background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Felietony i recenzje

Podróż w krainę nieporozumień

Wiem, że tych kilka skromnych uwag nie przysporzy mi niestety przyjaciół. Wiem także, 
że to, co napisałem, może być  uważane za tzw.. „napad". Pragnę od razu oświadczyć, iż 
każdy  szczery wysiłek budzi we mnie szacunek, bez względu na  rezultat ostateczny. Ale 
pragnę oświadczyć także, że to, co  piszę, piszę z całą nienawiścią do tandety, szmiry, 
bełkotu  i marnotrawstwa. Do szkodliwych i kiepskich „ersatzów",  które podaje się 
zamiast rzeczy pięknych i czystych.

Wiele ostatnio mówi się u nas o młodzieży, jej życiu  i troskach. Pod adresem pewnej 

części tej młodzieży wytacza   się potężne zarzuty: że chuligańska, zdemoralizowana, 
bezideowa itd.., itd.. O niej chcę mówić. Jesienią zeszłego roku „Nowa   Kultura", po 
wydrukowaniu   pamiętnika   uczennicy   z   niezbyt     szczęśliwym   komentarzem,   ogłosiła 
dyskusję  na temat  młodzieży.  Pisali  pedagodzy  i  działacze  społeczni,  rodzice, prze-
chodnie   z   ulicy,   pisała   wreszcie   młodzież   sama   o   sobie.     Z   czasem   dyskusja   ta 
przeniosła się na inne pisma. Polemizowano zgadzając się na jedno: młodzieży trzeba 
pomóc, i to  szybko. „młodzież - krzyczano - błądzi!"

Przeglądałem   przed   napisaniem   niniejszego   wiele   wypowiedzi   i   uwag   na   temat 

młodzieży. (Udostępniono mi archiwum  w jednym z pism prowincjonalnych). Przyznaję, 
że wiele mnie  to nauczyło, wiele zrozumiałem i dowiedziałem się z wypowiedzi. Pisano, 
że na młodzież patrzy się przez palce, że  młodzież się nudzi, a przecież ma wszystko i 
prócz ptasiego  mleka niczego jej nie brakuje. Inni pisali o niewystarczającej opiece nad 
młodzieżą i o tym, że pozostawiono ją samą sobie,  że zarabia zbyt wiele pieniędzy itd.. 
Koncepcje   były   rozmaite:     od   słusznych   do   piramidalnie   bzdurnych:   „Znieść   szkoły 
koedukacyjne" - pisała stroskana matka z Łomży. „Zbyt wiele  swobód ma młodzież!" - 
grzmiał emerytowany pedagog z Ziem  Odzyskanych. Niezawodny jak zwykle kler i tu 
znalazł swego  przedstawiciela w postaci księdza z Mszczonowa, ten orzekł,  że „upadek 
ducha, który zdąży ł zauważyć u młodzieży polskiej,  ma swą przyczynę w niedostatku 
bojaźni bożej itd.." Na końcu   swej epistoły dziarski proboszcz radzi: „Jeśli już mamy 
nawet  pozostać państwem o strukturze socjalistycznej, to czemu  odmawiać człowiekowi 
Boga, bez którego dusza ludzka nigdy  nie jest zdolna przyjąć piękna w żadnej postaci". 
Umyślnie  cytuję tutaj tę garsteczkę egzotycznych niemal wypowiedzi,  ponieważ na ogół 
we   wszystkich   wypowiedziach   drukowanych     w   listach,   które   pozostały   tylko 
dokumentem archiwalnym,  nie doceniono jednej - i mam wrażenie - najwyższej rzeczy; 
nie doceniono, w jakich warunkach naprawdę żyje młodzież.   Nie będę rozwodzić się 
tutaj nad warunkami materialnymi  młodzieży, wiadomo bowiem, że takich trosk ona nie 
odczuwa.  Chodzi mi o warunki rzędu moralnego. I śmiem twierdzić, że  młodzież polska, 
jak   i   zresztą   młodzież   wielu   krajów   Europy,     żyje   jeszcze   w   ciężkich   i   trudnych 
warunkach. Złożyło się na   to wiele przyczyn: ponura spuścizna sanacji, okupacji hit-
lerowskiej, band UPA i NSZ; bałamutna agitacja kleru,  a wreszcie i rodzina, najbliższe 
otoczenie, jakże często skłócone  politycznie i światopoglądowo.

1

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Często bywa tak, że syn jest marksistą, a ojciec „uczciwym   demokratą, któremu 

chodzi tylko o dobro Polski"; matka  rozrywana sprzecznościami między światopoglądem 
ojca a sąsiada, dziadek zaś - jest monarchistą w stylu epoki Franciszka  Józefa. W wielu 
wypadkach   brak   im   siły   do   zajęcia   jakiegokolwiek   stanowiska.   To   także   ma   swoje 
przyczyny, których łatwo  się doszukać, zwłaszcza u ludzi starszych, dla których dziesięć 
pierwszych   lat   naszego   życia   jest   niekiedy   niczym   więcej,   jak     tylko   przerażającym 
eksperymentem.   Dla  tych  ludzi  Nowa   Huta   będzie   tylko   fabryką,   nowa   Warszawa   - 
miastem, a dzień  jutrzejszy - tylko dniem, w którym trzeba pójść do pracy.  Podstawowa 
masa tych ludzi - pewni jesteśmy - przejdzie na  naszą stronę, inni - dokończą życia w 
poczuciu niezawinionej  krzywdy i niższości.

Ale młody człowiek? Młody 19- czy 20-letni człowiek,   który ma przed sobą szmat 

życia, który chce w nie wierzyć  i nie stracić z niego ani jednej sekundy, ani jednej dobrej 
chwili? Który chce prawd, za jakie warto oddać życie? Ktoś,  kto te prawdy znalazł, nie 
chuligani się, nie pije, nie bumeluje,  lecz swoim nieraz ciężkim życiem potwierdza ich 
wartość  i wspaniałość.

Pomóc trzeba tamtym, tym, którzy patrząc na bezmyślne   i pozbawione horyzontów 

życie swoich rodziców i bliskiego   otoczenia, nie wiedzą, jak postępować, jak i czy w 
ogóle warto  żyć. To łatwe - powie ktoś - po to istnieją uczelnie, organizacje  ZMP-owskie, 
mury Warszawy, kombinat Nowej Huty. Ale   zerwać z rodziną, z matką, z domem, w 
którym się przeżyło  wiele złych, ale i dobrych chwil, iść do innych ludzi, którzy  niejeden 
raz patrzeć będą nieufnie, pytać: „Gdzieś ty był do  tej pory?" - to nie tak łatwo. Strachu 
przed   samotnością,     przed   przegraną   życiową   nie   przełamuje   się   po   przeczytaniu 
wstępnego   artykułu.   To   kwestia   wielu   dni,   wielu   bolesnych     i   strasznych   chwil.  A 
tymczasem życie bezlitośnie przechodzi  obok. Człowiek młody, który nie zastanawia się 
nad sensem  i celem swego życia, w związku z tym nie przeżywa udręk  i wątpliwości - to 
człowiek małej wartości.

Nie rozumie się u nas tego, że młodzież boi się szarości  życia. Nie rozumie się tego, 

że samo słowo życie przez wiele   wieków w naszej ojczyźnie rozumiano jako ciężką 
drogę do   śmierci i nic więcej. Nie rozumie się strachu przed przemijaniem młodości, 
przed brakiem dobrych wspomnień, miłości,  szczęścia. Nie rozumie się strachu przed 
zaangażowaniem   się     politycznym   -   w   tym   kraju,   gdzie   słowo   polityka   przez   wieki 
równoznaczne było ze słowem oszustwo.
U nas często się mówi: młodzież pije - zabronić młodzieży pić, mówi się: młodzież 
chuligańska - karać młodzież, młodzież się wałkoni, bumeluje - zmusić młodzież do 
pracy. Nie  rozumie się w końcu najważniejszej rzeczy - że ta młodzież  nie pojmuje 
marksizmu. Oczywiście, jeszcze raz zaznaczam,  że używając słowa młodzież - nie 
generalizuję zagadnienia.  Piszę o młodzieży będącej - można rzec - poza nawiasem 
naszego życia, choć w rzeczywistości nawiasy takie w ogóle  nie istnieją. Piszę o tej 
młodzieży, której nareszcie trzeba  pomóc.

Oto leży przede mną cały prawie rocznik. Barwne okładki,  krzyczące tytuły, mnogość 

ilustracji, rysunków, ciekawostek  wszelkiego rodzaju, jest i kącik mody, jest trochę porad 
technicznych: od razu więc wiem, że jest to pismo raczej  nastawione na ilustrację niż 
tekst, raczej na łatwy do przyswajania materiał niż na solidną, wymagającą skupienia i 

2

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

namysłu   lekturę. W jednym z numerów napotykam na śliczną i barwną   powiastkę o 
baronie Munchausenie, a raczej kilka małych  o nim powiastek. Tego rodzaju naiwności 
wzbudzają uśmiech   politowania i zażenowania. Podczas okupacji wyświetlano film   o 
tymże samym baronie. Jestem rozczulony: cóż to był za   dziarski człowiek ten baron 
Munchhausen! Iluż ludzi nadział   na swój rapier, ilu wymordował, ile kobiet uwiódł, ile 
krajów  zagarnął i uciemiężył, ilu niewolników zamęczył, rozstrzelał!  I ta wytwórnia UFA, 
której tyle zawdzięczamy jako naród! Hej,  łza się w oku kręci!

Cóż - powie ktoś - przecież hitlerowcy mogli nakręcić  także „Hamleta". Czy przez to 

skreślić raz na zawsze Szekspira  z repertuaru naszych teatrów? Nie - Munchausen to 
tępy   bursz, prusak, dziwkarz, samochwał, łajdak, dla którego   ojczyzną jest pieniądz: 
będzie   mordował   za   pieniądze   każdego     władcy.   I   najważniejsze   -   kogo   wzruszą 
infantylne bajeczki,  komu pomogą, czego nauczą?

Po chwili zdumienia przerzucam dalej. Natrafiam na historyjkę pod pouczającym 

tytułem: „Kto się śmieje ostatni..."  Otóż Rysiek i Hanka przygotowują się do matury. 
Rysiek
- wałkoń, zabiera się do nauki na kilka dni przed egzaminem. Kuje jak szalony. (Istotnie, 
zdjęcie przedstawia człowieka  o twarzy absolutnego szaleńca, pochylonego nad 
książką.  Może by to samo zdjęcie wykorzystać do broszury propagującej  walkę z 
alkoholizmem jako „sto ósme stadium delirium  tremens". I zręcznie wkomponować kilka 
białych myszek.).  Oczywiście - z kucia nic nie wychodzi. Tutaj moralizuje  redakcja: „Nie, 
Ryśku - ty się nie uczysz. Ty jedynie KUJESZ,  a forsowny wysiłek okaże się 
najprawdopodobniej daremny.  Czy nie byłoby lepiej, gdybyś się do nauki zabrał 
wcześniej?"

I po kilku takich: czy nie byłoby lepiej? - wniosek  ostateczny: „No cóż - postąpiłeś po 

swojemu. Oto skutek:  jesteś źle przygotowany do egzaminu... A pamiętasz, jak  śmiałeś 
się przedtem z kolegów, którzy wcześniej przygotowywali się do matury?"

No cóż - „Płomyczek"? Nie - w „Płomyczku" byłoby to na  miejscu.

Teraz Hania. Figlarna brunetka. Kilka zdjęć: Hania przy   tablicy, Hania przy nauce, 

Hania pluskająca się wdzięcznie  w basenie, Hania, Hania... w końcu Hania na schodach 
wołająca do Władka: „Zdałam! Taka jestem szczęśliwa!" Tu  jednak redakcja, zapewne 
nie   chcąc   sugerować   swym   czytelnikom   łatwego   szczęścia   w   życiu,   komentuje   z 
kamiennym     spokojem   okrzyki   szczęśliwej   maturzystki:   „Ale   to   nie   jest     sprawa 
szczęścia!   Zdecydowała   o   pomyślnym   wyniku   egzaminów   dobrze   zorganizowana 
nauka".   I   na   końcu   wezwanie     do   Ryśka   drukowane   krwawymi   literami:   „Ryśku! 
Zastanów  się! Jeszcze masz czas na naukę - matura dopiero w połowie  czerwca!"

Jest to - jak widać - rzecz z morałem bardzo wyraźnie  adresowanym. Być może, że to 

odniesie jakiś skutek. Ja się  tylko osobiście obawiam, że maturzystom najpierw zrobi się 
nieprzyjemnie - nikt nie lubi być uważany za idiotę - a potem  popukają palcem w czoło. 
Jest to rzecz na dwóch kolumnach   druku z kilkoma sporymi fotografiami. Miejsce na 
solidny,   dobrze napisany artykuł, który mógłby częściowo pomóc   w nauce: jest to 
miejsce  na piękny i  ciekawy  fotoreportaż,  miejsce na  opowiadanie  współczesne, na 
piękne nowele Czechowa lub Maupassanta.

3

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Wiele rewelacji w tym piśmie wprost zaskakuje i zdumiewa  czytelnika. Jedną z nich 

jest subtelne stwierdzenie, że kto gra   w karty, ten od czasu do czasu przegrywa. O 
straszliwych   skutkach hazardu, wciągającego bezlitośnie w swe szpony,   mówi nam 
opowiadanie Marka Zakrzewskiego pt.. „Cztery  damy". Pokrótce streszczenie wygląda 
tak:

Młody kreślarz z FSO - Mietek - ma przyjaciela o nazwisku  Wojtas. Rzeczony Wojtas 

nigdzie nie pracuje, wychodząc  z założenia, że można zarobić parę groszy nie pracując 
- trzeba  mieć tylko głowę na karku. Ponieważ Wojtas takową posiada,  więc po każdej 
sobotniej wypłacie czeka pod fabryką, gdzie  z Mietkiem i jego kolegą z zakładu grywa w 
pokera. Tutaj głos  ma autor.

„Blajt po złotówce. Pierwsza gra nic. Nie szkodzi, to nawet  pech wygrać pierwszą".

Stwierdziwszy powyższe piękną i czytelną polszczyzną autor   z dynamiką referuje 

tragiczne losy swego bohatera: pechowy  Mieczysław przegrywa wszystko i w nastroju 
dość smętnym  idzie do domu, gdzie nieszczęśliwa jego matka i równie  nieszczęśliwa 
siostra czynią mu gorzkie wyrzuty, że nie dość  perfekcyjnie opanował trudną sztukę gry 
w karty. Była to  sobota. W niedzielę pechowy Miecio spotkał się z ukochaną  kobietą, 
która... ,,Długo potem mówiła: albo, albo. Koniec  z kartami lub koniec z Hanką. Co woli? 
Hanka z żadnym  kanciarzem, pijakiem lub karciarzem tracić czasu nie będzie.  Za dużo 
kłopotów jest na świecie, żeby jeszcze ten brać na  siebie..."

Po tym stwierdzeniu szlachetna dziewczyna odchodzi,   pozostawiając w duchowej 

rozterce   pechowego   Miecia,   który:     ,...Nie   dopuszczał   myśli,   żeby   mógł   stracić 
dziewczynę.  Wszystko, tylko nie to. Przecież będą mieli małe mieszkanie  - koniecznie 
na praskim brzegu Wisły. Rano on jedzie do   fabryki, a Hanka do swojego PDT na 
Jagiellońską. Mówią, że  zdolny z niego kreślarz, że ma rękę i głowę nie od parady..."

Wstrząśnięty wizją utraty najdroższej kobiety i długami,   które musi oddać, pechowy 

Mieczysław idzie w poniedziałek  do fabryki. Stojąc przy tablicy kreślarskiej Mieczysław 
słyszy     rozmowy   kolegów   o   niedzielnych   wycieczkach   kajakiem,     o   meczu 
pingpongowym,   o   książkach   przeczytanych   na   plaży     i   -   czuje   się   beznadziejnie 
zagubiony. Próbuje kreślić, nie może  jednak, ponieważ ręce drżą mu strasznie, co jest 
pomyślane  przez autora w sensie efektu wstrząsającego. Dzięki wrodzonej  wnikliwości 
Mieczysław dochodzi do wniosku, że upiorny  Wojtas oszukuje go w grze, i w związku z 
tym ma poważne  obiekcje, czy Wojtas jest jego prawdziwym przyjacielem. Mimo  tych 
wątpliwości   postanawia   twardo,   że   z   pokerem   -   koniec.    I  kiedy   po   pracy   Wojtas 
kuszącym szeptem namawia go na  pokera - Mieczysław odmawia. Wobec tego Wojtas - 
przedtem  drogi przyjaciel - odsłania swe nędzne oblicze i żąda od  Mieczysława zwrotu 
długów - pechowiec zadłużył się u niego.   Nie tylko żąda - szantażuje, że pójdzie do 
matki Mieczysława,   do jego drogiej, a na dobitek - do zwierzchnika zakładu pracy,   i 
wszystkie te osoby poinformuje o specyficznych zamiłowaniach Mieczysława. Teraz, po 
krótkim rozumowaniu, Mieczysław dochodzi do wniosku, że Wojtas nie jest jednak jego 
przyjacielem. Dalej akcja toczy się galopem: kolega Mieczysława - Kacper, poinformował 
zakładowego męża zaufania  o kłopotach Mieczysława: mąż przychodzi do zbłąkanego  i 
przeprowadza dramatyczną rozmowę, w wyniku której   skruszony grzesznik przyznaje 
się do popełnionych nikczemności, omal nie rzuca się ze szlochem na proletariacką 

4

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

pierś,  a następnie nabiera ochoty do lepszego życia. Potem - już we  dwójkę z mężem 
zaufania   -   idą   na   spacer   nad   Wisłę,   gdzie   mąż     zaufania   czyni   mu   wstrząsające 
wyznanie, że w młodości także   grywało się, hej, grywało się w karty. Ostatni akapit 
opowiadania wzrusza silnie swą artystyczną wymową.

„Mrok zapadał na obu brzegach Wisły, tylko nad wodą   unosi się jeszcze smuga 

zagubionej jasności dnia. Na jej tle  widać sylwetki dwóch mężczyzn. Siedzą na skarpie i 
cicho  gwarzą: siwy robotnik i młody kreślarz. Rozumieją się".

Czy na pewno? Nie chcę się wdawać w rozważania na temat   artystycznej strony 

opowiadania: jedynym nowym jego elementem jest to, że sekretarza wymieniono na 
męża zaufania. To  wszystko. Ale zapytam autora: czy jest pewien, że Mieczysław  i mąż 
zaufania - rozumieją się?

Tym razem materiału do reportażu dostarczyli „Mordercy  z ulicy Siennej" - tak bowiem 

brzmi tytuł tego reportażu,  robionego według starych i dobrych wzorów „Tajnego Detek-
tywa"   -   przedwojennego   pisemka   informującego   czytelników     o   gwałtach,   mordach, 
kradzieżach i tego rodzaju ciekawych  wydarzeniach dnia codziennego.

Fotografia ławy oskarżonych, publiczności, świadków oraz   matki chłopca zabitego 

przez   chuliganów.   Podtytuły:   „Meto     i   spółka",   „Zabójstwo   na   placu   Grzybowskim, 
„Proszę wstać,'  sąd idzie!" Reportaż robiony pod dreszczyk zgrozy. Banda  chuliganów z 
ulicy Siennej w Warszawie bije każdego, kto   podpadnie pod rękę. Są to porachunki 
osobiste!   -   tak   to     można   by   nazwać   -   honorowo-dzielnicowe.   (Przed   wojną,   jeśli 
mieszkaniec Woli poszedł na spacer na Marymont - bito go  tylko dlatego, aby zobaczył, 
jak   biją   na   Marymoncie.   W   następną   niedzielę   Marymonciak   szedł   na   Wolę,   gdzie 
otrzymywał   takąż   samą   lekcję.   Jak   widać,   ulica   Sienna   należy   do     najbardziej 
konserwatywnych ulic Warszawy). Jest jeszcze  wplątana tajemnicza piękność, o którą - 
według relacji starego   dozorcy - od czasu do czasu odbywają się rozprawy nożowe. 
Autor   reportażu   sugeruje   tutaj,   iż   banda   małoletnich   chuliganów   do   tego   stopnia 
sterroryzowała ulicę Sienną i okolicę, że  mieszkańcy boją się zawiadomić MO, a MO - 
także nie czuje  się zbyt bohatersko w tym rejonie. (- Milicję? - mówi stary  dozorca do 
żony, drgnąwszy z wrażenia. - Tyś chyba na głowę  upadła. Żeby nas potem zatłukli...) 
Jest to oczywista bzdura:  każdy komisariat wie, co się dzieje w jego rejonie, następnie  - 
nie tacy znów ci ludzie z milicji słabiutcy i tchórzliwi, żeby  się mieli przestraszyć bandy 
rozbestwionych gówniarzy. Zamiast rzetelnej prawdy został osiągnięty dreszczyk zgrozy. 
Po opisie krwawej bójki na kamienie i kastety, sali sądowej  i bezczelnych „ironicznych" 
twarzy   morderców   -   autor   reportażu   roztkliwia   się   nad   matką   zabitego   chłopca.   Na 
końcu, jak   zwykle, trafna sentencja moralna: „Niech to będzie groźna   i wymowna 
przestroga   dla   tych,   których   nęci   swym   pozornym     urokiem   życie   na   przekór 
społeczeństwu. Ten bowiem, kto  zmierza ku przepaści, łatwo się może w nią osunąć".

Nie pokusił się autor reportażu o zgłębienie tematu, nie ma  ani jednego słowa o tym, 

dlaczego chłopcy ci, zamiast pracować   czy uczyć się, bili się wieczorem nożami o 
dziwkę. Było   morderstwo - był temat do reportażu, nic więcej. Była   - sensacja, ta 
najgorsza, którą pamiętamy: „Kuba-rozpruwacz   w potrzasku!" ,,Kto zabił: Gorgonowa, 
inżynier Zaremba czy   tajemniczy znajomy?", „Upiorny ojciec z Pelcowizny ugotował 
żywcem trzyletnią Mireczkę!!!"

5

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Nie mam żadnej pretensji do tamtych: lecieli na pieniądze,   zarabiali je, reszta była 

obojętna. Ale wielką pretensję mogę   mieć do młodzieżowego pisma, pisma ZGZMP, 
pisma,   które     w   dziesiątym  roku   Polski  Ludowej   karmi  szmirą   i   sensacją.   Tak   jak 
człowieka, tak i pismo obowiązuje etyka moralna,  w dodatku pismo, które ma budować 
serca i umysły młodzieży.

Nie gardzę ciekawym wydarzeniem, wspaniałym odkryciem,   zdobyciem szczytu czy 

tytułu   mistrza.   Chciałbym,   aby   w   naszej     ojczyźnie   coraz   więcej   działo   się   rzeczy 
sensacyjnych, ciekawych - w tym najpiękniejszym znaczeniu. Ale sensacją dla  sensacji 
mam prawo gardzić i gardzę nią. mam prawo ją  zwalczać.

Nienawidzę nudy i nudnych ludzi. Nienawidzę nudnych   pism. I nie chcę, żeby ktoś 

pomyślał,   że   chodzi   mi   o   to,   aby     z   „Dookoła   świata",   z   barwnego   tygodnika   dla 
młodzieży,  zrobić nudną piłę, której nikt nie będzie czytał. Kocham  przygody, kocham 
fantazję Lema, chociaż jestem stary byk  - śni mi się po nocach Grant, czasem odwiedza 
mnie samotny   i szlachetny Unkas - ostatni Mohikanin. Ale kocham sprawy   piękne i 
czyste,  kocham   sprawy,   za   które   tracili   ludzie  życie,    i  kocham   to,   co  ludziom  żyć 
pomaga. Dzieje się wokół tyle pięknych rzeczy, że trudno je wszystkie przeżyć, widzieć, 
napisać o nich. Jako człowiek, który pragnąłby zostać w przyszłości pisarzem, pisarzem-
komunistą, mam prawo wszelkimi  środkami bić się o to. Mam prawo walczyć o to, żeby 
nasza  młodzież miała teksty, opowiadania, wiersze, filmy, sztuki  - jak najpiękniejsze.

Jakich reportaży mam oczekiwać w „Dookoła świata"?  Z zakładu pogrzebowego czy z 

„dintoiry"? Brak w Polsce  domów publicznych uniemożliwia niestety zapoznanie czytel-
ników z tą ciekawą dziedziną życia. Na jakiej podstawie pytam  o to? Mam prawo być tak 
optymistycznie   nastawiony,   skoro     dziś   już   czytam   powieść   rysunkową,   ów 
znienawidzony,     wyszydzony   przez   nas   komiks.   Teraz   to   się   nazywa   ,,Przegrana 
stawka", a za dwa miesiące co? „Całuj krew na moich rękach"  czy „Umieram codziennie 
o świcie"?

Nie ma pozytywnego komiksu - bzdura! Ja głęboko wierzę,  że po przeczytaniu książki 

Igora Newerlego można zapragnąć  oddać życie za komunizm, wiem, że po przeczytaniu 
książki   Andrzejewskiego - ludzie wychodzili z podziemia, wiem, że   Żeromski mimo 
swych   błędów   oczyścił   sumienie   narodu   -   ale     wiem,   te   czytanie   bzdurnych   i 
szmirowatych komiksów nie  przyniesie nikomu jednej chwili wzruszenia, nie popchnie go 
ani o milimetr w naszą stronę.

Powieść Fiodora Dostojewskiego „Zbrodnia i kara" jest  wielkim dziełem, Szekspir jest 

największym   dramatopisarzem     w   dziejach   ludzkości,   Victor   Hugo   jest   przecież 
genialnym   pisarzem - widzieliśmy wspaniałe dzieła tych twórców na   wystawie „Oto 
Ameryka", przerobione na komiksy -budziło to   w nas gniew, oburzenie i pogardę dla 
duchowego chamstwa  biznesmenów zza oceanu. Mam prawo przypuszczać, że nawet 
najświetniejszy   tekst   Wandy   Melcer   nie   wniesie   nic   nowego     w   światową   historię 
rysunkowych opowiastek, których nazwa   -comics - stała się już dziś synonimem - nie 
trzeba pisać, czego.

Budujemy nowe i wielkie życie. Budujemy miasta - wielkie  i wspaniałe miasta i fabryki, 

stadiony i uczelnie. Zasiewamy  coraz więcej ziemi i coraz więcej chleba z niej zbierają 

6

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

nasi rolnicy. A czy człowieka, który do dziś dnia błąka się poza   życiem i często poza 
prawem, chcemy budować malutkimi  rzeczami?

Rozmawiałem niedawno z pewnym towarzyszem, którego   serca jestem pewien jak 

tego, że słońce jutro wstanie. Sprzeczaliśmy się o to właśnie pismo. Mówił mi, iż od 
tłumaczenia   tego, że jazz i barwny krawat są rzeczami bzdurnymi, trzeba   zacząć 
najpierw. Nie zgadzam się. Nie można komuś pomóc,  tłumacząc mu bzdurę drobniutkich 
akcesoriów jego życia,  lecz trzeba mu wskazać rzeczy wielkie, dla których żyć  i warto, i 
trzeba.

Trzeba pamiętać, że ludzie pragną rzeczy wielkich. Myślałem, że uda mi się napisać o 

wiele szerzej i dokładniej   o tekstach „Dookoła świata". Niestety, brak miejsca zmusza 
mnie do powściągnięcia swych zapędów i jeszcze - mówiąc  szczerze - boję się trochę 
swojej goryczy. Boję się goryczy,  którą wzbudza we mnie pismo ubliżające młodzieży, 
infantylizujące   ją.   Za   pomocą   sztuczek   można   wychować   szkockiego     teriera   -   nie 
człowieka, któremu trzeba pomóc w osiągnięciu  prawdy i piękna.

Przykro mi pisać w ten sposób o redakcji młodzieżowego  pisma. Wolałbym pójść do 

nich ze słowami uznania. I wierzę  w to, że pójdę jeszcze do nich, aby im podziękować 
za ich  piękne i bogate pismo. Pójdę niedługo.

Mamy   w   Polsce   wiele   świetnych   piór,   wiele   świetnych     nazwisk.   Mamy   wielu 

znakomitych pisarzy, którzy nie zawahają się pomóc naszej młodzieży.

Mamy także nadzieję, nadzieję partyjną, która staje się  piękną pewnością, że następne 

numery tego pisma przyniosą  nam to, na co wszyscy czekamy.

„Po prostu" 30/1954, Warszawa

Na marginesie opowieści Hemingwaya,  czyli o pięknie pracy

Pozostawiając fachową ocenę opowiadania amerykańskiego  pisarza krytykom (którzy i 

bez   zachęty   tak   bardzo   lubią   się     wypowiadać,   że   każdy   kawałek   przeczytanej   w 
czasopiśmie  prozy jest sukcesem i czytelnika, i pisarza, i redakcji) - pozwolę  sobie na 
zupełnie uboczne uwagi nie dotyczące filozofii tego  opowiadania. Wydaje mi się zresztą, 
iż jest to jedno z najpiękniejszych opowiadań o sile, wytrwałości i charakterze człowieka; 
jakie zdarzyło mi się czytać. „Człowiek nie jest stworzony  do klęski - monologuje stary 
rybak, kiedy nie pozostało mu  już nic prócz szkieletu z takim trudem upolowanej ryby, 
ran   na rękach i szczątków wioseł. - Człowieka można zniszczyć,   ale nie można go 
złamać".

Są to jednocześnie jedne z najpiękniejszych w literaturze  kart, jakie napisano na temat 

ludzkiej pracy. I nie - jak mam  wrażenie - w doczytywaniu się w tej opowieści olbrzymiej 
metafory, lecz w dosłowności tego opowiadania - zaklęta jest  jego najwyższa wartość.

Odkąd tylko istnieje literatura, praca ludzka jest jednym  z wiecznych jej tematów obok 

miłości, zdrady, zwycięstwa lub   klęski. Mocarzy pracy opiewali pisarze starożytności i 
średniowiecza; lista tych, którzy o niej pisali, urosłaby do setek  pozycji; o pracy mówili 
wielcy realiści wieku dziewiętnastego.  Dziś właściwie trudno znaleźć - czy to w naszej, 

7

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

czy w zachodniej literaturze - powieść, która nie byłaby silniej lub   słabiej związana z 
zagadnieniem pracy. Dla wielu ludzi praca  stała się natchnieniem lub przekleństwem.

Przypomnijmy   sobie   sugestywne,   ponure   w   nastroju   opisy     pracy   w   „Germinalu"; 

ginących z wyczerpania ludzi, ciemne  korytarze kopalń, szare, przeraźliwie wynędzniałe 
twarze     robotników;   od   czasu   do   czasu   -   rozpaczliwe   akty   samoobrony     przed 
przekleństwem   pracy.   Zoli   -   pisarzowi   o   ogromnie     wrażliwym   sercu   -   opisy   męki 
robotników służyły konkretnym  politycznym celom. Spędził on wśród górników północnej 
Francji szereg miesięcy, poznał ich rycie, nędzę i trud; krzyk  protestu, jakim była cała 
twórczość Zoli, musiał wstrząsnąć   niejednym z czytających wówczas Francuzów, a i 
dziś jeszcze   nie tak łatwo odetchnąć po przeczytaniu której bądź z jego   książek. 
Dlatego zapewne - aby zwrócić na nią oczy Francji  - odebrał pisarz pracy ludzkiej jej 
piękno.

Porównajmy opis pracy górników w „Germinalu" z opisem  pracy, jaki dał Żeromski w 

„Ludziach bezdomnych" - w opisie  kuźni. przeciwieństwie do opisu pracy w fabryce 
cygar  Żeromski z uderzającego z niesłychaną siłą kowala - uczynił  niemal antycznego 
bohatera; otoczył go snopem iskier, dymem  i ogniem; ciosom jego młota kazał brzmieć 
niby   uderzeniem     dzwonu;   był   chyba   Żeromski   pierwszym   w   Polsce   pisarzem 
współczesnym,   który   chciał   pokazać   nam   piękno   pracującego     fizycznie   człowieka. 
Dlatego   też   wybaczyć   musimy   Żeromskiemu,   że   opis   zakutego   w   antyczne   piękno 
kowala   nie   ma     -   dalibóg!   -   zbyt   wiele   wspólnego   z   pracującymi   ówcześnie     w 
koszmarnych warunkach ludźmi.

Niesłychanie wiele pięknych i prawdziwych opisów pracy   pozostawił nam Gorki - 

pisarz, który swoją tęsknotą i czystością wzruszać będzie za lat pięćset. Żaden chyba 
pisarz nie  przekazał potomnym tyle prawdy o pracy swego narodu  i czasu, w którym 
żył, jak uczynił to Gorki. Od pierwszych   młodzieńczych opowiadań praca jest stałym 
tematem twórczości pisarza; spław drzewa, barki na Wołdze, rzemieślnicze  warsztaty, 
fabryki, chłopów w polu, pracownie świętych  obrazów; o, znał ten pisarz prawdę i piękno 
pracy - żaden   z pracowników w jego powieściach nie przestaje być ani na   chwilę 
żywym człowiekiem. Opis ratowania barki w jednej z wczesnych swych powieści >,Foma 
Gordiejew" - jest chyba  do dziś najznakomitszym obrazem pracy, w której zmienia się 
wewnętrzny świat człowieka.

Twórcy   naszych   powieści   produkcyjnych   (nie   używam   tego     terminu   w   znaczeniu 

ironicznym) poradzili sobie z zagadnieniem pracy nieco inaczej. Ostatecznie nie ma nic 
łatwiejszego dla człowieka inteligentnego - zważywszy, że istnieją   także inteligentne 
papugi! - jak wyuczenie się w ciągu tygodnia   setek terminów technicznych, którymi 
potem operować można   w nieskończoność. Dla zwyczajnego czytelnika śrubka i tak 
pozostanie śrubką, a efekt można wywołać kolosalny: „Błażej   Mordas silniej zacisnął 
ręce na głowicy. Całym ciałem czuł  dygotanie transmisji; był teraz zespolony z maszyną 
w jedno.  Zerknął nerwowo na suwmiarkę - w jej rozłożonych na  dziesiątki milimetrach 
zamknięty był teraz jego los. Patrzyli   na niego wszyscy; czuł to spojrzenie nie na 
plecach, lecz  prosto w sercu (...) Odetchnął i drżącą nieco ręką włączył  hebel; jęknęły 
tryby i tokarka poszła w ruch". Dalej jednak  nie wiadomo: czy Mordas kręci się wokół 
tokarki, czy tokarka  wokół Mordasa.

8

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Przesada? Nie - zmienione tylko nazwisko i imię bohatera;   opis jest autentyczny - 

jednak uczucie zwykłej ludzkiej litości   nie pozwala mi na cytowanie nazwiska twórcy 
tego produkcyjniaka.

Efekt? Efekt jest: nic nie wiadomo, ale tryby się kręcą. Nie  tylko tryby - autor także. 

Popełnia w tym krótkim zdaniu aż   dwie nieścisłości. Kiedy można zacisnąć ręce na 
głowicy, nie  można czuć jej dygotania - chyba że się ręce zacisnęło po raz  ostatni w 
życiu.   Drugą   nieścisłość   pozostawiam   w   sensie     zagadki   dla   czytelników,   nagrodę 
wręczy   autor.   Aby   go     odszukać,   wystarczy   przeczytać   wszystkie   produkcyjniaki. 
Niestety - nie jest to odosobniony wypadek „bełkotu technicznego"; opisy pracy składają 
się w większości ze zdań bez  sensu.
Kiedy jednak skończył się w naszej literaturze potok  powieści produkcyjnych, w których 
człowiek był tylko dodatkiem do maszyny - pisarze popadli natychmiast w przeciwną 
skrajność. Opisów pracy zaczęto unikać jak ognia, a sam  proces pracy stał się nieomal 
że czymś wstydliwym. To  dobrze, że w literaturze naszej skończyły się idące w dziesiątki 
stronic opisy bezmyślnego układania cegieł, frezowania itd.   Lecz śmiem twierdzić, że 
żadna - z jednym może wyjątkiem  - z wydanych u nas książek nie przekazuje prawdy o 
pracy   człowieka; nie są przecież prawdą wyżej wspomniane opisy.   Wyjątkiem jest 
chyba   powieść   Brauna   „Lewanty":   dramatyczne   opisy   wysiłku   stoczniowców   muszą 
zaciekawiać i wzruszać.

W naszym dziesięcioleciu praca jest tą najważniejszą sprawą,  dzięki której wyrastają 

ludzie. Wyrastać - nie znaczy to   przecież paradować z podobizną Pstrowskiego na 
piersi, zostać  przodownikiem pracy lub dyrektorem fabryki, w której za  sanacji czyściło 
się szambo. Wyrastać - to także uczyć się   pracy, fachu, życia, mówienia, jedzenia: 
wszystkiego, co tylko  może nauczyć człowieka codzienne obcowanie z wieloma  innymi 
ludźmi. Mamy dziesiątki fabryk, mostów, domów,   okrętów - nie ma jednak książek o 
pracy tych ludzi, którzy  stworzyli mosty i drogi; nie ma prawdy o trudzie ich pracy.

Swego   czasu  brałem   udział   w   walce   o   drzewo;   były   to   lata     1949-1951.   Drzewa 

potrzebowała Warszawa i Nowa Huta,  fabryki i stocznie, kopalnie i wsie. Wszystko, co 
zdążyło się   wyrąbać  i  „spuścić" -  ginęło natychmiast. Praca  w lesie -  to    jedna z 
najniebezpieczniejszych   prac   w   ogóle;   procent   wypadków   śmiertelnych   jest   o   wiele 
większy niż gdziekolwiek   indziej. „Paged" nie dysponował ani odpowiednim sprzętem, 
ani odpowiednio przeszkolonymi ludźmi. I ludzie ginęli.   W czasie zrębu i w czasie 
transportu. Nie było odpowiednich   do przewozu drzewa samochodów; jeździliśmy na 
starych     Studebakerach   i   Dżemsach.   Ponieważ   jeździliśmy   w   górach,     po   ostrych 
zakrętach i bezdrożach - co kilka dni zdarzały się  wypadki. Wielu ludzi zraniły i zabiły 
drzewa na moich oczach.

Mieszkaliśmy   w   lesie   -   w   szałasach,   chłopskich   chałupach,     a   latem   -   bo   tak 

kalkulowało się najtaniej i... najzdrowiej  - pod gołym niebem, w szoferce. Byliśmy tylko z 
sobą,   tygodniami   nie   widzieliśmy   miasta,   kina,   książki.   Można   było     nauczyć   się 
pracować.   Ale   można   było   także   nauczyć   się   pić,     kraść,   łajdaczyć;   można   było 
nienawidzić partii lub rozumieć  ją i starać się jej pomóc. Tam, z „Pagedu" wyszli rozmaici 
ludzie. Lecz żaden z nich nie przypomina bohaterów książek,  które wtedy powstały. Ani 
jeden   dzień   pracy   w   lasach   -   nie     przypominał   opisu   dnia   pracy,   jakie   potem 

9

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

przeczytałem.     Literatura   dziesięciolecia   może   poszczycić   się   takimi   czy     innymi 
osiągnięciami, lecz z prawdą o pracy rozminęła się  chyba na zawsze. Żaden z dni, które 
przepracowaliśmy  w kopalniach, lasach czy stoczniach - nie powróci do nas już  nigdy; 
ani jeden z tych dni nie jest utrwalony w całej swej  prawdzie. To nic. Będą inne budowy, 
inne dni.

Hemingway pokazał nam starego człowieka, który walczył  samotnie z morzem. I rybak 

ten wygłaszający monologi godne  Fausta - postać zgoła fantastyczna - jest prawdziwy 
tylko  dzięki swemu stosunkowi do pracy.

Być   może,   że  jest   on   jedynym   pięknym  robotnikiem   we     współczesnej   literaturze 

amerykańskiej nie będącej literaturą  postępową. Robotnikiem, dla którego życie straci 
sens dopiero,  kiedy ręce jego nie będą silne i sprawne, aby dalej pracować.  A my takich 
robotników   mamy   wielu.   Może   się  mylę,  ale     wydaje   mi   się,  że  żadnej  książki  nie 
przeczytałbym tak  zachłannie jak właśnie książkę o pracy. O prawdziwej pracy.  Tokarki 
nie kręcą się same, nie kręci ich także socjalizm. I nie   trzeba chyba dodawać, że 
prawdziwie potrafią pracować tylko  prawdziwi ludzie. Literatura polska czeka na wielką 
powieść  o pracy.

„Po prostu" 18/1955, Warszawa

Okrutna wojna

,,Po wielkim zmęczeniu - nawet sukces wydaje się kosz marnym snem..." - mówi 

narrator filmu „Okrutne morze".  Dowódca bohaterskiego okrętu mówi do swego 
przyjaciela  - pierwszego oficera: „Na początku wojny było inaczej.  Byliśmy inni dla ludzi. 
Martwiliśmy się, czy nas rozumieją  i lubią, opiekowaliśmy się nimi. A teraz po prostu 
zabijamy  wrogów; wojna odbiera uczucie..." W innej sytuacji do tego  samego dowódcy 
inny człowiek powiada: „Wojna się skończy.  Ale o wojnie nikt nie potrafi zapomnieć. 
Skończy się wojna,  ale myśli pozostaną..." W atmosferę filmu wprowadza nas  narrator - 
Conradowskim zdaniem: „Jest to opowieść o garstce  ludzi i o okrutnym morzu, które 
jeszcze okrutniejszym uczynił  człowiek".

Remarque w swojej książce „Na Zachodzie bez zmian"  pokazał nam tysiące gnijących 

trupów, frontowe domy rozpusty, w których ginący ludzie szukają zapomnienia u kobiet 
zepchniętych do roli materaca i oddających się mężczyźnie   bez spojrzenia na jego 
twarz; deszcz spadających rąk, które  szrapnel oberwał żołnierzom w sąsiednim okopie, 
potworną  śmierć z twarzą we własnym kale i na końcu książki - śmierć  bohatera, który 
ginie   w   przeddzień   końca   wojny,   podczas   gdy     głośniki   radiowe   i   gazety   mówią 
sakramentalne   słowa   komunikatu   powtarzającego   się   już   od   wielu   miesięcy:   „na 
Zachodzie  bez zmian". W swej następnej książce „Droga powrotna"  mówi o ludziach, 
którzy  opuścili  okopy  pierwszej   wojny     i  -   nie   potrafią   donikąd   powrócić.  Czują  się 
niepotrzebni i zagubieni. Okłamali ich wszyscy, kłamstwem okazały się  wszystkie słowa 
o wolności, krwi, honorze, w imię których   szli na śmierć; wobec ogromu i koszmaru 
wojny wszystkie  uczucia nie mają sensu: i zwycięstwo, i klęska tracą swój  wymiar i sens 
wobec koszmarnych trudów i cierpień.

10

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Inna   jest   wojna   u   Remarque'a,   inna   -   na   przykład   -   u   Szołochowa.   Remarque, 

klasyczny chyba przykład wrażliwego na  cierpienia ludzkie pisarza pacyfisty, twierdzi - 
ustami swych  bohaterów i pokazując ich losy - iż każda wojna jest wojną bez  zwycięzcy. 
Lecz mieszczańscy pacyfiści wyrażając swój protest   zamykają jednocześnie oczy, nie 
wierzą w ostateczny rachunek   i ostateczną sprawiedliwość. Ich bohaterowie ponoszą 
nieuchronną i straszliwą klęskę, gdyż przegrywając na wojnie   stare pojęcia i oceny 
moralne   nie   zyskują  nowych;   nie   jest     przecież   moralną   i   historyczną   oceną   wojny 
stwierdzenie, iż  okłamano wszystkich - i tych, którzy zginęli, i tych, którzy  - nie wiadomo 
właściwie po co - pozostali przy życiu.

Historia przyznaje jednak rację jednej ze stron; wiemy, że  w ostatniej wojnie jedna ze 

stron walczyła o przemoc, a druga  o wolność. Tej racji nie chcą lub nie mogą zobaczyć 
mieszczańscy pacyfiści Zachodu; mieszczuch zawsze powie, że go   okłamano, gdyż 
szersze widzenie świata jest dla niego zbyt   groźne. I w tym wypadku krzyk protestu 
uderza w próżnię;  może być nawet ogromnym krzykiem, lecz nieuchronnie musi  rozbić 
się o każdą przeciwstawioną mu i popartą siłą rację.   Prócz biologicznego protestu i 
zamętu   moralnych   pojęć,     drobiazgowych   opisów   straszliwego   okrucieństwa   i   braku 
odwagi spojrzenia w przyszłość - Remarque nie powiedział   nam nic o wojnie. I taka 
przestroga jest tylko gorzkim  przypomnieniem przeszłości, a nie siłą, o którą mogłaby 
się  rozbić nowa zbrodnia.

Twórca ,,Cichego Donu" również każe nam pamiętać o przeszłości i doprawdy trudno 

zapomnieć cokolwiek z tego, co się  przeczytało na temat wojny, po zamknięciu tej 
książki. Lecz  Szołochow - pisarz-komunista - wie, że przeszłość łączy się 
nierozerwalnie z przyszłością, w imię więc lepszej przyszłości nie wolno zapominać o 
tym, co było. Bohaterowie Szołochowa  są ludźmi uzbrojonymi o wiele silniej od 
bohaterów Remarque'a: są uzbrojeni w moralne racje, które stanowią największą  ich 
siłę, i wierzą w rachunek ostateczny, który odbędzie się  tutaj, na ziemi. W imię tego 
zabijają i giną; przegrywają stare  racje zdobywając jednocześnie nowe. Wojna jest dla 
nich  wielką szkołą.

Lecz wojna ma swój koniec. Jeśli zostało się przy życiu,   ważne jest to, z czym się 

pozostało i w którą stronę uczyni się  pierwszy krok. Melechow przegrywa swoją miłość, 
rodzinę,  młodość, dawne racje, o które walczył, lecz musi - zmuszony  przez historię - 
wybrać. Wybiera; jest bohaterem tragicznym;  idzie w przeszłość i wie, że w okrutnym i 
podłym wciąż   świecie prawda i wolność muszą wkraczać przemocą, muszą   rozbijać 
wciąż po drodze napotykane barykady.

Bohaterowie Remarque'a nie mają nic prócz przeszłości,   która kładzie im się kłodą 

pod nogi przy każdym nieśmiało  uczynionym kroku. Są jak oglądane po latach, tragiczne 
maski  nie znanych nam ludzi; wzrusza nas zawarte w nich cierpienie,  lecz nie możemy 
usłyszeć   od   nich   słowa.   Pozostają   niemi     i   zamarli:   prawdę   o   przyczynie,   która 
spowodowała klęskę ich  życia, muszą nam przekazać inni.

Analogia między tymi pisarzami przyszła mi na myśl po   obejrzeniu filmu „Okrutne 

morze". Zabrakło mi w tym filmie   racji; olbrzymiej racji, która musi być wyrażona tym 
silniej  i goręcej; im okrutniejsze i wrogie człowiekowi jest to, co  oglądamy, czytamy lub o 
czym słyszymy. Nie wiemy właściwie  nic o bohaterach tego filmu prócz tego, iż potrafią 

11

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

być oni  nadludzko odważni lub tchórzliwi, iż wszyscy oni wiedzą, że  wojna jest ohydną i 
niepotrzebną rzeczą. Nie wiemy, jakie  miejsce zajmą oni w rzeczywistym układzie sił na 
ziemi, kiedy   skończy się wreszcie koszmarna wojna i powrócą do swych   domów i 
bliskich. Nie wiemy rzeczy najważniejszej: czego  nauczyła ich wojna.

Wartość tego filmu - jak mam wrażenie - nie polega na  wyrażonej w nim moralnej racji, 

w imię której bohaterowie osiągnęli zwycięstwo nad faszyzmem, raczej - na jego moral-
nym, czystym nurcie; na pokazaniu ludzkiej odwagi, przyjaźni  i siły. Lecz jest to zbiór 
przypadkowych elementów wojny   - czasem pięknych   i wspaniałych - a nie wielka 
prawda  o wojnie.

„Morderca!" - krzyczy marynarz do dowódcy okrętu,  który skazał na śmierć tonących 

rozbitków w imię zwycięstwa. Marynarz ten widział śmierć swoich rodaków, lecz   nie 
zrozumiał jej sensu. Wszystkim bohaterom tego filmu  wojna jest obca i moralnie nie do 
przyjęcia. Lecz poza  rym - nie wiemy o nich nic.

I kiedy po raz pierwszy widzą swego wroga, ze zdziwieniem  niejakim stwierdzają, iż 

nie różni się on od nich niczym.  Ludzie zabijają ludzi - oto i wszystko. Po co? W imię 
czego?   Kto kazał zabijać angielskich i niemieckich marynarzy? Komu  żyjący po nich 
wolni i sprawiedliwi tego świata przyznają  rację? Czy wojna potrzebna jest narodom, czy 
tylko garstce   szaleńców? Z czym, z jakimi oczami i z jakim sercem wrócą   do domu 
angielscy marynarze?

Tego nie wiemy; postępowość i demaskatorstwo tego filmu  zatrzymują się w pewnym 

miejscu; ślepy krąg pozostaje   zamknięty. Znów zwycięstwo nie ma sensu: ostatnie 
zdjęcie  tego filmu to nieludzko zmęczone twarze marynarzy. Odpowiedź na pytanie - po 
co? - została nie wypowiedziana.  dlatego - mam wrażenie - film ten powie nam o wiele 
więcej   niż widzowi angielskiemu: Polacy są chyba narodem, który   najwięcej wie o 
wojnie. 

„Po prostu" 19/1955, Warszawa

O niespokojnych sercach

Od dłuższego czasu zafascynowany jestem genialnym pisarzem, którego samo 

nazwisko stało się pojęciem choroby,  rozkładu i beznadziejności, przez które rzekomo 
każdy w młodości przejść musi, tak jak przechodzi się przez koklusz, odrę  lub dyfteryt. 
Zapewne jest w tym i wiele racji. Jednak wokół  pisarstwa i osoby Dostojewskiego narósł 
olbrzymi, fałszywy  mit i dziwić się należy, iż nikt nie usiłował nawet w ciągu  dziesięciu 
lat napisać choćby dwóch słów o osobie tego  pisarza, który jest chyba najbardziej 
tragiczną postacią w historii literatury rosyjskiej i którego pisarstwo tak olbrzymim 
ciężarem legło na literaturze świata.

Dostojewski   nie   wierzył   w   pozytywne   szczęście   człowieka     na   ziemi.   Filozofia 

Dostojewskiego jest filozofią dziesięcioletniego dziecka, jeśli w ogóle filozofią nazwać 
można to, co   proponował człowiekowi Dostojewski. Gorki - ten najczystszy   chyba w 
literaturze człowiek - pisał w swym pięknym szkicu  >,O literaturze":

„Dostojewskiemu przypisuje się rolę poszukiwacza prawdy.  Jeśli jej w ogóle szukał, to 

znalazł ją w zwierzęcych cechach  człowieka i znalazł nie po to, by je obalić, lecz po to, 

12

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

by  usprawiedliwić. (...) Trudno zrozumieć, czego właściwie szukał  Dostojewski, ale pod 
koniec   swego   życia   doszedł   do   wniosku,     że   jeden   z   najbardziej   utalentowanych   i 
szlachetnych Rosjan  - Wissarion Bieliński, to «najbardziej śmierdzące, tępe i haniebne 
zjawisko   w   życiu   rosyjskim,   że   trzeba   Turkom   odebrać     Stambuł,   że   prawo 
pańszczyźniane sprzyja rozwojowi «najbardziej moralnego stosunku pomiędzy chłopem 
a obszarnikiem,  i uznał wreszcie za swego mistrza Konstantego Pobiednoscewa  - jedną 
z   najbardziej   ponurych   postaci   Rosji   XIX   wieku.     Geniusz   Dostojewskiego   to   fakt 
bezsporny; pod względem siły   ekspresji talent jego porównać można tylko z talentem 
Szekspira. Ale jako człowieka, jako «sędziego świata i ludzi bardzo   łatwo go sobie 
wyobrazić w roli średniowiecznego inkwizytora".

oczywiście nie jego sądy moralne, nie sądzenie świata  i ludzi - dziś jeszcze mogą 

pociągać nas w tym pisarzu, który  chyba z taką pasją jak nikt inny na świecie przelał 
swe  osobiste klęski i rozczarowania na kartki papieru i kazał  wierzyć nam, że zarówno 
świat, jak i istniejące według niego  życie przyszłe, to tylko „ciemny pokój o zamkniętych 
drzwiach    i pełen   pająków".   Dostojewski  -  tak   jak  pisał  o  nim  w  jednej    ze  swych 
„Niebieskich kartek" Adolf Rudnicki - pozostanie  naprawdę przedsionkiem śmierci.

Nie czas tu zresztą i miejsce pisać o nim. Jednak w pisarstwie   Dostojewskiego jest 

coś, co mimo wszystkich oporów moralnych musi czytelnika pociągać i każe mu wierzyć, 
że   Dostojewski,   szukając   moralnych   racji   dla   swych   bohaterów,     brzydził   się 
jednocześnie   nimi.   Tym   czymś,   mam   wrażenie,     jest   stały   i   ciągły   niepokój 
Dostojewskiego, jego ciągłe poszukiwanie prawdy i sądów moralnych dla każdego czynu 
człowieka.   U   Dostojewskiego   każdy   szuka   prawdy:   Iwan     i   Dymitr   Karamazowie, 
Stawrogin, Raskolnikow, Myszkin;  każda właściwie z epizodycznych nawet postaci bez 
przerwy  miota się w poszukiwaniu czegoś, w imię czego należy żyć;  żaden człowiek nie 
powstrzymuje się od sądzenia siebie   i bliższych. Niestety - są to sądy zatruwające 
oddech, odbierające sen wstrzymujące bieg serca.

Literatura   naszego   kraju   nie   była   nigdy   literaturą   spraw     ostatecznych,   spraw 

poszukiwania, spraw honoru i godności,  spraw wielkiego wyboru. Mamy wiele książek 
obyczajowych   i historycznych, lecz tak bardzo mało książek, w których   wybierałby 
człowiek. W literaturze dwudziestolecia wybierają  bohaterowie Żeromskiego - lecz któż 
jeszcze?

Być   może,   że   „Ferdydurke"   to   ciekawy   obrazeczek   karkołomnej   ekwilibrystyki 

umysłowej i tej czy innej postawy  filozoficznej wobec świata, lecz śmiać i płakać chce się 
na  myśl o tym, że książka ta powstała wtedy, kiedy pętało się po  kraju kilka milionów 
bezrobotnych, kiedy w więzieniach   zwyrodnialcy na rozkaz władz dusili komunistów i 
ludzie   konali z głodu. W literaturze zostają tylko te książki, których   bohaterowie w 
każdej chwili wybierać muszą pomiędzy prawdą  a kłamstwem, wielkością a małością, 
pieśnią a sykiem, życiem  a śmiercią. Inne pozostają tylko martwym morzem, po którym 
przepłynie wszystko to, co żywe i niespokojne. O nie - pisarze  nasi nie byli pisarzami 
niespokojnego serca.

Literatura dziesięciolecia stworzyła kilka prawdziwych  postaci ludzkich i my często w 

naszych myślach zwracamy się  do nich, lecz nie stworzono dotąd bohatera rewolucji, 
bohatera  ciągłej walki; nie ma dotąd w naszej współczesnej literaturze  człowieka, który 

13

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

pomagałby nam żyć i przeszkadzał wtedy,   kiedy chcemy postąpić inaczej niż on. To 
drugie jest równie  ważne jak i pierwsze: ostatecznie zawsze sięgnąć można do Ali  z 
elementarza i zjeść śniadanie równie grzecznie jak i ona,  podczas gdy o wiele trudniej 
jest nie zrobić czegoś tylko  dlatego, że nie zrobiłby tego ktoś, kogo kochamy w książce. 
Bohaterowie muszą przeszkadzać.

Słusznie pisał kiedyś Jerzy Putrament, że na pytanie: jak  brzmi nazwisko zachłannego 

mieszczanina - odpowiadamy  - Artamonow; jak się nazywa inteligent-utopista - odpowia-
damy- Judym; jak brzmi imię człowieka, który niezdolny jest   do powzięcia decyzji - 
Hamlet. Nie możemy w ten sposób  określić bohatera współczesnej powieści. Kim jest 
np.   Mroczek?   Odpowiadamy:   Mroczek   jest   małorolnym   chłopkiem     z   tragicznymi 
obciążeniami   przeszłości,   który   waha   się,   czy     ma,   czy   też   nie   ma   przystąpić   do 
spółdzielni produkcyjnej.

Cóż my naprawdę wiemy o marzeniach i cierpieniach  bohaterów naszej literatury? Nic. 

Oni nie są wypełnieni  myślami, oni są tylko nakręceni myślami. O, wewnętrzny  świat 
tych   ludzi   podobny   jest   do   dna   garnka,   po   którym   pęta   się   kilka   ziarenek   fasoli: 
przystąpić czy nie, zapisać się czy  nie, przełamać się czy nie. Nie, nie mamy literatury 
spraw  ostatecznych.

Gdybyśmy   obliczyli   wszystkich   ludzi,   których   uśmiercono     w   naszej   literaturze 

powojennej, cyfra przeraziłaby nas niewątpliwie: pod względem ilości zamordowanych; 
zatłamszonych,  rozstrzelanych, tych, którzy padli na stanowisku, i tak dalej  - nie mamy 
chyba równych sobie na świecie. Lecz czy   pamiętamy, jak ginęli ci ludzie? Jedyną 
naprawdę   chyba     wstrząsającą   sceną   śmierci   w   naszej   powojennej   literaturze 
dotyczącej   walki   o   władzę   ludową   jest   chyba   śmierć   starego     chłopa   we   „Władzy" 
Konwickiego. Mam wrażenie zresztą, że  .książce tej wyrządzono dużą krzywdę; można 
mieć do Konwickiego miliony pretensji, lecz trudno książce jego odmówić   żarliwości i 
pragnienia   powiedzenia   prawdy.   U   Konwickiego     jest   atmosfera   niepokoju   i 
poszukiwania; u innych świat   podobny jest do małego mieszkanka na Mariensztacie, 
dokąd     od   czasu   do   czasu   zakrada   się   ohydny   wróg,   aby   wykraść     plany   fabryki 
sztucznych zębów.

Należę do tych najmłodszych debiutujących, do tych, na   których  nikt  jeszcze nie 

postawi złamanego grosza, gdyż  trudno stawiać jest na kogoś, kto napisał pięć wierszy 
lub pięć   opowiadań: Ponieważ należę do nich, mam w końcu jakieś   prawo pisać o 
dwudziestoletnich.   I   nie   mogę   oprzeć   się   myśli,     że   nasi   starzy   pisarze   czas 
dziesięciolecia wypełnili milczeniem.

Zginęły   tysiące   ludzi   w   walce   o   władzę,   zbudowano   setki     wspaniałych   rzeczy   i 

popełniono być może wiele omyłek,  jedni się spodlili i poszli do więzień lub jak gnilne 
grzyby  zatruwają ciało naszego społeczeństwa, a drugim będziemy  stawiać pomniki na 
placach i ulicach naszych nowych miast;  wychowaliśmy wspaniałą, ideową młodzież, a 
między nami   wyrośli także chuligani, szpiedzy i bandyci; przez lata każda   rodzina w 
Polsce składała się z kilku obozów, przez wiele lat  cierpieliśmy niedostatek i rozmaite 
biedy nas dręczyły, błąkaliśmy się i często - mając lat dwadzieścia - myśleliśmy, że nie 
ma dla nas życia, że jesteśmy obcy i niepotrzebni; jednego dnia marzyliśmy o partii, 
drugiego - nie rozumieliśmy jej  polityki; przegrywaliśmy nasze miłości dlatego, że druga 

14

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

strona nie chciała uznać naszej prawdy i naszego życia;   szukaliśmy w literaturze tak 
samo niespokojnych serc, jak  nasze - i w czym pomogli nam nasi starzy pisarze?

Pisali inteligenckie rachunki sumienia, wspomnienia z dawnej Warszawy, mówili nam o 

swych udrękach sprzed lat  trzydziestu, podczas gdy serca nasze były pokryte świeżymi 
ranami;   mówili   nam   o   miłościach,   które   przeżyli   niegdyś,     podczas   gdy   my   nasze 
straciliśmy wczoraj; powtarzali nam  anegdoty Franca Fiszera, a nie widzieli, jak wielu z 
naszego  pokolenia stacza się i marnuje najlepsze lata swego życia; nie  wiedzieli o tym, 
że my, często widząc i budując fabryki,   miasta i huty - nie widzieliśmy w tym nic dla 
siebie, że często   ciągnęła nas do przodu ogromna prawda naszych czasów,   a nie 
mogliśmy postąpić do przodu ni kroku, gdyż do naszych   rąk i serc uczepiły się te 
wszystkie sprawy i ci ludzie, których  kochaliśmy od dziecka.

I   cóż   powiedzieli   nam   nowego   oni?   Wygrzebywali   z   głębi     swych   serc   i   dusz 

wątpliwości, które my - mając po lat  dwadzieścia - musieliśmy mieć dawno poza sobą, 
by nasi  rówieśnicy nie zarzucili nam, że jesteśmy starcami. I czy może  nam się ktoś 
dziwić, że często ułamka prawdy o życiu, miłości  czy śmierci szukaliśmy dla siebie w 
monologach   bohaterów     Szekspira,   w   bełkocie   ludzi   Dostojewskiego,   że   cierpiąc 
szukaliśmy prawdy naszego życia u Wertera, że szukaliśmy jej  w pesymizmie bohaterów 
Żeromskiego. Podczas gdy nasi  pisarze mówili nam o swych miłościach, jakie przeżyli w 
słonecznej młodości przed laty - my traciliśmy nasze dziewczyny,  nasze matki odwracały 
się od nas, gdyż nie chcieliśmy uznać   Boga, a nasi ojcowie wyrzucali nas z domu i 
przeklinali na  drogę, gdyż bardziej kochaliśmy życie od bomb atomowych.

Czyż może nam się dziwić ktoś, że popełniliśmy tysiące  omyłek, jeśli o wszystkim, co 

działo się najtragiczniejszego na  świecie - milczeli nasi najbliżsi? O, nie! Nasze czasy 
nie są  czasami wesela na wsi i małego mieszkanka na Mariensztacie. Nasze czasy są 
czasami niespokojnych serc. Nikt z nas nie  może być spokojny do chwili, kiedy w Polsce 
będzie źle   choćby jednemu człowiekowi, jeśli wśród nas będzie choćby   jeden podły. 
Teraz, jeśli nasze serca ustaną choćby na jedną   chwilę w niepokoju - od tej chwili 
przestaniemy być komunistami. Jeśli jesteśmy komunistami, musimy mieć wielkie  oczy: 
musimy mieć wiele oczu. Wsparci ogromną prawdą,   musimy mówić o wszystkim, co 
wydaje nam się złe, i musimy  się cieszyć, jeśli inni udowodnią nam, że popełnialiśmy 
omyłki  tak czy inaczej osądzając.

Mamy   ogromną   prawdę,   ogromniejszą   od   wszystkich   pomników   i   silniejszą   od 

wszystkich mocy. Ona każe nam,  abyśmy wobec wszystkiego pozostali niespokojni. 

„Po prostu" 20/1955, Warszawa

W dwadzieścia lat później

...Postanowiłem szukać pracy na własną rękę, lecz niestety po całodziennej tułaczce, 
wyśmiany i wyszydzony, wracam do  domu... Idę zmęczony i znużony, ostatnim 
wysiłkiem woli  staram się podnieść resztki energii, gdyż po całodziennym  szarpaniu 

15

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

nerwów jestem osłabiony doszczętnie, nogi się  plączą, w czole dziwna gorączka, pod 
piersiami uporczywy ból  coraz mocniej i mocniej zaciska, staram się o rym nie pamiętać, 
lecz na próżno, głodowa kanalia nieubłagana...

Przechodzę   Nowym   Światem,   gdzie   tyle   wystaw   przepełnionych   najrozmaitszymi 

potrawami i tyle barów, i restauracji,  w których siedzą tacy sami ludzie, jak ja..."

Tak było. Było - 20 lat temu, tutaj: w tym samym kraju,  w tej samej Warszawie.

20   lat   temu   warszawski   dziennikarz,   współpracownik   „Ilustrowanego   Kuriera 
Codziennego" - Konrad Wrzos, odbył  podróż po Polsce. Zaglądał do izb bezrobotnych, 
do urzędów  pośrednictwa pracy, do rozmaitych bud, gdzie gorzej od  bydła wegetowali 
ludzie, pod filary mostów. Gorzkim owocem  tej podróży była książka pod tytułem „Oko w 
oko z kryzysem". Przyniosła ona obraz potwornej nędzy i bezrobocia.  W 20 lat później, 
rym samym szlakiem - odszukując tych  ludzi, te ulice i te domy, o których pisał K. Wrzos, 
wyruszył    inny  dziennikarz. Tak  powstała   niewielka  książeczka  „Konfrontacje",   której 
autorem jest współpracownik „Życia Warszawy" - Jerzy Ros.

Ros to dziennikarz całą gębą; nie ględzi, nie moralizuje, nie pisze zdań w rodzaju 

„słońce wschodzi nad ojczyzną, odsłaniając coraz szersze pole bez miedzy" itp.. Ros 
posiada  umiejętność chyba najważniejszą w dziennikarstwie: umiejętność zestawiania 
faktów. Autor pozwala mówić faktom i - doprawdy bez przesady chyba - z niewielkiej tej 
książeczki  nauczyć się można o wiele więcej, niż z niejednego grubego  podręcznika. 
Rosowi należy się za tę książkę podziękowanie.  Aż dziwne, że nie doczekała się ona 
szerszego omówienia.

Niebogatą - jak dotąd - mamy literaturę o owych czasach,   kiedy choćby najmarniej 

płatna praca była marzeniem wielu  tysięcy ludzi u nas i wielu milionów na całym świecie. 
W większości, jak wiadomo, pisarze nasi zajęci byli pisaniem  psychologicznych książek, 
w których z mniejszym lub większym powodzeniem analizowali abstrakcyjne stany duszy 
ludzkiej, podczas gdy obok, na ulicach ginęli ludzie, którzy  mieli zdrowe ręce i serca, a 
mimo to nikomu nie byli  potrzebni. Jeśli już który z pisarzy „dotykał" się proletariatu  i 
tzw.. „zagadnień społecznych", co jak wiadomo jest tematem  dość modnym od wielu już 
lat   -   pokazywał   proletariat   jako     tłum   oberwanych,   głodnych,   brodatych,   dzikich   i 
cuchnących  postaci marzących o tym, aby opić się burżujską krwią.

Klasycznym przykładem idiotyzmu i zupełnego braku   orientacji połączonego z dużą 

dozą   cynizmu   mogą   być   dwie     powieści   T.   Dołęgi-Mostowicza   pt..   „Dr   Murek 
zredukowany"     i   „Drugie   życie   dra   Murka".   Zdolny   skądinąd   i   dostrzegający     wiele 
schorzeń społecznych autor „Kariery Nikodema Dyzmy"  i „Pamiętników pani Hanki" miał 
dość prostą receptę na   - szczęście: bić frajerów. Niestety, sam Mostowicz nie przy-
puszczał   zapewne,   iż   jako   jeden   z   pierwszych   padnie   ofiarą     własnej   filozofii:   po 
opublikowaniu „Kariery Nikodema Dyzmy" przebrani oficerowie „dwójki" zajęli się osobą 
autora  i pobiwszy go do krwi wrzucili do Wolskich glinianek. Tak  skończył swą karierę 
autor jednej ciekawej książki, gdyż   trudno nazwać literaturą wszystkie jego następne 
książki.

Wielu pisarzy pociągała egzotyka nędzy i ochryple wrzaski   w ciemnych zaułkach, 

uliczne dziewczyny w rodzaju „Czarnej Mańki" z Czerniakowa, podmiejscy opryszkowie 
załatwiający     swoje   skomplikowane   porachunki   za   pomocą   sprężynowych     noży   i 

16

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

kastetów, barwny i dziwny język itp.. Kiedy czyta się  literaturę dwudziestolecia - ogarnia 
człowieka   smutek,   że     większość   piszących   ówcześnie   pisarzy   nie   dostrzegła,   ile 
czystych, ludzkich cierpień, ile wstrząsających dramatów, ile  bohaterstwa, poświęcenia i 
żarliwej miłości, do jakiej zdolni  są prości ludzie - kryje się za ohydną, choć kolorową 
fasadą  nędzy.

Zabrakło nam polskiego Gorkiego, który pokazując włóczęgę  ryjącego na śmietniku z 

prostytutką wołał, abyśmy nie  zapominali, że patrzymy na ludzi. Autorzy dwudziestolecia 
znali dobrze i czarne kamienice, i krzywe bruki, i ślepe   latarnie, i plugawe szynki na 
przedmieściach, lecz nie potrafi  zajrzeć nędzarzom pod łachmany.

Jedynym pisarzem, który naprawdę prócz głodu, chorób,  nędzy, śmierci i katorgi znał 

także cierpienia proletariatu  - jest Władysław Broniewski. Jedna tylko „Ulica Miła" więcej 
nam może powiedzieć o pragnieniach i marzeniach prostych   ludzi, niż te wszystkie 
książki, w których - pozornie - tak  wiele jest śmierci, rozpaczy i tragedii. Broniewski to 
człowiek  czysty: jego słońce świecić będzie dotąd, dopóki żyć będzie  spragniony piękna 
człowiek.

„Jeśli nie czułem się zupełnie zagubiony - powiedział mi  kiedyś pewien towarzysz - to 

dlatego, że był z nami Broniewski. Wtedy kiedy byłem jeszcze samotny i słaby, kiedy 
spałem  pod filarami i w «Cyrku na Dzikiej". Broniewski nie pisze, że  głód „szczeka, wyje 
i skowycze"; Broniewski pisze, że głód  bardzo boli. Towarzysz ten w parę lat potem trafił 
do KPP   i wspinał się na komin Warszawskiej Elektrowni z czerwonym   sztandarem - 
wtedy kiedy wybuchł tam pierwszy strajk.

Niestety, w większości wypadków tzw.. „proletariacka literatura" dwudziestolecia jest 

literaturą nie moralnej, lecz tylko  biologicznej udręki. I te wszystkie - szlachetne przecież 
w swej intencji książki jak: >,Na zachód od Zanzibaru",  „Kwaśniakowie", „Miejsce pod 
niebem",   „Bezrobotni   Warszawy",   „Polski   strajk"   itd..,   nie   pokazują   nam   naprawdę 
prawdziwych cierpień i prawdziwej nadziei proletariatu: niewiele odnajdą w nich swoich 
prawdziwych uczuć ci, którzy wówczas szarpali się z życiem i z prawdą.

Kilka tych smutnych dygresji przyszło mi na myśl po  skonfrontowaniu przez Jerzego 

Rosa przeszłości z teraźniejszością. Budujemy nowe życie ogromnym wysiłkiem i ofiar-
nością klasy robotniczej. Któż da świadectwo tym trudom?  Trudom ludzi czystych.

Po prostu" 21/1955, Warszawa 

W Pogoni za szczęściem

W dniu 24 maja pewien   żyjący nad Donem Kozak ukończył lat pięćdziesiąt. Młodość 
miał trudną i płodną   w czyny; wiek dojrzały zastał go w pięknej sławie. Kozak ten 
nazywa się Michał Szołochow, mieszka w stanicy, łowi ryby,   poluje; jako delegat do 
Rady Najwyższej ZSRR nie narzeka  zapewne na brak zajęć; dni jego są znojne, a sen 
niespokojny.

Jest pisarzem ogromnej siły, ogromnej czystości, wielkiej   wiary i nadziei. Pokazuje 

czasy tragiczne, czasy krwi; stworzony przez niego obraz rewolucji jest najwspanialszym: 
chyba   obrazem walki, jaką toczy z sobą i z innymi człowiek. Grigorij   Melechow - to 

17

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

ostatni chyba w literaturze bohater monumentalny, soczewka, w której koncentruje się 
epoka, serce, w którym biją tysiące serc, dusza, w której szaleje tysiąc piekieł;  człowiek, 
który siłą swej namiętności i żarem swego uczucia  mógłby obdarzyć setkę bohaterów 
innych   powieści.   Grigorij     i  Aksinia   -   to   ostatnia   chyba   w   literaturze   para   wielkich 
kochanków. Tak kochali się Tristan i Izolda, Romeo i Julia,   Paweł i Wirginia, Manon 
Lescaut i kawaler De Grieux. Potem   już nikt. Wielcy kochankowie odeszli, uczucie 
zastąpił tani   erotyzm - na Zachodzie; bezmyślne dreptanie kapłona i pulardy - u nas. 
Historię Grigorija i Aksinii powinni czytać ci,   którzy czują, że opuszcza ich wszelka 
nadzieja; miłość tego  prostego Kozaka i prostej Kozaczki to wielka rzeka życia,  rzeka 
bólu,   rzeka   nadziei.   To   miłość   namiętna,   zmysłowa,     dzika,   miażdżąca   przeszkody, 
obyczaje,   religię;   do   diabła   -   ta     miłość,   przez   swoją   siłę,   przez   swoją   wielkość, 
wytworzyła własną moralność. To miłość czysta, lecz pełna gniewu.   Kochankowie są 
gniewni, wyzywają los; ich miłość nie traci  formatu nawet w owych dniach, kiedy stepy 
wilgotne są od  świeżej krwi, noce pełne mordu, a niebo złote od pożarów;  kiedy świat 
podobny jest do okrutnej rzeki, która wyrwała się   ze swego koryta i rwie naprzód, 
miażdżąc na swej drodze  wszystko, co podłe i stare.

Lecz rewolucja u Szołochowa to nie tylko krew i pożary.  Wielkość pisarza polega na 

tym, że ludzie walczą ze sobą  w imię pełnych racji, że owe racje sprawdza dzień po dniu 
bieg rewolucji, że kruszą się one lub twardnieją, że po wielkiej  szkole życia, jaką jest 
rewolucja - każdy wychodzi z cenzurą;   są one różne, lecz nikt nie wychodzi pusty. 
Zapłacili olbrzymią  cenę. kiedy wreszcie milkną ostatnie strzały, kiedy pokój  wkracza 
na zmaltretowaną Bońską ziemię, śmiertelnie zmęczeni bohaterowie nie kończą walki - 
rewolucja trwa nadal.

Jest u Szołochowa jakaś wielka pogoń za szczęściem,  za prawdą, za miłością. Jest u 

Melechowa i innych jakaś  ogromna pasja znalezienia życiu czegoś olbrzymiego,  w 
imię czego warto żyć, kochać, nienawidzić. Po przeczytaniu  tej epopei człowiek czuje 
się   oczyszczony;   zobaczył   rzeczy    największe;   sam   pragnie   szukać,   tak   jak   szukał 
Fabrycy   del Dongo, Lucjan de Rubampre, Bezuchow. Są to postacie-giganty.  W  nich 
odbijają się wszystkie sprzeczności, konflikty, przemiany epoki. Współczesna powieść 
nie pokazuje  - tak jak wielka powieść XIX wieku lub powieść Oświecenia  - konfliktów 
przez osobę jednego bohatera; osiąga to innymi  środkami: przez dramatyzacje, fabułę. 
Lecz mniejsza z tymi  Kilka tych uwag przyszło mi na myśl w związku z prowadzoną na 
łamach „Po prostu" dyskusją o szczęściu; przyszło mi na myśl, gdyż owa „pogoń za 
szczęściem" jest   jednym z odwiecznych tematów literatury, rzec można, że   jest jej 
największym kamieniem fundamentalnym.

Niech nie zarzuca mi nikt, że we wspaniałym, wstrząsającym obrazie rewolucji, jakim 

jest „Cichy Don", dopatruję  się wyłącznie pogoni za miłością czy kobietą. Nie! Lecz czym 
w   końcu   jest   rewolucja,   jeśli   nie   największą   pogonią     za   szczęściem,   za   prawdą? 
Rewolucja jest nadzieją milionów  ludzi, jest szczęściem najtrudniejszym. I - na miłość 
Boską!  - nie chcę tu mówić o jakiejś idealistycznej, ponadklasowej  rewolucji. Mówię o 
naszej rewolucji.

Stendhal powiedział: „Pogoń za szczęściem jest przeważnie   bezcelowa, lecz warto 

poświęcić   dla   niej   życie".   Czy   tak?   Czy     rzeczywiście   bezcelowa?   Nie   mogę 

18

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

odpowiedzieć po prostu:  >nie", mogę mówić tylko we własnym imieniu, i wydaje mi  się, 
że nie. Szczęście nie jest ogródkiem, po którym można   chodzić, nie jest obrazkiem, 
który można powiesić na ścianie  i oglądać. Szczęście to sprawa sumienia, szczęście to 
chyba    także  suma  cierpień,  rozgoryczeń,  rozczarowań,  przegranych    miłości:  i  ten 
rachunek tylko wtedy nazwać możemy owym  dziwnym słowem, jeśli przeciwstawimy mu 
sumę rzeczy   dokonanych, pragnień, miłości i walk. Rozwścieczają i obrażają   mnie - 
jako jednego z miliona ludzi - te formułki na   szczęście: „Organizacja plus praca plus 
ukochany człowiek   równa się szczęście".  I  to jest szczęście? Nie wiem, co to ma 
wspólnego ze szczęściem. Twórcy formułek też chyba nie  wiedzą.

Komunizm nie jest rajskim ogrodem i nigdy nim nie   będzie. Dopóki żyją ludzie, nie 

skończy się nigdy walka  o lepsze, o nowe. Ludzie nie są tacy sami. Mają różne twarze, 
sumienia, oczy i serca. Nowe serca muszą kruszyć zwapnienia  w starych sercach, nowe 
oczy muszą dodawać blasku starym  oczom. Ludzkość nie jest chórem aniołów i ogrodu 
rajskiego    nie   zbuduje   nigdy.  I   nudno  by  chyba  było  w  takim  ogródku.     Koncepcja 
szczęścia jest twarda i okrutna, trzeba walczyć.   Codziennie, każdą myślą i czynem. 
Szczęście to sprawa nadziei,  a także i przede wszystkim dnia dzisiejszego, a ci, którzy 
chcą  być szczęśliwi, muszą iść za nadzieją. Komunizm, szczęście  - nie są to sprawy dla 
małych ludzi, dla małych serc, dla  malutkich sumień-lusterek. Formułki na szczęście nikt 
nie     da.   Czy   my,   którzy   przez   dziesięć   lat   w   trudnych,   nieraz     tragicznie   trudnych 
warunkach budowaliśmy nasze życie, nasze państwo, możemy już dzisiaj powiedzieć: 
oto zbudowaliśmy już pełne szczęście dla wszystkich. Nie. Lecz jesteśmy  ludźmi, którzy 
budują,   kochają,   męczą   się,   nienawidzą   w   imię     tego,   co   już   osiągnęliśmy,   czego 
dokonamy jutro, co stworzymy  pojutrze. Ten tylko może być szczęśliwy, kto ma wielkie 
oczy  i potrafi nimi daleko patrzeć, kto ma wielkie serce i potrafi  nim wiele czuć, kto ma 
wielkie sumienie i potrafi nim  nienawidzić wszystkiego, co jest podłe i przeciw szczęściu. 
Świat jest dziś wielkim ogniem i małe serduszka stopią się  w nim jak grudki ołowiu. Autor 
„Pustelni Parmeńskiej"   powiedział: „Bezcelowa jest pogoń za szczęściem, lecz warto 
poświęcić dla niej życie". My wiemy, że jest ona celowa i tylko  dla niej warto poświęcić 
życie. Ech, towarzysze! Nie śpiewajmy  formułkami pieśni o szczęściu. To nie tango. Jeśli 
się chce być   szczęśliwym, tym najtrudniejszym szczęściem, jakim jest   komunizm, to 
częściej od śpiewu trzeba zacisnąć usta i rozprostować plecy. Pieśnią jest chyba samo 
życie.

„Po prostu" 23/1955, Warszawa

Sherlock Holmes potrzebny od zaraz 

„I w ten sposób - powiedział do mnie Sherlock Holmes  - tajemnica została wyjaśniona. 

Tajemnic zresztą nie ma.

- Nie ma? - zapytałem, podczas gdy przyjaciel mój zajęty  był nabijaniem fajki.
-   Oczywiście   -   odrzekł.   -   Istnieje   tylko   nieubłagana   logika.     Rozwiązanie   każdej 

tajemnicy polega na tym, aby nie zgubić  logicznego wątku. Oto wszystko.

19

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Błysnęła mi pewna myśl: wyjąłem z kieszonki surduta  srebrny zegarek i podałem go 

memu przyjacielowi.

- Ten zegarek - rzekłem - należał do mojego brata, który  już nie żyje. Czy możesz roi 

coś powiedzieć o nim po  obejrzeniu tego oto zegarka?

- Oczywiście - spokojnie odrzekł Holmes. Wziął ode mnie  zegarek i począł go oglądać 

przez lupę, którą zawsze miał przy  sobie. Po chwili rzekł:

- Twój brat był człowiekiem stale znajdującym się w opałach finansowych. Poza tym pił.
- Jak możesz! - zawołałem z oburzeniem odbierając mu   zegarek.  - Mój brat był 

nieszczęśliwym człowiekiem; znasz na  pewno historię jego życia. Cóż mógł powiedzieć 
ci sam  zegarek?

- Nie - rzekł Holmes. - Popatrz, proszę. Otwórz kopertę   tego zegarka, a zobaczysz 

kilkanaście   znaczków,   jakie   zawsze     stawiają   lombardy.   Te   kilkanaście   znaczków 
świadczy o tym,  że właściciel zegarka dość często popadał w tarapaty finansowe.  Czy 
tak?

- Tak - odparłem zdumiony.
- A teraz - rzekł Holmes - popatrz. W miejscu, gdzie  nakręca się zegarek kluczykiem, 

powierzchnia koperty jest  porysowana, co świadczy o tym, że właścicielowi trzęsły się 
ręce.   Idźmy   dalej.   Fakt,   iż   przedmiot   oczywisty,   codziennego     użytku,  jest  co  i   raz 
zastawiany w lombardzie, i to dość   pośledniej opinii, fakt,  iż właścicielowi zegarka 
trzęsły się   ręce... no i cóż więcej potrzeba? Dziecko domyśliłoby się, iż   właściciel 
zegarka nadużywał alkoholu, i nietrudno sobie  dopowiedzieć, jaki go spotkał los.

spokojnie począł nabijać fajkę".

Conan   Doyle'a   nazywa   się  ojcem   powieści   kryminalnej     i   chyba   słusznie.  Twórca 

znakomitej postaci angielskiego   detektywa pierwszy w literaturze stworzył typ, który 
nazwałbym „powieścią z tajemnicą". Jest to powieść osnuta na tle   jednego wypadku, 
wypadku zbrodniczego; powieść poszlakowa,  zaczynająca się przeważnie od chwili, gdy 
detektyw przybywa  na miejsce zbrodni. W dalszym ciągu akcji tok śledztwa  rozwija się 
z nieubłaganą logiką: na ostatnich jej kartach   dopiero dowiadujemy się, kto popełnił 
zbrodnię.   Z   reguły   jest     to   osoba   stojąca   jakby  w  cieniu,   podczas   gdy   podejrzenia 
skupiają się na kimś zupełnie innym. Jest to właśnie powieść   kryminalna, powieść z 
tajemnicą   -   wszystkie   karty   odkryte     zostają   dopiero   na   końcu,   przy   zakończeniu 
śledztwa. Wtedy   to właśnie Sherlock Holmes wyciągał nogi przy kominku   i zapalał 
jedną ze swych ulubionych fajek; kolekcjonował je  tak samo jak i zbrodnie. Powieść tego 
typu nazwać można  powieścią pretekstu; sam czyn zbrodniczy jest tylko pretekstem  do 
pokazania znakomitej, skomplikowanej, działającej z nieubłaganą logiką pracy ludzkiego 
mózgu;   prawdziwym   bohaterem   tej   powieści   jest   ludzki   umysł.   Kiedy   na   kartkach 
spotykają   się   tu   dwa   znakomite   ludzkie   umysły   -   chytry     zbrodniarz   obdarzony 
niesłychaną   inteligencją   (jakim   na     przykład   jest   w   powieściach   Conan   Doyle'a   ów 
makabryczny   profesor)   z   umysłem   obrońcy   prawa,   jakim   jest   Sherlock     Holmes   - 
czytelnik otrzymuje wtedy piękną, pokazową lekcję  racjonalnego myślenia logiki.

Lecz zmienił się czas: powieść z „wielką tajemnicą zastąpiła   powieść sensacyjna; 

genialnego detektywa - szpicel i denuncjacja; lupę, przez którą detektyw bada okruszynki 
i gatunek   tytoniu - odciski daktyloskopijne i kartoteka policyjna;   samotne wędrówki 

20

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

obrońcy prawa po mieście - policyjna  obława i wymuszone zeznania. Zbrodniarz mający 
na sumieniu   czterdzieści trupów w wannie jest dziś dżentelmenem w porównaniu z 
pierwszym lepszym fabrykantem broni. Zbrodnie  i tajemnice odarto z mitu; dobroduszni 
angielscy policjanci   przestali bronić spokoju przy kominkach i rodowych pamiątek   - 
zajęci są rozganianiem bezrobotnych i strajkujących; detektywi i cywilni wywiadowcy 
przestali biegać z lupami - nie  pozwala im na to nadmiar zajęć wymagających też bądź 
co   bądź inteligencji: montowanie politycznych procesów przeciw   obrońcom pokoju, 
drobny i gruby szantaż, wymuszanie fałszywych zeznań itd..

Sherlock Holmes odszedł w cień; w literaturze Zachodu   przyszedł na jego miejsce 

superman, człowiek brutalny,   sportowo wymierzający sprawiedliwość, działający poza 
prawem i społecznymi normami postępowania, zabójca z litości,   z namiętności, nic 
mający nic wspólnego z policją, a ta z nim.  Przyszła powieść sensacyjna. Gra toczy się 
cały czas w otwarte   karty; patologia zastępuje tu „powolną pracę szarych komórek 
mózgu", cios kastetem w zęby - inteligentną rozmowę niby to   o niczym, a w której 
detektyw   sonduje   mordercę;   i   brutalne     sceny   gwałtów   i   perwersyjny   seksualizm   - 
mistrzowskie  oddanie nastroju śledztwa. W państwie, gdzie rządzi pieniądz  i przemoc, 
aparat prawa nie może opierać się na szlachetnym   obrońcy prawa, na znakomitym 
detektywie i naiwnym  kowboju    z  olbrzymim  pistoletem  w ręce   -  lecz na  szantażu, 
denuncjacji,  podłości i kłamstwie. Goodbye, mister Holmes!
Marna jest nasza literatura kryminalna. W dwudziestoleciu  było kilku pisarzy, którzy robili 
co mogli, aby do reszty pogrzebać i wypaczyć ten gatunek. Mistrzostwo w tej dziedzinie 
osiągnął  Antoni   Marczyński   -   autor   kilkudziesięciu     powieści,   twórca   postaci   Rafała 
Królika   -   zidiociałego   człeczyny,   który   zawsze   wplątany   zostaje   w   jakieś   zbrodnie   i 
zawsze  wychodzi na bohatera. Pisali Nasielski i Romański, Wotowski  i niejaki pan Mirko 
Borkowicz, Paweł Staśko i inni. Niestety,  nie pamiętam ani jednej z tych powieści i nie 
potrafię   nic     zacytować.   Mniejsza   z   tym.  Autorzy   sami   też   chyba   nie     pamiętają. 
Doprawdy, daleko im do Oppenheima, Conan  Doyle'a, Leroux czy choćby do Wallace'a, 
Agaty Christie czy   Leblanca. Po wojnie tylko Zygmunt Sztaba napisał dwie   powieści 
sensacyjne.   Są   to:   „Eryk   Muller   poszukuje   siostry"     i   „Giełda   przestaje   notować". 
Oczywiście   oprócz   całego   mnóstwa   powieści   szpiegowsko-erotyczno-kryminalnych, 
których nie  chce mi się nawet wymieniać.

,,Następny odchodzi 22.25" - Piotra Guzy to nowa próba  powieści sensacyjnej. Jest to 

historia obławy, gdzie gra przez  cały czas toczy się „na ostro" i w otwarte karty. Pogoń 
za   ukrywającym się człowiekiem toczy się tutaj na dwóch płaszczyznach. Pierwszą z 
nich jest pogoń przywódcy siatki szpiegowskiej chcącego zlikwidować niewygodnego mu 
człowieka,     który   „zbyt   dużo   wie";   druga   -   jest   pogonią   dwóch   wywiadowców 
Bezpieczeństwa   za   tymże   człowiekiem.   Mam   wrażenie,   iż     jest   to   książka   bardzo 
filmowa; można by zrobić z niej dobry   film, oczywiście tylko wtedy, gdyby reżyser nie 
zląkł   się   wielu     drastycznych   momentów.   Jednocześnie   prawie   „Sztandar   Młodych" 
rozpoczął druk innej powieści tego autora, która nazywa   się „Nocny zrzut". Powieść 
zaczyna   się   bardzo   ciekawie   i   jest     witana   przez   czytelników   z   zainteresowaniem. 
„Następny  odchodzi 22.25" - to pierwsza, choć jeszcze niezbyt udana, nie  pozbawiona 
naiwności i uproszczeń, próba pokazania pracy  naszego Bezpieczeństwa. Ta ciężka i 

21

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

żmudna praca znalazła   dotychczas zaledwie znikome odbicie w literaturze. A może 
przydałby się nam Sherlock Holmes?

„Po prostu" 24/'1955, Warszawa

Podróż do kresu szmiry

List szaleńca do redaktora „Po prostu"

Towarzyszu Redaktorze! Znacie mnie - jestem człowiekiem

spokojnym, trunkowym - lecz w miarę; zgubnym namiętnościom nie ulegam, pożyczki 
oddaję w terminie, żony nie  zdradzam, egzystencjalistycznych ciągotek nie odczuwam, 
w dzieciństwie nie uległem żadnemu nieszczęśliwemu wypadkowi, który mógłby odbić 
się potem na moim umyśle - a mimo   to popełniłem czyn straszny. Pogryzłem sześć 
osób,   w   tym     jednego   kapitana   marynarki,   jednego   inwalidę   (60   proc.)     i   jednego 
starszego, siwego pana, który podczas wgryzania mu  się w rękę - bił mnie po głowie 
pamiątkową   papierośnicą,     powtarzając:   „A  kysz!   a   kysz!"   Przez   czterdzieści   osiem 
godzin     siedziałem   w   komisariacie   z   pewnym   szaleńcem,   który   wypatroszył   swoją 
babunię tylko dlatego, że ta fałszowała narodowe   tango Polaków pt.. „Pierwszy siwy 
włos". Rozmawiało ze mną  trzech psychiatrów i jeden neurolog. Wypuszczono mnie  w 
końcu na wolność. Jeśli interesuje Was moja tragedia  - pozwólcie, oto kilka słów.

Towarzyszu Redaktorze! Człowiek - że tak powiem - żądny   jest rozrywki. Godziwa 

rozrywka nie jest rzeczą złą; można się   o tym przekonać popatrzywszy choćby na 
publiczność w naszych teatrach satyryków wybuchającą od czasu do czasu  cmentarnym 
śmiechem. Zrozumiałe jest to, że nasi ludzie,  którzy ciężko pracują, chcą się od czasu 
do czasu zabawić,  pójść do teatru, do kina, do cyrku czy nocnego lokalu.  I właśnie tam - 
towarzyszu Redaktorze - zdarzyło się to,  o czym pisałem Wam powyżej.

Pewnego dnia czułem się bardzo zmęczony i głodny.  Było późno - coś około godziny 

23.   Zapragnąłem   przejść     się   po   mieście,   przewietrzyć   i   zjeść   coś   przy   tej   okazji. 
Mieszkam na Pradze, udałem się wobec tego do lokalu  „Oaza", który mieści się przy 
ulicy Targowej. Na ulicy  było już pusto, ruch zamierał, miasto spokojniało. Do  „Oazy" 
doszedłem spokojnie i nic szczególnego nie przydarzyło mi się po drodze - bo o tym, że 
parę razy zaczepili  mnie chuligani, dwa razy pijani i raz grupka pewnych  panów, którzy 
zaświecili mi ślepą latarką w oczy ze słowami:   „To ten? - Nie, to nie ten. Tamten był 
kindziorowaty,   idź pan dalej - nie ma chyba co wspominać. To doprawdy   drobiazg; 
warszawiacy są narodem żywiołowym.

Nie dostałem się jednak do „Oazy", w ,,Oazie" wrzało,  „Oaza" była żarliwa i lepka od 

pijaństwa, w „Oazie człowiek  trzeźwy faktem swego istnienia popełniał nieprzyzwoitość. 
Stłamszone pary tłoczyły się na parkiecie, rozlegały się wycia   i krzyki entuzjazmu; 
odchodzono w sedesy po to tylko, aby   powrócić i zacząć od nowa to, co w języku 
naszego narodu  nazywa się zabawą, a co w języku każdego innego narodu  nazywa się 
mordownią, usiłowaniem popełnienia zbiorowego   samobójstwa, psychozą, drgawkami 
przedśmiertnymi itd.. „Nie  - pomyślałem - mam temperament żaby. Gorąca temperatura 

22

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

«Oazy zbyt mnie podnieca. Lepiej będzie, jeśli odejdę stąd nie   psując swoją ponurą 
twarzą tej oto żywiołowej zabawy".  I odszedłem, towarzyszu Redaktorze.

Pojechałem do „Bristolu". W „Bristolu" było normalnie, to  znaczy nie było nic, bo salę 

zajęli zagraniczni goście. Trudno  - pomyślałem. I poszedłem dalej - do „Kameralnej".

Przed „Kameralną" stała grupka ludzi wyjąc: ,,Otworzyć!   Otworzyć!" Drzwi jednak 

pozostawały zamknięte; ktoś proponował, aby je wyważyć i do tego celu użyć małego 
staruszka   z  olbrzymią głową  (przy czym  głowa  miała  odgrywać  rolę    taranu),  lecz 
staruszek zaprotestował przeciw temu uderzając  projektodawcę pięścią między oczy i 
kwestionując jego legalne  przyjście na świat. Ponieważ nie było pod ręką dynamitu ani 
nitrogliceryny - kopano i walono w drzwi pięściami w dalszym   ciągu wołając o litość, 
stolik; miejsce przy bufecie itd.. Nagle  drzwi otworzyły się; wyleciał przez nie człowiek, 
przy czym   szybkość, z jaką przebywał przestrzeń, niezbicie wskazywała   na to, że 
wchodził tu w grę tzw.. czynnik ruchu przyspieszonego. Za nim - w tenże sposób - 
opuściło lokal kilka innych  osób i pozbierawszy się po drugiej stronie ulicy Foksal ruszyli 
w dalszą drogę.

W   tym   czasie   przy   drzwiach   rozgrywało   się   coś,   wobec     czego   „Bitwa   pod 

Grunwaldem" mistrza Jana Matejki wydawała się być zabawą dla dzieci pozbawionych 
fantazji. Kopano i gryziono, ćwiartowano się wzajemnie i pożerano; słychać było trzask 
łamanych kości, jęki konających i wołania  o litość; powietrze nory' zapachniało mordem. 
W tym samotnym pojedynku zwyciężył jednak portier; drzwi zatrzaśnięto ucinając nimi 
niby   gilotyną   olbrzymią   głowę   owego     krwistego   staruszka.   Trzeba   było   iść   dalej. 
Poszedłem do  „Stolicy": jeszcze raz podkreślam, że chciałem tylko zjeść  kolację i przez 
godzinę posłuchać muzyki.

Nie będę Wam już spisywać tego, jak usiłowano mnie   zlinczować na rogu Nowego 

Światu; nie będę opisywać  Wam tego, jak zagapiłem się i poszedłem ulicą Chmielną,  bo 
nie ma to zbyt wiele wspólnego z koszmarem, jaki   przeżyłem później. Zresztą, jak 
wiecie, niewiele zmieniło  się na ulicy Chmielnej w stosunku do roku przypuśćmy   39. 
Wtedy na ulicy Chmielnej mówiono: ,,Chodź, chłopczyku,  powiem ci coś", podczas gdy 
dzisiaj używany jest zwrot:  „Obywatelu, pozwólcie: postawię wam tezę". Mniejsza z tym. 
Doszedłem przecież w końcu do ,,Stolicy". I danym było   mi zaznać, że opowieści o 
włosach stających na głowie  nie są pozbawione jądra realizmu.

Najpierw   wyszedł   magik.   Magik   był   smutny   i   blady;   miał     twarz   uduchowionego 

intelektualisty z Piotrkowa, który chciałby obwieścić światu jego tragiczny koniec, nie jest 
jednak   pewien daty. Magik pokazywał sztuczki z gołębiami, z myszami, królikami i 
cylindrem;   wyjmował   pudełka   i   flaszki,   robił   przykre,   błazeńskie   miny;   pokazywał 
sztuczki, na widok   których uśmiechnąłby się z pobłażaniem 5-letni dzieciak.   Potem 
wyszła pani o budowie Zbyszka Cyganiewicza i odśpiewała slow-foxa: „Ja jestem taka 
mała", po nim - przebój  mistrza Fogga pt.. „Tamara". Jest to, towarzyszu Redaktorze  - 
jak niezbicie wynika z treści - hymn TPPR na szczeblu, że  się tak wyrażę, lirycznym. 
Potem były brawa i myślałem, że  nastąpi już koniec. Lecz długa jest droga męki ludzkiej. 
Był     jeszcze   chór   rewelersów:   jak   Wam   wiadomo,   głównym   elementem   śpiewu 
rewelersów jest subtelne miauczenie, z cicha  wycie: przy „Marynice" improwizowanej z 

23

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

powagą pogrzebowego marsza - wyszedłem. W oczach moich czaiły się już   wtedy 
ponure błyski.

Lecz   człowiek   jest   mocny;   potęga   jego   hartuje   się   w   klęskach.   Poszedłem   „Pod 

kandelabry"; byłem już coraz głodniejszy i chciałem coś zjeść. Wszedłem na salę. Znacie 
tę salę? Jak   Wam wiadomo, nasi architekci wnętrz wypracowali pewien   swoisty styl, 
polegający na harmonijnym łączeniu elementów  dna basenu i remizy straży pożarnej; na 
tej sali można było  grać w piłkę nożną i latać samolotem. Zamówiłem kolację;  orkiestra 
grała tango, zacząłem już pomału odzyskiwać równowagę - lecz na estradę wyszła 
śpiewaczka. Styl jej śpiewu  był równie daleki od artyzmu, wdzięku i prostoty, jak dalekie 
było   to   wszystko,   co   dane   mi   było   potem   przeżyć:  I  przykro     mi   było,   towarzyszu 
Redaktorze, gdy patrzyłem na tę młodą  i ładną dziewczynę, jak usiłowała robić z siebie 
dziwkę.   Czułem się jakoś przykro upokorzony. Kocham śpiew tak jak   i Wy, kocham 
dobre wzruszenia, lecz cóż to miało wspólnego  ze śpiewem, z pięknem, wzruszeniem? 
Skończyła. Teraz  było    tango   z kastanietami   w   wykonaniu  jakiejś  pani,   która   zapo-
wiedziana była jako „tancerka". Potem młodziutki chłopiec   z drugą tancerką wykonał 
tango hiszpańskie. Skończyli,  rozległy się ogłuszające brawa i dzikie okrzyki; klaskała 
już   połowa sali, ulegli nawet najniewinniejsi; wszak oto publicznie   bezczeszczono to 
wszystko, co nazywa się pięknem  i  sztuką   - czyż można było nie wyć z zachwytu? 
Wtedy   pomyślałem   sobie:   wiem   już   teraz,   dlaczego   oficerowie   kiedyś   popełniali 
samobójstwa w lokalach. Dlatego iż były tam artystyczne   występy. Potem ugryzłem, 
rozbiłem, szczekałem. Potem już  wiecie.

Z poważaniem - Szaleniec

P.S. (pisane już po dojściu do równowagi). Towarzyszu   Redaktorze! Te - napisane 

powyżej - żartobliwe słowa  ani w jednej dziesiątej nie oddają ponurości i koszmaru  tych 
artystycznych produkcji. Nie jestem wykwintnym ironistą; słowa te nie perlą się dowcipem 
wysokiej klasy.   Czytelnicy wybaczą mi zapewne, gdyż działałem jednak   w słusznej 
sprawie. Mamy prawo bić się o to, aby wszystko,  co nazywają w naszym kraju sztuką - 
było piękne i czyste;  mamy prawo dobijać szmirę; szmirę, która rozpleniła się  dzisiaj jak 
fałszywe   grzyby   po   deszczu,   która   wyje   z   plakatów,   okładek   książkowych,   filmów   i 
rozmaitych - tego  rodzaju - występów artystycznych. Nie napisałbym w sprawie owych 
nieszczęsnych nocnych lokali ani słowa, gdyby   były to lokale odwiedzane wyłącznie 
przez   ludzi,   którzy     potrafią   rozróżnić   szmirę   od   sztuki:   są   sprawy,   które   należy 
pozostawić  własnemu  sądowi  człowieka. Tam  jednak  przychodzą  ludzie, dla  których 
dziesięć lat Polski Ludowej  - jest jednocześnie pierwszymi dziesięcioma latami kultury. 
Przychodzą tam, gdyż wierzą, że otrzymują rozrywkę - podczas gdy karmi się ich szmirą. 
Przychodzą tam, gdzie  należy im się rozrywka po dniu pełnym pracy, wysiłku,  nauki. I 
nie można dopuścić do tego, by ludzi tych nabijano  w butelkę; szmira jest co prawda 
niestrawna, lecz wymioty   nie są natychmiastowe. Czy po to, towarzyszu Redaktorze, 
przez dziesięć lat trud był codziennym chlebem, abyśmy   powiedzieć teraz mogli: oto 
pracowaliśmy nad rozwojem  kultury przez dziesięć lat i nareszcie mamy to samo co... 
przed wojną?

24

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

P.S. 2. Podnieście mi z łaski swojej honorarium za ten felieton o dwieście złotych, gdyż 

tyle wydałem na ,,wstępy",  „dopłaty za występy artystyczne'', „konsumpcyjne" itd.. W 
praktyce oznacza to, że dwoje młodych czy starych (jak tam kto  chce), lecz skromnie 
sytuowanych ludzi, którzy chcą napić się  czarnej kawy czy kieliszek wina i posłuchać 
trochę muzyki,  i mogą na to poświęcić przypuśćmy maksimum zł 30 - nie  mają po co 
wybierać się do lokalu. Nie zapomnijcie, proszę!

„Po prostu" 25/1955, Warszawa

Trzy wygrane i trochę marzeń

Na początek warto przypomnieć sobie, jak wygląda schemat pewnej kategorii (o, jakże 

licznej) filmów sportowych,   którymi raczą nas od lat tak wielu. Schemat ten wygląda 
mniej więcej tak oto:

Jest młody facet, który genialnie gra w piłkę, w hokeja lub  zajmuje się nokautowaniem 

przeciwników. Facet ten jest  championem. Tłumy kochają go, koledzy podziwiają i za-
zdroszczą mu sławy oraz licznych nagród w postaci radioodbiorników, kryształowych 
pucharów  lub  kuponów  stuprocentowej   wełny,  które   tak  chętnie  oglądamy  z  daleka. 
Champion     ma   dziewczynę;   dziewczyna   jest   blondynką   i   świetnie   śpiewa     ludowe 
piosenki. Kochają się, lecz niezbyt głęboko; w filmach  tego rodzaju twórcy wychodzą z 
założenia, że nie warto tracić  czasu na psychologiczne pogłębianie ludzkich wątków - 
można  wszystko załatwić piłeczkami na boisku. Champion pracuje  w fabryce; nieistotne 
już, czy jest tokarzem, sprzątaczem, czy  nocnym stróżem.

Champion zaniedbuje się w pracy - sport - co jest zupełnie  zrozumiałe, gdyż mamy do 

czynienia z championem - zajmuje  mu dużo czasu i chłopak źle toczy swoje wałki czy 
też zbyt  rzadko oliwi maszynę, przy której aktualnie ustawia go reżyser.  Jest źle; zakład 
nie wykonuje planu. Koledzy przychodzą do  championa. „Słuchaj - mówią - daj spokój, 
trzeba się wziąć za  robotę. A poza tym: Zrobiłeś się zarozumiały, nieuprzejmy,  coraz 
rzadziej przychodzisz na zebrania naszego kółka wielbicieli chrząszczy. Weź się, bracie, 
za siebie - w sporcie trzeba być przede wszystkim człowiekiem!" Champion wpada we 
wściekłość   i   wyrzuca   ich   za   drzwi.   Ukochana   dziewczyna     zaczyna   chodzić   na 
przechadzki do parku z pewnym młodym  człowiekiem - nie trzeba dodawać już, iż ten 
młody człowiek  jest rywalem championa na boisku. Zdawałoby się, iż champion został 
już zdruzgotany ostatecznie. Lecz od czego mądry,   siwiejący trener! Mądry, siwiejący 
trener bierze championa   pod pachę i przeprowadza z nim decydującą rozmowę na 
pustym oczywiście boisku. „Nie tak, kochanku - mówi trener.  - Sport - to nie tylko sprawa 
wygranej   na   boisku.   Sport   -   to     przede   wszystkim   sprawa   charakteru.   Kto   nie   ma 
charakteru  - nie może być sportowcem".

Wzruszony champion ze łzami w oczach ściska dłoń  mądrego trenera i idzie do domu 

myśląc o meczu, który czeka  go w niedzielę. Na pustej ulicy spotyka swoją dziewczynę. 
Dziewczyna mówi: „Z tym długodystansowcem to ja do parku  chodziłam nocami tylko 
dlatego, by poruszyć w tobie charakter. Kto nie ma charakteru... itd.." Champion odpycha 
ją:     wraca   do   domu   samotny,   rzecz   jasna   nie   może   sprawić   zawodu     siwiejącemu 
trenerowi.   Po   meczu   podbiega   do   niego   dziewczyna;   razem   idą   do   szatni,   gdzie 

25

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

champion przebierze się  w osobnej kabinie, potem pójdą na spacer, a od poniedziałku 
champion ze zdwojoną energią będzie wkręcać swoje śrubki.  Koniec.

Na sali zapala się światło. Publiczność ziewając wychodzi  z kina, mówiąc: ,,Nie ma to, 

panie,   jak   było   kiedyś.   W   cyrku     Staniewskich   Sztekker   pewnego   razu   tak   kopnął 
pewnego  Włocha w d..., że tamtemu mózg wyleciał przez żebra jak  małpa przez kraty. 
To byli czasy!..."

W „Trzech startach" nie ma championa przy śrubkach.  Bohaterką pierwszej noweli - 

pływackiej - jest młodziutka   dziewczyna, która dopiero co zaczęła pływać, osiągnęła 
dobry  czas i troszeczkę jej się przewróciło w głowie. Na decydujących  mistrzostwach w 
Bielsku przegrywa i idzie do szatni spłakana.   Ponieważ nie ma tu wielkich słów o 
charakterze, sporcie itd..  - wierzymy, że dziewczyna na drugi raz wygra i jeśli nawet nie 
zostanie  wielką   pływaczką,   to   przynajmniej   będzie  w  przyszłości  chodzić  z   mądrym 
chłopakiem,   który   nie   zmarnuje   jej     kilku   miesięcy   życia.   Prawdziwe?   Prawdziwe. 
Ludzkie? Ludzkie. Czy wystarczające? Na pewno. Czy uczy czegoś? Chyba  tak; jednej 
ze  starych  prawd  życiowych  -   kochani,  uważajcie,    czas   płynie,   nie   traćcie  go,   nie 
zadawajcie się z idiotami; nie  ma gwiazdorstwa - poprzez solidną pracę dochodzi się do 
dobrych   wyników.  To   bardzo   dobrze,   że   w   „Trzech   startach"     nie   ma   „gwiazd",   że 
pokazano nam początkujących i ich  skromne perypetie.

Dlatego z takim entuzjazmem piszę o tym filmie, który już   zszedł z warszawskich 

ekranów, bo czuję tam kawał prawdy  o sporcie. Nie trzeba zapominać, że film ten robili 
debiutanci  - absolwenci PWSF. Być może, iż jak każde dzieło młodzieńcze ma on milion 
wad i błędów, lecz nikt nie zaprzeczy, iż  aktywa są tu wyższe od pasywów, i to o wiele. 
Można   by   było     wiele   ciepłych   i   miłych   słów   napisać   o   części   kolarskiej,   którą 
reżyserował Stanisław Lenartowicz, lecz po co? Lud - jak  pisze w swoim felietonie Jacek 
Bocheński - jest sprawiedliwy  i sam potrafi oceniać. Wytworzyła się u nas niestety taka 
sytuacja, że o dobrych filmach lepiej nie pisać dobrze, aby nie   wzbudzać nieufności 
widza.

Chociaż część trzecia - kolarska - była chyba najlepsza jako  całość. Częścią najwięcej 

dającą do myślenia jest druga   -  bokserska. Powiedziałbym, iż jest ona najbardziej 
ambitna.  Twórca tej części najgłębiej zapuścił sondę w doznania ludzkie.  Historia jest 
prosta; słabego fizycznie chłopaka zgnoił w oczach   dziewczyny chuligan - pierwszy 
zresztą prawdziwy w filmie  polskim. Słabeusz zaczyna się uczyć boksu, tylko po to, aby 
obić rywalowi mordę, co mu się w końcu znakomicie udaje.   Jest to co prawda chwyt 
klasyczny dla powieści bokserskiej;   podobne rzeczy czytałem już dwieście razy. Raz 
było   to     w   Chicago,   gdzie   przypadkowo   młody   bezrobotny   w   gangsterskiej   knajpie 
znokautował mistrza świata, aby następnie  samemu zająć jego miejsce; raz nad Tamizą, 
raz w spelunkach  Paryża - zawsze była kobieta podstawiona przez konkurentów i nie 
trzeba dodawać, iż jedynym zadaniem owej szlachetnej   dziewczyny było skuteczne 
osłabienie championa za pomocą  znanych skądinąd sposobów.

Jakże   jednak   prawdziwie   wygląda   sprawa   owego   słabeusza     na   tle   Nowej   Huty. 

Ośmielam się twierdzić, że Petelski   pierwszy w polskim filmie pokazał prawdziwych 
chuliganów.  Pokazał ich antypatyczne mordy, ich głupotę, ich styl bycia,  styl zabawy, 
bezmyślność - te wszystkie rzeczy, które często  w piekło zamieniają nasze codzienne 

26

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

życie. Znakomity jest   trener; warto zwrócić uwagę na aktora, który gra jednego   z 
trenujących chłopaków i którego przypadkowo nokautuje  bohater - słabeusz. Aktor ten 
nie   jest   chyba   wymieniony     w   czołówce;   nazywa   się   Ryszard   Kotas,   grał   już   w 
„Pokoleniu"  i zdaje się, że jest piekielnie zdolny. Ma on w każdym razie  twarz, twarz 
przez wielkie ,”T", co się zowie aktorską; mocną,  brutalną, męską - dla tego chłopaka 
warto by napisać scenariusz, niech pokaże, co potrafi! Mój Boże, gdyby było więcej 
takich   twarzy   jak   ta;   gdyby   nareszcie   mogły   ubrać   z   powrotem     swoje   sukienki   te 
wszystkie otyłe kobiety grające mężczyzn   w polskich filmach. Cóż pisać więcej? Trzy 
starty - trzy  wygrane. Wszystkiego dobrego na przyszłość!

Jeśli wspomnieliśmy już o chuliganach, warto by zastanowić   się marginesowo nad 

sprawą filmu o chuliganach. Nie trzeba  pisać, czym jest chuligaństwo; jest ono chorobą 
społeczną,  tym samym czym alkoholizm, jeśli nie o wiele groźniejszą.  Wydaje mi się, że 
dobry film o chuliganach mógłby stać się   dużą pomocą w zwalczaniu tej przeklętej 
choroby.   Oczywiście     -   nie   dydaktyczna   bajeczka   z   usunięciem   z   organizacji   jako 
morałem. Nie. Zrobić ostry, maksymalnie brutalny i okrutny  film o chuliganach. Pokazać 
mordobicie, czyszczenie jelit za   pomocą sprężynowca, pokazać rozmamłane dziwki, 
zaplute  podwórka, pijaństwo, rzyganie - pokazać im ich samych.

I pokazać konsekwencje; można się przejechać kamerą po   Mielęcinie, Mokotowie, 

więzieniu nr 1 na Klęczkowskiej we   Wrocławiu - władze bezpieczeństwa pójdą na to, 
słowo daję.  Krótko - przestraszyć ich trochę, pertraktacje z nimi nie przydadzą się na 
nic. Pokazać to, co pokazał w swojej części  Petelski - kochany, nie narywaj się, pomyśl 
trzy razy, zanim  wywołasz drakę, bo dostaniesz w mordę tak, że ci się trudno  będzie 
pozbierać.

Jeśli chodzi o zagadnienie chuligaństwa, to śmiało można  stwierdzić, że popadliśmy w 

typową polską chorobę - w przesadę. Łamy gazet uginają się pod naporem makabry, 
chuligani   wyparli wszystko - robi się z nich niezwyciężonych, strasznych, brutalnych, 
demagogicznych facetów. Pisze się o ich  niesłychanej odwadze, o tchórzostwie milicji 
itd.. Sprawa   doprawdy nie tak wygląda; wystarczy choćby popatrzeć na   staruszka-
portiera z kina „Moskwa", aby przekonać się, że   groźba chuligaństwa powszechnego 
różni się jednak nieco od  powszechnej zagłady atomowej - ten staruszek potrafi sobie  z 
nimi radzić. Nie dajmy się obijać - chuligani są tchórzami,  są mocni tylko wtedy, kiedy ich 
jest wielu przeciw jednemu  człowiekowi. A u nas - z chuliganów robi się mafię, camorrę, 
Ku-Klux-Klan itd.. Wielu z nich można jeszcze nawrócić po   niewielkich - doprawdy - 
zabiegach pedagogicznych.

Spróbujmy zrobić dla nich film, film, który dałby im  cokolwiek do myślenia. Ale to wtedy 

będzie miało sens, jeśli   film taki pokaże im ich samych - w całej ohydzie, w całej 
głupocie  i  ze wszystkimi konsekwencjami.  Niechże  ten  film   zacznie się od zwykłej 
pijackiej zabawy; pokażmy wszystkie  jej koleje, pójdźmy z nimi na dziwki, pod kino na 
handelek,  na drakę - i zostańmy z drugiej strony drutów kolczastych.  Takim filmem - być 
może - będziemy w stanie im dopomóc,  na inny szkoda taśmy. Chuligaństwo w tej chwili 
przybrało  takie rozmiary, że nie pomogą ani karykatury, ani satyryczne  wierszyki, ani 
najlepsze artykuły. Lecz - mówiąc językiem ich  samych - nie pękajmy przed nimi. Film, 
jako sztuka najbardziej masowa, może zrobić kawał dobrej roboty. Parę dobrych  filmów, 

27

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

a nie byłoby może pp. Paramonowa i Gaszczyńskiego.   Teraz zresztą zaćmił ich pan 
Mazurkiewicz z Krakowa.

„Po prostu" 3,11956, Warszawa

B-Pictures

„W najmniejszej sali projekcyjnej jednej z wielkich wytwórni Hollywood siedzą trzej 

mężczyźni: producent, reżyser  i scenarzysta B-Pictures, które mają być nakręcone w 
przyszłym tygodniu. Już od paru godzin patrzą na fragmenty  starych kronik filmowych, 
głównie na eksplozje, pożary,  katastrofy kolejowe, trzęsienia ziemi, walki byków, wielkie 
uroczystości, przemówienia polityków oraz na cały serwis  ryczący się mórz 
południowych.

Ale z punktu widzenia tematyki i przydatności dla ewentualnego filmu nic nie zadowala 

tych trzech panów. Bo nawet  B-Picture musi od czasu do czasu mieć pozór autentyzmu, 
a najtańszy sposób pokazania autentyzmu to wycięcie całych   scen ze starych kronik 
aktualności,   pod   warunkiem,   by   sceny   te     przemawiały   do   widza.   W   pewnej   chwili 
producent naciska   guzik, na którym widnieje napis „powtórzyć". Trojka patrzy po   raz 
drugi na ekran, na którym przesuwa się 800 metrów   katastrofy kolejowej. Producent 
każe wreszcie zapalić światła.  Temat został wybrany.

- Masz główną scenę - mówi do zobojętniałego na wszystko  scenarzysty. - Zrób mi 

scenariusz do tej przeklętej bzdury na  pojutrze.

Reżyser, któremu kontrakt zabrania zabierać głos w tej   sprawie i który spał przez 

większą część pokazu, zsuwa na tył  głowy swoje sombrero (reżyserzy B-Pictures noszą 
bowiem   kapelusze sombrera) i wychodzi bez słowa. W trzy dni później   zaczyna się 
kręcenie.

Tym   razem   odwieczny   Bob   gra   rolę   pierwszego   oficera   na     pięknym,   dużym   i 

oczywiście eleganckim jachcie, podczas gdy   Sally jest dla odmiany córką właściciela 
tego   jachtu.   Spotykają     się   po   raz   pierwszy   w   małej,   bocznej   uliczce,   gdzie   Sally 
zbłądziła, bo tak było wygodniej scenarzyście, i została   zaczepiona przez brudnego 
Meksykanina z bokobrodami.  Meksykanin na widok pełnych kształtów Sally dopada ją  i 
obejmuje z lubieżnym wyrazem twarzy. Bob zjawia się  w samą porę, aby uratować Sally 
od „przyszłości gorszej niż   śmierć. Czarny charakter przegrywa przez K.O. Rezultat: 
teraz Bob może liczyć na to, co przyciągało Meksykanina - na  ekranie zbliżenie: Bob i 
Sally całują się.

Następnym razem spotykają się na jachcie jej ojca, gdzie   Sally organizuje wieczór 

taneczny.   Bob   patrzy   na   nią   z   mostka     kapitańskiego   i   jest   strasznie   zazdrosny   o 
szczeniaka, który jej  nadskakuje.

Bob i tym razem zabiera się ostro do nowego konkurenta,   ale Sally odrzuca jego 

pomoc i przeto rycerstwo jego idzie na   marne. Bob odchodzi wściekły, podczas gdy 
Sally jest coraz  to weselsza. Jednak od czasu do czasu podkład muzyczny  powraca do 
jednego   z   lajtmotywów   Wagnera,   co   w   Hollywood     oznacza   nadchodzące 
niebezpieczeństwo.   Jest   to   wystarczający   powód,   aby   jacht   nagle   doznał   silnego 
wstrząsu  i z jakichkolwiek powodów zaczął gwałtownie tonąć. Fatygant  Sally okazuje 

28

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

się niesłychanym tchórzem, ale Bob ratuje po   prostu wszystkich. Sally pomaga mu, 
będąc w siódmych  potach. Jej ponuremu ojcu drżą kąciki ust.

Pomiędzy tymi wzruszającymi scenami widać najwspanialsze  zatonięcie okrętu, jakie 

sobie   można   wyobrazić,   zmontowane     z   nieskazitelnie   wyglądającym   pierwszym 
oficerem, który ani   na chwilę nie opuścił atelier; z fontannami wody pryskającymi   na 
doskonale uczesanego ponurego ojca oraz ze scenami  paniki umiejętnie splecionymi z 
głupkowatą twarzą nieszczęśliwego szczeniaka.
Wszystko jednak kończy się dobrze. Bob nie tylko dostaje  medal imienia Carnegi za 
ratowanie rycia, wręczony przez prezydenta w Białym Domu, ale ponadto wcale niezły 
czek od  nadal ponurego ojca Sally. Jako dodatek naturalnie dostaje  Sally (wraz z jej 
pełnymi kształtami), bo po to w ogóle istnieją  Bob i Sally.

I oto jeszcze jeden B-Picture gotów. B-Pictures tak bowiem  nazywają się drugorzędne 

filmy   produkowane   w   Hollywood     masowo,   wyłącznie   na   wewnętrzny  rynek  Stanów 
Zjednoczonych A.P."

Powyższy cytat, którym się „podparłem", pochodzi z reportażu Raymonda Regulskiego 

zamieszczonego w 116 numerze   tygodnika „Przekrój" z dnia 29 VI 1947 roku. Mam 
wrażenie,   że cytat ten wystarczyłby od biedy zamiast recenzji z filmu   „Sprawa pilota 
Maresza"   i   mógłbym   na   nim   śmiało   poprzestać,     gdyby   nie   patologiczne   skąpstwo 
naczelnego redaktora.

Bolesław Michałek słusznie nazywa ten film ,,samolotem  w różowych obłokach"; tak 

samo   słusznie   bohaterów   tego     filmu   nazywa   Aleksander   Jackiewicz   „chłopcami 
malowanymi". Istotnie. Oglądając ten film, raz po raz przecierałem ze  zdumieniem oczy - 
dokąd uniósł mnie sen i życie? Te   luksusowe wnętrza, ci skromni pracownicy „Lotu" 
będący  właścicielami samochodów i motocykli, ten blichtr - w jakimś  to dzieje się kraju? 
Mamy  więc  film  - odtrutkę.  Odtrutkę    przeciw zatłoczonym  tramwajom,  kolejkom  po 
mięso, pijakom  i chuliganom na ulicy, wściekłości na parę dni przed pierwszym; i w tych 
ponadziemskich kategoriach „Maresz" jest na  pewno dobrym filmem. „Maresz" stwarza 
pewne   wzory,   za     którymi   tak   okropnie   i   beznadziejnie   tęskni   publiczność;     mamy 
romantycznego mężczyznę, mamy coś w rodzaju trójkąta, coś w rodzaju zazdrości; coś 
w rodzaju miłosnej udręki,  coś w rodzaju szlachetnej dziewczyny - w sumie jednak nie 
tworzy to prawdy o żadnej udręce, o żadnej miłości, o żadnych  konfliktach i o żadnym 
czasie. Mój Boże jakże daleko film ten  jest od „Skarbu" będącego filmem tego samego 
reżysera.     „Skarb"   oglądany   teraz   zyskuje   nieporównanie,   jest   naprawdę     komedią 
realistyczną, filmem o prawdziwych ludziach i o prawdziwych troskach. „Maresz" jest 
tylko schematyzmem na różowo, schematyzmem w obłokach. Na ziemi dzieje się wiele 
smutnych i ciemnych spraw, ale niebo jest za to różowe.   Mamy więc film o różowym 
niebie.

Jest jednak w tym filmie nadzieja, i to chyba duża. Nadzieją   tą jest Wieńczysław 

Gliński. Przyznam się, że patrzyłem na  tego aktora z wielką przyjemnością. Skromny, 
naturalny   i prosty, stworzył w sumie przekonywającą sylwetkę; pierwszy   chyba raz 
widziałem w filmie polskim człowieka zachowującego się i mówiącego normalnie. Życzę 
mu, aby następny  film. w którym będzie grał, mimo wszystko rozgrywał się na  ziemi.

„Po prostu" 19;1956, Warszawa

29

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Dopóki żyje człowiek

Siedemdziesiąt   pięć   lat   temu,   dnia   dziewiątego   lutego   1881     roku,   sto   tysięcy 

mieszkańców St. Petersburga odprowadzało  na miejsce wiecznego spoczynku trumnę 
ze zwłokami człowieka, którego życie było pasmem udręki i upokorzeń, nędzy  i cierpień, 
samotności i klęsk. Człowiek ten nazywał się  Fiodor Michajłowicz Dostojewski. Historia 
nie przekazała  potomnym nic prócz daty; nie wiadomo, czy był to dzień  deszczowy, czy 
chmurny,   mroźny   i   czysty,   czy   też   ponury     i   pełen   mgieł;   obok   daty   pogrzebu 
Dostojewskiego   historia     nie   przekazała   nic,   prócz   okrutnie   ironicznego   faktu,   że 
pomiatanego i cierpiącego nędzę przez całe życie człowieka  odprowadzało pół miasta - 
w tym kwiat ówczesnej arystokracji  rosyjskiej. Jeśli istniałoby życie wieczne, Dostojewski 
- ta   najbardziej w historii literatury rosyjskiej tragiczna postać   - nie zaznałby jednak 
spokoju w owej krainie, którą sam  nazwał ,,ciemnym pokojem o zamkniętych drzwiach i 
oknach,   pełnym pająków". Żadnego chyba pisarza nie odczytywano   tak różnorodnie, 
tak   niesprawiedliwie   i   fałszywie;   wokół     żadnego   pisarstwa   nie   narosło   tyle 
najrozmaitszych mitów;  o żadnym pisarzu inni pisarze nie pisali w sposób tak  różnoraki.

Trudno jest znaleźć prawdę o Dostojewskim, trudno jest  pojąć prawdę, którą on sam 

chciał dać ludziom.

Cała twórczość Dostojewskiego to właściwie monolog rozpisany na głosy, monolog 

traktujący   o   prawdzie.   U   Dostojewskiego,   począwszy   od   głównych   bohaterów, 
skończywszy na
postaciach epizodycznych, wszyscy szukają prawdy; ci ludzie,  którzy nigdy nie żyli i żyć 
nie będą, bez przerwy miotają się  rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejś prawdy, jakiejś 
idei,  która wyjaśniłaby im zagadkę życia i usprawiedliwiła ich byt  na ziemi. U żadnego z 
pisarzy, których znam, to pragnienie  prawdy nie występuje z tak wściekłą namiętnością. 
Dostojewskiego nie da się porównać ani do Szekspira, ani do Balzaka,  ani do Conrada. 
Dostojewski to osobna wielka literatura  będąca jednocześnie jej zaprzeczeniem; nie ma 
bowiem drugiego pisarza, którego styl byłby tak szary, tak nieefektowny,  tak rozpaczliwie 
gazeciarski. Dostojewski nie potrafił odtworzyć świata zewnętrznego. Czasem usiłuje 
sklecić jakiś  pejzaż, czasem usiłuje opisać księżyc jakiejś nocy, zaułek czy  schody, lecz 
natychmiast, rozdzierając całą zewnętrzną powłokę, wdziera się w każdą myśl i uczynek 
człowieka.

Dostojewski - to monolog jednego człowieka, wciąż tego  samego, w najrozmaitszych 

przypadkach tego samego. Człowiek Dostojewskiego jest monomanem - monomanem 
jest   opętany samobójca Kiryłow i monomanem jest Alosza Karamazow, monomanem 
jest Raskolnikow i monomanem jest  Nastazja Filipowna; człowiek Dostojewskiego jest 
człowiekiem     wołającym   z   samego   środka   piekła   o   gwiazdę   prawdy.   Szuka     jej   w 
zbrodniach, własnej udręce, hulankach, miłości i cierpieniach; w zatraceniu siebie szuka 
jej obłąkany i piękny  Mikołaj Stawrogin, w dzikiej miłości goni za nią Karamazow,  po 
omacku, w biblijnej dobroci pragnie osiągnąć ją Idiota,  w plugawej zbrodni - zbuntowany 
Raskolnikow. Urzędnicy,   kupcy, sługusy i łapownicy, zbrodniarze i oszalałe z miłości 
kobiety wciąż wyciągają ręce   po  prawdę.  I  tu  kończy się    geniusz Dostojewskiego: 

30

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

pochylony nad mikroskopem życia   Dostojewski daje swym ludziom prawdę, której nie 
zechce  przyjąć nawet pięcioletnie dziecko. On sam, uwrażliwiony jak  nikt na krzywdę i 
poniżenie człowieka, okazuje się dzieckiem,  kiedy chce wyrwać człowieka z piekła, w 
którym żyje.   Proponuje człowiekowi filozofię, którą przyjąć można tylko   w delirium, i 
tylko w delirium z niej korzystać - w życiu jest ona szmacianym strachem na wróble. Tak 
jak i Tołstoj,  Dostojewski widział noc swego narodu - może nawet widział,  jak nikt przed 
nim - lecz gwiazdy wskazać nie potrafił.

Jak każdy człowiek, który łamie się w walce o jakąś ideę   i zdradza ją, Dostojewski 

nienawidził rewolucji. Zatruty  cierpieniem i klęskami, pamiętny do końca życia luf plutonu 
egzekucyjnego,   Dostojewski   przestał   rozumieć   dążenia   swego     narodu.   „Biesy"   ta 
najpotworniejsza i najwspanialsza chyba  powieść na świecie, jest tylko karykaturą, i to 
karykaturą   zrobioną przez rysownika, który nienawidzi swego modelu  i złośliwie traci 
proporcje. Dostojewski nie rozumiał rewolucji;   przedstawił ją tak, jak przedstawiają ją 
stare ciotki na prowincji  swym cnotliwym siostrzenicom, wmawiając im, że bolszewik  to 
samo, co podpalacz i gwałciciel, anarchista i morderca,  podpalacz kościołów i głosiciel 
wolnej miłości. Dostojewski  przegrał swą szansę napisania genialnej powieści o ruchu 
rewolucyjnym; Dostojewski przestaje być genialnym artystą,  przestaje być wyrazicielem 
cierpień swego narodu - jest tylko   małym sklepikarzem, który boi się o swój kramik i 
strach  usiłuje pokryć frazesami, w które sam nie wierzy. Jego  „Szigalewszczyzna", jego 
wizja przyszłego świata podobna jest  do bełkotu Orwella - mordy, pożary, zniszczenie 
indywidualności   ludzkiej,   kajdany,   oszustwo   i   świst   bata.   „W   szigalewszczyźnie   nie 
będzie pragnień - woła Wierchowienski. Pragnienia i cierpienia - dla nas; dla niewolników 
- Szigalewszczyzna". I znów Dostojewski przestaje być geniuszem: jest   sześcioletnim 
chłopcem, który jest słaby i nie mając sił na  stoczenie bójek z rówieśnikami - zabawia 
się   wyrywaniem     skrzydeł   muchom   w   przekonaniu,   że   płynie   stąd   jednakowa 
satysfakcja. Aż dziw bierze, że ten geniusz, tak wrażliwy na  każde cierpienie człowieka, 
okazuje się dzieckiem wtedy,  kiedy chodzi o najświętszą sprawę świata.

Nie wiem, czy Dostojewski fascynuje współczesnych dzisiaj  z taką samą siłą, z jaką 

ich fascynował lat trzydzieści  temu czy czterdzieści. Czas się zmienił: ludzkość przeszła 
od   tego   czasu   przez   dziesięć   wojen,   przez   obozy   koncentracyjne,   pacyfikacje   i 
najstraszniejszy terror; ludzkość otrzymała już swoją porcję, wobec której Dostojewski ze 
swymi   ciemnościami jest figlarnym pacholęciem. Dzisiejszy człowiek   inaczej odczyta 
książkę Dostojewskiego, niżby odczytał ją  lat temu trzydzieści czy nawet dwadzieścia. 
Człowiek jest   uodporniony na grozę - codziennie na świecie giną ludzie,   codziennie 
świat jest widowiskiem nowych zbrodni, nowych  aktów przemocy i bezprawia. Ludzkość, 
sterroryzowana bombą I3, ludzkość, rozpaczliwie broniąca się przed „A-day",  stracha już 
proporcje cierpienia i nie wiem, czy obłęd   Stawrogina, miłosna udręka Karamazowa, 
cierpienie Myszkina wstrząsną dzisiaj kimś do tego stopnia, aby przyłożyć  sobie pistolet 
do skroni. Wiek XX jest epoką innych namiętności - Dostojewski leży przed nami odarty 
ze zgrozy.  Lecz myślę, że należy on do nieśmiertelnych, tak jak Dante,  Szekspir czy 
Leonardo   da   Vinci.  Czas,  który  pozbawił  Dostojewskiego  grozy,   uwypuklił  inne   jego 
wartości,   które     potrafią   przejmująco   przemówić   do   ludzi   rozumnych   wieku 
dwudziestego. Wartość Dostojewskiego polega nie tej filozofii   przez niego wyrażonej, 

31

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

lecz na sile pragnień jego bohaterów,  na ich dążeniach do prawdy, szczęścia i miłości. 
Dostojewski  - to dokument hańby, w której żył najpotężniejszy dziś  naród świata. Hańby 
swego narodu nikt nie pokazał tak  jak on; cierpień swego narodu żyjącego wówczas w 
cieniach  szubienic, w strachu przed ciosem bicza - nikt z równą  wściekłością i pasją nie 
przekazał tak jak on. A przez   to - Dostojewski mimo woli może stał się ostrzeżeniem 
przed dnem, na jakie wpaść może człowiek. Ostrzeżeniem,  a więc - znowu mimo woli 
apelem o wyzwolenie człowieka  z koszmaru.

I w tym - według mnie - kryje się wielkość tego człowieka,  którego przez trzy ćwierci 

wieku bezustannie pomawiało się  o chorobę i rozkładowość.

imię tego, co jest przed nami, nie wolno zapominać  o świecie dnia wczorajszego. 

polskiej literaturze dziesięciolecia jest między innymi dlatego tak niewiele wartości, że tak 
mało jest w niej prawdziwych cierpień, bólu i klęsk, jakie  poniósł w tym czasie człowiek. 
Jej świadectwo o cierpieniach  ludzkich jest równie nikłe jak stroje tancerek w variete.  I 
nigdy już czytelnik nasz, który otworzy jedną z tych książek   za lat dwadzieścia, nie 
dowie się, jak wyglądał miłosny obłęd   w sześciolatce, co czuł samotny, pod jakimś 
względem   zakompleksiony   człowiek   podczas   budowy   Huty   Lenina   i   jak     wyglądała 
prawdziwa ludzka nienawiść w okresie budowy  
Świadectwo naszej literatury o zmaganiu się  człowieka z nocą życia jest świadectwem 
na miarę szkółki  niedzielnej. Dostojewski jest nocą i temu zaprzeczyć się nie  da; jest on 
nocą, o której trzeba pamiętać, trzeba pamiętać, by   zyskać sprawiedliwą proporcję 
czasu; trzeba pamiętać o niej  wtedy, kiedy do serca wkrada się strach i zwątpienie. Jest 
nieśmiertelny   przez   to,   że   najwięcej   powiedział   o   wiecznych     sprawach   człowieka. 
Błądził, gdyż żył podczas najokrutniejszej  nocy, a nie potrafił odnaleźć światła; błądził, 
gdyż rył w nocy  co krok napotykając na nieszczęścia i cierpienia, które przygniotły go i 
zmyliły mu drogę do światła. Dostojewski jest  krzykiem znad ciemnej rzeki; lecz dopóki 
żyje na świecie   człowiek pożądający miłości, sprawiedliwości i honoru, czytać   będą 
Dostojewskiego   choćby   po   to,   aby   nigdy   nie   popadło     w   odrętwiający   sen   ludzkie 
sumienie.

„Polska" 7/1956, Warszawa

Eseje Marka Hłaski  dla „Die Weltwoche"

W latach 1965-66 Marek Hłasko opublikował cztery eseje szwajcarskim tygodniku „Die 

Weltwoche" wychodzącym w Zurychu. Były to kolejno: „Pięć rubli i Kozak z riazańskiej 
guberni  - Stracone szanse polskiej literatury'; 4 czerwca 
1965 (nr 1647);  „Od Ikara do 
,Jamesa Bonda. Mit wyzwolonego człowieka';   17 września 
1965  (nr  1662j;  „Straszni  
śmieszni'; 26 listopada 1965 (nr 1672); „Powojenny film w Polsce ; 13 maja 1966   (nr 
1696j.

Przypuszczalnie teksty te powstały podczas pirania .,Pięknych  dwudziestoletnich". W 

każdym z nich znajdziemy bowiem tematy   i  wątki  znane z tej  książki,  które jednakże 
zostały   rozwinięte   lub     zmienione,   zapewne   z   uwagi   na   odmiennego   adresata   - 
czytelnika     niemieckojęzycznego.   Ponieważ   Hłasko   nie   władał   biegle   niemie
ckim, 

32

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

przekładu   dokonał,   Janusz   von   Pilecki,   tłumacz   z   Monachium,     który   przełożył   na 
niemiecki również inne utwory Hłaski.

O esejach Hłaski w „Die Weltwoche" kilkakrotnie informowały   w rubryce „W oczach 

Zachodu"londyriskie „Wiadomości'; a w notatce „Hłasko w roli Hostowca" („Wiadomości'; 
Londyn 
1965, nr  43, s. S) ubolewano, iż szansy publikowania w „Die Weltwoche"  nie  
znalazł Pazaet Hostowiec (perzy Stempowski), „król polskiego  eseju'; także mieszkający 
w   Szwajcarii.   Autor   notatki   przyczyn     tego   dopatrywał  
się   w  „niefotogeniczności" 
Hostowca i mało   pociągającej dla massmediów, nie stukującej rozgłosu, „zwykłości" 
jego osoby. ,hak czytelnik za chwilę się dowie, przyczyna neeobecności  Hostowca na 
łamach „Die Weltwoche" była inna.

Mieczysław   Grydzewski,   redaktor   naczelny   „Wiadomości"   proponował   Hłasce 

publikację   polskich   oryginałów   artykułów.   Nie     doszło   do   tego.   Hłasko   najwyraźniej 
traktował  owe teksty jako    nieistotny  margines  własnej twórczości. Świadczą  o  tym 
fragmenty  dwóch listów do Grydzewskiego, tyczące tej sprawy:

List   z   5   X   1965:   „(...)O   ile   pamiętam,   napisałem   dla   „Die     Weltwoche"   artykuł   o  

bohaterze filmów szpiegowskich  imieniem   James Bond. Przy okazji wspomniałem o 
tym, że Paweł Hostowiec  opowiadał mi o zamachu na cara, którego dokonał 
Sawinkow. 
(...)Rękopisu nie mam; nie przywiązuję do tego rodzaju artykułów  żadnej wagi; na film z 
Bondem musiałem iść, gdyż tak mi kazał  mój szej - publiczność w Szwajcarii szaleje za  
Bondem (...)".

List z 20 X  1965: „(... j  W ostatnich „Wiadomościach "przeczytałem o sobie i o tym 

idiocie, Jamesie Bandzie. Dziękuję za mile sława.  ,Ja sam ten esej uważam za idiotyzm 
- to jest dla, jak to się mówi,   popularnego czytelnika i pisząc dla nich nie należy ani 
chwili  zapominać o tym, że poza skandalami z życia gwiazd filmowych  i giełdą nic tych 
ludzi nie interesuje. I jeszcze jedno - ja mam do  dyspozycji cztery strony maszynopisu, i  
jeśli napiszę trochę drożej   - skreślają nie pytając mnie wcale o radę. To, co czytam  
potem,  
nie ma   nic wspólnego z esejem napisanym przeze  mnie.  Dlaczego nazywają 
mnie  buntownikiem? Żeby mieć małpę grającą na pianinie. To   wszystko.  Wybierają 
zawsze fotografie, na których wyglądam jak  kryminalista - dobre 
niszczą natychmiast z 
szatańskim śmiechem. Jeśli   Pan wierzy w Boga - proszę tego nie drukować. Pan  
ośmieszy mnie   tylko. Powtarzam - to jest dla matołów, to nie jest dla poważnego 
tygodnika   literackiego.   Pan   uczyni   mi   krzywdę.   Po   co?   Ja   to   przecież     piszę   dla 
pieniędzy, to wszystko. Natomiast nie ma Pan racji co do   Szwajcarów. Redaktor„Die 
Weltwoche"   zaproponował;     Hostowcowi     współpracę   i   bardzo   się   na   to   cieszył   -  
Hostowiec przeczytał jeden  numer „Die Weltwoche" i oświadczył, że mu się gazeta nie  
podoba.     Mimo   moich  i  mojego  redaktora   nalegań  -   Hostowiec   nie  
zmienił   swojej 
decyzji. Cóż można w takim wypadku zrobić (...)"

1

Pomimo   tej  opinii  o   własnych   tekstach,   dodajmy   -   niewątpliwie     przesadzonej   z 

charakterystyczną dla Hłaski autoironię, chyba   warto po  latach przypomnieć polskim 
czytelnikom   te   zapomniane     eseje,   oddające   gusta,   zapatrywania,   temperament 
polemiczny     i   poczucie   humoru   ich   autora.   Próby   odnalezienia   polskich   oryginałów 

1

  *  Oba   listy   znajdujące   się   w   archiwum   „Wiadomości"   uprzejmie     udostępniła   mi   p.   red.   Stefania 

Kossowska, za co dziękuję.

33

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

okazały się bezowocne (wszystko wskazuje na to, że zaginęły  albo po prostu zostały 
zniszczone przez samego Hłaskę), pozostała   więc tylko możliwość ponownego ich  
spolszczenia ze świadomością,  iż będzie to jedynie przybliżona wersja oryginału. Obok  
tekstów  drukowanych w prasie izraelskiej i przedruków prasowych wcześniej  wydanych  
opowiadań, eseje pisane dla „Die Weltwoche" należę do  najobszerniejszych publikacji  
Marka Hłaski w prasie zachodniej po  wyjeździe Autora z Polski.
Krzysztoj Bodanko

Pięć rubli i Kozak Riazańskiej Guberni

Stracone szanse polskiej literatury

Przed wielu laty, kiedy rządził jeszcze car Mikołaj II, w pewnym szynku zapytano 

Kozaka, którego niezbadany los   rzucił do riazańskiej guberni: „Co byś zrobił, gdyby 
uczyniono  cię carem?" Kozak pogrążył się w posępnym zamyśleniu  i rzekł po długiej 
chwili:  ,,Buchnąłbym   pięć  rubli   i   zwiał".    Taka   była  w   przybliżeniu  sytuacja,  z  którą 
skonfrontowana  została po wojnie polska literatura. Obiektywnie patrząc pisarze  polscy 
byli i są jeszcze w idealnym położeniu. W ich kraju jest  wszystko - cierpienie, jakiego 
próżno by szukać na całym   świecie, procesy przeciw heretykom, szpiegom, nędza, 
upadek   moralny, zdziczenie, pijaństwo, tortury policji politycznej,   ogólna rezygnacja i 
ostateczna   rozpacz.   Przypuszczalnie   niewiele   jest   krajów   na   naszej   planecie,   gdzie 
nieszczęście     przybrało   tak   koszmarne   formy,   że   jakakolwiek   walka   o   zmianę 
panujących stosunków d priori wydaje się bez sensu. Jestem  zdania, iż ten fakt nawet 
nie dotarł do świadomości większości   mieszkańców. Dla pisarza taka konstelacja jest 
wyśmienita  - tylko usiąść i pisać o rzeczach rozgrywających się wokół.   Nie potrzeba 
wielkiego talentu epickiego, jak się na ogół  uważa, aby przedstawić koszmary swoich 
czasów. Solidna  praca kronikarza w zupełności wystarczy. Wrażenie wywiera  całość, 
jeśli spojrzeć obiektywnie. Niestety, ponad obiektywizmem znajdują się jeszcze dwie 
instytucje zabraniające pisarzom  w pełni zakosztować słodyczy ich czasów. Nazywają 
się one:  cenzura i partia.

Jak to możliwe, że renesans - okres trwający stosunkowo

krótko, epoka morderstw, intryg i sztyletów, i czas wzlotu  i upadku wielu władców - że 
ten krótki czas przyniósł tak  bogaty zastęp mistrzów pędzla i dłuta, iż wyliczenie tylko 
najwybitniejszych   spośród  nich   mogłoby   wypełnić   całą  książkę,   a   z   drugiej   strony   - 
rewolucja i późniejszy kult Stalina nie  przyniosły żadnego naprawdę wielkiego pisarza, 
rzeźbiarza,   malarza czy poety? Przy czym zbyteczne byłoby pisać o okropnościach 
owego okresu, nawet ci czytelnicy bowiem, którzy  nie interesują się specjalnie sprawami 
Europy Wschodniej są  stosunkowo dobrze zorientowani, jak rozegrała się rewolucja  i 
kolektywizacja w Rosji i czym była era Stalina dla ludzi  w Rosji i Europie Wschodniej.

Fascynujący problem - nawet dla mnie, urodzonego w kraju,   który w owym czasie 

przypominał   kupę   śmieci   otoczoną     drutem   kolczastym.   Spośród   pisarzy   rosyjskich 

34

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

jednemu tylko  udało się przedstawić wielką rozpacz czasów, w których  przyszło mu żyć: 
Michaiłowi Szołochowowi. Ale dotyczy to  tylko jego pierwszej książki. Już następne są 
zakłamane.

Powstały w strachu, w myśl receptury partii, tej samej zresztą  partii, która wcześniej 

wyniosła go na piedestał proroczo-wizjonerskiego geniusza i mianowała członkiem Rady 
Najwyższej ZSRR Biedny Szołochow. Jak nietrudno zobaczyć w następnych książkach, 
wcale nie czuje się dobrze na swoich koturnach  (myślę tu o ,,Zaoranym ugorze"). Dzieła 
pozostałych radzieckich  autorów czasu rewolucji - książki Fadiejewa, Leonowa i innych 
mistrzów z Gorkim na czele nie mają artystycznej rangi  ,,Cichego Donu" Szołochowa (z 
jednym wyjątkiem nigdy nie  wydanego oficjalnie w języku rosyjskim ,,Doktora Żiwago" 
Borysa Pasternaka) i nawet ich wartość dokumentalna wydaje się  przeciętna. Myślę, że 
przyszłemu   kronikarzowi,   który   miałby     podjąć   próbę   opisu   naszych   nieszczęsnych 
czasów,   książki   te     niewiele   pomogą.  Ale   może   mylę   się,   może   mają   one   wartość 
właśnie   dokumentów   zakłamania.  A  jeśli   tak,   to   tylko   zakłamania,   nigdy   świadectw 
rozpaczy. Partia trzyma mózgi swoich  bardów w stalowej łapie i nie ma wątpliwości, iż 
ten makabryczny kontredans trwać będzie aż do końca sowieckiego imperium. Zająłem 
się nieco dłużej literaturą sowiecką dlatego, że  wydaje mi się niemożliwe zrozumienie 
polskich pisarzy bez   uprzedniego zaznajomienia się z tym, przez co przeszli autorzy 
radzieccy.

Wbrew temu, o czym donosiły zachodnie gazety, w Polsce   nigdy nie było żadnej 

rewolucji. Wszystko dokonało się   szybko i gładko - jedni okupanci odeszli a na ich 
miejsce   pojawili się nowi. Tym razem były to czołgi radzieckie.   Niestety, Rosjanie 
przywieźli w czołgach także rząd polski,  złożony z wyszkolonych w Moskwie niedobitków 
polskiej  partii komunistycznej. Byli to ludzie, którzy po rozwiązaniu  KPP w 1938 ratowali 
się przejściem do Rosji, a których  Stalin zapomniał zlikwidować albo też zachowaj na 
okazję     przyszłych  wypadków.  A  może   postąpił  po   prostu   jak   owi     ludzie,  którzy   z 
niepojętego   dla   nich   samych   impulsu     przechowują   różne   zupełnie   bezużyteczne 
przedmioty, na   przykład stare rondle, kalendarze dawno minionego czasu,   popsute 
żelazka i tym podobne rupiecie.

To byli ludzie, którzy w 1945 tworzyli rząd polski, i w kieszeni mieli już plany przyszłego 

systemu. Miała to być ludowa   demokracja; po upływie pewnego czasu mima się ona 
przemienić w socjalizm, a ostatecznie w komunizm. Na początku  jednak dozwolone było 
pisanie,   o   czym   się   chciało,   partia     spoglądała   łaskawie   i   życzliwie   na   poczynania 
duchów twórczych, rozpoczęto nawet flirt z katolikami. I, jak można się   spodziewać, 
literatura owego okresu obfituje w okupacyjne   koszmary, opowiadania partyzanckie i 
wspomnienia z obozów   koncentracyjnych, gdzie miliony spędziły lata okupacji. Naj-
lepszą   książką   o   prześladowanych   ludziach   jest   „Pożegnanie     z   Marią"   Tadeusza 
Borowskiego.   Chciałbym   się   zatrzymać     przy   osobie   tego   autora   i   jego   utworach, 
ponieważ ukazały się   one w języku niemieckim, a ponadto Borowski może posłużyć 
jako nader interesujący i typowy przykład.

Zaczynał jako poeta w czasie okupacji. W' Polsce nie było  wówczas gazet ani innych 

pism,   nie   licząc   oficjalnej   niemieckiej   prasy   propagandowej.   Mam   tu   na   myśli 
wydawnictwa   legalne,   bo   oczywiście   wychodziła   cała   masa   pisemek   podziemnych   i 

35

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

właśnie na łamach tych pism (czasem były to   tylko zatłuszczone, świeżo powielone 
kawałki papieru) debiutuje Borowski. Już w pierwszych wersach odnajduje swój  własny 
ton, co u początkującego pisarza raczej zadziwia;   z reguły bowiem nowicjusz szuka 
sobie mistrza, którego   kopiuje, albo za którym co najmniej podąża. Borowski jest od 
początku wierny tylko sobie i swojej mrocznej wizji świata,  w którym nie ma i nie będzie 
ładu   i   miłości.   Podczas   gdy   inni     poeci   owego   czasu   rozdzierając   szaty   opiewali 
nieszczęście,  mrok nocy, patriotyzm i wierność, Borowski pisze: „zostanie  po nas złom 
żelazny / i głuchy, drwiący śmiech pokoleń".

W   1942   zostaje   aresztowany   przez   gestapo   i   wywieziony   do     Oświęcimia,   gdzie 

trzymano   go   aż   do   końca   wojny.   Po     kapitulacji   pozostaje   w   Monachium   i   wydaje 
wspólnie z dwoma innymi autorami książkę pod tytułem „Byliśmy w Oświęcimiu". Jest 
ona dedykowana 7 Armii Amerykańskiej, która   przyniosła Borowskiemu wolność. (Tu 
trzeba  dodać,  że   krótko   przed  końcem   wojny  został  on   wraz   z  innymi    więźniami 
wywieziony   do   obozu   w   głąb   Rzeszy,   gdzie     wyzwolili   go   Amerykanie).   Książkę 
Borowskiego trudno jest   sklasyfikować. Nawet określenie ,,wspaniała" byłoby niewy-
starczające. Z drugiej zaś strony książka ta jest wyrazem tak  skrajnej niemoralności, iż 
język ludzki wydaje się zbyt ubogi,   by umieścić ją w ramach jakiejkolwiek istniejącej 
hierarchii  moralnej. Borowski spędził trzy lata w piekle i przechwala  się, iż te trzy lata 
przeżył. Był świadkiem powszedniego  brutalnego uśmiercania, a przetrwaj tylko dzięki 
własnemu  sprytowi i umiejętności przystosowania się do życia w tym  piekle. Kiedy inni 
pożerali się nawzajem, on dobrze wiedział,   gdzie znaleźć słoninę i francuski koniak - 
teraz chełpi się  swoim sprytem. Donosił współwięźniom o wydanych na nich  wyrokach 
śmierci, był wielokrotnie świadkiem ich śmierci   - sam przeżył i teraz pyszni się tym. 
Widział, jak miliony   ludzi pędzono nago do komór gazowych, jego oszczędzono.   Był 
twardy,   przebiegły,   służalczy   i   podły,   gdy   trzeba   -   czarujący   dla   katów,   posłuszny 
oprawcom chwali się tym, nawet  więcej, czyni to z szatańską przyjemnością. Nic więc 
dziwnego, iż książka ta uderzyła niczym bomba.

Literatura   Polski   zawsze   cierpiała   na   idiotyzm   i   patriotyzm,     na   frazesy   o   miłości 

bliźniego, miłości do ziemi i Boga, głupie  zwroty o męskiej odwadze i stwierdzenia typu: 
„Polska została  wybrana na Chrystusa narodów" i podobne bzdury - i oto  naraz pojawia 
się chłopak ledwo dwudziestoletni z umysłem  niczym miotacz płomieni.

Polacy byli bezradni wobec Borowskiego i jego książki,  zupełnie nie odpowiadała ona 

zwłaszcza ich idiotyczno-patriotycznemu pojmowaniu cierpień ludzkich, których wymiaru 
nie potrafiła oddać jakimkolwiek innym frazesem.

Ale nawet Oświęcim ze swoim piekłem nie jest w stanie  wyleczyć Borowskiego z jego 

polskości, owego »idiotyzmu",  z którego sam tak chętnie drwi. Wraca do Polski i wydaje 
drugą książkę, „Kamienny świat". Są to wspaniałe krótkie  opowiadania całkiem w stylu 
Celine'a i Hemingwaya, przeważnie dwu-, czterostronicowe, w których opluwa wszystko 
i   wszystkich.   Mimo   to   jest   to   wspaniała   książka   i   wydaje   mi     się   nawet   -   wbrew 
powszechnej opinii - lepsza od pierwszej.   Jednak Borowski zaczyna w niej marzyć i 
naraz przestaje być   pisarzem, jest Polakiem. Marzy o szczęściu bliźniego, o świecie 
sadu   i   miłości,   o   sprawiedliwości   dla   ludzi   i   o   nowym   porządku     losu   ludzkiego   w 
ogólności.

36

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

W Polsce ówczesnej nie ma żadnej siły społecznej zdolnej   realizować tego typu 

ideały.   Kraj   jest   zrujnowany,   wymęczony    wojną,   pozostawiony   na   łasce  losu  przez 
sojuszników, jednym  słowem: pokonany. Jedyną liczącą się siłą społeczną jest  partia. 
Borowski  zostaje  członkiem  partii  i   odtąd   pisze   to,   co    dyktują  bonzowie.  Powstają 
opowiadania bez literackiej rangi  i trudno rozpoznać w nich dawnego Borowskiego. Oto 
na   przykład szef oddziału partyzanckiego zabija wyrostka, którego   matka jest jego 
kochanką, i skoro tylko to zrobił, donosi jej  o tym i idzie z nią do łóżka. Cala historia 
rozgrywa się pod  patronatem nędznego i łajdackiego klechy, który to wszystko widocznie 
finansuje, a na końcu podaje mordercom święty   sakrament. Takie i podobne bzdury 
mnoży teraz pióro Borowskiego. Następnie porzuca on prozę na rzecz publicystyki;  w 
swoich   artykułach   nazywa   Amerykanów   bandytami   i   mordercami,   tych   samych 
Amerykanów,   którzy   przynieśli   mu     wolność   i   którym   zadedykował   swoją   pierwszą 
młodzieńczą   książkę. Teraz są dla niego bestiami, niosącymi śmierć   i zniszczenie 
rodzajowi ludzkiemu itp.. W końcu Borowski  rozpoczyna miażdżenie całej współczesnej 
literatury Zachodu  i czyni to bez uprzednich lektur i choćby ogólnego zapoznania  się z 
nią. Sartre, rzeczywiście niezły cwaniak, zostaje przez  Borowskiego obdarzony mianem 
lokaja   imperializmu  (tu     biedak  się  myli,   bo   Sartre   jest   co  najwyżej  lokajem  swojej 
popularności   i   własnego   konta   bankowego).   Faulkner,   największy   spośród   pisarzy 
amerykańskich, człowiek, którego   jedyną pasją jest sprawiedliwość wobec bliźniego, 
nazwany   zostaje faszystą, rzecz jasna bez przeczytania choćby jednej   jego książki. 
Hemingway, świetlisty wzór jego pierwszych   opowiadań, teraz jest dla Borowskiego 
niczym więcej, jak   bydlakiem działającym na rzecz bomby atomowej, która   mogłaby 
dobrym i kochanym Rosjanom przynieść śmierć  i zniszczenie itd.. Wszystko, co pisze, 
jest   pełne   nienawiści     i   jednocześnie   przerażająco   bezsilne.   Partyjni   bonzowie   są 
zadowoleni   i   Borowski   urasta   do   symbolu   pisarza   zaangażowanego,   w   sensie 
pożądanym   przez   partię.   Na   końcu   jednak    idylla   pryska.   Borowski   umiera   w   stylu 
bohaterów   Dostojewskiego,   jakkolwiek   śmierć   jego   nie   pozbawiona   jest   humorys-
tycznego posmaku; w nocy, kiedy rodzi się jego pierwsze  dziecko, otwiera kurek od gazu 
i rozstaje się ze światem, który   w tak osobliwy sposób ukochał. Partia funduje mu 
wystawny   pogrzeb, a oficjalny komunikat lekarski oznajmia, iż śmierć   Borowskiego 
spowodowały nieuniknione następstwa męczeńskich przeżyć w Oświęcimiu.

Jak już wspomniałem, nie było wówczas w Polsce siły   społecznej będącej w stanie 

przywrócić spokój i rozsądek  - oprócz partii. Katolicka organizacja „Pax", której zarząd 
kontrolowany jest aż do dziś przez służbę bezpieczeństwa,  miała i ma tak odpychający 
charakter, że żaden człowiek   zachowujący choć odrobinę poczucia własnej godności, 
nie  mógłby być jej członkiem. Inne grupy nigdy się nie liczyły  i nie liczą, także dzisiaj. A 
więc pozostaje jedynie partia   komunistyczna jako reprezentująca silę i dynamizm - 
przynajmniej, gdy chodzi o iluzje pisarzy. Zakochują się tedy pisarze  bez wyjątku w partii 
-   a   nie   zapominajmy,   że   Polska   jest     pokonana   i   zniszczona,   że   inteligencja   jest 
wytępiona częściowo  przez Hitlera, częściowo przez wielkiego nauczyciela Stalina  - bo 
partia jest symbolem siły i ona obiecuje pomoc w uciążliwym poszukiwaniu wyjścia z 
błędnego koła.

37

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Drugim prototypem nieszczęśliwie zakochanego jest Jerzy   Andrzejewski, także od 

dawna znany czytelnikowi niemieckojęzycznemu. (Ograniczam się w tym artykule ze 
względów  oczywistych do tych tylko pisarzy polskich, których utwory  zostały przełożone 
na niemiecki, francuski lub włoski, ponieważ chciałbym, aby zainteresowani czytelnicy 
szwajcarscy  sami mogli zapoznać się z książkami wymienionych autorów).

Jerzy   Andrzejewski   debiutował   przed   wojną   i   nosił   wówczas   stempel   pisarza 

katolickiego z powodów dla mnie osobiście zupełnie niezrozumiałych, może dlatego, iż 
nie potrafiono znaleźć dla niego żadnej innej etykietki, a może  dlatego, iż my, Polacy, 
lubimy nawzajem się szufladkować,   klasyfikować, katalogować i oskarżać, gdy tylko 
nadarzy     się   okazja.   Równie   dobrze  można   było  tego   autora   tytułować     szpiegiem 
japońskim   albo   przybić   mu   stempel   przewodniczącego   Zjednoczenia   Magików 
Cyrkowych Holandii - katolickim pisarzem nie był nigdy. Ale nie to jest najważniejsze. 
Andrzejewski był i jest dla mnie największym talentem  wśród pisarzy swego pokolenia.

Pierwsza jego (przedwojenna) powieść zatytułowana jest   „Ład serca". Po wojnie 

opublikował tom opowiadań „Noc".  Znakomite opowiadania, w których autor artystycznie 
dojrzałymi 
środkami   oddaje   patos   i   grozę   czasów,   w   jakich     przyszło   mu   było   żyć.   Są   to 
wstrząsające i piękne historie; jedna z nich pozostanie mi w pamięci na zawsze: młody 
chłopak skazany przez Niemców na śmierć denuncjuje swego  jedynego przyjaciela jako 
wspólnika nie popełnionego przestępstwa - ze strachu przed samotną śmiercią. Giną 
razem,  a w obliczu plutonu egzekucyjnego zdradzony podaje rękę  zdrajcy niosąc mu 
pociechę przed śmiercią. W 1948 wychodzi  powieść Andrzejewskiego „Popiół i diament" 
(znana na   Zachodzie także dzięki filmowi Andrzeja Wajdy pod tym   samym tytułem). 
Opowiada ona o młodym konspiratorze,  który zgodnie z rozkazem swoich wojskowych 
przełożonych    po   zakończeniu   wojny  ma  nadal   działać  i   zabijać.  Przybywa    on   do 
miasteczka,   aby   wykonać   wyrok   na   komuniście   -   osobistości   o   istotnym   dla   partii 
znaczeniu - i zakochuje się  w młodej kobiecie. Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpoczął 
nowe   życie   z   ukochaną,   ale   rozkaz   organizacji   brzmi:   zabijać     dalej.   W   sporze   z 
przełożonym udaje mu się uzyskać zapewnienie, że po zabiciu komunisty będzie mógł 
powrócić do   cywilnego życia, które tak chętnie rozpocząłby u boku swojej   kochanki. 
Zabija więc, ale w końcu sam ginie trafiony  przypadkowymi kulami patrolu, który o jego 
zamachu nic nie  wie i nie mógł wiedzieć.

Jest  to  opowieść  o  ostatnich  trzech  dniach  młodego     terrorysty,  więc  nasuwa  się 

skojarzenie z trzema ostatnimi   dniami Roberta Jordana, bohatera „Komu bije dzwon" 
Hemingwaya. On także spędza trzy ostatnie dni i noce  swojego życia z kobietą, którą 
właśnie   poznał;   jednakże     utwór  Andrzejewskiego   jest   o   wiele   lepszy   od   powieści 
Hemingwaya,   której   nieznośny   patos   z   trudem   tylko   można     wytrzymać.   Powieść 
Andrzejewskiego   wywołała   w   pewnych     kręgach   społecznych   znaczne   i   zrozumiale 
poruszenie - był   to czas, kiedy sława bojowników podziemia była jeszcze   świeża i 
mocna.   Postać   młodego   człowieka   została   ukazana     autentycznie   i   prawdziwie   (w 
przeciwieństwie   do   postaci     komunisty)   i   wielu   dostrzegało   w   jego   dylemacie   swój 
własny los lub też swoich braci i dzieci. Partia zaczęła  interesować się Andrzejewskim i 
przystąpił do niej, podobnie jak przed nim Borowski. Został posłem na Sejm - przy-

38

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

puszczam,   iż   do   dzisiaj   nie   wie,   z   jakiego   okręgu   wyborczego     został   wybrany, 
najważniejsze, że go wybrano - odtąd pisał  tak, jak partia uważa za przydatne dla siebie. 
I stało się z nim  to samo, co już wcześniej stało się z Borowskim: napisał  niedorzeczną, 
niegodną swojego talentu broszurę o „ludziach  radzieckich" po jednorazowym, zaledwie 
kilkudniowym     pobycie  w   Moskwie.  W   swoim   idiotyzmie   poszedł   jeszcze     dalej   niż 
Borowski - poddał najlepsze swoje utwory druzgocącej krytyce partyjnej i przysiągł pisać 
lepiej i mądrzej.  Pozostało to tylko przysięgą. Przez następne lata nie pisał  niczego, a 
jego ulubionym zajęciem były popijawy z niżej   podpisanym. W końcu, w roku 1956 
wystąpił z partii, cisnął  partyjną legitymacją i zaczął znów pisać. Wydaje cienką  powieść 
o równie typowym co patetycznym tytule: „Ciemności kryją ziemię", alegoryczną historię 
o Wielkim Inkwizytorze
, który skazuje ludzi na śmierć, tortury i rozpacz oraz  o jego wiernym uczniu. Na końcu 
inkwizytor   umiera,   a   uczeń    opluwa   jego   zwłoki  -   albo   coś   w   tym   stylu.   Nietrudno 
zgadnąć,   o   co   tutaj   chodziło:   Partia   =   Inkwizytor;  Andrzejewski   =   wierny   pomocnik 
Inkwizytora, który buntuje się na  końcu przeciwko swemu nauczycielowi.
Pozwolę sobie tu na małą uwagę: literatura, rzeczywiście
prawdziwa literatura nigdy nie pełniła żadnej choćby najmniejszej funkcji społecznej, nie 
czyni   tego   także   dzisiaj   i   na     szczęście  nie   będzie   mogła   uczynić   tego   również   w 
przyszłości.     Literatura,   rzeczywiście   prawdziwa   literatura   jest   zawsze     dziełem 
szaleńców,   skąpców,   opojów,   pederastów,   jest   wspólnym   osiągnięciem   zbieraniny 
dziwaków rozmaitego koloru  i asortymentu i uchowaj Boże, aby miała kiedyś mieć wpływ 
na życie społeczne. Na szczęście jest to zupełnie wykluczone.   Zwolennicy Tołstoja 
lubowali   się   w   bieganiu   z   brodami     i   w   lnianych   portkach.   Czemu   nie   -   w   końcu 
rekrutowali się   bez wyjątku z tzw.. warstw wykształconych i mogli sobie pozwolić na 
takie ekstrawagancje. Sam Tołstoj oszalał przed  śmiercią i wypowiedział wojnę lekarzom 
twierdząc, że są  oszustami i szarlatanami. Dostojewski nie potrzebował wcale  udawać 
się do obłąkanych, bo sam był całe życie pomylony  i notorycznie grał w ruletkę. Gdyby 
chciano jego idee społeczne zrealizować w praktyce, wpierw należałoby całą ludzkość 
powiesić na drzewach, a tych, którzy by jakimś cudem ocaleli,  musiano by wygnać na 
pustynię,   aby   tam   cierpieli   głód     pogrążeni   w   masochizmie.   Lermontow   zginął   w 
pojedynku,  tak samo Puszkin. Jesienin - wielki poeta - powiesił się  w toalecie, przedtem 
nagryzmoliwszy   własną   krwią   wiersz   na     ścianie.   Majakowski   napisał   po   śmierci 
Jesienina wiersz,  w którym potępił jego samobójstwo, dwa lata później sam  wpakował 
sobie kulę w łeb. Faulkner był nałogowym alkoholikiem. Kiedy pracowałem w Madrycie, 
opowiadano mi,  że Hemingway spędził wojnę hiszpańską w barach i knajpach, uwikłany 
w   romans   z   jedną   ze   swoich   licznych   żon     (która   to   była   w   kolejności,   niestety, 
zapomniałem),   a   potem     napisał   swój   patetyczny   „Komu   bije   dzwon".   W   krajach 
zachodnich nikt przecież - jeśli w ogóle można to przeoczyć  - nie twierdzi, iż pisarz ma 
do spełnienia zaszczytną misję.  Pozostawia się go całkiem po prostu samemu sobie, co 
w rzeczy samej jest dla niego najlepsze. Inaczej, niestety,   sprawa przedstawia się w 
Polsce, gdzie zawsze oczekuje się od   człowieka piszącego, aby swoją namiętność 
twórczą  pojmował     jako  zaszczytne  posłannictwo   w  służbie   większej  chwały    kraju, 
programowanej   przez   administrację   państwową.   Komunizm   jest   niczym   innym   jak 

39

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

nieustannym procesem   sądowym wytoczonym ludziom; procesem przeciwko tradycji 
wolnej myśli i wolności osobistej. W tym procesie literatura  powinna przyjąć rolę świadka 
obrony - w krajach stalinowskich stała się świadkiem oskarżenia. Dlatego też klęska 
wymienionych   przeze   mnie   autorów   jest   oczywista   i   definitywna.   Nawet   gdyby   dziś 
napisali o tym wszystkim jeszcze  raz, nawet gdyby uczynili to krwią swoją lub swoich 
dzieci   - cóż by to zmieniło? Kto chciałby im uwierzyć, iż się pomylili, że zbłądzili w 
intelektualny sposób - w czasach gdy  śmierć, więzienie i terror stały się nieodłącznymi 
towarzyszami   człowieka?   Niektórzy   -   wśród   nich  Andrzejewski   usiłują     nadrobić   to 
znikomą cząstką prawdy, cóż z tego, skoro jest to  tylko okruch, dokładnie owe pięć rubli, 
które nasz Kozak  tak    chętnie by ukradł. Partia w  krajach komunistycznych  bardzo 
dobrze wyczuwa bezradność swoich intelektualistów. W końcu są oni bezradni od dawna 
i nic dziwnego, że w cichości  nachodzą ich myśli: idź razem, buduj razem, bądź wielki, 
podążaj, by zrozumieć konieczność historyczną czasu, w którym żyjesz, bo tylko to 
uratuje cię przed śmiesznością  i uchroni przed artystyczną klęską. A więc chodź z nami. 
Tak,  ale dokąd?

Brak miejsca nie pozwala mi zająć się pozostałymi autorami. Z garści około dziesięciu 

wybrałem czterech istotniejszych. O dwóch z nich napisałem powyżej: jeden skończył 
śmiercią samobójczą, drugiego uratował talent. Notabene   ostatnia jego książka jest 
zadziwiająca; jest to historia starzejącego się malarza, który tworzy genialne obrazy i 
kocha swoją  własną modelkę. Doprawdy Bóg jeden wie, co Andrzejewski  chciał nam tą 
książką powiedzieć.

Adolf Rudnicki jest rówieśnikiem Andrzejewskiego, lecz  nigdy nie dał się uwieść partii. 

Jego popularność, którą   zawdzięczał okupacyjnym opowiadaniom, była tuż po wojnie 
ogromna. Mimo to pozostał twardy i wierny tylko sobie. Nie  napisał nic, czego dzisiaj 
musiałby   się   wstydzić.  Ale   jest   on     przykładem   gatunku,   który   zaczyna   wymierać: 
pogrążony  w swoich mrocznych wizjach ginącego świata i prześladowanych ludzi pisze 
wyłącznie o zniszczeniu i piecach krematoryjnych. Przez lata nie był drukowany, partia 
robiła wszystko,  aby popadł w zapomnienie. Nie zapomniano go; jego opowiadania żyją 
i są czytane. Lecz, jak już powiedziałem, jako  świadectwo gatunku na wymarciu.
Stanisław Dygał jest, o ile wiem, czytelnikom szwajcarskim prawie zupełnie nie znany. 
Jego książki są osobliwe i pełne  uroku i - co może dziwnie zabrzmieć - pełne życzliwości 
wobec otoczenia. Dla Dygała wszystko, co wydarza się na   świecie jest dziwaczną, 
niekiedy męczącą zabawą, w której  wziąłby chętnie udział. Niestety, nie udaje mu się to. 
Niezwykłe, jak się znalazł ten zdolny człowiek w polskiej  literaturze współczesnej, pełnej 
łez, patosu i okrzyków rozpaczy. Zaprawdę, Dygał zasługuje na to, aby mieć u swego 
boku   krasnoludki,   które   przygrywałyby   mu   na   złotych   harfach     albo   przynajmniej 
sentymentalnego diabełka w butelce, co  z wnętrza szklanego więzienia opowiadałby mu 
swoje dziwne   przygody - niczym bohaterowi z powieści Lesage'a. Jego   wyśmienite 
książki są tak zabawne i osobliwe, że muszę   skapitulować wobec pokusy opisu ich 
treści. A jednak ukazują  one - jak już powiedziałem - tylko smutne igraszki człowieka, 
który   nieustannie   dziwi   się,  jak   beznadziejnie   głupi   i   pozbawieni   humoru   mogą   być 
dorośli, jak mało serdeczności   sobie okazują; dziwi się też, jak mogą spędzać czas 
zajmując  się tylko polityką, wojną i wszelką rozpaczą, gdy przecież Bóg  wie, iż trochę 

40

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

zabawy, trochę nieszkodliwego pobajdurzenia i,  przy okazji, rozkoszowania się tym, a o 
ileż byłoby przyjemniej  i ładniej. I tym samym także on pozostaje - podobnie jak  Adolf 
Rudnicki - przedstawicielem wymierającego gatunku.

„Die Weltwoche" 4 czerwca 1965, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko

Od Ikara do Jamesa Bonda

Mit wyzwolonego człowieka

Najróżniejsze są drogi, którymi człowiek zdąża ku swojej wolności osobistej. Na 

pewno - rodzaj jego dążeń zmienia się  zależnie od epoki, w której żyje - cel pozostaje 
ten sam.

Według starych przekazów Ikar skleił skrzydła woskiem  i wzniósł się ku słońcu. Po co 

to uczynił? Przypuszczalnie dlatego, że akt wyzwolenia od ziemi, na której zmuszony był 
żyć   - choćby tylko na krótką chwilę - oznaczał dla niego najwyższy   z możliwych 
wymiarów wolności. Istnieje obraz Brueghla,  którego tematem jest upadek Ikara. Orzący 
chłop, statek wolno posuwający się w dół rzeki - wszystko toczy się zwykłym  biegiem, 
podczas gdy biedny Ikar spada z nieba, aby w chwilę  później roztrzaskać się na ziemi, i 
nikt nie dostrzega nawet  jego wzlotu i upadku. Jak więc widzimy, dla Brueghla Ikar był 
nie tyle wolnym, ile raczej samotnym człowiekiem. Tak, ale  w tym jest szczególny sens, 
bo wolność zbyt często chodzi  w parze z samotnością, oznacza oddalenie od ludzkiego 
stada  i jego praw. Herostratesowi chodziło także, w jego szaleńczym  czynie, o jedną 
chwilę   absolutnej   wolności   -   widział   ją     w   sławie,   którą   jego   szaleństwo   miało   mu 
zapewnić po wsze  czasy.

Stefan   Z.,   mój   młodszy   polski   kolega   po   piórze,   napisał   odę     na   cześć   Stalina, 

zainkasował honorarium, napompował się  pieniędzmi, i urządził orgię. W chwili gdy jego 
żona już już   miała oddać się jakiemuś przypadkowemu uczestnikowi imprezy, Stefan 
wśliznął się do szafy i tam się powiesił, jak to  sobie uprzednio zaplanował Dlaczego w 
szafie? Czemu sprowokował żonę do tak obrzydliwego postępku? Bo, jak się  domyślam, 
chciał swojej śmierci nadać postać możliwie najfantastyczniejszą i najohydniejszą. Choć 
głośno zapowiedział  swoje samobójstwo, nikt z pijaków w jego domu - z własną  żoną 
włącznie - nie potraktował tej groźby poważnie. Na   pewno szło mu o nadanie swojej 
śmierci elementu fantastyczności, widział w tym poświadczenie swej własnej osobistej 
wolności. Trzeba dodać, że wypadło mu żyć w czasach Stalina,  nie mógł więc w rzeczy 
samej wpaść na lepszy pomysł.

Dla ludzi pióra samobójstwo ma wręcz fascynującą siłę  przyciągania. Również Camus 

uważał   je   przez   pewien   czas     za   najwyższą   manifestację   wolności   osobistej. 
Jednocześnie  śmierć budziła w nim odrazę i wstręt, co skłoniło go do  wypowiedzenia 
się przeciwko karze śmierci. Ale mimo to  zachował podziw wobec szaleńców i w książce 
„Człowiek  zbuntowany" trwoni mnóstwo miejsca i serdeczności dla  rosyjskich nihilistów, 
którzy rzucają bomby na carów i ministrów. Termin „nihilista" nie jest dość precyzyjny, o 
ile  wiem, został ukuty przez rosyjskiego pisarza Iwana Turgieniewa. Jak można nazwać 
nihilistami   ludzi,   których     jedynym   marzeniem   jest   pozbycie   się   tyranii   cara   albo 

41

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

ministra? We Francji tych, co obrzucali bombami Napoleona III, nazwano anarchistami. 
Tradycja ta sięga do początków XIX wieku. Jeden z nich został opisany przez francu-
skiego   komunistę   Louisa   Aragona   w   powieści   „Dzwony     Bazylei".   Portret 
konwencjonalny:   chudy,   ubrany   na   czarno     człowiek   z   płonącym   wzrokiem.   Tak 
wyobrażały sobie  „anarchistę" nasze babki, tylko że »ich" anarchista nosił  oprócz tego 
długą czarną pelerynę, pod którą ukrywał  śmiercionośną bombę.

Paweł Hostowiec, znany polski pisarz, opowiadał mi, że   znal osobiście rosyjskiego 

terrorystę Borysa Sawinkowa. Tego   samego Sawinkowa, który rzucił bombę na cara 
Mikołaja II  zabijając przy tym czterdzieści osób carskiej eskorty. Sam car  wyszedł cało i 
po eksplozji tkwił pełen dostojeństwa pośrodku  rumowiska żałosnych szczątków dopiero 
co tak pełnej przepychu karocy. Przedtem bomby rzucano na obu Aleksandrów.  Trudno 
oszacować liczbę zamachów i ilu ludzi z ich powodu  zaciągnięto na szubienicę. Prawie 
za każdym razem zamachowiec płacił życiem. Kiedy myśli się dzisiaj o tych ludziach  i 
ich działalności, ich program polityczny wydaje się wręcz  dziecinny. Zabicie tyrana - no 
dobrze, ale co dalej? Czyżby   nie byli świadomi, że następny tyran wyłoni się z ich 
własnych  szeregów i dalej będzie posyłał ludzi do więzień i na szubienicę? Wydaje się, 
iż z taką możliwością nie liczyli się ani  przez chwilę.

Druga wojna światowa musiała jasno uprzytomnić ludzkości,  że zamachy na życie nie 

są już wystarczająco silnym środkiem   w walce z tyranami. Za czasów hitlerowskiej 
okupacji   dokonano   w   centrum   Warszawy   tysięcy   zamachów   na   gestapowców     i 
kolaborantów - po zakończeniu wojny, gdy rząd sowiecki  osadził mocno w Warszawie 
swoją hołotę, nie było już ani   jednego zamachu. Co prawda organizacje podziemne 
porywały  się czasem na ataki na drobnych funkcjonariuszy partyjnych  i członków policji 
politycznej, brakło jednak zamachu w wielkim stylu, na najwyższe figury państwowe. 
Pewien  członek    polskiej policji politycznej,  łajdak, który zwykł był torturować   ludzi 
osobiście - jego szczególną specjalnością było bicie   ofiary stalowym prętem między 
rozstawionymi nogami - niejaki pułkownik Rótański opowiadał mi chełpliwie, że dzień  w 
dzień bez broni i bez eskorty udaje się do gmachu urzędu  policji politycznej i dotąd nie 
podjęto nawet próby zastrzelenia   go, jakkolwiek byli jeszcze ludzie mający broń i na 
pewno  znalazłoby się bardzo wielu ochotników. „Jak to się więc  dzieje, że w ciągu tylu 
lat nikt pana nie rozwalił?" - zapytałem  zaciekawiony. „Widzi pan, czasy się zmieniły - 
wyjaśniał  melancholijnie. - Nie ma już dziś w Polsce ani jednego  terrorysty. Gdyby się 
jednak taki naprawdę znalazł, byłby to,  moim zdaniem, przypadek dla psychiatrów, lecz 
nie dla  policji politycznej. Aparat biurokracji i terroru jest tak potężny,  że nawet setka 
celnie rzuconych bomb nie wywarłaby najmniejszego skutku".

W rzeczy samej doprawdy trudno jest w dzisiejszych czasach   przeciw czemuś się 

zbuntować zarówno we Wschodniej Europie jak i na zachodzie kontynentu. Przed kilku 
laty   pojawił     się   nagle   na   ekranie   amerykański   aktor   James   Dean;   pokolenie 
dwudziestolatków   zobaczyło   w   nim   „swojego"   buntownika     i   swojego   idola.   Jeśli 
przestudiować   jego   życie,   wprost   trudno     uwierzyć,   by   chciał   się   rzeczywiście   i 
prawdziwie  przeciw    czemuś  buntować.  Uwielbiał  rzeźbiarstwo,  szybką jazdę  samo-
chodem i jazz. Nie widzę w tym żadnego buntu. Krytyk   filmowy Edgar Morin napisał 
dużą rozprawę naukową dowodząc, że Dean byt buntownikiem. Nakręcony został z nim 

42

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

film pod tytułem „Buntownik bez powodu"; mimo najlepszych   chęci, w filmie tym nie 
potrafię dopatrzyć się buntu. Dean   zawsze robił na mnie wrażenie człowieka, który 
odczuwa  wstyd wobec głupoty innych; wstyd wobec głupoty, jaką  ujawniają towarzysze 
jego zabaw, może też wobec ograniczoności swoich własnych rozrywek - ale od buntu 
wydawał mi się   on daleki. Byt reprezentantem wstydu, a nie buntu. Nicholas   Ray, 
amerykański reżyser, powiedział mi, że Dean ponoć   przez całe swoje życie nie tknął 
alkoholu - przy czym  najgenialniejszy był, gdy grat pijanego. Nie ma wątpliwości,  że byt 
aktorskim geniuszem. Nawet fizycznie nie robił  wrażenia supermana, raczej niepozorny, 
o twarzy młodzieńczej,  pozbawionej surowości. Pod względem typu był raczej pyknikiem 
aniżeli astenikiem. Gdyby żył dłużej, z pewnością  byłby przedwcześnie wyłysiały i otyły. 
Studium   jego   biografii     nie   pozwala   więc   nazwać   Deana   buntownikiem,   jak   już 
wspomniałem powyżej. Szybka jazda samochodem? No cóż,  w Szwajcarii wnet by go z 
tego wyleczono przez pozbawienie  prawa jazdy. Policjanci są tu bardziej na miejscu niż 
psychoanalitycy. Co dalej? Gdzie miejsce na bunt?

Istnieje   książka   Dostojewskiego,   w   której   przedstawiona     jest   inna   odmiana 

podżegacza. To chory umysłowo Kiryłlow,   który postanowił pozbawić się życia. Jego 
teoria jest ogromnie skomplikowana. Co to jest Bóg? Odpowiedź Kiryłłowa  brzmi: Bóg 
jest bólem, zrodzonym przez śmiertelny strach.

 „W chwili, w której się zastrzelę, sam stanę się Bogiem".  Kiryłłow postanawia zamienić 

się w Boga, zabija się pozostawiając list podpisany: Kiryłłow, rosyjski szlachcic i obywatel 
świata. Ostatni fragment napisany jest po francusku.   A dlaczego? Może dlatego, że 
człowiek,   który   chce   pozbawić     się   życia,   nie   uważa   już   języka   ojczystego   za 
wystarczający.    A  może   dlatego,   że   rosyjska   szlachta   zwykła   była   posługiwać     się 
językiem   francuskim.   Ale   czy   ta   różnica   gra   jakąkolwiek     rolę   u   człowieka,   który 
postanowił zostać Bogiem? Nie wiem.  W innej powieści Dostojewskiego pewien biedny 
student   powziął decyzję zamienienia się w Boga i aby osiągnąć ten cel   postanawia 
zabić starą lichwiarkę, powołując się przy tym na   to, że przecież Napoleon zgładził 
tysiące ludzi. Zabija ją,   zabiera jej pieniądze, a następnie zgłasza się na policję, aby 
zostać zesłanym na Syberię i tam w cierpieniu szukać zbawienia dla swojej duszy. W tej 
samej   powieści   inny   obłąkaniec     popełnia   samobójstwo,   aby   uciec   od   stałych   i 
uporczywych  koszmarów sennych o jednoznacznie erotycznym wydźwięku  - przedtem 
jednak zabija swoją żonę. Krótko przed śmiertelnym zakończeniem mówi do pewnego, 
przypadkiem   obecnego     Żyda:   „Jadę   do  Ameryki".   Dlaczego   do  Ameryki?   Przecież 
jeszcze dalej.

W opowiadaniu Stendhala trafiamy na szaleńca, który  obmyśla zabicie księcia Parmy, 

tyrana i rozpustnika. Zabija  go i, sam ginąc, woła: „Patrzcie, tak umiera wolny człowiek!" 
Polacy, rozstrzeliwani przez Niemców na ulicach Warszawy,  mieli zwyczaj wykrzykiwać 
„Niech żyje!" na cześć własnej  ojczyzny. Wówczas Niemcy udoskonalili swoją technikę 
egzekucji i poczęli dostarczać ofiary z zagipsowanymi ustami na  miejsce zagłady. W ten 
sposób pozbawiono ludzi także   możliwości patosu, który dla nieszczęśliwych często 
miewa  tak duże znaczenie.

W czasie lektury tego typu książek ujawnia się coś zastanawiającego: żaden spośród 

sprawców   nie   widzi   wolności     w   działaniu,   które   trwa   -   wszyscy   szukają   jej   w 

43

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

jednorazowej,     spontanicznej   akcji.   Przyznać   trzeba,   że   samobójstwo   ukoronowane 
sukcesem nie daje się już powtórzyć. Nie można także  tego samego człowieka zabić 
więcej niż raz. Jednakowoż  wszystko to razem daje powód do zastanowienia. Psycho-
terapeuci   skręcają   się   przy   lekturze   książek   napisanych,   na     przykład,   przez 
Dostojewskiego,   twierdzą   bowiem,   że   skłonności   samobójcze   są   w   większości 
świadectwem obciążenia  dziedzicznego i po prostu zaliczają ludzi odbierających sobie 
życie do grupy maniaków depresyjnych, którzy z reguły  kończą śmiercią samobójczą. 
Wymienić tu jeszcze trzeba   powieść Andre Malraux, której bohater - terrorysta - wie 
bardzo dobrze, że zginie, a mimo to postanawia rzucić bombę   na samochód Czang 
Kajszeka, aby w ten sposób pozbawić się  życia. Rzuca bombę nie zabijając nikogo, za 
to   ginie   sam.     Terroryści   od   dawna   cieszyli   się   dużą   popularnością   w   europejskiej 
literaturze, a także i w filmie.  Najbardziej znaczące   spośród filmów to  The Informer 
Johna  Forda,  Old  Man   Out    z  Jamesem   Masonem  i   Shake   Hands   with   the   Devil. 
Osobliwe,  że człowiekowi, który walczył przeciw Hitlerowi nie został  poświęcony żaden 
niemiecki film, podczas gdy jedyny naprawdę dobry film na ten temat  - Siódmy krzyż 
według  powieści Anny Seghers wyprodukowany został w Hollywood  z amerykańskimi 
aktorami i w amerykańskiej reżyserii.

Tyle o zamachowcach i terrorystach. Ale teraz pojawia się   na scenie nowa postać. 

Żaden rewolucjonista, żaden terrorysta   - sentymentalny angielski tajny agent, którego 
nieskomplikowane przygody wprawiają wszystkich w ogromne podniecenie. Kiedy kupuję 
rano gazetę, jego twarz wpatruje się   we mnie z okładek co najmniej trzech nowych 
tygodników     ilustrowanych.   Ten   człowiek   stał   się   nowym   idolem.   Jego     małżonka 
stwierdza w jakimś wywiadzie Every girl wants to  make love to him - but how can he? 
Zapewne - dla zwykłego   śmiertelnika takie zadanie wydaje się niemal niewykonalne. 
Inna gazeta nazywa go „najbardziej pożądanym mężczyzną   świata". I tak dalej, i tak 
dalej. Najbardziej jednak poszkodowaną ofiarą tego człowieka jestem ja sam. Mieszkam 
nad kinem i codziennie od czwartej po południu do jedenastej w nocy jestem świadkiem - 
bo   ściany   budynku   są   stosunkowo     cienkie   -   dwudziestu   do   trzydziestu   zabójstw, 
strzelanin,     porażeń   prądem   elektrycznym   i   podobnych   okrucieństw.    I  jakby   tego 
wszystkiego, co ma związek z rym człowiekiem,  było jeszcze mało, moja żona również 
postradała rozum na  jego punkcie i zmusiła mnie do obejrzenia jego filmów.  W filmie 
From Russia with love Bond operuje: a) pistoletem,  b) stryczkiem, c) płonącą benzyną, 
d) dynamitem i, na koniec,  e) sztyletem. Oprócz tego rozdaje ciosy systemem karate, po 
których inni partnerzy zostają z miejsca wykluczeni. Jak   mogło do tego dojść, tego 
rodzaju   zwykle,   nieskomplikowane     przeżycia   stały   się   przedmiotem   gigantycznego 
podziwu?  Właśnie ich popularność zmusza do głębszego zastanowienia  się. Przedtem 
idolem był Eddie Constantine. Eddie nigdy nie  uderza w twarz zaciśniętą pięścią, lecz 
zawsze otwartą dłonią,   a ponieważ często występuje także jako producent własnych 
filmów, może się wyżywać na biednych przeciwnikach, kiedy  tylko przyjdzie mu na to 
ochota.

Nieżyjący już reżyser niemiecki Jacobi opowiadał mi, te  filmy z Constantine długi czas 

produkowane były w myśl  zasady, iż nie może on się zakochać ani ożenić. Motyw takich 
handlowo-twórczych manipulacji jest cackiem prosty: Constantine musiał dla wszystkich 

44

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

pozostać wolnym człowiekiem.   Jego serce miało należeć do wszystkich kobiet, które 
zakupiły  bilety do kina. Bond jest inny. Jest sentymentalny, zakochuje  się bez przerwy. A 
jednak stoi ponad prawem. W pewnej  głupawej powieści historycznej, której tytułu nie 
pamiętam,   trafiłem na następujące zdanie: „Każdy może zabić, ale tylko   król jest w 
stanie darować komuś życie". Bond jest królem.  Może zabić, ale może także oszczędzić. 
Zależy  to   jedynie    i  wyłącznie  od  jego   widzenia  rzeczy.   Czasami  też   tylko  od  jego 
nastroju, od tego, czy dziewczyna, z którą spędził noc podobała  mu się, czy nie. Ciągle 
zagrożenie życia, wiszące nad nim  dzień w dzień, uwalnia go od więzów zobowiązań 
moralnych.  Może uwodzić, zabijać, robić z ludzi inwalidów itp.. Prawo  i moralność - to 
dla innych, dla Bonda - jedynie jego własna wolna wola. Ma on wprost nieograniczone 
możliwości   finansowe.   Jeździ   najelegantszymi   samochodami,   na   jakie   mogą     sobie 
pozwolić tylko milionerzy. Swojego przełożonego traktuje jak idiotę, ale w tym przypadku 
trzeba mu jednak  przyznać rację. Producenci i autorzy scenariuszy filmów  z Bondem 
mogli w całym swoim życiu nie przeczytać ani  jednej książki, oprócz własnej książeczki 
czekowej. Mimo to  udał im się z wprost fenomenalną celnością strzał w dziesiątkę.  Cel 
jest niebywale interesujący: to mit wolnego człowieka.  Stąd też i popularność. Nie ma w 
tym nic nowego (w końcu  od dawna wiadomo, jak bardzo ludzie filmu boją się nowego). 
A więc nic ponad stary mit o wyzwolonym człowieku - od   Ikara, może Herostratesa. 
Opowiadania o terrorystach i konspiratorach teraz powracają do nas, lecz w jakże głupiej 
i prymitywnej scenografii. Nie możemy nic na to poradzić.  Mit wyzwolonego człowieka 
będzie trwał tak długo jak   ludzkość. W chwili obecnej uosabia go prostoduszny, sen-
tymentalny szpieg.

„Die Weltwoche" 17 września 1965, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko

Straszni i śmieszni

My, którzy próbowaliśmy w Polsce pisać, często zadawaliśmy sobie pytanie, jak 

też będzie wyglądała w przyszłości  literatura obozu komunistycznego. Stawialiśmy sobie 
również  często teoretyczne pytanie: co będzie, kiedy pozwoli się nam  otworzyć pyski i 
pisać to, co chcemy? Co prawda nie widzieliśmy wśród nas nikogo, kto byłby w stanie 
podołać temu  zadaniu - napisaniu książki o epoce terroru i rozpaczy.

Mówiliśmy sobie: jeden tylko człowiek, Fiodor Michajłowicz Dostojewski, byłby do tego 

zdolny. Cóż, myliliśmy się   wierząc, że w chwili uwolnienia od cenzury staniemy się 
świadkami zmartwychwstania literatury, która będzie bardziej   tragiczna niż wszystkie 
inne literatury świata.

Nadszedł rok 1956, Chruszczow wygłosił swoją słynną  mowę, odbył się XX zjazd partii 

bolszewickiej.   Znowu   zaczęto     pisać.   Niektóre   z   powstałych   wówczas   utworów   są 
wartościowe,  inne nie. Polacy nie stworzyli nic dobrego; w literaturze  rosyjskiej panuje 
powszechne i obowiązujące przekonanie, że   „myśl była słuszna", a tylko „wykonanie 
złe".

45

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Oczywiście, dopóki ta opinia obowiązuje, powstanie poważnej literatury nie będzie 

możliwe.   Mówię   tu   o   książkach     i   opowiadaniach,   które   ukazują   się   w   Związku 
Sowieckim,  głównie o powieściach o lojalnych bolszewikach, o obozach na  północy, o 
figlach płatanych przez NKWD obywatelom  sowieckim w czasach kultu Stalina.

Właśnie niedawno czytałem antologię pod tytułem „We

własnych oczach". Są to opowiadania sowieckich pisarzy   wydane w języku polskim. 
Książka nie wnosi nic nowego do  naszej wiedzy na ten temat. „Księga lata", jak mówi 
Pismo  Święte.

Interesuje mnie szczególnie literatura sowiecka, która jest   nielegalnie wywożona i 

wydawana poza Rosją. Nie dowiemy  się, jacy pisarze ukrywają się pod pseudonimami, 
które   zmuszeni byli przyjąć. Ale nie to jest tu istotne. Moje   zdziwienie obudziło coś 
zupełnie innego: miałem nadzieję  zetknąć się z literaturą tragizmu i zasad moralnych, z 
opowiadaniami o walce i wyrokach skazujących.

Wyszło   inaczej   -   we   wszystkich   opowiadaniach   przeważają     elementy   groteski   i 

nieprawdopodobieństwa.

W  jednym z  nich  występuje  młody człowiek, który  twierdzi,    że potrafi  zapładniać 

kobiety w sposób gwarantujący synów.   Tytuł innego opowiadania brzmi „Czy istnieje 
życie na  Marsie?"

W trzeciej historii młody chłopak woła do dręczącego go   przesłuchaniem sędziego 

śledczego: „Rozmawiajcie ze mną  grzeczniej. Jestem tylko podejrzany, a nie skazany". 
Sędzia  śledczy uśmiecha się łagodnie, bierze chłopaka pod ramię  i prowadzi do okna, 
za którym rozciąga się Plac Czerwony.  Stoją tak chwilę i patrzą na nieprzebrane tłumy 
spieszących  ludzi. W końcu sędzia stwierdza: „Ci tam na dole są podejrzani,  ale ty, ty 
jesteś już skazany."

Jesteśmy świadkami zjawiska, które - choć jest osobliwe  - to nietrudno je zrozumieć. 

Istnieje taki stopień grozy, przy  którym traci ona swój tragizm i działa jedynie śmiesznie  i 
odrażająco.

Wcale   nie   jest   powiedziane,   że   widzowie   oglądający   w   kinie     na   przykład   „Cenę 

strachu" dziko się zaśmiewają, tylko   dlatego, że Peter Van Eyck kończy golenie w 
ciężarówce, przy  tym opiera tyłek na dwóch tysiącach litrów nitrogliceryny, by  niedługo 
potem - świeżo ogolony i pachnący wodą kolońską  - polecieć w zaświaty.

Tak samo jest z prozą; istnieje pewna granica realizmu, której przekroczenie musi 
pociągnąć najbardziej tragiczną   sprawę w śmieszność. Wyobraźmy sobie tego typu 
idiotyczną  sytuację jak ta:

Pewien niedźwiedź pożarł człowieka, a następnie udał się  do kina, by obejrzeć film o 

życiu sycylijskich rybaków. Tam  szlocha, wzruszony nędzą ich losu, i płacze tak głośno, 
że  zostaje wyproszony z sali; jego zachowanie przeszkadza innym.  W tej strasznej bez 
wątpienia   historii   przeważa   element     groteski.   Nie   ważne,   czy   niedźwiedź   pożarł 
człowieka - ważne  jest, że teraz siedzi w kinie i szlocha. Pewne story - lecz,  niestety, 
tylko zabawne.

Byli   więźniowie   sowieckich   obozów   pracy   opowiadali   mi,     że   zdarzali   się   ludzie 

próbujący ucieczek. W trakcie przeprawy  przez śnieżną pustynię ciągnącą się tysiącami 

46

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

kilometrów  potrzebna była żywność, pozyskiwali więc dodatkowego towarzysza, brali go 
ze sobą, a po drodze zabijali i żywili się jego  mięsem.

Wiem, że to prawda, a mimo to trudno w to uwierzyć.  Czytałem niedawno ponownie 

„Zmartwychwstanie" Lwa Tołstoja. Trafiłem tam na podobną historię. Istnieje bowiem 
pewna miara grozy i okropności, powyżej której wszystko  przemienia się z tragizmu w 
groteskę.

Ci, którzy to czytają, wstydzą się za nas, Rosjan lub Polaków.  A może tylko się śmieją. 

Po ucieczce z Polski opowiadałem  w wywiadach o wszystkim, co widziałem i słyszałem. 
Ludzie  słuchali mnie życzliwie i z uwagą, ale w rzeczywistości nie  traktowali tego wcale 
poważnie.   Nienawidziłem   ich   potem   bez     miary.   Później   jednak   pomyślałem:   jakim 
prawem miałbym  oczekiwać od ludzi wiary w rzeczy straszne i okropne. Czy  niezłomna 
wiara człowieka w okropności i okrucieństwa jest   dowodem jego moralności. Nie, z 
pewnością nie.

Następne pytanie: a jak jest z doświadczeniem? Oczywiście,  doświadczenia istnieją, 

ale są one nieprzekazywalne. Komuniści wiedzą to najlepiej. Tyle że o tym pomyślałem 
dopiero   później. Jakim prawem miałbym oczekiwać od mieszkańca   Teksasu wiary w 
ludożerstwo?   Jakim   prawem   miałbym   oczekiwać   od   kogoś,   kto   mieszka   przy 
Bahnhofstrasse w Zurychu,  by wszystkich ludzi spacerujących pod jego oknem uważał 
za  podejrzanych? Wówczas przestałem mówić.

Przyjrzyjmy się kilku książkom. Pierwszy tytuł: „Ciemność   w południe". Drugi: „Inny 

świat". Trzeci: „Rok 1984".  Czwarty: „Na bezludnej gwieździe". Piąty: „Czy istnieje życie 
na Marsie?".

Już samo  zestawienie  tytułów  wskazuje,  że mamy  tu  do    czynienia ze sprawami 

przekraczającymi granicę między  rzeczywistością a fantazją. Można odnieść wrażenie, 
że autorzy   czuli się nieswojo w obliczu tematów, które podejmowali, że   jak gdyby 
próbowali „podmurować" koszmar tematyki.

Czy są to więc rzeczywiście książki „tragiczne"?
Weźmy   pierwszą,   „Ciemność   w   południe".   Bohaterowi     -   Rubaszowowi,   staremu 

lojalnemu bolszewikowi - zostają  przedstawione zarzuty popełnienia czynów, których nie 
dopuścił   się  nawet   w   myślach.  Aby   ocalić   autorytet   partii,  bierze   na     siebie  winę   i 
dobrowolnie   wybiera   śmierć.   Jego   sędzia   śledczy     jest   również   starym   i   lojalnym 
bolszewikiem. Miesiącami  - dzień i noc - Rubaszow próbuje polemizować z sędzią, lecz 
jego argumenty - zwłaszcza jeden, że autorytet partii jest   nietykalny i nie podlega 
żadnym wątpliwościom - pozostają   niepodważalne. Rubaszow nadal twierdzi, że jest 
niewinny.   Pewnego dnia pojawia się nowy sędzia - poprzedni został   rozstrzelany z 
powodu opieszałości w prowadzeniu sprawy.  Następca nazywa się Gletkin. Należy do 
nowego   pokolenia     komunistów;   jest   niejako   ideologicznym   dzieckiem   Rubaszowa. 
Niestety, rozmowa „ojca" z „synem" okazuje się niemożliwa. Rubaszow bierze winę na 
siebie i ginie; od kuli w potylicę. Przed samą śmiercią uświadamia sobie, że wszystko 
było  daremne i nie ma sposobu na uratowanie pogrążonej w chaosie  ludzkości.

The hut got fulł of rain.

Widzimy więc, że tragedia w antycznym rozumieniu - albo  jak ją pojmował Szekspir - 

jest niemożliwa.

47

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Kto przekroczył bramy piekła niemieckiego obozu koncentracyjnego, ten wiedział, że 
istnieją   tylko   dwie   drogi   wyzwolenia:   pierwsza   przez   komin   krematorium,   druga   to 
ewentualne wkroczenie oddziałów amerykańskich.

Konflikt, miejsce i osoby dramatu pozostają od początku do  końca te same. Więzień 

pozostaje więźniem, sędzia sędzią, kat  katem.

Więzień wkraczający do obozu sowieckiego nie wie nic. Być   może zostanie jutro 

rozstrzelany, być może zostanie tam na  następne dziesięć lat po odcierpieniu dziesięciu.

Ale być może stanie się i tak, że partia z jakichś powodów  zmieni taktykę i więzień 

zostanie uwolniony, zrehabilitowany, by w rezultacie stać się samemu dręczycielem i 
siepaczem i porachować się z tymi, którzy niedawno go osądzali.  Podstawowe elementy 
tragedii zostały zachwiane - wkraczamy w świat Kafki, świat groteski, fantazji i koszmaru. 
Brak  jednak najistotniejszego elementu tragedii - katharsis. Kafka, autor opowiadania o 
człowieku, który zostaje skazany  i prześladowany, sam nie wiedząc, czy jest winny, czy 
nie,  cieszył się w powojennej Polsce ogromną popularnością.  „Proces" Orsona Wellesa 
dobitnie   pokazuje,   że   reżyser     zrozumiał   Kafkę   jak   nikt   inny   i   posiadł   umiejętność 
nadania  filmowego kształtu kafkowskiej sile wyobraźni. Pałac Sprawiedliwości, w którym 
odbywa   się   sąd   nad   Józefem   K.,   jest     barwnym   zlepkiem   różnych   stylów 
architektonicznych - tam  kawałek dworca St. Lazare w Paryżu, tu elementy nowoczesnej 
architektury, zakurzone korytarze, poczekalnie, kawałek  baroku, trochę współczesnych 
mebli. Jako całość Pałac  Sprawiedliwości jest bezsensem.

Orson  Welles, od  lat  dwudziestu moja  równie  beznadziejna,  co nieodwzajemniona 

miłość, udowodnił, że wie, o co  chodziło biednemu Żydowi z Pragi. Przeczytałem masę 
recenzji o „Procesie", ale żaden z krytyków nie poświęcił  uwagi temu najważniejszemu 
elementowi  dzieła filmowego,    choć zawiera on  w  sobie własną  filozofię i  klucz do 
interpretacji -  a  mianowicie  architekturze  Pałacu  Sprawiedliwości.  Szkoda,  że  Orson 
Welles nie jest Rosjaninem. Uważam go  za człowieka, który potrafi mówić, nie kłamiąc.

Skoro   weszliśmy   już   do   kraju   Kafki,   to   wędrujmy   po   nim     dalej.   Jeden   z   moich 

przyjaciół,  w  czasie  wojny  więzień    w   sowieckim   obozie,   został   po   pewnym   czasie 
przeniesiony do  pracy przy połowie ryb, oczywiście jako więzień. Pewnego  dnia złapała 
ich burza i rzuciła na ląd setki kilometrów od   macierzystego portu. I cóż zrobili ci 
współcześni   galernicy?     Czy  próbowali  uciekać? Albo   się  ratować?   Bynajmniej.  Jak 
jeden mąż pobiegli do miejscowego więzienia NKWD, domagając się od komendanta, by 
ich aresztował. Naczelnik więzienia odprawił ich jednak z kwitkiem; była wojna i głód. 
Więźniowie ryczeli: „Jesteśmy skazani, waszym obowiązkiem  jest nas aresztować!" Od 
czasu do czasu naczelnik wystawiał  głowę z okna i wołał: „Poszli won!" I tak to trwało od 
rana     do   wieczora;   w   końcu   przegoniono   ich   kopniakami.   Zrozpaczeni   więźniowie, 
dobijający się z zewnątrz do bram swego  więziennego piekła - to całkiem niezły temat 
dla człowieka   nazwiskiem Franz Kafka. Dla innego człowieka, niejakiego   Charliego 
Chaplina - także nie najgorszy.

Przypominam sobie pewne, odległe już w czasie, przyjęcie  urodzinowe. Gospodarzem 

i   głównym   bohaterem   był   człowiek,     który   dopiero   co   odsiedział   trzy   lata   w   pudle, 
ponieważ był  nieostrożny w wyrażaniu poglądów na temat Rosji. Piło się ostro,  co jest 
zrozumiałym   samo   przez   się.   Najwięcej   bez   wątpienia   pił     gospodarz,   któremu   po 

48

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

uwolnieniu nie zdążyły jeszcze odrosnąć  włosy. Nagle zjawia się nowy gość; powitano 
go z wyrazami  najwyższego szacunku, a następnie wręczono mu pełną szklanicę  - tak 
jak nakazuje polska gościnność. Trąciłem się szkłem  z nieznajomym i zaczęliśmy jakąś 
błahą rozmowę, kiedy nagle  zobaczyłem, że gospodarz daje roi znak. Wyszedłem więc 
za nim  do sąsiedniego pokoju. Tam złapał mnie za klapy marynarki.

- Błagam pana - szeptał - niech pan będzie ostrożny z tym  człowiekiem. To on mnie 

zadenuncjował. Przez tą kanalię   musiałem spędzić trzy lata w więzieniu. Ostrożnie, 
ostrożnie,  ani jednego zbędnego słowa. Osłupiałem.  - I teraz zjawia się nieproszony na 
pańskich urodzinach - powiedziałem. - To niepojęte.

Dał mi do zrozumienia, że się nie zgadza.

- Ależ skądże - rzekł. - Ja go zaprosiłem, on jest wprawdzie   donosicielem, ale to 

elegancki, dobrze wychowany człowiek.  Bez zaproszenie nigdy by nic przyszedł.

Coraz mniej rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi.

- Jak to? - spytałem. - On pana wsypał, a pan zaprasza   go na swoje urodziny? 

Dlaczego? Chyba tylko dlatego,  że się pan boi.

Ponownie zaprzeczył.

- Nie, nie boję się niczego. Sprawa wygląda inaczej.  Widzi pan, ten człowiek nauczył 

mnie picia. Już w gimnazjum.

Wiedziałem,   że   brakuje   mu   właściwych   słów.   Poza   tym   był     lekko   wstawiony; 

zrozumiale, zważywszy na tak długą i nieprzyjemną abstynencję.

- A więc z wdzięczności? - powiedziałem. - Czy dobrze  pana zrozumiałem?
Rozpromienia się.
-   Tak   jest.   Wspaniale   pan   to   określił.   Z   wdzięczności.     Niech   pan   zrozumie:   w 

gimnazjum piliśmy z tej samej   butelki. Młodość, siano w głowie, romantyzm. A teraz 
wróćmy  do reszty gości. On już i tak pomyślał, że mówimy o nim.
Po wojnie, a właściwie po roku 1956 - mam na myśli
referat   Chruszczowa   -   Beckett,   Ionesco   i   W'itold   Gombrowicz     stali   się   w   Polsce 
ulubionymi autorami.

Wszyscy trzej tworzą niejako poza czasem i przestrzenią.   Postacie ich dramatów 

przybywają z nicości i znikają w nicości.  Jeśli od czasu do czasu wylania się prawdziwy 
element   grozy,     to   natychmiast   zostaje   zneutralizowany   przez   groteskę;   na     końcu 
wszystko jest komedią.
W pewnej książce Gustawa Herlinga Grudzińskiego znalazłem anegdotę, która jest bez 
wątpienia ukoronowaniem  wszystkich jakie tu opowiedziałem. Autor spędził wiele lat  w 
obozach karnych ojca narodów, Stalina, i spotkał tam  więźnia, który był w swoim czasie 
wybitnym aktorem  filmowym. Teraz był pełnym godności starcem w ostatnim  stadium 
wycieńczenia. Trafia do obozu, bo w filmie o Iwanie  Groźnym musiał grać rolę bojara, 
przesadził   jednak   w   szlachetności   i   wypaczył   swoimi   środkami   aktorskimi   linię 
ideologiczną   filmu.   Dostał   dziesięć   lat.   Po   pewnym   czasie     obóz   odwiedziło   kino 
objazdowe, pokazano film, w którym  nasz dostojny starzec zagrał rolę ulubieńca Iwana 
Groźnego.  Stary - teraz już tylko wyniszczony głodem wrak - miał  okazję podziwiania 
siebie za carskim stołem; oglądał siebie   spożywającego kawior, ryby, drób, szynkę i 

49

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

wędzonego i łososia oraz pijącego wino ze srebrnych pucharów. Film się   skończył i 
wygłodzonego starca pognano z powrotem do  I baraku.

Zabawne czy tragiczne? Nie czekajmy więc dłużej na prawdziwie tragiczną literaturę  o 

Polsce i Rosji. Być może mylę się, być może nadejdzie jeszcze  na to czas - przedtem 
jednak będzie śmiech i szyderstwo  i pogarda dla własnej podlej postawy. Tragedia bez 
katharsis     jest   niemożliwa.   Lecz   jak   miałoby   tu   wyglądać   katharsis?     Świadectwo 
rehabilitacji   wystawione   przez   policję   polityczną     komuś,   kto   z   powodu   fałszywych 
oskarżeń od dawna nie żyje?  Bo czegóż można by jeszcze oczekiwać?

Gogol, klasyk literatury rosyjskiej, trafia w sedno w swoich  „Martwych duszach". Oto 

rozmawiają dwaj Rosjanie. Jeden   jest rozmowny, drugi ponury i milczący. Pierwszy 
opowiada     o   ludziach   spotkanych   w   stolicy   guberni,   rozpływając   się   przy     tym   z 
zachwytu. Drugi krzywi się i komentuje używając  określeń takich jak: bydlak, świntuch, 
zdrajca, drań. Wreszcie  pierwszy uważa temat za wyczerpany i daje za wygraną. Drugi 
milczy zawzięcie przez chwilę i w końcu mówi: „Jeden u nas   porządny człowiek - 
prokurator; ale i ten, prawdę mówiąc,  świnia."

A więc? Bawmy się, bo nie ma nikogo, kto nam w to  uwierzy i potraktuje poważnie. 

Lepiej   być   błaznem   grającym     przed   pełną   salą  niż   Hamletem   przemawiającym   do 
pustych  krzeseł.

Przepowiednie Dostojewskiego, że Bóg wyzwoli ziemię  rosyjską, nie spełniły się, lecz 

ziściła się inna z jego wizji  dotyczących przyszłości Rosji.

Posłuchajmy rozmowy dwóch członków tajnej organizacji   spiskowej, podczas której 

jeden wyjaśnia drugiemu, co będzie,   jeśli tezy ich przywódcy partyjnego nazwiskiem 
Szygalew  znajdą zastosowanie w praktycznym życiu.

Posłuchajmy Dostojewskiego:
„- Tam, w jego kajecie, jest sama prawda - ciągnąc dalej  Wierchowieński. - Tam jest 

szpiegostwo. U niego każdy   członek społeczeństwa pilnuje drugiego i ma obowiązek 
denuncjować   go.   Każdy   należy   do   wszystkich,   wszyscy   do     każdego.   Wszyscy   są 
niewolnikami, równymi w niewolnictwie.   W wyjątkowych wypadkach - oszczerstwo i 
zabójstwo. Lecz   zawsze równość. Zaczyna się od zniżenia poziomu wykształcenia, 
wiedzy, talentów. Wysoki poziom wiedzy i talentu dobry  jest tylko dla uzdolnionych. Nie 
trzeba ludzi uzdolnionych!  Bardziej uzdolnieni zawsze zdobywali władzę i byli tyranami. 
Nie mogli nie być tyranami. Więcej deprawowali, niż przynosili korzyści. Tam, w dziele 
Szygalewa,   wypędza   się   ich   i   skazuje     na   śmierć.   Cyceronowi   odcina   się   język. 
Kopernikowi wykłuwa  się oczy. Szekspira się kamienuje! Oto jest szygalewszczyzna!"  I 
nieco dalej:

„Góry zrównać - to piękna myśl, wcale nie śmieszna.   Jestem za Szygalewem! Nie 

trzeba wykształcenia, dość już   wiedzy! Bez nauki wystarczy materiału na tysiące lat, 
trzeba     jednak,   aby   utrwaliło   się   posłuszeństwo.   Żądza   wiedzy   jest     żądzą 
artystokratyczną.   Byle   rodzina,   byle   miłość  -   a   już   rodzi     się  pragnienie   własności. 
Zabijemy   to   pragnienie.   Puścimy     w   ruch   pijaństwo,   oszczerstwo,   denuncjację. 
Rozplenimy   niesłychaną rozpustę! Każdego geniusza zgasimy w kolebce.   Wszystko 
pod jeden strychulec! Równość całkowita!

50

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Niedawno   robotnicy   angielscy   powiedzieli:   »Mamy   rzemiosło,   jesteśmy   uczciwymi 

ludźmi, nic nam więcej nie potrzeba!«  Od dziś hasłem kuli ziemskiej będzie: potrzebne 
jest tylko to,  co niezbędne. Potrzebne są jednak i dreszcze, a o tym my  pomyślimy, my, 
władcy! Niewolnicy muszą mieć panów!   Całkowite posłuszeństwo, całkowite zabicie 
jednostki,   lecz   raz     na   trzydzieści   lat   Szygalew   puszcza   dreszcze,   a   wtedy   jedni 
zaczynają pożerać drugich; tylko do pewnych granic, byle się  tłum nie nudził; nuda jest 
uczuciem  arystokratycznym.  W szygalewszczyźnie  nie  będzie pragnień.  Pragnienia  i 
cierpienia  dla nas; dla niewolników - szygalewszczyzna."

Dostojewski pisał „Biesy" w roku 1870. Mogę powiedzieć  o sobie, że zaliczam się do 

najlepszych znawców życia   Dostojewskiego. Ani lektura jego książek, ani dokładna 
znajomość jego biografii, nie pozwalają na wyciągnięcie innego  wniosku: Dostojewski - 
jeśli chodzi o tę tematykę - nie czytał  nic poza klasykami socjalizmu utopijnego, a więc 
książkami   Proudhoma, Czernyszewskiego, Fouriera, Bielińskiego i Hercena. Mimo to 
jego wizje przyszłego świata są mocniejsze od   wszystkiego, co powiedzieli Koestler i 
Orwell.   Dostojewski     tworząc   postać   Szygalewa,   ogarniętego   szaleństwem   fanatyka 
mówiącego o swoim systemie, wcale nie traktował jej poważnie;  co więcej, szydził z niej. 
A przecież ta właśnie jego przepowiednia stała się ciałem i krwią.

W   życiu   każdego   z   nas   są   dwa   straszne   dni.   Pierwszy     -   w   którym   zaczynamy 

rozpaczać. Drugi - w którym ogarnia  nas śmiech. Ten drugi jest o wiele straszniejszy.

2

„Die Weltwoche" 26 listopada 1965, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko

Powojenny film w Polsce

Pewien pisarz rosyjski, który wyemigrował i mieszka w Paryżu, opowiadał mi kiedyś, jak 

to swego czasu postanowiono w Związku Sowieckim zrobić f Im uwieczniający bohater-
skie czyny armii konnej marszałka Budionnego. Przedsięwzięcie zaiste ogromne, w 
końcu oddziały liczyły dobre 20000  ludzi, a są i tacy, co przypuszczają, że było ich 
jeszcze więcej.  Napisano więc scenariusz, zaangażowano najsłynniejszych  aktorów, do 
tego tysiące statystów obznajomionych ze sztuką  jeździecką i rozpoczęto zdjęcia. Na 
końcu film wyświetlono  - jak to jest w zwyczaju w Rosji sowieckiej i państwach 
satelickich - najwyższym dygnitarzom partyjnym i wojskowym. Po projekcji marszałek 
Budionny wstał i powiedział  z oburzeniem: „Niedokładności pod względem 
historycznym".  Zniszczono więc film, rozstrzelano reżysera i scenarzystę,  aktorów 
pognano batami na Syberię - tak zakończyła się  historia sfilmowania kozaków 
Budionnego. Nawiasem mówiąc  wydaje się, że Budionny, który cudem przeżył czystki 
stalinowskie był wyjątkowo wrażliwy, gdy chodziło o honor żołnierski  jego kozaków. 
Wiąże się go także ze sprawą uwięzienia Izaaka  Babla, pisarza sowieckiego, autora 
„Armii konnej". W książce  tej nie brakuje przykładów bestialskich okrucieństw, jakich 
dopuszczali się w porywie bojowego zapału dzielni Kozacy.

2

  cytowane fragmenty pochodzą z: „Biesów" Fiodora Dostojewskiego, PIW, Warszawa 1977, przelożyli: T. 

Zagórski, Z. Podgórzec.

51

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Nie miałbym żadnego powodu, aby o tym wszystkim  wspominać, gdyby nie to, że w 

Polsce   wydarzyła   się   zupełnie     podobna   historia.   Mianowicie,   powzięto   tam   plan 
nakręcenia  filmu o generale Karolu Świerczewskim. Był to komunista, w czasie rewolucji 
walczył po stronie bolszewików, później brał  udział w wojnie hiszpańskiej, po czym, już 
po   II   wojnie,   zabito     go   w   Polsce.   Według   wersji   oficjalnej   zrobili   to   faszystowscy 
partyzanci. Kręcenie filmu o Świerczewskim trwało dobre   cztery lata i kosztowało co 
niemiara. Historia rozgrywała się  w Polsce, Rosji, Hiszpanii, Niemczech hitlerowskich, 
Londynie - nie licząc innych miejsc akcji. Film okazał się artystycznym niewypałem i nie 
warto   by   było   przypominać   go,   gdyby     nie   okoliczność,   iż   występuje   w   nim   agent 
nazwiskiem   Marian     Spychalski   dający   się   z   kolei   podjudzić   innemu   agentowi 
nazwiskiem Władysław Gomułka 

3

. Wyjątkowy to pech twórców filmu, że dzisiaj Gomułka 

jest szefem państwa, a Spychalski - marszałkiem Polski. Tym sposobem marksistowscy 
interpretatorzy   „historii   w   sztuce"   padli   ofiarą   wysoce   niestosownego     żartu.  Trzeba 
jednakże nadmienić, że Gomułka nie tylko  wzgardził pokusą wyciągnięcia konsekwencji 
wobec twórców  firnu, ale nawet pozwolił im dalej bez przeszkód tworzyć.  O Gomułce 
można sądzić, co się chce, ale jedno jest pewne  - nie jest to człowiek mściwy. Gdyby tak 
było, połowa polskich  pisarzy i twórców kultury siedziałaby dzisiaj w kryminale.

Pierwsze lata powojenne nie przyniosły żadnych wybitnych  filmów. Pierwszym filmem 

nakręconym po wojnie były   „Zakazane piosenki". Film tak głupi, że streszczanie go 
wydaje  się zbyteczne. Uosabiał jednak hurrapatriotyzm i miał ogromne  powodzenie. W 
tym miejscu konieczne jest pewne stwierdzenie. Po wojnie literatura polska wiała bardzo 
dobry   start.     Powstawały   wówczas   utwory   Adolfa   Rudnickiego,   Jerzego 
Andrzejewskiego,   Jarosława   Iwaszkiewicza,   Tadeusza   Borowskiego   i   innych.   Jakoś 
udawało się rym książkom ujść partyjnej  cenzurze; w owym czasie każdy pisał jeszcze, 
jak chciał i jak   rzeczy widział. Z filmem było inaczej; na nim od początku   spoczęła 
żelazna łapa partii, w tym punkcie realizując bez wątpienia przykazanie Lenina: film jest 
jednym z najważniejszych środków wpływania na masy. Naprawdę znakomitym  filmem 
była  „Ulica  Graniczna" Aleksandra  Forda.   Film    powstał   w  1949,   ukazuje  losy  kilku 
polskich i żydowskich  rodzin; akcja obejmuje wiele lat i dlatego nie jest łatwo  pokrótce 
go   streścić.   W   filmie   tym   aktor   Władysław   Godik     odtwarza   z   wprost   wstrząsającą 
przenikliwością postać Żyda.   Przypominam sobie scenę jego śmierci w podpalonym 
przez     Niemców   domu;   z   głową   nakrytą   do   modlitwy   białym   tałesem,     otoczony 
płomieniami i dymem modli się do Boga, który go   opuścił. Mimo wszystkich obrazów 
grozy jest to prawdziwie   humanistyczny film, ukazujący, że ludzkie braterstwo, często 
tak trudne i tak pełne bólu, przecież warte jest walki i nawet,  gdy ta walka okaże się 
daremna, powinno się je zachować na  zawsze w pamięci. Następnym filmem Forda była 
„Młodość  Chopina". Niestety, film ten nie osiągnął poziomu „Ulicy  Granicznej". Była to 
młodość Chopina w interpretacji marksisty, chodziło tutaj przede wszystkim o pokazanie, 
jak Chopin  -melancholijny i kapryśny artysta-czerpał inspirację z nędzy  i rozpaczy ludu 
ciemiężonego   przez   carską   Rosję   i   obszarników.   Ostatnie   sceny   filmu   odpowiadają 
stylowi obrazu  Delacroix - kobieta z odsłoniętą piersią, sztandar powstania  w rękach. 

3

 „Żołnierz Zwycięstwa"; cz. „Lata walki°, cz. 2 „Zwycięstwo".  Scenariusz i reżyseria: Wanda Jakubowska. 

Premiera: Warszawa,  2.05.1953 - przypis tłumacza.

52

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Miłośnikom Chopina tego typu interpretacja jego  bycia i działalności musiała wydać się 
dziwna, a najosobliwsze  wydaje się w tym związku bezceremonialne wrzucenie Chopina 
i Delacroix do jednego worka. Nastąpiły bezpłodne lata.   Kręcone były wyłącznie filmy 
socrealistyczne. Jest w nich   wszystko - od angielskich agentów i polskich faszystów 
poprzez hitlerowskich zbrodniarzy aż do dzielnych sekretarzy   partyjnych wszystko, z 
wyjątkiem żywej prawdy. Przedstawię   treść dwóch takich filmów, aby ukazać, czym 
karmiona była  pokorna i cierpliwa publiczność polska.

Jeden z nich nazywa się „Pościg". Historia rozgrywa się   w państwowej stadninie. 

Pojawia się tam angielski agent  - być może amerykański, niestety, zapomniałem, skąd 
pochodzie - z tajną misją wytrucia wszystkich koni. Wydawało by się, że Anglicy mieliby 
dość, Bóg wie jakich, własnych  kłopotów i bohaterskie czyny w rodzaju skrytobójczego 
wytrucia  szlachetnych   polskich  rumaków   nie   należałyby  dla   nich  do     najpilniejszych 
spraw. Twórcy tego Filmowego dzieła sztuki  byli innego zdania. Kierownik stadniny jest 
człowiekiem   poczciwego, ale i miękkiego charakteru - prototyp polskiego   inteligenta, 
któremu nie   udało  się całkiem bez  zastrzeżeń stanąć   po  stronie partii. Co  więcej, 
zawiera on przyjaźń z niecnym   agentem i gdyby nie nader czujne oczy sekretarza 
partyjnego,  powiodłoby się owemu ciemnemu typowi gładkie i całkowite  wytrucie szkap 
- dzielnych budowniczych socjalizmu. Film  kończy się w najlepszym westernowym stylu: 
agent ucieka na  koniu grzmiąc dziko z rewolwerów, za nim galopuje odważny  sekretarz, 
atakuje go gołą ręką i odstawia do milicji. Agent  zgrzytając zębami przyznaje, że pracuje 
dla Anglików. Polityka  zagraniczna Wielkiej Brytanii ponosi druzgocącą porażkę.

Oto druga próbka; film pod tytułem: „Sprawa pilota  Maresza". Bohater tej historii był w 

czasie wojny pilotem  RAF-u, jak wiemy, wielu polskich pilotów służyło podczas  wojny w 
RAF-ie, i podczas bitwy o Anglię zdobyli najwyższe  uznanie. Po wojnie Maresz wraca do 
Polski i lata teraz na  samolotach pasażerskich. I oto zdarza się, iż jeden z jego  byłych 
kolegów z RAF-u zwraca się do niego z propozycją   wspólnej ucieczki wykradzioną 
maszyną, co Maresz miałby   ułatwić. Lecz odważny Maresz policzkuje go i wyrzuca. 
Niegodziwiec nie daje jednak za wygraną. Ukrywa się w samolocie pilotowanym przez 
Maresza i próbuje teraz zmusić go   za pomocą pistoletu do zmiany kursu w stronę 
zdradzieckiego  Zachodu. Ale i tym razem Maresz zwycięża: robi maszyną  nagły looping 
i   obezwładnia   przeciwnika.   Następnie   ląduje     i   przekazuje   go   milicji.   Przez   lata 
produkowano tego typu  filmy i nie szczędzono na nie ani czasu, ani pieniędzy.

Muszę tutaj krótko odbiec od tematu. Otóż wielu Polaków,  którzy walczyli w szeregach 

RAF-u, po wojnie aresztowano   i wsadzono do więzień pod zarzutem szpiegostwa na 
rzecz     Anglii.   Stało   się   tak   być   może   dlatego,   iż   ludzie   ci   cieszyli   się   ogromną 
popularnością, a więc należało ich skompromitować.  Jeden z takich lotników, major S. 
skazany   został   na   śmierć     i   spędził   siedem   lat   w   celi   śmierci   w   oczekiwaniu   na 
egzekucję.   Kiedy   zaproponowano  mu  wniesienie  prośby o  ułaskawienie,    major  S. 
podarł formularz na kawałki i rzucił je w twarz  oficerowi policji politycznej. Jak widzimy, 
film próbował  w sposób głupi i prymitywny szkalować ludzi, z których  Polacy byli dumni.

W 1954 wydano w Rosji „Odwilż" Ilii Erenburga, przeciętną  książkę, o której dziś mało 

kto pamięta. Termin „odwilż"  zrobił jednak karierę. Jeszcze w tym samym roku powstaje 
film Wajdy, „Pokolenie". Andrzej Wajda, uczeń wyżej wymienionego reżysera Aleksandra 

53

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Forda (nazwanego przez polską   krytykę rewolucyjnym romantykiem) zrywa ze swoim 
nauczycielem i tworzy czerpiąc pełną garścią z rogu obfitości  włoskiej szkoły filmowej. 
Nie ma to być bynajmniej zarzut;   Polacy i Włosi mają wiele wspólnego - ten sam 
nieporządek,   skłonność do komedianctwa, łez i świętych przysiąg; te same   brudne, 
małe   podmiejskie   uliczki   z   suszącą   się   bielizną,     a   sami   obijający   się   bez   pracy   i 
pieniędzy mężczyźni, ten sam   pociąg do pijackiego śpiewu, do „zakochiwania się po 
same  uszy" i do bójek. Wszystko to tworzyło tło w filmie Wajdy  „Pokolenie" i zrobione 
było   mistrzowsko.   Na   treść   filmu     składała   się   historia   młodego   konspiratora, 
przekształcającego     się   w   ciągu   lat   wojny   z   lumpenproletariusza   w   komunistę,   dla 
którego jest jasne, że toczona przez niego walka nie jest   ślepym buntem, lecz walką 
klasową. Ale jeśli nawet film ten   był w pewnym sensie „prawdziwy", nie ukazywał w 
żadnym  wypadku prototypu podziemnego konspiratora. W czasie wojny  za główny cel 
wszystkich żołnierzy podziemia uchodziła walka  z Niemcami i każda organizacja dająca 
komuś rozkaz i rewolwer do ręki traktowana była jako prawdziwie pro polska.  W filmie 
Wajdy   chodzi   jednak,   niestety,   o   to,   aby   ukazać,   że     komuniści   górują   nad   innymi 
ugrupowaniami. W rzeczywistości zaś organizacji podziemnej komunistów nie udało się 
w czasie wojny osiągnąć zbyt wiele i ten fakt stał się dla niej czymś w rodzaju pięty 
achillesowej.   Chodziło   więc   wyłącznie     o   stworzenie   odpowiedniego   mitu.   Kolejnym 
filmem Wajdy  był „Kanał". Jest on znany szwajcarskiej publiczności, toteż nie  będę go 
streszczał. Film zasługujący bez wątpienia na uwagę.   Następnie w reżyserii Wajdy 
powstaje „Lotna". Przytoczę treść  tego filmu, ponieważ uważam go za makabryczny i 
groteskowy  zarazem. Historia dzieje się podczas walk niemiecko-polskich  w 1939 roku. 
Lotna   jest   koniem   należącym   do   podchorążego     oddziału   kawalerii.   Jest   pięknym 
koniem,   wszyscy   zazdroszczą     podchorążemu.   Kiedy   podchorąży   ginie,   Lotna 
przechodzi do  następnego kawalerzysty - teraz na nim skupia się zawiść  kompanów. 
Dookoła   szaleje   wojna,   rozbite   oddziały   polskie     cofają   się   w   bezładzie,   machina 
państwowa przestaje istnieć,  tysiące uciekinierów ratuje się ucieczką - naszych żołnierzy 
interesuje wyłącznie wspaniały koń, nienawidzą się nawzajem,  intrygują, posyłają jeden 
drugiego na śmierć - a robią to tylko   po to, by zdobyć pięknego rumaka. Aby pojąć 
szczególny urok  tego filmu, trzeba znać Polaków i ich stosunek do armii. Polacy  zawsze 
byli dumni ze swoich żołnierzy, ich rycerskości, odwagi  i pogardy dla śmierci - i teraz 
nagle taki osobliwy obraz wojny.  Temu, kto interesuje się kampania niemiecko-polską, 
powinien  być znany fakt, że w 1939 podstępni Polacy podejmowali  kawaleryjskie ataki 
przeciwko czołgom niemieckim. Być może  w tym właśnie należy szukać początku owej 
smutnej i zarazem   groteskowej historii. W 1944, podczas Powstania Warszawskiego 
posyłano przeciwko niemieckim czołgom dwunastoletnie  dzieci z butelkami benzyny.

Wajda  jako  twórca filmowy jest  interesujący,  ale  nierówny.   Po świetnym „Kanale" 

nastąpiła kontrowersyjna „Lotna", po  czym zrobił film raczej na przeciętnym poziomie; 
nosi on   tytuł „Samson" i opiera się na przeżyciach prześladowanego   Żyda w czasie 
okupacji. Po tym nastąpił znów bardzo dobry  film. Byli to „Niewinni czarodzieje", historia 
przypadkowej  nocy miłosnej przeradzającej się niespodziewanie w prawdziwą  miłość. 
Trzeba   przyznać,   że   trudny   to   temat,   ale   przyznajmy,     także   wspaniałe   wykonanie 

54

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

reżyserskie. Po owym mistrzowskimi figlu Wajda nakręcił „Popiół i diament"  

4

; moim 

niemiarodajnym   zdaniem,   dzieło   to   nie   wyszło   przekonywająco.     Jest   to   historia 
konspiratora, który na rozkaz swojej organizacji  musi po zakończeniu działań wojennych 
nadal zabijać. Tymczasem on zakochuje się i postanawia wrócić do życia cywilnego. 
Najchętniej wyrzuciłby broń i rozpocząłby życie u boku swojej   kochanki, lecz rozkaz 
organizacji brzmi: zabijać dalej. Wajdzie  nie udało się skoncentrować na temacie. Jego 
celem był rodzaj  fresku. W filmie jest wszystko: zabójstwo polityczne, policja  polityczna, 
prawdziwi i fałszywi komuniści. Przeróżne składniki niezbyt dobrze trzymają się razem. 
Myślę, że film ten był dla   zachodniego widza swego rodzaju novum: po raz pierwszy 
pokazano w filmie z tamtej strony żelaznej kurtyny człowieka,   który z bronią w ręku 
walczy   przeciwko   komunizmowi   i   po   raz     pierwszy   pokazano   jego   tragiczny   los. 
Chciałbym zwrócić uwagę  czytelnika na pewien interesujący punkt. Otóż Wajda w jakimś 
wywiadzie przyznaje, że w chwili wybuchu wojny miał  trzynaście lat i w związku z rym 
nie walczył w ruchu oporu. Przy   czym jego najlepsze filmy, jak „Pokolenie", ,,Lotna", 
„Kanał",   „Popiół i diament" a także >,Samson„ są filmami o czasach   wojny i terroru. 
Wajda jest zdania, iż tematyka ta dlatego tak go   pociąga, ponieważ nie był mu dany 
osobisty udział w walce.  Natrafiamy tutaj na typową zdolność Polaka, któremu odebrana 
została szansa postrzelania z rewolweru i zginięcia za ojczyznę.

Za   innego   interesującego   twórcę   filmowego   uważam   Jerzego     Kawalerowicza. 

Debiutował   bardzo   słabym   filmem   „Gromada"     nakręconym   według   socrealistycznej 
recepty. Następnie podjął   się sfilmowania książki pt.. „Pamiątka z Celulozy". Książka 
należała,   według   opinii   krytyków   marksistowskich,   do   najlepszych   dzieł   realizmu 
socjalistycznego   w   dziale   prozy.   Temat     przypominał   historię   z   „Pokolenia"   Wajdy: 
lumpenproletariusz zmienia się w świadomego rewolucjonistę. Różnica polega na tym, 
że „Pamiątka z Celulozy" rozgrywa się przed  wojną. O ile Wajda zdawał się być przez 
pewien   czas   zafascynowany   włoską   szkołą   neorealizmu,   o   tyle   Kawalerowicz   od 
początku odnalazł swój własny styl i pozostał mu wierny.   Kawalerowicz posiada silne 
wyczucie głębi plastycznej obrazu.  Kamera w jego filmach nie spełnia roli skrupulatnego 
kronikarza,   lecz   jest   pełnym   pasji   narratorem;   malarskość   i   mistrzowska   technika 
kompozycyjna jego zdjęć są zadziwiające.  Widzowie szwajcarscy z pewnością jeszcze 
pamiętają to, co  Kawalerowicz pokazał w swojej „Matce Joannie od aniołów",  przy czym 
nie jest to najlepszy film tego reżysera. Był nim bez  wątpienia „Pociąg"; i także on, przy 
całej prostocie akcji,  zdumiewa bogactwem malarskich pomysłów.

Swego czasu pisano bardzo wiele o tak zwanej polskiej szkole  w filmie. Co oznacza ta 

szkoła i jakie były jej najbardziej   znamienne cechy? Wydaje mi się, że chodzi tu w 
istocie o paralelę   do włoskiego neorealizmu. Zamierzony cel to prostota akcji pyry 
jednoczesnej wielostronnej obserwacji codzienności. Nazwa  „neorealizm" jest już sama 
w   sobie  osobliwa,  bo   jak   należałoby    rozdzielić   realizm   „stary"  i   „nowy"?   Czy  filmy 
Marcela Carne'a  były „staro realistyczne"? Czy Los Olvidados jest neo-, albo  całkiem po 
prostu filmem realistycznym? A do jakiej grupy  należałoby zaliczyć „Obywatela Cane", 
przez ogromną większość  krytyków uznanego za największy film wszystkich czasów? 

4

    Błąd   w   kolejności:   „Popiół   i   diament"   powstał   wcześniej     (1958)   niż   „Lotna„   (1959),   „Niewinni 

czarodzieje" (1960) i „Samson„  (1961) - przypis tłumacza.

55

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Podobieństwo między polską i włoską szkołą daje się wyjaśnić   okolicznością, iż w 
Polsce przez wiele lat nie oglądano niczego  prócz włoskich filmów - mówię tu o filmach 
współczesnych.     Ponieważ   filmy   włoskie   pokazywały   nędzę   ludności,   uchodziły   za 
postępowe.   Był   to   wystarczający   powód,   aby   je   pokazywać     Polakom.   „La   Strada" 
Felliniego miała swoją polską premierę  dopiero w 1958 roku, a polscy krytycy, na ogól 
zgodni co do  artystycznego mistrzostwa tego filmu, mieli odmienne opinie  o tendencji 
filozoficznej. I jeszcze inny szczegół: Włosi wychodzili z kamerą na ulice swoich miast i 
pokazywali lumpów   i nędzarzy, z kolei malowniczy tubylcy z polskich przedmieść od 
dawna   byli   ulubionym   tematem   pisarzy   różnych   epok,   a   więc   Iwaszkiewicza, 
Uniłowskiego,   Andrzejewskiego,   Rudnickiego,     Neverlego   i   innych.   Postacie 
podmiejskich opryszków traktowano jako romantyczne i godne uwiecznienia. Spotyka się 
je na okładkach wielu polskich książek. Fałszywie pojmowany  „człowiek z ludu", żyjący 
swoim   własnym   życiem   według     własnych   nieskomplikowanych   reguł   moralnych   i 
etycznych,  był dla pisarzy polskich, żyjących we własnym getcie i wykłócających się na 
tematy   polityki   i   estetyki,   od   dawna   przedmiotem   fascynacji   i   podziwu.   Nawet   w 
literaturze powojennej,   w utworach np. Marka Nowakowskiego, autora wychowanego 
już   w   nowym   społeczeństwie,   natrafiamy   wyłącznie   na   nożowników,   alkoholików   i 
złodziei. Można odnieść wrażenie, że  autor zastygł w zachwycie nad opisywanym przez 
siebie   tematem. To samo dotyczy utworów Andrzeja Brychta. I tu te   same ciemne 
podwórza, ulice pełne śmieci, nędznie ubrani  ludzie z twarzami naznaczonymi głębokim 
smutkiem; spotykamy ich zarówno we włoskich jak i polskich filmach. Te   same nikłe 
nadzieje i małe radości, tutaj i tam.

Nieodżałowanym i niezastąpionym reprezentantem polskiego filmu by Andrzej Munk, 

który zginął w wypadku  samochodowym. Jego obydwa najwspanialsze filmy: „Eroica"  i 
„Zezowate szczęście" pozwalają na wniosek, że Munk nie   uległ żadnym wpływom z 
jakiegokolwiek kierunku i że  wytrwale szukał własnego wyrazu, co w owym czasie nie 
było  ani łatwe, ani wygodne. Oto treść drugiej części filmu „Eroica":  W obozie jenieckim 
wypełnionym   polskimi   żołnierzami   dochodzi   do   ucieczki   oficera   znanego   ze   swojej 
brawurowej  odwagi. W rzeczywistości jednak ów oficer wcale nie uciekł,  tylko ukrył się 
na   strychu   i   tam   czeka   na   sprzyjającą   okazję     ucieczki.   Ale   wbrew   pierwotnym 
nadziejom, okazja taka się   nie nadarza. W tym czasie on sam przestał być żywym 
człowiekiem: już stał się dla innych legendą i nadzieją. Aby   zachować tę nadzieję i 
morale pozostałych, decyduje się na   samobójstwo i to na dodatek w porozumieniu z 
niemieckim     komendantem   obozu.   Jego   trumna   zostaje   po   cichu   i   w   tajemnicy 
wywieziona z obozu. Legenda może trwać dalej; więźniowie otoczeni drutem kolczastym 
żyją znowu zwykłym   dniem czerpiąc nadzieję z jego brawurowego  wyczynu. Munk 
zginął nie mając jeszcze czterdziestu lat. Jestem zdania, że ze  wszystkich reżyserów on 
właśnie wywarł największy wpływ  na tzw.. polską szkołę. Jego filmy były oszczędne w 
wyrazie,  gorzkie i pozbawione jakiegokolwiek patosu.

Po długich bezpłodnych latach w końcu powraca Aleksander   Ford. Robi film pod 

tytułem „Ósmy dzień tygodnia". Opowiadanie, na podstawie którego nakręcono ten film 
jest   całkiem     proste:   młoda   dziewczyna,   żyjąca   w   potwornych   warunkach 
mieszkaniowych,  ma   narzeczonego  i  szuka  dla  swojej  miłości    godnego  i  pięknego 

56

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

początku, w jej wyobrażeniu bowiem  miłość jest jedyną rzeczą będącą w stanie nadać 
sens jej ponurej  egzystencji. W interpretacji Forda chodzi jednak cacy czas tylko  o to, 
jak załatwić odpowiednie Lóżko, w którym mógłby się   odbyć akt miłosny. Ford nie 
zrozumiał, o co w gruncie rzeczy  chodziło dziewczynie, a mianowicie o romantyczność i 
czystość   miłości, rzeczy trudne do znalezienia w kraju, gdzie rozpacz   i brutalność 
przybrały wyjątkowo drastyczne formy. Tylko  wyborne kreacje aktorskie uratowały film 
przed całkowitym   fiaskiem. Film ten zasługuje, moim zdaniem, na inne zakończenie - 
powinien   zakończyć   się   publicznym   powieszeniem   reżysera.   Sceneria   filmu   jest 
całkowicie  niewiarygodna:  akcja  rozgrywa  się w  wąskich uliczkach starej  Warszawy, 
które ogromnym  kosztem odbudowano po wojnie; przy czym te bardzo urokliwe  uliczki 
wcale nie tworzą sylwetki Warszawy, ponieważ obecna  Warszawa wygląda jak stolica 
sowieckiej prowincji.

Mówiłem tutaj o „polskiej szkole" i wyraziłem wątpliwość  co do oryginalności tej szkoły. 

Można mówić o włoskiej,   francuskiej, amerykańskiej szkole lat pięćdziesiątych, kiedy 
powstawały takie dzieła jak Asphalt Jungle, Big Knife, Bumerang,  Dig Carnavale i inne. 
Ale o szkole polskiej? Osobliwym  zjawiskiem jest tzw.. nowa fala w filmie francuskim. Jej 
twórcy   nakręcili tylko  trzy  albo cztery pierwszorzędne filmy (arcydzieł   nie było wśród 
nich   żadnych)   a   następnie   popadli   w   manieryzm,   zaczęli   się   powtarzać,   nawzajem 
kopiować, a inni nudzić.

To   samo   spotkało   „polską   szkołę".   Jeden   z   polskich   krytyków,     do   którego   mam 

zaufanie   -   chodzi   o   Andrzeja   Kijowskiego     -   napisał   kiedyś:   „Jeśli   polska   szkoła 
rzeczywiście   istnieje,     powinna   być   wyklęta".   Ocena   nowych   polskich   filmów   nie 
napawająca optymizmem.

Za najlepszy nowy polski film uważam „Nóż w wodzie"  młodego Romana Polańskiego. 

Film jest znany w Szwajcarii.   Pozwolę sobie jednak przy tej okazji zwrócić uwagę na 
pewien     interesujący   fakt:   Jeden   z   bohaterów   tego   filmu   to   stosunkowo     młody 
mężczyzna,   właściciel   samochodu   i   jachtu.   Dla   szwajcarskiego   widza   człowiek 
posiadający samochód i jacht nie  jest na pewno niczym niezwykłym. Ktoś taki uchodzi 
za     zdolnego  i  pracowitego   człowieka,   toteż   stać   go   na   rozrywki.     Dla   polskiej 
publiczności człowiek rozporządzający podobnymi   akcesoriami to drań i spekulant. W 
końcu wie się, iż w Polsce  żaden uczciwy człowiek nie może sobie na nic pozwolić. Jeśli 
porównać przeciętny poziom płacy urzędnika w Polsce (ok.  1200-1600 zł) z ceną kupna 
samochodu, wynoszącą, przy całej  lichości wykonania, ok. 160000 zł, łatwo obliczyć, że 
„człowiek   pracy", który chciałby kupić samochód, musiałby w tym celu   przez cale 
okrągłe dziesięć lat oszczędzać i tylko oszczędzać,   tj.. nie mógłby jeść, pić ani też 
wydawać na mieszkanie  i ubranie. Toteż na widok szczęśliwego posiadacza samochodu 
polski widz myśli albo o spekulancie zarabiającym pieniądze  nielegalnie, albo o członku 
uprzywilejowanej warstwy. Z Zurychu do Warszawy leci się około dwóch godzin - trasa 
stosunkowo krótka - a jednak jaka ogromna różnica w ocenie  bohatera: w jednym kraju 
drań, w drugim wzbudzający  sympatię normalny współczesny człowiek.

Podobne myśli nasunęły mi się, kiedy oglądałem rosyjski  film „Lecą żurawie". Akcja 

filmu dzieje się w czasie wojny  i jeden z bohaterów - studiujący muzyk - woła w przy-
pływie   wściekłości:   „Gdyby   nie   ta   przeklęta   wojna   siedziałbym   teraz   w   sali 

57

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

konserwatorium i grał Czajkowskiego".  Myślimy oczywiście, że każdy normalny człowiek 
chętniej   będzie grat na fortepianie, aniżeli latał po polach z karabinem, czołgał się w 
błocie i zabijał bliźnich. Ale sprawa  wygląda inaczej, kiedy prowadzi się wojnę z rozkazu 
ojca     narodów   Stalina.   Te   same   filmy   są   zupełnie   inaczej   odbierane   przez 
reprezentantów   różnych   narodów:   twórcom     filmu   radzieckiego   chodziło   o 
skompromitowanie bohatera,  widz zachodni przyjmie to jako wyraz najbardziej ludzkiego 
i   cackiem   zrozumiałego   rozgoryczenia.  Temat   zasługujący   na     pewno   na   oddzielne 
studium.

W filmie Polańskiego mamy do czynienia z młodym  buntownikiem. Pętak porusza się 

jak   James   Dean   i   ma     składany   nóż.  Ale   o   co   właściwie   chodzi   temu   młodemu 
gniewnemu   człowiekowi?   W   czasach   stalinowskich,   kiedy     terror   przybrał 
najstraszniejsze formy, ludzie wierzyli, że  sytuacja musi się zmienić, bo ucisk o takim 
rozmiarze     doprowadzi   niechybnie   prędzej   czy   później   do   załamania     i   katastrofy. 
Nadszedł rok 1956, Gomułka doszedł do władzy,  przez pewien czas wydawało się, że 
nastąpiło odprężenie. Lecz   w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic. W historii narodów 
nieznany jest przekaz, aby tyran znajdujący się u władzy nagle  oświadczył, iż wprawdzie 
do dzisiaj byt zły, ale od teraz będzie   się starał być aniołem - a taki wypadek miał 
przecież miejsce  w Rosji sowieckiej i Polsce. Był to manewr taktyczny, żadna  rewolucja; 
manewr, który zrodził się w tonie partii w chwili,  gdy czuła się ona zagrożona. Po 1956 
roku ludzie przestali  wierzyć w jakąkolwiek zmianę na lepsze. Oczywiście, terror  policji 
politycznej  zelżał nieco, pozwolono  ludziom  podróżować    za granicę,  znowu można 
malować  abstrakcyjne obrazy - lecz   demokracja, jaką sobie Polacy wymarzyli, jest 
dzisiaj tak samo  odległa jak w roku 1950. Nastał czas wielkiej nudy.

Przeciw czemu więc buntuje się ów młody łobuz z filmu  „Nóż w wodzie"? Jego bunt 

wyraża się w zręcznym operowaniu  składanym nożem, może też w fakcie, iż podrywa 
żonę  bohatera. Zresztą właśnie ona mówi chłopakowi o swoim  mężu: „On byt kiedyś 
taki   jak   ty,   a   ty   także   będziesz   kiedyś     taki   jak   on".   Jest   to   kompromitujące 
zdemaskowanie rewolucji,   która nie ma żadnego celu. Pozbawiono Polaków wolności 
osobistej   i   prawa   wyrażania   opinii   -   i   oni   marzą  zamiast     o   wolności   -   o   własnym 
samochodzie, o lodówkach i telewizorach, krótko mówiąc o życiu w stylu ich zachodnich 
sąsiadów. Jest to dla nich jedyna dostępna forma buntu  i naprawdę nie wiem, czy jest to 
tylko śmieszne, czy też godne  współczucia. Być może jedno i drugie.

Główną sprawą, o jaką chodzi w każdym, nawet głupiutkim   filmie amerykańskim, 

którego   bohater   to   sprawnie   operujący     rewolwerem   kowboj,   jest  w  gruncie   rzeczy 
praworządność.   Człowiek, który w połowie zeszłego stulecia jechał do Arizony   lub 
Teksasu,   był   pionierem   w   pełnym   tego   słowa   znaczeniu.     Walczył   o   ziemię   i 
bezpieczeństwo swojej rodziny; musiał   bronić się przed bandytami, posługującymi się 
rewolwerem   co     najmniej   tak   samo   umiejętnie   jak   on.   Bohaterem   o   podobnym 
charakterze mógłby być komunista, który w zrujnowanym   kraju próbuje wprowadzić 
porządek i dobrobyt, i jest w stanie  walczyć o nową moralność i nową sprawiedliwość. 
Wiemy     jednak,   że  komunistom   chodzi   o   coś  zupełnie  innego.   W  ,,polskiej  szkole" 
filmowej brakuje podstawowej sprawy; kręci się  filmy o partyzantach, wojnie, agentach i 
Bóg wie o czym   jeszcze, lecz reżyserom brakuje określonego specyficznego   typu 

58

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

charakteru. Nie stworzyli jeszcze reprezentatywnego  bohatera swoich czasów. Ale kto w 
końcu byłby w stanie  takiego bohatera reprezentować? Kto mógłby nim być? Może  od 
biedy ów wyczerpany człowiek, który wie, że jakakolwiek  walka przeciwko otoczeniu jest 
bezowocna i musi skończyć  się tragicznie; i co najgorsze - uczyni go tylko śmiesznym. 
Człowiek taki jak do tej pory nie został pokazany w polskim  filmie i wątpliwe, czy kiedyś 
nastanie chwila, że zobaczymy  go na ekranie.

„Die Weltwoche" l3 maja 1966, Zurych

Z niemieckiego przełożył i opracował  Krzysztof Bodanko

Marek Hłasko a „Trybuna Ludu"

Do Redaktora „Kultury"

Szanowny Panie!
Zwracam   się   do   Pana,   jako   do   redaktora   „Kultury"   i   Wydawcy     mojej   książki 

„Cmentarze" i „Następny'; z prośbą o udzielenie mi  kilku szpalt.

hak Pan wie, książka moja wydana przez Pana, spotkała się  z gwałtownym atakiem  

„Trybuny Ludu ". Nie wchodząc w polemikę  z oceną artystyczną książki, pragnę jednak 
zaznaczyć, iż rzeczony   atak  
nosi  niedwuznaczny charakter donosu policyjnego - co 
sugeruje  sam tylu! „Primadonna jednego tygodnia" - jak również pragnę  podkreślić, że 
natychmiast po przeczytaniu „Trybuny Ludu" napisałem w tej sprawie list otwarty do 
redakcji, który jednak do  dzisiejszego dnia nie został opublikowany. Ponieważ w donosie 
policyjnym, który spowoduje prawdopodobnie  moją  śmierć cywilną    w  Polsce,  autor 
nazywa mnie zdrajcą i przemytnikiem broni  przeciwko komunizmowi - muszę starać się 
bronić za pośrednictwem  pisma wydawanego przez Pana i liczyć na to, że choćby w ten 
sposób moi czytelnicy w Polsce będą mogli się dowiedzieć, co sądzę  o publikowaniu w  
„Trybunie Ludu" donosu policyjnego. Używam  tego terminu świadomie, ponieważ artykuł 
ten nie zasługuje na inną   nazwę; używam tego terminu  
świadomie,  ponieważ zdaję 
sobie  sprawę, że artykuł ten pozostanie hańbą redakcji „Trybuny Ludu  używam tego 
terminu świadomie, bez względu na to, przez kogo ten   artykuł jest inspirowany i kto 
kryje się pod pseudonimem 
„SKIZ".

Nie  

mam  zbyt wysokiego pojęcia o własnej osobie, pragnę jednak   podkreślić, że 

książkę, w której starałem się porachować ze złym   czasem, miałem jednak odwagę 
podpisać własnym nazwiskiem. Nie   wydaje  
mi  się rzeczą godną uznania, aby wyrok 
śmierci cywilnej na   pisarza ferować pod pseudonimem. Trudno mi bowiem uwierzyć, 
aby donos policyjny podpisany przez SKIZA był wyrazem poglądów  całej redakcji.

Zainteresuje Pana może również fakt, iż to samo opowiadanie   „Cmentarze'; dzięki  

któremu   zarobiłem   na   epitet   zdrajcy   i   przemytnika  broni   przeciwko   komunizmowi   - 
zostało zakupione - w grudniu  
1956 r. - przez redakcję „Trybuny". ,hak więc Pan widzi, 
kariera  pisarza w totalizmie jest rzeczą niebezpieczną. Zbyt szybko człowiek  staje się 
ze współpracownika organu partii - zdrajcą i nikczem
nikiem, którego piętnuje anonimowy 
donosiciel,   i   któremu   redakcja     nie   daje   szansy   obrony.   Proszę   Pana   więc,   aby  
wydrukował mój list  do „Trybuny Ludu ".

Marek Hłasko

59

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Primadonna jednego tygodnia?

Najpierw   suche   stwierdzenie:   na   międzynarodowym   rynku     literatury 

antykomunistycznej pojawiło się nowe nazwisko  - Marka Hłaski. Pupil znacznej części 
naszej zdezorientowanej  krytyki. Laureat Nagrody Wydawców, opublikował w Paryżu,  u 
emigracyjnego nakładcy książkę złożoną z dwu opowiadań:  „Cmentarze" i „Następny do 
raju". Szum, jaki w związku   z rym zaczynają podnosić pisma i rozgłośnie zachodnie, 
każe  przypuszczać, że będziemy świadkami zwykłego w takich  wypadkach spektaklu, z 
huczną   reklamą   beniaminka   w   całej     prasie   kapitalistycznej   i   zgiełkliwą   radością 
wszystkich wrogów  komunizmu od Bonn do Nowego Orleanu. Hłasko wyciągnął  „wielki 
los": ma szansę stać się na Zachodzie primadonną  jednego politycznego tygodnia.

Od   dłuższego   już   czasu   rozważni   czytelnicy   Hłaski   zwracali     uwagę   na   fałszywy 

kierunek   jego   rozwoju.   Nagroda   Wydawców     spotkała   się   z   bardzo   niejednolitym 
przyjęciem.   Było   wielu     poważnych   przeciwników   wieńczenia   tak   dostojnym   laurem 
debiutanta,  którego  wprawdzie   pierwsza  książka przynosiła   jeszcze  protest   przeciw 
bezduszności w stosunkach między   ludźmi, złu i obłudzie, w obronie czystych uczuć 
ludzkich - ale  w dalszej praktyce pisarskiej protest ten - przeradzał się  w manifestację 
postawy   nihilistycznej   w   stosunku   do   wszelkich     wartości.   Epatowanie   brutalności 
szczegółów,   silenie   się   na   opisy     stanów   patologicznych,   lakiernictwo   „na   odwrót", 
pozerska   imitacja ,,czarnej" literatury Zachodu - to była widoczna już   w roku 1957 
aktualna rzeczywistość pisarstwa Hłaski, której   jeszcze w styczniu 1958 nie chcieli 
widzieć niektórzy krytycy  i jurorzy Nagrody Wydawców. A jeszcze w marcu br.. dokładnie 
w   tym   samym   dniu,   kiedy   w   Paryżu   schodziły   z   maszyny     ostatnie   egzemplarze 
„Cmentarzy",   w   Warszawie   ukazał   się     numer   „Nowej   Kultury",  w  którym   pisarze   i 
publicyści tego  tygodnika rozpływali się nad słusznością uwieńczenia Hłaski.  Żałosne 
widowisko!

...Szli krzycząc: talent! talent! Olśnieni talentem zaciskali   mocno powieki, nie chcieli 

dostrzegać postępującej degrengolady ideowej pisarza. Nawoływali do pozostawienia go 
samego sobie - niech dojrzewa w ciszy! Niech krystalizuje  swe „prawdy wewnętrzne"! 
„Nikt z nas nie ma danych  przypuszczać - pisał w lurym jeden z bezkrytycznych apolo-
getów »Wielkiego Marka« - że wie lepiej niż Hłasko, jak on   sam ma żyć i pisać". 
Przezorniej byłoby nie udzielać mu  żadnych dobrych rad i jeszcze przezorniej nie rzucać 
mu  żadnych niepotrzebnych kłód pod nogi. „Trzymaj się, Marek!"  Okrzyk ten powtórzyli 
następnie autorzy Kroniki Filmowej.

Dziś chyba i Henryk Bereza widzi już, do czego doprowadziła ta „przezorność". Jeśli 

był naprawdę przyjacielem  Hłaski i wielbicielem jego talentu, powinien byt wołać: "Ratuj 
się, Marek!" Nie wołał. Przeszkadzał innym wołać. Jakie tego  skutki?

Mówi o tym nowa książka Hłaski. Opowiadanie „Następny  do raju" czytelnik polski zna 

z lektury w jednym z popularnych tygodników, gdzie nosiło ono wymowny tytuł „Głupcy 
wierzą w poranek" (domyślne: tylko głupcy...). Artur Sandauer nazwał to opowiadanie 
„pisanym   lewą   nogą   i   obliczonym   na   najbardziej   brukowy   efekt",   „groteskowym 

60

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

amalgamatem   wieszczych   pretensyj   z   naśladownictwem   zachodnich   bestsellerów". 
Utwór,   powstający   zdaje   się   z   odcinka     na   odcinek,   zawiera   moc   niechlujności 
kompozycyjnych   i stylistycznych; autor zapominał w następnym tygodniu, na   czym 
skończył   w   poprzednim,   powoływał   do   życia   uśmiercone   już   postacie...   W   wydaniu 
książkowym   był   czas   usunąć     te   niekonsekwencje,   wygładzić   całość.   Gdzie   tam, 
wszystko  zostało bez zmiany! Czy tak bardzo śpieszyło się Hłasce po  nowe laury z rąk 
nowych mecenasów?

Ale nie w tych szczegółach rzecz, lecz w wymowie, w „filozofii" ,,Następnego do raju". 

Hurrapesymizm   znany   już     z   „Ósmego   dnia   tygodnia°,   łamiący   wszelkie 
prawdopodobieństwa  akcji,  naginający ją  do  powziętych  z  góry,   modnie     „czarnych" 
założeń osiąga tutaj już wyraźne ostrze i sens   polityczny, który w pełni ujawni się i 
rozwinie   w   „Cmentarzach".   Najkrócej   mówiąc,   polega   on   tu   na   zaprzeczeniu 
humanistycznego   sensu   socjalizmu   i   możliwości   jego   realizacji;     na   propagowaniu 
niewiary w samego człowieka, w jego  zdolności, siłę i wartości moralne.

Lecz dopiero  „Cmentarze",  opowieść  z gruntu polityczna,    ukazują aktualny  punkt 

dojścia Hłaski. Dopiero w „Cmentarzach" czyta się wpływ nie Hemingwaya, patrona wielu 
opowiadań z „Pierwszego kroku w chmurach", nie Dostojewskiego, ojca „Pętli" nawet nie 
Arnauda - jawnym naśladownictwem jego „Ceny strachu" jest „Następny do raju - ale 
wprost i bezpośrednio samego Orwella, klasyka i mistrza   współczesnego paszkwilu 
antykomunistycznego. Orwell na   każdym kroku, na każdej karcie! Wymowna jest ta 
zmiana     patronów   -   na   coraz   podrzędniejszych,   lecz   za   to   coraz     „celniejszych" 
politycznie.

Nie będę tu referował treści Hłaskowego paszkwilu. Wystarczy, jeśli podam scenerię 

utworu i morały autora. Rzecz   dzieje się w Warszawie. Ale Warszawa to szczególna: 
Warszawa   zarzyganych   pijaków   w   rynsztokach,   prostytutek,     wabiących   z   bram 
przechodniów,  nędznych,  zastraszonych    ludzi  przemykających  się między  patrolami 
wojska i milicji,  kłamliwych plakatów na parkanach, Warszawa ponurego  bezuśmiechu i 
błota,   błota,   lepkiego,   wsysającego   błota,     oświetlona   jednym   krwawym   neonem 
„Sztandaru Młodych"  - wykrzyknikiem beznadziejności i grozy. Tak widzi Hłasko  swoje 
miasto.

A Polska? Polska to strach, podłość, oszustwo, terror,  nienawiść i obłuda, rozpacz i 

pijaństwo, ruiny domów i ludzi,  pustynie uczuć cmentarze zaufania, „nadziei, wszystkich 
słów,  wszystkich pojęć, wszystkich marzeń o wyzwoleniu człowieka..." Tak widzi Hłasko 
swój kraj i naród. To już jest  paszkwil, nie tylko na ustrój, lecz na społeczeństwo.

Co zostaje ludziom? Wódka.
A myśl? Jasny promień marzenia? Krzepiąca moc idei?...  Nie łudźcie się, naiwni! Idea 

jest przekleństwem, lecz „ludzie  nie obejdą się bez idei. Nigdy. Łatwo byłoby zdychać, 
gdyby   to   był   już   ostatni   wielki   mit   ludzkości...   ZEBY     LUDZIE   JUŻ   NIGDY   NIE 
UWIERZYLI W ŻADNE  SŁOŃCE"!

Nie ma już więcej słów. Nie mówmy o czarnym lakierze,  o czarnych okularach, skoro 

wszystko   zostało   do   dna   powiedziane.   I   niech   mi   nikt   nie   przypomina,   że   akcja 
„Cmentarzy"     toczy   się   w   roku   1952,   bo   Hłasko   pisze   je   w   roku   1957   z   pasją 
najwspółcześniejszą,   a   w   roku   1958   sprzedaje   je   poza   krajem     w   ręce 

61

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

międzynarodowych   handlarzy   bronią   przeciw   komunizmowi.   „Trzymaj   się   Marek!"   - 
„Nieźle się trzymam": to  fragment nie udzielonego wywiadu Marka Hłaski.

Talent?... Talent nie wystarcza. Potrzebne są jeszcze - rozum   i charakter. A tych 

zabrakło.

„Trybuna Ludu" 95-97/1958, Warszawa

Chwileczkę, grabarze...

Nie leży to w dobrych obyczajach pisarskich - bronić się  samemu przed zarzutami i 

napaściami krytyki. Niżej podpisany nigdy nie próbował walki tym systemem; tym razem 
jednak ze względu na powagę zarzutów, na powagę i znaczenie  pisma, które te zarzuty 
przeciw mnie wytoczyło, oraz ze  względu na głęboką pewność, że nikt nie podniesie ręki 
w mojej obronie - proszę, w imię sprawiedliwości i szczerości,  aby udzielono mi kilku 
szpalt „Trybuny".

Nie będę się bronił przed zarzutami natury artystycznej   - każdemu wolno oceniać 

książkę, tak jak to uważa za   słuszne i właściwe. Nie powinien pisarz bronić swojej 
książki:   jeśli   jest   coś   warta,   obroni   się   sama.   Dla   mnie     ważny   jest   jedynie   zarzut 
fałszowania   rzeczywistości.   Od     początku   mojej   pracy,   od   chwili   kiedy   pierwsze 
podpisane  przeze mnie opowiadanie ujrzało światło dzienne - sprawa  mojego pisarstwa 
została   zafałszowana   i   zmitologizowana.     Nazywano   mnie   reprezentantem   młodego 
pokolenia;   nazywano   mnie   cynikiem   i   deprawatorem;   nazywano   mnie   moralistą   i 
„rozczarowanym Zetempowcem" - w końcu doczekałem się tego, że przebywając w 
Paryżu przeczytałem, że   w wojewódzkim mieście, w drugiej połowie wieku XX,   w 
piętnastym roku Polski Ludowej,  ułożono na rynku stos   z książek, które  niektórym 
ludziom, ludziom mającym   wpływ na życie innych obywateli, wydały się - jakiegoż tu 
użyć określenia? - i podpalono ten stos. Nie będę pisał  o tym, jaka złowroga analogia 
nasuwa się w tym miejscu; ale  każdy i tak wie, co w rym wypadku można pomyśleć i jaki 
przykład przywołuje ludzka pamięć i wyobraźnia. Nie wiem,  kto pierwszy rzucił zapałkę i 
nie znam twarzy tych, którzy  tańczyli wokół tego stosu - ale każdy, kto ma choć odrobinę 
wyobraźni, może domyślić się tego, co wtedy czułem i myślałem. To nie moją książkę 
spalono w tym mieście. To  spalono resztę mojej wiary i miłości do człowieka. To  spalono 
resztkę - niewielką zresztą, co przyznaję szczerze - mojego zaufania do godności i 
rozumu ludzkiego i - na  miłość boską - każdy wie przecież, że nie chodzi tu o książkę 
dwudziestokilkuletniego debiutanta nazwiskiem Marek  Hłasko.

O tym, że istnieje „hłaskoizm" w literaturze - dowiedziałem   się z gazet. O rym, że 

istnieją „hłaskoidzi" - dowiedziałem się  z gazet. Nie ja ukułem ten termin. Obojętne jak 
nazywają  rozczarowanych, to nie zmienia faktu. Mogą pisać lepiej czy  gorzej ode mnie, 
mogą być bardziej podobni czy podobni mniej  - faktem jest, że oni istnieją, i faktem jest, 
że bez względu na to,  czy ich książki będą się ukazywać, czy nie - oni będą istnieć. Ja 

62

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

osobiście sam nie wierzę w przyszłość tego typu literatury, ale   jestem przekonany o 
aktualnej jej konieczności. Nie wierzę  w cynizm. Cynizm jest niemożliwą do przyjęcia i 
stosowania  postawą i nigdy nie byłem cynikiem, mało - gardzę cynizmem  tak jak niczym 
może; mało, cynizm mnie śmieszy, a to jest  najgorsze. Ale wierzę w bunt, wierzę w bunt 
jako punkt wyjścia   do znalezienia sobie miejsca w życiu i społeczeństwie. Wierzę   w 
bunt jako w najwyższą wartość młodości. Wierzę w bunt,   jako w najwyższą formę 
miłości do życia młodych. Wierzę  w bunt jako w najwyższą formę nienawiści do terroru, 
ucisku  i niesprawiedliwości i wierzę również w to, że nie ma buntu bez  celu, chociaż w 
interesie świata, który kocha swoich buntowników, leży to, aby ich zabić. A bunt nie może 
być   sprawiedliwy,     tak   jak   nie   jest   sprawiedliwy   świat,   w   którym   rodzi   się   bunt. 
„Hłaskoizm" dla sprawy pokolenia - jakże to śmieszny  i żałosny termin. I kto to bierze 
poważnie? Pokolenie? Ja sam?

Czy  trzeba   pisać,  przeciwko  czemu   zrodził  się  bunt   pokolenia?   Czy   trzeba   pisać, 

przeciwko czemu zbuntowali się  dwudziestoletni? Uczynili to przywódcy naszego kraju i 
naszego bloku i odsłonięto przed światem kurtynę, za którą  ukazał się obraz zupełnie 
niewesoły. Tak uczynili przywódcy,  ale literaturze trzeba lat, aby uporać się z tą sprawą, 
aby   uczynić z nią wszystko, co leży w możliwościach literatury   - aby ją oskarżyć i 
uwznioślić, aby ją ośmieszyć i uszlachetnić  - a nie jest to sprawa jednego roku i jednego 
referatu.

Krytyka polska jest krytyką morderczą: każdy, kto pisze  o jednej sprawie trochę dłużej, 

niż sprawia to przyjemność  kilkunastu snobom - jest uważany za pogrzebanego. A mnie 
się wydaje, że nie napisałem jeszcze nic z tego, co pragnąłbym  napisać, że wszystko to 
nie oddało ani w jednej setnej mojej   nienawiści do istniejącego porządku rzeczy, że 
ciągle mówiłem   za cicho i że życie, którego byłem świadkiem przez tyle lat   - było o 
wiele straszniejsze i o wiele bardziej ponure niż  wszystko, co napisałem. niech będą 
przeklęci ci, którzy  o tym milczą. To nie ja wymyśliłem Warszawę, tę Warszawę,  która 
przez wiele lat była miastem bez uśmiechu; to nie ja  wymyśliłem Warszawę, w której 
ludzie trzęśli się ze strachu;   to nie ja wymyśliłem Warszawę, w której najwyższym 
dobrem     biedaków   była   butelka   wódki;   ta   nie   ja   wymyśliłem   Warszawę,     w   której 
dziewczyna była tańsza od butelki wódki - to ta  Warszawa wymyśliła mnie. Kto i jakim 
prawem   każe   mi     o   tym   milczeć?   Dla   mnie   moja   młodość   -   ta   pierwsza,   pełna 
romantycznych wzlotów i upadków - będzie zawsze pustynią  bez litości. Pustynią pełną 
rozpaczy   i   wściekłości,   w   której     każdy   przyjazny   gest   mógł   stać   się   gestem 
samozniszczenia.  I dla mnie zawsze Warszawa, miasto mojej młodości, młodości,  którą 
przeżyłem samotnie, wilczo, nie kochany i nie kochający,  młodości której najwyższym 
dobrem była butelka wódki  i zapomnienie i jakaś przypadkowa dziwka, której twarzy nie 
pamiętałem już po pięciu minutach - będzie miastem bez  uśmiechu, miastem, którego 
ulicą idzie pijany i nieszczęśliwy,   miastem, w którym oszukany człowiek bezrozumnie 
dąży   do     śmierci.   Apostołom   nowoczesności   niewygodnie   o   tym   myśleć.     O   ileż 
efektowniejszy jest Beckett i jego włóczędzy, wygłaszający błyskotliwe monologi o bycie i 
niebycie.   O   ileż     efektowniejszy   jest   i   Jonesco,   i   Gombrowicz,   i   bohaterowie 
„Mandarynów" i mętny Fellini wraz z swoją całą sentymentalną filozofią zaufania - o ileż 
to wszystko efektowniejsze od  faceta, który narażając się na długoterminowe więzienie 

63

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

kradnie z budowy parę cegieł, aby kupić za nie butelkę wódki.  Lepiej o tej Warszawie nic 
myśleć i lepiej traktować groteskowo katastroficzną sztukę Zachodu - sztukę zresztą 
znakomitą,   lecz   wyrastającą   z   innych   doświadczeń   -   jako   klucz   do     poznania 
rzeczywistości. Każdy, kto w tym przeszkadza, jest   niepotrzebny. Trzeba go opluć, 
zdyskryminować i pogrzebać.  Można go również - jak to się dzieje w moim przypadku  - 
oskarżyć o zdradę i zaprezentować jako zdrajcę.

To ciężki zarzut. Parę lat temu było to równoznaczne  z wyrokiem śmierci, Nie mam nic 

na swoje usprawiedliwienie, nic poza tym, że boję się ideologii wyradzającej   się w 
totalizm i że na 25 lat swojego życia - przez pięć  lat byłem w niewoli niemieckiej, a przez 
wiele następnych  lat, w okresie, nad którym historia przejdzie do porządku  dziennego 
jako nad okresem „wypaczeń i błędów stalinowskich", a który w języku ludzi żyjących nie 
został   jeszcze nazwany w sposób odpowiadający sercu i rozumowi.   Jeśli żyło się w 
takim okresie - tylko pamięć może stanowić   odpowiednią broń, a człowiek, który nie 
chce sądzić - jest  osądzony. Każdy ma prawo do omyłki w osądzie spraw,  ale nikt nie 
ma prawa do milczenia, gdyż najwyższą formą   zdrady wobec życia jest milczenie  
niepamięć. Posępny  ton w artykule „Skiza" - ratuj się Marek! - odsądzający  mnie od 
sumienia i charakteru, nie może zmienić mojego   punktu widzenia na sprawy, które 
opisałem w „Cmentarzach"   i triumfalne stwierdzenie, że Orwell woła z każdej strony 
mojej książki, nie może mi przynieść ujmy i to nie dlatego,   abym uważał Orwella za 
nauczyciela życia, ale dlatego   że stworzył on wizję świata, przed którą pragnę się 
obronić.   I nie ma to nic wspólnego z handlem bronią przeciwko   komunizmowi, i od 
sprawiedliwości świata i życia, od  tej sprawiedliwości, o której zwątpiłem i o której wątpię 
-   zależy,   abym   się   pomylił.   „Skiz"   powinien   wiedzieć,     że   pisząc   o   mnie   jako   o 
przemytniku broni przeciwko  komunizmowi - wydaje na mnie wyrok śmierci cywilnej  w 
Polsce.   Niech   sięgnie   pamięcią   wstecz   i   niech   rozważy     w   swoim   sumieniu,   czy 
oskarżony   winien   jest   śmierci.     Pisarz   bez   ojczyzny   jest   niczym   i   nie   widzę   takiej 
możliwości, takiego zarzutu i takiej konsekwencji, która mogłaby oderwać  mnie od mojej 
ziemi   i   od   mojej   strony.   Ale   obowiązkiem     moim   jest   pamiętać   o   tym,   że 
zmartwychwstanie jest tylko  terminem, ale nigdy nie staje się faktem.

Obowiązkiem moim jest podanie kilku wiadomości natury  technicznej. Nie popełniłem 

wobec polskiej literatury żadnej  nielojalności i „Cmentarze" i „Następny..." były złożone 
w polskich wydawnictwach. Wydawcy jednak nie mogli się  zdecydować na ich wydanie. 
W imię czego? Czy przypuszczali,  iż nie ma ludzi, którzy mogliby wystąpić przeciwko tej 
książce  uzbrojeni w inne oręże poza milczeniem? Czekałem długi rok,  ale wolę ponosić 
wszelkie   konsekwencje   wynikające   z   opublikowania   niż   konsekwencje   wynikające   z 
milczenia - gdyż  przed nimi człowiek piszący nie jest w stanie znaleźć obrony.

Niech mi będzie darowany patos tych kilku stronic, ale tu  chodzi o coś więcej niż o 

nieprzychylną recenzję. Tak jak  „Skiz" zaczął swój artykuł suchym stwierdzeniem, że na 
rynku literatury antykomunistycznej pojawiło się jeszcze jedno   nazwisko, tak i ja swój 
skończę równie suchym stwierdzeniem,   że przekleństwo zwane również życiem jest 
człowiekowi dane  tylko raz i że wtedy umiera się naprawdę, jeśli człowiek staje  wobec 
nieprawości, smutku i rozpaczy i jeśli patrzy na to  żyjącymi oczami, a jego serce bije z 
sercami innych - i mimo   to zachowuje milczenie. Zacząłem pisać swoje opowiadanie 

64

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

jeszcze wtedy, kiedy nic nie wskazywało, że będę mógł myśleć  inaczej i nie rozumiem 
zarzutu, że „pisane jest z pasją  współczesną". Jeśli tak - to dziękuję za ten jedyny kom-
plement.

Paryż, 9 kwietnia 1958

Bohaterowie są znużeni 

Mój przyjaciel - młody i zdolny publicysta - tak często mówi do mnie: Literatura - myślę o 

prozie

artystycznej - jest w tej chwili zabawą bez przyszłości. Tempo i dramatyzm życia w wieku 
dwudziestym mordują literaturę. Zanim zdążysz uporządkować w jakikolwiek poprawny 
kształt artystyczny swoją wizję dnia dzisiejszego, czas popędzi siedmiomilowymi krokami 
naprzód,. ty zostaniesz w miejscu trzymając swoją kupkę papieru i najwyżej możesz ze 
smutkiem   spoglądać   we   własne,   puste   wnętrze.   Człowiekowi   dzisiejszemu   nie 
odpowiesz literaturą na dzień dzisiejszy: Mann pisał przez ładnych kilka lat "Doktora 
Faustusa",.  Szolochow  przez czternaście  lat ślęczał  nad  "  Cichym Donem  ",.  praca 
Aleksego Tołstoja nad "Drogą przez mękę" trwała dwa dziesiątki lat. Nie, mój drogi! 
Człowiek   wieku   dwudziestego   chce   odpowiedzi   dziś   już   na   to,   co  stało   się  w   dniu 
wczorajszym.   Chce   odpowiedzi   bezbłędnej,   przekonywającej   i   logicznej,.   chce 
odpowiedzi takiej, jakiej nigdy w stanie nie jest mu dać literatura - zawsze maniakalna w 
większym   czy   mniejszym   stopniu,   zawsze   jakoś   wykrzywiona,   zawsze   obarczona 
ciężarem indywidualnej wizji świata i ludzkich poczynań. Rola literatury sprowadza się 
obecnie do dokumentaryzmu - ludzie chcą dobrej, jasnej i ciekawej publicystyki. Zresztą, 
czy naprawdę myślisz, że w drugiej połowie dwudziestego wieku literatura jest w stanie 
spełniać rolę taką, jaką spełniała w swoim złotym wieku dziewiętnastym? Wtedy, kiedy 
ludzie tworzyli kolonię Tolstojowców, zapijali się udręczeni wizją Dostojewskiego,. kiedy 
nieszczęśliwi młodzi ludzie strzelali sobie bez pudła w głowę po prześledzeniu cierpień 
Wertera

 

?

Nie jesteś chyba naiwny, aby tak przypuszczać. Wydaje mi się, że obecnie literatura jest 
bezradna wobec życia i że przez długi czas tak będzie. Dzieją się na świecie takie 
tragedie,   o   jakich   nie   śniło   się   bohaterom   Szekspira   i   Stendhala.   Czy   trzeba   ci 
przykładów? W każdej gazecie znajdziesz ich tysiące. Chcesz dramatów? Ja dziś nie 
wiem, co jest dramatem, a co nie. Chcesz tragedii na miarę antyczną? Wydaje mi się, że 
jesteśmy   świadkami   tragedii   wyrastających   ponad   każdą,   dotąd   przyjętą   miarę. 
Komunista niewinnie więziony we własnym kraju,. rewolucjonista, który wszystkie swe 
siły poświęcił sprawie wyzwolenia człowieka i od którego odwraca się własny naród, 
oskarżony o nikczemność i zdradę - czy znany ci jest w historii świata czas, w którym 
tego typu tragedia stałaby się - tak jak dziś- tragedią dnia codziennego? Czymże wobec 
ogromu i tragizmu tych spraw jest literatura? Śmieszną zabawą, w którą trudno będzie 
uwierzyć   komukolwiek.   Na   jakim   papierze,   na   jakich   kamieniach,   na   jakiej   taśmie 
filmowej i na deskach jakiego teatru uda się utrwalić te cierpienia? Są one - jak myślę - 
poza kręgiem tego wszystkiego, co dotąd nazywało się literaturą... Mniejsza z tym, czy 

65

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

przyjaciel mój - mówiąc o sprawach literatury - ma rację, czy też jej nie ma. Literatura 
stawała już wobec niejednej zbrodni i niejednego szaleństwa dając sobie jakoś radę; 
ludzie zawsze będą chcieli czytać o losach innych ludzi i dowiadywać się o ich życiu i 
cierpieniach nie z suchej publicystyki, lecz z kart książek pięknych i mądrych, bolesnych i 
świadomych

 

-

 

tak

 

mu

 

wtedy

 

odpowiadałem.

Nie chodzi mi tu jednak o sprawy literatury. Kilka tygodni temu w Warszawie gościł 
studencki   teatr   satyryków   z   Gdańska   "Bim-Bom".   Teatr   ów   wystąpił   z   programem 
"Radość poważna". Przez wiele dni ludzie odchodzili z niczym od kas sympatycznych 
studentów; widownia zapchana była do ostatniego możliwego miejsca, a gazety pełne 
entuzjastycznych recenzji. "Bim-Bom" nazwano "teatrem wielkiej metafory", "siedmio-
milowym krokiem naprzód"; mówiono o nim jako o najbardziej współczesnej - jeśli chodzi 
o środki wyrazu - scenie w Polsce; zachwycano się jego wdziękiem, filozofią i odwagą. 
Przypuszczam, że studentom z Gdańska wyrządzono wielką krzywdę i teraz będą przez 
długi czas musieli stąpać twardym krokiem po ziemi, aby im woda sodowa nie uderzyła 
do głowy. Tak zresztą zawsze dzieje się w Polsce; wystarczy tylko, aby zaistniało jakieś 
wartościowe   zjawisko,   aby   natychmiast   zniszczyć   je   i   pogrzebać   przesadą, 
niesprawiedliwością   i   brakiem   proporcji.   Nie   czas   tu   ani   miejsce,   aby   wyliczyć   tych 
wszystkich mistrzów palety, pióra i sportu, którym wyrządzono niedźwiedzią przysługę 
wynosząc ich pod niebiosa i następnie ściągając brutalnie na kamienną ziemię. Teatr 
"Bim-Bom" nie jest teatrem wielkiej mądrości, a przed filozofią jego nie należy klękać jak 
przed   wschodzącym   słońcem   -   boję   się,   że   efektowne   baloniki   i   mydlane   bańki 
puszczane przez uroczą dziewczynkę w istocie przykrywają pustkę. Trudno orzec - i 
dziwić się należy bezkrytycznym ocenom naszych recenzentów - czy "Bim-Bom" jest 
teatrem par excellence nowoczesnym, bo teatru nowoczesnego Polska nie widziała od 
dawien dawna - jest to więc gadanie ślepego o tęczy. "Bim-Bom" - to przede wszystkim 
zespół młodych świetnych ludzi, którym należy jak najprędzej i jak najkonkretniej pomóc 
w znalezieniu klucza do rozumienia dzisiejszego życia. Bohaterami ich spektaklu są: 
smutek,   rozgoryczenie,   niewiara   i   przygnębienie.   To   nie   był   teatr   satyryków.  To   był 
teatrzyk przegranych złudzeń, nadziei i pragnień. Nie była to szczedrynowska satyra - 
ostra, bezwzględna i brutalna, sięgająca do samych korzeni społecznego zła. To był tylko 
- rozmieniony na efektowne, mydlane bańki - smutek. Smutek, owo uczucie, któremu 
oddawać się można z niejaką nawet przyjemnością pijąc wódkę w dorożkarskiej knajpie 
lub   patrząc   z   ciepłego   pokoju   przez   okno   na   świat   smagany   jesiennym   deszczem; 
smutek,   owo   uczucie,   którego   doznaje   mężczyzna   na   widok   przechodzącej,   ładnej 
kobiety; owo uczucie, które jest raz mniej, a raz bardziej dręczące, lecz idąc po którego 
szlakach trafić można tylko na ciemną rzekę zwątpienia, aby tam do reszty pogrzebać 
swoje nadzieje i pragnienie walki. Walczyć nim jednak nie można o żadną sprawę. 
Walczy się pragnieniami, miłością lub nienawiścią - tym wszystkim właśnie, czego nie 
potrafili   czy   też   nie   chcieli   pokazać   w   swoim   teatrze   studenci   z   Gdańska.   Vive   la 
tristesse!
Zadziwiającą rzeczą jest  nasze najmłodsze  pokolenie -  owi  ludzie, którzy dobiegają 
pierwszej dwudziestki swego życia lub zaledwie ją przekroczyli. Zadziwiającą rzeczą jest 
znikomy   hart   tego   pokolenia.   Wypisano   już   tysiące   kart   na   temat   ich   cynizmu, 

66

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

okrucieństwa, demoralizacji, rozwydrzenia i moralnej nędzy. W rzeczy samej sprawa 
wygląda inaczej. Oni są zmęczeni; dwudziestoletni bohaterowie socjalizmu, którzy wojnę 
znają z opowiadań, kiepskich filmów i książek, głód - z relacji ludzi, którym nigdy się nie 
wierzy;   dla   których   takie   słowa   jak   "strajk",   "więzienie"   są   tylko   nic   nieznaczącymi 
pojęciami; pokolenie wychuchane i wydmuchane w inkubatorach rewolucji; pokolenia, 
które w istocie miało wszystko począwszy od stypendiów, a skończywszy na dziwkach i 
knajpach; pokolenie, w które władowano miliardy złotych; pokolenie o bezgranicznych 
wprost przywilejach - choć w to nigdy nie uwierzą - jest zmęczone, przeżywa kolosalny 
katzenjammer. Wystarczyło kilka przykrych, bolesnych prawd, które odsłoniła historia; 
wystarczyło kilka lat trudów, które są jednak kaszką z mleczkiem w porównaniu z tym, co 
mieli   ludzie   radzieccy   podczas   pierwszych   pięciolatek;   wystarczyło   kilka   klęsk, 
wystarczyło, aby słusznie rozwalono mit Wielkiego Nauczyciela, a pokolenie upadło bez 
sił na mordę. Pokolenie jest skacowane i zmęczone; pokolenie czuje się oszukane przez 
rewolucję.   Pije,   rozrabia   na   ponuro;   młodociani   poeci   piszą   o   bezsensie   życia; 
osiemnastoletnie oddają się kilku mężczyznom na raz, gdyż nie wierzą w miłość; malutki, 
nie dający się nawet w połowie realizować cynizm - naiwna forma obrony przed życiem - 
na co dzień; smutek od święta i co dalej? - Ja mam czoło pochylone - pisze w liście 
otwartym do "Nowej Kultury" osiemnastoletni student II roku Politechniki Warszawskiej. - 
Za moich starszych kolegów, za partię całą, Za tych wszystkich, którzy węszyli, oglądali 
się, za tych wszystkich, którzy oszukiwali i za tych, którzy dali się oszukać. Za tych, co 
świadomie,   czy   też   nieświadomie   pomagali   złu,   Mam   czoło   pochylone   za   was, 
drobnomieszczanie na ministerialnych stanowiskach, za was, dobrze odżywieni literaci, 
za was bezkonfliktowi pisarze, Wstydzę się za was wszystkich, a przede wszystkim za 
siebie, za swoją głupotę i łatwowierność, Ja nie potrafię już podnieść czoła, a jeśli je 
kiedyś podniosę", Zresztą to niemożliwe, bo nie mam żadnych podstaw, aby wierzyć 
czemukolwiek, Idee, gdy nie można wierzyć ludziom, stają się niczym: (",) My 18-i 20-
latki,   choć   wzrastamy   w   nowych   warunkach,   nie   jesteśmy   szczęśliwi,   bolesne   jest 
bowiem   zrozumieć,   że   to   nowe   tak   bardzo   jest   stare,   tak   bardzo   do   naszego 
wymarzonego niepodobne, Bolesne jest tracić wszystko, w co się wierzyło", Vive la 
tristesse!
No i jacyż oni są, ci dwudziestoletni ludzie, którzy przegrali już wszystko, zrezygnowali ze 
wszystkiego i biernie oczekują na dalsze ciemne i niepotrzebne życie, Tragiczni czy 
komiczni? Może jedno i drugie? Oni są słabi; nie tragiczni i nie śmieszni, tylko tragicznie, 
przeraźliwie   słabi,   Pokolenie   potrzebuje   wapna   i   fosforu;   tranu   i   witamin,   Trzeba 
wzmocnić ich kręgosłupy, mięśnie i głowy, Trzeba im powiedzieć, że nie przeżyli jeszcze 
niczego, a wszystko, co najszczerzej wycierpieli do tej pory, może okazać się niczym w 
porównaniu do tego, co danym im będzie jeszcze przeżyć, Trzeba to pokolenie smutnych 
i rozpieszczonych dzieci, które utraciły wiarę w bociana, przygotować do życia - oni nie 
są   przygotowani,   Wystarczyło   parę   błędów,   do   których   przyznała   się   partia,   aby 
zmiażdżyć nimi siły pokolenia; wystarczyło kilka lat stania w ogonkach po bilety do kina 
czy   mięso,   aby   wypruć   z   nich   wszystkie   siły;   wystarczyło   otworzenie   w   Warszawie 
kilkunastu specjalnych sklepów, aby ugruntowało się w pokoleniu poczucie krzywdy i 
niesprawiedliwości - w zmęczonym pokoleniu bez walk i klęsk, trwogi i śmierci na co 

67

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

dzień; w pokoleniu, które w istocie nie ma pojęcia, czym jest szarpanina ideologiczna; w 
pokoleniu, które dla marksizmu nie wyrzekało się żadnej innej ideologii; w pokoleniu, 
które nigdy nie dowie się na własnej skórze, co przeżyli ludzie z AK lub z NSZ, Cóż mają 
mówić   ci,   którzy   przeszli   przez   piekło   getta,   których   gnojono   w   Oświęcimiu,   którzy 
przeszli przez lasy partyzantki; cóż mają powiedzieć nieliczni ocaleni z KZM-u; cóż mają 
w końcu powiedzieć ci, którzy po latach niesłusznego więzienia stanęli znów do pracy 
odrzucając gorycz? Żyjemy w czasach ogromnych; w czasach, które trudno ogarnąć 
najtęższym nawet rozumem, Oni pochylają swoje czoła ogarnięte mrokiem smutku i 
zwątpienia, Sprawa wyzwolenia człowieka przechodzi wielkie katharsis - marzenia wielu 
tysięcy   komunistów;   oni   -   przechodzą   katzenjammer,   Vive   la   tristesse!
Czy   trzeba   przykładów?   Czy   trzeba   cytować   te   wszystkie   gorzkie   wiersze,   smutne 
wypowiedzi; czyż trzeba - na tym miejscu - wylewać całą masę zwątpienia i goryczy? A 
może by im tak pomóc zrozumieć życie i czas? Może by im w końcu wytłumaczyć, gdzie 
żyją i w czym uczestniczą? Może by ich tak wreszcie nauczyć czegokolwiek choć o 
rewolucji - w sposób mądry i prawdziwy? Może by im tak dać jakiegoś potężnego klina 
na katzenjammer? Nie byłoby to bez pożytku, Wierzę w siłę rozpaczy, lecz ich rozpacz 
jest głupia; można tylko walić łbem o ścianę, jeśli rozpacza się z zamkniętymi oczyma, 
Trzeba   pokoleniu   otworzyć   oczy,   Siłę   daje   tylko   rozum;   z   tym   tutaj   nie   najlepiej,
Do   diabła   z   tym   smutkiem!   Nie   jestem   wróżbitą   i   nie   zajmuję   się   przewidywaniem 
przyszłości, Ale jeśli pokolenie nie otrząśnie się ze smutku; jeśli pokolenie nie zacznie się 
uczyć od początku, od podstaw, solidnie życia, to koniec pokolenia będzie nieporównanie 
smutniejszy   i  nieporównanie   bardziej   groteskowy   od   końca   kolorowych  baloników  w 
teatrze

 

"Bim-Bom",

Czyżby

 

wiara

 

pokolenia

 

była

 

tak

 

krucha?

Po raz pierwszy ukazało się w "Obywatelu Warszawy" nr 5, 1956 r, 

Dwaj mężczyźni na drodze

Ain't many guys travel around together.  I don't know why. Maybe ever'body in the  whole 
damn world is scared of each other.  John Steinbeck - „Of Mice and Men".

W naszym życiu nie tylko ludzie opuszczają nas i odchodzą. Opuszczają nas także 
słowa, pojęcia, które z czasem stają się blade i martwe: czas odbiera im siłę i treść.  Jeśli 
po latach napotykamy je, są jak dawno odlane maski   i nie możemy w nich poznać 
niczego. co nas kiedyś   wzruszyło lub przyprawiało o gniew. Istnieją słowa-zaklęcia, 
słowa-pieśni, słowa silne jak nadzieja, lecz istnieją  także słowa-wyroki. Takim słowem 
jest r   a j  z e  r.  Rajzer   to  włóczęga, człowiek  gościńca,  człowiek szukający pracy, 
wędrujący przez noce i dni, padający z głodu, proszący  o nocleg, chleb i wodę; człowiek, 

68

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

dla   którego   życie   ma     tylko   wymiar   jutrzejszego   dnia.   Rajzer   to   człowiek,   którego 
jedynym słońcem jest rozpacz.
Słowo w ł ó c z ę g a budzi dziś pogardę; dwadzieścia  lat temu budziło ono czasem i 
litość.   Na   dachach   i   brekach   wagonów,   gościńcami   i   bocznymi   drogami,   wzdłuż 
kolejowych torów, omijając większe miasta i policyjne   posterunki - wędrowali rajzerzy. 
Ginęli od kul policyjnych, znajdowali śmierć w tunelach i pod kołami wagonów, trafiali do 
więzień, ginęli na drodze od chorób  i z wyczerpania, zabijał ich głód, czas i nadzieja. 
Czasem  także otrzymywali pracę.
Działo   się   to   w   miesiącu   maju.   Pewnego   ranka   dwaj     mężczyźni,   mrużąc   oczy   z 
bezsenności i silnego słońca,  wkroczyli na rynek małego miasteczka. Byli zmęczeni  i 
wyczerpani - jak im się zdawało - do kresu swych sił;  noc spędzili nie opodal kolejowego 
dworca, skąd kilka razy przeganiała ich policja. Kiedy patrzyło się na tych  dwóch, nie 
można było oprzeć się wesołości, nie można  było nie porównać ich do Pata i Patachona. 
Byli wyjątkowo niedobrani: jeden z nich był wysoki. silny i ładny,   wciąż się uśmiechał 
poprawiając opadające na czoło włosy; drugi był niski, brzydki jak małpa, chuderlawy, a 
patrząc   na   niego,   nikt   nie   przypuszczał,   aby   człowiek   ten     miał   choć   pięć   deka 
muskulatury; nędzne ubranie wisiało  na nim jak szmata na zeschniętej żerdzi. Był co się 
zowie  chuderlawy i brzydki. Miał niesympatyczną twarz zastrachanego króliczka. Kiedy 
patrzyło się na tych dwóch,  odnosiło się wrażenie, że mały jest tylko zniekształconym 
cieniem wysokiego.
Ranek był pełen słońca i ciepła. Głośno turkocząc po   krzywym bruku, przejeżdżały 
chłopskie   furmanki.   Z   okien     kamienic   wychylały   się   rozkudłane   od   snu   głowy; 
wynoszono pościeli wymieniano pozdrowienia. Nad rynkiem  uparcie kołowała chmurka 
gołębi i kilku chłopców strzelało do nich z procy. Właściciele otwierali sklepy odstawiając 
z hałasem deski. Przed zakładem fryzjerskim stał   tęgi mężczyzna w brudnym kitlu i 
gryząc pestki słonecznika pluł łupinami z nonszalancją championa; w mosiężnym talerzu 
złowrogo świeciło oko słońca. Niebo nad  miastem wyglądało jak rozpalona emalia.
Wyższy mężczyzna powiedział:
- Jak myślisz? Czy to daleko stąd?  - Do tartaku?
- Nie pytam przecież o drogę do nieba.
- Wiem - rzekł mały. - Do nieba zresztą nie jest  tak daleko, jak to się niektórym wydaje. 
Można zajechać  na kawałku sznurka. A do tartaku także nie powinno być  daleko. Ten 
facet powiedział przecież, że nie dalej jak trzy  kilometry.
- Chodźmy - powiedział wyższy.
Pogapił się na wieżę ratusza i splunął. Potem ruszyli.   Wyższy szedł przodem, niższy 
pozostawał o parę kroków
w tyle. Zerwał się jakiś pies i głośno szczekając pobiegł za  nimi; niższy kopnął go z całej 
siły w bok i pies, skowycząc   boleśnie, zawrócił. Upał potężniał z minuty na minutę, 
powietrze stało się żarliwe, lekki, suchy wiatr udręką  napełniał nawet cienie.
- Cholera - powiedział wyższy. - Czuję się tak,  jakbym miał w kościach rozpalone żelazo. 
Jeśli się ma  pusty żołądek, upał dręczy tym bardziej. Człowiek jest  pusty od środka i nie 
ma w nim nic prócz przeklętego  rozpalonego powietrza. Tak?
Mały milczał. Przeszli kilkanaście kroków i wysoki  zapytał:

69

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

- Czemu nic nie mówisz, do diabła?
- Zaschło mi w gardle - wycharczał mały. - Muszę   napić się wody, potem będę mógł 
gadać. Mnie także się  zdaje, że nie mam w środku nic prócz rozpalonego powietrza.
- Nie wolno pić wody, kiedy człowiek jest głodny  powiedział surowo wyższy. - Woda 
wtedy wysusza tym   bardziej. Lepiej zapalić papierosa i starać się wciągać   dym bez 
powietrza. Żołądek wtedy drętwieje i na jakiś  czas masz spokój.
- Drętwi zawsze mają spokój - powiedział mały. Drętwym jest dobrze. Drętwi nie mają nic 
prócz spokoju.  - Jeśli nie potrzebują szukać pracy - powiedział  wyższy.
- Tam? Tam nie potrzeba pracować. Ani szukać  pracy. Można leżeć i przyglądać się z 
góry, jak męczą się  tutaj.
Idąc przodem, wysoki zapytał: - I to jest niebo?
- Tak - rzekł mały. - Niebo jest wtedy, jeśli możemy z daleka patrzeć, jak męczą się inni, a 
nas to nic a nic  nie obchodzi.
Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem wyższy rzekł  ze wściekłością:
- Jeśli nie przestaniesz gadać o niebie i o śmierci, to zmasakruję cię kiedy. Nie mogę już 
tego  słuchać. Tak    jakby  naprawdę   istniało  jakieś niebo.  Jeśli  wierzysz  w niebo,  to 
dlaczego, u diabła, nie wybierzesz się tam? Możesz   się przecież wystarać o kawałek 
sznurka.
Mały milczał; na jego pomarszczonej twarzyczce ukazał się wyraz zawstydzenia. Wyższy 
szedł w dalszym ciągu  przodem, nie obejrzał się ani razu do tyłu; od czasu do  czasu 
klął tylko, ocierając pot z czoła. Liście drzew więdły  z upału. Droga przed oczami drżała; 
razem z powietrzem  wciągało się do płuc tysiące ostrych nożyków. Mały głośno jęczał i 
wzdychał; kilkakrotnie prosił wyższego, aby  pozwolił mu odpocząć, gdyż bał się upaść, 
lecz wysoki,  nie wzruszywszy nawet ramionami, szedł nie zwalniając  kroku.
- Mam chore serce - mówił mały. - Przecież ty  wiesz, że ja mam chore serce. Jestem 
bardzo chory na  serce już od dziecka. Doktor mi powiedział, że powinienem 
mieć lekką pracę i nie męczyć się. Przecież  lekarze wiedzą, co mówią, oni znają się na 
chorobach.  Czasem w nocy budzę się z przerażenia, że umarłem już,  że już mnie nie 
ma. Proszę cię, abyś pozwolił mi odpocząć. To potrwa chwilę. Tylko chwilkę. Potem pod-
niosę się i znów pójdziemy. Nie chcesz przecież, abym   upadł na drodze i zdechł jak 
pies.   Każdy   człowiek   powinien   mieć   przyzwoity   grób.   Powinien   leżeć   w   prawdziwej 
trumnie, aby nie pożarły go robaki i nie zgnoiła  wilgoć. Jeśli nie ma się miejsca na ziemi, 
powinno się mieć  przynajmniej dobre miejsce w ziemi. Proszę cię, pozwól  mi odpocząć. 
Odpoczniemy razem przez chwilkę, a potem znów pójdziemy razem. Jesteś przecież 
moim przyjacielem. Mężczyzna z mężczyzną nie powinien tak postępować. - Zapłakał 
nagle i powtórzył: - Och, proszę cię,  pozwól mi odpocząć.
- Ty ścierwo - mówił wysoki mężczyzna ani na  chwilę nie zwalniając kroku. - Ty głupie, 
słabe ścierwo!   Czy ty myślisz, że moim obowiązkiem jest ciągnąć za sobą takiego 
przeklętego łamagę jak ty? Chyba tak nie myślisz,  ty tchórzliwy, słaby króliku! Nie mam 
żadnego obowiązku!' Nikt mnie do tego nie zmuszał i nikt nigdy nie  zmusiłby mnie do 
tego. Nienawidzę słabych, tchórzliwych  facetów. Mam całe nogi pokryte bąblami, przy 
każdym    kroku  mam   ochotę   skowyczeć,  a   mimo   to   idę.   Musimy     tam   dojść   przed 

70

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

dziesiątą, bo jeśli się spóźnimy, to inni  wydrą nam tę robotę sprzed nosa. Tu całe miasto 
pełne  jest głodnych cwaniaków. Rozumiesz? No, powiedz, czy  rozumiesz?
- Rozumiem - mówił mały. - Ale przecież chwilkę  możemy odpocząć. Dosłownie jedną 
chwilkę. Ani się obejrzysz, i już pójdziemy dalej.
- A jeśli nam wydrą tę robotę - ciągnął wyższy   mężczyzna przyśpieszając kroku - to 
znów przez wiele  dni nie będziemy mieli co żryć. Znów będziesz próbował  ukraść, bo 
jesteś słaby i chory i nie wytrzymasz głodu.  Pamiętasz przecież, jak próbowałeś kraść. 
Wtedy na  dworcu w tym przeklętym mieście, gdzie także szukaliśmy  pracy. Pamiętasz, 
jak chciałeś ukraść tę bułkę z kiełbasą?
- Z salcesonem - powiedział smutno mały mężczyzna. - Bułka z kiełbasą kosztuje dużo 
drożej  od bułki    z  salcesonem.  Ja widziałem  tam bułki z  kiełbasą, lecz   specjalnie 
wziąłem bułkę z salcesonem, gdyż była ona  o wiele tańsza.
- Z salcesonem. I czy pamiętasz, jak bił cię wtedy  właściciel bufetu? Bili cię razem ze 
swoją przeklętą żoną.  Jeśli nie pamiętasz, to ja ci chętnie przypomnę. Tłukli cię  jak psa 
przez   kilkanaście   minut,   potem   przyleciała   jakaś     stara   wiedźma   z   piekła   rodem   i 
szarpała cię za włosy.  A wielu ludzi stało wokół ciebie i wszyscy śmiali się, że  taki stary 
mężczyzna pozwala się bić i płacze, i wszyscy  śmiali się z tego, że jesteś taki słaby i 
chuderlawy, i nikt  nie miał dla ciebie nic prócz pogardy i lekceważenia.  A ty płakałeś i 
słaniałeś się na nogach...
- Przestań - prosił cicho mały.
- A ja stałem z boku - mówił wysoki mężczyzna. Stałem z boku i nie mogłem ci w niczym 
pomóc. Nie mogłem ci pomóc, bo nie chciałem się mieszać do tej przeklętej awantury; 
wiesz przecież, że policja ma oko na takich  jak my. Wiesz, że jak nas złapią, to wsadzą 
do kryminału   i będziemy musieli przez wiele, wiele dni pracować darmo. Ty też nie 
mogłeś sobie w niczym pomóc, bo jesteś   chory i słaby. Tak? Jesteś niedołężny. Tak? 
Jesteś cholernie słaby. I dlatego musisz teraz iść ze mną i musisz starać  się iść jeszcze 
szybciej, aby nie ubiegli nas inni głodni,  i dlatego uważać musisz, abyśmy znowu nie 
wpadli w jakąś cholerną awanturę. Inaczej będą znów tłuc cię po  mordzie. Musimy iść 
bardzo szybko. Czy chcesz, żeby   każdy, komu to się tylko spodoba, mógł cię tłuc w 
zęby?  Nie chcesz chyba tego? Więc musisz iść ze mną.
- Już w tak wiele miejsc szliśmy razem - rzekł mały,   z trudem łapiąc powietrze. - I 
wszędzie czekała na nas  nadzieja. Szliśmy już do tartaków, młynów, i fabryk;  szliśmy 
przez wsie, miasta i miasteczka. Za każdym razem  myśleliśmy, że to już właśnie tu, że 
to już ostatnia nasza  droga i że zostaniemy teraz na długo. I za każdym razem  nikt na 
nas nie czekał. I zawsze mimo to idziemy i idziemy. Myślimy, że zastaniemy las lub 
ogród, a zastajemy  tylko pusty plac. Czy naprawdę zawsze musimy tylko iść  i iść?
- Musimy iść. Jeśli staniemy w miejscu, to tym bardziej nikt do nas nie przyjdzie. Musimy 
iść nawet wtedy,  kiedy ty masz chore serce, a ja poranione nogi. Biednym  ludziom nie 
wolno nigdy czekać.
Skręcili z gościńca i ruszyli w stronę tartaku. Był to  niewielki murowany budynek. Mimo 
wczesnej   pory   kręciło   się   już   wielu   ludzi   i   wiele   furmanek.   Wysoki   i   ostry     śpiew 
mechanicznych pił dochodził aż do gościńca. Silnie   pachniało świeżo ścięte drzewo; 

71

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

było tutąj bardzo wiele drzewa poukładanego w stosy bali, drągów i błyszczących od 
żywicy desek. Wióry, którymi grubo usłane było  całe podwórko, złociły się w słońcu.
Wysoki rzekł:
- Zapach świeżo ściętego drzewa zawsze działa na   mnie tak jak zapach pieczonego 
chleba. Wiele przypomina. Tam, gdzie mieszkałem w młodości, było wiele lasów.  Lasy 
płonęły czasem i często zabijały ludzi, którzy tam  pracowali. Kiedy palą się lasy, niebo 
wygląda tak, jakby  było odlane ze złota; wtedy nawet tym przeklętym świętym musi być 
gorąco.
Odwrócił się do małego i rzekł:
- Teraz pójdziemy do właściciela. Będziemy go prosić, żeby nas przyjął do roboty. Jemu 
potrzeba dwóch  silnych mężczyzn. On będzie z nami rozmawiać. Ty  musisz stać prosto. 
Rozumiesz? Musisz stać bardzo prosto.  I głowę masz trzymać do góry. Musisz patrzeć 
na niego   z pewnością, lecz nie bezczelnie. I  staraj się stać nieznacznie na palcach; 
staraj się wydać wyższym niż rzeczywiście, Rozumiesz?
- Oczywiście - przytaknął mały. - A ręce? Czy   pomyślałeś o moich rękach? W jaki 
sposób trzymać mam  ręce?
- Musisz trzymać je tak, aby on chciał je kupić.  Musisz starać się, aby on pomyślał, że 
jesteś silny, o wiele  silniejszy niż w rzeczywistości. Jeśli pokapuje, że jesteś  taki słaby, 
jak jesteś, nie będzie chciał nawet z nami   gadać. Powtarzali nam wyraźnie, że jemu 
potrzeba do  pomocy dwóch silnych chłopów. Rozumiesz? Inaczej  przepadnie wszystko. 
On musi myśleć, że jesteś małym,  krępym, silnym mężczyzną.
- Tak - odrzekł mały. - Nabiorę w klatkę piersiową  powietrza. Czy mam nadąć policzki?
- Po co?
- Mam przecież taką chudą mordkę jak sam święty  Łazarz.
- Nie - rzekł bardzo łagodnie wysoki. - Nie myślę,   aby to było konieczne. Twarz nie 
świadczy   o   niczym.     On   tylko   nie   może   poznać,   że   jesteś   słabym,   wymęczonym 
włóczęgą. Musi myśleć, że stoi przed nim silny i zdrowy   mężczyzna. I wtedy on nas 
przyjmie. Chodźmy.
Ruszyli. Wysoki nie szedł jak przedtem - z przodu;  szli teraz ramię w ramię, jak dwaj 
równi sobie siłą mężczyźni. Mały zacisnął kciuki i schował je wewnątrz dłoni  - słyszał, że 
to pomaga; modlił się do Boga, lecz beznadziejnie mylił słowa i w pewnym momencie 
przerwał.  Wysoki spojrzał na niego z niepokojem.
- Wyprostuj się - rzekł.
-   Nie   mogę   już   więcej   -   powiedział   mały.   -   Już     naprawdę   nie   mogę   się   więcej 
wyprostować. I tak czuję,  jakby mi ktoś wsadził w środek pogrzebacz.
Wysoki przystanął. Twarz miał skurczoną przerażeniem.

- Czy wiesz - rzekł - co będzie, jeśli nie znajdziemy  tu pracy? Znów będziemy iść 

wiele   kilometrów   przez   upał     i   przez   deszcze;   będziesz   zdychać   z   głodu   i 
wyczerpania;   sto  razy na minutę będziesz  myślał, że  nawali  ci serce.   I  nie 
podejdzie do nas żaden człowiek z kawałkiem chleba,  będziemy tylko my dwaj i 
głód. Będziesz znowu usiłował   kraść. Czy pamiętasz, jak pobił cię ojciec tego 
chłopca,   któremu wyrwałeś szkolne śniadanie? Potem kazał podejść   swojemu 

72

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

synkowi i kazał mu uderzyć cię w twarz, i mówił: „Oto w jaki sposób powinno się 
traktować złodziei!"  I ten dziesięcioletni chłopiec uderzył cię w twarz. 

- Po co? - szepnął mały. - Po cóż mi o tym przypominasz?
Wysoki ścisnął go za ramię.
- Trzymaj się prosto - szepnął. - Błagam cię, trzymaj się prosto.
Weszli na podwórko. Chwilę stali bezradnie, oszołomieni hałasem i mnogością obcych 
ludzi, którzy nieustannie przelatywali wzdłuż i wszerz placu. Jakiś woźnica krzyknął na 
nich   z   wysokości   swego   czubato   naładowanego   wozu,   aby   się   usunęli   z   drogi,   i 
przejechał obok nich,   popędzając konie klątwami. Pod niskim mężczyzną   trzęsły się 
nogi z przerażenia, wysoki przełykał ślinę,  poruszając wystającą grdyką. Potem wyższy 
rzekł:
- Musimy poszukać właściciela.
Jakiś człowiek przechodził obok nich, dźwigając na ramieniu kilka desek, i charczał z 
wysiłku. Wyższy mężczyzna rzekł do niego:
- Gdzie jest gospodarz?
Człowiek   dźwigający  przystanął  i   splunął  im   pod   nogi     gęstą   śliną.  Patrzył  na   nich 
przekrwionymi z wysiłku  oczyma.
- Gdzieś tu się kręci - rzekł. - Widziałem go przed  chwilą. Nie będzie przecież stał w 
miejscu i czekał.  - Jak go poznać? - zapytał niski.
- Gospodarza zawsze można poznać - odparł człowiek z deskami i splunął powtórnie. - 
Majowy z ciebie  robotnik, jeśli nie potrafisz poznać gospodarza, mój miły.  Szukacie tu 
roboty?
- Niczegośmy tu nie zgubili - odpowiedział wyższy.  - Chcemy zarobić po parę groszy i 
wynieść się do  wszystkich diabłów. To wszystko.
Człowiek z deskami roześmiał się ochryple i ruszył  dalej. Oni podeszli aż pod budynek 
tartaku i tam stanęli,  zupełnie ogłuszeni histerycznym jazgotem pił. Od huku  trząsł się 
cały budynek.
- Niczego nie znajdziemy tutaj - powiedział żałośnie  mały.
Wysoki spojrzał w jego załzawione oczy i warknął:  - Zamknij mordę! O, Chryste! Czy ty 
naprawdę nie  potrafisz przestać mówić?
- Nie będę już nic mówić - przytaknął posłusznie  mały. - A jak przyjdzie gospodarz, czy 
mam udawać  wyższego?
Wysoki nie zdążył odpowiedzieć, gdyż podszedł do nich
jakiś mężczyzna. Był niski i krępy jak niedźwiedź, miał  krwistą cerę rzeźnika, szorstkie 
siwe włosy i puszyste brwi.  Ubrany był w czystą, niebieską bluzę robotnika.
- Na co czekacie, chłopcy? - zapytał i brzmiało to  przyjaźnie.
Niższy otworzył już usta, lecz wysoki ze straszną siłą  ścisnął go za ramię.
- Przyszliśmy się dowiedzieć o pracę, panie gospodarzu - rzekł.
- Skąd wiesz - zapytał tamten - że to ja tu jestem  gospodarzem? Widziałeś mnie?
- Coś przecież muszę wiedzieć - powiedział wysoki  - jeśli chcę żryć.
-   Znajdzie   się   chyba   coś   dla   was   -   powiedział   gospodarz.   -   Jestem   dobrym 
gospodarzem, u dobrego gospodarza nie powinno zabraknąć pracy. Kto wam powiedział 
o tym?

73

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

- Mówił nam w miasteczku jakiś gość. Mówił, że   potrzeba panu ludzi do ładowania 
drzewa na wagony.  Robiliśmy już tę robotę.
Gospodarz patrzył na nich uważnie, kołysząc się z nogi  na nogę.
- Do diabła - powiedział. - W tych małych miasteczkach jeden o drugim wie o wiele za 
dużo. Złoty  dwadzieścia za dniówkę. Zgadzacie się, tak?
Nie czekał wcale na odpowiedź, odwrócił się i krzyknął  na furmana.
- Tak - pośpiesznie powiedział mały. - Jasne, że się  zgadzamy.
Gospodarz spojrzał na niego i mały skurczył się.
- Cholera - powiedział gospodarz. - Nie wyglądasz  pan za zdrowo. Zmęczony pan chyba 
jesteś, co?
- Nie - odpowiedział pośpiesznie mały. - Skąd?  Ja zawsze tak wyglądam. Moja twarz nie 
świadczy   o   niczym.   Jestem   silny   jak   byk,   tylko   mam   taką   szczupłą     twarz   już   od 
urodzenia.
- Jak byk? - powtórzył gospodarz i zaśmiał się. Żeby wszystkie byki były takie jak pan, 
nie urodziłoby się   ani jedno cielę. Po co pan zalewasz? Musiałeś się pan   dobrze 
nagłodować, przecież ja to rozumiem. To żaden  wstyd, dziś wielu ludzi jest głodnych. 
Głód jest dziś w powietrzu. Tylko po co pan zalewasz? Jestem starym żołnierzem i nie 
lubię, jak mi ktoś zalewa. Lubię ludzi,   którzy walą prawdę. Tu był taki jeden, który 
opowiadał,   że jest synem hrabiego Potockiego. Wywaliłem go na   zbity pysk i nie 
zatrzymał się, aż na dziesiątej wsi. Nie  lubię, żeby mi zalewać. Rozumie pan?
- Ja nie zalewam - powiedział mały. Oczy zaszkliły  mu się łzami i zatrzęsła głowa. Nagle 
krzyknął: - Co pan  sobie myślisz, do cholery? Ja jestem mały, ale silny jak  byk. Jestem 
krępowszczak. W zeszłym tygodniu na jednej   zabawie pobiłem trzech takich jak pan, 
panie gospodarzu.  Nacięli się na mnie, bo jestem niski i oni myśleli, że jestem  słaby. 
Teraz nie chcą ich przyjąć do żadnego szpitala.  Niech się pań zapyta kobiet, jak ja im 
potrafię dogodzić.  Niech on panu powie - szarpnął wysokiego za rękę.  Wysoki milczał.
- Powiedz! - krzyknął histerycznie niski mężczyzna.  - Powiedz panu gospodarzowi.
Lecz wysoki  milczał w  dalszym ciągu. Twarz  gospodarza poczerwieniała i  był teraz 
podobny do rozzłoszczonego  raka.
- Do diabła - powiedział gniewnie. - Czy pan kpisz  ze mnie? Co pan w ogóle wyprawia? 
Nie lubię, jak ktoś  staje na palcach i zagląda mi w twarz, cholernie tego nie  lubię. Po 
jakiego diabła pan robi te wszystkie głupie  rzeczy? Co pan wyprawia ze swoją gębą? 
Nie jesteś pan   przecież pajacem, tylko robotnikiem. Jestem starym żołnierzem i nie 
lubię,  jak  mi ktoś zalewa. Byłem sierżantem    w szesnastym  pułku, gdzie przysłano 
samych kryminalistów, i patrz pan - podsunął małemu pod nos ogromną
czerwoną pięść - patrz pan, jak ja ich potrafiłem trzymać. W' tym ręku stawali się miękcy 
jak szmaciane kukiełki. Jeszcze raz panu mówię, abyś mi pan nie zalewał.  Nie sądzę, 
aby kobieta miała z pana choć chwilę pożytku.  Rozumie pan? Lubię pomagać biednym 
ludziom, ale  tylko takim, którzy mówią prawdę w oczy. Nie bądź pan  durniem. Nie lubię, 
jak ktoś ze starego żołnierza robi  idiotę, a ja sam jestem starym żołnierzem. Znam się 
na  ludziach, cholernie się znam na ludziach, rozumie pan to?
Mały   stał   przed   nim   i   trząsł   się.   Wyższy   milczał.   Na     jego   twarzy   malowało   się 
rozpaczliwe   postanowienie,   aby     nie   powiedzieć   ani   słowa.   Patrzył   na   wierzchołki 

74

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

zakurzonych lip i na stadko wróbli kołujących nad tartakiem...  „To koniec - myślał wysoki, 
silny mężczyzna - to już  koniec. Boże, ty widzisz, że to już koniec.. Ja wiem  przecież, 
że jeśli będę z nim chodzić, to zdechnę, ale  nigdy przedtem się nie najem. Chciałbym 
się nażryć.  Ja już nigdy i nigdzie z nim nie pójdę. On ma głód  w oczach i ci, którzy 
rozdają pracę, nie chcą tego widzieć.  Boże, przecież wiesz, że zdechnę, jeśli dalej będę 
z nim  chodzić".
Nagle   umilkło   w   nim   wszystko   i   uśmiechnął   się.   Podwórkiem   wciąż   przejeżdżały 
naładowane wozy i warczał  gdzieś samochód. Gospodarz mówił:
- Nie lubię, jak ktoś mnie buja. Nigdy pan nie bujaj.   Oduczyłem kłamać cały pułk, to 
oduczę i pana. Chcę  panu udowodnić, że pan kłamał.
- Nie kłamałem! - krzyczał mały i tupał nogami jak  rozzłoszczony chłopiec.
Stała już wokół nich grupka ludzi i przysłuchiwali się  uważnie. Gospodarz zwrócił się do 
nich:
- Patrzcie - powiedział - Ten mały mówi, że jest   silny jak jasna cholera. Mówi, że w 
zeszłym tygodniu  pobił trzech silnych chłopów... - Nagle zajrzał małemu  w oczy i rzekł: - 
Podaj mi pan swoją rękę. Mały usłuchał i posłusznie podał mu rękę. Przysiedli,  oparli 
łokcie na olbrzymim, spiłowanym klocu. Gospodarz powiedział:
- No, zobaczymy.
- Nie jestem wcale słaby - powiedział rozpaczliwie  mały i zamrugał oczami. - Nie jestem 
wcale słaby! krzyknął z całych sił i wybuchnął płaczem.
- Ho-op! - zawołał gospodarz i w jednej chwili  uporał się z jego ręką.
Ludzie stojący wokół wybuchnęli grzmiącym śmiechem. Mały zakrył oczy rękami, lecz 
podcięty ludzkim  śmiechem, skoczył nagle i uderzył w twarz gospodarza.
Nadszedł wieczór. Błądzili po pustawych ulicach   miasta. Była to godzina prostytutek, 
pijanych i głosu  harmonii. Na gładkie, ślepe niebo wspiął się czerwony  księżyc. Przed 
domami siedzieli ludzie i obserwowali przechodniów. Gdzieś zza miasta niósł się głos 
żołnierzy.   Zapalały się gwiazdy: dachami przemykały koty; ulice   pachniały kapustą, 
wiosną i perfumami pośledniego gatunku. Księżyc złocił bruki; przejeżdżały z turkotem 
dorożki; przed którymś z domów siedział pijany dozorca  i śpiewał baranim tenorem.
- Dlaczego? - zapytał wysoki mężczyzna - dlaczego  mówiłeś mu o tych kobietach?
- Ach, daj mi spokój - powiedział mały.  Małemu wciąż puchło oko; krwawił, syczał z bólu. 
Dzwony na kościołach poczęły bić godzinę dziewiątą;  ludzie ziewali i wracali do domów; 
z narożnego baru  „Pod Motylem" wyrzucono pijaka i szurnięto za nim  kapelusz. Pijany 
wskazał ręką na niebo i powiedział:  „A Mańka jest kurwa, jakiej gorszej nie ma". Potem 
podeptał swój kapelusz i zapłakał. Przeszli obok niego,  przeszli przez wiele ulic i znaleźli 
się za miastem. Od wilgotnych łąk nadciągało świeże powietrze; w ciemnościach
przelatywały nocne ptaki. Niedaleko były mokradła: tam  lubieżnie wrzeszczały żaby.
Daleko przed nimi majaczył krzyż; ludzie wiejscy  zawsze stawiają krzyż na rozstajnych 
drogach, aby Bóg   prowadził ich tam, dokąd idą. Tam, dokąd podążają,   prowadzi ich 
bolesna twarz Chrystusa. Niski, słaby' mężczyzna dojrzał ten krzyż i szedł ku niemu; 
kiedy zaś  doszli do krzyża, przystanął i powiedział do wysokiego,  silnego mężczyzny:
- Ja tu odpocznę.

75

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Upadł natychmiast na ziemię i przytulił poranioną   twarz do chłodnej i perlistej trawy. 
Wysoki powiedział:  - Ja idę dalej. Musimy iść dalej, słyszysz?
Mały wstał i poszedł za wysokim. Lecz po kilkunastu  krokach znów usiadł na ziemi.
- Idź - rzekł. - Ja już nie pójdę dalej.  Wysoki usiadł koło niego. Mały mówił:
- Ja już dalej nie pójdę. I nie ruszę się stąd. Idziemy  już wiele nocy i nie widać kresu tej 
drogi. Dalej musisz iść  sam. Ja tu zostanę.
Wysoki mężczyzna milczał, a po chwili rzekł bardzo  cicho:
- Tak, ja myślałem o tym, już bardzo dawno. To chyba lepsze dla ciebie. Tam nikt już nie 
będzie cię mógł   uderzyć ani odepchnąć. Nikogo nie będziesz potrzebował   prosić o 
pracę. Nikt nie zapyta cię o papiery, nikogo nie  będziesz potrzebował prosić o nocleg, 
chleb lub wodę.   Myślałem o tym już dawno, lecz nie chciałem ci tego   powiedzieć. 
Chciałem, abyś zrozumiał to sam.
- A Bóg? - rzekł mały. - Tam jeszcze będzie Bóg.   A jeśli tam trzeba będzie prosić o 
nocleg i pracę Boga?  A Bóg będzie odpowiadać: „Nie mam wolnych miejsc, nie  mam 
dla ciebie żadnej pracy, nie mogę cię przenocować,  musisz iść dalej", to co wtedy?
- Był kiedyś Bóg - powiedział wysoki. - Szło się  tam i tam był Bóg. Lecz nie ma już Boga. 
Zabito Go
i pogrzebano. Teraz trzeba tam iść samemu; przedtem  był On, niewiadomy i straszny, 
ale szedłeś do kogoś.  Teraz idzie się samemu. Nie ma tam ani bliskich, ani  przyjaciół, 
ani wrogów. Dzisiaj już nie ma Boga. Gdyby   dzisiaj zszedł na ziemię Chrystus, nie 
potrzeba by Go  krzyżować; dziś Chrystus skonałby z głodu.
- Bóg - mówił w zamyśleniu mały i słaby mężczyzna   - Bóg nie przyszedł do nas z 
Jeruzalem; On przyszedł   stąd, z tego miasteczka, z przedmieścia, gdzie mieszkają 
najbiedniejsi, bezrobotni i bezdomni. Szedł tą samą drogą, co i my; może pytał o pracę w 
tym samym tartaku?  I Jemu także mówili, że nie mają nic dla Niego. A potem zabili Go 
bogaci. Był przecież słaby i chorowity jak  ja. Chociaż nie. On był wysoki, silny i ładny jak 
ty.  Dlatego Go zabito. Mnie nikt nie chciałby krzyżować.  Milczeli. Po chwili mały rzekł:
- Bogowie także umierają z głodu, prawda?  - Tak - odparł wysoki.
- Tam już nikt nie przegna mnie z miejsca, które  wybiorę do snu - mówił mały. - Nikt nie 
zapyta mnie  o dokumenty. Ani o kartę redukcyjną. Nikt mi nie powie:  „Młody jeszcze 
mężczyzna, a nie wstydzi się żebrać". Nikt  nie uderzy mnie w twarz. Nie będę nikogo 
prosić o zapomogę. Nikt już nie spuści na mnie psa. Nikt nie zawoła  na mnie policji. Tam 
już nie będzie policji, prawda?  - Tak. Tam policja nie ma nic do gadania.
- I nikt już nie będzie gonić mnie dalej, abym znów   szedł w deszcz, śnieg czy upał, 
dlatego że gdzieś tam jest  ktoś, kto potrzebuje człowieka, aby mu porąbał przez  dwie 
godziny kupę drzewa. Prawda?
- Tak - potwierdził wysoki silny mężczyzna.
- I o tobie nikt mi nie będzie już mówił: „Jak on się   nie wstydzi włóczyć, ten pański 
kolega, ten wysoki, silny,  ładny mężczyzna". Prawda?
- Tak. Nikt ci tego nie powie.
- I nie oszuka mnie już żadna kobieta. Nie powie mi, że mnie kocha, nawet jeśli dam jej 
pięć złotych. Prawda?  - Tak.

76

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

- I nikt - ciągnął w zachwycie mały - nikt mnie już  nie przegna. Może będę widzieć coś 
stamtąd. Może będę  widzieć to, czego nie wiemy my, dwaj mężczyźni na  drodze. Teraz 
ty odejdziesz, a zanim dojdziesz do tego  młyna, gdzie masz dostać pracę, ja już będę 
tam.
Wysoki milczał. Po chwili rzekł:  - Wybacz mi.
- Co?
- To, co mówiłem. Że powinieneś tam pójść. Ja tak  nie myślałem. My, ludzie, musimy iść 
do końca. Nawet   wtedy, kiedy nas gonią i kiedy nikt nas nie kocha. Musisz   mi to 
wybaczyć. My, dwaj mężczyźni na drodze, musimy  iść dalej.
Wstał.  - Nigdzie stąd nie pójdę - rzekł mały.
- Chodź! - krzyknął wysoki i brutalnie chwycił małego za rękę. A kiedy uszli już kawałek 
drogi, objął go  ramieniem i rzekł: - W tym młynie na pewno dostaniemy pracę.
- Trzymać głowę prosto? - zapytał mały. - A jeśli  on znów pozna?
- Nie pozna - powiedział wysoki. - My, ludzie,  musimy mieć coś dla siebie takiego, aby 
nie poznali w nas  tego inni. Czy inni ludzie wiedzą i poznają to, że my,  dwaj mężczyźni 
na drodze, jesteśmy obaj silni i zdrowi?
1955

Mordercy są wśród nas, czyli o obojętności

Oto historia prawdziwa, choć piszący nie może otrząsnąć się z wrażenia, że wszystko to 
jest   koszmarnym   snem,   po   którym   nastąpi   czysty   poranek,   kiedy   można   będzie 
odetchnąć

 

świeżym

 

powietrzem.

Działo się to w Lublinie, rok 1955. Był styczniowy dzień; padał deszcz pomieszany ze 
śniegiem, niebo miało kolor ołowiu i ciężkim ogromem leżało nad miastem. Ulicami, 
rozchlapując   brudny   śnieg,   szybko   przejeżdżały   samochody,   szybko   przechodzili 
zmarznięci   ludzie.   Parowała   mokra   końska   sierść,   miasto   pustoszało.   Przed 
Państwowym Domem Młodzieży przy ulicy Narutowicza 32 stało dwóch chłopców. Jeden 
z nich nazywał się Antoni Wójcik i miał lat 17, drugi był od niego o dwa lata starszy i 
nazywał się Czesław Bąk; ani jednego, ani drugiego - jak to się później okazało - nie 
pocałowała jeszcze kobieta. I jeśli któraś z kobiet zdecyduje się pocałować któregoś z 
nich

 

-

 

nastąpi

 

to

 

dopiero

 

za

 

lat

 

15.

Intendentem PDM przy ulicy Narutowicza był niejaki Stanisław Kita, człowiek 65-letni, 
ukochany przez młodzież, mieszkający samotnie na poddaszu. Tam też skierowali swe 
kroki czekający przed bramą. N a schodach Wójcik wręczył Bąkowi młotek szewski, który 
uprzednio zabrał z domu. Potem zapukali do drzwi. Kiedy Kita wyszedł, Wójcik - do 
niedawna mieszkaniec PDM - przedstawił mu swego kolegę jako wysłannika miejscowej 
gazety "Sztandar Ludu". Kita wyraził chęć zejścia na dół do kancelarii, aby tam udzielić 
"dziennikarzowi"   wyjaśnień.   Wtedy   Bąk   błyskawicznie   wyciągnął   z   kieszeni   młotek   i 
kilkakrotnie uderzył starca w głowę; Kita krzyknął przeraźliwie i po jego twarzy poczęła 
spływać krew. Bąk uderzył raz jeszcze, młotek złamał się przy nasadzie i uderzył z 

77

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

rozmachu w sufit; osypało się nieco tynku. Dziewiętnastoletni chłopiec nie wytrzymał i 
rzucił   się   do   ucieczki.   Pozostał   młodszy,   siedemnastoletni.   Powalił   Kitę   na   ziemię, 
skrępował go przyniesionymi sznurkami i zadał mu jeszcze około dwudziestu uderzeń 
głowicą młotka w czaszkę. Nastąpiło pęknięcie kości sklepieniowej i zmiażdżenie lewej 
gałki ocznej; w kilka chwil potem starzec skonał - wtedy Wójcik przystąpił do rabunku. 
Zbrodnia była przemyślana ze szczegółami. Wójcik - jako ulubieniec Kity - dobrze znał 
rozkład jego mieszkania i skromniutkie "skarby" staruszka. W kilka chwil potem jechał już 
taksówką   ulicami   Lublina,   miał   przy   sobie   aparat   fotograficzny   leica,   przeszło   2000 
złotych w gotówce, zegarek na rękę, kilka brzytew, parę butów i kilka koszul starego 
człowieka.
Mniejsza z tym, w jaki sposób wykryto zbrodnię; odbył się proces i zapadł wyrok. Wójcik i 
Bąk skazani zostali na 15 lat więzienia. Zaskoczony ohydą i niecodziennością zbrodni 
sąd lubelski sprowadził biegłych rzeczoznawców - psychiatrę, neurologa i pedagoga. 
Wszyscy trzej biegli - wybitni w swej dziedzinie rzeczoznawcy - orzekli, iż podsądni są 
zupełnie   normalni   i   że   zbrodnia   nie   ma   żadnego   tła   patologicznego.   Jeden   z 
rzeczoznawców,

 

profesor-pedagog,

 

oświadczył:

"... Wychodząc z założenia nauk Pawłowa stwierdzić należy, że efekt końcowy czynu nie 
stoi   w   żadnym   związku   z   przesłankami   pedagogicznymi,   materialnymi   i   logicznymi. 
Zbrodni tej nie zrodziła żadna konkretna potrzeba; zbrodnię tę zrodziła atmosfera. U 
oskarżonych   daje   się   stwierdzić   absolutny   brak   hamulców   moralnych,   bezideowość, 
pustkę,

 

brak

 

jakichkolwiek

 

zainteresowań...

Od wielu tysięcy lat żyjący na świecie popełniają zbrodnie. Zabijają, rabują, podpalają, 
gwałcą   i   kradną.   Każda   z   tych   zbrodni   ma   przyczynę.   Każda   zbrodnia   ma   swą 
specyficzną "moralność", pewne kategorie oceny, dające się jakoś zaszeregować nawet 
wtedy,   kiedy   są   straszliwe   i   wrogie   człowiekowi.   Głodujący   zabija   sytego,   aby   się 
utrzymać przy życiu, mąż zabija niewierną żonę; ludzie zabijają broniąc swej godności i 
honoru, zabijają z rozpaczy, wściekłości lub w obronie swego życia - w tej czy innej 
dającej się ocenić sytuacji. Obok miłości, zdrady, nienawiści - zbrodnia jest jednym z 
odwiecznych tematów literatury. Pomińmy tragedie starożytnych i tragedie Szekspira; 
sięgnijmy   do   czasów   bliższych   nam.   Bohater   "Zbrodni   i   kary"   -   Raskolnikow   -   jest 
zdolnym, przymierającym z głodu studentem, który zabija starą lichwiarkę i złodziejkę, 
aby zdobyć środki do życia. Ma w tym swoją okrutną moralną rację; zostając mordercą 
zabija jednego ze szkodzących społeczeństwu ludzi; jego zbrodnia jest jednocześnie 
protestem przeciw ustrojowi społecznemu. Stawrogin - człowiek bez ojczyzny, honoru i 
pragnień - popełnia zbrodnię, aby obudzić w sobie działanie sumienia i serca, gdyż jest 
człowiekiem, któremu "niczego się nie chce" i przez zbrodnię pragnie wyrwać się z kręgu 
moralnej pustki. Iwan Karamazow staje się moralnym sprawcą śmierci swego ojca, gdyż 
twierdzi,   że  "wszystko   jest   dozwolone".   Bohater   powieści   Gide'a,   Lafcadio,   popełnia 
zbrodnię, aby "realizować w sobie człowieka"; jest właściwie faszystą, zadaje samemu 
sobie sadystyczne tortury, aby potwierdzić własne męstwo i hart; popełnia mord tylko 
dlatego, aby utwierdzić w sobie mit silniejszego. Długa jest lista morderców potępionych 
lub   gloryfikowanych   przez   literaturę.   Bohaterowie   współczesnych   powieści 
amerykańskich sami "wymierzają sprawiedliwość", działając poza prawem i normami 

78

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

społeczny-mi.
Nie ma sensu - w tym miejscu - wymieniać i cytować. Lecz powtarzam: każda z tych 
zbrodni   ma   swą   okrutną   "filozofię",   "moralność";   czynnik   usprawiedliwienia,   którym 
operuje morderca. Nie wchodzę tu w dziedzinę zbrodni popełnianych przez zboczeńców 
lub

 

obłąkanych

 

-

 

zbrodni

 

patologicznych.

Zbrodnia lubelska nie miała nic wspólnego z patologią. Nie miała także nic wspólnego z 
owymi "racjami moralnymi", w imię których zabija się człowieka. Młodociani mordercy nie 
potrafili odpowiedzieć na pytanie: dlaczego zabiłem? Ludzie obserwujący proces kurczyli 
się zdjęci przerażeniem i ohydą, kiedy mordercy na pytanie sądu wyjaśnili, że chcieli 
zdobyć   trochę   pieniędzy   na   zabawy   i   drobne   przyjemności.
Zjawiska konkretne rodzą się z przyczyn, przyczyny rodzą się z potrzeb, potrzeby z 
konieczności.   Cóż   zmusiło   tych   chłopców,   by   zamordowali   samotnego   starca?   Nie 
nędza,   nie   głód.   Nawet   nie   potrzeba   wyżycia   się.   Zbrodnię   tę   zrodziła   atmosfera. 
Atmosfera   bezideowości,   nudy,   marazmu,   moralnej   nędzy,   braku   zainteresowań, 
niedostatecznej opieki. Piszący te słowa żyje w państwie, które w ciągu lat dziesięciu z 
pustyni ruin - ruin domów i ruin ludzkich - stało się potężnym państwem, w którym 
uczciwy człowiek, po raz pierwszy w historii swego narodu, może realizować swe życie w 
zgodzie z sumieniem i moralnością wolnego człowieka. Piszący wierzy w moralną siłę 
swego państwa, w jego praworządność, w jedyną słuszność jego polityki - i fakt ten 
uprawnia   piszącego   do   twierdzenia,   że   zbrodni   lubelskiej,   w   jakiejś   części,   winni 
jesteśmy   wszyscy.   Nasza   częsta   obojętność   moralna   wobec   tych   czy   innych 
zaobserwowanych wykroczeń przeciw praworządności, nasza obojętność, gdy z daleka 
patrzymy na chuligana - zrodziła w wielu poczucie bezkarności, daje grunt mniemaniu, 
że silny da sobie zawsze radę. Chłopiec, który awanturuje się w tramwaju po pijanemu, 
jutro zaczepi nas na ulicy, pojutrze stać się może mordercą, jeśli będzie działał nie 
ujarzmiony,

 

w

 

poczuciu

 

własnej

 

bezkarności.

Nie wolno nam być obojętnymi. Musimy rozpocząć walkę. Tu nie pomogą surowe wyroki 
sądów,   nie   pomogą   nowe   mundury   milicyjne,   nie   pomogą   gumowe   pałki   i 
zradiofonizowane samochody. Tu pomóc możemy tylko my sami, jeśli sami obudzimy się 
z

 

moralnej

 

drętwoty.

Chuligaństwo   dawno   przestało   być   tematem   karykatur   i   skeczów   na   satyrycznych 
estradach; stało się groźną chorobą społeczną wypaczającą nasze życie i zagrażającą 
naszemu   życiu.   Zbyt   długo   nie   odróżniano   u   nas   terminu   "przestępca",   "złodziej", 
"morderca". Zbyt długo pisaliśmy o amerykańskim stylu życia, nie widząc, jak na naszych 
oczach   rodzi   się   nasze   własne   zło,   nasz   rodzimy   bandytyzm.   Popełniamy   błąd   za 
błędem. Moralizowaliśmy licząc, że chuligani czytać będą nasze płomienne artykuły, a 
zbyt mało robiliśmy naprawdę. Trudno, mamy wrogów na zewnątrz kraju i tępimy ich; 
tępijmy   także   naszych   wrogów   wewnątrz   naszego   kraju.   Musimy   bronić   naszego 
państwa, naszego prawa, naszej moralności; musimy bronić ich samych. Musimy wydać 
temu walkę. Musimy bronić tego wszystkiego, co wymarzyli i wywal-czyli dla nas inni 
ludzie   -   ci,   z   których   wielu   nie   ma   już   dziś   wśród   nas.
Między   nami,   w   gronie   ludzi   żywych,   pozostali   dwaj   mordercy   z   Lublina.   Niech   ta 
zbrodnia stanie się dzwonkiem alarmowym, niech szarpie ona nasze sumienia. Przez 

79

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

dziesięć lat dawaliśmy możność wyboru pomiędzy życiem uczciwego człowieka a życiem 
bandyty. Dajemy ją dalej. Lecz pamiętajmy, że opieszałość i obojętność nasza rodzi 
morderców.

 

Dziś

 

jeszcze

 

 

oni

 

między

 

nami.

Oto

 

ostatnie

 

słowo

 

oskarżonego

 

Wójcika:

"Ujawniłem kolegów, gdyż zrozumiałem, że są oni na złej drodze, dlatego aby przeżyli 
swój wstrząs głęboko, aby nie spotkał ich mój los, aby nie zasiedli na ławie oskarżonych; 
zrozumiałem krzywdę wyrządzoną społeczeństwu i rodzinie Kity. Mimo umowy, że na 
kradzież więcej nie pójdziemy, obawiałem się, że Bąk nadal pozostanie na złej drodze i 
dlatego   go   wydałem,   a   nie   dlatego,   że   jestem   "chytrym   lisem".   Od   dwudziestego 
drugiego stycznia (data aresztowania Wójcika) zacząłem sobie zdawać sprawę z czynu; 
uważam,   że   nie   ma   takiego   wymiaru   kary,   z   którym   można   by   równoważyć   życie 
człowieka, takiego zwłaszcza, jakim był Kita. Pragnę wkroczyć na drogę życia zgodnie z 
prawem. Jeśli sąd wierzy moim słowom i jeśli widzi tę zmianę, jaka we mnie zachodzi - 
proszę umożliwić mi powrót do społeczeństwa dla zrehabilitowania  się; a jeżeli nie, 
proszę   o   karę   śmierci,   bo   nie   chcę   być   pasożytem   społeczeństwa..."
Nie potrzeba niczego ujmować ani też dodawać. Mam wrażenie, że o skomplikowanych 
przyczynach   chuligaństwa   można   by   napisać   teraz   już   parę   pokaźnych   tomów.   Ja 
zwracam uwagę na jedną tylko z przyczyn - na naszą obojętność. Lecz uwaga: mordercy 

 

wśród

 

nas.

Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 22, 1955 r.

Rio Bzduro 

Nie mogę zrozumieć, w jaki sposób kraj, który ma tak fantastyczną grafikę: grafikę, która 
jest sztuką co się zowie walczącą, bolesną, mocną, budzącą nienawiść i gniew ludzi 
sprawiedliwych do wszystkiego, co podłe i nikczemne - w jaki sposób w kraju tym mogą 
powstawać tak łzawe kicze, jak te dwa filmy o egzotycznych tytułach: "Rio Escondido" i 
"Maclovia",

 

które

 

obejrzałem

 

ostatnio.

Filmy   wyprodukowane   w   krajach   egzotycznych   działają  u   nas   jakby   na   specjalnych 
prawach. Krytyka fachowa pobłażliwie przymruża oko, mówi się: "Film jest wprawdzie do 
kitu, ale widzieliście aktorkę? Co za nogi. Boże drogi!" Stanowisko takie jest co najmniej 
niesłuszne,   wprowadzające   w   błąd   zwykłego   widza,   który   przeczytawszy   pozytywną 
recenzję idzie na film, potem wychodzi i podąża na wódkę, gdyż nie może powiązać 
tego,   co   czytał,   z   tym,   co   widział.   Wódka   zaś   w   narodzie   polskim   spełnia   rolę 
uniwersalną,   po   wódce   można   godzić   nawet   światopoglądy.
Historia pięknej nauczycielki na ciemnej i dzikiej prowincji, jaką jest film "Rio Escondido", 
to historia pozbawiona chyba w stu procentach prawdopodobieństwa psychologicznego i 
społecznego.   Zaczyna  się  ten  film  od  chwili,  w  której  prezydent  Meksyku  osobiście 
wysyła nauczycielkę, aby prowadziła dwu-klasową szkółkę. Twórcy filmu nadali jednak tej 
chwili taki patos, jakby od pracy tej nauczycielki zależało co najmniej zbawienie świata.

80

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

Nauczycielka płacze, ze ścian patrzą portrety dostojników, prezydent wyciąga rękę i 
grzmiącym głosem zapewnia, że chodzi tu o losy ojczyzny, nie precyzując jednak realiów, 
tak że widz mimo wszystko odnosi wrażenie, że piękna Maria Felix jedzie rozegrać bitwę 
morską   z   przeciwnikiem   formatu   Nelsona.   Następnie,   aby   nie   było   wątpliwości,   że 
bohaterska kobieta jedzie spełnić zaszczytny obowiązek - widzimy jadący pociąg, smugę 
dymu

 

itd.

Pewnym  osiągnięciem  technicznym  w  tym filmie jest  gra  Marii Felix:  obliczyłem,  że 
podczas dwugodzinnej projekcji płacze ona około czterdziestu razy; to nie kobieta - to 
jest, jak by powiedzieli panowie z Targówka - "wodotrysk Niagara". Następnie przybywa 
ona do miasteczka, którego burmistrzem jest bardzo interesujący facet. Można śmiało 
powiedzieć,   że   najkrwawsze   postacie   z   Przybyszewskiego   wypadają   na   jego   tle 
infantylnie. Sympatyczny ten gentleman prócz zajęć służbowych zajmuje się głównie 
ujeżdżaniem koni, gwałceniem ponętnych Meksykanek, biciem za pomocą harapa oraz 
strzelaniem z pistoletu wielkości małej zenitówki. Należy tu dodać, że o wiele lepiej od 
niego czynili to samo Henry Fonda i Ken Maynard; ów burmistrz robi to zupełnie bez 
wdzięku,  co jest  tym  bardziej  przykre,  iż w   Meksyku  zabijają  wciąż  jeszcze bardzo 
efektownie.   W   epoce   atomu   i   wodoru   jest   to   cenne   i   świeże.
Skoro już mamy okrutnego burmistrza i piękna nauczycielką, nietrudno się domyślić, w 
jakim kierunku pójdą wysiłki realizatorów. Demon z Przybyszewskiego zakochuje się w 
Marii Felix i jest "na musie"; łazi za nią z pistoletem w łapie, błagając i grożąc na 
przemian;   nauczycielka   płacze   w   efektownych   zbliżeniach,   gromady   Meksykanów   w 
olbrzymich   kapeluszach   grają   na   gitarach   i   śpiewają   pieśni   drżące   i   parne   od 
namiętności. W tym czasie wybucha zaraza, co romantycznym usiłowaniom burmistrza 
dodaje specyficznej pikanterii. Zaraza zostaje zlikwidowana dzięki wysiłkom młodego i 
szlachetnego lekarza; nie trzeba dodawać, że i on zakochuje się w Marii Felix. Akcja 
toczy się galopem: ciałem burmistrza miotają chucie i na skutek tego udaje się pewnej 
nocy  do   sypialni   Marii  Felix,  aby  ją   zgwałcić  w   sposób   niespotykany  dotychczas  w 
literaturze. Zamiast oczekiwanych rozkoszy spotyka go jednak przykra niespodzianka: 
oto niewinne dziewczę wyciąga pistolet tychże samych rozmiarów i szpikuje ołowiem 
burmistrza; ponieważ zaś pistolety są jedyną rzeczą działającą logicznie w tym filmie, 
demon z charkotem oddaje ducha. Płacz, łzy, wiwaty: wszystko byłoby już dobrze, gdyby 
nie to, że nauczycielka nie wytrzymała nerwowo i przez przyzwoitość postanawia także 
oddać ducha, co jej się zresztą całkiem nieźle udaje. Jeszcze na łożu śmierci wyznają 
sobie miłość z młodym lekarzem, który zjawia się zawsze deus ex machina; jej drogi do 
nieba realizatorzy, kierując się subtelnymi pobudkami, nam nie pokazują. Zresztą po 
drodze

 

płakałaby

 

na

 

pewno

 

także.

Teraz poważnie: cóż z tego, iż Figueroa z każdego kadru robi wspaniały obraz? Cóż z 
tego,   iż   realizatorzy   zapewniają   nas,   że   w   Meksyku   jest   źle,   że   lud   pragnie 
sprawiedliwości, chleba i praworządności? Tych rzeczy nie da się pokazać w kiczu: 
prawdy o losach ludzkich, o cierpieniu narodu, o pięknej i szlachetnej dziewczynie nie da 
się przekazać za pomocą pistoletów i postaci operetkowego brutala. Po co nam takie 
filmy sprowadzają? Niech pokażą "Los Olvidados" - wstrząsający, znakomity obraz o 
młodocianych   przestępcach,   obraz,   wobec   którego   "Cena   strachu"   jest   zabawą   dla 

81

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

grzecznych   dzieci.   Po   cóż   nam   kicze   egzotyczne   -   czyż   mało   mamy   własnych?

Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 28, 1955 r. 

Rzeka cierpienia

Kilka miesięcy temu na tym samym miejscu, korzystając z bezgranicznej i nadludzkiej 
dobroci redaktora działu 
"Pokrzyw",   opublikowałem   felieton   pt.   "Rio   Bzduro",   w   którym   z   wrodzoną   sobie 
skromnością i powagą usiłowałem dowieść, iż wyświetlany u nas niedawno film pod 
dźwięcznym tytułem "Rio Escondido" nie jest arcydziełem, a przeciwnie - należy do jakże 
rozpowszechnionego gatunku sztuki zwanego kiczem. Bogowie jednak nie udzielili mi 
daru   przewidywania.   Od   tego   czasu   życie   moje   zmieniło   się   w   ponury   koszmar; 
otrzymałem kilka ton listów oraz kilkanaście przesyłek, w tym trzy wyroki śmierci, kilka 
kilogramów zepsutych jaj, osiem zdechłych kotów, trumnę z mosiężnym okuciem (nr 
osiem   i   pół)   oraz   noworodka,   przy   którym   znalazłem   kartkę   następującej   treści: 
"Nędzniku! Prze-czytałam w "Po prostu" to, co ośmieliłeś się napisać o tym genialnym 
filmie, i doszłam do wniosku, że tylko ty mogłeś mnie tak unieszczęśliwić. Wiem na 
pewno, że to ty, chociaż wtedy było zupełnie ciemno i podawałeś się za szwedzkiego 
marynarza. Patrz na to nieszczęsne dziecię i niech ono stanie się wiecznym wyrzutem 
dla twego znikczemniałego serca. Ta, której złamałeś życie". Przyjąłem już sekretarkę 
osobistą, lecz ponieważ i ona nie nadąża z odpisywaniem na listy, a mnie i moją rodzinę 
zrujnowały zupełnie koszty znaczków pocztowych, pozwolę sobie znów zbezcześcić to 
miejsce   i   odpowiedzieć   swoim   korespondentom   w   syntetycznym   skrócie.
R.S. z R a d o m i a. Szalenie mi przykro, lecz nie mogę uczynić zadość Pańskiej prośbie 
i powiesić się natychmiast z powodu - jak to Pan raczył mistrzowsko sformułować - 
"targających mną wyrzutów sumienia, iż ośmieliłem się podnieść splugawioną dłoń na 
wielkie dzieło sztuki". Nie mogę się powiesić, gdyż w końcu listopada staję przed komisją 
wojskową i moje stawienie się w charakterze nie zmaterializowanej zjawy wywołałoby 
słuszne   niezadowolenie   władz   wojskowych.   Łączę   pozdrowienia.
Rozgoryczona z  Sandomierza.  Pisze  Pani:  "Mam  szesnaście lat,  miałam już  dwóch 
mężów, lecz teraz poznałem trzeciego, który jest młodszy ode mnie o dwa lata i mówi, że 
mnie kocha, błagając, abym z nim złączyła na zawsze swój los. Na dowód swej miłości 
przynosi mi codziennie śniadanie, które mu mama szykuje do szkoły. Niech pan poradzi, 
co robić. A w ogóle - dochodzę do wniosku, że miłości nie ma". Łaskawa Pani! Doprawdy 
nie   wiem,   co   Pani   poradzić,   gdyż   sprawa   jest   niesłychanie   trudna.   Lecz   odwagi! 
Wszystko - jak powiada kamerdyner z "Anny Kareniny" - ukształtuje się. Sam jestem w 
trudnej sytuacji, gdyż mój dwunastoletni sąsiad chce rozwieść ze mną moją żonę i w 
dowód swej miłości przynosi jej codziennie wszystkie guziki, które wygrywa w szkole od 
swych kolegów w cymbergaja. Muszę się w tej sprawie udać do dziewięcioletniego syna 
dozorcy,   który   właśnie   się  rozwiódł   po   raz   szósty   i   jest   najbardziej   doświadczonym 

82

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

mężczyzną   w   naszej   dzielnicy.   Cieszę   się,   że   film   "Rio   Escondido"   zrobił   na   Pani 
wrażenie   "mało   życiowego".   Na   mnie   także.   Wszystkiego   dobrego.
Pan J.W. London.42-streat,314.0.W.W.Pyta Pan:czy wracać? A wracaj Pan, co Panu 
zależy?! Zdezorientowany. Nie, drogi Panie, Meksyk nie jest demokracją ludową. To tylko 
film

 

Pana

 

zmylił.

Ż y c z l i w y z R a d o m i a. W związku z moją recenzją o filmie "Rio Escondido" pyta 
Pan,   ilu  miałem   w   rodzinie  pijaków,   morderców,   paranoików,   zboczeńców,   fałszerzy, 
oportunistów, cynicznych łgarzy, krzywoprzysięzców, spekulantów i świetokradców. Tylko 
jednego.
Sympatycy z Tworek, pawilon B. Tak jest, mają Panowie zupełną rację: Adama Ważyka 
rozstrzelano, a na księżycu należy natychmiast zainstalować szalety marki Rogers Co. 
Pytają Panowie, kiedy się zjawię. Jeśli na naszych ekranach będzie więcej takich filmów 
jak   "Rio   Escondido",   to   bardzo   niedługo.   Na   razie!
J.Z. z K ł o d z k a. Nie, Tadeusz Konwicki nie jest autorem książki " Tristan i Izolda". 
Pomyliło

 

się

 

Panu.

H e n i e k z k o l e g a m i z W r o c ł a w i a. Tak, bicie przechodniów za pomocą 
specjalnej   pałeczki   z   lanego   żelaza   jest   -   jak   dotąd   -   niekaralne.   Przykro   mi,   lecz 
zaproszenia Panów na razie przyjąć nie mogę. Cieszę się, że zgadzamy się w ocenie 
tego filmu. Nie, to nie ja byłem tym milicjantem, który obronił Was przed rozwścieczonym 
tłumem.
H e l a z Ł o d z i. Oto żądany przez Panią przepis na keks socjologiczny: 2 żółtka, 5 dkg 
smalcu, kilo mąki, śledzie, goździki i wiele innych rzeczy, których chwilowo nie jestem w 
stanie wymienić. Wyjdzie mniej więcej to samo, co z filmem "Rio Escondido", gdzie 
pomieszano   folklor,   banał,   melodramat,   sentymentalizm   z   prawdziwymi   przeżyciami 
ludzkimi. Smacznego! H a r c e r z e z K u t n a. Dystrybucją prezerwatyw nie zajmujemy 
się. Cieszę się, że lektura "Życia Warszawy" wywarła na Was tak wstrząsające wrażenie. 
Wniosek Panów, aby utworzyć domy publiczne, postawię na kolegium redakcyjnym - a 
nuż

 

da

 

się

 

coś

 

zrobić.

 

Czuwaj

 

!

K.S. S p a r t a z M o g i e l n i c y. Oczywiście, że zawodnika, który podczas meczu nie 
położy przynajmniej jednego z drużyny przeciwnej, należy bezwzględnie usunąć z klubu. 
Albo   jesteśmy,   albo   nas   nie   ma.   Cieszę   się,   że   Panowie   połamali   żebra   swemu 
skarbnikowi,   który   o   filmie   "Rio   Escondido"   był   przeciwnego   zdania   niż   ja.
A n o n i m o w y ż e b r a k. Oczywiście, że obowiązuje Pana dyscyplina pracy. A pan 
myślał, że nie, stary figlarzu? Absolwent z Muranowa. Nie mogę Panu, niestety, pożyczyć 
stu złotych do pierwszego. Sam nie mam, naczelny redaktor jest skąpy jak szatan. 
Jednocześnie surowo zabraniam Panu ogryzania kory z drzew w miejscach publicznych. 
Ofertę martymonialną Pańskiej siostry w stosunku do naczelnego redaktora przekazałem 
mu.   Jeszcze   nie   przeczytał.   Moich   materiałów   też   nie   czyta   miesiącami.
p o l a k z C z ę s t o c h o w y. Myli się Pan: ani Marta Mirska nie jest Rebeką, ani 
Mieczysław   Fogg   nie   jest   stryjecznym   dziadkiem   Napoleona.   Pański   dziadek,   który 
twierdzi, że jego praszczur brał udział razem z Foggiem w wojnie trzydziestoletniej, jest - 
niestety - blagierem. O tym, że będę wisiał za profanację dzieł sztuki, wiem sam. Nie 
bądź Pan taki dowcipny! W i e l u c z y t e l n i k ó w, którzy przysłali listy pełne Świętego 

83

background image

Marek Hłasko - Felietony i recenzje

oburzenia z powodu mojej recenzji o "Rio Escondido": Nie dajcie się oszukać! Potęga 
kiczu jest niezmierzona! Niech nie mylą Was Wasze łzy. "Rio Escondido" nie jest wielkim 
dramatem ludowym, jakimi są - na przykład - niektóre filmy włoskie. "Rio Escondido" jest 
kiczem. Są tego Świadectwem Wasze łzy, na które się powołujecie. Na wielkim dramacie 
człowiek milczy; skutek jest cierpieniem. Wejdą teraz na ekrany nowe znakomite filmy: 
"Dzieci  Hiroszimy",  "Sól   ziemi",  "Uciekinierzy".   Na   tych   filmach  będziecie  milczeć,   a 
Wasze suche oczy będą Was bardziej boleć, niż gdybyście wylali po wiadrze łez. Kicze 
mają to do siebie, że powodują działanie gruczołów śluzowych. Wielkie ludzkie dramaty 
mają to do siebie, że powodują zamieranie serca i skurcz krtani. Do widzenia na sali 
projekcyjnej.

Po raz pierwszy ukazało się w "Po prostu" nr 32, 1955 r.

 

84


Document Outline