieniu. Brzuch jej urósł. Chciała usunąć.
Krew i krew, i jeszcze krew spłynęła jej po udach, cała się opróżniła.
Tylko Luli przyszedł ją odwiedzić. - Bóle były tak silne - powiedział - że umarła na siedząco.
Tak ją znalazł. Siedziała i była lodowata. Kristina nie powinna cierpieć z powodu tej dziwki, po Tamtej nocy Elona czekała niecierpliwie, by zasnąć, by nadszedł wreszcie dzień, by zobaczyć Kristinę. Słyszała daleki płacz, ciągły, niski, smutny głos, i nie miała wątpliwości, że Kristina jest tym bezimiennym głosem, który płacze.
Och, mężczyźni, przekleństwo... Kobiety, miłość, krew i czarny seks.
Zmarła tego dotknęła.
Tajemnica kryjówki z ciemnych gałęzi i krwi, która spływa.
Nazajutrz zjawiła się Kristina. Teraz na babcię i wujów ze strony ojca spadł obowiązek zajęcia się jej wychowaniem. Kristina zjawiła się i nie była wcale blada ani cierpiąca, nie wspomniała ani słowem o matce. Wyglądało to tak, jak gdyby nic jej to nie obchodziło. Nic się nie stało.
Elona spoglądała ukradkiem na twarz Kristiny, aby odkryć na niej ślady bólu lub łez. Nic.
Brat Kristiny przyszedł późnie) i oznajmił:
- Dobrze jej tak, tej kurwie.
Czasami spotykały się w trójkę u Rudiny. Elona, Kristina i Rudina.
- Chodźmy do Babaka, Babako da nam rachatłukum.
Babako był pradziadkiem Rudiny.
On to miał całe szuflady rachatłukum! Niekiedy były do połowy otwarte i można było dostrzec te cudowne kostki posypane cukrem pudrem, często zniekształcone przez jakiś nieposłuszny orzech, który udawał, że jest płaskorzeźbą. Dwa zachwycające rodzaje rachatłukum: białe i o różanym zapachu.
Domek, w którym mieszkał Babako, przypominał domek dla krasnoludków. Był bardzo kolorowy i maleńki. Stało tam tylko łóżko Babaka i jego czarodziejska komódka, która pozwalała zobaczyć, a zarazem ukrywała rachatłukum.
Synowie zbudowali mu ten domek w samym końcu ogrodu. Oddzielony od reszty domu.
Babako milczał. Umiał przebywać sam ze sobą. Miał ponad osiemdziesiąt pięć lat i wszystkie te lata odłożyły się na jego ciele i twarzy, sprawiając wrażenie, że Babako był zawsze i wyłącznie stary.
Słoneczne niedziele zastawały go przed domem, siedział i przyglądał się przechodniom, na głowie miał białą panamę, której nigdy nie zdejmował.
Babako mieszkał niegdyś w Ameryce, oto powód, dla którego nikt nigdy nie kazał mu zdjąć tego kapelusza. Kapelusza, który pachniał jaśnie panem, kapitalistą, kolonialistą.
Prawdziwi towarzysze nie noszą podobnych kapelusz Nie mają o nich nawet pojęcia.
Do Babaka nikt już nic nie mówił. Wraz ze swoją starością należał nieodwołalnie do świata zmarłych. Był relikwią przeszłości, pełen złych nawyków wyniesionych z kapitalistycznej Ameryki (dolary, Babako musi mieć dolary, głosiła plotka).
Była w dodatku pewna kobieta. Kobieta odwiedza Bubaka. Dość młoda, nieładna, powiadają. Przychodzi dl Babaka tylko po to, aby trochę „na nim pojeździć". Podkreślam tylko, ponieważ sądzono, że Babako nie może już robić nic z tego, co mogą robić mężczyźni.
A zatem kobieta wskakiwała na niego, a on dawał jej pięćset leków. To niemało! Średnio licząc, to dwa i pół dnia nieźle płatnej pracy.
Porządne kobiety - towarzyszki - mówią zawsze o niej (brzyduli) z wielką pogardą, ale pogardą szczególną, zabar-j wioną arogancką zawiścią i tłumioną pretensją.
-Babako, Babako! - dziewczynki stukają głośno! w okienko. - Daj nam rachatłukum albo, jeśli masz, ja- j kkhś innych słodyczy.
Babako budzi się na pół senny ze stanu snu-czuwania, w którym żyją starzy już ludzie. Z bliska jego skóra jest różowa i cienka jak brzuch prosiaka, włosy pożółkłe, opiera się na lasce i otwiera drzwi.
Drzwi do domku dla krasnoludków. Różowe, fiołkowe, niebieskie poduszki, narzuty w kwiaty.
- Wejdź, Elona, no, wejdź do środka. Chcesz rachatłukum, co? Prawda, że jest dobre, mam go bardzo dużo!
Mogę ci dać mnóstwo kostek! Podejdź bliżej, mała, jaka jesteś ładna. Dlaczego nie przychodzisz częściej? Jeśli przyjdziesz sama, bez Rudiny, dam ci również jej porcję. Wszystko będzie dla ciebie, wszystko dla ciebie. Spójrzmy, no... Och, jakie masz śliczne uda! Twój tatuś mówi ci, że masz śliczne uda? Pokaż trochę Babakowi swoją rozkoszną nóżkę! No, dalej, mała! Pokaż Babakowi, jakiego masz pą- czuszka... Myjesz go sama czy myje ci go tatuś? Pokaż mi, biedny Babako jest przecież taki chory. Dam ci dwieście leków, jeśli mi je pokażesz.
To bardzo dużo, dwieście.
Tylko żeby na nie przez chwilę popatrzeć.
Nie dotknę go, pozwól mi tylko popatrzeć.
Dwieście.
Elona wybiegała pędem. Babako usiłował niezręcznie zagrodzić jej drogę. Palce dziewczynki były lepkie od pudru z rachatłukum. Od odkrywania świata.
Czy Babako kiedykolwiek prosił swoją wnuczkę Blerindę, aby pokazała mu pączuszka?
„Kwiaty zegara" rosną nadal pośród wina, winogron i słupków, fiołkowych słupków i żółtych winogron.
ZMYSŁOWA ALBANIA
Na noc zostawiano mi małą zapaloną lampkę, ponieważ, jak wszystkie dzieci, bałam się ciemności. Czasami, gdy spałam razem z matką, prosiłam ją, aby opowiedziała mi bajkę: „Był sobie raz Czerwony Kapturek, który odwiedzał babcię..."
To była zawsze ta sama bajka i urywała się zawsze w tym samym miejscu, mimo moich próśb przerywanych od razu jej rozkazem:
-Teraz śpij!
Jestem obiektem ciągłej krytyki.
Ideałem rodziny pozostaje moja kuzynka, która pilnie się uczy, aby potem zabłysnąć w szkole.
- Lara jest taka miła, spokojna, mądra, słucha się rodziców.
- Weź przykład z Lary! Kiedy powrócisz na właściwą drogę?
To zdanie jest refrenem dotyczącym mojej osoby, jego sens przenośny przywołuje zawsze konieczność zmiany
drogi. Ale jaką drogę wybrać? Oni nigdy nie wypowiadaj się jasno co do dróg i kierunków. Dziadek nazywa mnie „Mata-Hari". Po powrocie ze szkoły otwierałam drzwi i jego głos gruby od papierosów, zapowiadał z siennika:
- Przybywa Mata Hari! - patrzył na mnie, jak gdyby chciał powiedzieć: „Ach, ty, jesteś naprawdę straszriaf.
Zaczęłam czytać artykuły i książki na temat Maty Hari, Podobno była tancerką-szpiegiem, otoczoną tłumem wielbicieli, i zginęła rozstrzelana. Nie rozumiałam, co mam wspólnego z Matą Hari, skoro nie tańczę ani nie jestem | szpiegiem, ale w końcu pojęłam, że to chyba z powodu | kochanków. Wygląda na to, że Mata Hari była przebiegłą 1 uwodzicielką i zgodnie z przepowiednią rodziny ja również stanę się wkrótce kimś takim: można to było wyczyni tać z moich oczu.
Ojciec, kiedy był jeszcze w domu, całował mnie, a ja czułam do niego obrzydzenie, obściskiwał mnie na scho- j dach prowadzących na werandę babci. Odpychałam go, ale on obejmował mnie ponownie i mówił:
- Po co zrobiłem córkę, po co cię zrobiłem, jeśli nie po to, aby cię całować!
Żywiłam bezgraniczną miłość do matki.
Ich dwoje często się kłóciło. Pewnego dnia zobaczyłam, jak ojciec wiesza na gwoździu, wbitym w drewnianą listwę, packę na muchy, wiedziałam, że chodzi o coś do zabijania much, ale i tak spytałam go, co robi. Odpowiedział, że przyda mu się to do spuszczenia mi lania.
Zrozumiałam od razu, że właśnie pokłócił się z mamą.
Czasami to on odwoził mnie do przedszkola. Budzik dzwonił o szóstej rano i było jeszcze ciemno. Spałam głębokim snem.
Pewnego dnia, kiedy niechętnie odwoził mnie do przedszkola, poprosiłam go o gumę do żucia, którą sprzedawano naprzeciwko i która wyglądała jak prawdziwy cukierek. Jakie to cudowne, cukierek zamieniający się w gumę... Kiedy potrzymało się go trochę w ustach, twarda powłoka rozpuszczała się, pozwalając poczuć miękką i ciepłą już gumę. Odmówił, ale ja nalegałam - chcę, proszę, chociaż jedną; wówczas ściągnął mnie siłą z roweru i uderzył w twarz tak mocno, że przez całe dnie miałam na udach ślady zakrzepłej krwi. Zastanawiam się, czy wówczas przestałam go kochać.
Powtarzał często:
- Mama chce przystojnego mężczyzny, takiego jak Alain Delon.
Nigdy nie widziałam Alaina Delona i wyobrażałam go sobie jako wysokiego, dobrze zbudowanego, z wąsami. A więc mama chce mężczyzny takiego jak Alain Delon, i w moim umyśle nazwisko tego Delona nabierało takich samych ironicznych i złośliwych odcieni, jakie słyszałam w głosie taty. Ach, mama chyba źle się sprawuje!
Spałam w ich sypialni, obok mamy. Ojciec przedłużył mi łóżko za pomocą żelaznych rur pomalowanych na ciemnoczerwono, aby dostosować je do mojego wzrostu.
Którejś nocy obudziłam się i usłyszałam ojca, jak szepcze do mamy:
- Masz taką jak gołąbka, jak gołąbka!
Nagle zrobili się wysocy i szerocy jak góra, jedno na drugim. Nie wiem dlaczego, ale obawa nakazała mi być
cicho, udawać, że śpię. Coś w ciele mamy musiało być gołąbką.
Następnego dnia, pamiętam, że powiedziałam rozbawiona:
- Dlaczego nie robicie znowu góry? Proszę, zróbcie górę!
Z dnia na dzień ojciec zniknął z domu. Mama podskakiwała za każdym razem, kiedy słyszała przejeżdżający motocykl (bo on miał motocykl). Nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Rozpłynął się w powietrzu, jak gdyby nigdy nie istniał. Szczególnie mnie to nie zmartwiło.
Mama została wezwana na policję, aby wyjawić, gdzie ' jest ojciec
- Musisz nam powiedzieć, gdzie jest twój mąż, jeśli nie chcesz, żebyśmy powiesili cię za język.
Mówiono, że trafił do więzienia. Pół roku po jego zniknięciu dowiedzieliśmy się. Był więźniem politycznym.
Dlaczego policja groziła mamie? Wiedzieli przecież, gdzie jest tata, jaki sens miało całe to przesłuchanie? Czego oczekiwali od mamy, skoro nie miała pojęcia, co się stało?
Albańskie tajemnice.
Jego proces odbył się za zamkniętymi drzwiami. Nie dowiedzieliśmy się, o co został oskarżony. Z tego, co mówiło się w domu, wynikało, że nawet jego najbliższy przyjaciel zeznawał przeciwko niemu. Podobno ojciec powiedział, że nowy rok już za pasem, a na rynku nie ma kartofli. Potem stwierdził, że jego ojciec (dziadek) został niesłusznie potępiony przez Partię. Wygłaszanie podobnych zdań uważane jest za agitację i wrogą propagandę wobec Partii.
Utrzymywać, że na rynku brakuje kartofli, oznacza siać panikę wśród ludu. I wszystko to wtedy, kiedy Matka-Partia troszczy się o dobro ludu w swoich planach pięcioletnich!
Według innych pogłosek zamknęli go z winy matki, jej niezwykła uroda rozpaliła i przyprawiła o bezsenność jakąś partyjną szychę.
Pan P. Szehu chciał podobno pieprzyć się z mamą i aby uwolnić się od jej męża, wsadził go do więzienia. Nie wiem, jak wyglądała prawda, wiem jednak z całą pewnością, że mama nie pieprzyła się nigdy z P. Szehu i że on nie zrobił nic, aby pieprzyć się z mamą.
Prawo państwowe przewiduje, że więźniowi politycznemu konfiskuje się jego majątek. Krewni i przyjaciele wkrótce się odwrócili. Zostałyśmy same z mamą.
Tymczasem odkryłam swój pokarm. Książki. Czytałam aż do stanu zupełnego wyczerpania, zmęczenia oczu, a niekiedy aż do powrotu mamy: nie zdążam schować książki - książka zostaje zabrana, ocenzurowana, zamknięta w szafie na klucz.
To była najgorsza kara, jaka mogła mnie spotkać, przerwanie lektury przerywało bieg mojego życia.
Bladłam, czytając o cierpieniach postaci stworzonych przez Kuprina, Turgieniewa, Lermontowa, Jesienina, Czechowa, powracałam do nich wciąż na nowo, jakby to był narkotyk. Byłam książkouzależniona.
Odkryłam, jakie cierpienia zadaje to coś, co nazywa się miłością. Bohaterki miały niemal zawsze osiemnaście, dwadzieścia lat, mężczyzna mógł być starszy. On ma dłużej prawo do tej rozkosznej rzeczy, jaką jest miłość. On może chłostać białe ciało, ciało-pożądanie Zinaidy.
Kochankowie płoną w moich książkach wolnym ogniem miłości, o której Lermontow powiada: „Kto raz spłonął, już się nie zapali".
Są naznaczeni na zawsze.
Kobieta musi budzić się bardzo wcześnie rano, spryskać twarz chłodną wodą, aby ją odświeżyć po długim śnie, mąż nie może widzieć jej z opuchniętą, nieobecną twarzą. Boże, ileż ci mężczyźni wymagają! Boże, jak bardzo wiele ci mężczyźni wymagają! Wstrząśnięta losem Zinaidy i Tamary, słuchałam rozkazów mamy.
Miała zwyczaj kłaść się, aby uciąć sobie popołudniową < drzemkę. Do mnie należało wówczas być zupełnie cicho i pilnować ciszy na podwórzu (na naszym podwórzu panuje zazwyczaj wielki ruch, kręcą się kuzyni i krewni). Chodziłam do wszystkich i prosiłam, aby nie hałasowali, bo mama śpi. Musi spać, ponieważ ma stargane nerwy - wyjaśniałam.
Zostałaś policjantką ciszy, powiedziała mi później kuzynka.
Matka twierdziła, że cierpi na nevrosa gravis. Ta nevrosa gravis jest poważną chórobą i wcale nie pospolitą - oznajmiała. Zapadają na nią osoby inteligentne i wrażliwe, postaci wzniosłe i niepokojące, jak czarny mnich Czechowa. Inni ludzie nie cierpią na tę chorobę. Ta prawda tkwiła w chorobie jak pestka w daktylu.
Tylko wybrani mogą cierpieć na podobne choroby. Również choroby mają swoją hierarchię piękna. Ważne jest, na co się cierpi i na co umiera.
Czy sądzicie, że to był jedynie kaprys ze strony Sokratesa wybrać tak starannie rodzaj swojej śmierci? A postaci, wielkie postaci, zdolne do wielkich miłości, czy zauważyliście, że umierają zawsze na gruźlicę albo coś, co jest związane z płucami? To znaczy, że duch potrzebuje po-wietrza. Duch nie ma siły oddychać. W takich chorobach ciało traci cielesność. Człowiek blednie, chudnie, staje się powietrzem i duchem.
Oddech, którego brakuje Małgorzacie Gautier, czerwone krople znaczące jej wyschnięte już wargi, rozedrgana muzyka jej kaszlu, ponownie czerwone krople na białej skórze. Małgorzata osiąga w swojej namiętności wzniosłość, czyniąc ją jeszcze bardziej palącą, i w tym momencie jest się skazanym zarówno na miłość, jak i na śmierć.
Amor perpetuus.
Pewnego dnia na wiosnę (jedną z tych wiosen, które oślepiają Albanię) dziadek, mama i ja zorganizowaliśmy wizytę u taty w więzieniu.
Droga była wąziutka, z jednej strony wznosiły się góry, z drugiej otwierała się przepaść. Dziś jeszcze nie wiem, jak udało się nam nie spaść w tę przepaść, na dnie której płynęła pomarańczowa woda, cuchnąca zgniłymi jajkami. Musimy nazywać więzienie „obozem reedukacyjnym", tak nas uczy Matka-Partia. Ten obóz reedukacyjny, najstraszliwszy, jaki kiedykolwiek istniał w Albanii, znajduje się w Spaę, na północy kraju, pośród bezludnych gór.
Podróżowaliśmy w przyczepie ciężarówki wypełnionej prosiakami, którą zatrzymaliśmy na drodze. Oprócz autostopu nie było innej możliwości, aby pojechać w góry, do
więźniów politycznych, nikt nie chciał nas zawieźć. Wszy. scy się bali. Na szczęście, ktoś się zatrzymał. Również dla- tego powinniśmy dziękować temu, kto stworzył mamę tak piękną, bo inaczej ja i dziadek moglibyśmy tygodniami próbować zatrzymać jakiś samochód na zakurzonych drogach mojej ukochanej Albanii i nikt nie raczyłby nawet na nas spojrzeć.
Po raz pierwszy zjadłam połówkę banana do spółki z mamą i dziadkiem. Dał nam ją kierowca ciężarówki. Rzeczywiście, mama bardzo mu się spodobała, usiłował ją nawet pocałować, kiedy tylko dziadek poszedł siusiać. Mnie miał gdzieś. Widziałam, jak mama odwraca rozpaczliwie Ę głowę, on zaś chwyta ją mocno za włosy na karku, aby zawładnąć jej ustami. Opatrzność sprawiła, że dziadek * szybko się wysiusiał i wrócił do nas.
Nic się nie stało, zjedliśmy więc banana.
W ten sposób miałam okazję spróbować owocu, którego nazwy nawet nie znałam. Smak i zapach wprawiły mnie w upojenie. Dzięki tej woni nie czułam aż tak bardzo , smrodu wieprzków. Skórkę dziwnego owocu zdejmowało się łatwo, środek był nadzwyczaj miękki. Usiłowałam nie połykać miąższu, żułam, obracałam go w ustach, żułam znowu, potem przestawałam i nie odpowiadałam na żadne pytanie; zostawcie mnie, proszę, sam na sam z rozkoszą!
Zrobiłam wszystko, co możliwe, aby przedłużyć tamtą chwilę, ale jak wszystko inne, ona również minęła.
Kiedy dotarliśmy do więzienia, zagrodził nam drogę żelazny szlaban, na którym widniał czerwony napis: „WSTĘP WZBRONIONY". Czułam się dziwnie na myśl, że postawię nogę na zakazanej ziemi!
Policjant przyszedł skontrolować wszystko, co przywieźliśmy dla taty. Rozerwał na kawałki pieczonego kurczaka przygotowanego przez mamę, pokroił na ćwiartki gruszki, aby zobaczyć, czy nie schowaliśmy czegoś w środku. Krótko mówiąc, pokruszył całe jedzenie: nadawało się tylko dla psów. Kazał nam się rozebrać i zawołał kobietę, aby sprawdziła dokładniej mnie i mamę. Kiedy ubrałyśmy się z powrotem, musiałyśmy jeszcze długo czekać na tatę. Przyszedł eskortowany przez dwóch policjantów i nie poznałam go. Bardzo schudł, miał włosy ogolone do samej skóry i czegoś w jego twarzy, nie wiem czego, brakowało albo było za dużo. Ubrany był w rodzaj flanelowej piżamy, brudnej i wyświechtanej. Uściskał nas ze łzami, ja zaś czułam się obca i przerażona.
Poczułam ulgę, kiedy zobaczyłam moją równolatkę, mieszkankę tych szpiczastych gór. Podeszłam bliżej pod pretekstem spytania, gdzie mogę znaleźć wodę.
Odwróciła głowę tak, abym zobaczyła jej oczy, delikatne i bez dna. Przeniknęła mnie mocnym wzrokiem, mówiąc w niemal niezrozumiałym dialekcie ludzi z Północy:
- Trzymaj się ode mnie z daleka - zrobiła małą przerwę, potem, nie odwracając ode mnie wzroku, podniosła kamień i krzyknęła: - Spierdalajcie stąd, rodziny więźniów.
Spałam razem z dziadkiem na zewnątrz, pod gołym niebem, u stóp góry, tam, gdzie wiła się ta niebezpieczna droga, cała z kamieni i kurzu. Mama została z ojcem, który otrzymał zgodę na spędzenie z żoną jednej nocy.
Gwiaździste niebo jest niedaleko moich oczu (w południowych krajach gwiazdy wydają się bliższe), dziadek leży koło mnie i zaraz zaczyna chrapać, ja zdążyłam przesiąknąć
zapachem wieprzków, mama śpi tam, w środku, na zakaża- nej ziemi, z kimś w rodzaju cudzoziemca, o którym mówi się „ojciec". Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Około wpół do piątej zaczęło świtać. Jakie przykre uczucie! Moja mama, to coś, co miło pachnie i nazywa się „mama", w jego objęciach.
Mama wróciła z podróży rozwścieczona; kierowca ciężarówki, ten, który chciał wziąć ją w ramiona, ukradł jej rękawiczki.
- Miałam tylko te rękawiczki - powtarzała - tylko jedną parę pięknych rękawiczek!
W domu, gdy zajrzałam do torebki, którą mama przywiozła po wizycie u ojca, znalazłam zęby, zęby prawdziwe j i złote, wydrążone w środku. Oto, czego brakowało w twarzy ojca.
Później mama opowiedziała rodzinie, że ojciec został okradziony i pobity podczas służby w Elbasan, mieście w środkowej Albanii. Zatrzymali go na pustej drodze i wsadzili do wora. Potem kopali go i okładali pięściami, jak gdyby to był worek treningowy. Wziął swoje zęby w garść, jak to się mówi, i później oddał je mamie.
Najpierw zęby przemieszczały się po domu, trzymane w torebce, w której zostały przywiezione, potem rozsypały się i zmieszały z rozmaitymi rzeczami w szufladach: guzikami, igłami, kolczykami, zapałkami, ołówkami. Po licznych, trwających rok pielgrzymkach po szufladach pełnych drobiazgów stopniowo zaczęły znikać. Najpierw zniknęły
te prawdziwe. Na złote starano się uważać, więc przetrwały trochę dłużej.
Może znalazły się razem z rodzinną biżuterią, może przetopiono je, aby poszerzyć zaręczynowy pierścionek, zreperować naszyjnik albo ozdobić wisiorek?
Wiele lat później przeniosłyśmy się do domu babci ze strony matki. Zamieszkałyśmy obie w jej kuchni. Spałyśmy tam. Na początku wydawało mi się, że jestem na wakacjach. Potem przestałam widzieć w tym coś nadzwyczajnego.
W domu babci zaczęto mówić o ojcu coraz gorzej. Pewnego dnia, niespodziewanie, matka wystąpiła o rozwód. Twierdziła, że on zawsze ją zdradzał, że wykradał jej nocne koszule, aby płacić dziwkom, że w końcu tylko ją bił, że ona życzyła mu wszystkiego, co najgorsze, że nigdy nie pozwoliła mu dotknąć swoich piersi, że był pedałem, bo próbował wziąć ją od tyłu, kiedy miała osiemnaście lat i była taka piękna, jak tylko można sobie wyobrazić. Teraz przyszła .pora, aby zaczął płacić... w więzieniu wszyscy wiedzą, że daje dupy.
Rozwód spadł na mnie jak bomba, rozszarpując mnie na kawałki z bólu. Wszystko dlatego że mama wróciła do panieńskiego nazwiska, a mnie pozostało nazwisko ojca.
Rozpacz. Zgodnie z prawem, ze względu na nazwisko, należałam do tego, kogo kochałam mniej.
Słyszałam teraz, jak babcia, dziadek i wujek mówią, że moje włosy są rude jak jego, nazywali mnie pogardliwie „rudzielcem", aby przyrównać mnie do ojca.
Byłam innej krwi, byłam z rasy krzywych nóg, jak sio- stry ojca, dostanę schizofrenii jak mój kuzyn: „Nic na to nie poradzisz, to jest zapisane we krwi".
Na koniec zostanę dziwką jak ojciec, więcej, już jestem dziwką, widać to po moim chytrym spojrzeniu. Potem, wraz z nim, będę handlować kurewstwem. Nad wejściem do sklepu zawiesimy flagę z napisem:
SPRZEDAŻ KUREWSTWA I DUPY
SPÓŁKA OJCIEC & CÓRKA
Jakże upierali się przy tej fladze! „Kiedy wywiesisz flagę, kiedy wy dwoje wywiesicie flagę? Już wkrótce nadejdzie dzień, kiedy zobaczymy wywieszoną flagę". Nie wiem, dlaczego wyobrażałam ją sobie jako czerwoną, czerwoną flagę powiewającą nad wejściem do sklepu: OJCIEC & CÓRKA -
SPRZEDAŻ DUPY.
Na razie muszę czekać. Mam dwanaście lat, tatuś siedzi jeszcze w więzieniu - to są plany na przyszłość.
BEL-AMI
Na ulicy noszącej nazwę Durres stoi piękny dwupiętrowy dom, pomalowany starą już żółtą farbą. Pnie się po nim bluszcz przypominający żyły na dłoni w pełni gorącego lata. Wijąc się dookoła domu, roślina zakrywa część okienka, w którym w mroku za żelaznymi kratami majaczy czyjaś twarz. Bladość promieniejąca od dziewczyny, ciemność wokół jej głowy, bluszcz, który ją zdobi, zakrywając część włosów, tworzą mieszaninę robiącą niezwykłe wrażenie. Idąc ulicą, mijałam wiele razy tę twarz, której odpowiada imię Ganimete.
Spódnica jest na Ganimete za ciasna, jej piersi zaprzeczają dumnie sile ziemskiej grawitacji, włosy cieszą się nieskrępowaną swobodą, jej wargi są różowe, skóra przezroczysta; kiedyś, gdy przyglądałam się jej z bliska, zauważyłam małe niebieskie żyłki na jej delikatnej szyi.
Przechodziła codziennie tą samą ulicą. Nigdy się nie dowiedziałam, dokąd idzie, ponieważ spotykałam ją zawsze w tym samym miejscu, gdzie stał mój dom, między piekarnią a ambasadą jugosłowiańską.
Ganimete mieszkała sama z matką. Postać ojca spowijała tajemnica. Niektórzy twierdzili, że zrobił dziecko Bu- kurii, matce Ganimete, a potem ją porzucił, inni utm*1 mywali, że Bukuria go zdradzała; po powrocie do domu przyłapał żonę na gorącym uczynku, zobaczył coś, co zadaje mężczyźnie największy ból: żonę, która rozwiera serce i uda przed innym w ich małżeńskim łożu. Malutka Ganimete bawiła się tuż obok, podczas gdy mama zajmowała się tym panem.
Od tamtego dnia - według drugiej wersji - Spiro nie pojawił się więcej w domu, chociaż był jego własnością. Nie uczy-'! nił nic, aby odzyskać dom ani cokolwiek innego, zniknął.
Trzecia wersja głosi, że Bukuria zabiła nożem pewnego mężczyznę, mężczyzna był jej kochankiem. Bukurię wsadzono do więzienia - wciąż zgodnie z pogłoskami - na pięć i pół roku (nic sobie z tego nie robiła, wyszła jeszcze piękniejsza, opalona tak, że można jej było pozazdrościć - na więziennym dziedzińcu wystawiała się całymi godzinami na słońce).
Wypuszczono ją z powodu Ganimete, która wychowywała się na ulicy, ponieważ Spiro włóczył się po barach i pił na umór. Tak rosła mała Ganimete, powiadano, na łonie mężczyzn z dzielnicy, którzy zabawiali ją, sadzając sobie na udach. Niektórzy pocierali mocno jej ciałkiem i gołymi nóżkami o swoje podbrzusze.
Kiedy Bukuria wróciła do domu, życie Ganimete przestało toczyć się na ulicy. Bukuria do nikogo się nie odzywała, otwierała usta tylko po to, aby powiedzieć „dzień dobry" albo „dobry wieczór", to wszystko, nie miała nic więcej do dodania.
Szła ulicą z wysoko podniesioną głową, hardym spojrzeniem, jak gdyby chciała odgrodzić się od ludzi i ich plotek. W ich domu nie postała nigdy noga kobiety, dlatego mieszkanki dzielnicy pożerała ciekawość, chciały zobaczyć, jak wygląda miejsce, w którym żyją samotnie dwie córki Ewy, przyjmujące wyłącznie wizyty mężczyzn, i to ukradkiem.
Najpierw upewniały się przez okienko co do tożsamości danego gościa, potem rozglądały szybko wokół, aby przekonać się, czy nie śledzą ich złe spojrzenia. Wówczas Gani- mete lub Bukuria tak błyskawicznie otwierały i zamykały drzwi, że nie było nigdy sposobu, aby dojrzeć coś więcej.
W Tiranie okna są zawsze odsłonięte. Rankiem pobudkę zarządza słońce. Niedziela wypełniona jest krzątaniną matek, które przygotowują coś, co zaniosą do upieczenia piekarzowi, pogawędkami na progu domu, ostatnimi wiadomościami o sąsiadach, ja myję okna kawałkami gazety, potem będę musiała pójść po naftę do piecyka, mama robi za praczkę i idzie rozwiesić bieliznę na podwórzu.
Jako sznurka do bielizny używa się przewodu elektrycznego przewieszonego między dwoma drzewami kaki. Przewód elektryczny wydaje się znakomitym wynalazkiem w utrudzonej Albanii, służy do wielu rzeczy.
Często zdarza się, że zostajemy bez światła, musimy korzystać ze świec, lecz przewód elektryczny trwa wiernie nad naszymi głowami. Ten sam przewód, którego ja i moje małe przyjaciółki z dzieciństwa używałyśmy jako skakanki.
Chwała przewodom elektrycznym wszelkiego rodzaju!
Po drugiej stronie mojego ogrodu, pod innymi prześcieradłami i powłoczkami, rozwieszonymi na tych samych co zwykle przewodach elektrycznych, zauważam białe fragmenty ciała Ganimete, która czyta swoje ulubione powieści o miłości.
Latem stawiała coś w rodzaju leżaka, który skrzypiał przy każdym ruchu jej ładnie zaokrąglonego ciała, i pochłaniała powieści: Carmen, Bel-Ami, Historię pewnego życia, Wojnę i pokój, podczas gdy słońce docierało do każdego pora jej skóry i rozgrzewało ją, i tak aż do wieczora, kiedy musiała przerwać lekturę i zacząć czuwać na zwykłym miejscu, przy oknie.
Śledzić ukradkiem Ganimete oznaczało spoglądać przez szparkę na tajemnicę otaczającą kobietę. Ona obserwowała koło, które kreśliłam wokół jej osoby, ale nie było w tym żadnego zakłopotania; między nami zapuściła płytkie korzenie milcząca umowa, bezimienna solidarność... Ganimete była dla mnie Carmen.
Pewnego dnia ukradłam mamie książkę, książkę o miłości, zatytułowaną Miłość Mimozy, napisaną przez autora, który w dodatku był naszym sąsiadem. Pisarz nazywa się Naszo Jorgaći. W książce Naszo opowiedział miłosną historię naszego uwielbianego Ismaila Kadarego. Prawdopodobnie nie wykraczała ona poza folklor języków naszej dzielnicy, mnie jednak ogarnęła przemożna ochota, aby podarować tę książkę Ganimete. Jej na pewno by się spodobała, czułam to, wdychając powietrze wokół niej, pachniała miłością.
- Ganimete - zawołałam - masz!
I wyciągnęłam rękę, bo brakowało mi odwagi, aby zbliżyć się do niej, do Carmen.
- Dlaczego dajesz mi tę książkę?
- Nie wiem, podobno jest o miłości Kadarego. Możesz ją zatrzymać, nie pożyczam ci jej.
Spojrzała na mnie trochę zaskoczona i tym razem nasza milcząca umowa dostąpiła uświęcenia.
Przez całe dnie próbowałam dostrzec poprzez przewody elektryczne, już bez suszącej się bielizny, ciało Ganimete, która zniknęła. Przejęta trwogą, od której ściska mnie w żołądku na widok pustej ulicy, jej codziennej trasy, postanowiłam, że kiedy spotkam Bukurię, mimo jej surowej miny, sprawiającej, że nikt nie śmie się do niej odezwać, ja się do niej odezwę, tak, chcę się do niej odezwać. „Towarzyszko Bukurio, nie widuję Ganimete, może ma grypę?"
Powracałam przez trzy, cztery dni pod ich drzwi, normalnie zobaczyłabym Bukurię, jak wychodzi po chleb i mleko, drzwi pozostawały jednak zamknięte.
- Babciu - powiedziałam kiedyś po powrocie do domu - wiesz, że nie widuję już Ganimete ani jej mamy, czy się przeprowadziły?
- Ależ nie - odpowiedziała mi. - Biedaczki, zabrano je w zeszłym tygodniu i internowano!
Krew zastygła mi w żyłach, dłonie i stopy zlodowaciały, jedyne, co miałam siłę zrobić, to oprzeć się o drzwi wejściowe.
Wiedziałam, co znaczy „internowanie", wiedziałam, co znaczy w Albanii mieszkać poza Tiraną. Wiedziałam, co to może być dla kogoś takiego jak Ganimete, która żywiła się Bel-Ami i Sonatą Kreutzerowską.
- Babciu, dlaczego to zrobili, wiesz coś na ten temat?
1 Źle się prowadziły, ukarano je za niemoralny tryb życia. Biedaczki - ciągnęła dalej - walizka, którą zdołały zabrać, pozostała do połowy pusta, miały na sobie codzienne ubrania, były sine ze strachu, wsiadły do ciężarówki, nie podnosząc nawet wzroku.
Z okna mojego pokoju widzę ogród Ganimete, podzielony przewodami elektrycznymi, które rysują na ziemi geometryczne wzory. Ona i Bukuria pracują teraz w polu, przekopują ziemię, zbierają kukurydzę i reedukują się. Mają całkowity zakaz oddalania się od miejsca zamieszkania - internat to półwięzienie - będą pracować bez zapłaty, pilnowane na każdym kroku, będą mieszkać w baraku ulepionym z błota, znienawidzone przez ludzi we wsi, bo są dziwkami i w dodatku pochodzą z Tirany - kiedy opuści się stolicę, można kupić tylko jeden rodzaj okrągłego chleba z kukurydzy oraz wody po cebuli, to wszystko. Och, jak bardzo kobiety z dzielnicy martwiły się ich losem! (Żyj, a będę cię nienawidzić, umrzyj, a będę cię opłakiwać).
Jednej z nich, Arianie, udało się wejść do ich domu.
- Stoją tam dwa łóżka - opowiadała - piec na drewno, kilka plastikowych talerzy, jeszcze brudnych. Na ścianach wiszą zdjęcia aktorek z Hollywood. Widziałam - dodała szeptem - zdjęcie Grety Garbo, nie miałam pojęcia, kto to taki, ale było napisane na dole.
Pogmerała w spódnicy i wyciągnęła czarno-białe zdjęcie, wycięte ze starej włoskiej gazety, na którym widać było kobietę o bardzo długich spuszczonych rzęsach,
rzucających cień na policzki; trzymała dłonie splecione na głowie, od włosów bił blask brylantyny nałożonej w dużych ilościach.
- Zdjęcia były wszędzie - westchnęła - ale z zakamarka wzięłam także to - wyciągnęła buteleczkę, która musiała zawierać czerwony lakier do paznokci. - Cóż! Nic z tego, nie chce schnąć.
Widziałam przez dwa lata, jak rośnie bujnie, a potem wysycha trawa przed ich domem, aż pewnego dnia przewody elektryczne pokryły się na nowo rozwieszoną bielizną. Pewna porządna rodzina, taka, która potrafi działać na rzecz Partii, zamieszkała w ich domu.
Żona jest kimś w rodzaju wojskowego, ma mały wąsik i gęste owłosienie na łydkach; mąż pracuje jako urzędnik w ministerstwie, pożera wzrokiem ładne dziewczyny, zamyka jednak oczy na widok wszelkich pokus, kiedy idzie ulicą razem z żoną.
Żadnych wieści o Ganimete. Pewnego razu usłyszałam, jak mówiono w domu, że sprzedaje się za kawałek chleba kierowcom ciężarówek, że zrobił się z niej strzęp człowieka.
Nie zobaczyłam już nigdy więcej w Tiranie jej twarzy, chociaż długo jeszcze żyłam nadzieją, że kiedy skończy się internowanie, zobaczę Ganimete, jak wraca i gdzieś zamieszkuje. Moje oczekiwanie skończyło się pewnego zwykłego dnia, jednego z tych dni, które nie mają w sobie nic szczególnego, po których niczego się nie spodziewasz.
Krótkotrwały wiosenny deszcz spadł na Tiranę, słoń- ce świeciło, odbijając się od mokrego asfaltu - dokładnie w tym momencie dowiedziałam się, że Ganimete i Bukuria nie żyją.
Powiesiły się obie na jednym przewodzie elektrycznym, który przechodził przez ich pokój w internacie.
Barak zbudowano z cegieł zrobionych z błota i wysuszonych na słońcu, tam, gdzie brakowało szyb, okna były obklejone brązową taśmą klejącą. Że też ten barak miał przewód elektryczny, umocowany tak solidnie, aby wytrzymać ciężar wychudzonych ciał dwóch dziwek, które obwiązały go sobie wokół szyi?
SEN
Jest ściana pomalowana na różowo. Dalej łóżko, na którym leżę i skąd widzę wszystko; piecyk na drewno, różowo- -fioletowo-brązowe światło rzucane przez ogień, które sprawia, że na ścianie tańczą ruchliwe, niespokojne potwory.
Jest drewno, które, kiedy ogarnia je całkowicie ogień, opada ostatnim ruchem, wydając znużone westchnienie. Ten cichy dźwięk, któremu towarzyszy na ogół szybki i krótki błysk, sprawia, że okrywam się szczelniej ciepłą już kołdrą. Ciemność zagarnia dzień, ten zaś wycofuje się niechętnie i wtedy pojawia się główny bohater mojego pokoiku: piecyk na drewno.
Tu, w cieple, o tej nocnej porze, odwiedza mnie rozkoszna samotność, rozmawia ze mną takimi zdaniami: „Ornelo, walka klas została na zewnątrz, rywalizacja, do jakiej zmusza cię szkoła, także, mama śpi, nie może czuwać nad twoimi myślami, z tym swoim wzrokiem, który odmienia nastrój. Państwo nie jest takie złe, skoro pozwala nam spać i cieszyć się spokojnym ciepłem kołdry, a jeszcze w dodatku tą rozmową. Noc jest zawsze nocą, jeśli tylko
komunizm albo kapitalizm nie znajdą sposobu, aby ją zli- kwidować".
Nadsłuchuję i wiem, że się zgadzam, a jednocześnie przyglądam się widowisku marionetek, które dziś w nocy wystawia dla mnie piecyk.
Boli mnie trochę gardło, sprawia mi niemal przyjemność ten powtarzający się ból gardła, który wyznacza dla mnie pory roku. Zbliża się zima albo kończy się zima, pieczenie w nozdrzach i drapanie w gardle podkreślają cykle życiowe, obiecują, że w następnej porze roku będzie tak samo. W następnej porze roku będę istnieć, będziesz istnieć, będziemy istnieć. Drewno będzie się palić tak jak dziś w nocy, a ja będę leżeć ukryta pod kołdrą. Ukryta.
Otwór, przez który wychodzi z piecyka rura odprowadzająca gaz, dziś wieczorem jest szczególnie czarny. Czarny jak przestrzeń, którą wyobrażam sobie po śmierci, bez dźwięku, zapachu ani czasu. Pilnuję otworu, staje się niekiedy płaski, głęboki, podobny do tunelu, wklęsły, wypukły.
Ostatni kawałek drewna poddał się ogniowi. Światła jest coraz mniej. Ostatni snop iskier błyska niczym sznur drobnych pereł. Wyglądają jak suszona fasola, białe, jedne obok drugich. Powtarzający się mały, biały kształt, który...
Och, widzę... widzę... To zęby, cała sztuczna szczęka bez ust, jest tam, w środku, w czarnej dziurze, i śledzi mnie. Teraz je rozpoznaję. To zęby mojego ojca mnie śledzą.
Pokój jest niemal cały czarny.
LOSY KOBIET
Wkładam do tornistra czarne spodenki. U nas szyją je szerokie, aby ukryć wszystko, co mogłoby się wydać zmysłowe albo pociągające dla oka: pachwinę, zarys pośladków, nieśmiałe owłosienie, wszystko musi być dokładnie zasłonięte. Aby ta misja się powiodła, technik krawiec wymyślił, że u dołu nogawek należy wszyć gumkę. Potrzebny jest też biały podkoszulek, nieważne, z rękawami czy bez.
Tak wygląda mundurek do ćwiczeń gimnastycznych.
Nasze uda są na razie odsłonięte, jakże czuję się nagle sobą. My, dziewczyny, przyglądamy się sobie z uwagą, której towarzyszy odruch okrucieństwa. Potem przychodzi kolej na komentarze: to niewiarygodne, Eriketa rozebrana nie jest wcale taka nadzwyczajna, natomiast Anila, kto by przypuszczał, Anila ma tyłek, który w krótkich spodenkach wydaje się majestatycznie piękny.
Anila o tym wie. Kiedy mamy grać w koszykówkę, rozbiera się czym prędzej. My, dziewczyny z jednej klasy, wstrzymujemy na chwilę oddech, usiłując po raz kolejny zrozumieć, co sprawia, że jej tyłek tak przyciąga wzrok.
Po skończonym meczu Anila zostaje na placu gry, udaje, że nie może rozstać się tak łatwo z piłką: sama drybluje, biega w jedną i drugą stronę, pokazując nam wszystkim swój cudowny tyłek, gładkie uda, których zarys nie zmienia się podczas biegu. To, co posiada, to nieskażone piękno. Kiedy my biegamy, wprawiamy ciało w ruch. A ruchy ciała nie zawsze są miłe dla oka.
Podczas godzin gimnastyki Anila zdołała podbić serca chłopaków, którzy, gdyby była ubrana, nie raczyliby nawet na nią spojrzeć.
Bo wszystkie serca biły dla Denaty.
Jakże Denata jest piękna!
Ojciec Denaty jest reżyserem, cały czar kina wiąże się z Denatą. Denata pachnie kinem.
Gdy dorośnie, na pewno zostanie aktorką. Denata jest wysoka, wiotka, ma złote, falujące włosy, tak czyste i gładkie, że ogarnia cię ochota, aby wsunąć w nie palce, i dopiero potem spostrzegasz, że ją pieścisz. Wzrokiem i dłońmi. Jej palce są szczupłe. Różowe paznokcie mają na sobie dziwne plamki, one zresztą również są pełne wdzięku. Dowiedziałam się, że te plamki to skutek braku wapnia. Rozpaczałam, że ich nie mam, ponieważ pewnego dnia pięknej Denacie zebrało się na zwierzenia i powiedziała mi, iż te bielutkie plamki na jej paznokciach przynoszą szczęście.
W trakcie serdecznej rozmowy nagle musnęła mi dłonią twarz, a ja poczułam zapach jej rąk pachnących seksem. Zaczęłam interesować się nią w nowy sposób i także później zwracałam uwagę na zapach jej dłoni, zdając sobie nieodmiennie sprawę, że pachną seksem, zapachem jej seksu.
Również nauczycielka wychowania fizycznego ma słabość do Denaty.
Jesteśmy dziś wszystkie gotowe do gimnastyki, ale nauczycielka się spóźnia, my zaś gubimy się wśród hałasów. Straciłam z oczu Denatę, która oddaliła się z grupką innych dziewczyn; widzę Anilę, która, o dziwo, jeszcze się dziś nie rozebrała. Duże, jasnozielone drzwi do sali gim-nastycznej otwierają się i pojawia się w nich nasza nauczycielka, Drita, ubrana cała na czarno, wychudzona i bardzo blada, bez szminki na ustach. Towarzyszy jej koleżanka, są pochłonięte rozmową, nic do nas nie mówią.
Milczymy wszystkie, trochę zaskoczone ich czarnymi strojami.
Po kilku minutach jej koleżanka mówi nam, żebyśmy się nie rozbierały, że dzisiaj lekcja się nie odbędzie, ale, bardzo was proszę, nie hałasujcie.
Denata podchodzi do nauczycielki i dotyka czule jej ramienia, ona jednak nadal nie reaguje.
Słabym głosem szepcze do koleżanki, która zamienia się w słuch:
- Przyszedł lekarz, Gimi leżał na ziemi tak, jak go znalazłam, kiedy weszłam do domu. Krzyknęłam. Nie ruszył się, potem zaczęłam nim potrząsać, nic. Wezwałam pogotowie. Kiedy przyjechało, lekarz odwrócił Gi- miego i wtedy zobaczyłam, że jego twarz jest lekko sina. „Nie żyje - powiedział - jestem pewny, że nie żyje, ale spróbujemy mimo wszystko czegoś jeszcze". Wyciągnął z torby skalpel, wiesz, taki jak do operacji, podciągnął mu nogawkę, chwycił Gimiego za łydkę i wbił w nią jednym mocnym ruchem ostrze, rozcinając skórę. Gimi ani
drgnął. „Widzicie, towarzyszko - powiedział mi - jeśli istota ludzka nie reaguje na takie cięcie, to dlatego że nie żyje. Przykro mi wam to mówić, zdaję sobie sprawę, że mąż był bardzo młody, ale śmierć nie wybiera".
- Poszedł sobie, zostawiając mi Gimiego na ziemi, w tym samym miejscu, w którym go znalazłam - mówiłą dalej nauczycielka, wbijając wzrok w ziemię. - Potem usiadłam, nie wiem na czym, i przez dłuższy czas patrzyłam na jego krew wypływającą powoli z tej przeklętej łydki, niewrażliwej na skalpel.
Tamtego dnia wróciłam do domu inną ulicą. Moje nogi, absolutnie niezależne, kazały mi się zatrzymać przed nekrologami. Odczuwałam potrzebę zobaczenia twarzy towarzysza, który nie zareagował na głębokie cięcie skalpelem.
Znalazłam zawiadomienie o jego śmierci. „Niespodziewanie, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, Agim Ka- strioti pozostawił w bólu i żalu matkę, ojca, żonę i rodzinę. Przyjaciele i krewni proszeni są o towarzyszenie mu w jego ostatniej drodze, w piątek, 2 października o godzinie 16.30. Z poważaniem, rodzina". Zdjęcie, z którego spoglądał na mnie Gimi, było zdjęciem legitymacyjnym. Wyglądał na mężczyznę o regularnych rysach i trochę nieobecnym wyrazie twarzy, emanowała ona nieobecnością tak samo jak twarze na wszystkich zdjęciach do dokumentów. Miał zdziwioną minę, z pewnością zaskoczył go błysk flesza.
Wyobraziłam sobie Dritę, moment, w którym znalazła go leżącego na ziemi. Teraz znałam towarzysza Gimiego,
niechcący poznałam szczegóły jego śmierci. Wiedziałam, źe zostanie pochowany z głęboko naciętą łydką. Nie mogłam dłużej pozostawać obojętna.
Odwróciłam głowę, aby sprawdzić, kto stoi w pobliżu, i zobaczyłam dwóch staruszków patrzących na nekrologi. Kiedy odeszli, zerwałam zdjęcie Gimiego. Przerażona tym, co zrobiłam, włożyłam do tornistra, obok czarnych spodenek, ten mały kawałek papieru, który palił mnie w dłonie.
Wieczorem, w domu, byłam bardzo poruszona. Nie wiedziałam, co robić ze zdjęciem, a jednocześnie jeszcze nie potrafiłam się go pozbyć. Zdjęcie, jego zdjęcie, było tutaj, przy mnie.
Ukryłam tornister.
Kiedy już leżałam w łóżku, aby oderwać się od obrazu łydki Gimiego, jego zdjęcia i jego śmierci, usiłowałam przywołać w ciemności widok tyłka Anili, złotych włosów De- naty, chciałam obudzić moją kobiecą zawiść, którą, niech to szlag! pogrzebała śmierć.
Kiedy wstał świt, wzięłam tornister i nie mając odwagi go otworzyć, poszłam do ogrodu. Poranek zapowiadał powrót zimy.
On spał wczorajszej nocy w moim tornistrze. Nauczycielka, Drita, nigdy się nie dowie, że zdjęcie jej Gimiego jest właśnie tutaj, ze mną.
Po nocnym deszczu powstały w ogrodzie kałuże. Kot sąsiada miauczy i widzę jego pyszczek, który odbija się w wodzie, kiedy pije.
Wrzucam zdjęcie Gimiego do strumyka, który pojawił się po nocy. Czuję, że to brak szacunku dla zmarłego
wyrzucać jego zdjęcie. Być może spotka mnie za to kara kto wie, jaka opatrzność mi ją wymierzy.
Zdjęcie unosiło się przez kilka chwil na powierzchni wody i kiedy całkiem nią nasiąkło, utonęło, mieszając się z oślizgłymi drobinami mchu zalegającymi na dnie.
WODY
W środku niewielkiego lasu leży jezioro. Mówią, że to jezioro pełne jest zdradliwych prądów i wirów. Wiele osób w nim utonęło, nieświadomych niebezpieczeństwa, nawet blisko brzegu, gdzie woda sięga najwyżej kolan. Nikt nie oprze się takim wirom. Woda jest mętna, w kolorze matowej zieleni. Ponieważ jezioro znajduje się na obrzeżach miasta, przychodzi się nad nie rzadko, bo to trochę daleko. Od strony zoo, położonego obok, dochodzą czasami krzyki dzieci.
Przychodzą tutaj jedynie pary zakochanych albo te, które chcą uprawiać miłość.
W dodatku, powiadają, przychodzą jeszcze inni, ci, co chcą oglądać pary, które się parzą.
Na dnie jeziora jest coś innego.
Tajemnice i cierpienia leżą w jego mule, który nie da nikomu szansy na ratunek. Młode dziewczyny szukały uścisku jego mrocznych wód, aby położyć kres cierpieniom, a niekiedy hańbie. Śmierć w tym jeziorze jest pewna, nawet
jeśli nie uda się skoczyć we właściwym miejscu, tam gdzie jest wir; fakt, że wokół nie ma żywej duszy, sprawia, że nie można mieć nadziei na ratunek w wypadku, gdyby ktoś pożałował swojej decyzji. Utopić w jeziorze idzie się z powodu rozpaczliwych historii miłosnych, aby utonąć wraz z bólem. Idzie się utopić także z powodu ciąży, aby zniknąć we dwoje.
To ostatnie zdarza się głównie wtedy, gdy ojciec znika albo, co gorsza, wszystkiemu zaprzecza. Aborcja jest nielegalna; aby pozbyć się kłopotu, trzeba skorzystać z pomocy pielęgniarek lub lekarzy, sowicie opłacanych, bo przecież grozi im za to więzienie. A więc aborcja odbywa się w najbardziej niedostępnym pokoju w całym domu, wszystko dzieje się w absolutnej konspiracji, bez znieczulenia, uwalniają cię od hańby, a z twojego gardła dobywają się nieludzkie dźwięki, które pielęgniarka komentuje w następujący sposób:
- Ale na początku to ci się podobało, co?
Nazajutrz gorączka może dojść do czterdziestu stopni i więcej. Krew spływa po udach i czasami (nierzadko) wszystko kończy się w chwili, w której nadchodzi śmierć i Wadzie kres okrutnym cierpieniom, jakie potrafi zadawać ciało.
Powiadam, że do jeziora idzie się utopić z powodu spraw związanych z miłością, ponieważ kiedy Albańczyk postanawia ze sobą skończyć z jakichś innych, egzystencjalnych powodów, nie wiedzieć czemu wiesza się w domu albo rzuca pod autobus.
A jednak, o ile wiem, do jeziora nie chodzą topić się mężczyźni; albańscy mężczyźni nie cierpią najwyraźniej
aż tak wielkich miłosnych udręk, by dokonywać podobnego czynu, poza tym oni nie zachodzą w ciążę, nie muszą posuwać się do tak rozpaczliwych gestów.
Tak zginęły Blerta i Dorina.
Blerta była chuda, miała cienkie włosy związane w koński ogon i była z natury tak uległa, że robiła wszystko, o co ją proszono. Myślę, że w taki sam sposób poszła do łóżka, bo ktoś ją o to poprosił, kobieta jeszcze się w niej nie przebudziła.
Zaszła w ciążę z synem hrabiego („hrabiego" to za dużo powiedziane, ponieważ w Albanii, która pozostaje krajem w istocie chłopskim, nie istnieli nigdy hrabiowie ani klasy tak zwane szlacheckie). W wieku szesnastu lat, mając za towarzyszkę najgłębszą samotność, Blerta skończyła swoje dni w tirańskim jeziorze.
Dorina była bardzo inteligentna i piękna, ale choroba nóg sprawiała, że miała trudności z chodzeniem. Z Doriną nie można się żenić, taka żona... ależ skąd! Jednak trochę seksu może być, potem się ją wyrzuci, tak jak ona wyrzuciła samą siebie do wody.
Tirana potrafi mieć dni wspaniałomyślnego słońca wybaczającego deszczowi. Ten rodzaj słońca potrafi szczególnie przenikać puste miejsca utworzone przez liście, rysować na ziemi świetliste plamy, które zmuszają do przymykania powiek i które sprawiają oczom przyjemność zmie-szaną z lekkim bólem. Z ziemi unosi się ciepła para pachnąca kurzem.
W domu brakuje wody. My i wszyscy sąsiedzi powinni- śmy budzić się około piątej rano, aby napełnić miski.
Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego racjonowa- na woda musi pojawiać się w godzinach najgłębszego snu. Pierwszy głośny bulgot wody, która zaczyna płynąć w rurach, rozlega się mniej więcej o drugiej w nocy. Woda składa się ze swoich własnych tajemnic.
Jezioro wyleje z powodu obfitych deszczów w lutym.
Zamykam drzwi wejściowe. Babka przygotowała na pewno pieczone papryki, za którymi przepadam... Nagle ogarnia mnie poczucie wieczności, które udziela się mojej ziemi.
POMARAŃCZE Z TIRANY
Każdego ranka czekam na Selmana, który przychodzi odwiedzić mojego dziadka, i wiem, że mogę liczyć na ten rytuał; Selman przychodzi zawsze. W czasie gdy na niego czekam, przekopuję ziemię za pomocą sierpaka, ponieważ szukam skarbu. Dziadek powiedział mi wprawdzie, że niczego nie znajdę, ale ja wiem, że jestem uzbrojona w silną wolę i mocne postanowienie, które każą mi kontynuować pracę. Czasami, kiedy przekopuję ziemię, dziadek pojawia się nie wiadomo skąd i przemawia do mnie bardzo spokojnie:
- Ornela, proszę cię, kiedy nadejdą deszcze, zrobi się z tego wszystkiego błoto i będzie się nam przyklejać do butów, wybij sobie z głowy cały ten skarb. Nie znajduje się skarbów w taki sposób.
- Ależ, dziadku, co ty o tym wiesz? Szukałeś kiedyś? Znalazłeś? A poza tym, właśnie dlatego nazywa się „skarb", że nigdy nie wiesz, gdzie może być ukryty. Trzeba szukać i już. To prawda, w bajkach jest zawsze czarodziejska różdżka, która uderza trzy razy w ziemię, kiedy natrafi na cenne znalezisko, ale być może my musimy szukać inaczej.
Dziadek słucha mnie i w tym samym czasie układa sobie na głowie małą chustkę (bardzo zręcznie), taką, jakiej używa się do nosa, robi supły na czterech rogach i zaczyna drylować czereśnie dla babci. Mama, zawsze z odrobiną złośliwości, komentuje ten rytuał w następujący sposób: „Popatrz, popatrz, nawet czereśnie dryluje dla tej prostaczki, swojej żony".
Trzeba przyznać, że ojciec nigdy nie drylował czereśni dla mamy i że musi to być prawdziwy dowód miłości, bo chodzi przecież o czynność delikatną, ulotną, a także dlatego że bardzo trudno jest usunąć pestkę z czereśni, nie niszcząc owocu (kiedy już zniszczy się owoc, nie nadaje się on do niczego, tak przynajmniej uważa dziadek i podsuwa żonie kolejną czereśnię).
Dziadek zatem, obojętny jak niemieccy żołnierze po skończonej wojnie, kiedy zdawało się, że już nic ich nie obchodzi, potrafi wyjmować pestki z czereśni (tylko dla babci), nie mszcząc owocu, i co wieczór, aby ją rozerwać, gra z nią w jakąś głupią (tak mówi znowu moja ukochana mama) i nudną grę w karty.
Kiedy w dalszym ciągu przekopuję ziemię, staje niekiedy koło mnie i już po chwili wiem, że zacznie opowiadać o faszystowskich Włoszech.
- Naprawdę było nam dobrze za Włochów, nie to, co dzisiejsza nędza, ileż było pięknych rzeczy! Teraz nie mogę nawet pracować w swoim zawodzie...
- Ależ, dziadku, dlaczego tak mówisz, oczywiście, że możesz, wystarczy tylko chcieć, przecież zawsze potrzebni są adwokaci. Idź do urzędu gminy, poproś o posadę i zobaczysz, że dostaniesz.
I Nie jestem sędzią, do jasnej cholery, jestem adwokatem, a ten zawód, dzięki Partii komunistycznej, przestał istnieć. Partia twierdzi, że nigdy nie skazuje bez powodu, nie ma więc potrzeby obrony, obroną zajmuje się Partia, wyznaczając odpowiedniego sędziego. Co za absurdalne czasy nadeszły! - Potem, jak zwykle, mamrocze przez zęby, opowiadając historie, które mało mnie obchodzą, bo ja mam w głowie skarb, bo tylko skarb i jeszcze raz skarb zaprząta moje myśli, czerwone rubiny, złote korony z diamentami dużymi jak kurze jaja, wszystko to mnie oszołamia, a tymczasem szepczę do samej siebie, że to bardzo prawdopodobne, iż Ali Baba ukrył swój skarb w naszym ogrodzie, no, bo niby dlaczego nie?
No, dlaczego nie?
Nadchodzi Selman, wygląda dziś na bardziej wstrząśniętego niż zwykle. Jest bardzo poruszony, mogę sobie wyobrazić, o co chodzi. Dziadek idzie przygotować tę samą co zwykle kawę po turecku, a Selman czeka na niego w milczeniu na werandzie, wpatrując się niestrudzenie w nieokreślony punkt na ziemi. Jak zwykle ma na głowie czepek z różowej wełny, on też jest cały różowy ze starości, gdzieniegdzie wyrastają mu rzadkie, siwe kłaki, udające trochę brodę, a trochę włosy. Przychodzi w piżamie i wygląda zupełnie jak wesołe, schludne dziecko, które wstało z łóżka. To jest jego poranny rytuał, odwiedziny u dziadka i opowiadanie o swoich snach, które są niemal zawsze bardzo niespokojne.
- Szaćir - mówi, bo nie może już dłużej milczeć - usiądź, daj spokój z kawą. Lepiej posłuchaj, co się stało.
Jego głos brzmi nieco fałszywie z powodu ogromnego wzruszenia, które odczuwa w tej chwili. Dziadek wraca do niego, siada obok (leżą teraz na dwóch leżakach zrobionych przez wuja, mnie natomiast intryguje pewna myśl: to jest przecież postawa wybitnie burżuazyjna, takie wylegiwanie się na wygodnych leżakach, prawda?), przyniósł wrzącą kawę, sypie cukier, i po chwili obaj zaczynają wolno popijać, a dźwięki, które wydaje język, podniebienie i źle przyklejona, plastikowa szczęka, sprawiają, iż myślę sobie: jakie to szczęście, że mamy nie ma w domu (bo ze swoimi starganymi nerwami mogłaby zechcieć wylać im na głowę wrzącą kawę - ona nie znosi nawet, jak jem jabłko albo ogórka, nie znosi wszystkiego, co chrupie i aby trafić do żołądka, musi być pogryzione w ustach i zmieszane ze śliną - takie jest prawo natury), ponieważ takie sprawy, odległe od poezji, naprawdę ją wykańczają. „Ornela - mówi do mnie - nie jedz jak serbski koń".
Podobno serbskie konie są większe i grubsze od innych, przynajmniej od albańskich, a kiedy jedzą, hałasują, jakby grzmoty przetaczały się po niebie. Ja nigdy nie widziałam ani nie słyszałam serbskich koni, nie pozostaje mi nic innego, jak wyobrazić sobie, jakie dźwięki mogą wydawać, i dlatego czasami połykam kawałki źle przeżute, niemal w całości, bo taki ordynarny odgłos mógłby rozdrażnić mamę, która jest bardzo wrażliwa, i przeszkodzić jej w lekturze Czerwonego i czarnego Stendhala.
Oddychamy z ulgą, mamy nie ma, dziadek i Selman mogą przedłużać w nieskończoność picie kawy i nikt nie wyleje im jej na głowę, tak czy owak, zdaję sobie jednak sprawę, że zaczynam na nich patrzeć oczami mamy
(ponieważ ona z pewnością wiele wie), i dochodzę do wniosku, że zachowują się jak prawdziwi prostacy, muszą być pozbawieni wszelkiej wrażliwości, aby tak siorbać.
- Szaćir - łapie oddech Selman - co za wojna, wczoraj, święty Boże! Ile bomb Niemcy zrzucili na partyzantów - teraz ścisza głos - ile tych wstrętnych typów zginęło.
Zaciera ręce, nagle uszczęśliwiony. Wzrok mu się ożywił i Selman, rozgorączkowany, zwraca się do dziadka:
- Dziś rano, kiedy obudziłem się i zobaczyłem, jaki spokój panuje w domu, w ogrodzie i na ulicy, pomyślałem: „Do diabła, gdzie ukryli czołgi i gdzie, w ciągu kilku godzin, podziała się cała ta wojna?" Chciałbym zobaczyć ją także za dnia, nigdy nie mam dosyć. Potem, idąc do ciebie, ujrzałem tego drania, Envera, przywódcę dzielnicy, wiesz, żył, cholera, wracał do domu ze swoją racją masła. A przecież widziałem go wczoraj w nocy, dostał jedną kulę w nerki, a druga przeszła mu przez płuca. Cierpiał jak potępieniec, był unurzany we krwi, a dziś rano widzę go wesołego jak szczygiełka. Zdajesz sobie sprawę? Ale znasz powiedzenie: piorun nie trafia w sracz.
Widzę, że dziadek niezbyt się przejął wojną między partyzantami a Niemcami, która rozegrała się wczorajszej nocy. Prawdę mówiąc, ja też nie słyszałam żadnych odgłosów walki, bombardowania chyba by mnie obudziły. Spytam dziś wieczór mamę, może ona coś wie.
Uczymy się teraz w szkole o Trzech Dniach pełnych chwały, początku wspaniałego marzenia ludzkości, które trwało siedemdziesiąt dwie godziny, ale pozostawiło w jej pamięci niezatarty ślad. Istnieją kraje, które z tak
wzniosłego marzenia uczyniły treść całej swojej historii Ale nie Francja, jej wystarczyły siedemdziesiąt dwie go- I dżiny. Książka zilustrowana jest obrazem Delacroix pod tytułem Wolność wiodąca lud na barykady. Na pierwszym planie widać kobietę, wygląda na najodważniejszą spośród rewolucjonistów. Reprodukcja jest źle wydrukowana, pokazuję ją dziadkowi.
- Dziadku, popatrz! A potem mówicie, że kobiety potrafią tylko gotować.
- Ach, tak - odpowiada - to bardzo znany obraz, obejrzyj go sobie w kolorze, w małej encyklopedii włoskiej. Ale uważaj, nie zaginaj jak zwykle stron.
Biegnę, aby obejrzeć go w kolorze, bo kolor wszystko zmienia, szukam nazwiska malarza, ale nie... to nie jest ten sam obraz, a jednak tak, to przecież ona. Nie rozumiem. Tutaj kobieta - odważna kobieta - ma odsłonięte piersi! A w moim podręczniku historii - nie.
- Ależ, dziadku, co to za kiepski żart? W moim podręczniku historii ona ma piersi przysłonięte białą materią, a w encyklopedii kapitalistycznych Włoch jej piersi są na wierzchu. Który obraz jest prawdziwy? Czy przypadkiem Włosi nie chcą skompromitować postaci kobiety, a wraz z nią również rewolucji?
Jak wiecie, prawdziwy był jednak obraz z piersiami na wierzchu, właśnie z dwiema wspaniałymi i rozkwitłymi piersiami, pokazywanymi swobodnie na barykadach pośród strzelaniny.
Wojna została wygrana: któż mógłby strzelać do kobiety? Do tego niepokojącego wcielenia niewinności i zmy
słowości? W moim podręczniku nie mówi się o tym, czy ona i jej towarzysze zwyciężyli, ale teraz, widząc, jak obraz wygląda w rzeczywistości, jestem pewna, że to jej przypadło w udziale zwycięstwo.
Zmysłowość wiodąca lud na barykady, tak powinien być zatytułowany ten obraz - może rewolucja ma coś wspólnego ze zmysłowością albo może zwycięża dzięki zmysłowości? Dlaczego nie? Nagle sprawa wydaje mi się skomplikowana - zastanówmy się przez chwilę, jak to możliwe, aby suknia opadła właśnie w taki sposób? I w dodatku na barykadach...
Wolność miała piersi tak olśniewające (nie wszystkie kobiety mają podobne, czasami wystarczy karmić dziecko, aby utraciły poezję, mawiała mama), wolność potrafiła uwodzić i zachwycać i nie wyglądała wcale na taką, co karmi piersią. Dlaczego to nie mężczyzna zgubił podkoszulek? Dlaczego to ona znalazła się w centrum obrazu? Znowu stara śpiewka o mężczyźnie i kobiecie, nawet w czasie rewolucji? Jabłko Ewy w wersji rewolucyjnej? Co robiły te nagie piersi pośród rewolucyjnych zamieszek? Czy zmysłowość służyła sprawie rewolucji? A jeśli tak, to w jaki sposób? Na koniec: kto wygrał bitwę tamtego dnia?
Wieczorem, podczas gdy reszta rodziny je zupę fasolową z dodatkiem świeżej cebuli z ogrodu, wychodzę na werandę i spędzam tam sporo czasu, wpatrując się w niebo i obserwując konstelacje. Wielka Niedźwiedzica, Mała Niedźwiedzica, Droga Mleczna, Gwiazda Polarna, gwiazdy, gwiazdy i jeszcze raz gwiazdy, o święta naturo! Potem zamykam oczy i widzę pod powiekami wszechświat bez końca (tak
mi powiedzieli w szkole, że wszechświat jest nieskończony i podziurawiony gwiazdami). Coś się w mnie buntuje: nie to niemożliwe, musi być przecież jakiś koniec.
Dzień później, wstając z ławki w klasie, mówię z przekonaniem do wszystkich, ale zwracam się głównie do nauczycielki:
- Towarzyszko nauczycielko, czy zdajecie sobie sprawę, że wszechświat nie może być nieskończony? Proszę zamknąć oczy. Wyobrażacie go sobie jako niemający końca, lecz czy go takim widzicie? Niemożliwe, musi mieć jakiś koniec, w przeciwnym razie by się zmęczył, chociaż to wszechświat.
- Ty, Ornelo, masz mętlik w głowie, brak ci ateistycznych przekonań. Można śmiało uznać, że twoje insynuacje mają charakter mistyczny, robisz może aluzje do czyjejś obecności?
Potem mówi dalej, zwracając się do klasy:
- Musicie studiować do głębi podstawowe dzieła Darwina, musicie być uzbrojeni przeciwko wrogowi. Załóżmy, że Ornela wyrazi swoje wątpliwości w obecności wroga, a on może to wykorzystać, aby skierować ją na złą drogę, drogę religii, która, jak wiemy, jest opium dla ludu.
Nie pozostaje mi nic innego, jak się uzbroić, uzbrajam się w broń, która wywołuje we mnie mnóstwo pytań, nie śmiem ich jednak zadać (pytania mogą prowadzić do insynuacji, te zaś potrafi wykorzystać wróg), pozostaje mi tylko wierzyć, po prostu, że dwa plus dwa równa się cztery. Wierzę w dodatku, że pan Darwin, z tym swoim tak
poważnym wyrazem twarzy, jak gdyby żył tysiąc albo dwa tysiące lat temu, musi na pewno coś wiedzieć, może zdążył nawet być świadkiem procesu, który sprawił, że ślimak stał sif skamieniałością!
W trakcie nauki można by dojść do wniosku, że pierwszą formą życia na Ziemi była ameba, coś najprymitywniejszego, najprostszego: zaledwie jedna komórka. Potem wszystko się komplikuje: ameba zaczyna się mnożyć i zmieniać zależnie od czasu, klimatu, miejsca, aż pewnego dnia na Ziemi pojawiają się niezliczone gatunki. Dochodzimy w ten sposób do szympansa, od którego droga wiedzie prosto do istoty ludzkiej. Wszystko zaczyna się od zwykłej ameby i kończy na tym, że istota ludzka marzy o idealnych warunkach do swojego rozwoju, najwyższym etapie bycia-w-świecie; o komunizmie.
Krótko mówiąc, istota ludzka jest heroicznym gatunkiem, nie sądzicie? Wystarczy spróbować prześledzić drogę od ameby do komunistycznego marzenia, które stuka do naszych drzwi, aby zrozumieć jej wielkość.
Wielkość istoty ludzkiej przytłacza mnie, po prostu nie mogę dojść do siebie z podziwu.
Widzę, że dziadek i Selman skończyli już pić kawę i leżą tak, bez słowa, w promieniach słońca. Selman wygląda na rozczarowanego, dziadek natomiast zdaje się dziś być w niezłej formie.
Przekopałam starannie ziemię wokół kwitnącej pomarańczy, gdzie gnieździ się teraz masa głośnych pszczół, i zamierzam zostawić resztę pracy na jutro.
Aby znaleźć skarb, potrzeba siedmiu dni i siedmiu nocy, trzeba pokonać siedem gór i siedem mórz, przejść przez siedem bolesnych prób, lecz tym razem będę cicho, nie spytam, dlaczego wszystkiego ma być zawsze siedem, bo siódemka to liczba nasycona mistycyzmem (w siedem dni i siedem nocy ktoś stworzył podobno cały świat), a zatem wynika z tego, że liczba siedem nie jest aż tak bardzo dialektyczno-materialistyczna, i pytania, które zadam, mogą dać początek insynuacjom, te zaś nie pomogą naszej komunistycznej sprawie.
OGRÓD DZIECIŃSTWA
Chodźmy się bawić! Dziś będziemy ze sobą walczyć. Pojedynek Romea z Tybaltem Kapuletim, obok Julii śpiącej - -umierającej. Na szpady, takie, co przenikają cię na wskroś aż do serca i nerek. Długie i dobrze wyostrzone, błyszczące w słońcu, również w świetle księżyca, jeśli wolisz. Pojedynek na szpady, które wyciąga się przy okazji wielkich spraw, takich jak honor i miłość.
Musimy znaleźć szpady. Coś, co najbardziej przypominałoby te ostre przedmioty, które pozbawiają cię możliwości oddychania, są zdolne przeniknąć przez kruche i zdradliwe ciało istoty ludzkiej i przemienić je w krótkim czasie w siną masę.
Potrzebne są dwie i muszą być podobne, może nawet już je znalazłyśmy.
- Tutaj, w amforze* na końcu ogrodu, chodź, szybko! Zobacz, co jest w środku.
Pędzę w stronę wołającego mnie głosu. Ogród jest duży, dokładnie taki, jaki powinna mieć babcia, aby wnuki mogły w nim spędzać wakacje. Rośnie tu pełno drzew kaki
i granatowieć kwitnie na czerwono. Nie sądzę, aby Werona aż tak bardzo się różniła.
Nareszcie jestem! Dobiegłam.
To jest naprawdę koniec ogrodu, rzadko tu zaglądamy. Trudno się tutaj dostać, dostępu bronią krzaki, pokrzywa parzy ręce i gołe łydki, powodując małe czerwonawe opa- rzeliny, które na próżno drapiemy, aby mniej swędziało.
Amfora stoi oparta o pień kaki. Zasłania ją trawa rosnąca wokół.
Co tu robi ta amfora? W książkach Juliusza Verne'a amfory znajdowało się na dnie morza...
Usuwamy mech pokrywający wąską szyjkę amfory, która rozszerza się bez umiaru ku dołowi jak brzuch naszego piekarza. Kuzynka wyjmuje z niej białe przedmioty, gładkie i długie. Wybieramy najdłuższe, im są dłuższe, tym bardziej przypominają szpady - i tym bardziej udany będzie pojedynek. Są jeszcze inne, podobne, ale krótsze, niekiedy zniszczone i pokruszone. Jeszcze głębiej w brzuchu amfory błyszczy blado coś białego i okrągłego, z dziwnymi ciemnymi otworami, ale nas to nie interesuje.
Bierzemy dwie najdłuższe. Nasze szpady rozszerzają się trochę na końcach, zaokrąglają, tworząc dwie małe główki. W połowie swej długości przedmioty są szczuplejsze, zupełnie jak kobieca talia. Wydają się bardzo mocne. W niektórych miejscach są chropowate jak kreda, którą nauczycielka pisze na tablicy. W innych gładkie, w delikatnym kolorze, który waha się między bladym błękitem masy perłowej a spłowiałą żółtą ochrą.
Gotowe do zabawy! Krzyżujemy śmiało szpady za nieistniejącą Julię, której i tak zamierzamy bronić. Drobne
kawałki, podobne do zeschniętych płatków, odpadają od naszych szpad, którymi walczymy z zapałem.
Upalne popołudnie i nasze wysiłki sprawiają, że pot perli się nam na czołach. O, Boże, cóż za męka chcieć sobie na coś zasłużyć!
Babcia nas woła, pora odpocząć. Nie mamy ochoty na drzemkę, jesteśmy pochłonięte zabawą, sen zupełnie nas nie interesuje. Ale nasza babcia jest uparta i nie poddaje się. Jej głos podnosi się o dwie oktawy i woła nas ponownie, Wszystko na nic, nie chcemy i już, udajemy, że nie słyszymy.
W dodatku teraz to kwestia życia i śmierci,może się bowiem zdarzyć, że kuzynka mnie pokona.
Po jakimś czasie zauważamy, że ta uparciucha zmierza w naszą stronę. Na jej fartuchu widać słoneczne plamy i im bardziej się do nas zbliża, tym żwawiej tańczą plamy, poruszają się po jej ciele.
= - Ależ, babciu, prosimy, zostaw nas w spokoju, co to znowu za przymus spania! Pozwól nam przynajmniej skończyć pojedynek!
Zatrzymuje się przed nami, jak gdyby nie wierzyła własnym oczom. Tak, babciu, to my, ja i Bibi, my we własnych osobach.
Blednie nagle i krople potu spływają jej po skroniach.
- Co wy wyprawiacie, co macie w rękach? Mój Boże! Gdzie je znalazłyście, wstrętne dziewuchy? Co to znowu za zabawa! Kto wam pozwolił zaglądać do środka?!
Zrobiłyśmy coś złego, ja i Bibi. Obracałam jeszcze w dłoniach przedmiot-szpadę, nie pojmując, co może być w tym złego.
Wyrwała nam szpady z rąk i włożyła z powrotem do amfory, przykrywając ją starannie kawałkami mchu, po czym dodała:
- Nie chcę was tu więcej widzieć, nigdy więcej, zrozumiałyście? Wstrętne dziewuchy, jesteście wstrętne dziewuchy.
Mówiła to wszystko przygnębiona, nie było jednak gniewu w jej słowach, przeciwnie, jej głos załamał się nagle i przycichł.
Bez słowa wróciłyśmy z nią do domu. Po cichutku we- szłyśmy do sypialni. Próbowałyśmy, ja i Bibi, dociec w rozmowę tajemniczych przyczyn, które wstrząsnęły babcią, ale nic z tego... Cóż, nie należało bawić się w szekspirowskie tragedie, przynoszą nieszczęście. Nie przypadkiem są tragediami! Znalazłyśmy wytłumaczenie, teraz chodźmy zobaczyć, co robi babcia!
Przez dziurkę od klucza, zaglądając po kolei, zobaczyłyśmy, że babcia coś do siebie szepcze i wyciera łzy, które spływają jej po obu stronach okularów. To jasne, była załamana. Ale przecież i nam historia Romea i Julii wycisnęła z oczu gorzkie łzy.
Wieczorem odbyła się rodzinna narada. My nie miałyśmy prawa w niej uczestniczyć. Wszystko działo się w wielkiej tajemnicy: szeptali między sobą, trochę płakali, a potem zawołali nas do stołu. Smutna kolacja i ponure twarze.
Nazajutrz słońce zaświeciło znowu, dodając wszystkim trochę otuchy. Mimo woli nogi zaprowadziły nas same do
amfory: chciałyśmy przyjrzeć się lepiej i poszukać jeszcze głębiej w glinianym naczyniu, może okrągły przedmiot z dziwnymi otworami dostarczy nam nowych wyjaśnień. Szyjka amfory była odsłonięta, mech leżał rozrzucony po ziemi, a białych, chropowatych przedmiotów nie było.
Tajemnica ciążyła nad dniem naszego pojedynku jeszcze przez całe lata. Kiedy już dorosłyśmy, dowiedziałyśmy się, że przedmiotem naszej zabawy były piszczele wuja, którego nigdy nie miałyśmy poznać, bo Matka-Partia rozstrzelała go, kiedy miał siedemnaście lat (sam zadecydo-wał o swoim losie, próbując uciec z Albanii. Zakochał się wjugosłowiance, która żyła po drugiej stronie granicy, oddzielona już drutem kolczastym i uzbrojonymi po zęby żołnierzami - jakże to, biedaczek nie wiedział, że nie wolno opuszczać raju?).
Rozstrzelani polityczni nie mieli prawa do pochówku. Musieli gnić w ziemi, pod gołym niebem, aby stanowić ostrzeżenie dla innych.
Dziesięć dni po egzekucji nasz kuzyn wykradł ciało chłopca. Rozpoznał je po ubraniu, bo reszta była już nie do rozpoznania, w stanie daleko posuniętego rozkładu.
Zaniósł je do babci, która, nie wiedząc, co z nim zrobić (ponieważ w naszym kraju nawet ściany mają oczy i uszy\ włożyła je jakoś do amfory, na końcu ogrodu. Cały czas opłakiwała zmarłego syna, rozstrzelanego i niepochowane- go w ogrodzie-Weronie pełnym kaki i granatowców, opłakiwała go każdego dnia, kiedy zmywała naczynia, prała bieliznę, przygotowywała jedzenie.
W latach osiemdziesiątych żywot babci i jej łzy dobiegły końca. Chcąc uszanować jej wolę, położyliśmy wreszcie kości wuja w małej plastikowej torebce obok jej ciała niczym wiatyk. Znowu potajemnie. Potem zostawiliśmy ich oboje w spokoju, matkę i syna, aby zapomnieli o Matce-Partii.
Z pewnością wieczność nie będzie na to zbyt długa.
DERWISZ OD CUDÓW
Czy nosiliście kiedyś za małe ubrania? O dwa, trzy rozmiary? Czy zauważyliście, że kiedy spędza się całe godziny w ubraniach uciskających ciało, jak skóra kiełbasę, ogarnia nas dziwna ochota na sen, ale sen, który nie nadchodzi. Na sen, który się nie zdarza.
Mój mundur wojskowy jest za ciasny. Z powodu wysokiego wzrostu nie mieszczę się w normie, którą ustalono, aby zakryć ciała albańskich nastolatek.
Na wojnie nigdy nie wiadomo, co ci się może przytrafić, usłyszałam w odpowiedzi, a zatem ciasny mundur i za duże buty to doprawdy głupstwo w porównaniu z wojną. W dodatku nie ma innej możliwości, bo mundurów brakuje, zapasy się wyczerpały.
Poddaję się, idę w stronę namiotu dziewczyn, nie potrafię zaczerpnąć głęboko powietrza z powodu bluzy opinającej mi piersi, powłóczę nogami w za dużych i za szerokich butach, z których wystaje gwóźdź wbijający mi się od kilku dni wciąż w tę samą rankę. Podłożyłam pod stopę
kawałek papieru, aby gwóźdź nie zapuszczał się w tunel ze świeżego mięsa, ale gwóźdź wie, że jest częścią wojskowych butów, i wychyla główkę nawet przez tekturę.
Docieram do namiotu, który pęka od dziewczyn, schnących ubrań, karabinów opartych o łóżka, kromek chleba poniewierających się na ziemi, piętrowych prycz (w sumie trzydzieści sześć, pomnożone przez dwa, w środku jest nas siedemdziesiąt dwie, siedemdziesiąt dwie żywe dusze), tłusty szczur przebiega nam pod nogami, krzyki wypełniają namiot, piosenki, kłótnie, zawołania, będzie tak aż do trzeciej w nocy.
Szczęściary potrafią spać w całym tym zgiełku, ja również muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby zasnąć, ponieważ wojskowa pobudka o nas nie zapomina, o wpół do szóstej trąbka zagra i będziemy musiały wstawać: poranna gimnastyka, mycie podłogi, słanie łóżek, śniadanie, herbata (do herbaty dodają podobno bromu, abyśmy miały mniejszą chętkę na mężczyzn) i zaraz potem wyruszamy na ćwiczenia wojskowe.
Źle się czuję w tak dużej grupie, dyscyplinę znoszę jeszcze gorzej, podobnie jak nie mogę znieść tego buta, który kaleczy mi prawą stopę.
Już od pięciu nocy wysłuchuję krzyków dziewczyn, ich recytacji, piosenek (wiele z nich studiuje aktorstwo i śpiew), dźwięku trąbki o wpół do szóstej rano. Sen zapomniał o moim życiu.
Walę ze wszystkich sił w drzwi izby chorych, aż nie czuję palców.
- Zwariuję, rozumiecie, zaraz zwariuję! -1 w tym miejscu, z moich płuc, wyczerpanych brakiem snu, ilością
I wypitych herbat, maskami gazowymi, w których się duszę, mundurem, który mnie ciśnie, właśnie w tym miejscu, ku krtatu wielkiemu zdumieniu, osłabione ciało zdołało wydać z siebie taki krzyk, że doktor, chociaż wojskowy, przeraził się.
- Chcę spać - krzyczałam dalej - chcę spać! - I nagle zdjęłam prawy bucior i rzuciłam nim przed siebie, nie zważając, w co trafię, potem odwróciłam się w stronę lekarza: - Widzicie, towarzyszu, widzicie, prawda?
Rana zainfekowała się i spuchła, wokół czerwonego środka powstała biało-żółtawa otoczka. Chwyciłam lekarza za fartuch i powiedziałam cicho, niemal szeptem w stronę jego zaspanego oka:
- Towarzyszu, ja już nie mogę dłużej, wariuję, czuję, że wariuję.
Dziwne pragnienie szeptało mi: „Ina, jeśli nic dla ciebie nie zrobi, jeśli nie przetrzyma cię tutaj przez noc albo dwie, abyś mogła się wyspać, jeśli on tego nie zrobi, Ina, ugryź go w ucho, wydłub mu to tłuste oko".
Na swoje szczęście, wpuścił mnie. W izbie chorych stały dwa łóżka (nie piętrowe, na których bałam się trzęsienia ziemi za każdym razem, kiedy dziewczyna leżąca nade mną przewracała się na drugi bok, wprawiając w ruch łóżko i jego wszystkie pozrywane i zniszczone sprężyny), święty Boże, nie, normalne łóżko, puste ściany, okna z żelaznymi kratami, zapach alkoholu i to wszystko. Zaczekałam na lekarza, który przyszedł natychmiast; w jednej ręce trzymał szklankę wody, w drugiej turkusowoniebie-
ską pastylkę.
Połknęłam ją, nie pytając, co to takiego.
Pustka.
Obudziłam się w izbie chorych po siedemnastu godzinach snu bez snów. liirkusowoniebieska pastylka nazywa się chloropromazyna.
Dzisiaj jest kolej na ćwiczenia strzelania. Osiem nabojów na głowę. Odległość od celu sto pięćdziesiąt metrów. Karabiny są chińskie, podobno z czasów i wojny światowej, nie wiem, czy to prawda.
Jesteśmy wszystkie w okopie. Musimy wejść do bunkra, każda do swojego.
„Trzeba nauczyć się bronić ojczyzny i to w dodatku naszej, której zazdrości nam cały świat z powodu naszego imponującego marszu ku komunizmowi", mówi nasz towarzysz Sternik, Enver Hodża.
Amerykańscy imperialiści, rosyjscy szowiniści, wielcy kapitaliści francuscy i włoscy gotowi są wylądować w naszym kraju, aby zniszczyć ten przykład równości na ziemi, przykład społeczeństwa nieznającego już walki klas, wewnętrznych antagonizmów, najbardziej rozwiniętego społeczeństwa, jakie kiedykolwiek znała ludzkość
Strzelanie jeszcze się nie zaczęło, więc ja z przyjaciółkami, szczególnie z Ori, marzę o przybyciu amerykańskiego imperialisty albo francuskiego anarchisty.
- Na pewno będzie piękny, wolisz Włocha czy Francuza?
Ja wolę Włocha, bo jestem zakochana w Luciu Bat- tistim i Minie. Jej pozostaje Francuz, co zresztą ją uszczęśliwia.
- Na pewno będzie miał niebieskie oczy - mówi.
- Na pewno - przytakuję.
Obie wyobrażałyśmy sobie patetyczny i teatralny gest, którym odrzucimy karabin i powiemy naszemu żołnierzowi odpowiednio: „Ti amo" i „Je t'aimen.
Wchodzimy do bunkra. Smród gówna unosi się w ma- łym pomieszczeniu z betonu, widzę, że gówno pokrywa dosłownie całe klepisko, i nagle ogarnia mnie wielka ciekawość, zastanawiam się, komu może sprawiać przyjemność wypróżnianie się w takim miejscu.
Okienko bunkra zakrywają gałęzie rozmaitych krzaków, staję na swoim miejscu, czekam na rozkaz:
- Ognia!
Ogień i co za ogień, mój Boże: karabin po strzale cofa się i uderza mnie w ramię z taką siłą, że upuszczam go na ziemię. Słyszę huk wybuchu, huk apokalipsy. Wychodzę zrozpaczona i wołam do dowódcy:
- Ogłuchłam, jestem głucha! - łoskot apokalipsy bombarduje mi bębenki.
- Wracaj, głupia, to rozkaz. Wokół strzelają, na swoje miejsce!
Wykonuję polecenie i wracam: a zatem słyszę! Usłyszałam rozkaz! Huk rozchodzi się jednak jeszcze falami w mojej głowie. Potem dowiedziałam się, że ten huk-apokalipsa to w bunkrze rzecz normalna.
Milczę, zadowolona, że moje uszy jeszcze funkcjo-
Rezultat/Tna Ramaff ośmiu nabojów wystrzeliła jeden. Nie zabiła żadnego wroga ojczyzny.
- Nie martw się, Ina Rama. Odrobisz straty!
Dzisiaj ćwiczenia odbywają się w pobliżu rzeki. W okolicy nic, tylko wyschnięta ziemia, a cała roślinność ma
barwę rdzy. Woda jest lodowata i sięga nam do połowy ud. Początkowo, z powodu chłodu, podskakujemy, potem śmiejemy się, jakby nas łaskotało, i czujemy się trochę dziwnie, maszerując w wodzie. Buty ważą nagle trzy razy tyle. Nauczyciel-dowódca, niemal pięćdziesięcioletni towarzysz, z trudem dziś za nami nadąża.
Nie wiem, która z dziewczyn wpadła na pomysł, abyśmy zdezerterowały (tylko dziś, no, już, tylko dziś), wszystkie się jednak zgodziłyśmy. Chociaż raz okazałyśmy się jednomyślne.
Nadal przechodzimy szybko przez rzekę, a Kasem, dowódca, wrzeszczy:
- Cofnąć się, cofnąć, mówię do was! Nie wydałem rozkazu, aby iść naprzód!
Woda sięga nam do pępka. Chichocząc, wychodzimy na drugi brzeg i chowamy się.
Widzimy zrozpaczonego Kasema, który zawraca, przysięga, że zapłacimy mu za to.
Minąwszy pole kukurydzy, nogi prowadzą nas same na cmentarz. Chodzimy tu i tam, odczytujemy nazwiska. Groby są zaniedbane, niektóre zniszczone, inne porośnięte trawą i nie można nawet przeczytać, kto w nich leży.
Przed jednym z grobów porośniętych trawą słyszę nagle w uszach słowa, które powtarza od czasu do czasu mama:
- Nie chcę, abyś kiedykolwiek przychodziła na mój grób, rozumiesz? Bo potem będziesz za mną tęsknić, bądź spokojna! („Bądź spokojna" brzmi jak poważna groźba). Niech porośnie go zielsko, to jest testament, który ci zostawiam!
I w tym momencie zaczyna zawsze szlochać. Płacze nad własną śmiercią, dniem, w którym ja, niewdzięczna córka,
pozwolę, aby jej grób porósł trawą. Trochę się dziwię, bo wydaje mi się niemal (na podstawie tonu, jakim to mówi), że umrze tylko ona. Odparowuję więc:
- Mamo, nie wzruszaj się tak swoją śmiercią. Przecież nie tylko ty umrzesz.
- Ach, ty, wychowałam żmiję na własnej piersi... Znasz bajkę o wieśniaku, który zimą trzymał żmiję na piersi, bo chciał ją uratować. Kiedy jednak tylko nadeszło lato i żmija już go nie potrzebowała, otruła go swoim jadem, ukąsiwszy właśnie w pierś, która dawała jej ciepło.
Oczywiście znałam tę historię. Babcia śpiewała ją mamie, a ona przekazała ją mnie.
Oto stoję przed grobem porosłym trawą, wstrętnym zielskiem, które wyrasta wtedy, kiedy już naprawdę o tobie zapomniano.
A więc to właśnie oznacza być zapomnianym po śmierci; zieleń rosnąca na twoim trupie. Towarzyszy nam dziś słońce i nie widzę żadnej tragedii w fakcie, że opuszczą nas po śmierci. Niektóre groby mają tablice z szaro-czarnego marmuru, na innych stoją plastikowe kwiaty (krewni usprawiedliwiają się w takim wypadku, że plastikowe kwiaty pozwalają utrzymać większy porządek, i to przez wiele lat), na płytach umieszczono wzruszające słowa i fotografie wypłowiałe od słońca i deszczu.
Wchodząc na cmentarz, widzimy, że kilka kroków dzieli nas od grobu całego w kwiatach i świeczkach. Niektóre świeczki jeszcze się palą. Strażniczka cmentarza, młoda wiejska dziewczyna, sprząta ziemię wokół. Zbliżam się do grobu i widzę, że z fotografii spogląda na mnie mężczyzna w turbanie, uśmiecha się spokojnie, a zarazem tajemniczo. Uśmiech mężczyzny zdaje się skrywać wielkie sekrety.
Kąciki wąskich warg unoszą się niezauważalnie i sprawiają, że zaczyna mnie ściskać w żołądku.
Mam wrażenie, że mówi: „Bądź spokojna, pewnego dnia twoje miejsce będzie właśnie tutaj", i uśmiecha się bez końca.
- Kto to jest? - spytałam strażniczkę, która sprząta tylko wokół tego jednego grobu.
- Nigdy nie słyszałaś o derwiszu od cudów? - odparła, unosząc rude brwi.
- Nie - odpowiedziałam. - To on?
- Właśnie on, słynny derwisz. Umarł dawno temu, ale po śmierci nadal czyni cuda, widzisz, ile ludzi go odwiedza?
I mówiła dalej szeptem:
- Jeśli go o coś poprosisz, bądź pewna, że twoje życzenie się spełni.
Grób był starannie umyty, nie było śladu zielska: wszędzie świeże kwiaty, liściki. Zrozumiałam, że ludzie przychodzą do ciebie po śmierci tylko wtedy, gdy możesz się im jeszcze na coś przydać.
- Widzisz te dwa groby obok? - mówiła dalej strażniczka. - Oni też byli derwiszami, ale nie potrafili, tak jak derwisz od cudów, przemieniać życzeń w rzeczywistość.
Istotnie, widzę, że również na obu pozostałych grobach są zdjęcia dwóch mężczyzn w turbanach. Ich uśmiech wydaje się jednak mniej mistyczny niż uśmiech derwisza od cudów.
- Ludzie przychodzą tu ukradkiem, wiesz przecież, że nie wolno. Czasami wygląda to jak prawdziwa pielgrzymka, niektórzy wręcz powiadają, że grób zostanie przeniesiony
Me indziej i tym razem pozostanie bezimienny, aby ludzie przestali wreszcie przychodzić. I po krótkiej przerwie dodaje:
- Wiesz, że to zabronione, prawda? Odpowiadam „tak", pochylając głowę.
- W jaki sposób można go o coś poprosić? - pytam ją.
- To proste - odpowiada. - Masz pocałować jego grób trzy razy, ale po każdym pocałunku musisz oprzeć na chwilę czoło o grób i wyrazić w duszy życzenie.
O, Boże, pocałować grób, nie mam tyle odwagi. Tymczasem derwisz patrzy nadal, nie spuszczając ze mnie wzroku, z wciąż tym samym tajemniczym uśmiechem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Co, nie możesz, co... Serce ci wali, co?".
Moje przyjaciółki okazują się odważniejsze ode mnie, widzę Anilę, jak pochyla się i całuje grób, a potem opiera o niego czoło.
Strażniczka jest bardzo zadowolona, zupełnie jak gdyby grób był jej dziełem. Duma zabarwia jej policzki na czerwono.
Dhurata pochyla się, szepcze coś bezgłośnie, potem całuje grób, opiera czoło, znowu całuje grób i opiera czoło, całuje grób i opiera czoło... Trzy razy.
- Zrób to - namawia mnie strażniczka. - W dniu, w którym może zapragniesz to zrobić, nie znajdziesz już grobu, I mówiłam ci, że chcą go przenieść, prawda?
Podchodzę coraz bliżej, widzę trzy groby derwiszy, jeden w kwiatach, dwa opuszczone, zastanawiam się, co dwaj pozostali myślą o swoim przyjacielu, którego pokrywają kwiaty i pocałunki.
Odwagi, Ina, mówię do siebie, masz przecież tylko jedno wielkie marzenie, czyż nie? Wielkie marzenie, o którym wiesz, że nie da się go spełnić. Czyż malarstwo nie jest całym twoim życiem? Skoro jednak tata siedzi w więzieniu, nie masz prawa do sztuki - sztuka jest propagandą. Żadnej możliwości studiowania malarstwa, ale jeśli pocałujesz derwisza, to może...
Przytykam wargi do marmuru grobowca, opieram o niego czoło, całuję jeszcze raz i jeszcze, powtarzam w myśli życzenie, drżąc z oczekiwania, a w środku umieram ze strachu i niepewności. Wydaje mi się, że mam serce w żołądku. Pocałowałam grób. Uff, koniec.
Zobaczymy, czy derwisz zmieni bieg mojego życia, los, który zdążyło mi już wyznaczyć państwo.
Nad namiotami zapada zmrok. Jutro spotka nas surowa kara...
Przewracam się w łóżku. Podobnie przyjaciółka nade mną. Te łóżka powodują nieustanne trzęsienia ziemi. Unoszę stopy, opieram o sprężyny jej łóżka i ogarnięta nagłą chęcią zabawy, podrzucam moją przyjaciółkę, raz, dwa, trzy...
- Daj mi spać - słyszę jej ochrypły głos - jestem strasznie zmęczona i w dodatku trzęsę się z zimna, jeszcze się nie rozgrzałam. Cały dzień z przemoczonymi nogami i w butach pełnych wody.
- Tak - odpowiadam - to prawda, ale może od dziś twoje marzenia zaczną się spełniać.
- Kto wie! Czemu nie, nie prosiłam zresztą o wiele.
Cisza.
Widzę uśmiech derwisza, nie wiem, dlaczego budzi we mnie taki niepokój. Ten poczciwy człowiek na służbie u Boga, czyniący tyle cudów, nie daje mi spać. Naprawdę zaczyna ogarniać mnie strach. Nic nie może uwolnić mnie od uśmiechu derwisza. Na próżno próbuję odwracać głowę, zamykać oczy, myśleć 0 czymś innym; jest tutaj i uśmiecha się do mnie, on to dopiero zna tajemnice śmierci.
Chcę porozmawiać z Dhuratą, usłyszeć jakiś ludzki głos i spytać, czy pożera ją ta sama co mnie trwoga.
Śpi głębokim snem.
Jestem skazana na przebywanie w ciemności, w towarzystwie tego uśmiechu. Prześladuje mnie również obraz grobu porośniętego zielskiem, zapomnianego grobu.
Obracam się na drugą stronę. Potrzebuję odrobiny światła. Drobnych, słabych promieni, które wpadają nocą przez okno.
Jeśli znajdę taki promień, odetchnę, jeśli nie, uduszę
się.
Znalazłam drobny, naprawdę drobny i słaby, w kolorze srebrnym, tuż koło moich oczu.
Oddycham.
Kocham już to ciepłe światło, które daje mi nadzieję i ochronę przed grozą dzisiejszej nocy. Wyciągam rękę, aby się przekonać, co tak błyszczy. Dotykam zimnego przedmiotu z metalu, w kształcie rury. Przez chwilę nie mogę się zorientować co to, ręka zsuwa się i nagle dotykam drewna.
To jest karabin.
CZERWONA KREW NA BIAŁYM ŚNIEGU
Nurija mieszka z mężem i dzieckiem w pokoiku, który teściowie zostawili synowi, kiedy się ożenił.
Lubi wpinać sobie we włosy mnóstwo spinek i nosi je na głowie niczym gniazdo, a jej sukienki olśniewają mocnymi kolorami wielkich kwiatów. Zamiast brwi biegną ku skroniom dwie czarne kreski zrobione ołówkiem i, jeśli dobrze pamiętam, kończą się u nasady włosów albo ciągną się jeszcze dalej i w nich giną. Nad wargą, zawsze pomalowaną jaskrawoczerwoną szminką, sztuczny pieprzyk mający dodać nieco atrakcyjności tej młodej kobiecie, która zbliża się do trzydziestki, a może już nawet odrobinę ją przekroczyła.
Jak zwykle w przypadku par małżeńskich w Albanii dziecko przyszło na świat od razu, jeszcze zanim minął rok od ślubu, kto się ociąga, ten naraża się na złośliwe plotki i dociekania, które z małżonków jest bezpłodne.
Nurija nie dostarczyła pożywki do tego rodzaju plotek.
Oboje byli jeszcze młodzi, ich jedyny pokój pachniał lakierem do włosów. Nie zdążyły jeszcze wywietrzeć perfumy, które ktoś podarował im z okazji ślubu. Perfumy z prze
mytu: kierowcy ciężarówek należących do firm import, -eksport kupowali je na ulicznych straganach i sprzedawali w Albanii za wysoką cenę.
Zapach jest bardzo mocny, ból głowy murowany, ja mam jednak wystarczający powód, aby to wszystko znosić, moim zdaniem - warto.
Wargi jej męża są na ogół wilgotne, chociaż nigdy nie widziałam, aby je oblizywał (to jedna z wielu tajemnic związanych z życiem), jego włosy układają się we fryzurę sprawiającą, że głowa przypomina kapustę; kapustę w ko- lorze fioletowoczarnym. Spogląda na mnie w milczeniu, moje wizyty budzą w nim podejrzliwość, potem, wciąż nic nie mówiąc, znika w swoim pokoiku, gdzie już z pewnością czeka na niego Nurija. W tym spokojnym znikaniu w małżeńskiej sypialni wyczuć można szczęście męża, który nie znudził się jeszcze ciałem swojej żony, kiedy więc przekręca klucz w drzwiach, jego zadowolenie osiąga szczyt i unosi się wszędzie, tak że w wąskim korytarzu, gdzie zwykle czekam na Nuriję, zapach szczęścia mężczyzny miesza się z zapachem czarnorynkowych perfum. Usiłuję rozdzielić te dwie różne substancje, w czasie gdy czekam na Nuriję, która, zważywszy na mój młody wiek, każe mi wyczekiwać całymi godzinami... Ja mam jednak wystarczający powód, aby znosić te męki, moim zdaniem - warto.
Synek jest drobny i chudy, ma smutne oczy i wilgotne wargi, tak jak ojciec. Urodził się z twarzą biedaka. Widać, że będzie wykonywał podrzędne prace, życie wiele mu nie ofiaruje, będzie miał co najwyżej dwie kobiety, będzie sobie jakoś radził w ramach swoich skromnych możliwości.
Z jego małego ciałka emanuje wielka uległość wobec losu i to moje wrażenie przekłada się na dojmującą melancholię,
przyprawiającą mnie o ból żołądka. Kiedy na niego patrzę, | ogarnia mnie pragnienie, aby coś dla niego zrobić, dać mu coś, wyszeptać do ucha.
Robiłam to na swój sposób, na tyle, na ile mogłam: mówiłam do niego, przynosiłam mu słodycze, zabawki; odmawiał, nie chciał niczego przyjąć. Patrzył na mnie nieufnie, tak jak jego ojciec, a ja poczułam, że muszę rzeczywiście przestać; troska, którą mu okazuję, zaczyna budzić podejrzenia.
Ja mam jednak wystarczający powód, by znosić melancholię, o którą przyprawia mnie to wszystko, moim zdaniem - warto.
Nurija jest nauczycielką w szkole podstawowej, w miasteczku, które nie może leżeć zbyt daleko od Tirany. Podróżuje codziennie w tę i z powrotem pociągiem bez drzwi i okien, który na szczęście dowozi ją niedaleko szkoły. Szkoła ma pewien skarb, który zachował się tam przypadkiem, i Nurija mi go przywozi. Jej nie interesują tego rodzaju skarby. Codziennie daje mi odrobinę wielkiego marzenia, o którym sądzę, że jest nieskończone, albo przynajmniej mam taką nadzieję. Dawkuje mi je kroplomierzem, bo chce mi je sprzedać za wysoką cenę.
- Przywiozłam ci dzisiaj to, co chciałaś - powiadamia mnie - dokładnie to, co chciałaś.
Rośnie mi gorączka, pocą się ręce, ściska mnie w żołądku.
- Pokaż mi, tylko na chwilę, pozwól dotknąć, tylko musnę... Proszę...
- Zawarłyśmy przecież umowę: tak postanowiłyśmy, prawda? Dam ci w zamian za to, co wiesz.
Pokazuje mi trochę mojego marzenia, tak, to jest to czego pragnę, a stron jest tyle, że wystarczyłoby mi przy. najmniej na miesiąc, gdybym zaś powracała do nich wielo- krotnie, nawet na dłużej.
Cena znajduje się w szafie mamy, zamknięta na klucz. Ta cena ma kształt złotych kolczyków, rozmaitych pierścionków, bransoletek, naszyjników, wszystkiego, co tylko ma jakąś wartość. Większość z tych przedmiotów babcia podarowała mamie, inne mama dostała z okazji ślubu z tatą. W każdym razie klejnoty leżą tam, zamknięte na klucz, nikt ich nie nosi, dlaczego więc nie zamienić ich na coś bardziej niezbędnego, co, przynajmniej dla mnie, przedstawia najwyższą wartość?
Mama niczego nie zauważa, jest w tamtym czasie bardzo zajęta własną urodą. Zanoszę więc wszystko Nurii. W zamian, och, mój Boże, w zamian dostanę marzenia, będę miała marzenia, którym oddam się bez reszty.
Przed pójściem do szkoły korzystam z okazji, aby zajrzeć do Nurii i zapłacić moją cenę. Mama patrzy niechętnym okiem na naszą przyjaźń.
- Co ty tam robisz, u tych biedaków? - mówi. - Boże, jaka jesteś podobna do swojej babki, która wciąż musi przebywać wśród ludzi - dodaje pogardliwie (bo ona, moja matka, kocha samotność, która jest czymś bardzo szlachetnym). - Geny nigdy się nie mylą - ciągnie dalej - zamiast moich dwudziestu trzech chromosomów, wzięłaś wszystkie czterdzieści sześć od ojca.
Po wizycie u Nurii idę do szkoły, gdzie niekiedy czytają nam bajki. Bardzo lubię bajki, ale jest pewien problem: wszystkie bajki w moim kraju są pełne partyzantów, którzy, kiedy zostaną złapani przez nazistów, zjadają list od Partii (odezwę, którą mają rozpowszechnić), aby nie dostał się on w ręce wroga. Gdy partyzant połknie już cały list, znosi tortury, nie wyjawia jednak, gdzie ukrywają się jego towarzysze, przyjaciele od wspólnych ideałów, i umiera, a biały śnieg barwi się na czerwono jego krwią. Wróg Niemiec Wysłuchuje ostatniego życzenia, które wypowiadają wargi albańskiego partyzanta na chwilę przed śmiercią: „Niech żyje Albania, niech żyje Partia komunistyczna, precz z nie-mieckimi nazistami!". Nie umrze przed wypowiedzeniem tych słów. Niemiecki żołnierz jest wstrząśnięty; będzie miał się nad czym zastanawiać w obliczu tak wielkiej odwagi i miłości ojczyzny.
Kiedy bajki opowiadają o zwierzętach, lew jest partyzantem, wilk i szakal włoskim faszystą i niemieckim nazistą, a bajka kończy się zawsze tak samo: lew pożera wilka albo szakala.
Dowiedziałam się również, że Morze Jońskie (znacie Morze Jońskie, niebieskie i przezroczyste, nad którym leży Albania, Grecja i część południowych Włoch?), że to cudowne, krystaliczne morze nazywa się Jońskie od albańskiego partyzanta imieniem Jon, który pewnego dnia zginął za ojczyznę, własną krwią barwiąc na ciemnoczerwono głębokie wody. Zastanawiam się, jak mogło nazywać się to morze przedtem, zanim Jon zabarwił je swoją czerwoną krwią.
Wygląda na to, że morze nie miało nazwy aż do dnia, w którym ochrzcił je albański partyzant Ciekawa jestem
również, co sądzą o tym Włosi i Grecy, którzy muszą nazywać swoje morze imieniem albańskiego partyzanta. Oni pewnie też mają partyzantów... Lecz prawdopodobnie ich partyzanci nie zginęli nigdy w tym morzu.
Widzę, że Nurija ma na serdecznym palcu gruby pierścień z błyszczącego złota. Bardzo zadowolona, oznajmia mi, że kazała go przerobić z jednego z tych pierścionków, które jej dałam.
- Ponieważ był dla mnie za duży - mówi - musiałam go zmniejszyć, aby móc nosić go na palcu. Cudownie! Mam teraz pierścionek grubszy i bardziej okazały!
Nowy sweterek w białe i czarne romby, który robi właśnie na drutach, powstaje z wełny wykradzionej przez mnie z domu. Nurija chyba jest ze mnie zadowolona, domaga się jednak więcej:
- Rozejrzyj się również u ciotek i u babki, muszą mieć jakieś błyskotki.
Obiecuję, a ona wkłada mi w ręce, w moje ręce, najwspanialszą rzecz, jaka może istnieć na tym świecie: sto bajek braci Grimm. Tego rodzaju książek nie znajdzie się już w Albanii - bajki, w których występują księżniczki i czarodziejskie różdżki, nie sprzyjają dojrzewaniu, ale zakazany owoc może być niekiedy taki słodki!
Biorę książkę, a książka bierze mnie, jestem szczęśliwa.
Mama dowiedziała się, że ukradłam jej biżuterię. Przyszła po mnie do szkoły i zaciągnęła do domu, szarpiąc za ubranie i bijąc po twarzy, która paliła mnie, jakby miała temperaturę trzech tysięcy stopni. Przez całe dnie
poddawana byłam przesłuchaniom, najpierw przez nią, «0tem przez dziadka.
Musiałam dokładnie opowiedzieć, co podarowałam Nurii.
- Masz tu papier i ołówek, spisz wszystko, słyszysz, wszystko.
Wynotowałam szczegółowo wszystko, co jej dałam.
Na tym jednak moje cierpienia się nie skończyły. Każdego wieczoru dziadek wracał do tematu:
- No więc, co jej jeszcze dałaś? Zastanów się, przypomnij sobie... Przypomnij sobie, zastanów się. To na pewno nie wszystko, brakuje jeszcze innych rzeczy...
Pozostało mi tylko wymyślić fikcyjne dary. Jak miałam ich przekonać, że lista jest kompletna i że nic już nie można do niej dodać?
- Nie da się już odzyskać wełny, a to była dobra jagnięca wełna - wzdycha mama. - Zrobiła z niej sweterek, łącząc ją z inną. A pierścionek, co za wstyd, przetopiła go, dodając miedzi, aby był grubszy.
Podchodzi do mnie i nie mam żadnych wątpliwości, co się zaraz stanie, kolejny policzek rozpala mi twarz i oślepia. Moje oczy widzą jedynie czarne niebo i przemierzające je komety.
Książka pozostaje moją własnością.
W szkole nadeszła pora szczepień. Trzy dni po szczepionce trawi mnie gorączka i swędzi całe ciało. Pokrywam się czerwonymi plamami, które nieustannie drapię. W środku nocy mówię do mamy:
- Umieram, mamo, umieram.
Lekarz nawet mnie nie dotyka.
- To jest trąd - mówi, wychodząc w pośpiechu.
Leżę w łóżku, wciąż płonąc, a tymczasem swędzenie pomału ustępuje. Badania wykazują ostrą żółtaczkę; wątroba zrobiła się duża jak piłka, a białka oczu zażółciły się. Żółtaczka dostała się do moich żył wraz ze szczepionką.
Kiedy zamknęli mnie w szpitalu, miałam przy sobie książkę. Trafiłam na oddział chorób zakaźnych, minimum trzy tygodnie izolacji.
Zajadałam się pulpetami w sosie, dowodem troski ze strony babci, obsypywana matczynymi pocałunkami, a wieczorem czytałam wciąż na nowo braci Grimm.
Książka cały czas spała ze mną, pod poduszką. Pewnego ranka, po przebudzeniu, nie mogłam jej znaleźć. Pytałam wszystkich:
- Czy ktoś nie widział gdzieś mojej książki? Starej książki z postrzępionymi stronicami? Naprawdę nikt jej nie widział...
Książkę mi ukradziono.
Opuściłam szpital bez książki, ale za to teraz - w ciągu trzech tygodni - wyrosły mi piersi, małe piersi, które bardzo bolą i zmieniają moją sylwetkę.
Również pewien rodzaj krwi spłynął mi po udach. Rozpaczałam z powodu tego, że krew nie jest bardzo czerwona, taka jak krew partyzantów, którzy zginęli za ojczyznę. Czyżbym nie miała równie wielkich ideałów? A może, gdyby trzy, cztery krople kapnęły na biały śnieg, krew stałaby się bardziej czerwona?
W każdym razie z Nuriją już nie rozmawiam.
CHÓR NA DWA GŁOSY
Po tej samej, co zawsze, zadziwiającej lekcji muzyki, dziś czeka mnie coś niezwykłego.
Muszę się z kimś spotkać, jestem trochę niespokojna. Prawie nie zmrużyłam oka, nie mogłam nic przełknąć. Nie wiem, jak zareaguję, czuję, że moje pragnienie napotyka jakąś przeszkodę i słabnie.
Jest południe, nadeszła pora.
Otwieram ciężką, drewnianą bramę i wchodzę do ogrodu przy domu. Wiem, w jaki sposób promienie słoneczne kładą się w tym ogrodzie na trawie i jakie cienie tworzą.
Ten ktoś jest tam, czeka na mnie. Ma zupełnie siwe włosy, brakuje mu zębów. Robię to, co wydaje mi się, że powinnam zrobić: ściskam go.
On też mnie ściska, ja płaczę, on płacze.
Zdaję sobie sprawę, że płaczę ze zdziwienia w obliczu tego, co czuję: nie kocham tego mężczyzny i budzi to we mnie gorycz, boli mnie to, bo przecież powinnam go kochać. Zastanawiam się mimowolnie, czyjego łzy są łzami miłości, zastanawiam się nad tym, znając swoje własne; to nie są łzy miłości, to są łzy wynikające z poczucia winy
z powodu braku miłości, z powodu rozczarowania brakiem wierności uczuć, z powodu głębokiego bólu, ponieważ ten mężczyzna przede mną - mój biologiczny ojciec - ma zupełnie siwe włosy, a wtedy, gdy widziałam go po raz ostatni, były jeszcze czarne.
Czas nas rozdzielił, kradnąc mi (kradnąc nam) wszystko: miłość, pamięć, zażyłość, jeśli coś takiego w ogóle kiedykolwiek między nami istniało.
Od razu pyta mnie o mamę. Chce wiedzieć, jak się miewa. Odpowiadam, potem zapada pełne skrępowania milczenie. Lata nieobecności wymuszają oschły dystans.
- Teraz będziemy się często widywać - mówi, patrząc na mnie zadowolony, i -Tak.
Nie wiem, ile czasu spędziliśmy razem, ale po powrocie do domu, rzuciłam się mamie na szyję. To ją znam, to ją kocham: moją mamę.
Nazajutrz, spełniając obowiązek dobrej córki, poszłam go odwiedzić. Jeśli będę z nim przebywać, pokocham go. Towarzyszył mi ten sam ból żołądka, który sprawiał, że czułam się słabo. Kiedy już zamknęłam za sobą drzwi, zobaczyłam jego postać czekającą na mnie na chodniku przed domem babci.
Dziś jego włosy są kruczoczarne. Zbliżam się i mówimy sobie dzień dobry, całujemy się. Jego dłonie, palce są poplamione na czarno. Na pewno umył ręce przed przyjściem, ale plam nie udało się usunąć.
Zaczynamy iść ulicą, znowu pyta mnie o mamę:
- Jest w domu?
-Tak.
- Nie chce mnie widzieć?
- Nie... Ale ty ją biłeś, pamiętasz?
- Wcale nie, kto tak mówi?
Ulicą przechodzą kobiety, dziewczyny, zapomina o mnie, odwraca głowę, aby się im przyjrzeć.
- Tato, boisz się śmierci? - pytam i z trudem przychodzi mi wymówić słowo „tato", towarzyszy temu wrażenie, jakby to było przekleństwo.
ł - Ja miałbym bać się śmierci? Ależ ani trochę... Niczego się nie boję.
- Śmierć cię nie przeraża?
- Widziałem martwych ludzi, jak gnili przez trzy, cztery dni. Ciała leżały na ziemi; nie, nie, śmierć mnie nie przeraża. .. - mówi dalej, machając poplamionymi na czarno rękami.
Idę koło niego, on w dalszym ciągu przygląda się kobietom, chcę go o coś spytać, o coś, co mnie dręczy, chcę go spytać, ale brakuje mi odwagi, chcę... i nie....
- Co zrobiłeś z włosami?
Patrzy na mnie zdziwiony i pyta:
- A bo co, widać?
- No pewnie - przytakuję - wczoraj byłeś biały jak gołąb, a dziś masz włosy czarniejsze od piór kruka i myślisz, że tego nie widać? Spójrz tylko, jak wyglądają twoje ręce...
- Skoro nie powiedziałaś mi tego od razu, pomyślałem, że nie rzuca się to aż tak bardzo w oczy.
jego naiwność, a może coś jeszcze innego, wstrząsnęła mną, nie wiedziałam, co powiedzieć. Ufarbował sobie włosy sam. Nieszczęsny człowiek, co za smutek. Wyobraziłam
go sobie przed lustrem, jak otwiera po raz pierwszy w życiu tubkę z farbą, która poczerniła mu włosy i wewnętrzną stronę dłoni. Walka, którą toczył nieświadomie z czasem, sprawiała mi ból.
Jego ręce - głupie wspólniczki, które nie umieją się schować - kołysały się w takt jego głosu:
- Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, że twoja matka jest taka nerwowa...
Szliśmy obok siebie i on, rozkoszując się widokiem ulic i kobiecych ciał, nie pamiętał o mnie przez większość czasu, a potem, gdy sobie przypominał, że tu jestem, pytał po raz kolejny, czy mogę go umówić z mamą. Dlaczego mama opuściła go już po trzech latach jego pobytu w więzieniu? Dlatego że znalazła sobie kogoś innego, prawda? Jak to było z tym adwokatem, z którym mama się spotykała? Czy coś o tym wiem?
Dziś mam prawo do kolejnej porcji zadziwiającej lekcji muzyki.
Nauczyciel jest podobno chory. Serce nauczyciela jest bardzo chore. Wchodzi do klasy, fiołkowe cienie wokół oczu kontrastują z opaloną twarzą. Jego ciało ma kształt sześcianu, głowa ma kształt sześcianu, sześcian dyszy, przysiada na stole i dzieli nas na dwie grupy.
Głos pierwszy, głos drugi. Zmieniłam niestety głos pierwszy na drugi, potem drugi na pierwszy i znów na drugi, bo nigdy nie udało mi się zrozumieć, do jakiej grupy należy ten mój oportunistyczny głos. Nie mogę się doczekać, kiedy skończy się śpiewanie.
Najwspanialsze następuje później. Śpiewamy o Partii, wszystkich partyzantach, naszym szczęśliwym życiu,
a potem, kiedy serce nauczyciela zmęczy się już tym zgiełkiem, śpiew ustaje, a on zaczyna mówić:
- Tak, moi drodzy, w jakich szczęśliwych czasach dorastacie; wiecie, że żyjemy w socjalizmie, a wiecie, co to znaczy? To znaczy, że w niedalekiej przyszłości znajdziemy się w ostatniej fazie socjalizmu, która nazywa się „komunizm". Co się wówczas stanie ze społeczeństwem? Coś cudownego: istota ludzka będzie tak dojrzała, że my wszyscy - i wskazuje na nas palcami, i wskazuje również na mnie, to znaczy, że dotyczy to również mnie! - wszyscy będziemy kupować bez pieniędzy.
Nie mogę wyjść ze zdumienia. Móc kupować wszystko bez pieniędzy.
Jego zapał rośnie:
- Świadomość nowego człowieka stworzonego przez Partię będzie tak rozwinięta, że każdy weźmie tylko to, czego potrzebuje, nic więcej.
Ja wiem, co wezmę: białe skarpetki na pochód pierwszomajowy, bo Pierwszy Maja jest nie tylko wielkim świętem robotników z całego świata, w Tiranie jest również dniem, w którym niemal wszystkie dziewczyny mają nowe sandały i nowe skarpetki.
Moje nie są nowe, dlatego chciałabym, aby Pierwszy Maja nigdy nie nadszedł.
Jeśli jednak komunizm nadejdzie już niedługo (mam nadzieję, że jutro), będę mogła wreszcie pójść kupić bez pieniędzy! Mam w każdym razie poważne wątpliwości co do tego, że ludzie wezmą tylko to, czego potrzebują. Już teraz, kiedy przyglądam się twarzom moich koleżanek
z klasy, trapi mnie koszmarna wizja: „Czy zostawią coś dla mnie? Wezmą rzeczywiście tylko to, czego potrzebują i nic więcej?".
Czyja wzięłabym tylko to, czego potrzebuję?
Wielkie pytanie.
Tata obiecał mi chiński rower. Chińskie rowery są o wiele ładniejsze i wyglądają bardziej elegancko od rowerów czechosłowackich. Mówi mi:
- Przyjdź w środę, na środę będzie gotowy.
(Sam zrobi rower, ma wielki talent do mechaniki, to jego pasja).
Co środę otwierałam wielką bramę domu, mając za każdym razem nadzieję, że zobaczę rower, wyobrażałam sobie, że będzie szary i metalizowany. Rower spotkał ten sam mityczny los co płótno Penelopy.
Nigdy nie został ukończony.
- A więc, tato, co z tym rowerem?
- Zorganizuj mi spotkanie z mamą... Dlaczego mnie zostawiła? Wiesz coś o tym?
Zaczynam sądzić, że brak miłości między nami dwojgiem jest wzajemny. Spotyka się ze mną dlatego, że pośredniczę w jego obsesji na punkcie mamy. Chce jej, bo jest piękna. Jego kobieta koniecznie musi być piękna. Im bardziej inni twierdzą, że jego żona jest piękna, tym bardziej on jej pragnie. Ona jest najpiękniejsza w mieście, musi ją odzyskać.
Potężny motocykl, piękna żona.
Mama odmawia.
Tata postanowił ożenić się ponownie. Samotność nie jest jego mocną stroną. Mogę zrozumieć, siedem lat więzienia to bardzo wiele, siedem lat bez ciała kobiety obok siebie. A gdyby nawet okazało się prawdą, że stał się w więzieniu pedałem, jak twierdzi mama, zrozumiałabym dlaczego. Nie widzę w tym nic złego, nic z tego zła, o którym mówi mama. Wydaje mi się to czymś ludzkim.
Tata się ożenił. Jego żona ma trzydzieści osiem lat. Powiedział mi, że okazała się dziewicą.
Albański chór buczy: „Dziewica jest zaszyta, kto wie, ile razy zaszywana i rozpruwana... Jaka tam dziewica".
- Jest brzydka - przyznaje tata - ale jest porządną kobietą. .. Spałem z nią tylko raz, tylko po to, aby zrobić jej dziecko. Ale jest taka brzydka... Nie mógłbym więcej pójść z nią do łóżka, śpię oddzielnie.
Nie wiem, dlaczego mi to mówi, potem pojmuję; sądzi, że powtórzę wszystko mamie.
Jego żonę zapłodniła jedna noc.
EPILOG
Ziemia Obiecana
Samolot odlatywał o siódmej rano.
Nie powiedziały nic nikomu.
„Wszystko musi pozostać tajemnicą".
Co można było sprzedać, sprzedały, bilet kosztuje tyle, ile cały rok pracy.
Podjęły decyzję, nie namyślając się zbyt wiele. Nie wiedziały nawet, dokąd pojadą.
„Do diabła z tym przeklętym krajem!"
Noc minęła ciężko. Pół sen, pół czuwanie pełne były lęków. Hałas przejeżdżającej ciężarówki przyprawił je o drżenie, myślały, że to policja.
Rano pożegnanie z dziadkami było dla Evy łatwe, uspokoiła ich, zapewniając, że na pewno nie uda im się wyjechać, że z pewnością im to uniemożliwią, byłoby zbyt pięknie móc zrealizować swoje marzenie.
Dziadkowie płakali i zostali w domu, niepocieszeni. Siwe włosy, potargane w czasie snu, uczestniczyły aktywnie w ich smutku.
- Teraz już dosyć - ucięła Eva, odeszła, a w ślad za nią mama, wlokąc swoją walizkę.
Zamykając żelazną bramę, spostrzegła, że dziadkowie płaczą głównie z powodu zaskoczenia; fakt, że matka i córka trzymały swój wyjazd w tajemnicy, zranił ich.
- Ależ babciu, wrócimy za godzinę, przekonacie się!
Samolot podskakiwał i trzeszczał, grożąc w każdej chwili katastrofą. Eva pytała matkę, dokąd pojadą, kiedy już wylądują. Matka nie chciała o tym myśleć. Wyjechała i już.
Spojrzała przez okno na bezkresne morze. Mogły równie dobrze nie dotknąć nigdy tej jakże wymarzonej ziemi, scenografii wszelkiej miłości ukrytej w głębi serca.
Ale nie, przeznaczone im było dotrzeć na miejsce.
Pierwszy widok ziemi był mozaiką różnobarwnych pól uprawnych. Także tutaj trawa jest zielona, pomyślała, ludzie chodzą, posługując się nogami, tak jak my, powiedziała mama, tak jak my, od których dzielą ich galaktyki!
Uznała, że kobiety po drugiej stronie morza mają ciemną karnację z powodu dużych dawek słońca, jasne blond włosy i chude uda (jej wujowie powiedzieliby: takie chude, że można by je rzucić psom na pożarcie, i one też nie chciałyby jeść!).
Ależ nie miały nic wspólnego z Sophią Loren i Giną Lol- lobrigidą! Gdzie się podziała słynna uroda włoskich kobiet? To było doprawdy niewiarygodne!
Gdzie ukrywały się te cudowne żony, gospodynie domowe, które, chociaż otoczone trojką dzieci, zachowały
wspaniałą sylwetkę i które rozwieszając bieliznę upraną proszkiem Dash, podbijały serca mężczyzn?
Mężczyźni z naszych stron, kiedy oglądali je ukradkiem w telewizji, wzdychali: „Ach, moja śliczna, chodź do mnie, a pokażę ci raj... Moja gołąbko... Ach, och..potem zaś wydawali z siebie rodzaj gorzkiego i ponurego mruknięcia skierowanego do żony, zwiędłej już i bezpłciowej: „No już, pospiesz się, przynieś mi jedzenie i bądź cicho!"
Odwracali ponownie głowę w kierunku telewizora, gdzie ślicznotka wciąż zapewniała o cudownych efektach używania proszku Dash, i na ich męskie twarze powracał słodki uśmiech.
„Zjadłbym cię całą! Piersi i uda! To jest dopiero kobieta, niech to piorun trzaśnie!".
Słowa wytryskiwały im z ust, potłuszczone pożądaniem i sosem pomidorowym.
Eva weszła do sklepu z wyrobami tytoniowymi, aby kupić dwa bilety autobusowe. Mama została na zewnątrz i czekała na nią z walizkami ze sztucznej skóry, gdzie, pośród niewielu przedmiotów, cuchnął słony ser włożony między kromki chleba. Obok z pewnością znajdowały się ulubione wałki mamy.
Sklep z wyrobami tytoniowymi to był inny świat. Eva odkryła, że chce w nim zostać, bez wątpienia potrzebowałaby wielu godzin, aby rozejrzeć się w całym tym przepychu, który ją oszołamiał: kolorowy papier, złote litery, kapryśne formy czekoladek, guma do żucia, herbatniki migdałowe, cukierki o smaku świeżej mięty, mocnej, łagodnej, mięty- -lukrecji, losy na loterię z rysunkiem syreny, a na koniec,
za kontuarem, mężczyzna, który ze swoimi długimi włosami wyglądał, jakby wziął się z karty do gry. Walet kierowy na przykład, z falującą czupryną, blondyn, o skórze koloru miodu, z niebieskimi oczami, mówiący obcym językiem, pachnący obcym zapachem.
- Dwa bilety - powiedziała Eva po angielsku.
Wzięła je i wyszła.
Na zewnątrz odnalazła mamę, która, bardzo uprzejma i onieśmielona, wyjaśniała jakiemuś młodzieńcowi:
- Ona bagaże trzyma sama, ona cudzoziemka, ona pieniędzy nie, ona walizki sama, dziękuję, dziękuję, ale ona walizki sama.
Co się dzieje, spytała Eva, a mama, purpurowa z zadowolenia, odpowiedziała:
- Przypuszczam, że chciał mi pomóc zanieść walizki.
- Co ci powiedział?
Udało jej się zapamiętać zdanie.
- Powiedział mi: „Per ąuanto scopi?" . To musi mieć coś wspólnego z walizkami. „Per ąuanto scopiV\
Również Eva starała się utrwalić w pamięci zdanie wypowiedziane przez cudzoziemca, o którym tak długo śniła; zapytają później kuzynkę, która dobrze zna włoski, co to dokładnie znaczy. Tymczasem ciekawość pożerała ją, ale niestety żadna z piosenek, których nauczyła się na pamięć, nie zawierała słowa „scopare".
Wsiadły w autobus do Rzymu.
Na tej ziemi Albańczycy zrozumieli, że mogą umrzeć. Mimo swojej drapieżnej i odważnej natury zaczynają czuć,
że kręgosłup dokucza naprawdę, że głowa może aż tak boleć, i jeszcze zęby... Środki, stosowane przez albańskie babcie, tutaj nie działają.
Samotność przybiera postać wrzodu żołądka, potrzebne są dziwne tabletki, aby usnąć. Tabletki, które w końcu nie dokonują obiecywanych przez siebie cudów, nie uwalniają duszy od trwogi egzystencji.
Miejsce lekkomyślności zajmuje niepokój i wielu, aby wyleczyć się z wrzodu, wraca do słonecznej Albanii.
Tam od razu czują się lepiej - zapewniają.
Nie chcą więcej słyszeć o ziemiach obiecanych. Zrozumieli, że tam się umiera, a oni nie chcą umrzeć.
SPIS TREŚCI
ŻYJ, ŻYJ I NIE ZDYCHAJ, ALBAŃCZYKU
PLAMY t
ŻÓŁTKA JAJ
KORONA CHRYSTUSA
ZMYSŁOWA ALBANIA 35
BEL-AMI 47
SEN 55
LOSY KOBIET 57
WODY 63
POMARAŃCZE Z TIRANY 67
OGRÓD DZIECIŃSTWA 77
DERWISZ OD CUDÓW 83
CZERWONA KREW NA BIAŁYM ŚNIEGU 95
CHÓR NA DWA GŁOSY 103
EPILOG 111