background image
background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

Nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie ten ostatni raz.

Ostatni raz, kiedy Lex była szczęśliwa, był przedtem. Kiedy miała pełną rodzinę. Chłopaka,

którego kochała. Przyjaciół, którzy nie patrzyli na nią, jakby w każdej chwili mogła się

załamać.

Teraz jest po prostu dziewczyną, której brat popełnił samobójstwo. I wydaje się, że taką

już pozostanie.

Gdy Lex zaczyna składać swoje życie do kupy, jednocześnie stara się blokować to, co stało

się w noc śmierci Tyler'a. Ale ukrywa też pewien sekret, coś czego nikomu nie

powiedziała - esemesa, którego wysłał Tyler, i który mógł zmienić wszystko.

Brat Lex odszedł. Ale dziewczyna odkryje, że duch nie musi być prawdziwy, aby

powstrzymać cię przed ruszeniem dalej.

Prosto od bestsellerowej autorki New York Times'a, Cynthii Hand, nadchodzi Nasze

ostatnie pożegnanie, wspaniała i łamiąca serca opowieść o miłości, stracie i pogodzeniu

się z odejściem bliskiej osoby. 

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

AUTOR: CYNTHIA HAND

TYTUŁ ORYGINAŁU: THE LAST TIME WE SAY GOODBYE

TYTUŁ ROBOCZY: NASZE OSTATNIE POŻEGNANIE

COPYRIGHT © 2015 BY CYNTHIA HAND

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Udostępnianie, powielanie i kopiowanie 
tłumaczenia bez zgody autora jest surowo zabronione! 

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

Dla Jeffa.

Ponieważ to jedyny sposób, jaki znam, aby do Ciebie dotrzeć.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

Pomóż łodzi brata swego przekroczyć rzekę,

 a i twoja własna dobije do brzegu.

 

Przysłowie hinduskie

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

5 LUTEGO

Na początku chciałabym zaznaczyć, że ta cała idea pisania to nie był mój pomysł.
Tylko Dave’a. Mojego terapeuty. Który uważa, że mam problemy z wyrażaniem
swoich   uczuć,   i   dlatego   zaproponował   mi   prowadzenie   dziennika   –   żeby   je
wyciągnąć, powiedział, tak jak w dawnych czasach, kiedy lekarze upuszczali krwi
pacjentom, aby pozbyć się zatruwającej organizm tajemniczej trucizny. Co, pragnę
zauważyć, prawie zawsze kończyło się ich śmiercią, mimo dobrych intencji danych
lekarzy. 

Nasza rozmowa toczyła się mniej więcej tak: 

On chciał, żebym zaczęła brać antydepresanty. 

Ja natomiast odpwiadałam mu, że może je sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie
dochodzi. 

Więc mieliśmy taki mały impas. 

– Spróbujmy czegoś innego – powiedział w końcu, po czym sięgnął za siebie i
wyjął   skądś   mały,   czarny   notatnik.   Podał   mi   go,   więc   go   wzięłam,   po   czym
przekartkowałam i po chwili spojrzałam na niego zdezorientowana. 

Notes był pusty. 

– Pomyślałem, że mogłabyś spróbować pisać, wykorzystać to jako alternatywę –
powiedział. 

–   To   notes   moleskine*   –   wyjaśnił,   kiedy   patrzyłam   na   niego   bez   słowa.   –
Hemingway zwykł w takich pisać. 

*(Moleskine – marka notatników produkowana przez włoską firmę Moleskine Srl, z dobrej jakości papieru
w kolorze kremowym, w charakterystycznej, szytej, najczęściej czarnej oprawie z zamknięciem z taśmy
elastycznej, przyp. tłum.) 

– Alternatywę dla czego? – zapytałam. – Xanaxu?

– Chciałbym, żebyś spróbowała tego przez tydzień – powiedział. – Pisania, mam
na myśli. 

background image

Starałam się oddać mu notes z powrotem. – Nie jestem pisarką. 

–   Zauważyłem,   że   potrafisz   być   całkiem   wylewna,   jeśli   tylko   tak   zdecydujesz,
Alexis. 

– Po co? Jaki to ma sens?

– Potrzebujesz ujścia dla emocji – powiedział. – Dusisz wszystko w sobie, a to nie
jest dobre. 

Super, pomyślałam. Następne co zrobił, to przypomniał mi o jedzeniu warzyw i
witamin.   Miałam   też   pilnować,   żeby   każdej   nocy   doświadczać   ośmiu   godzin
nieprzerwanego snu. 

– Jasne. Będziesz to czytał? – zapytałam, bo nie było nawet mowy, że będę robiła
to,   co   mi   kazał.   Rozmawianie   przez   godzinę   tygodniowo   o   moim   życiu,   które
niespodziewanie zmieniło się w tragedię było wystarczająco złe. Nie ma takiej
opcji,   żebym   wylewała   swoje   myśli   na   papier   i   żeby   on   to   potem   w   domu
analizował. 

– Nie – odpowiedział Dave. – Ale mam nadzieję, że pewnego dnia poczujesz się
wystarczająco swobodnie i porozmawiamy o tym, co napisałaś. 

Mało prawdobodobne, pomyślałam, ale zamiast tego powiedziałam – Dobra. Ale
nie spodziewaj się Hemingway’a. 

Nie   wiem,   dlaczego   się   na   to   zgodziłam.   Chyba   staram   się   być   dobrą,   małą
pacjentką. 

Dave wyglądał na niezwykle zadowolonego z siebie. – Nie chcę Hemingway’a. Był
dupkiem.   Chcę,  żebyś   to   ty  pisała,  cokolwiek  ci  przyjdzie  do   głowy.  Opisywała
swoje codzienne życie. Swoje myśli. To, co czujesz. 

Nic   nie   czuję,   chciałam   mu   powiedzieć,   ale   zamiast   tego   kiwnęłam   głową,
ponieważ   wyglądał   na   tak   pełnego   oczekiwania,   jakby   stan   mojego   zdrowia
psychicznego w całości zależał od współpracy z tym głupim dziennikiem. 

Ale potem powiedział – I myślę, że jeśli ma to przynieść prawdziwe efekty, to
powinnaś pisać także o Tylerze. 

Co sprawiło, że każdy mięsień w mojej szczęce mimowolnie się napiął. 

background image

– Nie mogę – udało mi się wydusić przez zaciśnięte zęby. 

– Nie pisz o zakończeniu – powiedział Dave. – Spróbuj pisać o czasach, kiedy był
szczęśliwy. Kiedy oboje byliście szczęśliwi, razem. 

Pokręciłam głową. – Nie potrafię sobie przypomnieć. – I taka jest prawda. Nawet
po prawie 7 tygodniach, zaledwie 47 dniach bez codziennego kontaktu z moim
bratem, bez rzucania w niego groszkiem przez kuchenny stół, bez widzenia go na
szkolnych korytarzach i zachowywania się, tak jak każda inna sumienna starsza
siostra powinna wobec młodszego rodzeństwa – dla zachowania pozorów – jakby
mnie wkurzył, obraz Ty’a w mojej głowie zaszedł mgłą. Nie potrafię wyobrazić
sobie, że Ty nie umarł. Mój mózg sam podąża ku zakończeniu. Ciało. Trumna.
Grób. 

Nie mogę nawet zacząć przyciągać tej radości. 

– Skup się na początkach i końcowych momentach – poinstruował mnie Dave. – To
pomoże   ci   przypomnieć   sobie   pewne   rzeczy.   Dam   ci   taki   przykład:   Jakieś
dwadzieścia   lat   temu   zostałem   właścicielem   Mustanga,   rocznik   83.   Włożyłem
wiele pracy w ten samochód i kochałem go bardziej niż powinienem przyznać, ale
teraz, po tych wszystkich latach, nie mogę go sobie do końca zobrazować. Ale jeśli
pomyślę   o   początkowych   i   końcowych   chwilach   z   Mustangiem,   będę   w   stanie
opowiedzieć ci o pierwszym razie, kiedy go prowadziłem, albo o ostatniej długiej
podróży, na którą się nim wybrałem czy też o dniu, w którym po raz pierwszy
spędziłem godzinę na tylnym siedzeniu z kobietą, która później została moją żoną.
Wtedy widzę go bardzo wyraźnie. – Odchrząknął. – To właśnie takie kluczowe
momenty wypalają jasny ślad w naszych umysłach. 

Ale to nie jest samochód, pomyślałam. To mój brat. 

A tak w ogóle to Dave chyba właśnie powiedział mi, że uprawiał seks ze swoją
żoną w aucie. 

Co jest ostatnią rzeczą, jaką chciałabym sobie wyobrazić. 

– Więc takie jest twoje oficjalne zadanie – powiedział, rozsiadając się w fotelu,
jakby wszystko było już załatwione. – Napisz o ostatnim razie, kiedy widziałaś
Tyler’a szczęśliwego. 

background image

Więc oto jestem. 

Piszę w dzienniku o tym, jak bardzo w nim pisać nie chcę. 

Jestem świadoma tej ironii. 

Poważnie, chociaż nie jestem psarką. Z pisania na SAT* uzyskałam 720 punktów,
co jest całkiem przyzwoitym wynikiem, ale nikt nigdy nie zwrócił uwagi na moje
idealne 800 punktów z matmy. Nigdy nie prowadziłam pamiętnika. Tata dał mi
jeden na trzynaste urodziny, taki różowy z koniem na okładce. Skończył on jednak
na półce  na  książki,  wciśnięty  gdzieś   pomiędzy  kopie 'NIV   Teen  Study  Bible'  a
'Seventeen   Ultimate   Guide   to   Beauty'   i   innych   takich   rzeczy,   które   miały
przygotować   mnie   na   życie   w   przedziale   wiekowym   13–19   lat   –   jak   gdybym
mogła w ogóle być na to przygotowana. Nadal tam leży, po 5 latach, i zbiera kurz.

*(SAT – test kompetencji dla uczniów szkół średnich w Stanach Zjednoczonych, przyp. tłum.) 

To nie jestem ja. Urodziłam się z cyferkami na mózgu. Nie z piórem w dłoni. Myślę
równaniami. Co bym zrobiła, gdybym mogła naprawdę przycisnąć pióro do kartki
i   wyprodukować   coś   użytecznego?   Wzięłabym   moje   wspomnienia,   te   ulotne,
bolesne chwile mojego życia i znalazła jakiś sposób, aby dodawać je i odejmować,
dzielić   i   wstawiać   zmienne,   przenosić   je   i   próbować   izolować,   aby   odkryć   ich
nieuchwytne znaczenia i przełożyć z możliwych rozwiązań na pewniki. 

Chciałabym   spróbować   rozwiązać   siebie.   Znaleźć   miejsce,   gdzie   wszystko   się
posypało. To jak się tutaj dostałam, to jak przeszłam z punktu A do punktu B,
gdzie A to bycie Alexis Riggs, która była bardzo pewna siebie, która była mądra i
twarda, która dużo się śmiała, a płakała tylko sporadycznie. Która nie zawodziła
przy najważniejszych sprawach.

Do teraz. Do tutaj. 

Ale zamiast tego, pusta strona ziewa sobie na mnie. Mam wrażenie, że pióro nie
pasuje do mojej ręki. Jest o wiele cięższe niż ołówek. Trwałe. Bo z życia nie można
nic wymazać za pomocą gumki. 

Chciałabym to wszystko skreślić i zacząć od nowa.

background image
background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 1

Tego   ranka   mama   znowu   płacze.   Ostatnio   ciągle   to   robi.   To   tak,   jakby   miała
wewnątrz   siebie   taki   kran,   który   odkręca   się   o   przypadkowych   porach.   Czy
będziemy   robiły   zakupy   spożywcze,   jechały   gdzieś   samochodem   albo   nawet
oglądały telewizję, a ja na nią spojrzę – ona będzie po cichu szlochać. Jest tak,
jakby nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi – i nie chodzi  o szlochanie,
zawodzenie czy pociąganie nosem – chodzi o rzekę łez płynącą w dół jej twarzy.

A   więc.   Tego   ranka.   Mama   przygotowuje   śniadanie,   tak   jak   robiła   to   prawie
każdego ranka mojego życia. Zeskrobuje jajecznicę na mój talerz, smaruje masłem
tosty,   nalewa   mi   szklankę   soku   pomarańczowego   i   ustawia   to   wszystko   na
kuchennym stole.

Przez cały czas płacząc.

Kiedy   ona   robi   za   wodociąg,   ja   staram   się   zachowywać,   jakby   nie   było   to   nic
nadzwyczajnego, jakby dla twojej matki płakanie nad śniadaniem dla ciebie było
zupełnie normalne. Jakby to do mnie nie docierało. Więc paplam coś w stylu –
Mamo, to wygląda świetnie. Umieram z głodu – i zaczynam przesuwać spalone
jedzenie po talerzu, w taki sposób, który, mam nadzieję, przekona ją, że to jem.

Jeśli   byłoby   tak   jak   kiedyś,   gdy   Ty   tu  był,   rozśmieszyłby   ją.   Robiłby   bąbelki   w
swoim czekoladowym mleku. Na talerzu zrobiłby twarz z bekonu i jajek, i udawał,
że z nią rozmawia, a potem krzyczałby, jakby był w środku horroru i jadł jedno z
oczu.

Ty wiedział jak naprawiać pewne rzeczy. Ja nie.

Mama siada naprzeciwko mnie i składa dłonie na kolanach; płynące z oczu łzy
zbierają   się   pod   jej   brodą   i   spadają   na   koszulkę.   Przestaję   udawać,   że   jem   i
pochylam głowę, bo nawet jeśli rzuciłam wiarę w Boga już jakiś czas temu, to nie
chcę komplikować spraw przez wyznanie matce o moim pączkującym ateiźmie.
Nie teraz. Już wystarczająco ma na głowie.

Ale zamiast się modlić, wyciera swoją mokrą twarz serwetką i patrzy na mnie
błyszczącymi   oczami,   otoczonymi   przez   sklejone   łzami   rzęsy.   Bierze   głęboki

background image

oddech   –   taki,   jaki   bierzesz,   kiedy   masz   zamiar   powiedzieć   coś   ważnego.
Uśmiecha się.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam jej uśmiech.

– Mamo? – pytam. – Wszystko w porządku?

I wtedy mówi to. Te szalone słowa. A ja nie wiem, jak sobie z tym radzić.

– Myślę, że twój brat nadal jest w domu – mówi.

Zaczyna wyjaśniać, że ostatniej nocy obudziła się z bardzo głębokiego snu bez
żadnego powodu. Wstała więc po lampkę wina i Valium. Żeby z powrotem zasnąć,
dodaje. Stała właśnie przy zlewie w kuchni, kiedy znikąd, poczuła wodę kolońską
mojego brata. Mówi, że ten zapach unosił się wokół niej.

To tak, jakby stał tuż obok, mówi.

Ta woda ma bardzo wyrazisty zapach. Ty kupił sobie jakieś dwa lata temu taką
mniej   więcej   dwulitrową   butelkę   w   Walmarcie   na   święta.   Był   to   gigantyczny
pojemnik wody w kolorze radioaktywnego, zielonego osadu marki Brut – był to
„zapach mężczyzny”, jak głosiło pudełko. Ilekroć mój brat popsikał się tym czymś,
co   zdarzało   się   dość   często,   to   ten   zapach   wypełniał   cały   pokój.   Przypominał
chmurę unoszącą się jakieś sześć stóp nad nim, kiedy szedł szkolnym korytarzem. I
to nie tak, że te perfumy pachniały źle, po prostu dziwnie przejmowały kontrolę
nad   pozostałymi   zmysłami.   POCZUJ   MNIE,   żądały.   Czyż   nie   pachnę   męsko?
NADCHODZĘ.

Przełykam kęs jajek i staram się wymyślić coś użytecznego do powiedzenia.

–   Jestem   całkiem   pewna,   że   ta   butelka   wydziela   spontanicznie   jakieś   porcje
zapachu – mówię w końcu. – A w domu cały czas jest przeciąg.

Proszę bardzo, mamo. Idealnie logiczne wyjaśnienie.

– Nie, Lexie – mówi, kręcąc głową. Pozostałości po jej dziwnym uśmiechu wciąż
czają się w kącikach jej ust. – On tutaj jest. Czuję to.

Chodzi o to, że mama nie wygląda na szaloną. Wygląda na pełną nadziei. Jakby
ostatnie siedem tygodni było tylko złym snem. Jakby go nie straciła. Jakby wcale
nie umarł.

background image

No to będziemy miały problem, myślę.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 2

Do   szkoły   dojeżdżam   autobusem.   Wiem,   że   to   śmiałe   oświadczenie,   jak   na
uczennicę   ostatniej   klasy,   zwłaszcza   taką,   która   ma   własny   samochód,   ale   w
odwiecznym paradoksie wyboru między czasem a pieniędzmi, ja za każdym razem
wybiorę pieniądze. Mieszkam w sennym miasteczku Reymond, w stanie Nebraska
(aż 179 mieszkańców), ale szkoła, do której uczęszczam znajduje się w rozległym
mieście Lincoln (populacja – 258 379). Liceum leży 12.4 mil od mojego domu. To
24.8 mil w obie strony. Moja gówniana stara Kia Rio (która nosi nie aż tak bardzo
pieszczotliwą nazwę jaką jest Oferma) spala w przybliżeniu 4.5 litra na 29 mil, a
gaz w tych okolicach Nebraski kosztuje średnio 3.59 dolara za jakieś 4.5 litra. Więc
dojażdżanie do szkoły autem wynosiłoby mnie 3.07 dolara dziennie. Dni szkolnych
w tym roku wypada 179, co składa się na ogromną kwotę 549.53 dolarów, ale za
to mogłabym mieć 58 minut dodatkowego czasu w ciągu dnia, no cóż. 

Sprawa jest więc prosta. W przyszłym roku będę musiała zapłacić za koledż. Mam
poważne   oszczędności,   plan.   Plan,   którego   częścią   jest   jeżdżenie   szkolnym
autobusem. 

Prawdę mówiąc, lubiłam autobusy. Przedtem, znaczy się. Kiedyś, gdy byłam w
stanie   założyć   słuchawki   i   podkręcić   w   nich   Bacha,   a   potem   obserwować   jak
słońce pojawia się nad białymi, pustymi polami uprawnymi i oświetla oklepane
domki gospodarskie, ukryte z dala od drogi. Obracające się na zewnątrz wiatraki.
Krowy   gromadzące   się   jedna   przy   drugiej   w   poszukiwaniu   ciepła.   Ptaki   –
niebiesko-szare   junko,   sikorki   i   okazjonalnie   jasne   przebłyski   kardynałów   –
prześlizgujące   się   bez   wysiłku   przez   zimowe   powietrze.   Było   wtedy   spokonie,
przytulnie i miło. 

Ale   od   śmierci   Ty’a   mam   wrażenie,   że   wszyscy   w   autobusie   mnie   obserwują,
niektórzy ludzie ze współczuciem, oczywiście, gotowi w każdej chwili podbiec do
mnie   z   chusteczką,   ale   pozostali   patrzą   tak,   jakbym   stała   się   czymś
niebezpiecznym. Jakbym miała jakiś zły gen we krwi. Jakby moje smutne życie
było czymś, czym można się zarazić poprzez przypadkowy kontakt. Jak chorobą. 

Taa, cóż, pieprzyć ich. 

background image

Oczywiście,   wściekanie   się   jest   bezcelowe.   Bezproduktywne.   Oni   jeszcze   nie
rozumieją. Tego, że każdy z nich czeka na ten jeden telefon, który zmieni wszystko.
Że każdy z nich ostatecznie poczuje się tak, jak ja. Ponieważ ktoś, kogo kochają
umrze. To właśnie jeden z tych okrutnych życiowych pewników. 

Więc z tym na uwadze, staram się ich ignorować, podkręcam muzykę i czytam. I
nie podnoszę wzroku, aż nie przejedziemy tych dwunastu mil do szkoły. 

W tym tygodniu po raz kolejny czytam Piękny umysł, biografię matematyka Johna
Nasha. Widziałam też film, w którym moim zdaniem jest za mało matematyki, ale
poza tym jest całkiem niezły. Książka natomiast to świetna sprawa. Lubię myśleć o
matematycznym sposobie w jaki Nash widział nasze zachowanie. Taki  był jego
geniusz,   nawet   jeśli   oszalał   i   zaczął   widzieć   wyimaginowanych   ludzi;   rozumiał
połączenie między liczbami i światem materialnym, między naszymi działaniami i
niewidzialnymi równaniami, które nimi kierują. 

Weźmy na przykład moją mamę i jej przekonanie, że mój brat nadal jest z nami.
Stara się ona tak zmienić strukturę naszego wszechświata, żeby Ty nie zniknął.
Podobnie jest z rybą, która będzie rzucać się na boki po wyciągnięciu na plażę. To
mimowolna reakcja, włączająca mechanizm przetrwania, w nadziei, że może uda
jej się jakoś przesunąć i trafić z powrotem do wody. 

Moja mama też próbuje wrócić do wody. To ma nawet sens, jeśli spojrzę na to z
tej perspektywy. 

Nie, żeby to było zdrowe. I nie to, żebym wiedziała, co z tym zrobić. 

Nie wierzę, że Ty nadal jest w domu. Ani przez chwilę. Odszedł. W sekundzie, w
której uszło z niego życie, w sekundzie w której neurony przestały wysyłać sygnały
z jego mózgu, przestał być moim bratem. Stał się zbiorem martwych komórek. A
teraz, dzięki współczesnym cudom procesu balsamowania, jest na dobrej drodze
do stania się trumną pełną zielonej brei. 

Już nigdy więcej go nie zobaczę. 

Myśl ta na nowo otwiera dziurę w mojej klatce piersiowej. Dzieje się tak co kilka
dni od dnia pogrzebu. To uczucie, jakby gigantyczna ziejąca jama pojawiała się
między moim trzecim a czwartym żebrem po lewej stronie klatki piersiowej. To
pusta   przestrzeń,   która   odsłania   winylowe   siedzenie   w   autobusie   za   moimi

background image

łopatkami.   To   boli.   Całe   moje   ciało   napina   się   z   bólu,   zęby   mimowolnie   się
zaciskają, dłonie zwijają się w pięści, a oddech więźnie w płucach. Zawsze, kiedy
to się dzieję, czuję, jakbym miała za sekundę umrzeć. Jakbym już umierała. Ale po
chwili, tak szybko jak się pojawiła, dziura ponownie się zrasta. Mogę oddychać.
Staram się przełknąć, ale w ustach mam suchuteńko. 

Myślę, że ta dziura to Ty. 

Przypomina coś na kształt żalu. 

W szkole w dużej mierze nic się nie dzieje. Działam na autopilocie, zagubiona w
myślach o Johnie Nashu i rybie wyrzuconej na brzeg plaży. Staram się też jakoś
logicznie wytłumaczyć jak prądy powietrza mogły przenieść ze sobą zapach wody
kolońskiej mojego brata z piwnicy, gdzie stoi zakurzona przy zlewie w łazience, a
później przez pokój, w górę schodów i do kuchni, żeby całkowicie namieszać mojej
mamie w głowie. 

Wtedy docieram na zajęcia, które zwykły być tymi najlepszymi w ciągu dnia: lekcja
szósta,   matematyka   dla   zaawansowanych.   Lubię   nazywać   to   Centralą   Nerdów,
największym   skupiskiem   najmądrzejszych   ludzi   w   szkole,   jakie   kiedykolwiek
można byłoby mieć okazję zobaczyć w danym miejscu. 

Nie ma to jak w domu. 

Celem tych zajęć jest danie studentom czasu do nauki i możliwość odrobienia prac
domowych z matematyki. Ale ze względu na to, że wszyscy jesteśmy kujonami, to
nie mamy co robić już po dziesięciu minutach lekcji. Więc, żeby się nie nudzić
resztę czasu spędzamy na graniu w karty: pokera, wojnę, rumi, makao, cokolwiek
przyjdzie nam do głowy. 

Nasza nauczycielka, genialna i fantastyczna panna Mahoney, siedzi przy swoim
biurku z przodu klasy i udaje, że rozwiązujemy bardzo trudne zadania. Bo to tak
naprawdę   także   jej   czas   wolny,   odkąd   szkolne   cięcia   budżetowe   pozbawiły   ją
godzin lekcyjnych. 

Ma słabość do filmików z kotami z YouTube’a. 

Ale przecież wszyscy mamy jakieś słabości. 

Więc oto jesteśmy i gramy rundkę porywającego pięciokartowego pokera. Jestem

background image

w tym świetna. Mam trzy asy. Co jest uroczym matematycznym problemem samo
w sobie – prawdopodobieństwo dostania trzech asów od ręki wynosi 94/54, 145
albo  (jeśli  chcesz pogadać o szansach) 575  do 1, co  z kolei  jest  całkiem  mało
prawdopodobne, kiedy o tym myślisz. 

Jill siedzi po mojej lewej, owijając wokół palca pukiel swoich jasnoczerownych
włosów. Chyba uważa, że bawiąc się włosami nie zdradzi się co do kart, gdyby
miała do nich w ogóle szczęście, ale prawdopodobnie oznacza to coś zupełnie
przeciwnego. Eleanor siedzi po mojej prawej stronie i ma kiepską rękę do kart, co
już wiem, ponieważ za każdym razem pokazuje nam je i mówi – Mam kiepską rękę
– po czym pasuje. To właśnie El – mówi, co myśli, bez żadnych zahamowań. 

Mamy też Stevena, który siedzi naprzeciwko mnie i ma bardzo dobrą rękę do kart.
Skąd to wiem? Przez cały czas stara się zachować kamienną twarz i w ogóle mu to
nie wychodzi. To jedna z tych rzeczy, którą w nim lubiłam – jego niezdolność do
ukrywania uczuć. Przez te wielkie brązowe oczy można dokładnie zobaczyć, co
dzieje   się   w   jego   głowie.   A   są   one   w   tej   chwili   zdecydowanie   zadowolone   z
rozdanych kart. 

Więc tak, ma świetną rękę, ale czy na tyle dobrą, żeby zdobyć trzy asy? Raczej nie.

– Sprawdzam i podbijam o pięćdziesiąt Skittlesów. – Liczę i przesuwam cukierki na
środek stołu. 

Gracze równocześnie wciągają głośno powietrze – to naprawdę dużo cukierków. 

Steven patrzy na mnie podejrzliwie. 

– No więc? – mówię, wyzywam go i myślę, To, że zerwaliśmy wcale nie znaczy, że
muszę traktować cię łagodnie. Fakt, że stało się coś złego wcale nie oznacza, że to
ty musisz dawać mi fory. 

Ale zanim Steven może odpowiedzieć, słyszę jak panna Mahoney woła moje imię. 

– Alexis, mogę cię prosić na minutkę?

Wzywa mnie do siebie. To nie może oznaczać niczego dobrego. 

Odkładam karty na stół, kolorami w dół, i niechętnie podchodzę do jej biurka.
Kobieta żuje swoją dolną wargę, to kolejny złowieszczy znak. 

background image

– O co chodzi? – szczebioczę. 

– Chciałam z tobą o tym porozmawiać. 

Przesuwa w moją stronę kartkę papieru. 

Test śródsemestralny z zeszłego tygodnia. 

Wart 25 procent mojego całkowitego stopnia. 

Gdzie, tuż obok mojego imienia widnieje wielkie, czerwone 71 procent. 

Zakładam   na   nos   okulary   i   skanuje   nieszkodliwy   kawałek   papieru,   osłupiała.
Najwidoczniej odpowiedziałam na trzy zadania całkowicie źle, a za czwarte dała
mi tylko część punktów. Z dziesięciu. 

71 procent. 

To praktycznie dwója. 

Przełykam ślinę. Nie wiem, co powiedzieć. 

–   Potrafię   to   wyliczyć   –   mówię   ochryple   po   kilku   potwornych   sekundach,   raz
jeszcze   przebiegając   wzrokiem   po   zadaniach,   teraz   widziąc   własne   błędy   tak
wyraźnie. Mam wrażenie, że to jakiś okrutny żart. 

I już po 4.0, myślę. Bum. 

– Przykro mi – mówi cicho panna Mahoney, jakby wszyscy w klasie nie nadstawiali
uszu, żeby usłyszeć naszą rozmowę. – Pozwolę ci napisać poprawkę w piątek, jeśli
uważasz, że to pomoże. 

Kilka sekund zajmuję mi zrozumienie tego, co właśnie powiedziała. Dlaczego jest
jej przykro. Dlaczego oferuje mi poprawkę, przecież nigdy tego nie robiła. Twoja
ocena to rzeczywistość, zawsze powtarza. Musisz nauczyć się sobie z nią radzić. 

Prostuję się. 

– Nie. Nie trzeba. – Chwytam krawędź kartki i przesuwam do siebie, po czym
podnoszę i składam na pół, aby ukryć ocenę. – Postaram się bardziej na egzaminie
końcowym. 

background image

Kiwa głową. – Bardzo mi przykro, Lex – mówi raz jeszcze. 

Unoszę brodę. – Z jakiego powodu? – pytam, jakbym nie wiedziała. – Nie pani
skopała ten test, tylko ja. 

– Wiem, że jest ci ciężko, po tym jak Tyler…

Przerywa. 

Boże, jak ja nie lubię tej pauzy, kiedy osoba z którą rozmawiam szuka w głowie
najbardziej   łagodnego   sposobu   na   powiedzenie   słowa   ’umarł’,   jakby   nazwanie
tego inaczej miało uczynić to mniej okropnym. Słowa takie jak: zasnął na wieki, bo
przecież śmierć to taka drzemka; przejechał się albo odszedł z tego świata, jakby
to były wakacje; zgasnął, co powinno być bardziej praktyczne, ale tak naprawdę
brzmi jakby nieboszczyk był kartonem mleka, z nadrukowaną datą ważności, po
której przekroczeniu – cóż, kwaśne mleko. 

– Popełnił samobójstwo – kończę za pannę Mahoney. 

Przynajmniej jestem szczera. Mój brat popełnił samobójstwo. W naszym garażu.
Zabił   się   z   broni   myśliwskiej.   To   brzmi   jak   najbardziej   przesadna   gra   Clue   w
dziejach, ale taka jest prawda. 

Taka jest rzeczywistość. 

A my musimy nauczyć się sobie z nią radzić. 

–   Nic   mi   nie   jest   –   mówię,   a   potem   powtarzam.   –   Postaram   się   bardziej   na
egzaminie końcowym. 

Wpatruje się we mnie. Jej oczy są pełne tego paskudnego współczucia. 

– Czy jest coś jeszcze? – pytam. 

– Nie, to… to wszystko, Alexis – odpowiada. – Dziękuję. 

Wracam   do   stolika.   Czuję   na   sobie   spojrzenia   pozostałych   uczniów,   moich
przyjaciół, moich kolegów. Większość z nich znam przynajmniej od szóstej klasy.
To  z nimi założyłam  w ciągu ostatnich czterech lat Klub Matematyczny, Zespół
Olimpijskich Naukowców czy Kółko Fizyków. A teraz wszyscy pewnie myślą jaka to
muszę być zimna i bezduszna, żeby mówić takie rzeczy. Jakbym miała to gdzieś.

background image

Jakbym w ogóle nie kochała brata skoro potrafię bez zająknięcia powiedzieć, że
nie żyje. 

Siadam   i   chowam   obraźliwy   test   do   plecaka,   po   czym   próbuję   stawić   czoła
przyjaciołom. Co okazuje się być czymś niemożliwym. 

Oczy   Jill   lśnią   od   łez.   Nie   mogę   na   nią   patrzeć,   w   przeciwnym   razie   zacznie
szlochać.   Co   mogłoby   wywołać   podobne   reakcje   u   reszty   dziewczyn   w   klasie,
ewentualnie   z   wyjątkiem   El.   Ponieważ   histeryczny   kobiecy   płacz,   w
przeciwnieństwie do samobójstwa, jest zdecydowanie zaraźliwy. 

Mogłabym wyjść, myślę. Mogłabym po prostu stąd odejść, pójść korytarzem w
dół, wyjść ze szkoły, prosto na zimne 21-stopniowe popołudnie i zrobić dwanaście
mil   do   domu   na   pieszo.   Zamarznięcie   na   śmierć   byłoby   lepsze   niż   to.   Panna
Mahoney puściłaby mnie. Nie miałabym kłopotów. Ale właśnie dlatego, że nie
chcę ich mieć, nie mogę wyjść. 

Nie chcę specjalnego traktowania, nie z takiego powodu. 

Więc podnoszę karty i staram się, co mi zupełnie nie wychodzi, uśmiechać się, po
czym mówię, najbardziej wymuszonym beztroskim tonem, na jaki mnie stać – No
dobrze, to na czym skończyliśmy?

Ach, tak. Trzy asy. 

– Lex… – mówi El. – Jaką dostałaś…

Wskazuję na Stevena. – Ty chyba miałeś sprawdzać. 

Kręci głową. – Pasuję. – Tym razem to, co ma wypisane na twarzy to coś więcej niż
chce powiedzieć. O wiele więcej. Ale nie wie, czy należy to do jego obowiązków,
pocieszanie mnie. Nie ma pojęcia jak mnie pocieszyć. Więc pasuje. 

Spoglądam na El. Nie patrzy mi w oczy, ale wzrusza jednym ramieniem i wpatruje
się w swoje paznokcie, jakby była znudzona. – Mam kiepską rękę, pamiętasz?

– Beaker? – podpowiadam. 

Jill   kiwa   głową,   bierze   drżący   oddech   i   przesuwa   większość   jej   pozostałych
Skittlesów na środek stołu. – Wchodzę w to – mówi. 

background image

Nie ma nic. Tylko parę królów. 

Odkładam   karty,   asami   do   góry.   Więc   hura,   wygrałam   wszystkie   cukierki.   Ale
jednocześnie mam wrażenie, że straciłam coś o wiele ważniejszego.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 3

Dzieje się to późną nocą. 

To typowa noc, jak każda po Ty’u. Jestem w pokoju na dole, w piżamie wyleguję
się na opuszczonym szezlongu taty. Mama jest w salonie na górze i nadal ma na
sobie pielęgniarski fartuch. Siedzi na kanapie i czyta Kiedy złe rzeczy zdarzają się
dobrym ludziom
. Podkreśla tekst co kilka linijek, co w sumie robi z wszystkimi
książkami, jakie dają nam ludzie, oczywiście książkami tego rodzaju. Jakby każda
rzecz, jaką mówił autor, była skierowana bezpośrednio do niej. Ale przynajmniej
nie płacze. I nie nawija o duchach. Funkcjonuje normalnie. 

Więc zostawiłam ją tak, analizującą tekst i spędziłam większą część ostatnich kilku
godzin, chrupiąc lekko przypalony popcorn z mikrofalówki i przewijając reklamy
na   odtwarzaczu   wideo   podczas   oglądania  Kości.   Planuję   oglądać   powtórki
drugiego sezonu aż będę zbyt zmęczona, żeby śledzić fabułę i tym samym zbyt
zmęczona,   aby   w   kółko   odtwarzać   w   głowie   niewielką   klęskę   dziejszej   analizy
matematycznej. 

Ten wieczór to chyba tylko kolejno następujące po sobie niesmaczne zwłoki. 

Staram się uodpornić na widok śmierci. Myśleć o nas, o wszystkich żyjących na
ziemi sworzeniach, jak o mięsie. Kwaśnym mleku. Zielonej brei. O czymkolwiek. O
czymś co, tak czy siak, kiedyś zgnije. Nie wiem dlaczego, ale to pomaga mi widzieć
śmierć jako coś nieuchronnego, nieuniknionego i pewnego. 

Tak, zdaję sobie sprawę, że to popieprzone. Ale robisz to, co robić musisz. 

I   wtedy   dzieje   się   to.   Dokładnie   o   22.11,   kiedy   kończę   oglądać   siedemnasty
odcinek, czuję zapach wody kolońskiej mojego brata. 

Bardzo wyraźnie czuję. 

POCZUJ MNIE, mówi. NADCHODZĘ. 

Nie   mam   czasu   tego   przetwarzać.   Gdybym   mogła   zatrzymać   się   i   to
przeanalizować,   wtedy   pewnie   znlazałabym   jakieś   logiczne   wytłumacznie,   bo
przecież   butelka   wody   kolońskiej   znajduje   się   bliżej   miejsca,   w   którym   siedzę

background image

(piwnica,   w   przybliżeniu   tylko   piętnaście   stóp   od   łazienki)   niż   moja   mama
wczorajszej nocy, gdy poczuła ten zapach w kuchni na górze. Łatwo byłoby to
wytłumaczyć. 

Ale nie mam na to czasu. Bo właśnie wtedy na ułamek sekundy odwracam wzrok
od telewizora, żeby sprawdzić godzinę na telefonie, a kiedy podnoszę oczy…

Jest tam. 

Stoi przy drzwiach do swojego pokoju, ubrany w ulubione dżinsy i białą koszulkę. 

Ty. 

No chyba nie. 

Krzyczę i rzucam w niego telefonem. 

Znika, zanim komórka go dosięga. Jest jak błyskawica na niebie, pojawia się i po
chwili już go nie ma. Mój telefon z okropnym chrzęstem mocno uderza o ścianę. 

– Lexie? – woła moja mama z góry, jej głos tłumią warstwy drewna i dywanu. – Co
to było?

Nie mogę złapać tchu. 

Ty. 

– Lex? – raz jeszcze woła mama. 

–   Nic   mi   nie   jest   –   odkrzykuję.   –   Wszystko   gra…   –   Zmuszam   się,   żeby   wstać.
Podchodzę do ściany i zbieram komórkę. Ręce trzęsą mi się, gdy próbuję ocenić
szkody,   i   to   nie   tylko   dlatego,   że   widziałam   Ty’a.   Dlatego,   że   zepsułam   swój
telefon. 

Ponieważ   w   komórce   jest   coś,   czego   nigdy   nie   chcę   stracić.   Czego   nie   mogę
stracić. Nigdy. 

Naciskam przycisk zasilania i wpatruję się w pęknięty czarny ekran. Spojrzeniem
odpowiada mi moje własne pęknięte odbicie. Wyglądam jak kompletna wariatka. 

Ekran miga. 

background image

Włącza się. Resetuje. 

Zamykam oczy na kilka sekund. Proszę, myślę. Proszę. 

Jakimś cudem, oprócz pękniętego ekranu, z telefonem wszystko wydaje się być w
porządku.   Przewijam   wiadomości,   w   tą   i   z   powrotem,   przewijam   setki
zaniepokojonych  esemesów, które  dostałam  w ciągu  ostatnich sześciu tygodni,
esemesów typu ’przykro mi to słyszeć’ albo ’modlę się za ciebie i twoją rodzinę’, aż
do esemesa z dwudziestego grudnia. 

Z nocy, gdy Ty umarł. 

Nadal tu jest. 

Wzrok mi się zamazuję, więc nie widzę słów, ale nawet nie muszę już ich widzieć.
Nie   wiem   dlaczego,   naprawdę,   ale   myśl   o   utarcie   tej   wiadomości   sprawia,   że
wpadam w panikę. Nigdy jej nie stracę. Będzie rozbrzmiewać w mojej głowie do
końca mojego życia. 

Pozwalam sobie na oddech. Jakiekolwiek próby poukładania sobie w głowie tego,
co się przed chwilą wydarzyło zajmie mi dwa lub trzy dobre, głębokie wdechy. 

Tyler. 

Ty. To słowo jest jak uderzenie serca. 

Wpatruję się w punkt, w którym stał. – Ty – szepczę. 

Ale pokój jest pusty. 

Mojego brata tutaj nie ma.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

9 LUTEGO

To nie ma sensu. 

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty’a. 

Nie. 

To nie było prawdziwe. 

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty’a szczęśliwego. 

Okej,   więc   Ty   nigdy   nie   wydawał   się   być   nieszczęśliwy,   naprawdę,   nie   tak
nieszczęśliwy, jak musisz być, żeby

Było z nim coraz lepiej

Było z nim dobrze. Był…

Jasne, czasami był smutny. Ale czy nie wszyscy czasami się smucimy?

Miał swoje powody, żeby zrobić to, co zrobił. Mogło chodzić o: 

tatę

Megan

tę dziewczynę, Ashley

jego głupich przyjaciół – zapalonych sportowców

mamę

mnie

to uczucie, jakby nikogo nie było, nie dla niego

ogólną beznadziejność życia

Ale z drugiej strony, życie gryzie w tyłek większość z nas. A wszyscy nie opuszczają
tego świata za pomocą kulki w piersi. 

Powinnam dać sobie z tym spokój. 

background image

Ostatni raz, kiedy widziałam Ty’a szczęśliwego, ale tak naprawdę szczęśliwego,
miał   miejsce   w   noc   potańcówki   dla   odwiedzających   szkołę   absolwentów.   11
października. Zaprosił pewną dziewczynę, a ona się zgodziła. Pojechał po nią o 20-
tej. Pierwsza część jego radości, jaką pamiętam, to chyba godzina 19.15, kiedy
pojawił się za moimi plecami w łazience, odbijając się w lustrze, gdy kończyłam
makijaż. 

Powiedział, że ładnie wyglądam. 

Skrzywiłam się na niego, bo nienawidzę makijażu. Nienawidzę nosić soczewek.
Nienawidzę tego całego licealnego tanecznego widowiska, serio, towarzyszącej
temu   otoczki   dramatu,   niewygodnych   stroi,   zdjęć   z   nieszczerymi   uśmiechami   i
słabego ponczu, który wszyscy popijają, żeby tylko ze sobą nie rozmawiać. Dostaję
napadów klaustrofobii wśród dużych grup ludzi – chodzi o to, jak ciężkie staje się
powietrze, gdy tak wiele ciał na ciebie naciska ze wszystkich stron. Muszę mieć
swoją własną przestrzeń. Muszę mieć czym oddychać. 

Ale   Steven   stwierdził,   że   tańce   są   rytuałem   inicjacyjnym,   i   nawet   jeśli   są   w
pewnym sensie torturą, to zło konieczne. 

– Idziemy, więc będziemy mieli dowód, że choć raz byliśmy młodzi – powiedział. 

Tak naprawdę to myślę, że po prostu chciał zobaczyć mnie w sukience. 

W każdym razie, Ty powiedział, że wyglądam ładnie. 

– Yhym. Czego chcesz? – zapytałam podejrzliwie. 

– Potrzebuję twojej pomocy – powiedział. – To ważne, Lex, a nie poradzę sobie bez
ciebie. Proszę. 

Nasze   spojrzenia   spotkały   się   w   lustrze.   Mieliśmy   takie   same   oczy   (po   tacie),
orzechowe ze złotą otoczką wokół źrenic. Mieliśmy takie same nosy (po mamie), z
taką  samą   niewielką   wypukłością   na   grzbiecie.   Mieliśmy   takie   same  brązowe,
kręcone włosy, które zawsze dobrze wyglądały na głowie Ty’a z pomocą masy
produktów, a dziko na mojej głowie, ponieważ nie zadawałam sobie trudu, żeby je
ujarzmić. 

Ilekroć spojrzałam na mojego brata, uderzała mnie myśl, że tak jakby był moją
nieco lepszą kopią, w każdym razie jeśli chodziło o wygląd. 

background image

Miał tak poważny wyraz twarzy, że natychmiast się poddałam. 

– Okej, nie ma sprawy – powiedziałam. – O co chodzi?

Uniósł rękę, w której trzymał pęsetę mamy. – Musisz pozbyć się mojej monobrwi. 

Odepchnęłam go. – Fuj! Nie ma mowy! Nie biorę odpowiedzialności za cokolwiek
związanego z higieną. 

– Proszę! – błagał. 

– Sam to zrób!

– Próbowałem. Nie potrafię. Nie wiem, jak to zrobić!

– Mają salony od takich rzeczy, prawda?

– Teraz już na to za późno. Muszę po nią pojechać za niecałą godzinę. Proszę cię,
Lex. Wyglądam jak Bert z Ulicy Sezamkowej. Musisz mi pomóc. 

A potem zrobił oczy szczeniaczka. I skończyło się na tym, że podgrzewałam mały
pojemniczek z woskiem, którego sama używam do robienia własnych brwi – też
wyglądałabym jak Bert, gdybym pozostawiła je naturze. I może nie koncentruję
się na swoim wyglądzie jakoś bardzo, ale pamiętam, że gdy w dziewiątej klasie
Jamie   Bigelow   nazwał   mnie   włochatym   jaskiniowcem,   to   po   tym   zdarzeniu
zaczęłam skubać, golić i generalnie torturować siebie w imię kobiecości. 

Ty usiadł na blacie w łazience, a ja dokładnie rozprowadziłam wosk między jego
oczami.   Przycisnęłam  plaster   i  przygładziłam  go   zgodnie z  kierunkiem   wzrostu
włosków. Ty mocno zacisnął ręce na krawędzi blatu i wziął głęboki oddech. 

– Ufam ci – pamiętam, że tak powiedział. – Nie każ mi wyglądać jak dziwadło. 

–   I   tak   już   wyglądasz   jak   dziwadło   –   powiedziałam,   ale   on   i   tak   wiedział,   że
żartuję. – Dobra, policzę do trzech…

Ale jednak nie policzyłam. Po prostu oderwałam plaster. 

Ty odchylił się na blacie do tyłu, wyjąc i trzymając się za twarz. 

– Au! – wrzasnął. – Ty pokręcona suko!

background image

Byłam zszokowana. Ty nie przeklinał. Żadne z nas tego nie robiło. Kiedy byliśmy
dziećmi,   mama   zawsze   beształa   nas,   kiedy   instynktownie   łagodziliśmy
przekleństwa: do licha, kurde, psiakrew, popapraniec, tyłek, popierniczony i tak
dalej. Jeśli oznaczały te same wyrazy, wtedy mama zwykle nas łajała, dlaczego
tak w ogóle mówimy? Takie wykłady chyba na nas działały, ponieważ ani ja ani Ty
nie moglibyśmy używać przekleństw bez odpowiedniego przekonanania. Chodzi o
to, że brzydkie słowa z naszych ust brzmiały na wymuszone i nienaturalne. 

Więc, wow. Pokręcona suka. Nikt wcześniej nie nazwał mnie suką. Co wcale mi się
nie podobało. 

–   Popapraniec!   –   Odkrzyknęłam   w   czymś   w   rodzaju   reakcji   odruchowej.   –
Kretyński osioł!

– Sadystyczna, wredna jędza!

– Mażący się dzieciuch!

– Porywaczka włosów!

– Palant! – krzyknęłam niezręcznie. 

Po chwili zaczęliśmy się śmiać. Mocno. Śmialiśmy się i śmialiśmy, łapiąc się za boki
i   prawie   płacząc.   Śmialiśmy   się,   aż   rozbolały   nas   brzuchy.   Potem   oboje
westchnęliśmy,   a   Ty   potarł   twarz.   Wróciliśmy   do   lustra,   żeby   zobaczyć   efekty
mojej pracy. 

Która zbyt dobrze mi nie poszła. 

Włosy zniknęły – to prawda – ale teraz między brwiami Ty’a wyróżniał się wściekle
jasnoróżowy pasek skóry. Wyglądał jakby zaatakował go neonowy zakreślacz. 

– Ups – parsknęłam. 

– Lex… – powiedział. – Coś ty mi zrobiła?

Powiedziałam mu, że jutro będzie wyglądał lepiej. 

Rzucił mi spojrzenie. 

A potem powiedział mi, jak bardzo podobała mu się dziewczyna, którą brał na
potańcówkę – Ashley, powiedział, jak miała na imię – i jak chciał jej zaimponować,

background image

a ja w zasadzie właśnie zrujnowałam mu życie. 

–   Spokojnie,   nie   denerwuj   się.   –   Chwyciłam   wacik   i   posmarowałam   czerwone
miejsce   między   brwiami   Ty’a   kojącym   olejkiem,   który   stosowało   się   po   użyciu
wosku. 

Okazało się jednak, że łagodzący olejek, niestety, nie zasługiwał na swoją nazwę.
Czekaliśmy 10 minut po jego nałożeniu, a twarz Ty’a wciąż wyglądała, jakby ktoś
naznaczył go między oczami gorącym żelazem. 

Staraliśmy   się   to   schłodzić.   Próbowaliśmy   balsamu.   Użyliśmy   nawet   kremu   na
hemoroidy, co było jednym z moich genialnych pomysłów, ale po tym jego twarz,
jeśli już, stała się jeszcze bardziej różowa. 

– Lex – powiedział. – Chyba muszę cię teraz udusić. 

Żartował. Tak na pół. 

– Jest jeszcze jedna rzecz, jaka nam pozostała – powiedziałam z powagą. 

Chwyciłam z blatu buteleczkę z podkładem. 

Nie walczył z tym. Stał nieruchomo, kiedy ostrożnie nakładałam między jego brwi
warstwę Clinique Stay-Matte Oil-Free.  Ten  odcień  był trochę za  jasny dla  jego
skóry, ale lepsze to niż róż. Musiałam też pokryć dużą część jego czoła, więc i tak
zmieszało się ze skórą. 

– Cóż, teraz czuję się całkowicie zniewieściale – powiedział, kiedy skończyłam. 

– Zamknij się albo zaraz wyciągnę szminkę – zażartowałam, po czym Ty pobiegł
na dół, aby spryskać się wodą kolońską i dokończyć szykowanie się. Kilka minut
później   z   pracy   wróciła   mama,   i   zanim   wyszliśmy   ustawiła   nas   przy   drzwiach
frontowych do zdjęcia. 

– Jakie ja mam piękne dzieci – pamiętam, że tak powiedziała. Ty zarzucił rękę
wokół   mojej   szyi,   a   ja   oparłam   głowę   na   jego   ramieniu.   Uśmiechnęliśmy   się.
Rozbłysła lampa błyskowa. Mama odwróciła się, żeby wyciągnąć coś z torebki i w
tym momencie Ty nagle pocałował mnie w policzek. Był to ten obrzydliwy rodzaj
buziaka z dużą ilością śliny, więc odepchnęłam go i uderzyłam w ramię. 

– Spadaj, bachorze – powiedziałam, wycierając policzek. 

background image

Mama podała mu kluczyki do samochodu. 

– Północ – powiedziała. 

– Tak jest, kapitanie – odpowiedział. 

Mama   zmrużyła   oczy,   wpatrując   się   w   jego   twarz.   –   Czy   ty…   masz   na   sobie
makijaż?

Ty wzruszył ramionami, jakby nie miał pojęcia, o czym mówiła. 

– Cóż, ładnie wyglądasz – powiedziała po dłuższej chwili. 

I tak właśnie było. Garnitur pasował na niego idealnie, a on sam czuł się w nim
pewnie.   Nie   powiedziałam   mu   tego,   bo   byłam   jego   siostrą   i   dziwnie   by   to
zabrzmiało.   Ale   wyglądał,   pomyślałam   wtedy,   jakby   wreszczie   poczuł   się
komfortowo we własnej skórze. Był zrelaksowany. Gotowy, aby być sobą. 

– Bądź dżentelmenem – powiedziała mama. 

– Oczywiście, proszę pani. – Uśmiechnął się, zasalutował jej i po chwili już go nie
było. Mama odwróciła się do mnie z grymasem rodzicielskiej nostalgii wypisanym
na twarzy. 

– Moje dzieciaczki dorastają – westchnęła. 

Przewróciłam oczami i chwilę później do drzwi zapukał Steven, żeby mnie zabrać i
zdobyć dowód, że tak, ten jedyny raz, byliśmy młodzi. 

Nie   potrafię   przypomnieć   sobie   całej   potańcówki,   ale   pamiętam,   że   gdy
dotarliśmy   na   stołówkę,   która   udekorowana   była   srebrnymi   serpentynami,
niebieskimi   i   białymi   balonami   z   helem   i   stroboskopowymi   światłami,   Steven
chwycił   mnie   za   rękę   i   obrócił,   żeby   lepiej   mi   się   przyjrzeć.   Miałam   na   sobie
sukienkę z zielonej satyny ozdobioną czarną koronką. Nie miała ona rękawów i
kończyła się przed kolanami, a talię opinał wąski pasek. 

– Wyglądasz jak równanie Eulera – wymruczał, omiatając mnie wzrokiem z góry
na dół. 

Tłumaczenie z kujońskiego: równanie Eulera jest uważane za najdoskonalszy wzór,
jaki   kiedykolwiek   napisano.   Czyli,   to   znaczyło,   że   wyglądałam   skromnie,   ale

background image

elegancko. Pięknie. 

– Dziękuję – odpowiedziałam, rumieniąc się. Starałam się wymyślić jakiś podobny
komplement, może coś z ogólnej teorii względności albo coś o równaniu Callan-
Symanzik, ale ostatecznie powiedziałam, – Wyglądasz świetnie. Serio. 

Steven uśmiechnął się. Jest przystojnym chłopakiem, ma brązowe oczy, złocisto-
brązowe   włosy   i   poprawione   ortodontycznie   białe   zęby,   ale   ludzie   wokół   nas
zwykle tego nie widzą. Widzą, jak podekscytowany staje się na zajęciach z fizyki.
Widzą kalkulator wystający z tylnej kieszeni jego spodni. Widzą jego okulary. 

Steven uniósł moją dłoń do swoich ust i ucałował delikatnie. – Chodź, moja pani –
powiedział. – Zatańczmy. 

Poruszaliśmy   się   niezręcznie   na   parkiecie   przez   jakąś   chwilę,   ale   potem   na
potańcówkę przyszły Beaker i Eleanor ze swoimi randkami. Pogadaliśmy trochę i
pożartowałyśmy sobie po dziewczyńskiemu z fryzur i sukienek innych dziewczyn,
hipokrytycznie podziwiałyśmy stroje innych i odebraliśmy zdjęcia zdrobione dla
przyszłych pokoleń, i jeszcze trochę tańczyliśmy. 

I   to   jest   właśnie   część,   którą   pamiętam   doskonale.   Tańczyłam   ze   Stevenem
wolnego i pozwoliłam sobie oprzeć głowę o jego klatkę piersiową, gdzie czułam
bicie jego serca. Z głośników leciała piosenka Christiny Perri, 'A Thousand Years'.
Śmialiśmy się z niej, z tego jak kiepska była, jak skrajnie sentymentalna, kilka razy
zażartowaliśmy ze 'Zmierzchu'. Ale potem wkręciliśmy się w taniec. Steven trzymał
dłonie na moim krzyżu, twarz ukrył z zagłębieniu mojego ramienia, gdzie jego
oddech   parzył   mi   skórę.   Była   to   chwila   nagłej   euforii.   Pasujemy   do   siebie,
pomyślałam. Idealnie. 

To było jak równanie Eulera. 

Uniosłam głowę, a on uniósł swoją. Nasze oczy się spotkały. Nasze nogi ocierały
się o siebie, gdy kołysaliśmy się powoli w rytm piosenki. 

– *Darling, don’t be afraid, I have loved you for a thousand years – śpiewała
Christina Perri. – I’ll love you for a thousand more. 

*(Kochanie, nie bój się, kochałam Cię przez tysiąc lat. Będę Cię kochać przez następny tysiąc, przyp. tłum.) 

Zaraz, pomyślałam. Chwila. 

background image

Miałam całe życie przed sobą, studia, karierę i dorosłość, a to nie był odpowiedni
czas na ’bycie zakochanym’ w kimkolwiek. Byliśmy na to za młodzi. 

Hormony, to mogłam zrozumieć. Randkowanie, wygłupianie się i odkrywanie, jak
to jest całować i być całowanym, wszystko to miało sens. Ale to – to jak czułam się
wtedy w ramionach Stevena – wyglądało na coś większego niż tylko hormony. 

O wiele, wiele większego. 

Zacisnęłam ramiona wokół szyi Stevena i pochyliłam głowę. Jego serce, w miejscu
w którym oparłam policzek o jego pierś, biło szybko. 

Tak jak i moje. 

Przypadkowo rozejrzałam się po sali i zobaczyłam Ty’a, jakieś dziesięć stóp dalej,
tańczącego z dziewczyną – Ashley, jak wtedy założyłam. Nie widziałam jej twarzy,
tylko tył jej bladoróżowej sukni zamiatającej podłogę i złote włosy, opadające w
wzburzonych   falach   na   jej   ramiona.   Ale   za   to   Ty   widziałam   doskonale.   Miał
zamknięte oczy, a dłońmi obejmował biodra dziewczyny, kiedy się poruszali. Nie
uśmiechał się, ale na jego twarzy błąkało się ciche zadowolenie. Spokój. 

Wyglądał na tak szczęśliwego, jak go jeszcze nigdy nie widziałam. 

Potem,   jakby   wyczuł,   że   na   niego   patrzę,   otworzył   oczy   i   zauważył   mnie.
Uśmiechnął się szeroko. Suka, powiedział bezgłośnie. 

Także się wyszczerzyłam, po czym wskazałam na miejsce między moimi brwiami.
Masz na sobie makijaż? poruszyłam bezdźwięcznie ustami. 

Subtelnie pokazał mi środkowy palec. 

Roześmiałam   się   głośno,   przec   co   Steven   odsunął   się   i   zapytał,   –   Co   cię   tak
śmieszy?

– Nic takiego – powiedziałam, starając się powstrzymać chichot. – Mój brat to
idiota. 

Steven   odwrócił   się   i   kiwnął   Ty’owi   głową   w   stylu   ’co   tam,   stary’,   na   co   Ty
odpowiedział tym samym. 

Faceci i ich kody. 

background image

– Lubię twojego brata – powiedział Steven. 

–   On   też   cię   lubi.   –   Uśmiechnęłam   się,   bo   taka   była   prawda   –   Ty   całkowicie
zaakceptował   Stevena,   jako   mojego   chłopaka.   –   Koleś   jest   w   porządku   –
powiedział mi kiedyś. – Działa na ciebie. – I wtedy tak było. Działał na mnie. 

Dźwięki   skrzypiec   wzrosły   do   ostatecznego   crescendo   i   umilkły.   Przestaliśmy
tańczyć i wpatrywaliśmy się w siebie. 

– Co teraz? – zapytał Steven. 

– Teraz napijemy się tego kiepskiego ponczu – zażartowałam i pociągnęłam go do
stołu. 

Reszty   zabawy   nie   pamiętam.   Przepadła   gdzieś   tam,   wraz   ze   wszystkimi
pozostałymi,   mało   znaczącymi,   mijającymi   sekundami   mojego   życia.   Ze   mną.
Ty’em.   Stevenem.   Przemijaniem.   Nie   wiedziałam,   że   mam   rozkoszować   się   tą
chwilą na parkiecie, aby później zrozumieć jak piękne i kruche to było, jak ulotne.
Kiedy   Ty   był   szczęśliwy.   Kiedy   wszyscy   byliśmy   szczęśliwi.   Byliśmy   razem,
bezpieczni. 

Nie wiedziałam.

Po prostu nie wiedziałam.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 4

Biuro   Dave’a   znajduje   się   w   jednym   z   tych   nijakich   ośrodków   handlowych   w
centrum   miasta   –   wiecie   jakie   miejsce   mam   na   myśli;   takie,   gdzie   idąc
korytarzami,   odczytujesz   nazwiska   prawników,   księgowych   i   agentów
nieruchomości   znajdujące   się   na   identycznych   tabliczkach   umieszczonych   na
identycznych drzwiach, aż docierasz do tabliczki, która głosi DAVID HARRINGTON,
TERAPIA   MAŁŻEŃSKA   I   RODZINNA,   PORADNICTWO   RODZINNE   NOWA
NADZIEJA

Jakiś miesiąc temu, kiedy z wielkim trudem po raz pierwszy szłam do gabinetu
Dave’a, spodziewałam się zobaczyć tam te same szare ściany i berberyjski dywan
jak na korytarzu, ale wtedy drzwi otworzyły się ukazując odjechaną poczekalnię
zapełnioną akwariami i mieszanką lamp lawowych; był tam też stolik do kawy, na
którym   stał   zestaw   tańczących   laleczek   hula,   a   na   ścianie   prezentowała   się
imponująca, należąca do Dave’a kolekcja vintagowych butelek po sosie tabasco.
Najlepszy jednak był największy zbiór komiksów (z rodzaju tych, które pojawiają w
sekcji  z żartami  i krzyżówkami  w gazecie), na jaki  kiedykolwiek się natknęłam.
Spędziłam   dziecięć   minut   przeglądając   starą   kolekcję   klasycznych  Fistaszków.
Charlie   Brown   próbujący   kopnąć   piłkę.   Lucy   zabierająca   mu   ją   spod   nóg.
Wściekłość   Charliego.   Śmiałam   się   wtedy   z   biednego   Charliego   i   dziwnie   się
czułam robiąc to, ponieważ Ty nie żył wtedy od dwóch tygodni. 

W tamtym momencie ze swojego gabinetu wyszedł Dave. Sądząc po poczekalni
myślałam,   że   będzie   hipisem   albo   jakimś   ekscentrycznym   dziwakeim,   ale
zobaczyłam faceta w koszuli w kratę i idealnie wyprasowanych spodniach khaki;
miał zadbaną brodę i siwiejące, krótko obcięte blond włosy, zaczesane na jedną
stronę zbyt dużą ilością żelu. Wyciągnął do mnie rękę. 

– Lexie, jak sądzę – powiedział. – Jestem Dave. 

Musiałam   wyglądać   na   zaskoczoną,   bo   po   chwili   powiedział,   –   Przepraszam.
Wolisz,   aby   zwracać   się   do   ciebie   Alexis?   Kiedy   spotkałem   się   z   twoją   mamą
nazywała cię Lexie. 

– Rozmawiałeś z moją mamą? Osobiście?

background image

– Tak, krótko – odpowiedział. – Chciała zapoznać mnie z sytuacją. 

Nie   potrafiłam   wyobrazić   sobie   mojej   mamy   w   tym   miejscu;   siedzącej   tu   ze
skrzyżowanymi nogami obok tancerek hula i ściany ostrego sosu, czekającej na
swoją kolej, aby opowiedzieć temu mężczyźnie o swoim martwym synu i smutnej
córce. 

– A więc – powiedział Dave, wskazując wnętrze swojego gabinetu, gdzie czekały
wielka kanapa w kratę i pudełko chusteczek. – Wejdź. 

Zawahałam się. – Słuchaj, może to nie jest aż tak dobry –

- W zasadzie jestem tutaj, aby słuchać, Alexis – powiedział, przerywając mi. – Jeśli
chcesz porozmawiać. Spróbuj. 

Dave to dobry facet. Jeszcze nie rozgryzłam, co było w nim naprawdę dobre, poza
byciem mylnym sposobem dla mojej mamy, aby mogła poczuć, że robi coś dla
mnie w tym trudnym czasie. Jakby życie nie miało teraz zacząć być absolutnie do
dupy bez względu na wszystko. Ale w sumie nieważne. Mój brat nie żyje. Niewiele
mówię, nie spotykam się z przyjaciółmi, nie jestem tą normalną, radosną Lexie,
jakiej wszyscy się spodziewają. 

Więc najwidoczniej powinnam pójść na terapię. 

Dzisiejszego popołudnia siedzę w gabinecie Dave’a przez pełne trzydzieści minut
zanim jestem w stanie wymyślić coś produktywnego do powiedzenia. Jak dotąd
mu to nie przeszkadzało – pozwalał mi mówić, kiedy byłam gotowa – ale dzisiaj
widzę, że coś chodzi mu po głowie, jakby chciał rozgryźć twardy orzeszek mojej
psychiki. 

Mnie też coś chodzi po głowie, ale mu tego nie mówię. 

Chociaż   chcę.   Te   ostatnie   kilka   dni   były   naprawdę   trudne.   Ciągle   myślę,   że
musiałam   zwariować.   Coś   w   tym   delikatnym   mózgu   musiało   pęknąć   pod
wpływem   tego   całego   emocjonalnego  obciążenia.   Oficjalnie  oderwałam   się   od
rzeczywistości. 

Bo przecież Ty nie żyje. 

Odszedł. I nigdy nie wróci. 

background image

To,   co   widziałam   tamtej   nocy   musiało   być   halucynacją   albo   częścią   załamania
nerwowego albo snem na jawie. 

Wydawało się prawdziwe. 

Ale nie mogło takie być. 

Tak   czy   siak,  mądrym   posunięciem   byłoby   powiedzenie   o  tym   Davowi.   Koniec
końców,   ma   płacone   za   słuchanie   mnie.   Racjonalnie   myśląc   jest   odpowiednią
osobą do rozmowy: obiektywny, powściągliwy, rozsądny. Po to właśnie powinna
być terapia: aby rozdmuchać szaleństwo. Aby poczuć się lepiej. Współpracować. 

Ale co mam powiedzieć?  A, tak, cztery noce temu w piwnicy widziałam ducha
mojego martwego brata. 

Na co Dave odpowie: Och, to bardzo ciekawe, Alexis; zaraz przepiszemy ci jakieś
fajne pigułki. 

A   więc,   Dave   pyta   mnie   jak   się   mam,   odpowiadam,   że   wszystko   u   mnie   w
porządku. Co nie jest prawdą. Pyta, jak minął mi tydzień, opowiadam, że dobrze.
Co, definitywnie, nie jest prawdą. 

Kiedy   Dave   przyszpila   mnie   spojrzeniem   swoich   miłych,   niebieskich   oczu,   w
gabinecie panuje cisza. Ja w tym czasie bezmyślnie podwijam krawędź dywanika
czubkiem tenisówki. 

W końcu Dave mówi, – Mam nadzieję, że już nie gniewasz się o to, co stało się w
zeszłym tygodniu. 

Wpatruję się w niego beznamiętnie kilka sekund zanim sobie przypominam. No
tak. Zeszły tydzień. 

Racja. W zeszłym tygodniu mieliśmy małą sprzeczkę. 

Ponieważ powiedziałam mu o dziurze w mojej piersi. O tym, że czuję się jakbym
zaraz  miała umrzeć, kiedy  to  się  dzieje.  Jak przerażona jestem  myślą, że  takie
momenty będą przychodzić coraz częściej, będą trwać coraz dłużej, aż jedyne, co
będę czuła to ta dziura, która pewnego dnia pochłonie mnie na dobre. 

Pomyśłam,  że   wykazałam  się  odwagą  wyznając  to.   Próbowałam  się  przed nim
otworzyć. Starałam się robić to, co powinno się robić. 

background image

Chciałam, żeby Dave powiedział mi, że ta dziura jest okropna, tak, absolutnie, ale
to normalne, i z czasem będzie lepiej, nie gorzej, a ja nie umrę, przynajmniej nie w
najbliższej i dalszej przyszłości. Przez jakiś czas będę cierpieć, ale będę też żyć. 

A wtedy spróbowałabym mu uwierzyć. 

Ale powiedział coś innego, – Możemy przepisać ci na to lekarstwa. 

Zaczął   opowiadać   o   SSRI*   i   cudownym   działaniu   Xanaxu;   że   może   powinnam
zacząć  od Valium, które  uprzejmie  nie uzależnia.  Wpatrywałam   się  w  niego  w
milczeniu, dopóki nie skończył poetyzować o prochach. Po chwili zapytał, – Co ty
na to?

*(SSRI – Selektywne inhibitory wychwytu zwrotnego serotoniny – leki przeciwdepresyjne, przyp. tłum.) 

Powiedziałam, – Chcesz, żebym brała antydepresanty?

Odpowiedział,   że   antydepresanty   w   połączeniu   z   tradycyjną   terapią   tworzą
naprawdę efektywną kombinację. 

Zapytałam więc, – Uważasz, że mam depresję?

Zakaszlał. – Myślę, że przeszłaś przez coś bardzo trudnego, a lekarstwa mogą to
trochę ułatwić. 

– Rozumiem. Czytałeś kiedyś książkę Nowy wspaniały świat? – zapytałam. 

Zamrugał kilka razy. – Nie. Raczej nie. 

– Jest o takim społeczeństwie w przyszłości, w którym wymyślono narkotyk zwany
somą; dzięki niemu wszyscy byli szczęśliwi – wyjaśniłam. – Soma miała za zadanie
wszystko naprawiać. Nie jesteś zadowolony z pracy? Nie ma problemu. Weź somę
i niczym się nie przejmuj. Twoja mama umiera? Weź trochę somy i zaraz poczujesz
się świetnie. 

– Alexis – powiedział Dave. – Próbuję ci pomóc. To, o czym mówisz, ta dziura w
piersi, to brzmi jak klasyczny opis ataku paniki –

- Ale rzecz w tym – mówiłam dalej, – że to futurystyczne społeczeństwo, gdzie
każdy chodzi naćpany, aby być szczęśliwym, przez cały czas, bez względu na to, co
się dzieje, jest okropne – potworne nawet – jest jak koniec człowieczeństwa. Bo

background image

my – ludzie – powinniśmy czuć, Dave. Mój brat umarł, więc powinnam coś czuć. 

Przerwałam,   nagle   pozbawiona   tchu.   Chciałam   powiedzieć   więcej.   Chciałam
wykrzyczeć, że Ty także brał antydepresanty, że brał je przez ponad dwa lata aż do
swojej śmierci, i jak wiele „dobrego” mu to dało. Chciałam wyznać Davowi swój
mały, ironiczny sekret: wiem, że powinnam czuć ból po stracie brata – żal, rozpacz,
czy jak to inaczej nazwać – że nawet chciałam to czuć, ale nie czułam. Poza tymi
momentami z dziurą w piersi, nie czułam kompletnie nic. 

Nie potrzebuję prochów, żeby uśmierzyć ból. 

– Rozumiem – powiedział Dave. 

– Boże, kiedy terapeuci zamienili się w dilerów? – powiedziałam, nadal poruszona.

Dave uśmiechnął się, jakby uznał moją obelgę za żartobliwą, a po chwili zaczął
mnie   uspokajać.   –   W   porządku,   Alexis,   nie   było   tematu.   Żadnych   prochów.   –
Wtedy także zaproponował mi pamiętnik. 

Pisanie jako alternatywa dla Xanaxu. 

– W tym tygodniu pisałam w dzienniku – informuję go. 

Wygląda na zaskoczonego, co jest nietypowe. – A o czym pisałaś?

Wzruszam ramionami. – O różnych rzeczach. 

Dave czeka, aż powiem coś więcej, ale kiedy tego nie robię, po prostu przechodzi
dalej   i   mówi,   –   Okej.   W   tym   tygodniu   chciałbym   porozmawiać   o   twoich
przyjaciołach. 

– W tej chwili nie mam przyjaciół – wymyka mi się. 

Unosi brwi. – Nie masz przyjaciół?

Ups. – Znaczy się, tak, mam przyjaciół, ale…

– Przestali się z tobą przyjaźnić? – pyta. – Czasami ludzie nie wiedzą jak zachować
się w takiej sytuacji –

-   Nie   –   wycofuję   się.   –   Nie,   są  świetni.   Tylko,  że…   to   chyba   ja  przestałam   się
przyjaźnić z nimi. 

background image

Dave wydaje z siebie krótkie hmm, jakby trafił na żyłę złota dla terapeutów. –
Dlaczego?

Poświęcam minutę, aby o tym pomyśleć. Cóż, jeśli chodzi o Jill to dusiła mnie
swoim   współczuciem.   Na   początku,   kiedy   Ty   umarł,   była   zawsze   i   wszędzie,
gdziekolwiek się odwróciłam; miała zmartwione i zaczerwienione od płaczu oczy.
– Trzymasz się? – pytała, w kółko i w kółko, i znowu. 

Nie, kretynko, myślałam. Nie trzymam się. Mój brat nie żyje

Ale   przebolewałam   to   i   odpowiadałam,   –   Tak,   jest   okej,   –   co   po   kilku   dniach
zamieniło się w niewielkie kiwnięcie głową, na co ona odpowiadała coś w stylu
„Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała” albo „Jestem tutaj, gdybyś chciała
pogadać”. Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że Jill naprawdę chciała, żebym
to zrobiła. Chciała, żebym porozmawiała z nią o Ty’u. O jego śmierci. O tym jak się
czułam w związku z tym. Nagle miałam nieodparte wrażenie, że Jill chciała, abym
płakała,   żeby   ona   mogła   być   ramieniem,   na   którym   mogłabym   się   wypłakać.
Chciała, abym się załamała, żeby mogła zbudować mnie od nowa. Chciała być
moją gwiezdną psiapsiółą, która przeprowadzi mnie przez najgorsze. 

Wiem,   że   prawdopodobnie   nie   jestem   zbyt   sprawiedliwa.   Kocham   Beaker.
Naprawdę. Znam ją od szóstej klasy, w której to byłyśmy najbardziej nerdowskimi
nerdami w klasie dla utalentowanych. Nocowałyśmy u siebie wzajmemnie setki
razy   i   przeprowadziłyśmy   wiele   długich,   poważnych   rozmów   trwających   aż   do
rana;   rozmawiałyśmy   o   życiu   i   jego   znaczeniu,   prawdopodobieństwie   istnienia
kosmitów i głupocie chłopców. Ale temat Ty’a to nie kolejna poważna rozmowa.
To moje całe zniszczone, pogmatwane życie. To ja. 

A ona nie może mnie naprawić. 

Niedobrze mi się robiło, kiedy patrzyłam jak się stara. Więc, po prostu powoli się
wycofałam. 

Mówię o tym wszystkim Davowi, a on kiwa głową. – A co z innymi przyjaciółmi? I
twoim chłopakiem?

–   Zerwaliśmy   kilka   tygodni   temu   –   mówię.   Zmiana   tematu,   –   Mam   też   drugą
przyjaciółkę,   Eleanor,   ale   z   nią   jest   łatwiej,   w   pewnym   sensie.   Unikała   mnie,
chociaż wyglądało to jakby starała się tego nie robić, oczywiście. Wydaję mi się, że

background image

odkąd to się stało nie spojrzała mi ani razu w oczy. Ale to w porządku. Rozumiem.
Jak powiedziałeś, niektórzy ludzie nie wiedzą jak się zachować. 

– Więc na chwilę obecną nie masz żadnych przyjaciół?

– Cóż, moich starych przyjaciół widuję w szkole, jem z nimi lunch, razem chodzimy
na zajęcia. Ale raczej nie robimy niczego razem po szkole, a i tak muszę być w
domu dla mamy. Więc chyba nie. Nie mam. Nie na ten moment. 

– To smutne, Lex – mówi. 

To moje drugie imię ostatnimi czasy. Alexis Smutna Riggs. 

– Nie musisz przechodzić przez to sama – mówi Dave. – Spróbuj dopuścić do
siebie ludzi. To jedyny sposób, aby mogli ci pomóc. 

Mnie   nie   można   pomóc,   myślę.   Nie   istnieje   żadne   magiczne   zaklęcie,   które
sporwadziłoby Ty’a z powrotem. Nikt nie jest w stanie nic zrobić. 

– Popracuję nad tym – mówię i wracam do podwijania dywanika. 

Znowu jest cicho. Dosłownie słyszę tykanie zegara w jego gabinecie. Zostały cztery
minuty terapii. 

Trzy miniuty. 

Dwie. 

– Chcesz jeszcze o czymś porozmawiać? – pyta Dave. 

Ostatnia szansa, myślę. Powiedz mu, że widziałaś Ty’a. 

– Nie – odpowiadam. – Na razie nie. 

Czyli witamy Kłamstwo numer 17.

Po   chwili   wstaję,   mimo,   że   zostało   jeszcze   dziewięćdziesiąt   sześć   sekund,   i
wychodzę z terapii najszybciej jak potrafię. 

Jem z tatą kolację w Olive Garden. Zwykle jadamy razem kolację we wtorkowe
wieczory, tuż po mojej sesji z Davem. Ponieważ Megan we wtorki chodzi na jogę.
Kolacja z tatą zawsze jest cicha, bo on ma jeszcze mniej do powiedzenia niż ja. Nie

background image

ma zbyt emocjonującej pracy na świecie – jest księgowym – i wie, że nie chcę
słuchać o Megan, o domu, w którym z nią mieszka ani o tym jak spędzają razem
czas,  więc  nie  mamy  za  bardzo  o czym  dyskutować.  Kiedy  Ty   był z nami   było
łatwiej (chociaż Ty nienawidził kolacji z tatą i zawsze na ostatnią chwilę znajdował
wymówkę,   aby   się   nie   pojawić),   ponieważ   przynajmniej   mogliśmy   pogadać   o
sporcie. 

Teraz odszedł nam jeden bezpieczny temat. 

– Jak w szkole? – pyta tata. 

–  Napisałam test śródsemestralny na siedemdziesiąt jeden procent – wypalam. 

Nie wiem dlaczego mu o tym mówię. To zawstydzające, zwłaszcza jeśli chodzi o
tatę, który oczywiście sam jest liczbowym facetem. Nie mogę na niego patrzeć,
kiedy to mówię. Jestem pewna, że moja twarz jest czerwona, ale nie przestaję
nabijać sałatki na widelec, jakby wszystko było w porządku. 

Tata odkłada pałeczkę chlebową. – To brzmi poważnie. 

– Jest poważne – zgadzam się. – Ocena spadła mi do przynajmniej A-minus, więc
nie wygłoszę przemowy na zakończenie szkoły. 

– Możesz to poprawić? – pyta. 

– Nie. – Kłamstwo numer 18.

– Rozumiem. – Odchrząkuje, po czym wraca do jedzenia chleba. 

– Przepraszam, tato – mówię po minucie. Jest mi przykro. Nie znoszę go zawodzić,
nawet po tym wszystkim. Zależy mi na jego zdaniu. 

– To nie jest ważne – mówi, ale nie myśli tak. Tata zawsze powtarzał, jak ciężko
trzeba pracować, aby być najlepszym, aby górować nad wszystkim, aby sięgać jak
najwyżej – najlepszych ocen, najlepszych szkół, najlepszej pracy – aby żyć zgodnie
z   możliwościami   swojego   potencjału,   jak   zawsze   mawia,   co   ja   odczytuje   jako
„żebyś nie skończyła jako księgowa w Nebrasce po rozwodzie i z dwójką dzieci
(wróć, teraz to z jednym dzieckiem), kiedy mogłabyś być kimś więcej”. 

Jemy. Tata wypija dwa kieliszki czerwonego wina, chociaż za nim nie przepada.
Później naciska na mnie, abym zamówiła deser. 

background image

– Co u mamy? – pyta, a ja rozgniatam kawałek tiramisu. 

Mogłabym powiedzieć mu, że płacze. Ale on nie chce tego wiedzieć. Nie chce
wiedzieć, że płacze przez cały czas i nie wstaje z łóżka, chyba że musi iść do pracy
albo   do   kościoła,   nie   chce   wiedzieć,   że   sypia   ze   starą   wypchaną   małpką   Ty’a
przyciśniętą do piersi. Nie chce słyszeć, że mama myśli, że Ty nadal jest w domu, a
ja nawet nie wiem, co zrobiłby gdybym powiedziała mu, co widziałam w piwnicy. 

Chce, żebym powiedziała, że u mamy wszystko w porządku. 

Więc mówię, – Wszystko w porządku – Kłamstwo numer 19. Tata płaci rachunek.
Zakładamy na siebie kurtki i wychodzimy na chłodne nocne powietrze. Przytula
mnie sztywno, a po chwili, jak zwykle, rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 5

Kiedy wracam do domu panuje w nim ciemność. Mama musiała położyć się już do
łóżka, co nie jest takie niezwykłe, nawet o ósmej wieczorem. Śpi, więc nie jest
przytomna, więc będzie świadoma tego, co się stało najmniej jak to możliwe. 

Też chciałabym tak spać. 

Przez   godzinę   odrabiam   lekcje.   Póżniej   nadchodzi   czas,   który   normalnie
spędziłabym na dole, oglądając telewizję. 

Mam dylemat. Nie odważyłam się zejść do piwnicy od czterech dni, nawet po to,
aby zrobić pranie. Nie oglądałam telewizji. Nie napomknęłam mamie, że może ta
sprawa z wodą kolońską nie była do końca niedorzeczna. 

Tak, mam świadomość, że jestem totalnym tchórzem. 

Wyjmuję   dziennik,   który   dał   mi   Dave.  Przez   kilka   sekund   faktycznie   rozważam
napisanie w nim czegoś jeszcze, nabazgranie długiego wyznania o tym, czego nie
powiedziałam na głos. O duchu. O wiadomości. O Stevenie. O Ty’u. O mnie. Ale
nie mogę się przemóc. 

Wciskam więc notes pod materac, jak to się zwykle robi, po czym zwijam się w
kłębek na łóżku, czytając Piękny umysł, który niestety tym razem nie potrafi mnie
zainteresować. Sięgam więc po Kontakt, Carla Segana, moją ulubioną nowelę, ale
moje   oczy   prześlizgują   się   po   stronach   bez   zrozumienia   słów.   Ciągle   myślę   o
wyrazie twarzy Ty’a, kiedy rzuciłam w niego komórką: był zaskoczony, urażony i
odrobinę smutny. Nigdy wcześniej niczym w niego nie rzuciłam. Nie byliśmy takim
typem rodzeństwa. Zawsze się dogadywaliśmy. 

Nagle czuję ogromną wściekłość. Myślę sobie, No i co, już nigdy więcej nie zejdę
do  piwnicy? Będę chodzić  na paluszkach po własnym  domu aż  nie wyjadę do
koledżu? Będę się bać? Ale czego? Wytworu mojej wyobraźni? Ile ja mam lat?
Dziesięć czy jak? Mam się bać ciemności?

Weź się w garść, Lex, powtarzam sobie. Dorośnij. 

Skaczę więc na równe nogi. Schodzę prosto do piwnicy i stoję przez kilka minut,

background image

wpatrując   się   w   miejsce,   w   którym   kilka   nocy   temu   pojawił   się   Ty,   w   małe
wgniecenie w ścianie, które powstało po tym jak cisnęłam w jego stronę komórką.
Zmuszam się, żeby zostać tam przez pełnych pięć minut. 

Nie widzę niczego dziwnego. Nie czuję niczego dziwnego. Czuję się jak idiotka. 

Drzwi do jego sypialni są otwarte. 

Podchodzę do wejścia. Przez okno do pokoju wpada blask księżyca. Nie byłam w
pokoju Ty’a od dnia, w którym musiałyśmy zabrać stąd rzeczy, w których został
pochowany, ale wygląda tak, jak go zapamiętałam. Jego biurko jest zapełnione
książkami i rzeczami ze szkoły. Na podłodze leżą ubrania. Buty. Na pół sflaczała
piłka   do   koszykówki.   Zakurzony   stary   model   samolotu,   który   zbudował   z   tatą,
kiedy miał jedenaście lat, zwisa z sufitu. Ściana zapełniona jest zdjęciami jego
przyjaciół, a także plakatami zespołów, filmów, które lubił i zawodników NBA. 

Kiedy   wchodzę   do   środka,   otacza   mnie   jego   zapach   –   nie   tylko   jego   wody
kolońskiej,   ale   także   jego   naturalna   woń;   czuję   też   jego   dezodorant   o   słabym
zapachu mięty. Naostrzone ołówki. Brudne skarpetki. Klej do drewna. 

Ty. 

Przełykam ślinę. Jest tak, jakby nadal tutaj był, nie jako duch, ale tak, jakby to
wszystko nigdy się nie wydarzyło. Jeśli tu zostanę, jeśli zamknę oczy, będę w stanie
wyobrazić sobie, że Ty po prostu gdzieś wyszedł i niedługo wróci. 

Chciałabym móc płakać. W tym momencie byłaby to właściwa rzecz do zrobienia:
przypomnienie sobie brata i płacz. 

Ale nie potrafię. 

Odwracam się, żeby wyjść, ale wtedy zauważam, że ktoś śpi w jego łóżku. Postać
leży plecami do mnie, skulona na boku pod górą pościeli. 

Serce zaczyna mi walić. Wiem, że to nie Ty, wiem, że to nie może być on, ale w
tym momencie chcę, żeby tak było. Chcę go zobaczyć jeszcze raz, nawet jeśli to
oznacza,   że   oszalałam.   Może   właśnie   dlatego   nie   mogłam   powiedzieć   Davowi,
albo właśnie dlatego nie mogę o tym napisać, bo wtedy z całą pewności zmuszą
mnie do brania pigułek i to, co stało się tamtej nocy z komórką już więcej się nie
wydarzy, a ja już nigdy nie zobaczę Ty’a, nie nigdy, dopóki żyję, a że nie wierzę w

background image

życie po śmierci, więc w sumie tak czy siak go nie zobaczę. 

Wiem, że to nie jest zbyt dobra argumentacja. 

Ale nadal tak myślę. 

Podkradam się z drugiej strony łóżka. Dotykam ramienia leżącej tam osoby i czuję
ciepło, łagodnie unoszące się z każdym oddechem. 

Ta osoba oddycha. Żyje. 

To nie on, myślę, kiedy łapię krawędź pościeli i zaczynam ciągnąć ją w dół. To nie
on. 

I mam rację. To nie on. 

To moja mama. Śpi, ubrana w spraną czerwoną koszulkę z Led Zeppelin, starą
koszulkę Ty’a. Ślady po maskarze znaczą drogę w dół jej policzków jak tatuaże,
które wryły się w zmarszczki niedaleko jej oczu, zostawiając plamy na poszewce
poduszki. 

Wygląda   staro.   Drobna.   Wykończona.   Przykrywam   ją   z   powrotem,   po   czym
siadam na brzegu łóżka i obserwuję przez chwilę jej oddech i ruch gałek ocznych
pod   powiekami.   O   czym   śni   będąc   w   łóżku   Ty’a,   otoczona   jego   rzeczami   i
zapachem?

Chcę ją obudzić i zabrać stąd, bo to nie w porządku, że tu jest. To nie jest zdrowe.
Ale   pozwalam   jej   spać.   Ponieważ,   chociaż   przez   moment   nie   wygląda   jakby
cierpiała. 

Czasami   zastanawiam   się   czy   wolałaby,   żebym   to   ja   nie   żyła   zamiast   Ty’a.   Jej
złośliwa córka czy akceptowalny społecznie syn? Wiem, że mnie kocha. Ale gdyby
mogła wybrać?

To wina Ty’a. 

Zostawił jej liścik. List pożegnalny, krótki i rzeczowy. A brzmiał on tak: 

Przepraszam mamo ale czułem kompletną pustkę

Nie napisał nic do taty. Ani do nikogo z przyjaciół. Ani do mnie. Zostawił tylko
sześć małych słów na żółtej karteczce samoprzylepnej, przyklejonej do lustra w

background image

jego sypialni. Jego jedyne wyjaśnienie. 

Nadal tutaj jest. Policjanci zabrali ją na jakiś czas jako dowód, ale wrócili i odłożyli
ją na dokładnie to samo miejsce, gdzie Ty ją zostawił. Sfotografowali jego pokój,
więc wiedzieli gdzie. Jak dotąd ani ja, ani mama nie miałyśmy odwagi jej ściągnąć.

Wstaję i podchodzę do lustra. 

Przepraszam mamo ale czułem kompletną pustkę

Wyciągam rękę. 

Moje palce ledwie muskają krawędź kartki, kiedy zauważam Ty’a w lustrzanym
odbiciu. 

Stoi tuż za mną. 

Ty. 

Po raz kolejny, nie myślę o tym, co robię. Nie zatrzymuję się, aby rozważyć, co
zrobiłaby w takiej sytuacji racjonalna osoba. Nie dociekam na spokojnie. 

Uciekam. 

Odskakuję od lustra, od niego, i uciekam, w górę po schodach, przez drzwi, i zanim
zauważam, co się stało, jestem na ulicy, moje buty miażdżą zmarznięty śnieg, a ja
biegnę, i biegnę, i biegnę. 

To się nie dzieje, taka myśl krąży po mojej głowie. To się nie dzieje. 

Przebiegam  trzy  przecznice, zanim  się  zatrzymuję.  Docieram  na skraj parku, w
którym   razem   z   Ty’em   spędzałam   każde   wakacyjne   popołudnie,   kiedy   byliśmy
dziećmi. Kulę ramiona i dyszę, w końcu czując szczypiący chłód. Nie miałam na
sobie  kurtki,  kiedy   wybiegałam   z  domu,  tylko   koszulkę   i   dżinsy,   czuję   więc  na
nagich  ramionach  zimowe,  ostre   powietrze,  które  sprawia  mi   ból.   Księżyc  nad
moją   głową   jasno   świeci.   Park   jest   zamarznięty,   huśtawki   wiszą   idealnie
nieruchomo. Porzucone. Samochód przejeżdza ulicą i zwalnia, kiedy mnie mija.
Wycieram nos, prostuję się i próbuję wziąć głęboki oddech. Nie wiem, co robię. 

Ty. W domu. W swoim pokoju. 

To się nie dzieje, myślę. 

background image

Przebiegają mnie dreszcze, ale nie mają one nic wspólnego z zimnem. 

Czuję coś na kształt rezygnacji, kiedy wracam do domu. Drzwi wejściowe są na pół
otwarte. Czekają na mnie. Powłócząc nogami jak zombie schodzę do pokoju Ty’a,
gdzie nadal śpi moja mama. 

Ty’a nie ma w lustrze. 

Natychmiast   zauważam,   że   szuflada   z   prawej   strony   biurka   jest   otwarta.   Nie
pamiętam, czy była otwarta wcześniej, ale teraz uderza we mnie, że to dziwne i
nieodpowiednie. Czyżby mama szperała tutaj, kiedy mnie nie było? Czy może już
wcześniej była po prostu otwarta? A może ktoś inny ją otworzył?

To się nie dzieje, myślę. A jednak. 

Klękam obok łóżka i delikatnie potrząsam mamę za ramię. Z jej ust wydobywa się
krótki szloch, kiedy otwiera oczy.  Mija kilka sekund zanim  skupia się na mojej
twarzy. 

– Och, Lexie – mówi. – Wszystko w porządku?

Rozgląda się wokół. Obserwuję jak wyraz jej twarzy zmienia się, kiedy zauważa,
gdzie jest. Pokój Ty’a. Ty odszedł. Ty nie żyje. 

Jej twarz wypełnia smutek. 

– Tamtego ranka zeszłam tutaj, żeby go obudzić – mówi. – Był dokładnie tutaj.
Wyglądał, jakby czuł się dobrze. 

– Wiem. 

– Powinnam była wyczuć, że coś jest nie tak. Jestem jego matką. Powinnam była
wiedzieć. 

Nigdy nie wiem, co powiedzieć na takie słowa. Ona wini siebie, a ja siebie, z tą
różnicą jednak, że ja mam powody, aby się obwiniać. 

– Chłodno tutaj – mówię, kiedy pomagam jej usiąść. – Chodźmy na górę. 

Później, kiedy już odprowadziłam mamę do jej łóżka, gdzie ponownie zasnęła,
schodzę po cichu z powrotem do piwnicy, aby zbadać otwartą szufladę. Nie ma w
niej nic, poza jedną rzeczą. Zaklejoną kopertą. 

background image

To list. 

Moje   serce   przyspiesza,   kiedy   myślę,   że   mógł   napisać   do   mnie.   Nie
odpowiedziałam na wiadomość, więc postanowił napisać to, co chciał powiedzieć.
Swoje powody. A może zarzuty. Swoje ostatnie słowa. 

Ta myśl napełnia mnie jednocześnie ulgą i strachem. 

Odwracam kopertę trzęsącymi się rękami, i wtedy widzę imię nagryzmolone na
papierze okropnym pismem Ty’a. 

Dla Ashley.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

12 LUTEGO

Po raz pierwszy mój brat próbował się zabić niemal dwa lata temu; był to dzień, w
którym rozwód naszych rodziców został sfinalizowany. Nie wiem, czy myślał o tym
jako o jakimś wielkim oświadczeniu. Tamtej nocy także mnie przy nim nie było;
poszłam do kina z Beaker. Nie pamiętam nawet na jaki film. Wiem jedynie, że nie
było   mnie   w   domu,   kiedy   Ty   podszedł   do   kuchennego   zlewu   z   wielką   butelką
Advilu   i   zaczął   połykać   tabletkę   po   tabletcę.   Zrobił   to   praktycznie   pod   nosem
naszej mamy, która siedziała wtedy przy stole zwrócona do niego plecami, na
przemian ucząc się na egzaminy z pielęgniarstwa, wertując wielki stos kartek z
zaznaczonymi   stronami   o   dawkowaniu,   częściach   ludzkiego   ciała   i   różnymi
medycznymi definicjami oraz studiując Biblię; starała pogodzić się z fragmentem,
który mówił, że rozwód jest akceptowany tylko wtedy, gdy jego przyczyną jest
cudzołóstwo. 

W   wieku   42   lat   mama   była   najstarszą   studentką   w   swojej   klasie   w   szkole
pielęgniarskiej, ale jednocześnie była najlepsza. Była skupiona, zdeterminowana i
zdecydowana, aby stworzyć sobie nowe życie po tacie. Nawet nie spojrzała, kiedy
jej 14-sto letni syn zażył 63 malutkich, kasztanowych tabletek przeciwbólowych,
powiedział jej dobranoc, po czym poszedł do swojego pokoju i położył się spać. 

Kiedy   obudził   się   następnego   ranka   był   zawiedziony.   Wyłonił   się   z   piwnicy   z
wyrazem twarzy, którego nigdy nie zapomnę: trochę zrezygnowanym, zdziwionym
i sfrustrowanym, którego nie do końca zdołał się pozbyć w ciągu nocy. 

– Nie idę dzisiaj do szkoły – oznajmił, kiedy usiedliśmy do śniadania. – Źle się
czuję. 

Moja mama, zawsze pielęgniarka, mimo, że jeszcze bez kwalifikacji, dotknęła jego
czoła. Było chłodne. Zadała mu kilka pytań: Boli cię gardło? Głowa? Żołądek? Ty
pokręcił głową i spojrzał na nią, wzruszył swoimi drobnymi, ptasimi ramionami i
powiedział, co zrobił. 

W szpitalu tak naprawdę jedyne, co mogli zrobić to umieścić go na obserwacji. Na
płukanie żołądka było już za późno. Siedziałam w rogu sali i oglądałam z nim
telewizję, kiedy pielęgniarki przychodziły i wychodziły, sprawdzały jego parametry

background image

i zmieniały woreczek z solą fizjologiczną. Mama wpadała do niego ze łzami w
oczach; bolało ją to, że musiała wybierać czy zostać z nami cały dzień, czy zostać
w szpitalu na praktykach, które były ostatnim wymogiem do uzyskania jej stopnia
pielęgniarskiego. Bez nich nie skończyłaby tej szkoły. 

– Nic mi nie jest – powiedział jej Ty, i nawet się uśmiechnął, żeby to potwierdzić;
jego twarz, na którą padało fluorescencyjne szpitalne światło była blada, a usta
bezbarwne, kiedy powiedział mamie, że ma iść. 

– Wrócę – obiecała po raz kolejny, zanim ponownie zniknęła. 

Tamtego   dnia   nie   wiedziałam,   co   mam   mu   powiedzieć.   Osunęłam   się   w
niewygodnym   plastikowym   krześle   i   próbowałam   wymyślić   jakąś   wielką,
siostrzaną radę, która mogłaby zawrócić go znad krawędzi. Ale miałam wtedy 16
lat – co ja mogłam wiedzieć? Miałam własne problemy, prywatne nieszczęścia, i
jeśli   miałabym   być   szczera,   musiałabym   przyznać,   że   idea   sprawdzania   go
przebiegła mi przez myśl kilka razy w ciągu poprzedniego okropnego roku. Kiedy
tata   zostawił   nas   dla   kobiety,   którą   poznał   w   biurze,   i   która   była   od   niego   o
dokładnie połowę młodsza, a mama wróciła do szkoły, w domu nagle zabrakło
dorosłych i to w sposób, który wydawał się całkowicie zły. 

Ale ja nigdy nie miałam planu, żeby zakończyć własne życie. Za bardzo bałam się
śmierci. Ciemności. Końca egzystencji. 

– To było głupie – powiedział mi tamtego dnia Ty, aby przerwać ciężką ciszę, która
między nami zapadła. 

Poczułam ulgę, kiedy to powiedział. 

– Tak, to prawda. To było totalnie kretyńskie – zgodziłam się, a potem wróciliśmy
do   oglądania   'World’s   Wildest   Police   Videos'   na   telewizorze   zawieszonym   pod
sufitem. Pielęgniarki przychodziły i wychodziły. Tak samo moja mama. A my oboje
zastanawialiśmy się (oczywiście nie na głos) czy nasz ojciec pojawi się w ogóle. 

Koniec końców, pojawił się. Pamiętam, że miał wtedy na sobie golf. Przyjechał,
żeby zabrać nas do domu, kiedy w szpitalu zdecydowali wypisać Ty’a, a mama
musiała   zostać   na   praktykach   jeszcze   3   godziny.   Tata   także   nie   wiedział,   co
powiedzieć, kiedy jechaliśmy do domu. Bębnił palcami o kierownicę, spojrzał w
lusterko wsteczne, napotkał moje oczy, odwrócił wzrok, po czym odchrząknął. 

background image

– Tyler – powiedział, kiedy wjeżdżaliśmy na podjazd. 

– Wróć do domu – przerwał mu Ty. – Proszę, tato. Wróć do domu. Proszę. 

Nieświadomie wstrzymałam oddech. Ty nigdy nie mówił takich rzeczy. Był zły na
tatę; w taki sposób sobie z tym radził. Zawsze twierdził, że nienawidził taty, że
cieszył się, gdy odszedł, że za nim nie tęsknił. 

– Proszę – powtórzył. 

A   co   ze   mną?   pomyślałam.   Czy   chciałam,   żeby   tata   wrócił   do   domu?   Czy
moglibyśmy udawać, że poprzedni upokarzający rok nigdy nie miał miejsca, że
ojciec nie zdradził mamy, nie był kłamcą i ogólnie żałosną formą człowieka, że
nasz   cały   świat   nie   wywrócił   się   do   góry   nogami?   Czy   moglibyśmy   wrócić   do
czasów, kiedy rzeczy miały się inaczej? Czy chciałam do nich wrócić?

Tata znowu odchrząknął. 

Czekałam aż powie „Nie mogę”. Albo „Przykro mi, synu”. Albo coś w stylu „życie
jest trudne, ale to nie znaczy, że mamy się poddać”. 

Ale nie powiedział nic. 

I nie został. Chociaż lekarz powiedział, że Ty musi być pod ścisłym nadzorem przez
następną   dobę.   Tata   nawet   nie   wysiadł   z   auta.   Tylko   popatrzył   na   mnie   i
powiedział, – Zadzwoń, gdybyście czegoś potrzebowali. – Skinęłam głową, a oczy
wypełniły   mi   łzy   wściekłości,   którym   nie   pozwoliłam   spłynąć   po   policzkach.
Odwróciłam się i pomogłam Ty’owi wejść po schodkach do domu. 

Później, kiedy Ty spał, przeszłam z pokoju do pokoju, zbierając wszystko, co mogło
być   niebezpieczne.   Żyletki.   Tabletki,   chociaż   już   zauważyliśmy,   że   nie   była   to
skuteczna metoda, aby zejść z tego świata. Linę. Potem otworzyłam szafę stojącą
na tyłach gabinetu taty i wpatrywałam się w 3 karabiny myśliwskie ułożone w
futerałach. Upewniłam się, że żaden z nich nie jest naładowany, po czym zebrałam
wszystkie kule i umieściłam je w pudełku z resztą rzeczy. Zakleiłam kartonik taśmą
klejącą, podpisałam jako ROMANSE, i schowałam w rogu mojej szafy pod stertą
półnagich lalek Barbie, które nadal miałam. Kiedy skończyłam, poszłam zobaczyć
co u Ty’a. Słuchałam jak oddycha, starając się przekonać samą siebie, że wszystko
będzie z nim w porządku. Potem po cichu wycofałam się z jego pokoju, poszłam

background image

na górę do kuchni, gdzie usiadłam przy stole i w końcu pozwoliłam sobie na płacz. 

Wtedy byłam w stanie płakać. 

Kochałam Ty’a. Kochałam go i prawie straciłam. Więc płakałam. Łzy nadal były
częścią mojej anatomii. 

Powiedzieli   wtedy,   że   miał   szczęście.   Jego   ciało   było   w   stanie   zmetabolizować
Advil.   Miał   uszkodzoną   wątrobę,   ale   z   czasem   miała   się   zregenerować.
Szczęściarz,   powtarzali   w   szpitalu,   kiedy   patrzyli   na   jego   kartę,   zrobili   testy   i
generalnie   zachowywali   się,   jakby   cała   ta   sprawa   była   jakimś   popisem
kaskaderskim, jakby próbował zrobić jakiś niedorzeczny numer na rowerze. Ale
miałeś szczęście. Ty szczęściarzu. 

Szczęściarz było ostatnim słowem, jakiego użyłby mój brat, aby siebie opisać. Ale
na koniec skinął głową i przyznał im rację. Tylko po to, aby go wypuścili. 

Numer z Advilem był „wołaniem o pomoc”, jak stwierdzili lekarze i zażądali, aby
zobaczył   się   z   terapeutą,   który   kazał   mojemu   bratu   brać   antydepresanty   i
próbował przekonać go, żeby zaczął mówić o swoim „bólu” co tydzień, co trwało
ponad rok; brał 60 dolców za wizytę, czego nasze ubezpieczenie nie pokrywało,
ale mama przekonała tatę do płacenia. I przez całe dwa lata nic się nie wydarzyło.
Mama stała się licencjonowaną pielęgniarką. Tata ożenił się ze swoją kochanką.
Ja zdobyłam 800 punktów na teście kompetencji dla uczniów szkół średnich (SAT)
w sekcji matematycznej i wszyscy zaczęli gadać o tym do jakiego pójdę koledżu. Ty
dołączył   do   drużyny   koszykarskiej.   Zaczął   podnosić   ciężary,   nabrał   ciała.   Jego
ramiona   stały   się   mocniejsze   i   bardziej   muskularne.   Nosił   kurtkę   zdobywcy
szkolnej   odznaki   sportowej,   kiedy   dumnym   krokiem   przemieszczał   szkolne
korytarze.   Podobał   się   dziewczynom.   Generalnie   wszyscy   ludzie   go   lubili.   Był
popularny   w   sposób,   o   którym   ja   nawet   nie   mogłam   marzyć.   Łatwo   było
zapomnieć, że kiedyś był wystarczająco smutny, żeby połknąć buteleczkę tabletek. 

Po krótkiej rozmowie w szpitalu, rozmawialiśmy o tym tylko raz. Było to jakieś 2
tygodnie później, byliśmy w restauracji 'U Denny’ego', czekaliśmy aż tata przyjdzie
na śniadanie. Tata się spóźniał, a ja patrzyłam na Ty’a, ale tak naprawdę na niego
patrzyłam, wyglądał jakby miał zaszklone oczy, jak gdyby obserwował swoje życie
zza szyby. 

background image

– Wszystko w porządku? – zapytałam. 

Wpatrywał się we mnie, zaskoczony. – Głodny jestem. Chciałbym, żeby tata już
tutaj był. 

– Nie to miałam na myśli – powiedziałam. – Dobrze się czujesz?

Poczerwieniały mu uszy. – A, to. Mówiłem już, to było głupie. Nic mi nie jest.
Naprawdę. To się już nie powtórzy. 

– Okej. Ale chcę, żebyś mi obiecał, że jeśli kiedykolwiek znowu się tak poczujesz,
jeśli będziesz chciał–

- Nie będę–

- Ale jeśli tak, musisz mi powiedzieć. Zadzwoń do mnie, napisz, obudź mnie o
trzeciej nad ranem. Wszystko jedno. Chcę o tym wiedzieć. Jestem tutaj dla ciebie. 

Nie patrzył mi w oczy, ale skinął głową. – W porządku. 

– Obiecaj – powiedziałam. 

– Obiecuję. 

– Dobrze – powiedziałam, ale martwiłam się, że po prostu mówi to, co wie, że
chciałam usłyszeć. 

W   ostateczności,   nie   powinnam   była   martwić   się   o   to,   czy   dotrzyma   swojej
obietnicy. 

Powinnam była myśleć o tym, czy ja dotrzymam swojej.

background image

TŁUMACZENIE NIEOFICJALNE: LOLEA5

ROZDZIAŁ 6

Ashley   Davenport,   zgodnie   z   kroniką   szkolną,   jest   cheerleaderką.   Chodzi   do
drugiej klasy. Ma długie blond włosy, albo przynajmniej tak mi się wydaje – ciężko
to   stwierdzić   ze   znajdującego   się   na   173-ej   stronie,   czarno-białego   zdjęcia   o
wymiarach 2.5 na 4 cm. 

To mogła być ona. 

W mojej szkole jest 1879 uczniów, z czego dziewiętnastu ma na imię Ashley: to 1
procent. W ciągu ostatnich dwóch dnich sprawdziłam i wykreśliłam z listy Ashley
Adams, która jest już praktycznie zamężna (więc jej z całą pewnością nie szukam),
Ashley Chapple, uczennica ostatniej klasy, którą znam i nie ma mowy, że chodziła
z   Ty’em,   i   Ashley   Chavez,   której   kruczoczarne   włosy   nie   pasują   do   mojego
wspomnienia o dziewczynie, którą Ty zabrał na bal. 

Więc   teraz   jestem   na   literze   D.   Ashley   Davenport.   Blondynka.   Drugoklasistka.
Cheerleaderka. 

Ashley Davenport jest moim dzisiejszym celem. 

Plus: są Walentynki. Co jest do bani. 

Rok  temu   w   ten   budzący   postrach   dzień,   kiedy   dotarłam   do   szkoły   znalazłam
białą,   papierową   stokrotkę   wsuniętą   pomiędzy   górne   sztachetki   szafki.   Była
papierowa,   ale   mimo   to,   stałam   tam,   trzymając   w   palcach   zieloną,   drucianą
łodygę i uśmiechałam się głupkowato, zanim pochyliłam głowę, żeby powąchać
płatki. Pachniały książkami, mocną mieszanką papieru, atramentu i kleju; słodką
niewiedzą. 

Przy kwiatku nie było żadnego liściku. Żadnej karteczki. Ani imienia. 

Tajemnica. 

Wtedy   jeszcze   ze   sobą   nie   chodziliśmy   –   oficjalnie   zostaliśmy   parą   dopiero   w
czerwcu – ale wiedziałam, że ten kwiatek był od Stevena. Nigdy się do tego nie
przyznał,   ale   ja   wiedziałam.   Wiedziałam,   ponieważ   powiedziałam   coś,   kiedy
przechadzaliśmy   się   po   sklepie   spożywczym   wcześniej   tamtego   roku,   próbując

background image

znaleźć prezent na ostatnią chwilę dla naszej chemiczki, pani Seidel, która leżała w
szpitalu chora na raka. – Nie widzę w tym sensu, serio – powiedziałam, kiedy
zastanawialiśmy się nad owiniętymi w folie różami. – Po co dawać dziewczynie
coś,   co   powinno   reprezentować   miłość,   a   zwiędnie   i   umrze   w   przeciągu   kilku
godzin?

Steven roześmiał się i powiedział, że to dość pesymistyczny punkt widzenia, no co
wzruszyłam ramionami. 

Po chwili dodał, – Wszystko, co  najlepsze w życiu takie jest, Lex, wszystko, co
najpiękniejsze. Częścią piękna jest fakt, iż jest ono krótkotrwałe. – Wybrał bukiet
ciemnoczerwonych róż i podał go mnie. – Te róże już nigdy nie będą piękniejsze
niż w tym momencie, więc musimy cieszyć się nimi teraz. 

Wpatrywałam się w niego. Steven potarł dłonią kark, lekko czerwony na twarzy,
po czym posłał mi zmieszany uśmiech. – Możesz mnie nazywać romantykiem –
powiedział. 

Chciałam odpowiedzieć mu, że przecież są na świecie nieliczne rzeczy, które były
piękne i takie pozostały, ale zamiast tego zabrałam bukiet z jego dłoni. – Okej.
Niech będą kwiaty – powiedziałam, na co oboje się roześmialiśmy i kupiliśmy róże
dla pani Seidel. 

A kilka tygodni później znalazłam papierową stokrotkę. Kwiatek, który miał nigdy
nie umrzeć. Nadal go mam; jest przypięty do krawędzi tablicy korkowej, która wisi
w domu nad moim biurkiem. 

Dzisiaj, kiedy docieram do szafki nie czeka na mnie żaden kwiatek. Wiedziałam, że
nic   nie   znajdę.   Wyciągam   książki   potrzebne   na   pierwszą   lekcję   i   zatrzaskuję
drzwiczki. Powtarzam sobie, że ze Stevenem nigdy by nam nie wyszło, i dobrze
zrobiłam zrywając z nim. Wciąż jednak nie mogę nic na to poradzić, ale wypatruję
go   w   zalewającym   korytarz   strumieniu   uczniów.   Wielu   z   nich,   ubranych   na
czerwono   bądź   różowo,   uśmiecha   się,   taszcząc   pudełka   słodkości   dla   swoich
drugich połówek. W końcu widzę Stevena. Idzie ze spuszczoną głową i plecakiem
zawieszonym na jednym ramieniu. Unosi wzrok. Zauważa mnie. Podnosi rękę i
nieśmiało macha. 

Odwracam   głowę.  Nie   mam   na   to   czasu,   powtarzam   sobie.   Mam   zadanie   do

background image

wykonania. Cel do sprawdzenia. Więc robię w tył zwrot i kieruję  się w stronę
szafek drugoklasistów, przyglądając się wszystkim blondynkom. 

Jedna z nich to Ashley Davenport, jestem tego pewna. 

Tylko nie wiem która. 

Zauważam grupkę starych przyjaciół Ty’a, ekipę zapalonych sportowców; stoją w
kącie, śmiejąc się z czegoś, jakby już byli na imprezie braterstwa. Patrzę na ich
twarze i próbuję przypomnieć sobie ich imiona, ale nie znam licealnych przyjaciół
Ty’a tak jak tych z gimnazjum, a w dodatku zapamiętywanie imion nie jest moją
mocną   stroną,   więc   muszę   zadowolić   się   opisami:   koleś   z   jednodniowym
irokezem; dzieciak z ogromem złotych medali przyszytych do jego kurtki zdobywcy
szkolnej odznaki sportowej; Wysoki z drużyny koszykówki; Grayson, chociaż nie
wiem   czy   to   jego   imię,   czy   nazwisko;   i   chłopak,   który   jest   pływakiem   albo
zapaśnikiem albo czymkolwiek, co sprawia, że jego ciało ma taki niedorzecznie
trójkątny kształt. 

Jeden z nich, Wysoki, unosi wzroki i zauważa, że na nich patrzę. W tym momencie
powinnam podejść tam i zapytać „Hej, znacie Ashley? Dziewczynę, którą Ty zabrał
na bal? Wiecie, jak ma na nazwisko? Może Davenport?”. 

Ale kiedy tak stoję, wpatrując się w nich, nagle nachodzi mnie myśl: Tam powinna
być przestrzeń. W miejscu, gdzie zawsze stał Ty. Ale jej nie ma. Ustawili się w
półokręgu z wymaganymi dwunastoma calami między sobą, w męskim odstępie, i
nie ma tam miejsca dla nikogo innego. Miejsce Ty’a zniknęło. 

Co sprawia, że w mojej piersi otwiera się ta cholerna dziura żalu. Czekam, aż ten
stan minie, ale tak się nie dzieje, nie przez trzydzieści sekund, które wydają się
trwać  dłużej.   Jak   zwykle   zaczynam  mieć  wrażenie,   że   coś   jest  nie   tak  z   moim
ciałem pod względem fizycznym – nie mogę oddychać, serce bije mi zbyt szybko,
nie mogę oddychać nie mogę oddychać. Wysoki zdecydowanie powiedział coś o
mnie   Trójkątowi,   ponieważ   wszyscy   członkowie   ekipy   patrzą   prosto  na  mnie   z
ostrożnością wypisaną na twarzach.

Nagle ktoś wpada na mnie od tyłu, na tyle mocno, że książki wypadają mi z rąk,
lądując na podłodze. Jedynym plusem jest to, że moje płuca zaczęły normalnie
pracować. 

background image

– Hej – sapię, w zasadzie sama do siebie. – Patrz jak chodzisz.  – Schylam  się
sztywno, żeby pozbierać książki, ale ktoś zbiera je przede mną. 

– Ja to zrobię – mówi. 

Robię kilka wdechów i wydechów, żeby udowodnić sobie, że potrafię to zrobić, po
czym podnoszę głowę. – Och, cześć, Damian – mówię. 

Mój   książkowy   wybawca   to   Damian   Whittaker:   drugoklasista,   typ   chudzielca,
który   jeszcze   nie   dorósł,   w   luźnych   koszulkach,   przetłuszczonych   włosach
wpadających   od   oczu   i   trądzikiem   zdobiącym   brodę.   To   nieśmiały   dzieciak,
nierzucający   się   w   oczy,   zamknięty   w   sobie   i   wydawać   by   się   mogło,   że   nie
zainteresowany   niczym   lub   kimkolwiek.   Samotnik,   biorąc   pod   uwagę   szkolne
warstwy społeczne. 

Ale ostatnimi czasy Damian próbuje być moim przyjacielem. 

Kilka   lat   temu   byli   z   Ty’em   najlepszymi   kumplami,   było   to   latem,   kiedy   tata
postanowił   przeprowadzić   się   do   Megan.   Damian,   Ty   i   jeszcze   jeden   chłopak,
Patrick   tamtego   lata   byli   jak   trzej   muszkieterowie.   Spędzali   każde   możliwe
popołudnie grając w  Halo  i  Guitar Hero  i objali się w naszym starym domku do
zabaw, słuchając Led Zeppelin i The Doors. Myśleli wtedy, że mają klasę i są tacy
fajni.   Ale   to   było   dawno   temu.   Damian   nie   przekroczył   progu   naszego   domu
odkąd Ty poszedł do liceum, zaczął uprawiać sport i współzawodniczyć o tytuł
Pana Popularnego. Jednak Damian zawsze stara się uśmiechnąć i przywitać się ze
mną, kiedy mnie widzi. Jakby to ze mną się przyjaźnił, a nie z moim bratem. Co
oznacza, że ostatnio próbuje na mnie wpaść i wciągnąć mnie w rozmowę. 

To całkiem słodkie, nawet jeśli to ostatnia rzecz jakiej chcę. 

A tak właśnie jest – to ostatnie, czego chcę. Kiedy widzę Damiana, jedyne o czym
myślę to fakt, że już nigdy nie zobaczę Ty’a. Kiedy Damian opowiada mi o filmie,
który widział w weekend, ja myślę ’Ty nigdy nie obejrzy tego filmu. Nigdy nie
zagra   w   grę,   którą   Damian   tak   uwielbia.   Nigdy   nie   ukończy   drugiej   klasy.   A
Damian to zrobi’. 

I to nie będzie sprawiedliwe. 

– Och, ohyda – mówi teraz Damian. 

background image

– Co?

Jego uśmiech jest nieśmiały, kiedy oddaje mi książki. – Jądro ciemności – mówi. 

– Co? – pytam raz jeszcze. 

– Czytasz Jądro ciemności. Na końcu jest ta sławna kwestia „Och, ohyda”. 

Czuję się głupio, co nie jest dla mnie normalnym uczuciem. – A, no tak. Racja.
Ohyda. 

– Podobała mi się ta książka. 

Ja przeczytałam dopiero jedną czwartą, a to moje zadanie na angielski. Jak dotąd
jest to dokładnie taki rodzaj książki, jakiego nienawidzę, gdzie historia wydaje się
wystarczająco   prosta,   ciekawa,   ale   kiedy   idę   na   zajęcia   nauczyciel   zaczyna
opowiadać   o   ukrytych   znaczeniach,   metaforach,   znaczeniu   koloru   żółtego.
Wszystko   to,   co   autor   starał   się   przekazać   czytelnikowi,   jest   jak   wiadomość
napisana w jakimś sekretnym języku. 

To nie moja bajka. 

Nie   wiem,  co   odpowiedzieć  Damianowi.   Wygląda   jakby   oczekiwał   odpowiedzi,
jakbyśmy mieli zacząć skłaniającą do myślenia literacką dyskusję na temat Josepha
Conrada. 

– Ja- hm, jeszcze nie skończyłam czytać – mówię. 

Jego uśmiech znika. – Och. Uwaga spoiler. Przepraszam. 

Naprawdę mam dosyć tego słowa. 

– Hej, znasz może Ashley Davenport? – wypalam, bo nagle przypomniało mi się,
co robię na terenie drugoklasistów. – Tę cheerleaderkę?

Szare spojrzenie Damiana nagle staje się odległe. – Tak – mruczy. – Znam ją. A
dlaczego?

– Wiesz, gdzie ją znajdę?

Wzrusza ramionami. – Chodzi ze mną na biologię. 

background image

– Kto prowadzi zajęcia? – pytam. 

– Pan Slater. 

– Kiedy?

Spogląda w górę na wielki cyfrowy zegar zawieszony nad naszymi głowami, który
pokazuje 6.56 rano. – Za jakieś cztery minuty. 

– Dzięki – mówię szybko, już od niego odchodząc. – Powinnam- Muszę coś wyjąć z
szafki. Zanim zadzwoni dzwonek. 

– Okej – mówi po prostu i znowu się uśmiecha. – Do zobaczenia, Lex. 

–   Narazie.   –   Wybieram   najkrótszą   drogę   do   szafki.   Żeby   zabrać   list.   Zejść   do
skrzydła   przyrodniczego   i   wrócić   z   powrotem   na   angielski   w   mniej   niż   cztery
minuty. 

Nagle zaczynam panikować z powodu perspektywy znalezienia prawdziwej Ashley
(ciekawe,  co   później zrobię,  nie?), że   kiedy  docieram   do  szafki,  prawie  go  nie
zauważam. 

Kwiatek. 

Róża,   tym   razem,   wetknięta   między   sztachetki.   Jest   zrobiona   z   tego   samego
zwykłego, białego papieru, ale złożona jest w bardziej skomplikowany sposób niż
rok temu. Widzę na niej lekko zapisane ołówkiem słowa; jedno zdanie zapisane na
płatkach, więc aby je przeczytać muszę okręcać powoli kwiat. 

Kocham  cię   jak  roślinę,   która   nie kwitnie,   a  niesie   w  swoim wnętrzu  ukryte
światło owych kwiatów. 

Zamykam oczy. Czuję ciepło na twarzy. Cholera. Której dziarskiej dziewczynie nie
ugięłyby się od tego kolana?

Och, Steven, myślę. Co ty wyprawiasz?

Teraz zostały mi jakieś dwie minuty. Powinnam wyrzucić tę różę. Nie wiem, czy
Steven   mnie   obserwuje,   ale   powinnam   ją   wyrzucić   w  razie  gdyby  to   robił.   To
pokazałoby mu, że między nami naprawdę koniec, bo najwidoczniej on tak nie
uważa, skoro dał mi tego kwiatka. 

background image

Podchodzę do kosza na śmieci na końcu korytarza. Moja dłoń drży głupio, kiedy
trzymam   różę   nad   ziejącymi,   szarymi   ustami   kosza.   W   środku   jest   na   wpół
zjedzone   burrito,   jakieś   przypadkowe   papiery   i   ulotki   –  Spróbuj   swoich   sił   w
szkolnej   sztuce!   Koszykarskie   Aligatorki   sprzedają   ciasto,   w   tę   sobotę!  
–   góra
pustych puszek po coli, zepsuty długopis. 

Zrób to, myślę. 

Wyrzuć. 

Dzwoni dzwonek. Wzdycham i wracam do szafki, gdzie chowam różę do plecaka,
do   bocznej  kieszeni   tak,  aby   nie   zgniótł   jej  mój  pozostały   bagaż.   Łapię   list   do
Ashley   i   wsuwam   go   do   przedniej   kieszonki   mojego   pięcioprzedmiotowego
zeszytu; nie żebym planowała dać jej to od razu, jeśli okaże się, że to jej szukam –
nie potrafię myśleć aż tak naprzód – powód jest inny; z jakiegoś mało logicznego
powodu, chcę mieć ten list przy sobie. Szybko ruszam do klasy pana Slatera. Jeśli
dobrze pamiętam to klasa numer 121B. 

Docieram   do   klasy   121B   z   dobrą   minutą   do   wykorzystania   zanim   zadzwoni
spóźniony   dzwonek,   ale   zanim   mam   okazję   zerknąć   do   środka,   taranuje   mnie
rudzielec w stroju cheerleaderki. Tak bardzo chce zdążyć do klasy przed drugim
dzwonkiem, że wpada prosto na mnie. Nasze książki i wszystkie papiery lądują na
podłodze przed drzwiami. 

–   Przepraszam   –   mówi,   kiedy   obie   na   kolanach   zbieramy   swoje   rzeczy.   –   Tak
bardzo mi przykro. 

Dzwoni dzwonek. 

– Ashley – słyszę głos pana Slatera, dobiegający z wnętrza klasy. – Spóźniłaś się.
Znowu. 

Dziewczyna uśmiecha się do mnie. – Przepraszam, panie S. Już idę – odkrzykuje. 

– Ashley Davenport? – pytam. 

Wygląda na zaskoczoną. – Tak. A ty jesteś… siostrą Ty’a, tak?

Moja sława jako dziewczyna, której brat umarł, sięga jeszcze dalej niż myślałam. 

Przyglądam się jej. Jest cheerleaderką, to się zgadza, chodzi do drugiej klasy, jest

background image

ładna, ma duże, ciemnoniebieskie oczy i skórę tak jasną, że prawie przezroczystą,
tak czystą, że widzę bladą, niebieską żyłę rozgałęziającą się pod powierzchnią na
jej skroni  i znikającą w linii włosów. Ale  włosy  się  nie  zgadzają.  Są za  krótkie,
ściągnięte w ciasny kucyk, którego koniec ledwie muska jej kark. W dodatku są w
kolorze miedzi. Czerwone. 

To nie jest ta dziewczyna o długich, blond włosach, z którą Ty tańczył tamtej nocy. 

Zła Ashley. 

Wypuszczam   powietrze,   które   wstrzymywałam.   –   To   ja   –   odpowiadam   na   jej
wcześniejsze   pytanie.   Podaję   jej   zeszyt   od   biologii,   który   upadł   blisko   mnie   i
prostuję się. 

– Czy to… do mnie? – pyta, a ja zauważam, że trzyma kopertę od Ty’a. Marszczy
brwi, ponieważ na kopercie jest napisane jej imię. 

Szybko zabieram jej list. – Nie. Jest do mnie. – I bez żadnych więcej wyjaśnień
wstaję, po czym na wpół biegnę, bo także jestem spóźniona. Na angielski. Dla
Ty’a. 

Na wszystko i dla wszystkich. Jestem spóźniona.


Document Outline