background image

 

AKE

 

HOLMBERG 

 

 

 

L

ATAJĄCY 

D

ETEKTYW

 

(P

RZEŁOŻYLI

:

 

T

ERESA 

C

HŁAPOWSKA

 

 

SCAN-

DAL

 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Kłopoty Ture Sventona 

 

Długa i wąska ulica Królowej leży mniej więcej w centrum Sztokholmu. Ruch na niej 

nieustanny.  Zrozumiałe,  że  jest  to  najbardziej  odpowiednie  miejsce  na  biuro  prywatnego 

detektywa - tam jest się naprawdę w  samym sercu wszystkich spraw. Idąc ulicą Królowej w 

piękny letni dzień, nie zdziwisz się ujrzawszy na drzwiach domu napis: 

 

T. SVENTON 

Praktykujący Prywatny Detektyw 

 

Ów Sventon był małym, chudym człowieczkiem o ostrym profilu. Stroskany, siedział 

właśnie przy biurku i gładził w zamyśleniu czarną brodę. Długi, cienki nos upodabniał go do 

jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia z brodą). Nie wyglądał na zadowolonego. 

Cechowała  go  przecież  bystrość  i  odwaga,  chętnie  podejmował  nawet  najbardziej 

niebezpieczne  zadania  i  wcale  niewykluczone,  że  był  najsprytniejszym  prywatnym 

detektywem w kraju. A jednak nigdy nie otrzymywał żadnych poleceń. Jeśli już ktoś zadzwonił 

do drzwi, prawie zawsze był to sprzedawca sznurowadeł, a prawie nigdy ktoś, kto by mu zlecił 

śledzenie  jakiegoś  podejrzanego osobnika  czy  też  odnalezienie  wartościowego  naszyjnika  z 

pereł,  którego  szukano  od  zeszłego  piątku.  Nikt  więc  nie  mógł  się  nawet  domyślać,  jakim 

zdolnym detektywem był Sventon. Wiedział to tylko on sam. 

Każdy  człowiek  posiada  swoje  drobne  właściwości  różniące  go  od  innych.  Sventon 

miał  ich  dwie.  Po  pierwsze,  nie  mógł  wymówić  Sture  Svensson,  tak  jak  się  rzeczywiście 

nazywał. Wychodziło mu raczej Ture Sventon, więc koniec końców zmienił nazwisko i teraz 

naprawdę nazywa się Ture Sventon. Poza tym nie mógł wymówić słowa ptyś - brzmiało jak 

psyś.  A  gdy  chciał  powiedzieć  pistolet,  mówił  piftolet.  Nie  ma  co  ukrywać,  Sventon  nieco 

seplenił. 

Drugą  dziwną  właściwością  było  to,  że  zawsze  wyglądał  na  bardzo  zajętego,  choć 

nigdy  nic  nie  robił.  Jeżeli  czasem  jakiś  klient  odwiedził  go  w  biurze,  odnosił  wrażenie,  że 

Sventon ugina się pod ciężarem najbardziej niebezpiecznych zadań. Co chwila dzwonił telefon, 

a Sventon odpowiadał na przykład tak: “Halo! Dobrze, w porządku. Ale pamiętajcie! Piftoletu 

użyć tylko w razie konieczności. Nie zapominajcie o tym, chłopcy!" Albo też klient słyszał ku 

swemu wielkiemu zdziwieniu, że Sventon “...śledził go aż do Rio de Janeiro... współpracuje z 

background image

policją  brazylijską.  Do  widzenia".  To  wszystko  było  bardzo  dziwne.  Gość  nie  mógł  jednak 

wiedzieć,  że  Sventon  mówił  tylko  ze  swoją  sekretarką,  panną  Jansson,  która  dzwoniła  z 

drugiego pokoju. Miała ścisłe polecenie telefonowania, gdy tylko zjawiał się klient. 

Biuro składało się z dwóch pokoi. Pierwszy od wejścia zajmowała panna Jansson. Była 

to starsza, siwiejąca pani w okularach, taka, na której można polegać. Teraz właśnie bardzo się 

jej śpieszyło. Szydełkowała  łapki do garnków, które miały  być gotowe na urodziny  siostry. 

Więc zniecierpliwiła się trochę, słysząc telefon. Dzwonił ze swego pokoju jej szef, prywatny 

detektyw Ture Sventon. 

- Panno Jansson, jak pani myśli, może byśmy tak zjedli po jednym psysiu? Niech pani 

będzie taka dobra i zadzwoni do Rofalii po dwa psy się! 

Sventon ogromnie lubił ptysie. Gdy był szczęśliwy, miał ochotę na ptysia, żeby uczcić 

tę  okoliczność;  gdy  czuł  się  przygnębiony,  chciał  ptysia  na  pociechę.  Tylko  w  ciastkarni 

Rozalii można je było dostać jak rok długi. 

- Czy z bitą śmietaną? - spytała panna Jansson. 

- Oczywiście! Jak najwięcej śmietany. Weźmiemy je na razie na kredyt. 

Wkrótce  pojawiły  się  ptysie  od  Rozalii,  rzeczywiście  wspaniałe;  duże,  w  miarę 

rumiane,  a  śmietany  było  tyle,  że  aż  kapała  ze  wszystkich  stron.  Takie  właśnie  ptysie  są 

potrzebne, gdy się jest przygnębionym. 

Ture  Sventon,  prywatny  detektyw,  zdjął  brodę,  włożył  ją  do  szuflady  i  zabrał  się  do 

ptysia. 

background image

ROZDZIAŁ DRUGI 

Pewnego letniego dnia w Lingonboda 

 

Daleko w południowej Szwecji leży małe miasteczko zwane Lingonboda. Jest tak małe, 

że wiele osób nigdy o nim nie słyszało. Ma tylko jedną krótką ulicę, którą nazywają Główną, 

choć  jest to raczej kawałek ulicy. Największym  i  zarazem najpiękniejszym  budynkiem przy 

ulicy Głównej jest Grand Hotel. 

Pewnego letniego dnia miasteczko Lingonboda drzemało w upale. W cieniu wysokich 

drzew,  w  maleńkim  trójkątnym  parku,  siedziało  kilka  osób  przyglądając  się  kwiecistym 

rabatom. Lecz na ulicy Głównej nie było żywej duszy. Na przedmieściu, od strony Wzgórza 

Świętojańskiego, stała  ładna willa,  małe szafranowożółte pudełko z oszklonymi werandami. 

Willa nazywała się Fredriksro. Otaczał ją uroczy, cienisty ogród z dużą ilością krętych ścieżek 

wysypanych piaskiem. 

W willi Fredriksro mieszkały dwie poczciwe, sympatyczne stare panny. Nazywały się 

Sigrid  i  Fryderyka  Fredriksson.  Obie  były  siwe  i  kochały  dzieci.  Widać  je  było,  gdy 

przechadzały się po ogrodzie  i przyglądały kwiatom  - szczególnie rezedzie;  można też było 

dostrzec ich siwe głowy na górnej werandzie, gdzie często siadywały patrząc na zachód słońca 

za Wzgórzem Świętojańskim. 

Sigrid  i  Fryderyka żyły  w wielkiej przyjaźni. Nigdy się nie kłóciły,  jak to się  nieraz 

zdarza innym ludziom; między nimi zawsze panowała zgoda. Była tylko jedna jedyna rzecz na 

świecie,  co  do  której  się  różniły,  a  mianowicie  duży  pistolet  kawaleryjski,  pochodzący  z 

czasów  wojny  trzydziestoletniej.  Ten  stary,  wspaniały  pistolet o  kolbie  inkrustowanej  masą 

perłową  wisiał  na  ścianie  w  hallu  wśród  innych  licznych  okazów  starej  broni.  Jego 

właścicielem był kiedyś Fryderyk Fredriksson, przodek panien Sigrid i Fryderyki. Co do tego 

zgadzały  się  całkowicie.  Jednakże  panna  Sigrid  twierdziła,  że  pistolet  służył  w  bitwie  pod 

Lutzen, panna Fryderyka natomiast była przekonana, że ich przodek zdobył go w bitwie pod 

Breitenfeld. Poza tą jedną sprawą siostry były zawsze tego samego zdania o wszystkim. Ich 

przyjaciele i krewni, wiedząc o tym, nigdy nie mówili z nimi o pistoletach kawaleryjskich. 

Na parapecie w hallu stał duży, srebrny puchar. Widać go było aż z drogi, zwłaszcza 

gdy  błyszczał  w  słońcu.  Ojciec  panien  Fredriksson  był  budowniczym  i  kiedy  obchodził 

pięćdziesięciolecie  pracy,  dwustu  siedmiu  jego  przyjaciół  złożyło  się  na  jubileuszowy 

podarunek. Kupili srebrny puchar, ten właśnie, który widać z drogi. Zwano go jubileuszowym. 

Był to kosztowny przedmiot i równocześnie cenna pamiątka. 

background image

Każdego  lata  siostry  Fredriksson  miały  zwyczaj  zapraszać  do  Fredriksro  czworo 

małych dzieci z rodziny. Gdy dopisywała pogoda, piło się sok truskawkowy w altanie, a w dnie 

deszczowe - czekoladę z bitą śmietaną na górnej werandzie. Nawet kiedy w całym miasteczku 

Lingonboda było cicho i pusto, koło willi Fredriksro prawie zawsze coś się działo. To Liza, 

Janek, Bjorn i Krystyna urządzali wesołe zabawy wśród peonii i nagietek lub też wciskali się 

wszyscy razem do dużej zielonej beczki przy rogu domu i udawali rozbitków. 

Właśnie  była  pora  na  wypicie  soku.  Przy  tak  ładnej  pogodzie  można  to  było 

rzeczywiście zrobić w altanie. Czekano tylko na Lizę, która poszła do piekarni  Larssona po 

ciasto  biszkoptowe  i  czternaście  bułeczek.  Miłe  starsze  panie  zwykle  same  piekły  ciasto  i 

bułeczki, ale tym razem było zbyt gorąco, by stać przy piekarniku. Czekano również na Janka, 

który poszedł gdzieś grać w piłkę z chłopcami. Słońce prażyło. Ach, żeby już wróciła Liza z 

bułeczkami! Wszyscy mieli ochotę na szklankę soku. 

Jest wreszcie Liza, czas zawołać Janka! Lecz Bjorn i Krystyna zauważyli, że Liza nic 

nie niesie. Gdzie są bułeczki? Gdzie jest biszkopt? 

Liza nie miała ani bułeczek, ani ciasta. Szlochając otworzyła furtkę. 

- Lizo, dziecko drogie, co się stało?... - wykrzyknęła ciocia Fryderyka spiesząc w jej ' 

stronę. 

Liza tak płakała, że łzy lały się strumieniem. 

- Jakaś ty brudna! 

Tego ranka Liza włożyła czystą, żółtą sukienkę, uprasowaną przez ciocię Fryderykę. 

Sukienka była teraz całkiem brudna; zabłocona i zakurzona, wyglądała okropnie. 

- Coś ty robiła? Gdzie byłaś? - pytała przerażona ciotka Fryderyka; ale Liza tak płakała, 

że nie była w stanie odpowiedzieć. 

Ciocia Sigrid też przybiegła i przeraziła się, tak samo jak ciocia Fryderyka. 

- A może się turlałaś wracając do domu? - spytał Bjorn. 

Trochę się uspokoiwszy, Liza opowiedziała, co się stało. Tak jak było powiedziane, 

kupiła  w  piekarni  Larssona  ciasto  biszkoptowe  i  bułeczki.  W  drodze  powrotnej  spotkała  na 

ulicy Głównej nieznajomego mężczyznę, który podszedł do niej patrząc - jak się jej zdawało - 

na niesione przez nią torebki. Liza zeszła na jezdnię, żeby go wyminąć. Wówczas mężczyzna 

coś powiedział, a ona tak się przestraszyła, że zaczęła biec. On biegł za nią i w pewnej chwili 

podstawił jej nogę. Przewróciła się w najbrudniejszym miejscu ulicy. 

- Ależ to niewiarygodna historia! - zawołała ciocia Sigrid patrząc na oniemiałą ciocię 

Fryderykę. 

- Upuściłam obie torebki, a on je porwał - mówiła Liza, trochę już spokojniejsza, choć 

background image

wciąż bliska płaczu. - Natychmiast wsadził jedną bułeczkę do ust i zdaje mi się, że całą połknął. 

Potem wziął drugą i tak je zjadł po kolei. 

- Nie do wiary! - oburzyła się ciocia Fryderyka. 

- Powiedziałam mu, że bułeczki są moje i żeby ich nie ruszał. 

-  A  co  on  na  to?  -  wtrącił  podniecony  Bjorn.  Niesłychana  historia!  Przecież  on  sam 

przechadzał się nieraz ulicą Główną, lecz nigdy nic podobnego mu się nie zdarzyło. 

- Ten idiota! - rozgniewała się Liza przełykając ostatnie łzy. - Gdy mu powiedziałam, że 

to są moje  bułeczki, on odparł:  “Czy pozwolisz?",  i w  jednej chwili pożarł całe czternaście 

sztuk. A potem zabrał się do ciasta. Trzymał je oburącz i jadł tak, jakby to była kanapka. 

- A dalej? Co zrobił potem? - zniecierpliwił się Bjorn. 

- Nie wiem, bo pobiegłam do domu. Ale wołał za mną, że jutro wolałby piernik. 

- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam - jęknęła ciocia Fryderyka. 

- Jak wyglądał? - spytała ciocia Sigrid. 

- Był bardzo duży i gruby. Właściwie nie tyle gruby, co bardzo duży i szeroki. 

- Czy umiałabyś go opisać? 

- Oczywiście. Miał na głowie białą czapkę, taką - wiecie, cyklistówkę z daszkiem. Był 

w szarym ubraniu i niebieskiej koszuli. Duży i niezgrabny, co najmniej jak byk. 

- Że też coś takiego mogło się zdarzyć właśnie tu, w Lingonboda! Kto to mógł być? 

- Wyglądał jak byk. Taki idiotyczny byk! - dodała Liza. Przestała płakać, ale była zła. 

- Wiesz co, zdejmij lepiej tę sukienkę i włóż niebieską - poradziła ciocia Fryderyka. 

Krystyna stała obok i słuchała nie odzywając się. “Nigdy już nie odważę się pójść do 

piekarni Larssona" - myślała. 

Tymczasem wrócił  Janek. Biegł utykając. Już z daleka widać było, że coś mu jest. I 

rzeczywiście: gdy się zbliżył, zobaczyli, że ma zakrwawioną nogę. Dokładnie się przypatrując, 

można też było dostrzec ślady łez na zakurzonych, opalonych policzkach. 

- Janku, kochanie, co to? - zawołała ciocia Sigrid. 

- Na litość boską, co się znów stało? - przeraziła się ciocia Fryderyka. 

- Snap mnie ugryzł - odparł gniewnie Janek. 

Snap to był pies sąsiada. Był zły i z tego powodu nigdy nie mógł biegać, gdzie chciał. 

Musiał się zadowalać szczekaniem zza wysokiego płotu. 

- Snap? Jak to się mogło stać? Czy nie był uwiązany? 

- Kiwaliśmy się na drodze...  

Ciocia Fryderyka zwróciła się do Bjorna i zapytała po cichu: 

- Co on robił? 

background image

- Kiwał się, to znaczy kopał piłkę - objaśnił Bjorn. 

- Kiwaliśmy się na drodze, gdy zjawił się jakiś facet... 

- Facet? - zdziwiła się ciocia Sigrid patrząc pytająco na Bjorna. 

-  No  tak,  facet.  Taki  gość  -  rzucił  zniecierpliwiony  Bjorn.  Chciał  jak  najszybciej 

dowiedzieć się, co było dalej. 

- Kopnął piłkę tak, że przeleciała na drugą stronę płotu - opowiadał Janek. - I wcale nie 

dla zabawy. Co za bezczelność, prawda? Oczywiście nikt nie chciał pójść po piłkę, bo każdy 

bał się Snapa. Więc powiedzieliśmy facetowi, żeby sam się po nią pofatygował, a on na to, że 

nie umie już tak dobrze przełazić przez płoty, jak dawniej. Z powodu podagry, jak twierdził. 

Miał podagrę w jednej nodze. Ale powiedział, że za przyniesienie piłki da pięćdziesiąt óre

1

Uznaliśmy,  że  to  dość  przyzwoicie  z  jego  strony,  no  i  oczywiście  każdy  chciał  mieć  te 

pięćdziesiąt ore. Snapa nie było widać, więc zdawało się nam, że jeśli przelezie się przez płot 

cicho  i  ostrożnie,  wszystko  dobrze  się  skończy.  Postanowiliśmy  ciągnąć  losy  na  kawałkach 

trawy, żeby  było wiadomo, kto ma to zrobić. Ja wyciągnąłem  najdłuższą trawę. Przelazłem 

przez płot, jak tylko mogłem najciszej. Piłka leżała na środku trawnika, więc dość daleko. Ale 

byłoby się udało całkiem dobrze, bo Snap akurat gdzieś zniknął. Tymczasem w chwili, gdy już 

ją  prawie  miałem,  ten  wstrętny  facet  zaczął  gwizdać  i  krzyczeć,  jak  mógł  najgłośniej. 

Oczywiście  Snap  natychmiast  przyleciał.  A  ja  nie  zdążyłem  uciec.  Właśnie  gdy  byłem  na 

płocie, Snap podskoczył i ugryzł mnie w nogę. 

- Nigdy czegoś podobnego nie słyszałam! - wybuchnęła ciocia Sigrid. 

- Nie do wiary! Tu, w Lingonboda! - oburzyła się ciocia Fryderyka. 

-  Kiedy  znalazłem  się  z  powrotem  na  drodze,  ten  idiota  stał  uśmiechając  się  i 

powiedział,  że  nie  dostanę  pięćdziesiąt  ore,  ponieważ  nie  przyniosłem  piłki.  “Następnym 

razem przyniosę ją sam - powiedział - bo mam wrażenie, że moja podagra ma się trochę lepiej". 

I poszedł sobie.                                 

- Jak on wyglądał? - zaciekawiła się panna Sigrid. 

- Czy był podobny do byka? - pytał Bjorn bardzo podniecony. 

- Czy miał na głowie białą czapkę, jak byk... Chciałam powiedzieć, czy nie miał białej 

czapki? - pytała równie przejęta Krystyna. 

- Miał - odparł Janek.  

Spojrzeli po sobie w milczeniu, czując się bardzo nieswojo. 

- Nie powinniście już dziś wychodzić - oświadczyła ciocia Fryderyka czwórce małych 

                                                   

1

  Ore - moneta szwedzka, odpowiednik polskiego grosza 

background image

siostrzeńców. 

-  Pod  żadnym  warunkiem  -  potwierdziła  ciocia  Sigrid.  -  Musicie  siedzieć  w  domu 

dopoty, dopóki ten człowiek będzie w Lingonboda. Jak tu mieszkam siedemdziesiąt lat, nigdy 

czegoś podobnego nie słyszałam. 

- Ani ja - powiedziała ciocia Fryderyka. - Choć żyję już siedemdziesiąt jeden lat. 

W końcu zasiedli wszyscy razem w altanie i pili sok, ale tego dnia musieli poprzestać na 

sucharach. Jak wiecie, suchary wcale nie przypominają świeżo upieczonych bułeczek, a już w 

żadnym razie nie smakują jak biszkopt. Lecz nikt nie odważyłby się wyjść poza furtkę, dopóki 

ów człowiek w białej czapce chodził swobodnie po mieście. 

Więc Liza, Janek, Bjorn i Krystyna siedzieli maczając sucharki w ciemnoczerwonym 

soku, żeby miękły. 

Liza przebrała się w niebieską sukienkę. Janek miał bandaż na nodze. 

Nagle usłyszeli szelest w skrzynce na listy koło furtki. 

-  Listonosz!  -  zawołał  Bjorn  i  pobiegł  po  list.  Był  zaadresowany  do  “Panien  z 

Fredriksro". 

-  Jakie  to  śmieszne  -  zdziwiła  się  ciocia  Sigrid  otwierając  kopertę.  -  Panny  z 

Fredriksro... od kogo to może być? 

Siostry pochyliły siwe głowy i czytały: 

 

Niżej  podpisany byłby  wdzięczny, gdyby Panie zechciały dostarczyć mu  we czwartek 

trzy tysiące koron, gdyż tej właśnie sumy potrzebuje. Najpewniejszym i najprostszym sposobem 

jest  włożyć  pieniądze  do  koperty,  a  kopertę  do  dużego  pustego  dębu  na  stoku  Wzgórza 

Świętojańskiego. W przeciwnym razie nie wiadomo, co się może stać. Na przykład może łatwo 

zniknąć jakiś srebrny puchar i jeszcze to i owo. 

W żadnym razie nie powinny Panie dopuścić, by wmieszała się w to policja. Gdyby się 

tak  stało,  przeczucie  mi  mówi,  że  jeszcze  gorsze  rzeczy  mogłyby  się  zdarzyć.  Słyszałem,  że 

kiedyś  cała  willa  wyleciała  w  powietrze.  To  była  co  prawda  czerwona  willa,  lecz,  o  ile  mi 

wiadomo,  to  samo  mogłoby  się  stać  z  żółtą  willą,  a  byłoby  szkoda,  teraz,  przy  tak  ślicznej 

pogodzie. Jedyna rzecz, którą Panie mają zrobić, to najpóźniej we czwartek  wieczór  włożyć 

kopertę zawierającą trzy tysiące koron do dziupli tego pięknego, nieco wypróchniałego dębu, 

który jest królem puszczy. 

Z najlepszymi życzeniami powodzenia w przyszłości, mając nadzieję, iż piękna pogoda 

będzie trwać nadal, mam zaszczyt pisać się 

Waszym oddanym przyjacielem  

background image

Wilhelm Łasica 

 

Dobrotliwe siwe panie z początku nic nie zrozumiały. 

- Srebrny puchar... - szepnęła panna Sigrid. 

- Król puszczy?... - zastanowiła się panna Fryderyka. 

Gdy przeczytały list po raz drugi, ogarnął je niepokój. A gdy go przeczytały półgłosem 

po raz trzeci, uprzytomniły sobie, że zagraża im wielkie niebezpieczeństwo. 

- O co tam chodzi w tym liście? - spytał Bjorn odgryzając kawałek siódmego suchara. 

- Czy ktoś chce ukraść Puchar Jubelowy? - spytał Janek. Dzieci nie bardzo wiedziały, 

co oznacza słowo jubileuszowy; srebrny puchar nazywały Pucharem Jubelowym. 

- Czy list jest od Byka? - spytała przestraszona Liza. 

Starsze panie westchnęły. 

- Teraz wypijcie sok - powiedziała smutno ciocia Fryderyka. 

- A potem... potem lepiej, żebyście się położyli do łóżek. 

-  Do  łóżek!  -  wykrzyknęły  dzieci  topiąc  suchary  w  soku.  Była  dopiero  trzecia  po 

południu. 

- Tak - powiedziała ciocia Sigrid. - Najlepiej będzie, jak wszyscy się położycie. Każdy 

dostanie po tabliczce czekolady. 

Słońce  nad  Lingonboda  świeciło  nadal  bardzo  mocno.  Miasteczko,  które  było  tak 

malutkie,  że  mało  kto  o  nim  słyszał,  drzemało  w  upale.  W  ogrodzie  otaczającym 

szafranowożółtą willę peonie jaśniały przepysznymi barwami, bzyczały pszczoły i trzmiele. I 

choć niebo było niebieskie jak nigdy, kochane starsze panie z Fredriksro miały wrażenie, że 

nadciągnęła duża, groźna, czarna chmura, która pogrążyła wszystko w cień. 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Ture Sventon otrzymuje polecenie 

 

W Sztokholmie było tak gorąco, że nad ulicą Królowej drżało powietrze, a asfalt był 

miękki  i  kleisty.  Chodnikiem  szła  wolno  panna  Fryderyka  Fredriksson  trzymając  w  ręku 

torebkę. Miała w niej szczoteczkę do zębów, dwie pomarańcze oraz szereg innych drobiazgów 

potrzebnych w podróży. Panna Fryderyka odbyła długą drogę do stolicy, aby znaleźć mądrego 

i odpowiedzialnego prywatnego detektywa. W Lingonboda był co prawda policjant Klang, na 

pewno godny zaufania,  lecz w  liście od pana Łasicy stało przecież wyraźnie, że policja  nie 

powinna być w tę sprawę wmieszana. 

Panna Fryderyka była bardzo zmęczona. W głowie jej się kręciło od gorąca i hałasu.

Gdzie tu znaleźć detektywa? Nie miała pojęcia, w którą stronę się kierować. Wtem, zupełnie 

przypadkiem, zobaczyła tabliczkę na drzwiach: 

 

T. SVENTON 

Praktykujący Prywatny Detektyw 

 

“Ach, co za szczęście - pomyślała sobie - bo jestem u kresu sił". 

Dzwonek  do  drzwi  w  biurze  Sventona  oznaczał  przeważnie  kogoś  sprzedającego 

sznurowadła lub papier listowy. Sekretarka, panna Jansson, otworzyła i już chciała powiedzieć, 

że  nie  potrzebuje  sznurowadeł,  zobaczyła  jednak  starszą,  siwowłosą  panią  o  miłym,  choć 

zmęczonym wyrazie twarzy. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana. 

-  Czy  zastałam  detektywa  Fredrikssona?...  albo...  nie...  chciałam  powiedzieć,  pannę 

Sventon? - spytała nieznajoma. 

-  Proszę  łaskawie  wejść  -  zapraszała  kojącym  głosem  panna  Jansson.  -  Kogo  mam 

przyjemność zameldować. 

- Pana Łasicę - odparła nieznajoma pani opadając na krzesło. - Ach, co też ja mówię, 

chciałam powiedzieć Wilhelma Fredrikssona. Ojej, co za nieznośny upał! 

Panna Jansson weszła do pokoju Sventona, który siedział męcząc się nad krzyżówką, i 

oznajmiła: “Niejaka panna Fredriksson-Łasica chciałaby z panem mówić". 

- Aha! Niech pani poprosi, żeby zaczekała chwilę, zaraz będę wolny - rzekł Sventon i 

dalej głowił się bezskutecznie nad numerem dziewiątym poziomo: “wschodnia moneta" (pięć 

liter, z których pierwsze trzy muszą być din...) “Wschodnia moneta - równie dobrze mogłoby 

background image

być trochę-szwedzkich pieniędzy" - mruknął Sventon grzebiąc ręką w kieszeni (w której była 

tylko jedna półkoronówka i jedne dziesięć ore). 

Po chwili otworzył drzwi do pierwszego pokoju. Weszła siwowłosa pani o miłym, lecz 

nieśmiałym wyglądzie. Przywitała się i powiedziała, że nazywa się Fredriksson. 

- Sventon - przedstawił się Sventon. 

-  Przyjechałam  prosto  ze  Sztokholmu  -  wyjaśniła  panna  Fredriksson  opadając  na 

krzesło. 

- Skąd? - zdziwił się Sventon. 

- Chciałam powiedzieć z Lingonboda.  

Sventon  nie  przypominał  sobie  żadnej  miejscowości  o  takiej  nazwie.  “Nie  było 

Lingonboda w moim podręczniku geografii, kiedy chodziłem do szkoły" - pomyślał. 

- Lingonboda... hm. Gdzie to jest? 

- Daleko na południe, a w pociągu było tak gorąco - tłumaczyła panna Fredriksson. - 

Gdybym nie miała ze sobą pomarańcz... - Podała Sventonowi list prosząc, by go przeczytał. 

Sventon usiadł za biurkiem i spojrzał na podpis. Ujrzawszy nazwisko Wilhelm Łasica 

zerwał się tak gwałtownie, jak gdyby krzesło było usiane pinezkami. 

- Łasica! - przestraszył się niczym na widok ducha w biały dzień. 

- Czy pan zna pana Łasicę? - zdziwiła się panna Fredriksson. 

Zanim Sventon zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon. 

-  Przepraszam  -  powiedział  podnosząc  słuchawkę.  -  Halo.  Dobrze.  Ale  użyjcie 

piftoletów tylko w razie konieczności. Pamiętaj, tylko w razie konieczności. Do widzenia. 

Gdy Sventon skończył czytać list, panna Fredriksson zapytała:   

- Kto to jest ten Łasica? 

- Łatwo pani pytać. Kim On jest? Wiemy jedynie, że zawsze znika. 

- Zawsze znika? 

- Tak. Znika, gdy tylko policja ma na nim położyć rękę. Nikt nigdy nie widział Wilusia 

Łasicy. Nikt nie może go opisać. Pojawia się raz tu, raz tam. Lecz jak tylko policja chce go 

schwytać, umyka jej. Nikt go nigdy nie widział. 

- To brzmi bardzo nieprzyjemnie - rzekła panna Fredriksson. 

- Czy ma pani jakiś klucz do tej tajemnicy? - spytał Sventon. 

- Klucz? - powtórzyła panna Fredriksson i już chciała otworzyć torebkę. 

- Czy nie widziano ostatnio w Lingonboda jakiejś obcej osoby? Proszę sobie dokładnie 

przypomnieć. Czy nie spotkała pani na ulicy kogoś, kogo pani nie zna? 

- Nie... tak, teraz gdy pan detektyw o tym wspomniał... ach, to okropne. On  jest taki 

background image

niedobry, że trudno uwierzyć. 

Panna  Fredriksson  opowiedziała,  co  zdarzyło  się  Lizie  i  Jankowi.  Zapytała,  czy 

Sventon myśli, że ten człowiek w białej czapce mógł być Łasicą.   

- Za wcześnie na razie, by wypowiadać się w tej sprawie. Wszystko, co wiemy, to tyle, 

że Łasica jest mały i cienki jak łasica. Wydostał się kiedyś przez dziurkę od klucza. 

- Czyż to możliwe? - zakrzyknęła panna Fredriksson. 

- Było to w Dalarnie...  

Znów zadzwonił telefon. 

-  Nie  mam  nigdy  chwili  spokoju  -  mruknął  Sventon  zniecierpliwiony  i  podniósł 

słuchawkę. 

- Halo. Tak, ukrywa się we włazie do kanału na Źródlanej. Przebrany jest za stroiciela 

fortepianów, ale nie ma żadnych szans na ucieczkę. Kazałem otoczyć całą dzielnicę. Dziękuję. 

Do widzenia. 

(“Ten  Sventon  wygląda  na  kogoś  w  pełni  godnego  zaufania.  -  pomyślała  panna 

Fredriksson.  -  Stroiciel  fortepianów  na  ulicy  Źródlanej...  takiej  sprawy  policjant  Klang  nie 

potrafiłby załatwić"). 

-  A  więc,  jak  już  mówiłem,  Łasica  wydostał  się  przez  dziurkę  od  klucza.  Była  to  co 

prawda  wyjątkowo  duża  dziurka.  Zdarzenie  miało  miejsce  w  Dalarnie.  Schował  się  tam  w 

pewnej małej przybudówce niedaleko jeziora 

Siljan,  w  takim  bardzo  starym  gospodarstwie  pamiętającym  czasy  Gustawa  Wazy. 

Dziurka od klucza była wielkości mniej więcej... no, powiedzmy, patelni. Niemniej jednak, jak 

pani widzi, panno Fredriksson, mamy do czynienia z człowiekiem, który może przejść przez 

dziurkę od klucza. 

- Jakie to okropne - westchnęła panna Fredriksson i otarła czoło chusteczką. Po pokoju 

rozszedł się miły zapach wody kolońskiej. 

Nagle coś sobie przypomniała. 

-  Ach,  w  takim  razie  to  nie  może  być  on!  Dzieci  mówiły,  że  ten  człowiek  w  białej 

czapce był duży jak byk! 

- Hm... no dobrze. Nie chcę się na razie wypowiadać na ten temat. 

-  Najlepiej,  żeby  pan  przyjechał  do  Lingonboda  i  zajął  się  tą  sprawą  osobiście. 

Czulibyśmy się znacznie spokojniejsi. 

Sventon zdał sobie sprawę, że oto trafia mu się wielka szansa życiowa. Gdyby mu się 

udało  złapać  Wilhelma  Łasicę,  dokonałby  czegoś,  czego  nikt  dotąd  nie  potrafił.  Oczyma 

wyobraźni widział już wspaniałe nagłówki w gazetach: 

background image

TURE  SVENTON  ROZWIĄZAŁ  ZAGADKĘ  ŁASICY 

Niesłychany wyczyn w Lingonboda! 

 

Lecz  jak  daleko  można  dojechać  za  sześćdziesiąt  óre?  W  każdym  razie  nie  do 

Lingonboda. Skąd by tu zdobyć trochę pieniędzy na początek? Ciocia Hilda w Soderhamn była 

jedyną  osobą  posiadającą  jakieś  kapitały,  lecz  ją  najbardziej  interesowała  rozmowa  o 

reumatyzmie i podłogach, od których ciągnie. 

-  Czulibyśmy  się  tak  bezpiecznie,  gdyby  pan  zechciał  przyjechać  do  Lingonboda  - 

mówiła dalej panna Fredriksson. 

-  Sprawa  mnie  interesuje,  owszem.  Ale  właśnie  teraz  jestem  bardzo  zajęty.  Muszę 

jechać na Źródlaną - mruczał Sventon. 

- Ach, jaka szkoda... Miałam nadzieję... - zmartwiła się miła, starsza pani. Wyglądała 

bardzo zmęczona. 

- Panno Fredriksson, najdalej dziś po południu dam pani znać, czy mogę podjąć się tej 

sprawy. 

Ture Sventon był już zdecydowany. Mimo wszystko zamówi rozmowę z Soderhamn i 

podyskutuje z ciocią Hildą o pożyczce. 

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Nieznajomy z dywanem 

 

Ledwo  panna  Fryderyka  Fredriksson  wyszła  z  biura  Prywatnego  Detektywa  Ture 

Sventona,  gdy  znów  ktoś  zadzwonił  do  drzwi.  Panna  Jansson  otworzyła.  Przed  nią  stał 

nieznajomy o ciemnej cerze, w meloniku na głowie. Wyglądał zupełnie inaczej niż wszyscy. 

Najdziwniejsze  były  jego  oczy.  Bardzo  ciemne,  można  by  powiedzieć,  że  czarne  jak  noc  i 

równie niezgłębione. Pod pachą trzymał coś, co wyglądało jak zwinięty dywan. 

-  Nie  mamy  zamiaru  nic  kupować  -  rzekła  panna  Jansson  patrząc  nań  podejrzliwie. 

Nieznajomy skłonił się w milczeniu. 

- Czego pan sobie życzy? - spytała panna Jansson. 

Nieznajomy  zdjął  melonik.  Panna  Jansson  zobaczyła  ku  swemu  zdziwieniu,  że  pod 

melonikiem miał jeszcze jedno nakrycie głowy - czerwoną czapkę z pomponem, czyli fez. 

- Czego pan sobie życzy? - spytała ponownie panna Jansson, tym razem głosem bardzo 

niepewnym. 

- Moja skromna wizyta dotyczy detektywa Sventona - odpowiedział tajemniczy gość i 

znów się ukłonił. Czarny pompon kiwał się tam i z powrotem. 

Panna Jansson wpuściła go do gabinetu Sventona. Po prostu nie śmiała mu odmówić. 

Na widok gościa Sventon oniemiał. Oto stał przed nim wysoki i szczupły nieznajomy, o 

oczach jak czarny aksamit i dziwnym spojrzeniu. To coś czerwonego na jego głowie też było 

dziwne.  Nawet  bardzo  dziwne.  Wyglądało  wschodnio.  Pod  pachą  trzymał  jakiś  zwinięty 

przedmiot, prawdopodobnie dywan. 

- O co chodzi? - spytał Sventon ostro. 

- Nazywam się Omar - odparł człowiek o niezgłębionych, aksamitnych oczach. Skłonił 

się powoli, z godnością. 

- Sventon - przedstawił się Sventon.  

Obaj  milczeli  chwilę.  Nieznajomy  stał  zupełnie  bez  ruchu.  Sventon  poczuł  się 

nieswojo. 

-  Jest  dla  mnie  wielkim  zaszczytem  móc  poznać  pana  osobiście  -  oznajmił  gość. 

Sventon  bębnił  nerwowo  palcami  po  stole.  I  znów  zapadło  milczenie.  Słychać  było  tylko 

stłumiony  hałas  uliczny.  Sventon  starał  się  nie  patrzeć  na  nieznajomego.  Nie  wiedział,  co 

powiedzieć.  Gdy  tylko  próbował  się  odezwać,  gość  natychmiast  się  kłaniał,  jak  za 

pociągnięciem sznurka. Detektywi zawsze są narażeni na różnego rodzaju niebezpieczeństwa i 

background image

Sventon czuł, że ten człowiek albo ma jakiś groźny zamiar, albo chce coś sprzedać. 

- Czy chodzi o sznurowadła? - spytał. - Nie kupuję takowych. 

Gość ukłonił się powoli, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. 

- Ja też nie kupuję sznurowadeł - powiedział. - Nigdy ich nie używam. 

Sventon,  zbity  z  tropu,  zerknął  na  jego  nogi.  Człowiek  ów  nosił  rodzaj  spiczastych 

pantofli,  które,  choć  miękkie  i  wygodne,  nie  nadawały  się  zupełnie  do  chodzenia  po  ulicy 

Królowej w Sztokholmie. 

- Odziedziczyłem po moim ojcu dwa dywany - rzekł pan Omar. 

Sventon aż usta otworzył że zdziwienia. Lecz potem rozgniewał się: 

- Czyżby? A ja w takim razie odziedziczyłem znacznie więcej. I wycieraczkę, i dywanik 

w przedpokoju, i chodnik w czerwone paski, i dywan pod stołem w jadalni, i dwa dywaniki, 

które się kładzie przed łóżkiem. Czyli odziedziczyłem dostateczną ilość dywanów. 

Nieznajomy ze Wschodu przytaknął, schylając lekko głowę. 

- Według mojego skromnego mniemania brakuje panu jeszcze jednego dywanu. 

“Ha! - pomyślał Sventon - powinienem był się domyślić. To sprzedawca dywanów". 

- Na pewno nie! - wykrzyknął uderzając pięścią w stół. - Dwa lata temu kupiłem dywan 

na raty i dotychczas... ale mniejsza z tym. Nie kupię żadnego dywanu. 

-  Jeżeli  pan  nie  kupi  ode  mnie  żadnego  dywanu,  oczywiście  ja  panu  żadnego  nie 

sprzedam - odpowiedział tajemniczo nieznajomy rozkładając dywan na ziemi. 

Żeby  to  był  chociaż  nowy  dywan,  bez  skaz,  kolorowy  i  lśniący.  Ale  gdzie  tam! 

Spłowiały, wytarty na brzegach i w środku. Nawet wstyd próbować coś takiego sprzedać. 

- Odziedziczyłem po ojcu dwa dywany - powtórzył nieznajomy - i oto jeden z nich. 

- Tak, widzę - rzekł Sventon. 

- Niewiele ludzi posiada dwa dywany - mówił dalej nieznajomy nie zwracając uwagi na 

słowa Sventona. 

- Och, znam takich, co ich mają siedem lub osiem. 

- Niewątpliwie - odparł człowiek o niezgłębionych oczach. - Lecz nie mają dywanów 

latających. - Skłonił się niemal do ziemi. 

- Co takiego? - wykrzyknął Sventon, zdenerwowany tym ustawicznym kłanianiem się. 

- Nie posiadają latających dywanów - powtórzył gość nie zmieniając wyrazu twarzy. 

“Co on ma na myśli? - zastanawiał się Sventon. - Latające dywany?" Czytał o czymś 

takim w książkach. Wiele lat temu ojciec podarował mu na gwiazdkę zbiór Baśni z tysiąca i 

jednej nocy. Występowały tam latające dywany i inne podobne głupstwa. Może na Wschodzie 

rzeczywiście  są  latające  dywany.  Podobno  w  tej  części  świata  trafiają  się  różnego  rodzaju 

background image

dziwne rzeczy, lecz tu, na ulicy  Królowej, w centrum Sztokholmu, nigdy nie było latających 

dywanów.  Ture  Sventon  zaczął  podejrzewać,  że  człowiek  w  czerwonym  fezie,  o  czarnych, 

aksamitnych oczach, miał cośkolwiek źle w głowie. Mógł nawet być niebezpieczny. 

-  Gdyby  łaskawy  pan  zechciał  wypróbować  dywan,  można  by  zrobić  próbny  lot  - 

zaproponował człowiek o aksamitnych oczach. - Proszę usiąść - wskazał na dywan. 

Sventon  słyszał  kiedyś,  że  jeśli  się  ma  do  czynienia  z  niebezpiecznymi  wariatami, 

zawsze lepiej jest im ustąpić. 

-  Zechce  pan  usiąść  -  powtórzył  nieznajomy  wskazując  na  rozłożony  między  nimi 

dywan. 

Sventon pomyślał, że najbezpieczniej będzie, jeśli usiądzie. 

- A teraz, gdzie pan chce lecieć? - spytał cudzoziemiec. 

-  Ach,  mógłbym  może  zrobić  mały  spacerek...  na  przykład  do  parku  miejskiego  - 

wybrał Sventon, po prostu żeby coś powiedzieć. Czuł się głupio siedząc na dywanie, a poza 

tym  był niespokojny, nie wiedział, co dalej nastąpi. 

- Humlegarden jest pięknym parkiem - powiedział przybysz ze Wschodu, kłaniając się 

jak zwykle. - Chociaż, według mojej skromnej opinii, brak mu wspaniałych kaktusów, które 

ozdabiają parki w moim rodzinnym kraju. A teraz, jedyna rzecz, którą należy zrobić, to dotknąć 

ręką frędzli i powiedzieć “Humlegarden" - objaśnił nieznajomy. 

- Ach, oczywiście, nic prostszego - mruknął Sventon uważając, że najlepiej zgadzać się 

na wszystko. I już chciał dotknąć frędzli, lecz pan Omar powstrzymał go. 

- Chwileczkę! - zawołał. - Zapomniałem o oknie. 

-  Okno...  ach,  tak,  oczywiście  -  mruknął  Sventon  coraz  bardziej  zaniepokojony.  Nie 

wiedział, co ten człowiek zamierza jeszcze zrobić. 

Zobaczył z przerażeniem, że Omar podszedł do okna i otworzył je na roścież. Potem 

zwrócił się do Sventona i rzekł: “Teraz!" 

Sventon posłusznie przesunął ręką po frędzlach i powiedział: “Humlegarden". Ledwie 

to uczynił, dywan uniósł się i wyfrunął przez okno. 

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Pierwszy lot Ture Sventona 

 

Sventon leciał nad miastem! Nic równie wspaniałego nie zdarzyło mu się dotąd. Hen w 

dole widział dachy, kominy i ulice. Ulica Królowej wyglądała jak długa, wąska rynna, a ludzie 

jak mrówki. Dostrzegł błyszczącą wodę na kanale Północnym. Cudowne! 

Dywan skręcił nad plac Kolejowy, na którym liczne tramwaje i autobusy wyglądały jak 

małe, ładne klocki. Sventon nigdy nie przypuszczał, że plac Kolejowy jest tak pięknym placem. 

A  potem  wylądował  powoli  i  miękko  na  trawniku  w  Humlegarden,  tuż  obok  klombu  z 

czerwonych i żółtych kwiatów. 

Ture Sventon przeciągnął  się w słońcu  i westchnął ze szczęścia. Pogłaskał  cudowny 

dywan. 

“W tych starych arabskich historiach jest więcej prawdy, niż się wydaje" - pomyślał. A 

gdy sobie przypomniał, jak uprzejmy był pan Omar, jak się kłaniał przy każdym słowie, i jak on 

sam zachował się niegrzecznie - zrobiło mu się bardzo wstyd. “Zaproszę go na psysia i będę się 

kłaniał równie często jak on". 

Sventon przyjrzał się bliżej dywanowi. Pachniał lekko koniem... nie, nie koniem... znał 

skądś ten zapach. Ale skąd? Z cyrku? Tak, teraz sobie przypomniał. Ostatnio oglądał w cyrku 

wielbłądy,  a  nawet  poszedł  w  przerwie  do  stajni,  żeby  je  pogłaskać,  bo  bardzo  kochał 

zwierzęta, a zwłaszcza wielbłądy. Tak, to było to. Dywan roztaczał przytulną, zastarzałą woń 

wielbłądzią. 

Poza tym przypominał byle jaki, zniszczony i brzydki dywan. Taki, który wiesza się w 

okresie wiosennych porządków na sznurze w ogrodzie i trzepie się mówiąc: ,,Co też pomyślą 

sąsiedzi! Koniecznie musimy kupić nowy dywan do przedpokoju". 

Potem przypomniał sobie o Wilusiu Łasicy, który w tym właśnie czasie znajdował się 

daleko  na  południu  w  małym  miasteczku  Lingonboda  i  tam  w  najlepsze  planował  nowy 

zamach. Wówczas zrozumiał, co by to było za ułatwienie mieć latający dywan. “Stanowczo 

przecenia się samochody - pomyślał. - A także pociągi". Nie wiedział, jaka mogła być bieżąca 

cena  latającego  dywanu  z  drugiej  ręki,  podejrzewał  jednak,  że  Omar  nie  odstąpi  mu  go  za 

sześćdziesiąt ore. Nawet żeby się kłaniał i zapraszał na ptysie. Omar zwinie dywan, wykona 

pożegnalny ukłon, włoży melonik na czerwony fez i zniknie na zawsze w tłumie. 

,,Gdyby tylko ciocia Hilda była bardziej podobna do innych ludzi" - mruczał leżąc na 

trawie koło kwietnika i rozmyślając. Ciocia Hilda z jakiegoś powodu nie bardzo lubiła mówić o 

background image

pieniądzach. Znacznie bardziej wolała rozmowę o reumatyzmie, który ją trapił w lewej nodze. 

To  znów  Sventon  uważał  za  mało  ciekawe.  ,,No  cóż,  różne  są  gusty"  -  westchnął  macając 

monety w kieszeni od kamizelki. Potem westchnął jeszcze raz. 

W końcu usiadł, uderzył ręką w dywan i wykrzyknął: 

-  Będziesz  mój!  Zadzwonię  do  cioci  Hildy  do  Sóderhamn!  Powiem,  że  potrzebuję 

dywanu, bo ciągnie od podłogi. To ją przekona! 

Był  najwyższy  czas  wracać  do  biura.  Za  długo  już  leżał  oddając  się  rozmyślaniom. 

Zobaczywszy  zbliżającego  się  policjanta,  który  pewno  chciał  mu  powiedzieć,  że  nie  wolno 

leżeć na trawniku, Sventon dotknął frędzli i szepnął: 

,,Do  biura".  Przeszedł  go  dreszcz  emocji  i  zadowolenia:  dywan,  jakby  uniesiony 

niewidzialną ręką, natychmiast wzbił się w powietrze i poszybował nad drzewami. 

I zanim Sventon zdołał się obejrzeć, wlecieli przez okno do biura i opadli na podłogę z 

lekkim wstrząsem. Pan Omar skłonił się nisko i zamknął okno. Detektyw Ture Sventon skłonił 

się jeszcze niżej, niemal do samej ziemi. 

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Ture Sventon kupuje latający dywan 

 

-  Czy  jest  pan  zadowolony  z  dywanu?  Moim  skromnym  zdaniem  lata  on  nie  tylko 

szybko, ale i miękko. 

-  Czy  mogę pana poczęstować psysiem?  - spytał  Sventon. Człowiek ze Wschodu nie 

wiedział, co to psyś. 

- Byłoby dla mnie wielkim zaszczytem spożyć z panem psysia - odparł kłaniając się z 

uszanowaniem. 

Sventon poprosił pannę Jansson, żeby była tak dobra i zaraz zamówiła u Rozalii trzy 

ptysie. 

- Z bitą śmietaną, oczywiście. - A po cichu dodał: - Weźmiemy je na razie na kredyt. 

Czekając  na  posłańca  od  Rozalii,  Sventon  ostrożnie  rozpoczął  rozmowę  o  dywanach.  Nie 

chciał  pokazać,  że  mu  na  tym  dywanie  zależy,  bo  wówczas  Omar  mógłby  zażądać  zbyt 

wysokiej ceny. I tak będzie dość trudno dostać pożyczkę od cioci Hildy. Powiedział więc, że 

niestety  odziedziczył  siedem  dywanów  po  swoim  ojcu  (a  nawet  dziewięć,  licząc  dwa  małe 

leżące  przy  łóżku,  które  były  co  prawda  zniszczone,  ale  jeszcze  mogły  służyć  w  razie 

potrzeby). 

- Dziewięć sztuk! Więc właściwie nie potrzebuję już żadnego. 

- Czy któryś z tych dziewięciu dywanów umie latać? - spytał pan Omar. 

- Latać?... Tego nie wiem. Prawdę mówiąc, nigdy nie próbowałem! 

- Jeżeli pan nie potrzebuje tego dywanu, nie będę pana namawiał na kupno - rzekł Arab. 

- No tak... To zależy... Nie bardzo wiem... - wahał się Sventon. - Wydaje mi się, że ma 

zniszczone frędzle. 

- Tak - zgodził się nieznajomy. - Ma zniszczone brzegi. 

- I środek też. Może nawet jeszcze bardziej 

-  Tak  -  zgodził  się  pan  Omar.  -  Na  środku  jest  jeszcze  bardziej  zniszczony.  Bo  tam 

siedział zawsze  mój ojciec  podczas  lotu.  - Wskazał na część tak wytartą, że nie było widać 

wzoru.  -  To  było  jego  ulubione  miejsce.  Często  latał  między  Medyną  a  Mekką,  gdzie 

handlował  wielbłądami.  A  przed  nim  mój  dziadek.  Często  latał  między  Mekką  a  Medyną  i 

handlował starymi namiotami. On też zawsze siedział na tym samym miejscu, a to niszczy. 

- Okropnie niszczy  -  zauważył Sventon.  -  Nie  mogę dużo zapłacić za tak zniszczony 

dywan. 

background image

Arab  ukłonił  się  nie  odpowiadając.  Sventon  zaczynał  się  niecierpliwić.  Przeważnie 

ludzie nie chcą uznać najmniejszej wady przedmiotu, który usiłują sprzedać. A ten człowiek 

spokojnie zgadza się ze wszystkimi zarzutami. 

- Prawdę mówiąc, uważam, że dywan pachnie wielbłądem - krytykował dalej Sventon. 

- Tak - zgodził się pan Omar z ukłonem. - Pachnie wielbłądem. 

- Nawet bardzo silnie - dodał Sventon. 

- Daje się to zauważyć, zwłaszcza gdy nie ma wiatru, tak jak dzisiaj  - przytaknął pan 

Omar wykonując ukłon pełen szacunku. 

- To niezbyt przyjemne - zauważył Sventon. 

-  Tak. Dni  bez wiatru są szczególnie  nieprzyjemne, gdy się płynie po  morzu.  - Arab 

znów się zgodził. 

-  Chcę powiedzieć, że nie  jest przyjemnie, kiedy  dywan czuć wielbłądem. Niech pan 

powącha. - Sventon pociągnął mocno nosem. - W całym pokoju pachnie wielbłądem! 

Wschodni gość też wciągnął powietrze, a twarz jego zajaśniała szczęściem. 

-  Można  by  powiedzieć,  że  się  jest  w  stajni  dla  wielbłądów  -  ciągnął  Sventon 

zdecydowany kupić dywan możliwie najtaniej. 

-  To  samo  właśnie  chciałem  powiedzieć.  Po  naszemu  taka  stajnia  to 

karawanseraj.-Omar stał się melancholijny i jeszcze raz głęboko wciągnął przez nos powietrze. 

Sventon  bębnił  niecierpliwie  palcami  po  stole.  Nigdy  czegoś  podobnego  nie  słyszał. 

Trudno było mówić o interesach z kimś, kto tylko kłaniał się i zgadzał na wszystko. 

- Jaka cena? - spytał bez ogródek. 

-  Byłoby  dla  mnie  wielkim  zaszczytem,  gdybym  mógł  sprzedać  dywan  panu 

Sventonowi za pięćset dinarów - odparł właściciel dywanu. 

- Pięćset czego? - zdziwił się Sventon. 

- Dinarów - odpowiedział Arab wykonując wyjątkowo niski ukłon. 

-  Ach, oczywiście, dinarów.  -  Sventon przypomniał sobie nagle, że spotkał się z tym 

słowem w krzyżówce, którą ostatnio udało mu się do połowy rozwiązać. Dinar akurat pasował 

do “monety wschodniej" (nr dziewiąty poziomo, pięć liter). Teraz sobie przypomniał. Nie miał 

najmniejszego pojęcia, jaką wartość przedstawiało pięćset dinarów, przekonany był jednak, że 

to dużo. 

- Pięćset to za dużo za taką starą, zniszczoną rzecz, którą w dodatku czuć wielbłądem. 

- Tak - powiedział Omar i zaczął pomału zwijać dywan. - Pięćset to jest o sto więcej niż 

czterysta,  a  czterysta  jest  okrągłą  sumą.  -  Przybrał  wyraz  twarzy  jeszcze  bardziej 

nieprzenikniony. Oczy miał czarne jak noc. 

background image

Sventon przypomniał sobie o Wilhelmie Łasicy i zrozpaczony podrapał się w głowę. 

Wtem do drzwi zapukała panna Jansson. Wsunęła głowę i szepnęła cichutko, żeby nie 

przeszkadzać: 

- Proszę bardzo, wszystko gotowe.  

W sąsiednim pokoju stał pięknie nakryty stolik do czarnej kawy, a w środku, na talerzu, 

leżały trzy duże, dobrze wypieczone ptysie  z dużą ilością bitej śmietany i marcypanu, grubo 

posypane cukrem waniliowym. 

- Proszę się częstować nie czekając na mnie - rzekł Sventon. - Muszę zatelefonować. 

Zamknął drzwi, złapał za słuchawkę i zamówił błyskawiczną rozmowę z ciocią Hildą w 

Soderhamn. 

- Czy nie mogłaby mi ciocia pożyczyć przypadkiem pięciuset dinarów? - zaczął. - To na 

latającą Łasicę... Chciałem powiedzieć dywan. 

- Sventon aż się zadyszał z podniecenia. - Dywan, żeby nie ciągnęło od podłogi. 

Gdy  ciocia  Hilda  usłyszała,  że  Sventon  potrzebuje  dywanu,  żeby  nie  ciągnęło  od 

podłogi,  nie  była  w  stanie  odmówić.  Obiecała  pójść  tego  samego  dnia  do  oddziału  Banku 

Wschodniego  i  wymienić  odpowiednią  sumę  koron  na  pięćset  dinarów.  (“Będę  jej  musiał 

wytłumaczyć później - myślał Sventon. - Gdy złapię Łasicę, a ona przeczyta ogromne nagłówki 

w gazetach, na pewno zrozumie"). 

W międzyczasie panna Jansson i pan Omar zaczęli jeść ptysie. 

- Pierwszy raz uczestniczę w spożywaniu psysi - rzekł arabski nieznajomy kłaniając się. 

- Ach tak? - odpowiedziała panna Jansson (“A więc on też sepleni - pomyślała. - Co za 

szkoda! Bo taki jest przystojny, czarny i romantyczny"). 

Wszedł Sventon i usiadł przy stole. 

-  Właśnie  telefonowałem  do  Soderhamn  -  oświadczył.  -  Poleciłem  Bankowi 

Wschodniemu przesłać pięćset dinarów. Powinny tutaj jutro być. Czy to panu odpowiada? 

Pan Omar ukłonił się tak nisko, że grudka śmietany przykleiła mu się do prawego ucha. 

- Dywan zmienił właściciela - odparł zachowując ten sam wyraz twarzy. 

- Dobra jest - rzekł Sventon i zabrał się do swojego ptysia. 

- Słyszę właśnie, że w kraju pana Omara nie jada się ptysi - odezwała się panna Jansson. 

- Naprawdę? - zdziwił się Sventon. - Cóż więc się jada? 

- Czasem jemy chepchouka

2

 . 

- Przepraszam... co takiego? 

                                                   

2

 Czytaj: czepczuka. 

background image

- Nie szkodzi - Arab znów się ukłonił. - Jemy chepchouka. 

- Ach, tak - rzekł Sventon niepewnie. - Rozumiem. 

- Jak to brzmi apetycznie - zauważyła panna Jansson. - Chep...? 

-  Chepchouka. Smaczna  i  lekka potrawa z jarzyn, nadająca się  szczególnie w gorące 

dnie, kiedy dmie wiatr pustynny. A ten dmie prawie zawsze. 

- Jakie macie jeszcze rozrywki na waszych pustyniach? - spytał Sventon. 

- Czasem wybieramy się na przejażdżkę. 

- Konno? - spytała panna Jansson. 

- Nie, na wielbłądach - oświadczył Omar kłaniając się nisko. - Pijemy też dość często 

kawę. 

Sventonowi  wydało  się,  że  widzi  bezkresne  morze  piasku  zalane  słońcem.  Na 

horyzoncie rysowały się sylwetki palm w jakiejś oazie. Po piasku, wolno i uroczyście, kroczyły 

wielbłądy  w  długim  szeregu.  Słyszał  bicie  dzwonów  w  strzelistych  minaretach.  Ludzie 

siedzieli w namiotach jedząc chepohouka i popijając kawę, a wszystko tonęło w słońcu jak w 

płynnym złocie. 

“Muszę kiedyś polecieć w te strony" - pomyślał. A głośno zapytał: 

-  Na  waszej  pustynnej  pustyni  nie  macie  jednak  niczego  tak  smacznego  jak  psysie, 

prawda? Z bitą śmietaną i marcypanem. 

Cudzoziemiec  uśmiechnął  się  tajemniczo.  Jego  oczy  stały  się  jeszcze  bardziej 

nieprzeniknione. 

- Psysi nie mamy - odparł kłaniając się.  

(“Jaka szkoda, że on sepleni" - pomyślała panna Jansson). 

- Tak też sądziłem - rzekł Sventon ścierając z nosa odrobinę bitej śmietany. 

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Kiedy nareszcie przyjedzie Sventon 

 

Ludzie w Lingonboda nie pamiętali tak słonecznego lata. Nawet ci, którzy byli w tym 

samym  wieku,  co  panny  Fredriksson,  nie  mogli  sobie  przypomnieć  równie  pięknej  pogody. 

Codziennie był taki upał, że trawniki pożółkły i droga pokryła się grubo kurzem. 

W Fredriksro miano poważne trudności z podlewaniem peonii, nagietek, róż i rezedy. 

Liza, Bjorn, Janek  i  Krystyna pomagali  zwykle przy tym. Każdy  miał  swoją  małą konewkę. 

Zabawnie było nimi podlewać. Konewka Lizy była biała, Bjorna czerwona, Janka zielona, a 

Krystyny żółta. Lecz teraz wszystkie cztery konewki stały rzędem w składziku na narzędzia i 

wcale ich wieczorem nie używano. 

Dzieci nie mogły wychodzić, nawet do ogrodu. Nie tylko kazano im siedzieć w domu, 

ale w dodatku musiały leżeć w łóżku. 

Trudno wyleżeć w łóżku, gdy się ma katar, a bez kataru jeszcze trudniej. Mrówki po 

tobie  chodzą,  w  nogach  rwie  i  czujesz,  że  jeżeli  nie  wstaniesz  zaraz,  to  naprawdę  się 

rozchorujesz jak każdy normalny człowiek. 

-  Moje  biedne  maleństwa  -  powiedziała  ciocia  Sigrid  dając  każdemu  tabliczkę 

czekolady  z  orzechami.  -  Musicie  zrozumieć,  że  to  tylko  dla  waszego  własnego  dobra. 

Przypomnijcie sobie człowieka w białej czapce. 

- Ale przecież nie musimy leżeć - protestowała Krystyna. 

-  Właśnie,  dlaczego  byśmy  nie  mieli  wstać?  -  wołał  Janek  z  drugiego  pokoju.  - 

Wystarczy chyba nie wychodzić. 

- Tak, tak! - krzyczał Bjorn. - To wystarczy. Dlaczego mamy leżeć w łóżku? Przecież 

nie jesteśmy śmiertelnie chorzy? 

- Ja w każdym razie nie - oświadczyła Liza, odgryzając kawałek czekolady. 

- Widzicie - starała się wytłumaczyć ciocia Sigrid. - Jestem pewna, że gdybyście wstali 

i ubrali się, nie potrafilibyście pozostać w domu. Zapomnielibyście natychmiast, że trzeba być 

ostrożnym. Przecież lubicie latać tu i tam, niczym młode ptaszki. No i przypuśćmy, że człowiek 

w białej czapce złapałby was! 

- On nie poluje na nas, tylko na Puchar Jubelowy - powiedział Janek czując się urażony. 

Starsze  panie  byłyby  najchętniej  odesłały  dzieci  do  rodziców,  to  jednak  nie  było 

możliwe,  bo  rodzice  wyjechali.  Zdawało  im  się,  że  tylko  trzymając  dzieci  w  łóżku  mogą 

odpowiadać za ich bezpieczeństwo. Nic więcej nie mogły zrobić. 

background image

Czy ten detektyw Sventon nigdy nie przyjedzie? Była już środa, a w czwartek wieczór 

najdalej pieniądze miały być złożone w starym spróchniałym dębie na Wzgórzu Świętojańskim 

- a jeżeli nie... 

- Jesteś pewna, że przyjedzie? - spytała panna Sigrid. 

-  Tak,  kochanie  -  odpowiedziała  panna  Fryderyka.  -  Gdy  tylko  usłyszał,  że  chodzi  o 

Wilhelma  Łasicę,  od  razu  zapalił  się  do  tej  sprawy.  Po  prostu  marzy,  żeby  się  znaleźć  w 

Lingonboda. 

Oczekując przyjazdu detektywa Sventona obie panie żyły w nieustannym strachu, czy 

aby nie pojawi się człowiek w białej czapce. Były przekonane, że on właśnie jest Wilhelmem 

Łasicą.  Co  chwila  wyglądały  z  górnej  werandy  obserwując  z  niepokojem  drogę,  tak  jak 

marynarz wypatrujący  z bocianiego gniazda zdradliwych skał  i  innych  niebezpieczeństw na 

morzu. 

-  Co  byście  dziś  woleli,  filiżankę  czekolady  czy  sok  owocowy?  -  spytała  ciocia 

Fryderyka  zaglądając  do  czwórki  małych  siostrzeńców,  którzy  leżeli  w  łóżkach  w  dwóch 

pokojach. 

- Sok - odpowiedział zaraz Janek. 

- Czekoladę! - krzyknęła Krystyna.  

Chwilę później siedzieli wszyscy razem przy okrągłym stole na górnej werandzie. 

Cała  czwórka  miała  zielone  piżamy.  Dostali  i  czekoladę,  i  sok,  bo  starszym  paniom 

było ich bardzo żal. Zdawały sobie sprawę, jak ciężko jest leżeć w łóżku. Więc dziś pozwoliły 

dzieciom brać tyle kakao, cukru i śmietanki, ile tylko chciały. Janek pokazał cioci Sigrid swoją 

filiżankę napełnioną do połowy smakowitą mazią czekoladową. 

- Bierzcie wszystkiego, ile chcecie, byleby wam smakowało - zachęcała ciocia Sigrid. 

Gdy tak siedzieli, doszło ich nagle głuche uderzenie, tak jakby nad głowami, być może 

na dachu. Ucichli przestając mieszać w filiżankach i dzwonić szklankami. Starszym paniom 

serca zabiły gwałtownie. Wszyscy siedzieli bez ruchu wytężając słuch. Dały się słyszeć kroki. 

Ktoś szedł po blaszanym dachu. Usłyszeli otwieranie czworokątnej klapy i kroki na strychu. 

Kroki zbliżały się... i nagle pojawiła się przed nimi dziwna postać. 

Przybysz  był  małego  wzrostu,  na  głowie  miał  skórzaną  czapkę  i  duże  okulary 

motocyklowe. W ręku trzymał mnóstwo rzeczy: torbę, blaszane pudełko, prymus, maszynkę do 

kawy, lornetkę w futerale i zwinięty dywan. 

- Sventon - powiedział Sventon i ukłonił się. 

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Lot nad Lingonboda 

 

Przelot  ze Sztokholmu udał się wspaniale. Dywan był  już tym razem wypróbowany: 

latał znakomicie. Przed wyjazdem Ture Sventon musiał obmyślić szereg rzeczy. Chodziło o to, 

żeby niczego nie zapomnieć. Do torby zapakował różne części garderoby, na wypadek gdyby 

się musiał przebierać czy ukrywać. Wziął też prymus i maszynkę do kawy, bo przyjemnie jest 

wypić filiżankę gorącej kawy w czasie lotu. Zabrał również duże, blaszane pudełko, w którym 

przechowywał  ptysie,  gdy  był  w  podróży  (nazywał  je  psysiowym  pudełkiem).  Nieodzowną 

rzeczą była dobra lornetka, no i oczywiście pistolet w kieszeni. Niczego nie zapomniał. 

Kiedy  dywan  wystartował,  panna  Jansson  zamknęła  okno.  Tego  dnia  było  bardzo 

ciepło, więc Sventon zrezygnował z wielkiej czarnej brody, pozwolił sobie tylko na mały, lekki 

wąsik. Ale ten już koło Slussen uleciał z wiatrem. A Sventon frunąc nad południową częścią 

Sztokholmu  zapalił  prymus.  Rozległo  się  przyjemne  syczenie  i  wkrótce  rozkoszny  zapach 

kawy  zmieszał  się  z  wonią  kwiatów,  dolatującą  z  przedmieść  na  południowych  krańcach 

miasta.  Gdy  kawa  była  gotowa,  Sventon  wyjął  z  pudełka  pierwszego  ptysia.  Wokół  niego 

krążyły  mewy, więc  im rzucił kawałeczek, skutkiem czego długi ogon wrzeszczących  mew 

towarzyszył  .mu  przez  wiele  mil.  Po  jakimś  czasie  Sventon  położył  się,  żeby  uciąć 

popołudniową drzemkę. Obudził się dopiero nad pagórkami w Smaland. Był już na miejscu. 

- Ach, panie Sventon! - zawołała panna Fryderyka. - Jakże się cieszę, że pan nareszcie 

przybył! A to moja siostra. 

- Sventon - rzekł Sventon i ukłonił się. Po czym przywitał się z Lizą, Jankiem, Krystyną 

i Bjornem. 

- Sliissen - przesmyk łączący dwie części Sztokholmu. 

-  Czyście  dzisiaj  zaspali,  młodzi  przyjaciele?  -  spytał  zdumiony  widząc  ich  zielone 

piżamy. 

- Skądże! - odparł Janek. - Nie wolno nam wstawać tylko dlatego, że Byk chce ukraść 

wielki Puchar Jubelowy. 

- Janku, kochanie - upomniała go ciocia Sigrid. 

- Jak pan się tu dostał? - spytała panna Fryderyka. - Zdawało się nam, że pan spadł z 

nieba. Czy pan przyleciał samolotem? 

- Bynajmniej. Przyleciałem dywanem.  

Zdumieni  spojrzeli  na  dywan.  Słyszeli  oczywiście  o  latających  dywanach,  ale  nikt  z 

background image

nich takowego nie widział. Właściwie nie bardzo nawet wierzyli w ich istnienie. 

-  Ach, drogi wujaszku Sventon, czy  możemy się  przejechać  na dywanie?  -  poprosiła 

Krystyna. 

-  Tak,  tak  -  zakrzyknęli  Janek,  Liza  i  Bjorn.  -  Kochany  wujaszku  Sventon,  tylko 

troszeczkę! 

- Wykluczone - zaprotestowała ciocia Fryderyka. - Na nic takiego nie pozwolę. 

- Ciotuniu najdroższa, prosimy! Możemy? 

- Moglibyście bardzo łatwo spaść i rozbić się - powiedziała ciocia Sigrid. 

- I jeszcze się przeziębić - dodała ciocia Fryderyka. - Tam na górze muszą być okropne 

przeciągi. 

-  Nie  ma  dziś  wcale  wiatru  -  rzekł  Sventon.  -  Będzie  mi  bardzo  miło  wziąć  was  na 

przejażdżkę nad miastem. Sądzę, że dywan pomieści nas wszystkich. 

Panny Fryderyka i Sigrid wahały się, bardzo zaniepokojone. 

- Moglibyście wówczas wskazać mi różne ulice i miejsca - ciągnął detektyw Sventon. - 

Byłoby  to  niezmiernie  pożyteczne,  gdyż  zamierzam  natychmiast  rozpocząć  prace 

wywiadowcze. Myślę jednak, że wpierw bardzo by mi dobrze zrobiła szklanka soku, 

Sventon zdjął grubą, wspaniałą czapkę motocyklową. Jego głowa przypominała ciepłą 

kluskę, z której ścieka topione masło. 

- Proszę, niech pan siada - poprosiła ciocia Fryderyka podając mu szklankę soku. - Ach! 

Moje dzieci! Zdaje mi się, że zjadłyście wszystkie ciastka i bułeczki. Czym teraz poczęstujemy 

gościa? 

- Nic nie szkodzi - rzekł prywatny detektyw Ture Sventon. Postawił na stole ptysiowe 

pudełko i zdjął przykrywkę. - Proszę bardzo. 

Wszyscy  nachylili  się,  żeby  zajrzeć  do  środka.  Duże  pudełko  było  prawie  pełne 

najwspanialszych ptysi. 

- Ptysie... nie może być? - wykrzyknęła panna Fryderyka. 

- Co za przyjemność! 

- Czy w tym mieście nie piecze się żadnych ciastek? - zdziwił się Sventon. 

- Owszem, ale ptysie są u nas tylko w zapusty. 

- Tak też myślałem - rzekł Sventon. - W Sztokholmie jest równie źle. W całym mieście 

tylko jedna jedyna cukiernia wypieka je cały rok. U Rofalii. 

Każdy wziął po jednym ptysiu  i jeszcze ich dużo zostało, prawie pół pudełka. Kiedy 

wszyscy  wypili  sok  i  zjedli  ptysie  od  Rozalii,  Ture  Sventon  rozwinął  dywan  na  podłodze  i 

otworzył szeroko okno. 

background image

- Proszę zająć miejsca - rzekł.  

Dzieci  czym  prędzej  rzuciły  się  na  dywan,  lecz  starsze  panie  orzekły,  że  byłoby  im 

bardzo trudno usiąść tak nisko, a gdyby nawet potrafiły to zrobić, to byłoby im jeszcze trudniej 

wstać.  Szczęściem  w  ogrodzie  znalazły  się  dwa  składane  krzesełka,  które  ustawiono  na 

dywanie, więc panny Fredriksson mogły usiąść bez trudu. 

Sventon umieścił się na przedzie, koło frędzli. Tuż za nim siedzieli Krystyna i Janek 

obok siebie, dalej Bjorn i Liza, a w tyle na wygodnych krzesełkach siedziały Sigrid i Fryderyka 

Fredriksson.  Byli  gotowi  do  drogi.  Niesłychanie  podnieceni,  patrzyli,  jak  Sventon  głaszcze 

frędzle i mówi: 

- Dookoła Lingonboda i z powrotem na werandę. 

Jakby uniesiony niewidzialną ręką, dywan wzbił się w powietrze i wyfrunął przez okno. 

Jakże  było  przyjemnie  zobaczyć  Lingonboda  z  góry.  Mimo  upalnego  dnia  tu  na 

wysokościach  lekki  wiaterek  chłodził  twarze.  Daleko  w  dole  leżało  tak  dobrze  im  znane 

miasteczko  ze  swą  jedyną  ulicą  i  małymi  domkami  w  ogródkach.  Wysoko  nad  nimi  po 

niebieskim niebie płynęło kilka małych, białych, pierzastych chmurek. 

- Czy panie pozwolą zapalić? - spytał Sventon wyciągając długie cygaro. 

- Ależ oczywiście! Niech się pan nie krępuje - powiedziała panna Fryderyka. 

- Bjorn - zawołała ciocia Sigrid. - Nie siedź tak blisko brzegu! 

-  A  teraz,  młodzi  przyjaciele  -  rzekł  Sventon  zaciągając  się  głęboko  cygarem  - 

objaśnicie mi różne miejsca. 

-  Tutaj  byliśmy  zaproszeni  na  kawę  w  zeszłą  środę  -  zakrzyknęła  Liza  wskazując 

trawnik, na którym stały białe, ogrodowe meble. 

- I dali nam skwaśniałą śmietankę! - zawołała Krystyna. 

- Krysiu, kochanie - zgorszyła się ciocia Sigrid. 

Sventon wyjął lornetkę z futerału i przyjrzał się białym meblom ogrodowym. 

-  A  ten  dom,  tam?  -  spytał  wskazując  na  budynek  przy  ulicy  Głównej,  tak  duży,  że 

nawet nie wydawał się mały. 

-  To jest Grand Hotel  - objaśnił Bjorn.  - Byłem tam  na kiermaszu urządzanym przez 

Klub Sportowy. 

-  Ach  tak  -  rzekł  Sventon  skierowując  lornetkę  na  Grand  Hotel.  -  Wygląda  bardzo 

podejrzanie - mruknął. I rzeczywiście, Sventon dostrzegł przez lornetkę, że z hotelu wychodzi 

ogromny mężczyzna w białej czapce. “Tak też sądziłem" - mruknął sam do siebie. Lecz nie 

chcąc niepokoić swoich współpasażerów, nic nie powiedział na temat tego, co zobaczył. Lecąc 

dywanem, trzeba jednak zachować pewną ostrożność. 

background image

- A tam jest stacja kolejowa.! - wołała Krystyna pokazując palcem. 

- Odsuń się od brzegu, Krystyno - prosiła ciocia Fryderyka. 

Sventon skierował swoją znakomitą lornetkę na stację kolejową, która z tej wysokości 

wyglądała nie większa niż zwykłe ptysiowe pudełko. Mała, czarna lokomotywa ciągnąca trzy 

wagony  i  wypuszczająca  kłęby  czarnego  dymu  podobna  była  do  pędzącej  po  malutkich 

szynach  zabawki.  ,,Stacje  kolejowe  są  rzeczą  zdecydowanie  przereklamowaną  -  mruknął 

Sventon.  - Tak samo pociągi. Zwłaszcza  jeżeli trzeba podróżować". I pogłaskał swój wierny 

dywan. 

Nagle Bjorn, Liza, Janek i Krystyna wrzasnęli jednym głosem: 

- Idzie, idzie... o, tutaj... 

Bardzo  podnieceni  pokazywali  palcami  przechylając  się  poza  brzeg  dywanu,  żeby 

lepiej widzieć. 

-  Siedźcie  spokojnie  -  prosiły  ciocie  Fryderyka  i  Sigrid.  -  Panie  Sventon,  niech  pan 

powie dzieciom, żeby były ostrożne. Tak łatwo mogą wypaść. 

-  Nie  kręćcie  się,  młodzi  przyjaciele.  Moglibyście  łatwo  zrobić  sobie  krzywdę, 

gdybyście wypadli. Choćby wykręcić palet, o ile nie coś gorszego - powiedział Sventon. 

- Ale tam jest Byk w białej czapce!    

- O mój Boże! - szepnęła ciocia Sigrid chwytając się za serce. - Nie... nie chcę patrzeć. 

- Stoi przed naszą willą! - wrzeszczał Janek. 

- To straszne - westchnęła ciocia Fryderyka. 

Prywatny detektyw Turo Sventon wziął spokojnie swoją znakomitą lornetkę i skierował 

ją  na  Fredriksro.  Dywan  zniżył  lot.  Ogród  wokół  szafranowożółtej  willi  otoczony  był 

żywopłotem z bzu. A przed żywopłotem stał ogromny mężczyzna, prawdziwy kolos, i zaglądał 

do ogrodu. Po chwili zniknął z pola widzenia, zasłonięty przez  krzaki. Nikt nie rzekł słowa; 

wszyscy poczuli się bardzo niewyraźnie. 

Ture  Sventon opuścił  lornetkę  i  zaciął  stanowczo  usta.  Przypominał  teraz  jastrzębia. 

Chwilę  później  dywan  zaczął  łagodnie  opadać  w  stronę  Fredriksro,  po  czym  wleciał  przez 

otwarte okno na górną werandę. 

Człowieka w białej czapce już nie było. 

Na stole stało ptysiowe pudełko. Sventon chcąc je przesunąć na bok wyciągnął rękę, 

lecz nagle wstrzymał się, skamieniały z wrażenia. Gdy wyruszali na przejażdżkę, w pudełku 

było co najmniej dwanaście ptysi. Wszyscy się nachylili, żeby zajrzeć do środka. 

Pudełko było puste. 

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Sventon ogląda srebrny puchar i pistolet kawaleryjski 

 

- Sprawa jest poważniejsza, niż sądziłem - rzekł Sventon w zamyśleniu bębniąc palcami 

w blaszane pudełko, które wydawało pusty dźwięk. 

-  Ach,  panie  Łasica...  chciałam  powiedzieć,  panie  Sventon,  czy  pan  sądzi,  że  to  pan 

Łasica mógł...? - spytała zaniepokojona panna Fryderyka. 

-  Zbyt  jeszcze  wcześnie,  by  móc  wyrazić  jakąś  opinię.  Chciałbym  rozejrzeć  się  po 

domu. Proszę mi też pokazać puchar. 

Gdy dzieci zostały same na werandzie, Liza powiedziała: 

- Już nigdy nie odważę się wyjść na drogę. 

- Wcale się Byka nie boję. Nic a nic - oświadczył Bjorn. 

- Dlatego, że go nie widziałeś - rzekł Janek. 

- Byk zamierza ukraść wielki Puchar Jubelowy - szepnęła Krystyna 

- Zamierza, być może. Ale mu się to nie uda, ponieważ przyjechał wujaszek Sventon - 

rzekł Janek. 

- Nikt na świecie nie da sobie rady z Bykiem - westchnęła Liza. 

- Owszem, wujaszek Sventon - odparła Krystyna. 

- Wujaszek Sventon jest o połowę mniejszy od Byka - rzekła Liza. 

- To nie ma nic do rzeczy, kto jest większy - powiedział Bjorn. 

- Oczywiście, że ma! Jeszcze jak! A poza tym jest jeszcze drugi, zwany Łasicą - rzekł 

Janek. 

-  Nie  ma  takiego!  Byk  i  Łasica  to  przecież  jeden  i  ten  sam  człowiek!  Mówię  ci  - 

wykrzyknął Bjorn. 

-  Jestem  pewna,  że  wujaszek  Sventon  poradzi  sobie  z  każdym.  Dlatego,  że  jest 

prywatnym detektywem - odezwała się Krystyna. - A poza tym ma latający dywan. 

Wszyscy zamilkli. Rozmyślali o latającym dywanie, o Byku i o wujaszku Sventonie i 

byli prawie pewni, że to nie zależy tylko od tego, kto jest większy. 

Tymczasem panny Fredriksson oprowadzały Sventona po domu. Jego zwinięty dywan 

leżał  w  bezpiecznym  miejscu  w  przedpokoju.  Stali  teraz  we  trójkę  patrząc  na  puchar 

jubileuszowy.  Na  ścianie  koło  okna  wisiała  fotografia  starego  budowniczego,  ojca  panien 

Fredriksson. W każdą wigilię świętego Jana, czyli w rocznicę jego urodzin, Sigrid i Fryderyka 

zrywały w ogrodzie ostróżki i laki i wkładały je do pucharu. Taki był piękny i kosztowny i taką 

background image

dla nich przedstawiał cenną pamiątkę! Za nic na świecie nie chciałyby go utracić. Od chwili 

przyjazdu Sventona obie czuły się znacznie spokojniejsze. 

Swego czasu budowniczy Fredriksson bardzo się interesował starą, piękną bronią, po 

prostu  kochał  ją  i  zgromadził  sporą  jej  ilość.  Kolekcja  ta  wisiała  na  ścianie  w  hallu,  nad 

wyplatanymi  meblami.  Były  tam  szpady,  halabardy,  sztylety  zakrzywione  i  sztylety  proste, 

strzelby i pistolety. Na podłodze stała nawet jedna ze sławnych małych skórzanych armatek 

Gustawa II Adolfa, wielka rzadkość i najcenniejszy przedmiot w całym zbiorze. 

Sventon zatrzymał się przed kolekcją i przyglądał się. 

-  Hm...  -  mruknął  ściskając  mocno  swój  pistolet  w  kieszeni  -  prawdę  mówiąc,  to 

wszystko są przestarzałe graty. Staroświeckie modele. Przypuśćmy, że Wiluś Łasica stoi tam, 

za tą firanką. Załóżmy, że nagle dostrzegamy wystające spod niej nogi. 

Obie panie podskoczyły i spojrzały na firankę. 

- Ojej! Niech pan nie mówi takich rzeczy! - zawołała panna Sigrid. 

- Bardzo często się zdarza, że widać nogi sterczące spod firanki - mówił dalej Sventon. 

-  Co  byśmy  zrobili,  gdyby  tam  stał  Łasica  uzbrojony  po  zęby?  Czybyśmy  go  prosili,  żeby 

zaczekał,  aż  wytoczymy  skórzaną  armatkę  Gustawa  Adolfa?  Albo  żeby  się  wstrzymał,  aż 

przyniesiemy ze sklepu funt prochu i kulę armatnią? Jestem ciekaw! 

- Święta prawda - szepnęła panna Fryderyka zerkając ukradkiem na firankę. 

-  Albo  na  przykład  ten  muszkiet.  Z  pewnością  jest  to  piękny  okaz.  Czy  jednak 

zastanowiły się panie kiedykolwiek nad tym, że trzeba wykonać dziewięćdziesiąt trzy różne 

ruchy ręką, ażeby wypalić z muszkietu? Zajęłoby to mniej więcej pół dnia, a Łasica nie miałby 

pewnie czasu tak długo czekać. Zresztą one przeważnie nie chcą wypalić. 

- Święta prawda - szepnęła panna Sigrid. - Nigdy o tym nie myślałam. 

-  Wiem,  co  mówię  -  mówił  dalej  Sventon  -  My  detektywi  często  odkrywamy  buty 

sterczące  spod  firanek.  To  się  nieraz  zdarza  i  dlatego  wolimy  korzystać  z  nowoczesnego 

sprzętu. 

- Wyciągnął z kieszeni swój pistolet. 

Starsze panie cofnęły się.             

- Nie ma niebezpieczeństwa - rzekł Sventon. 

- Uspokój się, kochanie - powiedziała panna Fryderyka gładząc siostrę po ręku.  - Nie 

ma niebezpieczeństwa. 

-  Chciałem  tylko  pokazać  paniom,  jak  wygląda  nowoczesny  piftolet  -  rzekł  Svenfon 

chowając broń do kieszeni. - Taki piftolet jest bardziej przydatny niż cała ta kolekcja razem 

wzięta. 

background image

-  Musimy  w  każdym  razie  pokazać  panu  Sventonowi  nasz  pistolet  kawaleryjski  - 

powiedziała  panna  Sigrid.  Zdjęła  ze  ściany  wspaniały  pistolet  pamiętający  czasy  wojny 

trzydziestoletniej, z kolbą inkrustowaną masą perłową. - Nasz przodek Fryderyk Fredriksson 

brał udział w bitwie pod Lutzen i... 

- W bitwie pod Breitenfeid, moja droga, doskonale pamiętam. 

-  W  bitwie  pod  Lutzen,  kochanie.  Ten  właśnie  pistolet  zadecydował  o  całej  bitwie, 

przypominam sobie świetnie. 

- Zdobył go jako łup w bitwie pod Breitenfeid - przerwała panna Fryderyka pospiesznie. 

- Jak pan zapewne wie, panie Sventon, oddziały cesarskie zostały pobite. 

-  Tak  też  myślałem  -  rzekł  Sventon  patrząc  z  dezaprobatą  na  ciężki  pistolet 

kawaleryjski.  -  Używając  tak  niepraktycznej  broni  przegra  się  każdą  bitwę.  To  bardzo 

przestarzały model. 

- Być może, ale musi pan przyznać, że jest piękny. 

- Uroda daleko nie prowadzi - stwierdził Sventon stanowczo. - Widać to na przykładzie 

oddziałów cesarskich. 

Ścisnął  mocno  w  kieszeni  swój  wierny  pistolet.  Niewykluczone,  że  go  będzie 

potrzebował właśnie tu, w Lingonboda. 

Sventon zauważył, że panny Fredriksson nieco poczerwieniały. Nie mógł oczywiście 

wiedzieć, że nie należy nigdy mówić z nimi o pistolecie kawaleryjskim z kolbą inkrustowaną 

masą perłową. Stwierdził tylko, że nie zgadzają się ze sobą tak, jak zwykle. Więc żeby zmienić 

temat, powiedział: 

- Teraz zajmę się wykryciem, czy Byk i Łasica są jedną i tą samą osobą. Ale przedtem 

pójdę się trochę odświeżyć i przebrać. - Uśmiechnął się tajemniczo. 

- Ach! Dokąd pan chce się udać, panie Sventon? 

- Prosto w paszczę lwa - odparł Sventon z miną jeszcze bardziej tajemniczą. 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Sventon w paszczy lwa 

 

Siedząc  nieco  później  na  górnej  werandzie,  panny  Fredriksson  ujrzały  cos  bardzo 

dziwnego.  Często  tam  siadywały  wyglądając,  ale  nigdy  dotąd  nie  widziały  czegoś  tak 

osobliwego. 

Oto obca kobieta opuściła willę i przeszła przez podwórze w kierunku furtki. Miała na 

sobie  niebieską  suknię,  biały  fartuszek  i  wyglądała  jak  pokojówka  z  Grand  Hotelu.  Nagle 

odwróciła się i spojrzała na werandę. Starsze panie dostrzegły ze zgrozą, że w ustach trzyma 

duże cygaro. Przykry to był widok i bardzo dziwny. 

-  Do  widzenia  na  razie!  -  zawołała  pokojówka  machając  ręką.  Po  czym  wyrzuciła 

cygaro, chwyciła spódnicę w garść i wielkimi krokami wyszła przez furtkę. 

- To na pewno był pan Sventon! - wykrzyknęła panna Fryderyka po chwili, gdy zdołała 

się uspokoić. - Jestem przekonana, że on. 

-  Musi  być  bardzo  sprytny  -  powiedziała  panna  Sigrid.  -  Czuję  się  znacznie 

spokojniejsza od czasu, kiedy przyjechał. 

-  On  rzeczywiście  jest  sprytny,  moja  droga.  Podczas  mojego  pobytu  w  Sztokholmie 

udało mu się właśnie osaczyć stroiciela fortepianów. Klang nigdy by tego nie potrafił. 

Sventon udał się przeto do Grand Hotelu. Podszedł do małych drzwi z tyłu budynku i 

spróbował  je  otworzyć.  Były  zamknięte  na  klucz.  “Tak  też  myślałem"  -  mruknął.  Podniósł 

leżącą na ziemi zardzewiałą agrafkę i przy jej pomocy otworzył zamek. “Zabawne" - mruknął 

naciskając  klamkę.  Wszedł  po  kilku  schodkach  i  znalazł  się  na  małym  korytarzu.  Po  obu 

stronach korytarza były pokoje gościnne. Pokój nr 101 był po lewej stronie, pokój nr 102 po 

prawej. Więcej pokoi nie było. 

Sventon  zapukał  na  próbę  do  drzwi  pokoju  101.  Jakiś  głos  odpowiedział:  “Proszę". 

Otworzył  drzwi  i  zobaczył  panią  w  starszym  wieku,  która  była  przedstawicielką  fabryki 

wyrabiającej wełniane swetry. Natychmiast zapytała: 

- Dlaczego nie ma świeżej wody w karafce? 

-  Chwileczkę  -  odparł  Sventon  i  zamknął  drzwi.  Potem  zapukał  do  numeru  102. 

Zdawało  mu  się,  że  słyszy  ściszoną  rozmowę  toczącą  się  wewnątrz.  Urwała  się,  gdy  tylko 

zapukał. 

Po chwili ktoś otworzył drzwi i detektyw Ture Sventon znalazł się twarzą w twarz z 

największym  i  najbardziej  niesympatycznym  człowiekiem,  jakiego  kiedykolwiek  widział. 

background image

Ogromna, opalona twarz wyglądała jak befsztyk. 

- O co chodzi? - spytał Byk patrząc z góry na Sventona tak, jakby ten był muchą, którą 

należy jak najprędzej odpędzić. 

- Telefon - odparł Sventon wskazując na korytarz. 

Byk  wyszedł  przypatrując  się  podejrzliwie  pokojówce.  Sventon  wśliznął  się 

natychmiast  do  numeru  102.  Nie  było  tam  nikogo.  Właśnie  chciał  przeszukać  szufladę  w 

biurku,  gdy  doszedł  go  lekki  hałas  z  wewnątrz  szafy.  Szybko  dał  nura  pod  łóżko.  Ledwo 

zdążył. Drzwi szafy otworzyły się i Sventon dojrzał ze swego miejsca pod łóżkiem, jak dwie 

nogi  w  małych  błyszczących  i  spiczastych  butach,  w  dobrze  zaprasowanych  spodniach, 

przemierzyły podłogę  i usiadły  na krześle przy oknie. Potem wrócił Byk. Sventon zobaczył 

jego ogromne, brązowe, zakurzone obuwie. Usiadł ciężko, aż krzesło zatrzeszczało. 

-  Wcale  nie było telefonu do mnie  - powiedział. Gdy  mówił, zdawało się, że słychać 

trzęsienie ziemi. - Już ja z tą pokojówką porozmawiam, przy pierwszej okazji. 

-  Chcesz  łyczek?  - spytał cienki, skrzeczący głos. Słychać było bulgotanie, tak jakby 

ktoś nalewał wodę do dwóch szklanek. 

- Nie lubię soku malinowego - powiedział Byk. - Jestem głodny. 

-  Sok  malinowy  jest  pożywny  -  powiedział  z  wyrzutem  skrzeczący  głos.  -  Zawiera 

bardzo dużo witaminy C. 

- Chcę pieczeń wołową - oświadczył Byk. 

- Dostaniesz. Dziś o północy pójdziemy na Wzgórze i zgarniemy trzy tysiące koron. A 

potem kupimy mięso. 

-  Wczoraj  zjadłem  tylko  kilka  bułeczek,  które  przypadkowo  trafiły  mi  się  na  ulicy 

Głównej. No i biszkopt. 

- Musiały być bardzo dobre. 

- Były mdłe. Piernik ma więcej smaku. Ja chcę pieczeń! 

- Otrzymasz ją, przyjacielu. Z cebulką i dodatkami. 

- No dobrze. Ale przypuśćmy, że nie będzie pieniędzy w dębie? Przecież nie mogę do 

końca życia nie jeść pieczeni. 

- Nie martw się - uspokajał skrzeczący głos pociągając łyk soku. - Panny Fredriksson są 

starszymi, miłymi osobami, na których można polegać. 

- Tak, ale jeżeli? 

-  W  takim  razie  pożyczymy  srebrny  puchar,  który  widzieliśmy  przez  okno.  A  także 

kilka innych drobnych przedmiotów. Jeszcze łyczek? 

- Tylko kropelka. 

background image

Sventon usłyszał nalewanie do szklanek. 

- Mów, kiedy - powiedział skrzeczący głos. 

- Stop! - zagrzmiał Byk. - Mówiłem, że nie lubię soku malinowego. 

- Twoje zdrowie - rzekł cienki głos. 

-  Nic  dzisiaj  nie  jadłem  poza  paroma  głupimi,  mdłymi  ptysiami,  które  znalazłem  w 

pudełku. 

- Ptysie! Ależ to wyborna rzecz! 

- Ja chcę pieczeń wołową! Nic a nic o mnie nie myślisz. Ty możesz całe lato przeżyć 

tylko na soku malinowym, taką jesteś małą, nędzną kreaturą. 

- Ciesz się z tego! 

-  Możesz  się  cieszyć  sam.  Czy  to  nie  ja  wniosłem  ciebie  do  hotelu  w  walizce?  Nie 

dałbyś sobie rady beze mnie. Ty tylko siedzisz w szafie i dobrze ci się dzieje. 

- Słuchaj, stary - odrzekł cienki, skrzeczący głos. - Jeżeli dziś w nocy nie znajdziemy 

pieniędzy w dębie, pójdziemy prosto  do Fredriksro i zabierzemy puchar. Możemy to zrobić 

nawet w biały dzień. Powiedzmy w piątek rano o dziewiątej trzydzieści. Nie zapomnij więc 

worka. Panny Fredriksson są życzliwe i sympatyczne, na pewno nie zwrócą się do policji. 

- Najważniejszą sprawą jest pieczeń wołowa dla mnie. I to jak najszybciej. 

- Jeszcze łyczek? 

- Nie, dziękuję. Nie lubię soku malinowego. 

- W takim razie możesz iść i kupić gazetę wieczorną, trzeba zobaczyć prognozę pogody. 

Jeżeli zapowiadają deszcz, wezmę parasol, żeby nie zniszczyć ubrania. 

Potem małe, spiczaste buty zniknęły ponownie w szafie, a duże, brązowe i zakurzone 

opuściły pokój. 

Detektyw Ture Sventon również opuścił pokój. Na korytarzu kichnął kilka razy, bo pod 

łóżkiem było sporo kurzu. 

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Który dąb? 

 

Detektyw Sventon siedział przy obiedzie na dolnej werandzie w towarzystwie panien 

Fredriksson, Janka,  Krystyny,  Bjorna  i  Lizy.  Jedli gotowanego leszcza, a potem  naleśniki z 

dżemem jagodowym. 

- Jest tak, jak sądziłem - rzekł Sventon. - To nie Wiluś Łasica nosi białą czapkę. 

-  Co  pan,  panie  Łasica...  chciałam  powiedzieć...  panie  Sventon,  przez  to  rozumie?  - 

spytała zaniepokojona panna Fryderyka. 

-  Wszystko  przedstawia  się  dokładnie  tak,  jak  podejrzewałem  od  początku.  Łasica 

siedzi w szafie i pije sok malinowy. Dlatego nikt go nigdy nie widział. Pokazuje się tylko Byk, 

a jego nikt nie podejrzewa. 

-  Zawsze  podejrzewałam  Byka!  -  zawołała  Liza,  która  dobrze  pamiętała,  jak  jej 

podstawił nogę na ulicy Głównej. 

- Lizo, kochanie - upomniała ją ciocia Sigrid. 

- Ja też zawsze podejrzewałem Byka! - krzyknął Janek, który miał jeszcze bandaż na 

nodze. 

- Janku, kochanie - powiedziała panna Fryderyka. 

-  Chodzi  o  dzisiejszą  noc  -  rzekł  Sventon.  -  O  północy  obaj,  Łasica  i  Byk,  pójdą  na 

Wzgórze Świętojańskie, żeby dobrać się do pieniędzy. A ja z kolei zamierzam się tam udać, 

żeby dobrać się do Łasicy i Byka. 

Przestali jeść i patrzyli zdumieni na Sventona. 

- Świetne są te naleśniki - rzekł detektyw spokojnie. - Moi młodzi przyjaciele - mówił 

dalej - mam nadzieję, że gdy skończycie posiłek, pójdziecie ze mną na Wzgórze Świętojańskie. 

Musicie mi pokazać, który to dąb. Tak, żebym trafił. 

- To bardzo łatwo. Dąb znajduje się na północnym stoku Wzgórza - tłumaczyła panna 

Sigrid. - Wiem, ponieważ siedziałam tam w zeszłym tygodniu cerując pończochy. 

-  Ależ  nie,  kochanie.  Dąb  rośnie  na  południowym  stoku.  Wiem,  bo  któregoś  dnia 

schroniłam się pod nim, gdy zaczął lać deszcz. 

- Nie padało całe lato - wtrąciła Liza. 

- To było zeszłego roku, drogie dziecko. Stary dąb rośnie w tej stronie - wskazała panna 

Fryderyka. 

- Nie, wcale nie tam, jest tutaj! - wołał Janek pokazując w inną stronę. - Byłem w tym 

background image

dębie w zeszłym tygodniu. 

Janek  miał  kryjówkę  w  starym,  spróchniałym  dębie.  Przechowywał  tam  książkę  o 

Indianach, używaną gumę do żucia, a także czarną, błyszczącą bryłkę smoły, którą sobie wziął, 

gdy  naprawiano ulicę, bo może się kiedyś przydać. Więc wiedział doskonale, gdzie dąb się 

znajduje. 

- Głupstwa - krzyczał Bjorn wskazując jeszcze inne miejsce. - On jest tam! Właziłem na 

niego dwa dni temu, więc wiem najlepiej. 

- Nie powinieneś tego robić - powiedziała ciocia Sigrid. - Możesz łatwo spaść i uderzyć 

się. 

-  Właśnie  spadłem  i  nic  mi  się  nie  stało  -  oświadczył  Janek.  Usta  miał  całkiem 

niebieskie od dżemu jagodowego. 

Potem  przyszła  kolej  na  Lizę  i  Krystynę.  Obie  wiedziały  dokładnie,  w  którą  stronę 

trzeba pójść, żeby znaleźć spróchniały dąb. Tyle razy bawiły się w jego wnętrzu w “Mamę, tatę 

i  dzieci",  że  mogły  z  łatwością  wskazać  właściwy  kierunek.  Według  nich  dąb  stał  jeszcze 

zupełnie gdzie  indziej.  Więc  nikt teraz nie wiedział, w  jaką stronę się zwrócić. Sventon nie 

odzywał się. Obrzucił ich tylko spojrzeniem. 

- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć - policzył na palcach. - Ileż jest dębów? Najlepiej będzie, 

jeśli pójdziemy na Wzgórze i zobaczymy na miejscu. Dziękuję za obiad - rzekł obcierając. usta. 

Wszyscy podziękowali i obtarli usta; mimo to niebieskie ślady na wargach pozostały. 

Wyszli przez furtkę. Wkrótce mieli się przekonać, gdzie stoi dąb i kto z nich miał rację. 

Przez dłuższy czas chodzili tu i tam po zboczu. Okazało się, że każdy z nich miał rację: 

wypróchniałych dębów było aż pięć. 

O którym z nich myślał Wiluś Łasica, gdy pisał list? W jaki sposób, nie wiedząc tego, 

będzie  można  go  złapać?  Sventon,  miał  obmyślony  znakomity  plan.  Zamiast trzech  tysięcy 

koron zamierzał włożyć do dużej koperty coś mniej wartościowego, na przykład trochę papieru 

gazetowego. Kopertę chciał przymocować do dębu za pomocą dużej ilości pinezek. Latający 

dywan, zawczasu rozłożony pod dębem, czekałby gotowy do odlotu. Podczas gdy Byk i Łasica 

będą się mocować z pinezkami i złościć z ich powodu, Sventon podkradnie się, dotknie ręką 

frędzli  i  powie:  “Do  biura".  A  dywan  poleci  lekko  i  zgrabnie  do  Sztokholmu  unosząc  całą 

trójkę.  Przedtem  miał  zadzwonić  do  panny  Jansson,  aby  uprzedziła  policję.  Chciał,  żeby 

sprawcy ujęci byli już w jego biurze. Panna Jansson miała też dopilnować, żeby nie zabrakło 

dziennikarzy i fotografów. 

A teraz cały plan się popsuł. Gdyby przymocował kopertę do dębu na północnej stronie 

wzgórza i rozłożył dywan obok, Byk  i Łasica  prawie  na pewno poszliby  szukać w drzewie 

background image

rosnącym na południowej stronie. A on nie mógł przecież przybiec z dywanem i powiedzieć: 

“Chwileczkę! Czy panowie byliby tak dobrzy i zechcieli wejść na minutkę na ten mały 

dywannik” 

W drodze powrotnej do Fredriksro Ture Sventon szedł milcząc, pogrążony w ponurych 

myślach.  Dzieci  nie  bardzo  wiedziały,  o  co  chodzi,  zauważyły  jednak,  że  coś  nie  jest  w 

porządku.  Więc  cała  czwórka  zachowywała  się  jak  najciszej,  byle  nie  przeszkadzać 

wujaszkowi Sventonowi. 

Detektyw wciąż myślał i myślał. Gdyby nie był tak sprytnym detektywem, nie wpadłby 

tak  szybko  na  nowy  pomysł  złapania  Łasicy  i  jego  wspólnika.  Lecz  Ture  Sventon  był 

najznakomitszym detektywem w kraju (choć wiedział to tylko on sam). Więc nic dziwnego, że 

zanim doszedł do szafranowożółtej willi, miał już obmyślony nowy sposób. 

Gdy  wszyscy  zasiedli  w  hallu  na  plecionych  krzesełkach  i  pili  kawę,  Sventon 

przedstawił swój plan. 

- Na Wzgórzu Świętojańskim jest pięć spróchniałych dębów. Jak tu stwierdzić, który z 

nich Łasica miał na myśli, gdy pisał o królu puszczy? Co za bałagan! Jest pięć króli... chciałem 

powiedzieć dębów. Więc  musimy pilnować każdy swego. Mam  nadzieję, że  mi pomożecie, 

młodzi przyjaciele? 

Bjorn  i  Krystyna uznali propozycję za  bardzo ciekawą,  lecz Janek  i Liza patrzyli  na 

siebie milcząc. Im dwojgu już się kiedyś zdarzyło spotkać mężczyznę w białej czapce i wcale 

nie  byli  pewni,  czy  chcą  go  spotkać  jeszcze  raz.  Zwłaszcza  w  środku  nocy  na  Wzgórzu 

Świętojańskim. 

Panny Fredriksson były po prostu przerażone. 

- Ależ, drogi panie Sventon!- wykrzyknęła panna Sigrid, - To niemożliwe. Gdyby ten 

okropny człowiek znalazł dzieci i... nie! One w żadnym razie nie mogą iść tej nocy na Wzgórze. 

- Nikt nas nie znajdzie - rzekł Sventon spokojnie i włożył kawałek cukru do kawy. 

- Nie znajdzie?... Dlaczego? 

- Dlatego, że będziemy niewidzialni. 

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Na Wzgórzu Świętojańskim 

 

Wieczór  był  mglisty  i  ponury.  Wyglądało  na  to,  że  piękna  letnia  pogoda  już  się 

skończyła. Tej nocy o wpół do dwunastej było ciemniej niż jakiejkolwiek innej nocy tego lata. 

Domy i wille w Lingonboda kryły się w mroku. Tylko w Fredriksro paliło się jeszcze światło w 

jednym oknie. Na drodze wiodącej na Wzgórze Świętojańskie nie było nikogo i dlatego nikt nie 

spotkał małej gromadki drzew posuwających się gęsiego pod górę. Prowadził krzak jałowca. 

Za  nim  szły  dwa  małe  krzaki  bzu  i  dwa  małe  świerki.  To  detektyw  Sventon  i  jego  czterej 

pomocnicy pięli się pod górę w środku nocy. Na tym polegał genialny pomysł Sventona. 

Obie starsze panie dopomogły mu. Na sukienki dziewczynek naszyły gałązki bzu, a na 

ubranka chłopców - gałązki świerkowe. Tak więc trudno było odróżnić prawdziwy bez od Lizy 

i  Krystyny  czy  też  prawdziwy  świerk od  Janka  i  Bjorna.  Sventon też  wyglądał  jak  zwykły, 

niczym  się  nie  wyróżniający  krzak  jałowca.  To  znaczy,  póki  szli,  póki  maszerowali  drogą, 

można było oczywiście podejrzewać, że jednak coś nie jest w porządku (zwłaszcza dziwny był 

pierwszy  krzak,  który  niósł  zwinięty  przedmiot,  najwyraźniej  dywan).  Lecz  gdy  stali 

nieruchomo wśród innych krzaków i drzew i oddychali cicho, nikt ich nie mógł rozpoznać. 

A właśnie o to chodziło, żeby stać jak najciszej. Każdy miał pilnować swego dębu, a 

gdy Byk i Łasica zbliżą się, żeby wziąć pieniądze, ten, kto pilnował właściwego dębu, miał 

udawać wołanie sowy. Sventon słysząc sowę miał szybko przybiec, zbliżyć się ostrożnie do 

dębu i rozłożyć. dywan za plecami obu wspólników zajętych wyciąganiem pinezek, którymi 

przypiął kopertę we wnętrzu drzewa. Z chwilą gdy staną na dywanie, krzak jałowca dotknie 

frędzli  i powie  “Do biura!" To będzie właśnie ten  moment, kiedy Prywatny Detektyw Ture 

Sventon ze Sztokholmu schwyta Łasicę i jego wspólnika! 

Plan był tak prosty, a równocześnie tak genialny, że z pewnością niewielu prywatnych 

detektywów w kraju potrafiłoby go wymyślić, a co dopiero wykonać. Być może uda się to tylko 

jednemu jedynemu. Sventon nad tym właśnie się zastanawiał idąc wśród ciemnego, milczącego 

lasu  na  czele  swoich  młodych  pomocników.  Wkrótce,  a  właściwie  już  jutro,  będzie 

najsławniejszym prywatnym detektywem w kraju (Jałowiec rozwiązuje zagadkę. Niebywałe 

osiągnięcie  Ture  Sventona  w  Lingonboda).  Pomyślał  też  o  swoim  wspaniałym  dywanie  i 

poczuł się bardzo zadowolony, mimo że kilka szpilek jałowcowych dostało mu się za koszulę i 

kłuło niemiłosiernie. 

Na szczycie Wzgórza gromadka rozproszyła się. Każdy udał się w swoją stronę niosąc 

background image

dużą kopertę i garść pinezek. Bardzo było nieprzyjemnie przymocowywać kopertę we wnętrzu 

drzewa;  w  zupełnej  ciemności  wciąż  miało  się  wrażenie,  że  słychać  kroki  na  zewnątrz. 

Odetchnęli  więc  z  ulgą,  gdy  robota  była  skończona  i  mogli  stanąć  nie  opodal,  pomiędzy 

krzakami. Tam było już bezpiecznie, tam nikt ich nie mógł dostrzec w gęstym mroku. 

Teraz trzeba było czekać. 

Wysoko  nad  głowami  szumiały  lekko  korony  drzew;  gdzieś  z  daleka  słychać  było 

przejeżdżający pociąg, poza tym panowała idealna cisza. Ledwie się dało odróżnić kontury pni 

stojących , dookoła i tylko w górze widać było wyraźniej gałęzie odcinające się na tle szarego 

nieba. 

Janek przypomniał sobie, że powinien był wyjąć z drzewa książkę o Indianach, gumę 

do  żucia  i  kawałek  smoły.  Gdyby  Byk  i  Łasica  dostrzegli  te  przedmioty,  na  pewno  by  je 

ukradli. Już chciał biec do dębu, gdy nagle usłyszał kroki. Tym razem nie było to złudzenie. 

Dwa cienie, jeden bardzo duży, a drugi wyjątkowo mały, przemknęły koło niego w odległości 

paru metrów. Duży cień sapał i stękał, wyraźnie nie mogąc złapać tchu, mały zaś poruszał się 

lekko i cicho. 

Złodzieje  podeszli  do  dębu.  Janek  dostrzegł  migotanie  płomyka.  To  Łasica  zapalił 

zapałkę. Szukali koperty. Teraz należało udać sowę. 

- Huu - huuuu! Huuuu - huuuu! 

Cienie przy dębie przestały się ruszać i nadsłuchiwały. Po chwili zabłysła druga zapałka 

i jeden z nich wszedł do drzewa. 

Detektyw  Sventon  rzucił  się  pędem  w  ich  stronę.  Niełatwo  jest  biec  po  Wzgórzu 

Świętojańskim, grunt tam nierówny i kamienisty, a jak się jest przebranym za krzak jałowca i w 

dodatku  niesie  się  dywan  pod  pachą,  sytuacja  staje  się  jeszcze  trudniejsza.  Toteż  Sventon 

chwiał  się  i  potykał.  Ostre  szpilki  jałowca  kłuły  go  wszędzie,  dostały  się  nawet  do  spodni. 

Czekający  w  napięciu  Janek  nareszcie  go  zobaczył.  Jałowiec  przestał  biec,  zbliżał  się  teraz 

ostrożnie,  krok  za  krokiem.  Janek  poczuł  wielką  ulgę,  bo  niezbyt  było  przyjemnie  tak  stać 

samemu, nawet będąc niewidzialnym. 

Łasica i Byk wgramolili się obaj do środka drzewa, dzięki czemu Sventon mógł bez 

trudu rozłożyć dywan. Wychodząc z dębu musieli stanąć wprost na nim. Sventon ustawił się 

koło frędzli i usiłował upodobnić się jak najbardziej do krzaka jałowca. Mocno ściskał pistolet 

w kieszeni. Był przygotowany na wszystko. 

W środku drzewa Byk wyciągał pinezki, jak tylko mógł najsprawniej. Łamał paznokcie 

jeden po drugim, aż wreszcie Łasica spokojnie wyjął z kieszeni swój mały scyzoryk. 

- A jeśli ktoś przyjdzie? - sapał Byk. 

background image

-  Tak,  to  na  pewno  jest  ulubione  miejsce  spacerów  nocną  porą.  Zobaczysz,  jaki  tu 

będzie ruch za chwilę - zaczepnie zażartował Łasica wydłubując elegancko pinezki. 

-  Tak  sądzisz?  -  rzekł  Byk  oglądając  się  w  ciemności.  Nigdy  nie  rozumiał  żartów 

Łasicy. Ssał obolałe czubki palców. 

-  Słuchaj  -  syczał  przez  zęby.  -  Te  stare  panny  tylko  po to  przyczepiły  kopertę  przy 

pomocy  siedmiu  tysięcy  pinezek,  żeby  mieć  czas  nas  złapać.  Niewykluczone,  że  dokoła 

znajdują się dziesiątki policjantów i detektywów. 

Sventon jeszcze mocniej ścisnął pistolet. 

-  Czy  widzisz  kogokolwiek?  -  spytał  Łasica,  spokojnie  wyciągając  przedostatnią 

pinezkę. 

- Nic nie widzę, bo ciemno. Sam siebie ledwie widzę - mruczał Byk. 

- Więc ciebie też nikt nie dojrzy, staruszku.  

Byk jęczał i ssał palce. 

- Jeszcze tylko jedna pinezka i już mamy pieniądze - rzekł Łasica i kichnął. (Każdego 

lata  cierpiał  dotkliwie  na  katar  sienny).  Co  byś  wolał  jutro,  pieczeń  wołową  czy  krem  z 

rabarbaru? 

-  Pieczeń  wołową  - odparł  natychmiast  Byk.  Lecz  zaraz  pomyślał,  że  Łasica  pewnie 

żartuje, i rozzłościł się - nie lubił żartów na temat jedzenia. Wygramolił się z drzewa i stąpnął 

na dywan. Spocony, zdjął marynarkę i stał sapiąc. 

Sventon czekał w pogotowiu, żeby gdy tylko drugi złodziej wyjdzie z drzewa, dotknąć 

frędzli i powiedzieć “Do biura!" 

- Hip, hip, hurra! - wykrzyknął Łasica. - Gotowe! 

I skoczył zgrabnie wprost  na dywan trzymając w ręku dużą kopertę. Obu bardzo się 

spieszyło,  żeby  zbadać  jej  zawartość.  Byk  rzucił  na  bok  marynarkę,  która  spadła  wprost  na 

krzak jałowca. Sventon poczuł tylko, że coś miękkiego zakryło mu głowę, po czym ogarnęły go 

zupełne ciemności. Nie było innego wyjścia, jak tylko, stać bez ruchu. 

Łasica otworzył kopertę scyzorykiem. Byk opierał się jedną ręką o jałowiec, a drugą 

ocierał pot z czoła. Drżał ze strachu. 

- Jestem przekonany, że gdzieś w pobliżu znajduje się jakiś detektyw - szeptał. 

Tymczasem  Łasica  stwierdził,  co  zawierała  koperta.  Nikły  płomyk  zapałki  oświetlił 

kawałek starej gazety. 

- Więc to tak - syknął przez zęby. 

- Wiedziałem, że tak będzie. A ty gadasz o pieczeni wołowej, ty!! - wykrzyknął Byk. 

-  Czyżbyś  już  dostał  rabarbaru?  -  spytał  Łasica  niskim,  groźnym  głosem.  Był  tak 

background image

wściekły, że z trudem wydobywał słowa. Byk wiedział, że lepiej się wówczas nie odzywać. 

-  Pójdziemy  jutro  do  Fredriksro  i  pożyczymy  puchar  oraz  kilka  innych  drobnych  i 

cennych przedmiotów. Dokładnie o wpół do dziesiątej. Tylko nie zaśpij. I weź worek ze sobą. 

Byk podniósł marynarkę. 

Teraz albo nigdy. Sventon szybko się schylił, dotknął frędzli i powiedział “Do biura!" - 

akurat w chwili, gdy Łasica kichnął. 

Dywan nie ruszył się z miejsca. Łasica i Byk gniewnie milcząc zniknęli wśród drzew. 

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Powrót ze Wzgórza 

 

Gdyby ktokolwiek przechodził około północy w pobliżu willi  Fredriksro, zdawałoby 

mu się, na pierwszy rzut oka, że wszyscy śpią, tak jak i w innych willach w Lingonboda. Lecz 

po chwili spostrzegłby w jednym oknie smugę światła wydostającą się spod rolety. Gdyby ten 

ktoś, przypadkowo przechadzający się o tej porze nocy, był niezwykle ciekawym człowiekiem, 

mógłby wejść przez  furtkę  - choć nie  miał po co  - i zbliżyć  się do oświetlonego okna, pod 

którym rosła rezeda. 

Gdyby był na tyle niedelikatny, że deptałby rezedę zaglądając przez szparę, aby przez 

zwykłą ciekawość dowiedzieć się, dlaczego w Fredriksro nikt jeszcze nie śpi mimo tak późnej 

pory, zobaczyłby dwie starsze panie z papilotami na głowie siedzące na wiklinowej kanapce 

pod kolekcją  broni.  A ten, kto nigdy  nie widział  owego mężczyzny w  białej  czapce ani  nie 

słyszał  nazwiska  Łasica  i  nie  miał  pojęcia,  że  detektyw  Sventon  jest  na  Wzgórzu 

Świętojańskim  wraz  z  czterema  młodymi  pomocnikami,  byłby  się  bardzo  zdziwił,  dlaczego 

starsze panie jeszcze są na nogach, mimo tak późnej godziny. Ciekawy nieznajomy nie mógł 

oczywiście wiedzieć, że panie czekały na dwa małe krzaki bzu i na dwa świerki, które miały 

wrócić ze Wzgórza Świętojańskiego. 

Dlaczego ich jeszcze nie ma? Dlaczego to tak długo trwa? 

Starsze  panie  siedziały  cicho  i  nadsłuchiwały.  Z  zewnątrz  nie  dochodził  żaden 

najmniejszy odgłos. Słyszały tylko skrzypienie i trzeszczenie wiklinowej kanapki. 

-  Nie ruszaj się przez chwilę, kochanie  - odezwała się panna Sigrid.  -  Nic nie słyszę, 

kiedy tak trzeszczysz. 

-  To  nie  ja  trzeszczę.  Ja  siedzę  bez  ruchu.  Więc  wstały  obie,  bo  trudno  było 

nadsłuchiwać  siedząc  na  kanapce,  która  trzeszczała  przy  każdym  oddechu.  Nawet  kiedy 

wstały, trzeszczała jeszcze przez chwilę, tak sama z siebie. A gdy w końcu przestała, panna 

Fryderyka  powiedziała:  “Teraz  będzie  całkiem  cicho".  I  na  wszelki  wypadek  podniosła 

ostrzegawczo palec. Stały obie wytężając słuch, ale nadaremnie. 

- Zobaczysz, że nasze małe świerczki i bzy lada chwila wrócą - rzekła panna Fryderyka. 

- Naprawdę tak sądzisz, kochanie? - niepokoiła się panna Sigrid. 

-  Jestem  przekonana,  moja  droga.  Pan  Sventon  z  pewnością  jest  już  w  drodze  do 

Sztokholmu  razem  z  tymi  dwoma  okropnymi  ludźmi.  Mówił,  że  pojedzie  dywanem,  a  nie 

pociągiem. 

background image

- I już nigdy więcej nie będziemy musiały oglądać tej strasznej białej czapki za naszym 

płotem - ucieszyła się panna Sigrid. 

- Nie, nigdy więcej - potwierdziła panna Fryderyka. 

Panna Sigrid westchnęła. I dalej nasłuchiwały w milczeniu. Lecz nawet najbardziej się 

wysilając słyszały tylko melancholijny szum świerków. 

Gdyby ciekawski nieznajomy był do tego stopnia niedelikatny, że stałby i słuchał tego 

wszystkiego  (a  może  na  dodatek  deptał  rezedę),  mógłby  zobaczyć  coś  niezwykłego,  a 

mianowicie wędrującą grupę drzew. W ciemną, letnią noc maszerowały ścieżką jeden jałowiec, 

dwa  świerki  i  dwa  bzy.  Jałowiec  niósł  dywan.  Cały  ten  wędrujący  gaj  szedł  w  stronę  willi 

Fredriksro. 

Ciekawy  nieznajomy  byłby  się  prawdopodobnie  drapał  w  głowę  i  patrzył  jeszcze 

baczniej przez szparę, żeby zrozumieć wreszcie, co to wszystko znaczy. Na szczęście nie istniał 

w Lingonboda nikt tak ciekawy. Dla ludzi w tej miejscowości główną rozrywką było pójść na 

dworzec,  kiedy  przyjeżdża  o  osiemnastej  pociąg,  i  przyglądać  się  podróżnym  albo  też 

przechadzać się tam i z powrotem po ulicy Głównej w niedzielę po południu. Ale nikomu nie 

przyszłoby na myśl podsłuchiwać pod szafranowożółtą willą. Całe szczęście zresztą, bo starsze 

panie  szczególnie  dbały  o  rezedę.  Poza  tym  nie  lubiły,  żeby  ktokolwiek  obcy  widział  je  w 

papilotach na głowie. Więc tym bardziej dobrze się składało. 

- Moje drogie dzieci! - zawołały ciocia Fryderyka i ciocia Sigrid ściskając w ramionach 

cztery krzaki równocześnie. - Jakże długo was nie było! - Nagle spostrzegły ze zdziwieniem, że 

jałowiec Sventon też wrócił do Fredriksro. Dlaczego nie był w drodze do Sztokholmu razem z 

tymi dwoma łobuzami? Co się stało?   

Janek,  Liza,  Bjorn  i  Krystyna  chcieli  opowiedzieć  szczegółowo,  lecz  detektyw  im 

przerwał:

- Dziękuję wam za pomoc. Spisaliście się bardzo dobrze. A teraz idźcie spać. 

Nie było rady, musieli iść na górę i do łóżek. 

-  Kochany wujaszku Sventon  - zawołała ze schodów Krystyna  -  jutro znów możemy 

być drzewami? - Obracała w palcach liść bzu. 

- Wujaszku Sventon! - krzyczał Janek. - Dobrze udaję świerk, prawda? 

- Prędzej do łóżek - warknął Sventon tak groźnie, że wszyscy pomknęli po schodach na 

górę. Ton jego głosu nie wynikał z tego, że za koszulą miał pełno ostrych szpilek jałowcowych. 

Po prostu tylko on zdawał sobie sprawę, jakie teraz grożą straszne niebezpieczeństwa. Jeżeli 

dywan nie będzie chciał pofrunąć, nie uda się złapać Łasicy. Nikomu się to dotąd nie udało. 

Kochane starsze panie będą musiały żyć dalej w nieustannym lęku z powodu Wilhelma Łasicy 

background image

-Mogą się zdarzyć różne katastrofy. Panie będą na przykład mówić w ten sposób: ,,Sventon... 

no, tak, przywiózł co prawda znakomite ptysie, ale jako detektyw niewiele był wart". 

Kiedy dzieci nareszcie znalazły się w łóżkach i zasnęły, stroskane starsze panie wróciły 

do Sventona, który niecierpliwie przemierzał hali tam i na powrót, wciąż w stroju jałowca. 

- Dywan nie pofrunął. Nie działał. Byk i Łasica uciekli. 

Przerażone panie spojrzały na rulon leżący przy drzwiach. 

-  Te  arabskie  dywany  są  bardzo  trwałe  i  dobre  pod  wieloma  względami  -  wyjaśnił 

Sventon - kłopot jednak z tym, że nie można na nich polegać. 

-  Ach,  to  okropne!  -  westchnęły  równocześnie  obie  panny  Fredriksson.  Były  bliskie 

płaczu. Tyle się spodziewały po cudownym dywanie, tak były pewne, że Sventon był w drodze 

do Sztokholmu wraz z oboma złodziejami. O tej porze miał już lecieć nad pogórzem Smaland. 

Nagle panna Fryderyka zaczęła się bacznie przyglądać dywanowi. Wstała, podeszła do 

drzwi, rozwinęła go i przyjrzała mu się dokładnie. Panna Sigrid również podeszła i obejrzała go 

z bliska. Potem spojrzały jedna na drugą. 

-  Ależ,  drogi  panie  Sventon!  To  jest  nasz  stary  dywan  z  przedpokoju!  -  wykrztusiła 

wreszcie panna Sigrid. 

 

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

Sventon może polegać na swoim dywanie 

 

- Co takiego? Dywan z przedpokoju? - wybuchnął Sventon. Podskoczył i wbił w niego 

wzrok. - Proszę o trochę więcej światła. - Panie zapaliły wszystkie lampy, jakie były w hallu, i 

Sventon zobaczył całkiem dokładnie, że dywan leżący przed nim nie był jego dywanem, choć 

deseń miał bardzo podobny. Dla pewności schylił się i powąchał go. Ani najlżejszego zapachu 

wielbłąda. 

- Jak to się stało? - spytał marszcząc brwi. - Położyłem mój dywan tutaj. Dokładnie tu - 

wskazał na podłogę. - Kto go zabrał? 

W pokoju panowała absolutna cisza. Sventon patrzył to na jedną, to na drugą panią. .. - 

Teraz rozumiem! - wykrzyknęła nagle panna Fryderyka. - Już wiem, co się stało! Dzisiaj był 

dzień sprzątania i prawdopodobnie wynikła jakaś pomyłka. Najwidoczniej zamiast dywanu z 

przedpokoju wywiesiłyśmy pana dywan, żeby się wietrzył. 

- Żeby się wietrzył? - spytał zdziwiony 

Sventon drapiąc się w plecy. 

-  Tak  -  tłumaczyła  panna  Sigrid.  -  Zawsze  we  czwartki  wietrzymy  dywany.  Jestem 

prawie pewna, że wisi na trzepaku w ogrodzie. 

Sventon rzucił się do drzwi i wybiegł w ciemną, letnią noc. Na dworze zaczynało dnieć. 

Rzeczywiście,  za  willą  było  specjalne  miejsce  do  wieszania  dywanów,  które  trzepano  we 

czwartki.  Już  z  daleka  dostrzegł  kontury  dywanu  kołyszącego  się  łagodnie  na  lekkim 

wietrzyku. I już z daleka poczuł wielbłądzi zapach. 

Chwycił dywan i przyłożył go do nosa. Tak, to znajoma, kojąca woń! Pachnie jak co 

najmniej sto starych, uczciwych wielbłądów. Jego dywan! 

Teraz  dobrze  rozumiał,  dlaczego  przyjaciel  Omar  miał  taki  smutny,  tęskny  wyraz 

twarzy,  gdy  tylko  rozmowa  schodziła  na  temat  jego  arabskiej  ojczyzny,  wielbłądów  i  tego 

rodzaju  rzeczy.  Nic  dziwnego,  niektórzy  przecież  wzruszają  się  nawet,  gdy  mowa  o  mniej 

ważnych sprawach. 

Dla pewności Sventon przeleciał się koło domu. Dywan działał znakomicie. Zwinął go 

i przyniósł do domu. Teraz się dopiero okaże, jakim on jest prawdziwie mądrym prywatnym 

detektywem! 

Zanim  wrócił  do  hallu,  już  miał  obmyślony  nowy,  bezbłędny  plan  złapania  Łasicy  i 

Byka. 

background image

Łasica schwytany w Lingonboda 

TURE SVENTON ZE SZTOKHOLMU 

W FANTASTYCZNEJ POGONI ZA BANDYTĄ 

 

Przedstawił swój nowy plan. 

- Wdepnęliśmy w gniazdo os i teraz Łasica i Byk są źli jak osy. Będziemy ich tu mieli 

punktualnie  o  wpół  do  dziesiątej.  Przyjdą,  żeby  ukraść  wielki  puchar  jubileuszowy,  czyli 

Jubelowy, tak jak go zwą nasi młodzi przyjaciele. Ale to nic nie szkodzi: gdy tylko się zjawią, 

natychmiast wezmę ich z sobą na dywan i powiozę do Sztokholmu. 

- Ach, drogi panie Sventon! W jaki sposób? 

-  To  bardzo  proste.  Położę  dywan  na  ścieżce  przed  wejściem.  Łasica  i  Byk  podejdą 

prosto do dywanu, a gdy tylko znajdą się na nim, dotknę frędzli i polecimy do Sztokholmu. 

- No, dobrze, drogi panie Sventon. Ale skąd pan wie, że bandyci tak po prostu wejdą na 

dywan? Dlaczego mieliby to zrobić? 

- Nic prostszego: będzie na nim stał wielki puchar jubileuszowy! 

- Ach! 

- Czy odważą się ukraść go, widząc pana na dywanie? 

- Będę przebrany za dziesięcioletniego chłopca w białym ubranku marynarskim, więc 

nie  będzie  powodu,  żeby  się  mnie  bać.  To  takie  proste  -  rzekł  Sventon.  Wyglądał  jak 

zadowolony jastrząb. 

-  Czy  byłyby  panie  tak  dobre  i  zatelefonowały  do  mnie  do  biura,  jak  tylko  panie 

zobaczą, że wyruszyłem. Proszę powiedzieć pannie Jansson, że  jestem w drodze do biura z 

Łasicą  i  Bykiem.  I  poprosić  ją,  żeby  nie  zapomniała  sprowadzić  pół  tuzina  policjantów.  I 

oczywiście dziennikarzy. Musi pilnować, żeby było dużo dziennikarzy, gdy wylądujemy. To 

będzie  gdzieś  w  godzinach  popołudniowych.  No  i  oczywiście  fotografów!  Żeby  tylko  nie 

zapomniała o fotografach! 

- Powtórzymy to wszystko pannie Jansson - zapewniła panna Fryderyka. 

Potem  powiedzieli  sobie  dobranoc.  Po  tak  silnych  przeżyciach  wszyscy  byli  bardzo 

zmęczeni. 

- Dobrej nocy, panie Sventon - powiedziały obie panie. 

-  Dziękuję,  nawzajem  -  odparł  prywatny  detektyw  ziewając.  Wyszedł  do  sieni  i  tam 

zdjął  kostium  jałowcowy,  bo  nie  chciał  rozsypać  zbyt  dużo  szpilek  w  mieszkaniu.  Potem 

rozłożył latający dywan na podłodze w hallu, pistolet włożył do ptysiowego pudełka, rzucił się 

jak długi na dywan i natychmiast zapadł w głęboki sen. 

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

Łasica i Byk w ogrodzie starszych pań 

 

Była  dziewiąta  rano.  Słońce  świeciło  równie  mocno,  jak  każdego  z  poprzednich  dni 

tego lata. W ogrodzie koło willi Fredriksro dzieci bawiły się jak co dzień. Wyglądało, że jest 

ich  więcej  niż  zwykle.  Stojąc  przy  furtce  i  licząc  je  dokładnie,  można  było  zauważyć,  że 

zamiast  czworga  jest  ich  dzisiaj  pięcioro.  Tego  chłopca  w  białym  pogniecionym  ubraniu 

marynarskim nikt tu przedtem nie widział. Był nieco wyższy od nich i miał czapkę z napisem 

“Marynarka Królewska". 

Ture Sventon wprawiał się. Jako skrupulatny detektyw, w przebraniu chłopca starał się 

bawić i skakać jak chłopiec, aby nikt nie mógł zauważyć najmniejszej różnicy między nim 

a Jankiem czy Bjornem. Dlatego też biegał teraz dokoła klombu tocząc obręcz. Potem razem z 

innymi bawił się w ciuciubabkę, wchodził na drabinę przeciwpożarową i skakał przez plecy 

Janka. Wreszcie usiadł w altanie, żeby odpocząć, i zapalił duże cygaro. Spojrzał na zegarek. 

Było dziesięć po dziewiątej. Niedługo trzeba będzie rozłożyć latający dywan na ścieżce. Na 

nim  zamierzał  umieścić  cały  swój  bagaż,  aby  wszystko  było  gotowe  do  podróży  do 

Sztokholmu:  worek,  prymus,  maszynka  do  kawy,  psysiowe  pudełko  i  lornetka.  W  ostatniej 

chwili wyniesie wielki puchar jubileuszowy i ustawi go na dywanie tak, aby błyszczał w słońcu 

i był z daleka widoczny. Ludzi takich jak Łasica i Byk zawsze ciągnie do srebrnych pucharów, 

podobnie jak muchy do cukru; co do tego nie miał wątpliwości. 

Sventon  rozejrzał  się  po  ogrodzie.  Krystyna,  Janek,  Liza  i  Bjorn  wleźli  do  zielonej 

beczki,  która stała przy rogu domu, i tylko głowy było im widać. 

- Wujaszku Sventon! - wołali. - Bawimy się w rozbitków! - Według nich Ture Sventon 

był  najmilszym  wujaszkiem,  jakiego  kiedykolwiek  znali.  Nikt  inny  nie  obmyśliłby  tak 

wspaniałych zabaw. Można było przebierać się za świerki i bzy i wędrować w środku nocy na 

Wzgórze Swiętojańskie! Któż inny wynalazłby coś równie zabawnego! A teraz sam przebrał 

się za chłopca - to też był bardzo oryginalny pomysł. 

-  Dobrze,  dobrze  -  odpowiedział  Sventon  z  altany,  gdzie  siedział  paląc  cygaro. 

Pamiętajcie  jednak,  że  gdy  tylko  zagwiżdżę  na  gwizdku,  macie  schować  się  do  domu.  Nie 

zapomnijcie o tym! Po mc im gwizdku nikogo ma nie być w ogrodzie. 

Teraz należało rozłożyć dywan przed domem. Uczyniwszy to, schylił się i na wszelki 

wypadek go powąchał. Poczuł mocny wielbłądzi zapach i to go uspokoiło. Swoje rzeczy ułożył 

porządnie w jednym miejscu. W psysiowym pudełku było jedzenie na drogę, czyli bułeczki z 

background image

ciastkarni Larssona, bo w Lingonboda, jak wiadomo, wypiekano psysie tylko w zapusty. 

Gdy wszystko było gotowe, podszedł do furtki i rozejrzał się. Nikogo na razie nie było 

widać; uznał jednak, że już czas, żeby dzieci poszły do domu, więc zagwizdał. Potem usiadł w 

altanie i zapalił. Stamtąd dobrze widział wejście do willi. 

Włożył  rękę  do  kieszeni,  żeby  wyczuć  pistolet.  Nie  można,  będąc  nie  uzbrojonym, 

podróżować  na  latającym  dywanie  razem  z  Łasicą  i  Bykiem.  Pistoletu  w  kieszeni  nie  było. 

“Gdzie go mogłem położyć? - pomyślał. - Czyżby na stole w przedpokoju?" 

W  chwili  gdy  wstawał,  żeby  poszukać  pistoletu,  usłyszał  szelest  liści,  a  gdy  się 

odwrócił, zobaczył niezgrabną głowę Byka wystającą z krzaków. Po sekundzie Byk stanął u 

wejścia do altany. 

Wyglądał  większy  niż  kiedykolwiek,  a  Sventon  w  tym  swoim  kusym  ubranku 

marynarskim zdawał się być jeszcze drobniejszy. Byk miał pusty worek przewieszony przez 

ramię. 

-  Czy  twoja  mama  wie,  że  palisz?  -  spytał  Byk  ochrypłym  głosem.  Sventon  rzucił 

cygaro. 

- Nie... - powiedział. - Nie ma nikogo w domu. Jestem sam. 

-  Ach  tak!  -  Byk  otworzył  szeroko  usta.  -  Ach  tak!  -  powtórzył  jeszcze  raz,  bardzo 

zadowolony.  Zagwizdał  ostro  parę  razy  i  zaraz  pojawił  się  mały,  chudy  człowieczek  w 

granatowym,  dobrze  wyprasowanym  ubraniu  i  w  małych,  spiczastych  butach.  Trudno 

powiedzieć, skąd się wziął, po prostu zjawił się tak, jakby wyczarowany z powietrza. 

- Ten dzieciak mówi, że jest sam w domu - rzekł Byk. 

Łasica zagwizdał przez zęby, wyraźnie zadowolony. 

- Mamy też ładną pogodę - rzekł kichając.  

Ture  Sventon  błyskawicznie  wysunął  się  z  altany  i  pobiegł  po  wielki  puchar 

jubileuszowy. 

A że nie było nikogo w domu, Łasica i Byk postanowili nie zwlekając iść i napełnić 

worek. Trudno było o spokojniejsze i lepsze warunki do pracy. 

Nagle stanęli obaj jak wryci widząc chłopca w białym ubranku niosącego w objęciach 

wielki puchar. 

- Hej, tam, chłopcze! - zawołał Łasica. Ale Sventon nie zwrócił na nich uwagi i biegł 

dalej. 

Wtem ujrzał zieloną beczkę na środku dywanu! 

“Co też te dzieci wyrabiają - pomyślał. - Dlaczego ustawiły beczkę na dywanie?" Ale 

teraz nie było już na to rady. Usiadł przy frędzlach mocno trzymając puchar. Wszystko szło 

background image

zgodnie z programem. Łasica i Byk tak bardzo lubili srebrne puchary, że goniąc chłopczyka, w 

paru susach znaleźli się na dywanie. Sventon dotknął ręką frędzli i powiedział: “Do biura!" 

Jakby uniesiony niewidzialna ręką dywan wzbił się w powietrze i pofrunął razem ze 

Sventonem, Łasicą, Bykiem, srebrnym pucharem i zieloną beczką. 

Na górnej werandzie widać było siwe włosy starszych pań. Machały do Sventona i coś 

wołały przez otwarte okno, ale już było za daleko, żeby usłyszeć, co mówią. 

Prywatny detektyw Ture Sventon opuścił Lingonboda. 

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY 

Niebezpieczny lot 

 

Łasica i Byk siedzieli na dywanie całkowicie oniemiali. Zerkali na boki, lecz było już za 

późno,  żeby  wyskoczyć.  Schwytano  ich.  Ture  Sventon  nie  tylko  przywiózł  do  Lingonboda 

dobre ptysie, ale okazał się sprytnym prywatnym detektywem, być może najsprytniejszym w 

całym  kraju.  Wiedział  jednak,  że  lot  będzie  niebezpieczny;  nie  miał  w  kieszeni  wiernego 

pistoletu; nigdzie nie  mógł go znaleźć. Ostatni raz pomachał ręką w  stronę willi  Fredriksro. 

Dywan oddalał się szybko od Lingonboda. 

Nagle  z  beczki  wyjrzały  cztery  głowy.  Sventon,  Łasica  i  Byk  patrzyli  zdziwieni  na 

cztery zadowolone twarze. - Co wy tu robicie? - spytał Sventon ostro. 

- Lecimy! - odkrzyknęła Liza.  

- Dlaczego nie mielibyśmy pofruwać, kochany wujaszku Sventon? - spytała Krystyna. 

-  Jesteśmy  już

 

ponad  świerkami  -  zawołał  Jan.  -  Patrzcie,  jaka  willa  Fredriksro  jest 

maleńka! Nie większa niż ptysiowe pudełko wujaszka Sventona! 

- Kto wam pozwolił schować się w beczce? 

- Bawiliśmy się w rozbitków na morzu. 

- Kto wam pozwolił postawić beczkę na dywanie? - Sventon miał głos bardzo groźny.   

- Bawiliśmy się, że przybijamy do nie zamieszkanej wyspy.  

Dzieci  dopiero  teraz  zauważyły  dwóch  obcych  ludzi  siedzących  na  końcu  dywanu. 

Jednego z nich poznały natychmiast - to był człowiek w białej czapce. Od razu zamilkły. Lot , 

dywanem teraz już nie wydawał się tak zabawny, jak przed chwilą.           

Sventon  przestraszony  rozglądał  się  dokoła.  Miasteczko  Lingonboda  zostało  hen, 

daleko. Pierwszą jego myślą było wrócić do Fredriksro. Bał się mieć ze sobą dzieci w czasie tej 

niezwykle niebezpiecznej podróży. Lecz z drugiej strony bał się też kazać dywanowi zawrócić 

i wylądować z powrotem w ogrodzie; oznaczałoby to, że wypuścił z rąk Łasicę i Byka. 

Zerwał się dość silny wiatr, ponieważ jednak wiał w kierunku ich lotu, więc go w ogóle 

nie  czuli.  Pędzili  bardzo  szybko.  Lasy,  jeziora  i  pola  przesuwały  się  przed  ich  oczami,  tu  i 

ówdzie widzieli małe osady z domkami jak zabawki. 

Łasica i Byk otrząsnęli się z pierwszego wrażenia i zaczęli cicho rozmawiać ze sobą. 

- Jesteśmy na latającym dywanie - zauważył Byk. 

Łasica wysilał się na odpowiedź. 

- Ale latające dywany nie istnieją - mówił dalej Byk. 

background image

- Widzę to - odparł Łasica opryskliwie. 

- Słyszałem, jak ten biało ubrany chłopaczek powiedział ,,Do biura", gdy ruszaliśmy. 

Nie chcę wlecieć prosto do jakiegoś biura. 

- Ani ja - odburknął Łasica. - Życie biurowe nigdy mnie nie pociągało. 

-  A  może  wlecimy  prosto  do  biura  policyjnego?  -  zastanawiał  się  Byk  patrząc 

pytającym wzrokiem na Łasicę, który nie kwapił się z odpowiedzią. - W biurze takie irytujące 

są te wszystkie maszyny do pisania. 

- Tak, a także wszyscy policjanci, o ile to jest biuro policyjne - rzekł Łasica szyderczo. - 

Siedź cicho i daj mi pomyśleć. 

Zastanawiał się przez chwilę, po czym stwierdził: 

- Nie potrafimy zmienić kursu dywanu. 

- A także naszego losu - dodał Byk zmartwiony. 

- Cicho bądź, Byku! - rozkazał Łasica.  

Było mu zawsze trudno myśleć, kiedy Byk gadał. 

Sventon  obserwował  ich  uważnie.  Nie  mógł  dosłyszeć  tego,  co  mówili,  wiedział 

jednak, że musi się mieć na baczności. Można się było wszystkiego spodziewać. 

-  Słuchaj,  Byku  -  rzekł  Łasica  stłumionym  głosem  -  w  jaki  sposób  wyruszyliśmy? 

Teraz, gdy o tym myślę, jestem pewien, że ten smarkacz dotknął ręką dywanu i powiedział: 

“Do biura". 

- Nie zauważyłem. 

- Ale ja zauważyłem. W każdym razie zobaczymy, czy da się zmienić kurs. 

- Dokąd? 

- Polecimy do Mjolby. To cicha i bezpieczna miejscowość. 

Nie wiedząc, że trzeba dotknąć ręką frędzli, Łasica dotknął dywanu i syknął przez zęby: 

“Do Mjolby"; 

Dywan ani troszkę nie zmienił kursu. 

- Mów tak, żeby było słychać. Zamiast tylko mruczeć - rozgniewał się Byk. Ryknął na 

całe gardło “Mjolby!!!" i zaczął bić pięściami w dywan tak, że aż kurz leciał. Lecz dywan nie 

zwrócił uwagi na Mjolby i niewzruszony gnał dalej, prosto przed siebie. 

Lecieli teraz wysoko w przestworzach: ląd w dole wyglądał jak mapa. 

-  O,  widzę  trzy  jeziora!  To  Boren,  Roxen  i  Glan!  -  zawołała  podniecona  Krystyna 

pokazując  palcem.  Rzeczywiście,  można  je  było  poznać  pamiętając  mapę  (o  ile  się  dobrze 

umiało geografię). 

- Najlepiej byłoby zrzucić dzieci z dywanu - szepnął Łasica do Byka, który nachylił się, 

background image

żeby lepiej słyszeć. - Jak będziemy sami, to już obojętne, gdzie wylądujemy. 

- A jeżeli wylądujemy na posterunku policji? 

- Wszystko jedno. Nikt nas nie zna, więc nikt nie może nam niczego udowodnić, dopóki 

jesteśmy sami - szepnął Łasica do ucha Bykowi. 

-  Byku!  Wsadź  tego  łotra  w  białym  ubraniu  do  beczki.  A  potem  wyrzucimy  ich 

wszystkich razem! 

Wychylił  się  i  spojrzał  poza  brzeg  dywanu.  Lecieli  właśnie  nad  jeziorem.  (To  było 

jezioro Glan, ale Byk tego nie wiedział, bo nigdy nie uczył się porządnie geografii). - Spieszmy 

się. Tu ich wyrzucimy. Beczka i tak gdzieś dopłynie do lądu, więc dzieci nie będą narażone na 

niebezpieczeństwo. 

Sventon, który cały czas siedział  jak na rozżarzonych węglach, zdołał  zrozumieć, że 

zamierzają wyrzucić beczkę z dywanu. Byk wstał i podszedł parę kroków. 

Sventon też wstał. 

- Nic z tego! Beczki nie wyrzucimy, bo może nam się przydać! - oświadczył Sventon i 

wyciągnął  z  białej  bluzy  marynarskiej  straszny  przedmiot:  wielki  pistolet  kawaleryjski.  Nie 

mogąc znaleźć swego pistoletu w przedpokoju, złapał z pośpiechu pierwszą lepszą broń, która 

mu wpadła w rękę. 

Widząc dwie lufy skierowane w swoją stronę, Byk zawahał się. 

- No co! - krzyknął Łasica skrzeczącym głosem. - Boisz się tego chłopaczka? To tylko 

zabawka, którą dostał na gwiazdkę. Ruszaj! Zrzuć beczkę do jeziora! 

Byk podszedł bliżej. 

Dzieci przycupnęły w beczce nie śmiejąc wystawić głów na zewnątrz. 

- Byk chce nas wyrzucić do jeziora Glan - powiedziała Krystyna bliska płaczu. 

- Nie ma strachu. Wujaszek Sventon jest z nami. Już on się z nimi upora - uspokoił ją 

Jan, ale głos mu się załamywał. 

-  On  nic  nie  poradzi,  bo  Byk  jest  od  niego  tysiąc  razy  silniejszy  -  szepnęła  Liza.  W 

lewym oku miała łzę.  

-  Nie  becz,  Lizo  -  powiedział  Jan.  Dobrze  się  przypatrując  można  było  jednak 

zauważyć, że on też miał łzę w prawym oku. 

To była najcięższa chwila, jaką Ture Sventon kiedykolwiek przeżył. Być może żaden 

detektyw  na  świecie  nie  był  w  trudniejszej  sytuacji.  Byk  miał  siłę  olbrzyma.  Któż  mógł  go 

powstrzymać  od  złapania  najlepszego  z  detektywów  za  kołnierz,  wsadzenia  go  do  beczki  i 

wyrzucenia  razem  z  beczką  do  jeziora?  Najgorsze  było  to,  że  dopóki  dywan  leciał  między 

niebem a ziemią, Byk mógł robić wszystko, co chciał. Albo też to, czego żądał Wiluś Łasica - a 

background image

co było chyba jeszcze gorsze. 

Sventon  stał  trzymając  w  ręku  piękny,  stary  pistolet  kawaleryjski.  Widział,  że  Byk 

wcale  się  pistoletu  nie  boi,  co  było  zupełnie  zrozumiałe.  Ta  stara  broń  była  rzeczywiście 

piękna, miała kolbę inkrustowaną masą perłową i tak dalej, któż jednak boi się masy perłowej? 

I  wtedy  Byk  złapał  Sventona.  Schwycił  go  swoją  kolosalną  dłonią  za  prawą  rękę  i 

trzymał jak w kleszczach. 

Lecz Sventon wykazał przytomność umysłu. 

- Słuchajcie tam, wy dwaj! - krzyknął. - Wy nie możecie zmienić kursu dywanu, ale ja  

mogę. 

Byk spojrzał na niego niezdecydowanie. 

- Poczekaj chwilę - zapiszczał Łasica. - Co on mówi? 

-  Mówię,  że  w  każdej  chwili  mogę  zmienić  kurs;  jeżeli  będziecie  się  przyzwoicie 

zachowywać, mogę pozwolić dywanowi wylądować w spokojnym miejscu. 

Zapadła zupełna cisza. Słychać było tylko słabiutki szum, który zawsze powstaje, gdy 

frunie arabski dywan. 

- Czy możesz wobec tego wylądować w Mjolby? - zaskrzeczał Łasica ze swego miejsca 

na drugim końcu dywanu. 

- Mjolby? Nie wydaje mi się, żeby to była nadzwyczajna miejscowość, ale zdaje mi się, 

że nie mamy wiele do wyboru. 

- Zrób to więc! I nie gadaj tyle. 

- A wy nie ruszajcie beczki. Ani mnie. 

- Puść go, Byku. Wylądujemy wobec tego w Mjolby. 

Byk  puścił  rękę  Sventona,  który  odetchnął  z  ulgą.  Ture  Sventon,  który  w  ostatnich 

dniach tak często marzył o pięknych, dużych nagłówkach w gazetach, widział teraz, jak te same 

nagłówki znikają w próżni. Gdy tylko wylądują w Mjolby, Byk i Łasica znikną, tak jak zwykle. 

Wyglądało rzeczywiście na to, że nie ma na świecie nikogo, kto mógłby ich złapać. Lecz gdy 

się ma do wyboru albo być wyrzuconym do jeziora Boren, Roxen czy Glan, albo wylądować w 

Mjolby, wybiera się oczywiście Mjolby. 

- Leć prosto do Mjolby! - krzyknął Łasica. 

- Powiedz temu Bykowi, żeby usiadł, bo zasłania widok! 

- Chodź tutaj i usiądź! - Łasicy coraz bardziej się spieszyło do Mjolby. 

Byk  burknął  coś  pod  nosem  i  poczłapał  na  swoje  miejsce.  Żałował,  że  nie  może 

wyrzucić beczki do jeziora. To by było bardzo zabawne. Poza tym czuł potrzebę rozruszania 

mięśni. Dzieciom nie stałaby się żadna krzywda, na pewno dopłynęłyby do lądu. 

background image

Gdy tylko Byk usiadł, Sventon dotknął frędzli i powiedział “Mjolby". Słowo to wydało 

mu  się  bardzo  ponure.  Dywan  natychmiast  zmienił  kierunek;  skręcił  gwałtownie  w  lewo. 

Lecieli teraz prosto do Mjolby. No cóż - Sventonowi się nie powiodło, w Mjolby nie będzie 

mógł już nic zdziałać. 

Siedział bawiąc się ciężkim pistoletem kawaleryjskim. Co jakiś czas wzdychał. Mjolby 

mogło być przyjemną miejscowością pod każdym względem, ważnym węzłem kolejowym  i 

tak dalej, ale cóż on tam mógł mieć do roboty? Absolutnie nic. Wszystko było stracone. 

Wściekły, obracał w ręku potężny, cesarski pistolet. I gdy się tak nim bawił, nacisnął 

przypadkiem palcem wskazującym na cyngiel. 

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY 

Dywan przylatuje do Sztokholmu  

 

Pistolet  był  naładowany  od  czasów  wojny  trzydziestoletniej,  tylko  nikt  o  tym  nie 

wiedział.  Teraz  wypalił.  Rozległ  się  piekielny,  ogłuszający  huk.  Nikt  w  owym  czasie  nie 

ładował  pistoletów  gruntowniej  niż  prapradziad  panien  Fredriksson,  Fryderyk  Fredriksson, 

który  służył  w  Kawalerii  Smalandskiej.  Jego  towarzysze  nazywali  ów  pistolet 

Grzmotostrzałem. Huk był wprost niewiarygodny. Siedem wron i dwa inne, jeszcze większe 

ptaki  spadły  martwe,  a  daleko  w  dole  na  brzegu  jeziora  Glan  cała  chmura  srok  sfrunęła  z 

drzewa  czereśniowego,  gdzie  właśnie  siedziały  przy  obiedzie.  Sventon  miał  całą  twarz 

osmoloną.  Kłęby  dymu  wydobywały  się  z  jednej  z  luf;  Grzmotostrzał  dobrze  spełnił  swoje 

zadanie, jak zwykle. 

Łasica i Byk siedzieli oszołomieni, Łasica miał nos czarny od dymu, a Byk przecierał 

oczy, bo go piekły. Kula przeszła tuż nad ich głowami, nikogo jednak nie raniąc. 

Sventon wytarł twarz rękawem, który od razu zrobił się czarny. 

Potem skierował broń w stronę Łasicy i Byka i rzekł: 

- Mam jeszcze drugi nabój. 

Po  czym  szybko  przeciągnął  ręką  po  frędzlach  i  powiedział:  ,,Do  biura".  I  wierny, 

wielbłądem pachnący dywan jeszcze raz zmienił kurs. Lecieli teraz prosto do Sztokholmu, do 

biura Prywatnego Detektywa Ture Sventona przy ulicy Królowej. 

“Mam nadzieję, że druga lufa jest też naładowana - powiedział Sventon sam do siebie, - 

Stara  siedemnastowieczna  broń  jest  zdecydowanie  niedoceniana  w  dzisiejszych  czasach". 

Zaczął mu wracać dobry humor. 

- Wy tam w beczce! - zawołał. - Wyjrzyjcie trochę na świeże powietrze! Cztery głowy 

wychyliły się ostrożnie. 

-  Czy  nie  mielibyście  ochoty  na  trochę  kawy  i  bułeczki  od  Larssona?  -  spytał  ich 

Sventon. 

- Tutaj kawę i bułeczki! - zawołał natychmiast Byk. 

-  Cicho  tam!  -  odparł  Sventon.  -  Lizo,  przygotuj  maszynkę  do  kawy,  a  Janek  niech 

zapali prymus. 

Liza  i  Janek  wygramolili  się  z  beczki.  Oglądali  się  niespokojnie  dokoła.  Byli  nieco 

bladzi mimo opalenizny, lecz gdy zobaczyli wesołą minę wujaszka Sventona, uznali, że mogą 

się już nie bać. Po chwili prymus zaczął przyjemnie syczeć i rozkoszna woń kawy zmieszała się 

background image

z wielbłądzim zapachem. 

Sventon siedział obok Krystyny, Janka, Lizy i Bjorna pijąc kawę i jedząc bułeczki z 

piekarni Larssona w Lingonboda (gdzie wypiekają psysie tylko w zapusty). Pistolet trzymał na 

kolanach i cały czas zwracał baczną uwagę na Byka i Łasicę. 

- Co by panowie powiedzieli na łyczek kawy? - zapytał Sventon. 

- Nie gadaj tyle - rzekł Byk oblizując się. - Więcej kawy, a mniej gadania. 

Byk  dostał  kawę  i  bułeczki.  Wypił  kawę  duszkiem  i  powiedział,  że  za  słaba.  Potem 

połknął bułeczki wszystkie naraz. Łasica nie chciał ani pić, ani jeść. 

- Czy kawa ci nie służy? - spytał Syenton. 

- Nigdy nie piję na pusty żołądek - odpowiedziała wstrętna mała kreatura. 

Pędzili bardzo szybko. Minęli już wielkie lasy koło Kolmarden i kiedy nadeszła pora na 

drugą filiżankę, ujrzeli w oddali coś błyszczącego - tak jakby taflę wody. 

- To Malaren! - zawołała Krystyna, która miała piątkę z geografii. 

- Uporządkujemy teraz nasze rzeczy, tak, żeby być gotowym do lądowania - powiedział 

Sventon zapalając duże cygaro. 

Dzieci pomogły zebrać filiżanki. Zrobiły piękny porządek na dywanie. 

-  Wujaszku  Sventon,  znalazłem  twój  pistolet!  -  wykrzyknął  Bjorn  pokazując  na 

psysiowe pudełko. 

I  rzeczywiście!  Poprzedniego  wieczoru  Sventon  włożył  pistolet  do  psysiowego 

pudełka,  a  potem  nie  zastanawiając  się,  nakładł  na  wierzch  bułeczek.  No,  dobrze  wiedzieć, 

gdzie się pistolet znajduje, ale, prawdę mówiąc, doskonale sobie dawał radę za pomocą starego 

pistoletu kawaleryjskiego. Może nawet lepiej. 

- Już widać Sztokholm! - zawołał podniecony Janek pokazując ręką. 

- Uważaj! - powiedział Sventon. - Nie zbliżaj się zanadto do brzegu! Usiądź!  - Janek 

usiadł i nadal pokazywał. 

Rzeczywiście, widać było Sztokholm i wszystkie jego domy i ulice. Miasto wyglądało 

jak szary labirynt. Gdzieniegdzie sterczała wieża kościelna. Ujrzeli wysoki budynek centrali 

telefonicznej  i  dwa  drapacze  chmur  przy  ulicy  Królowej.  Teraz  widać  było  wodę  po  obu 

stronach  miasta.  Białe  statki  płynęły  w  kierunku  szkierów

3

 wlokąc  za  sobą  ogon  czarnego 

dymu; lecz stąd, z góry, wyglądały jak zabawki leżące zupełnie nieruchomo na wodzie. Mewy, 

setki białych mew krążyły wrzeszcząc. 

Krystyna włożyła rękę do psysiowego pudełka i ułamała kawałek bułeczki. 

                                                   

3

 Szkiery - drobne wyspy u wybrzeży Szwecji. 

background image

-  Nie  rób  tego,  zostaw!  -  zawołał  Sventon,  ale  już  było  za  późno:  Krystyna  rzuciła 

kawałek  bułki  mewom,  które  natychmiast  wpadły  w  okropne  podniecenie.  Biły  skrzydłami 

dwa razy szybciej i krzyczały dwa razy głośniej. Zanim Sventon zdążył go powstrzymać, Bjorn 

także wyrzucił kawałek bułki, na co mewy całkiem oszalały.  Wrzeszczały  i  biły skrzydłami  

tak, jakby im ogień przypalał ogony. Nurkowały w stronę psysiowego pudełka, spadały na nie 

dziobiąc w pokrywkę i krzyczały prosto do uszu pasażerów siedzących na dywanie. 

Sventon  obawiał  się,  że  mewy  będą  chciały  towarzyszyć  im  aż  do  biura.  To  by 

wszystko popsuło. Podniósł stary dwulufowy pistolet. Druga lufa była naładowana jak należy. 

Nacisnął  cyngiel.  Huknęło  tak  potężnie,  że  mewy  rzuciły  się  do  ucieczki  i  zatrzymały  się 

dopiero w Vaxholm, gdzie zjadły kolację. Grzmotostrzał, jak zwykle, dobrze wykonał swoją 

robotę. 

-  Czy  teraz  lądujemy?  -  spytała  Liza.  Wszyscy  byli  bardzo  podnieceni  z  wyjątkiem 

Łasicy  i  Byka,  którzy  wyglądali  tak,  jakby  ich  bolały  zęby.  Nie  mieli  najmniejszej  ochoty 

lądować. Niezbyt dobrze się czuli w Sztokholmie. 

- Za chwilę będziemy na miejscu. Proszę o bilety! - rzekł Sventon wesoło, zaciągając 

się głęboko cygarem. 

- Ale wujaszek Sventon sobie, żartuje! - powiedziała Krystyna. 

- Gdzie wylądujemy? - spytał Janek. Sventon wskazał na jedną z ulic, która wyglądała 

jak długa, wąska rynna - to była ulica Królowej. 

“Mam nadzieję, że panna Jansson nie zapomniała otworzyć okna" - pomyślał. 

Wziął  lornetkę i skierował  ją na swoje  biuro. Wszystko w porządku! Oba okna były 

otwarte  i  w  obu  tłoczyło  się  moc  ludzi.  Wpatrywali  się  w  niebo  i  wyczekiwali.  Byli  to 

dziennikarze, fotoreporterzy i policjanci. 

Wszyscy czekali na latającego detektywa Ture Sventona, który schwytał Łasicę i jego 

pomocnika. 

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY 

Ranek w biurze Sventona 

 

Następny dzień był równie ładny jak wszystkie poprzednie tego lata. Gorące powietrze 

drżało nad ulicą Królowej, a miękki asfalt aż się kleił. Nie pamiętano takiego lata. W tak upalny 

dzień  każdy  wolałby  się  znaleźć  w  jakimś  małym,  przyjemnym  miasteczku,  na  przykład  w 

Lingonboda.  Tam  można  by  pić  sok  truskawkowy  w  altanie  i  spacerować  po  Wzgórzu 

Świętojańskim, bawić się w pustym dębie lub też siedzieć pod nim cerując pończochy. Można 

by też pójść spokojnie do piekarni  Larssona  i kupić  bułeczki  i  biszkopt, które by się zjadło 

popijając sokiem; bo w Lingonboda nie bano się już obcego człowieka w białej czapce. Tam 

właśnie należało spędzić tak piękny dzień. 

Co  prawda  w  Sztokholmie  też  nie  było  źle.  Jeżeli  się  weszło  do  domu  przy  ulicy 

Królowej, gdzie wisiała tabliczka z napisem: 

 

T. SVENTON 

Praktykujący Prywatny Detektyw 

 

i jeżeli się wstąpiło do biura, można było zobaczyć samego detektywa przeglądającego stosy 

gazet rozłożonych na stole. Trudno było wyobrazić sobie bardziej zadowolonego detektywa. 

Siedziała  tam  również  jego  sekretarka,  panna  Jansson,  oraz  czwórka  młodych 

przyjaciół  detektywa:  Krystyna,  Janek,  Bjorn  i  Liza.  Wszyscy  przeglądali  gazety  i 

przypatrywali się zdjęciom. 

Sventon czytał właśnie artykuł  na pierwszej stronie, opatrzony wielkim, wspaniałym 

nagłówkiem: 

 

BOHATERSKI CZYN DETEKTYWA W LINGONBODA 

Ture Sventon rozwiązał zagadkę Łasicy 

Byk zdemaskowany równocześnie 

 

Dalej następowało sprawozdanie z całej emocjonującej przygody. 

Wszyscy ludzie czytający ten artykuł byli szczęśliwi i wdzięczni, że nareszcie złapano 

Łasicę  i  Byka.  Teraz  już  nie  musiano  się  bać  Łasicy.  “Ture  Sventon  jest  niewątpliwie 

najsprytniejszym  detektywem  w  naszym  kraju",  tak  było  napisane  w  gazecie.  Przedtem 

background image

wiedział to tylko on sam, lecz teraz wiedzieli o tym wszyscy. W pierwszym pokoju było już 

pełno  ludzi  chcących  się  z  nim  widzieć.  Ktoś  prosił,  żeby  Sventon  śledził  jakiegoś 

podejrzanego osobnika, ktoś inny znów, żeby odnalazł wartościowy naszyjnik z pereł, którego 

szukano  od  zeszłego  piątku.  Wszyscy  zwracali  się  do  niego  ze  swymi  niebezpiecznymi 

sprawami i mieli nadzieję, że sławny detektyw zechce się ich podjąć, o ile będzie miał czas. 

Akurat teraz nie miał czasu. Jeszcze było ogromnie dużo fotografii do obejrzenia i gazet 

do  przeczytania.  A  potem  musiał  wysłać  widokówkę  do  swego  przyjaciela  Omara  z 

pozdrowieniami z dywanu i drugą do cioci Hildy w Soderhamn. 

- To jestem ja! - zawołał Bjorn pokazując zdjęcie z jednej z gazet. I rzeczywiście. Bjorn 

został sfotografowany, tak samo jak Liza, Krystyna i Janek. Wszyscy młodzi pomocnicy zostali 

sfotografowani  po  kolei,  razem  z  wujaszkiem  Sventonem.  Było  moc  bardzo  ładnych  zdjęć, 

które po powrocie do Lingonboda przyjemnie będzie pokazać cioci Fryderyce i cioci Sigrid. 

Widać  było  na  nich  sławnego  detektywa,  jak  wymienia  uścisk  dłoni  ze  swoimi  młodymi 

pomocnikami  i  dziękuje  im.  Pod  fotografią  było  napisane:  T.  SVENTON  DZIĘKUJE 

BJORNOWI ZA TO, ZE BYŁ ŚWIERKIEM.

 

WUJASZEK SVENTON GORĄCO ŚCISKA 

DŁOŃ  KRYSTYNY.  “DZIĘKUJĘ  ZA  POMOC,  LIZO"  -  MÓWI  ZWYCIĘZCA  ŁASICY. 

“CZOŁEM, JANKU, BARDZO DZIĘKUJĘ" - MÓWI T. SVENTON. 

Na innym zdjęciu widać było Lizę trzymającą w ręku psysiowe pudełko. A pod spodem 

napis:  PUDEŁKO,  W  KTÓRYM  DETEKTYW  SVENTON  PRZECHOWYWAŁ  PTYSIE, 

NIESPODZIEWANIE OKAZAŁO SIĘ PUSTE - STRASZNE ODKRYCIE. 

Dalej była fotografia Sventona w marynarskim ubraniu, z pistoletem kawaleryjskim w 

ręku. Pod spodem był napis: “STARE PISTOLETY KAWALERYJSKIE Z INKRUSTACJĄ Z 

MASY PERŁOWEJ SĄ STANOWCZO NIEDOCENIANE W DZISIEJSZYCH CZASACH" 

-  MÓWI  TURE  SVENTON,  KTÓRY  UWAŻA,  ŻE  SIEDEMNASTY  WIEK  BYŁ 

PRAWDZIWIE ZŁOTYM WIEKIEM, JEŚLI CHODZI O WYRÓB BRONI. 

Było  też  zdjęcie  panny  Jansson  za  biurkiem,  ze  słuchawką  przy  uchu.  PANNA 

JANSSON, 

SEKRETARKA  DETEKTYWA  SVENTONA,  ODBIERA  WAŻNĄ 

WIADOMOŚĆ - tak brzmiał napis. 

Ażeby móc jak najwygodniej czytać gazety i oglądać fotografie, Sventon i jego czworo 

młodych  przyjaciół  usiedli  na  dywanie,  który  leżał  rozłożony  na  podłodze.  Bo  zawsze 

najwygodniej jest czytać gazetę siedząc na dywanie. 

“A teraz byłaby pora na zjedzenie psysia" - pomyślał Sventon. 

Poprosił pannę Jansson, żeby była tak dobra i zamówiła telefonicznie u Rofalii sześć 

psysi. Z bitą śmietaną. 

background image

Wkrótce przyniesiono znakomite ptysie od Rozalii - w miarę przyrumienione i z taką 

ilością bitej śmietany, że aż kapała na wszystkie strony. 

-  Kochany  wujaszku  Sventon,  czy  możemy  przelecieć  się  chwilkę  dywanem?  - 

poprosiła Liza. 

- Tak, tak, kochany wujaszku! - zawołał Jan. 

-  Już  tak  dawno  nie  lecieliśmy  dywanem  -  dodała  Krystyna  zlizując  z  palca  trochę 

śmietany. 

- Czy możemy polecieć dookoła miasta? - prosił Bjorn. 

-  Dookoła  miasta?  -  powtórzył  Sventon.  który  bawił  się  frędzlami  myśląc  całkiem  o 

czym innym. 

Ledwo to powiedział, a już dywan wyfrunął przez okno i piątka pasażerów pomknęła w 

słoneczne przestworza. Każdy trzymał w ręku na wpół zjedzonego ptysia.