background image

MARGIT SANDEMO 

Ś

WIATEŁKO NA WRZOSOWISKU 

Ze szwedzkiego przełożyła 

LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA 

POL - NORDICA 

Otwock 1998 

background image

ROZDZIAŁ I 

Zabłądził, w końcu musiał spojrzeć w oczy okrutnej prawdzie. 

Zapewne już kilka dni temu zboczył z właściwej drogi, bo od tego czasu nie natknął 

się  na  ludzkie  siedziby  i  na  próżno  szukał  jakiegoś  znaku,  który  mógłby  go  utwierdzić  w 

przekonaniu, że posuwa się w dobrym kierunku. 

Teraz  jednak,  kiedy  coraz  wyraźniej  słyszał  huk  morskich  fal,  sprawdzały  się  jego 

najgorsze obawy: jechał dokładnie w przeciwną stronę. 

Po kilku latach wojaczki wracał do swej ojczyzny, do rodzinnego domu. Z początku 

wierzył, że walczy w słusznej sprawie, ale rychło zrozumiał, że coś takiego jak wojna w imię 

szlachetnych ideałów nie istnieje. Tylko tyle, a może aż tyle. 

Ów  młody  mężczyzna  o  imieniu  Roland  miał  długie  jasne  włosy  i  łagodne  oczy  w 

kolorze  nieba,  z  których  teraz  wyzierało  niezadowolenie.  Przybiła  go  świadomość,  że  choć 

tak długo już był w drodze, cel jego podróży ani trochę się nie przybliżał. Mimo że znużony i 

głodny, wciąż trzymał się prosto w siodle i wyglądał niezwykle dostojnie. 

Kiedy  znalazł  się  na  rozległym  wrzosowisku,  już  zmierzchało,  tylko  na  zachodzie 

złoty blask podświetlał ciężkie ciemne chmury. 

Jak  okiem  sięgnąć  rozpościerała  się  naga  równina,  na  której  wiało  niemiłosiernie. 

Tamtejsi ludzie powiadają, że w tej okolicy wichry urządzają sobie harce. Roland, choć nic o 

tym nie wiedział, sam uznał, ze to miejsce nie nadaje się na postój. Głuchy huk fal w oddali 

kazał mu się domyślić, że wrzosowisko ciągnie się wysoko nad poziomem morza, a spienione 

wody z wielką siłą podmywają ląd i kształtują wysokie, urwiste klify. 

Zmarnowałem życie, myślał Roland, a w kącikach jego ust pojawił się wyraz goryczy. 

Tyle straconych lat. 

W  młodzieńczym  zacietrzewieniu  i  naiwności  ruszył  na  wojnę  przeciwko  papistom. 

Był za młody, by wstąpić do wojska we własnym kraju, ale ponieważ postanowił walczyć za 

wszelką  cenę,  zaciągnął  się  jako  najemnik,  bo  w  armii  zaciężnej  nikt  nie  pytał  o  wiek. 

Nienawidził  wszystkich,  którzy  ośmielali  się  wyznawać  inną  niż  on  wiarę,  póki  nie  zaczął 

myśleć samodzielnie. Uświadomił sobie wówczas, że jest tylko jeden Bóg, bez względu na to, 

jak  go  ludzie  nazywają  ani  jakie  formy  kultu  obierze  religia.  I  że  zabijając  wrogów,  nie 

przysparza się swemu Panu nowych wyznawców. W ten sposób można raczej stracić własną 

duszę. 

Kiedy  został  poważnie  ranny  w  biodro,  nikt  nie  czynił  mu  przeszkód,  by  porzucił 

background image

służbę i wrócił do domu. 

Wojna  religijna  to  najgłupszy  rodzaj  wojny,  uznał.  Rok  pański  1640  jest  tego 

najlepszym dowodem. 

Może  ludzie  to  w  końcu  zrozumieją  i  przestaną  wojować  tylko  w  tym  celu,  by 

narzucić innym swoje przekonania? Rozmarzył się, wyobrażając sobie nowy świat, na którym 

zapanuje  pokój  pomiędzy  przedstawicielami  wszystkich  ludów  i  religii.  Bo  przecież  kiedyś 

musi skończyć się to piekło długoletniej wojny pomiędzy protestantami i katolikami! 

Nagle Roland wstrzymał gwałtownie konia, bo na jego drodze stanęła sarna, równie 

zaskoczona  jak  on  sam.  Zastrzygła  lękliwie  aksamitnymi  uszami  i  popatrzyła  nań 

rozszerzonymi ze strachu oczami. 

Powinienem ją ustrzelić, pomyślał żołnierz. Od trzech dni nie miałem nic w ustach. 

Ale nie mógł się na to zdobyć. Sarenka była taka piękna i taka bezbronna! 

Trudno, dalej będę żuł korzonki i popijał wodę ze strumyków, zadecydował Roland i 

westchnąwszy ciężko, pospieszył konia. Dość mam już zabijania! 

Jasne pasmo na horyzoncie kurczyło się coraz bardziej i wreszcie nad wrzosowiskiem 

zapadły ciemności. Równina poddała się władaniu nocy. 

Roland  wytężył  wzrok.  W  oddali,  skąd  dochodził  najgłośniejszy  szum  fal,  dostrzegł 

ś

wiatełko.  Migotało,  to  stawało  się  jaśniejsze,  to  znowu  prawie  zanikało.  Czyżby  jakaś 

gwiazda? Nie, znajduje się zbyt nisko. 

Popędził zdrożonego wierzchowca, aż zabrzęczały uprząż i strzemiona. 

Tak, to na pewno jest światło! pomyślał z radością i zawołał: 

- Gnaj, przyjacielu! Jeszcze chwila i pochylisz się nad żłobem. 

Morze grzmiało teraz z ogromną siłą. Rolandowi zdawało się, że ziemia pod nim drży. 

Zapewne  dotarłem  już  dość  blisko  brzegu,  pomyślał  i  wyobraził  sobie  strome  klify 

podmywane przez fale. 

Ś

wiatełko  było  coraz  bardziej  widoczne.  Migotało  dość  wysoko  nad  ziemią,  ale 

Roland miał już całkowitą pewność, ze to nie gwiazda. 

Zatrzymał się i zdumiony patrzył na wyłaniające się z gęstego mroku kontury. Wieża? 

Tak, rzeczywiście, nawet dwie. A może to latarnia morska, stoi wszak tuż przy brzegu? 

Nie,  oczy,  przywykłe  do  ciemności,  rozróżniły  na  tle  granatowego  nieba  sylwetkę 

potężnego zamczyska. 

Zamek na takim odludziu? zdziwił się Roland, przyglądając się pogrążonej w mroku 

twierdzy. Tylko wysoko na wieży migotało światełko. 

Roland  utwierdził  się  ostatecznie  w  przekonaniu,  że  znajduje  się  z  dala  od  swej 

background image

ojczyzny. Tam nie wznoszono tak okazałych budowli. 

W  miarę  jak  zbliżał  się  do  murów,  zamczysko  coraz  bardziej  przytłaczało  go  swoją 

wielkością. Podjechał do wrót przypominających szczerzącą kły paszczę i zeskoczył z siodła. 

Trzymając konia za uzdę, zastukał do bramy. Odpowiedziało mu głuche, budzące grozę echo. 

Odniósł wrażenie, że nagle cały zamek wstrzymał oddech. 

Cofnąwszy  się  kilka  kroków,  popatrzył  w  górę  na  wieżę.  Światełko  migotało  i 

przesuwało się, tak jakby ktoś schodził po schodach, trzymając przed sobą świecę, a potem 

całkiem znikło. Po chwili Roland usłyszał odgłos kroków zbliżających się do bramy. 

- Kto tam? - wyszeptał cieniutki zalękniony głos. 

Roland znał ten język. Nauczył się go od towarzyszy broni. 

-  Jestem  żołnierzem.  Wracam  z  wojny  do  swej  ojczyzny!  -  odparł.  Nie  mam  złych 

zamiarów. Chciałbym się posilić i przenocować. Czy użyczycie mi na noc dachu nad głową i 

odrobinę jadła? 

Za bramą zapadła cisza, a potem znów rozległ się szept: 

- Niestety, to niemożliwe. Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda. 

- We wsi? - zdziwił się Roland, rozglądając się wokół. Dopiero teraz spostrzegł kilka 

chat,  które  dotąd  skrywało  wzgórze.  -  Dziękuję  -  powiedział.  -  Proszę  mi  wybaczyć,  że 

niepokoiłem. 

- Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - dobiegł go szept zza bramy, po czym 

lekkie kroki oddaliły się w głąb dziedzińca. 

Roland westchnął ciężko i zawrócił konia. 

Pół  godziny  później  gniadosz  posilał  się  owsem  w  ciepłej  stajni,  a  jego  właściciel, 

któremu wiadomość o wolnym pokoju zdecydowanie poprawiła humor, zasiadł nad gorącym 

posiłkiem.  Roland  uważał  wprawdzie,  że  określenie  „zajazd”  jest  w  przypadku  tych 

skromnych  pomieszczeń  trochę  przesadzone  -  po  prostu  w  zwykłej  chacie  jakaś  rodzina 

przyjmowała ludzi na noc -  ale musiał przyznać, że było schludnie. W  przestronnej izbie o 

nierównych  ścianach  stały  dwa  długie  stoły.  Ogień  buzował  w  palenisku,  rozgrzewając  nie 

tylko  wnętrze  chaty,  ale  i  duszę  zdrożonego  żołnierza.  Posiłek  smakował  wyśmienicie. 

Roland  zjadł  miskę  zupy  rybnej,  pogryzając  chlebem  odłamywanym  z  wielkiego  bochna. 

Usługująca mu dziewczyna przyniosła też puchar czerwonego wina najlepszego gatunku. Po 

wypiciu kilku łyków trunku Roland ujrzał świat w jaśniejszych barwach. 

Dziewczyna, wyraźnie zafascynowana przystojnym gościem, a szczególnie niezwykła 

w  tych  stronach  barwą  jego  włosów,  uśmiechała  się  zalotnie,  dając  mu  do  zrozumienia,  że 

gdyby zechciał, gotowa jest na wszystko. 

background image

Ale  Roland,  który  nosił  w  sercu  mocno  wyidealizowany  obraz  kobiety,  za  nic  w 

ś

wiecie nie zniżyłby się do tego rodzaju umizgów. Dla niego każda panna była uosobieniem 

cnoty. Zresztą obawiał się, że nim zdąży ująć jej dłoń, przybiegną rodzice i zażądają, by się z 

nią ożenił. A tak naprawdę był zbyt wyczerpany, by myśleć o dziewczętach. Wykorzystując 

jednak okazję, że krzątała się wokół niego, postanowił zadać jej kilka pytań. 

- Powiedz, panienko, jak nazywa się ta osada? - odezwał się. 

- Osada? - zdumiała się. - Po prostu wieś. - Roland domyślił się, że wioska położona 

jest na odludziu, a dziewczyna dodała pośpiesznie: - Chyba Castel de la Mer. 

Zamek nad Morzem. 

- Czy daleko stąd do sąsiedniej wsi? 

- Nie, w zatoce jest przystań i tam też stoi kilka chat. Życzysz, panie, więcej wina? 

- Nie, dziękuję. Skoro macie zajazd, to znaczy, że zatrzymują się tu jacyś podróżni? 

Przez twarz dziewczęcia przemknął cień. 

- Przypływają tu łodzie - mruknęła zmieszana. 

- A zamek? - wypytywał dalej Roland. - Czy także zwie się Castel de la Mer? 

- Nie, to Castel de la Silence. 

Zamek Ciszy. Nazwa nasunęła Rolandowi jakieś mgliste, acz niemiłe wspomnienia. 

Nie mógł sobie jednak przypomnieć nic bliższego. 

- Kto w nim mieszka? - zapytał. - Właściciel tych ziem? 

Dziewczyna zawzięcie szorowała stół. 

- Nie znamy mieszkańców zamku - powiedziała tonem, który kazał mu uznać pytanie 

za zbyt obcesowe. 

Reakcja dziewczyny jednak tylko zaostrzyła jego ciekawość. 

- Czyżby się tu dopiero wprowadzili? 

Dziewczyna wyprostowała się i spojrzawszy z lękiem, pośpiesznie zaprzeczyła: 

- Ależ skąd, mieszkali tu od... od... zawsze. 

Dwaj rybacy przy sąsiednim stole podsłuchiwali zrazu ciekawie, zwłaszcza że Roland 

nie posługiwał się zbyt biegle ich językiem, kiedy jednak rozmowa zeszła na temat zamku, 

ostentacyjnie odwrócili się do obcego przybysza plecami. 

Roland zamyślił się. Skądś znał nazwę Castel de la Silence. Tylko skąd? 

Podziękował  uprzejmie  za  strawę  i  wstał  od  stołu.  Zmęczony,  udał  się  prosto  na 

spoczynek. 

W  pokoju,  który  mu  wskazano,  unosiła  się  przyjemna  woń  roślin  zebranych  na 

wrzosowisku.  Wielka,  miękka  pierzyna  wabiła  znużonego  przybysza  do  łóżka.  Nie 

background image

pozostawało mu nic innego, jak zrzucić buty i zakurzone ubranie. 

Kiedy się położył, poczuł że ogarnia go błogość, a myśli wędrują ku przeszłości. 

Castel de la Silence? Może ta nazwa często używana jest we Francji? 

Nagle  otworzył  szeroko  oczy.  Przecież  nie  po  francusku  prowadził  rozmowy 

wieczorem.  Rozumiał  jednak  tych  ludzi  i  oni  także  go  rozumieli,  choć  trochę  kaleczył  ich 

język. 

Ależ  tak!  Że  też  wcześniej  na  to  nie  wpadłem!  łajał  się  w  duchu,  przypomniawszy 

sobie  Gastona,  wojennego  kamrata,  od  którego  właśnie  usłyszał  po  raz  pierwszy  nazwę 

zamku.  Gaston  pochodził  z  Bretanii.  Dzielili  żołnierskie  trudy,  póki  przed  pięciu  laty  nie 

zabiła go kula wroga. Roland ciężko przeżył śmierć przyjaciela, z którym przegadał tyle nocy, 

choć  z  początku  nie  całkiem  się  rozumieli,  bo  Gaston  mówił  tylko  po  bretońsku.  Roland 

jednak dość szybko się poduczył ojczystej mowy Gastona i z czasem stali się nierozłączni. 

Z tego wynika, że jestem w Bretanii, daleko, bardzo daleko od rodzinnego domu. Jak 

to, u licha, się stało, że przygnało mnie aż tutaj? zachodził w głowę Roland. 

Opuścił szeregi armii na terenie Francji i wciąż nie mógł pojąć, w jaki sposób zboczył 

tak  daleko  na  zachód.  Całkiem  nieświadomie  omijał  wioski,  wybierając  niegościnne  trakty, 

ciągnące się wśród nagich skał i pustkowi. 

Roland wstał z łóżka i stanął przy oknie, skąd zapewne w dzień rozpościerał się widok 

na  wrzosowisko  i  morze.  Teraz  jednak  w  gęstym  mroku  nie  widział  nic  prócz  maleńkiego 

ś

wiatełka w oddali, zniekształconego przez szybę i częściowo skrytego w oparach mgły. 

Ś

wiatełko na wieży i słaby głosik, szepczący słowa: „Ciesz się, żołnierzu, że nikogo 

nie zbudziłeś”. 

Kiedy tak stał zamyślony, światełko zgasło. 

Zamek Ciszy? zastanawiał się, wracając do łóżka. 

Znów  przypomniał  sobie  Gastona  i  jak  żywe  stanęły  mu  przed  oczami  wydarzenia 

sprzed kilku lat. Wśród łoskotu toczonych armat i ciężkich westchnień znużonych potyczkami 

ż

ołnierzy posuwali się na koniach wzdłuż rzeki Ren. 

-  Zamek  Ciszy  -  mruknął  nagle  Gaston,  ujrzawszy  rysujące  się  na  tle  nieba  ruiny 

starego zamczyska. 

Roland, kierując wzorem przyjaciela spojrzenie w stronę ponurej budowli, stwierdził: 

-  Rzeczywiście,  nikt  tam  pewnie  nie  mieszka.  Wygląda  tak,  jakby  miał  lada  chwila 

runąć. 

-  Nie  to  miałem  na  myśli  -  przerwał  mu  Gaston.  -  Przypomniałem  sobie  legendę  o 

nazwanym tak zamku w Bretanii. Nigdy go nie widziałem na oczy, ale tak właśnie go sobie 

background image

zawsze wyobrażałem. 

-  Z  tonu  twego  głosu  wnioskuję,  że  to  jakaś  niezwykła  legenda  -  uśmiechnął  się 

Roland. 

Był  wtedy  taki  młody,  miał  zaledwie  dwadzieścia  lat  i  podobne  historie  mocno 

pobudzały  jego  fantazję.  Od  tamtej  rozmowy  upłynęło  sześć  długich  lat,  podczas  których 

ż

ycie nie skąpiło mu pełnych napięcia przeżyć. Teraz marzył już tylko o tym, by wrócić do 

domu, położyć się i spać, spać wieczność całą. 

Gaston nie kazał się zbyt długo prosić i zaczął snuć swą opowieść: 

-  Jak  wiesz,  pochodzę  ze  środkowej  Bretanii.  Legenda  mówi  o  starym  celtyckim 

zamczysku,  który  stoi  nad  samym  brzegiem  morza  w  miejscu,  gdzie  fale  uderzają  z 

największą siłą. Pobudowano go zapewne w celach obronnych, miał chronić przed wrogiem 

od  strony  wody.  Wielka  szkoda,  że  tak  słabo  znamy  historię  Bretanii.  Jej  dzieje,  choć  bez 

wątpienia  burzliwe  i  barwne,  pogrążone  są  w  mroku  tajemnicy.  Historia  Zamku  Ciszy  ma 

swój początek w tak odległych czasach, że znane są tylko nieliczne fakty z nim związane. 

Powiadają,  że  zamek  ów  jest  siedliskiem  grzechu,  nikt  jednak  nie  potrafi  określić 

jakiego. Legenda ostrzega, że biada temu, kto się doń zbliży. W pobliżu zamkowych murów 

na wrzosowisku wznosi się menhir

1

, których tak wiele spotkać można w moim kraju. 

Powiadają... ale to musi być jakaś bzdura... że ten, którego szczątki tam spoczywają, 

nadal krąży po zamku. 

-  Brzmi  to  dość  nieprawdopodobnie  -  wszedł  mu  w  słowo  Roland.  -  Pewnie  ktoś 

wymyślił ten zamek. 

- Nie! Wcale nie uważam, by Castel de la Silence był wytworem wyobraźni. 

I oto Roland odnalazł zamczysko, o którym mówił Gaston. 

Siedemnaście  lat  temu  zamkowa  brama  zatrzasnęła  się  przed  spojrzeniami 

ciekawskich. 

Tylko głuchoniemy sługa przychodzi do wsi na zakupy. 

Pan na zamku zwie się Etienne Blanc. Okoliczni mieszkańcy powiadają, że jego córka 

Dionne  opuściła  kiedyś  rodzinne  gniazdo.  Więcej  nic  nie  wiadomo  poza tym,  że  grzech  od 

zawsze  kojarzy  się  z  tym  miejscem.  Krąży  legenda  o  dawnych  czasach,  kiedy  na  zamku 

panował  celtycki  władca  Dongard.  Podobno  porywał  on  młode  dziewice,  po  których  ginął 

potem wszelki ślad. Ludzie zaklinają się, że widzieli, jak w jasne księżycowe noce z murów 

zamkowych  kapie  krew,  słyszeli  też  jęki  niewinnych  dziewcząt.  Nikt  również  nie  wątpi, że 

                                                 

1

 Menhir  -  w  języku  bretońskim  oznacza  pojedynczy,  ustawiony  na  sztorc  prastary  blok  kamienny 

(przyp. tłum.). 

background image

duch Dongarda nadal krąży po zamku, choć jego doczesne szczątki spoczywają w ziemi. 

Te  i  inne  informacje  przekazał  Rolandowi  następnego  ranka  miejscowy  odmieniec. 

Poza nim nikt nie chciał rozmawiać z obcym przybyszem o Zamku Ciszy. 

Coś tu się nie zgadza, pomyślał Roland, odwracając głowę w stronę zamczyska. Chaty 

zasłaniały mu widok, więc powoli ruszył na skraj wsi. Te plotki o mieszkańcach zamku nie 

mogą  być  prawdą,  rozważał,  przypomniawszy  sobie  lekkie  kroki  na  dziedzińcu.  Osoba,  z 

którą rozmawiał przez zamknięte wrota, była bardzo młoda. Czyżby na zamku mieszkał ktoś 

jeszcze poza Blankiem i służbą? 

Gdzieś  w  dole  grzmiało  morze,  z  wielką  siłą  uderzając  o  skały.  Ze  spienionych  fal 

wyłaniały  się  głazy  o  groteskowych  kształtach.  Było  pochmurno,  wiał  silny  wiatr,  ale  w 

powietrzu nie czuło się chłodu. 

Pofałdowaną,  usianą  niewysokimi  pagórkami  przestrzeń,  porośniętą  przez  wrzosy  i 

jaskry, urozmaicały wystające tu i ówdzie głazy o gładkich, jakby oszlifowanych przez wodę 

krawędziach, i karłowate, powykręcane przez wichry drzewa. 

Stąd  widać  było  dobrze  potężne  zamczysko,  które  nie  po  raz  pierwszy  tego  ranka 

przyciągnęło wzrok Rolanda. Choć powinien już oswoić się nieco z przytłaczającą budowlą, 

ilekroć  na  nią  spojrzał,  dreszcze  przechodziły  mu  po  plecach.  Gaston  się  nie  mylił.  To 

zamczysko do złudzenia przypominało ruiny rycerskiej posiadłości, którą razem oglądali nad 

Renem.  Tyle  że  Castel  de  la  Silence  pomimo  wyrw  w  murze  i  widocznych  rys  i  tak 

znajdowało się w dużo lepszym stanie i nadawało się do zamieszkania. 

Roland  szedł,  lekko  kulejąc.  Nadal  pobolewało  go  biodro,  choć  rana  się  zagoiła. 

Medycy uprzedzili go, że nigdy już nie będzie tak sprawny jak dawniej, a ból może pojawiać 

się i nasilać co pewien czas. 

I  tak  miał  szczęście.  Rana  długo  ropiała  i  dopiero  kiedy  jakiś  felczer  usunął  z  niej 

kilka odprysków kości, zaczęła się goić. Ale nie odzyskał całkowitej sprawności w nodze. 

Z tego powodu znacznie lepiej czuł się na końskim grzbiecie, bo wtedy nikt nie mógł 

dostrzec jego ułomności. 

Daleko  na  horyzoncie  zauważył  coś,  co  łamało  łagodną  linie  wrzosowiska.  Jakiś 

kamień niczym statua wystawał ku niebu, a tuż obok wznosiła się jakby piramida z odciętym 

czubkiem. 

Co  to  jest?  pomyślał  zaintrygowany.  Może  to  właśnie  kopiec,  miejsce  wiecznego 

spoczynku doczesnych szczątków legendarnego króla Dongarda? 

Tak, to zapewne jest to miejsce. Kopiec znajduje się wszak w pobliżu zamku, choć w 

pewnej odległości od wież ponurej budowli zamieszkanej z pewnością nie tylko przez pana 

background image

tych  ziem.  Nawet  służąca  w  gospodzie,  mówiąc  o  mieszkańcach  zamku,  używała  liczby 

mnogiej. 

Roland miał rację, snując takie przypuszczenia. 

Kiedy  spacerował  zamyślony  po  wrzosowisku,  z  izdebki  na  wieży  zamkowej 

obserwowała go żałosna niewysoka dziewczyna. 

Bez  trudu  odgadła,  że  jest  obcy  w  tych  okolicach.  Nie  znała  nikogo,  kto 

dorównywałby mu wzrostem, nikt też nie kulał w podobny sposób. 

To na pewno on pukał poprzedniego wieczoru do bramy zamku. 

Głos... Przyjemny i głęboki... gdyby tak mogła otworzyć wrota i wpuścić znużonego 

ż

ołnierza do środka... Tak bardzo pragnęła porozmawiać z jakimś człowiekiem. 

Ale klucz do bramy jest gdzieś starannie ukryty. 

Nikomu  nie  wolno  wejść  na  zamek!  Nikt  nie  może  się  dowiedzieć  o  złu,  które 

zapanowało tu niepodzielnie. Straszliwy grzech ciąży na całym rodzie Blanca, nie są wolni od 

niego także ludzie zamieszkujący okolicę. 

Taka jest prawda. 

Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. 

W jej samotnej duszy na nowo zagościło przygnębienie i apatia. 

background image

ROZDZIAŁ II 

I rzeczywiście nie tylko Blanc mieszkał w zamku. 

Poza  odmieńcem  wiedziała  o  tym  większość  mieszkańców  wioski.  Tyle  że  to  był 

zakazany  temat.  Zło,  grzech  i  zgnilizna!  szeptano  po  kątach.  Nawet  innym  panom  nie 

przyszłoby do głowy, by się zadawać z fanatycznym Blankiem. Zresztą brakowało po temu 

okazji, bo właściciel Zamku Ciszy odciął się od świata. Wydawało mu się, że strzeże wielkiej 

tajemnicy. Sądził, że nikt nie wie o tym, co kryją ponure mury. 

Pewnej nocy przed siedemnastu laty Dionne, marnotrawna córka Blanca, wróciła do 

rodzinnego domu z nieślubnym dzieckiem na ręku. 

Przez całe dzieciństwo zmuszana do niemal zakonnego życia, w którym posty, ciężka 

praca  i  pokuta  za  grzechy  stanowiły  chleb  powszedni,  uciekła  w  końcu  od  ojca  i  jego 

przesadnej pobożności. 

Ale okrutny świat nie przyjął jej z otwartymi rękoma. Nie była przygotowana na takie 

spotkanie. Naiwna i dobra, stała się łatwą zdobyczą. Jak kwiat spragniony wody, oddała całą 

miłość komuś, kto na nią nie zasługiwał. 

Została sama, bez dachu nad głową, bez środków do życia, za to z maleńką córeczką, 

którą powiła w lesie na skraju miasta. 

Zdarzyło się to w samym środku zimy, gdy welon marznącej mgły spowijał Bretanię. 

Ze  względu  na  dziecko  musiała  wrócić  do  rodzinnego  domu,  ono  potrzebowało  ciepła, 

odzienia i strawy. 

Strach ją paraliżował, a serce waliło jak młotem, kiedy z maleństwem na ręku stanęła 

w najdalszym kącie zamkowej sieni. Drżącym głosem rzuciła ojcu w twarz: 

-  Ojcze,  jeśli  mnie  wyrzucisz,  pójdę  prosto  do  wsi  i  wszystkim  opowiem  o  hańbie, 

jaka  ciąży  nad  naszym  rodem.  To  prawda,  że  skalałam  nasze  nazwisko,  ale  jeśli  mnie 

odepchniesz, wstyd stanie się nie tylko moim udziałem. 

Ojciec  zacisnął  usta,  a  na  jego  szczupłej  twarzy  uwydatniły  się  kości  policzkowe. 

Czarne jak węgiel oczy zalśniły bezlitośnie. 

W  tym  momencie  losy  mieszkańców  Castel  de  la  Silence  zostały  przesądzone; 

zamkowe wrota zatrzasnęły się na zawsze, odcinając ich od świata. 

Tego  wieczoru  Dionne  czytała  z  twarzy  ojca  jak  z  otwartej  księgi.  Wiedziała,  że 

najchętniej  pozbyłby  się  jej  i  dziecka.  Nienawistne,  zamyślone  spojrzenie,  jakim  obrzucił 

maleństwo, napełniło ją lękiem. Z całych sił przytuliła mała i wykrzyknęła: 

background image

- Niech ogień piekielny pochłonie tego, kto zabije moje dziecko! 

-  Zhardziałaś,  córko!  -  Lodowaty  wzrok  ojca  spoczął  na  Dionne.  -  Idź  do  swej 

komnaty i trzymaj bachora! Pewnie znajdziesz dla niego ubrania w kufrach twej matki, bo ta 

głupia kobieta gromadziła je po tobie. a potem zejdź na dół. 

W jego głosie nie zabrzmiała nawet nuta miłosierdzia. Widok wnuczki nie zmiękczył 

ani odrobinę serca z kamienia. 

Zanim Dionne wróciła do sieni, cała niemal służba została już wypędzona, by nikt się 

nie  dowiedział,  że  córka  pana  na  zamku  wróciła  z  bękartem.  Pozostało  tylko  czterech 

służących: głuchoniema kobieta, jej głuchy syn, a także dwóch stajennych, najgorsze kanalie. 

Blanc  trzymał  w  ręku  dyscyplinę  -  krótki  bat  o  kilku  rzemieniach  zakończonych 

ostrymi kawałkami ołowiu, i czekał na córkę. 

Nakazawszy  stajennym  opuścić  sień  i  trwać  w  gotowości  na  wezwanie,  Blanc 

poprowadził Dionne do komnaty, z której nikt nie mógł usłyszeć jej krzyków. 

Gdy  stamtąd  wyszła,  słaniała  się  i  broczyła  krwią,  a  na  całym  ciele  miała  krwawe 

pręgi. Włosy wisiały jej w nieładzie, z sukni zaś zostały tylko strzępy. 

-  Weźcie  ją!  -  Ojciec  wskazał  córkę  stajennym.  -  Teraz  jest  wasza,  możecie  z  nią 

zrobić, co zechcecie. Idźcie do stajni, potem po nią przyjdę! 

Jeden z mężczyzn uśmiechnął się szeroko, ukazując bezzębne dziąsła, i zadowolony 

pociągnął dziewczynę. Drugi szedł za nią i obmacywał ją lubieżnie. 

Tej nocy Dionne straciła rozum. 

Po tym zdarzeniu Blanc zabił obu stajennych, a ich zwłoki wrzucił do morza. Żaden 

ś

wiadek hańby jego córki nie miał prawa ostać się przy życiu. Bynajmniej nie chodziło mu o 

upokorzenia,  jakich  dziewczyna  doznała  owej  nocy,  ale  o  wstyd,  jaki  sprowadziła  na  jego 

dom. 

Niepokorna córka została ukarana! 

Rzeczywiście,  bezwzględny  ojciec  osiągnął  swój  cel.  Do  cna  zniszczył  jej  serce  i 

rozum. 

Wyrzuciła  z  pamięci  tęsknotę  za  wolnością,  marzenia,  własne  przemyślenia  i 

mimowolnie stała się wierną kopią swego ojca. 

Normy zachowania, jakie narzuciła maleńkiej Nicolette, przekraczały wszelkie granice 

zdrowego rozsądku. 

Każdego dnia Nicolette musiała ćwiczyć się w pokorze. 

- Jesteś grzeszna, wywodzisz się z grzechu - powtarzała nieustannie Dionne. - Twoja 

matka, a moja siostra, była ladacznicą, a ty zostałaś poczęta w nierządzie. 

background image

Pod wpływem straszliwych przeżyć pomieszało jej się w głowie i odrzucała prawdę, 

ż

e jest matką dziewczynki. Wszystkimi winami obarczała wymyśloną siostrę, znajdując w ten 

sposób ujście dla swej nienawiści i sprawiając ulgę własnemu sumieniu. 

Nicolette  nie  była  bita,  posłusznie  bowiem  wykonywała  wszystko,  co  jej  nakazano. 

Każdego ranka i wieczora, a często wielokrotnie w ciągu dnia, na kolanach musiała modlić 

się do Matki Najświętszej o miłosierdzie, a także wyznawać na głos grzechy, by uzyskać od 

dziadka rozgrzeszenie. A nazajutrz wszystko powtarzało się od nowa. 

Nicolette nie wolno było wychodzić poza mury zamku, bo Dionne mówiła ciągle, że 

wioska to gniazdo rozpusty. 

Ponieważ całą służbę zwolniono, a do pomocy pozostała jedynie głuchoniema kobieta 

i jej syn, rozumiało się samo przez się, że znaczna część zamku była opuszczona i na co dzień 

korzystano ze stosunkowo niewielu pomieszczeń. 

Nicolette jednak dość szybko, jeszcze jako dziecko, odkryła, że z korytarza prowadzi 

tajemne przejście na jedną z baszt. Natrafiła na nie przypadkowo, kiedy szukała kota, którego 

miauczenie  dochodziło,  jak  się  jej  zdawało,  z  jednej  z  pustych  komnat.  Zwierzęcia  nie 

znalazła,  bo  okazało  się,  że  to  tylko  wiatr  świszcze  przez  szczeliny  w  murach.  Nicolette 

jednak zaintrygowana ruszyła na górę. 

Baszta  stała  się  jej  azylem,  miejscem,  gdzie  szukała  ucieczki  od  ponurej 

rzeczywistości. Ciotka i dziadek nic nie wiedzieli o kryjówce Nicolette, bowiem jedyne okno 

wieży wychodziło na wrzosowisko i z dziedzińca nie można było dostrzec zapalonej świecy. 

Mijały lata. Dziewczyna dorastała i coraz więcej obowiązków spadało na jej barki. 

Głuchoniema  służąca  traciła  siły,  a  jej  syn  wykonywał  głównie  ciężkie  prace  w 

gospodarstwie.  Tak  więc  Nicolette,  nadzorowana  przez  ciotkę,  jak  -  nieświadoma  prawdy  - 

nazywała swą własną matkę, musiała przejąć wyczerpujące zajęcia domowe. 

Ten szczególny dzień zaczął się podobnie jak inne. 

Dziadek przyszedł do komnaty dziewczyny, by wysłuchać jej porannej spowiedzi. 

- Wyznaj grzechy, które popełniłaś w nocy - odezwał się surowo. - Wiem, że w czasie 

snu nurzałaś się w grzechu. 

Nicolette z doświadczenia wiedziała, że dziadkowi nie warto się sprzeciwiać. Kiedyś, 

gdy  była  młodsza,  ośmieliła  się  zapytać,  jakie  to  są  grzeszne  sny  i  w  jaki  sposób  ma  je 

rozpoznać, by ich na przyszłość unikać. Została jednak surowo ukarana za swe zuchwalstwo - 

trzykrotnie szorowała kamienną posadzkę w zamkowej sieni - i nigdy więcej już nie zadawała 

podobnych pytań. 

- Contritio! 

background image

Contritio

,  inaczej  żal  za  grzechy.  Nicolette  wyrecytowała  akt  żalu  i  odmówiła 

stosowne modlitwy. 

- Confessio! 

Wyznanie  grzechów.  To  było  najgorsze.  Dziewczyna,  choć  usilnie  się  zastanawiała, 

nie mogła nic wymyślić. Jedynym prawdziwym jej przewinieniem było zatajenie przed ciotką 

i  dziadkiem  odkrycia  przejścia  na  basztę,  ale  tego  akurat  za  nic  w  świecie  nie  chciała 

zdradzić. 

-  Miałam  grzeszne  myśli,  dziadku  -  wymamrotała,  spuściwszy  głowę.  -  Wczoraj  po 

kolacji chciałam zjeść jeszcze jedną kromkę chleba. 

- A twoje sny? - zagrzmiał ostry głos. - Wyznaj swe grzeszne sny, Nicolette! 

Dziewczyna odważyła się podnieść wzrok na dziadka. 

- Ale ja nic nie pamiętam! 

Etienne  Blanc  zacisnął  mocno  szczęki,  a  na  jego  kościstym  obliczu  odmalowała  się 

złość.  Fanatyzm  i  ascetyczny  tryb  życia  odbiły  się  niekorzystnie  na  jego  wyglądzie.  Miał 

dopiero pięćdziesiąt siedem lat, ale siwizna i surowość bardzo go postarzały. 

Nicolette,  śmiertelnie  przestraszona,  patrzyła  na  dziadka,  pewna,  że  zaraz  ją  uderzy. 

Blanc  powstrzymał  się  jednak,  uznawszy,  że  sprzeniewierzyłby  się  zasadom  wiary,  jakie 

starał  się  jej  wpoić.  Dlatego  od  razu  udzielił  jej  satisfactio,  rozgrzeszenia.  Jako 

zadośćuczynienie Panu Bogu nakazał dziewczynie pościć przez cały dzień - tylko dlatego, że 

ośmieliła się pragnąć dodatkowej kromki chleba na wieczerzę - a oprócz tego miała wyprać 

brudną bieliznę z ostatniego tygodnia. Polecił jej też odmówić kilka litanii i zapowiedział, że 

o zachodzie słońca zjawi się ponownie, by wysłuchać, jakie grzechy popełniła w ciągu dnia. 

Przystąpienie  do  sakramentu  pokuty  wymagane  jest  przez  Kościół  raz  w  roku,  ale 

Blanc oczywiście nigdy nie powiedział tego wnuczce, która trwała w przekonaniu, że jest to 

codzienny obowiązek. 

Ten  dzień  upływał  dziewczynie  jak  inne  dni  w  ponurym  zamczysku.  Ciotka  Dionne 

pilnowała, by Nicolette nie zaniedbywała pracy i modlitwy. Ale choć dziewczyna nie znała 

innego  życia  i  sądziła,  że  wszyscy  ludzie  wiodą  podobny  żywot,  to  jednak  nie  potrafiła 

opanować  niepojętej  tęsknoty,  która  coraz  częściej  przepełniała  jej  serce.  Ukończyła 

siedemnaście  lat  i  sama  dostrzegła,  że  w  ostatnim  czasie  bardzo  się  zmieniła.  Była  taka 

samotna,  nikt  nawet  słowem  nie  wyjaśnił  jej,  że  dorasta,  wszystkiego  musiała  dochodzić 

sama. Nic dziwnego, że obraz świata miała niepełny i wypaczony. Ale w tamtych czasach jej 

przypadek nie był odosobniony. Większość dzieci wywodzących się z wyższych sfer wiodła 

samotne  życie  w  odgrodzonych  od  świata  murami  ponurych  gmaszyskach.  Wpajano  im 

background image

surowe zasady wiary i suchą książkową wiedzę. Jeśli chodzi o tak zwaną mądrość życiową, w 

znacznie lepszej sytuacji znajdowały się dzieci biedoty. 

Nicolette  czuła  w  sercu  palącą  tęsknotę,  W  samotne  wieczory  wsłuchiwała  się  ze 

zdumieniem w smętne zawodzenie wiatru, które odbijało się echem w jej duszy. 

O zmierzchu znów wymknęła się do baszty, bo pomimo zmęczenia potrzebowała tych 

krótkich chwil spędzonych w swej samotni. Głód doskwierał jej niemiłosiernie, ale starała się 

o tym nie myśleć, wdrapując się po krętych schodkach. 

Baszta znajdowała się najbliżej wrót zamkowych, komnaty zaś mieściły się w głębi, 

od strony wewnętrznej dziedzińca. Nikt jej więc tu nie przeszkadzał. 

Usiadła przy oknie tak jak zwykle i w zapadającym zmroku powiodła spojrzeniem w 

stronę wioski. 

„Gniazdo rozpusty” - tak ciotka Dionne nazywała wioskę, utrzymując, że żyją w niej 

kanalie obciążone najgorszymi wadami, brudasy, biedaki i zbóje. 

„To siedlisko chorób, nędzy, złodziejstwa, fałszu i bezbożności!” - wykrzykiwała, w 

sposób szczególny kładąc nacisk na słowo „bezbożność”. 

Czasami Nicolette obserwowała hasające na wrzosowisku dzieci. Gdy była młodsza, 

zaciskała  dłonie  na  ramach  okna,  z  trudem  powstrzymując  się,  by  nie  przywołać  swych 

rówieśników.  Ich  śmiech  i  rozbawione  głosy  dochodziły  na  sam  szczyt  wysokiej  baszty. 

Niekiedy  starała  się  sama  roześmiać,  ale  nie  potrafiła  wykrzesać  z  siebie  wesołości.  Jej 

ś

miech brzmiał sztucznie, tak samo jak i głos już dawno pozbawiony radosnych nut. 

Z czasem nauczyła się rozpoznawać wszystkich wieśniaków. Nieopodal zamku wiodła 

droga do wsi, często więc widziała ich przejeżdżających wozami zaprzężonymi w woły lub 

dosiadających  starych  chabet.  Kobiety  zbierały  chrust  na  opał,  a  mężczyźni  czaili  się  w 

zaroślach,  by  coś  upolować.  Na  tym  terenie  prawo  do  odstrzału  przysługiwało  wyłącznie 

Etienne  Blancowi,  panu  na  zamku,  a  każdemu  schwytanemu  na  gorącym  uczynku 

kłusownikowi groziła szubienica. Tak było w latach, gdy Blanc trzymał liczną służbę, która 

rygorystycznie pilnowała, by chłopi nie łamali prawa. Jednak od kiedy odciął się od świata, 

pragnąc ukryć rodową hańbę, wszystko się zmieniło. 

Nicolette  widywała  także  kondukty  żałobne,  a  potem,  obserwując  wieśniaków, 

próbowała się domyślić, kogo zabrała śmierć. 

Mieszkańcy zamku nie utrzymywali z nikim kontaktu, tylko głuchoniema służąca i jej 

syn chodzili czasem do wsi. 

Bywało  jednak,  że  i  Blanc,  przeważnie  podczas  sztormu,  opuszczał  zamkowe  mury. 

Stawał wówczas na skraju urwiska i wpatrywał się w spienione morze. Unosił ręce, tak jakby 

background image

chciał okiełznać żywioł. 

W okropnej samotności upływał Nicolette rok za rokiem. 

Dziewczyna  coraz  bardziej  zamykała  się  w  sobie,  nawet  w  snach  przestała  marzyć. 

Ś

wiat  poza  zamkową  bramą  przerażał  ją,  nie  tęskniła  już  do  niego.  Nieświadoma,  powoli 

wpadała w pułapkę zastawioną przez dziadka, pogrążając się w coraz większej pobożności. 

Zresztą czy pozostawiono jej jakiś wybór? 

Blanc zadbał o jej wykształcenie. Potrafiła więc czytać i pisać, ale to, czego się uczyła, 

miało  wyłącznie  głęboko  religijny  charakter.  Surowo  broniono  jej  dostępu  do  wiedzy  o 

ś

wiecie.  Zresztą  dziewczyna,  odizolowana  od  wszystkiego,  nawet  nie  była  jej  specjalnie 

ciekawa. 

Tylko czasami, widząc z okna baszty obcych, zastanawiała się, skąd pochodzą i dokąd 

się  udają.  Przypływające  co  jakiś  czas  żaglowce,  tak  wielkie  w  porównaniu  z  łodziami 

rybaków, do których widoku przywykła, wzbudzały w niej lęk. 

Zapytała nawet kiedyś o nie ciotkę, ale ona tylko machnęła ręką i próbowała ją zbyć, 

mówiąc, że to nie jej sprawa. Dodała jednak, że wymyślili je ludzie, których coś bez sensu 

gna po świecie. 

A więc na pokładach żaglowców znajdowali się ludzie? 

W jakimś miejscu na ziemi, za horyzontem, żyje ich więcej niż w sąsiedniej wiosce. 

Ta myśl oszołomiła dziewczynę. 

Tego  wieczoru,  który  odmienił  jej  życie,  Nicolette  jak  zwykle  o  zmroku  zapaliła 

ś

wiecę  w  izdebce  na  szczycie  baszty.  Chciała  jeszcze  trochę  poczytać  przed  snem.  Ciotka 

Dionne na ogół nie wstawała wcześnie, lubiła wylegiwać się o poranku. Dziadek za to był na 

nogach już o świcie i nie mógł ścierpieć, gdy Nicolette jeszcze spała. Dziewczyna bardzo się 

lękała, że mogłaby zasnąć w baszcie. Wiedziała, że miałoby to dla niej katastrofalne skutki. 

Właśnie  z  tego  powodu  bała  się  przesiadywać  zbyt  długo  na  górze,  poza  tym 

potrzebowała snu po ciężkiej pracy. 

Tamtego  wieczoru  odczuwała  szczególne  zmęczenie.  Po  generalnych  porządkach  i 

wielkim praniu strasznie bolały ją ręce. Na podrapanych i spuchniętych dłoniach pojawiły się 

odciski, a nawet otwarte rany. 

Nagle Nicolette drgnęła. Ktoś stukał do bramy. 

Kto to może być? O tej porze? 

Dziadek... Ciocia Dionne... ogarnęła ją panika. Żeby tylko się nie obudzili! 

Szybko na dół! Co będzie, jeśli mnie tu zastaną? 

W  pośpiechu  zbiegała  ze  świecą  w  ręku  po  krętych  stopniach.  Nawet  nie  zdążyła 

background image

poczuć łęku przed obcym, w ogóle nie zdążyła pomyśleć. 

Na szczęście chyba nikt się nie obudził, komnaty ciotki i dziadka znajdowały się dość 

daleko od głównej bramy. Nicolette zawahała się. 

Czy odważy się podejść do wrót? 

Musi.  Ktokolwiek  to  jest,  trzeba  go  ostrzec.  Nikomu  nie  wolno  przekroczyć  progu 

tego zamku! 

Serce waliło jej jak młotem na myśl o tym, że ma rozmawiać z kimś obcym. 

Czy starczy jej odwagi? 

- Kto tam? - wyszeptała. 

Głęboki męski głos odpowiedział: 

- Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny. Nie mam złych zamiarów. 

Czy znajdzie się tu dla mnie kąt do spania i ciepła strawa? 

Ż

ołnierz?  Żołnierz!  W  jej  wyobraźni  pojawiły  się  obrazy  walczących.  Wiele  razy 

słyszała o wojnie, nigdy jednak nie zdołała pojąć, dlaczego ludzie zabijają się nawzajem. 

Ten człowiek na pewno jest niebezpieczny! 

Ale przecież mówił, że nie ma złych zamiarów! 

Przez szczelinę w drzwiach dostrzegła ciemną sylwetkę. Przybysz był wysoki, wyższy 

od  ludzi  we  wsi,  ba,  wyższy  nawet  od  dziadka.  A  jego  włosy  sięgały  do  ramion.  Więcej 

szczegółów nie zdołała rozróżnić. 

Obcy mówił inaczej niż ludzie w tych stronach, zresztą wspomniał, że wraca z wojny 

do swego ojczystego kraju. 

Brzmiało to jakoś dziwnie. I niebezpiecznie. 

Ale  ten  głos!  Poruszał  każdy  nerw  w  jej  ciele.  Nicolette  wydawało  się,  że  jego 

właściciel jest bardzo młody. 

Musi mu coś odpowiedzieć! Serce wali jej tak mocno, że omal nie rozsadzi piersi. 

- Nie mogę ci pomóc - ledwie wydobyła z siebie szept. - Spróbujcie, panie, we wsi, 

tam jest gospoda. 

Słyszała  o  gospodzie  od  ciotki  Dionne,  która  w  kółko  powtarzała,  że  to  siedziba 

samego diabła. Ale może sprzedają w niej jedzenie? Ludzie zatrzymują się przecież tam na 

nocleg. Żołnierz, wysoki i silny, na pewno da radę diabłom. Na zamek w każdym razie nie 

może wejść. Broń Boże! Dziadek wpadło w straszliwą złość! 

-  Dziękuję  -  odpowiedział  głęboki,  piękny  głos.  -  Proszę  mi  wybaczyć,  że 

niepokoiłem. 

-  Ciesz  się,  żołnierzu,  że  nikogo  nie  zbudziłeś  -  szepnęła  odruchowo,  ale  tak  ją 

background image

przeraziła  własna  śmiałość,  że  czym  prędzej  uciekła  da  swej  komnaty,  słysząc  jeszcze,  jak 

nieznajomy  odchodzi  od  bramy.  Jego  kroki  wprawiły  w  drżenie  każdy  skrawek  ciała 

Nicolette. Zdawało się jej, że mężczyzna utyka na jedną nogę. 

Pośpiesznie przebrała się i położyła do łóżka. Długo leżała, rozdygotana, przerażona 

własną reakcją. Co za uczucia nią targają? Nie pojmowała ich, ale była pewna, że dziadek i 

ciotka Dionne by jej nie pochwalili. 

Złożywszy  dłonie,  zaczęła  wznosić  gorące  modlitwy  do  Maryi  Panny.  Czuła,  że 

grzech splamił jej duszę, choć nie potrafiła tego grzechu nazwać. 

Jakie to szczęście, że nikt nic nie usłyszał! Dzięki, Najświętsza Panienko! 

Wiedziała, że nigdy się nie odważy wyznać dziadkowi, iż spotkała się potajemnie w 

nocy z obcym mężczyzną. Może dlatego czuła się taka występna? 

Zauważyła  żołnierza  następnego  dnia  z  okna  baszty,  gdy  przechadzał  się  w  pobliżu 

wioski,  i  zrozumiała,  że  jej  życie  już  nigdy  nie  będzie  takie  jak  przedtem.  Nieokreślona 

tęsknota, która przepełniała jej serce, stała się trudna do zniesienia. 

Przecież życie to coś więcej aniżeli modlitwa i umartwienia, uświadomiła sobie, poza 

zamkiem i wioską istnieje inny świat. 

Z tej odległości nie mogła przyjrzeć się twarzy obcego, ale sam fakt, że był istotą z 

krwi  i  kości,  pozostawił  w  niej zdumienie,  ciekawość,  rozpacz  i  gorycz.  W  pewnym  sensie 

czuła  się  tak,  jakby  ją  oszukano.  Po  raz  pierwszy  w  swym  życiu  pomyślała  o  matce, 

nieznajomej  kobiecie,  która  przed  wielu  laty  stąd  uciekła.  Czy  rzeczywiście  jej  czyn 

zasługiwał na potępienie? 

Nicolette nagle zrozumiała lepiej decyzję matki. 

Do  tej  pory  granice  świata  dziewczyny  wyznaczały  zamkowe  mury.  Ciotka  Dionne 

powtarzała  ciągle,  że  spotkał  ją  przywilej,  iż  pozwolono  jej  zamieszkać  w  zamku.  Zresztą 

Nicolette podzielała to przekonanie. 

Ale teraz? 

Teraz świat za murami wabił ją i kusił. Zapewne tak samo jak niegdyś jej matkę. 

Przeraziła się jednak tej zmiany, bo nagle poczuła, że grunt usuwa jej się spod stóp. 

background image

ROZDZIAŁ III 

Zazwyczaj  Nicolette  nie  wchodziła  na  basztę  w  ciągu  dnia,  obawiając  się,  że  ktoś 

mógłby ją zauważyć  Ale tego popołudnia ciotka Dionne zamknęła się,  w swej komnacie,  a 

dziadek uciął sobie, jak zwykł to czynić codziennie, poobiednią drzemkę. Nic dziwnego, że 

zrywał się wczesnym świtem, skoro mógł to potem odespać. 

Tego dnia jednak dziewczyna czuła przemożną potrzebę, by rozejrzeć się po okolicy. 

Miała nadzieję, że zobaczy nieznajomego, z którym rozmawiała poprzedniego wieczoru. 

Okazało  się,  że  przeczucie  jej  nie  myliło.  Jasnowłosy  mężczyzna,  lekko  kulejąc, 

spacerował po wrzosowisku. Mogłaby przysiąc, że spojrzał w stronę baszty. 

Czy  powinnam  do  niego  pomachać?  zastanawiała  się,  schodząc  pośpiesznie  po 

schodach. Nie, i tak by tego nie zauważył, a gdyby nawet, to co by sobie o mnie pomyślał? 

Baszta, w której Nicolette miała swoją kryjówkę, przylegała do wrzosowiska. Druga, 

zwana basztą Dongarda, wznosiła się na krawędzi urwistego klifu. Od wieków krążyły o niej 

budzące  grozę  legendy.  Ale  teraz  wisiało  nad  nią  całkiem  realne  niebezpieczeństwo:  skała 

podmywana  przez  wzburzone  fale  mogła  lada  dzień  runąć  w  morskie  odmęty,  zabierają  ze 

sobą fragment murów wraz z basztą, na której widać było wyraźne pęknięcie. Część murów 

spotkał już taki los. 

Plan zamku Castel de la Silence

 

background image

 

1 - Komnata dziewic 

2 - Pomieszczenia o niewiadomym przeznaczeniu 

3 - Komnata Dionne 

4 - Przedsionek 

W  zamku  na  dolnej  kondygnacji  mieściły  się:  kuchnia,  gorzelnia,  stajnia  i 

pomieszczenia gospodarskie, a także pokoje dla służby. Alkowy i komnaty dzienne łącznie z 

salą rycerską znajdowały się na piętrze. 

Nicolette  nie  lubiła  poruszać  się  ciemnym,  korytarzami  zamkowymi.  Udając  się  do 

baszty,  musiała  przejść  przez  długą  galerie  zewnętrzną.  Niewielkie  otwory  strzelnicze 

wpuszczały  do  środka  skąpe  smugi  światła.  W  miejscach  gdzie  mur  był  wzmocniony 

machikułami, znajdowały się większe otwory w podłodze, przez które kiedyś obrońcy miotali 

kamienne  pociski,  płonące  pakuły  i  wylewali  gorącą  smołę.  Gdzieniegdzie  leżały  jeszcze 

przedmioty  stanowiące  świadectwo  minionych  okrutnych  czasów  Galeria  zewnętrzna 

przerażała dziewczynę, ale tysiąc razy bardziej lękała się przechodzić obok zamkniętych na 

cztery spusty drzwi do komnaty dziewic, gdzie, jak głosiła legenda, okrutny Dongard więził 

młode  dziewczęta  uprowadzone  z  pobliskiej  wioski  i  okolic.  Powiadano,  że  ściany  tej 

background image

komnaty  zbroczone  są  ich  krwią,  a  nocą,  gdy  sztorm  szaleje  na  morzu,  wydobywają  się 

stamtąd przeraźliwe krzyki. 

Nicolette  wprawdzie  nigdy  nie  słyszała  żadnych  niepokojących  odgłosów,  ale 

opowieść ciotki Dionne na zawsze zapadła jej w pamięć. 

Nic  dziwnego,  ciotka  bowiem  z  nieskrywaną  lubością  snuła  historie  sprzed  kilku 

wieków o okrutnym Dongardzie i jego rycerzach, torturujących i pozbawiających życia młode 

dziewczyny. Trudno dociec, ile było w nich prawdy, Nicolette jednak wierzyła w każde słowo 

ciotki. 

Ani Blanc,  ani Dionne nie domyślali się nawet,  że Nicolette odkryła przejście z sali 

rycerskiej  do  zewnętrznej  galerii,  od  bardzo  dawna  już  nie  używanej.  Była  posłusznym  i 

pokornym dzieckiem, nawet więc im do głowy nie przyszło, że odważyłaby się przechytrzyć 

dorosłych  i  działać  na  własną  rękę,  a  na  domiar  złego  zataić  ten  grzech  na  codziennej 

spowiedzi 

Dziewczyna  nie  miała  odwagi  zbyt  długo  przebywać  w  baszcie  wieczorami. 

Wystarczało jej pół godziny, może godzina. Nim zegary wybiły północ, starała się wrócić do 

swej komnaty, żeby przypadkiem nie natknąć się na pojawiające się podobno o tej porze w 

zamkowych korytarzach duchy zamordowanych dziewic. Nicolette wolała nie wchodzić im w 

drogę.  Rozdygotana,  z  łomoczącym  sercem  kładła  się  do  łóżka,  by  ochłonąć  ze  strachu. 

Wędrówka po pogrążonym w ciemnościach zamku nie należała do przyjemności. W mroku 

wszystko wyglądało inaczej, a w każdym zakamarku czaiły się groźne cienie. 

Ale  tego  dnia  zapomniała  o  lęku,  bo  dojrzewała  w  niej  ważna  decyzja.  Dziewczyna 

uznała,  że  powinna  wieczorem  czuwać  przy  bramie.  Jeśli  nieznajomy  znów  przyjdzie  i 

zastuka do wrót, musi być na miejscu, by powstrzymać go, nim pobudzi innych mieszkańców 

zamku. Przecież to jej obowiązek! 

Sama  świadomość,  że  planuje  zrobić  coś  na  własną  rękę,  na  dodatek  coś 

wymagającego  dużej  odwagi,  wprawiła  ją  w  gorączkowe  podniecenie.  Nawet  więc  nie 

przejęła się gderaniem ciotki, że spóźnia się z wypełnieniem codziennych obowiązków. 

- Gdzie byłaś? - wykrzykiwała ze złością Dionne. - Dlaczego jeszcze nie nakryte do 

stołu? Czy zdaje ci się, że życie składa się tylko z przyjemności? 

Nicolette  nic  nie  odpowiedziała.  Miała  swoją  tajemnicę.  To  sprawiało,  że  przykre 

słowa ciotki nie były w stanie jej dotknąć. 

Roland  tymczasem  nie  przestawał  się  zastanawiać,  z  kim  rozmawiał  przez  bramę 

zamku poprzedniego wieczora. Czy to była służąca? A może jakiś chłopiec? 

Nic  tu  się  nie  zgadzało.  Ze  zdawkowych  odpowiedzi  wieśniaków  wynikało,  że  na 

background image

zamku mieszka tylko stary właściciel z córką i dwoma głuchoniemymi służącymi, a przecież 

głuchoniemi nie mogliby z nim rozmawiać. 

Ż

e nie był to duch jakiejś zamordowanej dziewicy, o których wspominał odmieniec, 

był  pewien.  Roland  wprawdzie  nie  do  końca  kwestionował  istnienie  duchów  i  elfów, 

wabiących podróżnych w lasach i w górach czy przy wodopojach, w tym przypadku jednak 

mógłby przysiąc, że rozmawiał z człowiekiem z krwi i kości. 

Zdecydował się pozostać w zajeździe jeszcze przez jedną noc, bo zarówno on sam, jak 

i jego koń, potrzebowali wytchnienia. 

W ciągu dnia kilkakrotnie próbował podpytać usługującą dziewczynę o mieszkańców 

zamku, ale bez powodzenia. 

- Nie mam pojęcia o tym, co się dzieje na zamku - odpowiadała wymijająco, lękliwie 

rozglądając się na boki. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. 

Jej reakcja tylko utwierdziła Rolanda w przekonaniu, że jednak coś wie, i postanowił 

ją podejść, kierując rozmowę pozornie na inne tory. 

Ale przyniosło to rezultaty, jakich zupełnie nie  oczekiwał. Dziewczyna,  przekonana, 

ż

e  młodzieniec  smali  do  niej  cholewki,  z  uśmiechem  dała  mu  do  zrozumienia,  że  zamierza 

odwiedzić go w jego pokoju. 

Roland przeraził się nie na żarty, a ponieważ nie chciał urazić dziewczyny, skłamał, że 

wieczorem wychodzi. 

- Może jutro po zmierzchu? - zaproponował nieszczerze, gdyż sądził, że wtedy będzie 

już daleko stąd. 

Chcąc  nie  chcąc,  musiał  więc  wyjść  po  południu  na  przechadzkę.  Konia  zostawił  w 

stajni,  by  odpoczął  i  nabrał  sił,  a  sam  ruszył  w  stronę  wrzosowiska.  Nie  miał  pojęcia,  co 

będzie  robił  przez  cały  wieczór,  w  gospodzie  w  każdym  razie  nie  mógł  pozostać.  Pragnął 

trzymać się z daleka od niewinnej prostej dziewczyny. Zasługiwała na lepsze traktowanie. 

Roland  zachowywał  się  zawsze  rycersko  wobec  kobiet  i  nawet  mu  w  głowie  nie 

postało,  że  owa  panna  z  zajazdu  prowadzi  znacznie  bardziej  swobodne  życie  niż  on, 

powracający  z  wojaczki  żołnierz.  Choć  doświadczył  okrucieństw  wojny,  zachował  duszę 

idealisty  i  uważał,  że  uczucia  między  kobietą  a  mężczyzną  powinny  być  piękne  i  czyste. 

Inaczej życie nie miałoby sensu. 

Roland  rozejrzał  się  wokoło  i  westchnął  z  zachwytu.  Jego  zmysły  dopiero  teraz 

otworzyły się na urok wrzosowiska. W ciągu kilku ostatnich dni, kiedy przemierzał Francję, 

zmęczony,  głodny  i  poirytowany,  niezdolny  był  do  odbierania  wrażeń  estetycznych. 

Tymczasem  wrzosowisko  tylko  z  pozoru  wydawało  się  monotonną  równiną.  Gdy  mu  się 

background image

bliżej  przyjrzeć,  zaskakiwało  swą  różnorodnością.  Łagodne  wzniesienia  przełamywały 

monotonię  krajobrazu.  Porośnięte  szmaragdowozieloną  trawą  pagórki  unosiły  się  pomiędzy 

kobiercem  liliowego  i  żółtego  kwiecia,  tu  i  ówdzie  rosły  poskręcane  od  wiatru  karłowate 

drzewa.  Wszystko  to  trwało  pod  sklepieniem  niebios,  które  o  tej  przedwieczornej  porze 

przybrało barwę zgaszonego fioletu. Wiatr od morza roznosił woń słonej wody i wodorostów. 

Roland  bezwiednie  ruszył  w  stronę  zamku,  jakby  przyciągany  jakąś  nieznaną  siłą. 

Popatrzył na odcinające się na tle nieba baszty. W jednej z nich, tej, która znajdowała się tuż 

przy urwisku, utworzył się groźny wyłom, pęknięcie sięgało na wysokość górnej kondygnacji. 

W  drugiej  baszcie  w  okienku  na  górze  nie  dostrzegł  nikogo,  zresztą  nawet  nie  miał  takiej 

nadziei. 

Zamek sprawiał wrażenie niegościnnej warowni. Droga prowadząca do jego wrót była 

mocno  zarośnięta,  jedynie  wydeptana  wąska  ścieżka  i  ślady  kół  świadczyły  o  tym,  że  od 

czasu do czasu ktoś z zamku wyprawiał się do wsi. 

Przez  głowę  przemknęła  mu  nagle  myśl,  że  mógłby  podejść  do  bramy,  zastukać  i 

zapytać, kim jest ta młoda osoba, z którą rozmawiał poprzedniej nocy. 

Ale oczywiście tego nie zrobił. Postanowił najpierw dowiedzieć się  czegoś więcej o 

mieszkańcach zamku. Zastanawiał się, dlaczego ludzie milkną i odwracają spojrzenia, kiedy 

kieruje rozmowę na ten temat. Roland nie miał wątpliwości, że wiedzą niejedno, ale coś ich 

powstrzymuje przed mówieniem. 

Zdążył  obejść  dookoła  warownię,  gdy  zaczęło  zmierzchać.  Wrzosowisko,  którym 

dopiero co tak się zachwycał, stało się nagle przerażająco ponure. Zaczął się odpływ. Morze 

huczało  i  grzmiało,  wiatr  dmuchał  pomiędzy  krzewami  szczodrzeńca.  Wśród  odgłosów 

ż

ywiołu niknęły wszelkie inne dźwięki. 

Roland szedł przed siebie, jakby kierowany wewnętrznym impulsem. Coś go ciągnęło 

do wysokiego menhiru, wzniesionego niedaleko zamkowych murów. Wieśniacy twierdzili, że 

tam pochowane są doczesne szczątki króla Dongarda. 

Wspiąwszy  się  na  niewielkie  wzniesienie,  zobaczył  tuż  przed  sobą  wysoki  smukły 

głaz, samotny i majestatyczny. Emanowała z niego niema groźba. Na tle ciemniejącego nieba 

wyglądał jak strażnik, któremu nakazano strzec tego miejsca aż po kres dziejów. 

Z niezwykłym szacunkiem Roland podszedł bliżej. Nieopodal menhiru znajdował się 

kopiec  przypominający  kształtem  piramidę  o  ściętym  wierzchołku.  Przyjrzawszy  się  mu 

uważnie,  żołnierz  zorientował  się,  że  to  grobowiec  zbudowany  z  potężnych  głazów, 

przykrytych  płaskim  blokiem  kamiennym,  i  przysypany  ziemią.  Wydawał  się  tu  obcy  w 

czasie i przestrzeni. To nie mógł być grób celtyckiego władcy Dongarda, który, jak powiadali 

background image

miejscowi  ludzie,  zmarł  w  połowie  piątego  wieku,  bowiem  w  takich  grobowcach  chowano 

zmarłych na długo przed narodzeniem Chrystusa. 

Zamek  z  pewnością  nie  jest  aż  tak  sury,  aczkolwiek  kilka  stuleci  to  wiek  bardzo 

szacowny dla każdej budowli. A może fragmenty murów są starsze? Może w piątym wieku 

została  wzniesiona  wewnętrzna  część  warowni,  a  potem  wielokrotnie  ją  rozbudowywano? 

Roland nie wykluczał, że król Dongard rzeczywiście panował kiedyś na zamku, ale to miejsce 

nie mogło być miejscem wiecznego spoczynku tego okrutnego władcy. Grobowiec strzeżony 

przez menhir był starszy o wiele stuleci. Chyba że pogrzebano zwłoki Dongarda w prastarej 

mogile? 

Wątpił jednak, by ośmielono się popełnić takie świętokradztwo. 

Surowy  głaz  górował  nad  głową  Rolanda  i  zdawał  się  ożywać  pod  wpływem 

pomarańczowej  poświaty  ostatnich  promieni  zachodzącego  słońca.  Dreszcz  przebiegł 

ż

ołnierzowi po plecach. Nagle w sposób szczególny stał się podatny na nastrój tego wieczoru, 

na niewyraźny lęk, który podpełzał i wnikał do samego środka jego duszy. 

Roland  odwrócił  się  plecami  do  menhiru  i  przeszedł  kilka  kroków  w  stronę  kopca. 

Potężne  głazy,  przysypywane  przez  wieki  kolejnymi  warstwami  ziemi  i  porośnięte  trawą 

wciskającą się w każdą najmniejszą nawet szczelinę, zdawały się z wolna zapadać. 

Roland  odkrył  jednak,  że  ów  grobowiec  powstał  na  skalnym  podłożu  w  naturalnym 

zagłębieniu  pomiędzy  położonymi  równolegle  niewysokimi  pagórkami  Pod  płaskim 

kamiennym blokiem wśród zarośli odkrył wejście. 

Nie bez lęku Roland zajrzał do środka. Wszedł do ciemnego korytarza prowadzącego 

w  dół  Z  lekko  pochyloną  głową  posuwał  się  naprzód.  Ciasny  zrazu  tunel  rozszerzał  się 

stopniowo i nagle Roland znalazł się w przestronnym pomieszczeniu, w którym było trochę 

jaśniej. Słabe światło wieczoru przenikało przez szczeliny pomiędzy głazami. 

To na pewno grobowiec jakiegoś prehistorycznego władcy, pomyślał. 

Dokładnie  nie  wiedział,  kiedy  Celtowie  przybyli  do  Bretanii,  ale  nie  ulegało 

wątpliwości,  ze  ten  grobowiec  pochodzi  z  okresu  na  długo  przed  wędrówką  ludów.  Cóż 

wiadomo  o  społeczności,  która  postawiła  tu  menhir?  Czy  została  wyparta  czy  wchłonięta 

przez napierające ludy? Nikt nie potrafi odpowiedzieć na takie pytania. 

Roland rozejrzał się uważnie i dostrzegł jakieś ciemne otwory. Może to nisze, a może 

korytarz ciągnie się dalej? Ruszył w głąb wybranego korytarza, pogrążonego w kompletnych 

ciemnościach, ale wnet drogę odcięła mu skała. 

Może tutaj pochowano króla Dongarda - o ile w ludzkim gadaniu tkwi ziarno prawdy? 

Roland  dokładnie  obmacywał  ściany  niszy,  ale  nie  wyczuł  palcami  ani  kamiennej 

background image

tablicy, ani niczego, co wskazywałoby na grób. 

Nagle w ciszy rozległo się delikatne drapanie. 

Roland zamarł w bezruchu, wsłuchując się intensywnie. 

Pewnie to jakieś zwierzę, pomyślał w końcu. 

Po chwili odgłosy szurania dały się słyszeć ponownie, tyle że chyba poza grobowcem. 

Nie był jednak tego do końca pewien. 

Z  miejsca,  gdzie  stał,  widział  spory  fragment  pomieszczenia,  z  którego  odchodziły 

odnogi  korytarzy,  na  tyle  oczywiście,  na  ile  można  zobaczyć  coś  w  mroku.  Nasilające  się 

odgłosy  docierały  chyba  gdzieś  z  zewnątrz.  Roland  zastanawiał  się,  czy  nie  wyjść  i  nie 

sprawdzić, co się tam dzieje, gdy nagle uwiadomił sobie, że słyszy kroki zbliżające się w jego 

kierunku. Potem mignął mu jakiś cień i zniknął w otworze prowadzącym na wrzosowisko. 

Roland zmarszczył czoło. 

To  nie  było  zwierzę,  lecz  istota  poruszająca  się  na  dwóch  nogach,  człowiek.  Nie 

wiadomo tylko, żywy czy umarły. 

Przypomniały  mu  się  słowa  odmieńca;  „Tam  straszy!  Król  Dongard  błąka  się  po 

dziedzińcach zamkowych i w okolicach grobowca”. 

Bzdura! 

Ale skąd dochodził odgłos kroków? 

Z sąsiedniej niszy! Tak! 

Czy się odważę tam wejść? 

A co mam do stracenia? dodawał sobie otuchy. 

Hmm... życie, może rozum, uśmiechnął się, czując, że drży. Bagatelka! 

Wszedł  jednak  do  sąsiedniej  niszy,  która  ku  jego  zaskoczeniu  okazała  się  długim 

korytarzem.  Pożałował,  że  nie  ma  pochodni  lub świecy,  by  sobie  oświetlić  drogę.  Korytarz 

przez cały czas się obniżał. 

Roland  nabrał  odwagi  i  przyspieszył  kroku.  Ta  pewność  siebie  okazała  się  dlań 

zgubna, bo potknął się i upadł, rozbijając mocno kolano. Rękami obmacał przestrzeń wokół 

siebie, ale wyczuł jedynie skałę i porozrzucane kamienie. 

W tym miejscu korytarz się kończył. 

Kto  to  mógł  być?  zastanawiał  się  Roland.  Kto  ukrył  się  w  grobowcu  i  uciekł 

wystraszony odgłosem moich kroków? 

Może bezdomny? Albo kłusownik bądź inny przestępca, pragnący uniknąć kary? 

No  cóż,  tego  się  teraz  nie  dowie,  ale  przynajmniej  zbadał  dokładnie  wnętrze 

grobowca. 

background image

Kiedy  Roland  wydostał  się  na  zewnątrz,  otoczył  go  wieczorny  mrok.  Przemykał  się 

ostrożnie, trochę się obawiając, że ktoś czai się w zaroślach, gotów go zaatakować. 

Ale wrzosowisko trwało pogrążone w ciszy. Roland skierował się w stronę morza. Po 

kilku krokach zatrzymał się i ukrył w niewielkim zagłębieniu, słysząc ujadanie psa. 

Nagle  tuż  przed  nim  przemknęła  zmęczona  sarna.  Roland  usłyszał  krótki,  urywany 

oddech zwierzęcia. 

Natychmiast przypomniał sobie sarenkę, którą widział w pobliżu zamku poprzedniego 

wieczoru,  i  uczucie  wspólnoty,  jakie  nim  zawładnęło,  gdy  przez  moment  spotkały  się  ich 

spojrzenia. 

Niewiele  się  zastanawiając,  rzucił  się  na  nadbiegającego  psa,  który  aż  zawył  z 

rozczarowania i zaskoczenia. Jego agresja natychmiast zwróciła się przeciwko człowiekowi, 

ale żołnierz złapał psa za łeb i przycisnął mocno do ziemi. 

Zwierzę  wiło  się  wściekle,  próbując  się  uwolnić,  rzucało  się  i  drapało  ostrymi 

pazurami, warcząc złowrogo. 

Ale  Roland  nie  zwolnił  żelaznego  uścisku,  choć  nie  zamierzał  skrzywdzić 

czworonożnego  myśliwego,  który  przecież  tylko  uległ  swym  pierwotnym  instynktom 

drapieżnika. 

Upewniwszy się, że sarna zniknęła po drugiej stronie wzgórza powoli zaczął zwalniać 

uścisk, jednak przez kilka minut nie puszczał psa. 

Był to zwykły wiejski kundel. 

- Dobrze już, dobrze - przemówił do niego Roland - Tylko spokojnie. 

Pies  był  wyczerpany.  Kiedy  Roland  uznał,  że  zwierzę  się  poddało,  podniósł  się 

ostrożnie najpierw na kolana, a potem całkiem wstał. Nie przestając przemawiać przyjaźnie, 

powoli zwalniał chwyt. Na wszelki wypadek uskoczył w tył, gdy całkiem puścił psa, ale on 

nie zamierzał atakować człowieka. Otrząsnął się tylko, jakby chcąc zrzucić z siebie wstyd, i 

czmychnął  w  bok  z  nosem  przy  ziemi,  szukając  śladu  sarny.  Ale  niedawny  zapał  prędko 

zniknął, pies zrezygnował z łowów i zawrócił w stronę wioski. 

Roland  tymczasem  ruszył  ścieżką  wzdłuż  zamku.  Dotarłszy  do  frontonu  budynku, 

zauważył, że w baszcie miga maleńki płomyk. Zatrzymał się, niepewny, co robić. Nie może 

znów  pukać  do  bramy.  Istota,  z  którą  rozmawiał,  nie  życzyła  sobie  tego.  Bała  się,  że 

mieszkańcy zamku mogliby się zbudzić 

Ale  kiedy  tak  stał  ukryty  w  mroku,  dostrzegł,  że  światełko  zaczyna  się  przesuwać, 

jakby ktoś oświetlał sobie drogę po schodach prowadzących spiralnie w  dół. Dokładnie tak 

samo jak poprzedniej nocy. 

background image

Roland bez zwłoki ruszył w stronę bramy. Po przygodzie z psem utykał mocniej, ale 

starał  się  iść  jak  najszybciej,  by  dotrzeć  na  czas.  Odczuwał  osobliwą  więź  z  tą  nieznajomą 

istotą  z  wieży  -  identycznie  jak  z  sarną  -  wspólnotę,  nić  porozumienia  coś  co  przemawiało 

wprost do jego serca, W jego wrażliwej duszy bezbronna, pełna gracji sarna utożsamiała się z 

człowiekiem, którego szept usłyszał poprzedniego wieczoru. 

Intuicja  podpowiadała  żołnierzowi,  że  obie  istoty,  przerażone  i  samotne  w 

niebezpiecznym  świecie,  potrzebują  jego  pomocy.  Wierny  swoim  zasadom,  pragnął  je 

ochraniać. 

Dotarł na czas. Kiedy płomyk świecy zamigotał w dole, zastukał lekko do bramy. 

Płomyk zatrzymał się raptownie, a potem zniknął. 

Roland  czekał,  intuicyjnie  wyczuwając,  że  nieznajoma  istota  śmiertelnie  się  lęka,  iż 

ktoś z mieszkańców zamczyska go usłyszy. 

Odgłos zbliżających się kroków. Mrok i przerażony, tłumiony oddech. 

Właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Nawet nie zdążył się nad tym zastanowić. 

- Czy mogę.,. Czy mogę wejść do środka? - wydukał wreszcie. 

- Nie... - usłyszał w odpowiedzi drżący głos. - Nie mam klucza. 

- Chciałbym porozmawiać. 

Zapadło dłuższe milczenie, po którym istota po drugiej stronie wrót odrzekła tęsknym 

głosem: 

- A czy moglibyśmy porozmawiać przez bramę? 

- Oczywiście - odparł Roland poruszony. - Usiądźmy i porozmawiajmy! 

Usłyszał delikatny odgłos ocierającej się o kamienie tkaniny. 

- Ale najpierw proszę mi pozwolić się przedstawić. Zwą mnie Roland, a ciebie? 

- Nicolette. 

A wiec to była dziewczyna. 

- Jesteś żołnierzem? - wyszeptała. 

- Tak, byłem tu wczoraj. Ile masz lat? 

- Siedemnaście. 

Roland uśmiechnął się do siebie. Nieoczekiwanie odpowiedź dziewczyny wydała mu 

się wielce obiecująca. 

Postanowił pozostać przez kilka dni w wiosce Castel de la Mer. 

Ktoś go potrzebował. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości 

background image

ROZDZIAŁ IV 

Czuł  się  dość  niepewnie,  gdy  tak  siedział  przy  bramie  i  rozmawiał  szeptem  z 

dziewczyną, której nigdy nie widział na oczy i o istnieniu której część wieśniaków w ogóle 

nie miała pojęcia. 

- Czy nikt nas nie usłyszy? - szepnął. 

-  Służba  nie,  są  głuchoniemi.  A  ciotka  i  dziadek  mają  alkowy  w  głębi  dziedzińca. 

Chyba że się obudzą i przyjdzie im ochota na spacer. 

- W takim razie musimy być ostrożni Kim jesteś, Nicolette? 

Ja? - zapytała drżącym z przerażenia głosem. - Ja... jestem grzechem... 

„W zamku rozpanoszył się grzech”, mówili mieszkańcy wioski. 

Biedna dziewczyna! 

A  może  to  duch?  Błąkająca  się  dusza  nieszczęśliwej  dziewicy  uwiedzionej  przez 

Dongarda? 

Nie, to niemożliwe! 

- Kto powiedział, że jesteś grzechem? 

- Ciotka Dionne. I dziadek. 

Nareszcie jakieś konkrety, pomyślał i pytał dalej, pragnąc za wszelką cenę dowiedzieć 

się możliwie najwięcej. 

- A cóż takiego uczyniłaś, by mieli prawo cię tak nazywać? 

-  Jestem  owocem  nierządu  -  odrzekła  zgnębiona.  -  Moja  matka  była  ladacznicą. 

Choćbym nie wiem jaką pokutę odprawiła, nie zdołam nigdy zmyć hańby, którą przywlokłam 

na zamek. Błagam, nie mów o tym nikomu! Ludzie we wsi nie mogą się niczego dowiedzieć. 

Ależ  oni  wiedzą,  pomyślał  Roland,  ale  nie  wyrzekł  tego  na  głos,  by  nie  potęgować 

przytłaczającego dziewczynę poczucia winy. 

- Opisz mi, Nicolette, jak wyglądasz? 

Nie od razu odpowiedziała. 

- Nie wiem. Nie wolno mi się przeglądać w zwierciadle. Ciotka Dionne uważa, ze to 

grzech. Mówiła, że nie powinnam sobie wyobrażać, że jestem ładna, bo to nieprawda. 

Słowa dziewczyny tylko utwierdziły Rolanda w przekonaniu o jej wyjątkowej urodzie. 

Miała  zresztą  taki  słodki  głos,  nieśmiały,  przepraszający,  pełen  tęsknoty  za  drugim 

człowiekiem. 

Trochę rozmarzony westchnął: 

background image

- Wydaje mi się, że cię widzę. Masz długie czarne włosy. 

- Tak - odezwała się żałośnie. 

- I jesteś niewysoka. 

- Widzisz mnie naprawdę? - zdumiała się. 

- Nie, tylko zgaduję. Więcej już nic nie potrafię dodać. 

- Ja także nie. A ty? Widziałam cię z daleka. Masz włosy, które lśnią jak złoto. 

- Pochodzę z obcych stron. Mam błękitne oczy. 

- Błękitne? Ależ to niemożliwe! Nikt nie może mieć oczu w kolorze nieba. 

-  Ależ  tak!  W  mojej  ojczyźnie  niemal  wszyscy  mają  takie.  Powinnaś  częściej 

opuszczać mury zamku. Przecież nie możesz tu spędzić całego życia. 

- Brama jest zawsze zamknięta. 

-  W  takim  razie  sam  cię  stąd  wydostanę  -  zapewnił  z  żarem,  podnosząc  wzrok  na 

mury. 

Chociaż jeszcze nie mam pojęcia w jaki sposób, dodał w myślach. 

- Nie zdołasz. Oprócz bramy nie ma innego wejścia. 

-  Droga  nieznajoma  istoto  -  zaczął.  -  Wkrótce  będziesz  dorosła.  Musisz  ruszyć  w 

ś

wiat. Masz prawo spotykać swoich rówieśników. Masz prawo zakochać się,  a potem, jeśli 

zechcesz, wyjść za mąż. 

-  Moja  matka  tak  właśnie  zrobiła.  Uciekła.  Ale  nic  dobrego  z  tego  nie  wyszło.  Na 

własnej skórze doświadczyła, że świat jest pełen niebezpieczeństw. 

- Ale to nie była jej wina. Ani tym bardziej twoja. 

Milczała przez chwilę. A potem rzekła: 

- Nikt mnie nie zechce. Jestem nic nie warta. 

- Nieprawda! Po twoim głosie poznaję, że jesteś dobra, pełna ciepła. 

Znów milczenie. 

- Czy... czy to piękne uczucie zakochać się? 

- Bardzo piękne. 

- A moja matka została tak bardzo upokorzona. 

Trudno mu było coś na to odpowiedzieć, bo przecież nie znał dokładnie całej historii, 

ale rzekł: 

-  Miłość  do  drugiego  człowieka  nigdy  nie  jest  upokarzająca  ani  brudna,  Nicolette. 

Wydaje mi się, że twoja mama była osobą głęboko nieszczęśliwą. 

- Mnie też. Dopiero teraz to pojmuję. 

Roland nie do końca był pewien, co przez to rozumieć. 

background image

- Rycerzu... 

- Nazywam się Roland, a co do rycerzy, już nie istnieją. 

- Tak? - zdumiała się i dodała z roztargnieniem w głosie: - Rolandzie... Powiedz mi... 

Wiem, że nigdy nie zdołam się wydostać z zamku. To po prostu mi się nie uda. A ty pewnie 

podążysz niedługo w dalszą drogę do ojczyzny? 

- Tak. 

Zamilkła na chwilę. 

- Rolandzie, jesteś moim przyjacielem, prawda? 

Jak wielka tęsknota pobrzmiewa w głosie tej istoty! 

- Przecież wiesz. 

Czy mogę cię dotknąć? Tak bardzo bym chciała... się upewnić, że to wszystko mi się 

nie śni - szepnęła żałośnie. 

- Dobrze. 

Odgarnął kamyki i wsunął dłoń w ciasną szparę między bramą a podłożem. Wyczuł 

drobne, chłodne palce dziewczyny, które zadrżały pod wpływem dotyku, i usłyszał głębokie 

westchnienie, pełne zdumienia i radości. 

Nie  ruszał  się,  głęboko  wzruszony  losem  tej  istoty.  Dopiero  teraz  pojął  rozmiar 

nieszczęścia, które ją dotknęło. Przez siedemnaście długich lat ukryta przed światem niczym 

wyrzut sumienia. Jak można być takim okrutnym, żeby własny prestiż stawiać wyżej aniżeli 

ż

ycie  drugiego  człowieka?  Kim  są  ci  ludzie,  dziadek  i  ciotka  dziewczyny,  którzy  obojętnie 

przyglądają  się,  jak  na  ich  oczach  marnuje  się  życie  tego  dziecka?  Może  im  się  zdaje,  że 

czynią to, co dla niej najlepsze? W takim razie to chyba jacyś chorobliwi fanatycy? 

- Nicolette, jesteś pobożna? 

- Oczywiście. Codziennie błagam Pana o wybaczenie. 

- Za co? 

- Za to, że w ogóle przyszłam na świat. 

-  Ach,  Nicolette,  nie  wolno  ci  myśleć  w  ten  sposób  -  zaprotestował.  -  Nawet  jeśli 

byłby to grzech, to Bóg już dawno ci wybaczył, w chwili gdy się narodziłaś. 

- Nie. To nieprawda - odparła drżącym głosem. - Dziadek powiada... 

-  Twój  dziadek  nie  jest  Bogiem  -  przerwał  jej  Roland  tonem  ostrzejszym  niż 

zamierzał. 

Dziewczyna cofnęła dłoń. 

- Muszę już iść - powiedziała. 

- Nie! Poczekaj, Nicolette! 

background image

- Muszę wracać do swej komnaty. Już zbyt długo tu jestem. 

Słyszał, jak wstaje, i uczynił to samo. 

-  Będziesz  jutro  wieczorem  w  baszcie?  Jeśli  tak,  to  rozejrzyj  się  za  mną  po 

wrzosowisku. Potem możemy się spotkać tu o tej samej porze co dziś. Chcesz? 

- O, tak - odrzekła z przeciągłym westchnieniem. - Oczywiście, ze chcę, ale... 

- W takim razie do zobaczenia. Postaram się przez ten czas obmyślić sposób, jak cię 

wydostać z tego więzienia. W ostateczności zapukam do bramy i zażądam rozmowy z twoim 

dziadkiem. 

-  Nie,  nie!  Nie  rób  tego!  -  zawołała  spłoszona.  -  Bo  wtedy  nigdy  więcej  cię  nie 

zobaczę. 

A czy teraz, mnie widzisz? pomyślał z rozczuleniem, a głośno zapewnił ją: 

- Dobrze, nie zrobię tego... Na razie! Dobranoc Nicolette, najlepsza przyjaciółko. 

- Dobranoc - odpowiedziała z zachwytem, a potem niemal bezgłośnie oddaliła się od 

bramy. Serce przepełnione całkiem nowymi uczuciami, omal nie rozsadziło jej piersi. 

Rozmawiała z drugim człowiekiem, trzymała go za rękę, czuła ciepło bijące od niego. 

Dzieliła się swymi myślami. 

Czy może istnieć większe szczęście? 

Ponieważ  zdmuchnęła  wcześniej  świecę,  szła  teraz  po  omacku  przez  ciemne 

korytarze. Była jednak tak podekscytowana, że nawet nie zauważyła, kiedy minęła drzwi do 

komnaty nieszczęsnych dziewic. 

Mam  przyjaciela!  Mam  przyjaciela!  myślała  z  radością  w  czasie  tej  nieprzyjemnej 

wędrówki po pogrążonym w nocnym mroku zamku. 

Zdawało się jej, że lekka jak piórko unosi się nad ziemią. 

Kiedy jednak dotarła do drzwi swej komnaty, usłyszała dochodzący z jadalni odgłos 

ciężkich kroków. 

Boże, dziadek już wstał! 

Zbyt długo siedziała przy bramie. 

Serce zabiło jej mocniej. 

Nie zdążyła otworzyć drzwi, gdy usłyszała jego głos: 

- Kto to? 

Nicolette przełknęła z wysiłkiem ślinę. 

- Ja. 

Zbliżające  się  kroki  były  zdecydowane.  W  świetle  świecy  ukazała  się  surowa  twarz 

dziadka. 

background image

-  Czemu  łazisz  po  nocy?  -  warknął  ze  złością.  Nigdy  jeszcze  nie  widziała  go  w  tak 

złym humorze. 

-  Ja...  nie  mogłam  spać  -  wyjąkała  przerażona  niczym  małe  dziecko  przyłapane  na 

psocie. - Chciałam napić się wody. 

- To idź! - warknął. - I żebyś mi się tu więcej nie kręciła. 

Nicolette przemknęła obok niego do jadalni i nalała do kubka wody. 

Dziadek pozostał przy drzwiach jej komnaty, a kiedy dziewczyna wróciła, zatrzasnął 

je za nią z hukiem. Nicolette usłyszała zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. 

Uwięziona we własnym pokoju! 

Nie zdarzyło się to po raz pierwszy, przeciwnie, wiele, wiele razy dziadek ją zamykał. 

Nigdy nie stosował kar cielesnych wobec wnuczki. Posługiwał się bardziej wyrafinowanymi 

metodami,  by  ją  złamać.  Bo  jemu  chodziło  o  duszę  Nicolette.  Chciał  ją  upokorzyć  i 

sponiewierać,  tak  jak  swą  córkę  Dionne.  Uznał  to  za  najważniejszy  cel  swego  życia,  był 

bowiem  przekonany,  że  ten  uczynek  przyniesie  mu  nagrodę  u  Pana.  Przypominał  pod  tym 

względem hiszpańskich inkwizytorów. 

Tak  więc  Nicolette  dobrze  znała  charakterystyczny  odgłos  przekręcanego  w  zamku 

klucza.  Mijał  niekiedy  długi  czas,  nim  dziadek,  uznawszy,  że  dostatecznie  odpokutowała, 

otwierał drzwi. 

Nie dzisiaj! błagała w duchu. Przecież o zmroku znów mam się spotkać z Rolandem. 

Co będzie, jeśli dziadek nie wypuści mnie do wieczora? 

Niejednokrotnie  trzymał  ją  w  zamknięciu  nawet  przez  kilka  dni  i  nocy,  nieczuły  na 

cierpienia,  na  jakie  ją  narażał.  Głód  w  tym  wszystkim  najmniej  jej  dokuczał.  Żołądek 

Nicolette  przywykł  do  ciągłych  postów.  Ale  kiedy  świeca  się  wypaliła,  dziewczyna,  z 

rozmysłem  umieszczona  w  komnacie  pozbawionej  okien,  siedziała  w  kompletnych 

ciemnościach. Poza tym w pomieszczeniu cuchnęło od nie uprzątanych nieczystości. 

Zwykle to najbardziej ją męczyło, teraz jednak była zdolna myśleć tylko o Rolandzie. 

Tak  się  obawiała,  że  kiedy  nie  zastanie  jej  wieczorem  przy  bramie,  więcej  nie  powróci. 

Opuści Castel de la Silence. Na zawsze odjedzie z Zamku Ciszy. 

Boże, spraw, by dziadek nie trzymał mnie długo w zamknięciu! modliła się gorąco. 

Ale  wydawał  się  taki  rozgniewany!  Chyba  bardziej  niż  pewnego  zimowego 

popołudnia, gdy zapomniała dołożyć do ognia w palenisku i kiedy dziadek się obudził, jego 

grzane wino całkiem ostygło. Wtedy zamknął Nicolette na trzy doby. 

Nie ma się więc co łudzić, że tym razem będzie inaczej. 

Straciwszy wszelką nadzieję, Nicolette opadła na posłanie i wybuchnęła płaczem. 

background image

Krótka chwila szczęścia przemknęła przez jej życie niczym błyskawica. 

W baszcie nie świeciło się! 

Roland długo czekał na  wrzosowisku. Zapadł zmrok, a on wiele razy podchodził do 

bramy. Szeptał imię dziewczyny, ale nikt mu nie odpowiadał. Słyszał jedynie huk morskich 

fal rozbijających się o skały gdzieś w dole. 

Przez  cały  dzień  penetrował  teren  na  północ  od  wioski,  a  więc  w  kierunku 

przeciwnym niż był położony zamek. Wąską ścieżką wijącą się w dół dotarł do zatoki, gdzie 

niektórzy  rybacy  z  wioski  Castel  de  la  Mer  trzymali  łodzie.  Niezbyt  imponujący  port,  ale 

Roland pozostał w nim przez dłuższą chwilę, gdyż było to niezwykle malownicze miejsce, a 

przy tym zaciszne i ciepłe. 

Rybacy  bardzo  chętnie  opowiadali  o  połowach,  kiedy  jednak  zagadnął  ich  o  zamek, 

umilkli. 

- Nie znamy dobrze Etienne Blanca - tłumaczyli się. 

Ponieważ  była  właśnie  pora  odpływu,  Roland  powędrował  wzdłuż  plaży  aż  do 

półwyspu wrzynającego się w morze. Stamtąd lepiej mógł się przyjrzeć zamczysku. Dopiero 

teraz  zobaczył  dokładnie,  jak  niebezpieczne  zniszczenia  poczynił  żywioł.  Potężne  bloki 

kamienne  osuwały  się  w  odmęty  fal  podmywających  klifową  skałę,  na  której  został 

zbudowany Castel de la Silence. W murze tuż przy wieży Dongarda, pod którym skała została 

niemal  całkowicie  rozmyta,  ziała  przepastna  czeluść.  Na  samą  myśl  o  tym,  że  w  zamku 

przebywa Nicolette, Roland poczuł dreszcze przebiegające mu po plecach. 

Morze zaciekle napierało na zamkową skałę i zdołało utworzyć w niej potężną grotę. 

Aż trudno było uwierzyć, że do tej pory fundamenty pozostały nienaruszone. 

Obraz zniszczeń napełnił Rolanda głębokim bólem. Odwrócił więc wzrok i popatrzył 

w  stronę  horyzontu.  Zauważył  łódź  rybacką  i  zakotwiczony  w  pobliżu  żaglowiec. 

Przypomniało  mu  się,  że  poprzedniego  dnia  również  widział  fregatę  płynącą  ku  brzegowi 

Teraz  bujała  się  na  falach  w  pobliżu  groteskowych  słupów  skalnych  wynurzających  się  z 

wody w pobliżu mielizn. Te formacje, powstałe w wyniku wietrzenia skał o różnej twardości, 

kształtem przypominały niemych strażników, którzy niejako ostrzegali przed niewidocznymi 

pod powierzchnią wody płyciznami. 

Nagle  Roland  poczuł,  że  woda  zalewa  mu  stopy.  Nadchodził  przypływ.  W  żadnym 

zakątku świata przypływy nie są tak groźne jak na wybrzeżach Bretanii, nigdzie nie ma tak 

gwałtownej różnicy pomiędzy przypływem i odpływem. 

Jak  szalony  ruszył  wzdłuż  zwężającego  się  błyskawicznie  pasma  plaży  w  stronę 

zatoki. Woda sięgała mu już do cholewek, a przed nim całkiem zakryła resztki lądu. 

background image

Już  dawno  nie  biegł  tak  szybko.  Z  dala  zauważył  rybaków,  spoglądających  w  jego 

stronę.  Zdawało  mu  się,  że  coś  do  niego  wykrzykują.  Może  jednak  tylko  oceniali  między 

sobą, czy ma szanse na bezpieczny powrót. 

W wielu miejscach woda sięgała mu już do kolan. Kawałek zmuszony był podpłynąć. 

Widział,  że  rybacy  wchodzą  do  łodzi,  choć  i  łodzie  wcale  nie  były  bezpieczne  w  czasie 

przypływu. Woda mogła je przecież pchnąć prosto na skalną ścianę. 

Był już prawie u celu, gdy nagle stracił grunt pod nogami. Potężna fala, cofająca się w 

głąb  morza,  zabrała  go  ze  sobą.  Wiedział  doskonale,  że  jeśli  nie  zdoła  się  wyrwać,  będzie 

stracony. 

Z całych sił wymachiwał rękoma, próbując oprzeć się kipieli, a gdy podeszła kolejna 

fala  prąca  w  stronę  brzegu,  ustawił  się  tak,  by  go  uniosła,  choć  myślał  z  obawą,  czy  nie 

rozbije się o kamienie. W tym momencie decydował się jego los, bo czuł już, jak traci siły. 

Nagle ktoś chwycił go pod ramię, a gdy spojrzał w górę, ujrzał rybaka, wychylającego 

się przez rufę łodzi. Roland uchwycił się burty. Kilka zręcznych życzliwych rąk wciągnęło go 

do środka. 

Przemoczony, z trudem dochodzi} do siebie. 

-  A  niech  to!  Jaka  to  potworna  siła!  -  jęknął  i  dodał:  -  Dziękuję!  Dziękuję  za 

uratowanie mi życia. 

Rybacy  wysadzili  go  potem  na  ląd  i  poczęstowali  francuskim  likierem  o  mocnym 

korzennym smaku, sporządzonym zapewne według starej receptury mnichów. 

Po tej przygodzie mężczyźni nabrali do niego sympatii i chętniej rozmawiali. 

Rzeczywiście w zamku mieszka więcej osób, przyznali, a potem Roland usłyszał całą 

tę historię o Dionne, która zhańbiła się i wróciła do domu z nieślubnym dzieckiem. O dwóch 

stajennych,  którzy  zniknęli  bez  śladu.  Sądzono,  że  ich  zwłoki  zostały  wrzucone  do  morza. 

Właściwie  rybacy  nawet  byli  tego  pewni,  bo  ciało  jednego  z  nich  fala  wyniosła  na  brzeg. 

Ludzie  powiadają,  że  Dionne  zwariowała  tamtej  nocy.  Tak,  córka  Dionne  też  mieszka  w 

zamku. Co prawda jest to starannie ukrywane, ale ludzie i tak swoje wiedzą. Teraz liczy sobie 

około  siedemnastu  lat.  Ta  biedaczka  nie  ma  pewnie  lekkiego  życia  z  matką  wariatką  i 

dziadkiem potworem. Szkoda też Dionne, zawsze tyranizowana przez ojca, na koniec popadła 

w takie nieszczęście. 

Etienne  Blanc  to  okrutny  człowiek.  Wielu  wieśniaków  doznało  od  niego  fizycznych 

kar w czasie, kiedy jeszcze opuszczał mury zamku i miał do dyspozycji licznych służących, 

gotowych wypełnić jego rozkazy. Przez ostatnich siedemnaście łat nie widywano go jednak 

często - chyba że w sztormowe noce, kiedy stał na brzegu, jakby chciał uspokoić żywioł. 

background image

- Ale... - zaczął jeden z rybaków, szybko jednak urwał, uciszony przez innych. A więc 

jeszcze jakaś tajemnica. Roland czuł instynktownie, że więcej już niczego się od tych łudzi 

nie dowie. Nie chciał też ich zrażać nadmierną ciekawością. 

Póki co cieszył się z tego, że go zaakceptowali, a przede wszystkim był im wdzięczny 

za uratowanie życia. 

Pożegnał więc swych rozmówców i zaczął się wspinać stromą ścieżką. 

Tego  ranka  nie  poszedł  w  stronę  menhiru.  Uznał,  że  wystarczająco  już  zbadał  to 

miejsce. 

Przez  cały  dzień  wędrował  więc  bez  celu,  trzymając  się  z  dala  od  gospody,  gdyż 

dziewczyna, która tam usługiwała, rzucała mu powłóczyste spojrzenia, wzdychając przy tym. 

Na  domiar  złego,  mrugała  do  niego  porozumiewawczo.  I  to  go  chyba  najbardziej 

denerwowało. 

Miał  tego  dość.  Zapłacił,  pożegnał  się  z  oberżystą  i  wyczekawszy  moment,  gdy 

dziewczyna gdzieś się oddaliła, zabrał ze stajni konia i odjechał. 

Pogoda  zrobiła  się  piękna,  było  bardzo  ciepło.  Niedaleko  zamku  zauważył  spory 

szałas i postanowił się tu zatrzymać. Kiedyś, zapewne  w czasie polowań, korzystał z niego 

sam pan na zamku. Teraz szałas stał nie używany, chyląc się ku upadkowi Na szczęście był 

na tyle wysoki, że można było wprowadzić tam konia. 

Uwiązał  więc  zwierzę  i  szepnął  mu  do  ucha,  że  wkrótce  wróci.  A  Roland  zawsze 

dotrzymywał obietnic. 

Tymczasem baszta stała pogrążona w ciemnościach. 

Co z Nicolette? Gdzie ona jest? 

Roland, bezradny, podchodził do bramy, a potem wracał na wrzosowisko, skąd mógł 

obserwować wieżę. Odważył się nawet raz zapukać do wrót zamku, ale chociaż echo, jakie 

się rozległo, jego samego przeraziło, dziewczyna się nie zjawiła. 

Umówiona pora spotkania dawno minęła. Było już grubo po północy. 

Roland  poczekał  jeszcze  trochę,  a  potem  odszedł  zrezygnowany,  kierując  się  do 

szałasu. 

Czuł  się  głęboko  rozczarowany.  Nie  wierzył  jednak,  że  Nicolette  dobrowolnie 

zrezygnowała ze spotkania. Przypomniał sobie ożywienie w jej dziecinnym głosie, prośbę, by 

mogła znów z nim porozmawiać, pełen desperacji uścisk dłoni. 

Bardzo chciała przyjść, dlaczego więc się nie zjawiła? 

Nie  przypuszczał,  że  może  to  go  tak  zaboleć.  Uświadomił  sobie,  że  przez  ostatnią 

dobę po prostu bez przerwy myśli o dziewczynie, której nawet nie widział na oczy. Przecież 

background image

to czyste szaleństwo, łajał się w duchu. Przecież znam jedynie brzmienie jej głosu! 

Oczywiście  widział  tę  dziewczynę  oczami  wyobraźni.  Drobna  i  krucha,  z  długimi 

czarnymi  włosami  i  piwnymi  oczami.  Na  pewno  ma  piękne  szlachetne  rysy  -  przecież 

wywodzi się z arystokratycznego rodu - i nienaganne maniery! Musi ją ujrzeć! 

Roland  tak  dalece  dał  się  ponieść  fantazji,  że  zdawało  mu  się,  iż  widzi  przed  sobą 

twarz Nicolette, mały nosek i słodkie, pięknie wykrojone usta o różanej barwie. 

Nagle drgnął, usłyszawszy tętent koni, i odruchowo skrył się w wysokich wrzosach. 

Na  tle  mrocznego  nieba  dostrzegł  ciemne  sylwetki  trzech  jeźdźców.  Uląkł  się,  bo 

przez moment zdawało mu się, że zmierzają wprost na niego. Na szczęście konie skręciły w 

stronę  menhiru  i  zaraz  skryły  je  pagórki.  Roland,  schowany  we  wrzosach,  widział  jedynie 

czubek smukłego głazu. 

Przeczekał chwilę i zamierzał właśnie wstać, gdy tętent rozległ się ponownie. Jeszcze 

mocniej przywarł ciałem do ziemi. Jeźdźcy zawracali. 

Roland  zmarszczył  czoło,  zdezorientowany,  bo  zdążył  zauważyć,  że  tylko  jeden 

spośród trzech koni niesie jeźdźca. 

Co się stało z dwójką pozostałych? W tak krótkim czasie? 

Zagadka  rozpaliła  jego  ciekawość.  Kiedy  odgłos  końskich  kopyt  ucichł,  Roland 

przemknął  się  przez  zarośla  i  pagórki  w  stronę  menhiru.  Zatrzymał  się  w  miejscu,  skąd 

roztaczał się widok na całe wrzosowisko. Położył się w trawie, żeby jego sylwetka nie była 

widoczna na tle nieba. 

Z krzaków czmychnęła sarna. 

Ta noc nie była tak ciemna jak poprzednie. Roland wyraźnie odróżniał kontury zamku 

na tle spienionych fal, widział menhir i kurhan, a także niższe pagórki i skały, za którymi nikt 

nie zdołałby się skryć. 

Gdzie zatem zniknęli dwaj mężczyźni, którzy tu przybyli konno? 

Z całą pewnością nie zdążyliby w tak krótkim czasie dojść do zamku, a tym bardziej 

do wioski. 

Były  więc  tylko  dwie  możliwości  Albo  tak  jak  i  on  ukryli  się  gdzieś  w  zaroślach  - 

tylko po co mieliby to robić? - albo schowali się w grobowcu. 

Po  chwili  namysłu  Roland  uznał  to  ostatnie  za  najbardziej  prawdopodobne.  Nie 

potrafił jednak znaleźć odpowiedzi, czemu ludzie naruszali spokój tego miejsca. 

Postanowił to sprawdzić. Jego koń był bezpieczny w szałasie, spokojnie więc ruszył w 

stronę kurhanu. Musiał zachować teraz większą ostrożność. Przecież nie wpadnie do środka i 

nie zawoła: 

background image

„Jest tu kto?” 

Ci ludzie zachowywali się zbyt tajemniczo, by mógł sobie pozwolić na taką beztroskę. 

Pod kradł się bliżej. 

Cisza, żadnych głosów, żadnego poruszenia. 

Stanął za menhirem i wyjrzał ostrożnie. 

Oprócz uderzenia fał o skały i szeptu wiatru wśród traw nie było nic słychać. 

background image

ROZDZIAŁ V 

Od morza wiał słaby wiatr, ale noc była ciepła. Blady księżyc świecił mistycznie nad 

spowitą w odwiecznej mgle Bretanią. 

Roland  jeszcze  raz  rozejrzał  się  uważnie,  a  ponieważ  nic  nie  wzbudziło  jego 

niepokoju, odważył się przemknąć przez odkryty teren w stronę menhiru. Wychyliwszy lekko 

głowę zza kamiennego głazu, z duszą na ramieniu obserwował otoczenie. Obawiał się, że w 

każdej chwili mogą go zaatakować zaczajeni gdzieś w pobliżu nieznajomi. 

Nic takiego się jednak nie zdarzyło, co tylko utwierdziło Rolanda w przekonaniu, że 

obcy musieli wejść do grobowca. 

Ciekawość była silniejsza niż strach. Żołnierz podczołgał się do ukrytego w zaroślach 

wejścia, oparł się na moment plecami o zimny głaz, a potem wszedł do mrocznego korytarza. 

Po kilku krokach zatrzymał się i nastawił uszu. 

Zdawało mu się, że cały świat poddał się wszechogarniającej ciszy. 

Ale oto z głębi grobowca doszedł go jakiś dźwięk. Roland drgnął, rozpoznał odgłos, 

który  po  raz  pierwszy  usłyszał  poprzedniego  wieczoru,  stojąc  w  niemej  niszy.  Przypomniał 

sobie, że cichy chrzęst ocieranych o siebie kamieni usłyszał krótko przed tym, nim tajemnicza 

postać wyszła pospiesznie z jednego z korytarzy i rzuciła się ku wyjściu. 

Wprawdzie teraz Rolandowi się wydawało, że dźwięk dochodzi z większej odległości, 

ale  nie  był  tego  do  końca  pewien.  By  nie  dać  się  zaskoczyć,  przemknął  do  tej  samej  co 

wczoraj niszy. Tu nie groziło mu niebezpieczeństwo. 

Czekał dość długo, ale wokół panowała cisza. W końcu zebrał się na odwagę. Cofnął 

się  do  głównego  pomieszczenia  i  wszedł  do  obniżającego  się  korytarza,  którego  długość 

ponownie wprawiła go w zdumienie. 

Korytarz  zamykała  kamienna  ściana.  Roland  macał  rękoma  nierówną,  szorstką 

powierzchnię, wyczuwając kamienne bloki i ziemię. Wydawało mu się, że doszedł do kresu 

podziemnego przejścia, gdy nagle... 

Kiedy  się  cofnął  o  kilka  kroków,  żeby  się  obrócić,  lewą  ręką  natknął  się  na  pustkę. 

Czyżby w tym miejscu znajdowała się jakaś odnoga? Ostrożnie przeszedł kilka kroków, klnąc 

w duchu, że nie wziął krzesiwa. 

A  jednak!  Na  lewo  od  głównego  korytarza  znajdowało  się  przejście.  Niestety,  było 

bardzo krótkie i Roland znów natknął się na ścianę. Dłonią wyczuł, że niektóre kamienie są 

ruchome.  Obmacywał  teraz  pilnie  i  szukał.  Jeden  z  kamieni  odcinał  się  kanciasto  od 

background image

powierzchni i kształtem przypominał drzwi. 

Roland położył dłonie w miejscu, gdzie wyczuwał krawędzie. Obmacywał cierpliwie 

centymetr  po  centymetrze,  gdy  nagle  ciężka  płyta  zwaliła  się  na  niego.  Roland  uskoczył 

odruchowo  w  bok,  ale  nie  zdążył  cofnąć  nogi  i  kamienne  drzwi  zawadziły  o  jego  stopę. 

Ledwie  zdołał  stłumić  krzyk.  Zacisnął  zęby  z  bólu,  ale  nie  odważył  się  nawet  jęknąć  w 

obawie,  że  ktoś  go  usłyszy.  Ciągle  przecież  nie  wiedział,  czy  jeźdźcy,  którzy  zniknęli  w 

czeluści grobowca, nie kryją się gdzieś w pobliżu. 

Choć ból mu dokuczał, Roland i tak był zadowolony: miał wolną drogę. 

Ostrożnie, krok po kroku, wyruszył w nieznane. Może ci ludzie zamieszani są w jakieś 

konflikty polityczne i dlatego się ukrywają? 

Próbował sobie przypomnieć, co w minionych latach wydarzyło się we Francji. 

Niestety,  wiedział  tylko  tyle,  że  Francja  opowiedziała  się  po  stronie  Szwedów  w 

wielkiej wojnie przeciwko Habsburgom. Władzę we Francji faktycznie sprawował kardynał 

Richelieu,  który  miał  bardzo  silny  wpływ  na  króla.  Jako  dostojnikowi  kościelnemu  nie  w 

smak  mu  była  wojna  u  boku  protestantów  przeciwko  katolikom.  Ale  Roland  już  dawno 

zorientował się, że w tej wojnie tak naprawdę nie o religie toczył się spór, ale o inne, znacznie 

mniej wzniosłe sprawy: władzę, terytoria i wpływy. Poza tym słyszał jeszcze, że ów kardynał 

dość brutalnie zwalcza arystokrację. Na tym się kończyła wiedza Rolanda. 

Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie znani mu ludzie ukrywali się tu z powodów 

czysto osobistych. 

Czuł chłodny powiew i zapach wrzosów, przenikający do korytarza przez otwory na 

górze. Z wrzosowiska nie sposób ich było zauważyć wśród traw i kamieni, gdyby jednak nie 

one, człowiek by się udusił w tym podziemnym tunelu. 

Po  pokonaniu  dość  długiego  odcinka  Roland  nieoczekiwanie  stanął  przed  drzwiami. 

Właściwie o ich istnieniu dowiedział się w sposób niezbyt przyjemny - po prostu rozbił o nie 

czoło. Wszystko wskazywało na to, że dotarł do zamku. 

Przez chwilę trwał całkiem nieruchomo, zapominając o bożym świecie. 

Przejście między zamkiem a wrzosowiskiem? 

Podziemne  przejście,  pobudowane  zapewne  przed  wiekami,  samo  w  sobie  nie  było 

właściwie  niczym  niezwykłym,  ale  fakt,  że  korzystano  z  niego  obecnie,  i  to  pod  osłoną 

ciemności, dawał do myślenia. 

Kim są ci ludzie, którzy chodzili tędy do zamku? 

Rybacy  nie  wspominali,  żeby  prócz  Blanca,  jego  córki  i  wnuczki  oraz  dwóch 

głuchoniemych sług ktoś jeszcze mieszkał w Castel de la Silence. 

background image

Ale  przecież  poprzedniego  wieczoru  Roland  widział  jakiegoś  człowieka 

wychodzącego  chyłkiem  z  grobowca.  Teraz  nie  miał  już  żadnych  wątpliwości,  że  obcy  tą 

drogą opuszczał mury zamku. Jeśli jednak wczoraj mógł sądzić, że to któryś z mieszkańców, 

to  dzisiaj  na  własne  oczy  widział,  że  przybyło  tu  konno  trzech  jeźdźców,  a  tylko  jeden 

zawrócił wraz z końmi 

A przecież we wsi ludzie gadali, że pan zamku nie utrzymuje kontaktów ze światem. 

Co prawda jeden z rybaków w zatoce sugerował, że w zamku dzieje się to i owo, ale 

nic konkretnego na ten temat nie pisnął. 

Roland  ostrożnie  dotknął  drzwi  i  przesuwając  dłońmi,  wyczuł  palcami  dziurkę  od 

klucza. Klucza od środka nie było. 

Popchnął mocniej, ale drzwi ani drgnęły. Spodziewał się tego. 

Najważniejsze  jednak,  że  znalazł  wejście  do  tej  twierdzy.  Ze  względu  na  Nicolette 

musiał się za wszelką cenę dostać do środka i wyjaśnić, dlaczego nie przyszła na umówione 

spotkanie. Niczego więcej nie pragnął. 

Przeżycia minionego dnia utwierdziły go w postanowieniu, że wydostanie dziewczynę 

z okrutnego więzienia, a potem się z nią ożeni. 

Wszelkie  plany  i  działania  podporządkował  temu  szlachetnemu  zamiarowi.  Zawsze 

wszak zachowywał się po rycersku wobec dam, więc i teraz nie mógł wykraść dziewczyny, a 

potem  pozostawić  ją  własnemu  losowi.  Sumienie  nakazywało  mu  spełnić  to,  co  nakazuje 

przyzwoitość,  to  znaczy  ożenić  się  z  Nicolette.  Pragnął  bowiem  jej  dobra.  Dość  już 

wycierpiała  od  swych  bezwzględnych  opiekunów.  A  poza  tym...  Nicolette  poruszała 

najczulsze struny w jego duszy, była uosobieniem nieszczęśliwej księżniczki z bajki 

Nagle  Roland  usłyszał  dobiegające  z  głębi  tunelu  odgłosy  i  odruchowo  rzucił  się  w 

bok. 

Gorączkowo szukał jakiejś kryjówki, ale w tym miejscu nie było się gdzie schować. 

Wpadł w pułapkę! Co gorsza, osoba, która nadchodziła, oświetlała sobie drogę pochodnią. 

Roland przykucnął pod jedną ze ścian, z której wystawały kamienie. Skulił się, żeby 

było  go  jak  najmniej  widać,  ale  zdawał  sobie  sprawę,  że  nie  ma  żadnych  szans.  Mimo 

wszystko starał się upodobnić do głazu o łagodnych krawędziach, przypadkowo leżącego w 

przejściu tuż przy drzwiach. 

Dzięki Bogu, ten ktoś jest sam! Roland poznał to po odgłosach stawianych kroków. 

Teraz jest już blisko! Zaraz mnie zauważy! myślał w panice. 

Przybysz  zatrzymał  się  tuż  przy  drzwiach.  Roland  kątem  oka  dostrzegł  dłoń 

odliczającą kamienie w ścianie obok framugi... Nagle dłoń zatrzymała się, a palce rozwarły. 

background image

Zauważył mnie, przemknęło przez głowę Rolandowi. Nie mam wyboru: albo on, albo 

ja! 

To na pewno jakiś spisek. 

Zerwał się i uderzył. Obcy runął na ziemię, nie wydając z siebie żadnego jęku. 

Pochodnia upadła gdzieś na bok. Roland podniósł ją i wtedy z przerażeniem zobaczył, 

ż

e  na  ziemi  leży  młoda  kobieta  w  połyskującej  złotem  sukni  i  szerokiej,  narzuconej  na 

wierzch pelerynie. 

Teraz dopiero pojął, dlaczego cios, którego się spodziewał, na niego nie spadł. 

Nie mogę jej tu zostawić, jeszcze ktoś ją odkryje! myślał gorączkowo. Co robić? 

Kobieta liczyła kamienie... 

Do jakiego doszła miejsca? 

Przesunął ręką po zimnej ścianie. Tak, tu mniej więcej się zatrzymała, ale gdyby go 

nie zauważyła, zapewne odliczałaby dalej. 

Jest! Luźny kamień, a pod nim ukryty klucz. 

Niechętnie zgasił pochodnię, ale ostrożność nakazywała mu to uczynić. 

Klucz bezgłośnie przekręcił się w zamku. Drzwi się otworzyły! 

Roland znalazł się w jakimś pomieszczeniu, w którym panował półmrok Przez wąskie 

szpary w murze wpadało słabe światło. Kiedy oczy Rolanda przywykły znów do ciemności, 

zorientował się, że znajduje się w ciasnej piwnicy, która służyła jako łącznik z podziemnym 

przejściem. 

Takie pomieszczenia mają zwykle mnóstwo mrocznych zakamarków. Roland, niemo 

prosząc  o  wybaczenie,  wciągnął  ogłuszoną  kobietę  do  środka.  Ułożył  ją  za  stosem  jakichś 

rupieci i znalezionym w kącie grubym sznurem skrępował jej dłonie i nogi. Jako knebla użył 

jej własnego cienkiego szala. 

Przypuszczał, że nieprzytomna za chwilę się ocknie, a nie mógł pozwolić na to, by jej 

krzyki sprowadziły mu na głowę pościg. 

Przemknął się do wyjścia na korytarz i niepewnie przeczołgał się po schodach na górę 

do drzwi. Sprawdziwszy, że wychodzą na dziedziniec, zawrócił. 

Ciemno, wszędzie ciemno! 

Jeszcze jedne drzwi, a obok nich znów schody prowadzące na  górę. Drzwi? Pewnie 

można  przez  nie  dostać  się  na  niższą  kondygnację,  domyślił  się  i  przypomniał  sobie,  jak 

wieśniacy  opowiadali,  że  na  dole  mieszczą  się  tylko  spiżarnia,  kuchnia,  pomieszczenia  dla 

służby i stajnia. Alkowy i komnaty dzienne znajdowały się na piętrze. 

Więcej nie zdążył pomyśleć, bo oto zza drzwi dobiegły go jakieś głosy. 

background image

Nie  pozostawało  mu  nic  innego,  jak  wspiąć  się  bezgłośnie  po  schodach  na  piętro, 

Dłonie zanurzył w grubej warstwie kurzu, palcami wymacał zmurszałą deskę. 

Czy zdążę się ukryć? Czy nie pozostawiłem po sobie jakichś śladów? 

Ledwie udało mu się wejść na górę, gdy drzwi na dole zostały otwarte. Roland poczuł 

lekki przeciąg i odetchnął z ulgą, bo znaczyło to, że się nie znalazł w ślepym zaułku. 

Płomień  świecy  oświetlił  przejście  i  schody.  Roland  wtulił  się  w  mur,  by  go  nie 

zauważono, ale mężczyźni, którzy weszli, nie patrzyli w jego stronę. 

Poczuł  woń  skóry  i  końskiego  nawozu.  Najwyraźniej  za  tamtymi  drzwiami 

znajdowała się stajnia. 

Roland wsłuchał się w urywki rozmowy. 

-  ...nie  mam  pojęcia,  co  zatrzymało  moją  żonę  -  powiedział  czystą  francuszczyzną 

jeden z przybyłych. - Przecież jechała tuż za nami. 

Roland  ze  swej  kryjówki  nie  widział  przechodzących  mężczyzn,  jedynie  ich  cienie 

przesuwały się po ścianach. 

- O, moja siostra zapewne zatrzymała się gdzieś po drodze, żeby przypudrować twarz 

- ze śmiechem odrzekł mu drugi, choć w jego głosie wyczuwało się napięcie. 

Trzeci głos, zimny i twardy, z wyraźnie bretońskim akcentem, warknął: 

- Za długo nie możemy czekać. Przypływ określa porę odpłynięcia statku. 

Ten  głos  należał  do  starszego  człowieka,  najprawdopodobniej  do  Blanca.  Roland 

ogromnie żałował, ze nie może niepostrzeżenie rzucić na niego okiem. Po chwili mężczyźni 

zniknęli  za  drzwiami  piwnicy.  Głosy  ucichły.  Roland  modlił  się  w  duchu  żarliwie,  aby 

kobieta jeszcze chociaż przez chwilę nie odzyskała przytomności. Potem po omacku dotarł do 

ciężkich  rzeźbionych  drzwi,  które,  lekko  pchnięte,  ustąpiły  bez  trudu.  Wszedł  szybko  do 

ś

rodka i zamknął je za sobą. 

Po  krokach  poznawał,  że  ze  stajni  wyszły  cztery  osoby,  choć  dosłyszał  głosy  tylko 

trzech.  Przypuszczał,  że  tym  czwartym  mógł  być  głuchoniemy  służący.  Uznał  więc,  że  on 

sam najbezpieczniejszy będzie teraz na piętrze. 

Wszystko  wskazywało  na  to,  że  dwaj  Francuzi,  którzy  szli  z  Blankiem,  to  jeźdźcy 

widziani przez Rolanda wcześniej na wrzosowisku. 

Wygląda  na  to,  że  Blanc  pomaga  im  potajemnie  opuścić  granice  Francji.  Pewnie 

wybierają się do Anglii. 

Ale  w  takim  razie  jego  czyn  jest  ze  wszech  miar  szlachetny!  Kardynał  Richelieu  z 

uporem  tępi  arystokrację,  kazał  nawet  spalić  kilka  pałaców.  Nie  ma  się  co  dziwić,  że 

niektórzy wysoko urodzeni pragną uciec z kraju! 

background image

Roland jednak nie zastanawiał się nad tym dłużej, najważniejszym bowiem dla niego 

zadaniem było odnalezienie Nicolette. 

Przypuszczał, że w zamku są teraz oprócz dziewczyny jeszcze dwie kobiety. Dionne, 

matka Nicolette, którą ta nazywała ciotką, i głuchoniema służąca, kręcąca się zapewne gdzieś 

na parterze. 

Roland wyostrzył wszystkie zmysły, by zorientować się w swym położeniu. 

Lękał  się  stąpać  po  podłodze,  niepewny,  czy  nie  zarwie  się  pod  jego  ciężarem. 

Przemykał się więc tuż przy ścianie. Początkowo przypuszczał, że znajduje się w jednym z 

nie  używanych  pomieszczeń  mieszkalnych.  Nagle  dostrzegł  wąski  otwór,  przez  który 

wpadało powietrze. Nim się jednak do niego zbliżył, zauważył, że ściana pochyla się ukośnie. 

Czy  to  możliwe,  żeby  dotarł  w  pobliże  baszty,  na  której  szczycie  Nicolette  chętnie  szukała 

schronienia? Jeśli tak, to znaczy, że przez wąską szparę powinien zobaczyć dziedziniec. 

Tak! Miałem rację, pomyślał zadowolony. 

W  świetle  księżyca  dostrzegł  schody  prowadzące  z  dziedzińca  na  piętro  do  części 

mieszkalnej  zamku,  a  także  owianą  złą  legendą  basztę  Dongarda,  wznoszącą  się  na  skraju 

urwistego klifu. Nawet w mroku widoczne były wyraźnie pęknięcia i wyłom w murze, 

Przecież to niemal ruina, pomyślał z łękiem. 

Ale gdzie jest dziewczyna? 

Odwrócił się od otworu w ścianie i ruszył na drugą stronę pomieszczenia. Potykając 

się  bez  przerwy  o  jakieś  porozrzucane  graty,  doszedł  do  kolejnych  drzwi.  Pewny,  że  są 

otwarte, popchnął je ramieniem. Ku jego zdziwieniu, nie ustąpiły. 

Zastanowiło  go,  dlaczego  zamyka  się  na  cztery  spusty  takie  składowisko 

niepotrzebnych i bezwartościowych przedmiotów. 

Może  chodziło  o  to,  by  utrzymać  w  tajemnicy  istnienie  wejścia  do  podziemnego 

tunelu prowadzącego na wrzosowisko? 

Ale  pozostaje  jeszcze  droga  przez  stajnię!  Roland  miał  nadzieję,  że  mężczyźni  nie 

zamknęli za sobą drzwi  na klucz i że zdoła się jakoś wydostać na zewnątrz. Nie przestając 

wodzić palcami wokół futryny, natrafił na wiszący na gwoździu klucz. 

A więc drzwi zostały zamknięte od tej strony! 

Stanowiło  to  dla  niego  nie  lada  ułatwienie.  Do  pokrytej  rdzą  dziurki  wsunął  klucz, 

który ze zgrzytem, jakby od stuleci nikt go nie używał, obrócił się w zamku. 

Gdy  wszedł  do  środka,  powiało  chłodem.  Zauważył  długi  szereg  szczelin 

strzelniczych i domyślił się od razu, że jest na galerii, z której broniono niegdyś dostępu do 

warowni. 

background image

Tędy też zapewne przemykała się potajemnie Nicolette do swej kryjówki w baszcie. 

A może by wejść na wieżę, skoro jestem tak blisko? pomyślał Roland. Chociaż to bez 

sensu, przecież nie ma tam Nicolette. 

Zaraz  jednak  przyszło  mu  do  głowy,  że  może  w  tym  czasie,  gdy  on  błądził  w 

podziemnym korytarzu, dziewczyna zjawiła się w baszcie. 

Tak późno? Przecież już niedługo północ! 

Ale  jednak  zdecydował  się  zobaczyć  miejsce,  w  którym  jego  księżniczka  szukała 

samotności. 

Nim upłynęła chwila, znalazł się na samym szczycie. Kręte schody zachowały się w 

zadziwiająco  doskonałym  stanie  w  porównaniu  ze  zniszczeniami  widocznymi  w  innych 

rejonach zamku. 

To właśnie płomień zapalonej tutaj świecy przywrócił mi nadzieję na spotkanie ludzi 

na bezkresnym wrzosowisku, pomyślał ze wzruszeniem Roland. Czy to naprawdę wydarzyło 

się zaledwie przed dwoma dniami? 

W blasku księżyca rozejrzał się po baszcie i wyobraził sobie w tej scenerii Nicolette. 

Siada pewnie na tym krześle. Ciekawe, czy sama wniosła je tu po schodach z dołu? 

Kufer spełniał funkcję stolika. Na jego wieku stał pusty świecznik, ze świecy pozostały tylko 

kawałki wosku. No i było tu kilka książek, których tytułów nie udało mu się odczytać. Nie 

miał  jednak  najmniejszych  wątpliwości,  że  są  to  książki  o  tematyce  religijnej.  W  murach 

Castel de la Silence z pewnością nie ma innych. 

Znów ze współczuciem pomyślał o losie Nicolette. 

Musi ją znaleźć, i to jak najprędzej! Pośpiesznie zbiegł więc na dół. Póki poruszał się 

po  tej  części  zamku,  która  od  łat  była  wyłączona  z  użytkowania,  był  bezpieczny.  Przez 

moment zastanawiał się, dokąd powinien się teraz skierować. 

Może  gdyby  udało  mu  się  przemknąć  galerią  dla  łuczników,  odnalazłby  drogę 

prowadzącą do komnaty dziewczyny? 

Roland dostrzegł w mroku kolejne drzwi... 

Nie  miał  pojęcia,  co  znajduje  się  za  nimi,  ale  kiedy  chciał  je  otworzyć,  intuicyjnie 

wyczuł, że bije od nich  jakaś dziwna aura.  Nie  wiadomo czemu, nabrał  nagle pewności, że 

stoi  pod  komnatą  nieszczęśliwych  dziewic.  Zaskoczony  swą  reakcją  skłonił  z  szacunkiem 

głowę  i  szeptem  odmówił  krótką  modlitwę  za  pozbawione  czci,  a  potem  życia  niewinne 

istoty. Jakże wstydził się w tej chwili, że jest mężczyzną! 

Czy to możliwe? Zza drzwi słychać jakiś szum, jakby szept. 

Nie, to na pewno tylko świszcze wiatr wpadający przez nieszczelne mury, uspokajał 

background image

się Roland. Pośpiesznie ruszył dalej korytarzem galerii. Minąwszy kolejne zamknięte drzwi, 

skręcił i przypuszczalnie znalazł się w południowej części zamku. 

Galeria,  do  której  przez  otwory  strzelnicze  wpadało  skąpe  księżycowe  światło, 

ciągnęła się jeszcze kawałek. Znowu dwoje drzwi... Wreszcie ściana zawalona stertą jakichś 

gratów. Gdzie jest to tajemne przejście Nicolette? 

Może dziewczyna przechodzi po prostu przez drzwi, za każdym razem zamykając je 

na  klucz?  zastawiał  się  Roland.  Nie,  to  by  było  zbyt  proste!  Skoro  tak,  pozostaje  szukać 

przejścia między rupieciami. 

Uznawszy,  że  jest  na  właściwym  tropie,  żołnierz  zaczął  dokładnie  przyglądać  się 

ś

cianie. 

Jakieś belki i chrust, stara broń i... 

Między  belkami  dostrzegł  nagle  wąski  otwór.  Szczupłe  dziewczę  mogło  się  tędy 

przecisnąć bez trudu, ale jak jemu ma się to udać? 

Powinien zachować ostrożność, bo jeden nieuważny ruch może spowodować, że cały 

ten stos runie z wielkim hukiem. Powoli usunął kawał drewna, tak że znalazło się miejsce dla 

jego szerokich ramion. Niczym wąż wśliznął się w poszerzony otwór i wyczuł dłońmi drzwi. 

Ku  jego  zaskoczeniu  były  otwarte,  zaraz  zresztą  przekonał  się,  dlaczego.  Przeżarty 

rdzą zamek rozsypał się i odpadł. 

Roland  rozejrzał  się  po  niewielkim  pomieszczeniu,  w  którym  się  znalazł:  ciasne, 

duszne i zaśmiecone, sprawiało wrażenie nie zamieszkanego. 

Można  by  nabrać  przekonania,  że  w  tym  starym  zamczysku  są  same  rupiecie, 

pomyślał  Roland,  Po  śladach  poznał,  że  drzwi  od  środka  musiały  być  wcześniej  zabite 

deskami.  Domyślił  się,  że  to  Nicolette  wyrwała  deski,  by  zrobić  sobie  przejście  do  baszty. 

Miał nadzieję, że i kolejne drzwi, które pozostały mu do sforsowania, ustąpią bez trudu. 

Nie, jednak są zamknięte! Na szczęście niezbyt dokładnie. 

Przytrzymywane zapewne tylko przez haczyk czy słabą zasuwkę, otworzyły się, gdy 

pchnął je mocniej. 

Rozejrzał się dokoła. Jeszcze nie zdecydował, co powinien teraz zrobić, gdy nagle w 

pobliżu usłyszał tłumiony szloch. 

Nicolette!  To  ona!  Jest  gdzieś  blisko,  za  ścianą!  Przyłożył  ucho  do  muru  i  nabrał 

pewności, że tuż obok mieści się komnata dziewczyny. Ale jak się tam dostać? 

Bał się zawołać w obawie, że zostanie odkryta jego obecność. 

Postanowił wyważyć drzwi znajdujące się z drugiej strony pomieszczenia. I one, jak 

wyczuł, również były zamknięte jedynie na słabą zasuwkę. Powoli acz zdecydowanie naparł 

background image

na  nie  całym  ciałem.  Zrazu  nie  ustępowały,  ale  potem  rozległ  się  cichy  trzask.  Zamek 

poluzował się i nie czyniąc na szczęście dużego hałasu, spadł na kamienną posadzkę. 

Roland prześliznął się do niewielkiego korytarza. 

Można stąd było wejść do jadalni ze stołem, wokół którego stały krzesła. 

Teraz  już  Roland  bez  trudu  zorientował  się  w  rozkładzie  pomieszczeń.  Był  prawie 

pewien, w której komnacie przebywa Nicolette. Zresztą gdy przyłożył ucho do drzwi, doszedł 

go cichy płacz. Nie miał już najmniejszych wątpliwości! Do jego uszu dotarły jeszcze jakieś 

inne dźwięki z drugiego końca korytarza. Głośne chrapanie... Czyżby to Dionne? 

Roland  zrozumiał,  że  Nicolette  została  uwięziona.  Poznał  już  przyzwyczajenia 

właściciela zamku i przypuszczał, że klucz znajduje się na ścianie gdzieś w zasięgu ręki. 

Rzeczywiście,  leżał  wetknięty  za  framugę.  Roland  włożył  go  do  dziurki,  i  wówczas 

usłyszał, że płacz ustał. Otworzył drzwi. 

W ciemnościach słychać było jedynie przerażony oddech. 

- Cii - odezwał się żołnierz. - To ja, Roland. Chodź! Musimy się spieszyć. 

Nicolette  wydała  głośny  jęk,  ale  bez  zwłoki  poderwała  się  i  zaczęła  się  ubierać. 

Roland tymczasem czuwał na zewnątrz. 

Potem dziewczyna wyszła, Roland podał jej rękę i poprowadził w kierunku, z którego 

przyszedł. 

Nagle  oboje  zamarli  w  bezruchu.  Gdzieś  w  pobliżu  usłyszeli  męskie  głosy,  wśród 

których wyróżniał się znajomy głos Blanca. 

background image

ROZDZIAŁ VI 

Nicolette  usłyszała  zgrzyt  przekręcanego  w  zamku  klucza  i  przestraszona  usiadła  na 

łóżku. 

Dziadek? Ciekawe, w jakim jest nastroju? Czy nałoży na nią kolejne kary? Oby tylko 

nie nazbyt surowe. Była już taka zmęczona! Taka zrezygnowana. 

Jakie  było  jej  zdumienie,  gdy  zamiast  dziadka  ujrzała  w  drzwiach  Rolanda,  który 

szeptem poprosił, by poszła za nim. 

W  co  ja  się  ubiorę?  pomyślała  dziewczyna,  gdy  opanowała  pierwszą  radość  i 

wzruszenie Jak ja wyglądam? Cała twarz spuchła mi od płaczu. 

A rozejrzawszy się bezradnie wokół siebie, przeraziła się jeszcze bardziej. Żeby tylko 

Roland nie zechciał wejść do środka. W pokoju tak okropnie cuchnie! 

Zresztą czego oczekiwać, skoro przez całą dobę nie mogła stąd wyjść. 

Ale Roland sunął w progu i pilnował, czy nikt nie zbliża się korytarzem. Dziewczyna 

zarzuciła szybko na siebie wierzchnie ubrania i w krótkiej chwili była gotowa. 

Chciałabym  mieć  na  sobie  jakąś  piękną  suknię,  żeby  mu  się  spodobać,  starannie 

wybraną na to spotkanie. Wyglądam okropnie! Moje włosy? 

Ale przecież nie ma czasu! Roland co prawda nie wyjaśnił, dlaczego ma pójść razem z 

nim, jednak Nicolette mu ufała. Przecież obiecał, że uwolni ją z tego więzienia i weźmie ze 

sobą. Wiedziała, że poza murami zamku szerzy się zgnilizna moralna, a na młodą dziewczynę 

czyhają  liczne  niebezpieczeństwa,  a  mimo  to  pragnęła  jechać  z  tym  dopiero  co  poznanym 

mężczyzną. 

Ciekawe, co na to powie ciotka Dionne? Nie może się o niczym dowiedzieć! Jakie to 

wszystko przerażające! 

Nagle  Nicolette  poczuła  na  swej  ręce  silną  dłoń  wybawiciela  i  zadrżała.  Była  tak 

podekscytowana wydarzeniami ostatnich dni! 

Roland  pociągnął  ją  w  stronę  ukrytych  drzwi  prowadzących  na  galerię,  z  której 

niegdyś broniono zamku, gdy nagle rozległ się głos Blanca. 

O Boże! Dziadek! Dlaczego nie śpi, przecież jest późna noc! Poprzedniej nocy było to 

samo! I z kim on rozmawia? Obce głosy, tu, w zamku? 

Niczego nie pojmowała. Wiedziała tylko, że dziadek nie może zobaczyć jej razem z 

Rolandem. 

Roland stanął bezradny, nie wiedział, którędy iść. Gdyby teraz otworzył drzwi, tamci 

background image

na pewno usłyszeliby skrzypienie, a wówczas tajemne przejście zostałoby odkryte. Nie można 

do tego dopuścić! 

Nicolette  instynktownie  pociągnęła  swego  wybawcę  w  przeciwną  stronę.  Znała  tu 

przecież każdy zakamarek i orientowała się doskonale nawet po ciemku. Prowadziła go przez 

korytarze i pomieszczenia o których istnieniu nie miał w ogóle pojęcia, i wreszcie ukryli się w 

kącie. 

Z daleka słyszeli zirytowany głos dziadka: „Poczekamy tutaj! Ale nie za długo!” 

Nicolette nie rozumiała zupełnie, o co w tym wszystkim chodzi. 

Roland  stał  nieruchomo,  obejmując  dziewczynę  ramieniem,  jakby  chciał  ją  ochronić 

przed niebezpieczeństwem. Nie odzywał się ani słowem. Nicolette, jak mało kto spragnionej 

bliskości i czułości, których nigdy nie zaznała, do oczu napłynęły łzy szczęścia. 

Ale oto ciszę przeszył inny głos: 

- Co tu robicie? 

Ciotka Dionne! Obudziła się! 

Nicolette,  przekonana,  że  ciotka  zwraca  się  do  nich,  omal  nie  umarła  ze  stracha 

Tymczasem Dionne znajdowała się w drugim końcu korytarza, a jej słowa były skierowane 

do Blanca i jego gości. 

Dziadek odpowiedział jej podniesionym głosem: 

- Ucisz się! Bo obudzisz... 

Odgłos kroków ciotki i głośny krzyk: 

- Gdzie jest La Péché? 

Roland z niedowierzaniem wyszeptał: 

- „La Péché”? Grzech? Jak można tak nazywać własne dziecko? 

Stali pogrążeni w mroku, z daleka dostrzegając jedynie migotanie zapalonych świec. 

- Nie możemy tutaj zostać - szepnęła Nicolette - Będą mnie szukać! 

- Masz rację. Ale gdzie się ukryjemy? 

- Są takie drzwi, których nigdy nie wolno mi otwierać. 

- W takim razie idźmy tam! 

Dziewczyna  ścisnęła  mocniej  dłoń  Rolanda,  dając  mu  znak,  by  podążał  za  nią,  po 

czym  bezgłośnie  ruszyli  korytarzem  do  przedsionka.  Nicolette,  obmacując  dłonią  ścianę, 

wyczuła  niewielkie  drzwi.  Roland  pomógł  jej  znaleźć  klucz,  z  wdzięcznością  myśląc  w  tej 

właśnie chwili o Blancu, który miał nawyk wieszania kluczy zawsze w tym samym miejscu. 

Drzwi otworzyły się z cichym zgrzytem. 

Roland zamknął je od środka, żeby opóźnić pościg. 

background image

I oto znaleźli się w części zamku, która była już zniszczona do tego stopnia, że lada 

chwila groziło jej zawalenie. 

Poczuli  chłodny  powiew  i  w  srebrnej  poświacie  księżyca  zauważyli,  że  w  ścianie 

naprzeciwko  brakuje  sporego  kawałka  muru.  Przez  dość  duży  otwór  widzieli  lśniące, 

rozkołysane morze. 

- Ani kroku dalej - szeptem ostrzegł dziewczynę Roland. - W podłodze są wyrwy. 

Pokiwała  głową,  ale  zaraz  uświadomiła  sobie,  że  Roland  nie  może  tego  zobaczyć,  i 

zachrypniętym głosem wyszeptała: 

- Widzę. 

Dygotała  z  podniecenia.  W  jednej  chwili,  wraz  z  pojawieniem  się  Rolanda,  jej 

dotychczasowe  życie  uległo  całkowitej  przemianie.  Nicolette  targały  sprzeczne  uczucia. 

Ogromnie  się  bała  swych  opiekunów,  którzy  ruszyli  za  nią  w  pogoń.  I  dziadek,  i  ciotka 

Dionne byli naprawdę rozgniewani. Właściwie ich rozumiała - nie dość, że wydostała się ze 

swej  komnaty,  w  której  ją  więzili,  to  na  dodatek  Roland  próbował  teraz  umożliwić  jej 

ucieczkę  z  zamku.  Bardzo  tego  pragnęła,  jednak  wciąż  dręczyła  ją  niepewność,  jak  jej 

postępowanie osądza Bóg. Okazała nieposłuszeństwo, będzie musiała wyznać ten grzech na 

jutrzejszej spowiedzi... Nie! Jutro odjedzie daleko stąd! Ale przecież nie wolno jej opuszczać 

tego miejsca! To niebezpieczne, bardzo niebezpieczne! 

- Chodź! - powiedział Roland, przerywając rozterki Nicolette. 

Trzymał  ją  mocno  za  rękę,  kiedy  posuwali  się  po  wąskiej  krawędzi  wzdłuż  ściany. 

Przez  cały  czas  szeptem  ją  uspokajał,  jakby  wyczuwając  jej  strach,  strach  nie  tylko  przed 

realnym niebezpieczeństwem - przepaścią, która czaiła się pod nimi - ale przede wszystkim 

przed niepewnością jutra. 

- Wydostanę cię stąd, Nicolette - szeptał. - Jeśli zechcesz, pojedziesz ze mną do mojej 

ojczyzny. Przedstawię cię rodzicom. Gdybyś jednak wolała żyć we Francji, zostanę z tobą, bo 

jesteś mi droższa nad wszystko. 

- Och, Rolandzie! - westchnęła dziewczyna, niepewna, jak zareagować na jego słowa. 

Cała sytuacja wydawała jej się taka nierzeczywista. Nie mogła wprost uwierzyć, że to 

dzieje się naprawdę. 

Dotarli  do  ściany,  która  przylegała,  jak  oboje  doskonale  wiedzieli,  do  baszty 

Dongarda.  W  ciemności  zamajaczyła  mroczna  czeluść  w  murze.  Niegdyś  zapewne 

znajdowały się tu drzwi. Roland nie wahał się długo. 

- Nie możemy zostać w tej sali. Musimy iść dalej! Chodź! 

Nicolette  z  prawdziwą  determinacją  podążyła  za  nim.  Był  teraz  dla  niej  wszystkim, 

background image

stanowił jedyny punkt oparcia w świecie. Zdała sobie sprawę, że spaliła za sobą mosty, bo ani 

dziadek, ani ciotka Dionne nigdy jej nie wybaczą takiej samowoli. 

Ś

wiadomość tego faktu przeraziła dziewczynę, mimo to jednak wiedziała, że musi się 

wziąć w garść, by sprostać nowej sytuacji. Odwrotu nie było. 

Klucząc wśród gruzu i kamieni, dotarli do baszty Dongarda. Nicolette odwróciła się i 

popatrzyła raz jeszcze za siebie. Przez całe życie ostrzegano ją, by trzymała się z daleka od tej 

części  zamku.  Teraz  mogła  się  przekonać  na  własne  oczy,  że  nie  bez  powodu.  Nagle  we 

fragmencie  muru,  który  wyglądał  stosunkowo  solidnie,  Nicolette  dostrzegła  kontury  drzwi. 

Wydawało się jej, że za nimi znajduje się alkowa dziadka, ale nie miała co do tego pewności. 

Była  tu  wszak  po  raz  pierwszy,  dziadek  zawsze  powtarzał,  że  nie  wolno  jej  się  kręcić  w 

pobliżu baszty Dongarda. 

Nicolette  wytężyła  wzrok  i  w  ciemnościach  zobaczyła  długie  pęknięcie  w  murze, 

ciągnące  się  zygzakiem  jak  błyskawica  z  góry  w  dół.  Odruchowo  cofnęła  się  o  krok,  bo 

wydało jej się, że za chwilę cała konstrukcja runie. 

Roland znów uścisnął jej dłoń i rzekł: 

-  Jesteś  tu  bezpieczna.  Podłoga  wygląda  solidnie,  a  poza  tym  nikt  nie  będzie  nas  tu 

szukał. 

Ale  przecież  musimy  wydostać  się  z  zamku,  cisnęło  jej  się  na  usta.  Jednak  nie 

powiedziała tego na głos, powodowana starym nawykiem, by nie mówić niczego, co mogłoby 

zirytować rozmówcę. Dziadek pozwalał jej jedynie odpowiadać na pytania, nie miała prawa 

sprzeciwiać się ani jemu, ani ciotce. 

Jakie  to  dziwne,  że  nie  odczuwa  nawet  odrobiny  tęsknoty  za  tymi,  którzy  byli  jej 

jedynymi towarzyszami przez całe życie. Przeciwnie, na myśl, że mogłaby zostać zmuszona 

do  powrotu,  ogarnęła  ją  panika.  Mimowolnie  przysunęła  się  do  Rolanda  w  obawie,  że  jej 

wybawca może zniknąć. 

Najwyraźniej  to  zauważył,  bo  otoczył  dziewczynę  ramieniem,  jakby  chciał  ją 

uspokoić.  Nicolette  z  wrażenia  przymknęła  oczy.  Omal  nie  zakręciło  jej  się  w  głowie  od 

przenikającego ją na wskroś uczucia szczęścia. 

Nareszcie człowiek, który ją rozumie, człowiek bliski. 

Roland, rozglądając się wokół, rzekł niepewnie: 

-  Nie  mam  najmniejszego  zaufania  do  trwałości  tej  budowli,  podejrzewam,  że 

wspinaczka na basztę grozi nam obojgu śmiercią. Sprawdźmy lepiej schody, które prowadzą 

w dół! Odważymy się pójść tamtędy? 

Ale Nicolette, powstrzymawszy go ruchem dłoni, wyszeptała: 

background image

- Cicho! Zobacz! 

Stali nadal przy wejściu do wieży, mogli stąd obserwować drzwi, mieszczące się po 

przeciwnej stronie zrujnowanej sali. 

Ale nie tylko. Ponieważ podłoga w wielu miejscach była uszkodzona, przez zmurszałe 

belki i zniszczony strop widzieli także fragmenty pomieszczenia znajdującego się pod nimi na 

dolnej kondygnacji. 

Na moment mignęły im sylwetki trzech mężczyzn, Blanca i dwóch Francuzów, którzy 

schodzili  po  krętych  schodach  w  dół.  Po  drodze  natknęli  się  na  wchodzącego  na  górę 

czwartego mężczyznę. 

Nicolette  przycisnęła  się  mocno  do  Rolanda.  Jej  oczy  były  okrągłe  z  przerażenia  i 

zdumienia. Naprawdę nie pojmowała, co działo się tej nocy w zamku. 

A  może  podobne  rzeczy  miały  tu  miejsce  już  wcześniej?  Czy  dlatego  nigdy  nie 

pozwalano  jej  chodzić  po  tej  części  zamku,  czy  też  opiekunowie  kierowali  się  troską  o 

bezpieczeństwo dziewczyny? 

Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Mężczyźni zatrzymali się na schodach. 

-  Zaraz  podnosimy  kotwicę  -  oznajmił  przybyły  potężnym  basem,  który  odbił  się 

echem od murów. - Już jesteśmy spóźnieni! 

-  Wiem,  wiem  o  tym  -  odpowiedział  zirytowany  Blanc.  -  Wszystko  przez  tę  głupią 

kobietę, która się spóźnia. 

Jeden z Francuzów poruszył się gwałtownie. 

- Panie! Mówisz o mojej żonie. 

- A mojej siostrze - dodał równie ostro drugi. 

Blanc, nie zważając na protesty Francuzów, po raz kolejny kazał im się pośpieszyć. 

- Nie ma na co czekać, woda przybiera! 

- Nigdzie nie popłynę bez żony! 

-  Zrozum,  panie,  tu  chodzi  o  życie!  -  Blanc  zmienił  ton.  -  Proszę  się  nie  martwić, 

zajmiemy  się  pańską  żoną,  kiedy  uzna  za  stosowne  się  tu  pojawić,  i  zadbamy  o  to,  by 

bezpiecznie dotarła do Anglii. A teraz, jeśli chcecie skorzystać z przypływu, idźcie już! 

Nicolette  i  Roland  słyszeli  każde  słowo,  choć  w  półmroku  nie  widzieli  dokładnie 

mężczyzn. Dostrzegli jedynie jakiś ruch i domyślili się, że Francuzi dali się przekonać. 

- Zaczynam mieć wyrzuty sumienia - mruknął Roland. 

- Dlaczego? 

- E, nieważne. Chodźmy lepiej na dół. 

- Po co? 

background image

- Chcę zobaczyć, co się tam będzie działo. 

Nicolette kurczowo ścisnęła jego dłoń i z lękiem stąpała po schodach. 

- Tylko jak my się stąd wydostaniemy? - zastanawiał się Roland. 

- Sama chciałabym wiedzieć - odrzekła dziewczyna drżącym głosem. 

Nie mogła się skupić. Przez cały czas dźwięczały jej w uszach słowa Rolanda o tym, 

ż

e chce ją zabrać ze sobą, bo jest mu droższa nade wszystko. Poczuła wzbierającą  w sercu 

tęsknotę i czułość. Tyle  razy słyszała z ust ciotki Dionne, że jest nikim, po prostu owocem 

grzechu, la Péché! „Nie wyobrażaj sobie, że jesteś ładna! - powtarzała ciągle ciotka. - I tak się 

nigdzie stąd nie ruszysz! Jak sobie poradzimy bez ciebie, kiedy się zestarzejemy? To twój psi 

obowiązek zatroszczyć się o dziadka i o mnie na stare lata, bo to przez ciebie nie możemy 

mieć nawet porządnej służby i wszystko musimy robić sami”. 

Nie  bardzo  to  rozumiała.  Przecież  już  teraz  ona,  Nicolette,  wykonywała  wszelkie 

prace w gospodarstwie. Robiła to, czego nie mieli siły bądź nie potrafili zrobić głuchoniemi. 

Ale może ciotka ma jakieś inne zajęcia, o których Nicolette nie wie? Nie powinna osądzać 

niesprawiedliwie swej opiekunki' 

Schody  były  w  kiepskim  stanie,  uciekinierzy  stąpali  więc  bardzo  ostrożnie.  Roland 

szedł  przodem  i  uprzedzał  dziewczynę  o  przeszkodach.  Na  samym  dole  brakowało  kilku 

stopni, zeskoczył więc i objąwszy Nicolette w pasie, pomógł jej zejść. 

W sercu dziewczyny wywołało to prawdziwą burzę. Poczuła, jak przenika ją dotąd nie 

znany, cudowny dreszcz. A przecież ciotka tyle razy ją ostrzegała, że wszelkie tego rodzaju 

cielesne przyjemności wywołują gniew Boga i z takiego grzechu trudno oczyścić duszę! 

Roland przytrzymał dziewczynę odrobinę dłużej, niż to było konieczne, jej tymczasem 

zabrakło  woli,  by  wyrwać  się  z  jego  objęć,  tak  jak  powinna  uczynić.  Wszystko  to  trwało 

zaledwie  parę  sekund,  które  Nicolette  zdawały  się  wiecznością.  Wiedziała,  że  nigdy  nie 

zapomni tej chwili 

Czegoś tak pięknego dotychczas nie przeżyła. 

Wybacz  mi,  Święta  Matko!  Wiem,  że  zgrzeszyłam,  jestem  najnędzniejszą  istotą 

zasługującą  jedynie  na  pogardę.  Ze  wszystkiego  się  później  wyspowiadam  Mogę  szorować 

posadzki w całym zamku, ale teraz... 

-  Czy  tędy  przejdziemy?  -  szepnął  Roland,  wskazując  na  widniejącą  przed  nimi 

zrujnowaną salę. 

- Chyba nie możemy tam iść, to niebezpieczne! - powiedziała, patrząc mu w twarz. 

Do  tej  pory  nie  miała  okazji  przyjrzeć  się  mu  dokładniej.  W  półmroku  ledwie 

rozróżniała rysy jego twarzy. Wyobrażała sobie jednak, że test bardzo przystojny. 

background image

- Niebezpieczne - powtórzył Roland z namysłem. - Chociaż podłoga wydaje się dość 

solidna,  zresztą  tuż  pod  nią  jest  twarda  skała.  Ale  może  nam  coś  spaść  na  głowę,  tyle  tu 

jakichś  rupieci,  a  belki  stropowe  też  trzymają  się  na  słowo  honoru.  Zresztą  możemy  zostać 

dostrzeżeni, gdy będziemy przechodzić przez tak duże pomieszczenie. 

- Albo natknąć się na tych ludzi na dole. 

- Rzeczywiście. Jak myślisz, dokąd prowadzą schody, którymi schodzili? 

- Chyba... do piwnicy? 

- Piwnica w skale? W tak starym zamczysku? Raczej w to wątpię. Ale czy wiesz, że 

od  strony  morza  znajduje  się  prawdopodobnie  wyjście  z  zamku?  Dziś  rano  byłem  na  plaży 

niedaleko zatoki. Zwróciłem uwagę, całkiem przypadkowo, że w skale pod zamkiem wykute 

są niewielkie wgłębienia. Początkowo myślałem, że skała jest niejednorodna i widać warstwy 

różnych minerałów. Nie zdążyłem się przyjrzeć dokładniej, bo właśnie zaczął się przypływ, a 

plaża w tym miejscu znika dosłownie w okamgnieniu. Teraz jednak przyszło mi na myśl, że 

może w skale wykuto schodki. 

- Sądzisz, że tamtędy uciekinierzy schodzą do morza? - spytała Nicolette. 

- Tak, pod osłoną nocy. Widziałem duży żaglowiec zacumowany niedaleko brzegu. 

- Ja też często go tu widzę. 

- Codziennie? 

-  Nie...  pojawia  się  co  jakiś  czas,  mniej  więcej  w  jednakowych  odstępach.  Chyba 

przypływa tu już od kilku lat, a może jeszcze dłużej. 

-  Wygląda  na  to,  że  twój  dziadek  pomaga  arystokratom  w  ucieczce  do  Anglii  - 

stwierdził Roland. - Chwała mu za to. Okazuje się, że jest lepszy, niż przypuszczałem. 

Nicolette  nic  na  to  nie  odpowiedziała,  było  to  dla  niej  zbyt  trudne.  Z  jednej  strony 

czuła, że powinna zachować lojalność wobec swej rodziny, jednak... 

-  Lepiej  tutaj  poczekajmy  -  przerwał  jej  ponure  rozmyślania  Roland.  -  Próba 

przemieszczenia  się  po  tej  ruszającej  się  podłodze  zakończyłaby  się  pewnie  niewesoło.  Nie 

powinniśmy tak ryzykować. Obejrzyjmy sobie lepiej basztę króla Dongarda. 

- Chcesz wejść na górę? - przerwała mu dziewczyna przerażona. 

-  Nie,  nie.  Tu  na  dole  mignęły  mi  jakieś  drzwiczki...  Jesteśmy  teraz  na  wysokości 

parteru. Jak myślisz, czy to jest wyjście na dziedziniec? 

- Możliwe - odpowiedziała Nicolette po chwili namysłu. - Od strony dziedzińca jest 

wejście do baszty, ale nie używane. Małe żelazne drzwi. 

- A niech to! Żelazo tak strasznie zgrzyta. Nie odważę się ich otworzyć. Zresztą po co 

mielibyśmy wchodzić na dziedziniec, przecież i tak nie masz klucza od głównej bramy. 

background image

- Nie. 

- Wygląda na to, że utknęliśmy tu na dobre. Nie odważyłbym się schodzić w dół po 

skale.  Mam  dość  po  porannych  zmaganiach  z  silną  falą  przypływu.  Cii...  Twój  dziadek 

wchodzi na górę - szepnął dziewczynie do ucha i pociągnął ją w mroczny kąt. 

Nicolette  znów  targnęły  niepojęte  doznania,  kiedy  tak  stała  w  jego  objęciach. 

„Mogłoby  to  trwać  wieczność  całą!”  To  była  jedyna  myśl,  jaka  wyłoniła  się  z  chaosu 

panującego w jej głowie. 

Dziadek  pośpiesznie  wszedł  na  górę  po  wąskich  schodach  i  zniknął  im  z  pola 

widzenia. 

- Jego kroki wydały mi się takie zdecydowane - szepnął Roland - Zdaje się, że teraz 

zacznie cię szukać. 

-  Ja  też  odniosłam  takie  wrażenie  -  przyznała  dziewczyna  żałośnie  i  poczuła,  jak 

ogarnia ją fala strachu. 

-  Tutaj  jesteśmy  bezpieczni  -  uspokoił  ją  Roland,  a  ona  pokiwała  tylko  głową,  nie 

spuszczając wzroku z drzwi, niewyraźnie odcinających się w mroku. 

-  Nie,  one  nie  prowadzą  na  dziedziniec  -  zastanawiała  się  głośno.  -  Musi  tam  być 

jeszcze jakieś pomieszczenie. 

- Właśnie myślę a tym samym. Chodźmy to sprawdzić! 

Po  ciemku  potykali  się  o  porozrzucane  na  podłodze  belki  i  kamienie,  czyniąc  hałas. 

Nicolette usłyszała nagle jęk Rolanda i jakieś wypowiedziane w obcym języku słowa, których 

na szczęście nie zrozumiała. 

- Och, Rolandzie - szepnęła ze współczuciem - Uderzyłeś się. 

- Tak... - wykrztusił i trudem i zamilkł, czekając, aż najgorszy ból ustąpi. - Odezwała 

się stara rana wojenna. Po raz pierwszy, odkąd tu przybyłem. 

- Pozwól, że ci pomogę. Gdzie cię boli? 

Wyciągnęła ręce i nieporadnie starała się go podtrzymać. Roland, choć z trudem, wstał 

jednak sam i zapewnił, że to bagatela. Że czuje się już lepiej. 

Nicolette zorientowała się, że kłamie, ale skoro nie przyjął jej pomocy, nie chciała się 

narzucać. 

Roland  domyślił  się,  że  sprawił  jej  przykrość.  Kładąc  dłonie  na  ramionach 

dziewczyny, powiedział z powagą: 

-  Nicolette,  nie  chcę,  byś  traktowała  mnie  jak  kogoś  obcego  ani  byś  się  mnie  bała. 

Jesteśmy przyjaciółmi, najlepszymi w świecie. Cokolwiek się stanie, nie zostawię cię samej. 

Myślę  o  tobie  poważnie  i  chciałbym  ci  wyznać,  że  pragnę  cię  poślubić.  O  ile  mnie  nie 

background image

odrzucisz. 

Dziewczyna  ze  zdumienia  na  moment  straciła  mowę.  Po  długiej  chwili  milczenia 

zdołała tylko wyjąkać: 

- Najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy o tym później, po wszystkim. 

-  Oczywiście  -  przytaknął  jej  ochoczo.  -  Teraz  sprawdzimy,  co  się  kryje  za  tymi 

tajemniczymi drzwiami! 

Ostrożnie pokonali ostatni odcinek. 

-  Zamknięte - zdziwił się Roland.  - Nie pojmuję, po co zamykać drzwi  w tej części 

zamku, gdzie i tak nikt nie chodzi. 

Odruchowo  powiódł  dłonią  wokół  framugi  i  wyczuł  pod  palcami  chłodny  metal 

klucza. Zmarszczył czoło i stwierdził: 

-  Twój  dziadek  tu  przychodzi,  a  to  oznacza,  że  nie  jesteśmy  tak  bezpieczni,  jak  z 

początku sądziłem. Musimy się czym prędzej stąd wydostać. 

Nicolette nerwowo dreptała w miejscu. 

Drzwi  otworzyły  się  lekko.  Roland  wsunął  rękę  i  delikatnie  tuż  przy  framudze 

wymacał półkę, na której stała świeca. 

Zapalił ją i rozejrzał się wokół. 

- Matko Święta - westchnęła Nicolette, a Roland jej zawtórował. 

W  blasku  świecy  ujrzeli  połyskujące  kosztowności  zajmujące  całe  pomieszczenie, 

cenne  przedmioty,  uporządkowane  i  starannie  poukładane,  tak  jakby  ich  właściciel  lubował 

się w ich dotykaniu i przeliczaniu. Szaty z jedwabiu i aksamitu, haftowane złotem, dwa kufry 

wypełnione  po  brzegi  biżuterią,  dwie  skrzynie  ze  złotymi  i  srebrnymi  monetami  w  ilości, 

jakiej  jeszcze  nigdy  nie  widzieli,  inne  cenne  przedmioty  najwyższej  jakości,  ozdobne 

przedmioty codziennego użytku, zgromadzone osobno. 

- Dobry Boże! - wyszeptał Roland. - Cofam słowa o szlachetności Blanca. 

- Nie rozumiem, co to za rzeczy, niektóre są zupełnie nowe! Nigdy ich nie widziałam! 

-  To  może  znaczyć  tylko  jedno  -  pokiwał  głową  Roland.  -  Twój  dziadek  udaje,  że 

pomaga arystokratom w ucieczce do Anglii, a tymczasem gdzieś na pełnym morzu pozbawia 

ich życia, a następnie kradnie ich dobytek. 

Nicolette odebrało mowę, a serce wypełniło się bólem. 

-  Nie  działa  sam  -  ciągnął  Roland,  pragnąc  choć  trochę  pocieszyć  dziewczynę.  - 

Kapitan statku wyglądał mi na opryszka, pewnie jego załoga też jest w to zamieszana. Ale jak 

widać, największe zyski czerpie z tego niecnego procederu sam gospodarz. 

Nicolette słyszała jego słowa jak przez mgłę, nie zastanawiała się też nad ich sensem. 

background image

Wpatrywała  się  bowiem  zafascynowana  w  Rolanda  i  pod  wpływem  nagłego  impulsu 

wyszeptała urzeczona: 

- Och, jakiś ty piękny! O wiele piękniejszy, niż sobie wyobrażałam. 

Zapewne  nigdy  nie  odważyłaby  się  powiedzieć  tych  słów,  gdyby  się  choć  trochę 

zastanowiła, teraz jednak dała się ponieść emocjom. 

Roland  także  na  nią  patrzył  i  choć  starał  się  ukryć  zawód,  jakiego  doznał,  Nicolette 

bez trudu zauważyła, jak blask powoli gaśnie w jego oczach. 

Odwróciła się zrezygnowana. 

Zrozumiała. 

background image

ROZDZIAŁ VII 

W  tym  właśnie  ułamku  sekundy  Roland  uświadomił  sobie,  jak  wielki  figiel  spłatała 

mu  fantazja.  Z  natury  marzyciel,  w  wyobraźni  przypisywał  dziewczynie  grację  i  wdzięk 

napotkanej  kilka  razy  na  wrzosowisku  sarny.  Tymczasem  prawdziwa  Nicolette  wyglądała 

całkiem inaczej. 

Rzeczywiście była niewysokiego wzrostu i miała długie czarne włosy, ale jej rysy w 

niczym  nie  zdradzały  arystokratycznego  pochodzenia.  Okrągła,  pulchna  twarz,  perkaty  nos, 

masywna szyja i szerokie barki... Duże dłonie o krótkich palcach... Naprawdę, trudno się było 

doszukać w tej dziewczynie choćby odrobiny wdzięku. Nawet oczy, które odwróciła teraz od 

niego, głęboko nieszczęśliwa, okazały się nad wyraz pospolite. 

Nicolette po prostu była brzydka. A on obiecał, że się z nią ożeni! 

Robię  jej  przykrość,  pomyślał  znękany.  Odetchnąwszy  głęboko,  uśmiechnął  się  z 

przymusem i rzekł: 

- Ty także mi się podobasz, Nicolette, bardzo mi się podobasz! 

Ale było już za późno i jego słowa nie mogły nic zmienić. Zranił dziewczynę boleśnie. 

Rozczarowanie,  jakie  odmalowało  się  na  jego  twarzy,  zgasiło  krótką  radość  ze  znalezienia 

przyjaciela, człowieka, któremu mogła zaufać. 

Pocałował  ją  delikatnie  w  czoło,  zły  na  siebie,  że  nie  zapanował  nad  własnymi 

reakcjami, a potem rzucił na pozór lekko: 

- Co teraz zrobimy? Powinniśmy tak szybko jak to możliwe uciec z zamku. Tyle tylko, 

ż

e w piwnicy tuż przy wyjściu do podziemnego korytarza leży związana przeze mnie kobieta. 

Nie mogę jej tak zostawić. 

Zamilkł na dłużej. Zastanawiał się nad sytuacją, w jakiej się znaleźli, gdy nagle doznał 

olśnienia. 

- Nicolette! - niemal wykrzyknął. - Wydaje mi się, że ogłuszając tę kobietę ocaliłem 

jej życie. Ale co się stanie z arystokratami, którzy weszli na pokład żaglowca? 

Zalękniona dziewczyna ukryła twarz w dłoniach i wyszeptała: 

- Święta Maryjo! Musimy ich ratować. Pośpieszmy się, nim zostaną zabici na morzu. 

-  Masz  rację,  musimy  się  pośpieszyć  -  zgodził  się  z  nią  Roland.  Wciąż  jednak  nie 

ruszał się z miejsca. Czuł się taki bezradny... Zdawał sobie sprawę, że zamknięci w murach 

zamku nic właściwie nie mogą zdziałać... 

- Chodź - rzekł wreszcie. - Wejdziemy na basztę. Przez szparę w murze popatrzymy, 

background image

co się dzieje przy brzegu. 

Zdmuchnął  płomień  i  zamknął  drzwi.  Szybko  ruszyli  na  górę.  Wspinanie  się  po 

schodach w baszcie Dongarda wiązało się z dużym ryzykiem, ale oni, trzymając się mocno za 

ręce,  omijali  leżące  luzem  kamienie  i  jakieś  rupiecie.  Muru  bali  się  dotknąć,  bo  odnosili 

wrażenie, że wystarczy się lekko oprzeć, a runie z hukiem. 

-  Jest  żaglowiec  -  odezwał  się  Roland,  wyglądając  przez  wyłom.  -  Podpłynął  bliżej 

brzegu. O, popatrz tam! W stronę żaglowca płynie jakaś łódź. 

- Zdążymy? 

- Jedyne co możemy uczynić, to poprosić rybaków, by wyruszyli na morze i ostrzegli 

arystokratów. Pojęcia jednak nie mam, jak tego dokonamy. Boję się, że żaden z rybaków nie 

odważy się płynąć po ciemku. Nie wolno nam zresztą narażać ich na takie ryzyko! Najpierw 

jednak musimy wydostać się z zamku, Jak to zrobić? 

Nicolette się zamyśliła. 

-  Chyba  nie  powinniśmy  wracać  tą  samą  drogą.  Obawiam  się,  że  jeśli  otworzymy 

drzwi prowadzące do sieni, natychmiast nas zauważą. Ciocia i dziadek przecież mnie szukają. 

- Chyba masz rację. 

- Ale... 

-  Rozjaśniłaś  się  -  rzekł  Roland  przyjaźnie,  patrząc  na  twarz  dziewczyny.  Ciągle 

myślał jednak o jednym: Nie, ja nigdy nie przyzwyczaję się do jej wyglądu! 

-  Tak,  mam  pewien  pomysł.  Otóż  obie  baszty  łączy  wąskie  przejście  tuż  nad  bramą 

wejściową. W dawnych czasach używano go bodajże do celów obronnych. 

- Na wysokości piętra? 

- Tak, nie wiem tylko, jak dostaniemy się na górę. Te schody są strasznie zniszczone. 

- Poradzimy sobie! Jesteś pewna, że uda się nam tamtędy przemknąć? 

- Chyba tak. Kiedyś nawet próbowałam dostać się na basztę Dongarda, ale bałam się, 

ż

e mnie ktoś zobaczy przez okno. 

Roland badał uważnie schody prowadzące na górę. 

- Sądzisz, że teraz też będą mogli nas dojrzeć z któregoś okna? 

- Jeżeli będziemy się czołgać, zasłoni nas wąski murek. 

- W takim razie spróbujmy! Podsadzę cię, a potem ty mi podasz rękę. Tylko ostrożnie. 

Dokładnie sprawdzaj, gdzie stawiasz stopy! 

Roland  znowu  objął  Nicolette  w  pasie  i  uniósł  silnymi  rękoma.  Tym  razem  jednak 

dziewczyna czuła się zupełnie inaczej. Cudowne podniecenie już nie wróciło, coś umarło na 

zawsze w jej duszy, w gardle ściskał ją płacz. Roland nie uznał jej za godną swej miłości. Co 

background image

prawda zawsze jej powtarzano, że jest brzydka i nic nie warta, jednak przy Rolandzie całkiem 

o tym zapomniała, a wszystko dlatego, że odnosił się do niej z taką sympatią i przyjaźnią. 

Najchętniej  ukryłaby  się  teraz  w  jakimś  ciemnym  kącie  z  dala  od  wszystkich,  żeby 

wypłakać swój ból. 

I żeby umrzeć. 

Nie, czy rzeczywiście tego pragnie? 

Ach, nie, chciałaby jeszcze kilka chwil spędzić u boku tego wspaniałego mężczyzny, 

choćby jako pomocna i rozsądna przyjaciółka. 

Zresztą  dobrze  się  stało,  pomyślała  surowo.  Niespokojne  drżenie  ciała,  dreszcz 

rozkoszy... Przecież to zakazane! Jakie to szczęście, że nie będzie już narażona na pokusy! 

Tak  rozmyślając,  stanęła  na  najniższym  zachowanym  stopniu  i  podała  rękę 

Rolandowi, drugą zaś z całych sił uchwyciła się trzeszczącej poręczy. Zwinnie podciągnął się 

w  górę  i  podziękował  za  pomoc.  Z  jego  oczu  zniknęło  już  owo  porażające  rozczarowanie, 

znów był sobą, ale Nicolette doskonale rozumiała, że niedawna zażyłość między nimi nigdy 

nie powróci. 

Po  zdewastowanych  schodach  dostali  się  na  piętro.  Nicolette  ujęła  dłoń  Rolanda  i 

poprowadziła  go  do  drzwi,  za  którymi,  jak  jej  się  zdawało,  powinno  znajdować  się  wąskie 

przejście, o którym wspomniała. 

Drzwi,  pchnięte  lekko,  otworzyły  się  bez  trudu.  Blanc  nie  zamknął  ich  na  klucz, 

najwyraźniej nie przyszło mu nawet na myśl, że ktokolwiek spróbuje się tędy przedostać. 

Po  kilku  ostatnich  godzinach  spędzonych  w  ciemnościach  ponurego  zamczyska 

cudowny bretoński świt mile ich zaskoczył. Co prawda dopiero szarzało, a mgła nadal broniła 

dostępu pierwszym promieniom wschodzącego słońca, ale nie było zimno. 

Roland  rzucił  okiem  na  wąskie  przejście  łączące  obie  baszty,  które  wyglądało  tak, 

jakby od lat nikt go nie używał. 

- Trzeba się położyć na brzuchu, przeczołgamy się na drugą stronę. Idziesz za mną? 

- Jasne. 

Powoli, z wysiłkiem przesuwali się naprzód pod osłoną niskiego murku. Nicolette ze 

strachem pomyślała, jak po tej wyprawie będzie wyglądać jej suknia. 

Drzwi  w  drugiej  baszcie  także  otworzyły  się  bez  trudu.  Przez  chwilę  poczuli  się 

bezpieczni. 

Nie zdążyli jednak wstać, gdy niespodziewanie posłyszeli ostry głos ciotki Dionne. 

-  Ona  tu  była!  Ta  mała,  nędzna  kreatura  jakimś  cudem  odnalazła  drogę  i 

przesiadywała tutaj. O, czytała coś! Na pewno jakieś niemoralne księgi! 

background image

Ciekawe, skąd by je wzięła, pomyślał z sarkazmem Roland. 

- Na dodatek marnowała cenne świece! 

Ciotka  nie  przestawała  wykrzykiwać,  dając  upust  nagromadzonej  złości,  ale 

uciekinierzy bynajmniej nie mieli zamiaru jej dłużej słuchać Pędem ruszyli w stronę galerii z 

otworami strzelniczymi. Niestety, Roland w pośpiechu pomylił drzwi. 

Nicolette ścisnęła go za rękę. 

- To nie tutaj! - wyszeptała z lękiem, ale nim zdążyła dokończyć, znaleźli się w jakiejś 

komnacie. 

Roland rozejrzał się wokół siebie, ale nie rozpoznawał pomieszczenia. Na pewno nie 

był tu wcześniej. 

Przez moment stali nieruchomo. W komnacie panowały ciemności, tylko słaba strużka 

ś

wiatła przedostawała się przez wąski otwór wysoko u pułapu. 

Ale  to  nie  ciemność  napełniła  ich  lękiem,  lecz  panujący  w  pomieszczeniu  mroczny 

nastrój.  Oboje  odnieśli  wrażenie,  że  nie  są  tu  całkiem  sami.  Przez  moment  Rolandowi 

zakręciło się w głowie i poraził go niezrozumiały strach. Zdawało mu się, że jakaś zbłąkana 

dusza,  a  raczej  wiele  dusz,  opętało  jego  własną,  a  on  nie  jest  w  stanie  znieść  tego,  co  mu 

przekazują. 

- Precz! - zawołał. - Uciekajmy stąd! Natychmiast! 

Nicolette  wypadła  na  korytarz,  Roland  za  nią.  Co  sił  w  nogach  biegli  do  piwniczki, 

gdzie leżała skrępowana arystokratka. 

On, taki trzeźwy, zawsze stąpający po ziemi, zaprawiony w bojach żołnierz, ciągle nie 

mógł  dojść  do  siebie  po  doznanym  wstrząsie.  Wciąż  nie  był  pewien,  w  jakim  świecie 

przebywa.  Ze  ścian  komnaty  dziewic  wyraźnie  wszak  słyszał  jęki  cierpiących  niewinnie 

dziewcząt. Po raz pierwszy w życiu przeżył coś takiego, Poznawał po Nicolette, że i ona czuła 

to samo. 

Teraz  jednak  Roland  musiał  wziąć  się  w  garść,  bo  nie  miał  czasu  na  analizowanie 

własnych  reakcji.  Po  omacku  torował  sobie  przejście  wśród  porozrzucanych  gratów,  gdy 

nagle dotknął stopą czegoś miękkiego. 

O  Boże,  chyba  jej  nie  zabiłem?  przemknęło  mu  przez  myśl,  ale  uspokoił  się,  gdy 

poczuł  kopnięcie  leżącej  kobiety.  Nachylił  się  i  zaczął  luzować  sznur  krępujący  jej  ręce  i 

stopy. Wyjaśniał po cichu, że grozi jej niebezpieczeństwo, i prosił, by nie robiła hałasu. Na 

pytanie, czy nie będzie krzyczeć, kobieta pokręciła głową i coś jęknęła. Nicolette wyczuwała 

jej rezygnację pomieszaną z wściekłością. 

- Wyjeżdżam razem z mężem i bratem - syknęła, gdy Roland wyjął jej z ust knebel. - 

background image

Muszę się śpieszyć! 

-  Nie  -  wyszeptał  Roland.  -  Żaglowiec  już  odpłynął,  a  pani  najbliżsi  znaleźli  się  w 

ś

miertelnym niebezpieczeństwie! Musimy jak najprędzej wydostać się tajnym korytarzem na 

wrzosowisko. Szybko! 

W  kilku  słowach  opowiedział  jej,  co  się  wydarzyło,  wspomniał  także  o  planach 

zamordowania  arystokratów  na  pełnym  morzu.  Kobieta  nie  kryla  przerażenia.  Patrzyła  na 

niego błagalnie. 

-  Jeszcze  nie  wiem,  co  zrobię  -  przyznał  Roland.  -  Ale  przyrzekam,  że  ich  uratuję! 

Nawet jeśli będę musiał przytknąć Blancowi nóż do gardła. 

Wszyscy troje jednak zdawali sobie sprawę, że jest już za późno. 

Na  szczęście  okazało  się,  że  uratowana  kobieta  wiedziała,  jaką  trasą  popłynie 

ż

aglowiec. 

-  Wiem,  że  ma  zawinąć  do  Saint  -  Pol  -  de  -  Léon  -  wtrąciła  z  ożywieniem  -  żeby 

stamtąd zabrać jeszcze kilku uciekinierów. Jak sądzicie, jest nadzieja...? 

- Czy to daleko stąd? 

Nie wiedziała; mała Nicolette także nie, wszak nigdy nie była poza murami zamku. 

- Rybacy nam powiedzą - rzucił gorączkowo Roland. - Teraz musimy... 

- Nic nie musicie? - rozległ się nagle groźny głos Blanca. - Nie ruszać się! Muszkiet 

jest załadowany. 

Ż

ołnierz  zasłonił  swym  ciałem  obie  kobiety.  Blanc  najprawdopodobniej  zdołał  zejść 

po schodach w tej krótkiej chwili, gdy Roland z Nicolette znajdowali się w komnacie dziewic. 

Roland  wyczuwał,  że  za  Blankiem  stoi  ktoś  jeszcze.  Jakby  na  potwierdzenie  odezwała  się 

Dionne: 

- Kim on jest? Skąd się tu wziął? 

-  Nie  wiem  -  odpowiedział  zdenerwowany  Blanc,  nie  kryjąc,  że  obecność  Rolanda 

bardzo mu nie w smak. 

-  Kochanek!  -  wykrzyknęła  Dionne.  -  Ten  nędzny  pomiot  zdołał  sprowadzić  sobie 

kochanka! Jak on się tu dostał? 

- Zamknij się, kobieto! - przerwał jej Blanc. - Kłopot raczej w rym, że on za dużo wie. 

No,  podejść  mi  tu  bliżej!  Zobaczymy,  jakie  ziółko  sprowadziła  nam  na  głowę  ta  nędzna, 

brudna żmija! Madame, panią także zapraszam! 

Cóż było robić? Trójka niedoszłych uciekinierów znalazła się po chwili w zewnętrznej 

galerii dla strzelców, gdzie przez wąskie otwory wpadały pierwsze smugi budzącego się dnia. 

Roland mógł wreszcie przyjrzeć się dokładnie gospodarzowi zamczyska. 

background image

Okropny człowiek! Ascetyczny fanatyk o kościstej twarzy, z której wyzierały ciemne 

oczy,  palące  niczym  dwa  rozżarzone  węgle.  Zaciśnięte  usta  przypominały  cienką  kreskę, 

podbródek zdradzał niezwykłą stanowczość. Ten człowiek z całą pewnością nie kierował się 

w życiu litością. 

-  Co  zamierzasz,  panie,  uczynić  z  całym  tym  bogactwem,  jakie  zgromadziłeś, 

okradając niewinnych ludzi w tak niegodziwy sposób? - zapytał Roland. - Przecież nawet nie 

opuszczasz murów zamku. 

-  Ani  się  waż  nazywać  mnie  rabusiem!  Jesteś  żołnierzem,  jak  widzę,  cóż  więc  tu 

robisz, ty bezbożny łotrze? 

- Zamierzam wyrwać Nicolette z pełnego upokorzeń życia, jakie tu wiedzie. 

- Ty nędzna dziwko! - krzyknęła Dionne. - Zaraz.... 

Ale Roland przerwał jej gwałtownie: 

- Nicolette to dobra i uczciwa dziewczyna, pragnę ją poślubić. 

Gdy to mówił, serce ścisnęło mu się z bólu, jedynym bowiem uczuciem, jakie żywił 

do dziewczyny, było współczucie. 

Dionne  i  Nicolette  były  właściwie  bardzo  do  siebie  podobne,  choć  matka  miała 

bardziej  zbolałą  i  zniszczoną  twarz.  Wyrył  na  niej  ślady  nie  tylko  upływ  czasu,  ale  przede 

wszystkim pozbawione wszelkiego sensu życie w Castel de la Silence. 

- Co? Chcesz poślubić La Péché? W życiu nie słyszałam czegoś równie zabawnego! 

Zabraniam! Nie dopuszczę do takiej rozpusty! 

-  Małżeństwo  nazywasz,  pani,  rozpustą?  -  wszedł  jej  w  słowo  Roland,  choć  zdawał 

sobie  sprawę,  że  cała  ta  rozmowa  zakrawa  na  groteskę.  Właściwie  chodziło  mu  o  to,  by 

zyskać na czasie. Może uda mu się znaleźć jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji? 

-  Każde  dotknięcie  kobiety  i  mężczyzny  to  ohyda!  -  z  fanatyzmem  w  oczach 

wykrzykiwała Dionne. 

- Nie ma czasu na pozbawione sensu dysputy - przerwał jej Roland. - Jeśli natychmiast 

nie wyruszymy, dwóm mężczyznom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. 

-  Doprawdy  jesteś  bezczelny,  żołdaku!  -  odezwał  się  przez  zaciśnięte  zęby  Blanc  i 

potrząsnął lekko muszkietem. - Stoisz tu i rozkazujesz mi? Ci nędzni grzesznicy zasłużyli na 

ś

mierć.  Jestem  sługą  kardynała,  a  zgromadzone  przeze  mnie  kosztowności  zostaną 

przeznaczone na kościół. Pobudujemy za nie świątynię w tej bezbożnej części kraju. Czy to 

nie jest więcej warte niż nędzny ludzki żywot? 

- Jestem zupełnie innego zdania - odparł Roland. - Ale to w tej chwili bez znaczenia. 

Jeśli  chcesz,  panie,  uratować  swą  duszę  od  ognia  piekielnego,  pomóż  nam  czym  prędzej 

background image

odnaleźć męża i brata tej madame. 

Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego wysiłki pójdą na marne. Blanc miał nad nim 

druzgoczącą przewagę, ale zastanowiło go jedno: dziadek Nicolette mógł przecież od razu ich 

zastrzelić,  z  pewnością  uczyniłby  to  bez  skrupułów.  Ale  najwyraźniej  wahał  się  co  do 

Rolanda. Nie wiedział przecież, kim jest, skąd pochodzi, czy przybył sam, czy może pojawią 

się jego kamraci i zaczną stawiać niewygodne pytania. 

Tak,  Roland  domyślał  się,  że  tylko  to  powstrzymuje  Blanca  przed  naciśnięciem  na 

spust. 

Chudy  ascetyczny  mężczyzna  cofnął  się  i  otworzywszy  drzwi  do  budzącej  trwogę 

komnaty dziewic, zakomenderował: 

- Do środka, wszyscy troje! 

I w tej chwili w głowie Rolanda zaświtał pewien pomysł. 

- Madame Dionne... - zaczął, obejmując Nicolette. 

Chętnie oszczędziłby dziewczynie tej sceny, ale teraz toczyła się gra o ich życie. 

- Mademoiselle - poprawiła go Dionne. 

-  Jak  sobie  życzysz,  pani.  Powiedz  jednak,  czy  ty  także  chcesz  uwięzić  i  skazać  na 

ś

mierć w mękach swą własną córkę? 

Usłyszał wściekły pomruk Blanca. 

-  No  nie,  na  co  sobie  pozwalasz,  żołnierzu?!  To bezczelność!  Nie  zapominaj,  z  kim 

rozmawiasz! 

-  Mówię  do  matki  Nicolette  -  odrzekł  Roland,  osłaniając  dziewczynę  przed 

rozwścieczonym Blankiem. - Doskonałe wiesz, pani, że to ty urodziłaś Nicolette w tajemnicy 

przed światem. 

Dziewczyna  szlochała  coraz  rozpaczliwiej.  Boże,  czemu  jestem  zmuszony  ranić  tę 

biedaczkę tak dotkliwie, w taki sposób! 

Głos Dionne zabrzmiał lodowato, gdy cedziła przez zęby: 

- Ja miałabym dopuścić się takiego grzechu? Miałabym urodzić bękarta? Postradałeś 

rozum, nędzny żołdaku?! 

-  Ja  nie.  To,  co  mówię,  jest  prawdą.  Dopuściłaś  się,  pani,  grzechu,  nie  dlatego,  że 

urodziłaś dziecko, ale dlatego, że je odrzuciłaś. Winę za to jednak ponosisz nie ty, pani, lecz 

twój  ojciec.  To  on  wtedy  przed  siedemnastu  laty  całkowicie  zniszczył  twoje  życic.  A  to 

niewybaczalne! 

Dionne  rzuciła  się  na  Rolanda  z  pięściami  i  przeraźliwym  krzykiem  usiłowała 

zagłuszyć jego słowa. Francuska arystokratka cofnęła się rozdygotana, osłaniając się rękami. 

background image

Wciśnięta w kąt, obserwowała przerażona rozgrywające się na jej oczach sceny. 

Blanc uniósł muszkiet, ale Roland doskonale wiedział, że naładowanie broni zajmuje 

trochę czasu, więc, przekrzykując Dionne, zawołał: 

- Wiesz, pani, że kocham Nicolette. Kiedyś i ty kochałaś mężczyznę, pamiętasz, co się 

wtedy czuje. Twoja córka przecież... 

- Strzelam! - ryknął Blanc. - Odsuń się od dziewczyny, bo zastrzelę ją zamiast ciebie! 

Roland jeszcze dokładniej zasłonił własnym ciałem Nicolette i dalej przemawiał do jej 

matki: 

- Mademoiselle Dionne, proszę, przypomnij sobie tamtą noc, kiedy ojciec targnął się 

na twe ciało i duszę. Pamiętasz, pani, baty, jakie wówczas ci spuścił? A stajennych, którym 

pozwolił cię sponiewierać? 

Tego wszystkiego Roland dowiedział się od rybaków. Głuchoniemi służący pomimo 

swego kalectwa zdołali zdradzić wieśniakom szczegóły tej ponurej historii. 

- To kłamstwo! Kłamstwo! - nie przestawała krzyczeć Dionne, a jednak kiedy Blanc 

wycelował  w  młodych,  odtrąciła  lufę  muszkietu  i  pocisk  ze  strasznym  hukiem  trafił  w 

posadzkę. Oszalały ze złości Blanc rzucił się na Rolanda i uderzył go kolbą w głowę. 

Oszołomiony  żołnierz  na  moment  stracił  kontrole  nad  sytuacją,  a  wówczas  Blanc 

popchnął wnuczkę do komnaty dziewic. 

Ale Dionne okazała się szybsza od ojca. W przypływie wściekłości popchnęła go za 

dziewczyną, którą w tym samym czasie Roland zdołał wyszarpnąć ze środka. Dionne ruszyła 

z pięściami na ojca, wprost oszalała ze złości. Ten, zaskoczony, dopiero po chwili odzyskał 

równowagę i odwrócił się do córki. 

Zapanowało nieopisane zamieszanie. 

-  Przestań,  pani!  -  krzyknął  Roland  do  Dionne.  -  On  jest  mi  potrzebny!  Trzeba 

zatrzymać żaglowiec. 

Dionne na moment uspokoiła się, jakby usiłując zrozumieć, co Roland do niej mówi, 

ale wówczas ojciec pchnął ją z całych sił na ścianę. 

W  krótkiej  chwili  ciszy,  jaka  potem  zapadła,  wszyscy  nagle  wyczuli  niesamowity 

nastrój panujący w pomieszczeniu. 

Nie wiadomo skąd dał się słyszeć cichy szum, który z wolna narastał i wdzierał im się 

w mózgi. Atmosfera zdawała się zagęszczać. Roland, ciągle jeszcze oszołomiony ciosem w 

skroń, usiłował pomóc Dionne, która nie mogła wstać. Zatrzymał się jednak w pół kroku i jak 

pozostali  zamarł,  wsłuchując  się  w  osobliwe  odgłosy.  Wydawało  mu  się,  że  słyszy 

niesamowite szepty, jakby odległe w czasie i przestrzeni. 

background image

Nieoczekiwanie  milczenie  przerwał  Blanc,  który,  wpatrzony  w  podłogę,  wyjąkał 

chrapliwie: 

- Krew! Między kamieniami bulgoce krew! 

Nicolette  i  Roland  popatrzyli  na  siebie,  nic  nie  rozumiejąc.  Co  prawda  wąskie 

ś

wietliki  przepuszczały  niewiele  światła,  ale  przecież  gdyby  działo  się  coś  dziwnego,  na 

pewno by to zauważyli. 

Napotkali równie zdumione spojrzenia Dionne i arystokratki. Najwyraźniej i one nie 

dostrzegły nic osobliwego. 

Blanc tymczasem zachowywał się jak szaleniec. Cofał się i uciekał przed czymś,  co 

tylko on widział na kamiennej posadzce. 

Pozostali  poczuli  dziwne  zawroty  głowy.  W  przypadku  Rolanda  i  Dionne  było  to 

usprawiedliwione,  oboje  wszak  przeżyli  silne  uderzenie  w  głowę,  jednak  także  Nicolette 

wszystko zawirowało przed oczami. 

- Uciekajmy! - zawołał Roland i chwycił dziewczynę za ramię. - Wszyscy uciekajmy! 

Razem  pomogli  Dionne  wstać  i  niemal  siłą  wypchnęli  ją  na  korytarz.  Arystokratka 

jako pierwsza wycofała się z komnaty, gdy tylko zrozumiała, że dzieje się tu coś dziwnego. 

Roland  zawrócił,  by  wyciągnąć  także  Blanca,  ale  nim  zdążył  dobiec  do  drzwi,  te 

poruszone siłą przeciągu zatrzasnęły mu się tuż przed nosem. Potężny huk poniósł się echem 

po całym zamczysku. W ostatniej chwili żołnierz zdołał dostrzec, jak dziadek Nicolette nagle 

stracił równowagę i upadł z krzykiem. 

Usłyszeli  rozpaczliwe  wołanie  o  ratunek.  Kierowani  odruchem,  rzucili  się  ku 

drzwiom, ale daremnie próbowali je otworzyć. Gdyby nie wiedzieli, co się stało, sądziliby, że 

są zaryglowane od środka. Roland naparł z całej siły barkiem, ale drewno, choć zatrzeszczało, 

nie ustąpiło. 

Oniemiali  z  przerażenia  i  trwogi  słuchali  dobywających  się  ze  środka  wrzasków. 

Blanc, potężny właściciel Castel de la Silence, krzyczał, jakby ujrzał samego diabła... 

Nagle zapadła cisza. 

- Dziadku? - zawołała Nicolette. 

Roland nacisnął na klamkę i oto drzwi ustąpiły. 

W  komnacie  na  podłodze  leżał  Blanc  z  szeroko  otwartymi  oczami  patrzącymi 

nieruchomo wprost na nich. Jego serce już nie biło. 

Pomieszczenie, w którym teraz panowała martwa cisza, zdawało się niczym nie różnić 

od innych zamkowych komnat. 

background image

ROZDZIAŁ VIII 

Wpatrzeni w martwego Blanca, zastygli w bezruchu niczym kamienne posągi. 

-  Święta  Maryjo,  Matko  Boża  -  wyszeptała  Dionne  blada  jak  kreda.  -  Nigdy  nie 

zostanie mi to odpuszczone! 

- Tobie, pani? Przecież to nie twoja wina. 

Dionne uderzyła w rozpaczliwy szloch. 

-  Ja  go  wepchnęłam  do  środka!  Ach,  jestem  zgubiona!  A  tak  się  modliłam  przez 

wszystkie te lata, błagałam Boga o miłosierdzie, pragnęłam odpokutować ten straszny grzech, 

jaki popełniłam w młodości. 

- Jaki grzech? - odezwał się Roland. 

- Wielki, wielki grzech! Nie mogłam sobie przypomnieć, jaki! Wiedziałam jedynie, że 

dopuściłam  się  czegoś  niewybaczalnego.  Teraz  dopiero  wróciła  mi  pamięć!  Urodziłam 

bękarta! 

Roland chwycił za ramię rozhisteryzowaną kobietę i mocno nią potrząsnął. Jego twarz 

pociemniała z gniewu. 

-  To  prawda,  pani,  popełniłaś  grzech,  ale  zupełnie  inny,  niż  wyznajesz.  Razem  ze 

swym  ojcem  dręczyłaś  biedną,  niewinną  istotę.  I  to  jest  ów  grzech!  Nie  żałuj,  że  urodziłaś 

dziecko, bo to tylko dowodzi, że kiedyś potrafiłaś odczuwać jak normalny człowiek. 

Dionne znów zaczęła coś wykrzykiwać, ale Roland nie przestawał mówić: 

- Mała Nicolette okropnie cierpiała, trudno nawet wyobrazić sobie wszystkie krzywdy 

zadane  temu  dziecku.  Domyślam  się  jednak,  że  i  ty,  pani,  doznałaś  wielu  upokorzeń.  Całą 

winę za wasze cierpienia ponosi Blanc. Spotkała go za to kara. Nie my ją mu wymierzyliśmy, 

lecz  niewinne  dziewczęta,  które  ongiś  poniosły  tu  męczeńską  śmierć.  Wiem,  nazywasz  je, 

pani, grzesznicami, ale nie masz racji. One były ofiarami! 

- Nie... one kusiły, wabiły mężczyzn - zaprotestowała Dionne. - Ojciec opowiadał mi o 

tym. 

- Bzdura! O tobie, pani, też mówił, że skusiłaś mężczyznę? 

- T - tak. 

- Dobry Boże, co można wytłumaczyć ludziom, którzy w ten sposób rozumują? Oni 

nie odróżniają grzechu od tęsknoty za miłością! 

Odwrócił  się  od  Dionne  i  poszukał  wzrokiem  Nicolette.  Kątem  oka  zauważył,  że 

francuska arystokratka stoi oparu o ścianę korytarza i poruszając drżącymi ustami, odmawia 

background image

półgłosem modlitwy. 

Tymczasem Nicolette przystanęła z dala od wszystkich przy wąskim otworze w murze 

i zapatrzyła się na wrzosowisko. Że nie zachwyca się porannym pejzażem, Roland był niemal 

całkowicie pewien. Oczy miał wilgotne, a zakurzone policzki nosiły ślady łez. 

Z ociąganiem podszedł do dziewczyny. 

- Rozpaczasz z powodu dziadka? - zapytał zdumiony. 

Potrząsnęła głową. 

- W takim razie dlaczego? 

Dziewczyna nie zdradzała ochoty na odpowiedź. 

- Powiedz, Nicolette - poprosił najłagodniej jak potrafił. 

Długo połykała łzy, nim wreszcie wykrztusiła: 

- Tak... tak przykro człowiekowi usłyszeć, że nikt go nie chce. 

Czy chodzi o to, że rodzona matka się jej wypiera, czy też dziewczyna kieruje te słowa 

do niego? 

Nie  wiedział,  co  ma  jej  odpowiedzieć.  Gdyby  zaczął  zapewniać,  Że  wszyscy  ją 

kochają, zabrzmiałoby to nieszczerze. 

Zrozumiał, że dziewczyna, pozbawiona wszelkiej nadziei, na powrót zamknęła się w 

sobie, pragnąc odgrodzić się od wszystkiego, co sprawiało jej cierpienie. Gdyby teraz Dionne 

podeszła do córki, zapewne zadałaby jej jeszcze większy ból. 

Ale Dionne bynajmniej nie zdradzała takiego zamiaru. 

Roland  stał  bezradny,  na  próżno  szukając  odpowiednich  słów,  którymi  mógłby 

pocieszyć  dziewczynę.  Nagle  arystokratka,  hrabina,  jak  kazała  na  siebie  mówię,  nie 

zdradzając swego nazwiska, przypomniała nieśmiało: 

- Mój mąż i brat... Musimy... 

- Oczywiście - przytaknął Roland nerwowo. - Musimy natychmiast ruszyć do zatoki, 

do rybaków, i postarać się o łódź. Tylko czy zdołamy doścignąć fregatę? 

- Masz konia, panie? 

- Tak. 

-  W  takim  razie  jedź  do  Saint  -  Pol  -  de  -  Léon!  Wydaje  mi  się,  że  lądem  będzie 

szybciej. Madame Dionne, wiesz, pani, gdzie leży ten port? 

- Mademoiselle! - poprawiła Dionne. 

- Daruj sobie, pani, te fanaberie - odrzekła hrabina. - Masz przecież dziecko. Może byś 

się w końcu przyznała do tego? Powiedz lepiej, czy wiesz, którędy jechać do Saint - Pol - de - 

Léon? 

background image

Szara  twarz  Dionne  stężała,  kobieta  zdołała  jednak  powstrzymać  się  od  kolejnego 

wybuchu i odpowiedziała: 

- Wiem, na południe. O ile dobrze pamiętam, to kawałek drogi. 

Beznamiętnym  głosem  wyjaśniła  Rolandowi,  jak  powinien  jechać.  Hrabina  dodała 

jeszcze, że żaglowiec prawdopodobnie zawinie do portu Saint - Pol - de -  Léon dopiero po 

zmroku. 

- Mam nadzieję, że zdążysz, żołnierzu - rzekła. 

Popatrzyli po sobie bez słowa, jakby obawiając się wypowiedzieć na głos dręczące ich 

oboje  pytanie:  Czy  znajdą  obu  mężczyzn  wśród  żywych,  czy  zdążą  uratować  ich  przed 

łotrami Blanca? 

-  Zabiorę  z  sobą  Nicolette  -  oznajmił  Roland  tonem  nie  znoszącym  sprzeciwu.  - 

Jestem teraz za nią odpowiedzialny i nie zostawię jej tu samej. 

Nicolette nie odwróciła głowy, ale pod wpływem tych słów jeszcze bardziej skuliła się 

w  sobie.  Czuła  strach,  niedowierzanie.  Dlaczego  on  to  robi?  Z  obowiązku  czy  ze 

współczucia? zdawała się pytać. 

Biedactwo! 

Ku ogólnemu zaskoczeniu Dionne oznajmiła, że ona także zamierza udać się z nimi. 

- W stajni stoi dość koni! - oświadczyła. 

Roland  domyślał  się,  że  Dionne  boi  się  zostać  w  zamku  sama  po  tym,  co  się 

wydarzyło. 

A  kiedy  hrabina  usłyszała  o  koniach,  ona  także  postanowiła  jechać.  Przecież  cała 

sprawa dotyczyła jej bliskich! 

Roland  pomyślał,  że  z  trzema  mało  obeznanymi  z  siodłem  kobietami  czas  jazdy  do 

portu znacznie się wydłuży, ale nie protestował. Rozumiał je doskonale, sam także nie miałby 

ochoty zostać w ponurym, zrujnowanym zamku, w którym na dodatek straszy. 

Przenieśli ciało Blanca do przedsionka. Dionne zbudziła oboje służących i za pomocą 

władczych  gestów  wytłumaczyła  im,  że  Blanc  wyzionął  ducha  i  że  należy  się  nim  zająć. 

Kiedy  Roland  zobaczył  gwałtowne,  zdradzające  skłonności  do  okrucieństwa  zachowanie 

Dionne w stosunku do obojga służących, położył dłoń na ramieniu nowej właścicielki zamku 

i łagodnie potrząsnął głową. 

- Madame Dionne, jesteś, pani, kobietą! Spróbuj o tym pamiętać! 

Prychnęła  gniewnie,  ale  Roland  zauważył  później,  że  jednak  stara  się  kontrolować 

swoje reakcje. 

Zanim wyruszyli w drogę, wyjął jej z dłoni ciężki obraz przedstawiający Madonnę z 

background image

Dzieciątkiem. Dionne zamierzała taszczyć go ze sobą do Saint - Pol, bo, jak twierdziła, nie 

może wyruszać w drogę bez błogosławieństwa niebios. 

-  Czy  ten  obraz  pomógł  wcześniej  tobie,  pani,  albo  Nicolette?  -  zapytał  Roland 

łagodnym  głosem. - Obraz Jezusa Chrystusa i Najświętszej Maryi winno się nosić w sercu. 

Nic nie znaczy zewnętrzny przepych, jeśli nie ma się pokory w duszy. 

- Czy nie dość pokornie modliłam się przez wszystkie te lata? 

-  Może.  Ale  liczy  się  także  pokora  wobec  bliźnich,  madame  Dionne.  Czy  można 

nazwać sprawiedliwym kogoś, kto jedną ręką robi znak krzyża, a drugą bije człowieka? 

Dionne pochyliła głowę, uciekając spojrzeniem. 

Krótko  po  tym  jechali  już  przez  rozległe  wrzosowisko:  przodem  posuwała  znająca 

dobrze drogę Dionne i hrabina, a za nimi Roland razem z Nicolette, która, zalękniona i spięta, 

w ogóle się nie odzywała. 

Nikt się nie odwrócił za siebie, by rzucić ostatnie spojrzenie na Zamek Ciszy. Nigdy 

bardziej niż teraz ta nazwa nie pasowała do budowli! 

Nie  otrząsnęli  się  jeszcze  z  szoku,  jaki  przeżyli,  choć  starali  się  skoncentrować  na 

czekającym ich zadaniu. 

Dzień zapowiadał się piękny i ciepły, mimo że na razie nad ziemią unosiła się mgła. 

Roland wyobraził sobie zamek za ich plecami. Spowity w welon mgły, przytłaczał i przerażał 

niczym wyłaniający się z dymów groźny potwór. 

Nagle Nicolette zawołała zduszonym głosem: 

- Popatrzcie! Sarna! Jaka piękna! 

Roland wstrzymał konia, a dziewczyna poszła za jego przykładem. 

Wysoko na wzgórzu, dość daleko od nich, na tle nieba odcinała się sylwetka smukłego 

zwierzęcia, które wydawało się patrzeć w ich stronę spłoszone i zdumione zarazem. 

-  Znam  tę  sarenkę  -  powiedział  Roland  z  serdecznym  uśmiechem.  -  Co  prawda  nie 

mam pewności, czy za każdym razem właśnie ona pojawia się na mojej drodze, ale pragnę w 

to wierzyć. Raz nawet uratowałem jej życie. Nie, dwa razy! 

Zamyślony przypomniał sobie pierwsze spotkanie na wrzosowisku, kiedy to pomimo 

głodu nie ośmielił się jej zastrzelić. 

- Jaka piękna - szepnęła Nicolette w nabożnym zdumieniu, zapominając na moment o 

lęku.  Roland  wyczuwał,  że  dziewczyna  dusi  w  sobie  paraliżujący  strach  i  zdaje  się  wołać: 

„Go  będzie  teraz  ze  mną?”  Ale  z  udawaną  lekkością  zapytała:  -  Nie  mógłbyś  jej  ze  sobą 

zabrać? 

„Ty”. Wyraźnie unika formy „my”, zauważył Roland. 

background image

- Nie wolno oswajać saren, ich miejsce jest na wolności - powiedział. - Wiesz, patrząc 

na nią, myślałem o tobie. Wyobrażałem sobie, że ona i ty to ta sama istota. 

Roześmiał się, nieco zakłopotany, ale Nicolette zachowała powagę. 

- Zanim mnie zobaczyłeś - stwierdziła tylko. 

- Droga Nicolette! - zawołał z przejęciem. - Wygląd nic nie znaczy! Każdy człowiek 

ma osobowość, własny niepowtarzalny urok. Było mi dane poznać twą piękną czystą duszę. 

Jesteś wspaniałą przyjaciółką. Oddałbym dla ciebie wszystko. 

Dziewczyna  nic  nie  odrzekła,  ale  czytał  w  jej  twarzy  jak  w  otwartej  księdze.  Nie 

kochasz  mnie  jednak,  zdawała  się  mówić.  Żałujesz,  że  obiecałeś  się  ze  mną  ożenić.  Nie 

martw się, nie musisz dotrzymywać słowa, Rolandzie, 

Jakże  cierpiał,  że  prócz  litości  i  współczucia  nie  potrafi  wzbudzić  w  sobie  innych 

uczuć do tej dziewczyny, którą los tak dotkliwie doświadczył. 

Popatrzył jeszcze na sarnę i uniósł dłoń w geście pożegnania. Żal ścisnął mu serce. 

Niestety,  grupka złożona z czworga jeźdźców posuwała się powoli, bo wśród kobiet 

tylko hrabina potrafiła dobrze jeździć konno. 

Roland  odnosił  wrażenie,  że  Dionne  straciła  nieco  ze  swej  surowości.  Być  może 

wiadomość  o  tym,  że  jest  matką  Nicolette,  bardziej  ją  poruszyła,  niż  dawała  to  po  sobie 

poznać.  Czyż  można  się  zresztą  temu  dziwić?  Przecież  nie  można  w  jednej  chwili  zmienić 

całkowicie  swego  stosunku  do  kogoś,  kogo  się  przez  siedemnaście  lat  nienawidziło.  Przed 

drzwiami  do  komnaty  dziewic  Dionne  wpadła  w  prawdziwy  szał,  chyba  właśnie  pod 

wpływem  silnych  emocji  wróciła  jej  pamięć.  Czy  jednak  zdoła  przełamać  niechęć  wobec 

dziecka? 

Zerknąwszy  na  nią  ukradkiem,  Roland  nagle  nabrał  złych  przeczuć.  Kobieta  nawet 

najmniejszym  spojrzeniem  nie zdradzała  zainteresowania  Nicolette,  a  przecież  łagodny  gest 

czy drobny wyraz czułości mogłyby przebić szczelny pancerz, jakim dziewczyna odgrodziła 

się od świata. 

Chociaż  nie  wiadomo,  czy  Nicolette  pragnęła  być  zaakceptowana  przez  Dionne.  Jej 

tak zwana ciotka przez te siedemnaście lat nie uczyniła nic, by zasłużyć na miłość dziecka. 

W nagłym odruchu Roland wyciągnął rękę i ujął dłoń dziewczyny. Była zaskoczona, 

ale jej twarz rozjaśniła się w niepewnym uśmiechu. 

Roland  nie  wiedział,  CO  powinien  uczynić.  Czy  sympatia  stanowiła  wystarczającą 

podstawę dla związku, który zawierało się przecież na cale życie? Oczywiście Roland nie był 

aż tak lekkomyślny, by zwracać uwagę wyłącznie na walory zewnętrzne swej przyszłej żony, 

cóż jednak miał poradzić na to, że nie czuł nic do Nicolette? Dziewczyna wcale nie musi być 

background image

szczególnie  urodziwa,  by  się  podobać.  Nicolette  jednak  nie  miała  w  sobie  nawet  odrobiny 

wdzięku! 

Ach, jakże sobą gardził z tego powodu! 

Rycerz, który miał uwolnić piękną dziewicę ze szponów złego smoka. Oswobodzić ją 

z więzienia w wieży. Co się stało z rycerzem i jego szlachetnymi pobudkami? 

Roland przeżywał prawdziwą udrękę. Rozczarowanie i wyrzuty sumienia męczyły go 

okrutnie, nie potrafił przestać o nich myśleć. 

Po  południu  dotarli  do  niewielkiego  miasteczka  portowego,  które  co  prawda  było 

znacznie  większe  od  Castel  de  la  Mer,  ale  panowała  w  nim  taka  sama  atmosfera.  Przy 

nabrzeżu kołysały się łodzie rybaków, a na tle nieba widać było rozwieszone suszące się sieci. 

Trochę  dalej  od  brzegu  stał  na  kotwicy  żaglowiec,  który  Roland  i  Nicolette  już 

widzieli... 

Hrabina drżała na całym ciele, a jej oczy pociemniały z rozpaczy i niepokoju. 

- Sami nic tu nie poradzimy - westchnął Roland - Musimy sprowadzić jakiegoś stróża 

prawa. 

-  Mam  pomysł  -  rzekła  hrabina.  -  Tak  się  składa,  że  znam  tych  ludzi,  których  ma 

zabrać stąd żaglowiec. Pochodzą z południa, ale słyszałam, jak mój mąż kiedyś wspomniał, że 

zabierzemy  ich  z  Saint  -  Pol  -  de  -  Léon.  Przypuszczam,  że  zatrzymali  się  w  którejś  z 

tutejszych gospód. 

- Pod własnymi nazwiskami? 

- Wątpię. Musimy sprawdzić. 

Szczęście  im  dopisało.  Już  w  pierwszej  gospodzie,  do  której  zajrzeli,  dostrzegli  w 

mrocznym  kącie  cztery  osoby,  które  starały  się  udawać  plebejuszy.  Mistyfikacja  jednak  od 

razu rzucała się w oczy. 

Kiedy  podróżni  zauważyli  hrabinę,  w  ich  oczach  pojawił  się  wyraz  zdumienia 

pomieszany z lękiem. Nerwowym szeptem zaczęli pytać, co się stało, że nie jest na żaglowcu. 

W kilku zdaniach wprowadziła ich w sytuację. 

Trzej mężczyźni i kobieta przerazili się, usłyszawszy, że wyprawa statkiem do Anglii 

może zakończyć się dla nich tragicznie. Kobieta zaczęła płakać. Po krótkiej naradzie niedoszli 

uciekinierzy  postanowili  działać.  Jeden  z  nich  udał  się  do  władz  w  miasteczku,  nakazując 

pozostałym czekać. 

Najgorzej znosiła to hrabina, zadręczając się z powodu męża i brata. 

Na szczęście do tego niewielkiego miasteczka nie sięgały macki kardynała Richelieu, 

zagorzałego przeciwnika arystokracji. Tutaj kierowano się własnymi zasadami, nakazującymi 

background image

pomóc w potrzebie każdemu człowiekowi Tak się stało i tym razem. 

Po  kilku  godzinach  przygotowań,  tuż  po  zmierzchu,  trzy  łodzie  rybackie  odbiły  od 

brzegu.  Na  pozór  nie  wyróżniały  się  niczym  szczególnym,  ale  siedzący  w  niej  ogorzali 

mężczyźni  byli  uzbrojeni  po  zęby.  Nikt  przecież  nie  wiedział,  ilu  członków  liczy  załoga 

ż

aglowca.  Łodzie,  niby  przypadkiem,  podpłynęły  w  pobliże  fregaty  z  różnych  stron,  a 

rzekomi rybacy najspokojniej w świecie zaczęli połów. 

Na nabrzeżu tymczasem czekała grupka ludzi. 

W  gęstym  mroku  zauważyli  światełko  przybliżające  się  do  lądu,  a  potem  usłyszeli 

plusk  wioseł.  Po  uciekinierów  podpływała  szalupa  z  dwoma  marynarzami.  Gdy  mężczyźni 

wyskoczyli na brzeg, jeden z czworga arystokratów wyszedł z cienia i ich pozdrowił, po czym 

wskazał  na  wypełnione  kosztownościami  kufry.  Marynarze  zajęci  załadunkiem,  nie 

zauważyli,  że  z  mroku  wyłonili  się  zaczajeni  rybacy.  Bez  hałasu  ogłuszyli  łotrów,  związali 

ich i zakneblowali im usta, po czym ukryli ich w ciemnych portowych zakamarkach. Teraz 

nie mogli się dłużej nimi zajmować. 

Czworo  arystokratów  wsiadło  do  szalupy,  której  nową  „załogę”  stanowili  dwaj  silni 

rybacy. Pozostali wsiedli do innej szalupy, która nie popłynęła śladem pierwszej. Właśnie w 

niej  płynęli  Roland  i  hrabina.  Ku  rozpaczy  Rolanda  Dionne  i  Nicolette  uparły  się  mu 

towarzyszyć. Dionne twierdziła, że może się przydać, bo jest silna jak mężczyzna, a poza tym 

pragnie naprawić grzechy ojca. 

Co do tężyzny fizycznej tej damy Roland nie miał wątpliwości, martwił się bardziej jej 

zmiennymi nastrojami Ale z dwojga złego wolał ją mieć na oku. 

Natomiast niemej prośbie Nicolette, która patrzyła na niego wzrokiem skrzywdzonego 

psa, nie potrafił się oprzeć. 

Na szczęście w szalupie płynęło jeszcze dwóch silnych mężczyzn. 

Łódź sunęła miękko, niemal bezgłośnie, prawie nie było słychać uderzeń wioseł. 

Roland siedział obok Nicolette. Obserwował jej przerażoną twarz i strach czający się 

w  dużych  ciemnych  oczach.  Pojął,  że  dziewczyna  panicznie  boi  się  wody.  Otoczył  ją  więc 

ramieniem i przytulił do siebie. 

W pierwszym odruchu próbowała się odsunąć, zaraz jednak posłusznie ustąpiła. 

Rozumiał  jej  uczucia.  Wiedział,  że  zranił  ją  śmiertelnie  w  chwili,  gdy  nie  zdołał 

opanować  rozczarowania,  jakiego  doznał  na  jej  widok.  Nie  uczynił  nic,  by  pozostawić  jej 

choć  promyk  nadziei,  że  jest  inaczej.  Miał  świadomość,  że  bezpowrotnie  zniszczył  coś 

nieskończenie pięknego - kruchą przyjaźń i poczucie wspólnoty, jakie zawiązały się między 

nimi. 

background image

Tego nie da się naprawić! 

Nie było na świecie istoty bardziej samotnej niż ta, która siedziała skulona obok niego. 

Łódź  płynęła  w  bezpiecznej  odległości  od  szalupy  oświetlonej  na  dziobie  latarnią. 

Chodziło o to, by nie dostrzeżono ich z żaglowca. Na szczęście księżyc tej nocy nie roztaczał 

dość blasku, by dało się policzyć płynące łodzie. 

Było cicho, bezwietrznie, tylko morze poddawało się odwiecznemu kołysaniu fal. 

Wymarzona  noc  dla  tych,  którzy  zdecydowali  się  położyć  kres  zbrodniczej 

działalności kompanów Blanca. 

Roland poczuł bolesny skurcz żołądka. Czuł się w tej łódce taki bezradny, gdyby mógł 

wybierać, wolałby stoczyć walkę na lądzie. Chociaż... 

Czy rzeczywiście pragnął walczyć? Czy nie wybrał z premedytacją szalupy, która w 

mniejszym  stopniu  była  narażona  na  atak?  Nie  należał  do  tchórzy,  jednak  po  kilku  łatach 

spędzonych  na  wojnie,  czuł  wstręt  do  zabijania.  Tymczasem  chyba  wisiało  nad  nim  jakieś 

fatum, bo znowu trafił w sam środek konfliktu. 

Kolejny  raz  powrócił  myślą  do  tej  chwili,  która  miała  zadecydować  o  przyszłości 

Nicolette.  Zachował  się  wobec  niej  fatalnie,  zdawał  sobie  sprawę,  że  to  plama  na  jego 

rycerskim honorze. 

Wysoki,  ciemny  cień  żaglowca  wyrósł  tuż  przed  nimi.  Roland  usłyszał  tylko  drżące 

westchnienie zdenerwowanej hrabiny. Czy jej najbliżsi są jeszcze na pokładzie? Zaraz się to 

wyjaśni. A jeśli ich już nie będzie? Czy starczy  jej sił, by przyjąć i taką prawdę? Nicolette 

zaś, zapomniawszy o nieśmiałości, mocno, z całych sił, ścisnęła jego dłoń. 

Wszyscy znaleźli się w niebezpieczeństwie. Nie wiedzieli, ilu członków liczy załoga 

fregaty,  ale  zdawali  sobie  sprawę,  że  ich  jedyną  szansą  jest  zaskoczenie  przeciwnika.  Ze 

zgrozą spoglądali na majaczące w ciemnościach sylwetki armat, z których salwy mogłyby bez 

trudu roznieść w proch ich niewielką szalupę. 

Dla  kogoś,  kto  nie  potrafił  pływać,  sama  myśl  o  takiej  ewentualności  wywoływała 

drżenie. Roland wyczuwał bezgraniczny lęk Nicolette przed morzem, które dotąd widywała 

jedynie przez wąskie zamkowe okna. 

background image

ROZDZIAŁ IX 

Pod  osłoną  ciemnej  nocy  łodzie  rybackie  podpłynęły  z  boku  do  fregaty.  Mniejsze 

łódki  ustawiły  się  za  jej  rufą.  Załoga  żaglowca  zgromadziła  się  przy  burcie  zwróconej  ku 

brzegowi. Od tej właśnie strony zbliżała się szalupa. 

-  Ahoj!  Jesteśmy  przyjaciółmi  Gwiazdy  Polarnej!  Możemy  wejść  na  pokład?  - 

krzyknął głośno arystokrata. 

Najwyraźniej tak brzmiało hasło. Z żaglowca padła jakaś odpowiedź, a potem latarnia 

stojąca na dziobie szalupy oświetliła ciemne deski burty. 

Nicolette siedziała obok Rolanda. Łódź kołysała się bezgłośnie na wodzie. Zgodnie z 

planem mieli czekać do chwili, gdy Roland otrzyma znak, że może wejść na pokład żaglowca. 

O ile wszystko ułoży się po ich myśli. 

Z daleka mignęła jakaś postać wchodząca po trapie, potem czworo uciekinierów. 

Ustalono  wcześniej,  że  mężczyźni  z  pozostałych  łodzi  wykorzystają  moment,  gdy 

uwaga  załogi  skupi  się  na  arystokratach,  i  postarają  się  nie  zauważeni  wejść  na  pokład  od 

strony przeciwległej burty. 

Gdyby nie zdążyli tego uczynić, dwaj mężczyźni, którzy zajęli miejsca przy wiosłach 

szalupy  zamiast  obezwładnionych  członków  załogi,  znaleźliby  się  w  śmiertelnym 

niebezpieczeństwie. 

Nicolette siedziała niespokojna, zaciskając nerwowo palce, i z obawą zadawała sobie 

pytanie, co będzie, jeśli tamci zobaczą ich łódź. 

Przecież to zwykła łódź rybacka, która ma prawo tu pływać! starała się uspokoić. Ale 

czy tamci niczego się nie domyśla? 

Drgnęła  przestraszona,  kiedy  od  strony  żaglowca  doszedł  ich  nagle  zgiełk  i 

strzelanina.  Zatkała  uszy,  żeby  nie  słyszeć  głuchych  uderzeń,  okrzyków  strachu  i  bólu 

cierpiących i umierających ludzi. Roland uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu. 

Ach, Roland... 

Czuła w sercu dotkliwy ból, tak jakby miała tam wielką jątrzącą się ranę. Pokochała 

go całą duszą, nic na to nie mogła poradzić. 

- Podnieść kotwicę! 

Dramatyczne wołanie rozległo się nagle i zaraz ucichło. 

Ciotka Dionne niewzruszona wpatrywała się w mrok, wyraźnie niezadowolona, że tak 

niewiele może zobaczyć. 

background image

Ciotka? Nie, przecież to moja matka, pomyślała dziewczyna. Poczuła ucisk w gardle i 

znów zebrało się jej na płacz. 

Nawet własna matka nie chciała przyznać się do niej, jakże więc mogła oczekiwać, że 

Roland...? 

Nicolette dopiero teraz, kiedy poznała Rolanda, zrozumiała lepiej swą matkę. Pojęła, 

ż

e można tak bardzo miłować mężczyznę, iż pragnie się uczynić dla niego wszystko. Wraz ze 

zrozumieniem  przyszło  przebaczenie,  ba,  nawet  poczuła  coś  na  kształt  czułości  dla  tej 

nieszczęsnej kobiety. 

Ale ciągle do niej nie docierało, że jej matką jest ciotka Dionne. Jak to możliwe, by 

ż

yć obojętnie obok swego dziecka i przez siedemnaście lat nie zdobyć się na okazanie choćby 

odrobiny ciepła? Co prawda Roland wspominał, że ciotce trochę pomieszało się w głowie po 

strasznym  przyjęciu,  jakie  zgotował  jej  ojciec  tyran,  i  jakby  w  odpowiedzi  na  jego 

oczekiwania ubzdurała sobie, że to nie jest jej dziecko. 

Zły  Blanc,  znów  o  nim  myśli...  Ciągle  pojawia  się  w  jej  myślach  niczym  złowrogi 

cień. 

Odsłoniwszy uszy, usłyszała jakiś plusk. Ktoś chyba tonie, przeraziła się. Trzeba  go 

ratować! 

Ucichło. 

A więc nie żyje, pewnie został wyrzucony za burtę. Kto to był? Po czyjej stał stronie? 

- Roland! - rozległo się wołanie. 

Już?  Przecież  walka  jeszcze  się  nie  skończyła!  Roland  nie  może  jeszcze  wejść  na 

pokład. Muszę go powstrzymać! 

Ale  Roland  już  odpowiedział  i  kazał  siedzącym  w  łodzi  mężczyznom  wiosłować 

szybciej. 

Nie,  Rolandzie,  kołatało  jej  w  głowie.  Co  będzie,  jeśli  wpadniesz  do  tej  lodowatej 

wody? Nie rozumiesz, że nikt nie jest w stanie ci pomóc? 

Ciotka Dionne siedziała  wyprostowana, teraz na  jej twarzy  malowało się  ożywienie. 

Od chwili gdy prawda wyszła na jaw, ani razu nie spojrzała na córkę. 

Ta  kobieta  pokochała  kiedyś  mężczyznę,  ale  została  oszukana.  Gdy  znalazła  się  w 

biedzie,  wróciła  do  ojca,  do  domu,  lecz  zamiast  pomocy  spotkała  tam  jedynie  fanatyczną 

nienawiść.  Jednak  gdy  Blanc,  za  wszelką  cenę  pragnąc  uniknąć  wstydu,  podniósł  rękę  na 

niemowlę, Dionne stanęła w obronie dziecka. Ten jeden jedyny raz przed siedemnastoma laty. 

Na  skutek  tortur,  jakim  została  poddana,  straciła  poczucie  rzeczywistości.  Aż  do 

minionego ranka, kiedy Roland rzucił jej w twarz gorzką prawdę. 

background image

Jego  słowa  obudziły  Dionne  z  letargu,  a  tłumiona  przez  lata  agresja  obróciła  się 

przeciwko ojcu, największemu winowajcy. 

Ale  do  Nicolette  nie  odezwała  się  ani  jednym  słowem,  nie  posłała  jej  ani  jednego 

spojrzenia. 

Dziewczyna nie mogła tego pojąć, świadomość, ze tak niewiele jest warta, sprawiała 

jej wielki ból. 

Łódź, w której płynęli, uderzyła głucho o burtę żaglowca. To przywołało Nicolette do 

rzeczywistości. 

Na pokładzie panował teraz spokój. Ktoś podał rękę Rolandowi i pomógł mu wejść. 

Za nim wspięli się dwaj mężczyźni, którzy siedzieli u wioseł. 

Bądź ostrożny, Rolandzie! Niema prośba Nicolette nie dotarła do adresata. 

- Pozostańcie na swych miejscach! - zawołali mężczyźni z góry. 

- Och, nie! - zaprotestowała hrabina i chwyciła za reling. 

Nie dała za wygraną, póki i ona nie znalazła się na pokładzie, a wówczas mężczyźni 

uznali, że nie ma sensu pozostawiać Nicolette i Dionne samych. 

Kiedy Nicolette wspięła się na pokład, zobaczyła rozbujaną latarnię, rzucającą blade 

ś

wiatło na zakrwawione deski i leżących ludzi - zabitych, rannych i zmęczonych. 

Walka się zakończyła, ale zwycięstwo nie przyszło łatwo. 

Najtragiczniejszy los spotkał ludzi Blanca, którzy nie spodziewali się ataku i nie byli 

przygotowani do obrony. 

- Gdzie jest mój mąż? Znaleźliście go? - zawołała hrabina piskliwym głosem. 

-  Na  razie  nie,  madame  -  odpowiedział  jej  ktoś.  -  Nie  schodziliśmy  jeszcze  pod 

pokład. 

Arystokratka rzuciła się w stronę schodków prowadzących do kajut. 

- Stać! - zawołał jakiś władczy głos. - Na dole mogli się ukryć jacyś bandyci! 

Stanęli  gromadą  przy  trapie.  Roland  i  dwaj  ludzie  z  jego  lodzi  trzymali  w  rękach 

załadowane pistolety, więc ustalono, że pójdą przodem. 

Kolejny  raz  Nicolette  chciała  krzyknąć,  by  był  ostrożny,  ale  nie  śmiała  zwracać  na 

siebie uwagi. 

Uklękła wiec obok rannych rybaków i w słabym świetle latarni usiłowała niezdarnie 

im pomóc. 

Dionne odepchnęła dziewczynę na bok. 

- Zobacz, jak to się robi - odezwała się chrapliwym głosem. 

To były pierwsze słowa wypowiedziana przez matkę do córki. 

background image

Nicolette  wydawało  się,  że  powinna  poczuć  wdzięczność  i  ulgę,  a  tymczasem  nie 

czuła nic. 

-  Lepiej  idź  za  nimi,  zamiast  tu  obmacywać  obcych  -  warknęła  Dionne.  -  Poza  tym 

niedobrze mi się robi, gdy patrzę na twoją nieporadność. Czy niczego się nie nauczyłaś przez 

te wszystkie lata? 

- Owszem - odrzekła dziewczyna cicho. - Być nieporadna w obawie, że coś zrobię źle. 

Skąd,  na  Boga,  zdobyła  się  na  odwagę,  by  odpowiedzieć?  Nie  wiedziała...  Nagle 

jednak wszystko straciło dla niej znaczenie. 

Dionne  popatrzyła  na  Nicolette  oczyma  szeroko  otwartymi  ze  zdumienia,  ale  nie 

wyrzekła  ani  słowa.  Jej  dłonie  znieruchomiały  nad  zranioną  nogą  rybaka.  Zaraz  jednak 

wszystko wróciło do normy i Dionne, odwracając się demonstracyjnie plecami do swej córki, 

zajęła się rannym. 

Nicolette  wstała  i  powoli  ruszyła  w  kierunku  trapu  prowadzącego  pod  pokład. 

Pozostali byli już na dole, słyszała ich nawoływania. 

W  pierwszym  odruchu  skierowała  się  w  stronę,  skąd  dochodził  głos  Rolanda,  Ale 

zaraz pomyślała, że wątpliwe jest, by ucieszył się na jej widok. 

Pozostało jej więc zająć się hrabiną. 

Ciekawe, czy odnalazła swych bliskich? 

Zanim jednak Nicolette zdążyła się o tym dowiedzieć, w wąskim przejściu padł strzał. 

Przestraszona  dziewczyna  odruchowo  się  skuliła.  Jacyś  mężczyźni  walczyli  tuż  obok  niej, 

hrabina krzyknęła, rozległy się ciężkie uderzenia, jakby kogoś okładano kijem. 

W ciszy, jaka potem nastąpiła, Nicolette usłyszała szept hrabiny: 

- Otwórz drzwi! 

- Są zamknięte - odparł Roland. 

- W takim razie je wyważ! 

Drzwi  ustąpiły,  wyłamane  wraz  z  framugą.  Do  korytarza  wpadło  słabe  światło  z 

kajuty. 

- Nie wchodzić, bo strzelam! - zawołał ktoś po francusku. 

- To oni! Żyją! Uwolniliśmy was! 

- Uwolniliście, o czym ty mówisz? - zdumiał się mąż hrabiny. - Przecież to w Anglii 

czeka nas wolność! 

Hrabina  pośpiesznie  wyjaśniła,  że  Blanc  ich  oszukał,  a  dzięki  temu,  iż  Roland 

nieumyślnie pozbawił ją przytomności, wszyscy uszli z życiem. 

Nicolette  dłużej  nie  słuchała.  Myśli  znów  plątały  jej  się  w  głowie,  przytłaczały  ją, 

background image

powodując prawdziwą udrękę duszy. Wszyscy byli szczęśliwi, dla oszukanych arystokratów 

koszmar  się  skończył,  tylko  jej  nikt  nie  chciał.  Nawet  nie  zauważyli,  że  weszła  do  dusznej 

kajuty. Ludzie obejmowali się i płakali, układali plan, w jaki sposób dostać się z powrotem na 

ląd. 

Dziewczyna wymknęła się cicho... 

Znów  siedzieli  w  łodziach,  które  teraz  płynęły  ku  brzegowi.  Arystokraci  przejęli 

ż

aglowiec i namówili kilku rybaków, by za sowitą zapłatą przeprawili ich do Anglii. 

Nicolette płynęła razem z Dionne i Rolandem. Kilku rannych z Saint - Pol - de - Léon 

leżało na dnie łodzi. Był wśród nich sam prefekt miasteczka. 

Płynęli w milczeniu. Wykonali zadanie, aresztowali winnych, część łotrów pozbawili 

ż

ycia, Najważniejsze jednak, że położyli kres ohydnemu procederowi. 

Właściwie  nie  wiadomo,  na  ile  ciotka  Dionne  była  w  to  wszystko  zamieszana. 

Nicolette nie chciała tego wiedzieć. Nie teraz. Pragnąc odpędzić męczące myśli, uklękła obok 

rannych i zapytała z nienaturalnym ożywieniem, jak się czują. 

Kiedy z nimi gawędziła, kątem oka dostrzegła jakiś ruch. 

Ciotka  Dionne..  Tak,  nadal  ją  tak  nazywała,  bo  słowo  „matka”  nie  przechodziło  jej 

przez gardło. Gdzie ona się podziała? Przecież dopiero co siedziała na rufie, a teraz rufa jest 

pusta! 

- Ciociu Dionne! - zawołała, podrywając się z miejsca. 

Pozostali  pasażerowie  nie  zdążyli  zareagować,  bo  Nicolette  z  okrzykiem:  „Ona  nie 

może umrzeć!” rzuciła się do morza. 

Zetknięcie z lodowatą wodą okazało się prawdziwym wstrząsem. Zachłysnęła się, w 

płucach  zabrakło  jej  powietrza,  coś  ciągnęło  ją  w  dół.  Nigdy  nie  uczyła  się  pływać,  nigdy 

wszak  nie  opuszczała  murów  zamku.  Wskoczyła  do  wody  w  nagłym  odruchu,  bez 

zastanowienia,  zapominając  o  strachu  przed  morzem  oglądanym  jedynie  z  wysokiej  baszty. 

Teraz opadała na dno, nie wyczuwając stopami gruntu. Nagle opanował ją porażający lęk. W 

panice zaczęła wymachiwać bezładnie rękoma, na szczęście szybko się zorientowała, że nie 

powinna otwierać ust. 

W  górę!  Musi  wydostać  się  na  powierzchnię!  Nie  było  to  jednak  takie  łatwe,  bo 

marszczona obficie suknia ciągnęła ją w dół. Nie wiedziała, jak sobie z tym poradzić. 

Nagle  stopą  dotknęła  czegoś  miękkiego.  W  pierwszej  chwili  przestraszyła  się,  że  to 

jakiś okropny morski potwór, ale zaraz przyszło jej na myśl, że to na pewno ciotka Dionne. 

Mimo rozsadzającego bólu w płucach zdołała chwycić tonącą ciotkę za nogę. 

Nie  dam  rady,  przemknęło  jej  przez  myśl.  Czuła,  że  znów  opada  w  dół,  ale  nie 

background image

zwolniła  uścisku,  nie  poddała  się  rosnącej  panice.  Walczyła  ze  wszystkich  sił,  by  się 

wynurzyć. Wirowało jej przed oczami, w głowie huczało... Wreszcie ktoś chwycił ją za ramię, 

pomógł mu ktoś drugi i w chwili gdy bliska już była rezygnacji znalazła się na powierzchni. 

Złapała głęboki oddech, ale płuca natychmiast zareagowały kaszlem. 

Dionne  była  w  jeszcze  gorszym  stanie,  ale,  choć  półprzytomna,  szarpała  się  z 

rybakami. 

- Uspokój się, madame! - krzyknął Roland - Twoja córka uratowała ci życie, chociaż 

nie potrafi pływać! 

Dionne  przestała  walczyć.  Bezwładną  niczym  worek  rybacy  wciągnęli  przez  burtę, 

położyli na dnie łodzi i zaczęli ją cucić. 

Nicolette zaś kasłała i kasłała. Zdawało się jej, że za chwilę wypluje płuca, Osłabiona 

uwiesiła się u burty, a Roland otoczył ją delikatnie ramieniem i przemawiał uspokajająco. 

Strasznie  się  wstydziła  swej  słabości,  chociaż  jednocześnie  rozpierała  ją  duma,  że 

uratowała człowieka. Dopiero po chwili zastanowienia zrozumiała, że to rybacy uratowali je 

obie. W łodzi pełno było przemoczonych ludzi. Ktoś rzucił hasło, żeby chwycić za wiosła, i 

niebawem dopłynęli do brzegu. 

Przez  ten  czas  Dionne  doszła  trochę  do  siebie,  W  płucach  jej  nadal  świszczało,  ale 

zdołała usiąść o własnych siłach. Twarz ukryła w dłoniach, cała jej skulona postać wyrażała 

bezgraniczną rozpacz. Nicolette kucnęła przed nią i powiedziała: 

- Nie martw się, ciociu Dumne, już dobrze. 

Na  te  słowa  nieszczęśliwa  kobieta  wybuchnęła  rozpaczliwym  szlochem.  Roland  dał 

rybakom  znak,  że  najlepiej  będzie  zostawić  ją  na  jakiś  czas  w  spokoju.  Mężczyźni  wyszli 

więc sami na ląd i wyciągnęli rannych, Roland zaś, Dionne i Nicolette nadal siedzieli w łodzi. 

Dionne  odwróciła  się  ku  córce  i  przytuliła  ją  do  siebie  z  desperacją.  Dziewczyna 

poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Czuła się zakłopotana i dziwnie  poruszona. Dionne 

nigdy  nie  okazała  jej  cienia  czułości  czy  oddania.  Nigdy  nie  dotknęła  córki,  chyba  że 

wymierzała jej policzek albo biła po plecach. Dziewczyna bardzo chciała zdobyć się na jakieś 

uczucie wobec kobiety, która ją urodziła, ale nie potrafiła. Wiedziała jedynie, że nie chce, by 

Dionne umarła. Pośpieszyła jej na ratunek, kierowana impulsem. Pragnęła wierzyć, że jest to 

znak, iż gdzieś w głębi żywi jakieś cieplejsze uczucia w stosunku do matki. A może jedynie 

nie chciała, by śmierć tej biednej kobiety była równie nędzna jak jej życie? 

Jedno  w  każdym  razie  zrozumiała:  Dionne  przeżyła  cierpienia  znacznie  większe  niż 

ona sama. Nicolette przypomniały się słowa Rolanda o młodej zhańbionej Dionne, która dla 

dobra  dziecka  wróciła  do  zamku.  Tymczasem  ojciec  potraktował  ją  tak,  że  straciła  rozum. 

background image

Nicolette czuła, jak krwawi jej serce. Nienawiść do dziadka była tak straszliwa, że aż ją to 

przeraziło.  Powstrzymywała  się  od  płaczu,  jednak  tłumiony  szloch  przedzierał  się  przez 

zaciśnięte usta. Pochyliła się nad przemoczoną do suchej nitki matką i dotknęła wargami jej 

siwiejących  włosów.  Wyobraziła  sobie  młodziutką  Dionne  z  dzieckiem  na  ręku,  daremnie 

ż

ebrzącą o zrozumienie. 

Roland szczerze współczuł obu kobietom, ale taktownie milczał, nie wtrącając się w 

ich sprawy. 

Kiedy po kilku minutach szloch Dionne trochę zelżał, wymienił znaczące spojrzenie z 

Nicolette,  po  czym  wspólnymi  siłami  wyprowadzili  rozdygotaną  kobietę  na  brzeg,  gdzie 

czekał już prefekt miasteczka.  Zaprosił ich do swego domu, by mogli się osuszyć, ogrzać i 

nieco  odpocząć  Z  radością  na  to  przystali,  bo  po  nie  przespanej  nocy  i  ostatnich 

dramatycznych wydarzeniach czuli się naprawdę zmęczeni 

Po drodze wspierali Dionne, która ledwie trzymała się na nogach, Szli w milczeniu, 

tylko raz Dionne rozpaczliwie ścisnęła dłoń córki i głosem, od którego serce pękało, poprosiła 

o wybaczenie. Nicolette pokiwała głową, ale choć starała się przyjaźnie uśmiechnąć, jej twarz 

wykrzywiła się tylko w ponurym grymasie. 

Następnego  ranka  dla  Rolanda  i  Nicolette  nastał  decydujący  moment.  Kiedy  po 

zjedzonym  śniadaniu  stanęli  na  dziedzińcu  gotowi  do  drogi,  Dionne  zrozumiała,  że  Roland 

zamierza zabrać ze sobą Nicolette. 

Uczepiwszy się jego ramienia, wykrzyknęła z rozpaczą: 

- Miej litość nade mną i nie zabieraj mi córki! Dopiero co ją odzyskałam, nie miałam 

pojęcia przez wszystkie te lata, że to ona, przysięgam! 

- Wierzymy, że mówisz prawdę, madame Dionne - zapewnił Roland z powagą. - Te 

straszne zdarzenia, za które winę ponosi pani ojciec, zmąciły ci rozum. Ja jednak przyrzekłem 

Nicolette, że zabiorę ją do mojego kraju, i obietnicy tej zamierzam dochować. 

- Ach, nie, nie teraz! - błagała desperacko Dionne. - Nie kierują mną tylko egoistyczne 

pobudki.  Proszę  o  szansę,  bym  mogła  wszystko  naprawić.  Chcę  ofiarować  córce  uczucie, 

którego  tak  długo  jej  odmawiano.  Proszę,  panie!  Moje  życie  było  takie  ubogie  w  miłość  i 

troskę o innych. 

Nicolette  bez  trudu  dostrzegła  zakłopotanie  Rolanda.  Nic  nie  mówiąc,  ważył  w 

myślach prośbę Dionne. 

- Ale zamek jest taki ponury. Nie możecie w nim mieszkać - zaprotestował niepewnie 

po chwili. 

- Ten zamek jest naszym domem - odparła Dionne. - Teraz, kiedy przestały krążyć nad 

background image

nim cienie i złe moce, wypędzimy stąd smutek. 

- Czy jednak nie mogłabyś, madame... - zaczął powoli. 

Ale Nicolette czytała w jego myślach. Choć prosił, by Dionne pojechała z nimi, była 

to  ostatnia  rzecz,  jakiej  pragnął.  Obserwowała  go  przez  cały  ranek  i  widziała  wyraz  jego 

twarzy.  Nie  miała  żadnych  złudzeń  -  od  chwili  gdy  zobaczył  ją  w  świetle  świecy,  żałował 

swego przyrzeczenia i z wyraźną niechęcią myślał o ślubie. Był jednak zbyt uczuciowy, by 

cofnąć dane słowo. 

Dlatego też przerwała mu pośpiesznie: 

- Pozwól mi zostać z matką, Rolandzie! Potrzebuje mnie, zresztą musimy się poznać 

bliżej. Chętnie otoczę ją opieką, tak samo jak ona pragnie zająć się mną. Rolandzie, słowa, 

które  szeptaliśmy  pod  osłoną  nocy,  nie  były  niczym  innym  jak  młodzieńczymi,  pełnymi 

egzaltacji  marzeniami.  Czyż  nie?  To  były  cudowne  chwile,  pełne  radości,  ale  przecież  sam 

doskonale wiesz, że nie mogły trwać długo. Jesteś szlachetnym rycerzem, a ja byłam bardzo 

samotna. I to nas połączyło. 

Kiedy mówiła te słowa, serce jej krwawiło. 

Rolandzie, ach, Rolandzie! Czy wierzysz w to, że chcę wracać do zamku? Sądzisz, że 

pragnę rozstania z tobą? Jak zdołam żyć, jak oddychać, gdy ciebie zabraknie w pobliżu? 

Ale  jeszcze  większym  brzemieniem  byłaby  dla  mnie  twoja  litość,  zakłopotanie, 

obojętność. 

Roland długo milczał. Nicolette bardzo pragnęła, by powiedział cokolwiek. Rozumiała 

jednak, że toczy wewnętrzną walkę z samym sobą, że sam tak naprawdę nie wie, czego chce. 

Już tylko to wystarczyło, by boleśnie ją zranić,. 

Patrzył to na nią, to na Dionne, jakby je oceniał. Nicolette domyślała się, że niepokoi 

go zwłaszcza stan Dionne. Czy możliwe, że w jej udręczonej duszy dokonała się zmiana? W 

ciągu  zaledwie  jednej  doby?  Z  drugiej  strony,  czy  powinno  się  ją  zostawić  samą  w  tym 

okropnym zamku? Nie wiadomo, co mogłoby jej przyjść do głowy. Matka i córka potrzebują 

siebie nawzajem. Tylko czy słusznie postąpi, skazując Nicolette na taki los? 

- Błagam cię, panie - powtórzyła Dionne. 

- Ja także cię proszę, Rolandzie - poparła ją Nicolette. 

Wreszcie się ocknął. 

-  Madame  Dionne,  czy  nie  byłoby  najlepszym  rozwiązaniem,  gdybyście  obie 

pojechały  razem ze mną do mojego kraju? Przyrzekam, że uczynię wszystko, by było wam 

dobrze. 

- To bardzo miło z pańskiej strony - odpowiedziała Dionne. - Ale Castel de la Silence 

background image

jest  moim  domem,  nie  znam  innego.  Kiedy  raz  w  życiu  stąd  wyjechałam  w  świat,  życie 

obdarzyło mnie jedynie bólem i smutkiem. Nie chcę opuszczać zamku, nie mam odwagi. Za 

jego murami jestem bezpieczna. 

- Ale Nicolette - wtrącił Roland, zwracając się ku dziewczynie. 

- Chcę zostać - oświadczyła zdecydowanie. - I tak nie mogłabym przestać myśleć, jak 

miewa się moja cio... to znaczy moja matka. 

Z jakim trudem przeszły jej te słowa przez gardło! 

W milczeniu pożegnali się na rozstaju dróg niedaleko wsi. Nicolette dostrzegła smutek 

malujący się na twarzy Rolanda i domyśliła się, że żołnierz toczy wewnętrzną walkę z samym 

sobą.  I  rzeczywiście  tak  było.  Roland  czuł  się  okropnie,  przygnębiła  go  własna  małość. 

Zaproponował jeszcze, że pozostanie przez parę dni z Nicolette i Dionne w zamku, póki obie 

nie oswoją się z nową sytuacją, jakby w ten sposób chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia. 

Nicolette,  jako  osoba  niezwykle  wrażliwa,  odgadywała  jednak  doskonale  jego 

nastroje. Wiedziała, że bardzo tęskni za swymi najbliższymi i że pragnie możliwie najszybciej 

wrócić do domu rodzinnego. Za nic w świecie nie chciała zatrzymywać go na siłę. 

Dlaczego to wszystko jest takie trudne, dlaczego? łkała w duchu. 

Gdyby Roland wykonał jakikolwiek gest, choćby najdrobniejszy, który by świadczył, 

ż

e naprawdę mu na niej zależy, poszłaby z nim bez wahania nawet na koniec świata. Ale jego 

mdłej uprzejmości nie mogła znieść. 

Tak więc same skręciły w stronę Zamku Ciszy. 

Nicolette  nie  wiedziała,  czy  Roland  odprowadza  je  spojrzeniem,  bo  ani  razu  nie 

obejrzała się za siebie. 

background image

ROZDZIAŁ X 

Nicolette się nie myliła. Roland czuł się jak ostatni nędznik, odjeżdżając samotnie. Nie 

mógł się pozbyć uczucia, że zdradził, zawiódł tę biedną dziewczynę, która jak nikt inny na 

ś

wiecie potrzebowała właśnie teraz jego wsparcia. 

Ale  przecież  nie  mógł  nic  zrobić,  skoro  ona  sama  zrezygnowała  ze  wspólnego 

wyjazdu, utrzymując, że jedynym jej życzeniem jest opiekować się matką. Nie zgodziła się 

też,  by  został  przez  jakiś  czas  w  Castel  de  la  Silence.  Domyślała  się,  że  tęskni  za  swymi 

rodzinnymi stronami. Wyczytała też chyba w jego oczach, że poza zwykłą serdeczną troską 

nic więcej do niej nie czuje. Nie chciała litości. 

Dionne  z  wielką  gorliwością  doradzała  mu  wyjazd,  przywołując  wszelkie  możliwe 

argumenty, by  go przekonać. Z trudem kryła, że traktuje go jak rywala  w walce o względy 

odzyskanej córki. 

Był taki rozdarty! Rozumiał Nicolette, rozumiał też Dionne, nie chciał pozbawić ich 

radości odnalezienia się po tylu latach. A jednak czuł, że popełnia błąd. 

Galopował co koń wyskoczy ku wschodnim rubieżom Francji. Mijając nowe okolice, 

odnosił wrażenie, że z wolna wraca mu spokój, a sumienie przestaje go dręczyć. Wytłumaczył 

sobie,  że  uczynił  wszystko,  co  było  w  jego  mocy.  Zresztą  Bogiem  a  prawdą  ulżyło  mu, 

cieszyła go świadomość, że uniknął związku z panną tak kompletnie pozbawioną wdzięku i 

urody. 

Znów był wolny! Wolny! Nareszcie wracał do swego kraju! Od tak dawna o niczym 

innym nie marzył! Był ciekaw, co się wydarzyło w domu, czy rodzice i rodzeństwo są zdrowi, 

czy żyją? 

Po drodze jednak musiał jeszcze zajechać do Rennes, bo obiecał hrabinie, że odwiedzi 

jej siostrzenicę mieszkającą nieopodal traktu, którym zdążał. Miał jej przekazać wiadomość, 

ż

e ciotka wraz z mężem i bratem popłynęła do Anglii. 

Było  mu  to  nawet  na  rękę,  bo  dzięki  temu  miał  się  gdzie  zatrzymać  na  noc.  Garść 

miedziaków  w  kieszeni  nie  wystarczyłaby  mu  na  opłacenie  pokoju  w  zajeździe,  a  po  tylu 

latach tułaczki dość miał już spania pod gołym niebem. 

Nim jednak skręcił do pałacu, zajechał nad rzekę i doprowadził się trochę do ładu. 

Dopiero teraz poczuł chłodny powiew zbliżającej się zimy. W Bretanii stracił trochę 

poczucie  czasu,  bo  w  łagodnym  klimacie  tamtych  stron  o  tej  porze  roku  było  jeszcze  dość 

ciepło. 

background image

Roland podziękował opatrzności, że cało i zdrowo dotarł pod dach, a jego koń znalazł 

miejsce w ciepłej stajni. Potem skierował się do przestronnej sieni. 

Jakiż  to  rażący  kontrast  z  Zamkiem  Ciszy!  Pałac  mimo  swej  lekkiej  konstrukcji 

wydawał  się  solidny  w  porównaniu  z  popadającym  w  ruinę  Castel  de  la  Silence.  Wnętrza 

jaśniały, bogato oświetlone. 

Roland  drgnął,  usłyszawszy  za  plecami  ciche  kroki,  a  kiedy  się  obejrzał,  zobaczył 

pannę  do  złudzenia  przypominającą  Nicolette  z  jego  marzeń.  Miała  długie  czarne  włosy,  a 

duże  ciemne  oczy  błyszczały  niczym  dwie  gwiazdy  w  twarzy  o  szlachetnych  rysach! 

Szczupła, ubrana w suknię w kolorze słodkiego różu, poruszała się z wrodzonym wdziękiem. 

Na powitanie wyciągnęła do niego dłoń, którą z wielką ochotą ucałował. Po spojrzeniu 

jej pięknych oczu poznał, że i on przypadł jej do gustu. 

-  Jak  dobrze  usłyszeć,  że  moim  krewnym  udało  się  bezpiecznie  opuścić  Francję. 

Ludzie kardynała Richelieu deptali już im po piętach - powiedziała Didi - Marie, rozkładając 

dłonie. - Na szczęście uważają mój skromny dom za zbyt ubogi, by się nim interesować... Ale 

proszę, przejdźmy do salonu. Chyba uczynisz mi, panie, ten honor i zostaniesz na noc? 

Roland  podziękował  gorąco  za  zaproszenie  i  ruszył  za  właścicielką  pałacu,  która  po 

drodze opowiadała mu o sobie. 

- Jestem wdową - zaczęła. - Mój mąż poległ na wojnie, pozostawiając mi w spadku tę 

posiadłość i przyległe ziemie. 

Roland zastanawiał się, ile lat liczy sobie jego rozmówczyni. Doprawdy trudno było to 

ocenić.  Miała  figurę  młodej  dziewczyny,  ale  malująca  się  w  jej  oczach  powaga  mówiła  o 

doświadczeniu życiowym. Domyślał się więc, że jest mniej więcej w tym samym wieku co 

on. 

Didi  -  Marie  zrobiła  na  nim  wielkie  wrażenie.  Była  prawdziwą  damą  obeznaną  ze 

sztuką  konwersacji.  Po  dramatycznych  zdarzeniach,  jakie  Roland  przeżył  w  Zamku  Ciszy, 

miejsce,  do  którego  przybył,  wydało  się  mu  rajem,  tym  bardziej  że  swą  atmosferą 

przywodziło mu na myśl jego rodzinny dom na Północy. 

W  pałacu  Didi  -  Marie  pozostał  znacznie  dłużej,  niż  planował,  urzeczony  piękną 

właścicielką, która tak bardzo przypominała ucieleśnienie jego marzeń z tamtej nocy, gdy po 

raz pierwszy dotykał dłoni Nicolette. 

Gdyby tylko zechciał, mógłby w każdej chwili znaleźć się w alkowie Didi - Marie, ale 

idealista Roland odnosił się do kobiet z wielkim szacunkiem, Darzył Didi - Marie tęsknym 

uwielbieniem, a pożądanie, jakie także w nim budziła, ostro trzymał, na wodzy, nie na tyle 

jednak, by piękna Francuska nie zorientowała się w czasie z pozoru niewinnych konwersacji, 

background image

co się dzieje z jej gościem. 

Ku obopólnej radości spędzali ze sobą mnóstwo czasu. 

Didi  -  Marie  nie  była  rannym  ptaszkiem,  więc  przed  południami  Roland  wędrował 

samotnie po polach, dziwiąc się, że w tych stronach, znanych z łagodnego klimatu, nastał już 

ostry mróz. 

Któregoś  dnia  spadł  nawet  śnieg  i  wtedy  Roland  znów  zatęsknił  za  domem  na 

Północy. Ożyły w nim wspomnienia z dzieciństwa, wróciła pamięć o beztroskich zabawach 

na śniegu. Powoli smutek sączył się do jego samotnej duszy. 

Ale w południe spotykał Didi - Marie i zasiadali wspólnie do stołu. Na swój sposób 

stanowił  oparcie  dla  tej  młodej  kobiety,  ona  zaś  rozkwitała  przy  nim  i  jak  nigdy  dotąd 

popisywała  się  błyskotliwymi  replikami.  Świadoma  podziwu,  jaki  w  nim  wzbudza,  pewna 

wygranej, postanowiła cierpliwie czekać na chwilę, kiedy to Roland nie będzie już w stanie 

dłużej walczyć ze swymi uczuciami. 

Ta  swoista  gra  działała  na  nią  podniecająco.  Dostrzegała  jednak,  ze  jej  gościa  coś 

wyraźnie niepokoi. 

- Czy coś cię dręczy, drogi przyjacielu? - zapytała aksamitnym głosem, który zawsze 

go tak cudownie nastrajał. - Tęsknisz za domem? 

- Owszem - odpowiedział śpiesznie, speszony, że nie zdołał ukryć melancholii, która 

zagnieździła się w jego sercu. 

Ale  to  nie  tęsknota  za  rodzinnymi  stronami  tak  go  męczyła.  Nie  do  końca  to  sobie 

uświadamiając,  wcale  nie  z  powodu  słodkiej  Didi  -  Marie  odwlekał  swój  wyjazd  z  Francji 

Powodowały nim inne, dosyć niejasne pobudki. 

Czasami,  gdy  siedział  przy  stole  i  patrzył  w  piękne  oblicze  Didi  -  Marie,  jej 

nienaganne rysy nagle zacierały się i pojawiała się mu przed oczyma całkiem inna twarz, oczy 

przepełnione lękiem i bezradnym zdumieniem. Czuł wówczas ukłucie w sercu. 

Ponieważ powtarzało się to coraz częściej, jego niepokój się nasilał. 

Widział  twarz  Nicolette,  spacerując  po  zamarzniętym  ogrodzie  przy  pałacu,  a  także 

kiedy  leżał  samotny  w  wytwornej  alkowie,  wsłuchując  się  w  ciszę...  Zaczyna!  nawet 

przypuszczać, że pod wpływem napięcia nerwowego zapada na zdrowiu. 

Didi  -  Marie  zdążyła  już  przywyknąć  do  tego,  że  Roland  czasem  odpowiadał  jej  z 

roztargnieniem  bądź  w  ogóle  nic  nie  mówił,  tylko  marszczył  czoło,  zniecierpliwiony,  i 

dopiero gdy ocknął się z zamyślenia, znów stawał się uprzejmy. 

Wreszcie  nadszedł  dzień,  w  którym  Roland  zrozumiał,  że  to  nie  Didi  -  Marie 

zawładnęła jego sercem. W tym właśnie dniu ujrzał w wyobraźni Nicolette, małą bezbronną 

background image

istotę, i poczuł bezbrzeżną radość, że ktoś taki naprawdę istnieje. 

Tego  dnia  uznał,  że  Didi  -  Marie,  choć  taka  ładna  i  pełna  wdzięku,  jest  po  prostu 

nudna. 

Dionne  tymczasem  robiła  wszystko,  by  odzyskać  zaufanie  córki.  Po  siedemnastu 

latach niełatwo było jednak wyrugować dawne przyzwyczajenia. 

Sytuację pogarszał dodatkowo fakt, że Dionne po fatalnej kąpieli w zimnej morskiej 

wodzie  nabawiła  się  poważnej  choroby  płuc.  Wiele  czasu  spędzała  w  łóżku  starannie 

opatulona, okropnie bowiem marzła. 

Między  dwoma  kobietami  dochodziło  ciągle  do  jakichś  zgrzytów.  Kiedy  tylko 

Nicolette  spóźniała  się  bądź  zrobiła  coś  nie  tak,  Dionne  z  przyzwyczajenia  fukała  na  nią  i 

obrzucała  wyzwiskami.  Natychmiast  jednak  żałowała  swych  słów  i  błagała  córkę  o 

przebaczenie, wykazując nadmiar trudnej do zniesienia matczynej troski. Ale było wyraźnie 

widać, że jest szczęśliwa, mając córkę przy sobie. Wprawdzie nieraz narzekała i użalała się 

nad sobą, ale wprost wychodziła z siebie, by dogodzić Nicolette. 

Dziewczyna  natomiast  miała  wyrzuty  sumienia  i  czuła  do  siebie  bezgraniczną 

pogardę. Mimo iż się starała, nie mogła wzbudzić w sobie szczerego uczucia do matki. Rana 

w sercu była zbyt głęboka. Zajmowała się Dionne tylko z poczucia obowiązku. 

Poza tym zamek... 

Nicolette już wcześniej bała się ciemności, choć pewnie nie bardziej niż inne dzieci. 

Teraz jednak zdawało jej się, że w każdym zakamarku czai się coś groźnego. To ją całkowicie 

paraliżowało, zabijało w niej wszelki zdrowy rozsądek. 

Dionne chciała mieć córkę nieustannie pod ręką, dlatego nie pozwoliła jej mieszkać w 

dawnej komnacie. Dziewczyna przeniosła się do komnaty sąsiadującej  z alkową matki. Nie 

chciała spać z Dionne w jednym pomieszczeniu, ale z kolei nie czuła się dobrze w pokoju, 

który do tej pory stał pusty. Często leżała, nie mogąc zmrużyć oka, i nasłuchiwała z lękiem. 

Tak  wiele  nieprzyjemnych  wspomnień  wiązało  się  z  tym  zamkiem,  nocami  Nicolette  się 

zdawało, że tłoczą się one przy drzwiach do jej komnaty i napierają na nie z całej siły. 

A  poza  tym  tęskniła.  Roland  pokazał  jej,  że  poza  murami  zamczyska  istnieje  świat, 

który  i  przed  nią  może  się  otworzyć.  Ale  Dionne  nie  chciała  nawet  o  tym  słyszeć. 

Zdecydowała, że Nicolette zostanie z nią, nie godziła się za nic na jej odejście. 

Wraz z upływem dni matka coraz rzadziej wstawała z łóżka. Leżała i błagała córkę, by 

jej  nie  opuszczała.  Setki  razy  prosiła  o  przebaczenie  za  całe  zło  wyrządzone  maleńkiej 

córeczce.  Zanosiła  modlitwy,  wpatrzona  w  krzyż  wiszący  tuż  nad  jej  łóżkiem,  modlitwy 

przerywane coraz gwałtowniejszymi atakami kaszlu. 

background image

Nicolette  opiekowała  się  matką  pilnie  i  troskliwie,  ale  sumienie  nie  przestawało  jej 

wyrzucać, że nie jest w stanie wykrzesać z siebie nic poza współczuciem. Dionne była zawsze 

i  nadal  pozostała  dla  niej  obcą  kobietą.  Dziewczyna  nie  była  zdolna  pomyśleć  o  niej  jak  o 

matce. 

Codziennie, kiedy Dionne zapadała w drzemkę, Nicolette wymykała się za bramę na 

krótki spacer. Już pierwszego dnia natknęła się na wrzosowisku na sarenkę. Zwierzę stało na 

pagórku i spoglądało w stronę zamku. 

Nicolette domyśliła się, że sarna może być głodna. Przyniosła wiązkę siana i wyłożyła 

ją we wgłębieniu między wieżą a murami zamku od strony wrzosowiska, żeby nie zauważyli 

tego głuchoniemi słudzy. 

Słudzy  pozostali  w  zamku  po  pogrzebie  Blanca  i  wykonywali  te  same  prace  co 

wcześniej,  ale  polecenia  przyjmowali  jedynie  od  Dionne.  Nicolette  traktowali  jak  kogoś 

równego im stanem, a nie jak dziedziczkę. Dziewczyna bała się ich tak samo, jak wcześniej 

dziadka i ciotki. 

Następnego  ranka  Nicolette  poszła  sprawdzić,  czy  sarna  znalazła  siano.  Siano 

zniknęło, a na wzgórzu stały już dwie sarny. 

Nicolette uśmiechnęła się wzruszona. Nigdy jeszcze nie czuła się taka szczęśliwa. 

Od  tej  pory  wykładała  siano  codziennie.  Nieduże  ilości,  bo  przecież  konie,  które 

trzymali w stajni, także potrzebowały pożywienia. Codziennie też obserwowała przez okienko 

wrzosowisko. Ku nieopisanej radości dziewczyny coraz więcej głodnych saren przychodziło 

pod  zamkowe  mury.  Nieśmiałe  ciche  cienie  o  zmierzchu  lub  o  brzasku...  Uznały  ją  za 

przyjaciela, stały i czekały, aż położy siano, a potem podbiegały, ledwo zdążyła zniknąć za 

rogiem. 

Pewnego ranka Nicolette zobaczyła śnieg. Od wielu lat w Bretanii śnieg nie padał, ze 

zdumieniem więc przypatrywała się uśpionemu pod białą puchową pierzyną krajobrazowi. 

Dionne już nie wstawała z łóżka, więc Nicolette mogła wychodzić o dowolnej porze. 

Kiedy szła z wiązką siana, w białym śniegu odcisnęły się jej ślady. Trochę ją to niepokoiło, 

bo  ktoś  mógł  się  dowiedzieć  o  celu  jej  wypraw,  ale  gdy  dotarła  na  miejsce,  zapomniała  o 

swych  obawach.  Tego  dnia  sarenka  Rolanda  podeszła  wyjątkowo  blisko.  Nicolette 

przemawiała do niej najłagodniej jak potrafiła i wyciągnęła rękę z sianem. 

Sarenka  poruszyła  się  niespokojnie,  ale  nie  odważyła  się  jeść  dziewczynie  z  ręki. 

Nicolette więc położyła siano i cofnęła się o kilka kroków. Szczęście przepełniało jej serce. 

Tego dnia umarła Dionne. Nicolette nie spodziewała się tego. Nikt nie uświadomił tej 

ż

yjącej w izolacji dziewczynie, że matka jest tak poważnie chora. 

background image

Musiała sama pójść po pomoc do wsi. Ona, która nigdy jeszcze tam nie była, musiała 

teraz rozmawiać z obcymi ludźmi. 

Nie wiedziała, do kogo się udać, weszła więc do pierwszej z brzegu chaty. 

Nikt  nie  był  zaskoczony,  kiedy  jąkając  się,  wyjaśniła  z  jaką  przybywa  sprawą. 

Wieśniacy z ciekawością przyglądali się dziewczynie, którą widzieli po raz pierwszy. 

- A to panienka mieszka w zamku! - odezwał się gospodarz. - Dobrze, pomożemy. 

Przyjęli  wiadomość  ze  spokojem,  przywykli  do  tego,  że  ludzie  umierają.  Dionne 

została pogrzebana, ksiądz pięknie przemówił nad jej grobem... 

I tak Nicolette została w zamku sama. 

Ś

miertelnie się bała ciszy panującej w tej ogromnej budowli Nocą kładła się do łóżka, 

zatykając  sobie  uszy,  żeby  nic  nie  słyszeć,  zaciskała  oczy,  by  nie  widzieć  cieni.  Długo 

rozmyślała nad swoją nową sytuacją. 

W  końcu  któregoś  dnia  wzięła  do  pomocy  głuchoniemych  służących  i  zaprowadziła 

ich do skarbca,  gdzie nadal leżały  skradzione kosztowni, których nie mogła przecież oddać 

prawowitym właścicielom. Obdarowała hojnie służących i odprawiła ich, a potem załadowała 

cały  wóz  klejnotami  i  złotymi  monetami  i  pojechała  do  wsi.  Wędrując  od  chaty  do  chaty, 

rozdzieliła sprawiedliwie między chłopów to, co zrabował jej okrutny dziadek. 

Ludzie we wsi dziwili się tej cichej dziewczynie o przeraźliwie smutnym spojrzeniu i 

zakłopotani przyjmowali kosztowne dary, świadomi, że oto nadchodzą nowe dobre czasy dla 

ich wioski Castel de la Mer. 

Dziewczyna  miała  do  wieśniaków  tylko  jedną  prośbę.  Opowiedziała,  że  dokarmia 

stadko saren pod murami zamku, i poprosiła, by do końca zimy robili to samo. Błagała, by nie 

strzelać do tych pięknych zwierząt, które już się trochę oswoiły. Kiedy wieśniacy przyrzekli 

spełnić jej prośbę, uśmiechnęła się z wdzięcznością. 

Potem Nicolette zawróciła do zamku. Nie miała ochoty dłużej żyć. 

Od dnia, w którym umarła Dionne, chodziła codziennie na skraj skały i spoglądała w 

morską otchłań. W dole huczała woda, uderzając z wielką siłą o brzeg. Dziewczynie zdawało 

się, że morska głębina ją wabi. Coś ciągnęło ją w dół. 

To nie będzie trudne, przekonywała samą siebie. 

Roland pożegnał się z Didi - Marie, która nie kryła zawodu. 

- Wiedziałam, że kiedyś zechcesz pojechać dalej do swej ojczyzny. Nie spodziewałam 

się jedynie, że to nastąpi tak szybko. Czy nie mógłbyś...? 

-  Czekałem  już  zbyt  długo  -  przerwał  jej  z  uśmiechem.  Niepokój  i  bezradność  nie 

znikały z jego oczu. - Niech się więc to już raz stanie! 

background image

-  Wiesz,  że  będziesz  tu  zawsze  mile  widzianym  gościem,  Rolandzie,  A  jeśli 

zdecydujesz, że chcesz dzielić ze mną posiadłość i wszystko, co mam, to wracaj tu. 

Właściwie  były  to  klasyczne  oświadczyny,  Roland  zdołał  jednak  wybrnąć  z  trudnej 

sytuacji, starannie dobierając słowa. Nie chciał urazić tej pięknej kobiety. 

A potem podążył na zachód, z powrotem w stronę wybrzeża. 

Pędził  co  koń  wyskoczy,  jakby  poganiany  jakimś  wewnętrznym  nakazem.  Czuł,  że 

musi jak najprędzej dotrzeć do Zamku Ciszy, by powiedzieć Nicolette, ile dla niego znaczy. 

Jak mógł być taki zaślepiony i głupi, że nie uświadomił sobie tego od razu? Ale może 

po prostu potrzebował trochę czasu? Chyba za wiele marzył na jawie. Jakże wdzięczny był 

losowi,  że  postawił  mu  na  drodze  Didi  -  Marie!  Dopiero  przy  niej  doznał  objawienia, 

zrozumiał,  że  tak  naprawdę  miłość  można  dostrzec  jedynie  wtedy,  kiedy  się  patrzy  na  tę 

drugą osobę oczyma duszy. 

Patrząc w ten sposób na Nicolette, dostrzegł najcudowniejsze stworzenie na świecie. 

Cienka  pokrywa  śniegu  powoli  topniała  pod  wpływem  ciepłego  powiewu 

bretońskiego  wiatru.  Roland  już  z  daleka  dostrzegł  zamek:  ciężki  i  złowrogi  górował  nad 

wrzosowiskiem na samym skraju urwistego brzegu, dalej stał menhir i grobowiec. 

Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś jeszcze zobaczy te ponure pamiątki z przeszłości. 

Ale  „jego”  sarenka  nie  wyszła  mu  na  spotkanie.  Chyba  nie  stało  jej  się  nic  złego? 

Roland poczuł nagły strach, lecz w tej samej chwili ją zauważył, i to nie samą. Oczywiście nie 

mógł wiedzieć, która sarna była tą, którą nazywał swoją. Pod murami zamku zgromadziło się 

stado tych zwierząt, jadły wyłożone dla nich siano. Czyżby to Nicolette? pomyślał i zrobiło 

mu się ciepło na sercu. 

Nagle  na  krawędzi  skały  dostrzegł  siedzącą  drobną  postać.  Pochylała  się  w  przód, 

wpatrzona w otchłań, zupełnie jakby... Chyba... Chyba nie zamierza rzucić się w dół? 

Nie, nie rób tego, Nicolette! 

Popędził konia i zawołał dziewczynę po imieniu. Sarny uciekły spłoszone, ale Roland 

nie zważał na to. Wśród huku fal dziewczyna nie słyszała jego głosu, ale on nie przestawał 

krzyczeć. 

Nicolette, najdroższa! Nie ruszaj się, poczekaj jeszcze chwilę! Och, co ja narobiłem? 

myślał  zrozpaczony.  Jak  mogłem  cię  zostawić  w  tym  strasznym  otoczeniu?  Powinienem 

wsłuchać  się  dokładnie  w  ton  twego  głosu,  kiedy  przekonywałaś  mnie,  że  pragniesz 

zaopiekować się matką... Usłyszałbym wówczas, że tak naprawdę wcale tego nie chcesz. 

Wreszcie  dotarł  na  miejsce,  zeskoczył  z  konia  i  rzucił  się  w  przód,  z  całych  sił 

chwytając ją za ramiona. 

background image

Nicolette krzyknęła ze strachu i bólu, ale Roland, nie zważając na nic, odciągnął ją w 

bezpieczniejsze miejsce. 

Wreszcie podniósł dziewczynę i ciężko dysząc, potrząsnął nią mocno. Nie był w stanie 

wydobyć z siebie głosu. Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Pragnął być przecież delikatny, 

okazać  Nicolette  miłość  i  czułość.  Ułożył  sobie  nawet  mowę  powitalną.  Tymczasem 

zachowywał się jak brutal 

Wreszcie się opanował. 

-  Roland?  -  wydobyło  się  z  ust  Nicolette,  a  na  jej  bladych  policzkach  pojawił  się 

gwałtowny rumieniec. - Roland? Jeszcze jesteś we Francji? Myślałam, że już dawno wróciłeś 

do domu. 

Wreszcie odzyskał mowę, a do oczu napłynęły mu łzy, których wcale się nie wstydził. 

-  Musiałem  wrócić,  Nicolette  -  wykrzyknął.  -  Musiałem,  ponieważ  cię  kocham. 

Jechałem  tak  szybko,  jak  tylko  mogłem,  żeby  znów  ujrzeć  twą  twarz.  Jesteś  o  wiele 

piękniejsza, niż cię zapamiętałem. - Przyciągnął dziewczynę do siebie i mocno objął. Gładził 

jej  włosy  i  z  pośpiechem  mówił  dalej:  -  Nawet  jeśli  nie  pozwolisz  mi  tu  zostać,  to  i  tak 

zostanę. Ale najbardziej pragnąłbym wziąć cię z sobą. Spróbujemy razem przekonać Dionne, 

ż

eby pojechała z nami, bo nie opuszczę cię teraz już nigdy. Boże, boję się nawet pomyśleć, co 

by się stało, gdybym przybył za późno! 

- Dionne nie żyje - powiedziała cicho Nicolette i dopiero wtedy Roland zauważył, że 

dziewczyna płacze. Ale kiedy popatrzyła na niego, jej oczy zalśniły radością i szczęściem. 

Płakali i śmiali się na przemian, kiedy Nicolette opowiadała chaotycznie o wszystkim, 

co się wydarzyło: o swym lęku, tęsknocie za nim, chorobie Dionne i o jej śmierci, o sarnach i 

samotnym życiu, jakie wiodła w tym okropnym zamczysku. O tym, jak postanowiła z sobą 

skończyć, uznawszy, że nie ma po co ani dla kogo dłużej żyć. Opowiedziała też, że rozdzieliła 

pomiędzy  wieśniaków  dobra  skradzione  przez  dziadka  i  że  ci  obiecali  jej  zadbać  o  sarny. 

Zapłakała  nad  gorzkim  losem  Dionne,  zapewniając,  że  matka  była  bardzo  szczęśliwa  pod 

koniec, choć życie z nią nie było łatwe. 

Roland pomyślał, że może dobrze, że stało się tak, jak się stało. Dionne przynajmniej 

umarła w przeświadczeniu, że córka jej wszystko wybaczyła. 

Nicolette nagle zmieniła temat na bardziej prozaiczny. 

- Ależ, Rolandzie, ja wszystko oddałam. Nie mam posagu! Chyba że zechcesz przyjąć 

w dowód wdzięczności zamek. 

Roland poczuł gęsią skórkę. 

- O, nie, dziękuję - roześmiał się. - Najlepiej będzie, jeśli przekażesz go wójtowi. Już 

background image

on coś postanowi. Jeśli chcesz, pojedź ze mną do mej ojczyzny! 

- Zgoda, Rolandzie - odpowiedziała mu z powagą. - Teraz mnie już tu nic nie trzyma. 

Koniec  z  wyrzutami  sumienia.  I...  dziękuję  ci  za  to,  że  żyję.  Chociaż  sama  nie  wiem,  czy 

zdobyłabym się na skok w otchłań. Już od wielu dni chciałam ze sobą skończyć. 

Wraz  z  wiosną  dotarli  do  ojczyzny  Rolanda.  Powitano  ich  z  otwartymi  ramionami. 

Radość najbliższych była tym większa, że zaczynali powoli tracić nadzieję, iż Roland w ogóle 

wróci z tej okropnej wojny. Nikt nie powiedział mu, że wybrał na żonę mało urodziwą pannę. 

Nicolette, ta miła i dobra dziewczyna, której oczy promieniały niewysłowionym szczęściem, 

urzekła wszystkich. 

A Roland? Cóż... on sam był przekonany, że poślubiając Nicolette, zdobył największy 

w  kwiecie  skarb.  Często  wracał  myślami  do  tamtej  nocy,  kiedy  zobaczył  w  ciemnościach 

migoczący płomyk. Światełko na wrzosowisku wskazało mu właściwą drogę. Dzięki niemu 

uratował  życie  wielu  ludziom,  ale  przede  wszystkim  odnalazł  nieszczęśliwą  dziewczynę, 

która stała się dla niego najwspanialszym darem losu.