Od dwóch miesięcy Alan Drake stawał się naprawdę samotny. Radość dwutygodniowego postoju na Ziemi szybko minęła gdy kolejne dni na sunącym przez kosmos pokładzie Santa Marii zlewały się ze sobą. Ziemskie doki były dla niego regularnymi wakacjami, gdzie nawiązywał i odświeżał krótko trwające przyjaźnie które za cel brały sobie przede wszystkim psoty i włóczenie się po miejscach gdzie widniały krzyczące czerwienią znaki „zakaz wstępu”. Śniadanie, winda, szkoła, obiad, szkoła, winda, Virtual, kolacja, spać, czasem gitara. Statek zawsze był domem, miastem i jak słyszał wokół - nadzieją. Ale był też cholernie nudny. Alan wyczuwał, że każdy kogo spotykał przejęty był doniosłością tej misji, początkową ekstazę podróży w nieznane powoli zastępowało wielkie oczekiwanie. Niemal cztery tysiące kolonistów miało stworzyć przyczółek ludzkości na NH-353.3 „Eden” - planecie, która jak donosiły raporty Skautów miała być rajem w porównaniu do Ziemi, kolejną wymarzoną kolonią.
Tym razem był najmłodszą osobą na pokładzie, został już niecały miesiąc do jego czternastych urodzin. Może dlatego dorośli starali się go unikać, podchodzili z ogromną rezerwą do ukochanego synka Pani Kapitan. W jego obecności nie do końca wiedzieli jak się zachować i co powiedzieć, by przypadkiem nie narazić się na gniew dowódcy. Wielokrotnie widział jak cichły żywiołowe pogaduszki gdy pojawiał się w korytarzu, a gdy próbował nawiązać z kimś dialog, spotykał się z przesadną grzecznością i zauważał jak jego rozmówcy starają się wycofać i prawdopodobnie woleliby czyścić zęzę niż przeżywać katusze obecności Alana. Przyzwyczaił się do tego szybko. Kolejne godziny, dni i miesiące w szkole zastępowały mu życie jakie prowadzili jego rówieśnicy na Ziemi. Fantomowi nauczyciele towarzyszyli mu od zawsze pilnując i dyscyplinując, a Alan uwielbiał im dokuczać i wdawać się w ciągnące się godzinami sprzeczki, mimo że byli tylko programami. Wiedza wlewała się w niego wartkim strumieniem a on połykał ją łapczywie. Matematyka, kartografia gwiezdna, astrofizyka - wszystko co było mu serwowane pożerał i nigdy nie miał dosyć. Ale to co uwielbiał najbardziej przychodziło po zajęciach, jego prawdziwą miłością było pilotaż. Wahadłowce, myśliwce, kontenerowce - mógł siedzieć w Virualu całą wieczność. Rozgrywał kolejne bitwy z rebeliantami, lądował i wznosił się, nurkował w atmosferze gazowych gigantów o wschodach i zachodach ich słońc w pościgach za piratami lub uciekając przed Gwiezdną Policją.
Matka Alana całe dnie i większość nocy spędzała na mostku czuwając nad statkiem. „Jak się czujesz synku”, „dobrze synku”, „jak idzie nauka?” To praktycznie jedyne zdania które ostatnio od niej słyszał. Wiecznie zapracowana i nieobecna. Załoga zawsze się jej bała, a pasażerowie nigdy nie wchodzili jej w drogę. Całe życie, jakie spędził na Santa Marii obserwował jak przez pokład przewijają się kolejne twarze załogi, jak koloniści wchodzą na Santa Marię z nadzieją na nowe życie i jak z niego schodzą by je rozpocząć.
Bladoniebieska poświata panelu oświetlała skąpym światłem twarz Alana gdy uderzał w metalowe struny wydobywające z siebie wszędobylskie porykiwanie gitary. Panel podpowiadał mu kolejne chwyty, riffy, bicie, oceniał wierność oryginałowi i wyświetlał jego sylwetkę, ukazywał neonową grafiką jak kontynuować utwór. Powietrze gęste było od wibracji ciężkiego, dynamicznego brzmienia, przy którym tańczyła jego dusza podążając za ręką wędrującą po zimnym, palącym opuszki gryfie.
Odległy huk eksplozji i płacz metalu przerwały samotny występ. Pokład zakołysał się gwałtownie. Rzężąca wciąż gitara wysunęła mu się z rąk, by poszybować w stronę sufitu wciąż odgrywając ostatni akord urwanej kompozycji. Spięte ciało Alana poddało się napływającej nieważkości, stopy delikatnie zaczęły oddalać się od podłogi. Zaczerpnął powietrza, momentalna fala ciepła rozlała się po jego wnętrzu. Wybity z rytmu uderzeń piórkiem o struny poddał się sercu bijącemu szybciej z każdą upływającą sekundą. Wiedział, że nie było czasu do stracenia. Szkolenie z zachowania w razie utraty grawitacji było jednym z pierwszych jakie przechodził każdy, kto leciał na podbój przestrzeni kosmicznej. Awarie systemów sztucznej grawitacji pochłaniały rocznie setki ofiar, a koledzy z doków często wymieniali między sobą makabryczne legendy o "skoczkach", głównie pracownikach magazynów i hangarów, którzy oddryfowali zbyt wysoko, zanim systemy te ponownie zaczęły działać.
Alan zaczął balansować ciałem by odbić się delikatnie od ściany w kierunku orelingowanej koi. Pomyślał, że najlepiej będzie jak spróbuje ułożyć się na sprężystym materacu w oczekiwaniu na ciążenie. Jazgot lewitującej gitary powoli tracił na sile.
Grawitacja złapała go w pół obrotu. Podłoga przywitała go swoją bezlitosną obecnością. Zanim uderzył o pokład, na który właśnie spoglądał, zdążył jeszcze spiąć wszystkie mięśnie i rozłożyć szeroko ramiona
aby zamortyzować upadek. Gitara trzasnęła tuż obok jego głowy by oddać swój ostatni dźwięk, osunęła się cicho po ścianie. Wyglądał jakby właśnie skończył robić ostatnią wyczerpującą pompkę. Nadgarstki paliły od uderzenia a stłuczone kolana świdrowały bólem, mimo to poczuł ulgę wiedząc że wszystkie kości są całe.
Odrobina mroku wkradła się do pomieszczenia. Wyświetlacze na ścianach przygasły by odsłonić swój szary, matowy kolor. Alarm bojowy wypełnił ciszę swoją złowieszczą modulacją.
- Alan - zdenerwowany, zatroskany głos mamy wydobył się z branzolety, która była komunikatorem, osobistym asystentem i encyklopedią.
- Mamo ? Co się stało ? - Wstał z trudem przezwyciężając ból który promieniście rozlewał się z kolan na nogi.
- Alan, kochanie, idź natychmiast do mojej kajuty, tam … - wibrujący głos zatroskanej matki zdradzał powagę sytuacji.
- Ale co się dzieje? - przerwał jej.
- Natychmiast! - zabrzmiało jak rozkaz - Kroczę w ciemnościach, by przynieść nowy dzień, niech gwiazdy będą moją tarczą - podniosła głos recytując. - Powtórz!
- Kroczę w ciemnościach … - zaczął niepewnie.
Pokład zachwiał się ponownie. Tym razem nie słyszał żadnej eksplozji, za to kadłub odezwał się metalicznym tubalnym głosem jak gdyby był dzwonem któremu obudziło się zaspane serce. Grawitacja wciąż działała.
- Idź do mojej kajuty i powiedz to! - głos mamy nie pozostawiał wątpliwości, mówiła do niego jak do żołnierza. Zrobiła krótką pauzę. - Pamiętaj, że zawsze będę … - jej miękki głos ucichł, zastąpiony przez statyczny szum bezdusznie grający na jedna nutę.
„Piraci” pomyślał. Nigdy nie przypuszczał, że mogą być czymś więcej niż tylko zmyślonymi opowiastkami snutymi przez nudzącą się załogę czy postaciami z Virtuala. Znał opowieści o śmiałych akcjach abordażowych relacjonowane przez cudem ocalałych rozbitków. A ten dźwięk nie mógł być niczym innym jak dzikim dokowaniem. Jazgot piłowania rozległ się w oddali. Kadłub śpiewał razem z piłami.
Masywne drzwi nie zamierzały otworzyć się automatycznie. Palące nadgarstki przypominały Alanowi o upadku kiedy chwycił za obręcz bezpieczeństwa. Pociągnął za nią spinając całe ciało zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Koło nie drgnęło nawet odrobinę. Łzy napłynęły mu do oczu, a alarm podniecał beznadzieję sytuacji. „Mama” niepokój narastał. Piraci z opowieści okrutnie obchodzili się z załogą. Przypomniał sobie historię o „C-134”, obrabowanym kontenerowcu i jego pustych korytarzach jakie powitały ekipy poszukiwawcze. Na pewno nie przydarzyło im się nic wesołego.
Gitara skąpana w motywie tańczących płomieni leżała u jego stóp. Wpadł na wspaniały pomysł. Podniósł ją jak uskrzydlony i niczym opętana gwiazda na koncercie uderzył nią zamaszyście o podłogę. W rękach został mu gryf a dyndająca dusza kołysała się na strunach. Wsunął kikut w koło otwierające drzwi, zakleszczając go na wspornikach mocujących i nacisnął całym ciężarem ciała tak skonstruowaną dźwignię. Nie używany zapewne nigdy mechanizm powoli poddawał się. Drzwi uchyliły się lekko, odsłaniając korytarz wymalowany pomarańczą oświetlenia awaryjnego. Wejście do apartamentów kapitańskich znajdowało się na jego końcu.
Spędził całe życie pod okiem mamy. Często wpadała w szał kiedy oddalał się bez pozwolenia w czasie pobytów w porcie. Nie była także zachwycona gdy poprosił o własną kajutę, ale udała się w końcu przekonać pod warunkiem, że weźmie którąś ze znajdujących się obok jej.
Drzwi do kajuty kapitańskiej przywitały go metalicznym i nieustępliwym połyskiem.
- Alan - powiedział, zastanawiając się co robić gdy się nie otworzą.
Poczuł ulgę gdy drzwi uniosły się.
Wkroczył do sanktuarium swej matki, największej kajucie na Santa Marii, wyrwanej z elektroniczno-metalowej rzeczywistości. Drewniana lakierowana podłoga na której środku ustawiono szerokie dębowe XIX-wieczne biurko kontrastowała z szarą wykładziną korytarza. Na biurku rysował się zarys wirtualnego monitora przecinając je w poprzek od krawędzi do krawędzi. Połączenie techniki z tradycją prezentowało się tak jakby stolarz w zamyśle miał idealnie pasującą koronę monitora na królewskim ciele mebla.
Ściany wspierały się na uginających się od ciężaru ksiąg regałach, które zawsze wprawiały go w zadumę czy są to jedynie ozdoby czy mama naprawdę czytała którąś z nich. W każdym razie nigdy nie był tego świadkiem, nie był też wielkim miłośnikiem papieru przecież wszystko można było przeczytać na branzolecie. Regały oskrzydlały drewniane zdobione drzwi do kwater osobistych. Nad wszystkim pieczę sprawowało żółtawe światło bijące z kryształowego żyrandola, który niczym ostatni fragment układanki nadawało kajucie wygląd spełnionej całości.
- Kroczę w ciemnościach, by przynieść nowy dzień. Niech gwiazdy będą moja tarczą.
Drzwi zatrzasnęły się za nim z impetem. Szczęk metalowych mechanizmów wypłynął zza ścian. Łuna żyrandola zmieniła płynnie swój ton przechodząc z żółci w karmazyn. Alan rozglądał się nerwowo w oczekiwaniu na wskazówkę jak wybrnąć z całej tej sytuacji. Miał nadzieję na cud, albo broń która wyciągnie ich z rąk napastników. Jakąś sztuczkę z rękawa Pani Kapitan.
Skupił w końcu wzrok na wpół przezroczystym monitorze który zajaśniał na biurku bladobrązową poświatą. Szkarłatne 120 kładło świetlisty cień na błyszczącym lakierze biurka.
119…
118…
***
Pinta krzyczała do niego jękiem metalowego kadłuba, który rozrywany był kolejnymi eksplozjami.
- Kapitanie, ona więcej już nie przyjmie - panicznie wyszeptał Jack.
- Do zwrotu szczury! Cała moc do manewrowych. Przez lewą burtę!
Powoli przygotowywała się do zwrotu. Wibrujący szum rozgrzewających się silników wędrował po jej metalowych kościach. Dla Rocka była to najlepsza muzyka, którą czuł całym sobą, gdy wdzierała się w niego z ciepłego pokładu na którym spoczywały jego bose stopy - Obracamy ją, na mój znak - powiedział spokojnie.
- Kapitanie, dwie rybki na ogonie. - Jack uniósł głowę znad panelu z czujnikami i spojrzał w oczy Rocka.
- Obracamy. Pędem! Puścić flary.